Testowanie i tresura Trudno nie zauważyć, że nasz mniej wartościowy naród tubylczy jest przez starszych i mądrzejszych coraz częściej testowany, co można bezpiecznie z nim zrobić, a czego jeszcze nie można. Ostatnim takim testem był występ Ludwiki Weroniki Ciccone na Stadionie Narodowym w Warszawie, wynajętym na tę okazję 1 sierpnia przez firmę Live Nation. Ile i komu Live Nation za możliwość tego przetestowania naszego mniej wartościowego narodu tubylczego zapłaciła oficjalnie i naprawdę - tego już pewnie nigdy się nie dowiemy, więc warto chociaż wiedzieć - kto płacił. Prezesem firmy Livre Nation jest pan Artur Fogel, a we władzach - Ari Emanuel - podobno brat Rahma Emanuela, byłego szefa administracji Białego Domu u prezydenta Obamy, Mark Shapiro, Jakub Kahan - i tak dalej. Słowem - sami swoi, dzięki czemu lepiej rozumiemy przyczyny, dla których Ludwika Weronika Ciccone podczas występów pozwala sobie na bluźnierstwa pod adresem chrześcijaństwa oraz „interesuje się” kabałą oraz powstaniem Judy Machabeusza przeciwko Seleucytom. Powiadają o niej, że swoją pozycję w branży rozrywkowej zawdzięcza nie tyle swoim umiejętnościom artystycznym, co „bliskim kontaktom osobistym”. Chętnie w to wierzę i chyba nawet się domyślam, na czym te bliskie spotkania III stopnia mogą polegać. Jest w tym zresztą pewna ciągłość, bo bodajże Ignacy Daszyński w swoich pamiętnikach wspomina, jak to pewien Izraelita opowiadał mu, iż celebrytki zwabiane przezeń do burdeli w Buenos Aires upijają się tam „parą z szampana”. Oczywiście w tej zasadniczej ciągłości są też i pewne zmiany, bo Ludwika Weronika Ciccone „parą z szampana” dzisiaj już by się nie zadowoliła. Jak już Live Nation w jakąś celebrytkę zainwestuje, to nie żałuje jej też szampana, podczas gdy „para” zostaje dla głupich gojów. W ten oto sposób starsi i mądrzejsi zalewają świat tandetą, skutecznie wmawiając naiwniakom, że oferują im sam cymes. Durniów, którzy w takie rzeczy wierzą, jak się okazało, jest już u nas całkiem sporo, więc to może być zachętą do zrobienia następnego kroku. Kto wie, czy w ramach dalszego testowania i tresury naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, Live Nation nie wykorzysta Ludwiki Weroniki Ciccone do artystycznej oprawy Dni Judaizmu? Rodzajem testu na wytrzymałość naszego mniej wartościowego narodu tubylczego była, a właściwie jest tak zwana afera taśmowa. Ujawniła ona bowiem rzecz powszechnie znaną - że mianowicie nasi Umiłowani Przywódcy wykorzystują zewnętrzne znamiona władzy, jakie udostępniły im okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy, do bezceremonialnego dojenia Rzeczypospolitej. Oczywiście nie robią tego bezinteresownie - bo przywilej dojenia Rzeczypospolitej bezpieczniackie watahy przyznały i przedłużają w zamian za podtrzymywanie modelu kapitalizmu kompradorskiego, dzięki któremu okupanci nasi ciągną z okupowanego kraju zyski, kosztem obywateli, sprzedawanych w coraz głębszą z roku na rok niewolę lichwiarskiej międzynarodówce. Bo istota niewolnictwa polega na tym, iż niewolnik pracuje na swojego pana, tzn. - oddaje mu bogactwo, które swoją pracą wytwarza. W roku bieżącym tylko obsługa długu publicznego będzie kosztowała ponad 42 mld zł, czyli prawie 1200 zł rocznie na obywatela mieszkającego w Polsce. I co? I nic! Tymczasem pani Jadwiga M. Hafner z Austrii krytykuje mnie nie tylko za „mentalność wyssaną z mlekiem matki”, ale również za brak spostrzegawczości, który nie pozwala mi zauważyć, że „mamy wolność”. Cóż można na to powiedzieć? Chyba tylko za Stanisławem Wyspiańskim uprzejmie założyć, że „naiwne to i niewinne”. W przeciwnym razie wiedziałaby, że zabezpieczeniem, jakie oferują nasi okupanci lichwiarskiej międzynarodówce, jest zastawienie dochodów obywateli na całe dziesięciolecia naprzód! Ładna mi „wolność”! Ale dopóki suwerenowie nie mają nic przeciwko temu, by okupujące Polskę watahy w ten sposób rozporządzały ich majątkiem - to dlaczego bezpieczniacy mieliby sobie żałować? Nikt chyba nie ma wątpliwości, że w razie czego natychmiast zostaną folksdojczami - tyle, że już oficjalnie. Ciekawe, że wiedzą o tym nie tylko Umiłowani Przywódcy, ale również ich potomstwo. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - bo dzięki „aferze taśmowej” uzyskaliśmy potwierdzenie, że ci wszyscy nadęci Umiłowani Przywódcy, to tylko figuranci. Oto premier Tusk zażądał od ministra Kalemby, by jego syn zrezygnował z pracy w Agencji Rynku Rolnego - a ten pokazał mu „gest Kozakiewicza”! Co więcej - taki sam „gest Kozakiewicza” pokazał również syn premiera Tuska, zatrudniony na lotnisku im. Lecha Wałęsy w Gdańsku. I co? I nic! Ciekawe, czy sekretarki delegowane do Kancelarii Premiera słuchają premiera Tuska, czy tylko go pilnują? SM
Skandaliczna decyzja Światowej Federacji Badmintona ŚFBadm. wykluczyła z turnieju osiem zawodniczek – Chinki, Indonezyjki i dwie pary Koreanek z południa - za to, że celowo nie starały się wygrać meczów. Dlaczego to robiły? Bo „działacze” ustalający reguły turnieju wybrali takie, że opłacało się przegrać – by trafić w ćwierćfinale na słabsze zawodniczki. Cała odpowiedzialność za ten blamaż spada na „działaczy” ŚFBadm. W wielu innych sportach potrafiono sobie z tym poradzić. Np. w brydżu (gdzie działaczami są brydżyści, a więc ludzie inteligentni) jest zasada, że ten, kto wygrał dobiera sobie przeciwnika spomiędzy drugiej czwórki ćwierćfinalistów, potem dobiera sobie przeciwnika drugi, potem trzeci – a czwarty gra z tym, który pozostał – na ogół z najsilniejszym. I wtedy walczy się do końca. Przypominam: tu nie chodzi o „podkładanie się” - by weszli kumple zamiast kogoś innego. To powinno być tępione, ale najlepszym remedium jest likwidacja rozgrywek grupowych i wprowadzenie systemu puharowego – ew. w wariancie „Monte Carlo” (z repasażem; eliminują dopiero dwie porażki). Jednak jest rzeczą głęboko niemoralną kazać ludziom grać na wygraną – gdy jest to dla nich nieopłacalne. To, oczywiście, musiała być niezła komedia, gdy deblistki Korei Płd i Indonezji starały się, jak mogły, by nie wygrać – ale wina, powtarzam, leży po stronie ŚFBadm. Jest to również dawanie sędziom ogromnej arbitralnej władzy. W tamtym przypadku była to parodia – ale czasem bywa, że jedna strona chce przegrać, a druga chce wygrać. Jak sędzia ma wtedy orzec, czy zawodnik trafił o centymetr poniżej taśmy, bo chciał – czy dlatego, że chciał przebić tuż nad siatką, i o centymetr się pomylił? Nie wprowadza sie przepisów, których nie można wyegzekwować! Arbitralna decyzja ŚFBadm. sprzeczna jest z zasadą Rządów Prawa. Przypominam sytuację sprzed bodaj 15 lat, gdy jakaś bałtycka drużyna kobiecej koszykówki grała w Warszawie. U siebie mecz wygrały 5 punktami, w Warszawie na 10 sekund przed końcem był remis. Piłkę miały Bałtyjki. Ponieważ przy remisie groziła dogrywka (a wtedy można przegrać i 6 punktami...) trener kazał zawodniczce wrzucić piłkę do... swojego kosza. Przegrały dwoma punktami – ale awansowały... Nikogo nie zdyskwalifikowano – bo, choć było to sprzeczne z duchem sportu, było to zgodne z Prawem. Po czym natychmiast zebrały się władze ŚFSiatkówki i zmieniły regulamin rozgrywek puharowych. (Jakby nie można było przewidzieć tego wcześniej - piszę to jako brydżysta)... Pogarda dla reguł jest dość powszechna. Przypominam sobie, że jako ekspert Towarzystwa Naukowego Organizacji i Kierownictwa w Erze Edwarda Frankofila, brałem udział w opracowywaniu systemu premiowania jakiegoś WOGu (chyba chemicznego; „WOG” to „Wielka Organizacja Gospodarcza” - coś takiego, co obecnie z upodobaniem tworzą działacze PO, łącząc „Puławy” z „Mościcami” i twierdząc z dumą, że będzie to największy w Europie kombinat nawozów sztucznych...). Wtedy pojęcie „zysku” było wyklęte – więc trzeba było wymyślić jakiś system premiowania za wyniki. Koledzy stworzyli piętrowy wzór, uwzględniający ilość produktów, liczbę uśmiechów załogi itp. - a ja siedziałem w kącie i liczyłem. Po pół godzinie przerwałem obrady słowami:
Panowie! Właśnie obliczyłem, że gdyby Wasz wzór został przyjęty, to fabryce opłacałoby się przez cały rok pracować na skład nie sprzedając nic i żyjąc na pożyczce z banku – a na drugi rok sprzedać produkcję z dwóch lat; taka jest tu premia za „zwiększenie produkcji w stosunku do poprzedniego roku”. Zarówno moi koledzy, jak i przedstawiciele WOGu machnęli ręką „E, nikt tak nie zrobi...” Oczywiście czy prędzej wycofałem się z doradzania takim ludziom. Otóż prawa ustanawia się nie na czasy, gdy wszystko idzie dobrze – ale na wypadek, gdy coś idzie nie tak. I twórca Prawa musi zakładać, że ludzie będą wykorzystywali Prawo dla swojej korzyści. Jak jest drobna luka w ustawie podatkowej – to za miesiąc może się okazać, że 90% podatników uniknie opłacania 90% podatku... i nie wolno ich za to „dyskwalifikować”. A jeśli ktoś uważa, że moralność jest ważniejsza – to proszę bardzo: zlikwidujmy w ogóle prawa i regulaminy i ustalmy, że (jak do dziś obowiązuje to jeszcze w wielu dziedzinach w Wielkiej Brytanii) sędzia działa zgodnie z regułami common sense, czyli zdrowego rozsądku. Np. arbiter meczu Indonezja-Korea Płd. przerwałby tę komedię, w której obie strony chciały przegrać – i ogłosiłby zwycięzcę przez losowanie. Tak też można. Sprawa jest niewątpliwie kontrowersyjna. Obydwa systemy mają plusy i minusy. Ale trzeba się na coś zdecydować! Jeśli się ogłasza regulamin – to trzeba się go trzymać! Osobną kwestią jest reakcja polskich działaczy:
http://www.sport.pl/londyn2012/10,124830,12237930,Londyn_2012__
Polacy_badmintonisci__wreszcie_utarto.html
PP.Bartosz Buk i Michał Polpiszą: „Londyn 2012. Polscy badmintoniści: wreszcie utarto nosa Azjatom. Układy były od dawna” Polscy badmintoniści chwalą decyzję Światowej Federacji o wykluczeniu z igrzysk ośmiu zawodniczek z Chin, Korei Płd i Indonezji, które specjalnie starały się przegrać, żeby w następnej rundzie trafić na słabsze rywalki. Trener, p.Jerzy Dołhan, mówi: „Wreszcie utarli nosa Azjatom. W badmintonie nie raz zdarzały się takie układy. To chińscy trenerzy decydowali, kto ma wygrać. Ale tutaj cała hala widziała, co się dzieje i buczała, bo najlepsza chińska para trafia serwisy w siatkę i gra aktorsko na korcie. Ja gdybym był sędzią głównym, to bym ich zdyskwalifikował z całego turnieju jeszcze podczas meczu ”. W rzeczywistości zawodnicy mówią trochę inaczej:
Azjatom bardzo często zdarza się grać tak nie fair. Ale tutaj to wina systemu rozgrywania igrzysk. Przewidywaliśmy, że w ostatnich meczach grupowych będą się dziać dziwne rzeczy. Większość turniejów na świecie gramy puharowo. Powinna to być nauczka przed igrzyskami w Rio - dodają Nadieżda Zięba i Robert Mateusiak. I mówią rozsądnie. NB na tej samej Olimpiadzie trener japońskich piłkarek nożnych zabronił grać na wygraną - by nie trafiły na silniejszą drużynę. Padł wynik 0-0 - i nikomu nic nie zrobiono. Z ostatniej chwili: Chińska Federacja Badmintona zażądała od swego debla, by przeprosił za swoje postępowanie. P.Yáng Yú, dwukrotna mistrzyni olimpijska (26 lat) odmówiła twierdząc, że Chinki po prostu oszczędzały siły na ćwierćfinały. Postanowiła na znak protestu zakończyć karierę; na chińskim twitterze (wei-bo) p.Yú napisała: "To moje ostatnie zawody. Żegnaj, Światowa Federacjo Badmintona; żegnaj, mój ukochany badmintonie” JKM
Dąbrowa Tarnowska: Rżną podatnika „na Żyda”. Klasyczny przykład chucpy! 10 milionów złotych wypompowali lokalni urzędnicy z kieszeni podatnika na remont synagogi w Dąbrowie Tarnowskiej, czyli w mieście, w którym nie ma ani jednego żyda. A to nie koniec wydatków – teraz miejscowi podatnicy będą przez lata utrzymywać „Ośrodek Spotkania Kultur”, który jest w istocie lokalnym centrum propagandy judaizmu. Zabawny jest też podział kosztów: samorząd wojewódzki łącznie z unijną dotacją przekazał prawie 6,2 mln zł, gmina Dąbrowa Tarnowska – 2,3 mln zł, Ministerstwo Kultury – ponad 1,2 mln zł, a – uwaga! – Gmina Wyznaniowa Żydowska z Krakowa – 93 tys. zł. Innymi słowy żydzi dostali potężną budowlę, za którą w 99 proc. zapłacili goje, w dodatku bez swojej wiedzy i zgody. Gdy swoje wątpliwości w tej sprawie wyraziła lokalna gazeta „Prawdę Mówiąc” natychmiast odpór dała „Gazeta Wyborcza” sugerując, że jakiekolwiek wątpliwości w sprawie to oczywiście antysemityzm. A w dodatku, „przed wojną w mieście mieszkało 60 proc. Żydów”, z których „100 zabili Polacy”.
Od redakcji: Ta lokalne chucpa to tylko jeden z wielu przypadków dojenia podatnika „na Żyda”. Najbardziej jaskrawym jest oczywiście powstający w centrum Warszawy koszmarny bunkier, w którym ma się znaleźć kolejne już w stolicy Muzeum Żydów. Inwestycja już pochłonęła prawie pół miliarda złotych i jej końca nie widać. Niestety na jej powstanie zgodził się i rozpoczął jej realizację Lech Kaczyński, będący wówczas prezydentem Warszawy. Oczywiście jakakolwiek krytyka podobnych działań od razu zostaje uznana za antysemityzm.
Ziemkiewicz, Wielomski, Korwin-Mikke jednym głosem: rocznica Powstania to dzień żałoby!
Rafał Ziemkiewicz: Powstanie Warszawskie było aktem tyleż bezprzykładnego bohaterstwa, co jeszcze bardziej bezprzykładnej bezmyślności. Te cechy nie rozkładają się wśród jego uczestników równo. Straceńcze bohaterstwo cechowało prostych żołnierzy, bezmyślność – najwyższych dowódców. Ci pierwsi wykonali swój obowiązek z naddatkiem, i oczywiście, zasługują na cześć, choć w praktyce, ale to nie ich wina, poświęcenie to przyniosło skutki odwrotne od wymarzonych. Ci drudzy wykazali się po prostu skończoną głupotą i niedojrzałością. “Szlachta na koń siędzie, i jakoś to będzie”. Generałowie na poziomie umysłowym sierżantów. Chyba, że byli po prostu sowieckimi agentami, wykonującymi polecenia stalinowskiej Stawki. Znane mi źródła historyczne nie dają jednak żadnych podstaw do takiej hipotezy, trzeba więc uznać, że to, co zrobili, zrobili ze zwykłej, bezinteresownej głupoty. (…) Obchodzić rocznicę Powstania? Jako dzień żałoby – tak. Jako dzień katastrofy, symbolizującej całkowitą zagładę narodu, który żył kiedyś na tych ziemiach (ludność żyjąca tu obecnie ma z nim niewiele wspólnego), choć i tu proponowałbym raczej 2 kwietnia, rocznicę przyjęcia niesławnych “gwarancji” brytyjskich, które oznaczały, iż tkwiąc pomiędzy wrogiem gorszym, Stalinem, i mniej groźnym, Hitlerem, wybieramy walkę z obydwoma naraz, w całkowitym osamotnieniu. Ale robić z tego święto narodowe? To jakieś szaleństwo. (…) Co tu świętować? Katastrofę na własną prośbę? Rzucanie się z motyką na słońce?!
Adam Wielomski: Właściwie na co liczyli dowódcy AK dając sygnał do powstania? Broń, zaopatrzenie i amunicja? Brak. Porozumienie z sowietami stojącymi po drugiej strony Wisły? Brak. Możliwość realnego wsparcia militarnego i zaopatrzeniowego od zachodnich aliantów? Brak. No to na czym polegał plan militarno-polityczny dowództwa AK? Prawda jest taka, ze kierowano się emocjami, namiętnościami, instynktem. Najpierw rzucimy sie na wroga, a potem jakoś tam będzie. Do Smoleńska lot wyglądał identycznie. Nie ma widoczności, nie ma naprowadzania. Ale jakoś sie wyląduje… Kierownictwo AK, które podjęło decyzje o wybuchu powstania, stanowili oficerowie sanacyjni, czyli piłsudczycy, spadkobiercy tradycji romantyczno-rewolucyjnej. Omamili zradykalizowana młodzież i Warszawa przestala istnieć. Zwycięstwo podchorążych z 1830, “czerwonych” z 1863 i Piłsudskiego z 1905 roku. I za każdym razem rodzice nie dali rady upilnować młokosów, sterroryzowani moralnie hasłami “patriotycznymi”. (…) Jak nazwać stratę 15.000 powstańców z AK, wymordowanie 185.000 cywilów i zniszczenie stolicy? W każdym kraju nazwano by to klęską, katastrofą, zbrodnią dowództwa. W Polsce z duma mówimy o “zwycięstwie moralnym”. Oto dychotomia pomiędzy rozumnością a polskością. Polskość to jest jakaś forma politycznej nienormalności. Tu panuje upiór romantyzmu i insurekcji. Rzezie, jakie Niemcy robili po zdobyciu kolejnych dzielnic Warszawy były zbrodnicze, ale logiczne: powstanie nie było dziełem regularnego wojska, lecz cywilów. Skoro cywile strzelają do żołnierzy, to ginie klasyczny rozdział na żołnierzy (walczący) i na cywilów (ci, co nie walczą). Skoro cywile strzelają, to nie ma juz cywilów, gdyż każdy jest potencjalnym żołnierzem. Skoro AK wysyłało do walki kobiety i dzieci, to każda kobieta i dziecko były potencjalnymi żołnierzami. W tej sytuacji regularna armia musi unicestwić całą “siłę żywą” przeciwnika, czyli wymordować wszystkich. Powstańcy prowadzili wojnę totalną, wiec Niemcy zareagowali totalnymi represjami. Logiczne. Oto skutek demokratyzacji wojny.
Po co nam ministerstwo rolnictwa? Ostatnio we wszelkiej maści mediów jest niezwykle głośno o działalności Ministerstwa Rolnictwa. Całe rzesze ekspertów wspinają się na wyżyny swojej elokwencji aby skomentować różnego rodzaju nieprawidłowości w owym ministerstwie występujące. Mnie jednak nie interesuje odpowiedź na pytanie: Jak działa Ministerstwo Rolnictwa? Interesuje mnie bowiem odpowiedź na pytanie dużo bardziej zasadnicze a mianowicie: Po co działa Ministerstwo Rolnictwa? Po co nam Ministerstwo Rolnictwa? No właśnie: Po co? Na pierwszy rzut oka pytanie to może wydawać się głupie, ale czy na pewno? Na początek powiedzmy po co istnieje w ogóle rolnictwo i po co rolnicy uprawiają ziemię. Otóż rolnictwo istnieje, dlatego że istnieje zapotrzebowanie konsumentów na wytwarzane przez rolników towary. Gdyby rolnik wkładał swoją prace w uprawę ziemi i nic by za to nie dostawał to jasne jest, że tego typu pracy by zaprzestał. Praca taka byłaby bowiem stosunkiem wysoko nieekwiwalentnym i trudno byłoby znaleść człowieka, który poświęcał by swój czas na tego typu czynność. Tak więc rolnik uczestniczy w procesie produkcji spodziewająć się zysku i sprzedaje swój plon innemu podmiotowi zainteresowanemu produkcją danego dobra. Podmiot kupujący od rolnika jego plon przetwarza je w dobro konsumpcyjne i sprzedaje je konsumentom. Oczywiście jest to tylko prosta przykładowa sytuacja bowiem proces produkcji może być rozciągnięty na wiele ogniw tzn. podmiot kupujący plon od rolnika może być tylko producentem pośrednim, który nie wytwarza bezpośrednio dobra konsumpcyjnego, tylko sprzedaje swój produkt następnej firmie i tak dalej aż w końcu dany produkt trafi do konsumentów. Tak więc niezwykle ważny jest tu finalny produkt konsumpcyjny, na który ludzie wytwarzają popyt. Jeżeli potencjalni konsumenci nie są zainteresowani danym produktem to po prostu go nie kupują. Wtedy wszystkie podmioty uczestniczące w produkcji tego dobra muszą jej zaprzestać jej i rozpocząć produkcje innego dobra, na które występuje popyt konsumentów. Podsumowując rolnik uczestniczy w produkcji jakiegoś dobra, na które występuje zapotrzebowanie rynku. Ale czy Ministerstwo Rolnictwa uczestniczy w produkcji tego dobra? Nie. Czy Ministerstwo Rolnictwa wytwarza na nie popyt? Nie.. Czy działalność MR sprawia, że ludzie jedzą chleb, używają mąki etc? Nie. Tak więc nie znajduje żadnego racjonalnego powodu, który byłby uzasadnieniem istnienia i działalności MR. Oczywiście można by przytoczyć argument, że urzędnicy MR starają się w Brukseli o dopłaty dla rolników. Na tego typu argument uzasadniający istnienie resortu rolnictwa można odpowiedzieć na dwa sposoby. Po pierwsze jeżeli istnieje zapotrzebowanie rynku na produkt rolnika i uzyskuje on zysk to dlaczego ma on otrzymywać jeszcze dodatkową dopłatę do swojej działalności. Jeżeli na produkt rolnika nie ma popytu i rynek go nie potrzebuje to należy po prostu zaprzestać go produkować, ponieważ dotowanie produkcji zbędnych towarów kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. Jest to pierwsza odpowiedź odnosząca się do problemu dopłat czyli tzw. Defektu systemu socjalistycznego. Ale nawet jeśli już żyjemy w systemie socjalistycznym i dopłaty unijne są niezbędnym elementem wspomnianego wyżej systemu, to nadal w żaden spośób nie uzasadnia to istnienia osobnego resortu, który miałby owymi dopłatami zajmować. Równie dobrze o dopłaty w unii mogłoby walczyć kilku urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych zajmujących się stricte dopłatami do rolnictwa.
Doszliśmy do wniosku, że nie można w racjonalny sposób wytłumaczyć istnienia Ministerstwa Rolnictwa. Ale Ministerstwo Rolnictwa nie jest tylko instytucją nieprzydatną czy neutralną. Świadczy o tym fakt, iż ministerstwo to prowadzi niezwykle aktywną działalność na drodze ingerencji w rynek poprzez różnego rodzaju zarządzenia i urzędnicze decyzje, które są z góry narzucane rolnikom. Mają one zawsze opłakany skutek i powodują spadek produktywnośći polskiego rolnictwa. Resort rolnictwa jest więc pewnego rodzaju balastem, szkodliwym i nieprzydatnym. Jeżeli resort rolnictwa jest pewnego rodzaju balastem nie tylko, że niepotrzebnym ale wręcz szkodliwym to po raz kolejny pojawia się pytanie: Dlaczego istnieje? Odpowiedź na to pytanie uzyskaliśmy przy okazji ostatniej afery związanej z tym resortem. Czy bowiem wybrażacie sobie działalność PSLu bez istnienia Ministerstwa Rolnictwa? Od dawna politycy tej partii obiecują przed wyborami czego to oni rolnikom nie załatwią. Zazwyczaj załatwiają im oczywiście tylko ogrom dziwacznym urzędniczych decyzji no i oczywiście miejsca pracy dla znajomych i rodziny. Ale widocznie dla wielu wyborców tej partii to wystarcza bowiem cały czas nieprzerwanie dostaje się ona do sejmu. Na koniec musimy jeszcze powiedzieć, że urzędniczy pracujący w ministerstwie pobierają za swoją zbędną działalność duże pieniądze, za które jak zwykle zapłacą podatnicy w tym również rolnicy. Damian Kubiak
Gwałt na prawicy. Czy protestować przeciw Wojewódzkiemu? Prawicowi publicyści („Rzeczpospolita”, „Uważam Rze”, „Gazeta Polska”) nieoczekiwanie przyłączyli się do krytyków poziomu satyry dwóch pupili salonu: Kuby Wojewódzkiego i Michała Figurskiego. Wchodząc w buty lewicowych kolegów, ubolewali nad poziomem chamstwa w mediach. Do pełni szczęścia zabrakło tylko ich poparcia dla powołania urzędu walczącego z chamstwem wśród dziennikarzy. Walka z poglądami i pilnowanie politycznej poprawności to jeden z dogmatów lewicy. Poważne rozważanie na temat poziomu poczucia humoru Wojewódzkiego i Figurskiego można wytłumaczyć nadciągającym sezonem ogórkowym i desperacją w poszukiwaniu tematów. Jeżeli ktoś czuje się dotknięty „żartami” obu panów, to ma prosty sposób wymierzenia im kary: bojkotowanie ich programów. „Usankcjonowano poczucie humoru i wstawiono absurd w żelazny nawias: z określonych zjawisk i osób możecie Państwo szydzić, a z innych nie, bo spotka Was to samo, co tych Panów z radia. Nagle ktoś uznał, że dopóki ironizowaliśmy na temat PiS-u, Jarosława Kaczyńskiego, gejów, ojca Rydzyka, Baracka Obamy czy nawet Jezusa, to nic się nie stało, ale temat Euro i ukraińskich kobiet już nie podlega sarkastycznym uwagom. Nie ma tu miejsca na określenie konwencji. To jest dopiero absurdalne i niebezpieczne” – komentował Michał Figurski. Trudno się z nim nie zgodzić. Żenujący poziom „satyry” prezentowali już wcześniej. Kpiny z Ukrainek były równie „zabawne” jak dzwonienie do rzecznika prasowego Inspekcji Ruchu Drogowego, Alvina Gajadhura (Hindusa z pochodzenia), pod hasłem „telefonu do Murzyna”. Dlaczego teraz stali się „wrogami publicznymi”? Charakterystyczne jest, że w dyskusji, którą wywołał ich program, zwolennicy i przeciwnicy obu panów starają się racjonalizować przedmiot dyskusji. I tak obrońcy mówią o „prowokacji intelektualnej obnażającej polskiego chama” (stawiam dolary przeciwko orzechom, że Figurski i Wojewódzki po przeczytaniu tej interpretacji mieli niezły ubaw), a krytycy o przekroczeniu kolejnej bariery chamstwa. W całym tym zamieszaniu pokazały się bardzo niebezpieczne symptomy. Oto prawicowi i lewicowi dziennikarze de facto zgodzili się ze sobą co do potrzeby istnienia cenzury.
Niebezpieczne poglądy Dzisiaj formalnie w polskim prawie zakazane jest głoszenie poglądów totalitarnych. Faktycznie jest to martwy, ale bardzo niebezpieczny przepis. Warto przypomnieć, że w pierwszych latach powojennych komuniści ścigali patriotów właśnie za głoszenie faszyzmu. To, że istnieją poglądy, za głoszenie których idzie się do więzienia, stanowi niebezpieczny precedens. Dziś jest to pochwała „faszyzmu” i „komunizmu”. Ale za kilkanaście lat faszystą może zostać ogłoszony ten, kto nie zgadza sięna „małżeństwa” osób tej samej płci lub kwestionuje obowiązek powszechnego ubezpieczenia emerytalnego. „Wspólny front” przeciwko chamstwu, który niechcący powołali do życia lewicowi i prawicowi publicyści, pokazał, jak małe jest w Polsce przywiązanie do wolności słowa. Skutkiem tego typu akcji będzie jej jeszcze dalsze ograniczanie. W 2006 roku tygodnik „Wprost” przegrał w pierwszej instancji (w drugiej wygrał) proces z dziennikarzem konkurencyjnej „Polityki”, Jackiem Żakowskim, za sugerowanie mu niejasnych związków z paliwową spółką J&S. Proces nie dotyczył faktów, ale opinii. Otóż sąd w ustnym uzasadnieniu wyroku wytknął dziennikarzom „Wprost”, że mieszają z błotem autorytety. Niezapomniany Maciej Rybiński skomentował wyrok, przypominając swój proces z 1981 roku, gdy stanął przed sądem za krytyczną recenzję książki pewnego pisarza. Rybiński nazwał go grafomanem, ale tamten przedstawił zaświadczenie, że jest pisarzem, członkiem Związku Literatów Polskich od roku 1949 i laureatem rozmaitych nagród. „Skazano mnie na 5 tys. zł grzywny – wtedy równowartość 1500 jajek – z zamianą na trzy miesiące aresztu. W uzasadnieniu sędzina pouczyła mnie, że jestem za młody, aby krytykować zasłużonych literatów, a kiedy poprosiłem pokornie o informację, od kiedy będzie mi już wolno i czy w tak sędziwym wieku będę jeszcze mógł, też dostałem 500 zł kary porządkowej” – pisał Rybiński. W kpiarskim tonie satyryk zwrócił również uwagę na inną ważną rzecz: rosnącą cenzurę wprowadzaną przy pomocy wyroków sądu. „Nie może być tak, że ocenia człowiek na piśmie jakiegoś gnojka, a potem w sądzie dowiaduje się, że wara, bo to autorytet. Taka lista powinna być publikowana w Dzienniku Ustaw, a jeśli przypadkowo będzie się pokrywać z listą IPN, to też nie będzie wolno o tym pisać. (…). Pani sędzia Kuracka orzekła pogarszający się poziom debaty publicznej w Polsce. Ależ znaczna część tej debaty przeniosła się do sądów. Uczestnicy debaty, zamiast się kłócić, polemizować, chlastać, szargać na łamach, zaczepieni lecą natychmiast ze skargą do sądu” – komentował Rybiński.
Trzy rodzaje cenzury Prawicowi i wolnościowi publicyści powinni być szczególnie uczuleni na punkcie wolności słowa. Dzisiaj faktycznie w tzw. mediach głównego nurtu obowiązuje kilka rodzajów cenzury. Pierwsza to ekonomiczna, czyli taka, którą praktykuje wydawca, obawiając się przede wszystkim spadku wpływów z reklam lub grożącego mu procesu o ochronę dóbr osobistych. Najlepszym przykładem funkcjonowania cenzury ekonomicznej była sprawa telekomów: monopolu Telekomunikacji Polskiej i oligopolu trzech operatorów telefonii komórkowej. Podmioty te wydawały tyle na reklamę, że przez lata nie pojawiały się w mediach informacje, iż za połączenia płacimy najdrożej na świecie. Druga to polityczna, w działaniu bardzo bliska ekonomicznej. Media są uzależnione od reklam spółek skarbu państwa i pod te reklamy tworzą swój produkt. Nie mogą pozwolić sobie na krytykę władzy, bo stracą źródła finansowania. Przykładem jest jeden ze znanych tygodników, który z pozycji opozycyjnych przeszedł na prorządowe, dostając w zamian dużą liczbę reklam. Trzecim rodzajem jest cenzura towarzyska. Świat mediów nie jest duży. Możliwość blokady publikacji materiałów „po linii towarzyskiej” jest często bardziej skuteczna niż argument ekonomiczny.
Wielbiciele poprawności politycznej Tego typu praktyki w Polsce są powszechne. Najgorszą formą cenzury wśród dziennikarzy jest oczywiście autocenzura, czyli świadome pomijanie pewnych tematów w obawie przed konsekwencjami (towarzyskimi, finansowymi itp.). Charakterystyczne jest, że polskie media, nawet te uchodzące za brukowe, pomijają kwestie obyczajowe w polskiej polityce. Przykładowo: co najmniej kilkudziesięciu ważnych polityków jest homoseksualistami, co stara się skrzętnie ukrywać. Co jakiś czas „na rynek”, czyli do mediów trafiają materiały, które ową hipokryzję mogłyby obnażyć. Nie są jednak publikowane. Podobnie obecnie zamiatane są po dywan afery. Przez kilka miesięcy nie mogły w mediach ukazać się zdjęcia z libacji wiceministra skarbu Jana Burego z PSL, nadzorującego potężne spółki energetyczne. Tuż przed samą publikacją materiału zawsze okazywało się, że redakcja dysponuje ciekawszymi tekstami. Materiał trafił do opinii publicznej dzięki posłowi PiS Markowi Suskiemu, który pokazał go z trybuny sejmowej. Polemizowanie i wykazywanie, że Figurski i Wojewódzki nie mają racji i są chamami, nie tyle nie ma sensu, co jest niebezpieczne. „Nigdy nie walcz z głupcem, bo sprowadzi cię do swojego poziomu i pokona doświadczeniem” – głosi ludowa mądrość. Prawicowi publicyści piętnujący poziom żartów tych wesołków nie zauważają, że działają na rzecz zawężenia debaty publicznej. Dzisiaj poniżej poziomu są żarty Figurskiego i Wojewódzkiego. Ale w ten sam sposób może zostać potraktowany każdy publicysta. Prawica nie jest od pilnowania poprawności politycznej, tylko od walki z nią! Jan Pinski
Właśnie zmieniłem polską konstytucję Konstytucja…, to taki pobożny zbiór dziwactw, który łamie każdy rząd, napisałem nową, przy kolacji, bez preambuły i to w dziesięć minut! Domagam się zmiany konstytucji:
1) Każdy płaci podatek w skali roku nie większy niż 30% od uzyskanych przychodów
2) Wszystkie zapłacone podatki sumują się, bez względu na formę opodatkowania
3) Podatek nie może być odprowadzany od dochodów stanowiących minimum socjalne
4) Minimum socjalne musi być wyliczone i ustalone na poziomie zapewniającym zdrową i bezpieczną egzystencję każdego obywatela
5) Raz zapłacony podatek od określonego dochodu lub nabycia praw nie może być pobierany po raz kolejny
6) Państwo broni życia obywateli od momentu poczęcia aż do naturalnej śmierci
7) Obywatele mają niezbywalne prawo do referendum, które w sprawach istotnych dla szerokich grup społecznych powinno być bezwarunkowo organizowane przez administrację państwową, Państwową Komisję Wyborczą, bez zgody czynników politycznych jeśli zainteresowana grupa uzyska 1 mln głosów poparcia - podpisów pod petycją o uruchomienie procedury referendalnej w danej sprawie
8) Prawo własności oznacza prawo do dziedziczenia bez ograniczeń wartości(bez obowiązku podatkowego) pod warunkiem, że dotyczy członków rodziny do 5 pokolenia
9) Majątek państwa, zasoby naturalne, stanowią źródło finansowania rent i emerytur dla obywateli, którzy urodzili się w Polsce, przepracowali min. 25 lat i osiągnęli wiek emerytalny tj. 60 lat, na poziomie uposażenia minimum socjalnego, tak jak w punkcie 3
10) Większe emerytury i renty może każdy obywatel uzyskać poprzez indywidualne oszczędzanie na kontach do tego przeznaczonych
11) Własnością państwa polskiego są wszelkie zasoby naturalne, kopaliny, przemysł energetyczny przemysł przesyłowy, przemysł ciężki, przemysł zbrojeniowy tj. państwo polskie posiada w nich udział min. 51%
12) W samorządach, administracji publicznej, na stanowiskach w instytucjach zarządzanych przez państwo i w firmach własności państwowej mogą piastować urzędy osoby mogące wykazać się narodowością polską, procedura dowodowa obejmuje wszelkie możliwe do wykazania okresy z przeszłości
13) Służby mundurowe, niezależnie od ich przeznaczenia są zobowiązane do podejmowania działań w obronie interesu państwowego i do demaskowania, oskarżania i do doprowadzenia do obowiązkowego ukarania osób działających na jego szkodę
14) W Polsce wszyscy obywatele są równi wobec praw i obowiązków i nikt nie może podlegać specjalnej ochronie
15) Konstytucja Polski nie uznaje zwierzchności żadnej innej formuły prawnej nad sobą i wszelkie decyzje związane z przynależnością Polski do organizacji międzynarodowych mogą być tylko wtedy wiążące jeśli są zgodne z nią
16) Hymnem państwa polskiego (cyt. obecny Prezydent) ustanawia się pieśń patriotyczną ,,Żeby Polska była Polską''
17) Wznowić produkcję Syreny 105
18) Wskrzesić Gierka
19) Wysłać na Marsa polską załogę – delegację PO z premierem na czele, celem nawiązania kontaktów z Rudą Żelaza (kobitka taka, tyle, że w stanie…sypkim), może jest żywa.
20) Przywrócić karę śmierci. Mariusz R.Fryckowski
Sądy przejmują władzę Sąd drugiej instancji skazał Antoniego Macierewicza w procesie, który wytoczył mu był szef WSI, Marek Dukaczewski. Były likwidator tych służb nie tylko ma zapłacić grzywnę i przeprosić ich komendanta, ale nie ma prawa informować o jego współodpowiedzialności za nieprawidłowości, jakie miały miejsce w WSI. To kolejny wyrok, który wskazuje na głęboką chorobę polskiego wymiaru sprawiedliwości. Sędziowie uzurpują sobie prawo do decydowania o coraz większej liczbie spraw, np. odebrania dziecka rodzinie z powodu arbitralnej opinii urzędnika; jednak szczególnie szeroko uzurpacje sędziowskie objawiają się w stosunku do wolności słowa. Sądy w III RP uznają, że to one są władne decydować jak i co mówić oraz pisać wolno, innymi słowy negują elementarną, zawartą w konstytucji wolność, bez której zamiera debata publiczna, a demokracja staje się pustą formą. Istnieje ileś wypowiedzi, w sprawie których sądy interweniować powinny. Chodzi o pomówienie czy oszczerstwo. Kłamliwe zarzuty powinny znajdować finał na sali sądowej. Sprawa jednak musi dotyczyć faktów, nie opinii. Naturalnie, jak zwykle w tego typu sprawach, istnieje sfera dwuznaczności pozostawiająca przestrzeń do sędziowskiej interpretacji, ale ta zawsze powinna akcentować głównie wolność opinii. Ma ona swoją ciemną stronę, wiele niesprawiedliwych i krzywdzących konkretne osoby wypowiedzi funkcjonuje w sferze publicznej, ale próba sądowego naprawienia nieuniknionych kosztów wolności okazuje się przeciwskuteczna. Widzimy to w III RP, której sędziowie skazują krytyków status quo jednocześnie dopuszczając obelgi pod ich adresem. Tak więc nie wolno interpretować słów Adama Michnika, ale Lech Wałęsa ma prawo obrażać swoich przeciwników. Sędziowie są tylko ludźmi i jako korporacja należą do establishmentu. Dlatego Monteskiusz, autor teorii trójpodziału władzy, protestował przeciwko przyznaniu „strasznej władzy sądzenia” zawodowym sędziom. Skoro zaś na zawodowych sędziów jesteśmy skazani, musimy starać się ograniczać ich apetyty. W wypadku skazania Macierewicza sąd zajmował się nieomal wszystkim: sposobem działania komisji likwidacyjnej, stosunkiem pozwanego do powoda, nie zajął się jednak stanem WSI pod rządami Dukaczewskiego. Sąd wypowiadał się na temat „prawa” oficerów szkolnych przez sowieckie GRU do tworzenia służb specjalnych niepodległej Polski, natomiast nie przyglądał się ich skuteczności. Warto, aby sąd opinii publicznej zaczął bliżej przyglądać się sędziom III RP.
