Koja Kathe Urazy mozgu







.










\








Urazy mózgu, książka nagradzanej przez krytykę autorki Kathe Koja, zosta­ła przyjęta z dużym zainteresowaniem przez czytelników. O powieści tej mó­wiono, że ma więcej wspólnego z prozą Franza Kafki i Alberta Camusa niż Ste­phena Kinga.

Malarz Austen Bandy przeżywa kry­zys twórczy i nie może dojść do siebie po rozwodzie z żoną. Po nieszczęśliwym wy­padku na parkingu sklepu samoobsługo­wego wszystko w jego życiu zmienia się nieodwołalnie. Okresy utraty świadomo­ści i ataki stają się coraz częstsze i bar­dziej niebezpieczne, a towarzyszące im wizje — niepokojące. Zdesperowany Au­sten, zniechęcony brakiem pomocy ze strony lekarzy, wyrusza w podróż, u kre­su której spodziewa się znaleźć lekarstwo na swoje dolegliwości, panaceum, które pozwoli mu również odzyskać utracony talent malarski. I zrobi to za wszelką ce­nę...

Gdy czytamy Urazy mózgu, natych­miast nasuwa się skojarzenie z powie­ściami Philipa K. Dicka i neuropsychia­trycznymi rozważaniami OUvera Sacksa.

I

Kathe Koja

URAZY MÓZGU

Tłumaczył Robert Lipski





ZYSK I S-KA

WYDAWNICTWO

Tytut oryginału BAD BRAINS

Copyright © 1992 by Kathe Koja Copyright © 1996 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. Poznań

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska

Fotografia na okładce Piotr Chojnacki

Redaktor serii Tadeusz Zysk

Redaktor Aneta Wolniewicz

Grateful acknowledgment is madę to New Directions for permission to reprint materiał from Deep Song and Other Prose by Federico Garcia Lorca.


Wydanie I ISBN 83-7150-127-7



Zysk i S-ka

Wydawnictwo s.c.

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

fax 526-326

Dział handlowy tel./fax 532-751

Redakcja teł. 532-767

Skład i łamanie VIS, os. Orła Białego 76/88 61-251 Poznań, teł. 789-231

Printed in Germany by Elsnerdruck-Berlin

Dla Ricka

na zawsze



Chciałabym podziękować Alanowi Clarkowi

i Wayne'owi Allenowi Sallee za ich olbrzymią pomoc.

I jak zawsze, wyrazy miłości i wdzięczności

dla Ricka Liedera za wszystko.

1

Postrzega jeno połowę wszechświata ten, co nigdy nie widział domeny bólu.

Emerson

Błogosławiony gargulec nad jego głową, gdy pochłania śniada­nie: olejne farby, słodkie jak krew, czerwone ramy, półleżąca postać sfinksa oddana we wszelkich możliwych odcieniach czerni. Uśpione ciało zdobi barani łeb, oczy zioną jadem.

Była to jego ulubiona praca Kriosfinks, ostatnia i najlepsza, jaka wyszła spod jego pędzla. Austen powiesił ją w kuchni, by móc stale ją widzieć, gdy miał na to ochotę, tak jak teraz, gdy jadł lub czytał gazetę. Peter uważał ją za chorą. Peter uważał, że o n był chory, żyjąc w bungalowie, którego ściany szczerzyły się do ciebie, obwie­szone nie sprzedanymi obrazami przewyższającymi dwukrotnie war­tość galerii, niczym obsesyjne świadectwo jego niepowodzeń w stwo­rzeniu możliwego do przyjęcia portretu. Austen nie próbował go poprawiać. Niech sobie myśli, co chce. Emily zawsze uważała Petera za dupka, niemniej był on przyjaznym dupkiem i pozwalał Austeno-wi kręcić się po galerii. „Jesteś jedną z rozrywek" — mawiał. Nie zadawał pytań, na które Austen nie mógłby odpowiedzieć żartem, wzruszeniem ramion lub półuśmiechem, nie będącym niczym więcej jak znużonym gestem samoobrony. Emily twierdziła, że Petera łatwo było oszukać, i miała rację. Miała rację w wielu kwestiach.

Gotowane jajka były niesmaczne, jakby skwaśniały w procesie fertylizacji. Ostatnio nie miał apetytu. Uniósł wzrok, spoglądając na obraz. Czym żywiły się sfinksy? Ludzkim ciałem, ludzkimi snami, czułą muzyką ludzkich krzyków? Z czego to był fragment? Emily na pewno by wiedziała.

Eks-żona — głupie określenie. Nadal jej pragnął, brakowało mu jej, wciąż patrzył na jej zdjęcia — prawdę mówiąc, jedno miał stale przed oczyma, przypięte do ściany obok ekspresu do kawy, oprawne w ramki z gałązek. Emily nie uśmiechnięta na jakiejś chłodnej plaży,



podczas urlopu. Od czasu do czasu nawet się przy nich masturbował, zwłaszcza kiedy czuł się wyjątkowo słaby; pragnął w ten sposób stworzyć swym samotnym ciałem pomost wiążący go z tym, co przeminęło. Teraźniejszość — tak brzmiało to słowo, a ona była żywa \ obecna, jak zapach, który stale pamiętał. W pierwszych kilku miesiącach po jej odejściu polował niczym myśliwy, przetrzą­sając dom w poszukiwaniu rzeczy, które zostawiła; rękawiczki nie do pary, zapomnianego biustonosza. Zbierał je, przytulał i napawał się ich zapachem oraz pocieszeniem, jakie przynosiły. Częstokroć jednak ich zapach niknął pośród jego własnego zapachu i ponownie zostawał z niczym.

Nie miał z nią kontaktu, starannie się o to zatroszczyła, by zatrzasnąć te drzwi i przekręcić w nich klucz. Jednak ponowne ujrzenie jej nie sprawiłoby mu większych trudności, nie musiałby w tym celu pokonywać Wielkiej Wody. Wiedział, gdzie przebywała.

Zero uśmiechu.

Nie.

Żaluzje były przekrzywione. Ukośny pas słonecznych promieni muskał obraz gargulca; w świetle kolory mętniały niczym zmącona woda. Przedpołudnie. Był już spóźniony, niemniej miło było posie­dzieć w pustej kuchni, z ciepłą, przesłodzoną kawą i ostatnim pącz­kiem, i wpatrywać się w obraz. Nie, Peter miał w zupełności rację. To nie była komercyjna praca. To był portret, wydobyty obraz, przesiany i zdeformowany, jakby dusza, niczym wosk stopniała pod wpływem tortur. Nie to zamierzał stworzyć, niemniej robił to, co umiał najlepiej. Był twórcą, a dzieło w pewnym sensie objawiało mu się samo. Radosny fakt — właśnie to przywiodło doń Emily. Jej przyjaciele uważali jego prace za ekstrawaganckie i koszmarne, dlatego wybrała się na otwarcie galerii Petera, by wyrobić sobie ** własne zdanie.

I wtedy go spotkała.

Co by powiedziała, gdyby znowu go zobaczyła?

Główny kucharz i pomywacz w zapuszczonym sklepie z podko­szulkami dla klientów, którzy prawie nie byli w stanie przeczytać umieszczonych na nich napisów; jego własna praca nie tyle odeszła,

o

ile odpłynęła w zapomnienie. Czuł się jak księżyc wyrzucony z or­bity — już od miesięcy nie stworzył niczego nowego i nie miał planów na rozpoczęcie nowego portretu.

Odchodzi od stołu, od Kriosfinksa, idzie do sypialni, by nałożyć podkoszulek (bez sloganu), a potem do łazienki, by wyszorować zęby. Później wychodzi z mieszkania, trzaskając drzwiami i zamy­kając zapadkowy zamek. Pozostawia pusty dom, pustą kuchnię oraz chwiejny rząd twarzy promieniujących wewnętrzną mocą i zatrzy­manych w chwili, kiedy znał je najlepiej, uchwyconych jak Prome­teusz, kiedy wykradał bogom ogień.

Gorący dzień stał się jeszcze bardziej upalny. Do sklepu weszło troje ludzi. Żadne z nich nic nie kupiło. Idzie za kontuar. Przerzuca stronice magazynu rozrywki sprzed dwóch tygodni, przygląda się twarzom, lustruje je, postrzega, jakby wyobrażał sobie ich portrety, żywe grymasy, skrzywienia ust, wyrazy znudzenia i oczarowania.

Zadzwonił Peter, by powiadomić go o imprezie.

Przyjdź — powiedział. — Wypełznij na jedną noc ze swego
cmentarza.

Drapie się po spoconej czuprynie, znów coś się dzieje z klimaty­zatorem.

W porządku. Impreza lub to, co obecnie określano tym mianem — tłum ludzi, przypadkowych przyjaciół, w dużej mierze niecieka­wych", upijających się w sztok pod hałaśliwe rzępolenie tego czy innego zespołu muzycznego. Może ktoś przyprowadzi przyjaciół­kę, jakąś nową twarz, mógłby z nią poflirtować lub nawet ją przele­cieć, choć ostatnimi czasy z wożonych w samochodzie kondomów nie miał większego pożytku, ot, obietnica nie spełnionej przyjem­ności. „Czy naprawdę — zastanawia się, obracając w palcach poły­skujący srebrzyście, mały foliowany pakiecik — będzie mi potrzeb­ny? Czy nie lepiej byłoby wypić tyle, by móc siedzieć, nie odzywa­jąc się ani słowem, a co więcej, nie myśląc o niczym, i przesiedzia-

w szy całą noc przy muzycznej kakofonii, usnąć, czy to na leżance, czy na przednim fotelu samochodu, a potem, po porannym przebu­dzeniu — skacowany i kompletnie skostniały — wrócić samotnie do domu?"

Peter jednak nie dawał za wygraną. Nalegał, męczył go, aby się zgodził. „Kup piwko" — rzekł. „Zwrócę ci". I tak oto — parking przed sklepem, emanujący gorącym, letnim znużeniem, śliski od rozlanych olejów silnikowych i coli, zaśmiecony odpadkami z ty­siąca i jednej nocy. Dwie dziewczyny w jaskrawych, fluorescencyj­nych biustonoszach i rozpływającym się makijażu wrzeszczą do siebie nad dachem niebieskiej toyoty. Biały grubas opróżnia samo­chodową popielniczkę. Austen przechodzi obok niego. W szybie widzi rozmytą, szarą plamę radia samochodowego i swoje własne odbicie — spranych cętkowanych szortów i podkoszulka z obciętymi rękawami. Jest cały spocony, pomimo że zajrzał jeszcze do domu, aby się przebrać. Kiedy wchodzi do środka, septyczny zmierzch miesza się z panującym wewnątrz słabym oświetleniem. Czuje za­pach wielkiej, brudnej, często otwieranej chłodziarki.

Bez namysłu wybrał dwunastopak budweisera. Uniósł pojemnik jedną ręką; dorzucił pomarszczone opakowanie suszonych palusz­ków mięsnych, typowej psiej przekąski. Może być. To w mniejszym lub większym stopniu jego motto i nie miał z tego powodu wyrzutów. Po dniach chwały i życia na wysokiej stopie w obecnej sytuacji czuł się całkiem nieźle.

Nie ma pan drobnych? — spytała sprzedawczyni.
Pokręcił przecząco głową. Nie miał ani drobnych, ani grubych.

W ogóle nie miał już pieniędzy, oprócz nie zrealizowanego czeku, złożonego w pół i spoczywającego żałośnie w jednej z przegródek jego starego, zniszczonego portfela. Nad oszronionymi chłodziarka­mi z tyłu pomieszczenia, wymierzona w stronę wejścia, znajdowała się kamera. Kanciasty, tani, czerwonooki model. Austen zauważył ją i przyglądał się jej przez chwilę. Jestem waszym klientem. Portre­cik dla innych widzów.

Uśmiechnij się, dupku — wymamrotał pod nosem.
Sprzedawczyni spojrzała na niego. — Pytałam, czy nie ma pan

drobnych?

Dwaj mężczyźni stojący za nim w kolejce coraz bardziej się wkurzają, szeleszcząc wielkimi torbami chrupek.

I potknął się, uderzając boleśnie o nie zauważony czterocalowy krawężnik chodnika.

Miał wrażenie, że ziemia usunęła mu się spod nóg lub zmieniła konsystencję ze stałej w gazową. Pchnięty impetem potknięcia, wymachując ciężkim dwunastopakiem i rozpaczliwie usiłując za­chować równowagę, przez ułamek sekundy wyglądał nawet zabaw­nie, jak klaun w cyrku, dopóki przy wtórze mięsistego plaśnięcia nie wyrżnął czołem o chodnik.

Wypuścił wolno powietrze.

Zaczerpnął kolejny oddech już po drugiej stronie ciemności.

J est zmęczony, śmiertelnie zmęczony, w jakimś miejscu, gdzie nie docierają żadne wrażenia.

Dzwoń, kurwa, pod 911! — powiedział ktoś.

Obudził się. Bolało. I to bardzo.

Woń i plastyk zakrywający mu nos, dziwny smak w ustach. Próbował coś powiedzieć, powiedzieć coś do kogoś, zakładając w swym zamroczeniu, że był ktoś w pobliżu. Na pomoc. Pomocy. Szpital. Miał unieruchomioną głowę. I rurki w ciele. W ramieniu, w nosie i na członku. W chwili wściekłości Emily powiedziała kiedyś, że najlepiej myślał swoim kutasem. Może wysączali z niego myśli. Impresja tragedii. Na pomoc. Pomocy.

Głos kobiety, niewyraźne dźwięki. Nadzieja, gorąca i lśniąca. Emily? I nagle wstyd, to był ktoś inny. Pielęgniarka. Nie wyglądała, ani nawet głosem nie przypominała Emily. Idiota.

Niezrozumiałe słowa, zlewające się w radosny, profesjonalny bełkot. Sprawdzenie wszystkich rurek, dotknięcia na całym ciele. Kobieta zagląda mu w oczy, przyświecając sobie małą ołówkową latarką, promień prawdopodobnie dotyka jego leniwej lewej źrenicy. Uważaj na krawężniki. Piłeś, nie chodź.

Mogę dostać aspirynę czy coś w tym rodzaju? — Chwila
nieprzyjemnego zaskoczenia wywołanego jego nowym, uległym
tonem, jakby mówił, mając usta pełne gówna.

Dotknęła jego ramienia i przemówiła do niego w patois, którego nie zrozumiał. Ściągnęła brwi. Usta poruszają się wolniej, widocznie spróbowała jeszcze raz. Bełkot.

Bardzo wolno pokiwała głową.

Ja też. — I zapłakał. Małe, szare łzy pośród ogromnego morza jego lęku. Próbuje ścisnąć dłoń Anny nabrzmiałymi, spuchniętymi palcami wielkości mitenek. Sięga w jej stronę niczym dziecko w cie­mności. Pomóż mi.

Zanim odeszła, poklepała go po dłoni i obiecująco wymamrotała osobliwe słowa, jakby żywcem wyjęte z języka Yahoosów. Zaległ w bezruchu. Leżał tak bez tchu, z piersią ściśniętą paniką, która przygniatała go niczym niewidzialny gargulec, jak kriosfinks, z ru­chliwym badawczym językiem muskającym nieśmiało rurki wdra­żające się do jego wnętrza; oniemiały, zagubiony i pierwotny, zupeł­nie sam w niebiesko-białym pokoju.

Ręce i nogi drżą na obcym łóżku. Kroplówka sączy się leniwie, podobnie jak czas. Czoło ma owinięte jak mumia, lęka się powie­dzieć choćby słowo, lęka się powiedzieć cokolwiek w obawie tego, co mógłby usłyszeć. Boi się wszystkiego. Groza tak dojmująca, tak absolutna i tak wszechpotężna owładnęła jego umysłem. Spróbował się poruszyć, podnieść się z łóżka i rzucić do ucieczki. Natychmiast jednak, niczym piana na grzbiecie fali, pojawiło się uczucie głębo­kiego oddzielenia, jakby obserwował strach kogoś innego, jakby stał się osobą siedzącą po turecku wewnątrz swojej własnej klatki pier­siowej, jakby patrzył spokojnymi, nie mrugającymi oczyma wytraw­nego obserwatora, oczyma artysty.

Naraz w kącie pokoju, opodal drzwi, coś się poruszyło. Płynne, wilgotne, gęste zawirowanie; srebro, nieomal łuskowate, delikatne jak skóra ryby, rozciągające się, wydłużające.

Ku niemu.

Obserwujące go i obserwowane.

Nieludzka istota.

A on patrzył chłodnym, nieludzkim, milczącym wzrokiem, nie­zdolny do ucieczki i do odczuwania strachu, jak t o kapryśnie wycofało się w głąb nie zaciemnionego kąta, pustego narożnika pustego pokoju.

Jednocześnie odzyskał wrażenie bycia sobą, znów czuł kroplówki wsączające płyny do jego ciała. Ból ponownie przy­pomniał mu o sobie, własnej kruchości i słabości oraz konsternacji.

11

Jak to człowiek może zrobić z siebie durnia, potykając się i waląc głową o chodnik, by ocknąć się w krainie cierpienia, gdzie nawet nie jest w stanie głośniej krzyknąć w obawie przed własnym głosem..." — rozmyślał.

I tak przez całą noc.

Neurolog miał dziwnie pocętkowaną skórę, jak buty ze starego aligatora i chłodną rezerwę, która z jednej strony rozbawiała, z dru­giej zaś drażniła Austena.

Leżał zaintubowany. Drżał z głodu i zwyczajnego osłabienia. Rozumiał, co prawda, jeszcze nie wszystkie, ale większość usłysza­nych słów, pojmował już co drugi niuans. Pociecha z tego była niemożliwa do opisania, niemniej odzyskanie prostej zdolności ro­zumienia była dla niego, kroczącego cienką linią pomiędzy świata­mi, rzeczą nieomal zbawienną. Kiedy przestanie go dręczyć upiorny, ćmiący ból głowy, z pewnością się nad tym zastanowi.

Cierpi pan na atak płata skroniowego. — Neurolog świeci mu
latarką w oczy. — Kto jest prezydentem? — Drobne testy. Czuje
pan? Tu? A tutaj? Spojrzeć w górę, w dół. Unieść brwi. Zamrugać.
Anna z tyłu za nimi uśmiecha się pod nosem. — Przepiszę panu
tegretol. Proszę brać regularnie. I demerol od bólu głowy. Przepro­
wadzimy jeszcze kilka testów. Proszę nie opuszczać miasta.

Jasne.

Kiedy neurolog wyszedł, Anna wciąż się uśmiechała; teraz jed­nak swobodniej. Nie wyszła z pokoju.

i/i

kle chłodne i wilgotne, zwłaszcza koniuszki palców, których dotyk wydawał się niezbyt przyjemny.

Co się tyczy zaś testów, czeka go jeszcze tomografia komputero­wa, emisyjna topografia pozytronowa, a możliwe, że również ekra­nowanie MR (metodą rezonansu magnetycznego), elektrokardio­grafia i kolejne prześwietlenia.

Dobrze, że zapłaciłem składkę ubezpieczeniową.

Anna ponownie się uśmiecha. Mówi coś, czego on nie słyszy, a kiedy otwiera usta, chcąc poprosić, aby powtórzyła, zapach w jego nosie zmienia się ze słabego, obecnego w tle zapachu aseptyków w fetor wymiocin, niezwykle silny, gęsty i natarczywy i nagle prze­stał być kimkolwiek, nie był już człowiekiem, jednostką, osobą, stał się hordą ruchliwych, spętanych plastykiem komórek, a odchodzą­cy w cień smród jest jego jedynym łącznikiem z chwilą, która właś­nie przeminęła. Zamrugał do Anny, jakby chciał powiedzieć: — o rany, nadchodzi jeszcze jeden, ale nawet ta myśl, jej wyobrażenie kojarzyło mu się z przepływem i wirowaniem drobinek kurzu, strzępów skóry, lekkim podmuchem powietrza wy­wołanym kolejnymi przejściami śmierci. Jakimże ruchliwym miej­scem musiał być ów szpital...

I znowu strach, jak pierwsze kroki rytualnego tańca, a on, bystry i pojętny uczeń natychmiast zerknął w kąt, gdzie drżała srebrna istota, chmura śluzu, łuskowaty stwór. Jednak jej tam nie było. Ale mógł ją zobaczyć. Zerknij tylko na taflę łazienkowego lustra. T o coś było ledwo widoczne; wykonywało niemal uwodzicielski ruch, wirowało. Spójrz tylko, spójrz na to, spójrz.

I pośród migotania uświadamia sobie, że został rozpoznany, ponieważ to widzi również jego.

Ataki. Istny róg obfitości.

Jeden po drugim, cała przerażająca gama obrazów, zapachów, wizji, stawania się nikim, ludźmi, którymi nie był. Chełpił się w głos i przyznawał do rzeczy, których nigdy nie popełnił. Powiedział Annie, że będąc w drugiej klasie liceum, zamordował jedną z uczen­nic. Powiedział Annie, że był kobietą imieniem Clare. Powiedział

Annie, że jego żona umarła i czasami tak za nią tęskni, że również jemu odechciewa się życia. Powiedział Annie, że nie mógł już malować. Powiedział... i wcale się tym nie przejmował.

Wciąż dręczą go nie kończące się bóle głowy połączone z pra­gnieniem wydrapania sobie oczu. Wymyśla najlepsze sposoby, jak tego dokonać, aby nie wymagało to wiele czasu i zręczności. Gdyby zobaczyli, co robi, na pewno próbowaliby go powstrzymać. Patrząc na elastyczne zwoje rurek, zastanawia się, które były wejściowymi, a które wyjściowymi. I co by się stało, gdyby ścisnął jedną z nich?

Ciągle to samo. Demerol i tegretol. Oddawanie moczu do niebie­skiej, plastykowej kaczki, której krawędź była nadgięta i poodłupy-wana przez całe pokolenia jego poprzedników, pacjentów. Zachla-puje się moczem, czuje ciepło na udach.

W momentach ciągnących się jak korytarze, pomiędzy bólami głowy i atakami, wbrew twierdzeniom wpadającego od czasu do czasu lekarza prowadzącego jego terapię — nie odczuwa przygnę­biającej depresji ponapadowej — lecz raczej coś, co można by określić mianem tępej nienawiści i odrazy względem samego siebie. Czuł wstyd. Był to wstyd człowieka, który popełnił jakąś głupotę, wskutek czego zrujnował sobie życie, człowieka, który wycofując się do samochodu, przez jeden idiotyczny gest potknął się, wyrżnął głową o chodnik niczym postać z taniej kreskówki i wpadł w bezli­tosną, mroczną otchłań. Jak dotąd nie powiedział jeszcze nikomu o prawdziwej przyczynie swego wypadku, stwierdził jedynie, że się potknął i upadł, co już samo w sobie było olbrzymim kretyństwem. Kretyństwem na tyle wielkim, że dorobił się dzięki niemu dziury W czaszce i być może zostanie do końca życia kaleką.

Łóżko nie było złe. Głowę unieruchomiono mu tylko po to, by nie ruszał nią zbyt gwałtownie. Utrzymywali go w czystości, odpowia­dali na pytania, faszerowali lekarstwami. Poskarżył się, że ma pra­gnienie. Powiedziano mu, że musi ograniczać spożywanie płynów, by zapobiec możliwości powstania edemy. Co to takiego? Zatrzymy­wanie się wody w pańskiej głowie. W pańskim mózgu. Puchlina. Och. Kiedy znów zacznie męczyć mnie pragnienie, będę musiał sobie o tym przypomnieć. Chyba nieźle dawał się im we znaki.

Tak bardzo się bał.

Peter wpadł z wizytą. Był mocno zdenerwowany. Przyniósł żon­kile i chyba ich zapach spowodował kolejny atak, po którym Austen ocknął się cały we łzach, z dłońmi rozwierającymi się i zaciskający­mi na pościeli niczym kraby gorączkowo pragnące ucieczki. Był sam w pokoju, lecz w oddali, w rogu dostrzegł błysk srebra, niknący jak widok chusteczki, którą macha się na pożegnanie. To do zobaczenia. Na razie.

Zwiększyli mu dawki tegretolu.

Wydawało mu się, że czuje zapach ropiejącej rany w czaszce, ale nie była to woń zgnilizny. Poczuł na głowie jakąś narośl, która lada chwila mogła wypuścić kwiaty lub z której, niczym Atena, mogło wyskoczyć jakieś zwierzę. Powiedział Annie, że jego matka była znaną paryską artystką. Powiedział Annie, że był mistrzem wyści­gów motokrosowych. Niemal cały dzień przepłakał za Emily, błaga­jąc, by przyszła i spotkała się z nim chociaż na minutę; nie musieliby w ogóle rozmawiać. „Wystarczy, że usiądzie na krześle" — rzucił w przestrzeń. Sufit migotał światłem, którego nie widział nikt oprócz niego. „Po prostu posiedź chwilę. Chciałbym cię zobaczyć."

Wrócił Peter. Zastał go przytomnego i bez pasów unieruchamia­jących głowę.

Peter mówił o galerii, o wystawie, o tematyce Klee'a, jego wczesnych pracach i o sześciu artystach, z którymi praca była istną katorgą. Byli to, jak powiedział, najmniej skłonni do współpracy, najbardziej narcystyczni skurwiele, jakich kiedykolwiek widział.

Oczy Austena zamknęły się bez jego przyzwolenia.

Podasz mi kubek? Tak, ten. Dzięki. — Wciąż miał sucho
w ustach, pozwolono mu na ssanie małych kawałków lodu. Do
następnego zastrzyku zostało trzydzieści jeden minut. — Rozchmurz
się—rzekł do Petera, usiłując się uśmiechnąć. Wiedział, że wyglądał
fatalnie, ale nie chciał, by inni przejmowali się jego widokiem. —


M oże kopnę w kalendarz. Cena wszystkich moich nie sprzedanych prac pójdzie ostro w górę.

Ale ci, kurwa, humor dopisuje — Peter podniósł się z krzesła.
Był bardziej zdenerwowany niż kiedykolwiek. — Wyzdrowiejesz.
Będzie dobrze. Pielęgniarki mówią, że prowadzi cię Einstein neuro­
logii, nie ma możliwości, by przydarzyło ci się coś złego.

Einstein neurologii również odwiedził go tego dnia, co Austen zarejestrował niejako mimochodem pod koniec jednego z ataków, które stały się teraz brutalne i gwałtowne. Nie był jednak pewien, czy chciał, aby się skończyły. Widok krwi przetaczającej się pod skórą, chłodnego oddzielenia znanego od nieznanego, srebra tryskającego niczym woda na tle bladej ściany; t o najwyraźniej musiało tu być i obserwować go przez cały czas. Czekało na niego? Czy było dzieckiem jego ataków, czy może miało głębszą genezę? Nie wie­dział. Leżał jak zwierzę, skomląc cichutko. Znowu jest sam, pusty, obrysowany, zdjęty lękiem tak głębokim i dojmującym, że przywo­dził mu on na myśl pobyt w kanale, umieranie, przekroczenie granicy do pustych niebios, przed którą się zatrzymał rozciągnięty i wysu­szony niczym kadłub oczekujący karmienia. Jego jedynym słońcem było blade światło z sufitu, przeradzające się jakby wstydliwie w żół­ty promień ołówkowej latarki. I nagle—widok zmarszczonych brwi, twarzy doktora Vickersa i jego przesycony nie strawionym posiłkiem oddech.

Teraz już szybko się ustabilizuje. — I zaraz potem mruczy
coś zupełnie innego do Anny czy jakiejś innej osoby, która bardzo ją
przypomina. Mówi do jednej z całej rzeszy pielęgniarek, jak zawsze
kompetentnych, profesjonalnych i miłych. — Jedna z naszych pie­
lęgniarek mówi, że jest pan malarzem. Czy to prawda?

Nie.

To nie było pytanie, więc Austen zamknął oczy i niemal natych-

10

miast usnął. Naprawdę usnął. Było to tak wspaniałym i niezwykłym darem, że z niekłamaną wdzięcznością zastygł w bezruchu, chcąc dać się unieść temu prądowi jeszcze dalej i jeszcze głębiej, gdzie dane byłoby mu poczuć obok siebie Emily. Udało się. Nosił duży i wor­kowaty podkoszulek z białymi literami układającymi się w napis, którego nie był w stanie odczytać; stopy miał bose. Była ciepła — dotknął jej, poczuł zapach jej włosów, osobliwą woń, nie mającą sobie równych, jedyną w swoim rodzaju. Nie miało znaczenia, czy działo się to naprawdę, czy nie. Czy nirwana istnieje w rzeczywisto­ści? Albo satori? Śnił o rozmowie z nią, ale dotknęła jego ust wskazującym palcem i radośnie podporządkował się jej gestowi, nie mówiąc więcej ani słowa. Tak dobrze było znów ją przytulić. Był niezmiernie rad, że wróciła.

Na zawsze. Wiedział o tym. Ciągnące się w nieskończoność popołudnie i rygorystyczne przesłuchanie powiedziały mu, że do końca życia zostanie więźniem swego okaleczonego mózgu, poobi­janego i udręczonego atakami, z którymi jego lekarstwa nie do końca mogły sobie poradzić. Zaprzedał swoją wolność i życie jednej chwili głupoty. 1 to nie było ani trochę zabawne. Wcale. Panika goni panikę i buduje mur rozpaczy. Nie próbował o tym nikomu mówić, choć nie wiedział, czy to mu się udało.

W pobliżu nie było ludzi, którym mógłby o tym opowiedzieć, z wyjątkiem Stelli i Vickersa, którzy Jak podejrzewał, nie poświęcali mu większej uwagi, oraz pielęgniarek zbyt jednak zajętych nim samym, aniżeli jego majaczeniami. Przez tydzień miał współlokato-ra, chudego jak szczapa faceta o długich kosmykach żółtawych włosów opadających na jego wciąż zamknięte oczy; cuchnął strasz­nie, choć leżał za parawanem i Austen podejrzewał, że to właśnie jego smród wywołał kolejny atak. Po tamtej pierwszej nocy facet bez przerwy wył, domagając się demerolu: „Zastrzyk, dajcie mi zastrzyk. Chcę mój zastrzyk. Siostro!" Zawodził jak katarynka, to było nawet gorsze od bólów głowy. Któregoś razu Austen przycisnął guzik przywołujący pielęgniarkę i zapytał:

Czy nie można by mu dać tego zastrzyku?

10

Spojrzała na niego, jakby był czymś gorszym od zrakowaciałej tkanki.

Nie ordynujemy tutaj leków dla wygody — stwierdziła —
Ani naszej, ani naszych pacjentów.

Pieprzę cię" — pomyślał. — „Nie musisz tu siedzieć i wysłu­chiwać tego zawodzenia". Wyglądało na to, że nawet poprzez mgłę i hałas ataków słyszał jęki chorego. Jego odgłosy tworzyły mętne, czerwone zawirowania na tle pokoju, minitornada nie spełnionych pragnień.

Srebrna istota nie zauważyła zawirowań bądź nie zwracała na nie uwagi, ale tylko dlatego, że była bezcielesna, jak przystało na istoty ze snów. Od czasu do czasu, gdy nie targały nim epileptyczne drgawki, Austen zastanawiał się, czy powinien się tego bać, tego lub przynajmniej częstości jego wizyt. Jedynie jego mózg potrafił pojąć tajemnicę wszechobecności tego łuskowatego, rtęciowego tańca, ale jego mózg nie mógł obecnie być uznany za wiarygodnego świadka. I być może, to właśnie było najbardziej przerażające.

Jęki mężczyzny ucichły wraz z jego odejściem. Otumanionego demerolem odwieziono na OIOM. Nikt inny nie zajął jego łóżka. „Może nikt nie chce dzielić ze mną pokoju, bo jestem nienormalny" — pomyślał Austen i uśmiechnął się do pustego pokoju. Lubił swój pusty pokój. Nie chciał innego wyjca ani tym bardziej nikogo przy­tomnego, kto mógłby zapytać: „Co się stało?", tak jak czynili to wszyscy inni na korytarzach i w pokojach zabiegowych. Zawsze mógł uniknąć odpowiedzi. Wystarczyło, że zamknął oczy i udawał trupa, dopóki inni pacjenci czekający na badanie metodą MR czy inny test nie odczepili się od niego. Wyglądał dość odpychająco z grubym bandażem na czaszce i bladym obliczem umarłego, a po­za tym tamci mieli swoje problemy, którymi musieli się martwić. Współlokator mógłby nie zadowolić się milczeniem, mógłby chcieć się z nim zaprzyjaźnić. A on, mimo że jego mózg był zapewne bliski

kompletnego unicestwienia, nie miał ochoty opowiadać, jak doszło do wypadku i że był on wynikiem jego własnej głupoty. Nie powinno się śmiać z ludzkiego nieszczęścia.

Ataki wciąż powracały. Były jak nieodłączne tło. Osiągały dzien­ny pułap dwunastu, po czym robiły sobie dzień lub dwa przerwy, by zaatakować go z nową mocą i męczyć raz po raz, ale za to bez końca. Dr Stella, który okazał się wyższą i mniej zabawną wersją doktora Vickersa, wyjaśnił Austenowi podczas jednej z coraz mniej licznych przerw pomiędzy atakami, że były one skutkiem impedancji aktyw­ności elektrycznej wywołanej naturalnie orłem, jakiego wywinął na parkingu przed 7-Eleven. Anna powiedziała, że czasami zanim się komuś poprawi, musi się najpierw pogorszyć. Pod tym względem się z nią zgadzał. Poza tym nigdy go nie szarpała, gdy zmieniała mu bandaże.

Twoja głowa wygląda coraz lepiej — powtarzała za każdym razem. — Goi się znakomicie.

A on w pełni świadomy jej otoczenia i samego siebie, jako siebie, a nie jakiegoś chłodnego, postronnego obserwatora przyglądającego się temu biednemu durniowi z rozbitą czaszką, gojącą się dzięki zbawiennemu upływowi czasu i lekarskiego odpowiednika super-kleju, w duchu przyznawał jej rację. To prawda, z zewnątrz faktycz­nie zdrowiał. Pozwoliła mu przejrzeć się w lusterku i stwierdził, że nie wygląda już jak manekin używany do testów na rozbijanie samochodów.

Natomiast wewnątrz... cóż, to była zupełnie inna sprawa.

Tak więc: testy. Stał się koneserem, jeśli chodzi o zachowanie, przyjmowanie pozycji, żargon, żarciki używane w celu rozluźnienia pacjenta. Już ich nie używano względem niego, no bo niby po co? Nie było mu do śmiechu, za to podczas ataków mógł się wyrechotać za wszystkie czasy. Była to jego ulubiona rozrywka, a przy tym sposob­ność na zabicie czasu. Niezależnie od grafiku lekarze zawsze byli spóźnieni; tylu było chorych! Nigdy by nie pomyślał. Tak więc, czy to leżąc, czy siedząc na swoim środku transportu, nasłuchiwał z za­mkniętymi oczyma historii, jakie opowiadano wokół niego. A ludzie opowiadali właściwie bez przerwy. Nawet jeżeli byłi umierający.

Tl

M oże język umiera ostatni?

A on samotny, bez żony, leżał otulony grubym kokonem odartej z opowieści ciszy, oczekując na wezwanie i stanięcie w obliczu zmieniających się z dnia na dzień łask: technika, którego nazywał Tex, ponieważ miał na imię Austen, kobiety pachnącej orzechami i mówiącej z silnym południowym zaśpiewem, faceta o długich włosach noszącego swoje wudu w rastafariańskiej sakiewce. Trakto­wali go jak hamburgera, przerzucając z rąk do rąk w zwinnym, wręcz baletowym, profesjonalnym tańcu. Czasami wydawali się zmęczeni, czasem byli zniecierpliwieni, aczkolwiek rzadko on był tego powo­dem. Był dobrym pacjentem, cichym, spokojnym, zawsze robił, co mu kazano.

Doktor Stella pojawiał się teraz częściej niż dr Vickers. Zjawiał się w wygniecionym, białym fartuchu. Zawsze z marsowym czołem. Drażnił Austena tym swoim wiecznym strzelaniem kciukiem o pa­znokieć palca wskazującego, a na dodatek ten zapach dłoni... zapach taniego restauracyjnego mydła. Wyglądało na to, że nie żywił do Austena sympatii, denerwowały go gwałtowne, liczne ataki Austena i jego stoicka akceptacja tychże napadów. Widocznie tegretol po­winien być bardziej skuteczny, a może osobliwa fizjologia Austena hamowała działanie lekarstwa. Zmienili tegretol na myzolinę, która uczyniła zeń ślamazarnego leniwca. Niestety, nie powstrzymała ataków, więc zaordynowali mu kombinację obu specyfików, co okazało się jeszcze gorsze. Wreszcie powrócili tylko do tegretolu. Może następnym razem będą to jaszczurcze łapki, albo krew bia­łych kur.

Hej! —rzucił Austen. —Przynajmniej demerol ciągle działa.
— Odczuwał dziwną przyjemność w rozzłoszczeniu doktora Stelli

z jego nerwowymi tikami i pachnącymi dłońmi. Jeżeli Vickers był Einsteinem, to kim był Stella? Freudem?

Doktor Vickers mówi, że jest pan artystą.

Peter znów przysłał kwiaty, sztuczne, szklarniowe, psychodeli­czne tulipany, czerwone jak raki. Austen nie chciał na nie patrzeć. Wolał przeżyć następny atak w samotności, a nie pod badawczym, przenikliwym spojrzeniem Stelli. Nie czuł zapachu kwiatów, lecz wyobrażał go sobie, nieomal widział, jak unosi się w powietrzu hipnotycznymi, falującymi ruchami.

Och, świetnie.

Nie — oświadczył Austen. — Nie uważam, aby to był dobry
pomysł.

Zapach osiągnął obecnie konkretny kształt, odrywając jego uwa­gę od Stelli i przesuwając się w przestrzeni nad jego łóżkiem niczym ciężkie załamania dzwonu. Serce wewnątrz zakołysało się ruchem nie tyle rytmicznym, co zmysłowym, jak biodra i nogi tancerki.

Nie będzie wisiał w Luwrze — powiedział odrobinę zniecier­
pliwiony Stella. — Chcielibyśmy, aby...

I wtedy to opadło na niego z gwałtownością i migoczącą inten­sywnością burzy, zamykając go w gęstym oparze woni, jakiegoś nieokreślonego zapachu. A on patrzył z chłodnym, beznamiętnym zainteresowaniem na zbliżającą się ku niemu srebrną istotę, porusza­jącą się zalotnymi ruchami Salomei. Jej łuski falowały delikatnie, mógł dostrzec ją kątem oka, przyjrzeć się jej naprawdę i stwierdzić jak wyglądała.

Była na tyle blisko, że właściwie mógł jej dotknąć.

A gdybym jej dotknął — zastanawiał się, czując lęk zamykający się wokół niego niczym niewidzialny koc lub mroczna, znajoma dłoń, która w rzeczywistości ani razu naprawdę go nie dotknęła — czy moja ręka przeszłaby przez nią na wylot? A może, gdybym cofnął

rękę, byłaby pokryta wilgocią, śliska od wydzielin, i emanowałaby odorem, którego źródła nawet bym się nie domyślał ani nie potrafił nazwać? Które z rozwiązań okaże się prawdziwe?"

Mięśnie zdecydowały same, nie czekając na umysł. Jedna ręka, drżąca z podniecenia, unosi się jak szczątek zatopionej łodzi na falach, sięga... ale czy dosięgnie? Dotknie tego czegoś? Czy t o pozwoli się dotknąć? Czuł każde kolejne uderzenie serca niczym odrębny, wyraźny cios młotkiem wymierzony w swoje ciało. Porusza się z wystudiowaną, bolesną precyzją, patrząc a jednocześnie nie patrząc, ale to wiedziało i umknęło niczym spłoszona łania, znikając coraz dalej z pola jego widzenia, aż wreszcie usunęło się tam, gdzie nie mógł już sięgnąć wzrokiem.

