Nasz wywiad: Kornel Morawiecki Rozmawiamy podczas obrad Kongresu Mediów Niezależnych. W jakiej roli uczestniczy pan w tym wydarzeniu? Kornel Morawiecki, działacz opozycji antykomunistycznej w PRL, założyciel i przewodniczący "Solidarności Walczącej", doktor fizyki, nauczyciel akademicki: W roli niezależnego wydawcy. Wydaję gazetę "Prawda jest ciekawa", dwutygodnik, kolportujemy go już w całej Polsce. Chciałem też posłuchać w Warszawie, co mówi się o mediach niezależnych, jak sobie radzą z problemami. Bo media powinny być niezależne od polityki i od biznesu.
Co spowodowało, że pan, legendarna postać "Solidarności Walczącej", rozpoczął wydawanie własnej gazety? Uznałem, że brakuje takiego pisma, niesprofilowanego. Z jednej strony poważnego głosu, z drugiej strony też do poczytania. I takiego, który nie będzie kojarzył się z jedną opcją polityczną, która teraz dominuje na scenie. Chciałem, żeby to był dwutygodnik wyważony, patriotyczny, i żeby był równocześnie próbą odpowiedzi na współczesną rzeczywistość Polski, Europy i świata; próbą odpowiedzi na kryzys, który dotyka nas wszystkich, i to coraz wyraźniej. Chciałbym, by moja gazeta była takim forum, na którym można rozmawiać o tych wyzwaniach, można wymieniać się poważnymi poglądami.
Jakie przesłanie uważa pan dziś, w Polsce roku 2012-go, za najistotniejsze, za najważniejsze? Który z licznych problemów uznaje pan za najbardziej istotny? Uważam, że konieczne jest wydyskutowanie i wypracowanie projektu nowego kształtu naszej rzeczywistości. W stanie wojennym dość nieśmiało mówiliśmy o koncepcji solidaryzmu. "Solidarność Walcząca" mówiła o Rzeczpospolitej Solidarnej. Dziś sądzę, że obecny ład społeczny, gospodarczy, załamuje się, ma liczne niedoskonałości. Wciąż zwiększają się nierówności społeczne, tak w Polsce jak i na świecie. Jednocześnie wiat się rozwija, wchodzą nowe technologie, Europa musi też konkurować z nowymi państwami, całymi regionami. Ale Europa nie ma pomysłu, jak na to odpowiedzieć, nikt nie przedstawia nowych rozwiązań. A przecież Europa to kontynent, który dał światu, można powiedzieć, wszystko: przechował chrześcijaństwo, dał naukę, demokrację, stosunek człowieka do człowieka, który ja oceniam, jako najwłaściwszy, czyli koncepcję bliźniego. Ten dorobek trzeba przekazać kolejnym pokoleniom, a z tym może być, niestety, problem.
Koncepcję solidaryzmu głosiła "Solidarność", po 89 roku jednak wielu ludzi solidarności zaczęło głosić i realizować program zupełnie odwrotny. Rok 1989 był bardzo trudnym przejściem, i tylko częściowo udanym. Udało nam się pokonać komunizm, ale nie udało nam się zbudować Polski, jak ja to mówię, "ładnej", w szerszym znaczeniu. W dużym stopniu Polskę rozkradziono, i dziś jesteśmy w stanie trudnym. Nigdy nie przypuszczałem, że coś takiego powiem, ale choć przed stanem wojennym życie było ciężkie, to jednak takich dużych grup społecznych, które czuły się zepchnięte na margines, wówczas nie było. My, konspiratorzy, byliśmy ganiani, ale to co innego. Dziś mamy zaś sytuację zagrożenia dużych grup. Słyszymy np., że kilkaset tysięcy młodych ludzi po studiach nie ma pracy, że jedyną opcją im proponowaną jest tak naprawdę wyjazd za granicę, co jest społecznym dramatem. My, ludzie "Solidarności", powinniśmy takie tematy podejmować, powinniśmy tę Polskę naprawiać.
To jest jakoś pocieszające, że tylu ludzi próbuje Polskę zmieniać, pomimo przede wszystkim niesamowitej atrakcyjności tego systemu, dostępności dóbr, pokusy zamknięcia się w swoim własnym świecie.
To, że są dostępne różne dobra, to, że ludziom żyje się lepiej, to dobrze. Ale jest równocześnie problem zagubienia ideowości, głębszej motywacji działania, szerszego systemu światopoglądowego. Nie ma pojęcia służby, ale nie ma także pojęcia sensu, tu również mamy kryzys. Historycznie sensem człowieczego życia były podstawy religijne. Powszechna sekularyzacja Europy, postępująca sekularyzacja Polski odbiera młodym pokoleniom to poczucie sensu, dając w zamian jedynie poczucie użycia. To jest za mało, to nie wystarczy. Mając tylko poczucie użycia, zginiemy.
Niby mają wszystko, ale mają w sumie niewiele. Tak, bo nie wiedzą, po co to mają. Nie ma zakorzenienia, nie ma woli trwania, poczucia obowiązku. Życie staje się wyłącznie prywatne, moje, twoje, a nie nasze. Nie ma poczucia, że ktoś za nami był, i ktoś po nas będzie. Tracimy, jako wspólnota odpowiedzialność za to, co było i za to, co będzie. Jeżeli przestaniemy cenić tych, co byli przed nami, to przestaniemy dbać o tych, co przyjdą po nas. W konsekwencji uznamy, że my jesteśmy najważniejsi, co jest wielką pomyłką. Jak
Waszczykowski: Rosjanie chcą ratować reputację ZSRS W Rosji wciąż jest wiele osób i instytucji, które wierzą, że Katyń to była zbrodnia niemiecka – mówi portalowi Stefczyk.info poseł PiS Witold Waszczykowski. Stefczyk.info: Na oficjalnej stronie rosyjskiego Specnazu pojawił się komentarz, dotyczący orzeczenia Europejskiego Trybunału Praw Człowieka ws. zbrodni katyńskiej. Jego autor zaznacza, że ETPC próbuje uznać, że ZSRS jest winowajcą II wojny światowej a nie ofiarą, rozmywa również odpowiedzialność Rosji za zbrodnię katyńską. Jak Pan ocenia tę sytuację?Witold Waszczykowski: Nie jestem zaskoczony tym wpisem, ani fragmentem o samej zbrodni katyńskiej, ani tym, który dotyczy odpowiedzialności za II wojnę światową. W Rosji wciąż jest wiele osób, jest wiele instytucji, które wierzą, że Katyń to była zbrodnia niemiecka. Oni, wbrew oczywistym faktom, również uznanym przez Kreml, nie chcą uznać prawdy. Sam doświadczyłem tego, gdy byłem ambasadorem w Teheranie. W 2000 roku obchodziliśmy 60-lecie zbrodni katyńskiej na polskim cmentarzu. Udziału w tej uroczystości odmówił ambasador rosyjski. Otwarcie przyznał, że nie wierzy w to, że zbrodnia katyńska jest dziełem ZSRS. Tak w 2000 roku mówił człowiek z elity, wykształcony, pełniący ważną funkcję dyplomata.
Dlaczego taki opór widać u Rosjan? Opór w tej sprawie, opór, by odtajnić i nam przekazać wszystkie materiały w tej sprawie może wynikać z dwóch przyczyn. Rosjanie nie chcą doprowadzić do sytuacji, w której świat uzna, że stalinizm i faszyzm są na równi. Historycy są zgodni, że to były bardzo podobne systemy i oba doprowadziły do wybuchu II wojny światowej. Jednak w mentalności Rosjan to jest nie do przyjęcia. Oni, więc nie chcą uznać, że do wybuchu wojny przyczynili się ZSRS. Dlatego prawda o zbrodni katyńskiej jest dla nich bardzo niewygodna. To byłby element pokazujący, że sowiecki reżim był podobny do niemieckiego. Innym – również prawdopodobnym tłumaczeniem – są kwestie finansowe. Moskwa może się bać roszczeń, m.in. w sprawie zbrodni katyńskiej, ale nie tylko. Ten reżim mordował przecież także własnych obywateli.
Jak polskie władze powinny reagować na przykłady fałszowania prawdy o Katyniu? Polski MSZ powinien reagować na takie wypowiedzi podobnie, jak reaguje na kłamstwo oświęcimskie. Gdziekolwiek na świecie ktoś napisze o polskich obozach koncentracyjnych, tam protestujemy i grozimy pozwami. Tak samo powinniśmy reagować na kłamstwa o Katyniu. W tych przypadkach MSZ musi również zabierać stanowczy głos.
Negowanie odpowiedzialności strony rosyjskiej za wybuch II wojny światowej też Pana nie dziwi? Wystarczy przypomnieć sobie, co działo się w 2009 roku, gdy władze polski próbowały zaprosić Władimira Putina na uroczystości związane z rocznicą wybuchu II wojny światowej. W Rosji szalała wtedy propaganda, publikowano książki, w których pisano, że II wojna światowa była dziełem Hitlera i Polski. Można było usłyszeć, że to Polska współpracowała z Rzeszą, a Józef Beck był po prostu agentem niemieckim. 1 września, gdy Putin rozmawiał z Tuskiem, byli generałowie i historycy rosyjscy robili konferencję prasową, w której promowano takie treści. Taki trend w Rosji istnieje. Polsko-rosyjska grupa ds. trudnych, jako raport końcowy opublikowała zbiór tekstów, z których jasno wynika, że grupa ta nie doszła do wspólnego stanowiska nt. historii. Historycy polscy i rosyjscy pracujący w tej grupie nie doszli do porozumienia. Należy ubolewać, że są historycy, którzy potrafią odejść tak daleko od prawdy, że mogą naginać historię.
Z czego to wynika? To wynika z tego samego myślenia. Rosjanie chcą ratować reputację Związku Sowieckiego. Starają się pokazać, że ZSRS to nie było więzienie narodów, że to nie był oprawca, nie był opresyjny. On nie mógł więc doprowadzić do wybuchu II wojny światowej. Dla Rosjan II wojna światowa to wciąż wojna ojczyźniana, wojna wyzwoleńcza, wojna, dzięki której pokonano faszyzm i uwolniono narody od zniewolenia. Dla nas to zupełnie inna historia. Rozmawiał KL
Zatrzymania w Komendzie Głównej Policji Agenci CBA zatrzymali w środę rano naczelnika Wydziału Projektowania Systemów Informatycznych w Biurze Łączności i Informatyki KGP oraz dwóch prezesów jednej z firm informatycznych. To kolejni zatrzymani ws. teleinformatyki - poinformował PAP rzecznik CBA. "Od rana trwają czynności procesowe w miejscach zamieszkania tych osób. Działania Biura prowadzone są w Warszawie, Wrocławiu i Międzyzdrojach. Agenci przeszukują również pomieszczenia w Komendzie Głównej Policji oraz siedzibie firmy informatycznej" - poinformował rzecznik CBA Jacek Dobrzyński. Dodał, że czynności prowadzone w firmie realizowane są przy udziale pracowników Urzędu Kontroli Skarbowej w Warszawie. Jak wyjaśnił, sprawa dotyczy zamówień na sprzęt i usługi teleinformatyczne, a podjęte przez CBA czynności są wykonywane na podstawie postanowienia prokuratora z Wydziału V ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. CBA rozpoczęło kontrolę w Biurze Łączności i Informatyki Komendy Głównej Policji we wtorek. Jak mówił Dobrzyński, "kontrolę zarządził w trybie doraźnym szef CBA Paweł Wojtunik. Dotyczy ona wybranych procedur podejmowania i realizacji decyzji udzielania zamówień publicznych w latach 2009-2011. W pierwszej kolejności badane będą zamówienia związane z tzw. serwisem Help Desk". Chodzi o przetargi informatyczne. Kontrola ma zakończyć się w połowie sierpnia 2012 r., jednak zgodnie z przepisami może zostać wydłużona do 9 miesięcy. Wyjaśnił, że nie chodzi o zamówienia realizowane przy pomocy funduszy unijnych. Krzysztof Hajdas z wydziału prasowego KGP mówił we wtorek, że do systemu Help Desk policjanci zgłaszają informacje o różnego rodzaju usterkach. "Rzeczywiście były tu pewne wątpliwości. Badaliśmy tę sprawę. Wszystkie nasze dotychczasowe ustalenia przekażemy agentom CBA. Jesteśmy zadowoleni, że sprawę tę zbada dodatkowo niezależna instytucja" - powiedział PAP. Zapewnił, że policja udzieli CBA wszelkiej pomocy. Policja nie ujawnia żadnych szczegółów dotyczących wewnętrznej kontroli. Dobrzyński wyjaśnił, że kontrola to kolejna wszczęta po tzw. aferze korupcyjnej w Centrum Projektów Informatycznych MSWiA (21 listopada ub. r. resort formalnie został podzielony na Ministerstwo Spraw Wewnętrznych oraz Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji). W październiku ub. r. zatrzymano siedem osób; sześć z nich usłyszało zarzuty. Aresztowano wówczas b. dyrektora CPI MSWiA Andrzeja M., jego żonę oraz Janusza J., szefa firmy podejrzanego o wręczenie mu łapówki za wygraną w przetargu dotyczącym informatyzacji resortu. To oni usłyszeli najpoważniejsze zarzuty - M. i J. dotyczące przyjęcia i wręczenia łapówki w wysokości 211 tys. zł, a żona b. dyrektora - prania brudnych pieniędzy, czyli ukrywania łapówki - grozi za to do 10 lat więzienia. Zarzuty w tej sprawie usłyszeli też zastępca M. - Piotr K., pracownica wydziału promocji projektów informatycznych w dawnym MSWiA oraz członek rodziny M. Jak poinformował PAP Waldemar Tyl, wiceszef warszawskiej prokuratury apelacyjnej, na przełomie grudnia i stycznia prokuratura rozszerzyła zarzuty postawione dotąd w tej sprawie; dotyczą one już kilkumilionowych łapówek. W styczniu zatrzymano dwie kolejne osoby - b. dyrektorów sprzedaży z międzynarodowych korporacji informatycznych. Oni również zostali aresztowani. W związku z tą sprawą szef CBA zapowiadał kolejne kontrole przetargów informatycznych nie tylko w resorcie spraw wewnętrznych. W kwietniu br. agenci biura rozpoczęli kontrolę w MSW dotyczącą przetargów związanych z budową i wdrażaniem Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców. Rzecznik prasowy ministerstwa Administracji i Cyfryzacji Artur Koziołek we wtorek w przesłanym PAP komunikacie zaznaczył, że kontrola CBA nie dotyczy zamówień realizowanych za pomocą funduszy unijnych. W kwietniu KE zdecydowała o przerwaniu wypłat dla Polski na projekty elektronicznej administracji w związku z podejrzeniami o korupcję. We wtorek minister Administracji i Cyfryzacji Michał Boni spotkał się w Brukseli z unijnym komisarzem ds. polityki regionalnej Johannesem Hahnem ws. odblokowania wypłat funduszy na projekty elektronicznej administracji. Jak powiedział Boni po spotkaniu, KE powinna podjąć decyzję w tej sprawie jesienią. Wyjaśnił, że wątpliwości dotyczą siedmiu projektów o łącznej wartości 1,4 mld zł, w tym pięciu prowadzonych przez Centrum Projektów Informatycznych i dwóch projektów zdrowotnych. Wśród nich są: elektroniczny dowód osobisty i elektroniczna baza recept. Szef resortu MAC po spotkaniu z komisarzem poinformował dziennikarzy, że polska strona do końca maja ma przygotować plan naprawczy, a w pierwszym tygodniu czerwca powinien powstać wspólny "zespół zadaniowy". "Zespół najpierw oceni plan naprawczy, a potem będzie monitorował realizację projektów (do 2015 r. - PAP)" - mówił Boni. W skład zespołu mają wchodzić polscy i brukselscy urzędnicy. Projekty wdrażające elektroniczną obsługę administracyjną w krajach UE są realizowane w ramach tzw. priorytetu 7 (e-government) Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka na lata 2007-2013. PAP
Niesiołowski spoko. Donek cię nie ruszyNie wierzę za grosz Donaldowi Tuskowi, który zapowiada, że chce skarcić Stefana Niesiołowskiego za jego zachowanie w ostatni piątek pod Sejmem. Negatywny zaś bohater jest – jak kiedyś mawiano - mocny tylko w gębie. I to tylko wtedy, gdy mu za to nic nie grozi. W innych przypadkach wykazuje naturę zająca. Nie po raz pierwszy przybiera postać naleśnika wobec lidera swojej partii. Jak wiadomo, były wicemarszałek Sejmu zaatakował znaną dokumentalistkę, Ewę Stankiewicz. Dzielna ta kobieta usiłowała namówić znanego posła do krótkiej rozmowy o tym, w jaki sposób próbuje czmychnąć kuchennymi schodami z Sejmu. Próbował wydostać się z pułapki, gdyż wszystkie legalne wyjścia były pilnie strzeżone przez wkurzonych demonstrantów „Solidarności”. Wnerwiła ich pani marszałek Sejmu Ewa Kopacz, która postanowiła, że nie wpuści na galerię przedstawicieli władz związku. W rewanżu za tę niezrozumiałą restrykcję szefowej Sejmu, rodem z PRL (Kopacz też – 1956), związkowcy postanowili przytrzymać tych posłów, którzy głosowali za przyjęciem ustawy emerytalnej forsowanej przez PO. Niesiołowski nie chciał ze Stankiewicz rozmawiać. Po prostu źle znosi nie tylko liderów PiS, ale też dziennikarzy, których uważa za sprzymierzeńców partii Jarosława Kaczyńskiego. Ona była uparta, więc coś odepchnął od siebie. On twierdzi, że wyłącznie kamerę. Dziennikarka mówi, że także ją. Do tej mało przyjemnej sytuacji wmieszał się sam premier Donald Tusk. Postanowił niczym chirurg skalpelem przeciąć ropiejący wrzód. Domaga się – i tu pojawia się zasadnicza niepewność. Jeden e-mail mówi, że premier żąda, aby Niesiołowski za swoje zachowanie przeprosił Ewę Stankiewicz. W drugim, notatka podpowiada, że Niesiołowski i Stankiewicz mają się wzajemnie przeprosić i pogodzić. Jakkolwiek by nie było, Tusk chce stworzyć pozory, że opowiada się po stronie dobrego wychowania, przyzwoitości wobec kobiety, stąd wstępna reprymenda udzielona Niesiołowskiemu. Ten ostatni zaś, podejmuje próbę wywikłania się z opresji, jakiej podlega od kilku dni. Idzie mu to niesporo. Dlatego, że nie potrafi przyznać się do wybuchu swojej agresji. Uporczywie mówi, że ogień wszczęła dziennikarka, a on tylko – niewiniątko - niepotrzebnie ogień podsycał. Kaja się dość tchórzliwie przed Tuskiem, zapowiadając, że potulnie podporządkuje się decyzjom szefa partii. Nie pierwszy raz słyszę z jego ust te tony służalczości. Niepotrzebnie. Taki mądry pan profesor to on jest. Niepotrzebnie składa takie niewolnicze deklaracje. Jest przecież niezwykle cennym nabytkiem w zbiorze Donalda Tuska. Smokiem ziejącym trującą lawą w kierunku PiS. Jakże cenną szczególnie po odejściu z Platformy Janusza Palikota. Jerzy Jachowicz
Targowica, – czyli jak upadała Rzeczpospolita Na początku była zdrada i kłamstwo. Rosyjskich jurgieltników było w Rzeczypospolitej od dawna wielu. To nie tylko specjalność czasów stanisławowskich. „Partia rosyjska” w Polsce rosła dzięki rublom już od czasów saskich. Nowość polegała na skali zjawiska. Przecież na liście płac rosyjskiego ambasadora w Warszawie byli nie tylko rozmaici senatorowie i posłowie, ale sam król – Stanisław August Poniatowski, który do końca swojego panowania – o czym świadczy jego korespondencja – drżał o stały dopływ „dotacji” z Petersburga.
Ikoną zdrady stała się jednak od czasów Targowicy zdradziecka trójka: Szczęsny Potocki, Seweryn Rzewuski i Ksawery Branicki. Kłamstwo zaś dotyczyło już samej nazwy konfederacji. Jej zawiązanie zostało antydatowane na dzień 14 maja 1792 roku, a dla stworzenie wrażenia, że twórcy konfederacji działali na obszarze Rzeczypospolitej, na fikcyjne miejsce jej ogłoszenia wybrano Targowicę – pograniczne miasteczko w województwie kijowskim. W rzeczywistości trójka zdrajców zawiązała konfederację na rzecz „obrony zagrożonej wolności” w Petersburgu 17 kwietnia 1792 roku.
Czytając korespondencję targowiczan nie sposób zadawać sobie pytania – jakże często stawianego w naszych dziejach w kolejnych latach – ile w tym wszystkim było głupoty, a ile agentury, ile wysługiwania się obcym mocarstwom, a ile chorych, krótkowzrocznych konsyderacji politycznych. Chociażby w przeświadczeniu, że zapraszając obce mocarstwo do agresji przeciw własnej ojczyźnie, i to w dodatku agresora rządzącego się czystym absolutyzmem, umacniamy naszą rodzimą, polską wolność. Szczęsny Potocki wyjaśniał przecież faworytowi Katarzyny II Potiomkinowi swoje intencje w następujący sposób: „Straciliśmy wolność. Nasi sąsiedzi wkrótce utracą spokój. Jest, więc w interesie ich i naszym złamać fatalną Konstytucję narzuconą przez króla, przywrócić republikę i nadać jej formę trwałą”. Tak, więc dla tych „patriotów wolności” spod targowickiego znaku gwarantem swobód był bagnet rosyjskiego sołdata. Pamiętać należy przy tym, że owa mieszanka głupoty, zdrady i zakłamania, która z taką mocą ujawniła się w Targowicy, nie ograniczała się bynajmniej do ich inicjatorów, którzy pojechali szukać nad Newą krynicy polskich wolności. A cóż powiedzieć o Szymonie Kossakowskim, przywódcy Targowicy na Litwie, samozwańczym hetmanie „z woli narodu”, a przed laty aktywnym uczestniku konfederacji barskiej? Taką drogę – od Baru do Targowicy – przeszedł nie on jedyny. Obok zdrady, kłamstwa i głupoty ciągnie się za Targowicą równie obłędny „realizm mniejszego zła”. Tym względem kierując się, w dniu 23 lipca 1792 roku Straż Praw, (czyli rząd polski ustanowiony na mocy Konstytucji 3 Maja) rekomendowała królowi Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu akces do Targowicy, z nadzieją, że w ten sposób wybierając „mniejsze zło” – czyli złamanie uroczystej przysięgi „w imię Trójcy Przenajświętszej” na wierność Ustawie Rządowej, którą król złożył w archikatedrze rok wcześniej – uda się uniknąć zła większego czyli całkowitego obalenia dzieła Sejmu Czteroletniego. Wśród doradzających królowi takie zachowanie należał m. in. Hugo Kołłątaj, jeden z przywódców „stronnictwa patriotów” podczas Sejmu Wielkiego, a w 1792 roku pełniący urząd podkanclerzego. Krzywoprzysięstwo miało nie tylko umożliwić uratowanie przynajmniej części reformatorskiego ustawodawstwa z lat 1788 – 1792, ale poprzez szybkie poddanie się Rosji „realiści mniejszego zła” liczyli, że w ten sposób zapobiegną wkroczeniu na terytorium Polski wojsk pruskich. Nie zapobiegli ani jednemu ani drugiemu. Krótko po swoim przystąpieniu do Targowicy, (co stało się 24 lipca 1792) i ogłoszeniu wstrzymania walk z wojskami rosyjskimi, król Stanisław August Poniatowski nie miał wątpliwości, że „głęboko przemyślanym zamiarem imperatorowej jest nas upodlić, osłabić i ogłupić oraz odizolować od wszystkich innych narodów, popsuć armię, monetę i edukację, przywrócić dawne przesądy sarmackie, jak liberum veto i absurdalny rozdział Litwy od Korony, a nawet wprowadzić nowy rozdział między Wielkopolską a Małopolską”. Jeśli za upatrywaniem przez targowiczan w despotycznie rządzonej Rosji gwarancji szlacheckich wolności stała głupota przemieszana w nierównych proporcjach z agenturą i zakłamaniem, to właściwie podobne zjawisko dostrzec można w stanowisku „patriotów-reformatorów” wobec Prus. Wyrazem skrajnej naiwności, dobrze utrwalonej otrzymywanym z Berlina jurgieltem (vide: Ignacy Potocki), było przeforsowanie przez nich w 1790 roku zawarcie sojuszu obronnego z Prusami. Przy tej okazji czołowe postaci stronnictwa reformatorskiego prześcigały się w składaniu coraz bardziej czołobitnych „berlińskich hołdów”. Nie, kto inny jak Hugo Kołłątaj pisał z okazji zawarcia „przymierza pruskiego” o nieżyjącym już królu Prus Fryderyku II – inicjatorze I rozbioru Polski i zadeklarowanym wrogu wszystkiego, co polskie – jako o „dziedzicu krwi jagiellońskiej”, niemal pobratymcy Polaków. Poszukiwanie gwarancji dla polskich wolności w Berlinie zakończyło się podobnie jak ich szukanie w Petersburgu. Krótko po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja pruski minister spraw zagranicznych F. Hertzberg pisał: „Polacy zadali śmiertelny cios monarchii pruskiej, wprowadzając dziedziczność tronu i konstytucję lepszą od angielskiej. Sądzę, że Polska prędzej czy później odbierze nam Prusy Zachodnie [Pomorze Gdańskie], a być może i Wschodnie. W jaki sposób bronić naszego państwa, otwartego od Kłajpedy po Cieszyn, przeciw narodowi licznemu i dobrze rządzonemu?”. W tej sytuacji „realizm mniejszego zła” ze swoimi instrumentami w postaci krzywoprzysięstwa i kapitulanctwa wobec Rosji nie miał żadnych szans na powstrzymanie berlińskich polityków od pochwycenia okazji do zlikwidowania raz na zawsze koszmaru Polski dobrze rządzonej. W sierpniu 1792 roku po wcześniejszym porozumieniu z Rosją wojska naszych pruskich „sojuszników” zajęły Wielkopolskę, która przypadła im w II rozbiorze, który stał się faktem w 1793 roku. Targowica to także bierność zdecydowanej większości „narodu szlacheckiego”. Chociaż nie spełniły się nadzieje twórców zdradzieckiej konfederacji na pozyskanie masowego poparcia, a jeżeli pojawiało się, to ograniczało się bądź do politycznej klienteli czołowych targowiczan, bądź było wynikiem perswazyjnej siły wkraczających „sojuszniczych” wojsk rosyjskich. Z drugiej jednak strony te same masy szlacheckie, które na przełomie 1791/ 1792 w zdecydowanej większości ratyfikowały na swoich sejmikach Ustawę Rządową, latem 1792 roku wobec jej obalania zachowały się całkowicie biernie. Charakter chowania głowy w piasek miała również decyzja Sejmu Wielkiego z 29 maja 1792 roku o zawieszeniu swoich obrad. Targowica to wreszcie moralne upodlenie, przede wszystkim ich twórców i zwolenników. Jak pisał Władysław Konopczyński: „magnaci wnieśli tu: Branicki – warcholstwo i zaprzaństwo, Potocki – pychę i prywatę, Rzewuski – zgubne instynkty i przesądy polityczno-społeczne”. Byli też „zwykli szulerzy” w rodzaju Antoniego Pułaskiego czy Stanisława Bielińskiego. Nie wystarczyło zaprosić Rosję do zlikwidowania „zuchwałej zbrodni” 3 Maja. Caryca wymagała oprócz zakłamanie szczególniejszego upodlenia się zdrajców. 14 listopada 1792 roku przywódcy Targowicy dziękowali carycy – „wybawicielce” w Petersburgu za wybawienie Polski od „wieczystych kajdan”. Jedynie realistyczną okazała się w tej sytuacji droga honoru i przyzwoitości. Droga, którą wybrał książę Józef Poniatowski wraz z innymi oficerami składający dymisję na wieść o akcesie króla do konfederacji zdrajców. Albo jak postępowanie tych zapomnianych Rejtanów, posłów sejmu grodzieńskiego z 1793 roku, którzy mimo rosyjskich armat wycelowanych w miejsce obrad sejmu, gwałtownie protestowali (jeden z nich wypił nawet inkaust, którym miano podpisywać ratyfikację II rozbioru) przeciw kolejnemu podziałowi Ojczyzny. Jak już na wstępie tego tekstu zaznaczono, Targowica to w dziejach zdrady w Polsce przykład najbardziej znany, ale bynajmniej nie jedyny. Sprzedawczyków nie brakowało wcześniej, pojawiali się także w kolejnych wiekach. Przy czym mechanizm zdrady był analogiczny do tego z 1792 roku, czyli zaprzaństwa wspartego na kłamstwie. Jak w przypadku powołanego przez Stalina w Moskwie w 1944 roku PKWN, który w oficjalnej wersji powstał w Chełmie – „pierwszym wyzwolonym polskim mieście”. Słynny manifest PKWN, wg oficjalnej wersji opublikowany po raz pierwszy w tym mieście, został dowieziony tam sowieckimi samolotami, bo został wydrukowany w Moskwie. Nawet miesiąc zdrady był ten sam – lipiec. W lipcu 1792 król przystąpił do Targowicy i nakazał kapitulację polskiemu wojsku, w lipcu 1944 roku Stalin instalował w Chełmie a potem w Lublinie włodarzy „Polski Ludowej”.
Grzegorz Kucharczyk
Złamanie Lewa WWCzc. Posłowie ograbili z ich praw majatkowych statystyczą kobietę na ok.150 tys zł, a statystycznego mężczyznę na ok.100.000 zł. Prokuratura „wszczęła śledztwo” w sprawie ewentualnego złamania Prawa przez działaczy NSZZ „Solidarność”. Tymczasem JE Jarosław Gowin, Minister Sprawiedliwości, nie ma wątpliwości, że doszło do złamania prawa. Bo też istotnie: uniemożliwienie człowiekowi udania się, dokąd chce, jest z całą pewnością Prawa złamaniem. Z czego wynika, że prokuratura „wszczynając śledztwo” marnuje pieniądze podatnika. Powinna była jeszcze tego samego dnia wnieść do stosownego sądu akt oskarżenia – do czego wystarczy jeden prokurator i kwadrans czasu - i już dziś winni powinni byli zostać skazani. Dwa razy daje, kto szybko daje. Dotyczy to też wymierzania kar. Wszelako i p.Minister i p.Prokurator Generalny zapominają, że parędziesiąt minut wcześniej, tuż obok, zostało dokonane inne przestępstwo - z Art. 284. § 1. (Kto przywłaszcza sobie cudzą rzecz ruchomą lub prawo majątkowe, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.) WWCzc. Posłowie ograbili z ich praw majatkowych statystyczą kobietę na ok.150 tys zł, a statystycznego mężczyznę na ok.100.000 zł. Nie ograbili tylko obecnych emerytów – a ludzi młodszych o jeden do siedmiu lat od wieku emerytalnego ograbili proporcjonalnie mniej. Jest to zresztą rabunek dokonany „ze szczególna zuchwałością”. Ci, co uchwalali nowy Kodeks Karny – zastępując Prawo Lewem - przezornie zlikwidowali paragraf mówiący o wyższych karach za rabunek dokonywany ze szczególna zuchwałością – ale bezczelność PT Posłanek i Posłów zapiera dech w piersiach. Przecież odbieranie pieniędzy Kowalskiemu i dawanie ich (po odjęciu kosztów zabierania i dawania...) Wiśniewskiemu to działanie, za które tow.Jerzy Jánošík został jak najsłuszniej powieszony za ziobro na Wzgórzu Szubienicznym k/Liptowskiego Mikulasza. Tymczasem pp.Posłowie są przekonani o swojej bezkarności!!! Jeżeli szybko nie przekonamy ich, ze się mylą – będą nas grabić nadal, coraz dotkliwiej. Przypominam słowa śp.Aleksego de Tocquevill'a:
"Nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, których nie mógłby dopuścić się skądinąd łagodny i liberalny rząd - jeśli zabraknie mu pieniędzy". Tego – rzekomo „łagodnego i liberalnego” - Rządu kłamców, złodziei i bandytów musimy się pozbyć!... a następnie zabezpieczyć się przed dawaniem w przyszłości jakiemukolwiek rządowi podobnych możliwości!!! JKM
Dwa wraki czy osławiona "Komisja Macierewicza" w ogóle pojechała do Rosji przyjrzeć się uważnie temu wrakowi i próbować potwierdzić hipotezę zamachu - czy tylko urządza konferencje prasowe w ciepełku budynku Sejmu? Napisałem w nocy na ONET.pl o wyczynie p.Tomasza Sakowicza - co można znaleźć tu:
http://www.youtube.com/watch?v=_FE8g2le7aE&feature=player_embedded
- ale w międzyczasie na pewno dokładnie to samo pisałya tysiące zarażonych smoleńskim wirusem. Np. na Nowym Ekrenie {Akwedukt}:
- ale potem przyszła mi pewna refleksja:
Powiedzmy, ze to, co suponują {Akwedukt} i p.Sakowicz byłoby prawdą: Polacy po katastrofie w Smoleńsku nie zabrali szczątków Tu-154M - a Rosjanie zabrali szczątki "Suchego" i nawet "czarne skrzynki"; jednak nawet to byłoby zupełnie uzasadnione - bo to Rosjanie przeciez są producentami obydwu samolotów - więc dla nich wnioski z katastrofy "Suchego" są BARDZO dejo istotne. Natomiast w przypadku katastrofy w Smoleńsku to, co Polska musi zrobić, to zmienić sposób szkolenia i doboru załóg - i nie widać, w czym mogłyby nam tu pomóc resztki połamanych blach? Przecież dostep nich chwili mamy. Na zakończenie: czy osławiona "Komisja Macierewicza" w ogóle pojechała do Rosji przyjrzeć się uważnie temu wrakowi i próbować potwierdzić hipotezę zamachu - czy tylko urządza rajcujące naiwnych rusofobów konferencje prasowe w ciepełku budynku Sejmu? JKM
Brysie są rozżalone No proszę - i znowu okazuje się, że Adam Mickiewicz wszystko przewidział! A konkretnie - że przewidział, co zrobią senatorowie Platformy Obywatelskiej w wykonaniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który w swoim czasie okazał niezadowolenie z rozwiązania problemu sprostowań. Można zuchwale zakładać, że senatorowie Platformy Obywatelskiej przedstawili swój oryginalny pomysł. Wykluczyć tego nie można, bo nasi Umiłowani Przywódcy też mają ambicje żeby kombinować na własną rękę, a nie tylko wykonywać polecenia Sił Wyższych, które wystrugały z nich Umiłowanych Przywódców - ale ja bym to raczej między bajki włożył - przede wszystkim za względu na sekwencję wydarzeń, wskazującą na niewidzialną rękę wspomnianych Sił Wyższych. Oto po rewelacjach, jakie na temat katastrofy smoleńskiej przedstawił zespół Antoniego Macierewicza, po początkowej konsternacji został zorganizowany odpór, do którego zmobilizowane zostały głębokie rezerwy. Głos zabrali przedstawiciele młodego pokolenia w osobach pana mecenasa Romana Giertycha, który, jak się wydaje, już definitywnie przeszedł na jasną stronę Mocy - oraz pana Grzegorza Schetyny, który po jasnej stronie Mocy był od zawsze, to znaczy, może nie od urodzenia, ale prawie. Po udanym odporze ze strony młodzieży, zabrał głos przedstawiciel starców w osobie pana Tadeusza Mazowieckiego, który jeszcze za Stalina zasłynął z „postawy służebnej” na odcinku kościelnym. Okazało się, że nadal trwa w postawie służebnej na tym samym odcinku - bo podczas uroczystości jubileuszowych, jakie w Pałacu Namiestnikowskim zorganizował na jego cześć prezydent Komorowski Bronisław, pan Tadeusz Mazowiecki, powinność swej służby rozumiejąc wyraził nadzieję, że Kościół nie będzie żyrował „kłamstwa smoleńskiego”. Na ten sygnał do dawania odporu wspomnianym „kłamstwom” ruszyły postacie drobniejszego płazu - łącznie z zasłużonymi, a jeszcze nieużywanymi przedstawicielami opozycji demokratycznej - a na widok takiego pokazu świadomej dyscypliny, Siły Wyższe najwyraźniej postanowiły przetestować mniej wartościowy naród tubylczy na okoliczność, co jeszcze można mu wmówić w biały dzień. I zaraz niezależna prokuratura „przekonała” niejakiego „Patyka”, żeby się przyznał, iż przyczyną nagłej śmierci generała Papały w samochodzie marki „Daewoo-Espero” był błąd kierowcy. Rozpędzeni w dawaniu odporu „kłamstwom smoleńskim” przedstawiciele niezależnych mediów głównego nurtu początkowo oczywiście gorąco we wszystko uwierzyli, ale na widok kpin dobiegających z mrocznych głębin opinii publicznej, trochę się zacukali i nawet zaczęli dopatrywać rozmaitych „nieścisłości”. Nie jest, zatem wykluczone, że na widok takiej słabości charakteru Siły Wyższe postanowiły przejść na ręczne sterowanie mediami głównego nurtu i stąd Umiłowani Przywódcy w Senacie Rzeczypospolitej zaczęli kombinować, aż wykombinowali - żeby na podstawie przepisów o sprostowaniach, czy innych odpowiedziach wszystko redagował listonosz na zasadzie „ zamieszczamy, co kto napisze”. A kto pisze? A któż by inny, jeśli nie funkcjonariusze rzuceni na odcinek propagandowy? Redaktorów naczelnych trzymamy nadal - bo w przeciwnym razie różni demokraci podnieśliby larum, że nasz nieszczęśliwy kraj upodabnia się już nawet nie do Węgier Wiktora Orbana, ale do Białorusi Aleksandra Łukaszenki - ale już tylko w charakterze „słupów”, za plecami, których prawdziwi specjaliści od interpretowania rzeczywistości, w ramach „odpowiedzi”, odpowiednio przedstawią i naświetlą tak, żeby wszystko było w jak najlepszym porządku. No, bo jakże inaczej, kiedy podczas realizowania scenariusza rozbiorowego nie może być mowy o jakichś indywidualizmach. Gdyby tak dajmy na to, jedna telewizja pokazywała, co innego, niż druga, to lud pracujący miast i wsi mógłby popaść w dysonans poznawczy, a to groziłoby katastrofą humanitarną. Żeby tego uniknąć, w mediach musi panować jeden duch. Tę intencję można było wyczuć już pod suwerennej decyzji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w sprawie telewizji TRWAM - ale najwyraźniej większość redaktorów naczelnych sądziła, że dzwon bije tylko ojcu Rydzykowi, podczas gdy oni są poza wszelkim podejrzeniem. Ale nic z tych rzeczy; „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”, w związku, z czym prędzej czy później każdy poczuje stalowe kółko w nosie. Wszystko to przewidział Adam Mickiewicz, pisząc bajkę „Pies i wilk”, w której przedstawił niejakiego Brysia, piastującego stanowisko porównywalne ze stanowiskiem redaktora naczelnego niezależnych mediów głównego nurtu przynajmniej pod jednym względem - że za stosunkowo proste czynności („na dziada warknąć, Żyda potarmosić”) miał pod dostatkiem „okruchów, kostek, poliwek”. Jak pamiętamy, takie życie bardzo spodobało się również Wilkowi, który już-już odnalazłby swoje miejsce w służbie narodu, gdyby nie ślad po obróżce, którą Brysiowi na noc zakładał jego pan, „ażeby lepiej pilnował folwarku”. Po tej deklaracji Brysia Wilk pogardził stanowiskiem („a toś piekną wiadomość schował na ostatku!”), wybierając ryzykowną wolność. Nic, zatem dziwnego, że na widok ostentacji, z jaką Umiłowani Przywódcy z Platformy Obywatelskiej zamierzali nałożyć niezależnym mediom głównego nurtu nie tylko obróżkę, ale i kaganiec, rozległy się chóralne protesty. Ciekawe, jak zareagują na nie Siły Wyższe. Wiadomo, że dyscyplinę muszą podkręcić, ale może zdecydują się na metody dyskretniejsze? SM
Żydowska Republika Izraela Zapamiętajcie ten dzień – 10 października 2010 r. Tego dnia Izrael zmienił swój charakter. Mógłby w związku z tym zmienić nazwę na Żydowska Republika Izraela – wzorem Islamskiej Republiki Iranu. Przysięga lojalności, którą zamierza wprowadzić premier Benjamin Netanjahu, ma jakoby dotyczyć tylko nowych nieżydowskich obywateli, lecz wpłynie ona na los nas wszystkich.
