850

Leszek Żebrowski: Narodowe Siły Zbrojne wobec dwóch okupantówTo były Narodowe Siły Zbrojne – te, które wyłoniły się z Narodu. To była emanacja tego, co młoda przedwojenna inteligencja, wychowankowie polskich szkół, oficerowie rezerwy WP myśleli o Polsce, co przeżywali, jakie mieli rozterki. Po tym wszystkim, co się z nimi stało, zasługują na coś więcej, niż nagrobki czy tablice okolicznościowe. Zasługują na pełną wiedzę o nich” – powiedział historyk Leszek Żebrowski podczas zorganizowanego przez Stowarzyszenie KoLiber spotkania poświęconego historii NSZ, które odbyło się w siedzibie Muzeum Niepodległości.

Na temat NSZ w okresie powojennym napisano więcej propagandowych „dzieł”, niż o jakiejkolwiek innej organizacji. Ludzi, którzy tam walczyli mordowano, trzymano w więzieniach, ale  równocześnie „wiedzę” o nich rozpowszechniano w sposób szczególnie obrzydliwy. To były zawsze wtręty na najniższym z możliwych poziomów propagandowych. Mówiono, więc że byli to „faszyści”, „antysemici”, „kolaboranci”, „zdrajcy”” – podkreślił na początku swego wykładu Żebrowski.

Gdy w 1992 roku polemizowałem z naszymi wielkimi „koryfeuszami historycznymi”, prof. Andrzej Paczkowski napisał w „Gazecie Wyborczej”, że o tej organizacji to jest trudno w ogóle cokolwiek powiedzieć, bo nie ma żadnych dokumentów. Tysiące dokumentów już wówczas było dostępne. Tylko tym ludziom się nie chciało ich badać. Łatwiej jest, bowiem posługiwać się inwektywami, niż wiedzą” – dodał.

Dokumenty o NSZ były trzymane w tajemnicy. Dostęp do nich mieli jedynie wybrani funkcjonariusze bezpieki, którzy zostali oddelegowani do nauki,  w tym m.in. nieżyjący już płk Ryszard Nazarewicz, szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego do 1954 roku, który został profesorem w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR. Takich pseudohistoryków jak on było mnóstwo. Ci ludzie robili wszystko, żeby zniekształcić wiedzę o NSZ. W bardzo wielu polskich domach do dziś stoją stare encyklopedie z tamtych lat, z których kolejne pokolenia wciąż korzystają” – podkreślił Żebrowski. Następnie historyk przedstawił dość obszernie wyniki rzetelnych badań odkrywających historię NSZ, które były owocem kilkudziesięcioletniego zbierania świadectw żołnierzy, świadków ich walki oraz odkrywania i weryfikowania tysięcy dokumentów oraz innych źródeł historycznych.

Narodowe Siły Zbrojne w sensie ścisłym była to wojskowa organizacja konspiracyjna, druga obok AK, która była zorganizowana profesjonalnie, czyli stworzona na wzór wojskowy. Była to organizacja apolityczna, która miała doskonałą sprawozdawczość – jej dokumenty były archiwizowane. Tylko NSZ obok AK ma do dzisiaj taką dokumentację. Dzięki temu znamy liczebność, cele polityczno-wojskowe, podział dowództwa. Znamy obszary poza granicami II RP, które były zorganizowane w NSZ

Są trzy rzeczy, które wyróżniają NSZ w całym podziemiu. Pierwszą z nich jest całkowita niezależność polityczna. Była to organizacja, która była całkowicie wytworem polskiej myśli  - od początku do końca wymyślona i stworzona przez ludzi przebywających w Polsce, nad którymi nie było żadnych zewnętrznych ośrodków politycznych. Żaden obcy, nawet zaprzyjaźniony rząd nie miał na nich wpływu. Po drugie byli niezależni finansowo. Nie mieli środków płynących z Londynu, ale funkcjonowali tak, aby wystarczyło. W NSZ nie wypłacano sobie pensji. Pieniądze, które były w organizacji szły na inne potrzeby – na zakup broni, wydawanie pism czy pomoc osobom uwięzionym i ich rodzinom. I ostatnia cecha, która ich wyróżnia – byli niezależni ideologicznie. To byli ludzie, którzy tworzyli własną myśl. W ramach NSZ, pojawiły się np. pomysły powołania w Europie czegoś na wzór Unii Europejskiej. Oczywiście nie wyobrażali jej sobie tak, że były maoista będzie komisarzem, a ministrem spraw zagranicznych osoba, która miała związki z bolszewickimi funduszami na działalność wywrotową. Oni widzieli to, że w Europie Środkowo-Wschodniej będzie potrzebny organizm, którzy przeciwstawi się niemieckiemu imperializmowi i postawi tamę bolszewizmowi. Wszystkie kraje regionu miały być wg tego planu zjednoczone w czymś w rodzaju unii” – podkreślił historyk.

Ta niezależność polityczna, materialna i ideologiczna pozwoliła stworzyć coś pięknego w naszej historii. To byli ludzie ukształtowani przez II Rzeczypospolitą. Byli młodzi, dynamiczni, twórczy. Po tych, którzy przeżyli i znaleźli się na emigracji wiemy, jak wspaniałych ludzi straciliśmy. To byli profesorowie w obu Amerykach, Wielkiej Brytanii czy Australii. Ludzie wybitni. I to pokolenie w znacznym stopniu zostało stracone” – zaakcentował Żebrowski.

Historyk zwrócił uwagę, że NSZ, jako jedyna organizacja podziemna miała w swoich szeregach przedwojennych generałów Wojska Polskiego: „Było duże grono pułkowników, podpułkowników, oficerów dyplomowanych. Pierwszym dowódcą był płk Ignacy Oziewicz – przed wojną dowódca pełnej dywizji piechoty. Był to człowiek niezwykły. Jego przyjaciel gen. Stanisław Maczek napisał w nekrologu po śmierci Oziewicza, że był to „ostatni polski rycerz kresowy””.

Żebrowski podkreślał także jak wielką wagę przykładano do profesjonalizacji kadr: „NSZ dawało młodzieży szkoły podchorążych lub szkoły oficerskie. Przeszkolenie w NSZ trwało od 6 do 8 miesięcy. Aby zostać podchorążym trzeba było zdać wiele egzaminów. W innych organizacjach widziałem zaświadczenia, z których wynikało, że takie przeszkolenie trwało nawet 2 dni. To była produkcja awansów, a nie szkolenie.”

Historyk opisał także zaplecze związane z funkcjonowaniem Narodowych Sił Zbrojnych: „W szerszym znaczeniu przez NSZ rozumie się poza organizacją wojskową, także inne podmioty, które do tego kręgu się zaliczały. Była tam Służba Cywilna Narodu, czyli cywilna administracja w podziemiu. Były to zespoły koncepcyjne, które tworzyły raporty i analizy na okres powojenny. Prof. Krupiński, twórca polskiego węgla po wojnie był funkcjonariuszem SCN – on te plany odbudowy przemysłu węglowego na Śląsku tworzył właśnie tam. Tworzono podręczniki prawne. „Polskie prawo administracyjne” prof. Stanisława Kasznicy jeszcze wiele lat po wojnie było podręcznikiem akademickim, bo nikt nic lepszego nie potrafił napisać.”

Tworzono także zalążek nowej formacji politycznej, która po wojnie uczestniczyłaby w życiu publicznym. Ta organizacja nazywała się Obóz Narodowy. Miał on zjednoczyć wszystkich tych, którzy myśleli w kategoriach interesu Narodu, a nie interesów obcych. Ciałem nadrzędnym, bieżącym dysponentem NSZ była Tymczasowa Narodowa Rada Polityczna, złożona z 40 osób – wydelegowanych i przez środowiska narodowe i te, dalekie od Narodowej Demokracji. To ciało wyłoniło z siebie 8-osobowe prezydium. Na czele tego organu stał najmłodszy polski poseł przedwojenny, mec. Zbigniew Stypułkowski, sądzony w procesie szesnastu, po wojnie doradca kolejnych prezydentów i rządów amerykańskich ds. zagrożenia komunistycznego w świecie. Jego książki były publikowane w 37 językach.”

W tym miejscu Żebrowski skupił się na opisaniu działań formacji zbrojnej: „Organizacja formalnie powstała 20 września 1942 roku. NSZ powstały w wyniku zjednoczenia istniejących wcześniej organizacji. Wcześniej istniała organizacja wojskowa o nazwie Związek Jaszczurczy – niezwykle ideowa i profesjonalnie zorganizowana przez przedwojenną inteligencję. Tam było wielu przedstawicieli nauk ścisłych. Ich szefem był prof. Bolesław Sobociński – po wojnie matematyk w Ameryce

Historyk podkreślił, że jednym z największych sukcesów NSZ było zorganizowanie świetnie działającego wywiadu: „Oni byli w stanie w 1940 i 1941 roku zorganizować profesjonalny wywiad na terenie III Rzeszy i obszarach okupowanych, a także w krajach neutralnych – np. w Turcji. To byli ludzie 20-25-letni. Większość z nich została zamordowana przez Niemców. Ci młodzi ludzie ginęli wbijani na haki rzeźnicze lub byli na wzór średniowieczny ścinani toporami” – dodał. Rozwijając tematykę wywiadu NSZ, Żebrowski dodał, że żołnierze tej formacji w  1942 i 1943 roku dokonywali zamachów w Berlinie. Podał kilka przykładów takich działań:  „Alojzy Kubicki jeździł z teczką wyładowaną materiałami wybuchowymi ze świetnie spreparowanymi niemieckimi dokumentami i detonował te materiały w miejscach, w których były skupiska niemieckich oficerów.”

Ten wywiad potrafił zdobywać plany rakiet, plany operacyjne łodzi podwodnych. To wszystko szkło przez Komendę Główną AK do Londynu, ale to jest pierwotny dorobek NSZ. Pod koniec 1942 roku Niemcy oceniali, że wywiad NSZ jest najpoważniejszy, z jakim zetknęli się na ziemiach polskich od początku okupacji. Oni wręcz myśleli, że jest to wywiad brytyjski, bo nie wierzyli, że Polacy byli w stanie stworzyć taki wywiad. W tych szeregach nie było zdrady” – podkreślił. Historyk opisał także sposób zorganizowania struktury NSZ na ziemiach polskich:

Cały kraj został podzielony terytorialnie na powiaty, które tworzyły obwody lub inaczej inspektoraty. Z obwodów tworzy się okręgi, z okręgów obszary lub dowództwa frontów. A w dół poniżej powiatów były wojskowe rejony, placówki i drużyny. Wszyscy byli przypisani do konkretnej jednostki wojskowej.”

W 1943 roku, w związku z trudnościami scaleniowymi z AK, pion polityczny NSZ postanowił wysłać swoich delegatów do Naczelnego Wodza w Londynie. Delegatem pionu wojskowego był szef sztabu NSZ mjr Stanisław Żochowski, a przedstawicielem pionu politycznego Stanisław Salski. Oni na własną rękę przedostali się do Londynu. Gdy gen. Sosnkowski zobaczył, że istnieją takie siły i, że są one inne niż wynika z karykaturalnych opisów w meldunkach, był bardzo za tym, aby NSZ scalił się z AK na takich warunkach, jakie sam przewidywał, czyli na zasadzie autonomii” – zaakcentował Żebrowski.

W sierpniu 1943 roku było to 70 tys. żołnierzy. Nie było tam zawyżeń. Co kwartał weryfikowano stan kadrowy. W momencie scalenia z AK, czyli w marcu 1944 roku w NSZ było ponad 90 tys. żołnierzy i oficerów

Historyk podkreślił też ogromną pracę propagandowo-informacyjną, jako wykonywały NSZ: „NSZ wydawały ponad 200 pism na najwyższym poziomie edytorskim, politycznym i ideowym. Pion propagandy NSZ wydał 40-stronnicowy podręcznik do szkoleń podchorążych i podoficerów. Ten podręcznik był wydany w takim nakładzie, że służył do szkolenia także w innych organizacjach” – dodał. W kolejnej części swego wystąpienia, Żebrowski skupił się na akcjach zbrojnych dokonanych przez NSZ:

Partyzantka NSZ była jedną z pierwszych, która pojawiła się na ziemiach polskich. Ich los był różny. Te odziały były zgrupowane przede wszystkim na Kielecczyźnie, w Radomskiem, na Lubelszczyźnie i  na Mazowszu.”

Najciekawszą akcją partyzancką NSZ dokonaną przez oddział por. Artura Kaczmarskiego i wachmistrza Tomasza Wójcika 26 sierpnia 1943 roku na Kielecczyźnie była zasadzka na generała Kurta Rennera. Wraz z obstawą został on zlikwidowany. Zabrano im broń, dokumenty i plany wojskowe. Był to najwyższy stopniem oficer niemiecki zlikwidowany przez polskie podziemie. Tą akcję przypisywało sobie potem wielu innych, w tym żołnierze Gwardii Ludowej. Po wojnie gwardziści zrobili doktoraty, z tego, jak to niby państwo Skwarkowie na czele z majorem UB z Kielc, który całą swoją rodzinę umieścił w tej opowieści „zatłukli generała”” – podkreślił zaznaczając, że to tylko jeden z wielu przykładów fałszowania historii podziemia przez PRL-owskich historyków.

Inna rzecz, o której się nie mówi to jest pomoc żołnierzy NSZ podczas zamachu na gen. Franza Kutscherę 1 lutego 1944 roku w Alejach Ujazdowskich. O tym nigdzie nie ma mowy. NSZ-owcy pomagali przy organizacji tej akcji” – zaakcentował. Żebrowski powiedział też o akcji uwolnienia więźniów z więzienia w Siedlcach na dzień przed ich wywózką do Warszawy. Dwa oddziały NSZ wmaszerowały wówczas do miasta w przebraniu Niemców. Opanowali więzienie i uwolnili jeńców. W Łomży natomiast Niemcy uwolnili 300 więźniów w czerwcu 1944 roku, po tym, jak oddział NSZ kpt. Antoniego Kozłowskiego wziął do niewoli niemieckich zakładników.

Piękna była karta NSZ w powstaniu warszawskim. Mieliśmy zdobycie PASTy, opracowanie planów zdobycia Politechniki, Kościół Św. Krzyża, obrona Starówki, brygadę „Koło”, zgrupowanie „Chrobry II”, NSZ-owską brygadę pancerno-motorową. Ok. 3,5 tys. NSZ-owców wzięło udział w walkach. Ok. 1,5 tys. było rozsypanych po różnych jednostkach AK. To jest ¼ sił walczących w powstaniu warszawskim” – podkreślił historyk.

Dowódca postania gen. Antoni Chruściel w chwili upadku Warszawy dokonał oceny żołnierzy i napisał, że tylko dwie formacje do samego końca stały na najwyższym poziomie ideowym i bojowym  -  jedna wywodząca się z niepodległościowej PPS, a druga z NSZ.  Za wzór postawił NSZ-owskie Zgrupowanie „Chrobry II”, które nie oddało Niemcom ani skrawka ziemi” – dodał.

Żebrowski  zaakcentował mocno w swym wykładzie, że NSZ cały czas podkreślało racjonalne podstawy swych działań. Dowódcy wiedzieli, że nie można działać tak, by wygrać wojnę, ale żeby po jej zakończeniu nie było już Polaków, czym groziły np. nieodpowiedzialne działania Gwardii Ludowej. Jak powiedział historyk o znaczeniu Narodowych Sił Zbrojnych w polskim podziemiu, ale także o antyniemieckim nastawieniu NSZ świadczą hitlerowskie dokumenty, z których wynika, że Niemcy bardzo obawiali się polskich narodowców.

Kiedy w 1945 roku Hitler zlecił Gestapo sporządzenie raportu o polskim podziemiu, bo nie pojmował, jak to możliwe, że najsilniejsza armia świata nie była w stanie go zniszczyć, Niemcy skupili się w nim na NSZ (…) Pod koniec wojny natomiast Hitler chciał stworzyć w okupowanych przez aliantach Niemczech własne podziemie i zlecił wyszukanie wzoru takiej konspiracji. Niemieccy stratedzy wskazali na NSZ, jako najbardziej prężnie zorganizowany i dowodzony związek polski” – zaakcentował Żebrowski. Następnie historyk przeszedł do zarzutu „antysemityzmu”, który jest często podnoszony przeciw NSZ przez lewicowych historyków:

Gdy proszę o jakieś przykłady tego, że NSZ mordował Żydów, słyszę „Ale po co przykłady. To wiadomo i już”, a tymczasem jest taka fundamentalna praca historyków żydowskich, którzy analizują polskie podziemie niepodległościowe. Wyliczyli oni 120 przypadków mordów na Żydach i jest tam jedynie jedno wskazanie na NSZ. W dodatku pochodzi z okresu, kiedy nie było NSZ. Trzeba też dodać, że gdy w 1945 roku rodziny ofiar zgłosiły się do starostwa w Kraśniku z prośbą o ekshumację, jako sprawców wskazały Niemców” – podkreślił Żebrowski.

W NSZ na wysokich stanowiskach służyli Żydzi. Oficerem do specjalnych zleceń w komendzie okręgu 1 Warszawa był przedwojenny bokser klubu Makabi Feliks Pisalewski, podporucznik rezerwy, przez 1,5 roku więzień Pawiak, w październiku 1942 roku odbity z transportu do Alej Szucha na obecnym Placu Konstytucji przez żołnierzy NSZ. Pełnił później służbę w NSZ. On był Żydem wyznaniom, obrzezanym, więc nie mógł się spokojnie poruszać po Warszawie. Prosił kolegów o pomoc w załatwieniu operacji maskującej. Załatwił mu ją kpt. Andrzej Komorowski. Napisał potem piękne wspomnienia, wydane w 1984 roku w Australii: „Ja Żyd, jestem żywym świadectwem na to, że ci polscy „radykałowie” nie tylko uratowali mi życie, ale jeszcze umożliwili normalne funkcjonowanie w podziemiu”. Takich ludzi było dużo. Zbigniew Stypułkowski był ożeniony z wnuczką prof. Aleksandra Kraushara, ortodoksyjnego Żyda. Jego syn był w młodzieżowych oddziałach NSZ, a według prawa żydowskiego był „czystym Żydem”.  Dowódcą powiatu Sokołów Podlaski był przedwojenny oficer rezerwy Stanisław Ostwid-Zuzga, polski Żyd. Nikt mu nie robił żadnych problemów z tego powodu. Mało tego, to jest piękny przykład. Został aresztowany w końcu 1944 roku przez NKWD. Gdy odkryto jego pochodzenie, zaproponowano mu, aby przyłączył się do komunistów. On odmówił. Pozostał wierny Polsce i swej formacji. W styczniu 1945 roku został skazany na śmierć i stracony. To są ci „antysemici” z NSZ?! NSZ-owcy to byli także żydowscy polscy patrioci” – zaakcentował zdecydowanie historyk. Żebrowski podkreślał też przykład pokazujący jak absurdalne bywały stawiane NSZ-owcom zarzuty współpracy z Niemcami:

Jeden z najwybitniejszych działaczy NSZ kpt. Lech Karol Neyman sformułował w październiku 1942 roku na łamach pisma „Naród i Wojsko” tzw. „polski cel wojny”. Napisał, że jednym z fundamentalnych warunków pokoju z Niemcami jest przyznanie Polsce ziem aż po Odrę i Nysę Łużycką i, że Polacy muszą bezwzględnie walczyć z Niemcami nawet, jeżeli Zachód tej walki zaprzestanie. Jego piśmiennictwo to jest najwyższy poziom polskiej polityki. Doskonała logika i precyzja słowa, coś, czego nie możemy wymagać od naszych obecnych przywódców. I tego człowieka zamordowano w 1948 roku pod zarzutem…. kolaboracji z Niemcami. Leży na powązkowskiej Łączce

Po wojnie Narodowe Siły Zbrojne zostały zamordowane dosłownie i w przenośni. Żołnierze NSZ dostawali najwyższe wymiary kary. Nie wyszli z więzień w 1956 roku, ale siedzieli nadal. NSZ-owcy mieli sprawy karne także w latach 60., a nawet 70. Gdy Gierek ponoć dawał pracę i inni się dorabiali, oni siedzieli w więzieniach. Za co? Za idee” – zaakcentował historyk i podał niezwykle poruszające przykłady.

Por. Franciszek Cieśla – pierwszy raz został ranny na polu walki pod Mławą w 1946 roku. Próbowano go dobić na miejscu, ale żył, więc go zabrali do celi. Dostał tam serię po plecach, ale i to przeżył. Skazali go potem na karę śmierci, zamienioną na dożywocie. Przesiedział 21 i pół roku więzienia. Żadnej pracy, renty, emerytury. On był „na wyzdychanie”. Mieszkał po komórkach, w lasach. Dożył lat 90. I pytany, „Czy było warto?”, odpowiedział, „Tak. było warto”.

Widziałem przypadek studentki, jaka spotykała się z ujawnionym żołnierzem NSZ, który przesiedział kilka lat w więzieniu. Ktoś to zobaczył i na nią doniósł. Wezwaną ją na uczelni przed oblicze komórki partyjnej i zabroniono jej się z nim spotykać. Ona nie uległa. Dostała za to wyrok 2 lat obozu. Ci, którzy ją skazywali to nie byli sędziowie, ale funkcjonariusze partyjni. Oni do dziś żyją i się tym szczycą” – podkreślił Żebrowski. Następnie historyk odniósł się do historii Brygady Świętokrzyskiej, której często zarzucano rzekomą współpracę z Niemcami. Żebrowski jasno i wyraźnie podkreślił, że nie była to prawda. Zapowiedział, że chętnie wygłosi oddzielny wykład na temat Brygady, na który przyniesie dokumenty obalające wysuwane przez lewicę zarzuty.

W 1990 roku w Zagnańsku był pierwszy wielki światowy zjazd żołnierzy i oficerów Brygady Świętokrzyskiej. Przyjechało ponad 300 osób z kraju i zagranicy. W tym np. por. Włodzimierz Kołaczkiewicz – człowiek maltretowany w więzieniu w Kielcach przez UB-ków z Armii Ludowej w taki sposób, że przywiązali go łańcuchem do sufitu za nogi i tłukli cały dzień i całą noc metalowym prętem. On przeżył. Chodził z głową przy ziemi. Człowiek niezwykłej dobroci, o bardzo wysokim poziomie moralnym. Człowiek, któremu ci, którzy psy wieszają na Brygadzie Świętokrzyskiej nie byliby godni nóg umyć” – powiedział prelegent.

Poznałem korespondencyjnie dowódcę Brygady płk Antoniego Szackiego. To było tuż po tym, jak odwiedził go Cezary Chlebowski. Był tam gościem przez dzień czy dwa. Wrócił potem do kraju i opluł go straszliwie. Zapytałem Szackiego o niego. On odpowiedział, że przyjmuje u siebie wielu Polaków. Dla każdego rodaka było miejsce w jego domu. Dla każdego miał serce” – podkreślił historyk. Wspominał też słowa Szackiego, który podkreślał, że wymarsz Brygady Świętokrzyskiej w styczniu 1945 roku wynikał z rozkazów kierownictwa NSZ oraz Naczelnego Wodza gen. Sosnkowskiego, a jego przyczyną była chęć ratowania substancji ludzkiej przed nadchodzącymi bolszewikami. Dowódca Brygady, któremu Niemcy proponowali wspólną walkę przeciw Armii Czerwonej, odmówił, stwierdzając, że wykonuje jedynie rozkazy Naczelnego Wodza w Londynie. Żebrowski przypomniał też zapomnianą akcję Brygady Świętokrzyskiej w Holiszowie, gdzie żołnierze NSZ wyzwolili niemiecki obóz dla kobiet. „Podziękowania tych kobiet dla żołnierzy Brygady są przepiękne – to są haftowane, czerwone serca i napisy w językach francuskim, holenderskim, żydowskim. Tam było kilkaset kobiet przygotowanych do spalenia żywcem” – podkreślał Żebrowski. „Na Zachodzie nie było problemu „antysemityzmu” Brygady. Te zarzuty pojawiły się w komunistycznej Polsce” – dodał. Następnie historyk został zapytany o wywiad, jakiego „Gazecie Wyborczej” udzielił dyrektor Muzeum II Wojny Światowej prof. Paweł Machcewicz, w którym stwierdził on:

Uważam, że powinniśmy nawiązywać do tradycji AK, ale już stawianie na jednej płaszczyźnie NSZ i AK, co się dzieje ostatnio, jest niedopuszczalne. AK była wojskiem polskim w kraju, częścią państwa podziemnego. NSZ była formacją partyjną, która walczyła przeciwko Niemcom i Sowietom, ale nie uznawała instytucji polskiego państwa podziemnego. Była także spadkobiercą faszyzującej, antysemickiej tradycji ONR, antydemokratycznej, o cechach totalitarnych. Świadomie bym ją wykluczył z tradycji demokratycznego państwa polskiego, mimo że jej członkowie walczyli o niepodległość Polski i ponosili ofiary.

Odnosząc się do tych słów Żebrowski powiedział: „Ten człowiek jest profesorem historii i za słowo powinien brać odpowiedzialność. NSZ były przecież częścią AK. W marcu 1944 została podpisana umowa, którą podsumował gen. Leopold Okulicki mówiąc, iż została ona wykonana. Część organizacji, co prawda nie podporządkowała się. Z  różnych zresztą przyczyn – to nie wynikało z ich winy, bo  wyszło na jaw, że NSZ został oszukany na skutek polityki takich ludzi jak płk Rzepecki, którego powojenna działalność też świadczy o tym, jaki to był człowiek. Olbrzymia większość organizacji umowę scaleniową jednak wykonała.”

Jeżeli oni stworzyli organizację konspiracyjną – sami, z niczego i ponieśli tak ogromne straty, to dzisiaj są niepotrzebni?!  Ppłk Józef Rokicki, dowódca NOW scalonej z AK w 1942 roku, a w powstaniu warszawskim dowódca dywizji piechoty napisał przepiękne wspomnienia w Paryżu w 1949 roku pt.: „Blaski i cienie minionego pięciolecia”. We wstępie napisał tak: „Każdy polski oficer przedwojennego WP miał obowiązek być w konspiracji i pracować na rzecz Polski w podziemiu, ale wybór organizacji  i sposób działania był zależny tylko i wyłącznie od jego sumienia i rozumu politycznego”, bo wszystkie organizacje były ochotnicze. Nikt tam ludzi kijem nie napędzał” – powiedział Żebrowski.

Jeżeli dzisiaj ktoś mówi, że oni się nie są częścią tradycji demokratycznej, to można się zapytać „A kto jest?!” Leszek Miller? Kiedy on stał się demokratą? Wtedy, jak w torebce przywoził kasę z Moskwy i nie został za to rozliczony? Pawlak z ZSL? Akceptujemy jako część tradycji demokratycznej  tych ludzi działających w KOR, którzy wywodzą się z rodzin ubeckich. Akceptujemy na czele państwa osobę wżenioną w rodzinę ubecką. Czy to jest tradycja demokratyczna? Co NSZ-owcy zawinili tym wszystkim propagandystom, że ignorują oni fakty historyczne, a stosują inwektywy po dziś dzień?! Jeżeli NSZ-owcy byli przydatni przy akcji na Franza Kutscherę – kata Warszawy, to dzisiaj są niepotrzebni?!” – dodał podkreślając niegodziwość wymierzonych w NSZ wypowiedzi.

Oni dali daninę krwi. I dzisiaj mamy to wyrzucić na śmietnik, dlatego, że ideologia to nakazuje? Dlaczego? Bo oni by nie zaakceptowali Kuronia czy Geremka w Alej Zasłużonych na Powązkach? NSZ-owców tam nie ma, a PZPR-owcy tam leżą. Bierut, Marchlewski, Hanka Sawicka, Janek Krasicki wciąż tam leżą. O jakiej my w ogóle tradycji demokratycznej mówimy?” – podkreślił raz jeszcze. W czasie dyskusji historyk odnosił się także do poruszanych przez innych uczestników spotkania tematów związanych z naszą najnowszą historią. Pytany był m.in. o obecne środowiska kombatanckie.

Mamy dzisiaj dziesiątki tysięcy ludzi, którym przyznano uprawnienia kombatanckie za działalność w organizacjach nieistniejących. To rzutuje na opinię o środowisku. To był mój dramat, kiedy pracowałem w Urzędzie ds. Kombatantów. Byłem naładowany wiedzą, że to są ludzie, którzy zasługują na najwyższy szacunek. Ale jak niektórzy z nich mi tłumaczyli, że w dwa dni skończyli podchorążówkę, to sami siebie ośmieszają” – powiedział Żebrowski.

Dziś są takie środowiska kombatanckie, które się rozrastają np. powstańcy warszawscy na czele z gen. Ścibor-Rylskim, który podczas wojny miał jeden pseudonim, a po wojnie drugi. To jest dzisiaj autorytet moralny. Mówi, że nie było żadnej komuny. To, z kim on współpracował po wojnie, jak nie było komuny?!” – podkreślił historyk.

Pamiętam takie stowarzyszenie kombatanckie, które zrzeszało grupy młodzieżowe z okresu wojny. Oni mieli 6 tys. członków i 9 tys. kombatantów. Zapytałem jak to możliwe, że po 40 latach nikt nie umarł, a jeszcze jest ich więcej, niż w czasie wojny. Odpowiedziano mi „Pan jest za młody. Pan nic nie rozumie”. Weryfikowałem też takiego kombatanta, który twierdził, że w wieku lat 10, jeszcze przed wybuchem wojny, bo15 sierpnia 1939 roku wstąpił do Batalionów Chłopskich i stworzył oddział partyzancki.” – dodał Żebrowski. Wskazał jednak i takie organizacje, w których opisane sytuacji nie mają miejsca:

Dwa środowiska kombatanckie muszę postawić za wzór: Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość oraz NSZ. Jedynie oni rzetelnie zweryfikowali swoich kombatantów. Wielu z tych ludzi nie przyjęło po wojnie awansów. Np. wiceprezes związku żołnierzy NSZ, nieżyjący już Witold Grzebski – podporucznik NSZ, komendant powiatu Płońsk, który skończył z karą śmierci zamienioną na 15 lat więzienia. Raz w życiu opowiadał o swoim śledztwie. Cały czas wówczas płakał. On nie przyjął później żadnego awansu. Podobnie honorowy prezes ZŻ NSZ Bohdan Szucki  - pozostał podchorążym.”

Dzisiaj mamy sytuację taką jakby zachowali się wszyscy generałowie, a zwykli żołnierze wyginęli w walkach. Dlaczego tylko ten, który przeżył ma mieć zaszczyty?” – powiedział prelegent.

Mój ojciec opowiadał mi jak przed wojną traktowano weteranów powstania styczniowego. W II RP było ich kilkuset. Nie było żadnych awansów i zaszczytów. Byli oni jednolicie umundurowani. Zawsze i wszędzie byli otoczeni najwyższym szacunkiem. Jak spotykało się takiego powstańca, to młodzi podchodzili i całkowali go w rękę. To było coś świętego. A ja dzisiaj nie jestem w stanie kombatantowi podać ręki na ulicy, bo nie wiem, kto to jest. Czy to jest Ludowe Wojsko Polskie, czy to jest funkcjonariusz UB, czy to jest ORMO, KBW czy co to jest? Wszyscy mają medale i wszyscy tak samo wyglądają i łażą ze sztandarami. Jaki to może być wzór dla młodzieży? Zero ideowości. Zero weryfikacji” – dodał.

Dlaczego tablicę pamiątkową ma mieć tylko ten, co przeżył powstanie? A czemu rotmistrz Pilecki nie może być bohaterem Europy? Sprawdźcie, kto przeciw temu głosował. Zdziwicie się – polscy europosłowie. A to był prawdziwy bohater – człowiek, który poszedł na ochotnika do Auschwitz, założył tam konspirację, sporządził raporty. Po wojnie został zamordowany za wiedzę, którą posiadał. I inny przypadek. Czołowy autorytet - był w Auschwitz, ale wrócił pociągiem. Wypuszczony, bo się źle czuł… Jest różnica? Dla mnie jest” – podkreślił historyk. Żebrowski podał też opozycyjny wobec zapomnianego bohaterstwa NSZ przykład „bohaterstwa” wykreowanego przez PRL-owską propagandę czyli słynnej „antyniemieckiej akcji” oddziału Gwardii Ludowej  kierowanego przez Franciszka Zubrzyckiego „Małego Franka”. Historyk przytoczył wspomnienia z tego wydarzenia napisane przez późniejszego pułkownika UB Józefa Mrozka, który uczestniczył w akcji.

GL-owcy napadli na polską leśniczówkę. Leśniczym był Polak, którego okradziono. Zabrano mu pieniądze, świnię i dubeltówkę. Wczesnym rankiem gwardziści uciekali, ale nie znali terenu i błądząc po lesie wrócili do tej leśniczówki. Postanowili schować się w krzakach i przeczekać kolejny dzień. Leśniczy musiał jednak wezwać Niemców, bo zabrano mu broń, a za nie zgłoszenie tego faktu groziła kara śmierci. Przyjechała, więc jakaś grupa niemieckich żandarmów. W pewnym momencie jeden z tych młokosów wyjął granat i go rzucił. Ale, jak pisze Mrozek „żeby przynajmniej rzucił w stronę Niemców, a on rzucił w górę i to wybuchło w gałęziach nad nami i nas poraniło”. Niemcy całe towarzystwo rozpędzili. A ja potem chodziłem do szkoły, która nosiła imię dowódcy tych ludzi” – podkreślił historyk. Powracając na koniec swej wypowiedzi do wysuwanych przez lewicę zarzutów antysemityzmu w podziemiu niepodległościowym, Żebrowski powiedział:

My w Polsce musimy się tłumaczyć, że nie jesteśmy antysemitami. Jeśli nie będziemy się przed tym bronić, to kolejne pokolenia nie będą miały szans. Będą miały przypisane wszystkie cechy, jakie przypisywała im komuna

Przeczytał też fragment wypowiedzi osoby opublikowanej w książce wydanej w 1999 roku przez Stowarzyszenie Żydów, Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej pod redakcją Mariana Turskiego – byłego członka PZPR i redaktora jej organu – tygodnika „Polityka” pt. „Losy żydowskie. Świadectwo żywych”.

Po zmianie ustroju w 1989 roku w Polsce popadłem ponownie w lęki i rozdwojenie jaźni. Żyję jak Żydzi w czasie okupacji na aryjskich papierach. Nie ujawniam swego pochodzenia. Przyczyną jest legalizacja partii skrajnie nacjonalistycznych, głoszących oficjalnie antysemityzm. Uznano za bohaterów narodowych żydobójców spod znaku NSZ (...) Obecnie coraz częściej czuję lęk przed zwycięstwem prawicy nacjonalistycznej. W ogóle czuję się dziś tak, jak w punkcie wyjścia niniejszych wspomnień, kiedy to chłoptasie z Hitlerjugend, SS i różnych Sonderkommando, zaczynali swoje dzieło wprowadzenia w okupowanej Polsce nowego ładu w Europie.”

Życzę Państwu, żebyście w takiej Polsce nie żyli, ale żebyście wiedzieli też, na co idą wasze podatki, bo to są książki w dużej mierze dotowane, które są częściowo lekturami szkolnymi. Więc, jak przyjdą wasi wnukowie i zapytają „Dlaczego ci chłoptasie biegali razem z Hitlerjugend”, to musicie wiedzieć, co odpowiedzieć, bo szkoła dzisiaj nie uczy i nie wychowuje” – zakończył Żebrowski. Na spotkanie z Leszkiem Żebrowskim przyszło ponad 100 osób, które wypełniły salę w Muzeum Niepodległości. Na widowni zasiadła m.in. Zofia Pogonowska – sanitariuszka NSZ na Kielecczyźnie, w Zagnańsku – tam, gdzie sformowano Brygadę Świętokrzyską, która przez wiele lat okresu PRL przebywała na emigracji w Szwecji.

Relację przygotowali: Margotte i Piotr Mazurek.

