150

Kaczyński, Komorowski, Sikorski - czyli: walka z Prawicą trwa! Jak wszystkim wiadomo rozmowy w Magdalence służyły zawarciu trójstronnego sojuszu: socjalistów z PZPR, bezpieki i jej agentów – oraz agentów euro-lewicy; z udziałem Kościoła Rzymsko-katolickiego. Zapadła tam jedna ważna decyzja: Prawica w Polsce nigdy nie zostanie dopuszczona do władzy. Robi się to w prosty sposób: tworzy mniej lub bardziej agenturalne partie, agentura dziennikarska posłusznie nazywa je „prawicowymi” - i już dla Prawicy nie ma miejsca. Jak trzeba to się ją zamilczy, jak trzeba to się ośmieszy... Posiadając monopol na TV jest to BARDZO ŁATWO osiągnąć. Ostatnio w „Najwyższym CZAS!”ie p. Adam Wielomski zacytował WCzc. Jarosława Kaczyńskiego oznajmiającego w jakimś wywiadzie, że „Nie dopuści, aby na prawo od PiSu istniało cokolwiek”. Ładna robota. Agenturalna? Z sąsiedniej beczki: 13go lutego pisałem o „hakach”, które istnieją na JE Radosława Sikorskiego, tak: Natomiast należy się zastanowić, po co Jarosław Kaczyński o tym informuje? Gdyby Jarosław Kaczyński miał na p. Radka „haki” poważniejsze, niż na Bronisława Komorowskiego, to by milczał, jak grób. A raczej: głosiłby, że ma haki na Bronisława Komorowskiego – po to, by PO wystawiła p. Radka... i by (dopiero po zamknięciu listy kandydatów...): uderzyć! Jeśli więc głosi, ze ma haki na p. Radka, to (zakładając, że na starość nie zgłupiał kompletnie) oznacza, że na Bronisława Komorowskiego ma „haki” znacznie poważniejsze. Podejrzewam, że wiem, jakie. Podejrzewam – ale znam b. poważnych ludzi twierdzących, że wiedzą! Dziś TW „Bolek” poparł kandydaturę NCzc. Bronisława Komorowskiego. Nic tak nie mogło uprawdopodobnić moich podejrzeń. PS. Zaznaczam, że Bronisława Komorowskiego bardzo lubię! JKM

24 lutego 2010 Odbiurokratyzowanie przez zamarnowanie... Dopiero co bublem roku , według Stowarzyszenia Podatników zostało tzw. „ jedno okienko” forsowane przez Platformę Obywatelską, a już nadchodzi nowy pomysł na zmarnowanie naszego czasu, czasu przedsiębiorców, wszystkich czasów wszechczasów. Zbliża się mianowicie nowy propagandowy pomysł Platformy Obywatelskiej pt.” Pojedynczy Punkt  Kontaktowy”(???) Pilotował ten pomysł pan Adam Szenjfeld, jeszcze będąc wiceministrem gospodarki socjalistycznej, ale wywiało go z rządu, po  tym jak nabrała tempa tzw. afera hazardowa, z którą  oczywiście nie miał nic wspólnego o czym, zaświadczył osobiście w niedzielnym programie „ Młodzież kontra”. Ja mu osobiście  wierzę, a państwo? Tak miło mu z twarzy patrzy.. Tym bardziej, że pan Adam chce dobrze dla nas wszystkich, dla Polski i trochę dla siebie. i. dla swojej partii. Tylko dlaczego go pan premier odwołał z operetkowego stanowiska ministra gospodarki, skoro nie był zamieszany w tzw. aferę hazardową? Bo nie odwołał go za to, że dopłaca naszymi pieniędzmi do wybranych firm krociowe sumy, w ramach budowy socjalistycznego państwa dotacyjnego. Pan premier, „liberał” popiera dopłacanie, popiera nawet parytety,  czym zaskoczona została pani Monika Olejnik, która też parytety popiera, że tak powiem z obowiązku ideologicznego, ale wcześniej nie uzgodnili ze sobą, że pan premier – też popiera. Stąd to zaskoczenie. I tak się wszystkie przebiśniegi, pardon- stokrotki – popierają. Podobno – według słów ministra Szejfelda - jest to standard w państwach demokratycznych(???). Dopłacanie do głupoty, pardon- do firm jest  oczywiście socjalistycznym nonsensem, ale nonsensem  o zapuszczonych głęboko korzeniach. Może go odwołał dlatego, że się lenił? A wiecie państwo co jest szczytem lenistwa? Wstać o czwartej rano, tylko po to, żeby móc dłużej w ciągu dnia nic nie robić, albo… przeszkadzać innym w pracy. Istnienie takiego ministerstwa właśnie przeszkadza wszystkim pracującym w pracy! Nie znam historii utworzenia Ministerstwa Pracy, pardon Ministerstwa Gospodarki, ale jego losy mogą być podobne do losów powołanego w 1927 roku , dzięki  towarzyszowi Piłsudskiemu (ps. Ziuk,  Wiktor) państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego  i Przysposobienia Wojskowego(???). Tuż po zamachu majowym, gdzie rozpędził  demokratycznie wybrane władze, a sam demokratycznie  obsadził swoimi co się w państwie dało- i jeszcze więcej.! Urząd powołał w styczniu, ale już w lutym powołał Państwową Radę Naukową,  w której zrobił się przewodniczącym (???)… a swoją kochankę, niejaką Eugenię Lewicką- ku zgorszeniu żony Aleksandry- obsadził w roli członkini  Państwowej Rady Naukowej. I tą- trzydzieści lat od siebie bardzo atrakcyjną blondynkę- uczynił kierowniczką sekretariatu Urzędu Wychowania Fizycznego.(???) I w Radzie i w Urzędzie nowo powołanym.! Zamieszkiwała w mieszkaniu czteropokojowym  pod adresem Belwederska 44, niedaleko Belwederu, którego to mieszkania  właścicielem był pan Antoni Jaroszewicz.. Bardzo blisko od siebie byli kochankowie.. Miłość wymaga bliskości, szczególnie  gdy  w domu czeka  żona i córki. A co z nauką miał wspólnego  bojownik- rewolucjonista Józef Piłsudski? Doprawdy nie wiem.. Na przełomie wieków głównie zajmował się czytaniem Marksa, a przecież to nie jest nauka, tylko bajki do poduszki przed zaśnięciem. Ja też jako student zajmowałem się „ nauką”: konkretnie dziełami „ dziełami” Lenina. Mieszkając w czasie studiów w akademiku przy Żwirki i Wigury,  wykorzystywałem je  w ubikacji, przedtem przeglądając co tam-ten wielki wróg ludzkości napisał. Na podobnych zasadach mogło być utworzone Ministerstwo Gospodarki. Przy okazji ogłaszam konkurs polegający na tym, żeby dociec, dla której swojej kochanki powołał Ministerstwo Gospodarki, ktoś- kto je powołał? Nagrodą będzie prośba  do pana premiera, od Blogera Blogerów 2009 roku w sprawie powołania jakieś nowego  urzędu, który miałby rozwiązać jakiekolwiek problemy, na przykład problemy kochanek ministerialnych. No i kochanek dyrektorów departamentów też! „Tak się bawi, tak się bawi, tak się bawi stolica”-_  wykrzykiwał  dwa lata temu przed Pałacem Kultury i Nauki im. tow. Stalina, pan Juras Owsiak. Nie mając na myśli oczywiście-  tego co ja.. Wszystko za pieniądze przedwojennych podatników. Tak się bawili  socjaliści przedwojenni , niektórzy Polacy jeszcze trzymają przedwojenne obligacje- a socjaliści obecni podobnie jak  przedwojenni  bawią się - naszym kosztem- dziś! Tworzą sterty niepotrzebnych nikomu, tylko im i ich kochankom oraz przyjaciołom partyjnym -  stanowisk państwowych, które nas na co dzień uwierają, jak ziarnko piasku w bucie. Ziarnko piasku można usunąć zdejmując but.. Nowo powołanego urzędu ni w ząb usunąć się nie da! Nawet jak przez kraj przejdzie wojna.. Zaraz po niej- socjaliści  odbudują w pierwszym rzędzie urzędy lub przemianują na inne nazwy, żebyśmy nie mogli się zorientować, że to przeciwko nam... Tak jak zrobili na przykład z Centralnym Urzędem Planowania, przemianowali go na  Rządowe Centrum Studiów Strategicznych- i jest do dziś! I jeszcze raz okazuje się, że prawa strona jest mniej odporna, gdy tarczę nosi  na lewym ręku… Jeśli chodzi o to „ jedno okienko”, to Stowarzyszenie Podatników twierdzi, że biurokracja zwyciężyła(!!!)- co jest prawdą. Przecież przeciwko sobie nie będą działać. Zawsze działają w zmowie ze sobą i mają swoje interesy przeciwko nam. W państwie socjalistyczno- biurokratycznym jesteśmy MY- i  są ONI! My pracujemy i coś pożytecznego wytwarzamy, a ONI żyją z nas i decydują o   owocach naszej  pracy. To się nazywa sprawiedliwością społeczno- biurokratyczną. Na dodatek – twierdzi Stowarzyszenie Podatników- .” wielu nowych przedsiębiorców nieświadomie dokonywało błędnego wyboru firmy opodatkowania dla celów podatku dochodowego lub rejestracji w zakresie VAT”(!!!). Krótko mówiąc powstał dodatkowy burdel! A jak powstaną do celów propagandowych i przedwyborczych--Platformy Obywatelskiej  pojedyncze punkty kontaktowe- to coś Si zmieni? Bo przecież nie chodziłoby- gdyby ktoś na serio chciał potraktować sprawy przedsiębiorców o tworzenie burdelu z wielu okienek w jednym okienku, czy burdelu  w  jednym punkcie pojedynczym i kontaktowym- tylko chodziłoby o zlikwidowanie burdelu! Bo co komu z tego, że bajzelmama poprzestawia łóżka w burdelu? „Burdel i serdel”- jak mawiał tow. Ziuk- pozostanie! I jeszcze dodatkowo takie „ pojedyncze punkty kontaktowe” mają być zcentralizowane(???) Co to oznacza? Nic innego jak  tylko czekać na utworzenia nowego urzędu centralizującego pojedyncze punkty kontaktowe dla chętnych  potencjalnie chcących założyć własną działalność gospodarczą…. Biurokracja wzrośnie a sprawy się skomplikują. Dla przedsiębiorców. Z pożytkiem dla biurokracji.. I o to chodzi..! I jeszcze jedna sprawa mnie męczy już od grudnia, kiedy to pan minister od naszej kultury i dziewictwa, pardon- dziedzictwa narodowego, pan Bogdan Zdrojewski ogłosił przetarg  na 600 kompozycji złożonych z egzotycznych kwiatów, za sumę- wtedy się mówiło - 400 000 złotych(???). Kto go wygrał i zgarnął całą pulę? Chodziło o to, że w bukietach miały być egzotyczne helikonie, astrometrie i bounwardie… bo kwiaciarnia nie powstanie  na razie w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego.. Czy kochanki mogą decydować o przetargach? Jak państwo myślicie? … skoro  Helena Trojańska mogła zadecydować o wojnie? Zawsze można mieć nadzieję, że skoro wiatr ciągle wieje w dzień -w nocy ucichnie.. Ale wiatr socjalizmu wieje i w dzień- i w nocy! Właściwie huragan.. Pozostaje tylko przycupnąć gdzieś, w  jakiejś norze, do której nie dociera.. WJR

Talibowie wracają Któż z nas nie pamięta zeznań jakie przed sejmową komisją badającą tak zwaną aferę z Rywinem złożył pan Lech Nikolski z Sojuszu Lewicy Demokratycznej? Okazało się, że pan Lech Nikolski do tego stopnia nie interesuje się sprawami tego świata, że niewiele brakowało, a nie wiedziałby nawet, jak się nazywa. Najwyraźniej taka postawa wobec otaczającej nas coraz bardziej rzeczywistości w środowisku razwiedki musi być typowa, bo podobne zeznanie złożył przed przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznych Moniką Olejnik pan generał Marek Dukaczewski, szef „rozwiązanych” Wojskowych Służb Informacyjnych. Okazało się, że nie tylko on, ale również prezydent Kwaśniewski, a także premier i ministrowie mogli nie wiedzieć, że do Polski przylatują samoloty CIA, przywożące tu na męki osoby uznane przez starszych i mądrzejszych za talibów. Jak wiadomo, wyśledziła to Helsińska Fundacja Praw Człowieka, na co dzień kolaborująca z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, na podstawie zapisków Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej. Ja oczywiście chętnie w to wierzę, bo WSI miały wystarczająco dużo zajęcia przy kręceniu rozmaitych lodów, żeby jeszcze zajmować się tym, co w Polsce robią starsi i mądrzejsi, no a że tych wszystkich mężyków stanu, w rodzaju prezydenta Kwaśniewskiego, premiera, czy jego ministrów o niczym informować nie trzeba, to chyba jasne. Znacznie ciekawsza może być przyczyna, dla której Helsińska Fundacja wyśledziła to wszystko akurat teraz, gdy swoją kandydaturę na prezydenta zgłosił Jerzy Szmajdziński, ongiś minister obrony narodowej. Czyżby Nasza Złota Pani Aniela dyskretnie oczyszczała w ten sposób teren z konkurentów dla swojego faworyta? A kiedy o tych talibach mówił Andrzej Lepper, to śmiechom nie było końca, aż wreszcie nawet pani Aneta Krawczykowa przypomniała sobie o utraconej niewinności, wskutek czego niezawisły sąd skazał gadatliwego pana Leppera na surową karę. Okazuje się, że takie rzeczy można ujawnić dopiero teraz, a i to nie jest pewne. SM

"Ojczyste Majdanki" generała "Nila" 57. rocznica śmierci bohatera Polskiego Państwa Podziemnego Każdego roku 24 lutego przypominamy Polakom postać gen. bryg. Augusta Emila Fieldorfa "Nila" (1895-1953) - bohatera Polskiego Państwa Podziemnego, zastępcy ostatniego dowódcy głównego Armii Krajowej, szefa legendarnego Kedywu (Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK). 24 lutego 1953 r. w więzieniu mokotowskim sowiecki kat założył generałowi - z woli krzywoprzysiężnego sądu - stryczek na szyję. Pozostał tylko "płacz kobiecy i długie, nocne rodaków rozmowy". Wielokrotnie miałem zaszczyt pisać i mówić publicznie o generale "Nilu". Za każdym razem towarzyszyły mi silne emocje i poczucie bezsilności, choć tyle lat minęło od tej śmierci. Zawsze pojawiała się smutna refleksja o tym, jak zapłacono "Nilowi" za jego wierną służbę Rzeczypospolitej. Przywoływałem z pamięci słowa gorzkiego wiersza Kazimierza Wierzyńskiego "Na rozwiązanie Armii Krajowej":

Za dywizję wołyńską, nie kwiaty i wianki - Szubienica w Lublinie. Ojczyste Majdanki. Za sygnał na północy, bój pod Nowogródkiem - Długi urlop w więzieniu. Długi i ze skutkiem. Za bój o naszą Rossę, Ostrą Bramę, Wilno - Sucha gałąź lub zsyłka na rozpacz bezsilną. Za dnie i noce śmierci, za lata udręki - Taniec w kółko: raz w oczy, a drugi raz w szczęki. Za wsie spalone, bitwy, gdzie chłopska szła czeladź - List gończy, tropicielski: dopaść i rozstrzelać! Za mosty wysadzone z ręki robotniczej - Węszyć gdzie kto się ukrył, psy spuścić ze smyczy. Za wyroki na katów, za celny strzał Krysta - Jeden wyrok: do tiurmy. Dla wszystkich. Do czysta! (...) Najbardziej wzrusza mnie ten "celny strzał Krysta" przywołujący na pamięć młodziutkiego żołnierza AK Janka Krysta "Alana", który dowiedziawszy się o tym, że choruje na gruźlicę płuc, i przewidując rychłą śmierć, poprosił dowództwo Kedywu o prawo do podjęcia i wykonania niebezpiecznej akcji. Nie chciał umierać na gruźlicę, chciał swojej śmierci nadać sens. Zastrzelił w warszawskiej "Adrii" trzech gestapowców, a sam zginął. Żona generała "Nila", Janina Kobylińska-Fieldorf, pisała po wojnie, że jej mąż był człowiekiem surowym i nieskorym do wzruszeń, ale nie mógł się powstrzymać od łez, gdy wspominał swoich najmłodszych podkomendnych z drużyn starszoharcerskich Szarych Szeregów, niedawno jeszcze chłopców, którzy polegli w walce. Pewnie nieraz myślał o Janku Kryście, o Tadeuszu Zawadzkim "Zośce", o Janku Rodowiczu "Anodzie" haniebnie zamordowanym już po wojnie przez UB na Koszykowej. Przez wzgląd na pamięć o tej młodzieży postanowił pozostać w kraju, choć przerzut na Zachód, z całą rodziną, dla takiego konspiratora jak on nie stanowił problemu. "Tylu ich zginęło" - powtarzał niezmiennie i wszelkie sugestie, by uciekać z kraju opanowanego przez Sowietów nienawidzących idei polskiej niepodległości, którą niosło samo wspomnienie AK, traktował jako rozwiązanie niegodne oficera AK. Kiedy czytam o Lublinie i "ojczystych Majdankach", staje mi przed oczyma postać podporucznika Henryka Wieliczki "Lufy", dowódcy szwadronu w 5. Wileńskiej Brygadzie AK, zamordowanego w roku 1949 przez NKWD - UB na Zamku Lubelskim, gdzie w czasie wojny gestapo męczyło polskich patriotów, a w lipcu 1944 r. dokonało masakry ponad 300 więźniów. I po czymś takim to samo miejsce służyło powojennemu okupantowi, niedawnemu sojusznikowi Hitlera, do przeprowadzenia zagłady nowych męczenników narodowej sprawy. Czy to, co się stało z generałem "Nilem", można nazwać "ojczystymi Majdankami"? Pewnie tak, skoro sędzina czytająca wyrok śmierci rozpoczęła od słów: "Wyrok w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej"! Generał nie miał złudzeń, że ani ona, ani prokurator, ani śledczy - prawie wszyscy narodowości żydowskiej w służbie sowieckiej - z Rzecząpospolitą Polską wiele wspólnego nie mieli poza tym, że tu mieszkali. Słowa te jednak z pewnością musiały wywrzeć na nim ogromne wrażenie. To tak, jakby ktoś ukradł ci to, co najbardziej w życiu kochałeś, i szyderczo obrócił to przeciwko tobie. To tak, jakby komuś za mało było twojej śmierci, dlatego postanowił cię upokorzyć i do cna pognębić. Więc jest coś na rzeczy w tych "ojczystych Majdankach", choć rozum podpowiada, że - zgodnie z faktami - to obcy, a nie Polacy zabili generała "Nila". Wyrok warszawskiego "sądu" zapadł w dniach, gdy cała partyjna Polska składała propagandowy hołd sowieckiemu namiestnikowi na Polskę Bolesławowi Bierutowi w 60. rocznicę jego urodzin. Gdy azjatyckim, nieznanym w Polsce zwyczajem nadawano imię namiestnika zakładom pracy, ulicom, nawet miejscowościom. Śmierć polskiego generała była urodzinowym "prezentem" dla najwyższego przedstawiciela sowieckiej władzy nad Wisłą. Nawet uzasadnienie wyroku dopasowano do jego upodobań. Podobno generał "Nil" mordował w czasie wojny "radzieckich partyzantów, członków PPR, GL i AL, i osoby narodowości żydowskiej" - sztuk 237 na terenie województwa białostockiego, sztuk 799 na terenie województwa nowogródzkiego, sztuk 20 na terenie województwa lubelskiego. Nadzwyczajna precyzja! Na dodatek generał robił to wszystko "w okresie od 1943 do 1945 r. na terenie Rzeczypospolitej Polskiej". Zdumiewające! Przecież według Sowietów, od 17 września 1939 r. "państwo polskie rozpadło się"... Jeśli generał w tym czasie mordował to chyba na terenie "zachodniej Białorusi", a nie w województwach białostockim i nowogródzkim... Powinien być sądzony raczej przez sąd sowiecki, tak jak generał Okulicki i inni. Tylko że w czerwcu 1945 r. Stalin nie zdążył jeszcze wybudować w Polsce teatralnych bolszewickich dekoracji w postaci "sejmu", "sądu" etc., więc zmuszony był "sądzić" Polaków w Moskwie. Teraz, w roku 1953, cała scenografia była już przygotowana i sowieckiemu despocie sprawiło szczególną przyjemność pognębienie i zamordowanie wybitnego polskiego oficera przez sąd "polski".

Od Bohatyrewicza do Fieldorfa Kiedy w roku 1943 Niemcy odkryli groby polskich oficerów w Lesie Katyńskim, pojechał tam m.in. wybitny polski pisarz, prezes Związku Literatów Polskich Ferdynand Goetel. Po wojnie musiał uciekać z kraju ścigany przez UB jako "niemiecki kolaborant"! Goetel pisał o wrażeniu, jakie zrobiło na nim wydobyte z katyńskiego dołu ciało gen. bryg. Bronisława Bohatyrewicza, najstarszego z zamordowanych oficerów polskich, już w stanie spoczynku, siedemdziesięcioletniego. Ale i jemu nie darowano. Został aresztowany i dołączony do jeńców. Goetel pisał: "W głębi, na leśnej polanie, dwie setki obdukowanych już ofiar, podobnych do mumii czy woskowych lalek (...). Przed nami ciągnie się główna mogiła, którą przeszywa wąwóz wykopany wzdłuż pokładu trupów, leżących zwartą i zlepioną masą jeden na drugim (...). Coś kurczy się w nas i drży, gdy profesor [G. Buhtz z Wrocławia - P.Sz.] jednym ruchem noża odłącza czaszkę od tułowia i skalpuje ją, aby ukazać wlot kuli w tyle głowy i wylot jej nad czołem. A teraz nożyczki tną mundur w poszukiwaniu papierów. Są. Poklejone i nadżarte jadem, mało czytelne. Wśród nich kartka częściowo czytelna (...). - Generał Bohatyrowicz - słyszę głos profesora, przystanąwszy nad postacią złożoną na uboczu. Nie mogę przez dłuższy czas oderwać od niej wzroku, gdyż więzi mnie szaro-niebieska wstążka Virtuti Militari na krawędzi płaszcza. Włosy generała posiwiałe. Biegnę myślą wstecz. Bohatyrewicz... Bohatyrewicz... Skąd znam to nazwisko? Ach, przecież to z powieści Orzeszkowej 'Nad Niemnem'! Wzburzenie uderza mi do gardła. Proszę profesora, aby odjął wstążkę Virtuti, gdyż chcę ją zabrać ze sobą do Warszawy. Zabieram jeszcze szlifę leżącego opodal generała [Mieczysława] Smorawińskiego, kilka guzików z orłem i garść ziemi wprost z mogiły. Myślałem wówczas o chwili, gdy relikwie te przekażę jakiemuś muzeum w wolnej Polsce. Wszystko spłonęło, wraz z moim domem, w Powstaniu". Co łączy generała "Nila" z generałem Bohatyrewiczem? Obaj byli generałami suwerennej Rzeczypospolitej, obaj walczyli z bolszewikami w obronie Polski i Europy. Obaj po latach zostali za to zamordowani. I jeszcze jedna, symboliczna więź: 24 lutego, dzień śmierci "Nila", był dniem urodzin generała Bohatyrewicza... Nie może być wątpliwości co do tego, że gdyby pułkownik Fieldorf dostał się w roku 1939 do sowieckiej niewoli, zginąłby w Katyniu, w Twerze lub w Charkowie. "Nil" był w pewnym sensie ostatnią, spóźnioną ofiarą katyńskiej zbrodni. Może dlatego nasi wrogowie tak celebrowali jego śmierć, zadbali o najdrobniejsze szczegóły. Nawet o to, by zginął nie od kuli, lecz na szubienicy, jak zwykły przestępca.

Sowiecka opowieść W znakomitym filmie dokumentalnym "The Soviet Story" popularny w Polsce rosyjski pisarz polityczny Wiktor Suworow wyjaśnia, dlaczego Stalin kazał zabić 25 tys. polskich oficerów i więźniów politycznych: "Gdyby oni przeżyli wojnę, nie byłoby polskiego Politbiura"... Myli się Suworow w tej sprawie. Gdyby oni przeżyli wojnę, zostaliby zamordowani nie w Katyniu czy w Charkowie, lecz w "ojczystych Majdankach". Piwnice przy ul. Mokotowskiej były równie pojemne jak piwnice przy ul. Sowieckiej 5 w Twerze. Wspomniany film miał premierę w ubiegłym roku w Brukseli, ale nie spodobał się "lewicy". Za dużo analogii między czerwonymi i brunatnymi zbrodniarzami. Zakupiła go Telewizja Polska, ale nikt stamtąd nie ma odwagi, by go pokazać. Ostatni przykład represji za wyemitowanie "Towarzysza Generała" działa odstraszająco. Generał "Nil" i inni polscy oficerowie zamordowani po wojnie dalej cierpią katusze w "ojczystych Majdankach". August Emil Fieldorf (20.03.1895 - 24.02.1953). Wybitny oficer Legionów Polskich i Wojska Polskiego oraz Polskiego Państwa Podziemnego lat 1939-1945, kawaler Virtuti Militari. Od młodości w służbie na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego - w Związku Strzeleckim (1912), jako żołnierz I Kompanii Kadrowej (1914) i I Brygady Legionów; uczestnik wojny z bolszewikami (1919-1920). W wojnie obronnej 1939 r. dowódca 51 pułku piechoty. Od 1940 r. w Komendzie Głównej ZWZ, potem inspektor Obszaru Krakowskiego i komendant Obszaru Białostockiego ZWZ-AK. Używał pseudonimu "Nil", przybranego na szlaku kurierskim via Kair, nawiązującego do rzeki Nil i do Horacjańskiego "Nil desperandum" (Nie rozpaczajcie). Od 1942 r. w Komendzie Głównej AK, członek Kierownictwa Walki Podziemnej, szef Kedywu, organizator zamachu na Franza Kutscherę i wielu innych akcji dywersyjnych. Wyznaczony na komendanta organizacji NIE(podległość), która miała się przeciwstawić sowietyzacji Polski po wojnie. Aresztowany przez NKWD, nierozpoznany, spędził 2 lata (1945-1947) na zesłaniu pod Swierdłowskiem, które cudem przeżył. Mimo dobrowolnego ujawnienia się aresztowany przez UB (1950), nakłaniany do współpracy z bezpieką. Odmówił. 16.04.1952 r. sowiecki Sąd Wojewódzki w Warszawie skazał generała "Nila" na karę śmierci. 20.10.1952 r. Sąd Najwyższy podtrzymał "wyrok", który został wykonany 24.02.1953 r. w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie przez powieszenie. Do dziś nieznane jest miejsce pochówku; żaden z uczestników zbrodni sądowej nie poniósł kary. PSz Piotr Szubarczyk

DROGA DO PAŁACU NAMIESTNIKOWSKIEGO Z AGENTURĄ W TLE Pałac Prezydencki w Warszawie projektu Constantino Tencalla został zaprojektowany jako klasycystyczny, a posadowiony w 1643 roku. Pierwszym jego właścicielem był Stanisław Koniecpolski herbu Pobóg – hetman wielki koronny, wojewoda sandomierski, starosta żarnowiecki i wieluński, jeden z największych wodzów I Rzeczypospolitej. Zwycięzca spod Martynowa, Hamersztynu, Trzciany, Ochmatowa  Kolejni właściciele: rodzina Koniecpolskich, Jerzy Lubomirski, rodzina Radziwiłłów, rząd Królestwa Kongresowego. Pałac Prezydencki zwany również Namiestnikowskim jest najokazalszym gmachem przy Krakowskim Przedmieściu i jednocześnie największym  z warszawskich pałaców. Obecnie, od końca XX wieku jest siedzibą kolejnych prezydentów Polski – którzy w nim również mieszkają. Budynek stoi pomiędzy kościołem pokarmelickim a hotelem Bristol. W 1990 roku rozpoczął się gruntowny remont pałacu z przeznaczeniem na siedzibę Prezydenta RP i jego kancelarii. Od tego czasu pałac posiada oficjalną nazwę – Pałac Prezydencki. Drugie piętro zajmują prywatne apartamenty prezydenta i jego rodziny. Jako pierwszy zamieszkał w nim w 1994 roku prezydent Lech Wałęsa, przenosząc się z dotychczasowej siedziby prezydenta w Belwederze. Pałac Prezydencki jest własnością Skarbu Państwa. Urząd Prezydenta RP po 1989 roku w kolejnych latach sprawowali:
- Wojciech Jaruzelski – 31. XII. 1989 – 22 XII 1990 – agent Informacji Wojskowej o pseudonimie „Wolski”. Współpracę z uznawaną za zbrodniczą Informacją Wojskową ściśle powiązaną z sowieckim NKWD rozpoczął w 1946 roku,
- Lech Wałęsa – 22. XII . 1990 – 22 XII. 1995 – tajny współpracownik SB o pseudonimie „Bolek” / źródło – Piotr Gontarczyk, Sławomir Cenckiewicz „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Instytut Pamięci Narodowej – Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu.
- Aleksander Kwaśniewski – 22.XII. 1995 – 22.XII. 2005 zarejestrowany jako TW „Alek” pod numerem ewidencyjnym 72204 / źródło IPN – Piotr Gontarczyk. Obecnie od 23. XII. 2005 Prezydentem RP jest Lech Kaczyński. Wybory na urząd Prezydenta RP odbędą się 3 października 2010, a wyścig kandydatów na Olimp rozpoczął się na dobre. Słupki sondażowe poszczególnych uczestników wykazują systematyczny wzrost notowań i ci liczący się pretendenci w różnych konfiguracjach / I i II tura wyborów /  mieli dotąd wyższe notowania od urzędującego prezydenta. Niedawno jednak wyższymi notowaniami od pozostałych pretendentów wykazał się Lech Kaczyński / w I turze wyborów /. Jakie oczekiwania Polaków ma spełnić Prezydent RP i czy w obecnym poczcie kandydatów należy  spodziewać się spełnienia tych warunków?  Czego oczekują Polacy od swojego prezydenta? Na pewno postawy szacunku, umiłowania i oddania własnej ojczyźnie i chęci ponoszenia za nią ofiar, przekładanie celów ważnych dla ojczyzny nad osobiste, a często gotowością do poświęcenia własnego życia lub zdrowia. Patriotyzmu – utożsamiającego się z umiłowaniem i pielęgnowaniem narodowej tradycji, kultury, czy języka. Nienagannej przeszłości. Patriotycznych więzów rodzinnych uosobionych w tradycyjnym „polskim domu”. Poczucia odrębności wobec innych narodów kształtowane przez czynniki narodowotwórcze takie jak: symbole narodowe, język, barwy narodowe, świadomość pochodzenia, historia narodu, świadomość narodowa, więzy krwi, stosunek do dziedzictwa kulturowego, kultura, terytorium, charakter narodowy – poczucie tożsamości narodowej, szczególnie ujawniające się w sytuacjach kryzysowych, gdy potrzebne jest wspólne działanie na rzecz ogólnie pojętego dobra narodu. Aktualnie w sondażach prowadził Donald Tusk, lecz podjął decyzję nie kandydowania w wyborach. Zrobiła się z tej decyzji potężna afera medialna, wywołana przez „życzliwe” Polsce media, a wszystko odbyło się zgodnie z doprowadzonym do perfekcji zabiegiem PR. Natychmiast po owej decyzji Tusk wygłosił potężnie brzmiące przemówienie do narodu, czyli normalną mowę-trawę, tym razem bez 132 obietnic prognozowanych cudów. Buńczuczne przemówienie dotyczyło polityki rządu /czytaj kancelarii premiera/ w zakresie finansów publicznych ze stereotypem zaciskania pasa. Poszczególne tezy programu wygłoszone chaotycznie, bez precyzyjnego określenia czego dotyczą, nie zostały nawet uzgodnione z koalicjantem /PSL/. Decyzja Tuska niczego oczywiście nie przesądza, być może trwać będzie do zakończenia afery hazardowej, a potem…? Zdobycie Olimpu? Pierwsze podejście już się zakończyło, a następne? Bowiem zdobycie Olimpu, gdzie bogowie, w tym z najważniejszym Zeusem ,  kierowali ludzkimi losami zakończy się niewątpliwie upadkiem z Góry Olimp, jeszcze przed jej zdobyciem, o czym niektórzy pretendenci powinni pamiętać. I cóż wtedy? Pozostanie zapewne do zdobycia Góra Olimp na Marsie / Olympus Mons /, lub co najwyżej nasza stara polska Świnica z prezydenckim obciachem włącznie. Po decyzji Tuska media rozdmuchują fasadowość urzędu prezydenta RP. Marginalny urząd, nie decyzyjny, jeno pałacowy, nie zaszczytny w ogóle tylko poboczny, zaś urząd premiera RP stworzony wyłącznie dla Tuska, który swoimi mądrymi decyzjami wybuduje 1000 szkół na Tysiąclecie i krzynę więcej wg. pomysłów inwestorskich Mirów, Grzechów, Zbychów i innych sobiesiako – sekuło - podobnych gentelmanów III RP. A razwiedka zaciera ruki, nie wyłączając awangardy putinowskiej.  A oto wyznania b. kandydata na prezydenta Donalda Tuska: „…co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło – ponuro – śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nie normalność…polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam ochoty specjalnie dźwigać. Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski – tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem". W czasie obrad II Kongresu Kaszubskiego jako przewodniczący Zarządu Głównego Kaszubsko-Pomorskiego Donald Tusk wygłosił przemówienie programowe: „Pomorska idea regionalna jako zadanie polityczne” .Przedstawił w nim program pełnej autonomii Pomorza / Kaszub /,  które powinno posiadać nie tylko własny rząd, ale i własne wojsko i własny pieniądz. Przemówienie wywołała ostre protesty, m.in. ks. prof. Pasierba, posłów Wyborczej Akcji Katolickiej Alojzego Szablewskiego i Feliksa Pieczki. Podkreślono, iż oddzielenie Kaszub od Polski byłoby przestępstwem wobec polskiej racji stanu. Przytoczono fragment hymnu kaszubskiego, który w języku polskim brzmi „…nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Polski Kaszub…”. W tym miejscu należy przypomnieć publiczną wypowiedź Adama Michnika na konferencji prasowej w Stanisławowie / Iwanofrankiwsk – Ukraina / odbytej 17 września 2009 roku/: „Moje marzenie – stwórzmy coś na kształt Beneluxu np. POLUKR , lub UKRPOL. Marzę byśmy mogli zbudować coś wspólnego, wspólny twór państwowy". Dwie osoby przedstawiające się jako Polacy, dwie publiczne wypowiedzi, myśl jedna: „ZLIKWIDOWAĆ POLSKĘ, TĘ ZIEMIĘ KONKRETNĄ, PRZEGRANĄ, BRUDNĄ I BIEDNĄ, UCIEC OD TEJ PRZEGRANEJ POLSKI CO JEST PIĘKNIEJSZE NIŻ BYTOWANIE W NIEJ, Z OGŁUPIENIEM, ZAŚLEPIENIEM PROWADZĄCYM W KRAINĘ MITU. SAMA POLSKA JEST MITEM. O czym więc marzą Ci spadkobiercy po wehrmachtach, partiach komunistycznych, służbach specjalnych PRL. O piątym rozbiorze Polski? Oni marzą o likwidacji Polski i polskości, tej nienormalności przedstawianej jak ponuro-śmieszny teatr. Zaiste, ponuro-śmiesznym teatrem  była kandydatura Donalda Tuska na urząd prezydenta RP i popierający tę kandydaturę Adam Michnik. W kandydatur tle przewija się nieustępliwie postać Włodzimierza Cimoszewicza udzielającego sprawnie wywiadów w stacji TVN z częstotliwością popularnych seriali telewizyjnych, podobnie jak  Andrzej Olechowski, murowany kandydat o którym niżej. Deklaracje Włodzimierza Cimoszewicza są niezmienne – nie będzie kandydował i kropka. Czyżby? A może ciepły wizerunek PR i PO przygotuje następną niespodziankę w ostatniej chwili, dysponując obecnie wyłącznie kandydatem od „dobijania watahy”, lub deklaracji o „karłach moralnych”/ Radosław Sikorski /, czy politykiem stwierdzającym publicznie, iż ujawnianie agentów bezpieki jest działaniem gorszym niż działanie bolszewików po rewolucji / Bronisław Komorowski /. Włodzimierz Cimoszewicz oświadcza, iż jego obecność ma na celu uniemożliwienie zwycięskiej reelekcji Lecha Kaczyńskiego, takie ma zadanie. Przez kogo powierzone? Należy przypomnieć, iż Cimoszewicz pseudonim „Carex” w 1980 roku został współpracownikiem wywiadu. Figuruje na t.zw. liście Macierewicza. Ujawniono publicznie / poseł Jan Beszta Borowski /, iż ojciec Włodzimierza Cimoszewicza, Marian był członkiem organizacji przestępczej – Informacji Wojskowej. Miał zwyczaj rozmawiania z ludźmi trzymając w ręku pistolet, obracając nim z palcem na cynglu. Znany jest fakt śmierci jednego z podwładnych w wyniku takich rozmów / cyt. Za „Gazetą Wyborczą” z 11 października 1991 roku /. Marian Cimoszewicz po wybuchu wojny był na służbie zaborców bolszewickich, rekwirując płody rolne od polskich rolników na rzecz najeźdźcy. Był to tzw. „seksota” – tajny agent komisarza kadr, ówczesnego naczelnika kadr w dziale technicznym  parowozowni w Białymstoku. Ukończył szkołę pracowników politycznych i do końca wojny był  w aparacie politycznym, zostając komendantem w Głównym Zarządzie Informacji kontrolowanym wówczas przez dwóch sowieckich zbrodniarzy, pułkowników NKWD w Polsce: Woznieńskiego i Skulbaszewskiego, a także szefem Informacji Wojskowej w Wojskowej Akademii Technicznej. Aresztował komendanta uczelni gen. Floriana Grabczyńskiego, oraz kilkunastu oficerów WAT, byłych akowców. Włodzimierz Cimoszewicz stwierdził: „kto przekreśla PRL ten przekreśla cały mój życiorys”. Andrzej Olechowski kandydat „niezależny” na prezydenta RP był agentem peerelowskiej bezpieki, tajnym współpracownikiem kontrwywiadu zagranicznego PRL zarejestrowany 4 listopada 1974 roku o pseudonimie „Must”, zwany trzecim tenorem, jednym z założycieli Platformy Obywatelskiej. Zaangażowanie służb specjalnych w powstanie Platformy Obywatelskiej stanowi jej moralną kompromitację, a w wymiarze politycznym jest katastrofalne dla Polski. Raport z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych pokazuje m.in. jak służby wojskowe w początkach lat 90 destabilizowały polską scenę polityczną, jak usiłowano rozbijać nowo powstałe niepodległościowe partie polityczne, by ograniczyć ich wpływ na życie publiczne odbudowywanego państwa polskiego. Na kandydata Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich przewidywany jest obecny marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski. To ten polityk, który publicznie skomentował nieudolność snajpera sowieckiego strzelającego na granicy gruzińskiej do Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego : „jaki snajper taki prezydent”. W wywiadzie dla Sygnałów Dnia Bronisław Komorowski powiedział: ”Mnie dziwi pomysł, aby w ogóle kogokolwiek ujawniać, jakiegokolwiek agenta, który jest aktywny dzisiaj. Ujawnianie agentów jest działaniem gorszym niż działanie bolszewików po rewolucji. Cały wywiad, wszystkich agentów Związek Radziecki przejął, oni służyli, czasami przez pokolenia służyli państwu, bo to są po prostu aktywa państwa”. Florian Siwicki jeden z czołowych twórców stanu wojennego, który ma postawiony zarzut popełnienia zbrodni komunistycznej, w ocenie Bronisława Komorowskiego to „miły starszy pan”. Politycy, nie tylko związani z PIS zarzucają Komorowskiemu, że wszedł w układy z ludźmi tajnych służb wojskowych. Mają mu to bardzo za złe, twierdząc, że komunistyczni oficerowie stali się jego środowiskiem, zaczął wspierać betonową część WSI, nigdy nie wytłumaczył się z kontaktów z różnymi podejrzanymi osobistościami. Komorowski przekonuje, że likwidacja WSI była zbrodnią dokonaną na wojsku. Były wiceminister obrony narodowej i b. szef Komisji weryfikacyjnej WSI Antoni Macierewicz złożył w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie zawiadomienie o uzasadnionym popełnieniu przestępstwa przez Bronisława Komorowskiego. Potwierdził to Mateusz Martyniuk rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Obecnie prowadzone jest prokuratorskie postępowanie sprawdzające. Przedmiotem postępowania sprawdzającego jest polecenie wydane przez b. ministra obrony narodowej wydanie certyfikatu bezpieczeństwa NATO Bolesławowi Izydorczykowi, byłemu szefowi WSI  , podejrzanemu o współpracę z rosyjskimi służbami specjalnymi. Sprawie nadano kryptonim „Gwiazda”. Sojusz Lewicy Demokratycznej wystawiając kandydaturę Jerzego Szmajdzińskiego na urząd prezydenta RP potwierdził swój postkomunistyczny rodowód. Towarzysz Szmaciak, Szmaja, jak nazywają Szmajdzińskiego staje oto w szranki ze spadkobiercami po różnych wehramachtach, partiach komunistycznych, służbach specjalnych PRL, TW i innych „zasłużonych” dla Polski i polskości mętach rodem z „łże elit” o godność prezydenta RP. Staje oto: „…nowego człowieczeństwa Adam” / Lenin / i „profil czwarty” / Stalin / z pieśnią na ustach Wisławy Szymborskiej. Kandydat to liryczny, z hymnem Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej w tle: „Chcę opisać cię barwą i słowem, Żywić w pracy, w nauce i pieśni, Spójrz gołębi obłok jak  płomień Czyste niebo nad głową zakreśli”.