Będziemy odtąd żyć w nowym kraju, oficjalnie etnokratycznym, teokratycznym, nacjonalistycznym i rasistowskim. Myli się każdy, kto myśli, że jego czy jej to nie dotyczy. Istnieje milcząca większość, z niepokojącą apatią akceptująca ten stan rzeczy – jakby mówili: “Nie obchodzi mnie kraj, w którym żyję”. Tego, co się stało, nie rozumieją też ci wszyscy, którzy myślą, że świat nadal będzie uznawać Izrael za demokrację. Ten krok oznacza kolejną szramę na wizerunku Izraela. Premier Netanjahu dowiódł, że jego prawdziwą twarzą jest twarz szefa partii Nasz Dom Izrael Awigdora Liebermana. Minister sprawiedliwości Jaakow Neeman dowiódł, że jest w istocie lojalnym członkiem Nasz Dom Izrael. Partia Pracy dowiodła, że służy jedynie za szmatę do wycierania brudów. Cały Izrael dowiódł, że już mu na niczym nie zależy. Projekt prawa o przysiędze lojalności niedługo zostanie zatwierdzony. Woda zerwała tamę i może zatopić ostatnie resztki demokracji. Będziemy zapewne żyć w państwie żydowskim, którego charakteru nikt dotąd nie jest w stanie rozpoznać, lecz które z pewnością nie będzie demokratyczne. Ci, którzy domagają się tej przysięgi lojalności, w istocie sprzeniewierzają się lojalności wobec państwa. Na najbliższej sesji Knesetu dyskutowane będzie niemal 20 kolejnych antydemokratycznych projektów ustaw. W ten weekend Stowarzyszenie Praw Człowieka w Izraelu przedstawiło czarną listę legislacyjną: ustawa wymuszająca lojalność członków Knesetu; ustawa wymuszająca lojalność producentów filmowych; ustawa wymuszająca lojalność organizacji non-profit; kolejna, która ma wyrzucić poza nawias prawa palestyńską katastrofę narodową – Nakbę; zakaz wzywania do bojkotu; wreszcie ustawa o odbieraniu obywatelstwa. Ignorancja ustawodawców, niemających pojęcia, na czym polega demokracja, każe im tańczyć, jak gdyby zagrał im McCarthy. Niebezpieczne będzie przyjęcie choćby części tych projektów ustaw, gdyż zmienią one nasz los i samą naszą istotę. Nietrudno zrozumieć tandem Netanjahu i Liebermana. Po zaprzysięgłych nacjonalistach trudno oczekiwać zrozumienia, że demokracja oznacza nie tylko rządy większości, lecz po pierwsze i nade wszystko prawa dla mniejszości. O wiele trudniej zrozumieć zadowolenie mas. Obywatele powinni zapełnić 10 października place miast, oznajmiając, że nie chcą żyć w kraju, w którym mniejszości spotyka ucisk z powodu drakońskich praw, takich jak to, które zmusza je do krzywoprzysięstwa lojalności wobec państwa żydowskiego. Zdumiewa, że prawie nikogo to nie obchodzi. Na próżno roztrząsaliśmy przez całe dziesięciolecia, kto jest Żydem. Teraz dręczyć nas będzie problem, co jest żydowskie. Co to jest “państwo narodu żydowskiego”? Czy w większym stopniu należy ono do Żydów z diaspory niż do własnych arabskich obywateli? Czy ci pierwsi będą współdecydować o jego losie i czy nazwiemy to demokracją? Czy ultraortodoksyjna sekta Neturei Karta, sprzeciwiająca się istnieniu państwa, jak też setki tysięcy Żydów, którzy nie zdecydowali się tu przybyć, będą mogli dalej poczynać sobie jak chcą? Co jest żydowskie? Żydowskie wakacje? Koszerne zasady dietetyczne? Wzrastający uścisk ze strony establiszmentu religijnego – jak gdyby już dziś nie dość wypaczał demokrację? Przysięga na wierność państwu żydowskiemu przypieczętuje jego losy. Może zamienić kraj w teokrację znaną z Arabii Saudyjskiej. To prawda, że póki, co to tylko pusty, śmieszny slogan. Nie sposób znaleźć trzech Żydów, którzy zgodziliby się, czym w ogóle jest państwo żydowskie, lecz historia uczy nas, że droga do piekła wybrukowana jest również pustymi sloganami. Nim tam w końcu dotrzemy, nowe proponowane rozwiązania prawne zwiększą tylko alienację Arabów izraelskich, w końcu zaś skutkować będą alienacją o wiele szerszych segmentów opinii publicznej. Tak to jest, gdy pod ściółką ciągle tli się ogień – ogień całkowitej niewiary w sprawiedliwość naszego postępowania. Tylko takie nieprzekonanie może skutkować tak wadliwą ustawą, jaką zaproponowano i jaka z pewnością zostanie uchwalona. Kanada nie widzi potrzeby, by jej obywatele przysięgali wierność państwu kanadyjskiemu, nie widzą podobnej potrzeby także inne kraje. Tylko Izrael. Być może postępuje się tak po to, by jeszcze bardziej sprowokować mniejszość arabską i aby jeszcze bardziej wyzbyła się ona lojalności, dzięki czemu któregoś dnia będzie można ostatecznie się jej pozbyć, być może po to, by storpedować porozumienie pokojowe z Palestyńczykami. Tak czy inaczej, na Pierwszym Kongresie Syjonistycznym w Bazylei w 1897 r. zgodnie ze słowami Teodora Herzla położono fundamenty państwa żydowskiego – zaś 10 października ciemnogród położył fundamenty Żydowskiej Republiki Izraela. Gideon Levy Tłum. Paweł Michał Bartolik
Sikorski nie zmierzy się ze Specnazem Parlamentarzyści są oburzeni artykułem na oficjalnej stronie internetowej weteranów Specnazu, rosyjskich sił specjalnych, negującym odpowiedzialność Związku Sowieckiego za zbrodnię katyńską. Wbrew powszechnemu oczekiwaniu Radosław Sikorski nie zamierza jednak reagować w tej sprawie.
– Na pewno będziemy apelować do Radosława Sikorskiego, ministra spraw zagranicznych, żeby reagował na tego typu wystąpienia, podobnie jak dzieje się w przypadku “kłamstwa oświęcimskiego”. Kiedy ukazuje się gdziekolwiek w mediach sformułowanie o “polskich obozach koncentracyjnych”, wtedy wszystkie nasze służby dyplomatyczne mają obowiązek reagowania? Dobrze byłoby, zatem prostować i korygować także tego typu dywagacje, jeśli pojawią się gdzieś stwierdzenia, że Katyń nie był zbrodnią rosyjską i stalinowską, a za wybuch II wojny światowej odpowiada Polska wraz z Adolfem Hitlerem – informuje Witold Waszczykowski, poseł PiS, wiceprzewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych.Parlamentarzyści Solidarnej Polski wystąpili wczoraj z zapytaniem do MSZ o kroki, jakie zostaną podjęte w tej sprawie. – Oczywiście będziemy się domagać reakcji ministra Sikorskiego. Przygotowujemy projekt ustawy, która będzie karała, czy też penalizowała, sytuację, kiedy w kraju lub za granicą dojdzie do kwestionowania odpowiedzialności za zbrodnie popełnione przez Niemców lub Rosjan na Polakach podczas II wojny światowej – zapowiada Arkadiusz Mularczyk, szef Klubu Parlamentarnego SP. Zaznacza, że trzeba mieć na uwadze, iż różni prowokatorzy forsują stanowiska kwestionujące odpowiedzialność “na przykład za Katyń czy inne zbrodnie wojenne na Narodzie Polskim”.
Grunt to konsekwencjaNa stosowną reakcję MSZ liczą również posłowie Platformy Obywatelskiej. – Jeżeli rzeczywiście taki fakt ma miejsce, trzeba to bardzo stanowczo napiętnować, powinno być to przedmiotem adekwatnej reakcji polskiego MSZ – ocenia Robert Tyszkiewicz, wiceszef sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Według niego, nie wolno pozostawiać nigdy bez reakcji zarówno “kłamstwa oświęcimskiego”, jak i “kłamstwa katyńskiego”. – Stosowne wystąpienie ze strony polskiej placówki dyplomatycznej lub oświadczenie MSZ w tej sprawie powinno nastąpić. W tej kwestii trzeba być konsekwentnym, ponieważ wciąż mamy świadomość, że są w Rosji takie siły, które usiłują zakłamać prawdę o zbrodni katyńskiej. Na szczęście oficjalne najwyższe władze rosyjskie nie kwestionują odpowiedzialności za nią Związku Sowieckiego. Przynamniej w wymiarze oświadczeń i stanowisk politycznych – twierdzi Tyszkiewicz. – Niemniej warto zwrócić uwagę władzom rosyjskim, że powinny przynajmniej w przestrzeni służb państwa rosyjskiego piętnować próby kwestionowania tej zbrodni i nie dopuszczać do jakiejś wieloznaczności i rozdźwięku – dodaje wiceprzewodniczący. Poseł Stanisław Żelichowski (PSL), członek Komisji Spraw Zagranicznych, zwraca uwagę, że mamy do czynienia z pewną filozofią państwa rosyjskiego. – Przecież oni bronią się przed odpowiedzialnością, więc trudno, żeby służby specjalne podążały w innym kierunku. Będziemy musieli wszystko robić, żeby przekonać społeczność międzynarodową do naszych racji, ponieważ w najbliższym czasie nie zanosi się na jakieś porozumienie ze stroną rosyjską – prognozuje Żelichowski. Podkreśla, że ZSRS rozpoczął od totalnej negacji zbrodni katyńskiej. – Potem nastąpiło przyznanie się do winy i przekazywanie dokumentów z tym związanych. Jest to, zatem pewien proces ewolucyjny, który będziemy musieli prowadzić – ocenia poseł PSL.
Bez przedawnienia Lęk Rosji przed odpowiedzialnością za zbrodnię sprzed 72 lat potwierdza Witomiła Wołk-Jezierska, córka zamordowanego w Katyniu oficera artylerii Wincentego Wołka. Wskazuje, że obawy władz rosyjskich wiążą się m.in. z orzeczeniem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, który 16 kwietnia stwierdził m.in., że masowy mord dokonany na polskich więźniach w Katyniu można traktować, jako zbrodnię wojenną, a to oznacza, że nie ulega ona przedawnieniu. Jej zdaniem, artykuł na oficjalnej witrynie weteranów Specnazu potwierdza fakt, że Rosja nie rozliczyła się ze swojej przeszłości. – Rosjanie widocznie teraz przeanalizowali, że jednak wyrok ETPC z 16 kwietnia dotyczący umorzonego rosyjskiego śledztwa katyńskiego nie jest dla nich korzystny. Oni zawsze mówili o sobie, że są niepokonani. Tego ich uczono. Ten motyw był obecny w rosyjskich piosenkach, a tutaj raptem się okazuje, że Trybunał w Strasburgu swoim wyrokiem zmierza jednak w kierunku “pokonania Rosji” – zauważa Wołk-Jezierska. Podkreśla, że dobrze określono w orzeczeniu ETPC, że w przypadku zbrodni wojennej, jaką był mord katyński, Związek Sowiecki zobowiązany był do respektowania prawodawstwa wojennego. – I nie tylko konwencji, ale też międzynarodowych praw zwyczajowych. A te ostatnie są ponad wszystkimi innymi, wymieniane, jako najważniejsze i respektowane przez wszystkie państwa, tylko nie przez ZSRS – konkluduje Wołk-Jezierska. Mimo powszechnego oburzenia z powodu rosyjskiego artykułu Sikorski nie zmierza jednak reagować. “Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie będzie w tej sprawie zabierało głosu. Nie mamy w zwyczaju odnosić się do wszystkich publikacji, chociażby, dlatego, że nie warto nagłaśniać antypolskiej narracji. Natomiast podzielamy opinię, że werdykt ETPC ma również korzystny wymiar dla Polski” – czytamy w komunikacie resortu. Jacek Dytkowski
Podejrzewam, że wiele osób z najwyższych „sfer” doskonale wie, że żadnej katastrofy nie było… – wywiad z blogerem Free Your Mind Przedstawiamy poniżej wywiad z blogerem Free Your Mind , autorem najbardziej wnikliwego opracowania dotyczącego tzw. katastrofy smoleńskiej, czyli analizy pt Czerwona strona Księżyca. Wywiad przeprowadził Zygmunt Białas. Zygmunt Białas: Słowem – kluczem w Pańskich tekstach jest maskirowka. Nie wszyscy czytelnicy znają to pojęcie… Free Your Mind: Myślę, że najlepszy wykład z teorii maskirowki wszyscy zainteresowani znajdą w książkach W. Suworowa. Dwie to lektury obowiązkowe: „GRU” i „Specnaz”. Jest też oczywiście wiele innych specjalistycznych książek dot. tego, co można potraktować szeroko, jako maskirowkę, a więc wojnę informacyjną czy systemową dezinformację, w jakiej specjalizowały się sowieckie, a specjalizują dziś także neosowieckie, służby (por. publikacje A. Golicyna, W. Kuziczkina, O. Zakirova i in.), aczkolwiek u Suworowa jest precyzyjnie omówione zarówno szerokie, jak i wąskie (operacyjne) rozumienie maskirowki. Szeroko, to właśnie informacyjna wojna, zmasowana, totalna, instytucjonalna, wyspecjalizowana, fachowa dezinformacja – wąsko, to akcja odwracająca uwagę wroga – akcja pozorowana, która osłania faktycznie dokonywaną (w miejscu przez wroga niespodziewanym) zbrojną operację. Mówiąc obrazowo o tej wąsko rozumianej maskirowce: gdyby jakiś oddział specnazu miał dokonać napadu na bank, to najpierw by podłożył ładunki wybuchowe pod jakiś szpital, by tam ściągnięte zostały wszystkie siły w danym mieście. Trzeba oczywiście pamiętać nie tylko o maskirowce, lecz też o tym, czym jest sam specnaz – to zawodowi zabójcy, nie zaś zmilitaryzowane jednostki zajmujące się układaniem worków z piaskiem na wały przeciwpowodziowe czy wykopkami podczas „klęski urodzaju”. To są grupy przygotowywane do błyskawicznego ataku z zaskoczenia, skutecznego, eliminującego jakiś uznany przez Moskwę, wrogi ośrodek. (Przykładowo sowiecka inwazja na Afganistan rozpoczęła się od ataku specnazu na tamtejszy ośrodek władzy.) W sowieckiej, prostackiej terminologii, takie działanie nazywa się „atakiem na mózg” – likwiduje się jakąś elitarną grupę (np. polityków czy wojskowych), bo w ten sposób ulega natychmiastowemu decyzyjnemu paraliżowi cała struktura jakiegoś państwa
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/03/wywiad-amelki222.html
Taki atak, ma się rozumieć, jest tylko otwarciem pewnej szerszej operacji militarnej, ale od jego efektywności zależy dalsza ofensywa. Z tego też względu do akcji specjalnych Ruscy szkolą ludzi najbardziej bezwzględnych, tak by ich skuteczność doprowadzić do maksimum. Nie mogą to być więc żołnierze, którzy będą mieć jakieś wahania, wyrzuty sumienia, opory, coś będą kalkulować w ostatniej chwili – dostają zlecenie i je wykonują. Latami jednak trwają przygotowania do takich spec-akcji i szkoli się (oraz obserwuje) różne grupy w podobnych działaniach, by spośród tychże grup wybrać tę najlepszą z najlepszych, a więc dającą gwarancję całkowitej skuteczności operacji. Specnaz trenuje od lat nie tylko ataki na jakieś budynki, ale też np. na… samoloty pasażerskie (http://freeyourmind.salon24.pl/333406,doktryna-putina).
Takie specjalne ćwiczenia „antyterrorystyczne” (naturalnie to, co Kreml uważa za terroryzm, to osobna historia) miały miejsce nawet w 2010 r. w różnych miejscach – przed
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/7-kwietnia-2010-pukowo.html) (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/film-z-akcji-z-7042010.html
w nieodległej czasowo okolicy tragedii
http://freeyourmind.salon24.pl/299561,ruscy-antyterrorysci-z-kwietnia-2010) (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/manewry-z-lipiecka.html
i po niej (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/czy-tak-to-wygladao-10-kwietnia.html) (http://freeyourmind.salon24.pl/351334,witebsk-smolensk
Co więcej, nawet na smoleńskim Siewiernym latem 2009 przeprowadzano ćwiczenia z „odbijaniem” czy „zabezpieczaniem” samolotu (zdjęcia można obejrzeć tu:
http://freeyourmind.salon24.pl/351334,witebsk-smolensk
Akurat ze Smoleńskiem związany jest oddział specnazu o nazwie „Merkury”, którego ćwiczenia jesienią 2009 uwieczniał słynny fotoamator i znawca drzew, doc. S. Amielin
http://freeyourmind.salon24.pl/304592,fotoamator-specjalnego-znaczenia
Amielina z kolei pamiętać muszą wszyscy interesujący się śledztwem ws. zamachu z 10 Kwietnia, ponieważ to materiały owego „pasjonata lotnictwa” trafiły piorunem do nadwiślańskich mediów, ledwie bidny Amielin zdążył dokonać swoich wizualizacji „trajektorii lotu prezydenckiego tupolewa” w oparciu o „zniszczenia drzew” http://freeyourmind.salon24.pl/351791,krotka-historia-pewnej-koordynacji
Do Amielina nawiązuję nieprzypadkowo – on wziął udział w maskirowce w szerszym znaczeniu wraz z innymi specjalistami od przygotowywania „materiałów poglądowych”. Ludzi, którzy wzięli natomiast udział w bezpośredniej akcji związanej z atakiem na polską delegację, a więc w maskirowce w węższym znaczeniu, na razie nie znamy, choć część z tych osób związanych z akcją osłonową widzieliśmy w mediach podczas ich występów na Siewiernym np. w strojach strażackich.Maskirowka w szerokim znaczeniu to jest ofensywa o charakterze psychologicznym i socjologicznym – to jest wykorzystanie wszelkich dostępnych środków, by wykreować jakiś fałszywy obraz pewnego zdarzenia lub działania. W czasach poprzedniego komunizmu (teraz mamy jego udoskonaloną, nowoczesną wersję, nazwaną kiedyś przez śp. Z. Herberta neokomunizmem) wojna informacyjna i dezinformacja stanowiła chleb powszedni nie tylko służb, lecz wszystkich instytucji podległych sowieckiej, agenturalnej władzy. Obejmowała także instytucje kulturalne, naukowe i oświatowe – nie tylko środki masowego przekazu i nie tylko „propagandę szeptaną”. Przypominam o tym, byśmy sobie uzmysłowili dość oczywistą, sądzę, prawdę, jak wielką machinę za komuny skontruowano w celach sterowania obywatelami. Ta machina dezinformacyjno-propagandowa przeszła do „nowych czasów” nietknięta, pomijając jej technologiczne usprawnienia w czasach „transformacji”. Ta machina została wprawiona w ruch w związku z zamachem dokonanym 10 Kwietnia. I, co więcej, spełniła swoje zadanie, o czym mówił nie tak dawno prof. M. Dakowski http://freeyourmind.salon24.pl/412847,wywiad-z-prof-m-dakowskim
Maskirowka, więc to nie jest jakaś zabawa czy „po prostu propaganda” – to kompleksowe działania za pomocą nowoczesnych środków (takich np. jak telewizja, materiały wideo, fotografie – wykorzystuje się więc ludzi mediów, uruchamia się „zaprzyjaźnionych ekspertów”, znajduje „naocznych świadków” itd.), które mają na celu ukształtowanie w umysłach odbiorców określonego (z punktu widzenia Kremla) obrazu rzeczywistości. Jeśli ten cel zostaje osiągnięty, czyli obraz zostanie ukształtowany, to dalsze działania (np. militarne) mogą być niepotrzebne, gdyż wróg może się poddać bez walki. Przejdzie na stronę okupanta czy agresora, złożywszy broń lub stwierdziwszy, że żadnej wojny nie ma, żadnej agresji, żadnej okupacji – czyli „życie toczy się normalnym trybem”. Sztuką, bowiem jest podbijać przeciwnika bez większego rozlewu krwi – samym zastraszeniem, szantażem, kłamstwem, oszustwem, fortelem – samą spreparowaną informacją na przykład. Z tego też powodu tak wielkie nakłady finansowe i tak wielu ludzi, czy to w Związku Sowieckim czy w jego obecnej, putinowskiej mutacji, angażowano właśnie w prace związane z dezinformacją. Kto o całym tym kontekście pracy sowieckiej agentury zapomina (w odniesieniu nie tylko do zbrodni z 10-04), ten nie wie, na jakim świecie żyjemy. Gdyby ktoś zaś spytał z głupia frant: dlaczego miałaby być 10 Kwietnia maskirowka? – odpowiedziałbym (pomijając teraz dowody zebrane przez blogerów): bo tak Ruscy zbrojnie działają. Takimi właśnie od dziesięcioleci posługują się metodami.
ZB: Jest Pan autorem obszernej pracy zatytułowanej “Czerwona strona Księżyca”. Jakie problemy są tu poruszone? Dlaczego tekst dostępny jest tylko w sieci, a nie został wydany w formie książki? FYM: Książka nie doczekała się jak dotąd wersji drukowanej, gdyż po pierwsze, powstawała „do ostatnich chwil” przed opublikowaniem on-line (wciąż dochodziły coraz to nowe informacje), po drugie z ewentualnym wydawcą dopiero zaczęliśmy myśleć o takim wydaniu, po trzecie, bo e-książka szybciej się rozchodzi wśród potencjalnych czytelników i nie wymaga rozwiązania problemów logistycznych związanych z dystrybucją. To był więc świadomy wybór – poza tym dostęp do „Czerwonej strony Księżyca” jest zupełnie bezpłatny
http://freeyourmind.salon24.pl/393348,komplet
co pozwala zapoznać się z jej zawartością każdemu, komu na sercu leży śledztwo dot. tragedii polskiej prezydenckiej delegacji. W mojej pracy omówione są wszystkie główne wątki związane ze „smoleńskimi śledztwami” – staram się wykazać, jakie luki argumentacyjne zawiera oficjalna narracja (moskiewska i warszawska), jakie ta konstruowana przez Zespół min. A. Macierewicza, oraz przekazać wyniki dwuletniego dochodzenia prowadzonego przez blogerów – obecnie już całkowicie przemilczanego przez uchodzące za niezależne i niebojące się cenzury media, takie jak „Nasz Dziennik”, „Gazeta Polska”, „Nowe Państwo” czy „Uważam Rze”. W „Czerwonej stronie Księżyca” usiłuję przede wszystkim wrócić do początku „smoleńskiej historii” i wraz z czytelnikiem przejść jakby trzy drogi: „wypadkową”, (co by było, gdyby na Siewiernym doszło do zwykłej lotniczej katastrofy), „wybuchowo-zamachową”, (co by było, gdyby na Siewiernym doszło do zamachu w formie lotniczej katastrofy) oraz „maskirowkową”, (co by było, gdyby na Siewiernym tylko upozorowano katastrofę lotniczą oraz „miejsce katastrofy”, natomiast autentycznego ataku na polską delegację dokonano by gdzie indziej?). Przypomnę przy tej okazji, że scenariusz z maskirowką powstał na gruncie tej drugiej hipotezy – ja przynajmniej należałem do tych osób, które przez blisko pół roku starały się dokładnie wybadać wariant, zgodnie z którym dokonano zamachu właśnie na Siewiernym (łatwo to sprawdzić, czytając moje teksty do grudnia 2010). W trakcie jednak dalszych analiz i dyskusji doszedłem do wniosku, że prawda o zbrodni nie kryje się w samym Smoleńsku, a już na pewno nie na błotnistej łączce z rosypanymi fragmentami samolotu, którą przemierzył z kamerą „polski montażysta” moonwalker S. Wiśniewski. Polecam też w tym kontekście lekturę tego, co ma do powiedzenia prof. J. Trznadel
http://freeyourmind.salon24.pl/417743,wywiad-z-prof-j-trznadlem
ZB: Dlaczego prezydent RP Lech Kaczyński oraz polska elita wojskowa i polityczna musieli zginąć? Kto z możnych tego świata zdecydował o tym? FYM: Odpowiedzi na Pańskie pierwsze pytanie udziela współczesna Polska, kraj pozbawiony suwerenności, silnej armii i porządnej gospodarki, kraj bez mądrej elity politycznej – kraj-widmo. Powrót Polski do statusu państwa buforowego na rubieżach moskiewskiego imperium, przypomnienie o tym, że jesteśmy „bliską zagranicą” i dalsze utrwalanie kremlowskiego panowania nad Wisłą. Oto, dlaczego. I to jest proces, który postępuje – on się jeszcze nie zakończył – jego kresem będzie neopeerel z takim „marginesem wolności”, jaki był za peerelu. O ile jednak interes Moskwy w całkowitym zdominowaniu naszego kraju jest czymś oczywistym – ruskie imperium, jako śmiertelne zagrożenie Polski po prostu przypomniało nam w XXI w., jak groźne być potrafi, jeśli nadal będziemy lekceważyć to właśnie zagrożenie – o tyle postawa polskich elit politycznych i sporej części polskiego narodu jest zdumiewająca. To uznanie poczucia podległości wobec Kremla – to podporządkowanie się. Ta uległość. To dopiero jest zagadka. Może naszym rodakom nie jest potrzebna niepodległość? Może grillowanie wystarczy? Co do drugiego zaś pytania, określenie „możni tego świata” jest według mnie na wyrost. Jeśli miałbym wskazywać palcem, to na pewno Putin, Miedwiediew, ruscy szefowie służb mundurowych i cywilnych, ruscy wojskowi oraz białoruskie władze cywilno-wojskowe z Łukaszenką na czele to byliby tu główni „zleceniodawcy”, którzy powinni zasiąść przed trybunałem a la Norymberga II. Czy jednak jeszcze ktoś w „operacji Smoleńsk” brał udział spoza ZBiR, to na razie trudno ustalić. Jakiś ślad prowadzi do Niemiec, choćby w związku z niewyjaśnioną do dziś kwestią patrolowania przestrzeni natowskiej przez statki powietrzne zajmujące się rozpoznaniem elektronicznym (chodzi o E-3 wylatujące z niemieckiej bazy Geilenkirchen). Czyżby 10 Kwietnia takich rekonesansowych lotów z niemieckiej bazy nie zarządzono? Ale to tylko ślad, na który wskazywałem w rozdziale „Krótka historia pewnego zabezpieczenia – opowieść o ciemnej latarni” http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-1.pdf
s. 45; pisał o tym też bloger Albatros… z lotu ptaka:http://albatros.salon24.pl/371840,madre-oczy-wielkiego-brata-cz-ii-dlaczego-bez-oslony-nato
Część współudziałowców zbrodni była natomiast nad Wisłą. Tego możemy być pewni.
ZB: Jaką rolę w zamachu odegrały osoby i określone grupy działające w Polsce? Czy są to lub mogą być ludzie z pierwszych i drugich stron gazet? FYM: Nie dysponujemy materiałem dowodowym, który pozwalałby wskazywać konkretne osoby odpowiedzialne za dokładnie takie a nie inne działania w związku z zamachem, ponieważ w wielu instytucjach panuje albo zmowa milczenia, albo zgoda, co do konieczności zacierania śladów – śledztwa zaś, by tak rzec, trwają (z jakimi rezultatami to rzecz osobna). A to „nie ma zapisów wideo”, a to nie ma jakichś dokumentów, a to ktoś ma luki w pamięci, jak po Alzheimerze, a to pewne persony w ogóle nie są przesłuchiwane, bo nie ma po co. Mnóstwo jednak ludzi jeśli nie jest podejrzanych, to na pewno budzi poważne wątpliwości. Historia smoleńska, o czym należy przypominać bez ustanku, zaczyna się w Polsce przed świtem 10 Kwietnia, a nie na Siewiernym w „godzinie Batera”
http://freeyourmind.salon24.pl/380030,medytacje-smolenskie-6-godzina-batera
w Polsce, powtarzam. To na Okęciu zapanował „blackout”, to z warszawskiego lotniska nie ma do dziś żadnych wiarygodnych, miarodajnych, poważnych materiałów pozwalających zrekonstruować dokładny przebieg tamtejszych wydarzeń: jak dokonywano roszad z pasażerami, kto czym dyrygował, jakie samoloty odleciały – w jakiej kolejności i ilości; oraz z kim na pokładach. To na Okęciu, zatem trzeba by przeprowadzić poważne dochodzenie. Już zresztą podczas prac „komisji Millera” ukazały się „dziwy” okęckie, w postaci fałszowanej dokumentacji 36 splt, różnych sprzeczności ws. samolotów zapasowych dla delegacji prezydenckiej czy choćby „gumowej salonki 3”, o której głośno było w blogosferze, salonki, w której zwykle mieściło się 8 osób, zaś 10 Kwietnia miało się zmieścić aż 18 http://freeyourmind.salon24.pl/345616,uwagi-do-uwag).
Trzymając się tego „polskiego wątku”, który Pan poruszył, to przede wszystkim dysponujemy, (jako obywatele) wiedzą o zaskakujących działaniach blokujących określone „uruchamiane z automatu” procedury (zebrałem te kwestie w rozdziale „Krótka historia pewnego „wypadku””
http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-1.pdf
wiedzą o zaniedbaniach, mataczeniach, „zniknięciach” dokumentacji, utajnieniach etc. Myślę, więc, że jest w Polsce spora grupa osób związanych albo z przygotowaniami do zamachu, albo z pracą na rzecz pokierowania śledztwa na błędne tory „nieszczęśliwego wypadku”, za który „odpowiadają tylko ci, co zginęli” – stanowi ta grupa jednak dość wpływowe lobby uniemożliwiające wykrycie prawdy. Myślę także, że w związku z istnieniem i działaniami tego lobby, żyją sobie gdzieś na uboczu i w cieniu osobnicy posiadający wyjątkowo cenne depozyty – np. okęckie – depozyty, które procentują (ekonomicznie), jak dobra lokata bankowa, z tego powodu, iż ktoś pilnuje, by pewne materiały nie ujrzały światła dziennego. Podejrzewam, że wiele osób z najwyższych „sfer” doskonale wie, że żadnej katastrofy nie było, lecz wychodzą z założenia, że „nie trzeba głośno mówić” i że „Polacy prawdy by nie wytrzymali”, a więc, że ma być „cicho, cicho, cicho”. W tej ostatniej materii wydaje mi się, że panuje nawet ciche „porozumienie ponad podziałami”. Widać, bowiem, że z biegiem czasu sprawa 10 Kwietnia robi się coraz bardziej mroczna i zagmatwana, ale tym bardziej pewne gremia wolą chować tę kwestię tragedii za bieżącą krzątaniną i codziennym szumem medialnym wokół drugorzędnych tematów. Najważniejsza dla powojennej Polski sprawa została do tej pory niewyjaśniona, a większość polityków udaje, jakby podstawowym problemem Polaków był przesunięty wiek emerytalny lub kwestia infrastruktury na Euro 2012. Oczywiście, można naszą współczesność polityczno-społeczną zamienić w tragifarsę, tylko nie mówmy wtedy, że to jest jakaś wielka polityka. Jakakolwiek polityka.
ZB: Nie ulega wątpliwości, że wina poszczególnych osób za przygotowanie wizyty oraz za udawane śledztwo jest bezsporna. Tu moja wiedza opiera się na wynikach badań Zespołu Parlamentarnego oraz lekturze gazet, głównie “Naszego Dziennika”. Co Pan o tym sądzi? Kto według Pana ponosi największą winę za naszą narodową tragedię? FYM: To nie jest proste do wyjaśnienia zagadnienie, zważywszy na fakt, iż wiele osób nie zostało do tej pory publicznie przesłuchanych – te zaś, których zeznania słyszeliśmy czy czytaliśmy, udają świętych. Nie ma winnych, są tylko zadziwieni. Nikt na wieść o tragedii nie podał się do dymisji, nikt po dziś dzień nie uważa, by w czymkolwiek uchybił (jeśliby nawet uważał, że w czymś odrobinę uchybił, to jego zdaniem inni uchybili o wiele więcej). Jedni na drugich wskazują, więc palcami, ale w gruncie rzeczy nikomu jeszcze włos z głowy nie spadł za „przygotowania” i za „zabezpieczenie” wizyty prezydenckiej delegacji. Nikt nie został aresztowany i skazany za swoje zaniedbania czy wprost przestępcze działania. Można przypuszczać, że politycznie nadzorowane, oficjalne śledztwo właśnie ku temu zmierza, by „sprawa się rozlazła” w klasyczny sposób: „życia umarłym się nie wróci, czas goi rany, a i tak jest kryzys w Europie, więc weźmy się lepiej do roboty zamiast rozpamiętywać dawną tragedię”. Może się skończyć tak, iż „problem Smoleńska” zostanie sprowadzony do rocznicowych obchodów przy pomnikach (i coraz słabszych demonstracji niezadowolenia wobec Moskwy). W podręcznikach przedstawiać się będzie, iż „jedni mówią, że to był zwykły wypadek, a drudzy, że katastrofa to zamach – zdania są podzielone i pewnie spór będzie jeszcze długo dzielił historyków”. Gdyby taki finał miało mieć śledztwo dot. największej powojennej tragedii, jaka dotknęła nasz kraj, to powinniśmy zmienić nazwę państwa na Polska Republika Neosowiecka. Zwieńczeniem takiego procesu mógł by być „przemysł pamiątkarsko-turystyczny” wokół smoleńskiego Siewiernego, gdzie oprowadzałoby się z pomocą ruskich przewodników wycieczki i sprzedawało suweniry „powypadkowe”. Po kontroli przeprowadzonej przez NIK
http://www.nik.gov.pl/aktualnosci/nik-o-wizytach-vip-w-latach-2005-2010.html
w 70-stronicowym raporcie
http://www.nik.gov.pl/plik/id,3586,vp,4652.pdf
wymienia się długą listę instytucji, które w ten czy inny sposób nie dopełniły swych obowiązków w przypadku prezydenckiej delegacji – zauważmy jednak, że jedynie na generalnych utyskiwaniach się skończyło. Scenariusz więc analogiczny, jak w przypadku oficjalnego „powypadkowego” śledztwa, w którym tak wiele „tłumaczono” ruskim bałaganem (bieda-oświetlenie lotniska, nieskoordynowane szympansy na wieży kontroli lotów, niedziałająca w niej kamera, niedokładne radary, brak akcji poszukiwawczo-ratowniczej, sołdaty biegający po pasie startowym we mgle etc.). Kontrola NIK-u dokonuje więc, można powiedzieć, retrospektywy na zasadzie: tak wygląda z kolei „polski bałagan”. A my, jako obywatele mamy to podsumowanie potraktować na zasadzie: nic się nie stało, „bo to Polska właśnie”. Jest jednak jeszcze, o czym raport NIK nie mówi, niestety, sprawa naszych prokuratur i skandalicznego wprost śledztwa, w ramach, którego właściwie robi się wszystko, by przypadkiem nie oddalić się ani na krok od (obligatoryjnej najwyraźniej) moskiewskiej narracji, co do przebiegu wydarzeń 10 Kwietnia. Zaskakujący paraliż nadwiślańskich instytucji, który nie tylko uniemożliwił dokładne i fachowe zabezpieczenie oraz udokumentowanie „miejsca katastrofy” (szczególnie dokonanie oględzin wszystkich zwłok), ale nawet natychmiastowe (w dniu tragedii) sprowadzenie do Polski i medyczno-sądowe badanie ciał ofiar. Dostosowanie się (na poziomie rządowym przecież) do ruskiego „zakazu otwierania trumien”, brak sekcji zwłok, trzy zaledwie ekshumacje na przestrzeni dwóch lat dochodzenia, brak upublicznienia zawartości nośników elektronicznych należących do ofiar, utajnianie materiałów etc. To są rzeczy, które przechodzą ludzkie pojęcie – jeśli weźmiemy pod uwagę skalę wydarzenia. I znowu za to nikt nie odpowiada, „bo to Polska właśnie”.