Tomasza Hobbesa teologia zniknięcia Boga Intelektualne źródła współczesnego sekularyzmu Wzmagająca się aktywność coraz bardziej napastliwych propagatorów tzw. świeckiego – czyli w istocie bezbożnego, a nawet antyreligijnego – państwa skłania do zastanowienia się nad pochodzeniem tego sekularystycznego błędu. Ludzie o tym rozmyślający często skłonni są upatrywać jego początków w epoce tzw. Oświecenia (jak mawia jeden z moich przyjaciół, winno się nazywać je raczej Ociemnieniem), kiedy to proceder okazywania nienawiści chrześcijaństwu stał się po raz pierwszy w dziejach nie tylko jawny i powszechny, ale, co bodaj jeszcze ważniejsze, popłatny, zarówno pod względem uznania tzw. kręgów opiniotwórczych, jak w wymiarze ściśle pekuniarnym. Już wtedy zaiste można było zyskać sobie reputację odważnego i oryginalnego myśliciela, ogłaszając wszem i wobec – jak Hermann Salomon Reimarus (1694-1768) – że patriarcha Abraham był „chciwym łotrem”, Jakub – „opitą pijawką”, a apostołowie – „oszustami”. Przypisywanie autorom XVIII-wiecznym ufundowania intelektualnych podstaw sekularyzacji jest jednak nieporozumieniem. Na to trzeba mimo wszystko niepospolitego umysłu, natomiast pismacy pokroju Reimarusa czy francuskich Encyklopedystów byli zaledwie retorycznie sprawnymi propagandystami, którzy miano les philosophes przyznali sobie w celach autoreklamiarskich – niestety, z dużym powodzeniem. Nawet Voltaire wyróżniał się tylko wykwintnym stylem, zaś jedyne jego dzieło, które można uznać za filozoficzne, dotyczyło epistemologii. Swoje powodzenie owi pseudofilozofowie zawdzięczali nie temu, iżby odkryli jakiś naprawdę nowy porządek, ale jedynie dobrze zorganizowanej klace oraz wysokiej zaiste sprawności w wymyślaniu zabójczych i chwytliwych wezwań bojowych w rodzaju Écrasez l’infâme! czy roztaczaniu „słodkich” wizji wieszania ostatniego króla na kiszkach ostatniego klechy. Z drugiej strony, nie należy cofać się zbyt głęboko w przeszłość, aby wskazać ów decydujący moment przejścia „osi czasu” od porządku zorientowanego teocentrycznie do czysto sekularnego, chociaż mają wiele racji mądrzy badacze wskazujący liczne robaki w zaczynającym już gnić owocu, jak immanetyzacja eschatologii w trynitarnym schemacie dziejów Joachima z Fiore (Eric Voegelin), „antropologiczny ześlizg” ku naturalizmowi w awerroizmie (Primo Siena), nominalizm (Richard Weaver), psująca heroiczny etos wykwintna miękkość kultury „jesieni średniowiecza” i humanizmu (Plinio Corrêa de Oliveira) czy „pięć zerwań” z Christianitas w protestantyzmie, makiawelizmie, teorii suwerenności, „naturalizacji” prawa naturalnego i rozpadzie jedności Res Publica Christiana w Traktacie Westfalskim (Francisco Elías de Tejada). Były to jednak tylko zapowiedzi tego, co się później stało, nikt jeszcze natomiast nie przedstawił kompletnej wizji świata opartego na zupełnie innym fundamencie niż dotychczasowy, tj. boski. Heretyk Marsyliusz z Padwy już wprawdzie na początku XIV wieku zaprezentował koncepcję dwóch radykalnie rozdzielonych porządków: politycznego i kościelnego, odmawiając temu drugiemu jakiegokolwiek wpływu na rządy doczesne, z tej racji, iż jakoby wspólnota kościelna winna być pojmowana jako jedynie rzecz wiary niemająca związku z rozumem, lecz jego faktyczny wpływ ograniczył się do doraźnego usługiwania (wyklętemu) cesarzowi Ludwikowi IV Wittelsbachowi w walce z papiestwem, później zaś autor ten został kompletnie zapomniany. Portret „księcia nowego” odmalowany przez Makiawela też był czysto świecki, ale makiawelizm – przynajmniej werbalnie – odrzucali w XVI wieku zarówno katolicy, jak i protestanci (co najwyżej wzajemnie się oskarżając o uleganie mu). Pod tym względem nawet protestancka reformacja, choć rozdarła jedność świata zachodnio-chrześcijańskiego i wniosła weń istną powódź kacerskich błędów, nie była zasadniczym przełomem. Przyniosła ona jedynie albo (luteranizm i anglikanizm) uzależnienie nowej wspólnoty quasi-kościelnej od władzy państwowej, albo próbę ustanowienia ustroju „teokratycznego” podług „archeologicznie” pojętego wzorca starotestamentowego z epoki sędziów (kalwinizm). Przecież jednak, w doktrynie samego Lutra, po początkowym zdyspensowaniu „księcia” od norm moralnych nastąpił odwrót od tezy o bezwarunkowym posłuszeństwie władzy świeckiej w kierunku „polityki chrześcijańskiej”, nazywanej na ogół z łacińska politica Christiana, a definiowanej przez cztery składniki: oparcie na prawie naturalnym, wyprowadzenie prawomocności władzy świeckiej z czwartego przykazania, teologiczne uzasadnienie prawa do samoobrony przed bezbożną tyranią i doktryna trzech stanów; jeszcze w wieku XVII luteranie napisali bodaj więcej traktatów o „państwie chrześcijańskim” niż katolicy. Kalwiniści z kolei rozwijali federalistyczną koncepcję „przymierza” ludu/narodu z Bogiem przeniesioną przez angielskich purytanów do Nowego Świata. Tak czy inaczej, aż do połowy XVII wieku przynajmniej pod tym względem panował wciąż konsensus pomiędzy katolikami, prawosławnymi i protestantami: że „jako w Niebie, tak i na ziemi”, że porządek transcendentny (nadprzyrodzony) nie tylko że istnieje, ale oddziałuje na porządek immanentny (doczesny) i musi być jakoś odwzorowany na ziemi. Spory (jeszcze średniowieczne, pomiędzy, upraszczając symbolicznie, „gwelfami” a „gibelinami”) dotyczyły głównie tego, jak to oddziaływanie ma się dokonywać i kto oraz na ile jest ziemskim reprezentantem owego wyższego porządku, ale nikt nie poddawał w wątpliwość samego podstawowego założenia o dwoistości porządków i zrelacjonowaniu doczesnego do nadprzyrodzonego.Trzeba było dopiero prawdziwego geniusza myśli – niestety, destrukcyjnej – żeby radykalnie oddzielić immanencję od transcendencji, przedstawić i uzasadnić alternatywną wizję ziemskiego porządku politycznego, który byłby porządkiem czysto świeckim. Tym geniuszem był angielski filozof Thomas Hobbes (1588-1679), a kompletna wizja porządku wspierającego się na konstrukcji państwa jako „śmiertelnego boga” (mortal God) zawarta została przede wszystkim w jego opublikowanym w 1651 roku dziele pod symboliczno-biblijnym tytułem Lewiatan. Wielu komentatorów Hobbesa kładzie nacisk na to, że jego intencją było położenie kresu wzniecającym permanentną wojnę domową, zaciekłym sporom pomiędzy niezliczonymi sektami angielskiego protestantyzmu, licytującymi się w radykalizmie religijnym i politycznym. Jest to jednak tylko część prawdy, bo jak słusznie zauważył Voegelin, Hobbes dostrzegając niewątpliwie morderczy potencjał zradykalizowanej gnozy purytańskiej, sam dawał odpowiedź gnostycką, tylko w wersji „umiarkowanej”. Bez wątpienia natomiast źródło politycznego sekularyzmu Hobbesa znajduje się w jego materialistycznej antropologii; człowiek Hobbesa to jedynie fizyczne ciało, drżące z trwogi przed głodem, bezdomnością, przemocą, a przede wszystkim nieustanną groźbą gwałtownej śmierci, która jest „największym przyrodzonym złem”. W swojej koncepcji człowieka Hobbes zrywa nie tylko z chrześcijańską wizją osoby jako imago Dei, ale z całą klasyczną – zwłaszcza arystotelesowską – tradycją człowieka jako istoty z natury społecznej, na rzecz egalitarnego indywidualizmu (ludzie nie różnią się, jego zdaniem, specjalnie nawet rozumem), toteż – jak pisze Miguel Ayuso – „oddzielił człowieka od jego związków z Bogiem, od jego bliźnich oraz od świata, który go otaczał, wyodrębnił go, jakby był jakimś bytem aspołecznym, z całej wspólnoty naturalnej i przeniósł do jego początków, do wyobrażonego stanu natury”. Chociaż kwestia ta jest przedmiotem nieustannych kontrowersji, Hobbes nie był prawdopodobnie ateistą, przynajmniej w ścisłym znaczeniu tego słowa, niemniej jego materialistyczna, naturalistyczna i mechanistyczna antropologia prowadziła go nieuchronnie do wniosku, że wszystkie cele i dobra egzystencjalne człowieka, jako uwarunkowane bezwzględnie nakazem pozostawania przy życiu (fizycznym), mają charakter wyłącznie doczesny i materialny, to zaś musi skutkować właśnie koncepcją takiego ułożenia życia wspólnoty politycznej, która skoncentrowana zostanie na zagwarantowaniu tak pojętych celów. Skoro wszystko, co zachodzi w człowieku i każda relacja międzyludzka mają charakter materialny i immanentny, to niemożliwa do utrzymania staje się także zasada, iż państwo może mieć jakiekolwiek inne cele i zadania. Religia wobec tego sprowadzona zostaje do sfery wewnętrznych przekonań każdego człowieka, a nawet treściowo ścieśniona zostaje do wyznania wiary w to, że „Jezus jest Chrystusem”, z czego wynika wyłącznie ta konsekwencja dla życia chrześcijanina, że kiedyś Chrystus powróci i nastanie królestwo Boże, lecz nie ma to i nie może mieć żadnych konsekwencji dla życia zbiorowego w doczesności. Sekularyzacja porządku doczesnego ma jednak też drugą stronę medalu. Przypomnijmy, że pełny tytuł Lewiatana brzmi: „… czyli materia, forma i władza państwa kościelnego i świeckiego”, a „śmiertelny bóg” na rycinie okładki drugiego wydania dzieła dzierży w jednej ręce miecz, w drugiej zaś pastorał (pod którym znajdują się też inne atrybuty władzy duchowej, łącznie z tiarą). Oznacza to, iż Lewiatan, choć nie jest już odniesiony do transcendencji, przejmuje również „miecz władzy duchowej”: to on będzie przecież – o czym Hobbes mówi bez ogródek – rozstrzygał „w jakich sytuacjach, jak dalece i co do czego należy ludziom pozwalać, by przemawiali do dużych gromad ludu”. Inaczej mówiąc, „śmiertelny bóg” nie jest już zobligowany do przestrzegania porządku ustanowionego przez Boga nieśmiertelnego, ale sam przyznaje sobie nauczycielskie prerogatywy Kościoła; jest to jakby sekularny cezaropapizm. “Świeckie państwo” okazuje się być także „świeckim Kościołem”. Znika tradycyjne rozróżnienie pomiędzy potestas, czyli władzą, jaką dzierży każdy, a przede wszystkim polityczny, zwierzchnik, a auctoritas, która jest tej władzy jedynie przydana, bo w istocie należna jedynie Bogu, a udzielana przez Kościół; słusznie powiada Carl Schmitt, że suwerenna władza Lewiatana oznacza wykluczenie wszelkiej władzy niebezpośredniej, czyli wspierającej się na powadze duchowej i moralnej, a nie na przymusie; nie działającej bezpośrednio w domenie świeckiej, lecz interweniującej „z powodu grzechu”. Cóż jednak innego niż ów sekularny cezaropapizm w duchu Hobbesa uprawia dzisiaj na przykład „konserwatywny inaczej” premier Wielkiej Brytanii David Cameron, który zawczasu uprzedza przełożonych anglikańskich, zanim zdążyli otworzyć usta (inna rzecz, czy naprawdę mają ochotę to czynić), aby nie ważyli się dyskutować jego projektu legalizacji „małżeństw” jednopłciowych: on przecież po prostu rozstrzyga „co do czego należy ludziom pozwalać, by przemawiali do dużych gromad ludu”! Jak słusznie zauważa Merio Scattola, Hobbes stworzył nowożytną teologię polityczną, która jest „teologią politycznej nieobecności”, w której „jedynym możliwym objawieniem Boga jest Jego zniknięcie”. Paradoksalnie – należy dodać – dopiero wtedy (albowiem Christianitas była przesiąknięta teologią polityczną, lecz nikt o niej nie rozprawiał) pojawił się nieznany dotąd problem teologiczno-polityczny, sprowadzający się w istocie do technicznego zagadnienia, jak usunąć Boga z życia ludzkiego, aby już w niczym nie „zagrażał” naszemu życiu, tak krótkiemu i zawsze nazbyt skąpemu w przyjemności. Jacek Bartyzel

Jerzy Poleszczuk: JÓZEF SZANIAWSKI – ostani wywiad - bohater ZSRR odznaczony orderem Lenina  matriszka  Jaruzelski wprowadzi nielegalnie stan wojenny dla uytrzymania wadzy nomenklatury..rozkazał mord na x Popiełuszce dla terroru okragłego stołu..

JÓZEF SZANIAWSKI – OSTATNI WIĘZIEŃ POLITYCZNY PRL opowiedział serwisowi NaSygnale.pl m.in. o pobycie w więzieniu i dzieleniu celi z z pułkownikiem SB, oskarżonym o nakłanianie do uprowadzenia i zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki. Monika Szafrańska: Jak trafił Pan do więzienia? Dr Józef Szaniawski: Działo się to w tej strasznej dekadzie stanu wojennego. Byłem wtedy dziennikarzem Polskiej Agencji Prasowej. Przekazywałem do Radia Wolna Europa informacje na temat zbrodni stanu wojennego, wojsk sowieckich w Polsce, rządów komunistycznych, eksploatacji ekonomicznej Polski przez Rosję Sowiecką. Te dane były ukrywane przez komunistów rządzących Polską, a ja miałem do nich dostęp jako pracownik PAP. W ciągu 11 lat współpracy z radiem udało mi się jakoś skutecznie konspirować. Wpadłem dopiero w 1984 r. Zostałem wykryty przez bezpiekę i aresztowany. Mój proces był tajny, kapturowy. Skazano mnie na 10 lat więzienia, przy czym prokurator wojskowy żądał dla mnie 15 lat pozbawiania wolności za działalność niepodległościową, konspiracyjną i antysowiecką. Najpierw siedziałem w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, a po otrzymaniu wyroku komuniści wysłali mnie na 10 lat do najcięższego wtedy w Polsce więzienia. Był to Zakład Karny Barczewo na Mazurach – dawny zamek Krzyżacki, z trzech stron otoczony jeziorem, z czwartej strony fosą, który na początku XX wieku Niemcy przerobili na ciężkie więzienie. Spędziłem w nim cztery lata.

To właśnie tam poznał Pan pułkownika Pietruszkę? - Tak. Klawisz wprowadził go do mojej celi. Poznałem go natychmiast. Już wcześniej doszły mnie słuchy, że siedzi w więzieniu w Barczewie. On także wiedział, że ja tu jestem. Pietruszka wyciągnął do mnie rękę, w drugiej miał taki tobołek… Przez sekundę się zastanawiałem, ale w końcu podałem. To była taka sytuacja, jak ta opisana w “Rozmowach z katem”. Kiedy kapitan Armii Krajowej Kazimierz Moczarski, bohater II Wojny Światowej, znalazł się w więzieniu na Rakowieckiej w jednej z celi z dwoma hitlerowcami. Jednym z nich był osławiony Juergen Stroop, SS-Gruppenfuehrer, który stłumił powstanie w getcie warszawskim. Po prostu kat, morderca, ludobójca hitlerowski. Mimo to komuniści posadzili Moczarskiego z nimi w jednej celi. W podobnej sytuacji poznałem Pietruszkę.
Jak to się stało, że znaleźliście się w celi tylko we dwóch? - Siedziałem z różnymi więźniami politycznymi. Początkowo z moimi kolegami z Solidarności, niektórych poznałem dopiero w więzieniu. Na końcu zostałem zupełnie sam i siedziałem już tylko z mordercami, złodziejami, gwałcicielami. Buntowałem się, że osadzili mnie ze zwykłymi bandytami, więc ukarali mnie karcerem. Najpierw na sześć miesięcy, potem na kolejne. W sumie przesiedziałem 20 miesięcy w celi izolacyjnej, kompletnie sam. Przez cały dzień i noc paliło się światło, nie było okna. Już było po 4 czerwca 1989 r., po okrągłym stole, a ja ciągle siedziałem… Na początku września 1989 r., kiedy premierem rządu był już Tadeusz Mazowiecki, doszło do ogromnego buntu w naszym więzieniu. Było tam wtedy zamkniętych ponad dwa tysiące więźniów, którzy zlinczowali naczelnika i podpalili znajdujące się na terenie zakłady stolarskie. Nowy naczelnik więzienia w przemówieniu przez radiowęzeł, ogłosił tzw. “humanizację odbywania kary”. Polegało to na tym, że każdy mógł do niego napisać wniosek. Skorzystałem na tym i napisałem mu, że wolę siedzieć z normalnymi bandytami i złodziejami niż w odosobnionym karcerze w podziemiach. Chciałem już siedzieć z kimkolwiek, byle nie sam.
Po kilku dniach do mojej celi został wprowadzony Adam Pietruszka, pułkownik bezpieki i wicedyrektor osławionego IV Departamentu MSW, tzw. departamentu kościelnego, który służył zwalczaniu Kościoła. Znalazłem się w sytuacji, której w ogóle nie potrafiłbym przewidzieć, że coś takiego może się zdarzyć! Aczkolwiek, jako historyk, wiedziałem, że komuniści w czasach Polski Ludowej w więzieniach robili co tylko chcieli, słyszałem o wielu różnych sytuacjach.
Czy w więzieniu dotarły do Pana informacje na temat schwytania zabójców ks. Popiełuszki, w tym także ich bezpośredniego przełożonego płk. Pietruszki? - Ks. Popiełuszko został zamordowany w październiku 1984 r., kiedy jeszcze byłem na wolności. Zdążyłem nawet uczestniczyć w jego pogrzebie. Także proces toruński był mi znany. Mimo, że byłem w pełnej izolacji, to o wielu rzeczach się dowiadywałem. Życie w więzieniu wygląda tak: ludzie siedzą w zamkniętych celach, ale dobrze wiedzą, kto kim jest kto i gdzie siedzi. Doszły mnie słuchy, że Pietruszka jest w tym samym więzieniu. Nie wiedziałem tylko, że będziemy siedzieć w jednej celi.
Jak wyglądała Wasza pierwsza rozmowa? Trudno było się Panu, działaczowi antykomunistycznemu, przełamać do tej znajomości? - To był ciężki dylemat nie tylko dla mnie, ale także dla Adama. Zamknęli nas samych w marnych siedmiu metrach kwadratowych, gdzie były dwa metalowe łóżka i zakratowane okno, na którym dodatkowo była jeszcze blinda. Pamiętam, że jak już Pietruszka rozgościł się w celi, przyłożył palec do ust na znak milczenia i pokazał na wkręconą w suficie żarówkę. W ten sposób dał mi sygnał, że w naszej celi jest podsłuch. Bezpieka robiła takie rzeczy i ja też dobrze o tym wiedziałem.

To kiedy udało się Panu porozmawiać z pułkownikiem? - Dopiero następnego dnia. We dwóch wyszliśmy na spacerniak specjalnie przeznaczony dla więźniów z podgrupą P1 i P2, czyli specjalnie pilnowanych. Klawisz obserwował nas z wysokiej wieży więziennej. Dopiero wtedy Pietruszka powiedział: “słuchaj, byśmy przeszli tak od razu na ty, bo nikt przecież w więzieniu nie mówi sobie Pan”. Nie wydawało mi się, że jestem dla nich (komunistów) tak ważny, żeby pakowali mnie do jednej celi z Pietruszką. On także był tym zdziwiony. “Tak dwa skrajnie egzotycznie zwierzaki jak ty i ja, to nikt nie pakuje do jednej klatki, więc to nie mogła być decyzja naczelnika więzienia, tylko gen. Jaruzelskiego lub Kiszczaka” – w ten sposób skomentował tę sytuację Pietruszka. Pamiętam też, jak mówił: “ja jestem stary ubek, ty Solidarność i CIA – oni chcą, żebyśmy pozabijali się w nocy z nienawiści. Albo ja ciebie zadźgam, albo ty mnie udusisz. Wtedy będą mieli jednego z głowy, a drugiego wsadzą do takiej dziupli, skąd już nigdy nie wyjdzie”. Proszę sobie wyobrazić, że było dokładnie tak, jak powiedział. Na podstawie dokumentów z IPN, okazało się, że to była osobista decyzja gen. Kiszczaka, szefa MSW, a wtedy wicepremiera w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, żeby Szaniawskiego i Pietruszkę wsadzić do jednej celi. Czytając po latach te akta IPN, wcale mnie to nie zdziwiło.

Czy kiedykolwiek Pietruszka opowiadał Panu o zbrodni dokonanej na księdzu? - W więzieniu jest tak, że człowiek nie pyta, dopóki ten drugi mu nie powie. On nie pytał się mnie, jak konspirowałem przeciwko komunie, w końcu także i przeciwko niemu, i ja także nie zadawałem pytań. On sam zaczął mówić. Dużo opowiadał o zbrodni, także o IV departamencie. Był pełen takiej zawodowej dumy, że tak dobrze zna się na swojej pracy. I to mu trzeba przyznać – Pismo Święte miał w małym palcu, znał je znakomicie. Mimo to Pietruszka czuł się kozłem ofiarnym. Mówił mi, że nieprawdą jest, iż to on miał być tym, który rozkazał zabić Popiełuszkę. Bo rozkazy wydawali gen. Płatek, gen. Ciastoń i gen. Kiszczak – oni bezpośrednio kontaktowali się z Jaruzelskim. Pietruszka takich kontaktów z Jaruzelskim nie miał, bo taki ważny nie był. Nie twierdził, że całkowicie jest niewinny, ale akurat w sprawie rozkazu jest czysty i został wrobiony. Wskazywał, że jeżeli ktokolwiek jest winny, to Jaruzelski, Kiszczak, Płatek i Ciastoń. Jaruzelski był wtedy dyktatorem komunistycznym, którego zastępcą był Kiszczak, jako minister spraw wewnętrznych. Gen. Ciastoń był wiceministrem spraw wewnętrznych, a Płatek dyrektorem IV departamentu. Było widać w sposób zupełnie autentyczny, że Pietruszka czuje się kozłem ofiarnym. Cały czas zastanawiał się, dlaczego on siedzi, a oni nie? Sprawa była prosta. Bezpośrednimi sprawcami mordu byli kpt. Grzegorz Piotrowski i dwaj porucznicy: Leszek Pękala i Waldemar Chmielewski. Ale nikt nie mógł uwierzyć, że stosunkowo niskiej rangi oficerowie MSW sami zdecydowali pojechać do Bydgoszczy, żeby uprowadzić i zabić księdza. Musieli dostać jakieś rozkazy. I rzeczywiście tak było, ale Jaruzelski wytypował niskiej rangi płk. Pietruszkę, a sam umył ręce.
Uwierzył Pan w jego wersję zdarzeń? - Nie, ale lubiłem go słuchać. Jestem historykiem i widziałem, że ktoś taki jak Pietruszka to niesłychane źródło historyczne dla mnie. On rzeczywiście był w to wszystko zamieszany, bo w zabójstwo księdza było zamieszanych kilkudziesięciu oficerów Służby Bezpieczeństwa, łącznie z ich szefem, gen. Kiszczakiem. Natomiast on został ich kozłem ofiarnym, wytypowali tylko jego. Sprawa zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki była w sensie decyzyjnym podejmowana na najwyższym szczeblu. Skoro omawiano działalność księdza na posiedzeniach biura politycznego, na zebraniach kierownictwa MSW, to wskazuje, że najwyższe czynniki w państwie, czyli dyktator Jaruzelski i inni generałowie, byli bezpośrednio zaangażowani w tę sprawę. Chodziło o to, żeby zwalczać Kościół wszystkimi możliwymi metodami. I oni to robili.
Co jeszcze udało się Panu dowiedzieć od płk. Pietruszki? - Podczas tego czasu, dużo mówił na temat struktur MSW i bezpieki, jak wyglądała ich organizacja. Bardzo mi to pomogło w zrozumieniu, w jaki sposób byli powiązani z Rosją Sowiecką. Był wobec mnie dość szczery. Ale cały czas miał głęboką depresję, że gen. Kiszczak i gen. Jaruzelski są na wolności, a jego posadzili.
Po opuszczeniu więzienia utrzymywał Pan kontakt z płk. Pietruszką? - Kiedy wychodziłem 22 grudnia 1989 r. z Zakładu Karnego w Barczewie, okazało się, że jestem ostatnim więźniem politycznym reżimu komunistycznego PRL. Pietruszka upoważnił mnie, żebym poszedł do prymasa Glempa, Jana Rokity, który był wtedy przewodniczącym Komisji ds. Wykrywania Zbrodni Komunistycznych i do Zbigniewa Romaszewskiego – wówczas przewodniczącego Komisji Praw Człowieka w Senacie. Pietruszka chciał się przenieść z Barczewa. Czuł się tam zagrożony. Istniało prawdopodobieństwo, że będą chcieli go zabić. I to była prawda, w końcu był jedynym świadkiem na tak wysokim szczeblu. Obiecywał, że opowie o wszystkich okolicznościach związanych ze śmiercią ks. Popiełuszki, byle go przenieśli do innego więzienia.
I pomógł mu Pan? - Zaraz po świętach Bożego Narodzenia w 1989 r. wysłałem trzy pisma: do Romaszewskiego, Rokity i prymasa Glempa, że Pietruszka skazany za mord na ks. Jerzym chce mówić i powiedzieć wreszcie, jak było naprawdę, a nie tak, jak w sfingowanym procesie toruńskim. Nie wiem, co dokładnie działo się potem, ale został jednak przeniesiony do Zakładu Karnego na Olszynce Grochowskiej w Warszawie. Złożył zeznania przed prokuratorem Andrzejem Witkowskim i na ich podstawie został aresztowany gen. Płatek i gen. Ciastoń. Ale kiedy chciano aresztować gen. Kiszczaka, prokurator został odsunięty od sprawy. Osobiście byłem zadowolony, że pośrednio w jakiś sposób doprowadziłem do procesu chociaż tych dwóch ubeckich generałów: Płatka i Ciastonia. Natomiast ubolewam, że proces zakończył się tak, a nie inaczej. Nie udowodniono im zbrodni zamordowania ks. Popiełuszki, chociaż był cały szereg poszlak wskazujących, że to oni wydali rozkaz w tej sprawie.
Skoro płk. Pietruszka zaufał Panu i dał upoważnienie, czy oznacza to, że tym “skrajnie egzotycznym zwierzętom” udało się jednak zaprzyjaźnić w celi? - “Zaprzyjaźnić” to za duże słowo. Siedziałem cztery lata w więzieniu i przez ten czas z nikim się nie zaprzyjaźniłem. W sumie siedziałem z Pietruszką od początku października do końca grudnia – niecałe trzy miesiące. Kiedy się siedzi na siedmiu metrach kwadratowych, w malutkiej, okratowanej celce, je się z jednej miski, sika się do jednego kibla i śpi się na jednym, piętrowym łóżku, to siłą rzeczy z tym człowiekiem trzeba mieć kontakty. Wspólnie czytaliśmy gazety i książki, graliśmy w szachy. Siedząc na tych paru metrach, trudno odwracać się do siebie plecami.(jks) Rozmawiała Monika Szafrańska, NaSygnale.pl Bezkarność władzy – ostatni felieton Józefa Szaniawskiego “Polska agentury, aferzystów, nikczemników i manipulatorów, wprowadzających do mediów tzw. tematy zastępcze, robiących Polakom “wodę z mózgu”. Państwo polskie ponownie staje się wrogie i nieżyczliwe swoim obywatelom, tak jak za komuny – za PRL. Obłuda rządzących utrudnia normalne życie i pracę milionom Polaków!” – napisał w ostatnim felietonie tragicznie zmarły we wtorek w Tatrach Józef Szaniawski. Zeszłotygodniowa debata w Sejmie nad aferą Amber Gold po raz kolejny ukazała społeczeństwu prawdziwe oblicze premiera Tuska oraz ministrów jego rządu. To arogancja władzy. Jest to pierwszy krok w kierunku władzy represyjnej, totalitarnej, dyktatorskiej. To już się zdarzało w historii od epoki starożytnej. Nie przypadkiem pojęcie arogancja wywodzi się z łaciny i oznacza zuchwałość, bezczelność, odnoszenie się do innych z lekceważeniem lub zuchwałą pewnością siebie. W XVI–wiecznej Polsce arogancję władzy definiowano jako butę. Sprawa Amber Gold pokazała, jak bezkarnie czuje się premier, jego ministrowie i państwowi urzędnicy. Pokazała, ile jest sposobów na to, by uniknąć odpowiedzialności. Ta afera powinna być początkiem debat o odpowiedzialności rządzących za straty, jakie ponoszą obywatele czy państwo w wyniku ich błędów. Także o odpowiedzialności za straty natury politycznej, czyli podważanie wiarygodności instytucji państwa. Jeżeli społeczeństwo przestaje ufać państwowej instytucji, to przerzucanie winy przez jej szefa na podległych pracowników jeszcze bardziej to zaufanie podważa. Tymczasem Tusk przekonywał, że zawiedli konkretni urzędnicy i niektóre procedury, nie całe państwo: “Nie dajmy sobie wmówić, że dzisiejsza Polska jest błędem. To nieprawda”. A jednak to premier mija się z prawdą! W wyniku politycznej, negatywnej selekcji do rządów nad Polakami dostają się miernoty, ludzie niekompetentni, często skorumpowani. Nigdy dotąd w całej historii Polski, nawet za komuny, nie było takiej armii urzędników! Wszechogarniająca biurokracja coraz bardziej zaciska pętlę na gardle zwykłych Polaków. W labiryncie często bzdurnych i wykluczających się wzajemnie przepisów Polacy tracą bezproduktywnie swoją energię, inicjatywy i czas. Arogancja władzy w Polsce występuje na każdym kroku. Obywatelską jest tylko PO, natomiast zwykli obywatele III RP liczą się coraz mniej, z każdym rokiem stają się coraz bardziej ubezwłasnowolnieni przez dokuczliwe przepisy, represyjne urzędy. W wolnej i suwerennej Rzeczypospolitej nastąpiła, tak jak za komuny, za PRL, alienacja polityczna, czyli wyobcowanie władzy od społeczeństwa. Zwykli Polacy, tak jak za PRL, coraz częściej są poniewierani przez tych, którzy powinni im pomagać i służyć. Co więcej, III RP to państwo zmarnowanych i marnotrawionych szans, to kraj nie na miarę swych potencjalnych możliwości. III RP to Polska skorumpowana, nieuczciwa, złodziejska. To Polska agentury, aferzystów, nikczemników i manipulatorów, wprowadzających do mediów tzw. tematy zastępcze, robiących Polakom “wodę z mózgu”. Państwo polskie ponownie staje się wrogie i nieżyczliwe swoim obywatelom, tak jak za komuny – za PRL. Obłuda rządzących utrudnia normalne życie i pracę milionom Polaków! W Sienkiewiczowskich “Krzyżakach” jest charakterystyczny epizod, kiedy giermek Hlawa, słuchając arogancji i kłamstw jednego z Krzyżaków, pochwycił go mocno “(…) za brodę zadarł mu głowę i rzekł: “Jeślić nie wstyd łgać wobec ludzi, spójrz w górę, że to i Bóg cię słyszy!” I trzymał go tak przez tyle czasu, ile trzeba na zmówienie “Ojcze nasz” (…)”. Dedykuję ten cytat panu premierowi Donaldowi Tuskowi oraz Janowi Dworakowi i całej KRRiT, a także ich protektorom, mocodawcom oraz domniemanym zwierzchnikom. Jest oczywiste, że decyzja KRRiT, odmawiająca przyznania tzw. multipleksu dla Telewizji Trwam, oznacza faktyczną likwidację tej telewizji. Ale przy pomocy pretekstów, niskich wykrętów i manipulacji prezes Dworak i jego KRRiT zwyczajnie mówią nieprawdę, tak jak kłamią ludzie złej woli. KRRiT twierdzi oficjalnie, że nie chce likwidacji Telewizji Trwam, a jedynie dba rzekomo o przepisy, procedury, formalności i prawo. To nieprawda! – napisał Szaniawski. Jerzy Poleszczuk

LISTA ZYDÓW przy Okrągłym Stole

KTO BYŁ KIM PRZY OKRĄGŁYM STOLE Polska znajduje się w stanie ciężkiego kryzysu, ogarniającego wszystkie dziedziny działalności państwa. Praźródłem naszych nieszczęść był "okrągły stół", popełnione tam oszustwo oraz ludzie, którzy zadecydowali o jego ustaleniach. Przedstawiamy listę czołowych osobistości "okrągłego stołu", opartą na podstawie książki: "Okrągły stół. Kto jest kim?", wydanej z inicjatywy komitetu organizacyjnego ds okrągłego stołu przy Lechu Wałęsie oraz na ogólnie dostępnych lub innych, później wyszłych na jaw, informacjach. Wyliczmy czołowe osobistości, kierując się rolą, jaką odegrały w Magdalence lub też w okresie, który po niej nastąpił. Pominiemy natomiast te osoby, które żadnej znaczącej roli nie odegrały, o których później "słuch zaginął", będące nic nieznaczącym elementem dekoracyjnym. Przy nazwisku podajemy: narodowość, stanowisko lub stanowiska, funkcje, członkostwo partii dawne i obecne oraz inne dane dotyczące działalności. Lista nie zawiera pełnych danych o działalności po 1980 roku. KIK oznacza Klub Inteligencji Katolickiej, KO oznacza Komitet Obywatelski.
1. Jacek AMBROZIAK, Żyd, dyrektor urzędu Rady Ministrów u Mazowieckiego, radca prawny w "Tygodniku Solidarność".
2. Stefan AMSTERDAMSKI, Żyd, były członek PZPR, prof. filozofii UW, w roku 1968 usunięty z uczelni.
3. Artur BALAZS, Żyd, właściciel ogromnego latyfundium rolnego nabytego za bardzo małą kwotę na Wolinie. AWS, PO, ostatnio utworzył SKL-Ruch Nowej Polski, będący kolejnym wcieleniem żydokomunistycznej UW, niedawny minister rolnictwa.
4. Ryszard BENDER, Żyd, profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, w latach 1981-83 wiceprezes Polskiego Związku Katolicko-Społecznego, przybudówki PRON, KIK, PRL-owski poseł kilku kadencji, sędzia Trybunału Stanu z ramienia Ligi Polskich Rodzin, głosi się katolikiem.
5. Stefan BRATKOWSKI, Żyd, były członek ZMS i PZPR, honorowy prezes SDP, KO.
6. Ryszard BUGAJ, Żyd, ZMS, uczestnik wydarzeń marcowych, KOR, KO.
7. Zbigniew BUJAK, Żyd, w stanie wojennym aresztowany w piwnicy Żyda Mieczysława Rakowskiego ostatniego I-go sekretarza KC PZPR, KO.
8. Andrzej CELIŃSKI, Żyd, aktywny uczestnik wydarzeń marcowych, KOR, KO, naprzód AWS teraz w SLD, niedawny minister kultury.
9. Jerzy CIEMNIEWSKI, Żyd, b. poseł z ramienia UW, zażarty przeciwnik lustracji.
10. Marek EDELMAN, Żyd, żona i dzieci w Izraelu. Głosiciel tezy o antysemityzmie Polaków i o prześladowaniu Żydów w przedwojennej Polsce równym hitlerowskiemu. KO, UW.
11. Lech FALANDYSZ, Żyd, doradca Wałęsy, twórca tzw. "falandyzacji prawa".
12. Dariusz FIKUS, Żyd, były agent SB, KOR, sekretarz generalny SDP, zmarły redaktor naczelny "Rzeczpospolitej".
13. Władysław FINDEISEN, Żyd, agent SB, były przewodniczący Rady Prymasowskiej przy Glempie, KO, zmarł.
14. Władysław FRASYNIUK, Żyd, KO, obecny szef UW.
15. Bronisław GEREMEK, recte Borys Lewartow, syn rabina z Nalewek, Żyd, uratowany przez Polaków, członek i były sekretarz PZPR na Uniwersytecie Warszawskim, b. poseł UW, b. minister spraw zagranicznych, przewodniczący zespołu reform politycznych przy Lechu Wałęsie, KO, autor słynnej wypowiedzi, iż "nienawidzi Polaków".
16. Mieczysław GIL, Polak, organizator strajku w Nowej Hucie, KO, były poseł.
17. Andrzej GLAPIŃSKI, Żyd, głoszący się katolikiem, były minister u Olszewskiego, były poseł PC.
18. Aleksander HALL, Żyd, KO, były członek Prymasowskiej Rady Społecznej, UW, były poseł UW, były minister kultury, głosi się katolikiem, konserwatystą i politykiem prawicy.
19. Maciej IŁOWIECKI, Żyd, dziennikarz "Polityki", wiceprezes SDP, tropiciel antysemityzmu.
20. Gabriel JANOWSKI, Żyd, uczestnik marca 1968, KO, były poseł i minister w rządzie Suchockiej,  były poseł Ligi Polskich Rodzin.
21. Jarosław KACZYŃSKI, Żyd, KOR, KO, prezes PC, głoszący się prawicowcem.
22. Lech KACZYŃSKI, Żyd, brat poprzedzającego, KOR, KO, były prezes NIK-u, minister sprawiedliwości u Buzka, prezes "Prawo i Sprawiedliwość", głosi się prawicowcem.
23. Krzysztof KOZŁOWSKI, Żyd, wieloletni członek redakcji "Tygodnika Powszechnego", KO, UW, były minister spraw wewnętrznych u Mazowieckiego, zezwolił Michnikowi i jego "komisji" na dostęp do tajnych akt SB, w których buszowała 2 miesiące.
24. Stefan KOZŁOWSKI, Żyd, brat poprzedzającego, KO.
25. Marcin KRÓL, Żyd, KO, UW, niegdyś w redakcji "Tygodnika Powszechnego".
26. Władysław KUNICKI-GOLDFINGER, Żyd, KO, zmarł.
27. Zofia KURATOWSKA, Żydówka, mąż Grzegorz Jaszuński, Żyd, propagandzista PZPR, KO, UW, wicemarszałek senatu, ambasador w RPA,  zmarła.
28. Jacek KUROŃ, Żyd, zwany towarzysz TERMOS, były członek PZPR, twórca czerwonego harcerstwa, współtwórca KOR-u, KO, UW, b. poseł, autor wypowiedzi iż "jest szczęśliwy, że Lwów należy do Ukrainy", znany z wysypiania się w sejmie.
29. Bogdan LIS, Polak, były członek PZPR, KO.
30. Jan LITYŃSKI, Żyd, KOR, KO, uczestnik wydarzeń marcowych, były poseł UW.
31. Helena ŁUCZYWO, Żydówka, cała rodzina w KPP lub w PZPR, uczestniczka wydarzeń marcowych.
32. Tadeusz MAZOWIECKI, Żyd, autor łajdackiego ataku prasowego na bpa Kaczmarka, współpracownik "Tygodnika Powszechnego", poseł PRL, UW, poseł przewodniczący i premier UW, KO, twórca grubej kreski, zażarty przeciwnik lustracji.
33. Jacek MERKEL, Polak (?), KO.
34. Adam MICHNIK, Żyd, dawne nazwisko Aron Szechter, ojciec skazany przed wojną na 10 lat więzienia za szpiegostwo na rzecz ZSRR, brat Stefan sądowy morderca z czasów PRL. Członek PZPR, KOR, KO, obecnie naczelny redaktor "Gazety Wyborczej".
35. Andrzej MILCZANOWSKI, Żyd, KOR, KO, UW, były minister spraw wewnętrznych u Mazowieckiego, zażarty przeciwnik lustracji.
36. Jan OLSZEWSKI, Żyd, niegdyś Jan Oxner, pracownik ministerstwa sprawiedliwości w czasach stalinowskich, członek redakcji "Po Prostu", gdzie pisywał artykuły o polskim antysemityzmie, członek Klubu Krzywego Koła, KOR, były poseł i premier PRL-bis, szef i twórca licznych partii głoszących się prawicowymi, np. ROP, obecnie poseł, wystąpił z klubu Ligi Polskich Rodzin.
37. Janusz ONYSZKIEWICZ, Żyd, KO, UW, były poseł i minister obrony.
38. Edmund OSMAŃCZYK, Polak, dziennikarz i członek oraz działacz przedwojennego Związku Polaków w Niemczech, KO, zmarł.
39. Janusz PAŁUBICKI, Żyd, KO, UW, minister ds służb specjalnych u Buzka, zażarty przeciwnik lustracji.
40. Walerian PAŃKO, Polak, szef NIK-u, prowadził śledztwo w sprawie FOZZ, zginął w niewyjaśnionym wypadku samochodowym.
41. Aleksander PASZYŃSKI, Żyd, absolwent komunistycznej Akademii Nauk Politycznych, były członek PZPR, dziennikarz "Polityki", KO, UW.
42. Leszek PIOTROWSKI, Polak, były minister sprawiedliwości u Buzka.
43. Anna RADZIWIŁŁ, Żydówka, były wiceminister oświaty w rządzie Mazowieckiego, twórca krytykowanych programów szkolnych.
44. Ryszard REIFF, Polak, były szef PAX-u, KO.
45. Jan Maria ROKITA, Żyd, KO, UW, AWS, SKL, obecnie Platforma Obywatelska.
46. Zbigniew ROMASZEWSKI, Żyd, KOR, KO, UW, obecnie senator.
47. Henryk SAMSONOWICZ, były członek ZMP i PZPR, minister nauki w rządzie Mazowieckiego.
48. Grażyna STANISZEWSKA, Żydówka, były poseł UW.
49. Andrzej STELMACHOWSKI, KIK, były minister nauki, obecnie prezes Wspólnoty Polskiej. Ostatnio poparł szefa IPN Kieresa podpisując pochwalający go list.
50. Stanisław STOMMA, Żyd, wieloletni członek redakcji "Tygodnika Powszechnego", wieloletni poseł na sejm PRL-bis, gdzie w ciągu 3 kadencji zgłaszał wnioski o udzielenie peerelowskiemu wymiarowi sprawiedliwości wotum zaufania.
51. Adam STRZEMBOSZ, Żyd, długoletni sędzia PRL, profesor prawa KUL, autor poprawki do kodeksu karnego znoszącej karę konfiskaty mienia wielkich przestępców gospodarczych, były prezes Sądu Najwyższego.

