Zimne piwo
i krokodyle
Rowerem
po Australii
Roff Smith
NA KRAŃCE ŚWIATA
NATIONAL GEOGRAPHIC
Tytut oryginału
Cold Beer and Crocodiles
A Bicycle Journey into Australia
Copyright © 2000 Roff Smith. All rights reserved.
Wydanie polskie
Wydawnictwo G+J REA
Sp, z o.o. & Spółka Komandytowa
Licencjobiorca National Geographic Society
ul. Wynalazek 4, 02-677 Warszawa
Dział handlowy: tel. (0-22) 607 02 56, 57, 59 w. 221, 380
fax (0-22) 607 02 61
Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. (0-22) 607 02 62
Tłumaczenie: Ewa Adamska
Redaktor prowadzący: Ewa Ciszkowska
Korekta: Ewa Garbowska
Skład i łamanie: Novapress Media, Warszawa
Druk: Drukarnia Wydawnicza im. W L. Anczyca S.A.
Copyright for the Polish edition © 2001 Roff Smith
Copyright for the Polish edition © 2001 National Geographic Society
All rights reserved.
ISBN: 83-88132-63-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych - również częściowe - tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
National Geographic i żółta ramka są zarejestrowanymi znakami towarowymi
National Geographic Society.
na okładce: Na plaży w okolicach Broome w Australii Zachodniej
zdjęcie: R, Ian Lloyd
SPIS TREŚCI
Prolog - przystanek na powąchanie akacji 13
1 Na trudnych drogach 17
2 Wyjście awaryjne 29
3 Spotkanie z Fantomem 33
4 Obcy w Nimbin 39
5 Męczące Złote Wybrzeże 45
6 Zmierzch w Brisbane 53
7 Kulturowy kocioł w krainie cukru 57
8 Bundaberg 73
9 Rozważam jazdę
Magistralą Koziorożca 85
10 W outbacku 87
11 postrzyżyny 99
12 Królestwo Birricannia 109
13 Pieprzony Queensland 117
14 Kentucky nad Morzem Koralowym 123
15 Emu i ja 135
16 Kumple w raju 141
17 Trafia się nam wygrana 157
18 Wyżyna Barkly 159
Opowieść druga z Barkly 160
Opowieść trzecia z Barkly 162
Opowieść czwarta z Barkly 163
19 Mrówki, pot, sól i muchy 169
20 Gorący okres przed porą deszczową 177
21 Zagubiony w labiryncie 187
22 Zbieranie arbuzów 191
23 Życie jest plażą 197
24 Ojciec Matt z Bidyadangi 205
25 Kocham tę spieczoną słońcem farmę 215
26 Śmiertelna marszruta do Rzeki DeGreya 225
27 Wielbłąd i pyton 229
28 Melancholia przydrożnych gospód:
Roadhouse Blues 233
29 „Mam nadzieję, że jedziesz na południe!” 239
30 „Tu za wodę się płaci!” 243
31 Boże Narodzenie w Geraldton 249
32 Na południe do Perth 255
33 Wysypka drogowa 263
34 Robo-rowerzysta odrodzony 269
35 Odpoczynek w Norseman 273
36 „Odmowa często obraża” 275
37 nullarbor: sam żar 279
38 Wiatr w oczy i UFO 289
39 Odpowiedź na pytanie Einsteina 293
40 Z powrotem w dolinie Barossa 299
41 Gorączka 303
42 Wyrób mandolin 311
43 Nadmorska droga 315
44 Diabeł tasmański 319
45 Wspomnienia z Melbourne 325
46 Ostatni etap 329
Epilog 335
Jechano na rowerach, prowadzono je, pchano, ciągnięto;
rowerami docierano wszędzie tam, dokąd mógł dotrzeć
człowiek, i wcale nierzadko tam, dokąd człowiek
dla własnego bezpieczeństwa nie powinien się zapuszczać.
Ale jeśli już mu się udało - zawsze z rowerem.
Charles Edwin Woodrow Bean, On the Wool Track
W outbacku nie ma gór, a tylko skały sterczące z dna piekła.
Henry Lawson, The Bush Undertaker
Prolog
Przystanek na powąchanie
akacji
RAYMOND JEST JEDNĄ z TYCH secesyjnych kamienic przy Elizabeth Bay Road, jakie budowano w latach dwudziestych, kiedy te okolice były modną oazą cyganerii w Sydney. Był późny sobotni wieczór, a ja leżałem w saloniku przyjaciół na prowizorycznym legowisku zmontowanym z poduszek kanapy, słuchając rytmów bluesa, które niosły się po ulicy z klubu na King's Cross. W pokoju było ciemno, z wyjątkiem miejsc, gdzie padało przefiltrowane przez zasłony światło z ulicy. Wszyscy już dawno poszli spać. Nie mogłem zasnąć, rozmyślając o ryzykownych posunięciach, jakich dokonałem w czasie kilku ostatnich tygodni - i o mającej zacząć się o świcie przygodzie.
Przez ostatnie piętnaście lat mieszkałem w Australii, nigdzie nie zarzucając kotwicy - emigrant z przypadku, który często mówił o powrocie do domu, ale ociągał się z tym ze zwykłego wygodnictwa i bezwładności. Ciekawość, która ściągnęła mnie tu w 1982 roku, już dawno się ulotniła; zastąpiła ją pozbawiona emocji znajomość rzeczy i codzienna rutyna przedstawiciela klasy średniej - praca, płacenie rachunków i weekendowe obrządki. Nie żywiłem dla Australii ani sympatii, ani antypatii. Jest przyjemna, słoneczna i prowincjonalna; nie czułem się związany uczuciowo z tym krajem.
Płynęły lata. Rozumiało się samo przez się, że kiedyś tam wrócę do „domu” w Nowej Anglii - ale jeszcze nie teraz. W końcu doszedłem do jednego z tych rozstajów na drodze życia, kiedy człowiek musi przystanąć i zrobić bilans. I oto co mi wyszło. Wkrótce ukończę trzydzieści osiem lat. Jeśli mam poważnie myśleć o powrocie do Ameryki, powinienem wrócić teraz. Jeśli mam zostać w Australii, powinienem wiedzieć dlaczego, a nie kierować się bezwolnością i przyzwyczajeniem.
Ważąc argumenty za Australią i przeciw, uprzytomniłem sobie z zażenowaniem, że wiem o tym kraju zdumiewająco mało. Oczywiście, podróżowałem trochę, ale zawsze na zlecenie jakiegoś czasopisma lub gazety i niemal nieodmiennie była to podróż do stolicy jednego z siedmiu stanów, z jakich składa się to państwo. Zawsze w pośpiechu, zawsze jechałem tylko po to, by dotrzeć do celu i natychmiast wrócić, nigdy nie zatrzymałem się choćby po to, żeby powąchać akację - po piętnastu latach pobytu nie byłem nawet pewien, czy ten narodowy kwiat ma w ogóle jakiś zapach - albo żeby wsłuchać się w głos ludu, poczuć puls tej ziemi.
Postanowiłem więc wyruszyć w drogę i poszukać odpowiedzi - a przynajmniej znaleźć cel i kierunek, których brakowało mojemu życiu. O świcie miałem wsiąść na mój turystyczny rower z 21 biegami, wyjechać z miasta i popedałować na północ, ku tropikom, trasą, która - jak miałem nadzieję - pozwoli mi objechać całą Australię w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
Postanowiłem jechać rowerem po części dlatego, że jego prostota dawała mi poczucie wolności - miał własny napęd, był powolny, pozwalał chłonąć wszelkie widoki, dźwięki i zapachy na drodze. Tęskniłem za taką bezpośrednią bliskością. Chciałem doświadczyć Australii, a nie oglądać ją biernie przez brudne okno w klimatyzowanym kokonie. Ponadto rower znakomicie odpowiadał mojej kondycji finansowej. Zrezygnowawszy nagle z doskonałej posady w piśmie Time, byłem wspaniale bezrobotny i jak to napisał Mark Twain o Huckleberrym Finnie, miałem „kłopotliwy nadmiar takiego czasu, który nie jest pieniądzem”. Zamierzałem wędrować sam, wioząc w jukach wszystko, czego bym potrzebował, biwakować na dziko i kupować jedzenie w przydrożnych sklepach. Nie miałem żadnego planu, po prostu przyjąłem, że będę postępować ostrożnie i doświadczać Australii na jej własnych warunkach. Cel: nawiązanie jakiejś więzi z krajem, w którym przez te wszystkie lata żyłem jak obcy.
Kilka tygodni wcześniej, kiedy pomysł tej wyprawy nie był jeszcze niczym więcej jak biurowym snem na jawie nad lśniącymi mapami drogowymi, wydawał się dość rozsądny, a nawet na szelmowski sposób wspaniały. Teraz, w noc przed wyjazdem, po uroczystych pożegnaniach, po złożeniu rezygnacji z pracy - i jej przyjęciu - z ostatnią wypłatą wyglądającą nader niepokaźnie w świecie wysokiego bezrobocia, robił wrażenie szalonego. Nie byłem szczególnie wysportowany, nie byłem taki znów młody i jak na liczącego 180 centymetrów wzrostu faceta ważyłem dużo za dużo - 89 kilogramów. Nie byłem na wycieczce z biwakowaniem od lat. Nigdy nie podróżowałem po outbacku, a prawdę mówiąc, nigdy nie wyjeżdżałem zbyt daleko poza przedmieścia. Całą moją wiedzę o tym, co leży poza morzem dachów krytych czerwoną dachówką, można by zapisać na tabletce aspiryny.
Powoli zamykano bary, ulice milkły. Niekiedy rozlegał się pisk opon na asfalcie - zapewne taksówki; raz salwa śmiechu hulaszczej grupy - zapewne marynarzy porzucających oświetloną neonami ulicę Darlinghurst dla krótkiej przechadzki po nabrzeżu. Później usłyszałem męskie płaczliwe zawodzenie: „Bill! Och, Bill! Bill!” Jego melancholijne echo pobrzmiewało wśród ciemnych budynków. Zastanawiając się, czy Bill jest partnerem wołającego czyjego psem, zapadłem w końcu w sen.
Obudziło mnie sączące się do pokoju słabe światło. Rozjaśniło się już na tyle, że mogłem rozpoznać wsparty o ścianę rower i stos ciśniętych w kąt sakw podróżnych, wyposażenia biwakowego i butelek z wodą. Było nieco po szóstej. Czas ruszyć w drogę. ■
ROZDZIAŁ 1
Na trudnych
drogach
Posuwając się powoli i ostrożnie przez gmatwaninę ulic przedmieścia, słyszałem oczywiście ludzkie głosy. Poobijana limuzyna Kingswood przejechała przy czerwonym świetle i gnała prosto na mnie. Za kierownicą siedziała wiedźma w średnim wieku - wypisz, wymaluj matka potwora Grendela we wściekłym nastroju. Minęła mnie o centymetry, oderwała jedno łapsko od kierownicy, żeby mi pogrozić, i wrzasnęła przez okno: „Ty baranie!” - głosem trapera z pogranicza, który przestraszyłby nawet najprzeraźliwiej krzyczącą mewę. Dymiący papieros tkwił jak przyklejony do słodkich usteczek.
Bliskość śmierci - bynajmniej nie ostatni przypływ adrenaliny, na jaki się miałem narazić na siodełku mojego roweru - wyrwała mnie z rozmyślań, niepozbawionych zazdrości, nad ostentacyjną beztroską pisarzy podróżników, dla których wyruszenie w podróż jest równie proste jak obrócenie globusa. Londyn czy Manhattan ogarnia jesienna melancholia, a nagle o dwie strony dalej jesteśmy w uroczym wiejskim domku w Umbrii lub składamy literacki hołd Conradowi na lugrze poławiaczy pereł, płynącym przez Moluki. Gładko toczące się frazy ich opowieści stwarzają uroczą fikcję, że to wszystko jest takie łatwe: zapakować manatki, rzucić wyzwanie słońcu i ruszyć w drogę. Pieniądze, wizy i urocze wiejskie domki same będą ci wpadać w ręce jak kostki domina.
Być może inni tak potrafią. Co do mnie, wyruszałem po zimnym i popękanym miejskim chodniku, w grobowej ciszy spokojnego niedzielnego poranka, kiedy wszyscy śpią, pełen wątpliwości i obaw, dziwiąc się sam sobie, że się w coś takiego pakuję.
Uświadomiłem sobie powagę sytuacji, kiedy obładowałem rower całym moim wyposażeniem: dwustronne juki na oba koła, torba na kierownicy, karimata, zapasowe dętki i cztery butle z wodą. Podniosłem na próbę rower, zdumiony i zatrwożony jego ciężarem i niepewną równowagą, dziwiąc się, że ktokolwiek - a tym bardziej ja - mógł zamierzyć jazdę na tym wehikule do miejsc tak odległych jak Darwin, położone o 6000 kilometrów stąd, na przeciwległym krańcu kontynentu.
Wgramoliłem się na siodełko i ruszyłem ostrożnie, zaskoczony przyjemnie, że rower porusza się tak lekko. Zmieniłem bieg i popedałowałem przez spokojne, ciche ulice. Przeciążony rower praktycznie sam sobą kierował. Trzymałem jednak kierownicę - dla zachowania pozorów.
Zjeżdżałem ku zatoce Woolloomooloo długą, krętą trasą, ulicami niemal pustymi, jeśli nie liczyć pojedynczych taksówek kręcących się w poszukiwaniu klienta, oraz jakiegoś nocnego marka, który jeszcze nie dotarł do domu. Przejechałem wzdłuż portu, mijając arsenał australijskiej marynarki przy zatoce, którą oświetlały sznury świateł z krążownika „Darwin”, potem wśród drzew parku na Mrs. Macquarie's Point. Światła migotały w Neutral Bay, a woda w porcie świeciła mdłym, niebieskawym blaskiem jak stal rewolweru. Jechało mi się łatwo, na przemian wjeżdżałem w gęsty cień, rzucany przez ogromne figowce obrzeżające Moreton Bay, i wyjeżdżałem z niego. Niemal już czułem zapach wolności otwierających się przede mną dróg.
Przejechałem przez Ogród Botaniczny i objeżdżałem spokojne wody Farm Cove, kierując się ku Operze, kiedy pierwsze promienie słońca rozlały się po śpiącym mieście, wydobywając z cienia jego kształty ze szkła i stali. Miękkie złotawe światło tańczyło na stalowych linach Mostu Portowego i podkreślało fakturę jego kamiennych pylonów. Budynek Opery lśnił jak perła. Ze ścieżki przede mną zerwało się do lotu stadko mew, unosząc się jak duchy na skrzydłach oślepiająco białych w słońcu.
W takim momencie łatwo zrozumieć, dlaczego ludzie kochają Sydney. Jest pełne życia, śmiałe, zaraźliwie optymistyczne. W iskrzący się słońcem poranek popatrzcie na pokryte czerwoną dachówką rezydencje Spanish Mission na północnym wybrzeżu, napełnijcie płuca świeżym portowym powietrzem, a uwierzycie, że wszystko może się zdarzyć. Jeśli nikt jeszcze nie mianował cię na dyrektorskie stanowisko, nie zainteresował się twoim scenariuszem, jeśli dotąd nie zamieszczono twojego zdjęcia na okładce Vogue, stanie się to dziś. Albo jutro. Albo pojutrze.
Nabrzeże Circular Quay właśnie się budziło. Niedzielni biegacze i spacerowicze usiłowali spalić nadmiar kalorii, turyści robili zdjęcia Opery i Mostu Portowego o poranku, a codzienny pochód żonglerów, wędrownych grajków, chodnikowych malarzy i klaunów wyruszał do ciężkiej pracy zabawiania tłumów. Nacisnąłem hamulce i łagodnie zatrzymałem moje dwudziestopięciokilogramowe turystyczne monstrum przed przystanią promu.
Miałem dokonać pierwszego wyboru na obranej przeze mnie trasie. Mogłem wsiąść tutaj na prom płynący przez zatokę portową albo przejechać przez starą dzielnicę Sydney, znaną jako Rocks, i popedałować po Moście Portowym. Podobał mi się pomysł rozpoczęcia mojej odysei od przejazdu mostem, z jego pylonami jako bramą do przygody, ze wspaniałym widokiem na port w całej jego okazałości, a potem jazda Magistralą Pacyficzną na północ. Jednak względy praktyczne skłoniły mnie do wybrania promu.
Magistrala Pacyficzna może przerazić początkującego - jest wąska, wyboista i zatłoczona szybkimi, agresywnymi, bezlitosnymi pojazdami. Owe tysiąc kilometrów z Sydney do Brisbane to jedna z najbardziej ruchliwych tras w Australii, zapełniona wielkimi ciężarówkami. Jeśli się mieszka w Sydney niemal co dzień słyszy się w porannych wiadomościach o tragicznych katastrofach gdzieś na tej trasie. Co do malowniczości, to choć nazwa „Magistrala Pacyficzna” sugeruje widoki na otwarty ocean, szosa w rzeczywistości biegnie nieciekawie w głębi lądu. Nie miałem żadnego powodu, by ją obrać. Zatem już wcześniej zdecydowałem się jechać z miasta na zachód, przekroczyć Góry Błękitne, po czym zwrócić się na północ przez pastwiska New England Range i wrócić na wybrzeże w pobliżu granicy Queenslandu. Ów plan nie wykluczał przejazdu przez most. Zawsze mogłem zjechać z szosy, wyplątać się z labiryntu ruchliwych ulic Milson's Point i North Sydney i skierować się na zachód.
Poza tym krótka jazda z Elizabeth Bay do przystani uprzytomniła mi jeszcze jedno: obładowany turystyczny rower jest ciężki. A ja wiedziałem z poprzednich wypraw, że wydostanie się na ścieżkę spacerową na Moście Portowym wymaga wspięcia się po 266 stopniach. Wepchnięcie ciężkiego roweru po bocznej pochylni, nie mówiąc już o zejściu po drugiej stronie, wymagałoby ogromnego wysiłku. Prom był stanowczo lepszym rozwiązaniem.
Kupiłem bilet do Hunters Hill, zamożnego przedmieścia na tonącym w zieleni półwyspie, kilka kilometrów na zachód od centrum. Prom właśnie odpłynął; mogłem jeszcze dostrzec mały zielono-żółty stateczek wlokący się pod mostem ku rwetesowi staroświeckiego lunaparku na wybrzeżu, tutejszego odpowiednika Coney Island. Olbrzymia, uśmiechnięta twarz klauna - reklama parku rozrywki - szczerzyła do mnie zęby poprzez port.
Następny prom miał odpłynąć dopiero za czterdzieści minut. Oparłem rower o murek i usiadłem na oblanym słońcem betonie. Przede mną roztaczał się widok na śródmieście. Wpadły mi w oczy i ogrzały policzki oślepiające błyski promieni słonecznych odbitych od zwierciadlanej fasady budynku, w którym mieściła się siedziba towarzystwa ubezpieczeniowego. Uświadomiłem sobie, że dopiero co go wzniesiono, kiedy tu przyjechałem, i zacząłem liczyć inne wieżowce, które wyrosły od 1982 roku, gdy pierwszy raz rzuciłem okiem na Sydney. Hotel Renaissance, Wieże ANA, Grosvenor Square i jakiś dziesiątek innych, których nazw nie znałem. Jeszcze kilka innych wyglądało na nowe, ale nie byłem pewien. Dużo wody przepłynęło pod mostem, od kiedy zawitałem tutaj z moim nowiuteńkim amerykańskim paszportem. Miasto bardzo się zmieniło w ciągu tych lat - ja też. Szczegóły się zamazały. Trudno mi było przypomnieć sobie dokładnie, jak wyglądało wówczas Sydney - i ja.
Przechodnie przyglądali się mojemu obładowanemu turystycznemu rowerowi. Kilka osób przystanęło, żeby zapytać, dokąd jadę i życzyć mi szczęśliwej drogi. To jest najprzyjemniejsza strona jazdy rowerem. Ten rodzaj podróżowania sprzyja swobodnemu wszczynaniu rozmowy przez obcych ludzi i umożliwia nawiązywanie kontaktu bez wzbudzania zwykłych w takich momentach zahamowań mieszczucha. Usiłowałem robić wrażenie swobodnego i pewnego siebie, kiedy nawijałem gadkę o objeździe kontynentu, chociaż czułem się jak fircyk z moim ślicznym nowiutkim sprzętem i biurową bladością skóry, przypominającej surowe ciasto. Zastanawiałem się, czy mi wierzą. Ktoś był na tyle miły, aby jednak uwierzyć. Denerwował mnie wspaniale nowy wór biwakowy przywiązany do tylnego bagażnika. Żałowałem, że nie przyszło mi do głowy nieco go przybrudzić.
Pomysł objechania Australii dookoła był niecodzienny, ale to nie ja pierwszy na niego wpadłem. Pierwszym rowerzystą, który tego dokonał, był pewien amator przygód nazwiskiem Arthur Richardson; wyruszył z Perth w czerwcu 1899 roku i zakończył swą podróż - szczegółowo opisaną w „Story of a Remarkable Ride” - osiem miesięcy (!) później. W owych dawnych latach pedałowało po Australii mnóstwo cyklistów długodystansowców; w pachnących stęchlizną pismach można znaleźć relacje o ich wyczynach. Richardson już uprzednio, w 1895 roku, dokonał niezwykłego wyczynu, przejeżdżając po raz pierwszy rowerem przez nizinę Nullarbor. Przejazd z Coolgardie do Adelaide zatartym wielbłądzim szlakiem zajął mu dokładnie 31 dni. W 1893 roku, jadąc po dawnych szlakach, którymi przepędzano bydło, cyklista Percy Armstrong przepedałował z Croydon (na dalekiej północy Queenslands do Sydney w sześć tygodni. A w 1895 roku dzielna amatorka przygód, Sarah Maddock, przejechała z Sydney do Brisbane i z powrotem nadbrzeżnym żwirowym traktem, wieńcząc tym osiągnięciem swoją wyprawę z Sydney do Bega w 1893 roku.
Chociaż jazda rowerem nie ma w sobie romantyzmu wielbłądziej karawany i nie przemawia do wyobraźni poetów tak jak galop na koniu szlachetnej rasy, Andrew Barton Paterson, zwany „Banjo”, pisał pamflety na „rowerowe szaleństwo” w swej śpiewce z 1896 roku „Mulga Bill's Bicycle”. Te skromne dwa kółka odegrały rzeczywiście istotną rolę w otwarciu outbacku. Rower nie potrzebuje wody i łatwo go naprawić, dzięki czemu stał się ulubionym środkiem transportu dla ludzi, którzy musieli pokonywać wielkie odległości po suchych obszarach pokrytych zaroślami: postrzygaczy owiec, poszukiwaczy złota i innych kruszców, handlarzy bydłem, kaznodziejów i wędrownych sprzedawców. „Zdumiewające, w jak nieprawdopodobnych miejscach można znaleźć ślady opon rowerowych” - pisał weteran wśród korespondentów australijskich gazet Charles Edwin Woodrow Bean w „On the Wool Track”, klasycznej książce o życiu w outbacku z przełomu stuleci. „Cykliści wlekli się przez sam środek Australii. Spotykaliśmy ich na terenach równie pustych i jałowych jak Sahara. Jechano na rowerach, prowadzono je, pchano, ciągnięto; rowerami docierano wszędzie tam, dokąd mógł dotrzeć człowiek, i wcale nierzadko tam, dokąd człowiek dla własnego bezpieczeństwa nie powinien się zapuszczać. Ale jeśli już mu się udało - zawsze z rowerem”.
Oznaką, że zbliżał się sezon strzyżenia owiec, pisał Bean, była liczba rowerzystów, udających się do buszu. „Postrzygacz ruszał na taką wyprawę dokładnie tak, jakby wybierał się na krótką przejażdżkę z Sydney do Parramatty. Pytał o drogę, zapalał fajkę, przekładał nogę przez ramę roweru i zaczynał pedałować. W tym czasie przeciętnemu Europejczykowi wyruszającemu na taką wycieczkę byłby zapewne potrzebny pełny kolonialny ekwipunek: juczne konie, kompas, osłona na kark, okulary przeciwsłoneczne i lornetka polowa. Australijczyk traktował to jak przejażdżkę po parku. Jeśli wychował się w mieście, jak wielu postrzygaczy, mogło się zdarzyć, że wyruszał w czarnej marynarce i meloniku, jakby się udawał na herbatkę do cioci”.
Byłem więc w godnym towarzystwie, tyle tylko, że ci zahartowani, palący fajkę cykliści potrafili przejechać - i często przejeżdżali - 150 kilometrów dziennie po bezdrożach ciernistego buszu na wytartych oponach wypchanych sznurkiem lub martwymi wężami z braku dętek. Cykliści w owych czasach byli twardzi - pani Maddock w czasie jazdy do Brisbane wyciągała 130 kilometrów dziennie. Dopóki nie rozruszam nóg, byłbym zadowolony z przejechania połowy tego dystansu - i to po lepszych drogach, niż pani Maddock kiedykolwiek widziała.
Zanim „Scarborough” dobił do przystani, Circular Quay zapełniło się tłumem hałaśliwych weekendowiczów kierujących się do zoo, na plażę w Manly lub do portu Darling na szybki katamaran. Turyści ustawiali się w kolejkach do wycieczkowych parowców poruszanych kołami łopatkowymi, staroświeckich żaglowców, promów i pływających restauracji. Ożywiony ruch panował w nadbrzeżnych kafejkach, serwujących capuccino i francuskie rożki po zawyżonej cenie klientom, którzy obliczali ich prawdziwy koszt w zielonych, funtach lub jenach. Pod murkiem, gdzie oparłem rower, stał bezpański wynędzniały pies, łypiąc w moim kierunku kaprawymi oczami, jakbym wkroczył na jego terytorium, a on właśnie miał zamiar zareagować.
Marynarz spuścił trap i przybysze w barwnych sportowych koszulkach wysypali się na przystań, wiedzeni nadzieją na słońce. Kiedy ostatni z nich zszedł na brzeg, wprowadziłem rower po trapie i zdobyłem cenne miejsce na dziobie. Kilka minut później „Scarborough” i ja rozstaliśmy się z przystanią i wyruszyliśmy: prom, by powrócić po czterdziestu minutach, ja - po wielu miesiącach.
Prom sunął spokojnie pod mostem, a ja usiłowałem wypatrzeć budynek na Milson's Point, w którym mieściło się australijskie biuro Time'a, mojego byłego pracodawcy. Zaledwie parę tygodni temu byłem tam kimś - nazwiskiem, twarzą, numerem na liście płac. Pomyślałem o kolegach, u których zatrzymałem się w Elizabeth Bay; wyobraziłem sobie, jak leniwie sączą drugą filiżankę kawy, przerzucając niedzielną gazetę, jak wychodzą gdzieś na lunch i wracają do ciepłej, swojskiej świętości swego domowego ogniska. Zobaczyłem, jak wykonują różne powszednie czynności: przygotowują warzywa na obiad, oglądają w telewizji wieczorny dziennik, ładują akumulatory na następny tydzień w biurze. Zamiast zastanawiać się, gdzie będę spał tej nocy - a także jutro i pojutrze - próbowałem wyobrazić sobie rozkosze łotrzykowskiej wolności outbacku: wczesny start, szeroką drogę przede mną, prymitywny biwak w buszu, nocne niebo pełne gwiazd. Życie wprost ze strof „Clancy of the Overflow”.
Jaskrawa, wyszczerzona gęba klauna z lunaparku powiedziała mi: Ha, ha!
„Scarborough” wlókł się pod Mostem Portowym, wzdłuż zalesionego cypla McMahon Point na północnym brzegu, obok nabrzeży i żurawi portowych na południowym, po czym skierował dziób ku Hunters Hill. Przystań Valencia Street sprawiała spokojne, sielskie wrażenie z ocieniającymi ją eukaliptusami i wypielęgnowanym parkiem, chociaż patrzy na przemysłowe nabrzeża, dźwigi portowe i frachtowce w basenach. Na północnych krańcach Sydney brzydkie baseny portowe jakimś cudem wyglądają na nowoczesny, kosztowny element wielkomiejskiego krajobrazu - autentyczny, funkcjonujący port.
Wyprowadziłem rower z przystani i pojechałem spokojną Valencia Street, mijając siedziby wyższej klasy średniej osłonięte przed wzrokiem obcych starannie przystrzyżonymi żywopłotami. Przywykłem już do ciężaru roweru i pedałowałem z większą pewnością siebie po tych zamożnych osiedlach. Na jednym z podjazdów dostrzegłem drzemiący w słońcu stary model rolls-royce'a, w dystyngowanym kolorze burgunda. Ale ta uładzona cisza nie trwała długo. Po paru kilometrach wyjechałem z Valencia Street w chaos Victoria Road, zatykającej się arterii, która wpada w serce rozpełzłych zachodnich przedmieść Sydney.
Nie ma dobrego sposobu, żeby wydostać się z Sydney, niezależnie od tego, w którą stronę się pojedzie. Australijczycy wierzą, że posiadanie sporych zadrzewionych ogródków jest ich niezbywalnym obywatelskim prawem, wobec czego, kiedy ich miasta rosną, po prostu dobudowują na obrzeżach nowe przedmieścia. Wysokie domy nie wchodzą w grę. W rezultacie Sydney zajmuje powierzchnię dziewięć razy większą niż Paryż. Chociaż uniknąłem agresywnego ruchu na Magistrali Pacyficznej i tak musiałem się posuwać powoli wśród rozzłoszczonych kierowców, ostrożnie pokonując plątaninę podłych uliczek, niebezpieczne skrzyżowania, objazdy dla ciężarówek, i wdychać wyziewy autobusów. To megalopolis rozciąga się na zachód na prawie 80 kilometrów, do samych podnóży Gór Błękitnych.
Nie ujechałem dwóch kilometrów i doszedłem do wniosku że jednak dokonałem złego wyboru. Kierowca dostawczego furgonu przejechał tak blisko mnie, że dosłownie trącił mnie lusterkiem. Straciłem panowanie nad rowerem, zjechałem z drogi i przypadkiem zatrzymałem się na parkingu przed McDonaldem, z ustami rozwartymi w niemym krzyku, z trzęsącymi się rękami, z grzbietem lodowatym od potu. Dobra, jest pora lunchu! Jeszcze cały roztrzęsiony zabijałem czas nad hamburgerem i coca-colą, w nadziei, że ruch uliczny zmniejszy się po południu.
W rezultacie udało mi się opóźnić wyruszenie tylko na tyle, aby wjechać do Parramatty w porze, kiedy ludzie wychodzili z meczu rugby. Mecze ligowe są w Nowej Południowej Walii rodzajem obrzędu religijnego, a kiedy nabożeństwo się kończy, wyznawcy bynajmniej nie rozchodzą się w pokoju. Z okien śmigających obok mnie samochodów trzepotały szaliki kibiców; kierowcy bądź beztrosko wciskali nieoczekiwanie hamulce, bądź przedzierali się na siłę wśród innych samochodów, licząc, że zapłaci za to ktoś inny. Wstrzymując oddech, włączyłem się w ruch uliczny wzdłuż wysokich piaskowcowych murów starego więzienia Parramatty i skierowałem się do Windsoru.
Kiedy rano wyruszałem w drogę, wyobrażałem sobie optymistycznie, że zatrzymam się na noc gdzieś na zachód od Windsoru. Nie było na to żadnych szans. Dotarłem dopiero do Parramatty, słońce zaczęło chować się w gałęziach drzew, niebo nabrało delikatnej przejrzystości zbliżającego się zmierzchu, a przede mną leżał jeszcze szeroki pas przedmieść.
Jechałem dalej, już obolały od siodełka i całodziennego wysiłku. Po pół godzinie przytomniejsi kierowcy zaczęli włączać światła. Znikające w mroku czerwone tylne światła samochodów kazały mi myśleć o domu, kominku i obiedzie czekającym na stole. Jechałem po twardym, chłodnym żwirze pobocza, podskakując na koleinach, których już nie widziałem. Robiło się coraz ciemniej. Oślepiały mnie światła samochodów z przeciwka. Gdybym miał więcej doświadczenia w podróżowaniu rowerem, zjechałbym na bok, znalazł najciemniejsze miejsce w krzakach jak najdalej od szosy, ponarzekał, że utknąłem na przedmieściu i rozłożył biwak. Kto by się na mnie nadział, miałby pecha. Ale byłem zielony. Spędziłem zatem noc w motelu gdzieś na zachód od Baulkham Hills. ■
ROZDZIAŁ 2
Wyjście
awaryjne
Pierwszy WSCHÓD SŁOŃCA na trasie. Przez zasłony pokoju w tanim motelu wdarł się oślepiający promień światła i stłumiony szum poniedziałkowego ruchu na Windsor Road. Miałem za sobą 50 kilometrów. Zostało mi już tylko 15 950. Kiedy leżałem w zmiętej pościeli, odżyło wspomnienie kilku ostatnich, straszliwych kilometrów - oślepiających świateł samochodów, zdradliwych wykruszonych krawędzi asfaltu nieoświetlonej jezdni, samochodów śmigających co kilka sekund tuż obok moich łokci. Nigdy, przenigdy więcej nocnej jazdy!
Ale któż może wiedzieć, co dzień przyniesie? Wygrzebałem się z łóżka na chwiejnych nogach i zrobiłem sobie filiżankę kawy rozpuszczalnej z jednej z torebek, które obsługa pozostawiła w koszyczku na telewizorze. Smakowała jak saletra. Zaryzykowałem kilka łyków wstrętnej cieczy, wylałem resztę do umywalki, po czym wziąłem gorący prysznic w nadziei, że rozluźni to mięśnie moich ramion zesztywniałe od kurczowego ściskania kierownicy w koszmarze ruchu ulicznego zachodnich przedmieść.
Kiedy po godzinie wyjeżdżałem znów na trasę, ulica huczała równie gorączkowo jak zwykle. Poranne powietrze było łagodne i rześkie - dokładna kopia wczorajszego dnia. Ale tym razem nie było iskrzącej się wody portu - jedynie nużąca monotonia osiedli nowych domków, które wyglądały, jakby wykiełkowały po ostatnim deszczu. W miarę upływu kilometrów słabł gorączkowy ruch w stronę Sydney. Tereny wokół domków stawały się coraz większe. Przed niektórymi ze starszych domostw ręcznie malowane tabliczki reklamowały dojrzewające na krzaku pomidory, dynie lub świeże jajka prosto z kurzej farmy.
Po kilku godzinach pedałowania dotarłem na szczyt wzgórza, z którego roztoczył się widok na rzekę Hawkesbury i Windsor - ładne osiedle o bardzo angielskim wyglądzie. Mieszkańcy Sydney nie trąbią o tym na wsze strony, ale dwieście lat temu ich metropolia była ubogim krewnym zamożnych osiedli rolniczych nad Hawkesbury, takich jak Windsor i Parramatta. Wszystko to należało do przeszłości - rozpełzające się jak ameba Sydney już dawno żarłocznie połknęło Parramattę. W przeciwieństwie do Parramatty, Windsor zachował swój wiejski charakter, a jednocześnie był dość ekskluzywny, aby mieszczuchy chciały tu kupować farmy i uprawiać ziemię w weekendy, traktując to jako hobby. Pedałując ulicami Windsoru obok pełnego wdzięku starego budynku sądu, poczułem, że wreszcie mam za sobą przedmieścia. Uszczęśliwiony, że dotarłem w końcu na wieś, przejechałem przez Hawkesbury i wyjechałem z miasteczka na spokojną, słoneczną wiejską drogę.
Należałoby się spodziewać, że człowiek wyruszający na taką wyprawę przygotuje się do drogi, ale nie mam się tu czym pochwalić. Kiedy w Sydney, planując wycieczkę, wędrowałem palcem po ściennej mapie nad biurkiem, znalazłem cienką, czerwoną linię, biegnącą przez Wielkie Góry Wododziałowe, która mogłaby stanowić rezerwową trasę na zachód i północ. Nazywała się Starą Drogą Owijaczy i ciągnęła się ponad 150 kilometrów przez dzikie okolice Parku Narodowego Wollemi do miasteczka Singleton. Mogłem oczekiwać, że trafią się tu jakieś górki i strome podjazdy - w końcu miałem przekroczyć Wielkie Góry Wododziałowe - ale ostatecznie nie były to Góry Skaliste. Nadbrzeżne góry w tej części łańcucha wcale nie są takie wyniosłe, mają co najwyżej kilkaset metrów wysokości. Można je zobaczyć ze szczytu Centrepoint Tower w Sydney: niska linia sinoniebieskawych wzgórz, rozmyta w mgiełce olejku wydzielanego przez gęste lasy eukaliptusowe. Żadnych problemów.
Gdybym przed wyruszeniem w busz zadał sobie trud przewertowania jakiejś książki o historii Australii, dowiedziałbym się, że pierwsi eksploratorzy szukali dwadzieścia pięć lat drogi przez te góry - tak są rozczłonkowane, strome i dzikie. A skoro nie przeczytałem, sprawdziłem boleśnie na sobie prawdziwość starego powiedzonka, że lepiej uczyć się na cudzych błędach. W ciągu popołudnia moja krzywa uczenia się geografii rejonu na zachód od Sydney była niemal równie stroma jak rujnujące serce wzgórze, na które wspinałem się, prowadząc jednocześnie rower.
Kiedy wreszcie z zaczerwienioną twarzą i cały spocony dotarłem na szczyt pochyłości, oparłem rower o ścianę wykopu, pociągnąłem spory łyk z butli z wodą i wyciągnąłem mapę. Przebyłem kawałek drogi wielkości paznokcia. Pozostało mi jeszcze jakieś osiem, dziesięć centymetrów - w tym tempie około trzech dni ciężkiej harówki. A i to będę dopiero w Singleton, dwie godziny dla miejskiego eleganta, który pojechałby autostradą do Newcastle, a potem skręcił w głąb lądu. Duch we mnie upadł. A ja planowałem przejechać 16 000 kilometrów! Ścięgna w kolanie już drgały mi jak struny gitary. Pomyślałem o wszystkich tych ludziach, przed którymi przechwalałem się moją wielką przygodą. Do Darwin - najbliższego miasta, gdzie, jak uznałem, mógłbym się załamać z godnością - było stąd jeszcze 6300 kilometrów. Ze szczytu tego pierwszego stromego podjazdu Broome, Carnarvon i nizina Nullarbor wydawały się równie odległe i nieosiągalne jak Krzyż Południa. ■
ROZDZIAŁ 3
Spotkanie
z Fantomem
Przejechałem następne 560 kilometrów z czystego, jankeskiego oślego uporu, dysząc i sapiąc przy jeździe pod górę; pulsujące ścięgno w prawym kolanie protestowało przy każdym naciśnięciu pedału. Mimo bólu wytrwale przejeżdżałem codziennie 50 lub 60 kilometrów, zatrzymując się co jakiś czas, by podkurować kolano lodem wyżebranym w pubie lub torebką mrożonego groszku, kupioną w sklepie spożywczym.
Minąłem jak w złym śnie zamierające przydrożne miasteczka Quirindi i Werris Creek. Kiedy dotarłem do Tamworth, zaczął padać zimny, nieprzyjemnie zacinający deszcz, a kiedy przejeżdżałem przez wysoko położony płaskowyż ku Annidale, zawirowało w powietrzu nawet kilka płatków śniegu. Przejechałem przez miasteczko Dorrigo, leżące w wilgotnym górskim lesie i otulone mgłą, a potem dalej przez góry i wreszcie w dół, z powrotem ku wybrzeżu, przegrzewając hamulce na zjeździe o 600 metrów ciągiem wąskich serpentyn do Coffs Harbour.
Było tu cieplej i bardziej duszno; patrzyłem na plantacje bananów na zboczach i małe nadbrzeżne hotele, nad głową wisiały mi fioletowe burzowe chmury. Usiadłem na końcu mola i obserwując rozładunek rybackich łodzi wsłuchiwałem się w głębokie dudnienie burzy w górach za moimi plecami, czerpiąc przyjemną satysfakcję z oddalenia od Sydney. Ale to było wszystko. Wydawało się to zbyt skromnym zadośćuczynieniem za tyle bólu, złości i wysiłku. Nie wiem, czego właściwie oczekiwałem: nagłych przebłysków olśnienia, kawalkady ciekawych postaci i niezwykłych przeżyć, które bez trudu, intuicyjnie objawiłyby mi Australię, nadając sens spędzonym tu piętnastu latom? Nic takiego się nie wydarzyło. Do diabła, nie miałem nawet odrobiny frajdy - to była tylko ciągła, ciężka harówka. „Podróżowanie to raj dla półgłówka” - napisał Emerson w eseju „Poleganie na sobie” i po dwóch tygodniach na trasie zacząłem się z nim zgadzać.
Pojechałem jednak dalej i po dwóch dniach dotarłem do Grafton. Przetoczyłem się z turkotem po długim, wąskim moście przez rzekę Clarence tuż przed ciężarówką do przewozu bydła. Wręcz namacalnie czułem ją za sobą i wyobrażałem sobie, jak rozpala się zniecierpliwienie jej kierowcy. Uszy płonęły mi z urazy, częściowo do niego, ale głównie do samego siebie. Miałem dość. Na rogu Fitzroya i Książęcej stanąłem. Zostałem pokonany. To wszystko było nonsensowne i prowadziło donikąd. Czując się jak skończony głupiec, klapnąłem na uliczną ławkę, znużony i przybity jak nigdy w życiu. Pół godziny później nadal tam siedziałem, ponuro zastanawiając się nad tym, czy mam jeszcze jakieś atuty i kombinując, jak rozegrać to rozdanie - kiedy go zobaczyłem.
Szedł spokojnym krokiem Książęcą od strony rzeki. Nie było żadnego specjalnego powodu, żeby go zauważyć - po prostu kolejny zaniedbany, brudny facet z workiem przerzuconym przez ramię, być może w drodze do - lub z - Nimbin, leżącej nieco dalej na trasie mekki narkomanów. Grafton to tętniące życiem miasteczko z 20 000 mieszkańców i o tej porze chodniki były zatłoczone. Facet był nikim i znikąd. Ale wiedziałem z przerażającą pewnością, że ma zamiar usiąść na mojej ławce. I wszcząć rozmowę. Marzyłem o towarzystwie dokładnie tak samo jak o ataku malarii, ale nie miałem siły się ruszyć. I rzeczywiście, opadł na drugim końcu ławki. Wetknął worek pomiędzy stopy i siedział spokojnie, obserwując manewry samochodów przy kilku zmianach świateł. Przyglądałem mu się uważnie. Był blady i wątły, niewysoki, jakieś metr siedemdziesiąt. Kanciasta, wychudzona twarz, obrzeżona długimi, zaniedbanymi włosami. Młody. Dałem mu siedemnaście lat, później dowiedziałem się, że miał dwadzieścia pięć. Nosił tandetny czarny kapelusz i płaszcz, który wyglądał jakby pochodził ze zbiórki darów na biednych, w klapach miał wpięte okrągłe jaskrawe plakietki z napisami. Uznałem go za żebraka. Po chwili potrząsnął frasobliwie głową i zwrócił się do mnie:
- Cześć. To może zabrzmieć dziwnie, ale zobaczyłem cię tutaj i miałem wrażenie, że z jakiegoś powodu powinienem do ciebie podejść i pogadać.
- Taaak? - przyjrzałem się napisom na plakietkach, szukając „Jezus cię zbawi”, ale namawiały mnie tylko do ochrony odwiecznych lasów, popierania Greenpeace i zwolenników zakazu używania energii jądrowej.
- Tak. Zabawne, nie? Nie mam pojęcia dlaczego. - Sięgnął po kapciuch z tytoniem i starannie zwinął sobie skręta. Wyciągał już rękę ze skrętem do mnie, ale rzucił okiem na rower i wyszczerzył zęby: - Raczej nie, co?
Zdobyłem się na blady uśmiech i potrząsnąłem głową.
- Daleko jedziesz? - Zapalił skręta i oparł się o ławkę.
Zacząłem mechanicznie recytować moją zwykłą opowieść, ale czułem się zbyt sponiewierany, by trzymać się scenariusza. Ta historyjka brzmiała dobrze na Circular Quay. Teraz naprawdę byłem nią zawstydzony. Użyłem jak pies w studni! Byłem zmęczony, pozbawiony złudzeń i roztrzęsiony. Niedobrze mi się robiło na myśl o jedzeniu na zimnych betonowych stołach w miejscach piknikowych, korzystaniu z brudnych toalet na stacjach benzynowych, piciu wody z każdego publicznego kranu, jaki udało mi się znaleźć, bo inaczej musiałem zasiąść za kontuarem i wybulić ciężką gotówkę, której nie miałem w nadmiarze, za niechcianą kawę po zawyżonej cenie. I powiedziałem mu to.
A potem słowa po prostu popłynęły. Oto był facet, przed którym nie musiałem się zgrywać, popisywać efektowną gadką o podjęciu podróży, bo chciałem poznać samego siebie. Byłem nieszczęśliwy, sam nie wiedziałem, czego chcę i byłem gotów się do tego przyznać. Wysłuchał mnie cierpliwie, chwilami z cieniem uśmiechu na twarzy, czasem wtrącił jakieś słowo, ale na ogół zostawił mi pole do popisu. W miarę jak wyrzucałem z siebie chaotyczne zdania, nagromadzona we mnie frustracja i gorycz słabły. Złapałem się na tym, że chichoczę na wspomnienie wyjazdu z Sydney: pandemonium ruchu ulicznego, wiedźmy w niebieskim kingswoodzie, tłuczenia się w strumieniach potu przez Wielkie Góry Wododziałowe po Starej Drodze Owijaczy - najdłuższym skrócie na świecie.
W jakimś momencie tego monologu zmienił mi się punkt widzenia: zamiast odgrywać znużonego, przegranego weterana z nogami jak z gumy i stopami z gliny, przyjąłem rolę widza.
Siedzieliśmy razem przez pół godziny. Potem popatrzył na zegarek i powiedział, że czas na niego, musi już iść. Wstał, zarzucił na ramię worek i skinął mi głową:
- Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że powinienem tu usiąść. Dobrze, że to zrobiłem. Szerokiej drogi! Mam śmieszne przeczucie, że spotkamy się jeszcze gdzieś na szlaku.
Dołączył do tłumu przechodniów na chodniku i znikł mi z oczu. Nigdy więcej go nie zobaczyłem. Podał mi nazwisko Robert Fantom i wiem o nim tylko tyle, że mieszkał na ulicach Sydney. Poza tym snuł się w tę i we w tę wzdłuż wybrzeża, chwytając się jakichś dorywczych zajęć i podkradając liście tytoniu. I pomagając sfrustrowanym obcym facetom na ulicznej ławce dostrzec absurdalną stronę egzystencji.
Siedziałem jeszcze przez chwilę, pławiąc się w porannym słońcu, nagle dostrzegając barwy, widoki i dźwięki, jakich przedtem tu nie widziałem i nie słyszałem. Kiedy tak obserwowałem w Grafton ludzi zajmujących się swoimi sprawami, poczułem miłe podniecenie - rodzaj łagodnego ukłucia ciekawości, która jak sobie w Sydney wyobrażałem, będzie mnie wiodła w tej podróży. Pojechałem na skraj miasta po ciepłym chodniku ocienionym drzewami jacarandy, po czym skierowałem się na północ spokojną, wąską drogą. Obozując tej nocy w lesie, około 70 kilometrów na północ od miasta, przyglądałem się jasnemu księżycowi przed pełnią, który zahaczał o wierzchołki drzew. Kiedy zapadałem w sen, pomyślałem, że upłynie jeszcze kilka dni, zanim moje kolano się rozrusza, ale już wciągam się w rytm życia na szlaku. Wprawdzie wsiadłem na rower w Sydney, ale dla mnie prawdziwym początkiem podróży będzie zawsze ta parkowa ławka w Grafton, na rogu Fitzroya i Książęcej. ■
ROZDZIAŁ 4
Obcy
w Nimbin
W straży pożarnej w Casino pozwolili mi wziąć prysznic i przymocować rower obok pompy, żebym mógł pójść po zakupy. Był ładny poranek, światło słoneczne padało skośnie na chodnik przefiltrowane przez liście drzew, sroki skrzeczały wśród gałęzi. Casino jest starym miasteczkiem o szerokich ulicach, domy przy głównej ulicy mają pretensjonalne fasady, puby przestronne werandy. Jest tu węzeł kolejowy, niegdyś produkowano w Casino konserwy. W drodze powrotnej do remizy wszedłem do sklepu i kupiłem tanie przenośne radio, żeby mi umilało wieczory. Był początek sierpnia. Zimowe słońce zachodziło tuż po szóstej, miałem więc wieczorami dużo czasu, a niewiele do roboty poza siedzeniem w wysokiej trawie i czekaniem, żeby zrobiło się dostatecznie późno na pójście spać. Kupiwszy radio poczułem się tak, jakbym zawiesił firanki w moim nowym życiu. Zadomowiłem się na szlaku.
Kiedy wróciłem do remizy, strażacy parzyli kawę i rozmawiali o polowaniu na dziki. Czyjś przyjaciel właśnie stracił swego najlepszego psa, zabił go stary odyniec, który omal nie pozbawił życia także i właściciela owego psa. Siedzieliśmy aż do popołudnia, popijając kawę i rozmawiając, a potem pożegnałem się i ruszyłem do krainy wilgotnych lasów na wzgórzach Nightcap.
Był to ładny odcinek trasy, górska droga wśród wzgórz pokrytych resztkami gęstych wilgotnych lasów deszczowych, które pierwsi osadnicy nazywali „Wielkimi Chaszczami”. W kotlinach przycupnęły małe farmy mleczne. Nadwerężone przez wichry i deszcze obory miały zasiedziały wygląd, jakby gospodarstwa należały do rodzin od pokoleń. Kiedy zajechałem do jednego z nich, by zapytać, czy mogę rozbić obóz w zagrodzie, była właśnie pora udoju. Farmer, wielki, szorstki mężczyzna w zabłoconym dresie i gumiakach wyglądał na zmęczonego po całym dniu pracy. Zdawało mi się, że słyszę jak mu trzeszczą kości w krzyżu, kiedy się wyprostował. Obrzucił mnie długim, twardym, szacującym spojrzeniem, a krowy dreptały wokół niego. Po długiej chwili niechętnie skinął głową i wskazując na stary szlak i ledwie widoczny drewniany most, powiedział:
- Dawniej nasze dzieciaki biwakowały tam, nad strumieniem.
Podziękowałem mu za wskazówkę.
- Drobiazg. - Zamknął bramę za ostatnią krową, która weszła do zagrody.
Most znajdował się jakiś kilometr od farmy. Rozbiłem biwak w wysokiej trawie na brzegu strumyka, zrobiłem sobie kanapkę z szynką, którą kupiłem u rzeźnika w Lismore, i zjadłem ją, przysłuchując się ptakom, które świergotały w gęstniejącym mroku. Odgadnięcie, dlaczego farmer potraktował mnie podejrzliwie, nie było trudne. Kilka kilometrów dalej znajdowało się miasto hippisów Nimbin, gdzie co roku odbywały się bale dla uczczenia zbiorów marihuany i gdzie gościło podejrzane towarzystwo: wyrzutki społeczne, włóczęgi i podstarzali reprezentanci ery Wodnika. Miałem nadzieję, że znajdę wśród nich Roberta Fantoma. Wspominał, że wybiera się w tę stronę, a ja szukałem okazji, by podziękować mu za wysłuchanie moich zwierzeń na ławce w Grafton.
Słońce zapadło za wzgórza. Niebo pociemniało aż do głębokiego granatu. Kiedy pierwsze gwiazdy wyłoniły się z mroku, wypróbowałem moje radio i wysłuchałem wiadomości z ABC. Kilometr dalej zapłonęło światło na farmie. Z mojego biwaku obserwowałem dalekie światła samochodów śmigających bezgłośnie w górę doliny, a potem słyszałem słaby szum opon na asfalcie, kiedy przejeżdżały obok i znikały za zakrętem. Noc była gwiaździsta i zimna. Spałem doskonale.
Poranek przyniósł poszarpane mgły w kotlinach i obfitą rosę, która osiadła na trawie i utworzyła wielkie, zimne paciorki kropli na moim worze biwakowym. Strząsnąłem je, zwinąłem śpiwór i ruszyłem w drogę. Księżyc bladł na jaśniejącym niebie. Po dwudziestu kilometrach dojechałem do rozjazdu do Nimbin. Wjechałem w ulicę Cullen nieco po ósmej. Tworzył ją szereg niegustownych drewnianych domków, których fasady ktoś dawno temu pomalował w tęczowe, psychodeliczne wzory.
Nimbin było zwykłym podupadającym miasteczkiem, kiedy w 1973 roku obrano je na siedzibę festiwalu muzycznego Wodnika, czegoś w rodzaju Woodstocku antypodów. Różnica polegała na tym, że tutaj cała kupa uczestników nie wróciła do domu. Teraz w miasteczku panowała wywołująca ciarki zatęchła atmosfera strychu, na którym straszy. Szyld na Rainbow Café obwieszczał z dumą, że wypalono tu ponad milion skrętów. Samotny mężczyzna w średnim wieku otworzył Ambasadę Haszyszu, w której nawoływano do legalizacji narkotyków i sprzedawano pamiątkowe torby na ramię, sporządzone z konopi. Wychudzona, sucha kobieta po czterdziestce karmiła niemowlę przed dusznym muzeum Nimbin, zapchanym bijącymi po oczach eksponatami - efemerydami z lat siedemdziesiątych XX wieku. Miasteczko wydawało się równie zatęchłe i pozbawione życia jak kałuża w miesiąc po deszczu. Pytałem wszystkich, czy nie widzieli Roberta Fantoma. Nikt go nie znał. Ktoś zasugerował, że być może ma przyjaciół w którejś z komun rozrzuconych po wzgórzach; może siedzi u nich.
Nie śpieszyło mi się, postanowiłem więc pokręcić się tu chwilę. Jeśli był w okolicy, mógłby się pojawić. Przysiadłem na deptaku i obserwowałem, jak w Nimbin leniwie rozkręca się weekend. Sprzedawcy w barwnych opiętych legginsach, szalikach i porozciąganych trykotowych koszulkach rozkładali na chodnikach kadzidełka, kryształy górskie, dzwonki i wyroby z paciorków (była sobota i wkrótce powinny nadjechać wycieczkowe autobusy). Nimbin było przystankiem na żądanie na trasie wycieczek do Byron Bay - stęchłą ciekawostką dla zdjętych nostalgią mieszczuchów z pokolenia „baby boom” i miejscem mającym nieco więcej znaczenia dla rozmarzonych plecakowiczów, zbyt młodych, by pamiętać Wietnam.
Poobijane volva zatrzymywały się przy krawężnikach i ojcowie rodzin z siwymi kucykami, w islandzkich swetrach mijali mnie, idąc do sklepu po karton mleka i sobotnią gazetę. Też wszedłem do sklepu i wypiłem kubek kawy z facetem, który zajmował się farbowaniem koszulek. Jasne włosy miał zebrane w kucyk, był krępy, mniej więcej w moim wieku i wyglądał na surfera, ze zdrowym wyglądem, jaki daje opalenizna.
- Kiedyś byłem modelem - powiedział. - Ale przez siedemnaście lat odstawiałem babkę. Wyhodowałem sobie piersi i skończyłem się. Wypadłem z rynku męskich kostiumów kąpielowych.
- Trudno się dziwie.
- Nazywam się Truly de Vyne. Brzmiało to jak „naprawdę boski”.
- Przepraszam, jak?
- Truly de Vyne. - Przeliterował mi to. - Kiedyś odstawiałem przebierany numer na King's Cross jako Truly de Mented, ale teraz jestem na spokojniejszym etapie życia, więc zmieniłem nazwisko na Truly de Vyne.
Chodniki zakwitły barwnymi postaciami podstarzałych par z pokolenia „baby boom”, prosto z wycieczkowego autobusu. Przypomniało mi się, co Robert Fantom mówił mi o Nimbin: społeczeństwo, w którym spokojnie mieszały się różne kultury, stanęło wobec wyzwania paskudnej kultury narkotykowej z najnikczemniejszych ulic Sydney. Tolerancyjne Nimbin zwróciło się przeciwko niej. Mogłem się teraz przekonać na własne oczy, co miał na myśli. Po drugiej stronie ulicy Cullen zagnieździła się zgnilizna. Ciemno ubrane punki wynurzały się z cienia, przysuwając się do każdego, kto bliżej przechodził, mrucząc coś kątem ust i ponownie wtapiając się w cień. Byli twardzi i parszywi, prawdziwe zbiry, ze słowem „H-A-T-E” - „nienawiść” wytatuowanym na kostkach palców i w czarnych włóczkowych czapkach naciągniętych nisko na czoło. Opierali się o latarnie uliczne i dłubali w zębach sztyletami. Trochę przekolorowałem. Zmyśliłem te sztylety. Mogłoby tak być, takie robili wrażenie.
- Rozkoszniaczki, co? - burknął facet w wytartym kombinezonie, który wyszedł ze sklepu z egzemplarzem Sydney Morning Herald pod pachą i zauważył, że obserwuję, co się dzieje. - Szumowiny, handlują narkotykami wprost na ulicy. - Potrząsnął siwiejącą czupryną. - Oczywiście, zawsze było tu paru takich, którzy brali. Wszyscy wiedzieli kto, ale tamci trzymali się z daleka. Nie przynosili swych nawyków do miasta. - Westchnął. - To nie jest prawdziwe Nimbin, ale co można zrobić? - Otworzył dwudziestoletniego mercedesa koloru musztardy, położył gazetę na siedzeniu obok i odjechał, rzucając spode łba spojrzenie na handlarzy narkotyków.
Zastanawiałem się przez chwilę, jakie jest prawdziwe Nimbin.
Nadal nie było śladu Roberta Fantoma. Zaczynałem się niecierpliwić, irytowała mnie niemal religijna afektacja Nimbin: bose stopy, niedopałki skrętów marihuany i nierówno farbowane koszulki. To miasto starzało się, powłócząc nogami, trzymając się atrybutów kontrkultury, jakby to były akty wiary. Jak każdy lubiłem niekiedy zanurzyć się w wodach nostalgii, ale kto chciałby spędzić życie na pełnym pajęczyn strychu? Potrzebowałem powietrza. Wsiadłem na rower i odjechałem.
Nimbin jest najbardziej urocze, kiedy się z niego wyjeżdża. Zgiełk ulicy Cullen ustał za mną nagle, jakby ktoś podniósł igłę gramofonu. Ptaki śpiewały i miałem wrażenie, że słońce daje trochę ciepła, a nie tylko światło. Droga ciągnęła się dalej, przez pasmo Nightcap i jego wulkaniczne skały i wilgotne lasy tropikalne, obok plantacji makadamii do miasteczka Murwillumbah, z jego drewnianymi tropikalnymi domami na wysokich palach, bujnymi bugenwillami i plantacjami herbaty. Następnego dnia wczesnym rankiem dojechałem do wybrzeża w Tweed Heads. Było pogodnie i ciepło - słońce tańczyło na falach Pacyfiku. Nadmorskie miasteczko spało spokojnie w niedzielny poranek. Cichutko minąłem na ulicy niewielki znak, który wskazywał granicę Queenslandu. ■
ROZDZIAŁ 5
Męczące
Złote Wybrzeże
Radio Złote Wybrzeże - 92,5 MHz - częstowało na , śniadanie parówką z rusztu w nadbrzeżnym parku w Coolangatta, starej miejscowości wypoczynkowej, która zlewa się z Tweed Heads. Niewielki tłumek, głównie miejscowych, wyległ do parku po darmowe parówki, kartony mleka z dodatkami smakowymi i reklamowe koszulki. Skręciłem radośnie w parkową alejkę, przyciągnięty ciepłym, kojarzącym się z latem zapachem hot dogów na plaży. Nie jadłem nic ciepłego od dwóch dni, a tu posiłek nie kosztował mnie ani centa. Oparłem rower o murek i ustawiłem się w kolejce po parówkę, zezując na tych, którzy już jedli, i usiłując się zorientować, czy istnieje szansa na drugą. Zapowiadało się dobrze. Stanęła za mną para biegaczy, kobieta spacerująca ze spanielem i dwie młode mamy z czwórką dzieci. Parówki to było to! Przysiadłszy na murku pożarłem sześć, wymachując nogami i nabierając coraz większej sympatii do Queenslandu. Zadowolony z siebie, byłem w odpowiednim nastroju, by podziwiać czystą linię bloków mieszkalnych wzdłuż plaży i spokojne, zalane słońcem ulice. Samochody stały zaparkowane przy krawężnikach jakby drzemały w cieple. Palmy rzucały ostre cienie. Pacyfik lśnił żywym błękitem. Wszystko odznaczało się przyjemną prostotą, jak Kalifornia w latach pięćdziesiątych XX wieku, tchnęło tym samym mitem - praca do wyboru, ponad trzysta słonecznych dni w roku, ośmiopokojowe domki z dostępem do plaży i własnym basenem do kupienia za rozsądne pieniądze.
Kiedy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku ogarnęła Australię głęboka depresja gospodarcza, tysiące rodzin spakowało się i ruszyło na północ w pogoni za dobrobytem i słońcem wzdłuż Magistrali Pacyficznej. Nawet jeśli nie można było znaleźć tu pracy, było to wspaniałe miejsce dla bezrobotnego - całe kilometry złotej, piaszczystej plaży, pienisty przybój na granatowym morzu, niekończące się lato. Kiedy pracowałem dla Melbourne Sunday Age, napisałem kilka opowieści o tej wielkiej migracji końca wieku. Wobec mizerii dziennikarskich diet widziałem tylko ponurą stronę rzeczy: wóz meblowy przed banalnym podmiejskim domkiem, pochmurne niebo, małżeństwo wymieniające cierpkie uwagi przy pakowaniu szkła.
Teraz widziałem to zupełnie inaczej. Cud Queenslandu. Proszę i mnie wpisać na listę. Minąłem granicę głodny i brudny, a po paruset metrach relaksowałem się z pełnym brzuchem, wypinając pierś w nowiutkiej jaskrawej koszulce i ciesząc się warstwą jakiegoś kremu ochronnego, który mi podarowała miejscowa dama, ostrzegając przed agresywnymi promieniami słońca Queenslandu. Dojechałem do raju.
Koło jedenastej nadal serwowano parówki, ale ja pojechałem dalej wzdłuż nadmorskich ulic, obok staroświeckich tanich hotelików i kolejnych pławiących się w słońcu bloków mieszkalnych, domków do wynajęcia i pensjonatów dla emerytów. Coolangatta jest najspokojniejszą z łańcucha miejscowości wypoczynkowych ciągnących się wzdłuż tego pasa piasku. Kiedy jedzie się na północ, tempo życia gwałtownie rośnie. Zanim dotarłem do Broadbeach, kilka kilometrów dalej, znalazłem się w gęstym strumieniu samochodów. Sportowe sierry z otwartym dachem, prowadzone przez opalonych młodzieńców z nastroszonymi włosami i deskami do surfingu, wyprzedzały eleganckie limuzyny starszych modeli kierowane przez poszukujących słońca emerytów. Mknęły lśniące bmw rekinów finansjery płci obojga - niewątpliwie agentów handlu nieruchomościami. Zdarzały się kosztowne wozy kempingowe prowadzone przez szwajcarskich, niemieckich i angielskich turystów i wielkie, ciche, klimatyzowane autobusy zatłoczone grupami turystów albo skacowanymi uczestnikami kongresów, albo japońskimi nowożeńcami w podróży poślubnej, z nosami przyciśniętymi do chłodnej, przyciemnionej szyby. Były tam wynajęte samochody, limuzyny z portu lotniczego i taksówki. A trzysta metrów ponad moją głową w ciepłym, gęstym porannym powietrzu Qantas 737 schodzący do lądowania na lotnisku Bilanga, obsługującym Złote Wybrzeże.
Przede mną, w oddali, nadbrzeżne wysokościowce Surfers Paradise opalizowały jak perły w morskiej mgiełce. Wjeżdżałem do australijskiego Costa del Sol, australijskiej Ipanemy, australijskiego Miami Beach. Ciągnął się przede mną pas luksusowych apartamentowców i gigantycznych hoteli przy plaży, hałaśliwych nocnych klubów i barów karaoke; 35 000 pokoi w motelach, 500 restauracji, blichtr kasyna i parki tematyczne w stylu południowej Florydy. Od ponad stulecia chętnie przyjeżdżano na ten pas całowanej przez słońce plaży, ale jeszcze pokolenie temu był po prostu rejonem handlu samochodami pośledniejszego sortu, migających neonów i rozrywek na nadmorskiej promenadzie. Moi równolatkowie, których znałem w Sydney i Melbourne, często rozmarzali się, nostalgicznie wspominając wakacje z wiaderkiem i łopatką, jakie spędzali tu jako dzieci, i przejażdżki po Pacific Highway, z deskami do surfowania na dachu starego holdena - lata równie promienne jak oślepiające queenslandzkie słońce. A potem przyszły drapieżne lata osiemdziesiąte. Ławica eleganckich spekulantów, znanych jako Brygada Białych Pantofli, napłynęła tu z ładowniami pełnymi dolarów „wysokiego ryzyka” i przekształciła Złote Wybrzeże w to, czym jest dzisiaj - w coś, co mógłby sobie wymarzyć gangster z Las Vegas, Bugsy Siegel, gdyby był Australijczykiem.
Najbarwniejszą postacią wśród tych spekulantów w stylu Wielkiego Gatsby był niejaki Christopher Skase, obecnie jeden z najgorliwiej poszukiwanych zbiegów. Był księciem wśród australijskich przedsiębiorców; jego gładka, opalona twarz pojawiała się regularnie na błyszczących stronach pism gospodarczych i na kolumnach kronik towarzyskich. Właściciel ogólnokrajowej sieci telewizyjnej budował wspaniałe, luksusowe letnie rezydencje, wydawał ekstrawaganckie przyjęcia, jednych drażnił, innym imponował ostentacyjną konsumpcją. Ale kiedy w krachu giełdowym balon pękł, Skase spakował walizki i uciekł na Majorkę, skąd mógł bezpiecznie pokazać figę swoim wierzycielom, trenując tenis za murami gustownej śródziemnomorskiej willi.
Mijały lata i nietykalność Skase'a, którą się bez przeszkód napawał - Hiszpania nie zgodziła się na jego ekstradycję - doprowadziła jego rodaków do takiej furii, że stał się niemal komiksowym czarnym charakterem, złoczyńcą, którego każdy, zaczynając od premiera, był gotów tłuc pałką, aż szmal tryśnie. Nikt oczywiście nie wątpił, że szmalu jest tam pełno! Kilka lat temu w nocnym programie telewizyjnym pewien komik zaproponował zbiórkę na „polowanie na Skase'a”. Chciał ufundować nagrodę i skusić amerykańskich łowców nagród, żeby pochwycili uciekiniera i pod lufami pistoletów sprowadzili do queenslandzkiego sądu. Tablica w stacji telewizyjnej rozświetlała się ofiarowanymi kwotami. Zebrano tysiące dolarów. Kiedy zebrana suma zbliżała się już do założonej, australijski prokurator generalny ukazał w telewizji swoje dobroduszne oblicze, by wyjaśnić, że australijski rząd nie może sankcjonować idei porwania - aczkolwiek kuszącej - nawet w celu postawienia Skase'a pod sąd.
Uzbierane pieniądze poszły na cele charytatywne. Po całej Australii rozlegały się westchnienia, załamywano ręce w bezsilnej wściekłości, a niejeden pies zapewne oberwał kopniaka.
Złote Wybrzeże jest ciągiem nocnych klubów, stacji benzynowych, moteli, biur handlu nieruchomościami, barów szybkiej obsługi, wysokościowców i pułapek na turystów. Surfers Paradise budziło się lub na chwiejnych nogach wracało do domu; ludzie leczyli kaca, zaglądali z niedowierzaniem do pustego portfela, ostrożnie sączyli podwójną kawę lub strzelali klina, zastanawiając się czy zjedzenie czegoś mogłoby im pomóc. Miejscowy rowerzysta, blondyn około czterdziestki, zatrzymał się obok mnie na światłach przed kasynem Jupiter. Skinął głową i powiedział: „Hello!”. Przy następnych światłach przedstawiliśmy się sobie. Miał na imię Paul. Rozmawialiśmy chwilę, klucząc pomiędzy samochodami, a trzy światła dalej - z gościnnością, typową, jak miałem się przekonać, dla mieszkańców Queenslandu - zaprosił mnie na popołudniowe barbecue.
Jechałem za Paulem błotnik w błotnik przez labirynt bocznych uliczek - każda następna była węższa i bardziej senna niż poprzednia - aż dojechaliśmy do spokojnej dzielnicy klasy pracującej, dzielnicy skromnych drewnianych domków, rozkrzewionych mangowców i tworzących roślinny mur rozrośniętych bugenwilli. Było to przyjemne, zaciszne miejsce, oddalone niemal o półwiecze od nuworyszowskiego blichtru przy plażowym bulwarze. Zatrzymaliśmy się na podjeździe przed sponiewieranym przez wiatry i deszcze queenslandzkim domem - staroświeckim tropikalnym bungalowem postawionym na palach dla umożliwienia przepływu powietrza pod podłogą. Panował łagodny upał i drewniane żaluzje były otwarte, aby pochwycić najlżejszy powiew wiatru. Wewnątrz skrzeczało radio. Oparliśmy rowery o ścianę szopy i weszliśmy po schodach.
Paul, zawodowy nurek, rozwiedziony i chwilowo bezrobotny, dzielił domek z osiemdziesięcioletnim ojcem. W pomieszczeniach panowała beztroska swoboda kawalerskiego gospodarstwa. Paul otworzył starą lodówkę i wcisnął mi do ręki zimne piwo. Piliśmy piwo i słuchaliśmy relacji meczu rugby z radia. Paul powiedział mi, że jego rodzina była jedną z pierwszych, które się tu osiedliły, jeszcze w latach siedemdziesiątych XIX stulecia, ale większość jej członków - a przynajmniej młodszych - zastanawiała się teraz, czy nie spakować manatków.