I tak członkowie ZSMP zamiast wyprowadzić sztandar jak uczynili to ich starsi bracia z PZPR wolą zamiast sztandaru wyprowadzać nieruchomości, jak kamienicę przy ul. Smolnej w Warszawie, siedzibę krajowych władz ZSMP, dawnej młodzieżówki PZPR, gdzie działacze ZSMP próbują potajemnie sforsować nowe zamki. To oprócz Ordynackiej, Rozbrat, d. Domu Partii jeden z symboli PRL i matecznik lewicy. Tow. Jerzy Szmajdziński, członek KC PZPR zachwalał i zachwala tradycje ORMO i MO w walce z bronią w ręku z reakcyjnym podziemiem. Martwił się młodzieżą, która nie zna życiorysu „krwawego Felka”, czyli Feliksa Dzierżyńskiego, prawej ręki Lenina w mordach rewolucyjnych w Rosji Sowieckiej. PPR i KPP uważa za inspiratora nowoczesnego patriotyzmu. Ubolewał nad słabością pracy ideologicznej w 1968 roku. Współpracował z tygodnikiem „Rzeczywistość” związanym z antysemickim Zjednoczeniem Patriotycznym „Grunwald”. Całe życie w aparacie komunistycznym  /aparatczyk/.Kandyduje obecny prezydent RP Lech Kaczyński. Głowa Państwa niejednokrotnie była krytykowana za poprawny politycznie stosunek w polityce wschodniej. Szczególne zastrzeżenia miały środowiska kresowe, jak również ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski duszpasterz polskich Ormian. Chodziło głównie o zbyt liberalny stosunek prezydenta do nacjonalisty ukraińskiego Wiktora Juszczenki uhonorowanego doktoratem honoris causa przez KUL. Sprawy ludobójstwa OUN – UPA znane są ogólnie, jak również uhonorowanie Stepana Bandery tytułem Bohatera Ukrainy przez Wiktora Juszczenkę. Należy jednak wziąć pod uwagę list prezydenta RP odczytany na Jasnej Górze w miejscu uświęconym, nadzwyczajnym, bliskim sercu każdego z nas, w którym Lech Kaczyński nazwał mordy Polaków na Wołyniu ludobójstwem w czasie trwania XV Zjazdu Kresowian – Jasna Góra – 5 lipca 2009 – przy całkowicie biernej postawie polskiego establishmentu. Nad XV Zjazdem Kresowian na Jasnej Górze Lech Kaczyński objął patronat, a głównym nurtem obrad było właśnie ludobójstwo na Wołyniu. W trakcie pisania tego tekstu odnotowałem oświadczenie Mariusza Handzlika – podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta: „Z konsternacją przyjęliśmy uhonorowanie Bandery….nie wskazanym wydaje się być podejmowanie decyzji, z którymi zasadniczo nie zgadza się partner… oczekujemy, iż strona ukraińska nie tylko będzie przestrzegać litery prawa, ale i z większym wyczuciem estetycznym, oraz politycznym będzie podchodzić do trudnych spraw historycznych…”/ źródło – PAP.prezydent.pl /.
Lech Kaczyński, internowany stanu wojennego, poseł III RP, prezydent Warszawy, senator III RP – herbu Pomian – wywodzi się z rodziny patriotycznej – ojciec Rajmund Kaczyński herbu Pomian, uczestnik Powstania Warszawskiego odznaczony Krzyżem Walecznych i  Orderem Virtuti Militari członek AK, matka Jadwiga Jasiewicz herbu Rawicz była żołnierką AK, sanitariuszką Powstania Warszawskiego.
Kornel Morawiecki
– założyciel i przewodniczący „Solidarności Walczącej” ogłosił, iż będzie kandydował w tegorocznych wyborach prezydenckich. Morawiecki pragnie odbudować zaufanie obywateli do państwa, a przede wszystkim do urzędu prezydenta – podał portal Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża / www.wordpress.com /.
Aleksander Szumański

Koniec świata, panie dzieju M. Migalski jeszcze niedawno (7 lutego br.) przekonywał nas, jak to profesjonalne życie polityczne wiąże się nieodłącznie z przedstawieniami typu kabarety polityczne i wyluzowaniem, a tu nagle stwierdza, że ma wszystkiego dosyć, ponieważ jedną z dziennikarek telewizyjnych zwolniono za emisję filmu o Jaruzelu. Godna odnotowania bezkompromisowość. Z kolei T. Sakiewicz, poruszony do żywego tą samą sprawą dziennikarki, uważa, że należy... porzucić spory w „obozie solidarnościowym” i dokończyć dekomunizację, a nawet przeprowadzić lustrację majątkową i „przyłożyć większą wagę do zwalczania zbrodni komunistycznych”. Wszystko to pięknie, tylko że problem polega na tym, iż „partii solidarnościowej” takiej jak „PO”, bo o niej podejrzewam, mowa, jest o wiele bliżej do czerwonych niż do PiS-u – w stylu rządzenia, nepotyzmie i instrumentalizacji instytucji państwowych „PO” przypomina już do złudzenia PZPR z lat 70. (ma też to samo poczucie bezkarności), zresztą głosy potępienia dla znakomitego filmu G. Brauna, dolatywały także ze strony peokratów (bo o ZSL-owcach i ich chłopskim rozumie nawet wspominać nie warto). Wydawało mi się, że kto jak kto, ale Sakiewicz dostrzega istotę tego problemu, skoro niejednokrotnie krytykował „PO” za to, co wyrabia z polskim państwem za czasów gabinetu ciemniaków. Nie kto inny jak „PO” wraz z komunistami (i innymi ugrupowaniami) tworzyło tęczową koalicję antykaczystowską, gdy PiS był u władzy, i wyło o putinizacji, państwie policyjnym, zagrożeniach dla swobód obywatelskich itd. Nagle więc, ni stąd ni zowąd, mimo afery hazardowej, mimo tego, co wyrabiał Sekuła, Graś i im podobni, mimo Palikota, Niesiołowskiego czy Grupińskiego, mimo paroletniej „wojny z PiS-em”, mimo sympatii Jamajki do posowieckiej wojskówki, rozwiązaniem dla Polski miałoby być negocjowanie porozumienia politycznego z wrogim ugrupowaniem? Tylko dlatego, że jedna z dziennikarek straciła posadę z powodów politycznych? Załóżmy, że A. Gargas warta byłaby takiej politycznej wolty. Czy jednak tak ciężko jest dostrzec, że problem współczesnej Polski nie sprowadza się wyłącznie do dekomunizacji, lecz także do rozliczenia ludzi, którzy odpowiadają za rekomunizację, a należeli i należą do „obozu solidarnościowego”? Rozliczenie czerwonych to jedna strona medalu. Drugą jest rozliczenie tych, co czerwonych osłaniali i pozwolili im spokojnie egzystować na rynku medialnym, na scenie politycznej, w gospodarce i „prywatnej przedsiębiorczości”. Jeśli więc tak wygląda sytuacja, to rozliczeniem należałoby objąć ludzi, którzy zapoczątkowali rekomunizację najpierw w postaci „grubej kreski” i uwłaszczania nomenklatury (to by dopiero wujek Tadek miał się z pyszna, jakby wylądował na starość na sali sądowej za rekomunizację :)), a następnie w trakcie nocy czerwcowej z 1992 r., owej nocy zaś jawią się nam postaci, które, pech chce, zasiadają także w obecnym gabinecie ciemniaków (a i tańcowały se zbójeckiego na szczytach władzy przez poprzednie lata). Dziwny zbieg okoliczności, prawda? Nie, to raczej konieczność dziejowa. Polsce potrzebny jest szeroki ruch obywatelskiego sprzeciwu właśnie wobec procesów rekomunizacji, peerelizacji, kulturowej degradacji, w których biorą od lat zgodny udział zarówno czerwoni, jak i różowi – ten ruch jednak nie musi mieć charakteru stricte politycznego, gdyż idea sanacji schorowanego państwa polskiego jest dostatecznie czytelna dla każdego, kto by chciał żyć w normalnym kraju. Jestem pewien, że ludzi nie zgadzających się na obecny stan rzeczy jest więcej i niekoniecznie muszą być sympatykami PiS-u – a ulokowani są w różnych sferach zawodowych. Odwoływaniem się do morale tychże ludzi powinny się zająć te osoby i te media, którym zależy na sanacji Polski (a nie na utrwalaniu się oligarchicznego, patologicznego systemu III RP). Oczywiście nie uważam, żeby protest w sprawie Gargas nie był słuszny, ale przecież sprawa mediów publicznych, to nie jest kwestia jednej dziennikarki. Media te należałoby zaorać i zbudować od zera, zakazując w nich pracy jakimkolwiek pracownikom z komunistyczno-propagandowym rodowodem (proszę zobaczyć, co się dzieje obecnie w radiowej Jedynce). To jednak wierzchołek góry lodowej – o wiele ważniejsze bowiem sprawy dzieją się w sferze pozamedialnej. FYM

Autoryzowany Rosół – dowód Marcin Rosół podczas przesłuchania na komisji śledczej 18 lutego opowiadał w szczegółach o spotkaniu z Wojciechem Cieślą z "Dziennika Gazety Prawnej" po wybuchu afery. Dziennikarz zebrał od byłego współpracownika Drzewieckiego wypowiedzi i napisał tekst: "Gdzie wyciekła afera hazardowa? U ministra?". Rosół stwierdził, że zdań tam zawartych nie autoryzował, a Cieśla tekst zmanipulował. Zdobyłem dowód na to, że kłamie. Dziennik Gazeta Prawna: Latem tego roku Rosół kontaktuje się z biznesmenem Ryszardem Sobiesiakiem i jego córką Magdaleną. Dzwonią do siebie wiele razy. Biznesmen chce załatwić córce pracę. Rosół informuje go, że córka może wystartować w konkursie w Totalizatorze Sportowym. Ta zgłasza się do konkursu - choć w tym momencie zasiada w dwóch spółkach hazardowych. Rosół przyznaje: "Powiedziałem, że będzie konkurs w Totalizatorze i jak chce, może wystartować". (...) Konkurs trwa, ale pod koniec sierpnia Donald Tusk żąda od ministra sportu wyjaśnień w sprawie procesu legislacyjnego ustawy hazardowej. Drzewiecki zarządza dochodzenie w ministerstwie. Interesuje go pismo z 30 czerwca, które wyszło z Ministerstwa Sportu do ministra finansów. To m.in. na jego podstawie zmieniono zapisy projektu ustawy o hazardzie. Wszyscy, którzy mieli kontakt z dokumentem, muszą napisać wyjaśnienia - gdzie, kiedy, na jakim etapie się z nim zetknęli. "Sam napisałem kilkadziesiąt stron. Wtedy już było jasne, że wokół pisma jest zamieszanie, ale nie wiedzieliśmy, o co chodzi" - twierdzi Rosół. (...) Urzędnicy piszą wyjaśnienia. Trwa wewnętrzne śledztwo. Zbliża się termin rozstrzygnięcia konkursu w Totalizatorze. Magdalena Sobiesiak ma wygraną w kieszeni - tak twierdzą nasze źródła w Ministerstwie Sportu. Ale wcześniej do córki biznesmena dzwoni Rosół. Umawia się z nią w kawiarni Pędzący Królik, obok ministerstwa. Spotykają się 24 sierpnia (dzień przed ogłoszeniem zwycięzcy konkursu). (...) Skąd Rosół wiedział, że Przybyłowicz "doklei do mafii hazardowej" kogoś z ministerstwa? Rosół: "Wiedzieliśmy, że chodzi po mieście i opowiada, że w ministerstwie jest mafia, że on już doniósł na nią do CBA i innych służb. Takie informacje przekazał mi pan Andrzej Kawa z Centralnego Ośrodka Sportu. Kiedy? Nie pamiętam". Po spotkaniu w kawiarni kontakty Sobiesiaka z urzędnikami ministerstwa się urywają. Marcin Rosół: "Kiedy Sobiesiak próbował dzwonić do ministra, mówiłem mu, że minister jest zajęty". Rosół zapewnia, że nie ma nic wspólnego z przeciekiem.

Przesłuchanie Marcina Rosoła na komisji śledczej 18 lutego: Bartosz Arłukowicz: 2 października dziennik „Gazeta Prawna”, artykuł „Gdzie wyciekła afera hazardowa. U ministra?”. Jest taki cytat wzięty w cudzysłów, rozumiem, że są to pana słowa: Powiedziałem jej żeby się wycofała, że zostaniemy doklejeni do jakiejś mafii hazardowej, że jeśli wystartuje, to ten Marek Przybyłowicz zrobi z tego aferę. I ona się wycofała. Czy pan autoryzował te słowa? Marcin Rosół: Nie, nie autoryzowałem, ale jeżeli… Można?

Bartosz Arłukowicz: Ale to są już moje notatki. Marcin Rosół: Przepraszam. (...)  To znaczy powiem tak: nie, nie autoryzowałem tego wywiadu, ale prawda jest taka, że to jest chyba pióra pana Wojciecha Cieśli, tak? Prawdą jest, że rozmawiałem z panem Wojciechem Cieślą i mogłem takie zdanie powiedzieć.

Bartosz Arłukowicz: Dlaczego uznał pan 24 sierpnia na spotkaniu z panią Magdaleną Sobiesiak, że: zostaniemy doklejeni do jakiejś mafii hazardowej? Co pan miał na myśli, mówiąc: mafia hazardowa? Marcin Rosół: Panie pośle, ja nie użyłem takiego sformułowania podczas rozmowy z panią Sobiesiak. Powiedziałem przed chwilą, że mogłem tak powiedzieć panu Wojciechowi Cieśli.  (...)To jest jedna wypowiedź. Otóż pan redaktor Wojciech Cieśla zadzwonił do mnie w dniu wybuchu afery hazardowej i poprosił o rozmowę, czy mogę coś skomentować. Ja powiedziałem, że nie mam nic do dodania, a za chwilę będzie konferencja pana przewodniczącego Chlebowskiego i chciałbym dowiedzieć się, co przewodniczący Chlebowski ma do powiedzenia w tej sprawie. I – co też nie jest dziwne, w świetle już moich wyjaśnień – zaprosiłem pana Wojciecha Cieślę do mnie, do gabinetu, ponieważ drzwi są zawsze u mnie otwarte. I pan Wojciech Cieśla przyjechał do mnie. Oglądaliśmy wspólnie konferencję prasową. I zapytał mnie się, co ja o tym sądzę. I mogłem odwrócić głowę, powiedzieć dwa zdania i dalej oglądać. Jeżeli użyłem tych słów, nie autoryzowałem ich, ale tych słów się... nie będę wypierał, ale one nie odzwierciedlają sensu. Ja... bardzo spokojnie rozmawiałem z, z panią Sobiesiak, bez żadnych mafii hazardowej itd. Znaczy, słowa: mafia łódzka, mafia łódzka, to nie są moje słowa. To są słowa, które mi przekazał pan Andrzej Kawa z Centralnego Ośrodka Sportu...(...)  W dniu 1 października siedziałem z panem Wojciechem Cieślą u mnie w gabinecie. Oglądałem wystąpienie pana przewodniczącego Chlebowskiego. I pan Wojciech Cieśla co jakiś czas mnie zapytał o różne sprawy, a ja coś tam mówiłem i dalej słuchałem. I powiem więcej, byłem też tym zestresowany, ponieważ czytałem ten artykuł i włos mi się...jeżył na głowie, że takie rzeczy mogły mieć miejsce, czyli że tak można, mówię, pomanipulować faktami. Parę dni temu zdobyłem dowód w postaci e-maili Rosoła do Cieśli na to, że ten pierwszy swoje "setki" autoryzował. Wysłane zostały 1 października w godzinach 16.38, 16.42 i 16.50. Z identycznymi wypowiedziami jak te, które znalazły się w tekście "Dziennika". Dotarłem do jednej z odesłanych autoryzacji przez Rosoła. Oto jej treść z godziny 16.38, proszę porównać z tekstem Cieśli z 2 października: O tym, że w tym piśmie z 30 czerwca jest coś nie tak, przekonaliśmy się 10 lipca. Wtedy do dyrektor generalnej w ministerstwie wpłynęło pismo pana Marka Przybyłowicza. To osoba prywatna, kiedyś wiceprezes Związku Tenisa Stołowego. Wytknął ministerstwu, że wycofuje się z propozycji objęcia dopłatą innych gier niż gry objęte monopolem państwa. I że ministerstwo zrobiło to pod wpływem działań lobbingowych. Okazało się wtedy, że sporny fragment naszego pisma powstał w wyniku błędu, pomyłki prawnika. Żeby było jasne: przygotowania EURO nie są finansowane z pieniędzy z hazardu. Mieliśmy inne plany finansowania, to jest potwierdzone w wielu dokumentach. I ten przepis nie był skonstruowany pod wpływem lobbystów. Dlatego się wycofaliśmy z tego pisma z 30 czerwca i 2 września wysłaliśmy uzupełnienie. Znam pana Ryszarda Sobiesiaka. Był kiedyś w ministerstwie, chodziło mu o załatwienie dotacji dla budowy kolejek gondolowych. Skierowałem go do odpowiedniego ministerstwa, my takich dotacji nie dajemy. Potem słyszeliśmy się kilka razy. Zadzwonił kiedyś w sprawie pracy dla jego córki, Magdy. Powiedziałem, że będzie konkurs w Totalizatorze Sportowym, i jak chce może wystartować. Pod koniec sierpnia minister Drzewiecki urządził śledztwo w sprawie pisma. Wszystkie osoby, które miały kontakt z dokumentem musiały napisać obszerne wyjaśnienia - gdzie, kiedy, na jakim etapie się z nim zetknęły. Sam napisałem kilkadziesiąt stron na ten temat. Wtedy już było jasne, że wokół pism jest zamieszanie, ale nie wiedzieliśmy o co chodzi. Wiedzieliśmy, że po mieście chodzi pan Przybyłowicz i opowiada, że w ministerstwie sportu jest mafia hazardowa, że on już doniósł na nią do CBA i innych służb. Takie informacje przekazał mi pan Andrzej Kawa z COS. Kiedy? Nie pamiętam. Spotkałem się z panią Magdą Sobiesiak 24 sierpnia, w kawiarni  "Pędzący Królik" na Placu Teatralnym. Następnego dnia, 25 sierpnia, miała być wybrana w konkursie w Totalizatorze. Powiedziałem jej, żeby się wycofała. Że zostaniemy doklejeni do jakiejś mafii hazardowej, że jak wystartuję to ten Przybyłowicz zrobi z tego aferę. I ona się wycofała. Później nie utrzymywałem kontaktów z panem Ryszardem Sobiesiakiem. Kiedy próbował dzwonić do ministra Drzewieckiego mówiłem mu, że minister jest zajęty. Trudno uwierzyć w to, że Rosół po aferze słupowej i problemach z prokuraturą swoich słów nie autoryzuje, tym bardziej wypowiedzi nt. afery hazardowej. Pytanie, czy wobec kolejnych kłamstw świadka, zeznającego pod przysięgą, zostaną wyciągnięte konsekwencje prawne? Niestety, jeszcze nikomu z tego powodu włos z głowy nie spadł. GW1990

Płatne pachołki Waszyngtonu Tak w felietonie w „Dzienniku Polskim” określiłem niektórych „polskich” polityków. By odróżnic ich od „polskich” polityków będących pachołkami Brukseli albo Moskwy. Zacząłem szczerym wyznaniem: "Na początku lat 90. nie mogłem zrozumieć: byłem jedynym otwarcie pro-amerykańskim politykiem w Polsce - a Amerykanie wcale nie chcieli mnie popierać. Po dwóch latach zrozumiałem: po co im niezależny polityk pro-amerykański, kiedy mają tu płatną agenturę? Widać to gołym okiem. Tego się nawet nie ukrywa. Jeden premier po utracie stanowiska nawet otwarcie pojechał do USA na zaproszenie tamtejszego rządu - by zdać sprawę ze swoich trudów... Istnieją jednak granice służalczości." Po czym omawiałem sprawę więzień, które Amerykanie urządzili sobie na polskiej ziemi: "Nikt nie bronił sprzedać Ambasadzie USA kawałka gruntu, najlepiej razem z narzędziami używanymi jeszcze przez KGB i UB - nadać mu eksterytorialność - i niech tam sobie robią, co chcą. Natomiast na terenie okupowanym przez III RP torturować ludzi nie wolno - bo zakazuje tego prawo III RP. Co prawda: nie jest to pierwszy przykład tego, że dla polityków III RP Konstytucja to coś, czego mamy przestrzegać my. ONI mogą ją łamać, kiedy chcą. Władze PRL starały się to robić po cichu". A ja popieram zasadę śp. Franciszka, VI ks. de La Rochefoucauld: "Hipokryzja - jest to hołd składany Cnocie przez występek"! Co zaś do Waszyngtonu: ja kocham Amerykę – ale, jak widać, Amerykę XIX wieku. Gdzieś-tak do New Dealu. Tej Ameryki już nie ma. Uczciwi Amerykanie walczą obecnie o wyzwolenie 51 stanów Ameryki Północnej spod okupacji „klasy politycznej” - zmierzającej w stronę „europeizacji” Ameryki. Miejmy nadzieję, że im się to uda! JKM

AFERA "MARSZAŁKOWA" – 5 Pisząc o faktycznej AFERZE „MARSZAŁKOWEJ” nie sposób przemilczeć roli, jaką odegrały w niej media, a w szczególności kilku zasłużonych dla sprawy dziennikarzy. Nie byłoby możliwe, przeprowadzenie przez ludzi służb specjalnych tej kombinacji operacyjnej, gdyby nie zaangażowano w nią mediów i nie przydzielono im bardzo precyzyjnych zadań. To temat niezwykle obszerny, w którym pojawia się wiele osób i wątków, nie zawsze istotnych. Ponieważ nie chciałbym nadużywać cierpliwości osób czytających te teksty, dlatego świadomie zrezygnuję z przedstawiania szczegółowego zestawienia wszystkich publikacji prasowych „Dziennika” i „Gazety Wyborczej”, które w okresie od października 2007 do maja 2008 dotyczyły rzekomej „afery aneksowej” oraz zajmowania się mniej istotnymi wątkami tych publikacji. Piszę rzekomej, gdyż w moim głębokim przekonaniu nigdy nie było żadnych nieprawidłowości związanych z aneksem do raportu z weryfikacji WSI, które uprawniałyby to traktowania tej sprawy w kategorii afery. Ogromnym zwycięstwem fałszu nad rzeczywistością i emocji nad rozumem było zaistnienie w świadomości odbiorców określenia „afera aneksowa”. Wiele wysiłku funkcjonariuszy medialnych, dziennikarzy „kapturowo” inspirowanych i pospolitych, „użytecznych” poszło na to, by określenie to zagościło w świadomości Polaków. Jest ono jednym z elementów kampanii dezinformacji, jakiej nasze społeczeństwo jest poddawane od wielu miesięcy. W powszechnym odczuciu, za pierwszy sygnał, związany z rzekomym handlem aneksem uznaje się artykuł Anny Marszałek z 19 listopada 2007r. pt. „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż”. Artykuł opatrzony jest nagłówkiem – „Każdy może kupić tajne dokumenty”. Gdy jednak bliżej przyjrzeć się publikacjom „Dziennika” z tego okresu, można z łatwością zauważyć, że sygnały o rzekomych przeciekach z aneksu pojawiały się już wcześniej. I tak, 6 listopada Michał Majewski i Paweł Reszka z „Dziennika” w artykule „Prezydent ma aneks do raportu o WSI” informują m.in. – „Aneks jest obszerny. Według informatora DZIENNIKA, który widział dokument, liczy on co najmniej kilkaset stron.” Na blogu Sylwestra Latkowskiego, Anna Marszałek potwierdza, że wiedza dziennikarzy „Dziennika” na temat aneksu pochodziła od informatorów – „ Znamy nazwiska konkretnych ludzi, którzy zdobyli rozdziały aneksu do raportu o WSI na swój temat. Informacja z listopada była prawdziwa i nie miała nic wspólnego z Lichockim, o którego działaniach wówczas nie wiedzieliśmy.” A jednak w artykule z 19 listopada 2007r. Anna Marszałek nie pisze „o ludziach, którzy zdobyli rozdziały aneksu do raportu”, a stwierdza jakoby „Gazeta ustaliła, że aneks Antoniego Macierewicza do raportu o WSI można kupić na czarnym rynku.” Choć o tej sprawie traktuje tytuł i nadtytuł artykułu Marszałek, nie znajdziemy w nim ani jednego słowa więcej, na temat rzekomego handlu aneksem. Jest tylko to jedno, jedyne zdanie. Wiele miesięcy później pani Marszałek uchyliła nam rąbka swojego warsztatu, gdy na blogu Latkowskiego oświadczyła: „Po pierwsze dotarliśmy do niektórych z tych osób. To prawda, że żadna z nich nie pokazała nam dokumentu, ale też ryzyko dla nich byłoby zbyt duże, bo zdobyły tę wiedzę nielegalnie — dokument jest przecież ciągle tajny. Jedna z tych osób twierdziła, że przeczytała tekst w formie elektronicznej, inna, że widziała wydruk, ale tylko przerzuciła całość, a przeczytała rozdział o sobie. Odpytaliśmy ich dokładnie z treści i formy tego dokumentu (układu strony, rozdziałów itp.). Mając te informacje, skonfrontowaliśmy to z członkami komisji weryfikacyjnej, którzy potwierdzili nam prawdziwość informacji. Ponadto informacje te niezależnie od siebie sprawdzało kilku dziennikarzy, nie tylko Robert Zieliński i ja.” Nie będę „dzielił włosa na czworo” i roztrząsał, skąd i od kogo Marszałek miała te informacje i dlaczego nie ujawniła wówczas niczego z treści aneksu? Zakładam, że ta pani nie powie nam całej prawdy, a o treści aneksu tak wówczas jak i teraz nie wie nic. Warto byłoby natomiast zadać pani Marszałek pytanie – od jakiego czasu zna Aleksandra Lichockiego, a także czy pisząc swój artykuł nie słyszała nic o publikacji „Gazety Polskiej” z 18 października 2007r. pt. „Komorowski i WSI”, w której ujawniono kontakty płk. Lichockiego z Bronisławem Komorowskim? Ponieważ o dziennikarskiej nierzetelności pani Marszałek pisano już wiele i wielokrotnie dowiodły jej również wyroki sądowe, uniewinniające bohaterów jej „afer”, nie będę rozwodził się nad tym przypadkiem. Dość powiedzieć, że ten przykład, gdy jednym zdaniem ( bez uzasadnienia, rozwinięcia i wskazania podstaw) buduje się mit o „handlu aneksem” dyskwalifikuje twórczość pani Marszałek. Nie jest to już dziennikarstwo. Tak buduje się dezinformacyjne donosy, w oparciu o deklaratywne, werbalne kłamstwa. Nie sposób, zatem traktować pisania pani Marszałek w kategoriach poważnego dziennikarstwa. O wiele ważniejsza wydaje się odpowiedź na pytanie – po co ten artykuł został opublikowany, jaki był cel tej denuncjacji? Pewną wskazówkę daje nam sama Marszałek w swojej publicystyce, właśnie z dnia 19 listopada 2007r., zatytułowanej „Nocne gry i zabawy polityków Pis”. Tu już nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z człowiekiem głęboko zaangażowanym emocjonalnie w konkretnej, politycznej sprawie. Ten tekst mógł napisać tylko ktoś, kto ma bardzo jednoznaczny, jednowymiarowy stosunek do rzeczywistości. To polityczna agitka, nacechowana retoryką właściwą dla ludzi Platformy. Ale znajdujemy w nim również akcenty niepokojące – „ Kiedy w 1992 r. po ujawnieniu przez Antoniego Macierewicza listy tajnych agentów SB odwołano rząd Jana Olszewskiego, czasu było mało, a i technika była gorsza. Nie udało się skserować tego, na czym zafascynowanym tajnymi służbami, kwitami i teczkami politykom zależało. Teraz czasu było więcej, a operację przeprowadzono prawie perfekcyjnie.” (…) „Łatwość wrzucenia "pomyj" do mediów przez rządzących, oczywiście anonimowo, rozzuchwaliła polityków PiS. W opozycji mogłoby brakować tej amunicji, więc podjęto próbę okopania się na przyczółku Pałacu Prezydenckiego. Niedawno DZIENNIK ujawnił, że kopiowano akta ABW. Teraz, że wywieziono archiwum WSI. Czy politycy PiS nie zauważyli, że społeczeństwo w wyborach odrzuciło takie zabawy i zostali na podwórku sami?” To nie są słowa dziennikarza. Tak myślą, tak formułują zarzuty, takimi skrótami posługują się ludzie PRL-owskich służb. Zachęcam wszystkich do przeczytania tego artykułu, do jego dokładnej analizy, do rzetelnej oceny - jako niezwykłego wprost przykładu „twórczości” sprzecznej ze wszystkimi standardami dziennikarskiej etyki. Jeśli ktoś ma wątpliwości, jakim językiem napisany jest artykuł, zachęcam do odwiedzenia takich stron w Internecie jak np. Instytutu Bezpieczeństwa TARCZA, Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa, PROMILITO, czy Militarna Polska, gdzie zamieszczane są często autentyczne opinie, ludzi komunistycznych służb. Jak wskazuje zawartość artykułu Anny Marszałek „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż” nie było żadnych podstaw, by dziennikarka mogła wówczas twierdzić, jakoby „ raport o WSI można kupić na czarnym rynku”. Przynajmniej, nie znajdziemy ich w samym artykule. Dlaczego więc tak napisano? To twierdzenie staje się bardziej czytelne, gdy przyjmiemy, że w tym czasie Aleksander Lichocki wypełniał już swoje zadanie zdobycia aneksu lub uzyskania dostępu do ludzi Komisji Weryfikacyjnej. Jak napisałem w części 4 AFERY „MARSZAŁKOWEJ”, wbrew oficjalnej propagandzie, „na rynku” brak było przecieków, o czym Komorowski i Lichocki doskonale wiedzieli, a medialne spekulacje opierały się wyłącznie na plotkach pochodzących od przesłuchiwanych przez Komisję żołnierzy WSI. Być może już w połowie listopada 2007 roku było oczywiste, że nie da się uzyskać dostępu do aneksu, ani żadnego wpływu na jego treść. Równie bezowocne, mogły okazać się próby uzyskania informacji od ludzi z Komisji Weryfikacyjnej. Przypomnę, że ujawniony w listopadzie ub.r. pomysł wymiany 12 członków komisji na ludzi premiera Tuska, nie został zrealizowany i nigdy już do tego tematu nie powrócono. Skoro nie można było aneksu „odzyskać” trzeba było go „zniszczyć”.

W tej sytuacji należało przejść do drugiego etapu kombinacji operacyjnej i wykazać, że aneks jest dokumentem bezwartościowym i niewiarygodnym, że istnieją „przecieki” z jego treści, wskazujące na udział członków Komisji, a ich samych ukazać jako ludzi „ zafascynowanych tajnymi służbami, kwitami i teczkami”, działających na polityczne zlecenie podobnych im maniaków, choć niewolnych od korupcyjnych pokus. Skoro nie udało się Lichockiemu zdobyć aneksu (kupić?) można było spokojnie ten zamysł „spalić”, stosując metodę ujawnienia rzekomej rewelacji. Nie wolno wykluczyć, że to zagranie było podyktowane obawą, że ktoś z dziennikarzy lub ludzi służb, lojalnych wobec ekipy PIS-u, mógł natrafić na ślady działalności płk. Lichockiego i powiązać jego ówczesne działania z marszałkiem Komorowskim. Jak wiemy, Lichocki był osobą znaną wielu dziennikarzom i być może jego szczególna aktywność mogą wzbudzić w kimś podejrzenia? Należało, zatem „przykryć” poprzedni, nieudany etap kombinacji, informując opinię publiczną: „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż”– „Każdy może kupić tajne dokumenty”. W tym czasie nie istniały jeszcze żadne „dowody” ( gromadzone później przez Tobiasza , przy udziale Lichockiego) na handel aneksem, co w artykule Anny Marszałek jest aż nadto widoczne. Lecz to wówczas powstała koncepcja przeprowadzenia operacji, zmierzającej do paraliżu Komisji i zdezawuowania efektów jej prac. Zamieszczona w artykule relacja z wypowiedzi ministra Ćwiąkalskiego - „Minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski zapowiedział w Radiu ZET, że jeśli potwierdzą się informacje o "wycieku" aneksu do raportu z likwidacji WSI, to sprawą zajmie się prokuratura. W zależności od tego, czy będzie to właściwość prokuratury wojskowej, czy cywilnej, czy obu prokuratur, to z całą pewnością postępowanie zostanie wszczęte, jeżeli te informacje chociaż w części się potwierdzą" - podkreślił Ćwiąkalski” może świadczyć, że intensywnie szykowano już „dowody”, a prowokacja zmierzała wyraźnie w kierunku procesowego uporządkowania. Pozostało, zatem przygotować „dowody” dla prokuratury – czym zajęli się panowie Tobiasz i Lichocki, przy współpracy „odzyskanych” służb oraz przygotować społeczeństwo do „właściwego” odbioru rzekomej „afery aneksowej” – czym zajęli się niektórzy dziennikarze. Objawiła się przy tym tak zadziwiająca korelacja tych grup, że poświęcę jej jeszcze kolejną część AFERY „MARSZAŁKOWEJ”. Ścios

AFERA "MARSZAŁKOWA" - 7 – KALENDARIUMWiedziano co prawda, że kontrwywiad, czyli WSW, miał na swoim koncie wiele brudnych prowokacji, jednak to właśnie stosunek do wywiadu zadecydował o ulgowym potraktowaniu całości wojskowych specsłużb. I patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, chyba dobrze się stało... W każdym razie nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że niezweryfikowanie WSI to jeden z grzechów pierworodnych III RP. A to, że tyle się ostatnio mówi o wszelkich patologiach w WSI..., cóż, jestem przekonany, że są to działania z inspiracji służb cywilnych. To efekt walki między tymi dwiema instytucjami - może z zewnątrz wcale tak niewyglądającej, ale w gruncie rzeczy zdrowej rywalizacji.” Trzeba pamiętać tę wypowiedź Bronisława Komorowskiego z roku 2003, by zrozumieć stosunek polityka do sprawy likwidacji WSI i jego udział w aferze „Marszałkowej”. Komorowski należał zawsze do najgorliwszych obrońców wojskowych specłużb. Można się zastanawiać, co sprawiło, że WSI znalazło w Komorowskim politycznego „patrona”, lecz wszelkie dywagacje na ten temat byłyby jedynie hipotezami. Ograniczę się, zatem do faktów. Zmierzając do końca cyklu AFERA „MARSZAŁKOWA”, chciałbym przedstawić jej przebieg, na podstawie tytułów prasowych, ograniczając do minimum komentarz własny. Zestawienie to wskazuje, jak realizowano kombinację operacyjną i w jaki sposób przebiegała ścisła współpraca dziennikarzy „Dziennika” ze służbami (SKW, ABW) i politykami PO. Jak już napisałem wcześniej – cała kombinacja byłaby niemożliwa do zrealizowania bez udziału mediów. Wszystkie cytowane poniżej artykuły „Dziennika” są autorstwa Anny Marszałek, w kilku przypadkach rolę przejął Paweł Reszka. Jestem przekonany, że większość czytelników samodzielnie dokona oceny tego kalendarium.