Mogłoby to wszystko, gdyby tak mocno zmrużyć oczy, wyglądać na jakąś typową neopeerelowską nieudolność, na takie klasyczne „nie da się” i „nie wiemy, jak się z tym uporać, cóż bowiem możemy zrobić”, z jakim prokuratorzy o kamiennych twarzach wychodzili na konferencje prasowe, wymieniając ciurkiem, jak wiele pism monitujących czy wprost próśb o różne materiały dowodowe Ruscy skwitowali wzruszeniem ramion. Ja tu jednak widzę symbiozę – jedna strona zwyczajnie udaje, że prowadzi śledztwo i straszliwie się nad nim biedzi – druga zaś strona udaje, że piekielnie je utrudnia; a w rezultacie dzięki tej symbiozie „nic się nie dzieje” i czeka się zarówno w Moskwie i Mińsku, jak w Warszawie, aż tragedia polskiej delegacji stanie się po prostu „zamierzchłą historią”.
ZB: Dziękuję Panu za rozmowę. Wyrażam przy tym nadzieję, iż za siedem lub dziesięć dni udzieli Pan odpowiedzi na dalsze, bardziej szczegółowe pytania.
Lenin wraca do stoczni! Już za niebawem na historyczna bramę nr 2 gdańskiej stoczni powróci imię Wielkiego Wodza Światowego Proletariatu, Włodzimierza Iljicza Lenina. Stanie się tak mocą decyzji prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza z PO, który w ten sposób chce, aby goście, którzy w czerwcu br. przyjadą na gdańską część Euro 2012, mieli okazję zetknąć się z żywą historią. Zrekonstruowana brama ma wyglądać tak, jak w Sierpniu 1980, kiedy po obu jej stronach gromadziły się tłumy – z jednej strajkujących stoczniowców, z drugiej zaś ich rodzin, mieszkańców Gdańska i licznych o tej porze roku turystów, wyrażających swe poparcie dla strajku i oczekujących na nowe informacje. A zatem – tonący w kwiatach portret Jana Pawła II, transparent „Proletariusze wszystkich zakładów łączcie się!”, tablica z 21 postulatami, a nad wszystkim nazwa: „Stocznia Gdańska im. Lenina”. Pozostawienie bramy w obecnej postaci utrwaliłoby fałszywy przekaz, że strajk miał miejsce w Stoczni Gdańskiej SA – argumentują zwolennicy pomysłu. A przecież patronat Lenina – którego wielki biust asystował podpisaniu historycznego porozumienia – nadawał strajkowi specjalnego wydźwięku: dumne imię wodza rewolucji nosiły w Polsce zaledwie trzy zakłady – huta, kopalnia i stocznia; wszystkie trzy reprezentowały umiłowany przez komunistów „przemysł ciężki”. W Gdańsku protestowała, więc elita robotników, w myśl oficjalnej ideologii – klasa rządząca, budująca pod przewodem Partii swą świetlaną przyszłość. Przeciwko pomysłowi Adamowicza ostro protestuje PiS i „Solidarność”. Jej były przewodniczący, a od niedawna poseł i szef gdyńsko–słupskiego okręgu PiS, Janusz Śniadek ironizuje, że idąc tokiem rozumowania gdańskiego włodarza można np. zrekonstruować pomnik Lenina w Nowej Hucie. Inny działacz „S”, organizator antyplatformerskich zadym pod Stocznią, Karol Guzikiewicz idzie jeszcze dalej – dla niego to tak, jakby głównej arterii Gdańska „przywrócić” nazwę Adolf–Hitler–Strasse. Jeszcze inni podkreślają, że „Lenin nie był stoczniowcem i nigdy nie był w Gdańsku”. A trójka gdańskich posłów PiSu, Anna Fotyga, Andrzej Jaworski i Maciej Łopiński złożyła w prokuraturze zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa gloryfikacji komunizmu i propagowania jego zakazanych symboli. Działacze partii Jarosława Kaczyńskiego zdążyli już jednak nieraz udowodnić, że na każde posunięcie prezydenta Gdańska reagują jak modelowy pies Pawłowa. To radni PiS wespół z przeciwną Adamowiczowi antyklerykalną frakcją PO Sławomira Nowaka i Agnieszki Pomaskiej zablokowali (i wciąż blokują) budowę świątyni bł. Jana Pawła II, którą w gdańskiej dzielnicy Łostowice usiłuje wznieść abp Głódź z poparciem Adamowicza. A kiedy prezydent Gdańska z początkiem ub.r. wprowadził tzw. Kartę Dużej Rodziny, uprawniającą m.in. do darmowych przejazdów komunikacją miejską – szef Klubu Radnych PiS publicznie oświadczył, że spowodowało to wzrost cen biletów, chociaż nie, kto inny, tylko radni PiS w poprzedniej kadencji wprowadzenie takiej Karty postulowali (w Gdyni przywileju takiego nie ma, a ceny biletów też wzrosły). Argument z Adolf–Hitler–Strasse jest zresztą nie do końca trafiony: gdyby na takiej ulicy wydarzyłoby się dla Polaków coś ważnego, jej ówczesna nazwa weszłaby do historii. Wszak mówimy o bitwie pod Grunwaldem, nie – jak Litwini – pod Zielonym Lasem (Żalgiris), o obronie Westerplatte i nie traktujemy tego, jako pochwały germanizacji. Domagamy się też, by nie pisać o „obozie w Oświęcimiu”, tylko o KL Auschwitz – a niedawna kradzież z jego bramy prowokacyjnego, gloryfikującego hitleryzm napisu „Arbeit macht frei” spotkała się z powszechnym potępieniem. Przełomowa bitwa II wojny światowej wciąż nosi nazwę „bitwy pod Stalingradem” i chociaż miasto to od dawna nazywa się inaczej, nikt nie mówi o propagowaniu stalinizmu. Fakt faktem, wskutek decyzji Adamowicza i protestów PiSu „poszło w Polskę” przesłanie, że gdańska Stocznia znów będzie nosić imię Lenina; w ten sposób powróciło ono do „obiegu publicznego”. Tymczasem tego zakładu już nie ma: Stocznia Gdańska, po swoim spektakularnym upadku i połączeniu z gdyńską, od której – już, jako Stocznię Gdańsk SA – oddzielił ją premier Marcinkiewicz, wycofała się za Wisłę. Trwa tam „bezimiennie” na wyspie Ostrów wespół z Gdańską Stocznią Remontową, z inicjatywy „S” noszącą imię Józefa Piłsudskiego, który stoczniowcem też nie był, ale z czerwonego tramwaju wysiadł na przystanku „Niepodległość”. Lewy brzeg Martwej Wisły powoli przekształca się w przestrzeń publiczną. Jej „agorą” ma być Plac Solidarności z Pomnikiem Poległych Stoczniowców (słynne trzy krzyże) – pamiątką Grudnia 1970. Tuż za nim wyrasta gigantyczna bryła Europejskiego Centrum Solidarności, mającego w zamyśle projektantów stanowić „dynamiczne tło” dla Pomnika. Wznoszony kosztem 293 mln zł (z tego 140 mln z funduszy unijnych) obiekt ma być gotowy w sierpniu br. Niektórzy żartują, że imię Lenina znakomicie pasowałoby właśnie do ECSu – jego sztandarowa impreza, filmowo – muzyczny festiwal All About Freedom zajmuje się głównie nieskrępowaną „wolnością” dla gejów, feministek itp. postępowców. Pod tym względem współgra on doskonale z organizowanym przez Miasto Gdańsk, co dwa lata konkursem pn. Europejski Poeta Wolności. Jurorami jego właśnie zakończonej drugiej edycji byli: Krzysztof Pomian (przewodniczący), Krzysztof Czyżewski, Agnieszka Holland, Paweł Huelle, Andrzej Jagodziński, Zbigniew Mikołejko, Stanisław Rosiek i Anda Rottenberg. Główną nagrodę (100 tys. zł i tytuł Europejskiego Poety Wolności) zdobył niemiecki poeta Durs Grünbein. W tym kontekście nie powinien już dziwić fakt, że autorką projektu rekonstrukcji bramy jest osławiona gdańska artystka, Dorota Nieznalska. Istnieją poważne obawy, że zamiast portretu błogosławionego papieża umieści tam swoją słynną „Pasję”, czyli rozpięte na krzyżu męskie genitalia, które – jak swego czasu orzekł najpierw duszpasterz gdańskich środowisk twórczych, ks. Krzysztof Niedałtowski, a w drugiej instancji niezawisły sąd – nie obrażają niczyich uczuć religijnych. Zdzislaw Koscielak
Nie ochronił prezydenta, będzie chronił Euro 2012 Za bezpieczeństwo najważniejszych osób podczas mistrzostw będzie odpowiadał Marian Janicki, skompromitowany szef BOR, który 10 kwietnia 2010 odpowiadał za bezpieczeństwo prezydenta Lecha Kaczyńskiego i innych ofiar katastrofy smoleńskiej. Taką decyzję podjął jego przełożony Jacek Cichocki, minister spraw wewnętrznych. Jego zdaniem Janickiego w pełni usprawiedliwia... raport Millera. Na wczorajszej konferencji prasowej przedstawiciele służb zapewniali, że Polska jest dobrze przygotowana do mistrzostw Europy w piłce nożnej. W operację bezpośrednio zaangażowanych ma być kilkadziesiąt tysięcy funkcjonariuszy. Tymczasem wiadomo, że do konfrontacji z polskimi fanami piłki przygotowują się już Rosjanie - o tym, jak może wyglądać sytuacja podczas mistrzostw, świadczyć mogą zapowiedzi rosyjskich pseudokibiców. Na łamach tygodnika „Ogoniok” przyznają oni, że podczas turnieju wykażą „maksymalną aktywność”. Fani „Sbornej” (potoczna nazwa reprezentacji Rosji) twierdzą, że nie będą mieli problemu z wywołaniem burd lub używaniem środków pirotechnicznych, ponieważ polska policja jest mniej profesjonalna i zdeterminowana niż rosyjska czy OMON. Niebezpiecznie może być chociażby w okolicach hotelu Bristol, którego część zajmie piłkarska reprezentacja Rosji. Pytany o to minister Cichocki stwierdził, że „strona rosyjska jest o tym poinformowana i trwają w tej sprawie rozmowy”. Na wczorajszej konferencji prasowej dziennikarze „Gazety Polskiej Codziennie" pytali też o gen. Mariana Janickiego, który ma odpowiadać za bezpieczeństwo najważniejszych osób podczas Euro 2012. Cichocki stwierdził, że „Janicki ma absolutnie wszelkie kompetencje”, żeby zabezpieczyć bezpieczeństwo podczas Euro 2012. Powiedział również, że nie można mówić o niedopatrzeniach BOR w zapewnieniu bezpieczeństwa delegacji prezydenckiej do Katynia w 2010 r., ponieważ w raporcie komisji Millera „nie ma przecież żadnych zarzutów wobec szefa BOR”.
Tymczasem nieprawidłowości w działaniach Biura Ochrony Rządu wykazała nie komisja Millera, ale Najwyższa Izba Kontroli. Dopytywany o to przez „Codzienną” Cichocki powiedział, że po postawieniu prokuratorskich zarzutów zdymisjonował wiceszefa BOR gen. Pawła Bielawnego tylko, dlatego, że musi on być do dyspozycji prokuratury.
Minister zdyskredytował też zarzuty prokuratorskie.
- Na ile znamy te zarzuty i ich wagę, to myślę, że gen. Bielawny zostanie uniewinniony - powiedział.
Marian Janicki z kolei nie ustosunkował się do pytań „Codziennej”, czy i w jakim zakresie miał związek z fałszowaniem dokumentów BOR tuż po katastrofie. Przypomnijmy, że prokuratura prowadzi w tej sprawie śledztwo. Dokumenty miały być fałszowane między 10 kwietnia a 6 maja 2010 r. - Nic o tym nie wiem, a pani wie? - odpowiedział dziennikarce „Codziennej” i uciekł z konferencji. Wojciech Mucha
17 maja 2012 "SErce polskiej demokracji" - zostało ubezwłasnowolnione podczas ostatniej manifestacji socjalistycznego ruchu społecznego” Solidarność”- powiedział pan prezydent Bronisław Komorowski. To znaczy nie powiedział, że „ socjalistycznego”.. To ja napisałem powtarzając po najmądrzejszym człowieku opozycji w PRL-u- Stefanie Kisielewskim, który dokładnie powiedział, że: „Solidarność to popłuczyny po socjalizmie”.. Każdy związek broniący tzw. ludzi pracy- to fundament socjalizmu.. Razem z tym Kodeksem Pracy pisanym przeciwko pracodawcom.. Od „Prawa Pracy” największym specjalistą był- nieżyjący już dzisiaj pan profesor Lech Kaczyński.. Gdyby komuś udało się zlikwidować ten opasły tom, w postaci przepisów paraliżujących pracę firm - spokojnie można byłoby anulować wszystkie tytuły „naukowe” dotyczące tematu „prawa pracy”.. W takiej na przykład Albanii anulowano wszystkie tytuły dotyczące marksizmu… Bo jak fałsz – to fałsz.. Niemający nic wspólnego z nauką, tylko z fantastycznymi bajkami powymyślanymi dla potrzeb propagandy.. U nas niczego nie anulowano- dalej na uniwersytetach wykładają bajki propagatorzy marksizmu.. I innych” nauk”, które tak się mają do nauki, jak pies do jeża.. „Słowa są znakami idei, nie ideami”- twierdził Herbert Spencer. Solidarność ubezwłasnowolniła „ serce polskiej demokracji” łańcuchami.. No dobrze - nie jest to w porządku. Ale czy jest w porządku, żeby” serce polskiej demokracji” ubezwłasnowolniało naród łańcuchami przepisów? Uchwalając, co rusz jakiś nonsens zabierający Polakom wolność..? Ile już tych nonsensów prawnych i demokratycznych uchwalono? Już sami demokratyczni uchwalacze władzy ludowej potykają się o własne uchwalone przepisy…”Licha moralność kiepskich dusz”- jak twierdził o ludowości Ortega y Gasset. W wyniku demokratycznych wyborów- wyłania się „ elita”.. Czy ktoś o zdrowych zmysłach jest w stanie w to uwierzyć? A niby, w jaki sposób - w wyniku wytrysku po stosunku w czasie wyborów demokratycznych pomiędzy kandydatami a wybierającymi- może urodzić się człowiek prawdziwie elitarny? Być może istnieje taka możliwość - ale jest to mało prawdopodobne.. Jeśli wprost niemożliwe… Masy w swym zacietrzewieniu emocjonalnym na to nie pozwolą.. Bo masy kierują się – nie rozumem, a emocjami przy wyborze.... Dlatego wygodna jest demokracja - jako ustrój - dla wszystkich demagogów, kłamców, oszustów i bajkoopowiadaczy.. Zmyślają opowiadając i opowiadają zmyślając.. I ciągle wymyślają nowe, puste- obietnice.. I jeszcze za te wszystkie kłamstwa i obietnice biorą pieniądze.. I chyba nie wiedzą o tym, że w takiej ilości przepisów, jakie uchwalają, nie ma już miejsca dla człowieka.. Bo człowiek jest na tyle człowiekiem, na ile ma prawo wyboru - czyli wolności.. Inaczej staje się bydlęciem, za którego decyduje demokratyczny pan.. Demokracją zabijają wolną wolę człowieka, która to wolę otrzymał człowiek od samego Pana Boga.. Żeby mógł wybierać i ponosić odpowiedzialność.. Ale nie, dlatego buntują się redaktorzy naczelni różnych pism wałkujących zalety demokracji, nie zauważając jej zła.. Jeszcze nie spotkałem w żadnej popularnej wśród mas gazecie czegoś krytycznego o demokracji.. To jest dogmat obowiązujący, a przecież przykazanie Boże brzmi: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”.. Bóg demokracji nie może być przez Panem Bogiem.. Demokracja nie jest żądną wartością, bo swoją istotą większości gwałci dziesięć przykazań.. Przede wszystkim” legalizuje” kradzież.. A siódme przecież „Nie kradnij!’ W każdym razie senatorowie zasiadający w demokratycznym Senacie kombinują, jakby tu zastąpić” sprostowanie prasowe”- „odpowiedzią prasową.”. Buntownicy twierdzą, że” wolność słowa jest zagrożona”(???) Chyba odwrotnie.. Będzie więcej wolności słowa.. Sprostowanie odnosi się do faktów i publikowane jest wówczas, gdy dany artykuł zawiera fałsz. Odpowiedź prasowa odnosi się do opinii.. Co to oznacza? Jak pomysł demokratycznych senatorów wejdzie w życie - demokracja zwycięży? Będzie więcej opinii w gazetach stojących na niekwestionowanym fundamencie demokracji.. Demokratyczne gazety będą musiały drukować demokratyczne opinie swoich i nie tylko swoich- czytelników. Także czytelników dywersantów, którzy będą chcieli sprzedać swoje opinie na łamach demokratycznych gazet.. Tak jak ja bym musiał opublikować na swoim blogu opinie niektórych czytelników, na przykład czytelnika mieszkającego w Bawarii, który wczoraj napisał, że jestem „bałwanem”, bo napisałem, że wkrótce dzieci niemieckie będą uczyły się z „Mojej walki” Adolfa Hitlera.. To oczywiście na razie żart, ale żartem nie jest, że w Bawarii zaczną drukować „Mein Kampf”, bo oni posiadają prawa do tej książki.. Tak podała Polska Agencja Prasowa.. Być może skłamała - ale ja nie mam swojej agencji prywatnej i siłą rzeczy muszę opierać się na faktach przytaczanych przez innych.. Ja, jako człowiek zajmujący się polityką od wielu lat, po prostu traktuję ten fakt, jako kolejny krok w przywracaniu osoby Adolfa Hitlera w świadomości niemieckiej.. To jest oczywiście moja opinia, tak jak opinia o Unii Europejskiej, która jest pomysłem niemieckim, ale kombinowanym również przez socjalistę - Adolfa Hitlera.. Instytucja odpowiedzi prasowej oczywiście sparaliżuje demokratyczną prasę, tak jak demokracja paraliżuje nasze życie - nic w tym dziwnego. Taka jest natura demokracji! O prawie i postępowaniu człowieka- decyduje większość! No to teraz będzie więcej demokracji.. Bo jak każdy może w materii większości słowa jeszcze coś zdobyć- to chyba jest więcej demokracji.. I to chyba dobrze - tak jak twierdzi propaganda.. Ba ja mam zdanie odmienne.. Więcej demokracji- większy chaos.. Gdyby w prywatnych firmach wprowadzić demokrację większościową - koniec firm.. Gdyby ja wprowadzić w Kościele Powszechnym - koniec Kościoła.. Gdyby ją wprowadzić w rodzinie - definitywny koniec rodziny.. A jak w wojsku - koniec wojska.. W każdym razie odpowiedzi prasowe wprowadzą więcej wolności słowa, bo każdy będzie mógł napisać do dowolnej gazety, a gazeta będzie musiała te elaboraty drukować.. Często nie starczy objętości gazety, więc gazety będą musiały być grubsze, jakby obecna grubość nie wystarczyła do drukowania tych głupot..Ale każdy może, więc demokraci nie powinni narzekać i robić hałasu.... Będą mieli więcej demokracji.. Zresztą cała rzecz przecież jest przygotowana demokratycznie.. To nie jest ani figiel pierwszy- ani ostatni.. Demokracja nie powiedziała przecież ostatniego słowa. Przecież demokracja jest najlepszą drogą do niewolnictwa. Chyba, co do tego redaktorzy naczelni nie mają wątpliwości., Ale boją się o tym powiedzieć. Bo ich pozbawią naczelnictwa gazet. Mnie na razie nikt nie pozbawia pisania felietonów na ten temat.. Wygląda na to, że bronią się przed tyranią demokracji jak tylko mogą, ale są rzeczy, o których nie wolno mówić głośno.. Tym bardziej o bożku demokracji.. Że to fałszywy bożek i bardzo kłopotliwy w użyciu.. Kosztowny i nieporęczny.. Karmi się większością.. Jak większość każe zakneblować usta - zaknebluje.. Jak odkneblować - odknebluje? Jak każe rozebrać do naga - rozbierze.. Demokracja może wszystko! Żeby tylko nie woalki na pomysł, żebyśmy się musieli pozamieniać butami… Ja noszę numer 44! Inny numer mi nie pasuje… Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w demokracji nie musi mi pasować.. Wystarczy, że pasuje większości.. O resztę mniejsza.. Może i 42 by się jakoś uchodził WJR
Bielecki w EBOR? Czy tego rzeczywiście chcemy? 15 i 16 maja tego roku na spotkaniu Ecofin ministrowie finansów krajów Unii Europejskiej nie zdołali uzgodnić wspólnego kandydata na stanowisko prezesa Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOiR), co niewątpliwie świadczy o pogłębiających się podziałach w łonie Unii. Pomimo, że kraje UE są razem większościowym udziałowcem Banku, to będą musiały poddać się presji zewnętrznej przy obsadzeniu fotela prezesa Banku. Niemcy, Francja i Wielka Brytania, każdy z tych krajów, wspiera własnego kandydata. Wyboru dokona Walne Zgromadzenie Udziałowców, tzn. Rada Gubernatorów EBOiR, której coroczne spotkanie zaplanowano na 18 i 19 maja tego roku. Udziałowcami EBOiR jest 61 krajów, w tym USA i Rosja. Do funkcji pretenduje nasz krajan, pan Jan Krzysztof Bielecki. Jego szanse są minimalne ze względu na specyfikę EBOiR. Bank zaczął działalność stosunkowo niedawno, bo w marcu 1991 roku. Powołany przez Radę Europejską z inicjatywy Prezydenta Francji, François Mitterranda miał przede wszystkim wspomóc przemiany gospodarcze i własnościowe w krajach postkomunistycznych naszego regionu. W architekturze finansowej Europy i świata pozostaje ciągle mikrusem, daleko mu zasobami i rozmachem działalności do Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EBI), czy Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW). Dysponuje jednak jak na polskie warunki znacznymi zasobami. W najbliższej perspektywie finansowej zaplanował projekty w Polsce rzędu 500 milionów Euro. Gdyby, więc Bieleckiego wybrano na stanowisko prezesa tej instytucji, postawiono by go w sytuacji konfliktu interesów, jako przedstawiciela kraju, który jest i będzie jednym z największych beneficjentów projektów finansowanych przez EBOiR. Paradoksalnie, by udowodnić swoją bezstronność, Bielecki mógłby ograniczyć środki przeznaczane Polsce. Przeciw kandydaturze Bieleckiego poza krajami naszego regionu (wg nieoficjalnych doniesień boją się faworyzowania Polski i z pewnością za wybór domagałyby się specjalnych przywilejów), będą też zapewne państwa regionu Morza Śródziemnego, a zwłaszcza Francja, a także Wielka Brytania, które nalegają na większe inwestycje EBOiR w Afryce Północnej.
Powszechnie znane zastrzeżenia Apogeum swej kariery Bielecki osiągnął w wieku 40 lat, kiedy przez niespełna rok od stycznia do grudnia 1991 sprawował urząd Prezesa Rady Ministrów niespodziewanie desygnowany na tę funkcję przez ówczesnego prezydenta - Lecha Wałęsę. Chronologicznie, był kolejno: posłem (1989 – 1991), premierem (1991), posłem (do lipca 1992), ministrem w rządzie Hanny Suchockiej (lipiec 1992 – 1993), przedstawicielem Polski w Radzie Dyrektorów EBOiR (1993 – 2003), prezesem Banku Pekao SA (2003 – rezygnacja, listopad 2009), szefem Rady Gospodarczej przy premierze RP (marzec 2010 do teraz). Co zatem budzi wątpliwości w tak szacownej drodze kariery? Moim zdaniem Bielecki i jego koleje awansu obnażają słabość polskiej demokracji.W polskich warunkach po 23 latach III RP banałem byłoby poprzestać na stereotypach o polityku, bankowcu, biznesmenie, lobbyście, ciągłym konflikcie interesu, osobie publicznej, która ponoć wg powszechnej wiedzy zadeklarowała przed laty, że „pierwszy milion trzeba ukraść”. Nie stawiam nawet pytań o jego rolę w prywatyzacji Banku Pekao SA i nagrodzie, (bo jak to inaczej nazwać) w postaci późniejszej prezesury Pekao SA. Tematem zajmowała się przecież śledcza komisja sejmowa ds. bankowości. Nie, oprę się na własnej wiedzy i doświadczeniach ostatnich lat, które przywiodły mnie oto do tego artykułu.
Niepodważalne Fakty Moim zdaniem Bielecki nie zasługuje na jakiekolwiek publiczne stanowisko, a tym bardziej w strukturach międzynarodowych. Opieram się na niepodważalnych i bezspornych faktach, świetnie udokumentowanych dzięki decyzjom Polskich Sądów, bowiem za ich sprawą jestem w posiadaniu dokumentów, które w realnym świecie kompromitują byłego premiera i stawiają pod znakiem zapytania jego integralność, jako osoby publicznej. Oto fakty:
1. Bielecki, jako prezes Banku Pekao SA pozwolił, by pełnomocnik zarządu podpisał w czerwcu 2005 roku umowę przedwstępną pod kryptonimem „Porozumienie Chopin” z włoskim developerem Pirelli & C. Real Estate Spa (spółką notowaną na giełdzie w Mediolanie, dalej Pirelli) warunkującą przyszłą współpracę. Od tego momentu na okres do podpisania ostatecznej umowy Bank zrzekł się prawa (ang. forbidden transaction) do sprzedaży swoich nieruchomości i tzw. „trudnych kredytów” (ang. NPL) swoich klientów zabezpieczonych na nieruchomościach. Umowy nie ujawniono publicznie mimo prawnego wymogu, bo przecież trzecią stroną umowy był nie, kto inny a… właściciel większościowy Pekao SA – włoski bank, Unicredit. Co należy zaznaczyć, Pirelli powiązany osobowo i korporacyjnie z Unicredit nie prowadził dotąd żadnej działalności w Polsce? Paszportem i darmowym biletem do polskiego rynku nieruchomości były: „Projekt Chopin” w ramach Grupy Unicredit i powszechnie znana na polskim rynku marka - Banku Pekao SA.
2. W lutym 2006 roku Pekao i Pirelli zgodnie z podpisałem prezesa, Jana Krzysztofa Bieleckiego, zawierają umowę warunkową sprzedaży 75% należącej do Banku spółki developerskie Pekao Development Sp. z o.o. za ostateczną kwotę 76 milionów złotych. O samej umowie sprzedaży Pekao informuje rynek publiczny. Nie ujawnia jednak głównego warunku sfinalizowania transakcji, jakim było podpisanie przez Pekao i Pirelli kolejnej umowy nazwanej przez strony transakcji Umową Wspólników.
3. W kwietniu 2006 roku Pekao i Pirelli podpisują (podpis Bieleckiego) Umowę Wspólników, o której rynek publiczny formalnie nie wie, bo po dziś dzień nie został poinformowany w formie komunikatu prasowego (giełdowego) zgodnie z wymogami Giełdy Papierów Wartościowych. Umowa podpisana na okres 25 lat diametralnie zmienia sposób działania Banku, który na ten okres oddał za darmo i bez przetargu na rzecz Pirelli prawa majątkowe (prawo pierwszeństwa, wyłączności, a także później pierwokupu, jeśliby początkowo Pirelli nie byłby zainteresowany daną transakcją (nieruchomością) do części swych aktyw – nieruchomości należących do spółek z Grupy Banku Pekao SA i do trudnych kredytów klientów Banku zabezpieczonych na ich nieruchomościach. Wartość tych praw osoba powiązana z Bankiem i mniejszościowi akcjonariusze wyceniają, na co najmniej 4 miliardy złotych na przestrzeni 25 lat.
4. W 2008 roku Pekao podpisuje krótkoterminowy aneksy do Umowy Wspólników, które umożliwiają Bankowi sprzedaż dwóch portfeli trudnych kredytów o nominalnej wartości grubo przekraczającej 1 miliard złotych. Również te aneksy decyzją Sądu od tygodnia są w moim posiadaniu.
5. Sama sprzedaż Pekao Development była jedynie listkiem figowym, który przykrywał Umowę Wspólników. Jednak i w przypadku Pekao Development Sp. z o.o. Pirelli i Unicredit finansowo nie odpuściły. W 6 miesięcy z aktyw Pekao Development Pirelli odkupuje 5 z 12 projektów developerskich za 240 milionów złotych. Przez następne 3 lata spółka wypłaca 140 milionów złotych dywidendy i spłaca ponad 100 milionów złotych długów. Spłata długów pozostawionych w spółce przekłada się w stosunku 1 do 1 na zyski Pirelli. „Oczywiście” Pekao nie jest już udziałowcem 5 projektów. Znowu za darmo oddał należne bankowi 25 % udziałów w projektach. O pogardzie dla pracowników Pekao SA i polskiego nadzoru niech świadczy fakt, że Pirelli po zakupie 5 projektów Pirelli w oficjalnym komunikacie na giełdzie w Mediolanie pochwalił się nabytkiem, którego wartość po zakończeniu inwestycji wycenił, wg tegoż komunikatu, bagatela, na 1680 milionów złotych (przeliczenie z Euro), co daje 820 złotych za metr kwadratowy powierzchni mieszkalnej w Warszawie. Polacy w tym samym czasie za obietnicę mieszkania i dziurę w ziemi w Warszawie gotowi byli płacić w ostatecznym rozrachunku 7 do 9 tysięcy złotych za metr kwadratowy, dziesięciokrotnie więcej. Podsumowując, proste dodawanie i odejmowanie wskazuje, że Pirelli nie tylko przejął za darmo prawa majątkowe o wielkiej wartości, ale także zagarnął w ostatecznym rozrachunku bez zapłaty kilkanaście projektów deweloperskich. A pod podpisane umowy pozyskał finansowanie przekraczające grubo miliard złotych z przeznaczeniem na zakup kolejnych nieruchomości. Za te pieniądze jeszcze w drugiej połowie 2008 (po wybuchu kryzysu ) nabył 97 ha gruntów po Hucie Luccini w okolicy stacji metra, Młociny. Od momentu sprzedaży Pekao Development Sp z o.o. Bielecki zasiadał w Radzie Nadzorczej spółki, która w ciągu trzech lat zmieniła profil z właściciela projektów na zarządcę projektów i nieruchomości. Stała się wydmuszką finansową. Całą śmietankę spił Pirelli i Unicredit, inicjator przedsięwzięcia. By dodać pieprzyku sprawie, nie sposób przemilczeć, że Pirelli dokładnie w dniu zakupu pięciu projektów poniżej ceny rynkowej, oddał Unicredit we Włoszech zaległy dług wysokości 475 milionów euro… I choć to ciężkie oskarżenie, moim zdaniem prezes Bielecki, działał w pełni świadomie na szkodę instytucji, którą zarządzał i przyczynił się do jej drenażu kapitałowego sięgającego wielu miliardów złotych.
Bielecki, jako doradca premiera Bielecki, jako główny doradca rządu, najbliższy zausznik Tuska oraz medialny propagator polityki gospodarczej rządu wywiera olbrzymi wpływ na życie obywateli Polski, bowiem ma niebagatelny wpływ na obsadę stanowisk w sferze gospodarczej. O jego przekonaniach wiele mówi wystąpienie 14 maja w Sygnałach Dnia na antenie radiowej Jedynki: „Trendy demograficzne, jakie mamy takie mamy. Nie jesteśmy absolutnie w stanie tego zmienić.” Otóż, wg prognoz liczba obywateli Polski będzie się szybko zmniejszać w najbliższych dziesięcioleciach. Eurostat przewiduje, że w 2060 roku Polaków będzie aż o 19% mniej. Zamiatanie tego problemu pod dywan, nie podjęcie nawet próby zapobieżenia procesowi wyludniania kraju, świadczy wręcz o antynarodowym nastawieniu doradcy premiera. Albowiem dramatycznie niski stopień narodzin to tylko część gorzkiej prawdy. Dopełniają ją „reformy” forsowane przez Bieleckiego i Tuska. Obniżanie wysokości emerytur w sytuacji narastającego bezrobocia i braku adekwatnej polityki prorodzinnej wywoła już wkrótce kolejną falę emigracji Polaków do Europy Zachodniej. W Polsce pozostaną starzy i bezbronni skazani na głodową jałmużnę. Transkrypt wywiadów udzielonych przez kandydatów na stanowisko prezesa EBOiR Jerzy Bielewicz's blog
Gmyz: Infoafera skalą może przerosnąć aferę FOZZ O infoaferze, jej rozmiarze oraz instytucjach państwa zamieszanych w korupcję portal Stefczyk.info rozmawia z dziennikarzem śledczym, Cezarym Gmyzem. Stefczyk.info: Opisuje Pan w „Rzeczpospolitej” aferę związaną z procesami komputeryzacji w Polsce. Na ile infoafera jest poważna? Cezary Gmyz: Infoafera to sprawa badana przez Centralne Biuro Antykorupcyjne. Ona ma zasięg ogólnopolski. Dotyczy wielu ministerstwa oraz innych instytucji. Rynek informatyczny, rynek zamówień publicznych na systemy informatyczne, software i hardware, jest głęboko chory. Rządzą nim nieprzejrzyste mechanizmy. Udziela się zamówień z wolnej ręki, nie dba się o przekazywanie kluczy i praw autorskich do oprogramowania. Wreszcie często dochodzi do zawyżania kontraktów i usług. Płacimy za to wszyscy. Ta sprawa ma wiele aspektów.
Jakiś konkretny przykład? Ostatnio głośno był o sprawie nowych dowodów osobistych. Projekt upadł właśnie z powodu infoafery. Podobnie zakończyła się sprawa dostarczania systemów informacyjnych dla policji. Wszyscy obywatele cierpią na tym, że tej sprawy nie udało się zrealizować. W tej sprawie mamy jedno wielkie bagno, jedną wielką stajnie augiasza, którą ktoś musi wyczyścić. To, bowiem stanowi zagrożenie dla budżetu i finansów państwa. Już w tej chwili, w lutym wstrzymano Polsce około 1 miliarda złotych na projekty informatyczne właśnie ze względu na aferę, nadużycia i patologie. Natomiast CBA jest na razie na początku drogi. Dotychczasowa nasza wiedza jest już przerażająca, ale to, co Biuro chce udokumentować w sądzie, jest znacznie poważniejsze.
Dlaczego? Jawi się to jako system zorganizowanej korupcji, w której brały udział wszystkie największe firmy komputerowe, działające w Polsce, niemal wszystkie ministerstwa, agencje rządowe, firmy zajmujące się dostarczaniem energii, banki itd. Te wszystkie patologie później odbijają się na naszych kieszeniach, ponieważ wpływają na wysokość rachunków i kosztów obsługi. Z jednej strony doi się państwo w ten sposób, ale również doi się obywateli.
CBA zajmuje się tym samo, ponieważ – jak tłumaczą agenci Biura – boi się, że inne służby mogą być zamieszane w tę aferę. O czym to świadczy? To świadczy o tym, że w ten proceder zamieszani byli ludzie ze szczytów Komendy Głównej Policji oraz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Centrum Projektów Informatycznych podlegało MSWiA. To są szczyty władz. Stworzenie tak wielkiego mechanizmu korupcyjnego wymaga przyzwolenia na szczytach państwa oraz służb specjalnych. Z informacji, które obecnie gromadzę, wynika, że jedna ze służb specjalnych i związani z nią ludzie odgrywali kluczową rolę w przetargach informatycznych i brali udział w procederze korupcyjnym, sterując nim poniekąd.