To było takie piękne.

I tak bardzo bolała go głowa.

Doktor Stella mówi, że nie chce pan współpracować.

Co jeszcze? Leży na wznak, ogarnięty porannym wyczerpaniem z powodu kolejnej tomografii komputerowej. Ma za sobą długie oczekiwanie na korytarzu i jeszcze dłuższe na demerol. Nie był już unieruchomiony, i choć jeszcze nie w pełni swobodny, był niemalże wolny. Nie chciał rozmawiać z Vickersem o Stelli, nie chciał w ogóle rozmawiać o malowaniu.

Staram się współpracować.

Łgarz. Schwycił ustami harmonijkową, giętką słomkę jak sutek. Smak piwa nie jest w stanie zabić woni rzygowin, odkładającej się grubą warstwą na jego języku i podniebieniu. Nie mógł pozbyć się jej przez cały ranek. Jakimś cudem nie miał dzisiaj ani jednego ataku. Najwidoczniej zapach nie był zwiastunem napadu.

Świetnie. To mu pasowało. Ostatni atak był niewiarygodny, dotknął samego jądra tego, co do tej pory pozostawało w uśpieniu, przekonał go, że srebrna istota, którą zobaczył, mogła być nie tylko namacalna, ale i rzeczywista.

I o tym właśnie efekcie ubocznym nie chciał nawet myśleć. To

złudzenie było zbyt silne jak na jego gust. Nie chciał mieć tych złudzeń. Nie chciał trwałej pamiątki. Upadasz, idziesz do szpitala, zdrowiejesz. Jak kroki w tańcu. Trzy pierwsze wykonał, najlepiej jak potrafił. Starał się — niezależnie od tego, co myślał Stella, ten dupek — wykonać czwarty i wrócić do domu. I będzie go musiał zrobić, i to jak najszybciej; jego ubezpieczenie było mocno nadszarpnięte i niedługo przekroczy dopuszczalny limit. Ostatnimi czasy było im coraz trudniej uporać się z finansami. Vickers wciąż na niego patrzył.

Vickers wzruszył ramionami. Spojrzał na jego kartę. Dawał mu czas do namysłu. Austenowi w to graj, potrzebował tej zwłoki. Na zewnątrz padało, a na szybie pojawiła się srebrna otoczka, jakby sama srebrna istota usiłowała dostać się do środka.

Nie. Nie zaczynaj. Ile czasu minęło, odkąd przejmował się pogo­dą? Zawstydził się. Nie wiedział.

Vickers odłożył jego kartę.

Ej, Peter, czy to normalne tak się zachowywać? Ej, doktorze


V ickers, wydaje mi się, że mam lęk przed pracą twórczą, a propos, czy uważa pan, że halucynacyjne wizje srebrnego potwora wyglą­dającego jak długi ciągnący się glut mogą o czymś świadczyć? Może o pogarszającym się stanie zdrowia? Co to znaczy, że jest to związane z obszarem?

Najwyraźniej to nie wystarczyło. Vickers, jakby zdegustowany, wykonał krótki wpis na karcie i odwiesił ją z głuchym szczęknięciem. Nie pożegnał się.

Leży niemy po demerolu. Poranna mżawka przerodziła się w pra­wdziwą burzę. Słyszy bębnienie ciężkich kropel o szyby, jakby dudniły wprost o cienką błonę jego bębenków. Prześcieradła pod nim stanowią landszaft równie kruchy i odległy jak plazma deszczu. Pomyślał o sklepie z podkoszulkami, Peterze, rachunkach za pobyt w szpitalu, lecz to wszystko wydawało mu się równie odległe i nie­istotne jak warunki pogodowe na Księżycu czy lęk przed rekinami albo owadami. Pomyślał o swojej matce, której nie widział od blisko piętnastu lat, a która nie była — jak to powiedział Annie — artystką w Paryżu lecz emerytką i mieszkała, czego był prawie pewien, w Wichita Falls w Teksasie. Przypomniał sobie, kiedy widział ją po


raz ostatni, gdy pozostawił ją pałającą gniewem tak starym, że aż nostalgicznym. Ale nie, to nie był ostatni raz, niezupełnie.

W szpitalu dopuszczano wizyty. Spytali go o krewnych, rodzinę, bliskich, kogoś kto był mu drogi. Kogokolwiek.

Znów deszcz na szybach. Coś mija ciężkie, wahadłowe drzwi i zatrzymuje się. Swędziała go lewa ręka i chciał się podrapać, ale to wydawało mu się zbyt trudną i zbyt złożoną czynnością. Może później, kiedy przestanie padać. Grunt, że nie bolała go głowa. Dobrze, że demerol wciąż działał. Na razie.

Czy ja umrę?" — pomyślał.

Emily.

Pragnął jej. Pragnął jej tak bardzo, że chciało mu się wyć, nawet teraz, w stanie podwodnego oderwania wywołanego narkotykami i atakami. Nadal był nieznacznie zdumiony swym obecnym stanem świadomości. Czasami musiał zatrzymać się i wytężyć wzrok, upew­niając się, że był t u, a nie g d z i e indziej. Pragnął, aby przyszła, po prostu przy nim usiadła i dotknęła go. Potrzymała go za rękę lub dotykała jego przedramienia. Tęsknił za cichą, niecierpliwą melodią jej głosu. Pragnął, by zadrwiła sobie z lekarzy i jego związków z pielęgniarkami. Chciał, aby przeleciała przez programy telewizji, której nigdy nie oglądał. Chciał wyszeptać jej do ucha, że się boi, że przez cały dzień, dwadzieścia cztery godziny na dobę, dręczy go dojmujący lęk, że lekarstwa nie skutkują i że na zawsze zostanie tu sam, i że nigdy już nie będzie w stanie malować. Nigdy. Przenigdy. Nie chcę to coś zupełnie innego niż nie mogę. Chciał jej powiedzieć, że pewnie nigdy więcej jej nie zobaczy i że boi się ataków, rzeczy, które widzi, srebrnej istoty i halucynacji, które mogą okazać się prawdziwe, budzenia się z uczuciem wstydu jak pijak po


u pojnej nocy, zakłopotany myślami, które wydają mu się nieunik­nione i słuszne. Chciał jej powiedzieć, że boi się, że traci zmysły, że lękał się śmierci, wiecznej przejażdżki podczas któregoś z ataków i że budzi się, jednocześnie oszołomiony i podekscytowany po trwa­jącej niemal bez końca minucie ataku. Chciał, aby powiedziała: „Nie umrzesz, nie bądź głuptasem, nie wygłupiaj się, to idiotyczne". Chciał, aby powiedziała: „Nie bój się, jestem przy tobie".

Kocham cię.

I zapłakał, czując bolesny ucisk w gardle, jego oczy załzawiły się i stwierdził, że pomimo iż znajdował się pod wpływem demerolu, dostrzegał długi błysk srebrnej istoty, która wysunęła się ze swej kryjówki przy skąpanym w deszczu oknie i niewiarygodnie płynnym ruchem zbliżyła się doń tak, że mógł się jej lepiej przyjrzeć. Zupełna cisza, brak jakichkolwiek zapachów, nie wyczuł nadejścia kolejnego ataku. Prześcieradło na jego łóżku było szorstkie, krople deszczu ude­rzały o szyby posępnym, atonalnym łomotem. Jego zmysły wyostrzy­ły się, przeskakując najpierw o jedną, a potem o kilka kresek na podziałce, mijając dziesiątkę i zmierzając coraz dalej ku nieskończo­ności, odległej hemisferze równie naelektryzowanej i skwierczącej jak niewidoczny krajobraz płatów skroniowych jego mózgu, gdzie, jak wszystko na to wskazywało, srebrna istota prowadziła swe nie­wyobrażalne łowy i na których to peryferiach zbudowała swój dom.

Teraz j ą widzi, kątem oka śledzi jej ruchy, sposób poruszania się, fragmenty srebrzystych pasów, które mogą być kończynami. Jak by to było zobaczyć owo coś w deszczu? Pod wodą? W mroku? Jakie wewnętrzne uszkodzenie jego mózgu było odpowiedzialne za po­wstanie tej istoty i co najważniejsze, czy ona naprawdę istnieje?

Zapytaj ją" — pomyślał. „Po prostu spytaj na głos".

Barwa absolutna, czyste, lśniące srebro, kolor masy perłowej — czy to właściwsze określenie? Coś pryzmatycznego, ale bez pryzma­tycznych barw.

O Boże tracę zmysły.

Zrób to.

Czy ty istniejesz? — Szept jak trzask wyschłych na wiór tkanek, zniekształcony.

1C

Na zewnątrz nareszcie zaczęło grzmieć. W korytarzach pielęg­niarki wymieniały między sobą uwagi na temat nadchodzącego pogodnego popołudnia.

Najwyraźniej — mówi Stella, a jego uśmiech, kiedy już się

pojawia, wydaje się wręcz nie na miejscu—tegretol zaczyna działać.

Wierna Anna również się uśmiecha. Poklepuje go przez koc po kolanie.

Uparciuszek z ciebie, no nie?

Uśmiechnął się w wyrazie udawanego potwierdzenia. Usta miał jak z gumy. Wzruszył lekko ramionami niczym marionetka. Nie chciał powiedzieć, że nie pamiętał nic od ostatniego zastrzyku sprzed godziny czy dwóch i że doszedł do siebie tylko na czas obiadu... Jak długo trwał w takim stanie? Nie chciał popsuć im humoru. Było tak późno. Czy zostali tak długo tylko z jego powodu? Noc zaciemniała okna. Szpitalne lampy kojarzyły mu się ze świecącymi, fluorescen­cyjnymi sercami. Jądro. Środek. Kremowe centrum, jak jego mózg, którego stan jak się wszystkim wydawało, znacznie się poprawił przez ostatnią noc, czyli jak się właśnie okazało, przez w sumie dwa dni. A może trzy?

9Q

Pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: „Nie".

Udawać głupiego.

A jego ogarnia zdumienie czystej świadomości. To jest jak ode­tchnięcie haustem czystego tlenu. Leży i czeka. Na ból głowy, na strach, na zapachy i na wrażenie obecności tamtego. Na srebro. Leżąc, zastanawia się. Tymczasem do jego pokoju zajrzał na chwilę pielęgniarz, by wyłączyć światło. Jego stan się poprawił, niepra­wdaż? Był prawie wyleczony? W takim razie dlaczego się nie cieszył, czemu nie odczuwał ulgi, dlaczego nie był szczęśliwszy od dr. Stelli i Anny? „Byłbym szczęśliwy — pomyślał — gdybym wiedział, gdzie umknęły mi te dwa dni".

Wstawał, siadał, rozmawiał, przechodził testy, był na nie prze­wożony i nic z tego nie pamiętał. Dlaczego? Nie mów im, że tak się stało, najwyżej spytaj, co by było gdyby...

Wiedział. Powiedzieliby. Hmm... To ta bliznowata tkanka na pańskim mózgu. Okazuje się, że sprawia nam więcej problemów, niż oczekiwaliśmy. Będziemy musieli to sprawdzić... i zatrzymać pana tutaj jeszcze przez jakiś czas.

Nie. Nie powie im. Nie stało się przecież nic złego, ot, po prostu lu­ka w pamięci, której nikt na szczęście nie zauważył. Może to tylko efekt uboczny tegretolu albo ostatnie wybryki powracającego do zdrowia, ujarzmianego lekarstwami mózgu? Jeśli to się powtórzy — obiecał sobie — powiem im. Ale nie teraz. Chcę tylko wrócić do domu.

Miał kłopoty z zaśnięciem. Wokoło słyszał odgłosy szpitala, spowolnione dźwięki, oddech wielkiej, drzemiącej maszyny. Stwier­dził, że czeka. Na ból? Na atak?

Nie doczekał się.

Teraz — pomyślał, leżąc nie skrępowany na wznak i wpatrując się w sufit — nigdy nie dowie się, czy srebrna istota była prawdziwa, czy nie".

I bardzo dobrze.

Przespał całą noc. Obudził się w niezłej kondycji. Nie czuł się świetnie, ale zważywszy na okoliczności, całkiem nieźle. Nawet Stella to potwierdził. I Vickers, kiedy do niego zajrzał.

Niespodzianka. Nie brał tego w ogóle pod uwagę. Koniec bólu, koniec z lekarstwami. Nic prostszego, prawda? Jednak stwierdził, że brakowało mu demerolu. Brakowało mu go niemal fizycznie. Bra­kowało mu wrażenia kokonu otulającego go od stóp do głów i przy­jemności, która wcale nią nie była. Aprzyjemności. Czy istniało takie słowo określające wrażenie nie będące w zasadzie prawdziwym odczuciem, lecz raczej zwykłym brakiem bólu?

ti

Poza łagodną detoksykacją była jeszcze fizykoterapia. Chcieli mieć pewność, że nie zapomniał, jak się chodzi, jak się wstaje, jak się siada na krześle, jak trzeba posługiwać się drzwiami i przechodzić przez nie, aby nie wyrżnąć w ścianę, jak najlepiej stąpać i zachowy­wać równowagę. Później wracał pieszo do swego pokoju, aby posie­dzieć na łóżku lub na krześle przy oknie, skąd mógł obserwować drzewa, samochody przejeżdżające w dole i z rzadka skręcające na szpitalny parking, stację benzynową i sklep z owocami na przeciw­ległym końcu ulicy. Owoce. Miał ochotę na pomarańcze albo na drogie kiwi. Ślinka napłynęła mu do ust. Dobrze będzie znów zjeść konkretny posiłek, coś, na co naprawdę będzie miał ochotę.

Po raz pierwszy odkąd trafił do szpitala, zadzwonił do Petera. To było dziwne uczucie robić ponownie coś, co każdego dnia robił właściwie bez zastanowienia.

Dali mu całą listę instrukcji, wśród których jedna była naj­ważniejsza, napisana czerwonymi, drukowanymi literami: nie za­przestawać brania leków. Poza tym powiedzieli mu o rze­czach, na które powinien uważać i o symptomach zapowiadających nadejście jego własnego, neurologicznego Armageddonu. Pomogli mu również pozapinać koszulę. Tyle guzików, a jego dłonie stały się dziwnie niezdarne. Trochę się trząsł, kiedy było już po wszystkim. Dziwnie się czuł, znów miał na sobie normalne ubranie, dżinsy, podkoszulek i trampki, prawdziwe rzeczy, namacalne i rzeczywiste. Całe doświadczenie było dziwne, oscylujące na granicy tragedii, sprowadzające się do harmonijnej listy nakazów i zakazów, dłoni, które trochę się trzęsły, recept, które musiał jak najszybciej zrealizo­wać, najlepiej jeszcze na dole, w szpitalnej aptece.

Peter patrzył, jak Austen się wypisuje i żegna się z Anną krótkim,

Tl

niezgrabnym uściskiem, po czym pomógł mu wsiąść do samochodu. Nic ze sobą nie zabierał, niczego nie pozostawił. Zakrwawione szorty i podkoszulek, w którym go przyjęto, już dawno temu zostały wy­rzucone na śmietnik przez pracowników OIOM-u. Blizna na czole oraz powolny chód świadczyły o niepewności, z jaką stawiał stopy na poruszającej się pod nimi ziemi.

Peter zdawał się prowadzić bardzo szybko. To było przyjemne. Dzień nie należał do najpiękniejszych, ale w jego mniemaniu był wręcz wspaniały. Trwało lato. Austen zamknął oczy i oparł się wygodnie o siedzenie.

Krótka jazda, zaledwie parę przecznic. Jego ciało zostaje ukoły­sane rytmem wozu.

Spodoba ci się — rzekł Peter. — Tajlandzkie żarcie. Pikantne
jak cholera. Tego ci trzeba po tym szpitalnym gównie.

Po niecałych dziesięciu minutach jazdy znajduje się w swoim domu. Peter niesie białe papierowe torby pokryte plamami tłuszczu i po chwili otwiera drzwi. Austen wchodzi do domu, który wydaje mu się nieznany. Powietrze jest zatęchłe, widać dawno tu nie wie­trzono. Czuje również inną woń, słabą, gnijącą woń czegoś jeszcze. Znajomy fetor. Zapachy wydają się przybierać na sile i przez chwilę sądził, że była to zapowiedź ataku. Przywarł mocno do Petera, jakby chciał powiedzieć: „Zabierz mnie z powrotem". Jednak to był zwy­czajny smród, zwykły smród. Poradził sobie z nim sam, zamykając plastykowym klipsem wielki worek na śmieci. Na sekretarce nie było żadnych informacji, Peter odebrał je za niego, podobnie jak pocztę, która leżała obecnie na kuchennym stole, pod wiecznie skulonym kriosfinksem. Cienki stosik cierpliwie czekał na przejrzenie.

Zjedli w pokoju, prosto z torebek. W lodówce wciąż było piwo. Każdy z nich opróżnił po dwa, choć dr Stella go ostrzegał: „Niech pan nie przesadza z piciem. Alkohol nie współgra najlepiej z pański­mi lekami". Przypomniał sobie wypadek — kto wypił budweisera pozostawionego przezeń na parkingu?

"u

P eter wytarł usta chusteczką i rzekł:

Peter żuje.

A wiec jak?

Jak wychwytywanie zapachów i życie w ciągłym lęku. Jak wie­czna żądza albo jak przebywanie wewnątrz ciała, lecz poza własną duszą. Udręki, bóle głowy, ból, cewnik podłączony do kutasa. Wi­dzenie różnych rzeczy. Halucynacje.

I tak to trwało, dobrze było siedzieć i słuchać Petera, zupełnie jakby patrzyło się na wesołe wybryki szczególnie uzdolnionej małp­ki. On jednak pragnął przede wszystkim samotności i po pewnym czasie Peter zdołał to wyczuć. Zbiera puste puszki i torby. Podchodzi do drzwi.

Zadzwoń do mnie, jeżeli zechcesz wpaść. W ogóle zadzwoń
— rzuca z podjazdu, po czym macha na pożegnanie i odjeżdża.

A on zostaje sam. Zmęczony kładzie się na podłodze w pokoju i wpatruje się w delikatne rysy i szczeliny w suficie. Uśmiecha się na myśl, że i u niego pod sufitem są obecnie drobne pęknięcia. Podłoga była twarda, ale miał dość leżenia w łóżku. Sięgnął więc po poduszkę leżącą na kanapie. Przed nim na ścianach znajdowały się

obrazy z rozmaitymi twarzami, zapatrzonymi, cierpiącymi, milczą­cymi lub pałającymi gniewem. Przejaskrawienia, ubiczowania i po­rażki jego osobistej galerii. Jego własne, wieczne przedstawienia, nie dość dobre, ale dla niego w zupełności wystarczające.

Położył się pod tymi portretami, bezpieczny i milczący, otoczony kształtami, nad którymi miał pełną kontrolę i usnął zwinięty w kłę­bek, z głową na poduszce i zamkniętymi, ufnymi oczyma. Zaś w pustej, spowitej mrokiem kuchni i na powierzchni Kriosfinksa, skąpanej w coraz głębszych cieniach, pojawiła się, przepływając po niej pewnie i niespiesznie niczym przewlekły ból, jednolita, nieomal ukradkowa warstewka srebra; jak rtęć, jak śluz, jak deszcz.

2

Chorowanie to droga przypadłość, nawet pigułki kosztowały więcej niż się spodziewał. Żartował, że dzięki opłaconym składkom nie miał się czym przejmować, ale nawet ubezpieczenie miało swoje granice i limity, a on poważnie nadszarpnął stan swojego konta. Został z obu stron przyparty do muru.

Przyparty do muru, a więc musiał wrócić do pracy.

Praca. Mógł pogrążyć się w niej bez reszty, pracować tak długo, jak miał ochotę, harować od rana do wieczora, jadać obiady w skle­pie, a kolacje za kontuarem pod muzykę z taniego radyjka, zagłusza­ną hałasem klimatyzatora, słysząc od czasu do czasu oschłe skrzy­pienie drzwi. Ludzie wchodzili do sklepu i pytali o drogę lub prosili o możliwość skorzystania z toalety. Trądzik, wielkie cycki, trądzik, chude ręce, zakochani, kupujący nawzajem koszulki ze swymi imio­nami: Tina i James. Co się stanie z nimi za pięć lat albo za pięć miesięcy? Czy jeszcze jutro będziesz mnie kochać? A pod koniec tygodnia? Przesyłał impulsy, aby przywołać Emily, zapytywał: z g a d -nij, co się ze mną stało? Ale jak dotąd nie potrafił ich skutecznie kontrolować. Nigdy nie okazywała współczucia, a poza tym wcale tego od niej nie oczekiwał.

Siedział przegrzany, w rozleniwionej pozycji, z łokciami na kontuarze, na wpół przysypiając, od 10.00 do 20.00, przez sześć dni

-ji

w tygodniu. I wszystko wskazywało na to, że już zawsze będzie pracował w tym sklepie.

Oczywiście, to nie miało znaczenia. Co innego mógłby robić? Iść do domu i po raz milionowy kontemplować Kriosfinksal Kręcić się po galerii z Peterem i oglądać z założenia śmieszne, kiepskie „dzieła" z papier-mache, sprzedawane za dwukrotnie wyższą sumę niż wy­nosiły jego miesięczne zarobki? Albo, co jest najmniej prawdopo­dobne, wydobyć znów swoje płótna i zająć się czymś, co tylko jemu przyniosłoby satysfakcję? Tego typu zajęcie już mu nie wystarczało; poza tym, jak żartował w rozmowie z Peterem, brakowało mu już miejsca na ścianach.

Wszystkie ziarenka są ubabrane sosem, ciemnym jak krzepnąca krew.

Przepraszam. — Wstaje, nie uśmiechając się. — Muszę
wziąć tabletki.

W łazience mały, pękaty, plastykowy kubek, z kranu cieknie ciepła woda. Będzie musiał naprawić ten kran, tylko czy jeszcze to potrafi? Doktorze, chyba nie pamiętam już, który koniec klucza nasadowego służy do trzymania, a który do nakładania. Polecili mu,

by natychmiast donosił o wszelkich problemach z pamięcią, z zapa­chami, z tym wszystkim, co umieścili na swojej liście; jego własna lista była pełna luk —jak dotąd nic się nie stało. Był zmęczony, fakt, ale to przecież normalne, nieprawdaż? Dość się wycierpiał. Miał pęknięty czerep. Jego biedny mózg obijał się jak worek kartofli o wewnętrzne ściany czaszki, jego...

Srebro.

Strużka zmieszana z wodą, tak niewielka, że ledwie ją dostrzegł, a wówczas nie mógł już przestać patrzeć. Jego kiszki skręciły się, jakby były wyżymane silnymi, niewidzialnymi szponami. Zmiesza­ne płyny ciekły wąską, leniwą strużką. Kubek wypadł mu z ręki. Rozległ się cichy trzask upadającego plastyku. Jego puste palce zamknęły się w pięść.

Po drugiej stronie lustra ujrzał długą, piękną, przerażającą strugę będącą tam tylko w połowie, jak ściekający deszcz. Patrzył na nią bez typowego dlań odczucia oderwania. Nie odczuwał nic prócz zwykłego ludzkiego lęku podczas gdy to migotało, skrzyło się i kur­czyło, w swym groteskowym tańcu. — Teraz to widzisz, a teraz nie.

Peter zapukał mocno do drzwi.

Ej, wszystko w porządku?

Dłonie przy ustach. Zduszony skowyt. Adrenalina powoduje skurcz mięśni karku. W lustrze nie było nic. Zupełnie.

Pot na całym ciele, zimny jak szczyny. Może zresztą się sfajdał.

Upuściłem szklankę. — Tabletki leżały obok sedesu tak
równo, jakby je tam poukładał. Kiedy się pochyla, by je podnieść,
czuje zawrót głowy.

Och, proszę, nie.

Peter stoi w korytarzu, stara się nie patrzeć.

Na pewno wszystko w porządku?

Austen postępuje o krok, zamykając za sobą drzwi, jakby chciał oszczędzić gościowi jakiegoś okropnego widoku.

Tak. W porządku. Czasami miewam jeszcze drobne proble­
my ze sprawnością. Wiesz, jak to jest.

i-i

Odwraca się niezdarnie bokiem, aby Peter nie zobaczył wilgotnej plamy na jego ubraniu. Tego byłoby już za wiele. Peter odchodzi z zabawnym wyrazem twarzy. „Czy to ty jesteś nienormalny — myśli — czy może ja". Tuż nad nim wisi tłustodupa dominatrix lekceważąca, z twarzą zakrytą czarną maską, plugawa patronka świętych. Austen stoi w jej cieniu. Patrzy na tylne światła oddalają­cego się wozu Petera.

Zamknął drzwi i ogarnęło go wyczerpanie, tak silne, że musiał natychmiast usiąść, dokładnie w tym miejscu, gdzie stał, nogi ugięły się pod nim jak harmonijka albo skomplikowana chińska układan­ka. Rozbolała go głowa.

Czy tak samo było w szpitalu? To samo pulsujące ćmienie i skwierczący ból wypalający wewnętrzne ścianki czerepu? Czy tak było po każdym ataku? A może przed? Ale dlaczego nie czuł dziw­nych woni?

Siedział, dopóki nie rozbolał go tyłek, po czym położył się na wznak na podłodze, w ciemnościach, z zamkniętymi oczami, pogrą­żony w jaskini bólu i nerwowego strachu, zmęczony, bardzo zmęczony. Pomyślał, że mógłby tak usnąć, ot tak, po prostu zasnąć niczym oszołomiony eterem owad, a potem obudzić się skąpany od stóp do głów w srebrze, przesiąknięty śliskim, wilgotnym płynem, lepkim i uniemożliwiającym ruch niczym kokon. Nad sobą ujrzał wąski jak rana uśmiech nieludzkich ust.

Co jest gorsze: halucynacja czy jej brak?

Znowu się zaczyna.

Idź do łóżka, dupku.

Potrzebował całej minuty, aby zebrać się w sobie i wstać. Włą­czył światło w korytarzu, by dotrzeć do sypialni, a przechodząc obok, nie otworzył drzwi do łazienki.

Rankiem wszystko wydało mu się bezdennie głupie, gotowanie jajka i wczesne wstawanie, i tak już pozostało przez cały tydzień. Przypominał sobie pytanie Petera, czy atak miał coś wspólnego z kwasowym tripem. Cóż, może nawet bardziej niż mu się zdawało; to było jak przebłysk, echo ożywione w jego zdrowiejącym mózgu

zez nerwy i wyobraźnię, czyli ogólnie nic złego. Nic, o czym warto byłoby powiadamiać lekarzy. Na przyszły tydzień miał umówioną wizytę i gdyby nadal miał jakieś problemy... Cóż. Cóż...

W piątek w galerii Petera otwarto wystawę jakiejś kobiety malu­jącej akwarelami. Zjawił się późno, po pracy. Pokręcił się trochę, ściskając w dłoni plastykowy kubek oleistej cieczy i usiłując nie wda­wać się w rozmowę. Nie było tam nikogo, z kim chciałby zamienić choć słowo. Peter był zajęty i Austen czuł się zupełnie nie na miejscu, zapomniany i porzucony jak w najgorszym ze szpitalnych korytarzy, unieruchomiony na wózku wśród chorych, śliniących się i dogory­wających, ale wciąż mielących ozorami i gapiących się na wszystko, na co tylko można było się gapić. Stanął przy uchylonych i zabloko­wanych kawałkiem betonu drzwiach z wycyzelowaną nad nimi naz­wą galerii. Od czasu do czasu powiewał lekki wietrzyk, ale powietrze było gorące i parne. Nieprzyjemne. W taką noc nie powinien tu być. Nie powinien nigdzie wychodzić. W takie noce jak ta siadywali wraz z Emily na dachu, popijając piwo i rozmawiając. Szukali gwiazd pośród atramentowego nieba. Któregoś razu chciała się tam nawet kochać. On bał się, że spadnie, ale nie chciał się do tego przyznać i w ogóle nic nie powiedział. Był zupełnie zakłopotany.

Długie posuwiste ruchy. Muska zębami jego szczękę. Przesuwa się ku ustom.

^Q

s trzyły kropelki potu, tworząc jakiś niezwykły ornament. Tej nocy w ogóle nie przyszła do łóżka. Czy to dlatego go zostawiła? Dlatego, że się bał? Bo za bardzo bał się rzeczy, których pragnęła? Czy to prawda?

Dwie kobiety. Jedna w czerwieni, druga nie. Obie są zbyt krzy­kliwe. Zastanawia się, ile małych plastykowych kubków opróżniły? Idą w jego stronę.

Cześć! — rzuca radośnie wyższa z nich, jakby go znała. Ma wielkie, lśniące zęby.

Austen milczy, uśmiechając się fałszywie i unosi na wpół opróż­niony kubek w powitalnym geście.

Skala. Tak. Cycki jak zderzaki. Dopił wino. Ponad ramieniem Czerwonej widział, jak Peter śmieje się, ściskając jakąś kobietę za łokieć. Prawie co trzecie płótno nosiło znajomą nalepkę, czerwony krążek stwierdzający, że praca została sprzedana.

Czy znasz — znowu odezwała się Czerwona — jej wcześ­
niejsze prace?

Madame, pierwej wypaliłbym sobie oczy papierosami.

jest niczym Everest o chromowym wierzchołku, ociekający srebrną cieczą, hej, proszę pani, niech pani spojrzy, proszę popatrzeć, ej, proszę pani...

Srebro poruszyło się.

Zaostrzenie percepcji. Cały obraz zaczyna się zmieniać; zanie­pokojona, naga olbrzymka przeciągała się w swym sztucznym śnie i Austen widzi tam, przed sobą, delikatne drżenia pod powierzchnią obrazu, niemal niedostrzegalne drgania i coś lśniącego, skrzącego się jak rtęć. A ci wszyscy ludzie, którzy na to patrzyli, czyżby żaden z nich tego nie dostrzegał? Przecież to tam było. Było tam i próbowało wydostać się z obrazu.

Odwraca się, wykonując z wojskową wprawą zwrot w tył. Pod­łoga pod jego stopami jest zimna. Wychodzi z imprezy. Idzie wprost do swego samochodu. Jest rozgdygotany. Wsiada i zamyka drzwi i okna, choć jest piekielnie gorąco. Nie czuje niczego, jedynie brzeg pustej szklaneczki i słaby, nie przemijający odór benzyny i spalin. Nie czuje też bólu głowy, a jedynie podenerwowanie gorsze niż ostatnim razem. Znowu się zaczynało. Znowu.

O Boże, proszę.

Rusza powoli. Jedzie, choć nadal pewnie nie wolno mu wsiadać za kółko. Opuszcza szyby, by wpuścić do środka parną noc. Ponow­nie myśli o Emily. Pragnie jej z desperacją, która niemal doprowadza go do łez. W obecnej chwili byłby gotów położyć się nago nawet na pionowym dachu, aby tylko móc ją przytulić, oprzeć policzek na wzgórku jej obojczyka i ukryć się w jej ciele, by niczego i nikogo nie widzieć.

W domu było ciepło jak w puchu. I pusto: Matowe posłanie na łóżku, a nad nim alkaloidalny błysk: — Kreatńks. Arcyżona, kosz­mar srogości, z nogami jak pułapki zatrzaskowe, berło, suknia z pła­tów pozszywanej skóry i plisami z małych, cienkich kości, jakby powyrywanych z rączek małych dzieci. Kobieta, która zamówiła to płótno, nie chciała go potem odebrać. Zażądała zwrotu wpłaconej zaliczki. Pytała go, dlaczego? Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? — pytała. Czemu mi to zrobiłeś?

Dotknął płótna, jego palec łagodnie musnął delikatne wzgórki

farby. Zielone i zgniłe odcienie złota, płowe barwy pól. Czysta, wyrazista przypowieść ostatecznego rozkładu. Tak. I nic tam nie będzie poruszać się bez jego wiedzy, nic nie będzie lśnić i migotać z coraz większą, świadomą mocą. Teraz przez całą noc leżał i czuwał, czekając, aż coś się wydarzy. Czuł, jak pot zrasza mu czoło, spływa po skroniach i klatce piersiowej, rozlewa się pod pachami.

Czeka na ponowny atak. Czeka, by tym razem poranne migotanie narastające do brutalnego crescendo rozłupało jego udręczony mózg na dwoje. Czeka, by obudzić się w szpitalu, przypięty pasami, oszo­łomiony kolejną dawką leków. Czeka, by nie obudzić się w ogóle.

Czeka, osaczony, na telefon od Emily.

Jak się czujesz, Austen?

Znajduje się w biurze Stelli, ale go nie ma. Jest za to nie znana mu z nazwiska kobieta. Nie ma plakietki przypiętej do fartucha, który wcale nie wygląda na lekarski. Nie jest biały, lecz raczej w kolorze kości słoniowej.

Splotła zimne dłonie na podołku i spojrzała na niego. Siedziała na czerwonym krzesełku przystawionym do stołu zabiegowego.

Nadal bierzesz tegretol? — pyta.

Skinął głową. Cały gabinet cuchnie wonią taką samą jak podczas

ataków, ale ten zapach był zbyt realny — był granicznymi rubieżami, których musiałeś pilnować.

Kłopoty z dawkowaniem?

Skąd mam to wiedzieć?

__ Nie.

Jakieś inne problemy? Bóle głowy, inne dolegliwości?

Świetnie. Zimny dreszcz przeszedł po jego ciele. Przerwa i prze­dłużające się milczenie wprawiają go w zakłopotanie.

Cóż, parę razy bolała mnie głowa. — Dotyka czoła. — Tu

i tu. — Dwoma palcami muska skronie.

Coś jeszcze? Jakieś anomalie?

To zależy od tego, co rozumiesz pod pojęciem anomalii.

Noo... — zaczyna powoli. — Jestem trochę... zaniepokojo­
ny. Wydaje mi się, że mogłem doświadczyć czegoś takiego jak...
stan przedatakowy.

Jej pióro zawisa w gotowości niczym drapieżny ptak.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Nie spojrzał na nią, lecz na ścianę za jej plecami, brzydką orze­chową boazerię. Czy neurolodzy nie powinni być bogaci? Na sąsied­niej ścianie zauważa obraz. Ckliwa reprodukcja: wiatrak i jakiś facet, z wyglądu zamyślony a może w stanie przedatakowym, cokolwiek to, do cholery, oznaczało.

No cóż — mówi. — Trochę trudno to opisać.

Widzę pewne rzeczy, pani doktor —już chciał to powiedzieć, ale miiczy.

Proszę, spróbuj — zachęca go.

Jej włosy miały prawie ten sam odcień co buty.

Raz czy dwa pomyślałem... ee... pomyślałem, że to może się
powtórzyć. Czułem się tak, jak wtedy, kiedy t o się zaczynało.

Lekarka pisze, przyciskając mocno pióro do blankietu. Mógł się założyć, że w paru miejscach przebiła papier na wylot. Ma pot na dłoniach, więc otarł je o uda dwoma szybkimi ruchami w górę i w dół. Nagle poczuł, że ma pełny pęcherz.

Czuł pan może jakieś dziwne zapachy? A może miewał
„tunelowe wizje"?

N ie, nie. W końcu pada zasadnicze pytanie:

A co z halucynacjami?

Srebro oprawione w zwodnicze ramy lustra przeciągnęło się nieśmiało obok rozmytych plam i wody. Nie!

Nie — odrzekł, a kłamstwo z trudem przeszło mu przez usta.
— Nic z tych rzeczy. Trudno to wyjaśnić, ale wiem, kiedy t o za­
czyna się naprawdę.

Napisała coś, krótko i zwięźle. Naraz skrzyżowała nogi w kola­nach. Miała sterczące kolana jak piłkarze. Powiedziała mu o syndro­mie pourazowym oraz o symptomach potraumatycznych, które do­tyczą ludzi po poważnym uderzeniu w głowę: bezsenność, bóle głowy, zawroty głowy, rozleniwienie, depresja. Znał je wszystkie.

Niewątpliwie są to symptomy, o których nie wolno zapo­
mnieć. — Zamyka pióro i stuka nim lekko o stół. — Ale też nie należy
brać ich sobie zbytnio do serca.

Czeka. Znów wilgotnieją mu dłonie.

Naturalnie.

Gdyby jednak coś się działo, proszę natychmiast powiadomić
mnie lub doktora Stellę. — Uśmiecha się i podaje mu rękę na
pożegnanie. Jej dłoń jest zimna i sucha. Wychodzi, zostawiając go
samego, by mógł założyć skarpetki i wzuć buty. Jego ruchy spowol­
nione są ogarniającym go lękiem przed nadejściem kolejnego ataku.
Czuje się skonany.

Kiedy wrócił do domu, położył się na kanapie i przespał trzy godziny. Obudził się z otwartymi ustami i walącym nerwowo ser­cem. Wsłuchiwał się w głuche trzaski włączającej się i wyłączającej regularnie lodówki.

Testy wypadły negatywnie. Znów siedzi z Bezimienną Lekarką, kiwa głową i uśmiecha się. Tak. To dobre wiadomości, tak. Racja. Proszę zapisywać ewentualne symptomy potraumatyczne. Nie-

k tóy pacjenci lubią mieć pod ręką mały notes. Nie, obejdzie się bez

valium- Sam doskonale poradzi sobie z dręczącymi go lękami. Mimo

wszystko, dzięki. I wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Braknie mu

tchu jest zgrzany i gdy tylko wsiada do samochodu, by wrócić do

pracy, otwiera wszystkie szyby.

W porządku.

Doskonale.

Peter zjawił się bez zapowiedzi, z dwiema butelkami wina w pla­stykowej siatce. Austen siedział przed domem na wyschniętym traw­niku i grzebał paluchem w mrowisku — nowej, niegroźnej przeszko­dzie, z którą będą musieli poradzić sobie przygłupi przemysłowcy. Okulary przeciwsłoneczne, koszulka rozdarta do połowy piersi, spod materiału wyziera zbyt biały jak na tę porę roku brzuch. Na szortach widnieje napis: Nowe horyzonty.

Hej — zawołał do Petera, świeżego jak spod igły i suchego
jak pieprz, wysiadającego z klimatyzowanego wnętrza samochodu.

Szorty Petera miały nienaganne zagięcia po bokach.

Peter wchodzi do środka i zaraz wraca. Pojawia się z dwoma plastykowymi kubkami, po cztery kostki lodu w każdym. Tanie wino jest purpurowe niczym kiepska galaretka.

Dwie mrówki usiłują ominąć przeszkodę w postaci jego stopy, ale i tak wpadają na jego mały palec.

Nie znał, ale pokiwał głową.

Peter wzrusza ramionami, jego brwi wyłaniają się znad oprawek opalizujących okularów słonecznych.

Kto to wie? Ciągle wydzwania.

Ulicą przejechał ciemny samochód, podobny do wozu Emily. Mrówki zeszły już zjego stopy. Peter oczekiwał najwyraźniej jakiejś konkretnej odpowiedzi, toteż Austen wzruszywszy ramionami, uśmiechnął się pod nosem i zapytał:

O której jest ta impreza?

Mikę Miguel był właścicielem pół akra ziemi i domu z trzynasto­ma pokojami z których większość była zamknięta na głucho. Przy schodach wiodących do frontowych drzwi brakowało poręczy, dwa okna były wybite, a dziura w jednej z szyb pozwalała nocnemu wiatrowi hulać wewnątrz pomieszczenia.

Austen zatrzymał się na tylnym ganku, z dwunastopakiem w ręce. Zajrzał do kuchni, przez którą przelewał się, zdający się nie mieć końca, strumień gadułów, miłośników mocnych trunków i pseudo-siłaczy miażdżących w dłoniach puste kubki. Nikt nie odpowiedział na jego pukanie, ale i tak zastukał do drzwi tylko przez grzeczność. Peter zaproponował, że go podwiezie, ale Austen uparł się, że przy­jedzie sam i zjawił się raczej późno, liczył na to, że impreza zdąży się już rozkręcić i w tłumie ludzi zdoła zachować upragnioną anoni­mowość; wszak w pokoju pełnym pijaków nietrudno się ukryć.