52. Klemens SZANIAWSKI, Żyd, były pracownik KC PZPR, były agent SB, KO, przewodniczący Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, zmarł.
53. Jan Józef SZCZEPAŃSKI, Polak, były prezes ZLP, KO, zdeklarowany sojusznik UW.
54. Józef ŚLlSZ, Polak, rolnik, współtwórca Solidarności RI, KO, zmarł.
55. Jacek TAYLOR, Polak, prawnik, były doradca i obrońca Wałęsy, obecnie adwokat, bezkrytyczny wielbiciel Żydów.
56. Witold TRZECIAKOWSKI, Żyd, KO, członek Prymasowskiej Rady Społecznej.
57. Jerzy TUROWICZ, Żyd, wieloletni redaktor naczelny "Tygodnika Powszechnego", KO, UW, jeden z głównych sprawców usunięcia Klasztoru Karmelitanek z Oświęcimia, zażarty przeciwnik kardynała Wyszyńskiego, przeciw któremu spiskował na II Soborze Watykańskim. Zmarł.
58. Lech WAŁĘSA, Polak (?), choć są tacy co mówią że... Twórca polityki lewej nogi. Będąc prezydentem ukradł w UOP-ie akta "Bolka".
59 Andrzej WIELOWIEJSKI, Polak, zażarty filosemita, doradca Wałęsy, UW, KO, redaktor "Więzi".
60. Jacek WOŹNIAKOWSKI, Polak, profesor KUL, redaktor naczelny "Znaku", od 1945 roku współpracujący z "Tygodnikiem Powszechnym", KO, działacz KIK-ów, zażarty filosemita.
61. Henryk WUJEC, Żyd, uczestnik wydarzeń marcowych, KIK, sekretarz KO, UW.
62. Jerzy ZDRADA, Żyd, b. poseł UW, wiceminister edukacji w rządzie Buzka.
63. Tadeusz ZIELIŃSKI, Żyd, KO, były rzecznik praw obywatelskich. Zmarł.
64. Andrzej ZOLL, Żyd, były przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego, UW, obecnie rzecznik praw obywatelskich.
Analiza listy osobistości prawej strony okrągłego stołu daje obraz bardzo przygnębiający. Było tam ok. 51 Żydów i ok. 13 Polaków, co oznacza, że Żydzi kontrolowali sytuację i zadecydowali o treści układu. Poszło im to tym łatwiej, że kolaborowali z nimi tacy Polacy jak Wałęsa, Woźniakowski i Wielowiejski, całkowicie podporządkowani ich interesom. Żydzi kontrolowali też Kluby Inteligencji Katolickiej, oraz Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. O takim składzie okrągłego stołu zadecydował sekretarz episkopatu Polski arcybiskup Bronisław Dąbrowski, Żyd. Dlatego właśnie nie było tam przedstawicieli prawdziwej opozycji prawicowej akowskiego podziemia niepodległościowego zesłańców i emigracji z Zachodu. Żydzi wygrali okrągły stół i zaczęli rządzić Polską na spółkę z postkomuną. Zaczęła się w żydowski sposób rozumiana transformacja, której rezultatem jest dzisiejszy kryzys, wysprzedaż prawie całego majątku narodowego w obce ręce, ataki na Polskę i Polaków i wielka próba pozbawienia nas niepodległości przez zawleczenie nas do Unii Europejskiej. Dr Andrzej Reymann
Ludzie Okrągłego Stołu

W 2009 r. obchodzimy 20 rocznicę demokratycznych przemian w Polsce. Zaczęło się od negocjacji przy słynnym meblu 6 lutego 1989 r. w Pałacu Namiestnikowskim, zwanym dziś Prezydenckim, przy wielkim okrągłym stole (by było – jak podkreślano – bez kantów) do politycznych rozmów zasiadło 55 osób reprezentujących ówczesną władzę i  opozycję oraz trzech kościelnych obserwatorów. Stronie rządowo-koalicyjnej (jak ją wtedy nazywano) przewodził gen. Czesław Kiszczak, a solidarnościowo-opozycyjnej Lech Wałęsa.

Wspomnienie Jagienki Wilczak z obrad Okrągłego Stołu

Przy stole tym obrady toczyły się jedynie w dniu ich inauguracji i zakończenia. O wiele częściej (13-krotnie) spotykano się podczas poufnych obrad w willach MSW przy ul. Zawrat i w Magdalence, w wilanowskiej parafii, w Urzędzie Rady Ministrów i na zapleczu Pałacu Namiestnikowskiego. Tam ustalano składy delegacji i porządek obrad, a po ich rozpoczęciu uzgadniano najważniejsze decyzje. Ich szczegóły ucierano podczas spotkań roboczych zespołów i podzespołów, z udziałem ekspertów. W poufnych rozmowach uczestniczyły 44 osoby, z których część do końca pozostała w cieniu lub pracowała jedynie w zespołach roboczych. Okrągły Stół (OS) zapoczątkował falę demokratycznych przemian w Polsce. Podjęte wtedy decyzje dla większości uczestników obrad związanych z systemem PRL oznaczały koniec ich politycznej, a niekiedy i zawodowej kariery, ale części dawnej nomenklatury pozwoliły na miękkie lądowanie. Dla przedstawicieli opozycji i ich doradców oznaczały koniec podziemnej działalności i początek karier w demokratycznej Polsce. Przy OS i w jego roboczych podzespołach zasiadali m.in. trzej późniejsi prezydenci (Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński), pięciu przyszłych premierów (Czesław Kiszczak – choć rządu nie sformował, Tadeusz Mazowiecki, Leszek Miller, Jan Olszewski i Jarosław Kaczyński), czterech wicepremierów (Jan Janowski, Grzegorz Kołodko, Aleksander Łuczak i Kazimierz Olesiak), sześciu marszałków i wicemarszałków Sejmu i Senatu (Mikołaj Kozakiewicz, Jacek Kurczewski, Zbigniew Romaszewski, Andrzej Stelmachowski, Józef Ślisz i Andrzej Wielowieyski), ponad 25 ministrów i drugie tyle wiceministrów, ok. 100 posłów i senatorów, paru prezesów najwyższych sądów i trybunałów, ambasadorów, a także redaktorów naczelnych nowych lub odnowionych gazet. Z 58 osób, które zasiadły bezpośrednio wokół okrągłego stołu, 21 już nie żyje. Z pozostałych – 19 to dziś zawodowi lub polityczni emeryci, choć niektórzy – jak Wałęsa, Kwaśniewski czy Miller, wciąż z politycznymi ambicjami. Aktywnych zawodowo lub na niwie politycznej pozostało 18 osób. Żadna jednak nie zasiada już w rządzie czy parlamencie ani nie piastuje wysokiej funkcji kościelnej. Najwyższe polityczne stanowiska to dwa mandaty w Parlamencie Europejskim i etat doradcy prezydenta Kaczyńskiego.

Strona rządowa Głównym stolarzem Okrągłego Stołu ze strony partyjno-rządowej był gen. Czesław Kiszczak (dziś l. 83). Po zakończeniu obrad był brany pod uwagę, obok Wojciecha Jaruzelskiego, jako kandydat na prezydenta. Sejm kontraktowy desygnował go na premiera, ale gabinetu nie sformował, bo starzy sojusznicy PZPR – ZSL i SD – zawiązali koalicję z solidarnościowym Obywatelskim Klubem Parlamentarnym. Premier Mazowiecki na rok wziął jeszcze Kiszczaka do rządu na stanowisko wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych. W pierwszych latach III RP generał mógł usłyszeć od Adama Michnika, że okazał się człowiekiem honoru. Dziś wyciera sądowe ławy. Został już m.in. skazany na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu za przyczynienie się do śmierci górników z Kopalni Wujek. Oskarżany jest też przez IPN za współautorstwo stanu wojennego i wyrzucenie z pracy pracownika MSW za ochrzczenie córki.

Drugim stolarzem z tej samej ekipy był Aleksander Kwaśniewski (l. 54). Po dwóch prezydenckich kadencjach widać, że status polityka w stanie spoczynku niezbyt mu odpowiada. Jeździ z odczytami po świecie, co jakiś czas robi przymiarkę do międzynarodowych stanowisk i dalej pozostaje nadzieją części polskiej lewicy. W dość podobnej sytuacji jest Leszek Miller (l. 62). Po Okrągłym Stole czterokrotnie był posłem, dwukrotnie ministrem oraz premierem. Od 2005 r., jak i cała lewica, jest na bocznym torze. Buduje kolejną lewicową partię, a utrzymuje się – jak twierdzi – z publicystyki. Inną wyrazistą postacią był Alfred Miodowicz (l. 79), przewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych. Dla Miodowicza OS stał się początkiem końca błyskotliwej politycznej kariery. Przed stanem wojennym mało kto słyszał o tym nagrzewnicowym wielkich pieców z krakowskiej Huty Lenina. W 1983 r. kierował już federacją hutniczych związków zawodowych, a rok później – OPZZ. W 1985 r. został posłem i członkiem Rady Państwa, a rok później – członkiem KC i Biura Politycznego PZPR. W 1988 r. działacze OPZZ zaczęli obawiać się powrotu Solidarności i odpływu członków ze swojej 7-milionowej centrali, a nawet sojuszu PZPR i Solidarności kosztem OPZZ. Zaczęli nawet po cichu własne rozmowy z działaczami „S”, a Miodowicz zaproponował Wałęsie słynną debatę w telewizji, w trakcie której miał z noblisty „zrobić marmoladę”. Stało się akurat na odwrót. Przy Okrągłym Stole Miodowicz postulował m.in. wolne wybory i zniesienie cenzury. Przewodniczącym OPZZ był do 1991 r. Dziś w Krakowie wiedzie żywot emeryta. (Działalność polityczną kontynuuje syn Konstanty, dziś poseł PO, a wcześniej szef kontrwywiadu UOP) W 8-osobowej ekipie OPPZ znaleźli się działacze najliczniejszych wówczas branżowych związków. Janusz Jarliński (l. 57), szef ZZ Górników z Kopalni Krupiński (w 1980 r. jeden z sygnatariuszy porozumienia jastrzębskiego), jest dziś emerytem, podobnie jak Romuald Sosnowski (l. 78), wówczas wiceprzewodniczący OPZZ, oraz Jan Zaciura (l.74), przez wiele lat szef potężnego ZNP i dwie kadencje poseł SLD. Działaczem OPZZ na wojewódzkim szczeblu w Bydgoszczy pozostał Harald Matuszewski (l. 66), wtedy działacz związków pracowników komunikacji miejskiej. W okołozwiązkowym biznesie jako prezes Fundacji Współpraca pozostał Maciej Manicki (l. 54), który zrobił największą karierę. Był m.in. szefem OPZZ, przez trzy kadencje zasiadał w ławach poselskich SLD i był wiceministrem pracy w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Od lat związkowcem nie jest już Tadeusz Rączkiewicz (l. 55), wtedy z Kombinatu PGR Manieczki. Po upadku pegeerów znikła mu związkowa baza, a on wygrał konkurs na kierownika inspektoratu ZUS w Śremie. Dziś pracuje w śremskim starostwie, gdzie koordynuje imprezy sportowe, od motorowodnych mistrzostw świata, po średzką ligę gry w bule, której jest wielkim fanem. Nie żyje Stanisław Wiśniewski †, szef związku poligrafów, później wiceprzewodniczący OPZZ i poseł SLD, który partyjne barwy zmienił na Unię Pracy.

Zjednoczone Stronnictwo Ludowe przy OS reprezentowało trzech posłów. Przewodził im prof. Mikołaj Kozakiewicz †, socjolog wychowania i działacz PRON. W wyborach 1989 r. został posłem z 35-osobowej listy krajowej, z której poza nim i prof. Adamem Zielińskim wycięto wszystkich kandydatów związanych z ówczesną władzą. Został marszałkiem Sejmu kontraktowego, a następnie szeregowym posłem I kadencji. W 1993 r. wycofał się z polityki, zmarł w 1998 r. Pozostałe miejsca zajęli: inż. rolnik Tomasz Adamczuk † (popełnił samobójstwo w 1993 r., był senatorem PSL) i Bogdan Królewski (l. 64), były wojewoda bydgoski i wiceminister rolnictwa oraz sekretarz władz naczelnych ZSL. Po OS zajął się biznesem. Jego nazwisko przewija się w składzie zarządów i rad nadzorczych m.in. Rolmeksu SA (grupa kapitałowa), Mineksu (handel szkłem), Indykpolu (mięso drobiowe). Zasiada w Krajowej Radzie Drobiarstwa.

Politycznie dziś nieznaczące Stronnictwo Demokratyczne reprezentowali prof. Jan Janowski †, metalurg, rektor AGH, od 1976 r. poseł SD, i Edward Zgłobicki †, nauczyciel i sekretarz CK SD. Janowski po zawiązaniu koalicji OKP-ZSL-SD został wicepremierem i kierownikiem Urzędu Postępu Naukowo-Technicznego i Wdrożeń w rządzie Mazowieckiego. Potem przez 5 lat kierował SD. Zmarł w 1998 r. Dwa lata wcześniej zmarł Zgłobicki, który z polityki wycofał się już po OS. Swojego reprezentanta (w osobie przewodniczącego Norberta Aleksiewicza †) miał Krajowy Związek Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych. Wtedy był jeszcze posłem PZPR i członkiem Rady Konsultacyjnej przy przewodniczącym Rady Państwa Wojciechu Jaruzelskim. Po OS partyjne barwy zmienił na PSL, ale politycznej kariery nie zrobił. Zmarł w 1994 r. Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego, powołaną w stanie wojennym organizację, utworzoną przez PZPR, ZSL, SD i zależne od władz organizacje katolików świeckich, reprezentowały dwie osoby: wiceprzewodniczący Rady Krajowej, ekonomista prof. Jerzy Ozdowski †, z rodziny dzierżawcy folwarków pod Jarocinem, działacz Klubu Inteligencji Katolickiej, potem Polskiego Związku Katolicko-Społecznego, wicepremier, a w czasie obrad OS wicemarszałek Sejmu. Po zakończeniu obrad zszedł na polityczny margines. Zmarł w 1994 r. Delegatem PRON była też prof. Anna Przecławska (l. 79), wtedy dziekan Wydziału Pedagogicznego UW i członek Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim. Do dziś pracuje w Pracowni Teorii Upowszechniania Kultury Wydziału Pedagogicznego UW. Współpracujące z władzą organizacje katolików świeckich dostały po jednym miejscu. Stowarzyszenie PAX reprezentował przewodniczący Zenon Komender †, ekonomista i szkolny kolega Jaruzelskiego z warszawskiego gimnazjum księży marianów. Po wyzwoleniu, poza roczną zsyłką do ZSRR, przesiedział też 6 lat w polskim więzieniu za działalność w nielegalnym Stronnictwie Narodowym. Potem przez 20 lat był posłem PAX, a w rządzie Jaruzelskiego ministrem handlu wewnętrznego i wicepremierem. Do OS zasiadł jako zastępca przewodniczącego Rady Państwa. Po jej likwidacji na emeryturze. Zmarł w 1993 r. Polski Związek Katolicko-Społeczny reprezentował prezes i poseł Wiesław Gwiżdż †. PZKS powstał w 1981 r., w Sejmie miał 5-osobowe koło, które m.in. nie głosowało za usankcjonowaniem stanu wojennego, a  zarazem było inicjatorem pierwszego poselskiego projektu ustawy o ochronie dziecka poczętego i wprowadziło do Sejmu obraz Matki Bożej Jasnogórskiej. W 2006 r. Kazimierz Świtoń ujawnił, iż z dokumentów IPN przekazanych mu jako pokrzywdzonemu wynika, że Gwiżdż był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie Plastyk. Gwiżdż prezesem PZKS był do kwietnia 2008 r. Zmarł w sierpniu 2008 r. Kazimierz Morawski (l. 79) reprezentował Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne, które zmieniło nazwę na Unię Chrześcijańsko-Społeczną. Pochodzi z rodziny ziemiańskiej, spokrewnionej z Branickimi i Lubomirskimi. Był dziennikarzem „Słowa Powszechnego” oraz „Za i Przeciw”, trzy kadencje posłem i dwie członkiem Rady Państwa, działaczem FJN i PRON. Po OS pozostał prezesem UChS, która w 1996 r. przystąpiła do koalicji SLD. Morawski był też doradcą prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego ds. mniejszości narodowych i ekumenizmu. Zrezygnował z tej funkcji w 2001 r., po ujawnieniu przez „Gazetę Polską” artykułów z „Za i Przeciw” dotyczących wydarzeń marcowych. W Krajowym Rejestrze Sądowym znaleźć można informację, że UChS jest w likwidacji. W listopadzie 2008 r. wojewoda mazowiecki podjął decyzję o zwrocie zabranego po wojnie rodzinie Morawskich XVIII-wiecznego pałacu w Małej Wsi koło Grójca (m.in. miejsce urodzin Kazimierza). Przez ponad pół wieku był w nim rządowy ośrodek wypoczynkowy. Trzy miejsca (po stronie rządowo-koalicyjnej) zajęli przedstawiciele środowiska nauki. Główną tu postacią był prof. Aleksander Gieysztor †, historyk mediewista, prezes PAN, dyrektor Zamku Królewskiego w Warszawie, a także członek Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim. W 1994 r. współzakładał Akademię Humanistyczną w Pułtusku, która od śmierci profesora w 1999 r. nosi jego imię. Od trzech lat nie żyje też prof. Jan Kostrzewski †, lekarz epidemiolog, prezes PAN w czasie obrad OS, a wcześniej minister zdrowia w rządzie Józefa Cyrankiewicza i członek Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim. Przy stole zasiadł też prof. Jan Rychlewski (l. 74), matematyk i mechanik. Kierował polskim programem badań kosmicznych i satelitarnych oraz przygotowaniami do lotu pierwszego polskiego kosmonauty, a także Komitetem Zakładowym PZPR w PAN. Po OS wykładał m.in. w  Chinach. Od 1999 r. jest prezesem Stowarzyszenia Marksistów Polskich. Według statutu, skupia ono „tych, którzy zabiegają o zachowanie i umacnianie tradycji marksizmu w kulturze narodowej”. W 2006 r. miało ono 117 członków.

Stronę rządową w rozmowach uzupełniali Marek Hołdakowski †, I sekretarz KW PZPR z Gdańska (zm. w 1991 r.), Stanisław Ciosek (l. 69), były I sekretarz KW PZPR w Jeleniej Górze, w latach 80. minister do spraw związków zawodowych, a także pracy, płac i spraw socjalnych. Dobrze znał problematykę związkową, co doceniała opozycja. W III RP przez 6 lat był ambasadorem w ZSRR i Rosji, a po powrocie doradcą prezydenta Kwaśniewskiego. Dziś często występuje jako ekspert od spraw rosyjskich. Na politycznym marginesie znalazł się natomiast Zbigniew Sobotka (l. 56), walcownik z Huty Warszawa i szybko awansujący działacz PZPR. Po OS przed cztery kadencje był posłem SLD oraz dwukrotnie wiceministrem spraw wewnętrznych i administracji. W 2005 r. trafił przed sąd pod zarzutem przekazania tajnych informacji o planowanej akcji policji politykom powiązanym ze skorumpowanymi samorządowcami ze Starachowic. Sąd skazał Sobotkę na karę 3,5 roku pozbawienia wolności, którą mu prezydent Kwaśniewski, tuż przed zakończeniem swej kadencji, w ramach procedury ułaskawień zmniejszył do 1 roku i warunkowo zawiesił. Ostatnim członkiem tej ekipy był Władysław Siła-Nowicki † – i to nietypowym, bo był działaczem antykomunistycznym (skazanym nawet na karę śmierci) i współpracownikiem KOR, obrońcą w procesach politycznych, doradcą Solidarności, a także członkiem Rady Konsultacyjnej przy gen. Jaruzelskim. Już w III RP próbował wskrzesić chrześcijańską demokrację. Zmarł w 1994 r.

Strona opozycyjna Największą karierę zrobili Lech Wałęsa (l. 65), przez jedną kadencję prezydent RP, oraz Tadeusz Mazowiecki (l. 81), pierwszy premier III RP. Do swoich trzech kadencji posła koła Znak w latach PRL dołożył kolejne trzy w Sejmie III RP. W 1990 r. kandydował na urząd prezydenta, ale nie przeszedł do drugiej tury wyborów. Wałęsa kończąc swoją prezydencką kadencję odznaczył Mazowieckiego Orderem Orła Białego. Osiem osób z 26-osobowej ekipy Wałęsy przy Okrągłym Stole już nie żyje. W 1990 r. zmarł prof. Klemens Szaniawski †, logik i filozof, siedemnaście lat później pośmiertnie odznaczony przez prezydenta Kaczyńskiego Orderem Orła Białego. Odeszły dwa wielkie moralne autorytety związane z „Tygodnikiem Powszechnym”: redaktor naczelny Jerzy Turowicz † (w 1999 r.) i Stanisław Stomma † (w 2005 r.), w PRL lider środowiska Znaku, w III RP przez kadencję zasiadał w Senacie. Obu prezydent Wałęsa w 1994 r. odznaczył Orderem Orła Białego. Autorem „TP” i prezesem rozwiązanego w stanie wojennym Związku Literatów Polskich był Jan Józef Szczepański †. Po OS powołano Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, a Szczepański przez rok był jego prezesem i potem, do śmierci w 2003 r. – honorowym prezesem. Nie żyją także Józef Ślisz † (zm. w 2001 r.), który reprezentował NSZZ Rolników Indywidualnych Solidarność (potem przez dwie kadencje był senatorem i wicemarszałkiem Senatu), oraz prof. Witold Trzeciakowski † (zm. w 2004 r.), senator I kadencji i minister w rządzie Mazowieckiego, gdzie przewodniczył Radzie Ekonomicznej. W tym samym roku zmarł Jacek Kuroń †, na którego obecność przy OS władze długo nie chciały się zgodzić. Czterokrotnie był posłem, dwukrotnie ministrem pracy i polityki społecznej, a w 1995 r. kandydował na urząd prezydenta RP. W lipcu 2008 r. w wypadku samochodowym zginął prof. Bronisław Geremek . Przewodniczył Obywatelskiemu Klubowi Parlamentarnemu, czterokrotnie był posłem, raz próbował utworzyć rząd i był ministrem spraw zagranicznych. Ostatnio był eurodeputowanym. Kuroniowi i Geremkowi (jeszcze za ich życia) prezydent Aleksander Kwaśniewski nadał Ordery Orła Białego. Reszta członków ekipy Wałęsy żyje, ale nie zajmuje już tak eksponowanych stanowisk jak na początku III RP. Doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego do spraw Polonii jest prof. Andrzej Stelmachowski (l. 83). Był pierwszym marszałkiem Senatu, przez 18 lat prezesem Stowarzyszenia Wspólnota Polska i w rządzie Jana Olszewskiego ministrem edukacji. Ministrem w rządzie Mazowieckiego był Aleksander Hall (l.55), historyk i przed dwie kadencje poseł. Po 2001 r. wycofał się z polityki i zajął pracą naukową. Na podstawie biografii gen. Charles’a de Gaulle’a uzyskał tytuł doktora nauk historycznych. Jest mężem Katarzyny Hall, obecnej minister edukacji. Dwukrotnie posłem oraz ministrem do spraw bezpieczeństwa narodowego w Kancelarii Prezydenta Wałęsy był Jacek Merkel (l. 54), skąd odszedł po niecałych trzech miesiącach. Angażował się potem w różnie oceniane biznesowe przedsięwzięcia, m.in. był prezesem Solidarność Chase Bank SA, członkiem rad nadzorczych wielu firm, udziałowcem spółki handlującej z  krajami arabskimi i spółki medialnej 4 Media. W rządzie Mazowieckiego ministrem edukacji był historyk prof. Henryk

Samsonowicz (l. 78). Za jego urzędowania do szkół wróciła nauka religii. Dziś jest członkiem Prezydium PAN i  wykłada w Akademii Humanistycznej w Pułtusku. Prezesem Głównego Urzędu Ceł w rządzie premiera Jerzego Buzka był Zbigniew Bujak (l. 54), działacz podziemnej „S” na Mazowszu, jeden z założycieli „Gazety Wyborczej”, dwukrotnie poseł, działacz ROAD, Unii Pracy i Unii Wolności. W 1991 r. wspólnie z Januszem Rolickim wydał książkę „Przepraszam za Solidarność”. Bez powodzenia kandydował na stanowisko prezydenta Warszawy i do Parlamentu Europejskiego. W 1998 r. ukończył politologię na UW. Dziś na poboczu polityki. Jego podpis można dziś znaleźć pod listami w obronie idei i ludzi Solidarności, m.in.: Lecha Wałęsy i Stefana Niesiołowskiego. Rówieśnikiem Bujaka jest Władysław Frasyniuk, nie mniej znany działacz podziemnej „S” z Dolnego Śląska. Przez trzy kadencje był posłem UD i UW. W latach 2001–05 kierował UW, a potem Partią Demokratyczną. Od lat 90 udziałowiec FF Fracht sp. z o.o., zajmującej się transportem i logistyką. Żadna z osób z opozycyjnej części OS nie zasiada już w Sejmie ani w Senacie. Dwie są natomiast europosłami z listy PD. Andrzej Wielowieyski (l. 81) w I kadencji Senatu był wicemarszałkiem. Mandat senatora zdobywał dwukrotnie, a posła trzykrotnie. Pięć kadencji w Sejmie i Senacie ma za sobą Grażyna Staniszewska (l. 59). Jej nazwisko pojawiło się na tzw. liście Macierewicza – po 8 latach procesów Sąd Apelacyjny orzekł, iż nie była tajnym i świadomym współpracownikiem SB. Górniczym emerytem jest Alojzy Pietrzyk (l. 57). Współorganizator strajku w 1980 r. w jastrzębskich kopalniach, a w czasie obrad OS szef śląskiego regionu „S”. W I kadencji Sejmu był posłem z klubu „S”, autorem zakończonego sukcesem wniosku o wotum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej, co umożliwiło już w cztery lata po OS powrót do władzy wielu ludziom z pezetpeerowskim rodowodem, teraz już pod szyldem SLD. Pietrzyk wycofał się z bieżącej polityki. W listopadzie prezydent Kaczyński odznaczył go Krzyżem Oficerskim OOP Od 2003 r. emerytem jest Edward Radziewicz (l. 60). Po OS i rezygnacji z funkcji przewodniczącego „S” Regionu Pomorza Zachodniego w Szczecinie wrócił do zawodu robotnika portowego. Potem był prezesem portowych spółek. Podczas tegorocznych obchodów 20 rocznicy strajków z 1988 r., którym przewodził w Szczecinie, przepraszał ich uczestników za to, że Polska nie jest taką, jaką sobie wymarzyli. Mieczysław Gil (l. 64), hutnik, a potem dziennikarz prasy zakładowej, w momencie obrad OS był szefem Robotniczej Komisji Hutników „S” w Hucie Lenina (dziś Sendzimira). Potem przez dwie kadencje był posłem, dalej pracował w hucie, działał w Partii Chrześcijańskich Demokratów i na koniec osiadł na wsi. Co tydzień publikuje felieton w „Tygodniku Solidarność” Edward Szwajkiewicz (l. 54) był przy OS drugim obok Wałęsy elektrykiem ze stoczni Lenina. Do 2001 r. etatowy sekretarz Zarządu Regionu Gdańskiego. Ukończył studia licencjackie z zarządzania administracją publiczną. Obecnie kieruje zespołem technicznym w firmie Międzynarodowe Targi Gdańskie. W sierpniu prezydent Kaczyński odznaczył go Krzyżem Oficerskim OOP.

Z zasiadających przy OS opozycyjnych publicystów i naukowców Adam Michnik (l. 62) nieprzerwanie od maja 1989 r. jest redaktorem naczelnym „Gazety Wyborczej”. Przez kadencję był posłem, a dziś politykę uprawia piórem (patrz wywiad w świątecznym wydaniu „Polityki”). Drugi dziennikarz, Stefan Bratkowski (l. 74), był prezesem odrodzonego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (dziś honorowym prezesem). Współorganizował „Gazetę Wyborczą”, ale się w niej nie utrzymał. Podobnie było z „Rzeczpospolitą”. Dalej pisze książki i społecznie redaguje niezależny publicystyczny portal Studio Opinii. Na emeryturze jest prof. Władysław Findeisen (l. 82), były rektor Politechniki Warszawskiej, Przewodniczył Prymasowskiej Radzie Społecznej. Potem dwukrotnie był senatorem. W składzie ekipy Wałęsy był jeszcze Władysław Liwak (l. 66). Przez dwie kadencje był posłem, a także wojewodą tarnobrzeskim. Dziś prowadzi kancelarię radcowską w Stalowej Woli.

Obserwatorzy Przy OS zasiadło też trzech obserwatorów kościelnych. Wszyscy są dziś biskupami-seniorami. To ks. Bronisław Dembowski (l. 81), w latach 1992–2003 biskup ordynariusz diecezji włocławskiej, dziś profesor Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie, bp Janusz Narzyński (l. 80) z Kościoła ewangelicko-augsburskiego w Polsce (wskazany przez stronę rządową) i ks. Alojzy Orszulik (l. 80), wieloletni współpracownik kardynała Stefana Wyszyńskiego, kierownik Biura Prasowego Episkopatu Polski, uczestnik poufnych rozmów w Magdalence, we wrześniu 1989 r. wyróżniony sakrą biskupa pomocniczego diecezji siedleckiej, a trzy lata później biskupa ordynariusza diecezji łowickiej. Na ingres do katedry w Siedlcach stawił się nawet gen. Kiszczak. Później stosunki między nimi się popsuły. Zwłaszcza po wywiadzie z bp. Orszulikiem w „Gazecie Wyborczej” z okazji 10 rocznicy Okrągłego Stołu „Ci zbóje, z którymi się spotykałem”. W replice „Dziś nie wypada pamiętać” gen. Kiszczak zasugerował powiązania Orszulika ze swoimi ludźmi, na co biskup odpowiedział tekstem „Wymysły Kiszczaka”. Warto tu przypomnieć, że wówczas jednym z punktów programu obchodów 10 rocznicy obrad Okrągłego Stołu w Pałacu Prezydenckim była premiera filmu zmontowanego z nagrań esbeckich kamer w miejscach poufnych obrad tzw. grupy Magdalenka, rejestrujących być może i robocze rozmowy, ale w filmie tym zmontowano przede wszystkim sceny wspólnych biesiad. Dopóki w pałacowym kinie panowała ciemność, słychać było jeszcze śmiechy, a gdy zapalono światło – większość widzów czym prędzej udała się do szatni.

http://www.polityka.pl/kraj/278635,1,ludzie-okraglego-stolu.read#ixzz261iB2yKO

INFONURT2

Psychologia leminga to psycho bitej przez męża żony Tysiące wykształconych krakowian głosowały w ostatnich wyborach na doszczętnie skompromitowanego Bogdana Klicha, tylko z jednego powodu: żeby PiS nie powróciło do władzy. Gdyby tych ludzi zapytać, co wolą: powrót do władzy PiS-u czy najazd tatarski, to z pewnością głosowaliby na najazd tatarski. Czy to ma sens? Infonurt2 : w żargonie medycznym taki stan pacjenta jak stan polskiego tłumu to" warzywo"- pacjent sztucznie utrzymywany przy zyciu.. Pisząc, na marginesie sondażowego wzrostu poparcia dla PO, o „głębokim uwikłaniu psychicznym elektoratu Platformy w obecny układ" („GPC", 4 bm.), Zdzisław Krasnodębski celnie ujął bardzo ważną obserwację. Z grubsza rzecz biorąc, jak to już zauważyli inni, np. Barbara Fedyszak-Radziejowska, niewzruszone przywiązanie elektoratu do PO przypomina syndrom żony bitej przez męża, która mimo to zawsze staje w jego obronie. Zjawisko psychicznej zależności części społeczeństwa od obozu władzy jest przyczyną trwającej od pięciu lat blokady sceny politycznej. Kto więc chce zmienić postawę elektoratu i na powrót uruchomić demokratyczny mechanizm wymiany rządzących, powinien wiedzieć, na czym to uwikłanie psychiczne polega, i kogo dotyczy.

Plemię nadludzi Z pewnością nie dotyczy ono realnych beneficjentów obecnego systemu. Tych, którzy z ramienia Platformy i firmowanego przez nią układu sprawują funkcje publiczne; i tych, którzy z rządów PO czerpią realne korzyści – a więc całej rzeszy stołecznych i prowincjonalnych Zbychów i Sobiesiaków. Oni prawdopodobnie czują się już odrębną od ogółu społeczeństwa klasą, swoistym plemieniem nadludzi, które uprawia w Polsce politykę podboju wewnętrznego. Polega on na zajmowaniu wszelkich możliwych ośrodków władzy w państwie po to, żeby przechwytywać do własnej dyspozycji środki publiczne i uwłaszczać się na majątku narodowym. Resztę obywateli, której kosztem się to odbywa, traktuje się tym samym jak plemię podbite i stopniowo sprowadza do roli niewolników we własnym kraju.

Przytłaczająca większość Polaków, która w III RP spychana jest na te pozycje, ponosi wszystkie koszty powstawania nowej klasy panów i właścicieli. Większość ta jest w tym procesie nie tylko wywłaszczana i pozbawiana praw, ale także metodycznie odzierana z godności (starzy, niewykształceni, moherowi etc.). I właśnie tu zaczyna się mechanizm psychicznego uwikłania. Każdy, bowiem dorosły Polak staje przed koniecznością wyboru: zostania „moherem", czyli człowiekiem odartym w III RP z całego prestiżu, albo przyjęcia ideologii plemienia zdobywców, wymagającej głośnego manifestowania pogardy dla podbitego „ludu pisowskiego" i nienawiści do jego przywódców. A za taką postawę jest nagroda: zdobywcy mogą uczynić kogoś takiego swoim klientem: przyjąć do pracy, zakwalifikować do czegoś atrakcyjnego, pozwolić posmakować jakichś okruchów z pańskiego stołu.

Ci, z których zrobiono idiotów W ten sposób PO zbudowała wokół siebie szeroki układ klientystyczny. Ale jeśli klientów PO jest kilkaset tysięcy, to elektorat, któremu PO nie płaci pieniędzmi, idzie w miliony. Te miliony nie uczestniczą w podziale politycznych łupów, wręcz przeciwnie, wraz z „moherami" dźwigają różne ciężary obecnej sytuacji. Mimo to konsekwentnie głosują na firmowany przez PO układ, od którego w drodze nierównej wymiany dostają tylko jedną rzecz, na której nadmiernie im zależy – poczucie przynależności do „lepszej" części społeczeństwa. To jest pierwszy sznurek psychicznej zależności. Ludzie o niskiej samoocenie, stłamszeni, zakompleksieni tylko na tym opierają poczucie własnej wartości. I dlatego w minionym okresie musieli oni ciągle potwierdzać tę swoją przynależność do „lepszych Polaków", tak jak im to podsuwano: dowcipami o „moherach" i wiarą w rozgłaszane przez media „zbrodnie PiS-u". Popisywali się więc złośliwościami o śp. Prezydencie, który „kompromituje nas za granicą" albo o peronie we Włoszczowie (o czym teraz nawet nie chcą pamiętać). Wierzyli bowiem święcie telewizyjnym celebrytom, że rządy PiS-u to była katastrofa i z zapartym tchem czekali, kiedy to się potwierdzi, dzięki działaniom minister Pitery. Kiedy z wieloletniego śledztwa wyłonił się tylko ów słynny dorsz bez faktury, ludzie ci stanęli oko w oko z faktem, że zrobiono z nich idiotów.

Podświadoma obrona obywatelskiej reputacji Ale co innego widzieć, że zrobiono nam wodę z mózgu, a co innego się do tego przyznać. Toteż kiedy po katastrofie smoleńskiej – na chwilę – wyszło na jaw, jakim naprawdę prezydentem był Lech Kaczyński, zwykli ludzie otumanieni propagandą TVN-u pospuszczali głowy. Pamiętali bowiem o tym, w co sami uwierzyli, a co w dniach żałoby okazało się kłamstwem. A jeśli ten prezydent ma prawo leżeć na Wawelu, to jak z perspektywy czasu zostanie oceniona rola jego wrogów? Tu lemingom włączył się psychiczny mechanizm samoobrony, który z powrotem kazał im uwierzyć w stare i nowe kłamstwa (te dotyczące przyczyn katastrofy). Gdy zaś oficjalna wersja wydarzeń smoleńskich upadła, pozostało im tylko rozdrażnienie samym tematem Smoleńska. Tym, co ich w tej sprawie drażni, są jednak ich własne, tłumione wyrzuty sumienia. Kolejna ważna nić psychicznego uwikłania. Spraw, w których elektorat PO przeżywał podobny dysonans poznawczy, jest multum. Zabójstwo w Łodzi, wyrok na Beatę Sawicką, przyznający rację CBA, afera hazardowa, inwestor katarski, drogi, kolej, Amber Gold... Narastający dysonans poznawczy jest psychicznie trudny do zniesienia. Za wiedzą, która go powoduje, idzie poczucie, że zostało się oszukanym – i poczucie winy, że się do tego dopuściło. To przeżycie bardzo przykre – toteż w pierwszym odruchu wszystkie te nieprzyjemne odczucia zostają wyparte ze świadomości, a ludzie psychicznie uwikłani próbują sami przed sobą udawać, że „nic się nie stało". I żeby dać temu dowód, nadal głosują na PO. Do zagłuszenia dysonansu poznawczego przydaje się też podtrzymywanie wiary, że to wszystko jeszcze jakoś się wyjaśni, kiedy wreszcie wyjdą na jaw mityczne „sprawki PiS-u" i Jarosława Kaczyńskiego. Te zbrodnie opozycji jakoś na jaw nie wychodzą, ale i bez nich nienawiść do niej jest pielęgnowana. Pozwala bowiem zagłuszyć uporczywie powracające przeczucie, że owa straszna opozycja w pewnych sprawach miała jednak dużo racji... Polacy psychicznie uzależnieni podświadomie bronią w ten sposób swojej własnej, obywatelskiej reputacji. Na dłuższą metę jednak, w obliczu faktów takich jak sprawa Amber Gold, ratowanie jej udawaniem, że „nic się nie stało", będzie coraz mniej skuteczne. Wielkimi krokami zbliża się moment, w którym lemingi – czy chcą, czy nie – będą nieodwołalnie zmuszone do zmiany postawy. Nie wiadomo oczywiście, w którą stronę pójdzie ta zmiana.