Bronisław Wildstein
Umierał latami w kręgach piekieł Zygmunt Olechnowicz, ps. Zygma, Grom, to jeden z tysięcy kresowych żołnierzy AK, którzy po zajęciu ich rodzinnych ziem przez Armię Czerwoną w 1944 r. pozostali za jałtańskim kordonem, by na tych straconych posterunkach kontynuować opór przeciwko sowieckiemu zniewoleniu. Wielu z nich poległo w walkach toczonych aż do lat 50., tysiące trafiły do sowieckich łagrów, jednak losy „Zygmy", partyzanta ze zgrupowania ppor. Czesława Zajączkowskiego „Ragnera", a po jego śmierci adiutanta ppor. Anatola Radziwonika „Olecha", porażają tragizmem, a okrucieństwa, których doświadczył przez całe życie w „ustroju szczęśliwości społecznej", zmuszają, by w milczeniu i pokorze zadumać się nad ogromem ofiary, którą złożyli kresowi rycerze w obronie sprawy dla nich najświętszej – Ojczyzny.
W służbie Ojczyźnie Zygmunt Olechnowicz przyszedł na świat w 1926 r. w Lidzie na Nowogródczyźnie, w rodzinie niezamożnej drobnej, jednak niezwykle patriotycznej szlachty kresowej. Po wybuchu wojny, gdy 17 września 1939 r. Sowieci przekroczyli wschodnią granicę Polski, Kresy Wschodnie wraz z Lidą włączyli do ZSRS, rozpoczynając tym samym ich pierwszą okupację. Od samego jej początku powstawała w Lidzie polska konspiracja. Od listopada 1939 r. działała tam grupa wywiadowcza kierowana przez Zygmunta Waszniewskiego podporządkowana wileńskiej organizacji konspiracyjnej o nazwie Komisariat Rządu (KR), a następnie SZP-ZWZ. W jej szeregach znalazła się rodzina Olechnowiczów. Wiosną 1940 r. lidzki KR został rozpracowany przez NKWD, który aresztował 35 osób z siatki, w tym Stanisława i Pelagię Olechnowiczów – rodziców Zygmunta. Oboje zostali osądzeni, skazani i wywiezieni w głąb Rosji. Ich dzieciom szczęśliwie udało się uniknąć deportacji i dotrwać do wojny niemiecko-sowieckiej. Po niemieckim ataku 22 czerwca 1941 r. na ZSRS, wraz z Niemcami nastała pozorna ulga od sowieckich wywózek i aresztowań, która jednak bardzo szybko minęła. Wraz z rozpoczętym przez nowego okupanta terrorem na nowo zaczęła się organizować konspiracja w ramach Armii Krajowej, której nowogródzkie struktury były najsilniejsze właśnie w Lidzkiem. Od wiosny 1943 r. działało tam już kilka polskich oddziałów partyzanckich, które walczyły przeciw władzom okupacyjnym, broniły miejscowej ludności przed bandami rabunkowymi i partyzantami sowieckimi. Zygmunt, przebywający w Lidzie, został w połowie 1943 r. przypadkowo aresztowany przez gestapo i po kilkunastu tygodniach zakwalifikowany do wywózki. Udało się mu uciec z jadącego na zachód więziennego transportu, jednak w Lidzie nie mógł już się pojawić, musiał wstąpić do oddziału partyzanckiego. Na początku 1944 r. pod pseudonimem Zygma rozpoczął służbę w IV Batalionie AK ppor. Czesława Zajączkowskiego „Ragnera", którego żołnierze walczyli w szczególnie trudnym terenie. Mieli przeciwko sobie nie tylko Niemców, ale przede wszystkim partyzantkę sowiecką, która z wyjątkową zaciekłością zwalczała żywioł polski i Armię Krajową. Gdy wiosną 1944 r. Armia Czerwona zbliżała się do granic RP, Armia Krajowa przystąpiła do realizacji akcji „Burza". Tydzień po wyzwoleniu Wilna NKWD aresztowało większość oficerów sztabów obu okręgów AK. Rozpoczęła się trzecia okupacja. Oficerowie, którzy uniknęli aresztowań, zdecydowali, że wrócą na tereny swoich wcześniejszych działań. Pluton, w którym służył „Zygma", przebił się na południe i dotarł do dawnych kwater, jednak samemu Olechnowiczowi to się nie udało; odłączywszy się od grupy, wpadł w ręce Sowietów. Początkowo wraz z setkami innych akowców przetrzymywany był w obozie koło Wilna. Stamtąd został wysłany do Kaługi, jednak i z tego transportu udało się mu uciec. Po kilkumiesięcznym przedzieraniu się przez ZSRS dotarł na Nowogródczyznę.
W rękach oprawców W tym czasie na Kresach szalał czerwony terror, a im bardziej się nasilał, tym mocniej wzmagał się opór. Rozbite formacje i poległych oficerów zastępowano nowymi, jednak akowskie szeregi powoli topniały. 3 grudnia 1944 r. poległ ppor. „Ragner", a niedługo później, 21 stycznia 1945 r., jego los podzielił komendant Zgrupowania „Północ", por. Jan Borysewicz „Krysia". Dowodzenie siatką konspiracyjną i pozostałymi grupami operującymi w lasach powiatów Lida i Szczuczyn objął ppor. Anatol Radziwonik ps. Olech. Zygmunt Olechnowicz „Zygma" został jego adiutantem. Partyzancki los połączył ich na lata, a rozdzieliła dopiero śmierć komendanta w lasach koło wioski Raczkowszczyzna 12 maja 1949 r., kiedy jego oddział, otoczony przez pułk Wojsk Wewnętrznych NKWD, próbował przebić się przez cztery pierścienie sowieckiej obławy. Przedzierając się przez ostatni „Zygma" został ciężko ranny i pojmany przez bolszewików. Początkowo Zygmunt Olechnowicz trafił do więziennego szpitala, z którego szybko przeniesiono go do więzienia w Grodnie, tam po ciężkim śledztwie został skazany na 25 lat łagru i 5 lat pozbawienia praw publicznych. Wywieziono go do obozu w Dżezkazganie (Kazachstan). Po latach, w łagrze „Zygma" opowiedział jednemu ze współwięźniów o torturach, którym został poddany w Grodnie. Wśród wymyślnych metod zadawania bólu, jedna powtarzała się nieustannie – okładanie kijami po głowie. Razem z wieloma innymi akowcami, a także z litewskimi Leśnymi Braćmi, Ukraińcami, jeńcami niemieckimi, Łotyszami i dziesiątkami innych narodowości, przebywał w kazachstańskich łagrach do 1957 r., kiedy to dużą grupę żołnierzy AK odesłano do obozu zbiorczego pod Moskwę, by następnie przekazać wszystkich władzom PRL-u. To w Polsce wraz z innymi Olechnowicz miał dalej odsiadywać swój wyrok.
Umieranie za życia „Zygma" dojechał pod Moskwę, ale tam – nie wiadomo dlaczego – oddzielono go od reszty i z powrotem przetransportowano do łagru. Według jednej z wersji Zygmunt znalazł się w grupie ok. 30 specjalnie wyselekcjonowanych przez KGB tzw. najgroźniejszych przestępców, których Sowieci nie zamierzali oddać nawet towarzyszom z Polski. Wyrok odsiedział w całości w obozach Kazachstanu. Nawiązał wtedy krótkotrwały kontakt z rodziną w Białymstoku. Po zwolnieniu w 1974 r. Zygmunt przyjechał do domu, do Lidy. Wyrok miał już za sobą, lecz komuniści nie zamierzali kiedykolwiek darować mu jego przeszłości. Nie było dla niego pracy, nie miał gdzie mieszkać, nie mógł dostać meldunku. Odwiedzał nielicznych żyjących jeszcze znajomych, podobno spotkał się też z byłą dziewczyną z Kolesiszczy, ale najczęściej spał w okolicach dworca w Lidzie. Za włóczęgostwo w Sowietach karano, więc na reakcję władz nie trzeba było długo czekać. Zygmunt został aresztowany przez milicję, a następnie przekazany funkcjonariuszom KGB, którzy zamknęli go w szpitalu psychiatrycznym na przedmieściach miasta. Wkroczył w ostatni ze swoich „kręgów piekieł". W tym zamkniętym zakładzie, z orzeczeniem „przewlekłej choroby umysłowej", przebywał od maja 1974 r. do 24 sierpnia 1976 r., kiedy to odesłano go z powrotem do Kazachstanu i osadzono w kolejnym zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Ostatni adres „umierania za życia" Zygmunta Olechnowicza to ul. Wostocznaja 6, Karaganda, Kazachstan. Tam, w upodleniu i zapomnieniu, marniał do początku lat 90., kiedy to w końcu odnalazł spokój, którego nie zaznał za życia... i odszedł na swoją wieczną wartę. Grzegorz Makus
Bartoszewski przeciw bohaterom Chcę jeszcze raz wrócić do bulwersującej sprawy, jaką jest dla wielu środowisk patriotycznych w Polsce informacja o tym, że Kapituła Orderu Orła Białego postanowiła nie rekomendować Prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu wniosku Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie o uhonorowanie najwyższym odznaczeniem Rzeczypospolitej śp. pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Obrady Kapituły sa tajne, nie wiadomo więc, czy ta decyzja zapadła jednogłośnie, a jeśli nie, to kto był za wnioskiem POKiN, a kto przeciw. Przypomnę, że w skład wysokiego gremium wchodzą - oprócz Prezydenta RP jako Wielkiego Mistrza - cztery osoby: Władysław Bartoszewski, Aleksander Hall, Krzysztof Penderecki i profesor Henryk Samsonowicz. Chętnie poznałbym opinię każdego z nich na temat płk. Kuklińskiego i niniejszym zachęcam członków Kapituły do publicznego zabrania głosu w tej sprawie. Szczególnie interesuje mnie zdanie ministra w Kancelarii Premiera Donalda Tuska - Władysława Bartoszewskiego, który jest nestorem szacownego grona doradczego Prezydenta Komorowskiego i pełni w nim funkcję Kanclerza. W tym kontekście pragnę przypomnieć pewne wydarzenie z 2006 roku, kiedy ówczesny Prezydent RP śp. profesor Lech Kaczyński postanowił zaliczyć w poczet kawalerów OOB dwóch wielkich bohaterów Armii Krajowej, zamordowanych przez sowiecki reżim powojennej Polski: generała Emila Fieldorfa-Nila i rotmistrza Witolda Pileckiego. Oto co pisała wtedy "Rzeczpospolita":
„Generał Fieldorf, jako jedyny dowódca Armii Krajowej, jeszcze nigdy nie został odznaczony, a rotmistrz Pilecki otrzymał tylko Krzyż Komandorski - tłumaczy podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Lena Dąbkowska-Cichocka. - Prezydent żywi dla obu bohaterów ogromny szacunek i rozważał udekorowanie ich Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski, ale w ostatniej chwili uznał, że to za mało. Zgodnie z procedurą wniosek prezydenta powinna zaopiniować kapituła Orderu Orła Białego, w której skład wchodzą prof. Władysław Bartoszewski, prof. Bronisław Geremek, były premier Tadeusz Mazowiecki oraz prof. Krzysztof Skubiszewski. Tym razem jednak kapituły nie zapytano o zdanie. - Prezydent może przyznać order bez tych opinii - wyjaśnia Dąbkowska-Cichocka. - Poza tym nie było czasu. Udało mi się porozmawiać tylko z sekretarzem kapituły prof. Bartoszewskim, który nie odmawiał zasług obu bohaterom, ale był sceptyczny co do przyznania orderu. Dlaczego? Minister Dąbkowska-Cichocka powiedziała nam, że prof. Bartoszewski obawia się, iż precedensowa decyzja o pośmiertnym odznaczeniu obu bohaterów otworzy możliwość wywierania nacisków w sprawie kolejnych kandydatur.”
Pamiętam ówczesne oburzenie kombatantów i działaczy niepodległościowych, którzy nie mogli zrozumieć, że doskonale znający przecież z autopsji najnowszą historię Polski były więzień niemieckiego obozu Auschwitz-Birkenau, a następnie boleśnie prześladowany za czasów PRL opozycjonista miał wątpliwości co do odznaczenia OOB ochotnika do tego obozu i dowódcy organizacji „NIE”. Nie wiem, jakie stanowisko zajął Władysław Bartoszewski w dyskusji nad zasługami płk. Kuklińskiego, ale jego zachowanie sprzed 6 lat dobitnie świadczy o tym, że skoro już wtedy nie podobało mu się pośmiertne odznaczanie bohaterów polskiej niepodległości, to być może i teraz jest przeciwny spłacaniu przez III Rzeczpospolitą honorowego rachunku za epokę PRL. Na koniec przypomnę, że Prezydenta RP nie wiąże opinia Kapituły, może on więc przyznawać Order Orła Białego bez jej rekomendacji. Dlatego nadal aktualny jest apel POKiN do Bronisława Komorowskiego, aby uhonorował w ten sposób w Święto Żołnierza 15 Sierpnia śp. pułkownika Ryszarda Kuklińskiego - jednego z największych bohaterów w polskiej historii drugiej połowy XX wieku.
Jerzy Bukowski
Seawolf: "Gen. Ścibor-Rylski, Numer 135" A cóż to znowu za numer? Ano, już odpowiadam, to numer, jaki pan generał Aleksander Ścibor-Rylski miał na liście Komitetu Poparcia Bronisława Komorowskiego. Wcześniej jest Szymborska, potem Wałęsa, Wajda. No, to tak gwoli wyjaśnienia. Bo, niestety, jak ktoś nie poszpera, to się nie dowie.
Nigdzie nie przeczytałem, że ”Ścibor-Rylski, członek Komitetu Wyborczego Bronisława Komorowskiego skrytykował wybuczenie Donalda Tuska”. Nie zauważyłem, nawiasem mówiąc, by wspomniał o wygwizdaniu filmu o Powstaniu przed koncertem Madonny, to - jak się wydaje - było w porządku. Protest budzi jedynie wygwizdywanie prawackie. Zawsze jest tylko Powstaniec, Weteran. Apolityczny, w domyśle. No, ale może nieuważnie czytałem, a może Pan Generał, numer 135, sam o tym wspomni, oburzony pomijaniem takich ważnych informacji, bo chyba się nie wstydzi, taka zuchwała myśl nawet przez sekundę nie postała mi w głowie. Już raczej skromność. Tak, na pewno skromność.
A, już na przykład o dziennikarzach z SDP, którzy nominowali Łazarkiewicza do tytułu Hieny Roku, każdy już wie, że to konserwatywni dziennikarze. Nie dziennikarze- Konserwatywni dziennikarze. I lizusy. Nie wiadomo, czemu się czepiają człowieka i to takiego z górnej półki, razem z Blumsztajnem, co to „p.. doli, nie rodzi”, mają to zarejestrowane urzędowo. Bratkowskiego, tego, co to ponoć pluje na rozłożone prawicowe gazety w kioskach, postrach osiedla, zapytali na Czerskiej, też nie rozumie. Jeszcze kilka razy się powtórzy i każdemu się w mózgu zrobi kalka, nawet bez przypominania każdy sobie dośpiewa, tak, jak podświadomie wiemy, słuchając mp3, co za chwile będzie grane, bo mamy taką ukrytą pamięć, stary numer znany każdemu gościowi, który pracuje w reklamie. Wielokrotne powtarzanie to podstawa wszystkich szkoleń, zapamiętywania, reklamy, podobnie, jak wytwarzanie automatycznych skojarzeń. Podobnie nie ma w Polsce lewicowych dziennikarzy, są dziennikarze i prawicowi dziennikarze. Normalni dziennikarze i propisowscy dziennikarze. Takie stygmatyzowanie ma swój cel, jak oni tacy konserwatywni i prawicowi, albo propisowscy, to pewnie nieobiektywni, w odróżnieniu od dziennikarzy niezależnych i obiektywnych, jak Żakowski, porucznik Olejnik, Lis, „Żółty ząbek” Miecugow, Kuczyński, Wołek zwany Panem Wiadro, za względu na ładunek intelektualny i przewidywalność swych wypowiedzi, a właściwie, jednej wypowiedzi, bo to jest zawsze jedna i ta sama wypowiedź. Ciekawi to dopowiedzenie – lizusy. To się przewija w wielu miejscach w wypowiedziach prorządowych klakierów. W ten sposób mówią, o tych niedobitkach dziennikarskich wywalonych już z ostatnich placówek, niczym ten chłop Słowik, albo Drzymała. Oni, według rządowych smsów, wszyscy uważają, że Stankiewicz, Rewiński, Pietrzak, Pospieszalski, Darski, piszą z jednej podstawowej przyczyny, z chciwości. Jak wiadomo, sprzeciwianie się władzy jest na topie listy najintratniejszych zawodów IIIRP. Na samym topie jest posiadanie w dowodzie nazwiska Tusk a potem już , ex-aequo z Kalembą, właśnie opozycyjna pisanina i śpiewanie po parafiach. Mówię o smsach, bo inaczej tak jednobrzmiącej bzdury nie potrafię sobie wytłumaczyć, brzytwa Ockhama, nie mnożyć bytów poza potrzebę, dlatego odrzucam wersję z Aniołem Stróżem pojawiającym we śnie, podpowiedzi rzucanej laserem na nocnym niebie, przesłaniu wystukiwanym Morsem po rurach. Projekcja? Zawsze mi się wydawało, że podlizywać się można władzy, szefom, komuś, kto może nam coś dać. Lizusostwo, to od tysiącleci domena prorządowa, procesarska, pro królewska, pro prezydencka, pro kierownicza, pro dyrektorska, pro naczelno redaktorska, pro pani profesorska wreszcie. Ale pro opozycyjna, czegoś takiego jeszcze nie grali, poza właśnie spaczonymi umysłami prorządowych debili. Przenieść by ich w czasy wojny! Był kiedyś taki film, „Kalosze szczęścia”, kalosze spełniały życzenia właściciela. No i ktoś podrzucił je aktorowi grającemu Kościuszkę u schyłku życia. Ten mówi na scenie „ech, przenieść by się choć raz na te ukochane pola racławickie” i tu trzask, prask, rozgląda się, co to, kuźwa, stoi po kostki w błocie, leje, zimno - właśnie na polach racławickich. No, znam też wersje z ptakiem-gigantem – jak pewien gość wyjaśniał, dlaczego człapie za nim ptak Dodo, nieprecyzyjnie sformułował życzenie dla złotej rybki. No, ale dryfuje mnie, wracam do meritum. No, więc, przeniesiono tych prorządowych debili w czasy wojny, patrzą, wagon deportowanych Żydów, ktoś przemyka sie miedzy wartownikami i podaje im wodę, a oni naskakują na tych z wodą , krzycząc: „a fuj, wstrętne lizusy, herr wachmaister, proszę nie spać!”. Albo, jako SA Man rozbijający żydowskie witryny odpowiadający komuś kto zwrócił mu uwagę, że być może nieco przesadza, „won, lizusie”.Seawolf
Wyszkowski o generale Ścibor-Rylskim Ścibor nie wstąpił do PZPR, ale najął się do służby komunistom, jako tzw. pożyteczny idiota. Sowietyzm potrzebował „konstruktywnych” bezpartyjnych i Ścibor tę rolę wypełniał skrzętniej od innych. Dlatego został wciągnięty do Obywatelskiego Komitetu Obchodów 40 Rocznicy Powstania Warszawskiego, który był dziełem takich zdrajców i zbrodniarzy jak Jaruzelski i Kiszczak. Czy można dziwić się buczeniu wobec łajdaka, mówiącego o znieważaniu krzyża na Krakowskim Przedmieściu, jako o „wesołym happeningu”, i wobec jego partyjnej towarzyszki wysyłającej funkcjonariuszy straży miejskiej, żeby, tak jak niegdyś ZOMO, usuwali kwiaty i znicze czczące pamięć tego, który przywrócił Powstaniu jego chwałę?
Cóż w tej sytuacji zrobiła rządowa propaganda? Tym razem w roli herolda urzędowego potępienia obsadzono dawnego bohatera, ale później beznadziejnego oportunistę od lat wysługującego się Jaruzelskiemu i jemu podobnym. Zbigniew Ścibor-Rylski przeżył szlachetniejszych od siebie i został nominowany symbolem Powstania Warszawskiego mocą przykomunistycznego Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Żałosny były bohater, który poniżył się do wyprzedaży zasług swej młodości spadkobiercom katów własnych kolegów a zorganizowany został, jako akt propagandy stanu wojennego mającej dowodzić, że powstańcy akceptują i popierają reżim zbudowany przez NKWD na trupach Katynia i Powstania. Wtedy, gdy jego niezłomni towarzysze broni odmawiali wsparcia władzy chcącej odnowić stalinizm, Ścibor dawał propagandzie komunistycznej swe własne miedziane czoło. Tegorocznego 1 sierpnia w obchodach brał udział mój syn. Nie krzyczał i nie buczał, ale może by to zrobił, gdybym mu wcześniej powiedział, że byłem w Warszawie 31 lipca 1984 r. i stałem przy ulicy Miodowej obok grupy Niezłomnych Powstańców, którzy odmówili udziału w uroczystości położenia kamienia węgielnego pod pomnik „Bohaterów Powstania Warszawskiego”. Niezłomni z daleka obserwowali tych upadłych, którzy stanęli wtedy przy Jaruzelskim. Tacy jak Ścibor zgodzili się nie tylko na zmianę projektu pomnika, z wybranego w konkursie i wyrażającego ideę Powstania, na socrealistyczną kalkę pomników partyzantów sowieckich, ale i na poniżenie pamięci ofiar przez zmianę nazwy z „Pomnika Powstania” ma „Pomnik Bohaterów”. Słyszałem wówczas gwizdy i okrzyki oburzenia, bo wtedy wszyscy wiedzieli, że cała akcja jest zakłamaną komunistyczną propagandą, a ci, którzy w niej uczestniczą są chronionymi przez ZOMO i SB kolaborantami komuny. Następnego dnia łapsy z SB do późnego wieczora patrolowały Powązki, by niezłomni powstańcy nie utworzyli „nielegalnego zgromadzenia”. Szybko gasili znicze i usuwali umieszczone na krzyżach karteczki oddające cześć Powstaniu. Czy można powstrzymać się od poczucia, że dzisiaj to samo robią strażnicy Hanny Gronkiewicz-Waltz i cyngle z "GW"-TVN? Tak, jest zmiana na lepsze, bo ja wówczas bałem się, że wśród ciemnych grobów mogę zostać napadnięty przez esbeków, a teraz mój syn takiej obawy nie miał. Ale choć policje jawne, tajne i dwupłciowe obecnych władz już nie atakują wieczorem na Powązkach, to potrafią zrobić to w centrum Warszawy w biały dzień. A potem ich sądy potrafią skazać szlachetnego człowieka za to, że „w dniu 10 maja 2011 r. ok. godz. 9:45 na ul. Krakowskie Przedmieście w Warszawie zaśmiecił miejsce publiczne – poprzez ustawienie podstawy w której umieszczono krzyż”. To tych strażników miejskich, tę podłą kobietę, która im wydaje podłe rozkazy i tego jej podłego szefa, który o Powstaniu podle mówił jako polskiej nienormalności, wybuczano, gdy stanęli na miejscu, którego nie są godni. Krzysztof Wyszkowski
Próby odbudowania WSI Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że byłe Wojskowe Służby Informacyjne nadal tworzą silne lobby. Lobby, które nie zrezygnowało ze swoich wpływów i do którego chętnie odwołuje się zarówno prezydent Bronisław Komorowski, jak i premier Donald Tusk. Z tego punktu widzenia wyrok w mojej sprawie jest etapem odzyskiwania przez tę strukturę dawnej pozycji - mówi Antoni Macierewicz w rozmowie z Dawidem Wildsteinem. Jak należy interpretować skazanie Pana za obrazę gen. Marka Dukaczewskiego? Wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie jest niezwykły. Jest to próba rehabilitacji Wojskowych Służb Informacyjnych w ich najgorszym wydaniu, związanym z ZSRS, GRU i KGB. Oprócz przeprosin gen. Dukaczewskiego i kary finansowej sąd nakazał mi „zaprzestanie dalszego naruszania dóbr osobistych powoda oraz przypisywania mu współodpowiedzialności za nieprawidłowości WSI o przestępczym charakterze”. Wyrok ten traktuję nie tylko, jako formę zemsty za rozwiązanie WSI, ale także jako formę cenzury moich działań politycznych i wypowiedzi. Widać wyraźnie, że wyrok ten wpisuje się w atmosferę posmoleńskiej fali mającej uczynić z Polski znów państwo niesuwerenne i wydane na łup zewnętrznych podmiotów politycznych. Smoleńsk dramatycznie zmienił naszą sytuację geopolityczną, ale także wewnętrzną.
Prof. Sławomir Cenckiewicz kilkakrotnie stwierdził, że po likwidacji WSI środowisko to przestało się realnie liczyć, że zostały im tylko procesy bądź obrażanie innych, ale definitywnie utraciło swoją dotychczasową pozycję. Ta konstatacja okazuje się zbyt optymistyczna? Diagnoza taka mogła być trafna przed 10 kwietnia 2010 r., ale dzisiaj już nie. Oczywiście, można powiedzieć, że środowisko to zostało pozbawione poprzez likwidację WSI najgroźniejszych narzędzi działania. Bezpieczeństwo Polski było najbardziej zagrożone wówczas, gdy środowisko WSI poprzez służby kontrolowało instytucje państwowe. Wspierało mafie i siało postrach wśród współobywateli, używając swoich instytucjonalnych możliwości. WSI było rzeczywistym państwem w państwie, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że nadal tworzy silne lobby. Lobby, które nie zrezygnowało ze swoich wpływów i do którego chętnie odwołuje się zarówno prezydent Bronisław Komorowski, jak i premier Donald Tusk. A po tragedii smoleńskiej ze względu na rolę ludzi ze środowiska z WSI w tych wydarzeniach (włącznie z udziałem w tuszowaniu odpowiedzialności Tuska i Komorowskiego) zależność między rządzącymi a tym lobby bardzo się pogłębiła. Z tego punktu widzenia wyrok w mojej sprawie – jest etapem odzyskiwania przez tę strukturę dawnej pozycji. Co więcej – rządząca obecnie formacja nieustannie podejmuje próby rehabilitacji i przywrócenia wpływów tego lobby. Przypomnę tylko, że pana Dukaczewskiego usiłowano wprowadzić, jako eksperta i doradcę do sejmowej komisji ds. służb specjalnych, a minister Sikorski chciał wykorzystać „doświadczenie” Dukaczewskiego w polskiej służbie dyplomatycznej. Działania te okazały się na szczęście nieskuteczne, ale próby odbudowy pozycji lobby WSI są wciąż podejmowane. Oczywiście jednak zgadzam się z zasadniczą tezą Cenckiewicza: lobby WSI to dzisiaj jest już tylko upiór pętający się po korytarzach możnych gotowych wynająć najemników do brudnej roboty. WSI jako takie nie ma szans na powrót.
Mówi się często, że Nowy Ekran, wraz z prezentowanymi na jego internetowych łamach spiskowymi i skrajnie absurdalnymi wyjaśnieniami katastrofy smoleńskiej, wygłaszanymi np. przez Leszka Szymowskiego, jest zinfiltrowany przez dawne WSI. Ile w tym prawdy?Ta teza, jeśli się nie mylę, została sformułowana przez pana Józefa Darskiego. O wpływach środowiska byłego WSI na Nowy Ekran pisał też Piotr Bączek. Często odwołuje się do tej tezy ważny polski analityk życia politycznego, piszący pod pseudonimem Aleksander Ścios. Na pewno w głównym nurcie publicystyki Nowego Ekranu można znaleźć wypowiedzi, które dla mnie – jako osoby zajmującej się sprawą wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej – są niepokojące. Więcej – których cel odczytuję jako dążenie do zepchnięcia poszukiwań i badań związanych z tragedią smoleńską w ślepy zaułek. Mam na myśli np. bogatą publicystykę autora piszącego pod pseudonimem Free Your Mind czy innych jego admiratorów. Oczywiście, przy tak nieprawdopodobnej liczbie kłamstw i presji całego establishmentu, by ukryć przestępcze źródła tragedii smoleńskiej nie można się dziwić, że ludzie zaczynają wierzyć nawet w najbardziej absurdalne interpretacje katastrofy. Rozumiem związane z tym emocje, potrzebę poznania prawdy, ale chciałbym zwrócić uwagę na groźny fakt, że na tym stanie emocjonalnym żerują ludzie świadomie dążący do wprowadzenia Polaków w błąd. W ciągu ostatnich dwóch lat wielokrotnie przekonywałem się, że dysponujemy wieloma racjonalnymi dowodami i naukowymi hipotezami, które pozwalają nam obalić dotychczasowe kłamliwe ustalenia i w końcu doprowadzą do wyjaśnienia tragedii z 10 kwietnia 2010 r. Tymczasem tezy zwolenników FYM-a odciągają nas od racjonalnego badania i wskazywania winnych i kierują w stronę rozważań metafizycznych. Wytwarzanie takiego klimatu jest najlepszą drogą do utrwalenia w przekonaniu społeczeństwa polskiego i społeczności światowej wersji Tatiany Anodiny i Jerzego Millera.
Jest to rodzaj agentury wpływu? Biorę tę możliwość bardzo poważnie pod uwagę. Jest to typowa strategia rosyjskich służb specjalnych. Przypomnę – Rosja nie jest już potęgą militarną i gospodarczą, a nawet polityczną. Ale nadal jest największą na świecie potęgą kłamstwa.
Były szef komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych Antoni Macierewicz ma przeprosić ich byłego szefa gen. Marka Dukaczewskiego za obwinianie go o nieprawidłowości w tych służbach – orzekł w ostatni wtorek, 31 lipca, prawomocnie Sąd Apelacyjny w Warszawie. Dawid Wildstein
Rybiński: Ekonomia teraz i dziś W XXI wieku musimy radykalnie zmienić program nauczania ekonomii i finansów, bo ten który funkcjonuje obecnie na wyższych uczelniach jest nieaktualny. Poniżej kilka przykładów.
1. Po co kupować obligacje krajów południa Europy?
- Kiedyś: Bo to są bardzo bezpieczne papiery dłużne denominowane w euro, globalnej i wiarygodnej walucie, a ponadto dają nieco większy zysk niż Bundy (obligacje Niemiec).
- Teraz: Żeby potem odsprzedać te śmieci drożej tym frajerom podatnikom, którzy je kupują za pośrednictwem funduszy antykryzysowych i EBC.
2. Jaki jest cel prowadzenia polityki pieniężnej?
- Kiedyś: Utrzymywanie niskiej i stabilnej inflacji oraz stabilność systemu finansowego.
- Teraz: Umożliwienie bankom Megashite, Scheissebank i Merdebank wycofanie aktywów z krajów o których wiadomo że i tak wkrótce zbankrutują i przerzucenie kosztów kryzysu z bankierów na podatników.
3. Jakie kwalifikacje są potrzebne na objęcie najwyższych funkcji finansowych w strefie euro?
- Kiedyś: Doktorat z ekonomii lub finansów lub MBA, koneksje polityczne
-Teraz: Praktyka w banku Megashite
4. Na czym polegają reformy strukturalne?
- Kiedyś: to takie zmiany prawne, które zwiększają potencjalny wzrost gospodarczy danego kraju
- Teraz: to taki scenariusz opery mydlanej, w której biedny ale dobrze wyposażony parobek Stavros musi znosić humory sadystycznej bauerki Helgi i zaspokajać jej najdziwniejsze żądze.
5. Co to jest polityka fiskalna?
- Kiedyś: to takie kształtowanie wydatków i dochodów państwa, że w czasach prosperity jest nadwyżka budżetowa, dzięki czemu w czasach recesji można zwiększyć wydatki żeby poprawić koniunkturę.
- Teraz: to polityka silnego wzrostu wydatków w czasie prosperity, co powoduje wzrost długu publicznego, i polityka morderczych oszczędności w czasach recesji, co powoduje jeszcze szybszy wzrost długu publicznego.
6. Na czym polega praca bankiera na zachodzie?
- Kiedyś: brał depozyty po 3%, udzielał kredytów po 5% i szedł grać w golfa o 3 po południu. To była tzw. bankowość 3-5-3.
- Teraz: Namówić klienta żeby kupił „gówniany” produkt, o którym wiadomo, że przyniesie straty, a potem w wewnętrznych mailach w banku naśmiewać się z tego klienta.
7. Co to jest stopa procentowa?
- Kiedyś: koszt pieniądza na rynku, tyle trzeba zapłacić za przywilej korzystania z tych pieniędzy przez dany okres czasu. Po angielsku nazywała się LIBOR.
- Teraz: wartość liczbowa ustalona przez Megashite, Scheissebank i Merdebank w celu maksymalizacji zysków tych banków i maksymalizacji strat ich klientów. Po angielsku nazywa się LI(E)BOR.
8. Ile zarabia bankier?
- Kiedyś: w USA przeciętna pensja bankiera była równa przeciętnej pensji w przemyśle przetwórczym.
- Teraz: zarabia najwięcej ze wszystkich, jego zarobek jest wprost proporcjonalny do liczby „gównianych” produktów sprzedanych klientowi. Zamiast bankier mówi się bankster.
9. Co to jest innowacyjność w biznesie?
- Kiedyś: stworzenie nowego lub ulepszonego produktu lub usługi, które można sprzedać i zarobić pieniądze.
- Teraz: umiejętność pozyskania środków z funduszy unijnych, po to żeby je wydać i żeby można było zatrudnić wielu urzędników, którzy po kontroli potwierdzą, że zostały wydane.
10. Co trzeba umieć żeby zarządzać w firmie ryzykiem finansowym?
- Kiedyś: aby poprawnie zarządzać ryzykiem finansowym w firmie trzeba mieć skończone kursy CFA, ACCA, doradcy inwestycyjnego, MBA z finansów lub doktorat z nauk ekonomicznych.
- Teraz: trzeba umieć zgadywać co jutro powie Super Mario, albo trzeba się zakolegować z Miki Mario.
Rybiński
Klienci banków działających w Polsce uratują zagraniczne banki-matki? Zaskakująca propozycja Komisji Europejskiej Komisja Spraw Unii Europejskiej w Senacie negatywnie zaopiniowała projekt dyrektywy Komisji Europejskiej i Rady UE. Propozycja dotyczy skonsolidowanego nadzoru nad bankami w całej UE. To pierwszy krok ku budowie unii bankowej. „Nasz Dziennik” opisujący debatę na ten temat wskazuje, że na to prawo czekają Hiszpanie i Włosi, którym dyrektywa jest potrzebna, by przerzucić koszty ratowania sektora bankowego na inne kraje, w tym państwa Europy Środkowej. Gazeta opisuje, że w istocie projekt dyrektywy oznacza „przesunięcie nadzoru nad bankami na szczebel europejski przy jednoczesnym pozostawieniu odpowiedzialności finansowej po stronie rządu krajowego”. Autorem wniosku o negatywną opinię dyrektywy był senator PiS Grzegorz Bierecki, szef Kasy Krajowej SKOK.
W Polsce 70 proc. sektora bankowego stanowią instytucje w rękach zagranicznych. Praktycznie utracimy kontrolę nad działaniami grup bankowych, a wraz z tym wpływ na 70 proc. pieniędzy należących do polskich obywateli i przedsiębiorstw – tłumaczy „ND” Bierecki. Wskazuje, że po wejściu w życie proponowanych zasad ryzyko zarażenia kryzysem „zamieni się w stuprocentową pewność”. Wszystko dlatego, że „kłopoty banku-matki będą automatycznie kłopotami banku-córki”. „Nasz Dziennik” opisuje zasady, na których opiera się dyrektywa:
Ustanawia fundusz restrukturyzacyjny instytucji finansowo-kredytowych, na który mają się składać same banki. Kłopot w tym, że fundusz ma być zbudowany w ciągu 10 lat, a restrukturyzacja długów europejskich banków konieczna jest natychmiast. Dyrektywa przewiduje zatem, że w razie potrzeby źródłem finansowania restrukturyzacji staną się krajowe fundusze gwarancyjne, co w przypadku Polski oznacza Bankowy Fundusz Gwarancyjny (BFG). Najważniejszą nowością w dyrektywie jest to, że o restrukturyzacji i likwidacji banku decydować będą organy nadzorcze kraju macierzystego dla danej grupy bankowej, a nie jak dotychczas organy krajowe państwa goszczącego bank-córkę. Takie zapisy oznaczają, że jeśli „zagraniczna grupa bankowa narobi długów np. we Włoszech, będzie mogła je zlikwidować kosztem swojego banku w Polsce i polskich depozytów”. Jak wskazuje gazeta, te propozycje są niepokojące dla polskiego sektora bankowego, ponieważ oddają decyzję w ręce unijnych instytucji. Jeśli polski nadzór nie zgodzi się na likwidację banku należącego do zagranicznej grupy, wiążącą decyzję w tej sprawie podejmie Europejski Urząd Nadzoru Bankowego, którego kompetencje zostaną w tym celu rozszerzone – zaznacza "ND". Propozycje Komisji Europejskiej brzmią groźnie. Pieniądze klientów banków działających w Polsce zostaną zagrożone przez nieodpowiedzialne działania banków z innych krajów oraz propozycję KE, która postanowiła pomóc krajom strefy euro. Na tę pomoc tym razem mogą się zrzucać już bezpośrednio polscy obywatele. KL
Hiena Roku powinna trafić naprawdę w godne ręce, a w zasadzie łapki, Tomasza Lisa Hiena Roku - antynagroda, jaką honoruje Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich swoich kolegów po fachu, którzy z lekka sprzeniewierzyli się etyce zawodowej - powinna niewątpliwie trafić w ręce redaktora Tomasza Lisa. Ma tutaj rację Krzysztof Kłopotowski, którego tekst ukazał się na wPolityce.pl. Jeżeli bowiem „nominację” do tej antynagrody otrzymuje dziennikarz tygodnika którym zarządza Tomasz Lis, to zanim spojrzy się na tekst samego autora, może warto najpierw spojrzeć na całą linię pisma. To przecież naczelny dobiera sobie zespół, często wręcz wpływa na kształtowanie postaw dziennikarzy. To on również sugeruje często tematy, daje zielone światło na pisanie takich, a nie innych tekstów, które wpisywały się w linię „programową” gazety, akceptuje ilustracje. Reasumując, za treści, jakie ukazują się w piśmie odpowiada naczelny. Moim zdaniem pełnię obrazka, w jaki sposób Tomasz Lis zarządza podległym mu tygodnikiem i portalem dopełnia zdjęcie i podpis, jakie ukazały się na stronie internetowej Newsweeka przy artykule „Tata w sutannie ukrywa rodzinę”. „Pałkarz z brukowca, mentalny żul i bęcwał” - słowa, których użył Tomasz Lis w jednym ze swoich wstępniaków wobec innego redaktora naczelnego - to zbyt delikatne określenia, co do osoby obecnego naczelnego „Newsweeka”. Degeneracja - to jest właściwe określenie tego, co wyczynia Lis jako naczelny. Użycie w artykule „papowskiego” zdjęcia (prawdopodobnie z jakiejś pielgrzymki, a może spotkania grupy oazowej, tego nie wiem, nie mam dostępu do serwisu PAP, aby to sprawdzić skąd zdjęcie pochodzi), na którym zakonnica tańczy z księdzem i opatrzenie zdjęcia podpisem "Księża są ludźmi z krwi i kości, lubią się, więc dobrze zabawić. Czasem aż za dobrze, co przeradza się w grzech. Bez celibatu robiliby 'te rzeczy” legalnie” łamie wszelkie możliwe zasady dziennikarskiej rzetelności i etyki zawodowej.