Znalazłszy się wewnątrz, zdał sobie sprawę, że nie pamięta, jak wygląda Mikę Miguel. Sytuacja jest prosta — trzeba znaleźć Petera. Idzie wolno, uśmiechając się nad puszką piwa. Ostatnim razem pił budweisera w driiu wypadku. Omeny, omeny. Nie wierzył w omeny ani w dobre czy złe zrządzenie losu. Wyznawał zasadę: albo sam zadbasz o swoją pomyślność, albo zatroszczy się o nią życie.

Ktoś zmienił muzykę na głośniejszą i bardziej swojską. Peter

siedział na podłokietniku sraczkowato-brązowego fotela leniwca

i iśmiechając się, zaglądał w dekolt zajmującej ów fotel kobiety.

Austen przeszedł przez pokój, przeciskając się bokiem. Puszką piwa

postukał Petera w ramię. Kobieta uniosła wzrok.

Cześć — powiedziała. Miała lekki brązowy nalot na zębach
i ślady od kakao na siekaczach. „Co dzisiaj jadłaś, maleńka?" —
oomyślał. Nosiła plakietkę z napisem: Próbowałam skontaktować się
ze sobą, ale za każdym razem odbierała automatyczna sekretarka.

Masz może trochę owoców? — spytała. — Są niezłe.

Ee, nie.

Peter wybuchnął śmiechem. Austen zauważył, że tamten miał już trochę w czubie.

Muzyka nieznacznie przybrała na sile; za dużo basów. Na górze ktoś krzyknął, coś grzmotnęło i rozległ się krótki, głośny śmiech. Do kuchni weszła kobieta, niosąc pusty talerz i papierowy kubek.

Miała bardzo krótkie włosy o nienaturalnym odcieniu oraz długie, chude ręce i nogi, a kolczyki tak wielkie i świecące jak bombki choinkowe. Wyjęła z olbrzymiej lodówki importowane piwo.


No, tak, ale nie dlatego nie wystawiasz swoich prac.

Choroba i obrazy to dwa tematy, na które nie zamierzał dyskuto­wać. Ale oto niespodziewanie do kuchni weszła gromada hałaśli­wych ludzi, kłócących się między sobą na temat sposobu przyrzą­dzania jakiegoś drinka. Jeden z nich mówił, że potrzeba limony. Giną dała Austenowi znak puszką piwa, aby stąd wyszli.

Mogli usiąść jedynie na schodach, wśród rozsypanych, pogiętych gwoździ, płatów farby i starych wydań „New York Art Examiner". Giną usiadła, a raczej klapnęła na coś, co wyglądało jak sterta trocin, ale wcale się tym nie przejęła, toteż Austen usiadł na schodku niżej, nieomal opierając głowę o barierkę, długą, zieloną rurkę, zamoco­waną za pomocą grubych bretnali, bardziej nadających się do ukrzy-żowań, po czym szybko przysunął się w jej stronę. Uniósł wzrok, by na nią spojrzeć.

Przez materiał bladego podkoszulka, który nosiła prześwitywały jej sutki, sterczące, ciemne punkciki. Kiedy się odezwała, bombka choinkowa zawieszona na jej uchu zakołysała się po niebezpiecznej trajektorii i gdyby krzyknęła albo gwałtowniej skręciła głowę, mo­głaby kogoś nią uderzyć. Jej lewa noga, zgięta w kolanie, opierała się lekko o jego prawe ramię.

Rozmawiali, a w zasadzie to ona mówiła, a on słuchał i pił. Opowiadała o swojej pracy, środowisku, byłym chłopaku, który widywał się obecnie z mężczyzną. Trwało to parę godzin. Był już bardzo zmęczony i, jak stwierdził, miał mocno w czubie, zbyt mocno. Puste puszki piętrzyły się na schodach pod i nad nim. Pamiętał, że rozmawiał z Peterem, pamiętał jakąś absurdalną kuchenną debatę pomiędzy Peterem a Giną i jak próbował się odlać, ale nie był w stanie zamknąć za sobą drzwi do łazienki. Bolał go tyłek. Giną siedziała pomiędzy jego nogami, opierając ciężko głowę na jego udzie. Była jeszcze bardziej zalana niż on. Zgubiła jeden kolczyk. Pochylił się, aby coś do niej powiedzieć, a ona sięgnęła jedną ręką i przyciągnąwszy jego głowę jeszcze niżej, wsunęła język do jego ust. Ruchliwy, śliski organ, niczym mała, ruchliwa rybka.

Muszę się wysikać — powiedział, kiedy uwolnił usta.

c zarne. Kiedy oddawała mocz, sięgnęła po jego członka, zacisnęła wokół niego dłoń i zaczęła go branzlować.

Hej. — Odchylił głowę do tyłu, miał zamknięte oczy. — Nie
tutaj, dobra?

W łazience było bardzo gorąco. Pachniało szamponem, grzybem i wilgocią. Kiedy ponownie otworzył oczy, zaczęła zdejmować podkoszulek.

Zaczekaj — powiedział. W tej chwili ktoś zapukał do drzwi
i zawołał przez szparę.

Sięgnęła do łańcuszka rezerwuaru. Chybiła. Spróbowała jeszcze raz. Przy wtórze anemicznego szumu spuszczanej wody Austen zapiął starannie rozporek i pomógł jej obciągnąć koszulkę.

Poprowadziła go przez kuchnię. Tam również było gorąco. Lu­dzie krzyczeli, muzyka huczała na cały regulator. Wyszli na zew­nątrz, gdzie było znacznie lepiej, chłodniej i spokojniej. Na końcu podwórka stał piknikowy stół i długa drewniana ława pęknięta i przypominająca niebezpieczną drzazgę.

nodrygiwał i kołysał się w zgodnym rytmie, jakby stanowił jeszcze jeden żywy organ jej ciała, a nie przedmiot ze szkła, plastyku i...

srebra.

I nagle stwierdził, że właśnie zaczął dochodzić. Jej dłonie zacis­nęły się mocno na jego ramionach, spocone piersi muskały go po twarzy, a kiedy wytrysnął, ujrzał, jak jej kolczyk jaśnieje i coraz szybciej się kołysze, zwiększając jednocześnie zakres odchyleń. Na jego powierzchni dostrzegł drobny, wyraźny błysk, jak łypiące oko, czyste srebro, przeistaczające się, zmieniające się w coś, co przypo­mina ludzkie serce. Zakołysało się niebezpiecznie, o włos mijając jego twarz, nieomal dotykając jego skóry, i krzyknął odsuwając się niezdarnie, ale trzymała go mocno, jej nogi zaciskały się wokół niego jak w konwulsyjnym skurczu, a kształt ponownie się zmieniał i przy­pominał teraz mózg, rozbryzgnięty, poruszający się, pełen gnieżdżą­cych się w nim owadów, bezimiennych istot o falujących, ruchliwych odnóżach i spienionych bąbli srebrnej krwi, a potem on również zaczął się wić, odpełzać niezdarnie w tył, przez trawnik, z pomarsz­czonym, rozciągniętym kondomem, zwisającym z jego skurczonego, zwiotczałego członka, wymiotując, wymiotując bez końca.

Ktoś nim potrząsa.

-Hej.

Pielęgniarka? Nie. To Peter.

Hej, dupku, wstawaj — mówi łagodnie, próbując go pod­
nieść.

Austen miał jedną stronę ciała przemoczoną. Nie wiedział, czy to rosa, czy może mocz. Prawe ramię zupełnie mu ścierpło. Pamiętał niewiele, wciąż chciało mu się rzygać, a w ustach czuł smak gówna. Może faktycznie tak było. Dopiero wstawał ranek. Było jeszcze bard j wcześnie, ale widać już było wyraźnie dom i samochody, wciąż jeszcze stojące na podjeździe.

Wejdźmy do środka, dobrze? — rzekł Peter. A kiedy odpro­
wadzał go do domu, niemal wlokąc go, jakby był sanitariuszem
ściągającym rannego z pola bitwy, Austen ujrzał w blasku słońca

k olczyk, płożący się niczym wąż wśród traw za piknikowym stoli­kiem. Powierzchnia świecidełka była zielona, skalana odbiciem dłu­gich, seledynowych źdźbeł, ale na jego oczach zaczęła się nagle zmieniać, opalizować w złocistych promieniach jak plama ropy w kałuży. Tyle tylko, że ten odblask był srebrny, srebro łypnęło doń okiem, kiedy przechodził; tym razem jednak nie zmieniło kształtu, dlatego doznał mniejszego wstrząsu niż poprzednim razem. Ot, zwykły uśmiech, jaki wymieniają między sobą przyjaciele.

Recepcjonistka sprawiała wrażenie jakby była przeziębiona. A może to tylko wina telefonu?

Impreza. Pijany, był pijany, nie zapominaj o tym.

Cisza. Pod drapiącym skórę paznokciem pojawiła się brązowa krew.

Wiem.

Wraca do domu z posępną miną. Jego dłonie zaciśnięte są mocno na kierownicy. Nadciąga burza, a on zapomniał zakleić dziurę w ok­nie sklepowym i zmokną wszystkie podkoszulki z dumnym napisem:

Sierdol pię. Powietrze przesiąknięte jest wonią kurzu, zbyt rzadkiego jednak, by można go było zobaczyć. W tym roku lato trwało wiecz­nie. Stwierdził, że z niezłomną, niecierpliwą nielogicznością oczeki­wał nadejściajesieni, jakby zmiana pór roku mogła wpłynąć również na niego, a przejście piekielnych, dokuczliwych upałów w falę mrozów mogło spowodować sterylizację, zahamowanie, zamarznię­cie, pochwycenie w lodowatym uścisku ociekającego płynnego sre­bra, wilgotnego jak nasienie, jak krew, jak czysty niczym łzy płyn oznaczający śmierć mózgu.

Od tego fatalnego przyjęcia nie zadzwonił już do Giny Fisk. Zbytnio się wstydził. Nie chciał nawet usłyszeć jej głosu. Ostatnio nie przeżył żadnych nowych wstrząsów, żadnych nowych manifesta­cji. Był to spokojny, wręcz drętwy tydzień, podczas którego jednak nie opuszczała go świadomość, że lada chwila znów to mogło się zacząć. Spodziewał się najgorszego. Spodziewał się rzeczy, których nie potrafił nawet sobie wyobrazić. Ale jak miał się przygo­tować na to, co niewiarygodne? Czy ma uwierzyć w to, co mówiły mu oczy, dotyk i szok odczuwanego strachu? Co t o jest? Czy to jest lepsze czy gorsze, bezpieczniejsze czy bardziej niebezpieczne, jaśniejsze czy może jednak mroczniejsze?

Czy jest normalny czy nie? Miał już po dziurki w nosie pytań, miał dość wypytywania samego siebie, właściwie o wszystko.

Na tylnym siedzeniu samochodu, pośród pustych puszek po napojach i ciśniętej niedbale starej kurtki bez rękawów spoczywała jego amunicja, o ile wiedza faktycznie mogła być potęgą. Były tam książki o tytułach: JAK RADZIĆ SOBIE Z PROBLEMAMI NEU­ROLOGICZNYMI, ABC WIEDZY O MÓZGU, MOC MÓZGU, pod­ręczniki medyczne, książki dla absolutnych laików, w rodzaju dzieł­ka MOJA CHORA GŁOWA i inne napisane tak naukowym językiem, że nawet sięganie do przypisów nie przybliżało go o krok do ich zrozumienia. Mimo to czytał je, jedna po drugiej, wybierając na chybił trafił, ale uzyskane wiadomości stworzyły w jego mózgu istny mętlik. Afonia, afazja, afemia, ataksja, apraksja — cała ta gama różnorodnych chorób brzmiała niczym imiona greckich bogiń, straż-

n iczek mózgu, Nyxu i Noxu, władczyń nocy. Czytał o meningitis i układzie pamięciowym, ciśnieniu wewnątrzczaszkowym, zespole Guillain-Barre'a i epilepsji, obsesyjnie pochłaniał fragmenty doty­czące urazów mózgu, a zwłaszcza przypadków, w których pacjenci cierpieli na uszkodzenia płatów skroniowych. Czytał wszystko, co udało mu się zdobyć w księgarni lub wyszukać w bibliotece. Poprosił w gabinecie Stelli o sporządzenie stosownej listy książek i otrzymał ją, a przy tym zorientował się, iż niektórzy ludzie uważali, że trakto­wał swoją chorobę zbyt osobiście. Nikt, rzecz jasna, nie użył w sto­sunku do niego stwierdzenia: hipochondryk, ale wiedział, że przy­chodziło im ono na myśl i mogło lada moment paść z ich ust. Dzieliły go od tego nie więcej niż jedna, dwie wizyty i tyleż samo testów, naturalnie negatywnych.

Skręca na podjazd w chwili, gdy zygzakowaty błysk pioruna rozcina niebo na zachodzie. Z książkami pod pachą wchodzi do domu aby, aby pozamykać okna w kuchni. Jedna głupia mucha z determinacją atakowała moskitierowe drzwi: „Wypuść mnie, wy­puść mnie, wypuść mnie". Otworzył je, mówiąc: „spadaj idiotko!" — ale ogłupiała mucha tylko kręciła się wokoło, brzęcząc denerwu­jąco, dopóki nie zamachnął się na nią palcami: „jazda". I poleciała. Zaraz jednak wróciła.

Jasne. — Uśmiecha się, zamachując się mocniej, aby ją przegnać. To ci krewniaczka, mucha członkiem rodziny. Jak nisko można upaść! W lodówce miał piwo, ale zdecydował się na wodę, zimną wodę, i okruchy lodu, jakie zostały na dnie pojemnika. Burza nie spieszyła się, nadchodziła, ale nie zbliżała się. Straszyła tylko piorunami przeplatanymi raz po raz głuchymi, grzmiącymi pierdnię-ciami. Wziął swoją wodę i wyszedł na frontowy trawnik przed domem.

Trawa była bardziej ostra niż kiedykolwiek. Małe, kolące źdźbła dźgały jego zmęczone uda. Dobrze, że nadciąga burza, deszcz się nimi zajmie. Wypił. Woda powinna złagodzić ból. Pot pokrył jego czoło. Na dworze zrobiło się cieplej, jakby burza potrzebowała odpowiedniej temperatury, aby móc się rozpętać, i jeżeli natura nie

była łaskawa się tym zająć, uczyniła to sama. Nawisłe chmury pokryły niebo i z lekka chyliły się ku ziemi, co z jakiegoś powodu kojarzyło mu się z fugą przed atakiem; pewne zniekształcenie typo­we dla granicy pomiędzy bolesną, prozaiczną świadomością, a ete­ryczną krainą łusek, woni i strachu, krainy, w której żyła srebrna istota. O ile to coś w ogóle żyło.

Nie zaczynaj.

Znowu ogarnęła go depresja. Wrażenie różnicy wszczepione w nim było już na zawsze. Strach sprawiał, że całe jego ciało trzęsło się jak galareta w najróżniejszych i najdziwniejszych momentach. Czuje do siebie odrazę po tym, jak zachował się na ostatniej imprezie. Wciąż myśli o tym, jak jeszcze mógłby zachować się w rozmaitych sytuacjach. Czuje jednocześnie ulgę i jej przeciwieństwo. Przyjęcie werdyktu lekarzy o jego powrocie do zdrowia równało się akceptacji szaleństwa. Ale jeżeli nie był obłąkany, jak mógł to tłumaczyć?

Nad jego głową rozlega się potężny grzmot. Błyskawica przecina niebo jak iskra z boskiego generatora. Pierwsze ciepłe krople zrasza­ją ziemię. Podnosi się szybko z pustą szklaneczką w dłoni, przecho­dzi przez trawnik ze spuszczoną głową. Szybciej, szybciej, musi dotrzeć do domu, zanim dojrzy w błysku pioruna poblask srebra.

Jakie symptomy choroby konkretnie pan zauważył? — pyta
Stella.

Ranek jest kiepski, a doktor niezadowolony z jego wizyty i daje mu to odczuć. Nawet nie stara się tego ukrywać. Powtarzając swój tik, przegląda jego akta jak powieść, którą już kiedyś czytał i która nie przypadła mu do gustu. Ma na sobie czerwoną bluzę od dresu i narzucony na nią lekarski fartuch. Z jakiegoś powodu Austen uznał za konieczne przeczytanie napisu na jego bluzie.

Zamierzasz mu powiedzieć?" — zapytał samego siebie. Ale jak? Wyobraź sobie: „Wie pan, doktorze, od pewnego czasu widzę

jakąś osobliwie cholerną rzecz. Nie wiem, czy to halucynacja czy nie, ale wydaje mi się, że od samego patrzenia dostaję pierdolca". Właśnie tak mu powiedz.

Stella splótł ręce. Poły białego fartucha obwisły, przesłaniając napis; fartuch nie był już śnieżnobiały, być może wyblakł od zbyt częstego prania. „Kto ci pierze, doktorku?"

Co pana tu sprowadza?

Cóż, nie ma sensu owijać w bawełnę.

Poranne skurcze. Tik Stelli wyraźnie się pogorszył; może lekarz po prostu się wkurzył.

Chwila przerwy. Czy to typowe brać głęboki wdech przed oznaj­mieniem pacjentowi, że jest żądnym uwagi hipochondrykiem? Czy odnosiło się to również do pacjenta? Cisza stawała się coraz bardziej deprymująca. „Dalej — pomyślał Austen, celowo nie skubiąc się w swędzącą, rozdrapaną kostkę palca — obejdzie się bez trików. Powiedz mi, że to wszystko jest wytworem mojego umysłu.

A więc —kolejny oddech — zmuszony jestem powtórzyć raz

jeszcze, że jest pan zdrowy. Nic panu nie dolega. Doznał pan poważ­nego uszkodzenia czaszki i wstrząsu pourazowego, miewał pan ataki, ale już jest po wszystkim.

Austen milczał. W holu ktoś zaśmiał się gardłowo. Pstryknął włączany klimatyzator.

Austen, może potrzebujesz porady.

Tej nocy śnił wielokrotnie o Emily, o burzy jej włosów, dotyku palców, szerokim, rzadkim uśmiechu. Obudził się spocony, w skot­łowanej pościeli oplatającej ciasno jego nogi niczym silne, bez­względne ręce. Zbierało mu się na plącz. Chciał do niej zadzwonić. Tak bardzo chciał do niej zadzwonić i powiedzieć: „Potrzebuję pomocy. Przyjedziesz?"

Miast tego wygrzebał się z pościeli, poszedł do łazienki i odlał się, a potem napił się wody. Tylko nie patrz w lustro, proszę, nie o tej porze. Wrócił do łóżka i sądził, że nie zmruży oka, ale usnął niemal natychmiast, snem sprawiedliwego. Śnił o Emily stojącej przed drzwiami jego domu ze skrzynką narzędzi w ręku.

Co robisz? — zapytał. — Co to jest?

Skrzynka z narzędziami, Austenie — odpowiedziała. Ten sam drwiący uśmieszek. Boże, ależ była piękna. Nosiła podkoszulek i stare, czarne dżinsy. Nie miała biustonosza.

A propos — zapytała — dlaczego przerżnąłeś tamtą kobietę?

Co za absurd, jaką kobietę? — próbował zaprzeczać, lecz nie wiadomo dlaczego trzymał w ręku jej głupie, zwinięte w kulkę, zielone majteczki. Emily powolnym ruchem wyjęła mu je z dłoni i potrząsnęła nimi tuż przed jego nosem, w geście potwierdzającym jego niekompetencję, jakby przyłapała go na prowadzeniu samo­chodu z suchą jak pieprz miską olejową.

Lepiej uważaj! — powiedziała.

Z tyłu za nią szaleje letnia burza. Deszcz na chodniku, ciemne plamy na sprażonym, szarym betonie. Zaczął namawiać ją, by weszła do środka, przecież to głupio tak stać na deszczu, a na dodatek, mój Boże, trzymała w ręku metalową skrzynkę z narzędziami. Podmuch przybierającego na sile wiatru rozwiał jej włosy.

Przestań się zamartwiać — powiedziała i obdarzyła go kolej­
nym uśmiechem, ale tym razem innym, złośliwym. — To tylko burza
mózgu, nieprawdaż?

Nieprawdaż?

Budzi się z płaczem i erekcją w ponownie skotłowanej pościeli. Słyszy dźwięk telefonu. Ktoś dzwoni.

Powoli odłożył słuchawkę. Telefon nie zadzwonił ponownie. Oczywiście, miała rację.

Dzień roboczy. Obecnie pracuje czterdzieści godzin tygodniowo. Ostatni rachunek od Stelli pochłonął jego mizerną pensję. Peter zajrzał do niego, by stwierdzić, że zbyt się przepracowuje.

Nie myśl za dużo. — Radzi mu. Przysiada na kontuarze
i zaczyna bujać nogami. To dla niego nietypowe, Peter nie należy do
ludzi lubiących machać nogami, zwłaszcza że ma na sobie dyrektor­
ski strój: czarne lniane spodnie i niebieską koszulę o modnym kroju.

Wiesz, co powinieneś zrobić?

Austen odwrócony do niego tyłem zbiera cienki plik zamówień. To prawdziwy fart, że zdobyli zamówienie od tej drużyny piłkarskiej. Tak więc w tym tygodniu będzie go jeszcze stać na uiszczenie wszystkich opłat. A jeśli liczba zamówień jeszcze się zmniejszy?

Jak na tę imprezę?

Upiłeś się i co z tego. — Jednak to nie wszystko i obaj o tym
wiedzieli. — W porządku, nie masz ochoty na imprezowanie, nie ma

58

sprawy. Można robić mnóstwo innych rzeczy poza samotnym wy­siadywaniem w domu po ciemku.

Peter, postawię sobie za punkt honoru, aby odtąd zawsze
zapalać światło.

Peter dotknął go, bardzo lekko, ciepłą dłonią w ramię. Miał niezwykle drobne ręce, nigdy dotąd nie zwrócił na to uwagi. Małe i ze zgrubieniami od wewnątrz.

Austen nie odpowiedział, ale nie odwrócił wzroku. Zastanawiał się, czy nie powiedzieć o t y m Peterowi? Z pewnością znacznie by mu ulżyło, gdyby z nim porozmawiał chociaż przez kilka chwil. Może nie otrzymałby wyjaśnień, ale przynajmniej zyskałby opinię bezstronnego obserwatora, cokolwiek. Nastała chwila ciszy. Wie­dział, źe gdyby wypowiedział pierwszych kilka słów, nie mógłby ich już cofnąć.

Tymczasem Peter mówił dalej.

Wyglądasz na chorego, zachowujesz się, jakbyś był chory,
nie chcesz wychodzić z domu. Wiesz, co myślę? Wydaje mi się, że
potrzebujesz pracy, ale nie tego gówna. — W tym miejscu machnął
z rezygnacją ręką w stronę otaczających go półek z podkoszulkami,
spękanego linoleum i krat antywłamaniowych w oknach. — Potrze­
bujesz swojej sztuki, stary.

Austen nie odezwał się. Peter wciąż trzymał dłoń na jego ramie­niu, zacisnął palce a potem potrząsnął nim lekko w przód i w tył.

Dlaczego już nie malujesz? Przecież na pewno nie z powodu
Emily.

Austen wzruszył ramionami. Czuł się zakłopotany, gdy postrze­gano go jako tego, który niesie ogień, niesie znicz i nie może zawieść ani zawrócić z raz obranej drogi. Ślepe oddanie. Głupota.

Chciał, żeby do sklepu wszedł jakiś klient albo żeby Peter sam zakończył tę swoją tyradę.

Wyjaśnijmy sobie punkt po punkcie. — Rozcapierza przed
sobą palce. — Kochałeś Emily, ale nie możesz pozwolić, aby zabiła
twoją sztukę, stary. Nikt nie jest tego wart.

Ponowne wzruszenie ramion. Emily nie zrobiła mu nic złego, nie mógł się o to sprzeczać ani z Peterem, ani z nikim innym. Nawet z samym sobą. Nawet z Emily.

Kriosfinks, Androsfinks, Hierosfinks, baran, człowiek, jastrząb. Nikt ich nie lubił.

Posłuchaj. — Peter złożył dłonie płasko na blacie. Widocznie
uznał, że najwyższy czas przejść do meritum. Interes nie może
czekać. Jeśli widziało się Petera wykonującego ten gest jeden raz, to
tak jakby widziało się to milion razy. Austen wiedział, co go czeka
za chwilę. — Zrób jeden dla mnie, dobra? Zapłacę ci za to, jak
każdemu innemu artyście, tylko namaluj coś.

Austen uśmiechnął się i pokręcił głową, ale nie w geście odmowy.

Przez ostatnich kilka godzin siedzi w pustym sklepie; kompletny zastój. Tylko trzy telefony. Jedzie do domu, przygotowuje kolację — kurczaka z mikrofalówki i kilka biszkoptów wygrzebanych z dna lodówki. Myślał tak intensywnie o namalowaniu czegoś, że wszedł na górę, a nawet zdjął plastyk ze sztalugi, a raczej ze stołu kreślar­skiego, który jednak, Bogu dzięki, należycie spełniał swoją rolę. Nie odciął się od przeszłości grubą kreską, nie pożegnał się z farbami na zawsze. Wszystko znajdowało się wciąż na swoim miejscu; w dodat­ku starannie utrzymane; nie mógł marnować cennych zapasów. Większość jego pędzli wykonana była z wielbłądziego włosia, a trzonki były długie, smukłe, z ciemnego drewna. Któregoś roku na

gwiazdkę Emily kupiła mu zestaw drogich pędzli. Był to spory wydatek, gdyż owej zimy żyli oboje z jej skromnego zasiłku dla bezrobotnych. Ot, wybryk miłości, a jej zdumienie przerodziło się w gniew, kiedy poszedł je oddać do sklepu. Wrócił zziębnięty i sko­stniały, ze śniegiem na kurtce. Siedziała przy stole, zimna jak sopel lodu. Bał się na nią spojrzeć.

Emily.

Nie odwróciła się, nie chciała. Pamiętał długi, miękki łuk jej kręgosłupa, gdy siedziała na krześle sztywno jak żołnierz.

Tylko proszę, bez pieprzonych historyjek w stylu O. Henry'ego
— powiedziała, a on pospieszył z zaprzeczeniem.

Nie, kupiłem tylko coś do jedzenia i benzynę do samochodu.
Jej gniew zawsze go trochę przerażał, zbijał go z tropu, ponieważ

miał w sobie olbrzymią moc. Austen miał wrażenie, że stoi przed nieokreślonymi bliżej, żelaznymi drzwiami, ciepłymi jednak w do­tyku. Co by się stało, gdyby otworzył je zbyt szeroko? Cóż, chyba teraz już wiedział. Tamtej nocy zdołali się pogodzić i kochali się w lodowato zimnej sypialni, ponieważ, aby zaoszczędzić pieniędzy, nie rozpalali w kominku. Usnęli nakryci po uszy kocem.

W zeszłym roku, w Boże Narodzenie, zadzwonił do niej w przypływie melancholii. Siedział, nawijając przewód na palec jak podenerwowany nastolatek. Nie było jej w domu. Nie oddzwoniła. Może w tym roku szpital go wyręczy? Zresztą, dajmy sobie spokój.

Usiadł na składanym krzesełku przed sztalugą i prostokątem płótna. Siedział tak przez pół godziny, nie robiąc nic, po prostu pa­trząc. A potem ponownie zakrył sztalugę plastykiem i zszedł na dół.

Przed położeniem się do łóżka, z ustami pełnymi piany od pasty do zębów, spogląda w lustro. Peter powiedział, że wygląda fatalnie. Czy to prawda? Patrzy na siebie, przygląda się uważnie, nie tak jak wtedy, gdy się goli. Sińce pod oczyma. Niewielkie. I co z tego? Bardziej zarysowane kości policzkowe, trochę więcej siwizny we włosach, kłaniał mu się fryzjer. Kogo to obchodziło. Ginie Fisk najwyraźniej się podobał, ale o niej starał się nie myśleć. Chciał ją wymazać z pamięci. Włączył głośno radio. Myślał teraz o Emily, o namalowaniu jej portretu. Czasami nawet Peter ma rację. Miał dość

j ej zdjęć, by się nimi posłużyć, ale czy musiał wspomagać się fotografiami? Wyjął je z mocno pogniecionej, manilowej koperty i przejrzał pośpiesznie, a potem jeszcze raz, ale już znacznie wolniej. Przycupnął zbolały, opierając się pośladkami o blat biurka. Emily z pokerową twarzą w brzydkiej, czerwonej czapce narciarskiej. Emi­ly z koleżanką. Jak miała na imię, Sara? Emily podczas posiłku w czyjejś kuchni. Emily na plaży. Przysłania sobie jedną ręką oczy. Emily podczas świąt Bożego Narodzenia. Emily w bardzo cienkim podkoszulku, tak cienkim, że niemal prześwitującym. Mógł wy­raźnie dostrzec ów cudowny, słodki wzgórek, niezapomniane wypu­kłości żeber i piersi. Gdyby przechylił zdjęcie i spojrzał ponownie, mógłby udać, że je dostrzega oczyma wyobraźni; ich ciężar oraz miękkość skóry pod materiałem. Małe sutki pomiędzy jego wargami. Ssie je powoli i lekko muska zębami, delikatnie je przygryza, na co ona chwyta dłońmi jego głowę, a potem wydaje te ciche, syczące dźwięki — uff, uff, uff — jakby była zdyszana, jakby rozkosz utrudniała jej oddychanie.

Nic mu to nie dało, po prostu pamiętał to. Zrobiło mu się smutno. Poczuł przypływ pożądania i doprowadził się do orgazmu, mastur-bował się szybko, aby mieć to jak najprędzej za sobą, potem siedział jeszcze przez dłuższą chwilę. Był zmęczony, zbyt zmęczony, by wstać, ale w końcu się podniósł. Wstał, by położyć się do łóżka.

I usnął, aby śnić. Grube blizny są niczym nity na jego czole i potylicy. Widzi samego siebie, leżącego nago na drodze prowadzą­cej do domu jego matki, domu którego nigdy nie odwiedzał, który znał tylko z adresu. Leżał tak z szeroko otwartymi oczyma, a z jego nosa i uszu wypływała przezroczysta, regularna strużka płynu wy­glądającego na asfalcie jak gęsty syrop. Ciecz nabiega różem, który z wolna przeradza się w jaskrawą czerwień, a następnie w czerń i rozlewa się po szosie, którą nagle przecina jakiś olbrzymi cień, coś skulonego, przygarbionego, przesadnie skurczonego i groteskowo tańczącego. Odwieczne srebro przybywa po to, czego pragnęło, co chciało zdobyć, by wprowadzić erę krwi.

Obudził się i stwierdził, że wszystkie okna pokryte są, warstewką srebra, żyjącą, falującą powłoką cieczy, która chlupocze i skrzy się.

Usiadłszy na łóżku, zaczął krzyczeć i krzyczał jak dziecko dręczone nocnymi koszmarami, ale nikt go nie usłyszał i nikt do niego nie przyszedł.

3

Gillespie w książce telefonicznej powinno znajdować się pod hasłem Amerykańskie Towarzystwo Medyczne, ale go tam nie było. Gillmore; Gilmon. Widocznie neurolodzy nie musieli się reklamo­wać, może interesy szły im nad wyraz dobrze. Pewnie. Jak krew z nosa. Jedna klinika neurologiczna znajdowała się w Trenton, pra­wie czterdzieści mil w jedną stronę. Musiałby wziąć wolny dzień, a na to nie mógł sobie pozwolić.

W kuchni było chłodno. Już od wielu dni nie było tu tak chłodno. Lato miało się ku końcowi, zbliżała się jesień, a wraz z nią krótsze dni i wcześniejsze wieczory.

Austen sięgnął do ekspresu, odsunął dzbanek i podstawił filiżan­kę, by napełnić ją świeżym naparem. Oparzył sobie lekko usta i uraził bolące miejsce po wewnętrznej stronie policzka, przygryzionego podczas zeszłonocnej... No właśnie...? Co wydarzyło się ubiegłej nocy?

Ponownie sprawdził numer, zanim go wreszcie wybrał. Okazało się, że specjaliści mogli spotkać się z panem Bandy, ofiarą potwor­nych nawrotów migren, najwcześniej za dwa i pół tygodnia, licząc od dziś. O szesnastej.

W pracy niespodzianka, -i Właściciel sklepu, facet o twarzy tak zbolałej, że w sam raz pasowałby do reklamy aspiryny, czekał na Austena. Stał za kontu­arem, jakby to nie on, lecz Austen był tutaj szefem. Machnął na powitanie trzymanym w dłoni plikiem kartek, zapewne zamówienia­mi, i trzepnął nimi w ladę.

Zdaje się, że nie wiedzie się nam najlepiej — mruknął.

Potem już poszło z górki. Austen bez jednego słowa wysłuchał, że sklep aż do odwołania będzie w poniedziałki nieczynny. Stanowi-

ło to łagodniejszą formę powiedzenia, że pozostanie tak już na zawsze.

Mija ulice z umierającymi już drzewami. Bezradne liście na gałęziach lepią się trawione jakąś chorobą. Wyszedł z pracy o wpół do czwartej, założywszy, że właściciel nie zadzwoni, co, nawiasem mówiąc, czynił bardzo rzadko — i pojechał samochodem (nota bene wciąż nie wolno mu było prowadzić, zakaz miał go obowiązywać jeszcze przez trzy miesiące). Utrzymywał stałą prędkość nieco po­wyżej dwudziestu mil na godzinę, a potem zwolnił, by ze spokojem odszukać właściwy numer budynku. Nie był odpowiednio ubrany jak na obecną pogodę. W podkoszulku i dżinsach zdążył trochę zmarz­nąć, nim wszedł do kliniki. Biura. Zresztą, jak je zwał, tak je zwał, żółtoszara cegła, najbrzydsza kolekcja sztuki poczekalniowej, jaką miał okazję oglądać. Próbuje czytać „Time'a", choć artykuły ani trochę go nie interesują. "Ludzie, medycyna, sztuka. W New Jersey był facet, który zainteresował większość nowojorskich galerii swoją nową, mikropointylistyczną techniką. Był chudy i wyglądał na zado­wolonego z siebie. No bo niby dlaczego nie miał być zadowolony? Ciekawe, czy malował kiedyś portrety?

Pan Bandy?

Przechodzi przez drzwi z imitacji orzecha do korytarza wyłożo­nego identyczną boazerią, a potem wchodzi do pokoju zabiegowe­go, gdzie na ścianach wiszą duże, kiepskie, czarno-białe fotografie

w czerwonych ramkach. Pielęgniarz zawołał go, pobrał dane i trochę się wkurzył, kiedy Austen zapytał, co przedstawiały.

Dupek" — pomyślał. Zauważył, że ma podniesione ciśnienie krwi i tętno. Nerwy. Czyżby przeżywał pan jakiś stres, panie Bandy?

zapytał siebie.

Lekarka zjawiła się po jakichś dwudziestu minutach. Była bardzo szczupła, wręcz wychudzona i miała bardzo jasne włosy. Zęby jak u dziecka, wielkie, kanciaste, krzywe, niemal tak białe, jak jej far­tuch.

Austen — powiedziała — to niespotykane imię.
Jeszcze jeden fałszywy uśmiech. Czekanie naciąg dalszy.

Przy badaniu starał się zwolnić tempo i współpracować. Spojrzeć w lewo, spojrzeć w prawo, gdzie teraz dotykam? Bolało? Kiedy skończyła, zapytała:

Przechodził pan już wcześniej podobne badania, prawda?
Robi minę, której Emily tak nie znosiła, a którą nazywała „nie­
szkodliwą buźką", i odpowiada:

Po prostu chcę się pozbyć tych bólów głowy.

Był kiepskim aktorem, ale może to nie miało większego znaczenia.

Wykonamy panu kilka podstawowych testów — stwierdziła.

Jest pan ubezpieczony?
Nie.

Tak — odrzekł.

•— Szpital Schuylera — oznajmiła.

Kolejnych czterdzieści minut drogi" — pomyślał Austen.

Wie pan, gdzie to jest?

Na zewnątrz znów pochłodniało. Austen włączył na pełną moc ogrzewanie w samochodzie; powiało suchym, gorącym powietrzem. Mimo to wciąż był zziębnięty.

Czy lekarka wiedziała, że był wierutnym kłamcą, czy to ją w ogóle obchodziło? Z całą pewnością nie był jednym z tych gadat­liwych hipochondryków, lecz spokojnym, cichym, biednym, cierpią­cym na dokuczliwe bóle głowy mężczyzną o nieco podwyższonym ciśnieniu, który ostatnio stracił trochę za dużo na wadze, a prawdę mówiąc, w ogóle stracił za dużo. Co by powiedziała, gdyby zobaczy­ła bliznowatą tkankę na jego czaszce? I co on by odpowiedział?

Nie myśl teraz o tym.

W radio leciała głupawa, smętna piosenka, którą zapewne tylko on się wzruszył. Jechał dalej ze łzami w oczach. Na drodze wokół niego przybywało samochodów, zaczęły tworzyć się korki, a tempe­ratura wciąż spadała, słupek rtęci obniżał się. Srebro.

Szpital Schuylera był nowym budynkiem urządzonym w błękicie i czerwieni. Na podłodze wymalowano linie, abyś się nie zagubił, a w powietrzu obok typowej dla wszystkich klinik woni lekarstw wyczuwało się całkiem świeży, wyraźny zapach jakiegoś środka odkażającego, który zaległ Austenowi w gardle i przywarł do języka niczym nierozpuszczalna tabletka. Na ten zapach poskarżyła się nawet pracownica szpitala przeprowadzająca z nim test metodą rezonansu magnetycznego.

nieruchomo, jak tylko był w stanie, wewnątrz maszyny o kształcie ptysia i zastanawiał się, czy jego myśli mogły wpłynąć jakoś na rejestrowany obraz, poprawić go lub zepsuć. Zamknął oczy. Miał różne wizje, posępne i radosne. Widział kapiące wolno krople nie­pokoju i wytryskujący z mocą strumień strachu rozchodzący się w wodzie niczym atrament albo krew w pustej szklance. Wokół niego pełno było chorych i umierających. Szpital miał pięć pięter i z wyjątkiem oddziału położniczego (choć i to nie zawsze) wszędzie wyczuwało się ludzką niedolę i cierpienie.

Minęło dwadzieścia minut i test dobiegł końca. Laborantka po­wiedziała, że dobrze się spisał.

Pada deszcz. Wycieraczki zupełnie nie radzą sobie z grubymi kroplami ciskanymi na szybę podmuchami wiatru. Kobieta w no­wiutkiej toyocie bezczelnie zajechała mu drogę i z brawurą prze­mknęła przez skrzyżowanie przy zmieniających się światłach. Wrza­snął na nią, naciskając jednocześnie hamulec i klakson, a po chwili zaczął zastanawiać się, czemu tak gwałtownie zareagował; przecież to tylko jakaś głupia pinda, co go to obchodziło? No, co? Znów chciało mu się krzyczeć. Głośniej. Gwałtowniej. Mocniej.

Nie chcę być chory. Nie chcę być chory.

W domu było bardzo zimno; najwidoczniej zapomniał włączyć piec. Nie zdejmując płaszcza, przechodzi przez cały dom. Żadnego listu ani wiadomości. W poczcie same rachunki. Zaparzył kawę i zaniósł filiżankę na górę. Pragnął usiąść przed plastykowym cału­nem sztalugi i siedzieć tam, nie myśląc o niczym.