Głosując za najazdem tatarskim I tu rodzi się pytanie, co Polakom zaplątanym w złą wiarę polityczną i rozmyślającym, co zrobić z tym fantem, może poradzić niepodległościowa prawica? Dla Polski nie będzie dobrze, jeśli w przyszłych decyzjach wyborczych ludzie ci pozostaną zakładnikami swoich złudzeń z ostatnich siedmiu lat. Uczciwi wyborcy PO sami już od dłuższego czasu zaczynają widzieć, do czego prowadzą obecne rządy. Więc niech temu wreszcie dadzą uczciwy wyraz, jeśli nie chcą wziąć na siebie jeszcze większej odpowiedzialności niż ta, która już obecnie na nich spada. Niech się też zastanowią, kim właściwie są? Plemiennymi wojownikami nastawionymi na podbój Polski, czy tylko szarymi wyborcami PO, którym kiedyś wmówiono, że przyłączając się do wojny psychologicznej przeciw połowie własnego narodu, bronią „normalności"? Na drodze wyjścia z psychicznego uwikłania uczciwi wyborcy PO powinni postawić dwa kroki. Po pierwsze, przyznać, że widzą, do czego doprowadziła obecna forma rządów, i uznać konieczność zmiany. Po drugie, powinni też zrozumieć i odrzucić czynniki, które do obecnej formy rządów doprowadziły. Odrzucić propagandę i przemoc symboliczną, przez którą część Polaków została spostponowana i pozbawiona należnych im praw, a oni sami zostali uwikłani w beznadziejny, toksyczny związek z układem politycznym, który zachowuje się tak, jakby Polska była pod jego okupacją. Powinni zatem uznać fakty, zamiast się na nie obrażać. W przeciwnym razie zatracą się do reszty w zbiorowym obłędzie antypisowskim. Tysiące wykształconych krakowian głosowało w ostatnich wyborach na doszczętnie skompromitowanego Bogdana Klicha, tylko z jednego powodu: żeby PiS nie powróciło do władzy. Gdyby tych ludzi zapytać, co wolą: powrót do władzy PiS-u czy najazd tatarski, to z pewnością głosowaliby na najazd tatarski. Czy to ma sens?

Infonurt2: Zakończenie (Le Bon - 1985) Ujmując jednym rzutem oka wszystkie najważniejsze okresy rozwoju i upadku dawniejszych cywilizacji, stwierdzamy u ich zarania garstkę ludzi różnego po­chodzenia, zgromadzonych na jednym miejscu przy­padkowo, czy to skutkiem emigracji, najazdu czy pod­boju. Ludzi tych, różniących się pochodzeniem, wiarą i językiem, łączą tylko więzy wspólnego posłuszeństwa dla na wpół uznanego zwierzchnika. W tych miesza­ninach odnajdujemy jednak nadzwyczaj wyraźne ce­chy psychiczne tłumu: jego przelotną spójność, jego bohaterstwo i bezsiłę, jego gwałtowność i impulsyw-ność. Nie ma w nich żadnej stałości; są to hordy bar­barzyńców. Czas dokonuje swego dzieła i powoli zaczynają uwi­daczniać się skutki jednostajnego otoczenia, ciągłego krzyżowania i wymagań wspólnego życia. Mieszaniny te, złożone z niepodobnych do siebie jednostek, poczy­nają się stapiać w jedną całość i wytwarzają rasę, tj. zawiązek posiadający wspólne cechy i uczucia, które dziedziczność coraz bardziej utrwala. Tłum zamienia się w naród i zaczyna dzięki temu wychodzić z okresu barbarzyństwa. Ale wtedy dopiero wydobędzie się z niego, kiedy wśród bezustannych walk i niezliczonych prób wytwo­rzy sobie pewien ideał. Jaki będzie ten ideał — czy będzie nim kult Rzymu, czy potęga Aten, czy zwy­cięstwo Chrystusa — rzecz to obojętna; w każdym razie da on wszystkim jednostkom, będącym cząstkami powstającej rasy, zupełną jedność myślenia i uczuć; w ten sposób jego zadanie zostanie spełnione. Wtedy dopiero może rozwinąć się nowa cywilizacja, posiadająca własne instytucje i wierzenia, własną sztukę, naukę i specyficzne zapatrywania na poszcze­gólne kwestie. Dążąc do urzeczywistnienia swego ide­ału, rasa osiąga stopniowo wszystkie warunki świe­tności, siły i rozwoju. Nadejdą też dla niej krótkie chwile, w których z pełnego tężyzny narodu zamieni się w tłum, uległy choćby złemu panu, ale i wtedy na dnie zmiennych cech tłumu znajdzie się granitowe podłoże, tj. dusza rasy, która zadecyduje o granicach owych oscylacji i ureguluje działania przypadku. Po twórczej jednak działalności czasu nastąpi jego niszczycielska praca, której oprzeć się nie mogą ani bogowie, ani ludzie. Po osiągnięciu pewnego stopnia potęgi i złożoności budowy, cywilizacja zaczyna ko­stnieć, a następnie poczyna chylić się ku upadkowi. Nadchodzi dla niej jesień, za którą czai się zimna śmierć. Oznaką tej ostatniej fazy jest powolny zanik ideału, który był sokiem ożywczym duszy rasy. W miarę jak ginie ten ideał, chwieją się w duszach wszystkie wierze­nia religijne, polityczne i społeczne, które z niego czerpały swą moc. Wraz z zanikaniem ideału i zdrowej myśli naród zatraca swą spójność, jedność i siłę. Jednostki mogą wprawdzie rozwijać swą indywidualność i inteligencję, ale równocześnie zbiorowy egoizm rasy zostaje zastą­piony przez wybujały egoizm jednostek, którego naj­ważniejszym skutkiem jest wypaczanie charakterów i zanik zdolności do bezinteresownych czynów. Jednolita całość zamienia się znowu w luźne zbio­rowisko jednostek, utrzymujących się tylko sztucznie przez pewien czas dzięki tradycjom i instytucjom. Rozdarci przez najsprzeczniejsze interesy, nie potrafią sami sobą rządzić; domagają się, by ktoś kierował nawet najdrobniejszymi ich czynami. Wraz z ostatecznym zatraceniem ideału umiera bez­powrotnie dusza rasy. Zamienia się wtedy w bezduszne zbiorowisko jednostek i staje się tym, czym była na początku — tłumem. Cywilizacja zachwiana u swych źródeł staje się pastwą losu i przypadku. Rozpoczy­nają się rządy tłumów, a u wrót państwa pojawiają się hordy barbarzyńców. Mimo to cywilizacja długi jeszcze czas może błyszczeć pozorami świetności, może nawet wpływać na nowo rodzące się cywilizacje, w których w czasach ich siły każdy wyczuje, co jest naleciałością z zamarłej cywi­lizacji. Ale robactwo stoczyło już ten wspaniały gmach, który zawali się przy pierwszej burzy. Każdy więc naród w pogoni za ideałem przechodzi od barbarzyństwa do cywilizacji, a z chwilą upadku ideału umiera. Tak wygląda bieg jego żywota. INFONURT2

Trzy wybuchy nuklearne na Manhattanie – 9-11 2001 Mało kto wie, że zagadka w jaki sposób pamiętnego 9-11-2001 dokonano zniszczenia trzech wież na Manhattanie, została rozwiązana już kilka lat temu. Publikacje Dimitri Khalezowa (Chalezowa) nie są reklamowane, nawet przez znanych dziennikarzy i prezenterów zajmujących się na codzień światową konspiracją. Świadczy to o tym, że większość tych ludzi to są wstawieni agenci, mający za zadanie kontrolowanie wycieku tych najbardziej niebezpiecznych informacji. Jednak czas gra na ich niekorzyść, blokując Khalezowa, ujawniają swoją faktyczną misję, bowiem nie ma innego wytłumaczenia na to, co się stało 9 września 2001 roku na Manhattanie niż opisany przez Rosjanina wybuch trzech bomb atomowych. Poniżej prezentuję kompilację artykułów, które opublikowałem wcześniej na blogu Monitorpolski na WordPressie. Sądzę, że dla większości czytelników na tym blogu będzie to nowość. Materiał nie jest pełny, Khalezow dokładnie opisał swoją teorię w dość obszernej pracy, tak, więc pewne rzeczy mogą być niejasne. Gdy pisałem poniższe artykuły podejrzewałem, że Khalezow nieco się zapędził w swoich tezach. Twierdził np., że samolotów nie było – w miejscu gdzie miały one uderzyć dokonano eksplozji. Opierał się kilku zeznaniach świadków, którzy mówili o „eksplozjach”, nie wspominając jednocześnie o żadnych samolotach. Jeden z kamerzystów w helikopterze telewizyjnym twierdził, że o samolocie powiedział mu pilot, podczas gdy w tym samym czasie na ekranach telewizorów jego kamera pokazywała wbijający się samolot. Co ciekawsze, kamerzysta zrobił najazd na budynek dokładnie w momencie, gdy samolot zbliżał się do wież. W szerszym ujęciu samolotu jednak nie było widać. Podejrzenie, że 11 września 2001 roku w wieżowce WTC nie uderzyły żadne samoloty, jest bardzo odważnym i ryzykownym krokiem ze strony Khalezowa. Wszyscy przecież widzieliśmy na ekranach telewizorów co się stało. Jednak argumenty Khalezowa są przekonujące – stalowy np. młotek z łatwością zgniecie aluminiową np. łyżkę. A jeśli prędkość młotka wynosi kilkaset kilometrów na godzinę, to z łyżki zostanie cieńka blacha. I dokładnie tak się powinno stać z samolotami, które uderzyły w stalową konstrukcję wież. Nieważne czy to wieże (młotek) się poruszały w kierunku samolotów, czy też samoloty (łyżka) się poruszała w stronę wież – energia kinetyczna była ta sama i powinna się skupić na słabszej konstrukcji jaką były samoloty. Inaczej mówiąc, samoloty powinny się rozpłaszczyć na wieżach i spaść w dół, nie robiąc budynkom większej szkody – tak zresztą były one zaprojektowane. Konstruktorzy mówili o bezpieczeństwie wież, nawet w przypadku wielokrotnego uderzenia wielkiego samolotu. Należy przypomnieć, że wieże były zbudowane głównie ze stali – każda z nich zwierała jej kilkaset tysięcy ton. Beton był wypełnieniem, służył też do konstrukcji podłóg. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia stalowych kolumn, zrobionych z blachy o grubości kilku cali, by zrozumieć jak trudno było by je przebić. Sądzę, że jest tylko jeden sposób by samoloty mogły by się wbić w te budynki – droga musiała by być utorowana przez pociski np. ze zubożonego uranu – tego nie można zresztą wykluczyć, gdyż na nagraniach wideo, zanim samolot uderza w budynek, widać błysk. Droga dla samolotów mogła też być przygotowana przez wcześniejsze podpiłowanie czy też wysadzenie kolumn. Khalezow uważa jednak, że samolotów w ogóle nie było. Zostały nałożone na sygnał z kamer wideo, a ten, już z wkomponawanymi samolotami, dostarczony stacjom telewizyjnym. Należy pamiętać, że transmisje na żywo szły przez pośrednika. Wyciemnienie obrazu na kilku nagraniach wbijającego się samolotu jest bardzo podejrzane, tym bardziej, że przez moment widać jakby samolot przebijał się przez całą wieżę na wylot, co jest absurdalne. Jeszcze rok temu uważałem to za dezinformację, teraz jednak wcale nie jestem taki pewien, że użyte zostały samoloty – skomplikowało by to poważnie operację, zwłaszcza jeśli chodzi o zdalne sterowanie samolotami tak, by się wbiły we właściwe fragmenty budynków. Najciekawsza jest jednak sama teza, że budynki zostały zniszczone trzema podziemnymi eksplozjami bomb jądrowych o mocy 150 kT każda. Choć wydaje się to niemożliwe, żeby w samym centrum Manhattanu wybuchły bomby jądrowe, jest to jedyne logiczne wytłumaczenie tego, że stalowe budynki zamieniły się w drobny pył. Żadna inna siła nie była by w stanie tego zrobić, żadne „nanotermity”, które wg. Khalezowa są dezinformacją, żadne konwencjonalne metody. Wywiad z Dimitri Khalezovem:

cz. 1: http://www.youtube.com/watch?v=vNuKAdGlxFo

cz. 2: http://www.youtube.com/watch?v=c39O-ftZboU

WasMossad in charge?: http://www.youtube.com/watch?v=brQqRLCxJew

Linki (będą uzupełniane): http://www.dimitri-khalezov-video.com/

Kilka faktów o zamachu na WTC

http://monitorpolski.wordpress.com/2011/09/06/kilka-faktow-o-zamachu-na-wtc-2/)

Ameryka bardzo zmieniła się przez ostatnie dziesięć lat. Zmienił się też świat. Totalitarne prawa, obostrzenia i posunięcia polityczne wprowadzone w celu walki z tzw. “terroryzmem” ograniczyły w poważnym stopniu wolność osobistą, pozwoliły na inwazję wojsk “sprzymierzonych” w Afganistanie i Iraku i ostatnio Libii, czego efektem jest ponad 6 milionów ofiar, a zanosi się na znacznie więcej. “Wojna z terroryzmem”, która jak ostrzegał G.W. Bush może trwać nawet 100 lat zastąpiła w pełni zimną wojnę pomiędzy krajami kapitalistycznymi i socjalistycznymi. Chyba nikt z osób, które zapoznały się z faktami nie ma dzisiaj wątpliwości, że cała ta diabelska strategia została dawno zaplanowana, a jej celem jest zniszczenie wszystkich religii, wprowadzenie jednej “światowej” oraz zalegalizowanie “rządu światowego”. Z badań dotyczących ostatecznego celu powołania tego “Nowego Porządku Świata” wynika jeszcze bardziej niepokojący wniosek – chodzi o eksterminację większości ludności świata, a planetarny totalitaryzm ma być po to by żadnym większym grupom ludności nie udało się gdzieś przetrwać i ruszyć z kontrnatarciem. Na Ziemi mają pozostać tylko ci “wybrani”. Momentem przełomowym w realizacji tej strategii był zamach na World Trade Center, który miał miejsce 11 września 2001 roku. Oficjalna historia z 19 Arabami, którzy za pomocą scyzoryków położyli na kolana największą potęgę świata jest kpiną z nas wszystkich, dowodem na szaleńczy cynizm elit światowych, które traktują ludzkość jako wielkie stado bezrozumnego bydła. Skutki zamachu na WTC odczuwamy i w Polsce. Ćwiczące na obywatelach brygady antyterrorystyczne, militaryzacja policji, straży miejskiej i innych służb budzi usprawiedliwiony niepokój, że planowane może być wprowadzenie terroru państwowego. Do tego dochodzą zagrożenia szczepionkami, które mogą być sposobem na rozprzestrzenianie chorób zamiast remedium, wprowadzanie żywności GMO, która wg. niezależnych badań może powodować wiele chorób i bezpłodność, opryski chemiczne w postaci tzw. “chemtrails”, szkodliwe dodatki do żywności i napojów, terror sądowo-prokuratorski, obniżanie poziomu życia za pomocą nieuzasadnionych podatków i kar, wciąganie lichwą w ruinę, itp, itd. Ludzie to widzą, stąd pojawiają się niepokojące publikacje jak “Leśnego” czy Alefa Sterna. Stąd też istnienie tego bloga i powstanie tego artykułu. Niezwykle ważnym jest bowiem uświadomienie społeczeństwu, że to co się dzieje jest niczym innym jak realizowanym powoli i skutecznie ludobójstwem sterowanym przez międzynarodową “kabałę” światowej elity bankowo-przemysłowej. Sądzę, że najlepszym sposobem na uświadomienie zagrożenia jest podawanie faktów. Nie jest nawet konieczne ich specjalne analizowanie – niektóre wnioski są oczywiste. Poniżej w punktach przedstawiłem tylko wybrane fakty na temat zamachu na World Trade Center, ale sądzę że są dość wymowne.

1. Project for New American Century (Projekt dla Nowego Amerykańskiego Stulecia). Dokument został opublikowany we wrześniu 2000 roku przez grupę wpływowych polityków, biznesmenów i przedstawicieli mediów (m.in. David Epstein, Paul Wolfowitz, William Kristol, Robert Kagan, Donald Rumsfeld, Richard Perle, Francis Fukuyama, John R. Bolton, Dick Cheney, Jeb Bush, Steve Forbes). Zatytułowany “Przebudowa amerykańskiej struktury obronnej” (Rebuilding America’s Defences) nawoływał do rewolucji w armii amerykańskiej, która miałaby stworzyć z tego kraju dominującą w świecie siłę militarną. Autorzy uważali, że aby przyspieszyć ten proces potrzebne jest katalizujące wydarzenie na miarę Pearl Harbour. Rok później takie wydarzenie faktycznie miało miejsce, a armia wojsk “sprzymierzonych” uderzyła z bezpodstawną krucjatą na Afganistan i Irak. Niedawno nastąpił atak na Libię, w następnej kolejce są Iran i Pakistan, a najbardziej na tym tracą mieszkańcy samych Stanów Zjednoczonych. Siły “sprzymierzone” to także, a może przede wszystkim kilka krajów europejskich: Wielka Brytania, Francja, Niemcy. Tam usadzeni są międzynarodowi bankierzy, którzy tym wszystkim sterują.

2. Ćwiczenia NORAD (North American Aerospace Defense Command – Pólnocnoamerykańskie Dowództwo Obrony Przestrzeni Powietrznej). Już na dwa lata przed zamachem NORAD przeprowadzał ćwiczenia związane z teoretycznym porwaniem samolotów pasażerskich, które mogłyby zostać użyte jako broń. Jednym z przewidywanych celów były budynki World Trade Center. Innym celem miałby być Pentagon, jednak ze względu na “nierealność zajścia takiego zdarzenia” ćwiczeń nie przeprowadzono. Natomiast w dniu zamachu odbywało się pięć różnego rodzaju ćwiczeń wojskowych i CIA, polegających m.in. na symulowanym porwaniu samolotów pasażerskich (!) Ćwiczenia te z pewnością sparaliżowały system obronny USA gdyż spowodowały, że faktyczny atak został potraktowany jako symulacja. Podobne ćwiczenia notowane były zresztą w przypadku innych wielkich zamachów terrorystycznych, co może wskazywać na to, że większość aktów terroryzmu to jest terroryzm państwowy.

3. Spóźniona reakcja ze strony NORAD. Standardową procedurą dla lotnictwa amerykańskiego w przypadku nieusprawiedliwionego zboczenia z kursu samolotu pasażerskiego jest natychmiastowe wysłanie myśliwców. W 2000 roku procedurę tę zastosowano w 129 przypadkach. Myśliwce wysłano w momencie gdy pierwszy samolot uderzył już w WTC. Co więcej, wysłano je z odległych baz, mimo że w pobliżu Nowego Jorku powietrzu znajdowały się inne maszyny, a Nowy Jork otoczony jest lotniczymi bazami wojskowymi. Według obliczeń prędkości myśliwców nie wykorzystywały one nawet w połowie swoich możliwości. W przypadku ataku na Pentagon również nie wysłano myśliwców, co jest wprost niewiarygodne. Z zeznań Sekretarza Transportu Normana Mineta wynika, że za powstrzymanie wysłania myśliwców odpowiadał bezpośrednio wiceprezydent Dick Cheney.

4. Sieć ponad 200 agentów Mossadu (mówi się nawet o 600 agentach) operujących na terenie USA przed zamachem na WTC. Mowa o tym w 4-częściowym reportażu Fox News, który został wyemitowany zaraz po zamachu na WTC. Należy tu dodać, że izraelski wywiad rzekomo ostrzegał Amerykanów przed zamachem, w reportażu FOX News Izraelowi zarzuca się ukrywanie tych informacji. Niektórzy z tych agentów przebywali w pobliżu rzekomych islamskich zamachowców (siatka w Hollywood na Florydzie śledząca czy też opiekująca się Mohamedem Attą).

5. Związek głównego zamachowcy Mohameda Atty z lobbystą, rebublikaninem – kryminalistą Jackiem Abramoffem. Abramoff, który pracował dla administracji Busha odbywa obecnie wyrok 5 lat więzienia, nikt jednak nie przeprowadzał dochodzenia, dlaczego w tygodniu poprzedzającym zamach terroryści islamscy przebywali na jachcie Abramoffa w pobliżu Florydy. Dużo wskazuje na powiązania Abramoffa z izraelskim Mossadem.

6. Agenci Mossadu złapani przebrani za Arabów. Historia ta była głośna zaraz po zamachu. Policja w New Jersey została poinformowana o grupie pięciu rozradowanych Arabów, którzy nagrywali katastrofę z brzegu rzeki Hudson. Okazało się, że nie byli to Arabowie, a izraelscy Żydzi przebrani za Arabów. Pracowali w USA w firmie transportowej Urban Moving Systems. W ich samochodzie wykryto ślady po materiałach wybuchowych. Izraelczyków deportowano pod zarzutem … braku wiz. W izraelskiej telewizji kazał się wywiad z nimi, w którym przyznali się, że zostali wysłani w celu “dokumentacji wydarzenia“. Wywiad jest dostępny na YouTube, jakoś nikt się nie kwapi tego pokazać w telewizji polskiej.

7. Unieszkodliwiony zamach na Most Waszyngtona w Nowym Jorku. Samochód ciężarowy wyładowany materiałami wybuchowymi został zatrzymany w dniu zamachu na WTC. Krótka telewizyjna wzmianka mówi o dwóch podejrzanych. Nigdy więcej o tym planowanym zamachu nawet słówkiem nie wspomniano, nie wiadomo też kim byli zamachowcy.

8. Pociski rakietowe ze zubożonym uranem zainstalowane w samolotach. Widać to wyraźnie na nagraniach wideo – uderzenie samolotu w wieżę, w obu przypadkach poprzedza błysk. Bez użycia pocisków samoloty nie byłyby się w stanie przebić przez gęstą siatkę, którą tworzyły stalowe kolumny. Konstruktorzy budynków obliczyli je na wielokrotne uderzenia największych samolotów pasażerskich. Konstrukcje były praktycznie niezniszczalne. Zostało to dokładnie udokumentowane w raporcie niemieckich inzynierów (link na końcu).

9. Bomby atomowe w budynkach WTC. W 26 odcinkowym wywiadzie, rosyjski agent wywiadu i fizyk, Dimitri Khalezov, dowodzi, że zamiany wież w pył mogła dokonać tylko eksplozja bomb atomowych.

Okazuje się, że możliwość detonacji za pomocą bomb atomowych o mocy 150kT była przewidziana w planach konstrukcyjnych budynków! Według konstruktorów były one jedyną rozsądną opcją w przypadku konieczności zburzenia wież. Na zdjęciach lotniczych po zamachu wyraźnie widać, w których miejscach mogłaby być dokonana eksplozja. Teoria Khalezova jest jedyną, która tłumaczy zamianę betonu i stali w pył. Tłumaczy też niesamowite skręcenia ocalałych części stalowych kolumn (pole magnetyczne powstałe na skutek wybuchu atomowego) oraz fakt natychmiastowej zamiany w pył wież – przez co zapadły się one z prędkością swobodnego spadku. Wybuch atomowy powoduje bowiem tak silne drgania, że wiązania atomowe zostają naruszone i cała konstrukcja łącznie z jej zawartością zamienia się natychmiast w pył. W przypadku wież efekt ten był skuteczny do 2/3 wysokości, natomiast budynek WTC7 został spylony w całości, co widać wyraźnie na materiałach filmowych w postaci zapadnięcia się dachu – w momencie gdy dach się zapadał widać było bardzo wyraźnie jak olbrzymie ilości pyłu za nim podążały. Zamachowcy wiedząc, że efekt spylenia nie obejmie górnych 1/3 konstrukcji wież 1 i 2, podminowali je dodatkowo termitem.Khalezov wysunał jeszcze jedną ciekawą hipotezę – że rząd amerykański mógł być zmuszony do wysadzenia wież za pomocą podziemnych bomb, gdyż w wieżach mogły być zamontowane gotowe do wybuchu ładunki termonuklearne pochodzące z łodzi podwodnej “Kursk” o sile wybuchu kilku megaton. Taki wybuch zniszczyłby całkowicie dużą część Nowego Jorku. Nie wiadomo czy naukowiec jeszcze żyje – w wywiadzie twierdził, że jego życiu zagraża poważne niebezpieczeństwo i dlatego zgodził się na wystapienie publiczne. W kolejnej serii wywiadów miał ujawnić kto stoi za zamachem, jednak do tej pory ten materiał się nie pojawił.

10. Ślady termitu na miejscu katastrofy. W materiale pobranym zaraz po katastrofie znajdują się wyraźnie ślady termitu – związku chemicznego używanego do kontrolowanych detonacji konstrukcji stalowych. Odpowiednie ulokowanie ładunków (pod skosem na kolumnach stalowych) i komputerowe sterowanie ich wybuchem umożliwia takie zawalenie się budynków aby było jak najmniej zniszczeń. Budynki zapadają się na obszarze niewiele większym niż podstawa. Taki sam efekt można było zaobserwować w przypadku zawalenia się wież. Wyczerpująco na ten temat dowodził prof. Stephen Jones. Teoria ta została poparta przez wielu naukowców z uwagi na konkretne dowody w postaci mikrośladów.

11. Zawalenie się budynku 7 kilka godzin po zamachu. 47 piętrowy budynek, w który nie uderzył żaden samolot, zwany WTC7 zawalił się 5 godzin po kolapsie drugiej wieży. Nowy własciciel obiektów (przejął je na 6 miesięcy przed zamachem) Larry Silverstein przyznał się w filmie dokumentalnym PBS, że zdecydowano o zburzeniu budynku gdyż szalały w nim pożary. Uzył słowa “pull” czyli “pociągnąć” co w języku fachowym oznacza kontrolowaną detonację. Później się z tego wycofał twierdząc, że miał na myśli “wycofanie ludzi” – było to wierutną bzdurą gdyż nikogo wówczas w budynku już nie było. Aby przeprowadzić kontrolowaną detonacje potrzeba przynajmniej 2 tygodnie przygotowań. Niewyjaśniona jest też sprawa relacji BBC z miejsca wydarzenia, gdzie na spikerka mówi o zawaleniu się budynku nr. 7, podczas gdy w jej tle nadal on stoi. Czyżby BBC nadawało według skryptu dyktownego z zewnątrz? Wszystko na to wygląda – tak więc media, nawet publiczne, są we władaniu międzynarodowej satanistycznej mafii, która dokonała tego i innych zamachów na ludzkość.

12. Odigo Instant Messages. Plotki na temat 4000 Żydów, którzy nie przyszli do pracy feralnego dnia mają swoje podstawy. Czołowa gazeta izraelska Jerusalem Post, zaraz po zamachu opublikowała artykuł, w którym przypuszczano, ze w zamachu mogło ponieść śmierć nawet 4000 obywateli izraelskich, którzy pracowali w WTC. Nieprawdą jednak jest, że “w zamachu nie zginęli Żydzi”, gdyż wśród nazwisk ofiar wiele jest żydowskich. Nie ma jednak potwierdzenia by jakikolwiek obywatel Izraela nie będący obywatelem USA (poza jedną osobą na pokładzie samolotu) faktycznie zginął w zamachu. Być może było to wynikiem ostrzeżenia wysłanego przez firmę Odigo Instant Messages (oferującej serwis swoim komunikatorem w internecie) na krótko przed tragedią. “Ostrzeżenie było dokładne co do minuty” przyznał się wicedyrektor Odigo Alex Diamantis dwa tygodnie po zamachu. Od tej pory nic nie wiadomo o wynikach śledztwa. Serwis Odigo pozwalał na selektywne wysyłanie informacji, np. tylko dla klientów posługujących się danym językiem czy danej narodowości. O wysłanym ostrzeżeniu poinformowało FBI zamachu przynajmniej dwóch klientów Odigo. Po zamachu firme przejęła Comverse Technology, zob.: “Moniuszko” czy “Rubinstein”: http://monitorpolski.wordpress.com/2010/08/20/925/

Prezesem Comverse był międzynarodowy gangster Kobi Alexander, który uciekł do Izraela z setkami milionów zrabowanych dolarów. 11 września 2011 roku, na dolnym Manhattanie wybuchły więc trzy bomby atomowe, każda o sile 10 krotnie większej niż te spuszczone na Hiroshimę. Dziwicie się więc, że tak starannie międzynarodowa sitwa banksterska stara się to ukryć przed opinią publiczną? Miałem nic dzisiaj nie pisać. Ale nie mogę, zobaczyłem tego siwego palanta w TV i mało co mnie szlag nie trafił. Program w telewizji, w której ten siwy palant i oszust “europejski” wystąpił, był jedną wielką manipulacją. Pokazywane na okrągło zdjęcia Bin Ladena z pytaniem “czy śmierć Bin Ladena oznacza koniec terroryzmu” świadczą o tym na czyje zlecenie robi się taką manipulację. Wiadomości są już w całości neonazistowską propagandą, Goebbels by był dumny, że można było doprowadzić do sytuacji, że wszystko co się wciska ludziom jest kłamstwem. Jego następcy w KGB, CIA i innych agencjach globalnego terroru, doprowadzili do tej wymarzonej sytuacji. Szef CIA William Colby, kiedyś się z dumą przyznał, że celem agencji jest doprowadzenie do sytuacji gdy wszystkie wiadomości będą kłamstwem, a ludzie będą w nie wierzyć. I chyba tak się stało – może nie wszyscy jeszcze wierzą siwym palantom, ale na pewno większość.

“No bo przecież on taki poważny, nie może kłamać”. A drań kłamie jak z nut, i wie że kłamie, wie jaka jest intencja tych kłamstw, że chodzi o wymordowanie większości populacji ziemskiej wcześniej wprowadzając zamordyzm, żeby nie było opozycji. Może więc nie “palant”, a międzynarodowy gangster. Jemeński Żyd, Osama Bin Laden, którego poszukiwano rzekomo od 10 lat, nie żył już w grudniu 2002 roku. Ale to nawet nie jest istotne. FBI nawet go nie poszukiwało w związku z zamachem na WTC! Figurował na liście najbardziej poszukiwanych, ale nie za zamach na WTC. Dlaczego więc siwy palant i ta cała masońska telewizja, która się zwie polską to nam wmawia?! Al Kaida, owszem brała udział w zamachu, ale jako twór CIA, MI5 i Mossadu. Terror, który się tamtego dnia wydarzył nie pochodził od Arabów, a od agentów służb międzynarodowych – głównie Mossadu z czynnikami w CIA – to ujawnił były prezydent Włoch, Francesco Cossiga na pierwszej stronie, w drugim co do popularności dzienniku włoskim Corierre della Sera 30 listopada 2007 roku. Agenci Mossadu przyznali się na żywo co do celu ich pobytu w USA na żywo w telewizji izraelskiej, że “mieli zadanie rejestrowania wydarzenia”! Zamach na World Trade Center był detonacją trzech bomb jądrowych 150 kiloton każda – pod budynkami 1, 2 i 7. O tym ostatnim się zresztą mało mówi, bo nie uderzył w niego żaden samolot. Rozbiórka budynków za pomocą urządzeń nuklearnych była przewidziana w planach budynków, amerykańskie prawo wymaga podania od planisty metody wyburzenia. W latach budowy WTC nie było innej metody wyburzenia konstrukcji opartej na siatce potężnych kolumn stalowych wypełnionej betonem, jak nuklearna. Wbrew temu co można sądzić, metoda ta jest bezpieczna, promieniowanie gamma jest pochłaniane niemal w 100% przez grubą warstwę ziemi i skał. Groźne mogłoby być odsłonięcie ruin, ale te niemal w całości zapadają się do utworzonej pod ziemią wielkiej komory. Większość materiału, z którego były zrobione budynki, a więc stal, beton i wyposażenie, a takżę isami ludzie, zostało rozniesione po Manhattanie jako mikrospopijny pył. Wybuch bomb, które w przypadku budynków WTC były na głębokości 77 metrów, spowodował falę sejsmiczną, która sproszkowała budynki powyżej. Wybuchy zostały zarejestrowane przez sejsmografy. Duża część fali poszła w kierunku najmniejszego oporu, a więc w górę – na budynek. Pozostała energia utworzyła wielką podziemną komorę, do której zapadła się część sproszkowanych budowli. Na zdjęciach lotniczych zrobionych zaraz po katastrofie wyraźnie widać rozmiar zniszczeń. Ze znanych źródeł energii, jedynie nuklearna jest w stanie sproszkować blisko 2 miliony ton betonu i stali. Tłumaczenia, że tony paliwa osłabiły konstrukcje stalowe i dlatego budynki się zapadły, są kryminalne, nie mają żadnych podstaw naukowych – proste obliczenia mogą wykazać o ile mogła się podnieść temperatura pół miliona ton stali w każdym z budynków na skutek spalenia paliwa i pożarów w budynku. Tych ostatnich zresztą było niewiele, o czym świadczą rozmowy telefoniczne ze strażakami. Żaden budynek o stalowej konstrukcji się nie zapadł na skutek pożaru, w Madrycie 40 piętrowy wieżowiec palił się przez 2 doby i się nie zawalił. Duża część paliwa, o ile nie całość spaliła się zresztą podczas wybuchu powstałego przy uderzeniu samolotów. To też można by dość łatwo obliczyć – czy ktokolwiek się o to pokusił? Kolejna rzecz to szybkość upadku ruin, równa swobodnej szybkości spadania w powietrzu. Tego sprawcy nie mogli zmienić, zważając na technologię, której użyli. Budynki jako złożone z luźnych cząstek sproszkowanego betonu, stali i innych materiałów, musiały spaść swobodnie, bowiem nie było żadnego oporu – wszystkie cząstki spadały niezależnie od innych.

Sproszkowanie się budynków spowodowała fala sejsmiczna wywołana przez wielkie podziemne wybuchy atomowe. 150 kiloton było przewidziane dla wszystkich budynków – jest to maksymalna wielkość ładunków nuklearnych, które zezwala prawo amerykańskie do użycia w warunkach pokojowych. 11 lat temu, 11 września 2011 roku, na dolnym Manhattanie wybuchły więc trzy bomby atomowe, każda o sile 10 krotnie większej niż te spuszczone na Hiroshimę. Dziwicie się więc, że tak starannie międzynarodowa sitwa banksterska stara się to ukryć przed opinią publiczną? Nawet jeśli, jak twierdzi Dimitri Khalezov, wysadzenie wież było konieczne by uchronić Manhattan przed jeszcze większą zagładą jądrową, to pozostaje pytanie – dlaczego nie ewakuowano ludzi chroniących się w środku, wręcz przeciwnie, zakazano im opuszczenia budynku?! Dlaczego skierowano strażaków do środka, wiedząc że za moment wieża będzie wysadzona? Czyżby to był rytuał zbiorowego morderstwa, swoista ofiara całopalenia, holocaust, dla boga lucyferian?