O jakiej skali nieprawidłowości mówimy? W mojej ocenie to może być afera porównywalna z aferą FOZZ. Być może skala jest nawet większa. Rozmiar korupcji przy tej okazji jest gigantyczny. Obecnie największa łapówka, jaką udowodniono, wynosi pięć milionów złotych. Jeśli popatrzymy na bardzo szybko rosnące koszty informatyzacji rozmaitych instytucji, to wszystko zaczyna być niebezpieczne. Rozmawiał saż
Paradowska: „Może zostało wysłane specjalne komando, które w powietrzu opanowało samolot”. Czy poza kpinami coś im innego pozostało?Według tezy raportu dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego, eksperta parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej, jej przyczyną były wybuchy w czasie podejścia do lądowania, które zapoczątkowały destrukcję samolotu w powietrzu. Bardzo „merytorycznie” z tymi tezami polemizuje Janina Paradowska. Może zostało wysłane specjalne komando, które w powietrzu opanowało samolot i wniosło ten dynamit? - mówiła w przeglądzie prasy w radiu Tok Fm Janina Paradowska i nazwała ostatnie ustalenia naukowców "kabaretem". Szuladziński stwierdził w raporcie, że duża liczba odłamków samolotu i ich rozmieszczenie na znacznej przestrzeni wskazują, iż to nie mechaniczne uderzenie a wybuchy, były przyczyną katastrofy. Potwierdzać tę tezę mają - według niego - m.in. zdjęcia z miejsca katastrofy. Ekspert zespołu uważa, że jeden z wybuchów miał miejsce na lewym skrzydle, a drugi miał nastąpić wewnątrz kadłuba powodując jego "gruntowne zniszczenie i rozczłonkowanie". Samo lądowanie (czy upadek) w terenie zadrzewionym, wszystko jedno jak niekorzystne i pod jakim kątem, nie mogło w żadnym wypadku spowodować takiego rozczłonkowania konstrukcji, które zostało udokumentowane (...) Mechaniczne uderzenie w grunt, po częściowym wyhamowaniu przez drzewa, nie uzasadnia takiego rozczłonkowania konstrukcji - podkreślił w raporcie Szuladziński. Poddał on także w wątpliwość tezę zderzenia samolotu z brzozą. Jak podkreślił jest nikła szansa, żeby przy kolizji skrzydła z drzewem obydwa obiekty zostały złamane. Zaznaczył w raporcie, że jeśli drzewo zostało ścięte, to skrzydło powinno ocaleć.
„Tak, proszę państwa, to zagadka dla największych detektywów, którzy powinni nad tym popracować” - komentowała szyderczo Paradowska.
„Mamy nowy trop i rozumiem, że wszyscy dziennikarze śledczy oraz eksperci rzucą się, by sprawdzać, czy było jakieś tankowanie w powietrzu, może zostało wysłane jakieś specjalne komando, które w powietrzu opanowało samolot i wniosło ten dynamit?” - dodała gwiazda polskiego dziennikarstwa. "Fajnie jest, dobrze, sprawa rozwija się, że tak powiem, "poważnie". Katastrofa w Smoleńsku to był jeden z największych dramatów w historii Polski i zaczynamy mieć, proszę państwa, kabaret. Tak się, niestety, wiele spraw u nas kończy"
- podsumowała Paradowska. Jak widać poza żenującymi kpinami i dziecinnymi żarcikami z raportów poważnych naukowców, nic „salonowi” nie zostaje. Nie ma sensu komentować nerwowych reakcji tych, którzy uwierzyli w spiskową teorię "o pilotach samobójcach i czterech podejściach do lądowania".
Ł.A/TOK fm
Katolicka mafia? Masoneria z mordercą Albinosem? Dziś mija 20 rocznica beatyfikacji założyciela Opus Dei Opus Dei powstało 2 października 1928 r. Święty Josemaría Escriva był wówczas młodym księdzem, który doświadczył w madryckim domu zakonnym misjonarzy św. Wincentego a Paulo łaski zobaczenia Bożego planu. „Dzieło” miało przypomnieć wszystkim wiernym, że powinni z całkowitą spójnością przeżywać swe chrześcijańskie powołanie za pomocą uświęcania wszystkiego, co robią, i prowadząc apostolstwo pośród świata poprzez swą codzienną pracę i wypełnianie swojego powołania. Ks. Escriva, budując „Dzieło”, wzorował się na pierwszych chrześcijanach, którzy byli świeckimi robotnikami, urzędnikami czy żołnierzami. To właśnie tacy ludzie mieli znów stać się apostołami Jezusa.
Nagonka od początku Opus Dei było atakowane od samego początku swojego istnienia nie tylko przez hiszpańską lewicę, która próbowała zbudować komunistyczny raj na Półwyspie Iberyjskim, prześladując szczególnie intensywnie Kościół katolicki. Ksiądz Escriva był również zwalczany przez część hiszpańskiej prawicy i nawet niektórych kapłanów Kościoła katolickiego. Co ciekawe, Opus Dei przez lata było równocześnie oskarżane nie tylko o skrajny konserwatyzm, ale również o modernizm? W pewnym sensie trudno się temu dziwić. Przesłanie jego założyciela było zupełnie rewolucyjne. „Trzeba skończyć z chrześcijaństwem pierwszej i drugiej kategorii. Nie ma z jednej strony nielicznych ewangelicznych zawodowców (księży, zakonników, zakonnic, mnichów i mniszek) oraz niewielu wyjątkowych świeckich (np. konsekrowanych), a z drugiej – większości dyletantów chrześcijaństwa, zawodników drugiej ligi: prostych świeckich, zwykłych wiernych” – mówił. Dodawał, że wszyscy ludzie są powołani do świętości, a droga do niej prowadzi poprzez codzienne uświęcanie się przez normalną pracę. Te słowa wzburzyły wielu przedstawicieli Kościoła hierarchicznego. Młody kapłan musiał się, więc zmierzyć ze skargami, jakie płynęły przeciwko niemu do Świętego Oficjum, i oskarżeniami o herezję. Ksiądz Escriva nie porzucił jednak swojej misji, choć niektóre „polemiki” z jego działalnością nazwał „najgorszym prześladowaniem, bo ze strony dobrych ludzi”. Już wtedy znaleźli się kapłani, którzy nazywali „Dzieło” sektą. Ks. Esriva okazał się być jednak prorokiem. Kardynał Franz König pisał po jego śmierci:
„Prawdopodobnie siła magnetyczna Opus Dei pochodzi z głębokiej religijności świeckich. Przy zakładaniu go w 1928 r. prałat Escriva wyprzedził to, co na Soborze Watykańskim II ponownie weszło w skład wspólnego dziedzictwa Kościoła”. Propaganda ludzi Kościoła dała fundamenty pod dzisiejszą czarną legendę „Dzieła”, co zresztą potwierdził sam Escriva w wywiadzie dla tygodnika „Time”, mówiąc, że ataki na Opus Dei zaczęły się przez „pewnego zakonnika, który potem porzucił Kościół, zawarł ślub cywilny i został protestanckim pastorem.” Grzegorz Górny postawił kilka lat temu tezę, że, od kiedy prace kilku jezuitów trafiły na indeks ksiąg zakazanych Świętego Oficjum a inni zakonnicy zaczęli romansować z lewicą i komunizmem ( jak Fernando Cardenal, minister w czerwonym rządzie Nikaragui), musiano znaleźć nowego „czarnego luda” w Kościele. "Wytypowano właśnie Opus Dei, by odgrywało we współczesnej kulturze masowej tę rolę, która w przeszłości była przypisana zakonowi jezuitów: perfekcyjnie zorganizowanej grupy, bezpośrednio sterowanej z Watykanu, która infiltruje światowe instytucje, żeby zdobyć władzę"- zauważyła pisarka Amy Welborn. W następnych latach „Dziełu” nie pomógł również nieokreślony kanonicznie jego status. Do nagonki na „Dzieło” przyłączyła się również hiszpańska Falanga. 1942 roku służby informacyjne Falangi opublikowały „Poufny raport dotyczący tajnej organizacji Opus Dei”, gdzie przekonywano, że charakter „Dzieła” jest sprzeczny z celami państwa Hiszpańskiego. Paradoksalnie mimo bardzo ostrych ataków faszystów na Opus Dei, dziś światowa lewica robi zarzut organizacji, że współtworzyła reżim Franco. Jednak i to jest mitem. W lutym 1943 r. policja polityczna przygotowuje masowy areszt członków Dzieła, oskarżonych o "należenie do tajemnego stowarzyszenia przeciwnego Falandze, a współpracującego z angielską ambasadą". Kilka miesięcy później hiszpańskie służby specjalne oskarżały Opus Dei w próbę zamachu na fundamenty porządku państwa Franco. Francuski dziennikarz Patrice de Plunkett w książce "Opus Dei: cała prawda" opisał jak wyglądała faszystowska nagonka na Opus Dei, która nasiliła się szczególnie mocno po tym jak Franco, nieznający się na ekonomii, oddał jej stery wykształconym liberałom z Opus Dei. Dziś argumenty Falangi dotyczące Opus Dei powtarzają liberałowie i lewica. 28 listopada 1982 r. papież Jan Paweł II w konstytucji apostolskiej „Ut sit” erygował, jako prałaturę personalną Opus Dei. To uporządkowało prawny byt organizacji. Jednak nie zakończyło ataków na nią.
Otwarta sekta Co jakiś czas jesteśmy bombardowani artykułami prasowymi i książkami o sekciarskiej działalności Opus Dei. Jednak czytając relację wieloletnich numerariuszy (20 proc. członków Opus Dei żyjących w celibacie) o dziwnych praktykach w środku „Dzieła”, można mieć wątpliwości, co do charakteru tej organizacji. Dokładnie to samo dotyczy innych organizacji religijnych, w tym Kościoła katolickiego, który niemal codziennie „lustruje” jakiś były duchowny. „Na świecie jest 85 491 członków Opus Dei i 164 000 współpracowników oraz ok. 900 000 ludzi uczestniczących w rekolekcjach, spotkaniach etc. Jak by nie liczyć, w porównaniu z liczbą osób obecnie należących do Opus Dei bądź je wpierających, grupa rozgoryczonych eksczłonków wydaje się malutka. Ponadto wielu ludzi, którzy wystąpili z »Dzieła« z różnych powodów osobistych, nie ma pretensji i pozostaje poza organizacją w dobrych z nią stosunkach” – pisze w najbardziej obiektywnej książce o Opus Dei John. L. Allen. Należy podkreślić, że z organizacją współpracują też ateiści i innowiercy, co powoduje, że średnio nadaje się ona na zamkniętą sektę. Większość członków Opus Dei to supernumerariusze, którzy mieszkają z rodzinami w każdym zakątku świata. Ciężko ich centralnie pilnować, by oddawali wszystkie swoje pieniądze „guru” oraz wykonywali jego wszystkie polecenia jak słynny albinos z książki Dana Browna, który między dokonywaniem zbrodni torturuje się słynnym cilice, czyli włosiennicą, którą w rzeczywistości noszą tylko numerariusze. Wielu członków „Dzieła”, którzy zgodnie z zaleceniem noszą dwie godziny dziennie na udzie ten umartwiający element, przyznają, że ich działania nie różnią się wiele od postępowania osób uprawiających męczący jogging, katujących się na siłowni (to argument byłego rzecznika Watykanu Joquina Navarro-Vallsa) czy odsysających sobie tłuszcz. Różnica jest taka, że dzisiejsze tak popularne umartwianie ciała wynika z chęci bycia atrakcyjnym, a nie z potrzeby zbliżenia się do Jezusa. Jednym z głównych zarzutów w stosunku do Opus Dei jest również jego rzekoma tajemniczość i chronienie nazwisk szeregowych członków. Zarzucają to ci sami ludzie, którzy sprzeciwiają się udostępnianiu danych osobowych obywateli. Ponadto wielu dziennikarzy przyznaje, że nie miało problemów z dostępem do archiwów „Dzieła”. Słusznie zauważył zresztą Rocco Buttigione, że gdyby Opus Dei było masonerią, to jej członkowie nie obnosiliby się publicznie ze swoją wiarą. A Opus Dei daje wiele okazji do zdemaskowania. Organizacja powołała do życia prestiżowy Uniwersytet Nawarry oraz jeden z najbardziej znanych na świecie ośrodków studiów podyplomowych dla menedżerów – Instytut Wyższych Nauk Biznesu w Barcelonie. Nad wszystkimi swoimi dziełami ma jednak tylko opiekę duchową. Uczelnie są w rękach prywatnych, nie należą do żadnej organizacji kościelnej i podlegają prawu cywilnemu.
Pieniądze i władzaOpus Dei jest właścicielem zaledwie jednego kompleksu budynków – przy ul. Bruno Buozziego w Rzymie, gdzie znajduje się centrala prałatury. Jednak mit jej potęgi finansowej jest ogromny. W 1997 r. Robert Hutchison wydał książkę „ The Kingdom Come”, w której „ujawnił” wielkie bogactwa Opus Dei, pisząc m.in., że mimo tego, iż organizacja jest młodsza od General Motors, dysponuje większym majątkiem. Takie argumenty zawsze działają na czytelników. Jednak szybko okazało się, że majątek Opus Dei stanowi 0,5 proc. majątku General Motors, a roczny budżet rzymskiej centrali jest dziesięć razy mniejszy od budżetu Uniwersytetu Harvarda. Trzy lata temu w wywiadzie dla „Niedzieli” szef międzynarodowego biura prasowego Opus Dei Manuel Sanchez powiedział, że do organizacji w większości przypadków należą ludzie z niższych klas społecznych.„Szczególnie w Ameryce Łacińskiej członkowie prałatury to zwykli ludzie, często gospodynie domowe, tubylcy. Gospodyni, która należy do Opus Dei, nikogo nie interesuje – media piszą tylko o wybitnych osobistościach” – przekonywał. Jego słowa potwierdził zarówno John L. Allen, jak i Vittorio Messori. Święty Escriva zawsze sprzeciwiał się wchodzeniu duchownych do polityki, uważając, że w ten sposób oddalają się oni od Kościoła, co również było podstawą do oskarżeń o „modernizm”. Jednak świeckim członkom Opus Dei nigdy nie zabraniano opowiadania się za konkretną partią polityczną. Kwestia współpracy Opus Dei z reżimem Francisco Franco jest tematem na oddzielny tekst, jednak nie można zapominać, że Kościół został uratowany od pogromu, jakiego dokonywali na nim komuniści, właśnie przez siły prawicowe z generałem Franco na czele. Jednak wpływ Opus Dei na jego rządy jest również zmitologizowany. Na 116 ministrów mianowanych przez Franco w 11 rządach jedynie ośmiu było z Opus Dei. Na dodatek zdarzali się również członkowie „Dzieła”, którzy otwarcie walczyli z rządem. Kimś takim był Antonio Fontan, redaktor naczelny opozycyjnego pisma „Madrid”, zaś w opozycyjnych dziennikach „Europa Press” i „El Alcazar” pracowało 12 członków Opus Dei. To chyba najlepszy dowód na to, że nie mamy do czynienia z tajną sektą, która jest monolitem chcącym przejąć władzę na świecie. Gdyby zresztą Opus Dei było tak wszechpotężne, to rewolucyjne zmiany, jakie wprowadził w Hiszpanii Zapatero, nie byłyby możliwe. Nie jest również prawdą, że wszyscy politycy związani z Opus Dei są konserwatystami. Słynnymi lewicowymi politykami będącymi w „Dziele” są Amerykanin Squire Lance czy Brytyjka z Partii Pracy Ruth Kelly.
Święte „Dzieło” grzesznych ludzi Święty Josemaría Escriva mówił, że:
„Zasadnicza działalność Opus Dei polega na udzielaniu swoim członkom i osobom, które tego sobie życzą, środków duchowych niezbędnych do dobrego życia chrześcijańskiego pośród świata”. A warto też zaznaczyć, że „Dzieło” prowadzi dziś przychodnie lekarskie w ubogich regionach całego świata, szkoły dla rolników, ośrodki kształcenia zawodowego, uniwersytety, ośrodki promocji społecznej dla kobiet etc.„Na terenach zamieszkanych przez biedotę »Dzieło« nie ogranicza się do »pomocy« biednym: robi o wiele więcej – jest z nimi, czyniąc ich pełnoprawnymi członkami lokalnych społeczności”– pisze Vittorio Messori. I dodaje, że Opus Dei cieszy się wielkim uznaniem w najuboższych regionach Ameryki Łacińskiej. A w Afryce sfinansowało budowę wielu szpitali, które ratują życie setkom tysięcy ludzi. Dowodem wielkości ks. Escrivy było 300 tys. pielgrzymów przybyłych na jego beatyfikację równo 20 lat temu. Nie zapominajmy też, że Opus Dei jest częścią Kościoła katolickiego, który jest „świętym Kościołem grzesznych ludzi”. „Dzieło” jest tego najlepszym i najpełniejszym wyrazem. Łukasz Adamski
Bielecki w EBOR? Czy tego rzeczywiście chcemy? 15 i 16 maja tego roku na spotkaniu Ecofin ministrowie finansów krajów Unii Europejskiej nie zdołali uzgodnić wspólnego kandydata na stanowisko prezesa Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOiR), co niewątpliwie świadczy o pogłębiających się podziałach w łonie Unii. Pomimo, że kraje UE są razem większościowym udziałowcem Banku, to będą musiały poddać się presji zewnętrznej przy obsadzeniu fotela prezesa Banku. Niemcy, Francja i Wielka Brytania, każdy z tych krajów, wspiera własnego kandydata. Wyboru dokona Walne Zgromadzenie Udziałowców, tzn. Rada Gubernatorów EBOiR, której coroczne spotkanie zaplanowano na 18 i 19 maja tego roku. Udziałowcami EBOiR jest 61 krajów, w tym USA i Rosja. Do funkcji pretenduje nasz krajan, pan Jan Krzysztof Bielecki. Jego szanse są minimalne ze względu na specyfikę EBOiR. Bank zaczął działalność stosunkowo niedawno, bo w marcu 1991 roku. Powołany przez Radę Europejską z inicjatywy Prezydenta Francji, François Mitterranda miał przede wszystkim wspomóc przemiany gospodarcze i własnościowe w krajach postkomunistycznych naszego regionu. W architekturze finansowej Europy i świata pozostaje ciągle mikrusem, daleko mu zasobami i rozmachem działalności do Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EBI), czy Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW). Dysponuje jednak jak na polskie warunki znacznymi zasobami. W najbliższej perspektywie finansowej zaplanował projekty w Polsce rzędu 500 milionów Euro. Gdyby, więc Bieleckiego wybrano na stanowisko prezesa tej instytucji, postawiono by go w sytuacji konfliktu interesów jako przedstawiciela kraju, który jest i będzie jednym z największych beneficjentów projektów finansowanych przez EBOiR. Paradoksalnie, by udowodnić swoją bezstronność, Bielecki mógłby ograniczyć środki przeznaczane Polsce.Przeciw kandydaturze Bieleckiego poza krajami naszego regionu (wg nieoficjalnych doniesień boją się faworyzowania Polski i z pewnością za wybór domagałyby się specjalnych przywilejów), będą też zapewne państwa regionu Morza Śródziemnego, a zwłaszcza Francja, a także Wielka Brytania, które nalegają na większe inwestycje EBOiR w Afryce Północnej.
Powszechnie znane zastrzeżenia Apogeum swej kariery Bielecki osiągnął w wieku 40 lat, kiedy przez niespełna rok od stycznia do grudnia 1991 sprawował urząd Prezesa Rady Ministrów niespodziewanie desygnowany na tę funkcję przez ówczesnego prezydenta - Lecha Wałęsę. Chronologicznie, był kolejno: posłem (1989 – 1991), premierem (1991), posłem (do lipca 1992), ministrem w rządzie Hanny Suchockiej (lipiec 1992 – 1993), przedstawicielem Polski w Radzie Dyrektorów EBOiR (1993 – 2003), prezesem Banku Pekao SA (2003 – rezygnacja, listopad 2009), szefem Rady Gospodarczej przy premierze RP (marzec 2010 do teraz). Co zatem budzi wątpliwości w tak szacownej drodze kariery? Moim zdaniem Bielecki i jego koleje awansu obnażają słabość polskiej demokracji.W polskich warunkach po 23 latach III RP banałem byłoby poprzestać na stereotypach o polityku, bankowcu, biznesmenie, lobbyście, ciągłym konflikcie interesu, osobie publicznej, która ponoć wg powszechnej wiedzy zadeklarowała przed laty, że „pierwszy milion trzeba ukraść”. Nie stawiam nawet pytań o jego rolę w prywatyzacji Banku Pekao SA i nagrodzie, (bo jak to inaczej nazwać) w postaci późniejszej prezesury Pekao SA. Tematem zajmowała się przecież śledcza komisja sejmowa ds. bankowości. Nie, oprę się na własnej wiedzy i doświadczeniach ostatnich lat, które przywiodły mnie oto do tego artykułu.
Niepodważalne Fakty Moim zdaniem Bielecki nie zasługuje na jakiekolwiek publiczne stanowisko, a tym bardziej w strukturach międzynarodowych. Opieram się na niepodważalnych i bezspornych faktach, świetnie udokumentowanych dzięki decyzjom Polskich Sądów, bowiem za ich sprawą jestem w posiadaniu dokumentów, które w realnym świecie kompromitują byłego premiera i stawiają pod znakiem zapytania jego integralność, jako osoby publicznej. Oto fakty:
1. Bielecki, jako prezes Banku Pekao SA pozwolił, by pełnomocnik zarządu podpisał w czerwcu 2005 roku umowę przedwstępną pod kryptonimem „Porozumienie Chopin” z włoskim developerem Pirelli & C. Real Estate Spa (spółką notowaną na giełdzie w Mediolanie, dalej Pirelli) warunkującą przyszłą współpracę. Od tego momentu na okres do podpisania ostatecznej umowy Bank zrzekł się prawa (ang. forbidden transaction) do sprzedaży swoich nieruchomości i tzw. „trudnych kredytów” (ang. NPL) swoich klientów zabezpieczonych na nieruchomościach. Umowy nie ujawniono publicznie mimo prawnego wymogu, bo przecież trzecią stroną umowy był nie kto inny a… właściciel większościowy Pekao SA – włoski bank, Unicredit. Co należy zaznaczyć, Pirelli powiązany osobowo i korporacyjnie z Unicredit nie prowadził dotąd żadnej działalności w Polsce. Paszportem i darmowym biletem do polskiego rynku nieruchomości były: „Projekt Chopin” w ramach Grupy Unicredit i powszechnie znana na polskim rynku marka - Banku Pekao SA.
2. W lutym 2006 roku Pekao i Pirelli zgodnie z podpisałem prezesa, Jana Krzysztofa Bieleckiego, zawierają umowę warunkową sprzedaży 75% należącej do Banku spółki developerskie Pekao Development Sp. z o.o. za ostateczną kwotę 76 milionów złotych. O samej umowie sprzedaży Pekao informuje rynek publiczny. Nie ujawnia jednak głównego warunku sfinalizowania transakcji, jakim było podpisanie przez Pekao i Pirelli kolejnej umowy nazwanej przez strony transakcji Umową Wspólników.
3. W kwietniu 2006 roku Pekao i Pirelli podpisują (podpis Bieleckiego) Umowę Wspólników, o której rynek publiczny formalnie nie wie, bo po dziś dzień nie został poinformowany w formie komunikatu prasowego (giełdowego) zgodnie z wymogami Giełdy Papierów Wartościowych. Umowa podpisana na okres 25 lat diametralnie zmienia sposób działania Banku, który na ten okres oddał za darmo i bez przetargu na rzecz Pirelli prawa majątkowe (prawo pierwszeństwa, wyłączności, a także później pierwokupu, jeśliby początkowo Pirelli nie byłby zainteresowany daną transakcją (nieruchomością) do części swych aktyw – nieruchomości należących do spółek z Grupy Banku Pekao SA i do trudnych kredytów klientów Banku zabezpieczonych na ich nieruchomościach. Wartość tych praw osoba powiązana z Bankiem i mniejszościowi akcjonariusze wyceniają, na co najmniej 4 miliardy złotych na przestrzeni 25 lat.
4. W 2008 roku Pekao podpisuje krótkoterminowy aneksy do Umowy Wspólników, które umożliwiają Bankowi sprzedaż dwóch portfeli trudnych kredytów o nominalnej wartości grubo przekraczającej 1 miliard złotych. Również te aneksy decyzją Sądu od tygodnia są w moim posiadaniu.
5. Sama sprzedaż Pekao Development była jedynie listkiem figowym, który przykrywał Umowę Wspólników. Jednak i w przypadku Pekao Development Sp. z o.o. Pirelli i Unicredit finansowo nie odpuściły. W 6 miesięcy z aktyw Pekao Development Pirelli odkupuje 5 z 12 projektów developerskich za 240 milionów złotych. Przez następne 3 lata spółka wypłaca 140 milionów złotych dywidendy i spłaca ponad 100 milionów złotych długów. Spłata długów pozostawionych w spółce przekłada się w stosunku 1 do 1 na zyski Pirelli. „Oczywiście” Pekao nie jest już udziałowcem 5 projektów. Znowu za darmo oddał należne bankowi 25 % udziałów w projektach. O pogardzie dla pracowników Pekao SA i polskiego nadzoru niech świadczy fakt, że Pirelli po zakupie 5 projektów Pirelli w oficjalnym komunikacie na giełdzie w Mediolanie pochwalił się nabytkiem, którego wartość po zakończeniu inwestycji wycenił, wg tegoż komunikatu, bagatela, na 1680 milionów złotych (przeliczenie z Euro), co daje 820 złotych za metr kwadratowy powierzchni mieszkalnej w Warszawie. Polacy w tym samym czasie za obietnicę mieszkania i dziurę w ziemi w Warszawie gotowi byli płacić w ostatecznym rozrachunku 7 do 9 tysięcy złotych za metr kwadratowy, dziesięciokrotnie więcej.Podsumowując, proste dodawanie i odejmowanie wskazuje, że Pirelli nie tylko przejął za darmo prawa majątkowe o wielkiej wartości, ale także zagarnął w ostatecznym rozrachunku bez zapłaty kilkanaście projektów deweloperskich. A pod podpisane umowy pozyskał finansowanie przekraczające grubo miliard złotych z przeznaczeniem na zakup kolejnych nieruchomości. Za te pieniądze jeszcze w drugiej połowie 2008 (po wybuchu kryzysu ) nabył 97 ha gruntów po Hucie Luccini w okolicy stacji metra, Młociny. Od momentu sprzedaży Pekao Development Sp z o.o. Bielecki zasiadał w Radzie Nadzorczej spółki, która w ciągu trzech lat zmieniła profil z właściciela projektów na zarządcę projektów i nieruchomości. Stała się wydmuszką finansową. Całą śmietankę spił Pirelli i Unicredit, inicjator przedsięwzięcia. By dodać pieprzyku sprawie, nie sposób przemilczeć, że Pirelli dokładnie w dniu zakupu pięciu projektów poniżej ceny rynkowej, oddał Unicredit we Włoszech zaległy dług wysokości 475 milionów euro… I choć to ciężkie oskarżenie, moim zdaniem prezes Bielecki, działał w pełni świadomie na szkodę instytucji, którą zarządzał i przyczynił się do jej drenażu kapitałowego sięgającego wielu miliardów złotych.
Bielecki, jako doradca premiera Bielecki, jako główny doradca rządu, najbliższy zausznik Tuska oraz medialny propagator polityki gospodarczej rządu wywiera olbrzymi wpływ na życie obywateli Polski, bowiem ma niebagatelny wpływ na obsadę stanowisk w sferze gospodarczej. O jego przekonaniach wiele mówi wystąpienie 14 maja w Sygnałach Dnia na antenie radiowej Jedynki: „Trendy demograficzne, jakie mamy takie mamy. Nie jesteśmy absolutnie w stanie tego zmienić.” Otóż, wg prognoz liczba obywateli Polski będzie się szybko zmniejszać w najbliższych dziesięcioleciach. Eurostat przewiduje, że w 2060 roku Polaków będzie aż o 19% mniej. Zamiatanie tego problemu pod dywan, nie podjęcie nawet próby zapobieżenia procesowi wyludniania kraju, świadczy wręcz o antynarodowym nastawieniu doradcy premiera. Albowiem dramatycznie niski stopień narodzin to tylko część gorzkiej prawdy. Dopełniają ją „reformy” forsowane przez Bieleckiego i Tuska. Obniżanie wysokości emerytur w sytuacji narastającego bezrobocia i braku adekwatnej polityki prorodzinnej wywoła już wkrótce kolejną falę emigracji Polaków do Europy Zachodniej. W Polsce pozostaną starzy i bezbronni skazani na głodową jałmużnę.Transkrypt wywiadów udzielonych przez kandydatów na stanowisko prezesa EBOiR Jerzy Bielewicz's blog
III RP-skok cywilizacyjny, czy skok w przepaść? Kiedy to przed ponad dwudziestu laty nasza Ojczyzna „odzyskiwała wolność”, wiele było mowy o „skoku cywilizacyjnym”, który pozwoli zlikwidować przepaść dzielącą nasz kraj od Zachodu. Szczególnie istotną była w tym aspekcie sprawa członkostwa w „ekskluzywnym klubie bogatych”, jak w owym czasie zwano UE. Tuż za horyzontem ukazywał się idylliczny obraz III RP mlekiem i miodem płynącej. Jeszcze tylko trochę poświęceń, trochę „jedynie słusznych wyborów” i znajdziemy się w tym raju. Pewności dodawała Polakom wizja manny z nieba w postaci potopu „unijnych dopłat”, oraz pomocy naszego „tysiącletniego przyjaciela” i „największego adwokata w Unii”, jakim propaganda polskojęzycznych mediów, okrzyknęła Niemcy. Rzeczywistość okazała się zgoła inna. Dziś III RP zajmuje ostatnie miejsce we wszystkich pozytywnych rankingach, a naczelne w negatywnych i to nie tylko w skali europejskiej, ale często światowej. Dotyczy to wszystkich bez wyjątku aspektów życia społeczeństwa. [i] [ii] [iii] Mówiąc krótko, znowu nam nie wyszło! Mało tego wydaje się, że tym razem wyszło nam tak źle jak nigdy dotąd. Gospodarka została zredukowana do funkcji handlowo-usługowej, mającej jedynie za zadanie zagwarantowanie sprawnego transferu bogactwa z polskiej unijnej kolonii do kolonialnych metropolii Imperium Euroatlantyckiego (US&UE). Pod względem demograficznym, Polacy stali się rezerwuarem taniej siły roboczej i swoistego „młodego materiału biologicznego” na potrzeby starzejących się społeczeństw zachodnich. Pod względem przyrostu naturalnego III RP stoczyła się na jedno z ostatnich miejsc na świecie, a na ostatnie miejsce w UE. Dzieje się tak z powodu dziwnego zachowania „polskich pań”, które nie tylko z ochota płodzą potomstwo bogatym Niemcom, Włochom, czy Hiszpanom, ale nawet nędznym Arabom w Egipcie czy Strefie Gazy, podczas gdy w przypadku „pecha”, jakim niewątpliwie jest związek ze swoim rodakiem, wykazują maksymalną wstrzemięźliwość prokreacyjną, powodowaną rzekomo „polską nędzą”. Jaką nędzą? Na „zielonej wyspie”? W aspekcie obronności, Wojsko Polskie zostało przekształcone w niewielką grupę wyspecjalizowanych ”jednostek terrorystycznych” mających za zadanie wspieranie, w ramach NATO, amerykańskich i zachodnioeuropejskich kryminalnych agresji na obszarze całego świata. Ten stan rzeczy jawi się dziwnym dysonansem w stosunku do polskiej tradycji; niewątpliwie naiwnej i szkodliwej dla Polski, ale w założeniu szlachetnej; jaką była od pokoleń idea walki za „wolność waszą i naszą”. Kompletny upadek możemy zaobserwować nawet w dziedzinie moralności i to pomimo niedawnej obecności wśród nas JP2, który nota bene, sądząc po ilości jego publicznych wizerunków na terenie III RP, jest ciągle żywy w pamięci społeczeństwa. Stan kompletnego moralnego upadku widoczny jest w szczególności pośród kobiet, które swe wrodzone niedostatki inteligencji próbują nadrabiać przebiegłością i wyrachowaniem i to przy całkowitym wyzbyciu się wyższych odruchów, przecząc tezie o swojej przynależności do gatunku homo sapiens. Reasumując, osiągnęliśmy już stan, w którym słowo „polka” jest w UE synonimem „prostytutki”. Podobnej, krótkiej ocenie, można by poddać wszystkie pozostałe aspekty życia człowieka, zarówno materialne jak i niematerialne. Wynik rozważań byłby podobny jak w poruszonych powyżej sprawach. Dlatego bardziej à propos wydaje się być pytanie o przyczyny tego stanu rzeczy. Tu też mamy gotową litanię, którą bez zająknienia wyrecytuje każdy mieszkaniec III RP; przynajmniej ten, który zauważa jej niedostatki. W charakterze dygresji, należy tu bowiem podkreślić, że większość społeczeństwa uznaje obecny stan naszego kraju za całkowicie normalny, a nawet wręcz zadowalający. Sugerują to przynajmniej wyniki kolejnych wyborów, w który niezmiennie triumfują „siły rozsądku i postępu”. Wracając jednak do wspomnianej „litanii”, z pewnością możemy obarczyć odpowiedzialnością za ten stan rzeczy naszych odwiecznych wrogów, zarówno wschodnich jak i zachodnich, niefortunne położenie geopolityczne, bagaż historyczny z niechlubnym okresem PRLu na czele, prześladującego nas ciągle pecha, itd. Czyżby jednak sami jesteśmy w tym wszystkim bez winy? Zachowujące się racjonalnie społeczeństwa, czy grupy środowiskowe, nawet w przypadkach ewidentnego sukcesu mają zwyczaj krytycznej analizy swych dotychczasowych działań pod kontem ewentualnych możliwości ich dalszego usprawnienia. Takie działanie staje się imperatywem w przypadku porażki. Dwudziestolecie III RP to bez wątpienia okres totalnej klęski na każdym obszarze działań. Wydawałoby się wiec, że krytyczna ocena dotychczasowych poczynań jest warunkiem sine qua non jakiejkolwiek sanacji. Wszystko wskazuje jednak na to, że ten truizm nie obowiązuje społeczeństwa III RP. Wszelkie jego segmenty, bez względu na orientację polityczną i światopogląd, żywią niezachwiane przekonanie, że to co czyniono dotychczas i czyni się nadal, jest bezbłędnym postępowaniem. Ich przywódcy nie mylą się nigdy i wiodą swe owieczki „jedynie słuszną drogą”. Każdy, kto usiłowałby zwrócić uwagę na „drobne niedociągnięcia” związane z dotychczasową linią działania, zostaje natychmiast zakwalifikowany: przez POlszewików- do grona ciemniaków i oszołomów, a przez polskich patriotów, do grupy perfidnie zakamuflowanych wrogów wewnętrznych, a nawet podstępnych agentów samego szatana. Uporczywe trwanie mieszkańców III RP przy tak zdefiniowanym paradygmacie gwarantuje im to, że zamierzony „skok cywilizacyjny” okaże się de facto skokiem w przepaść.
[i] http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/336901
[ii] http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/335667
[iii] http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/334580
Ignacy Nowopolski Blog
Wojna na słowa Sukces w propagandzie odnoszą ci, którzy narzucają przeciwnikowi swoje słownictwo.
Andrzej Brzozowski, redaktor naczelny nowego biuletynu Instytutu Pamięci Narodowej Pamięć.pl, zażądałby w artykułach publikowanych w piśmie używano wyłącznie formy „radziecki” – ujawniła „Rzeczpospolita”. Słowo „sowiecki” zaś miało być według niego zabronione, jako wulgarne i podsycające nienawiść polsko-rosyjską. To z pozoru błahe wydarzenie pokazuje, że w Polsce nikt nie prowadzi świadomej polityki historycznej i propagandowej. Jesteśmy bierną ofiarą agresywnej niemieckiej, rosyjskiej i żydowskiej propagandy, z których każda ma określony cel do zrealizowania. Niemcy chcą się „podzielić” odpowiedzialnością za zbrodnie drugiej wojny światowej, Rosjanie chcą zrelatywizować własne zbrodnie pokazując je, jako rewanż za podobne dokonania Polaków, Żydzi zaś starają się zmusić Polskę do zaakceptowania „dziedziczenia rasowego”, czyli wypłaty „odszkodowań” za mienie ofiar holokaustu przejęte przez skarb państwa (z uwagi na brak żyjących krewnych, którzy mogliby dziedziczyć).