Długi, nudny dzień w pracy. Peter jak zwykle zanudza go telefo­nami. Poza tym były jeszcze tylko dwa połączenia, jedna pomyłka i jakaś kobieta pytająca o zakład kostiumiarski. Kiedy wrócił do

d omu, zastał wiadomość. Dzwonili z biura dr Gilmon, aby mu przekazać, że chciałaby porozmawiać z nim na temat jego ubezpie­czenia i że wyniki jego testów były negatywne.

4

Myśli o tegretolu, ochronie przeciwko lękom, i o uldze, którą przynosi to panaceum. W każdej chwili może wziąć do ust te 1200 mg izolatora chroniącego jego dożywotnio uszkodzony mózg przed elektrycznymi wyładowaniami.

Dziś jednak nie weźmie swoich pigułek.

Leży w łóżku z zesztywniałymi plecami i ugiętą, zdrętwiałą ręką wciśniętą pod głowę. Nieczęsto zdarza mu się dzień wolny, czas więc na eksperyment. Wpada do łazienki, skrobiąc palcami o ciemnozie­lone, porcelanowe płytki. Motywy biblijne, oryginalna mozaika. Pamięta, jak pokazywał to Emily, kiedy kupili dom. „Spójrz kocha­nie — rzekł wtedy — sztuka leży na podłodze". Nie zrobiło to na niej wrażenia. Jak zwykle zresztą. Nic nowego.

Jego pigułki leżą na umywalce. Mały, pomarańczowy pojemni-czek z apteki, z błędem w jego imieniu. Wyszczotkował zęby, odpluwając pianę zmieszaną z krwią z dziąseł. Ostatniej nocy obu­dził się ze snu, w którym jego zęby były długie i powiększone. Olbrzymie siekacze nie tylko wysuwały mu się z ust, ale były również zakrzywione i wysunięte nieco na zewnątrz, niczym element jakiegoś mechanicznego urządzenia. Coś, co orze ziemię i nad czym nie ma się absolutnie żadnej kontroli.

Zaczyna się wiercić i budząc się, unosi dłonie do ust. Dotyka ich odruchowo i czuje w dotyku coś dziwnego, coś nieprawidłowego, cofa ręce, serce tłucze się w jego piersi jak opętane, a on, przerażony boi się włączyć światło, spodziewa się ujrzeć krew.

Jednak zamiast tego spostrzega srebro.

Cały jest nim pokryty. Rozbryzgnięte strużki i zgęstniałe grudy, świeże jakby dopiero co je zwymiotował, pokrywają jego twarz, dłonie i pierś, poduszkę i prześcieradła. Jęknął, czknął i, o Boże, to jest w moich ustach; pognał czym prędzej do łazienki, odpluwając

mocno do umywalki. Nawet po włączeniu pełnego, silnego strumie­nia gorącej wody spłukanie srebra trwało długo, bardzo długo. Zaś w lustrze nocy, za każdym razem gdy odwracał wzrok, odczuwał trwożliwe poruszenie, drgnienie, coś wycieka, coś ucieka, widzisz to? A teraz? A może teraz? Za słabo chyba się starasz.

Idzie z powrotem do łóżka. Zasypia przy włączonej lampce nocnej. Godzinę później budzi się z paniką w oczach. Światło nadal się pali, łóżko jest suche, bez jednej plamki. Czy to naprawdę się wydarzyło? Cokolwiek z tego?

I dlatego dzisiejszy ranek to ranek bez tegretolu. Chcesz się uwolnić i wyjść, to rusz tyłek z domu. Patrzy na siebie w lustrze, obmywa mocno twarz. Bardzo mocno. Czy to coś jest zmywalne?

Radio gra głośno. Zapowiadają na następny tydzień silne ochło­dzenie. Nie ma mowy o złotej jesieni, nie ma co liczyć na paletę barw i szeleszczące, więdnące liście. Zimno, deszczowo, ponuro. Niebo o barwie... jakiej? Srebra? Uśmiecha się ironicznie. Nawet pogoda się z niego nabijała.

Przygotowuje śniadanie: tosty i dżem jagodowy w kolorze ostrej wysypki. Nic szczególnego. Je pod okiem Kriosfinksa i czyta gazetę. Jest wciąż zdenerwowany. Na co właściwie czekał? Czego się spo­dziewał? Ataku szaleństwa? A może tego, że czubek jego głowy wystrzeli aż pod sufit? Przestrzegano go surowo przed tym wszy­stkim, co robił, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Przecież ich zdaniem był zupełnie wyleczony.

Zjadłszy śniadanie, czekał. Kręcił się po domu bez celu, dopóki nie uświadomił sobie, że nie doczeka się natychmiastowej manife­stacji, a poza tym, gdyby faktycznie jego obecny, kiepski stan miał się jeszcze bardziej pogorszyć i tak raczej nie zapamiętałby niczego, gdyż miotałby się nieprzytomny jak żaba po kuchennej podłodze, póki nie zjawiliby się sanitariusze i nie zapakowali jego marnych zwłok do foliowego worka. W takim razie — do roboty! Miał sporo pracy. Odkładał ją już od dawna; rynny dusiły się od zapychających je zeschłych liści, letnie narzędzia oczekiwały na staranne wyczysz­czenie i schowanie na miejsce. W domu nie było garażu, tylko niewielki składzik na narzędzia z rozsuwanymi drzwiami, tak za-

rdzewiałymi, że nie sposób ich było przesunąć na więcej niż stopę w którąkolwiek stronę.

Wychodzi na zewnątrz, zwijając na jednym ręku ogrodowego węża. To trudne zajęcie. Usiłuje pchnąć drzwi drugą ręką i nogą, ponawia próbę. Silniej. Jeszcze silniej. Cholera! Jeszcze odrobina wysiłku. No dalej słabeuszu, możesz to zrobić! Drzwi uchylają się z grzechotem, o cal. Może dwa.

Pcha jeszcze raz, silniej, aż w końcu ustępują na co najmniej stopę. Ucieszył się. Może to wydaje się żałosne, że ktoś cieszy się z tak błahego powodu, niemniej naprawdę tak było. Wyjmuje zma­rznięte dłonie z kieszeni, by oczyścić sekator. Wyciera ostrza, ostat­nio i tak prawie ich nie używał. Raz z tym właśnie sekatorem w ręku ścigał po podjeździe Petera. Poszło im o jakąś głupią wystawę w galerii. Emily obserwowała to zajście z werandy i, popijając piwo, zawołała: „Obetnij mu kutasa!"

Czy wszystko musi mu się z nią kojarzyć?

Tak.

Wąż ogrodowy miał swoje miejsce (plastykowe haki), by nie leżał na spękanym betonie — ktokolwiek go wylewał, nie wiedział chyba, co robi. Kosiarka stała już w środku. Najej lśniącej, czerwonej powierzchni dostrzec można było kilka przylepionych zeschłych źdźbeł trawy. Grabie, łopata, szufla do odgarniania śniegu (z wygię­tym styliskiem), stary kosz na śmieci, z dnem niemal doszczętnie przeżartym przez rdzę... W jakim celu trzymał to wszystko? Wiatr przywiał do składziku kilka powyginanych liści. Znalazły swe miej­sce na betonie i na upstrzonych plamami rdzy ścianach szopy. Krople deszczu są niczym płatki śniegu na jego szyi. Wiatr zmienia się i wilgotny powiew omiata mu twarz. Gdzieś tu powinny być stare rękawice ogrodowe. A może Emily je wyrzuciła?

Jest zmęczony. Opiera głowę o drzwi i odpoczywa przez chwilę, tylko chwilę.

A gdyby tak do niej zadzwonił i powiedział: „Cześć. Jak się masz? U mnie wszystko w porządku. Boję się, Emily. Nikt nie chce mi powiedzieć prawdy, ale ja ją znam. Jestem chory. Jestem chory i mój stan wcale się nie poprawia, a wręcz przeciwnie, stale się

pogarsza. Przepisali mi pigułki, ale przestałemje brać. Bałem się, że zupełnie oszaleję. Muszę coś zrobić. Nie mogę siedzieć bezczynnie. Trzeba coś zrobić".

Nie mógł znaleźć rękawic. Dłonie zgrabiały mu z zimna. Całkiem bez sensu mocuje się z upiornymi drzwiami składziku, aby je zasu­nąć. W przypływie wściekłości kopie je z całej siły. Zagrzechotały jak puste puszki. Pozostawił je uchylone. Niech wszystko zgnije. Kogo to obchodzi?

Wraca do domu, pustego domu, przed pustą sztalugę i siedzi skulony w pieprzonej ciemności.

I jak siedział, tak usnął. W niewygodnej pozycji. Obudził się zesztywniały, z pełnym pęcherzem, drżący, wygłodniały i trochę spragniony. Wyjada płatki na sucho, prosto z pudełka, pełnymi garściami. Był naprawdę, ale to naprawdę zmęczony. Może miało to coś wspólnego z zaprzestaniem brania pigułek? Leży na kanapie, a w głowie kołacze mu się myśl, że powinien wstać. Próbuje czytać gazetę. Ta z zeszłego tygodnia starannie złożona leży nie opodal, nawet nie przejrzana, Cały dom wydaje się zaniedbany. Dom du­chów. Nie, nie mów tak.

Ponownie zasypia na kanapie, skulony w niezgrabnej pozycji embrionalnej z obiema dłońmi wciśniętymi w poduszkę pod jego policzkiem. W domu jest ciemno, mrok spowija kuchnię, łazienkę i schody. Ciemność króluje przy drzwiach. A na każdej, płaskiej powierzchni, drzwiach szafki, podłodze kuchni, lustrze i kabinie łazienkowej, ścianach i wszystkich oknach w całym domu pojawiają się naraz bryzgi srebra. Są szybkie, nieomal figlarne. Układają się w kształty, figury, owale i półkola, a raczej półksiężyce. W sierpy. W uśmiechy. Wsącza się to w jego sny niczym łagodna trucizna i dusi. Jest wszędzie. W końcu Austen budzi się, lecz nie z krzykiem, w ciszy. Jego mięśnie sztywnieją; jest to skutek silnego szoku. Poci się. Jest przerażony. Bardzo przerażony. Z otwartymi ustami wpada do łazienki. Całą twarz ma mokrą. Czuje ból. A kiedy włącza światło, widzi krew. Cała jego twarz zalana była krwią, podbródek ubabrany jest nią jak u ludożercy po obfitym posiłku. Bardzo ostrożnie wy­sunął język i zobaczył rozległą ranę. Była duża. Czytał o tym,

o ludziach przygryzających, a nawet odgryzających sobie język pod­czas ataku. Bywały takie przypadki. A więc musiał mieć atak. Leżał na kanapie i sądził, że śni, lecz miał atak i nawet o tym nie wiedział.

Wyglądał jak klown. Widział swoje odbicie w lustrze: włosy z jednej strony sterczące a z drugiej przylizane, twarz biała jak płót­no, rozdziawione usta umazane czerwienią. Było trochę za wcześnie, aby mógł wziąć swoją wieczorną dawkę tabletek, ale mimo wszystko połknął je. Był zbyt wyczerpany, by odczuwać zakłopotanie.

Przełykał krew.

Tym razem obyło się bez neurologa. Dr Holly był potężnym, grubym lekarzem o twarzy upstrzonej drobnym trądzikiem. Rozta­czał lekką, acz uchwytną woń papierosów. Jego gabinet znajdował się zaledwie o dziesięć minut drogi od miejsca pracy Austena. Cenił się również odpowiednio.

Przygryzł pan sobie język, co? — pyta.

Austen potakuje głową i mamrocze ochryple, gdyż jego dolna warga jest napuchnięta:

Natychmiastowe skinienie. Austen włożył ręce do kieszeni kurtki i poczuł pod palcami zwiniętą w kulkę jednorazową chusteczkę, kawałek papieru, na którym zapisał adres doktora Holly. Do niego nie musiał zapisywać się z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Dr Holly znalazł dla niego czas już następnego dnia. Niech cię Bóg błogosła­wi, doktorze Holly.

Lekarz zszywa ranę na jego języku. Ma wielkie, nabrzmiałe dło­nie, ale bardzo zręczne. Austen czuje lekki posmak gumy w ustach.

Aby złagodzić ból, może pan brać aspirynę. Oprócz tego
będzie pan potrzebował czegoś przeciwko infekcjom. Rana jest dość

spora i zaogniona. Bierze pan jakieś inne lekarstwa? — zwraca się do Austena.

Ten kiwa głową i odpowiada:

Kiwa głową, usiłując wzruszeniem ramion dać do zrozumienia, że kuracja, jaką mu zaordynowano, nie była rewelacyjna. Znowu zaczął boleć go język. Zastrzyk przestawał działać. Zeszłej nocy bolało jak wszyscy diabli, nie mógł zasnąć, lustrował wzrokiem ściany w poszukiwaniu srebra. Nic się nie wydarzyło, ale to niczego nie oznaczało. Może następnym razem przegryźć sobie gardło.

Czasami symptomy potraumatyczne bywają przewlekłe —
mówi doktor, trzymając w dłoni blankiet z receptami. — Naprawdę
uważam, że powinien pan skontaktować się z neurologiem. Jeśli jest
pan nie usatysfakcjonowany zastosowaną w pańskim przypadku
terapią, pielęgniarka w recepcji poda panu adresy kilku lekarzy.
Gorąco ich panu polecam.

Dzięki.

Wracał do pracy powoli. Szosa była oblodzona. Tego dnia miał podwójne alibi. Pogoda zepsuła się i najwyraźniej jesień postanowiła od razu ustąpić pola zimie. Olbrzymie kałuże, pozostałości wczoraj­szego deszczu, podmywały chodniki i ulice. Kiedy muskały je chłod­ne promienie słońca, lśniły jak ołów zmieszany z cyną. Matowy blask odarty z drapieżności, woda obrócona w ciało stałe.

Mówił tak bełkotliwie, że musiał w pracy uruchomić automaty­czną sekretarkę, ale to i tak nie miało większego znaczenia, gdyż telefonów było niewiele. Kto zimą potrzebował podkoszulków?

O czywiście, w ubiegłym roku mieli specjalną gwiazdkową promo­cję: Noś swoje zdjęcie ze Świętym Mikołajem. To zdumiewające, jaka brutalność dosięga niekiedy dzieci w imię tradycji. W tym roku najprawdopodobniej to powtórzą, gdyż promocja przypadła klien­tom do gustu.

Ludzie są jedną wielką zagadką.

Wraca do domu po nudnym, zmarnowanym dniu pracy. Kładzie się na kanapie i pogrąża w lekturze książek medycznych. Ta, którą teraz wybrał, została napisana przez neurologa, i jak na lekarza, całkiem lekkim piórem. Rozdział, który czytał, traktował o kobiecie cierpiącej na ataki mózgowe płata skroniowego, takie same jak u niego z jednym tylko wyjątkiem, ona nie miewała wizji srebrnej istoty. Zaordynowali jej tegretol i myzolinę, ale wciąż miały miejsce nawroty.

Jan spojrzała na mnie z ukosa.

Doktorze powiedziała kiedy mi się polepszy?

Cóż mogłem jej powiedzieć? Jaką dać odpowiedź? Medycyna jest nauką, ale jak wszystkie nauki posiada swoje tajemnice i ogranicze­nia.

Jan rzekłem z powagą. — Me wiem. Po prostu nie wiem ".
„Hej, Jan" — pomyślał Austen. — „Jestem z tobą".
Zrezygnowali z podawania jej tegretolu i myzoliny, próbując

luminalu, który, jako że rozdział miał tylko dwie strony, doprowadził zapewne ostatecznie do szczęśliwego zakończenia jej terapii. To było w tej książce najgorsze: każdy przypadek miał swoje zakończe­nie. Wszystkie wypadki, ataki, choroby, miały swoje rozwiązanie: dobre lub złe. Jak ten facet z ostatniego rozdziału, Ronald, który zmarł na skutek pięciu różnych odmian złośliwego raka, z czego cztery ujawniły się w jego mózgu. On również miewał ataki, ale był w takim stanie, że prawdopodobnie nie zwracał na nie uwagi.

Szczęście w nieszczęściu" — kolejne powiedzenie jego matki. Dlaczego ostatnio tak często o niej myślał? Mógł zrozumieć rozmy­ślania o Emily, ale nie o swojej matce. Jestem chory, chcę do mamy. Cyndee, Boże, wyglądała jak lalka, albo jedna z tych dziwnych, kiwających głowami figurek, które ludzie wystawiają przed gwiazd-

Icą na przydomowych trawnikach. Przypomniał sobie, jak kiedyś odwiedziła kogoś w szpitalu, chyba jedną ze swoich przyjaciółek, a ponieważ nie miał kto zaopiekować się dzieckiem, zabrała je ze sobą- Musiał mieć wtedy siedem, może osiem lat. Cyndee przysiadła na brzegu łóżka chorej, ze skrzyżowanymi nogami, w beżowym spodnium z niebieską lamówką. Przyniosła kosz z owocami owinięty żółtym celofanem i ozdobiony czerwoną wstążką. W pokoju śmier­działo. Był znudzony, więc podszedł do okna i zaczął bawić się żaluzjami, przesuwając po nich palcami — pstryk, pstryk, pstryk. Widział samochody, sklep spożywczy po drugiej stronie ulicy, zwały brudnego śniegu.

A w uszach dźwięczał mu monolog Cyndee, nie tyle jazgotliwy co nie mający końca. Trajkotała niczym gadająca maszynka, której nie można wyłączyć. Opowiadała przerażające historie związane z medycyną, wszystkie, jakie zdołała zapamiętać. Z różnych źródeł; z telewizji, czasopism, zasłyszane od ludzi podczas jazdy szpitalną windą. Był to czysty bełkot. Kto wie, co myślała wówczas jej przyjaciółka, ale jemu po prostu zrobiło się niedobrze. Wyszli, kiedy pacjentka miała otrzymać kolejny zastrzyk, lub, być może, odbyć kolejny zabieg. Trzymał matkę za rękę. Pamięta, że zawsze miała ciepłe dłonie.

Biedna kobieta — powiedziała.

Nie odpowiedział, udając że naciska wszystkie guziki windy. Pierwsze, drugie, trzecie piętro. Piwnica. Czy tam przechowywali zmarłych? Nigdy nie widział trupa, z wyjątkiem swego dziadka, ale to się przecież nie liczyło. Dziadek miał mocno „zrobioną" twarz i nie wyglądał normalnie. W ogóle nie wyglądał jak człowiek, raczej jak małpka w cyrku, której treserzy założyli dziecięce ubranko.

Cyndee spojrzała na niego oczyma podkreślonymi półksiężyco-watymi cieniami. Błękit na jej powiekach nie przypominał żadnego znanego koloru.

O czym ty mówisz?

Czy naprawdę była zdenerwowana? Wyglądała na zdenerwowa­ną. Ciągnie go, trzymając za rękę, przez czarny asfaltowany prosto­kąt parkingu. Próbował się wyrwać, ale ścisnęła mocniej jego dłoń, aż zabolało i w końcu spasował.

Jadąc do domu, chuchał na szybę, aby zaparowała i koniuszkiem palca rysował na niej kółka, koty, drzewa i samochody. Cyndee mknęła jak ptak po lodzie, trzymając kierownicę oburącz. Nosiła różowe rękawiczki z pomponami przy nadgarstkach. Przez resztę dnia odzywała się do niego tylko wtedy, gdy chciała wydać mu polecenie: załóż piżamę, koniec oglądania telewizji, zgaś światło. „Może — myśli i uśmiecha się niepewnie — była to ostatnia pra­wdziwa rozmowa, jaką próbował z nią nawiązać". Cóż, więcej już nie będzie.

Włączył ogrzewanie, zapowiadała się mroźna noc. Aspiryny złagodziły ból, dojmujący ryk przycichł, lecz być może połączenie aspiryny, antybiotyków i tegretolu (rany, ten eksperyment nie trwał długo) otępiło go, czyniąc głupszym, niż był normalnie.

W dalszym ciągu czytał książkę medyczną. Dowiedział się, że choroba Jan dzięki luminalowi została zahamowana (było to jedno z tych szczęśliwych zakończeń) i przeszedł do kolejnego rozdziału, w którym niejaki Louis cierpiał na chorobę Huntingtona, ale to już było trochę za dużo jak na spokojny wieczór w domu.

Idzie więc do kuchni. Pora coś przekąsić. Spogląda na automaty­czną sekretarkę; Peter zostawił mu wiadomość, na którą nie odpo­wiedział. Światełko wciąż się paliło, małe ślepe oko. Austen wie­dział, o co chodziło. O portret. „Pracujesz nad nim? — Zapyta zapewne. — Myślałeś o namalowaniu czegoś konkretnego?" Nie i nie. Choć tamtego dnia zdjąłem nawet plastyk ze sztalugi. Co ty na to?

Myśl o pracy nie tyle go zmęczyła, co wyczerpała. Nie chciał poczuć w dłoni pędzla, nie chciał myśleć o farbie nakładanej i rozpro-

wadzanej na płótnie, nie chciał zastanawiać się nad rezultatem pracy: porażka była nieomal pewna, ale nie to go przerażało i wprawiało w stan osobliwego, ciągłego zaniepokojenia. Lękał się tego, że mó­głby zawieść. Pod jakim względem? Na pewno nie technicznym, nie miał najmniejszych wątpliwości, że technicznie był bardzo dobry. Nie na darmo pracował tyle lat. Chodziło jednak o coś głębszego, dużo głębszego, co uległo trwałemu uszkodzeniu. Miał wrażenie, że utracił to, co go popychało do tworzenia, co nim kierowało. Był pusty. Pusty. Powodem nie było odejście Emily, jak sądził Peter, nie było ono nawet katalizatorem zmian w nim zachodzących, nad czym sam się kiedyś zastanawiał. Może to właśnie jego niedoskonałość, ów defekt, spowodował odejście Emily i dotknął go dwukrotnie odczuciem rozpaczy wywołanym pustką oraz banalną pewnością uniknięcia wrażenia rozpaczy. Jak można obawiać się pustki, skoro się w niej żyje?

Stoi w kuchni. Wygląda komicznie z łyżką w ręku. Czyżbyś miał kolejny atak? Nie. To tylko zapomnienie. Oderwanie uwagi. Do dzieła! Zupa pomidorowa, woda, bazylia i kawałek pieczywa czosn­kowego, aby unosił się jak grzanka, na powierzchni. Emily twierdzi­ła, że był najlepszy w przyrządzaniu najtańszych posiłków, zup z puszek i hamburgerów z mrożonek. To fakt. Potrafił zrobić coś z niczego, a raczej przywykł do tego. I wychodziły mu całkiem smaczne posiłki; znikał gdzieś nawet charakterystyczny posmak blachy. Zupa rozgrzała go, dodała sił. Przyłożył ręce do talerza, łagodna absorpcja ciepła. Pora na dokładkę. Miesza zupę. Na powie­rzchni tworzy się kożuch, a gdy usiłuje go rozmieszać, okazuje się gęściejszy, niż przypuszczał. Przywiera on do łyżki jak ohydny, ciągnący się strup. Zaczyna więc go zdrapywać i nagle spostrzega pod spodem groteskową, odrażającą warstwę czegoś, co wygląda jak obnażony zwój nerwowy. Widzi srebrną, cienką szumowinę opływa­jącą łyżkę, robaki pod kamieniami i wzbierające niczym wrzący tłuszcz bąble, które eksplodują srebrem i spryskują mu dłoń. Wyrzu­ca łyżkę jak najdalej przed siebie. Jej brzęk, gdy uderza w coś, tonie w jego warkliwych okrzykach: „Kurwa, kurwa, kurwa!" Szczeka ni-

czym pies rozpaczliwie usiłujący się skądś wydostać, szarpiący zajadle swoje własne ciało, gryzący, kąsający, rozszarpujący sobie łapy, aby tylko móc uciec.

Kurwa! — wykrzyknął, strącając garnek. Oparzył sobie nad­garstek. Powietrze przesyciła woń zalanego gazu i przypalonej zupy. Srebro, płynne jak rtęć, zaczęło ściekać po palnikach i ścianach kuchenki coraz niżej i niżej i nie było już tylko przerażającą, mroczną cieczą. Rzadkie strugi przekształciły się w palce, a później w całe dłonie. Ręce, ogromne ręce przywierają z obu stron do ścianek kuchenki, jakby w przypływie nagłego kaprysu zamierzały wyrwać ją z podłogi i obnażywszy porozrywane, buchające gazem przewody skierować się ku niemu.

Z tyłu, za kuchnią, prześlizgując się po zatłuszczonej ścianie, pojawia się coś niby szron i zamiera, zastyga uchwycone w kadrze jak żywe srebro. Nie, to nie jest cała twarz, lecz tylko uśmiech. Tak samo nieszczery, jak w szpitalu. Olbrzymi. O Boże, jakiż on był wielki. Pokazywał mu się.

Ponownie krzyknął. Nie były to jakieś konkretne słowa, lecz nie­artykułowane dźwięki, hałaśliwy ryk, dziki wrzask przypominający ostatni, przedśmiertelny wybuch konającego, dźwięk obrazujący wyrywanie tkanki mózgowej z czaszki. Krzyczał: „Ach! Ach! Ach!" jak ofiara oczekująca, aż nadejdzie szok i ktoś pozbawi go przyto­mności.

Krzyczał i krzyczał, aż w końcu umilkł.

Siedzi przy kuchennym stole, z na wpół otwartymi ustami. Teraz oddycha już wolniej.

Czerwona, gęsta, brejowata zupa stygnie, tworząc nie tyle kształ­ty rakowych komórek, lecz tego, co kryje się wewnątrz nich. Garnek wciąż leży na podłodze, tam gdzie upadł. Nigdzie nie ma srebra.

Zapłakał, ponieważ czuł się beznadziejnie. Zapłakał, ponieważ był bezradny. Zapłakał, ponieważ nie miał nikogo, z kim mógłby podzielić swój ból, nikogo, do kogo mógłby się zwrócić i zapytać: „Widziałeś to? Widziałeś kiedykolwiek coś podobnego?"

Jestem tak cholernie zmęczony tymi wizjami.

Jestem tak cholernie zmęczony tą chorobą.

I tak bardzo boję się obłędu.

Siedział w bezruchu, wyobrażając sobie, że usnął. A może fakty­cznie tak było?

Nie tyle kiwa, co raczej kręci głową. Bezboleśnie przechodzi do świata poza krainami snów i koszmarów, poza niepostrzegalnymi granicami dzielącymi świat normalny od ogromnej, mrocznej dome­ny szaleństwa. I podczas tej podróży, stąpając wolno noga za nogą i rozglądając się ze zdumieniem naokoło, zastanawia się, jak by to było, gdyby dzięki zwykłemu pragnieniu można było przekroczyć prastarą granicę szaleństwa. Syreni śpiew, wabik, nęcąca obietnica, propozycja nie do odrzucenia, możliwość poznania; szansa nie tylko ujrzenia, lecz wejrzenia, szansa postrzegania rzeczy takimi, jakimi są naprawdę, szansa otwarcia sekretnych drzwi, absolutnego poznania absolutu.

Budzi się przerażony. Wierci się na siedzeniu. Miał otwarte usta, a oparzony nadgarstek piekł żywym ogniem. Już jakiś czas temu powinien był zażyć swoje lekarstwo. Bał się jednak wyjść z kuchni. Bał się spojrzeć w lustro. Czyż wszystkie lustra nie są podlewane srebrem?

Pisze list do Emily, wysychającym niebieskim, cienkopisem. Uważa, by nie oprzeć się bolącym nadgarstkiem o blat stołu, na którym jest starannie rozłożony obrus z chełpliwym nadrukiem: Tania pizza!! Specjalność antypasta!!, czerwonym jak zaschnięte bryzgi zupy na podłodze.

Kochana Emily. Odkąd wyjechałaś, wiele się zmieniło. Miałem wypadek i nic nie jest już takie, jakie było. Myślałem o tobie, kiedy się potknąłem i upadłem. Dziś t o było w całej kuchni. My­ślałem, że wyrwie kuchenkę z podłogi. Mówię poważnie, czy dom mógłby wylecieć w powietrze? To miało ręce, to było rękami, samymi dłońmi jak na rysunkach Coye 'a, które tak lubisz, i było tak wielkie, że samo mogło chodzić. Miało po pięć nóg z każdej strony. A potem pokazało mi swoją twarz, nie za bardzo, tylko trochę. Widziałem wielką, rozmazaną plamę, rozbryzg. Bałem się powie­dzieć o tym w szpitalu, bo wtedy chciałem tylko wydostać się stamtąd i wrócić do domu. Myślałem, że to element traumy, czy czegoś w tym

rodzaju. Nie wiedziałem, że będzie aż tak źle. A oni powtarzają mi ciągle, że jestem wyleczony, a ja im płacę, Emily, forsą, której nie mam. Pracuję w sklepie z podkoszulkami, Emily, uwierzysz? Od Kriosfinksa niczego nie namalowałem. Jedyne co robię, to chodzę do pracy, do lekarza i wracam do domu, nieomal stało się to dla mnie rutyną, rytmem życia powtarzanym dzień w dzień, na okrągło... Boję się. Bardzo się boję. Jestem przerażony, naprawdę, i jeśli nie... "

Skończyła mu się kartka. W kuchni nie znalazł niczego, na czym mógłby pisać, z wyjątkiem okrągłej plastykowej podkładki, ale tu jego cienkopis zastrąjkował. Powierzchnia była zbyt gładka i tusz się rozmazywał.

W tej sytuacji nie pozostawało mu nic innego, jak tylko siedzieć. Siedział więc. Czas upływał leniwie. W kuchni robiło się coraz zimniej. Podłoga była w dalszym ciągu nie posprzątana, a jego nadgarstek dostosował się do określającego jak metronom tempa bólu emanowanego przez jego zaszyty czarną nicią język.

Siedział i czekał.

Zamierzał coś zrobić.

W końcu jednak nie zrobił nic.

Poszedł na ostatnią wizytę u lekarza. Umówił się na nią w przy­pływie nagłej desperacji. Dlaczego? Przez grzeczność? Czuł się zobligowany? A może nie gasnąca nadzieja pozwalała mu przypu­szczać, że ta właśnie wizyta okaże się czymś więcej, aniżeli zwycza­jowym rytuałem (badanie, rozmowa, ruch głowy, uścisk dłoni). Spodziewał się zrozumienia, potwierdzenia, że tak, faktycznie, jest pewien problem usadowiony w ciepełku nad jego uszami, naładowa­ny niczym bomba, otoczony płatami skroniowymi jak hełm snów. Opaska i hełm, liście laurowe, czoło umajone nie radością lecz karą. Pomocy. Na pomoc.

Doktor Moyo. Austen nigdy nie zapomni tego nazwiska. Był ostatnim pacjentem tego dnia, jak powiedziała mu recepcjonistka. Spieszyło im się, chcieli już iść do domu. Niektórzy już się rozcho­dzili. Słyszał, jak się żegnali. A on siedział na wyłożonym papierem sto­le i znowu czekał, ze zwieszonymi luźno nogami, jak dziecko w zbyt

w ysokim fotelu. Złączone dłonie ścisnął kolanami, by powstrzymać drżenie, ale i tak się trząsł. Jego ramiona dygotały, drżenie przenikało do mięśni, niby jakiś niespodziewany, groźny wirus. Dreszcz niepo­koju przeszedł po jego ciele, ponieważ musiał t o powiedzieć. To było ponad jego siły. Dziewiąty gabinet. Stary, wyblakły niebieski dywan i zapach, jakby pozostawiono tu wszystkie otwarte butelki z lekarstwami całego świata i ani razu nie przewietrzono pomieszcze­nia. W tym pokoju zabiegowym było zbyt gorąco i duszno; musiało być chyba z 80°F. Pocił się jak świnia, ale miał po temu prawo.

Był śmiertelnie wystraszony. Kiepski początek. Ale w końcu od czegoś trzeba zacząć, czyż nie? Jeżeli w ogóle zamierzasz zacząć. Zamierzasz? I zaczął opowiadać doktorowi Moyo, wysokiemu, po­tężnie zbudowanemu, ale nie grubemu mężczyźnie w czerwonej zapiętej pod szyję koszuli. Spójrz tylko, jaki ma biały fartuch, jak artystycznie wygląda jego łysa brązowa czaszka... Opowiedział niewiele, tylko trochę, o wypadku, o szpitalu, o atakach i o tym, jak musieli zmieniać mu leki, tegretol, myzolinę, a on w dalszym ciągu tańczył tego szalonego twista.

Poci się. Jego głos przyspiesza, jak wóz przyjmujący kurs na zde­
rzenie. Lokomotywa przeznaczenia. Dr Moyo miał twarz telewizyj­
nego sędziego, współczującą i spokojną. Prawdopodobnie gdy zo­
stawał sam, puszczał bąki, wściekał się na dzieci i walił konia
pod prysznicem. Ale miał w swoim obliczu Boga, widać to było
w jego oczach, które przypominały Austenowi Michała Anioła o ład­
nych, lekko zarysowanych nozdrzach. Oczywiście była jeszcze przy­
ciasna, zapięta pod samą szyję koszula. Nie zapominaj o tym, to może
być ważniejsze, niż ci się wydaje. v—

A potem podwyższyli mi dawkę do 1200 mg i w końcu
zadziałało. I odesłali mnie do domu.

Zapadła cisza. Poczuł wbity w siebie wzrok Boga. Z korytarza dobiega trzask zamykanych drzwi.

czasu. Była za piętnaście szósta i na zewnątrz już zmierzchało; za małym, jak w więziennej celi okienkiem panował mrok.

Nie, nie. Ja nie wiem, co to jest — trudno było mu mówić,
artykułować poszczególne słowa. Proszę, niech on zrozumie, proszę
niech nie odwraca się do mnie ze spojrzeniem mówiącym: Wiem, co
jest z tobą nie tak, koleś; lub z innym, jeszcze gorszym: Czy myślałeś
może o skontaktowaniu się z psychologiem?

Włożył śliskie jak mydło dłonie, pomiędzy kolana. Drżały mu nogi. Czuł dreszcze, jakby małe zwierzątko przemykało w dół po je­go kręgosłupie.

Widzę pewne rzeczy.
Brak odzewu.

W pokoju jest gorąco. Za oknem jeszcze bardziej ściemniało.

Proszę, niech tylko nic nie zmieni się w srebro. Albo nie, niech się zmieni, żeby mógł wreszcie odwrócić się i wrzasnąć: „Widział pan to?" A gdyby odpowiedzią był przeczący ruch głowy albo zdumione zmarszczenie brwi? Byłaby to nader jasna i wyczerpująca odpowiedź.

Cisza przedłuża się.

Dr Moyo nieznacznie przesunął się na siedzeniu i Austen do­strzegł muskularne nogi w ciemnoszarych spodniach.

To znaczy? — lekarz zachęca go do wyjaśnień.

Widzę... — głos Austena drżał, mów dalej, mów, mów,
mów! —rzeczy, a właściwie jedną rzecz, raczej kolor. Srebro. Widzę
t o w lustrach, albo na kuchence, zobaczyłem t o w kuchni i... i...

Oblicze przed nim jest zamyślone i spokojne, jak u księdza podczas pogrzebu; albo prawnika odczytującego testament biedaka. Nie było w nim nic. Nic, prócz zawodowej ciekawości profesjonali­sty. Jeżeli w ogóle coś.

Austen miota się coraz bardziej. Jest cały zlany zimnym potem. Czuje się, jakby zaglądał do miejsca uważanego za bezpieczne, lecz ku swemu zdumieniu, otwarłszy drzwi, stwierdza, że pokój jest kompletnie pusty. Nie ma w nim nic. Zupełnie. Ale jak ma skończyć, skoro już zaczął? Co ma powiedzieć? Jestem chory, proszę mi pomóc? To moja rana, mój ból, mój wrzód, niech pan coś z tym zrobi,

b łagam. Błagam, niech mnie pan wyleczy. Nie. Wróć. Żartowałem. Wcale nie chcę tego powiedzieć.

Doktor Moyo wychylił się do przodu, wyjmując pióro.

Łagodność; czy ona towarzyszy akceptacji kłamstwa? Lekarz wypisuje coś na kartce papieru, jakąś receptę. Pisze niesamowicie wolno, po czym wstaje, już ubrany, w zapiętej marynarce i opiera jedną dłoń na klamce. Fałszywy alarm. Lekarz podszedł do niego, by podać mu kartkę i powiedział coś, czego Austen nie zrozumiał, gdyż marzył jedynie o tym, by wydostać się na zewnątrz.

W samochodzie oparł dłonie na kierownicy i rozpłakał się. Cze­ka. Na siedzeniu obok kartka ze słowami: Proszę skontaktować się z okulistą. Kolejny parking. O Boże, o Boże. Oparzony nadgarstek piecze, język pali, głowa ćmi od smutku i dojmującego bólu. O Boże, chcę, żeby to się wreszcie skończyło.

Wokół samochodu jest ciemno. Światła znajdują się tylko wzdłuż szosy za parkingiem. Widzi ludzi jadących dokądś i stojących w bla­sku latarni, robiących różne rzeczy. Ile czasu spędzają na parkingach, w lekarskich gabinetach lub przy stole kuchennym, zastanawiając się, czy się nie załamią, nim znajdą lekarstwo na swoje dolegliwości? No, powiedz to.

Na swoje szaleństwo.

Pytanie: ile czasu? Czasu spędzanego na stąpaniu wzdłuż niewi­dzialnej granicy pomiędzy tu i teraz a nigdy, pomiędzy codziennymi barwami życia a prostym srebrem świadomości, tak srogiej i surowej, że dozwala na jedną, jedyną interpretację, a jest nią ciągły dygot i upiorny, obłędny taniec. Ile czasu potrzeba, aby oszaleć? I jak długo pozostaje się w krainie szaleństwa?

Siedział w samochodzie blisko godzinę. W gabinecie doktora zgasły światła. Jasny samochód odjechał. Siedząc w bezruchu, wy­cierając nos w chusteczkę Dairy Queen, nie odczuwa już chłodu nocy jako intruza, lecz jako część siebie, równie nieodłączną jak palce, czy ból języka. Siedzi.

Siedzi i myśli, aż w końcu otępiały jak pozbawiona tchu ofiara długiego biczowania, której wreszcie dano chwilę wytchnienia, za­stanawia się, dlaczego jest tak, że po szczytach — czy to bólu, zgrozy czy smutku — nigdy nie napotyka się doliny spokoju lub wytchnie­nia, lecz tylko bezkresną, prostą równinę. Jedź. Ruszaj w drogę. Jedź do domu.

Wróć tam, skąd przyjechałeś.

W domu czekały na niego cztery wiadomości. Jedna z towarzy­stwa ubezpieczeniowego, druga z gabinetu lekarskiego. W jego głowie powstał medyczny bezład, nie pamiętał dokładnie, kim był niejaki dr Keeter. Pozostałe dwie były od Petera. Ostatnia niemalże obraźliwa: „Ej, stary nie oddzwaniasz na moje telefony, zadzwoń teraz. Słyszysz? Teraz!"

Nie.

Dygocze, ale tym razem zgoła prozaicznie, bo z zimna. Nie z bólu, zgrozy, szoku, czy wyczerpania, po prostu jest mu chłodno. W domu znów panuje ziąb. Może zapomniał opłacić rachunek za gaz? Termostat był nastawiony na 62, to znaczy zimno, czyż nie?

Weź tegretol. I kilka aspiryn. Oby nie za dużo, bo wiesz. Nie wie, ale mimo to rozumie. Opiera się o umywalkę w łazience, przytykając oparzony, bolący nadgarstek do chłodnej porcelany. Spójrz na siebie. Wyglądasz jak laboratoryjna małpka, rezus z ogolonym łebkiem

i oczyma postarzałymi od tortur oraz inteligencją obniżoną do pozio­mu odbierania bólu, któremu nie ma końca.