- Nie możemy się pogodzić z tym, co się tu stało. Szkoda, że nie widziałeś tego miejsca kilka lat temu, kiedy były tu tylko urocze miejscowości wypoczynkowe dla rodzin z dziećmi i domki dla emerytów. Wszyscy się znali. A potem wszystko zwariowało. Z południa napłynęły hordy ludzi poszukujących pracy, przynosząc ze sobą wszelkie wielkomiejskie podłości, tłok i przestępczość. Gdzie się człowiek obrócił, powstawał jakiś nowy hotel lub park tematyczny. Kawał nieużytku, którego nie można było się pozbyć, nagle stawał się bezcenną działką budowlaną. Ceny domów i podatki lokalne podskoczyły pod niebiosy. Ludzi, którzy spędzili tu całe życie, nagle przestało być stać na to, żeby tu dłużej mieszkać.
Przypływ pieniędzy spoza stanu przemienił robotnicze puby w „bistra” - sam mosiądz, paprocie i piwo po pięć dolarów - co zmusiło starych bywalców do przeniesienia się gdzie indziej: do hałaśliwych melin, organizujących dla żądnego zabawy tłumu plecakowiczów konkursy mokrych podkoszulków i psychodelicznych tańców. Nie było już innej pracy poza przewracaniem hamburgerów lub słaniem łóżek w pokojach motelowych.
- Nie można się nawet poopalać się po pracy - uskarżał się Paul - ponieważ wysokościowce wzdłuż plaży zasłaniają po południu słońce. Większość moich przyjaciół miała dość i zwiała. Zaczynam dojrzewać do zrobienia tego samego. Słyszałem, że w zachodniej Australii w kopalniach żelaza i na platformach naftowych na morzu Timor poszukują fachowców. Dostałem list od kumpla, pisze mi, że można tam z łatwością wyciągnąć tysiąc dolców na tydzień. Chyba pokręcę się tutaj jeszcze parę tygodni, zobaczę, czy coś się nie trafi, a jeśli nie, popruję do Port Hedland. Czort bierz to miejsce.
Barbecue odbywało się u jego ciotki, w innym staroświeckim tropikalnym bungalowie, z wielkim mangowcem w ogrodzie za domem. Zebrała się tu liczna rodzina, okazją były rzadkie odwiedziny w ojczyźnie jeszcze innej ciotki, która po drugiej wojnie światowej wyszła za mąż za amerykańskiego żołnierza i mieszka teraz w Kentucky. Było to klasyczne australijskie barbecue: mnóstwo przypieczonego na grillu mięsiwa, świeżo ściętej sałaty, chleba z masłem, muzyki, śmiechu i zimnego piwa. Wszyscy znakomicie się bawili. Wracaliśmy późno do domu ciemnymi, pustymi ulicami, które wyraziście kontrastowały z widocznym w dali, oświetlonym rzęsiście Surfers Paradise.
Spałem w sypialni dla gości. ■
ROZDZIAŁ 6
Zmierzch
w Brisbane
PO Śniadaniu ruszyłem podmiejską arterią ku Brisbane, miotając się w poniedziałkowym porannym szczycie ruchu samochodowego. Tłumy walą na Złote Wybrzeże jak do Kaplicy Sykstyńskiej. Dotarłem do miasta późnym popołudniem, w szumie ruchu ulicznego i w ciepłym przedwieczornym słońcu oświetlającym miasto skośnymi promieniami, odbijającymi się w barwionym szkle budowli i rzucającymi cienie lin wiszącego mostu Story. Kładły się na mojej twarzy, kiedy powoli jechałem przez rzekę Brisbane do serca miasta. Od wyjazdu z Sydney pod kołami mojego roweru przesunęło się już ponad 1100 kilometrów, ale zgrabny łuk stalowej konstrukcji z okresu Wielkiego Kryzysu przywiódł mi na myśl Most Portowy, nie tylko dlatego, że przywołał tęskne wspomnienie. Oba mosty projektował ten sam człowiek - australijski inżynier John Bradfield. Ten most był jego dziełem na bis.
Zjechałem po pochyłości na północnym końcu mostu i podążyłem za samochodami do centrum, skręcając tam, gdzie i one. Budynki biurowe i stare wspaniałe wiktoriańskie budowle rzucały kanciaste cienie na ulice. Centrum miasta mieści się w zakolu rzeki Brisbane; na jego wierzchołku rozciąga się bujny tropikalny Ogród Botaniczny. Położyłem rower i usiadłem na trawniku nad rzeką, wdzięczny za chwilę spokoju po kluczeniu przez cały dzień wśród samochodów na trasie z Southport.
Jechałem do Brisbane dłużej niż planowałem. Wyruszyłem rano z nadzieją, że przejadę przez metropolię w jeden dzień, bez zatrzymywania się, i rozłożę biwak w buszu gdzieś na północ od Caboolture. Ustanowiłbym własny rekord trasy i startując o świcie, łudziłem się, że naprawdę tego dokonam. Nie liczyłem się jednak ze złym humorem kierowców wracających w poniedziałek do pracy, całymi kilometrami przebudowywanych jezdni i moimi własnymi próbami - przypominającymi rozpaczliwą bieganinę szczura w labiryncie - aby znaleźć mniej ruchliwe boczne ulice (co skończyło się jedynie dołożeniem do trasy 25 niepotrzebnych, wzbudzających irytację kilometrów). Cienie zaczęły się wydłużać i nie miało sensu jechać dalej. Jeszcze parę godzin i zacznie się przedwieczorny szczyt. Jeśli spróbuję przepychać się przez miasto, utknę w zapadających ciemnościach gdzieś na przedmieściu. Przypomniawszy sobie, jak to było w Sydney, postanowiłem znaleźć pryczę w schronisku młodzieżowym i wyjechać wczesnym rankiem następnego dnia.
Dzięki tej łatwej do podjęcia decyzji miałem wolne popołudnie. Ale też, co dziwne, poczucie winy. Po tak wielu latach podporządkowania się protestanckiej etyce pracy nie tak łatwo ją odrzucić. W jakiś sposób nawet życie na szlaku może się podporządkować godzinom pracy; Easy Rider spotyka się z Janem Kalwinem. Pozostały jeszcze co najmniej dwie godziny dnia, a ja tu sobie folguję, wcześniej kończę robotę.
Po chwili z uczuciem, że powinienem jednak coś zrobić z tym ukradzionym światłem, powoli poprowadziłem rower na przystań promu przy Eagle Street. Zachodzące słońce szczęśliwie odebrało mi swobodę decyzji - rzecz nie podlegała dyskusji, było za późno na dalszą jazdę.
Oparłem rower o ścianę, usiadłem na rozgrzanym betonie i patrzyłem, jak miasto idzie spać. Chłodne cienie ciągnęły się po promenadzie, barwy nieba blakły, a piaskowcowe urwiska na Kangaroo Point, na przeciwnym brzegu, świeciły barwą miodu. Prom wkrótce zapełnił się wracającymi z pracy ludźmi, ubranymi swobodnie jak to w Brisbane, z teczkami, plecaczkami, owiniętymi w folię bukietami kwiatów, z gazetami i torbami z supermarketu. Zatłoczone niebiesko-białe promy City Cat pruły wodę. Po moście sunęły samochody, światła na jego stalowej konstrukcji lśniły łagodnie na tle fioletowego o zmierzchu nieba.
Ja także potrzebowałem jakiegoś miejsca na sen. ■
ROZDZIAŁ 7
Kulturowy
kocioł
w krainie cukru
Na drogach, wyprowadzających poza rozlane ku północy Brisbane, panował ożywiony, bezlitosny ruch. Próbując różnych strategii dla ominięcia zatłoczonych głównych ulic, błądziłem po pnących się w górę bocznych uliczkach i ślepych zaułkach, nieodmiennie wyjeżdżając w końcu na Gympie Road, zgiełkliwą arterię, główną trasę ciężkich pojazdów przez gwałtownie rozrastające się przedmieścia. Ostatecznie zostałem na niej, w nadziei że Brisbane nie może rozrastać się szybciej, niż byłem w stanie pedałować.
Pięćdziesiąt męczących kilometrów doprowadziło mnie do Caboolture, niegdyś miasteczka otoczonego farmami mlecznymi i plantacjami ananasów, dziś sypialni dla rozpełzającego się Brisbane. Biegnąca równolegle do Gympie Road droga wyglądała na spokojniejszą i powinna mnie wyprowadzić na północ ku plantacjom trzciny cukrowej wokół gór Glass House, szeregu malowniczych stożków wulkanicznych, które przypominały kapitanowi Cookowi huty szkła w jego rodzinnym Yorkshire. Pojechałem nią. Tego wieczora rozbiłem obóz w odosobnionym miejscu w buszu w pobliżu drogi i śniły mi się różowe betoniarki pędzące tuż koło mojego łokcia ku następnej budowie.
Nie spodobałem się staremu dżentelmenowi w Cooroy. Stał na ganku swojego sklepu, spoglądając groźnie, jakbym był kimś w rodzaju urodzonego gwałciciela prawa. Było wcześnie rano. Pół godziny temu spakowałem manatki na moim biwaku, tuż na zachód od Noosa. W Cooroy dojechałem do głównej drogi nadbrzeżnej. Dwa dni temu zostawiłem za sobą Brisbane i z wyjątkiem chwil wytchnienia w górach Glass House te dwa dni były piekłem.
Popełniłem błąd, nieważne, że tylko po części zawiniony. Skręciłem z powrotem ku wybrzeżu, aby pojechać drogą, która - przynajmniej na mojej mapie - biegła brzegiem morza. Oczekiwałem przyjemnej przejażdżki przez zamożne nadbrzeżne miejscowości, tymczasem jazda wzdłuż Wybrzeża Słońca okazała się „ścieżką zdrowia” - w nieustannym ruchu ciężkich pojazdów i maszyn, pomiędzy odcinkami drogi w przebudowie, wśród budujących się nowych osiedli mieszkaniowych, rakowatych przerzutów supermarketów, punktów sprzedaży samochodów i barów szybkiej obsługi. Co do widoku na ocean, mógłbym równie dobrze być w Alice Springs. Kiedy spytałem majstra z ekipy poszerzającej szosę, czy jestem na właściwej drodze - w końcu moja mapa pokazywała czerwoną linię biegnącą tuż nad brzegiem - roześmiał się i powiedział, że ocean jest rzeczywiście o paręset metrów w prawo, za linią wydm.
Dopiero po następnych 50 kilometrach od Coolum Beach mogłem się cieszyć widokiem oceanu. Jazda stamtąd do Noosa była cudowna. Właśnie takie w moich wyobrażeniach miało być Wybrzeże Słońca i zapewne kiedyś było, zanim ściągnęli tu całą kupą przedsiębiorcy budowlani. Noosa, mekka amatorów surfingu, była - i jest nadal - modną miejscowością wypoczynkową z rzędem eleganckich sklepów wzdłuż Hastings Street, a przepisy budowlane zabraniają tu wznoszenia czegokolwiek wyższego od drzew.
Jedyną wadą tego krótkiego, ładnego, owiewanego świeżą morską bryzą odcinka drogi jest to, że się tu kończy; kto chce jechać dalej na północ, praktycznie musi jechać Drogą Bruce'a. Tak więc tego ranka zwinąłem biwak, cierpieniami wjazdu okupiłem przyjemność zjechania ze wzgórza, które, jak mi mówiono, było popularne wśród miejscowych sportowców trenujących trójbój, popedałowałem do Cooroy i pod groźne spojrzenie starego pryka przed sklepem z towarami mieszanymi. Ponieważ nie było nikogo innego, spytałem go, jaka jest droga do Gympie.
- O co ci chodzi? - Odpowiedział mi niemal z furią. - To nasza droga narodowa! To dobra droga, piękna droga!
- Jestem pewien, że dobra. Byłem tylko ciekaw, czy ma miękkie pobocza?
- Oczywiście, że nie! Mówię ci, że to piękna, doskonała droga. Cały czas na niej pracują! Nie, nie znajdziesz tam miękkich poboczy.
Dobrze mi tak! Trzeba było nie zadawać głupich pytań. Nie wiem, co chciałem przez to zyskać... Może pocieszające zapewnienie, że dalej nie będzie tak przerażająco źle, jak na południu. Skądinąd nie miałem wyboru, jeśli chciałem posuwać się pospiesznie na północ i uciec od zabudowanego południowo-wschodniego wybrzeża Queenslandu.
Wszystkie przydatne informacje o drogach, jakich mi dotychczas udzielono na tej wycieczce, można było zawinąć w łatkę do dętki; rowerzyści i zmotoryzowani po prostu nie widzą rzeczy tak samo. Ale stary cap w Cooroy poinformował mnie stuprocentowo dokładnie przynajmniej co do dwóch punktów: nie było poboczy i wszędzie prowadzono roboty drogowe.
Ten bezlitosny, wąski, spękany i dziurawy pas asfaltu - 40 kilometrów do Gympie - był najbardziej przerażającym i niebezpiecznym, wręcz samobójczym odcinkiem drogi, jakim kiedykolwiek miałem nieszczęście jechać: sznur huczących ciężarówek i ciężkich maszyn budowlanych, ciąg błotnistych objazdów i zamkniętych pasm ruchu. Stwierdzenie, że robotnicy drogowi cały czas pracują było przesadne, ciężki sprzęt na ogół stał bezczynnie. Jechałem slalomem pomiędzy plastykowymi pachołkami i grupkami opryskliwych mężczyzn w fluoryzujących pomarańczowych kamizelkach, opierających się na łopatach, rozmawiających i rzucających niedopałki papierosów w wysoką trawę. Ranek cuchnął gorącym asfaltem. Korek samochodowy ciągnął się na całe kilometry w oczekiwaniu na samochód konwojujący, który miał nas poprowadzić przez błotnistą maź. Temperamenty wrzały jak woda w chłodnicy w upał.
A gdzie nie było robót, gdzie wąska droga była już raczej łataniną niż szosą, i gdzie jej pokruszone krawędzie obrywały się gwałtownie i nieprzewidywalnie do głębokiego rowu, tam wszyscy kierowcy wciskali gaz do dechy, żeby nadrobić stracony czas. Ciężarówki wypluwały chmury spalin, szybkie limuzyny ścinały zakręty z piskiem opon, kierowcy gorączkowo polowali na wolne miejsce. Albo też wciskali się na trzeciego, samobójczo wymijając na zbyt krótkim odcinku prostej drogi starą ciężarówkę prowadzoną przez farmera, podczas gdy kierowcy z przeciwka, szarzy jak popiół z przerażenia, błyskali światłami, a wasz kronikarz staczał się pośpiesznie w busz.
Śmierć nosi tu pogodne przebranie w stylu „Cześć, przyjacielu, do miłego spotkania” - w postaci stęsknionych za słońcem emerytów, ciągnących za swoimi samochodami przyczepy kempingowe wzdłuż wybrzeża w wymarzonej od dawna wycieczce dookoła Australii. Dzielni dziadkowie, którzy prawdopodobnie nigdy w życiu nie holowali niczego aż do owego ranka, kiedy wyruszyli w swych wspaniałych landcruiserach, kupionych w poprzednim tygodniu za wypłatę z funduszu emerytalnego, pruli po szosie w ostrym tempie, zachwyceni tropikalną scenerią, zupełnie zapominając o wymykającej się spod kontroli ogromnej przyczepie. Mijając mnie, wymachiwali rękami i wesoło trąbili, podczas gdy ich superszerokie lusterka do holowania wachlowały mój policzek. Kiedy obserwowałem, jak znikają w oddali, stojąc okrakiem na rowerze w zarośniętym rowie, gdzie zatrzymałem się z piskiem hamulców, myślałem o moim dziadku, o jego zdumiewającej umiejętności wypełniania każdego pomieszczenia, niezależnie od jego rozmiarów, swoimi kościstymi łokciami, pajęczymi nogami i stopami numer trzynaście - i jego jawnym zdumieniu niezdarnością wszystkich dookoła.
Dotarcie do miasteczka z czasów gorączki złota, nazwanego Gympie od miejscowego słowa w języku Aborygenów, które oznacza boleśnie parzącą pokrzywę rosnącą nad brzegami rzek, zajęło mi całe przedpołudnie. Kiedy jechałem główną ulicą, szczęśliwie uniknąwszy potrącenia przez ciężarówkę na skraju miasta, deszcz padał ciurkiem. Miałem stargane nerwy. Była pora lunchu. Kupiłem w sklepie garmażeryjnym gorącego kurczaka z rusztu i pożarłem go na ganku urzędu pocztowego, przyglądając się kapiącym z niego kroplom deszczu i pozdrawiając młode matki i sklepikarzy, którzy przychodzili tłumnie w południowej przerwie sprawdzić, czy nie przyszła do nich poczta. Rozpytawszy się u ludzi, obmyśliłem alternatywną trasę, która mogła mnie bocznymi drogami doprowadzić aż do Maryborough - 88 kilometrów dalej na północ. Była to skomplikowana, okrężna trasa - nawet miejscowi udzielający mi wskazówek nie mogli się zgodzić co do niektórych szczegółów i żartobliwie sprzeczali się ze sobą - a ponadto dokładała mi sporo kilometrów, ale omijała główną drogę, co znacznie podnosiło moje szanse dożycia zachodu słońca.
Deszcz po godzinie zaczął stopniowo ustawać. Kilka zabłąkanych promieni słońca przedarło się przez chmury i szczyty domów przy głównej ulicy zabłysły jak nowe na tle ciemnych wzgórz nad miastem. Ciepłe chodniki parowały. Wyrzuciłem kości kurczaka, umyłem zatłuszczone palce w toalecie w przydrożnej knajpce i ruszyłem dalej.
Po kilku kilometrach jechałem już obok parujących pól trzciny cukrowej i plantacji bananów; ich szmaragdowa zieleń stanowiła kontrapunkt do smolistoczarnych chmur. W nieruchomym, ciepłym i dusznym powietrzu późnego popołudnia bzykały owady. Właśnie tak wyobrażałem sobie jazdę rowerem po Queenslandzie - koszmar Drogi Bruce'a szybko blakł w mojej pamięci.
W sennej wiosce Bauple na skrzyżowaniu dróg zatrzymałem się przed najpiękniejszym queenslandzkim domem, jaki kiedykolwiek widziałem. Zapewne nigdy nie zdarzyło się wam czegoś takiego widzieć - jest to styl tropikalnej architektury spotykany jedynie w Australii: edwardiański bungalow wzniesiony na palach, otoczony ze wszystkich stron głębokimi werandami i ozdobiony balustradami, skomplikowanymi spiralnymi ornamentami, kratkami, zgrabnymi łukami i dekoracyjnymi markizami. Uważa się, że queenslandzkie domy wywodzą się z kolonialnych siedzib budowanych w Indiach za brytyjskiego panowania, ale w tropikalnej Australii rozwinął się zupełnie odrębny styl architektoniczny. Widziałem już takie staroświeckie domostwa daleko na południu w Murwillumbah, w północnej części Nowej Południowej Walii i całkiem sporo w okolicach Brisbane, ale na ogół jakiś element wnosił w ich architekturę przykry zgrzyt: niezgrabnie obudowana weranda, brzydkie okiennice, dodane później solarium, całkowicie nie pasujące charakterem do reszty. Ten dom był architektonicznie doskonały: jasny, przewiewny i otoczony tropikalnym ogrodem ocienionym przez mangowce i barwnym od kwiatów. Przywoływał na myśl epokę wykrochmalonej bielizny, parasolek i dzbanów z mrożoną lemoniadą. Na werandzie siedziała kobieta z trójką dzieci. Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Cześć.
Nagle uświadomiłem sobie, że się gapię. Pomachałem przepraszająco ręką.
- Proszę nie zwracać uwagi. Ja tylko podziwiam pani dom. Jest piękny.
- Zapewne tam, skąd pan pochodzi, nie widział pan zbyt wielu takich domów - domyśliła się, rozpoznając mój akcent.
Roześmiałem się na myśl o zimie w Nowej Anglii w takim domu.
- Nie, rzeczywiście nie.
- Proszę wejść na górę, pokażę panu dom.
- Byłbym zachwycony, jeśli nie przeszkadzam.
- Proszę wejść.
Oparłem rower o jeden z pali, wdrapałem się po drewnianych schodach i przedstawiłem się. Kobieta miała na imię Deb, dzieci Claire, Tom i Declan. Właśnie wróciły ze szkoły i na werandzie było pełno zabawek. Deb pokazała ręką na bałagan.
- Praktycznie mieszkamy tu, na werandzie. Na tym właśnie polega zamysł tych starych tropikalnych domów: można być cały czas na dworze. Nawet kiedy leje deszcz, dzieci się tutaj bawią. Mogą nawet jeździć na rowerze pod domem.
Deb oprowadziła mnie po swoim królestwie. Pokoje były jasne i przyjemnie chłodne, z wysokimi sufitami i ozdobnymi łukami nad ościeżnicami, co umożliwiało cyrkulację powietrza nawet przy zamkniętych drzwiach.
- Dom ma niemal dziewięćdziesiąt lat. Jest naszą własnością od piętnastu, ale dopiero teraz się tu wprowadziliśmy. Mieszkaliśmy daleko w buszu i dopiero przywykamy do miejskiego życia. To nie takie łatwe. Dzieci uczyły się w szkole radiowej i trudno im się przyzwyczaić do codziennej rutyny: regularnego chodzenia do szkoły i do towarzystwa innych dzieci.
To mnie zaintrygowało. Nigdy nie spotkałem nikogo, czyje dzieci uczyłyby się w legendarnej szkole australijskiego outbacku, w której lekcje nadaje się do dalekich farm owczych i samotnych posterunków straży przez radiostacje nadawczo-odbiorcze. Spytałem, jak wyglądała ta nauka.
- To było fantastyczne - odpowiedziała Deb. - To było takie wyzwanie, wszystkie dzieci ogromnie się starały, żeby nie pozostać w tyle za dziećmi z miasta. Nauka przez radio wymaga samodzielnego wysiłku, w zwykłych szkołach nie ma takiej presji, nie ma tak silnej motywacji. Po prostu sprowadza się w nich wszystkie dzieci do najmniejszego wspólnego mianownika.
Kiedy rozmawialiśmy z Deb, wrócił jej mąż Darryl, chudy, opalony na ciemny orzech leśnik w oliwkowozielonym mundurze, prawdziwy człowiek lasu. Palił krótką fajeczkę, a jego oczy patrzyły wesoło i bystro.
Deb i Darryl zaprosili mnie na obiad i przygotowali mi dodatkowe łóżko. Na obiad był makaron, jarzyny i świeże owoce. Jadalnia otwierała się na aksamitną, tropikalną noc. Ćmy trzepotały w drzwiach. Było przyjemnie ciepło i wciąż jeszcze wilgotno po deszczu, który padał w dzień. Plantator trzciny cukrowej wypalał po zbiorach pobliskie pole. Widzieliśmy linię płomieni liżących niebo i czuliśmy osobliwy zapach przypalonej melasy, jaki zwykle wisi nad krainą trzciny cukrowej w porze zbiorów. W powietrzu unosiły się płatki spopielonych roślin.
Po umyciu i odstawieniu talerzy gospodarze wyciągnęli atlas, wypytując mnie o wycieczkę; co już widziałem i dokąd się wybieram. Siedzieliśmy wokół stołu, a Deb i Darryl zręcznie przekształcili wieczór w lekcję geografii dla dzieci. Ta rodzina robiła różne rzeczy wspólnie, po części na skutek długiego okresu życia w odosobnieniu w buszu, ale przede wszystkim dlatego, że byli kochającą się, związaną silnymi więzami rodziną i lubili swoje towarzystwo.
Deb i Darryl okazali się doskonałymi, pogodnymi nauczycielami, znajdowali ciekawe i twórcze sposoby wyjaśniania problemów z geografii, historii, flory i fauny różnych miejsc na mojej trasie. Sam nastawiałem uszu; sporo się od nich nauczyłem. Każdy po kolei brał na siebie wyszukiwanie informacji, sięgając do półek z książkami, zatłoczonych najwyraźniej często używanymi przewodnikami i ilustrowanymi wydawnictwami encyklopedycznymi o skałach i minerałach, dzikich kwiatach, drzewach, ptakach i innych zwierzętach, geografii i archeologii - niemal o wszystkim, co dotyczyło przyrody. Był to ciekawy i pouczający wieczór, ale ponieważ na wsi wstaje się świtkiem, skończył się o dziewiątej.
Obudziłem się następnego dnia przy melodii ustawicznego ciurkania z okapów starego queenslandzkiego domu. Niebo było zaciągnięte niskimi, szarymi, deszczowymi chmurami. Mokre liście mangowca miały ciemny połysk. Zjadłem śniadanie z dziećmi, które wyglądały nadzwyczaj porządnie w szkolnych mundurkach, były gładko uczesane i złe. Entuzjazm dla wiedzy z poprzedniego wieczora ustąpił znudzeniu i niechęci.
- Nie cierpię szkoły - wymruczał Declan. - Wolałbym dalej się uczyć w szkole radiowej.
Pożegnałem się ze wszystkimi przy płocie z palików i ruszyłem wąską boczną drogą ku staremu portowi rzecznemu Maryborough. Deszcz zmienił się w ciepłą, parującą mżawkę. Od czasu do czasu pojawiało się słońce, wyjaskrawiając zieleń pól trzciny cukrowej na tle czarnych jak węgiel chmur; asfalt zaczynał błyszczeć. Przejechała obok mnie wielka ciężarówka, ciągnąc przyczepy z ładunkiem trzciny i pozostawiając za sobą wir powietrza przesyconego zapachem przypalonej melasy. Poza tym było pusto i cicho - tylko brzęczenie owadów i miękki szum moich opon na mokrej jezdni. Trzydzieści kilometrów przywiodło mnie z powrotem na wybrzeże, do Maryborough. Strugi deszczu zaczęły znowu chlustać z chmur, kiedy przejeżdżałem przez boczne ulice, mijając kolejne eleganckie queenslandzkie siedziby. Wreszcie dotarłem do staroświeckiego śródmieścia, które w zamglonym porannym świetle wyglądało jak Izba Handlowa na wyblakłej pocztówce.
Dawno temu, w latach siedemdziesiątych XIX stulecia, latach gorączki złota, Maryborough było jednym z najbardziej ruchliwych portów na wybrzeżu Queenslandu. Opływało w bogactwa czerpane z pól złotodajnych wokół Gympie, wypełniali je hałaśliwi imigranci z kuprów przybywających z Europy, na nabrzeżach piętrzyły się cukier, drewno i wełna, przewożone statkami po rzece Mary. Był to także ośrodek osławionego handlu siłą roboczą - pacyficzna postać niewolnictwa, polegającą na „kontraktach” na pracę na plantacjach trzciny cukrowej, „zawieranych” przez wyspiarzy, często po prostu porywanych przez pozbawionych skrupułów kapitanów statków, którym płacono za liczbę dostarczonych robotników i nie zadawano pytań.
Był czwartek. Ulice Adelaide i Kent zamknięto dla ruchu z powodu cotygodniowego jarmarku Dnia Dziedzictwa Narodowego. Turyści pospołu z mieszkańcami snuli się pośród stoisk rozstawionych na lśniących od deszczu ulicach. Kupiłem paczkę opiekanych w miodzie orzechów makadamu i zjadłem je, przysiadłszy w osłoniętym przejściu w oczekiwaniu na koniec ulewy. Nie ustawała. Pojechałem w deszczu. Późnym wieczorem, zmęczony i przemoczony, dotarłem do małej miejscowości wypoczynkowej Hervey Bay i zatrzymałem się w schronisku młodzieżowym.
Była tam tylko mała garstka innych gości: Angielka w średnim wieku; młoda Irlandka imieniem Una, z Nowozelandczykiem nazywającym się Dean, którzy poobtłukiwanym valiantem rocznik 1969, należącym do Deana, krążyli wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu pracy przy zbiorze owoców, oraz dwaj Niemcy. Jak się później dowiedziałem, nazywali się Jürgen i Frank. Spotkałem ich w kuchni, gdzie przyrządzając jakieś danie z makaronu zagarnęli wszystkie garnki, talerze i inne utensylia. Mieli po dwadzieścia parę lat, nagie torsy, płowe czupryny, opalone płaskie brzuchy i szorty Quicksilver. Bose nogi. Wielkie paluchy u stóp odgięte na zewnątrz od trzymania desek surfingowych. Frankowi zwisały z szyi tanie plastikowe okulary od słońca. Jürgen nosił złoty łańcuch i miał głos tak ostry, że można by nim otworzyć zamkniętą szufladę.
Rozejrzałem się za kawałkiem wolnego miejsca, by zrobić sobie coś do jedzenia. Powierzchnię blatów zaściełały torby z zakupami, puste puszki po tuńczyku, opakowania, obierzyny z marchewki. Wielkie kłęby pary buchały z garnków na kuchni. Szwargotali po niemiecku. Odchrząknąłem.
- Przepraszam.
Jürgen obrzucił mnie przez ramię kwaśnym spojrzeniem.
- Idź stąd. Możesz wrócić, kiedy skończymy. - Podjął konwersację z Frankiem, jakby mnie tu już nie było.
- Moglibyśmy się zmieścić wszyscy trzej.
Jürgen nie przerwał krzątaniny przy parujących garnkach; byłem powietrzem. Frank niechętnie uprzątnął łupiny cebuli z kawałka stołu, robiąc tyle miejsca, że można by zmieścić filiżankę z herbatą i wskazał gestem, że mogę z niego skorzystać, skoro okazałem się taki małostkowy. Miałem zamiar skorzystać. Powiększyłem nieco wolny obszar i zacząłem szykować sobie obiad. Chwilę później Jürgen zrobił po niemiecku uwagę, która musiała być niezwykle dowcipna. Frank zaryczał, spojrzał na mnie i roześmiał się jeszcze głośniej. Skończyli gotować i zabrali swoje parujące talerze do pokoju telewizyjnego, pozostawiając po sobie ohydny bałagan i stos brudnych naczyń w zlewie.
Umyłem jeden z ubrudzonych przez nich garnków, ugotowałem sobie porcję makaronu i dołączyłem do nich w pokoju telewizyjnym. Oglądali „Dead Man Walking” z magnetowidu i trajkotali po niemiecku. Najwyraźniej dla nich była to komedia. Zapełniwszy żołądek gorącym obiadem, Jürgen zrobił się wylewny. Skinął nawet ku mnie głową z drugiego końca pokoju, przedstawił się i wszczął rozmowę.
- To twój rower widziałem na podwórzu?
Potwierdziłem.
- Długo jesteś na trasie? - Rzucał pytania jak wyzwanie; najwyraźniej takie miał maniery.
- Jadę z Sydney. A ty?
- Siedem miesięcy, ale nie na rowerze.
- Jak ci się podoba Australia?
- Australia to strata czasu - stwierdził autorytatywnie. Zdjął wieczko z kubka czekoladowego kremu i zanurzył w nim plastikową łyżeczkę. Przypominał nadąsanego małego lorda Fauntleroya.
- Co ci się tu nie podoba?
Wzruszył ramionami, podłubał w kremie i wziął do ust następną łyżeczkę.
- Po prostu tu nic nie ma. Głupi, nudny kraj, pełen głupich, nudnych ludzi. Nie ma tu nic interesującego. To po prostu żałosne, jak tu robią wielkie halo z byle strumienia gdzieś na odludziu i człowiek jedzie trzy tysiące kilometrów, żeby to zobaczyć, a kiedy wreszcie tam dotrze, widzi żałosny mały strumyczek. Wielkie mi co.
- Gdzie to było?
- W Parku Narodowym Katherine Gorge.
- Aha. - Nie mogłem skomentować. Słyszałem o tym parku w Terytorium Północnym, z jego pradawnymi galeriami sztuki naskalnej Aborygenów, ale sam tego nie widziałem.
- Przechwalają się, jakie piękne jest wszystko w Australii, ale widziałem to wszystko i nie ma tu absolutnie nic, czego nie można znaleźć w lepszym i większym wydaniu gdzie indziej. Dosłownie nic.
- Widziałeś Wielką Rafę Koralową?
- Na Fidżi jest lepsza.
- Uluru?
- Wielki czerwony kamień.
- Coś musiało ci się jednak podobać. Siedzisz tu siedem miesięcy.
- W Cairns są fajne dyskoteki.
- Pozwól, że zgadnę: w Berlinie są lepsze, nie?
Złośliwy uśmiech sponad porcji kremu. Podniósł zabrudzoną czekoladą łyżeczkę na znak, że się ze mną zgadza.
Umyłem po sobie naczynia i pożeglowałem w noc; wieczorny chłód kazał mi włożyć ciepłą kurtkę. Deszcz zelżał, świeża bryza wiała od morza. Poszedłem promenadą wzdłuż zatoki. Hervey Bay właściwie nie jest jednym miasteczkiem, lecz łańcuchem pięciu zlewających się osiedli nad półksiężycem plaży. Jest to punkt wypadowy wycieczek na wyspę Fraser, największą piaszczystą wyspę świata, z jej własnym, wyjątkowym ekosystemem wilgotnego lasu tropikalnego. Mijając jasno oświetlone pizzerie, kafejki i hoteliki Torquay - turystycznego jądra miejscowości - bawiłem się przez chwilę myślą o zatrzymaniu się tu na jeden dzień i wybraniu się na wyspę. Ale już wkrótce zniechęciła mnie natrętna reklama, apelująca do mojego poczucia obowiązku: musisz pojechać na wycieczkę samochodem terenowym po wyspie; musisz popłynąć obserwować wieloryby; musisz wziąć udział w zbiorowej wycieczce po dżungli. Nie miałem ochoty dołączyć do stada baranów, by kupić ślicznie opakowaną przygodę. Zdecydowałem, że wyruszam rano.
Wracałem niespiesznie ciemnymi ulicami, z dala od brzegu morza. Na ponurych, mokrych po deszczu chodnikach było cicho, słyszałem tylko słabo chórek głosów śpiewających: „Ile kosztuje ten piesek z wystawy?” Dochodził ze starego Memorial Hall. Wetknąłem głowę i znalazłem dziesięcioro członków miejscowego towarzystwa muzycznego w trakcie cotygodniowej próby. Stali na staroświeckiej estradzie, a od elektrycznego pianina dyrygowała nimi kobieta w średnim wieku. Poza tym przewiewna sala zebrań była pusta. Drzwi zamknęły się za mną z hukiem. Wszyscy podnieśli wzrok. Wszedłem potulnie w światło, mrucząc przeprosiny. Dyrygentka uniosła się nieco z miejsca, spojrzała od swego pianina i wskazała plastikowe krzesło w kolorze musztardy na środku pomieszczenia.
- Proszę usiąść! Słuchacze mile widziani.
Przez następne dwie godziny siedziałem w środku pierwszego rzędu, jak impresario, podczas gdy towarzystwo muzyczne ćwiczyło chaotyczną mieszankę starych piosenek rewiowych, przebojów Beatlesów i numerów w stylu „śpiewaj z nami”. Dyrygentka nazywała się Zella Bridle. Powiedziała mi, że jest z urodzenia Angielką, ale mieszkała jakiś czas w Nowej Zelandii, gdzie wiele lat temu zajęła drugie miejsce w konkursie śpiewu operowego. Pierwsze zdobyła jeszcze wtedy nieodkryta Kiri Te Kanawa. Zella pracowała ze swoim zespołem niezwykle ciężko - we wrześniu miał być występ.
- Nie tak! Soprany mają tu wziąć niżej! - Wszyscy odchrząknęli, wzięli głęboki oddech i zaczęli ponownie „Rock Around the Clock”. Próba skończyła się około pół do jedenastej i wysypaliśmy się w wilgotną noc. Poszedłem do schroniska z melodią „Mame” dźwięczącą mi w głowie.
Kiedy wróciłem, Jürgen i Frank podbudowywali sobie nastrój na wesołą noc. Grająca szafa grzmiała heavy metalem. Niemcy opierali się obok o ścianę, tłukąc o nią głowami, rozmawiając głośno i obciągając piwo. Około tuzina pustych butelek zdobiło podłogę, stół i wierzch grającej szafy. Pomieszczenie cuchnęło skwaśniałym piwem. Kilku gości, którzy usiłowali oglądać telewizję, patrzyło na nich spode łba. Jeśli ci dwaj w ogóle coś dostrzegli, mieli to w nosie. W chwili przerwy podeszła do nich Angielka w średnim wieku.
- Przepraszam, czy nie moglibyście trochę przyciszyć? Reszta usiłuje oglądać film.
Jürgen wzruszył ramionami.
- A my chcemy słuchać tego. - Odstawił piwo i wrzucił kolejną garść monet do otworu. Chwila przerwy i z grającej szafy buchnęły dźwięki „Enter Sandman „Metalliki. Jürgen i Frank podjęli łupanie głowami. To miała być hałaśliwa noc. Poszedłem spać z poduszką wciśniętą na uszy.
Dzień wstał szary i ospały, ciężki obietnicą kolejnego deszczu. Poszedłem na spacer po plaży. Woda w zatoce była spokojna, martwa, barwy starego cynowego dzbana; było całkiem pusto, tylko jakaś kobieta wyprowadzała na spacer psa, a mężczyzna w żółtym deszczowcu zarzucał wędkę ze skał. Zatrzymałem się w piekarni, którą właśnie otwierano, i kupiłem coś na śniadanie. W kuchni schroniska panował ruch. Frank plątał się koło opiekacza do grzanek, przyciszony, z przegraną miną i z zapuchniętymi, mętnymi oczami. Wyglądał tak, jakby miał się rozsypać na milion kawałków, gdyby ktoś go potrącił. Nie było śladu po Jurgenie. Myśl, że cierpi na kaca, którego nie złagodzą nawet cztery aspiryny, rozgrzała mnie po czubki palców, ale rzeczywistość okazała się jeszcze piękniejsza. Ktoś powiedział, że Jürgen zawędrował do pubu i obsikał jakiegoś postrzygacza owiec, co skończyło się tym, że znieważony rozsmarował mu nos na twarzy, jak syrop na waflu.
Był to zatem promienny poranek, wart podwójnej kawy i dodatkowego pączka. Nieco po ósmej wyruszyłem do Bundabergu. ■
ROZDZIAŁ 8
Bundaberg
Trudno nie myśleć o staroświeckim południu Stanów, kiedy się podróżuje wybrzeżem Queenslands Odznacza się takim samym parnym klimatem, bujną przyrodą, pełną wdzięku gościnnością, zaściankowością i głębokim konserwatyzmem z podkładem tlących się napięć rasowych. Przez wiele lat rządził tu plantator orzeszków arachidowych o twardych pięściach nazwiskiem Joh Bjelke-Petersen - miejscowy odpowiednik Hueya Longa z Luizjany - który utrzymywał się u władzy dzięki zawiłym machinacjom, zapewniającym farmerom dwa razy większe wpływy polityczne niż mieszczuchom. Skończyło się to pod koniec lat osiemdziesiątych - nie wystrzałem z pistoletu kalibru 22, jak ten, który wykończył Hueya Longa, lecz bardziej tradycyjną australijską metodą: wykopaniem faceta w zakulisowych rozgrywkach partyjnych.
Od tego czasu Queensland w zasadzie wkroczył wraz z resztą kraju w XXI wiek, ale duszny nastrój głębokiego amerykańskiego południa wciąż jeszcze daje się tu odczuć. Kiedy wjeżdżałem do Bundabergu, niegdyś miasta cukru i rumu, miałem wrażenie, że wjeżdżam do małego miasteczka w rozlewiskach Luizjany. Może była to sprawa wilgoci i słońca, zaprawionych nudą kilometrów wśród bezkresnych pól szeleszczącej trzciny cukrowej lub fundamentalistycznych kościołów. Może była to wina hołoty w ciężarówce, która z piskiem opon wyprzedziła mnie na skraju miasta, obrzucając gradem żwiru. Z okrzykami „Yahoo!” te ćwoki cisnęły mi w twarz petardę.
Wjechałem na Bourbong Street około czwartej, wściekły na ich chamstwo, zgrzany i spocony po przejechaniu 130 kilometrów z Hervey Bay w ciągu zaledwie sześciu godzin. Sklepy wzdłuż głównej ulicy zamykano na weekend, a miejscowi chłopcy urządzali sobie przy grającej szafie rozgrzewkę przed sobotnią nocą. Siedziałem w otwartym pawilonie, żując fistaszki i obserwując miejscowe rytuały godowe. Stadko nastolatek z papierosami w zębach stroszyło piórka przed bezalkoholową kafejką, ostentacyjnie ignorując chłopaków z przylizanymi do tyłu fryzurami, którzy krążyli stłoczeni po czterech na przednich siedzeniach kingswoodów, z puszystymi maskotkami zwisającymi z lusterek, wyjącymi głośnikami i bicepsami strategicznie wystawionymi na pokaz w otwartych oknach. Wszystko żywcem wzięte z lat pięćdziesiątych XX stulecia.
Na szczęście miałem dokąd iść. Wcześniej tego popołudnia zatrzymałem się na przydrożnym parkingu na lunch i spotkałem grupę młodzieży na parafialnej wycieczce. Dwoje dorosłych opiekunów zaproponowało mi gościnę, kiedy dotrę do Bundabergu. Miałem w kieszeni ich adres. Powiedzieli mi, że będą w domu koło piątej. Dojechałem o zmierzchu. Polecili mi się rozgościć i poczęstowali podwójną porcją zapiekanki z mięsa i ziemniaków.
Następnego dnia poszliśmy do kościoła na ładujące akumulatory charyzmatycznie odprawiane nabożeństwo w Chrześcijańskim Ośrodku Outreach przy alei Elliot Heads. Był to obszerny postmodernistyczny budynek, z trzema krzyżami na trawniku i najbardziej zapchanym parkingiem, jaki widziałem, od kiedy minąłem kasyno Jupiter na Złotym Wybrzeżu. Kongregacja była młoda; składała się z jakichś trzydziestu rodzin. Nie było ołtarza, tylko kościelna orkiestra rockowa z klawiaturą elektroniczną, dwiema gitarami, energicznym perkusistą i dobranym zestawem wokalistek gruchających do mikrofonów. Rozochocili się i grali non stop przez czterdzieści minut mieszankę odmłodzonego jazzu, bluesa i rocka. Byli naprawdę dobrzy. Wprawili kongregację w stosowny nastrój, klaszcząc, śpiewając i chwaląc Jezusa, po czym - kiedy człowiek już się nastawił na koncert - orkiestra cofnęła się nieco i głos zabrał kapłan z mikrofonem w ręku. Przejście nastąpiło tak gładko, że ledwie można było zauważyć zmianę biegu. Kapłan był energicznym czterdziestolatkiem, o nieco już rzednących rudych włosach, w queenslandzkim nieoficjalnym stroju: szarej trykotowej koszulce, białej płóciennej marynarce i czarnych spodniach. Wyglądał jak szef orkiestry, a przemawiał jak trener drużyny futbolu w przerwie finałowego meczu, kiedy jego zespół przegrywa 66 do 6. Był to poruszający apel, wygłoszony pięknie modulowanym barytonem. Pod koniec nikt nie mógł pozostać nieświadomy, że sprawy stoją fatalnie, drużyna Szatana harcuje na boisku jak chce, a my wszyscy musimy coś z tym zrobić, i to szybko: ruszać się energiczniej, sprawniej chwytać i przytrzymywać przeciwnika, i dokładniej podawać.
Po takiej płomiennej pół godzinie rozległo się wezwanie i kilkoro wahających się grzeszników, rozglądając się nieco nerwowo po twarzach zgromadzonych, ruszyło niepewnie do przodu, by zostać zbawionymi. Wysoki, chudy, siwowłosy, ciemno odziany mężczyzna stawał kolejno za każdym z nich, podczas gdy pastor, z zaciśniętymi powiekami i twarzą zaczerwienioną od modlitewnego wysiłku, ujmował ich ręce, po czym lekko ich popychał. Przechylali się do tyłu, z nogami ugiętymi w kolanach. Facet w ciemnym ubraniu chwytał ich i opuszczał łagodnie na ziemię, gdzie leżeli bez ruchu na dywanie, jakby wyzionęli ducha. Ciemno ubrany dżentelmen przesuwał się dyskretnie wzdłuż rzędu, gotów schwytać następnego skruszonego grzesznika. Orkiestra ponownie wrzuciła bieg. Podeszło więcej ludzi; chcieli zostać uzdrowieni, głównie z bólu krzyża i sztywności karku. Oni też dołączyli do już rozciągniętych na dywanie. I znowu dawano świadectwo prawdzie, nastąpiła wymiana znaków pokoju, komunia i kolejna długa sekwencja biblijnego rocka. Zespół był naprawdę dobry... Wreszcie, tuż przed południem, nabożeństwo dobiegło końca. Zanim kaznodzieja nas zwolnił, wygłosił ostrzeżenie, że w Bundabergu ktoś rzuca czary i zapowiedział że naświetli to zło pełniej na wieczornym spotkaniu o szóstej trzydzieści.
Po nabożeństwie pojechałem znowu do pawilonu na Bourbong Street, wyciągnąłem się na słońcu, żeby nieco się odprężyć po porannej odnowie religijnej, i pogryzałem kanapki z szynką i serem, które zrobiła mi uprzejmie Beverley. Promenada była pełna kwiatów i zalana świeżym, czystym światłem, wokół panował błogi spokój. Usłyszałem nawołujące mnie z tyłu znajome głosy i odwróciwszy się, zobaczyłem na chodniku Unę i Deana ze schroniska w Hervey Bay. Wyjechali tego ranka dychawicznym valiantem Deana i zatrzymali się w taniej, podłej melinie dla trampów, naprzeciw salonu tatuażu. Wystarczyła im godzina, by się zorientować, że nie ma żadnej szansy na zbieranie owoców, chociaż recepcjonista w ich noclegowni obiecywał im, że wkrótce będzie tu pełno roboty, jeśli tylko zaczekają. Będzie wszystko, od awokado do cukinii. Una była pełna sceptycyzmu.
- Myślę, że to tylko sposób na zatrzymanie gościa tak długo jak możliwe, żeby łupić z niego piętnaście dolarów dziennie za parszywy barłóg.
Zabrzmiało to bardzo zabawnie; nie ma nic lepszego niż irlandzki akcent przy wygłaszaniu cynicznych uwag lub posyłaniu kogoś do diabła.
Skończyłem kanapki. Poszliśmy we troje nad rzekę, gdzie przy nabrzeżu cumowało kilka jachtów. Opalony na ciemny brąz wilk morski, Holender imieniem Hans, skrobał kadłub swojego katamaranu „Funtastic”i narzekał pod nosem na opóźnienie w uzyskaniu licencji na wożenie pasażerów. Zarzucił kotwicę w Bundabergu kilka tygodni temu w nadziei, że z łatwością znajdzie chętnych na wycieczkę na wyspę Lady Musgrave, prześliczny atol na Wielkiej Rafie Koralowej, a później podryfuje na północ wzdłuż wybrzeża. Może pożegluje przez Moluki na Sri Lankę. Ale władzom portowym Queenslandu się nie spieszy i przez to musi czekać bez końca w Bundabergu, buląc 60 dolców tygodniowo na opłaty portowe. Miał nadzieję, że może wreszcie w tym tygodniu dostanie licencję i będzie mógł zacząć wozić amatorów nurkowania.
Gotów chwytać każdą okazję, Dean spytał Hansa, czy nie będzie potrzebował pomocy na pokładzie.
- Ja - potaknął Hans - kiedy tylko dostanę licencję. Katamaran ma czternaście miejsc, jasne, że będę potrzebował pomocy. Chcesz zostać już teraz? Będziesz tylko musiał żywić się na własny koszt. Teraz to już pewnie lada dzień wyruszę.
Przemyśliwali nad tym, kiedy odjeżdżałem. Dean doszedł do wniosku, że nawet gdyby nie wyszedł interes z Hansem, to i tak nic nie szkodzi. Mogliby pojechać z Uną do Airlie Beach i poszukać tam pracy na jednej z łodzi wożących amatorów nurkowania.
- To o niebo lepsze od zbierania owoców - entuzjazmował się Dean.
Przejechałem przez rzekę po starym stalowym moście i pojechałem boczną drogą do Gin Gin. Czterdzieści kilometrów później jechałem przez tereny rolnicze tu i ówdzie porośnięte lasem. W jasnym, padającym ukośnie wieczornym świetle barwy miodu, minęła mnie szara limuzyna. Stadło w średnim wieku pomachało mi wesoło. O dwa kilometry dalej zobaczyłem ich samochód zaparkowany przed małym zielonym domkiem z ozdobną barierką z kutego żelaza wokół werandy. Para dłubała w ogródku. Zatrzymałem się i zapytałem, czy mógłbym biwakować na ich łączce po drugiej stronie drogi. Ale Phil i Alva nie chcieli o tym słyszeć. Doprawdy, mogą mi zaoferować coś lepszego!
Dwadzieścia minut później, wykąpany i ogolony, siedziałem na werandzie od ogrodu, z talerzem sera, krakersów i świeżo pokrojonej zielonej papryki przed sobą i szklaneczką dobrej szkockiej w ręku. Obiad dusił się w kuchni, dochodził zapach wołowego gulaszu. Na stole oddychało cabernet sauvignon z piwnic Brown Brothers, rocznik 1981. W półmroku polatywały delikatne płatki popiołu z trzciny cukrowej, „czarnego śniegu”, jak się tu mówi - to jakiś plantator wypalał swoje pole.
Najwyraźniej w tym rejonie queenslandzkiego buszu wciąż jeszcze była żywa tradycja gościnności dla podróżnych.
- Znajdujemy się tu u podnóża długiego, stromego podjazdu - wyjaśniła mi Alva - który był kiedyś ciężką próbą dla starych parowozów ciągnących pociągi na północ do Gladstone. W czasach Wielkiego Kryzysu swagmeni czyli wędrowni robotnicy, nazywani tak, ponieważ nosili ze sobą derkę, swag, ściągali tutaj, by wskoczyć do jednego z powoli wlokących się pociągów towarowych w nadziei znalezienia pracy gdzieś dalej przy linii kolejowej. To byli zawsze grzeczni, porządni mężczyźni, którym po prostu przypadło żyć w ciężkich czasach, i moja matka nigdy nie wypuściła nikogo bez posiłku. No, z wyjątkiem jednego faceta, wyglądającego na twardziela, z kręconymi, czarnymi włosami, który był najoczywiściej opryszkiem. Matka przegnała go śrutówką. Dobrze strzelała; trafiała jastrzębia w skrzydło. Swagmeni mieli zwyczaj kłaść kamień na słupku ogrodzenia tam, gdzie ludzie odnosili się do nich przyjaźnie i dawali im coś do jedzenia. Zawsze byliśmy dumni z kamieni na naszym płocie. Myślę, że możesz jeden dodać.
Mieli to jak w banku. Spałem tej nocy na koi w starym wagonie kolejowym, który wyremontowali jako gościnną kwaterę dla wnuków, kiedy przyjeżdżały z wizytą. Na śniadanie następnego dnia była herbata, grzanki, ser i vegemite, czarna, słonawa pasta, którą smarowaliśmy grzanki. Jedliśmy je przy akompaniamencie zwariowanego serialu radiowego „Dad i Dave „ z kuchennego radia. „Dad i Dave „- pogodna komedia o ludziach z buszu walczących o związanie końca z końcem na krzaczastych pustkowiach Darling Downs - była jedną z najpopularniejszych audycji radiowych Australii w latach trzydziestych i lokalne radiostacje od czasu do czasu nadal ją nadają. Zjadłem śniadanie i pojechałem dalej.
Droga na północ do Rosedale, Lowmead i Miriam Vale biegła wzdłuż linii kolejowej, wspinając się po tej samej długiej pochyłości, która wyczerpywała siły starych parowozów - a także znużonych rowerzystów w dowolnym wieku. Tuż za wioską Rosedale asfalt się skończył i droga przeszła w kamienistą tarkę. Panował tu spokój, świeciło jaskrawo słońce i ptaki świergotały na gałęziach nad głową. Z rzadka mijałem stanowiska drwali, gdzie robotnicy kolejowi piłowali drewno na podkłady kolejowe. Ale w obozowiskach nie było nikogo, tylko porządnie ustawione sagi drewna schły na słońcu.
Mijały kilometry. Lowmead było po prostu skrzyżowaniem dróg, z pubem, drzewem jacarandy i zdewastowanym domem, przed którym gromadka dzieci Aborygenów grała w krykieta za pomocą patyków. W pubie jakiś pijaczyna, który wcześnie zaczął, przekomarzał się łagodnie z barmanką. Kupiłem sok pomarańczowy i usiadłem na schodach, obserwując dzieci grające w swoją wersję krykieta i słuchając kukabury wydzierającej się gdzieś w buszu. Słońce zatoczyło łuk nad głową.
Parę kilometrów za Lowmead znalazłem się w ślepym zaułku. Tablica na barierce głosiła, że droga jest nieprzejezdna z powodu pracy równiarki i zamknięta, gdyż zerwano z niej nawierzchnię, najwyraźniej jako wstęp do naprawy. Inna tablica wskazywała objazd polną drogą, której nie było na mojej mapie. Pojechałem nią. Kilka rozjazdów dalej, znalazłszy się w głębi milczącego lasu, w braku dalszych drogowskazów i jakiegokolwiek ruchu zacząłem się zastanawiać, dokąd ten trakt prowadzi. Postanowiłem zapytać o drogę w najbliższym domostwie, jakie się trafi.
Była to waląca się, ponuro wyglądająca rudera. Nie dostrzegłem żadnego samochodu, a jedyną żywą istotą był warczący rottweiler biegający wzdłuż granicy posiadłości. Nie był na łańcuchu. Pojechałem dalej.
Następne miejsce, jakieś dwa kilometry dalej, wyglądało równie nieciekawie - ponure, zaniedbane podwórko i zniechęcające napisy: „Wchodzisz na własne ryzyko” oraz „Strzeż się psa”. Ale samochód stojący na zarośniętym podwórku wyglądał jakby niedawno był używany i nie widziałem żadnego groźnego psa. Oparłem rower o bramę i podszedłem do domu. Zbliżając się, zobaczyłem dwa groźnie wyglądające kundle, śpiące w słońcu obok garażu. Może były uwiązane - a może miało się okazać, że to tylko moje pobożne życzenie.
Byłem zbyt daleko, żeby się cofnąć. Stawiałem kroki ostrożnie, usilnie się starając nie budzić licha. Zapukałem lekko do drzwi. Psy obudziły się i zaczęły szczekać w powietrze, ale nie przebiegły na tę stronę domu. Przez wielkie okno zobaczyłem skąpo umeblowany pokój rodzinny i paru malców bawiących się na dywanie. Dzieci przerwały zabawę i gapiły się na mnie. Uśmiechnąłem się. One nie. Drzwi uchyliły się i jakiś człowiek wystawił podejrzliwie nos.
- Czego chcesz?
Usiłowałem zachowywać się swobodnie, ale zapewne uznał mnie za wędrownego sprzedawcę encyklopedii, który wszędzie usiłuje się wcisnąć. Wyjaśniłem, w jakiej się znalazłem sytuacji.
- Mam nadzieję, że nie zabłądziłem. Tuż za Lowmead był znak objazdu, ale później nie było już żadnych znaków i zaczynam się zastanawiać, czy to rzeczywiście jest droga do Miriam Vale.
Mężczyzna rzucił okiem przez moje ramię i zobaczył rower oparty o bramę. Wyraz jego twarzy nie stał się ani odrobinę mniej podejrzliwy, ale skinął jednak lekko głową.
- Jedź dalej chłopie, dojedziesz. - Drzwi zamknęły mi się przed nosem.
Poszedłem z powrotem do roweru, czując na plecach wzrok wypalający mi dziurę w łopatce. Psy znowu zaczęły ujadać. Wsiadłem na rower i pojechałem. Za sobą słyszałem trzask zamykanych drzwi z siatką przeciw owadom. Potem z całego tego dużego, zarośniętego podwórza zaczęło dobiegać ujadanie psów. Spuścił je z łańcucha. Dość gości na dzisiaj, dziękuję. Zastanawiałem się, jaka mogła się za tym kryć historia: Ochrona świadka? Narkotyki? Zbieg z więzienia? Cokolwiek to było - nie mój interes. Jechałem dalej.
Droga zrobiła się szersza i znośniejsza. Godzinę później pedałowałem powoli wśród usianych eukaliptusami pastwisk za stadem owiec pędzonych przez farmera na motocyklu. Było późne popołudnie. Przebijające się przez chmury promienie słońca rozpraszały się w kurzu, ozłacając owce, wąską uliczkę i baldachim drzew eukaliptusowych nad nią. Spytałem hodowcę owiec o Miriam Vale i otrzymałem odpowiedź, że jest tuż przede mną. Dojechałem do pubu w Miriam Vale o zmierzchu i postanowiłem wziąć pokój. Queenslandczycy rozpieścili mnie swoją gościnnością i łaknąłem wygód.
Pub był wypełniony przedwieczornymi piwoszami, panowała senna atmosfera. Szedłem na górę z kluczem do pokoju w ręku, kiedy usłyszałem ochrypły głos z baru na dole:
- Hej, to ty jedziesz na tym gracie dookoła Australii?
Odwróciłem się i zobaczyłem wielkiego mężczyznę po sześćdziesiątce, o pobrużdżonej twarzy, siedzącego przy stole z chudą, opaloną kobietą, która wyglądała na jego żonę.
- Tak - odpowiedziałem.
- Głupi jesteś. - Zapalił fajkę i zadowolony z siebie odchylił się do tyłu w krześle, czekając na moją reakcję.
Rozpoznałem klasycznego australijskiego rozrabiakę. Wyszczerzyłem zęby.
- Powiedziałbyś to choć z uśmiechem, przyjacielu.
W odpowiedzi rzeczywiście się uśmiechnął szeroko spoza chmury wonnego dymu.
- Jak się już rozgościsz na górze, zejdź na dół, postawię ci piwo.
- Lepiej zrób, jak ci każe - odezwała się jego żona. Jest z żandarmerii wojskowej.
- Zamelduję się o wpół do szóstej.
Poszedłem do mojego pokoju. Australijskie puby w niczym nie przypominają moteli, jak mogłaby to sugerować stawka piętnaście dolarów za noc. Budowane dla dziewiętnastowiecznych podróżnych są typowymi staroświeckimi zajazdami, z prysznicami na dole w holu i ciasnymi pokojami dla gości, ledwie mieszczącymi zapadniętą pryczę, starą toaletkę, czasem szafę. W tropikach zwykle jest też wiatrak pod sufitem. Rzuciłem moje torby na łóżko, wybrałem jakieś czyste ciuchy i chwiejnym krokiem zszedłem na dół, żeby wziąć prysznic. Kiedy się domyłem, poszedłem na salę. Na stole czekało już na mnie piwo. Przedstawiłem się i usiadłem.
Był to pouczający aperitif, chociaż „Szczęśliwa godzina” byłoby stanowczo określeniem na wyrost na tę konwersację. Graham i Coral byli parą najbardziej zawziętych emerytów, jakich kiedykolwiek spotkałem. Jechali ze swoimi ukochanymi jamnikami na wybrzeże, gdzie mieli kawałek ziemi, który kupili w Daintree w otulinie wilgotnych lasów równikowych wiele lat temu - to jest w dawnych dobrych dniach, zanim przybyli z południa „zieloni” i wszystko zepsuli. Wszystko diabli wzięli, sekundowali sobie zgodnie, od kiedy Joh Petersen został wykopany z urzędu.
Coral słuchała z uwagą, przytakując w stosownych momentach, zwrócona ku mnie, aby się upewnić, czy aby nadążam za tokiem myśli męża, podczas gdy Graham wdał się w bezpardonową krytykę wszystkiego, co jest dziś złe w Queenslandzie: lewicowi politycy, zieloni, związkowcy, Aborygeni, zasiłki dla bezrobotnych, Azjaci i mieszczuchy bez jaj z Sydney i Melbourne, co to nie chcą zrozumieć, jak się tu rzeczy mają. Te pasożyty, ci obrońcy środowiska, tak obwarowali lasy ochronnym prawodawstwem, że Graham i Coral nie mogą zbudować drogi ani dociągnąć linii elektrycznej do swego małego kawałka raju.
- Powinni wziąć tych dupków i nakarmić nimi krokodyle - warknął Graham, zapalając fajkę po raz n-ty. Kolejne przytaknięcie Coral. Byli też zgodni co do Aborygenów. - Powinni otworzyć sezon polowań na nich, tak jak to się robi z kaczkami.
Zastanawiałem się, czy naprawdę wierzy w to wszystko, czy mnie po prostu podpuszcza, przekornie wygłaszając skrajne opinie. Parę razy dostrzegłem w jego oczach błysk, który mógł sugerować, że właśnie tak było. Ale nie byłem tego do końca pewny. Miałem wrażenie, że mimo gwałtowności jego wypowiedzi, tak naprawdę ważna jest dla niego jedynie kobieta, która siedzi na wprost niego i może jeszcze, na drugim miejscu, dwa psy czekające w ich wozie kempingowym. Coral położyła mi rękę na ramieniu.
- Powinieneś je poznać, są urocze. ■
ROZDZIAŁ 9
Rozważam jazdę
Magistralą
Koziorożca
AUSTRALIJCZYCY NIGDY BY NIE POZWOLILI, żeby geografia nimi rządziła. Tu, w Rockhampton, przedsiębiorcza rada miejska przesunęła zwrotnik Koziorożca o kilka kilometrów na północ, do jaskrawo wymalowanego pomniczka w sąsiedztwie biura turystycznego. Turyści mogą pozować do zdjęcia z jedną stopą w „Strefie umiarkowanej” a drugą w „Strefie gorącej”, po czym wejść do biura i kupić pocztówki, serwetki i filmy.
Kiedy tam dojechałem w duszny sierpniowy poranek, dwa dni po wyjeździe z Miriam Vale, chichoczący turyści robili sobie nawzajem zdjęcia „raz tu, raz tam”. Oparłem rower o „Strefę gorącą” i w tropikalnym słońcu, z sycącym batonikiem i butelką wody zasiadłem do jednoosobowej sesji z mapą. Nadeszła pora, by zrobić remanent.
Znajdowałem się o 1600 kilometrów na północ od Sydney. Jak dotąd w zasadzie trzymałem się wybrzeża, podążając śladem tysięcy goniących za słońcem Australijczyków i zagranicznych turystów. Z przykrością stwierdziłem, że Australia zaczyna się powtarzać. Każda nadbrzeżna góra i każda zatoczka została ochrzczona przez kapitana Cooka. Każda zatoczka była traktowana jako potencjalne miejsce na kolonię karną, potem eksplorowana przez zbiegłych skazańców i z kolei zasiedlona przez twardych Szkotów z koneksjami, którzy zbili majątek na wełnie, wołowinie lub cukrze. Każda nadbrzeżna miejscowość miała tablicę turystycznych atrakcji, ładną linię fałszywych wiktoriańskich fasad wzdłuż głównej ulicy na pokaz dla turystów przyjeżdżających na weekend, i agentów handlu nieruchomości, którzy stawali na głowie, aby skłonić klientów do kupna domów i działek ziemi zaledwie o dwadzieścia minut od plaży.
Doszedłem do wniosku, że pora zmienić scenerię.
W Rockhampton zaczyna się Magistrala Koziorożca, wąska, niemal osiemsetkilometrowa wstążka asfaltu, która biegnie na zachód wzdłuż zwrotnika przez zapylony quennslandzki outback. Śledziłem tę delikatną czerwoną linię na mapie pewnie tysiąc razy, wyobrażając sobie jak pedałuję przez rozległe puste przestrzenie, jak przejeżdżam przez odosobnione osiedla o takich nazwach jak Dingo, Comet i Alpha aż do miejscowości stosownie nazwanej Longreach. To był ten legendarny outback, gdzie hodowcy krążyli w lekkich samolotach, a ich dzieci uczyły się przez radio, kraina gdzie „Banjo” Paterson ułożył „Waltzing Matilda” a Big Jackie Howe - John Henry australijskiego outbacku - w 1892 roku ostrzygł w jednym dniu 321 owiec na farmie Alice Downs.
Spędziłem noc na biwaku nad brzegiem Fitzroy River i następnego ranka skierowałem się na zachód. ■
ROZDZIAŁ 10
W outbacku
Magistrala Koziorożca dała mi przedsmak podróżowania po outbacku. Zdarzyło mi się już parę razy posmakować outbacku, kiedy pisałem o górnictwie do Sydney Morning Herald, ale były to króciutkie wypady na reportaż: dzień lub dwa napawania się nowością outbacku, wycieczka w asyście dyrektora kopalni wokół jakiejś przepaścistej, skąpanej w słońcu dziury w ziemi i powrót do miasta. Długie, nudne godziny wpatrywania się w spalony słońcem bezkres z wysokości niemal 12 000 metrów podczas lotu tam i z powrotem dały mi namiastkę odczucia pustki i osamotnienia, ale tylko namiastkę. Teraz będę mógł tego doświadczyć naprawdę - brudny i zmordowany upałem, muchami i kurzem, okupując każdy kilometr ciężką pracą, uporem i potem. Czysta głupota, ale nie mogłem się tego wszystkiego doczekać.
Wyjechałem z Rockhampton przed południem, dojechałem do ronda za miastem (czyli miejsca gdzie naprawdę przechodzi zwrotnik Koziorożca), i mijając rozrzucone z rzadka zagrody dla bydła, popedałowałem na zachód po wąskiej wstążce asfaltu, zbiegającej się do punktu na horyzoncie. Zieleń i ruch samochodowy nadbrzeżnego pasa niezwykle szybko znikły. Pokolenia australijskich uczniów mogły recytować odę o outbacku „Kocham ten spalony słońcem kraj” Dorothei MacKeilar, jakby to była przysięga wierności, ale kiedy chodziło o wybór miejsca do życia, było jasne, że wolą zielone, obfitujące w wodę przedmieścia blisko plaży. Nic nie uprzytamnia tej prawdy lepiej niż początek trasy ku zachodowi. Krajobraz nagle się otwiera, robi się płasko, gorąco i sucho, a miasteczka stają się coraz mniejsze, coraz prymitywniejsze i coraz bardziej od siebie oddalone.
Sto dwadzieścia kilometrów wytężonego pedałowania doprowadziło mnie do miasteczka Duaringa, położonego przy linii kolejowej, ze stuletnim, nadwątlonym przez kaprysy pogody pubem w eukaliptusowym zagajniku o kilometr od drogi.
Zajechałem tam o zmierzchu. Pub był zatłoczony i hałaśliwy, drzwi stały otworem, aby wpuścić jak najwięcej chłodnego powietrza queenslandzkiego wieczoru i wypuścić grubiański rechot, dym papierosów i odór potu. Zająłem miejsce w pobliżu drzwi i dałem znak, że proszę o piwo. Barman miał czarne, długie do ramion włosy i krzaczastą brodę, jakby występował w ZZ Top. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, był żylasty i wyglądał na takiego, co to potrafi dać sobie radę. W tego typu miejscu znaczy to, że potrafił wsparłszy się na jednej ręce przeskoczyć przez kontuar i uporać ze wszystkim, co działo się na sali. Nalał mi piwa, pogawędził chwilę, przyjmując pieniądze, po czym z powrotem oparł się o ścianę za kontuarem, z rękami założonymi na piersi, swobodny, lecz zachowujący dystans i czujny. Zimne piwo spłukało kurz z mojego gardła. Wróciłem na swoje miejsce, oparłem stołek o ścianę i zacząłem słuchać rozmów. Skupiono się na awanturach i awanturnikach. Pół godziny przysłuchiwania się poszerzyło moją wiedzę. Dowiedziałem się, że mały czupurny facecik może zrobić miazgę z wielkiego twardziela. Na ogół lub dość często. A przynajmniej czasami. Że jest w Clermont pewien zawadiacki górnik, który potrafi zrobić miazgę z każdego, stąd aż do Mount Isa, kto chciałby się zgrywać na twardziela, a jego paskudne małe pięści zostawiają siniaki wielkości dużego talerza. Ma pewien sekret: walić w żebra. Tuż nad sercem, jeśli możliwe.
Wokół rozległy się niewyraźne potaknięcia. Tak, tak racja, walić w serce. Podniosły się palce po następną kolejkę. Jakiś facet zaczął opowieść o bójce w Blackall. Skończyłem piwo i wyślizgnąłem się chyłkiem do mojego pokoju, obchodząc pub po werandzie. Za mną popłynęło w noc głośne ha-ha-ha. Cienkie drzwi i ściany nieco tłumiły dźwięki, ale nie bardzo.
Zjadłem kolację złożoną z sardynek, awokado i garstki suszonych brzoskwiń, przeczytałem kilka stron z „The Bush Undertaker „Henry'ego Lawsona - egzemplarza z oślimi uszami, który kupiłem tego ranka w Rockhampton. Choć przed wyruszeniem na tę wyprawę nie bardzo interesowałem się literaturą australijską, zacząłem ją czytać z ciekawości po znalezieniu porzuconego w schronisku młodzieżowym w Hervey Bay tomiku Banjo Patersona. Spodobał mi się. Moja powolna jazda w upale, wietrze, deszczu i ostrym, aptecznym zapachu eukaliptusów, ożywiła klimaty z Patersona. I spodobał mi się jego rodzaj humoru.
Jeszcze bardziej spodobał mi się Lawson. Jego bohaterowie nie byli wesołymi swagmenami o rumianych policzkach i z błyskiem w oczach, recytującymi ballady o częstochowskich rymach. Lawson malował swoich bohaterów z ostrą ironią - byli to w większości ludzie, którzy nigdzie nie mogli zagrzać miejsca, patrzący na świat z punktu widzenia robaka. Ludzie tacy jak sam Lawson, który wałęsał się przez całe lata i umarł w 1922 jako alkoholik bez grosza przy duszy. Zważywszy jakie wiódł życie, trudno się dziwić, że pogardzał fantazyjnymi relacjami Patersona o pogodnych, beztroskich, zawsze zdrowych ludziach outbacku. Człowiek buszu taki, jakim przedstawia go poezja, jest mitem - pisał Lawson. Naprawdę byli to w większości „niepoprawnie twardogłowi, tępi ignoranci o ciasnych umysłach”.