Przypuśćmy, że jest potrzeba w redakcji, aby stworzyć dobry tekst o np. rozwiedzionych rodzicach, którzy wchodzą w nowe związki, które często w jakiś sposób starają się formalizować, np. poprzez ślub cywilny. Ale sam temat jest mało ciekawy w sumie, więc jako główny motyw artykułu bierzemy sobie molestowanie seksualne nowych córek - nowocześniej będzie napisać step-córek - przez ich nowego tatę. Do naszego artykułu bierzemy sobie jeszcze dane z sufitu, bo nie musimy podawać źródeł badań, na które się powołujemy i piszemy, że 60% ojczymów w nowych związkach molestuje swoje córki, a jakieś 10-15% regularnie z nimi sypia. Dane wydają się wiarygodne, bo w końcu to są dane, a dane nie mogą być przecież niewiarygodne skoro są danymi. Aby zaś zilustrować materiał do tego tekstu przypadkiem z PAP-u wyciągamy zdjęcie zrobione na dorocznej imprezie Grand Press, gdzie przyznawana jest nagroda „Dziennikarza Roku” przez miesięcznik Press. I zupełnym przypadkiem na tym zdjęciu jest uśmiechnięty jakiś redaktor, powiedzmy Tomasz wraz z jakąś Hanną, powiedzmy też z branży. Na oko wyglądają na takich co to są po rozwodzie i lubią się dobrze zabawić. No i zdjęcie opatrujemy np. takim podpisem:
Nowi tatusiowe są facetami z krwi i kości. Lubią „te rzeczy”. Czasem aż za bardzo lubią i ze swoich nowych żon swoje seksualne zainteresowania przenoszą na ich córki. Jak można nazwać to, czego właśnie dokonaliśmy? Skandalem? Kłamstwem? Manipulacją? A może chamstwem i wręcz bandytyzmem, które z zasadami, jakie powinny obowiązywać dziennikarzy i redaktorów nie mają nic wspólnego? Ten opis powyżej dedykuję tym wszystkim, którzy może nie dostrzegli niczego niestosownego, jeśli chodzi o artykuł Newsweeka „Tata w sutannie ukrywa rodzinę” (w wersji papierowej „Nieświęte rodziny”) w takim wykorzystaniu zdjęcia i takim podpisie pod tym zdjęciem. Nie dostrzegli, że zostały naruszone czyjeś dobra osobiste. Sprawa ewidentnie, bowiem nadaje się do sądu. I każda osoba, która jest na tym zdjęciu, również te dzieci w tle, może się domagać wysokich odszkodowań od tygodnika. I nie powinno być problemu z wygraniem tej sprawy i uzyskaniem odszkodowań.
Niestety, nie należę do SDP, więc mogę tylko wyrazić sobie opinię i sugerować z zewnątrz kto zasłużył na antynagrodę „Hieny”. Patrząc jednak jak stacza się nasze rodzime dziennikarstwo zastanawiam się, czy sama nazwa „Hiena Roku” nie jest już zbyt jednak delikatnym określeniem…
http://spoleczenstwo.newsweek.pl/tata-w-sutannie-ukrywa-rodzine,94476,1,1.html
Dziennik Jerzego Wasiukiewicza
Niezła siara, Tomek. Sekielski, były pieszczoch TVN, dziś mający wielki kontrakt z PO-TVP, szydzi z bezrobocia Rewińskiego W "Polska the Times" Tomasz Sekielski, przez lata dziennikarz TVN, zasłużony dla odkrywania prawdy po aferze Rywina, ale potem już spacyfikowany i zwykle banalnie platformerski, zajmuje się wywiadem satyryka i aktora Janusza Rewińskiego dla "Uważam Rze". Aktor mówił m.in o medialnym domykaniu systemu, który wyrzucił za burtę mediów elektronicznych nie tylko niepokornych dziennikarzy, ale także artystów i kabareciarzy. Stwierdził, że słusznie nazywa się to często domykaniem systemu:
Tak właśnie jest – obieg zamknięty gdzie krążą tylko swoi i przewidywalni. Jednak byłoby nieprawdą ograniczanie opisu do ostatnich lat. Trzeba sięgać głębiej, do kłamstwa założycielskiego tak zwanej III RP, do pytań skąd się brały takie a nie inne zachowania prezydenta Wałęsy, kto nim manipulował, jakie przy tym wykorzystywał papiery. I dalej – jak zdobyli władzę ci, którzy dziś nami rządzą. I dodał, że w żadnej telewizji nie ma dla niego miejsca. Tomasz Sekielski, dla którego miejsce, i owszem, jest, świetnie opłacane, postanowił pokazać Rewińskiemu gdzie raki zimują. I zagrzmiał:
Strachliwy nie jestem, ale zacząłem się bać. (...) Pan Janusz stawia kluczowe pytanie choćby o katastrofę Smoleńską i sam sobie odpowiada - "Czy to mógł nie być zamach? To przecież typowa bolszewicka robota. Tak bezczelna, że niewyobrażalna". Znany aktor miał nawet przeświadczenie, że prezydent nie powinien lecieć do Smoleńska. Nie miał jednak gdzie tego wykrzyczeć, bo stracił wszystkie programy w telewizji. To oczywiście także element spisku i kneblowanie ust najbardziej niepokornemu wśród niepokornych. Temu, który wie dobrze, że Lech Kaczyński "dostał wyrok w momencie, gdy pojechał do Gruzji". Dowody, może jakieś poszlaki? Nic z tych rzeczy, wystarczy wewnętrzne, głębokie przekonanie - szydzi. To my pytamy: miał Tomasz Sekielski przez ostatnie lata własny program "śledczy" w TVN, miał siły reporterskie, pieniądze, czas, kamery. Ile programów nakręcił o smoleńskim dramacie? O jakości śledztwa? O tym co się tam naprawdę zdarzyło? Ile kamer wysłał do Smoleńska? Nie dostrzegliśmy. Były ciekawsze tematy - rzekome upolitycznienie Kościoła, ojciec Rydzyk itp. Tam się dzielność Sekielskiego zaczynała, i tam kończyła. (Co widać na zdjęciu wyjętym z naszego archiwum, gdzie zdokumentowane jest wszystko, co trzeba). A kiedy zaczęły się kończyć dobre czasy w TVN, Sekielski szybko przeszedł do TVP. Jak informowały media, ma dostać luksusowy kontrakt, na 46 odcinków programu od razu! TVP ledwo zipie, ale dla Hanny Lis i Tomasza Sekielskiego miejsce zawsze się znajdzie! Dlaczego? Przeczytajcie państwo poniższy fragment, a zrozumiecie przyczyny:
Janusz Rewiński może być spokojny - gdy tylko PiS wróci do władzy, z pewnością dostanie swój program. Ludzie wariują, gadają głupoty i są w stanie zrobić niemal wszystko, by tylko wystąpić przed kamerą. Spójrzcie tylko na Rewińskiego. (...) Sam od kilku miesięcy nie pokazuję się w telewizji, tak jak Pan Janusz wyprowadziłem się z rodziną na wieś, daleko od Warszawy. Gdy sobie to uświadomiłem, ogarnął mnie paniczny strach. Czy skończę jak on? Niezła siara, Misiek - szydzi Sekielski, przypisując rozmówcy "Uważam Rze" najniższe z możliwych intencji. O własnym kontrakcie, który media szacowały na 3,5 mln złotych za całość i który wyjaśnia skąd nagle w Sekielskim nagła pasja publicysty prasowego, nawet się nie zająknął. To zrozumiałe. Informacja ta popsułaby puentę felietonu - oto wycofany na wieś Sekielski zachowuje zimny dystans. Więc przemilczał. I to jest dopiero siara, Tomek. Wu-ka
Sondaż gwizdany Obchody rocznicy 1 sierpnia umożliwiają bezpośredni kontakt władzy ze społeczeństwem. Ostatnimi laty stało się tradycją, że na Powązkach Wojskowych podczas składania wieńców pod obeliskiem „Gloria Victis” w rocznicę Powstania Warszawskiego, zgromadzeni wyrażają swoje poglądy brawami lub gwizdami. Wygwizdywani są: prezydent i jego przedstawiciele, premier czy pani prezydent Warszawy. Nie pomagają wezwania by nie bezcześcić pamięci poległych. Te apele wypadają groteskowo, bo czy wybuczając oficjela, robi się przykrość tym, którzy tu spoczywają trudno stwierdzić w ich imieniu. A może ich to w zaświatach zwyczajnie cieszy. Tu nie przychodzą chuligani, tylko ludzie kochający Polskę, jeśli posuwają się do zachowań mało obyczajnych, to wyraźnie mają ku temu powody. Chcą coś przekazać władzy, normalnie schowanej w wygodnych gabinetach. Jak ich należy potraktować dał przykład bloger „Newsweeka”– „Warszawskie śmieci idziemy w ch..”. W oryginale nie ma kropek: „polityczne pisowskie ścierwo buczało jak kastrowane bydło”, „Na Kopcu pisowskie debile wygwizdały Prezydent Warszawy”, „Warszawskie śmieci Kaczyńskiego kolejny raz poszły w ch...” Zawsze jest dylemat czy tego rodzaju wypociny propagować czy je zwyczajnie przemilczeć. Czas milczenia powinien się jednak skończyć. Obrażanie Polaków nie myślących w narzucony sposób jest tutaj bezkarnym procederem. Można podać do prokuratury, że zostało się urażonym czy nawet obrażonym, ale wtedy wychodzi się na pisowca, który być może gwizdał albo buczał i jeszcze samemu się dostanie jakiś wyrok. Obchody rocznicy Powstania na Powązkach są swoistym sondażem. Każdy rozsądnie myślący chciałby, żeby najwyższe władze były przyjmowane owacjami, żeby naród się z nimi identyfikował. Z jakiś powodów tak jednak nie jest. Czyżby rocznice patriotyczne gromadziły jedynie zwolenników partii opozycyjnej? Czyżby zwolennicy obecnych władz nie chcieli ich wesprzeć w tak trudnych momentach? Autor wpisu niewybrednie bluzgając stawia się zdecydowanie niżej niż najgłośniej buczący na uroczystościach. Majewski z OTTO
Czy prof. Davis powiedziałby Izraelczykom kultywującym pamięć o Holocauście to samo, co mówi Polakom? "W Wielkiej Brytanii obchodzi się np. rocznicę zakończenia I wojny światowej, ale weteranów jest coraz mniej, to pokolenie niestety odchodzi i rytuał obchodów rocznicowych dochodzi do naturalnego kresu. Kto wie, czy podobnie nie stanie z obchodami Powstania Warszawskiego. Być może, z czasem te osobne obchody rozmaitych rocznic, których w Polsce jest wiele, połączą się jednego dnia - np. 11 listopada?" - stwierdził prof. Norman Davies w wypowiedzi dla Polskiej Agencji Prasowej. Wcześniej dodał - w rozmowie z TOK FM - że Polacy "zbliżają się do momentu, kiedy obchody rocznicy powstania warszawskiego powinny mieć swój kres". Jeśli obchody są używane politycznie, wtedy czas z tym skończyć - dodał.
Czy rzeczywiście zbliżamy się do momentu, w którym obchody polskich rocznic przestaną mieć sens?
Czy naprawdę naturalny rytm pokoleń pokona pamięć?
Zapytajmy inaczej: czy prof. Davies powiedziałby to samo Izraelczykom, kultywującym pamięć o Holocauście? A przecież tam też płyną pokolenia. A jednak pamięć trwa, celebrowana zgodnie przez młodych i starych. Kilka lat temu widziałem to na własne oczy podczas Marszu Żywych. Modnie ubrana, chwilami rozbrykana młodzież izraelska - gdy rozpoczęła się ceremonia - stanęła na baczność, i równo odśpiewała hymn narodowy. A później - wracając do autokarów - płakała owinięta narodowymi flagami.
Czy młodzi Polacy są z innej gliny? Czy nie można ich wychować podobnie - by nie zrywali kontaktu ze światem, a jednocześnie pamiętali? O Katyniu, Powstaniu, Lasach Piaśnickich i tysiącach innych miejsc? Dla Polaków II Wojna Światowa była hekatombą porównywalną z Holocaustem. Była dekapitacją narodowej elity. Polskę naprawdę zamordowano. Odrodziła się, ale jednak już nie taka. Dziś o Polskę troszczy się mniejszość - do tego mniejszość jakże często niewywodząca się z elit, ale "z ludu". Bo elity mają inne zajęcia. Polacy - trochę jak Izraelczycy - nie mogą być "zwykłym" narodem, który po kilku pokoleniach zapomina. Polacy nie mogą odwrócić się od historii, bo ona w tym regionie Europy jeszcze długo się nie skończy. Historia, rocznice, patriotyzm możliwie powszechny - to nasza polisa ubezpieczeniowa. Na wypadek, gdyby Polski znów nie było. Tak, więc, póki my żyjemy rocznice będziemy świętować. Więcej nawet: obiecujemy panu profesorowi - tak zasłużonemu dla sprawy polskiej w latach minionych - że i nasze dzieci świętować będą. Już dziś, co dnia (choć małe) dokładamy starań, by tak właśnie było.Jeżeli nie przekażemy pamięci o wojennej hekatombie - zdradzimy pomordowanych, zdradzimy pokolenie wierne Polsce jak żadne inne.
Jacek Karnowski
Prof. Jan Żaryn dla "SE": Davies zapomina, że jest historykiem Brytyjski historyk Norman Davies stwierdził, że trzeba by skończyć z obchodami rocznic Powstania Warszawskiego. Polemizuje z tym prof. Jan Żaryn na łamach "Super Expressu". Żaryn zwraca uwagę, że ostatnie komentarze Normana Daviesa mogą dowodzić, że nie zna on dokładnie historii Polski. Dziwi się jednocześnie słowom Brytyjczyka, który twierdzi, że "jest coś niezdrowego w tonie tych celebracji. Myślę, że żałoba nie powinna być związana z triumfalizmem i samozadowoleniem".
- Cóż, pan profesor powinien wiedzieć, że obchody wybuchu Powstania Warszawskiego są związane z samą Godziną "W", ale także z tym, co wokół tego wydarzenia działo się w okresie PRL. My, jako naród wolny i niepodległy, próbujemy zadośćuczynić tym, którzy zginęli w czasie walk powstańczych, a przez 50 lat nie mogli być uhonorowani. Kiedy więc mamy to robić, jeśli nie teraz? - twierdzi prof. Jan Żaryn, historyk i wykładowca UKSW. Polskiemu historykowi nie podoba się również, że Davies uważa, że za bardzo "zachłysnęliśmy się powstaniem."
- Słowo "zachłyśnięcie się" traktowałbym jako z góry opatrzone jakąś negatywną intencją. (…) W przeżywaniu powstania widzę łączność między społeczeństwem, które żyje dziś, z tym pokoleniem, które 68 lat temu zdecydowało się na walkę. (…) To w odniesieniu do powstania budujemy ten współczesny system. Najbardziej oburzony jest Żaryn tym, że Davies postuluje zlikwidowanie obchodów, według niego bardzo upolitycznionych.
- Podejrzewam, że pan Davies usłyszał gdzieś albo ktoś mu podpowiedział, że winą za upolitycznienie obchodów należy obarczyć PiS, ponieważ jest to partia, która wykorzystuje to święto do budowania swojego elektoratu. A ponieważ tak jest, najlepiej zlikwidować to święto. Prof. Davies najwyraźniej zapomina, że jest historykiem, a jego wypowiedzi przestają mieć charakter naukowy, tylko są to opinie osoby stojącej w zupełnie innym szeregu - powiedział Jan Żaryn w rozmowie z "SE". Zespół wPolityce.pl
Amber Gold nie ma jak wypłacać pieniędzy i oskarża KNF i ABW Fotokopia pisma które według Amber Gold potwierdza zaangażowanie ABW i KNF w niszczenie spółki. Amber Gold nie ma technicznej możliwości wypłaty pieniędzy z depozytów swoich klientów - poinformował w piątek prezes firmy Marcin Plichta. Klienci rozważają złożenie pozwu zbiorowego przeciw spółce. "Amber Gold na chwilę obecną nie ma żadnego rachunku bankowego, z którego mogłaby wypłacać jakiekolwiek środki. Jej sytuacja - oprócz tego, że nie ma rachunku bankowego - jest na tyle stabilna i na tyle rzeczowa, że jesteśmy w stanie wypłacić wszystkim pieniądze na ich środki, z tym że nie mamy fizycznej możliwości" - wyjaśnił w TVP Info Plichta. Jak powiedział, pieniądze klientów są zablokowane, np. na rachunku technicznym w banku. Bank - mówił Plichta - wypłaci spółce pieniądze dopiero w momencie, kiedy ta wskaże nowy numer konta.
"Żaden polski bank nie chce nam otworzyć rachunku" - podkreślił. Wyjaśnił, że banki zamknęły rachunki firmie po piśmie Komisji Nadzoru Finansowego. KNF umieściła Amber Gold na liście ostrzeżeń publicznych, ponieważ ma wątpliwości, czy spółka nie wykonuje czynności bankowych bez licencji.
"Komisja Nadzoru Finansowego wydaje wyroki zamiast sądu, przekracza swoje uprawnienia, co dzisiaj zostanie zgłoszone do prokuratury" - powiedział. Zapowiedział też pozew do prokuratury przeciwko KNF, która - jego zdaniem - przekroczyła swoje uprawnienia. Jak poinformował PAP prawnik i doradca finansowy Piotr Sielicki, zgłaszają się do niego poszkodowani klienci Amber Gold, którzy chcą złożyć pozew zbiorowy przeciw tej firmie. Dodał, że to grupa 37 osób, które obawiają się w sumie straty ok. 4 mln zł. Jak podkreślił, takiego pozwu fizycznie jeszcze nie ma. "Ja im (poszkodowanym - PAP) gwarantuję, że zostanie wybrana rzetelna kancelaria, która to poprowadzi, która będzie miała odpowiedni zasób kadrowy i finansowy" - wyjaśnił Sielicki. Media donoszą także o możliwym pozwie pracowników Amber Gold, bo spółka im nie płaci. Postępowanie dotyczące ewentualnych nieprawidłowości związanych z działalnością Amber Gold prowadzi ABW pod nadzorem Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. W piątek do dziennikarzy dotarła rzekoma notatka ABW dotycząca akcji o kryptonimie Ikar prowadzonej - jak twierdzi szef Amber Gold - przeciwko jego firmie. ABW oświadczyło, że to fałszywka i zapowiedziało złożenie w tej sprawie zawiadomienia do prokuratury.
"Dotarła do mnie informacja, iż ze skrzynki mailowej Amber Gold rozsyłana jest rzekoma notatka Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Po zapoznaniu się z tym dokumentem postanowiliśmy złożyć w prokuraturze zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa polegającego na sfałszowaniu tego dokumentu" - powiedziała rzeczniczka ABW ppłk Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska. Poniżej prezentujemy oświadczenie prezesa Amber Gold – oryginalna pisownia bez zmian redakcyjnych.
Szanowni Państwo, W dniu wczorajszym tj. 2.08.2012 roku trafiło do spółki Amber Gold pismo będące potwierdzające to co działo się wokół spółki jak i jej podmiotów zależnych tj. OLT Express. Pismo a w zasadzie notatka służbowa Agenta Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego potwierdza celowe działanie Komisji Nadzoru Finansowego przy wsparciu Ministerstwa Skarbu Państwa mające uwiarygodnić podejrzenia jakoby Amber Gold i jej spółki zależne działały niezgodnie z prawem. Zaznaczyć należy, że załączone pismo nie jest przez spółkę zweryfikowane w 100% i mam nadzieję, że Państwo pomożecie w jego ostatecznej weryfikacji. W dniu dzisiejszym KNF nie potwierdził i nie zaprzeczył w czasie rozmowy telefonicznej o fakcie spotkania opisanego w notatce. Jednakże zarząd spółki mając obraz całej sytuacji jest przekonany o prawdziwości tegoż pisma. Notatka, którą załączam do Państwa wiadomości opisuje poszczególne kroki jakie działy się od 31 maja 2012 roku ze spółkami Amber Gold i które na dzień dzisiejszy doprowadziły do operacyjnego klinu w spółce. Tak więc przechodząc do meritum sprawy, akcja pod kryptonimem IKAR doprowadziła do wypowiedzenia spółce rachunków bankowych w następujących bankach: Meritum Bank ICB S.A., Alior Bank S.A., Bank Gospodarki Żywnościowej S.A., Bank Zachodni WBK S.A., Volkswagen Bank Polska S.A., oraz spółkce OLT Express dodatkowo w Banku Millennium S.A. Akcja prowadzona przez ABW a inspirowana przez ABW uniemożliwiła także założenie nowych rachunków bankowych w bankach komercyjnych działających na terenie RP. Zgodnie z załączoną notatką w dniu 31 maja 2012 roku spółka posiadała rachunki bankowe w czterech bankach. Wypowiedzenie rachunków bankowych spowodowało paraliż spółki i brak możliwości realizowania przez nią zobowiązań finansowych, które na niej ciążyły lub ciążą. KNF paraliżują po przez swoje bezprawne działanie z wykorzystanie służb specjalnych miało na celu doprowadzenie do upadku Amber Gold i pokazanie mnie i moich współpracowników w niekorzystnym świetle. Działanie to jest prowadzone cały czas, aby uwiarygodnić domniemania jakie snuje i rozpowiada KNF. Pojawienie się na rynku OLT Express zapowiadane od co najmniej października 2011 roku pokrzyżowało także plany Ministerstwu Skarbu Państwa, które chciało doprowadzić do prywatyzacji Polskich Linii Lotniczych LOT S.A. i sprzedać je tureckim liniom lotniczym Turkich Airlines. Pojawienie się konkurenta pokazało, że kilkudziesięcioletnia linia lotnicza nie jest w stanie konkurować z nowym podmiotem skrojonym na miarę potrzeb swoich Klientów. Nie jest w stanie bez ukrytej pomocy Skarbu Państwa - a więc wszystkich nas podatników - skutecznie konkurować z OLT Express. Najłatwiejszym sposobem pozbycia się rywala było pozbawienie go wpływów ze sprzedaży biletów i tak właśnie uczyniono. Firma E-service powiązana kapitałowo z PKO Bankiem Polskim S.A. wypowiedziała umowę na obsługę kart płatniczych poprzez serwis
przez co fizycznie pozbawiła możliwości dokonywania płatności za bilety. Czy to także nie było zaplanowane - wg załączonej notatki - było. Drodzy Państwo czy warto jest tak bardzo i tak nierzetelnie bronić PLL LOT S.A., który w sposób ukryty korzysta z nielegalnej pomocy Skarbu Państwa? Czy warto jest powtarzać z PLL LOT historię polskich stoczni? Czy warto jest nie uczyć się na przykładzie węgierskiej linii MALEV? Czy warto było "zabić" polską linię lotniczą OLT Express? Na dzień dzisiejszy LOT potrzebuje pieniędzy, dlatego wystawia na sprzedaż kolejne firmy wchodzące w skład jego majątku: EuroLOT S.A. i PERTOLOT. Czy znowu kupi je fudnusz z większościowym udziałem Skarbu Państwa jak było, np. LOT Catering? Akcja IKAR doprowadziła do upadku linii lotniczych OLT Express, jej zadaniem jest także do doprowadzenia do upadku Amber Gold. Wiele osób w około bardzo często mówiło nam o "problemach, jakie na nas czekają", nie spodziewaliśmy się, że w państwie demokratycznym ambicje urzędnika mogą doprowadzić do zniszczenia 1000 miejsc pracy, upadku wielu kooperantów współpracujących zarówno z Amber Gold i OLT Express, utracie zaufania Klientów. Na dzień dzisiejszy tak właśnie jest: Komisja Nadzoru Finansowego wydała wyrok na Amber Gold mimo tego, że nie miała do tego prawa. Zablokowała operacyjnie działalność spółki, do której zaufanie miało kilkadziesiąt tysięcy Klientów. Niezrozumiałe dla mnie i dla moich współpracowników jest to, że wystarczyły trzy tygodnie, aby zrujnować OLT Express, ale teraz już wiemy, że przygotowana akcja przeciwko nam była skrzętnie zaplanowana i przemyślana w najdrobniejszym szczególe. Wydaje mi się, że w chwili obecnej żyjemy w demokratycznej Polsce ale na Białorusi. Jeżeli patrzą na to wszystko osoby rządzące i dają przyzwolenie to znaczy, że w Polsce nie ma ładu prawnego i jest świadome przyzwolenie na łamanie prawa i przekraczanie uprawnień, dlatego w dniu jutrzejszym spółka skieruje zawiadomienie do Prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa przez pracowników Komisji Nadzoru Finansowego, Przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego, pracowników Ministerstwa Skarbu Państwa oraz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wiem, że brak mojej osoby w mediach nie był dobrze odbierany przez społeczeństwo, dlatego zdecydowałem się upublicznić i opowiedzieć Państwu o Amber Gold osobiście pomijając rzeczników prasowych i inne osoby, które mnie dotychczas reprezentowały, dlatego w dniu jutrzejszym po złożenia zawiadomienia do Prokuratury ok. godziny 17 zostanie zwołana konferencja prasowa, na której przedstawię Państwu dodatkowe dokumenty oraz pełną treść (wraz z sygnaturą i pieczątka) dzisiejszej notatki. Proszę Państwa o jak najszybsze upublicznienie tej sprawy ze względu na jej bardzo poważny charakter mający znamiona dużej afery, w którą są zamieszani wysoko postawieni urzędnicy państwowi. PAP, MG
KNF mówi o wizerunku – klienci Amber Gold tracą pieniądze Prezes Amber Gold ujawnia w swoim piśmie spisek instytucji państwowych mający na celu zniszczyć jego firmę, która zaczęła konkurować na lokalnym rynku z LOT-em i tym samym uniemożliwiła prywatyzację linii lotniczych. Spisek ten polega na tym, że Komisja Nadzoru Finansowego wspólnie z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego nakłoniła banki i spółkę, poprzez którą klienci płacili za bilety w OLT Expres do zerwania umów. OLT nie otrzymał pieniędzy za bilety, a Amber Gold nie ma rachunku, poprzez który mógłby wypłacać należności klientom. Jeżeli przyjąć, że jest tak jak mówi prezes Marcin Plichta, a nie na przykład, że zabrakło mu pieniędzy na spełnienie bardzo wyśrubowanych obietnic, co do zwrotu z inwestycji, to jestem mocno zaniepokojony. Z tezy postawionej przez prezesa Amber Gold wynika, że KNF może nakazać bankowi zamknięcie rachunku podmiotowi, który temu urzędowi nie podoba się z różnych względów. Zadzwoniłem, więc do biura prasowego Banku Gospodarki Żywnościowej, który jest wymieniany wśród instytucji, które zamknęły rachunek Amber Gold. – Nie będziemy komentować sprawy Amber Gold – usłyszałem w biurze prasowym. Na pytanie czy KNF może nakazać zamknięcie rachunku nie uzyskałem ani twierdzącej ani przeczącej odpowiedzi.
- To pytanie do KNF. Banki muszą wykonywać różne zalecenia nadzoru i to nadzór powinien odpowiedzieć na to pytanie – dowiedziałem się z biura prasowego BGŻ.
- Oczywiście nie możemy nakazać bankowi zamknięcia konta jego klienta – uspokoił mnie Łukasz Dajnowicz, rzecznik prasowy KNF, ale za chwilę dodał – Możemy jednak ostrzegać banki, że współpraca z niektórymi firmami może mieć dla banku bardzo negatywne konsekwencje dotyczące reputacji banku. Zdarzało się już, że klienci bankrutujących firm pozywali banki, które z nimi współpracowały. Po takim ostrzeżeniu to banki same decydują, czy chcą dalej z taką firmą współpracować. Marcin Plichta nie pisze wiec nieprawdy, twierdząc, że „Tak, więc przechodząc do meritum sprawy, akcja pod kryptonimem IKAR doprowadziła do wypowiedzenia spółce rachunków bankowych w następujących bankach: Meritum Bank ICB S.A., Alior Bank S.A., Bank Gospodarki Żywnościowej S.A., Bank Zachodni WBK S.A., Volkswagen Bank Polska S.A., oraz spółką OLT Express dodatkowo w Banku Millennium S.A. Akcja prowadzona przez KNF a inspirowana przez ABW uniemożliwiła także założenie nowych rachunków bankowych w bankach komercyjnych działających na terenie RP”. Przy okazji sprawa ta pokazuje jeszcze raz specyfikę funkcjonowania KNF. Pisaliśmy już nieraz w „Gazecie Bankowej”, że nadzór nie ma mocy wprowadzania przepisów regulujących rynek finansowych, a jedynie rekomendacje. Z jednej strony może to wydawać się słabością, ale z drugiej strony zdejmuje całą odpowiedzialność. Zawsze reprezentanci KNF, mogą powiedzieć, że my tylko wskazywaliśmy kierunek, a ostateczne decyzje podjęli przecież inni – np. zarządzający bankami. W mojej ocenie jest to bardzo niebezpieczny sposób kierowania polskim sektorem finansowym. Oparty nie na twardych wytycznych, a na sugestiach, ocenach – niekoniecznie uzasadnionych. Amber Gold działa przecież zgodnie z prawem – żaden sąd go nie skazał, żaden urząd nie nałożył kary, nikt nie stwierdził, że złamał prawo. Ale insynuacje – bo tak można nazwać ocenę nie opartą o żadną rzetelną analizę finansową – KNF mogły faktycznie doprowadzić do utraty wiarygodności, a w konsekwencji do ewentualnego bankructwa Amber Gold. Jeżeli tak się stanie czy właściciele spółki będą mogli dochodzić odszkodowania od KNF? Raczej nie – urząd przecież tylko przypominał o reputacji banków. Maciej Goniszewski
NADZÓR BUDOWLANY Z DONOSICIELSTWEM W TLE Skandal w wykonaniu krakowskiego Nadzoru Budowlanego sprzed kilku lat na krakowskim Kazimierzu do dzisiaj nie został wyjaśniony, a więc zwyczajem nabytym zamieciony pod dywan przez odpowiedzialne władze. Skandal dotyczy samowoli budowlanej nadbudowy zabytkowej kamienicy przy Szerokiej 12 w Krakowie. Podgórska prokuratura prowadzi śledztwo w tej sprawie od września 2005 roku . Dochodzenie ma wyjaśnić, czy urzędnicy wydający pozwolenia i nadzorujący inwestycję popełnili przestępstwo. Śledztwo wszczęte zostało w kwietniu 2005 roku Toczy się w oparciu o par. 231 Kodeksu karnego, czyli w kontekście podejrzenia o przestępstwo urzędnicze. - Postępowanie prowadzone jest w sprawie przekroczenia uprawnień przez urzędników odpowiedzialnych za wydawanie decyzji o pozwoleniu na nadbudowę - powiedziała „Gazecie Wyborczej” prokurator Bogusława Marcinkowska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Krakowie. Postępowanie prowadzi Prokuratura Rejonowa dla Krakowa Podgórza, bo w rejonie jej działania znajduje się siedziba Wydziału Architektury Urzędu Miasta Krakowa. W trakcie postępowania prokuratura postanowiła objąć tym samym śledztwem wątek związany w powstaniem w sąsiedniej kamienicy przy ul. Szerokiej 13 zagrożenia dla zdrowia i życia ludzi. Przypomnijmy, że wedle ekspertyzy przedstawionej przez właściciela tego domu wentylacja z budynku jest bardzo poważnie zaburzona ze względu na powstanie wysokiej czteropietrowej nadbudowy na „dwunastce” /Szeroka 12/ . Ekspertyzę prokuratura włączyła do akt sprawy. Dotychczasowe czynności prokuratury polegały na zabezpieczeniu dokumentacji inwestycji, m.in. akt postępowania administracyjnego, projektów, dziennika budowy. Przesłuchany został także inwestor nadbudowy, architekt, były konserwator zabytków i szef nadzoru budowlanego w Krakowie. W kolejce do złożenia wyjaśnień czekają m.in. pracownicy nadzoru oraz autor ekspertyzy zleconej przez inwestora, który negował istnienie zagrożenia dla przebywających w budynku nr 13. Jak zaznaczyła prokurator Marcinkowska, składający zeznania inwestor został pouczony o możliwości odmowy odpowiedzi na pytania, które mogłyby go narazić na odpowiedzialność karną. Można z tego wyciągnąć wniosek, że prokuratura rozważa postawienie mu zarzutów.
- Do sprawy powołany został biegły z zakresu budownictwa, który rozpocznie pracę w przyszłym tygodniu - informuje prokurator Marcinkowska.
Przypomnijmy: Przed dwoma miesiącami Wojewódzki Sąd Administracyjny w Krakowie uznał, że decyzja ustalająca warunki zabudowy dla inwestycji przy Szerokiej 12 wydana została z rażącym naruszeniem prawa. WSA wytknął też urzędnikom prezydenta i wojewody poważne uchybienia przy wydaniu pozwolenia na budowę w 2001 r. Inwestor odwołał się od tego wyroku. Już wcześniej rażące naruszenie prawa - i to w pięciu przypadkach - wytknął magistrackim urzędnikom wojewoda, unieważniając tzw. zamienne pozwolenie na budowę z 2004 r. I tę decyzję zaskarżył inwestor, a właśnie na jej podstawie kamienica przy ul. Szerokiej pod nr 12 została podniesiona o cztery piętra z przeznaczeniem na hotel prywatny. Poza zagrożeniem bezpieczeństwa publicznego budynku sąsiada Szeroka 13 opisanego wyżej, samowola budowlana nadbudowy czterech pięter w starej średniowiecznej kamienicy, posiadającej drewniane stropy międzypiętrowe, bez uprzednio przygotowanej dokumentacji konstrukcyjnej – obliczeń statycznych jest przestępstwem i zagrożeniem bezpieczeństwa publicznego polegającym na możliwości katastrofy budowlanej, nie wspominając o niedopuszczalnym zeszpeceniu istniejących sąsiadów średniowiecznych budowli krakowskiego Kazimierza.