Khalezov wszystko dokładnie tłumaczy, jego argumenty trudno podważyć. Owszem, niektórzy się starają, ale efekt jest mizerny. Budynki wyburzono metodą, jaka była wpisana w planach budowy tychże, jak się okazało zadziałała bardzo skutecznie. Bomby 150 kiloton mogły sproszkować wieże 1 i 2 tylko do 2/3 wysokości – to wynikało z obliczeń. Pozostała 1/3 mogła być częściowo zniszczona, sama góra praktycznie nietknięta. Widać to na nagraniach wideo – jak góra budynku w całości zapada się na niższe kondygnacje, które już jako proszek i drobne fragmenty opadają w dół. W przypadku wyższych kondygnacji sprawcy użyli ładunków wybuchowych, aby je osłabić. Stalowe kolumny zostały pocięte substancją o wysokiej temperaturze spalania stosowaną przy wyburzeniach – termitem, który odnaleziono w ruinach. Na nagraniach wideo np. widać jak stopiona stal z kolumn leje się strumieniem w dół. Samo to jest dowodem na to, że dokonano detonacji, a więc nie paliwo samolotowe było przyczyną kolapsu. Budynek 7 jako znacznie niższy, był sproszkowany w całości. Widać to na nagraniach wideo, zapadający się dach pozostawia w powietrzu olbrzymią chmurę prochu – pozostałe na skutek oporu powietrza. Cała struktura była nietknięta, tylko że składała się z niezwiązanych z sobą cząstek. Coś jak rozsypująca się odzież wydobyta ze starych grobów – na pozór nietknięta, a tak naprawdę to tylko pył. Oficjalny raport jest tylko i wyłącznie tzw. cover-up, czyli operacją ukrycia zbrodni. Cała komisja, która się pod raportem podpisała powinna odpowiedzieć przed trybunałem międzynarodowym jako współwinna ludobójstwu. Operacja krycia sprawców zbrodni się nie zakończyła. Media alternatywne drążą bowiem temat i mało kto obecnie wierzy w oficjalną wersję Arabów ze scyzorykami. Sposoby naukowe dezinformacji już nie działają, jest już zbyt wiele innych oczywistych dowodów zbrodni, jak choćby kolaps budynku 7, w który nie uderzył żaden samolot, czy też fakt ukrycia dowodów w postaci nagrań wideo Pentagonu. Nie ma żadnego innego powodu by nagrania rzekomego samolotu, który uderzył w Pentagon nie były udostępnione opinii publicznej. W jaki sposób udało się zaraz po ataku zarekwirować wszystkie nagrania z 80 kamer otaczających Pentagon?! BBC popełniła poważny błąd emitując na żywo doniesienie o zawaleniu się budynku 7, podczas gdy on jeszcze stał w tle. Spikerka się zorientowała, ale było już za późno – materiał poszedł. Jest on dostępny w necie i na pewno będzie dowodem w sprawie udziału dziennikarzy w tej ohydnej zbrodni. Z kolei, na nagraniach wideo samolotów widać błysk, bezpośrednio poprzedzający uderzenie ich w wieże. To oczywiste, że aluminiowe samoloty nie mogłyby się wbić w całości w stalowe konstrukcje, które były zresztą obliczone na wielokrotne uderzenia samolotów tego kalibru. Samoloty powinny się po prostu odbić i spaść w dół zostawiając olbrzymią kulę ognia wybuchłego paliwa. Błysk mógł pochodzić z doczepionych do samolotów pocisków z głowicą z zubożonego uranu, który to w postaci płynnej utorował drogę samolotom. Pociski uranowe są stosowane powszechnie w nowoczesnych wojnach, zresztą z bardzo negatywnymi dla zdrowia żołnierzy skutkami. Aby ukryć sprawców zbrodni, w internecie pojawia się ostatnio dużo dezinformacji. Widać zmianę w taktyce – obecnie celem jest ośmieszenie “teorii konspiracji”. Pojawiły się np. sensacyjne materiały “potwierdzające” w 100%, że do ataku użyto tajnej technologii UFO, i że w wieże w ogóle nie uderzyły samoloty – te zostały po prostu dodane przed emisją przez stacje telewizyjne. O dziwo w nagraniach, które miały być rzekomymi dowodami manipulacji wideo, ukryto błyski przed uderzeniem samolotów w wieże, by pozbyć się kłopotliwego tematu. Sensacyjne nagranie “kuli” która uderza w wieże też jest bardzo wątpliwe, bowiem nigdy wcześniej go nie prezentowano. Pojawiło się tak nagle, jak nagrania rzekomego Bin Ladena, podczas gdy prawdziwy już dawno nie żył. Taki sposób dezinformacji ma działać na tych, kierujących się zdrowym rozsądkiem. Ma też służyć agentom dyskredytującym “teorie konspiracji” stwierdzeniem – “oni sądzą, że w wieże w ogóle samoloty nie uderzyły!”. Ludzie propagujący tę dezinformację również będą rozliczeni. Nie będę się rozwodził nad tym kto dokonał tej zbrodni. Jest to oczywiste – ludzie, którym zależało na wznieceniu wojen na Bliskim i Dalekim Wschodzie oraz na zniszczeniu wolności w Ameryce i Europie. Poprzez “Patriot Act” i kolejne zarządzenia egzekucyjne Prezydenta, dokonano zniszczenia Konstytucji USA, tak wspaniale chroniącej Amerykanów przed totalitaryzmem. W Europie po zamachach dokonanych zresztą przez tych samych sprawców też obserwujemy ograniczenie praw człowieka. Połączone jest to z atakiem ekonomicznym i niszczeniem biologicznym oraz prawnym. Występuje to w większości krajów Europy, np. bezprawie w Polsce jest wynikiem nie tylko pozostałości po komunie, ale i dyrektyw płynących z terrorystycznego “rządu światowego”. Większość ludzi jednak o tym jeszcze nie wie, a ci co się domyślają nie chcą w to wierzyć. Fakty jednak są bezwzględne i nie da się ich zmienić.

http://monitorpolski.wordpress.com/2011/09/07/11-wrzesnia-%E2%80%93-final-gordon-duff/

Dla tych, którzy wątpią w możliwość detonacji nuklearnych na Manhattanie podam konkretny argument: – Metoda detonacji nuklearnych budynków 1,2 i 7 WTC była oficjalną zaakceptowaną w planach budowy. Zatwierdził ją ówczesny gubernator stanu Nowy Jork, Nelson Rockefeller. Pod budynkami wykopano tunele, którymi w każdej chwili mogłyby być dostarczone ładunki nuklearne o sile 150kT każdy. Tunele biegły od budynku 7 do 1 i 2. Kolejność wyburzeń wież wskazuje na to, że te tunele wykorzystano tak jak to było w planach. Dowodów na użycie ładunków nuklearnych nie brakuje – począwszy od olbrzymiej ilości pyłu, po ogniska lawy i stopionej stali, które się żarzyły miesiącami. Żadna inna siła nie była w stanie zmienić 2 mln ton stali, betonu i innych materiałów, z których zbudowane były te budynki. Ponieważ prawo USA zabrania używania ładunków jądrowych o sile ponad 150 kT w czasie pokoju, to użyto właśnie takich bomb. Moc 150 KT wystarczyła na zamianę w pył WTC 7, natomiast było za mało na wieże – dlatego do osłabienia konstrukcji użyto tam termitu i być może mikro-ładunków nuklearnych. Najlepszym dowodem na użycie ładunków nuklearnych jest implozja budynku 7 – wyraźnie widać, jak dach zamienił się nagle w pył. Pył ten w dużej ilości podążał za opadającą swobodnie konstrukcją. Gdzie się podziała ogromna ilość materiału, z którego zbudowane były budynki? Otóż teoria Khalezova w pełni to wyjaśnia – ładunki wytworzyły olbrzymie komory pod powierzchnią ziemi i tam zapadł się pył i resztki stalowych kolumn. To co widzieliśmy na powierzchni to było ok. 40 ostatnich pięter, które nie uległy spyleniu. Widać było stopiony granit (na zdj. po lewej), poskręcane stalowe kolumny, które wygięło potężne pole elektromagnetyczne wywołane przez wybuchy. Po więcej szczegółów odsyłam do obszernego wywiadu z Khalezovem, do którego linki znajdują się w poprzednim artykule: http://monitorpolski.wordpress.com/2011/09/06/kilka-faktow-o-zamachu-na-wtc-2/.

więcej o wyburzaniu nuklearnym:

http://www.nuclear-demolition.com/controlled-demolition-wtc-nuclear-demolition.html

11 września – finał, Gordon Duff – 19.02.2011 [fragment]

Tłumaczenie Ola Gordon

http://www.veteranstoday.com/2011/02/10/gordon-duff-nuclear-terror-the-khalezov-effect-video/

[…] W sprawiedliwym świecie, ta trójka (David Ray Griffin, Christopher Bollyn and Richard Gage), oraz może kilkanaście osób więcej mogłoby nosić Medal Wolności. Niewiele osób od ukrzyżowania Chrystusa cierpiało tak jak tych trzech. I w końcu, nasz wiek zaznaczy się tymi czterema, bardziej niż Bush czy Obama. Jedno nazwisko zostanie tutaj dodane, a znane przez nielicznych:

Dimitri Kalezow Kalezow to oficer armii byłego Związku Radzieckiego, który pracował w bardzo tajemniczym świecie wykrywania nuklearnego. Drzwi które otwiera zagrażają naszym opiniom, w ostatnich dziesięcioleciach, ujawniając tajemniczy świat oszustwa, zbyt druzgocącego dla większości by je zaakceptować. Ale, tak dziwaczne, jak jego opowiadania mogą się wydawać, spośród wszystkich dyskutujących o 11 września, tylko Dimitri Kalezow ma CV, które stawia go w czołówce. Reszta z nas mówi o 11 września, wyznajemy nasze teorie i łączymy “kropki,” prawdziwe czy wyimaginowane, przesuwając publikę w kierunku prawdy, którą może być to w co społeczeństwo chce wierzyć, niż to, co jest prawdziwe. To była pułapka. Tylko Dimitri może potwierdzić, a nie “łączyć.” Kiedy Dimitri mówi nam, że szef operacji Mossadu, Mike Harari przyznał, że zaplanował 11 września, to dlatego, że Dimitri tam był. To jest potwierdzenie, a nie domniemanie, poparte gotowością badań na wykrywaczu kłamstw. Żaden inny dowód nie ma takiego znaczenia. Nauka nie powinna być subiektywna, ale wszyscy wiemy lepiej. Po 11 września, Narodowy Instytut Standardów wyprodukował obszerny dokument, tysiące stron, pełen naukowych śmieci i niedorzecznych przypuszczeń. Komisja 11 września poszła jeszcze dalej, choć większość członków teraz to przyznaje. Kalezow mówi: “Aresztujcie tego człowieka, on to zrobił, a ja to potwierdzę.” I dlatego jego nazwisko jest na tej liście. Kalezow stwierdza również, wspierany przez ofertę testu na wykrywaczu kłamstw, że, jako oficer sowiecki ds. nuklearnych, został poinformowany o umieszczeniu dużych burzących ładunków jądrowych pod WTC i Sears Tower. Tak więc Kalezow kładzie na stół dwie rzeczy, dopuszczalne zeznania w procesie zbrodniczego spisku, który obejmuje izraelski wywiad w planowaniu i realizacji 11 września, oraz obecność burzących urządzeń jądrowych, znanych rządowi sowieckiemu, zgodnie z traktatami między dwoma państwami. Zauważmy, że te “ładunki burzące” są termojądrowe, schowane wiele metrów pod piwnicami, i praktycznie nie promieniują. To nie były, nie są “mikro-nuki.” […]

Anatomia wrabiania

http://www.veteranstoday.com/2011/02/21/jb-campbell-anatomy-of-a-frame/

Wiktor Bout, “upadły facet” Departamentu Sprawiedliwości kiedy rozsypuje się narracja o 11 września, J.B. Campbell – 21.02.2011

Jak czytelnikom VT [Weterani Dzisiaj] wiadomo, w budynek Pentagonu wpadła rakieta morska zwana Granit, pochodząca z sowieckiej ery, przez amerykański rząd znana jako Shipwreck [niszczyciel morski], gdyż działa w następujący sposób: niszczy wielkie okręty takie jak lotniskowce. W przeciwieństwie do normalnych rakiet sterowanych, wykonana jest ze stali i waży 7,7 ton. Pędzi 2,5 Macha i nie może być zatrzymana przez żadną broń przeciwlotniczą. Uderza w okręt na linii wodnej, dlatego zrobione przez nią 3 m otwory w sześciu zewnętrznych ścianach Pentagonu były tuż nad ziemią, nie uszkodziła nawet źdźbła trawy na trawniku przed budynkiem. Tu nie chodzi o Granit, ale raczej niewinnego człowieka, którego FBI i “Departament Sprawiedliwości” próbują wrobić, że dostarczył ją terrorystom 11 września. I pewnie by im się to udało, gdyby nie nasz nieustraszony dziennikarz VT Dimitri Kalezow.

http://en.wikipedia.org/wiki/Viktor_Bout

Niewinnym człowiekiem w tej historii w stylu Hitchcocka jest rosyjski Niemiec o nazwisku Wiktor Bout. Victor był właścicielem firmy przewozów lotniczych w rozdartej wojną Afryce, gdy inne firmy zamknęły swoją działalność ze względu na nieprzewidywalną przemoc w wielu krajach afrykańskich. Wkroczył ze swoją flotą dosyć zużytych, ale sprawnych transportowców, i przez kilka lat wiodło mu się całkiem dobrze. Gdy ucichła przemoc, konkurenci pojawili się ponownie i postanowili wykluczyć Wiktora z biznesu. W końcu zrezygnował i wrócił do Rosji. Przez kilka następnych lat Wiktor Bout (wym. ‘but’) siedział w domu i albo czytał książki, albo oglądał TV. Jego żona, Alla, miał małą agencją mody w Moskwie i utrzymywali się z jej dochodów. Ale to w tym przygnębiającym czasie, Wiktor był podejrzewany o zorganizowaniw dostawy odpalanych z ramienia pocisków ziemia-powietrze (SAM), dla zbrojnego skrzydła kolumbijskiej partii komunistycznej, FARC. Ale FBI nie myśli tak naprawdę. To był tylko pretekst by ściągnąć go do Nowego Jorku, i oskarżyć (potajemnie) o dostawy pocisków Granit dla terrorystów, których nie nazwali. Nie mogą tego zrobić, bo to pokazałoby światu, co naprawdę wydarzyło się 11 września 2001 roku. Więc Wiktor siedział sobie, oglądał TV, kiedy odwiedził go przyjaciel, Rosjanin Andrew Smulian, i namówił go by poleciał z nim do Tajlandii i spotkał potencjalnych kupców jego dużego samolotu cargo, zaparkowanego w Zjednoczonych Emiratach. Wiktor nie miał nic lepszego do roboty i chciał sprzedać ten samolot. W podróży towarzyszył im inny przyjaciel, rosyjski pułkownik, który miał pomóc im przejść przez tajlandzką imigrację. Kiedy przybyli do Bangkoku, cała trójka została aresztowana przez tajlandzką policję na zlecenie FBI, za próbę sprzedaży SAM dla FARC. Nowy przyjaciel Wiktora, pułkownik, tego samego dnia został zapakowany na samolot do Moskwy. Smulianowi pozwolono uciec i udał się do Nowego Jorku, gdzie został tymczasowo aresztowany przez FBI, potem zwolniony. Wiktora oddano w ręce współpracującej tajlandzkiej prokuratury, po czym przekazano FBI, ostatnio wydano do Nowego Jorku, obecnie przebywa w notorycznym Metropolitan Correction Center, proces sądowy wyznaczono na wrzesień. Dlaczego rząd rosyjski współpracuje z FBI, by aresztować i wysyłać niewinnego Rosjanina do więzienia? Cóż, rząd rosyjski nie powiedział prawdy, kiedy oświadczył, że z zatopionego okrętu podwodnego, Kursk, który zszedł na dno z całą załogą w dniu 12 sierpnia 2000 roku, wydobyto wszystkie pociski Granit. Co najmniej jeden z nich skradziono, i znalazł się w rękach znanego izraelskiego hit-mana [wynajęty morderca], Mike Harari, stąd znalazł się w Pentagonie 13 miesięcy później. FBI nie chce tam pójść. Nie chce być również w pobliżu żadnej publicznej wzmianki o rakiecie Granit. Ale dzięki Dimitri Kalezowowi, cała podrobiona przez FBI sprawa przeciwko Wiktorowi Boutowi rozpadnie się. Wobec Wiktora Bouta wymyślono jakieś dzikie i szalone rzeczy, poza rakietami dla FARC. On rzekomo osobiście pilotował Osamę Bin Ladena do różnych miejsc. I to pomimo faktu, że nie jest pilotem, a tylko właścicielem samolotów. Wiktor jest podejrzany o handel bronią, co może być absolutnie prawdziwe w tym sensie, że firma transportu lotniczego w Afryce wykonuje legalne dostawy militarne. To co jest w skrzynkach nie ma znaczenia, i nie zawsze jest możliwe do zbadania. Zapytałem kiedyś mojego przyjaciela, Boba Hitchmana, najbardziej znanego pilota Air America w Laosie i Wietnamie, czy kiedykolwiek przewoził heroinę? Powiedział: “Świadomie nie. Niektórzy chłopcy tak. Ale gdy klient wzywa cię, a ty lądujesz na polu makowym, i ładują na pokład dużą skrzynię, i mam ją dostarczyć do Bangkoku, to dość dużo wiem o tym co jest w środku. Ale dla mnie to była część pracy bez dodatkowego wynagrodzenia, choć niektórzy goście pracowali za dodatkową forsę.” W Bangkoku mieściła się firma Far East Trading Company, Richarda Armitage, główny ośrodek magazynowania opium i heroiny od wojen CIA w Laosie i Wietnamie. Taki jest charakter rynku przewozów towarowych, tu, tam i wszędzie. Ale rakiety SAM dla FARC to fałszywy zarzut, mający na celu obarczenie Rosjanina dostawą rakiety Granit. Nie dla Mike Harari, oczywiście, ale dla “Al-Kaidy!” I to musi być Rosjanin, ponieważ Granit był rosyjski. Część z Hitchcocka staje się jasna, kiedy mówimy o losie poważnego i zdolnego rosyjskiego adwokata Wiktora, Jana Dasgupta, który organizował skuteczną obronę przeciwko FBI, gdy nagle i tajemniczo zmarł w sierpniu zeszłego roku, rzekomo dlatego, że jego lekarz przepisał mu lek, na który był uczulony. Jan był wybitnym moskiewskim prawnikiem, a wiadomość o jego śmierci podano dopiero trzy tygodnie później! “Kolumbijscy rebelianci FARC,” którzy starali się zwabić Wiktora w sprzedaż rakiet SAM, rzeczywiście byli agentami US Drug Enforcement Administration. Wiktor nie miał pojęcia, o czym mówili, gdyż był tam po to, by sprzedać samolot. FBI próbowała wrobić Dimitria w sprzedaż broni i załatwianie fałszywych paszportów dla terrorystów, spędził ponad rok w więzieniu w Bangkoku, walcząc o ekstradycję do Nowego Jorku. Dziś jest wolnym człowiekiem, ponieważ mógł łatwo pokazać, jak nieuczciwy był cały pomysł CIA o komórce terrorystycznej “al-Kaidy,” kupującej mini bomby jądrowe i fałszywe paszporty od Dimitri, czy o FARC dokonującym zakupu rakiet SAM od Wiktora Bouta. Czy Granit stanie się newsem ujawnionym przez FBI? Raczej nie, gdyż to by dowiodło, że rząd USA kłamał odkąd zaczął twierdzić, że American Airlines Flight 77, duży Boeing 757, przeniknął przez trzy pierścienie Pentagonu przez 4 m otwory i wyparował gdzieś wewnątrz bez śladu, że kiedykolwiek istniał. Nie, o Granicie nie wolno mówić publicznie, tylko w tajemnicy sali sądowej. FBI i “Departament Sprawiedliwości” zaproponowały Wiktorowi Boutowi kilka możliwości, transakcji jeśli przyzna się do winy w zamian za łagodny wyrok. Dwa razy oferowano mu immunitet i amerykańskie wizy dla siebie i swojej rodziny, jeśli przyzna się do sprzedaży broni kolumbijskiej partii komunistycznej. Odpowiedź Wiktora była i jest: “Nie. Chodźmy przed sąd, a wy albo udowodnicie mi winę, albo wycofacie wszystkie zarzuty przeciwko mnie.” Prawdopodobnie mogłoby udać się posadzenie Wiktora w więzieniu na resztę życia, gdyby nie jego dobry przyjaciel, Dimitri Kalezow. Jest to prawie niewiarygodne, że Wiktor Bout mógł być dostarczony przez perfidnego znajomego do Bangkoku, i wydany do USA, bo Bangkok jest miejscem gdzie mieszka Dimitri. Dimitri wprawił w zakłopotanie tajską prokuraturę za jej wysiłki w celu wydania go USA. Kiedy ujawniono, że Victor był w więzieniu w Bangkoku, Dimitri całkiem naturalnie odwiedził swojego starego znajomego, który pochodzi z tej samej małej wioski około 40 km od Moskwy. Przekazał Wiktorowi swoje pozytywne doświadczenia walki o ekstradycję FBI. Dimitri dawał propozycje, z których jedna miała być przedstawiona jako specjalny sprzeciw wobec nielegalnego przetrzymywania Wiktora w więzieniu. Niestety, podczas trzech dni nieobecności Dimitri w Bangkoku, ambasada rosyjska poradziła naiwnej żonie Wiktora, by zrezygnowała z feralnego rosyjskiego prawnika Wiktora, Jana Dasgupta, a Dimitri, który, jak mówili, był na żołdzie FBI i udzielał zdradliwych porad! Biedna Alla uwierzyła zawodowym kłamcom, i wycofała wniosek Wiktora. To spowodowało, że Wiktor przegrał sprawę o nielegalne zatrzymanie i ewentualną ekstradycję. Teraz Wiktor jest w placówce dla szaleńców na Manhattanie i oczekuje na proces. Dziś rano rozmawiałem z jego obrońcą federalnym, Sabriną Szroff w Nowym Jorku, o bardzo dziwnej prośbie Wiktora, by zatrudnić nowojorskiego adwokata Alberta Y. Dayana. Pani Szroff wydawała się być zdziwiona, dlaczego Wiktor chciał by to on go reprezentował. Poszukiwanie tego człowieka ujawnia niepokojące fakty. Dimitri podejrzewa, że rosyjski konsulat w Nowym Jorku zorganizował tego człowieka by podszedł Wiktora, gdyż on rzekomo zdradził innych Rosjan, którzy mu zaufali. Rozmawiałem również z Barry Bachrach w Leicester, Massachusetts, którego Wiktorowi polecił reporter Daniel Estulin. Pan Bachrach planuje odwiedzić Wiktora w więzieniu w tym tygodniu i przygotować prawdziwą obronę, w oparciu o rozległą osobistą wiedzę Dimitri o wydarzeniach, które doprowadziły do 11 września 2001 roku. Więc to stanowi wstępny raport by przygotować VT czytelników do tego, co nadchodzi, choć miało to być tajemnicą. VT jest liderem w kwestii prawdy o 11 września, teraz dzięki zupełnie nowemu autorowi w osobie Dimitri Kalezowa, oraz redaktorowi Gordon Duffowi, który jest wyjątkowy w świecie dziennikarstwa ze względu na zrozumienie głębokiego wpływu, jakie zeznania Dimitri mają i nadal będą mieć na nasze zrozumienie tego, co dokładnie się stało, i tego co się nie stało 11 września 2001 r., daty, która będzie datą hańby, ponieważ wyprodukowała dwie ludobójcze wojny przeciwko niewinnym ludziom i zrąb dyktatury tutaj w USA, nie wspominając o tysiącach osób zamordowanych w tym dniu przez Mike’a Harari i jego kolegów, agentów Mossadu. Mówimy, że Dimitri oferuje podwójną dawkę rzeczywistości, a mianowicie plan zniszczenia nuklearnego WTC i Sears Tower, w oparciu o traktat z 1976 r. USA / ZSRR o pokojowym wykorzystaniu eksplozji jądrowych, który pozwalał na użycie urządzeń termojądrowych 150 kiloton w demolowaniu budynków. Druga rzeczywistość to osobista wiedza Dimitri na temat roli Mike Harari w wykonaniu tego pokazowego planu. Ale trzecia rzeczywistość to wiedza Dimitri na temat skradzionej rakiety Granit, oraz jej użycia przez Mike Harari przeciwko Pentagonowi, elementu łączącego masakrę w Nowym Jorku i zburzenie trzech budynków WTC, możliwych dzięki tajemniczej publikacji w ‘Jane’s Defence’ dzień wcześniej, pierwszych na świecie zdjęć strasznej rakiety Granit Shipwreck i opisu jej 500 kiloton głowicy termojądrowej. Mike Harari pozwolił USG [US Government - amerykański rząd? – przyp. tłum.] wiedzieć, co nastąpi i kiedy, to on (jako “Dr Haji Mohammed Husseini”) ostrzegał USG, że były dwie identyczne bomby termojądrowe w szybach/kominach w Twin Towers, oraz aby zapobiec wyparowaniu Nowego Jorku, niech lepiej rozwalą budynki natychmiast. Jego blef zakończył się sukcesem, dającym Harari najwspanialszy dzień w jego życiu, jak powiedział swojemu “przyjacielowi,” Dimitri Kalezow kilka godzin później. Wiktor Bout nie miał nic wspólnego z Granitem i nie miał wiedzy na ten temat, tak jak każdy inny, dopóki nie przeczytał książki Dimitri siedząc w więzieniu w Bangkoku. Teraz czytelnicy witryny Weterani Dzisiaj (VT) mogą lepiej zrozumieć, dlaczego FBI i “Departament Sprawiedliwości” musieli stworzyć winnego za (jak dotąd) zbrodnię XXI wieku. Kiedy ta straszliwa prawda o Granicie, pokazowym planie nuklearnym i Mike Harari staną się powszechnie znane, rząd USA może zawalić się w podobny sposób jak Budynek 7. Monitor Polski

Oficerowie - Polacy z wyboru Po napaści III Rzeszy na Polskę przyszło im dokonywać wyboru pomiędzy wiernością Rzeczypospolitej a rodzinnymi, niemieckimi korzeniami. Nie wahali się - opowiedzieli się za swą przybraną polską Ojczyzną, za dumą z bycia Polakiem. Dziś, gdy pseudo-elity nawołują do ucieczki od polskości, obrzydzają patriotyzm i szydzą z niego, trzeba pamiętać o tych bohaterach II wojny światowej, którzy płacąc wysoką cenę, wybrali honor, służbę i wierność Polsce.

Zapomnieli niemieckiego 1 września 1939 roku Polskości nie wyparło się wielu służących w Wojsku Polskim obywateli Rzeczypospolitej, w których żyłach płynęła niemiecka krew. Walczyli we wrześniu 1939 roku, a potem, po dostaniu się do niewoli, otrzymywali wiele propozycji zwolnienia. Przesłuchiwani przez Abwehrę mieli podpisać volkslistę i rozpocząć służbę na rzecz III Rzeszy. Wielu kategorycznie odmówiło. Niektórzy byli zapraszani na spotkania z członkami rodzin poza obozem. Mimo takiej presji nie ulegali jej, pisząc oświadczenia, że czują się Polakami. Z obozu jenieckiego Oflag II C w Woldenbergu (Dobiegniewie) przeniesiono kilkunastu oficerów Wojska Polskiego o niemiecko brzmiących nazwiskach do zamku w Książu. Razem zgromadzono ich około trzystu. Wszyscy byli lepiej traktowani i żywieni. Złagodzono im rygory, jakim byli poddani w obozach jenieckich. Kilka miesięcy później wrócili do obozowych baraków. Nikt z nich bowiem nie podpisał niemieckiej listy narodowościowej. Porucznik Gerhard Büllow dowodził plutonem w szwadronie Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, walczył w bitwie nad Bzurą. Miał nie tylko niemiecko brzmiące nazwisko, ale i liczną rodzinę w Niemczech. Gdy trafił do oflagu w Woldenbergu, odwiedzili go dwaj bliscy krewni - pułkownicy Wehrmachtu. Wtedy zwrócił się z prośbą o przydzielenie tłumacza - mimo iż niemiecki znał równie dobrze jak polski. Podczas spotkania z kuzynami zażądał też obecności polskich świadków. Na propozycję zwolnienia z obozu nie przystał, argumentując, iż jest polskim obywatelem i oficerem, a zatem w niewoli pozostanie tak długo, jak oficerowie Wojska Polskiego. Taka postawa nie była wyjątkiem. Kontradmirał Józef Unrug pytany, dlaczego nie mówi po niemiecku, odpowiadał: "Zapomniałem tego języka 1 września 1939 roku".

W mundurze WP pod bagnetem W Oflagu VII A w Murnau więziono urodzonego w Wiedniu majora kawalerii Józefa Trenkwalda. Służył jeszcze w wojsku austriackim, a od 1918 roku w 8. Pułku Ułanów im. ks. Józefa Poniatowskiego. Za wojnę polsko-bolszewicką otrzymał Order Virtuti Militari. Reprezentował Polskę na wielu jeździeckich zawodach, zdobył drużynowo srebrny medal olimpijski w Amsterdamie w 1928 roku oraz trzy lata później Puchar Narodów, z powodzeniem uczestniczył w mistrzostwach Polski w jeździectwie. We wrześniu 1939 roku mjr Trenkwald był zastępcą dowódcy 9. Pułku Strzelców Konnych. Walczył do końca, bijąc się z wojskami niemieckimi oraz sowieckimi i kapitulując dopiero w ostatniej bitwie pod Kockiem. Do obozu w Murnau przyjechał jego ojciec - generał, aby przekonać go do podpisania volkslisty. Major Trenkwald nie zmienił zdania, a po wyzwoleniu przez wojska gen. Pattona kontynuował służbę w II Korpusie Polskim gen. Władysława Andersa. Niektórzy demonstracyjnie okazywali swą wierność Polsce. Porucznik Kazimierz Pfaffenhofen-Chłędowski podczas walk we wrześniu 1939 roku stracił rękę. Kiedy był już w niewoli, zmarł jeden z jego niemieckich krewnych. Na pogrzeb pojechał ubrany w polski mundur, prowadzony przez niemieckiego strażnika pod bagnetem. Obozowi koledzy porucznika oddali mu przed wyjazdem najlepiej zachowane części swych uniformów, aby prezentował się niczym na defiladzie.

Jestem Polakiem i oficerem polskim Niezłomną postawę symbolizuje wspomniany już admirał Józef Unrug. Urodzony w Brandenburgii, był synem oficera armii pruskiej i Saksonki nie mówiącej po polsku. Podczas I wojny światowej służył w niemieckiej marynarce wojennej, dowodząc kolejno kilkoma okrętami podwodnymi. Od wiosny 1919 roku rozpoczął służbę w polskiej marynarce. Tworzył ją od podstaw i kontynuował to dzieło przez cały okres II Rzeczypospolitej. Komandor Bolesław Romanowski, wspominając polskich marynarzy walczących u boku aliantów podczas wojny, powiedział o kontradmirale:

"To byli wspaniali z twardej szkoły admirała Unruga. Dobrzy specjaliści, doskonały korpus podoficerski. Tylko dzięki szkole, z której wyszliśmy, mogła się rozwinąć nasza flota na Zachodzie. Trzeba pamiętać, że przez okres II wojny w oparciu o krajowy trzon personalny obsadziliśmy 2 krążowniki, 10 niszczycieli, 2 patrolowce, 5 okrętów podwodnych (nie licząc trzech internowanych) i sporą ilość ścigaczy". We wrześniu 1939 roku kontradmirał Unrug dowodził całością polskich sił morskich i lądowych na Wybrzeżu. Podczas kapitulacji Helu 2 października 1939 roku odmówił rozmów w języku niemieckim. Zdumionym oficerom Wehrmachtu znającym jego życiorys i służbę w pruskiej marynarce rzucił krótko: "Jestem Polakiem i oficerem polskim". W niewoli nie podał ręki żadnemu Niemcowi. Pozostał nieugięty, nie uległ też naciskom swej niemieckiej rodziny i represjom - gdy trafił do karnego oflagu w Colditz. Po wyzwoleniu znalazł się w Anglii, został I zastępcą szefa Kierownictwa Marynarki Wojennej. "Był Polakiem dużego formatu, broniącym narodowego honoru i osobistej godności" - napisał o nim Zbigniew Mierzwiński.

Wszystko za przybraną Ojczyznę Te słowa można też odnieść do arcyksięcia Karola Olbrachta Habsburga - syna Karola Stefana. Jako absolwent wiedeńskiej Wojskowej Akademii Technicznej i oficer armii austriackiej Karol Olbracht zgłosił się na ochotnika do odradzającego się Wojska Polskiego, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. Kilka lat później przeszedł do rezerwy, zajmując się swym majątkiem w Żywcu. Na wieść o wybuchu wojny z Niemcami - mając ponad pięćdziesiąt lat - włożył mundur pułkownika Wojska Polskiego, po czym zgłosił się do pobliskiej jednostki wojskowej, ale nie został przyjęty. Wtedy wsiadł w samochód i przyjechał do Ministerstwa Obrony Narodowej. Gdy dotarł do stolicy, nie zastał już tam władz RP...

- Ojciec uważał, że choć jest z pochodzenia Austriakiem, to jest wiernym obywatelem II Rzeczypospolitej, który oddałby wszystko za swoją przybraną Ojczyznę - wspominała jego córka księżna Maria Krystyna Habsburg, dzisiaj honorowa obywatelka Żywca. Już w połowie listopada 1939 roku został aresztowany przez gestapo i uwięziony w Cieszynie. Ceną za opuszczenie więzienia było podpisanie volkslisty.

- Ojciec powiedział, że nie, bo on złożył przysięgę i jest oficerem polskim. Nie zdradził swej Ojczyzny - zapamiętała córka. Umieszczono go na dwa lata w pojedynczej celi, gdzie siedział ze świadomością, że każdego dnia może zostać zamordowany. Podczas przesłuchań był bity - stracił wzrok w jednym oku i został częściowo sparaliżowany. Jego żona, Alicja Ankarcrona, z pochodzenia Szwedka, współpracowała z ZWZ-AK, za co została internowana wraz z rodziną i innymi Polakami w głębi Niemiec. Ich majątek skonfiskowała III Rzesza. Mimo represji nigdy nie wyrzekli się Polski. Tak też wychowali dzieci. Syn Kazimierz już pod koniec sierpnia 1939 roku wrócił ze Szwecji i zaciągnął się do Wojska Polskiego. Walczył pod Narwikiem, pragnął wstąpić do 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej, ale nie pozwolił mu na to słaby wzrok. Z kolei jego brat Karol Stefan walczył w 1. Dywizji Pancernej gen. Maczka. Ich siostra, księżna Maria Krystyna Habsburg, pozostała w kraju. Musiała wyjechać dopiero po wkroczeniu sowieckiej armii. Wróciła w 2001 roku. - W Polsce jest wszystko: wspaniałe góry, jeziora, morze, wspaniała roślinność. Za tym wszystkim tęskniłam. Nawet gdy mówię po szwedzku, niemiecku czy francusku, myślę po polsku. Polska jest dla mnie "non plus ultra" - wartością najwyższą. Nigdy nie wyrzekłam się swej polskości i nie przyjęłam żadnego innego obywatelstwa - mówiła księżna. JAROSŁAW SZAREK

Gietrzwałd - polskie Lourdes Dowartościowanie języka i kultury oraz motywacja do upomnienia się o należne prawa – tak odczytywali objawienia w Gietrzwałdzie obywatele Rzeczypospolitej pod wszystkimi zaborami. Stanowią one punkt kulminacyjny w historii polskich Warmiaków, którzy od tego momentu zaczęli w sposób zorganizowany prowadzić działalność narodową. Do jedynych na terenie Polski zaaprobowanych przez Kościół maryjnych objawień doszło na południu Warmii znajdującej się wówczas pod zaborem pruskim. Trwały one od 27 czerwca do 16 września 1877 roku, a więc w czasach, gdy kanclerz Cesarstwa Niemieckiego, Otto von Bismarck, prowadził z Kościołem katolickim ostrą walkę. Bijcie Polaków dopóty, dopóki nie utracą wiary w sens życia – nawoływał Żelazny Kanclerz, a prowadzony przezeń Kulturkampf, mający na celu całkowite uzależnienie Kościoła katolickiego od państwa, szybko stał się formą walki z niepodległościowymi dążeniami obywateli dawnej Rzeczypospolitej oraz ich językiem i kulturą.

Germanizacja zbiera żniwo Dotyczyło to także ziemi warmińskiej, gdzie od wieków żyła obok siebie ludność niemiecko- i polskojęzyczna, gdzie w początkowym okresie zaborów nie dzielono jeszcze tutejszej kultury na przynależną któremuś z narodów, a Polacy cieszyli się większą swobodą niż w pozostałych częściach pozbawionego niepodległości kraju. Wraz ze wzrostem świadomości narodowej Niemców ich język stał się – także na Warmii – obowiązujący we wszystkich instytucjach publicznych: od urzędów po teatry. W roku 1872 zakazano używania języka polskiego w szkołach, nawet na lekcjach niemieckiego dla uczniów polskich. Rok później, w tak zwanych ustawach majowych, nakazano wręcz księżom katolickim zdawanie egzaminu państwowego ze znajomości kultury niemieckiej, by w ten sposób mogli oni uzyskać od władz świeckich pozwolenie na posługę. Dotyczyło to również każdorazowej pracy duszpasterskiej w kościele innym niż macierzysty. W wyniku tego na samej Warmii trzydzieści sześć kościołów pozbawiono proboszczów, po czym świątynie zamknięto i opieczętowano. W takich oto warunkach – ograniczania możliwości wyznawania przez katolików własnej wiary, a w przypadku Polaków dodatkowo praktykowania jej we własnym języku i kulturze - we wsi Gietrzwałd ukazała się Najświętsza Maryja Panna. Objawiła się w parafii, w której wszystkie rodziny, za wyjątkiem jednej, były wyznania rzymskokatolickiego, a przeważająca ich część – narodowości polskiej. Maryja przemówiła w języku, w jakim mówiło się w Rzeczypospolitej…

Krajobraz wiary Jestem Najświętsza Maryja Panna Niepokalanie Poczęta – odpowiedziała Matka Boża na pytanie jednej z widzących 1 lipca 1877 roku. A 25 lipca 1877 roku przestrzegała: Jeżeli ludzie będą mniej wierzyć, przyjdą na was jeszcze większe prześladowania, ale to dla waszego dobra. Zeznania czterech wizjonerek: Justyny Szafryńskiej (13 lat), Barbary Samulowskiej (12 lat), Katarzyny Wieczorek (23 lata) i Elżbiety Bylitewskiej (lat 45) od początku skrupulatnie badał i dokumentował miejscowy proboszcz – ksiądz Augustyn Weichsel, później zaś – także lekarze oraz przedstawiciele władz kościelnych. Nie znaleziono żadnych dowodów, które mogłyby świadczyć, iż zjawiska owe nie pochodzą od Boga. Podczas z górą stu sześćdziesięciu objawień w Gietrzwałdzie Maryja mówiła o sprawach wiary i moralności. Zachęcała do przemiany życia – szczególnie do zerwania z pijaństwem i rozwiązłością. Prosiła o częste uczestniczenie we Mszy Świętej (jako najważniejszej formie modlitwy) i codzienne odmawianie Różańca, a także o pokutę za grzechy oraz o motywowane miłością dobre uczynki. Nawoływała do mężnego wyznawania wiary, mimo grożących w okresie Kulturkampfu ucisków. Obiecywała, że jeśli ludzie nie ustaną w gorliwej modlitwie, katolicyzm przestanie być prześladowany, a do osieroconych parafii powrócą kapłani.

– Czy Kościół w Polsce będzie oswobodzony? – zapytały widzące 11 sierpnia 1877 roku.

– Tak – odpowiedziała Maryja.

Odzyskana tożsamość Objawienia w Gietrzwałdzie wywołały poruszenie nie tylko wśród ludności polskiej, ale i niemieckiej; u Polaków notabene nie tylko ze względów czysto religijnych. Polskie słowa na wargach Matki Boskiej stały się dla naszych rodaków tym, czym sto lat później okaże się wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową czy zryw „Solidarności”, a mianowicie: przyczyną narodowego przebudzenia.

– Wyobraźmy sobie ówczesną sytuację – wyjaśnia profesor historii, autor kilku artykułów o Gietrz­wałdzie – germanizacja postępuje, już czwarte pokolenie żyje w niewoli, przekonywane o tym, że jego kultura jest gorsza, że jeśli nie wyrzeknie się swoich korzeni, nie ma szans na przyzwoite warunki życia. A tu zaskoczenie: Matka Boża przemawia w języku tych właśnie ludzi! Polacy poczuli się dowartościowani. Tak jak w roku 1979, kiedy emigranci mieszkający na Zachodzie z dumą zaczęli przyznawać, że pochodzą z tego samego kraju co papież i – po latach zacierania swojej tożsamości – wracać do polskiego brzmienia imion i nazwisk.

Znak z nieba Polacy poczuli się w szczególny sposób zaproszeni do Gietrzwałdu, zwłaszcza ze względu na jeszcze jedno wydarzenie. Otóż 27 czerwca 1877 roku, na kilka godzin przed pierwszym ukazaniem się Maryi, spostrzeżono w różnych okolicach Polski dziwne zjawiska na niebie (…) jasną jakoby drogę świetlaną. Wskazywała ona kierunek z Jasnej Góry – duchowego serca Rzeczypospolitej – do Prus. Owszem, można to zjawisko wytłumaczyć w sposób czysto fizyczny, jednak bez względu na jego pochodzenie – jak napisał na podstawie relacji pielgrzymów ksiądz Franciszek Hipler w wydanym rok po objawieniach opracowaniu – przez to równoczesne pojawienie się onej drogi tego samego dnia, co Matki Boskiej w Gietrzwałdzie, uwaga narodu polskiego od samego początku w niezwykłym stopniu na wypadki gietrzwałdzkie zwróconą została. Polacy zaczęli więc ściągać do Gietrzwałdu ze wszystkich ziem dawnej Rzeczypospolitej: z Warmii, z poznańskiego, z Galicji, a nawet z ziem zaboru rosyjskiego, mimo że od roku 1878 nie zezwalano im na przekraczanie granicy. W spoczywającej w gietrzwałdzkim archiwum Księdze Pielgrzymów z okresu objawień możemy znaleźć dziesiątki tysięcy nazwisk polskich pątników i polskich nazw miejscowości.Już w roku 1877 zaczęto drukować obrazy maryjne i wybijać medaliki z polskimi napisami. Podczas wędrówki do Gietrzwałdu śpiewano stare pieśni w ojczystym języku, w tutejszym kościele coraz częściej modlono się po polsku (za co ks. Weichsel bywał często karany przez świeckie władze grzywnami i aresztem), a w różnych częściach przedrozbiorowej Polski zaczęły się coraz liczniej pojawiać utwory napisane specjalnie dla tutejszego sanktuarium. Język polski popularyzował się w sposób naturalny. Jeszcze w czasie trwania objawień lokalny poeta Andrzej Samulowski połączył w jednej ze swych pieśni ukazanie się Matki Bożej ze sprawą polską. W kontekście narodowym przedstawiał je także na łamach krakowskiego „Czasu” wybitny historyk, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, ks. Walerian Kalinka. Skoro Przenajświętsza Panienka przemówiła do dzieci warmińskich po polsku, to grzechem jest, jeśli ktokolwiek języka ojczystego jako daru Bożego się wyrzeka! – tym argumentem posługiwali się działacze narodowi z południowej Warmii, a jeden z nich, Władysław Pieniężny podkreślał, że objawienia to znak z nieba, żeby język polski i polska kultura nie zostały wyrugowane.