W miarę upływu godzin stary pub Duaringi trząsł się coraz bardziej od pijackich śmiechów, wrzasków, łoskotu łamanych stołów, łupania grającej szafy i przerzucania się dwoma niewiarygodnie spracowanymi wulgaryzmami. Nabierałem coraz silniejszych podejrzeń, że o ile outback Patersona mógł się okazać trudny do znalezienia, outback Lawsona żył i miał się dobrze. Pandemonium w barze robiło wrażenie średniowiecznej grabieży miasta.
Świt przyniósł chór chrapania i odgłosy rzygania z toalety na dole. Oddałem klucz oberżyście, który sprzątał w barze, i ruszyłem pustą drogą. Po około dwóch godzinach jazdy napotkałem w Dingo mój pierwszy „pociąg drogowy” - ogromną trójczłonową ciężarówkę zaparkowaną przy drodze przed knajpką. Jechałem powoli obok niego, chłonąc jego ogrom. Takie smoki spotyka się jedynie w outbacku Australii: długie jak pół boiska do futbolu i osiągające 170 ton, budzą postrach, grzmiąc po pustych szosach na 62 kołach wznoszących obłoki kurzu i rozpryskujących żwir. Zaopatrują samotne osiedla i farmy w artykuły spożywcze, benzynę i inne towary, a wywożą produkowaną przez nie wełnę lub wołowinę. Ten okaz wracał po zawiezieniu stada bydła na sprzedaż w pobliże Rockhampton. Solidne przyczepy, grubo pokryte drobnym pyłem, cuchnęły krowami.
Jeszcze na wybrzeżu życzliwi ostrzegali mnie przed jazdą na rowerze po drogach, którymi jeżdżą te giganty, twierdząc, że pęd powietrza powodowany przez te szybkie monstra wciągnie mnie pod koła lub że ostatni człon zatoczy się, potrąci mnie i pogrąży w niebycie. Słyszałem to dostatecznie często, by reagować na nie nerwowo, i teraz, pedałując obok tego olbrzymiego potwora, czułem się jak Bambi, przemykający obok drzemiącej Godzilli. Niewątpliwie był to na drogach outbacku drapieżnik z końca łańcucha pokarmowego.
Widziałem już oznaki ich przejazdu - pokryte muchami szczątki kangurów, a nawet bydła, które niebacznie zawędrowało przed masywne kratownice zderzaków. Niektóre ścierwa zostały odrzucone dobre piętnaście metrów w busz. Rzadko było widać ślady hamowania. Najwidoczniej potwory po prostu pędziły dalej po pustej szosie do miejsc odległych o setki kilometrów. Ale niepotrzebnie się niepokoiłem. Kiedy taki pociąg dogonił mnie parę kilometrów na zachód od Dingo, przemknął obok mnie z hukiem - majestatyczny i nieszkodliwy, a kierowca przyjaźnie zatrąbił, zostawiając mi szczodry pas jezdni.
W istocie przez kilka następnych miesięcy i na tysiącach kilometrów jazdy po outbacku nie miałem najmniejszego problemu z pociągami drogowymi i nigdy nie spotkałem rowerzysty, który by miał. Kierowcy byli zawsze bardzo uprzejmi i omijali mnie szerokim łukiem - na tych bezkresnych przestrzeniach było dość miejsca na drodze dla każdego. Mimo to nigdy nie przestałem odczuwać uniesienia, kiedy któryś z tych potworów przetaczał się obok mnie w wirze kurzu i z ogłuszającym hałasem. Kiedy je widziałem, przypominało mi się, co powiedział Huckleberry Finn, obserwując barkę mijającą go w nocy na Missisipi: być flisakiem na takiej tratwie to byłoby coś!
Jechałem dalej na zachód. Po południu temperatura przekroczyła 30 stopni Celsjusza. Coraz częściej przystawałem, żeby odpocząć w cieniu i napić się wody. Po raz pierwszy na mojej trasie musiałem racjonować jej zużycie zależnie od odległości do najbliższego osiedla. Na wybrzeżu miasteczka stacje benzynowe i sklepy były w równej obfitości jak zieleń. Ale tutaj, kiedy wyjechałem poza granice miasta, nie było nic prócz suchych krzaków przez następne 50, 60 lub 80 kilometrów.
Te krajobrazy miały w sobie pewien surowy majestat - rozległe, puste przestrzenie pod jarzącym się słońcem; przerażający spektakl rozszarpywania padliny kangurów przez gigantyczne orły; czerwona kula słońca zapadającego w busz pod koniec dnia. Niekiedy orły myślały, że ja także mam chętkę na ich pokryty muchami łup; blokowały szosę, zazdrośnie osłaniając padlinę skrzydłami o dwumetrowej rozpiętości. Patrzyłem w ich błyszczące oczy i objeżdżałem je z daleka. Pewnego razu śmiertelnie jadowita brązowa mulga, którą omyłkowo wziąłem za pas gumy z rozwalonej opony ciężarówki, śmignęła ku mojej kostce, kiedy przejechałem pędem przed jej pyskiem. Człowiekowi mogło przyjść do głowy, że jest to droga do piekła.
Trzeciego dnia dotarłem do Emerald, gdzie kupiłem coś do jedzenia i napełniłem butelki wodą (miałem ich teraz sześć, mieściły 6,1 litra). Pojechałem tego popołudnia dalej, mijając sznur porzuconych wagonów towarowych i pola bawełny, brązowe i brzydkie po zbiorach, a potem pedałowałem wśród suchorośli ku dawnym kopalniom szafirów koło Anakie. Dzień był gorący, jasny i duszny, ale na jakąś godzinę przed dojechaniem do miasteczka zauważyłem ławicę chmur, wyłaniających się spoza południowego horyzontu jak góry wielkich zakurzonych winogron.
Tu, gdzie się znajdowałem, było jeszcze słonecznie, choć światło dnia przyblakło i czuło się, że powietrze pochłodniało. Podmuchy wiatru przeganiały chwasty po szosie. Zamruczał daleki grzmot. Lekki wiatr, który cały ranek wiał łagodnie z północy, zrobił się narowisty, potem zaczął chłostać silnie z południa, chłodny i rześki, jakby ktoś włączył gigantyczny klimatyzator. Nagły, silny poryw nieomal mnie przewrócił. Pojawiły się następne chmury, zachodząc mnie tym razem ze wschodu; osiadły nisko, zamazując krajobraz sinoczarnymi strugami deszczu. Błyskawice omiatały niebo jak niesamowite zielonawe języki węży.
Pedałowałem szybko, zataczając się po szosie pod naporem bocznych podmuchów wiatru. Ujechałem paręset metrów i zaczęły się na mnie rozpryskiwać pierwsze, wielkie krople tropikalnego deszczu. Po przejechaniu kilometra byłem całkiem przemoczony. I nagle pustynna burza, równie gwałtownie jak nadeszła, zmieniła kierunek i potoczyła się na północ. Zatrzymałem się i patrzyłem jak odchodzi, przeszywając niebo błyskawicami przy akompaniamencie grzmotów. Słońce przedarło się przez chmury i nad równiną utworzył się przepiękny łuk tęczy.
Kiedy słońce pojawiło się ponownie, jego światło straciło już swą ostrość; nastrój dnia się zmienił. Burzowe chmury nadal pędziły po niebie, a gwałtowne, chłodnawe podmuchy przeganiały kłęby suchego zielska po szosie. Kiedy późnym popołudniem dotarłem do Anakie, w powietrzu wisiał grzmot i padał drobny deszcz. Znalazłem schronienie pod pustą konstrukcją z blaszanym dachem i rozbiłem obóz na noc.
Nigdy dotąd nie jechałem po tak bezludnej drodze jak ta na zachód od Anakie; 130 kilometrów przez dwa pasma górskie do maleńkiego osiedla Alpha i nic po drodze prócz zamierającej osady Bogantungan przy bocznej linii kolejowej. W dalszych etapach podróży cieszyłem się, jeśli miałem do pokonania tylko 130 kilometrów przez tereny pozbawione wody, ale teraz była to próba, przed którą starannie sprawdziłem rower i nabrałem wody we wszystkie posiadane pojemniki (było ich już siedem, mieściły razem 7,6 litra). Wyruszyłem wcześnie, wdzięczny losowi za zachmurzone niebo i chłodne ranne powietrze.
Pierwszy etap - jakieś pięćdziesiąt kilometrów do Bogantungan - zleciał mi szybko. Miałem nadzieję, że przy nieużywanej linii kolejowej nadal mieszkają ludzie, co dałoby mi szansę ponownego napełnienia butelek wodą, a może nawet kupna kartonu zimnego mleka, gdyby tam był w ogóle sklep. I rzeczywiście był tam sklep - maleńki, staroświecki sklepik pomalowany na turkusowo, z porządnym ogródkiem i zbiornikiem na deszczówkę. To zadbane obejście było ostatnim, które oparło się procesowi przemiany miejscowości w miasto-widmo. Ale w sklepie nie było mleka - zresztą w ogóle prawie niczego; po prostu puste półki, kilka zakurzonych puszek lemoniady imbirowej i syropu z sarsaparyli oraz trzy batony czekoladowe.
- Już niczego nie zamawiałam - wyjaśniła Robyn, prowadząca sklep, ładując ostatnie puszki konserw do samochodu. - Od kiedy zlikwidowano kolej, nie ma tu nikogo, kto by mógł coś kupić. Mieszkam tu od 1953 roku a przede mną prowadziła sklep moja matka, ale to już koniec. Zamykam na dobre. - Kupiłem resztkę czekoladowych batonów. Zatrzasnęła bagażnik samochodu i zamknęła sklep na klucz. - Niech pan sobie weźmie wody ze zbiornika.
Kędy odjechała, napełniłem butelki i pociągnąłem długi, ożywczy łyk. Podupadłe miasteczko leżało w ciszy pod mdłym, zachmurzonym niebem. Posiwiały stary mężczyzna obserwował mnie od drzwi walącego się domu otoczonego zarośniętym ogrodem, przyjaźnie zainteresowany nowym głosem, jaki go dobiegł z ulicy.
- Dokąd się wybierasz? - zawołał do mnie.
- Na zachód. Do Longreach.
Potrząsnął głową.
- Nigdy tam nie byłem. Nigdy nie byłem dalej niż w Emerald. Nie lubię długich podróży samochodem.
Nazywał się Frank, miał siedemdziesiąt lat i spędził w Bogantungan całe życie.
- To było kiedyś naprawdę pełne życia miasteczko przy kolei. Całe lata temu, kiedy byłem chłopcem. Wczasach mojego ojca mieli tu przeszło dwadzieścia pubów. Oczywiście, niektóre mieściły się w szopach z blachy i stało w nich raptem kilka flaszek rumu, ale zdarzały się i porządne, duże, piętrowe zajazdy, z ozdobnymi kutymi balustradami na werandach. O, tam był jeden naprawdę ładny pub. - Wskazał na zarośniętą działkę, gdzie kwitła bugenwilla. - Spalił się, już wiele lat temu. Popatrzył na mój rower, oparty o drzewo. - Masz przed sobą kawał ciężkiej roboty, jeśli chcesz jechać na zachód. Na następnych osiemdziesięciu kilometrach nie ma wody i musisz przekroczyć Góry Drummonda, a droga jest taka. - Ustawił rękę stromo w górę. - Myślę, że przed szczytem będziesz musiał iść pieszo.
Przełęcz w paśmie Gór Drummonda miała zaledwie 550 metrów wysokości, ale jazda po stromych serpentynach w prażącym słońcu była okropna. Przywodziła na myśl jedną z lakonicznych obserwacji Lawsona: „W outbacku nie ma gór, a tylko skały sterczące z dna piekła”. Widok z przełęczy miał w sobie coś apokaliptycznego: bezmiar monotonnych, rdzawych, pozbawionych życia równin pod cynowym niebem, daleki horyzont przesłaniała lekka niebieska mgiełka. Wysuszone szczątki dziesiątków zabitych kangurów zaśmiecały szosę na przestrzeni całych kilometrów, ich zmumifikowane czaszki łypały pustymi oczodołami. Nad świeższą padliną brzęczały muchy. Powietrze cuchnęło. Zadawałem sobie pytanie, jakby to było na tej pustej szosie w naprawdę gorący dzień.
Na przełęczy wypiłem butelkę wody, po czym zjechałem w dół zachodnich zboczy, pod wiatr, który dokuczał mi na całej drodze do Alphy. Kiedy wreszcie dotarłem do miasteczka, byłem zmęczony, spieczony przez słońce i okropnie głodny. Po długiej, samotnej jeździe przez góry tęskniłem do przyzwoitego obiadu i przyjaznych twarzy.
Alpha z szerokimi ulicami, martwymi w senne niedzielne popołudnie, nie wyglądała zbyt obiecująco. Pies pasterski wylegujący się na werandzie pubu poderwał się warcząc i z opuszczonymi uszami zabiegł mi drogę. Z pubu wyjrzała nieprzyjazna twarz. Zsiadłem z roweru i prowadząc go między sobą a psem, poszedłem pustą główną ulicą do kafejki, której tablicę reklamową widziałem przy drodze parę kilometrów wcześniej. Ze środka dobiegał cichy głos radia, co oznaczało, że może być otwarta.
Nacisnąłem drzwi. Poddały się, zanurzyłem się w znajomym zapachu smażonego kuchennego tłuszczu. Sztywna okularnica za kontuarem obrzuciła mnie spojrzeniem, w którym mieszały się podejrzliwość i wrogość. Naskrobała moje zamówienie na hamburgera, po czym ruszyła do kucani z taką miną, jakby znała moją twarz z listu gończego. Wyjąłem z lodówki karton mleka kawowego, otworzyłem go i rozsiadłem się na zielonym plastikowym krześle obok półki z filmami do wypożyczenia, udając, że nie zauważam oczu zerkających na mnie z kuchni. Hamburgera przyniósł mi mężczyzna, podczas gdy dziewczyna patrzyła nieżyczliwie z głębi pubu. Mężczyzna przyjął pieniądze bez słowa i wrócił na swój punkt obserwacyjny w kuchni. Przyglądali mi się oboje, kiedy jadłem. Skoncentrowałem się i starałem zachować odświętne maniery. Nikt do mnie nie strzelił.
Choć rozkoszowałem się odpoczynkiem w Alphie, postanowiłem pchać się dalej. Słońce obniżało się szybko nad terenami kolejowymi, ale chmury się rozeszły i czyste wieczorne niebo obiecywało jeszcze z godzinę użytecznego światła. Skończyłem hamburgera, wrzuciłem papier do pojemnika na śmieci i wyjechałem z miasteczka, zatrzymując się na stacji benzynowej, by napełnić wodą z kranu wszystkie moje siedem butelek. Przejechałem piętnaście kilometrów w wieczornym chłodzie i dałem nura w busz, żeby rozbić obóz. Niebo barwiło się odcieniami fioletu i różu, pokazały się pierwsze gwiazdy.
W nocy przeszedł nad wschodnią Australią rozległy chłodny front zrodzony nad zimnym Oceanem Południowym o tysiące kilometrów od mojego małego obozowiska i - według porannego komunikatu z radia następnego dnia - poprószył śniegiem aż w Stanthorpe, w południowym Queenslandzie. Oczywiście tutaj, na zwrotniku Koziorożca, śnieg nigdy nie pada, niemniej obudziłem się w środku nocy, trzęsąc się z zimna, przy akompaniamencie jęku lodowatych podmuchów w gałęziach eukaliptusa i pod niebem pełnym gwiazd ostrych jak igły. Zdumiony tą nagłą zmianą pogody wsunąłem się głębiej do śpiwora i naciągnąłem na twarz goreteksowy pokrowiec mojego wora biwakowego równie szczelnie jak pająk zamyka klapkę swej pułapki.
Obudziłem się wcześnie, mrugając powiekami w ciemnościach. Powietrze było mroźne, zimny wiatr nadal wiał z południa. Ruszyłem raźno, otuliwszy się puchową kurtką, rower podskakiwał na pustej, wąskiej drodze przez busz. W zimnym porannym powietrzu mój oddech zmieniał się w obłoczki pary. ■
ROZDZIAŁ 11
Postrzyżyny
Następne dwa dni jazdy przywiodły mnie do Longreach i do końca Magistrali Koziorożca. Longreach to klasyczne legendarne miasteczko outbacku z bazą Latających Lekarzy, Szkołą Radiową i pubami pełnymi postrzygaczy owiec. Na skraju miasta stoi oryginalny hangar z lat dwudziestych, z którego wystartowała latająca na nosa po outbacku linia lotnicza znana jako Queensland and Northern Territory Aerial Service (Służba Lotnicza Queenslandu i Terytorium Północnego), z której wywodzą się linie Qantas.
Wynająłem tanią przyczepę mieszkalną i spędziłem parę dni na zajęciach domowych; wymieniłem w rowerze zużyty łańcuch, kupiłem jeszcze parę dodatkowych pojemników na wodę (zwiększając ich liczbę do dziewięciu) i zrobiłem pranie. Chociaż spędziłem w Australii przeszło piętnaście lat, nigdy nie widziałem strzyżenia owiec; Longreach, gdzie liczba owiec - ponad milion - co nieco przekracza liczbę ludności wynoszącą zaledwie 3700 osób, wydawało się dobrym miejscem na uzupełnienie tego dziwnego braku w moich życiowych doświadczeniach. Dopytałem się, że strzygą w Fairfield, na farmie obejmującej siedemnaście tysięcy hektarów, zaledwie 30 kilometrów czy coś koło tego od miasteczka. Zadzwoniłem do jej właściciela - faceta nazwiskiem Rob MacIntosh - a on natychmiast mnie zaprosił.
- Wyjedź z miasta Murtaburra Road - powiedział - i jedź, dopóki nie przekroczysz pięciu kratek dla bydła, wliczając tę na skraju miasta. Dom stoi o kilometr od drogi na prawo. Szopa, gdzie się strzyże owce, znajduje się sześć kilometrów dalej. Żeby się tam dostać, trzeba minąć pas startowy...
To była właśnie Australia, którą chciałem zobaczyć. Po to przejechałem 2400 kilometrów. Wcześnie rano następnego dnia wyruszyłem do Fairfield.
Droga była gorsza niż oczekiwałem, z głębokimi koleinami wyżłobionymi w delikatnym miałkim piasku, w niektórych miejscach sięgającym po kostki. Gorący, porywisty wiatr wiejący mi w twarz spowolnił jazdę niemal do tempa piechura. Był już późny poranek, kiedy dostrzegłem domostwo, migoczące w falującym gorącym powietrzu. Rob właśnie wrócił do domu zatankować paliwo do ciężarówki i załadować stado baranów, aby je zawieźć do strzyżenia. Był nieco po trzydziestce, miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, ponad 80 kilogramów wagi, jasne włosy i wesołe oczy. Rękawy koszuli, której uczepiły się delikatne kłaczki wełny, miał podwinięte do łokci. Z miejsca go polubiłem.
- Jesteśmy wszyscy w szopie. Możesz zostawić rower koło hangaru i wskoczyć. - Zrobiłem to, przytrzymując obluzowane drzwiczki ciężarówki, tak by nie mogły się otworzyć.
Załadowaliśmy barany z zagrody w pobliżu domu i powieźliśmy je sześć kilometrów po pylistej, pełnej wybojów drodze do szopy, gdzie odbywała się strzyża. Była to stara, prymitywna budowla z blachy falistej, smażąca się w promieniach gorącego queenslandzkiego słońca. Setki owiec czekały w zagrodach, ich zbiorowe próżnowanie wznosiło tuman kurzu, którego smak miałem nieustannie w ustach. Z szopy wylewała się rzeka dźwięków i rozpływała w bezkresnej martwej pustce. Rob i ja wyładowaliśmy owce z ciężarówki, wszystkie z wyjątkiem jednej sztuki - nieszczęsny stary baran udusił się w tłoku - i zapędziliśmy je do zalanej słońcem zagrody.
Wspięliśmy się po stopniach do szopy. Po oślepiająco białym świetle dnia moje oczy potrzebowały trochę czasu, żeby się przyzwyczaić do półmroku. Obraz, który się zmaterializował, mógł wyjść spod pędzla Toma Robertsa, malarza z końca dziewiętnastego wieku. Strzyżenie owiec niewiele się zmieniło w ciągu ostatniego stulecia - mroczne szopy z solidnych belek, zgięci wpół postrzygacze, podłogi z listew, drewniane boksy, gdzie owce oczekiwały swojej kolejki do zgrzebeł, zapach lanoliny, oleju maszynowego i potu. Cała rodzina ciężko pracowała. Żona Roba, Margot, podrzucała runo na stojaki i obcinała brudne kawałki wełny wokół krawędzi. Jej siostra Alison jako niewykwalifikowana pomoc zbierała runo i zapędzała kolejne owce do boksów postrzygaczy. Zatrudniali trzech kontraktowych postrzygaczy: Dave'a, Douga i Tolly'ego, szczupłego, posępnego mężczyznę, który był głową zespołu.
Nastąpiła krótka przerwa na wzajemne przedstawienia i miażdżące uściski dłoni, potem kilka łyków wody z dzbanka i zabrali się z powrotem do pracy. Rob zajął się prasą do wełny, ubijającej runo w dwustukilogramowe bele, które następnie owijano płótnem i oznaczano nazwą Fairfield. Nieco z boku, w bezpieczniejszej części szopy, czwórka dzieci MacIntoshów bawiła się na belach wełny i przyglądała mi się ciekawie, chichocząc z onieśmielenia.
Obsługujący prasę Rob objaśniał mi, jak się gospodaruje w Fairfield.
- Mamy tu teraz około dwunastu tysięcy owiec. W następnych kilku dniach przywiozę je wszystkie tutaj, wykąpię i przepędzę przez płyn odkażający, żeby uwolnić od pasożytów. Jeśli chcesz zostać i pomóc, proszę bardzo.
Powiedziałem, że chcę.
Postrzygacze skończyli pracę - lub raczej prawie skończyli - późnym popołudniem. Tuż przed fajrantem Tolly wymienił po cichu kilka słów z Robem. Zerkali w moim kierunku, raz czy dwa zachichotali cicho. Rob podszedł do mnie, szczerząc zęby, położył mi rękę na ramieniu i powiedział:
- Postrzygacze mówią, że nie możesz wyjść z szopy, póki nie ostrzyżesz owcy.
Roześmiałem się, a potem pobladłem.
- Chyba żartujesz?
- Nie. Zostawili jedną dla ciebie. Bierz się do roboty.
Tolly patrzył mi na ręce, a inni szczerzyli zęby ubawieni, podczas gdy ja mordowałem się z ciężką elektryczną maszyną do strzyżenia i tłustą starą owcą, którą dla mnie zostawili. Od razu poznała, że jest w rękach faceta, który nie zna się na rzeczy i gorąco protestowała. Trzymałem się rozpaczliwie kłaków wełny, maszynka warczała hałaśliwie, ręka mi drętwiała. Myślałem, że po miesiącu forsownej jazdy jestem już w całkiem dobrej formie, ale zanim ostrzygłem owcę do połowy, bolał mnie krzyż i paliły mięśnie ud. Tolly pokrzykiwał zachęcająco, udzielał pouczeń a w końcu, kiedy sam stwierdziłem, że raczej lekko podstrzygę tę owieczkę, niż porządnie ostrzygę, oberwałem reprymendę:
- Nie tak! Porządnie! Okradasz farmera!
Wiedziałem, że strzyżenie owiec jest ciężką pracą wymagającą dużej wprawy, ale słuchanie o tym nad zimnym piwem w przytulnym pubie to nie to samo, co zginanie karku nad wyrywającą się owcą. Kiedy wreszcie skończyłem i popchnąłem nieszczęsne, niewdzięczne, ale jednak ostrzyżone stworzenie w dół zjeżdżalni - „skarbonki” w gwarze postrzygaczy - zapytałem, ile owiec przeszło dziś przez ręce Tolly'ego.
- Dwieście dwie - odpowiedział, wzruszając ramionami.
Spojrzałem na jego stwardniałe dłonie i przypomniałem sobie radę, jakiej mi udzielił kilka dni wcześniej pewien stary pryk w pubie w Ilfracombe: „Nigdy nie próbuj kumać się z postrzygaczem, przyjacielu, zawsze będziesz ten gorszy”.
Kiedy jechaliśmy z powrotem do domu, światło nie było już takie ostre, zachodzące słońce rzucało przez zakurzone okna miodowy blask na buzię Mary MacIntosh, która siedziała u ojca na kolanach i kierowała ciężarówką. Śpiewała „Jesteś moim słoneczkiem” i regularnie rzucała na mnie spojrzenia, żeby się upewnić, czy doceniam jej umiejętności kierowcy - które trzeba było uznać za cud, zważywszy, że miała trzy lata.
- Widać już bramę, Mary - łagodnie upomniał ją Rob. Mary poprawiła kurs i prześlizgnęliśmy się pędem pomiędzy dwoma słupami, pozostawiając za sobą pióropusz kurzu.
Rob musiał zauważyć sztywny, wymuszony uśmiech, przyklejony do mojej twarzy.
- Pewnego dnia któreś z nas może mieć wypadek i nie będzie nikogo innego, kto mógłby sprowadzić pomoc. Tutaj dzieciaki muszą szybko dorastać.
Dzień zaczął się przed świtem od misek z owsianką, owoców, grubych pajd świeżo upieczonego chleba i kubków parującej herbaty. Kiedy tylko pojaśniało, Rob zaproponował przejażdżkę samolotem, częściowo dla wypatrzenia owiec, a częściowo w geście uprzejmości, żeby mi pokazać posiadłość. Wypchnęliśmy z hangaru starą cessnę-172, wsiedliśmy do kabiny i ruszyliśmy z hałasem po prymitywnym pasie przed obejściem, ciągnąc za sobą tuman kurzu. Ziemia uciekła nam spod kół i pod nami rozpostarł się majestatycznie - od dalekiego, zamglonego horyzontu po horyzont - pusty, rdzawoczerwony queenslandzki outback. W dole w odosobnionym gospodarstwie, prywatnym świecie w miniaturze, ze swej małej szkółki wysypały się dzieci, aby pomachać tacie. Margot, wieszająca pranie na sznurze, podniosła głowę, a w ogrodzie warzywnym figlowało kilka małych jagniątek. Ta chwila miała w sobie coś magicznego - po raz pierwszy od wielu lat poczułem się podekscytowany świadomością, że jestem w Australii.
Poranne prądy termiczne podrzucały samolotem, a Rob opowiadał mi historię dawnych czasów, z lat siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, kiedy najśmielszy koniokrad Australii, Henry Redford, uprowadził tysiąc sztuk bydła z farmy Mount Crawford, leżącej tuż obok Fairfield, nieco dalej na północ. Znany jako „Kapitan Starlight”, ponieważ porwał je pod osłoną ciemności, ten twardy człowiek buszu i jego ludzie przepędzili stado przez tysiące kilometrów nieskartowanej pustyni na rynki Południowej Australii.
- Trzeba pamiętać - wyjaśnił Rob - że to była ta sama pustynia, która zabiła Burke'a i Willsa. - Miał na myśli nieszczęsnych bohaterskich eksploratorów, którzy w 1860 roku usiłowali na wielbłądach przejechać nieznany kontynent w poprzek.
- Redford był prawdziwym człowiekiem buszu, uczył się od Aborygenów, jak się poruszać po pustyni. Nie tylko przez nią przeszedł, ale przeprowadził całe stado kradzionego bydła.
I pewnie uszłaby mu ta kradzież na sucho, gdyby nie to, że w stadzie był wyróżniający się szary krótkorogi byk. Jego charakterystyczny wygląd doprowadził do wykrycia sprawcy.
Został ujęty w Melbourne i przewieziony do Queenslandu na rozprawę sądową. Wywołała sensację, a śmiałość Redforda i znajomość buszu pobudziły wyobraźnię i zyskały mu sympatię opinii publicznej. Ława przysięgłych wydała kuriozalny wyrok: „Niewinny, ale ma oddać bydło”. Oburzony sędzia zażądał, by ława ponownie przemyślała wyrok. Brzmiał: „Niewinny, i może zatrzymać to cholerne bydło!”
- Sam widzisz w tym kraju porządny facet może sobie na wiele pozwolić - zakończył Rob. Przechylił ostro maszynę w zakręcie, omijając urwistą wyniosłość skalną, znaną jako „Czatownia Starlighta”, i przeleciał nad stadem owiec - tłustawych szarych punkcików wędrujących gęsiego przez rdzawo-oliwkowy teren o zróżnicowanej fakturze parędziesiąt metrów niżej. Później pojechaliśmy w to miejsce landcruiserem i zaczęliśmy je zwozić.
Następne kilka dni spędziłem w Fairfield, pomagając Robowi zwozić owce, naprawiać wiatrak i zakładać ogrodzenie. Była to ciężka praca, w upale i kurzu, i często kończyła się dobrze po zmierzchu. MacIntoshowie hodowali na swojej farmie dwanaście tysięcy owiec i myślę, że zobaczyłem je wszystkie.
Jeden dzień spędziliśmy na podawaniu lekarstwa trzodzie, przepychając się przez kanał zatłoczony niesfornymi owcami, które wcale sobie nie życzyły, żeby wstrzykiwać im do gardła środek przeciw robakom. Gryzły, kopały i bodły. Jeden szczególnie chytry i złośliwy baran pozwolił mi wprawdzie wlać w siebie lek, ale kiedy tylko odwróciłem się plecami, zawrócił i zaatakował mściwie, waląc mnie łbem pod kolana. Upadłem, klnąc z bólu i z zaskoczenia tą wredną sztuczką. Baran wycofał się - upokorzenie zostało pomszczone - i w jego małych, złośliwych oczkach zapaliło się światełko zadowolenia z siebie.
Drugiego dnia zbudowaliśmy nową zagrodę obok obejścia, wbijając w południowym słońcu metalowe słupki ogrodzenia w twardą, spękaną ziemię. Na moich miękkich dłoniach dziennikarza porobiły się najpierw pęcherze, a potem zaczątki stwardnień.
Moim ulubionym zajęciem było spędzanie owiec - wałęsaliśmy się po zaroślach z tabunem zwierząt wznoszących przed nami tumany kurzu i Rob udzielał mi praktycznych lekcji prowadzenia owczej farmy. Uczył mnie, jak gromadzić stado i przeganiać je we właściwym tempie, broń Boże nie popędzać, uważać na kotne owce, powolniejsze niż inne i wymagające łagodniejszego, ostrożniejszego ponaglania. Albo też jak pracować z Jackiem, Sarah i Biddy - hałaśliwymi, wesołymi owczarkami, które wycofywały się z niesmakiem w cień koło szopy do strzyżenia owiec, jeśli uznały, że polecenia wydaje im ktoś, kto nie zna się na rzeczy. Nauczyłem się prowadzić traktor, spawać elementy bramy i płotu, wyrywać z ziemi źle ustawiony słupek ogrodzenia, używając przedniej łyżki zmontowanej na traktorze.
- Wiesz, jak się pracuje szlifierką? - zapytał mnie Rob pewnego ranka przy śniadaniu. - Nie? Dobra, dziś się nauczysz. - I spędziliśmy ranek, tnąc stalowe elementy na nową bramę. Uświadomiłem sobie, że Rob wziął się za mnie w nader sympatyczny sposób, nie dlatego, że chciał zrobić wrażenie na żółtodziobie, pokazać mu, jakim trzeba być surowym i twardym, aby tu przetrwać, ale dlatego że naprawdę lubił życie, jakie tu prowadził, i chciał, abym podzielał jego entuzjazm. Udało mu się, jeśli nie ponad jego spodziewanie, to z pewnością ponad moje. Praca była męcząca, byłem obolały, spalony przez słońce i często czułem się właściwie bezużyteczny. A jednak pewnego popołudnia, kiedy torowaliśmy sobie drogę przez zarośla, zapędzając tysiąc dwieście owiec z powrotem do zagrody, uświadomiłem sobie, że rzadko mi się zdarzało lepiej bawić.
Pewnego wieczora urządziliśmy sobie barbecue nad Billagongiem; Rob, Margot, Alison, czworo dzieci i ja. Zajechaliśmy na brzeg tuż po zachodzie słońca, ciepła wieczorna łuna jeszcze gorzała na niebie. Z mroku wynurzały się pierwsze gwiazdy. W gasnącym świetle dnia zebraliśmy naręcze suchego drewna, przyciągnęliśmy kilka obiecująco suchych kłód i wkrótce wesoło trzaskał ogień. Margot ustawiła na masce landcruisera sałatę i chleb, świeże warzywa i sos. Rob i ja popijaliśmy rum z metalowych kubeczków. Na grillu skwierczały jagnięce kotlety. Jedliśmy w ciemnościach, popatrując na gwiazdy odbijające się w wodzie, łakomie zlizując tłuszcz z palców.
Później rozciągnęliśmy się wygodnie na piasku i patrząc w odwieczne niebo, opowiadaliśmy sobie historie o duchach, wymienialiśmy banalne uwagi o starych filmach i rozwiązywaliśmy ogólnoświatowe problemy. Kiedy poziom rumu w butelce znacznie się obniżył, Rob wezwał mnie do odśpiewania „Gwieździstego Sztandaru”. Wypiłem dość, by podjąć wyzwanie - oczywiście pod warunkiem, że Rob wyrecytuje przedtem całego „Jeźdźca znad Śnieżnej Rzeki”. Sądziłem, że to bezpieczny warunek, ponieważ ukochana przez Australijczyków ballada „Banjo” Patersona ma przeszło sto wierszy. Ku mojemu zdumieniu poderwał się z uśmiechem zadowolenia, zadeklarował, że umowa stoi, i zaczął recytować z werwą i wyczuciem, i nie gubiąc rytmu. Moje wykonanie „Gwiaździstego Sztandaru” było w porównaniu z tym znakomitym występem wręcz żałosne.
Ognisko tymczasem zgasło, dzieci już dawno się pospały. Cisza zgęstniała, my też zapadliśmy w sen, ułożywszy się wygodnie na ciepłej, miękkiej ziemi, pod kobiercem gwiazd. Łagodny wietrzyk powodował nieustanne skrzypienie wiatraka, uspokajające jak tykanie starego zegara w salonie.
Spędziłem w Fairfield sześć dni. Nic się w tym czasie nie zdarzyło nadzwyczajnego - ot, typowy tydzień na queenslandzkiej owczej farmie. Tyle tylko, że teraz patrzyłem na Australię zupełnie innymi oczami.
Kiedy wyjeżdżałem z Fairfield, wiedziałem, że nawet gdyby z reszty mojej podróży nic nie wyszło, dzięki poznaniu MacIntoshów i dzieleniu z nimi nawet przez ten krótki czas życia na farmie - cała ta wyprawa ma swoją wartość. ■
ROZDZIAŁ 12
Królestwo
Birricannia
Jedną z największych zalet podróżowania rowerem jest niespieszne tempo. Człowiek jedzie dostatecznie powoli, aby chłonąć widoki, dźwięki i zapachy: jaskrawe skrzydło papugi przelatującej nad zaroślami, brzęczenie owadów, zapach eukaliptusów. Rowerzysta jest wystawiony na wiatr, słońce i deszcz. Odczuwa w pełni smak każdego kilometra.
To wszystko może stracić urok, zwłaszcza jeśli człowiek wypuścił się na samotny osiemsetkilometrowy wypad w bok i teraz marzy, by wrócić na trasę. Choć już przed Rockhampton miałem dość jazdy turystycznym szlakiem, nadal chciałem jechać na północ, do Cairns i na Płaskowyż Athertona z jego bujną tropikalną roślinnością. Wymagało to powrotu na wybrzeże. Mogłem oczywiście wracać Magistralą Koziorożca, ale perspektywa pedałowania przez te same miasteczka i te same pasma górskie, przez które jechałem zaledwie dwa tygodnie wcześniej, nie była specjalnie pociągająca. Podobnie jak idea powrotu autobusem lub pociągiem - podejmując tę wyprawę, zamierzałem zdać się na przypadek, wykorzystywać okoliczności, a nie kupować kilometry w kasie i cieszyć się komfortem pewności, jaką dają rozkłady jazdy.
Margot znalazła rozwiązanie: mógłbym się zabrać ciężarówką pocztową, która zahaczała o Fairfield parę razy w tygodniu. Ciężarówka wstępowała do kilku innych odosobnionych farm na trasie i mógłbym nią dojechać do Muttaburry. Tam bym zobaczył co dalej.
- Zadzwonię do Nobby'ego i zapytam, czy może cię zabrać - powiedziała.
Pocztowiec okazał się uczynny. Następnego ranka cała rodzina zebrała się przy bramie, aby mnie pożegnać.
Odjeżdżałem z żalem. Po tych kilku krótkich dniach miałem wrażenie, że znam MacIntoshów całe życie. Kiedy się żegnaliśmy, Nobby - twardy jak samorodek złota, mocno opalony facet - wcisnął mój rower pomiędzy swój ładunek: worki z pocztą, zwoje drutu, słupki i siatkę ogrodzeniową, kartony piwa dla pubu w Muttaburrze i konserwy dla sklepu. Jechaliśmy do Muttaburry okrężną drogą, zajeżdżaliśmy pylistymi, polnymi traktami do odosobnionych farm owczych na trasie, by zostawić i zabrać przesyłki, i wymienić garść plotek z właścicielami.
Dotarliśmy do miasta tuż przed drugą. Ulice były martwe pod czystym, błękitnym niebem. W ustach stale czuło się posmak kurzu.
Przez ostatnie kilka lat niemal cały środkowy Queensland dogorywał w uścisku suszy - co jest niemal normą w innych częściach Australii. Wzdłuż całej Magistrali Koziorożca słyszało się narzekania; Rob i Margot co rano zwracali oczy ku północy, ponad swoimi pastwiskami, w próżnej nadziei wypatrzenia chmur deszczowych wyrastających nad horyzontem. Ale nigdy nie widziałem niczego tak porażającego, jak spieczony krajobraz wokół Muttaburry tego sierpniowego popołudnia. Serce się ściskało na widok spękanej i wypalonej przez słońce na całe kilometry dookoła ziemi; tylko gdzieniegdzie na równinie sterczały poczerniałe, bezlistne kikuty drzew; niekiedy, bardzo rzadko, snuła się chwiejnym krokiem w kurzu samotna, wycieńczona owca.
Raz na odległym, zmąconym przez upał horyzoncie wypatrzyłem samotnego emu, majestatycznie kroczącego w blasku słońca. Poza tym krajobraz był pozbawiony życia, wręcz apokaliptyczny.
Później w hotelu Exchange pewien stary człowiek powiedział mi suchym, beznamiętnym tonem:
- Tutaj bogaty hodowca to taki, którego stać jeszcze na benzynę i naboje, żeby zwieźć i humanitarnie wystrzelać swoje owce.
Muttaburra żyje ze strzyży, ale postrzygacze owiec - w większości nowozelandzcy Maorysi - całe tygodnie temu spakowali się i wyjechali, by szukać pracy aż w Nowej Południowej Walii, a nawet w Australii Zachodniej. Puste ulice robiły niesamowite wrażenie.
Pomogłem Nobby'emu wyładować piwo w hotelu Exchange i zapytałem, czy jest jakaś możliwość, żebym się zabrał na północny wschód. Właściciel pubu potrząsnął głową.
- Żadnych szans. Nikt już tędy nie jeździ. - Tę samą odpowiedź dostałem w sklepie spożywczym. Nobby spytał, czy chcę wracać z nim do Longreach, ale ja nie zamierzałem rezygnować. Powiedziałem, że zaczekam.
- No to zobaczymy się za kilka dni - prorokował ponuro, wdrapując się na ciężarówkę. - Możesz biwakować w krzakach za pubem.
Patrzyłem, jak wyjeżdża z miasta. Na ulicach zapadła cisza. Zakrakała wrona. Słońce wisiało mi nad głową - wielkie, barwy mosiądzu. Pomyślałem o dalszej jeździe, ale piach był zbyt głęboki; skończyłoby się to pchaniem roweru. Oparłem mój wehikuł o ganek pubu i wkroczyłem w chłodny półmrok, żeby kupić sobie piwa i zaczekać.
W pubie było spokojnie; stary człowiek ćwiczył samotnie grę w bilard. Ścianę zdobiła pożółkła ze starości mapa Queenslandu. Była w niej dziurka od pocisku. Stary człowiek posłał ostatnią bilę do łuzy i zapytał, czy nie mam ochoty na partyjkę. Rozegraliśmy kilka partii, wypiliśmy parę piw i wskazówki zegara posunęły się o parę godzin. Poszedł sobie. Inni wchodzili i wychodzili. Na werandzie paru krzepko wyglądających farmerów głośno rozmawiało o suszy; wspomnieli o zlicytowaniu przez bank trzydziestohektarowej farmy i że bankrut miał szczęście, bo dostał aż dwadzieścia pięć dolarów za hektar. Cholerne banki.
Hołubiłem kolejne piwo, kiedy młody facet imieniem Pete podszedł do mojego stołu i zapytał, czy to prawda, że szukam okazji, aby wyjechać z miasta.
- Jak tylko skończę piwo, jadę do Birricannii.
- Gdzie to jest?
- Jakieś sto dwadzieścia kilometrów stąd, hodują tam bydło. Nie wiem, dokąd chcesz jechać dalej, ale przynajmniej będziesz o sto dwadzieścia kilometrów dalej od Muttaburry.
- Dobre i to. Ale mam ze sobą rower. Nie szkodzi?
- Jasne, że nie. Wrzuć go z tyłu. Ruszyliśmy o parę piw później.
Pete lubił szybką jazdę. Na tych pylistych traktach jego półciężarówka wznosiła tuman kurzu, który musiał być widoczny z odległości wielu kilometrów. Pete, budowlaniec, który pracował na budowach całego środkowego Queenslands jechał do Birricannii spotkać się ze starymi kumplami.
- Jutro rano jedziemy wszyscy do Townsville na festyn i wyścigi konne, przehulać wypłatę. Jeśli chcesz się dostać na wybrzeże, podwieziemy cię na platformie ciężarówki. Piekielna trzęsionka, ale przynajmniej się tam dostaniesz. Co ty na to?
Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście.
- To lepsze niż siedzieć w Muttaburze, co?
- Miałem zamiar kupić tam działkę i przejść na emeryturę. W styczniu zeszłego roku trudno było się wcisnąć do tego pubu. Nie musiałbyś czekać pięciu minut na okazję dokądkolwiek. Ale przez tę suszę wszyscy szukają pracy gdzie indziej. Jeszcze parę tygodni i nikt nie zostanie. Szkoda. Muttaburra to fajne miasteczko.
- Zwłaszcza ta dziura w mapie to taki fajny domowy akcencik.
- Zauważyłeś ją? Kogoś tam zastrzelono, chyba przy grze w strzałki, jakieś dziesięć, dwanaście lat temu. Facet najpierw strzelał z zewnątrz, przez okno, a potem wszedł i bach! Dla pewności władował gościowi w głowę porcję ołowiu. Tu nie ma żartów. Prowadził przez chwilę w milczeniu, po czym zachichotał: - To jest zwariowane miejsce. Widziałeś tę świeżo naprawioną ścianę obok baru? Facet myślał, że jakiś gość w barze podrywa jego dziewczynę, więc wjechał samochodem przez ścianę. Zatrzymał się w damskiej toalecie, silnik jeszcze chodził.
- A co na to dziewczyna?
- Nic! Nawet jej tam nie było! Facet wszystko poplątał! Chłopcy w barze wyciągnęli go z samochodu i dali mu niezły wycisk za to wariactwo. Oczywiście trafiają się pomyleńcy obu płci. Widziałeś tę dziewczynę przy barze? Atrakcyjną babkę z gościem z zajęczą wargą? Też szurnięta. Kilka miesięcy temu zaprosiła tego chłopaka na kolację i on coś sobie wyobraził. Że to mu daje jakieś prawa. No i po kolacji pomyślał, że pora ją przelecieć, ale ona wcale nie miała na to ochoty. Tylko przyjaźń! No i on się wściekł i udusił kangurka, jej domowego ulubieńca. Z kolei ona się wściekła i wygarbowała mu skórę jak jeszcze nikt. O mały włos, a byłby stracił oko.
- Co za rozkoszna historyjka! Ale wyglądali na przyjaciół.
- O, tamto było całe miesiące temu.
Nie ma się czemu dziwić, to jest właśnie Muttaburra, stwierdził.
Miedziane słońce wisiało już nisko na niebie, tak nisko, że kamienie przy szosie rzucały długie cienie, kiedy natknęliśmy się na pociąg drogowy stojący na poły w zaroślach. Jego kierowcy ze skwaszonymi minami zmieniali oponę. Pete zjechał na bok, żeby zobaczyć, czy nie potrzebują pomocy - na tych pustych szlakach człowiek czuje się zobowiązany do przystanięcia w takiej sytuacji - ale radzili sobie sami. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Pete wymienił z kierowcami plotki o wspólnych znajomych w miasteczku i farmach rozrzuconych po środkowym Queenslandzie. To był mały światek. Kiedy ponownie suszyliśmy, słońce zapadło za horyzont. Kilka kangurów pasło się obok drogi w gasnącym świetle.
Blady księżyc w pełni wisiał nisko na różowoniebieskim niebie, kiedy przetarabaniwszy się przez bramy farmy Birricannia podjechaliśmy ku domostwu. Pete uprzedził telefonicznie z pubu, że mnie podwozi. Farmer, Tom Kendall, i jego syn John spotkali nas pod pergolą obrośniętą bugenwillami, która wiodła na podwórze. Tom był hodowcą bydła, mężczyzną po pięćdziesiątce, szorstkim, spalonym przez słońce, ubranym w mocno znoszony drelich. Miał pomarszczoną twarz o przyjemnych rysach. Jego syn, muskularny i opalony, był młodzieńczą wersją ojca. Tom wyciągnął szeroką dłoń z odciskami i powiedział:
- Witamy w Birricannii. - Powiedział to tak uroczyście, że poczułem się jak ambasador składający wizytę na dworze.
W istocie Birricannia była królestwem samym w sobie: pięćdziesiąt tysięcy hektarów w zapadłym kącie outbacku. Jednak Kendallowie potrafili w jakiś sposób sprawić, że ich dom robił wrażenie centrum wszechświata.
Weszliśmy do środka, podano nam puszki zimnego piwa i wskazano nam pokoje. Pete miał tu stałe zaproszenie; jako jeden z najstarszych i najlepszych przyjaciół Johna był praktycznie członkiem rodziny. Siedziba była wielka, i staroświecka, rozbudowywano ją chaotycznie, bez żadnego planu. Należała do rodziny Kendallów od 1917 roku. Na ścianach wisiały strzelby, najwyraźniej często używane, a półki na książki były zatłoczone starymi tomami w sztywnych oprawach - spadek po kilku oczytanych pokoleniach Kendallów - pozwalającymi zabić czas w długie, upalne, samotne wieczory w outbacku.
Przy obiedzie panowała taka sama uprzejma atmosfera lekkiej powagi, z jaką zostałem powitany przy bramie. Tom siedział na pierwszym miejscu za stołem i podawał gościom panierowane kotlety, podczas gdy Wendy, jego żona, nakładała sałatki i jarzyny i nalewała herbatę. Siedzieliśmy przy wielkim politurowanym stole, pijąc i rozmawiając do późnej nocy.
Wyruszyliśmy następnego rana po śniadaniu. Pete, John i „jackaroo”, kowboje z sąsiedniej farmy, wcisnęli się do kabiny półciężarówki Johna, ich worki podróżne i wypełnione piwem plastikowe „lodówki” wrzucono na platformę. Cisnąłem na wierzch moje graty i wyciągnąłem się na starym materacu, który Wendy skądś wytrzasnęła, żeby jazda była wygodniejsza.
I już nas nie było. Z wypłatą w kieszeni i perspektywą piwnego weekendu na wyścigach, nie chcieli tracić czasu na dojazd. John dociskał gaz do dechy i pędził przez zarośla jak lider wyścigu Paryż - Dakar. Zajrzałem przez tylne okienko szoferki, rozbijając sobie nos o szybę i zobaczyłem, że wskazówka szybkościomierza waha się około stu trzydziestu. Zostawialiśmy za sobą imponujący korkociąg kurzu.
Najgorsze były kratki uniemożliwiające bydłu przejście przez bramę; wjedź na nie z dużą prędkością, a samochód wyskoczy w powietrze i zwali się z powrotem na ziemię, gruchocząc ci kości. Nie wiem, jak się jechało w szoferce, ale ja podskakiwałem na platformie jak szmaciana lalka i z duszą na ramieniu czepiałem się burt w walce o cenne życie. Ładunek się przesuwał, niemal mnie miażdżąc, kilka razy musiałem chwytać fruwające w powietrzu drobne rzeczy, żeby nie wypadły na drogę. W duchu powtarzałem sobie, że przynajmniej wracam na wybrzeże.
Kilka godzin później, na zachód od Charter Towers, dotarliśmy do utwardzonej szosy i jazda stała się trochę znośniejsza. A kiedy wjechaliśmy na gładki asfalt, udało mi się nawet zasnąć.
Obudziłem się, gdy dojeżdżaliśmy do Townsville. Zobaczyłem wielkie tropikalne burzowe chmury rozbudowujące się na horyzoncie i rozpościerające się przed nami Morze Koralowe. Chłopcy zatrzymali się przed motelem, wysiedli i popatrzyli w niemym zdumieniu na ładunek ciężarówki, wyglądający jak po przejściu huraganu - i na mnie. Miałem zaczerwienione oczy, twarz koloru sadzy, moje rozwiane przez wiatr włosy były tak oblepione pyłem, że stały na głowie. Ogłupiały z wyczerpania, od słońca i wytrząsania, wyglądałem jak groteskowa karykatura Dona Kinga.
John potrząsnął głową.
- Jezu, chłopie, przykro mi. Trzeba było walnąć pięścią w dach i wrzasnąć, żebym przestał tak gnać jak wariat. ■
ROZDZIAŁ 13
Pieprzony
Queensland
Wziąłem pokój nad dworcem autobusowym Townsville i pojechałem nad brzeg morza. Siedziałem na ławce w parku, chłonąc słońce i obserwowałem daleki prom wlokący się przez zatokę ku Wyspie Magnetycznej, zamglonej i błękitnej w ciepłym, słonym powietrzu. Nadmorski bulwar, z jego wypielęgnowanymi ogrodami, banianami i emerytami spacerującymi w towarzystwie maltańskich terierów, nie był pozbawiony uroku. Po dwóch tygodniach łykania kurzu i obserwowania pustego horyzontu czułem się dziwnie, znalazłszy się ponownie w atmosferze nasyconej oceaniczną wilgocią i w nerwowym, nieustającym, błyszczącym chromem ruchu ulicznym stuczterdziestotysięcznego miasta. Townsville, wojskowe zaplecze Morza Koralowego, jest dość ładnym miastem, z hałaśliwymi stadami tęczowych papużek na promenadzie, przypominającymi o bliskości buszu. Ale to nie jest to, co większość ludzi spodziewa się znaleźć na dalekiej północy Queenslandu. Ponieważ miasto reklamuje się jako stolica tropikalnej Australii i główna baza wypadowa wycieczek na Wielką Rafę Koralową, turyści przypuszczają na ogół, że jest otoczone takimi samymi bujnymi wilgotnymi lasami, jakie pokrywają góry wokół położonego dalej na północ Cairns. W rzeczywistości Townsville rozciąga się na monotonnym, krzaczastym wybrzeżu; bogata roślinność zaczyna się dopiero jakieś 150 kilometrów na północ, gdzie góry schodzą do morza.
Byłem tu już kiedyś, przyleciałem w 1987 roku na jedną dobę jako wysłannik gazety, by zrelacjonować otwarcie kopalni złota w pobliżu Charters Towers. Nasza reporterska gromadka urządziła sobie przy tej okazji wesoły wieczór w kasynie Breakwater. Koło północy znalazłem się w towarzystwie wysokiego urzędnika amerykańskiej firmy, kanciastego Teksańczyka, który już zdążył zaliczyć pół butelki rumu Bundaberg. Stanęliśmy obok hałaśliwej grupki zbieraczy trzciny cukrowej - rosłych, kompletnie pijanych mężczyzn ociekających forsą - którzy stawiali po kilkaset dolarów na rzucane monety. Bar trząsł się od śmiechu, wrzasku i głośnego klepania po plecach. Teksańczyk rozejrzał się dookoła, uśmiechnął, nachylił ku mnie i zaryczał mi do ucha swoim teksaskim akcentem:
- Wiesz, spodziewałem się, że Australia może być nieco prymitywna, ale to jest naprawdę czysty obłęd.
Następnego ranka wyruszyłem rowerem do Cairns. Jechałem ruchliwą, hałaśliwą arterią, mijając robotników budowlanych, przedsiębiorstwa instalacji gazowych i elektrycznych i warsztaty naprawy ciężarówek. Zostawiłem za sobą bazę Królewskich Australijskich Sił Lotniczych i jechałem w migoczącym rozgrzanym powietrzu unoszącym się z Drogi Jamesa Cooka, która biegnie wzdłuż wybrzeża Queenslandu na północ do Cairns. Nie siedziałem na rowerze przeszło tydzień, ale pędzenie i sortowanie owiec wyraźnie poprawiło moją kondycję: po raz pierwszy w czasie mojej podróży zaliczyłem 150 kilometrów w ciągu jednego dnia.
Ten rekord trasy doprowadził mnie do tropików, gdzie strome góry opadają ku obrzeżonym palmami plażom i rozległym polom trzciny cukrowej, wypełniającym każdą dolinę. W dzień było gorąco, parno i słonecznie, zaś w nocy osiadała na moim worze biwakowym rosa, zimna i obfita jak deszcz. Przed południem trzeciego dnia od wyjazdu z Townsville wjechałem do Cairns.
Pobyt w Cairns okazał się kolejną przechadzką po ścieżkach pamięci. Też tu już przedtem byłem - na początku 1982 roku, zaledwie parę tygodni po przeniesieniu się do Australii, jako świeżo upieczony absolwent geologii biorący udział w wyprawie archeologicznej uniwersytetu w Sydney. Szukaliśmy nad rzeką Palmer na Płaskowyżu Athertona starych obozów poszukiwaczy z czasów gorączki złota. Cairns, nasza baza wypadowa - głównie rodzinne motele, obfitość palm i lotnisko, które obsługiwało niewielkie tokkery lokalnych linii - było wówczas senną miejscowością wypoczynkową.
Oczywiście spodziewałem się zmian, ale nie byłem przygotowany na stutysięczne miasto i rozlewisko pagórkowatych przedmieść, które się przede mną rozpostarły. Wzdłuż łagodnej krzywizny Zatoki Świętej Trójcy stały dziesiątki dźwigów i hoteli, a wjechawszy w miejską zabudowę widziałem nieprzerwany strumień schodzących do lądowania wielkich odrzutowców linii Qantas, które przylatywały z Azji i Ameryki Północnej.
Przebiłem się do Esplanade, turystycznego serca Cairns, z mrowiem bynajmniej nie takich tanich, ale za to parszywych noclegowni dla ubogich turystów, sklepików z koszulkami, kafejek i niedrogich biur turystycznych oferujących wycieczki na rafę, kursy nurkowania, skoki z liną, skoki spadochronowe, spływy pontonami i wycieczki rowerowe po górach. Chodniki były zatłoczone opalonymi, smukłymi dwudziestolatkami w podrabianych markowych okularach przeciwsłonecznych, z diamencikami w nozdrzach, afektowanie wymachujących papierosami. Brzuchy płaskie jak moje dłonie. Na opalonych ramionach pyszniły się tatuaże - najświeższa turystyczna moda. Trajkotali po duńsku, niemiecku, szwedzku, holendersku, słychać też było londyńską angielszczyznę, sączyli capuccino pod parasolami w kafejkach i zajadali tanie kebaby. Z przebiegłością straganiarzy studiowali drobny druk w turystycznych broszurach i obliczali kursy wymiany walut z dokładnością do ostatniego feniga. Przechwalali się, popisywali, śmiali, flirtowali. Parszywe miejsce dla trzydziestoośmiolatka.
Zjadłem hamburgera przy stole na chodniku, znalazłem ciche schronisko nieco z boku od Esplanade i wziąłem pokój. Było tu niemal pusto; wszyscy tłoczyli się na esplanadzie lub nurkowali na rafie. Cairns jest - a raczej było - modnym punktem wypadowym na Wielką Rafę Koralową. Zaszczyt ten scedowało ostatnio na modniejszy i bardziej ekskluzywny Port Douglas, 60 kilometrów dalej na północ. Niemniej i tak wszyscy prędzej czy później przewijali się przez Cairns - miasto jest spore i ma międzynarodowe lotnisko. Cairns zarabia na rafie, żywi się przypływem jenów, marek i dolarów tak samo jak jej korale żywią się tym, co przynoszą ciepłe, czyste prądy.
A korale mają się dobrze. Wielbiciele twierdzą, że rafy pomiędzy Cairns i Port Douglas są najwspanialsze na całym wybrzeżu Queenslandu - a być może na całym świecie. Nie miałem na ten temat zdania. W czasie całego pobytu w Australii bardzo rzadko bywałem na plaży, i nigdy nie nurkowałem ani nawet nie pływałem z fajką na Wielkiej Rafie Koralowej - ani też gdziekolwiek indziej. Nie dlatego, żebym się bał wody albo nie umiał pływać, albo spiekał się na słońcu na raka; po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy się wybrać.
Może powodem było to, że wychowałem się w White Mountains w stanie New Hampshire, dwie godziny jazdy od niemodnej nadmorskiej promenady Old Orchard Beach w Maine. Olśnienia zdarzały mi się w lesie lub nad strumieniami, w których pluskały się pstrągi, lub wysoko na granitowych półkach skalnych. Jeśli chcieliśmy popływać, chlapaliśmy się w jeziorze, w rzece lub nawet stawku stworzonym przez bobry. Spędziłem siedem lat w Sydney i byłem w Bondi Beach zaledwie trzy razy - w tym dwa razy, kiedy relacjonowałem wyścig ze śródmieścia do Surf; wesoły wyścig, który kończy się na plaży. Równie dobrze mogłem się nauczyć surfować na przyboju lub nurkować, jak wykupić abonament na balet. A teraz byłem w Cairns i moją wyobraźnię rozpalały porośnięte dżunglą góry wiszące ponad miastem - a nie rafy koralowe, które leżały gdzieś poza horyzontem.
Gdyby nie trójka turystów z Południowej Afryki może nigdy nie zawędrowałbym na rafę. Claire, Jaxson i Neil podróżowali razem. Spotkałem ich przy śniadaniu w Townsville i wpadłem na nich ponownie tu w Cairns, na Esplanade. Byliśmy w nastroju na pogawędkę, więc zaniosło nas do pubu za rogiem. Powiedzieli, że następnego ranka wybierają się na rafę. Może bym z nimi popłynął? Wyjąkałem parę kulawych wymówek. Nalegali zdumieni, kiedy się przyznałem, że nigdy nie pływałem z fajką. Kilka kufli piwa później, uwiedziony ich pogodnym, plażowym koleżeństwem, zgodziłem się spróbować.
Zawsze będę im wdzięczny, że mnie w to wciągnęli tym piwem. Następnego ranka pojechaliśmy do Michaelmas Cay, około dwóch godzin jazdy od Cairns. Instruktor nurkowania odczytał nam reguły postępowania, a nowicjuszowi, czyli mnie, wyjaśnił zasady pływania z fajką. Nieco zniechęcony koniecznością plucia do własnej maski ześlizgnąłem się z łodzi, zanurzyłem twarz w falach i w osłupieniu omal nie wyplułem ustnika. Przede mną wybuchnął krajobraz z fantastycznego snu w technikolorze, silniej atakujący zmysły i bardziej sensacyjny niż cokolwiek, co mogłem sobie wyobrazić: feeria czerwieni, złota, błękitu i oranżu, jak w powoli obracanym kalejdoskopie; rozgałęzienia korala o zawiłych wzorach; opadające w dół ściany szczelin w rafie, gdzie światło z żywej szmaragdowej zieleni przechodziło stopniowo w głębokie indygo. Unosiłem się tuż pod powierzchnią wody, twarzą w dół, a zawisając nad jednym z tych przepastnych urwisk miałem wrażenie, że latam. Pode mną manewrowały wśród korali ryby podobne do torpedy, ławice tęczowych rybek z rodziny okoniowatych i gatunki w jaskrawe niebieskie i żółte pasy. Niżej w chłodnych niebieskich głębiach gigantyczny wargacz - jakby wyhodowany na sterydach - unosił się leniwie, wykorzystując morski prąd. Przesunął się powoli wielki żółw morski.
Każda sekunda spędzonego tam czasu była cudowna, postanowiłem więc powtórzyć to doświadczenie - a może nawet nauczyć się nurkować? Kiedyś. Ale życie jest krótkie, a świat pełen wspaniałych rzeczy i w drodze ku brzegowi ponownie poddałem się urokowi porośniętych lasem gór, wznoszących się nad miastem. Z tej odległości na tle stromych zboczy i wysokich na półtora kilometra szczytów luksusowe hotele Cairns na wybrzeżu wyglądały jak maleńkie kostki cukru. Zrozumiałem wtedy, że jedni ludzie rodzą się dla plaży, a inni dla gór, i kiedy już raz odlew zastygnie, nie można go zmienić. Zanim katamaran zacumował w Cairns, mój dzień na rafie - wspaniała nowość, którą będę wspominał i cieszył się tym wspomnieniem - zapisał mi się w pamięci. Ale myślą wybiegałem już naprzód, w góry. Następnego ranka ruszyłem dalej. ■
ROZDZIAŁ 14
Kentucky nad
Morzem
Koralowym
Sto lat temu jedynie twardziele (albo głupcy) zapuszczali się w te góry, usiłując zbić majątek na cynie lub złocie znajdowanym w strumieniach skrytych w wilgotnym lesie tropikalnym. Nieprzyjazne, wulkaniczne, pokryte wilgotnym lasem tereny Płaskowyżu Athertona należały do ostatnich rubieży Australii zbadanych przez Europejczyków. Jednak stopniowo osadnicy znaleźli drogi po zboczach i odkryli, że na bogatej wulkanicznej glebie można uprawiać tytoń i kukurydzę. Mimo to Płaskowyż Athertona pozostał na uboczu gwarnego życia; niewielkie miasteczka w wilgotnych lasach wciąż otacza pociągająca, nieco staroświecka aura odosobnienia - jest to coś w rodzaju Appalachów tropiku.
Droga prowadząca z wybrzeża na płaskowyż jest stroma, kręta i wąska, na dziesiątkach serpentyn zawraca o sto osiemdziesiąt stopni. Pedałowanie po niej wyciskało ze mnie ostatnie poty. Słońce paliło. Brzęczały owady i świergotały ptaki. Mój metalowy kubek, luźno zaczepiony na tylnym bagażniku, delikatnie, rytmicznie podzwaniał, a ten dźwięk przywodził mi na myśl muły poszukiwaczy złota.
W połowie wjazdu zatrzymałem się na punkcie widokowym, żeby rzucić ostatnie spojrzenie na Morze Koralowe i ocienione palmami dachy rozsypane wokół Trinity Bay. Stąd wszystko wyglądało spokojnie i mgliście jak na starej pocztówce. Kończyłem „cywilizowany” etap mojej podróży; nawet najbardziej puste odcinki Magistrali Koziorożca były kaszką z mleczkiem w porównaniu z tym, co mnie czekało.
Wiedziałem, że za płaskowyżem i Wielkimi Górami Wododziałowymi wjadę na rozległą, pustą sawannę rozciągającą się aż do zatoki Karpentaria. Po dotarciu do zatoki miałem zamiar w pobliżu Karumby przeciąć bezkresne, porośnięte ostrolistną trawą Spinifex równiny w głębi kontynentu, a potem skierować się ku północno-zachodniemu wybrzeżu - ku skalistemu pustkowiu Kimberley, prastarej twierdzy gór, będącej ostatnią rubieżą Australii.
Zakładając, że przeżyję tę trasę, zamierzałem skręcić potem na południe, przez spalone słońcem pustkowia Wielkiej Pustyni Piaszczystej. Najbliższym większym miastem, do jakiego chciałem dotrzeć, miało być Darwin, odległe o przeszło 3200 kilometrów, ale następnym naprawdę dużym miastem, do jakiego spodziewałem się dojechać, miało być Perth - oddalone o dobre 8000 kilometrów i kilka miesięcy drogi. Pomiędzy tymi dalekimi punktami rozciągał się archipelag odludnych przydrożnych zajazdów przy stacjach benzynowych, pojedynczych gospodarstw, prymitywnych miasteczek górniczych, osiedli Aborygenów i farm bydła - na ogół oddalonych od siebie o jeden, dwa dni mozolnej jazdy. Taką właśnie Australię chciałem zobaczyć; jazda do Longreach i pobyt w Fairfield tylko zaostrzyły mój apetyt na więcej.
Podróżowanie rowerem oznaczało, że będę musiał ciężko się napracować. Był wrzesień. Wkrótce zacznie się okres zabójczych upałów i wilgotności, poprzedzający letnią porę deszczową, a jeśli będę miał pecha, żeby wciąż jeszcze być w tropikach, kiedy nadejdzie monsun, także ulewnych deszczów i nagłych, błyskawicznych powodzi. Odległości między osiedlami oznaczały, że będę musiał wozić mnóstwo wody, jedzenia i części zamiennych. Niebieskie linie na mojej mapie oznaczały suche jak pieprz łożyska, które potrafią zmienić się w zdradliwe, rwące rzeki, kiedy zacznie się monsun. W tych, które niosą wodę przez cały rok, kryją się wielkie krokodyle ludojady.
W oknie wystawowym jednego z butików na ulicy Orchidei w Cairns miałem okazję obejrzeć swoje odbicie. Przeraziłem się. Kilka tygodni wcześniej, kiedy na Circular Quay czekałem na prom do Hunters Hill, z moim błyszczącym rowerem, fabrycznie nowym sprzętem, szortami i koszulką, kupionymi specjalnie na tę okazję, czułem się niemal jak dandys. Ta cukierkowa elegancja irytowała mnie, miałem wrażenie, że gram jakąś rolę, że pozoruję jazdę na rowerze dla jakiegoś błyszczącego magazynu mody. Ten niezamierzony szpan znikł po trzech tysiącach kilometrów ciężkiej jazdy. Zarówno rower, jak i ja byliśmy sterani trudami podróży i było to po nas widać: juki wytarte i zapadnięte, ich impregnowany brezent pokryty solidną warstwą kurzu, honorowym świadectwem przebytych kilometrów. Sprana koszulka zwisała luźno na moich ramionach, a na starszej, chudszej i bardziej opalonej twarzy, która spojrzała na mnie z wypolerowanej szyby okna wystawowego, dostrzegłem zmarszczki, których przedtem nie było.
Moje oczy także patrzyły inaczej. Gdzieś na trasie przepadło widoczne w nich biurowe zagubienie, a pojawił się zdecydowany wyraz, taki jaki bierze się z wpatrywania w daleki horyzont, do czego ludzkie oczy są przeznaczone - a nie do ogniskowania się na odległym o ćwierć metra świecącym ekranie komputera! Były to zdecydowanie zdrowsze oczy. Od kiedy ruszyłem w drogę, przestały mi dokuczać bóle głowy, które nękały mnie w pracy. Nie mogłem sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatni raz bolała mnie głowa. Na dłoniach miałem lekkie odciski od ściskania kierownicy i rączek hamulca, instynkt przeżycia wyostrzył moje reakcje w spotkaniach z nieobliczalnymi kierowcami, zredukowałem swoje oczekiwania do powolnego tempa kręcenia pedałami. Znałem teraz prawdziwą miarę odległości - sto kilkadziesiąt kilometrów oznaczało dzień ciężkiej jazdy, a może dwa, jeśli wiatr, upał i wzniesienia sprzysięgły się przeciw mnie.
Na Płaskowyżu Athertona było ciepło i przyjemnie, droga wiła się przez gęsty zielony las. Wjechałem do Tolgi późnym popołudniem, na głównej ulicy kładły się już długie chłodne cienie. Zatrzymałem się na stacji benzynowej, żeby kupić jeszcze jedną butlę na wodę (powiększając mój wodny arsenał do ośmiu sztuk) i zastanowić się, gdzie mógłbym rozłożyć obóz na noc. Wdałem się w rozmowę z dziewiętnastoletnim Dougiem, który obsługiwał stację. Nagle twarz mu się rozjaśniła. Z uroczą gościnnością mieszkańców małych miasteczek, charakterystyczną raczej dla lat pięćdziesiątych XX wieku niż XXI stulecia, rzucił sugestię: Jest sobotni wieczór, on i paru jego kumpli wybierają się do kina na świeżym powietrzu w Mareeba, by obejrzeć Demi Moore w „Striptizie”.
- Może wybierzesz się z nami? Zostawisz rower u mnie, możesz też przenocować.
Upchaliśmy się we trójkę - Doug, jego kumpel Steve i ja - na przednim siedzeniu starego gruchota Douga, trzymając na kolanach zatłuszczone pudełka z obiadem z Kentucky Fried Chicken. W furgonie zaparkowanym obok nas siedziało jeszcze kilku jego przyjaciół. Wszyscy mieli koło dwudziestki. Czułem się jak wapniak, który się wkręcił na przyczepkę, ale traktowali mnie pobłażliwie. Stare kino drive-in w Mareebie było zatłoczone. Demi Moore wyłaniała się z ekranu wielka i gruboziarnista, od kiosku z prażoną kukurydzą dobiegały hałaśliwe odgłosy szamotaniny i śmiechy nastolatków, a nocne powietrze było pełne owadów i zapachu skręta palonego o dwa samochody dalej.
Wróciliśmy do Douga nieco przed północą. Jego dziewczyna, Irena, która była kelnerką, właśnie wróciła do domu. Siedzieliśmy, gadając do późna w nocy - o filmie, pieniądzach, orzechach makadamu, wszystkim, co nam przyszło do głowy. Irena projektowała dla siebie tatuaż - pokazała mi parę swoich pomysłów, głównie były to motywy celtyckie. Doug ostrzegł mnie przed miejscowymi twardzielami, którzy produkują narkotyki na ukrytych w gęstym lesie polankach, jak niegdysiejsi bimbrownicy w Zachodniej Wirginii:
- Nie lekceważ tych facetów. Mówię poważnie. Oni są groźni.