Przemierzając krakowskie ulice poza zdewastowanymi chodnikami i jezdniami widoczne sa t.zw. rudery, niekiedy pustostany, niekiedy zamieszkałe, w których w każdej chwili może wydarzyć się katastrofa budowlana. Krakowski nadzór budowlany zajmuje się jednak innymi sprawami, jak np. ta opisana, lub prowadzi postępowania w idealnych w swoim stanie technicznym krakowskich kamienicach prywatnych, będących niekiedy wizytówką miasta, poświęcając takim sprawom nie mało drogiego czasu. Przykład bieżący: luksusowa krakowska kamienica utrzymywana wzorcowo przez 6-ciu współwłaścicieli, będąca ozdobą miasta Krakowa i ul Szpitalnej, zlokalizowana na tej ulicy pod numerem orientacyjnym 7 – słynny dom „pod Rakiem” stała się przedmiotem szykan Państwowego Inspektora Nadzoru Budowlanego w Krakowie Powiat Grodzki, ul Wielicka 28A 30-552 Kraków. Powód tej „troski” budowlanej jest prozaiczny, przypominający niechlubne działania donosicielskie z czasów okupacji hitlerowskiej i bolszewickiej, albowiem szykany rozpoczął donos niejakiej p. Beaty Płoski najemcy lokalu użytkowego domu „pod Rakiem” niepłacącej czynszu za najem i używane media. A więc "troska na donos" władz budowlanych o obiekty w znakomitym stanie technicznym z powodu braku czasu i zainteresowania krakowskim ruinami doprowadziła do katastrofy budowlanej w 200 lat liczącej kamienicy przy ul Wielopole 15 w Krakowie, gdzie zawaliły się schody. /”Dziennik Polski”/ 7, 8 listopada 2011 roku /. Budynek od dawna groził katastrofą budowlaną. Tak, więc samowola budowlana - hotel przy ul. Szerokiej 12 w Krakowie zaprasza gości po 500,00 PLN za dobę, kto i ile na tym interesie zarobił? A kamienice w Krakowie się walą. Co na to Nadzór budowlany, prokuratura radni krakowscy i p. Prezydent Krakowa Jacek Majchrowski. Aleksander Szumański
Instytut Sobieskiego opisuje gnicie struktur Komuny Tuska nie wolno było mówić o płatnych zdrajcach narodowych interesów... negatywnego wpływu, jaki na sprawy państwa wywierają Polacy reprezentujący obce interesy. Instytut Sobieskiego „ Wąskie grupy interesów przejmują kontrolę nad instytucjami państwowymi”...” sposób sprzyja to nepotyzmowi”....”skutkuje ogólnie słabą wydolnością państwa „....”ułatwia narzucanie swoich interesów przez lobby zagraniczne „....(źródło)
II Komuna , a szczególnie jej etap zwany erą Tuska to państwo zdemoralizowane, gnijące . Klasyczny przykład państwa patologicznego Wydaje się ,że opisany przez Pawła Solocha bambusoland Tuska to obraz chaosu , braku kontroli, nieuporządkowania . Nic podobnego . Nienormalna skala zbutwienia struktur państwa, anarchizacja instytucji ,generalnie rozpad spoistości instytucjonalnej państwa to stan ściśle kontrolowany i świadomie zbudowany . Przypomnę tutaj przekonanie Staniszkis , że istnieje jak go nazwała 'Głęboki Układ „ który kontroluje całą scenę polityczną w Polsce., Głęboki Układ „ który dyscyplinuje samego Tuska .(więcej ) . Istotna ilustracją tej tezy jest tekst „Polscy jurgieltnicy„ autorstwa Raka i Muszyńskiego . Ktoś mądrze powiedział ,że taki bu...l jaki panuje w w II Komunie musi być bardzo dobrze...zorganizowany. Rządy Tuska przypominają do złudzenia dekadencję czasów upadku I Rzeczpospolitej. Sterowanego upadku politycznego , gospodarczego. Za II Komuny doszedł jeszcze jeden element . Terror propagandowy mediów. Krasnodębski „Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jeststruktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego „....” Druga część należydo zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, żeproces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko.„....(więcej)
Rak i Muszyński „Polscy jurgieltnicy „„przywykliśmy już do chorób polskiej polityki – korupcji, nieodpowiedzialności polityków czy kłótliwości.Przez to nie dostrzegamy znacznie większej patologii – negatywnego wpływu, jaki na sprawy państwa wywierają Polacy reprezentujący obce interesy. „....”Po odzyskaniu niepodległości w 1989 r.nie wolno było mówić o płatnych zdrajcach narodowych interesów.W przeciwnym razie natychmiast trzeba się było zmierzyć z zarzutem oszołomstwa, „..”właśnie dzięki niej ościenne mocarstwa, budując sieci lobbystów, uzyskały istotny wpływ na wewnętrzne stosunki w Polsce. „....”W imieniu BerlinaOstatnie dwie dekady to nie tylkoporażki w dziedzinie hard power, lecz również soft power. Nietrudno bowiem dostrzec bankructwo naszej polityki historycznej w stosunkach z zachodnim sąsiadem.”....”Polacy pracujący na rzecz propagandy niemieckiej polityki historycznej nie czynili tego z niewiedzy czy zwykłej głupoty. Ich wysiłek był hojnie wspierany przez Berlin za pośrednictwem niemieckich instytucji pozarządowych, z których wiele po 1990 r. umiejscowiono specjalnie w tym celu w Polsce. A nagrody za „publiczną aktywność", sponsorowane wyjazdy, hojnie opłacane wykłady to tylko niektóre formuły przekazywania srebrników. „|..... (Źródło)
Paweł Soloch „Wąskie grupy interesów przejmują kontrolę nad instytucjami państwowymi”....”Interes własny jest stawiany przed interesem wspólnym(racją stanu). ” Solocha ...”W naturalny sposób sprzyja to nepotyzmowi „....”skutkuje ogólnie słabą wydolnością państwa. „....ułatwia narzucanie swoich interesów przez lobby zagranicznew takich dziedzinach jak polityka energetyczna czy gospodarowanie zasobami naturalnymi, a w wielu wypadkach prowadzi wprost do niszczących funkcjonowanie państwa sytuacji korupcyjnych.'..... ”Skutkuje to niespójnością prawa, a w konsekwencji również niespójnością polityk, co utrudnia zarówno bieżące funkcjonowanie państwa, jak i realizowanie przezeń strategicznych projektów. „.....braku panowania państwa nad własnymi strukturami, które cechuje pogłębiająca się autonomia wobec centrum ze wszystkimi tego konsekwencjami. W wielu wypadkach mamy do czynienia ze swoistym uwłaszczaniem się poszczególnych grup na aparacie państwowym. „..... ”Grupy interesów skupione w poszczególnych korporacjach aparatu państwowego potrafią wymóc na sprawujących władzę politykach likwidację mechanizmów i struktur zewnętrznego nadzoru i kontroli. Tak działo się w strukturach MSWiA (obecne MSW), „......” daje możliwość zachowania odrębnych funduszy w wyłącznej dyspozycji grupy kontrolującej daną instytucję wraz z możliwością swobody w zatrudnianiu pracowników i organizacji systemu słabo lub wcale niepodlegającego zewnętrznej kontroli. Podobne mechanizmy ujawniają się w działaniach państwa mających wymiar strategiczny, takich jak bezpieczeństwo energetyczne, gospodarka wodna, gospodarowanie zasobami mineralnymi kraju czy kwestia planów zagospodarowania przestrzennego kraju. „.....”Niewydolność autonomicznych, nieskoordynowanych i pozbawionych zewnętrznej kontroli instytucji państwaw najbardziej wstrząsający sposób ujawniła się w okolicznościach towarzyszących katastrofie smoleńskiej w 2010 roku. Brak koordynacji działań między Kancelarią Premiera a MSZ, MON i MSWiA, niechlujstwo w stosowaniu procedur bądź ich brak wymagają odrębnej, szczegółowej analizy. „.....”Przykładem może być praktyka działań Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, faktycznie niepoddanej skutecznemu nadzorowi cywilnemu. „.....”rodzą pokusę nadużywania władzy i polityzacji tej niezwykle ważnej dla bezpieczeństwa państwa służby „.....(źródło) Marek Mojsiewicz
Bartoszewski przeciw bohaterom Chcę jeszcze raz wrócić do bulwersującej sprawy, jaką jest dla wielu środowisk patriotycznych w Polsce informacja o tym, że Kapituła Orderu Orła Białego postanowiła nie rekomendować Prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu wniosku Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie o uhonorowanie najwyższym odznaczeniem Rzeczypospolitej śp. pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Obrady Kapituły sa tajne, nie wiadomo więc, czy ta decyzja zapadła jednogłośnie, a jeśli nie, to kto był za wnioskiem POKiN, a kto przeciw. Przypomnę, że w skład wysokiego gremium wchodzą - oprócz Prezydenta RP jako Wielkiego Mistrza - cztery osoby: Władysław Bartoszewski, Aleksander Hall, Krzysztof Penderecki i profesor Henryk Samsonowicz. Chętnie poznałbym opinię każdego z nich na temat płk. Kuklińskiego i niniejszym zachęcam członków Kapituły do publicznego zabrania głosu w tej sprawie. Szczególnie interesuje mnie zdanie ministra w Kancelarii Premiera Donalda Tuska - Władysława Bartoszewskiego, który jest nestorem szacownego grona doradczego Prezydenta Komorowskiego i pełni w nim funkcję Kanclerza. W tym kontekście pragnę przypomnieć pewne wydarzenie z 2006 roku, kiedy ówczesny Prezydent RP śp. profesor Lech Kaczyński postanowił zaliczyć w poczet kawalerów OOB dwóch wielkich bohaterów Armii Krajowej, zamordowanych przez sowiecki reżim powojennej Polski: generała Emila Fieldorfa-Nila i rotmistrza Witolda Pileckiego.
Oto, co pisała wtedy "Rzeczpospolita":
„Generał Fieldorf, jako jedyny dowódca Armii Krajowej, jeszcze nigdy nie został odznaczony, a rotmistrz Pilecki otrzymał tylko Krzyż Komandorski - tłumaczy podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Lena Dąbkowska-Cichocka. - Prezydent żywi dla obu bohaterów ogromny szacunek i rozważał udekorowanie ich Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski, ale w ostatniej chwili uznał, że to za mało. Zgodnie z procedurą wniosek prezydenta powinna zaopiniować kapituła Orderu Orła Białego, w której skład wchodzą prof. Władysław Bartoszewski, prof. Bronisław Geremek, były premier Tadeusz Mazowiecki oraz prof. Krzysztof Skubiszewski. Tym razem jednak kapituły nie zapytano o zdanie. - Prezydent może przyznać order bez tych opinii - wyjaśnia Dąbkowska-Cichocka. - Poza tym nie było czasu. Udało mi się porozmawiać tylko z sekretarzem kapituły prof. Bartoszewskim, który nie odmawiał zasług obu bohaterom, ale był sceptyczny, co do przyznania orderu. Dlaczego? Minister Dąbkowska-Cichocka powiedziała nam, że prof. Bartoszewski obawia się, iż precedensowa decyzja o pośmiertnym odznaczeniu obu bohaterów otworzy możliwość wywierania nacisków w sprawie kolejnych kandydatur.” Pamiętam ówczesne oburzenie kombatantów i działaczy niepodległościowych, którzy nie mogli zrozumieć, że doskonale znający przecież z autopsji najnowszą historię Polski były więzień niemieckiego obozu Auschwitz-Birkenau, a następnie boleśnie prześladowany za czasów PRL opozycjonista miał wątpliwości, co do odznaczenia OOB ochotnika do tego obozu i dowódcy organizacji „NIE”. Nie wiem, jakie stanowisko zajął Władysław Bartoszewski w dyskusji nad zasługami płk. Kuklińskiego, ale jego zachowanie sprzed 6 lat dobitnie świadczy o tym, że skoro już wtedy nie podobało mu się pośmiertne odznaczanie bohaterów polskiej niepodległości, to być może i teraz jest przeciwny spłacaniu przez III Rzeczpospolitą honorowego rachunku za epokę PRL. Na koniec przypomnę, że Prezydenta RP nie wiąże opinia Kapituły, może on więc przyznawać Order Orła Białego bez jej rekomendacji. Dlatego nadal aktualny jest apel POKiN do Bronisława Komorowskiego, aby uhonorował w ten sposób w Święto Żołnierza 15 Sierpnia śp. pułkownika Ryszarda Kuklińskiego - jednego z największych bohaterów w polskiej historii drugiej połowy XX wieku. Jerzy Bukowski
Ks. Wąsowicz: Kibicom należą się głębokie podziękowania i brawa za ich postawę i edukację patriotyczną - W wiadomej gazecie pisano o tym, że na pewno kibice zakłócą powstańcze uroczystości. Dzień wcześniej na Placu Krasińskich, masowo rewidowano młodzież w koszulkach przygotowanych przez kibiców, sprawdzano plecaki, spisywano. Czemu ma to służyć? Sam zostałem wylegitymowany i sprawdzono mi plecak dlatego że byłem ubrany w koszulkę ze znakiem Polski Walczącej i szalik Lechii z napisem "Bóg, Honor i Ojczyzna". Jak takie działania nie mają się kojarzyć z komunizmem? - mówi portalowi Fronda.pl ks. Jarosław Wąsowicz, salezjanin, duszpasterz kibiców, kibic Lechii Gdański, były działacz Federacji Młodzieży Walczącej. Jak ksiądz ocenia tegoroczne obchody Powstania Warszawskiego?
- Dla mnie było to wspaniałe patriotyczne przeżycie. W tym roku tak zaplanowałem swój urlop, żeby móc cały dzień spędzić w Warszawie. Od rana wraz z kibicami Legii rozwoziłem okolicznościowe znicze w różne miejsca związane z Powstaniem Warszawskim i bohaterstwem walczących w nim mieszkańców stolicy. Brałem udział w uroczystościach w Parku Dreszera, później przyglądałem się mrówczej pracy kibiców Legii na Powązkach. Rozdawali tysiące okolicznościowych chorągiewek przygotowanych własnym kosztem, przystrajali nimi mogiły powstańców, wcześniej rozprowadzali okolicznościowe koszulki z powstańczymi symbolami. Na godzinę przed głównymi uroczystościami własnym transportem zwozili na Powązki kombatantów, gdzie przygotowali dla nich krzesełka i wodę. Podziwiałem niezwykłą sprawność organizacyjną setek młodych ludzi zaangażowanych w działania logistyczne związane z uroczystościami. Sam pobyt na Powązkach to czas zadumy i refleksji, modlitwy za tych co nie bali się podnieść z kolan i wbrew logice świata walczyć o najwyższe wartości, które budują naród i społeczeństwo. Logika świata się nie zmieniła i do dziś słychać głosy krytyki wobec ich ówczesnej heroicznej postawy. Odnotować muszę także wiele wzruszających dla mnie rozmów z powstańcami zgromadzonymi przy kwaterach kolegów i przyjaciół poległych w 1944 r. Wielokrotnie wyrażali wdzięczność za patriotyczną postawę kibiców i młodych ludzi, którzy nie dają zapomnieć o najlepszych synach naszego narodu. Cieszy mnie także, że uroczystości związane z wybuchem Powstania, przyjeżdża do Warszawy coraz więcej ludzi z całej Polski, którzy korzystając z urlopów chcą w tym szczególnym dniu być w sercu naszej Ojczyzny i oddać hołd bohaterom wolnej Polski. W tym roku przykładowo spotkaliśmy się na Powązkach i Powstańczym Kopcu w gronie byłych działaczy Federacji Młodzieży Walczącej z różnych ośrodków naszego kraju. W latach 80 - tych FMW było największą antykomunistyczną organizacją podziemną o niepodległościowych programie, która skupiała młodzież szkolną, robotniczą i studencką w kilkunastu miastach Polski i której udało się zbudować prężnie działające struktury ogólnopolskie. Odegrało ona wiodąca rolę w protestach roku 1988 r. i ulicznych manifestacjach 1989 r. Wydawał na terenie Polski ponad sto tytułów podziemnej prasy dla młodzieży. Teraz po latach spotykamy się przy różnych okazjach. W tamtych latach czuliśmy sie spadkobiercami idei młodych ludzi walczących w Powstaniu Warszawskim, więc na obchodach nigdy nas nie brakuje. Ponadto pojawiły się delegacje kibiców różnych klubów z całej Polski. To kolejny dowód na to, że dla ważnych wartości środowisko to pomimo wzajemnych codziennych rywalizacji i animozji potrafi się łączyć. Pamięć o Powstaniu Warszawy łączy wiele patriotycznych środowisk i to jest piękne.
Czy wyrażanie głośnej dezaprobaty dla władzy, nawet, jeżeli jest ona słuszna, bo wyraziła np. zgodę na koncert skandalizującej Madonny, powinno czy nie powinno odbywać się podczas obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego? - Odpowiedź na to pytanie nie jest proste. Z jednej, bowiem strony stajemy wobec wydarzenia, które winno na wieki stać się narodowym misterium patriotyzmu i poświęcenia dla najwyższych wartości i trzeba je przeżywać jak najbardziej godnie. Z drugiej jednak strony rzeczywistość pokazuje, że niekoniecznie prowadzi się dzisiaj w Polsce właśnie taką politykę, która promuje takie wartości jak honor, cywilna odwaga, poświęcenie dla idei, obrona polskiej racji stanu, kult narodowych bohaterów. Przykładów pokazujących na wręcz odwrotne tendencje - są setki. Wobec systematycznego rugowania historii z programów nauczania, zdumiewających decyzji związanych z polityką zagraniczną, lekceważenie głosu milionów Polaków domagających się równouprawnienia w mediach, zgoda na poniżanie, wyśmiewanie i przyzwolenie na zwykłe chamstwo, jakie miało chociażby swego czasu na Krakowskim Przedmieściu, odchodzenie od chrześcijańskich wartości i tradycji budzi sprzeciw tych, którzy czują się wykluczeni, ponieważ od kilku już lat pomimo ciągłych petycji, protestów, manifestacji ich głos jest ignorowany. I właśnie tak, a nie inaczej reagują na pojawienie się na uroczystościach upamiętniających tych, którzy w sercu i na sztandarach mieli wyryte hasło "Bóg, Honor i Ojczyzna", polityków, którzy decydują dzisiaj o takiej a nie innej linii programowej realizowanej w sprawach, które powyżej przywołałem. Może zamiast rozdzierać szaty, wsłuchać się w krzyk tej nie małej grupy osób, którzy tak a nie inaczej wyrażali swój sprzeciw wobec rzeczywistości. Pomyśleć, dlaczego słychać krzyki "Zdrajcy", "Hańba", po prostu wysłuchać racji tych ludzi i wyciągnąć wnioski, zrewidować swoje dotychczasowe poczynania. Koncert Madonny jest kolejnym dowodem na to, że nie bardzo chyba decydentom jest dzisiaj blisko do wartości, które dla patriotycznej części naszego narodu, a tacy ludzie ginęli w Powstaniu, są naprawdę ważne.
Ostro komentowane jest zachowanie na Kopcu Powstania Warszawskiego. Ksiądz był wtedy na Kopcu. Jak było naprawdę? - Myślę, że częściowo udzieliłem już odpowiedzi na to pytanie powyżej. Analiza tego, co wydarzyło się na Kopcu, też wymaga pewnego czasu i pogłębionej refleksji wszystkich uczestników sporu jaki w pewnym momencie tam zaistniał. Warto wziąć wszystkie czynniki pod uwagę, nie tylko te, o których słyszymy dzisiaj z mediów głównego nurtu, bo wydają mi się tendencyjne. Mogę jedynie wyrazić ubolewanie, że równie ostro nie reagują np. na wygwizdanie przez uczestników koncertu gwiazdy promującej pornografię i obrażającej uczucia religijne wielu milionów naszych rodaków filmu o Powstaniu Warszawskim. Słyszał pan gdzieś głosy oburzenia? Albo wtedy gdy pijana swołocz drwiła z krzyża, i gasiła pety na starszych ludziach, publicznie bluzgała i obrażała uczucia tych, którzy na modlitwie gromadzili się na Krakowskim Przedmieściu? Jeden z głównych polityków, który został na Powązkach wygwizdany, mówił wtedy o sympatycznym happeningu. Nie można też nie brać pod uwagę całej atmosfery, jaka wytworzono wśród kibiców przy okazji obchodów rocznicowych. W wiadomej gazecie pisano o tym, że na pewno zakłócą oni powstańczych uroczystości. Dzień wcześniej na Placu Krasińskich, masowo rewidowano młodzież w koszulkach przygotowanych przez kibiców, sprawdzano plecaki, spisywano. Czemu ma to służyć? Sam zostałem wylegitymowany i sprawdzono mi plecak, dlatego że byłem ubrany w koszulkę ze znakiem Polski Walczącej i szalik Lechii z napisem "Bóg, Honor i Ojczyzna". Jak takie działania nie mają się kojarzyć z komunizmem? Podczas mojej rewizji powiedziałem zresztą policjantowi, że ostatni podobną sytuację przeżywałem 25 lat temu, kiedy ZOMO i milicja rewidowały i spisywały wszystkich chłopaków w 'biało - zielonych" szalikach, którzy pojawiali się w okolicach kościoła św. Brygidy w Gdańsku, gdzie śp. ks. Henryk Jankowski, co tydzień odprawiał Mszę św. w intencji Ojczyzny. Często bywali na nich ci, którzy dzisiaj sypią gromy z jasnego nieba na kibiców, którzy krzyczą "Precz z komuną!' czy "raz sierpem raz młotem czerwoną hołotę” i wydają rozkazy policji, żeby postępowały dokładnie tak samo jak w latach 80-tych działała milicja. Jak mają reagować kibice na prezydent stolicy, która zezwala rosyjskim kibicom na marsze i prezentowanie sowieckiej symboliki, czy koncert wspominanej już powyżej pani o niskiej reputacji moralnej? Zresztą na Kopcu skandowano także w stronę Hanny Gronkiewicz-Waltz: "Dziękujemy za Madonnę!" i tego jakoś w mediach nie podają. Wątków tego wydarzenia jest naprawdę wiele, trzeba na nie spojrzeć z dystansu i przeanalizować. Jako uczestnik tych wydarzeń zamierzam to w najbliższym czasie zrobić i opublikować na łamach prasy.
Czy kibice ze swoją specyfiką oddawania czci bohaterom, będą mieścić się w oficjalnych obchodach patriotycznych rocznic (1 sierpnia i 11 listopada), czy z każdym rokiem będą coraz bardziej piętnowani i marginalizowani? - Kibice w Polsce w wielu przypadkach ocalili w środowiskach młodzieżowych pamięć o naszej historii i narodowych bohaterach. Wobec takiej a nie innej polityki historycznej to właśnie stadiony i zaangażowanie kibiców pozwoliły przedrzeć się do świadomości młodego pokolenia wiedzy o Powstańcach Wielkopolskich, Warszawskich, Żołnierzach Wyklętych o zbrodniach stanu wojennego, komunistycznych zdrajcach i pachołkach Moskwy. Trzeba pamiętać, że działalność patriotyczna kibiców to nie tylko manifestacje, czy stadionowe oprawy. To także działalność edukacyjna, organizowanie wykładów historycznych, pokazów filmowych dzieł, których nie można doświadczyć w telewizji, całoroczna pomoc kombatantom, organizowanie paczek, wspieranie naszych rodaków na dawnych Kresach Wschodnich. Mógłbym w tym miejscu przytoczyć setki przykładów na taką właśnie działalność. Odsyłam do wielu artykułów, które na ten temat napisałem. Warto jednak przypomnieć, że 1 sierpnia w wielu miejscach Polski właśnie kibice organizowali uroczystości upamiętniające Powstańców Warszawskich. Chyba najbardziej znaną, z niezależnych oczywiście mediów, jest fantastyczna manifestacja i oprawa przygotowana podczas meczy Śląska: „Niech mówią, że klęska, że uczcić nie należy. Śląsk Wrocław jest dumny z Powstańczych Żołnierzy!”. Kibicom więc należą się głębokie podziękowania i brawa za ich postawę i edukację patriotyczną, którą niestety przyszło im dzisiaj zastępować polską szkołę, a ci którzy te działania napiętnują i próbują marginalizować sami o sobie wystawiają świadectwo.
Gen. Ścibor-Rylski zapowiedział wczoraj, że w związku z niewłaściwym wykorzystywaniem znaku Polski Walczącej zostanie on zastrzeżony i będzie prawnie chroniony. To bardzo smutna informacja puentująca obchody 1 sierpnia. Czy przez to "kotwica" przestanie być powszechnym emblematem patriotycznej tożsamości, również wśród kibiców? - Nie bardzo wiem, na czym w związku z omawianymi przez nas wydarzeniami ma polegać niewłaściwe wykorzystanie znaku Polski Walczącej i po co zastrzegać symbol, który dla polskich patriotów zawsze i tak będzie najpierw wyryty w sercach, a nie na koszulkach czy innych gadżetach. Będzie kojarzył się z pozytywnym przesłaniem, że nawet wbrew nadziei, sytuacji politycznej, warunków zewnętrznych czy wewnętrznych, ważne jest to, że "Polska Walcząca" to Polska walcząca do końca.
Rozmawiał Jarosław Wróblewski
BRZYDKIE ZABAWY PANÓW ZE SŁUŻB? Po katastrofie smoleńskiej służby państwa polskiego zostały w dużej mierze sparaliżowane, co było widoczne nawet dla laika, a sposób ich działania pozostawiał i, co gorsza, pozostawia nadal wiele do życzenia. Służby specjalne każdego państwa mają przede wszystkim za zadanie chronić i zapobiegać niebezpieczeństwom, neutralizować zagrożenia i nie dopuścić, by państwo doznało uszczerbku zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i międzynarodowym. Przed i po 10 kwietnia wszystkie elementy, stanowiące istotę definicji służb specjalnych zostały z niewiadomych względów zaniechane, niejako zawieszone. Jak bowiem można było dopuścić do skutecznej gry ze strony obcego i wrogiego Polsce mocarstwa, w której celem był prezydent Polski? Dlaczego służby nie reagowały na informację z 9 kwietnia 2010 roku o groźbie zamachu terrorystycznego na samolot UE? To wymyka się najprostszej logice, bo przecież każdy z nas wiedząc, że w okolicy grasuje szajka złodziei, sąsiada właśnie okradziono, a pod naszym domem pojawił się tajemniczy obserwator, nie zostawia otwartych drzwi i nie wyjeżdża beztrosko na wakacje ignorując te fakty, a właśnie w ten sposób postąpiono z wizytą prezydenta w Katyniu.Pozostawiono go bez jakiejkolwiek ochrony, zlekceważono wszystkie ostrzeżenia, złamano wszystkie możliwe procedury, jak choćby te dotyczące sprawdzenia lotniska, czy obecności oficerów BOR na miejscu. O działaniach po nawet nie wspomnę, bo to powinno być polem zainteresowania prokuratorów i śledczych. Tymczasem, jak dzisiaj czytam, służby specjalne, czy raczej ludzie tych służb, bardzo aktywnie włączyli się w tzw. internetowe śledztwa, by je odpowiednio skanalizować, a nade wszystko, by zgromadzić i kontrolować najbardziej zaangażowane jednostki i powolutku, metodycznie wyprowadzać je w przysłowiowe pole. Przy czym cała energia idzie w kierunku zdezawuowania prac jedynego gremium dążącego do prawdy o 10 kwietnia, jakim jest Zespół Parlamentarny. Ten temat poruszył w wywiadzie dla niezależna.pl szef ZP Antoni Macierewicz:
„Więcej – których cel odczytuję jako dążenie do zepchnięcia poszukiwań i badań związanych z tragedią smoleńską w ślepy zaułek. Mam na myśli np. bogatą publicystykę autora piszącego pod pseudonimem Free Your Mind czy innych jego admiratorów. Oczywiście, przy tak nieprawdopodobnej liczbie kłamstw i presji całego establishmentu, by ukryć przestępcze źródła tragedii smoleńskiej nie można się dziwić, że ludzie zaczynają wierzyć nawet w najbardziej absurdalne interpretacje katastrofy. Rozumiem związane z tym emocje, potrzebę poznania prawdy, ale chciałbym zwrócić uwagę na groźny fakt, że na tym stanie emocjonalnym żerują ludzie świadomie dążący do wprowadzenia Polaków w błąd. W ciągu ostatnich dwóch lat wielokrotnie przekonywałem się, że dysponujemy wieloma racjonalnymi dowodami i naukowymi hipotezami, które pozwalają nam obalić dotychczasowe kłamliwe ustalenia i w końcu doprowadzą do wyjaśnienia tragedii z 10 kwietnia 2010 r. Tymczasem tezy zwolenników FYM-a odciągają nas od racjonalnego badania i wskazywania winnych i kierują w stronę rozważań metafizycznych. Wytwarzanie takiego klimatu jest najlepszą drogą do utrwalenia w przekonaniu społeczeństwa polskiego i społeczności światowej wersji Tatiany Anodiny i Jerzego Miller”.
Również Marek Dąbrowski w dzisiejszej niezwykle ważnej notce pt. „Nożyce dezinformacji” opublikowanej na naszeblogi.pl przybliżył kilka ciekawych wątków, dotyczących tzw. śledztwa blogerskiego, w którym obok ludzi szczerze zaangażowanych w dojście do prawdy wszelkimi dostępnymi drogami, pojawiły się osoby związane najprawdopodobniej ze środowiskiem służb. Po szczegóły odsyłam do przywołanej wyżej publikacji. Smaczku całej sprawie dodaje również fakt, że jednej z aktywnych osób na blogu FYM - a administracja S24 usunęła konto z uwagi na fakt, że było ono powiązane z kilkunastoma innymi kontami, co daje do myślenia. Po co ktoś generuje sztuczny ruch? Ta sama osoba w jednym ze swoich tekstów domagała się zapłaty za wykonane analizy opublikowane na blogu J.Mieszko-Wiórkiewicz, które, co najciekawsze, zmierzały do odebrania wiarygodności amerykańskim ekspertyzom urządzeń TAWS i FMS, uznając pochodzące z nich odczyty, na których w dużej mierze oparł się ZP, za fałszywe. Jak się to ma do blogera Free Your Mind? Chyba nie ma w blogsferze osoby, nieznającej jego tekstów, które porywały swoją przenikliwością i lekkością pióra. Do tych osób również i ja przez pewien czas należałam, uznając, że tak drobiazgowe i wnikliwe analizy prowadzone na blogu FYM – a, przy takiej ilości kłamstw wpuszczonych w przestrzeń publiczną, są niezwykle ważne i potrzebne. Zawsze jednak uważałam za nadrzędne i decydujące badania prowadzone przez ekspertów Zespołu Parlamentarnego, a jego przewodniczącego za osobę najwyższego zaufania. Liczyłam się także z tym, że wyniki prac ZP mogą znacząco zweryfikować analizy FYM-a, a niektóre stawiane przez niego hipotezy uznać za całkowicie błędne, co było dla mnie oczywiste na tym etapie badań nad przyczynami katastrofy smoleńskiej, kiedy niewiele można było powiedzieć oprócz tego, że przebieg wydarzeń 10 kwietnia był zupełnie inny, niż podawała to oficjalna wersja. Nie widziałam tutaj pola do konfliktu, gdyż zakładałam dobrą wolę piszących. Niewiele osób pewnie pamięta, że początkowe analizy na blogu FYM - a dotyczyły rejonu Siewiernego, a największe wątpliwości budziło samo miejsce katastrofy, gdyż nie pasowało do hipotezy o uderzeniu w ziemię 90 tonowej maszyny (brak leja, brak wyciętego pasa drzew, mierny pożar itd.) To doprowadziło do postawienia hipotezy, że do kluczowych dla katastrofy wydarzeń doszło w innym miejscu. Wówczas odszukano relacje ze smoleńskiego forum mówiące o wybuchu i pożarze samolotu w okolicach salonu samochodowego, o miejscu „za czołgiem”, gdzie, jak już dzisiaj wiemy, system wygenerował TAWS#38. To w tym miejscu nastąpiły dwa, gwałtowne wstrząsy, które wykrył profesor Nowaczyk, a doktor Szuladziński uznał je za zapis eksplozji, która rozerwała samolot. Z czasem jednak FYM coraz bardziej oddalał się od Smoleńska, szukając „dziur” w relacjach świadków, by dojść do hipotezy całkowitej inscenizacji katastrofy na Siewiernym i uprowadzenia samolotu/ów w inne, nieznane miejsce. Wszelkie próby uświadomienia mu przez ludzi związanych z ZP, znających techniczne szczegóły zdarzenia, takich jak Marek Dąbrowski, czy KaNo, że jest w błędzie, zostały przezeń zakończone blokadami dla obu panów. Również moje działania na rzecz współpracy FYM - a z ZP zakończyły się niepowodzeniem, a na jego blogu zaczęły się pojawiać, początkowo delikatne, a później coraz mocniejsze, ataki na Antoniego Macierewicza i jego ekspertów. Dla mnie był to moment przełomowy. Zwieńczeniem tych działań był szokujący dla wielu wpis z 22 czerwca br. , kiedy FYM ujawnił swoje personalia i przyznał się do kontaktów z oficerami SKW PPP, zaś największym wrogiem został okrzyknięty Antoni Macierewicz. Jak zatem ocenić intencje piszących? Jak ocenić tych, którzy być może z ramienia służb zaangażowali się w szeroko pojętą działalność internetową? Komu i jakie korzyści może przynieść akcja ośmieszenia działań ZP i zniszczenia wiarygodności A. Macierewicza? Na to pytanie niech każdy sam sobie odpowie.
http://niezalezna.pl/31612-proby-odbudowania-wsi
http://naszeblogi.pl/31200-nozyce-dezinformacji
Martynka
Leopold Okulicki i Ławrientij Beria Od 20 lat Leopold Okulicki (1898-1946) jest uznawany niemal za wzór cnót narodowych, ma ulice prawie w każdym mieście i niezliczoną ilość tablic i pomników. Wydano na jego temat kilkanaście panegirycznych książek. Tak oto główny sprawca klęski powstania warszawskiego, człowiek, który złamał instrukcję Naczelnego Wodza Kazimierza Sosnkowskiego nakazującą nie dopuszczenie do wybuchu walk w Warszawie, człowiek o jednoznacznie fatalnym charakterze objawiającym się w niestałości postaw i poglądów (są liczne relacje mówiące nawet, że Okulicki był uzależniony od alkoholu), de facto człowiek nienadający się pełnienia funkcji na takim szczeblu – jest narodowym bohaterem Polski.
Ławrientij Beria W jego życiorysie w wydaniu panegirycznym pomija się niewygodne fakty, takie jak „wysypanie” przed NKWD w maju 1941 całej struktury ZWZ na Wschodzie. Wtedy to Okulicki po raz pierwszy zaproponował ZSRR daleko idącą współpracę. Przez pewien czas Stalin i Beria traktowali go, jako „swojego człowieka”, licząc, że będzie z nimi współpracował już jako wysoki oficer Armii Polskiej w Rosji. Epizod ten nie był znany dowództwu polskiemu, dopiero badania archiwalne po 1989 roku ujawniły całą prawdę. Po raz drugi Okulicki zaproponował „współpracę” Ławrientijowi Berii w kwietniu 1945 roku. Po aresztowaniu tzw. szesnastu w marcu 1945 roku przywódcy Polski Podziemnej i Okulicki zostali wywiezieni do Moskwy. W czasie dochodzenia prowadzonego przez NKWD nagle Okulicki zaczął składać obszerne zeznania a w dniu 4 kwietnia 1945 skierował na ręce Berii obszerny memoriał. Proponował w nim współpracę w uregulowaniu polsko-sowieckich stosunków w oparciu o postanowienia konferencji w Jałcie i bez udziału rządu emigracyjnego w Londynie. Z punktu widzenia realiów były to propozycje sensowne, ale w tym czasie spóźnione, o co najmniej rok, a poza tym w Moskwie nikt już nie traktował Okulickiego poważnie. Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy – moralny. Najpierw Okulicki w wyniku oszustw i nacisków wymusza na dowództwie AK wybuch powstania w Warszawie, który ma być „głosem protestu przeciwko zniewoleniu Polski przez Sowiety”, a po jego klęsce i bezprzykładnej rzezi – proponuje tymże Sowietom „współpracę”. Jest to dyskwalifikujące i moralnie, i politycznie. Dokument ten pokazuje także, jak daleka od prawdy jest lansowana obecnie mitologia powstańcza. Jej głosiciele często powołują się na konieczność mówienia „prawdy”, bo to jest dla nich ponoć najważniejsze. To niech zapoznają się z tą prawdą. Poniżej omówienie listu Okulickiego do Berii. Te fragmenty pochodzą z książki Jana M. Ciechanowskiego „Powstanie Warszawskie” (Pułtusk 2009, ss. 454-460). Całość tego niecodziennego dokumentu jest opublikowana w wydawnictwie „Proces szesnastu”.
„W swym piśmie do Berii, 4 kwietnia 1945 roku, tzn. w niecałe dziesięć dni po aresztowaniu przez NKWD, gen. Okulicki podawał, że 27 marca [1945] zgłosił się, wraz z Delegatem Rządu na Kraj, Januszem Stanisławem Jankowskim i przewodniczącym Rady Jedności Narodowej, Kazimierzem Pużakiem na zaproszenie gen. Iwanowa „do władz sowieckich celem przeprowadzenia rozmów dla uregulowania życia w Polsce w duchu zgodnego i przyjacielskiego współżycia polsko-sowieckiego, nie tylko w obecnym okresie, ale i na przyszłość” - Leopold Okulicki
„Zdecydowany jestem”, podkreślał gen. Okulicki, „współpracować ze wszystkich sil dla ułożenia dobrosąsiedzkich stosunków i przeciwdziałania akcji skierowanej przeciw tym dobrym stosunkom. Szczerość moich rozmów ograniczona jest obecnie uzasadnioną obawą, że mogą one spowodować represję w stosunku do byłych żołnierzy Armii Krajowej, z którymi współpracowałem. Jeśli Pan Minister, jako członek Rządu Sowieckiego zagwarantuje mi, że nikt na skutek moich rozmów nie ulegnie represji Związku Sowieckiego za dotychczasową swoją działalność i jeśli dana mi będzie możność działania, mająca na celu likwidację akcji zaogniającej stosunki polsko-sowieckie, gotów jestem z całą szczerością, otwartością i dobrą wolą przeprowadzić rozmowy na temat działalności Armii Krajowej”.
W taki to sposób i w takich okolicznościach gen. Leopold Okulicki rozpoczynał swą nową, ostateczną i beznadziejną „grę” z władzami sowieckimi, w której niemalże wszystkie już atuty znajdowały się w jej rękach, z czego gen. „Niedźwiadek” jakby jeszcze nie zdawał sobie w pełni sprawy. Ciągle jeszcze chyba licząc na pomoc Zachodu i nadchodzący, jego zdaniem konflikt pomiędzy państwami zachodnimi i Związkiem Sowieckim. W ramach tej „gry” gen. „Kobra” złożył obszerne, długie i wyczerpujące „zeznanie własne” NKWD 5 kwietnia 1945 roku, składające się z kilku odrębnych części. Pierwsza dotyczyła Armii Krajowej, jej organizacji, kadr, składu Komendy Głównej, walki z Niemcami w czasie „Burzy” i Powstania Warszawskiego, finansów, zrzutów, łączności z Londynem, stosunków ze stronnictwami politycznymi, działalności na terenach zajętych przez Armię Czerwoną i jej likwidacji. Gen. Leopold Okulicki podawał władzom sowieckim, że nakazując rozwiązanie Armii Krajowej 19 stycznia 1945 roku, zarazem nakazywał tworzenie i pozostawienie w terenie zakonspirowanych sztabów w pierwszym rzędzie dla likwidowania spraw AK, co miało mu dać obraz czym może dalej dysponować, a następnie dla informowania rządu w Londynie o sytuacji w Polsce, a w końcu jako „zawiązek dalszej roboty na wypadek gdyby stosunki polsko-sowieckie nadal nie zostały uregulowane”. Sztaby te w żadnym wypadku nie miały być użyte do „działań przeciwko Armii Czerwonej walczącej z Niemcami”. Tymczasem władze sowieckie zauważyły, ze swej strony, że likwidacja AK była po prostu fikcją, stworzoną dla uchronienia jej od rosyjskich represji. Druga część „zeznań własnych” gen. „Kobry” mówiła o sytuacji i stanie rzeczy jaki wówczas w Polsce panował na odcinku politycznym, administracyjnym, bezpieczeństwa i wojskowym oraz zjawiskach i przyczynach, które zdaniem generała, go kształtowały. Gen. Okulicki podkreślał, że zarówno Rząd Polski w Londynie, jak i tymczasowy lubelski nie odzwierciedlały opinii publicznej w Polsce i ani jeden ani drugi nie były wyrazem woli większości Narodu. Zdaniem generała konferencja krymska i jej decyzje zmierzające do załatwienia sprawy polskiej z pominięciem Rządu Polskiego w Londynie „dobiła” ten rząd w oczach opinii krajowej i znaczenie jego w Polsce było znikome. Natomiast tymczasowy lubelski przez ogromną większość ludzi w Polsce był traktowany, „jako nieudany twór rządu sowieckiego”. Przemawiało to za jak najszybszym utworzeniem nowego rządu zgodnie z uchwałami podjętymi na konferencji krymskiej. Gen. Okulicki opowiadał się, więc za jałtańskimi uchwałami Wielkiej Trójki, a za dwie największe i najważniejsze partie uważał Stronnictwo Ludowe reprezentujące, jego zdaniem, 50% opinii krajowej oraz PPR reprezentujący 20% tejże opinii. W rezultacie oceniał, że te dwa stronnictwa reprezentowały 70% społeczeństwa. Na trzecim miejscu stawiał Stronnictwo Narodowe, a na czwartym PPS, które w jego mniemaniu reprezentowały po około 10 % opinii krajowej każda. Na piątym i szóstym plasował Zjednoczenie Demokratyczne i Stronnictwo Pracy, które jak oceniał, każda reprezentowała po 5% opinii krajowej. Podkreślał, że na odcinku administracyjnym i bezpieczeństwa panował chaos, a wojsko dowodzone przez gen. Michała Rolę-Żymierskiego nie stało na właściwym poziomie, głównie z powodu braku oficerów, większych jednostek pancernych i lotnictwa oraz ducha patriotycznego. Gen. Okulicki oceniał, że Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie liczące około 100.000 ludzi były dobrze wyszkolone i wyposażone, ale miały swoje „minusy” ze względu na „długie oderwanie się od kraju, stracenie kontaktu z Narodem”. Mogło to być „powodem niezrozumienia pośród ich kadr i żołnierzy, przemian społecznych, jakie w Polsce, w czasie wojny zaszły”. Gen. Okulicki mówił też o ich nieprzyjaznym nastawieniu w stosunku do ZSRR, co mogło, po ich powrocie do kraju w „znacznej mierze utrudnić dobrosąsiedzkie stosunki”. Niemniej przypuszczał, że „elementy najbardziej wrogie” pozostaną na Zachodzie i że o nie „nie ma się co martwić”.
Co do Armii Krajowej, to jej ostatni Dowódca podawał, że w ciągu 5-cio letniej walki z Niemcami wychowała i zaprawiała w niebezpiecznej konspiracyjnej walce około 300 tysięcy ludzi. Byli żołnierze AK chociaż mieli duże braki w wyszkoleniu to posiadali wszystkie inne zalety. Zdaniem generała „wyrobieni pod względem ideowym i hartu żołnierskiego” stanowią doskonały element do budowy Polskich Sił Zbrojnych. Potrzebne im tylko było przeszkolenie wojskowe.