Lustro było brudne, upstrzone zielonkawymi plamkami rozpryś-niętej pasty do zębów, co przywiodło mu na myśl wspomnienie, figiel, którego kiedyś spłatał Emily: w sklepie ze śmiesznymi rzecza­mi kupił pastę, która miała robić się czerwona, aby wyglądało, jakby pluło się krwią. Ukrył się przezornie w kuchni i czekał na jej wrzask, ale miast tego, Emily wpadła jak burza do pokoju, omalże nie zbijając go z nóg i czarna jak smoła ryknęła: „Może rzuciłbyś okiem na to gówno?" Widocznie pasta była przeterminowana i zamiast czerwo­na, zrobiła się czarna jak asfalt. Ściekała jej po ustach i brodzie, spływając na dłonie, które raz po raz nerwowo wycierała. Plamy schodziły z trudem. Uporała się z nimi na dobre dopiero po kilku dniach.

Co za dupek — powiedziała później, ale z uczuciem.

Nigdy nie gniewała się długo. Emily znała się na żartach, a w każ­dym razie na większości z nich. Leżała w łóżku obok niego i przy zapalonej lampce przeglądała się w lusterku, po czym rzekła:

Sięga ręką i muska jej zabrudzone usta. Niemal natychmiast przypomniał sobie dziewczynę z liceum, z którą się umówił, a raczej nie tyle umówił, co spotkał u jej siostry, pod nieobecność tamtej. Skończyło się to neckingiem i głośnym stękaniem. Pamiętał, że sutki miała bardzo ciemne, prawie czarne.

Powracają doń oba wspomnienia. Dziewczyny i Emily. Ma ere­kcję, ale jest zbyt zmęczony, po prostu nazbyt zmęczony... Zbyt wiele jak na jeden dzień. Leżał tak w ubraniu na pościeli, z plikiem gazet sprzed kilku dni pod ręką. Próbował nawet przeglądać kilka z nich, względnie najświeższych, ale w końcu zmorzył go sen. Usnął i śnił.

O Emily, leżącej nago obok niego, z czarnymi jak sadza sutkami i wargami.

Podoba ci się? — spytała z uśmiechem, najwyraźniej zado­
wolona. Dotykała swoich sutków, podziwiając kontrast pomiędzy
nimi a bladymi koniuszkami palców. Jej zęby wydawały się nadzwy­
czajnie białe. — Zrobiono mi to zeszłego lata. Tuż przed wypadkiem.
Spójrz, tobie też zrobili.

Ku swemu zdumieniu stwierdził, że jego członek był czarny, czarny jak żelazo, jak pomalowana, śliska skała. Mroczna barwa. Zaczęła go pieścić i po kilku posuwistych ruchach stwardniał. Pra­gnął znaleźć się w jej wnętrzu. Minęło już tyle czasu, odkąd to robili, ale ona powiedziała: Nie. Pokręciła przecząco głową, tak mocno, że włosy musnęły pieszczotliwie jej ramiona. Nie. Tylko tyle.

Pieszczota. Masturbacja. Było mu wspaniale. Widział, jak uśmie­chała się do niego tymi dziwnymi, czarnymi ustami i coraz szybciej oddychała. Poczuł na twarzy jej ciepły oddech. Gorący. Była gorąca, nagrzana, rozpalona jak piec, dyszała tak mocno, że trzęsły się jej piersi, ach, ach, ach, w rytm energicznych, zdecydowanych ruchów dłoni, rytmicznych, ach, ach, ach, jak pieśń.

Obudził się, dochodząc z głośnym ach! Zabrzmiało to jak ostatni wers wiersza. Wciąż leżał płasko na wznak i znajdował się na pół w świecie snów; oszołomiony, mokry, z gorącym owocem wytrysku na dżinsach, które wciąż miał na sobie.

Cholera — rzuca, siadając i ściągając je powoli. Jego dłoń
leniwie chwyciła suwak. I wtedy coś zalśniło w świetle nocnej
lampki. Coś skrzyło się na jego palcach, kiedy zsuwał spodnie.

Srebrny błysk.

Srebro na całym jego ciele.

Od stóp do głów.

Dotykając tego, stwierdził, że było ciepłe, gorące i było wszędzie. Zaczął zdzierać z siebie dżinsy. Kiedy je ściągnął, stwierdził, że owo coś spływało w dół po jego udach i krzepło tam szybko, bardzo szybko. Gruba, złuszczona warstwa tego czegoś zastygła na główce jego członka. Kurwa, och kurwa! Och Boże! Stoi w wannie i bez słowa wyciera się jak opętany ręcznikiem. Jego skóra staje się czerwona, piecze. Puszcza tylko gorącą wodę. Krople skapują naje-

go poparzony nadgarstek i palą niczym kwas. Odkręca kurek do opo­ru, ale t o jest tak gęste, że z trudem spływa do otworu odpływowe­go. Gęsta, barwna piana wiruje w nie kończącym się tańcu. Wycierał się, dopóki nie zmęczyły mu się ręce, a mięśnie nie zaczęły palić żywym ogniem. Później znów zaczął wycierać się od nowa.

W końcu wychodzi na drżących nogach i w tej samej chwili ma powierzchni pocętkowanego lustra zauważa migoczącą kroplę. Widoczna jest tylko przez mgnienie oka, tylko przez sekundę, czyż to nie zabawne? Teraz ją widać.

Czyż to nie zabawne?

Wrzucił dżinsy do śmieci. Zdarł nakrycie z łóżka i owinął nim plastykowy worek, po czym z całej siły cisnął pokaźne zawiniątko do piwnicy, gdzie legło na dwóch ostatnich stopniach, sflaczałe jak skóra wielkiej drapieżnej bestii. W świetle lampy mógł dostrzec, aczkolwiek mgliście lśniącą błonę pośrodku żarówki, jak zatrutą czekoladkę wewnątrz niegroźnie wyglądającego pudełka.

Pod łóżkiem miał walizkę, wielkiego starego American Touriste-ra. Kluczyk wciąż tkwił w zamku. Wyjął ją i postawił przy łóżku. Była prawie północ, mimo to zadzwonił do Petera.

W chwili gdy odkładał słuchawkę, żarówka w lampce nocnej przygasła i dokonała żywota z głośnym metalicznym plop! Siedział tak przez kilka sekund z zamkniętymi oczami, zastanawiając się, do jakiego stopnia może zmienić się jego pokój, kiedy w końcu przekręci główny kontakt. Które powierzchnie są bezpieczne i nie­groźne w dotyku, a które skażone niczym cygańską klątwą, kolorem jakiego nie miał ochoty już nigdy więcej oglądać.

Była 15.35, kiedy Peter pojawił się w drzwiach. Ubrany był w nową, szarą, skórzaną kurtkę i dziwne, obcisłe rękawice, ale bez napów czy rzepów; miały jedynie przycisk „tu docisnąć", którego działanie zademonstrował chętnie i z uśmiechem zadowolenia.

Czekał go jeszcze nocny maraton; pakowanie, sprzątanie i wszel­kie inne przygotowania do wyjazdu. Czuł się już mocno zmęczony. Odczuwał bóle w stawach i palące ćmienie w oczodołach. Palące. Tyle miał do zrobienia, część z tego już zrobił. Pamiętaj, aby poza­mykać wszystkie okna i zakręcić wodę. I żeby w chłodziarce nic nie zostało, trzeba wszystko wyrzucić. Trzeba jeszcze przekazać stosow­nym służbom, aby wszystko odłączyły.

Masz — mówi, wciskając Peterowi w rękawicę pęk zapaso­
wych kluczy. — Na wypadek, gdybyś chciał po coś tu zajrzeć.

Wczoraj wieczorem zadzwonił jeszcze do pracy, by wyjaśnić,

ż e potrzebuje kilku wolnych dni. Sprawy rodzinne. Ale jak dotąd, nikt nie oddzwonił. Później wyszedł jeszcze do drogerii, aby wyku­pić zapas tegretolu na dwa miesiące. Sprzedawca przyglądał mu się badawczo, a może tak mu się tylko wydawało? Dziś rano pierwszą rzeczą jaką zrobił, było wybranie pieniędzy z konta bankowego. Pozostawił jedynie drobną sumę, konieczną do zachowania aktyw­ności rachunku. Nie będzie posługiwał się czekami, tylko żywą gotówką. Pozostawił za sobą niemały wianuszek ofiar, jednorazo­wych wizyt u wybranych na chybił-trafił lekarzy. Lekarzu, lecz się sam, odpisz sobie ten dług.

Sporo miał do zapamiętania. Na pewno okaże się, że o wielu rzeczach zapomniał. Mimo to, w obecnym stanie nie mógł niczego być pewien. Od czasu ostatniego, no właśnie, czego? incydentu? halucynacji? nie doznał żadnej otwartej manifestacji, nie otrzymał kolejnego znaku; nie było wrzenia i wybuchu bezpośredniej konfron­tacji, lecz ponowne wycofanie na peryferie, przemyślne dręczenie pogranicza snu i lęków. Czy jest gorzej, jeśli nie możesz dostrzec potwora? Tak czy inaczej on wciąż tam jest.

Zaczął się pakować. Walizka wydała mu się mniejsza, niż ostat­nio. Była pojemna, ale i tak zbyt mała. Wrzucił do niej dżinsy, koszule, bluzy, przybory toaletowe w specjalnym futerale z imitacji skóry, zdjęcia Emily, zapasową parę obuwia, kopię medycznych akt, informację o stanie ubezpieczenia, które niebawem, z nadejściem nowego miesiąca nie będzie warte funta kłaków. Książki lekarskie. Nie pasowały do reszty, więc zostawił je luzem. Było ich wiele, ale każda mu była potrzebna, nawet te z biblioteki. Wybaczcie, że je ukradłem, ale po prostu nie było innego sposobu. Myśl, myśl. Co jeszcze?

Swoją sztukę zostawił na koniec, ponieważ to było najłatwiejsze, ponieważ kiedy się z nią upora i Peter odjedzie, on zrobi to samo. Jeszcze tylko wizyta na stacji benzynowej, aby nabrać paliwa. A po­tem dokąd? Śladem kłamstwa do Teksasu, do matki? W jednej z książek traktujących o mózgu miał listę ośrodków neurologicz­nych znajdujących się na terenie całego kraju. Kiedyś uważał tę listę

za mapę do swego uzdrowienia, ale teraz już wiedział, że totemy medycyny do reszty zostały odarte ze swej magii. Bez zrozumienia podstaw nie sposób znaleźć lekarstwa, nie można stąpać po drodze, której się nie widzi. No, tak. Musi znaleźć innych bogów, posługu­jących się metodami odmiennymi od dotychczasowych. Bogów, którzy wiedzą, że są w mózgu obszary, których tomografia pozytro-nowa, mapowanie mózgu, ani nawet rezonans jądrowy nie są w sta­nie rozświetlić, ani tym bardziej do nich dotrzeć. Potrzebował nowe­go widzenia, nowego postrzegania i kogoś, kto wziąłby go delikatnie za rękę i ot tak powiedział: „Tak, my też to widzimy".

...matkę?

Peter mierzy go wzrokiem.

Pomysł był całkiem dobry, a w chwili gdy Peter wyraził go na głos, stał się potrzebą. Tak. Emily. Emily będzie wiedziała. Austen spogląda na Petera.

Z jakiegoś powodu, być może podwyższonej komicznie perce­pcji potwornego zmęczenia, wydało mu się to zabawne.

Oczywiście że nie. — Chichocze wesoło. — Jasne że nie.
Jego śmiech jest zaraźliwy. Peter dołącza do niego, ale nie

spuszcza go z oczu. Wzrok ma czujny, taksujący. Austen śmieje się, nie może przestać.

i-* i

Austen musnął lekko obrazy i spytał: — Chcesz, abym pomógł ci je załadować?

We dwóch ostrożnie przenieśli je do samochodu Petera wyłożo­nego przezornie kocami i umościli porzucone przez niego obrazy w tym smutnym gniazdku dla sierot. Peter sprawdził ich ułożenie, upewnił się, czy nie będą się przesuwać i czy nie grozi im uszkodze­nie. Wreszcie usatysfakcjonowany zatrzasnął jedne drzwiczki, a otwo­rzył drugie, od strony kierowcy i założył swoje obcisłe rękawice.

Wymieniają uśmiechy. Słońce skryło się za chmurą, pozostawia­jąc smętną szarość i zapowiedź silniejszych wiatrów; nie burzy i nie zawieruchy, ale też z pewnością niczego przyjemnego. Coś się zbliżało.

Do ostatniej chwili nie wyłączał automatycznej sekretarki, ale nie doczekał się telefonu z pracy. Milczenie oznacza zgodę, nieprawdaż?


Uznał to za przyzwolenie na bezterminowy urlop. Może spróbuje zadzwonić jeszcze z jakiejś budki po drodze? Nie zapomnij kierun­kowego, weź numer. Co jeszcze? Wszystko? Jeszcze jeden obchód pokoi. Okna są pozamykane, gaz wyłączony, dostawa poczty i gazet wstrzymana. To zdumiewające, ile rzeczy jesteś w stanie załatwić, kiedy ci się spieszy, kiedy masz motywację. Powoli jednak ją tracił. Musiał się pospieszyć, bo w przeciwnym razie pokusa spędzenia tu jeszcze jednej nocy okaże się dla niego zbyt silna. A to byłoby błędem. Motywacja była nader ważna, nie może jej utracić. Była jego siłą napędową, jego i m p u 1 s e m. W drogę. O to, dokąd masz pojechać, pomartwisz się później.

Gdzieś za Teksasem, albo w jego granicach, to przecież bardzo duży stan, znajdzie ludzi, którzy go zrozumieją i powiedzą: „Tak, to dzieje się naprawdę". Wiedział, że aby osiągnąć ten sukces, nie może przybyć na miejsce z gołymi rękami. O, nie. Musi odrobić swoją pracę domową, stworzyć dzieło. Tego popołudnia tuż przed przyjaz­dem Petera wszedł wolniutko na piętro, by zabrać stamtąd składaną sztalugę i farby. Działał powoli, co prawda pragnienie ucieczki nie wygasło w nim zupełnie, ale zostało w pewnym stopniu przytłumio­ne szczególną starannością, jaką musiał się obecnie wykazać. Trzeba wziąć ze sobą tylko najniezbędniejsze rzeczy. Robi przegląd. Tanie pędzle, tak, i garść farb olejnych; nie będzie potrzebował ich za wiele. Niewiele, ale musiał się upewnić, że wystarczy. Potrzebne będzie również srebro, z tym jednak należało uważać. Lepiej więc, żeby jako podstawy użył bieli. Nie może być najmniejszej utraty samo­kontroli.

A gdyby namalował portret tej srebrnej istoty?

Czy podziałałoby to jak egzorcyzm? Czy jako zaproszenie? Może już czas, by się tego dowiedzieć? Był to dość przerażający pomysł, nie tylko w kategoriach przesądu — mówiło się, że jeżeli napiszesz zbyt pewnie imię jakiegoś diabła, to z pewnością go przywołasz — lecz również z czysto technicznego punktu widzenia; było to po prostu piekielnie trudne do zrealizowania.

Czy był w stanie tego dokonać?

Jaką miał alternatywę? Nic prostszego. Należało to sprawdzić.

Pakuje rzeczy do samochodu. Nie miał ich wiele. W otwartym dzbanku została odrobina kawy, w sam raz na jedną filiżankę. Czarna, zimna, mocna — taką, jaką lubi. Dwukrotnie posprawdzał wszystkie drzwi i przez moment miał chęć wyrzucić klucze. Absur­dalna myśl. Nie, nie, to przecież głupota. Miał zamiar tu wrócić. I to chyba nawet niedługo.

W takim razie — w drogę. Tuż przed samym odjazdem nawiedza go jeszcze jedna absurdalna myśl. Czy na którymś z opuszczonych okien dostrzeże drżenie, iskierkę, zimny błysk odchodzącego świat­ła? Nie, okna jak okna, zupełnie zwyczajne, podobnie jak drzwi frontowe. Dom zamknięty na głucho. Na głucho? Nie, na pewno nie. Nie na zawsze.

Odjechał, nie oglądając się za siebie.

Na tylnym siedzeniu, ukryte za pionową ścianą walizki, leżały starannie ułożone farby. Mała otwarta torba z wrzuconymi do środka tubkami wyglądającymi jak tłuste larwy owadów, a obok nich cięż­kie tomy książek, poradników i podręczników medycznych. Austen siedzi za kółkiem, ze zmęczonymi, ciężkimi powiekami i podśpie­wuje do wtóru radia jakąś smętną piosenkę. Nie zauważył nawet, że pomiędzy farbami zaczęły zachodzić łagodne, regularne wyłado­wania, spokojne niczym oddech i jasne jak trucizna zawarta we krwi. Przenikały z jednej tubki do drugiej, by w końcu niczym głodne, chciwe palce, lub może raczej jasne, szczęśliwe dłonie złożyć swój śliski trybut na kartach książek i wpływając do nich, zaznaczać wybrane miejsca, wskazując tym samym jedyną właściwą drogę.

5

Jechał prawie trzy godziny, zanim, całkiem już wyczerpany, zatrzymał wóz na parkingu McDonalda przy granicy stanu. Chciał tylko coś przegryźć i ruszyć dalej, ale kiedy się najadł (hamburgery zaległy mu w żołądku jak bryły kauczuku), stwierdził, że jest wy­kończony. Włożył zimne dłonie do kieszeni, oparł głowę o fotel i usnął. Nie było późno, ale zrobiło się już ciemno. Zdołał przespać

się godzinkę, zanim młody i zdenerwowany pracownik restauracji nie zastukał w szybę jego samochodu i nie przegonił go z parkingu.

Gdyby sypiał w motelach, spłukałby się bardzo szybko. Pierwszą rzeczą, jaką sobie uświadomił, że zapomniał, był naturalnie koc. Za oknem wystawowym zakładu ślusarskiego (czynny od 9 - 17) było ciemno, toteż tam właśnie przystanął i się zdrzemnął. Drżał, balan­sując na krawędzi głębszego snu. Obudziwszy się, ujrzał wokół siebie zasłonę bieli, od jego oddechu zaparowały wszystkie szyby w samochodzie.

Rozespał się i nie pozostało mu nic innego, jak tylko ruszyć w dalszą drogę. Autostrada szybkiego ruchu. Ból w plecach. Pigułki łykane na sucho na parkingu pośród ogromnych ciężarówek. Radio nadawało piosenki, jakich nigdy wcześniej nie słyszał. Mroczne zawodzenie, jakby jazz przemieszany z posępnym, niepokojącym wokalem. Melodia radosnego cierpienia. Dopóki stacja nie rozpły­nęła się w eterze, nie usłyszał ani jednej reklamy, czy głosu dyskdżo-keja, nic prócz długiej, złowieszczej kantaty smutku i ludzkiego nieszczęścia. Przez chwilę wydawało mu się, że gdzieś, jakby w tle, dochodzi go męski głos, ale słowa tonęły wśród białego szumu, a kiedy jedną ręką zaczął manipulować gałką radia, udało mu się wychwycić jedynie całonocny blok programów informacyjno-publi-cystycznych. Zgubił tajemniczą stację.

Dotarł do wyjazdu i bez namysłu skręcił na południowy zachód; do Teksasu. Najwyraźniej był nierozerwalnie związany z Cyndee. Świetnie. Może nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być gorzej. Co jej powie, jak wyjaśni powód swojej wizyty? „Cześć, mamo. Wiesz, jestem nienormalny, spłukany i wróciłem do ciebie?" W kieszeni kuitki miał kartkę z naszkicowaną przez nią drogą. Ile to już lat? Dziesięć? Nie, trzynaście. Szmat czasu. To prawdziwy cud, że nie zgubił tej kartki. Czy istniała jakaś część niego, która pragnęła zobaczyć się z matką i oczekiwała z jej strony, jeżeli nie zrozumienia (bo na to raczej nie mógł liczyć, a co dopiero o nie prosić), to przynajmniej odrobiny współczucia i pocieszenia? Czy pożądał mat­czynej miłości. Czy pragnął, aby troskliwe ramiona matki otuliły go?

W spomnienia odżyły w jego pamięci. Widzi Cyndee i jej usta wy­krzywione w słynnym grymasie. Mówi do niego: Nie zapomnij, że odbierał cię weterynarz. Nie. Pamiętaj, nie masz tam po co jechać, absolutnie.

Zapatrzony na drogę bystrymi jeszcze oczyma mija kolorowe, bajeczne znaki stacji benzynowych, moteli, barów całodobowych, wspaniałych zajazdów oferujących paliwo i artykuły spożywcze, łaźni z tanim mydłem i zepsutymi automatami z kondomami oraz restauracji oferujących sześć posiłków i wszystkie jednakowo pa­skudne.

Niektórzy ludzie, letnicy, wędrujące rodziny, jak również pary staruszków ze swymi 90 stopowymi„domami nakółkach" odwiedza­ły te oazy, roztaczając w nich specyficzną aurę, dodając im swoiste­go, wewnętrznego blasku. Inni przynosili jedynie śmiertelne znuże­nie, wyczerpanie; brud osiadły w fałdach materiału życia, pozo­stawiający na nim niezmywalne plamy, szarość, której nie są w stanie usunąć żadne wcześniejsze, ani późniejsze chwile szczęścia, czy radości. Jemu to pasowało. Najważniejsze, aby był w ruchu. Prawie nie myślał. Angażował szare komórki tylko od czasu do czasu, kiedy zerkał na mapę, aby sprawdzić kurs lub gdy spoglądał na wskaźnik paliwa, albo gdy zatrzymywał się, by opróżnić pęcherz. Miał już dość myślenia, wielkie dzięki. Jak dotąd nie zebrał się jednak na odwagę, by powiedzieć: ,Jakże miło byłoby już nigdy więcej nie myśleć". W szpitalu widział wielu ludzi, którym to życzenie się ziściło. Nie­mniej jednak teraz był prawie zupełnie spokojny. Nie tyle prowa­dził wóz, co raczej był wieziony. Chwytał każdą chwilę i pławił się w niej, czując, jak z każdą przebytą milą jakiś drobny fragment jego kłopotów odchodził w cień, fragment problemu tkwiącego w jego głowie, w głowie pasażera, jak można by to określić.

Przespał się dwa stany dalej od miejsca, z którego wyruszył. Zatrzymał wóz na parkingu dla podróżnych. Tym razem nikt go nie przegonił. Południe. W dalszym ciągu jednak było bardzo zimno. Był teraz mądrzejszy. Nałożył koszulę i bluzę od dresu, a zamiast koca okrył się kurtką. Głowę oparł na jednej z książek medycznych, gru­bym egzemplarzu poradnika pielęgniarskiego w miękkiej oprawie.

Sądził, że będzie miał problemy z zaśnięciem, ale już po kilku sekundach mrużenia powiek odpłynął do krainy, gdzie nie słychać było złowieszczego, drapieżnego ryku gigantycznych ciężarówek ani warkotu silników furgonów, parkujących częstokroć nader ryzy­kownie nieopodal jego samochodu. Wiatr ucichł, a po drugiej zaczęło mżyć. Blade krople na szybach lśniły wyjątkowo przepiękną barwą w świetle reflektorów przejeżdżających z rzadka wozów. Były sre­brne jak szron, jak słodka, metaliczna rosa.

Nadejście świtu ogłosił przybierający na sile ryk i ilość samocho­dów na autostradzie. O rety, ale był skostniały. I zesztywniały. Obolały. Druga noc wyssała z niego wszystkie soki. Zapomniał wziąć Tegretol. Popija go wodą z kranu, w toalecie.

Był przekonany, że śmierdzi. Umył się więc starannie pod pacha­mi i dwukrotnie wyszczotkował zęby. Przebiera się w świeżą koszu­lę, jest pognieciona wskutek niestarannego pakowania. No i co z tego, zapakował je. Z r o b i ł to: poszedł za ciosem, uciekł. Z niepewności, otchłani bliźniaczych, lotnych piasków lęku i apatii synergicznie wytworzył stan, w którym czuł się jak ofiara składająca głowę pod topór kata.

Myślał, że t o nadchodzi.

Jak dotąd jednak nic mu się nie pokazało. Nie zobaczył srebra. Niemniej był na tyle rozsądny, by wiedzieć, iż nie oznacza to jego wyzdrowienia, odwrotu choroby ani nawet reemisji. To po prostu czekało. Usunęło się w cień i wyczekiwało. Nie miał pojęcia, jak długo zamierzało tak czekać. Czy zostało uśpione jazdą, czy to może on popadł w stan odrętwienia? Ostrożnie. Musisz teraz bardzo uwa­żać. Myśli o wczorajszym dniu, pierwszym dniu za kółkiem. Zasta­nawia się, czy t o nie zdecyduje się teraz ujawnić, wykonać swój ruch, ukazać mu się podczas jazdy, kiedy miał obie ręce zaciśnięte mocno na kierownicy a oczy zapatrzone na wstęgę szosy. Spójrz tylko, teraz ja poprowadzę! Ho hooo! Myślałeś, że masz kłopo­ty? Dopiero teraz poznasz znaczenie tego słowa. Teraz jesteś od stóp do głów zakuty w gipsowy pancerz, masz uszkodzoną czaszkę. Teraz jesteśmy tylko ty i ja, słodka, soczysta izolacja, tylko my dwoje. A oto ja. Nadchodzę.

Śniadanie z chłodziarki: brązowiejące jabłko, pajdka chleba po­smarowana masłem orzechowym, do tego kawa z automatu. Nadal był głodny, toteż dojadł resztę masła, wydrapując je nożem ze słoika i obserwując sznur samochodów sunący szosą jak zastępy mrówek. Nawet urlopowiczom się spieszyło.

On i Emily planowali kiedyś prawdziwy, wędrowny urlop. Przy­stanek tu, przystanek tam. Robienie tego, na co ma się ochotę. Nie wyszli jednak poza etap pakowania się i koniec końców spędzili resztę dnia, leżąc na kocu w ogrodzie za domem, popijając piwo i przeglądając czasopisma. Jej nagi brzuch był ciepły, rozgrzany słońcem. Miała ciemne okulary, wielkie jak u spawacza. Pamięta, jak próbował wsadzić palec za elastyczny pasek jej biustonosza. Upał przyprawił go o zawroty głowy, więc poszedł na chwilę do domu. Był pijany. W nagrzanej kuchni wyjadał lodowate winogrona (wło­żył je kiedyś do chłodziarki i zapomniał). Wrócił do Emily. Przesu­wał zabrane z kuchni grono w dół jej kształtnej piersi, a potem włożył do ust i połknął.

O Boże.

Pamiętam również złe chwile" — powiedział sobie w duchu. A było ich niemało.

Około południa grzejnik w samochodzie zastrajkował. Przednia szyba była zaparowana i musiał nieznacznie uchylić boczne okno. Było mu zimno, diabelnie zimno. Jechał, dopóki nie dotarł do wy­brzeża. Zatrzymał się, by zatankować, dopiero wtedy kiedy światło dnia zaczęło topnieć jak srebro pod wpływem ciepła. Nad dystrybu­torem zapaliły się jasne światła, kiedy odwieszał węża. Dłonie cuch­nęły mu benzyną. Bierze rachunek. Płaci kartą kredytową. Czy to było nielegalne? Wszak nie miał pewności, czy zdoła uiścić rachunki w tym miesiącu.

Jeść, czy jechać dalej? W myślach przypomina sobie niezbyt apetyczną zawartość chłodziarki: trochę sera, jeszcze jedno jabłko, pół paczki płatków. Miał ochotę na coś gorącego. Tanie żarcie. Śmieciowe żarcie. W tej oazie były restauracje Mc Donalda i Red Hen. Kiedy masz wątpliwości, wybieraj lokalną kuchnię.

W Red Hen było gorąco, pachniało olejem do smażenia i potem.

Z barw przeważały czerwienie, brązy i oranże. Widzi potężne, grube kobiety z otyłymi, nadąsanymi dzieciakami; młode małżeństwa, na wpół poważne i na wpół zmęczone; facetów w czapkach i ciężkich kurtkach, stojących w typowej znużonej pozie szoferaka. Dla nich nie było postojów ani przystanków, liczyła się tylko jazda, nie było nic poza szosą. Niektórzy ludzie wciąż uważali, że jest to romanty­czne. Niektórzy ludzie nigdy nie mieli hemoroidów. Austen nie miał hemoroidów, ale jego spłaszczony od długiego siedzenia tyłek dawał mu do zrozumienia, co musiało to oznaczać. Kiedy w końcu dotarł do lady, srebrnego pasa startowego, długiego jak droga, oparł się o nią i zamówił kurczaka z kaszą i kawę. Odręczny napis flamastrem poinformował go, że kawa była eXtra! Toteż wybrał eXtra dużą.

Nie było wolnego, pojedynczego stolika. Usiadł więc przy ośmioosobowym stole, na lekko zatłuszczonym stołku i odwinął z papierowej serwetki utensylia. Próbuje kawę. Jest zbyt gorąca. Po drugiej stronie stolika siedzi rodzina: rodzice, dwójka dzieci i niemowlę. To ostatnie nieokreślonej płci i bardzo brzydkie, z czymś, co wyglądało jak warstewka smarków zaschnięta pod nosem. Pozo­stałe dzieci również były zaniedbane, choć w nieco mniejszym stopniu. Może czasami pomaga, jeśli umie się samemu wycierać nos. To brzmiało jak kolejne powiedzonko Cyndee: „W tym życiu musisz umieć sam wycierać sobie nos". Matka z obojętnością i pewnym znudzeniem jadła frytki, od czasu do czasu przerywając tę czynność, by zobaczyć, jak sobie radzą dzieci i złajać je, jeśli nic nie zjadły od ostatniego sprawdzenia. Tato jadł szybko i metodycznie, bez chwili przerwy.

W połowie posiłku Austen zdał sobie sprawę, że nie był szcze­gólnie głodny. Wkłada więc wszystko na powrót do pojemnika, nic nie może się zmarnować. Rodzina odeszła, zostawiając po sobie nieporządek. Stolik, przy którym siedział, był teraz pusty. Czy ktoś ukradnie resztki jego nie dojedzonego posiłku, jeśli pójdzie do toale­ty? Prawdopodobnie tak. Zabierz je ze sobą. Zrobił to, aczkolwiek nie bez wahania. Zastanawia się nad higienicznymi walorami toalety, okolonej warstewką szarości umywalki i suchego jak nos dziecka dyspensera mydła. Jedzenie ciężko zaległo mu w żołądku. Uporanie

s ię z rozporkiem zajęło mu dobrą minutę. Głowa ciąży mu niczym ołów. Ma zawroty, mruży oczy i... otworzywszy je ponownie, jest świadkiem kolejnej manifestacji: mistyczne srebro wypływa jak krew z głębi urynału, wiruje. Wąska strużka przelewa się nad krawę­dzią, ścieka w dół i wpływa po nogawce jego spodni, pełznąc niczym pająk aż do drżących, nastroszonych włosów jego krocza i w przy­pływie posępnej, milczącej histerii sięga między nogi zaciśniętymi jak szpony palcami. Maleńka, zwodnicza iskierka natychmiast znika. Po prostu. Zostawiła go w spokoju, odeszła, ale on był sprytny, tak, z każdym dniem stawał się sprytniejszy. Dyszy. Oddycha ciężko przez usta.

T o pojawiło się tak szybko.

Gdzie jesteś?

Nic. Niebieskie ściany, niebieska podłoga, brudne umywalki, urynały, lustro i jedna, wolna kabina. Nie ma mowy, aby do niej wszedł. Nie, nie, na pewno. Trzema wielkimi krokami przechodzi przez pomieszczenie, sięga ręką klamki, dotyka jej na ułamek sekun­dy i nagle... dostrzega chłodne, podejrzliwe lśnienie. Och, świetnie. Doskonale.

Patrzy na to. Przygląda się, czekając na kolejną zmianę, na sil­niejszy błysk, cokolwiek. Patrzył, dopóki nie uświadomił sobie, że to blask lampy padając na klamkę, powodował jej srebrzyste świecenie.

Dupek.

W jadalni było wręcz nieznośnie jasno. Dwie pary siedzące przy sąsiednim stoliku, opodal drzwi do toalety, przyglądały mu się uważ­nie. Czy widzieli Kaina, człowieka naznaczonego srebrną raną na czole, krwawiącą płynną rtęcią, niczym łzawiące trzecie oko? A może po prostu był szalony? Patrzyli na niego. Co do tego nie było wątpliwości. Zapomniał o nie dojedzonym posiłku, który zostawił na brzegu brudnej umywalki. Wychodzi w łuskowatą noc. Światła łuszczą się niesioną wiatrem wilgocią, zbyt ciepłą jak na śnieg i zbyt chłodną jak na deszcz.

Graniczna pogoda. Wsiadł do samochodu i ruszył jak nastolatek, ostro, z kopyta, nie oglądając się za siebie. Włącza radio na jakąkol-

wiek stację, podkręca głośniej. Po chwili, jedną ręką wyjmuje bute­leczkę Tegretolu i wysypuje parę tabletek na udo.

Naprzód, wciąż naprzód.

Byle dalej.

Śni mu się nie nadejście, lecz groźba przybycia tego. Długą ciszę przerywa szept:

Widzę cię. Nadchodzę.

Budzi się z dreszczem niepokoju, spocony i zziębnięty na kość. Zimne, małe krople potu na jego wystającym landszafcie kości policzkowej i klifie podbródka wyglądają jak łzy.

Zegar znajdujący się na desce rozdzielczej już dawno temu przestał chodzić. Na parkingu nie było samochodów osobowych. W cieniu stały ciężarówki, kanciaste i prostokątne jak mroczne, ustawione na sztorc szuflady. Siedzi zmęczony w samochodzie. Dlaczego wybrał się w tę podróż? Co go do tego skłoniło? Jak człowiek może ot tak upaść i spadać tak już bez końca?

Ktoś musiał to wiedzieć.

Teksas, dupny stan.

Niebo jest szare. Austen sunie szybko szosą, co wydawało mu się nie tylko pożądane ale wręcz roztropne. Jedzie w kierunku Wichita Falls. Jego matka mieszkała w pobliżu bazy sił powietrznych Shep-pard, czy Sheffields, jakoś tak, niedaleko miast o nazwach Thrift, Petrolia, Okłaunion, Burkbumett. Nigdy dotąd nie był w Teksasie i nie był pewien, czy ów stan miał swój urok. Wszystko wydawało mu się piekielnie płaskie, wręcz surrealistyczne. A może ten efekt wywoływała perspektywa zobaczenia Cyndee?

Przez ostatnie pół godziny mimowolnie rozpamiętywał ostatnie spotkanie z matką, zakończone ostrą kłótnią. Pamiętał znużony ton jej zestarzałego gniewu i jego równie znużoną ripostę, która fakty­cznie wcale nią nie była. Zawsze w tym celował: miękkie wzruszenie ramion i nic nie mówiące spojrzenie (przynajmniej w jej obecności). W przypadku Emily wręcz przeciwnie. Był chodzącym kłębkiem nerwów, który podskakiwał, miotał się i wybuchał z byle jakiego po-

im

wodu, z bólu bądź przyjemności, po prostu nie był w stanie nie reagować. Ma przed sobą kartkę z pismem Cyndee. Słowa na kartce nakazywały, aby skręci! teraz w prawo, w ulicę Rubensa. Wyjaśnia­ły, jak ma trafić pod wskazany adres.

Domy wyglądały niemal identycznie. Bielone budynki przypo­minały mu skorupki jajek i boleśnie kłuły jego oczy artysty. To ci dopiero artysta — jego pędzle wciśnięte były w tylne siedzenie, podobnie jak tubki z farbami. Nie myśl o tym teraz.

Na jednym z trawników stała niezwykła, różowo niebieska figura Matki Boskiej, na drugim nimfa w chorym, serowo-piaskowym odcieniu. Ręce miała uniesione do góry, by podtrzymywać misę brudnego brodzika dla ptaków, a twarz na wpół wyżartą przez jakąś chorobę dotykającą pomniki. Ktoś próbował ją odmalować, ale najwyraźniej ta dolegliwość nie poddała się działaniom kosme­tycznym. Dziewica Panna i Bogini Świata. Ponownie sprawdził numer i okazało się, że dom Cyndee przylegał do trawnika z boginką, chyba musiała przejść na stronę pogan.

Boże, cóż za dom. Mija go, aby zakręcić, gdyż po drugiej stronie ulicy znajdował się znak drogowy z czerwonym napisem, zakaz parkowania. Dom jego matki pomalowany jest na szaro i niebiesko; zdecydowanie w zbyt jasnym odcieniu. Dach wymagał naprawy (brakowało dachówek), w betonowym podjeździe ziały dziury i szcze­liny. Para krzewów nieznanego gatunku flankowała przekrzywione drzwi moskitierowe; za nimi, na zwykłych drzwiach wisiała jakaś dziwna dekoracja, juju i coś błyszczącego, co zadźwięczało, kiedy zapukał.

Jego dłonie drżały.

Zapukał ponownie, po czym zerknął w okno, ale zajrzenie do środka domu skutecznie uniemożliwiły mu firanki z imitacji koronki. Puka coraz mocniej. Słyszy, aczkolwiek słabo, jakiś męski głos, bełkoczący coś po hiszpańsku. Unosi rękę, by zapukać po raz trzeci, lecz drzwi otwierają się znienacka.

Tak?

Jest starsza, Boże, dużo starsza i wygląda na zmęczoną. Te same niebieskie cienie do powiek. Różowa bluzka w zegary czy kwadraty.

Włosy półblond, ściągnięte w koński ogon. Sporo szminki. Czy go w ogóle poznała? Na chwilę oniemiał ze zdumienia, które później przerodziło się w zgrozę na myśl, iż mogłaby pokręcić głową i za­mknąć mu drzwi przed nosem. Nie mam syna. Mój syn nie żyje.

Mamo.

Zmrużyła oczy i nagle wyraz jej twarzy łagodnieje, nie jest to jeszcze uśmiech, ale rozprzestrzeniający się jak zmarszczka fali na wodzie błysk rozpoznania, spojrzała na niego przez siateczkę drzwi i rzekła:

No proszę. Ty.

Otworzyła drzwi. Wszedł do środka, gdzie królował hiszpański bełkot i mieszanina rozmaitych woni, zapachów pieczenia, kurzu i kiepskiego odświeżacza powietrza. W pokoju było tyle mebli, że nie mógł zdecydować się gdzie, jeśli w ogóle, powinien usiąść, aby w razie potrzeby nie miał problemów ze wstaniem. Wszystko było przesadnie wielkie i tanie. Może cienko przędła. Dostawała rentę, pamiętał, ale to było dawno temu. Co jej w ogóle dolegało? Chory kręgosłup? Pracowała kiedyś w fabryce, w przemyśle lekkim. Dla Cyndee powinien on być wręcz efemeryczny.

Był zdenerwowany, bardzo zdenerwowany. Gdyby przydarzyło się to komuś innemu, mogłoby to nawet wydać się zabawne. Wybrał kanapę, której niebieska tapicerka mogła przyprawić o mdłości, ale bynajmniej nie przejął się widocznym wszędzie, gdzie nie spojrzeć, złym gustem matki. Przynajmniej była konsekwentna. Cyndee posz­ła gdzieś, prawdopodobnie do kuchni. Hiszpański bełkot przycichł. Ponownie się pojawiła, niosąc w dłoni plastykową szklankę. Wy­blakłe, czerwone litery pod groźnym wizerunkiem orła układały się w słowa: Wierność przede wszystkim. Czy był to jeden z wojsko­wych sloganów, takich jak Semperfi marines? Jedno słowo poniżej orła zostało zupełnie starte.

Usiadła na sofie obitej złocistą tapicerka i postawiła szklankę na podłokietniku. Widniały na nim przyblakłe ślady w kształcie sierpów i półokręgów; widać robiła to często.