14 października 2007r.”Wprost” podał informację, że „w 2000 r. Wojskowe Służby Informacyjne inwigilowały posłów z sejmowej komisji obrony. Z naszych informacji wynika, że o sprawie mógł wiedzieć Bronisław Komorowski, ówczesny minister obrony narodowej, a dziś jeden z liderów PO.”

18 października 2007r. „Gazeta Polska” zamieszcza artykuł Leszka Misiaka pt. „Komorowski i WSI”, nawiązujący do publikacji „Wprost”. W artykule czytamy m.in. o tajemniczym przyjacielu Bronisława Komorowskiego, który w marcu 2004r. informował Leszka Misiaka o wypadku samochodowym, jakiemu uległ syn Komorowskiego. Dziennikarz napisał: „W tamtym czasie nie wiedziałem kim jest ów informator, jego nazwisko nic mi nie mówiło. Przedstawiał się jako lobbysta, mówił, że często bywa w Sejmie, kiedyś nawet spotkałem go przed Sejmem. Prawie dwa lata później dowiedziałem się, że to pułkownik WSI,były szef Zarządu I Szefostwa WSW Aleksander L.
27 października.2007r. „Wprost” powiadomił że „Aneks do raportu komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych trafił już do prezydenta”, informując również, że „na najbliższy poniedziałek przed komisję został wezwany były minister obrony narodowej Bronisław Komorowski, obecnie jeden z liderów PO, kandydat partii Donalda Tuska na marszałka Sejmu. Jego wezwanie ma związek z nielegalnymi podsłuchami stosowanymi przez funkcjonariuszy WSI w latach 2000-2001. Komisja w poniedziałek chce też wysłuchać byłego szefa WSI gen. Tadeusza Rusaka.” Prawdopodobnie, w tym czasie Bronisław Komorowski spotkał się z Aleksandrem Lichockim. Jeśli wierzyć słowom Komorowskiego, trzeba przyjąć, że do spotkania doszło po dniu 5 listopada, 2007r., czyli po dacie wyboru Komorowego na marszałka sejmu VI kadencji. Sam, marszałek pytany o powód wizyty pułkownika WSW, twierdził: „Ja myślę, że prozaiczna sprawa – po pierwsze sądził, że ja jestem zainteresowany, bo jak pan Antoni Macierewicz publicznie mówił... moje nazwisko jest wymieniane w jego Aneksie tajnym, a po drugie nastąpiła zmiana władzy, ja już byłem marszałkiem Sejmu, więc mógł sądzić, że się „przeflancuję”, mówiąc takim językiem polityczno–ogrodniczym, na nową grządkę, na nowy układ sił politycznych”.

28 października 2007r. - Komorowski: „Pan Macierewicz powinien zniknąć”. - Pan Macierewicz powinien zniknąć ze swojej instytucji - tak Bronisław Komorowski (PO) skomentował wypowiedź Antoniego Macierewicza, który stwierdził, że "nie widzi powodu, by nie łączyć funkcji posła i szefa kontrwywiadu". - Kwestia odwołania ministra Macierewicza wydaje się być kwestią oczywistą - dodał Komorowski w Radiu Zet.

6 listopada 2007 r. - „Dziennik” – „Dokument trafił już na biurko. Prezydent ma aneks do raportu o WSI”. - „ Antoni Macierewicz w poniedziałek przekazał prezydentowi aneks do raportu z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych. (…) Dokument jest obszerny. Według informatora DZIENNIKA, który widział dokument, liczy on co najmniej kilkaset stron. Politycy Platformy, z którymi rozmawialiśmy, spodziewają się, że aneks będzie wymierzony w ich partię i zostanie opublikowany przed powołaniem rządu Donalda Tuska. "Spodziewamy się, że w raporcie padną nazwiska Bronisława Komorowskiego, Grzegorza Schetyny i Radka Sikorskiego. Czy będą bomby? Gdyby mieli bomby, to zrzuciliby je na nas w kampanii wyborczej" - opowiada rozmówca DZIENNIKA z Platformy.”

7 listopada 2007r. – wywiad premiera Kaczyńskiego dla "Faktu" (rozmawia Łukasz Warzecha) Kaczyński: „Nie przewyższymy PO w knajackich atakach” J.K. „ (…), dlaczego pan Komorowski tak strasznie obawiał się pytań przed swoim wyborem na marszałka Sejmu. To dziwna sytuacja, takie pytania zawsze zadawano. Ł.W. Czemu miał się ich bać?
J.K. Bał się pytań dla siebie bardzo kłopotliwych, takich, które być może mogłyby nawet postawić jego wybór pod znakiem zapytania.
Ł.W. Proszę teraz zadać te pytania.
J.K. Nie będę ich teraz zadawał, ale zapewniam pana, że one zadane zostaną. Dotyczą bardzo konkretnych spraw. Ł.W. Jakiego typu?
J.K. Chodzi o sprawy, które w większości wypadków były opisywane w prasie. Dotyczyły decyzji, podejmowanych przez Bronisława Komorowskiego w okresie, gdy był ministrem obrony, przysparzających pewnym bardzo ważnym ludziom czy ich rodzinom różnych wartości. Te decyzje w świetle prawa, a z całą pewnością w świetle dobrych obyczajów, były nieuzasadnione. Były też inne kwestie, o których nie mogę tutaj mówić. I dziwi mnie, że media się tym kompletnie nie zajęły. Nie zaczęły drążyć, pytać. „
7 listopada 2007 - „Dziennik” Kolejny aneks już w grudniu? „Macierewicz pisze jeszcze jeden raport o WSI” - „To będzie prawdziwa bomba - zapowiada "Nasz Dziennik". Antoni Macierewicz przygotowuje kolejny aneks do raportu o WSI. Tym razem będzie o inwigilowaniu dziennikarzy oraz o wielkiej operacji WSI przeciw Kościołowi w Polsce. Będą też następne aneksy - mówił w RMF minister Szczygło. Były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego, a od kilku dni wiceminister obrony w odchodzącym rządzie, zdradził gazecie, że agenci WSI próbowali przeniknąć do większości redakcji codziennych gazet. Antoni Macierewicz zapewnia, że udało się ustalić większość osób za to odpowiedzialnych. Ich nazwiska znajdą się w aneksie. "Będą kierowane zawiadomienia do prokuratury w ich sprawach" - podkreśla.

18 listopada 2007 - „Dziennik” - Premier zmienia pół komisji „Platforma dobierze się do archiwum WSI” – „Pół komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych idzie do wymiany - ogłosił Paweł Graś, minister kancelarii szefa rządu. "Donald Tusk powoła 12 nowych członków" - mówi. Czy to czystka? "Premier dobiera ludzi, którym ufa" - odpowiada Graś. 12 członków komisji weryfikacyjnej powołuje prezydent, 12 - premier. Donald Tusk wymieni tych, których mianował jego poprzednik, Jarosław Kaczyński."W tym tygodniu zbadamy, na jakim etapie są prace komisji i jak długo potrzebuje czasu do ich zakończenia. Niewątpliwe jest, że 12 członków zostanie zmienionych" - tłumaczy Paweł Graś, minister z kancelarii premiera.

18 listopada 2007r. - „Dziennik” zamieszcza wypowiedź nowego szef MSWiA –„Schetyna nie wierzy w tłumaczenia”: Zbadam kłamstwa o materiałach WSI „Nowy minister spraw wewnętrznych Grzegorz Schetyna nie wierzy, że dokumenty komisji weryfikacyjnej WSI zostały przeniesione z powodów organizacyjnych. "Te informacje są absurdalne i nieprawdziwe" - twierdzi Schetyna. "Będziemy tę sprawę wyjaśniać już od jutra"

19 listopada 2007 - „Dziennik” Anna Marszałek: „Nocne gry i zabawy polityków Pis” – „Takiego numeru jeszcze żadna odchodząca władza swoim następcom nie wycięła. Decyzja o skopiowaniu i wywiezieniu archiwów komisji weryfikującej żołnierzy zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych oznacza, że przez następne lata czeka nas nieustanny wysyp "hakowych" informacji”.

19 listopada 2007 „Dziennik” przynosi „sensacyjną” informację, opatrzoną nagłówkiem –Każdy może kupić tajne dokumenty, pt. „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż”.

7 grudnia 2007r. – prokuratura wszczyna śledztwo w sprawie „powoływania się na wpływy w komisji weryfikacyjnej WSI oraz podjęcie się pośrednictwa w pozytywnej weryfikacji jednego z oficerów w zamian za uzyskanie korzyści majątkowej.” z zawiadomienia Leszka Tobiasza.

14 grudnia 2007 - „Dziennik” – „PiS ukrył przed Tuskiem aneks Macierewicza - Premier nie mógł się z nim zapoznać”. – „Donald Tusk nie mógł przeczytać aneksu do raportu o WSI napisanego przez Antoniego Macierewicza. PiS sprzątnął ten dokument sprzed nosa politykom PO. Dwa egzemplarze wywieziono z kancelarii premiera dzień przed zaprzysiężeniem Tuska na premiera - "Nie mam wiedzy, jaki jest los tego dokumentu" - powiedział nam jego autor Antoni Macierewicz. Były weryfikator 5 listopada przesłał cztery egzemplarze aneksu do najważniejszych urzędników w państwie.(..) "Jarosław Kaczyński zapoznawał się z dokumentem od 6 do 15 listopada. Raport został zwrócony 15 listopada do Jana Olszewskiego, przewodniczącego komisji weryfikacyjnej. Donald Tusk został zaprzysiężony dzień później i nie miał możliwości zapoznania się z raportem" - odpowiedziało nam wczoraj Centrum Informacyjne Rządu.

21 stycznia 2008 - „Dziennik” - TVP szuka haków na marszałka Sejmu? – „Telewizja publiczna próbuje powiązać marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego (PO) z Ryszardem Krauzem i WSI. Realizację tego zadania powierzono "Misji specjalnej" pod redakcją Anity Gargas - dowiedziała się "Gazeta Wyborcza". Według "Gazety Wyborczej", "Misja" w jednym z najbliższych wydań planuje materiał, który pokaże związki Komorowskiego z tym "oligarchą" (jak go PiS ochrzcił przed wyborami). Autorem „Misji” jest Filip Rdesiński – dziennikarz, który w maju br. został brutalnie potraktowany przez ABW, podczas czynności przeszukania u Leszka Pietrzaka.

24 stycznia 2008 - „Dziennik” - „Nie ma części tajnego aneksu - Znikające komputery Macierewicza” - „ Szef kontrwywiadu wojskowego nie może doliczyć się kilkudziesięciu komputerów, które zniknęły po odejściu ekipy Antoniego Macierewicza. Informatorzy DZIENNIKA twierdzą też, że z siedziby komisji weryfikacyjnej zginęła część tajnego aneksu do raportu o WSI. W dokumentach panuje ogromny bałagan. Wiele z nich jest przechowywanych niezgodnie z procedurami. Do tego z ustaleń DZIENNIKA wynika, że ich część została zgubiona. Źródła DZIENNIKA twierdzą, że chodzi o fragment aneksu do raportu z weryfikacji WSI. (…) "Aneks podzielony jest na 12 części. Okazało się, że jedna z nich zniknęła. Nie można znaleźć numerowanego oryginału, w komisji zostały tylko kopie. To kryzys" - twierdzi informator z kręgu weryfikatorów Macierewicza.”

4 lutego 2008r – w „Rzeczpospolitej” ukazuje się artykuł zatytułowany „Agenci pytali o marszałka”. Autor - Michał Stankiewicz informował, że „ podczas pobytu w areszcie Bucholski miał mieć wizytę dwóch agentów CBA, którzy wypytywali go o nazwiska „polityków, z którymi współpracował”. Obiecywano mu, że jeśli je wymieni „wtedy zostanę wypuszczony z aresztu, a tak posiedzę sobie parę lat i zmądrzeję – opowiadał Bucholski. Jego zdaniem agentom chodziło o obecnego marszałka Sejmu.

7 lutego 2008 - „Dziennik” - „Poseł odpowiada na atak marszałka - Macierewicz: Komorowski bronił ludzi WSI” - "Pan marszałek Komorowski przez lata chronił ludzi z WSI i zgodnie z ustawą powinien za to ponieść odpowiedzialność" - twierdzi w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Antoni Macierewicz. To jego riposta na słowa Komorowskiego, który stwierdził, że tak, jak w końcówce rządów PiS zachowywało się kierownictwo służby kontrwywiadu, nie postępowali nawet bolszewicy.

19 lutego 2008 - „ Dziennik” - Paweł Reszka - „ Macierewicz i jego Bonzowie” – „Raport o stanie SKW dowodzi, że wojskowy kontrwywiad został sparaliżowany. Jeśli oskarżenie się potwierdzi, Antoni Macierewicz nie może uciec od odpowiedzialności. Macierewicz marzył o jednym - chciał zniszczyć WSI. Udało mu się znakomicie. Nie będzie już nigdy Wojskowych Służb Informacyjnych. Weryfikacja podzieliła oficerów.

19 lutego 2008 - „Dziennik” - „Kolejne szczegóły tajnego raportu” - Egzamin na szpiega zdawali faksem – „ Ujawniony przez DZIENNIK raport o rozbiciu kontrwywiadu wojskowego wywołał polityczne trzęsienie ziemi. PO i PiS znów są na wojennej ścieżce. Premier mówi wprost: Macierewicz dokonał w służbach spustoszenia. DZIENNIK dotarł do kolejnych szczegółów tajnego raportu. Raport pułkownika Grzegorza Reszki jest miażdżący dla Macierewicza. Pisze w nim o bałaganie w kadrach Służby Kontrwywiadu Wojskowego i ujawnia, że wymogi dla nowych funkcjonariuszy były więcej niż symboliczne. Oficerem można było zostać po zaledwie 17 dniach kursu. "To rekord świata" - komentował marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. "Ludzi dobierano z przypadku, na zasadzie . To gorzej niż za wczesnej komuny, gdzie mówiono: " - mówił wczoraj w TVN 24. „

21 lutego 2008 - „Dziennik” - Platforma chce jego głowy – „W archiwum Służby Kotrwywiadu Wojskowego brakuje tajnych dokumentów, z których część osobiście wypożyczył Antoni Macierewicz, kiedy jeszcze kierował tą służbą - ustalił DZIENNIK.

22 lutego 2008 - „Dziennik” – „Były szef kontrwywiadu pod lupą - Śledczy sprawdzą Macierewicza” – „ Prokuratura sprawdzi, czy Antoni Macierewicz nie złamał prawa, kierując kontrwywiadem wojskowym i likwidując WSI - zapowiada minister sprawiedliwości. To efekt ujawnionych przez DZIENNIK szczegółów z tajnego raportu o nieprawidłowościach w kontrwywiadzie w czasach rządów PiS. Raport pułkownika Grzegorza Reszki, który kierował Służbą Kontrwywiadu Wojskowego przez ostatnie trzy miesiące, był dla Macierewicza miażdżący.”

4 kwietnia 2008 - „Dziennik” - „Antoni Macierewicz oskarża: "Resort obrony ujawnia mediom tajemnice państwowe" – „ Mamy dowody, że istnieje współpraca między mediami a Ministerstwem Obrony w sprawie ujawniania tajemnic komisji weryfikacyjnej WSI - ogłosił Antoni Macierewicz, były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego i były likwidator Wojskowych Służb Informacyjnych. Jego zdaniem, to powrót do czasów inwigilacji prawicy. Antoni Macierewicz uważa, że członkowie komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych są inwigilowani. Celem tej inwigilacji ma być walka z przeciwnikami politycznymi. (…) "Wszystko wskazuje na to, że została zidentyfikowana grupa byłych oficerów wojskowych służb wewnętrznych oraz drugiego zarządu Sztabu Generalnego, którzy podobnie jak robili to na początku lat 90-tych, tak teraz działają na rzecz rozpracowania i infiltracji, przeciwdziałania komisji weryfikacyjnej (WSI) i współdziałają w tej sprawie z niektórymi mass-mediami" - podkreślił Macierewicz. „

9 kwietnia 2008 – „Dziennik” – „Wnioski tajnego aneksu Macierewicza - Prezydent i trzech ministrów przed trybunał – „ Antoni Macierewicz odkrył układ rządzący Polską. Ciągle tajny aneks do raportu z likwidacji WSI, do którego dotarł DZIENNIK, kończy konkluzja, że przed Trybunałem Stanu należy postawić czterech polityków - prezydenta Lecha Wałęsę i trzech ministrów obrony narodowej: Janusza Onyszkiewicza, Bronisława Komorowskiego i Jerzego Szmajdzińskiego” . Pod artykułem zamieszczony jest wywiad Anny Marszałek z Komorowskim: „A.M. „A pana za to, że tolerował pan patologię i przestępstwa w WSI... B.K. To śmieszne. Kto jak kto, ale ja uważałem, że w wojsku i MSW potrzebne jest przyspieszenie zmian. Jestem jedynym człowiekiem, który może się pochwalić, że nadepnął tym służbom na odcisk. To ja doprowadziłem do skutecznego oskarżenia szefa tych służb. Tylko dzięki temu, że się awanturowałem, że chodziłem do premiera Mazowieckiego, przed sądem stanął za palenie akt WSW generał Edmund Buła. To wtedy przyszedł do mnie pewien generał WSI i mówił mi: "Po co to panu? Lepiej się od służb trzymać z daleka, to i one nie będą się panem interesować".

9 kwietnia 2008 , „Dziennik” - Paweł Reszka – „ Aneks o WSI to wielki ból głowy prezydenta” - » „Prezydent powinien powiedzieć jasno, kiedy ujawni aneks do raportu o WSI, albo wreszcie przyznać, że go nie ujawni nigdy, bo nie ufa Antoniemu Macierewiczowi. Wszystko jest lepsze od chowania głowy w piasek. Przecież aneks - według słów samego Antoniego Macierewicza - miał demaskować, przede wszystkim afery gospodarcze. Jeśli tak, to wszyscy chętnie przeczytamy o patologiach, jakie drążyły III RP! Z przyjemnością dowiemy się, że odpowiedzialnymi za skandale są: Lech Wałęsa i trzej ministrowie obrony: Janusz Onyszkiewicz, Jerzy Szmajdziński i Bronisław Komorowski. Proszę bardzo, niech staną przed Trybunałem Stanu. Niech zostaną potępieni, jeśli Macierewicz znalazł wystarczające do tego przesłanki. Prezydent nie może przedłużać swojego milczenia. Nie może przeciągać decyzji o odtajnieniu aneksu w nieskończoność. Pięć miesięcy to wystarczająco długo. Mamy prawo dowiedzieć się, czy Antoni Macierewicz znalazł układ, czy też spaprał robotę. Najwyższy czas. „Proszę teraz zwrócić uwagę, jak doskonale te dwa powyższe teksty korespondują z wypowiedziami członków rządu z tego samego czasu :

9 kwietnia 2008 - „Dziennik” - Szef MON Bogdan Klich nie ma wątpliwości: "Tajny aneks Macierewicza wywoła skandal" : „Lech Wałęsa i trzej byli ministrowie obrony powinni stanąć przed Trybunałem Stanu - takim wnioskiem kończy się, według DZIENNIKA, aneks do raportu z likwidacji WSI. "To wywoła polityczny skandal" - komentuje w Radiu ZET szef MON Bogdan Klich. Ale sam autor raportu twierdzi, że to wszystko wymysły. "To są popłuczyny i nieprawda" - mówi Antoni Macierewicz. Według Macierewicza, informacje, jakie zdobył DZIENNIK, nie wnoszą nic nowego do sprawy. Ale innego zdania jest minister obrony Bogdan Klich. "Ten dokument wywołałby skandale polityczne, ale także byłby powodem osłabienia służb specjalnych" - komentuje polityk w Radiu ZET.

"Aneks do raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych nie powinien ujrzeć światła dziennego" - nie ma wątpliwości szef MON Według raportu, do którego dotarł DZIENNIK, za patologie w Wojskowych Służbach Informacyjnych odpowiada szereg generałów i szefów WSI. Antoni Macierewicz zaleca też, by przed Trybunałem Stanu postawić byłego prezydenta Lecha Wałęsę oraz trzech byłych ministrów obrony - Janusza Onyszkiewicza, Bronisława Komorowskiego oraz Jerzego Szmajdzińskiego. Myślę, że prezydent jest w ogromnym kłopocie" - komentuje marszałek Sejmu Bronisław Komorowski.”

10 kwietnia 2008 – „Dziennik” - Tusk o prezydencie: "Kaczyńscy odpowiadają za aneks o WSI" – „ Premier Donald Tusk obciążył braci Kaczyńskich odpowiedzialnością za szkody, które jego zdaniem wyrządził w służbach specjalnych Antoni Macierewicz. To komentarz do wczorajszej publikacji DZIENNIKA, który ujawnił, że aneks do raportu o WSI zawiera listę polityków z Lechem Wałęsą na czele, którzy powinni stanąć przed Trybunałem Stanu.

28 kwietnia 2008 - „Dziennik” – „Wtyki w komisji weryfikującej agentów? Tak handlowano aneksem Macierewicza”: „ Do DZIENNIKA zgłosił się emerytowany pułkownik tajnych służb wojskowych. Zaproponował, że sprzeda tajny aneks do raportu Macierewicza. Handlarzem był Aleksander Lichocki, szef wojskowego kontrwywiadu w ostatnich latach PRL. Powoływał się na znajomości w otoczeniu Antoniego Macierewicza.(…) Opowieści Lichockiego wyglądały dosyć fantastycznie. Okazało się jednak, że pułkownik był w służbach wpływową postacią. Przeszkolony w Moskwie, kierował Zarządem I WSW, czyli kontrwywiadem. Oznacza to, że miał wiedzę o wszystkich ludziach, w tym politykach inwigilowanych przez te służby. Oficjalnie skończył karierę wojskową w 1991 r. Ale już w wolnej Polsce brał udział w interesach prowadzonych przez ludzi tajnych służb PRL. „ Tu, warto zwrócić uwagę, jak opinia A.Marszałek o Lichockim, różni się znacząco od późniejszej, wygłoszonej na blogu S.Latkowskiego

30 maja 2008r.– „ Ten niby spec, to „dziadek-emeryt”, któremu się wydawało, że coś rozgrywa, a którym prawdopodobnie ktoś zagrał. To taki człowiek, który od kilkunastu lat był poza służbami, ale nie mógł się z nich wyleczyć. Chciał być stale na topie, więc ciągle gromadził jakieś informacje i ze służb (od dawnych kolegów z WSW, ale też SBeków), oraz od ludzi Kościoła, polityków i... dziennikarzy i „jako dobrze poinformowany” puszczał dalej. Jego informacje były mniej więcej w połowie prawdziwe. Reszta to były konfabulacje — np. wnioski na podstawie tego, co gdzieś usłyszał, albo plotki, których nie był w stanie zweryfikować.
On się nie spodziewał, że to wszystko tak się rozwinie (opisanie go w gazecie, przeszukanie i zatrzymanie), dlatego żadnej riposty przygotować nie zdążył.)

28 kwietnia 2008 - Komentarz DZIENNIKA – Anna Marszałek - „Kto gra aneksem Macierewicza?” - „ Po Warszawie od wielu miesięcy biega przeszkolony w Moskwie oficer służb wojskowych, który oferuje sprzedaż aneksu o weryfikacji WSI. DZIENNIKOWI udało się opisać działalność Aleksandra Lichockiego. Pułkownik jest w centrum niebezpiecznej rozgrywki, która toczy się wokół tajnego dokumentu (…)Problem nie jest fikcyjny, bo komisja już wcześniej nie była szczelna. Fragmenty z pierwszego raportu jeszcze przed publikacją przeciekły do programu „30 minut” w telewizji publicznej. Dziś wyciekają informacje o tym, co jest w tajnym aneksie.
Kłopot jest także z innego powodu. Grać można tylko tym, co jest tajne. Prezydent ma aneks od listopada. Dziś mówi wprost, że nie ma ochoty go odtajniać. Można powiedzieć, że Lech Kaczyński jest sam sobie winny. To on napisał ustawę i na własne życzenie pozbawił się wpływu na treść raportu oraz aneksu. Dziś trzyma go w pancernej szafie i pozwala, by nieczysta gra wokół tajnego kwitu toczyła się w najlepsze.
(…) Ale jeśli jest towar i kupcy, znajdą się też pośrednicy tacy, jak opisany przez nas. Ilu jest jeszcze takich Lichockich? „

13 maja 2008 - „Dziennik” – „Po wycieku tajnego aneksu do raportu WSI. Agenci przeszukują domy ludzi Macierewicza” - „Sprawę wyciekającego tajnego aneksu do raportu z likwidacji WSI, zakończoną dzisiejszymi rewizjami u ludzi Antoniego Macierewicza, omawiano na naradzie śledczych u Prokuratora Krajowego już w ubiegłym tygodniu - ustaliło Radio ZET.

14 maja 2008 - „Dziennik” – „Prokuratura: Znaleziono tajne dokumenty” : "U trzech spośród czterech osób, których mieszkania przeszukali wczoraj agenci ABW, zabezpieczono tajne dokumenty" - ujawniła rzeczniczka Prokuratury Generalnej. Śledczy chcą, by sąd aresztował dwie z nich. Zamieszanie wprowadził potem prokurator Robert Majewski, który naciskany przez dziennikarzy, ujawnił, że przeszukano nie cztery, ale aż 11 miejsc i u więcej niż czterech osób. (…) Wczoraj ABW przeszukała kilkanaście lokali w związku z domniemanymi nieprawidłowościami przy działaniach komisji weryfikacyjnej WSI.

16 maja 2008r. – w wywiadzie dla Radia Zet Bronisław Komorowski tak skomentował pytanie dziennikarza o dowody przeciwko Sumlińskiemu : „No więc szukamy dowodów, prawda, ABW szuka dowodów. Tylko dowodem może być albo przyznanie się kogoś do winy, albo inna forma potwierdzenia kontaktu, na przykład między tymi panem L., Aleksandrem L., czy panem S., a kimś z Komisji Weryfikacyjnej. To ma ABW sprawdzić.” Na zakończenie tego zestawienia, fragment radiowego wywiadu z Komorowskim, z dn.01 sierpnia br., zawierający słowa, które mogą pomóc w zrozumieniu milczenia dziennikarzy w sprawie afery „Marszałkowej”: „J.K.: A pańska ocena sprawy Wojciecha Sumlińskiego, panie marszałku? Czy on został wrobiony, czy to może być zemsta służb specjalnych?

B.K.: Wie pan, zostawmy to prokuraturze i sądowi. Wie pan, niech pan pamięta, ja bym sugerował dużą wstrzemięźliwość w okazywaniu solidarności zawodowej dziennikarskiej, no bo sprawa nie dotyczy docierania czy łamania tajemnicy państwowej przez dziennikarza śledczego, co bym rozumiał, nie akceptował, ale rozumiał, ale dotyczy podejrzenia o korupcję, po prostu o korupcję, o pomoc w korupcji. I to w takim obszarze bardzo delikatnym, wrażliwym z punktu widzenia interesów państwa, jak służby specjalne. Więc sugerowałbym ogromną wstrzemięźliwość tutaj, zostawmy to, niech prokuratura to zbada w całym trudnym kontekście...” Jak się kończy afera „Marszałkowa”? Dla mnie jeszcze się nie kończy. Zbyt wiele rzeczy nie zostało wyjaśnione i zbyt chętnie zapomniano by o sprawie. To kalendarium byłoby jednak niepełne, gdyby zabrakło następującej informacji:

18 sierpnia 2008r. – „Wprost” – „Prezydent Lech Kaczyński zapowiedział, że nie opublikuje aneksu do raportu z weryfikacji WSI w wersji, w jakiej go otrzymał.” Ścios

"UPOKORZENI". WSI: REAKTYWACJA. Powołanie stowarzyszenia byłych żołnierzy i pracowników Wojskowych Służb Informacyjnych, zdaje się być inicjatywą zmierzającą do pełnej rehabilitacji służby rozwiązanej w roku 2006 roku. Tego celu nie ukrywa już Marek Dukaczewski, zapowiadając, iż ?stowarzyszenie ma zintegrować środowisko i przywrócić dobre imię WSI?. W tym ostatnim postulacie zawiera się również chęć odwetu za likwidację służby. Już w roku 2007 Dukaczewski nawoływał, by ?w nowym parlamencie powstała komisja śledcza do spraw likwidacji WSI?. To żądanie było wielokrotnie ponawiane, a w ostatnim czasie pojawiły się zapowiedzi składania zawiadomień do prokuratury, związanych z rzekomymi nieprawidłowościami przy likwidacji służby. Do tej chwili, nie istniała jednak formalna reprezentacja środowiska związanego ze zlikwidowaną formacją. Utworzenie SOWY ma zatem stanowić przełom w dotychczasowej działalności oficerów WSW/WSI i oznacza, że środowiska te pragną jak najszybciej odzyskać pełnię wpływów. Zbieżność rejestracji stowarzyszenia z akcją forsowania kandydatury Komorowskiego, nie jest oczywiście przypadkowa. Świadczy, że ludzie ?wojskówki? otwarcie włączają się do życia publicznego, mając świadomość sprzyjających okoliczności i oczekując wsparcia starań ze strony rządzących. Niewątpliwie - w prezydenturze Komorowskiego mają prawo upatrywać szansę na utrwalenie układu zarządzającego III RP. Warto przyjrzeć się grupie założycieli stowarzyszenia? tym bardziej, że skład zarządu może nam wiele powiedzieć o prawdopodobnych intencjach tych ludzi. Na czele stowarzyszenia stoi gen bryg. Marek Dukaczewski ? w latach 2001-2005 szef WSI, wcześniej oficer Zarządu II Sztabu Generalnego LWP, szkolony przez GRU w roku 1989. Na świadectwie ukończenia kursu sowieckie służby umieściły informację, że uprawnia ono do wykonywania ?czynności, w zakresie których był szkolony? na terenie ZSRR. W latach 80tych Dukaczewski był oficerem prowadzącym agentów działających w krajach arabskich. Nadzorował m.in. opisanego w raporcie o WSI? Wirakoczego? zajmującego się handlem bronią. W latach 1984 ? 1988 został rezydentem polskiego wywiadu wojskowego w Waszyngtonie, a na początku lat 90- tych w Oslo. W drugiej połowie lat 90 Dukaczewski - czynny oficer WSI, został wiceszefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Ściągnął go tam szef prezydenckiego gabinetu mjr Marek Ungier. Po czterech latach, jesienią 2001 r., Dukaczewski został szefem WSI. Jedną z jego pierwszych decyzji, po objęciu kierownictwa służby było zakończenie operacji o kryptonimie ?Gwiazda?. Celem operacji ? wszczętej za czasów gen. Tadeusza Rusaka było ujawnienie związków oficerów WSI z wywiadem Rosji. W latach 90 ?tych ? a nawet po 2000 r. ? WSI nie miały żadnych sukcesów na tzw. odcinku wschodnim, ponieważ Rosjanie doskonale znali nasze aktywa operacyjne, w tym agentów oraz ich oficerów prowadzących. Dopiero po przyjęciu Polski do NATO i aresztowaniu trzech oficerów kontrwywiadu WSI za szpiegostwo na rzecz Rosji (znaleźli ich nie wojskowi, lecz cywilny UOP), Biuro Bezpieczeństwa Wewnętrznego WSI rozpoczęło tajną operację o kryptonimie ?Gwiazda?. Oficerów pytano m.in. o udział w kursach GRU, KGB. Zrozumiałe zatem, że człowiek, który sam uczestniczył w takich kursach podjął natychmiast decyzję o zakończeniu operacji. Nazwisko Dukaczewskiego pojawia się również w archiwach Stasi, do których dotarł brytyjski wywiad MI-6. Obok gen. Bolesława Izydorczyka i Konstantego Malejczyka, Dukaczewski figuruje jako jeden z szefów WSI, ?bezpośrednio zaangażowanych w działalność wywiadowczą przeciwko Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym już po upadku komunizmu w Polsce?. O rzeczywistej, obecnej roli Dukaczewskiego świadczą fakty ujawnione przez Witolda Waszczykowskiego - negocjatora w sprawie tarczy antyrakietowej. Twierdził on, że były szef WSI bywa częstym gościem w gabinecie ministra Radosława Sikorskiego wieczorami i nocami. Waszczykowski miał wrażenie, że Sikorski konsultuje z nim wiele decyzji personalnych. W ostatnich dwóch latach Dukaczewski zasłynął publicznym głoszeniem licznych kłamstw na temat skutków Raportu z Weryfikacji WSI. W lutym 2007 roku twierdził np., jakoby ?za granicą zatrzymano kilku znajomych jednej z osób wymienionych w raporcie z weryfikacji WSI?, rok później oburzał się na ?nielegalne kopiowanie i wynoszenie materiałów kontrwywiadu przez ludzi Macierewicza? i postulował ? ?SKW trzeba ?wygasić?, bo straciła kontrolę nad listą współpracowników?. W czerwcu 2008 r alarmował, jakoby ?- polski wywiad stracił kontakt z kilkoma agentami w Rosji, na Ukrainie, na Białorusi oraz w Azji Środkowej i na Bliskim Wschodzie, a ich życie może być zagrożone?, awe wrześniu ubiegłego roku wieścił, iż ?wojskowy wywiad dziś już praktycznie nie istnieje? Wszystkie rewelacje Dukaczewskiego okazywały się fałszem, bowiem nie potwierdzono przypadków, o których grzmiał były szef WSI. Nie trzeba dodawać, że oficer nigdy nie przyznał się do ?pomyłek? i nadal jest medialnym ?fachowcem? od spraw służb wojskowych. Wiceprezesem stowarzyszenia SOWA został płk Jan Oczkowski, wywodzący się z elitarnego oddziału ?Y? ? szef Biura Bezpieczeństwa WSI za czasów kierowania tą służbą przez Dukaczewskiego. Oczkowski wkupił się w łaski szefa, stając na czele kilkudziesięcioosobowej komisji, która szukała haków na poprzednie kierownictwa WSI (z gen. Tadeuszem Rusakiem), nakłaniając oficerów do składania fałszywych zeznań obciążających Rusaka i jego współpracowników. W składzie tej komisji znaleźli się m.in. Marek K. oraz płk Janusz A. Rok później Marek K. został skazany za próbę skompromitowania prokuratora wojskowego, zaś Januszowi A. prokuratura postawiła osiem zarzutów, głównie za przewinienia służbowe. Gdy Oczkowski stanął na czele Biura Bezpieczeństwa WSI, zaniechano prowadzenia operacji o kryptonimie ?Gwiazda?. Płk Twierdzi się również, że pułkownik wykorzystywał swoje służbowe uprawnienia do zwalczania kolegów ze służb, z którymi pokłócił się o pieniądze z prywatnej wyższej szkoły biznesu w Brzegu, założonej przez oficerów WSI, zlecając swoim podwładnym operacyjne rozpoznanie konkurencji. Na uwagę zasługuje pozycja, jaką ten oficer zajmował w WSI. Po raz pierwszy Oczkowski został zwolniony za służby przez kontradmirała Głowackiego. Gen. Tadeusz Rusak, następca Głowackiego, przywrócił Oczkowskiego do służby. I po kilku latach usunął, jak twierdzi ? ?za wynoszenie dokumentów na zewnątrz?. W wywiadzie z 2003 roku w krakowskim "Dzienniku Polskim" Rusak pytał ? ?chciałbym wiedzieć, co takiego ma (Oczkowski) w zanadrzu, że kolejni szefowie przyjmują go do pracy". Zdaniem tygodnika ?Wprost? płk Oczkowski dysponuje niezwykle cennym dla Dukaczewskiego atutem ? listą oficerów WSI na niejawnych etatach. Chodzi o grupę kilkudziesięciu osób, które pracują w biznesie, nauce, ministerstwach. WSI odziedziczyły ich w większości po swych komunistycznych poprzednikach. O istnieniu niektórych oficerów ?N? mogli nie wiedzieć nawet kolejni szefowie wojskowych służb. Prof. Andrzej Zybertowicz twierdził, że Oczkowski ?ma wiedzę o hakach na umoczonych, dlatego ?warto zastanowić się: jak wysoko w strukturach polskiego państwa umoczeni są ulokowani? Wiadomo także, że w WSI istniała praktyka prowadzenia nierejestrowanych źródeł osobowych, których nie ujmowano w oficjalnej ewidencji. Nie umieszczenie agentów w oficjalnej ewidencji mogło służyć omijaniu zakazu werbunku osób pełniących niektóre funkcje publiczne. Na dokumenty wskazujące, że najcenniejsza agentura była przez ostatnie lata wyprowadzana poza WSI i może być teraz kontrolowana w zupełnie innym środowisku natrafili członkowie Komisji Likwidacyjnej WSI. Niewykluczone zatem, że wiedza płk Oczkowskiego obejmuje również agenturę nierejestrowaną. Wydaje się, że ten atut ma również decydujące znaczenie w pozycji, jaką Oczkowski zajmuje w Stowarzyszeniu SOWA. Sekretarzem generalnym stowarzyszenia został płk Zbigniew Chąciak ? absolwent Wyższej Oficerskiej Szkoły Radiotechnicznej z roku 1975. Członkami stowarzyszenia są : Sławomir Michalski, ppłk Jan Bielak, mjr Tadeusz Korablin, mjr Andrzej Milczarek, płk Zbigniew Kumoś, płk Roman Oziębała, płk Ryszard Palczak, płk Zbigniew Woś, płk Józef Krześniak ? (skarbnik), kpt Jacek Chymkowski, Małgorzata Mazurek. Nazwiska niektórych osób znajdziemy w Raporcie z Weryfikacji WSI. Szczególną uwagę warto poświęcić trzem oficerom ? płk. Józefowi Krześniakowi, płk. Romanowi Oziębale i płk Zbigniewowi Kumosiowi. Ten pierwszy, jest byłym oficerem oddziału finansów Zarządu II SG WP, a potem WSI. Nazwisko płk. Krześniaka pojawia się w związku z odkryciem przez Komisję Likwidacyjną skarbu, ukrytego w tajnym sejfie centrali WSI . Chodzi prawdopodobnie o zaginioną część przedwojennego Funduszu Obrony Narodowej, który komunistom udało się wydobyć podstępem od przebywających na emigracji oficerów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Wśród kosztowności znalezionych w sejfie WSI oprócz pozostałości z zaginionej części FON znajdują się także precjoza pochodzące z afery "Żelazo". W pancernym sejfie centrali ukryto stosy złotych sztab, pióra z cennego kruszcu i biżuteria z brylantami. Jak informował w roku 2006? Wprost??? Jeszcze kilka lat temu była tam także pokaźna kolekcja południowoafrykańskich złotych krugerrandów, wenezuelskich boliwarów, amerykańskich dolarów i znaczne ilości indyjskich rupii w banknotach.? Jak i kiedy ten skarb trafił w ręce tajnych służb wojskowych? Odpowiedź spodziewano się uzyskać przesłuchując m.in. płk. Józefa Krześniaka - byłego zastępcę szefa służby finansowej WSI. Powierzenie Krześniakowi funkcji skarbnika stowarzyszenia jest zatem oczywistą kontynuacją roli, jaką ten oficer spełniał w Zarządzie II SG, a następnie w WSI.