Generał podkreślał, zresztą słusznie, że (jak to określał) „stan zapalny między AK i władzami sowieckimi na wschód od Wisły spowodowany [był] przez warunki polityczne, które stawiały byłych żołnierzy AK w położeniu bez wyjścia”. W jak ciężką sytuację, na skutek „nieuregulowania stosunków dyplomatycznych zostali wpędzeni żołnierze AK”, czuł po sobie. Czuł się też w obowiązku przyznać, że i on sam był zdecydowany na „prowadzenie dalszej walki o niepodległość Polski, gdyby istniejące warunki nie zmieniły się, mimo przekonania, że walka zbrojna przeciw ZSRR jest dla Polski szkodliwa”.
„Walka, którą zamierzałem nadal prowadzić” dodawał „nie miała i nie mogła mieć charakteru zbrojnego, jako nierealna”, lecz charakter propagandowy w kraju i zagranicą, chodziło bowiem o informowanie opinii światowej o rzeczywistych stosunkach panujących w Polsce. Nie ukrywał również, że operacja scalenia wszystkich istniejących formacji wojskowych w kraju i zagranicą będzie bardzo ciężka i trudna. Przyczyn obecnego, złego stanu rzeczy w Polsce, dopatrywał się w historii, różnicach ustrojowych i politycznych oraz wzajemnej nieufności pomiędzy polskimi i sowieckimi czynnikami politycznymi i wojskowymi. Twierdził, że rząd sowiecki w stosunku do czynników politycznych i wojskowych w kraju – Delegatury Rządu, Rady Jedności Narodowej i Komendy Głównej – popełniał „błąd traktując te czynniki tak samo jak emigrację i Rząd Polski w Londynie”. Tymczasem poglądy czynników krajowych, w jego opinii, na rozwiązanie sprawy polskiej w sprawach zasadniczych były całkowicie różne, czego jaskrawym przykładem było stanowisko wobec postanowień konferencji krymskiej. „Rząd Polski jednomyślnie odrzucił postanowienia tej konferencji [...], a w odpowiedzi na to czynniki polityczne kraju jednomyślną uchwałą przyjęły te uchwały i stanęły na stanowisku odbudowy Polski na tej podstawie”. Niestety „rząd sowiecki”, twierdził gen. Okulicki nie wierzył w „szczerość naszych intencji”. W części trzeciej swego „zeznania własnego” generał podkreślał, że jedyną podstawą do rozwiązania sprawy polskiej były uchwały konferencji krymskiej oraz utworzenie jednego rządu polskiego cieszącego się zaufaniem większości Narodu, jak to określił ostatni Dowódca AK. Konieczne też było przywrócenie bezpieczeństwa w kraju przez organa tymczasowego rządu polskiego, gdyż dotychczasowa działalność służby bezpieczeństwa, podległej władzom sowieckim w Polsce „wyrobiła przekonanie w umysłach społeczeństwa, że w istocie nic się nie zmieniło, że wolna Polska jest fikcją, a nie rzeczywistością”.
Generał pisał też, że należałoby przeprowadzić amnestię i uwolnić obywateli polskich aresztowanych przez sowieckie władze bezpieczeństwa. W sprawie Armii Krajowej gen. Okulicki sugerował, że powinna ona podporządkować się rządowi polskiemu „utworzonemu na podstawie postanowień konferencji krymskiej” oraz zerwać wszelkie „kontakty z Rządem Polskim w Londynie”. Na zakończenie gen. Leopold Okulicki zapewniał Berię, że problem uregulowania polsko-sowieckich stosunków był dla Polski „kwestią życia lub śmierci”, że „naród polski nigdy nie pogodzi się z utratą niepodległości” a wszelkie próby idące w tym kierunku doprowadzić muszą do walki, nawet gdy nie będziemy mieli wtedy żadnych szans na zwycięstwo i że podstawą rozwiązania sprawy polskiej powinny być postanowienia konferencji krymskiej, że rząd sowiecki ma prawo domagać się by nowy rząd polski utworzony został z elementów demokratycznych, które powinny dawać gwarancję, że dobrosąsiedzkie stosunki między Polską a ZSRR będą w przyszłości zachowane i że Polska nie będzie użyta przez inne siły przeciwko ZSRR i wreszcie, że rząd sowiecki powinien traktować Polskę jako niepodległe i w pełni suwerenne państwo. Kończąc gen. Okulicki prosił Berię, „jako przedstawiciela rządu sowieckiego”, aby go „zrozumiał” i zechciał mu „uwierzyć”. Zarzekał się przy tym, że zeznaje to z „własnej woli”, a zatrzymanie go przez władze sowieckie i pobyt na Łubiance nie wpłynęły na ich treść w najmniejszym nawet stopniu. „Dosłownie to samo napisałbym, gdybym był na wolności” – stwierdził generał. Ostatni Dowódca Armii Krajowej był „głęboko przekonany, że gdy te ogólne zasady będą honorowane, współpraca Narodu Polskiego z narodami ZSRR ułoży się w przyszłości harmonijnie i bez żadnych tarć”. Zaznaczał przy tym, że dla niego istniał tylko jeden cel, dla którego żył i walczył – „szczęście Narodu Polskiego i w związku z tym tylko jeden problem, niepodległe i suwerenne państwo polskie, w którym ten cel winien się realizować”. Oprac. JE
05 sierpnia 2012 Co jajo to jajecznica Wśród przyjaciół psy zająca zjadły Bo przecież rząd jest naszym przyjacielem, to wiadomo do dawna, przynajmniej od czasu jak rozwiązuje nasze problemy- w tym problemy zdrowotne .Przyjaciel stara się rozwiązywać problemy swojemu przyjacielowi. Co prawda prezydent Reagan mawiał, że „ rząd nie jest od rozwiązywania problemów, rząd- jest problemem”, ale to już historia”. A historia tylko przeszkadza w życiu i nie jest już żadną nauczycielką.. Kiedyś była – i owszem- ale dzisiaj? „ Fałszywa historia jest matką fałszywej polityki”- twierdził hrabia Tarnowski. Tak jak fałszywa historia farmaceutyki jest matką fałszywych decyzji.. Niedawno ukazała się książka współautorstwa zmarłego kilka dni temu , wybitnego polskiego aktora- pana Augusta Kowalczyka, który wraz z kolegami stawia w niej tezę,. że źródłem władzy współczesnej Unii Europejskiej jest przemysł farmaceutyczny.. I udawadnia -przytaczając nazwiska- że tak w istocie jest.. W Unii Europejskie wielki wpływ na losy mieszkańców nią zamieszkujących- jest przemysł farmaceutyczny.. Pan August Kowalczyk był więźniem Auschwitz- niemieckiego obozu śmierci, panie prezydencie Baracku Husseinie Obama.. Nie polskiego obozu śmierci.. Zresztą teren obozu został wcielony do tysiącletniej Rzeczy, która istniała 12 lat.. Tak się potoczyła historia, a ona prawdziwa- jest nauczycielką życia.. Nie ta fałszywa.. Jak ktoś myśli , że Niemcy zrezygnowały z panowania Europie- jest w wielkim błędzie.. Ja przynajmniej takich złudzeń nie mam.. A historia lubi się powtarzać, tylko w innej scenografii i innymi metodami. Niedawno, bo 15.06.212 roku, na posiedzeniu nr 16, głosowanie nr 15- Sejmu, odbyło się głosowanie demokratyczne nad projektem zmiany ustaw o obowiązkowych szczepieniach dla wszystkich w Polsce .Jest już po pierwszym czytaniu, Wszyscy demokratyczni posłowie poparli ustawę, żebyśmy jak bydło- byli szczepieni obowiązkowo.. Jeden poseł był przeciw, nikt się nawet nie wstrzymał od głosu.. Prawdziwe oblicze ustaw ukryte jest pod nazwą:” o zapobieganiu epidemiom oraz ustawy o inspekcji sanitarnej”. W ustawie następuje zamiana definicji choroby zakaźnej, obowiązek obejmuje nie tylko dzieci, ale także dorosłych. Teraz będzie to każda choroba wywołana przez biologiczny czynnik chorobotwórczy. Nadzór na wykonywaniem obowiązku szczepień, dotąd był to nadzór nad szczepieniem oraz będą zmiany w zasadach stosowania przymusu. Nie będą już potrzebne w tej sprawie sądy i policja- wystarczy lekarz. Dotąd o epidemii decydował Minister Zdrowia- teraz będzie decydował Główny Inspektor Sanitarny na polecenie odpowiednich instytucji unijnych- ale minister zdrowia będzie płacił za szczepionki, żeby napełnić głodny brzuch firm farmaceutycznych. Wiecznie głodnych firm farmaceutycznych.. Mają być utajnione dane dotyczące zachorowań..(???) Co szukują nam nasi demokratyczni władcy? Gdzie jak jeden mąż głosują za obowiązkiem szczepień? Pośród nich jeden sprawiedliwy.. Jako jedyny głosował przeciw? Nie wiem kto to taki..? Bydło musi być szczepione obowiązkowo, bo i tak nie ma nic do powiedzenia.. Bydło zwane dla niepoznaki „ obywatelami”, z prawami człowieka, z wolnością wyboru- ale na papierze, w rzeczywistości nie ma żadnego wyboru. Bo za bezrozumne -demokraci decydują.. I wciskają mu obowiązkowo szczepionki, o których chodzą wieści zasłyszane że powodują u człowieka raka. I to jest logiczne. Do organizmu prawoczłowieczego człowieka wprowadzane są zarazki nieprawoczłowiecze, które mają uodpornić prawoczłowieczego człowieka na choroby. Ale człowiek po wprowadzeniu obcego ciała do jego organizmu, zaczyna chorować ,bo organizm walczy z przeciwnikiem nieprawoczłowieczym. Wytwarza ciałka, które zatruwają organizm- a ponieważ nie prowadzi się badań tego związku, uspokajając, że to dla dobra człowieka , więc prawoczłowieczy człowiek myśli, że to wszystko naprawdę dla jego dobra, może nawet pójść na skargę do Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, mniej obywatela. Tylko dlaczego to wszystko pod ustawowym i demokratycznym przymusem? Dlaczego ma nie mieć wolności wyboru.?. Bo wspólna sprawa- epidemia może się zdarzyć i dlatego jest to sprawa wspólna, kolektywna. Może się nie zdarzyć, ale szczepienie się zdarzy.. Na szczepionki pójdą jego pieniądze.. Tak jak z ptasią grypą wywołaną sztucznie i nieprzypadkowo. Merdia tygodniami mędliły ten temat, ale jakoś do końca się nie udało wydębić miliardów.. Niektóre rządy dały się nabrać- nasz akurat nie miał pieniędzy. Bo gdyby miał- kupiłby szczepionki.. Że mu zabierają wolność wyboru.. To powiedzą mu, że to dla jego bezpieczeństwa.. Przecież to dla bezpieczeństwa, żeby epidemie nie szalały i nie zbierały swojego żniwa. Tak jak z pasami niebezpieczeństwa. Trzeba zapinać i już! Bo „ przymus zapinania pasów zabiera wolność, ale zapewnia bezpieczeństwo_ stwierdził Trybunał Konstytucyjny, czwarta izba parlamentu niewybieralna demokratycznie. Ale władna! Cóż komu po wolności, jak najważniejsze jest bezpieczeństwo.? Ale cóż z kolei warte jest życie bez niebezpieczeństwa? Życie- ze swej natury- oparte jest o ryzyko, które z kolei ludzkie życie naraża na niebezpieczeństwo. Szczepionka też jest niebezpieczna, w przeciwieństwie do surowicy- gotowego preparatu akurat potrzebnego w określonej sytuacji.. Ale rząd z parlamentem będzie nas szczepił obowiązkowo kolektywnie, a nie surowicował indywidualnie.. Musi nas umrzeć więcej na raka.. Czy są jakieś dyspozycje, o których na filmie You Tube mówił Bill Gates? Uprawnienia Sanepidu będą większe niż policji i wojska.. Będzie miał prawo analizować połączenia telefonicznie i elektronicznie. Będzie sobie swobodnie wchodził do domów.. Będzie mógł użyć siły w przypadku nieposłuszeństwa.. Widać, że sprawa szczepionek jest bardzo ważną sprawą, można by rzec- priorytetową... I jakoś o ustawie z 15 czerwca się nie mówi? Dane o zachorowaniach nie mają być w szpitalach, przychodniach czy laboratoriach- będą w systemie Sanepid- Sentinel.. Sanepid będzie w całości systemu -najważniejszy. Żeby czuwał nad realizacją programu obowiązkowych szczepień.. Dokąd zmierzamy? Gdzie prowadzi nas władza demokratyczna, a naprawdę tyrańska, nie oglądająca się na naszą wolność wyboru? Do czyjego rydwanu została zaprzęgnięta? Jaki los nam gotuje? Przeciw nam, w interesie branży farmaceutycznej..
WJR
Mgr Williamson – Soborowa Infekcja Czy Katolicy chcacy zachowac wiare moga uczestniczyc we mszy PiusaV celebrowanej przez ksiedza bedacego czlonkiem posoborowego KK, z np. Instytutu Chrystusa Krola, albo Bractwa sw. Piotra? Wedlug generalnej reguly, trzeba odpowiedziec: nie, nie moga, nawet jezeli jest to msza Piusa V, nawet jezeli celebrowana jest godnie. Co jednak uzasadnia tak sroga regule? Podstawowym argumentem jest, ze wiara katolicka jest wazniejsza od mszy. Faktycznie, jezeli dluzszy czas, bez mojej winy, nie moge byc na mszy, ale zachowuje wiare, moge jeszcze uratowac moja dusze. Natomiast jezeli zgubie wiare a dla x powodow bede uczestniczyl we mszy - “Bez wiary nie jest mozliwym podobac sie Bogu” – Héb. XI, 6
Wiec asystuje we mszy, aby zyc moja wiara, a poniewaz wiara i kult sa wspolzalezne, jestem na prawdziwej mszy, aby zachowac wiare, ale nie zachowuje wiary, aby uczestniczyc we mszy. Stad wynika, ze jezeli taka celebracja mszy otoczona jest przez sytuacje, ktore moga skorumpowac moja wiare, w zaleznosci od wielkosci zagrozenia, nie powinienem byc na takiej mszy. Oto, dlaczego msze celebrowane przez schizmatycznego ksiedza Prawoslawia, choc sa wazne, przez przedsoborowy KK zabronione byly katolikom pod grozba ciezkiego grzechu, bo wiara i kult zaleza jedno od drugiego. Niekatolicki kult grozi skorumpowaniem katolickiej wiary. Prawoslawie wprawdzie podczas wiekow wyrzadzilo ogromne szkody Kosciolowi, ale jakie to szkody Kosciola moga byc porownane z tymi wyrzadzanymi przez soborowosc? Jezeli wiec Kosciol, jeszcze zdrowy, zabranial katolikom brania udzialu w mszach prawoslawnych, czyz nie zabronilby uczestnictwa w mszy Piusa V celebrowanej w kosciele posoborowym? Wiec, co nazywa sie tu okolicznosciami soborowymi? Mozna by odpowiedziec, wszystkie okolicznosci ktore predzej czy pozniej skłonią mnie sadzic, ze II Sobor Watykanski nie byl dla KK absolutna katastrofa. Taka okolicznoscia bylby np. szarmancki ksiadz wierzacy, ze moze bez roznicy odprawiac stara, albo nowa msze, zachowuje sie i glosi z ambony tak, jak gdyby II Sobor nie przedstawial zadnego powaznego problemu.
“Soborowość” samym swoim istnieniem jest bardzo niebezpieczna, bo mozna ją pomylic z katolicyzmem do tego stopnia, ze straci sie wiare – prawie, lub calkiem – niepostrzezenie. Oczywiscie zdrowy rozsadek wezmie pod uwage roznorodnosc okolicznosci specyficznych. Np. dobry kaplan, zlapany chwilowo w pulapke przez Kosciol posoborowy, moze potrzebowac mojej pomocy podczas swoich pierwszych celebracji prawdziwej mszy, abym dodal mu odwagi na wlasciwej drodze. Ale regula generalna powinna pozostac nietknieta, to znaczy, ze nie moge asystowac w zadnej mszy Piusa V celebrowanej w kontekstcie soborowym. Jako potwierdzenie tej reguly zauwazcie, jak Rzym w swojej ugodzie z Instytutem Dobrego Pasterza zaczal od obietnicy celebrowania wyłącznie mszy Piusa V. Rzym dobrze zdawal sobie sprawe z tego, ze jak tylko IDP polknie haczyk oficialnego przyzwolenia/akceptacji, uda mu sie (Rzymowi) z pewnoscia wciagnac IDP w soborowa siec. I rzeczywiscie. Wystarczylo 5 lat. Oto wlasnie niebezpieczenstwo wszelkich ukladow praktycznych miedzy Rzymem a FSSPX. Dopoki Rzym wierzy w soborowa doktryne, bedzie korzystal z kazdego praktycznego ukladu, aby wciagnac Bractwo w Sobor, a kontekst wszystkich mszy celebrowanych przez Bractwo stanie sie soborowym, prędzej czy pozniej. Czlowiek przestrzezony ma wartosc podwojna.. Kyrie eleison.
Mgr Williamson
Kard. Konrad Koch: Papieżowi nie chodzi jedynie o ciągłość, mówił bowiem jasno o „hermeneutyce reformy” 31 lipca br. kard. Konrad (Kurt) Koch, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan, w wywiadzie udzielonym austriackiej agencji „Kathpress” poruszył kwestie związane z II Soborem Watykańskim, ekumenizmem i Bractwem Kapłańskim Św. Piusa X. Na stronie internetowej „Kathweb” czytamy m.in:
„Szwajcarski kardynał Kurt Koch szczególnie polemizował z zarzutami lefebrystów, jakoby dokumenty II Soboru Watykańskiego miały różny stopień obowiązywania. «Mimo że istnieją formalne różnice pomiędzy rozmaitymi rodzajami tekstów — konstytucjami, dekretami i deklaracjami — to jednak nie zachodzi między nimi duża różnica, gdy idzie o wiążący charakter ich treści» — stwierdził dobitnie we wtorkowym wywiadzie udzielonym w Rzymie agencji «Kathpress» przewodniczący Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan. Kardynał Koch podkreślił, że dekret o ekumenizmie miał swój doktrynalny fundament w konstytucji o Kościele, a ruch ekumeniczny, jeden z przedmiotów krytyki lefebrystów, «musi pozostać dla Kościoła najważniejszym zagadnieniem».
«Ojcowie soborowi od samego początku deklarowali — mówił hierarcha — że skupią się na dwóch głównych celach: odnowie Kościoła i przywróceniu jedności chrześcijan. Były to centralne zagadnienia całego soboru. Pod tym względem ekumenizm nie był pobocznym czy dodatkowym, ale głównym zagadnieniem soboru. I dlatego musi być centralnym tematem dzisiejszego Kościoła».
«Bractwo Św. Piusa X ze swoją krytyką soboru — kontynuował kardynał — reprezentuje stanowisko podobne do tego, które zajmował Marcin Luter. Oni oczywiście zakładają, że II Sobór Watykański pobłądził. A to, że sobory mogą błądzić, również nawiązuje do twierdzeń Marcina Lutra. I dlatego tradycjonaliści muszą zadać sobie pytanie o to, gdzie w rzeczywistości sytuują ich poglądy, które głoszą».
«Sobór Watykański II, który rozpoczął obrady przed 50 laty, chciał i podjął się odnowy Kościoła, ale nie stworzył nowego Kościoła. Kościół potrzebuje dziś reorientacji na odnowę» — powiedział szwajcarski kardynał i przypomniał słowa papieża Benedykta XVI, który tuż po objęciu urzędu mówił w swym programowym przemówieniu o doniosłości soboru, «hermeneutyce braku ciągłości i zerwania» oraz «hermeneutyce reformy». «Papież nie miał na myśli jedynie ciągłości, jak to czasami mu się przypisuje — dodał kardynał Koch — a to właśnie twierdzą tradycjonaliści»” (źródło: kathpress.at, 31 lipca 2012). Im większa liczba teologów przyznaje, że nie wszystko, co powiedziano i napisano podczas II Soboru Watykańskiego, należy do depozytu wiary — to, że tak się dzieje, w największej mierze Kościół zawdzięcza konsekwentnej postawie FSSPX — tym głośniej wypowiadane są zaklęcia mające nadać wypowiedziom Vaticanum II rangę superdogmatu. Tym razem do chóru „zaklinaczy” dołączył kard. Koch, który przy okazji popełnił ekumeniczne faux pas, porównując „lefebrystów” do luteranów. Czy protestanccy „partnerzy w dialogu” nie będą mieli o to do kardynała pretensji? Czy tego typu porównania nie zakłócą radosnej atmosfery wspólnych katolicko-luterańskich przygotowań do obchodów 500-lecia reformacji?
Dokumenty II Soboru Watykańskiego to szatańska mieszanina niewątpliwych prawd, (których jeszcze taktycznie nie zaatakowano) z błędami herezjami. Taki pasztet końsko-zajęczy: pół konia, pół zająca. Czy jest w ogóle do pomyślenia, aby w Kościele Katolickim pojawiały się obok prawdy – błędy i kłamstwa? Czy jest dopuszczalne, aby nawet głowa Kościoła stawiała prawdę i fałsz na jednym poziomie i usiłowała budować między nimi mosty? Dlatego II Sobór ma być anulowany w całości. Admin
Skok na wschodnie portfele Za odkupieniem przez Polskę banków z rąk zagranicznego kapitału agitują dziś ci sami ludzie, którzy wcześniej je sprzedawali. Jako pośrednicy zarabiają i na sprzedaży, i na zakupie. Senacka Komisja Spraw Unii Europejskiej negatywnie zaopiniowała nowy projekt dyrektywy Komisji Europejskiej i Rady wprowadzającej na terenie UE skonsolidowany nadzór nad bankami. To na nią czekają z niecierpliwością Hiszpania i Włochy, aby przerzucić astronomiczne długi swoich banków do portfeli podatników z Europy Środkowo-Wschodniej. Zapowiedź konsolidacji nadzoru nad europejskimi grupami bankowymi znalazła się we wnioskach ze szczytu UE w końcu czerwca. Konsolidacja stanowi wstęp do powołania europejskiej unii bankowej. Oficjalna nazwa dokumentu opiniowanego przez Senat jest długa: "Dyrektywa ustanawiająca ramy prowadzenia działań naprawczych oraz restrukturyzacji i uporządkowanej likwidacji instytucji kredytowych i inwestycyjnych", ale niewiele mówi o jego treści. Ta zaś sprowadza się do przesunięcia nadzoru nad bankami na szczebel europejski przy jednoczesnym pozostawieniu odpowiedzialności finansowej po stronie rządu krajowego. Wniosek o negatywne zaopiniowanie projektu przez Senat zgłosił senator PiS Grzegorz Bierecki, finansista i szef Kasy Krajowej SKOK. Wniosek przeszedł dzięki poparciu senatorów Prawa i Sprawiedliwości i jednego z Platformy Obywatelskiej, przy milczącej aprobacie pozostałych senatorów PO, którzy wstrzymali się od głosu. Dyrektywa ustanawia fundusz restrukturyzacyjny instytucji finansowo-kredytowych, na który mają się składać same banki. Kłopot w tym, że fundusz ma być zbudowany w ciągu 10 lat, a restrukturyzacja długów europejskich banków konieczna jest natychmiast. Dyrektywa przewiduje, zatem, że w razie potrzeby źródłem finansowania restrukturyzacji staną się krajowe fundusze gwarancyjne, co w przypadku Polski oznacza Bankowy Fundusz Gwarancyjny (BFG). Najważniejszą nowością w dyrektywie jest to, że o restrukturyzacji i likwidacji banku decydować będą organy nadzorcze kraju macierzystego dla danej grupy bankowej, a nie jak dotychczas organy krajowe państwa goszczącego bank-córkę. Krótko mówiąc, zagraniczna grupa bankowa narobi długów np. we Włoszech, ale będzie mogła je zlikwidować kosztem swojego banku w Polsce i polskich depozytów. Jeśli zaś polski nadzór nie zgodzi się na likwidację banku należącego do zagranicznej grupy, wiążącą decyzję w tej sprawie podejmie Europejski Urząd Nadzoru Bankowego, którego kompetencje zostaną w tym celu rozszerzone.
Schemat w obu przypadkach jest ten sam: długi i decyzja o likwidacji za granicą, odpowiedzialność finansowa w kraju. Ten negatywny scenariusz dotyczy wszystkich krajów UE, zwłaszcza nowych we Wspólnocie, które - jak Polska - sprzedały swoje banki na rzecz zagranicznego kapitału, gdy ten dokonywał zagranicznej ekspansji. Dyrektywa jest natomiast nader korzystna dla krajów takich jak Niemcy, Włochy, Francja czy Hiszpania, posiadających własne silne grupy bankowe.
- W Polsce 70 proc. sektora bankowego stanowią instytucje w rękach zagranicznych. Praktycznie utracimy kontrolę nad działaniami grup bankowych, a wraz z tym wpływ na 70 proc. pieniędzy należących do polskich obywateli i przedsiębiorstw - ostrzega Bierecki. Obecnie, gdy banki krajowe podlegają Komisji Nadzoru Bankowego, ta może cofnąć licencję bankową, aby nie dopuścić do wyprowadzenia aktywów z kraju, oraz nakazać właścicielom zbycie akcji. Po przyjęciu dyrektywy te środki obrony automatycznie znikną. Zagraniczna grupa bankowa będzie mogła ratować się za granicą naszym kosztem, pozostawiając w Polsce bank-wydmuszkę. W razie czego stracone depozyty wypłaci BFG (jeśli wystarczy środków), a ich ostatecznym gwarantem będą państwo i podatnicy.
- O ile dziś istnieje ryzyko zarażenia kryzysem, o tyle po wejściu dyrektywy ryzyko zarażenia zamieni się w stuprocentową pewność - twierdzi Bierecki.
- Kłopoty banku-matki będą automatycznie kłopotami banku-córki. Zamiast matek i córek banki staną się jak zrośnięte syjamskie bliźnięta - tłumaczy obrazowo. Nieprzypadkowo największym entuzjastą dyrektywy są Włosi i Hiszpanie, dla których jest ona szansą na umiędzynarodowienie problemów własnych banków. Generalnie kraje UE, w których dominuje krajowy sektor bankowy, opowiadają się za dyrektywą, a pozostałe - przeciwko.
- Jedź do Hiszpanii, twoje pieniądze już tam są - parafrazuje stary żart na temat kradzieży samochodów Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. Komisja Europejska nie ukrywa, że dyrektywę forsuje po to, aby ratować banki ze starej UE. W komunikacie z 30 maja KE określiła ją jako "krok w stronę pełnej unii gospodarczej i walutowej". Obecnie dyrektywa jest opiniowana przez parlamenty i rządy krajów członkowskich. Rząd PO - PSL w projekcie stanowiska negocjacyjnego co do zasady zgadza się na konsolidację nadzorów bankowych i opracowanie kontrolowanego mechanizmu upadłości banków. Jego zastrzeżenia budzi jednak przyjęty model nadzoru.
- Zbyt mała jest w dyrektywie rola nadzoru kraju goszczącego. Nie możemy dopuścić, aby decyzje nadzoru europejskiego były dla nas wiążące - argumentował wiceminister finansów Jacek Dominik. Zwrócił także uwagę, że Polska jest jednym z nielicznych krajów, które zawczasu gromadzą środki w BFG na zagwarantowanie depozytów. Inne kraje UE organizują środki ex post, gdy jakiś bank upadnie. Zasoby BFG mogą w tej sytuacji być narażone na wytransferowanie przez bankowy system naczyń połączonych.
- Nie możemy się zgodzić, aby w sytuacji, gdy nadzór w kraju ościennym spowoduje problemy w polskim sektorze bankowym, depozyty wypłacała Polska. Należy połączyć odpowiedzialność finansową z możliwością skutecznego nadzoru - zastrzegł Dominik. Posłowie PiS ostrzegli, że niezdecydowane stanowisko rządu "za, ale z zastrzeżeniami" skończy się przyjęciem niekorzystnych dla Polski rozwiązań. Zdaniem posła Szczerskiego, dyrektywa wkracza w sferę bezpieczeństwa finansowego państwa, a więc spraw zastrzeżonych do wyłącznych kompetencji państw członkowskich.
Sejm za rządem Sejmowa Komisja ds. Unii Europejskiej, opiniując dyrektywę w imieniu Sejmu na posiedzeniu 26 lipca, podzieliła zastrzeżenia rządu, ale samej dyrektywy nie zakwestionowała, choć apelowali o to posłowie PiS: Anna Fotyga, Jarosław Sellin i Krzysztof Szczerski. Wśród ubocznych skutków przyjęcia dyrektywy eksperci wymieniają: ograniczenie akcji kredytowej zwłaszcza w Europie Środkowo-Wschodniej, spadek poziomu inwestycji, spadek wzrostu szacowany na 0,4 proc. PKB. Brzmi to łagodnie. W rzeczywistości ten model konsolidacji nadzorów grozi kompletnym wyssaniem kapitału z naszej części Europy do krajów macierzystych, radykalnym zmniejszeniem bezpieczeństwa depozytów i gigantycznymi stratami nieświadomych ciułaczy oraz masowym bezrobociem wschodniej części kontynentu.
Na co więc liczy Komisja Europejska? Sprzeciw ze strony trzech krajów UE oznacza upadek projektu dyrektywy. Ale tylko w teorii, bo w praktyce unijny walec będzie toczył się dalej.
- Kraje Europy Wschodniej mają szanse opóźnić prace w PE nad projektem, ale ich sprzeciw będzie pod byle pretekstem omijany. Kraje starej Unii przepchną dyrektywę, bo procedura przyjęcia w Radzie odbywa się zwykłą większością głosów na podstawie traktatu z Lizbony - przewiduje senator Grzegorz Bierecki. Ale jest na to sposób.
- Wystarczy przenieść pieniądze do instytucji, które są w rękach polskich, a wtedy niekorzystna struktura krajowego sektora bankowego ulegnie zmianie, bo udział kapitału zagranicznego w bankach ocenia się po wielkości ich aktywów - proponuje Bierecki. Wraz z polonizacją sektora bankowego zniknie kanał do transferowania polskiego kapitału za granicę.
- Skoro 43 proc. polskiej gospodarki pozostaje pod kontrolą państwa, to wystarczy, aby państwo przeniosło pieniądze sektora publicznego do polskich instytucji bankowych i aby to samo uczynili polscy obywatele. Do repolonizacji banków wystarczy przeniesienie wkładów - twierdzi finansista.
- Za odkupieniem przez Polskę banków z rąk zagranicznego kapitału agitują ci sami ludzie, którzy je wcześniej sprzedawali - zwraca uwagę senator
- Każdy pośrednik, np. w handlu nieruchomościami, zarabia i na sprzedaży, i na zakupie - dodaje.
Małgorzata Goss
"Czy miałem obowiązek wykonywania rozkazów?" 10 lat temu, 28 lipca 2002 roku, w wieku 93 lat zmarł Anatol Fejgin, zbrodniarz stalinowski, wysoki funkcjonariusz komunistycznego aparatu bezpieczeństwa Gdy jesienią 1954 roku Rozgłośnia Radia Wolna Europa rozpoczęła emisję audycji Józefa Światło - zbiegłego na Zachód zastępcy szefa X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego - stało się jasne, że oto nadchodzi kres ministerstwa i przynajmniej najbardziej okrutnych oprawców. Kilka tygodni później rozpoczęły się pierwsze - na razie organizacyjne - zmiany w ministerstwie. Poleciały także pierwsze głowy - 8 listopada 1954 roku aresztowany został Józef Różański - były dyrektor departamentu śledczego MBP. Oskarżono go o to, że: "(. .. ) jako dyrektor Departamentu Śledczego przekroczył granicę swych uprawnień i pełnomocnictw, wyrządzając przez to poważne szkody interesom PRL. " Rok później, po zaledwie dwudniowym procesie skazany został na 5 lat więzienia. Jednocześnie na mocy amnestii złagodzono mu wyrok do 3 lat i 4 miesięcy. Tymczasem w lipcu 1955 roku rozpoczęto śledztwo przeciwko 5 dalszym oficerom MBP. Jak się wydaje, tymi dwoma procesami chciano zakończyć sprawę rozliczeń zbrodni MBP. Wydarzenia XX Zjazdu KPZR, odwilż w ZSRR, a w Polsce śmierć Bolesława Bieruta zmieniły jednak sytuację. 23 kwietnia 1956 roku wszczęte zostało śledztwo przeciwko Romanowi Romkowskiemu - wiceministrowi MBP w latach 1948-1954 oraz Anatolowi Fejginowi - dyrektorowi X Departamentu MBP. Pierwszy z nich został aresztowany już w nocy z 23 na 24 kwietnia w Krakowie, gdzie pracował na stanowisku dyrektora administracyjnego w Zarządzie Budowy Sieci Elektrycznej. 24 godziny później w Warszawie aresztowano Fejgina. W maju 1956 roku rozpoczęły się żmudne przesłuchania, trwające prawie półtora roku. Proces rozpoczął się 16 września w Sądzie Wojewódzkim dla miasta stołecznego Warszawy, przy drzwiach zamkniętych. Przesłuchano 115 świadków, zgromadzono kilkaset tomów akt sprawy. W październiku 1956 roku VIII Plenum KC PZPR powołało specjalną komisję do zbadania odpowiedzialności partyjnej osób, które sprawowały nadzór nad organami bezpieczeństwa. W maju komisja przestawiła raport, w którym tak oceniano działalność oskarżonych:
"Romkowski, Różański, Fejgin stworzyli szczególny system prowadzenia śledztwa, polegający na tym, że najczęściej młodzi, niedoświadczeni oficerowie śledczy nie byli wtajemniczani w całość śledztwa, a otrzymywali od swoich zwierzchników z góry ustalone wycinkowe pytania i mieli zadanie prowadzenia badania tylko na okoliczności związane z tymi pytaniami i uzyskanie zeznań zgodnych z założonymi z góry koncepcjami. Sytuacja ta stwarzała podatny grunt dla stosowania w szerokim zakresie przez aparat śledczy Bezpieczeństwa niedozwolonych metod, polegających na fizycznym i moralnym łamaniu człowieka przy wykorzystaniu wszelkich środków presji fizycznej, nacisku i szantażu. Podejrzanych przedstawiano oficerom śledczym jako najbardziej zaciekłych, przebiegłych i niebezpiecznych wrogów, którzy nie chcą przyznać się do swoich ciężkich zbrodni. Tak ustawiali aparat śledczy Romkowski i Fejgin. "
16 września 1957 roku w Sądzie Wojewódzkim dla miasta stołecznego Warszawy, przy drzwiach zamkniętych rozpoczął się proces oskarżonych. Wszyscy trzej nie przyznali się do winy, zasłaniali się brakiem pamięci, wykonywaniem rozkazów, podważali wiarygodność świadków, przedstawiali siebie jako ofiary systemu. 11 listopada 1957 roku zapadł wyrok. Roman Romkowski i Józef Różański zostali skazani na 15 lat więzienia, a Anatol Fejgin na 12 lat. 3 października 1964 roku Rada Państwa ułaskawiła ich darowując resztę kary.