Wojna partyzancka W USA niezależnie od tego, kto wygrywa wybory, czy demokraci, czy republikanie, racja stanu jest jedna. Może ona być inaczej realizowana, jednak ochrona interesów USA stoi na pierwszym miejscu. W Polsce od odzyskania niepodległości w 1989 r., poza Lechem Kaczyńskim, żaden polityk nie dostrzegł potrzeby prowadzenia świadomej polskiej polityki historycznej. Po tym eufemizmem ukrywa się brzydkie słowo „propaganda”. Ale propaganda w wypadku Polski nie tyle musi oznaczać fałszowanie historii, co przebijanie się z prawdą historyczną przez kłamstwa naszych sąsiadów (Rosja i Niemcy) i państw zainteresowanych złym wizerunkiem Polski (Izrael).„Wojna na słowa”, której ofiarą jest Polska wynika właśnie z faktu, że nie prowadzimy świadomej polityki informacyjnej. Jesteśmy bezbronną ofiarą, która nie oddaje ciosów. Państwowa telewizja rosyjska nadaje programy o „polskich obozach śmierci”, w których „mordowano” jeńców z wojny lat 1919-21. Niemieckie media nagminnie lansują termin „polskie obozy koncentracyjne” w odniesieniu do obozów zagłady, które Niemcy stworzyli na okupowanym terytorium Polski. Organizacja żydowskie, co chwila mówią o „polskiej odpowiedzialności” za holokaust, o rzekomym wzbogaceniu się Polaków w wyniku Zagłady itp. Każda z tych przemyślanych agresji, które są sankcjonowane lub inspirowana przez podobno zaprzyjaźnione z nami państwa pozostaje bez adekwatnej odpowiedzi. Przeciwko tej agresji Polskę bronią „partyzanci”, (głównie historycy i dziennikarze) pokazując fałszerstwa propagandowe. Państwo zaś milczy. Woli propagować i finansować kampanie wizerunkowe, w których Polak występuje w roli przystojnego hydraulika, a Polka w roli seksownej pielęgniarki. W ubiegłym roku dr Leszek Pietrzak, były pracownik Urzędu Ochrony Państwa, IPN i Biura Bezpieczeństwa Narodowego ujawnił, że termin „polskie obozy koncentracyjne został wymyślony przez niemieckie tajne służby w 1956 r.! „Alfred Benzinger (zwany "Grubasem") zaproponował, aby rozpocząć w mediach propagowanie terminu „polskie obozy koncentracyjne” w odniesieniu do niemieckich obozów zagłady na terytorium Polski. „Odrobina fałszu w historii, po latach może łatwo przyczynić się do wybielenia historycznej odpowiedzialności Niemiec za Zagładę” - przekonywał. Plan zyskał wysoką ocenę i akceptację Reinharda Gehlena, szefa zachodnioniemieckiego wywiadu (nazywanego wówczas Organizacją Gehlena)” – napisał Pietrzak. W normalnym kraju tego typu publikacja spowodowałaby trzęsienie ziemi i odpowiednią reakcję. Na przykład w postaci przetłumaczenia i kolportowania tekstu przez polskie ambasady lub umożliwienie autorowi zaprezentowanie swoich badań w publicznej telewizji (podobno abonament płaci się za realizowanie „misji”). Tymczasem publikację przemilczano, chociaż odpowiednie jej nagłośnienie odciążyłoby nasze placówki dyplomatyczne ze słania protestów do mediów przeciwko łączeniu Polski z obozami koncentracyjnymi.
Pożyteczni idioci W walce o historię ogromną rolę częściej niż agenci wpływu odgrywają „pożyteczni idioci”, czyli ludzie, którym wydaje się, że prezentując „umiarkowane” i „wyważone” stanowisko będą mieli święty anielski spokój i akceptację „Salonu”. Taki zapewne cel przyświecał redaktorowi nowego biuletynu IPN. Zapewne nie miał on świadomości, że próba zakazania używania historykom IPN słowa "sowiecki" to działanie wspierające rosyjską propagandę. Konkretne słowa wywołują, bowiem w społeczeństwie określone reakcje. Współczesna propaganda opiera się przede wszystkim na manipulacjach przekazem informacji, ale również na używaniu i popularyzowaniu określonych terminów. Na przykład jednym z powodów, które sprawiły, że obrońcy życia w Polsce ponieśli porażkę było przyjęcie terminów słownych przeciwnej strony. I tak mordowanie dzieci, to dziś "aborcja" (brzmi lepiej, prawda?). Kolejnym błędem była zgoda na używanie terminu "ochrona życia poczętego". W ten sposób, bowiem sami obrońcy życia przyznali drugiej stronie, że jest to jakieś inne (zapewne gorsze), życie. W latach II Rzeczpospolitej, jako synonimów określających ustrój rosyjski używano słów "sowiecki" i "radziecki". Tego pierwszego jednak znacznie częściej. Dlatego, że w językach europejskich używano transkrypcji wywodzącej się z języka rosyjskiego („Sowiet Union”). Gdy sowiecka agentura w 1944 r. rozpoczęła okupację Polski podjęła szereg dobrze zaplanowanych działań propagandowych. Na przykład starała się legitymizować swoją władzę wywodząc ją od... Konstytucji 3 maja. Mało, kto dziś pamięta, że przez pierwsze lata "władzy ludowej" pochody ku czci Konstytucji 3 maja organizowali komuniści. Wszystkie artykuły w prasie były specjalnie redagowane. Przedstawiano w nich "władzę ludową”, jako bezpośrednich spadkobierców postępowych sił narodu, które reformowały upadającą Rzeczpospolitą. Szkic artykułu "matki" osobiście napisał już w 1941 r. Jakub Berman w sowieckiej prasie. Większość tekstów z komunistycznej prasy drugiej połowy lat 40. na temat Konstytucji 3 maja czerpie z tej publikacji. Plan ten się nie powiódł, ale oficjalnie święto Konstytucji III maja zlikwidowano dopiero w latach 50. Nie powiódł się, bowiem konkurencyjne manifestacje patriotyczne okazały się skutecznym remedium na propagandową papkę. Wówczas także komuniści rozpoczęli propagowanie terminu "radziecki" zamiast "sowiecki", podobnie zakazano używania słowa „bolszewicki”. Chodziło, bowiem o zredukowanie oddziaływania przedwojennych publikacji ujawniających prawdziwy obraz państwa chłopów i robotników (zbrodnie, eksterminacja ludności, głód itd.). Wzmocnieniem tej akcji było nałożenie na ludność obowiązku dostarczania makulatury określonej wielkości, pod groźbą sankcji. Celem, skutecznie zrealizowanym, było zmuszenie ludzi do oddania na przemiał jak największej liczby wydanych przed wojną książek i czasopism. Zmiana terminologii i rozpoczęcie używania terminu "sowiecki" na początku lat 90. pozwoliło szybciej odkłamywać historię i docierać z prawdą do mas, niż gdyby używano słownictwa komunistycznej propagandy. Przez kilkadziesiąt lat tłuczono, bowiem ludziom do głowy przez wszystkie media, w szkołach i na studiach o potędze, przyjaźni i dobrych intencjach "Związku Radzieckiego". Moje pokolenie, które do szkoły chodziło w latach 80 i 90. było jeszcze poddawane "praniu mózgu". Uczono nas, że Związek Radziecki 17 września 1939 r. wziął pod ochronę ludność "Zachodniej Białorusi" i "Zachodniej Ukrainy". Na akademiach kazano nam recytować wiersze ku czci sojuszu polsko-radzieckiego itp., a przecież był to już schyłek komuny. Prosta zmiana terminu na "Związek Sowiecki" osłabiała działanie wrogiej propagandy. Dziś próba powrotu do terminu "radziecki", to ukłon w stronę rosyjskiej propagandy. „Wyskok” jednego z nowych pracowników IPN wpisuje się w przemyślaną politykę propagandy rosyjskiej. Już od kilku lat słownik w najpopularniejszym edytorze tekstu, jakim jest „Word” proponuje użytkownikowi zmianę słowa „sowiecki”, jako „wulgarnego”… Także Niemcy po II wojnie światowej rozpoczęli wybielanie siebie od zmiany nazewnictwa. Zamiast Niemcy, w kontekście zbrodni ostatniej wojny, zaczęli popularyzować użycie słów "naziści" i "hitlerowcy". Znaleźli tutaj sojuszników w komunistach, którym zależało na zdjęciu odium z „demokratycznych” Niemców. 67 lat po zakończeniu wojny ludzie coraz mniej wiedzą, kim byli owi tajemniczy "naziści" i "hitlerowcy". Coraz częściej w tym kontekście pojawia się "informacja", że chodziło o...Polaków. Na tym właśnie polega sukces świadomej polityki historycznej Niemiec. Odniosła ona sukces, po mimo faktu, że żyją jeszcze niemieckie ofiary, żołnierze aliantów itp. Strach pomyśleć, jaka będzie świadomość za 10 lat, gdy odejdą ostatni ze świadków historii.
Gra do własnej bramki „To gorzej niż zbrodnia, to błąd” – te słynne słowa Talleyranda idealnie pasują do braku świadomej polskiej polityki historycznej. I tak nasze media i oficjalne władze fetowały najnowszy film Agnieszki Holland "W ciemności" opisujący historię Polaka, który uratował kilkunastu Żydów. Starały się wywołać przekonanie, że cała Polska życzy temu filmowi Oscara. Tymczasem jest to jest film obrzydliwie zakłamujący i fałszujący historię. Manipulacja jest dobrze ukryta, a jej celem było zapewne pozyskanie sympatii wpływowego lobby żydowskiego, które ma dużo do powiedzenia przy przyznawaniu Oscarów i jest zainteresowane w szkalowaniu Polaków. Oto mamy Lwów pod niemiecką okupacją. Z jednej strony słaniających się na nogach z głodu Żydów, z drugiej strony spasionych Polaków, którzy chodzą do sklepu, wypisz wymaluj takich jak obecne osiedlowe, kupują, jak gdyby nigdy nic, wędlinkę, owoce, pieczywo itp. Każdy przyzwoity człowiek oglądając to myśli sobie: cholera, a nie mogli kupić więcej i dać Żydom, aby nie umarli z głodu? Takie same wrażenie robią ubrania. Żydzi w łachmanach, Polacy jakby wyszli z przedwojennego pisma o modzie. Tymczasem od początku okupacji (październik 1939 r.) na terenie Generalnego Gubernatorstwa (a więc także przyłączonym, w 1941 r. "dystrykcie Galicja") obowiązywały kartki na jedzenie. Dla Polaków przewidziano limit 700 kalorii dziennie (człowiek, aby przeżyć musi jeść około 1500), dla Żydów 400. Stąd zresztą słynna piosenka: "teraz jest wojna, kto nie handluje, nie żyje". Ale handel jedzeniem poza oficjalnym rynkiem był karany śmiercią i zakupów czarnorynkowych nie dokonywało się w sklepach, tylko w domach, konspiracyjnie. Kartki były również na ubrania. Polacy żyli głównie z tego, co dawały rodziny ze wsi i było przemycane do miast. Nadwaga po 3 latach wojny była przywilejem Niemców, a i to tylko tych dobrze sytuowanych. Oglądając film Holland miałem wrażenie, że Polakom za Niemców było lepiej niż w PRL. Tak dobrze zaopatrzonych sklepów nie było, bowiem nawet za Gierka. Zupełnym "odjazdem" jest scena, w której główny bohater chce kupić "swoim" Żydom pomarańcze (skąd miałyby się wziąć w okupowanej Europie w sklepach?). W tej sytuacji przypominanie, że w Polsce Niemcy za pomoc Żydom mordowali "z mocy prawa" nie tylko "winnych", ale także rodziny i sąsiadów (zbiorowa odpowiedzialność) jest zbędne. To jest elementarna wiedza historyczna (nie jestem specjalistą z tego okresu). Znajomi historycy, których pytałem, dlaczego nie pisali o tym głośno tłumaczyli mi, że „za duże ryzyku, iż następnego tekstu nie zamówią”. W ten sposób okazuje się, że propagandowo prowadzimy grę „do własnej bramki”. To, że akurat rząd Donalda Tuska woli nie demaskować manipulacji mnie nie dziwi. Dziś, bowiem manipulacja przekazem przy pomocy doboru słów jest podstawą polityki informacyjnej rządu. Podobnie jak za czasów PRL podwyżki cen nazywano „regulacją” tak dziś rząd mówi o "reformie emerytalnej", zamiast o bankructwie ZUS czy "likwidacji przywilejów emerytalnych", których wcale nie likwiduje. Zaś propozycja uchwały wzywającej Rosję do oddania wraku prezydenckiego samolotu jest "adresem do cara”, (czyli Targowicą...). Nie ważne są, bowiem fakty, ale to, jaki przekaz odbierze społeczeństwo, a ten jest tworzony przez słowa i obrazy. Piński
Kim jest pierwszy macher, frontmenka? Miejmy nadzieję, że po tym wyroku jednak zapał „do kręcenia lodów” przez ludzi ze środowiska Platformy zmaleje.
1. Wczoraj wyrokiem sądu okręgowego w Warszawie była posłanka Platformy Beata Sawicka wprawdzie jeszcze nieprawomocnie, ale jednak została skazana na 3 lata bezwzględnego pozbawienia wolności, 40 tys. zł grzywny i pozbawienie praw publicznych na 4 lata. Wyrok w tej sprawie zapadł dopiero wczoraj ale z przebiegu procesu trwającego od października 2009, a więc blisko 3 lata, z zeznań wielu świadków, licznych nagrań dokonanych przez CBA, a także ostatecznego odrzucenia przez sąd różnych kruczków prawnych używanych przez obrońców oskarżonej, wynikało już dawno, że linia obrony przyjęta przez Sawicką sugerująca prowokację CBA, zostanie przez sąd obalona. I tak się stało.
2. Ale w mainstreamowych mediach tuż przed wyborami 2007 roku sprawa ta była przedstawiana tylko i wyłącznie, jako prowokacja polityczna dokonana przez ówczesne CBA, kierowane przez kojarzonego z Prawem i Sprawiedliwością Mariusza Kamińskiego. Ba od „czci i wiary” został odsądzony agent CBA, który przeprowadził kontrolowane wręczenie korzyści majątkowej. Sama była posłanka między innymi wniosła przeciwko niemu oskarżenie o to, „że uciekając się do wyrafinowanych i nieetycznych praktyk, przekraczając swoje uprawnienia, wzbudzał u obywatela zamiar popełnienia przestępstwa”. To postępowanie już jakiś czas temu, zostało umorzone przez prokuraturę lubelską, która uznała, że funkcjonariusze CBA działali w ramach obowiązującego prawa. Zresztą obrońcy byłej posłanki korzystali z wielu sztuczek, które miały osłabić lub wyeliminować niektóre dowody zebrane przez CBA w tej sprawie. Między innymi zakwestionowali wiarygodność ponad 50 godzin nagrań dokonanych przez agentów CBA, które sąd odesłał do prokuratury w celu dowiedzenia ich wiarygodności i dopiero po potwierdzeniu tego przez krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych im. Sehna, co trwało blisko rok i dopiero później proces mógł ruszyć dalej.
3. Mainstreamowe media odgrywały zresztą w tej sprawie przez blisko 5 lat, specjalną rolę. Już podczas słynnej konferencji prasowej w Sejmie posłanki Sawickiej, kiedy afera z jej udziałem ujrzała światło dzienne, były po jej stronie. To szef CBA i jego funkcjonariusze znaleźli się pod ich obstrzałem, mimo tego, że film jak posłanka Sawicka przyjmuje torbę ze 100 tys zł łapówki, a także jej wypowiedzi o „kręceniu lodów” nie pozostawiały wątpliwości, że mamy do czynienia z korupcją na wielką skalę. Po wyborach parlamentarnych także Premier Tusk w tej sprawie zachował się, co najmniej zastanawiająco. Na pierwszym spotkaniu nowego klubu parlamentarnego Platformy kazał wprawdzie pokazać film z wręczania Sawickiej korzyści majątkowej, ale komentarz do tego filmu był następujący „w rozmowach telefonicznych trzeba zachowywać się tak jakby telefony były cały czas na podsłuchu”.
4. Wyrok w tej sprawie zapadł, pewnie zostanie potwierdzony w sądzie apelacyjnym, bo Sawicka zapewne się od niego odwoła, ale niestety na tym chyba ta bulwersująca sprawa się zakończy. A przecież w posłuchach CBA znalazły się sformułowania Sawickiej, które nie pozostawiają złudzeń, że projekty ustaw w wyniku, których zasoby ochrony zdrowia w Polsce miały być prywatyzowane przygotowywał zespół na czele „z pierwszym macherem, frontmenką” jak te osobę nazywała Sawicka. Można się domyślać, co to za osoba, zresztą Tomasz Kaczmarek, były funkcjonariusz CBA, twierdzi, że gdyby odtajniono cały zebrany w tej sprawie materiał dowodowy, to już w tej chwili byłoby jasne, kto to jest.Trzeba także przypomnieć, że rozwiązania, o których mówiła posłanka Sawicka zostały ostatecznie przyjęte przez koalicję PO-PSL już po tragicznej śmierci ś.p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który wcześniej te zmiany blokował. Obecnie, więc mamy w Polsce prawo, które pozwala na „kręcenie lodów” na majątku ochrony zdrowia i coraz częściej w mediach pojawiają się informacje, że w różnych miejscach Polski tak właśnie się dzieje. Miejmy nadzieję, że po tym wyroku jednak zapał „do kręcenia lodów” przez ludzi ze środowiska Platformy jednak zmaleje.Kuźmiuk
Żydowska OkupacjaOstatnio wieje nudą już nawet mój dyżurny ormowiec z mossradu się mną nie interesuje, wszyscy czekają na Euro, 2012 które Polsce jest potrzebne jak qrwie dziecko. Postanowiłem podrzucić do pieca żeby Polskie ognisko nie wygasło i przepowiem scenariusz "zamieszek" na stadionach, które później posłużą zboczeńcom Żydowskim do treningów specjalnych oddziałów MOSSAD stacjonujących w Judenlandzie ( tam gdzie kiedyś była Polska) w celu ochrony Syjonistycznych okupantów ( władza III RP). Zarejestrowałem kilkadziesiąt przypadków katowania Polaków przez zwyrodnialców Żydowskich udających Polaków, ale dwa z nich pozwolę sobie pokazać Państwu w celu podjęcia dyskusji na temat Żydowskich służb okupacyjnych stacjonujących już od roku 1990 na terenie Polski, które pod osłoną Sanhedrynu realizują plan eksterminacji Polaków. To że będą zamieszki jest tak samo pewne jak to że Polską kieruje banda Syjonistycznych kundli przyklejonych do Sanhedrynu i Illumintati, tylko jakie będą tego skutki? Czy nadal pobici przez Żydów Polacy będą się skarżyć na Polską Policję i nie rozpoznają po parchatych ryjach prawdziwych katów? Dwie Żydowskie mordy pokazałem szczegółowo żebyście Państwo z bliska zobaczyli zamglone nienawiścią oczy Żydowskiego sadysty katującego Polskiego Patriotę w centrum Warszawy na oczach wielu Polaków i tzw.Polskiej Policji Pamiętamy jak na Uniwersytecie Poznańskim Żyd z MOSSAD pobił Polskich studentów w trakcie Syjonistycznego cyrku i fakt aresztowania studentów a nie Żydowskiego bandyty. Media tradycyjnie puszczają Polaków w ślepą uliczkę i ukrywają fakt obecności w Polsce Syjonistycznej bandy MOSSAD, która już w całości wymieniła Polskie siły porządkowe na Azjatyckich koczowników ( niemal wszystkie firmy ochroniarskie są własnością Żydów a na szczeblach dowódczych służb "porządkowych" nie spotkamy rdzennego Polaka). Przykład pierwszy to zgraja dzikich kundli Azjatyckich w kamizelkach Policji i w cywilnych ubraniach pacyfikujących Patriotyczną manifestację 11.11 2011 i fakt katowania Polskiego Patrioty przez Żyda koczującego w Polsce. Sędzina, którą należy zlokalizować, skazała pobitego Polaka na 3 miesiące więzienia i kazała zapłacić 300 PLN, jako wypłatę dla Żydowskiego zboczeńca. Drugi przykład to fakt pobicia Polskiego Patrioty przez niemieckich kundli z ANTIFA ( skrzydło Mossadu), którzy pod osłoną Sanhedrynu przyjechali do Polski żeby bić Polskich Patriotów. Jestem pewien że w trakcie trwania Euro 2012 MOSSAD tradycyjnie będzie prowokował zamieszki i użyje tzw. Polskiej Policji do pacyfikowania Polaków. Warto wówczas zobaczyć kopię filmu, którą umieściłem na stronie www.narodowiec.com żeby nie ulegać koszernej propagandzie i precyzyjnie zdefiniować bandytów. Należy przy tym pamiętać, że Żyd urodzony w Polsce nigdy nie będzie Polakiem tak samo jak świnia urodzona w kurniku nigdy nie będzie kogutem.
Edward Maciejczyk
Ps. Wiem, że w kościele tego nie usłyszycie, bo wg. dyrektywy Watykanu podczas każdej mszy przynajmniej 3 razy musi paść słowo Żyd w pozytywnym kontekście a wiemy skądinąd - Polak "musi cierpieć" to znaczy, że "bóg" (Żydowski sadysta Jahwe) go wybrał. Wednesday, May 16, 2012 7:29 AM From: "Edward Maciejczyk"
Warzecha: I kto tu jest przestępcą? Drugi cyrk Sawickiej nie pomógł. Sąd uznał, że specjalistka od kręcenia lodów jest winna korupcji i skazał ją na trzy lata pozbawienia wolności, nawet bez zawieszenia - pisze Łukasz WarzechaŻe w pierwszej instancji sąd ogłasza stosunkowo surowy wyrok, to cieszy. Ale przypomnijmy sobie pierwszy cyrk Sawickiej, który ogromnie pomógł Platformie wygrać wybory. Przypomnijmy sobie ówczesne łzawe komentarze prorządowych mediów, gdzie role były natychmiast rozdane: biedna, skrzywdzona kobieta i zły, bezwzględny, cyniczny agent zbrodniczego państwa PiS. Ciekawe, czy któremukolwiek z prorządowych publicystów – o politykach partii rządzącej nie wspominając – przejdzie przez usta jakaś forma przeprosin dla Tomasza Kaczmarka. To, rzecz jasna, pytanie retoryczne. A przecież ten wyrok pokazuje, kto naprawdę był tu przestępcą. Zaś, jeśli ktoś nadal ma wątpliwości, niech poszuka w sieci stenogramów z podsłuchów i poczyta, jak chodząca niewinność z PO rzuca kur…mi i cieszy się na kręcenie lodów. Sąd w I instancji wykazał się niezależnością i odwagą. Ciekawe, jak sprawa będzie wyglądać w II instancji. Łukasz Warzecha
ODŁAMKI, CZYLI CORPUS DELICTI W dniu dzisiejszym został upubliczniony raport autorstwa doktora inżyniera Grzegorza Szuladzińskiego, niezależnego eksperta Zespołu Parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy TU 154 M w dniu 10 kwietnia 2010 roku. Doktor Szuladziński przedstawił niezwykle spójną hipotezę przebiegu katastrofy polskiego samolotu, która po raz pierwszy od dwóch lat wyjaśniła większość wątpliwości wokół tej tragedii. Na wstępie ekspert ZP wyjaśnia, iż głównymi kryteriami były ilość oraz wielkość szczątków, a także niektóre dane nawigacyjne.
Jaki obraz wyłania się z raportu doktora Szuladzińskiego? Polski samolot TU 154 M numer boczny 101 uległ rozbiciu w wyniku dwóch eksplozji w czasie podejścia do lądowania, które zapoczątkowały destrukcję samolotu jeszcze w powietrzu. Pierwszy wybuch miał miejsce na lewym skrzydle, powodując jego wielkie zniszczenie, którego efektem było rozdzielenie skrzydła na dwie części. Drugi wybuch, wewnątrz kadłuba dopełnił tragedii, powodując całkowite rozczłonkowanie kadłuba na tysiące niewielkich fragmentów, zwanych odłamkami. Autor raportu dowodzi, iż nie było możliwe tak duże rozczłonkowanie samolotu w terenie zalesionym, niezależnie od konfiguracji w chwili rozbicia, bez użycia ładunku wybuchowego. Stanu samolotu nie tłumaczy też pożar, który był niewielki, co jest również kolejnym, mocnym dowodem na wybuch. Dlaczego? Otóż w chwili upadku samolotu na ziemię, którego skutkiem jest jego rozbicie, dochodzi do pożaru ogromnych rozmiarów, a jak wszyscy pamiętamy, w Smoleńsku było inaczej:
„Inaczej wygląda skutek detonacji bomby. (Słowo „bomba” jest tu jedynie skrótem myślowym pojęcia „materiał wybuchowy, który ma ulec detonacji”.) Jeśli bomba jest zawieszona w powietrzu, w celach doświadczalnych, wybuch jest jednoczesny z powstaniem kuli ognia. (Przy znanej masie ładunku można rozmiar tej kuli obliczyć). Powierzchnia tej kuli to fala uderzeniowa. Gdy średnica kuli osiągnie pewną wielokrotność średnicy bomby, wtedy fala oddziela się od kuli i kontynuuje swój szybki ruch, atakując wszystkie przeszkody na drodze. Krótko mówiąc, ogień ma ograniczony zasięg. […] W związku z tym należy patrzeć na charakter pożaru, jako na jeszcze jedną przesłankę wybuchu we wnętrzu samolotu”. Raport dr. Szuladzińskiego przynosi również rozwiązanie zagadki punktu TAWS # 38 (w dokumencie, jako punkt K) oraz punktu „zamrożenia” FMS”, gdzie nastąpiła całkowita utrata zasilania na wysokości około 15 m nad ziemią. Były to dwa, krytyczne punkty dla polskiego samolotu. W okolicach TAWS # 38 doszło do gwałtownego wydarzenia - wybuchu, które spowodowało destrukcję skrzydła. W wyniku eksplozji i utraty skrzydła samolot gwałtownie zmienił kurs, a jednocześnie wystąpiło przyspieszenie pionowe ok. 0,27 g, skierowane do góry względem samolotu, wobec czego system podwozia samolotu zareagował tak, jakby nastąpiło lądowanie (uruchomiły się czujniki umieszczone w goleni). Jest jeszcze jedna przesłanka wskazująca na gwałtowne wydarzenie w okolicach TAWS#38 – nagrania CVR:
„Jest pewna wskazówka w zapisach dźwiękowych opublikowanych przez MAK i przez Komisję Millera oraz w transkrypcji zapisu dźwiękowego opracowanej na zlecenie polskiej prokuratury przez Instytut Ekspertyz Sądowych, którą wraz z innymi danymi można użyć do przyjęcia hipotezy wybuchu, mającego miejsce na skrzydle. Nagrania dźwiękowe wykazują, że niedaleko przed Punktem K (TAWS#38) pilot zaklął, a pasażerowie zaczęli krzyczeć”. Po wybuchu na skrzydle, w ciągu kilku sekund została zerwana łączność z samolotem, a urządzenia przestały działać. Druga eksplozja miała miejsce w kadłubie, w jego środkowej części, w okolicach świeżo wyremontowanej salonki numer 3 i wydarzyła się w miejscu określanym, jako punkt zamrożenia FMS. Co wskazuje na wybuch wewnątrz samolotu? Na taki scenariusz wskazuje między innymi rozrzucenie fragmentów samolotu na dużej przestrzeni, duża ilość odłamków (kilkucentymetrowych fragmentów), jakie odnaleziono, rozprucie segmentu kadłuba z charakterystycznym rozwarciem i wywinięciem krawędzi pęknięcia (stopień rozwarcia blach kadłuba jest miarą energii materiału, który eksplodował), wygląd fragmentów kadłuba widzianych wzdłuż osi Zawartość została „wydmuchnięta”, gwałtowne przyspieszenie pionowe, ok. 0.78 g, skierowane w dół względem samolotu oraz niewielkie, incydentalne ogniska pożaru. Najmocniejszym dowodem, na to, iż Tupolew uległ katastrofie w wyniku wybuchu jest duża ilość odłamków, które nie powstają w żadnej innej, niż wybuch sytuacji. Doktor Szuladziński w swoim raporcie napisał:
„Wyobraźmy sobie pojemnik, jak np. stalowa beczka, użyty do celów doświadczalnych. Beczka jest wypełniona wodą, której ciśnienie stale rośnie. W pewnym momencie beczka pęka. Jeśli ciśnienie rosło powoli, pękniecie jest typowo wzdłuż jednej linii. Jeśli natomiast ciśnienie wzrasta gwałtownie, beczka może rozpaść się na kilka części. Jeśli zamiast wody włożymy do beczki ładunek wybuchowy, to im więcej tego materiału jest, tym na więcej części beczka się rozpadnie. Przy silnym (lub dużym) ładunku, fragmenty beczki będą miały bardzo różne rozmiary. Najmniejszy może mieć 2 cm2, a największy będzie znaczną częścią beczki. Te małe kawałki nazywamy odłamkami. Są one charakterystycznym skutkiem działania materiałów wybuchowych. Jedyna inna możliwość wytworzenia odłamków z konstrukcji lotniczych to uderzenie o sztywną przeszkodę z dużą prędkością. Sztywnej przeszkody w omawianym wypadku nie było, a 270 km/h jest niedostateczną szybkością, by powstały odłamki”.
Raport doktora Szuladzińskiego, jak już napisałam na wstępie, wyjaśnia większość wątpliwości, które towarzyszą katastrofie smoleńskiej, jak choćby słaba słyszalność eksplozji, czy niewielki pożar, a także duży rozrzut fragmentów wraku. Jak dotąd najpełniej i najdoskonalej łączy wszystkie dotychczasowe badania, i analizy autorstwa pozostałych ekspertów ZP. Czy można postawić kropkę nad „i” w sprawie wydarzeń 10 kwietnia 2010 r.? W ostatnich akapitach raportu doktor Szuladziński napisał:
„Dopóki nikt nie wystąpi z lepszą hipotezą, zgodną z okolicznościami, jest to jedyne wyjaśnienie przyczyn katastrofy”.
Martynka
Niewytłumaczalna utrata kapitałów OFE Powszechne towarzystwa emerytalne (PTE), które zarządzają otwartymi funduszami emerytalnymi (OFE) zarobiły w 2011 roku 616 milionów złotych. Ale to wcale nie efekt wyjątkowych zysków funduszy. Bo te straciły straciły nieco ponad 11 miliardów złotych. Ani jeden OFE nie zamknął roku nad kreską. Z tytułu zmniejszenia napływającej do OFE składki - PTE nie poniosły straty, gdyż automatycznie i proporcjonalne zmniejszyły sie ich zobowiązania. Jedynie nie osiągną większych konfitur, ale to, co już mają, to jest horrendalnie dużo. W wyniku bessy na giełdzie w r. 2011 - OFE utraciło około 25 mld. zł. Stracili przyszli emeryci, tylko nie PTE, a ściśle ich zarządy i rady nadzorcze, one mają swoją prowizję (3,5 % od wpływających składek) i co bardziej istotne, ale niezauważalne - do 0,05 % od wartości netto zgromadzonych kapitałów MIESIĘCZNIE, czyli np. od 230 mld. zł. razy 0,05% = 115mln. miesięcznie; rocznie 1,38 mld. zł. Ciekawa sprawa - spadek aktywów OFE na giełdzie był większy niż spadkowy indeks wszystkich notowanych na giełdzie spółek, a przecież tylko w 40 % OFE mogą uczestniczyć w grze giełdowej. Jeżeli uwzględnić jeszcze fakt, że większość aktywów OFE obligatoryjnie musi lokować w bezpiecznych papierach państwowych (przy średniej rentowności 5%), to dochodzimy do wniosku, że trzeba nadzwyczajnego talentu do bezmyślnego tracenia olbrzymich kapitałów. Żeby z posiadanych np. 250 mld. zł. kapitału uzyskać w wyniku 40 procentowego zaangażowania na giełdzie - 225 mld. Przy założeniu, że 60% jest ulokowanych w 5 procentowych obligacjach (150 mld. - daje 7, 5 mld. przyrostu kapitału), więc strata wynosiła 25 + 7,5 + 32,5 mld. zł.; 100 mld. zmalało do 67,5 mld. - zatem wytrawni gracze giełdowi skupieni w zarządach OFE uzyskali spadek kapitałów o 32,5 %. To niewyobrażalne; takiej bessy nie było nigdzie. Jedynym wytłumaczeniem jest celowa działalność, w wyniku, której - utrata kapitałów była umiejętnie zamieniana na ogromne, nieprawdopodobne w obiektywnych kategoriach - zyski innych (zaprzyjaźnionych) podmiotów giełdowych.
Sporo zdziwień Janusz40
Jadwiga Staniszkis: rząd Tuska jest najgorszym rządem w historii Polski Rząd Tuska, kolonizując własne społeczeństwo, bo wysysając jego zasoby, aż do poziomu, gdy oddolne inicjatywy rozwojowe już nie będą możliwe, jest najgorszym i najmniej kompetentnym rządem w historii Polski. Ale – paradoksalnie - model konfliktu z opozycją i „Solidarnością” oraz brak alternatywnych wizji tylko go stabilizuje! - pisze Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Zmiana sposobu definiowania, co jest główną przyczyną obecnego kryzysu, (już nie tyle brak dyscypliny finansowej, ile głębokie różnice efektywności i poziomu technologicznego realnych gospodarek w strefie euro) zasadniczo zmieniła strategię działania. Niemcy – przodująca gospodarka - aby zredukować tę lukę muszą „opuścić” niejako strefę euro. Nie w sensie waluty, ale w wymiarze realnym. Czyli zredukować swoją przewagę przez kosztowne (i z długim okresem zwrotu) inwestycje na Wschodzie, konkretnie w Rosji. Tusk wydaje się dopełniać tę nową strategię dwojako. Czyniąc z Polski zaplecze siły roboczej dla gospodarki (i ekspansji na Wschód) Niemiec. Temu może służyć zrównanie wieku emerytalnego Polski i Niemiec przy radykalnej różnicy płac. I odpaństwawiając Polskę poprzez sprzyjanie regionalizacji. W obu wypadkach to wyraz strachu Tuska przed odpowiedzialnością. I braku woli władzy, która zapobiegłaby rozpraszaniu energii i pozwoliła na optymalne wykorzystanie potencjału Polski w interesie kraju. Władza to nie „dobro skończone”, gdy zmienia się tylko jej rozmieszczenie w strukturze. To zjawisko, które pomnaża się (lub zanika) w trakcie jej sprawowania. Tuskowy totalny brak wizji rozwoju kraju (i polityki instytucjonalnej, która by go wspierała) prowadzi do zaniku władzy. Fenomen politycznej inflacji (gdy wzrost cen prawie w całości jest efektem decyzji rządu, a nie większej ilości pieniądza na rynku) niszczy szanse na rozwój. To już nie tylko wzrost cen leków, o 10%, ale kolejny szok wzrostu cen energii po zapowiedzianej deregulacji. Ta polityczna inflacja i drenaż społeczeństwa, który wraz z odsuwaniem problemów w czasie (OFE) stanowi jedyną receptę rządu na kryzys, niszczy szanse odbicia (czy nawet przetrwania) małych i średnich firm. Kombinacja efekciarskiego chodzenia na skróty (wydawanie środków unijnych np. na innowacje dla efektu księgowego, a nie stworzenie realnej synergii rozwojowej), korupcji i złych przepisów dopełnia obrazu. Co się stało z owymi 180 mld zł na drogi, gdy nie zapłacono podwykonawcom (bankructwa dotknęły już ponad 100 firm)? Rząd Tuska, kolonizując własne społeczeństwo, bo wysysając jego zasoby, aż do poziomu, gdy oddolne inicjatywy rozwojowe już nie będą możliwe, jest najgorszym i najmniej kompetentnym rządem w historii Polski. Ale – paradoksalnie - model konfliktu z opozycją i „Solidarnością” (oparty na emocjonalnych metaforach, a nie na merytorycznej precyzji) oraz brak alternatywnych wizji tylko go stabilizuje! Tusk i Sikorski wydają się wciąż liczyć na polityczną federalizację UE. Ale to już projekt mało aktualny. Dostrzeżono, że polityka nie zasypie różnic gospodarek realnych. I że globalizacja (współzawodnictwo z Azją) uderza w kraje średnich technologii, jak właśnie południe UE. A więc luka będzie się tylko pogłębiała. Per saldo liczy się tylko zdolność rozwoju. A rząd Tuska starannie ją w Polsce wydusza.
Jadwiga Staniszkis
Kownacki: Rząd celowo odrzucał pomoc ws. Smoleńska Rząd nie uznawał, że obowiązkiem i polską racją stanu jest wyjaśnienie prawdy o katastrofie smoleńskiej – mówi portalowi Stefczyk.info mecenas Bartosz Kownacki, poseł Solidarnej Polski, pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej.
Stefczyk.info: Doradca prezydenta USA Baracka Obamy zapewnił na konferencji przed szczytem NATO, że Stany wciąż deklarują chęć pomocy Polsce w sprawie śledztwa smoleńskiego. Zaznaczył, że oferta złożona zaraz po katastrofie do tej pory nie została podjęta przez polskie władze. Jak Pan ocenia tę wypowiedź? Bartosz Kownacki: Te informacje przerażają. To potwierdza po raz kolejny nieudolność albo złą wolę rządu. To kolejna zmarnowana, niewykorzystana przez Polskę szansa na wyjaśnienie przyczyn tej tragedii. Amerykańska oferta najbardziej atrakcyjna była zaraz po 10 kwietnia. Wtedy należało zabezpieczyć materiał dowodowy i przeprowadzić wiele procedur i czynności śledczych. Jak wiemy nie wykonano ich.
Obecność Amerykanów mogłaby coś zmienić? Oczywiście. Ona byłaby nie do przecenienia. Można byłoby wtedy wykonać szereg badań, których nie wykonano, można by wyłapać szybko nieprawidłowości. Należało zbadać brzozę, która miała teoretycznie doprowadzić do katastrofy, czy przeprowadzić szereg ekspertyz wraku. Dziś wielu z nich nie da się przeprowadzić. One mogłyby pomóc.