Drugą postacią jest płk Roman Oziębała ? zastępcaszefa WSI Marka Dukaczewskiego. W artykule ?Strażnicy okrągłego stołu? z 2004 roku tygodnik ?Wprost? tak opisywał tę postać ? ?Drugi zastępca gen. Dukaczewskiego, płk. Roman Oziębała, po południu praktycznie nie urzęduje, bo nie jest w stanie.? W tym samym ? 2004 roku Dukaczewski (bez podania przyczyn) zwolnił dwóch swoich zastępców ? płk Cezarego Liperta oraz płk. Oziębałę. Zdaniem Zbigniewa Wassermanna, ówczesne zmiany kadrowe były pokłosiem licznych wpadek WSI, którymi od kilku miesięcy zajmowała się Komisja ds. Służb Specjalnych. Jeden z członków komisji stwierdził wówczas, - ?Nie przeceniałbym znaczenia tych roszad. Po prostu stary garnitur ewakuuje się na z góry upatrzone pozycje w zagranicznych attachatach?. Przypuszczenia te okazały się zasadne, bowiem płk. Lipert (kursant GRU z roku 1985). ?wylądował? jako attaché wojskowy w Pradze, a płk. Roman Oziębała został attaché wojskowym w Rzymie. Ważną postacią stowarzyszenia wydaje się płk. Zbigniew Kumoś. Z kilku powodów. Jego obecność może świadczyć, że inicjatywa powołania SOWY ma przyzwolenie starej kadry komunistycznej policji politycznej i osobiste ?błogosławieństwo? Jaruzelskiego i Kiszczaka. Jest także bezpośrednim potwierdzeniem związków stowarzyszenia z Pro Milito ? organizacją oficerów ludowego wojska, założoną tuż przed wyborami 2007 roku. Jednym z jej założycieli był również gen. Dukaczewski. Płk Kumoś jest politologiem i tzw. historykiem wojskowości, wykładowcą Akademii Humanistycznej w Pułtusku, prezesem fundacji ?Fundusz Pomocy Sybirakom", prezesem ?Instytutu Badań Naukowych, wice prezesem Stowarzyszenia Tradycji Polskiego Oręża im. Marszałka Piłsudskiego, członkiem Rady Wydawniczej Biuletynu Stowarzyszenia Pro Milito. Z publikacji pana pułkownika warto wymienić: ?Nauka i doktryna wojenna? Warszawa 1980, ?Związek Patriotów Polskich: założenia programowo-ideowe?, Warszawa 1983., ?O wolną i demokratyczną Polskę: myśl polityczno-wojskowa lewicy polskiej w ZSRR 1940-1944?, Warszawa 1985., ?Geneza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej?, Warszawa 1988., ?U źródeł Polski Ludowej: Geneza Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego?, Warszawa 1989. Kumoś był wieloletnim szefem Wydawnictw Wojskowych, którym podlegała m.in. ?Bellona?. Obecnie szefuje oficynie wydawniczej Comandor, która wydała m.in.? Pod prąd. Refleksje rocznicowe? gen. Wojciecha Jaruzelskiego, oraz szczególnie nikczemną książkę zatytułowaną ?Nikt, czyli Kukliński. Rzecz o zdradzie?, Warszawa 2002. Comandor miał być także wydawcą książki agenta sowieckich służb Mariana Zacharskiego. O roli, jaką historyk Kumoś spełniał w PRL możemy się dowiedzieć m.in. z opracowania Piotra Łysakowskiego ? ?Kłamstwo katyńskie?, opublikowanego w nr. 5/6/2005 Biuletynu IPN. Opisując komunistyczne kłamstwa na temat mordu w Katyniu, Łysakowski przywołuje pracę Kumosia ?O wolną i demokratyczną Polskę: myśl polityczno-wojskowa lewicy polskiej w ZSRR 1940-1944?, w której autor twierdził, że ?kosztem interesu narodowego? wykorzystano niemiecką prowokację do ataków na ZSRS, a ?[...] rozpoczęta kampania przekroczyła normy przyzwoitości nie tylko dyplomatycznej [...]? W ?Trybunie? z października 2004 roku zamieszczony zastał ?list otwarty dr Zbigniewa Kumosia? do prezesa IPN prof. Leona Kieresa. Mogliśmy przeczytać m.in.: ?W związku ze zbliżająca się 23 rocznicą stanu wojennego Instytut Badań Naukowych przypomina by wydarzenia z przeszłości, szczególnie te kontrowersyjne można było dyskutować na szerokiej płaszczyźnie różnych ustaleń, poglądów i ocen. Dotychczas obraz ten był jednostronny.? W liście Kumoś przypominał o niektórych ?białych plamach?, jak np. ?Spotkanie Trzech? (prymas, I sekretarz i przewodniczący ?S?) z 4.11.1984 r i zwracał się do prezesa IPN o zaproponowanie uczestnikom tego spotkania ponownego kontaktu, najlepiej w IPN z udziałem szerokiego grona historyków.

Dokonania naukowe Kumosia docenia sam gen. Jaruzelski, wielokrotnie powołując się na jego opracowania, a nawet korzystając z nich podczas wyjaśnień składanych przed Sądem Okręgowym w Warszawie w październiku 2008 r. Jaki jest związek pułkownika z WSI? Jego nazwisko pojawia się w artykule ?Dziennika? ?Ludzie WSI chcą skompromitować PiS? z lipca 2007 roku, w którym zawarto informację, iż grupa oficerów zlikwidowanych WSI przygotowuje tzw. kontrraport oparty na wiedzy zdobytej podczas służby w wywiadzie wojskowym, a być może nawet na wyniesionych z WSI dokumentach. Raport miał być wymierzony w braci Kaczyńskich oraz innych polityków dawnego Porozumienia Centrum. Dokument miał zostać ukończony do końca 2007 roku. Aby uniknąć konsekwencji prawnych, miał zostać wydany za granicą - mówiło się o Ukrainie i Węgrzech. ?Dziennik? donosił:? Nie wiadomo jeszcze, kto zajmie się redakcją tych materiałów. Nasi informatorzy wskazują, że jednym z głównych kandydatów jest dr Zbigniew Kumoś, prezes Instytutu im. gen. Edwina Rozłubirskiego, cieszący się bardzo dużym zaufaniem gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Architekt stanu wojennego tak bardzo go ceni, że udzielił mu wywiadu o swoim życiu. Zastrzegł jednak, że ukazać może się dopiero po jego śmierci. Sam Kumoś w rozmowie z Dziennikiem twierdzi jednak, że jak na razie nie dostał propozycji tworzenia kontrraportu. "Gdybym dostał, to pewnie bym się zgodził"? przyznaje? Niewykluczone zatem, że obecność we władzach stowarzyszenia SOWA historyka Kumosia oznacza powrót do koncepcji? kontrraportu? skompilowanego z materiałów pochodzących ze ?zbiorów prywatnych? ludzi WSW/WSI lub przygotowania innych publikacji opartych na? komprmateriałach? Być może, obecność Kumosia ma stanowić zalążek owego ?zespołu analityków składający się ze specjalistów z różnych dziedzin, którzy będą wykonywali komercyjne ekspertyzy i raporty? ? jak zapowiada Dukaczewski. Bliskie związki Kumosia z Jaruzelskim zdają się potwierdzać, że obecna inicjatywa żołnierzy ?wojskówki? może liczyć na poparcie kadry bezpieczniaków, wywodzących się z sowieckiego Głównego Zarządu Informacji Wojskowej ? czyli również ludzi związanych z gen. Kiszczakiem. Koncepcja, według jakiej zbudowano strukturę stowarzyszenia jest czytelna w dwóch obszarach. Po pierwsze ? skład zarządu stanowi odbicie schematu podległości służbowej, obowiązującej w WSI za czasów szefostwa Dukaczewskiego. Obecność płk.płk Oczkowskiego i Oziębały świadczy o wsparciu projektu na ?starych?, sprawdzonych ?towarzyszach broni? oraz zdaje się sugerować, że wiedza szefostwa WSW/WSI o tajnej agenturze nadal może być wykorzystana. Po wtóre? wydaje się, iż decydowała przydatność dla organizacji poszczególnych członków ? oficerów. Obecność ludzi takich, jak mjr Tadeusz Korablin,? specjalista ds. ochrony informacji niejawnych, czy płk Józef Krześniak wskazuje na zapowiadany przez Dukaczewskiego plan organizowania odpłatnych szkoleń z zakresu ochrony informacji niejawnych oraz gwarantuje zaplecze dla finansowej strony przedsięwzięcia Wsparcie ?intelektualne i naukowe? stowarzyszenie zamierza czerpać z potencjału płk. Kumosia i podobnych mu historyków. O sprawy socjalne i emerytalne zadba zapewne płk Zbigniew Woś ? były dyrektor kieleckiego Wojskowego Biura Emerytalnego, będącego rodzajem "ZUS-u" dla emerytowanych żołnierzy, ich małżonek i wdów? Przekazem medialnym? i oprawą propagandową stowarzyszenia może zająć się kpt Jacek Chymkowski, którego rolę w WSI możemy ocenić na podstawie Raportu z Weryfikacji. Na str. 92, w rozdziale 6, zatytułowanym?? Wpływ WSI na kształtowanie opinii publicznej? - czytamy:?W dokumentach zachowały się materiały konsultacyjne, związane z przygotowywaniem wspomnianych artykułów. Są tam? Tezy do artykułu nt. WSI?, opracowane przez kapitana Chymkowskiego 2 października 1992 r., sugestie odnośnie sposobu przedstawienia ?historii służb wywiadowczych? oraz informacje o strukturze WSI, opracowane przez kontradmirała rezerwy Cz. Wawrzyniaka? Jak wynika z powyższego przeglądu ? ludzie Wojskowych Służb Informacyjnych solidnie przygotowali się do zadania integracji środowiska i ? przywrócenia dobrego imienia WSI?. Warto zatem obserwować działania, jakie w tym kierunku będą wkrótce podejmowane. Aleksander Ścios

Kto kręcił weryfikacją WSI Ujawniamy niektóre szczegóły śledztwa w sprawie korupcji w komisji weryfikacyjnej WSI. Czy do korupcji naprawdę doszło? Czy ABW i prokuratura zdołają to ustalić? Historia, która stała się głośna, gdy przed tygodniem ABW przeszukała domy czterech osób (w tym dwóch członków komisji) i zatrzymała dwie z nich, zaczęła się na początku 2007 r. Opublikowano wtedy pierwszą część raportu z weryfikacji WSI. Jednocześnie trwała weryfikacja byłych żołnierzy tej zlikwidowanej służby, którzy chcieli wstąpić do nowo utworzonego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Jednym z nich był płk Leszek Tobiasz, który w WSI kierował samodzielną komórką kontrwywiadu i pracował w attachacie wojskowym przy jednej z polskich placówek zagranicznych.

Korupcyjna propozycja Tobiasz próbuje zorientować się, jakie będą jego losy. Szuka nieformalnego kontaktu z komisją. Tak trafia na dawnego kolegę płk. Aleksandra Lichockiego, do 1990 r. szefa Zarządu I (kontrwywiadu) Wojskowej Służby Wewnętrznej, peerelowskiej poprzedniczki WSI, później urzędnika Agencji Mienia Wojskowego. Jak później zezna, Lichocki powiedział, że może załatwić pozytywną weryfikację, bo „ma dojścia w komisji”. Musi to jednak kosztować. Lichocki podaje zawrotną kwotę 200 tys. zł. Tłumaczy, że to pieniądze dla niego, pośrednika i członka komisji, który „jest w finansowych kłopotach”. Czy zapłacenie aż takiej sumy byłoby dla Tobiasza opłacalne? Wrócił właśnie z zagranicznej placówki. Gdyby przeszedł weryfikację, mógłby znów pracować za granicą. Pośrednikiem, czyli kontaktem Lichockiego z komisją, ma być dziennikarz TVP Wojciech Sumliński. Ma on załatwić spotkanie z członkiem komisji Leszkiem Pietrzakiem, b. oficerem UOP, potem prokuratorem IPN.

Co nagrał Tobiasz? Ale naprawdę Tobiasz prowadzi "prywatną grę operacyjną". Rozmowy z Lichockim nagrywa, by zebrać dowody na korupcję w komisji (taką wersję opowiedział prokuraturze). Lichocki przekazuje Tobiaszowi numer telefonu komórkowego Pietrzaka, twierdząc, że Sumliński już przygotował weryfikatora i Pietrzak czeka na telefon. Na przełomie lutego i marca Tobiasz dzwoni do Pietrzaka. Spotykają się w kawiarni na rogu ul. Świętokrzyskiej i Nowego Światu. Potem odbywają jeszcze co najmniej dwa spotkania. Tobiasz nagrywa również rozmowy z Pietrzakiem.

Doniesienie i śledztwo po wyborach Z zebranym materiałem Tobiasz czeka do wyborów. Gdy PiS traci władzę, zgłasza się do prokuratury. Donosi o korupcji przy weryfikacji WSI i przekazuje nagrania. Twierdzi, że procederem kierują Lichocki z Sumlińskim, a Pietrzak sprzedaje pozytywne weryfikacje. Przekazuje usłyszane od Lichockiego informacje, że np. inny członek komisji Piotr Bączek (zaufany głównego weryfikatora Antoniego Macierewicza) chce sprzedać kopię aneksu do raportu z weryfikacji WSI. Wśród zainteresowanych ma być podobno Agora (wydawca "Gazety"). Prokuratura wszczyna śledztwo. Doniesienie ma sprawdzić ten sam zespół oficerów śledczych ABW, którzy rozpracowywali Marka Dochnala i jego korupcyjne kontakty z posłem SLD Andrzejem Pęczakiem. Za zgodą Tobiasza agenci zakładają podsłuch na jego telefonie, a także na telefonach Lichockiego, Sumlińskiego, Bączka i Pietrzaka. ABW monitoruje ich maile, korespondencję, konta bankowe.

Wyścig z przeciekami ABW ściga się z czasem. Na początku 2008 r. o śledztwach dotyczących nadużyć przy weryfikacji dowiaduje się sejmowa komisja ds. służb specjalnych. W lutym "Gazeta Wyborcza" pisze, że nowy szef kontrwywiadu zawiadomił prokuraturę o wycieku tajnych dokumentów. "Dziennik" informuje o próbach sprzedaży aneksu lub jego fragmentów. W marcu "Gazeta" pisze, że specsłużby i prokuratura sprawdzają, czy w komisji doszło do korupcji. I że nowe szefostwo SKW cofnęło lub ograniczyło dostęp do tajnych informacji aż 60 osobom przyjętym do tej służby za czasów Macierewicza. Wśród nich są dwaj członkowie komisji weryfikacyjnej. Pod koniec kwietnia "Dziennik" w kontekście korupcji w komisji wymienia Lichockiego i Pietrzaka. Przecieki do mediów sprawiły, że prowadzący śledztwo uznali, że trzeba zakończyć jego tajną fazę i przejść do akcji. Wtedy następują rewizje u Lichockiego, Sumlińskiego, Pietrzaka i Bączka (dwóch pierwszych zatrzymano).

Co kogo obciąża? Nasi rozmówcy z prokuratury i ABW przyznają, że nie mają twardych dowodów, by Pietrzak i Bączek świadomie uczestniczyli w korupcyjnym procederze. Pietrzaka obciąża fakt, że nieformalnie spotykał się z Tobiaszem. Ale w ich rozmowach temat "weryfikacji za łapówkę" nie padł wprost, a przynajmniej nie ma na to dowodu, bo Pietrzak byłby wówczas podejrzanym - podczas gdy jest jedynie świadkiem (podobnie jak Bączek). Lichockiego obciążają nie tylko zeznania (i nagrania) Tobiasza, ale i inne relacje zebrane w śledztwie. Pierwsza to sprawa Jerzego G., przedsiębiorcy branży teleinformatycznej i b. oficera WSI, któremu Lichocki proponował wykreślenie z raportu. W materiałach jest też informacja o rozmowach z Lichockiego z pracownikiem PR jednego ze znanych biznesmenów, w której jest mowa o "korekcie" nazwiska biznesmena w aneksie. Osoby obciążające Lichockiego podają, że umawiał się z nimi na spotkania na parkingu warszawskiego centrum handlowego Klif. ABW zabezpieczyła tam nagrania z kamer przemysłowych. Sumlińskiego obciąża fakt, że dobrze znał się z Lichockim od 1998 r. Prokuratura jest też przekonana, że dziennikarz miał świetny kontakt z Pietrzakiem i Bączkiem. Dostawał od nich przecieki, a nawet gotowe fragmenty raportu z weryfikacji WSI - ujawnione w TVP przed odtajnieniem dokumentu. Tobiasz zaś twierdzi, że Sumliński był obecny przy jego pierwszym spotkaniu z Pietrzakiem. Bączek i Pietrzak oraz Macierewicz i politycy PiS twierdzą, że cała sprawa jest prowokacją przeciwko komisji. Lichocki do niczego się nie przyznaje. Sumliński mówi "Gazecie", że Lichocki "wykorzystał go w swojej grze": - Od lat piszę o peerelowskich służbach specjalnych. Lichocki był moim informatorem. Tylko raz pytał mnie o umożliwienie kontaktu w komisji. Odmówiłem. Tobiasza nie pamiętam. Zatrzymanie, rewizja, noc w areszcie, a teraz te zarzuty, to najtragiczniejsze zdarzenia w moim życiu. Znajomość z Lichockim była moim największym życiowym błędem.

Co teraz zrobią śledczy? Lichocki i Sumliński nie zostali przez sąd aresztowani, ale dalej mają zarzut "płatnej protekcji". Sąd nie podważył też tezy, że "działali wspólnie i w porozumieniu". Mają policyjny dozór, zakaz opuszczania kraju i muszą wpłacić po 70 tys. zł. kaucji. Z domów Bączka i Pietrzaka, oprócz dokumentów, z których część może być tajna i dotyczyć prac komisji, zabrano dwa laptopy należące do komisji. U Sumlińskiego i Lichockiego zabezpieczono tylko dokumenty. Teraz ABW sprawdza, czy w laptopach nie ma aneksu lub jego części, ale przede wszystkim porównuje materiały z komputerów członków komisji z dokumentami znalezionymi u Sumlińskiego i Lichockiego. - Jeżeli znajdziemy dowody, że podejrzani o płatną protekcję mieli materiały pochodzące komisji lub z tych laptopów, to będzie znaczyło, że rzeczywiście mieli w komisji wpływy i dostali od jej członków materiały - mówi wysoki oficer ABW. A jeśli nie? - Wtedy sprawa ograniczy się tylko do tych, którzy składali korupcyjną propozycję, a może tylko do Lichockiego.

Wojciech Czuchnowski

Sumliński i Lichocki oskarżeni za korupcję przy weryfikacji WSI Po dwóch latach śledztwa jest akt oskarżenia w sprawie korupcji przy weryfikacji WSI. Oskarżeni to dziennikarz Wojciech Sumliński i b. oficer WSI, płk Aleksander Lichocki. Warszawska Prokuratura Apelacyjna twierdzi, że zebrała dowody na to, że obaj próbowali za łapówkę załatwić pozytywna weryfikację oficerowi WSI, Leszkowi Tobiaszowi, który po likwidacji tej służby przez rząd PiS chciał pracować w nowopowstających strukturach. O szczegółach pisała "Gazeta". Tobiasz w 2007 r. postanowił na własną rękę udowodnić, że w komisji weryfikującej żołnierzy likwidowanej WSI jest korupcja. Skontaktował się ze swoim dawnym znajomym - płk. Lichockim, o którym funkcjonariusze WSI mówili, że oferuje "dojścia" w komisji. Kontaktem Lichockiego u weryfikatorów miał być Sumliński, który jako dziennikarz dobrze znał członków komisji. Lichocki z pomagał Sumlińskiemu w jego pracach nad artykułami o tajemnicach służb specjalnych PRL. Tobiasz nagrywał rozmowy z Lichockim i Sumlińskim. Jesienią 2007 r., zaraz po przegranych przez PiS wyborach, zawiadomił o zebranym materiale marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego (PO), a ten poinformowal ABW, która wszczęła śledztwo. Z opublikowanego w środę komunikatu prokuratury wynika, że śledczy zebrali dowody na to, że Sumliński i Lichocki chcieli od Tobiasza 200 tys. zł. łapówki. Prokuratura nie ujawniła na razie uzasadnienia zarzutów. Jej rzecznik prok. Zbigniew Jaskólski powiedział "Gazecie", że Lichocki przyznał się do winy i chce dobrowolnie poddać się karze 2 lat więzienia w zawieszeniu na 5 lat. Ma też zapłacić prawie 55 tys. zł. grzywny. A Sumliński? Dzisiaj nie udało się z nim skontaktować. We wcześniejszych rozmowach nie przyznawał się do winy. Uważa, że padł ofiara prowokacji i zemsty ze strony funkcjonariuszy służb specjalnych PRL. Twierdzi, że jeżeli Lichocki żądał łapówki, to działał za jego plecami. Nie obiecywał też żadnego pośrednictwa Tobiaszowi. Faktem jednak jest, że umówił Tobiasza na nieformalne spotkanie z Leszkiem Pietrzakiem, członkiem komisji weryfikacyjnej. Był z nimi na początku tego spotkania. Kiedy latem 2008 r. sąd chciał aresztować Sumlińskiego, dziennikarz próbował popełnić samobójstwo podcinając sobie żyły w kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu. Po tym incydencie sąd odstąpił o decyzji o areszcie. Wojciech Czuchnowski

Jarosław Kaczyński: nie mamy czarcich ogonów

Premier powinien trafić pod sąd, bo celowo dokonał przecieku w aferze hazardowej – mówi Jarosław Kaczyński. W rozmowie z Andrzejem Stankiewiczem i Piotrem Śmiłowiczem lider PiS opowiada także o przyczynach rezygnacji Donalda Tuska z prezydentury, hakach na Sikorskiego i współpracy z diabelską lewicą w TVP.

Newsweek: Krążyły plotki, że Jarosław Kaczyński zniknął, żeby nie szkodzić bratu w wyborach prezydenckich. Jarosław Kaczyński: Jak panowie widzą, to nieprawda. Nie zniknąłem.

Newsweek: Zdziwiła pana decyzja Donalda Tuska o wycofaniu się z wyborów prezydenckich? Jarosław Kaczyński: W badaniach oficjalnych publikowanych przez media wszystko wyglądało ładnie. Tak jakby Tusk miał prezydenturę w kieszeni. Ale ja znam także inne badania i widzę wyraźną rozbieżność. Co prawda Tusk miał w nich przewagę, ale do nadrobienia w trakcie kampanii.

Newsweek: To są badania PiS? Jarosław Kaczyński: To nie są badania PiS. Do naszych badań się nie odwołuję, bo nie wszyscy muszą w nie wierzyć. Ja mówię o innych, profesjonalnych sondażach, robionych na próbie kilku tysięcy osób, a nie tysiąca, jak sondaże w mediach.

Newsweek: Jakie są wyniki tych tajemniczych badań? Jarosław Kaczyński: W jednych to 55:45 na korzyść Tuska, w drugich – 58:42.

Newsweek: Premier Tusk je widział? Jarosław Kaczyński: Niewykluczone. Ale niekoniecznie ten wynik wpłynął na jego decyzję. Ważniejsze jest co innego: zdecydowana większość społeczeństwa – ponad 70 proc. – nie chce wybierać na prezydenta przedstawiciela rządzącej formacji.

Newsweek: Dlatego Tusk zrezygnował? Nie wierzył w zwycięstwo? Jarosław Kaczyński: Nie tylko. Może nawet nie przede wszystkim. Tusk przyczynił się do osłabienia pozycji urzędu prezydenta poprzez takie niebywałe działania, jak np. odmawianie Lechowi Kaczyńskiemu samolotu przed szczytem Unii Europejskiej. Był zresztą o krok od podobnej decyzji przed wylotem prezydenta do Gruzji w czasie ataku Rosjan. Zdecydował telefon Busha, który poparł wyjazd. Tusk prezydent padłby ofiarą osłabienia tego urzędu. Mógłby utrzymać pozycję lidera tylko wtedy, gdyby miał swojego premiera. Pozostawmy jego uwagi, że nie ma bliźniaka, ale rzeczywiście to musiałby być ktoś bardzo zaufany albo zależny. Jest jeszcze stanowisko szefa partii, bardzo ważne. Tusk mógłby przekazać fotele premiera i szefa PO jednej osobie, ale miałby zbyt silnego partnera. Mógłby też stanowiska rozdzielić, ale wówczas musiałby prowadzić grę z premierem i szefem partii. W dodatku Tusk uważał, że konkurenci polityczni wewnątrz Platformy – choćby Grzegorz Schetyna – pchają go do pałacu prezydenckiego, bo chcą się go pozbyć.

Newsweek: Jest pan pewien, że definitywnie zrezygnował? Jarosław Kaczyński:  Nie ma nic pewnego na świecie, ale retoryka, której użył, żeby zdyskredytować urząd prezydenta, utrudnia mu zmianę decyzji.

Newsweek: A wierzy pan w powrót Włodzimierza Cimoszewicza? Także według waszych badań to bardzo poważny gracz. Jarosław Kaczyński: To tajemnicze. Jest ktoś bardzo ambitny– i jak się wydaje egotyczny – i ma szanse zostać prezydentem. Twierdzi jednak, że nie będzie kandydował, chyba że pojawi się realne zagrożenie ponownego wyboru Lecha Kaczyńskiego. Dla mnie reszta jest jasna: są powody, dla których w innych okolicznościach nie może kandydować.

Newsweek: Jakie? Jarosław Kaczyński: Nic więcej na ten temat nie powiem.

Newsweek: Chyba w ten sposób przeszliśmy do haków w kampanii wyborczej. Czy PiS wykorzysta aneks do raportu z likwidacji-Wojskowych Służb Informacyjnych, jeśli kandydatem PO zostanie Bronisław Komorowski? Jest on podobno jednym z bohaterów dokumentu stworzonego przez Antoniego Macierewicza. Jarosław Kaczyński: W sprawie zawartości aneksu nie mogę się wypowiadać, bo to ścisła tajemnica. Nie wiem też, czy po wyroku Trybunału Konstytucyjnego możliwe jest jego opublikowanie przez prezydenta. Ale jeśli nie, to Komorowskiego i tak kompromituje obrona WSI, które były prostą kontynuacją komunistycznych wojskowych specsłużb. Każdy Polak powinien się zastanowić, zanim zagłosuje na kogoś takiego.

Newsweek: Widzimy pana zadowolenie, że PO ma do wyboru Komorowskiego i Radosława Sikorskiego. Jarosław Kaczyński: Jeśli Tusk postawi na Sikorskiego, będzie się miał z pyszna. Tak, to byłoby bardzo zabawne.

Newsweek:  Prezydent, powołując Sikorskiego na szefa MSZ, miał wobec niego wątpliwości. Czemu? Jarosław Kaczyński: To jest objęte tajemnicą państwową. Gdyby obowiązywała konstytucja według projektu Prawa i Sprawiedliwości, to nie ma wątpliwości, że prezydent odmówiłby jego powołania.

Newsweek: Jest konkretna wiedza czy też konkretne wydarzenie, które dyskredytuje Sikorskiego? Jarosław Kaczyński: Tak.

Newsweek: Ale przecież był on ministrem obrony w rządach PiS. Przed tamtą nominacją prezydent nie miał zastrzeżeń? Jarosław Kaczyński:  Chodzi o wydarzenie późniejsze.

Newsweek: Z tego powodu został zdymisjonowany w lutym 2007 roku? Jarosław Kaczyński:  Tak, choć do dymisji doszło z pewnym opóźnieniem.

Newsweek: Użyje pan tego w kampanii wyborczej? Jarosław Kaczyński:  W kampanii będzie przestrzegane prawo.

Newsweek: W PiS są też bulteriery takie jak Jacek Kurski, wyspecjalizowane w kampanijnych hakach. Jarosław Kaczyński:  Kurski nic na ten temat nie wie. Nikt tego nie wie, poza prezydentem, mną i premierem Tuskiem, który został o tym poinformowany.

Newsweek: A pana brat wystartuje? Po rezygnacji premiera trudno o pewniki w tej rozgrywce. Jarosław Kaczyński: Moje osobiste przekonanie jest takie, że będzie kandydował. Ale nie ma oficjalnej decyzji i nie do mnie ona należy.

Newsweek: Po co PiS chce wygrać wybory i prezydenturę? W 2005 roku to było jasne. Dziś niezbyt. Jarosław Kaczyński: Mamy proste przesłanie. Polska ma przed sobą duże szanse, ale równocześnie sporo jej grozi, począwszy od ciężkiego kryzysu finansów publicznych. Żeby wykorzystać szanse, trzeba przełamać wszystkie niemożności z ostatnich 20 lat. A jedyna formacja nieuwikłana, która to może zrobić, to my. Jesteśmy też formacją, która będzie prowadziła zrównoważoną politykę społeczną, a nie realizowała „koncepcję polaryzacyjno- -dyfuzyjną”, jak to uczenie określił Michał Boni w swoim dokumencie „Polska 2030”. A to oznacza nie tylko lepszy los milionów Polaków, ale także uniknięcie groźby konfliktów społecznych.

Newsweek: Ale premier Tusk ma sukces gospodarczy – wzrost PKB. Na tle Europy pogrążonej w recesji to niezłe osiągnięcie. Jarosław Kaczyński: W moim przekonaniu jego udział w tym sukcesie jest zerowy, a sukcesy, daj Boże, żeby trwały. Zdecydowały cechy naszej gospodarki, przedsiębiorczość Polaków i mniejsze uzależnienie od banków. Ale w wielkim stopniu także decyzje pani premier Zyty Gilowskiej, obniżenie podatków, składek i inne posunięcia pogrubiające portfele Polaków, np. znaczna podwyżka płac w służbie zdrowia, co bardzo podniosło popyt konsumpcyjny.

Newsweek: Pan by się obraził, gdybyśmy powiedzieli, że wzrost sięgający 6-7 proc. za czasów PiS to nie była zasługa rządu. Jarosław Kaczyński: Oczywiście, gdyby nie było koniunktury, to nie byłoby takiego wzrostu. Decyzje poprzedników też miały znaczenie, a my prowadziliśmy dobrą politykę gospodarczą. Pani Grażyna Gęsicka znakomicie rozwiązała problem przyjęcia środków europejskich, w innych sferach również działaliśmy sprawnie. To dowód, że jesteśmy w stanie poprowadzić politykę racjonalną, rezygnując z transakcyjnej – kupowania sobie poparcia konkretnych grup. A to pierwszy warunek, żeby przełamać niemożność, przez którą Polska nie może stać się silnym krajem UE. Bez tego nie zbudujemy autostrad, infrastruktury lotniczej, portów, obiektów sportowych. Tusk tego nie zrobi. Tak jak nie będzie umacniał społecznej solidarności, a wręcz odwrotnie.

Newsweek: Wedle pańskiej teorii Platforma przywróciła politykę transakcyjną, czego przykładem jest afera hazardowa. To dlaczego ludzie nie odrzucili tego w sondażach, dlaczego PiS nie zyskało? Jarosław Kaczyński: W naszych czasach fakty docierają do społecznej świadomości, gdy są faktami medialnymi. A jak z tym jest, każdy widzi. Mamy wielką asymetrię przekazu i związane z tym wielkie korekty w życiu publicznym. Wedle badań prof. Janusza Czapińskiego 48 proc. Polaków ma poglądy konserwatywne, bliskie PiS, 30 proc. – lewicowe, czyli SLD, i kilkanaście procent liberalne. A rządzą liberałowie.

Newsweek: Nie potrafi cie dotrzeć do wyborców. Jarosław Kaczyński: Cóż, moglibyśmy być sprawniejsi, ale decydujący jest układ sił na społecznej górze. Platforma go podtrzymuje i, można rzec, obsługuje – my nie. I to jest istota rzeczy. Stąd systematyczna dyfamacja PiS albo prościej – przyprawianie nam gęby. Świetnie to ujęła pewna pani profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, którą poznałem dwa miesiące temu: „Nie jestem pana zwolenniczką, ale nie ma pan czarciego ogona”. Otóż to. My nie mamy czarcich ogonów, tylko staramy się kontynuować tradycję autentycznych polskich elit politycznych, to jest tradycję służenia dobru wspólnemu, czyli ojczyźnie. Ta tradycja wydaje się obca albo wręcz wroga siłom dominującym dziś w Polsce, reprezentowanym przez PO, politycznie, kulturowo i ekonomicznie. Występ Ryszarda Sobiesiaka w Sejmie świetnie pokazał, o co chodzi – kto za rządów PO jest panem, a kto sługą. I ani niebywała bezczelność jednych reprezentantów rządzącej partii, ani niesłychana hipokryzja drugich nic tu nie zmieni. Jest czas Sobiesiaków, znakomity dla nich, fatalny dla Polaków, nawet jeśli bardzo wielu z nich tego nie dostrzega. No i jest czas radykalnego powrotu wszystkich immunitetów, które my naruszyliśmy. Bezwstydne chronienie senatora Krzysztofa Piesiewicza jest tego znakomitym przykładem.

Newsweek: Wasi ważni senatorowie, Romaszewski i Andrzejewski, także zagłosowali przeciwko uchyleniu jego immunitetu. Jarosław Kaczyński:  Bardzo mi przykro z tego powodu, szczególnie jeśli chodzi o Zbigniewa Romaszewskiego, którego bardzo cenię i szanuję. Ale złamali dyscyplinę i zostały wobec nich wyciągnięte konsekwencje. Nas nie można oskarżać o chronienie kogokolwiek. Za naszych czasów Andrzej Lepper immunitetu nie miał, choć był człowiekiem eksponowanym. Minister sportu Tomasz Lipiec osobiście robił na mnie dobre wrażenie. Ale podjęto wobec niego twarde działania. Za moich rządów nie było immunitetów, ścigania przeciwników politycznych ani kryteriów propagandowych, czego przykładem słynne konferencje prasowe Chlebowskiego i Drzewieckiego.

Newsweek: A wykorzystanie polityczne CBA? Choćby słynna wypowiedź Kamińskiego przed wyborami po zatrzymaniu posłanki PO Beaty Sawickiej, że wyborcy wiedzą już, na kogo głosować? A Lipca nie zatrzymaliście przed wyborami, tylko po nich. Jarosław Kaczyński: Lipca nie zatrzymano wcześniej, bo nie było przesłanek. A jeśli chodzi o Kamińskiego, to był oskarżany, że podjął akcję polityczną. Miał prawo się bronić. Sądził, że po wyborach straci stanowisko. Stracił, choć nieco później.

Newsweek: Sądzi pan, że odwołanie Kamińskiego było efektem afery hazardowej? Jarosław Kaczyński: Wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują. Kiedy Kamiński ujawnił aferę hazardową, Tusk podjął decyzję, że trzeba się bronić. Sądzę, że na drugim spotkaniu, we wrześniu ubiegłego roku, próbował wybadać, czy nie da się sprawy jakoś załatwić, ale szef CBA wykazał sztywność.Newsweek: Na spotkaniu 16 września Kamiński atakował. Oświadczył, że zarzuty prokuratorskie wobec niego są zemstą za aferę hazardową. Trudno sądzić, że w tej sytuacji Tusk mu złożył propozycję zamiecenia sprawy pod dywan. Jarosław Kaczyński: Jest pewien logiczny i zwarty ciąg zdarzeń dowodzący, że Donald Tusk postanowił chronić swoich kolegów.

Newsweek: To bardzo poważne zarzuty wobec premiera. Jarosław Kaczyński: Wielokrotnie mówiłem, że Donald Tusk jest w kręgu podejrzeń.

Newsweek: Ale co to znaczy? Czy pan uważa, że Tusk świadomie i z premedytacją dokonał przecieku, żeby ostrzec swoich kumpli przed działaniami CBA? Jarosław Kaczyński: Tak właśnie sądzę. Zrobił to celowo.

Newsweek: W jaki sposób? Jarosław Kaczyński: Wierzę w wersję przecieku opisaną przez Mariusza Kamińskiego, tę z Pędzącym Królikiem. Jeśli ktoś chce pozostać obiektywny, to musi uznać, że Tusk dokonał przecieku.

Newsweek: To byłoby samobójcze dla premiera. Wiadomo było, że Kamiński i tak ujawni tę aferę. Naszym zdaniem więcej przemawia za tezą, że jeśli doszło do przecieku, to przypadkiem. Jarosław Kaczyński: Stąpacie panowie po cienkim lodzie.

Newsweek: Pan też, bo zarzuca urzędującemu premierowi przestępstwo, za które grozi Trybunał Stanu. Jarosław Kaczyński: Trybunał jest w istocie instytucją abolicyjną. Tusk powinien odpowiadać przed sądem karnym. W normalnym kraju tak by się to skończyło. A doświadczony sędzia powinien potraktować poszlaki przedstawione przez Kamińskiego jako podstawę do wyroku skazującego Tuska. Chyba że premier ma dodatkowe dowody na swoją obronę.

Newsweek: Czy PO straci na aferze? Jarosław Kaczyński:  Bez wątpienia. Choć twardy elektorat Platformy jest odporny na wszystko.

Newsweek: A na ile pan szacuje ów twardy elektorat? Jarosław Kaczyński: Sądzę, że cokolwiek by się stało, będą mieli 30 proc. To dużo. Więcej niż SLD w najlepszych latach.

Newsweek: Może jak pana brat wygra wybory, dojdzie do przetasowania w PO. Tusk może stracić władzę? Jarosław Kaczyński: Tusk właśnie dlatego nie kandyduje, by po ewentualnej porażce władzę utrzymać.

Newsweek: Myśli pan, że utrzyma? Jarosław Kaczyński: Wydaje mi się, że jego pozycja w partii jest bardzo mocna. Poza tym dość radykalnie przewyższa swoich kolegów. Porażka na
pewno mu nie pomoże, ale władzy nie straci. Mnie porażka w 2007 roku nie pomogła, ale władzy nie straciłem.

Newsweek: Czy ewentualna porażka brata w 2010 i PiS w 2011 roku panu zaszkodzi? Jako lider polityczny musi pan o tym myśleć. Jarosław Kaczyński: Nawet jeśli myślę, to nie będę się zwierzał.