No cóż. — Upija łyk. Płyn w szklance jest bardzo ciemny. —
Wpadłeś z wizytą?

ma

Nie, w porządku. Tylko wolałabym wiedzieć wcześniej.
Ponownie się poderwała i wyszła z pokoju. Tym razem udała się

w przeciwną stronę. Austen czeka i rozgląda się uważnie; ani jednej książki, ale za to masa czasopism: „Twoje zdrowie", „Panie". Na­przeciw złotej sofy stoi wielki telewizor, a nad nim wiszą trzy z lekka wypaczone, orzechowe półki, najwyraźniej przeznaczone do prze­chowywania kolekcji porcelanowych figurek panów i pań. Głównie jednak pań.

Szelest poliestru; wróciła. Siorb, siorb.

Przyjechałeś tu na urlop?
Austen wzrusza ramionami.

Tak sobie pomyślałem... sam nie wiem. Pomyślałem,
że wpadnę i zobaczę, co słychać.

Kłamca.

Mimowolnie odchyla się w tył.

Ty również" — pomyślał, ale nie powiedział tego głośno.

Dokąd ona poszła, do cholery? Gdy wraca, krzyczy na nią:

Gdzie ty tak łazisz?

Cyndee marszczy brwi i odpowiada:

Matka kiwa głową.

Te parkingi są najgorsze. Jeżdżą jak szaleni.
Najwyraźniej z powodu swej tragedii stał się dla niej bardziej

interesujący.

No i co z tym facetem? Podasz go do sądu?

To nie była niczyja wina, mamo. Nie mogę go zaskarżyć. —
Skinął głową w stronę jej szklanki. — Możesz mnie poczęstować?

Ponownie wstała.

Częstuj się, czym chcesz — powiedziała i znikła w korytarzu.
Był to bardzo krótki korytarz, podobnie jak sam dom, który

od wewnątrz kojarzył się raczej z przyczepą na kółkach. Kuchnią w tym mieszkaniu była spora, lecz równie zagracona. W pokoju jadalnym stało sześć krzeseł, z czego dwa zajęte były przez sterty gazet, plastykowe torby sklepowe i masę różnych rzeczy, których obecność w tym miejscu trudno było sobie nawet wyobrazić. Na ścianie wisiały dwa kalendarze; jeden ze szczeniakami, drugi musiał chyba przedstawiać słynne Teksaskie Sceny Historyczne. Cyndee najwyraźniej je lubiła. Była tu jeszcze ciężka, dwudrzwiowa lodów­ka. Jej zawartość rozczarowała go; głównie sok z żurawin. Woda mineralna. Mleko. Wygrzebał butelkę piwa. Miller's lite. Matka stanęła za jego plecami, kiedy je otwierał.

Mimo to podała mu szklankę. Na dnie dostrzegł zaschnięte ślady po mleku, więc odstawił ją na kontuar zastawiony stertą rozmaitych naczyń

Mogę skorzystać z telefonu? — spytał.

Kiwnęła głową w stronę szafek. Odnalezienie aparatu zajęło mu parę dobrych chwil, zastanawiał się dlaczego? Przecież, bądź co bądź, był to jeden z najbardziej zajętych telefonów, jakie widział. Był tak rokokowy, że w jego dłoni prezentował się wręcz absurdal­nie. Zadzwonił do Petera, zostawił mu wiadomość i numer telefonu do matki. Wszystko w porządku. Wkrótce zadzwonię.

Odwraca się zapłoniona. Dłonie sięgają do drzwiczek kredensu. Na jednym skrzydle widnieje plakietka z napisem Que sera! a poniżej niej coś, co wyglądało jak uśmiechnięty szop pracz. Jeśli miał być to żart, to go nie zrozumiał. Nagle zapragnął wyjść z tego domu. Po prostu wyjść, wsiąść do samochodu i odjechać możliwie jak najdalej. Stary, bardzo stary impuls, któremu poddał się obecnie równie ślepo jak kiedyś. Z piwem w dłoni odwraca się, by wyjść z kuchni.

Wyglądało, jakby lada chwila miało się rozpadać.

Ruszył w stronę, z której przyjechał, ku drodze szybkiego ruchu i o niecałe pół mili od domu natrafił na restaurację McDonalda. To wydało mu się jednak zbyt łatwe. Pojechał dalej. Zaczęło siąpić. Ruch uliczny znacznie, jak na odległe przedmieścia, się zwiększył. Może miało to jakiś związek z bazą lotniczą? Może wszyscy tutejsi mieszkańcy byli pilotami, bądź należeli do ich rodzin? Jechał dalej, aż natrafił na bar u Silly'ego*. Nazwa tak go oczarowała, że natych­miast zatrzymał wóz. Dopił piwo jednym, wielkim łykiem i dysząc ciężko, wysiadł na chodnik.

Stojąc w kolejce, czknął, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Miał ochotę na czerwoną fasolę i ryż. Dziewczyna za ladą, pochylając się, by przyjąć zamówienie, ukazała mu w pełnej krasie zarys swych drobnych, acz jędrnych piersi. Uśmiechnął się na myśl o ponownym kochaniu się z kobietą, niekoniecznie z Emily, ale w ogóle z jakąkol­wiek kobietą. Minęło sporo czasu, odkąd po raz ostatni uprawiał seks. Wspomnienie Giny wywoływało jedynie silny, gwałtowny dreszcz zawstydzenia. Oprócz niej nie było właściwie nic, nic prawdziwego, a mówiąc więcej, tak naprawdę nie kochał się z żadną kobietą od ostatniego razu z Emily.

Zastanawia się, trzymając łyżkę uniesioną nad talerzem z ryżem, czy tych, których kochamy, traktujemy inaczej niż jednorazowe, jednodniowe znajomości? Czy istnieje w języku ciał i gestów coś co mówi: „Nie zostanę z tobą? To będzie tylko ten jeden jedyny raz?"

Czy w tym momencie miało to jakiekolwiek znaczenie?

Jadł powoli. Cola była zbyt słodka, by można było ją pić. Zosta­wił prawie pół kubka.

Wychodzi z baru i znów siada za kółko. Można by pomyśleć, że powinien być zmęczony jazdą, i byłoby to zgodne z prawdą, ale nie mógł zrobić nic innego, ponieważ nie istniało miejsce, do którego chciałby się udać. Nie miał swojej przystani. Spędzi u Cyndee jedną lub nawet kilka nocy, ale nie będzie z nią rozmawiał, nie wyjaśni, co się z nim działo i co mu dolegało. Co miał powiedzieć? „Mamo,

Silly (ang.) — głupek (przyp. tłum.).

m yślę że popadam w obłęd. Mamo, widzę różne rzeczy. A zwłaszcza jedną rzecz, jedną istot ę"? Dlaczego tu przyjechałeś, wybierając, niejako mimochodem, akurat to miasto i tę ulicę? Dlaczego się tym w ogóle przejmujesz? Może zwabiła cię myśl o przeszukaniu rodzin­nych szaf w poszukiwaniu szkieletów z problemami neurologiczny­mi. „Hej, mamo, mieliśmy w rodzinie kogoś, kto chorował na gło­wę?" — to było bezpieczne pytanie i chyba mógłby je zadać, gdyby odpowiednio pokierował rozmową. Jeśli już by zaczęła, wysłuchanie co miała na ten temat do powiedzenia, nie przysporzyłoby mu większych trudności, musiałby jedynie przefiltrować wszelkie dy­gresje Cyndee, jej hiperbole i artystyczne wspomnienia, które jak się zdawało, odsiewały to co najgorsze. Może zrobi to. Może jutro.

Przejechał przez miasteczko, o ile istniało jeszcze coś, co kiedyś określano tą nazwą. Wszystkie wyglądały jednakowo i może nawet były identyczne, zróżnicowane jedynie pod względem ukształto­wania terenu — tu równiny, ówdzie trzęsawiska, bądź wzgórza. Był to w pewnym sensie komunał, utarty frazes, ale tego właśnie pragnął. Niczego więcej.

Dzięki Bogu za trasy szybkiego ruchu i Mc Donalda. Były prawdziwym zbawieniem dla bezradnych i zagubionych. A poza tym, czy robiło mu to jakąś różnicę? Deszcz to deszcz. Wycieraczki w jego wozie wciąż nie działały jak należy, a w razie potrzeby zawsze mogłeś gdzieś znaleźć jakiś czynny bar całodobowy. Taki jak teraz. Napis brzmiał po prostu: bar. Czerwony neon świecący smutno wśród deszczu zdawał się mówić: wejdź do baru i strzel sobie drinka. Kupiłby sześciopak piwa, ale nie miał się gdzie podziać. Nie zamie­rzał wrócić do Cyndee, a picie w samochodzie również mu się nie uśmiechało.

W środku było gorąco. Powietrze było przesycone papieroso­wym dymem. Dostrzegł gry wideo, ale nikt w nie nie grał. Ludzi było nie więcej niż pięciu, włącznie z barmanem, chudym i dziwnie zabrudzonym czymś tłustym. Wyglądał, jakby przez całe swoje życie pracował jako mechanik samochodowy.

Było ciemno, nawet w porównaniu z szarówką na zewnątrz. Późne popołudnie. Niebo zdążyło już przybrać barwę ołowiu. Kiedy

podano mu piwo, które zamówił, przyjął je z pewnym wahaniem. Zapewne nie był to najlepszy pomysł, ale, bądź co bądź, był piekiel­nie zmęczony. Jedno, dwa piwka, potem z powrotem do Cyndee, uderzyć w kimono i przespać się do rana. Może rano zjedzą wspólnie śniadanie, a wtedy, jeśli zbierze się w sobie, zada jej to jedno, najważniejsze dla niego pytanie i dowie się prawdy. Może już rano. A jeżeli dowie się, że w ich rodzinie nie było tego typu przypad­ków lub, co gorsza, okaże się, że łańcuch szaleństwa spinał niewi­dzialnymi okowami wszystkich jego przodków aż do zamierzchłej przeszłości, o której nikt już nie pamiętał? Co wtedy? Co będzie, jeżeli okaże się, że w jego rodzinie wszyscy byli obłąkani, hę? Może Cyndee od początku wiedziała, że był skazany na utratę zmysłów? Może gdyby nie incydent na parkingu spotkałoby go coś innego, coś nagłego i spontanicznego, co wyłania się z mroku jak wielki, srebrny ekspres. Oto ja, nadchodzę. Przybyłem punktualnie, co do minuty.

Ostatecznie wypił sześć piw, co zajęło mu dwie godziny. Kiedy wstał, był pijany. Świetnie. To było sprytne. Czy Cyndee będzie w pracy, kiedy on wróci do domu? Czy w ogóle pracowała? Zapo­mniał zapytać. Czy będzie bardzo niezręcznie, jeżeli wejdzie chwiej­nym krokiem do jej domu i odwróci twarz, kiedy matka wyjdzie do niego? Coś swędziało go z boku głowy. Czyżby zaczątek bólu głowy? Zacisnął niezdarnie palce na marynarce. Czy w ogóle zada­łaby sobie trud, by na niego spojrzeć? Czy miałaby na to czas pomiędzy kolejnymi wizytami w łazience? Roześmiał się na tę myśl i o mało nie spadł ze stołka, ale to przynajmniej skłoniło go do wyjścia z baru. Na dworze wciąż lało. Przez chwilę nie mógł przy­pomnieć sobie, gdzie zaparkował samochód, a potem musiał dwa razy trzasnąć drzwiczkami, by się zamknęły. Za to wóz zastartował już przy pierwszym podej ściu. Spaliny buchnęły z rury wydechowej.

P oczuł ich woń. Drażniący, przyprawiający o mdłości odór kojarzył mu się z osiadającą na płucach cienką, trującą błoną. Prowadził samochód powoli i ostrożnie, jak lunatyk. Odnalazł dom Cyndee, zaparkował (prawie poprawnie) i przez blisko pół minuty gmerał w kieszeniach w poszukiwaniu klucza. Dopiero po chwili uświado­mił sobie, że przecież nie ma klucza do tego domu.

Cyndee otworzyła przy trzecim (a może czwartym) zapukaniu. Spała lub, co bardziej prawdopodobne, była w toalecie. Która wła­ściwie była teraz godzina? Matka spojrzała na niego tylko raz, to najwyraźniej wystarczyło. Powróciły doń licealne odruchy i próbo­wał patrzeć w inną stronę. Odwrócił głowę nonszalanckim ruchem. Może jest teraz sprytniejsza, albo on w miarę upływu czasu zdumiał? Jedno i drugie wchodziło w rachubę. Wszystko wchodziło w rachubę w świecie pełnym niespodzianek, zwłaszcza gdy ktoś miał tak zaskakującą czaszkę jak on obecnie.

Austenie. — Ten sam cierpki ton co zawsze. — Co ci strzeliło
do łba? Pojechałeś się upić?

Nie odzywaj się.

Wszedł do kuchni i zdał sobie sprawę, że to nie było właściwe posunięcie. Powinien był od razu pogalopować do ubikacji. Matka stała tuż za nim, czego wcale w gruncie rzeczy nie pragnął, a co do­piero mówić o spojrzeniu jej w twarz. Czasami po prostu ma się wszystkiego dosyć.

Jesteś tak chory, jak wyglądasz — rzekła.

W lodówce nie było nic z wyjątkiem soku z żurawin, wody i mleka. Piwa już nie było. Jak przez mgłę uświadomił sobie, że wypił ostatnie.

Pierwsze co robisz, to idziesz i upijasz się. Nie masz za grosz
rozumu?

Próbował nie wybuchnąć śmiechem. Czuł, jak narastał w jego żołądku i przeponie i naraz ni stąd, ni zowąd przyszło mu na myśl: dlaczego to powstrzymywać? Śmiej się! Pełną gębą! Co w sercu, to na języku! Pogadajmy mamusiu!

Opiera się o wciąż otwartą lodówkę. Cyndee mówi coś, ale on jej nie słyszy. Uśmiechnął się nieszczerze, a ona odwróciła się, jakby

tym zdegustowana. Była to stara, bardzo stara reakcja, wykonywana praktycznie bez zastanowienia. Zanim pomyślał o zamknięciu drzwi­czek lodówki, usłyszał szum spuszczanej wody, cichy ryk w oddali, a następnie trzask zamykanych drzwi. Powróciwszy do pełnego przeróżnych cacuszek i błyskotek saloniku, usadawia się na niebie­skiej sofie i momentalnie zasypia, praktycznie w okamgnieniu. A gdy otwarły się inne drzwi, na wypaczonych półkach z orzecha rozpoczął się inny pląs; oczy lordów były czyste jak woda i nagle, szklane suknie dam, jedna po drugiej zaczęły nabiegać srebrem, jasnym i skrzącym się jak spinki w ich wykwintnych koafiurach.

A Austen spał smacznie, nie śniąc o niczym. Nie było dlań nic, ani barw, ani cierpienia, ani poszukiwania czegoś, co uśmierzyłoby jego ból.

Nie było nic. Zupełnie. Tylko ciemność.

Okropny ranek. Nie jest mu nawet niedobrze, choć z pewnością tak byłoby lepiej. Sześć piw, a ile narobiło szkód, niewiarygodne. Miał szczęście, że nie obudził się w jeziorze mózgu. Sunie przez korytarz, powłócząc nogami, dręczony dziwnym deja vu, choć prze­cież nigdy tu nie mieszkał. Czy to sama obecność Cyndee, jej esencja, uczyniła to obce miejsce równie posępnym jak jego stary dom?

W łazience pełno jest jej śladów, co skądinąd nieuniknione. W wojskowych szeregach stoją tubki kremów, szminek, toniki i mle­czka. Wszystko po to, aby Twoja Skóra Wyglądała Młodziej. Olejki Starej Damy, jak je nazywała Emily. Śmiała się, że przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy również ona zacznie ich używać. Grzebienie, co najmniej pół tuzina, w różnych kolorach. Nie zauważył ręczników, z wyjątkiem małego, różowego do rąk, który był tak zmatowiały od kurzu i starości, że z pewnością wisiał tu tylko dla ozdoby. Na drzwiach wisiało coś, co kiedyś musiało być ręcznikiem; było stare, pasiaste i postrzępione. Skorzystał z tego.

Obudziła się, kiedy wyszedł z łazienki. Usłyszał, jak wchodziła do kuchni. Unikają, a przynajmniej on unika rozmowy. Woli igno­rować jej stęknięcia oraz język zatrzaskiwanych drzwi i dźwię­czących łyżeczek. Wypił kawę rozpuszczalną i przetrząsnął zatłusz-

czoną, papierową torbę w poszukiwaniu serowego rogalika, był równie dobry.

Po chwili włączyła radio. Do jego uszu dolatywała hałaśliwa mieszanka latynoangielskiego i piosenka. Rozpoznawał niektóre słowa, lecz większość była mu obca. Była to co nieco męcząca i absorbująca czynność, i nawet nie zauważył, kiedy Cyndee usiadła naprzeciw niego i wlepiła weń wzrok.

Wreszcie Austen dostrzega jej pełne irytacji spojrzenie. Wciska okruszki rogalika w blat taniego stołu.

Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, to mów, zamiast trzaskać
drzwiami i hałasować naczyniami.

Z jej kawy bucha para. Z radia płyną dźwięki hip-hopu.

Strata pieniędzy. Cyndee powiedz: Nie. Dziecięca sztuczka, skar­cił sam siebie w duchu. Bądź dla mnie miła, albo zmywam się stąd. Boże...

Cóż, jeśli się upijasz, to znaczy, że chyba czujesz się lepiej.
— I nagle w chwilę później. — Ale wciąż tak kiepsko wyglądasz.

Teraz, słyszy podszept zdrowego rozsądku, teraz masz szansę. Wykorzystaj ją. Nie był w tym dobry, a w każdym razie nie za bardzo. Rozpoczęcie monologu zajęło mu kilka sekund.

No dobrze, faktycznie jestem chory. To znaczy, wciąż nie mogę dojść do siebie po tym wypadku. — I szybko dorzucił — Mamo, czy ktokolwiek w naszej rodzinie miał kiedykolwiek proble­my neurologiczne?

To określenie najwyraźniej jej nie ruszyło. Spróbował znowu.

Chłopie, to było aż nadto wymowne! Tatuś. Tatuś, który nie potrafił wypełnić należycie formularza medycznego, ale znał nazwi­ska wszystkich prezydentów aż do Nixona. Próżny trud.

To nie ma z tym nic wspólnego — próbował dalej, choć
wiedział, że stracił z nią kontakt. Cyndee podnosiła się od stołu,
kręcąc mocno głową. — Nie chodziło mi o obłąkanie, miałem
na myśli problemy z mózgiem, bóle głowy, albo...

Za późno. Kiedy już skoncentrowała się na ojcu, nic nie było jej w stanie zawrócić; mówiła o jego zadziwiającej pamięci i o tym, że zawsze był uczciwym i prawym człowiekiem. Z radia dobiegły dźwięki reklamy sieci myjni samochodowych: „Wyjeżdżasz od nas nie tylko czysty, ale czyściejszy!" A potem znów hiszpańska sieczka. To było w stylu Cyndee. Dziwaczne, ale podobne do niej. Miał ochotę zapytać, czyjego genialny ojciec nauczył ją tego języka przed swym nagłym odejściem z tego padołu, ale zmitygował się. To nie było konieczne. Rozmowa z nią nie miała w tej chwili sensu.

Wreszcie zmęczony jej skargami i użalaniem podnosi się z krzes­ła. „Co by było — myśli — gdyby nagle odwrócił się do niej i ryknął na całe gardło. Po prostu krzyknął i już. Halucynacje, mamo, albo coś jeszcze gorszego — to właśnie widzę. Widzę diabła w twojej cukiernicy, widzę kosmitów wyłażących z tapetowanych ścian ła­zienki. Tato nie oszalał, mamo, to ja zwariowałem. Tylko ja. Ja, ja, ja. A może wreszcie zechciałabyś się zamknąć?"

A ona wciąż mówiła. Miał ochotę zatrzymać jakoś ten słowotok, zakręcić kurek tej pustej gadaniny, wyciągnąć rękę jak policjant z drogówki na skrzyżowaniu.

Nie musisz iść do pracy, czy gdzieś indziej? — przerwał jej
w końcu.

Matka stoi przy zlewie. Odwraca się do niego, słysząc te słowa. Jakże stara wydawała się w tym świetle. Zmarszczki były nie tyle wyrzeźbione, co wręcz zapadnięte, cała twarz zdawała się kurczyć, ściągać się ku środkowi.

To ty powinieneś iść do pracy, miałeś być artystą i...

O rety, nie powinien był tego mówić, znowu zaczęła swoje. Jego pro­blem polegał na tym, że zapomniał, w jakich miejscach pozakopywał swoje miny przeciwpiechotne. Może uspokoiłaby się na wieść, że na­rzędzia pracy woził aktualnie ze sobą, na tylnym siedzeniu samocho­du, gdzie inni ludzie trzymają zazwyczaj butelki piwa. O ile wiedział, nigdy dotąd nie widziała żadnej z jego prac. Nigdy nawet nie prosiła, by którąś jej pokazał, a jeżeli nawet, to i tak nie spełnił jej prośby.

Dobrze. Spróbuj jeszcze raz. Właśnie teraz. Spójrz na nią i spró­buj znowu.

Mamo. Zaczekaj chwilę, dobrze? Po prostu daj mi coś powie­
dzieć. Nie chodziło mi wcale o chorobę psychiczną. Nic z tych
rzeczy. Mówiłem o czymś innym.

Patrzy na niego jak na obcego, który pojawił się nie wiadomo skąd i zaczął wypytywać ją o rzeczy, których nie sposób opisać słowami. Jej usta wydęły się jak wargi ryby schwytanej na haczyk.

Jednak nie. Za późno. Utracił ją, kiedy zaczęła mówić o Ojcu.

do suszarki, obrzydliwie niebieskiej, nawiasem mówiąc, w tym samym odcieniu co idiotyczna sofa. — Zawsze coś ci się przytrafiało i za każdym razem był to wypadek. Zawsze. Bez wyjątku. Nawet kiedy byłeś dzieckiem. Zakłopotanie.

Spuściła powieki. Zaraz potem je otworzyła. Ciemne sińce pod oczami wydają się w tym świetle jeszcze ciemniejsze. Położyła dłoń na szklance. Jej paznokcie są dłuższe, niż pamiętał, długie, różowe i doklejane. Austen spogląda na nią niecierpliwie, równie niepew­nie trzyma się na nogach, ale można było się tego spodziewać po człowieku, który widział kapryśne podrygi, do jakich jest zdolna ziemia i nie tylko widział, ale i odczuł do bólu, na własnej skórze, skutki jednego z takich tąpnięć. Patrzyli tak na siebie przez całą reklamę kwiaciarni dla zmotoryzowanych, a potem, jakby uwolniona dźwiękami muzyki, Cyndee wymaszerowała z kuchni. Usłyszał trzask drzwi od łazienki i niemal zaraz po tym bulgoczący odgłos spuszcza­nej wody. Jakże wielkim był idiotą, że przejechał taki szmat drogi tylko po to, by słuchać, jak jego matka się odlewa.

Ale przecież w gruncie rzeczy nie miał dokąd pójść. Nie było takiego miejsca, do którego mógłby się udać.

Nie mógł znaleźć Baru. Lało jak z cebra. Zaczęło padać, jeszcze kiedy on i Cyndee jedli wspólnie w milczeniu obiad z mikrofalówki

naleśniki serowe popijane sokiem z żurawin. Wściekła się na nie­go, że pił to samo co ona, że uszczuplił jej zapasy. Najwyraźniej całkiem niedawno, podczas jego nieobecności musiała pójść do skle­pu i dokupić co najmniej kilka butelek. Lodówka była tak zapchana, że w jej wnętrzu właściwie nic by się już nie zmieściło, Freudowska metoda, wypychanie.

Po lunchu wyjechał i przez pewien czas jeździł bez celu po oko­licy, aż wreszcie wypity sok przypomniał mu o sobie gwałtownym parciem na pęcherz.

Może kiedy wróci, wypije piwo a ona sok. Potem zamkną łazien­kę na klucz i przekonają się, które z nich eksploduje pierwsze.

Jak to możliwe, że jadąc z baru pijany i do tego po zmierzchu, zdołał odnaleźć drogę do domu, a teraz, w słotny, szary dzień nie potrafił odszukać tej knajpy? Czy znajdowała się gdzieś w pobliżu tego 7-Eleven, stojącego naprzeciw pralni SUDSIE'S, której okno wystawowe zamglone było parą i dymem papierosowym i przypo­minało oglądane z zewnątrz płuca? Emily nie znosiła płatnych pralni, a on nie miał nic przeciwko nim, więc ten obowiązek spadał automa­tycznie na niego. Siadał, nie zwracając na nikogo uwagi, i czytał książ­kę albo czasopismo, które zresztą kupował bardzo rzadko (niemniej od czasu do czasu znajdował pisma w pralni, pozostawione tam za­pewne „na przynętę" przez jakiegoś domorosłego badacza pragną­cego przekonać się, jak nisko można upaść) i czekał, aż pranie będzie gotowe. Czyste zen, obserwacje obracających się rzeczy wewnątrz pralki, niektórzy ludzie mówili coś, chociaż nikt ich nie słuchał. Zawsze starał się usiąść tak, by nikt nie mógł się do niego przysiąść.

Nie miał apetytu. Z grzejnika w samochodzie buchała mu w twarz struga gorącego powietrza, niezależnie od tego jak manewrował szczelinami przepływowymi. Cały dygotał, choć miał na sobie kur­tkę. Czy w Teksasie nie powinno być ciepło? Jedzie na południe od granicy. Zmarzł na kość, a przecież miał na sobie dwie koszule i podkoszulek (ten ostatni był pamiątką ze sklepu, w którym praco­wał — ów okres w jego życiorysie stawał się dlań coraz odleglejszy i coraz bardziej mglisty) z napisem: siedemrazy. Było to z pewnością najbardziej niejasne logo, z jakim spotkał się w sklepie. Pozostałość

jakiegoś zamówienia z zamierzchłej przeszłości. Ostatecznie trafiła w jego ręce. Siedem razy.

Nie znalazł Baru, lecz bar, ale to akurat w zupełności mu wystar­czyło. Wewnątrz (już z opróżnionym pęcherzem i gotowy do obser­wacji) stwierdził, że lokal był pełen klientów, których w jego otocze­niu określano mianem szczurów sklepowych: facetów harujących po dziesięć godzin na dobę i zaczynających pracę jeszcze przed świtem, ubranych w przesiąknięte, zesztywniałe od potu koszule, cuchnące dymem papierosowym, facetów zamawiających piwo dzbankami i prowadzących ostre dyskusje dotyczące sportu. Austen znalazł dla siebie stołek przy bufecie (co nie przypadło mu do gustu), obok brudnego zlewu pełnego zebranych ze stołów opróżnionych kufli i szklanek. Zamówił piwo. Dwa stołki dalej dwaj faceci prowadzili pijacką kłótnię z taką zaciętością, że było wątpliwe, czy kiedykol­wiek dobiegnie ona końca, gdyż jeden z pijaków wydawał się szcze­gólnie zacietrzewiony.

Obok nich i Austena siedział mężczyzna, który sprawiał wraże­nie, jakby był z tymi dwoma facetami. Nie przyłączył się jednak do ich sporu, ani nawet nie zwracał na nich uwagi, pomijając fakt, że przy każdej kolejce skrzętnie napełniał z dzbanka swój kufel. Pili szybko. Patrzenie na nich sprowokowało Austena, by również i on zwiększył tempo picia. Znów musiał odcedzić kartofelki. Kiedy wró­cił, dwaj kłócący się faceci zamierzali właśnie przesiąść się do stolika.

No chodź — rzucili z irytacją do trzeciego, który w dalszym ciągu ich ignorował i w końcu wzruszywszy ramionami, oddalili się.

Austen dopił piwo, kiepskiego sikacza, który po drugim łyku wydawał się niemal zupełnie bez smaku. Wszystkie telewizory w ba­rze włączone były na różne kanały sportowe. Futbol, wszędzie futbol, małe, zajadle walczące figurki w jaskrawych błękitach i czer­wieni. Na ekranie najbliżej niego wciąż ta sama spektakularna po­wtórka. 110-jardowy bieg przez linie niezdarnej, ślamazarnej obrony.

Patrzy z ukosa na siedzącego obok mężczyznę; po chwili czarne, niewzruszone oczy odpowiadają spojrzeniem, na co Austen, zakło­potany, ponownie wlepia wzrok w ekran.

Barman przeszedł obok nich. Austen wskazał na swój kufel.

Dla mnie też jedno — rzekł mężczyzna.

Austen poczuł, że zaczyna w jego wnętrzu rozkwitać mały, lśniący kwiat upojenia alkoholowego i zamyślił się. Czy codzienne picie przerodzi się u niego w nawyk? Może to tylko Teksas ma na niego taki wpływ. Albo jego matka.

Podano piwo. Mężczyzna uniósł swój kufel i przytknął lekko do kufla Austena.

Kufel nie był zimny, raczej chłodny, zaczęły zbierać się na nim kropelki wody. Tak łatwo było go opróżnić. Piwo — antidotum na wspomnienia, nie łagodzące, lecz pozwalające zapomnieć na chwilę o najgorszych ostrych krawędziach i bolesnych myślach. Russell siedział w pełnej gracji, wystudiowanej pozie, opierając oba łokcie o bar. Austen wypił kolejny łyk piwa. Przez moment zdawało mu się, że chaos zogniskował się w rozmytym, zamglonym kręgu wilgoci na podstawce. Dno kufla było brudne, choć trudno powiedzieć czy z zewnątrz, czy od środka. Z tyłu za nimi połowa baru zareagowała na kolejną powtórkę chrapliwym, drażniącym śmiechem. Opinie podzieliły kibiców jak rosnący w zawrotnym tempie ceglany mur.

Austen wypił ponownie. Będzie potrzebował więcej...

Srebro na dnie kufla.

Zamierzał odsunąć swój stołek od kontuaru, niedużo, tylko tro­chę- Srebro zamigotało. Na dnie naczynia połyskiwał nie domyty krąg- Kiedy tak mu się przyglądał, to żywe srebro zaczęło się podnosić, pięło się zwinnie po ściankach kufla, zmierzając w kierun­ku jego dłoni. Najostrożniej jak potrafił, odstawił kufel. Dłonie zaczęły mu drżeć. Odruch lęku, ciała i rozedrganego szpiku. Przestań patrzeć. Nie patrz na to.

Russell mówił coś. Chyba o futbolu.

...to nie coś? Faceci, którzy nigdy w życiu nie zobaczą
miliona dolców, kibicują gościom, którzy zarabiają bańkę w jeden
dzień. Ludzie są w stanie oklaskiwać wszystko, co się rusza; dopóki
rzecz jasna rusza się dostatecznie szybko.

Russell dopił swoje piwo. Czy w jego kuflu też coś wirowało? Oczywiście, że nie. Nie. Zamień się, jeżeli tak.

Srebro dosięgło właśnie brzegów kufla Austena i bulgocząc, zaczęło spływać po ściankach. Karykatura mikstury szalonego na­ukowca. Nikt inny tego nie widział. Świetnie. Ale czy widzieli jego? Przypomniał sobie galerię, otwarcie i to jak widział srebro usiłujące wydostać się z obrazu. Wtedy nie myślał o ludziach, którzy go obserwowali, po prostu uciekł. Co powinien uczynić teraz? Prze­łknąć tę osobliwą mieszaninę strachu, połączenie goryczy oraz in­nych różnorodnych smaków i zostać? Srebro przelewało się po kontuarze, nieśmiało jak robak z kreskówki. Czy t o miało poczucie humoru? Czy iluzje mogą mieć poczucie humoru? Rozrywka szaleń­ca. Obłędny ubaw. Miał pełen pęcherz. Czuł się jak dziecko, które zbyt długo zwlekało. Obawiał się, że lada moment zleje się pod bar. Przestań na to patrzeć!

Naraz słyszy:

Śliskie, migoczące srebro jest już bardzo blisko. Wije się i przele-

w a jak imitacja spermy. W nogi? Powoli, bardzo powoli odsunął drżącą rękę, lecz to coś uznało to za część gry. Podskoczyło, wybiło się w górę i wylądowało (plusk!) na jego nadgarstku.

Lepiej, żeby wpełzło ci do ucha.

Uderzył w to dłonią niczym w dokuczliwego owada. T o rozpry s-nęło się wokoło. Wszędzie widział drobne, lśniące plamki, a każda z nich przypominała mu owada. Cała armia owadów, sprytnych owadów, pełza i maszeruje raźno ku niemu. Tego było już za wiele. Odepchnął stołek, prawie przy tym upadł, zachwiał się do tyłu i nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Dłoń Russella.

Wyjdźmy stąd — słyszy. Toczy wzrokiem dookoła, jąk koń,
by dostrzec t o ociekające i błyszczące, ściekające rtęciową lawą ze
stołka na podłogę.

Znalazłszy się na zewnątrz, oddycha ciężko, bardzo ciężko. Stoi w strugach słabnącego już deszczu. Dłonie kładzie na kolanach. Czuje się jak po przebiegnięciu mili, ostrą woń potu pod pachami. Oparł się plecami o ceglaną fasadę baru. Miał ochotę stać tak z za­mkniętymi oczami bez końca. Nie chciał wracać do środka, nie chciał niczego wyjaśniać temu facetowi, swemu nieoczekiwanemu wybaw­cy, bo niby z jakiej racji?

Russell wyczekiwał na odpowiednią chwilę, jak człowiek pra­gnący pokonać rwący strumień.

Delikatna cisza.

Na pewno nie jesteś epileptykiem? Nie ma się czego wsty­
dzić, nawet jeżeli nim jesteś.

Nie. — Na jego twarzy pojawia się zmęczony uśmiech. —
Ale miewam ataki. — Powiedział to tak spokojnym tonem, jakby
mówił: „Lubię piwo" albo „Jeżdżę rowerem".

Nie wątpię. Posłuchaj, przepraszam. Dzięki za wyprowadze­
nie na zewnątrz. To nie ...

Jakie to dziwne, niesamowite. Rozmawia o swoich problemach z zupełnie obcym facetem, człowiekiem, którego nigdy dotąd nie widział. To zazwyczaj nie przydarza mu się w miejscach publicz­nych.

Co, twoje ataki? Gówno. Mojego starego ścięło kiedyś w skle­
pie spożywczym. Wystraszył na śmierć wszystkie kasjerki, a kiedy
doszedł do siebie powiedział, że miał wizję Boskiego małego palca.
Powiedział że miał kształt piorunochronu. — Najego twarzy pojawia
się beztroski uśmiech. Russel zachowuje się tak, jakby przekazał mu
historię godną opowiedzenia. I zaraz dorzuca pośpiesznie. — Posłu­
chaj, jeśli miałbyś jeszcze ochotę coś wypić, znam miejsce dużo
lepsze niż ten bar.

Russell miał biały, czterodrzwiowy, nieokreślonej marki samo­chód, a prowadził go jak land-rovera albo łunochod. Trudno było za nim nadążyć, niemniej było zabawnie. Zabawne było czuć się za­bawnie. Już od dłuższego czasu nie doświadczył podobnego wraże­nia. Przestało padać. Austen lekko uchylił szybę, by wpuścić do środka chłodną mgiełkę, szprycer bogów. O, tak, Mały palec Boga drapie go pod brodą. Co w tym takiego śmiesznego, dupku? Plecami obija się o oparcie, książki upchnięte w rogach postukują posępnie. Dziś wieczorem mógł je zignorować. Dzisiejszego wieczoru mógł zignorować bardzo wiele. Skręca w uliczkę, której o mało nie prze­oczył i nagle zatrzymuje się gwałtownie. Russell zaparkował wóz i wysiadł przed jakimś sklepem, który zdawał się być zamknięty. W świetle reflektorów Russell wydawał się chudy jak tyka. Wyglą-

101

dał jak wychudzony, kasztanowy kucyk. Ręce wcisnął w kieszenie czarnej kurtki.

To tutaj — rzekł. — Nazywa się Jackstraw. Czasami mają
tu niezłe kapele. Słuchałeś kiedyś hardcore'u?

Okna były poczernione, a drzwi pomalowane na ohydny, oliwko-wozielony, wojskowy kolor. Gęsta farba nałożona była nierówno. Tu i ówdzie można było dostrzec grubsze warstwy. Wydawało się, jakby cale drzwi zrobione były wyłącznie z farby. Wewnątrz nie było zespołu, tylko szafa grająca podłączona do głośników rozstawionych wokół baru. Klientów było nie więcej niż dwudziestu i żaden nie zainteresował się nowoprzybyłymi. Usiedli przy stoliku. Russell zapłacił za dzbanek piwa.

Russell wzruszył ramionami.

Po prostu, wyglądałeś dziwnie. Mój ojciec miewał kiedyś
bardzo poważne ataki, prawdziwe grand mai i nieźle wtedy świro­
wał. Potrafił porachować ci kości, jeżeli podszedłeś zbyt blisko.
Wyglądałeś podobnie z tym wymachiwaniem rękoma, tłuczeniem
w co popadnie i całą resztą.

Wymachiwanie rękoma, tłuczenie w co popadnie i cała reszta; jego poszpitalne życie w pigułce.

Mieszkasz tu? — zwrócił się do Russella.

Tak, na razie, w wynajętym bliźniaku, u mojej byłej dziew­
czyny. Ona w ubiegłym tygodniu spakowała swoje majtki bikini
j wyruszyła do Forth Worth. Chce znaleźć tam pracę, kapujesz?
Taniec albo coś w tym stylu. Była tancerką topless, ale ostatnio trochę
za bardzo wyszczuplała, rozumiesz o co mi chodzi? — Szafa zaczęła
grać „Planet Distortion". Piwo było żółte jak siki, a jego skóra
popielatoszara. — Niektóre z tych kobiet zarabiają całkiem niezły
szmal. Oczywiście nie jest to praca, którą chciałaby mieć każda
kobieta, no nie? Chyba, że jest się dziewczyną taką jak Deanie.

Austen zamówił kolejny dzbanek. W trakcie jego opróżniania zaczął opowiadać o swoim pobycie w szpitalu, o facecie na demerolu i wszystkich pacjentach na prochach, których spotykał w korytarzu i o całej tej arenie tortur i cierpienia, której istnienia on, cieszący się prawdziwie końskim zdrowiem, dotąd nawet nie podejrzewał.

...miasto żyjących potępieńców i to tuż pod twoim nosem.
Nigdy bym nie przypuszczał... — mówi, a w głębi duszy zastanawia
się, co robi w barze przy jednym stoliku z tym sympatycznym,
współczującym mu nieznajomym. Czy w ten sposób diabeł zdobywa
nowych przyjaciół? — Ludzie są po prostu spieprzeni, wiedziałeś
o tym?

Russell kiwa głową, tym razem wolniej, wygląda na pijanego. Jego akcent nie tyle zmatowiał, co się wyostrzył. Maniera czy zwykła próba wyraźnego, przejrzystego mówienia? Może był bardziej pija­ny, niż się wydawał?

Ludzie są spieprzeni, fakt. Ale nie w taki sposób. Inaczej. Nie
tak, jak ty. Mówiłeś, że co zdarza ci się widzieć?

Boże.

Widzę podwójnie — mówi, próbując się podnieść. Był bar­
dziej pijany niż mu się zdawało, tak pijany, że wspomniał o t y m
w rozmowie. Właśnie tak diabeł nawiązuje nowe przyjaźnie.
— Muszę się odlać.