Zaskoczenie Władze niemieckie bynajmniej nie bezpodstawnie od samego początku obawiały się społecznych skutków objawień w postaci umocnienia wiary katolickiej, a także połączenia ich ze sprawą narodową i przyłączenia Warmii do ruchu polskiego. Nieprzyjazne katolikom gazety już w pierwszych tygodniach (…) pogardą, szyderstwem, kłamstwem i oszczerstwem stłumić [objawienia] usiłowały – relacjonuje ks. Franciszek Hipler. Rozwój sytuacji rozwścieczył rząd niemiecki. Przecież Polaków miało już nie być! Starannie przygotowywana niemiecka propaganda od lat zabiegała, by ludzie uwierzyli, że element polski na Warmii został zintegrowany z niemieckim imperium. Prawie się udało. A tu Matka Boża przemawia po polsku, ni stąd ni zowąd na Warmii powstają organizacje budzące polskość, a tysiące Warmiaków podpisują petycję do Landtagu, aby ich dzieci uczono w języku polskim.

Polacy do akcji! Wszelkimi sposobami ograniczano rozgłos Gietrzwałdu i wszystkiego, co się tu wydarzyło w roku 1877. Wystarczy przejrzeć ówczesną prasę niemiecką czy rosyjską, by zauważyć, jak władze próbowały przeciwdziałać pielgrzymkom, wyśmiewając się zarówno z samych objawień, jak i z polskiej kultury. Z każdym rokiem kampania ta przybierała na sile. Na zlecenie Bismarcka wydano zakaz przepuszczania przez granicę grup pielgrzymich z Królestwa Kongresowego. Mimo tych ataków Polacy z Warmii, w większości dotychczas bierni, zaczęli podejmować walkę. Gromadzący się wokół Gietrzwałdu działacze narodowi tworzą – nieistniejące dotychczas na tych terenach – struktury organizacyjne. Na przykład, w roku 1878 zakładają w Gietrz­wałdzie „Księgarnię Katolicką Roman i Samulowski”, rozprowadzającą książki i gazety, później zaś – siedemdziesiąt czytelni rozsianych po całej południowej Warmii, dzięki którym podtrzymuje się wśród Polaków znajomość języka ojczystego, a przez odpowiedni dobór lektur – kształtuje światopoglądowo. Od 1 kwietnia 1886 roku zaczyna wychodzić „Gazeta Olsztyńska” (numer okazowy wydrukowano w Gietrzwałdzie), w której nawołuje się Polaków do czynnego udziału w życiu politycznym, m.in. do głosowania na rodzimych kandydatów w wyborach) i wyraża przekonanie o odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Wkrótce na terenie Warmii pojawiają się też inne gazety. Zostaje również nawiązana współpraca z rodakami na pozostałych ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Działalność patriotyczna zapoczątkowana na Warmii po objawieniach w Gietrzwałdzie trwa nieprzerwanie do roku 1945, kiedy ziemie te zostają włączone do Polski.

Chorzy odzyskują zdrowie Ukazanie się Matki Bożej w Gietrzwałdzie nie było wydarzeniem drugorzędnym w życiu Kościoła. Wnikliwie zbadane i udokumentowane objawienia zostały 11 września 1977 roku oficjalnie uznane za autentyczne. Albowiem – co najważniejsze z punktu widzenia wiary – od samego początku przynosiły konkretne owoce duchowe. Co się tyczy wypadków z tych pięciu lat upłynnionych, (…) postęp w obyczajowości i gorliwości w służbie Bożej – dokumentował 2 sierpnia 1883 roku ks. Weichsel – wielka gorliwość w uczęszczaniu na nabożeństwa i na wspólne modlitwy, częste przystępowanie do Sakramentów Świętych, szczególne umiłowanie Różańca świętego, który nie tylko w kościele, ale i po domach gorliwie bywa odmawiany, liczne nawrócenia innowierców. Ponadto zanotowano istotny wzrost powołań zakonnych, jak również liczby członków Bractwa Trzeźwości. Ten postęp w prawdziwej pobożności pokazuje się widocznie nie tylko w parafii gietrzwałdzkiej, ale i w dalszych okolicach, aż poza granice pruskie, co nawet i wrogowie Kościoła świętego przyznawają. Od momentu ukazania się Maryi gromadzono informacje o coraz to nowych uzdrowieniach. Pod wpływem objawień – jak podkreślał o. Honorat Koźmiński – w roku 1878 w Zakroczymiu (zabór pruski) zostało założone zgromadzenie Sióstr Służek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej z Mariówki, których charyzmatem było propagowanie abstynencji. W ciągu dwudziestu lat zgromadzenie rozprzestrzeniło się również w Prusach Zachodnich oraz na terenie Cesarstwa Rosyjskiego.

A dzisiaj? Dziś w Gietrzwałdzie – w przeciwieństwie do innych popularnych miejsc objawień maryjnych – jest zazwyczaj spokojnie. Niemal w każdym miejscu związanym z tamtejszymi objawieniami można w ciszy oddać się refleksji na temat znaczenia dla współczesnych Polaków wydarzeń sprzed stu dwudziestu lat, zarówno w kwestii teologicznej, jak i narodowej. Dzisiaj wprawdzie nikt nie zakazuje nam mówić po polsku, za to doświadczamy innego zagrożenia – tak zwanej ekonomizacji języka, jak również zastępowania go „kulturą” obrazkową. Ubogi zasób słów, nieumiejętność precyzyjnego wyrażania myśli i postępująca wulgaryzacja sprawiają, że ludziom mówiącym tym samym językiem coraz trudniej się ze sobą porozumieć: we własnych rodzinach, społeczeństwie i państwie. Nierzadko współcześni Polacy nie potrafią określić celu swego życia, dostrzec, co jest sprawiedliwe, a co nie. Wskutek tego coraz łatwiej gubią się w gąszczu różnorakich koncepcji na życie – koncepcji odbierających wolność wewnętrzną nie mniej skutecznie jak niegdyś – w czasach objawień gietrzwałdzkich – zaborcy odbierali naszym przodkom wolność polityczną.

Polskie Lourdes Matka Boża, ukazując się w roku 1858 w Lourdes świętej Bernadetcie Soubirous, powiedziała: Ja jestem Niepokalane Poczęcie i wezwała do modlitwy oraz pokuty. Niespełna dwie dekady później Najświętsza Panna zwróciła się z tym samym przesłaniem do dwóch polskich dziewczynek w Gietrzwałdzie. Wieś ta, nazywana „polskim Lourdes” jest do dzisiaj jedynym w naszym kraju zatwierdzonym przez Kościół miejscem maryjnych objawień.

27 czerwca 1877 roku wieczorem trzynastoletnia Justyna Szafryńska, przygotowująca się do Pierwszej Komunii Świętej, ujrzała po raz pierwszy Bożą Rodzicielkę na klonie stojącym obok tamtejszego kościoła. Dziewczynka akurat zdała egzamin z katechizmu i była w drodze do domu, kiedy dostrzegła jaśniejącą postać. Zbliżywszy się, zobaczyła siedzącą na tronie piękną Panią, której składał pokłon zstępujący z nieba anioł. Nazajutrz Matka Boża ukazała się także dwunastoletniej Barbarze Samulowskiej, a później, wielokrotnie w tym samym miejscu obu dziewczynkom – po raz ostatni 16 września. Najświętsza Panna powiedziała dzieciom to samo, co św. Bernadetcie w Lourdes: Jam jest Maryja, Niepokalane Poczęcie. Wzywała też do pokuty, a Jej pierwsze słowa brzmiały: Chcę, abyście codziennie odmawiały różaniec. Polecenie to powtórzyła z naciskiem na zakończenie objawień, podkreślając, że najważniejsze jest uczestnictwo we Mszy Świętej. Dorota Niedźwiecka

Allen: USA tuszowały prawdę o zbrodni w Katyniu Jutro zarząd amerykańskich Archiwów Narodowych opublikuje w internecie około tysiąca stron znajdujących się w ich zbiorach dokumentów na temat mordu polskich oficerów przez NKWD w Katyniu w kwietniu 1940 r. Tego samego dnia na Kapitolu w Waszyngtonie odbędzie się uroczystość z tej okazji z udziałem senatorów, kongresmanów, działaczy Polonii amerykańskiej, przedstawicieli ambasady polskiej w USA oraz rodzin katyńskich. Inicjatywa udostępnienia dokumentów katyńskich z archiwów amerykańskich wyszła od członków Izby Reprezentantów polskiego pochodzenia: Marcy Kaptur z Ohio i Daniela Lipinskiego z Chicago. Poparli ją: senator Barbara Mikulski i kongresman Paul Kanjorski. Jest ona także następstwem dyskusji podczas konferencji na temat Katynia w Bibliotece Kongresu w 2010 r., zorganizowanej przez Fundację Kościuszkowską, oraz zaangażowania innych osób badających sprawę zbrodni katyńskiej, jak autor książki-bestselleru na ten temat, Allen Paul. W związku z tym wydarzeniem, amerykański pisarz Allen Paul, autor wybitnej książki o mordzie katyńskim uważa, że USA powinny przeprosić Polskę za wyciszanie prawdy o zbrodni w Katyniu, o której prezydent F.D.Roosevelt wiedział w czasie wojny. NIe wyklucza on skierowania apelu do rządu amerykańskiego w tej sprawie.
- Powinniśmy to zrobić dla oczyszczenia atmosfery. Tłumienie prawdy opóźniło zrozumienie natury stalinizmu przez naród amerykański - mówi Paul w rozmowie z PAP w swoim domu w Raleigh w Karolinie Północnej. Zapowiedziana na 10 września publikacja dokumentów katyńskich z amerykańskich archiwów sprawia osobistą satysfakcję amerykańskiemu autorowi. Na badaniach sprawy mordu polskich oficerów spędził ponad ćwierć wieku i jako jeden z nielicznych w USA ekspertów ds. Katynia miał dostęp do dokumentów przed ich ujawnieniem opinii publicznej.
- Publikacja dokumentów to bardzo pozytywne posunięcie, wielki krok w kierunku zrozumienia jak rząd USA podchodził do problemu Katynia. Najważniejsze jednak, czego w dokumentach nie ma. Jak sądziłem, nie ma tam, na przykład, słynnego raportu Van Vlieta - powiedział Paul. Pułkownik John Van Vliet, jeniec wojenny, był autorem jedynego amerykańskiego raportu naocznego świadka z ujawnienia przez Niemców masowych grobów w Katyniu w maju 1943 r. Początkowo przekonany, że oskarżenie przez nazistów ZSRS o mord jest propagandowym kłamstwem, po wizycie w Katyniu - gdzie Niemcy przywieźli go z innym jeńcem, kapitanem Donaldem B.Stewartem - Van Vliet uwierzył, że tym razem Niemcy mówią prawdę. Raport Van Vlieta zniknął po wojnie. Według Paula, mógł zostać zniszczony. Komisja Kongresu, która prowadziła dochodzenie w sprawie Katynia w 1951 r., poprosiła Van Vlieta o odtworzenie go z pamięci, co pułkownik uczynił; jego relacja stanowi część dokumentów z prac komisji śledczej. Prezydent F.D.Roosevelt dowiedział się o mordzie katyńskim z różnych źródeł, m.in. od swego specjalnego wysłannika, demokratycznego gubernatora Pensylwanii, George Earle, który prowadził dochodzenie w tej sprawie. Zabronił jednak Earle'owi mówić cokolwiek o Katyniu, a nawet odesłał go na placówkę na wyspę Samoa na Pacyfiku. Po wojnie, chociaż ZSRS z alianta stał się głównym przeciwnikiem USA, kolejne rządy amerykańskie nadal starały się tłumić prawdę o Katyniu. Na początku lat 50. - przypomina Allen Paul - ówczesny sekretarz stanu John Foster Dulles nie zgodził się na publikację zalecenia wspomnianej komisji Kongresu, żeby oskarżyć ZSRS o zbrodnię katyńską przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze.
"Dulles miał nadzieję, że Moskwa pomoże mu w zakończeniu wojny koreańskiej, co było naiwnością. O ile ukrywanie prawdy można było zrozumieć w czasie II wojny światowej, dla tuszowania faktów o Katyniu po wojnie nie ma moralnego, ani nawet politycznego, usprawiedliwienia" - mówi Paul. Dom Allena Paula w Raleigh pełen jest poloników. Na ścianie w studio wisi kopia zdjęcia marszałka Piłsudskiego z dedykacją, fotka z Andrzejem Wajdą, stare, pożółkłe fotografie polskich oficerów zamordowanych w Katyniu i ich rodzin. Paul nie ma polskich korzeni. W latach 80., jako stypendysta Uniwersytetu Johna Hopkinsa, wyjechał do Bolonii we Włoszech. Dopiero tam, w 1986 r., usłyszał o Katyniu - od czeskiego profesora Otto Picka, który prowadził wykłady o białych plamach w historii. Ilustrował je przykładem mordu katyńskiego.
- Byłem zafascynowany tą historią, ale i onieśmielony tym, jak bardzo jest skomplikowana i ile książek już powstało na ten temat. Dowiedziałem się, że najlepsze źródła o Katyniu można znaleźć w Bibliotece Kongresu - materiały z dochodzenia komisji Kongresu z 1951 roku. Zacząłem je studiować, zastanawiając się co nowego można napisać o Katyniu - mówi Paul. Jego początkową inspiracją były listy rodzin do uwięzionych przez Sowiety oficerów, na które ich bliscy nie dostawali odpowiedzi. Paul zaczął rozmawiać z żyjącymi jeszcze członkami rodzin katyńskich. Zależało mu - jak mówi - na ukazaniu ludzkiego wymiaru "mikro" historycznej tragedii. Plonem kilkuletniej pracy jest książka "Katyn: The Untold Story of Stalin's Polish Massacre", wydana w USA w 1991 r. W 2007 r jej nowa wersja została przetłumaczona w Polsce, gdzie stała się bestsellerem. Allen Paul pisze teraz powieść na motywach historii katyńskiej. Jej bohaterami są bojownicy polskiego ruchu oporu, którzy w późnej fazie wojny usiłowali w Krakowie wykraść Niemcom dokumenty o mordzie na polskich oficerach. Chodziło o to, by nie wpadły one w ręce Rosjan. Akcja - o której wciąż, jak mówi amerykański autor, niewiele wiadomo - niestety się nie udała. Obecnie Allen studiuje materiały Congressional Research Service (Służba Badawcza Kongresu) w poszukiwaniu precedensów dla przypadków, gdy rząd USA przepraszał różne kraje za swoją politykę.
- W 1994 r. prezydent Bill Clinton przeprosił za bierność swej administracji w obliczu ludobójstwa w Ruandzie. Clinton wyraził również skruchę w imieniu USA za wspieranie prawicowych, łamiących prawa człowieka rządów w Gwatemali - mówi. Czy może się to stać podstawą dla wyrażenia skruchy za tuszowanie sprawy Katynia? Przypomnijmy, że amerykańskie władze zapowiedziały, że jutro zostanie opublikowanych i udostępnionych w internecie ponad tysiąc dokumentów dotyczących zbrodni katyńskiej z amerykańskich archiwów. Wśród nich znajdą się dokumenty do tej pory utajnione. Na stronie www.archives.gov udostępnione zostaną również niemieckie materiały przejęte przez armię amerykańską w 1945 r., m.in. filmy i zdjęcia lotnicze Lasu Katyńskiego. Dokumenty pochodzą z kartotek kilkunastu agend rządu USA zgromadzonych na przestrzeni prawie pół wieku. Część z nich to dokumenty po raz pierwszy odtajnione. Przeważająca ich większość to dokumenty dostępne już wcześniej dla opinii publicznej, a we fragmentach nawet publikowane, głównie w periodykach naukowych. Po raz pierwszy jednak ukażą się w skonsolidowanej formie w internecie na portalu amerykańskich Archiwów Narodowych. Opublikowane będą także dokumenty po raz pierwszy odtajnione. Są to materiały z kartotek sztabu głównego amerykańskich wojsk lądowych z lat 1951-1952, dotyczące m.in. tajemniczego zniknięcia słynnego raportu pułkownika Johna Van Vlieta. Kiedy w 1949 r. Kongres USA zaczął prowadzić dochodzenie w sprawie Katynia, płk Van Vliet został przeniesiony do Singapuru - jak się przypuszcza - po to, aby nie zeznawał na planowanych przesłuchaniach katyńskich przed komisja Izby Reprezentantów. Van Vliet jednak złożył zeznania przed komisją w 1951 r. i odtworzył swój raport z pamięci. W dokumentach, które będą opublikowane w poniedziałek, znajduje się także raport wywiadu wojskowego dla amerykańskiego attache wojskowego w Kairze z 28 maja 1943 r., w którym kierownictwo specsłużb wyraża zainteresowanie relacjami o Katyniu, ale "tylko jeżeli ukażą one sprawstwo Niemców". Najwięcej przeznaczonych do publikacji dokumentów pochodzi z kartotek Izby Reprezentantów z materiałami z prac jej komisji na temat mordu katyńskiego w latach 1951-1952 pod kierownictwem kongresmana Raya J. Maddena. W materiałach Izby Reprezentantów znajdują się także filmy z tzw. Komisji Kerstena ds. Komunistycznej Agresji (1953-1954). Pokazują one m.in. relacje generała Władysława Andersa przed komisją Kongresu z jego rozmów ze Stalinem i Berią w 1942 r. Dowódca wojsk polskich na Zachodzie bezskutecznie dopytywał się ich o los polskich oficerów uwięzionych w obozach w Starobielsku i Kozielsku i zamordowanych w Katyniu w kwietniu 1940 r. Przygotowane do publikacji dokumenty Departamentu Stanu i placówek dyplomatycznych USA na świecie zawierają rozproszone odniesienia do Katynia w meldunkach i memorandach dyplomatów w czasie wojny i okresie powojennym. W dokumentach Departamentu Wojny (obecnie Pentagon) znajduje się m.in. aide-memoire generała wodza naczelnego Władysława Sikorskiego z 24 czerwca 1942 r. dotyczące polskich jeńców wojennych w ZSRS. Opublikowane będą także dokumenty Biura Służb Strategicznych (OSS, poprzednik CIA), gdzie można m.in. znaleźć Specjalny Raport nr 252 z 13 maja 1943 r. na temat odkrycia przez Niemców szczątków polskich oficerów pod Smoleńskiem oraz raporty o zerwaniu stosunków dyplomatycznych między ZSRS a polskim rządem na uchodźstwie. Archiwa Narodowe USA opublikują poza tym dokumenty na temat zbrodni wojennych, w tym z procesu zbrodniarzy nazistowskich w Norymberdze w 1946 r., na którym ZSRS usiłował włączyć Katyń do aktu oskarżenia, jako mord popełniony rzekomo przez Niemców. Wśród opublikowanych materiałów znajdą się także dokumenty niemieckie przejęte przez aliantów. Są tam m.in. wpisy w dzienniku ministra propagandy III Rzeszy Josepha Goebbelsa o odkryciu grobów w Katyniu i stenogramy jego konferencji prasowych na temat Katynia w kwietniu 1943 r. Greg/PAP

Co ukrywały archiwa USA o Katyniu? Jutro, po upływie 50 lat, zarząd amerykańskich Archiwów Narodowych opublikuje w internecie około tysiąca stron znajdujących się w ich zbiorach dokumentów na temat zamordowania ponad 22 tys. polskich oficerów przez NKWD w kwietniu 1940 r. Tego samego dnia na Kapitolu w Waszyngtonie odbędzie się uroczystość z tej okazji z udziałem senatorów, kongresmanów, działaczy Polonii amerykańskiej, przedstawicieli ambasady polskiej w USA oraz rodzin katyńskich. Inicjatywa udostępnienia dokumentów katyńskich z archiwów amerykańskich wyszła od członków Izby Reprezentantów polskiego pochodzenia: Marcy Kaptur z Ohio i Daniela Lipinskiego z Chicago. Poparli ją: senator Barbara Mikulski i kongresman Paul Kanjorski. Jest ona także następstwem dyskusji podczas konferencji na temat Katynia w Bibliotece Kongresu w 2010 r., zorganizowanej przez Fundację Kościuszkowską, oraz zaangażowania innych osób badających sprawę zbrodni katyńskiej, jak autor książki-bestselleru na ten temat, Allen Paul. Dokumenty przeznaczone do publikacji pochodzą ze zbiorów kilkunastu agencji rządu USA, m.in. z kartotek Izby Reprezentantów, Departamentu Stanu, CIA, FBI, Sztabu wojsk lądowych USA i innych. Przeważająca większość była już dostępna opinii publicznej, ale po raz pierwszy zostaną one opublikowane w internecie jako całość.

Wśród publikowanych dokumentów znajdą się materiały do tej pory niepublikowane. Są to dokumenty sztabu wojsk lądowych i sił powietrznych USA, zawierające m.in. informacje na temat tzw. raportu Van Vlieta. Pułkownik John Van Vliet był amerykańskim jeńcem wojennym, którego wraz innym uwięzionym oficerem Niemcy zabrali do Katynia po odkryciu w 1943 r. grobów pomordowanych tam Polaków, aby pokazać, że sprawcami zbrodni byli Sowieci. Van Vliet sporządził raport z wizji lokalnej w Katyniu, który po wojnie zaginął. Zdaniem specjalistów ds. Katynia może to potwierdzać, że rząd USA starał się tuszować prawdę o zbrodni, i to nawet po 1945 r. Pap

Engels – opowieść o lewicowych tradycjach Spojrzenie na historię przez pryzmat biografii znaczących postaci jest zawsze interesujące, odświeżające; pozwala odkryć nowe, nieznane aspekty dość dobrze (jak mogłoby się wydawać) znanych zjawisk historycznych. Nie inaczej jest z biografami twórców tzw. socjalizmu naukowego. Książka o Fryderyku Engelsie, autorstwa brytyjskiego historyka Tristrama Hunta (Świat Książki 2012), pozwala spojrzeć na narodziny marksizmu nie tylko od strony kształtowania się doktrynalnego oblicza tej nowej emanacji socjalizmu, ale również daje pogląd o „życiu towarzyskim i uczuciowym” jego twórców. Dzięki lekturze tej monografii można skonstatować, jak wiele starego jest w tzw. nowej lewicy. Ot, chociażby pojęcie „kawiorowej lewicy”, które przyjęło się stosować wobec zachodnioeuropejskich socjalistów z przełomu XX i XXI wieku. Ale na długo przed tym, jak niemiecki kanclerz (i szef SPD) Gerhard Schroeder zaczął występować w sesjach zdjęciowych, reklamując drogie garnitury i markowe cygara, to Fryderyk Engels paradował we fraku („Komunista we fraku” – taki jest tytuł biografii autorstwa Hunta). Odsłonięta przez brytyjskiego historyka biografia Engelsa to archetyp (w sensie obyczajowym, życia codziennego) całej dzisiejszej „kawiorowej lewicy” i wywodzących się z bogatych rodzin „dzieci kwiatów”, dziarsko walczących z marihuaną w ręce przeciw niegodziwościom burżuazyjnego świata. Engels – syn właściciela jednej z największej w Manchesterze firm przemysłu bawełnianego – miał jednak swoje zmartwienia. Jak pisał w 1858 roku z żalem do swojego przyjaciela Marksa:

przez ostatnie sześć miesięcy nie miałem ani jednej okazji, żeby zrobić użytek ze swojej umiejętności przyrządzania sałatki z homara – ‘quelle horreur’; można zupełnie wyjść z wprawy.

Cóż dziwnego więc, że w tych zmartwieniach człowiek szukał zapomnienia w innych przyjemnościach. Na przykład w polowaniach na lisa w ramach ekskluzywnego klubu myśliwskiego „Cheshire Hounds”. Oddawanie się tej arystokratycznej przyjemności umożliwił Fryderykowi Engelsowi fabrykant i „wyzyskiwacz manchesterskiej klasy robotniczej”, czyli jego ojciec.

Mój stary, jako prezent na Boże Narodzenie, dał mi do dyspozycji pieniądze na kupno konia, a że się dobry koń trafił, więc kupiłem go w ubiegłym tygodniu – dowiadywał się w 1857 roku w jednym z listów od swojego przyjaciela (i sponsora strategicznego) Karol Marks.

W tym czasie ten ostatni pracował nad ukończeniem pierwszego tomu „Kapitału”. Engels, jak możemy dowiedzieć się z książki Tristrama Hunta, preferował zapoznawanie się z kapitałem w bardziej praktyczny i namacalny sposób. Po jego śmierci wśród aktywów ujawnionych w testamencie znajdowało się ponad 22 tysiące (w przeliczeniu na dzisiejszą walutę: ponad dwa miliony) funtów w akcjach. Jak wyjaśniał jednemu z przywódców niemieckiej socjaldemokracji: pomstowanie na giełdę słusznie nazywa Pan drobnomieszczańskim. Giełda zmienia tylko podział ukradzionej już robotnikom wartości dodatkowej. Co ciekawe, jako aktywny inwestor giełdowy Engels wiedział, kiedy należy dać sobie spokój z socjalistycznymi mrzonkami. Jak wyjaśniał Eduardowi Bernsteinowi:

nie jestem taki głupi, żeby szukać w socjalistycznej prasie rady przy takich operacjach [giełdowych]. Każdy kto tak postępuje, sparzy sobie palce, i dobrze mu tak!

Tristram Hunt przypomina na kartach swojej książki o jeszcze jednym, istotnym wątku, stale obecnym w tradycjach niemieckiej lewicy, to znaczy o szowinizmie narodowym. Zanim niemiecki narodowy socjalizm zaczął głosić swoje „naukowe teorie” o wyższości rasowej „Nordyków” i o istnieniu „mniej wartościowych narodów”, w pismach Fryderyka Engelsa (oraz Karola Marksa) co rusz można natknąć się na pogardliwe uwagi o tzw. niehistorycznych narodach. W tym gronie Engels umieszczał przede wszystkim Słowian, ale również Irlandczyków czy Duńczyków. Zniknięcie z mapy Europy tych „pozbawionych historii” narodów – jak uczył Engels – było czynem ze wszech miar pozostającym w zgodzie z „obiektywnym rozwojem dziejowym”, było wprost dziejową koniecznością i czymś postępowym, bowiem – jak wyjaśniał Engels – owe szczątki ludów występują za każdym razem jako fanatyczni nosiciele kontrrewolucji i pozostają nimi aż do zupełnej swej zagłady bądź wynarodowienia, tak jak w ogóle samo ich istnienie jest już protestem przeciw wielkiej rewolucji historycznej.

Te słowa Engels pisał w okresie Wiosny Ludów, wielkiego przebudzenia narodowego w całej Europie Środkowej. Tego typu poglądom pozostał wierny długo po 1848 roku. W 1882 roku w jednym ze swoich listów pisał o Słowianach: mam w sobie tyle autorytaryzmu, że uważam za anachronizm istnienie takich małych prymitywnych narodów w sercu Europy […] trzeba te narody oraz ich prawo do grabieży bydła poświęcić bez litości w imię interesu europejskiego proletariatu.

Przyszła rewolucja – jak uczył Engels – będzie nie tylko eksterminacją „klas wyzyskujących”, ale jej koniecznym dopełnieniem musi być ludobójstwo. Najbliższa wojna światowa zmiecie z powierzchni ziemi nie tylko reakcyjne klasy i dynastie, lecz również całe reakcyjne narody. A to jest także postęp. Kilkadziesiąt lat później niemieccy narodowi socjaliści na ten sam proceder ukują inną nazwę: „ostateczne rozwiązanie”.Wobec „reakcyjnych narodów” każdy akt agresji należy usprawiedliwić. W dobie Wiosny Ludów Fryderyk Engels w następujący sposób usprawiedliwiał niemiecką (pruską przede wszystkim) agresję na Danię: takim samym prawem, jakim Francuzi zabrali Flandrię, Lotaryngię oraz Alzację, i prędzej czy później zabiorą Belgię – takim samym prawem Niemcy zabierają Szlezwik: prawem cywilizacji wobec barbarzyństwa, prawem postępu wobec zastoju. Warto w tym kontekście przypomnieć, że pruska propaganda już od czasów Fryderyka II przedstawiała rozbiory Polski jako czyn „cywilizacyjnie postępowy”. Prusacy mieli wchodzić na polskie ziemie jako „ci, którzy przynoszą kulturę” (Kulturtrager) do zupełnej dziczy. Znamieniem szczególnego cywilizacyjnego regresu, zarówno dla pruskich propagandystów, jak i Fryderyka Engelsa (toczącego ze swoich rezydencji w Manchesterze i Londynie zażarte boje z „reakcyjnym junkierstwem”), była katolickość całego narodu. Tak bardzo reakcyjny naród musi być tym surowiej ukarany, rzecz jasna w imię postępu. Po wojnie meksykańsko-amerykańskiej (zakończonej w 1846 roku) Engels nie miał żadnych wątpliwości, że odebranie Meksykowi niemal połowy terytorium jest właśnie czynem postępowym: czy to takie nieszczęście, że wspaniałą Kalifornię odebrano leniwym Meksykańczykom, którzy nie wiedzieli w ogóle, co z nią począć? A cóż powiedzieć o Irlandczykach? W swoim pierwszym „naukowym” dziele o położeniu klasy robotniczej w Anglii Engels odpowiadał:

południowy [sic!], lekkomyślny charakter Irlandczyka, jego nieokrzesanie stawiające go niewiele wyżej od dzikusa, jego pogarda dla wszelkich bardziej ludzkich przyjemności (…) jego brud i nędza, wszystko to sprzyja u niego pijaństwu.

Postponując Irlandczyków, Engels posługiwał się, jak widać z powyższego cytatu, motywami dobrze nam znanymi z pruskiej (a potem niemieckiej) antypolskiej propagandy posługującej się pojęciem polnische Wirtschaft („polskie gospodarowanie”) jako synonimem „polskiego niedbalstwa, niechlujstwa, niezaradności”. Stałym motywem (także ikonograficznym) w tym szkalowaniu była „polska świnia” ukazująca nie tylko rzekomą predylekcję Polaków do brudu, ale również naszą niską moralną konduitę. Tym samym instrumentem posłużył się Engels wobec Irlandczyków:

Irlandczyk przywiązany jest do swojej świni tak jak Arab do swojego konia (…) je z nią i śpi z nią, jego dzieci bawią się z nią, jeżdżą na niej, tarzają się z nią w błocie.

Hunt przypomina również ogólnie znaną kwestię antysemityzmu twórców „naukowego socjalizmu”, prezentowaną zwłaszcza wobec każdorazowych konkurentów do dominacji w ruchu socjalistycznym. Ferdynand Lassalle – pierwszoplanowa postać w powstającej na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku w Prusach socjaldemokracji – regularnie był nazywany przez Engelsa w jego korespondencji z Marksem jako „Icek” vel „baron Icek”, względnie „żydowski Murzyn”.

Człowiekowi, wedle którego zniszczenie całych narodów jest czynem „cywilizacyjnie postępowym”, tym łatwiej przychodziło zaakceptować powstawanie wielkich imperiów kolonialnych. Z pewnością Engels nie postrzegał tego zjawiska jako „ostatnie stadium rozwoju imperializmu” (Lenin), ale raczej jako czyn usuwający z mapy świata narody „pozbawione historii”. Na przykład – jak pisał w 1848 roku –

„podbój Algierii jest ważnym i korzystnym czynnikiem dla postępu cywilizacji. A jeśli możemy ubolewać nad utraconą wolnością Beduinów z pustyni, nie wolno nam zapominać, że ci sami Beduini byli narodem rabusiów. Wszak nowoczesny burżuj, z cywilizacją, przemysłem, porządkiem i choćby względnym oświeceniem, jakie ze sobą przynosi, jest lepszy od pana feudalnego czy koczowniczego rozbójnika.

Z perspektywy takiej emanacji niemieckiej lewicy, jaką był narodowy socjalizm, tego typu wynurzenia Engelsa skłaniają do akcentowania ciągłości pewnych wątków w lewicowym spojrzeniu na świat. Z drugiej strony w obecnym świecie lewicowej politycznej poprawności, za tego typu komentarze Engels łatwo mógłby narazić się na sprawę karną z paragrafu o „mowie nienawiści”. Tym bardziej że był zadeklarowanym „homofobem”. W 1869 roku z nieukrywanym obrzydzeniem informował Marksa o tym, że pederaści zaczynają liczyć swoje szeregi i uważają, że stanowią siłę w państwie (…) Całe szczęście, że my osobiście jesteśmy zbyt starzy, byśmy w razie zwycięstwa tej partii mieli się jeszcze obawiać, że każą nam ciałem płacić haracz zwycięzcom (…). Nam biednym ludziom operującym frontalnie, z naszą dziecinną skłonnością do kobiet, niełatwo wówczas będzie żyć.

Jedno jest pewne. Fryderyk Engels mając do wyboru: polowanie na lisa czy „paradę równości”, specjalnie by się nie wahał. Grzegorz Kucharczyk

Chadecja: nieposłuszeństwo i niewierność Niedawno (29 kwietnia 2012 roku w rzymskiej Bazylice św. Pawła za Murami) dokonana beatyfikacja wielkiego włoskiego uczonego (socjologa i ekonomisty), profesora Giuseppe Toniolo (1845-1918), stanowi dobrą okazję do zastanowienia się nad destrukcyjną rolą, jaką w społecznym zaangażowaniu katolików w ostatnim stuleciu – pośrednio zatem także wobec Kościoła i Jego nauczania społecznego – odegrał ruch polityczny określający się jako demokracja chrześcijańska. Rzecz w tym albowiem, że prof. Toniolo, jako konsultant dwu doniosłych encyklik społecznych papieża Leona XIII – o kwestii socjalnej, czyli Rerum novarum (15 V 1891), oraz o demokracji chrześcijańskiej, czyli Graves de communi (18 I 1901) – miał doskonały wgląd w faktyczne intencje Magisterium Kościoła odnośnie do sensu i dopuszczalności używania pojęcia demokracja chrześcijańska przez katolików, a nadto sam został upoważniony do interpretowania słów papieskich. Należy zatem wyjść od przypomnienia, że demokracja chrześcijańska rozumiana jako ideologia i ruch polityczny (zwany potocznie chadecją) jest kategorią konceptualną całkowicie różną od katolicyzmu społecznego, czyli nauki społecznej Kościoła. Demokracja chrześcijańska w tym sensie oznacza bowiem aktywność polityczną katolików na gruncie partyjno-wyborczym w systemie liberalnej demokracji parlamentarnej i z pełną akceptacją jej ideologiczno-ustrojowych założeń, to zaś Kościół papieży Leona XIII i św. Piusa X, którzy jako pierwsi odnosili się do tego pojęcia, zdecydowanie odrzucał, dopuszczając jedynie apolityczny i charytatywno-społeczny sens pojęcia demokracja chrześcijańska, jako w istocie demofilii, czyli życzliwej troski o los ubogich, którą winny okazywać klasy wyższe. Ten właśnie sens – społeczny, a nie polityczny – analizował w wielu swoich dziełach, a w szczególności w tekście z 1897 roku, zatytułowanym Chrześcijańskie pojęcie demokracji (Il concetto cristiano della democrazia), bł. Giuseppe Toniolo. Daje on w pierwszym rzędzie klarowną i niepozostawiającą żadnych wątpliwości definicję:

Demokracja chrześcijańska to porządek społeczny, w którym wszystkie siły społeczne, prawne i ekonomiczne, w pełni swego rozwoju hierarchicznego, współpracują proporcjonalnie dla wspólnego dobra, aby w rezultacie osiągnąć znaczącą poprawę losu klas niższych. W konsekwencji, chrześcijańskiego pojęcia demokracji nie można mieszać z żadną formą rządu lub reżimu politycznego. Demokracja chrześcijańska nie jest partią polityczną ani ideologią, ani urządzeniem społecznym; jest natomiast sposobem życia urzeczywistnianym we wspólnocie ludzkiej, inspirowanym nauką i przykładem Jezusa, przeżywanym w dwu uzupełniających się aspektach religii i miłości, moralności i sprawiedliwości, a następnie utożsamianych z podwójnym przykazaniem miłości okazywanej konkretnie w życiu społecznym, w państwie ziemskim.

A zatem demokracja chrześcijańska nie wyklucza, nie umniejsza ani nie odrzuca naturalnej, historycznej hierarchii społecznej – wręcz przeciwnie: „zakłada hierarchię klas”. Niestety, politykujący katolicy, którzy mentalnie całkowicie pogodzili się z ideologią i instytucjami liberalnej demokracji parlamentarnej oraz którym spieszno było do synekur deputowanych i foteli ministerialnych, wymusili na kolejnych papieżach zgodę na zakładanie chadeckich partii politycznych, wykorzystując osłabienie tradycyjnych, konserwatywnych ugrupowań katolickich, a wreszcie ich zupełne wykluczenie (pod pretekstem „defaszyzacji”) po II wojnie światowej. Tak czy inaczej, chadecja jako formacja polityczna zrodziła się z nieposłuszeństwa wobec nauczania papieskiego, a nie jako jego konsekwencja i aplikacja, jak to lubią przedstawiać sami chadecy oraz ich apologeci. Niezależnie od tempa i stopnia ewolucji chadecji w poszczególnych krajach stałą tendencją było – zgodnie z ulubioną maksymą lidera chadecji włoskiej, Alcide De Gasperi (1881-1954), iż „jest to partia centrum, która spogląda w lewo” – przesuwanie się w kierunku demoliberalizmu i ostatecznie także sekularyzmu. Podobnie, a nawet w bardziej „finezyjny” sposób, wyrażał to lider chadeków francuskich – Georges Bidault (1899-1983): być chadekiem to „rządzić w centrum, metodami prawicy, aby osiągnąć cele lewicy”. W przemówieniu, które De Gasperi wygłosił 20 XI 1948 roku w Brukseli, jako ideową triadę Democrazia Cristiana wskazał: „wolność, braterstwo, demokrację”, co było aż nadto czytelnym nawiązaniem do triady rewolucjonistów francuskich.