Newsweek: A myśli pan o sukcesji w PiS? Jarosław Kaczyński: Panowie, wszystko w swoim czasie.

Newsweek: Mówi się o Zbigniewie Ziobrze jako następcy. Jarosław Kaczyński:  Przyjdzie czas na rezygnację, ale nie powinienem się wypowiadać, kto mógłby zostać moim następcą. A jak panowie pytają mnie o kwestie metrykalne, to ja przyjmuję tu zasady prawa kanonicznego: 75 lat.

Newsweek: Czyli jeszcze 15. Ale Watykan czasem przedłuża posługę. Jarosław Kaczyński:  Na ogół nie więcej niż około dwóch lat.(śmiech)

Newsweek: Może wystartuje pan w takim razie w wyborach prezydenckich w 2015 roku, po zakończeniu drugiej kadencji brata? Jarosław Kaczyński:  Nie mam zamiaru kandydować.

Newsweek: Dlaczego? Prezydentura to ukoronowaniekariery politycznej. Jarosław Kaczyński: Przede wszystkim dlatego, że nie sądzę, bym miał jakiekolwiek szanse. Łatwo wyobrażam sobie zwycięstwo PiS w wyborach parlamentarnych, ale mojego zwycięstwa w wyborach prezydenckich sobie nie wyobrażam. W 2005 roku słusznie oceniłem, że mój brat może wygrać wybory prezydenckie, a ja nie. Teraz sądzę tak samo. Lech jest dużo lepszym kandydatem na prezydenta ode mnie. On znakomicie i szybko odnajduje się w sferze stosunków międzynarodowych: dyplomatycznych salonów, nawiązywania kontaktów z zagranicznymi przywódcami. Ma też znakomite umiejętności utrzymywania dobrych stosunków z różnymi środowiskami, np. z diasporą żydowską.

Newsweek: A pan w czym jest lepszy? Jarosław Kaczyński: Ja jestem lepszy jako szef partii, niż byłby mój brat, 20 lat spędziłem na tej robocie, lubię ją. Prezydent zawsze był działaczem państwowym i ma wielkie doświadczenie. Ale dodam, że nawet moi krytycy przyznawali, że jako premier dawałem sobie radę.

Newsweek: Czy w ramach otwarcia na środowiska kobiece poparłby pan parytet? Prezydent się ku temu skłania. Jarosław Kaczyński:  U nas nie ma w tej sprawie dyscypliny, więc to co powiem jest moim osobistym poglądem. Nie. Dlatego że to wprowadza do mechanizmów demokracji coś nowego i destrukcyjnego. Jeżeli będziemy dołączać do tych mechanizmów kolejne kryteria, demokracja się rozsypie. Bo jeżeli damy przywilej kobietom, to będą w kolejce następni. Istnieje problem realnego równouprawnienia kobiet, ale trzeba go rozwiązywać inaczej.

Newsweek: Wracając do Ziobry. Czy nie pora przyznać, że jako minister swoimi pokazówkami zaszkodził i PiS, i panu? Jarosław Kaczyński: Zasadniczy zarzut PR-owców był taki, że poza Ziobrą nikt nie potrafił opowiadać o sukcesach rządu. Chociaż tych sukcesów było naprawdę bardzo dużo. Bo nie zdarzył się okres w naszej najnowszej historii, w którym wszystkie wskaźniki były tak dobre. I gospodarcze, i optymizm społeczny, i wskaźniki dotyczące przestępczości. Nawet mieszkań było więcej i dzieci się więcej rodziło. A dzisiaj wielu Polaków uważa, że to był straszny czas. Na czym polegała ta straszność?

Newsweek: Na tym, że Ziobro oskarżał lekarzy o zabójstwa. Że rządził Andrzej Lepper, który właśnie został skazany na dwa i pół roku więzienia w seksaferze. Jarosław Kaczyński: Obawiam się, że sprawa doktora G. będzie miała ciąg dalszy i wielu naje się wstydu. Nie kwestionuję nieestetycznego charakteru tamtej koalicji. Naprawdę staraliśmy się, by powstała inna koalicja, z Platformą. Nie powstała, nie z naszej winy. Dzisiaj to wszyscy przyznają. Rządu mniejszościowego przy ówczesnej opozycji nie dałoby się utrzymać. Próbowaliśmy stworzyć pakt stabilizacyjny z LPR i Samoobroną. Nie udał się. Stworzyliśmy więc rząd, ale zapewniam, że Samoobrona oraz LPR nie zostały dopuszczone do realnej władzy. W resorcie rolnictwa rządził Marek Zagórski, pierwszy zastępca Leppera. On realizował w istocie nasz program. A gdy gdzieś wchodziły w grę jakieś pieniądze, natychmiast wkraczało CBA z kontrolną funkcją. Jeśli chodzi o Giertycha, miał różne wyskoki, jak na przykład zmiana listy lektur, ale generalnie działał zgodnie z naszym programem: porządek, mundurki, wzmocnienie historii i polskiego.

Newsweek: Dziś już tamtych graczy nie ma. Z kim PiS mogłoby zawrzeć koalicję? Jarosław Kaczyński: Giertych jest młody, może jeszcze odegrać jakąś rolę w polityce. Co do koalicji, to mam nadzieję na pełne zwycięstwo w wyborach.Newsweek: Ale sondaże skazują PiS na koalicję. Jarosław Kaczyński: Z sondażami różnie bywa, a poza tym mamy czas. Ja nie wierzę, że większość Polaków na trwałe uzna za korzystne panowanie pana Sobiesiaka i jemu podobnych.

Newsweek: Kiedyś był zapis w programie PiS na koalicję z SLD. Jarosław Kaczyński: I nadal obowiązuje. Jeżeli nawet młodzi koledzy z PiS mówią coś o koalicji z SLD, to jest to różnica pokoleniowa. Ale ja takiej koalicji zawierać nie będę, bo byłoby to zakwestionowanie całego mojego życia.

Newsweek: Telewizja publiczna nie jest poligonem koalicji PiS z SLD? Jarosław Kaczyński: Ta sprawa ma zupełnie inny charakter. Aktualne jest pytanie, czy te media mają istnieć, czy nie. Bo radykalne osłabienie albo eliminacja mediów publicznych to oczekiwanie mediów prywatnych. A media publiczne są potrzebne.

Newsweek: Czyli można się dogadywać z SLD, by je ratować? Jarosław Kaczyński: Można dogadywać się nawet z samym diabłem, by ratować coś, co jest ważne dla przyszłości Polski.

Newsweek: A Platforma jest pana zdaniem gotowa do koalicji z SLD? Jarosław Kaczyński: Platforma już w 2007 roku wymagała od niektórych kandydatów deklaracji, że godzą się na koalicję z SLD. Wybory wypadły dla nich tak dobrze, że wystarczyło PSL. Ale według naszych informacji była nawet wspólna umowa tych trzech partii.

Newsweek: Czy PSL jako koalicjanta PiS wyklucza? Jarosław Kaczyński: Nie wykluczam. Gdybyśmy w 2007 roku osiągnęli lepszy wynik, to może moglibyśmy rządzić razem z PSL, ale tylko za jedną cenę – premiera dla ludowców. Na to bym jednak nie poszedł ani wtedy, ani w przyszłości.

Newsweek: Dlaczego? Jarosław Kaczyński: Są między nami różnice w kwestiach wschodnich. Kiedyś w Sejmie Marek Sawicki mówił o wielkiej Rosji. Ten ton bardzo nas niepokoi.

Newsweek: Lepper i Giertych też byli prorosyjscy. Jarosław Kaczyński: Ale zadowalali się formalnie wysokimi stanowiskami bez realnej władzy. PSL to jednak grupa polityków zdecydowanie bardziej wyrobionych.

Newsweek: Jak pan ocenia tarcia w koalicji PO - PSL? Jarosław Kaczyński: Tarcia zdarzają się zawsze, ale póki PSL ma niskie notowania, nie ma alternatywy. Zostanie w koalicji, choć Platforma mówi na przykład o likwidacji KRUS, czyli faktycznie o zagłodzeniu wsi. Bo w KRUS są oczywiście patologie, ale to margines. Główna część KRUS utrzymuje niemałą część wsi przy życiu. Problemem w PSL jest co innego: powiązania z wielkim biznesem rolnym. Weźmy sprawę importu pszenicy z Ukrainy. Dla zwykłych rolników rzecz fatalna, dla wielkiego biznesu okazja do ogromnych zysków.

Newsweek: C o pan sugeruje? Że stoi za tym związany z PSL przedsiębiorca rolny Zbigniew Komorowski? Jarosław Kaczyński: Za naszych czasów takie rzeczy by nie przeszły, tyle mogę powiedzieć.

Newsweek: A może wciąż jeszcze dopuszcza pan koalicję z Platformą? Jarosław Kaczyński: Różnie w ciągu tych ostatnich dwóch lat bywało między nami. Dlatego niczego nie wykluczam, ale to wymagałoby daleko idącego przewartościowania postaw w Platformie. Zwycięstwa nurtu, który dziś jest bardzo enigmatyczny.

Newsweek: Chodzi o konserwatystów, którzy życzliwiej patrzą na PiS? Jarosław Kaczyński: Nawet nie chodzi o konserwatyzm, ale o sposób myślenia. W PO wciąż dominuje pogląd, że nie chodzi o zwycięstwo nad nami, tylko o zniszczenie nas. Dlatego bez radykalnej zmiany tej postawy koalicja jest niemożliwa. Andrzej Stankiewicz, Piotr Śmiłowicz

Haki na Radka Sikorskiego Jeśli Donald Tusk postawi w wyborach prezydenckich na Radosława Sikorskiego, to będzie bardzo zabawnie — mówi „Newsweekowi” Jarosław Kaczyński. Czemu? Bo - jak twierdzi lider PiS - na Sikorskiego są haki. W pierwszym od wielu tygodni wywiadzie Jarosław Kaczyński zabrał głos na temat wyborów prezydenckich. W rozmowie z „Newsweekiem” lider PiS sprawia wrażenie zadowolonego, że Platforma stoi przed wyborem: Radek Sikorski czy Bronisław Komorowski. Kaczyński przypomina, że prezydent miał zatrzeżenia przed powołaniem Radka Sikorskiego na stanowisko ministra spraw zagranicznych w rządzie Platformy - Jest konkretna wiedza, czy też konkretne wydarzenie, które dyskredytuje Sikorskiego? - pytają dziennikarze „Newsweeka” Andrzej Stankiewicz i Piotr Śmiłowicz. - Tak - twierdzi Jarosław Kaczyński.
- Ale przecież on był ministrem obrony w rządach PiS. Dlaczego przed tamtą nominacją nie było zastrzeżeń? - Chodzi o wydarzenie późniejsze.
- Z tego powodu Sikorski został zdymisjonowany w lutym 2007 r.? - Tak, choć do dymisji doszło z pewnym opóźnieniem - przekonuje lider PiS. Co to za haki? Jarosław Kaczyński zasłania się tajemnicą państwową. Twierdzi jednak, że o sprawie wie Donald Tusk. Premier miał zostać poinformowany przed powołaniem Sikorskiego na szefa MSZ w rządzie Platformy. A jeśli kandydatem PO zostanie Bronisław Komorowski? Lider PiS nie chce jednoznacznie powiedzieć, czy może zostać ujawniony słynny aneks do raportu z likwidacji WSI, stworzony przez Antoniego Macierewicza. Jak wiadomo nieoficjalnie, dokument oczernia Komorowskiego.
— W sprawie zawartości aneksu nie mogę się wypowiadać, bo to ścisła tajemnica. Nie wiem też, czy po wyroku Trybunału Konstytucyjnego możliwe jest jego opublikowanie przez prezydenta - mówi Jarosław Kaczyński. — Ale jeśli nie, to Komorowskiego i tak kompromituje obrona WSI, które były prosta kontynuacją komunistycznych wojskowych specsłużb. Każdy Polak powinien się zastanowić, zanim będzie głosować na kogoś takiego. W rozmowie z „Newsweekiem” lider PiS mówi także o przyczynach rezygnacji Donalda Tuska z prezydentury, aferze hazardowej oraz współpracy z diabelską lewicą w TVP . Jeśli Donald Tusk postawi w wyborach prezydenckich na Radosława Sikorskiego, to będzie bardzo zabawnie — mówi „Newsweekowi” Jarosław Kaczyński. Czemu? Bo - jak twierdzi lider PiS - na Sikorskiego są haki.

Giertych: były teczki na polityków Platformy Na wszystkich zbierał, na Tuska, na Sławomira Nowaka, na Schetynę, na Komorowskiego - mówi Roman Giertych o Jarosławie Kaczyńskim. Rz: Okazuje się, że nie tylko na Bronisława Komorowskiego coś kryje się „w lochach BBN”, jak pan to powiedział niedawno, ale są też jakieś haki na Radosława Sikorskiego. Jest pan tym zaskoczony? Roman Giertych: Wszyscy politycy PO mieli założone teczki przez PiS.

Jak to mieli założone teczki? Zbierano w nich różne rzeczy. Także na polityków ówczesnej koalicji. W owym czasie, czyli w okresie rządów PiS, była to dość standardowa procedura. Pamiętam, że wiele razy rozmawialiśmy o tym z premierem Kaczyńskim, podpytywałem jakie ma materiały pozbierane. Na wszystkich zbierał, na Donalda Tuska, na Sławomira Nowaka, na Grzegorza Schetynę, na Komorowskiego.

Co na przykład zbierał? Choćby informacje na temat zupełnie odległej przeszłości, kwestii małżeńskich Tuska. Zastanawiał się, czy to się już wszystko przedawniło, czy nie można postawić zarzutu. Nie chcę być propagatorem tych obrzydliwych insynuacji, ale pamiętam takie rozważania. Mniej wiem o tym, co zbierano na Sikorskiego, bo on był w innej kategorii osób.

W jakieś haki na Sikorskiego z okresu ministrowania zupełnie nie wierzę

W jakim sensie w innej kategorii? Był ministrem w rządzie PiS. Ale znajdował się w ostrym konflikcie z Antonim Macierewiczem. To co mówi dzisiaj Kaczyński, że dymisja Sikorskiego była wynikiem jakiś zdarzeń w okresie jego ministrowania, jest bzdurą. Dymisja była efektem tego, że Sikorski nie akceptował działań Macierewicza w komisji weryfikacyjnej WSI. I stale dążył do jego odwołania. Zresztą z moja pomocą. Wielokrotnie publicznie wypowiadałem się o konieczności odwołania Macierewicza. Premier nawet obiecał, że do września 2006 roku Macierewicz będzie odwołany.

Coś chyba się panu pomyliło, przecież został powołany w lipcu 2006 roku? Nic mi się nie pomyliło. Premier tej obietnicy po prostu nie dotrzymał. I trwała nieustanna wojna między Macierewiczem a Sikorskim, m.in. o zbieranie materiałów na Sikorskiego. A także o wypowiedź Macierewicza w Radiu, o ministrach spraw zagranicznych, którzy jakoby byli agentami. Wtedy konflikt osiągnął apogeum. Ale premier którymś momencie postawił na Macierewicza i dlatego zdymisjonował Sikorskiego. To była prawdziwa przyczyna.

Ten konflikt Macierewicz—Sikorski trwał przecież długo, dlaczego dopiero po wielu miesiąca doszło do dymisji Sikorskiego? Czynnikiem zapalnym, kroplą przechylająca szalę, było zdarzenie na Radzie Ministrów, które Kaczyński odebrał jako osobistą zniewagę ze strony Sikorskiego.

Co zrobił Sikorski? To nie była specjalna zniewaga. Omawialiśmy projekt ustawy o oświadczeniach majątkowych, które miały objąć 300 tys. osób, w tym - co powinno panią zainteresować - także dziennikarzy. Chodziło również o rozszerzenie obowiązku składania oświadczeń majątkowych na przykład na darowizny na rzecz małżonka, na stan majątkowy rodzeństwa i ich małżonków itp. Taki zakres był praktycznie nie do wykonania w sposób rzetelny. Ale taki był cel — by mieć największa grupę osób, które mogłyby się bać.

Jak ktoś miałby czyste sumienie, to by się chyba nie bał? Sporządzanie tak drobiazgowych oświadczeń jest trudne, o pomyłkę byłoby łatwo. Ale abstrahuję od oceny tej ustawy. W każdym razie Zyta Gilowska, która siedziała obok mnie, trąciła mnie i powiedziała: „Panie premierze, na litość boską, niech pan coś zrobi”. Zgłosiłem się i powiedziałem: panie premierze, w tej ustawie jest luka. Ponieważ często wytykałem różne błędy prawne w projektach, więc Jarosław Kaczyński się zainteresował.

Jaką lukę pan wykrył? Powiedziałem, że oświadczeniami majątkowymi nie zostali objęci konkubenci, i coś zacząłem dalej tłumaczyć.

Po prostu pan sobie zażartował, tak? To był nie tyle żart, co wrzutka. I tak została potraktowana. Nie sądziłem, by Kaczyński ocenił, że sobie z niego kpię. Po chwili dyskusji uznał, że ten konkubinat należy wpisać do ustawy. W tym momencie odezwał się Sikorski, który wiedział, że jest to szyderstwo z mojej strony. Ale przesadził, bo poszedł krok dalej. Bo powiedział: A może wpisali byśmy do tej ustawy także konkubinaty jednopłciowe, przecież jesteśmy rządem europejskim.

Jak zareagował premier? W tym momencie Jarosław Kaczyński poczuł się osobiście dotknięty. Stał się purpurowy. I odezwał się bardzo ostro do Sikorskiego. I to była chyba ostatnia Rada Ministrów, na której był Sikorski.

Wcale nie dziwię się premierowi, że się zirytował, przecież to była kpina ze strony Sikorskiego? Rzeczywistym powodem był konflikt z Macierewiczem, ale jak znam Kaczyńskiego, to zdarzenie z Rady Ministrów nie było bez znaczenia. Natomiast w jakieś haki na Sikorskiego z okresu ministrowania zupełnie nie wierzę. Gdyby coś takiego było, to by nam wówczas powiedział. Po prostu premier wybrał Macierewicza, bo był przywiązany szukania materiałów w komisji weryfikacyjnej. Żadna inna przyczyna dymisji nigdy nie była brana pod uwagę.

Może jednak Macierewicz „coś” na Sikorskiego znalazł, już po dymisji? I o tym mówi teraz Jarosław Kaczyński? Sądzę raczej, że Sikorski jest bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem dla Lecha Kaczyńskiego. I Jarosław Kaczyński próbuje wyeliminować groźnego konkurenta brata mówiąc, że są na Sikorskiego jakieś realne haki. Godzi się nawet na to, by ponieść tego konsekwencje, prawne, sądowe. Wypowiadając tego typu słowa, musi się liczyć z konsekwencjami. Ale będzie teraz robił wszystko, aby naprzeciwko brata stanął w kampanii prezydenckiej Komorowski.

Komorowskiemu też zarzuca popieranie WSI, ta pana koncepcja trochę się rozjeżdża. O tym, że mogą być materiały obciążające Komorowskiego, związane z aneksem do raportu o WSI, wiadomo od dawna. Wielokrotnie pisała o tym prasa. Natomiast jakieś niby haki z działalności Sikorskiego jako ministra są czymś nowym. Tymczasem ze wszystkich sondaży wynika, że najgroźniejszym przeciwnikiem Lecha Kaczyńskiego jest Radek Sikorski.

Pan się przyjaźni z Sikorskim? Dobrze znam Sikorskiego przede wszystkim z okresu wspólnego funkcjonowania w rządzie PiS.

Wasze dzieci chodzą do tej samej szkoły i to do Sikorskiego wysłał pan SMS o tym jak się dobija watahę, gdy kilkanaście miesięcy temu, działacze LPR obsadzali stanowiska w TVP. To o niczym nie świadczy? I co z tego, że dzieci chodzą do tej samej szkoły? Chodzą tam dzieci wielu osób. A jeśli chodzi o ten SMS, to nigdy tego faktu nie potwierdziłem. Jakie wysyłam SMS, i do kogo, z kim się przyjaźnię, to moja prywatna sprawa.

Może śladami Sikorskiego zwiąże się pan teraz z PO, bo wypowiada się pan o tej partii przychylnie? Nie planuję związku z PO, choćby ze względu na działalność minister Katarzyny Hall. Ale dzisiaj lepiej oceniam PO niż PiS. I jeśli ktoś mnie pyta o metody postępowania PIS, to odpowiadam. Bo poznałem je na własnej skórze na tyle dobrze, że mogę być w tym zakresie specjalistą. Jarosław Kaczyński jest głównym zbieraczem haków, najgłówniejszym w Polsce. PiS skonstruowało plan polityczny, który w 2007 roku był bliski realizacji, aby zgromadzić haki na jak największą liczbę ludzi. Małgorzata Subotić

Gen. Dukaczewski: Politycy grają służbami, a służby politykami

Po opublikowaniu raportu Macierewicza o likwidacji WSI państwo wypłaciło 250 tys. zł odszkodowania zniesławionym nim ludziom. Teraz ciąg dalszy rozgrywania WSI - zaczną wyciekać informacje oczerniające kandydujących do Pałacu polityków - prognozuje gen. Marek Dukaczewski, ostatni szef WSI, w rozmowie z Mirą Suchodolską. Jeśli marszałek Bronisław Komorowski zostanie kandydatem PO na prezydenta, wejdzie Pan w skład jego sztabu wyborczego? Nie zamierzamy się angażować politycznie. SOWA to stowarzyszenie, które powstało po to, aby chronić dobre imię instytucji, żołnierzy oraz osób cywilnych, które tam pracowały.
To jakiś akronim, służby całego świata lubują się w takich zabawach. Stowarzyszenie Obrony Wojskowych Aborygenów? Nie, po prostu SOWA. Bo sowa jest międzynarodowym symbolem służb wywiadowczych.
Pytam o Bronisława Komo-rowskiego, bo ostatnio pan marszałek wygłosił płomienną obronę Wojskowych Służb Informacyjnych, a ich likwidację określił słowem "hańba". Trudno mi się nie zgodzić z tą opinią. Ostatnio faktycznie nastąpiły wydarzenia, które każą się zastanowić, czy polskie wojsko wie, co się wokół niego dzieje. Weźmy Nangar Khel chociażby czy inne wydarzenia w Afganistanie, kiedy powinniśmy wiedzieć, że nasz obóz zostanie zaatakowany, a nie wiedzieliśmy.
Pana zdaniem należało zostawić WSI w spokoju? Ja nie dyskutuję z tym, czy WSI należało zlikwidować, to była suwerenna decyzja rządu. Ale uważam, że sam sposób likwidacji był niezgodny z oczekiwaniami pewnej grupy posłów, którzy głosowali za pisowskim projektem likwidacji, bowiem stosowano bezprawne działania - łamano zasady życia wojskowego, ludzi upokarzano. To nie są zasady państwa demokratycznego. I mój sprzeciw budzi też to, że - mając takie uprawnienia, jakie miały komisje likwidacyjna i weryfikacyjna - nie zadbano, aby każdy dokument, każdą informację zweryfikować. Jak widać, inicjatorom likwidacji wojskowych służb nie chodziło o prawdę, bo gdyby tak było, to badanie dokumentów WSI musiałoby zająć kilka lat. Tymczasem likwidacja WSI była sztandarowym elementem programu wyborczego PiS (bo łatwo skupić ludzi w walce przeciwko jasno określonemu wrogowi) - PiS potrzebny był zatem szybki i głośny efekt medialny, a nigdy nie chodziło braciom Kaczyńskim o rzetelne i uczciwe zbadanie rzeczywistej sytuacji w służbach wojskowych.
Ustawa o raporcie dawała panu prezydentowi prawo do upublicznienia informacji na temat WSI. Ale w raporcie zostały zawarte informacje, które nie spełniają podstawowych wymogów ustawy, tam nie ma nazwisk przestępców. Proszę zauważyć - żadnej z osób w nim wymienionych prokuratura nie oskarżyła, a sąd nie skazał. Tymczasem wiele osób pomówionych w raporcie wniosło oskarżenia przeciwko Antoniemu Macierewiczowi oraz ministrowi obrony i do tej pory odszkodowania wypłacone im z kasy państwa wyniosły już ponad ćwierć miliona złotych. Wiele spraw jest w toku, a Trybunał Konstytucyjny uznał, że osobom opisanym w raporcie nie dano możliwości złożenia wyjaśnień i obrony. Jedynym znanym mi przypadkiem wniesienia aktu oskarżenia i skazania w sprawie dotyczącej WSI jest przypadek korupcji związanej z działalnością komisji weryfikacyjnej Macierewicza.

Ludzie WSI to gromada skautów w białych getrach, a np. sprawa handlu bronią to tylko potwarz. Proszę nie mówić o skautach, bo to Antoni Macierewicz otoczył się harcerzami w nowych służbach. W każdej instytucji zdarzają się nieprawidłowości. Żadne służby, polskie czy zagraniczne, nie są od nich wolne. I mimo że praca oficera służb specjalnych czasami wymaga chodzenia po bandzie, na granicy prawa, to moi ludzie wiedzieli, że jeśli prawo złamią, będą musieli za to odpowiedzieć. Jeśli chodzi natomiast o handel bronią, to każde państwo w mniejszym czy większym stopniu sprzedaje bądź kupuje broń i w tym celu angażuje swoje służby. I nie jest to łamaniem prawa, choć na pewno nie jest ładne i miłe.

Zaraz, zaraz, a gen. Malejczyk, admirał Głowacki - oni usłyszeli zarzuty. Sprawa rzekomych przestępstw przy handlu bronią była - z tego, co wiem - około 12 razy przedłużana, wielokrotnie przygotowywano jej umorzenie, ale jak tu umorzyć sprawę, w której publicznie wydano już wyrok, mimo że osoby, które z taką zajadłością się o niej wypowiadają, nie mają pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.
Jeśli nawet służby wojskowe przekroczyły prawo, to nie zostawiły za sobą śladów. Ale to myślenie rodem z paragrafu 22. Jeśli nie ma dowodów przestępstwa, to znaczy, że przestępstwo było, tylko inteligentnie popełnione. W ten sposób każdego można obrzucić błotem i nie ponieść za to żadnych konsekwencji. Tak nie można. Jeśli zarzuca się komuś przestępstwa, to trzeba to udowodnić.
Każde tajne służby, nie tylko WSI, mają tę niebezpieczną dla państwa właściwość, że chcą się uniezależnić. Od kogo? Od cywilnej kontroli? Nie ma takich możliwości prawnych. Ale powiem tak: służby muszą być skuteczne. I decydentów politycznych nie powinno interesować to, w jaki sposób będą to robiły, jeśli robią to w ramach obowiązującego prawa. Zadania muszą być wykonywane. Jeśli służby zauważą, że to obowiązujące przepisy krępują ich działania, mogą wnioskować o zmianę prawa i zakresu uprawnień. I jest tak, że służby uczestniczące w pracach nad ustawą dotyczącą ich uprawnień chcą wkładać w nią wiele ustaleń niezrozumiałych dla laika, ale w efekcie dających im furtkę do pełnej realizacji ich zadań.
I wszystko gra, pod warunkiem, że dane służby są akceptowane przez ekipę polityczną, która w danym momencie rządzi. Tyle że te, które są akceptowane w jednym układzie, w następnym stają się formacją wrogą. Tak było z WSI, tak było z CBA. W każdym kraju służby są języczkiem u wagi politycznej. Proszę przeczytać najnowszą książkę uznanego dziennikarza "New York Timesa" Tima Weinera "Dziedzictwo popiołów. Historia CIA". Opisuje m.in. chorą sytuację, kiedy dwóch braci Dulles decydowało o losach Stanów Zjednoczonych, kiedy jeden był szefem CIA, a drugi sekretarzem stanu. To nie jest wyłącznie problem polski. Więc możemy się zastanowić nad tym, co zrobić, aby służby były wykorzystywane dla dobra państwa. Na przykład wprowadźmy inspektora generalnego służb, który podlegałby tylko pod parlament, nie pod rząd.
Naprawdę Pan wierzy w to, że ktokolwiek, choćby o umyśle Einsteina, jest w stanie ogarnąć to wszystko, co zaplanowali sobie ludzie przygotowani do tajnych działań? To jest niemożliwe, ale może trzymać rękę na najbardziej newralgicznych punktach działania służb i odpalenie pewnych działań bez jego aprobaty byłoby niemożliwe. Teraz tych ciał koordynujących jest kilka - a jednak nie radzą sobie. Okazało się ostatnio, że można podsłuchiwać ludzi w trybie pięciodniowym, gdzie żadne zezwolenia nie są potrzebne. I, teoretycznie, jeśli z tych podsłuchów nic nie wynika dla sprawy, powinny zostać zniszczone. Tymczasem znam bardzo niewielu polityków, którzy - mając możliwość zajrzenia na drugą stronę lustra - nie wykorzystają tej możliwości. I to jest problem, fascynacja polityków tajnymi służbami. A służby jeśli widzą polityka zainteresowanego taką wiedzą, będą mu ją podsuwać w swoich własnych celach.
To kto gra kim - służby politykami czy politycy służbami? W sumie niestety wszyscy wszystkimi. Służby politykami, a politycy służbami. A powinno być tak, że służby, jeśli mają być skuteczne, powinny działać w ciszy. Oczywiście państwo powinno wykształcić instrumenty na tyle skuteczne, aby móc je efektywnie kontrolować. A kto zostaje członkiem sejmowej komisji ds. służb specjalnych? Są to posłowie, którzy pochodzą z wyborów powszechnych.

Co za pech, ale taki mamy ustrój - demokratyczny. Ich wiedza i doświadczenie nie zawsze są na tyle duże, aby mogli skutecznie kontrolować te służ_by. W ostatnich latach przez tę komisję przewinęło się w Polsce przynajmniej kilkudziesięciu posłów. W innych państwach zachodnich pytałem o kryteria doboru ludzi do podobnych komisji. Jeden z polityków mi mówi : "Panie generale, ja jestem od dwudziestu lat członkiem takiej komisji. Dla mnie nie ma niejasnych spraw, wiem, o co pytać, mnie szef służb nie zmyli". Marzy mi się taka sytuacja, kiedy w Polsce skład komisji ds. służb specjalnych jest w miarę stały, a ludzie zasiadający w niej nie muszą kierować się partyjnymi interesami.
Służby najchętniej same ustaliłyby skład tej komisji. Nie zgadzam się z panią. Ja bym tego nie chciał. Chciałbym, aby w takiej komisji zasiadali ludzie kompetentni i konstruktywni, a nie traktujący swoich rozmówców ze służb jak wrogów.
Podobna historia jak z WSI była z CBA, tyle że finał był inny i Biura nie zlikwidowano. Mamy w Polsce dziewięć służb, które mają uprawnienia operacyjno-rozpoznawcze. To, moim zdaniem, za wiele. Utworzenie CBA było politycznym działaniem obliczonym na posia - danie własnej służby, która może poza wszelką kontrolą prowadzić nieograniczone działania.
Szefowie takich czy innych służb są tylko ludźmi i dobrze wiedzą, z której strony jest masłem chleb posmarowany. Jeśli chcą siedzieć na swoim stołku, muszą robić, co im dany rząd każe. Jeżeli chcemy mieć szefów z jajami, którzy wiedzą, co i w jaki sposób mają robić, trzeba się liczyć z tym, że w pewnym momencie powiedzą: "Panie premierze, panie ministrze, ja tego nie zrobię". Ci ludzie nie mogą być bezmyślnym narzędziem w rękach polityków.
Obowiązująca dziś wersja brzmi: CBA pracowało dla PiS i nielegalnie podsłuchiwało ministra Drzewieckiego, bo nie miało na niego zlecenia Jeśli tak było, to popełniono przestępstwo.
A Pan co by zrobił na miejscu premiera, aby nie dopuścić do - jak przyjęło się mówić - aksamitnego przecieku. Zwolniłbym Mariusza Kamińskiego w 2007 roku. Szef służb, zatem w tym przypadku szef CBA, ma ustawowy obowiązek zawiadomienia prokuratury, to nie jest kompetencja premiera.
Jeśli w kręgu podejrzeń są najwyżsi urzędnicy państwowi, to premier nie powinien o tym wiedzieć? Zależy, czy premierowi ta informacja jest do czegoś potrzebna. Ochrona informacji to nie jest tylko wykonanie urzędniczych zapisów, ale także wiedza, czy przekazywana komuś informacja niejawna powinna być przez nią jakoś wykorzystana, bo tylko wtedy ma sens jej przekazywanie. Obowiązuje tu znana zasada: need to know - masz wiedzieć tylko to, co ci jest potrzebne. W przeciwnym wypadku z jednej strony stwarza się zagrożenie dla ochrony informacji, a z drugiej, w przypadku przecieku, daje się podstawę do spekulacji i podejrzeń o źródle przecieku.
Przez tę aferę hazardową wszyscy mają paranoję i boją się rozmawiać. Co zrobić, żeby nas nie podsłuchano, kiedy zależy nam na dyskrecji? Nie omawiać ważnych spraw przez telefon. To jasne.

Dlatego teraz śledczym z komisji hazardowej tak trudno jest uzyskać billingi i wskazania BTS-ów, z których można by wywnioskować, kto, kiedy i z kim się kontaktował w tej sprawie. To prokurator Engelking ujawnił po raz pierwszy publicznie możliwości techniczne u pozyskania wiedzy poprzez rejestry BTS-ów. Ale jeszcze więcej można się dowiedzieć z historii karty kredytowej - jeśli pani jej używa, wiemy, gdzie pani jest, co kupuje, na co choruje. Jakie spotkania pani odbywa. Na przykład to nasze spotkanie teraz, jeśli zapłaci pani rachunek kartą kredytową - będzie wiadomo, gdzie byliśmy i czy chciała pani ukryć fakt tego spotkania, czy nie. Bo jeśli tak , to rachunek zapłaciła pani kartą, ale telefonu tu nie było, bo zostawiła go pani w samochodzie.
A gdzie Pan przeprowadza konfidencjonalne rozmowy, zakładając że nie dysponuje specjalnym, ekranowanym po mieszczeniem. Nie histeryzujmy, że służby wszystkich wszędzie podsłuchują. Ale jeśli ma pani sprawy, o których wolałaby, żeby nikt nie wiedział, to - omawiając je - lepiej iść na spacer.
No, nie wiem, nawet cmentarz nie jest bezpieczny. Gdyby były podsłuchy z takiej rozmowy, już by przeciekły do prasy.
Wracając do SOWY - na miejscu władz państwa byłabym zaniepokojona tym, że zorganizowali się ludzie tajnych służb mający powody do frustracji i rozgoryczenia. Mogą być niebezpieczni. Zwłaszcza że dysponują unikatową wiedzą i umiejętnościami. Stowarzyszenie zostało zarejestrowane zgodnie z polskim prawem. Na świecie takich organizacji zrzeszających żołnierzy służb specjalnych jest bardzo wiele. To, że wśród nas są ludzie, których ewidentnie skrzywdzo_no, którzy chcą domagać się przywrócenia im dobrego imienia, to jest ewidentne. Ale proszę też wziąć pod uwagę, że to jest dobry sposób, aby tych ludzi - jak sama pani powiedziała, o unikatowych umiejętnościach, a przy tym sfrustrowanych - trzymać blisko siebie i skanalizować ich frustrację. Że ci, którzy są potencjalnym celem, np. obcych wywiadów, są w tym kręgu bezpieczniejsi. Poza tym działamy z otwartą przyłbicą i możemy być pomocni dla państwa. Mamy oczy i uszy szeroko otwarte i chcemy się dzielić naszą wiedzą. Zależy nam też na bezpieczeństwie dokumentów gromadzonych przez WSI, które prawdopodobnie były kopiowane w nielegalny sposób i nie wiadomo, co się z tymi kopiami dzieje.
Kto miał niby to robić? Podczas likwidacji WSI do służb weszli ludzie z komisji weryfikacyjnej, z których ponad połowa nie miała certyfikatu bezpieczeństwa, a docierają do mnie niepokojące sygnały, że były robione kopie i wypisy tajnych rejestrów. Co się z nimi dzieje? Za chwilę wybory prezydenckie, jestem gotów się założyć, że w ciągu dziesięciu dni od naszej rozmowy skopiowane nielegalnie materiały WSI zostaną użyte przeciwko jednemu z kandydatów.
Któremu? Jest ich trzech - marszałek Komorowski, minister Sikorski i marszałek Szmajdziński. Każdy z nich był szefem resortu obrony narodowej. Myślę, że ich przeciwnicy stanęli na głowie, aby ich obciążyć, powołując się na niezweryfikowane rzekome zapisy z archiwów WSI.
Prezes PiS już zapowiada, że są haki na Sikorskiego. A co Jarosław Kaczyński rozumie pod pojęciem "haki"? Czy intymne ciekawostki z życia prywatnego, niestanowiące naruszenia prawa? Każdy ma prawo do intymności i takie sprawy nie powinny być publicznie roztrząsane. A może chodzi o przestępstwo? Wówczas Kaczyński ma obowiązek zgłoszenia tego do prokuratury. Gdyby pan Kaczyński złożył przeciwko ministrowi Sikorskiemu zawiadomienie do prokuratury, cała Polska od lat by o tym huczała. A tak od lat jesteśmy epatowani sformułowaniami: "wiem coś strasznego, ale nie powiem". Mira Suchodolska

Kaczyński zbiera haki? "Niech to wyjaśni". Tusk reaguje na wywiad Giertycha Jarosław Kaczyński "jest głównym zbieraczem haków w Polsce" - powiedział Roman Giertych w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". Zdaniem premiera Donalda Tuska szef PiS powinien to wyjaśnić. Jeśli tego nie zrobi, to - według Tuska - jego wiarygodność "będzie bardzo nikła". "Uważam, że wiarygodność prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego będzie bardzo nikła, jeśli nie wyjaśni tego problemu ze swoim byłym wicepremierem Romanem Giertychem" - powiedział premier na konferencji prasowej po posiedzeniu rządu. Giertych mówił w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", że Jarosław Kaczyński "jest głównym zbieraczem haków, najgłówniejszym w Polsce. Według byłego wicepremiera, wszyscy politycy PO mieli założone teczki przez PiS. "W owym czasie, czyli w okresie rządów PiS, była to dość standardowa procedura" - powiedział Giertych. "Pamiętam, że wiele razy rozmawialiśmy o tym z premierem Kaczyńskim, podpytywałem, jakie ma materiały pozbierane. Na wszystkich zbierał, na Donalda Tuska, na Sławomira Nowaka, na Grzegorza Schetynę, na (Bronisława) Komorowskiego" - mówił dla "Rz" były wicepremier. "Ja nie jestem specjalistą od haków, nigdy nikt z mojej ekipy nie akceptował tego typu polityki" - oświadczył we wtorek premier. "Wydaje się, że najwyższy czas, aby poprzednicy wyjaśnili między sobą, ale także publicznie, kto, dlaczego i w jaki sposób uważa, że zbieranie, gromadzenie i fabrykowanie materiałów obciążających konkurentów jest metodą rządzenia w Polsce. Dla mnie na pewno nie" - powiedział. "Pan prezes Jarosław Kaczyński poczuł się obrażony, że ktoś uważa, że zbiera haki, że stosuje politykę haków, w swojej istocie dość paskudną i, jak sądzę, nie do zaakceptowania w normalnej demokracji" - powiedział Tusk. W poniedziałek J.Kaczyński mówił dziennikarzom, że nikt nie zbiera "haków" na szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Użycie tego terminu uznał za nadużycie dziennikarzy "Newsweeka", którzy przeprowadzali z nim wywiad. Jak dodał, w rozmowie z tygodnikiem opierał się o dobrze znane fakty. W wywiadzie tym prezes PiS przypomniał, że w końcu 2007 roku prezydent Lech Kaczyński wyrażał wątpliwości co do zasadności powołania Sikorskiego na stanowiska ministra spraw zagranicznych, o czym rozmawiał z Tuskiem.