Warto dziś zwracać się do USA? Dziś ich pomoc nie ma już tej wartości, jak w kwietniu 2010 roku, ponieważ część dowodów uległa zniszczeniu. Jednak i obecnie warto z niej skorzystać. Amerykanie wciąż mogą wnieść wiele w tę sprawę.
Mówił Pan, że to odrzucenie kolejnej oferty pomocy Pamiętajmy, że rząd odrzucił ofertę pomocy polskich lekarzy, którzy chcieli przeprowadzać sekcję zwłok w Moskwie po katastrofie. Ich wiedza i umiejętności nie zostały jednak wykorzystane. Gdyby natomiast do tego doszło, nie potrzebne byłyby obecnie ekshumacje, rodziny ofiar nie musiałyby przeżywać tych dramatów, jakie je spotykają. Wtedy polscy specjaliści mogli przeprowadzić wiele potrzebnych badań. Obecnie możliwości badania ciał ofiar są mniejsze.
Na spotkaniu w Moskwie 13 kwietnia storna rosyjska przy milczącym udziale m.in. Ewy Kopacz, gen. Parulskiego i Edmunda Klicha odrzuciła pomoc kilku innych krajów, członków UE. Z czego wynikała w Pana ocenie niechęć do sięgania po pomoc? Gdybyśmy mieli do czynienia z incydentalnym przypadkiem, można by mówić o nieudolności czy niekompetencji. Jednak, jeśli sytuacja się powtarza, rząd odrzuca inne oferty pomocy, to można mieć wrażenie, że to zaplanowane działanie. Trudno znaleźć inne wytłumaczenie, skoro odrzucono tyle ofert pomocy. Z tego wytłumaczyć się powinien zarówno premier, jak i ministrowie, którzy musieli mieć świadomość o takich ofertach.
O czym świadczy fakt, że rząd nie korzystał z pomocy? Być może rząd działał celowo. Na pewno jednak te sytuacje to dowód, że rząd nie myślał w kategoriach interesu państwa polskiego. Nie uznawał, że obowiązkiem i polską racją stanu jest wyjaśnienie prawdy o katastrofie smoleńskiej. W tym procesie trzeba było korzystać z każdej pomocy, na jaką była szansa. Rząd nie myślał w ten sposób. Świadomie odrzucał oferty pomocy. Dlaczego? To każdy inteligentny człowiek może sobie odpowiedzieć sam. Rząd nie zwracając się o pomoc szkodził interesom państwa polskiego. Rozmawiał KL
Gmyz: Infoafera skalą może przerosnąć aferę FOZZ O infoaferze, jej rozmiarze oraz instytucjach państwa zamieszanych w korupcję portal Stefczyk.info rozmawia z dziennikarzem śledczym, Cezarym Gmyzem. Stefczyk.info: Opisuje Pan w „Rzeczpospolitej” aferę związaną z procesami komputeryzacji w Polsce. Na ile infoafera jest poważna? Cezary Gmyz: Infoafera to sprawa badana przez Centralne Biuro Antykorupcyjne. Ona ma zasięg ogólnopolski. Dotyczy wielu ministerstwa oraz innych instytucji. Rynek informatyczny, rynek zamówień publicznych na systemy informatyczne, software i hardware, jest głęboko chory. Rządzą nim nieprzejrzyste mechanizmy. Udziela się zamówień z wolnej ręki, nie dba się o przekazywanie kluczy i praw autorskich do oprogramowania. Wreszcie często dochodzi do zawyżania kontraktów i usług. Płacimy za to wszyscy. Ta sprawa ma wiele aspektów.
Jakiś konkretny przykład? Ostatnio głośno był o sprawie nowych dowodów osobistych. Projekt upadł właśnie z powodu infoafery. Podobnie zakończyła się sprawa dostarczania systemów informacyjnych dla policji. Wszyscy obywatele cierpią na tym, że tej sprawy nie udało się zrealizować. W tej sprawie mamy jedno wielkie bagno, jedną wielką stajnie augiasza, którą ktoś musi wyczyścić. To, bowiem stanowi zagrożenie dla budżetu i finansów państwa. Już w tej chwili, w lutym wstrzymano Polsce około 1 miliarda złotych na projekty informatyczne właśnie ze względu na aferę, nadużycia i patologie. Natomiast CBA jest na razie na początku drogi. Dotychczasowa nasza wiedza jest już przerażająca, ale to, co Biuro chce udokumentować w sądzie, jest znacznie poważniejsze.
Dlaczego? Jawi się to, jako system zorganizowanej korupcji, w której brały udział wszystkie największe firmy komputerowe, działające w Polsce, niemal wszystkie ministerstwa, agencje rządowe, firmy zajmujące się dostarczaniem energii, banki itd. Te wszystkie patologie później odbijają się na naszych kieszeniach, ponieważ wpływają na wysokość rachunków i kosztów obsługi. Z jednej strony doi się państwo w ten sposób, ale również doi się obywateli.
CBA zajmuje się tym samo, ponieważ – jak tłumaczą agenci Biura – boi się, że inne służby mogą być zamieszane w tę aferę. O czym to świadczy?
To świadczy o tym, że w ten proceder zamieszani byli ludzie ze szczytów Komendy Głównej Policji oraz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Centrum Projektów Informatycznych podlegało MSWiA. To są szczyty władz. Stworzenie tak wielkiego mechanizmu korupcyjnego wymaga przyzwolenia na szczytach państwa oraz służb specjalnych. Z informacji, które obecnie gromadzę, wynika, że jedna ze służb specjalnych i związani z nią ludzie odgrywali kluczową rolę w przetargach informatycznych i brali udział w procederze korupcyjnym, sterując nim poniekąd.
O jakiej skali nieprawidłowości mówimy? W mojej ocenie to może być afera porównywalna z aferą FOZZ. Być może skala jest nawet większa. Rozmiar korupcji przy tej okazji jest gigantyczny. Obecnie największa łapówka, jaką udowodniono, wynosi pięć milionów złotych. Jeśli popatrzymy na bardzo szybko rosnące koszty informatyzacji rozmaitych instytucji, to wszystko zaczyna być niebezpieczne. Rozmawiał saż
Troche informacji o agenturze w Polonii Kiszczak, skazany kryminalista za Stan Wojenny.. Moze to Panstwa zainteresuje. Przesylam kilka linkow dotyczacych penetracji Polonii USA przez sluzby PRL za posrednictwem ich lokalnych donosicielii innych agentow. Materialy te pomagaja sobie zdac sprawe z tego, jak to realnie funkcjonowalo i o zgrozo, nadal byc moze funcjonuje. Dr Ciesielczyk zajal sie tematem Polonii w USA, ale mozna sobie wyobrazic, ze sytuacja w organizacjach polonijnych tu w Kanadzie jest analogiczna, badz nawet gorsza ze wzgledu na wiekszy liberalizm prawa w tym kraju w porownianiu do prawa i funkcji administracji USA. Dawna agentura wciaz tu jest. Byc moze niektorzy, jak Waclaw Sikora z USA uwazani sa za zasluzonych sprawie wolnosci dzialaczy. Wydaje sie nawet, ze ludzie ci dzialaja ostatnio w sposob jakby bardziej skoordynowany, mimo tego, co mowil Dr Ciesielczyk, ze oni o sobie nie wiedza/nie wiedzieli. Moze wtedy nie widzieli, ale dzis, po latach zapewne juz wiedza, znaja sie i wciaz gotowi sa odpowiedziec na wezwanie "firmy". Dlatego w kontekscie ostatnich dokonan Tuska i Radka (ps. zdradek) w stosunku do Polonii, odbierajacych pieniadze polonijne Senatowi i przekazujacych je MSZ (konsulatom i ambasadom) mozna sie zastanawiac, czy rezim nie przypuszcza wlasnie generalnej ofensywy (i to za nasze pieniadze) na ostatnie niezalezne przyczulki wolnej Polonii. Dlatego badzmy ostrozni, ale robmy swoje ze zdwojona moca, takze po to, aby nie ulatwiac im roboty. I jeszcze jedno. Dr Ciesielczyk w pewnym momencie mowi o tym, ze wsrod innych nacji mozliwa jest wspolpraca w kwestiach waznych, mimo osobistych roznic, a u nas nie i dodaje ze to jest nasza, polska specyfika. Zapewne ma duzo racji. Jednak czy nie jest tez i tak, ze niemoznosc podjecia wspolpracy jest w duzej mierze sztucznie podsycana przez tych wlasnie ww. osobnikow, ktorzy piastujac funkcje polonijne stamtad sieja zamet? Tak czy owak, nie warto sie bac, tylko zdac sobie sprawe, w jakich realiach zyjemy i dzialamy i dalej robic swoje. Dobrzy ludzie po efektach pracy beda nas oceniac, ale ich tez. Pozdrawiam serdecznie, Marek
Wywiad z Dr Markiem Ciesielczykiem w tygodniku NASZA POLSKA
http://www.prawdemowiac.pl/index.php/newsreader/items/343.html
(Prosze kliknac myszka na tej malej kopi artykulu, aby go powiekszyc.) Dr Ciesielczyk w TVP Polonia ujawnia nazwiska esbeków
http://www.myspace.com/video/vid/52245621
“Są to fragmenty audycji "Tydzień Polski", zaprezentowanej przez TVP Polonia 11 lutego 2009 o godz.21:20, która przedstawia wykład dr.Ciesielczyka w Chicago, w czasie którego przedstawił dokumenty obrazujące współpracę z SB znanego działacza polonijnego Wojciecha Wierzewskiego KO "tower" oraz szefa Solidarności w Małopolsce, Wacława Sikory - TW "Return". Wierzewski uważany był przez niektórych za "polskiego patriotę". Faktycznie donosił na kolegów za kilka butelek alkoholu. Sikora otrzymał prawo pobytu w USA jako "bohater" internowany w PRL. W rzeczywistości był TW SB”.
Dr Marek Ciesielczyk ujawnia nazwiska polonijnych esbeków - część 1
http://www.youtube.com/watch?v=E4GQC5q8sXc
Pod przewrotnym tytulem "Kogo i dlaczego broni Sławomir Cenckiewicz?" jest ciekawy material pokazujacy prowokatora w akcji. To ten, o ktorym wspomina Dr Ciesielczyk.
Instrukcja ge SB Czesława Kiszczaka O deintegracji Polonii ... z lutego 1989 roku
"... Nasze służby dyplomatyczne na całym świecie mogą i MUSZĄ inicjować powstawanie rożnych NOWYCH stowarzyszeń, organizacji oraz klubów w środowiskach polonijnych na całym świecie, aby ZDEINTEGROWAĆ te organizacje, które istnieją. Tylko nowo utworzone z NASZĄ pomocą i przy NASZEJ współpracy organizacje, stowarzyszenia czy kluby bedą NAS popierać. Te stare organizacje polonijne pod tymi zarzadami, jakie są teraz, nigdy z NAMI nie będą współpracować. NASI ludzie za granica mają od dzisiaj zadanie glębiej niż poprzedno INFLIRTROWAĆ istniejące gremia kierownicze tych starych organizacji polonijnych na wszystkich szczeblach, a zwłaszcza na szczeblach centralnych. Nasze służby dyplomatyczne razem z NASZYMI ludzmi muszą zapewnić OPERACYJNE możliwości oddzialywania na te stare organizacje, kreowania ich dzialalności i kierowania ich polityka, tak, aby NAS wspierały. Te stare organizacje muszą być przez NAS operacyjnie OPANOWANE, a jak się to nie uda to je ZBANKRUTUJEMY...” Gen. Kiszczak
Podsumowanie prac Zespołu ds. zbadania katastrofy smoleńskiej Zespół parlamentarny ds. zbadania katastrofy smoleńskiej wydał bilans ze swoich dwuletnich prac. Publikujemy podsumowanie prac zespołu.
Zespół Parlamentarny ds. Badania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z dnia 10 kwietnia 2010 r. w ramach prac prowadzonych od 8 lipca 2010 r. do dnia dzisiejszego przez uczestniczących w działalności Zespołu posłów Sejmu VI i VII kadencji oraz senatorów Senatu VII i VIII kadencji, przy udziale przedstawicieli rodzin ofiar katastrofy oraz specjalistów różnych dziedzin wiedzy; na podstawie wysłuchań świadków i specjalistów prowadzonych w gmachach Sejmu, Senatu i Parlamentu Europejskiego; innych prac własnych Zespołu w tym rekonstrukcji samolotu TU 154 M na podstawie zdjęć z miejsca tragedii; prac niektórych komisji Sejmu i Senatu; analiz raportów Najwyższej Izby Kontroli; przedstawionych Zespołowi ekspertyz zewnętrznych a także własnych i przekazanych Zespołowi analiz raportów, dokumentów i oświadczeń ogłaszanych przez prokuraturę, Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego oraz inne krajowe i zagraniczne instytucje i organa władzy państwowej, w tym ekspertyzę Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna; w oparciu o liczne świadectwa osób, które słyszały ( a czasem także widziały) przebieg wydarzeń ostatnich sekund lotu TU 154 M nr 101. Szczególnie wstrząsającym i wiarygodnym świadectwem jest relacja z nagrania telefonicznego jednego z pasażerów TU 154 umożliwiająca odtworzenie wydarzeń ostatnich 3 sekund lotu:
1. Zespół Parlamentarny udowodnił niezgodność z prawdą najważniejszych tez przedstawionych, jako kluczowe ustalenia rosyjskiego raportu MAK i w większości przypadków powtórzonych, jako kluczowe ustalenia raportu KBWLLP (tzw. komisji Millera, działającej pod bezpośrednim nadzorem premiera D. Tuska), a dotyczących przebiegu i przyczyn katastrofy. W szczególności Zespół ustalił, że ani polscy eksperci ani eksperci Unii Europejskiej i USA nie zostali dopuszczeni do badania wraku samolotu a przede wszystkim nie badali nigdy lewego skrzydła, którego złamanie przez brzozę przedstawiono, jako przyczynę upadku i katastrofy samolotu. Nie badano też nigdy brzozy. Do dzisiaj Minister Jerzy Miller i KBWLLP nie wyjaśnili, na jakiej podstawie stwierdzono, iż do tragedii doszło na skutek złamania skrzydła o brzozę.
Zespół ustalił także, że nieprawdziwe i gołosłowne są tezy:
- o rzekomych naciskach wywieranych przez Prezydenta RP ś.p. Lecha Kaczyńskiego na załogę samolotu,
- o rzekomych naciskach wywieranych przez Dowódcę Sił Powietrznych ś.p. gen. Andrzeja Błasika na załogę samolotu,
- o rzekomej obecności ś.p. gen. Andrzeja Błasika w kokpicie samolotu,
- o rzekomym podchodzeniu przez załogę samolotu do lądowania (w rzeczywistości załoga wykonywała manewr odchodzenia),
- o rzekomym złamaniu lewego skrzydła Tu-154M nr 101 przez brzozę,
-o rzekomych błędach pilotów mających być przyczyną katastrofy TU-154 M nr 101,
-o rzekomym upadku w pozycji odwróconej całego samolotu, gdy w rzeczywistości dotyczy to jedynie części środkowej i tylnej a część przednia upadła kołami do dołu.
2. Badania, eksperymenty i prace rekonstrukcyjne (m.in. odtworzenie kształtu samolotu na podstawie zdjęć z miejsca katastrofy) prowadzone przez ekspertów technicznych Zespołu pozwoliły ustalić, ujawnić i sprecyzować szereg faktów i okoliczności towarzyszących katastrofie, dzięki czemu mogli oni sformułować najbardziej prawdopodobną hipotezę wyjaśniającą przyczyny i przebieg katastrofy.
(A) Ustalenia Zespołu prof. Kazimierza Nowaczyka (fizyka, wykładowcy University of Maryland), który badał zapisy zainstalowanych na Tu-154M amerykańskich urządzeń FMS (komputera pokładowego) i TAWS (systemu ostrzegania o zbliżaniu się do ziemi):
- na podstawie danych zawartych w systemach nawigacyjnych TAWS i FMS odczytanych przez zespoły ekspertów producenta Universal Avionics System w Redmont USA, Zespół prof. Nowaczyka ustalił trajektorię pionową TU 154 M w ostatnich sekundach przed katastrofą. Z danych tych wynika, że samolot TU 154 M nigdy nie zszedł poniżej 20 metrów nad poziomem pasa lądowania a katastrofa rozpoczęła się, gdy samolot odchodził na drugi krąg i wzniósł się do wysokości ok. 36 m n.p.p. Tak, więc samolot nigdy nie uderzył w brzozę.
- po minięciu rejonu brzozy, rzekome zderzenie, z którą wskazano w raportach MAK i KBWLLP, jako bezpośrednią przyczynę sprawczą katastrofy, Tu-154M nr 101 leciał bez zmiany podstawowych parametrów trajektorii z kierunkiem magnetycznym 260,1 st., co najmniej do punktu odległego o 714 m od progu pasa gdzie nastąpiły dwa wstrząsy, po czym zanikło zasilanie elektryczne i zamrożony został komputer pokładowy samolotu FMS odnotowując wysokość oraz długość i szerokość geograficzną tego zdarzenia.
- bezpośrednią przyczyną katastrofy były wspomniane wyżej dwa silne wstrząsy, których źródłem nie był mechanizm samolotu. Fakt wystąpienia wstrząsów i ich skalę Zespół prof. Nowaczyka ustalił na podstawie danych pochodzących z rejestratora parametrów lotu.
(B) Ustalenia przedstawione przez prof. Wiesława Biniendę (inżyniera współpracującego z NASA i Federal Aviation Administration członka licznych amerykańskich Grup Ekspertów ds. Badań Katastrof Lotniczych, dziekana Wydziału Inżynierii University of Akron w Ohio), a wynikające z przeprowadzonych przez niego eksperymentów, analiz i wyliczeń, w tym z przeprowadzonych za pomocą programu LsDyna3D na maszynach cyfrowych z równoległymi procesorami najnowszej generacji symulacji metodą iteracyjnych przybliżeń dynamicznych różnych możliwych wariantów uderzenia lewego skrzydła
T-154M (w odległości od 3 do 7 metrów od końca skrzydła) w drzewo o średnicy 40 cm (na wysokości od 5 do 6 metrów nad ziemią):
- skrzydło Tu-154M lecącego z taką prędkością jak w dniu 10 kwietnia 2010 r. nie mogłoby zostać złamane przez drzewo o parametrach takich jak brzoza, zderzenie, z którą wskazano w raportach MAK i KBWLLP, jako bezpośrednią przyczynę sprawczą katastrofy,
- skrzydło przecina drzewo o parametrach ww. brzozy niezależnie od wysokości uderzenia, orientacji samolotu i odległości miejsca uderzenia od końca skrzydła,
- uderzenie w drzewo powoduje jedynie uszkodzenie krawędzi natarcia skrzydła, ale nie pogarsza istotnie ani właściwości nośnych skrzydła, ani stabilności samolotu, który w takiej kolizji mógłby utracić jedynie niewielkie fragmenty krawędzi natarcia skrzydła,
- 10 kwietnia 2010 r. skrzydło samolotu Tu-154M nr 101 nie zostało złamane o brzozę rosnącą na podejściu do lotniska Smoleńsk-Siewiernyj, a stwierdzona destrukcja lewego skrzydła samolotu miała inne przyczyny.
- tak więc samolot TU 154 M nr 101 nie uderzył w brzozę i nie złamał o nią skrzydła. Uderzenie w brzozę nie mogło więc stać się przyczyną odwrócenia się, upadku i katastrofy samolotu oraz śmierci wszystkich pasażerów. Ta teza raportu MAK i KBWLLP została wykluczona także przez analizę trajektorii lotu jak i przez analizę ekspertyzy Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna z Krakowa.
(C) Ustalenia dr inż. Grzegorza Szuladzińskiego [Gregory Szuladzinskiego] z Analytical Service Ply Ltd. w Australii, specjalisty w dziedzinach dynamiki konstrukcji, procesów rozpadu, odkształceń i wibracji w inżynierii lądowej, transporcie i technice wojskowej:
- najprawdopodobniejszą przyczyną katastrofy były dwie eksplozje następujące w krótkich odstępach czasu jedna po drugiej. Do eksplozji doszło w pobliżu miejsca, w którym system TAWS odnotował 'landing event' i wysokość 36 metrów nad poziomem pasa lądowania (tzw. TAWS 38) co dokładnie odpowiada dwóm wstrząsom odnotowanym przez rejestrator parametrów lotu.
- jedna z eksplozji miała miejsce mniej więcej w połowie długości lewego skrzydła; spowodowała wielkie lokalne zniszczenia, w efekcie rozdzielając skrzydło na dwie części. Efektem wtórnym tej eksplozji było naruszenie więzów miedzy przednią częścią kadłuba a resztą statku powietrznego.
- druga eksplozja, wewnątrz kadłuba, spowodowała jego gruntowne zniszczenie i rozczłonkowanie oraz odnotowane przez przyrządy gwałtowne przyspieszenie pionowe skierowane w dół,czego bezpośrednim skutkiem był rozpad kadłuba samolotu początkowo na dwie główne części. Część przednia kadłuba (następnie rozczłonkowana na kokpit i salonki) upadła w pozycji „normalnej”, a główna część samolotu (osobno centropłat rozbity na dwie części, kadłub i ogon) w pozycji „odwróconej” . Świadectwem wielkiej siły tej eksplozji jest kształt głównej części kadłuba, który spadł na ziemię w pozycji odwróconej z wywiniętymi na zewnątrz burtami samolotu.
- charakter zniszczeń Tu-154M nr 101, w tym znaczne rozrzucenie jego szczątków na obszarze ponad 1 hektara (duża ilość kilkucentymetrowej wielkości fragmentów) wyklucza, by doszło jedynie do awaryjnego lądowania (lub upadku), gdyż żadne awaryjne lądowanie (lub upadek) samolotu tego typu w terenie zadrzewionym, niezależnie od tego jak nieudane i pod jakim kątem, nie mogłoby spowodować aż takiego rozczłonkowania konstrukcji, jakie zostało udokumentowane; także śmierć wszystkich członków załogi i pasażerów czyni wersję niepoprzedzonego wybuchem awaryjnego lądowania (lub upadku) znacznie mniej prawdopodobną; podobną skalę zniszczeń konstrukcji samolotu mógłby wywołać wybuch naziemny, lecz nie wyjaśniałoby to ani braku śladów takiego wybuchu na ziemi i drzewach, ani obrotu głównej części kadłuba wokół jego osi podłużnej i odmiennego usytuowania szczątków dwu części kadłuba (przedniej w pozycji „normalnej”, a głównej w pozycji „odwróconej”).
(D).Zespół przeanalizował także rekonstrukcję samolotu wykonaną na podstawie zdjęć części widocznych na miejscu katastrofy i zanalizował relacje świadków katastrofy. Materiały te pozwoliły w szczególności ustalić charakter rozpadu lewego skrzydła, charakter i naturę zniszczeń głównej części kadłuba, zniszczenia i położenie kokpitu oraz przedniej części kadłuba, obszar katastrofy i charakter zniszczeń drzew i roślinności. Istotnym uzupełnieniem prezentowanych tez była analiza relacji świadków naocznych. Zbadano 17 relacji, z których większość wskazuje na eksplozje poprzedzające ustanie pracy silników i upadek samolotu. Dla Zespołu szczególne znaczenie ma relacja polskiego pilota obecnego na lotnisku w chwili katastrofy: „Po dodaniu obrotów, po upływie kilku sekund usłyszałem głośne trzaski, huki i detonacje. Do tego doszedł milknący dźwięk pracującego silnika, a następnie nastała cisza.”
3. Analizując działania Prezesa Rady Ministrów RP Donalda Tuska, podległych mu konstytucyjnych ministrów, organów administracji rządowej oraz innych instytucji, Zespół Parlamentarny wskazał, że w trakcie organizowania wizyty Prezydenta RP i podczas lotu do Smoleńska doszło do bezprawnych działań na szkodę Głowy Państwa i interesu RP. W szczególności:
- Remont kapitalny Tu-154M nr 101 zorganizowano i przeprowadzono w sposób urągający zasadom bezpieczeństwa, a odpowiedzialny za to Minister Obrony Narodowej Bogdan Klich nie dopełnił ciążących na nim obowiązków. Liczne awarie występujące po zakończeniu remontu wskazują na rażące niedopełnienie obowiązków przez osoby odpowiedzialne za przygotowanie tego statku powietrznego.
- Miesiąc przed katastrofą Minister Klich w decyzji nr 40 stwierdził, że flota lotnicza 36 SPLT nie daje gwarancji bezpieczeństwa realizacji zadań transportu najważniejszych osób w państwie a mimo to dopuścił do wyznaczenia samolotu 36 SPLT do lotu w dniu 10 kwietnia 2010 r.
- Premier D. Tusk, jako zwierzchnik służb specjalnych nie dopełnił obowiązku zapewnienia Prezydentowi RP ochrony kontrwywiadowczej podczas wizyty i w okresie przygotowań do niej.
- Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji Jerzy Miller i podległe mu Biuro Ochrony Rządu nie dopełnili obowiązku zorganizowania ochrony Prezydenta RP a w szczególności dokonania rekonesansu lotniska Siewiernyj oraz obecności funkcjonariuszy na miejscu w chwili przewidywanego lądowania Prezydenta RP. Obciąża ich powierzenie rosyjskiej Federalnej Służbie Ochrony FR ochrony Prezydenta RP na lotnisku w Smoleńsku i w drodze do Katynia – bez zapewnienia stronie polskiej koordynacji działań. W konsekwencji nie uprzedzono Prezydenta i pilotów o zagrożeniach a zwłaszcza o stanie lotniska i o braku kolumny z samochodem prezydenckim.
- Rząd D. Tuska od jesieni 2009 r. współdziałał z rządem Federacji Rosyjskiej przeciwko Prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu w celu rozdzielenia rocznicowych uroczystości katyńskich poprzez zorganizowanie odrębnego spotkania premiera D. Tuska z W. Putinem w Katyniu w dn. 7 kwietnia 2010 r., co przyczyniło się do tragedii smoleńskiej, a za co odpowiedzialność ponoszą Rządy obu państw.
- Współdziałanie Ministerstwa Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego ze stroną rosyjską prowadziło do odwoływania wizyt przygotowawczych, w związku, z czym przedstawiciele Kancelarii Prezydenta RP nie mogli skontrolować stanu lotniska w Smoleńsku. MSZ wiedziało, że lotnisko w Smoleńsku nie jest przygotowane na zaplanowane na 10 kwietnia 2010 r. lądowaniu samolotu z Prezydentem RP na pokładzie i oceniało, że to nieprzygotowanie jest kwestią fundamentalną. Mimo to zaniechano przeprowadzenia niezbędnych czynności i ustaleń. MSZ świadomie współdziałało ze stroną rosyjską w takim organizowaniu wizyty Prezydenta RP, by była ona gorzej przygotowana i gorzej zabezpieczona niż spotkanie premiera D. Tuska z W. Putinem. MSZ świadomie opóźniało oficjalne powiadomienie strony rosyjskiej o wizycie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w dniu 10 kwietnia 2010 r. i nie zapewniło wizycie Głowy Państwa odpowiedniego statusu dyplomatycznego. Zaakceptowano stanowisko MSZ FR, że strona rosyjska nie będzie zajmowała się wizytą Prezydenta RP w dn. 10 kwietnia, a lot premiera D. Tuska w dn. 7 kwietnia zostanie skoordynowany z lotem premiera W. Putina.
- Ministerstwo Obrony Narodowej i polski ataszat wojskowy w Moskwie oraz właściwe służby rosyjskie całkowicie zlekceważyły swoje obowiązki dostarczenia załodze Tu-154M nr 101 w dniu 10 kwietnia 2010 r. informacji o zagrożeniu meteorologicznym.
4. Analizując działania strony rosyjskiej Zespół przede wszystkim wskazuje na złamanie ustaleń wynikających z Porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 r. zobowiązujących stronę rosyjską do właściwego przygotowania lotniska, służb nawigacyjnych i radiolokacyjnych a także zapewnienia właściwej informacji meteorologicznej. Dla przebiegu wydarzeń kluczowe znaczenie miało:
- nie zamknięcie lotniska w Smoleńsku mimo pogarszającej się pogody, która uniemożliwiła lądowanie samolotu IŁ 76 na godzinę przed katastrofą. Zamknięcie lotniska w takiej sytuacji nakazują rosyjskie przepisy.
-odmowa wskazania załodze Tu-154M nr 101 lotniska zapasowego mimo pogorszenia się warunków meteorologicznych i mimo wielokrotnych próśb w tej sprawie ze strony kontrolerów z wieży w Smoleńsku.
-polecenie sprowadzenia samolotu TU 154 M do lądowania oraz wydanie zgody na lądowanie ('pas wolny'),
-systematyczne w ostatnich sekundach lotu podawanie fałszywych informacji przez kontrolerów z wierzy w Smoleńsku, co do wysokości samolotu i odległości od osi pasa(ścieżka i kurs),
-odpowiedzialność za sprowadzenie zagrożenia na Tu-154M nr 101 nad Smoleńskiem ponoszą przede wszystkim najwyższe czynniki rosyjskie, które poleciły sprowadzanie polskiego samolotu, nie zgodziły się na wskazanie lotniska zapasowego i nie wydały rozkazu zamknięcia lotniska. Nie ustalono do dzisiaj na czyje polecenie kontrolerzy z wieży w Smoleńsku wprowadzali polskich pilotów w błąd podając fałszywe informacje, co do wysokości i odległości od pasa lotniska. Nie ustalono też, jaka naturę miały eksplozje, które doprowadziły do katastrofy i kto bezpośrednio jest za nie odpowiedzialny.
5. Zespół Parlamentarny wskazał, że również po katastrofie doszło do działań na szkodę interesu RP, nierzadko sprzecznych nawet z Konstytucją RP. W szczególności:
- Rząd D. Tuska przystał na to, że Rosjanie zaniechali ratowania ofiar, bez zbadania sytuacji założywszy, że nikt nie przeżył.
- Minister R. Sikorski winny jest zaniechania zabezpieczenia eksterytorialności wraku, przez co doprowadził do zagrożenia bezpieczeństwa państwa poprzez umożliwienie przejęcia przez obce mocarstwo informacji ważnych dla bezpieczeństwa państwa polskiego. Minister Sikorski winny jest także upowszechniania fałszywych informacji, co do przyczyn katastrofy przez bezpodstawne obciążanie nimi polskich pilotów. Minister Sikorski nie dopełnił też ciążących na nim obowiązków przez -ukrywanie dowodów w postaci rozmów m.in. z Centrum Operacyjnym -zaniechanie niezbędnych działań na rzecz właściwego trybu badania przyczyn katastrofy oraz odzyskania dowodów pozwalających ustalić prawdziwe przyczyny katastrofy.
- Marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski przejął władzę na podstawie stanowiska prezydenta FR Dmitrija Miedwiediewa i nie czekając na dowody śmierci Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, co było złamaniem Konstytucji RP.
Premier Donald Tusk oddał postępowanie wyjaśniające w ręce rządu rosyjskiego zgadzając się na to by w miejsce porozumienia z 1993 r. regulowane ono było zarządzeniem Władimira Putina z 13 kwietnia 2010 r. , gdzie wskazano załącznik 13 do Konwencji Chicagowskiej jako tryb pracy Komisji. Premier Donald Tusk winny jest zaniechania starań o zwrot Polsce dowodów w postaci wraku, czarnych skrzynek, telefonu satelitarnego i innych rzeczy przetrzymywanych przez Federacje Rosyjską.
- Rząd Donalda Tuska winny jest także wywierania presji na prokuraturę celem odmowy dopuszczenia do sekcji zwłok ekspertów zagranicznych przybranych przez rodziny, co jest działaniem bez precedensu w dziejach państw cywilizowanych.
- Prokurator NPW Krzysztof Parulski winny jest zaniechania zabezpieczenia i zbadania miejsca katastrofy a w szczególności ciał ofiar, dokonania sekcji zwłok w obecności polskich prokuratorów i patologów a także zaniechania zbadania ciał ofiar po ich powrocie do Polski, przez co mogło dojść do utraty ważnych dowodów w sprawie.
- Strona rosyjska oraz rząd D. Tuska utrudniały prowadzenie polskich postępowań wyjaśniających przyczyny i okoliczności katastrofy. Było to skutkiem rezygnacji Premiera Tuska ze stosowania polsko-rosyjskiego porozumienia z 1993 roku i oddania postępowania stronie rosyjskiej. Decyzja ta obciąża D. Tuska, jako działanie na szkodę RP i stanowi delikt konstytucyjny. Wszelką dostępną pomoc w badaniu tragedii proponowały Stany Zjednoczone, lecz strona polska nie skorzystała z tej oferty. Również eksperci Unii Europejskiej zgłaszali gotowość pomocy, ale rosyjscy i polscy decydenci odrzucili te propozycje podczas posiedzenia Komisji Putina w Moskwie 13 kwietnia 2010 r.
- Minister Bogdan Klich oraz akredytowany płk. Edmund Klich winni są działania na szkodę śledztwa i bezpieczeństwa RP poprzez ukrycie raportu polskich ekspertów sporządzonego w dniu 15 kwietnia i przekazanego do władz RP a stwierdzającego, że „za katastrofę odpowiedzialność ponosi strona rosyjska”.
- Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji Jerzy Miller utrudniał prowadzenie polskich postępowań wyjaśniających, podpisując 31 maja 2010 r. w imie\niu rząd Donalda Tuska polsko-rosyjskie memorandum pozostawiające w rosyjskich rękach kluczowe dowody (będące własnością RP „czarne skrzynki”) i składając niezgodne z prawdą zapewnienia o zgodności z oryginałem przekazanych polskim badaczom kopii nagrań z rejestratora głosów w kokpicie.
- Polska opinia publiczna i Sejm RP były systematycznie dezinformowane przez stronę rosyjską i rząd D. Tuska w najistotniejszych kwestiach dotyczących katastrofy oraz badania jej przyczyn i okoliczności. Takie postępowanie wskazuje na w pełni świadome współdziałania przedstawicieli rządu D. Tuska z władzami Federacji Rosyjskiej na szkodę polskiego śledztwa w celu uniemożliwienia dojścia do prawdy. Ponadto przedstawiciele rządu ponoszą odpowiedzialność za brak odpowiedniej reakcji na rosyjską kampanię oczerniającą ofiary katastrofy: w żaden sposób nie przeciwdziałali oni rozpowszechnianiu kłamliwych stwierdzeń na temat m.in. dowódcy Sił Powietrznych RP gen. Andrzeja Błasika.
6. Zespół Parlamentarny skierował do prokuratury 20 pism zawiadamiających o podejrzeniu popełnienia przestępstw przez osoby takie jak m.in. gen. Marian Janicki, Edmund Klich, Jerzy Miller i Radosław Sikorski, Bogdan Klich, z których prokuratura:
- 15 umorzyła lub odrzuciła a pozostałe nadal rozpatruje.
6. Zespół Parlamentarny wspierał rodziny ofiar katastrofy poprzez m.in.:
- interweniowanie w sprawie zaproszonego przez rodziny amerykańskiego specjalisty prof. Michaela Badena, niedopuszczanego przez prokuraturę i przedstawicieli rządu do udziału lub asystowaniu przy badaniu ekshumowanych ciał ofiar ś.p. Przemysława Gosiewskiego i ś.p. Janusza Kurtyki,
- dementowanie kłamstw szkalujących ś.p. gen. Andrzeja Błasika, członków załogi samolotu Tu-154M nr 101 oraz Prezydenta RP ś. p. Lecha Kaczyńskiego,
- stałą współpracę z pełnomocnikami rodzin.
7. W trakcie blisko 200 posiedzeń w salach Sejmu, Senatu lub Parlamentu Europejskiego przeprowadził około 80 w większości publicznych wysłuchań:
- świadków wydarzeń (w tym pierwszych polskich świadków obecnych 10 kwietnia 2010 r. na miejscu katastrofy),
- ekspertów w zakresie prawa (w tym prawa międzynarodowego i prawa lotniczego), bezpieczeństwa (w tym ochrony VIP-ów), nawigacji lotniczej i innych pomocnych w badanej sprawie dziedzin wiedzy lub umiejętności,
- przedstawicieli rodzin ofiar katastrofy i ich pełnomocników,
- trzeba tu odnotować, że jedynie przedstawiciele rządu Donalda Tuska, którzy po katastrofie kierowali pracami podległych sobie urzędów państwowych, a niekiedy także uczestniczyli w przygotowywaniu wizyty 10 kwietnia 2010 r., nie przyjęli zaproszeń na posiedzenia Zespołu połączone z ich wysłuchaniem.
Ponadto Zespół zorganizował około 150 konferencji prasowych, w trakcie, których udostępniano przedstawicielom mediów dokumenty, raporty, prezentacje, ustalenia i oceny Zespołu oraz pisma kierowane do rządu RP i Prokuratury.