Dwa dni później spędziłem wieczór w zupełnie odmienny, przyjemnie staroświecki sposób, w miasteczku Ravenshoe, leżącym z dala od drogi wśród wilgotnego lasu tropikalnego. Dojechałem tam około trzeciej po południu, minąłem pub i zatrzymałem się przed sklepem z artykułami rolnymi, nazwanym Northland's Agencies. Był to zupełny przypadek, gdyż nie miałem najmniejszego powodu, by się tam zatrzymać; nie potrzebowałem hufnali do kucia koni ani paszy dla kurcząt, ani drutu do wiązania bel wełny. Musiał to być ten sam palec losu, który popchnął Roberta Fantoma na ulicy Książęcej w Grafton ku mojej betonowej ławce. Kiedy stałem na chodniku, studiując tablicę z miejscowymi ogłoszeniami i zastanawiając się, dlaczego nie wsiadam na rower, żeby stąd odjechać, jakiś stary Anglik podszedł do mnie i zaczął pogawędkę.
Nazywał się Arthur West i widok mojego obładowanego turystycznego roweru obudził w nim wzruszające wspomnienia z lat trzydziestych XX wieku, kiedy on i jego żona Ivy - wówczas młodzi i sprawni - odbywali na swoim tandemie długie wycieczki rowerowe po Walii.
- Przeżyliśmy razem sześćdziesiąt jeden lat, Ivy i ja. Umarła kilka miesięcy temu. Kiedy zobaczyłem ciebie i twój rower, wróciły te wszystkie wspomnienia. Byliśmy tacy szczęśliwi.
Poszliśmy na wczesny obiad do kafejki na tej samej ulicy. Arthur powiedział mi, że pochodzi z Leicester w Anglii, ale przyjechał tutaj pod koniec lat pięćdziesiątych. Miał teraz 83 lata, a jego syn, Grahame, prowadził sklep, przed którym się zatrzymałem. Po posiłku kontynuowaliśmy rozmowę nad filiżankami herbaty. Kiedy przyszła pora wyjść, starszy pan nie chciał nawet słyszeć, żebym tej nocy biwakował na dworze; zaprosił mnie do siebie, gdzie - jak powiedział - będziemy mogli jeszcze porozmawiać. Byłem zachwycony. Tak wiele zaznałem życzliwość i tyle mi dotąd z siebie dano - od przychylnego ucha Roberta Fantoma do gościnności MacIntoshów i sobotniej nocy z chłopakami w kinie na świeżym powietrzu - że dobrze było móc się komuś wreszcie zrewanżować. Arthur, doskonały gawędziarz o żywej pamięci, umiejący dostrzegać szczegóły, sprawił, że było to łatwe zadanie.
Siedzieliśmy do późna w jego malowniczym przedwojennym angielskim saloniku, z ciemnymi meblami, tykającym zegarem i mnóstwem starych szklanych ozdób, robótek ręcznych i wyblakłych fotografii. Opowiedział mi historię swej miłości. Zaczęło się to w 1932 roku, kiedy Arthur miał dziewiętnaście lat i prowadził sklepik z galanterią męską na głównej ulicy w Leicester.
- Właśnie weszły w modę jedwabne krawaty - wspominał - i układałem je w oknie wystawowym. Miałem spuszczoną głowę, ale kątem oka dostrzegłem wąski, zielony pantofelek na wysokim obcasie. Spodobał mi się. Bardzo mi się spodobał. Ale zdążyłem tylko rzucić okiem. Była pora lunchu, na chodnikach pełno ludzi i zanim podniosłem wzrok, pantofelek już znikł. Przez następne cztery dni spędzałem godziny lunchu, wyglądając przez okno i oczywiście zobaczyłem zielony pantofelek ponownie. Tym razem zobaczyłem nie tylko stopy dziewczyny. Zacząłem o nią rozpytywać i dowiedziałem się, że ma na imię Ivy, jest tancerką w balecie i że mamy paru wspólnych znajomych. Ivy powiedziała mi później, że ona też mnie zauważyła i wypytywała znajomych, kim jestem. - W oczach zatańczyły mu iskierki jak u uczniaka. Jeszcze po sześćdziesięciu latach odczuwał żywe zadowolenie, że on także się spodobał ślicznej baletnicy.
Poznali się i zaczęła się szalona miłość. W tym czasie Arthur z zapałem ścigał się na rowerze - na torze i na szosie - ale nagle nawet kolarstwo wydało mu się dziwnie jałowe bez Ivy. Wypatrzył więc stary wrak tandemu, który rdzewiał w szopie przy domu przyjaciela, kupił go za dziesięć szylingów i zabrał się do naprawiania.
- Miałem kłopot z dowiezieniem go do domu, musiałem utrzymywać równowagę na moim własnym rowerze, kierując nim jedną ręką, a drugą popychając ten zardzewiały wrak obok siebie. Wciąż jeszcze pamiętam, jak jechałem w ruchu ulicznym po rondzie w centrum Leicester.
Arthur wstał, pokręcił się po pokoju i wrócił ze szklanym pamiątkowym przyciskiem do papierów, ozdobionym obrazkiem przedstawiającym zegar na wieży stojącej przy ruchliwej arterii.
- To właśnie to. Wyobraź sobie, że musiałem przejechać przez to rondo w popołudniowym szczycie, kierując dwoma rowerami. Ale udało mi się doprowadzić tandem do domu i naprawić go. Ojciec Ivy był kurierem w korpusie cyklistów podczas wojny i zachował swoje stare bagażniki i kosze. Przymocowaliśmy je do roweru, dodaliśmy rybacki koszyk z plecionki trzcinowej i ruszyliśmy na wycieczkę po Walii. Jeździliśmy po kraju przez tydzień. To było cudowne.
Narzeczeństwo trwało sześć lat. W tym czasie odbyli wiele wycieczek na rowerze i wiele wesołych przejażdżek na motocyklu Nortona model 1925, jaki później kupił. Wyobraziłem go sobie na motocyklu: wysokiego, chudego, po angielsku nieco sztywnego, z ładniutką narzeczoną przytuloną do jego pleców. Pobrali się tuż przed wojną. Arthur odbył służbę wojskową, po czym wrócił do domu, gdzie wpadł w objęcia Ivy i otrzymał przyzwoitą posadę dyrektora ogrodu botanicznego. On i Ivy założyli rodzinę i osiągnęli pewną zamożność, na poziomie klasy średniej. Norton został zamieniony na małego vauxhalla.
Jednak życie w powojennej Brytanii było ponure i szare; Arthur i Ivy widzieli dla siebie lepsze perspektywy gdzie indziej. Pod koniec lat pięćdziesiątych omówili sprawę i postanowili wyemigrować do Australii. Jaskrawe kolorowe plakaty zachęcające do wyjazdu obiecywały pracę i słońce, a rząd australijski tak bardzo pragnął ściągnąć osadników, że opłacał przejazd statkiem i koszty przeprowadzki. Za dziesięć funtów opłat administracyjnych można było kupić sobie nowe życie po drugiej stronie globusa.
Sączyłem earl greya, słuchając relacji Arthura i oglądając kolejne fotografie w ramkach. Długo po północy nakryłem go na ziewnięciu i wydało mi, że jest z tego zadowolony. Wstał, przeciągnął się i zabrał moją pustą filiżankę i spodek.
- A wiesz - powiedział - chyba będę doskonale spał tej nocy.
Następnego ranka wyjeżdżając z miasta, mijałem sklep jego syna. Było wcześnie; Ravenshoe dopiero budziło się ze snu. Jednak sklep był już otwarty, na chodnik wystawiono rządek narzędzi ogrodniczych a z otwartych drzwi dobiegał śmiech - Grahame hałaśliwie przekomarzał się z farmerem toczącym zawzięte targi o drut do wiązania wełny. Przy całej swej angielskości Grahame namawiał farmera na zakup z ekspresją godną komika z wodewilu, żartując i rozmawiając rękami.
Jego syn Benjamin też był tutaj, pomagał w sklepie przed pójściem do szkoły. Z tego, co mówił mi Artur poprzedniego wieczoru, wynikało że Benjamin jest entuzjastą turystyki rowerowej; teraz zauważyłem, że przygląda się z pewnym rozmarzeniem mojemu welocypedowi, załadowanemu i gotowemu do drogi. Sercem byłem z tym biedakiem, stojącym wobec perspektywy spędzenia ciepłego, słonecznego dnia w szkolnej klasie. Przypomniałem sobie, jak miałem siedemnaście lat i marzyłem o wspaniałych przygodach, jakie przeżyję pewnego dnia. Potrzebowałem następnych dwudziestu lat i ogromnej jeśli nie wiary, to desperacji, żeby dotrzeć choćby dotąd.
Benjamin zadał mi kilka pytań dotyczących manipulowania przerzutką i jazdy po stromiznach, podniósł rower, rzucił okiem na hamulce i cięgła, łańcuch, koła zębate i wolne koło. Byłem zadowolony, że to zrobił, ponieważ jego bystre i ciekawe oczy wypatrzyły coś, co ja przeoczyłem - obluzowała się śruba, napinająca cięgło idące wzdłuż ramy. Benjamin przyniósł klucz, ale kiedy zaczęliśmy dokręcać śrubę, nadkruszyła się i złamała.
- Gówniany metal - mruknął Grahame, przeciągając palcem po złamanym końcu śruby z taniego stopu i potrząsając głową. Wiedziałem, co miał na myśli, i zirytowałem się. Rower kosztował mnie 1000 dolarów. Mogłem jechać jakiś czas na jednym biegu (choć ciężko byłoby tak pedałować), ale Darwin, najbliższe miasto, które mogłoby się pochlubić sklepem z rowerami, leżało niemal o 3000 kilometrów. Mogłem też wrócić 160 kilometrów do Cairns, kupić część zamienną, po czym przejechać przez góry ponownie.
Grahame przyszedł mi z pomocą.
- Nie ma problemu. Możemy zamówić tę śrubę w jednym ze sklepów rowerowych w Cairns i poprosić, żeby ją przysłali, kiedy będzie jechała jakaś ciężarówka. Dotrze tu za parę dni. Nie zapłacisz dużo za dostawę, a tymczasem możesz zostać z nami, pokażę ci okolicę. To bardzo interesujący kawałek kraju. Spodoba ci się. Co ty na to?
Podziękowałem. Następne trzy dni spędziłem, pomagając w sklepie i rozwożąc wraz z Grahamem ciężarówką zboże, siano i inne artykuły do maleńkich osad rozrzuconych po płaskowyżu. Nauczyłem się manipulować podnośnikiem widłowym, prawidłowo ustawiać na nim worki ze zbożem i przywiązywać je na platformie szoferskimi węzłami.
Grahame był interesującym człowiekiem. Były kierownik artystyczny znanej firmy reklamowej w 1973 roku wypiął się na pozycję, jaką zdobył, na wszelki szacunek i konwencję i pojechał na północ do wilgotnych lasów tropikalnych, gdzie sam zbudował sobie dom z suszonej cegły, zajął się ekologicznymi uprawami i założył rodzinę. Kiedy dostarczaliśmy towar, tłukąc się po bocznych drogach, zauważyłem, że te odosobnione tropikalne wyżyny są azylem dla pokaźnej liczby ekscentryków, poszukujących wolności; ludzi którzy nie mogli lub nie chcieli się dostosować do obowiązujących w końcu XX stulecia standardów. Był tam Carl, popędliwy Luksemburczyk, przybyły do Ravenshoe dwa lata wcześniej w zdezelowanym cygańskim wozie, którym jakimś cudem przejechał przez cały kontynent z Fremantle w Zachodniej Australii. Osiadła tam także była lady MacDonald, która trzydzieści lat wcześniej odrzuciła tytuł i dobra przodków na wyspie Skye i zajęła się połowem rekinów w wodach koło Cairns (teraz prowadzi farmę w pobliżu). A w osadzie Herberton mieszka artystka, Sherry Vincent. Wychowała się na nizinie Nullarbor jako córka myśliwego polującego na króliki; chociaż nigdy nie chodziła do szkoły, tworzy wspaniałe malowidła ścienne na ścianach i frontonach sklepów.
Pewnego dusznego popołudnia Grahame i ja zasiedliśmy do herbaty z doktorem Harrym Bromleyem, zażywnym oficerem służby medycznej brytyjskiej armii, wojskowym ze starej szkoły, dobrze już po osiemdziesiątce. Wczasach imperium stacjonował we wszystkich zakątkach Dalekiego Wschodu - w Szanghaju, Hongkongu, Singapurze - i uciekłszy z Birmy przed nacierającą armią japońską, przedostał się na piechotę do Indii. W1951 roku Bromley otrzymał Order Imperium Brytyjskiego za pracę z trędowatymi na Seszelach. Kiedy tak siedziałem w jego wypielęgnowanym tropikalnym ogrodzie, pomyślałem sobie nagle, że gdyby doktor Bromley nie istniał, wymyśliłaby go Agatha Christie. ■
ROZDZIAŁ 15
Emu i ja
W piątek rano, tak jak mi obiecano, przyjechała śruba. Naprawiłem i obładowałem rower, pożegnałem się i wyjechałem z miasta, kierując się ku zatoce Karpentaria.
Przez większą część poprzednich dwóch tygodni znajdowałem się stale wśród ludzi. I choć wdzięcznym sercem przyjmowałem gościnność tych przyjaznych nieznajomych, tęskniłem do powrotu na szlak - do samotności i braku jakichkolwiek zobowiązań. Ciepły powiew i słońce na twarzy były mi szczególnie miłe tego ranka, kiedy wyjeżdżałem z Ravenshoe, zadowolony z pobytu i pełen wdzięczności za gościnę, ale uszczęśliwiony, że znowu jadę. Przejechałem 50 kilometrów pustą szosą przez pagórkowaty busz do Mount Garnet, gdzie napełniłem wodą butle - było ich już razem dziewięć - zanim zapuściłem się w przeraźliwie suche i niemal całkowicie opustoszałe okolice. Miałem przed sobą 120 kilometrów drogi wśród niskich zarośli ku Mount Surprise.
Dzień był piękny. Słońce wisiało wysoko nad głową; przesycone żarem kilometry uciekały jeden za drugim. Krajobraz był tu bardziej pustynny niż po nawietrznej stronie Wielkich Gór Wododziałowych; bujne lasy płaskowyżu ustąpiły miejsca oliwkowobrunatnym zaroślom, które wkrótce przeszły w otwartą sawannę. Rozłożyłem tej nocy obóz w stanowisku słodko pachnących eukaliptusów około 50 kilometrów od Mount Surprise, rozkoszując się samotnością i obserwując pierwsze gwiazdy wyłaniające się z wieczornego mroku.
Następne parę dni minęło spokojnie. Od świtu do zmroku pedałowałem po wąskiej, niespełna trzymetrowej wstążce asfaltu, ciągnącej się nieskończenie do migotliwego horyzontu - powoli pełznący punkcik na płaskim, pylistym bezkresie sawanny. Płowe trawy po obu stronach drogi były wyschnięte i kruche, krajobraz usiany tysiącami termitier przypominających poniszczone nagrobki na pradawnym polu bitwy. Powietrze stało nieruchomo, suche i bardzo gorące. Ruch na drodze był niewielki; niekiedy przemknął pociąg drogowy lub landcruiser, a raz, w półmroku przed świtem, przetoczył się z hukiem obok mojego odludnego biwaku konwój wojska na manewrach. Któregoś razu wjechałem na niskie wzniesienie i zaskoczyłem rodzinę emu - australijskich strusi - stojących na środku drogi. Na mój widok odwróciły się i potruchtały, nie schodząc jednak z asfaltu. Przez długi czas sytuacja pozostawała bez zmian: trzy emu biegły przede mną, niewiele dalej niż na wyciągnięcie ręki, od czasu do czasu oglądając się przez ramię, żeby sprawdzić czy jeszcze za nimi jadę. W końcu jeden z ptaków skręcił w busz, a pozostałe za nim.
Przeważnie jednak miałem całą szosę dla siebie.
W nocy w obozowisku nie musiałem obawiać się ani obcych ludzi, ani węży. Co do tych pierwszych, to nie było tu praktycznie nikogo. Na ogół jechałem do zmierzchu, zatrzymywałem się, kiedy było jeszcze dostatecznie jasno, żeby móc znaleźć drogę przez zarośla bez latarki. Upewniwszy się, że na szosie nie ma żadnych wścibskich oczu, pryskałem w busz i znajdowałem dobrze osłonięte miejsce paręset metrów od drogi. Tam, ukryty w cieniu, rozwijałem wór biwakowy, zjadałem kolację, złożoną z sera, chrupkiego chleba, suszonych owoców i orzechów i słuchałem tranzystorowego radia, o ile udało mi się złapać jakąś stację. Jeśli było dość jasno, czytałem kilka kolejnych stron z poruszającej autobiografii Toma Cole'a „Hell, West and Crooked”; przestudiowanie dziejów życia tego amatora przygód, łowcy krokodyli, myśliwego polującego na bawoły, hodowcy bydła i eksploratora zalecił mi jeszcze w Fairfield Rob McIntosh. Potem rozwieszałem koszulkę na kierownicy, żeby wyschła i żeby odświeżyła ją poranna rosa, ustawiałem butelkę wody w zasięgu ręki i kiedy pojawiały się gwiazdy, zasypiałem.
Czułem się bezpieczny. Mój obóz był przytulony do ziemi i trudny do wypatrzenia, nawet z odległości dziesięciu metrów - i nawet gdyby się wiedziało, gdzie patrzeć. Tropik mojego namiociku był barwy fioletu o północy i zlewał się całkowicie z cieniami, a reszta mojego wyposażenia była granatowa, ciemnofioletowa lub czarna. A poza tym nie jest to strefa zagrożenia - Australia, z liczbą morderstw podobną jak w Szwajcarii, jest bardzo bezpiecznym krajem.
Co nie znaczy, że nie zdarzają się tu przerażające zbrodnie. W ostatnich latach chyba najbardziej ponurym przypadkiem było poddanie torturom i zamordowanie kolejno siedmiu turystów przez niejakiego Ivana Milata, psychopatę, obecnie spędzającego resztę swych dni w silnie strzeżonym więzieniu w Sydney. Zabrawszy autostopowicza lub autostopowiczkę na obrzeżach miasta, Milat wywoził jego lub ją na ustronne biwakowisko w lasach państwowych Belanglo w Nowej Południowej Walii, gdzie ofiara służyła mu jako cel do ćwiczeń w strzelaniu. Szczęśliwców zabijał z małokalibrowej broni. Tych, którzy mieli mniej szczęścia, ranił nożem w kręgosłup, co powodowało paraliż lecz pozostawiało świadomość dalszych tortur. Pewnej młodej niemieckiej turystce obciął głowę mieczem samuraja.
W rozmowach z przechodniami, których zaciekawił mój rower, często pojawiał się przydomek Milata „Iwan Groźny”. Przytaczali niepokojącą opinię głównego inspektora policji, że Milat miał wspólnika, jak dotąd nie schwytanego. Jeszcze w Murwillumbah, w Nowej Południowej Walii, pewien starszy dżentelmen usiłował mnie uspokoić, zapewniając, że nie mam powodów do zmartwienia. Jeśli mnie zamordują, na pewno powiadomi policję, że mnie widział.
Co do morderczych gadów - no cóż, są tutaj, rzeczywiście. Jak lubią zwracać uwagę twórcy filmów dokumentalnych o outbacku, Australia jest ojczyzną najbardziej jadowitych węży świata - tajpanów, zdradnic śmiercionośnych, mulg, węży tygrysich - wyposażonych w jad bardziej zabójczy niż kobry. Tajpan wsącza przy ukąszeniu dość neurotoksyny, aby zabić ćwierć miliona myszy. Niektóre gatunki, na przykład wąż tygrysi, bywają ponadto niezwykle agresywne, wyskakują do góry i rzucają się na obiektyw kamery (lub szprychy roweru) przy najlżejszej prowokacji - a nawet w ogóle nie niepokojone.
Wszystko to powoduje przyspieszone bicie serca - co oznacza oczywiście, że jeśli człowiek natknie się w buszu na takiego zabójcę, opowieści o tym wydarzeniu pozwolą mu żywić się przez całe lata na cudzy koszt. Kto będzie wiedział, że wąż czmychnął w zarośla? Co niemal na pewno zrobi. Jeśli nie zostanie zapędzony w ślepą uliczkę, nawet agresywny wąż na ogół trzyma się z daleka od ludzi. Węże są praktyczne: co im może przyjść z zaatakowania człowieka?
W istocie, jeśli nie kręci się dokumentalnego filmu przyrodniczego, szansa na zobaczenie węża jest znikoma. A prawdopodobieństwo ukąszenia jeszcze mniejsze, o ile nie zrobi się czegoś tak idiotycznego jak wsunięcie ręki do dziury w ziemi lub pod kamień. Przyczyną tragedii jest zwykle próba zabicia któregoś z tych gadów: osiemdziesiąt procent ukąszeń następuje właśnie wtedy. Przez całe miesiące podróżowania po outbacku widziałem jedynie kilka węży, w większości na szosie. Kiedy biwakowałem w buszu, nie zdarzyło mi się ani chwili spędzić bezsennie z obawy przed tymi gadami.
Miałem zresztą tyle świeżego powietrza, słońca i tyle się musiałem napedałować, że nie cierpiałem na bezsenność z żadnego powodu. Na ogół słuchałem radia i patrzyłem na gwiazdy, póki nie poczułem się senny. Kiedy się budziłem, położenie Krzyża Południa mówiło mi, czy mam jeszcze jakieś pół godziny leniuchowania przed świtem. Lubiłem wyruszać wcześnie, w chłodzie poranka, zanim słońce zaczęło przypiekać. W dziesięć minut zwijałem obóz i ładowałem całe wyposażenie na rower, wypijałem butelkę rozkosznie chłodnej wody - pierwszy i zarazem ostatni zimny płyn tego dnia - po czym wracałem na pustą szosę.
Jechałem żwawo przez jakiś czas, korzystając z niskiego położenia słońca. Śniadanie, złożone z paru batoników z płatków zbożowych, zjadałem w drodze. Koło południa, kiedy skwar stawał się dokuczliwy, znajdowałem kawałek cienia pod drzewem lub w suchym łożysku potoku, po czym rozkładałem się na parogodzinny wypoczynek, żeby przeczekać najgorętszą porę dnia. Czytałem kawałek Lawsona, Patersona lub Cole'a, pisałem swój dziennik albo po prostu leniuchowałem w upale i wsłuchiwałem się w szmery południa. Niekiedy rzucałem okiem na przejeżdżający samochód lub pociąg drogowy i słuchałem, jak szum jego opon stopniowo cichnie w oddali. Po południu, kiedy blask słońca przygasł, a upał zelżał, ruszałem dalej, pedałując aż do zmierzchu i szukając po raz kolejny odosobnionego miejsca, by rozłożyć posłanie na noc. Tak przeszło mi kilka następnych dni. ■
ROZDZIAŁ 16
Kumple
w raju
Przygoda zaczęła się zgodnie z najlepszą tradycją outbacku - od propozycji zimnego piwa w parszywie upalne popołudnie. Pedałowałem z uporem po płaskim pasie sawanny jakieś 50 kilometrów na południowy wschód od samotnego starego portu rzecznego Normanton. Niebo było barwy spiżu, temperatura koło czterdziestu stopni, moje gardło równie suche i kleiste jak wstążka lepu na muchy w przydrożnym barze. Cały dzień ostrożnie wydzielałem sobie wodę, lecz i tak w tym upale wypijałem co każde osiem czy dwanaście kilometrów cały litr i nie mogłem się już doczekać, kiedy wreszcie dojadę do Normanton i rzucę się na zimne piwo w pubie.
To właśnie ta wizja piwa i względna bliskość miasteczka sprawiły, że nie zatrzymałem się na odpoczynek w ostrej trawie, jak to zwykle robiłem w upalne popołudnia. Ale nie piłem nic zimnego przez parę dni i byłem jak koń, który poczuł wodę. Przeżywałem właśnie w marzeniach próbę generalną tego pierwszego łyka zimnego piwa, kiedy nagle głos znikąd powiedział rozlewnym queenslandzkim akcentem:
- Jezu, brachu, założę się, że miałbyś teraz wielką chętkę na zimne piwo!
Dwa zdezelowane landcruisery powoli ciągnęły się za mną, ale byłem tak pogrążony w rojeniach, że nie słyszałem, jak podjechały. Rzuciłem zmęczonym okiem na wesołą twarz wychylającego się z okna mężczyzny w średnim wieku, niepewny, czy kpi sobie ze mnie, czy też zrobił mi uczciwą propozycję.
- Ja też bym się założył, że masz słuszność.
- Chcesz piwa?
Czekając z napięciem na rozwój wydarzeń, przyglądałem się spalonej przez słońce twarzy obcego, ale widziałem w niej tylko szczerość i serdeczność.
- Żartujesz?
- Nigdy nie żartuję, kiedy chodzi o piwo, bracie.
- Stawaj.
Miał na imię Terry, facet obok niego Paul, a dwaj faceci w drugiej ciężarówce - Mick i Thommo. Lodowato zimne puszki zostały wyjęte z przenośnej lodówki w ciężarówce - Thommo miał tam, jak zauważyłem, bardzo dużo piwa - i rozdane wszystkim. Wypiliśmy. Ten pierwszy czarodziejski łyk był niemal nie do zniesienia; lodowata ciecz szczypała w gardło, znieczulając je błogosławioną chłodną wilgocią. Kolejny wielki, chłodny łyk, potem jeszcze jeden. Zanim się zorientowałem, trzymałem w ręku pustą puszkę.
- Tak sobie myślę, że ta pierwsza ledwie zwilżyła ci gardło - zauważył Terry, wciskając mi do ręki drugą puszkę i wyciągając następną dla siebie. - Jeszcze komuś?
Wszyscy wyciągnęli ręce. Terry, jowialny mężczyzna po pięćdziesiątce, nauczyciel z Rockhampton, po raz pierwszy odbywał wycieczkę do krainy nad zatoką. Paul, niższy, śniady pół-Maltańczyk, budowlaniec z Sariny, małego miasteczka około 270 kilometrów dalej na wybrzeżu, pracował w różnych miejscach na „Górnym Krańcu”. Thommo był szczupły, przed trzydziestką, trenował biegi długodystansowe i pracował na queenslandzkiej kolei.
Okazało się, że Mick, policjant, za dwa tygodnie się żeni. Ponieważ ślub miał położyć kres jego kawalerskim czasom, wraz z Thommo, który miał być jego drużbą, oraz dwoma wujami wybrał się do buszu na ryby i polowanie na świnie w dzikich ostępach nad rzekami Gilberta i Staaten.
- Coś ci powiem - zaczął Mick po kilku piwach, które wychyliliśmy, żeby lepiej się poznać. - Jedź z nami. Chcesz zobaczyć Australię, a my wybieramy się w okolice, do których nigdy byś nie dotarł tym swoim welocypedem. Wrzuć rower z tyłu, zostawimy go u moich teściów w Karumba.
Była to wspaniałomyślna, spontaniczna propozycja, ale przez sekundę wstrzymywałem się z odpowiedzią. Nie znałem tych facetów; było ich czterech, a ich półciężarówki były najeżone wielkokalibrowymi strzelbami na świnie. Nikt nie wiedział, gdzie jestem, i nikt mnie nigdzie nie oczekiwał; moje zniknięcie nie wzbudziłoby niczyjego niepokoju. Ale głos doświadczenia mówił: Jedź, będzie fajnie.
Następne parę tygodni należało do najwspanialszych w moim życiu. Zawsze będę wspominał to popołudnie i ofertę zimnego piwa jako znaczący moment mojego pobytu w Australii. To dzięki tym chłopcom poznałem znaczenie słowa „kumplostwo” - pozbawionego czułostkowości, specyficznie australijskiego rodzaju przyjaźni, który niełatwo zdefiniować. Jest to koleżeństwo oparte na całkowitej lojalności oraz tolerowaniu z lekką ironią słabostek partnera - coś takiego zdarza się właśnie w outbacku lub w okopach. W ciągu następnych paru tygodni staliśmy się dobrymi kumplami.
Dotarliśmy do Normanton o zachodzie słońca. Mick, Thommo i ja siedzieliśmy obok siebie we trójkę w kabinie cruisera. Był upalny wieczór. Tłum leniuchował na tarasie Purpurowego Pubu, najsłynniejszego wodopoju miasteczka, wielkiego, piętrowego hotelu obrzeżonego ozdobną żelazną koronką i słynącego z osobliwej lawendowej barwy, na jaką go pomalowano. Zajechaliśmy od frontu i weszliśmy do środka po parę następnych skrzynek piwa. Było tu głośno i pełno dymu.
Szeroka ulica przed pubem przywodziła po trosze na myśl stary Dziki Zachód. Zakurzone miasteczko rozciągało się na brzegu rzeki Norman. Na ulicy prowadzącej w dół od pubu stał naturalnej wielkości gipsowy odlew krokodyla, który został zastrzelony w trzcinach w pobliżu miasteczka w 1957 roku. Był wręcz groteskowy - potwór z Parku Jurajskiego o długości 8,6 metra, podobno największy krokodyl w dziejach. Podnosił się do ataku, jakby chciał zębami złapać kulę, która miała zakończyć jego życie. Musiał ważyć parę ton; kilkoma szybkimi kłapnięciami tych potężnych szczęk mógłby pożreć sporego byczka. Mniej więcej czteroletni Aborygen siedział w paszczy krokodyla, obserwując nas, kiedy włóczyliśmy się po ulicy.
Ogrom gada sprawił, że poczułem się trochę jak ów nowoangielski farmer, który patrząc na słonia w zoo zadeklarował: „Takiego zwierzęcia to nie ma!” To fakt, słonowodne krokodyle na ogół nie osiągają dziś takich rozmiarów. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku trzebiono je masowo i wybito większość takich stuletnich potworów, lecz następne dwadzieścia lat z okładem otaczania krokodyli ochroną powiększyło znacznie ich liczbę.
- Rzeki w tej okolicy są ich pełne - zauważył Mick, kiedy wyjeżdżając z miasta z grzechotem przejechaliśmy po jednopasmowym stalowym moście i skierowaliśmy się na szlak ku Karumbie.
Rzeka Norman połyskiwała o zmierzchu jak stal, jej brzegi były zarośnięte trzciną. Słońce zaszło, barwy przybladły. Zrobiło się ciemno. W cruiserze było nam luźno i wygodnie, piliśmy piwo i opowiadaliśmy sobie dowcipy w szoferce oświetlonej przez przyrządy, podczas gdy trawy na sawannie uciekały w dal. Z magnetofonu grzmiała piosenka Gartha Brooksa „Boys from the Bush”. Thommo i Mick dołączyli do refrenu swoje głosy. Chociaż znałem tych ludzi zaledwie od godziny, czułem się jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi.
Mick, nie przejmujący się niczym, tolerancyjny, wielki, łagodny mężczyzna, był chyba najsympatyczniejszym facetem, jakiego kiedykolwiek w życiu spotkałem.
- Musiałbyś być kompletnym dupkiem, żeby dać mi się aresztować - śmiał się, choć było oczywiste, że nie jest mięczakiem skoro wysyłano go do awanturniczych miasteczek outbacku w całym Queenslandzie: Birdsville, Mount Isa, Burketown, Karumba. Teraz, delegowany do Sariny, ogromnie tęsknił za „Krainą nad Zatoką”. Dłonią skierował powiew powietrza z okna do wnętrza i z zachwytem wciągnął haust ciepłego nocnego powietrza. - Rany boskie, czuję że jestem znowu w domu. Jestem szczęśliwy.
Wyjrzałem w atramentowoczarną tropikalną noc. Gęste chmary ciem i innych owadów wirowały w świetle reflektorów i rozbijały się o przednią szybę. Po jakiejś godzinie w dali ukazały się nieliczne światełka i za chwilę byliśmy w Karumbie.
Ash Colahan, przyszły teść Micka, były górnik z Mount Isa, prowadził teraz kiosk ze smażoną rybą i frytkami w Karumba Point. Był to jowialny niedźwiedź - niewysoki, z grubymi opalonymi ramionami i gęstymi srebrnymi włosami. Po obiedzie rozwinęliśmy nasze posłania i poszliśmy spać na podłodze w jego pokoju nad sklepem.
Następnego ranka wyszedłem na werandę - w ciepłe, parne, tropikalne powietrze. Słońce lśniło na wodach zatoki Karpentaria.
Spędziliśmy dzień w Karumbie, porządkując nasze rzeczy przed wyruszeniem w busz. W przewodniku znalazłem uwagę, że Karumba przypomina atmosferą wysunięty posterunek w Amazonii; na podstawie tego stwierdzenia i przywołując wspomnienia tropikalnego północnego wybrzeża Queenslandu, wyobraziłem sobie, że miasteczko powinno być otoczone pięknym, bujnym, wilgotnym lasem. Kiedy przyjechaliśmy z Normanton, było zbyt ciemno, żeby zobaczyć cokolwiek poza trawą migającą w światłach reflektorów. Ostre światło poranka ujawniło ponury obraz - prymitywny port dla trawlerów, wciśnięty w namorzynowe bagna rojące się od krokodyli, tam gdzie rzeka Norton wlewa się leniwie w zatokę. Za bagnami leży rozległa, płaska, rozprażona słońcem sawanna, spalona na brąz i migocząca w rozgrzanym wilgotnym powietrzu.
Nigdy nie widziałem wysuniętego posterunku w Amazonii, ale gdybym musiał wymyślić jego opis, posłużyłoby mi do tego zapewne wspomnienie z Karumby - skupisko domków i szop z cynkowanej blachy, zarośnięte zielskiem ogródki, szeroka, mulista rzeka, atmosfera tlącej się agresji. Karumba, bardziej odosobniona i mniejsza od Normanton, bywa niekiedy odcięta na całe tygodnie przez padające latem monsunowe deszcze. W latach trzydziestych XX wieku była to najdalsza stacja zaopatrzenia w paliwo dla łodzi latających, które przewoziły pocztę pomiędzy Australią i Anglią. Teraz port stanowi schronienie dla floty trawlerów poławiających krewetki i baramundy; ich skłonni do wszczynania awantur szyprowie są częstymi bywalcami sławetnego baru Animal, mieszczącego się tuż nad starą pochylnią dla łodzi latających, i mającego reputację najgorszego wodopoju australijskiego outbacku.
- Byłem tu w ANZAC* - powiedział mi Paul, kiedy szliśmy ulicą do baru. Powinieneś to zobaczyć: dwóch szyprów z trawlerów łowiących baramundy usiłowało się nawzajem pozabijać. Podłogę pokrywało potłuczone szkło a ci supermeni deptali po nim bosymi stopami. Krew tryskała im spod nóg, ale byli zbyt pijani i wściekli, żeby zwracać na to uwagę, po prostu tłukli się po głowach.
* 25 kwietnia, dzień Sił Narodowych Australii i Nowej Zelandii, święto narodowe (przyp. tłum.).
- Świetne miejsce, żeby spotkać jakąś fajną dziewczynę - zażartował Thommo.
Kiedy weszliśmy do baru, nie było tam ani potłuczonego szkła, ani krwi, o ładnych dziewczynach oczywiście nie wspominając, jedynie senny szmer rozmów nielicznych pijaków - opalonych na brąz, brodatych i mocno wytatuowanych - dumających nad szklankami piwa. Pomieszczenie barowe miało kształt galerii, otwartej z przodu, ze stołami i krzesłami przyśrubowanymi do podłogi i z wielkim stołem bilardowym pośrodku. Wewnątrz było ociupinkę chłodniej niż na zewnątrz. Na kilku twarzach na widok Micka pojawił się błysk rozpoznania, niektórzy nawet podeszli, żeby mu pogratulować z okazji zbliżającego się ślubu. Zamówiliśmy piwo. Paul i Thommo zajęli się bilardem.
Mick wdał się w pogawędkę z paroma przyjaciółmi. Terry i ja usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy rozmawiać z potężnym, wyglądającym na twardziela byłym więźniem o imieniu Andrew - 190 centymetrów wzrostu i 110 kilogramów tatuowanych mięśni, wytrenowanych ciężką pracą w stoczni na skraju miasta. Opowiedział nam, jak spotkał w Ravenshoe niemieckiego autostopowicza i podwiózł go do Karumby.
- Pieprzony chłystek nie mówił po angielsku, więc tkwił godzinami na siedzeniu, patrząc jak droga ucieka i nie odzywając się ani słowem. Aż tu nagle wybucha: „Niewiarygodne!” Ja na to: „Co niewiarygodne?” A on na to: „Nic”. Trochę później on znowu: „Niewiarygodne!” Ja znów pytam: „Co?” A ten powtarza: „Nic”. I tak to szło. Już mnie to naprawdę wkurzyło, myślę sobie, co za pieprzony problem ma ten facet i już miałem zamiar trzepnąć go w łeb, jak to jeszcze raz powtórzy, kiedy nareszcie się domyśliłem. Po prostu nie mogło mu się pomieścić we łbie, że może być tak dużo niczego; kilometr za kilometrem niczego. I to właśnie powtarzał: „Niewiarygodne! Nic!”
Andrew poszedł do męskiej toalety, a ja postanowiłem zrobić parę zdjęć, żeby uchwycić atmosferę baru - być może nie było to bardzo dyplomatyczne posunięcie w barze na rubieży, pełnym zbiegłych aresztantów zwolnionych za kaucją, handlarzy narkotyków i przestępców poszukiwanych listem gończym. I choć skierowałem kamerę na Paula i Thommo, którzy grali w bilard, i na nikogo innego, jakiś zawadiacki pijak podszedł do mnie warcząc:
- Jeśli nie masz odznaki, lepiej odłóż ten pieprzony aparat. Wycelujesz go na mnie, a wcisnę ci go do gardła!
Zastanawiałem się, co mu pojednawczo odpowiedzieć, kiedy potężny Andrew wytoczył się z toalety, całkowicie nieświadom konwersacji, jaka się toczyła, i zaproponował kolejne piwo. Pijaczyna, oszołomiony niemal do wytrzeźwienia odkryciem, kto jest moim kompanem od kufla, zrobił się biały jak sól i nagle przypomniał sobie, że pilnie musi się znaleźć gdzie indziej. Kiedy później opowiedziałem tę historię Mickowi, roześmiał się i powiedział, że Andrew jest chyba największym i najbardziej znanym awanturnikiem nad całą zatoką.
Skończyliśmy piwo i wyszliśmy. W drodze powrotnej do ciężarówek Paul wspominał z łezką w oku dawne złe czasy, kiedy pracował na budowach w okolicy, a w barze Animal bywały prawdziwie dzikie bestie. Potrząsnął smutno głową, wdrapując się do szoferki.
- Teraz faceci są całkiem oswojeni, nie to, co kiedyś.
Ash przygotował wieczorem prawdziwą ucztę z ryb i frytek. Kiedy talerze zostały uprzątnięte, zagraliśmy w „pięćset”, podczas gdy Ash zapoznał nas ze swoim ostatnim pomysłem zrobienia większych pieniędzy. Podobnie jak wielu bystrych Australijczyków z outbacku Ash był sprytnym przedsiębiorcą, łowcą sposobności, z oczyma na szypułkach, wiecznie rozglądającym się za jakąś okazją. Poza kioskiem z rybą i frytkami, on i jego żona Cheryl prowadzili mały motel i mieli udział w trawlerze łowiącym baramundy, którego szyprem był ich syn Ronnie, a także w kilku innych pomniejszych przedsiębiorstwach. Ash, pomysłowy, pełen życia, był na skalę Karumby zdecydowanie człowiekiem sukcesu. Jednak pomysł, o którym nam wspomniał tego wieczora, uznałem początkowo za absurdalny.
Ash zastanawiał się nad kupnem furgonu Mr. Whippy, firmy sprzedającej lody. Na wybrzeżu był jeden taki do kupienia.
- Chcę go obejrzeć i zobaczyć, czy uda mi się wytargować dobrą cenę. Lody Mr. Whippy to właśnie to, czego to miasto potrzebuje. Zbiję na tym fortunę.
Omal nie wybuchnąłem śmiechem. Oczami wyobraźni ujrzałem furgon Mr. Whippy wygrywający melodyjkę „Greensleeves” na płonącej sawannie, z krokodylami kłapiącymi w stronę jego opon, kiedy rozwozi rożki lodów po tym zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku. Powiedziałem:
- Żarty sobie stroisz?
- Wcale nie - zapewnił układając karty. - Karumba rozkwitnie - tylko poczekajcie. Z roku na rok przyjeżdża tu na zimę coraz więcej emerytów i turystów, którzy chcą uciec od chłodów na południu i trochę powędkować. W czerwcu i w lipcu jest tu pełno ludzi. Trzeba mieć szczęście, żeby znaleźć w mieście pokój. Nie mają tu żadnych dodatkowych atrakcji oprócz upału i wędkowania. Nawet w zimie temperatura może tutaj przekroczyć trzydzieści stopni. W takie upalne popołudnie fajnie byłoby kupić sobie loda, nie? Nikt w mieście nie oferuje niczego takiego.
Po tych wyjaśnieniach nawet ja, choć nie mam głowy do interesów, zacząłem dostrzegać pewne perspektywy. Pomyślałem sobie, że w tym świecie kurczących się możliwości nadal można w Australii znaleźć rubieże, gdzie zwyczajny facet z odrobiną wyobraźni ma szansę zbicia małej fortunki tak prostymi środkami jak pierwszy i jedyny furgon Mr. Whippy w promieniu setek kilometrów.
Wcześnie poszliśmy spać; czekał nas ciężki dzień.
Z Karumby do naszego obozowiska nad rzeką Staaten jechało się długo - w upale, pylistym szlakiem w buszu. W niektórych miejscach szlak był ledwie widoczny w wysokiej, brązowej trawie, która wystawała ponad dachy landcruiserów. Nic nie przerywało monotonii krajobrazu - kilometr za kilometrem wysokie trawy, kopce termitów i krzaczaste eukaliptusy drgające w białym żarze. Od ostatniego deszczu minęło tu już siedem miesięcy. Ziemia była miejscami tak sucha i spieczona, że kiedy zatrzymywaliśmy się, aby otworzyć bramę, nawet najostrożniejszy krok podnosił chmurę pyłu barwy ochry, wciskającego się do nosa i oczu. Nie osiadał z powrotem na ziemi, wisiał w nieruchomym powietrzu jak kłęby dymu. Smak kurzu czuło się w ustach i gardle. Było potwornie duszno. Temperatura około 45 stopni w cieniu powodowała łomotanie w skroniach, a wilgotność była przytłaczająca, mimo że jeszcze nie nadszedł monsun, który zwykle zaczyna się około grudnia, co nie znaczy, że nie mógł się zacząć się w każdej chwili.
Nagły deszcz przemieniłby ten krajobraz w bezkres bagien, błota i lśniących stawków upstrzonych liliami wodnymi. Wystrzeliłyby bujnie tropikalne trawy. Spektakularne burze z piorunami tańczyłyby na horyzoncie. Deszcze odcięłyby nas na całe tygodnie. Ale w tej chwili na pustym niebie wisiało tylko płomienne słońce. Srebrzyste liście eukaliptusów zwisały smętnie. Brzęczały owady.
Samochód podskakiwał na nierównym terenie, a Mick umilał nam czas, opowiadając jak wraz z kolegą czekał tu kiedyś, by schwytać mordercę. Dostał przez radio wiadomość, że poszukiwany w rozpaczliwej próbie ucieczki utknął na drodze wiodącej z Cooktown, przeszło 400 kilometrów stąd. Samochód, którym uciekał, rozkraczył się na kamienisto-piaszczystym szlaku. Początkowo zbieg próbował iść dalej pieszo, ale udało mu się dotrzeć na kraniec szlaku, gdzie oczekiwał na niego Mick. Bezkres i konspiracyjna cisza buszu przeraziły go bardziej niż perspektywa więzienia i uciekinier po prostu się poddał.
Kraj nad Zatoką z pewnością nie jest najłatwiejszym terenem na brawurową ucieczkę, jednak zasługuje na wysoką ocenę za obfitość kryjówek. Poszarpane, puste wybrzeże zapewnia idealne schronienie łodziom przemytników. Na odległych, pilnie strzeżonych poletkach rośnie podobno marihuana. Kilku nierobów na odosobnionych farmach hodowlanych zgarnięto ostatnio z paragrafu o narkotykach.
- Uważaj, z kim rozmawiasz, gdybyśmy tu kogokolwiek spotkali - zapowiedział Mick. - I nie wspominaj, że jestem gliną, dobra?
Założyliśmy wygodny obóz na brzegu rzeki Staaten, daleko lepiej wyposażony niż improwizowane noclegi, jakie sobie urządzałem. Thommo wybrał odpowiednie drzewo i zawiesił na nim prysznic z wodą ogrzewaną przez słońce. Rozstawiliśmy turystyczne foteliki i składany stół do gry w karty, rozwiesiliśmy siatki przeciw moskitom i lampy niegasnące na wietrze. Mieliśmy linki z haczykami, siatki do chwytania przynęty, wędki i skrzynki z przyborami wędkarskimi oraz dwie aluminiowe łódki z silnikami zaburtowymi. Mieliśmy żelazne patelnie, ciężką holenderską kuchenkę i wielki stalowy czajnik do herbaty. Stare wiadro napełnione wodą do prania stało na węglach. Na drzewach wisiały różne przybory. Filetowaliśmy ryby i myliśmy talerze na tylnej klapie jednego z landcruiserów. Wielka turystyczna lodówka na tyle furgonu Thommo była zapełniona skrzynkami piwa i górami kotletów, parówek i boczku do smażenia na śniadanie. Spaliśmy na świeżym powietrzu.
Co rano wyruszaliśmy w łódce i wlekliśmy się przez mulistą wodę, przemykając pod prehistorycznymi paprociami i wypatrując krokodyli. Łowiliśmy w namorzynach baramundy - najszlachetniejsze ryby Australii - rzucając przynętę w plątaninę korzeni i naniesionych przez powódź szczątków przy brzegu, gdzie czaiły się najbardziej szczwane stare sztuki.
Gdyby Izaak Walton był Australijczykiem, pisałby z entuzjazmem o baramundach: zwinne i silne, niesłychanie bojowe, słynące ze spektakularnego wyskakiwania z wody; ich srebrzyste boki skrzą się w słońcu - widok tak wspaniały, że wędkarz wypuszcza wędkę z zachwytu. A jeśli człowiek ma dość szczęścia, by którąś złowić, może się rozkoszować najsmakowitszą rybą na naszym globie.
My mieliśmy szczęście, i to wielokrotnie. Nasza największa zdobycz - jedna ze złowionych przez Micka - ważyła dziewięć i pół kilograma.
Było to wspaniałe życie, urządzaliśmy sobie prawdziwe uczty ze świeżo złowionych baramund - prosto z rusztu, smakowicie pachnących dymem. Po rybie przepłukiwaliśmy gardła zimnym piwem lub kubkami mocnej herbaty, graliśmy w karty w mrugającym świetle turystycznej latarni lub gawędziliśmy przy ognisku, obserwując wschodzące gwiazdy i nasłuchując tajemniczego pluskania w rzece.
Pewnego wieczora wróciliśmy późno i nie mogliśmy odszukać obozu w gęstych czarnych cieniach na brzegu. Thommo wypatrzył miejsce, gdzie można było wyjść na brzeg, i przebijał się przez busz, aż odnalazł nasz obóz, po czym rozpalił ognisko. Kierując się odległym migoczącym światłem w dole rzeki dotarliśmy bezpiecznie do domu, wciągnęliśmy nasze łódki pod baldachim nawisających gałęzi i przywiązaliśmy je na noc.
Dnie toczyły się w ustalonym rytmie. Ach, to piekło te tropiki, stwierdzał nieodmiennie pod koniec popołudnia Terry, zbyt wygodnie rozciągnięty w łódce i rozkosznie wygrzany w słońcu, żeby chciało mu się ruszyć, wobec czego prosił każdego, kto był pod ręką, aby podał mu piwo. Thommo przy akompaniamencie ironicznych uwag uruchamiał prysznic, by zmyć z siebie całodzienny pot i zapach ryb. Mick na ogół oprawiał ryby, co było sprawiedliwe bądź nie - zależnie od punktu widzenia - ponieważ to właśnie on je na ogół łowił. Paul zabawiał towarzystwo, opowiadając skandaliczne historyjki o oszustwach karcianych w barze Animal lub o figlach, jakie płatał brygadom roboczym na wyspie Morningtona, lub o tym, jak kradł arbuzy jako smarkacz dorastający w latach pięćdziesiątych w kiepskiej dzielnicy małego miasteczka w Queenslandzie.
Zwinąwszy obóz nad Staaten, wstąpiliśmy do Karumby po dalsze zapasy, po czym skierowaliśmy się nad rzekę Gregory, jakieś 300 kilometrów dalej na zachód. Mick znał tam ukryte miejsce - miniaturowy raj, jak się wyraził, z wodospadami, palmami i ogromnymi baramundami.
Miał dużo czasu, aby rozbudzić naszą ciekawość. Żeby się tam dostać trzeba było długo jechać kolejnym pylistym szlakiem przez te same obszary, które przeszli w 1861 roku eksploratorzy Robert O'Hara Burke i William John Wills, podejmując ostatnią nieszczęsną próbę dotarcia do morza. Nie mając żadnego doświadczenia w podróżowaniu po australijskim buszu i lekceważąc wszelkie rady, nazbyt pewna siebie dwójka przebrnęła przez centralne pustynie w środku lata, by dotrzeć do kraju nad Zatoką w najgorszym okresie pory deszczowej. Grunt był tak bagnisty, że ich juczne zwierzęta grzęzły w błocie, co zmusiło bohaterskich podróżników do przebrnięcia ostatnich kilku kilometrów pieszo. Chociaż Burkemu i Willsowi udało się jako pierwszym Europejczykom przetrawersować nieznane wnętrze kontynentu, zmarli z wyczerpania i głodu w drodze powrotnej, w pobliżu odległego wodopoju, zwanego Cooper Creek.
Dawniej nie poświęcałem ich cierpieniom wiele uwagi, ale ostatnie długie upalne dnie na siodełku - z racjonowaniem wody i chowaniem się w cieniu przed okropnym południowym słońcem - sprawiły, że zwróciłem ku nim myśli. Nie, żeby trudy mojej rowerowej podróży choć w przybliżeniu przypominały ich mękę, ale ekstrapolując własne doświadczenia, czułem rosnący podziw dla pierwszych osadników w Australii. Nasiona pokrewieństwa zaczynały kiełkować.
Ostatnie kilka kilometrów do tajemnego schronienia Micka zapamiętałem jako długi, szarpiący nerwy zjazd po skalistym trakcie, urozmaicony dwoma pęknięciami opon.
- Możecie mi zaufać - zapewniał Mick, kiedy trzęsąc się w landcruiserach, zjeżdżaliśmy w dół szczególnie zdradliwego jaru w gasnącym świetle dnia. - To miejsce jest tego warte. I będziemy je mieli wyłącznie dla siebie. Nikt przy zdrowych zmysłach nigdy tu nie przyjeżdża. - Rozbiliśmy obóz już w głębokich ciemnościach, rozkładając nasze posłania w świetle latarek, i rozpaliliśmy małe ognisko, żeby zagotować wody na herbatę.
Poranek objawił nam Zaginiony Świat: pandany i ogromne paprocie - relikty epoki dinozaurów - wisiały nad strumieniem toczącym swe wody przez progi i tworzącym głębokie, przejrzyste rozlewiska barwy świeżo zerwanych owoców limy, tak czyste, że tropikalne ryby wydawały się w nich fruwać. Mieliśmy wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie. O ile rzeka Staaten budziła dreszczyk emocji pierwotnym zagrożeniem - możliwością spotkania słono-wodnego krokodyla czającego się na jej płyciznach - Gregory rozniecała całkiem inne doznania. Ten świat, tak świeży i czysty, pokrywała jeszcze rosa. Były to ostatnie pozostałości przedwiecznego wilgotnego lasu tropikalnego, który niegdyś porastał Górny Kraniec Australii, póki globalne ocieplenie pod koniec epoki lodowcowej nie wysuszyło kontynentu. Podczas gdy reszta wilgotnych lasów kontynentu uschła i zamarła pod piekącym słońcem, w tych chłodnych cienistych wąwozach, ze strumieniami zasilanymi wodą ze źródeł, życie toczyło się jak w dawnych czasach.
Schronienie Micka rozbrzmiewało ptasimi głosami, roiło się tam od walabii, jaszczurek, ryb, krokodyli - ale był to płochliwy słodkowodny gatunek, a nie groźne ludojady, więc nie było problemów z kąpielą. Jednym słowem, idylla. Woda była chłodna i odświeżająca, na rozgrzanych słońcem głazach można było znakomicie obeschnąć po kąpieli, a baramundy osiągały przeszło dziesięć kilogramów. Ale kiedy wydrapałem się na krawędź wąwozu i wyjrzałem na zewnątrz, nie było tam nic, tylko gorąca, wypalona przez słońce niecka pyłowa. Apokaliptyczny krajobraz ciągnął się jak okiem sięgnąć, ani śladu pięknego Zaginionego Świata, który rozkwitał w rozpadlinie. Miałem ochotę zsunąć się na dół i zaciągnąć za sobą zasłonę.
Lecz nawet gdyby ten czarodziejski wąwóz mógł pozostać zamrożony w czasie, życie toczyło się dalej - zbliżał się dzień ślubu Micka. Zostaliśmy kumplami - parę tygodni w buszu szybko zbliża - i Mick zaprosił mnie na wesele. Odczułem to jako wielki zaszczyt. Ślub miał się odbyć w Mount Isa. Pojechaliśmy tam wszyscy razem. ■
ROZDZIAŁ 17
Trafia się
nam wygrana
Mount Isa, górnicze miasteczko, zamieszkane przez 25 000 osób, leży na rozległej północno-zachodniej rubieży Queenslandu. Z odległości wielu kilometrów dostrzegliśmy dymy z hut cynku świecące w blasku słońca. Jechaliśmy szosą, a miasto powoli narastało wokół niej - gorące, płaskie skupisko ciężkiego przemysłu i dachów z falistej blachy, zawdzięczające swoje istnienie bogatym pokładom kruszców cynku i srebra, skrytym 300 metrów pod powierzchnią pustyni. Nad tym wielkim miastem outbacku wisiała cienka mgiełka brązowawego smogu.
Wynajęliśmy tanio domki kempingowe w pobliżu kopalni, ostrzygliśmy się u fryzjera i poszliśmy do Klubu Irlandzkiego. Mick był jego członkiem i mógł nas wprowadzić. Zamówiliśmy piwo i fistaszki, wzięliśmy program wyścigów i zasiedliśmy na całe popołudnie do inwestowania w konie o tak obiecujących imionach jak „Wojskowy Zabójca”. Zrzuciliśmy się do puli po dziesięć dolarów i kolejno obstawialiśmy zakłady, maksymalnie po pięć dolarów. Mieliśmy szaleńcze szczęście, jakie się miewa czasem, kiedy człowiekowi akurat na tym nie zależy, po prostu się bawi, a wszystko mu się układa. Przewidywania nie miały znaczenia: Mick postawił na konia, któremu nie dawano większych szans, a ten przygalopował pierwszy - wypłaty wyniosły 52 za 1; inny dychawiczny konik wygrał bez wysiłku przynosząc 36 za 1. Skończyliśmy zabawę ze stu pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni, już po odliczeniu należności za piwo, orzeszki i chipsy przez cały wieczór - a przeszliśmy na drogie orzechy nanercza dość wcześnie, po pierwszych wygranych. Uczciliśmy wygraną kolacją w nowomodnej chińskiej knajpce, nazywającej się „Pod Czerwoną Latarnią”.
Przyjechaliśmy do miasta w czwartek. Ślub Micka miał się odbyć w sobotę po południu; tego samego dnia, co wielki finał australijskiego futbolu: North Melbourne przeciw Sydney. Przebraliśmy się w domu jednego z przyjaciół Micka, zjedliśmy na lunch smażone kurczaki i przyglądaliśmy się rozgrywce. North Melbourne miało znaczną przewagę, kiedy przyszła pora, żeby wychodzić na ślub. Wyłączyliśmy telewizor, poprawiliśmy krawaty i poszliśmy do kościoła. To był ładny ślub. Przyjęcie odbyło się w klubie golfowym. ■
ROZDZIAŁ 18
Wyżyna
Barkly
Następnego popołudnia nasza mała paczka podzieliła się. Terry, Paul i Thommo pojechali na wschód, wracając do codziennego życia na wybrzeże, zaś Mick i Kerrian zajęli się przygotowaniami do wieczornego lotu na miesiąc miodowy na Tasmanii. Ja wyjechałem z Mount Isa mimo gorącego, porywistego zachodniego wiatru, temperatury około czterdziestu stopni i smrodu siarki w powietrzu.
Obozowałem tej nocy około 50 kilometrów na zachód od Isy na niskim, porośniętym zaroślami wzgórzu wśród kęp Spinifexu - groźnych, kłujących jak igły traw, które potrafią przebić oponę. Księżyc w pełni był tak jasny, że nie mogłem zasnąć. Siedziałem więc, słuchając radia. Miałem jeszcze do przejechania 1600 kilometrów po pustkowiach, zanim dotrę do Darwin, i obawiałem się, że jego odległe atrakcje będą tylko kiepską namiastką uciesznych opowieści Paula, zjadliwego dowcipu Thommo, cedzonych przez zęby uwag Terry'ego czy dobroduszności Micka. Przypomniałem sobie pewne leniwe popołudnie, kiedy graliśmy w karty w pomieszczeniu pralni za motelem Asha w Karumbie; anielską cierpliwość Micka, kiedy poplątałem linkę jego najlepszego spinningu; absurdalną serię naszych szczęśliwych typów na wyścigach konnych. Brakowało mi moich przyjaciół. Czułem się samotny jak szpilka na mapie.
Musiałem zasnąć, bo kiedy otworzyłem oczy, księżyc już znikł, nie było gwiazd, słabe szare światło świtu zaczynało rozjaśniać niebo. Czułem się obolały i zmęczony. Powietrze było już nieprzyjemnie ciepłe. Zwinąłem wór biwakowy, pociągnąłem długi łyk wody i przepchnąłem rower przez zarośla z powrotem na pustą szosę. Uderzył we mnie silny przeciwny wiatr. Popedałowałem ku Darwin w nudnym tempie ośmiu kilometrów na godzinę.
Opowieść druga z Barkly
Przeszło pięćdziesiąt lat temu, kiedy po upadku Singapuru zawisła nad Australią groźba japońskiej inwazji, oddziały australijskiej i amerykańskiej armii w szalonym tempie wyasfaltowały w sto dni odludną jednopasmową szosę z Mount Isa do Darwin. Wydaje się, że od tego czasu nikt się zbytecznie o nią nie troszczył, a na pewno nie po queenslandzkiej stronie granicy. Jechało się nią jak łożyskiem strumienia. Po kilku godzinach jazdy po pustej wyboistej szosie w palącym upale i tumanach kurzu czułem się jak „Mary Celeste” rowerzystów - moja luźna koszulka powiewała na wietrze jak urwany spinaker, twarz oblepiał mi piasek, miałem wrażenie, że w ustach zamiast języka mam kawał skóry ze starego buta.
Pomiędzy Mount Isa a niewielkim posterunkiem granicznym Camooweal leży niemal sto sześćdziesiąt omiatanych wiatrem kilometrów, a jedynym źródłem wody pomiędzy nimi, o jakim wiedziałem, jest samotna studnia z poskrzypującym łagodnie wiatrakiem kilka kilometrów przed granicą stanu. Chociaż w moich dziewięciu butlach wiozłem teraz łącznie dwanaście litrów wody i ostrożnie ją sobie wydzielałem, nie wziąłem pod uwagę tak gorącego, wściekłego, przeciwnego wiatru - nie przypuszczałem też, że będę posuwał się tak powoli. Pedałując z trudem pod wiatr, niepokoiłem się, czy starczy mi wody do Camooweal.
W drgającym upalnym powietrzu zmaterializowała się stara półciężarówka zatłoczona rodziną Aborygenów. Samochód stanął i kierowca - starszy facet o miłej twarzy, który miał na imię Maurice - zapytał, czy nie potrzebuję wody. Patrzyłem na niego, jakby wychynął z krzewu gorejącego, po czym rzuciłem się, by otworzyć moje butle, zanim ta niezwykła zjawa zdąży się rozpłynąć. Aborygeni napełnili wszystkie moje butelki i na dokładkę dali mi się jeszcze porządnie napić.
Powiedziałem coś na temat, jak mało wody można znaleźć wzdłuż tego odcinka drogi. Maurice roześmiał się, po czym wyliczył pół tuzina absolutnie pewnych źródeł wody ukrytych w skalistych zboczach i szczelinach na odcinku od tego miejsca do Camooweal.
- Jest tu mnóstwo wody. Takie zbiorniki, że mógłbyś w nich pływać!
- Nie ma to jak korzystanie z pięćdziesięciu tysięcy lat miejscowych doświadczeń, nie?
Uśmiechnął się.
- Dokąd jedziesz?
- Do Darwin, jak na razie.
- Hmmm. - Zrobił grymas, pomyślał przez chwilę po czym powiedział bez śladu ironii: - Przykro mi, ale obawiam się, że nie znam wszystkich źródeł wody stąd do Darwin. Lepiej zapytaj innych Aborygenów po drodze.
Opowieść trzecia z Barkly
W ciągu tych tygodni, kiedy podróżowałem po outbacku, stale musiałem od nowa definiować pojęcia „pusty”, „odludny” lub „niegościnny” krajobraz. Każdy dzień przynosił nowe przygnębiające widoki, bardziej posępne niż cokolwiek, co napotkałem poprzednio. Na przykład rejony wokół Magistrali Koziorożca, które uznałem za skrajnie odludne i zapomniane przez Boga i ludzi, teraz, kiedy pedałowałem po pylistym bezmiarze sawanny nad Zatoką, jawiły mi się we wspomnieniach jako cicha wiejska okolica. Ale wtedy myślałem, że widziałem już wszystko i mogę śmiało wykuć tę świeżą mądrość w kamieniu.
Tymczasem szosa na zachód od Camooweal przerasta wszelkie wyobrażenia o pustce, odludziu i niegościnności krajobrazu, jakie moja wyobraźnia mieszczucha mogła - przynajmniej do tego momentu - wykoncypować. Czterysta kilometrów, gdzie żadne wrażenia nie atakowały twoich zmysłów po płaskiej jak deska równinie pokrytej ostrolistną trawą Spinifex, prowadziło do starego prymitywnego górniczego miasteczka Tennant Creek. Jedynym przerywnikiem w monotonii był maleńki posterunek policji w Avon Downs, około 50 kilometrów od granicy Terytorium Północnego, oraz zajazd Barkly, mniej więcej w pół drogi do Tennant Creek. Poza tym był tu tylko wiatr, pył, muchy, bezchmurne sklepienie nieba i dokuczliwie samotna jazda drogą, która zdawała się wieść donikąd.
Dnie upływały niesamowicie spokojnie. Pewnego razu przemknął obok mnie stary bedford; kiedy popatrzyłem za nim kilka minut później, stwierdziłem ze zdumieniem, że jeszcze jestem w stanie go wypatrzeć - jasnopomarańczowy punkcik unoszący się nad mirażem wodnej pustki gdzieś nad asfaltem, Bóg wie, ile kilometrów przede mną. Pedałowałem i patrzyłem zafascynowany, czekając, żeby znikł za horyzontem. Wisiał tam nieruchomo przez długi czas i nagle - pstryk! - znikł jak plamka świetlna, która pojawia się na jakiś czas na ekranie starego telewizora po wyłączeniu i nagle znika. Wiedziałem, że kiedy osiągnę ten niewyraźny horyzont, gdziekolwiek by był, otworzy się przede mną następny odcinek drogi, równie wodnisty i nijaki. A potem następny. I jeszcze jeden. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.
Pięćset czterdzieści milionów lat temu było tu rozległe płytkie morze - teraz suchy wapienny płaskowyż upstrzony kępkami Spinifexu - wyprodukowanego przez naturę kolczastego drutu. Raz natknąłem się na zniszczoną przez wiatr i deszcze tablicę reklamową głoszącą „Sklep Wunara” ze strzałką wskazującą na polną drogę. Na mojej mapie nie było takiego obiektu, lecz w upalnym powietrzu migotała niska budowla - a przynajmniej miraż na tyle materialny, by mnie skusić do wyobrażenia sobie, jak kupuję zimną coca-colę i zboczenia z drogi.
Rozpadający się kamienny budynek był rzeczywisty, lecz minęły lata od czasu, kiedy ktokolwiek mógł dostać w nim coś do picia. Zardzewiała tablica skrzypiała na gorącym wietrze, muchy brzęczały monotonnie. Pojechałem dalej, zmiatając muchy z twarzy, zdumiony i nieco przerażony rozpościerającą się wokół mnie pustką. Wiedziałem już, że australijski outback jest przerażająco wrogi i nagi, ale nie wiedziałem, jak daleko może się ciągnąć.
Co najśmieszniejsze, nadal nie wiem.
Opowieść czwarta z Barkly
Piątej nocy od mojego wyjazdu z Mount Isa wybuchła potężna burza, dając na płaskowyżu efektowny pokaz błyskawic i grzmotów przy zawodzeniu wiatru. Zbierało się na nią cały dzień; nadchodził front niosący gorącą, parną i duszną pogodę, z burzowymi, kalafiorowatymi cumulusami rozbudowującymi się aż do stratosfery i przewalającymi po przesyconym wilgocią, szarym jak filc niebie.
Był już październik. Narastający upał, wilgotność i piętrzące się chmury przypominały, że pora sucha ma się ku końcowi; w następnych kilku tygodniach nadejdzie monsun i powinienem się śpieszyć, jeśli chcę znaleźć się na południe od tropików, zanim zaczną się przerażające ulewy.
Spieszyłem się. Monsun to nie żarty; naraz może spaść kilkadziesiąt centymetrów deszczu, niekiedy rozmywając drogi i chwytając nieostrożnego wędrowca w pułapkę powodzi, która potrafi ogarnąć pustynię w jedną noc. Zaskoczenie w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie może oznaczać w najlepszym razie uwięzienie na całe tygodnie w jakiejś odosobnionej osadzie, a w najgorszym - paradoksalny los: utonięcie na pustyni, na której zaledwie poprzedniego popołudnia groziła śmierć z upału, pragnienia i udaru słonecznego.
Tego wieczoru, po 180 kilometrach pocenia się na siodełku, byłem śmiertelnie wyczerpany. Kiedy słońce nagle zapadło za horyzont kulą ognia, rozłożyłem obóz wśród kłujących traw Spinifex. Powietrze nawet nie drgnęło. Przyglądałem się wykwitającym nad horyzontem olbrzymim chmurom o zaróżowionych górnych krawędziach i wmawiałem sobie, że burza przejdzie bokiem, na północ ode mnie.
Zrobiłem sobie nędzny obiad z konserwy wołowej, którą kupiłem w zajeździe Barkly. Pożerając podłe mięso odkryłem, że rozłożyłem się w środku kolonii maleńkich, niemal niewidocznych mrówek. Roiły się teraz po moich kostkach i łydkach, kłując i wywołując swędzenie. Było zbyt ciemno - a ja byłem zbyt umęczony - żeby przesunąć obóz, więc strzepnąłem tyle mrówek, ile zdołałem, schowałem się w moim worze biwakowym i zaciągnąłem moskitierę porywczym ruchem, zarezerwowanym zazwyczaj dla trzaśnięcia drzwiami.
I tak leżałem.
Jeśli na zewnątrz panowało gorąco i człowiek nieprzyjemnie lepił się od potu, to w worze miałem wręcz saunę. Leżałem na plecach, łaskotany przez strużki potu i kilka upartych mrówek, wpatrując się w parną ciemność i słuchając radia. Jakiś kaprys jonosfery przyniósł mi stację 4RO, mojego starego przyjaciela z Rockhampton. Nadawali złote przeboje z lat siedemdziesiątych XX wieku. Dojmujące uczucie samotności pośród wielkiej pustki i zapomniane melodie nastroiły mnie na wspomnienia. Zacząłem sobie przypominać przyjaciół z college'u i zastanawiać się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym został w Ameryce. Przypomniałem sobie od początku kilometry przebyte od wyruszenia z Sydney: miejscowości wypoczynkowe na wybrzeżu; herbatę i domowy chleb w szopie do strzyżenia owiec na farmie Fairfield; blichtr Cairns; wilgotne lasy tropikalne na Płaskowyżu Athertona; konspiracyjną ciszę sawanny. Zobaczyłem twarze - australijską mozaikę.
Musiałem przysnąć, bo kiedy otworzyłem oczy, niebo było jasne od gwiazd. Zwykle spojrzenie na Krzyż Południa poprawiało mi nastrój, ale nie tej nocy. W powietrzu wisiało złowrogie napięcie. Gwiazdy, ostre jak czubek igły, wydawały się dziwne i przerażające jak błysk chirurgicznej stali. Atmosfera była gorączkowa, klaustrofobiczna. Lepiłem się od potu. Wyłączyłem radio i próbowałem ponownie zasnąć, ale udało mi się zdrzemnąć ledwie na jakąś godzinę.
I wtedy zaczęła się burza.
Przetaczała się po płaskowyżu z hukiem, jakby samolot przekraczał prędkość dźwięku. Potężny poryw wiatru wyrwał mnie z drzemki. Powietrze pochłodniało, niebo wisiało smolistą pustką. Nie było wątpliwości, co się dzieje. Mogłem wyczuć nosem pierwotny, krzepiący zapach ziemi, zapach pustynnego deszczu. Rozespany, wyplątałem się z wora biwakowego, zamierzając owinąć mój ekwipunek brezentem. Wiatr niemal mnie przewrócił i musiałem nadepnąć na wór, żeby go nie porwał.
Usłyszałem pomruk grzmotu. Rozejrzałem się z niepokojem dookoła, piasek kłuł mnie w policzki. Krajobraz był nierealny. Z zachodu nasuwała się szybko ciemność, gęsta od niesionego wichrem pyłu, połykając równinę, podczas gdy nisko na wschodzie wciąż świecił krwawo-pomarańczowy księżyc w pełni, rzucając długie cienie niesamowicie poskręcanych krzewów i kęp trawy Spinifex. Był to krajobraz jakby z ilustracji do bajek Dr. Seussa, a ja w nim tkwiłem - w slipkach, z założonymi rękami i głupkowatym wyrazem twarzy. Wiatr był zbyt silny, żeby wojować z brezentem, więc z powrotem zanurkowałem do wora, obciążając go moimi osiemdziesięcioma trzema kilogramami. Rower musiał radzić sobie sam.