Kancelaria Kaczyńskiego trzyma haki z WSI? Co urzędnicy prezydenta ukrywają w czeluściach jego kancelarii? Zeznania oficerów WSI i polityków składane przed komisją weryfikacyjną Antoniego Macierewicza. Godziny nagrań, dotyczące m.in. Radosława Sikorskiego i Jerzego Szmajdzińskiego. Czy mogą być wykorzystane w kampanii? "Macierewicz w rozmowach w cztery oczy z oficerami szukał negatywnych informacji o Sikorskim i Szmajdzińskim" - opowiada "Gazecie Wyborczej" generał Marek Dukaczewski, były szef Wojskowych Służb Informacyjnych. "Wśród tych niezweryfikowanych zeznań mogą być pomyje. Osoba pomówiona nie będzie miała żadnej możliwości obrony" - dodaje. Dukaczewski, którego przesłuchiwał Macierewicz, sugeruje, że komisja mogła szukać haków na trzech byłych szefów MON - a dziś kandydatów na prezydenta - Bronisława Komorowskiego (PO), Radosława Sikorskiego (PO) i Jerzego Szmajdzińskiego (SLD). Skąd w Kancelarii Prezydenta wzięło się archiwum z prac komisji weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza? Sprawa zaczyna się w listopadzie 2007 r., po wyborach przegranych przez Prawo i Sprawiedliwość. Szef komisji weryfikacyjnej Jan Olszewski tuż przed zaprzysiężeniem rządu Donalda Tuska wywiózł jej akta z siedziby Służby Kontrwywiadu Wojskowego do prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Po kłótniach z SKW 1 lipca 2008 roku akta wróciły do kontrwywiadu. Nie wszystkie. Brakowało zeznań żołnierzy WSI - przypomina "Gazeta Wyborcza". To między innymi nagrania audio i wideo, w tym pięć dyktafonów cyfrowych z pełnymi dyskami. Urząd prezydenta Kaczyńskiego ma więc pełną kontrolę nad częścią materiałów z weryfikacji WSI. Co w nich jest? Według źródeł "Wyborczej", zawierają zeznania między innymi Grzegorza Żemka (skazanego w aferze FOZZ), Jerzego Szmajdzińskiego (w latach 2001-05 szefa MON, dziś wicemarszałka Sejmu) i generała Marka Dukaczewskiego.

Komorowski w wideoczacie: Raport Macierewicza był wymierzony we mnie O konieczności zmiany stylu prezydentury, hakach, zarzutach związanych z WSI i dziadku w armii carskiej - mówił marszałek Sejmu Bronisław Komorowski w czasie wideoczatu. Spotkanie online z internautami było początkiem jego wewnętrznej kampanii. Marszałek odnosił się do raportu Antoniego Macierewicza (PiS) z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Jak ocenił, znaczna część tego dokumentu została wymierzona w niego, jako narzędzie do zwalczania go. - Na tej zasadzie, że jako były minister obrony w sposób naturalny musiałem się przeciwstawić próbie zlikwidowania, skutecznej niestety próbie zlikwidowania, wojskowego wywiadu i kontrwywiadu - mówił. - To jest swoisty eksces, to jest wydarzenie bez precedensu, ekipa braci Kaczyńskich doprowadziła do niesłychanego osłabienia polskiego wywiadu i kontrwywiadu i będą za to odpowiedzialni - dodał Komorowski. Komorowski stanowczo odrzucił twierdzenia o jego tajnych związkach z oficerami tajnych służb. - To oczywiście jest kompletną bzdurą - podkreślił. Według niego PiS nie potrafi zmienić swojego wizerunku, a PO nie da się wpisać w ten rodzaj polityki.
Specjalnością PiS jest polityka hakowa Marszałek Komorowski ocenił, że specjalnością PiS jest polityka hakowa. - Wydaje mi się, że po ostatnich doświadczeniach wszyscy wiedzą, że Polacy w to już nie wierzą. Bo co to takiego są haki? To nie są rzeczywiste zarzuty, bo z takimi trzeba by iść do prokuratury, haki to pozór jakichś zarzutów, które można snuć - mówił polityk Platformy. Komorowski przyznał, że jego dziadek Juliusz Komorowski był żołnierzem armii carskiej. - Ale dziadek braci Kaczyńskich - na wszelki wypadek to dodam - też był - żartował.
Zmiana stylu prezydentury Komorowski podkreślił, że do końca marca znane będą wyniki prawyborów w PO i rozstrzygnięte zostanie, czy w wyborach prezydenckich wystartuje on, czy też szef MSZ Radosław Sikorski. Marszałek mówił, że zadaniem nr 1 dla niego - gdyby został wybrany - byłaby zmiana stylu prezydentury, odróżnienie jej od stylu obecnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego ściśle - w ocenie Komorowskiego - związanego z polityką szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego. - Prezydent musi być elementem wpierającym modernizację kraju, a nie elementem blokującym, jak to się niestety stało w dwóch ostatnich latach - mówił polityk PO. Jak zaznaczył, prezydent, w jego wizji, powinien być też strażnikiem konstytucji i tworzyć swoistą platformę, na której będzie budowana wspólnota narodowa. Zadeklarował, że chce zmienić model prezydentury na aktywny, tak by Polska mogła się modernizować. Nawiązując do konkurencji w prawyborach z szefem polskiej dyplomacji Komorowski przewiduje, że wewnętrzna kampania będzie pozytywna i taki styl będzie też późniejszej, już właściwej kampanii prezydenckiej.

"Specjalnością PiS jest polityka hakowa" O hakach, zarzutach związanych z WSI i dziadku carskiej armii - mówił marszałek Sejmu Bronisław Komorowski w czasie wideoczatu. Komorowski przyznał, że jego dziadek Juliusz był żołnierzem armii carskiej. "Ale dziadek braci Kaczyńskich - na wszelki wypadek to dodam - też był" - żartował. Komorowski podkreślił, że do końca marca znane będą wyniki prawyborów w PO i rozstrzygnięte zostanie, czy w wyborach prezydenckich wystartuje on, czy też szef MSZ Radosław Sikorski. Marszałek mówił, że zadaniem nr 1 dla niego - gdyby został wybrany - byłaby zmiana stylu prezydentury, odróżnienie jej od stylu obecnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego ściśle - w ocenie Komorowskiego - związanego z polityką szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego. "Prezydent musi być elementem wpierającym modernizację kraju, a nie elementem blokującym, jak to się niestety stało w dwóch ostatnich latach" - mówił polityk PO. Jak zaznaczył, prezydent, w jego wizji, powinien być też strażnikiem konstytucji i tworzyć swoistą platformę, na której będzie budowana wspólnota narodowa. Zadeklarował, że chce zmienić model prezydentury na aktywny, tak by Polska mogła się modernizować. Nawiązując do konkurencji w prawyborach z szefem polskiej dyplomacji Komorowski przewiduje, że wewnętrzna kampania będzie pozytywna i taki styl będzie też późniejszej, już właściwej kampanii prezydenckiej. Marszałek odnosił się też do raportu Antoniego Macierewicza (PiS) z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Jak ocenił, znaczna część tego dokumentu została wymierzona w niego, jako narzędzie do zwalczania go. "Na tej zasadzie, że jako były minister obrony w sposób naturalny musiałem się przeciwstawić próbie zlikwidowania, skutecznej niestety próbie zlikwidowania, wojskowego wywiadu i kontrwywiadu" - mówił. "To jest swoisty eksces, to jest wydarzenie bez precedensu, ekipa braci Kaczyńskich doprowadziła do niesłychanego osłabienia polskiego wywiadu i kontrwywiadu i będą za to odpowiedzialni" - dodał Komorowski. Ocenił też, że specjalnością PiS jest polityka hakowa. "Wydaje mi się, że po ostatnich doświadczeniach wszyscy wiedzą, że Polacy w to już nie wierzą. Bo co to takiego są haki? To nie są rzeczywiste zarzuty, bo z takimi trzeba by iść do prokuratury, haki to pozór jakichś zarzutów, które można snuć" - mówił polityk Platformy. Komorowski stanowczo odrzucił też twierdzenia o jego tajnych związkach z oficerami tajnych służb. "To oczywiście jest kompletną bzdurą" - podkreślił. Spotkanie online z internautami było początkiem jego wewnętrznej kampanii. Wg niego PiS nie potrafi zmienić swojego wizerunku, a PO nie da się wpisać w ten rodzaj polityki. Komorowski przyznał, że jego dziadek Juliusz Komorowski był żołnierzem armii carskiej. "Ale dziadek braci Kaczyńskich - na wszelki wypadek to dodam - też był" - żartował.

Bronisław Komorowski w "Gościu Niedzielnym" Andrzej Grajewski: Będzie Pan startował w wyborach prezydenckich?

Bronisław Komorowski: Jeśli Platforma Obywatelska da mi taką szansę, to jestem gotów do twardej i trudnej walki o urząd prezydenta.

Po co chce Pan startować? Chciałbym, aby urząd prezydenta był elementem wspierania procesu modernizacji państwa, a nie, jak to miało miejsce w ostatnim czasie, urzędem przeszkadzającym w takich działaniach.

To wizja negatywna – czego ma nie być. A co miałoby być treścią pozytywną ewentualnej Pańskiej prezydentury? W moim przekonaniu Prezydent RP powinien być czynnikiem inicjującym, zachęcającym każdy rząd do podejmowania także spraw trudnych czy ryzykownych politycznie, ale potrzebnych Polsce. Prezydent powinien więc nie tylko wspierać, ale i inicjować działania modernizujące kraj. Zachęcać do tego poszczególne rządy, a nie być elementem utrudniającym podejmowanie decyzji; przykładem może być reforma zdrowia. Marzy mi się zatem, aby prezydent pełnił rolę zwornika państwa i narodu, łączył Polaków, a nie ich dzielił. Na przykład miał ambicje zasypywania przepaści i barier z tytułu przeszłości.

Bierze Pan udział w ostrej walce politycznej i nie zauważyłem, aby oszczędzał Pan specjalnie swych przeciwników.

Mówimy o zadaniach prezydenta. Dzisiaj jestem marszałkiem Sejmu, a Sejm jest z mocy wyroków demokracji areną naturalnych podziałów i ciągłej batalii politycznej. Chodzi o to, aby spory toczyły się nie na ulicy, ale na sali obrad. Urząd prezydenta powinien być natomiast sprawowany w taki sposób, aby utożsamiało się z nim jak najwięcej obywateli Polski.

Projekt zmian w konstytucji przygotowywany przez Platformę Obywatelską zakłada jednak osłabienie roli prezydenta w państwie. Nie ma jeszcze projektu Platformy. On dopiero powstaje, więc mogę w tej kwestii wypowiadać się jedynie we własnym imieniu. Jestem przeciwnikiem myślenia o zmianach ustrojowych w państwie pod hasłem, jak osłabić urząd prezydenta. Bliskie natomiast jest mi myślenie, jak wciągnąć ten urząd we współodpowiedzialność i wspólne kreowanie najważniejszych procesów politycznych w państwie. Ponadto warto pamiętać, że o ile te zmiany uda się wprowadzić, to wejdą w życie od następnej, a nie tej zbliżającej się kadencji.

Co Pan ma na myśli? Będę na przykład zabiegał, aby Prezydent RP wyposażony był w dodatkowe prawa, np. możliwość zgłaszania poprawek do projektów ustaw jeszcze na etapie komisji i podkomisji sejmowych i kolejnych czytań. Obecnie prezydent wypowiada się dopiero, gdy ustawa wychodzi z parlamentu. Może ją odrzucić, bądź podpisać. Sądzę, że lepiej byłoby, aby urząd prezydenta był aktywną stroną procesu legislacyjnego i na każdym etapie miał możliwość zgłaszania swoich uwag bądź poprawek. Prezydentowi trudniej byłoby wtedy powiedzieć, że wetuje, mimo że w ustawie uwzględniono jego poprawki.

Politycy PO podkreślają, że projekt ułatwi odrzucanie weta prezydenta. Chodzi o to, aby zmniejszyć pokusę do nadużywania weta. Dlatego popieram rozwiązanie zawarte w projekcie zmian konstytucji, przygotowanym przez trzech byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego. Oni nie proponują likwidacji weta, tylko obniżenie progu głosów potrzebnych do jego odrzucenia. Nie blokuje to większości sejmowej, co najwyżej nieco wydłuża proces legislacyjny, dając jednak parlamentowi dodatkowy czas i argumenty do namysłu.

Wstępując w szranki, musi Pan zakładać możliwość porażki. Czy wówczas będzie możliwy powrót na urząd marszałka Sejmu? Zakładam sukces, a nie porażkę. Myślę jednak, że nie da się dwa razy wchodzić do tej samej rzeki. Nie ma obowiązku rezygnacji z pełnionych funkcji przed wyborami. Przypominam, że kiedyś marszałek Cimoszewicz prowadził swą kampanię prezydencką, nie rezygnując z urzędu. Obecny prezydent też nie zamierza rezygnować na czas kampanii z pełnionej funkcji. Oczywiście można rozważać wprowadzenie takiego niesłychanie ostrego, nowego obyczaju. Ale czy warto? Nie można przecież sparaliżować ani Kancelarii Prezydenta ani Prezydium Sejmu. Wiadomo, że w kampanii chce startować wicemarszałek Jerzy Szmajdziński, a mówi się też o możliwości startu pani wicemarszałek Ewy Kierzkowskiej.

W prasie katolickiej, także w „Gościu”, ukazały się teksty krytykujące Pana za blokowanie prac nad projektami ustaw regulujących sferę bioetyczną. Dlaczego do dalszych prac skierował Pan tylko lewicowy i bardzo liberalny projekt posła Balickiego? Szkoda, że autorzy tych tekstów nie prosili mnie o wyjaśnienie stanowiska. Wyjaśnienie jest proste. Projekt ustawy posła Balickiego został poprawiony i spełnia konieczne wymogi formalne.

Poseł Gowin twierdzi, że jego projekt także spełnia ustawowe kryteria. To on tak twierdzi. Problem polega na tym, że prawnicy uważają, że ma on bardzo poważne mankamenty.

Jakie? Jest niezgodny z prawem europejskim. Każdy projekt w tej sytuacji jest odsyłany autorom do poprawienia. Jedynym, który uwzględnił te poprawki, był poseł Balicki i dlatego jego projekt skierowałem do komisji zdrowia. Zamiast narzekać, radzę posłowi Gowinowi, aby wziął się do roboty i poprawił swój projekt. Dotyczy to także autorów pozostałych projektów, którzy już kilka miesięcy temu otrzymali stosowne pismo z sugestiami, co należy w nich zmienić.

Ale projekt posła Balickiego jest odległy od zasad głoszonych przez Kościół w tej sprawie. Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której marszałek kieruje do prac tylko projekty bliskie naukom Kościoła. Nigdy nie powiedziałem, że identyfikuję się z tym projektem. Miałem jednak obowiązek przesłać go do dalszych prac w komisji i to uczyniłem. Zresztą nie tylko ten, ale także tzw. projekt obywatelski, który jest najbardziej rygorystyczny i zakłada całkowity zakaz sztucznego zapłodnienia, został skierowany do dalszych prac, gdyż spełnia wymogi formalne.

Jaki jest w takim razie Pana osobisty pogląd w tej sprawie? Konsekwentnie jestem za życiem. W związku z tym jestem przeciwko aborcji, przeciwko eutanazji, karze śmierci, ale i za metodą in vitro, gdyż to jest szansa na życie.

Ale ta metoda również życie zabija, gdy niszczone są ludzkie zarodki, które są w niej wykorzystywane. Dlatego trzeba spróbować ustawę tak napisać, aby nie popaść w konflikt z nauką Kościoła, a jednocześnie stworzyć szansę tym polskim rodzinom, które tylko dzięki tej metodzie mogą doczekać się własnego potomstwa. Sam jestem szczęśliwym ojcem piątki dorosłych już dzieci. Wiem jednak, że dzisiaj ponad 20 proc. młodych małżeństw ma realne kłopoty z posiadaniem własnego dziecka. Nie chciałbym pozbawiać ich marzeń. Jestem przekonany, że w tej sprawie można znaleźć dobre rozwiązania. Jestem jednym ze współautorów ustawy antyaborcyjnej, która także nie jest idealna i z różnych stron bywa atakowana. Ale stanowi ogromny postęp w dziedzinie ochrony życia w Polsce. Dobre i kompromisowe rozwiązanie jest także możliwe w przypadku ustawy o in vitro.

Złośliwi mówią, że z konserwatyzmu pozostały Panu tylko wąsy. A jak Pan się definiuje jako polityk? Nie lubię szufladkowania – konserwatysta, liberał, socjalista. W kwestiach gospodarczych byłem i jestem zwolennikiem rozwiązań rynkowych. Mówiąc wprost: zawsze stawiałem na kapitalizm. Gospodarka wolnorynkowa zawsze jest lepsza aniżeli socjalistyczna, jakiejkolwiek byłaby maści. Natomiast w kwestiach obyczajowych jestem tradycjonalistą. Czuję się przynależny do nurtu nowoczesnego konserwatyzmu, który stara się godzić siłę związków tradycji i wiedzy wyniesionej z przeszłości oraz szacunek dla tradycyjnych form życia społecznego z wymogami współczesności. Głęboko wierzę, że konieczna modernizacja naszego kraju może się odbywać w zgodzie z fundamentem tradycji i wiary.

To dlaczego wspiera Pan pomysły na wprowadzenie parytetów? Nie wspieram.

Patronuje Pan konferencji zorganizowanej na ten temat przez lewicowe organizacje kobiece. Powtarzam, nie jestem za parytetami, ale na patronat się zgodziłem, gdyż warto się zastanowić, jak zwiększyć aktywność kobiet w życiu publicznym. To leży w interesie polskiej demokracji. Natomiast mam poważne wątpliwości, zresztą różnej natury (w tym i konstytucyjnej), czy najlepszą metodą osiągania większej aktywności kobiet jest wprowadzenie parytetów, czyli zapisanych prawnie dla nich preferencji. Dzisiaj w parlamencie, bez parytetów, 20 proc. posłów to kobiety.

Pojawiły się informacje, że konkurenci wyciągną haki na Pana. Mówi się na przykład o niejasnościach związanych z nabyciem przez Pana nieruchomości pod Warszawą. Nie mam żadnej nieruchomości, lecz działkę budowlaną, którą wykazuję we wszystkich oświadczeniach majątkowych. Kupowałem ją w 1990 r., razem z ministrem rządu Jarosława Kaczyńskiego, niegdyś czołowym politykiem PiS, za cenę rynkową, bez żadnych ulg, zgodnie z przepisami prawa.

Inna sprawa to Pana związki z ludźmi, którzy chcieli handlować aneksem do raportu o likwidacji WSI. Moje związki z nimi polegają na tym, że jeden z tych oficerów siedzi w więzieniu właśnie dlatego, że przyszedł do mnie z propozycją korupcyjną, a na dodatek ponieważ organizował, z pewnym elementem powodzenia, jak mi się wydaje, akcję korupcyjną w otoczeniu Komisji Weryfikacyjnej. Drugiemu, dziennikarzowi, zostały postawione zarzuty, że pełnił rolę swoistego naganiacza, który organizował spotkania byłego oficera tajnych służb z przedstawicielami Komisji Weryfikacyjnej. Kiepsko obaj na kontaktach ze mną wyszli.

Nie boi się Pan, że jednak coś zostanie znalezione w Pańskim życiorysie? Haki mogą przestraszyć tego, kto ma się czego bać. Ja obaw nie mam. Wierzę w mądrość Polaków, którzy potrafią odróżnić polityczne plewy od tego, co jest istotne. Za mną stoi moje życie. W działalność opozycyjną zaangażowałem się w latach 70., gdy nie czekały za to zaszczyty, ale szło się do więzienia. Za mną jest także 20 lat pracy w wolnej Polsce na różnych szczeblach instytucji państwowych. Przez te lata każdy, kto chciał, mógł się zapoznać z moimi poglądami, mógł prześwietlić mnie i mój majątek. Byłem wielokrotnie lustrowany, sprawdzany na wszystkie możliwe sposoby. Mogę spać spokojnie.

Czy wrócą haki z WSI Weryfikacja WSI zakończyła się klapą - dowodzą najnowsze dane prokuratury. Z 400 zawiadomień Macierewicza i Olszewskiego oddała ona do sądu tylko cztery. Ale papiery po WSI straszą - te zamknięte w prezydenckim BBN. Wczoraj zastępca prokuratora generalnego Krzysztof Parulski poinformował Sejm o liczbie śledztw po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Okazuje się, że tylko nikła część zawiadomień, którymi pisowscy likwidatorzy WSI zasypali prokuratury wojskowe, zamieniła się w akty oskarżenia. Prokurator Parulski podał, że na podstawie zawiadomień przewodniczących komisji weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza i Jana Olszewskiego prokuratury wojskowe zarejestrowały 401 zawiadomień (w tym dziewięć złożył nowy szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego już za czasów koalicji PO-PSL, ale opierając się na materiałach tamtej komisji). Prokuratorzy wojskowi zakończyli 355 postępowań. W ogóle odmówili wszczęcia śledztwa w 268 sprawach, 35 spraw zakończono umorzeniem, cztery skierowano do sądu z wnioskiem o umorzenie postępowania karnego, osiem zawieszono, a inne połączono lub wyłączono do odrębnego postępowania. WSI, czyli rozwiązany wywiad i kontrwywiad wojskowy, zdaniem PiS były centrum "układu", który oplatał Polskę. Likwidator Antoni Macierewicz twierdził, że liczba zawiadomień do prokuratury świadczy o przestępczym charakterze tej formacji. Do badania tych spraw minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro oddelegował dziesięciu zaufanych prokuratorów cywilnych. Efekt mizerny. Ostatecznie efektem całej pracy weryfikacyjnej jest skierowanie czterech spraw do sądu. Według Parulskiego prokuratury prowadzą jeszcze 46 spraw. Wszystkie śledztwa - i umorzone, i prowadzone - są ściśle tajne. Wczorajsze informacje Parulskiego pojawiają się w czasie, gdy coraz głośniej słychać o hakach, jakie na prezydenckich kandydatów ma PiS. Potencjalnymi kandydatami jest trzech szefów MON, którym podlegały WSI. Są to: Bronisław Komorowski (PO), Jerzy Szmajdziński (SLD) i Radosław Sikorski (PO). Bronisław Komorowski - Jestem przekonany, że papiery WSI nadal będą używane. Dowodzą tego pytania, które zaraz po ogłoszeniu, że mogę kandydować na prezydenta, zadał mi dziennikarz sympatyzującej z PiS gazety, opierając się na nieujawnionych dokumentach WSI - Nie mam pojęcia, co w mojej sprawie robi się na podstawie papierów WSI, bo nawet nie dostałem zawiadomień o umorzeniu śledztw - powiedział "Gazecie" Szmajdziński. - Jestem zszokowany, to niebywałe, że pan Macierewicz angażował prokuraturę w aż tylu sprawach, choć jako szef komisji weryfikacyjnej miał wszystkie instrumenty, by sprawdzić, czy są podstawy do wszczęcia postępowania - powiedział "Gazecie" gen. Marek Dukaczewski, b. szef WSI odwołany za czasów PiS. Macierewicz publicznie oskarżył go o nadużycia. Obecnie żadne postępowanie wobec niego się nie toczy. - Rodzi się jednak pytanie - dodaje generał. - Skoro prezydent Lech Kaczyński uzasadniał decyzję ujawnienia struktur wywiadu i tajemnicy państwowej tym, że chodzi o ujawnienie przestępstw zagrażających państwu, to co można teraz powiedzieć o jego decyzji, gdy okazało się, że przestępstw nie ma? Poseł Janusz Krasoń (SLD), który pytał wczoraj w Sejmie prokuraturę, zapowiada, że zażąda wykazu kosztów, jakie poniósł wymiar sprawiedliwości z tytułu doniesień Macierewicza i Olszewskiego. Minister obrony za PiS Aleksander Szczygło, dziś szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie, powiedział "Gazecie": - Nie znam tych danych, nie jestem w stanie ich zweryfikować, ale opinia żadnego prokuratora, w tym płk. Parulskiego, nie zmieni mojej opinii o konieczności likwidacji WSI. Dukaczewski twierdzi, że materiały WSI mogą być nadal politycznie rozgrywane. Podlegające prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu BBN ma bowiem część tych dokumentów. BBN zatrudnia też byłych członków komisji weryfikacyjnej, np. Piotra Bączka i Krzysztofa Łączyńskiego. - Owszem, w BBN pracują byli członkowie komisji weryfikacyjnej, np. pan Leszek Pietrzak napisał raport o Ukrainie - mówi Szczygło. Pytany o archiwa WSI, odpowiada wymijająco: - Takimi sprawami się nie zajmujemy, analizujemy sytuację służby zdrowia, wojska i programy modernizacyjne armii.

Paweł Wroński

Prezydencie, oddaj aneks do raportu o WSI Rzecznik rządu Paweł Graś uważa, że prezydent powinien przekazać premierowi aneks do raportu WSI. - Nie może być tak, że ten dokument może czytać tylko ktoś o nazwisku Kaczyński - stwierdził. Jak przypomniał w Radiu ZET minister Graś, aneks do raportu o likwidacji WSI, który znajdował się w kancelarii premiera po ustąpieniu rządu Jarosława Kaczyńskiego, został w ostatniej chwili wycofany z niej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. - W ustawie znajduje się zapis, że jego treść może znać prezydent i premier, nie jest napisane, że Kaczyński - argumentował Graś. Aneks do słynnego raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych przygotował Antoni Macierewicz. Miał on zawierać kolejne doniesienia o przestępstwach WSI. Prezydent utajnił jednak dokument, argumentując, że zawiera zbyt wiele stwierdzeń o charakterze publicystycznym. "Gazeta" pisała w czwartek o dotychczasowych wynikach śledztw, jakie prokuratura wszczęła w sprawach WSI. Choć złożono aż 401 doniesień, do tej pory nikogo nie skazano, a prowadzonych jest tylko 46 spraw. Nadal jednak w prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego przechowywana jest część dokumentów WSI, a prezydent dysponuje wspomnianym aneksem. Rzecznik Graś stwierdził też, że wie, iż większość doniesień nie dotyczyła "zbrodni" WSI jak handel bronią czy udział w mafii paliwowej, jak twierdził PiS, ale sprawy obiegu dokumentów tajnych. W sobotę jeden z rozważanych przez Platformę kandydatów na prezydenta tej partii Bronisław Komorowski stwierdził, że likwidacja WSI i opublikowanie raportu było "ekscesem bez precedensu" - pierwszym przypadkiem, gdy rząd ujawnił własne tajne służby. Marszałek Sejmu Komorowski dodał też, że znaczna część aneksu była wymierzona w niego. Niech PiS ukryje dokumenty! Mleko się wylało, ale jeszcze nie wszystko stracone. Bezcenne dokumenty powinny zostać natychmiast przeniesione z pałacu prezydenckiego. Po lekturze środowych gazet mam kilka pomysłów. Zdradziła "Gazeta Wyborcza". Na pierwszej stronie donosi "Co kryją lochy Lecha". Urzędnicy prezydenta ukryli w czeluściach jego kancelarii ważne dokumenty. To nagrania zeznań oficerów WSI, polityków i innych osób składane przed komisją weryfikacyjną Macierewicza. Niegdyś przechowywane w siedzibie Służby Kontrwywiadu Wojskowego, po wyborach, gdy władzę objęła PO, zostały natychmiast przewiezione do Kancelarii Prezydenta. W skrzyniach ukryto co najmniej 150 "jednostek archiwalnych", w tym protokoły przesłuchań, nagrania audio i wideo oraz pięć dyktafonów. Muszą to być rzeczy mocne. Jerzy Szmajdziński (SLD) pamięta: - Przesłuchiwał mnie Macierewicz. Z błyskiem w oku. Był bardzo nieprzyjemny. Gdy zwróciłem mu uwagę, że najpierw powinien mi okazać oświadczenie funkcjonariusza WSI, a potem zapytać o zawarte tam fakty, krzyknął: "Ja tu jestem od zadawania pytań!". Treść tych przesłuchań jest ważna, szczególnie przed wyborami, bo może ujawnić prawdziwe intencje przesłuchujących, czyli szukanie informacji przeciwko konkretnym osobom. PO będzie chciała ze wszystkich sił odzyskać dokumenty, dlatego należy je czym prędzej przenieść z czeluści prezydenckiej kancelarii. I ukryć!

Na dnie Rowu Mariańskiego To - według zapewnień "Gazety Wyborczej" ciche i rzadko uczęszczane miejsce. "Żyje jeszcze dziewięć osób, które były na Księżycu, dwieście, które dotarły na biegun północny, dwa tysiące, które weszły na Mount Everest, ale tylko jeden człowiek z dwójki, która 50 lat temu zeszła do najgłębszej głębiny świata". 23 stycznia 1960 r. Jacques Piccard i Don Walsh zanurzyli się na głębokość 10 911 m. (Gdyby na dnie postawić Mount Everest, jego szczyt znajdowałby się przeszło dwa kilometry pod powierzchnią oceanu). Od tamtej pory żaden człowiek nie zapuścił się na dno Rowu Mariańskiego. Oprócz morskich stworzeń największą głębię świata odwiedzały tylko batyskafy zdalnie sterowane z powierzchni oceanu.

Na kolei Bo tam wszystko znika. "Polska. Dziennik Zachodni" przytacza twarde dane: "Z roku na rok rośnie liczba likwidowanych stacji kolejowych. Przed dwoma laty z mapy woj. śląskiego zniknęły cztery, rok temu - pięć. W ciągu najbliższych miesięcy ich los podzieli siedem spośród 240 budynków dworcowych, administrowanych przez katowicki oddział PKP Gospodarka Nieruchomościami. Zniknęły też kasy biletowe. Nie ma ich już na dworcach głównych w Bytomiu, Chorzowie, Rudzie Śląskiej, Chebziu, Wodzisławiu Śląskim, Rybniku, Niedobczycach, Suszcu... Znikają całe budynki, to i 150 "jednostek archiwalnych" z pewnością zniknie bez śladu.

Pod śniegiem Bo wszyscy zajmują się tym, co na śniegu. Norwegowie chcieli zabrać medal Justynie Kowalczyk. Góralka z Kasiny Wielkiej oddaje ciosy. Dziennikarze pytają np. o Marit Bjorgen. Kowalczyk: - A cóż ja mogę powiedzieć o Marit? Przyjechała się tu nawdychać, a potem biegać i niech się tym zajmie, zamiast podważać decyzje jury. Widać, że Kowalczyk wkurzona. Zapowiada się pasjonujący bieg na 30 km.

Na pewno nie w GROM-ie Bo tam wojna. Czytam w "Rzeczpospolitej", że jeden z oficerów złożył do prokuratury wniosek o ściganie dowódcy, pułkownika Dariusza Zawadki. GROM to podlegająca MON jednostka do działań specjalnych. Ostatnio jej dowódca płk Dariusz Zawadka zwolnił kilku doświadczonych oficerów, m.in. trzech dowódców zespołów bojowych i szefa szkolenia. Zwalniani oficerowie są bardzo cenieni wśród komandosów. Mają doświadczenie bojowe zdobyte na misjach w Iraku i Afganistanie, za które zostali odznaczeni i w kraju, i przez sojuszników. - Tym bardziej dowódca nie powinien tak z nimi postępować. Wyrzucać z GROM, nie podając im nawet przyczyny - uważa jeden z komandosów. Co się więc stało, że pułkownik zaczął pozbywać się dawnych kolegów? - Możliwe, że zgubiła go polityka - zastanawia się jeden z żołnierzy. Okazuje się, że płk Zawadka ma świetne kontakty z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem. - Być może z takim poparciem poczuł się mocny i uznał, iż wszystko mu wolno? - zastanawia się jeden z oficerów GROM.

Nie u ministra Jasińskiego Choć "Superexpress" donosi, że były minister niechętnie zagląda w papiery. W 2006 roku zgodził się na podpisanie niekorzystnej umowy na dostawy gazu z Rosjanami. Dzisiaj przyznaje, że nie miał czasu na jej analizę. To dlaczego ją w ogóle podpisał? - Nie było innego wyjścia. Miałem nóż na gardle - broni się Jasiński. Z powodu tego "noża" straciliśmy prawie 3 miliardy złotych, a ceny gazu wzrosły o 10 proc.

I nie u Sikorskiego Bo bardzo by chciał (według gen. Marka Dukaczewskiego w rozmowach z oficerami WSI Macierewicz szukał negatywnych informacji o Sikorskim). "Superexpress" udowadnia, że Sikorski jest sprytny jak James Bond. Przechytrzył BOR, elektroniczne bramki i przemycił w pobliże Donalda Tuska śmiercionośne szpikulce. Broń ukrył w swoich kulach. Ministrom przybyłym na posiedzenie rządu tłumaczył, że długie ostrza z grotami mają mu ułatwiać chodzenie po śniegu i lodzie. No i ewentualnie służyć do... samoobrony. Przed "jednostkami archiwalnymi", które w czeluściach prezydenckiej kancelarii czekają na dobry moment, by wypłynąć. Dariusz Kortko

Prezydent Kaczyński jako wytwórca haków "To, co robiłem, robiłem z założeniem, że po mnie przyjdą oszaleli ludzie", mówi Jerzy Szmajdziński. Agnieszka Kublik: W Kancelarii Prezydenta są materiały z przesłuchań oficerów i żołnierzy WSI. Może być i coś na pana, bo - jak mówi gen. Dukaczewski - przesłuchujący oficerów Antoni Macierewicz był zainteresowany negatywnymi informacjami na pana temat. Czyli po prostu szukał na pana haków. Wicemarszałek Sejmu Jerzy Szmajdziński (Lewica): Tyle czasu już minęło, odkąd byłem szefem MON i od kiedy komisja weryfikacyjna Macierewicza zakończyła prace, że gdyby był na mnie jakiś kij, toby już dawno został wyciągnięty. Nie mam poczucia zagrożenia w związku z tymi materiałami, bo to, co robiłem, robiłem z założeniem, że po mnie przyjdą oszaleli ludzie. Więc starałem się nie dać im najmniejszego pretekstu do ataku na mnie.
Przypadek z poprzedniej kampanii prezydenckiej - zaatakowanie Tuska dziadkiem z Wehrmachtu - pokazuje, że można atakować zmanipulowanymi faktami. - Tak, to był hak nieprawdziwy, ale skuteczny. Mój dziadek walczył w wojnie polsko-rosyjskiej po właściwej stronie, był ranny pod Beresteczkiem. Na spotkania z wyborcami staram się nosić wszystkie potrzebne dokumenty. Jak będzie potrzeba, to je okażę.