W toalecie stoi przed urynałem. Oddaje mocz i czuje, jak narasta w nim niepokój. Był zbyt zalany, by dać się ponieść panice. Zastana­wia się, co właściwie powiedział Russellowi. Odkręcił kran w umy­walce, ochlapał się wodą, oderwał płat zimnego, brązowego, papie-

rowego ręcznika, aby się wytrzeć i przypominając sobie alkoholowe libacje z czasów młodości waży w myślach, czy wygląda na tak nabuzowanego, jak się czuje i czy Cyndee zorientowałaby się, że jest „pod dobrą datą". Wyglądał teraz jak nastolatek. Wychudłe policzki, sterczące kości policzkowe, spuszczone oczy, na wargach półuśmie-szek, zadowolenie z udanej imprezy, które poprzedza nieuchronny upadek w czerń bolesnej nieświadomości. Może już pora, by wrócił do domu.

Russell w dalszym ciągu siedzi przy stoliku.

Właśnie ogłosili że to już ostatnia kolejka — rzekł, zanim
Austen zdążył osunąć się na swoje krzesło, co wydawało się jedyną
czynnością do jakiej był jeszcze zdolny — Chodźmy.

Na ulicy powietrze wciąż było przesycone wilgocią. Może już nigdy nie przestanie padać?

Smużki ciemności pojawiły się na obrzeżach jego pola widzenia. Nie był równie pijany od czasu tamtego feralnego przyjęcia.

Dobrze.

Zamknął oczy. Wewnątrz wszystko wiruje w obłędnym tańcu. Odlanie się było kroplą, która przeważyła szalę. Russell, mimo że równie wstawiony jak on, prowadził całkiem sprawnie, a może tak mu się tylko wydawało. Niemniej dystans, jaki mieli do pokonania, rzeczywiście okazał się krótki, nawet bardzo krótki (chyba, że pod­czas jazdy uciął sobie jedną lub dwie krótkie drzemki).

Russell miał pewne problemy z włożeniem klucza w zamek, ale jakoś w końcu dał sobie radę. W bliźniaku było diabelnie gorąco. Austen poczuł pot na karku. Przestąpiwszy próg, potknął się o coś miękkiego i plastykowego.

Deanie wszędzie pozostawiała swoje manele — burknął Rus-

1 *> A

sell, kierując się najprawdopodobniej w stronę łóżka. — Kanapa jest tam-

Stoi przykryta warstwą gazet. Podłużny kształt obity tweedową tapicerką. Austen zobaczył to, na co nastąpił. Obrzydliwie fioletowa saszetka na make-up albo perfumy. Z przodu napis: PREETY LA­DY; wielkie litery stylizowane na błyskawice, przedłużone jak lśnią­ce światła reflektorów kładące się na wodzie. Jedną nogą, ostrożnie

nie wiedział czemu, ale bardzo zależało mu, by uczynić to

z wyjątkową ostrożnością — wsunął saszetkę pod kanapę. Mebel cuchnął psem. Czy był tutaj pies? Miał nadzieję, że to nie było jego posłanie. O mało nie spadł na podłogę, układając się i przemieszcza­jąc poduszki. Ramię miał zupełnie bezwładne, palce pozbawione czucia. Kuchnia znajdowała się naprzeciwko niego, a nieco dalej, po drugiej stronie podwórza sąsiedni budynek. Stał tak blisko, że przez kuchenne okno z werandy widział żółtawy blask, nieco tylko przy­ćmiony przez strugi deszczu. Patrząc na nie, usnął, z jedną ręką wciśniętą pod głowę i narzuconym na siebie żakietem Deanie. Ten cienki żakiet był dlań jak koc, namiot, albo płótno kamuflażowe chroniące go przed nocą w obcym domu.

Przespał dwie, a może trzy godziny. Na drodze wciąż było ciemno i potwornie bolała go głowi. Był spragniony i czuł okropne parcie na pęcherz. Do łazienki nie mogło być daleko. Teraz, gdy stał obok kanapy, wyprostowany i jęczący, żałował, że nie zwrócił uwa­gi, dokąd wcześniej udał się Russell. Łazienki znajdowały się zwykle w głębi korytarza. Trzymając się jedną ręką ściany, natrafił na otwarte drzwi do pomieszczenia, które wydawało się niewielkie. Zaczął szukać palcami kontaktu.

Na ścianie poczuł coś lepkiego; cienka i chyba świeża warstwa. Tuż nad podłogą coś się świeci, jedna z tych małych nocnych lampek, które włącza się, by paliły się przez całą noc. Świetnie. Odlewał się chyba bez końca rzeką piwa, które zalegało mu w pęcherzu, a gdy po dłuższej chwili przestało ciurkać, opłukał ręce w urny walce. Napił się wody z kranu. Była zimna i zmroziła mu wargi. Ochlustał sobie twarz. Czuł się brudny, zafajdany i wysuszony do cna.

Rano będzie lepiej.

W lustrze ujrzał swą twarz. Ma podkrążone oczy. Widział to nawet w tak słabym świetle. Nie wyglądał starzej, wyglądał raczej na przeżutego i wyplutego. Nagle...

Dostrzegł strużkę jakiegoś płynu wyciekającą mu z prawego ucha.

0 Boże.

Poczuł wilgoć w nosie.

Włączył światło. Było zbyt jasne, ale musiał to zobaczyć. Patrzy poprzez plamki rozpry śniętej pasty do zębów i na wpół zdarte nalepki z czerwono opalizującymi literami, układającymi się w napis: zaje­bista suka. Widzi płyn sączący się z jego ucha i spływający mu po szyi. Jedna długa strużka spływa z jego nozdrzy, zatrzymując się na tamie górnej wargi.

Płyn mózgowo-rdzeniowy jest przezroczysty, chyba że zawiera w sobie krew.

Ale ten nie jest ani taki, ani taki. Matowa szarość w mgnieniu oka, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nabiega połyskliwą, srebrną barwą. To dzieje się natychmiastowo.

1 nagle jego twarz wydaje się zmieniać. Staje się nie tyle przezro­
czysta, co półprzejrzysta. Czy po to, by mógł zajrzeć w głąb ogląda­
nej w lustrze własnej czaszki, nachylonej specjalnie do tego, jedyne­
go w swoim rodzaju badania? W jego oczach maluje się srogość
strachu i zdumione wyczekiwanie najgorszego.

Stoję tu i widzę to wszystko. Widzę to.

A potem zdjął wierzch własnej czaszki, w której znajduje się mózg. A w środku: delikatne drgania, każdy płat filigranowy jest uzwojony i ozdobiony skrzącą się srebrzyście śmiercią we wszy­stkich jej maskach i wcieleniach, we wszystkich nieodwracalnych formach, jakie jest w stanie przyjąć. Dostojne pulsowanie anewry-zmu, ekstrawagancki ucisk tumorów, twardych i okrągłych niczym perły, skrzepy przypominające zgrudkowany kawior. Każda z czą­steczek płonie, skrzące się srebro oświetla postrzępione odłamki ko­ści i krew niczym wirujące jądro nie pożądanego przez nikogo łako­cia. Pośrodku zaś, usadowione niczym jaja w gnieździe, tkwią oczy.


Wyjątkowe, wielkie i jakby nieobecne.

Jego nieczuła, odrętwiała dłoń unosi się niepostrzeżenie, by powstrzymać wyciek. Srebro napalcach, srebrny płyn jak wzburzone fale wewnątrz jego własnej czaszki.

Boki widocznego w lustrze tętniaka zaczęły z lekka nabrzmie­wać, pulsując łagodnie jakby w rytm walca, a następnie przyspieszy­ły tempo, poruszając się coraz szybciej, by ostatecznie — co uświa­domił sobie z pewnym zdumieniem — zrównać się z jego walącym w obłąkańczym crescendo sercem. Słodkie drżenie pośród potoku odłamków kości przypominających maleńkie strzały o grotach tak drobnych i ostrych, że ich ukłucia były w większości niewyczuwalne, jak zastrzyki wykonywane przez wprawną pielęgniarkę. Tak samo było w szpitalu, za każdym razem kiedy wyruszał w kolejny długi tan. Teraz wyraźniej widzi skupiska komórek rakowych. Ich powie­rzchnia jest nabrzmiała, podobnie jak gruzłowatych strupów. Nagle wewnętrzne oczy zdają się ciemnieć (chrom przeradza się w stop cyny z ołowiem), jakby pytały: czyż to nie zabawne? Czyż nie? Teraz nareszcie masz możliwość zobaczyć to wszystko. Koniec z domy­słami.

W lustrze obok jego twarzy pojawia się inna, Russella. Austen patrzy na komicznie wielkie oczy, przetłuszczone włosy, zarośniętą szczękę i usta poruszające się, jakby coś mówiły. Bezgłośny ruch.

Cały obraz w lustrze ożywa. Jego własne oczy, przerażone, wywracają się w oczodołach, podczas gdy oczy wewnętrzne zanika­ją. Nie ma już srebrnego prześwietlenia ani mapy czekających go w niedalekiej przyszłości udręk. Widzi jedynie swoją własną twarz, lekko rozchylone usta i dłonie unoszące się do boków głowy, by przesuwając się wzdłuż skroni, potwierdzić obecność pokrywające­go je płynu, który nie był ani przezroczysty, ani zabarwiony szkar­łatem krwi.

Wrażenie bólu ulotniło się, jakby uzyskał chwilową amnestię za to, czego przed chwilą doświadczył. Był przygotowany w każdej chwili na jej unieważnienie i ponowne rozpoczęcie okrutnego, prze­rażającego tańca św. Wita, który — o czym wiedział — z każdym kolejnym atakiem stawał się coraz gwałtowniejszy i brutalniejszy.

Czuje dojmującą i bolesną pewność, że czeka go jeszcze wiele smutku i cierpienia. Zastanawia się, jak to będzie, kiedy za którymś razem pękną tkwiące w jego wnętrzu okowy i jeden z ataków okaże się w końcu śmiertelny.

Bardzo, naprawdę bardzo chciało mu się płakać.

Russell obok niego nie zniknął. Russell był prawdziwy.

Czy ... — Przez chwilę nie mógł mówić, zupełnie zaschło
mu w ustach. Miał wrażenie, że cała ślina wyschła mu w ustach. —
Czy ty też to widziałeś?

Russell potarł usta, jakby odczuwał zalegający najęzyku nieprzy­jemny smak.

Gdyby nie przestał mówić, z pewnością by się rozpłakał. Mach­nął do Russella ręką i usiadł na sedesie, zakrywając jedną ręką oczy. Russell wyszedł z łazienki. Łzy, małe, ciepłe i dziwnie pocieszają­ce, spłynęły mu po policzkach. Były prawdziwe, były ludzkie. Lu­dzkie łzy.

Nagle poczuł na ramieniu coś zimnego. Poderwał się tak gwał­townie, że omal nie spadł z sedesu. Russell podał mu piwo. Przyniósł też jedno dla siebie. Wskazuje butelką lustro i pyta półgłosem:

Nie mówisz o tym często, co?
Płacze. A przecież nie chciał płakać.

Nie — mówi trzymając w dłoni piwo. Czuje wilgoć na
palcach. Lepkie krople spływają po ściankach butelki. — Nigdy
nikomu nie mówiłem. Raz próbowałem, ale ten doktor... — Wolną
ręką ociera oczy i twarz. — Myślałem, że tracę zmysły, myślałem,
że każdy kto widzi takie rzeczy, musi być nienormalny.

Russell pił powoli, jakby w zamyśleniu. Jeden, drugi, trzeci łyk.

A myślałeś kiedyś — opiera się o urny walkę, pachnie dymem

w~

i kwaśnym potem — że powinieneś pogadać z jakimiś innymi lekarzami?

Austen uśmiecha się cierpko.

Austen wytarł twarz starym, wyświechtanym ręcznikiem i zabie­rając swoje piwo, wrócił na kanapę. Nie widział już świateł na werandzie u sąsiadów. Na zewnątrz było jasno, świtało. Wypił swoje piwo jak ostatnią butelkę wody na ziemi i przykrył się denimową kurtką. Pachniała tanią wodą lawendową, jak ramiona kobiety, której imię nie pozostaje długo w twej pamięci, lecz na piersiach której z lubością i tęsknie składałbyś głowę najdłużej jak to możliwe, jakby była Matką Nocy i dzierżyła w swych dłoniach wywary sprowadza­jące kojący, pozbawiony wszelkich marzeń sen, dający upragnione zapomnienie.

Nie spał długo. Obudził się z potwornym bólem głowy, jakby jego czaszkę opinały jakieś niewidzialne jarzma, ale nie było to nic złowieszczego. Ot zwykły kac piwny. Prysznic powinien mu pomóc. Zauważył wilgotny ręcznik. I drugi, suchy na wieszaku. Z mydła został maleńki okrawek. Boi się dotknąć lustra, aby wytrzeć je z pary, ale w końcu robi to i nic się nie dzieje. W apteczce znajdowało się mnóstwo rozmaitych buteleczek. Płyn do płukania ust, Midol, czop­ki, zmywacz do paznokci, ale nie sądził, by znalazł tu coś równie prozaicznego jak aspiryna. Zapomnij. Ból sam przejdzie. Daj mu tylko trochę czasu. Usłyszał Russella krzątającego się po kuchni i statyczny szum włączonego zbyt głośno radia.

Hej. — Russell stoi na bosaka przy kuchence i przyrządza coś
do jedzenia. Ma na sobie dżinsy. Włosy są jeszcze wilgotne i scze­
sane do tyłu na „skazańca". Na stole stoi salsa. — Masz ochotę?

Na obtłuczonym talerzu leżą jajka i pokruszone chrupki tortillo-we polane sporą ilością salsy. Była ostra, tak ostra, że aż paliło go w gardle, ale uczucie pieczenia wydało mu się w porządku. W tle słychać jazgot z radia.

Ten człowiek, który widział go w najgorszych chwilach, mamro­czącego w łazience, płaczącego z powodu swego oszalałego mózgu i lekarzy, którzy nie rozumieli go za grosz, wydaje się zdumiewająco nieśmiały. W plastykowym kubku znajdował się jasny sok z bąbel­kami. Wypił go powoli. Ból głowy z wolna zaczął przechodzić.

Wiesz — mówi gospodarz z pełnymi ustami — przypusz­
czam, że to wszystko wydaje ci się trochę dziwne, nieprawdaż? Nie
wiesz, o co mi właściwie chodzi.

Russell sięgnął ręką (na której odznaczały się niezbyt pokaźne, ale widoczne mięśnie) do dwóch półek z imitacji dębu znajdujących się obok kuchennego stołu. Zdjął z jednej z nich zdjęcie w cienkiej brązowej ramce.

To Horacy — powiedział. — Mój tato.

Widoczny na zdjęciu 4x4, stojący, podobnie jak jego syn, bez koszuli, Horacy wydawał się niski, gruby i niesympatyczny, jak mały rosomak, który jest w stanie zagryźć nawet niedźwiedzia. Austen wypowiedział swoje myśli na głos, a Russell wybuchnął śmiechem. Był wyraźnie uszczęśliwiony tym porównaniem.

Tak, to prawda.

Przez resztę śniadania opowiadał różne historie o Horacym, jego bójkach i żartach. Nie ulegało wątpliwości, że Russell go adorował, a także iż żywił szczególnie zjadliwą nienawiść wobec tych wszy­stkich, którzy z powodu epilepsji traktowali Horacego jak odmieńca i dziwoląga, którzy udawali, że się pienią i pluli na wszystkie strony i którzy wywracali oczyma, kiedy ich mijał.

Wiesz, o kim mówię, o sąsiadach i ludziach z pracy. Przez
nich wszystkich Horacy czuł się jeszcze gorzej. Jakby był jakimś
pieprzonym świrem. Twierdził, że się tym nie przejmował, że ani

trochę go to nie obchodziło. Wciąż to powtarzał, nawet kiedy umie­rał. — Russell wydrapuje resztki z talerza, widelec ostro jak nóż przesuwa się po śladach pęknięć. — Mózg jest organem, stary, i jak każdy inny organ naszego ciała, serce czy płuca, ma prawo się spieprzyć. Ale ty już to wiesz, no nie?

Austen uśmiecha się, przypominając sobie srebrne strużki wypły­wające z nozdrzy.

Jeszcze raz dziękuję — rzekł Austen, nie zamykając drzwi­
czek od strony kierowcy — że pozwoliłeś mi zostać i w ogóle.

Russell kiwa głową. W ciemnych, lotniczych okularach wygląda jak glina z antyterrorystycznej.

Uścisnęli sobie ręce, po czym Austen wsiadł do swego samocho­du i w momencie gdy zatrzasnął drzwiczki, Russell odjechał. Przez chwilę siedział w bezruchu, z zamkniętymi oczami. Ból głowy prawie zupełnie ustąpił, a w środku czuł wszechwładny spokój ulgi, jakby jego wijące się dotąd z bólu nerwy usnęły, albo jakby komórki rakowe zostały usunięte ręką wprawnego chirurga. Russell opowia­dał o ojcu, natomiast Austen o sobie. Opowiedział mu wszystko, całą swoją historię, niczego nie pominął. Russell wcale nie wydawał się przerażony ani zbulwersowany. Oschłym, krótkim skinieniem głowy zdawał się mówić: „Bo to już tak jest i kropka. Tak to już jest z twoim mózgiem".

Czy to nie jest dziwne, że powierzył swoje najgłębsze tajemnice nieznajomemu? A może wydaje się dziwne, że nikt inny, prócz tego człowieka, nie chciał ich w ogóle wysłuchać, przyjąć ich na wiarę i zaznajomiwszy się z nimi oznajmić: „Tak". Nic więcej tylko: „Tak". Wyobrażał sobie bez końca, jak będzie opowiadał swoją historię, obnażał te najgłębiej skrywane sekrety całej rzeszy uważ­nych, współczujących, serdecznych słuchaczy, ale nigdy nie sądził,

iż przyjdzie mu to z taką łatwością, w kuchni, po całonocnym pijaństwie i kolejnym, ostrym ataku. A przecież ten atak był napra­wdę silny, tak silny, iż wątpił już, czy jego udręczony mózg zdoła go wytrzymać. Nie przypuszczał, że przyjdzie mu podzielić się swą opowieścią z tym szczególnym nieznajomym, którego obecnie uwa­żał na poły za przyjaciela.

Prowadzi wolno, spokojnie. Powoli dochodzi do siebie. Gdy wrócił do domu, rozpętała się burza. Cyndee jest wściekła. Mogłeś dać mi znać itepe, itede. Prawie jej nie słuchał. Dom wydał mu się bardziej odrażający i zaściankowy niż dotychczas, być może dlatego, że porównał go z przytulną, ciasną kawalerką Russella. Siedząc z nogami w górze, myśli. Jest zmęczony, ale to dobre zmęczenie. Ta podróż nie była wcale stratą czasu. To, czego nie uzyskał od Cyndee, odnalazł z całą pewnością w Russellu. Tym czymś była możliwość porozmawiania z drugą osobą i świadomość, że zostało się wysłu­chanym. Może nie udało mu się uzyskać wyjaśnień i odpowiedzi, ale kto wie, czy to nie przyjdzie z czasem, jeśli tylko będzie miał okazję znów porozmawiać, ale tym razem dłużej. O tak, choć trochę dłużej.

Niedługo wyjeżdżam — zakomunikował Cyndee.
Uniosła wzrok znad gazety. Wiadomości chyba nie były zbyt

dobre.

I dokąd pojedziesz?

Do domu. A gdzie myślałaś? — Nie było to prawdą. Miał
wrażenie, że powinien udać się gdzieś indziej, tyle tylko, że na razie
nie potrafił tego dokładnie sprecyzować. Wiedział, że to przyjdzie
z czasem, podobnie jak było to z wcześniejszą decyzją odwiedzenia
matki.

Znów pogrążyła się w lekturze gazety, nie wydaje się być poru­szona jego odpowiedzią. Austen poszedł do kuchni i zadzwonił do Russella.

To jak to jest, nosi imię na cześć miasta?

Russell w czystej niebieskiej koszuli popija w saloniku sok żurawinowy. Po drugiej stronie pokoju w typowej dla niego, niedba­łej pozycji, pozycji którą najwyraźniej przyjmował automatycznie w obecności Cyndee stoi Austen. Jest na wpół poirytowany i na wpół

rozbawiony tym, z jaką łatwością Russellowi udało się oczarować jego pozbawioną wdzięku matkę.

Austen pokręcił leciutko głową, bez specjalnego zdziwienia. Nie zaskoczyło go to, że nie potrafiła właściwie wymówić nazwiska Bronte. To cud, że w ogóle cokolwiek przeczytała (prawdopodobnie były to okrojone wersje klasycznych powieści). Z radia w kuchni znów dobiega hiszpańska sieczka. Jest włączone na cały regulator jak na hucznej imprezie. Cyndee mówiła nieprzerwanie, uwielbiała czytać, była prawdziwym molem książkowym, przecież to najlepszy sposób na zdobycie wiedzy.

Co racja to racja — rzekł Russell. — Mój ojciec zawsze to
powtarzał.

Ojciec Austena był zagorzałym czytelnikiem, kontynuowała z nie gasnącym zapałem, a Austen zastanawiał się, jak człowiek czytują­cy jedynie czasopisma łowieckie i „Playboya" (nie był to jednak nawyk, który chciał dzielić ze swoim synem — Austen musiał kupować świerszczyki za własne pieniądze i gustował bardziej w „Penthousie") mógł być tak oczytanym i elokwentnym erudy-tą, którego z niego zrobiła. Russell najwyraźniej nie miał nic prze­ciwko jej monologowi, natomiast Austen starał się go zignorować i cierpliwie doczekać do końca. Wywód Cyndee urwał się nagle w połowie, ucięty jak nożem, energicznym ruchem ręki wstającego Russella.

Jeszcze raz dziękuję, pani Bandy. — Żegna się, potrząsając
szybko i energicznie jej dłonią. — Było mi naprawdę niezmiernie
miło panią poznać.

Cyndee uśmiecha się promiennie, słodko, jak idealna matka. Może było to tłumione, prastare pożądanie, a może zawsze pragnęła poznać jego przyjaciół. Fakt. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie 1 bezosobowo jakby była matką kogoś innego, po czym wypadł za

d rzwi wprost w kłąb spalin wydostających się z rury wydechowej samochodu Russella.

Pomyślałem sobie, że skoro niedługo wyjeżdżasz — wrzuca
wsteczny, nawet nie spoglądając w lusterko — powinieneś się jesz­
cze przed tą długą drogą trochę zabawić. No nie?

Austen kiwa głową. Oczywiście, oczywiście. Na szybie zauważa naklejkę skierowaną napisem na zewnątrz: — Moja mama patrzy z nieba, jak rozpętuję piekło. — Wskazał na kalkomanię i zwrócił się do Russella:

Pojechali z powrotem do Jackstraw, gdzie para amfów, wielkich jak chevrolety, opowiadała o lęku towarzyszącym nieprzerwanie życiu na krawędzi. Na Russellu nie zrobiło to większego wrażenia, ale Austenowi się spodobali. Byli młodzi, gorliwi, pełni zapału i nie mieli zielonego pojęcia o granicach, prawdziwych granicach na jakich balansujemy, mijających dniach, których ważności nie rozu­miemy, nie wiedzieli nic o ich bliskości i celowości.

Jakże łatwo świat może nam umknąć, jak bardzo łatwo jest runąć i jak straszliwe jest lądowanie, jakże straszliwe są skutki tego upadku.

Austen nie przesadzał z piwem, ale Russell folgował sobie śmia­ło. A im więcej wypił, tym głośniej mówił. O Horacym i jego złych uczynkach, a także o Austenie i znaczeniu jego choroby.

O jego stanie. Albo darze.

Możesz nazwać to — rzekł Russell — jak ci się żywnie
podoba. Niech to szlag! Powiedzieli, że mój stary był chory i obłą­
kany. Ale żaden z nich nie wiedział, że był on jednocześnie pierdo­
lonym widzącym. Widzącym, kapujesz? Wiesz co oznacza to
słowo?

Austen pokiwał głową. Był jak zahipnotyzowany, kiedy tak patrzył na Russella, usiłującego przeniknąć myślami i rozumowa­niem przez otaczającą go mgiełkę, płaszcz, pelerynę alkoholu, ów wyzwolicielski opar, który prócz żółci uwalniał również tłumione dotąd emocje, jego własny osobisty filar z chmur. Oczy Russella były

teraz maleńkie, zwężone jak pod ogniem wrogiego ostrzału. Na maleńkiej scenie zespół śpiewał o pięknych, martwych blondynkach.

Oznacza proroka. I wizjonera. Czyż nie tym jest właśnie
wizja? Widzeniem? Czy nie na tym polega twoja umiejętność?
Tak jak wtedy, w moim domu?

Austen znów energicznie kiwa głową, jak metronom, nie tyle potwierdzając jego słowa, co zachęcając go, aby mówił dalej. Nie przerywaj, mów. Czuł, że był bardzo blisko, och, tak bardzo blisko miejsca, gdzie nie tyle poznałby prawdę, co raczej mógłby spokojnie o niej rozmyślać. Czuł, że zagląda, co prawda nie przez same bramy raju, lecz stoi w sieni, skąd do wejścia było już niedaleko. W drodze ku sanktuarium wkraczał do prowadzącego doń korytarza. Mów, mów.

Mówdalej.

Cisza. Przerywa ją dopiero nagły jazgot zespołu, który zaczął grać nowy numer. Wycie gitary basowej podobne było do ryku nadjeżdżającego pociągu. Austen spojrzał na Russella. Spojrzał na niego ponad stołem w momencie, gdy wiatr powiał nagle przez otwarte drzwi. Widzący. Dla Russella było to coś więcej niż fizyczna

z dolność, był to dar metaficzny, jednocześnie klucz i ścieżka. On święcie wierzył, że podobnie przedstawiała się prawda o epilepsji jego ojca; jak w przypadku budowniczych piramid i tych, którzy z gliny uformowali monumentalne, zastygłe w wiecznym, posępnym uśpieniu posągi Sfinksów; jak w Idiocie Dostojewskiego — krótkie wybuchy ognia, żar pasji i namiętności błędnie rozumiane przez świat zewnętrzny jako przejawy kretynizmu i szaleństwa. Ale do tego wszystkiego, światło. Wewnętrzne światło. Płonące. Płonące. Dające upust swej złości niczym huragan prawdy, pokazujące mu, ale co?

Jak ma widzieć.

I nagle równie wyraźnie jak smak w ustach przypomina sobie swoją pierwszą wizję, widzenie SREBRA. Było to wtedy, kiedy leżał jeszcze w szpitalnej sali. Zaraz potem przywodzi na pamięć ostatnie przerażające doznanie, filigranowy skrzep z tafli lustra i płynne spojrzenie oczu. Przypomina to sobie, zapominając o towarzyszą­cym temu lęku, przyprawiającym o zawroty głowy, ucisku szponów szaleństwa i ich chłodnego potencjału, bo przede wszystkim w każdej ze swych manifestacji, to było piękne, podobnie jak piękne były moce tego czegoś. Czy dopuści do tego, aby zgroza do reszty przesłoniła mu oczy? Przyćmiła mu wzrok? Zamaskował to, co teoretycznie i praktycznie powinno być jego celem jako artysty. Zamaskował umiejętność widzenia?

Russell patrzył na niego z lekko otwartymi ustami.

Kapela zaczęła grać nową piosenkę. Chórek brzmiał wyjątkowo banalnie. Austen poczuł wewnątrz czaszki osobliwe swędzenie, nie wrażenie fizyczne, lecz coś zupełnie innego, jakby oba płaty skro­niowe i cała reszta uzwojonych tkanek były rozciągane, dzielone i sondowane przez złowrogie, czyste palce należące do jakichś nie­widzialnych dłoni, istniejących jednak tak samo jak krew, która nasycała i elektryczność, która przepływała regularnymi, powolnymi falami przez miękką różową ciemność jego mózgu.

Płonął.

Możesz ujrzeć Boga—rzekł Russell. —Powiedz, że możesz.

Głos Russella dochodził do niego jakby z tunelu. Wszedł teraz

do korytarza, czy może raczej do tego zewnętrznego pomieszczenia. Do pełnego wyzwolenia było jeszcze daleko. Otaczała go ciemność tak gęsta, że przeniknięcie jej niemal rozdzierało mu serce. Teraz jednak miał przynajmniej dokąd pójść.

6

Matka pożyczyła mu tylko połowę sumy, o którą prosił. W pew­nym sensie było jej chyba przykro, że wyjeżdżał. Nalegała, aby zabrał ze sobą na drogę całą wielką torbę prowiantu, pełną krakersów i batonów, i dwie pokaźne puszki soku oraz kawałek nieco podsu­szonego sera i nóż.

Tego wieczoru oglądał wraz z nią telewizję. Filmy, które lubiła,

wydały mu się pretensjonalne. Znała imiona wszystkich postaci i pochłonięta akcją śmiała się wesoło z dość szmirowatych perypetii bohaterów.

To jej były mąż — zwierzyła się Austenowi. — Był policjan­
tem. Nie, ta druga, z wielkim biustem. Ona.

Austen z powagą kiwał głową, jakby ci ludzie byli prawdziwi. Dla Cyndee najwyraźniej byli realni, a może wręcz hiperrealni; zamieszkiwali bowiem ową jedyną w swoim rodzaju, błogosławioną arenę, dużo pełniejszą i wspanialszą niż samo życie. W normalnym życiu nie wszystko musiało się udać, ludzie nie posługiwali się w rozmowach żartami bądź aforyzmami, śmierć rzadko przychodzi­ła ze słusznych powodów, a synowie zjawiali się i odchodzili niczym banalna infekcja pęcherza. W tym drugim hiperżyciu była przynaj­mniej szczęśliwa. Cieszyła się nim. Dla Austena było to nużące lecz bezgranicznie bezpieczne. Wydawało mu się przez chwilę, że do­strzegł drobny, srebrny strumyczek podczas jednej z reklamówek mydła do kąpieli i jak sądził, było to coś zgoła niezamierzonego przez sponsorów.

W chwili gdy zaczęły się wiadomości, zadzwonił telefon. Cyndee skinęła na niego. Spodziewał się, że to Rusell, ale dzwonił Peter.

Zapadła cisza. Słychać tylko głuche buczenie na linii.

Dopiero jednak po chwili skonstatował, że mogło to okazać się
nieco trudne do urzeczywistnienia, ale póki co nie zamierzał mówić
o tym Peterowi.

mruczy do słuchawki. — Jakiś serial. Ona ogląda je wszystkie.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę. Peter opowiedział mu o jego

domu (Usherowskim? Samotnym i porzuconym czy po prostu po­krywającym się kurzem? Tak, zakurzonym, na pewno tak), przekazał najświeższe plotki i nowinki. Austen usiłował chichotać. Starał się zachowywać tak, jakby to wszystko niesłychanie go bawiło. Był wdzięczny Peterowi za przechowywanie jego prac i powiedział to dwukrotnie.

Następny ranek był chłodny i pochmurny, ale bezdeszczowy. Do południa zapakował wszystkie swoje rzeczy do samochodu. Znalazła się tam również pokaźna torba z prowiantem. Farby wrzucił do szarej

torby papierowej z rączkami i napisem MASTRONIO (drukowane litery, bez szeryfów). Cyndee stoi przygarbiona na werandzie, z rę­koma w kieszeniach. Wygląda jak nestorka rodu osadników, której syn ma wyruszyć na zachód. Austen jednak nie wybierał się na zachód. Patrzy na pochmurne niebo.

Upokorzony i rozbawiony zarazem pomachał do niej i uśmiechał się z zawstydzeniem przez otwarte okno od strony kierowcy.

No to trzymaj się — zawołała i zamknęła siatkowe drzwi,
a potem wewnętrzne, pozostawiając go sam na sam ze zżeraną przez
erozję Afrodytą stojącą na frontowym trawniku.

Właśnie ruszał, kiedy pojawił się Russell. Jego wóz zdawał się dławić własnymi spalinami. Za kółkiem siedział dzieciak w okula­rach słonecznych, z włosami sterczącymi jak egzotyczna sałatka znad krawędzi jego zbyt ciasno zawiązanej bandany. Russell był pijany i cuchnął jak dom po nielichej imprezie. Ledwie trzymał się na nogach. Zarzuciwszy ręce na dach wozu Austena, rzuca zdysza­nym, bełkotliwym i zdenerwowanym głosem.

Słuchaj, stary. Nic mnie tu, kurwa, nie trzyma. Praca do dupy,
Deanie mnie rzuciła, a poza tym gówno dla mnie znaczyła. Mogę
płacić za siebie, a za benzynę będziemy zrzucać się po połowie.

Austen milczy. Wreszcie, jakby wyznawał grzechy, powiedział:

Austen pochylił się, by odblokować drzwi od strony pasażera.

sądnie, zadowolony. O mało nie upadł, otwierając energicznie drzwi­czki. — Zaczekaj chwilę.

Poczłapał do swego samochodu. Wyjąwszy z tylnego siedzenia sportową torbę, zamienił kilka słów z kierowcą, który znużonym gestem skinął głową i odjechał, zanim Russell zdążył na dobre umościć się fotelu.

Na tylnym siedzeniu pobrzękują upchane w papierowej torbie farby. Zanim dotarli do drogi ekspresowej, Russell już spał, a raczej nie tyle usnął, co zapadł w nieprzytomne, pijackie odrętwienie. Na dodatek znów się rozpadało. Austen wybrał drogę wyjazdową na wschód i lekko skręcając kierownicę, włączył radio, by jeszcze raz wybrać hiszpańskojęzyczną stację radiową, ulubioną rozgłośnię Cyndee.

Russell obudził się późnym popołudniem, gadatliwy i wygłod­niały.

Zatrzymaj się przy następnej jadłodajni, stary — rzekł, gme-
rając w swojej torbie. — Ja stawiam.

Kompletnie zignorował protesty Austena. On płaci za jedzenie. Koniec. Kropka. Jedząc kurczaka i biszkopty, trzymając papierową chusteczkę w dłoni zwisającą bezwładnie jak schwytany ptak, roz­mawiają o Deanie.

Zapach posiłku wydał się nagle Austenowi przykry. To jak rozdrapywanie starych ran.

Nie — odpowiada.

Russell milczał przez chwilę. Na drugim końcu sali jakaś kobieta

roześmiała się ochryple. Dźwięk ten przypominał gardłowe szczeka­nie psa.

Russell zgniata woskowany kubek.

Russell znowu się uparł. Tym razem chciał poprowadzić i Austen po krótkim wahaniu pozwolił mu usiąść za kółkiem. Był już zmęczo­ny, choć trudno powiedzieć dlaczego. Czuł się wyczerpany jak po wielomilowym biegu. Z przyciszonym radiem jechali pośród drzew, a szosę za nimi oświetlały kładące się ukośne promienie nisko wi­szącego słońca. Russell nie poinformował go jeszcze, dokąd zmie­rzali, a on nie pytał, bo w gruncie rzeczy wcale go to nie obchodziło. Przybycie na miejsce to nie było zen ani cud, a jedynie to, co być musiało.

Zamknięte oczy. Delikatne pulsowanie migrenowego bólu. Wy­ższy, nieco tylko silniejszy od radia głos Russella. Zmienili stację z muzyki latynoamerykańskiej na poważną. Osobliwa odmiana Ca-juńskiego, Mozarta, piękna i niesamowita.

Niektórzy ludzie — rzekł Russell — są próżni. Ty jesteś
pełny. I nawet o tym nie wiesz. Wszystko to ma swoje znaczenie,
stary. Musisz przestać z tym walczyć i zacząć szukać znaczenia.
W porządku, widzisz jakieś gówno, ale ogólnie rzecz biorąc jaki to
ma sens? Co to może znaczyć? Mój stary był bliski zrozumienia. Nie

przypuszczam, aby choć przez chwilę miał tego świadomość, ale był tam. Był dokładnie o krok od rozwiązania. Miał to tuż przed nosem. Zaspany głos przebija się przez opary drzemki:

Ale co?

Cisza. Smętne dźwięki akordeonu obecne w tle są jak szorstkie kamienie pod powierzchnią wody.

Nie wiem — odpowiada smutnym tonem. — Może Wielkiej
Tajemnicy. Nie pytaj mnie, ja nie wiem. Umarł wiele lat temu.

Znowu cisza. I nagle odzywa się z przekonaniem, które mogłoby skruszyć głazy.

Ale kiedy zobaczyłem cię wtedy w barze podczas ataku,
wiedziałem. I właśnie dlatego ci pomogłem.

Austen mówi jeszcze wolniej:

Co wiedziałeś? Że miewam ataki jak twój ojciec?

Nie.
Następuje długa cisza, tak długa, że Austen o mało nie usnął,

balansując na granicy krainy marzeń postrzeganych jak ulotne, le­dwo dostrzegalne obrazy, wizje i impresje, przesycone zapachem samochodu.

I nagle słyszy głos Russella, cichy jak część mirażowego land-szaftu:

Ty wiedziałeś.

I to wszystko, a potem długa jazda, całe mile pokonywane po­śród ciemności w drodze na wschód, ku słońcu.

Tworzyli zgraną parę i choć Austena trochę to dziwiło, nie mógł temu zaprzeczyć. Rozmawiali jak podczas długiego marszu bez ściśle określonego celu. Russell opowiedział najpierw o swojej pra­cy, którą porzucił bez najmniejszych sentymentów.

Byłem pierdolonym pompiarzem na jakiejś zafajdanej stacji,
jakich wiele. Mój stary by się porzygał...

W kieszeni miał jeszcze ostatni, nie zrealizowany czek.

Austen mówił wolniej, z niemal dziecięcą nieśmiałością i ambi­cją. Tak, garował w sklepie z podkoszulkami, ale w rzeczywistości był artystą.

Pada najprostsza z możliwych odpowiedzi:

Nikomu się nie podobały.

Russell wydaje się tym szczerze rozbawiony.

Równie wolno opowiedział o Peterze i jego galerii, odwołanych wernisażach, komisjach, w rezultacie których stracił pieniądze, czas... i może coś jeszcze? Nie, czas na pewno nie był stracony, choć mogło tak się wydawać z każdym odrzuconym portretem. Bądź co bądź, mógł zrobić coś konstruktywnego, na przykład odnaleźć pła­szczyznę pośrednią pomiędzy swymi aspiracjami a fotograficzną dokładnością jego tzw. klientów; miejsce, w którym interesy obu stron okazałyby się zgodne. Nigdy jednak do tego nie doszło, teraz wcale tego nie żałował. Jednego niepomiernie było mu żal i to przyprawiało go wciąż o smutek — utrata Emily.

Emily ociągała się (lub przynajmniej tak się wydawało) ze spa­kowaniem swoich rzeczy aż do ostatniego dnia. Jakże wyraziste i ostre było teraz to wspomnienie, niczym uchwycona słodycz czy­jegoś ostatniego oddechu: dłonie Emily na toaletce, Emily pochło­nięta przerzucaniem swoich rzeczy.

Musisz wykonywać swoją pracę" — powiedziała. — „Nie za­mierzam się z tobą spierać, ale też nie jestem twoją muzą". A on (teraz to sobie przypomniał, chwila zaślepienia na samym brzegu klifu przed długim, bardzo długim upadkiem w dół) próbuje argu-

mentować, wykłócać się bezradnie, wyjaśniać, że była czymś więcej, dużo więcej, była fundamentem, lecz to ostatnie sformułowanie wprawiło ją równocześnie w zakłopotanie i wściekłość. Nie chciała już o tym mówić. W ogóle. A wkrótce potem odeszła. Zadzwoniła do niego z kancelarii adwokackiej. Telefon był krótki i nader rzeczo­wy. Tamtego dnia poszła do sądu, natomiast Austen nie. Wiedział, że nic nie będzie w stanie skłonić jej do powrotu, nawet błaganie z celi śmierci nie zmusiłoby jej do tego. W tej sytuacji lepiej nie widzieć samej egzekucji, lepiej przyjąć ją w formie nadesłanego pocztą listu, cienkiego pakietu oddzielającego przeszłość od te­raźniejszości, ją od niego, najdroższych kochanych od nowych, nieciekawych i niepewnych. Tamtego dnia płakał, szlochał rzewnie, dopóki nie zabrakło mu łez, a wówczas po prostu siedział w bezru­chu, wydając nieludzkie dźwięki, odgłosy, jakie mogłaby wydawać każda komórka w obumierającym ciele obracającym się w nicość: Oto koniec.