Konserwatywny krytyk chadecji, o. Dario Composta SDB (1917-2002), wyróżniając trzy tendencje pośród aktywnych politycznie katolików: a) „chrześcijańsko-społecznych”, odrzucających zasady rewolucji francuskiej przez zgodność z doktryną społeczną i polityczną Magisterium; b) „chrześcijańsko-liberalnych”, stojących w połowie drogi pomiędzy ideami rewolucyjnymi a nauczaniem hierarchii kościelnej; c) „chrześcijańsko-demokratycznych”, przyjmujących pewne wskazówki i inspiracje mgliście chrześcijańskie, lecz laicyzujących się i kierujących się wprost ku teoriom spokrewnionym z rewolucją francuską, konkluduje, iż „model idealny «DC» może być zdefiniowany (…) jako polityka postępowa i bezwyznaniowa”, przy czym progresizm polityczny, bazujący na optymistycznej teorii natury ludzkiej, stanowi linię działania, natomiast bezwyznaniowość należy do porządku zasad. Integralni katolicy zwracali też zawsze uwagę na podstawową aporię, zachodzącą pomiędzy rzeczownikiem a dookreślającym go przymiotnikiem w sformułowaniu demokracja chrześcijańska, jeśli nadawać mu sens polityczny: zgodnie z logiką, semantyką i syntagmatyką prymarny jest zawsze rzeczownik, ale przecież chrześcijanin z racji swojej wiary zobowiązany jest być zawsze i wszędzie, więc także na polu politycznym, świadkiem Chrystusa. Kim zatem demokrata chrześcijański jest w pierwszym rzędzie, kim zaś wtórnie: chrześcijaninem czy demokratą? Co wybierze, jeśli reguły demokracji staną w sprzeczności z zasadami jego wiary; co wybrać powinien? Ten niepokojący dylemat uwypuklił i wyostrzył w konkretnym kontekście zachowań politycznych włoskich democristiani – nawet w najlepszym dla nich okresie, tj. przełomu lat 40. i 50., nieposiadających bezwzględnej większości, niezdolnych zatem do samodzielnego rządzenia, a stających przed perspektywą zawierania coraz dalej idących kompromisów z coraz bardziej radykalną, nawet komunistyczną, lewicą – hiszpański tradycjonalista Francisco Elías de Tejada y Spínola (1917-1978):

W takim wypadku konieczne stanie się dokonanie przez demokratów chrześcijańskich wyboru pomiędzy dwiema stronami ich podwójnego oblicza: demokratycznym i chrześcijańskim. Jeżeli wybiorą demokrację, ugną się przed wolą ludu włoskiego i dopuszczą odrzucenie cywilizacji ufundowanej na Chrystusie, ruinę rodziny, urzędowy ateizm, nauczanie akatolickie, bankructwo swoich najgłębszych pragnień; nie będzie już wówczas chrześcijan – katolików (…). Jeżeli wybiorą chrześcijaństwo, zbuntują się gwałtownie przeciwko wynikowi wyborczemu, podważając go z tego powodu, że wola wszystkich nawet stworzeń skończonych nie ma żadnego autorytetu naprzeciwko nieskończonej woli Stwórcy, i że błąd przeciwny Chrystusowi zawsze pozostanie błędem, chociażby cała ludzkość ogłosiła go za prawdę; w takim razie nie będą już jednak demokratami (…). Nie jest możliwe ominąć tego dylematu w starciu mniej więcej bliskim, lecz w końcu nieuniknionym. Postawa chrześcijańsko-demokratyczna usiłuje harmonizować rzeczy tak przeciwstawne, jak demokracja i chrześcijaństwo, światło i ciemność złączone w szarówce zmroku.

Rzeczywistość z nawiązką potwierdziła przepowiednię Eliasa de Tejady, a ostatecznym dowodem całkowitej degrengolady chadecji był ten moment, w którym ustawę legalizującą we Włoszech zabijanie nienarodzonych sygnowało – jako odpowiednio: przewodniczący obu izb parlamentu i premier – trzech polityków chadeckich mających reputację wyjątkowo pobożnych w „życiu prywatnym”: Luigi Scalfaro, Giovanni Leone i Giulio Andreotti. W wyniesieniu na ołtarze jakże od nich różnego Giuseppe Toniolo można zatem postrzegać ważne przesłanie pontyfikatu Ojca Świętego Benedykta XVI w kwestii tego, jaki typ polityka katolickiego zasługuje na uznanie Kościoła. Jacek Bartyzel

Ukryte podwyżki podatków W budżecie nie przewidujemy żadnych podwyżek podatków – poinformował Donald Tusk podczas konferencji prasowej dotyczącej projektu budżetu państwa na 2013 rok. Zapomniał jednak o projektowanych zmianach w PIT, CIT i VAT - ostrzega Dziennik Gazeta Prawna. Jak informuje gazeta projekt budżetu zakłada, bowiem, że wpływy z VAT mają być wyższe o 4 proc., wpływy z akcyzy wzrosną o 3,4 proc., z CIT będzie o 11,3 proc. więcej, a z PIT – o 6,2 proc. Do góry pójdą również wpływy z podatku od kopalin. Wzrost tych podatków nie bierze się znikąd - zauważa dziennik. Oczywiście część wyższych wpływów mogą spowodować wyższe obroty firm, ale większość z nich zapewnią zmiany ustaw podatkowych, które prowadzą do podwyżki podatków. DGP przypomina, co rząd zaplanował na 2013 r. A są to  zmiany w PIT i CIT, które dotykają zarówno obywateli, jak i przedsiębiorców. Wystarczy tu wymienić likwidację ulgi internetowej w PIT, z której skorzystało w tym roku 4 mln osób. Brak ulgi oznacza wyższy podatek - zauważa dziennik. Kolejna zmiana dotyczy ograniczenia możliwości korzystania z 50 proc. kosztów uzyskania przychodów przez twórców. Skutki budżetowe to 164 mln zł w przyszłym roku. Zasada jest prosta. Jeśli na zmianie zyskuje budżet państwa, to tracą podatnicy, którzy muszą zapłacić wyższą daninę - czytamy w artykule. Kolejne zmiany, wynikające z kolejnego projektu nowelizacji ustaw o PIT i CIT, dotyczą firm. Mają przynieść do budżetu w sumie 291 mln zł. A więc przedsiębiorstwa również zapłacą wyższe podatki. Nawet jeśli premier Donald Tusk miał na myśli brak podwyżki stawek podatkowych, to i tu minął się z prawdą. Z projektu nowelizacji ustawy o VAT wynikają bowiem podwyżki stawek: na lody oraz gotowe posiłki i dania przeznaczone do bezpośredniego spożycia (stawka rośnie z 5 do 8 proc.), na wyroby sztuki ludowej oraz rękodzieła i rzemiosła ludowego i artystycznego, które uzyskały specjalny atest (stawka rośnie z 8 do 23 proc.) - informuje gazeta.

Powyższe zmiany wynikają z projektów ustaw. Aby do nich nie doszło, rząd musiałby z nich zrezygnować, co wydaje się mało prawdopodobne. Jeśli jednak zdecyduje się na ten wspaniały gest wobec podatników, to i tak wszyscy zapłacimy w przyszłym roku wyższe podatki. W ustawie o PIT od lat zamrożona jest skala podatkowa, a przecież – o czym politycy zapominają – powinna być co roku waloryzowana o wskaźnik inflacji - czytamy w Dzienniku Gazecie Prawnej.

ansa/DGP

Piramida finansowa czy piramidalne głupstwa rządu warszawskiego Wyliczanka rządowa na temat propozycji Jarosława Kaczyńskiego budzi niesmak nie tylko z tytułu nachalnej demagogii w straszeniu wielkością liczb, bowiem zamiast 62 miliardów można było równie dobrze wyliczyć 162 miliardy. Kogo to w Polsce wystraszy, kiedy rząd dorobił się już bilionowego długu publicznego, ale jakby to powiedział Herbert ze względów estetycznych, osobiście niczemu się nie dziwię gdyż poziom tego rządu jest widoczny aż z nazbyt „oczywistą oczywistością”. W każdym normalnym państwie opozycja korzysta z przywileju przysługującego oskarżonemu w procesie sądowym, może mówić wiele rzeczy bez potrzeby udowodniania, natomiast rząd na swoje stanowisko musi jak prokurator posiadać niezbite dowody. Na to żeby je wypracować posiada za pieniądze podatników odpowiednie środki nie mówiąc już o własnych apanażach.
Tymczasem w Polsce rząd za nasze pieniądze nie tylko opowiada nam prymitywne bajeczki, ale sam konstruuje piramidę finansową, której prawdziwych rozmiarów już chyba nikt nie jest w stanie określić. Dzieje się to za sprawą faktu, że poza wyliczanką rząd nie ma żadnej koncepcji na poprawę naszej egzystencji narodowej i indywidualnej. Piszę o tym do znudzenia od wielu lat, że pieniędzy na wydatki publiczne należy szukać nie w drenażu ludzkich kieszeni, ale w przyśpieszeniu rozwoju gospodarczego. W ciągu ostatnich 23 lat mimo koszmarnego spadku po PRL można było osiągnąć zamiast obecnych 13 tys. dolarów PKB na głowę przynajmniej 20 tys. a wtedy nawet przy obniżeniu podatków można byłoby zrównoważyć budżet i pokryć wszystkie niezbędne wydatki bez potrzeby świdrowania długu publicznego. Jest to w dalszym ciągu możliwe, ale trzeba przestać być pokornym cielęciem UE i twardo żądać uwzględnienia naszych choćby minimalnych praw, a nie pokornie czekać na to, co skapnie z pańskiego stołu. Możemy bez większych nakładów zwiększyć o 50% naszą produkcję rolną i przemysłu spożywczego i podwoić nasz eksport w tej dziedzinie, o czym już nie jeden raz pisałem. Z racji sztucznie stworzonego stałego kryzysu siła nabywcza naszego społeczeństwa jest ciągle bardzo niska, ale możemy zwiększyć produkcję eksportową stwarzając ku temu stosowne warunki tak jak to zrobili Czesi nie pozwalając sobie na aprecjację własnej waluty, czego dokonano w Polsce utrudniając warunki eksportowe. Brakuje Polsce ciągle koncepcji linii rozwojowej gospodarki zapewniającej jej stosowną pozycję w UE, a nawet w gospodarce światowej. Odwrotnie cały czas mamy do czynienia z działaniami na ograniczanie tego, co już zaczynało zdobywać sobie miejsce dla postępu. Odnosi się wrażenie, że komuś specjalnie zależy na tym żebyśmy ciągle tkwili na szarym końcu Europy, a rząd w Warszawie istnieje tylko po to żeby tego pilnować. Nie łudźmy się, marzenia o tym, że na „euro” przyjadą do Polski miliony i zostawią nam miliardy rozwiały się bez śladu. Liczenie na to, że staniemy się krajem turystycznym są również zawodne, nie mamy na to nie tylko klimatu i dostatku konkurencyjnych z zachodem atrakcji turystycznych, ale przede wszystkim brakuje nam podstawowej infrastruktury i, jak na razie, nie ma szans na jej rychłe stworzenie. Pozostaje nam w ciężkim trudzie konkurować z innymi w dziedzinie produkcji i eksportu i stopniowo podnosić nasz własny poziom konsumpcji ze szczególnym uwzględnieniem warunków mieszkaniowych, a na to nas stać, byleby rząd w Warszawie nam nie przeszkadzał. Andrzej Owsiński

Już wiedzą, że spadł W wypadku śmierci gen. Petelickiego już w pierwszych minutach wiedzieli, że to samobójstwo. Teraz, kiedy ginie prof. Szaniawski, obracają na wszystkie strony słowa „spadł” „wypadek”, ostatnio PAP popisała się określeniem „ześlizgnął się”. Kim są ci, którzy wbrew faktom natychmiast wciskają swój kit i jak to się dzieje, że nie tylko są bezkarni, ale stado – także tzw. niezależnych dziennikarzy – powtarza za nimi i utrwala nieprawdę w głowach ludzi?

Funkcjonariusze medialni Polska Agencja Prasowa już w pierwszych komunikatach dotyczących śmierci gen. Petelickiego, przekonywała: „Wiele wskazuje na samobójstwo”. Tymczasem nic jeszcze nie było wiadomo, a wszystkie przesłanki aż krzyczały, że ktoś generałowi mógł pomóc. Ale funkcjonariusz PAP nie zastanawia się nad tym, że gen. Petelicki precyzyjnie wybrał na samobójstwo akurat jedyny niemonitorowany skrawek swojego garażu, do którego zszedł na chwilę. Zaraz odzywa się wiarygodny inaczej „Newsweek”: „Nieoficjalnie doniesienia źródeł zbliżonych do służb, mówią, iż generał mógł popełnić samobójstwo”. Komunikat o samobójstwie idzie w świat i choć chyba nikt w Polsce mu nie wierzy – utrwala narrację i znieczula niepokój, który powinien wywołać reakcję społeczeństwa. Prof. Szaniawski, pełnomocnik płk. Kuklińskiego, zginął kilka dni temu w Tatrach. To kolejna zagadkowa śmierć osoby publicznej w Polsce, krytycznie patrzącej na rezygnację aktualnej władzy z suwerenności Polski. Niewątpliwie Szaniawski był solą w oku rosyjskich służb w Polsce i stał na drodze ich interesów czy ambicji. Żeby było jasne – nie twierdzę, że Profesor został zamordowany, nie mam ku temu podstaw. Ale ta śmierć bardzo mnie niepokoi. Zwłaszcza że w Polsce od dawna „wypas niesprawiedliwości” zastąpił „wymiar sprawiedliwości”. Dlatego jestem przekonana, że nie dowiemy się niczego, nawet gdy zostaną przesłuchani dwaj turyści, którzy byli świadkami tragicznego incydentu na szlaku.

Spadł, zmarł, utonął Tymczasem media już wiedzą, że „spadł”. Życzliwy PAP dodaje: „Schodząc ze Świnicy, ześlizgnął się w kierunku Doliny Pięciu Stawów”, co nagłaśnia szeroko Polskie Radio. Jeśli ktoś próbuje się z tego nurtu wyłamać i zachowując elementarne odruchy dziennikarskie usiłuje zadawać pytania, natychmiast dostaje po łapach. W niezwykle podły sposób śmierć Józefa Szaniawskiego wykorzystuje Grzegorz Sroczyński z „Gazety Wyborczej” do pacyfikacji pytań a propos okoliczności śmierci Profesora. Być może sam Sroczyński powinien być przesłuchany w tej sprawie. Bo jako dziennikarz zachowuje się co najmniej dziwnie. Czujna jak zwykle „Gazeta Wyborcza” oburza się już szerzeniem „teorii spiskowych”, którymi najczęściej określa zdroworozsądkowe wątpliwości. Zgodnie z linią swojej gazety Sroczyński napiętnuje braci Karnowskich, starających się rzetelnie mówić o tym, co wiedzą, a także dzielić się wątpliwościami w tym wypadku jak najbardziej uzasadnionymi. Spadł, umarł, utonął... Był taki film, który opowiadał o tym, jak Służba Bezpieczeństwa w latach 70. mordowała ludzi, a potem wypuszczała informacje, że to był wypadek czy samobójstwo. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z podobnym procederem. Ciężko wymagać od zaprzyjaźnionych z władzą medialnych przyjaciół Donalda T., żeby myśleli samodzielnie, ale jeśli dziennikarz niezależnego medium powtarza papkę utrwalającą propagandę, którą produkuje ktoś z drugich szeregów agencji informacyjnej – to już ogłupianie na własne życzenie.

Pudła rezonansowe Takie stado „dziennikarzy” powtarzających bezmyślnie za funkcjonariuszem z agencji lub innym „źródłem” zmanipulowany komunikat – służby nazywają „pudłami rezonansowymi”. Jeśli nie chcesz być takim pudłem, nie powtarzaj za byle kim, tylko sam sprawdź u źródeł, co naprawdę wiadomo i precyzyjnie formułuj komunikat. I doradzam wstrzemięźliwość w poleganiu na sformułowaniach PAP. Jest różnica pomiędzy komunikatem „został znaleziony z raną postrzałową głowy”, a „popełnił samobójstwo”, między „alpiniści zobaczyli jak spada” (po sprawdzeniu informacji we wszystkich źródłach: TOPR, prokuratura, policja – z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że to jedyne, co naprawdę można powiedzieć) a „schodząc ze Świnicy, ześlizgnął się”. Prof. Szaniawskiemu należy się nasza uwaga. Musimy przypilnować, by nie zadowolić się jakimś medialnym kitem w sprawie śmierci człowieka, który bił się o prawdę dla nas. Był cudownym człowiekiem. Odważnym, utalentowanym, z pasją. W niezwykle atrakcyjny, filmowy wręcz sposób potrafił oprowadzać po kawałku świata, bardzo ważnego do zrozumienia nas samych, państwa, historii, czyli po założonym przez siebie muzeum. Istnienie tego świata ma zasadnicze znaczenie dla naszej przyszłości. Dlatego trzeba zrobić wszystko, żeby Jego dzieło podtrzymać. Muzeum musi nadal działać. Profesorze. Będzie Pana bardzo brakowało. Nam. W Polsce. Ewa Stankiewicz

Uczciwie jak Dyzma Mikołaj Rej byłby chyba najlepszym komentatorem ostatniego posiedzenia Sejmu, na którym debatowano o aferze Amber Gold. Nasz XVI-wieczny poeta napisał bowiem, że „prawo jest jak pajęczyna, bąk się przebije, a na muchę wina”. Aresztowany na trzy miesiące Marcin P., szef Amber Gold, 28-latek, wzór młodego pokolenia biznesmenów III RP, wychowanych w duchu „róbta, co chceta”, dla niektórych „natchnienie” (jak powiedział o nim prezydent Gdańska Adamowicz), okazał się takim „bąkiem”, że przez całe lata, mając w dodatku na koncie kilka wyroków w zawiasach, latał i przebijał wszelkie prawne pajęczyny III RP. Jak to się stało, że w końcu ugrzązł? To najciekawsze z pytań o aferę Amber Gold, bowiem to, jak mógł bezkarnie latać, nie stanowi wielkiej tajemnicy i nie wymaga też wyobraźni. Wystarczy znać trochę realia polskiej gospodarki i to jak funkcjonuje administracja państwowa, samorządowa oraz tzw. wymiar sprawiedliwości. Zgodnie z inną tradycją III RP wpadka „bąka” następuje wtedy, gdy poróżnieni wspólnicy albo „opiekunowie” finansowego słupa nie dochodzą do porozumienia i ktoś „puszcza bąka” mediom, tym „zaprzyjaźnionym”. W kraju wręcz naszpikowanym tysiącami instytucji powołanych do udzielania „pomocy” obywatelom, czyli stałego ich kontrolowania i nękania, można jak widać zupełnie swobodnie funkcjonować. Trzeba tylko zbudować na tyle silny propagandowy wizerunek rozmachu inwestycyjnego, wielkości i nietykalności, by pokazać, jak wielkie siły stoją na zapleczu, jakie mocne ma się „plecy”. Premier Donald Tusk nie wie albo udaje, że nie wie, jakie zbudował ze swoimi kolegami z KLD państwo. Złodziejskie i skorumpowane do cna, dlatego zamiast „zbudował” należałoby mówić „rozmontował” to, co jeszcze jakoś działało. Kariera Nikodema Dyzmy rozpoczęła się w momencie, gdy jeden z zaproszonych na przyjęcie gości, a bohater Tadeusza Dołęgi Mostowicza znalazł się tam na „lewe” zaproszenie, wytrącił mu kieliszek, na co Dyzma bezpardonowo zrugał nieudacznika, nie wiedząc, jak ważna była to polityczna figura. Towarzystwo uznało, że Dyzma, skoro tak potraktował gościa, to widocznie miał do tego prawo. Dyzma zyskał uznanie, a nawet podziw, jako twardy charyzmatyczny facet. To samo zrobił Marcin P., zatrudniając w swoich liniach lotniczych OLT Express syna premiera Donalda Tuska, który nomen omen pisał do „Wyborczej” artykuły jako „Józef Bąk”. Finansował udeckie elity, otwierał nowe oddziały swojej firmy w Polsce. Na logo wybrał sobie prawosławny krzyż patriarchalny, znany później w Europie Zachodniej także jako krzyż morowy czy choleryczny. I nikogo cholera nie trafiła, bo stać go było nawet na drogie reklamy telewizyjne w TVN. Nikogo nie zdziwiło, jak to możliwe, że młody „bąk”, po siedmiu wyrokach w zawieszeniu, bez własnych pieniędzy, oferujący aż 13-procentowe zyski, skupuje złoto bez zezwolenia, rozbudowuje tanią linię lotniczą, kupuje setki samochodów służbowych. Bo skoro to robi, to pewnie ma do tego prawo, pewnie stoi za nim potężny układ, politycy, służby. Tak myślą urzędnicy, sędziowie, prokuratorzy, kontrolerzy i omijają młodego „bąka” szerokim łukiem. I trudno im się dziwić. Nikt nie chce się narażać, nadepnąć komuś na odcisk, wszak III RP Donalda Tuska pokazała, co potrafi zrobić z tymi wszystkim nadgorliwcami. Odwołanie z funkcji szefa CBA Mariusza Kamińskiego tylko za to, że wykrył wielką aferę, która uderzyła w rząd, było wystarczającą nauką dla kadry urzędniczej w Polsce. Zobaczyli na własne oczy, jak władza w białych rękawiczkach, w świetle mediów, rozprawia się ze swoimi przeciwnikami politycznymi i jakie ma specyficzne podejście do prawa i sprawiedliwości. Ciąganie Zbigniewa Ziobro po sądach i prokuraturach całej Polski to była wzorcowa lekcja, darmowe szkolenie prokuratorów wszystkich szczebli na temat, jak należy traktować ludzi, którzy podpadli obecnej władzy. Końcowa scena z „Kariery Nikodema Dyzmy” pokazuje Nikosia głęboko zatroskanego. Rozpatruje za i przeciw wobec złożonej mu przez prezydenta propozycji zostania premierem. A dla elit jest już człowiekiem „wielkim”, „niezwykłym”, wręcz Cincinnatusem, czyli wzorem cnót obywatelskich. Dyzma jednak odmawia, bo jak sądzi, wyszłoby na jaw, że nie był w tym „parszywym” Oksfordzie, że nie zna języków i musiałby jeździć do jakiejś tam Genewy. Dyzma pod koniec swojej kariery zachowuje się całkiem przyzwoicie. Nikogo już nie udaje, zupełnie rozsądnie, krytycznie ocenia siebie jako przyszłego premiera. Ta cecha przydałaby się Donaldowi Tuskowi, kiedy pięć lat temu zdecydował się zostać premierem. Oszczędziłby nam „nienormalności”, tego obrazu Polski, jaki dawniej tylko postrzegał i w końcu zrealizował. Szkoda, że o tym nie wspomniał w Sejmie. Zachowałby się uczciwie, jak Dyzma. Wojciech Reszczyński

J. Urbanowicz był autorem raportu o serwerach Jerzy Urbanowicz był autorem raportu, który na dzień przed śmiercią profesora ujawnił poseł Maks Kraczkowski (PiS). Raport dotyczył wykorzystania przez Państwową Komisję Wyborczą serwerów firm, które są w rękach rosyjskich. Naukowiec chorował na serce. Istnieje raport, z którego wynika, że rosyjskie służby specjalne mogły wpływać na wynik wyborów w Polsce. Dokument ujawnił poseł PiS-u Maks Kraczkowski dwa dni temu. Dzień później zmarł nagle jeden ze współautorów dokumentu – prof. Jerzy Urbanowicz. Według naukowca serwery wykorzystywane przez Państwową Komisję Wyborczą w trakcie ostatnich wyborów są w rękach rosyjskich. Informacje te pochodzą z monitoringu ruchu sieciowego, wykonanego w trakcie przesyłania danych do PKW w dniu wyborów przez prof. Urbanowicza i jeszcze jednego eksperta mającego doświadczenie w pracy służb specjalnych. Są to dane zero-jedynkowe, a więc w zasadzie niepodważalne.
W rozmowie z portalem Niezależna.pl poseł Kraczkowski potwierdził informacje o raporcie. Nie chciał jednak zdradzić nazwisk naukowców, od których otrzymał raport, ani nie ujawnił szczegółów materiałów, które posiadł. – Nie chcę tego ujawniać, dopóki nie otrzymam odpowiedzi z ABW i innych służb odpowiedzialnych za prawidłowy przebieg wyborów w Polsce – mówi Maks Kraczkowski. Przypomnijmy, że 14–16 czerwca br. gościem polskiej Państwowej Komisji Wyborczej był Władimir Czurow – szef rosyjskiej Centralnej Komisji Wyborczej. Sekretarz polskiej PKW mówił, że takie odwiedziny to nic nadzwyczajnego. Media rosyjskie inaczej opisywały sprawę. Według nich Czurow, zwany przez Miedwiediewa „czarodziejem”, miał uczyć naszych urzędników używania „środków technicznych w procesie wyborczym” oraz „tworzenia listy wyborców”. Sam Jerzy Urbanowicz w latach 2006–2008 pracował w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego, w której odpowiadał m.in. za kryptografię i teleinformatykę. W 2001 r. był prezesem spółki Tel-Energo (obecnie Exatel). Publikował m.in. w „Nowym Państwie”. W 2012 r. został sekretarzem komitetu organizacyjnego konferencji poświęconej badaniom katastrofy polskiego Tu-154M w Smoleńsku metodami nauk ścisłych. Był także profesorem w Instytutach Matematycznym i Podstaw Informatyki PAN, członkiem Rady Naukowej Instytutu Polska Racja Stanu im. Lecha Kaczyńskiego. Profesor miał 61 lat, od dłuższego czasu chorował na serce, przez wiele lat leczył go były minister zdrowia prof. Zbigniew Religa.
– Poznałem Jurka pod koniec lat 80. Już wtedy uchodził za specjalistę od informatyki, choć wówczas niewiele osób słyszało o czymś takim jak komputer. Czasem podrzucał nam informacje na temat bezpieczeństwa w Polsce, jeśli chodzi o systemy informatyczne i telekomunikację. Był fantastycznym analitykiem i osobą całkowicie zaangażowaną w sprawy publiczne. Pozostając w cieniu polityki, miał ogromny wpływ na to, by rosyjskie służby nie mogły penetrować polskiego wojska poprzez aparaturę szpiegowską – wspomina naukowca Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny „Codziennej”. Katarzyna Pawlak

Wnuk Stalina chciał dołączyć do skargi katyńskiej Polaków, by bronić dziadka. Trybunał odrzucił tę dziwną prośbę Jewgienij Dżugaszwili, wnuk Józefa Stalina chciał bronić swojego dziadka przed Trybunałem w Strasburgu. W tej sprawie złożył odpowiedni wniosek, aby przystąpić do skargi katyńskiej wniesionej przez Polaków jako strona trzecia. Gdyby sędziowie trybunału wyrazili na to zgodę, Dżugaszwili miałby dostęp do akt sprawy oraz mógłby przesyłać do Strasburga wnioski i opinie w sprawie mordu katyńskiego. Dżugaszwili chciał bronić Stalina przed oskarżeniami o zamordowanie ponad 20 tysięcy Polaków w katyńskim lesie.

Strasburski trybunał odrzucił tę prośbę. Ta decyzja potwierdza, że sędziowie przywiązują wagę do negowania odpowiedzialności sowieckich władz za zbrodnię katyńską - mówi cytowany przez "Dziennik Polski" prof. Ireneusz Kamiński z Instytutu Nauk Prawnych PAN. To nie pierwsza próba rehabilitacji Stalina, jaką podejmuje jego wnuk. Jak czytamy w "Dzienniku Polskim", Dżugaszwili zaskarżył Dumę Państwową za ustawę potępiającą mord na Polakach, procesował się także z mediami, żądał wznowienia śledztwa katyńskiego, a wcześniej wielokrotnie występował na drogę sądową w obronie swojego dziadka. Wszystkie sprawy przegrał. Sprawę komentują też rodziny pomordowanych oficerów:

Rosja ma wciąż ważną lekcję do odrobienia. Nie wyobrażamy sobie przecież, by to krewny nazistowskiego zbrodniarza negował przed międzynarodowym sądem odpowiedzialność Niemców za zbrodnie wojenne - uważa Witomiła Wołk-Jezierska, córka zamordowanego oficera, która wystąpiła ze skargą przeciwko Rosji do Strasburga. W kwietniu tego roku trybunał w Strasburgu orzekł, iż mord 22 tysięcy Polaków to zbrodnia wojenna, a Rosja dopuściła się poniżającego traktowania krewnych ofiar i odmówiła trybunałowi współpracy. Polacy złożyli jednak apelację w tej sprawie, domagając się uznania, że Rosja nie przeprowadziła w tej sprawie odpowiedniego śledztwa.

O tym, czy Wielka Izba strasburskiego trybunału rozpatrzy sprawę, dowiemy się jesienią. Ewentualny wyrok mógłby zostać ogłoszony pod koniec przyszłego roku. Maf, "Dziennik Polski"

Wildstein dla wPolityce.pl: "Jak długo jeszcze będziesz Katylino nadużywał cierpliwości naszej?”. Jak długo jeszcze... – grzmiał w senacie rzymskim Cyceron pytając jak daleko może posunąć się polityczna bezczelność. Mam wrażenie, że rządy PO pokazują, że, w każdym razie w III RP, nie ma ona granic. Jeszcze przy aferze hazardowej czy bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej można było sądzić, że premier i jego otoczenie dziwią się, że tak wiele uchodzi im na sucho. Potem przyzwyczaili się. Czytam rewelacje Piotra Zaremby o tym, że Tusk skarżył się niemieckiej kanclerz na działania „Dziennika”, który był własnością Springera. Abstrahując od efektów tych żalów (a obserwując zmianę linii gazety można domniemywać, że były one wymierne) nawet przy elementarnych standardach taka informacja musiałaby wstrząsnąć światem mediów, których zadaniem winno być wyświetlenie czy rzeczywiście wydarzenie takie miało miejsce. U nas jedyną reakcją są groźby wobec Zaremby ze strony wyrobnika „GW”.

„wGospodarce” opisuje aferę „Projektu Chopin”. Ciekawych odsyłam do siostrzanego portalu. Chodzi o sprzedaż – w tajemnicy – spółki należącej do PKO SA po radykalnie zaniżonej cenie włoskiemu koncernowi Pirelli, co umożliwia mu długotrwały drenaż funduszów formalnie polskiego banku. Operację przeprowadził Jan Krzysztof Bielecki najbliższy współpracownik premiera Tuska. Sprawa nie uzyskuje rozgłosu. W ostatnim „Uważam Rze” szokuje bardzo spokojny w tonie artykuł prof. chemii UW, Leszka Z. Stolarczyka. Autor jest sygnatariuszem apelu naukowców polskich, którzy proponują całemu środowisku bezstronne zbadanie katastrofy smoleńskiej. Wychodzą z założenia, że raport komisji Millera nie odpowiada na wiele pytań, w wielu sprawach udowodniono mu, co najmniej, błędy, a więc uznają, że potrzebne jest ponowne, możliwie dokładne zbadanie tej, tak istotnej w skali kraju, sprawy. W tym celu naukowcy pod przewodnictwem prof. Piotra Witakowskiego z krakowskiej AGH organizują 22 października br. w Warszawie konferencję. Apel o udział w tym przedsięwzięciu miał zostać opublikowany z piśmie UW. Miał, ale nie został. Pierwotnie jego autorzy nie dostali wyjaśnienia, dlaczego. Kiedy sprawę upublicznili uzyskali „wytłumaczenie”, że ich apel: „nie mieścił się w tematyce poruszanej na łamach pisma”. Wezwanie do bezstronnego zbadania najbardziej znaczącej politycznie katastrofy ostatnich dekad nie może się ukazać w oficjalnym, uniwersyteckim piśmie. Czy trzeba to jeszcze komentować? Przecież ci wszyscy, którzy: „nie wierzą w teorię spiskową”, którzy sądzą, że najważniejsze rzeczy na temat Smoleńska zostały już powiedziane mieliby wówczas możliwość publicznego dowodzenia swoich racji. Jednak nie tylko odmawiają oni tego, ale wykorzystując instytucje uniwersyteckie usiłują zablokować działania naukowców, którzy nie opowiadają się po żadnej stronie politycznego sporu i chcieliby wyłącznie sprawę możliwie obiektywnie naświetlić…

Jak długo jeszcze… Bronisław Wildstein

Unia Bankowa? Już niedługo Już w przyszłym tygodniu Komisja Europejska ma przedstawić projekt rezolucji, która zakłada możliwość powołania unii bankowej wewnątrz UE. Taka unia miałaby obejmować 17 państw strefy euro, ale przystąpić do niej mogłyby także państwa spoza strefy europejskiej waluty. Gdyby akces do takiej unii zgłosiła Polska oznaczałoby to przekazanie nadzoru nad polskimi bankami z Komisji Nadzoru Finansowego do Europejskiego Banku Centralnego. System nadzoru miałby objąć 6 tys. instytucji finansowych. Choć EBC nie będzie w stanie wymusić na danej instytucji finansowej restrukturyzacji, będzie mógł natomiast decydować o odebraniu licencji instytucji, którą uważa za potencjalnie groźną. Do nadzoru mogą się zgłosić także państwa spoza strefy euro - w takim wypadku ich banki będą również objęte nadzorem finansowym EBC jednak decyzje w unii bankowej wetować będą mogli tylko członkowie strefy euro. W sytuacji przystąpienia do unii bankowej Polska wchodziłaby w skład nadzoru bankowego sprawowanego przez Brukselę, tym samym musiałaby zaakceptować wszystkie, także te dla niej niekorzystne, decyzje EBC. Jednocześnie pozbawiona zostałaby prawa weta. Prof. Krzysztof Rybiński nie pozostawia wątpliwości.

- Jeżeli to się stanie, to trudno będzie zadbać o to, aby banki w Polsce były bezpieczne, realizowały interesy zgodne z dobrem obywateli i były odporne na wskazówki z centrali, które, owszem, będą dobre, ale dla tamtych krajów i ich mieszkańców; nie dla nas." - mówi profesor. Jednak Danuta Hubner przewodnicząca Komisji ds. Rozwoju Regionalnego w PE jest zwolenniczką takiego rozwiązania. "Musimy rozważyć maksymalne wejście" - mówi europosłanka - "udział we wszystkich instytucjach, które unia bankowa tworzy i które będą otwarte dla krajów spoza strefy euro".

Bez wątpienia taki nadzór nie byłby zbyt korzystny dla Polski. Losy projektu jednak wciąż nie są pewne - nie wiadomo na przykład, czy EBC obejmie faktycznie nadzór nad wszystkimi 6 tys. instytucji bankowych jak chce tego Komisja Europejska czy raczej jedynie nad bankami systemowymi, jak chcą Niemcy. Wspólny nadzór miałby stopniowo wchodzić w życie od początku roku 2013. Jednocześnie Komisja Europejska chce przedstawić inny projekt, którego celem jest objęcie parabanków (instytucji określanych w UE, jako shadowbanking) takim samym zakresem kontroli jak banków komercyjnych. KE przedstawi swoją propozycję już 12 września. Inicjatywa wzmożonej kontroli nad parabankami także zostanie przedstawiona w przyszłym tygodniu. Już wiemy, że polski rząd jest temu ostatniemu rozwiązaniu przeciwny. Arkady Saulski

Vincent, oddaj kalkulator. "Przez blisko 15 lat kolejni ministrowie finansów III RP narobili prawie tyle samo długów, co sam Rostowski w 5 lat" Długi Gierka spłacaliśmy 30 lat, choć ten sporo wybudował w kraju nad Wisłą. Długi Rostowskiego będziemy spłacać 100 lat, choć jego ekipa wyprzedała do cna prawie wszystko co zbudowano. Szkoda, że politycy PIS nie zaserwowali nam w ramach telewizyjnych potyczek, kolorowych tabelek ze wzrostem długu publicznego za ostatnie 5 lat ekonomicznego eksperymentu, jaki zafundował nam obecny rząd i MF. W sferze zadłużenia kraju „tajfun Vincent” osiągnął gigantyczne rozmiary od 2007r. (blisko 400 mld złotych nowych długów). To wręcz rozmiar huraganu Katrina, który na dodatek w latach 2012 i 2013 wcale nie zamierza przycichnąć. J.V. Rostowski może dobić do 1 bln złotych, zadłużenia na zabójczym dla Polski poziomie. Przez blisko 15 lat kolejni ministrowie finansów III RP narobili prawie tyle samo długów, co sam J.V. Rostowski w 5 lat. To jest właśnie prawdziwy wymiar geniuszu matematycznego włodarza polskiego skarbca na Świętokrzyskiej, skarbca pod którym niedawno budowniczowie metra i saperzy odkryli wielką bombę. Taka sama bomba zagraża dziś Polsce i polskim finansom publicznym. Obecna wunder - waffe rządu czyli aktorskie i polityczne talenty MF J.V. Rostowskiego mają przykryć prawdziwe i bardzo groźne problemy związane z rozpoczynającym się właśnie w Polsce kryzysem. Strategia sztuczek księgowych i kreatywnej polityki gospodarczej i finansowej załamała się. To, że MF nie rozumie na czym polega piramida finansowa specjalnie nie dziwi; od dawna bowiem widać, że MF nie radzi sobie z liczeniem. Dobitnie pokaże to obecny budżet, dochody z VAT-u, a zwłaszcza ten przyszłoroczny. Wielokrotnie ostrzegałem, że naszego „sztukmistrza z Londynu” nie można traktować poważnie. Wprost przeciwnie, jak mówił, że ani podatków, ani wieku emerytalnego podnosić nie trzeba, to mieliśmy jak w banku ich podniesienie. Dla J.V. Rostowskiego 4 czy 14 mld zł różnicy z tytułu zwolnienia z podatku emerytów mających emeryturę poniżej 1 tys.zł to żadna różnica. Obecna ekipa prawie na wszystkich frontach sięgnęła po prawdziwych „mistrzów” profesjonalizmu i wiarygodności. Polski budżet nadzoruje w Sejmie nie kto inny jak prof. D. Rosati – członek Rady Nadzorczej FOZZ i WGI-TFI, a V-ce MF został słynny w świecie poseł M. Sekuła, który przemawiał i przegłosowywał wnioski wraz z pustymi krzesłami komisji śledczej ds. afery hazardowej. Dziś to on właśnie przygotowuje rozporządzenia dotyczące sprawozdawczości dla SKOK-ów, że nie wspominamy już o bezwzględnym pogromcy afer, posłance J. Piterze, czy wybitnym specjaliście od budowy elektrowni atomowych byłym ministrze Skarbu Państwa A. Gradzie.Taka to poważna ekipa pilnuje naszych portfeli już ładne 5 lat, bez cienia zażenowania. Liczy się PR, a nie fakty, kwitnie prawdomówność inaczej. Dzisiaj problemem jest już nie tyle obecny MF ciągle mylący się w rachunkach, stosujący greckie sztuczki księgowe, bo ten od dawna nie przykłada zbyt wielkiej wagi do częstej zmiany liczb, wskaźników czy opinii. Problemem i prawdziwym wyzwaniem, a nawet Polską Racją Stanu są dziś pomysły, narzędzia i rozwiązania jak uniknąć katastrofalnych wręcz skutków 2-3 letniego ciężkiego kryzysu gospodarczego, załamania finansów publicznych i dochodów budżetowych, uniknięcia niepokojów społecznych i naprawienia spustoszeń w strukturze majątku narodowego wyprzedanego za bezcen. Jak odwrócić dramatyczny trend rosnącego bezrobocia i wielkiej emigracji Polaków, jak poprawić funkcjonowanie państwa polskiego i uczynić go przyjaznym dla obywatela i wiarygodnym. Pomysł premiera J. Kaczyńskiego dotyczący debaty publicznej ekonomistów nad wyjściowymi propozycjami PIS naprawy finansów publicznych i państwa jest ze wszech miar słuszny. Tyle tylko, że lont pod kryzysową miną już się tli. Zielona wyspa tonie – zamieniając się coraz szybciej w czarną dziurę. Spustoszenia i zaniechania są ogromne, gasną wszystkie gospodarcze motory. Proste metody akcji ratunkowej dla Polski mogą nie wystarczyć. Im dłużej potrwa obecna faza lekceważenia zagrożeń przez obecny układ rządzący i urzędowe oficjalne przyśpiewki „Polacy nic się nie stało” tym bardziej radykalne i dolegliwe rozwiązania ratunkowe i naprawcze przyjdzie podjąć następcom. Tracimy bezcenny czas, a fale tsunami – bankructwa, biedy, załamania gospodarczego i finansowego wzbierają z każdym dniem. Polska będzie potrzebować prawdziwie genialnych i precyzyjnych pomysłów i nie byle jakich fachowców, herosów i patriotów, by wydźwignąć się z ruchomych piasków wszechogarniającego kryzysu.