Fragmenty wyjaśnień Anatola Fejgina skierowanych z więzienia do Sądu Najwyższego. Przede wszystkim muszę wskazać, iż Sąd całkowicie pominął okoliczność, że pełniłem obowiązki dyrektora Biura Specjalnego, a następnie Dep. XMBP, jako sensu stricto zawodowy wojskowy. Do pełnienia dalszej służby w MBP zostałem odkomenderowany z MON w 1950 r. , pozostawałem przez cały czas swej służby w MBP na ewidencji Departamentu Personalnego Ministerstwa Obrony Narodowej i rozkazem tegoż Departamentu zostałem wiosną 1954 r. zdemobililzowany, jako oficer Wojska Polskiego, co można było stwierdzić na podstawie bezspornych i autentycznych dokumentów. Tego wszystkiego Prokuratura i Sąd nie wzięły, czy też nie chciały wziąć pod uwagę, a przecież sądzę, że okoliczność ta miała i ma bardzo istotne znaczenie merytorycznoprawne. Po drugie - mój bezpośredni zwierzchnik, gen. dywizji Stanisław Radkiewicz również był zawodowym wojskowym, czasowo odkomenderowanym do MBP, podobnie zresztą jak gen. Roman Romkowski. Byli oni więc nie tylko służbowymi, ale i wojskowymi przełożonymi moimi. Rozkazy Ministra BP były więc dla mnie nie tylko rozkazami służbowymi, ale i rozkazami zwierzchnika wojskowego, posiadającego w stosunku do mnie bardzo szerokie uprawnienia karno-dyscyplinarne. Nie mówiąc już o tym, że w MBP w ogóle obowiązywała dyscyplina wojskowa itd. Dalej. Biuro Specjalne, anastępnie Dep. XMBP, mocą specjalnych rozkazów Ministra BP - gen. St. Radkiewicza i na podstawie uchwał Biura Politycznego KC PZPR otrzymało specjalne statuty-instrukcje, które szczegółowo określały kompetencje i zadania odnośnych jednostek BP, ustalały uprawnienia ich dyrektora, a co najważniejsze (z punktu widzenia wytaczanych mi zarzutów) ustalały, że jeżeli chodzi o zagadnienie aresztów, można uważać Prezydenta RP -- Przewodniczącego Rady Państwa za osobę postronną i nie uprawnioną do wydawania rozkazów służbowych np. dyrektorowi jakiegokolwiek Departamentu b. MBP, choć sam Minister Bezpieczeństwa Publicznego traktował go jako swego najwyższego zwierzchnika, meldował mu o działalności organów BP, otrzymywał wiążące dyrektywy dot. wszystkich dziedzin pracy organów bezpieczeństwa. Trzeba również zupełnie abstrahować od sytuacji lat 1949-1954 i wcześniejszych, od norm, jakie w owym czasie obowiązywały, aby twierdzić, jak to uczynił Sąd Wojewódzki ferując wyrok, że wspomniana Komisja, we wspomnianym składzie nie była naszym zwierzchnikiem służbowym. Dowolność, a nawet absurdalność tej oceny Sądu występuje jaskrawo nie tylko w świetle tego, co wie przeciętny obywatel naszego kraju, ale i w świetle zeznań świadków, którzy składali wyjaśnienia przed sądem. Były członek tej Komisji, a zarazem człowiek, który z ramienia Biura Politycznego od 1944 r. , sprawował bezpośredni nadzór nad działalnością organów bezpieczeństwa, Jakub Berman, stwierdził, że decyzje tej Komisji były obowiązującym rozkazem, który nie miał prawa być nie wykonany. Dał on między innymi bardzo drastyczny przykład, do którego jeszcze powrócę, z aresztem Anny Duracz stwierdzając, iż musiał się tej decyzji podporządkować, mimo przeświadczenia o jej niewinności, a następnie, że zwolnienie jej nastąpiło dopiero wtedy, gdy zapadła odnośna uchwała Komisji. Podał on zresztą i inne przykłady, gdy wbrew jak twierdzi, własnemu przekonaniu wykonywał poszczególne wiążące dyrektywy Komisji, i gdy jak w wypadku np. z Marianem Spychalskim, zlecał innym - mnie i Romkowskiemu - ich wykonanie. Słyszał te zeznania Jakuba Bermana, Sąd. Podobnie, jak zeznania drugiego członka tej Komisji (b. ministra BP, St. Radkiewicza) . Obaj wymienieni świadkowie wręcz stwierdzili, że o aresztach członków Partii, na szczeblu centralnym decydowali, już to odpowiedni członek sekretariatu KC już to Komisja do spraw bezpieczeństwa, zaś w województwie - I Sekretarz KW. Szczegółowo to wyjaśnił św. J. Berman (p. str. II/ 49--50 stenogramu 1. dnia rozprawy) . Tenże świadek stwierdza, że analogicznie było ze zwolnieniami osób, o których aresztowaniu decydowała odnośna instancja Partii. Prawda, że od zarzutu rozpracowywania przeze mnie lub z mego polecenia poszczególnych ogniw Partii, Generalna Prokuratura odstąpiła (o formie tego odstąpienia od tego zarzutu, jak zresztą o "podstawach", na jakich się oparła przy jego wysuwaniu, mówiłem obszernie na rozprawie) . Ale pozostał przecież generalny problem - problem-zarzut dokonywania aresztów. A tę kwestię ujmowały w sposób obowiązujący mnie, ujmowały w formie wiążących przepisów służbowych wspomniane statuty-instrukcje, wprowadzone w życie rozkazami Ministra BP. Działałem w ramach tych przepisów służbowych i zgodnie z nimi. Wszyst Kie osoby osadzone w więzieniu i objęte śledztwem prowadzonym przez podległe mi jednostki MBP zostały aresztowane, były przetrzymywane w areszcie, albo z rozkazu, albo za zgodą tzw. Komisji ds. bezpieczeństwa Biura Politycznego PZPR, w skład której między innymi wchodził mój bezpośredni zwierzchnik służbowy i wojskowy -- gen. dywizji Stanisław Radkiewicz. Sąd Wojewódzki uważa, że Komisja ta bez względu na jej skład osobowy nie była służbowym przełożonym moim i moich współtowarzyszy z ławy oskarżonych, w rozumieniu art. 81/ 74 KKWP (str. 87 motywów wyroku) Jak wiadomo (wykazało to śledztwo i rozprawa) w skład tej komisji wchodzili: ówczesny prezydent RP -Przewodniczący Rady Państwa, a zarazem Najwyższy Zwierzchnik Sił Zbrojnych - t. Bolesław Bierut, dwaj wicepremierzy Rządu PRL Hilary Minc i Jakub Berman oraz Minister Bezpieczeństwea Publicznego - gen. St. Radkiewicz. Jeśli na chwilę nawet założyć absurdalną tezę, że poza St. Radkiewiczem, wszystkie wspomniane osoby były osobami postronnymi, to przecież gen. St. Radkiewicz, Minister Bezpieczeństwa Publicznego chyba był moim zwierzchnikiem. Wszelkie decyzje tej Komisji zapadały przy jego bezpośrednim udziale. On mi o nich z reguły komunikował, względnie dowiadywałem się o nich w jego obecności, a w każdym wypadku o wykonaniu tych rozkazów czy poleceń obowiązany byłem jemu meldować. Przeto pytam: czy miałem obowiązek wykonywania jego rozkazów czy nie? Grzegorz Sołtysiak
Anatol Fejgin, fejginiątko i rzetelność dziennikarska "Rzeczpospolita" była zamieściła artykuł omawiający krótko postać stalinowskiego zbrodniarza Anatola Fejgina.
http://www.rp.pl/artykul/777687,918894--Czy-mialem-obowiazek-wykonywania-rozkazow.html
Artykuł ów jest w miarę rzetelny i stosownie do swoich rozmiarów omawia w miarę obiektywnie działalność tegoż zbrodniczego pana. Pokazuje też wyższość dziennika "Rzeczpospolita" nad "Gazetą Wyborczą" w podejmowaniu trudnych tematów, gdyż w GW po śmierci Fejgina w 2002 r. ukazał się nekrolog opisujący go jako wspaniałego ojca, dziadka i w ogóle zacności człowieka. Ów nekrolog tamże sygnował dziennikarz GW Edward Krzemień, syn Ignacego Krzemienia. A o owym Ignacym Krzemieniu, który urodził się jako Ignacy Feuerberg wikipedia pisze tak: " jako jeden z bezpośrednio odpowiedzialnych za inspirowanie i realizację wypaczonych metod pracy operacyjnej, które skutkowały skazywaniem ludzi niewinnych"
http://pl.wikipedia.org/wiki/Ignacy_Krzemie%C5%84
Czyli mówiąc po ludzku zbrodniarz komunistycznej bezpieki w Polsce. Do niedawna, czyli do przejęcia przez Hajdarowicza, "Rzepka" mogła uchodzić za największą oazę wolnego słowa w Polsce, nie licząc pomniejszych oaz. Pan Hajdarowicz po dość dziwnej transakcji zakupu Rzepy (a ściślej udziałów w firmie ją wydających) mianował redaktorem dziennika pana Tomasza Wróblewskiego. Jego święte prawo, jego biznes. Ale tu zaczynają się schody. Pan Wróblewski jakoś tak na rynku mediów sobie funkcjonuje od paru lat, jakoś bez problemu trafiając do kolejnych redakcji, którym czasami szefuje, a czasami nie. Piszący o Fejginie dziennikarz Rzepy, pan Sołtysiak Grzegorz niestety był pominął dość istotny, a jakże pikantny i ciekawy szczegół. Otóż pan Tomasz Wróblewski jest wnukiem Anatola Fejgina. A synem Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego, znanego dziennikarza końca XX w. Który to AKW był synem Anatola Fejgina. Czy takie pochodzenie jest powodem do anatemy? Oczywiście, że nie. Ale dlaczego ta banda dzieci i wnuków kapepotamów tak skrupulatnie ukrywa swoje więzi rodzinne? Wstydzi się ich? Autora artykułu trochę rozumiem. Niełatwo było napisać o dziadku jego szefa. I to takim dziadku, który ma na rekach krew niewinnych. W moim środowisku rodzinnym, gdzie wszyscy pieczętowali się herbami, na wieść o czyimkolwiek narzeczeństwie pierwszym pytaniem było "a jak jej/jego matka była z domu?" Przodkowie byli przedmiotem największej dumy, a nie wstydliwego ukrywania. Gdy ktoś niezbyt chętnie chwalił się koligacjami przeszłości, wiadomo było, iż z chłopstwa pochodził. Pamięć potomków rodzin chłopskich sięga najdalej do trzech pokoleń, tak jak pamięć leminga sięga do 3 obiadów.
I jeszcze jedna rzecz. Zarówno Fejgin jak i Feuerberg należeli do pewnej wpływowej grupy etnicznej. Której to grupy przedstawicieli dość licznie grupuje redakcja "Gazety Wyborczej" Jakże przeciwna wszelkiemu zainteresowaniu przeszłością, żądająca wyrzeczenia się pamięci i tożsamości jako symbolu jątrzenia i rozdrapywania ram.Za wyjątkiem oczywiście ofiary własnego narodu. Lideksynubeka
Grzegorz Sowa: ZUS powiedział mi s********j. KNP coraz bardziej aktywny lokalnie! Za sprawą p. Grzegorza Sowy, przedsiębiorcy z Piotrkowa Trybunalskiego, który wypowiedział umowę ZUS-owi, w kilku miastach Polski odbyły się manifestacje przeciwko przymusowi ubezpieczeń społecznych. Lokalna prasa i portale internetowe zdawały obszerne relacje z protestów Kongresu Nowej Prawicy we Wrocławiu i Bydgoszczy. Kolejne manifestacje partia przygotowuje w Jaśle i Częstochowie. Grzegorz Sowa – od niedawna członek partii Korwin-Mikkego – wyrasta na nowego lidera wolnościowego ruchu, który bardzo dobrze radzi sobie pod odstrzałem (zwykle nieprzychylnych!) dziennikarzy.
W wywiadzie udzielonym p. Pawłowi Skuteckiemu (www.bydgoszcz24.pl, www.skutecki.pl) Grzegorz Sowa wyjaśnił powody zasilenia szeregów KNP oraz przyczynę wypowiedzenia umowy ZUS-owi. Cały wywiad dostępny jest tutaj (kliknij), my przedrukowujemy najciekawszy fragment.
Paweł Skutecki: Zazwyczaj ludzie najpierw zapisują się do Nowej Prawicy, a następnie podejmują jakieś ekscentryczne decyzje. Pan zrobił odwrotnie. Dlaczego? Grzegorz Sowa: Nie mogłem już wytrzymać. Miałem wiele płatności z odroczonymi terminami. Pierwszy raz od dwudziestukilku lat nie mogłem zapłacić na czas ZUS-u. Zwróciłem się do nich z prośbą o przesunięcie terminu. Usłyszałem: nie. Przychodzi obywatel, który od lat płaci regularnie jak w zegarku i dostaje odmowę. W normalnym kraju usłyszałbym: panie Grzesiu, jak możemy panu pomóc, żeby pan dalej zatrudniał ludzi, mógł normalnie funkcjonować? A polski ZUS powiedział mi spier…
Paweł Skutecki: Tylko ta sytuacja była powodem wypowiedzenia przez pana umowy ZUS-owi? Grzegorz Sowa: Nie, nie tylko. Niedługo później pan Tusk, nie tłumacząc niczego, mówi: słuchaj Grzesiu, 20 lat płacąc ZUS podpisałeś z nami jakąś umowę. My teraz ją zmieniamy i ty musisz ją po prostu zaakceptować. Nie podoba mi się, że ktoś mi coś narzuca. Rozumiem sytuacje, kiedy wzrasta składka OC za samochody. Jest więcej wypadków, większe odszkodowania, rozumiem. Ale żeby mnie ktoś zmuszał do ubezpieczania samego siebie w instytucji, w której nie chcę? (…) Według informacji z ZUS-u moja emerytura wyniosłaby 200 złotych. Oczywiście, ta instytucja się zasłania, że nie wyliczyłem kapitału początkowego, ale bez przesady. ZUS wyrywał ode mnie ponad 20 lat pieniądze, a ja teraz mam sam sobie coś liczyć, jeśli oni mają u siebie wszystkie dane? To po jaką cholerę za moje podatki pracuje tam taka armia urzędników? Podczas pikiety w Bydgoszczy stanowisko Nowej Prawicy do obowiązującego w Polsce systemu ubezpieczeń społecznych referowało dwóch przedstawicieli partii.
- Jesteśmy konserwatystami, umów należy dochowywać. Nie chcemy likwidacji ZUS, chcemy wyłącznie tego, żeby był dobrowolny. Jeśli ktoś ufa państwu i chce wpłacać co miesiąc tysiąc złotych do tej instytucji, to jego sprawa. Domagamy się tego, żeby zawieranie i wypowiadanie takich umów było dobrowolne – powiedział portalowi bydgoszcz24.pl p. Przemysław Skrzypek (szef regionalnych struktur Nowej Prawicy)
– W ciągu 40 lat pracy polski pracownik najemny oddaje ZUS-owi pół miliona złotych. Potem jeśli ma szczęście i dożyje, idzie na emeryturę i odbiera parę lat świadczenia, oczywiście nieporównywalnie niższe od wpłaconej przez całe życie kwoty. Jeśli nie dożyje, jego pieniądze znikają. To jest bardzo niesprawiedliwy system – podsumował Łukasz Bronowski z partii Korwin-Mikkego. Z ostrożnym zadowoleniem możemy stwierdzić, że o Nowej Prawicy – odciętej od mediów ogólnopolskich – coraz więcej słychać lokalnie. Akcja zbierania podpisów pod referendum w sprawie likwidacji straży miejskiej w Rybniku weszła w decydującą fazę. O tym czy pierwsze tego typu referendum w Polsce uda się zorganizować poinformujemy na nczas.com. Do wymuszenia na władzach organizacji podobnego referendum przygotowuje się Bielsko-Biała, Pszczyna, Cieszyn oraz Żywiec. Podczas gdy Grzegorz Sowa organizował protesty pod siedzibami ZUS, Janusz Korwin-Mikke objechał kilkanaście nadmorskich miejscowości. Lider KNP spotykał się z wyborcami oraz zachęcał do zaangażowania wczasowiczów. Partia kontynuuje również „obwąchiwanie się” z PJN. Oba ugrupowania przedstawiły ostatnio szereg propozycji liberalizujących kodeks drogowy (w tym postulat zniesienia absurdalnych ograniczeń prędkości na polskich drogach) Grzegorz Sowa
WYRZUCĄ NAS Z MIESZKAŃ I DOMÓW Infonurt2 : uważam że wprowadzenie podatku „kastralnego” jest nieuzasadnione ani legalnie ani rzeczowo . W czasie, gdy byliśmy w Polsce pod władzą PRL – nasze wynagrodzenie miało wartość ok. $20-$50 miesięcznie, podczas gdy dziś minimalna stawka jest $500/mies. Warszawa była odbudowana dosłownie za darmo!! Ludzie w swój urlop jechali pracować za miskę zupy. Dziś „nasi Żydzi” sprzedają nam efekty naszej „pracy za darmo” za miliony a wiedząc ze ich nie mamy: posiadłości przez nas wyprodukowane przejmują dla siebie. Jest to, więc kolejny rabunek kolejnego stulecia tym razem XXI wieku. W XX wieku rabunkiem stulecia było przejęcie całej gospodarki narodowej na własność przez Żydów i ich Służby Specjalne. Rząd „polski” jest fasadą żydowskiej okupacji. Po wprowadzeniu wartości przyjetych w podatku katastralnym panstwo powinno wyrównać zarobki wszystkim lub ich następnym pokoleniom, którzy te posiadłości budowali a nie wprowadzać zebrane fundusze do ogólnej masy skarbu panstwa! Lub wprowadzć taki podatek, ale tylko dla posiadłości budowanych obecnie. Prawo działające wstecz nie ma zastosowania we współczesnym świecie i jako takie jest nadużyciem kryminalnym prawodawcy!! Rząd polski planuje nowy podatek, który będzie przypominał - strzyżenie owiec razem ze skórą. Ci, co mają duże pieniądze, dadzą sobie radę, gorzej z resztą narodu. Planują wprowadzenie podatku katastralnego - jak się na te zaawansowane już rządowe plany potulnie zgodzimy, to jak owce zabeczymy. Ostatnio, oprócz dyskusji o EURO 2012, siadając przy stołach, najwięcej mówi się właśnie o podatkach. Rząd Platformy Obywatelskiej, jak pamiętamy, podniósł stawkę VAT z 22 do 23 procemt, akcyzę na wiele towarów. Od września ub. roku o 3,1 procent wzrosła akcyza na quady, meleksy i skutery śnieżne. Ministerstwo Infrastruktury proponuje opłatę dworcową, senatorzy Platformy - obowiązkowe ubezpieczenie od ryzyka niesamodzielności, czyli opłatę od starości. Jest też pomysł płacenia tzw. bykowego od osób samotnych i małżeństw po czterdziestce, które nie mają dzieci. Może rząd, szukając pieniędzy, wprowadzi jeszcze podatek od wiatru czy deszczu? Niedawno w gazetach pojawiło się mnóstwo informacji, że za bardziej wartościowy prezent, nie wyłączając prezentu komunijnego, fiskusowi też należy się haracz... Wiele osób uważa, że rządzący powinni się popukać w głowę. Pieniądze, z których by nas ograbiono na przykład “za prezent” dla dziecka, byłyby jednak niczym w porównaniu do tych, które zamierzają z nas ściągnąć po wprowadzeniu w Polsce Property Tax, czyli wspomniany podatek od wartości nieruchomości.
Pole do popisu dla wyceniających Katastralny za progiem, gminy naciskają, licząc, że z tego będą miały wpływy. W sporej części gmin jest gotowy publiczny rejestr danych o gruntach i budynkach, inaczej zwany: zintegrowanym systemem informacji o nieruchomościach, bez tego z podatkiem nie mogliby ruszyć. Jest i przeszkolona armia osób rwących się do pracy i płacy za nią, którzy - gdy zajdzie potrzeba - zajmą się wyceną naszego mieszkania, domku na działce, nawet wybudowanego sposobem gospodarczym. Jesteś prawnym właścicielem nieruchomości, wyremontowałeś rozpadający się dom, jego wartość wzrosła, zapłacisz wyższy podatek. Nikogo nie będzie obchodziło, że wziąłeś na ten remont kredyt, ani to, że właściciel domu urobił się po pachy. Położyłeś glazurę w łazience - twoja strata, wzrosła wartość kawalerki w bloku, będziesz więcej nosił fiskusowi. Mieszkasz w centrum Warszawy a nie gdzieś na obrzeżach miasta - niestety wartość takiej nieruchomości zazwyczaj bywa wysoka. Taki ci przysolą podatek katastralny, że się nie pozbierasz. Jedynie wartość nieruchomości w Property Tax się liczy, a nie np. jej wielkość; uznano, że tak będzie bardziej sprawiedliwie, ale nikt nie zaprzeczy o pięknym polu dla tych, którzy będą wyceniać.
Bogaty się uśmieje, biedny - do slumsów Mówią, że katastralny przystrzyże bogatych, zapobiegnie pokoleniowej kumulacji kapitału, bogacz już nie będzie miał pięciu pałaców, ale tylko cztery, jeden będzie musiał prawdopodobnie sprzedać, żeby należność oddać fiskusowi. Ale, jak dobrze wiemy bogaty sobie zawsze poradzi, gorzej z wykluwającą się u nas niemrawo, klasą średnią niższą, którą nowy podatek zmusi wiązać koniec z końcem, a ludzi klasy finansowej najniższej wyrzuci do slumsów. Dlatego nie można dopuścić do wprowadzenia u nas katastralnego. Do tej pory podatnicy posiadający nieruchomości lub grunty, płacą podatki uzależnione od posiadanej lub zajmowanej powierzchni i na razie tak powinno zostać, chociaż rozwarstwienie społeczeństwa galopuje. Wprowadzenie katastralnego wprowadzić chciał już niejeden rząd po „okrągłym stole”, zachęcała do tego Komisja Europejska, co najmniej od połowy lat 90-tych. A kroki ku temu poczynił już rząd Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności, ale premier Jerzy Buzek, bał się tego podatku wprowadzić ze względu na spodziewany opór społeczny. Sytuacja jest dzisiaj taka, o czym, dobrze wiemy po doświadczeniach z “reformą emerytalną”, że rząd Donalda Tuska ma w poważaniu wszelkie społeczne opory. Kpi sobie z nich w żywe oczy. Za “odwagę” znajduje uznanie Brukseli i Tel Awiwu.
Jaka stawka? Property Tax jest dość powszechnie stosowany w krajach Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju [ang. skrót ŚCD], pomimo, że koszty wdrożenia podatku są wysokie, wzrasta cena wynajmu nieruchomości oraz zagrożenie koniecznością ich sprzedaży przez osoby o niskich dochodach. ŚCD nazywają “klubem państw bogatych”, należy do niego także Polska, ale tak się składa, że jesteśmy w tym klubie bogatych krajem biednym, ciągle na dorobku. Nasze władze doskonale o tym wiedzą, że wprowadzenie katastralnego dla tysięcy polskich rodzin byłoby tragedią, bo wyzuje je z własności. Dla “strzyżonych” ważna będzie stawka podatku, podawano stawki różne, nawet dochodzącą do 2 proc. Ostatnio, nieoficjalnie mówi się, że stawka miałaby wynosić ok. 1 proc. Gdyby ustalono katastralny na poziomie np. 1,8 proc. [a wszystko jest możliwe] za domek postawiony na działce rekreacyjnej o wartości 100 tys., za który teraz płacimy rocznie mniej więcej ok. 150 zł, fiskus żądałby każdego roku kilka razy więcej pieniędzy, a na działkach lato spędzają zazwyczaj emeryci z wnukami. A za niewielkie mieszkanie w stolicy warte ok. 350 tys. zł, przy stawce podatku w wysokości 1 proc., należałoby zapłacić każdego roku wysoki haracz, za skromny domek jednorodzinny skądś ludzie musieliby wysupłać ok. 5 tys. zł. W razie braku pieniędzy na uregulowanie należności podatkowej, mają wchodzić na hipoteki.
Posłowie Polacy: wycofajcie się! W rezultacie następowałyby wywłaszczenia, nacjonalizacja, następnie sprzedaż domów, mieszkań, działek z domkami tym, którzy posiadają bogatsze portfele. Można przewidzieć, że po cenach nader przystępnych ze względu na dużą podaż. W państwowych urzędach określają takie ruchy pożądaną “zmianą struktury własności”. Jest w nich wyspecjalizowane, jak wiadomo, Ministerstwo Skarbu Państwa zmieniające od lat strukturę własności w Polsce w skali makro. Zakłady państwowe, wielkie i mniejsze przechodzą w ręce prywatne, najczęściej zagraniczne... W tym przypadku nie zastosowano katastru, ale inne, nie mniej skuteczne narzędzia zmuszające do przekształceń. Strona rządowa, jeśli coś o podatku katastralnym mówi, informuje przede wszystkim o tym, że podatek nie będzie uciążliwy dla niezamożnego obywatela, a dobierze się za to do najbardziej zamożnych. To z góry wiadomo, że to nieprawda - już nie raz doświadczyliśmy, jak rząd ze swoimi mediami kłamią - złupi jednych i drugich, przy czym ci pierwsi przeżyją, a być może i nie zapłacą grosza, robiąc korkociągi, na przykład zostaną rzekomymi dzierżawcami swoich nieruchomości, a lewych właścicieli fikus długo będzie szukał. Szef klubu PiS - Mariusz Błaszczak wysłał do premiera Donalda Tuska pismo, w którym to postuluje wycofanie się z przygotowań do wprowadzenia katastralnego. Urzędnicy administracji państwowej pytani o nowy podatek, najczęściej robią maślane oczy. Co? O co chodzi? Jeszcze nie wiemy, może się wkrótce dowiemy.
Postulat: mieszkanie bytowe bez podatku Tymczasem już pod koniec ubiegłego roku podsekretarz stanu Ministerstwa Finansów - Maciej Grabowski wyjaśniał dziennikarzom, że zintegrowany systemem informacji o nieruchomościach jeszcze trochę, i będzie pozwalał na wprowadzenie omawianego podatku, a zespół powołany ds. opodatkowania nieruchomości przygotowuje propozycje zmian przepisów. Posłowie Andrzej Adamczyk i Jerzy Szmit powołali się na projekt dokumentu: “Założenia krajowej polityki miejskiej do roku 2020", w którym jest mowa o podatku katastralnym. Tak więc zdawkowe informacje strony rządowej, że o katastralnym na razie w gabinecie Tuska prawie się nie myśli, może pomyśli się jutro albo pojutrze, nie odzwierciedlają prawdy. Według Szmita, podatek uderzy w szczególności, w osoby o niskich dochodach, które “przez pokolenia budowały swoje domy, składały wykupienie mieszkań komunalnych” oraz w ludzi młodych. Kataster wiąże się z rynkiem, a jak wiadomo, na rynku rządzą spekulanci - uważają posłowie. A jeżeli podatek od wartości nieruchomości miałby zostać wprowadzony tylko po to, żeby “przystrzyc” bogatych, prosta sprawa, nie powinien być płacony przez tych, którzy posiadają np. tylko jedno mieszkanie zabezpieczające potrzeby bytowe. Niech zapłacą ci, którzy mają po kilka lub kilkanaście mieszkań, willi, pałaców.
O podatkach od prezentów ślubnych A propos podatków “od prezentów”, o których ostatnio tak często się mówi. To nie jest wymysł, jak niektórzy uważają - fiskus może rzeczywiście zażądać podatku od droższych prezentów komunijnych, ślubnych, urodzinowych, imieninowych, rocznicowych etc. Urząd skarbowy, może zgłosić roszczenia do obdarowanych. Czas komunii za nami, ale w lecie mamy sezon ślubny, więc zatrzymajmy się przy prezentach dla nowożeńców. Prezenty otrzymane z okazji ślubu są traktowane jako darowizny, podlegają z tego tytułu podatkowi od spadków i darowizn. Czy i ile podatku zapłacą obdarowani zależy od tego, do jakiej grupy należą oni oraz ich darczyńcy. Dzieci i rodzice znajdują się w grupie podatkowej zerowej, a w tej grupie nikt nie musi się przejmować podatkiem. Są [nieliczni] rodzice wyjątkowo hojnie obdarowujący swoje dzieci gotówką. Powinni to zrobić przelewem, zasilając konto bankowe obdarowanego czy obdarowanej. Przekaz pocztowy też nie jest zły. Pokaźną darowiznę ślubną - pieniężną czy rzeczową powinno się zgłosić do urzędu skarbowego w ciągu sześciu miesięcy. Duża suma przekazana “w kopercie” do ręki nie jest dobrym pomysłem, ponieważ wówczas nowożeniec straci nielimitowane zwolnienie podatkowe. Zgłoszenie darowizny o dużej wartości do urzędu skarbowego jest korzystne dla podatnika w przyszłości, który może powołać się że otrzymał [spore pieniądze, mieszkanie] w prezencie ślubnym. A propos mieszkań - urzędy skarbowe bieżąco są informowane przez notariuszy o transakcjach zakupu. Tyle o zawiłościach niebiednych z grupy “zero”. Natomiast synowa, zięć i teściowie zaliczani są do grupy pierwszej. Dla tej grupy kwota wolna od podatku wynosi 9,637 zł - taki limit dotyczy darowizny otrzymanej od jednej osoby w ciągu pięciu lat. Prezenty ślubne niższej wartości w tej grupie nie są opodatkowane. Wiesława Mazur
Falstart premiera Premier usilnie poszukiwał nośnego tematu, którym po wakacjach, zwłaszcza w okresie przygotowywania nowego budżetu państwa, mógłby skutecznie zająć społeczeństwo. Doskonale pamiętamy, jak szef rządu dzielnie walczył już z hazardem, z dopalaczami, z kibolami i jak kastrował pedofilów. Tym razem padło na nepotyzm.
I od razu Donald Tusk zaliczył falstart. Wytłumaczenie społeczeństwu, że jeśli syn premiera pracuje "na państwowym", to jest wszystko w porządku, a jeśli sytuacja dotyczy kogoś z rodziny polityków PSL, to może to być nepotyzm, wymaga jednak lepszego przygotowania akcji pod względem propagandowym. Próby uczynienia przewodniego tematu debaty publicznej z kwestii in vitro czy związków partnerskich zbytnio nie wypaliły, i to mimo olbrzymich starań redaktorów - PR-owców Platformy w największych telewizjach, którzy usilnie starali się nam tłumaczyć przez kilka tygodni, jakimi to jesteśmy wielkimi zwolennikami metody in vitro i jak bardzo pragniemy, aby homoseksualiści "żenili się ze sobą". Nowy koncept na zaprzątnięcie uwagi społeczeństwa spadł jednak premierowi jak z nieba - i to wskutek afery w jego własnym rządzie. Przeciętnego szefa rządu dopadłaby w takiej sytuacji trwoga, ale nie Donalda Tuska. Co prawda PR-owcy Platformy w prorządowych mediach tylko czekali zapewne na znak od premiera, by móc tłumaczyć społeczeństwu, że cała afera to sprawka misternie sprokurowana przez opozycję, jednakże tym razem takiej potrzeby nie było. Donald Tusk przy okazji afery postanowił "pogrillować" swojego koalicjanta, starając się jeszcze bardziej osłabić pozycję ludowców jako partnera w rządzie. Po ujawnieniu opinii publicznej podejrzeń co do wystąpienia nieprawidłowości w spółce Elewarr - kontrolowanej przez Agencję Rynku Rolnego, która z kolei podlega ministerstwu rolnictwa - rządową posadę jako pierwsza ofiara afery stracił minister rolnictwa, prominentny działacz PSL Marek Sawicki. Co prawda o nieprawidłowościach w Elewarze kilka miesięcy wcześniej meldowała Najwyższa Izba Kontroli, a raport w tej sprawie przekazała kancelarii premiera. Jednakże w telewizjach oczywiście usłyszeliśmy, że premier nie jest winny żadnych zaniedbań, gdyż takich raportów rocznie dostaje 1,8 tys., nie jest więc w stanie ich przeczytać, i w konsekwencji, że jest czymś normalnym, iż "premier nie wie, co się w Polsce dzieje, a skoro nie miał wiedzy, to nie mógł niczego zaniedbać". Gdy niewinność Donalda Tuska została już społeczeństwu zakomunikowana, nadeszła pora na przystąpienie do ataku przez szefa rządu. Oto okazało się, że w Elewarze posady znaleźli członkowie rodziny polityków koalicyjnego PSL - brat Eugeniusza Kłopotka, syn Stanisława Żelichowskiego, a w jednej ze spółek należących do Elewarru - brat Jarosława Kalinowskiego. Donald Tusk, przyjmując dymisję PSL-owskiego ministra, ogłosił więc: będę walczył z nepotyzmem, anonsując "szybki audyt we wszystkich podległych rządowi spółkach, agencjach i instytucjach". A przy okazji zapowiedzianej na wrzesień informacji o planach pracy koalicji na kolejne trzy lata zapowiedział poinformowanie o przedsięwzięciach "o charakterze legislacyjnym, jak i organizacyjnym, które powinny ukrócić zjawiska szeroko pojętego nepotyzmu". Choć Donald Tusk oficjalnie podkreślał, iż nepotyzm "nie ma dzisiaj zielonego koloru PSL, lecz jest to szerszy problem", nie mógł nie wykorzystać faktu, iż syn kandydata PSL na nowego ministra rolnictwa pracuje na kierowniczym stanowisku w oddziale Agencji Rynku Rolnego. Tym razem to jednak dręczeni przez Tuska koalicjanci skutecznie zadrwili z premiera. Mimo deklaracji Tuska - powołującego się na szefa PSL Waldemara Pawlaka - który zakomunikował, iż "problem" zostanie rozwiązany i do czasu nominacji syn przyszłego ministra rolnictwa z pracy zrezygnuje, tak się nie stało. Kalemba junior zadeklarował, wbrew słowom Tuska, iż z posady nie odejdzie. W czym zresztą miałby być gorszy od Tuska juniora, również pracującego "na państwowym" w porcie lotniczym w Gdańsku? Ten także zapowiedział, że pracy porzucać nie zamierza. Nie rozstrzygając, czy posada któregokolwiek z członków rodziny polityków koalicji to efekt nepotyzmu ani czy ewentualny nepotyzm przedawnia się po 10 latach, praca Tuska juniora na państwowej posadzie wytrąciła - przynajmniej na chwilę - szefowi rządu oręż propagandy z dłoni. Zapowiedź premiera walki z nepotyzmem mogła niezwykle zaniepokoić członków Platformy działających na niższych szczeblach i żyjących w przeświadczeniu, że nie po to wygrywali wybory, żeby nie móc teraz rozdzielać posad wśród krewnych i znajomych. Dotychczasowe działania Donalda Tuska wskazały jednak, iż zapowiedzi premiera nie można do końca brać poważnie i podobnie niepoważnie zakończy się zapewne anonsowana walka z nepotyzmem, która, zdaje się, będzie rozgrywana głównie w sferze propagandy. Jeśli któremuś z działaczy Platformy w ramach walki z nepotyzmem się pogorszy, to można przypuszczać, że innemu się polepszy. A premier Tusk będzie mógł społeczeństwu ogłosić sukces w walce z nepotyzmem, jeśli tak zamiesza w kotle, że uda się we władzach spółek, agencji i kadry pracowniczej dokonać najwyżej wymiany "ludzi Grzegorza Schetyny" na protegowanych "Donalda Tuska i Jana Krzysztofa Bieleckiego". A nepotyzm jak ma się dobrze pod obecnymi rządami, tak będzie kwitł dalej. Artur Kowalski
Prof. Winiecki dla Money.pl: Wiara czyni cuda, czyli o innowacyjności Dlaczego nie mamy polskiej Nokii? Nie tak dawno pytali o to rozmaici magowie świata polityki, ekonomiści i dziennikarze. I sami sobie odpowiadali, że z lenistwa. Taki był sens ich wypowiedzi: polska gospodarka jest za mało innowacyjna. Jaka na to rada? Taka sama co zawsze (u majsterkowiczów). Państwo przygotuje program, który spowoduje, że firmy dostaną pieniądze, wydadzą je na badania, a co wynajdą to zastosują w produkcji i już będziemy mieli Nokię na zawołanie. Albo państwo potrząśnie kiesą (własną i unijną), stworzy instytuty naukowe, a te dokonają odpowiednich wynalazków. Ostatnio majsterkowicze znaleźli jeszcze jedną formułę nokjizacji polskiej gospodarki. Państwo zmusi firmy (państwowe rzecz jasna, bo inne będą się opierać!), by tworzyły nowe technologie. Nikt z majsterkowiczów nie zadał sobie trudu pogłówkowania, dlaczego nie ma nie tylko polskiej Nokii, ale także słowackiej, węgierskiej, czy nawet czeskiej. Można ten sam problem przedstawić jeszcze bardziej bezpośrednio: dlaczego jedne gospodarki specjalizują się w produkcji kalesonów, a inne światłowodów? Przecież w tych, produkujących kalesony mądra władza też chce, by produkowali światłowody! Czy tylko, dlatego, ze mają leniwych przedsiębiorców? Odpowiedź dał kiedyś znakomity Szymon Kobyliński, który narysował dwóch małych chłopców stojących w toalecie przed urynałem dla dorosłych. I jeden z nich stwierdził: Teraz rozumiem, co to znaczy, gdy rodzice mówią, że do czegoś trzeba dorosnąć. Otóż proszę majsterkowiczów do Nokii, czy produkcji światłowodów, gospodarka też musi dorosnąć. Wraz z poziomem rozwoju gospodarczego (z grubsza: PKB per capita) pojawiają się nowe możliwości produkcji, którym przedsiębiorcy są już w stanie sprostać. Tylko to działa w obie strony. Niektórych rzeczy w tej bardziej rozwiniętej gospodarce nie opłaca się już produkować. Nie darmo na początku transformacji zachwycano się firmą Nowy Styl, produkującą i eksportującą proste meble biurowe (zaczynali od krzeseł). Kilkanaście lat później, więcej pisze się o firmie Solaris produkującej i eksportującej autobusy. Jesteśmy zbyt zamożni by opłacało się wykonywać najprostsze prace związane z produkcją mebli i Nowy Styl przeniósł część produkcji do krajów biedniejszych. Za następnych lat kilkanaście pojawią się nowe możliwości, bo staniemy się zamożniejsi, a gospodarka bardziej zaawansowana i pojawią się nowe firmy w branżach wyższej technologii niż produkcja autobusów. Tak właśnie w procesie rozwoju gospodarczego zmienia się struktura produkcji. Gospodarki dorastają, jak owi chłopcy z rysunku, do nowych możliwości. I jeszcze jedno. Majsterkowicze są z ducha prowincjuszami. Myślą o omnipotencji państwa, które za innych pomyśli, potrząśnie kiesą, a nawet zdecyduje, kto co będzie robić. Tymczasem w sprawach innowacji – zwłaszcza w dzisiejszym świecie – państwo jest raczej impotentem niż omnipotentem. Innowacje powstają w firmach, nie łudźmy się: w prywatnych firmach. I tam właściciele i pracownicy muszą mieć bodźce do tego, by być innowacyjni. I na ogół są, na miarę poziomu rozwoju danej gospodarki. Jeśli nasze, czy inne władze publiczne w tej części Europy chcą wzrostu innowacyjności danej gospodarki, to niech zwrócą uwagę na fakt, o którym nie wspomina się w dyskusjach. Wielkie firmy międzynarodowe maja często budżety na badania i rozwój większe niż wszystkie kraje naszego regionu razem wzięte. Może warto wziąć to pod uwagę i tworzyć bodźce, by chciały u nas właśnie budować zakłady doświadczalne i ośrodki badawcze. Tą drogą włączymy się do głównych nurtów innowacyjności z większym sukcesem niż bawiąc się w Zosię-samosię. Prof. Jan Winiecki
Bezbarwne dwa lata, więc trzeba ubarwić je tarczą antyrakietową Właśnie minęły 2 lata prezydentury Bronisława Komorowskiego, a ponieważ nie da się ich zaliczyć do udanych, stąd nagłośniany wywiad dla najbliższego wydania tygodnika Wprost, w którym mówi on o konieczności budowania polskiej tarczy antyrakietowej.
1. Właśnie minęły 2 lata prezydentury Bronisława Komorowskiego, a ponieważ mimo wysiłków jego otoczenia i zaprzyjaźnionych mediów nie da się ich zaliczyć do udanych, stąd nagłośniany wywiad dla najbliższego wydania tygodnika Wprost, w którym mówi on o konieczności budowania polskiej tarczy antyrakietowej. Ale zanim o tym pomyśle ogłaszanym w zaprzyjaźnionym organie właśnie w 2-lecie swojej prezydentury tylko dwa fakty z ostatniego roku pokazujące dobitnie, kim naprawdę jest prezydent Komorowski.
2. Pierwszy to stosunek do poprzednika ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Komorowski, co jakiś czas pytany o największy sukces swojej prezydentury niezmiennie odpowiada, „że jest nim skończenie ze złym obyczajem sporów w obszarze władzy państwowej. Dzisiaj nikt się nie spiera ani o samolot, ani o fotel ani o krzesło, ani o inne tego rodzaju rzeczy”. Wygląda, więc na to, że ten człowiek nie ma już ani odrobiny przyzwoitości i honoru skoro tak zapamiętał prezydenturę swojego poprzednika. Tak naprawdę lepiej by chyba było, żeby dla własnego dobra z tymi ocenami się powstrzymał, bo przyjdzie w Polsce czas, że i jego rola w tym, co się stało pod Smoleńskiem, a szczególnie sposób przejmowania władzy po katastrofie, zostanie dokładnie wyjaśniony i przedstawiony opinii publicznej. Być może wtedy zostaną wyjaśnione powody, dla których w 2009 roku w jednym z wywiadów, pozwolił sobie na takie stwierdzenie odnoszące się do ówczesnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, „przyjdą wybory prezydenckie albo prezydent gdzieś poleci i to się wszystko zmieni”.
3. Drugi fakt do sprawa podwyższenia wieku emerytalnego do 67 lat. Prezydent Komorowski ustawę podpisał, choć w kampanii prezydenckiej w roku 2010 zdecydowanie twierdził, „że w Polsce nie ma potrzeby podnoszenia wieku emerytalnego, można stworzyć możliwość wyboru”. Prezydentowi Komorowskiemu szczególnie podobało się w przyjętej ustawie, rozwiązanie polegające na tym, że kobieta będzie mogła przejść na tzw. emeryturę częściową 5 lat wcześniej (a więc po osiągnięciu 62 lat), a mężczyzna 2 lata wcześniej, (czyli po osiągnięciu 65 lat). Nazwał to wprowadzeniem do ustawy wręcz „możliwości wyboru”, choć oczywistym jest, że ludzie, którzy taki wiek osiągną będą wypychani z rynku pracy przez pracodawców i zastępowani wydajniejszymi młodszymi. Co więcej według zgrubnych obliczeń tego rodzaju świadczenia emerytalne w przypadku większości pracowników będą skrajnie niskie (200-300 zł), a więc zdecydowanie niższe niż najniższa emerytura, a ustawa nie przewiduje ich wyrównania ze środków budżetowych. A więc w kampanii wyborczej po wielokroć zapewnianie, że w Polsce nie ma potrzeby podwyższania wieku emerytalnego, po objęciu funkcji, gdy tylko rząd projekt podwyższenia wieku emerytalnego ogłosił, prezydent Komorowski, natychmiast go poparł.