Chciałem zostawić klapy mojego namiocika otwarte, póki nie zacznie padać, żeby wpuścić trochę chłodniejszego powietrza, ale wiatr niósł zbyt wiele piasku. Opuściłem je i nadal omdlewałem z gorąca. Burza przybliżyła się; zapach pustynnego deszczu stał się silniejszy. Błyskawice zapalały się, oświetlając na mgnienie oka wnętrze wora białym światłem i pozostawiając mnie po chwili w smolistej ciemności. Niemal natychmiast nadbiegał grzmot, wstrząsając ziemią i odbijając się echem w mojej piersi. Potem następny błysk i następna ogłuszająca eksplozja, i następna, i jeszcze jedna.
Wreszcie nadszedł deszcz - kilka kropel, które rozbiły się z hałasem na napiętym goreteksie, a potem ciągła, silna ulewa, pędzona wichrem, który szalał bez przeszkód po równinie.
Było to przerażające - a jednak odczuwałem dziwną satysfakcję płynącą z faktu, że jestem tutaj całkiem sam podczas gwałtownej burzy, w prymitywnym małym obozowisku, oddalony o kilometry od najbliższego zamieszkanego osiedla. Wieczorem czułem się potwornie samotny, jak rzeczywiście byłem przez większą część drogi po płaskowyżu Barkly, ale nieokiełznana gwałtowność żywiołów sprawiła, że poczułem się raczej samodzielny niż osamotniony, poczułem się częścią natury. Cieszyłem się tym uczuciem. Zasnąłem - tym razem twardym snem - przy akompaniamencie grzmotów. ■
ROZDZIAŁ 19
Mrówki, pot
sól i muchy
Tennant Creek powstało jako stacja telegrafu, jeden z wielu posterunków zbudowanych dla obsługi transkontynentalnej linii telegraficznej, która w 1870 roku połączyła Adelaide z Darwin. Miasteczko na pustyni przeżyło okres rozkwitu w latach trzydziestych, kiedy to - jak głosi miejscowa legenda - pies pewnego ślepca odkrył dla swego pana złoto w pobliskich wzgórzach. Nadal wydobywa się nieco złota z okolicznych, porośniętych krzakami wzgórz, ale dziś Tennant Creek pełni głównie rolę postoju dla ciężarówek na Drodze Stuarta i cieszy się złą sławą wśród autostopowiczów jako miejsce, w którym można utknąć na całe dnie. Kupiłem żywność, zatankowałem wodę i pojechałem na północ.
Długa nitka pustynnej drogi, która wiedzie przez miasteczko, została nazwana na cześć Johna MacDougalla Stuarta, nie wylewającego za kołnierz Szkota, któremu w 1862 roku udało się przejść z Adelaide do Darwin przez środek kontynentu. Choć nie miał manier dżentelmena jak Burkę czy Wills i co bardziej nadęci przedstawiciele śmietanki towarzyskiej Adelaide nie wpuściliby go za próg własnego domu, Stuart był eksploratorem nad eksploratory, upartym profesjonalistą, który skrupulatnie prowadził dokładne notatki i docierał do celu bez strat w ludziach. Kiedy przyszła pora na zmierzenie się z pustynią, projektanci i budowniczowie linii telegraficznej i kolejowej skorzystali z jego map i dzienników; w rezultacie jego ojczysta Adelaide została pierwszym australijskim miastem mającym nader pożądane - i lukratywne - połączenie telegraficzne z Londynem.
Jednakże kompetencja i odwaga nie są równie spektakularne jak bąjroniczna śmierć pod pokrzywionym eukaliptusem w południowoaustralijskiej pustyni. Toteż Burkę i Wills stali się symbolami bohaterstwa, przyjaźni i szlachetnej porażki, idolami całych pokoleń - natomiast nazwiskiem Stuarta ochrzczono szlak dla ciężarówek. Przez następne niemal tysiąc kilometrów miałem z grubsza podążać jego śladem.
Mżawka ustała i niebo się wyczyściło. Z wstążki asfaltu, zwężającej się aż do punktu na horyzoncie, buchała para. Wjechałem na asfalt ze skrzypieniem pedałów, machinalnie zganiając muchy z twarzy. Tego dnia ujechałem 160 kilometrów i rozłożyłem biwak tuż przed Renner Springs, następnego dnia jeszcze więcej, i rozwinąłem wór biwakowy w eukaliptusowym zagajniku 30 kilometrów przed Dunmarrą. Na tej przeszło trzystukilometrowej trasie krajobraz uległ dramatycznej zmianie - urwiste, poszarpane czerwone grzebienie skalne środkowej Australii i pokryte Spinifexem równiny ustąpiły stopniowo niskim, płaskim zaroślom, z pojedynczymi drzewami tu i ówdzie.
W miarę jak posuwałem się na północ, powietrze stawało się coraz gorętsze i bardziej duszne. Spiętrzone cumulusy przetaczały się po niebie, niekiedy rozlegały się złowrogie grzmoty, ale nie przychodził w ślad za nimi deszcz, który by schłodził powietrze. A przynajmniej jeszcze nie teraz; a przynajmniej nie tutaj. Pora deszczowa jednak nadchodziła. Radio donosiło, że drogę na wschód od Mount Isa rozmyła burza - prawdopodobnie ta sama, która zahaczyła o mnie dwie noce temu. Jeszcze bardziej na wschód, nadbrzeżnemu Townsville dostało się czterysta milimetrów opadu w ciągu dwóch dni.
Noce były nie do wytrzymania duszne i gorące, temperatura przekraczała 30 stopni. Co wieczór dusiłem się pod moskitierą, zastanawiając się, czy swędzenie, które odczuwam, jest powodowane przez spływający w dół pot, czy przez pełznące w górę mrówki. Zazwyczaj było to jedno i drugie. Niekiedy rezygnowałem w ogóle ze snu i siedziałem w buszu, sącząc wodę z butelki i patrząc na gwiazdy. Od czasu do czasu na szosie huczał pociąg drogowy rozjarzony pomarańczowymi światełkami, kojarzącymi się z wiejskim jarmarkiem, z wysoko umieszczonymi reflektorami ułatwiającymi wypatrywanie kangurów na drodze. Ukryty w zaroślach, obserwując te ogromne monstra znikające w upalnej pustynnej nocy, czułem się po trosze jak Huck Finn zerkający przez sitowie na parowce płynące po Missisipi.
Na ogół nieźle mi się jechało. Szosa była gładka, wiatr lekki i zazwyczaj korzystny, a przydrożne zbiorniki z wodą, utrzymywane przez zarząd dróg Terytorium Północnego, umożliwiały mi napełnienie butelek co jakieś 60 kilometrów. Trzeciego dnia po wyjeździe z Tennant Creek zjadłem lunch w pubie w Daly Waters, gdzie w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku zatrzymywały się na posiłek i dla zatankowania benzyny samoloty Qantas i tacy latający na wyczucie lotnicy jak Amy Johnson. Ja też zatrzymałem się tutaj na chwilę - tylko na hamburgera i zimne piwo - ponieważ miałem nadzieję zaliczyć tego dnia 210 kilometrów.
Zmierzch zastał mnie kusztykającego po szosie daleko przed wyznaczonym celem, miałem kurcze w udzie, w kolanie boleśnie mi strzykało. Rozłożyłem biwak w wysokiej trawie kilka kilometrów od Larrimah w nadziei, że przez noc mi się poprawi.
Rano, kiedy wyruszałem, kolano miało się dobrze, ale zanim dojechałem do pubu w Larrimah, strzykało w nim znowu. Nie mogłem tego zrozumieć; nie było żadnego uchwytnego powodu, żeby bolesne kurcze zaczęły mnie nękać akurat teraz. Nie przyszło mi do głowy, że zdrowa dieta z małą ilością soli, jakiej pilnie dotąd przestrzegałem, mogła nie być taka zdrowa teraz, kiedy przejeżdżałem na rowerze 160 kilometrów dziennie przez „czerwony środek” Australii. W tym upale wypijałem co dzień 15 litrów wody i powinienem coś do niej dodawać. Ale ten przebłysk zdrowego rozsądku pojawił się dopiero po kilku następnych dniach. Mimo bólu brnąłem tego popołudnia ku Matarance. Pedałowałem kilka kilometrów, a potem szedłem, prowadząc rower lub odpoczywałem, póki muchy nie pogoniły mnie dalej.
Przez całą drogę do Mataranki - nędznego miasteczka z podejrzanymi pubami, wypożyczalniami sfatygowanych kaset wideo, zajazdami, salami do gry w bilard i bezpańskimi psami leżącymi na ulicy - czułem nieznośny ból. Poczesne miejsce w parku zajmowała monumentalna termitiera - kolejne cudo przyrody mające robić wrażenie na turystach, którzy wpadali tu po drodze do miejscowych gorących źródeł stanowiących punkt programu wycieczki autokarowej do Parku Narodowego Kakadu lub Wąwozu Katherine. Pomyślałem o wymoczeniu się w źródłach, ale znajdowały się o sześć kilometrów od miasta i nie byłem już w stanie do nich dotrzeć. Chciałem tylko znaleźć jakieś miejsce, gdzie za niewygórowana opłatą mógłbym klapnąć i wyciągnąć bolące nogi, i gdzie nie doprowadzałyby mnie do szału chmary much. Był piątek - najgorszy dzień tygodnia na takie miejsce jak Mataranka. Dzień wypłaty wynagrodzenia, jeśli się miało pracę, i dzień wypłaty zasiłku, jeśli się jej nie miało. Miasteczko opływało w forsę i w pubach panował ożywiony ruch.
Kulałem wzdłuż głównej ulicy. W barach tłoczyli się hałaśliwi, agresywni mężczyźni, którzy na przemian wrzeszczeli, klęli, kłócili się i wybuchali głośnym śmiechem. Grająca szafa wyśpiewywała gdzieś „Sweet Home Alabama”. Melodia wydawała się dziwnie odpowiednia, przynajmniej jeśli żywiło się jakiś sentyment do Alabamy z czasów Jima Crowa. W pubach w outbacku praktykowano nieoficjalnie segregację rasową, posługując się kryterium określonym eufemistycznie jako „stosowny strój” - czyli „w obuwiu” lub „bez obuwia” - aby uniknąć zarzutów prawnych ze strony działaczy na rzecz równouprawnienia Aborygenów. Wetknąłem głowę do jednego z lokalików, gdzie obszarpani, bosonodzy Aborygeni pili, grali w kręgle lub w bilard pod ciemnymi i brudnymi arkadami z betonu, podczas gdy obszarpani i wulgarni biali - ale w gumowych klapkach nieskrywających brudnych stóp - bełkotali obelgi przy znacznie porządniej wyglądającym barze w sąsiednim pomieszczeniu.
Zatrzymałem się na kempingu na północnym skraju miasta, kupiłem trochę jedzenia i położyłem na moje strzykające i obolałe kolano torebkę mrożonego groszku. Miałem nadzieję, że popołudniowy odpoczynek, lód i dobry obiad załatwią sprawę - a przynajmniej umożliwią mi dojechanie do Katherine, gdzie mógłbym zatrzymać się na dłużej, jeśli to będzie konieczne. Stanowczo nic mnie nie zachęcało żebym tu zabawił dłużej.
Wczesnym rankiem następnego dnia - po długiej nocy pełnej pijackich krzyków, dźwięku tłuczonego szkła i szczekania psów - wyjechałem z miasta. Poprzedniego dnia schrupałem przypadkowo do kolacji wielką torbę chrupków. Dzięki zawartej w nich soli przejechałem bezboleśnie jakieś 30 kilometrów, zanim znowu zaczęło mi strzykać w kolanie - i to mi wreszcie dało wskazówkę, w czym problem. Co prawda na trasie do Katherine ta wiedza niewiele mogła mi pomóc. Nie było tu żadnego sklepiku z chrupkami, żadnych słonych lizawek, a zresztą w ogóle niczego - jedynie nieprzerwana płaszczyzna suchych, krzewiastych eukaliptusów po obu stronach szosy. Dobrnąłem do Katherine, prowadząc rower i kulejąc paskudnie.
Zameldowałem się w starym motelu, przerobionym na schronisko młodzieżowe i znalazłem drogerię, w której kupiłem sobie paczkę tabletek soli. Przełknąłem jedną i omal nie zwymiotowałem. Wywołała takie mdłości, jakbym wypił wiadro morskiej wody. Udało mi się jednak utrzymać ją w żołądku i dobrnąć do motelu, uważając, żeby nie wpaść na coś po drodze. Całe popołudnie przeleżałem spokojnie w chłodzie i ciemności mojego pokoju, z wirującym łagodnie nad głową wiatrakiem, oglądając w telewizji film z Elvisem Presleyem, klasyczny program na sobotnie popołudnie.
Katherine jest pozbawioną atrakcji bazą wojskową, a jego mieszkańcy najwyraźniej borykają się z problemem alkoholowym. Ludzkie wraki wystawały przed pubami od wczesnego ranka, warcząc na przechodniów, liczni osobnicy chrapali hałaśliwie pod drzewami. Schronisko, w którym się zatrzymałem, przywodziło na myśl nędzne prowizoryczne motele, jakimi usiany był amerykański południowy zachód w latach pięćdziesiątych XX wieku. Miało kształt litery L, dwie kondygnacje i ściany z żużlobetonowych bloczków. Drzwi były pomalowane szarą farbą, okna szczelnie pozasłaniane zasłonami. Przed schroniskiem stał rządek samochodów z tandetnymi przyczepami kempingowymi, wymalowanymi w musztardowo-żółte mazaje.
Dziedziniec wokół basenu cuchnął papierosami i skwaśniałym piwem. Tutaj goście schroniska bez koszul, demonstrując tatuaże, wyciągnięci na niezbyt solidnych plastikowych fotelach plażowych przypalali papierosa od papierosa, zabijając czas. Byli to głównie australijscy twardziele - włóczykije, robotnicy budowlani chwilowo bez zajęcia, szukający pracy wędrowni zbieracze owoców. Wielki, krzepki facet, z kędzierzawymi włosami do ramion, miał wygląd opoja i opryszka, jakim był w istocie. Na imię miał Joel, a opowieści krążące przy ognisku głosiły, że jest poszukiwany w Queenslandzie za liczne przestępstwa - z usiłowaniem zamordowania oficera policji włącznie. Któregoś dnia Joel znikł. Szwadron policjantów o ponurych twarzach przetrząsnął pewien dom w mieście, poszukując go, ale Joel wybił szybę w oknie na tyłach, kiedy tylko zjawiła się policja, i prysnął z miasta - nie płacąc zapewne rachunku hotelowego - w dzikie okolice Australii Zachodniej. Nie było to moje ostatnie z nim spotkanie.
Był tam także barwny tłumek europejskich wagabundów. Większość zatrzymywała się jedynie na dzień lub dwa, żeby obejrzeć wąwóz. Niektórzy pozostawali na dłużej, licząc na pracę przy zbieraniu owoców - był to sezon mango i arbuzów - na którejś z farm w pobliżu rzeki.
Niektórzy z co bardziej spłukanych turystów płacili harówką za mieszkanie, spędzając poranki na zamiataniu podłóg, zbieraniu butelek i opróżnianiu przepełnionych popielniczek, zdrapywaniu tłuszczu z talerzy do barbecue, nalewaniu chloru do basenu i wybieraniu z niego rozmoczonych niedopałków. Pewien Anglik imieniem Gavin utkwił tutaj, harując tak przez cały miesiąc, a młoda Dunka imieniem Jacqui ciągnęła tak przez trzy. Nie wiem, jak to wytrzymywali ani dlaczego. Chyba wyobrażali sobie, że praca wynosi ich ponad zwykłych turystów, którzy przybywają tu wyłącznie po to, żeby zobaczyć wąwóz i pojechać dalej. Silili się na australijski slang, ćmili papierosy, które sami sobie zwijali, i byli na ogół bardziej outbackowi niż Dundee, łowca krokodyli.
Spędziłem tu trzy dni, zabijając czas i przygotowując moje kolano i mięśnie ud do dalszej jazdy. Znalazłem sklep z częściami rowerowymi i zmieniłem bardzo już zużytą tylną oponę, po czym spędziłem cały dzień na czyszczeniu roweru, porządkowaniu sprzętu i szorowaniu butelek do wody z zielonawego osadu - produktu ubocznego tropikalnych upałów i wilgoci. Trzeciego dnia w Katherine zaryzykowałem próbną jazdę do wąwozu - ponad pięćdziesięciokilometrową wycieczkę. Był piękny, gorący dzień. Moje kolana i uda miały się dobrze. Wąwóz rzeki Katherine emanował surowym majestatem, ale wydawał mi się nieatrakcyjny w porównaniu z magicznym ukrytym jarem rzeki Gregory, który pokazał mi Mick. Zrobiłem sobie w wąwozie piknik i pojechałem z powrotem do Katherine, gotów się rozstać z miasteczkiem i ruszyć na trasę ostatniego etapu do Darwin. Cieszyłem się, że będę się mógł wystawić na świeżą morską bryzę. ■
ROZDZIAŁ 20
Gorący okres
przed porą
deszczową
Trzy dni później stanąłem na rogu ulic Daly i Esplanady, gdzie kończy się Szosa Stuarta. Przede mną rozpościerały się obrzeżone palmami turkusowe wody morza Arafura; dalej na północ linia fioletowych chmur tworzących czoło burzy zacierała się na gorącym niebie nad oceanem. Jakieś pięćset kilometrów za horyzontem leżała Indonezja. Lekka bryza chłodziła mi twarz. To było Darwin, połowa października, a tropikalny morski krajobraz, który rozpościerał się ku północy, był namacalnym świadectwem 6300 kilometrów, jakie przebyłem od wyjazdu z Sydney przed niemal trzema miesiącami.
Byłem szczęśliwy, że wreszcie tu dotarłem. Jazda z Katherine przez busz była najokropniejszym odcinkiem podróży- 320 kilometrów duszącego upału, a sporadyczne ulewy jedynie zagęszczały parną atmosferę. W miarę, jak zbliżałem się do wybrzeża robiło się coraz duszniej, spędzałem bezsennie długie, gorące, wypełnione odgłosami grzmotów noce, znosząc brzęczenie moskitów i pełzanie mrówek. Kiedy dojechałem do Darwin, wyglądałem jak stary pijaczyna, który przez rok sypiał w rynsztokach. Miałem błędny wzrok, zaczerwienione oczy, byłem wyczerpany i brudny. Skóra lepiła mi się od potu i trzydniowej warstwy kremu chroniącego przed słońcem. Śmierdziałem.
Wziąłem pokój w schronisku przy ulicy Mitchell, z zaambarasowaniem trzymając się na odległość od dziewczyny w recepcji, która obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem i zapewne wstrzymała oddech, kiedy się podpisywałem. Znalazłem swój pokój, rzuciłem juki w kąt i wziąłem długi prysznic - najpierw gorący, aby wyparzyć wżarty głęboko brud, a potem zimny, aby znowu się poczuć ludzką istotą. Ogoliłem się, włożyłem świeżą parę szortów i koszulkę z krótkim rękawem, które oszczędzałem na tę okazję. Miałem ochotę jedynie na sen i klimatyzowane sny, ale najpierw musiałem wypełnić obowiązki - przeprać brudne ciuchy i zrobić trochę zakupów. Powiesiwszy moje rowerowe szmaty do wyschnięcia - co biorąc pod uwagę wilgotność było przejawem nieco przesadnego optymizmu - wyruszyłem na poszukiwanie sklepu spożywczego. Moja świeżość prosto spod natrysku zwiędła szybko w upale i wysokiej wilgotności. Nim doszedłem do następnej ulicy, byłem mokry od potu.
Włożyłem do koszyka parę produktów w supermarkecie na ulicy Knuckey i czekałem przy kasie, kiedy spojrzawszy przez szybę na zewnątrz zobaczyłem, że miasto pogrąża się w dziwnym, nienaturalnym półmroku. Było wczesne popołudnie, ale samochody krążące po ulicach miały zapalone światła. Przed wejściami do sklepów migały neonowe reklamy. Przechodnie poruszali się żywo, rzucając niespokojne spojrzenia w górę. Wyszedłem ze sklepu. Powietrze na ulicy było gorące, ciężkie, nieruchome, nabrzmiałe deszczem, na niebie kłębiły się gwałtownie fioletowo-czarne chmury. Kiedy się na nie patrzyło obok nieruchomych krawędzi budynków, odczuwało się zawrót głowy, jakby można było nagłe spaść do góry i zanurkować w ich lepką, wirującą ciemność.
Zadudnił grzmot.
Minąłem z niepokojem jedną przecznicę, kiedy spadły pierwsze krople, wielkie i ciepłe, rozpryskując się i tworząc na betonie plamy wielkości dwudziestocentówki. Przyspieszyłem. To samo zrobił deszcz. Poszukałem schronienia pod jakąś markizą, wciskając się w grupkę przechodniów już się tam kryjących - w samą porę. Kilka sekund później niebo wybuchło strumieniami deszczu, które waliły jak serie z karabinu maszynowego, siekącymi strugami wody tak gęstymi i nieprzejrzystymi, że przesłoniły budynki po drugiej stronie ulicy. Po chwili rynsztoki były przepełnione. Z markizy wylewały się z hałasem wiadra wody, nieliczne auta nadal dzielnie przemierzające ulice wykrawały oponami w wodzie głębokie po osie koleiny. Błyskawice błyskały, a grzmoty wybuchały ostro bezpośrednio nad głową. Wyobraziłem sobie, jak by to było, gdybym jechał w takiej ulewie po pustej szosie, mając przed sobą dwieście kilometrów do najbliższego miejsca, gdzie mógłbym się wysuszyć. Nie byłaby to wesoła sytuacja, ale nie musiałem się jeszcze trapić perspektywą wyruszenia - dopiero przyjechałem do miasta.
Grek, właściciel sklepu, którego wejście zasłaniała markiza, wyszedł na zewnątrz i przez kilka minut obserwował nieustającą ulewę, po czym wzruszył ramionami i wszedł z powrotem do środka. Zamykając drzwi, zauważył:
- Powinien pan być tutaj w porze deszczowej, wtedy leje tak całymi tygodniami, bez przerwy.
Jakieś pół godziny później deszcz nieco zelżał. Kłujące słońce paliło przez chmury i podnosiło z chodników obłoczki pary. Popędziłem z powrotem do mojego schroniska, omijając głębsze kałuże, ale kiedy usłyszałem łoskot zbliżających się znowu gromów, a cienie ponownie zaczęły zanikać, powiedziałem sobie „pies to drapał” i pognałem wprost przez jezdnię, po kostki w wodzie. Wbiegłem w drzwi w chwili, gdy zabrzmiały kolejne grzmoty.
Spędziłem w Darwin tydzień. Codziennie trochę padało - niekiedy były to przelotne kapuśniaczki, które ledwie skrapiały jedną stronę ulicy, innym razem następowało krótkotrwałe lecz przerażające oberwanie chmury, jakiego świadkiem byłem tego pierwszego popołudnia. Słońce paliło jak zawsze, jeszcze bardziej dokuczliwe, w tropikalnym skwarze para unosiła się z chodników, a w skroniach waliło.
W te gorące, parne, szarpiące nerwy tygodnie przed monsunem, nawet najlepsi kumple biorą się za łby, policyjne rejestry zapełniają się notatkami o pijackich burdach, a parujące chodniki sprawiają, że Nowy Orlean latem wydaje się rajską oazą. Upał i wilgotność wprawiają w przerażające rozdrażnienie. Wszystkim włada irracjonalność. Człowiek zauważa obcego w sekcji mrożonek w supermarkecie i nagle czuje nieodpartą potrzebę wyrżnięcia go w zęby, po prostu dlatego, że widział go przed chwilą wybierającego warzywa, a jeszcze przedtem w dziale makaronów i ma już dość jego gęby. A doświadczeni mówią, że to bagatelka w porównaniu z próbą charakteru, jaką są prawdziwe deszcze.
Za kilka tygodni pora deszczowa ogarnie miasto jak długa zimowa noc Norwegię. Kiedy nadchodzi, tropikalny niż zrzuca na ziemię setki milimetrów deszczu. Życie toczy się na zwolnionych obrotach. Sceptyczni szefowie zadają każdemu kandydatowi do pracy to samo pytanie: czy potrafi pan/pani przetrwać porę deszczową? Spotkałem dziewczynę z Sydney, imieniem Phoebe, szukającą przygody, która wesołym tonem odpowiedziała twierdząco na to pytanie i dostała pracę, polegającą na zmienianiu pościeli w nędznym motelu. To było dwa tygodnie temu. Teraz miała już dość upału, wilgoci, wybuchowości i nieżyczliwości obywateli Terytorium.
- Dzięki Bogu, mam jeszcze dość pieniędzy na bilet autobusowy do Sydney. Niech sobie radzą jak chcą. Ja jutro rano stąd wyjeżdżam.
Zazdrościłem jej swobody poruszania się. Jadąc do Darwin, zapędziłem się w ślepą uliczkę tak samo jak w Longreach. Żeby jechać dalej na zachód, musiałem popedałować z powrotem do Katherine - i choć popędzała mnie groza zbliżającego się monsunu, nie miałem ochoty powtórnie przechodzić przez torturę upału, potu, nudy, burz i nękania przez komary. Każdy poranny prysznic, każda noc klimatyzowanego snu coraz bardziej rozmiękczały moje zdecydowanie. Dochodziła do tego duma, że dotarłem aż tutaj. Darwin - leżące dwanaście stopni na południe od równika - było najdalej na północ położonym punktem w mojej podróży i chciałem jak najdłużej smakować moje osiągnięcie. Przyjechawszy późno w sezonie, czułem taki sam żal do losu jak himalaista, który wszedłszy na szczyt Everestu zobaczyłby na horyzoncie ławicę złowieszczych chmur i musiałby zawrócić po zaledwie pięciu minutach podziwiania widoków - a przecież walczył tak ciężko, by je zobaczyć! Tak więc zwlekałem wbrew zdrowemu rozsądkowi, w nadziei że uda mi się uprosić kogoś o podwiezienie do Katherine, ale też świadom, że wkrótce naprawdę muszę wyruszyć.
Miałem szczęście. Niebawem miał się rozpocząć jeden z najbardziej zwariowanych wyścigów świata, wyścig samochodów z napędem słonecznym z Darwin do Adelaide. Brało w nim udział około sześćdziesięciu zespołów ze swoimi wehikułami: od bajecznie wyposażonego zespołu Hondy - ich smukły pojazd miał osiągać 160 kilometrów na godzinę - do podwórkowych majsterkowiczów, którzy będą mieli szczęście, jeśli ich dzieła w ogóle wyjadą poza Darwin. Zespół Słońca Północy z uniwersytetu McGill w Montrealu mieszkał w moim schronisku młodzieżowym. Ludzie z zespołu zaoferowali, że mnie podrzucą do Katherine w furgonie towarzyszącym ich pojazdowi. Ponieważ wyścig zaczynał się dopiero za kilka dni, mogłem sobie pozwolić na luksus próżnowania, rozkoszowania się porannym prysznicem i snu w klimatyzowanym pomieszczeniu.
Kiedy miałem już zapewnioną możliwość opuszczenia Darwin, odkryłem, że całkiem miło jest się tu powłóczyć - nawet w okresie przed monsunem. Miasto sprawia osobliwą niespodziankę każdemu, kto tu przyjeżdża, oczekując, że odnajdzie tu atmosferę awanturniczego pogranicznego osiedla wprost z „Krokodyla Dundee”. Prawdę mówiąc, Darwin jest chyba najbardziej „podmiejskim” miastem Australii - kosmopolityczną enklawą z 80 000 ludności, usadowioną na parnym i dusznym, wysuniętym daleko w morze półwyspie. Większość jego stałych mieszkańców to urzędnicy administracji i służb publicznych oraz nauczyciele na dwuletnich delegacjach. Siedzą przy biurowej robocie w nowoczesnych, klimatyzowanych wnętrzach, bynajmniej nie borykają się z wołami i nie mają każdego zachodu słońca wygarbowanego na grzbiecie. Mieszkają w subsydiowanych, porządnych, pokrytych cienką warstewką cegły domkach - takich, jakie się widzi na wszystkich zamieszkanych przez klasę średnią przedmieściach Australii, z łatwym dojazdem do śródmiejskich deptaków ze sklepami, barami szybkiej obsługi i multipleksami.
Jednakże gorący oddech pogranicza jest tu stale wyczuwalny. Darwin wydaje się tak nowe ponieważ jest nowe. Miasto, w 1974 roku praktycznie zdmuchnięte z mapy przez tropikalny cyklon Tracy, trzeba było odbudować niemal od zera. W całej burzliwej stutrzydziestoletniej historii Darwin było z pól tuzina razy zmiatane z powierzchni ziemi - niszczone przez cyklony, pożerane przez termity i bombardowane przez Japończyków podczas drugiej wojny światowej - i odbudowywane. Zarośnięte namorzynami wybrzeże Terytorium Północnego jest tak samo odludne i nieucywilizowane jak dawniej; przypadkiem stoi na nim nowe, świeżutkie miasto. Na razie.
Kiedy plątałem się po Darwin, obsługa napędzanych słońcem samochodów przez cały tydzień mozoliła się nad swoimi wehikułami, polerując baterie słoneczne jak lustro, majstrując przy prądnicach, wprowadzając do przenośnych komputerów góry danych o pogodzie. Wszystkie pojazdy musiały przejść dość specyficzny test bezpieczeństwa. Ponieważ wyścig miał się odbywać po drogach publicznych, organizatorzy chcieli się upewnić, że ultralekkich, aerodynamicznych wehikułów napędzanych przez baterie słoneczne nie wywróci podmuch powietrza mijających je wielkich ciężarówek. Na trakcie dla ciężarówek bydlęcych na południe od miasta symulowano warunki typowe dla Magistrali Stuarta. Przez cały dzień dziwaczne pojazdy mijały się kolejno z ogromną ciężarówką, mknącą na prostym odcinku z prędkością 110 kilometrów na godzinę, podczas gdy oficjele oceniali skutki przez lornetkę i radarami mierzyli prędkość.
Pojechałem tam przed południem i znalazłem dobry punkt widokowy na pagórku. Tysiące ludzi przyjechało popatrzeć. Sprzedawcy zbijali majątek na pierożkach z mięsem, napojach i lodach. Wszystkie samochody przeszły próbę. W pewnym niezwykle denerwującym momencie japoński kierowca pomylił pas, po którym powinien jechać, i sunął bez lęku wprost na ciężarówkę, zmuszając sparaliżowanego ze zdumienia kierowcę stutonowego potwora do zjechania w ostatniej chwili z drogi dla uniknięcia zderzenia czołowego. Rozległy się brawa.
W całym tym wyścigu było coś budzącego sympatię - osobliwe pojazdy, przyjazne choć rywalizujące zespoły, pełny garnitur flag państwowych, atmosfera pikniku, dziwaczna próba drogowa - co sprawiało, że czułem się jakbyśmy realizowali scenariusz „Tych wspaniałych mężczyzn w swoich szalejących gruchotach”.
Wyścig zaczynał się w niedzielę. Leżałem bezsennie przez większą część nocy z obawy, że zaśpię i przepadnie mi obiecana jazda do Katherine. Faceci z zespołu McGilla zastukali do moich drzwi o wpół do czwartej w nocy. Ochlapałem twarz zimną wodą i zgarnąłem juki. W ciemnościach przedświtu było przyjemnie chłodno. Kilka porannych gwiazd migotało na niebie. Łagodna morska bryza czochrała liście palm na esplanadzie, popędzając techników o zaczerwienionych oczach, zajętych ostatnimi przygotowaniami. Pierwsze pozycje na starcie przypadły zazdrośnie strzeżonym pojazdom Hondy i szwajcarskiego Biela, kosztującym wiele milionów dolarów, osłoniętym pokrowcami i otoczonym linami, żeby je zabezpieczyć przed paluchami ciekawskich. Ich odziani w kombinezony kierowcy wykonywali ćwiczenia gimnastyczne lub opowiadali reporterom telewizji o rekordach świata. Słońce Północy z Montrealu zajmowało szacowne miejsce w pierwszej jednej trzeciej stada.
O świcie zbity tłum napierał już na barykady, a śmigłowce zawisły w gęstej atmosferze oczekiwania. Pistolet startera wypalił punktualnie o ósmej. Honda i Biel niemal natychmiast oderwały się od peletonu. Reszta samochodów ruszała powoli z szumem i warkotem, po czym nabierając prędkości, potoczyły się po obrzeżonym palmami bulwarze nadmorskim ku Adelaide odległej o przeszło 3000 kilometrów.
Wcisnęliśmy się do samochodu towarzyszącego i próbowaliśmy wymusić sobie przejazd przez ciżbę furgonów pomocniczych, pojazdów prasowych, samochodów oficjeli i ciekawskich odprowadzających wyścig do granic miasta. Dogoniliśmy Słońce Północy na peryferiach Darwin i dalej trzymaliśmy się za nim. Nie było czasu na próżne pogwarki. Technicy zespołu, zgarbieni nad laptopami, analizowali sprawowanie się samochodu, porównywali dane, skanowali mapy topograficzne drogi i warunki pogodowe, i szwargotali ze sobą z podnieceniem w quebeckiej angielszczyźnie i francuszczyźnie. Ustawicznie wysyłali przez radio instrukcje kierowcy, skulonemu i omdlewającemu z gorąca pod pleksiglasową kopułą w temperaturze pięćdziesięciu czterech stopni. Ja zwaliłem się ciężko w moim kącie na tylnym siedzeniu - upał, wilgotność i wczesna pobudka zrobiły swoje - i przepełniony szczęściem obserwowałem, jak szosa ucieka pode mną w tempie blisko sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, od jakiego zupełnie odwykłem.
Dojechaliśmy do Katherine nieco przed trzecią po południu, ze Słońcem Północy na osiemnastym miejscu na jakieś sześćdziesiąt pojazdów. Był to oficjalny punkt kontrolny, zatem wszystkie pojazdy musiały się tu zatrzymać. Podczas gdy zespoły konferowały między sobą i z organizatorami wyścigu, wyciągnąłem z furgonu mój rower i sprzęt. Słońce Północy zmieniło kierowcę i wyfurkotało z miasta na siedemnastej pozycji (jego rywal zepsuł się przed kioskiem z gazetami).
Stałem na chodniku nieco otumaniony, przyglądając się jak odjeżdżają. W końcu zebrałem moje torby, umocowałem je na rowerze i ruszyłem z miasta na zachód po spokojnej, pustej Szosie Wiktorii, zadowolony że uciekłem od tego całego rozgardiaszu. ■
ROZDZIAŁ 21
Zagubiony
w labiryncie
Kiedy o ósmej rano przystanąłem przed zajazdem w Victoria River, by napełnić butelki wodą, było 36 stopni Celsjusza. Panował spokój. Muchy bzykały leniwie w upale. Wszedłem do środka i poczęstowałem się kartonem zimnego mleka, co uprawniało mnie do kilku minut rozkoszowania się klimatyzowaną atmosferą. Sączyłem mleko powoli, ze smakiem, siedząc przy stole i czując ciepło promieniujące od okna. Blask na zewnątrz był oślepiający.
Po opuszczeniu Katherine przejechałem jakieś 210 kilometrów i znowu krajobraz zmienił się niewiarygodnie. Płaskie tereny, porośnięte nużącymi oko akacjowymi zaroślami ustąpiły charakterystycznym czerwonym skałom wyżyny Kimberley. Jest to najdziksza i najstarsza część kontynentu - przerażający labirynt liczących sobie miliard lat grzebieni górskich i głębokich wąwozów, kraina drzew baobabu i niesamowitych piaskowcowych kopuł w tygrysie prążki znanych jako Bungle Bungles. Odcięte od reszty Australii odległością i Wielką Pustynią Piaszczystą, ciągnącą się daleko na południe, Kimberley pozostało światem zamkniętym w sobie. Nawet dziś w tej prastarej kamiennej pustyni, niemal tak wielkiej jak Teksas, jedynie trzy osiedla: Broome, Derby i Kununurra, mają ponad dwa tysiące ludności.
Jechałem do Kununurry, sztucznej oazy na wschodnim skraju Kimberley, położonej jeszcze o dobre 300 kilometrów dalej. Słońce prażyło bezlitośnie. Temperatura sięgała 46 stopni Celsjusza i potrzaskane, szorstkie syderytowe głazy rozrzucone po wzgórzach były zbyt gorące, by na nich usiąść.
Za kilka tygodni, kiedy przyjdą deszcze, wszystko to przemieni się w tropikalny ogród - z urwisk popłyną wodospady, suche, pyliste łożyska zmienią się w rwące rzeki, ze spękanej ziemi wykiełkują niemal z dnia na dzień gęste zarośla trzciny i będą rosnąć w tempie sześciu metrów na miesiąc. Ale teraz nie czekało mnie tu nic prócz kilometra za kilometrem oślepiającego słońca, nieustannego brzęczenia much i mlaskania opon roweru na parującym asfalcie.
Przejechałem już od Sydney prawie 6500 kilometrów, w tym ostatnie 2400 przez jałowe zarośla. Póki nie dotarłem do Katherine, mniej lub bardziej cieszyłem się tą jazdą, czerpiąc radość z odświeżającego uczucia niezależności, jakie wzbudzały we mnie rozległe przestrzenie, nieustannie otwierające się przede mną. Rozbijanie obozu miało w sobie jakąś magię, a kiedy wyruszałem co ranka na szosę - lekki, rączy i wolny - odczuwałem taką samą, pełną triumfu satysfakcję, jak w dzieciństwie, gdy urywałem się ze szkoły, by pójść na ryby. Jednak ten ostatni nieludzko uciążliwy etap do Darwin coś we mnie zgasił. Znikł dreszczyk nowości. Czułem się tak, jakby spadł na mnie naraz cały ciężar kilometrów, parnego upału, natrętnych much, bezsennych nocy i ustawicznej jazdy.
Wypoczynek w Darwin dobrze mi zrobił, ale po kilku dniach na siodełku znowu wstawałem rano zmęczony i zesztywniały. Pedałowałem jak w kieracie, równie ponury i milczący jak kotłujące mi się nad głową ciężkie chmury, ratując życie ciepłą wodą o smaku rozgrzanego plastiku. Liczyłem niecierpliwie mile do Kununurry.
Późnym popołudniem czwartego dnia od wyjazdu z Katherine przekroczyłem przy akompaniamencie grzmotów granicę Australii Zachodniej. Zatrzymałem się na dłuższą pogawędkę z urzędnikiem sanitarnym, który tkwił na posterunku granicznym i sprawiał wrażenie równie samotnego i skorego do pogwarki jak ja.
Tej nocy biwakowałem na kamiennym wzniesieniu jakieś 30 kilometrów przed Kununurrą, pod mglistymi plamkami gwiazd. Pojedynczy piorun wzniecił ogień na zboczu o kilka kilometrów na wschód ode mnie. Akurat wypadało Halloween. Siedziałem, patrząc, jak groźne pomarańczowe płomienie liżą ciemność. ■
ROZDZIAŁ 22
Zbieranie
arbuzów
Kununurra była jak martwa, kiedy wjechałem do niej nieco przed szóstą rano. W sklepiku przy stacji benzynowej kupiłem karton aromatyzowanego mleka i wypiłem je, siedząc na krawężniku w oczekiwaniu na otwarcie sklepów.
Czterdzieści lat temu miasteczko nie istniało. Powstało w 1961 roku jako rezultat ambitnego projektu rządowego ucywilizowania Kimberley przez zbudowanie tamy na trzystukilometrowej płynącej na północ rzece Ord, co zapewniałoby nawodnienie pustynnych terenów i przekształcenie ich w kwitnący ogród. Po trudnych początkach, Kununurra rozkwitła w prosperującą osadę liczącą 6000 mieszkańców, główny przystanek na trasie zbieraczy owoców, z kempingami i noclegowniami na ogół zatłoczonymi przez wędrownych robotników szukających pracy po dziesięć dolarów za godzinę.
Miałem szczęście. Kończył się sezon zbioru melonów i wielu zbieraczy zwinęło manatki i przeniosło się do Broome lub Carnavon. Udało mi się dostać pryczę już w drugiej noclegowni, w której próbowałem - szarych barakach z żużlobetonowych bloczków ustawionych wokół zdezelowanego szkolnego autobusu, który ktoś pomalował na jaskrawy odcień fioletu. Był to typowy dom noclegowy z minimum wygód - osiem prycz w pomieszczeniu, hałaśliwy, cieknący klimatyzator, który działał jedynie w nocy, podłoga zasłana plecakami, ramy łóżek obwieszone wczorajszym praniem. Było wilgotno, ciemno, smrodliwie - i spokojnie. Wszyscy pracowali w polu.
Wziąłem prysznic, zrobiłem nieco zakupów i przyrządziłem sobie posiłek złożony z makaronu, jarzyn i owoców. Po południu zaczęli pojedynczo wracać zbieracze, wyczerpani i brudni. W cieniu było tego dnia 42 stopnie Celsjusza, do tego parno. Rozpoznałem kilka twarzy z obłachanego tłumu w Katherine - obficie wytatuowanego Gary'ego z Australii Południowej, niemiecką hipiskę Christine i paru chuliganów z Nowej Południowej Walii, którzy mieli występek wypisany na gębach. I niech ja w domu nie nocuję, jeśli to nie był Joel - bezczelny, wesolutki i dumny z wymknięcia się policji Terytorium Północnego. Wparował z kartonem victoria bitter na ramieniu. Zobaczył mnie i uśmiechnął się szeroko na znak, że mnie poznaje.
Przyczepiłem rower łańcuchem do stalowego stojaka i poszedłem na przechadzkę po regularnie krzyżujących się ulicach Kununurry, obsadzonych czerwonym jaśminem i zabudowanych domkami z płyt pilśniowych. Kiedy czterdzieści lat temu zakładano miasto, rząd australijski dawał te domki za darmo każdemu, kto chciał się tu przenieść.
Kununurra rozłożyła się u podstawy skalnego występu zwanego Kelly's Knob. Znalazłem stromą ścieżkę prowadzącą w górę i późnym popołudniem, zlewając się potem, wdrapałem się na wierzchołek. Słońce obrzucało skośnymi promieniami dachy z blachy falistej i pogłębiało odcienie zieleni trzciny cukrowej, pól melonów i plantacji mangowców, które otaczały miasteczko. Poza ostro odcinającymi się granicami nawodnionych terenów leżało tylko spieczone pustkowie Kimberley - czerwonawofioletowe, rozciągające się na setki kilometrów we wszystkich kierunkach. Spiętrzone, mroczne chmury burzowe barwy ciemnych winogron kotłowały się w dali. Wieczorny zmrok pogłębił się i zabłysły nieliczne światła, jeszcze wyraziściej uzmysławiając mi przerażające odosobnienie miasteczka. Siedząc na skalnej turni i rozglądając się wokół, czułem się jak rozbitek, którego fale wyrzuciły na odległą wyspę po wielu dniach na morzu. Niski łoskot grzmotu przetaczał się echem nad pustynią, przypominając, że dramatycznie zbliża się pora deszczowa, a ja mam jeszcze wiele kilometrów jazdy. Padało obficie kilka razy w ciągu tych paru dni, kiedy leniuchowałem w Kununurze - były to nagłe, burzowe ulewy, które przepełniały rynsztoki, i po których ulice zaczynały parować, gdy tylko słońce przebiło się przez chmury. Pewnego dnia wybrałem się na wycieczkę do Parku Narodowego Hidden Valley, prastarego labiryntu rozpalonych, pasiastych jak tygrys, wstęgowych formacji skalnych na skraju miasta; pojechałem także w bok od mojej trasy do starego portu Wyndham na wybrzeżu zatoki Cambridge, około 100 kilometrów na północny zachód. Nigdy w życiu nie widziałem bardziej przerażającego miejsca - były tam tylko blaszane szopy i molo, odcięte od reszty świata skalnym ramieniem pasma Bastion, z widokiem na rozległe parne połacie pełnych krokodyli namorzynów i zalewanych przez przypływ błotnistych obszarów. Temperatura dochodziła do 49 stopni Celsjusza, słońce w południe dosłownie oślepiało. Ze szczytów wzgórz trzysta metrów nad miastem widać było fantastyczny, prehistoryczny krajobraz: rzeki Ord, Pentecost, Durack, King i Forest sączyły się przez dalekie doliny, nim wlały się ospale do zatoki. Była to scena z początków czasu.
Kiedy wróciłem do Kununurry - po Wyndham wyglądała rozkosznie wielkomiejsko - postanowiłem podreperować finanse zbieraniem owoców. Zbiór winogron prawdopodobnie już się zakończył, ale co rano ciężarówki z farm nadal przyjeżdżały do schronisk po robotników. Następnego dnia wstałem przed świtem i zapytałem kierowcy, czy nie potrzebuje kogoś do roboty. Wzruszył ramionami i kazał mi wsiąść. Było nas około dwudziestki, stłoczonych jak uchodźcy. Nalepka na tylnej szybie szoferki głosiła: „Jeśli pijesz i prowadzisz, jesteś durniem; jeśli wrócisz do domu żywy, przechodzisz do legendy”.
Do farmy było jakieś 15 kilometrów. Czyste poranne światło słońca padało skośnie na pola, rozświetlając uprawy trzciny cukrowej i rzucając interesujące cienie na skaliste różowe góry dalej na pustyni. Zapowiadał się kolejny upalny dzień - około 41 stopni Celsjusza, jak głosiła miejscowa prognoza pogody. Ciężarówka stanęła przy wielkiej szopie z blachy falistej, gdzie operatorzy wózków widłowych przesuwali skrzynie melonów, a kobiety sortowały owoce przy długich stołach. Dziewczyny z naszej ciężarówki wysypały się i dołączyły do pozostałych. Taki tu jest podział pracy - kobiety pracują w szopach, mężczyźni w polu.
Podjechał traktor, z wielką pustą drewnianą skrzynią na podnośniku widłowym. Traktorzysta - przypalający papierosa od papierosa, z fryzurą na Irokeza i w odblaskowych ciemnych okularach - wrzasnął na nas, żebyśmy wleźli. Wdrapaliśmy się do skrzyni, traktor uniósł ją do góry. Zataczając się i podskakując, dojechaliśmy na pole melonów, gdzie słońce już zaczynało przypiekać i kurz wisiał w powietrzu.
Spytajcie kogokolwiek, kto to kiedyś robił, a na pewno potwierdzi: nie wynaleziono jeszcze zajęcia bardziej zlewającego potem, łamiącego grzbiet i brudzącego niż zbieranie melonów w słońcu lata. Z drugiej strony w porównaniu z pedałowaniem przez Górny Kraniec w przedmonsunowym burzowym upale, była to błahostka - pod ręką mieliśmy wielki plastikowy pojemnik z topiącym się w wodzie kawałem lodu, pod koniec dnia czekał na mnie prysznic, a w dodatku płacono mi za to. Uśmiech nie schodził mi z twarzy.
Pracowaliśmy szybko i systematycznie, napełniając wiadra niedojrzałymi jeszcze melonami, drepcząc za traktorem, który ustawicznie kręcił się pomiędzy rzędami płożących się roślin, i zrzucając owoce - ostrożnie! ostrożnie! - do wielkiej drewnianej skrzyni. Kiedy skrzynia była pełna, traktor jechał powoli do szopy, gdzie sortowano owoce, a my odpoczywaliśmy, siedząc na odwróconych wiadrach, dopóki nie powrócił.
Godziny płynęły powoli; słońce przypiekało potężnie. Do dziesiątej pracowałem w zawziętym rytmie, wydając w marzeniach te dziesięć dolarów za godzinę, jakie zarabiałem. Kiedy doszedłem do końca rzędu, rozejrzałem się, gdzie mam teraz zbierać, i zobaczyłem weteranów wlokących się ku szopie z pustymi wiadrami kołyszącymi się w zaciśniętych dłoniach. Koniec melonów. Byliśmy bezrobotni. Kierowca traktora załadował nas do skrzyni na melony jak niepotrzebne ołowiane żołnierzyki i zawiózł do szopy. Wróciłem do miasta autostopem.
Następnego dnia odbywały się wyścigi konne Melbourne Cup; wydarzenie, przy którym cały naród przerywa pracę. W pierwszy wtorek listopada dokładnie dwadzieścia minut po trzeciej cała Australia wstrzymuje na trzy minuty oddech, podczas gdy najlepsze konie wyścigowe w kraju galopują trzy kilometry na torze we Flemington. Australijczycy - miłośnicy wyścigów konnych i nieuleczalni hazardziści - opuszczają ulice miast, wypełniają po brzegi każdy pub w kraju, a jeśli zdarzy się im w tym czasie odbywać podróż samolotem, czekają w napięciu, aż pilot ogłosi kolejność koni na mecie.
Zapomniałem o dwu godzinach różnicy czasu pomiędzy Kununurrą a Melbourne i omal nie przegapiłem pory wyścigu; musiałem biec do pubu. W środku było tłoczno, hałaśliwie i szaro od papierosowego dymu - idealne warunki do oglądania zawodów! Kiedy się pojawiłem, wyrzucano właśnie z baru kilku pijaków. Przecisnąłem się przez tłum, udało mi się postawić na moje typy i zamówić piwo. Ledwie zdążyłem - właśnie ruszali. Brawa i krzyki były cały czas ogłuszające, ale osiągnęły apogeum na ostatniej prostej. Mój typ dzielnie dreptał w miejscu. Kiedy konie wyszły na ostatnią prostą, od pierwszego dzieliło go jakieś dwadzieścia pięć, a od drugiego dobre dwadzieścia długości i odległość cały czas się powiększała. Chyba pobiłem rekord: czternaście przegranych w kolejnych latach. W drodze powrotnej do schroniska, podarłem kupony. Przepuściłem całodzienny zarobek. Nie byłem w nastroju, żeby czekać w Kununurze na sezon mango. Następnego dnia ruszyłem do Broome. ■
ROZDZIAŁ 23
Życie
jest plażą
broome, stary port trawlerów do połowu perłopławów, z jego świeżą morską bryzą i wrednym tropikalnym upałem, było pierwszym naprawdę atrakcyjnym miastem, do jakiego trafiłem od czasu, kiedy jechałem przez nadmorskie wioski na wybrzeżu Queenslandu. Broome leży u podstawy krótkiego, szerokiego półwyspu, zwrócone ku zielononiebieskim wodom morza Timor, zdecydowanie odwracając się od rozprażonej pustyni, która rozciąga się dalej. Kiedy przyjechałem do Broome, były 32 stopnie Celsjusza i odczuwało się to jako miły komfort po obłąkanych temperaturach na pustyni, a dzięki wieczornej bryzie, która rodziła się na oceanie, powietrze wydawało się niemal rześkie.
Siedziałem tego wieczora na występie skalnym z widokiem na plażę Cable, zdumiewający dwudziestopięciokilometrowy łuk czysto białego piasku na północ od miasta. Była niemal pusta, tylko kilku włóczęgów przyglądało się ze spokojem morzu, podziwiając barwy nieba, przechodzące przez paletę różów i fioletów, i czekając na zielony promień, który można czasami dostrzec, kiedy słońce zapada w wodę. To zjawisko - króciutki błysk czysto zielonego światła, zwykle obserwowany ze statku na morzu przy idealnej pogodzie - jest tak delikatne i ulotne, że człowiek nigdy nie jest do końca pewien, czy je naprawdę widział. Wraca więc następnego wieczora, wiedziony ciekawością i kuszącą perspektywą usadowienia się na cichej plaży na krańcu świata i obserwowania jak dzień przechodzi do wieczności. Może zobaczy zielony promień, może nie. W ciągu dziesięciu dni, jakie spędziłem w Broome, widziałem go cztery razy.
Zwlekanie z wyruszeniem na trasę było kuszeniem losu. Wiedziałem, że wcześniej czy później dopadną mnie obfite deszcze. Radio donosiło, że leje w Kununurze, a część Wielkiej Magistrali Północnej - drogi ciągnącej się z Kununurry do Port Hedland - jest zalana. Było tylko kwestią czasu, kiedy zacznie lać i tutaj. Popołudniami grzmiało i było duszno, chmury burzowe wisiały na kilometry ponad morzem, a odblaski dalekich błyskawic rozjaśniały noce. Ludzie podczas weekendów uprzątali ze swych podwórek wszystko, co wiatr mógłby porwać, i przybijali obluzowane kawałki blachy falistej na dachach. Na stoisku przed supermarketem służby ratunkowe rozdawały broszury z informacjami, co robić w razie cyklonu oraz mapy konturowe, żeby ludzie mogli zaznaczać zbliżanie się tropikalnych cyklonów i wiedzieli, co się dzieje. Monsun nadchodził.
Jednak Broome - najbardziej egzotyczny, odległy i romantyczny port na zachodzie Australii - było moją najwyższą nagrodą. Dojechałem tu z Sydney na rowerze i chciałem się tym osiągnięciem nacieszyć. To nie była tylko kwestia 8000 kilometrów; dotarłszy tutaj znalazłem się w innym świecie. Jest to miejsce jakby żywcem wyjęte z powieści Josepha Conrada, parne, z wiatrakami pod sufitem; bardziej azjatyckie niż australijskie, z dziedzictwem japońskich poławiaczek perei, malajskich marynarzy, arabskich i hinduskich handlarzy szlachetnymi kamieniami, chińskich kupców, afgańskich poganiaczy wielbłądów i morskiej hołoty ze wszystkich portów Orientu - wszyscy polowali tu na łatwe pieniądze. W latach 20. XX wieku na tych wodach operowała cała flota, przeszło czterysta lugrów do połowu pereł. Nazwy ulic na tabliczkach musiały być napisane po chińsku, japońsku, arabsku i angielsku, a kontakt z resztą Australii zapewniał jedynie parowiec, który zawijał do portu co sześć tygodni.
Lugry dawno zniknęły; przeszły do lamusa historii, kiedy po drugiej wojnie światowej pojawiły się tanie plastikowe guziki. Broome powoli podupadało, aż do lat osiemdziesiątych XX wieku, kiedy asfaltowe szosy i lotniska dla odrzutowców umożliwiły spędzanie tu wakacji - oczywiście jeżeli miało się czas i pieniądze. Nawet dziś dostanie się tutaj nie jest prostą sprawą. Łatwiej i taniej jest lecieć na Hawaje. Ale gdzie na Hawajach znajdzie się dziś pusty dwudziestopięciokilometrowy pas plaży z pięknym białym piaskiem, a zwłaszcza atmosferę nieskrępowanej swobody australijskiego outbacku? Broome jest miastem, gdzie można kupić sznur idealnie dobranych pereł za dwieście tysięcy dolarów w salonie jubilerskim Paspaley Pearls na ulicy Carnarvona, a zaraz za rogiem wyżłopać piwo w hotelu Roebuck - ordynarnym pubie jakby wyjętym z „Krokodyla Dundee”, gdzie kartka przypięta pineską na drzwiach zabrania bijatyki, rzucania meblami, żebrania o coś do picia oraz oddawania moczu poza toaletą.
Co do mnie, czułem się niezwykle swojsko w tym miasteczku. Nie mogłem przejść się Carnarvon, żeby nie zobaczyć znajomej twarzy. Jak to mówiono o podłej Café Americaine Ricka w „Casablance”, wszyscy spotykają się w Broome. Był tu Gary, mechanik, którego poznałem w Kununurze, i Bernadette z paszteciarni w Perth, która szukała pracy kucharki na jakiejś leżącej na uboczu farmie bydła, łan i Jennifer - para, którą kilka razy spotkałem na drodze od Kununurry. Pewnego wieczora zobaczyłem, jak wciąż ukrywający się Joel wprowadza się do schroniska z kartonem emu bitter na ramieniu. I znowu błysnął ku mnie konspiracyjnym uśmiechem. Czułem się, jakbym wpadł na sąsiadów.
Było tam także sporo innych ludzi; przyjechali odpocząć w Broome i - jak ja - nie mogli się zdecydować na wyjazd. Miła Szwedka w średnim wieku o imieniu Li, bez stałego adresu, która zręcznie unikała odpowiedzi na pytania o przeszłość. A także Tony, chudy i żylasty pięćdziesięciolatek z burzą siwych włosów i stopami w odciskach, który spędzał dnie na piciu kawy i paleniu niezliczonych własnoręcznie skręcanych papierosów („Dzięki nim jestem młody i przystojny!”), pilnie poszukujący kolejnego zajęcia. Była też Tanami, mieszkanka Perth, która pracowała jako kucharka na łodzi poszukiwaczy pereł, oraz Jela i Helen, dwie dziewczyny ze śródmieścia Melbourne, które zastanawiały się, co dalej robić, i Holender Perry, zawsze w dobrym humorze.
Życie płynęło przyjemnie. Pieniądze nie stanowiły problemu. Łatwo było o dorywcze zajęcie; tylko czekali na chętnych. Gary i ja wynajęliśmy się wspólnie do rozładowywania ciężarówek w magazynie. Pewnego razu dostarczaliśmy ładunek siana dla Allison, hodowczyni wielbłądów, która o zachodzie słońca obwoziła turystów po plaży Cable. Chodziło nam tylko o to, by zarobić na koszty utrzymania. Resztę dnia spędzało się na próżnowaniu: czytając w cieniu, chodząc na długie przechadzki po plaży, pływając po południu w morzu ciepłym jak woda w wannie. Nie był to sezon w turystycznym kalendarzu i plaża chwilami całkiem pustoszała. W najruchliwszym dniu naliczyłem trzydzieści cztery osoby i pół tuzina pasiastych parasoli.
Niekiedy nasza grupa szła wieczorem do miasta, do Słonecznego Ogrodu, najstarszego na świecie kina na świeżym powietrzu, zbudowanego w 1916 roku przez Teda Huntera, poławiacza pereł. Kino nie zmieniło się wiele od czasu, kiedy pokazywano tu pierwsze filmy. Nadal siedzi się na płóciennych krzesełkach, zajada popcorn i ogląda film na ekranie obrzeżonym liśćmi palmowymi, ignorując skrzeczące żaby i nietoperza owocożernego, który niekiedy trzepoce przed ekranem. W sobotnią noc nasza grupa obejrzała Mae West i WC. Fieldsa w „Moim małym Chickadee”, po czym wróciliśmy pięć kilometrów pieszo do schroniska. Szliśmy plażą, słuchając głuchego łoskotu fal. Noc była ciepła i jasna, trwał przypływ, a księżyc rzucał ostre jak brzytwa cienie. Wierzcie mi - dobrze było leniuchować w Broome.
Szczególnie dobrze, ponieważ stąd czekała mnie droga na południe przez Wielką Pustynię Piaszczystą - przeszło 650 kilometrów na pozbawionej wody trasie do Port Hedland. Na mojej mapie drogowej wyglądało to już całkiem fatalnie: cienka linia przez białą pustkę, bez żadnych znaczków z wyjątkiem zajazdu Sandfire Fiat na całym odcinku aż do Port Hedland - pozbawionego atrakcji turystycznych portu przeładunkowego rudy żelaznej, omdlewającego z gorąca nad Oceanem Indyjskim. Miejscowi zapewniali mnie, że pustynia jest dużo gorsza, niż się spodziewam. Zaczynał się najgorętszy okres lata, temperatura na pustyni mogła wynieść w słońcu nawet 60 stopni Celsjusza. Nie można było liczyć na zbyt wiele cienia ani na wodę; nic, tylko parzący piasek, zarośla i Spinifex przez setki kilometrów. Wszyscy mnie namawiali, żebym nie ryzykował, tylko zabrał się wraz z rowerem autobusem, który codziennie jeździł do Port Hedland.
Nie miałem zamiaru tego robić. Wyjaśniłem im, że przywykłem już do jazdy przez pustynię. Co prawda, przejazd do Port Hedland miał być najgorszym odcinkiem trasy w całej mojej podróży, a jakby tego było mało, zamierzałem tego dokonać w najbardziej niebezpiecznej porze roku.
Wyjechałem z Broome w upalne i grożące burzą popołudnie, niebo było pokryte gęstwą szarych, czarnych i fioletowych chmur burzowych, powietrze martwe i parne, światło mdłe. Zrobiłem staranny przegląd roweru, dopakowałem do juków jedzenie na pięć dni i zatankowałem wodę. Kupiłem w Broome sześciolitrowy pojemnik z termoizolacją i teraz wiozłem 22 litry wody. Rower był tak obciążony - łącznie 36 kilogramów - że opony spłaszczyły się, zanim jeszcze na niego wsiadłem.
Zamierzałem dotrzeć tego popołudnia tak daleko, jak zdołam, jadąc we względnym chłodzie wieczora, po czym wstać bardzo wcześnie i zrobić tyle kilometrów, ile mi się uda, zanim upał stanie się zbyt dokuczliwy. Liczyłem na szczęście. Choć ludzie w Broome ustawicznie powtarzali: „Tam nic nie ma, koleś”, natrafiłem w mieście na dokładną mapę agrotechniczną, na której zaznaczono na pustyni dwie farmy: Nita Downs i Shamrock, obie blisko szosy. Jak się wkrótce dowiedziałem, Nita Downs spłonęła doszczętnie parę lat temu, kiedy w porze suchej wybuchł od pioruna pożar, który spopielił przeszło 80 000 hektarów suchych jak hubka zarośli. Ale kiedy wybrałem numer telefonu farmy Shamrock, facet nazwiskiem Jay Simms powiedział, że mogę zajechać po wodę. Do Shamrock było 160 kilometrów.
Mimo dużego obciążenia roweru rozwinąłem dobre tempo, jadąc ze stałą prędkością 25 kilometrów na godzinę. Tuż za zajazdem Roebuck szosa się rozdwaja, jedna gałąź prowadzi na wschód przez Kimberley, druga na południe przez odludne obszary Wielkiej Pustyni Piaszczystej. Skręciłem w prawo i zacząłem mozolne pedałowanie ku Port Hedland.
Po 40 kilometrach od rozjazdu, kiedy słońce zachodziło jak kula płomieni i cienie pełzły po pustyni, cięgło zmiany biegów zaczęło skakać i łańcuch ześlizgnął się z tyłu na najmniejsze koło przekładni. Zerknąwszy w dół zobaczyłem, że cięgło zwisa luźno. Śruba mocująca - ta sama, która złamała się poprzednio w Ravenshoe - złamała się ponownie. Byłem skazany na najtrudniejszy bieg i miałem przeszło 560 kilometrów do Port Hedland. Po kilku chwilach powolnej jazdy zawróciłem i zacząłem ponuro wlec się z powrotem do Broome, podwójnie zirytowany, ponieważ nastawiwszy się na przekroczenie pustyni, chciałem koniecznie mieć to już za sobą.
Wkrótce zapanowała ciemność i niech mi wybaczy Edward Bulwer-Lytton, ale była to rzeczywiście ciemna i burzliwa noc. Błyskawice syczały i trzaskały, rozświetlając niebo od horyzontu po horyzont. Co chwila przetaczał się grzmot, czułem w klatce piersiowej jego rewerberacje. Chmury rozjaśnione ustawicznymi błyskami światła miały brudnożółty kolor jak dymy z armat. Nie padał deszcz, ale atmosfera była absurdalnie teatralna, świetne tło do rozbudowanego dramatycznego reportażu, jakiego pomysł zrodził się w moim umyśle: przekraczanie pustyni i tragiczne w skutkach złamanie śruby mocującej. Czułem się po trosze jakby Bóg mnie obsadził w roli komicznego bohatera w parodii wagnerowskiej opery. Brakowało mi tylko rogów na hełmie. Nagle zorientowałem się, że sam z siebie głośno się śmieję.
Nie miałem szansy dojechać z powrotem do Broome tego wieczora, więc zatrzymałem się i szybko rozłożyłem biwak w zaroślach. Ale niebiosa miały jeszcze zadrwić sobie ze mnie tej nocy. Zasnąłem przy dźwiękach burzy, a kilka godzin później obudziłem się, słysząc głosy w buszu - i to bardzo blisko. Usiadłem ostrożnie i wyjrzałem ponad trawą. Zobaczyłem rodzinę Aborygenów rozkładającą obozowisko w świetle reflektorów terenowego wozu. Zapewne jechali z którejś z dalekich osad, zmęczyli się jazdą i zatrzymali. Akurat tutaj! Byli zaledwie o parę metrów, ale w ciemnościach nie mogli mnie zobaczyć. Leżałem cicho, żeby ich nie przestraszyć. Po kilku minutach wyłączyli światła. Wszyscy poszliśmy spać. Stary Aborygen zaczął chrapać. Głośno. Bardzo głośno. Znowu zacząłem się śmiać. Nie mogłem się powstrzymać wobec absurdu sytuacji: najpierw dramatyczny sztorm, a teraz na kilkuset tysiącach kilometrów kwadratowych pustyni musiałem znaleźć się tuż obok faceta, który sapie i świszczę jak wieloryb!
Zajechałem do Broome następnego dnia koło siódmej rano, zesztywniały, mokry i ponury. Piekarnia Kimberley właśnie się otwierała. Zamówiłem pasztecik z mięsem i pączek, do którego wesoła kobietka za ladą dorzuciła słodką bułeczkę, torebkę suszonych owoców i kubek parującej kawy - po czym odmówiła przyjęcia pieniędzy. Ten niespodziewany gest w połączeniu ze świeżymi pysznościami prosto z pieca i gorącą kawą, wprawił mnie w dobry nastrój. Świat wydał mi się lepszy. Broome nie bez powodu tak mi się podobało! Siedziałem na plastikowym krześle przy stole ustawionym na chodniku, zajadając śniadanie i obserwując budzące się miasto.
Koło dziewiątej, kiedy otworzono sklepy, znalazłem warsztat rowerowy i zamówiłem zapasową śrubę. Miała przylecieć za trzy dni z Perth, jak powiedział mechanik. Pojechałem do schroniska i poprosiłem o mój stary pokój, narzekając na złamaną część i opóźnienie, ale całkiem zadowolony, że wieczorem będę mógł usiąść na moim wzgórku nad plażą, poczuć na twarzy morską bryzę i obejrzeć kolejny zachód słońca. ■
ROZDZIAŁ 24
Ojciec Matt
z Bidiadangi
Była dziesiąta rano, a podniszczony termometr wiszący w cieniu drzewa w Shamrock Station już wskazywał 39 stopni. Poprzedniego popołudnia opuściłem Broome na moim świeżo naprawionym rowerze, rozbiłem obóz 60 kilometrów na południe od miasta i od przedświtu mozolnie posuwałem się dalej, by dotrzeć do starej farmy hodowli bydła, zanim słońce zacznie naprawdę dokuczać. Rower jechał gładko. Odczułem ulgę, że nareszcie mogę stawić czoło temu budzącemu lęk pustkowiu. A także niezwykłemu. Kiedy tego ranka zwijałem obóz, ten odcinek szosy wydał mi się normalny jak każdy inny. Było to dla mnie lekką niespodzianką, gdyż wyobraźnia malowała mi drogę z Broome do Port Hedland jako szlak znaczony wybielonymi przez pustynię kośćmi. Oczywiście, kiedy ogląda się świat z siodełka roweru, horyzont jest odległy zaledwie o kilka kilometrów. Fakt, że jest się na bezwodnym odcinku liczącym 650 kilometrów, staje się abstrakcją. I tak jest lepiej. Jednak kiedy mijały pełne trudu godziny, a falujący w upale horyzont pozostawał równie nieosiągalny jak poprzednio, coraz trudniej było powstrzymać się od myśli o długich dniach pragnienia w najbliższej przyszłości. Słońce wznosiło się coraz wyżej na rozpalonym, spiżowym niebie, temperatura pięła się do góry, a ja miałem uczucie, że jadę w piecu. Przejechałem 15 kilometrów na pierwszym litrze wody, 10 na drugim a potem wypijałem litr co każde pięć kilometrów aż do bocznej drogi do farmy Shamrock, ponad 90 kilometrów od poprzedniego obozu. Ledwie wysuszyłem butelkę, a już chciało mi się ponownie pić, jakbym nie tknął kropli wody od tygodnia. Twarz mnie paliła, łupało mi w skroniach, gardło miałem suche i spękane jak łożysko rzeki w outbacku.
Drogę do farmy wskazywały głębokie koleiny w miękkim, gorącym piasku. Nie dało się tędy jechać. Rower ustawicznie ślizgał się pode mną, przednie koło jeździło na boki w miałkim piasku. Musiałem zsiąść z roweru i go pchać. Przebrnięcie czterystu metrów dzielących mnie od zabudowań farmy było najcięższym zadaniem, jakie wykonałem tego rana. Zanim wkroczyłem na pylisty dziedziniec, nogi się pode mną chwiały, a łydki miałem jak z gumy. Kilku pracowników farmy, palących papierosy w cieniu szopy z blachy falistej, podniosło wzrok i przyglądało mi się. Wielki, szorstki mężczyzna w zniszczonym i przepoconym drelichu podszedł do mnie i przedstawił się jako Jay Simms, właściciel Shamrock, ten, który rozmawiał ze mną przez telefon. Jego akcent zdumiał mnie wówczas, więc teraz go o to spytałem: był hodowcą bydła w Nowym Meksyku i w 1968 roku przyjechał tutaj „ponieważ było to najdalsze i najbardziej odludne miejsce, gdzie mówiono po angielsku, jakie mogłem wymyślić”.
Zaprosił mnie do szopy, która wydała mi się chłodna i mroczna po jaskrawym świetle na zewnątrz, i wskazał wielki plastikowy pojemnik z zimną wodą na stole. - Poczęstuj się, jest dużo. - Odczepiłem kubek od torby przy siodełku, nalałem i pociągnąłem długi łyk wody, tak lodowato zimnej i cudownej w smaku, że chciało mi się krzyczeć ze szczęścia. Kłuła mnie w gardło. Wypiłem jeszcze trochę, po czym zmoczyłem przepaskę na czoło i próbowałem ochłodzić głowę. Opadłem na prostą drewnianą ławkę i wyjrzałem na zewnątrz w oślepiającą jasność, w brzęczenie much.