Jest panu obojętne, co kryją lochy Lecha? - Apeluję do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, by spowodował jak najszybsze oddanie wojskowemu kontrwywiadowi tych materiałów po komisji weryfikacyjnej WSI, które jego urząd bezprawnie przetrzymuje. Jeśli ich nie odda, od teraz wszystkie historie wyciągane przeciwko komuś, czyli tzw. haki, będę traktował jako zaaprobowane przez prezydenta RP. I o Lechu Kaczyńskim nie będę inaczej myślał niż jak o wytwórcy tych haków. To nie przyda prezydentowi autorytetu.
Mówi pan, że prezydent te materiały przetrzymuje bezprawnie. Przecież zgodziły się na to prokuratura i sąd. - Jestem bardzo ciekaw, na jakiej podstawie prokuratura uznała, że Kancelaria Prezydenta może pracować nad aneksem. Kto miałby to robić? Przecież komisja weryfikacyjna, która jako jedyna mogłaby, nie istnieje. Teraz prokuratura powinna sprawdzić, po co naprawdę Kancelarii są potrzebne materiał z weryfikacji WSI. Moim zdaniem jeśli w Kancelarii Prezydenta trwa jakaś praca, to tylko nad życiorysami kontrkandydatów prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Rozmawiała Agnieszka Kublik

Co kryją lochy Lecha Wiemy, co urzędnicy prezydenta Lecha Kaczyńskiego ukrywają w czeluściach jego kancelarii. To nagrania zeznań oficerów WSI, polityków i innych osób składane przed komisją weryfikacyjną Macierewicza. Sprawa zaczyna się w listopadzie 2007 r., po wyborach przegranych przez PiS. Szef komisji weryfikacyjnej Jan Olszewski tuż przed zaprzysiężeniem rządu Tuska wywiózł jej akta z siedziby Służby Kontrwywiadu Wojskowego do prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Po kłótniach z SKW 1 lipca 2008 r. akta wróciły do kontrwywiadu. Nie wszystkie. Brakowało zeznań żołnierzy WSI. W latach 2006-07 przesłuchiwała ich komisja weryfikacyjna Antoniego Macierewicza (po wyborach zastąpił go Olszewski, Macierewicz został posłem PiS). W skład komisji weszli zaufani Macierewicza i Kaczyńskich: prawicowi politycy, urzędnicy IPN, nawet szef stołecznego urzędu stanu cywilnego. W lutym 2007 r. napisali raport o WSI - na podstawie przesłuchań, których zapisy potem nie wróciły do SKW. Co się z nimi działo? 30 czerwca 2008 r. (dzień później SKW z powrotem przejęła archiwum komisji) prezydent Lech Kaczyński adresuje do Olszewskiego tajne pismo o"nadesłanie wyjaśnień żołnierzy, pracowników i osób trzecich, które zostały wykorzystane przy sporządzaniu uzupełnienia do raportu [tzw. aneksu] lub mogą mieć wpływ na jego ocenę". Olszewski natychmiast odpisuje, że przekazuje prezydentowi te materiały. W dwóch skrzyniach jadą z BBN przy ul. Karowej do Kancelarii Prezydenta przy ul. Wiejskiej. 16 października 2008 r. SKW prosi o ich zwrot. 25 listopada 2008r. Kancelaria odmawia. Nie przesyła nawet szczegółowego wykazu materiałów. Kontrwywiad donosi więc do prokuratury o przestępstwie, które mógł popełnić Olszewski (wyprowadzając dokumenty) i szef Kancelarii Piotr Kownacki (odmawiając ich zwrotu). 26 maja 2009 r. prokuratura odmawia wszczęcia śledztwa, bo "przepisy nie precyzują trybu i terminu przekazania akt", a prezydent jeszcze "weryfikuje aneks do raportu". Aneks powstał dwa lata wcześniej, latem 2007 r. Prezydent go nie ujawnił. SKW odwołuje się do sądu, który popiera prokuraturę (2 listopada 2009r.). Od tego odwołania już nie ma. Urząd prezydenta Kaczyńskiego ma więc pełną kontrolę nad częścią materiałów z weryfikacji WSI. Co w nich jest? Z pisma Olszewskiego wiadomo, że to co najmniej 150 "jednostek archiwalnych". Nie tylko protokoły przesłuchań, ale przede wszystkim nagrania audio i wideo. I pięć dyktafonów cyfrowych Olympus z pełnymi dyskami. Kancelaria nawet ich nie chce oddać. 30 września 2008r. proponuje kontrwywiadowi "zwrot kosztów urządzeń". Według źródeł "Gazety" nagrania zawierają zeznania m.in. Grzegorza Żemka (skazanego w aferze FOZZ), Jerzego Szmajdzińskiego (w latach 2001-05 szefa MON, dziś wicemarszałka Sejmu), gen. Marka Dukaczewskiego (ostatniego szefa WSI). Nie wiadomo, czego dotyczą. Z informacji "Gazety" wynika, że komisja pytała o stały zestaw nazwisk polityków, biznesmenów i dziennikarzy. Dukaczewskiego przesłuchiwał Macierewicz. - Z pytań wywnioskowałem, że komisja szuka negatywnych informacji, które można przeciwko komuś wykorzystać - mówi nam generał. Kilka dni temu sugerował, że może chodzić o haki na trzech b. szefów MON, a dziś kandydatów na prezydenta: Bronisława Komorowskiego, Radosława Sikorskiego (obaj PO) i Jerzego Szmajdzińskiego (SLD). - Macierewicz w rozmowach w cztery oczy z oficerami szukał negatywnych informacji o Sikorskim i Szmajdzińskim - opowiada Dukaczewski. -Gdy rozmówca był gotów je przekazać, mógł być zaproszony na przesłuchanie. Wśród tych niezweryfikowanych zeznań mogą być pomyje. Osoba pomówiona nie będzie miała żadnej możliwości obrony. Szmajdziński przed komisją weryfikacyjną stanął raz. - Przesłuchiwał mnie Macierewicz. Z błyskiem w oku. Był bardzo nieprzyjemny. Gdy zwróciłem mu uwagę, że najpierw powinien mi okazać oświadczenie funkcjonariusza WSI, a potem pytać o zawarte tam fakty, krzyknął: "Ja tu jestem od zadawania pytań!". Dukaczewski uważa, że treść przesłuchań może ujawnić prawdziwe intencje przesłuchujących, czyli szukanie informacji przeciwko konkretnym osobom. Stąd niechęć do oddania nagrań. Zapytaliśmy wczoraj prezydenckie - go ministra Pawła Wypycha, czy prace nad aneksem trwają. Odparł tylko: - Prezydent powiedział, że żadnych nowych decyzji w sprawie aneksu nie ma.

Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski

Aneks wtrącony do lochu Lecha Czy kancelaria prezydenta Lecha Kaczyńskiego świadomie wprowadziła w błąd prokuraturę, że pracuje nad aneksem do raportu z weryfikacji WSI, by zatrzymać u siebie akta komisji weryfikacyjnej WSI? Aleksander Szczygło, szef prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego, powiedział wczoraj "Gazecie", że w Kancelarii Prezydenta nie trwają prace nas aneksem. Tymczasem to właśnie ze względu na konieczność ich prowadzenia warszawska prokuratura okręgowa zgodziła się wiosną zeszłego roku, by Kancelaria Prezydenta zatrzymała dokumenty komisji weryfikacyjnej WSI. Te, które powstały, gdy komisją kierował Antoni Macierewicz (dziś poseł PiS). Chodzi o blisko 150 tzw. jednostek archiwalnych: protokoły z zeznań i dyski (audio i wideo) z przesłuchaniami (pisaliśmy o tym wczoraj).Problem w tym, że te akta nie powinny być przechowywane u prezydenta, ale w archiwach Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Nie są, bo w czerwcu 2008 r., dzień przed przejęciem materiałów komisji weryfikacyjnej WSI przez SKW, dwie skrzynie z zapisami przesłuchań zostały wysłane do Kancelarii Prezydenta. Od tego czasu SKW bezskutecznie próbuje je odzyskać. Bezskutecznie, bo Kancelarię poparła warszawska prokuratura okręgowa. Jak Kancelaria ją przekonała? Argumentem, że materiały komisji weryfikacyjnej WSI są jej potrzebne do "przeprowadzenia dodatkowych prac uzupełniających [nad aneksem] wynikających z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego (...). Zgodnie z wyrokiem TK treść aneksu musi zostać zweryfikowana. Kancelaria Prezydenta nie kwestionuje zasadności zwrotu materiałów, ale stwierdza, że aktualnie jest to niemożliwe". Wczoraj prokuratura nieoficjalnie przyznała, że dała wiarę argumentom szefa prezydenckiego urzędu i ich nie weryfikowała. Aneks powstał latem 2007 r., prezydent nie zdecydował się go opublikować. Żeby to zrobić, to zgodnie z wyrokiem TK trzeba by przeprowadzić dodatkowe przesłuchania oficerów i funkcjonariuszy WSI. Ale kto miałby to robić, skoro komisja weryfikacyjna od 30 czerwca 2008 r. nie istnieje? Szef Kancelarii Prezydenta Władysław Stasiak najpierw zgodził się na rozmowę. Potem przez sekretarkę przekazał, że ma spotkanie, które może potrwać godzinę lub 10 godzin, i by do niego nie dzwonić. Szef BBN Aleksander Szczygło pytany, dlaczego Kancelaria twierdziła rok temu, że pracuje nad aneksem, odparł: - Nie znam tej sprawy. "Gazeta": Po co prezydentowi materiały komisji weryfikacyjnej? - Nie wiem. Tysiąc pytań może mi pani zadać, a i tak nic nie powiem.
Czy prezydencki minister może być aż tak niezorientowany? - A jednak może być. Czasami.

Przecież to jest ważna kwestia dla wiarygodności prezydenta i jego urzędu. - Nie znam tej sprawy.
A w ogóle wie pan, że materiały komisji weryfikacyjnej WSI są w Kancelarii? - Nie wiem, oczywiście, że nie wiem.
Za pana plecami ktoś pracuje nad aneksem? - Nic nie wiem.
A będzie pan chciał coś wiedzieć? - Nie wiem.
To zadzwonię, jak się pan dowie. Kiedy to będzie? - W przyszłym tygodniu. Agnieszka Kublik

Prezydent Kaczyński odmawia premierowi informacji o Sikorskim Publikujmy odpowiedź Lecha Kaczyńskiego na prośbę premiera o podanie na piśmie zastrzeżeń do szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Prezydent odmawia i proponuje w zamian rozmowę. Czytaj pełną treść listu Prezydenta. Premier odrzuca ofertę spotkania w tej sprawie. Pan Donald Tusk Prezes Rady Ministrów Szanowny Panie Premierze, W odpowiedzi na Pana list z 16 lutego 2010 roku pragnę przypomnieć, że podczas spotkania z Panem Premierem w dniu 6 listopada 2007 roku przedstawiłem moje zastrzeżenia dotyczące kandydatury Radosława Sikorskiego na stanowisko ministra spraw zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej. Zastrzeżenia te, będące wynikiem poważnych nieprawidłowości w trakcie pełnienia przez niego funkcji, zadecydowały o odwołaniu go ze stanowiska ministra obrony narodowej. Dlatego też moje zdziwienie budzi obecna prośba o ponowne przekazanie informacji, których dysponentem stał się Pan już ponad dwa lata temu. Chcąc jednak wyjść naprzeciw oczekiwaniom Pana Premiera, gotów jestem do rozmowy z Panem, podczas której raz jeszcze przekażę posiadane przeze mnie informacje. Zapewniam Pana Premiera, że informacje te nie odbiegają od zastrzeżeń co do kandydatury Radosława Sikorskiego, o których poinformowałem Pana podczas naszej rozmowy z 2007 roku i do których odnosił się Pan Premier w wystąpieniach publicznych, Szanowny Panie Premierze, Polska dziś stoi przez wielkimi wyzwaniami cywilizacyjnymi. Mimo dobrej, na tle innych państw Unii Europejskiej, sytuacji gospodarczej, borykamy się z rosnącym deficytem finansów publicznych, znaczącym wzrostem bezrobocia, zagrożeniem bezpieczeństwa energetycznego. Nie rozwiązane są problemy polskiej wsi i rolnictwa. Nawarstwiających się problemów służby zdrowia z pewnością nie rozwiązałaby prywatyzacja polskich szpitali. Afera hazardowa podważyła zaufanie Polaków do osób sprawujących władzę. Sytuacja, w której ministrowie czy posłowie rządzącej partii są posłusznymi wykonawcami poleceń biznesmenów musi budzić ogromne zaniepokojenie obywateli, co do stanu państwa. Dlatego potrzebna jest poważna debata o kluczowych wyzwaniach stojących przed Polską. Niestety każdego dnia proponowane są Polakom medialnie chwytliwe tematy zastępcze, częstokroć przedstawiane jako istotne, lecz wątpliwe co do proponowanych rozwiązań, a przede wszystkim w obecnej sytuacji niemożliwe do zrealizowania. Tematy te skutecznie odwracają uwagę obywateli od wielu nierozwiązanych i narastających rzeczywistych bolączek naszego kraju. Szanowny Panie Premierze, W dniu 16 listopada 2007 roku został powołany rząd w składzie zaproponowanym przez Pana Premiera, Rząd, w którym tekę ministra spraw zagranicznych objął, zgodnie z Pańską wolą Radosław Sikorski, Od tego dnia, jako Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, mimo wielu różnic i zastrzeżeń, co do oceny skuteczności polityki zagranicznej realizowanej przez ministra Radosława Sikorskiego, zawsze współdziałałem w tym obszarze z kierowanym przez Pana rządem. List Pana Premiera zbiegł się w czasie z ogłoszonymi przez Pańską partię prawyborami, mającymi wyłonić kandydata Platformy Obywatelskiej na urząd Prezydenta RP. Zarówno list jak i sugerowane w nim podanie do publicznej wiadomości treści naszej rozmowy z 2007 roku, można potraktować jako próbę włączenia autorytetu Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej do wewnątrzpartyjnej dyskusji przedwyborczej. Z oczywistych powodów, nie mogę zgodzić się na wciąganie mnie, jako Prezydenta RP, do doraźnej rozgrywki wewnątrz jakiejkolwiek partii. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Warszawa, dnia 23 lutego 2010 r.

Przyszedł list z Pałacu. Faktów brak Prezydent nie ujawnia zastrzeżeń wobec Radosława Sikorskiego i zaprasza premiera. - Skończył się czas rozmów, z których się robi insynuacyjny użytek - odpowiada premier. O odpowiedź na pytanie, jakie prezydent ma zarzuty wobec Radosława Sikorskiego, Tusk poprosił w ubiegłym tygodniu. Po wywiadzie prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego dla "Newsweeka", w którym mówił, że Tusk będzie miał się z pyszna, jeśli wskaże szefa MSZ jako kandydata PO na prezydenta, i że Lech Kaczyński ma "konkretną wiedzę", która dyskwalifikuje Sikorskiego. Ujawniona wczoraj na Wyborcza.pl treść listu prezydenta wywołała rozczarowanie premiera i szefa MSZ. Kaczyński stwierdził, że zastrzeżenia są dobrze premierowi znane. "Podczas spotkania z panem premierem w dniu 6 listopada 2007 r. przedstawiłem moje zastrzeżenia dotyczące kandydatury Radosława Sikorskiego na stanowisko ministra spraw zagranicznych RP. Zastrzeżenia te, będące wynikiem poważnych nieprawidłowości w trakcie pełnienia przez niego funkcji, zadecydowały o odwołaniu go ze stanowiska ministra obrony narodowej [w rządzie PiS]" - napisał w liście Lech Kaczyński. Prezydent pisze, że ze zdziwieniem przyjął prośbę o ich ponowne przekazanie. Zaprasza na rozmowę w tej sprawie do Pałacu Prezydenckiego, by przekazać te same informacje. Wzywa do dyskusji o wyzwaniach cywilizacyjnych, przed którymi stoi Polska, o aferze hazardowej, która "podważyła zaufanie Polaków do sprawujących władzę", poziomie deficytu budżetowego, sytuacji w służbie zdrowia. Podkreślił też, że on mimo zastrzeżeń wobec Sikorskiego "współdziała w tym obszarze z rządem". I jeszcze pisze tak: "Zarówno list, jak i sugerowane w nim podanie do publicznej wiadomości treści naszej rozmowy z 2007 roku można potraktować jako próbę włączenia autorytetu prezydenta do wewnątrzpartyjnej dyskusji przedwyborczej. Z oczywistych powodów nie mogę zgodzić się na wciąganie mnie, jako prezydenta, do doraźnej rozgrywki wewnątrz jakiejkolwiek partii". Wcześniej (przed ujawnieniem listu prezydenta) Sikorski stwierdził, że to właśnie bracia Kaczyńscy chcieli interweniować w prawybory w PO, w których startuje on z Bronisławem Komorowskim. Przypominał, że prezes PiS mówił o poważnych zarzutach uniemożliwiających mu kontynuowanie służby publicznej. A Donald Tusk przebywający na spotkaniu Grupy Wyszehradzkiej w Budapeszcie tak skomentował odpowiedź z Pałacu: - Jestem rozczarowany treścią listu, bo liczyłem na to, że i ja, i opinia publiczna dowiemy się tak naprawdę, o co chodzi, jeśli mówimy o jakichś pretensjach czy zastrzeżeniach pana prezydenta czy jego brata do Radosława Sikorskiego - mówił. - Mamy w Polsce dość poważny problem z politykami, którzy puszczają publiczne sygnały, że wiedzą coś straszliwego na temat polityków konkurentów, a później się okazuje, że nie wiedzą nic takiego, co mogliby przedstawić czy mnie, czy opinii publicznej. Premier stwierdził, że gotów jest ujawnić, co w 2007 r. przekazywał mu o Sikorskim prezydent. Problem w tym, że to nie fakty, ale opinie prezydenta - Nie mam w zwyczaju powtarzać rozmów, w których zamiast faktów pojawiają się emocjonalne oceny. Pan prezydent w tej rozmowie oceniał ministra Sikorskiego, ale raczej pod kątem swoich sympatii i antypatii politycznych - stwierdził Tusk. Zapowiedział, że z zaproszenia do Pałacu na kolejną rozmowę nie skorzysta: - Skończył się czas prywatnych rozmów, z których później robi się insynuacyjny użytek w kampanii politycznej - stwierdził. Dodał, że właśnie dlatego nie kandyduje, aby w takich "dwuznacznych przedsięwzięciach nie uczestniczyć".

Paweł Wroński

AFERA MARSZAŁKOWA - AKT DRUGI. HAKI Już dziś można wskazać, że mamy do czynienia z rozpoczęciem operacji, w której przy pomocy kłamstw i fałszywych oskarżeń próbuje się ukryć prawdę o osobie kandydata Platformy na prezydenta. Ze względu na cel, osobę oraz zakres działań i stosowanych metod - można ją porównać tylko do afery marszałkowej. Cel kombinacji jest bowiem identyczny, jak sprzed dwóch lat: uzyskać dostęp do aneksu Raportu z Weryfikacji WSI, a jeśli okaże się to niemożliwe - zdezawuować zawarte w nim treści i uprzedzić ewentualne zarzuty dotyczące powiązań polityków PO ze środowiskiem byłych WSI. Priorytetem nadal pozostaje osłona politycznego patrona wojskowych służb - Bronisława Komorowskiego. Podobnie, jak w przypadku zdarzeń z 2007 i 2008 roku wszczęcie operacji powierzono tym samym, dyspozycyjnym mediom. Przypomnę, że pierwszym sygnałem do rozpoczęcia akcji medialnej pt. „afera aneksowa” był  artykuł Anny Marszałek z dn. 19 listopada 2007r. zatytułowany - „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż” i opatrzony nagłówkiem – „Każdy może kupić tajne dokumenty”. Dzień później - 20 listopada Marszałek opublikowała artykuł „Nocne gry i zabawy polityków Pis”, w którym mogliśmy przeczytać : „Takiego numeru jeszcze żadna odchodząca władza swoim następcom nie wycięła. Decyzja o skopiowaniu i wywiezieniu archiwów komisji weryfikującej żołnierzy zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych oznacza, że przez następne lata czeka nas nieustanny wysyp "hakowych" informacji. (podkr. moje) To ważne, antycypujące wnioski. Marszałek napisała również „ Kiedy w 1992 r. po ujawnieniu przez Antoniego Macierewicza listy tajnych agentów SB odwołano rząd Jana Olszewskiego, czasu było mało, a i technika była gorsza. Nie udało się skserować tego, na czym zafascynowanym tajnymi służbami, kwitami i teczkami politykom zależało. Teraz czasu było więcej, a operację przeprowadzono prawie perfekcyjnie.” (…) „Łatwość wrzucenia "pomyj" do mediów przez rządzących, oczywiście anonimowo, rozzuchwaliła polityków PiS. W opozycji mogłoby brakować tej amunicji, więc podjęto próbę okopania się na przyczółku Pałacu Prezydenckiego. Niedawno DZIENNIK ujawnił, że kopiowano akta ABW. Teraz, że wywieziono archiwum WSI. Czy politycy PiS nie zauważyli, że społeczeństwo w wyborach odrzuciło takie zabawy i zostali na podwórku sami?” W piątej części cyklu „AFERA MARSZAKOWA” skomentowałem ten fragment: „To nie są słowa dziennikarza. Tak myślą, tak formułują zarzuty, takimi skrótami posługują się ludzie PRL-owskich służb.” Nie trzeba chyba dodawać, że żadne z kłamstw, rozpowszechnianych przez media nie znalazły potwierdzenia. Nigdy bowiem nie było żadnej „afery z aneksem”, ponieważ nigdy nie wykazano, by nastąpił jakikolwiek przeciek z tego dokumentu. Wszystkie oskarżenia i rzekome dowody - o których miesiącami zapewniali nas funkcyjni dziennikarze i „specjaliści” od służb okazały się fałszywe, a intensywnie prowadzone czynności śledcze nie przyniosły rezultatów. Za akt pierwszy obecnej odsłony wspólnych działań służb, polityków PO i mediów można uznać wypowiedź Bronisława Komorowskiego z 8 lutego 2010 roku z programu „Kropka nad i” . Padają wówczas „prorocze” słowa - „Moi przeciwnicy będą szukali na mnie haków, ale ja się prawdy nie boję, bo ta jest dla mnie korzystna. Jestem przygotowany na walkę, również tę z użyciem haków”. Kolejnym – niezwykle ważnym głosem jest wywiad z gen. Markiem Dukaczewskim z dn.15 lutego dla „Polska The Times”. Usłyszeliśmy wówczas konkretną i precyzyjnie wskazaną przesłankę, podjętą następnie przez pozostałych uczestników gry. Dukaczewski stwierdził: „Możemy być pomocni dla państwa. Mamy oczy i uszy szeroko otwarte i chcemy się dzielić naszą wiedzą”. Po tej, bardzo ważnej deklaracji nastąpiło wyjaśnienie: „Zależy nam też na bezpieczeństwie dokumentów gromadzonych przez WSI, które prawdopodobnie były kopiowane w nielegalny sposób i nie wiadomo, co się z tymi kopiami dzieje. Podczas likwidacji WSI do służb weszli ludzie z komisji weryfikacyjnej, z których ponad połowa nie miała certyfikatu bezpieczeństwa, a docierają do mnie niepokojące sygnały, że były robione kopie i wypisy tajnych rejestrów. Co się z nimi dzieje? Za chwilę wybory prezydenckie, jestem gotów się założyć, że w ciągu dziesięciu dni od naszej rozmowy skopiowane nielegalnie materiały WSI zostaną użyte przeciwko jednemu z kandydatów. Warto zauważyć, że w roku 2008 ludzie WSW/WSI pozostawali w cieniu „afery marszałkowej”, starając się nie ujawniać swojej obecności. Znakiem czasu, po dwóch latach rządów PO-PSL jest fakt, iż były szef WSI otwarcie deklaruje rządzącym pomoc środowiska „wojskówki” w zakresie „wiedzy” oraz wyraźnie wskazuje kierunek działań propagandowo – politycznych. O rozmiarach obecnych działań niech świadczy fakt, że następnego dnia do akcji przystępuje Roman Giertych, oświadczając w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, iż „Jarosław Kaczyński jest głównym zbieraczem haków w Polsce" Według byłego wicepremiera, „wszyscy politycy PO mieli założone przez PiS teczki”. 18 lutego „Gazeta Wyborcza” donosi, iż „zastępca prokuratora generalnego Krzysztof Parulski poinformował Sejm o liczbie śledztw po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Okazuje się, że tylko nikła część zawiadomień, którymi pisowscy likwidatorzy WSI zasypali prokuratury wojskowe, zamieniła się w akty oskarżenia. Prokurator Parulski podał, że na podstawie zawiadomień przewodniczących komisji weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza i Jana Olszewskiego prokuratury wojskowe zarejestrowały 401 zawiadomień (w tym dziewięć złożył nowy szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego już za czasów koalicji PO-PSL, ale opierając się na materiałach tamtej komisji)”. Informacja ta, ma prawdopodobnie na celu wykazanie, jakby w WSI nie dochodziło do żadnych przestępstw, a proces likwidacji służby był zbędny i szkodliwy. Już następnego dnia, Paweł Wroński w tej samej gazecie pyta „Czy wrócą haki z WSI?” i informuje, że „gen. Dukaczewski twierdzi, że materiały WSI mogą być nadal politycznie rozgrywane. Podlegające prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu BBN ma bowiem część tych dokumentów.” Dzień później – 20 lutego ponownie zabiera głos marszałek Komorowski. Mówiąc o Raporcie z Weryfikacji WSI Komorowski nie kryje, że obronę „dobrego imienia” tej formacji utożsamia z własnym, politycznym interesem. Ocenia bowiem,  że „znaczna część tego dokumentu została wymierzona w niego, jako narzędzie do zwalczania go. "Na tej zasadzie, że jako były minister obrony w sposób naturalny musiałem się przeciwstawić próbie zlikwidowania, skutecznej niestety próbie zlikwidowania, wojskowego wywiadu i kontrwywiadu" - mówi. Pojawia się również mocna krytyka likwidacji WSI, okraszona groźbą pod adresem braci Kaczyńskich - "To jest swoisty eksces, to jest wydarzenie bez precedensu, ekipa braci Kaczyńskich doprowadziła do niesłychanego osłabienia polskiego wywiadu i kontrwywiadu i będą za to odpowiedzialni". Usłyszeliśmy także - „Jestem przekonany, że papiery WSI nadal będą używane” i dowiedzieliśmy się, że „specjalnością PiS jest polityka hakowa. "Wydaje mi się, że po ostatnich doświadczeniach wszyscy wiedzą, że Polacy w to już nie wierzą. Bo co to takiego są haki? To nie są rzeczywiste zarzuty, bo z takimi trzeba by iść do prokuratury, haki to pozór jakichś zarzutów, które można snuć" - mówił polityk Platformy. Te same tezy Komorowski powtórzył w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego” z 21 lutego br. Pytany – czy nie boi się, że jednak coś zostanie znalezione w jego życiorysie, Komorowski odpowiada: „Haki mogą przestraszyć tego, kto ma się czego bać. Ja obaw nie mam. Wierzę w mądrość Polaków, którzy potrafią odróżnić polityczne plewy od tego, co jest istotne”. W tej wypowiedzi, pojawia się jednak nowy, szczególnie ważny element. Sądzę, że należy go łączyć ze strategią przyjętą przez Komorowskiego, w związku z rozpoczęciem procesu sądowego Aleksandra L. i Wojciecha Sumlińskiego, w którym Komorowski będzie występował w charakterze świadka. Gdy dziennikarz zadał politykowi PO pytanie o związki „z ludźmi, którzy chcieli handlować aneksem do raportu o likwidacji WSI”, usłyszeliśmy: „Moje związki z nimi polegają na tym, że jeden z tych oficerów siedzi w więzieniu właśnie dlatego, że przyszedł do mnie z propozycją korupcyjną, a na dodatek ponieważ organizował, z pewnym elementem powodzenia, jak mi się wydaje, akcję korupcyjną w otoczeniu Komisji Weryfikacyjnej. Drugiemu, dziennikarzowi, zostały postawione zarzuty, że pełnił rolę swoistego naganiacza, który organizował spotkania byłego oficera tajnych służb z przedstawicielami Komisji Weryfikacyjnej. Kiepsko obaj na kontaktach ze mną wyszli.” Komorowski oczywiście kłamie. Nikt „z tych oficerów” nie siedzi w więzieniu, a Aleksander L. - wieloletni znajomy Komorowskiego, zdecydował się na odegranie roli „kozła ofiarnego” i dobrowolnie poddał się karze. Decyzja ta ma na celu uwiarygodnienie zarzutów prokuratorskich i służy głównie obciążeniu Wojciecha Sumlińskiego – który do żadnej winy się nie przyznaje. Ale w wypowiedzi Komorowskiego tkwi znacznie poważniejsze kłamstwo. Sugeruje bowiem, że w ogóle doszło do „akcji korupcyjnej w otoczeniu Komisji Weryfikacyjnej”, a udaremnił ją nie kto inny, a sam marszałek Sejmu. Nie miejsce tu, by szczegółowo wykazywać fałsz tej tezy. Kto zechce – sięgnie po teksty „AFERY MARSZAŁKOWEJ”. Czytając tego rodzaju wyznania Komorowskiego, który najwyraźniej liczy nie niewiedzę Polaków – powinno się raz jeszcze opublikować wszystkie teksty dotyczące zdarzeń z lat 2007/8 i wskazać na faktyczną rolę marszałka Sejmu. Odpowiedzialność za poinformowanie społeczeństwa – jak wyglądała prawda – spoczywa tu głównie na dziennikarzach i politykach opozycji. W tym miejscu, dość przypomnieć pokrótce, jaki był prawdopodobny przebieg afery marszałkowej i rola polityka Platformy.  Oto - Bronisław Komorowski zwraca się do swojego zaufanego, wieloletniego współpracownika, gen. Buczyńskiego z prośbą o zorganizowanie grupy kilku oficerów byłych WSW/WSI. Celem działalności tych osób byłoby dotarcie do informacji zawartych w aneksie do Raportu, a jeśli taka możliwość by istniała – również zdobycie dokumentu. Osobą idealną ( zaufaną i z odpowiednimi znajomościami) do przeprowadzenia akcji był Aleksander Lichocki, funkcjonujący w środowisku dziennikarskim. Łączyła go znajomość z Wojciechem Sumlińskim, poprzez niego zaś Lichocki liczył na dotarcie do Pietrzaka, Bączka lub innych członków Komisji Weryfikacyjnej. Lichocki miał koordynować bieżące działania i kontaktować się z Komorowskim poprzez Buczyńskiego. Niewykluczone, że w grze uczestniczyli jeszcze inni oficerowie WSI, zajmując się choćby osłoną działań Lichockiego. Operacja mogła być prowadzona na długo przed wyborami parlamentarnymi 2007r. Problem pojawił się w momencie, gdy Komorowski zdał sobie sprawę, że nie ma szans na dotarcie do ludzi Komisji, a tym bardziej, że nie uda mu się uzyskać aneksu. Tu nastąpiła zmiana kombinacji operacyjnej i „uruchomiony” został Leszek Tobiasz. Otrzymał on zadanie zgromadzenia „materiałów dowodowych” obciążający Sumlińskiego i członków Komisji Weryfikacyjnej. Taka koncepcja zakładała oczywiście, że „ofiarą” stanie się również Lichocki. W październiku 2007r i pojawiają się jednak publikacje, wskazujące na odpowiedzialność Komorowskiego w sprawie inwigilacji członków komisji sejmowej w roku 2000, oraz informacja o wezwaniu kandydata na marszałka Sejmu przez Komisję Weryfikacyjną. Niemałe znaczenie, ma również artykuł Leszka Misiaka, który ujawnia fakt bliskiej znajomości Komorowskiego z Aleksandrem Lichockim. W 2007 roku dziennikarz  - Wojciech Sumliński przeprowadził z Komorowskim kilka rozmów, w związku z przygotowywanym dla programu „30 minut" w TVP Info materiałem filmowym o Fundacji Pro Civil, wspieranej przez Komorowskiego. Ten fakt, zadecydował prawdopodobnie o wytypowaniu Sumlińskiego. W tej sytuacji - Komorowski zdecydował się na zagranie va banqe: Tobiasz ma złożyć zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu rzekomej korupcji wokół Komisji i obciążyć Lichockiego, Sumlińskiego i Bączka. Jednocześnie uruchomiona zostaje zmasowana kampania medialna, mająca na celu dezinformację społeczeństwa i wytworzenie fałszywego przekonania, że doszło do „wycieku” aneksu, a sprawa ma podłoże korupcyjne. Główne zadanie kierowania akcją medialną zostaje powierzone sprawdzonej już w tego typu działaniach redaktor Annie Marszałek oraz „Dziennikowi” i „Gazecie Wyborczej”. Komorowski liczył, że w trakcie śledztwa zgromadzone zostaną dowody świadczące przeciwko członkom Komisji, a ich samych uda się unieszkodliwić i zastraszyć. Kulminacja kombinacji przypada na 15 maja 2008 r. gdy ABW dokonuje przeszukania w domach Sumlińskiego, Bączka i Pietrzaka, licząc na znalezienie jakiegokolwiek dowodu, potwierdzającego z góry założoną tezę o wycieku aneksu. Aresztowanie Lichockiego było elementem tej kombinacji, gdyż miało uwiarygodnić tezę, że oficer WSW/WSI współpracował z ludźmi Komisji. Nie przypadkiem, w wielu publikacjach z tego okresu pojawiają się absurdalne twierdzenia, o zażyłej znajomości Lichockiego z Macierewiczem. Oczywiście - próba aresztowania Sumlińskiego, to ewidentna przymiarka do aresztu wydobywczego. Śledczy liczyli że zastraszony dziennikarz powie do protokołu wszystko, o co poproszą. Tymczasem - Sumliński nie dał się zamknąć, śledztwo nie przyniosło spodziewanych rezultatów, a ponieważ prezydent ogłosił, iż nie opublikuje aneksu - zdecydowano o zakończeniu kombinacji. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że to, czego dopuścił się poseł Komorowski, paktując potajemnie z przestępcami i tworząc groźny układ do walki z legalną instytucją państwową, wydaje się działaniem bez precedensu w dziejach III RP. Jeden człowiek potraktował państwo polskie i jego najważniejsze organy niczym swoją własność. W obronie prywatnego wizerunku nie cofnął się przed pogwałceniem prawa i kontaktami z ludźmi wrogich służb, nie zawahał się fałszywie oskarżać i pomawiać, nie wstrzymał przed rozpętaniem szkodliwej dla Polski i naszego bezpieczeństwa kampanii medialnej. O celu obecnych działań – stanowiących kontynuację afery marszałkowej, poinformował nas przed dwoma dniami w „Gazecie Wyborczej” Paweł Graś domagając się -  „prezydent powinien przekazać premierowi aneks do raportu WSI. - Nie może być tak, że ten dokument może czytać tylko ktoś o nazwisku Kaczyński”. Tym samym – Graś potwierdził, że ludzie Platformy mają realne podstawy obawiać się treści zawartych w aneksie, a celem obecnej kombinacji jest wydobycie dokumentu lub wyprzedzające zdezawuowanie jego znaczenia. Również dziś pojawił się kolejny, propagandowy element, mogący świadczyć, że na prezydenta będzie wywierana presja, by przekazał aneks Tuskowi i Komorowskiemu lub zaniechał jego publikacji. Niezastąpieni - Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski w tekście „Co kryją lochy Lecha” twierdzą, iż wiedzą, że urzędnicy prezydenta Kaczyńskiego „ukrywają w czeluściach jego kancelarii nagrania zeznań oficerów WSI, polityków i innych osób składane przed komisją weryfikacyjną Macierewicz”.W artykule, po raz kolejny powtarza się zużyte tezy o rzekomych nieprawidłowościach dotyczących zwrotu archiwum Komisji Weryfikacyjnej WSI. Z kłamstw, powtarzanych w 2008 roku przez ludzi PO i dziennikarzy pamiętamy, że miało „zaginąć” kilkaset dokumentów. Te zarzuty nie zostały nigdy potwierdzone. Dziś zatem – GW twierdzi, że chodzi o „co najmniej 150 "jednostek archiwalnych". Nie tylko protokoły przesłuchań, ale przede wszystkim nagrania audio i wideo. I pięć dyktafonów cyfrowych Olympus z pełnymi dyskami”.

Ekspertem Gazety jest nie kto inny, a gen. Dukaczewski - wsławiony licznymi kłamstwami, forsowanymi przez media roku 2008. Obecnie Dukaczewski ujawnia, że z przesłuchania przed Komisją Weryfikacyjną w roku 2007 wywnioskował „że komisja szuka negatywnych informacji, które można przeciwko komuś wykorzystać”. Po tym odkrywczym – w kontekście ustawowych celów komisji wniosku, dowiadujemy się, że były szef WSI „kilka dni temu sugerował, że może chodzić o haki na trzech b. szefów MON, a dziś kandydatów na prezydenta: Bronisława Komorowskiego, Radosława Sikorskiego (obaj PO) i Jerzego Szmajdzińskiego (SLD)”. Dukaczewski uważa, że treść przesłuchań może ujawnić prawdziwe intencje przesłuchujących, czyli szukanie informacji przeciwko konkretnym osobom”. „Rewelacje” te natychmiast powtórzył „Dziennik”. Druga odsłona afery marszałkowej zdaje się dopiero rozwijać i choć dyspozycyjne media dbają o odwracanie uwagi od spraw istotnych, produkując coraz szczelniejsze „zasłony” - warto śledzić dalszy rozwój zdarzeń. Ścios

Nie ten adres Obserwuję, co się dzieje wokół sprawy zwolnienia Anity Gargas, w tym w Salonie24, i jakoś nie mogę wzbudzić w sobie emocji równie silnych, jak te, które targają np. Markiem Migalskim. Z jednej strony uważam jego stanowisko za słuszne, z drugiej chciałbym mu powiedzieć: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”. Żeby było jasne: jestem jednym z sygnatariuszy protestu w sprawie zwolnienia Anity. Podkreślam jednak, że podpisałem go nie ze względu – jak to określił FYM – „zwolnienie jednej dziennikarki”, lecz ze względu na bardzo mocno w nim wybity wątek sprzeciwu wobec ochrony gen. Jaruzelskiego przed niewygodnymi dla niego materiałami. Zwolnienie Anity Gargas zaś nie budzi we mnie wielkich emocji po prostu dlatego, że było dla mnie od początku jasne, iż jeżeli wchodzi się w dil z lewicą, to prędzej czy później przyjdzie za ten dil zapłacić. A jak można płacić w TVP? Kształtem programu i ludźmi – to oczywiste. W dodatku od dość dawna z Woronicza dobiegały głosy, że PiS poprowadził negocjacje, mówiąc oględnie, niezbyt umiejętnie i nie znalazł się w telewizji w roli równorzędnego partnera, ale robionego permanentnie w konia młodszego i głupszego popychadła. Zresztą osoba prezesa, człowieka znikąd, mówi sama za siebie. Jaka była w tym rola samego Jarosława Kaczyńskiego, na co miał nadzieję, czy zawiódł się na swoich sztabowcach czy też godził na taki rozwój wypadków – nie wiem. Wiem, że organizowanie demonstracji pod siedzibą SLD, co robi środowisko „Gazety Polskiej”, jest bez sensu. Nie ten adresat. Lewica robi po prostu to, co będzie robić zawsze, no, chyba że składałaby się z samych Arłukowiczów, ale na to trzeba jeszcze wielu lat. Właściwy adresat demonstracji jest nie przy Rozbrat, ale przy Nowogrodzkiej i to tam należałoby zademonstrować swoje oburzenie. Szczerze powiedziawszy, demonstrowanie pod siedzibą SLD uważam za przejaw pewnej hipokryzji. Lecz również demonstrowanie pod siedzibą PiS wydaje mi się świadectwem naiwności. Demonstrację można było urządzić w roku 2006, gdy PiS zawierał formalną koalicję z LPR i przede wszystkim Samoobroną, albowiem, jak słusznie zauważył Antoni Dudek na blogu Marka Migalskiego, od tego wszystko się zaczęło. Skoro przeszło tamto, to przeszło i to, co się dzieje teraz. Ale wtedy jakoś nie pamiętam głosów oburzenia ze strony organizatorów obecnej demonstracji. Oczywiście nie jestem do końca cyniczny. Pytanie o to, co się dzieje w TVP, to pytanie o granice kompromisu w polityce oraz o stosunek środków do celów. Tłumaczenia Jarosława Kaczyńskiego, dotyczące koalicji z LPR i Samoobroną, a także te – nieoficjalne – dotyczące przymierza z SLD w TVP przypominają mi scenę z jednego z moich ulubionych filmów: „Vinci” Machulskiego. Cuma bierze od Grubego fałszywy paszport, zagląda do środka i oburzony wykrzykuje: „Coś ty mi tu znalazł? Stefan Padło?! Co to za nazwisko?!”. Na co Gruby z niezmąconym spokojem oznajmia: „Nie było innego”. I jestem nawet gotów przyjąć to tłumaczenie. Pozostaje jednak pytanie o stosunek korzyści i strat. Cumie mogło się nazwisko „Stefan Padło” nie podobać, ale przecież jego celem była ucieczka z kraju po kradzieży obrazu, więc kiepska estetyka fałszywego nazwiska była tu niewielką ceną.