4. Na 2-lecie tej bezbarwnej prezydentury potrzebne było jakieś wydarzenie, więc zaprzyjaźniony tygodnik Wprost opublikuje wywiad z prezydentem Komorowskim, w którym informuje on, że złożył rządowi propozycję budowy tarczy antyrakietowej zdolnej do obrony naszego kraju przed atakami z powietrza. Ba Komorowski mówi o błędzie rządu swojego kolegi Donalda Tuska, że przyjmując ofertę amerykańskiej tarczy antyrakietowej, „nie wziął w wystarczającym stopniu pod uwagę ryzyka politycznego związanego ze zmianą prezydenta USA”. Jednak w świetle sytuacji finansów publicznych naszego kraju, ogromnego sięgającego już 900 mld zł długu publicznego i przymuszania przez UE w zasadzie do zrównoważenia budżetu (budżet bez deficytu), ta propozycja wygląda raczej na zagranie PR-owskie otoczenia prezydenta, niż na realną propozycję. Trzeba było na drugą rocznicę wprowadzenia się Komorowskiego do pałacu prezydenckiego, przypomnieć o istnieniu głowy państwa, to rzucono propozycję równie realną jak ta premiera Tuska ogłoszona na jesieni 2008 roku o wprowadzeniu w Polsce euro już w roku 2011. Kuźmiuk
Czas miernot i kreatur Wielka afera korupcyjna w konsulacie w Łucku, dzieci z Kresów bez wakacji w Polsce, padające gazety na Wschodzie, bulwersujące lekceważenie Powstania Warszawskiego – ujawniane przez nas w ostatnich dniach fakty pokazują skalę upadku polskiej dyplomacji za czasów Radosława Sikorskiego. To staczanie się rozpoczęło się od rezygnacji z niepodległościowej polityki prezydenta Lecha Kaczyńskiego. „W Polsce dzisiejszej można rozstrzeliwać nie tylko jednostki ludzkie, lecz razem z ludźmi reprezentowane przez nich idee” – pisał w 1937 r. Włodzimierz Bączkowski. Redaktor naczelny wspieranego przez MSZ „Biuletynu Polsko-Ukraińskiego” miał na myśli śmierć Tadeusza Hołówki, lidera prometeistów, orędownika współpracy z narodami pragnącymi uwolnić się od sowieckiej dominacji, zastrzelonego w 1931 r. Stwierdzał on, że – szczególnie po śmierci marszałka Piłsudskiego – wielu dawnych współpracowników Hołówki zaczęło rezygnować z tych ideałów „ze względów karierowych”. W dyplomacji nastał czas „miernot, wychowanków ducha zaborów, kreatur »galicyjskich«, moskiewskich, człowieczków ze szkoły hakaty, pomniejszycieli Rzeczypospolitej”. Gorzkie słowa Bączkowskiego były może trochę krzywdzące dla ówczesnej polskiej dyplomacji, która lepiej lub gorzej, ale jednak broniła polskiej niepodległości i honoru. Idealnie pasują za to do czasów Radosława Sikorskiego.
Koledzy ze studiów Siergieja Ławrowa Siły dawnych układów w dyplomacji dowodzi fakt, że nawet po zwycięstwie PiS-u w 2005 r. Jarosław Kaczyński zdecydował, iż nie rozpocznie rządów od radykalnych zmian w MSZ, by nie prowokować od razu furiackiego ataku mediów. Przez ponad pół roku szefem MSZ w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza był akceptowalny dla salonu Stefan Meller. Dopiero gdy szefową polskiej dyplomacji została Anna Fotyga, Kaczyński wypowiedział słowa „Odzyskaliśmy MSZ”. Co do skali spodziewanych ataków lider PiS się nie mylił. W mediach rozpoczął się dziki koncert ataków na Fotygę, a pełne podziwu dla feministek tytuły bez najmniejszych skrupułów przystąpiły do kreowania wizerunku „głupiej baby”. Siła tych ataków wynikała z faktu, że znaczna część dyplomacji od dziesięcioleci opanowana jest przez wielopokoleniową postkomunistyczną sitwę bliską środowiskowo „Gazecie Wyborczej”. Wśród owych dyplomatów roi się od absolwentów sowieckiego MGIMO, czyli osławionego Moskiewskiego Państwowego Instytut Stosunków Międzynarodowych. Minister Anna Fotyga zapoczątkowała stopniowe pozbywanie się absolwentów MGIMO, jako słabo przydatnych do prowadzenia niepodległościowej polityki, w tym wspierania niezależności i zbliżenia z Zachodem naszych wschodnich sąsiadów. Zarzucanie wszystkim z nich związków agenturalnych byłoby grubą przesadą. Co nie zmienia faktu, że ich „kolegami” uczelnianymi byli Siergiej Ławrow czy Siergiej Jastrzembski oraz komuniści z krajów Trzeciego Świata. Wielu z nich podejmowało po studiach pracę w KGB. Notabene obecnie rektorem MGIMO jest Anatolij Torkunow, szef Polsko-Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych.
Absolwent MGIMO i Smoleńsk Za Radosława Sikorskiego rezygnacji z niepodległościowej polityki towarzyszyło zablokowanie zmian personalnych zapoczątkowanych za Fotygi. W 2007 r. szefem kadr w MSZ został Roman Kowalski, absolwent MGIMO. W 2009 r. konsulem generalnym w Kazachstanie został Wiesław Osuchowski, kształcony w Moskwie działacz organizacji komunistycznych. Sikorski przedstawił też Sejmowi kandydata na ambasadora w Armenii, absolwenta MGIMO, Zdzisława Raczyńskiego. Do Vancouver Sikorski wysłał innego absolwenta moskiewskiej uczelni, Krzysztofa Czaplę. Afery ujawnione przez nas w ostatnich tygodniach pokazują, jak komunistyczna przeszłość dyplomatów łączy się z brakiem wrażliwości na tradycje patriotyczne i lekceważeniem dla spraw zwykłych Polaków. W sierpniu 2010 r. informowaliśmy o pięknym geście mieszkańców węgierskiej miejscowości Tatabánya, którzy jako pierwsi odsłonili tam pomnik ofiar Smoleńska. Na miejscu byli węgierscy dyplomaci, mieszkańcy Tatabánya, węgierskie wojsko, Polonia. Nie pojawili się... przedstawiciele polskiej ambasady. Czy można nie łączyć tego faktu z tym, że ambasadorem na Węgrzech jest dziś wspomniany Roman Kowalski, absolwent MGIMO? Jak jego obecność na tej placówce ma się do deklaracji Donalda Tuska, że rządowi zależy na polsko-węgierskiej przyjaźni? Wczoraj informowaliśmy o skandalicznym zachowaniu polskiej wicekonsul w Hamburgu Karoliny Kowalskiej, przez której niemal godzinne spóźnienie Polacy nie mogli uczcić o godzinie „W” bohaterów Powstania Warszawskiego i AK przy ich mogile. Tak się składa, że to ten sam konsulat, który mimo próśb nie pomógł polskiemu małżeństwu z Bytomia, walczącemu o swoje dzieci z niemieckim Jugendamtem. Z kolei tygodnik „Gazeta Polska” opisał, jak w Łucku wizy do strefy Schengen do Francji, Danii czy Niemiec dostawały osoby trudniące się nierządem, objęte zakazem wjazdu do tych krajów. Obywatele ukraińscy byli zmuszani do płacenia „haraczu” za załatwienie wiz. Przez granicę przewożono nielegalnie ukraińskie dzieci. Według informatorów „GP” w konsulacie RP w Łucku na Ukrainie działała szajka kierowana przez byłych esbeków.
Dzieci ofiarami ocieplenia relacji z Putinem Gdy minister Sikorski ogłaszał rezygnację Polski z ambicji jagiellońskich, czyli w praktyce zapowiadał porzucenie przez nasz kraj swoich sojuszników na Wschodzie, mało kto podejrzewał, jak daleko zabrnie, prowadząc tę politykę. Dziś w imię polsko-rosyjskiej przyjaźni i zadowolenia Putina cierpią polskie dzieci, które od lat przyjeżdżały do nas na wakacje. Potomkowie polskich zesłańców mogli w ten sposób podtrzymywać związki z ojczyzną. W tym roku nie przyjechały. Pieniędzy może zabraknąć również na stypendia dla uczniów i studentów. Działalność zawieszają też polskie gazety. Tymczasem chęć finansowania niektórych z nich zgłaszają już grupy prokremlowskie. Niektórzy autorzy spolegliwej polityki zagranicznej już dziś odnoszą korzyści finansowe z tego tytułu. Nie tylko tej wschodniej. 26 kwietnia 2012 r. Radosław Sikorski odwołał swojego pierwszego zastępcę, Mikołaja Dowgielewicza. Był on jednym z architektów spolegliwej polityki wobec Berlina i Brukseli. Co skłoniło będącego przed 40-tką polityka, niegdyś asystenta Bronisława Geremka, cieszącego się wsparciem Salonu, do rezygnacji z pracy w MSZ? Lepsza propozycja. 30 marca 2012 r. został wicegubernatorem Banku Rozwoju Rady Europy. Objęcie tej znakomicie wynagradzanej posady nie byłoby możliwe bez zgody Niemiec.
Hrabina i prosta kobieta Gdy czytałem w artykule „Esbecka szajka pod okiem Sikorskiego” w „GP” o tym, jak w polskim konsulacie w Łucku ubiegający się o wizę biedni petenci musieli płacić haracze po 400–500 euro, przypomniała mi się pewna scena.
„Uważam się dzisiaj bardziej za ambasadora Polaków niż Polski” – te słowa wypowiedział we wrześniu 1939 r. ambasador RP w Rzymie Bolesław Wieniawa-Długoszowski. „Drzwi mego gabinetu są otwarte o każdej porze, dla każdego, dosłownie każdego obywatela polskiego, który życzy sobie mnie widzieć. Nie będę tu robił różnicy, czy to będzie prosta kobieta, czy pani hrabina” – pouczył polski personel dyplomatyczny. Dziś na prawdziwą polską dyplomację nawiązującą do jej pięknych tradycji musimy niestety poczekać. Piotr Lisiewicz
Jak dobrowolna jest dobrowolna eutanazja? Eutanazja, wielkie „dobrodziejstwo” współczesnej cywilizacji, ma pozwalać dobrowolnie rozstawać się z życiem chętnym do tego osobom. Problem polega tylko na tym, że owo rozstanie często wcale nie jest dobrowolne, a staruszkowie są naciskani, by zgodzili się – z własnej i nieprzymuszonej woli – poddać „zabiegowi” uśmiercania. Prawo do bycia uśmierconym przez lekarza (czyli do eutanazji) nie zostało jeszcze włączone do katalogu „świętych” i przyrodzonych praw człowieka. ONZ, Unicef i Komisja Europejska nie uznała, że człowiek posiada prawa godnościowe, których istotą miałoby być przymuszanie lekarzy do wykonywania na nim zabiegu eutanazji. Obserwując jednak współczesną cywilizację, można nie mieć wielkich wątpliwości, że taki moment przyjdzie. W debacie o aborcji też zaczynało się od wskazania absolutnych wyjątków, w których prawo musi odstąpić od karania lekarza i kobiety, a z czasem ukształtowały się prawa reprodukcyjne, których istotą jest „prawo” kobiety do likwidacji swojego dziecka. Po drodze było przypomnienie o prawie do własnego brzucha, a także rozszerzanie uprawnienia do aborcji na kolejne grupy.
Kolejni „uprawnieni” do śmierci I właśnie na tym pośrednim etapie jesteśmy obecnie w przypadku debaty nad eutanazją. Holenderscy i belgijscy bioetycy pracują nad poszerzeniem listy osób uprawnionych do „dobrej śmierci”. Na razie prawne decyzje dopuszczają do nich tylko ludzi w pełni świadomych, śmiertelnie chorych i trzykrotnie, dobrowolnie proszących o śmierć. Ale teoria ta niewiele ma wspólnego z praktyką. Już teraz bowiem zabija się w Holandii osoby z Alzheimerem, które niewątpliwie nie są śmiertelnie chore, a jedynym wskazaniem do uśmiercenia pozostaje wola wypowiedziana, zanim straciły one kontakt z otoczeniem. Tak było z pierwszą oficjalnie eutanazjowaną z powodu Alzheimera Guusje de Koning, która gdy dowiedziała się o tym, że cierpi na tę chorobę, miała powiedzieć, że nie chce cierpieć. I w oparciu o taką wypowiedź dokonano jej eutanazji, gdy tylko straciła kontakt z otoczeniem. Takich „zabiegów” dokonanych zostało w 2010 r. w Holandii dwadzieścia jeden. A wiele wskazuje na to, że na tym się nie skończy, moraliści i prawnicy coraz częściej bowiem uznają za absolutną konieczność rozszerzenie prawnej dostępności eutanazji na kolejne grupy. Belgijska polityk, a obecnie przewodnicząca Belgijskiego Liberalnego Stowarzyszenia Humanistycznego Jacinta De Roeck przekonuje, że prawo eutanazyjne powinno objąć ludzi z upośledzeniem intelektualnym, dzieci oraz osoby z demencją. – Nie możemy zaakceptować sytuacji, w której część ludzi jest całkowicie wykluczona z możliwości samodecydowania o własnym życiu i śmierci – podkreśla była senator, a obecnie działaczka eutanazyjna. Jeszcze dalej poszedł prof. Jacob Appel z Brown University w Providence, który uznał, że racjonalne będzie przyznanie prawa do eutanazji osobom w depresji... Takie rozstrzygnięcia prawne w istocie oznaczają odrzucenie założenia, że eutanazja powinna być śmiercią dobrowolną. Osoby w depresji, chore psychicznie czy dzieci, zwyczajnie nie są w stanie wyrazić woli śmierci. Jeśli się je zatem uśmierca, to nie ma to nic wspólnego z eutanazją, a jest zwyczajnym zabójstwem chorego. Zabójstwem zresztą najczęściej motywowanym ekonomicznie. Zwolennicy eutanazji, choć zazwyczaj mają pełne gęby frazesów, na końcu zawsze przyznają, że istotnym wskazaniem do „dobrej śmierci” jest fakt, że leczenie osoby w ostatniej fazie życia (podobnie jak chorej psychicznie czy w depresji) jest o wiele droższe niż ostateczne rozwiązanie jej problemu.
Uśmiercani niezgodnie z przepisami Dyskusja, dyskusją, a już teraz pomysły postępowych bioetyków są wprowadzane w życie. W Szwajcarii za odpowiednią opłatą można pozbawić życia także osoby z depresją. W ten sposób skończył ze sobą znany włoski pisarz i działacz polityczny Lucio Magri, który w dokumentach złożonych w szwajcarskiej klinice wyjaśniał, że przyczyną decyzji o eutanazji jest depresja, jaką przeżywa po śmierci żony... W tym przypadku jednak chory przynajmniej sam zapłacił za „zabieg”, co można uznać za pewien, choć mocno ograniczony, akt woli. W Belgii jednak często eutanazji dokonuje się bez pytania chorego o zdanie. Wykazały to niezwykle boleśnie badania przeprowadzone między czerwcem a listopadem 2007 r. W tym okresie wykonano w placówkach objętych badaniem 208 przypadków eutanazji. 142 osoby zostały pozbawione życia „na wyraźne życzenie”, ale 66 osób zabito bez ich zgody. Pacjenci zabici wbrew własnej woli mieli, co także odnotowano w badaniach, nadzieję na to, że lekarze podejmą działania ratujące im życie. I nie ma w tym nic zaskakującego, gdyż nikt z nimi nie rozmawiał o eutanazji i nikt im jej nie proponował. Takie same wskaźniki „niedobrowolnych śmierci” występują także w Holandii czy Luksemburgu. I nie powinno to zaskakiwać, bowiem kryptanazję (czyli właśnie niedobrowolną eutanazję) miało na swoim koncie – i to jeszcze zanim zalegalizowano eutanazję w Holandii – aż 41 proc. tamtejszych lekarzy pierwszego kontaktu. 81 proc. z nich przyznało się zaś do dokonania „zwyczajnej” eutanazji za zgodą pacjenta.
Przymuszani do śmierci Te statystyki odnoszą się jednak wyłącznie do osób zabitych wbrew ich woli, nie zawierają natomiast tych, którzy – choć formalnie wolę śmierci wyrazili – to nie był to akt w pełni dobrowolny, ale wymuszony przez lekarzy czy rodzinę. A takich też wciąż przybywa. Z badań przeprowadzonych przez Jeremy'ego Pricharda, kryminologa z Uniwersytetu w Tasmanii wynika zupełnie jednoznacznie, że o ile zamożni i dobrze wykształceni mogą rzeczywiście liczyć na to, że nikt ich do eutanazji zmuszać czy skłaniać nie będzie, to z uboższymi czy choćby tylko gorzej wykształconymi jest inaczej. Na wielu z nich wywierana jest presja, by przestali ograniczać swoje dzieci czy zmuszać je do pokrywania kosztów ich leczenia. Schorowany, cierpiący człowiek często zmuszony jest traktować takie uwagi ze śmiertelną powagą i dlatego decyduje się na eutanazję. Badania Pricharda potwierdzają obserwacje dr Zbigniewa Żylicza, lekarza z Polski, który jest założycielem pierwszego w Holandii hospicjum. Jego zdaniem 80 proc. osób, które poprosiły o eutanazję, kiedy objęto je opieką paliatywną, zmieniły zdanie. Willy Ebbers, przełożona pielęgniarek w hospicjum Zeisterwoude, opowiadała przed ośmiu laty „Wprost”, że żaden z pacjentów, który życzył sobie eutanazji, a później trafił do jej ośrodka, po otrzymaniu pomocy i opieki nie ponawiał już prośby o uśmiercenie. – Kiedyś przez pół godziny rozmawiałem z nowo przywiezionym pacjentem, któremu nie chciało się żyć. Później ze łzami w oczach dziękował mi za przywrócenie mu woli życia. Po prostu wcześniej nikt z nim serdecznie nie porozmawiał – mówił „Wprost” dr Żylicz.
Ucieczka przed „dobrodziejstwem” eutanazji Świadomość takich niebezpieczeństw związanych z eutanazją mają już najbardziej nią zainteresowani, czyli osoby starsze i chore. Gdy w Wielkiej Brytanii zaczęto się zastanawiać nad legalizacją zabijania chorych, instytut Scope zapytał niepełnosprawnych, czy nie obawiają się wprowadzenia nowego prawa. Wyniki były jednoznaczne. 70 proc. obawiało się, że jeśli w Wielkiej Brytanii zmienione zostanie prawo tak, by eutanazja była legalna, to na niepełnosprawnych wywierana będzie presja, by zakończyli swoje życie przed czasem. Jedna trzecia z niepełnosprawnych wyraża zaś obawę, że takie naciski mogą być wywierane na nich osobiście. 56 proc. badanych jest też zdania, że legalizacja zabijania chorych byłaby szkodliwa dla postrzegania niepełnosprawności w społeczeństwie. – Osoby niepełnosprawne już teraz obawiają się, że uznanie przez ludzi ich życia za niegodne przeżycia może przyczynić się do nacisków, by zakończyli je oni wcześniej – podkreśla Richard Hawkes, dyrektor wykonawczy Scope. A inni obrońcy życia dodają, że te badania pokazują, że najczęstszymi zwolennikami zabijania chorych są zdrowi i bogaci. – Chorzy chcą po prostu, by pomóc im dobrze przeżyć życie i pozwolić naturalnie umrzeć – zaznacza Anthony Ozimic ze SPUC Pro-Life. Naturalna śmierć oznacza zaś śmierć bez nacisków i przymusu... Czyli bez eutanazji. Tomasz P. Terlikowski,
Jak trafiłem na „listę Michnika” Gdy na początku 1965 r. aresztowano Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, pracowałem jako starszy asystent na Wydziale Ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego. Pewnego słonecznego dnia przechodziłem koło wydziału historii. Dobiegł do mnie szczupły, jasnowłosy student. Zacinając się, powiedział: „Ppaanie Antku, jeestem Adam Michnik. Właaśnie wyszedłem z więęzienia i chciałem powiedzieć paanu, że duużo o ppana się wyppytywali” Adama zatrzymano w związku z aresztowaniem Kuronia i Modzelewskiego za kolportowanie maszynopisu ich „Listu otwartego”, ale po kilku tygodniach zwolniono. Słyszałem o nim wiele od pięknej żony Karola, Bogny Modzelewskiej, jako o nadziei polskiej opozycji, więc ucieszyłem się ze znajomości. Wkrótce zostaliśmy przyjaciółmi. Historia naszej znajomości odzwierciedla stosunek Michnika do dawnych przyjaciół, współpracujących z nim działaczy opozycji z czasów PRL, których teraz zwalcza, bo inaczej oceniają III RP.
„Komandosi”, czyli naród, jako byt urojony Adam stanął na czele dość licznej grupy opozycyjnie nastawionych studentów, określonych przez ówczesnego I sekretarza Komitetu Uczelnianego PZPR Andrzeja Jezierskiego „komandosami”, robiącymi „desanty” na zebrania otwarte PZPR oraz ZMS na terenie uniwersytetu, by zadawać „prowokacyjne” pytania partyjnym prelegentom. Na uniwersytecie było jeszcze w miarę liberalnie i Komitet Uczelniany PZPR postanowił udostępnić tekst „Listu otwartego” oraz poprzedzającego go manifestu (napisanego przez Kuronia) wszystkim członkom partii oraz ZMS, którzy chcieliby się z nimi zapoznać. Naraziłem się „komandosom” z powodu nader krytycznego stosunku do tez tego manifestu oraz „Listu otwartego”, przede wszystkim do rewolucji proletariackiej, która miała zaprowadzić w Polsce i na całym świecie prawdziwy socjalizm. Wolałem oszczędzić Polsce – i tak potwornie zniszczonej przez II wojnę światową – uroków wojny domowej z udziałem wojsk sowieckich. W manifeście oraz „Liście otwartym” nie było w ogóle problematyki niepodległości PRL w ramach obozu socjalizmu ze Związkiem Sowieckim na czele. Nie przypadkiem. Jacek Kuroń negował znaczenie kwestii narodowej w Polsce. Sam mi oświadczył, że „naród polski to hipostaza”, czyli byt urojony. Tak mnie to oświadczenie zatkało, że nie zapytałem, czy bytem realnym jest język polski i polska literatura. Następny rok przyniósł nowe problemy, związane z tysiącleciem chrztu Polski. Władysław Gomułka postanowił wytoczyć wojnę episkopatowi Kościoła katolickiego z prymasem Stefanem Wyszyńskim na czele. Przyczepił się, więc do listu polskich biskupów do biskupów niemieckich, wysłanym z ław II Soboru Watykańskiego ze słowami w duchu Ewangelii: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, oskarżając kierownictwo episkopatu o zdradę narodową. Na zebraniu partyjnym Oddziałowej Organizacji Partyjnej przy wydziale ekonomii skrytykowałem antykościelną linię kierownictwa partii, jako szkodliwą dla samej partii. Dowodziłem, że właśnie robotnicy i chłopi są ostoją Kościoła katolickiego i odbierają wojnę z prymasem, jako Kulturkampf przeciwko Kościołowi. Zostałem za te słowa wydalony z PZPR decyzją Warszawskiej Komisji Kontroli Partyjnej, a następnie z pracy na Uniwersytecie Warszawskim przez rektora Zygmunta Rybickiego. Gdy przyszedłem na uniwersytet już, jako bezpartyjny, pogratulowała mi nowego statusu śliczna Basia Toruńczykówna – narzeczona Adama Michnika. „Komandosi” nie podzielali naszego oburzenia polityką antykościelną, ale aprobowali postawy opozycyjne powodujące wydalenie z partii.
„Bogoojczyźniane” kółko dyskusyjne Mówię „nasze oburzenie”, gdyż w owym czasie nastąpił rozłam wśród opozycjonistów na UW na „komandosów” wywodzących się z dawnych „walterowców” Kuronia, czyli czerwonych harcerzy z hufca im. gen. Waltera (gen. Karola Świerczewskiego), oraz członków „bogoojczyźnianego” kółka dyskusyjnego grupującego studentów i pracowników naukowych Warszawy i Łodzi, krytycznych wobec „komandosów”. Oczywiście nazwę „bogoojczyźniani” nadali nam „komandosi”, wywodzący się z ateistycznych rodzin. Nasze kółko dyskusyjne powstało podczas moich rozmów z uczestnikami dyskusji nad manifestem Kuronia – Staszkiem Gomułką i jego żoną Joanną Majerczyk, jego przyjacielem z Uniwersytetu Łódzkiego socjologiem Andrzejem Mazurem oraz Bernardem Tejkowskim, asystentem doc. Zygmunta Baumana na socjologii na UW. W skład kółka wchodzili również socjolog Marek Kęsy, historyk Jerzy Robert Nowak, fizyk Józef Stefan Kossecki oraz ekonomista Waldemar Kuczyński. Początkowo zbieraliśmy się w mieszkaniu Gomułków na Kole, ale wkrótce przenieśliśmy się do znacznie bliższej garsoniery Benia Tejkowskiego na Hożej. Tam dołączył do nas przyjaciel Andrzeja Mazura z Łodzi, mec. Karol Głogowski. Oprócz pracowników naukowych w dyskusjach brali udział liczni studenci uniwersytetów warszawskiego i łódzkiego. Mimo różnicy zdań przyjaźniliśmy się z nimi nadal, z „komandosami” wspólnie braliśmy udział w organizowanych na uniwersytecie zebraniach dyskusyjnych i towarzyskich imprezach. Prowadziłem przy pomocy trzech maszynistek coś na kształt samizdatu, czyli przepisywałem teksty odrzucone przez cenzurę i rozprowadzałem je po cenach kosztu wśród uczestników naszego kółka oraz wśród „komandosów”. Zbierałem też pieniądze na pomoc dla Gajki Kuroniowej i Bogny Modzelewskiej, których mężowie siedzieli, w czym pomagali mi ludzie z obydwu środowisk. Po powrocie Jacka i Karola z więzienia w lecie 1967 r. zapraszano też nas na ich „salony polityczne”, gdzie zabieraliśmy głos, czasem ku niezadowoleniu organizatorów.
Wydarzenia marcowe, czyli Gross załamuje się w śledztwie 8 marca 1968 r. miałem udać się na Uniwersytet Warszawski na dyżur promotora mojej pracy doktorskiej. Ale mój szef w Instytucie Organizacji Przemysłu Maszynowego, gdzie byłem adiunktem naukowo-badawczym, już wiedział o wiecu protestacyjnym studentów w obronie Adama Michnika i Henryka Szlajfera, usuniętych bezprawnie z uczelni decyzją ministra. Kazał mi pozostać w instytucie.
Mimo to SB oskarżyła mnie o udział w wiecu. Ponieważ miałem naocznych świadków, że cały dzień przesiedziałem w pracy, oskarżono mnie o cięższe przestępstwo – o udział w tajnym kierowaniu wiecem na UW. 12 marca trafiłem do więzienia mokotowskiego, jako... jeden z przywódców Ruchu 8 Marca. Co więcej, dowiedziałem się z gazet, że cały zamęt był po to, by przywrócić do władz partyjnych mojego ojca – Romana Zambrowskiego, który w kwietniu 1963 r. sam dobrowolnie złożył dymisję Gomułce. Jako domniemany przywódca spisku czytałem już po zamknięciu wielomiesięcznego śledztwa akta sprawy Karola Modzelewskiego i innych. Dowiedziałem się z nich m.in., że faktyczni przywódcy Ruchu 8 Marca na ogół odmawiali zeznań, natomiast w śledztwie załamał się Jan Tomasz Gross, który opowiadał ku uciesze śledczych okropne rzeczy o życiu prywatnym Basi Toruńczykówny. (Gdy po wyjściu z więzienia usiłowałem w osobistej rozmowie wyjaśnić te bzdurne zarzuty, obrażona Basia z mety oziębiła dotychczas serdeczne stosunki pomiędzy nami. Bardzo mnie to zabolało, dlatego dobrze zapamiętałem przyczynę zadrażnienia, czyli zeznania J.T. Grossa).
Więzienie za pieśń Kochanowskiego Ostatecznie oskarżono mnie nie o udział w konspiracyjnej organizacji, lecz o publiczne szkalowanie państwa i narodu polskiego. W zarzucie pierwszym użyto przeciwko mnie prawdziwych faktów o mej krytyce polityki wobec Kościoła, m.in. przytoczono termin Kulturkampf, w drugim – przede wszystkim – zarzucono mi ułożenie wiersza, w rzeczywistości stanowiącego fragment znanej pieśni Jana Kochanowskiego z Czarnolasu o spustoszonym przez Tatarów Podolu. Osobą, która podpowiedziała SB zbawienny dla niej zarzut o szkalowanie narodu polskiego, był mój dawny przyjaciel z „bogoojczyźnianego” kółka dyskusyjnego, Bernard Tejkowski, który z kilku pracowników Instytutu Organizacji Przemysłu Maszynowego, gdzie trafił dzięki mojej protekcji, uczynił zgrane koło fałszywych świadków. W mojej obronie – niestety z miernym skutkiem – stanęło kilkanaście osób zarówno z naszego kółka, jak i „komandosów”. Sąd PRL ponad prawdę stawiał partyjne instrukcje. Po przyklepaniu przez Sąd Najwyższy naszych wyroków, łącznie z tym obciążającym mnie za autorstwo pieśni Jana z Czarnolasu, postanowiono wysłać nas z Warszawy do zakładów karnych na terenie kraju. Pewnego pięknego dnia kazano mi się spakować i załadowano do więziennej suki. Dołączył do nas Adam Michnik. Jego wieziono do Sztumu, mnie do Barczewa. Przegadaliśmy całą drogę w największej komitywie z wielkim pożytkiem dla mnie, gdyż jak się okazało, Adam był znacznie lepiej poinformowany o sytuacji w kraju niż ja. Częstował też mnie znakomitymi kanapkami. W lipcu 1969 r. ogłoszono amnestię, dzięki czemu zostałem zwolniony. Adam, który miał większy wyrok niż ja, wyszedł na wolność dopiero we wrześniu. Amnestia nie objęła Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, uznanych przez władze za recydywistów. Wyciągnął ich z więzienia prof. Edward Lipiński już po wydarzeniach grudniowych na Wybrzeżu, dzięki którym obalono Gomułkę. Prof. Lipiński apelował w ich sprawie u Gierka i uzyskał zwolnienie.
Jak Michnik został Zagozdą Brak tu miejsca na opisywanie szczegółów wieloletniej przyjaźni z Michnikiem. Była w niej i owocna współpraca, i nieprzyjemne zgrzyty. Raz podpowiedziałem Adamowi akcję w obronie Polaków mieszkających w Związku Sowieckim, z czego powstał tzw. list 14. Zbierający pod nim podpisy Adam został obity przez łapsów z SB jak ulęgałka. Było mi głupio, że go w to wrobiłem. Innym razem Adam przeczytał mój artykuł odrzucony przez oficjalne środki przekazu, a podpisany Andrzej Zagozda, i po jakimś czasie sam przejął mój pseudonim. Nie robiłem z tego jednak wielkiej sprawy. W tym czasie zorientowałem się, że Jan Wacław Machajski – przyjaciel Stefana Żeromskiego, uwieczniony przez niego, jako Andrzej Radek oraz Zagozda – był działaczem robotniczym wrogo nastawionym do walki o niepodległość Polski. To nie był, zatem mój bohater. Dziwiło mnie natomiast, jak Adam godzi swój nowy pseudonim z udziałem w konkursie „Kultury” paryskiej, w której zamieścił pean na cześć Józefa Piłsudskiego pod tytułem „Cienie zapomnianych przodków”.
Zjedz tę Księgę, czyli „Kościół, lewica, dialog” Pewnego razu wpadłem do Adama i dał mi do przeczytania świeżo przepisany przez maszynistkę tekst pt. „Kościół, lewica, dialog” o błędach lewicy laickiej popełnionych w czasach rządów Gomułki wobec Kościoła. Tym tekstem Adam spowodował radykalny zwrot w stosunku opozycyjnej lewicy laickiej wobec Kościoła i hierarchii kościelnej, doceniony przez samego prymasa Stefana Wyszyńskiego. Ks. prymas spotkał się osobiście z Adamem i nawet ofiarował mu egzemplarz Pisma Świętego z własnoręczną dedykacją „Zjedz tę Księgę”. Zazdrościłem Adamowi takiej komitywy z ks. prymasem, ale zabolało mnie to, że w jego rozważaniach o błędach lewicy laickiej zabrakło informacji, iż w czasie obchodów milenium chrześcijaństwa w Polsce byli w gronie przyjaciół Adama ludzie, którzy – jak ja (uczestnicząc w manifestacji młodzieży katolickiej na Krakowskim Przedmieściu rozpędzonej przez ZOMO) – tego błędu nie popełnili i wystąpili w obronie Kościoła, ponosząc tego konsekwencje. A tak wypadło, że to Adam dopiero teraz odkrył Amerykę. Dalej przyjaźniłem się z Adamem. Po proteście robotniczym w czerwcu 1976 r. powstał z inicjatywy Antoniego Macierewicza i Piotra Naimskiego Komitet Obrony Robotników, do którego dokooptowano Adama. To wtedy zacząłem odczuwać pierwsze objawy niechęci ze strony Adama i Jacka Kuronia. Próbowałem współpracować z redagowanymi przez ich ludzi Biuletynem Informacyjnym KOR oraz „Krytyką”, ale napotkałem opór dawnych „komandosów” i ostatecznie trafiłem do zespołu „Głosu” redagowanego przez Antoniego Macierewicza i Piotra Naimskiego. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to kindersztuba, jaka cechowała harcerzy z „Czarnej Jedynki”, w odróżnieniu od Kuronia i Michnika.
Antek, ja ci tego nigdy nie zapomnę! Po powstaniu Solidarności zostałem członkiem Komisji Zakładowej „S” w swoim Biurze Projektów i współpracowałem z Ośrodkiem Badań Społecznych prowadzonym przez Antoniego Macierewicza. Gdy gen. Wojciech Jaruzelski ogłosił wojnę przeciwko Polakom, trafiłem pierwszej nocy do obozu dla internowanych w więzieniu w Białołęce. Tam spotkałem Adama. W obozie przez jakiś czas prowadziłem modlitwę uwięzionych przez okratowane okno, dzięki czemu podczas pielgrzymki Ojca św. Jana Pawła II trafiłem do delegacji internowanych na spotkanie z Ojcem Świętym w kościele o.o. Kapucynów. Z Białołęki Adam trafił do więzienia mokotowskiego. Nie chciał go opuścić, gdy proponowano mu emigrację na Zachód. Spotkaliśmy się po długim czasie, gdy został dowieziony na pogrzeb jego przybranego ojca Ozjasza Szechtera. Kiedy ks. prałat Jan Sikorski, nasz kapelan z Białołęki, odprawił katolickie egzekwie nad trumną pana Ozjasza i nadszedł czas złożenia jej w grobie, wraz z internowaną ze Szczecina Marylą Matjanowską oraz redaktorem „Krytyki” Stefanem Starczewskim zaintonowaliśmy „Boże, coś Polskę” oraz Mazurka Dąbrowskiego. Wzruszony Adam, którego ubole właśnie zakuwali w kajdanki przed powrotem do więzienia, wołał do mnie: „Antek, ja ci tego nigdy nie zapomnę!”. Ostatni rok PRL spędziłem, jako stróż na budowie metra w al. Niepodległości (tak, tak, usiłowano wtedy budować metro). SB nie dawała mi żadnej innej szansy zatrudnienia. W czasie wyborów kontraktowych zgłosiłem się do pracy w Biurze Wyborczym Solidarności przy ul. Fredry. To tam w czerwcu 1989 r. spotkałem Adama ponownie. Byłem asystentem wyborczym braci Kaczyńskich, którzy kandydowali na senatorów. Gdy powstała „Gazeta Wyborcza”, usiłowałem znaleźć tam pracę, ale zaraz przekonałem się, że nic z tego nie będzie. Opowiadał mi nieco później Jerzy Robert Nowak, że rozmawiał osobiście z Adamem w mojej sprawie, podkreślając, iż mam perspektywę powrotu na budowę metra w roli całodobowego stróża. Nic nie wskórał.
Starałem się o przyjęcie do „Tygodnika Solidarność”, ale jego redaktor naczelny Tadeusz Mazowiecki także z jakichś powodów nie chciał mnie przyjąć na dziennikarza. Uległ jednak perswazjom Jana Dworaka – mojego kolegi z internowania – i przyjął mnie na bibliotekarza. Gdy po awansie Tadeusza Mazowieckiego na premiera Lech Wałęsa powołał Jarosława Kaczyńskiego na stanowisko naczelnego „TS”, dotychczasowy zespół zaprotestował przeciwko tej decyzji i odszedł. Wówczas Adam Michnik zaprosił wszystkich protestujących do „Gazety Wyborczej”. Znałem Jarka od wielu lat, byłem jego asystentem wyborczym, ale zapytałem Ludkę Wujcową, czy zaproszenie Adama dotyczy również mnie. Odpowiedziała, że nie. Nigdy się nie dowiedziałem, czym zasłużyłem na taką niełaskę. Przez jakiś czas różni moi znajomi opowiadali mi o krytycznych opiniach rozpowiadanych za moimi plecami przez przyjaciół Adama. Na przykład ojciec Jacek Salij przyznał, że słyszał wiele złego o mnie od dawnych kolegów „komandosów”. Rzecz pewnie w tym, że mamy różne poglądy na tolerancję. Ja mam przyjaciół w różnych stronnictwach politycznych i różnice zdań w sprawach politycznych i społecznych mi nie przeszkadzają. Miłuję wszystkich bliźnich. Adam, jako przywódca obozu tolerancji toleruje tylko tych, którzy podzielają jego obecne poglądy.
Lista Michnika W „Tygodniku” zostałem awansowany na dziennikarza. Nasze drogi z Adamem rozeszły się ostatecznie, gdy w wyborach prezydenckich 1990 r. on stanął po stronie Tadeusza Mazowieckiego i grubej kreski, ja po stronie Lecha Wałęsy i przyspieszenia przemian. Utrzymywaliśmy jeszcze poprawne stosunki mimo wielu publicznych afrontów czynionych mi przez niego, m.in. podczas dyskusji w TVP. Aż wreszcie przeszedłem do „Gazety Polskiej”. To zapewne ostatecznie zadecydowało, że zostałem w „Gazecie Wyborczej” wymieniony przez Adama wśród licznego grona jego przeciwników ideowych. Chodzi o tekst „Lista Michnika”, napisany na wzór „Listy Kisiela”. Przyjąłem to jako cenne wyróżnienie. Jakiś czas potem podczas publicznej dyskusji na tematy polsko-rosyjskie w Audytorium Maksimum Uniwersytetu Warszawskiego mijał mnie siedzącego koło przejścia. Na wezwanie Aleksandra hr. Pruszyńskiego: „Oto spotkanie dwóch starych przyjaciół. Podajcie sobie, panowie, ręce!”, Michnik odparł „Dobra, dobra” i poszedł sobie w kierunku prezydium, nie patrząc nawet w moją stronę. Od tego czasu nigdy go już nie widziałem.