Jay wrócił chwilę później, usiadł przy prymitywnie wyciosanym stole i wrócił do obliczeń w poznaczonej śladami brudnych palców książce rachunkowej. Chociaż pochodził z długiej linii hodowców bydła, która zaczynała w czasach Billy Kida i wojen o pastwiska w latach osiemdziesiątych XIX stulecia, tu na Wielkiej Pustyni Piaszczystej liczył arbuzy, nie bydło. Jay w swojej posiadłości odkrył pod piaskami wodę i z przemyślnością i przedsiębiorczością typową dla mieszkańców outbacku zabrał się do ogrodnictwa. Wyorał bruzdy i położył tanie plastikowe przewody irygacyjne. Udało mu się.
- To jak uprawa hydroponiczna - wyjaśnił. - Piasek tylko podtrzymuje korzenie, a my dostarczamy wodę i sztuczny nawóz.
Codziennie do jego szopy zajeżdżał pociąg drogowy, by zabrać do Perth ładunek arbuzów lub słodkich ziemniaków.
- Produkujemy na rynek choć leżymy na takim niesamowitym odludziu - pochwalił się Jay. - Ale nasze arbuzy dojrzewają wcześniej niż czyjekolwiek i przez kilka tygodni około Bożego Narodzenia nie mamy żadnej konkurencji na rynku w Perth. Nadal hoduję bydło, ale łatwiej i dużo przyjemniej zarabia się uprawą, no i jeszcze żaden arbuz nie wdeptał mnie w piasek!
Partnerem Jaya w ogrodnictwie był świecki misjonarz katolicki, nazwiskiem Danny Fyffe, który przybył kilka lat wcześniej z Melbourne do pracy w Bidyadandze, osiedlu Aborygenów odległym o 60 kilometrów stąd.
- To interesujące miejsce - zapewniał mnie Fyffe. - Znam tamtejszego misjonarza. Jeśli chcesz, zadzwonię do ojca Matta i zobaczę, czy mógłby cię jakoś urządzić na kilka dni.
Ojciec Matt i starsi jego społeczności zgodzili się na mój przyjazd. O zachodzie słońca ojciec Matt miał na mnie czekać na szosie przy rozjeździe do Bidyadangi, około dwudziestu kilometrów od farmy.
Ojciec Matt - Japulu, czyli „przywódca duchowy” ludu Karrajarri - był atletycznie wyglądającym jasnowłosym mężczyzną po trzydziestce, pochodzącym z Nowej Południowej Walii. Było już ciemno, kiedy zajechaliśmy na dziedziniec misji, w ciepłym tropikalnym powietrzu było gęsto od owadów.
- Chcesz wiedzieć, jak daleko jesteśmy tutaj od wszelkiej cywilizacji? - roześmiał się ojciec Matt, prowadząc mnie do biura. Wskazał na oprawione zdjęcie przedstawiające jego samego w młodszym wydaniu z Janem Pawłem II w czasie papieskiej wizyty w Sydney. - No wiesz, tutejsi ludzie zobaczyli to zdjęcie i chcieli wiedzieć, kto to jest ten facet, który rozmawia z Japulu.
Na obiad mieliśmy makaron i herbatę. Był tu też Greg, kolega ojca Matta ze szkoły średniej. Przyjechał z wizytą na kilka tygodni, rzuciwszy pracę w kopalni złota w Kalgoorlie. Wraz z Mattem przygotowywali całe gospodarstwo na zbliżający się okres cyklonów: przybijali obluzowane blachy poszycia, zabijali deskami okna, skrzętnie chowali wszystko, co przy porywach wiatru o prędkości 240 kilometrów na godzinę mogłoby się stać zabójczym pociskiem.
Po przeciwnej stronie dziedzińca misji stał szereg barakowozów dla robotników. Greg i ja dostaliśmy po jednym - z pryczą, komodą i hałaśliwym, lecz wydajnym klimatyzatorem. Siedzieliśmy we trójkę aż do północy, rozmawiając o wszystkim - od jazdy na rowerze do cyklonów - i słuchając opowieści Grega o terenach złotonośnych i czasach, kiedy rolnicy i hodowcy bydła byli najbogatszymi członkami australijskiego społeczeństwa. Kiedy przyszła pora iść spać, Matt wręczył mi latarkę.
- Dokądkolwiek idziesz, świeć. W tym piasku siedzi mnóstwo śmiercionośnych zdradnic. Jest nawet parę na mojej werandzie. Lepiej na żadną nie nadepnąć.
- Ojciec wybaczy, wobec tego zanim pójdę, chciałbym się upewnić czy jestem w stanie łaski?
Roześmiał się.
- Jesteś w stanie Australia Zachodnia, mój synu.
Stawiałem kroki niesłychanie ostrożnie, jakbym szedł po polu minowym - niezła analogia jeśli chodzi o zdradnice. Kryją się w piasku i wywijają końcem ogona, udając robaka, by kusić ptaki - na ich zgubę. Można przejść tuż koło takiej żmii, a nawet nie drgnie, ale nadepnij na którąś, a skoczy jak mina przeciwpiechotna. Pewien hodowca bydła powiedział mi kiedyś, że typowe dla zdradnicy jest ukąszenie nie na kostce, jak można by się spodziewać, lecz całkiem wysoko na udzie. Dostałem się do mojego barakowozu nie dostrzegłszy niczego bardziej jadowitego niż jadowita stonoga, dość paskudna zresztą, i włączyłem klimatyzator, wdzięczny za zrządzenie losu, które przywiodło mnie tutaj zamiast na jakiś upalny biwak w buszu.
Następnego ranka Matt zabrał mnie po śniadaniu na spacer, żebym poznał przywódców społeczności. Siedzieliśmy na werandzie domu Johna Hopigi. Był to żylasty, ruchliwy mężczyzna, który wyglądał na przeszło czterdziestkę, co wśród Aborygenów kwalifikowało go jako starca. John miał badawcze spojrzenie, miłe obejście i duże poczucie humoru. Opisał mi święte miejsca społeczności, zazwyczaj drzewa lub skały, dokąd nie wolno mi było wędrować - niektórych nawet on, jako mężczyzna, nie mógł odwiedzać - i powiedział, żebym spytał kogokolwiek w razie wątpliwości.
Polubiłem Aborygenów. Dobrze było znaleźć się wśród ludzi, którzy intuicyjnie rozumieli, co chcę osiągnąć moją powolną podróżą dookoła Australii. Żaden Aborygen nigdy mi nie powiedział, że jestem narwany, próbując przebrnąć outback samotnie i na rowerze, ani nie wygłaszał długiej, rozwlekłej perory, jakie to ogromne odległości, jak strasznie może być gorąco, jak wielkie i agresywne są pociągi drogowe. Aborygeni uważali, że to piękna rzecz dla mężczyzny spędzić kilka miesięcy na wędrówce po kraju. Pieszo, na rowerze - to bez znaczenia. Uczucie dla ziemi, oto, co się liczyło. Jakże się różnili od białych Australijczyków, którzy często uważali za swój święty obowiązek wytknąć mi ośli upór i głupotę podróżowania po outbacku na czymś takim jak rower. Nieuchronnie pojawiał się frazes „To jest wielki kraj”, wygłaszany belferskim, namaszczonym tonem, jakby po czterech miesiącach tłuczenia się po Australii na rowerze trzeba mi to było uprzytomnić. Żaden z tych proroków klęski nigdy nie zapytał, jakie przygotowania zrobiłem i ile wody wożę ze sobą. Nie potrafiliby zresztą ocenić, czy moje odpowiedzi na te pytania są sensowne.
A ponadto żaden Aborygen nigdy nie zażądał pieniędzy za wodę, jak mi się to zdarzało w nielicznych przydrożnych zajazdach. Jeśli wymijali mnie na drodze Aborygeni, stłoczeni w jakimś gruchocie, nieodmiennie zatrzymywali się na pogawędkę i pytali, czy nie chciałbym napełnić moich butelek. Było to spotkanie towarzyskie, zwykle z pojazdu wylęgała kupa dzieciaków - uradowanych tą ucieczką od ciasnoty tylnych siedzeń lub bagażnika - by pobawić się przez chwilę w zaroślach. Ich rodzice opowiadali mi o kraju, przez który jechałem, ja opowiadałem im o niektórych miejscach, jakie widziałem, trochę sobie żartowaliśmy. Nikt się nie śpieszył, by dokądś dojechać lub coś zrobić.
Podróżując powoli przez ich pradawny kraj, sypiając pod gwiazdami, zacząłem doceniać niefrasobliwe podejście Aborygenów do czasu. Jest to chyba najwyraźniejsza różnica między naszymi kulturami. Większość z nas spędza życie, ulegając z cichą desperacją dyktandu zegara, zaznaczając spotkania i nieprzekraczalne terminy w kalendarzu i pędząc, by się nie spóźnić. Wydajemy majątek na kieszonkowe komputerki, wynajdujemy jeszcze szybsze układy scalone i musieliśmy poświęcić niezliczone miliardy dolarów, by uniknąć problemu pluskwy milenijnej, która złośliwie nie chciała dać znać o sobie.
Aborygeni dawno temu przyjęli w codziennym życiu najprostszą lecz najgłębszą z zasad Alberta Einsteina: czas to teraźniejszość. Niezaprzeczalna zdroworozsądkowa prawda tego stwierdzenia może doprowadzać do rozpaczy tych, którzy żyją z zegarkiem w ręku i oczywiście jest bardzo niepraktyczna przy prowadzeniu przedsiębiorstwa. Ale im dłużej podróżowałem po outbacku, regulując moje czynności według słońca i gwiazd, tym bardziej żyłem każdą chwilą, jaka nadchodziła.
Jeśli chodzi o moją obecność w Bidyadandze, miejscowi traktowali mnie z mieszaniną ciekawości i dobrodusznej tolerancji. Przyjaciel Japulu musiał być w porządku. Na osiedle składało się zbiorowisko domków z betonu i szop z blachy falistej w prześwietlonym słońcem, wiszącym w powietrzu kurzu w pobliżu zatoki La Grange'a, gdzie Wielka Pustynia Piaszczysta nagle napotyka wody Oceanu Indyjskiego. Mieszka tu około sześciuset ludzi z różnych plemion. Mimo mieszanki klanów panuje niefrasobliwa, towarzyska atmosfera. Życie toczy się tu na powietrzu, w cieniu drzew mango lub na pylistych podwórkach, przy akompaniamencie szczekania psów, warkotu starych samochodów, śmiechu i kłótni. Drzwi zostawia się szeroko otwarte. Wszyscy wystawiają swoje łóżka, stoły i krzesła na zewnątrz. O zmierzchu rozświetlają się ekrany telewizyjne - rodziny i przyjaciele schodzą się, by oglądać film lub mecz futbolowy odbierany z satelity.
Na niedzielnej mszy miałem zaszczyt dzielenia kościelnego śpiewnika z dystyngowanym dżentelmenem w wieku osiemdziesięciu sześciu lat, który nazywał się John Dodo i był najstarszą osobą w społeczności i skarbnicą kultury Karrajarri, jednym z ostatnich jej depozytariuszy. Ze swą mądrą twarzą i kędzierzawą brodą jak z waty wyróżniał się wyglądem. Mówił kilkoma aborygeńskimi językami, a także po angielsku, znał również łacinę, której dawno, dawno temu nauczyli go misjonarze. Tego dnia odprawiano mszę w jego ojczystym karrajarri, miękkim, śpiewnym języku, który brzmieniem dziwnie przypominał włoski. Zebrał się liczny tłum. Wiatraki pod sufitem młóciły duszne powietrze, kilka psów zawędrowało do środka, by ułożyć się do snu na chłodnej betonowej podłodze, niemowlaki bawiły się na kolanach matek. Ołtarz miał skomplikowaną dekorację z macicy perłowej. Przypomniały mi się opowieści Johna Hopigi o tym, że w dawnych czasach Aborygeni traktowali perły jako ładne błyskotki, dar morza do zabawy dla dzieci.
Po mszy John Dodo i ja zatrzymaliśmy się na dziedzińcu kościółka na rozmowę. Chętnie omawiał ze mną codzienne wydarzenia lub ogólne problemy polityki wobec Aborygenów, ale gdy tylko chciałem podjąć głębsze rozważania na temat relacji Karrajarrów z ziemią, łagodnie lecz stanowczo sprowadzał konwersację na inne tory. John Dodo miał subtelne poczucie humoru. Kiedy zauważyłem, że wszyscy ostrzegają mnie przed śmiercionośnymi zdradnicami, pospolitymi w tej okolicy, a ja jeszcze żadnej nie widziałem, jego twarz zmarszczyła się w łagodnym uśmiechu:
- W tym cała rzecz. Nigdy się ich nie widzi.
Obok mnie, pogrążony w konwersacji z ojcem Mattem, stał inny starszy plemienia, imieniem Joe Roe, głęboko strapiony. Kilka tygodni wcześniej pewien pozbawiony skrupułów kolekcjoner skamieniałości ukradł pięknie zachowany w pobliżu Broome odcisk stopy stegozaura. Wypiłował go nocą ze skały i wywiózł, zapewne do Japonii lub Stanów Zjednoczonych, gdzie był wart fortunę. Joe był chory ze zmartwienia z powodu tej straty. Od Czasu Snu odpowiedzialność za ten właśnie kawałek ziemi, skąd ukradziono odcisk, spoczywała na jego rodzinie. Dla Joego to nie była zwyczajna kradzież lub irytująca niewygoda, jaką dla nas byłoby nieuprawnione zabranie naszej toyoty. Uszkodzenie skały i kradzież odcisku stegozaura były świętokradztwem, grożącym kosmiczną karą za pogwałcenie prastarych praw. Joe Roe niepokoił się straszliwie mimo zapewnień ojca Matta, że to nie jego wina. A ja do dziś mam nadzieję, że ten odcisk przyniesie nieszczęście obecnym właścicielom, tak samo jak brylant Hope.
Nie zostało już w plemieniu wielu starszych takich jak John Dodo i Joe Roe. Dzieciaki w Bidyadandze zalewa amerykańska popkultura. Niepokoił mnie jako objaw rezygnacji z własnej tożsamości widok aborygeńskich nastolatków, niektórych z bliznami po odwiecznych obrzędach inicjacji, obijających się na boisku do koszykówki, wystrojonych w koszulki NBA, sportowe buty Nike i czapeczki reklamowe. Z jakiegoś powodu wszystkie dziewczyny faworyzowały Szerszenie z Charlotte, podczas gdy chłopaki nieodmiennie popierały Byki z Chicago. Kiedy usłyszeli, że jestem Amerykaninem, zasypali mnie gradem pytań:
- Hej, koleś, znasz Michaela Jordana?
- Co myślisz o Shaquille O'Neal?
- Byłeś kiedyś w Hollywood?
Najbardziej podobało mi się pytanie, czy miałem kiedyś randkę z Pamelą Anderson.
- Oczywiście - zażartowałem - ale nic z tego nie wyszło. Jej chodziło jedynie o moje ciało.
Pierwszy raz przebywałem w społeczności Aborygenów. To zupełnie co innego czytać o biedzie i zabójczej diecie z papierosów i alkoholu, która zbiera żniwo wśród tubylczych ludów Australii, a zupełnie co innego wędrować przez zachwaszczony cmentarz w oddalonym zakamarku outbacku, jak to zrobiłem pewnego popołudnia, i odczytywać daty urodzenia takie jak 1969, 1972 lub 1977 na betonowych krzyżach już kruszących się w tropikalnej spiekocie. ■
ROZDZIAŁ 25
Kocham tę
spieczoną
słońcem farmę
Spędziłem w Bidyadandze cztery dni i piątego ranka wyruszyłem dalej z kanapkami z serem i musztardą oraz paroma litrami świeżej, zimnej wody. Nie jechałem daleko - tylko do odległej o prawie 60 kilometrów farmy Shelamar. Nie było jej na mojej mapie. Usłyszałem o niej dopiero parę dni wcześniej, gdy ojciec Matt gościł na obiedzie Jacka i Jean Elezovichów. Tutaj 60 kilometrów jazdy przez zarośla czyni z was sąsiadów przez ścianę... Przy obiedzie złożonym z mięsa hodowanych na pustyni wołów i ze słodkich ziemniaków Elezovichowie zaproponowali mi, żebym w drodze na południe zatrzymał się u nich.
Byłem zadowolony, że nie muszę jechać daleko. Szosa była kompletnie pusta, rozedrgany horyzont tańczył w upale. Po obu stronach drogi ciągnęły się całymi kilometrami niskie, płaskie, pokryte kurzem suchorośla. Nic się nie poruszało, nawet ptaki. Raz przejechał samochód, zniszczony dwukolorowy holden, zatłoczony Aborygenami z Bidyadangi jadącymi z wizytą do rodzin w pobliżu Fort Hedland. Trąbili i machali do mnie, pokręciłem głową na znak, że nie potrzebuję wody - i pojechali. Szum ich opon na miękkim asfalcie ucichł w dali. Potem jedynym dźwiękiem było rytmiczne skrzypienie mojego łańcucha, bardzo potrzebującego smaru. Kiedy po jakichś 15 kilometrach stanąłem, żeby się napić, woda w butelkach była już ciepła. Palący przeciwny wiatr zerwał się wczesnym popołudniem i spowolnił tempo jazdy; pełzłem jak ślimak. Ze szczytu niewielkiego wzniesienia dostrzegłem w dali migocące w upale zabudowania. Wydawało mi się, że są zachęcająco blisko. Straciłem je z oczu na płaskim terenie, po czym przepedałowałem parę długich, męczących kilometrów i w końcu doszedłem do wniosku, że musiałem przegapić zjazd w boczną drogę. I wtedy zobaczyłem daleko przed sobą małą czarną kropkę, wyglądającą na skrzynkę pocztową. Zadałem sobie pytanie, czy kilka miesięcy temu moje przemęczone pracą przy komputerze oczy byłyby w stanie wypatrzeć ją w tym oślepiającym blasku. Kiedy dojechałem, okazało się, że to rzeczywiście skrzynka pocztowa, a obok niej stoi drogowskaz z napisem „Shelamar”.
Od zjazdu do zabudowań było niemal dwa kilometry i znów musiałem prowadzić rower przez głęboki, gorący piasek. Minąłem się z pociągiem drogowym wyjeżdżającym z farmy i ciągnącym za sobą kłębiącą się chmurę czerwonego pyłu. Elezevichowie pierwsi odkryli podziemne zasoby wody na Wielkiej Pustyni Piaszczystej i teraz ekspediowali co dzień do Perth ładunek wyhodowanych na pustyni słodkich ziemniaków i arbuzów.
Jack i Jean wykorzystali część zasobów wody do upiększenia swojej siedziby. Mieli niewielki, starannie utrzymany trawnik, obrzeżony rabatkami madagaskarskiego barwinku, a na dziedzińcu błyszczała w słońcu woda w basenie pływackim. To było niesamowite: stać nad basenem z wodą lub spacerować wśród zagonów zielonych arbuzów i spoglądać na kolczaste zarośla, Spinifex i czerwonawy piasek pustyni, które zaczynały się parę metrów dalej i ciągnęły aż po horyzont.
Spędziłem kilka dni w Shelamar, pomagając przy sortowaniu słodkich ziemniaków i ustawiając skrzynki na paletach, czekających na załadowanie rano do ciężarówki. Było nas pięcioro: Jack i Jean, dwaj stali pomocnicy, Greg i Mark, i ja. Dzień zaczynał się nieco po piątej gulaszem, smażonymi ziemniakami, kawą i chlebem, a kończył po zachodzie słońca kilkoma zimnymi piwami. Jack spędził większość ze swych przeszło pięćdziesięciu lat życia, hodując bydło w Kimberley, ale wychował się na farmie w Swan Valley, nieopodal Perth. Miał rolnictwo we krwi, tak że kiedy znalazł wodę w swojej posiadłości, był uszczęśliwiony, że może coś uprawiać na tej piaszczystej ziemi.
Rodzina Jacka wyemigrowała w 1921 roku z małej wysepki na Adriatyku u wybrzeży Dalmacji i przybyła do Australii statkiem. Jack lubił przypominać historię wizyty swego ojca w ojczyźnie kilka lat temu. Podobnie jak wielu z tych, którzy wyemigrowali, ojciec Jacka chętnie się chwalił, jak dobrze się powodzi jego dzieciom. Lekka przesada była oczekiwana i w zasadzie tolerowana. Ale kiedy starzec powiedział, że Jack ma w Australii farmę hodowli bydła liczącą niemal 200 000 hektarów - większą niż cała ich wyspa - członkowie niewielkiego rodzinnego zgromadzenia zesztywnieli. W końcu jeden z wujów potrząsnął głową i przerwał milczenie: nie myśleliśmy, że będziesz nas okłamywał.
Teraz, posunąwszy się w latach, Jack był gotów porzucić farmę. Shelamar było na sprzedaż. Wymyślił, że kupią z Jean wóz kempingowy i będą włóczyć się po Australii, prowadząc proste, skromne życie i dorabiając zbieraniem owoców:
- Marzę, by znaleźć miejsce, gdzie mógłbym zbierać czereśnie. To byłoby wspaniałe: cały dzień zbierać czereśnie i zjeść tyle, ile ma się ochotę. To by mi wystarczyło do szczęścia.
Pewnego wieczora wstąpił na obiad John Stoate, współwłaściciel i zarządca odosobnionej, liczącej 400 000 hektarów hodowli bydła Anna Plains, położonej na pustyni nieco dalej na południe. Stoate, mężczyzna po pięćdziesiątce, o łagodnym głosie, był hodowcą ze starej szkoły, zachowującym się z dystyngowaną rezerwą, która w miły sposób wymusza na ludziach najlepsze maniery, na jakie ich stać. Zaprosił mnie, żebym wpadł do Anna Plains.
- Proszę mi powiedzieć, kiedy będzie pan przejeżdżał koło bramy, a ja wyślę kogoś po pana.
Parę dni później wyruszyłem, wzmocniony lunchem, jaki przygotowała dla mnie Jean: solone mięso, pikle i domowy chleb. Trzydzieści kilometrów na południe natrafiłem na bramę do Anna Plains. Czekał tam Geoffrey Klunder, opiekujący się na farmie wiatrakami do pompowania wody. Był to opalony, małomówny mężczyzna po pięćdziesiątce, wysoki, o wystających kościach policzkowych, który zajmował się dawniej zaopatrywaniem zespołów poszukujących ropy na pustyni. Przywitał mnie silnym uściskiem dłoni i zabrał do zamożnego domostwa, osadzonego w krajobrazie warsztatów, baraków dla robotników i kwitnących płomieniście drzew. Zostawiwszy moje rzeczy w jednym z domków dla gości pojechałem z Geoffem na objazd studni.
Człowiek zajmujący się wiatrakami jest ważną postacią na wielkiej farmie w outbacku. Na ponad 4000 kilometrów kwadratowych powierzchni Anna Plains pokrytych trawami pastewnymi i oczywiście Spinifexem pasło się 20 000 sztuk bydła - a wszystkie potrzebowały wody, żeby przeżyć. Dziesiątki studni, zbiorników, wiatraków, pomp i koryt trzeba ustawicznie sprawdzać i konserwować, nie mówiąc już o prawie tysiącu kilometrów ogrodzenia, które trzeba regularnie patrolować. Człowiek od wiatraków musiał odbywać samotnie pięćsetkilometrowe objazdy, zazwyczaj trzęsąc się po głębokich, piaszczystych koleinach wozem terenowym z napędem na obie osie. Geoff robił to co drugi dzień, zatrzymując się, by przeprowadzić naprawy i rzucić okiem na stada. Na farmie było dziesiątki studni; dla ułatwienia nadano im nazwy, na przykład Zbiornik Górny, Kędzierzawy, Bluey i McPhee.
- Dawniej wszędzie tu jeździło się konno - wyjaśnił Geoff. - Kontrolujący stan studni mieszkali w oddalonych obozowiskach i często przez całe tygodnie nie widywali ludzi.
To musiało być życie jak w ostatnim kręgu piekła. Upał i osamotnienie były niewiarygodne, nawet dla kogoś, kto przyjechał tu na rowerze aż z Sydney. Nie mogłem sobie wyobrazić, jaka temperatura panowała w niżej położonych, gorętszych rejonach farmy. Niekiedy patrząc na daleki horyzont, falujący od miraży, widziałem coś, co wydawało mi się małym miasteczkiem: dziwnie wyglądający rząd wysokich, wąskich budowli w różnych odcieniach czerni, bieli i brązu. W miarę jak przybliżaliśmy się po trudnym terenie, te „baraki” unosiły się i chwiały, rozpływały, stawały nieostre i dochodziłem do wniosku, że to jednak coś innego - być może szereg anten talerzowych jakiejś dalekiej stacji przekaźnikowej Telecomu. Kiedy podjeżdżaliśmy jeszcze bliżej, te drgające obiekty nagle przybierały swój właściwy kształt i rozmiary: to było wychudzone bydło, same żebra i łopatki, zgromadzone w kurzu wokół samotnego wiatraka skrzypiącego rytmicznie w pustynnym skwarze. Kiedy pył osiadł, wyłaziliśmy z półciężarówki w obezwładniającą spiekotę i sprawdzaliśmy wiatrak, pompy i poziom wody w korycie. Potem ładowaliśmy się z powrotem do samochodu na długą, mozolną jazdę do następnego wodopoju.
Tego popołudnia w drodze powrotnej do zabudowań Geoff nadłożył drogi, by mi pokazać ruiny Telgarno. Rząd brytyjski zbudował tę ściśle tajną stację radarową w 1959 roku, w najzimniejszych dniach zimnej wojny. Miała służyć do sekretnych testów międzykontynentalnego pocisku balistycznego Bluestreak. Zamierzano wystrzelić nowy pocisk z bazy Woomera w Australii Południowej, a potem śledzić jego lot na trasie 3500 kilometrów ponad bezludnymi pustyniami Australii do miejsca, gdzie wpadnie do Oceanu Indyjskiego, blisko wybrzeża Australii Zachodniej.
Jednak projekt zarzucono i dobrze ukryta stacja śledząca nigdy nie została wykorzystana. Niektóre z budynków Telgarno rozebrano, inne pozostawiono, i rozpadają się powoli pod tropikalnym słońcem i w monsunowych deszczach. Dziś wyglądają jak wyjęte z koszmaru „Archiwum X”: wielkie, ponure, betonowe konstrukcje, z ciężkimi żelaznymi drzwiami bezpieczeństwa i ogrodzeniem z zardzewiałego drutu kolczastego. Wilgotne, ciemne wnętrza były schronieniem dla dziesiątków wielkich, zielonych żab, czekających cierpliwie na kolejną porę deszczową.
Pod koniec dnia pół tuzina kowbojów pracujących na farmie zbierało się zazwyczaj w „barze” Leisure, czyli składzie starych mebli ogrodowych wokół drzewa w pobliżu barakowozów służących za mieszkania. Sączyliśmy emu bitter z puszek i rozmawialiśmy aż do kolacji. Kowboje byli niewysokimi, krzepkimi, chudymi, wychowanymi na wsi chłopakami po dwudziestce, którzy zaczęli zarabiać na życie, kiedy mieli po dwanaście, czternaście lat i dali sobie radę, ponieważ byli twardzi jak na swój wiek. Harowali długie godziny, praca była niebezpieczna, dokuczała im samotność, jedynie co sześć tygodni mieli trzydniowy weekend w mieście.
Światek outbacku jest zdumiewająco mały i ustawicznie wędruje. Z rozmów wynikło, że na farmach lub w małych miasteczkach rozrzuconych po kraju mamy całkiem sporo wspólnych znajomych: kowbojów, barmanów lub postrzygaczy owiec. Jeden z chłopaków, Conrad, strzygł raz owce u MacIntoshów w Fairfiels. Paru z nas skarżyło się na humorzastego barmana w Currabubuli. Ktoś inny znał Sherry Vincent, malarkę, którą spotkałem na Płaskowyżu Athertona: nie widział jej od lat i był ciekaw, jak jej się powodzi. Opowiedziałem o spotkaniu z nią.
Kucharzem był drażliwy Nowozelandczyk imieniem Peter, który nie życzył sobie, żeby mu przeszkadzano, póki nie zadzwonił na nas swym żelaznym trójkątem. Jadalnia mieściła się w przybudówce, krytej dachem z blachy falistej, stało w niej kilka długich drewnianych ław i telewizor umieszczony wysoko na drewnianej półce. Podstawą posiłków były duże ilości mięsa: steki, pieczeń, parówki, kurczaki. Potem niektórzy oglądali w telewizji stary film wojenny. Conrad i Yuppie szli do zagrody, gdzie próbowali ujeździć narowistego źrebaka nazwanego Mustang. Siadałem na ogrodzeniu i przyglądałem się. Zapadał zmrok. Bydło układało się w dali i odzywały się świerszcze.
Spędziłem trzy dni w Anna Plains, przeważnie uczestnicząc w objeżdżaniu studzien, co oznaczało, że widziałem dużą część farmy, a ponieważ jechałem obok kierowcy, mnie przypadało otwieranie mnóstwa zmyślnych bram. Wyjeżdżaliśmy o świcie po gorącym śniadaniu, na które również podawano mięso. Napełnialiśmy naczynia wodą, pakowaliśmy narzędzia i części, jakich Geoff mógł potrzebować do napraw. Nie wracaliśmy w ciągu dnia do gospodarstwa - niektóre studnie były odległe o 130 kilometrów. Dzień był podobny do dnia: nieznośny skwar, kurz i owe apokaliptyczne miraże bydła zgromadzonego wokół wiatraków. Czasem widywaliśmy dzikie wielbłądy kłusujące przez zarośla.
Zachodnią granicę Anna Plains stanowił Ocean Indyjski i pewnego dnia dojechaliśmy do plaży; najdłuższego i najbardziej pustego pasa plaży, jaki kiedykolwiek widziałem: 150 kilometrów czystego białego piasku, praktycznie bez oznak życia, poza śladami żółwi morskich, które się tu rozmnażają. Innym razem pojechaliśmy stromym i krętym podjazdem na występ skalny zwany Mount Phire i patrzyliśmy na przerażający ogrom czerwonych wydm i Spinifexu Wielkiej Pustyni Piaszczystej. Dostrzegliśmy na dalekim horyzoncie cienką smużkę. Niemal na pewno byli to Conrad i Yuppie jadący naprawić ogrodzenie.
Ostatniego wieczora, który spędziłem w Anna Plains, John Stoate i ja zasiedliśmy w jego mieszkaniu do butelki dobrego czerwonego wina, porto, kawy i czekolady. Spokojna dystynkcja Stoate'a, jego kompetencja, bezpośredni sposób bycia i surowy, ojcowski stosunek do ludzi przypominały mi Bena Cartwrighta z „Bonanzy”. Czuło się, że panuje nad każdym centymetrem kwadratowym 400 000 hektarów Anna Plains. Całe życie hodował bydło, a jeśli czegoś o nim nie wiedział, widocznie nie warto było tego wiedzieć. Ale tak jak wielu australijskich hodowców starej szkoły, znał się nie tylko na bydle. Stoate był teraz wdowcem, ale dawniej on i jego żona dużo podróżowali po świecie. Rozmowa przeskakiwała z dobrego wina na uwagi Platona o życiu, i godną podziwu architekturę katedry w Splicie na dalmatyńskim wybrzeżu.
Kiedy doszliśmy do muzyki Stoate wykazał się sporym znawstwem - zwłaszcza jazzu epoki swingu. Miał mnóstwo albumów.
- Och, powinieneś tego posłuchać! - Benny Goodman i Glen Miller, March z Bob Cats, Big Noise z Winnetki.
Siedzieliśmy do późna, słuchając płyt i popijając porto. Kiedy go pożegnałem i szedłem przez podwórze pod niebem iskrzącym się od gwiazd, zaśmiałem się sam do siebie na myśl, jak bardzo bałem się przekraczania Wielkiej Pustyni Piaszczystej.
Przez wiele dalszych kilometrów zupełnie nie było mi do śmiechu. Następnego ranka wyruszyłem do Port Hedland, 300 kilometrów drogi przez pustynię. Yuppie jechał na objazd studni. Dowiózł mnie do zajazdu Sandfire Fiat, obok południowej bramy farmy.
Minąłem Sandfire Flat nieco po ósmej i pędziłem po pustej szosie, gwiżdżąc repertuar Big Noise z Winnetki. Przez te parę dni zapomniałem, jak szybko słońce potrafi stanąć wysoko na niebie i kąsać, kiedy się tu pedałuje na rowerze. Opuściłem Broome niemal dwa tygodnie temu. Kiedy wyjeżdżałem z Anna Plain, żartowałem, że największym zagrożeniem na Wielkiej Pustyni Piaszczystej jest dla mnie wysoki poziom cholesterolu od zbyt obfitego jedzenia. Rozmawiając z Johnem, stwierdziłem, że jestem pewnie pierwszym cyklistą, który przekraczał jedną z najstraszliwszych pustyń Australii w środku lata i nabierał przy tym ciała.
W miarę jak mijały kilometry i słońce wypełzało wyżej, żart wydawał mi się coraz mniej zabawny. Już nie myślałem o Big Noise z Winnetki; teraz był to chór Cyganów, i to nie pełna temperamentu aranżacja Glenna Millera, którą John mi puścił, lecz powolna melodia w rytm uderzeń w kowadło, jaką skomponował Verdi. Gorący, dokuczliwy wiatr wiał z południowego wschodu, spowalniając jazdę. Wrzuciłem niższy bieg i pedałowałem dalej. Nogi miałem jak z galarety. Gardło mnie paliło.
Upał był obłędny. Przełykałem litr wody co każde pięć kilometrów - w tym tempie pozostałbym bez odrobiny wody i wysechłbym na śmierć na długo przed dojechaniem do zajazdu Pardoo, odległego o 135 kilometrów. Wjechałem na szczyt niskiego, porośniętego suchoroślami wzniesienia i spojrzałem przed siebie: prosty odcinek szosy przede mną trzepotał migotliwie w upale jak ciąg niewyraźnych czarnych chorągiewek, jak gdyby pięć czy sześć widmowych szos piętrzyło się jedna na drugiej. Byłem na drodze do piekła.
Przyhamowałem i znalazłem niewielką łatę cienia pod kępą Spinifexu. Było tam mrowisko, ale upał był tak obezwładniający, że nawet mrówki wzięły sobie wolne. Zasnąłem i obudziłem się po całych godzinach, kiedy śmignął obok autobus z Broome do Port Hedland. Przetarłem oczy i rozejrzałem się. Światło było znacznie łagodniejsze, skwar zelżał. Szosa znowu wyglądała na tyle solidnie, że mogłem się odważyć po niej jechać. Otworzyłem kolejną butelkę wody i dobrałem się do kanapek, które przygotował dla mnie tego ranka Peter. Godzinę później wyruszyłem i jechałem do zmroku, czując się całkiem sprawny i znowu gwiżdżąc repertuar Big Noise z Winnetki. ■
ROZDZIAŁ 26
Śmiertelna
marszruta
do Rzeki DeGreya
Dotarłem DO zajazdu Pardoo tuż przed szóstą rano, przenocowawszy w buszu kilka kilometrów na wschód od niego. Miejsce było ciche jak wymarłe. Wielkie stare ciężarówki z porzuconej kopalni rudy żelaznej Goldsworthy rdzewiały w słońcu wśród zielska. Napis na bramie „Złe psy” - ostrzegał ewentualnych intruzów, ale ogrodzenie było połamane. Być może psy uciekły. Życzyłem im dużo szczęścia.
Zajazd otwierano o szóstej. Zamówiłem sobie pasztecik z mięsem i kawę i marudziłem w barze, szczęśliwy że umknąłem muchom. Nie planowałem ujechać daleko tego przedpołudnia. W Anna Plains usłyszałem, że w Rzece DeGreya - około 60 kilometrów dalej na trasie - jest woda, i wyobraziłem sobie, że zapadnę tam na czas najgorszego upału. Miałem tam znaleźć drzewa i wodę do picia. Wobec tego próżniaczyłem w zajeździe do ósmej trzydzieści.
Nie mogłem popełnić gorszego błędu. Te 60 kilometrów do rzeki okazały się koszmarem.
Było już 41 stopni w cieniu, kiedy wyjeżdżałem z Pardoo, a słońce jeszcze nie zaczęło na dobre przypiekać. Zerwał się wiatr i w rezultacie jechałem niewiele szybciej, niż gdybym szedł pieszo. W rzadkich chwilach, kiedy wiatr słabł, żar buchający od asfaltu zapierał dech. Ogarnęła mnie frustracja - byłem wściekły na wiatr i na siebie, że wyruszyłem tak późno. Znikąd ulgi, tylko kilometry suchych zarośli i palące, rozpłomienione słońce.
Mógłbym machnąć ręką i poszukać cienia w zaroślach, ale trzymało mnie w ruchu szalone pragnienie dojechania do DeGrey i skorzystania z kąpieli. Na ostatnich kilometrach bełkotałem sam do siebie, walcząc z palącym wiatrem o możność dalszej jazdy. Kiedy rzeka w końcu się ukazała, z ulgi łzy niemal pociekły mi z oczu.
W outbacku jest kilka prawdziwych rzek - choć Amerykanin raczej nie nazwałby ich rzekami, a DeGreya nie stanowiłaby wyjątku. Był to łańcuch błotnistych kałuż w suchym, spękanym, piaszczystym łożysku, mętnych pozostałości po zeszłorocznych deszczach. Było mi wszystko jedno. Położyłem rower na boku, zrzuciłem obuwie i chwiejnym biegiem rzuciłem się ku największej kałuży.
Kolejny duży błąd. Piasek był gorący jak blacha do ciasta i podeszwy moich bosych stóp syczały, kiedy wskakiwałem do wody, wrzeszcząc wniebogłosy i klnąc.
Ale wtedy - aaach! Woda sięgała mi do kolan i była ciepła i cuchnąca jak kąpiel w tanim schronisku, słowem rozkoszna. Opadłem uszczęśliwiony na kolana, potem wyciągnąłem się na plecach jak zdychająca ryba, patrząc w błękitne niebo bez jednej chmurki i od czasu do czasu ochlapując wodą twarz i skronie. Zmitrężyłem nad wodą resztę dnia, drzemiąc i czytając „Great Australian Loneliness” Ernestine Hill w cieniu eukaliptusów, które rosły wzdłuż brzegów. Od czasu do czasu - tym razem uzbrojony w klapki - rzucałem się po raz kolejny do błotnistej kałuży i uruchamiałem filtr do wody, by napełnić butelki.
Kiedy słońce opadło poniżej wybranej przeze mnie gałęzi, ruszyłem ponownie. Rozłożyłem się na noc 20 kilometrów dalej i następnego rana na długo przed wschodem słońca byłem ponownie na szosie.
Pokryty kurzem i wściekły jak podrażniony wąż, dotarłem na skraj Port Hedland nieco po ósmej. Wytęskniony moment wlania do gardła czegoś zimnego opóźnił długi na kilometr pociąg wiozący dziesiątki tysięcy ton rudy żelaznej z gigantycznej kopalni Mount Whaleback. Kiedy mijał mnie z dudnieniem, stałem okrakiem na rowerze, patrząc na pozbawiony wdzięku krajobraz Port Hedland: brzydkie hałdy, linie wysokiego napięcia i rozległe zabudowania przemysłowe. Widok może i nie zapierał tchu w piersiach, ale ja przekroczyłem właśnie Wielką Pustynię Piaszczystą, więc uznałem go za piękny. ■
ROZDZIAŁ 27
Wielbłąd
i pyton
Port Hedland rzeczywiście nie grzeszy urodą. Angielski korsarz i odkrywca William Dampier, żeglujący wzdłuż tych wybrzeży w 1688 roku, choć niewątpliwie podekscytowany odkryciem, zanotował w dzienniku, że jest to miejsce „najbardziej jałowe na kuli ziemskiej”. Podobnie określali je holenderscy kupcy, którzy przetrząsali zachodnie wybrzeża Australii w poszukiwaniu czegokolwiek, czym można by handlować.
Nawet nie przypuszczali, jakie niewiarygodne bogactwa kryją te prastare skały: złoża rudy żelaznej, złoto i miedź; ani że pod perłonośnym dnem morza Timor znajdują sie miliardy metrów sześciennych gazu ziemnego. Ich wiedza o tym wybrzeżu ograniczała się do tego, co mogli zobaczyć: apokaliptyczne w swej jałowości nagie wzgórza opadające do Oceanu Indyjskiego, prażące słońce, wilgotne parne powietrze. Dodajcie rozciągnięte nabrzeża współczesnego Port Hedland, ciężkie portowe machiny, bocznice kolejowe, hałdy rudy żelaznej i oślepiająco białe góry soli, czekające w słońcu na eksport, a otrzymacie atmosferę „Szalonego Maksa”.
Istnieje jeden, jedyny powód, dla którego się tu przyjeżdża, a jest nim pieniądz: nadzieja posady za 80 tysięcy rocznie z dotowanym przez firmę mieszkaniem w którejś z wielkich kopalni rudy żelaznej w interiorze lub w ogromnym przedsiębiorstwie wydobywającym gaz z szelfu. A ostatecznie nawet jakiejś innej dobrze płatnej pracy w jednej z dziesiątek firm budowlanych w Port Hedland lub Karratha. Popracować co najwyżej parę lat i uciec - na ogół z dostatecznie dużą sumą, by kupić dom lub uruchomić jakiś biznes w rodzinnej miejscowości.
Jest to gra dla młodych ludzi: gorączkowa pogoń za dobrze płatnym zajęciem, ustawiczne śledzenie krążących po pubach pogłosek o przedsiębiorstwach poszukujących pracowników.
- Hedland już się wyprztykało, stary, teraz wszystko dzieje się w Karratha - stwierdzał ktoś autorytatywnie, a po chwili słyszało się coś wręcz przeciwnego. Tego ranka, kiedy wjechałem do miasta, najświeższa plotka głosiła, że „oni” szukają dwustu elektryków do nowej huty żelaza budowanej koło Karratha.
W zajeździe Ampol wziąłem prysznic, zamówiłem hamburgera z dodatkami i dwa litry zimnego soku pomarańczowego i rozsiadłem się z lokalną gazetą, by uciec od skwaru i much. Dziewczyna z Perth, podpisująca się jako „Shagsie” zamieściła ogłoszenie w dziale „osobiste”, w którym zawiadamiała „wszystkich motocyklistów i harleyowców”, kiedy będzie przejeżdżała przez Port Hedland, i zachęcała: „Spotkacie mnie w pubie Gecko!” Tak mało kobiet, tak wielu samotnych mężczyzn, zgarniających 80 000 rocznie!
Późnym popołudniem wyjechałem z Port Hedland na zachód do Karrathy, odległej o parę dni jazdy. Przejechałem 56 kilometrów we względnym chłodzie wieczora, a kiedy wiatr ustał, osiągnąłem całkiem przyzwoite tempo przeszło dwudziestu kilometrów na godzinę. Liczący sobie miliard lat krajobraz jest tu bardziej interesujący niż nudne zarośla Wielkiej Pustyni Piaszczystej - niewysokie fioletowo-czerwone wzgórza i równiny pokryte Spinifexem, którym złote światło słoneczne nadaje głębię i fakturę. Rozbiłem obóz nad wyschłym korytem strumienia Poverty i wyjechałem na drogę ponownie przed świtem, zamierzając dotrzeć do pubu Whim Creek, zanim upał stanie się nie do zniesienia.
Kiedy około jedenastej przed południem dotarłem do Whim Creek, było już 43 stopnie w cieniu. Whim Creek może śmiało współzawodniczyć o miano najgorętszego miejsca w Australii z równie zaniedbanym Marble Bar, leżącym kilkaset kilometrów na wschód. W1923 roku Marble Bar zasłużyło na wzmiankę w Księdze rekordów Guinnessa za 163 kolejno po sobie następujące dnie z temperaturą powyżej 37 stopni. Pub mieści się w piętrowej, pomalowanej na różowo ruderze z prefabrykatów sprowadzonych tu z Anglii na początku dwudziestego wieku, kiedy w położonym w pobliżu kopalni miedzi Whim Creek tętniło hulaszcze życie. Z tamtych czasów pozostał tylko rozwalający się pub.
Postawiłem rower na tarasie i wszedłem do środka. Było to duże, wysokie pomieszczenie, ze ścianami obwieszonymi starymi wycinkami z gazet, piwnymi akcesoriami i czarno-białymi fotografiami. Wiatrak pod sufitem powoli mełł powietrze. Po spiekocie na dworze wydawało się, że jest tu chłodno, ale termometr za kontuarem wskazywał 35 stopni. Z końca pomieszczenia, gdzie paru kowbojów rozgrywało wczesną poranną partyjkę, dobiegał stuk kul bilardowych. Zamówiłem piwo i pasztecik z mięsem. Jedząc, zauważyłem wyblakłe zdjęcie koszmarnie wielkiego pytona pełznącego przez bar. Nagłówek brzmiał: „Jeśli ją zobaczysz w barze, nie rób jej krzywdy. To nasza ulubienica”.
Postawiłem piwo na ladzie i rozejrzałem się niespokojnie po barze. Nie boję się specjalnie węży, no ale skoro już jakiś ma być w barze, w którym piję, to wolałbym wiedzieć gdzie jest. Gad na fotografii wyglądał jak koszmar z ostrego przypadku delirium tremens: jakieś cztery metry długości i gruby jak moja łydka. Przysunąłem się do baru, odchrząknąłem i stłumionym głosem spytałem barmankę, czy nie mogłaby mi pokazać, gdzie jest wąż.
Kobieta potrząsnęła smutno głową.
- Wydział Zdrowia dowiedział się o niej i kazał ją wyrzucić. Powiedzieli, że nie możemy trzymać tu zwierząt. Wywieźliśmy ją więc na pustynię i puściliśmy wolno. To nie było w porządku. Wszyscy ją lubili.
- Może się bali, że picie ją zdemoralizuje?
Pomyślała chwilę, ponownie potrząsnęła głową i powiedziała:
- Nie, nie przypominam sobie, żeby ona kiedykolwiek piła. Mieliśmy wielbłąda, który lubił tu przychodzić. Ten to pił! Ale wąż tylko pełzał po barze.
- Wielbłąda też musieliście wyrzucić?
- Tak. Biedak... tak bardzo lubił piwo...
Wznieśliśmy toast za nieobecnych przyjaciół. ■
ROZDZIAŁ 28
Melancholia
przydrożnych
gospód:
Roadhouse Blues
W Karratha droga skręca ostro na południe i biegnie przez następne setki kilometrów zarośli do starego nadbrzeżnego miasta Carnarvon. Pomiędzy obydwoma miastami nie ma nic prócz wiatru, piasku i gwiazd, rzadkich zajazdów przy stacjach benzynowych i paru suchych łożysk rzecznych, w których o tej porze roku może być nieco wody - lub nie. Od Carnarvon szosa biegnie na południe przez kolejne kilkaset kilometrów suchego pustkowia do miasteczka Geraldton. A stamtąd, nadal wśród zarośli, 500 kilometrów do Perth.
W pewnym wierszu T.S. Elliota J. Alfred Prufrock żałuje życia odmierzanego łyżeczką do kawy. Powinien spróbować życia wydzielanego pełnymi widelcami z kuchni w zajazdach. Każda taka stacja benzynowa wydająca obiady oznaczała gwar ludzkich głosów, publiczną toaletę, wodę z kranu i tłusty posiłek po zawyżonej cenie odgrzany w mikrofalówce. Każda była szczególnym elementem mojej pustynnej egzystencji. Tak często przyglądałem się mojej mapie, że znałem na pamięć ich kolejność: Fortescue River, Nanutarra, Minilya, Wooramel, Overlander i Billabong.
Miałem poważny powód do pośpiechu: cyklon tropikalny Nicholas. Usłyszałem o nim w biuletynie pogodowym w Karratha. Był to jeszcze noworodek, ale szybko przybierał na sile i zapowiadał się groźnie. Zrodził się na Oceanie Indyjskim, był o kilkaset kilometrów od wybrzeża Australii i kierował się ku niemu. Za najbardziej prawdopodobne miejsce uderzenia uważano Broome lub Derby, toteż ogłoszono tam alarm pierwszego stopnia. W szczególności mieszkańców Derby uprzedzano, by gromadzili żywność, koce i środki opatrunkowe i byli gotowi do ucieczki do schronów. Jednak cyklony są kapryśne - istniało ryzyko, że Nicholas zmieni kierunek, więc w Karratha ogłoszono alarm drugiego stopnia.
Szybkie pokonywanie kilometrów nie było możliwe przy tym przeciwnym wietrze. Pedałowanie pod wiatr było jak wjazd po pochyłości o nachyleniu 18 stopni, ciągnącej się jak stąd do księżyca. Kręciłem pedałami na niskim biegu całe popołudnie, ze spuszczoną głową, zerkając kątem oka na mijany busz. Kiedy wreszcie zjechałem z drogi, by zanocować w Spinifexie w pobliżu całkiem wyschłego koryta strumienia Devils, stwierdziłem że godziny mozołu, frustracji i potu przyniosły mi zaledwie nędzne 30 kilometrów - i to kosztem połowy zapasu wody. Zajazd Fortescue River, gdzie miałbym szanse ponownie napełnić butelki, był odległy jeszcze o dalsze 65 kilometrów.
Spędziłem ponury wieczór mimo wspaniałego blasku gwiazd na niebie nad moją głową. Siedziałem, skubiąc suszone jabłka i obserwując pociągi drogowe pędzące z rzadka w ciemnościach. Poczułem ukłucie zazdrości, kiedy zobaczyłem jeden jadący na południe - szczęśliwe skurczybyki. Jutro o tej porze będą w Perth, mieście którego nie zobaczę przed upływem całych tygodni. A ja będę - no cóż, na jakimś suchym, pełnym kurzu biwaku jak ten, kilkadziesiąt kilometrów dalej na trasie, po kolejnym długim dniu pocenia się na siodełku, walce ze spiekotą, przeciwnym wiatrem i muchami. Następny dzień będzie podobny do poprzedniego i następny, i następny. Oczywiście o ile nie nadejdzie cyklon Nicholas, by wnieść trochę niepożądanego urozmaicenia. Nastawiłem więc program ABC - jedyny, jaki tu można było złapać - w nadziei na uzyskanie jakichś informacji.
Zbliżała się pierwsza w nocy i stacja w Perth przyjmowała prośby o piosenki. Dzwoniący stanowczo należeli do innego, jaśniejszego i weselszego świata - miejskich świateł, restauracji, nocy spędzanych w kinach, proszonych kolacji i przyjaciół. Nagle odezwała się międzymiastowa, dzwonił samotny mężczyzna z zajazdu Overlander, nazwiskiem Wayne. Didżej spytał go, jak mu tam jest.
- Człowieku, straszne nudy, nie ma tu żywej duszy, tylko ja i muchy. Czy mógłbyś dla rozweselenia puścić mi „Roadhouse Blues” w wykonaniu zespołu Doors?
Roześmiałem się - tak idealnie pasowało to do mojej sytuacji. Nastawiłem radio głośniej i na parę wesołych minut moją chandrę przegnała stara piosenka Doorsów „Oczy na drodze, a ręce na kierownicy” - krótkotrwała iskierka w ciemnym, milczącym buszu.
A być może dwie iskierki - poczułem duchowe powinowactwo z tym znudzonym facetem w zajeździe, o 600 kilometrów pustki ode mnie. Postanowiłem uścisnąć mu dłoń, kiedy będę tamtędy jechał - za jakiś tydzień, jak dobrze pójdzie - i podziękować za tę melodię.
Następnego dnia wyjechałem na drogę około czwartej rano, sądząc po położeniu Krzyża Południa, i dotarłem do zajazdu Fortescue River krótko przed dziewiątą. Napełniając butelki, usłyszałem w radiu, że tropikalny cyklon Nicholas rozpłynął się w tropikalny niż, ale i tak w Derby i Broome deszcz lał strumieniami.
Tyle dobrych wieści.
W tym samym komunikacie podano, że nad Wyspami Kokosowymi tworzy się nowy cyklon, Ofelia, i przesuwa się w kierunku Karrathy; prędkość wiatru dochodzi do 180 kilometrów na godzinę. W biurze prognoz spodziewano się, że cyklon Ofelia dotrze do wybrzeża za jakieś dwie doby.
Nie tracąc czasu, pojechałem przez pustynię w falującym rozpalonym powietrzu w kierunku zajazdu Nanutarra, oddalonego około 160 kilometrów. Obawa przed powodzią wydawała się nieco absurdalna, a deszcz i pioruny równie odległe jak Times Square; bezchmurne niebo było koloru mosiądzu, słońce jakieś trzy razy większe niż powinno być. Przeciwny wiatr dął jak z gigantycznej suszarki nastawionej na przypalanie. Chrzęszcząc łańcuchem, posuwałem się chwiejnie po parszywym outbacku z nędzną prędkością ośmiu kilometrów na godzinę. Horyzont za nic nie chciał się przybliżyć.
Chciałbym móc powiedzieć, że wypełniałem te długie, puste godziny uszlachetniającą introspekcją, ale outback takim myślom nie sprzyja. Zabijałem czas, usiłując przypomnieć sobie jakieś liryczne piosenki - od Cole Portera do heavy metalu. „Nie podnieca mnie szampan”, choć groteskowo nie na miejscu, przemawiała do mojego poczucia absurdu. Przypominałem sobie dialogi ze starych filmów, dodając własne kwestie i pod tym palącym słońcem wydawały się niebywale dowcipne. Układałem listę prezydentów Stanów Zjednoczonych lub stolic wszystkich stanów. Inną zabawą, na jaką wpadłem, by nie myśleć o kilometrach, było zestawianie sześciu osób - z przeszłości, teraźniejszości lub fikcyjnych - które chętnie zaprosiłbym na wspólny obiad. Bardzo mi się podobała grupa złożona z Marka Twaina, sir Richarda Burtona, Loli Montez, kapitana Smitha z „Titanica”, Wild Bilia Hickoka i Clancy'ego z wiersza „Banjo” Patersona. Wszystko po to, by uniknąć „tu i teraz”, okropności dokuczliwego pragnienia, żaru jak z pieca, monotonii, bolesnej samotności, lepkiej warstwy potu na karku i milionów brzęczących much, które okrążały moją głowę chmarami doprowadzającymi do szaleństwa, i szukały wilgoci w oczach, nosie i kącikach ust.
I choć te kilometry były naprawdę koszmarne, do pewnego stopnia radował mnie ten pojedynek z pustynią. Ulotne chwile satysfakcji przeważnie przychodziły nocą, kiedy na ten dzień bitwa skończyła się zwycięstwem, słońce zaszło i wstęga gwiazd rozciągnęła się majestatycznie na niebie. Przez kilka godzin byłem całkowicie panem własnego losu.
Ale potem zaczynał się nowy dzień; prażące słońce wyłaniało się na wschodzie znad horyzontu, muchy zaczynały bzykać, a kilka kilometrów dalej woda w butelkach była już zbyt ciepła, żeby mnie orzeźwić. Jednak nawet w tym boju zdarzały się chwile błogostanu. Z sześciolitrowego pojemnika z termoizolacją, uwiązanego do tylnego bagażnika, przelewałem wodę do mniejszych i łatwiej dostępnych butelek, zawieszonych na ramie roweru, abym mógł pić w czasie jazdy. Cieszyła mnie ta czynność: - wtykałem pustą butelkę pomiędzy stopy, by uchronić ją przed porwaniem przez gwałtowny powiew gorącego wiatru i przelewałem ostrożnie wodę, tak by nie stracić ani jednej cennej kropli. Ta woda była życiem, a ja miałem je w rękach.
Opłacałem tą wodą przejechane kilometry, niekiedy aż kubek za kilometr. O dziesiątej, jedenastej rano skwar stawał się zazwyczaj tak dojmujący, że byłoby nieekonomicznie jechać dalej, bez względu na to, jak mocno dokuczały muchy i jak rozpaczliwie pragnąłem znaleźć się gdzie indziej. Podobnie jak wszystkie inne pustynne stworzenia znajdowałem sobie choćby najskąpszą plamę cienia, układałem się nieruchomo w gorącym pyle i czekałem. ■
ROZDZIAŁ 29
„Mam nadzieję,
że jedziesz
na południe!”
Dotarłem DO zajazdu Nanutarra koło południa, przejechawszy tego rana 110 kilometrów w temperaturze, która musiała w słońcu dochodzić do 60 stopni. Resztka mojego zapasu wody wyczerpała się pięć kilometrów wcześniej i wszedłem do środka na wpół oszalały z pragnienia. Spocony opadłem na krzesło, ustawiłem przed sobą baterię zimnej butelkowanej wody i napojów bezalkoholowych za 24 dolary i odwzajemniłem spojrzenie kierowcy pociągu drogowego przy sąsiednim stoliku. Był niski, miał szczeciniasty zarost i uparte niebieskie oczy. Uśmiechnął się i przemówił z satysfakcją, jaką odczuwają niektórzy faceci, kiedy mają okazję oznajmić złą nowinę:
- Przyjacielu, wiesz, że nadchodzi cyklon?
Powiedziałem, że coś mówili w radiu.
- Cyklon Ofelia - ciągnął, odcinając kawałek steku. - Szybko się posuwa. Spodziewają się, że jutro dotrze do Karrathy. Mam nadzieję, że jedziesz na południe! Muszę jutro zrzucić ładunek w Hedland, ale zawracam tak szybko, jak tylko się da i zabieram stąd dupę. Cyklon może zablokować szosę na całe tygodnie. Boże Narodzenie tuż tuż, a ja spędzam święta z rodziną. Kapujesz? Skończył stek, zapłacił, dał napiwek i ruszył ku Hedland. Patrzyłem, jak wlecze się w upale do swego trójczłonowego pojazdu. Czułem żar promieniujący przez okno jadalni. Po chwili odjechałem i ja, dźwigając moje 22 litry wody i myśląc, jaki to idiotyzm porzucać klimatyzowane sanktuarium tej samotnej jadalni tylko po to, by się rozpłynąć w rozedrganych falach gorącego powietrza. Do zajazdu Minilya było stąd 225 kilometrów.
W nocy wpełzł na niebo cienki woal wysokich chmur, równie ukradkowo jak kot na kominek. Zwinąłem obozowisko przed świtem, nie przejmując się śniadaniem; chciałem maksymalnie wykorzystać czas, kiedy temperatura jest względnie normalna. Podejrzewałem, że chmury są przednią strażą Ofelii. Wystraszyły mnie trochę, ale niosły ze sobą także błogosławieństwo nieruchomego powietrza. Potężny wiatr z południa, który mnie hamował, ustał, rozwinąłem więc tym razem dobre tempo. Cienka warstewka chmur sprawiła również ten cud, że temperatura nie podniosła się powyżej parnych 35 stopni.
Postanowiłem wykorzystać ten łut szczęścia i jechałem tak szybko, jak mogłem. Mijały godziny. Chmury gęstniały w opalizujący wir. Słońce stało na niebie zamazane i niewyraźne. Mdłe światło sprawiło, że oliwkowo-rdzawy krajobraz wyglądał jeszcze bardziej szaro i nudnie niż normalnie, ale było mi to obojętne: gnałem dalej. Do południa ujechałem 160 kilometrów i nadal pedałowałem zawzięcie.
Kiedy pnąc się po długiej pochyłości, poczułem dziwne otumanienie, przypomniałem sobie nagle, że od poprzedniego wieczora nic nie jadłem. Zatrzymałem się, rozerwałem paczkę suszonych jabłek i przełknąwszy parę uznałem, że lepiej mi pójdzie, jeśli usiądę. Ściślej mówiąc nogi się pode mną ugięły a ja się poddałem, szukając tylko wymówki. Po jakiejś minucie przyszedł mi do głowy jeszcze lepszy pomysł - żeby się położyć. Wyciągnąłem się na gorącym żwirze na środku drogi i patrzyłem na fioletowo-szare niebo, leniwie międląc jabłka w ustach i usiłując zebrać dość energii, by je pogryźć. Po chwili torebka wyślizgnęła się z moich zmartwiałych palców.
Choć nie pamiętam, kiedy zasnąłem ani jak długo spałem - 20 minut, być może - mogę stwierdzić z całym przekonaniem, że podczas mojej ożywczej drzemki nie przetoczył się żaden pociąg drogowy. Obudził mnie głęboki grzmot, po którym niemal natychmiast nastąpiło oberwanie chmury - jakby ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody. Usiadłem, łapiąc oddech i wypluwając wodę, i zacząłem się rozglądać dookoła w oszołomieniu. Temperatura błyskawicznie spadła. Niebo było ciemne. Lało jak z cebra.
Zebrałem rozmoknięte jabłka, zjadłem resztę i powoli wsiadłem na siodełko, przemoczony do gołej skóry lecz dziwnie odświeżony. Dojechałem do zajazdu Minilya około godziny później, dostatecznie zmarznięty i mokry, by wyciągnąć ciepłą kurtkę. Kupiłem sobie hamburgera i dowiedziałem się z radia, że Ofelia załamała się, zanim dotarła do wybrzeża; ale i tak miała dość energii, żeby wysłać w interior serię burzowych szkwałów.
Dojechałem do Carnarvon następnego dnia nieco po jedenastej, półprzytomny i wyczerpany, marząc o prysznicu po ucieczce przed Ofelia po pustyni. Znalazłem schronisko nad samym brzegiem oceanu; mogłem patrzeć na dekoracyjne palmy, owiewała mnie świeża morska bryza. Powiedziałem facetowi w recepcji, że dobrze jest znaleźć się gdzieś, gdzie jest chłodno. Popatrzył na mnie jak na wariata.
- Mamy falę upałów. Jest trzydzieści dziewięć stopni.
Siedziałem tej nocy w Café Paradiso, taniej jadłodajni obok schroniska. Był tu oprócz mnie jeszcze tylko jeden facet - ogorzały stary kowboj i poszukiwacz złota imieniem Ernie. Wdaliśmy się w rozmowę. Ernie wytracał czas, czekając na autobus do Port Hedland o wpół do jedenastej. Miał to być pierwszy etap długiej podróży do Brisbane w odwiedziny do córki.
- Mam raka płuc - powiedział, wyciągając kolejnego papierosa z paczki horizon-50 leżącej tuż przy jego łokciu. Zapalił go od niedopałka poprzedniego, potem zachichotał na widok mojej miny. - Papierosy już nie robią żadnej różnicy. Lekarze mówią, że to beznadziejna sprawa.
Opowiedział mi o sobie. Było to spokojne podsumowanie pięćdziesięciu sześciu lat życia; zaczynał jako pomocnik postrzygaczy owiec, wędrując z nimi w okolicach rzeki Gascoyne, po czym przez pewien czas ujeżdżał konie na farmie Minilya, a potem walczył jako ochotnik w Wietnamie. W tym, co mówił, wyczuwało się pewien dystans, jakby już myślał o sobie w czasie przeszłym. Po wojnie pracował przez jakiś czas w fabryce, siedział w więzieniu, wyszedł i prowadził pociągi drogowe po outbacku, szczęśliwy, że znowu ma wokół siebie tyle otwartej przestrzeni. Ostatnie kilka lat spędził jako poszukiwacz złota, utrzymując się z polowania na króliki i kangury, obozując z dala od cywilizacji.
Kiedy Ernie trafił na dający nadzieję na lepsze życie kruszec przy drodze Meekatharra, lekarze oznajmili mu złą nowinę. Sprzedał za 3700 dolarów złoty piasek i samorodki, sprzedał swój stary samochód i pułapki na zwierzęta i kupił bilet na autobus. To miała być jego ostatnia wielka wyprawa. Najpierw chciał pojechać na północ do Darwin, wrócić na stare ścieżki, może rzucić okiem na Cairns, i w końcu osiąść w spokoju na przedmieściu Brisbane. Nie mógł się już doczekać autobusu. ■
ROZDZIAŁ 30
„Tu za wodę
się płaci!”
W ciągu pierwszej doby za Carnarvon zaznałem tego, co w outbacku najgorsze i najlepsze.
Zaczęło się w zajeździe Wooramel. Dojechałem tam około południa. Miejsce wydawało się niesamowicie opustoszałe, smażyło się w czterdziestopięciostopniowym upale. Trudno było oddychać. Okrążyłem budynek, ciekaw, czy jest otwarty. Nie było widać samochodów ani ludzi, dobiegał tylko szum generatora na ropę. Nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły i znalazłem się w chłodnym mroku jadalni.
Kobieta o twarzy twardej jak moneta stała ze skrzyżowanymi ramionami za kontuarem, patrząc na mnie. Zamówiłem pasztecik z mięsem i coca-colę i zapytałem, gdzie mógłbym napełnić butelki wodą.
- Tu za wodę się płaci - warknęła. - Cztery dolary butelka.
Do następnego zajazdu było około 80 kilometrów, więc usiadłem, by obliczyć, jak by je najtaniej przejechać w tym skwarze. Kobieta wciąż na mnie patrzyła. Chudy mężczyzna o skwaszonej twarzy wyszedł z kuchni i pomógł jej patrzeć.
Podczas gdy ta dwójka była zajęta patrzeniem, zajechała buchającym parą holdenem kobieta z dwojgiem małych dzieci. Wyglądała na strapioną i zdenerwowaną.
- Czy możecie mi pomóc? - spytała. - Silnik mi się przegrzał i potrzebuję...
- Tu się sprzedaje wodę - ucięli oboje krótko.
To było niesamowite zagranie. Automobilistka próbowała wytłumaczyć, że nie chodzi jej o wodę do picia, że jest w rozpaczliwej sytuacji, ale równie dobrze mogłaby mówić do lampy. Kobieta za ladą poradziła jej, żeby sobie sprawiła lepszy samochód; mężczyzna kazał jej wyjść, skoro nic nie chce kupić. Matka wyszła z dziećmi na zewnątrz, chroniąc się przed słońcem w skąpym cieniu jakiegoś drzewka. Dziesięć minut później zajechało inne auto. Widziałem, że kobieta rozmawia z kierowcą.
Nadjechało parę zdezelowanych furgonów, kowboje z jednej z farm zatrzymali się na lunch. Kobieta spisała ich zamówienia.
Właściciel obrzucił mnie wrogim spojrzeniem.
- Czemu się tak gapisz? - warknął.
- Nie gapię się. Patrzę.
Jego oczka zwęziły się i obszedł kontuar dookoła, by do mnie podejść. Poczułem się nagle z dala od przyjaciół. Nachylił się nad moim stolikiem.
- Wiesz co? Nie chcę cię tu widzieć. Wynoś się.
- O co chodzi? To najbardziej niegościnny zajazd, jaki w życiu widziałem.
- Nie podoba ci się? Co, myślisz, że powinniśmy biegać dookoła, uśmiechając się do ciebie jak głupi do sera?
- Mógłbyś spróbować. Nie kosztowałoby cię to ani grosza.
- Ludzie pomyśleliby, że zwariowaliśmy.
- A co myślą teraz?
- Wynoś się.
- Jem lunch.
- Dłużej tu nie jesz. Dokończ na dworze. Wynocha z mojego lokalu.
Ugryzłem kęs pasztecika.
- To twój rower tam od frontu?
- Mój.
- Rozwalę ci go.
- Dotknij go, a złamię ci rękę.
Wymaszerował za drzwi. Wyszedłem tuż za nim. Przeszedł obok roweru nie ruszając go, po czym znikł w wąskich drzwiach, które wyglądały na wejście do biura. Uśmiechnął się do mnie krzywo przez ramię.
Nie podobał mi się ten uśmiech. Mógł wejść tam, żeby się podąsać lub poboksować z workiem treningowym lub zrobić rachunki. Z drugiej strony mógł być z tych facetów, co wśród biurowych rupieci trzymają zardzewiałą dwudziestkę dwójkę i pudełko naboi.
Nie miałem tu przyjaciół. Wymknąłem się. Nie zostawiłem napiwku.
Nie ujechałem trzech kilometrów, kiedy usłyszałem, że zwalnia za mną samochód terenowy. Przez chwilę myślałem, że to facet z zajazdu pojechał za mną. Był to jednak Dave Steadman, właściciel farmy owczej Wooramel, liczącej sobie 160 tysięcy hektarów.
- Bardzo mi przykro z powodu tego incydentu - powiedział, kiedy obaj stanęliśmy. - Nie chciałbym, żebyś odniósł złe wrażenie przez tego gbura. Byłoby mi miło, gdybyś zatrzymał się u nas na noc. Co ty na to?
Podziękowałem.
Powiedział mi, że wszyscy będą przy szopie do strzyżenia owiec. Zjazd na boczną drogę był jakieś 15 kilometrów dalej. Wyjaśnił mi, jak jechać. Nie będę miał kłopotu z trafieniem - smugę kurzu po zachodniej stronie zobaczę z odległości kilku kilometrów.
Kiedy dojechałem do szopy, zobaczyłem tam całkiem sporo ludzi. Dave odjechał rowerem, by sprowadzić stado owiec, ale powiedział reszcie, żeby mnie wypatrywali. Kimberley Elliot - wysoki, smukły, mocno opalony, czarnobrody mężczyzna, który był tu zarządcą - powiedział mi dzień dobry i zachichotał.
- Słyszałem, że omal nie pobiłeś się w zajeździe. Nie przejmowałbym się. Kiedy tam byłem ostatni raz, sam omal nie wdałem się w bójkę z tym facetem.
Okazało się, że Dave i jego żona, Margot, już poprzednio ratowali amatorów przygód z opresji: w 1977 roku zatrzymała się na ich farmie Robyn Davidson, autorka „Na zachód od Alice Springs”, kiedy jeden z jej wielbłądów zachorował.
Steadmanowie właśnie skończyli strzyżę i pracowicie rozwozili ciężarówkami swoje 15 000 owiec po farmie. Zwierzęta lepiej to znosiły, niż gdyby je przegoniono po buszu w tym zabójczym skwarze.
Wszyscy się spieszyli, żeby skończyć robotę. Za parę dni przypadało Boże Narodzenie. Kimberley wyjeżdżał tego wieczora, by odwiedzić brata w miasteczku górniczym odległym o 600 kilometrów. Margot następnego ranka wybierała się do Carnarvon na zakupy. A Neil Smith, rudowłosy łagodny olbrzym, farmer dorabiający jako kierowca pociągów drogowych, spieszył się do swoich pszenicznych pól w pobliżu New Norcia na Boże Narodzenie i żniwa.