8. Zespół Parlamentarny udostępniał opinii publicznej wyniki swoich badań także poprzez przygotowanie i przedstawienie m.in.:
- „Białej Księgi smoleńskiej tragedii”,
- wirtualnej wizualizacji obrazującej miejsce katastrofy,
- prezentacji raportów z wyników badań ekspertów Zespołu: prof. Wiesława Biniendy (Ohio, USA), prof. Kazimierza Nowaczyka (Maryland, USA) i dr. inż. Gregory Szuladzinskiego (Australia), pokazanych w trakcie publicznych wysłuchań na posiedzeniach Zespołu za pomocą telemostów łączących Polskę z USA i Australii oraz podczas publicznych wysłuchań w Parlamencie Europejskim,
- publicznych wysłuchań na posiedzeniach Zespołu w gmachu Sejmu RP z udziałem nie tylko świadków wydarzeń, ale także uznanych badaczy m.in. prof. Marka Żylicza, członka KBWLLP, znawcy zagadnień prawa lotniczego międzynarodowego oraz prof. Michaela Badena z USA, światowej sławy patologa sądowego.
9. Zespół Parlamentarny zabiegał u umiędzynarodowienie badań przyczyn i przebiegu katastrofy smoleńskiej poprzez m.in.:
- spotkania i rozmowy na temat powołania międzynarodowej komisji smoleńskiej z politykami zagranicznymi, w tym zwłaszcza z przedstawicielami władz Unii Europejskiej i NATO, kongresmanami i senatorami USA oraz politykami krajów europejskich,
- działania na rzecz powołania międzynarodowej komisji poprzez wsparcie inicjatywy obywatelskiej w wyniku której zebrano blisko 500 000 podpisów na rzecz powołania takiej Komisji. Podpisy te zostały przekazane Przewodniczącej Komisji Spraw Zagranicznych Kongresu USA. W celu powołania tej Komisji podjęto współpracę z licznymi organizacjami polonijnymi w tym z Kongresem Polonii Kanadyjskiej, Związkiem Narodowym Polskim oraz z licznymi organizacjami stanowymi Kongresu Polonii Amerykańskiej,
- wspieranie rodzin ofiar i stowarzyszeń zabiegających o upamiętnienie ofiar katastrofy, kierujących dotyczące tej sprawy pisma i memoranda do Organizacji Międzynarodowego Lotnictw Cywilnego (ICAO), Parlamentu Europejskiego oraz innych podmiotów zagranicznych,
- przetłumaczenie na język angielski i upowszechnienie w internecie „Białej Księgi smoleńskiej tragedii”,
- uczestniczenie i współorganizowanie dwu przeprowadzonych w Parlamencie Europejskim pod patronatem grupy parlamentarnej Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (EKR) publicznych wysłuchań poświęconych katastrofie smoleńskiej i ustaleniom Zespołu.
Zespół Parlamentarny Ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z dnia 10 kwietnia 2010 r. Antoni Macierewicz - Przewodniczący
Na Wenus też potrzeba Austriaków Wbrew temu, co głosi strona Projektu Wenus na temat gospodarki opartej na zasobach, druga wojna światowa nie pokazała pełni ludzkich zdolności produkcyjnych, lecz ujawniła jak stosunki międzyludzkie marnują bogactwo i łamią prawa własności. W trakcie mojej wyprawy na Haiti wdałem się z pozostałymi wolontariuszami w dyskusję o kryzysie ekonomicznym. Szło mi całkiem nieźle — wszyscy zgadzaliśmy się, że bogaci bankierzy inwestycyjni nie zasługują na pomoc z kieszeni podatnika. Niestety, moje nadzieje rozpłynęły się, gdy jeden z bardziej elokwentnych uczestników nagle stwierdził, że problemem jest kapitalizm i jedynie „gospodarka oparta na zasobach” mogłaby wybawić nasz świat od rzadkości. Ten pomysł ma najwyraźniej coraz więcej zwolenników, vide popularność „Projektu Wenus”, którego wspaniały opis przysłał mi jeden z czytelników. Ludzie zaangażowani w ów projekt wprawdzie robią wszystko, co w ich mocy, by wyeliminować niesprawiedliwość na świecie, ale niestety zupełnie nie znają się na ekonomii. W poniższym artykule przedstawię niektóre poważniejsze luki w ich planie. Według strony internetowej tegoż projektu:
Projekt Wenus to organizacja, która opracowała możliwy do zrealizowania plan wdrożenia społecznych zmian, mających na celu wprowadzenie w pełni pokojowej cywilizacji opartej na zrównoważonym rozwoju. Opracowaliśmy alternatywę, według której dążymy do tego, by prawa człowieka stały się w końcu sposobem życia, a nie tylko papierowymi proklamacjami. Działalność prowadzimy w dziewięciohektarowym Centrum Badawczym w Wenus na Florydzie.
Gospodarka oparta na zasobach W niniejszym artykule najbardziej będzie nas interesował dział strony poświęcony „gospodarce opartej na zasobach”:
Pojęcie „gospodarki opartej na zasobach” zostało wymyślone i opracowane przez Jacque’a Fresco. W takim systemie wszystkie dobra i usługi są dostępne bez pieniędzy, kredytów, barteru, ani żadnej innej formy długu lub poddaństwa. Wszystkie zasoby stanowią wspólne dziedzictwo wszystkich mieszkańców, a nie tylko grupki wybrańców. System ten zakłada, że Ziemia obfituje we wszelkie zasoby, zaś nasza metoda racjonowania ich przez wykorzystanie pieniędzy jest, co najmniej niepotrzebna, jeśli nie szkodliwa. W dalszej części artykułu będę raczej krytykował „gospodarkę opartą na zasobach” (GONZ), zacznę, więc od uwagi pozytywnej: nie sądzę, by twórcy tej teorii mylili się, co do wizji możliwego życia na Ziemi. Ich strona internetowa jest pełna pięknych projektów kolonii morskich i technologii niezanieczyszczających środowiska. Zgadzam się, że nasz świat bez trudu mógłby tak wyglądać za kilkadziesiąt lat. Błędem tych idealistów jest obwinianie kapitalizmu i pieniędzy, jako takich za kłopoty naszego świata. W rzeczywistości to respektowanie wzajemnych praw własności — co oznacza nie tylko brak drobnej przestępczości, ale też podatków, poboru do wojska, delegalizacji narkotyków — pozwoliłoby ludzkości osiągnąć fantastyczne bogactwo materialne. (W tym artykule przedstawiam niektóre potencjalne korzyści). W prawdziwie wolnym świecie, w którym miliardy ludzi żyją, nie znając kradzieży — a co dopiero ludobójstwa — produktywność pracy i odpowiadający jej standard życia mogłyby być tak wysokie, że z obecnego punktu widzenia wydawałoby się, że ludzie pokonali rzadkość. Oczywiście, technicznie nie będzie to prawdą tak długo, jak prawa fizyki pozostaną niezmienione, a ludzkie umysły nadal będą tworzyły nowe potrzeby. Wyobraźmy sobie kogoś, kto w naszym rzeczywistym świecie jest zabrany z ulic Kalkuty, by zostać adoptowanym przez rodzinę z klasy średniej żyjącą na amerykańskich przedmieściach. Taka osoba wchodząc do supermarketu doświadczy działania klimatyzacji, która przynosi ulgę od upału. Może skorzystać z łazienki, kiedy tylko zechce. Może napić się wody z dystrybutora, a potem może chodzić po sklepie, jedząc wyśmienite darmowe próbki różnych produktów. W końcu, jego rodzice adopcyjni mogą wyjść ze sklepu, niczego nie kupując. Oszołomiony wszystkimi „bezpłatnymi” dobrami i usługami, którymi właśnie się cieszył, niedawny żebrak z Kalkuty mógłby uznać, że Ameryka jest krajem obfitości, a Indie są krajem niedostatku. Jestem zdania, że w prawdziwie wolnym świecie, w którym wszyscy wzajemnie szanowalibyśmy prawa własności, skok poziomu życia byłby analogiczny do tego, którego doświadczyłby hipotetyczny żebrak z Kalkuty przeniesiony na przedmieścia Maine. W takim fantastycznym świecie przeprowadzenie „darmowej” operacji na otwartym sercu może być równie tanie, jak podarowanie komuś gumy do żucia obecnie. Jeżeli taki świat rzeczywiście jest technologicznie możliwy, powinniśmy potraktować socjalistycznych marzycieli z pobłażliwością. Ich błędem nie jest wizja przyszłości, ale plan jej osiągnięcia.
Czy druga wojna światowa pokonała rzadkość dóbr? Strona internetowa projektu Wenus przedstawia dziwną perspektywę historyczną tych zasad:
„Gospodarka oparta na zasobach” może wykorzystywać istniejące zasoby ziemi i morza, wyposażenie kapitałowe, zakłady przemysłowe itp., aby poprawić poziom życia ogółu. W gospodarce opartej na zasobach, a nie na pieniądzu, moglibyśmy bez trudu produkować wszystkie potrzebne do życia towary i zapewnić wszystkim wysoką stopę życiową. Rozważmy następujący przykład: na początku drugiej wojny światowej Stany Zjednoczone miały zaledwie ok. 600 nowoczesnych myśliwców. Szybko przezwyciężyliśmy ten niedobór produkując przeszło 90 000 samolotów rocznie. Na początku drugiej wojny światowej powstało pytanie: czy mamy wystarczające fundusze, których potrzeba do produkcji uzbrojenia? Odpowiedź brzmiała: nie mamy wystarczająco dużo pieniędzy ani złota; mamy za to pod dostatkiem zasobów. To dostępność zasobów pozwoliła Stanom Zjednoczonym osiągnąć wysoki poziom produkcji i efektywności, jaki był potrzebny do wygrania wojny. Niestety, kwestia oparcia gospodarki na zasobach jest rozważana tylko podczas wojny. Zastanówmy się, co autor miał na myśli, pisząc, że Stany Zjednoczone na początku drugiej wojny światowej „nie miały wystarczająco dużo pieniędzy”, aby zapłacić za prowadzenie wojny. Przypuszczalnie znaczy to, że amerykańskie społeczeństwo nigdy nie zgodziłoby się na bezpośrednie opodatkowanie (i zadłużanie rządu), które było potrzebne, by Wuj Sam przekonał właścicieli zasobów do dobrowolnego przekazania ich rządowi. Co więc zrobił rząd federalny, by przezwyciężyć ten „brak pieniędzy”? Po prostu zmusił amerykańskich obywateli, by ograniczyli konsumpcję, aby uwolnione w ten sposób zasoby skierować na potrzeby produkcji wojennej. W szczególności Bank Rezerwy Federalnej stworzył pieniądze z niczego, po czym pożyczył je rządowi. Poniższy wykres ilustruje ten gwałtowny wzrost bazy monetarnej. Równocześnie, rząd groził fizyczną przemocą każdemu, kto by się ośmielił podnieść ceny powyżej dozwolonego poziomu. W rezultacie w trakcie wojny gwałtownie spadł udział produkcji dóbr na potrzeby sektora prywatnego. Zanim skończymy omawiać ten temat, chcę zwrócić uwagę na to, że z powyższego wykresu wynika mylny wniosek, że całkowita produkcja wzrosła w czasie trwania wojny. Bob Higgs pokazał, że jest to artefakt statystyczny, za którym stoją wielkie wydatki rządu i kontrola cen. Mówiąc prościej, Fed i system bankowy zasypali gospodarkę nowymi pieniędzmi, co zwiększyło „licznik”. Jednocześnie rząd zdelegalizował podnoszenie cen przez sprzedawców, co zablokowało wzrost „mianownika”. W efekcie na wykresie realnego PKB widzimy jego gwałtowny wzrost w trakcie wojny, jednak liczby te nic nie znaczą. Wbrew temu, co głosi strona internetowa Projektu Wenus na temat GONZ, druga wojna światowa nie pokazała pełni ludzkich zdolności produkcyjnych. Wręcz przeciwnie, pokazała jak stosunki międzyludzkie mogą być pełne ogromnego marnotrawstwa, gdy prawa własności są systematycznie łamane.
Zignorowana lekcja debaty o kalkulacji ekonomicznej Nasi autorzy wprawdzie nie tłumaczą, skąd miałaby się wziąć nowo odkryta obfitość, piszą za to:
Znaczna część marnotrawstwa zostanie wyeliminowana, gdy nie będziemy potrzebowali zawodów opartych na systemie pieniężnym, takich jak: prawnik, bankier, agent ubezpieczeniowy, specjalista od marketingu i reklamy, sprzedawca, makler. To stanowisko pokazuje, że autorzy nigdy nie słyszeli o debacie na temat kalkulacji ekonomicznej w socjalizmie i że nie znają wniosków z niej wypływających. Ludwig von Mises pokazał, że ceny nie mogą być dowolne, a straty ponoszone przez firmę mają konkretne znaczenie. To, że firma traci pieniądze, znaczy, że klienci nie chcą płacić za wykonany produkt (lub usługę) tyle, ile firma musiała przeznaczyć nakładów na produkcję. W pewnym sensie oznacza to, że firma, ponosząc straty finansowe, zużywa wartościowe zasoby na produkcję, która z punktu widzenia społeczeństwa jest mniej wartościowa. Mises wskazał podstawowy problem socjalizmu. Jeżeli państwo jest właścicielem wszystkich zasobów, nie mogą istnieć ceny rynkowe traktorów, kilowatogodzin, baryłek ropy i wszystkich innych rzeczy potrzebnych do produkcji. Centralni planiści, patrząc na różne przedsiębiorstwa produkcyjne w dowolnym momencie, nie będą w stanie znaleźć wspólnego mianownika, do którego mogliby sprowadzić wszystkie kombinacje nakładów, jakie są zaangażowane w każde z przedsięwzięć. Planiści nie będą wiedzieli, czy konkretna fabryka samochodów „ma sens”, ponieważ będą widzieli tylko ogromny strumień danych opisujących zasoby wykorzystywane przez fabrykę i ilość gotowych samochodów ją opuszczających. Takie gołe fakty nie powiedzą planistom, czy zasoby zużywane w fabryce są wykorzystywane efektywnie. Wracając do powyższego cytatu, autorzy teorii GONZ nie uświadamiają sobie, że ich świat również będzie potrzebował bankierów, agentów ubezpieczeniowych i specjalistów od reklamy. Ludzie nadal będę musieli — indywidualnie lub poprzez grupę reprezentantów, decydować o tym, ile zasobów zaoszczędzić i ile zainwestować w różne przedsięwzięcia. Musieliby również zadecydować, co zrobić w wypadku nagłej śmierci kluczowych pracowników (na przykład z powodu zawału serca), co mogłoby pokrzyżować plany produkcyjne. Ponadto, nawet w utopii GONZ miałyby miejsce pewne wynalazki. Obywatele musieliby być informowani o nowych opcjach, aby decyzje o produkcji mogły zostać dostosowane do nowych oczekiwań społeczeństwa. Zatem nawet w GONZ potrzebni byliby bankierzy, specjaliści od reklamy itp.
Konkurencja, jako proces poznawczy Autorzy ignorują jedną z kluczowych myśli Friedricha Hayeka, gdy twierdzą: Znaczną ilość energii można też zaoszczędzić poprzez eliminację mnogości konkurujących ze sobą produktów, takich jak narzędzia, sztućce, garnki, patelnie i odkurzacze. Możliwość wyboru jest dobra, jednak do zaspokojenia potrzeb całego społeczeństwa zamiast setek różnych, podobnych produktów wytwarzanych w setkach zakładów wraz z personelem i całą wymaganą papierkową robotą, wystarczy tylko kilka o najwyższej, jakości. Jedyne, czego nam brakuje do rozwiązania tych problemów, to inteligencja i kreatywność nas i naszych wybranych przywódców. Hayek pokazał kilkadziesiąt lat temu, że w gruncie rzeczy nie można określić, które produkty są „najwyższej jakości”, ani jak je wytwarzać w najbardziej opłacalny sposób. Nasze społeczeństwo obecnie cieszy się wysokiej, jakości narzędziami, sztućcami, garnkami itp. właśnie, dlatego, że przedsiębiorcy nieustannie rywalizują ze sobą, próbując wzajemnie „skraść” sobie klientów, poprzez oferowanie lepszych produktów po niższych cenach.
Podsumowanie W obecnym świecie jest niewątpliwie dużo niesprawiedliwości. Wojny, ludobójstwa i enklawy niewyobrażalnej biedy mogłyby zostać szybko wyeliminowane, gdyby wprowadzono odpowiednie instytucje społeczne. Zwolennicy „gospodarki opartej na zasobach” słusznie są przerażeni stanem współczesnego świata. Niestety nie studiowali ekonomii austriackiej, więc postawili błędną diagnozę problemu. Zniesienie pieniądza nie rozwiąże problemów tego świata, ponieważ pieniądz jest podstawowym narzędziem kalkulacji ekonomicznej. Metodą na podniesienie materialnego poziomu życia na całym świecie jest szerzenie powszechnego poszanowania praw własności.
Autor: Robert P. Murphy Tłumaczenie: Tadeusz Andrzej Kadłubowski
Czas na ruch Occupy Bilderberg? To już pewne. Kolejne spotkanie Grupy Bilderberg odbędzie się w dniach 31 maja- 3 czerwca w miejscowości Chantilly w stanie Virginia. Podobnie jak podczas ubiegłorocznych zjazdów można się spodziewać rzeszy ludzi protestujących przeciwko rzekomej agendzie grupy. Jak podają organizatorzy tegorocznych protestów już w zeszłym roku ich działalność przyniosła oczekiwane skutki. Bilderbergowie zakończyli spotkanie przed czasem i porozjeżdżali się, każdy w swoją stronę. Ponieważ jednak spotkanie grupy odbędzie się w tym roku na terytorium USA to można się spodziewać o wiele większych protestów. Nie bez powodu ich inicjatorzy, Alex Jones i jego portal Infowars.com nawiązać chcą do ruchu Occupy, który stał się już symbolem niezadowolenia i sprzeciwu wobec panujących elitom. Tym razem jednak organizatorzy jasno wskazują, kto jest winien. Grupa Bilderberg została powołana na początku lat 50-tych, a jej celem była integracja transatlantyckich elit z USA i Europy Zachodniej. Odbywające się, co roku spotkania pozostawały tajne dla osób z zewnątrz, jednak tak jak większość tajemnic, z czasem skład osobowy oraz cele grupy zaczęły się przedostawać do opinii publicznej. Bilderbergowie to nie tylko Wall Street i świat finansów. Chociaż na spotkania przybywają prezesi największych międzynarodowych korporacji, to jednak można tam spotkać również polityków, koronowane głowy, działaczy sektora pozarządowego i dziennikarzy. Skąd wiadomo, kim są i o czym dyskutują Bilderbergowie? Jednymi z najbardziej znanych osób zajmujących się tym tematem są Jim Tucker i Daniel Estulin. Obaj utrzymują, że mają swoich informatorów wewnątrz większości najważniejszych organizacji, których działalność walnie przyczynia się do kształtowania finansowego i międzynarodowego ładu. Jak zauważył James Corbett wiele z ich prognoz (m.in. termin wybuchu wojny w Iraku, pęknięcie bańki na rynku nieruchomości w USA, spadek cen ropy) okazało się trafnych, co jego zdaniem czyni ich doniesienia wiarygodnymi? Miejsce tegorocznego spotkania wydaje się być istotne głównie ze względu na zbliżające się wybory prezydenckie w USA. Bilderbergowie spotykający się niedaleko Waszyngtonu mogą walnie przyczynić się do ich wyniku, być może też ustalone zostanie, za którym kandydatem opowiedzą się światowe elity. Inny interesujący wątek dotyczy doniesień dotyczących niejakiego Petera Thiela. Zdaniem Alexa Jonesa Thiel wraz ze współpracownikami z Doliny Krzemowej ma zadanie pozyskanie informacji dotyczących potencjału kampanii wirusowej w Internecie (głównie wśród wyborców Rona Paula) i wykorzystanie tej wiedzy podczas przyszłych akcji propagandowych. Informacja ta warta jest odnotowania, gdyż pokazuje ona jedno - nie mamy do czynienia z panującą nad wszystkim KodWładzy
Wieszać albo nie ścigać Wyrok sądu w Malezji skazujący na stryczek trzech Meksykanów za przestępstwa narkotykowe zapewne wywoła na świecie falę oburzenia. Tymczasem kara śmierci to jedyna sensowna sankcja, jeśli już decydujemy się na bezsensowną walkę z narkotykami. Z narkobiznesem jest podobnie jak z korupcją: funkcjonować będzie dopóty dopóki przynosić będzie zysk. Zyski z handlu narkotykami wynoszą na całym świecie dziesiątki miliardów dolarów. Wszystko, dlatego, że narkotyki są zakazane. Towar zakazany kosztuje z reguły znacznie więcej niż towar legalny. Tym samym sprzedawca może liczyć na znacznie większe zyski. Perspektywa zysku kusi. Kusi m.in. dilerów, handlarzy i przemytników, którzy licząc krociowe zyski ryzykują odsiadkę lub w skrajnych przypadkach nawet karę śmierci. Im surowsze są wyroki więzienia za handel narkotykami tym wyższe są ceny środków odurzających. I tym większe są zarobki narkobiznesu. Zakazywaniem narkotyków i walką z narkotykami są, więc najbardziej zainteresowane mafie nimi hamdlujące. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że mafie narkotykowe korumpują polityków, aby ci zwalczali narkotyki, nabijając im w ten sposób kasę. Gdyby posiadanie i handel narkotykami przestały być karalne, ich ceny natychmiast poszybowałyby w dół. To z kolei odebrałoby zyski mafiom narkotykowym. Jest to argument za depenalizacją posiadania środków odurzających. Tym bardziej, że ktoś, kto bierze narkotyki nie szkodzi innym - szkodzi samemu sobie. Jest to, więc jego prawo. Nakłanianie innych (zwłaszcza młodzież i dzieci) do brania narkotyków powinno być oczywiście karane, zmuszanie kogokolwiek do ich brania jak najbardziej też. Ale posiadanie, handel czy zażywanie we własnym zakresie nie. Wszyscy wiedzą, do czego prowadzi zażywanie narkotyków. Jeśli ktoś świadomie decyduje się na nie - popełnia błąd i to on powinien ponosić konsekwencje tego błędu. Jeśli w wyniku zażywania narkotyków umrze - na świecie będzie jednego głupca mniej, a tym samym poprawi się gatunek ludzki. Nie ma, więc czego żałować. Walka z narkotykami sprawdza się zaś tylko w tych krajach, w których posiadanie najmniejszej nawet ilości karane jest śmiercią (np. Singapur czy Malezja). Każdy, kto przewozi środki odurzające, wie, czym ryzykuje i dlatego nawet w świecie przestępczym ze świecą w ręku można szukać kuriera, który zgodzi się przewieźć "towar" do Singapuru. I to jest drugie rozwiązanie. Moim zdaniem gorsze. Jeżeli chcemy na serio a nie dla żartów walczyć z narkobiznesem to potrzebne jest prawo karające śmiercią za posiadanie narkotyków. Państwo, które chce walczyć z narkobiznesem powinno albo w pełni zalegalizować narkotyki (wariant lepszy) lub karać śmiercią za ich posiadanie (wariant gorszy). Każde inne rozwiązanie nakręca złoty interes mafiom z całego świata. Szymowski
Tusk. Najtańsze dla państwa są rodziny bezdzietne Premier Donald Tusk w trakcie negocjacji koalicyjnych dotyczących podniesienia wieku emerytalnego miał powiedzieć, że „najtańsze dla państwa są rodziny bezdzietne". I – jak się zdaje – nie był to lapsus. Komorowski bije na alarm. Mówi o katastrofie demograficznej. Bełkocz coś o nowej polityce prorodzinnej. Występujący w Polsacie przedstawiciel Fundacji Republikańskiej wskazuje na Francję i Szwecję, w których polityka prorodzinna przynosi sukces. To kolejna bzdura. W obu tych krajach inżynieria społeczna zachwiała strukturą społeczną.Rodzi się mniej dzieci w rodzinach klasy średniej. Cały przyrost generują rodziny imigrantów, rodziny rozbite, i patologiczne, doły społeczne. Prawdę o systemie społecznym i ekonomicznym II Komuny powiedział Tusk „ Polityka kapitulacji i niezrozumienia wagi problemów demograficznych idzie z góry. Premier Donald Tusk w trakcie negocjacji koalicyjnych dotyczących podniesienia wieku emerytalnego miał powiedzieć, że „najtańsze dla państwa są rodziny bezdzietne". I – jak się zdaje – nie był to lapsus. „..(źródło) Konkluzja różnej maści socjalistów jest jedna. Bez państwa, bez zasiłków społecznych, bez żłobków, bez pomocy setek instytucji państwowych i dziesiątków tysięcy urzędników Polak i Polka nie są w stanie urodzić, wychować i wykształcić dzieci. Tusk powiedział prawdę. Z punktu widzenia oligarchii, nomenklatury II Komuny, generalnie właścicieli III RP najkorzystniej jest rozkraść pieniądze z budżetu niż przeznaczyć je na zasiłki i pomoc rodzinom, a potrzebnych robotników uzupełnić imigracją. Zachód Europy stosuje w końcu tą taktykę od dziesięcioleci. Tylko w państwach posiadających tak zwane ekonomie totalitarne państwo jest decydentem o tym czy ludzi będą posiadali potomstwo, czy nie. Totalitarne ekonomie to takie państwa, w których przejmowane jest od 60, czy jak w Polsce 83 procent wypracowanej pracy przez pracobiorców przez państwo poprzez system podatkowy. Instytut Adama Smitha obliczył, że II komuna zawłaszcza 83 procent pracy Polaków poprze system podatkowy. VAT, ZUS, akcyza, podatek dochodowy itp. Oznacza to, że, gdyby nie bandyckie podatki osoba zarabiająca teraz na rękę 1200 złotych miałaby siłę nabywcza …...7 tysięcy złotych. Tyle faktycznie wypracowuje taka osoba. Na tym przykładzie najlepiej widać skalę rabunku Polaków przez system podatkowy i ekonomiczny II Komuny. Gdyby nie niewolnicze państwo, gangsterska oligarchia Polacy byliby normalnym narodem, normalnym krajem, w którym posiadanie dzieci, opieka nad nimi, ich wykształcenie byłoby rzeczą normalną. Polska pod rządami II Komuny komuny stałą się jednym wielkim współczesnym folwarkiem pańszczyźnianym, w którym zapędza się do pracy kobiety matki i starców. Bo aby starczyło na jedzenie muszą ciężko pracować i mąż i żona. Jak to możliwe, że najciężej pracujący w Europie, na świecie naród nie jest w stanie utrzymać i wykształcić dzieci? Kaczyński „Warto być Polakiem dobrze zorganizowanym i wydajnym, ale nietraktowanym w pracy jak niewolnik. Bo już jesteśmy bardzo pracowici. Jest znamienne, że wedle danych OECD przeciętny Polak pracuje aż 2015 godzin w roku (pracowitsi są od nas Koreańczycy - 2074 godziny), a daleko za nami są uznawani za bardzo pracowitych Japończycy (1733 godziny), Niemcy (1309 godzin) czy Holendrzy (1288 godzin).” „...(więcej)
Cywilizacja coraz bardziej się rozwija, wytwarza coraz więcej dóbr, coraz więcej żywności na głowę mieszkańca. W Polsce tylko za czasów komunardów z Platformy PKB wzrósł o jakiś 30 procent, czyli wytworzono dóbr m usług o 30 procent więcej. Oznacza to, że Polak mógłby pracować o jedna trzecią mniej, aby kupić mieszkanie, żywność, czy wykształcenie dziecka. Tak jednak nie jest. Dwa miliony Polaków nie jest w stanie popłacić rachunków, a trzy i pół polskich dzieci żyje w nędzy i ubóstwie. Jakie jest wytłumaczenie tego faktu? III RP, II komuna to państwo okupacyjne w stosunku do polskiego społeczeństwa. Jakie jest lekarstwo, które z natychmiastowym skutkiem pozwoliłoby Polkom cieszyć się macierzyństwem, a Polakom zarobić na godziwe życie ich rodzin? Sparafrazuje słynne słowa pierwszego pieniacza sądowego II Komuny, w tym wypadku skierowane przeze mnie w do rządu, klasy urzędniczej do II RP. „Odpierdolcie się od Polskich rodzin. Przestańcie okradać je podatkami. Najbiedniejszy nawet Polak mając w kieszeni swoja wypracowaną ciężką pracą siłę nabywczą, co najmniej 7 tysięcy, a z żoną 14 tysięcy złotych miesięcznie nie potrzebuje ani zasiłków na dzieci, ani emerytury, ani ubezpieczeń. Sam o siebie zadba. Tusk przyznał się jak gangster, że nie jest w interesie gangsterów politycznych oddać pieniądze na dzieci Polakom zmuszonym wysokimi podatkami dożycia w bezdzietności. Bartosz Marczuk tak opisuje W ostatnim czasie mnożą się tego typu deklaracje. Co gorsza, głoszą je nie jacyś oderwani od rzeczywistości aktywiści pojednania z Marsem, lecz – mogłoby się wydawać – poważne media?·Oto Seweryn Blumsztajn z „Gazety Wyborczej" przechadza się po Warszawie – smutny to był obrazek – z banerem „Pierdolę, nie rodzę". Martyna Budna pisze w tygodniku „Polityka", że „pod pewnymi względami przyszłość za 20, 30 lat jest zaskakująco czytelna. Polaków będzie mniej. Ale to żaden koniec świata. Przeciwnie – ta sytuacja ma też spore plusy".Na poparcie swych tez autorka nie przedstawia jednak żadnych przekonujących argumentów. Andrzej Andrysiak w „DGP" stawia z kolei tezę, że „rząd powinien przestać zajmować się czymś tak nieefektywnym jak polityka prorodzinna, bo nie o bonusy tu chodzi, ale o wartości, na które politycy – na szczęście – nie mają wpływu".Do tego jeszcze „Newsweek" zamieszcza pod wdzięcznym tytułem „Gówniarze i patrioci" manifest niejakiego Dawida Karpiuka, nowego nabytku tygodnika, któremu „chce się śmiać", gdy słyszy o tym, że rodzi się mało dzieci, i według którego „rodzina i dzieci nie są już sposobem na życie".”....(źródło) Marek Mojsiewicz
Cukiernik: ZUS dobija polskie firmy ZUS dobija małe firmy Podstawą polskiej gospodarki są małe i średnie firmy, które wytwarzają około 2/3 polskiego PKB i zatrudniają 2/3 pracowników. Do ich kieszeni coraz bardziej dobija się ZUS. Od początku tego roku już trzy razy podnoszono minimalne obciążenia społeczne małych firm. Najpierw w styczniu wzrosły wskaźniki przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia brutto oraz średniego miesięcznego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw za czwarty kwartał 2011 roku, na podstawie, których ustala są podstawę wymiaru składek na przedsiębiorców. Od lutego podniesiono z 6 procent do 8 procent, (czyli o ponad 33 procent!) Podstawy wymiaru składki rentowej w części opłacanej przez pracodawców. Wreszcie od maja wzrosła z 1,67 procenta do 1,93 procenta podstawy wymiaru, (czyli o ponad 15,5 procenta!) składka wypadkowa.
10 proc. w rok Oznacza to, że koszty obowiązkowych ubezpieczeń społecznych dla przedsiębiorców zwiększyły się w porównaniu do grudnia 2011 roku z 890,14 zł do 981,26 zł (o 91,12 zł), czyli aż o ponad 10,2 procenta! Toż to rozbój w biały dzień pomarańczowo-zielonej koalicji. Mało tego, od momentu objęcia rządów przez premiera Donalda Tuska we wrześniu 2007 roku, łączne obowiązkowe składki na ZUS wzrosły aż o 28,7 procenta (z 762,45 zł). Na dodatek w lutym br. rząd Donalda Tuska mówił też o planowanym podniesieniu składki na ubezpieczenie społeczne dla przedsiębiorców tak, aby wahała się w zależności od ich rzeczywistego dochodu od 400 zł do 2400 zł miesięcznie, co dla niektórych oznaczałoby nawet 4-krotny wzrost! Największym haraczem w ramach przymusowych ubezpieczeń jest oczywiście składka emerytalna na ZUS, która aktualnie wynosi 19,52 procenta ciągle podnoszonej podstawy (obecnie 2115,6 zł). Składka emerytalna dla przedsiębiorców, która we wrześniu 2007 roku wynosiła 309,7 zł, w 2012 roku zwiększyła się do 412,97 zł, czyli aż o ponad 33,3 procenta! Dla porównania według informacji ministra Rostowskiego średnia emerytura w 2011 roku wynosiła 1795 zł, jednak minimalna emerytura w tym roku wyniesie zaledwie 799,18 zł, a taka właśnie czeka w przyszłości przedsiębiorców, którzy teraz płacą wymienione powyżej sumy.
Emerytury w dół Mimo to ZUS-owi ciągle brakuje pieniędzy i ostatnio po przeforsowaniu podniesienia wieku emerytalnego mężczyzn z 65 do 67 lat i kobiet z 60 do 67 lat, co w praktyce oznacza ich ilościowe zmniejszenie, pojawiają się coraz ciekawsze pomysły ratowania tego niewydolnego systemu. NSZZ „Solidarność” złożył w Sejmie projekt ustawy, której celem jest obciążenie stron umowy o dzieło obowiązkowymi składkami na ZUS. Zdaniem Andrzeja Arendarskiego, prezesa Krajowej Izby Gospodarczej, będzie to miało negatywny wpływ na finanse firm, na samych pracowników i poszerzy szarą strefę. – W sensie elastyczności zatrudniania jest to krok wstecz – powiedział Arendarski w TV Biznes. – Zawsze tego typu restrykcyjne posunięcia generują zwiększenie się szarej strefy, zatrudniania nielegalnego. Jak zaznacza Arendarski, w takiej sytuacji zmniejsza się efektywność i konkurencyjność firm, a to może mieć wpływ na samo zatrudnienie pracowników, czyli rozpoczną się zwolnienia.
– Związki [zawodowe - TC] nie widzą prostej zależności, że sztywny kodeks pracy powoduje zwiększenie bezrobocia i zwiększenie szarej strefy – mówi Arendarski. No, ale przecież związkom zawodowym nie zależy na zmniejszeniu bezrobocia, bo one nie reprezentują bezrobotnych, tylko pracujących. Zresztą o perfidii i destrukcyjnej działalności związków zawodowych w USA wypowiedziała się niedawno waszyngtońska Fundacja Heritage. Jak wynika z raportu tej Fundacji, związki zawodowe walczą o zrzeszenie wszystkich zatrudnionych, ponieważ chcą w ten sposób chronić leniwych pracowników. „Władze związków chcą zapewnić wszystkim takie same podwyżki i awanse, niezależnie od indywidualnych wyników pracy. Jeśli związek wynegocjuje podwyżki tylko dla zrzeszonych pracowników, to ci lepiej pracujący mogą odmówić wstąpienia do niego. Ci pracownicy wynegocjowaliby sobie oddzielne umowy z podwyżkami uzależnionymi od ich wyników. Najlepsi pracownicy parliby do przodu szybciej, pozostawiając mniej pieniędzy i etatów do awansów dla ludzi zrzeszonych w związkach. Dlatego związkowcy chcą każdego w swoich szeregach” – napisano w raporcie. Z kolei w Australii doszło do wielkiego skandalu o nadużyciach związkowców służby zdrowia. Wydaje się, że w Polsce nie jest inaczej.