Antoni Zambrowski
Wozinski: Prawa autorskie i patenty. Problem własności myśli Współcześnie coraz więcej dóbr i usług przenosi się w sferę myśli. Można powiedzieć, że to bardzo dobrze, bo świadczy to o rozwoju ludzkości. Jednak im bardziej sublimują się nasze wytwory, tym większe problemy zdaje się stwarzać przydzielenie tytułów własnościowych. Kwestia własności intelektualnej stanowi punkt, wokół którego toczy się mnóstwo dyskusji, szczególnie wśród libertarian. Kilka lat temu Stephan Kinsella napisał artykuł „Against Intellectual Property”, który stanowi świetne podsumowanie rozmaitych nurtów badanego przez nas zagadnienia. Autor zajmuje w nim stanowisko, które najlepiej wyraża sam tytuł – a mianowicie, sprzeciwia się prawom autorskim i patentom jako takim. Jego główna linia argumentacji przeciwko patentom idzie w ślad za Rothbardem: aby ktoś mógł posiadać prawo własności do czegokolwiek, to coś musi być przedmiotem rzadkim, wobec którego możliwy jest konflikt. Myśl zaś nie jest czymś rzadkim, bo myśleć umie każdy, tak więc nie można nikomu przydzielać praw własności do czegoś, co jest dostępne dla każdego. Poza tym opatentowanie jakiejś myśli, np. wynalazku, pociąga za sobą sytuację, w której inne osoby nie mogą zrobić, co chcą ze swym własnym dobytkiem. Trudno się z Kinsellą w tym punkcie nie zgodzić. Natomiast autor myli się zasadniczo, gdy idzie o odrzucenie praw własności jako takich. Swoje rozumowanie przedstawia na przykładzie pozostawionych w parku książek. Pewien autor książki sprzedał jedną z nich na zasadzie kontraktu zakazującego jej kopiowania i sprzedawania, do drugiej zaś takich zastrzeżeń nie wniósł. Osoba trzecia spacerująca po parku znajduje na ławce egzemplarz obwarowany zakazem, czyta go i pragnie sprzedać kopię tekstu z zyskiem. Kinsella uważa, że w tej sytuacji zakazanie osobie trzeciej sprzedawania kopii jest mistycyzmem, gdyż osoba ta, znajdując na ławce obok zwyczajny egzemplarz, nie miałaby żadnego pojęcia o różniącym obydwie książki zakazie. Nie do zaakceptowania wydaje mu się wpisane w jedną z książek zobowiązanie kontraktowe, które przecież jest zasadniczą cechą wszelkiej własności pochodzącej z wymiany. A przecież nie ma tu żadnego mistycyzmu: każdy z nas ma prawo dokonać z inną osobą wymiany pod dowolnymi warunkami. Pisał już o tym Murray Rothbard, wskazując na rozmaite wzorce tzw. wymiany warunkowej. Kinselli można zadać pytanie: gdybym w jakiejś opuszczonej wskutek wojny wiosce zastał pusty dom i bardzo zechciał w nim zamieszkać, to czy tytuł własności należący do uciekinierów jest czymś mistycznym? Znalazłszy więc w parku książkę, powinienem zachować wobec niej ostrożność, bo bardzo wyraźnie widać włożoną w jej wykonanie pracę i na pewno jest czyjąś własnością.
Prawa autorskie Kontrowersje związane z prawem autorskim dotyczą dziś głównie książek, filmów, programów komputerowych i muzyki. W każdym tych przypadków mamy do czynienia z pewną myślą, która znajduje swoje przełożenie w materii. Jednakże nie jest to wcale wyróżnik tzw. twórczości intelektualnej. Nawet kowal czy mechanik samochodowy korzysta przecież z własnej wiedzy i znajomości fachu. W przypadku piosenkarza, pisarza, programisty – tak jak w przypadku wszelkich w ogóle twórców – najistotniejszy w ustaleniu tytułu własności jest zatem materialny wytwór ich pracy. Tak więc mają oni prawo sprzedać swoje książki, płyty, programy komukolwiek tylko zechcą i pod dowolnymi warunkami, jeśli tylko wyrazi na to zgodę kupujący. Pisarz ma prawo zakazać kopiowania fizycznej wersji swojej książki oraz zakazać osobie podpisującej z nim kontrakt dokonywania z nią wielu innych rzeczy. Jeśli więc zażyczy sobie, by kontrahent nikomu nie opowiadał o jej treści, ma do tego słuszne prawo. Właściwy akcent powinien więc zostać położony na treść podpisywanych umów. Dzisiejszy system prawny, zmonopolizowany przez państwo, ujednolica wszystkie kontrakty na prawo autorskie – i to właśnie stanowi najważniejszy problem. W wolnym społeczeństwie pisarze wymyślaliby rozmaite wersje udostępniania swojej twórczości, a konkurencja między tymi rodzajami ustaliłaby kilka najbardziej powszechnych wzorców dostępu. Mielibyśmy zatem pisarza X, który mówiłby: „Jak ktoś chce, niech kopiuje”, pisarza Y, który zastrzegałby prawo kopiowania tylko dla siebie i kręgu znajomych, oraz pisarza Z, który wydawałby tylko pięć egzemplarzy książki, chcąc stworzyć legendę niedostępności swoich dzieł. Tę możliwą różnorodność kontraktów na dzieła twórców niweczy państwo, które w ramach swojej złodziejskiej działalności nie jest w stanie organizacyjnie sprostać wyzwaniu ustanowienia bardziej złożonego systemu prawa. Muzyk ma prawo jedynie do materialnej reprezentacji swojej twórczości. Czyli ma prawo tylko do konkretnego nośnika z zapisanym na nim materiałem. I tak jak powyżej, może zastrzec do niego dowolny dostęp. Najważniejsza jest tu kwestia reakcji innych uczestników rynku – od nich zależy, jaki będzie przeciętny, „rynkowy” dostęp do utworów muzycznych. Kwestia nagrywania przez innych muzyków takich samych utworów jest więc drugorzędna. Wszystko bowiem powinien regulować sam autor, który może określić wyraźnie kod dostępu do swego dzieła. Można sobie wyobrazić, że spora część muzyków popowych liczących tylko na rozgłos nie zastrzegałaby zanadto swoich nagrań – aby zwiększyć swoją „sławę”. Natomiast muzycy z wykształceniem wystawialiby swoje utwory tylko w filharmonii, zastrzegając sobie zakaz ich nagrywania i wykonywania. Na koncerty przychodziliby wtedy tylko ci, którzy zaakceptowaliby warunki odbioru muzyki artysty. Programista swoją własność posiada w konkretnym zapisie na dysku. Zapis cyfrowy także posiada swoje materialne podłoże i problemy z tym związane. Jednakże zasadniczo są one takie same jak w przypadku muzyka i pisarza. Kopiowanie plików może być zakazane, bo przecież żeby je skopiować, trzeba wejść w fizyczny kontakt z nośnikiem, na którym się one znajdują. Nie można więc zaakceptować argumentacji Kinselli, że po skopiowaniu ja mam swoją płytę, a ty nadal masz swoją. Jak bowiem wskazał Rothbard, kreśląc teorię warunkowych praw własności, każdy ma prawo zastrzec warunki dowolnej wymiany. Jeśli więc wyraźnie sobie nie życzę, aby ktoś kopiował moje pliki, to mam do tego prawo, a każda osoba trzecia, która znajdzie płytę na ławce w parku, musi liczyć się z ewentualnymi konsekwencjami prawnymi skopiowania jej. Dzisiejszy chaos i brak możliwości wyeliminowania nagminnego zjawiska bezprawnego kopiowania programów jest spowodowany niewydolnością państwowego monopolu policyjnego i sądowniczego.
Patenty Patenty jako takie są złe, gdyż zakazują pewnym osobom dysponować swoją własnością. Kinsella wykazuje absurdalność patentów na przykładzie jaskiniowca Galta-Magnona, który jako pierwszy wśród swego plemienia buduje chatę. Wedle zwolenników prawa patentowego, miałby on prawo zakazać wszystkim ziomkom przeprowadzenia się z jaskiń do drewnianych chat. Ponownie kluczową kwestią jest zastrzeżenie dostępu. Jeśli Galt-Magnon zbuduje dla swego domu wielką zasłonę z liści, to wtedy dostęp do jego wynalazku jest słusznie ograniczony i jaskiniowiec nie musi o nim nikomu mówić. Jednakże gdyby jego ziomkowie zapragnęli tylko zerknąć na jego konstrukcję, a potem ją powielić, jest to całkowicie legalne. Samo tylko patrzenie należy ostatecznie do świata myśli, a tej zastrzec nie można.
Rodzime kłopoty Jakiś czas temu na łamach „NCz!” w kwestii praw autorskich wypowiadał się p. Janusz Korwin-Mikke. Opowiedział się w nim za siedmioletnim okresem praw autorskich, nie podając jednak żadnych racji za takim właśnie rozwiązaniem. Skąd bowiem liczba 7, a nie np. 4 albo 10? Na takie irracjonalności narażeni są zwolennicy państwa, którzy nie chcą go ogałacać z zawłaszczonych przez nie funkcji. Błędna jest także wysuwana w artykule teza, jakoby XIX-wieczne prawo patentowe wpłynęło na rozkwit technologii. Jak z każdym socjalistycznym przedsięwzięciem sprawa miała się wręcz odwrotnie: technologie rozwinęły się mimo prawa patentowego. Wszelkie zarządzenia państwa mają na celu tylko jedno – odebrać pieniądze producentom i przekazać je nieproducentom. W tej sytuacji część wynalazców skrzętnie wykorzystała rosnący w siłę aparat państwa w celu powstrzymania zagrażającej im konkurencji. Właściwa dyskusja w temacie praw własności rozgrywa się zatem na terenie ustalenia zasad dostępu do własności. Państwo w dziedzinie ochrony „własności intelektualnej” jest z definicji ułomne i odpowiedzialne za dzisiejszy bałagan. Nacjonalizując dostęp do dzieł sztuki, przyczyniło się do zbanalizowania kultury. Poszczególni twórcy nie są w stanie zastrzegać dostępu do swojej twórczości, co przecież zawsze było zasadniczym czynnikiem wpływającym na powstawanie wyrafinowanych dzieł. Czymże bowiem byłyby freski Michała Anioła, gdyby nie umiejscowienie ich w Kaplicy Sykstyńskiej? Czy miałyby taką samą sławę i czy sam twórca stworzyłby dzieło równie wspaniałe, wiedząc, że dostęp do niego będzie powszechny i darmowy? To właśnie państwo jako takie ponosi winę za współczesne problemy związane z ochroną wartości intelektualnej. Jego usługi w tym zakresie można porównać do sklepów spożywczych z PRL, które na półkach miały tylko ocet. Państwowa ochrona jest nieefektywna i zła u podstaw. Państwo ujednolica wedle sztywnych zasad ochronę, która mogłaby i powinna być niezwykle zróżnicowana. Ponadto sankcjonuje ono zupełnie bezpodstawne prawo patentowe. Powtórzmy raz jeszcze rzecz najważniejszą: problemem nie jest wyznaczenie odpowiednich okresów przestrzegania prawa autorskiego, lecz respektowanie wyznaczonych przez twórcę zasad dostępu do jego dzieła. Jakub Wozinski
Nagrał Komorowskiego, teraz siedzi w areszcie. "Co stanie się z Krzysztofem W. i jego ciekawym archiwum nagrań?" Ostatnie dwa tygodnie polskiej polityki zostały zdominowane przez upublicznione nagranie rozmowy działaczy PSL, które odsłoniły istniejące w tej partii praktyki. Od dziesięciu lat taśmy z nagraniami polityków stały się nie tylko elementem polskiej rzeczywistości, ale jedna z głównych metod polskiej polityki. Można przyjąć, że każda ważna rozmowa jak ma miejsce w świecie polityki, mediów i służb specjalnych może być dzisiaj nagrywana. O sprawie nagrywania rozmów przez polskich polityków zrobiło się po raz kolejny głośno, gdy 13 lipca b.r. dziennikarze „Pulsu Biznesu” ujawnili treść rozmowy szefa kółek rolniczych Władysława Serafina z byłym prezesem Agencji Rynku Rolnego Władysławem Łukasikiem. Problem nepotyzmu w PSL, jaki wyłania się z zarejestrowanej rozmowy nie może już dziwić, bo wiadomo było nim od dawna. O tym , że istnieje takie nagranie również wiadomo było od kilku miesięcy. Jednak jej ujawnienie właśnie teraz, gdy zbliżają się nowe wybory na szefa PSL i gdy psują się relacje obu koalicjantów (PO i PSL) dowodzą po raz kolejny, że i tym razem chodzi o polityczne zyski z zaistniałej sytuacji. Nie zawsze jednak nagrywanie rozmów polityków, służy doraźnym politycznym zyskom. Bardzo często nagrania stanowią swoistą polisę ubezpieczeniową dla nagrywającego. Tak miało być w przypadku Krzysztofa W., który od roku przebywa w areszcie w Lublinie, mając na koncie kilkanaście zarzutów prokuratury z zupełnie innej branży. Jak się okazało Krzysztof W. przez kilka lata zgromadził pokaźne archiwum, zawierające m.in. nagrania prowadzonych rozmów z wpływowymi dzisiaj politykami.
Przypadek Krzysztofa W. Krzysztof W. to biznesmen z Podkarpacia, wywodzący się, jak byśmy to umownie nazwali z kręgu służb specjalnych. Krzysztof W. w przeszłości imał się różnych biznesowych przedsięwzięć, które bardzo często działy się na styku z „biznesem” ludzi z kręgu służb specjalnych. Od wielu lat znał ludzi z tego kręgu, poniekąd poruszał się w nim, jak w swoim naturalnym środowisku. Ale Krzysztof W. w ciągu prawie 20 lat swojej działalności zdążył także nawiązać znajomości z wieloma znanymi politykami. Byli wśród nich czołowi politycy obecnej PO, a nawet sam urzędujący prezydent Bronisław Komorowski. Ale Krzysztof W. nie tylko nawiązywał z nimi znajomości, ale prowadził interesujące rozmowy, prawie zawsze nagrywając swoich rozmówców. Sporządzał też szczegółowe notatki i zapiski odnośnie swoich rozmówców i ich oczekiwań. Jego nagrania mogłyby skompromitować niejednego polityka z obecnego świecznika, a na pewno poważnie zepsuły by ich polityczny wizerunek. W latach 2009-2011 przechwalał się wielu dziennikarzom, że jest w posiadaniu nagrania swojej rozmowy z prezydentem Bronisławem Komorowskim, którą miał udokumentować w 2007r. Niektórym z nich miał nawet pozwolić odsłuchać niektóre jej fragmenty. Rozmowa Krzysztofa W. z ówczesnym posłem Bronisławem Komorowskim miała mieć miejsce w jego biurze poselskim w Warszawie. Krzysztof W. prosił wówczas posła Komorowskiego o interwencję w sprawie zaległości płatniczych za wykonane przez jego firmę usługi. Rozmowa Krzysztofa W. z Marszałkiem szybko jednak objęła wiele innych tematów politycznych, które były wtedy gorące. Gdy obiecana pomoc ze strony posła nie nadeszła, Krzysztof W. postanowił złożyć doniesienie do jednej z warszawskich prokuratur o możliwości popełnienia przez Bronisława Komorowskiego przestępstwa, mającego polegać na znalezieniu „haków” na politycznych adwersarzy. Rozmowa Krzysztofa W. miała miejsce w czasie gdy pracował jeszcze Komisja Weryfikacyjna ds. WSI, a poseł Komorowski poważnie obawiał się wyników jej prac. Tak, czy inaczej doniesienie Krzysztofa W., zawierający m.in. obszerny opis całego zdarzenia i oświadczenie świadka rozmowy w 2009r. trafiło do prokuratury. Ta przez wiele miesięcy nie mogła ustalić kto jest właściwą jednostką do zbadania całej sprawy. No cóż sprawa nie była bowiem standardowa. Bronisław Komorowski był wówczas Marszałkiem Sejmu i coraz poważniej myślał o starcie w nadchodzących wyborach prezydenckich. W lutym 2010r. został oficjalnym kandydatem partii wyborach. Ale 10 kwietnia 2010r. gdy Polskę pogrążyła narodowa tragedia po katastrofie samolotu z polskim prezydentem, Marszalek Komorowski z mocy konstytucji przejął obowiązki prezydenta. Trzy miesiące później, po wyborczej wygranej mógł już oficjalnie rozpocząć swoją prezydencką kadencję. Tymczasem Krzysztof W. sam był oszołomiony takim przebiegiem kariery politycznej niegdysiejszego swojego rozmówcy. Miał poza tym w swoim archiwum nagranie dokumentujące rozmowę z pierwszą osobą w państwie i to nagranie które mogło go najdelikatniej mówiąc skompromitować. Krzysztof W. nie bardzo wiedział co ma zrobić z taśmą, która mogła w zasadniczy sposób zmienić polską scenę polityczną. Było to o tyle skomplikowane, że sprawą jego rozmowy z posłem Komorowskim nie chciała zainteresować się żadna prokuratura. Ta oczywiście po wielu miesiącach odpowiedziała mu, że nie znajduje w tej sprawie podstaw do wszczęcia śledztwa. Ale jesienią 2010r. Krzysztof W. był już osobą, która poważnie interesowała się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW), która uruchomiła wobec biznesmena operacyjna procedurę, monitorując jego kontakty towarzyskie i jego biznesową działalność. 28 czerwca 2011r. doniesienia medialne informowały o zatrzymaniu przez policję Krzysztofa W. w związku z posługiwaniem się przez niego fałszywymi dokumentami i próbą wprowadzenia do obrotu papierosów bez cła. Dzień później dokonano przeszukania jego domu, w trakcie których to czynności ujawniono jego nietypowe archiwum. Prowadząca sprawę krakowska prokuratura postanowiła przekazać całą sprawę prokuraturze lubelskiej. Okazało się bowiem, że Krzysztof W. od dawna z nią współpracował w wielu innych sprawach, jakie wcześniej prowadziła. Ale niesamowite było również to, że w trakcie przeszukania ujawniono, że Krzysztof W. współpracował nie tylko z krakowską prokuraturą, ale także z wieloma służbami, nie tylko polskimi, pomagając im w zwalczaniu przestępczości. W sprawie zatrzymania Krzysztofa W. i zawartości jego domowego archiwum interpelował (Interpelacja nr 9 do Prezesa Rady Ministrów z dnia 8 listopada 2011r.) poseł PiS Marek Opioła, w przeszłości członek Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI. Opioła pytał m.in. co stało się z archiwum Krzysztofa W. ujawnionym w trakcie dokonanego w jego mieszkaniu przeszukania. Jednak nadzorujący służby specjalne szef MSWiA odmówił posłowi odpowiedzi, zasłaniając się tajemnicą śledztwa. Tymczasem Krzysztof W. od prawie roku przebywa w areszcie śledczym w Lublinie, czekając na rozprawę. Prokuratura Okręgowa w Lublinie skierowała do Sądu Okręgowego w Krakowie akt oskarżenia w którym zarzuciła Krzysztofowi W. i dwóm jego wspólnikom (Andrzejowi K. i Ryszardowi Ch.) popełnienie przestępstw przeciwko wiarygodności dokumentów, przestępstw skarbowych i innych. Krzysztof W. dotychczas nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Mało tego. Postanowił z aresztu zwrócić się o pomoc do Ministra Sprawiedliwości Jarosława Gowina, z którym wcześniej też prowadził rozmowy i najprawdopodobniej je udokumentował.
Co dalej z taśmami Krzysztofa W. Jak pokazuje historia sprawców nagrań wielu polskich polityków i biznesmenów, nie kończą oni zbyt dobrze. W najłagodniejszym przypadku mogą utracić sprawowane stanowisko i wpływy, mogą też znaleźć się w areszcie i zostać skazani, w wersji najostrzejszej mogą powiesić się w celi, co oczywiście będzie przedmiotem szczegółowego śledztwa prokuratury. Co stanie się z Krzysztofem W. i jego ciekawym archiwum nagrań? Tego dzisiaj jeszcze nie wiemy. Leszek Pietrzak
Hojny premier daje dodatkowe miliony gen. Janickiemu. Czy ta hucpa ma jakieś granice? Od 10 kwietnia 2010 roku do Biura Ochrony Rządu trafiło dodatkowo 14 milionów złotych. Tyle przekazała tej formacji Kancelaria Premiera. Nie wiadomo, dlaczego potrzebne było tak gigantyczne dofinansowanie. O sprawie pisze „Gazeta Polska Codziennie”, która zadała pytanie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz BOR o dodatkowe środki przekazane formacji. Zgodnie z przepisami w uzasadnionych premier może przyznać służbie dodatkowo 5 milionów złotych rocznie. KPRM oraz BOR odpowiedziały różnie na to samo pytanie – czytamy w „GPC”. Kancelaria przyznała, że przeznaczono dodatkowe środki. W ciągu ostatnich trzech lat Kancelaria udzielała wsparcia dla Biura Ochrony Rządu sześciokrotnie. Wsparcie w 2010 r. wyniosło 3 mln 250 tys. zł, w 2011 r. 5 mln i 300 tys. zł, a w 2012 r. 5 mln zł – napisało gazecie Centrum Informacyjne Rządu. Z kolei por. Grzegorz Bilski z biura prasowego BOR informuje, że Biuro żadnego wsparcia nie otrzymało:
Uprzejmie informuję, że Biuro Ochrony Rządu nie uzyskało wsparcia finansowego z Kancelarii Premiera w rozpatrywanym okresie. Później formacja tłumaczyła, że „rozbieżność w udzielonej informacji była niecelowa, a wynikła jedynie z nieporozumienia”. Jak zaznacza gazeta, dodatkowe sumy, które trafiły do BOR, są gigantyczne w porównaniu z pierwotnym budżetem tej jednostki. W ostatnich trzech latach wynosił on odpowiednio: w 2010 r. 194 tys. zł, w 2011 r. 207 tys. zł a w 2012 r. 190 tys. zł. Według ustaleń „GPC”, dodatkowe środki zostały przeznaczone na „nieplanowane zadania ochronne lub zabezpieczenia działań związanych z ochroną polskich przedstawicielstw dyplomatycznych”. Chodzi o wysyłanie funkcjonariuszy w różne miejsca w kraju i poza jego granice, a w związku z tym z zakupem specjalistycznego sprzętu, broni czy samochodów – wyjaśnia gazeta. Zaznacza jednak, że szczegóły wydatkowania środków przez BOR są objęte tajemnicą. Doniesienia „GPC” wpisują się z ciąg zaskakujących decyzji i wydarzeń związanych z BOR. To za czasów Janickiego doszło do katastrofy smoleńskiej, w której zginął Prezydent RP, to za jego czasów w Biurze dochodzi do wielu zaniedbań i patologii, które coraz częściej opisują media. Obecnie okazuje się, że premier nie tylko nie dymisjonuje gen. Janickiego, ale również powiększa budżet skompromitowanej jednostki. Pytanie o to, dlaczego pozostaje otwartym.
Więcej w „GPC” KL
Z Robertem Mazurkiem o granicach przyzwoitości, prywatności polityków, lemingach i moherach rozmawia Marek Palczewski. SDP przyznało nominacje do Hieny Cezarowi Łazarewiczowi z „Newsweeka” za tekst o Rajmundzie Kaczyńskim. Czy uważa Pan, że ten tekst przekracza jakąś kolejną granicę, poza którą dziennikarze nie powinni się posunąć? Ja bym nie czynił Łazarewiczowi zarzutu z cytowania anonimowych rozmówców. Samo w sobie nie jest to niczym złym, jeżeli nie jest się w stanie zdobyć ważnych informacji pod nazwiskiem. I to mnie to nie oburza. Ale i mam wrażenie, że artykuł „Newsweeka” przekracza pewną granicę przyzwoitości.
To co Pana oburzyło? Jedna sprawa, to cytowanie przez anonimowych rozmówców wypowiedzi nieżyjącego człowieka sprzed bardzo wielu lat, gdy bohater tekstu nie może ich już sprostować, gdy w ogóle nie znamy ich kontekstu, niczego. Drugi zarzut jest moim zdaniem jeszcze poważniejszy. Naprawdę nie jest to zgodne ze standardami obowiązującymi w polskim dziennikarstwie, żeby zajmować się pożyciem małżeńskim osób całkowicie prywatnych. Łazarewicz mówi, że sprawa dotyczy ojca byłego prezydenta i byłego premiera, więc nie są anonimowi. Tak, to prawda, ale czy naprawdę do tej pory interesowaliśmy się zdradami małżeńskimi rodziców polityków? Ba, znacznie ciekawsze byłoby życie intymne samych polityków, a nie ich zmarłych rodziców. Tylko jakoś nie zauważyłem, żeby wcześniej Łazarewicz zajmował się pożyciem małżeńskim urzędującego premiera. Żeby była jasność: nie chodzi mi o Donalda Tuska. Nie, Łazarewicz żadnemu premierowi pod kołdrę nie zaglądał. Ciekawe, czy zacznie?
Jak Pan sądzi? Myślę, że nie. On swój cel, niestety wyłącznie polityczny i cokolwiek nieprzyzwoity, już osiągnął. Opluł, kogo trzeba było opluć. Muszę powiedzieć, że mnie to naprawdę boli, że Cezary Łazarewicz, niegdyś niezły dziennikarz, chce być kiepskim propagandystą. No ale jego wybór, ma do tego prawo... Ale naprawdę dlaczego w taki sposób? Tego nie pojmuję. W Polsce obowiązują pewne standardy, możemy je oczywiście zmienić, proszę bardzo, porozmawiajmy o tym…
A czy nie sądzi Pan, że standardy, o których Pan mówi już zostały zmienione? Czyż nie dokonał tego np. Paweł Zyzak, kiedy w książce o Lechu Wałęsie opowiedział o sikaniu przez Wałęsę do kropielnicy i - powołując się na anonimowych informatorów - o nieślubnym dziecku przyszłego prezydenta? To dwie zupełnie różne rzeczy. Krotochwilny żart małego chłopca, który sika do kropielnicy nie jest jednak tym samym, co zdrada małżeńska i anegdota o psotnym ministrancie nie szkodzi Wałęsie. Natomiast powtarzanie plotek o nieślubnym dziecku, gdy nie mamy cienia dowodów ma znacznie poważniejszy ciężar gatunkowy. Pracę naukową to kompromituje.
Jeżeli mówimy o zdradach pozamałżeńskich, to o takich pisał m.in. Artur Domosławski w biografii Ryszarda Kapuścińskiego. Czy to jest według Pana ta sama kategoria wagowa co zainteresowania Łazarewicza? Czym innym jest książka, w której pewne kwestie mogą być bardziej zniuansowane, lepiej opisane, pozwalają nam coś zrozumieć, a czym innym krótki tekst dziennikarski. Tutaj, jeśli przedstawia się kogoś jako faceta, który miał romanse, wypowiada o nim bardzo kontrowersyjne tezy, a w dodatku opowiada też ewidentne brednie, bo tam są przekłamania co do faktów. Ale to wszystko sprawy drugorzędne, bo zasadnicza różnica polegają na tym, że Kapuściński był gwiazdą literatury i dziennikarstwa, kandydatem do Nobla, a Rajmund Kaczyński był całkowicie anonimowym inżynierem.
Czyli uważa Pan, że nie powinniśmy opisywać prywatnych spraw rodzin polityków? Spytam inaczej: czy teraz dziennikarze mają napisać tekst o pożyciu intymnym rodziców pana Łazarewicza? Bo przecieź opiszą ojca i matkę znanego dziennikarza? To jest jakiś absurd, jakiś horror! Na litość Boską, co mnie obchodzi jak się prowadzi mama posła X?!
A życie prywatne znanych polityków nie powinno być przedmiotem zainteresowania mediów? Nie mówię, że nie powinno, tylko mówię, że dotychczas takich standardów nie było. Ustalmy więc, czy jesteśmy „Francuzami”, czy „Anglikami”. We Francji jeszcze do niedawna nikt nie zajmował się życiem osobistym polityków, a w Anglii jest to oczywiste. No to umówmy się na któryś standard. Ale wtedy bądźmy konsekwentni, bez taryfy ulgowej dla tych, których lubimy. I myślę, że czytelnicy z wypiekami na twarzy poczytaliby o życiu intymnym czołowych polityków...
A może, po prostu, tabloidy pozwalają sobie na coraz więcej, a „Newsweek” dołączył do ich grona? Jest taki portal politykier.pl, jest „Super Express”, są programy w TVN, które wywlekały wszystkie szczegóły z intymnego życia rodziców małej Madzi. Kolejna granica została wtedy przekroczona. Nie bronię tabloidów, ale też nie chcę ich krytykować, bo bardzo rzadko je czytam. Natomiast mam wrażenie, że nawet tabloidy oszczędzały polityków i nie pisały o ich życiu prywatnym. To się zmieniło, gdy politycy sami zaczęli się zwracać do tabloidów.
Tak było z Kazimierzem Marcinkiewiczem. Tak, tu inicjatywa wyszła od niego, bo to Marcinkiewicz, kiedy jeszcze był premierem, podjął flirt z tabloidami, a na takim flircie politycy mogą tylko stracić. On myślał, że dziennikarze będą mu jeść z ręki, ale się przeliczył. Poza tym jemu nie zależało na utrzymaniu spraw w tajemnicy, skoro obnosił się ze swoją partnerką, urządzał sobie z nią ustawki fotograficzne. To przecież nie dlatego, żeby utrzymać wszystko w tajemnicy...
Czy Panu zdarzyło się, żeby w rubryce przegląd tygodnia Mazurka&Zalewskiego, publikowanej w „Uważam Rze”, plotkować o intymnych sprawach polityków? Bywam w Sejmie od 20 lat, słyszałem wiele plotek o politykach, o ich dolegliwościach, słabościach czy romansach, ale nie przypominam sobie, żebyśmy rozpisywali się o zdradach małżeńskich. Raz jeden tylko, ale to był żarcik, napisaliśmy o plotce, którą opowiadają sobie posłowie SLD: o Edycie Górniak, która miała mieć dziecko z prezydentem Kwaśniewskim. Plotka tak urocza i absurdalna, tak kompletnie kosmiczna, a posłowie opowiadali ją sobie z największym przejęciem i całkiem serio… A kiedy ostatnio aluzyjnie zażartowaliśmy z jednego posła, to przeprosiliśmy.
Z niektórymi pańskimi tekstami mam problem jak je zakwalifikować: czy jako teksty satyryczne, czy całkiem poważne. Dużo zamieszania i poważną dyskusję wywołał pański tekst o lemingach. Co ja biedny na to poradzę, że tekst o lemingach, który był wakacyjnym żartem, został odczytany jak niemal rozprawa socjologiczna? Naprawdę czytajmy ze zrozumieniem (śmiech). Za ten tekst dostało mi się nie tylko od lemingów, ale i od strony przeciwnej. Zarzucano mi na przykład, że nie opisałem całej złożoności sytuacji. Mnie się wydawało, że ten tekst był czytelny, że to był żart. Widocznie nieudany, widocznie nieśmieszny.
Czy będzie wkrótce tekst o moherach? Nie wiem czy będzie alfabet moherów. Jedni mnie namawiają, inni równie gorąco odradzają. Ale jeśli powstanie, to mam prośbę do czytelników: możecie uznać, że jest nieśmieszny, że słaby, ale proszę, nie podchodźcie do niego ze strasznie sierioznym zadęciem.
Josef Mengele: patron aborcjonistów Josef Mengele na zdjęciach wygląda zupełnie normalnie. I to nie jedyny powód, dla którego dziś dałby sobie świetnie radę. Był przecież zwolennikiem takich postępowych idei jak aborcja czy eutanazja. I po ucieczce z Auschwitz rozwinął pracę abortera – czytaj: specjalisty od zdrowia reprodukcyjnego oraz założył firmę farmaceutyczną. Jeden z najbardziej znanych z okrucieństwa niemieckich lekarzy z Auschwitz na fotografiach nie wygląda na wcielenie zła, zabójcę, mordercę czy ludobójcę. Do tego lubił zwierzęta. Potrafił być nawet miły dla dzieci, częstować je cukierkami i zabierać na przejażdżki samochodem. Przystojny, elegancko ubrany - był przecież bardzo wykształconym lekarzem, zawsze ubranym w nieskazitelnie biały kitel. Czasami pogwizdywał sobie melodie Wagnera, Straussa czy Verdiego. Miał więc wszystkie te cechy, które złożyłyby się na poprawny wizerunek poważanego człowieka. Czy dziś nie mógłby być profesorem ginekologii, ekspertem od bioetyki, przedstawicielem przemysłu farmaceutycznego, właścicielem kliniki in vitro, aborterem, chętnie cytowanym przez niektóre media? Mengele trafił do Auschwitz na półtora roku, prawdopodobnie na własną prośbę, aby prowadzić tam dalsze badania, mające mu służyć do pracy habilitacyjnej. Finansowanie zapewnił mu Niemiecki Komitet Badań Naukowych, a obóz koncentracyjny - stały dopływ przedmiotów i próbek badawczych w ściśle kontrolowanych, czyli idealnych warunkach. Wykształconego w Monachium, Bonn, Wiedniu i Frankfurcie 32-latka interesowała szczególnie genetyka oraz dziedzina, którą obecnie nazywa się „zdrowiem reprodukcyjnym”. Jednym z nauczycieli Mengele był znany prof. Ernst Rüdin, autor niemieckich ustaw o przymusowej sterylizacji, genetyk, którego artykuły feministka Margaret Sanger publikowała w Stanach Zjednoczonych na łamach „Birth Control Review”. To między innymi i w Auschwitz niemieccy lekarze specjalizowali się w eutanazji, sterylizacji, a także „aborcji” (tzw. przed- i pourodzeniowej). Przeprowadzali eksperymenty ze sztucznym zapłodnieniem, na kobiecych macicach i jajnikach, męskich narządach rodnych. Laboratorium Mengele było wyposażone w najbardziej nowoczesny z możliwych sprzęt. Głównym jego zajęciem było dokonywanie selekcji na rampie. Mengele posyłał w ten sposób masowo ludzi na śmierć. Można powiedzieć, że dokonywał terminacji, eliminacji i selekcji. To brzmi dużo lepiej. Czasami chodziło przecież „tylko” o użycie strzykawki. Mengele był przecież pedantem ze swoistym poczuciem piękna, eliminował więc z tego świata tych, których życie nie było w jego oczach warte kontynuacji, a także więźniów z chorobami skórnymi czy bliznami. Noworodki kazał wrzucać w ogień jak odpady medyczne, a niektóre płody trafiały w słojach do jego kolekcji, obok kamieni żółciowych. Tacy lekarze jak Mengele działali legalnie, a ramy ich pracy wyznaczały ustawy. W książce „The Nazi Doctors. Medical Killing and the Psychology of Genocide” Robert J. Lifton sugeruje, że obsesyjne studiowanie przez Mengele bliźniąt miało na celu rozwiązanie zagadki ciąży mnogich, aby zapewnić Niemcom „lepsze”, bo wyselekcjonowane społeczeństwo. Jako lekarz należący do SS wyszkolony był także w tzw. aborcjach, również używanych do celów selekcyjnych. Niemieckie prawo zezwalało na nie w przypadku ratowania życia kobiety, ze względów eugenicznych i dla zachowania „czystości rasowej”. Prawo do zabicia swych nienarodzonych dzieci miały Żydówki i kobiety w krajach podbitych. Podobnie było w Auschwitz, gdzie czasami „aborcji” dokonywały więźniarki-położne, które sądziły, że w ten sposób ratują kobiety w stanie błogosławionym przed eksperymentami i śmiercią. W przeciwieństwie do niemieckich zbrodniarzy, miały poczucie wyrządzonego zła i wiedziały, że stały się przez nich morderczyniami. Polska położna, Stanisława Leszczyńska, która wraz z innymi lekarkami pomagała kobietom rodzić i opiekować się noworodkami, nie obciążyła swojego sumienia żadną „aborcją”. Dziesiątkom tych dzieci udało się przeżyć obóz. „Doktor Śmierć” nie był panem każdego istnienia. Po wojnie Mengele, podobnie do innych niemieckich lekarzy, nadal zajmował się medycyną. Z tekstu „Mengele, an Abortionist, Argentine files suggest”, opublikowanego w 1992 r. przez „New York Times” wynika, że po ucieczce z Auschwitz wykonywał w latach 50. zawód lekarza w Buenos Aires. „Miał reputację specjalisty od aborcji”, która była wtedy (i nadal pozostaje) w Argentynie nielegalna. W książce „Mengele. The Complete Story”, Gerald L. Posner i John Ware piszą, że jej bohater został zatrzymany wraz z innymi lekarzami z podejrzeniem o przeprowadzanie nielegalnych sztucznych poronień, kiedy jedna z kobiet zmarła w wyniku takiego „zabiegu”. Mengele wręczył jednak łapówkę w wysokości 500 dolarów i po trzech dniach został wypuszczony na wolność. Miał wielu przyjaciół, którzy nie uważali go za potwora. W latach 50. nabył również firmę Fadro Farm KGSA, która produkowała środki farmaceutyczne i produkty medyczne. A i na tym nie kończy się jego kariera w sektorze zdrowia. Według argentyńskiego historyka Jorge Camarasy, eksperymenty z Auschwitz mogły przynieść owoce. W artykule “Nazi angel of death Josef Mengele created twin town in Brazil“, opublikowanego w “Telegraph” (2009 r.) czytamy, że Mengele mógł być odpowiedzialny za wysoki wskaźnik urodzeń bliźniąt (jeden na pięć ciąży), głównie niebieskookich o blond włosach, w miejscowości Cândido Godói w Brazylii. Mengele miał w latach 60. wielokrotnie odwiedzać tę niemiecką enklawę i zajmować się kobietami w stanie błogosławionym, aplikując im różne specyfiki. Miał również chwalić się, że potrafi przeprowadzić sztuczne zapłodnienie nie tylko u krów, ale i u ludzi. Przez miejscową ludność jest zresztą wspominany ciepło. Choć kontrowersyjna teoria Camarasy wydaje się w tamtych czasach dość nieprawdopodobna do zrealizowania, trudno zaprzeczyć, że manipulacje reprodukcyjne znajdowały się jak najbardziej w polu obsesyjnych badań Mengele.
Obrońcy kryminalnych aborterów? Możemy się zastanawiać, co by się stało, gdyby dr Mengele, pracujący pod fałszywym nazwiskiem dr Helmut Gregor, został dziś zatrzymany za nielegalne aborcje czy przeprowadzanie sztucznego zapłodnienia? Lokalne feministki z Argentyny nie znające jego przeszłości w Auschwitz, zapewne zaświadczyłyby, że nie splamił się niczym haniebnym, a tylko realizował kobiece prawa reprodukcyjne. Jedna z organizacji zajmujących się ich promocją i sterująca działaniami organizacji feministycznych na świecie, daje im nawet podobne instrukcje! Amerykańska International Women’s Health Coalition, która opłacała Wandzie Nowickiej nie tylko prowadzoną przez nią organizację, ale również wyjazdy na konferencje, poleca na swojej stronie internetowej, aby wspierać i bronić providerów oskarżonych o kryminalną „aborcję”. A Mengele, swoją drogą, nigdy nie przyznał, że w swoim życiu kogokolwiek zabił, zranił czy wyrządził krzywdę. Uważał za to, że sam stał się ofiarą niesprawiedliwości. Z pewnością uważał się za humanistę i racjonalistę z dużymi sukcesami naukowymi na polu zdrowia reprodukcyjnego, który pomagał kobietom. Do tego interesował się przecież leczeniem raka. Gdyby dożył do dnia dzisiejszego, prawdopodobnie tych, którzy by go krytykowali, oskarżyłby o zniesławienie. I czy naprawdę nie znalazłby popleczników?
Natalia Dueholm