Gdyby spytać lidera PiS, po co mu przymierze z lewicą w telewizji, odpowiedziałby zapewne, że telewizja jest potrzebna choćby w jakiejś części, bo inne media traktują PiS niesprawiedliwie, a nadchodzi kampania wyborcza. Zgoda. Pytanie tylko, czy aby koszt tego manewru nie niweczy całkowicie korzyści z niego. Bo do kosztów należy też doliczyć np. to, co się dzieje obecnie, czyli świadomość coraz większej liczby ludzi, że za sprawą dilu z SLD lewica może skutecznie chronić swoich pseudomęczenników oraz pozbywać się ludzi, którzy jej zawadzają. Straty wizerunkowe są w polityce wymierne, bo mogą się przełożyć na liczbę mandatów. Mam nadzieję, że Tomek Sakiewicz wybaczy mi te słowa, ale jego rozważania o konieczności dokończenia dekomunizacji są w kontekście tej konkretnej sytuacji skrajną naiwnością. Tu trzeba pytać o elastyczność pozornie pryncypialnych liderów i moment, kiedy popierające ich niemal bezwarunkowo osoby publiczne, takie właśnie jak Tomek, zgodziły się na coraz większe granice tej elastyczności. Z tego punktu widzenia zwalnianie Anity Gargas zaczęło się dobrych kilka lat temu. I żeby było jasne: jestem jak najdalszy od potępiania któregokolwiek polityka za to, że działa pragmatycznie. Ale jednocześnie jestem zwolennikiem tezy, że ten pragmatyzm ma swoje granice. Jeśli nie ideowe, to przynajmniej także pragmatyczne, w postaci rachunku zysków i strat. Warzecha

Szczyt nieuczciwości w ankietach Ankiety sporządzają ludzie, którym po prostu się nie chce. U socjologów panuje kompletne rozprzężenie: klient od proszku do prania i tak kupi wyniki, jakie by nie były, ankiety zamawiane przez polityków mają dawać wyniki nie prawdziwe, a takie, jakich sobie życzy kupujący, a ankiety publikowane setkami w Sieci pisane są po prostu na odczepnego. Na ogół są robione tendencyjnie – co wynika raczej z podświadomego lewicowego odchylenia inteligentów. Tu mogą Państwo: zobaczyć przykład ankiety bijącej rekordy nonsensu – co, oczywiście, pozostanie niedostrzeżone przez tzw. „opinię publiczną”. Wyniki całkowicie, ale to całkowicie odbiegają od tego, co myślą ludzie – ale to nie wynika z chęci manipulacji. ONI po prostu samych siebie oszukują. Pytanie ankiety brzmi: Co, Twoim zdaniem, może zachęcić Polki żeby rodziły więcej dzieci? (można wybrać więcej niż jedną odpowiedź) A oto odpowiedzi (w sumie: 178.968)

„Becikowe" ...............................................................................................................7411 .....................4%

Rozwinięta sieć mini żłobków, przedszkoli, świetlic dziennych ..........................27319 ....................15%

Zasiłek opiekuńczy.................................................................................................10670 .................... 6%

Opłacanie niań przez samorząd ..............................................................................7372 .................... 4%

Dłuższe urlopy wychowawcze dla matek i ojców.................................................16401....................10%

Comiesięczny dodatek socjalny na każde dziecko w rodzinie ..............................23258....................13%

Zwiększenie pensji minimalnej dla rodziców ........................................................15853......................9%

Dłuższe urlopy macierzyńskie ..............................................................................16298  ....................9%

Dodatki dla matek pracujących ..............................................................................14462.....................8%

"Wyprawki szkolne" ..............................................................................................9037 .....................5%

Bardziej rozwinięty system ulg podatkowych dla rodzin wielodzietnych...........20306....................11%

Państwo nie powinno prowadzić polityki prorodzinnej .......................................5385 .................... 3%

Inne.......................................................................................................................   3113 .....................2%

Trudno powiedzieć ...................................................................................................951  ....................0%

Nie wiem ............................................................................................................... 1132  ....................1%

Wyniki są jednak pouczające. Tylko ok. 1% „Nie wie” lub „Trudno mu powiedzieć” jak te Polki zachęcać. Niecałe 2% ma „inne pomysły”. A inne pomysły aż się proszą:

1) nagradzać medalami rodziców wielu dzieci,

2) przyznać rodzicom za każde dziecko dodatkowy głos w wyborach do Senatu (jak w Holandii),

3) przestać propagować model małej rodziny,

4) przestać popierać środki antykoncepcyjne i zabijanie płodów,

5) przestać propagować homoseksualizm,

6) przywrócić władzę rodzicielską,

7) zaprzestać rzekomej „ochrony dzieci przed toksycznymi rodzicami”,

8) przestać propagować (i popierać poprzez system podatkowy!) pracę kobiet - wreszcie:

9) zlikwidować ubezpieczenia emerytalne (sposób prosty i absolutnie skuteczny!).

Tymczasem ludziom pozwolono wybierać wyłącznie pomiędzy metodami mechanicznymi, finansowymi w gruncie rzeczy! Człowiek, który chciałby odpowiedzieć, że państwo powinno odczepić się od rodziny (zanim zaczęło w XX wieku wtrącać się w sprawy rodziny przyrost był znacznie większy) nie ma jak tego uczynić. Zwrot: „ Państwo nie powinno prowadzić polityki prorodzinnej” jest odbierany jako; „ Państwo nie powinno zwiększać liczby dzieci” - co przecież nie jest prawdą, wręcz przeciwnie! A teraz odwróćmy sytuację. Gdybym zrobił ankietę zawierającą wyżej przeze mnie wymienione dziewięć metod, uzupełnione dziesiątą:

10) Zastosować bodźce ekonomiczne i ingerować poprzez urzędy - to 80% odpowiedzi podzieliłoby się między powyższe dziewięć, a (góra!) 20% padłoby na tę ostatnią metodę... czyli sumę tych, które tu uzyskały 98%.

Ja jeszcze raz twierdzę: to nie była manipulacja. Bęcwałowi, który tę ankietę układał, inne sposoby po prostu nie przyszły do głowy. Sporządził tę listę w pięć minut – i zainkasował za sporządzenie tej ankiety 500 zł. Gdyby stolarz robił mi za 500 zł stół, to za taką fuchę nie otrzymałby złamanego grosza. JKM

Czym jest gospodarka?

Jest jeden problem, czy oni nam te towary dają za darmo, czy my za nie płacimy? Pan powiedział, że kupujemy, to znaczy, że płacimy, gdyby były za darmo, to byśmy je dostawali, ale my płacimy. Skąd się bierze nasza siła nabywcza? Skąd mamy pieniądze, żeby zapłacić za tamte towary? Musimy też gdzieś sprzedawać. Sprzedajemy pracę za granicę. Tam gdzie jestem to zawsze się pytam z czego miejscowość żyje, co produkuje, co sprzedaje, z czego żyją ludzie… Przeważnie żyją z przyzwyczajenia, ale czasem coś tam jeszcze robią. Na przykład jak byłem w Opolu, które jest całkiem dużym miastem, okazało się, że największym pracodawcą jest Republika Federalna Niemiec. Opole żyje z pracy ludzi, którzy wyjeżdżają do Niemiec i przywożą czy też przesyłają pieniądze. Drugim pracodawcą po RFN i to zostającym daleko w tyle jest elektrownia w Opolu. To jest dylemat, do którego warto podejść w sposób fundamentalny i zadać proste pytanie. Najgorsze są głupie pytania, najtrudniej jest na nie odpowiedzieć. W XVIII wieku żył taki holenderski astronom i zadał głupie pytanie: „Dlaczego w nocy jest ciemno?” Udzielenie odpowiedzi na to pytanie zajęło innym astronomom 100 lat. Tak, to wcale nie jest proste. Przy okazji okazało się, że wszechświat nie jest nieskończenie wielki. Więc ja zadam takie głupie pytanie: Po co jest gospodarka, tzn, wytwarzanie dóbr i usług oraz ich dystrybucja i wymiana? Czy jest po to, żeby ludzie mieli pracę, żeby dymiły kominy, żeby kręciły się koła, czy po to, żeby ludzie mieli dużo dobrych towarów konsumpcyjnych? Ja uważam, że gospodarka jest dla konsumpcji. Gdyby było inaczej to produkowalibyśmy chleb z cementu. Też trzeba się napracować przy tym. Ale ponieważ gospodarka jest dla konsumpcji, więc nikt przytomny chleba z cementu nie robi. Jeżeli rozpatrujemy zagadnienia gospodarcze, to musimy się zastanowić, co sprzyja zwiększeniu konsumpcji czy poszerzeniu wachlarza towarów dostępnych, a co temu nie sprzyja. To co sprzyja jest dla gospodarki korzystne, a to co nie sprzyja jest dla gospodarki niekorzystne. Chińskie towary to jest raczej tandeta, ale mają one jedną zaletę - są tanie. Inne towary, np. francuska konfekcja, jest na pewno lepszej jakości niż chińska, ale jest nieporównanie droższa. Wyobraźmy sobie, że zamykamy rynek na towary chińskie i produkujemy drogo nasze. Czy kobiety w Polsce mogłyby się zaopatrzyć w tyle konfekcji, w ile mogą się zaopatrzyć dzisiaj? Chińską tandetną konfekcję kupują biedni ludzie. Jeśliby nie było chińskiej tandety to chodziliby może bez majtek, bo majtki byłyby za drogie. Dlaczego to mówię? Bardzo często można się spotkać z takim politycznym postulatem ochrony rynku: „Nie możemy dopuścić do tego, żeby importować jakiś towar z zagranicy, bo to godzi w naszych producentów, nasi ludzie nie mają pracy itd.” Ważne jest to, do czego zmierza ochrona rynku: do zmuszenia krajowych konsumentów, żeby kupowali droższe towary, narzucenia im niekorzystnego sposobu gospodarowania pieniędzmi. To godzi w konsumenta, a gospodarka jest dla konsumenta. Wyobraźmy sobie, że kupujemy tylko polskie towary: polską herbatę, kawę, cytryny, ananasy, banany, daktyle, figi, ryż itd. I już musimy kupować niepolskie! Podobnie z większością surowców do większości lekarstw. Kiedyś ukazała się taka książka „Brzemię białego człowieka”, w której autor wyjaśnia przyczyny, dla których Europejczycy po upadku Konstantynopola, a właściwie jeszcze w trakcie wojny o Konstantynopol, tak gorączkowo poszukiwali szlaku do Indii. W wyniku wojny zamknięty był „jedwabny szlak”, którym transportowane były towary z Azji do Europy, to była ogromna arteria komunikacyjna imponująca swym ogromem nawet dzisiaj. Proszę sobie wyobrazić, że wielka karawana z towarem z Dalekiego Wschodu z Indii i z Chin mogła mieć nawet 10 tys. wielbłądów. Transporty te były na tak dużą skalę, ponieważ korzystały z tego dwa kontynenty Europa i Afryka Północna. I w czasie ataków Turków Osmańskich na Bizancjum został ten „jedwabny szlak” przerwany. Autor proponuje: „Wyobraźmy sobie, że bylibyśmy dzisiaj pozbawieni wszystkich tych towarów kolonialnych, to odnosi się nie tylko do żywności i surowców do produkcji większości leków, tkanin bawełnianych itd. Życie nasze byłoby bardzo ubogie. Nie na tym rzecz polega, żeby redukować import, czyli ograniczać konsumpcję”. Kiedyś jeden Żyd powiedział do syna, kiedy ten chciał udowodnić ojcu, że powinien być oszczędny: „Ty nie oszczędzaj, ty zarabiaj”. Oczywiście trzeba trochę oszczędzać po to, żeby móc zrealizować jakieś odważniejsze, śmiałe przedsięwzięcia w przyszłości, ale przede wszystkim trzeba zarabiać, żeby mieć środki na zakup tego, co jest nam potrzebne do życia, żeby nasze życie było wygodniejsze, bogatsze, żebyśmy mieli więcej czasu wolnego itd. Po to jest gospodarka. Należy usuwać ograniczenia w swobodnym przepływie kapitałów, ludzi i towarów. Dlatego uważam, że bardzo dobrym pomysłem był wspólny rynek. Nie Unia Europejska, tylko wspólny rynek. Był to pomysł ustanowienia w Europie jednolitego obszaru celnego, a więc obszaru gdzie usuwamy bariery w swobodnym przepływie kapitałów, ludzi i towarów. Usunięcie takich barier nie gwarantuje, ale sprzyja równomiernemu nasyceniu bogactwem wszystkich zakątków tego obszaru. Natomiast bariery nie sprzyjają równomiernemu nasyceniu bogactwem wszystkich zakątków obszaru. Bo bariery po to są, żeby to uniemożliwiały albo utrudniały. Dlatego trzeba te bariery w przepływie kapitałów, ludzi i towarów usuwać albo redukować. Należy się jednak zastanowić w jaki sposób nie tylko zachować ale powiększyć własną siłę nabywczą. Powiedzmy, że jest polski importer bananów. Żeby je importować to musi pojechać do Kostaryki czy gdzieś indziej i kupić banany. Więc musi za te banany zapłacić, bo nikt mu ich nie da. Sposoby są dwa: albo musi coś sprzedać w Kostaryce, musi kupić w Polsce albo w Rosji, albo na Ukrainie, zawieźć do Kostaryki i tam sprzedać, wtedy ma forsę na kupno bananów, przywiezie je do Polski i sprzeda; albo musi pożyczyć dolary w kantorze albo w banku. A skąd się wzięły dolary w banku czy w kantorze? Polski eksporter, który coś sprzedał za granicą, musiał te dolary zanieść do kantoru czy do banku: bo musiał zakupić surowiec w Polsce, musiał zapłacić za prąd w złotówkach, musiał zapłacić podatek od nieruchomości w złotówkach, musiał zapłacić pracownikom za pracę w złotówkach, więc dolary mu nie były potrzebne i musiał je zamienić na złotówki. A te dolary miał, bo sprzedał polski towar za granicą. I stąd się wzięły te dolary w kantorze. Dzięki temu importer bananów może kupić dolary na import bananów z Kostaryki. W normalnych warunkach import pod względem wartości nie może być większy od eksportu, bo inaczej po prostu nie mamy za co kupić. Możemy kupić za tyle, za ile żeśmy sprzedali. Innej możliwości nie ma. Chyba, że jest import na kredyt. I to jest niebezpieczne. Bo to oznacza, że myśmy coś kupili i zjedli, a jeszcze nic żeśmy nie sprzedali i nie wiadomo czy sprzedamy. Tym się uzależniamy, a nie handlem. Handel jest dobry. Wymiana towarów służy konsumpcji. Kiedy w ogóle dochodzi do transakcji? Na przykład idę do sklepu i kupuję buty za dwieście złotych. Co to znaczy? Dla mnie buty przedstawiają większą wartość niż dwieście złotych. Gdyby było odwrotnie nigdy bym nie oddał dwustu złotych za buty. Dla sprzedawcy dwieście złotych przedstawia większą wartość niż buty, gdyby było odwrotnie nigdy by ich nie sprzedał, wsiadłby na nie i by mi nie sprzedał. Jeżeli dochodzi do transakcji to każdy z uczestników transakcji ma subiektywne poczucie korzyści. I cóż w tym złego? Być może to subiektywne poczucie nie jest trafne, być może nie ma żadnej korzyści, bo buty są naprawdę warte tylko dwieście złotych i ani grosza więcej. Ale mnie bardziej w tej chwili zależy na butach niż na dwustu złotych, dlatego kupuję buty. Na tym polega wolny rynek. Nie ma w tym niczyjej krzywdy, chyba że jest oszustwo, że ukrywam jakieś wady tych butów, że to są buty z tektury, a niby że ze skóry itd. Normalnie nie ma w tym nic złego od strony ekonomicznej, bo to dobrze, właśnie tak powinno być, każdy powinien mieć korzyści, każdy powinien być z tego zadowolony, a wymiana towaru sprzyja równomiernemu nasyceniu bogactwem całego obszaru. Ostatnia kwestia. Jest taka książka Jerzego Gildera „Bogactwo i ubóstwo”. Żadne wydawnictwo nie chce jej wydać, dotychczas wyszła tylko w podziemiu jeszcze w latach osiemdziesiątych. Autor ustosunkowuje się tam do takiego postulatu, wysuwanego przez katolicką naukę społeczną, „powszechnego przeznaczenia dóbr”. Pokazuje w jaki sposób przy prywatnej własności i przy mechanizmach rynkowych ta zasada jest realizowana. Zasada „powszechnego przeznaczenia dóbr” realizuje się wtedy, kiedy właściciel inwestuje. Co to znaczy, że on inwestuje? To znaczy, że stawia do dyspozycji innych ludzi, na razie za darmo, dobra lub usługi, których albo w ogóle tam nie było, albo były ale daleko. Na przykład zakłada sklep na wsi. Kiedyś mieszkańcy wsi musieli jechać do miasta, ponosili dodatkowe koszty a to podwody, a to bilet itd. a on przywozi tam towary, czyli podstawia im pod nos. Jeżeli inwestując trafnie odgadł potrzeby tych ludzi, np. nie sprowadza chleba z cementu czy czegoś takiego, tylko chleb z mąki, to ci ludzie będą kupowali te towary i on zostanie wynagrodzony zyskiem, ale dopiero wtedy, kiedy wyjdzie na przeciw zasadzie „powszechnego przeznaczenia dóbr”. Natomiast jeżeli nietrafnie odgadł potrzeby tych ludzi, to straci to co zainwestował i zostanie z chlebem z cementu. Nakupił chleba z cementu i nikt go nie chce. Przepadną mu pieniądze. Inny wybitny ekonomista amerykański, już nieżyjący, Murray Rothbard zauważył, że każdy człowiek jeżeli chce osiągnąć zysk na rynku musi jakąś przysługę wyświadczyć drugiemu człowiekowi: albo mu coś sprzedać czego tamten potrzebuje, bo inaczej nie kupi jak nie potrzebuje, albo wyleczyć go z choroby, uszyć mu ubranie, piosenkę mu zaśpiewać, czy jakiś film mu pokazać, zrobić coś, co tamten chce. Musi mu oddać jakąś przysługę, za którą tamten dobrowolnie zapłaci. Jest tylko jedna trudna sytuacja, do której to nie ma zastosowania: to są funkcjonariusze publiczni, którzy swoje dochody wymuszają siłą, czasami nawet żyją z tego, że utrudniają innym ludziom życie. Na przykład stoją na straży różnych absurdalnych nakazów bądź zakazów. I dlatego lepiej upowszechniać mechanizmy rynkowe niż je ograniczać. To jest dla naszego dobra, nie dla dobra tych wstrętnych kapitalistów, bo oni od nas zależą. W Ewangelii, w której właściwie jest wszystko napisane, tyle że nie językiem naukowym tylko językiem przypowieści, jest taka przypowieść o obrotnym rządcy. Rządca, któremu groziło wywalenie z posady, dłużnikom umorzył połowę długu, „Ile tam byłeś winien to oddaj połowę”. Liczył na to, że oni mu się odwdzięczą i zdaje się, że się nie przeliczył. Morał z tego wynika, że synowie tego świata są sprawniejsi w sprawach tego świata niż synowie światłości. Ale my powinniśmy sobie czynić przyjaciół niegodziwą mamoną. Trzeba poznać siłę swoich pieniędzy. Często narzekamy, że jakieś korporacje handlowe, czy jacyś przedsiębiorcy finansują przedsięwzięcia, które my uważamy za szkodliwe, wstrętne, obrzydliwe, niebezpieczne itd. Otóż zamiast lamentować to powinniśmy się zastanowić z czego bierze się siła tych silnych korporacji. Ona się bierze z tych kropelek pieniądza. Każdy idzie, kupuje i zostawia kropelkę pieniądza. Ta rwąca rzeka pieniądza, która zmiata wszystko na swojej drodze bierze się z tych kropelek. A dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że my kupując nie zastanawiamy się nad tym. Gdybyśmy wiedzieli na przykład, że ta firma, która się nazywa Róbmy Sobie NA Rękę, sprzedaje to i tamto, a z tego zysku finansuje na przykład sodomitów, wtedy mówimy: „Aha, to w takim razie my nie będziemy kupowali tego, tamtego i owego. Nie kupujemy u was firmo Róbmy Sobie NA Rękę tych towarów, które wy sprzedajecie, bo wy finansujecie sodomitów. Jak przestaniecie ich finansować to my zaczniemy je znów kupować.” Gdyby ich obroty spadły o dziesięć procent, natychmiast by się zastanowili czy nadal sodomitów finansować. Trzeba czynić sobie przyjaciół niegodziwą mamoną, poznać siłę swoich pieniędzy. Nie lamentować, nie narzekać, tylko działać metodami rynkowymi. To wymaga pewnej dyscypliny, pewnego minimum organizacyjnego, ale wszystko przed nami. Trzeba próbować… SM

Handlarz bronią wytacza procesy za aferę stoczniową Były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego Antoni Macierewicz musi być zwolniony z tajemnicy państwowej, by zeznawać jako świadek "Rzeczpospolitej" w procesie wytoczonym jej przez handlarza bronią Abdula Rahmana El Assira, o którym było głośno przy prywatyzacji stoczni. Przed Sądem Okręgowym w Warszawie Macierewicz zeznał, że z nazwiskiem Assira zetknął się jako szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW) w latach 2006-2007. Zasłonił się zaś tajemnicą państwową, pytany przez mec. Barbarę Kondracką, pełnomocnika pozwanych, o domniemane związki Assira z organizacjami terrorystycznymi. - By odpowiedzieć, musiałbym być zwolniony z obowiązku zachowania tej tajemnicy i zostać przesłuchany w trybie tajnym - dodał poseł PiS. Adwokat wystąpiła do sądu, by zwrócił się do SKW o takie zwolnienie, bo to "kluczowy świadek". Sąd uwzględnił ten wniosek; proces odroczono bezterminowo. W sądzie nie stawił się drugi świadek pozwanych, były szef CBA Mariusz Kamiński, który był wzywany na adres CBA. Nie było też samego Assira, Libańczyka mieszkającego w Gstaad w Szwacjarii (powód nie ma obowiązku stawiennictwa). Przyczyną procesu był artykuł "Rzeczpospolitej" z października 2008 roku pt. "Stocznie nie dla księcia". Pisano w nim o Assirze, że "z informacji Agencji Wywiadu wynika, że był podejrzewany o współpracę z Hezbollahem oraz o związki z terrorystami z al Kaidy". Jak podała "Rzeczpospolita", "nazwisko El Assira pojawia się w śledztwie prowadzonym przez Prokuraturę Okręgową w Warszawie. Ma ono wyjaśnić, czy z Bumaru wyprowadzono miliony złotych poprzez umowy prowizyjne. Badane są m.in. wypłaty, które jako pośrednik Bumaru otrzymywał właśnie Libańczyk". Za naruszenie dóbr osobistych El Assir żąda od wydawcy gazety i autora artykułu przeprosin i wpłaty 10 tys. zł na cel charytatywny. "Rzeczpospolita" wnosi o oddalenie pozwu, twierdząc, że napisała prawdę, której będzie mogła dowieść m.in. dzięki zeznaniom powołanych świadków. Pełnomocnik El Assira mec. Ryszard Siciński powiedział, że Mariusza Kamińskiego pozwie w oddzielnym procesie za podobne naruszenie dóbr swego klienta. Mec. Siciński dodał, że pozwani są już m.in. Anita Gargas i wydawca "Gazety Polskiej", gdzie opublikowano wywiad Macierewicza, m.in. o El Assirze.
Kamiński mówił wiele razy, że żaden "inwestor katarski dla polskich stoczni nie istniał". - Jedynym, który realnie występował w tej sprawie był El Assir - twierdził b. szef CBA. Oddzielny proces ma też dziennikarz "Gazety Wyborczej" Witold Gadomski, który napisał o Libańczyku, że jest "zamieszany w liczne przestępstwa, handel narkotykami, pranie brudnych pieniędzy i zwykłe łapówkarstwo". - Jako pełnomocnicy procesowi Abdula Rahmana El Assira oświadczamy, że w związku z trwającą od dłuższego czasu serią zniesławiających naszego mandanta pomówień i oszczerczych informacji w mediach, zostaliśmy upoważnieni do występowania na drogę sądową w celu ochrony jego dobrego imienia w przypadku takiego naruszenia - oświadczyli w 2009 r. adwokaci El Assira. Mec. Czesław Jaworski informował wtedy, że za oszczerstwa uznaje on stawianie El Assirowi zarzutów prania brudnych pieniędzy, zlecania zabójstw i pisanie, że jest ścigany listem gończym lub że był skazany. - Pan El Assir zajmuje się legalnie pośrednictwem w handlu bronią - to twierdzenie nie narusza jego dóbr - podkreślił adwokat. Nazwisko El Assira pojawiło się w polskich mediach w związku ze sprawą nieudanej prywatyzacji stoczni w Gdyni i Szczecinie. Był tylko jeden chętny do jej zakupu - fundusz popierany przez rząd katarski, który ostatecznie wycofał się z zakupu prywatyzowanego majątku stoczniowego. El Assir był przedstawicielem tego inwestora, co potwierdził minister skarbu Aleksander Grad. Resort skarbu zapewniał, że nikogo nie faworyzował przy tej prywatyzacji, a katarski inwestor był jedynym nią zainteresowanym. Prasa pisała też, że były minister w Kancelarii Prezydenta Robert Draba w czerwcu 2007 r. podróżował do Gruzji m.in. w towarzystwie El Assira. Na pokładzie samolotu Drabie miał towarzyszyć były wiceprezes Bumaru Artur Trzeciakowski. Według biura prasowego Kancelarii Prezydenta RP, El Assira Draba poznał przez zarząd Bumaru. Grad informował, że El Assir sugerował resortowi, by sfinalizował ugodę pomiędzy Bumarem a spółkami z Bliskiego Wschodu pośredniczącymi w sprzedaży bronią. Minister dodał, że tego nie zaakceptował, bo nie można tego łączyć ze sprzedażą stoczni. Według doniesień "Wprost", CBA uznało Assira za jedną z głównych postaci w sprawie procesu sprzedaży majątku stoczni w Gdyni i Szczecinie. Miał on - pisze tygodnik - domagać się od MSP zwrotu prowizji za sprzedaż polskiej broni wyprodukowanej przez Bumar S.A. Media podawały wcześniej, że Assir to libański handlarz bronią, z którego konta wpłacono wadium za stocznie. Grad wyjaśnił, że otrzymywał "pozytywne rekomendacje na jego temat ze strony naszych ambasadorów w Kuwejcie i w Katarze". - Ich zdaniem, jest to osoba, do której strona katarska i kuwejcka ma zaufanie, w tym kuwejccy akcjonariusze spółki założonej z Bumarem. Oni tę osobę delegowali do rozmów - podkreślił minister. Dodał, że dla resortu Assir był mało istotny, ale stronie katarskiej czy kuwejckiej zależało na jego udziale w negocjacjach. Minister tłumaczył, że Bumar miał w stosunku do spółek z Bliskiego Wschodu niezapłacone zobowiązania z wcześniejszych lat na kwotę ok. 60 mln USD. - W wyniku negocjacji Bumaru z tymi podmiotami wynegocjowano kwotę 13 mln USD – powiedział.

Jackowski

WRONa nie zbiednieje Członkowie Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, w tym generał Wojciech Jaruzelski, znów będą dostawać wyższe emerytury. Trybunał Konstytucyjny orzekł, że obniżenie świadczeń dla tej grupy jest niekonstytucyjne. Zmniejszenie emerytur esbekom uznano zaś za zgodne z ustawą zasadniczą. - Trybunał Konstytucyjny podzielił część naszych argumentów. To jest nasz połowiczny sukces - ocenia Jolanta Szymanek-Deresz I dodała, że wyrok obliguje pokrzywdzonych, by zwrócili się do Strasburga. - Nie można mówić o pełnej satysfakcji i żadna ze stron tego sporu nie może mieć takiego wrażenia ? mówi. Zaznacza, że wyrok świadczy o bardzo kontrowersyjnym charakterze problemu. - Wyrażamy satysfakcję z połowicznego sukcesu i wydaje nam się, że te pięć zdań odrębnych obliguje osoby, które czują się pokrzywdzone do tego, by dochodzić swoich praw na forum międzynarodowym, czyli w Trybunale Praw Człowieka, oceniła posłanka. Jej zdaniem, "nie można pozostawić tej sprawy na tym etapie wobec takiej jej kontrowersyjności" - uznała Szymanek-Deresz. Lewica chciała, by uznać całą ustawę dezubekizacyjną za niezgodną z Konstytucją RP. Ale Trybunał utrzymał większość jej zapisów. Za niekonstytucyjne uznał jedynie przepisy dotyczące emerytur wojskowych dla członków WRON. Gen. Jaruzelski - sądzony za bezprawne wprowadzenie stanu wojennego w 1981 r. - znów będzie dostawał ponad 8 tys. zł emerytury generalskiej. Po wejściu w życie ustawy dezubekizacyjnej emerytura członków WRON - administrującej od grudnia 1981 r. do lipca 1983 r. stanem wojennym, złożonej z 22 wyższych wojskowych, część już nie żyje - była naliczana po 0,7 proc. podstawy wymiaru za rok służby w wojsku - począwszy od 8 maja 1945 r. Po zmniejszeniu ich przeciętne świadczenie wynosiło 8 495 zł, po zmniejszeniu - ok. 4 143 zł (brutto). TK uznał natomiast, że zmniejszenie emerytur funkcjonariuszom służb PRL jest zgodne z konstytucją. Od początku roku oficerowie cywilnych służb specjalnych PRL dostają niższe świadczenia - obliczane według wskaźnika w wysokości nie 2,6 proc. podstawy wymiaru za każdy rok służby za lata 1944-1990 - jak dotychczas, lecz 0,7 proc. (przelicznik zwykłej emerytury to 1,3). Średnia emerytura b. funkcjonariuszy wynosi teraz 2 351 zł i wciąż jest wyższa niż zwykłego emeryta, który dostaje przeciętnie 1 632 zł. Po rozpatrzeniu zapytań wobec 194 tys. świadczeniobiorców IPN zapowiadał w 2009 r., że wyższe świadczenia ma stracić ok. 41 tys. osób. Od tego roku obniżono świadczenia ok. 24 tys. świadczeniobiorcom zakładu emerytalno-rentowego MSWiA. 5,7 tys. z nich to wdowy i inni bliscy osób już nieżyjących, a uprawnionych do wyższych świadczeń. W sumie ma je stracić ok. 34 tys. osób pobierających świadczenia z MSWiA (są oni większością osób, które miała objąć ustawa). 7,1 tys. świadczeniobiorców MSWiA odwołało się już do sądów od decyzji o obniżce świadczeń. W listopadzie 2009 r. prezes IPN Janusz Kurtyka ujawnił, że esbecy, których akta znajdują się w tajnym tzw. zastrzeżonym zbiorze IPN (gdzie są akta aktualne dla bezpieczeństwa państwa), nie stracą wyższych świadczeń, bo IPN nie wolno udzielać ich akt organom emerytalno-rentowym. Chodzi o ok. 2 tys. funkcjonariuszy; trwają działania w celu objęcia ich ustawą. - Trzeba znowelizować ustawę w tym zakresie - powiedział poseł PO Grzegorz Karpiński. W połowie stycznia TK nie podjął żadnej decyzji, bo sędziowie w ocenie podzielili się pół na pół - w środę dwóch sędziów zmieniło zdanie, dzięki temu możliwe było orzeczenie. Wyrok jest ostateczny - ustawa dezubekizacyjna będzie nadal obowiązywać, z wyłączeniem przepisów dotyczących emerytur członków WRON. Ci, którzy żyją najprawdopodobniej otrzymają wyrównanie swoich świadczeń, pomniejszonych od stycznia.

Niedźwiedź się zamachnął Adam Mickiewicz napisał ongiś bajkę, jak to niedźwiedź przyjaźnił się z zającem. Jak to bywa między przyjaciółmi, niedźwiedź, gwoli okazania zającowi swoich uczuć, brał go w ramiona, a przy tym – jak mówi poeta – „zawsze go osapał, odrapał, zawsze nasz zając skrzeczał przeraźliwie” – ale czegóż to się nie znosi dla przyjaźni? Wreszcie pewnego dnia, kiedy zając się zdrzemnął, na nosie usiadła mu mucha. Niedźwiedzia bardzo to zdenerwowało, że może ukąsić mu przyjaciela, więc zamachnął się, uderzył i zabił muchę – ale przy okazji – również i zająca. Jaki z tej bajki morał? Ano, że czasami lepszy mądry wróg, niźli przyjaciel serdeczny, a głupi. Pani minister Jolanta Fedak na pewno jest kobietą poczciwą i wszystkim chciałaby dogodzić, a już zwłaszcza – dzieciom. Cóż dopiero mówić o posłach, z których każdy, jak wiemy, nie dojada ani nie dosypia, tylko nieustannie myśli o tym, jakby tu nam przychylić nieba? W tym celu i ministrowie i posłowie wymyślają coraz to nowe ustawy. To znaczy – nie tyle wymyślają – bo od wymyślania to są starsi i mądrzejsi w Brukseli – tylko przekładają własnymi słowami to wszystko, co starsi i mądrzejsi wymyślili.

A starsi i mądrzejsi – wiadomo. W cywilizacji łacińskiej nie wszystko im się podoba, więc chętnie by wszystko pozmieniali, zgodnie ze słowami swojej kultowej pieśni, że „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”. A ponieważ to oni właśnie nadają ton w Unii Europejskiej i próbują przebudować całą Europę według swoich oczekiwań, to piętno swoich pragnień i upodobań wyciskają również na ustawodawstwie. Jak zauważył już dawno włoski komunista Antoni Gramsci, rewolucję komunistyczną należy prowadzić przede wszystkim w sferze kulturowej, starannie eliminując z życia publicznego wszelkie porządki spontaniczne i zastępując je porządkami zadekretowanymi. Porządki spontaniczne są bowiem fundamentem znienawidzonej „kultury burżuazyjnej”, którą starsi i mądrzejsi pragną zmieść z powierzchni ziemi, a na jej miejsce zaoferować własną, tandetną namiastkę. Ponieważ jednym z ważnych elementów porządku spontanicznego, a więc również – znienawidzonej „kultury burżuazyjnej” – jest rodzina, starsi i mądrzejsi zapłonęli do niej nieprzejednaną nienawiścią i pragną za wszelką cenę ją zniszczyć. Oczywiście za nic w świecie się do tego nie przyznają, żeby nas niepotrzebnie nie płoszyć. Przeciwnie – chętnie kreują się na przyjaciół i sprzymierzeńców rodziny – ale na ich przyjaźni rodzina wychodzi tak samo, jak zając na przyjaźni niedźwiedzia. Opinią publiczną właśnie wstrząsnęła sprawa chłopca, którego policja na polecenie sądu zabrała ze szkoły podczas lekcji, żeby odebrać go rodzicom i umieścić w domu dziecka. Okazało się, że przyczyną tej karygodnej decyzji była potrzeba wykazania się aktywnością przez kobieciny zatrudnione w gminie w charakterze pracowników socjalnych. Nie zdając sobie sprawy ze skutków własnych działań, uruchomiły mechanizm, który doprowadził do odebrania dziecka rodzicom, „bo byli biedni”.

Ale te kobiety tylko uruchomiły mechanizm, który został wcześniej skonstruowany. Jego celem jest wprowadzenie urzędnika, jako pośrednika i arbitra w stosunkach między małżonkami oraz – między rodzicami a dziećmi. Wprowadzenie do rodziny urzędnika, jako mającego ostatnie słowo arbitra, pozornie ma na celu zapobieganie różnym patologiom, ale tak naprawdę – ma na celu rozbicie rodziny – bodaj ostatniego bastionu porządku spontanicznego – żeby europejskie narody doprowadzić do stanu bezbronności, w którym nie będą już mogły zachować własnej tożsamości. 19 lutego skierowany został do pierwszego czytania w Sejmie poselski projekt ustawy o Rzeczniku do Spraw Przeciwdziałania Dyskryminacji. Widzimy, że nasi okupanci nie zaniedbują żadnej okazji, żeby stworzyć sobie nowe, wesołe posady – bo taką właśnie wesołą posadą jest projektowany urząd owego nieszczęsnego Rzecznika. Ale nie o to przede wszystkim chodzi – bo Polska jakoś by wytrzymała jeszcze jednego pasożyta więcej. Znacznie gorsze jest to, że ten pasożyt będzie działał na szkodę społecznego organizmu, który go żywi, to znaczy – będzie zwalczał tak zwana „dyskryminację” z powodu płci, rasy, pochodzenia narodowego i etnicznego, religii i przekonań, wieku oraz orientacji seksualnej. Dyskryminacja –według autorów projektu – ma miejsce wtedy, gdy osoba traktowana jest „mniej korzystnie”, niż inna osoba „jest, była, lub BYŁABY traktowana w porównywalnej sytuacji” – a także wtedy, gdy pozornie neutralne decyzje pogarszają sytuacje takiej osoby. Jakież to mogą być sytuacje? Ano, na przykład ostentacyjny sodomita ubiega się o posadę wychowawcy w męskim internacie, albo jakaś wyzwolona dama żąda przyjęcia do seminarium duchownego. Na pierwszy rzut oka wydaje się to nieprawdopodobne, ale wszystko jest możliwe, bo artykuł 3 tego projektu stanowi, że osoba uważająca się za pokrzywdzoną musi tylko wskazać na FAKTY, na podstawie których „MOŻNA PRZYPUSZCZAĆ”, że miała miejsce dyskryminacja, natomiast udowodnienie, że tak nie było, spoczywa na osobie, której taki zarzut został postawiony. Jak widzimy, projekt ten odchodzi od zasad łacińskiej cywilizacji, bo zamiast domniemania niewinności wprowadza domniemanie winy. Wszyscy pamiętamy niedawny wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie krzyży w miejscach publicznych. Warto w związku z tym wiedzieć, że ministrowie 47 państw Rady Europy wyrazili pragnienie, by kraje członkowskie uwzględniały tak zwane „wyroki pilotażowe” Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Chodzi o sytuacje, gdy Trybunał w jakiejś sprawie – jak np. w sprawie krzyży – zajmuje stanowisko po raz pierwszy. Przyjęty w Interlaken w Szwajcarii „Plan Działania” głosi, że jeśli prawo któregoś państwa członkowskiego pozostaje w sprzeczności z wyrokiem Trybunału, to rząd powinien te sprzeczne przepisy zmienić również wtedy, gdy wyrok dotyczył całkiem innego państwa. Jak widzimy, niedźwiedź bardzo się troszczy, żeby żadna mucha nas nie ugryzła i właśnie już się zamachnął. SM


Wyszukiwarka