Janusz Szewczak

Tajne taśmy Marcina P. Jeden z pracujących dla Marcina P. byłych oficerów Urzędu Ochrony Państwa twierdzi, że ludzie służb doradzili szefowi Amber Gold, żeby się zabezpieczył, bo życzliwość różnych znanych osób na pstrym koniu jeździ. I to oni zamontowali mu i wyposażyli go w ukryte kamery i inny sprzęt szpiegowski. Dzięki temu zarejestrowano zdarzenia kompromitujące i bardzo obciążające wiele ważnych osobistości z Trójmiasta i nie tylko.

Tajne taśmy Marcina P. Marcin P., szef Amber Gold, może i nie jest zbyt lotny, ale na pewno nie jest w ciemię bity. Na razie to on obrywa, ale szybko może się to zmienić. I zacznie się prawdziwa zabawa, czyli na wiele osób padnie blady strach. Na niektórych już zresztą pada, bo zaczęli kojarzyć pewne zdarzenia. Nie wiadomo, co szef Amber Gold zyska w ten sposób od szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości, ale na pewno nie będzie jedyną osobą mającą kłopoty. A nawet to, co mu się zarzuca blednie przy zarzutach, jakie mogą zostać postawione równym ważnym osobistościom. Wszystko to pod warunkiem, że Marcin P. nie zostanie zastraszony albo nie spotka go coś w areszcie. Portal obserwator. com ustalił, że Marcin P. był nie tylko oficjalnie dobroczyńcą dla gdańskiego ZOO, ekipy realizującej film Wajdy o Wałęsie czy różnych innych przedsięwzięć kulturalnych. Marcin P. był też dobroczyńcą cichym i nieoficjalnym, ale niekoniecznie dyskretnym. Przychylność różnych instytucji i osób dla jego przedsięwzięć, mówiąc oględnie, nie była bezinteresowna. Jednak obdarowani w ten sposób nie tylko zostali zapisani w specjalnym rejestrze, ale większość z nich była także filmowana z ukrytych kamer. Sporo osób na Wybrzeżu chciałoby dostać nagrania agencji artystycznej Marcina P., ale nie wiedzą, gdzie ich szukać. On sam zostawia ponoć te materiały jako polisę ubezpieczeniową, gdyby sprawy nie poszły tak jak się spodziewa. Kopie mają być zdeponowane w kilku miejscach, w tym u dwóch trójmiejskich adwokatów. Jeden z pracujących dla Marcina P. byłych oficerów Urzędu Ochrony Państwa twierdzi, że to ludzie służb doradzili szefowi Amber Gold, żeby się zabezpieczył, bo życzliwość różnych znanych osób na pstrym koniu jeździ. I to oni zamontowali mu i wyposażyli go w stosowne urządzenia szpiegowskie. Jeśli tak było, to pewnie jeszcze ktoś z tego towarzystwa dysponuje nagraniami, co czyni sprawę jeszcze poważniejszą. I wiele wskazuje na to, że międzynarodową. Posiadanie kompromitujących nagrań i zapisków sprawiało, że prezes Amber Gold czuł się całkiem pewnie, sądząc, że w razie czego pomogą mu ci, którzy mogliby stracić więcej od niego. A mimo to został zatrzymany i aresztowany. Co oznacza, że może być w niebezpieczeństwie. A to dlatego, że w ostatniej chwili próbował dać znać różnym ważnym osobom, że jeśli on oberwie, to coś ujawni, i że są na to nagrania. Po tym miała nastąpić akcja zastraszania P. poprzez bliskie mu osoby, żeby nie ryzykował, bo areszt przed niczym go nie ochroni, co w polskim więziennictwie nie jest niczym zaskakującym. Taśmy Serafina mają być przy nagraniach Marcina P. dziecinną zabawą. Informator portalu obserwator. com, który wykonywał różne misje dla szefa Amber Gold, a jest emerytowanym oficerem UOP, twierdzi, że gdyby te taśmy ujrzały światło dzienne, byłaby afera, jakiej III RP jeszcze nie znała. I sięgająca bardzo wysoko. Dlatego przewiduje, że wokół Marcina P. zaczną się dziać bardzo dziwne rzeczy. Były oficer UOP przewiduje też, że jakiś zwiastun nagrań Marcina P. pojawi się niebawem w publicznym obiegu. I to wypuszczony nie na życzenie samego Marcina P., lecz ludzi służb. Bo to znakomity materiał do rozgrywania w Polsce polityków i polityki. Co by oznaczało, że i tym razem, jak w kilku głośnych aferach sprzed lat, służby chcą meblować polską scenę polityczną wedle własnych potrzeb i interesów. Ma to oznaczać, że obecny układ władzy przestał im odpowiadać.

Stanisław Janecki

Tej afery nie da się zamieść pod dywan Sprawą podstawową jest to, skąd wzięły się środki finansowe, którymi dysponował Marcin P. Jest już wiadome, że fundusze, którymi operował szef Amber Gold, znacząco przekraczały wartość posiadanych przez tę spółkę depozytów w złocie - z Piotrem Naimskim rozmawia Dawid Wildstein. Czy afera Amber Gold ujawnia patologie całego systemu stworzonego przez lata rządów Platformy? Systemowe zaniedbania w sprawie Amber Gold są wręcz wstrząsające. Przykładowo – dlaczego dopiero w czerwcu 2010 r. wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak wykreślił spółkę Amber Gold z rejestru domów składowych, czyli po prawie pół roku od momentu jej zarejestrowania? Już wcześniej pojawiały ostrzeżenia przed tą firmą, m.in. ze strony Komisji Nadzoru Finansowego. Przypomnę, że przez ten cały czas spółka Amber Gold była pod nadzorem wicepremiera Waldemara Pawlaka, który miał obowiązek kontrolowania spółki budzącej podejrzenia. Co gorsza, w kontekście sprawy Amber Gold doszło do manipulacji prawem, która miała ułatwić działalność Marcina P. Chodzi o to, co się stało z w drugiej połowie roku 2010 z ustawą o domach składowych. Wniosek o uchylenie tej ustawy został sformułowany w Ministerstwie Gospodarki, a odpowiednia poprawka została wprowadzona do opracowywanego w tym czasie przez rząd projektu ustawy o ograniczeniu barier administracyjnych dla obywateli i przedsiębiorstw. Już w listopadzie 2010 r. projekt rządowy po wszystkich uzgodnieniach trafił do Sejmu wraz z art. 104, który ustawę o domach składowych uchylał. Po jego uchwaleniu przez parlament firma Amber Gold mogła nadal wydawać certyfikaty depozytowe, co wcześniej zgodnie z prawem, po wykreśleniu jej z rejestru domów składowych, było nielegalne. Marcin P. przestał łamać ustawę, bo ustawa przestała istnieć.
Afera Amber Gold wskazuje, że mafia przenika do struktur państwa – mówi Jerzy Stępień, były prezes Trybunału Konstytucyjnego. Jak Pan to skomentuje? Odpowiem pytaniem oczywistym dla każdego rozsądnego człowieka, który przygląda się tej aferze: Co mamy sądzić o tym, że młody człowiek z wyrokami sądowymi, bez pieniędzy nagle zaczyna obracać milionami i zakłada m.in. firmę lotniczą, mającą docelowo konkurować z LOT-em? Zastanawiamy się, skąd ten młodzieniec miał na to pieniądze. Już wiadomo, że fundusze, którymi operował szef Amber Gold, znacząco przekraczały wartość posiadanych przez tę spółkę depozytów w złocie. Kiedy dowiemy się, skąd wzięły się dodatkowe „źródła dochodu", to przypuszczam, że nasze podejrzenia znajdą potwierdzenie. Jedno jest pewne – afera Amber Gold odsłoni przed Polakami wiele patologii w działaniu państwa pod rządami Donalda Tuska.
Pojawiają się w prasie analogie między aferą Amber Gold i aferą Rywina, m.in. sugestie, że w obu wypadkach przedostanie się do opinii publicznej informacji o tych aferach było efektem walki w obozie rządzącym… Media w tej sprawie zachowują się inaczej niż przy poprzednich aferach związanych z Platformą Obywatelską – jak choćby w wypadku afery hazardowej czy informatycznej. Widzimy, że nie kryją one już w takim stopniu obozu rządowego jak wcześniej. Zaskakuje to, że w ogóle w głównych mediach dyskutuje się o aferze Amber Gold. Oczywiście można mieć wiele wątpliwości co do sposobu jej przedstawiania, ale sam fakt, że zaistniała w mediach na tak długo, jest niezwykły. Może to być symptom jakiegoś typu walki na górze. Wracając do analogii z aferą Rywina, można ją dostrzec z jednego powodu. Afera Rywina, skądinąd ważna sprawa korupcyjna, ale w skali kraju niefundamentalna (w sensie np. wymiaru finansowego), pozwoliła odkryć mechanizmy działania obozu władzy. Te informacje okazały się dla tego środowiska na tyle kompromitujące, że w konsekwencji zostało ono pozbawione władzy przy następnych wyborach. Wszystko wskazuje na to, że Amber Gold spełni analogiczną funkcję.
Do jakiego stopnia uwikłany w tę aferę jest premier? W debacie sejmowej premier złożył, delikatnie rzecz ujmując, niespójne zeznania. Ostatnie wydarzenia pokazują Donalda Tuska jako człowieka skrajnie niewiarygodnego. Jeśli premier w tak poważnej sprawie mija się z prawdą – jak w kwestii notatki z 24 maja br. wysłanej przez ABW, informującej go o de facto przestępczej działalności Amber Gold – to można to interpretować na kilka sposobów. Albo premier jest nieudolny i nie jest w stanie przeczytać notatki, którą wysyłają mu podległe służby, albo w ogóle nie raczy czytać tego typu informacji. Jest jeszcze trzecia możliwość: premier tę wiadomość przeczytał, zrozumiał, a następnie na mównicy sejmowej przed opozycją i społeczeństwem skłamał, stwierdzając, że nie miał wystarczających informacji na temat Amber Gold. W każdym z tych trzech wypadków konkluzja musi być ta sama – to skrajna kompromitacja Donalda Tuska. Taka osoba nie nadaje się na swoje stanowisko. Zresztą potwierdzeniem tego są tzw. środki zaradcze, jakie usiłuje podjąć ten rząd. Doraźne działania PO mają jeden cel: wmówić opinii publicznej, że rząd funkcjonuje. Gdyby państwo, czyli prokuratura, sądy, minister gospodarki i wreszcie sam premier, reagowali tak jak należy, to całej afery Amber Gold ani naszej dzisiejszej dyskusji by nie było. Państwo nie działało, dlatego doszło do tej afery. I żadne populistyczne działania ad hoc nie zastąpią potrzeby koniecznej głębokiej sanacji polskiego państwa.
Często usiłuje się usprawiedliwiać premiera, stwierdzając, że w ramach swoich kompetencji i obowiązków w żaden sposób nie mógł on zareagować. Takie tłumaczenie jest absurdalne. Oczywiście premier nie ma obowiązku powiadamiać opinii publicznej o zawartości notatek ABW. Jeśli jednak informacje tam zawarte są istotne dla życia gospodarczego bądź publicznego, winny być przekazane natychmiast przez premiera wraz z dyrektywami odpowiednim agendom państwowym. Rolą premiera jest rządzenie za pomocą ustawowo dostępnych struktur państwa. Premier, który tego nie robi, świadomie lub nie, niszczy polskie państwo. W świetle dostępnej nam wiedzy Donald Tusk czekał zamiast działać. To kolejna z wielu okoliczności, które obciążają obecnego premiera.
Widać już różne sposoby neutralizacji tej afery w prorządowych mediach – przykładowo syn Tuska w najbardziej związanych z PO środkach przekazu okazuje się nagle ofiarą. Myśli Pan, że tego typu strategie mają szanse na powodzenie? Afera Amber Gold nie zostanie zamieciona pod dywan, tak jak udało się to zrobić z innymi aferami związanymi z obecnym rządem. To nie jest już ta sytuacja, w której wystarczy gra aktorska plus kilka łez posłanki Sawickiej, a werdykt sądu odwleczony o kilka lat nie będzie miał politycznego znaczenia. Tej sprawie nie da się już ukręcić łba. Jedno jest pewne – Donald Tusk i Platforma Obywatelska będą musieli wytłumaczyć się z tej afery do końca i sądzę, że będzie to dla nich bardzo bolesne.
MSZ krył esbecką szajkę Jak dowiedziała się „Gazeta Polska”, minister Radosław Sikorski był powiadamiany o gigantycznej aferze korupcyjnej w konsulacie w Łucku na Ukrainie już w listopadzie 2011 r. Dlaczego mimo to proceder zarabiania na lewych wizach w tej placówce trwał aż do upublicznienia przez nas afery w sierpniu 2012 roku? Już w listopadzie 2011 r. obywatele Ukrainy pisali do ministra Sikorskiego skargi na działalność Konsulatu RP w Łucku. Wcześniej składali zażalenia na działalność podległych urzędników do konsula generalnego w Łucku, ale nie przynosiły one żadnego rezultatu. Zwracali się więc do MSZ, to jednak także nie odnosiło skutku. Wówczas zaczęli pisać bezpośrednio do ministra Radosława Sikorskiego – mówi nasz informator z Departamentu Konsularnego MSZ. „Gazeta Polska” dotarła do jednego z pism adresowanych do ministra.

Kontrwywiad blokował aferę? Ile tych skarg było, może wiedzieć sekretariat ministra Sikorskiego. Mąż sekretarki Sikorskiego jest kierownikiem administracyjnym placówki w Łucku. To on m.in. roznosił do okienek wizowych załatwione pozytywnie wnioski obywateli Ukrainy o wydanie wiz. Jest on także blisko zaprzyjaźniony z Michałem P., Ukraińcem, który dzierżawi polskiej placówce budynek, w którym mieści się konsulat. – Jada u Michała P. obiady w godzinach pracy razem z niektórymi konsulami – mówi nam Ukrainiec, znajomy Michała P. z Łucka.– Po upublicznieniu afery przez „Gazetę Polską” ukraińskie MSZ przekazało do polskiego MSZ wszystkie skargi swoich obywateli na polskie placówki na Ukrainie. Dlaczego dopiero teraz? Może wiedzieli, że to nie odniesie skutku, bo mafia była kryta przez resort – mówi nasz informator. – Na Ukrainie jest wciąż głośno o wykrytej przez „Gazetę Polską” aferze. Ludzie mówią: dobrze, że ktoś wreszcie otworzył tę puszkę Pandory – dodaje. Ukraińska prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie wysyłania ukraińskich kobiet na podstawie nielegalnie wydanych wiz w konsulacie w Łucku do krajów strefy Schengen, gdzie były zmuszane do uprawiania nierządu. Prawdopodobnie organizacją procederu zajmowała się międzynarodowa przestępczość zorganizowana. Polska prokuratura na razie nie informowała, że po artykułach w „Gazecie Polskiej” wszczęła śledztwo w sprawie fałszowania dokumentów przez urzędników konsulatu (chodzi o odmowy wydania wiz innych państw strefy Schengen, m.in. Francji, Niemiec, Danii, zaklejane w naszej placówce polskimi wizami), wydawania wiz na podstawie sfałszowanych dokumentów kobietom, które były zmuszane do nierządu, a także obywatelom Afganistanu i Iraku, sprowadzając na kraje UE ryzyko zamachów terrorystycznych.

Minister miał ich zwolnić, ale nie zwolnił Mimo szumnych zapowiedzi MSZ nie zwolniło konsuli z Łucka na Ukrainie. Opcję zerową, czyli zwolnienie wszystkich konsuli z tej placówki po ujawnieniu afery korupcyjnej przez „Gazetę Polską”, zapowiadał na konferencji prasowej 10 sierpnia br. Mirosław Gajewski, szef Departamentu Konsularnego MSZ (notabene absolwent osławionej moskiewskiej uczelni MGIMO). Resort Sikorskiego – jak mówi nasze źródło – krył skandal i przekazywał do Łucka informacje o ustaleniach i planach powołanej przez MSZ w końcu kwietnia br. międzyresortowej komisji do zbadania afery (w skład komisji wchodzą przedstawiciele Straży Granicznej, CBA, prokuratury i MSZ), ostrzegając łuckich urzędników przed kontrolerami.

– Konsul Sylwester Szostak, kierownik działu wizowego w konsulacie łuckim, dwukrotnie, gdy przyjeżdżała kontrola komisji, dziwnym trafem miał wolne – mówi nasze źródło. I dodaje: – Konsulowie z Łucka wyśmiewali się z kontrolujących: „A niech przyjeżdżają i kontrolują, ile chcą. I tak nic nam nie zrobią”. Oświadczenie MSZ wygłoszone na konferencji prasowej, że „kierownik wydziału wizowego po odwołaniu do Polski został zwolniony ze służby zagranicznej”, a pozostali konsulowie, którzy byli pracownikami kontraktowymi, „automatycznie przestają pracować w MSZ”, jest niezgodne z prawdą.

– Kierownik działu wizowego Sylwester Szostak nie został zwolniony. Odszedł na emeryturę. Do ostatniego dnia, gdy już opinia publiczna wiedziała o aferze, wydawał wizy. Konsul generalny Marek Martinek i konsul Jerzy Zimny nadal pracują w MSZ. Przyjadą z placówek jesienią (wrzesień–październik). Ale przyjaciele z resortu już im szykują „za karę” nowe dyplomatyczne gniazdka na Wschodzie. Zimny nawet wziął ostatnio dwa dni urlopu, by przyjechać z Łucka do MSZ i zabiegać o interesującą go placówkę. Na czym więc ma polegać „opcja zerowa”, o której mówił publicznie dyrektor Gajewski? – zastanawia się nasz informator z MSZ. Dwaj pozostali konsulowie także nadal pracują, ale oni akurat, według naszych informatorów, prawdopodobnie nie byli wciągnięci w proceder korupcyjny.

Zamiast wyjaśniać, wyciszają aferę Tymczasem tylko w ciągu dwóch miesięcy na przełomie roku MSZ stwierdziło aż 3700 przypadków naruszenia procedur wizowych w Łucku. To gigantyczna liczba. Statystyki dotyczące MSZ także zaskakują. Grażyna Bernatowicz-Bierut, wiceszefowa MSZ, przyznała 29 sierpnia br., że w MSZ pracuje 131 tajnych współpracowników służb PRL, w tym siedmiu kieruje placówkami dyplomatycznymi. W MSZ zadomowiło się też wiele rodzinnych klanów rodem z PRL.

„Promotor” Sylwestra Szostaka, Jarosław Czubiński, dyrektor generalny Służby Zagranicznej MSZ, przez którego przechodziły wszelkie nominacje dyplomatyczne, który wysłał Szostaka na placówkę do Łucka, został w ostatnich dniach skierowany przez szefa MSZ na placówkę do Wilna. Jarosław Czubiński to syn osławionego w walce z opozycją aparatczyka komunistycznego, byłego prokuratora generalnego w PRL i wiceministra spraw wewnętrznych. Był on członkiem tzw. komisji Kruczka powołanej przez Biuro Polityczne KC PZPR, która miała wyjaśnić użycie broni wobec strajkujących w grudniu 1970 r. w Trójmieście – nikt z winnych nie poniósł za to jakiejkolwiek odpowiedzialności karnej. Po stłumieniu strajków robotniczych w 1976 r. w Radomiu i Ursusie Czubiński zapewniał w sejmie, że nie doszło do żadnego bicia protestujących (co było kłamstwem). Rozgłos przyniosło mu wyniesienie przez pracownika Prokuratury Generalnej PRL tajnej instrukcji prokuratora Czubińskiego – uwag o zasadach ścigania uczestników „nielegalnej działalności antysocjalistycznej” – w której pouczał podległych prokuratorów, jakie przepisy Kodeksu karnego należy wykorzystywać do walki z Solidarnością. Jarosław Czubiński został w ostatnich dniach skierowany przez szefa MSZ na placówkę do Wilna. Urzędnicy resortu, jak mówi nasze źródło, zamiast ukaraniem konsuli z Łucka i skontrolowaniem innych placówek na Ukrainie i Białorusi, zajmują się wyciszaniem afery i szukaniem winnych przecieku do „Gazety Polskiej”.

– Gdyby nie „Gazeta Polska”, przestępczy proceder w Łucku nadal by trwał. Niestety, wciąż jest uprawiany w innych placówkach konsularnych na Ukrainie – mówi nam urzędnik MSZ.

Łuckie przypadki polskich konsuli Dyrektor Gajewski z MSZ na konferencji prasowej zapowiadał rozliczenie winnych afery, tymczasem to jego powinien minister rozliczyć – jako szefa Departamentu Konsularnego – za brak nadzoru na konsulatami. – Jeśli proceder na tak wielką skalę trwał latami, to albo był zły nadzór, albo tolerowano tam korupcję – mówi nasz informator z MSZ. – Czy minister Sikorski badał, do kogo trafiały ogromne wielomilionowe zyski z korupcji w konsulatach? Bo ktoś przecież na tym zbijał majątek – dodaje. Na konferencji prasowej dyrektor Gajewski mówił, że MSZ wiedziało o nieprawidłowościach, ale nie chciało przeszkadzać prokuraturze w wykonywaniu czynności.

O braku właściwego nadzoru w konsulacie łuckim świadczą też inne zdarzenia. Dwa miesiące temu jeden z konsulów odpowiedzialnych za ochronę konsulatu, kierując autem, wymusił pierwszeństwo i uderzył w bok nieoznakowanego radiowozu ukraińskiej milicji. Według naszych informacji, miał próbować zatuszować sprawę. O zdarzeniu wie ukraińskie MSZ. Blisko rok temu jeden z konsulów przedawkował narkotyki i odwieziono go do szpitala psychiatrycznego. Dwa tygodnie temu jeden z polskich konsuli potrącił ukraińskiego rowerzystę. Mężczyzna jest w ciężkim stanie. Trzy miesiące temu polska straż graniczna nie wpuściła na teren Polski grupy Ukraińców, którzy pracowali przy budowie domu jednego z kierowników w konsulacie w Łucku, gdyż deklarowany cel przyjazdu był niezgodny z faktycznym. Nie mieli zgody na pracę. W maju 2011 r. Ukraińcy wykryli na granicy, że wywożone przez pracowników konsulatu rzekomo używane ubrania, które miały trafić za pośrednictwem organizacji polskiej na Ukrainie do ubogich dzieci, są w rzeczywistości ładunkiem nowych dżinsów. Ukraińcy zwolnili towar, a urzędnicy dżinsy sprzedali. Wiosną ub.r. pod Skierniewicami skradziono nocą samochód marki Volvo należący do konsulatu w Łucku. Co robił samochód dyplomatyczny z Ukrainy w środku nocy w Polsce – nie wiadomo. Kierowcą był funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu.

Bezkarna szajka Przypomnijmy, że 1 sierpnia br. w artykule „Esbecka szajka pod okiem Sikorskiego” napisaliśmy o szajce w konsulacie w Łucku (według naszych źródeł, kierowali przestępczym interesem byli esbecy). Pisaliśmy o pobieraniu haraczy (zwykle 400–500 euro) za załatwianie wiz do strefy Schengen na podstawie fałszywych dokumentów, ale także o pomocy w załatwieniu tych wiz dla osób trudniących się nierządem, z zakazem wjazdu m.in. do Francji, Danii, Niemiec i Hiszpanii. O tym, jak bezkarnie czuła się szajka, świadczy to, że nawet w wydawanych oficjalnie na Ukrainie pismach zamieszczano ogłoszenia o możliwości taniego załatwienia wiz do strefy Schengen w polskim konsulacie. M.in. w numerze 2 (4) z 15 września 2011 r. czasopisma „Wołyń Fiszka” na str. 14 można przeczytać ogłoszenie o możliwości kupienia niedrogo wiz Schengen. Ogłoszeniodawca gwarantował tzw. czyste paszporty, co oznacza, że wnioskujący dostawał wizę na np. rok, mimo że było to jego pierwsze wystąpienie o taką wizę (co nie powinno mieć miejsca), lub mimo zakazu (odmowy) wydania wizy przez ambasady innych państw strefy Schengen.

Grzegorz Wierzchołowski, Leszek Misiak

TVN trafia szóstkę Dokładnie rok temu pisaliśmy że wartość akcji TVN oceniana jest na 6 PLN. Wpis "6 PLN za akcję TVN" pojawił się 31 sierpnia 2011. Dzisiaj na zamknięciu sesji giełdy cena akcji TVN wynosiła dokładnie 6 PLN. Czy rozum pojawił się w końcu na giełdzie ? Akcje TVN weszły do handlu na warszawskiej giełdzie w końcu 2004 roku. Teoretyczny Kurs Otwarcia (TKO) wynosił 7,04 PLN. Przez pierwsze trzy lata kurs TVN był pchany pod górę w dziwnie prostej linii, podobnie do funduszy Madoffa. W pewnym momencie akcja TVN była notowana na poziomie 27 PLN, a dzielni analitycy giełdowi przewidywali nawet wzrost do 30 PLN. Kiedy cena akcji TVN stała wysoko, insiderzy masowo sprzedawali akcje, o czym często wspominaliśmy:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/35933,tvn-kurs-doluje-insider-sprzedaje

Luksemburska ITI wpychała TVN aktywa po arbitralnie ustalonej cenie: najpierw TVN24, potem Onet, na końcu platformę “n”. Przy platformie “n” udziałowcy giełdowi, w tym fundusze Franklin Templeton, podniosły trochę głos. Skończyło się jak zwykle na niczym. A TVN zadłużała się po uszy aby finansować zakup aktywów:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/23932,jak-tvn-ratowala-bilans-2008-iti

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/47791,standard-poors-o-tvn

W radzie nadzorczej TVN siedzą takie autorytety jak Wiesław Rozłucki, były prezes giełdy, który pod rozkazami Leszka Balcerowicza udzielał się na początku lat 90-tych przy pamiętnym, lukratywnym dla ITI, geszefcie Exbud:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/55780,teatralne-walne-tvn

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/13683,bielecki-i-balcerowicz-w-cieniu-fozz

W końcu ITI zastawiło akcje TVN (52% kapitału) u obligatariuszy, którzy pożyczyli ITI 260 milionów Euro na 11,25%. Obligatariusze wycenili wartość akcji TVN jako zastawu na 6 PLN:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/23676,6-pln-za-akcje-tvn

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/27703,goldman-sachs-coraz-blizej-ne

W międzyczasie ITI stal się bankrutem:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/72933,padaj-bankrutcie-iti

Dzisiaj na zamknięciu notowań kurs TVN spadł dokładnie do 6 PLN. Inwestorzy giełdowi w akcje TVN nauczyli się pewnych spraw na własnej skórze. Może będą bardziej ostrożni następnym razem. Balcerac

Dla Marcina P. zmieniano prawo i prezesów Ministerstwo Gospodarki, które cofnęło Marcinowi P. możliwość składowania złota, pół roku po tej decyzji pozbyło się przepisów, które umożliwiały ściganie podobnych oszustów. „Codzienna" dotarła do projektu zmian w ustawie, dzięki której Amber Gold mógł prowadzić swoją działalność już bez kontroli. Marcin P. prowadził dom składowy od 6 stycznia do 21 czerwca 2010 r. Wtedy Waldemar Pawlak wydał decyzję zakazującą spółce Amber Gold prowadzenia tego typu działalności, ponieważ okazało się że P. był karany. Minister gospodarki nie miał wyjścia, ponieważ istniał wymóg ustawy o domach składowych z 2000 r. Równocześnie od 2009 r. trwały prace nad ustawą o ograniczaniu barier administracyjnych. Kolejne projekty poddawane były konsultacjom społecznym. 8 listopada 2010 r. do projektu tej ustawy dołączono autopoprawkę dotyczącą domów składowych. Było to już po konsultacjach, na kilkanaście dni przed skierowaniem projektu do Sejmu. Z ustawy o domach składowych chciano wykreślić zapisy, na których podstawie Marcin P. utracił możliwość prowadzenia takiej działalności. W ustawie pozostałby jeden niewiele znaczący rozdział. Najbardziej kuriozalne jednak jest uzasadnienie autopoprawki. Według niego obostrzenia nie są potrzebne, ponieważ „w ciągu dziesięciu lat funkcjonowania rejestru przedsiębiorstw składowych w Ministerstwie Gospodarki dokonano wpisu tylko jednego podmiotu, który figurował w nim niespełna pół roku". Tym przedsiębiorstwem był Amber Gold, skreślony z rejestru właśnie za złamanie rzekomo niepotrzebnych przepisów. Wojciech Mucha

Rządy mafii zamiast prawa Afera Amber Gold pokazała, jak bardzo ubezwłasnowolniony jest wymiar sprawiedliwości. Widać to zwłaszcza po prokuraturze, która na mocy ustawy stworzonej i przeforsowanej przez rząd Donalda Tuska stała się samodzielnym bytem. Zapewnia ona niezwykle mocną pozycję prokuratorom, natomiast bardzo słabą ich przełożonemu, czyli prokuratorowi generalnemu. Podczas debaty sejmowej w sprawie afery Amer Gold można było zobaczyć symboliczną scenę: wypełnione po brzegi przez ministrów ławy rządowe, a naprzeciw – siedzący samotnie prokurator generalny Andrzej Seremet. Rządzący chętnie widzieliby w nim jedynego winnego w aferze Amber Gold, zapominając, że sami stworzyli ustawę o prokuraturze, której przepisy ograniczyły władzę szefa Prokuratury Generalnej do minimum. Jak więc Seremet ma być skuteczny, skoro nie może samodzielnie podejmować decyzji kadrowych? Śp. prezydent RP prof. Lech Kaczyński krytykował rozdział ministra sprawiedliwości od prokuratura generalnego. Uważał, że brak politycznego wsparcia i jednocześnie nadzoru nad prokuraturą ze strony ministra może doprowadzić z jednej strony do osłabienia prokuratora generalnego, a z drugiej – do nadużyć lub wręcz patologii. Czas pokazał, że prezydent Kaczyński się nie mylił – w ciągu dwóch lat wyrosła potężna korporacja, nad którą prokurator generalny ma niewielką władzę.
Niezależność bez nadzoru Gdzie była przez dwa lata prokuratura, gdy skazany prawomocnymi wyrokami za oszustwa i wyłudzenia Marcin P. otwierał kolejne firmy, które w rzeczywistości były elementami olbrzymiej piramidy finansowej? – to pytanie przez ostatni miesiąc słychać nieustannie w różnych odmianach. Odpowiedź jest niezwykle prosta: prokuratura była w tym miejscu, które ustawowo wyznaczyła jej Platforma Obywatelska, pozbawiając ją praktycznie nadzoru. Coraz częściej słychać opinie – i co ciekawe wypowiadają je nawet sami śledczy – że poszczególne prokuratury stają się samodzielnymi „księstwami". Pół biedy, jeśli jest dobry zarządca. Gorzej, gdy na czele stoi osoba, która sobie kompletnie nie radzi z powierzoną funkcją. Ustawa wprowadziła kadencyjność szefów wszystkich prokuratur: rejonowych, okręgowych i apelacyjnych. Oznacza to, że są oni powoływani na kilka lat – rejonowy na cztery lata, natomiast szefowie prokuratur okręgowych i apelacyjnych na sześć lat. Prokurator generalny nie może odwołać żadnego z nich bez zgody Krajowej Rady Prokuratorów. Może więc dojść do kuriozalnej sytuacji, że szef Prokuratury Rejonowej w Gdańsku-Wrzeszczu odpowiedzialny za zaniedbania ws. Amber Gold może nie zostać odwołany, bo nie zgodzi się na to licząca ponad 20 osób Krajowa Rada Prokuratury.
Wojna pod dywanem Przyjmując 5 marca 2010 r. nominację na prokuratora generalnego z rąk prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego, Andrzej Seremet zapewne nie przypuszczał, co go czeka na nowym stanowisku. Ten zupełnie nieznany nie tylko mediom, ale także środowisku prokuratorskiemu krakowski sędzia zaledwie kilka dni po objęciu stanowiska (31 marca 2010 r.) musiał się zmierzyć z największą tragedią narodową w historii powojennej Polski, jaką była katastrofa smoleńska. To, że prokuratura zupełnie sobie z nią nie poradziła, widać gołym okiem. Pytanie, w jakim stopniu ten stan rzeczy mógł zmienić prokurator Seremet, pozostaje dziś otwarte, ale nie ma wątpliwości, że w przyszłości będzie to kiedyś skrupulatnie zbadane. Tymczasem w Prokuraturze Generalnej ścierają się różne frakcje, a ich uczestnicy czekają na swój czas. Niekiedy siła na stanowisku zależy nie tyle od zapisów ustawy, ile od osobistej pozycji piastującej to stanowisko osoby. Andrzej Seremet, nawet jeśli jest prawdą to, że stoi za nim Zbigniew Ćwiąkalski, pierwszy minister sprawiedliwości i prokurator generalny w rządzie Donalda Tuska, nie może jednak liczyć na silne wsparcie. Ludzi Ćwiąkalskiego jest w prokuraturze znacznie mniej niż ludzi Edwarda Zalewskiego, szefa Krajowej Rady Prokuratury, który przegrał z Andrzejem Seremetem rywalizację o stanowisko prokuratora generalnego. Ten były działacz PZPR-u, wieloletni prokurator w rejonach wpływów wojsk radzieckich, na obecnie zajmowane stanowisko został nominowany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego. W Prokuraturze Generalnej wielu jego zaufanych ludzi uzyskało dożywotni tytuł prokuratora Prokuratury Generalnej. Zalewski ma też swoich popleczników w prokuraturach w całym kraju. Jest tajemnicą poliszynela w Prokuraturze Generalnej, że Edward Zalewski nie złożył broni i marzy mu się fotel jej szefa. Na „lepsze" czasy czeka także inny faworyt Bronisława Komorowskiego gen. Krzysztof Parulski, który po dymisji nie odszedł w stan spoczynku, ale pozostaje w rezerwie kadrowej ministra obrony narodowej. Także i on ma swoich ludzi w prokuraturze wojskowej i cały czas liczy na powrót do gry. A wystarczy przypomnieć sobie „zasługi" Edwarda Zalewskiego (jak chociażby w aferze hazardowej) czy Krzysztofa Parulskiego (śledztwo smoleńskie), żeby mieć obraz rządzonej przez nich prokuratury.
Jeśli nie mafia, to co? Platforma Obywatelska zrealizowała swój zamiar – mamy zdecentralizowaną, osłabioną prokuraturę, w której toczą swoje wojenki poszczególne koterie. Mamy państwo, w którym kibic na podstawie jednego pomówienia idzie na wiele miesięcy do więzienia, państwo, w którym wielokrotnie skazany oszust może otwierać linie lotnicze. Robi to przy aplauzie polityków rządzącej partii i na dodatek o współpracę z nim zabiega syn premiera. W pierwszej połowie lat 90. Andrzej Milczanowski, ówczesny minister spraw wewnętrznych, na jednym ze spotkań zrugał dziennikarzy, którzy dopytywali go o rządzącą w Polsce mafię. Powiedział ni mniej, ni więcej, że takowej nie ma, są jedynie małe gangi, które terroryzują społeczeństwo. Było to w czasie, gdy w Warszawie wybuchały bomby, a strzelaniny były na porządku dziennym. Po latach okazało się, że w tej nieistniejącej zdaniem ministra Milczanowskiego mafii byli m.in. przedstawiciele parlamentu, rządu, nie mówiąc już o prokuratorach, sędziach czy policjantach. Także teraz słyszymy, że nie było żadnego trójmiejskiego układu, że to tylko spryt oraz „innowacja" Marcina P. doprowadziły do zbudowania jego imperium. Te zapewnienia słyszymy od polityków Platformy Obywatelskiej i to w czasie, gdy kilka miesięcy wcześniej ich partyjni koledzy ciągnęli na linie samolot należący do linii lotniczych Marcina P., a zaprzyjaźniony z władzą laureat Oscara bez oporu przyjmował od niego pieniądze na produkcję swojego filmu. Przykładów na związki Marcina P. z politykami rządzącej partii jest znacznie więcej. I rodzi się pytanie: jeśli to nie jest mafia, to czym jest ten układ w Gdańsku, gdzie w ścisłej symbiozie żyją ze sobą politycy, przestępcy, wymiar sprawiedliwości i media? Dorota Kania

Przewiduję częściową nacjonalizację OFE w przypadku recesji Przypomnę, że na pół roku przed poprzednim skokiem na OFE też to przewidywałem na tym blogu. W piątek ukazał mój artykuł w Dzienniku Gazecie Prawnej na temat budżetu na 2013 rok. Pokazuję, że deficyt bez dodatkowych cięć lub podwyżek podatków może przekroczyć 60 mld złotych i że w takim scenariuszu rząd podejmie decyzję o odebraniu OFE aktywów zainwestowanych w obligacje rządowe. Przypomnę, że na pół roku przed poprzednim skokiem na OFE też to przewidywałem na tym blogu. Nie dlatego, że mam swoich ludzi tu czy tam, bo nie mam, ale dlatego, że to będzie decyzja optymalna politycznie dla rządu skoncentrowanego na “tu i teraz”, podobnie jak w poprzednim przypadku. W piątkowym Polska The Times jest wywiad ze mną, w którym pokazuję dlaczego zmarnowaliśmy szansę na złotą polską. W sobotniej Rzeczpospolitej jest mój cotygodniowy felieton, ten ma tytuł “Jak zachować zieleń wyspy?”. Poniżej fragment:

“Przeniósł wzrok na kartkę, na której robił notatki podczas wczorajszej narady w gronie najbliższych mu ludzi. „To te trzy osoby którym naprawdę mogę zaufać, nigdy mnie nie zawiedli” –pomyślał ciepło, jego twarz rozluźniła się, a kąciki ust uniosły się w delikatnym uśmiechu. Na kartce miał napisane trzy litery i trzy cyfry, oddzielone słowem „prawie”. Tak, to ryzykowny plan, ale być może jedyne wyjście na wypadek recesji w Polsce. Nie będzie trzeba ciąć wydatków ani masowo zwalniać urzędników i nauczycieli, więc wariant grecki im nie zagrozi, a jednocześnie obniży się dług publiczny, przynajmniej ten oficjalnie liczony. I jakoś da się to sprzedać wyborcom, podobnie jak w 2010 roku. Ludzi interesuje tu i teraz, a nie jakieś problemy za 10 czy 20 lat. Zresztą kto wie co będzie za 10 lat, może nawet nie będzie strefy euro.” Rybiński


Wyszukiwarka