Następnego ranka Dave zadzwonił do swego kumpla Davida Stone - zwanego „Boulder”, prowadzącego pub w hotelu Billabong - by go zawiadomić, że będę tamtędy przejeżdżał.
- Jest moim przedstawicielem w tamtej okolicy - wyjaśnił mi przy śniadaniu Dave. - Zaopiekuje się tobą.
Było już gorąco i wietrznie, kiedy wyjeżdżałem z Wooramel, z pełnym zapasem świeżej wody w pojemnikach. Pierwszy postój planowałem w zajeździe Overlander. Nie potrzebowałem stamtąd niczego, ale miałem nadzieję spotkać faceta, który podniósł mnie na duchu w samotny wieczór nad strumieniem Devils swoją prośbą do radiostacji o nadanie „Roadhouse Bluesa”. Z obsługi był tam tylko blondyn ze skwaszoną gębą, który wywrzaskiwał rasistowskie obelgi w kierunku kilku przerażonych młodych Japonek na parkingu. Dziewczęta zemknęły z powrotem do swojego greyhounda i zerkały na blondasa przez okno, czekając z jawnym niepokojem, aż kierowca autobusu skończy pasztecik, wypali papierosa i ruszy. Nie podobało mi się to miejsce, ale podszedłem do blondyna i zapytałem, czy zna faceta, który prosił o nadanie przez radio „Roadhouse Bluesa” jakiś tydzień temu.
- Masz na myśli Wayne'a? Wywaliłem go z pracy.
- Dlaczego?
- Z powodu tego gówna. Zabawiał się telefonami do radia, zamiast pracować. Płacę za robotę.
- Była pierwsza w nocy.
- A co ci do tego?
Punkt dla niego.
- Nic. Ale robił wrażenie miłego faceta.
- Hm. - Popatrzył na mnie z chłodną pogardą. - Głupi jesteś.
- Tak? A to dlaczego?
- Co za pomysł jechać rowerem dookoła Australii!
- Chciałem zobaczyć kraj. Spotkać miłych ludzi.
Popatrzył na mnie spode łba.
- To był miły kraj. Dopóki nie zaczęli wpuszczać takich przeklętych cudzoziemców jak ty.
Niekiedy nie można się powstrzymać. Starając się o przesadnie amerykański akcent wykrzyknąłem:
- Na Boga! Czyżbyś był prawdziwym Aborygenem?
Pięćdziesiąt kilometrów do hotelu Billabong przejechałem w rekordowym czasie, wściekłość blondasa poganiała mnie jak gorący wiatr w plecy. To był kolejny zajazd, z którego zostałem wywalony. Rutyna zaczynała trącić stęchlizną. Wkrótce będę musiał sobie przyswoić te nowe maniery, dawne najwyraźniej wyszły z mody. Niepotrzebnie się martwiłem, jak zostanę przyjęty w Billabongu. Kiedy podjechałem, Boulder - sympatyczny facet, którego późniejsze uwagi o stanie drogi okazały się stuprocentowo ścisłe - stał oparty o drzwi pubu, wpatrując się w blask słońca.
- Na dworze jest koło czterdziestu trzech stopni - zawołał. - Ale z tyłu mam basen. Wskocz i ochłódź się, a potem przyjdź na kanapki i zimne piwo! ■
ROZDZIAŁ 31
Boże
Narodzenie
w Geraldton
Zanim dojechałem do Geraldton, zdążyłem znienawidzieć meteorologa, zapowiadającego radosnym głosem pogodę w radiu ABC. Co ranka, kiedy zwijałem obóz, z ożywieniem obiecywał mi kolejny dzień z silnymi przeciwnymi wiatrami, na wybrzeżu o prędkości 25 węzłów, w porywach 45. Te zabójcze podmuchy o temperaturze 42 stopni nazywał „świeżą morską bryzą”, co sugerowało łagodny wietrzyk przesycony morską solą, z zapachem oleju kokosowego. To, co przedstawiał jako znakomitą pogodę na puszczanie latawców oznaczało dla mnie wyrok ciężkich robót.
Trzysta lat temu te same uporczywe wiatry przyczyniły się do rozbicia okrętów pierwszych holenderskich eksploratorów, spychając je niespodziewanie ku tajemniczemu lądowi, który nazwali Terra Australis - Lądem Południowym - kiedy w drodze na Jawę przemierzały południową część Oceanu Indyjskiego. Najbardziej ponura historia dotyczy rozbicia się w 1629 roku statku „Batavia” na płyciznach w pobliżu Geraldton, kiedy to bunt rozbitków zmienił się w szaleństwo tortur i zabijania. Powstrzymały je dopiero surowe kary wymierzone przez ekspedycję ratunkową. Dwóch najmłodszych buntowników oszczędzono, aby porzucić ich w pobliżu ujścia rzeki Murchison. Nigdy więcej o nich nie słyszano.
Tego popołudnia, szukając wody i ochrony przed dokuczliwym wiatrem, poprowadziłem rower przez zarośla i zszedłem po skalistych brzegach rzeki. Nad brzegiem, w cieniu zwieszających się gałęzi eukaliptusów panował mrok, spokój i konspiracyjna cisza. Myślałem, że przesiedzę tu najgorszy upał, ale nie wziąłem pod uwagę niezmierzonych chmar much, wypełniających gorące, spokojne powietrze. Zjadłem pospiesznie lunch i wydrapałem się z powrotem na górę. Wiatr wiał równie gwałtownie jak przedtem, spychając mnie w przydrożne chaszcze jak wyrzucony papierowy kubek. Niekiedy nagły poryw dosłownie zatrzymywał mnie w miejscu.
Zresztą nie tylko mnie. Parę kilometrów na południe od rzeki Murchison natknąłem się na samochód stojący na skraju drogi. Kierowca znalazł się w tarapatach - źle ocenił odległość i hamującą siłę potężnego wiatru i zabrakło mu benzyny. Teraz maszerował z mozołem po pustej szosie do stacji benzynowej w Binnu, zaciskając palce na rączce pustego kanistra. Chciałem mu oddać przysługę, więc kiedy dojechałem do stacji, wszedłem do środka, by zapytać, czy ktoś mógłby po niego wyjechać. Ale wlokłem się niewiele szybciej niż on; wciąż go widziałem, drobną plamkę w dali, brnącą ponuro w niesionym przez wiatr kurzu.
Był to najcięższy dzień w całej mojej podróży. Do zachodu słońca przejechałem 150 kilometrów, a miałem wrażenie, że 300. Nogi się pode mną uginały, ręce mnie bolały od ściskania kierownicy, skórę na twarzy miałem spękaną od nieustannego gorącego, suchego wiatru.
O zmierzchu po raz pierwszy od miesięcy zobaczyłem zboża, traktory i silosy. Chwilę później wjechałem do Northampton ładną główną ulicą z przełomu stuleci, domy miały fasady z kamienia i cegły. Nie napotkałem takiego staroświeckiego małego miasteczka od wyjazdu ze wschodniego wybrzeża. Biwakowałem parę kilometrów na południe od miasteczka, w mrocznym gaju eukaliptusowym. Żeby się tam dostać, musiałem przeleźć przez ogrodzenie z drutu kolczastego, co mi natychmiast przypomniało, że wyjechałem z otwartej, niczyjej pustyni, gdzie mogłem sobie po prostu maszerować przez Spinifex, dopóki nie znalazłem znośnego miejsca na biwak.
Tej nocy było chłodno - wiatr teraz rzeczywiście odświeżał - więc rozwinąłem śpiwór, też po raz pierwszy od wielu miesięcy. Słuchałem jak wiatr jęczy w gałęziach. W dali zabłysły światła kilku farm. Chociaż było do nich jeszcze parę kilometrów, czułem się dziwnie i nieco klaustrofobicznie, biwakując tak blisko ludzi i przy regularnym szumie samochodów jadących szosą. Myśląc o tych wszystkich zmianach, przypomniałem sobie, że jest właśnie wigilia Bożego Narodzenia. Nieproszona zadźwięczała mi w głowie żartobliwa australijska wersja „Jingle Bells”:
Jadę poprzez busz
Zardzewiałym gratem
Wznosząc gęsty kurz
Lody mam w termosie!
Kolędy sobie nucę
Jadąc na pastwisko
Z owczarkiem u boku
W koszulce, szortach i klapkach!
Jingle bells, jingle bells,
Dzwońcie cały czas.
Australijska Gwiazdka
W letni upał - hej!
Jingle bells, jingle bells,
To cudowny dzień!
Ale frajda taka jazda
Moim starym gratem!
Nie pierwszy to raz w Australii Boże Narodzenie mnie zaskoczyło. Po piętnastu latach pobytu na antypodach wciąż nie mogę się pogodzie z Gwiazdką w środku lata. Mogę zaakceptować styczeń jako miesiąc prażącego słońca, upału i pożarów buszu i pogodzić się z nartami w lipcu, ale Boże Narodzenie kojarzy mi się jednak z zimą - porą sanek, gorącej czekolady i pierzynek śniegu na dachach domów - a nie barbecue w skwarne popołudnie, piwem i krykietem na plaży z twarzą wysmarowaną kremem chroniącym przed szczególnie silnym promieniowaniem ultrafioletowym. Obojętne ile lat spędzę tutaj, gwiazdkowe zakupy w parnym upale przy akompaniamencie „I'm Dreaming of the White Christmas” ze skrzeczącego sklepowego głośnika zawsze będą mi się wydawały czymś surrealistycznym.
Nie oczekiwałem, że szosa będzie przystrojona jemiołą. Ale jak dotąd jedyne oznaki Bożego Narodzenia, jakie wypatrzyłem, to parę wymiętych festonów szychu w przydrożnych jadłodajniach i kilka ciężarówek chłodni wiozących z przystani rybackiej w Carnarvonie świeże homary na rodzinne obiady w Perth. A teraz nagle wielki dzień nadszedł. Spędziłem go, leżąc wyczerpany na ławce w parku w Geraldton, zbyt zmęczony pojeździe poprzedniego dnia, by sobie to w pełni uprzytomnić lub się tym przejąć. W mieście - przy jego 25 000 mieszkańców, największym, jakie widziałem od października, kiedy opuściłem Darwin - panował martwy spokój. Miałem nadzieję na obfity, tani posiłek w jakiejś pizzerii lub czymś w tym rodzaju. Niestety, jedyne otwarte lokale, które zapraszały na kolacje z ustalonym fantazyjnym menu, ogniami sztucznymi i innymi atrakcjami, wymagającymi zresztą znacznie więcej wesołości, niż mógłbym z siebie wykrzesać, były nie na moją kieszeń.
Coraz bardziej zniechęcony przeprowadziłem rower przez miasto po spokojnych, słonecznych chodnikach i znalazłem się z powrotem na szosie. Zatrzymałem się przy stacji BP na skraju miasta, by napełnić butelki wodą. Po niegościnności, jakiej doświadczyłem w Wooramel i Overlander, odnosiłem się podejrzliwie do wszystkich prowadzących zajazdy w Australii Zachodniej, toteż kiedy kobieta w średnim wieku wychynęła zza kontuaru, wyszła na dwór i podeszła do kranu, z którego napełniałem butelki, miałem się na baczności.
- Dziś jest Boże Narodzenie! - wykrzyknęła.
- Tak?
- Jesteś sam?
- Tak.
- Jadłeś świąteczny obiad? Pewno nie?
- Rzeczywiście, nie.
- No to wejdź. Mamy dość jedzenia.
Jan i Des właśnie ponownie otworzyli stację, którą zamknęli na godzinę, by nacieszyć się świątecznym drugim śniadaniem. Podczas gdy Des przygotował prowizoryczny stół, kładąc na lodówce tablicę z reklamą lodów, Jan przyniosła jedzenie z pomieszczeń na zapleczu. Po chwili stała przede mną świąteczna uczta złożona z mięsiw, sałatek i bułeczek. Moim ulubionym trunkiem przez ostatnie miesiące była świeża zimna woda - miałem ją tu w obfitości. Na deser Jan podała tłuste domowe ciasto z kremem i nalegała, żebym wziął przynajmniej dwie bardzo wielkie porcje. Nie sprawiło mi większego kłopotu wyświadczenie jej tej grzeczności. Wstałem od zaimprowizowanego stołu najedzony do syta - pierwszy raz od czasu, kiedy wyjechałem z Anna Plains, 1500 kilometrów temu.
Zawdzięczałem im coś więcej niż odpoczynek i dobre jedzenie. Nieżyczliwość, z jaką się spotkałem w zajazdach Wooramel i Overlander, rozjątrzyła mnie bardziej, niż to było warte. Pustynny upał potrafi zmącić duchowe horyzonty równie łatwo jak nadwerężyć siły fizyczne, a tygodnie trudu, brudu i ogłupiająco powolnej jazdy nadszarpnęły mi nerwy i podkopały moją pewność siebie. Coś, czemu nie powinienem poświęcać uwagi, urastało do problemu. Gościnność Steadmanów i przyjazne obejście Bouldera z hotelu Billabong w dużym stopniu pozwoliły mi zobaczyć tamte zdarzenia we właściwszej proporcji; świąteczny obiad u Jan i Desa dopełnił dzieła, egzorcyzmując złe duchy tamtych zajazdów do reszty. Ten dzień był taki, jakie powinno być Boże Narodzenie - jeśli nie w wersji z litografii Curriera i Ivesa z mojego dzieciństwa w Nowej Anglii, to przynajmniej w poczciwej, starej wersji australijskiej. ■
ROZDZIAŁ 32
Na południe
do Perth
Tej nocy biwakowałem na niewielkim wzniesieniu w pobliżu miejscowości oznaczonej na mojej mapie jako Walkaway. Miejsce na nocleg znalazłem całkiem przypadkowo. Po południu zerwał się wściekły wiatr, więc w rozpaczliwej próbie uniknięcia go skręciłem w głąb lądu. O zmierzchu wciąż jeszcze walczyłem z wichurą, kiedy zgrzytanie pod stopą powiedziało mi, że do listy moich utrapień muszę dodać wyrobione łożysko w pedale. Zatrzymałem się, by ocenić uszkodzenie i podjąć decyzję, czy wracać do Geraldton i czekać, aż otworzą sklepy po świętach, czy też ryzykować jazdę do Perth.
Właśnie postanowiłem jechać dalej na południe, kiedy zobaczyłem bramę otwartą zachęcająco na pole. Dziwnie mnie ku niemu pociągnęło. Rozpostarła się przede mną oświetlona łagodnym światłem panorama pól pszenicy. W budynku odległym o parę kilometrów zapalały się światła, co stwarzało niezwykłą mieszaninę domowego ciepła i odosobnienia. Pole było świeżo zaorane, po tygodniach obozowania na twardym, pustynnym gruncie ciepła ziemia stanowiła zachęcająco miękki materac. Miejsce wydawało się magiczne - jak gwiazdkowy dar od losu, nieoczekiwana rekompensata za tygodnie gorących wiatrów, much, pragnienia i samotności. Spałem jedenaście błogosławionych godzin.
Rano wiatr uprzejmie ucichł. Ruszyłem na powrót ku nadmorskiej magistrali z nadzieją, że dziś przejadę sporo kilometrów. Potrzebowałem jeszcze paru takich spokojnych dni, żeby dojechać do Perth i zafundować sobie bardzo pożądany wypoczynek.
Ale cisza wkrótce się skończyła. Przed południem znowu zaczęły mnie nękać gorące podmuchy i borykałem się z nimi mozolnie z prędkością ośmiu kilometrów na godzinę, zmęczony i oklapnięty jak nigdy w życiu. Temperatura podniosła się prawie do 40 stopni. Z wysiłkiem przepychałem się przez serię nadbrzeżnych pagórków, które wydawały się ciągnąć bez końca.
Moją frustrację pogłębiała świadomość, że gdybym przejeżdżał tędy kilka tygodni wcześniej, trafiłbym na spektakl wiosennego kwitnienia dzikich roślin Australii Zachodniej, kalejdoskop barw i kształtów przeszło 7000 oznaczonych gatunków - i tysięcy nieoznaczonych, na ogół nie występujących nigdzie indziej na ziemi! Ale wiosenna świeżość już dawno przeszła w rażące światło i palący skwar lata. Kwiaty znikły. Teraz były tu tylko gęste, monotonne chaszcze.
Od kilku dni oczy mnie piekły i zanim dotarłem do Dongary miałem wrażenie, że w prawym oku mam całe wiadro piasku. Próbowałem przecierać je zwilżonym kawałkiem opaski na czoło, usiłując oczyścić z miotanego przez wiatr piasku, ale bez rezultatu. Jechałem więc dalej i następne 80 kilometrów - do miasteczka Enteabba przy kopalni piasku - przejechałem z zaciśniętą prawą powieką.
Do Enteabba dotarłem wczesnym popołudniem rozpalony i paskudnie wymęczony. Po wyżłopaniu litra zimnego mleka na stacji benzynowej - gdzie nadal nie udało mi się wypłukać piasku z zaczerwienionego oka - poszukałem miejscowej przychodni, modląc się, żeby ktoś tam był w drugi dzień Bożego Narodzenia. Miałem szczęście.
- Nie ma pan żadnego piasku w oku - powiedziała mi pielęgniarka imieniem Enid. - To jest ostry przypadek zapalenia spojówek. - Ten rodzaj zakażenia, spowodowany długim narażaniem oczu na upał, kurz, ostre światło i muchy, nękał pierwszych badaczy Australii. Enid odwinęła mi powiekę i wcisnęła porcję antybiotyku. Czułem, jak sklejają mi się powieki. Wręczyła mi napoczętą tubkę maści: - Proszę wpuszczać to do oka dwa razy dziennie. Kiedy dojedzie pan do Perth, proszę przez jakiś czas nie wsiadać na rower.
- Z przyjemnością. - Poczłapałem ku drzwiom, czując się dwa razy starszy.
Na dworze wiał gorący wiatr, małe górnicze miasteczko smażyło się w słonecznym blasku, a w dali majaczyło pasmo falujących piaszczystych pagórków, które musiałem przekroczyć w drodze do Perth.
Ostatni odcinek tej drogi przypominał koszmar senny w zwolnionym tempie, taki, kiedy człowiek usiłuje biec, ale ma nogi z gliny, lub zapada się w ruchomych piaskach. Choć się wysila, nie może się posunąć naprzód. To była przedłużona wersja takiego złego snu - trzy dni i noce gorącego, wściekłego wiatru i syzyfowa praca pokonywania diabelskiej kolejki tych pagórków. Ze wszystkich okropnych odcinków jazdy w outbacku ten był najokrutniejszy. Całymi godzinami, cal po calu wspinałem się na kolejne pochyłości, bolesne dla mięśni ud, walcząc nie tylko z wiatrem lecz także z narastającą bezsilną wściekłością.
Wściekłość wynikała ze świadomości, że tortura wjeżdżania na niskim biegu na szczyt kolejnego wzniesienia bynajmniej nie zostanie nagrodzona łatwym zjazdem. Choć przeciwny wiatr przy jeździe pod górę był uciążliwy, po stronie południowej wzgórza był dużo silniejszy, niekiedy tak potężny, że kiedy wjechałem na pagórek, potrafił mnie zatrzymać i zmusić do sprowadzenia roweru pieszo po zboczu.
Tej nocy, około 110 kilometrów od Perth, runąłem w zaroślach na piasek, zbyt wyczerpany, by rozwinąć wór biwakowy. Następnego ranka tors i ręce miałem tak ciężkie, że ledwie mogłem się poruszać. Przez długą chwilę siedziałem nieruchomo na piasku z załzawionymi oczami, z głową opartą na kolanach, usiłując zebrać siły, by wsiąść na rower.
W końcu ruszyłem, chwiejąc się na szosie, skupiony na kręceniu pedałami, wypatrywaniu kolejnych słupków kilometrowych i zaliczaniu ich z ulgą, kiedy ze skrzypieniem pedałów pozostawiałem je za sobą. Czułem się słaby jak kociak, ale prędkościomierz na kierownicy wskazywał, że robiłem 15 kilometrów na godzinę. Wiatr ucichł i zdawało mi się, że minąłem już te wzgórza z koszmarnego snu.
Przed południem ruch na szosie się zwiększył; tuż obok mnie śmigały furgony i limuzyny. Odległości pomiędzy stacjami benzynowymi i zajazdami zmalały, a w krajobrazie materializowały się domy, hodowle koni i farmy hobbystów - najodleglejsze planety na orbicie wokół wielkiego miasta.
Wczesnym popołudniem moje zaropiałe oczy wypatrzyły Perth - budynki ze szkła i stali migotały w oddali, tak gładkie, świecące i niedosiężne jak baśniowe Szmaragdowe Miasto z krainy Oz. Była to wizja Ziemi Obiecanej, pierwsze prawdziwe miasto, jakie zobaczyłem od wyjazdu z Brisbane, teraz odległego o tyle kilometrów i wydarzeń, że robiło wrażenie wspomnienia z dzieciństwa.
Perth - australijski odpowiednik Dallas - jest aroganckie i efektowne. Swoje nagłe wzbogacenie się zawdzięcza złożom rudy żelaza z Pilbara, złotu z Kalgoorlie, pokładom gazu ziemnego na szelfie północno-zachodnim, oraz diamentom z Kimberley. W latach osiemdziesiątych XX wieku - latach ryzykownej gry na giełdzie - miasto było terenem działania najbardziej osławionych rekinów finansowych Australii Zachodniej. Ze względy na skalę działania i polityczne konszachty zaczęto ironicznie mówić o „Kompanii Australii Zachodniej”. Opowieści o machlojkach na wyścigach konnych, interesach podpartych korupcją, fałszowaniu dzieł sztuki na wielką skalę, i miliardach dolarów z kieszeni podatników, które znikały za pstryknięciem upierścienionych palców, przewyższały wszystko, co wymyślono dla J.R. Ewinga i „Dallas”. Ale na początku lat dziewięćdziesiątych wszystko to skończyło się katastrofą: szeregiem bankructw, królewską komisją śledczą i aktami oskarżenia, które fascynowały, bawiły i wściekały resztę Australii. Te wydarzenia utrwaliły już i tak barwną reputację Australii Zachodniej jako odrębnego świata; jako bawiących się hałaśliwie rubieży, gdzie wszystko może się zdarzyć - i rzeczywiście często się zdarza.
Kiedy dotarłem do mostu na rzece Swan, byłem zbyt znużony, by jechać dalej. Czułem się tak otumaniony, że nie odważyłem się na jazdę w ruchu ulicznym. Przemaszerowałem więc ostatnie kilometry przez most i po Adelaide Terrace, stawiając nogę za nogą jak w transie, zatrzymując się od czasu do czasu, by zapytać o drogę do schroniska młodzieżowego na ulicy Williamsa.
Schronisko było niemal pełne, ale dziewczyna za biurkiem znalazła mi pokój na najwyższym piętrze. Z ledwością się tam dostałem, wspinając się powoli po schodach. Czułem boleśnie mięśnie ud i przystawałem na każdym podeście, patrząc na kolejną kondygnację schodów, jakby to był ostatni etap wspinaczki na Mount Everest. Znalazłem mój pokój, runąłem jak kłoda na łóżko pod wiatrakiem i zasnąłem w brudnych ciuchach na długie osiemnaście godzin. Kiedy następnego rana otworzyłem oczy, zobaczyłem nad głową sufit i uprzytomniłem sobie, że dotarłem do Perth i że dziś nie muszę walczyć ani z wiatrem, ani z upałem, ani ze wzgórzami - odczułem taką ulgę, że omal się nie rozpłakałem.
Mówi się że Perth jest najbardziej odosobnionym wielkim miastem na świecie. Rzut oka na mapę potwierdza tę opinię. Najbliższe wielkie miasto, Adelaide, znajduje się przeszło 2000 kilometrów na wschód, za bezwodnym, smaganym przez wiatry pustkowiem, znanym jako nizina Nullarbor. Tę brzmiącą jak aborygeńska nazwę nadał temu rejonowi w 1865 roku kartograf Australii Południowej Edmund Delisser, który zniekształcił na Nullarbor łacińskie określenie nullus arbor, co oznacza „żadnych drzew”. Na zachód ciągnie się aż po wybrzeże południowej Afryki Ocean Indyjski. Na południe leży Antarktyka. A na północ - cóż, wiem coś o tym - jest przeszło 3000 okropnych kilometrów palącego piasku i traw Spinifexu, aż po Darwin. Ale Darwin ma tylko 80 000 mieszkańców; żeby znaleźć prawdziwy miejski odpowiednik dla Perth, trzeba by się udać do Dżakarty.
To odosobnienie i oddech buszu przypominały mi nawet w sercu miasta stadka papug, skrzeczących na ulicach, dzikie kwiaty i małe kangury w Parku Królewskim, i mosiężne tabliczki firm wydobywczych na wszystkich najwspanialszych budynkach miasta, z nazwami, które przywodziły na pamięć ogromne projekty wydobywcze w najodleglejszych zakątkach outbacku. Ulga, że dotarłem do Perth mieszała się z niejasnym wrażeniem, że pustkowia, przez które przejechałem, szalejący na nich wiatr, piasek i muchy, wcale nie są tak daleko: byłem w oblężonej twierdzy.
Dotarłem do mety, ale przecież był to tylko koniec pewnego etapu. Z lustra spojrzała na mnie przy goleniu obca twarz - starsza, wychudzona, wysmagana wiatrem, wymęczona, ze zmierzwioną strzechą brązowych włosów i zapuchniętymi, przekrwionymi oczami. Oceniałem, że od wyjazdu z Darwin przed dziewięcioma tygodniami schudłem o jakieś dziesięć kilogramów; w rzeczywistości, jak miałem odkryć nieco później w czasie nieplanowanego pobytu w szpitalu, straciłem szesnaście.
Byłem skrajnie wygłodzony. Na śniadanie tego ranka miałem tylko filiżankę kawy i resztkę nieświeżych pierniczków, które wiozłem w torbach od Carnarvon. Spacerowałem po zatłoczonych, słonecznych chodnikach, wyglądając nędznie i czując się onieśmielony. Tuż przed jedenastą otwarto pizzerię w pobliżu jakiegoś kina, karta w oknie reklamowała specjalną ofertę na lunch: tyle ile możesz zjeść pizzy, makaronu i sałatek.
Wszedłem do środka, usiadłem przy narożnym stole i zabrałem się do dzieła. Pizza była dobra - ociekała oliwą, pełno w niej było mięsa i kalorii - ale czym nie mogłem się nasycić to sałatkami. Od kilku miesięcy nie widziałem świeżych jarzyn i teraz wprost nie nadążałem ich pochłaniać. Marchewka, zielona papryka, kiełki, cebula i sałata, ogórki, pomidory, surowe brokuły i kalafiory - wszystko jak leci. Załadowałem talerz tak wysoko jak mogłem, z pomidorami na szczycie, po czym pożarłem to wszystko prawie nie gryząc. Poszedłem po następną porcję i jeszcze jedną, i jeszcze jedną. Ludzie gapili się na mnie. Kiedy kelnerka podeszła zapytać, czego chcę się napić, poprosiłem o dużą szklankę wody z lodem. Nie przez skąpstwo, lecz dlatego, że luksus picia zimnej wody w dowolnej ilości był marzeniem, które hołubiłem od tygodni. Wypiłem tę wodę duszkiem i natychmiast poprosiłem o następną. Cztery szklanki później kelnerka zorientowała się, w czym rzecz, i żeby oszczędzić nam obojgu trudu przyniosła od razu kilka dzbanków. Wypiłem wszystko. Zapewne wlałem w siebie łącznie z osiem litrów lodowatej wody.
Siedziałem w tej pizzerii, z zadowoleniem pasąc się i pojąc, w towarzystwie pogniecionego broszurowego wydania „Holidays in Hell” autorstwa P J. O'Rourke, póki kelnerki około trzeciej po południu nie sprzątnęły bufetu. Kilka kolejnych wizyt tutaj przyspieszyło moją rekonwalescencję w Perth.
Mój rower - przewiózłszy mnie i 40 kilogramów jedzenia, wody i sprzętu przez tysiące kilometrów kiepskich dróg outbacku - był w równie kiepskim stanie jak ja. Obie opony były zdarte, łańcuch rozciągnięty, a łożyska pedałów zgrzytały przeraźliwie przez ostatnie 500 kilometrów. Porwane taśmy na rączkach kierownicy trzepotały irytująco na wietrze. Wszystkie linki były wystrzępione, hamulce działały słabo i zawodnie. Co najgorsze, w obręczy tylnego koła powstało pęknięcie - kara za wożenie zbyt dużego ciężaru. Miałem szczęście, że w ogóle dojechałem do Perth. Jeszcze parę kilometrów, a to koło zwinęłoby się w precelek. Znalazłem sklep rowerowy w Fremantle i wyszedłem lżejszy o dwieście dolarów.
Kiedy najostrzejsze objawy niedożywienia ustąpiły i satysfakcja, że dojechałem do Perth, zblakła - a trwało to, co zdumiewające, zaledwie kilka dni - zaczął mnie ogarniać niepokój. Mury miasta stały się zbyt ciasne, noce zbyt hałaśliwe, moje nogi nie były wykorzystywane jak należy. Nie tęskniłem za ponownym pokonywaniem pustyni - skądże znowu - ale przyjemna jazda wzdłuż obfitującego w wodę południowo-zachodniego wybrzeża? Czemu nie. ■
ROZDZIAŁ 33
Wysypka
drogowa
W pierwszym tygodniu stycznia dojechałem zachodnim wybrzeżem Australii na południe do Margaret River, zadziwiającej niewielkiej miejscowości, wtulonej w bujną roślinność winnic i lasów z eukaliptusów, nazywanych w Australii karri, jakieś 150 kilometrów na południe od Perth. Było tam chłodno i zielono, ładne wybrzeże przypominało po trosze Maine, a wielkie fale ściągały surferów z całego świata. Miasteczko było siedzibą starzejących się hippisów, farmerów, nieopierzonych nowicjuszy, uciekinierów z miasta, którzy zrezygnowali z wyścigu szczurów, by przekształcić się w garncarzy lub wytwórców wina, lub otworzyć małe hoteliki. Była w nim też niezbyt liczna grupa dobrze zarabiających specjalistów, którzy kupili i odnowili wiejskie domy z przeznaczeniem na eleganckie domki weekendowe. W okolicznych lasach nadal można było znaleźć pojedyncze komuny, pozostałość z lat sześćdziesiątych XX wieku, a ich mieszkańcy - dziś szacowni muzycy, artyści lub właściciele upraw ekologicznych - określali swoje posiadłości jako „domki wielorodzinne” i narzekali, że przez bogatych przybyszów rosną podatki.
Surfing jest religią i wielkim wyrównywaczem klas; wszyscy surfują, a na wodzie wszyscy - turysta czy miejscowy, bogaty czy biedny - mówią tym samym językiem i w lśniących kombinezonach wyglądają identycznie. Przewodniczący Mao nie mógłby wymyślić nic lepszego. Nie budzi zdziwienia okropnie porozbijany dżip z 1969 roku lub rozklekotane kombi zaparkowane wcześnie rano na parkingu obok lśniącego mercedesa, należącego do bogatego chirurga, który przyjechał z Perth na weekend, a ich właściciele znakomicie razem się bawią w zielonych falach.
Można wyodrębnić dwie grupy: surferów i żeglujących na desce. Surferzy rządzą porankami; żeglarze przejmują plażę po południu, kiedy zrywa się morska bryza. Priorytety są wyraźnie określone, życie jest im podporządkowane. Chlebodawcy pytają kandydatów do pracy, czy jeżdżą na przyboju czy żeglują na desce, i przydzielają surferom popołudniową, a żeglarzom - ranną zmianę. Urocza, utopijna mała społeczność, która jawiła mi się jako absolutnie idealna po miesiącach zapadłych dziur, kamienistej pustyni i straszliwego skwaru.
Uraz pustynny szybko przemijał. Przytyłem nieco, zapalenie spojówek praktycznie minęło, i znów mogłem swobodnie pedałować. Wszystko wydawało się doskonałe. Opuszczałem Margaret River pogodnym, słonecznym, chłodnym popołudniem i zamierzałem do zachodu słońca dojechać aż do przylądka Leeuwin.
Jeśli każdy raj musi mieć swoje węże, ten miał robactwo. Zatrzymałem się w jadłodajni na głównej ulicy, gdzie podano mi hamburgera nadziewanego robakami. Zanim je zauważyłem, zjadłem pół kanapki. Coca-cola niewiele pomogła. Wyjechałem z miasteczka przepełniony robakami i złymi przeczuciami.
Ale wkrótce te niemiłe odczucia zaczęły blaknąć, kiedy jechałem po Rosa Glen, wąskiej, obrośniętej drzewami, wiejskiej uliczce, na którą popołudniowe słońce siało się przez listowie. Nie jeździły tu samochody, powietrze było świeże i chłodne, pola i las piękne żywą zielenią lata. Od Sydney i końca podróży nadal oddzielało mnie jakieś 5000 kilometrów, w tym nizina Nullarbor. Na razie zamierzałem trzymać się tego chłodnego, zielonego kawałka lasu, jadąc wzdłuż cienistego, żyznego południowo-zachodniego wybrzeża aż do Albany, starego miasta wielorybników, zanim skieruję się z powrotem w wiatr i słońce. Zwiększyłoby to nieco odległość, ale mogło ocalić mi zdrowie; do licha, w końcu to były wakacje!
Pamiętam, że wjechałem na szczyt wzniesienia jakieś 15 kilometrów od Margaret River, po czym zjeżdżałem stromo w dół ku ostremu zakrętowi pogrążonemu w cieniu. To, co zdarzyło się później, pamiętam nieco mgliście. Rzut oka na wyboje i pokruszony asfalt, błysk przerażenia, świadomość że dzieje się coś złego i nagle mój rower zaczął brykać jak byk wybiegający z bramy na rodeo. Kiedy świat wreszcie się ustabilizował, leżałem rozciągnięty pod rowerem, moja koszulka nasiąkała krwią, a prawe ramię bezwładnie zwisało. Czułem wszystkie żebra, jakby obiła mnie cała australijska drużyna krykieta. Nie mogłem się ruszyć. Obrzydliwe uczucie: „Ale się urządziłem!” - ogarnęło mnie jak ponury cień.
Jeśli bogowie chwilę wcześniej uchylili się od pomocy, teraz poświęcili mi pełną uwagę. Niecałą minutę po tym, jak zwaliłem się na pokruszony asfalt - koła roweru jeszcze kręciły się bezużytecznie w powietrzu - wjechał na wzniesienie ciemnozielony rangerover prowadzony przez mieszkankę pobliskiego osiedla, Andreę Lindsay. Zatrzymała się i podbiegła do mnie. Zobaczyła moją prawą rękę, zamrugała i odwróciła wzrok.
- Chyba złamał pan rękę.
Przytaknąłem. Sam nie miałem ochoty patrzeć.
Jednak jej mały synek spojrzał. Oczy rozszerzyły mu się z przerażenia.
- Ouuu!
Andrea pomogła mi wstać i pokuśtykać do rangerovera. Tymczasem dojechał inny terenowy samochód, tym razem prowadzony przez Kanadyjkę, która zebrała mój rower i torby, władowała je do swojego wozu i pojechała za nami do miasta. Piętnaście minut po spadnięciu z siodełka leżałem wyciągnięty na leżance w izbie przyjęć szpitala w Margaret River, patrząc na zegar i konstatując ze zdziwieniem, że nie dalej jak godzinę temu zajadałem ze smakiem robakburgera. Kiedy poprosiłem pielęgniarkę o trochę wody, odmówiła, radośnie przypominając, że mogę mieć wkrótce operację. Powiedziałem coś niecenzuralnego i leżałem tam, patrząc jak duża wskazówka okrąża tarczę i czekając na przyjście doktora Clarka. Pojawił się w drzwiach około czterdziestu minut później, równie cierpko ironiczny jak lekarz w „MASH”. Przybój był tego ranka bardzo silny, fale miały pięć metrów wysokości, a jemu dzień wypełniały połamane kości, zwichnięte kończyny i głębokie rany.
Okazało się, że nie mam złamanej ręki. Kość, którą Andrea zobaczyła pod krwią i poszarpaną tkanką, była nadal w jednym kawałku. Doktor oczyścił ranę skalpelem i zamknął ją tuzinem szwów. Miałem także parę złamanych żeber, naderwane lub zerwane ścięgno w prawym ramieniu, tak że nie mogłem w ogóle podnieść ręki, a po prawej stronie ciała konstelację siniaków i zadrapań - rowerzyści nazywają taką ozdobę „wysypką drogową”. Kilka dni później fizjoterapeuta w mieście wysunął przypuszczenie, że złamałem także łopatkę. Czułem się źle, ale wgniecenia na kasku świadczyły o tym, że mogło być dużo, dużo gorzej. Zatrzymano mnie w szpitalu przez noc na obserwację. Dzieliłem pokój z zachowującym się stoicko farmerem, którego zrzucił koń.
Szpitalny obiad był niewyszukany - jagnięcina, jarzyny, chleb z masłem, banan - ale było to o niebo lepsze od mojego lunchu z robakami. Andrea przyszła wieczorem, by zobaczyć, jak się czuję. Przyniosła batonik czekoladowy, gazetę, dwie puszki sprite'a i duże różowe jabłko.
- Przykro mi, jeśli cię przestraszył wyraz mojej twarzy - zaśmiała się - ale na widok twojego ramienia mało nie zemdlałam. - Przerwała i po chwili dodała: - Nie wiem, czy powinnam ci to powiedzieć, ale mój synek mówi, że wrony dziobią chodnik w miejscu, gdzie upadłeś.
Do następnego ranka całkiem zesztywniałem, a moje obrażenia stały się bardziej bolesne; miałem uczucie, że zostałem przepuszczony przez magiel. Nie miałem szansy, aby pojechać dokądkolwiek rowerem ani dziś, ani w ogóle w najbliższym czasie. Wypisałem się ze szpitala i zamieszkałem w Surf Point Lodge, szykownym schronisku młodzieżowym w pobliżu plaży Prevelly, obecnie czymś w rodzaju sanatorium dla ofiar surfingu. Pokuśtykałem do pokoju telewizyjnego i zająłem miejsce wśród innych inwalidów w gipsie i bandażach, wylegujących się na fotelach, z butelkami z wodą i tabletkami przeciwbólowymi w zasięgu. Zostałem tam przez następne trzy tygodnie.
Kiedy wspominam 16 000 kilometrów podróży po outbacku i pomyślę o wszystkich miejscach, gdzie mogłem się wyłożyć - z Halls Creek, Tennant Creek i Whim Creek jako najokropniejszymi możliwościami - ledwie mogę uwierzyć własnemu szczęściu, że wywinąłem koziołka w Margaret River. Pogoda była słoneczna, powietrze świeże i przyjemne, nadmorskie schronisko nowiuteńkie - czyste białe stiuki, wysokie sufity, ratanowe maty na podłodze - a w pobliżu znajdowało się mnóstwo modnych piwnic winnych, wartych odwiedzenia. Lampka przyzwoitego shirazu na wieczór, do tego półmisek miejscowych serów wkrótce zastąpiły wydawane przez szpital środki przeciwbólowe. Na uszkodzone ścięgno nadgrzbietowe (moje nowe słówko tygodnia) fizjoterapeuta z miasta zastosował ultradźwięki; polecił mi także całkiem dobrą księgarnię. Chociaż nie mogłem jeździć rowerem, nie byłem uwiązany na miejscu. Na tym niekonwencjonalnym końcu świata nietrudno było złapać autostop - wystarczyło wyciągnąć rękę i już się jechało, równie szybko i bezproblemowo, jakby się było właścicielem samochodu. Wziąwszy wszystko razem, żyłem sobie bardzo dobrze.
Być może nieco za dobrze. To była moja pierwsza dłuższa przerwa od opuszczenia Sydney i bardzo mi się podobała. Cieszyłem się rutynowymi zajęciami: codziennym prysznicem i zakupami w sklepie spożywczym; twarzami, które stały się znajome, pewnością, gdzie spędzę następną noc. Przyjemnie było leniuchować. Życie na szlaku na dobre straciło swój urok.
Minęły trzy tygodnie. Szwy mi wyjęto, żebra się zrosły i stopniowo odzyskałem możność posługiwania się prawą ręką. Fizycznie byłem już sprawny i wcześniej czy później musiałem zwinąć manatki - próżnowanie tutaj było kosztowne - ale wobec perspektywy jazdy przez Nullarbor ociągałem się z wyruszeniem. Dwa razy już postanowiłem jechać i już zjadłem ostatnie śniadanie, ale odłożyłem wyjazd pod byle pretekstem. Wyjechałem dopiero pierwszego lutego. ■
ROZDZIAŁ 34
Robo-rowerzysta
odrodzony
Wyjeżdżając z Margaret River objechałem szerokim łukiem pechową szosę Rosa Glen. Pojechałem do przylądka Leeuwin starą Szosą Jaskiń. Ta widokowa droga wije się 65 kilometrów przez wyniosłe lasy eukaliptusów do samotnej skały, południowo-zachodniego krańca kontynentu, skąd w 1802 roku Matthew Flinders, angielski podróżnik i odkrywca, któremu Australia zawdzięcza swą obecną nazwę, wyruszył w podróż dookoła kontynentu.
Prowadząca przez pagórki droga była pusta, cienista i chłodna. Jechałem ostrożnie, ze świeżo nabytym uczuciem niepewności w głębi serca. Miesiące trudnej jazdy bez wypadku z Sydney aż do Margaret River utwierdziły mnie w przekonaniu, że nic mi się nie może stać. To nie była bezpodstawna pycha - byłem przygotowany na awarie, miałem narzędzia, części zamienne, dość wody na długie pustynne odcinki i dużo się nauczyłem na tych tysiącach kilometrów. Moje poczucie bezpieczeństwa opierało się na fakcie, że przez cały ten czas nie wydarzyło się nic naprawdę groźnego. Trudno mi było nawet sobie coś takiego wyobrazić. Kilka sekund na szosie Rosa Glen zburzyło tę pewność siebie. Teraz mogłem sobie z łatwością wyobrazić katastrofę - i tego pierwszego ranka na siodełku często ją sobie wyobrażałem: przeżywałem ponownie zastrzyk adrenaliny w chwili wylatywania głową naprzód przez kierownicę, przerażającą gwałtowność uderzenia ciała o chodnik, przedziwną plątaninę rąk, nóg i ramy roweru. Wspomnienie było aż nadto żywe. W dół zjeżdżałem powoli i ostrożnie, korzystając z hamulców.
Przez następne trzy dni jechałem zygzakiem przez południowy zachód: z Margaret River do Augusty i dalej do Nannup, i do Pemberton, zatrzymując się w schroniskach, a nie na biwaku, ponieważ żebra miałem zbyt obolałe, aby spać na twardej ziemi. Do Pemberton dojechałem po południu, kiedy gwizdek w tartaku ogłosił koniec zmiany. Choć ranek był gorący i wilgotny, teraz nasunął się już chłodny front burzowy.
Pemberton, miasteczko leżące w głębi lasów karri, żyje z przemysłu drzewnego. Wzgórza wokół miasteczka były skąpane we mgle, z nieba siała się zimna mżawka. Czułem się teraz na drodze nieco pewniej - miałem już doświadczenie wjeździe po wzgórzach - więc zjeżdżałem swobodnie do miasta długą, mokrą, krętą pochyłością. Cieszyło mnie znowu przybycie do obcego miasteczka, jazda główną ulicą, i świadomość, że następnego rana, kiedy zabrzmi gwizdek na kolejną zmianę, znów będę na trasie.
Następny wieczór dopadł mnie w Walpole, po powolnej jeździe w deszczu przez Dolinę Olbrzymów, prastary las monstrualnych, liczących sobie 2000 lat eukaliptusów. W schronisku dzieliłem pokój z wędrownym sprzedawcą pluszowych misiów, postawnym facetem w średnim wieku z Australii Południowej, który włóczył się po kraju, sprzedając wypchane zabawki z bagażnika dwudziestoletniego volvo. Jego szary niepozorny wygląd i samotne wędrówki wokół kontynentu przywoływały scenę jak z Normana Rockwella: wędrowny sprzedawca układający pasjansa na walizce z próbkami w nędznym pokoju hotelowym. Akwizytor pluszowych misiów chrapał jak mors przez całą noc, a rano omal mnie nie rozjechał, kiedy przemknął o włos od moich kół, trąbiąc radosne pozdrowienie.
W następnych kilku dniach pojawiło się i znikło więcej twarzy i miasteczek: Albany, Jerramungup, Ravensthorpe, Espérance. Skończyły się wysokie łasy. Krajobraz się otworzył, zrobiło się bardziej wietrznie i sucho. W Espérance skręciłem na północ, kierując się ku terenom złotonośnym i ku Magistrali Eyrego przez groźną nizinę Nullarbor. ■
ROZDZIAŁ 35
Odpoczynek
w Norseman
Sto lat temu, w czasach gorączki złota, Norseman było miasteczkiem zgiełkliwych pubów z pokojami hotelowymi na piętrze, szeroko otwartym dla tysięcy pełnych nadziei poszukiwaczy złota, jednym z pół tuzina podobnych miasteczek, które wyrosły z dnia na dzień na usianych przez samorodki skrajach niziny Nullarbor. Podobnie jak w Kalgoorlie i Coolgardie, ulice Norseman - dość szerokie, by mogła na nich zawrócić karawana wielbłądów - były w tych czasach pełne rowerów. Ponieważ na tych suchych równinach nie można było nigdzie znaleźć wody, koniecznej dla utrzymania konia przy życiu, wielu poszukiwaczy złota, którzy udawali się na tereny złotonośne Australii Zachodniej pod koniec XIX stulecia, pognało tam na rowerach. Popatrzcie na stare fotografie tutejszych pubów, a zobaczycie przed nimi dziesiątki rowerów; gdzie indziej byłyby tam uwiązane konie.
Tego rozprażonego ranka, kiedy wjeżdżałem do miasta, poza moim nie było żadnych rowerów - ani też zbyt wielu innych pojazdów. Temperatura wynosiła już około 40 stopni, nigdzie ani skrawka cienia. Rozprażone ulice Norseman, wodopoju ostatniej szansy dla każdego, kto kieruje się na wschód przez Nullarbor, drzemały w słońcu.
Biwakowałem ostatniej nocy na północ od miejsca zwanego Salmon Gums, zaledwie 80 kilometrów stąd, ale postanowiłem skrócić dzień pracy i odpocząć w Norseman, zanim wyruszę ku Nullarbor. Wziąłem pokój w tanim motelu, zrobiłem zapas żywności, po czym próżnowałem całe długie, gorące popołudnie, słuchając szumu cieknącego klimatyzatora i obserwując kałużę wody zbierającej się pod nim na podłodze. W takim miejscu jak Norseman czas upływa powoli i spędzając po południu nudnie ciągnące się godziny przed telewizorem, zacząłem żałować, że nie pojechałem dalej. Na obiad zjadłem chrupki i chiko, smażone w tłuszczu chrupkie naleśniki, podobne do wietnamskich sajgonek. Gdybym nie był tak głodny, użyłbym ich do posmarowania łańcucha roweru. Smakowały, jakby ktoś już je wykorzystał do tego celu.
Wyruszyłem następnego rana przed wschodem słońca, kierując się ku bezkresnej, porośniętej suchoroślami nizinie Nullarbor. Na skraju miasta otrzeźwiający czerwony znak przestrzegał mnie przed popełnieniem szaleństwa: „Niedostatek wody przez następne 800 kilometrów”. ■
ROZDZIAŁ 36
„Odmowa
często obraża”
Siedział tam, wysoko w kabinie czerwonego, chromowanego kenwortha, tłusty jak pączek, z rękami założonymi za głową, prowadząc z prędkością 130 kilometrów na godzinę stutonową machinę - nagimi stopami! Z oczami szeroko otwartymi z niedowierzania, zemknąłem z asfaltu w chaszcze i patrzyłem, jak mnie mija. Szczerzył szeroko zęby, poruszając palcami stóp na kierownicy. Prysnęła na mnie fontanna piasku - kłująca kara za moje bezwstydne zuchwalstwo, próbę przejechania „padoku”, jak kierowcy ciężarówek z przyczepami ciepło nazywają Nullarbor; za próbę rywalizacji z „naszymi chłopcami”. Świst opon stopniowo cichł w dali. Potrząsnąłem głową i pojechałem dalej.
Dwa dni za Norseman zacząłem się zastanawiać, w co się wpakowałem. Magistrala Eyrego, niesamowity pusty pas asfaltu ciągnący się przez blisko 800 kilometrów prawie niezamieszkanej pustyni, ma opinię szosy bezprawia, gdzie brutalna przemoc kierowców ciężarówek jest mitygowana jedynie przez jeden posterunek policji na dawnej stacji telegrafu w Eucli. Jest to droga ucieczki dla przestępców ze wschodu i wiele razy słyszałem przerażające historie o rabunkach, gwałtach, morderstwach, psychopatycznych autostopowiczach. Przestrzegano mnie, żebym biwakował w dobrze ukrytych miejscach, żebym się pilnował i unikał podejrzanych osobników włóczących się wokół pustych parkingów i zbiorników z wodą.
Rozrzucone w buszu śmiecie stanowiły rażący zgrzyt wobec ciszy i pogodnej pustki drogi. Promienie słońca odbijały się w kawałkach szkła, załamywały w porzuconych butelkach po coca-coli i połyskiwały na kawałkach taśmy magnetofonowej obwieszającej słonorośla. Wszędzie walały się zgniecione puszki po emu bitter. Znaki drogowe były podziurawione kulami - żadnym tam drobiazgiem kalibru 22, lecz pociskami wielkiego kalibru, wyrywającymi w metalu wielkie ziejące rany, lub grubym śrutem, który robił z tablic sito. Nalepka na jednej z posiekanych kulami tablic głosiła: „Rejestrować czubków, nie broń! Zanim wytłuką nas wszystkich!”
Kiedy się to całe świństwo nagromadziło? Miałem nieprzyjemne wrażenie, że jadę wśród porannych pozostałości szczególnie paskudnej imprezy - wśród śmietnika pozostawionego przez gobliny.
Często na szaroniebieskim horyzoncie pojawiała się na wschodzie plamka, rosnąc stopniowo w pociąg drogowy. I oto nadjeżdżał „Zbłąkany Pies”, „Suka” lub „Pęknięty Tłok” - z nazwą rzucającą się w oczy na plastikowej tabliczce nad kratą chroniącą przed zwierzętami. Te pojazdy nie zatrzymywały się z żadnego powodu. Miesiąc wcześniej, tuż za Norseman, pewien nocny władca szos zlikwidował późnym wieczorem stado szesnastu dzikich wielbłądów, które wygrzewały się na wciąż jeszcze gorącym asfalcie. Przyjechała policja i dobiła siedem rannych zwierząt.
Kiedy ciężarówka dojechała do Perth, jej krata wciąż jeszcze była pokryta krwawymi szczątkami.
Tego ranka, gdy dojechałem do Caiguny, było tam 44 stopnie w cieniu. Podły zajazd, pierwszy znak życia po ogłupiających 150 kilometrach prostego odcinka, migotał w słonecznym blasku. Spragnionych witał napis: „Proszę nie żądać wody, bo odmowa często obraża”. W jadalni wisiała w powietrzu atmosfera agresji w stylu „zamawiaj albo spływaj” jak odór zjełczałego tłuszczu do smażenia.
Paru kierowców ciężarówek - każdy po sto kilo twardego, czerwonego mięsa - wcinali steki i frytki przy stole zarezerwowanym dla kierowców, jedynym, przy którym można było skorzystać z dobrodziejstwa dychawicznego klimatyzatora. Opryskliwi, ponurzy mężczyźni, w niebieskich trykotowych koszulkach i szortach King Gee, wszyscy z wyblakłymi tatuażami na ramionach. Mgiełka dymu z papierosów okrążała ich głowy. Sarkali na upał, na przegrzewające się silniki.
Obrzucili mnie wrogimi spojrzeniami. Zająłem miejsce przy oknie. Od szyb buchało żarem. Dla kierowców lub cyklistów, którzy jeszcze nie zrozumieli przesłania, tekst na koszulce przypiętej do tablicy ogłoszeń przypominał „porządek dziobania”. „Pierwszego dnia Bóg stworzył Caigunę; drugiego - pierwszą ciężarówkę; trzeciego - pierwszego kierowcę. A resztę miał gdzieś!”
W końcu podeszła do mnie kelnerka. Zamówiłem hamburgera i kupiłem za 14 dolarów wodę. Kiedy otwierałem portfel, żeby zapłacić, z trudem oparłem się pokusie, by im opowiedzieć dzieje firmy Wall Drug Store w Wall w Dakocie Południowej. W 1931 roku pewien walczący z kryzysem właściciel sklepiku nazwiskiem Ted Hustead zrobił majątek za pomocą prostej sztuczki: by zwabić przechodniów do swego sklepu oferował za darmo wodę z lodem, licząc że kupią przy okazji także lody albo batonik czekoladowy. Interes Husteada rozkwitł błyskawicznie. Po siedemdziesięciu paru latach i dziesięciu milionach szklanek wody z lodem, Wall Drug Store jest cennym znakiem firmowym, wartym miliony dolarów.
Opowiedzenie im tej historyjki nie miałoby najmniejszego sensu. Gdyby w ogóle mi uwierzyli, potrząsnęliby co najwyżej głową nad idiotą, który rozdał za darmo tyle wody. Zirytowany wyszedłem na zewnątrz, w upał nie do oddychania, i zacząłem ostrożnie przelewać do butelek cenną wodę, kosztującą tu przeszło dwa razy więcej niż benzyna, którą i tak sprzedawano po haniebnie wyśrubowanej cenie.
Opalony mężczyzna przysiadł w kawałku cienia pod nadwieszonym dachem i obserwował mnie. Siedział tak, od kiedy zajechałem, i myślałem już, że to autostopowicz, który tu utknął. Okazało się, że nie. Linia telefoniczna wzdłuż szosy została poprzedniego dnia przerwana przez burzę piaskową i nie można było dokonać żadnych transakcji kartą kredytową. Facet utknął, bo kończyła mu się benzyna, a nie miał dość gotówki na paliwo by dotrzeć do Balladonii, o 200 kilometrów dalej. Zatem czekał. Wydał resztkę dolarów na zimne napoje i przez ostatnie cztery godziny nikt w zajeździe nie zaoferował mu choćby filiżanki kawy lub łyka wody. Dałem mu trochę z mojego zapasu. Pociągnął długi łyk i oddał butelkę.
- Dzięki - westchnął. - Wiesz, mam paskudne uczucie, że jeśli nie masz żywej gotówki, naprawdę pozwolą ci tu zdechnąć. ■
ROZDZIAŁ 37
Nullarbor:
sam żar
Potęga południowego słońca w południe załamała się, zanim opuściłem Caigunę. Jechałem do Cocklebiddy pod gromadzącym się całunem opalizujących chmur. Od Wielkiej Zatoki Australijskiej wiał południowy wiatr, spychając mnie z drogi. Czułem się po trosze jak opakowanie od frytek przerzucane podmuchami po zimnym i zapuszczonym zaułku. Mimo to rozwinąłem całkiem dobre tempo. Powietrze wydawało się nienaturalnie chłodne, a ciężkie granatowe chmury nad słonoroślami nadawały krajobrazowi surrealistyczny wygląd.
Kiedy słońce przybladło, wyległy na szosę dziesiątki kangurów, przyciągniętych ciepłem buchającym z nagrzanego asfaltu. O zmierzchu zwierzęta były niemal niewidoczne, znakomicie zlewając się barwą z przydrożną roślinnością. Kilka razy omal się nie zderzyłem z kangurem, co przyprawiło mnie o bicie serca, więc postanowiłem uznać dzień za skończony. I tak zresztą musiałbym przerwać jazdę. Wiatr zmienił się w huczącą wichurę i przez równinę przetoczył się grzmot. Nadchodziła burza.
Rozbiłem obóz na skrawku nagiej ziemi kilkaset metrów od szosy i z trudem rozpostarłem wór biwakowy, zmagając się z wiatrem jęczącym pomiędzy słonoroślami i zacinającymi mi w twarz kroplami deszczu. Błyskawice rzucały w chaszczach dziwne cienie. Wpełznąłem do śpiwora i pożywiłem się batonikiem i paroma suszonymi brzoskwiniami, zanim zapadłem w sen.
Obudził mnie w nocy hałaśliwy plusk deszczu. Zasnąłem znowu, a po raz drugi obudziło mnie niesamowite ujadanie psów dingo. Musiały być gdzieś w pobliżu. Leżałem w ciemnościach nasłuchując, a kiedy zacząłem zapadać w sen, usłyszałem warknięcie, tym razem bardzo blisko, nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. Leżałem potem przez długi czas bezsennie, zapewniając sam siebie, że jak dotąd nigdy się nie zdarzyło, by dzikie dingo zaatakowały dorosłego człowieka...
W końcu jednak usnąłem. Następne, co sobie uświadomiłem, to słabe światło przeświecające przez mój goreteksowy kokon. Kolejny dzień świtał nad Nullarbor.
Tego dnia, popychany sprzyjającym łagodnym wiatrem przejechałem 160 kilometrów. Poranna mżawka powoli ustała. Słońce przebiło się przez rzedniejące chmury i ogrzało powietrze do błogich 30 stopni. Po południu wjechałem na Madura Pass, w pół drogi pomiędzy Perth i Adelaide, skąd magistrala opada długim, krętym zjazdem na nizinę nad Wielką Zatoką Australijską.
Widok był równie oszałamiający, jak nieoczekiwany. Do tej chwili wyobrażałem sobie Nullarbor jako płaską jak deska połać ziemi. Ale z przełęczy Madura widziałem kilkadziesiąt metrów niżej morze mallee - krzewiastych eukaliptusów - zamglone od pyłu, jarzące się w przedwieczornym słońcu i znikające po wschodniej stronie za horyzontem. Skośnie padające promienie słońca, gra świateł i cieni na kępach mallee nadawały równinie fakturę i głębię. Zjeżdżałem po długiej pochyłości, wyciągając bez wysiłku dziarskie 30 kilometrów na godzinę.
Miłe popołudnie i perspektywa zaliczenia po raz pierwszy od wypadku 160 kilometrów w jeden dzień napawały mnie zadowoleniem. Po tygodniach jazdy pod wiatr i w upale nareszcie posuwałem się naprzód. Podczas gdy kilometry drogi przesuwały się płynnie pod kołami mojego roweru, snułem plany na przyszłość: jeszcze jeden taki dzień, a znajdę się w głębi Australii Południowej. Dwa dni - no, może trzy - i będę już daleko, pozostawiwszy bezpiecznie za sobą Nullarbor. Biwakowałem tej nocy w kępie krzewów eukaliptusowych, przekonany, że nizina Nullarbor nie jest taka zła.
Następnego dnia nadal wydawała się w porządku, choć było zauważalnie cieplej i duszniej. Wyruszyłem przed świtem, żeby wykorzystać rozsądne warunki pogodowe i po południu dotrzeć do granicy Australii Południowej. Przejechałem szybko 50 kilometrów i dopiero wtedy zatrzymałem się na coś do picia i batonik. Według moich ocen, znajdowałem się jakieś 20 kilometrów od zajazdu Mundrabilla i miałem szansę zakarbować kolejne 160 kilometrów.
Wiedziałem, że jadę ostro. Ale i tak zdumiała mnie ilość potu, która prysnęła na szosę, kiedy zdjąłem hełm. Było za wcześnie na taki upał. I te muchy! Kiedy tylko stawałem, pokrywały mnie całego chmarami, brzęcząc koszmarnie w gorącym, nieruchomym powietrzu jak jakaś apokaliptyczna struna. Nigdy jeszcze na tysiącach kilometrów przejechanych w outbacku, nawet na wyżynie Barkly, nie wpadłem w takie chmary tych obrzydliwych stworzeń. Pełzały mi po twarzy, właziły do uszu, szukały wilgoci w oczach i kącikach ust. Kiedy otworzyłem butelkę, żeby się napić wody, utopiło się w niej co najmniej dziesięć sztuk. Musiałem odcedzać przez zęby ich obrzydliwe truchła.
Dziwiąc się upałowi i obłędnej pladze much, usłyszałem w oddali głuchy huk. Brzmiał zupełnie jak łoskot, jaki robią puste pociągi drogowe, więc obejrzałem się, by zobaczyć, czy nie jedzie w moją stronę któryś z tych potworów. Jak okiem sięgnąć szosa była pusta i bez śladu życia.
Stałem zaintrygowany, nagle pełen obaw co do miejsca, w którym byłem i pragnąc się znaleźć jak najdalej stąd. Chwilę później zakołysał mną potężny podmuch żaru, który nadleciał ze skalistych wzgórz na północy i niemal mnie przewrócił. Rower zagrzechotał na asfalcie. Zamrugałem z niedowierzaniem, oczy paliły mnie i łzawiły w gorącym pustynnym wietrze. Temperatura musiała podnieść się o jakieś 10 stopni w ciągu kilku minut - jakby ktoś wypalał okolicę olbrzymim palnikiem acetylenowym. Nigdy jeszcze nie czułem takiego żaru. Stałem przez chwilę, z trudem wytrzymując napór palącego wiatru, i zastanawiając się, co się dzieje. W końcu uświadomiłem sobie z przerażeniem, że jeśli szybko się stąd nie wydostanę, grozi mi śmierć.
Potrzebowałem przeszło dwóch godzin, by dotrzeć do Mundrabilla. Przerażony żarem i siłą wiatru, chwiałem się w jego potężnych porywach i zatrzymywałem co trzy kilometry, by wychłeptać litr wody. W skroniach mi łupało, oddychałem chrapliwie, gardło mnie paliło. Nogi zrobiły mi się słabe jak z gumy.
Przypomniała mi się wiadomość, którą usłyszałem w radiu kilka tygodni wcześniej: na pozór zdrowy motocyklista padł martwy na Pustyni Simpsona przy 45 stopniach. Ta historia wydała mi się osobliwa i nie wyciągnąłem z niej wówczas żadnych wniosków. W końcu zdarzało mi się już jechać na rowerze, a nie tylko siedzieć na motocyklu, w tak wysokiej temperaturze, a nawet wyższej. Tylko że na tym palącym żarem wietrze skóra wysychała i ściągała się jak stary pergamin.
Żadna ilość wody nie mogłaby ugasić pragnienia, jakie powodowało samo stanie na takim wietrze, a co dopiero pedałowanie pod wiatr po tej spieczonej pustynnej szosie. Mogłem sobie z łatwością wyobrazić, że ktoś pada martwy w takich warunkach - obojętne, jadąc na rowerze czy siedząc na kanapie. Przypomniałem sobie sprawnego i zadufanego w sobie trapera z klasycznej opowieści Jacka Londona „Rozpalić ogień”, który wyrusza w pustkowia pewny, że poradzi sobie ze wszystkim, czym może zagrozić mu natura, aby się przekonać ku swemu przerażeniu, jakim diabelskim torturom potrafi przyroda poddać człowieka.
A tutaj dużo potrafi. Edward John Eyre, badacz, który cudem uniknął śmierci skutkiem wściekłego upału i wiatru, kiedy w 1841 roku przemierzał pustkowia Nullarbor, opisał je jako „miejsce, w jakie człowiek wpada w koszmarach sennych”. Miał słuszność. Wiatr niszczył moją emocjonalną odporność, nadwątlał siłę mojego charakteru, jak niebezpieczny przeciwnik, który z wyjątkową zręcznością znajduje słabe miejsca antagonisty. Udręczony żarem i poirytowany, przestałem myśleć racjonalnie, a wreszcie zacząłem się gotować w bezsilnej wściekłości. To było tak cholernie niesprawiedliwe! Nic, ale to zupełnie nic nie szło dobrze. I nie mogło pójść dobrze. I nigdy już nie pójdzie dobrze. To dawał znać o sobie skrywany brak pewności siebie. Twarz paliła mnie coraz bardziej. Złośliwy los kpił sobie ze mnie w żywe oczy, moje żałosne wysiłki były na nic. Moja uraza rosła. To był głupi kraj, pełen głupich ludzi. Zobaczyłem całą moją podróż w krzywym zwierciadle, przypominając sobie i rozdmuchując każdą prawdziwą i wyimaginowaną obrazę, każdą dostrzeżoną niesprawiedliwość czy oszustwo, każdego zbzikowanego kierowcę, który minął mnie z nadmierną prędkością na tych 12 000 kilometrów. Paru kierowców przemknęło obok, trąbiąc i machając do mnie. Zadowoleni z siebie, schludni w klimatyzowanych samochodach śmiali się z mojej męczarni, sukinsyny. Nienawidziłem ich wszystkich razem i każdego z osobna. Ale najbardziej ze wszystkich nienawidziłem siebie. Sam się wpakowałem w pułapkę, wyruszając na tę ohydną pustynię.
W końcu dostrzegłem znak Calteksu drgający w gorącym powietrzu jakieś trzy kilometry dalej. Ostatni postój na łyk wody zrobiłem zaledwie paręset metrów od drzwi zajazdu. Już nie jechałem na rowerze, lecz zataczałem się na nim przez biały słoneczny żar i kłęby pędzonego wiatrem kurzu.
Prowadzący zajazd obserwował moje zbliżanie się przez okno jadalni. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Boże wielki! Nareszcie tu dotarłeś! Chyba ci ulżyło! - wykrzyknął, kiedy chwiejnie przeszedłem przez próg. - Przywiało to znikąd. Dziś pewnie dociągnie do 49 stopni.
Skinąłem głową i opadłem na krzesło, opierając twarz na łokciu. Po kilku minutach łomot krwi w skroniach przycichł, a zarazem znikła i złość. Kiedy odzyskałem głos, wyksztusiłem zamówienie na parę litrów aromatyzowanego mleka, trochę soku pomarańczowego i butelkę mrożonej wody.
Stary termometr na tarasie zajazdu wskazywał, że temperatura w cieniu osiągnęła tego dnia 51 stopni. Któż może wiedzieć, ile było w słońcu?
- Już sam upał jest okropny - narzekał kierowca pociągu drogowego, dodając, że termometr na jego wozie pokazywał 56 stopni - ale, Jezu, ten wiatr! Dobrze mi się jechało tego rana, a tu nagle... bach! Zbił mi ze dwadzieścia kilometrów na godzinę.
Nikt przy tym wietrze nie osiągał dobrego tempa. Większość ciężarówek stanęła, by uniknąć przegrzania silników lub pęknięcia opony w takim skwarze. Asfalt na drodze przypominał gorący syrop.
Schroniłem się w Mundrabilli aż do zmierzchu, kiedy rtęć w termometrze opadła do 37 stopni po czym ruszyłem do Eucli, kolejne 50 kilometrów dalej. Ponieważ prognozy mówiły o jeszcze kilku dniach upałów, wyobraziłem sobie, że Eucla - z zajazdem mającym opinię najsympatyczniejszego na całej nizinie Nullarbor - będzie właściwym miejscem na przeczekanie tego piekła.
Pomijając muchy, była to niespodziewanie miła przejażdżka. Na zachodzie groźnie majaczyła burza. Poza sobą mogłem dostrzec spuchniętą masę fioletowawych chmur na ognisto pomarańczowym tle zachodniego nieba, zaciągających nad pustynią czarny welon deszczu. Umiarkowany wiatr w plecy popychał mnie w górę długiego, wijącego się podjazdu pod liczącą 55 metrów wysokości przełęcz Eucla. Temperatura obniżyła się i pociągi drogowe były ponownie w ruchu; cały ich sznur huczał obok mnie w coraz głębszym półmroku, śpiesząc, by nadgonić stracony czas.
Było już ciemno, kiedy dotarłem na przełęcz. Słynny neonowy krzyż podróżników w Eucli - istny motyw ze Stephena Kinga świecił nad pustynią jak latarnia morska, prowadząc mnie do celu.
Rozwinąłem wór biwakowy w zaroślach paręset metrów od zajazdu. Ziemia była jeszcze gorąca. Miałem wrażenie, że układam się do snu na elektrycznym kocu.
Wcześnie rano następnego dnia, w temperaturze 37 stopni, otoczony chmarami much poprowadziłem rower do zajazdu i wynająłem pokój. Jak doniosło oficjalne biuro prognoz, temperatura tego dnia sięgnęła 47 stopni. Cały dzień spędziłem w pokoju przy zaciągniętych zasłonach, z dzielnie trajkoczącym klimatyzatorem. Zostałem na następną noc. Byłoby szaleństwem jechać dalej. Choć następny zajazd znajdował się zaledwie o 16 kilometrów dalej na wschód, na granicy z Australią Południową, za nim leżało niemal 200 kilometrów pustki do zajazdu Nullarbor. Wspomnienie dwudziestokilometrowego marszu śmierci do Mundrabilli zniechęciło mnie do próby pokonywania bezwodnego odcinka do Nullarbor, gdyby istniało jakiekolwiek ryzyko wpadnięcia w podobną pułapkę.
Jak się okazało, następnego dnia temperatura podniosła się do 48 stopni, a wiatr nadal całymi godzinami wiał znad Wielkiej Pustyni Piaszczystej. Życie na magistrali praktycznie zamarło. Stacje benzynowe przestały pompować paliwo, ponieważ nazbyt parowało w upale. Ptaki padały martwe w locie.
Nie tylko Nullarbor cierpiało taki upał. Całą południową Australię ogarnęła najgorsza od dziesięcioleci fala upałów. Adelaide smażyło się w skwarze najstraszniejszym od 1939 roku, zaś Melbourne i Sydney w tym najgorętszym lutym w całym stuleciu zanotowały setki zawałów serca i kilka ofiar śmiertelnych.