Pomysły Palikota Innym pomysłem lewicowych polityków na ratowanie systemu emerytalnego jest… obniżenie składki na ZUS o 30 procent, co zaproponował Janusz Palikot, który jednocześnie chce likwidacji tzw. umów śmieciowych lub obłożenia ich niższą składką na ZUS, co zrekompensuje mniejsze wpływy do kasy FUS po obniżeniu składki. Z kolei PiS proponuje obniżenie o połowę składki na ZUS dla absolwentów podejmujących pierwszą pracę przez pierwsze dwa lata. Przeciwko podnoszeniu składek opowiadają się także przedsiębiorcy. „Równoważenie systemu emerytalnego powinno być realizowane poprzez likwidację przywilejów i zmniejszanie wydatków, a nie zwiększanie składek. Nie można zwiększać obciążeń przedsiębiorców i poszukiwać oszczędności w ich kieszeniach, w celu finansowania nieusprawiedliwionych przywilejów dla innych grup” – uważają przedsiębiorcy z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan. Tymczasem ZUS nie tylko pobiera wysokie składki, ale także błędnie informuje podatników o możliwości niepłacenia składek (w przypadku zawieszenia działalności gospodarczej), a potem żąda tych składek wraz z odsetkami (warto dodać, że właśnie teraz w wyniku decyzji Rady Polityki Pieniężnej stopa procentowa odsetek od zaległości ZUS-u wzrośnie z 14 procent do 14,5 procenta)! Ponadto szacuje się, że nawet 100 tysięcy osób w ostatnich latach, z powodu zmiany interpretacji przepisów i związanej z tym egzekucji rzekomych długów ukryło się w szarej strefie lub za granicą. Z kolei inicjatywa „STOP bezprawiu ZUS” sprzeciwia się żądaniom Zakładu, w których ten domaga się zapłacenia przez przedsiębiorców składek za okres sprzed wejścia w życie ustawy, która na nich taki obowiązek nakłada. Sprawa naliczania przez ZUS składek wstecz wraz z odsetkami z tzw. tytułu zbiegów ubezpieczeń rozpoczęła się w 2009 roku, kiedy to nagle ZUS – wbrew wcześniejszym zapewnieniom i opiniom – zmienił interpretację przepisów i zaczął kwestionować legalność opłacania składek. Konsekwencją tej zmiany stanowiska jest naliczanie przez ZUS składek na ubezpieczenia społeczne od działalności gospodarczej, za okres nawet do 10 lat wstecz wraz z horrendalnymi odsetkami, co daje kwoty sięgające nawet 30-100 tysięcy zł. Szacuje się, że sprawa może dotknąć nawet pół miliona osób, a w wyniku działań Zakładu, może zbankrutować 35 tysięcy przedsiębiorców. W związku z tym dzięki, działaniom Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, do laski marszałkowskiej wpłynął „Poselski projekt ustawy o umorzeniu należności powstałych z tytułu niezapłaconych składek na ubezpieczenia społeczne osób prowadzących pozarolniczą działalność gospodarczą”. Zgodnie z projektem z umorzenia będzie mógł skorzystać każdy przedsiębiorca, który ma jakiekolwiek zaległości z tytułu opłacania składek z własnej działalności gospodarczej w latach 1999-2009. A o tym, jak bezzasadne są często decyzje biurokratów z ZUS-u świadczy choćby fakt, że jak podaje „Metro”, w co drugim odwołaniu dotyczącym wysokości składek na ZUS sąd przyznaje rację przedsiębiorcy…
Cukiernik
Merkoland w UE, a bezrobocie w Polsce Po skoku na nasze konta emerytalne w ZUS-ie powinniśmy zlikwidować tablicę Balcerowicza, bo sposób na dług został wynaleziony – będziemy coraz dłużej pracowali. Teraz należy ustawić japońską tablicę wymierania, aby wiedzieć kiedy ostatni Polacy znikną z naszego kraju http://worldnews.msnbc.msn.com/_news/2012/05/13/11681291-researchers-japan-will-have-no-kids-under-age-15-by-3011?lite
I oto jesteśmy po wyborach we Francji i Grecji. Wszyscy się zastanawiają ile socjaliści we Francji będą kosztowali podatnika niemieckiego i jak te ustępstwa odbiją się na naszej walucie pozbawionej dopływu środków strukturalnych. Mimo, że dziennikarze już spekulują, że nastąpiła demokratyczna zamiana rządu Merkozego na Merllande w UE, to jednak moim skromnym zdaniem nastąpi ewolucja w kierunku bardziej adekwatnego Merkoland. We wtorek wystąpiłem w debacie, „Kto za to zapłaci?” w TVP1 prowadzonej przez Tadeusza Mosza i Jana Wróbla na temat bezrobocia w Polsce. Moim adwersarzem był Jeremi Mordasewicz z PKPP Lewiatan, który starał się udowodnić karkołomną tezę, że w Polsce opłaca się być bezrobotnym. Zachęcając wszystkich do obejrzenia nagranej debaty na stronie programu, chciałbym się podzielić z państwem kilkoma uwagami. Otóż mimo ewidentnego faktu, że z Polski wyjechało ponad 2 mln obywateli za pracą, jak i faktu, że nie urodziło się 3,5 mln dzieci z powodu braku polityki prorodzinnej i koniecznością pracy kobiet, w sondzie dokładnie połowa wysyłających sms-y uznała, że opłaca się być bezrobotnym. Podczas gdy tak naprawdę to pytanie powinno brzmieć, dlaczego w naszym kraju nie opłaca się tworzyć miejsc pracy w sytuacji, kiedy bezrobocie oznacza tragedię indywidulaną i społeczną? Wydaje się, że przyczyny braku miejsc pracy mimo taniości pracy leżą na trzech płaszczyznach. Po pierwsze ignorowanie w polityce gospodarczej konieczności prowadzenia polityki organizacyjnej likwidującej bariery powstawania przedsiębiorstw i ich rozwoju. Na korzyść lansowanej polityki sprzedaży przedsiębiorstw zagranicznym koncernom nakierowanym na utrzymaniu udziału w rynku i redukujących koszty w celu maksymalizacji zysków, które są wytransferowane zamiast reinwestowane. W efekcie wydajność pracy znacząco wzrasta jednak kosztem masowego zwalniania pracowników i przenoszenia za granicę miejsc pracy o wysokiej wartości dodanej. Drugą płaszczyzną jest ignorowanie konieczności budowy infrastruktury wzrostu w myśl błędnej filozofii paktu fiskalnego i zrównoważonego budżetu, który jednak petryfikuje dotychczasową strukturę, w której na Zachodzie są miejsca pracy, a my jesteśmy dostarczycielami siły roboczej. Prywatyzacja przedsiębiorstw infrastrukturalnych, plus przyjęcie dyskryminujących regulacji na wzór tych związanych z koniecznością oziębiania klimatu podwyższając koszty lokalne powodując przenoszenie miejsc pracy do Polski nieopłacalnymi. O tym, jak daleko posunęło się szaleństwo cieplarniane wpierane przez lobby przemysłów uznanych za „czyste” może świadczyć opublikowanie kuriozalnych badań naukowych w prestiżowym „Il Sole 24 ORE”. Postulują one z jednej strony zmianę diety bydła na lekkostrawną jak i przyspieszenie badań naukowych wykorzystania gazów bogatych w metan, jako źródła energii i utylizacji gazów cieplarnianych. Otóż jak ostrzega ten włoski dziennik wielkie hodowle bydła są źródłem niebezpiecznych zanieczyszczeń, gdy chodzi o metan – „gaz emitowany w wielkich ilościach przez zwierzęta, który może drastycznie przyspieszać efekt cieplarniany”. Niestety, to nie jest jedyne zagrożenie, przed którym przestrzegają analizy przeprowadzone przez Uniwersytet Boulder w Colorado a zamieszczone w cytowanym artykule. Otóż amerykańscy naukowcy przeprowadzili ostatnio badania w okolicach Los Angeles, gdzie jeździ ok. 10 mln samochodów i pasie się ok. 300 tyś. zwierząt gospodarskich. Okazało się, że, podczas gdy pojazdy odpowiadają a produkcję 62 ton amoniaku dziennie, odchody zwierząt (bakterie, które się nimi żywią) wytwarzają od 33 do 176 ton tej szkodliwej substancji. „Częściowym rozwiązaniem tego problemu zdaniem naukowców, mogłaby być zmiana diety zwierząt na bardziej lekkostrawną.” „Z czasem naukowcy dostrzegają coraz więcej zagrożeń związanych z produktami ubocznymi zwierzęcej przemiany materii”, aż strach pomyśleć, jakie będą wnioski, gdy naukowcy zabiorą się za analizowanie zagrożeń związanych z produktami ubocznymi przemiany materii samego człowieka. Trzecią płaszczyzną błędnej polityki jest ignorowanie faktu, że przedsiębiorcy nastawieni są na zysk, którego perspektyw nie będzie w kraju dotkniętym zapaścią demograficzną. Bo i z czego jeśli już w niedalekiej przyszłości nie będzie wzrostu gospodarczego, a PKB zacznie się kurczyć, gdyż tworzą je jedynie młode roczniki, a stare jedynie konsumują. Zniechęcić potencjalnych inwestorów też musi brak stabilności systemowej i brak poszanowania praw konsumentów i inwestorów. Jeśli w Polsce 2 mln słuchaczy nie jest w stanie „załatwić” dla siebie oglądania swojego programu telewizyjnego, oraz następuje proces wywłaszczanie Polaków z 2 bln zł kapitałów emerytalnych w ZUS-ie, to drobny inwestor bez „pleców” musi czuć się zagubiony i bez gwarancji nadzwyczajnych zysków nie podejmie ryzyka utraty swoich środków zatrudniając poszukującego pracy. W ten oto sposób koło się zamyka. Brak inwestorów musi skutkować utratą miejsc pracy i wypychaniem obywateli w jej poszukiwaniu za granicę, a w debacie krajowej muszą przeważać głosy o konieczności odbierania zarówno uprawnień emerytalno-zdrowotnych jak i skromnych zabezpieczeń socjalnych. Cezary Mech
Jerzy Polaczek odpowiada Sławomirowi Nowakowi: wygląda na to, że kwarcówka w solarium wypaliła pamięć panu ministrowi Stefczyk.info, wPolityce.pl: Minister Sławomir Nowak stwierdził dziś: "Gdyby PiS, który dziś tak chętnie komentuje i kontruje, i krytykuje, zbudował chociaż 20 kilometrów, tych brakujących, krytycznych 20 kilometrów na A2, to nie mielibyśmy dziś problemów". Wspomniał też o "niechlujstwie i nieudolności ministra Polaczka, który nie przygotował ani jednego kilometra drogi". Co pan na to? Jerzy Polaczek, minister transportu w latach 2005-2007, poseł Prawa i Sprawiedliwości: Mówienie po prawie 5 latach rządów Platformy i Donalda Tuska o rzekomych zaniedbaniach PiS-u jest bardzo jaskrawym przykładem bezczelności i arogancji władzy. Jeśli kwarcówka w solarium wypaliła pamięć panu ministrowi Nowakowi to postaram się przypomnieć kilka faktów dotyczących czasów, gdy rządziło Prawo i Sprawiedliwość. Bo przecież w ciągu zaledwie dwóch lat udało się uruchomić budowy około 450 kilometrów dróg ekspresowych i autostrad. Na niecałych kolejnych 500 kilometrach rozstrzygnięto przetargi na wykonanie projektów budowlanych. Na około 1200 kilometrach trwały intensywne prace związane z wykupem gruntów. W sumie w obszarze inwestycji drogowych zanotowano wzrost z 5 miliardów złotych (koniec rządów Belki) do prawie 11 miliardów w roku 2007-ym. Przygotowano także program "Infrastruktura i Środowisko", wynegocjowano z Unią Europejską 20 miliardów euro na inwestycje drogowe i kolejowe. Na lata 2008-2012 rząd Jarosława Kaczyńskiego zaplanował wydatki w sumie na poziomie 120 miliardów złotych.
A co osiągnął obecny rząd, mający 5 lat spokoju? Żadne miasto - gospodarz Euro 2012 nie jest połączone drogą ekspresową lub autostradą z innym miastem-gospodarzem. Nie zmodernizowano linii kolejowych między Wrocławiem i Poznaniem, Wrocławiem i Warszawą czy Warszawą a Gdańskiem. I tyle. Naprawdę, ta kwarcówka w solarium musiała być silna, skoro minister Nowak ma dziś czelność twierdzić, że to wina poprzedników.
Jak wygląda sytuacja na kolei w porównaniu z latami, gdy rządziło PiS? To, co zdarzyło się w sektorze kolejowym za rządów PO to katastrofa. Warto przypomnieć, że rządowi PiS nawet bez programu oddłużeniowego udało się zbilansować, po raz pierwszy po 1989-ym roku, podstawowe spółki kolejowe; koleje zamknęły rok 2007-y bez strat finansowych. Również w innych dziedzinach były sukcesy. Dzięki zdecydowanej postawie Urzędu Komunikacji Elektronicznej i współpracy tego urzędu z podległym mi ministerstwem transportu ceny dostępu do internetu spadły o ok. 70 proc.
Platforma bardzo konsekwentnie buduje czarną legendę dwóch lat rządów PiS właśnie w sferze autostrad, już od czasów kampanii 2007. Istotą lat 2006-2007 było przygotowanie dziesiątków projektów inwestycyjnych, i kolejowych, i drogowych. Dla porównania potencjału tych dwóch rządów warto wskazać na aspekt europejski. Rząd Prawa i Sprawiedliwości w ciągu zaledwie dwóch lat zwiększył absorbcję środków europejskich 1200 razy. Wydatki rządu SLD w tej sferze nie przekraczały półtorej miliona złotych, a łącza pula dostępnych środków wynosiła ponad 1 mld. euro. Nasz rząd przygotował inwestycje z finansowaniem europejskim na poziomie 20 miliardów euro, i zostawił po sobie gotowe projekty, na co najmniej 2 lata do przodu.
To ile inwestycji - konkretnie - przejął po was rząd PO? Rząd PO podjął inwestycje zaledwie na poziomie 60 proc. naszych projektów. A warto przypomnieć, że będąc w opozycji, Platforma bardzo ostro zarzucała naszym rządom brak ambicji. Po czym sama robi znacznie mniej, niż zaplanowaliśmy my. W kampanii 2007 roku, dziś coraz bardziej śmiesznej, PO zapowiadała dziesiątki nowych projektów autostrad. Tymczasem w roku 2010 rząd Tuska drastycznie przyciął nawet te znacznie mniej ambitne plany, które przygotował po wyborach. W sumie można powiedzieć, że w ostatnich latach infrastruktura przestała być traktowana przez władze, jako podstawowy kierunek prorozwojowy. Szkoda, że minister Nowak nie mógł się podzielić wczoraj swoimi "sukcesami" w Katowicach na Europejskim Kongresie Gospodarczym, w którym brałem udział. Minister miał się pojawić, ale się nie pojawił. Widocznie boi się spotkania ze światem gospodarczym, który ma obiektywną ocenę sytuacji, i który nie nabiera się na udawanie.
W jakim zakresie to, co buduje rząd PO, zostało przygotowane przez rząd PiS? Na ile to kontynuacja?
Oprócz tych liczb dotyczących autostrad, które podałem na początku, przywołam jeszcze jeden wskaźnik. Otóż w ciągu dwóch lat naszych rządów wskaźnik wydatków na przygotowanie inwestycji wzrósł trzykrotnie. A to jest najlepszy miernik tego, co się działo, jakie tempo nadaliśmy rozwojowi infrastruktury.
Rząd tłumaczy się wpadką z Chińczykami. 20 kilometrowy odcinek niegotowej autostrady A2, ten przejęty przez DSS po Chińczykach, to jest dla rządu Tuska odwracacz uwagi od nieukończonych setek kilometrów innych autostrad, w tym A1 i A4. Ze zdumieniem dowiedziałem się dziś od ministra Nowaka jakoby autostrada A1 nie miała być gotowa na Euro. Przypomnijmy, więc, że były już wiceminister transportu Radosław Stępień założył się dwa lata temu z dziennikarzem, że odcinek Pyrzowice - Stryków będzie gotowy na maj 2012 roku. Podobnie nieprawdziwe jest twierdzenie, że autostrada na Ukrainę nie była planowana na Euro. Jak mogła nie być planowana, skoro to współgospodarz turnieju? Podobnie trasa S7 była planowana. I tak można by mnożyć, to wszystko miały być gotowe.
Będzie gotowe po Euro? Po Euro tego wszystkiego też nie będzie. Np. droga Poznań-Wrocław została przesunięta przez ten rząd poza rok 2020 - a miała być na Euro. Z kolei trasa Barwinek-Rzeszów, również objęta priorytetem na Euro, jest planowana na czas po roku 2030-ym. Rząd kłamał, więc o jedno pokolenie.
Wracając do wypowiedzi ministra Nowaka, który pana osobiście oskarża o nieprzygotowanie nawet jednego kilometra drogi. W świetle powyższego z wygraniem procesu nie powinno być kłopotu. Moi prawnicy analizują tę sprawę. Z jednej strony uważam, że nie należy przesadzać z procesowaniem się, ale z drugiej pokusa ukarania tak jawnego kłamstwa jest silna. Zespół wPolityce.pl
SŁUŻBY WOKÓŁ SMOLEŃSKA Gdybyśmy mieli wskazać scenę, która być może najtrafniej charakteryzuje postawę służb specjalnych wobec tragedii smoleńskiej, należałoby otworzyć książkę Leszka Misiaka i Grzegorza Wierzchołowskiego zatytułowaną „Musieli zginąć” i przeczytać opisy dwóch wydarzeń. Pierwsze dotyczy zachowań funkcjonariuszy BOR-u, wysłanych przed 10 kwietnia do Smoleńska, by chronili prezydenta Polski. Autorzy książki cytują słowa jednego z funkcjonariuszy BOR: „Poprzedniego dnia w hotelu ostro popili z Rosjanami. Cały BOR o tym mówił zaraz po tragedii, podobnie jak o autach dla prezydentów – że kolumny samochodowej dla głowy państwa nie podstawiono. Jeden z chłopaków ma – jak sądzę jego zachowanie w różnych sytuacjach – problemy z alkoholem. Dziwne, że go wysłano do Smoleńska”. Druga ze scen miała miejsce dzień po tragedii smoleńskiej. Na stronie 183 książki można przeczytać: „w siedzibie Służby Kontrwywiadu Wojskowego przy ul. Oczki w Warszawie urządzono suto zakrapianą alkoholem imprezę. Jeden z szefów Biura Kadr SKW miał się upić do nieprzytomności. Tylko dwaj oficerowie nie chcieli w niej uczestniczyć, poszli pod Pałac Prezydencki oddać hołd poległym pod Smoleńskiem”. Wspólne libacje z kagebistami czy impreza zorganizowana dzień po tragedii, w czas narodowej żałoby – mogą szokować tylko tych, którzy żyją w przeświadczeniu, że służby III RP są profesjonalnymi formacjami wolnego państwa i zajmują się sprawami naszego bezpieczeństwa. Gdyby taka opinia była, choć w części uzasadniona – nie żylibyśmy dziś w stanie całkowitej kapitulacji i nie musieli znosić ciosów i upokorzeń ze strony reżimu pułkownika Putina. Jeśli 10 kwietnia 2010 roku doszło do tragicznego zdarzenia, które totalnie obezwładniło i skompromitowało cały system bezpieczeństwa, a w wyniku tego zdarzenia państwo polskie dobrowolnie wyrzekło się części swoich zewnętrznych prerogatyw oraz zrezygnowało z istotnych składników suwerenności – stało się tak, ponieważ III RP już na początku swojej drogi została pozbawiona profesjonalnych i propaństwowych służb. Na mocy paktu komunistycznych kacyków z wyselekcjonowaną opozycją zastąpiono je zgrają pospolitych sowieciarzy z przestępczych organizacji zwanych „służbami PRL”, a nadając tym organizacjom nowe szyldy, kazano Polakom wierzyć, że zyskali służby specjalne wolnego i niepodległego państwa.
Tymczasem służby te stanowiły integralny element megasłużb sowieckich i nigdy nie posiadały autonomii działania. Były zaledwie ekspozyturą służb ZSRR na obszar PRL-u, realizując wyłącznie interesy okupanta i strzegąc władzy namiestników sowieckich. Działania ludzi policji politycznej PRL nie miały, zatem nic wspólnego z zadaniami wywiadów wolnego świata. Nie obejmowały ochrony bezpieczeństwa państwa i obywateli i nie strzegły jego suwerenności. Ta „pierworodna skaza”, już na starcie III RP przesądziła, o jakości i roli służb. Ponieważ po roku 1989 szkoleniem nowych kadr zajmowali się wyłącznie funkcjonariusze bezpieki i oni również obsadzali kierownicze stanowiska w służbach- na działaniach agencji wywiadowczych i kontrwywiadowczych III RP ciąży nadal esbecki model funkcjonowania i związana z nim mentalność. Pijacka komitywa z kagebistami czy urządzanie libacji w czasie największej żałoby narodowej wydaje się, zatem czymś w pełni naturalnym dla ludzi służb III RP – wyrosłych z tradycji megasłużb sowieckich, kierowanych lub inspirowanych przez funkcjonariuszy podległych ongiś Moskwie. Od moralnej oceny tych sytuacji, ważniejsza jednak wydaje się opinia na temat działań służb w okresie poprzedzającym tragedię smoleńską. Nawet powierzchowna analiza tematu wyraźnie wskazuje, że zdarzenie to przyniosło służbom III RP całkowitą kompromitację. Nie tylko, dlatego, że nie potrafiły zapobiec katastrofie i profesjonalnie chronić życia prezydenta i najwyższych oficjeli - ale przede wszystkim w związku z zachowaniami tych formacji przed i po 10 kwietnia. Jeżeli skutki tragedii smoleńskiej możemy porównać do następstw zbrojnej agresji, w wyniku, której ginie głowa państwa i całe dowództwo wojsk, a pozostała w kraju władza wykonawcza ogłasza całkowitą i bezwarunkową kapitulację – służbom specjalnym należałoby wówczas przypisać rolę tych, którzy pierwsi wywiesili białą flagę. Stało się to na długo przed 10 kwietnia, gdy Polska znalazła się w centrum zainteresowania rosyjskiego wywiadu, a w polskim życiu publicznym zaczęły dominować postaci forsujące ideę „przyjaźni” z reżimem Putina. Stało się to wówczas, gdy przy zamkniętej kurtynie medialnej i wrzasku propagandy podejmowano obłędne decyzje polityczne i gospodarcze służące interesom moskiewskich ludobójców. W czasie, gdy szef FBI Michael McConnell porównywał aktywność służb specjalnych Federacji Rosyjskiej do okresu „zimnej wojny”, zaś wywiady Czech, Gruzji, Słowacji i Łotwy alarmowały o wzmożonej aktywności agentury i służb rosyjskich – jedynie państwo zarządzane przez Donalda Tuska oraz służba kontrwywiadowcza Krzysztofa Bondaryka nie wykazywały najmniejszych oznak niepokoju o bezpieczeństwo Polski. Główna troska ABW dotyczyła wówczas znalezienia materiałów kompromitujących ludzi Komisji Weryfikacyjnej WSI oraz inwigilacji i działań operacyjnych przeciwko prezydentowi Polski Do annałów osobliwość służb specjalnych przejdzie z pewnością ówczesny raport ABW na temat zamachu gruzińskiego, w którym służba Krzysztofa Bonadaryka w całości powieliła tezy rosyjskiej propagandy o rzekomej „prowokacji gruzińskiej”. Gdy służby państw zachodnich ostrzegały, że w NATO aktywnie działa wywiad rosyjski, a prestiżowy tygodnik "The Ecoomist" przynosił informację o obsadzeniu rosyjskimi szpiegami przedstawicielstwa Rosji przy Pakcie Północnoatlantyckim– jedynie służby III RP zdawały się nie dostrzegać żadnych zagrożeń płynących z ekspansji rosyjskich „dyplomatów” i podejmowanych przez nich zabiegów o rozdzielenie wizyt prezydenta i premiera w Katyniu. W tym samym czasie, gdy prezydent Rosji ogłaszał doktrynę wojskową uznającą NATO i nowe państwa sojuszu za największych wrogów Federacji, gdy po raz pierwszy od upadku ZSRR rosyjska armia dostała nieograniczone prawo na prowadzenie działań militarnych poza granicami oraz miliardy dolarów na zbrojenia, zaś wysoki przedstawiciel partii rządzącej Rosją uznał, że „gdyby nie Armia Czerwona, to Polacy byliby dziś służącymi i prostytutkami u Aryjczyków" – służby wojskowe III RP zastanawiały się, jak zatuszować zniknięcie szyfranta z WSI, a rząd Donalda Tuska konstruował prawo umożliwiające formacji „moskiewskich kursantów” powrót do czynnej służby i usilnie przepraszał kolejne „ofiary” Komisji Weryfikacyjnej. To w słowach ostatniego szefa WSI - „nie ma podstaw, aby wątpić w wiarygodność działań Rosjan. W tej chwili nie ma potrzeby używania służb, dlatego że poziom zaufania w tej konkretnej sprawie jest na tyle wysoki, że można pytać o wszystko " – znajdziemy najpełniej wyrażone stanowisko ludzi postpeerelowskich formacji w sprawie tragedii smoleńskiej. Gdybyśmy uznali, że służby wywiadowcze stanowią forpocztę w relacjach z sojusznikami – za znak zbliżających się czasów należałoby wskazać współpracę polskich służb z białoruskim KGB, datowaną od roku 2008, gdy wydano zakaz wjazdu do Polski Józefowi Porzeckiemu – wiceprezesowi zwalczanego przez Łukaszenkę Związku Polaków na Białorusi. Z kolei pod koniec 2009 roku służby III RP przekazały do KGB dane o transakcjach Białorusinów w naszym kraju – na tyle ważne, że białoruska bezpieka szantażowała tymi informacjami swoich obywateli oraz pracowników polskiego konsulatu w Grodnie. Ujawniony niedawno kazus Alesia Bialackiego był jedynie „wypadkiem przy pracy” potwierdzając, że współpraca z reżimem Łukaszenki trwała od dawna. Ponieważ to służby specjalne rozpoznają sytuację międzynarodową i przygotowują grunt pod nowe sojusze – nie ulega najmniejszych wątpliwości, że proces „pojednania” polsko-rosyjskiego musiał być poprzedzony wielomiesięcznymi kontaktami ludzi specsłużb na wielu – jawnych i tajnych poziomach. Takie kontakty musiały być podejmowane w związku z wizytą Putina na Westerplatte w roku 2009, negocjowaniem kontraktu gazowego oraz na długo przed spotkaniem Tuska i Putina w Katyniu. O specyfice tych więzi nie dowiemy się z oficjalnych komunikatów, istnieją jednak mocne przesłanki, by dostrzec jak ścisła była to współpraca. Może o niej świadczyć działalność Tomasza Turowskiego – wieloletniego funkcjonariusza komunistycznego wywiadu. To tej postaci należy przypisać rolę inicjatora i moderatora procesu „zbliżenia” polsko-rosyjskiego. Wynika to z aktywności Turowskiego w latach 2007-2010 oraz jego bliskich związków z moskiewską Akademią Ekonomii i Prawa (MAEiP) i powołaniem do życia tzw. Klubu Polskiego w Moskwie. W marcu 2008 roku powstał Klub Rosyjski w Warszawie, założony pod patronatem byłego ambasadora PRL w Moskwie Stanisława Cioska, prezesa Stowarzyszenia "Polska-Wschód" (wcześniejsza nazwa: Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej) Stefana Nawrota oraz „przyjaciela uczelni” Tomasza Turowskiego. Zwieńczeniem działalności ambasadora tytularnego były wydarzenia kończące rok 2010. Podczas wizyty w Polsce prezydenta Rosji Miedwiediewa, Warszawę odwiedziła również delegacja MAEiP i 6 grudnia w Pałacu Kultury i Nauki – w obecności Turowskiego - odbyło się wspólne posiedzenie „Klubu Rosyjskiego” w Warszawie i „Klub Polskiego” w Moskwie. Oficjalny komunikat głosił, iż „w oparciu o zasady dobrego sąsiedztwa i pojednania, podpisano porozumienie w sprawie utworzenia na ich bazie, "Polsko-Rosyjskiego Centrum” w Warszawie i "Polsko-Rosyjskiego Centrum” w Moskwie”. 25 marca 2011 r uchwalono ustawę o powołaniu Centrum, nadając mu kompetencje instytucji rządowej odpowiedzialnej za zadekretowanie „przyjaźni polsko-rosyjskiej”. Nie ulega wątpliwości, że Tomasz Turowski był jednym z najaktywniejszych architektów tego procesu, a jego działalność przerwała dopiero publikacja Cezarego Gmyza na temat przeszłości ambasadora. Gdy przed dwoma miesiącami, Sąd Apelacyjny w Warszawie uwolnił Turowskiego od zarzutu „kłamstwa lustracyjnego” i uznał, iż „sprawa w ogóle nie powinna trafić do sądu, a postępowanie lustracyjne nie powinno się odbyć" – w tle tego wyroku pojawiła się kwestia współpracy ambasadora tytularnego ze służbami III RP. Konkluzja wyroku mogła, bowiem wskazywać, że ten były oficer Departamentu I SB MSW i wieloletni watykański „nielegał” jest nadal funkcjonariuszem lub współpracownikiem Agencji Wywiadu. Mając na uwadze rodowód służb III RP - taka informacja nie byłaby zaskakująca. Gdyby tak w istocie było, należałoby całkowicie zweryfikować ocenę aktywności Turowskiego w latach 2007-2010 oraz w zupełnie innym świetle spojrzeć na jego rolę w przygotowaniu wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Ponieważ nie sposób wątpić, iż służby sowieckie, a później rosyjskie doskonale znały pełne dossier agenta „Orsoma” – jego nagłe skierowanie na moskiewską placówkę należałoby raczej oceniać, jako formę nawiązania głębokiej współpracy służb III RP ze służbami Federacji Rosyjskiej. Wówczas pojawia się pytanie o rolę Agencji Wywiadu i innych tajnych formacji III RP w wielomiesięcznym procesie „zacieśniania” przyjaźni polsko-rosyjskiej oraz w przygotowaniach zmierzających do tragicznego lotu. Odpowiedź na pytanie: jaką misję wypełniał Tomasz Turowski - mogłaby przynieść rozstrzygnięcie w kwestii określenia środowisk odpowiedzialnych za śmierć prezydenta i polskiej elity oraz wiedzę o rzeczywistej roli służb specjalnych. Aleksander Ścios
Przedstawiciel Rady Bezpieczeństwa Narodowego USA: deklaracja w sprawie pomocy w śledztwie smoleńskim aktualna Jak informuje Polskie Radio, Ben Rhodes z amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego potwierdził, że ani Stany Zjednoczone ani NATO nie zamierzają prowadzić osobnego śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej. Co jednak istotne: Rhodes dodał, że deklaracja Białego Domu w sprawie pomocy w śledztwie pozostaje aktualna, ale jak dotąd strona polska nie zwróciła się do amerykańskich władz z taka prośbą. Dopytywany o sprawę przez dziennikarza polonijnego radia z Detroit (nadającego w sieci WNZK), Ben Rhodes podkreślił, że zaraz po katastrofie rząd USA zadeklarował gotowość udzielenia polskim władzom wszelkiej pomocy technicznej w śledztwie. Jak czytamy w relacji Polskiego Radia:
Rohdes został zapytany o te sprawę przez polonijnych dziennikarzy z USA. Biały Dom zorganizował telekonferencję przed szczytem NATO w Chicago. Już na początku briefingu z pytaniem zgłosił się dziennikarz polonijnej gazety z New Jersey "The Post Eagle" twierdząc, że istnieją przekonujące dowody, iż na pokładzie samolotu, którym leciał prezydent Lech Kaczyński doszło do dwóch wybuchów.
- To jest sprawa, którą pozostawiamy Polakom i polskiemu rządowi - odpowiedział zastępca doradcy prezydenta Baracka Obamy do spraw bezpieczeństwa narodowego Ben Rhodes. - Ani Stany Zjednoczone ani NATO nie prowadziły i nie maja planów prowadzenia osobnego dochodzenia - dodał urzędnik Białego Domu. Sil zespół wPolityce.pl
NASZ WYWIAD. Mec. Rogalski po oświadczeniu RBN USA: mamy dowód, że polski rząd nie jest zainteresowany wyjaśnieniem katastrofy Polskie media obiegła wczoraj wiadomość, iż ani Amerykanie ani NATO nie zamierzają prowadzić własnego śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej. Dużo mniejszą wagę przywiązano do dużo ważniejszych słów, jakie padły na konferencji przedstawiciela Rady Bezpieczeństwa Narodowego o tym, iż Stany Zjednoczone gotowe są pomóc Polsce w postępowaniu dotyczącym 10/04. O skomentowanie tej wiadomości poprosiliśmy pełnomocnika części rodzin ofiar katastrofy mec. Rafała Rogalskiego:
Większość polskich mediów wczorajsze doniesienia z Rady Bezpieczeństwa Narodowego USA potraktowała jako odmowę współpracy z Polską ws. wyjaśniania katastrofy smoleńskiej. Ale sens tego przekazu był przecież zupełnie inny.
Oczywiście. Wiele mediów w sposób nieścisły, a nawet nieprawdziwy podaje informację, która płynie ze Stanów Zjednoczonych. A przecież pan Ben Rhodes wyraźnie powiedział, że strona polska w ogóle nie występowała do strony amerykańskiej o udzielenie jakiejkolwiek pomocy. Gdyby natomiast skierowała wniosek w tej sprawie, oczywiście odpowiednio umotywowany i rzeczowy, to pomoc zostałaby udzielona. Po ponad dwóch latach od zdarzenia mamy, więc już pewność, co do tego, że premier Donald Tusk niestety nie uczynił nic w tym kierunku, aby zarówno USA, jak i NATO pomogły nam w badaniu katastrofy.
Na czym ta pomoc mogłaby polegać? Przede wszystkim na przekazaniu fotografii satelitarnych z 10 kwietnia z miejsca katastrofy.
Prokuratura próbowała już o nie występować. Owszem, ale ze względu na nieuruchomienie właściwego kanału kontaktów z USA, tej pomocy nie było. Mam na myśli kanał niejawny, dyplomatyczny, czy przez odpowiednie służby specjalne. Można było ten temat rozwinąć, ale ze strony rządowej nie było i nie ma jakiejkolwiek pomocy dla prokuratury. A ta ma związane ręce.
Czy teraz nie jest za późno? Co rząd może – i powinien – zrobić po wczorajszej deklaracji przedstawiciela amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego? Przede wszystkim powinno dojść do konsultacji pomiędzy prokuraturą wojskową a stroną rządową. Pan premier Donald Tusk powinien wyraźnie zapytać, czy i jakiej pomocy śledczy oczekują. Jeśli okazałaby się ona potrzebna – a jestem przekonany, że to właśnie pan premier by usłyszał – powinny zostać skonsolidowane działania, sformułowane odpowiednie wnioski i uruchomienie tym razem właściwe kanały. Musi być zachowana poufność wymiany informacji, czego strona amerykańska sobie życzy. Gdyby o tym pomyślano przed dwoma laty, odpowiedź związana z wnioskiem polskiej prokuratury wojskowej z 30 czerwca 2010 roku, m.in. o uzyskanie zdjęć i informacji technicznych, zapewne byłaby zupełnie inna.
Jakie znaczenie mają te zaniedbania? Zasadnicze i można tylko ubolewać, że brakuje po prostu dobrej woli. Na ten czas pan premier odżegnuje się od jakiejkolwiek współpracy z polską prokuraturą. Co więcej, mamy namacalny dowód na to, że nigdy nie doszło do zapoczątkowania jakichkolwiek rozmów pomiędzy rządami obu państw ws. pomocy w tym postępowaniu. Mimo, że Amerykanie na pewno dysponują wieloma informacjami niezwykle ważnymi dla śledztwa, strona rządowa nie jest w ogóle zainteresowana, by udzielili nam wsparcia, by doszło do prawdziwych ustaleń dotyczącej tragedii w Smoleńsku.
Not. Znp zespół wPolityce.pl
Gmyz: Infoafera skalą może przerosnąć aferę FOZZ O infoaferze, jej rozmiarze oraz instytucjach państwa zamieszanych w korupcję portal Stefczyk.info rozmawia z dziennikarzem śledczym, Cezarym Gmyzem. Stefczyk.info: Opisuje Pan w „Rzeczpospolitej” aferę związaną z procesami komputeryzacji w Polsce. Na ile infoafera jest poważna? Cezary Gmyz: Infoafera to sprawa badana przez Centralne Biuro Antykorupcyjne. Ona ma zasięg ogólnopolski. Dotyczy wielu ministerstw oraz innych instytucji. Rynek informatyczny, rynek zamówień publicznych na systemy informatyczne, software i hardware, jest głęboko chory. Rządzą nim nieprzejrzyste mechanizmy. Udziela się zamówień z wolnej ręki, nie dba się o przekazywanie kluczy i praw autorskich do oprogramowania. Wreszcie często dochodzi do zawyżania kontraktów i usług. Płacimy za to wszyscy. Ta sprawa ma wiele aspektów.
Jakiś konkretny przykład? Ostatnio głośno był o sprawie nowych dowodów osobistych. Projekt upadł właśnie z powodu infoafery. Podobnie zakończyła się sprawa dostarczania systemów informacyjnych dla policji. Wszyscy obywatele cierpią na tym, że tej sprawy nie udało się zrealizować. W tej sprawie mamy jedno wielkie bagno, jedną wielką stajnie augiasza, którą ktoś musi wyczyścić. To, bowiem stanowi zagrożenie dla budżetu i finansów państwa. Już w tej chwili, w lutym wstrzymano Polsce około 1 miliarda złotych na projekty informatyczne właśnie ze względu na aferę, nadużycia i patologie. Natomiast CBA jest na razie na początku drogi. Dotychczasowa nasza wiedza jest już przerażająca, ale to, co Biuro chce udokumentować w sądzie, jest znacznie poważniejsze.
Dlaczego? Jawi się to, jako system zorganizowanej korupcji, w której brały udział wszystkie największe firmy komputerowe, działające w Polsce, niemal wszystkie ministerstwa, agencje rządowe, firmy zajmujące się dostarczaniem energii, banki itd. Te wszystkie patologie później odbijają się na naszych kieszeniach, ponieważ wpływają na wysokość rachunków i kosztów obsługi. Z jednej strony doi się państwo w ten sposób, ale również doi się obywateli.
CBA zajmuje się tym samo, ponieważ – jak tłumaczą agenci Biura – boi się, że inne służby mogą być zamieszane w tę aferę. O czym to świadczy? To świadczy o tym, że w ten proceder zamieszani byli ludzie ze szczytów Komendy Głównej Policji oraz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Centrum Projektów Informatycznych podlegało MSWiA. To są szczyty władz. Stworzenie tak wielkiego mechanizmu korupcyjnego wymaga przyzwolenia na szczytach państwa oraz służb specjalnych. Z informacji, które obecnie gromadzę, wynika, że jedna ze służb specjalnych i związani z nią ludzie odgrywali kluczową rolę w przetargach informatycznych i brali udział w procederze korupcyjnym, sterując nim poniekąd.
O jakiej skali nieprawidłowości mówimy? W mojej ocenie to może być afera porównywalna z aferą FOZZ. Być może skala jest nawet większa. Rozmiar korupcji przy tej okazji jest gigantyczny. Obecnie największa łapówka, jaką udowodniono, wynosi pięć milionów złotych. Jeśli popatrzymy na bardzo szybko rosnące koszty informatyzacji rozmaitych instytucji, to wszystko zaczyna być niebezpieczne. Rozmawiał saż