A tymczasem ja cieszyłem się wygodami Eucli. Przez ponad sto lat - od 1873 roku, kiedy zbudowano pierwszą transkontynentalną linię telegraficzną - Eucla była stacją telegrafu, radośnie witaną przez nieustraszonych podróżników, którzy wędrowali przez Nullarbor. Ruiny oryginalnej stacji telegraficznej są dziś niemal pogrzebane pod ruchomymi wydmami na wybrzeżu. Nowoczesny zajazd stoi na skalistym gruncie, kilkadziesiąt metrów wyżej. Jest to ostatni ze starych rodzinnych zajazdów w Nullarbor. Założyli go trzydzieści lat temu Gedeminas i Pajauta Patupisowie, którzy wyemigrowali z Litwy po drugiej wojnie światowej. Na blisko 13 000 kilometrów był to jedyny zajazd z tych, które poznałem, gdzie serwowano takie pyszności jak świeża sałata i domowe lasagna. Ale i tak w takim motelu dla kierowców ciężarówek nie ma zbyt wiele atrakcji poza oglądaniem telewizji, układaniem pasjansów i czytaniem. W ciągu trzech dni, kiedy tam zalegałem, zaliczyłem „Morderstwo w Orient Ekspresie” Agathy Christie, siedemset stron „Tajpana” Jamesa Clavella i zabrałem się do Biblii Gideona. Pewnego ranka żartobliwie powiedziałem Rasie Patupis, która prowadzi obecnie zajazd zbudowany przez jej rodziców, że zaczynam dostawać kota. Roześmiała się i przyniosła garść tanich wydań Rossa Thomasa, żebym miał czym zabić czas. Rasa pokazała mi także ostatnią satelitarną mapę pogody, przefaksowaną z Perth, z której wynikało, że upały nareszcie się kończą. Rano czwartego dnia pobytu w Eucli ruszyłem dalej. Godzinę później byłem na granicy Australii Południowej. ■
ROZDZIAŁ 38
Wiatr w oczy
i UFO
Tablica reklamowa za kempingiem w Border Village głosiła: „Strzeżcie się UFO na następnych 111 kilometrach. Graniczymy tu z niewiarygodnym”.
W istocie, pomiędzy ziemską pustką niziny Nullarbor i bezmiarem pustki kosmicznej istnieje jakaś niesamowita więź, coś z klimatu „Archiwum X”. Tuż na wschód od Eucli magistrala okrąża krater meteorytowy o średnicy jakichś 180 metrów, a powierzchnia pustyni jest usiana tektytami - poczerniałymi szklistymi meteorytami wielkości żwiru, z racji miejsca występowania nazywanymi australitami. W 1979 roku właśnie na Nullarbor w deszczu ognistych szczątków wyrżnęło w ziemię pechowe laboratorium kosmiczne Skylab. Podróżujący po tej okolicy często donoszą, że widzieli w nocy na niebie jakieś dziwne światła. W 1988 roku pewna rodzina przejeżdżająca tu pustą szosą twierdziła, że latający talerz uniósł ich samochód promieniem energii, przeniósł na pewną odległość, po czym rzucił do rowu.
Chętnie bym powitał tego ranka taką pomoc przyjaznych kosmitów. Chłodny front z południa, który złagodził falę upałów, wzbudził także gwałtowny przeciwny wiatr. Z początku byłem zachwycony niską temperaturą i mżawką, ale w miarę jak mijały godziny, a ja jechałem wciąż pod wiatr z prędkością zaledwie ośmiu kilometrów na godzinę, poczułem się wciągnięty w grę, w której muszę wyjść na zero.
Magistrala Eyrego biegnie wzdłuż przerażającego urwiska. Ląd raptownie się tu urywa, jego poszarpany skraj opada setki metrów ku Oceanowi Indyjskiemu z jego huczącym przybojem. Gdzieniegdzie można dojechać bocznymi drogami do urwiska, skąd roztacza się widok na pasiaste wapienne klify, ciągnące się w słonej mgiełce przez całe kilometry.
Pewnego dnia podjechałem do krawędzi i stojąc okrakiem nad rowerem w zimnym wietrze wiejącym mi prosto w twarz wpatrywałem się we wzburzony ocean, który sięga aż po Antarktydę. Za moimi plecami ciągnęły się bez kresu płaskie jak stół, porośnięte zaroślami pustkowia niziny Nullarbor. Odosobnienie Australii nigdzie nie jest lepiej odczuwalne niż na tym odludziu, kiedy się stoi na krawędzi urwiska i słucha głuchego huku fal łamiących się w dole. Nie było słychać nic innego. Zupełnie jakbym był pierwszym - albo ostatnim - człowiekiem na ziemi.
Te kilka dni po obu stronach Eucli dały mi w pełni odczuć niebezpieczną kapryśność australijskiego klimatu. Kiedy z północy wiał palący wiatr, temperatura przekraczała 49 stopni; teraz, gdy pogodę kształtował wiatr znad Oceanu Indyjskiego, trząsłem się z zimna. Powietrze było nieprzyjemnie wilgotne. Lodowaty deszcz siekł mnie po twarzy. Wiatr był zbyt silny, by z nim walczyć, więc spędziłem popołudnie przycupnięty na krawędzi klifu, włożywszy na siebie całą odzież, jaką miałem, i ustawiwszy załadowany rower jako wiatrochron.
Następnego dnia było tylko odrobinę lepiej. Potrzebowałem aż trzech dni, by przejechać 190 kilometrów po pustkowiu wzdłuż urwiska do zajazdu Nullarbor. Kiedy wreszcie wczesnym rankiem dojechałem na śniadanie, byłem głodny jak dingo. Skończyły mi się zapasy żywności i miałem bardzo mało wody.
Kolejna zmiana pogody przyniosła czyste, ciepłe niebo. Przejechałem tego dnia prawie 180 kilometrów i biwakowałem w ładnym eukaliptusowym gaju w pobliżu rezerwatu Aborygenów Yalata. Następne dwa dni szybkiej jazdy przez odludne suchorośla i zaniedbane pszeniczne pola przywiodły mnie do Ceduny - opuszczonego południowoaustralijskiego portu rybackiego i ośrodka rolniczego, uważanego na ogół za wschodni kraniec trasy przez Nullarbor. Sylwetki białych spichrzów zbożowych zaczęły migotać na horyzoncie kilka kilometrów wcześniej, nim zobaczyłem zarysy samego miasta. Zajechałem na stację sanitarną, zadeklarowałem, że nie wiozę żadnych świeżych owoców z Australii Zachodniej i zjechałem po łagodnej pochyłości do pierwszego miasta, jakie pojawiło się przede mną od wyjazdu z Norseman przed niemal dwoma tygodniami.
Wynająłem przyczepę na kempingu i długo pławiłem się pod gorącym natryskiem. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, ale zmusiłem się do podreptania do supermarketu, żeby kupić coś na obiad. Szczęśliwe przejechanie Nullarbor uczciłem półkilogramową porcją ostro przyprawionych parówek, ćwierćkilogramową paczką ryżu, kopiastym talerzem jarzyn, melonem, ćwiartką wiśniowego jogurtu, dwoma litrami soku owocowego i dwoma opakowaniami chrupków imbirowych.
Włączyłem telewizor - szło coś nieistotnego - i zapadłem w sen. Czternaście godzin później rozglądałem się rozespany po kempingu, zastanawiając się, gdzie jestem, i usiłując przypomnieć sobie, co się wydarzyło przez ostatnie tysiąc kilometrów. Zjadłem śniadanie: całe pudełko muesli, kolejną ćwiartkę jogurtu wiśniowego, dwa litry soku pomarańczowego, kolejny melon, trzy filiżanki kawy. Skorzystałem z wykałaczki, zarzuciłem juki na rower i wyjechałem z miasta. ■
ROZDZIAŁ 39
Odpowiedź
na pytanie
Einsteina
Chociaż uważa się na ogół, że trasa przez Nullarbor kończy się w Cedunie, blisko pięćsetkilometrowy odcinek przez Półwysep Eyrego do Port Augusta niewiele się od niej różni. Jest gorąco, pełno kurzu, a choć osiedla rolnicze leżą nieco bliżej siebie niż zajazdy na Nullarbor, są na tyle oddalone, że region także sprawia wrażenie smaganego wiatrem pustkowia. Jest to kraina w mozole uprawianej pszenicy, jeden z najbiedniejszych i najbardziej ponurych rejonów Australii, gdzie tylko z najwyższym trudem można się utrzymać. Walczące o byt tutejsze osiedla tchną niemą rozpaczą, przypominając „nieckę pyłową” w Oklahomie.
Słońce paliło, droga była nieocieniona. W dwa dni przejechałem 430 kilometrów. Późnym popołudniem drugiego dnia, chwiejąc się z wyczerpania, minąłem tablicę reklamową motelu usytuowanego nieco dalej, w Iron Knob. Postanowiłem więc kontynuować jazdę i wynagrodzić sobie trudy miękkim łóżkiem.
Iron Knob jest starym miasteczkiem przy kopalni rudy żelaznej w krainie słonorośli po wschodniej stronie półwyspu. Dotarłem tam o zmierzchu. Do tego czasu niebo zaciągnęło się ciężkimi granatowymi chmurami, nadając nisko położonemu miastu posępny wygląd. Nadchodziła burza. W ciemnościach wyczuwałem zapach deszczu, a niespokojne porywy wiatru niosły chłód, którego nie czuło się pół godziny wcześniej. Prowadziłem rower ponurą główną ulicą, wśród zardzewiałych przyczep kempingowych, bud z płyt pilśniowych, szop z blachy falistej, porzuconych koparek parowych i zarośniętych zielskiem działek - wszystko to usadowiło się u stóp wzgórza, z którego dawniej wydobywano rudę żelazną.
Zajazd Sheila był ciemny. Równie opuszczony był motel, którego tablicę reklamową widziałem kilka kilometrów przed miasteczkiem. Chociaż pod domami stały samochody, przez zasłony nie przedzierał się żaden promyczek światła, zza drzwi nie dobiegał śmiech - słychać było jedynie niskie, groźne warczenie niewidocznych psów. Ciarki mnie przechodziły. Zastanawiałem się nawet, czy nie wyjechać z powrotem na magistralę i pomęczyć się jeszcze trochę, ale było już zupełnie ciemno, no i zbliżała się burza. Żałowałem, że aż tu dotarłem, że głupia zachcianka, by przespać się w łóżku, skłoniła mnie do dalszej jazdy. Gdybym się zatrzymał o mojej zwykłej porze, już dawno rozłożyłbym wygodny, przytulny biwak.
Miałem właśnie zaryzykować obozowanie na skraju miasteczka, kiedy dostrzegłem słabo świecący neon reklamujący piwo West End. Serce mi podskoczyło - pub! Australijskie puby na ogół mają pokoje dla podróżnych.
Oparłem rower o ogrodzenie i wszedłem do zatłoczonego pomieszczenia, zaśmieconego piwnymi akcesoriami, gdzie z tuzin klientów w wieku nieco więcej niż średnim rozwalało się przy sięgających piersi stołach. Oglądali „Bicie serca”, serial telewizyjny dziejący się w latach sześćdziesiątych XX wieku w Yorkshire. Telewizor stał nad barem. W powietrzu wisiał woal tytoniowego dymu. Szum rozmów nagle ucichł. Nikt się nie odwrócił, by na mnie spojrzeć, ale miałem wrażenie, że każdy z tych ludzi mógłby, gdyby ktoś tego zażądał, opisać mnie z dokładnością do dziury w moim lewym bucie, przez którą wyglądał wielki palec. Podszedłem do baru, za którym stała z założonymi rękami matrona o wzroku rysia.
- Taak? - odezwała się pytająco.
- Czy macie tu pokoje do wynajęcia?
Przyglądała mi się w milczeniu co najmniej przez pół minuty. Już miałem powtórzyć pytanie, kiedy jej wzrok strzelił ponad moim lewym ramieniem by odebrać sygnał od kogoś za mną. Odpowiedziała:
- Tak.
- Za ile?
Następny rzut okiem, następny sygnał.
- Dwadzieścia pięć dolarów. - Wypluwała z siebie słowa, jakby rzucała wyzwanie. Była to wysoka cena, jak na pokój w takim obskurnym pubie na uboczu, ale w mojej sytuacji nie mogłem się targować.
- Zgoda.
- Położyłem na ladzie trzy dziesiątki. Czy mogę postawić gdzieś rower?
Kobieta policzyła wzrokiem pieniądze, po czym odsunęła je ku mnie z powrotem.
- Będzie ci lepiej w motelu. Może tam spróbujesz?
- Jest zamknięty.
- Właściciele mieszkają naprzeciwko. Na pewno otworzą i dadzą ci pokój. Może tam jednak pójdziesz?
Mocno zbudowany mężczyzna o twarzy jakby ulepionej z kitu stanął tuż koło mnie, bardzo blisko, ostentacyjnie naruszając kokon osobistej przestrzeni, jaką lubimy wokół siebie zachować. Pochylił się jeszcze bliżej, tak że jego twarz znalazła się o centymetry od mojej, i powiedział:
- Tak będzie najlepiej. Idź pan do motelu.
Kilka sekund upłynęło w pełnym napięcia milczeniu. W końcu zabrałem pieniądze.
- Pójdę. Dlaczego nie?
Wyszedłem z powrotem w noc. Spotkałem się już na szlaku z dziwną niegościnnością, ale pokaz ksenofobii w Iron Knob przyprawił mnie o ciarki na skórze. Pchałem rower po ciemnej ulicy, wśród ponurych bud, zapuszczonych działek i niewidocznych warczących psów. Znalazłem dom właściciela motelu. Był to beżowy wóz kempingowy ogrodzony zardzewiałym łańcuchem. Zastukałem. Po drugiej stronie drzwi warknął pies. Nie paliło się światło, choć grało radio. Nie było słychać głosów ludzi. Byłem zmęczony, czułem się samotny i coraz bardziej znękany, zastanawiając się, gdzie by tu się przespać w wietrzną noc w najpodlejszym miasteczku na świecie.
Szedłem ulicą z niejasną nadzieją. Nagle kątem oka zauważyłem niebieskie światełko, którego nie dostrzegłem poprzednio - posterunek policji! Był to właściwie tylko zwykły dom, gdzie mieszkał delegowany do Iron Knob sierżant Trevor. Kiedy zastukałem do drzwi wybierał się właśnie z wizytą do przyjaciół w Whyalla. Wyłuszczyłem mu swój problem. Odniósł się do mnie ze zrozumieniem.
- Nie ma problemu - powiedział, wyjaśniając, że wydział policji zorganizował właśnie na skraju miasta obóz dla młodzieży: czyste łóżka, natrysk, kuchenka do gotowania, telewizor. Zaprowadził mnie na miejsce. - Aha, i nie martw się o zapłatę - dodał wesoło. - Wyśpij się porządnie i zamknij, kiedy wyjdziesz.
Godzinę później zapadłem w głęboką sofę, grzejąc sobie ręce kubkiem herbaty Lapsang Souchong i słuchając, jak wiatr tłucze gałęziami. Telewizor był włączony - szedł jakiś stary film. Przy akompaniamencie deszczu siekącego w okna myślałem o tych wszystkich kilometrach i miesiącach na szlaku; o tym, że za każdym razem, kiedy sytuacja zaczynała wyglądać źle, kiedy jacyś durnie zaczynali być górą, nieodmiennie pojawiał się ktoś, by wszystko naprawić. Być może jedną z najważniejszych rzeczy, jakie wyniosłem z tej podróży, było znalezienie odpowiedzi na wielkie filozoficzne pytanie Einsteina: Czy wszechświat jest przyjazny? ■
ROZDZIAŁ 40
Z powrotem
w dolinie
Barossa
Mijało sześć miesięcy męczącej jazdy w outbacku. Jechałem żwawo ku fioletowawym górom wstającym z porośniętych słonoroślami równin na wschód od Port Augusta. Przede mną ciągnęła się pusta szosa, wąska szara nitka, która na pozór kończyła się ślepo u stóp urwiska, lecz w istocie przewijała się przez góry niewidoczną przełęczą. Po drugiej stronie tego pasma górskiego leżała przyjemniejsza, rolnicza okolica „Środkowej Północy” Australii Południowej, zbrązowiała w słońcu późnego lata, ze starymi miasteczkami silosów zbożowych, jak Wilmington, Melrose i Gladstone, położonymi przy magistrali co kilkanaście kilometrów. Przez resztę podróży, aż stąd do samego Sydney, nie będzie już więcej parusetkilometrowych odcinków pustkowia; nie będzie więcej jazdy przez długie, nużące godziny na skąpych łykach wody, oganiania się od much i rozpaczliwych wysiłków przetrwania do najbliższego zajazdu. Z drugiej strony Port Augusta oznaczał koniec hultajskiej wolności w outbacku - koniec z rozwijaniem worka biwakowego gdzie mi się spodoba; koniec wspaniałego uczucia, że muszę polegać tylko na sobie; koniec uniesienia jazdą po nagiej pustynnej magistrali, na której przez całe godziny nie widziałem żywej duszy.
Dojeżdżając do Przełęczy Horrocka, zatrzymałem się i popatrzyłem wstecz na monotonną, płaską równinę pokrytą kilometrami srebrzystoszarych słonorośli niknących w mgiełce na zachodzie. Patrzyłem długo, odtwarzając przed oczami duszy kawalkadę blednących obrazów i wspomnień. Zjeżdżając w dół po drugiej stronie przełęczy, miałem niejasne wrażenie, że coś tracę.
Godzinę później jechałem wśród falujących łanów pszenicy i cienistych eukaliptusów, dziwiąc się, że dawniej nie doceniałem urody sennych wiejskich krajobrazów Australii. Wciągu całych lat pobytu tutaj oglądałem takie widoki dziesiątki razy i jeśli w ogóle poświęcałem im uwagę, to tylko dlatego, że uważałem je za australijską wersję Dakoty Północnej, a niesamowite, powykręcane kształty eukaliptusów uznawałem za interesujące, ponieważ przypominały mi ilustracje w podręczniku geologii w college'u: Oto jak musiał wyglądać plejstocen - tylko dodać bawoły!
Dziwiło mnie, że Australijczycy potrafili rozwodzić się lirycznie nad zakurzonym zagajnikiem eukaliptusów przy drodze, nad otoczoną trzcinami kałużą wody w skądinąd suchym łożysku potoku, nad otwartymi polami pszenicy. Moje oczy widziały tylko spaloną, płową pustkę. Ale wtedy nie miałem jeszcze za sobą wielomiesięcznej walki z upałem, pragnieniem, muchami i samotnością, mojej podświadomości obca była zbiorowa pamięć Australijczyka. Żaden z moich przodków nie walczył z suszą ani z pożarem buszu, nie miałem nostalgicznych wspomnień odwiedzin u ciotek i dziadków na wsi, nigdy też w szkole nie uczyłem się na pamięć wiersza „Kocham ten spalony słońcem kraj”.
Jednak tysiące kilometrów i zdobyte doświadczenie wyostrzyły moją percepcję. Teraz, jadąc przez otwarty, spieczony słońcem wiejski krajobraz, patrzyłem zupełnie inaczej. Zauważałem subtelne różnice barwy pni majestatycznych eukaliptusów rosnących wzdłuż drogi, zdumiewającą czystość południowoaustralijskiego światła, długie, leniwe krakanie wron. Potrafiłem docenić pewne wartości - pionierskie mity wbudowane w tkankę tej zasiedziałej rolniczej społeczności, stały się teraz także cząstkę mnie.
Moja trasa wiodła przez pastwiska i pola pszenicy tak zwanej „Środkowej Północy” do Kapundy - starego miasteczka przy kopalni miedzi - i dalej na południe ku rozciągającym się szeroko winnicom w dolinie Barossa. Było już późne lato i winne grona dojrzewały do zbiorów. Wjechałem do doliny przez wioskę Seppeltsfield, aleją obsadzoną palmami daktylowymi, z rozległym widokiem na całe hektary winogron. W oddali słychać było wystrzały z wiatrówek, które miały odstraszać papugi od owoców. Na bocznych drogach stały samochody zbieraczy. Stare, powolne półciężarówki, z platformami wypełnionymi wysoko winogronami, tarasowały drogę przede mną.
Dolina Barossa jest przodującym rejonem uprawy winorośli w Australii, fragmentem Starego Świata upstrzonym smukłymi wieżyczkami luterańskich kościołów, zbudowanych przeszło 150 lat temu z miejscowego kamienia przez pruskich i śląskich osadników. W książce telefonicznej jest pełno niemieckich nazwisk: Heuzenroeder, Lehman, Linke, Graetz - należących do potomków tych pionierów w czwartym pokoleniu. Niewielkie niemieckie wioski nadal mają własne orkiestry dęte, a niektórzy ze starszych ludzi nadal mówią zniekształconym niemieckim znanym jako Barossa-Deutsche. Piekarnie w dolinie Barossa sprzedają niemieckie wypieki, na wystawach sklepów mięsnych piętrzy się wędzone mięsiwo i kiełbaski sporządzane według starych rodzinnych przepisów. Zatrzymałem się przed sklepem rzeźnickim Linkego na ulicy Murray w Nuriootpa i sprawiłem sobie frajdę jedną z ich pachnących czosnkiem metek, najlepszych w całej dolinie.
Wiedziałem, dokąd się udać po metkę, ponieważ całkiem dobrze znałem Barossę. Mieszkałem kiedyś o 40 kilometrów stąd - w Gawler, dalekim przedmieściu Adelaide, i spędzałem wiele czasu w samej dolinie i w jej okolicach. Te rozległe winnice i wioski ze stromymi dachami były pierwszym dobrze mi znanym rejonem, jaki napotkałem od opuszczenia Sydney w lipcu poprzedniego roku. Jednak dolina wydawała mi się dziwnie odmieniona: głębsza, bardziej zróżnicowana i intrygująca. Jadąc teraz przez nią, po tylu miesiącach spędzonych na trasie, czułem się, jakbym powtórnie czytał w wieku dojrzałym wartościową książkę, którą przekartkowałem i odrzuciłem bezmyślnie na bok jako uczeń. Z zażenowaniem zadawałem sobie pytanie, dlaczego przedtem nie dostrzegałem tych wspaniałości. Przecież nic się tu nie zmieniło. ■
ROZDZIAŁ 41
Gorączka
Od chwili wyjazdu z Sydney, czyli przez całe osiem miesięcy, cieszyłem się znakomitym zdrowiem. Mimo tysięcy kilometrów jazdy bez względu na pogodę nie zdarzyło mi się choćby raz pociągnąć nosem. Zacząłem uważać swoje ciało za coś w rodzaju niezawodnej maszyny. Wystarczyło je regularnie zasilać pożywieniem, poić wodą i chronić rozsądnie przed przegrzaniem, poza tym nie musiałem za bardzo się nim przejmować. Toteż byłem zdumiony, kiedy pewnego poranka obudziłem się z okropnym bólem głowy, cieknącym nosem i bolącym gardłem. Czułem się jak połykacz mieczy chory na koklusz. Miałem uczucie, że własne ciało mnie zdradziło.
Poszedłem w Angaston do lekarza, skwaszonego starszego pana, który zadarł głowę, zajrzał mi do gardła przez parę okularów w kształcie półksiężyca i stwierdził zakażenie złośliwym wirusem, z którym ostatnio często miał do czynienia. Zalecił wypoczynek i tabletki na zaziębienie. Zatrzymałem się więc w dolinie, dobrze się odżywiałem i odpoczywałem. Po kilku dniach ruszyłem dalej, choć kaszel wciąż mi dokuczał. Trochę świeżego powietrza i ruch szybciej usuną flegmę z płuc, tak to sobie wyobrażałem.
Wyjechałem z doliny boczną drogą przez wzgórza Barossa i w dół długim, wijącym się zjazdem ku Sedanowi i majaczącej dalej w mgiełce rozległej, pylistej dolinie rzeki Murray. Skąpany w przytulnej atmosferze doliny Barossa nie odważyłem się zanurzyć w zgiełku i rozgardiaszu Adelaide. Z Angaston do starego portu rzecznego Mannum jest zaledwie 60 kilometrów, ale zanim tam dotarłem, byłem całkowicie wyczerpany, kaszlałem i kichałem, i uświadomiłem sobie z niepokojem, że jeszcze się nie rozstałem z wirusem.
Zjadłem lunch, złożony z aspiryny, wody i suszonych owoców. W gorące i senne niedzielne popołudnie cienisty park nad rzeką zapełniały piknikujące rodziny; ojcowie uczyli synów łowić ryby na wędkę. Sto lat temu Mannum był ruchliwym portem parowców, Vicksburgiem południowej półkuli, na nabrzeżach piętrzyły się wysoko bele wełny. Teraz jest to senna miejscowość wypoczynkowa, pełna budek wędkarzy i łodzi mieszkalnych. Zapadłem w drzemkę, wygrzewając w słońcu otumanioną głowę i usiłując przygotować się psychicznie do dalszej jazdy.
Wypoczynek dobrze mi zrobił. Przeprawiłem się promem przez rzekę i zdobywając się na duży wysiłek, przejechałem dalsze 30 kilometrów do Murray Bridge. Dojechałem do miasteczka o zmierzchu, wyczerpany i w gorączce. Przeprowadziłem rower przez stuletni żelazny most w kierunku staroświeckiego neonu mrugającego „H-O-T-E-LT jaskrawoczerwonymi literami na tle palm i blado pomarańczowego zachodu słońca.
Wziąłem pokój w pubie i z obolałymi mięśniami i stawami siedziałem do późna, oglądając w telewizji film o gangsterach, trzęsąc się pod kocem, kaszląc i sącząc niezliczone filiżanki herbaty. Słuchałem, jak nocny pociąg z Adelaide do Melbourne turkocze przez miasteczko i wyobrażałem sobie, jak by to było, gdybym nim pojechał, zaliczając następne 800 kilometrów w wygodnym przedziale. Nie musiałbym pedałować całymi dniami po szosie, dotarłbym do Melbourne już następnego dnia rano, świeżutki, ogolony i po śniadaniu. Słowem, uniknąłbym jazdy, którą zacząłem traktować jak zło konieczne.
Z następnych kilku dni zostało mi mętne, gorączkowe wspomnienie. Byłem u drugiego lekarza, tym razem w Tailem Bend, który powiedział mi, że mam niewielką gorączkę, ale uznał, że mogę jechać dalej, pod warunkiem że nie będę się wysilał, będę jadał porządne, racjonalnie zestawione posiłki i spał w ciepłym łóżku, a nie biwakował na chłodnej ziemi. Pojechałem dalej, a noc spędziłem na tanim kempingu przy rozszerzeniu szosy zwanym Tintinara. Zgodnie z zaleceniami lekarza zjadłem kopiasty talerz ryżu z jarzynami, czując się skrajnie nieszczęśliwy i samotny pod nagą sześćdziesięciowatową żarówką, która zwisała nad stołem.
Następnego dnia - było szaro i hałaśliwie - przejechałem niemal 160 kilometrów i wylądowałem w Narracoorte, wyczerpany i wstrząsany dreszczami. Spędziłem następną noc w przyczepie kempingowej i obudziłem się oszołomiony, z bólem głowy i gardła. Zdrowy rozsądek nakazywał, żebym przyhamował na kilka dni, ale opanował mnie gorączkowy, deliryczny upór. Być może był to skutek uboczny pozostawania na szlaku przez tyle tysięcy kilometrów; być może podświadomie zacząłem utożsamiać życie z nieustannym pokonywaniem kilometrów i teraz nie miałem wyboru, musiałem jechać dalej.
Masując rano skronie, w których mi huczało, powziąłem rozsądną decyzję, że dojadę tylko do Penoli. Jednakże łyknąwszy tabletkę demazinu, parę tabletek aspiryny i trzy filiżanki czarnej kawy, poczułem się silniejszy. Pomogło także świeże powietrze.
Zżułem kilka suszonych brzoskwiń w cieniu kaplicy poświęconej Matce Mary MacKillop, nauczycielce z Penoli, która na początku XX wieku założyła zakon, a po beatyfikacji przez papieża Jana Pawła II w 1995 roku brakowało jeszcze jednego cudownego uleczenia związanego z jej wizerunkiem, aby została pierwszą świętą Australii. Miałem wrażenie, że mój przypadek raczej nie byłby tym, który by pomógł wynieść ją na ołtarze.
Czując się jak spowity w gazę, jechałem boczną drogą na wschód. Zdaje się, że prowadziła przez śliczną, rolniczą okolicę, ale nic z niej nie pamiętam. Po przekroczeniu granicy stanu Wiktoria, około pół do siódmej wieczorem dotarłem do miasteczka Coleraine. Byłem znowu ciężko chory, miałem gorączkę i dreszcze. Zatrzymałem się przed sympatycznie wyglądającym hotelem Commercial i już miałem wejść, kiedy bez żadnej logicznej przyczyny, zwłaszcza że zaledwie trzymałem się na nogach, postanowiłem podejść ulicą jeszcze kawałek dalej.
Los się do mnie uśmiechnął. Znalazłem się przed drzwiami hotelu National, piętrowego pubu ze staroświeckimi fasadami przy głównej ulicy Coleraine. Kwiatki w skrzynkach na oknie powiedziały mi, że to jest to. Wszedłem do środka. Hotel był dość przyjemny, łóżko ciepłe i wygodne, prysznic rozkosznie gorący, aż woda parowała, ale to, co na zawsze utrwaliło go w mojej pamięci, to faceci z klubu Apex, którzy tego wieczoru mieli tam spotkanie. Poczęstowali mnie gorącą kolacją z lasagne i - ze względów ściśle medycznych - rumem z coca-colą. Jeden z nich, gość imieniem Simon, wyciągnął telefon komórkowy, zadzwonił do szwagra w pobliżu Warrnambool i przekazał mi komórkę. Okazało się, że rozmawiam z wytwórcą mandolin, człowiekiem o miłym głosie, który nazywa się Steve Gilchrist i który zaoferował mi nocleg na następną noc. Przyjąłem ofertę z radością.
Choć byłem wdzięczny, nie miałem wówczas pojęcia, jak cudowna okaże się propozycja Steve'a - wręcz uratuje mi życie.
Z hotelu National do starego portu wielorybniczego Warrnambool jest około 130 kilometrów. Z najwyższym trudem wjechałem na wysoki pagór na skraju Coleraine, ale kiedy dotarłem na szczyt, tabletka demazinu, panadol i kofeina zadziałały i popedałowałem dziarsko dalej. Dzień był chłodny, wietrzny i ponury; obciążone deszczem szare chmury cwałowały po niebie. Wzgórza były żółtawe i bezdrzewne; właśnie tu znajdują się najlepsze pastwiska dla owiec w Wiktorii. Jechałem ku wybrzeżu. Niewiele pamiętam z tego ranka poza niejasnym wspomnieniem przyglądających mi się przechodniów w Hamilton, kiedy wstrząsany kaszlem zgiąłem się niemal wpół na rogu ulicy.
Popołudnie spędziłem w jadalni małego zajazdu w miejscowości Hawkesdale. Zatrzymałem się tam, trzęsąc się w gorączce i kaszląc, na filiżankę kawy i odpoczynek. W głowie mi huczało, a do domu Gilchrista było jeszcze 40 kilometrów. Siedziałem przy wielkim oknie wychodzącym na drogę. Droga była pusta. Nad okolicą rozpostarł się mroczny całun.
Sącząc kawę, zauważyłem gęstą ścianę fioletowoczarnych chmur pełznących od Oceanu Indyjskiego. Były dość ciemne, niosły dość wilgoci i pędziły dość nisko, by przesłonić odległy krajobraz czarnymi mackami deszczu.
Serce we mnie upadło. Zapłaciłem za kawę, wyszedłem na dwór i wyciągnąłem z juków dodatkowy ocieplacz i kurtkę od deszczu. Myślałem - głupio, ale nie wszystkie cylindry mi pracowały - że jeśli będę pedałował dostatecznie szybko, to uda mi się uciec przed ulewą.
Jak było do przewidzenia, kłębiące się czarne chmury dogoniły mnie po kilku kilometrach.
Pogoda była ohydna. Wiał właśnie taki zimny, groźny południowo-zachodni wiatr, jakiego bali się starzy wielorybnicy; właśnie taki, jaki nadał temu skalistemu, smaganemu przez jego burzowe porywy skrajowi kontynentu nazwę Wybrzeża Katastrof. Zacinał lodowaty deszcz, wiatr miotał mi w twarz strugi zimnej wody. Raczej się wlokłem, niż jechałem. Grzmiało. Byłem na otwartej przestrzeni, nie było tu żadnego miejsca, gdzie mógłbym się schronie przed deszczem, nie mogłem nic zrobić, tylko pochylić głowę i jechać. Wiatr wpychał strużki zimnego deszczu w szpary przy kołnierzu i w rękawy kurtki. Czułem, jak lodowata woda spływa mi po skórze. Ciekło mi z nosa. Woda z błotem chlapała z jezdni, zalewając mi trampki. Gołe nogi mi zmarzły, miałem wrażenie, że zamieniły się w dwa kawałki zimnego mokrego ciasta.
Przez trzy godziny jechałem mimo ulewy, zanosząc się głębokim, głuchym kaszlem, walcząc z wyziębieniem, a pod koniec już mówiłem głośno do siebie, by zachować resztki przytomności. Jak automat powtarzałem: „Dam radę, dam radę, dam radę!” Dla poprawienia morale przypominałem sobie zwycięstwa, jakie odniosłem: na przykład kiedy dopadła mnie fala upału przed Mundrabillą, a mimo to dojechałem do zajazdu; albo piekielną walkę o dotarcie do Rzeki DeGraya na Wielkiej Pustyni Piaszczystej.
Skoro dałem sobie radę wtedy, przekonywałem sam siebie, wytrzymam i teraz. Słowem, byłem przerażony.
Pod koniec zanadto się chwiałem, by utrzymać równowagę na siodełku, więc ostatnie półtora kilometra przeszedłem na zdrętwiałych nogach pieszo, pchając rower. Każdy krok wyciskał wodę z moich trampek. Byłem cały czerwony, miałem gorączkę i nie mogłem opanować dreszczy.
Pamiętam, że Steve Gilchrist właśnie wychodził ze swojego warsztatu, kiedy się pojawiłem, i że wraz z żoną Christine wsadzili mnie od razu pod gorący prysznic, a kiedy spod niego wyszedłem, czekał na mnie dzbanek gorącej kawy. Nie pamiętam nic więcej. Następnego dnia Christine surowo zabroniła mi odjeżdżać i nawet nie próbowałem się z nią kłócić. Pamiętam jak przez mgłę dzień spędzony przy piecu na drewno, podczas gdy zimny deszcz bębnił o szyby.
Tego wieczora - był to Wielki Piątek - mieliśmy pizzę i przy obiedzie straciłem przytomność. Steve zawiózł mnie do izby przyjęć szpitala w bazie Warrnambool. Pielęgniarka powiedziała, że mam 40 stopni gorączki. Lekarz niepokoił się, że jestem sam. Ponieważ byłem tu tylko przejazdem, zdecydował, że weźmie mnie do szpitala. Steve nie chciał o tym słyszeć. Obiecał, że się mną zaopiekuje. ■
ROZDZIAŁ 42
Wyrób
mandolin
Steve, Christine i czworo ich dzieci traktowali mnie jak członka rodziny. Nigdy nie zapomnę, jak w Wielkanoc rano znalazłem pod drzwiami czekoladki, które zostawił dla mnie Wielkanocny Bilby, tutejsza wersja Wielkanocnego Zajączka. Ten ciepły gest rozgrzał mnie tak, jak żaden ogień na kominku i uzdrowił skuteczniej niż jakikolwiek antybiotyk.
Całe dnie spędzałem w warsztacie nad książkami o mandolinach znanych firm, a Steve tłumaczył mi z entuzjazmem tajniki swojego rzemiosła. To było naprawdę przyjemne - siedzieć tutaj, z kubkiem parującej kawy w ręku, rozkoszować się zapachem klonowego i świerkowego drewna, słuchać muzyki bluegrass i szmeru papieru ściernego, którym Steve szlifował drewno, wykańczając z miłością kolejną cudowną mandolinę. Deszcz bębniący o szyby stwarzał miły kontrapunkt do jasno oświetlonego, ciepłego wnętrza warsztatu i kruchych drewnianych loczków na podłodze.
Steve tworzył piękne instrumenty muzyczne: mandoliny i gitary. Robił to od przeszło dwudziestu lat i teraz jego pięknie politurowane arcydzieła osiągały cenę tysięcy dolarów za sztukę.
Czołowi wykonawcy bluegrass i rocka z całego świata chętnie dodawali swoje nazwiska do osiemnastomiesięcznej listy oczekujących. Jednym z właścicieli gitary Gilchrista był Jerry Garcia.
Grzebiąc w książkach leżących na stoliku do kawy, natknąłem się na wypowiedź, w której określono Steve'a jako „jednego z największych żyjących twórców mandolin”. Kiedy o tym wspomniałem, obdarzył mnie zażenowanym uśmiechem i wzruszył ramionami ze specyficzną skromnością, z jaką Australijczycy często reagują na pochwałę.
- Cóż, w tej branży nie ma takiego tłoku... - skomentował.
Po paru dniach, kiedy poczułem się lepiej, a słońce wyjrzało zza chmur, Steve zrobił sobie wolne popołudnie i pokazał mi okolicę. Południowe wybrzeże Wiktorii, od Warrnambool do Geelongu - smagane wiatrem urwiska, okryte wilgotnymi lasami góry, i słynne, sterczące z morza iglice skalne, które dawniejsi marynarze nazwali Dwunastoma Apostołami - jest najciekawsze widokowo w całej Australii. Sztormy, zrodzone w Ryczących Czterdziestkach, w połączeniu ze zdradliwymi prądami przybrzeżnymi i skałami ukrytymi pod wodą uczyniły to wybrzeże cmentarzyskiem statków - wzdłuż brzegu leży ponad dwieście wraków.
Do najtragiczniejszych katastrof można zaliczyć rozbicie się „Loch Arch”, statku wiozącego imigrantów, u wybrzeży wyspy Mutton Bird w mglistą noc 1878 roku. Z 54 osób na pokładzie przeżyły zatonięcie statku tylko dwie - Eva Carmichael, osiemnastoletnia Irlandka z dobrego domu, która straciła całą rodzinę, oraz Tom Pearce, steward w tym samym wieku. Na poły utopionych fale wyrzuciły do szczeliny skalnej, znanej odtąd jako gardziel Loch Ard. Następnego ranka Pearce'owi udało się wdrapać po skałach i wezwać pomoc. Sentymentalna opinia publiczna miała nadzieję, że para młodych rozbitków się pobierze, ale przepaść społeczna pomiędzy nimi okazała się szersza niż gardziel Loch Ard. Eva wróciła do Irlandii, zaś Tom na morze, gdzie podczas długotrwałej służby przeżył dwie dalsze morskie katastrofy.
Steve opowiedział mi to wszystko, kiedy szliśmy na szczyt urwiska.
- Myślę o tym jako o miejscu mojej drugiej, równoległej egzystencji - powiedział, zaglądając do gardzieli, w której kipiał przybój. - Widzisz, moi przodkowie mieli popłynąć na „Loch Arch”, ale ich pociąg się spóźnił i dotarli do portu dwie godziny po odpłynięciu statku. Przypłynęli tu następnym. ■
ROZDZIAŁ 43
Nadmorska
droga
Wielka droga Nadoceaniczna - wąska, kręta, trzystukilometrowa szosa, biegnąca wzdłuż spektakularnego Wybrzeża Katastrof- jest najwspanialszą widokowo drogą Australii. Po jednej stronie ciągną się wzdłuż niej urwiska, kwiaty i lśniący ocean; po drugiej - bujne, wiecznie zielone wilgotne lasy pasma Otway, częściowo stanowiące Park Narodowy Otway. Drogę zbudowano ku czci żołnierzy, którzy walczyli w pierwszej wojnie światowej. Kiedy ją ukończono, połączyła Melbourne z prześlicznymi, lecz poprzednio trudno dostępnymi nadmorskimi miejscowościami wypoczynkowymi.
Rowerzyści kochają Wielką Drogę Nadoceaniczna i od miesięcy nie mogłem się doczekać jej zakrętów odsłaniających coraz to nowe widoki. Jednak teraz, kiedy się na niej znalazłem, umysł miałem zaprzątnięty w równym stopniu moim nadszarpniętym zdrowiem, jak zapierającą dech scenerią. Czy uda mi się dokończyć zaplanowany objazd? Wirus dał wprawdzie za wygraną, ale pozostawił po sobie negatywne skutki, w tym także nieprzyjemne uczucie, że jestem kruchy jak bombka na choinkę. Przejeżdżałem krótkie odcinki, kładłem się wcześnie do łóżka w jakimś schronisku młodzieżowym lub motelu i miałem się na baczności przed huczącymi szkwałami, które pojawiały się znad morza. Tylko tego brakowało, żebym się wpakował w następną lodowatą ulewę, ponownie przemarzł i ściągnął na siebie nawrót choroby! Przez większą część drogi miałem szczęście: uszło mi na sucho.
Na wschód od Port Campbell i Dwunastu Apostołów droga biegnie w głębi lądu, przez chłodne i wilgotne góry Otway, porośnięte ogromnymi paprociami drzewiastymi, i pozostałości prastarych wilgotnych lasów strefy umiarkowanej, które niegdyś pokrywały całą Australię. Następnie znów schodzi ku wybrzeżu i olśniewającym nadmorskim krajobrazom; ku modnym, stuletnim miejscowościom wypoczynkowym Apollo Bay i Lome, a dalej ku mekce surferów, Torquay.
Trzy dni po wyjeździe od Gilchristów dojechałem wczesnym popołudniem do Queenscliff, gdzie wznosi się historyczna latarnia morska nad zatoką Port Phillip. Znajduje się tu stary fort, zbudowany w nerwowych czasach po wojnie krymskiej, by bronić morskiego dojścia do Melbourne przed budzącą przerażenie, choć komicznie nieprawdopodobną, inwazją rosyjską.
Mogłem stąd jechać do Geelong i unikając nasilonego ruchu na szosie Książęcej, wjechać do Melbourne z grubsza od zachodu bądź wsiąść na prom płynący przez wylot zatoki do starej miejscowości wypoczynkowej Sorrento, po czym podjechać do centrum od południowego wschodu, od strony zamożnych i tonących w zieleni przedmieść. Wybór nie nastręczał specjalnych trudności.
Dzień był chłodny i szary, a kiedy znalazłem się na przystani promowej, zaczął padać lekki deszcz. Złapałem prom o trzeciej i wylądowałem w Sorrento około trzech kwadransów później.
Miałem zamiar dojechać do Melbourne i złapać prom przez Cieśninę Bassa na Tasmanię. Wprawdzie byłem już wyczerpany i odczuwałem przesyt i znudzenie życiem na szlaku, ale trzymałem się mojego pierwotnego planu - przejechać rowerem wszystkie stany Australii - z bezmyślnym uporem małpy, której pięść uwięzła w słoju z ciastkami. Przenocowałem w Sorrento, po czym przejechałem prawie 100 kilometrów przez Półwysep Mornington i wzdłuż nadbrzeżnych przedmieść do Port Melbourne. „Spirit of Tasmania” stał przy nabrzeżu, szykując się do odpłynięcia wieczorem do Devonport na Tasmanii. ■
ROZDZIAŁ 44
Diabeł tasmański
zaokrętowałem się o trzeciej, wziąłem prysznic i wyciągnąłem się na koi, żeby się zdrzemnąć. Jechałem z Sorrento w dokuczliwej mżawce i teraz dotkliwie odczuwałem ponowny atak wirusa. Dostałem dwuosobową kabinę w najtańszej klasie i po paru godzinach, kiedy mimo ruchu i łomotania bagażem na korytarzu, nie pojawił się żaden chętny na drugą koję, nabrałem nadziei, że będę miał całą kabinę dla siebie.
Drzwi się otworzyły i chwiejnym krokiem wtoczył się do środka facet tak hałaśliwy i komiczny - wręcz karykaturalne uosobienie okropnego współpasażera - że można by go wziąć za okrętowego klauna. Bez przednich zębów i z trzydniowym zaczątkiem stalowoszarej brody - niewątpliwie zapowiadał migrenę. Nosił jaskraworóżowe odblaskowe okulary przeciwsłoneczne, mocno poplamioną czerwoną koszulkę z krótkimi rękawkami i błyszczącą nylonową sportową kurtkę, niebieską w cienkie paseczki. Workowate zielone robocze spodnie wyglądały tak, jakby miały lada moment opaść mu do kostek. Na nogach miał brudne zielone klapki. Czuć go było potem, nikotyną i tanim winem.
- Dzieńdoberek! - wrzasnął.
Zamrugałem i wlepiłem w niego oczy, przez parę sekund szczerze wierząc, że ktoś mi robi kiepski kawał. Silny odór podłego mozelskiego wina szybko wyrwał mnie z letargu. Brudny worek, rzucony na drugą koję, przypieczętował sprawę.
- Tylko ty i ja, co? Na Tasmanię! Nie musisz się mnie obawiać, brachu, nie jestem żaden pedał ani inny zakapior. No, urządzimy sobie dziś wspaniałą noc w pubie, ty i ja, co ty na to? Muzyka, grog i tańce to coś dla mnie!
Kołysząc się po kabinie, odkrył z zachwytem, że nasza łazienka jest wyposażona w prawdziwą toaletę ze spłuczką. Zdumiony, trzykrotnie spuścił wodę. Równie zdumiony, wziąłem parę tabletek aspiryny. Zanim wyszedł na pokład, by zapalić papierosa obiecał solennie, że wkrótce wróci i zabierze mnie na wspaniałą noc zabawy w pubie. Wymknąłem się i znalazłem spokojny kąt na pokładzie B na moją wspaniałą noc zabawy w chowanego.
Na pokładzie było chłodno, od zatoki wiał zimny wiatr, wzbijając białe grzywacze na brudnooliwkowej wodzie. Nad miastem zapadał zmierzch. Zabawnie i nieco smutno było znaleźć się z powrotem w Melbourne, mieście, w którym spędziłem pięć bogatych w wydarzenia lat. Patrzyłem na znajomą sylwetkę miasta. Pomarańczowe promienie słońca przedarły się przez chmury, rzucając oślepiające refleksy na zwierciadlane ściany wieżowca Rialto. Czarne deszczowe chmury tworzyły dramatyczne tło dla miasta. Odsłonięty przez odpływ pas brzegu był zimny i nagi pod pełnym melancholii niebem, pusty z wyjątkiem dwóch młodych kobiet w opiętych strojach z niebieskiej lycry, spacerujących wzdłuż brzegu. W górze z ostrym krzykiem krążyły mewy.
Cofnąłem się myślą do tych czterech lat, kiedy mieszkałem o kilka przecznic stąd, w wynajętym starym bungalowie na przedmieściu Elsternwick nad zatoką. Popatrzyłem teraz w tę stronę. Dziwne, jak małe i nieciekawe wydawało mi się to wszystko, jakbym oglądał scenę z dobrze pamiętanej powieści, której autor nie całkiem dokładnie przedstawił szczegóły.
Zabłysły pierwsze światła. Strumień mieszkańców przedmieść wracał do domu na kolację. Jeszcze przez godzinę po odpłynięciu stałem oparty o poręcz, obserwując oddalające się Melbourne.
Jak na standardy Cieśniny Bassa płynęliśmy niczym po stawie; zaledwie godzina lub dwie kołysania za przylądkami strzegącymi zatoki Port Phillip, a potem spokojny rejs do samej Tasmanii. Spałem jak zabity. Mimo nieobiecujących perspektyw moja potrzeba samotności została zaspokojona. Najwyraźniej alkohol lub morska choroba, a może jedno i drugie, zmogły mojego współpasażera tak, że nie trafił do swojej kabiny. Wypatrzyłem go następnego dnia, rozciągniętego na kanapie w jednym z salonów. Z otwartych ust ciekło mu długie pasmo śliny.
Wyszedłem na pokład. W świeżej morskiej bryzie wyłaniał się z mgły poszarpany brzeg. Tasmania jest jedną z tych wysp, na które warto przypłynąć statkiem, choćby po to, by w pełni uprzytomnić sobie ich odosobnienie. Ponura i przerażająca, odcięta od reszty świata zimnymi prądami i wściekłymi szkwałami Ryczących Czterdziestek, w dawnych smrodliwych dniach rumu i bicza była miejscem dożywotniego zesłania. Atakowane przez sztormy wybrzeża wyspy mogły być tłem dla dziewiętnastowiecznych powieści grozy. Są tak niesamowite, że dawni marynarze oznaczali na mapach południowo-zachodnie wybrzeże Tasmanii jako „Transylwanię” i omijali je szerokim łukiem.
Oglądałem to dzikie wybrzeże przed laty z rozkołysanego pokładu lodołamacza, wracającego z bazy Mawson na Antarktydzie. Roztacza się tu wspaniały krajobraz - przerażające, poszarpane urwiska i opadające do morza gęste wilgotne lasy strefy umiarkowanej, praktycznie niezmienione od czasu, kiedy holenderski żeglarz Abel Tasman pierwszy rzucił okiem na wyspę w 1642 roku. W porównaniu z tamtym groźnym wybrzeżem podejście do Devonport sprawia sielankowe wrażenie. Przycumowaliśmy nieco po śniadaniu. Przeszedłem formalności sanitarne i po Drodze Midlands ruszyłem do Hobart, stolicy Tasmanii, położonej po drugiej stronie wyspy.
Dzień był chłodny i wietrzny, szosa biegła przez typowo angielski krajobraz: całe kilometry pastwisk i wioski z kolonialnych czasów, zbudowane z piaskowca barwy miodu. Być może nękały mnie resztki wirusa albo przykre wspomnienia z 1996 roku, kiedy relacjonowałem masowe morderstwo w Port Arthur, lub tasmańska historia ludobójstwa i więziennego sadyzmu, ale te malownicze krajobrazy wcale nie wydawały mi się kojące. Miałem wrażenie, że pod powłoką sielskości i spokoju czai się gwałt.
Zajechałem do starego miasta garnizonowego Campbell Town przed szóstą. Łagodne złociste światło siało się przez korony drzew, zmiękczało zarysy pól i podświetlało stado owiec pasących się w pobliżu starego kamiennego kościoła. Przejechałem tego dnia prawie 160 kilometrów i ten wysiłek wyczerpał mnie do cna, byłem zmarznięty, lepki od zimnego potu i nękał mnie ból głowy, wskazujący na niewysoką gorączkę. Wziąłem pokój w dwugwiazdkowym motelu na południowym skraju miasta. Jego turkusowa neonowa reklama mrugała w mroku.
Wieczór był zimny i bezchmurny, prognoza obiecywała przymrozek. Siedziałem i oglądałem telewizję, trzęsąc się pod górą koców. Cienkie zasłony nie broniły neonowej reklamie rzucać mrugających fioletowych błysków na brudne ściany mojego pokoju. Efekt był tak kiczowato teatralny, że w pewnym momencie się roześmiałem. Słaby chichot skończył się atakiem kaszlu.
Następny dzień był zimny i pogodny. Pokonałem 130 kilometrów po wzgórzach do Hobart, w którym agresywny szczyt ruchu przeczył reputacji miasta na luzie. Było już późne popołudnie. Przejechałem przez rzekę Derwent, z gorączką i z kolanami miękkimi od wspinania się na ostatnie parę wzgórz. Wziąłem pokój w tanim hotelu kilka przecznic od Nabrzeża Konstytucji.
Pierwotnie planowałem zrobić pętlę po Tasmanii, ale okazało się to marzeniem ściętej głowy. Była już późna jesień, pogoda się psuła, a śnieg przyprószył wierzchołek Góry Wellingtona, wysokiej na 1200 metrów, która wznosi się nad Hobart od zachodu. Byłem chory i brakowało mi pary. Po kilku dniach rekonwalescencji i wypoczynku w mieście, ruszyłem z powrotem do Melbourne, skąd miałem wystartować do ostatniego etapu mojej podróży. ■
ROZDZIAŁ 45
Wspomnienia
z Melbourne
Cieśnina Bassa była gładka jak szkło. „Spirit of Tasmania” zacumował w porcie Melbourne w ciepły i słoneczny niedzielny poranek. Na Beaconsfield Parade pełno było rowerzystów w fluoryzujących kolorowych kombinezonach z lycry. Spacerowicze przechadzali się godnie pod dekoracyjnymi palmami rosnącymi wzdłuż esplanady. Kawiarnia na końcu bulwaru St. Kilda była zatłoczona przez właścicieli piesków na spacerze, rowerzystów na klubowych rajdach i miejscowych, leniuchujących nad śniadaniem z podwójną kawą i niedzielną gazetą. Pojechałem na koniec bulwaru, by wchłonąć to wszystko. Jaskrawe światło słoneczne rozproszyło mroczny nastrój kilku ostatnich dni. To było takie Melbourne, jakie z przyjemnością wspominałem, Melbourne z czasów, kiedy mieszkałem blisko brzegu i jeździłem ścieżką rowerową do miasta.
Jako wygnaniec z Nowej Anglii zawsze czułem się bardziej swojsko tu, w Melbourne, niż w kalifornijskim blichtrze Sydney. Melbourne, z jego duchem starego kapitału, krawatami dobrych szkół i chłodną patrycjuszowską atmosferą, ma się za coś w rodzaju Bostonu antypodów. Podobnie jak bostońskie WASP-y, mieszkańcy Melbourne uważają się za lepiej wychowanych niż nuworysze w innych miastach. W rzeczywistości wiele z tego błękitnokrwistego bogactwa Melbourne zostało wygrzebane z błota przez fortunnych poszukiwaczy na terenach złotonośnych Wiktorii w latach pięćdziesiątych XIX wieku. Mieszkańcy Melbourne tak samo lubią, kiedy się im przypomina ten fakt, jak Cabotowie i Lowellowie, kiedy się im wytyka czasy pracy dzieci w przędzalniach.
Melbourne, ze swymi wiktoriańskimi budynkami bankowymi, zielono-złotymi tramwajami jadącymi po obrzeżonych platanami, cienistych bulwarach i płynącą leniwie przez śródmieście rzeką Yarra, ma wiele z atmosfery europejskich miast. Zrobiłem sobie krótką wycieczkę śladami wspomnień, wjeżdżając do miasta bocznymi ulicami Albert Park i South Melbourne - tą samą trasą, którą przemierzałem kilka lat temu, kiedy pracowałem w Melbourne Sunday Age. Nie pamiętałem już nazw ulic, ale na wszystkich skrzyżowaniach moje nadgarstki same obracały kierownicę we właściwym kierunku, jakbym nigdy stąd nie wyjeżdżał. Teraz, kiedy miałem już za sobą ponad 15 000 kilometrów obcych australijskich dróg, jazda po tych znajomych ulicach robiła dziwne wrażenie.
Mając w perspektywie całą słoneczną niedzielę przed sobą, jechałem ścieżką rowerową wzdłuż rzeki, przez Ogród Botaniczny i zieloną enklawę japiszonów, South Yarra, po czym meandrując, pojechałem do surowego, robotniczego Collingwood. Wróciłem do śródmieścia przez wulgarny śródmiejski rozgardiasz ulic Brunswick i Fitzroy, przeciąłem Treasury Gardens, i wyjechałem na ulicę Spring tuż przed hotelem Windsor.
Windsor, majestatyczny hotel w starym stylu, o przyciszonej, klubowej atmosferze, z herbatą serwowaną ceremonialnie w reprezentacyjnym holu, był symbolem Melbourne od kiedy w 1883 roku otworzył swe podwoje. Przez całe dziesięciolecia zatrzymywali się tu premierzy, ministrowie, rodzina królewska, magnaci i stawne osobistości. W jednym z apartamentów hotelowych powstał szkic australijskiej konstytucji. Przez ostatnie kilka tysięcy kilometrów bawiłem się myślą, że kiedy wreszcie dotrę do Melbourne, zafunduję sobie noc w hotelu Windsor. Wtedy perspektywa zajechania tam na rowerze, strząśnięcia z koszuli pyłu tysięcy kilometrów, i wynajęcia z nonszalancką miną pokoju wydawała mi się zabawna. Teraz, kiedy z piskiem hamulców zatrzymałem się po drugiej stronie ulicy naprzeciw wspaniałej fasady hotelu, poczułem onieśmielenie. Marudziłem na chodniku, patrząc na błyszczącą mosiężną tablicę, flagi łopocące obok portyku i portiera w zielonej liberii.
Niewiele brakowało, a bym się na to nie zdobył. Ale poczułem przypływ adrenaliny, powiedziałem sobie: „a co mi tam!” i przemaszerowałem przez ulicę. Usiłując przybrać pewną siebie minę, stanąłem przed portierem. Miał na imię Neil.
- Dzień dobry. Chciałbym wynająć pokój.
Neil nawet nie mrugnął.
- Oczywiście, proszę pana. Czy życzy pan sobie, żebym odprowadził rower?
- Jeśli to możliwe.
Kiedy Neil prowadził rower do komórki na bagaż, podpisałem się w książce gości w hotelu Windsor. Boy hotelowy zataszczył zakurzone torby rowerowe na górę do mojego pokoju. ■
ROZDZIAŁ 46
Ostatni
etap
Następnej niedzieli wyjechałem z Melbourne drogą Melby, przez krainę winnic w dolinie rzeki Yarra, potem na północ ku wzgórzom Wiktorii. Po tygodniu wypoczynku w Melbourne - nie cały czas w Windsorze, niestety - poczułem, że wirus nareszcie naprawdę dał mi spokój. Wprawdzie początkowo z ostrożności pedałowałem powoli, ale czułem się zdecydowanie lepiej niż w ostatnich tygodniach.
Pierwszego dnia dojechałem zaledwie do Yea, drugiego do Bonnie Doon. Ostatni etap mojej podróży skróciłem do niespełna 800 kilometrów. Rok temu, kiedy ta podróż była dopiero snem na jawie, wyobrażałem sobie, że do Sydney pojadę przez Alpy Australijskie i Góry Śnieżne. Teraz, chciałem już tylko dojechać. Byłem wyczerpany fizycznie, a poza tym walka z chorobą i samotnością na szlaku przez ostatnich parę tygodni zmieniła moje nastawienie psychiczne.
Podróże - jak życie - mają wyraźne etapy: młodość, dojrzałość, wiek starczy. Czysta radość życia, jaką czułem, kierując się ku Krajowi Zatokowemu Queenslandu, ustąpiła rozważniejszej wiedzy, kiedy objeżdżałem Górny Kraniec, a potem stoickiemu pogodzeniu sie z losem na Wielkiej Pustyni Piaszczystej i wreszcie zachłyśnięciu się wolnością outbacku na nizinie Nullarbor. Teraz dojrzewałem do zakończenia wędrówki.
Było też coś innego. Wirus nie tylko mnie wymęczył; obudził we mnie niepokój. Byłem u kresu drogi, włożyłem w osiągnięcie celu wiele czasu i wysiłku, a każdy dodatkowy dzień na szlaku powodował, że czułem się jak gracz, który głupio stawia całą wygraną na jeszcze jeden obrót koła. Dojechanie do Circular Quay - zakończenie wyprawy rozpoczętej tysiące kilometrów temu - stało się teraz sprawą najwyższej wagi. Dlatego porzuciłem ideę objazdu bocznymi drogami na rzecz szybkiej i bezpośredniej Szosy Hume'a.
W Benalli zobaczyłem znak nadziei: „Sydney 672 kilometry”. Okrążyłem pasmo Strathbogie, gdzie rozbójnik Ned Kelly i jego banda ukrywali się w latach siedemdziesiątych XIX wieku, potem przejechałem w niezłym tempie przez Glenrowan, gdzie w 1880 roku regularne oddziały ujęły Kelly'ego i rozbiły jego bandę. Chociaż Glenrowan reklamuje się głośno jako miejsce, gdzie ostatni raz widziano Neda Kelly'ego, w rzeczywistości ostatni raz widziano go na zapadni szubienicy w więzieniu w Melbourne w listopadzie następnego roku.
Przejechałem po moście rzekę Murray i po raz pierwszy od kiedy dawno, dawno temu przejechałem na Złote Wybrzeże, znów znalazłem się w Nowej Południowej Walii. Zapachniało mi końcem wyprawy. Rozwinąłem dobre tempo, przejeżdżając 190 kilometrów po wzgórzach od Albury-Wodonga do Gundagai przez jeden wietrzny, słoneczny dzień. Wziąłem pokój w nędznym motelu obok dawnego kina, którego pomieszczenie dzieliły teraz przedsiębiorstwo pogrzebowe i sklep z gadżetami. Dla uczczenia powrotu do zdrowia zafundowałem sobie parę piw.
Następnego dnia był dzień ANZAC, rocznica tego kwietniowego dnia w 1915 roku, kiedy australijskie oddziały weszły do historii pod gradem tureckich kul na potężnie bronionej plaży w pobliżu Gallipoli nad Dardanelami. Atakiem na tę plażę Australijczycy pierwszy raz wzięli udział w wojnie jako naród, i co roku naród przerywa zajęcia, by podziękować tym pierwszym Australijczykom, i ich następcom, którzy walczyli i ginęli w innych wojnach XX wieku. Jest to święto narodowe; jednak w odróżnieniu od innych odświętnych dni w kalendarzu, pełnym przedłużonych weekendów na plaży, ten dzień obchodzi się na poważnie. W całym kraju, w każdym mieście, miasteczku i osadzie, odbywają się o świcie tłumne msze, składanie wieńców i uroczyste parady srebrnowłosych weteranów, maszerujących po ulicach w niedzielnych ubraniach, krawatach swoich oddziałów, z rządkami wojennych medali. Pozdrawiają ich tysiące rodaków. Hasłem przewodnim dnia jest: „Nie zapomnieć!” Nikt nie zapomina - jest to dzień prawdziwej wdzięczności.
Było jeszcze ciemno, na wschodzie ledwie szarzało, kiedy wyruszyłem ku boisku krykieta, gdzie na poranne uroczystości zgromadziła się większa część mieszkańców Gundagai. Weterani, w większości siedemdziesięcio- i osiemdziesięciolatkowie, zebrali się w pobliżu budynku klubowego. Było zimno. Słowa wydobywały się z ust w obłoczkach pary.
- Jak leci, Jack? - spytał jakiś głos.
- Nie najgorzej, stary - odpowiedział Jack, kształtując słowa wokół zgasłego niedopałka, który zwisał z jego warg. Na jego marynarce pysznił się imponujący garnitur medali.
Tuż za nim inny weteran o pobrużdżonej twarzy podawał kawę przy klubowym kontuarze. Dostrzegł mnie:
- Co podać?
- Proszę o czarną kawę.
Zaśmiał się.
- Czarną kawę?
- Tak.
Trącił kumpla, tak samo starego jak on.
- Uwierzyłbyś? Ten gość chce czarnej kawy!
Roześmiali się obaj.
- Hej, przyjacielu, jesteś pewny, że chcesz czarnej kawy?
Po złośliwych ognikach w ich oczach mogłem się domyślić, że coś tu się szykuje.
- No dobrze, a jaką kawę powinienem zamówić?
- Z odrobiną tego tu! - Trzymał w ręku flaszkę rumu.
- Masz rację, byłoby głupio pić czarną.
- To jest właściwe podejście! - Wlał mi hojną ręką porcję rumu, prawdziwy rozrusznik serca w taki zimny poranek. Prawdę mówiąc, podawanie alkoholu w klubie krykieta, który nie miał licencji, było nielegalne. Ale tam, gdzie chodzi o weteranów, przymyka się oko na przepisy, zwłaszcza w dniu ANZAC.
Mszę ku pamięci poległych odprawiano w zagajniku osiemdziesięcioletnich drzew, posadzonych w kształcie krzyża dla upamiętnienia żołnierzy z Gundagai, którzy zginęli w pierwszej wojnie światowej. Stary sierżant, niemal równie stary jak te drzewa, cierpko warknął na swoich ludzi, by wyrównali szereg i weterani pomaszerowali na miejsce, wyprostowani i dumni. Trębacz odegrał „Ostatni posterunek”. Na dwie minuty zapadła cisza, przerywana jedynie donośnym, przypominającym ludzki śmiechem kukabury na wzgórzach.
Jechałem niecierpliwie przez rolnicze ziemie Nowej Południowej Walii, zaliczając tego ostatniego dnia, który cały spędziłem na szlaku, 237 kilometrów. Dojechałem do Sydney wczesnym niedzielnym rankiem. Dzień był pogodny, świeży, ciepły i słoneczny, dokładnie tak samo jak 40 niedziel temu, kiedy wyruszałem. Od tego czasu pod kołami mojego roweru przesunęło się niemal 16 000 kilometrów.
Kiedy jechałem ulicą George ku Circular Quay, wezbrała we mnie rwąca rzeka wspomnień: szybka jazda po Magistrali Koziorożca z wiatrem w plecy; koleżeńska atmosfera w szopie do strzyżenia owiec w Fairfield; gra w karty z Mickiem, Thommo, Terrym i Paulem na zapleczu motelu Asha Colahana nad okupowanymi przez krokodyle wybrzeżami zatoki Karpentaria. Fioletowe błyskawice i palmy o obwisłych liściach w Darwin... krwistoczerwone słońce zapadające w zarośla Kimberley... śmiech i szczekanie psów w osiedlu Aborygenów Bidyadanga na skraju Wielkiej Pustyni Piaszczystej. Bolesna samotność niziny Nullarbor. Wilgotne lasy tropikalne i długie przejazdy przez pustynie. Góry i wybrzeża.
W ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy widziałem niemal każdego ranka wschód i zachód słońca, każdy dzień miałem całkowicie dla siebie. Teraz to wszystko miało się skończyć tam, gdzie się zaczęło. Chociaż od paru miesięcy czekałem na ten moment, kiedy był już naprawdę blisko, złapałem się na zwalnianiu tempa, jakbym nie chciał rezygnować z rozkosznej wolności, jaką znalazłem na szlaku. Wspomnienia trudności i kłopotów blakły. Pozostały w pamięci same dobre rzeczy.
Podjechałem do przystani promowej przy Circular Quay w południe. Port wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałem: żaglówki i promy przecinające iskrzącą się wodę; opera świecąca w słońcu; kolorowe bulwary pełne turystów i wędrownych grajków. Usiadłem na ławce i spojrzałem na Most Portowy. Przez jedną zwariowaną chwilę pomyślałem, żeby zacząć wszystko od początku - przejechać przez most i skierować się ponownie na północ, tym razem ze znajomością Australii i ciepłymi uczuciami dla niej, czego mi nie dostawało, kiedy wyruszałem w lipcu. Tyle się od tego czasu wydarzyło. Na początku tej przygody zapytywałem sam siebie, czy zanurzenie się w Australii, co zawsze wydawało mi się bez trudu osiągalne, może zmienić bieg mego życia. Pedałując wzdłuż ulicy George, uświadomiłem sobie, że w ciągu tych dziewięciu miesięcy ponownie dojrzewałem, tym razem jako Australijczyk. Nauczyłem się bardzo wiele od ludzi, których spotkałem, i od samej ziemi. Historia, mity i legendy Australii stały się teraz częścią mojej własnej historii. ■
Epilog
Wyruszając z Sydney, niewiele wiedziałem o długich wyprawach rowerowych. Na trasie sporo się nauczyłem, zrobiłem się też znacznie sprawniejszy. Najwidoczniej wiele rzeczy zrobiłem, jak należy. Zabierałem dostateczną ilość wody na odcinki pustynne, uniknąłem udaru słonecznego przy czterdziestostopniowych upałach, biwakowałem bezpiecznie przy drodze i nauczyłem się spokojnie i rozważnie oceniać okoliczności.
Życie na szlaku jest proste. Potrzeby ograniczają się do podstawowych: jedzenie, picie i spokojne miejsce na sen. Droga sama przez się zapewnia ustalony i oczywisty kierunek i poczucie celu. Prostota pejzażu outbacku i klarowność pustynnego światła upraszczają sprawy, w których trudno się rozeznać w rozgardiaszu i zgiełku codziennego życia w mieście.
Wyruszyłem w tę podróż, by poznać Australię i spróbować sobie wyobrazić moją przyszłość tutaj - jeśli jakąś miałem.
Przejazd ulicą George do Circular Quay oznaczał koniec trasy. Dowiedziałem się dużo i widziałem dużo. Teraz przyszła pora na refleksję.
Niestety, zrobiłem coś, co będę zawsze uważał za mój największy błąd: zadzwoniłem od razu do dawnego przyjaciela, by mu powiedzieć, że jestem z powrotem w mieście. Spotkaliśmy się i po godzinie siedziałem na kanapie, wysłuchując najnowszych nie najlepiej nastrajających złośliwych plotek o dziennikarskim życiu Sydney i Melbourne: kogo wyrzucili z pracy, kto sam rzucił pracę; komu podłożono świnię, kto ją sam podłożył.
Czując narastający dyskomfort, uświadomiłem sobie, że powinienem podarować sobie kilka godzin samotności na bulwarze. Siedząc tutaj, czułem, jak opalenizna i uczucie sowizdrzalskiej wolności, jakie zyskałem na szlaku, blednie niby rozkoszny sen, który znika w chwili przebudzenia. Na ich miejsce wciskała się chropawa rzeczywistość nazwisk i twarzy, przyziemnych intryg, tego wszystkiego, co wyruszając pozostawiłem za sobą.
W ciągu paru dni wszedłem z powrotem w dawną rolę emigranta z przypadku. W końcu zapakowałem rower, torby i wróciłem do Nowej Anglii. Parę tygodni później wysiadłem z lokalnego autobusu w wiosenny chłód White Mountains, jasnych, zielonych i pachnących sosną. Z powrotem na starą farmę, do pachnącej swojskimi zapachami kuchni.
Pierwszego ranka byłem szczęśliwy - to była Ameryka.
Ale oczywiście nie była. Dowiedziałem się tego, co odkrywa wielu emigrantów - życie i narody idą naprzód. Stany bardzo się zmieniły od 1982 roku - i ja też. Nagle znalazłem się w wielkim, ruchliwym, obcym kraju. Nie było to nieprzyjemne uczucie - może nawet radosne - ale nie czułem się tu u siebie.
Kilka tygodni później musiałem polecieć służbowo do Australii. Zawsze będę pamiętał chwilę, kiedy wszedłszy do hali odlotów linii Qantas w porcie lotniczym Los Angeles, wziąłem bieżący numer Sydney Morning Herald i zacząłem wgłębiać się w rozgrywki krykieta, mapę pogody, wyławiać znajome nazwiska i twarze oraz nowinki z Australii. Ku swemu miłemu zdziwieniu uświadomiłem sobie, że wracam do domu. ■