Sporo z tego, choć nie wszystko, opowiedział Russellowi, który jeżeli nawet nie zrozumiał, to był w stanie uszanować jego uczucia.

Musiała być ekstra babką — rzekł to takim tonem, jakim na
pogrzebie ocenia się zwykle czyjeś zasługi i niezwykłe osiągnięcia,
a Austen uśmiechnął się.


Austen niemal mimowolnie pokiwał głową, choć niezupełnie o to mu chodziło.

Znów rozmawiają. Już nie o Emily, lecz o innych kobietach, które kochali, na których im zależało lub co do których ich uczucia nie sięgały aż tak daleko. Tu lista Russella okazała się dłuższa niż

u Austena, który uważał, że jedyną prawdziwą niemoralność stano­wiło okrucieństwo. I który, o czym nie należy zapomnieć, po pijane­mu dostał głupawki, zerżnął jakąś nieznajomą kobietę a potem odpełznął w mrok, aby puścić pawia. Tak. Ich rozmowa toczyła się swoim własnym rytmem. Był to kontrapunkt nie tylko do samej drogi, ale dla samego wrażenia ruchu. Podróż była dla nich nagrodą samą w sobie, towarzyszyło jej uczucie zawieszenia, bycia poza czasem, gdy doglądają i obsługują cię inni i jedyną więź stanowi owa szczególna bezczasowość spowodowana faktem, iż nie jechali do żadnego konkretnego miejsca i nie byli niczym ograniczeni.

Russell lubił prowadzić. Mógł, jak sam stwierdził, prowadzić przez sześć, osiem, a nawet dziesięć godzin bez przerwy. Uwielbiał jazdę jako taką, świadomość przemieszczania się po wstędze szosy, która zdawała rozciągać się przed nim w nieskończoność.

Zawsze lubiłem jazdę samochodem — powiedział. — Nawet
kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Nigdy nie dotarłem zbyt daleko,
ponieważ moja mama nie znosiła prowadzić, a mój stary z uwagi na
ataki jeździł samochodem wyłącznie do pracy. Mogliśmy sobie
pozwolić jedynie na krótkie wypady. Określaliśmy je mianem „sko­
ków". Ale ja ich nie lubiłem. Nie lubiłem skoków. Chciałem poje­
chać gdzieś, naprawdę daleko od domu.

Nigdy nie kłócili się, kiedy należy stanąć, aby coś przekąsić czy odcedzić kartofelki. Austen nie pytał, dokąd zmierzali. Wystarczyło mu, że jechali na wschód, a to widział wyraźnie przez okno. Czas, który spędzał jako pasażer, był bardziej niż użyteczny. Zaczął, acz­kolwiek nieśmiało, ponownie szkicować, zupełnie jakby zostało to ustalone już wcześniej.

Nie szkicował samej srebrnej istoty. O, nie. Był na to zbyt sprytny. Może dlatego, że wspomniał Petera, zaczął ponownie przy­pominać sobie sfinksy i myśleć o cierpiących na ataki epilepsji marzycielach, budowniczych piramid, jak twierdził Russell. Fakt, iż była to niewiarygodna teoria, dodawał jej niezwykłego, jedynego

w swoim rodzaju uroku. Ich oczy były, jak bezkresny zakręt wielkiej rzeki, a to, co pływało w tych głębinach, musiało być dużo groź­niejsze aniżeli wielkie nilowe gady z ich napęczniałymi, łuskowaty-mi brzuchami. Budowniczowie wielkich spiczastych konstrukcji celujących w niebo, ku czemu? Konstelacjom gwiazd? Bezkresowi kosmosu? Oku Boga pławiącemu się hen gdzieś poza czasem stwo­rzenia, tak wielkiemu, że jest ono poza lękiem, grozą i bólem? Co widzisz, spoglądając w ciemność własnych źrenic?

Stop. Pora na śniadanie, Russell przecież zaczął prowadzić jesz­cze przed świtem. Przejechali tyle mil w milczeniu. Austen jednak nie próżnował, lecz pochylał się w zamyśleniu nad swoim szkicow-nikiem.

Russell zamyka samochód i rusza wolnym krokiem. On również musiał się umyć. Pod pachami czuł lepkość starego potu. Ogrzewanie w samochodzie było od pewnego czasu włączone na pełną moc. To było nieuniknione. Posapuje jak koń, przez nos. Jego oddech na chłodzie zmienia się w obłoczki pary. Stąpa po zimnych płytkach toalety, w ostatniej kabinie męskie nogi. Russell!

Krany w najczystszej z umywalek były nieczynne, tak więc z brązowymi papierowymi ręcznikami w dłoni podszedł do drugiego zlewu. Umył starannie twarz, szyję i pachwiny w zimnej wodzie. Dobrze zrobiłby mu prysznic. Może już wkrótce dotrą do celu i...

Z kabiny dobiega kaszel. Głośne, płynne pokasływanie, jak przy silnej grypie albo zapaleniu płuc. Austen marszczy brwi. Kiedy to się zaczęło?

Russell?

Kaszel staje się głośniejszy, słychać odgłosy dławienia, a potem wymiotów, łapczywe ziajanie, jakby ktoś nie mógł nabrać tchu .

Russell!

Austen puka do drzwi, lecz oto zauważył, że dżinsy i trampki choć znajome, nie były w rzeczywistości spodniami i butami Russel-

la, zwłaszcza trampki — czarne i znoszone — ale kasłanie nie ustawa­ło. Było teraz tak gwałtowne i chrapliwe, że Austen zawahał się. Nie miał sumienia zostawić kogoś w takim stanie. Zapukał ponownie.

Dobrze się pan czuje? Potrzebuje pan pomocy?

Głupiec. Skoro ten ktoś nie może oddychać, to nie może również mówić. Powinienem sprowadzić Russella.

Nagle znów dało się słyszeć gardłowe, ochrypłe dźwięki, jakby ktoś się dusił. Austen bez namysłu pchnął drzwi kabiny, nie zważając na znajdujące się wewnątrz, utrudniające mu tę czynność ciało, pchnął, aż się poddały i otworzyły.

Wnętrze kabiny. Toaleta. Pusty hak na papier toaletowy. Jakże cudownie szczegółowe były jego obserwacje, z niemal histeryczną wyrazistością oddawały obraz zarejestrowanego miejsca, w taki sposób, że umysł nie mógłby się jej później wyprzeć. Mężczyzna. Młody. Dżinsy, trampki, dłonie z palcami zakrzywionymi w szpony. Wszystko to ubabrane gęstym, tłustym, srebrnym śluzem. Ta rtęcio-podobna ciecz jest wszędzie, znacznie potworniej sza niż najczarniej­sza krew. Mężczyzna rozdrapuje sobie twarz dłońmi, których ruchy są coraz wolniejsze, w dalszym ciągu kaszląc niczym potępieniec, a niejako w charakterze kontrapunktu jedną nogą wybija na podłodze powolny patetyczny rytm, jak odruchowe wierzgnięcia zdychające­go zwierzęcia.

O Jezu! — Austen z rozdziawionymi ustami opiera się o drzwi.
— O Boże! — Dygocze tak, że niemal nie może ustać na nogach.
Czuje, jak uginają się pod nim kolana. Potyka się, wie jednak, że nie
wolno mu upaść, że musi się czegoś złapać. Młodzieniec wydaje
skrzeknięcie jak dławiąca się ropucha. Jest to dziwny, głośny i nie­
mal komiczny dźwięk, po którym prawie natychmiast z jego mało
widocznych ust bucha strumień rzygowin. Srebrne, galaretowate
wymiociny. Austen krzyknął. To było istne piekło. Diabelski, surre­
alistyczny humor. Chłopak osunął się w końcu bezwładnie w kałużę
ołowiowych rzygowin i zległ twarzą do dołu, w skurczonej, owalnej
pozycji. Żadna część jego ciała nie poruszyła się nawet odrobinę.

Przez pewien czas Austen po prostu się temu przyglądał, ale później, gdy szukał Russella, zupełnie o tym zapomniał. Russell —

znaleźć go! Stał w kolejce po śniadanie. Był drugi. Austen schwycił go za rękę i odciągnął. Russell zaniepokojony rzuca:

Nie kapuję, o co chodzi, stary!

I przez chwilę zdjęty zgrozą ma wrażenie, że tak jak w pierwszym dniu swego pobytu w szpitalu stracił głos. Ale czy na pewno?

Uspokój się. — Russell kładzie ręce na jego ramionach
i zaciska mocno palce, aż do bólu. — Po prostu uspokój się, stary.

Ponownie go ściska. — Spróbuj oddychać, postaraj się oddychać.
Wreszcie ma dość powietrza i może mówić. Był cały spocony

i miał dreszcze. Palce skostniały mu z zimna tak, że nie mógł ich swobodnie zgiąć. Spróbował potrzeć dłonią usta.

W pomieszczeniu nie było nic.

Austen pchnął drzwi do kabiny i obracając się, szukał wzrokiem choćby najdrobniejszego śladu srebra. Nic z tego.

Powiesz mi na zewnątrz. Tu strasznie śmierdzi.

Zaczął kaszleć — powiedział Austen, zmuszając się by zwol­
nić i opowiedzieć całą historię. — Początkowo myślałem, że to ty.
Sądziłem, że wszedłeś tu przede mną. Zobaczyłem dżinsy i...

Czarne trampki. Dżinsy i stare trampki ze starymi, wyblakłymi sznurówkami bez końcówek. Takie jak jego własne.

Zatoczył się ponownie do kabiny i rozejrzał. Z tyłu za nim Russell mówi coś, czego Austen nie słyszy, ani nie rozumie. W sedesie jak doskonała róża tkwi pojedynczy bąbel, jedna rtęciowa kropla nie poddająca się żadnemu innemu prądowi prócz własnego, wirująca w koło i w koło, bez końca.

Coś ściska go w gardle. Ma wrażenie, że zbiera mu się na mdłości, ale nie może zwymiotować, bowiem nic już w sobie nie ma. Russell wyprowadził go z kabiny i toalety, wyciągnął go na korytarz prowa­dzący do sali jadalnej, ponieważ — jak mu wyjaśnił — nie mógł oddychać, nie mógł nabrać powietrza. Stoi sztywno, ale nie w bez­ruchu. Drobne mięśnie jego twarzy i dłoni eksplodowały nichem, być może jego umysł zaczął na gwałt wydawać im polecenia, a może była to całkiem normalna reakcja. Czeka w hallu. Ludzie idący do łazienki mijają go, ale nie zwraca na nich uwagi. Odwraca wzrok w przeciwną stronę. Efekty ponapadowe są teraz silniejsze, jakby reagowały na prawdziwe lekarstwo. Jego opór słabnie coraz bardziej. Spokojnie. Nie ruszaj się. Czekaj. Czeka, lecz nie na Russella, a na to, co Russell przyniesie ze sobą. Ruch. Przyspieszenie. Impet.

Russell je śniadanie na siedzeniu pasażera. Je, podczas gdy Austen uruchamia samochód, wrzuca wsteczny, a następnie wyjeż­dża na szosę. Jedzie szybko. Światło poranka świeci ostro przez przednią szybę przesłonięte nieznacznie przez brudne kształty śmi­gające przed nimi, ciężarówki z meblami, środkami chemicznymi i częściami samochodowymi.

Oczy Austena są rozszerzone, jakby nadal widział tylko wnętrze łazienki.

Austen zwykle był w Kentucky tylko przejazdem. Przenikliwy ziąb nadawał temu stanowi posępną, szarą aurę. Powszechnie domi-

nował tu brudny śnieg i beton, droga szybkiego ruchu nie należała do elementów mogących stanowić o uroku jakiegoś miejsca. Prowa­dził przez kilka godzin i był bardzo zmęczony, ale nie zjechał, aby mogli zamienić się miejscami. Nie pozwolił, by Russell go zastąpił. Musiał widzieć — ruch uliczny, znaki, fabryki i motele, jakie mijali. Ciągła nuda i martwota. Dzień powszedni w pigułce. Szara, mono­tonna codzienność. Nie chciał teraz szkicować, nie chciał zaprzęgać do pracy swej wyobraźni, nie chciał widzieć niczego, z wyjątkiem tego co przed nim.

Austen wyprzedził gładko potężne czerwone kombi.

Po odnalezieniu zjazdu odszukanie gabinetu lekarskiego by­ło już dziecinną igraszką. Znajdował się niedaleko drogi ekspreso­wej, w niewielkim budynku z czerwonej cegły i z szyldem, na którym wypisane były czytelnie godziny przyjęć.

Mój staruszek mówił, że najlepszy — odpowiada zdecydo­
wanie.

Quality Inn. Russell flirtuje z recepcjonistką. Rzucili monetę, by ustalić, który z nich jako pierwszy ma wziąć prysznic. Austen prze­grał.

Pooglądaj telewizję — rzekł Russell. — Może mi to zająć
parę godzin. — I już zza drzwi dodał: — Sprawdź, czy mają kanał
z pornosami.

Austen ułożył się na boku na łóżku. Nie pamiętał, kiedy był równie skonany. Miał wrażenie, że odczuwa zmęczenie we wszy­stkich komórkach całego ciała. Sięgając pamięcią wstecz, przypo­mniał sobie, jak wiele lat temu, jesienią, próbował prześcignąć burzę i biegł, pędził, gnał, aż do bólu mięśni. Jego płuca protestowały, nie mogąc należycie wypełnić się powietrzem, a gdy w końcu upadł na podłogę salonu, niemal do nóg Cyndee, był cały brudny. Stopy miał ubłocone i pokryte przylepionymi liśćmi. Liście we włosach. Cóż, teraz też był brudny.

Powinien zająć się szkicowaniem. Albo opróżnić samochód z pu­stych toreb po posiłkach, puszek i zabrudzonych ubrań. Powinien coś zrobić, cokolwiek, a nie tak leżeć na łóżku, nie patrząc nawet na ścianę. Był jednak zbyt zmęczony.

Mimowolnie, nieświadomie przekroczył tę szczególną granicę i usnął, a zaraz potem zaczął śnić. Śniło mu się, że był w gabinecie lekarza. Usiłował skoncentrować się na lekturze jakiegoś czasopis­ma, podczas gdy recepcjonistka i Russell plotkowali na temat ojca Russella.

Artykuł w czasopiśmie traktował — rzecz niezwykła — o Emily. Otrzymała niedawno awans na vice-prezesa swej kompanii. Nie był w stanie odczytać nazwy przedsiębiorstwa, miało ono jednak coś wspólnego z zaopatrzeniem medycznym. Oprócz tekstu artykuł za­wierał jedno małe zdjęcie: Emily cała w bieli, posępna i poważna przed ogromnym metalowym pierścieniem; przypominał on klamrę

na głowę, jaką zakładano potworowi Frankensteina, kojarzył się ze średniowieczem i budził niekłamaną grozę.

Nie pozwól, aby użyli tego na tobie, Austenie — powiedziała.
— Widziałam, jak to działa.

Nie chciał rozmawiać z gazetowym zdjęciem lub, ściślej rzecz biorąc, zostać na tym przyłapany. Z przesadną ostrożnością, która musiała zwrócić uwagę, pochylił się i podnosząc czasopismo na wysokość połowy twarzy, rzekł półgłosem:

Łazienka była zaparowana, powietrze przesycone mdłym zapa­chem szamponu. Gorąca, bardzo gorąca woda, niemal ukrop, zlewa

j ego ciało, mięśnie spinają się i naprężają, szyja i kark są ścierpnięte, podobnie jak ręce zmęczone trzymaniem kierownicy. Kiedy wyszedł spod prysznica, czuł się jakby stracił dziesięć złych funtów.

Przeciera zaparowane lustro, ale w całym pomieszczeniu jest biało i musiał powtórzyć tę czynność. Nie udało mu się usunąć wilgoci ze szkła. Tylko ją rozsmarował. Maleńkie, widmowe kropel­ki na lustrzanej tafli migotały jak niecierpliwe drobiny rtęci. Przetarł je ręcznikiem. A pod powłoką wilgoci dostrzegł uśmiech, długi jak u kota z Cheshire i usłyszał poprzez szum podsufitowego wentylatora odgłos krztuszenia się.

To mógł być jego własny głos.

Zamyka oczy, spręża całe ciało i ponownie wyciera lustro.

Ręcznik w jego dłoni nagle staje się ciężki, przesycony czymś mokrym i lepkim.

Upuścił go. Odwrócił się natychmiast w stronę wyjścia i stanął mokry, z nastroszonymi włoskami na ramionach, drżący w ucieka­jącym przez otwarte drzwi łazienki cieple. Russell leżał na wpół ubrany na łóżku, przeczesując włosy i oglądając dwie kobiety w to-plesie prowadzące kabriolet.

W gabinecie lekarskim nie pamiętano Russella, ale wciąż prze­chowywano kartę zdrowia i akta choroby Horacego. Recepcjonistka nie mogła nadziwić się, że przyjechali tu aż z Teksasu.

Taki szmat drogi — powtarzała. Miała jasne włosy, mały,
zadarty nosek i ani trochę nie przypominała recepcjonistki ze snu
Austena. Naturalnie, w żadnym z czasopism nie było również
wzmianki o Emily, choć ukradkiem je przekartkował. Russell wziął
ten jego gest za oznakę zdenerwowania.

Tylko spokojnie — mówił. — Tylko spokojnie.

Pod jego krzesłem leży ciężka, gruba teczka w plastykowych okładkach. lego medyczne akta.

Lekarz był niskim, korpulentnym mężczyzną o tłustych, sczesa­nych na bok włosach i pełnym powagi nastawieniu. Nazywał się dr Barnes. Nie zaprowadził Austena do pokoju zabiegowego lecz do swego gabinetu. Uścisnął mu dłoń ze zdumiewającą wręcz żarliwo­ścią i posadził w fotelu przy stole, którego blat zaścielały liczne czasopisma i ulotki. Na jednej z nich Austen zauważył nagłówek: „Anomalie w ilości i składzie spermy".

Co panu dolega? — spytał dr Barnes.

Ze zwięzłością wynikającą z doświadczeń dotychczasowych wi­zyt Austen opowiedział całą swoją historię, począwszy od parkin­gu, poprzez szpital i nie kończące się wizyty w poczekalniach, aż do — to było najtrudniejsze — powtarzających się ataków, włącznie z ostatnim, który wydarzył się w Teksasie.

I znalazł się tutaj. Mówił niemal monotonnie, trzymając dłonie na podołku. Jeśli lekarz miał uznać go za histeryka to wyłącznie na podstawie jego historii choroby, a nie zachowania. Musiał się pilno­wać. Usiłował trzymać nerwy na wodzy i nie próbować rozgryzać toku myślenia lekarza, przede wszystkim jednak nie starał się speku­lować na temat przyczyn jego dolegliwości, niczego nie sugerował, nie wywierał na doktora nacisku, ani nie łudził się nadzieją. Miał już dość zawodów, wystarczy mu tego na dłuższy czas.

Kiedy skończył, dr Barnes nie odezwał się ani słowem, dopiero po chwili westchnął.

Austen wzruszył ramionami.

Będę musiał odbyć jeszcze jedną wizytę — zwrócił się do
recepcjonistki, która skrzętnie wpisała go na następny dzień, na
dziesiątą rano.

Znalazłszy się na parkingu, Austen w pół minuty streścił przebieg swej wizyty. Russell pokiwał głową.

Brzmi całkiem nieźle — stwierdził. —Nieprawdaż? — A gdy
Austen skinął głową, spytał: — Czy chcesz wypuścić się na miasto?

Wiatr osłabł. Od szosy napływała nieświeża woń spalin. Droga ekspresowa i sznury samochodów były gdzieś daleko stąd.

Nie — mówi i siada na fotelu pasażera z dłońmi w kiesze­
niach, jakby dla ochrony. — Zostanę w pokoju.

Kiedy Russell wyszedł, wyłączył telewizor i siedział przy zapa­lonych światłach (włączył nawet lampę w łazience), szkicując Sfin­ksy z długimi, drapieżnymi szczękami, cyzelowany rząd pokruszo­nych, spękanych cegieł sugerujący niezmierzony, doszczętny roz­kład, ofiary bezlitosnego zęba czasu, który niszczy wszystko co twarde, silne i dobre. Stara sztuka lekarska, neurochirurgia, usuwanie kamienia głupców; i ludzie, którzy to przeżyli, to było w tym wszy­stkim najbardziej zdumiewające.

Sporo pracował, nie było to nic stałego, ale pozwoliło mu odzy­skać dawny dryg. Radosne uczucie, zapomnienie o samym sobie, swoiste oczyszczenie, nie — odświeżenie. Poczuł się naprawdę odświeżony.

Zasnął w pustym pokoju twardym, zdrowym snem. Obudził się zaś z chwilą powrotu Russella, który, pod muchą, usiłował zachowy­wać się cicho, ale jego wysiłki spełzły na niczym. Austen na jego widok uśmiechnął się pod nosem i ponownie zasnął.

No cóż — mruknął dr Barnes. Na jego biurku stał kubek
odwrócony sloganem na zewnątrz: „Czy uściskałeś już dziś swego

lekarza?" Dłonie Austena były lodowate. Niezależnie jak bardzo je zacierał, nie był ich w stanie rozgrzać. — Na podstawie wyników badań MRI i TK mógłbym powiedzieć, że pańskie omamy wzrokowe nie są spowodowane przyczynami fizjologicznymi. — Stuknął pal­cem w teczkę. — Wszystko to jest zapisane tutaj. Chciałby pan, abym to powiedział?

Austen nieznacznie pokręcił głową.

W takim razie mógłbym powiedzieć — odchyla się do tyłu,
oddalając od akt — że jest pan hipochondrykiem, który robi cały ten
szum, by zwrócić na siebie uwagę. Ale szczerze mówiąc, ktoś, kto
przyjeżdża taki kawał drogi aż z Teksasu tylko po to, by się ze mną zo­
baczyć, niewątpliwie musi mieć poważne problemy. — Śmieje się pe­
łen zadowolenia. — Ale tego pewnie też nie chciałby pan usłyszeć?

Austen ponownie przecząco kiwa głową. Gniew, jedyne ciepło, jakie odczuwał. Światła w gabinecie miały osobliwy kolor, wydawa­ły się niemal bezbarwne.

Mógłbym również powiedzieć, że na podstawie pańskiej
historii oraz tego co widnieje w tych oto aktach, miał pan do czynie­
nia z bandą niekompetentnych idiotów, których powinno się natych­
miast wyrzucić, ale nie uwierzyłby pan w to i zapewne ja również.
Dlatego nie powiem tego wszystkiego. I nie powiem tego, co jak
przypuszczam, pragnąłby pan usłyszeć, a mianowicie iż wierzę, że
istnieje organiczne rozwiązanie pańskiego problemu, ponieważ w to
nie wierzę. — Robi przerwę, po czym mówi wolno: — I jest mi
przykro z tego powodu. Sporo pan przeszedł, zamartwiał się i zadał
sobie wiele trudu, a proszę mi wierzyć, wiem jak frustrująca może
być pogoń za diagnozą, znam to również od strony pacjenta. Moja
żona miała kiedyś infekcję pochwową, której nijak nie mogła zale­
czyć, ale w gruncie rzeczy pana to przecież nie obchodzi i mnie
również przestało.

Austen uśmiechnął się wbrew sobie. Dr Barnes również odpo­wiedział uśmiechem.

Samo się zaleczyło — rzekł. — Jej ginekolog strasznie się
z tego powodu wkurzył. Jednak nie sądzę, aby coś takiego miało
również przydarzyć się panu.

Chwila ciszy dla zebrania odwagi. Chwila na zastanowienie co powiedzieć.

Teraz, kiedy wciąż doświadczał tych ataków (a raczej pseudoata-ków), musiała istnieć inna przyczyna, nie fizycznej natury. Coś innego.

Moglibyśmy określić ją mianem idiopatycznej, jeżeli poczuje
się pan przez to lepiej — przyczyny nieznanej. Niemniej nadal
uważam, iż wchodzi w grę kwestia psychologiczna. Jakaś przewlekła
trauma, co w pańskim przypadku byłoby całkiem normalne i wyjaś­
niłoby zarazem, dlaczego te ataki coraz bardziej się nasilają. Ale pan
mnie w ogóle nie słucha, prawda?

Niezmieniony wyraz twarzy, jak ten rysunek sfinksa, kolejny szkic. Nie uśmiecha się, ale i nie zaprzecza. Wciąż ten sam szajs w nieco innym opakowaniu; przejechał setki pieprzonych mil, aby usłyszeć nieco inną wersję doskonale znanej mu opowieści. Czy ona nie miała końca? Nie. Musiał być ktoś, kto wiedział jak zdjąć z jego barków to brzemię, jak poprowadzić go przez tę sień, ale na pewno tym kimś nie był dr Barnes.

Znowu był pusty, pełen rozczarowania. Uścisnął dłoń lekarza, podpisał czek i wyszedł z gabinetu. W motelu czekał już na niego Russell. Nie zadawał zbędnych pytań; jeden rzut oka na rozgoryczo-

n e oblicze Austena w zupełności mu wystarczył. Nie sprawił cudu, nie przywiózł Austena do uzdrowiciela, nie wywołał przełomu.

Dłonie Russella obejmują luźno kierownicę. Jedno skrzydełko lotniczych okularów sterczy wygięte w górę jak złamana kończyna. Powiedział, że będzie prowadził, dopóki nie dojadą do celu, gdzie­kolwiek by to miało być. Zamiast się nad tym zastanawiać, Austen zajął się szkicowaniem, ostatnią rzeczą na jakiej mu obecnie zależa­ło, czyż to nie ironiczne? Nie, nie zabiorą mi tego, o nie.

La, la, la. Czasami zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej, gdyby naprawdę sfiksował.

Radio włączone na jakąś zapomnianą rozgłośnię radiową, zbyt głośno jak na jego gust. Russell śpiewa nosowo, ochryple, ma fatalny głos. I zero słuchu. Przemierzają szarość, kolejny dzień na chłodnych równinach.

Austen uniósł ołówek, rozważając naniesienie ewentualnych zmian na widniejącej przed nim postaci, dziecku nie sfinksa ani żadnego z jego sfinksów, lecz jakiegoś zupełnie innego potwora, czegoś mniej złowieszczego a zarazem gdzieś w głębi plugawego i nieczystego, czegoś, co samym dotknięciem mogłoby nieodwracal­nie skalać człowieka swym brudem. Czuł, że widok tego czegoś

powinien go przerazić i z pewnym rozczarowaniem stwierdził, iż jedynie napawał go dumą oraz świadomością dobrze wykonanej roboty. Czy miały na to wpływ rzeczy, które widywał? Czy dlatego najgorsze okropieństwa nie robiły na nim większego wrażenia? Może zobojętniał już na wszystko z wyjątkiem swoich napadów, które ku jego niewypowiedzianej konsternacji Russell zaczął nazy­wać wizjami. Będzie musiał pomówić o tym z Russellem. Wkrótce. Kiedy tylko dojadą na miejsce, gdziekolwiek się udawali.

Znów szarość. Więcej szarości. Ściska mocniej ołówek, gdyż samochód kołysze teraz nieco silniej. Russell wybrał następną roz­głośnię, nucąc słowa ostatniej atonalnie powtarzanej piosenki. Ponad jego ramieniem Austen widział obracający się wolno odometr, ale nie skoncentrował się na widniejących na nim cyfrach; może kiedy dotrą do celu będzie czas, aby pododawać mile i przy pomocy nowego, spokojnego już mózgu obliczyć, jak długą musiał przebyć drogę.

7

Zarzucił czytanie książek o mózgu. Stwierdził, że to głupie i bezużyteczne, do niczego bowiem nie prowadzi, ale dla Russella okazało się absolutną nowością.

stko wskazywało, że inni kierowcy w nowych warunkach nie radzili sobie zbyt dobrze, ale on radził sobie całkiem nieźle, podobnie jak podczas całej tej bezcelowej podróży ku północy. Russell się wyłą­czył. Jako wyrocznia był równie nieprzydatny jak jego pieprzone książki i wszyscy lekarze jakich dotąd spotkał.

Z każdym kolejnym słowem coraz bardziej narastał w nim gniew, jakby podsycały go jakieś obudzone nagle demony. Nigdy wcześniej nie denerwował się tak szybko. Sporo ostatnio przeszedł i może to wszystko zebrane razem wybuchło niczym eksplodujący chory or­gan; nawiasem mówiąc, jak wyglądałby taki organ? Czerwony. Czerwono-czarny, o grubej skórze, której strzępy w momencie wy­buchu rozprysłyby się na wszystkie strony, fragmenty, jak krokodyle zęby, albo smocze kły zasiane w niechlubnym, złym celu. Jego dłonie na kierownicy były rozpalone. Ponownie skręcił, mocno, tym razem omal nie zderzył się z ciężarówką dostawczą. Kierowca klnąc na czym świat stoi, pogroził mu ręką. Austen zauważył to i uśmiechając się, pokazał mu palec. Pieprzę cię. Pierdolę cię. Ponownie skręca kierownicę. Russell obok niego mówi coś niewyraźnie i wtem prze-

dnia szyba zamgliła się. To znowu ten grzejnik, głupie ogrzewanie, głupi samochód, złom, złom, złom. Dla takiego śmiecia jak on wszystko było złomem i śmieciami, dla faceta, który miał śmieci zamiast mózgu. Zaparowana szyba. Boże, ledwo przez nią widział. Przetarł ją jedną ręką i jego dłoń pokryła się czymś śliskim i sre­brnym.

Och. Mógł to powiedzieć na głos. Och. Rozumiem. A więc to tak. „Dotkniesz, to poczujesz" — powiedział to głośno. Usłyszał samego siebie, nieprzyjemny dźwięk własnego głosu i zaciśniętą pięścią rąbnął mocno w szybę, najmocniej jak potrafił. Tłukł w nią raz po raz, a drugą luźno przytrzymywał kierownicę. Wóz zarzucało na śliskiej jezdni. Russell na siedzeniu obok klął pod nosem, ale cichut­ko, ponieważ z całą pewnością wiedział, zdawał sobie sprawę, że w tej chwili jedno słowo, jedno jedyne słowo i kto wie, gdzie wylą­dowałby ich wóz? W potoku. Albo na drzewie. Lub na skarpie, do której było niedaleko, tyle tylko że on nie widział przez tę szybę, nie widział, dokąd jechał, zupełnie, wcale a wcale, ani trochę.

Ale to nie miało znaczenia, teraz, kiedy obok mgły przesłaniają­cej przednią szybę pojawiło się gęstsze, pełniejsze zawirowanie, identyczne jak wtedy w szpitalu, dawno temu, kiedy dopiero dowia­dywał się o swoim największym zmartwieniu. Nie miało znaczenia, że owo coś było w całości gęstniejącym, lepkim migotaniem i obli­czem, a raczej czymś, co mogło uchodzić za twarz, oblicze diabła z piekła rodem, ponieważ było ono piękne. Nic na całym świecie ani w jego maleńkim sercu nie mogło się z tym równać. Było tak piękne, że chciało mu się krzyczeć, uderzyć głową w to piękne coś i roztrzaskać, wprowadzić je jak małe odłamki przedniej szyby do swego zmęczonego, cierpiącego mózgu, ponieważ teraz miał już dosyć. Miał dosyć.

Nagle czuje silny ból w prawej skroni. Traci panowanie nad kierownicą, którą coś wyrywa mu jak zabawkę z rąk nie zasługują­cego na nią dziecka. Osuwa się na drzwi, opiera głowę na zaparowa­nej szybie i słyszy dźwięki klaksonów i zgrzyt blachy rozrywanej jak kartka papieru, jak prześcieradło, które zębami rozrywasz na szmaty.

Widział, jak Emily kiedyś to robiła, jej śliczne, małe, zabójcze kiełki rozrywały materiał...

.. .o żesz, kurwa MAC — słyszy nagle zdyszany głos Russel­
la. — Wszystko w porządku? Nic ci nie jest?

Na przedniej szybie widnieje krew.

Zastanawia się długo, to zadanie w zupełności wystarczyłoby mu do końca życia. Skoro dostrzegł krew, to znaczy, że widział; nie było więc aż tak źle. Wciąż bolało go w skroni, ale nie tak bardzo. Miał zesztywniały kark. Ręce i nogi sprawdzi później. Odwrócił się, by ujrzeć Russella z rozszerzonymi, wielkimi jak u sowy oczyma. Na jego lewym policzku pojawiły się już pierwsze oznaki opuchlizny.

Mruga zakrwawionymi oczami. Wóz wydawał się przechylony pod kątem jak platforma lunaparkowej fali i po chwili stwierdził, że faktycznie stali niemal pionowo. Samochód zatrzymał się w pół drogi stromego, twardego zbocza przy drodze ekspresowej i obecnie stanowił centrum zainteresowania dla sznura przejeżdżających po­jazdów. Kierowcy i pasażerowie bez wyjątku gapili się na nich: „Widzieliście to? O mało nie uderzyli w tę ciężarówkę i w skarpę. Spójrz, o mało się nie pozabijali. Spójrz".

Posłuchaj — rzuca pośpiesznie Russell, zawsze trzeźwo my­
ślący, ale cóż tu się dziwić, miał głowę nie od parady, ha, ha. Co on
tam mamrotał?—.. .racja. Ponieważ nie wolno ci jeszcze prowadzić,
czyż nie?

Przypomniał sobie nagle Cyndee. Dlaczego pomyślał o niej akurat teraz? Czy kiedykolwiek miała z nim wypadek? Nie, to echo, głos Russella jak w domu Cyndee; urok, fałszywa treść. Głupota.

Manewr był dosyć skomplikowany, a on niezupełnie w stanie, by go wykonać. Obeszli więc samochód, zamienili się miejscami, po czym Russell bez trudu wyprowadził wóz na szosę, uciekając z miej­sca przestępstwa. Austen opiera się lekko o szybę od strony pasażera, nie czuje już bólu głowy, ale nos wciąż daje mu się we znaki. Może faktycznie uderzył nim w kierownicę? I nagle z pewnym przeraże­niem czuje, że zbiera mu się na płacz.

Hej! — mówi, nie patrząc na Russella. — Przepraszam.
Przepraszam, że o mało cię nie zabiłem. Chodziło mi tylko o siebie,
naprawdę. Ja... — Otarł twarz i zamknął oczy. Poczuł lekki ból.
Spogląda na Russela, na którego twarzy widnieje zsiniały guz wiel­
kości połowy nosa.

Sen byłby pożądany, ale obecnie nie wchodził w rachubę. Sięga na tylne siedzenie drżącymi dłońmi (drżą wskutek reakcji) i wyciąga swój szkicownik. Szuka ołówka. Rozpoczyna ponownie powolną inkorporację bólu do odzwierciedlonej myśli, zniekształceń pamięci do zniekształceń ucieleśnionego snu.

Przesypia drogę wzdłuż 1-75 dzięki niemarkowym pigułkom nasennym, po dwadzieścia sztuk w pudełku. Russell dwukrotnie budził go na posiłek, w dużych, zdawałoby się, odstępach czasu, choć wcale nie musiało tak być. Spał, jadł, jakby przez pół życia głodował, i śnił. We śnie miał rozmaite barwne wizje. Czuł się jak na wakacjach. „Mimowolne święta" — pomyślał. Podczas snu pier­wsze skrzypce grał naturalnie jego mózg, a kiedy się budził, nie był zmęczony i chory jak zazwyczaj po prochach, lecz spokojny, w nie­mal fizyczny sposób. Trochę się martwił, że nie szkicował tyle, ile powinien, ale nie przejmował się tym za bardzo. Czasami pracując nad portretem, usypiał i we śnie postrzegał go w skończonej już postaci. Może tym razem będzie podobnie. Może cała idea sama mu się objawi, już gotowa, w pełnej swej krasie i okazałości. Może podczas któregoś z postojów obudzi się i zadzwoni do Petera, by mu powiedzieć, że tak, że znowu zaczął pracować. Myśli o Peterze i pozostawionym, pustym domu i o swoim życiu, które potoczyło się

nader osobliwym, niepewnym torem, lecz wszystko to znaczyło obecnie dla niego tak niewiele, że z trudem potrafił skupić się na którejś z powyższych kwestii. Tylko jego sztuka, cierpliwa, trzyma­na pod kluczem jak więzień, miała moc pobudzenia go do czegoś więcej niż tylko ciężkiego westchnienia. „Zaczekaj na mnie" — pomyślał, ale nie uśmiechnął się, choć wyczuwał w tych słowach melodramatyczny podtekst. — „Zaczekaj na mnie, a przyprowadzę ci króla".

Obudziwszy się stwierdził, że zaparkowali przy bankomacie. Russell z chłodną obojętnością pochylał się nad urządzeniem. Po chwili wrócił do samochodu, a Austen jeszcze trochę zaspany, lecz już zaciekawiony, rzucił:

Znowu byli w drodze. Aby zmienić temat, Austen zapytał:

z chemikaliami, o cylindrycznym, jak pocisk, kształcie. — Ty mi powiedz.

Gorączkowe sny. Całe mnóstwo. W głowie ma mętlik, chaos jak przed orgazmem. Biały żar przepala podejrzane korytarze jego móz­gu. Blizny po uszkodzeniach są jak leje po bombach, a może raczej są wypukłe niczym stare, rakowate żółwie, grube jak strupy na landszafcie? Nieważne. Efekt był jednoznaczny, a w gruncie rzeczy o niego przecież chodziło. O efekt.

Russell siedział na przednim siedzeniu skulony niczym wampir. Był niezmordowany. A może wciąż był ten sam dzień? To z pewno­ścią nie było wynikiem działania tylko proszków nasennych. Czuje smak lekarstw na wargach. Kamfora i mentol wsączają się jak trucizna. Medyceuszowski ekwiwalent dimetylosulfoksydu. Czuł go nawet przez sen. Pamięta rozmowy z Russellem, długie dyskusje, a więc musiał przez pewien czas czuwać. Rozmawiali o dorastaniu? Russell opowiadał o swoim dzieciństwie, o Horacym, zawsze o Ho­racym — królu ojcu, o burzy mózgów i jej żywym świadectwie aż do owego feralnego dnia, kiedy serce odmówiło posłuszeństwa. Jak w ludowym podaniu: bohater umiera z pękniętym sercem. Mówił o przeprowadzce do Arkansas, do Teksasu, o swoich przyjaciołach, pytał o Emily. Sporo o nią wypytywał, a może tak mu się tylko wydawało? Te pigułki były świetne.

Śni. O ustach, echach, palcach sprytnie i zwinnie poruszających się po jego ciele niczym poczwarka w ciemności, dotykających go, pieszczących. Budzi się w chłodnej ekstazie i stwierdza, że cały się zaślinił. Russell spał obok niego. Zrobili sobie postój. W samocho­dzie było zimno. Nawet nie wiedział, gdzie się obecnie znajdowali. Nie wiedział nic prócz szarej, pustej drogi ekspresowej, żadnych śladów. Ponad niskim, kanciastym, samotnie stojącym budynkiem widoczna była bladozielona lampa w kolorze morskiej trawy. Ich wóz był jedyny na parkingu, jeśli nie liczyć ciężarówek stojących opodal na jałowym biegu. Wydawało mu się, że to odległe drżenie gotowe było w każdej chwili przerodzić się w trzęsienie ziemi.

Musiał się odlać. Był zmęczony. Kiedy wstał, poczuł, że ma nogi jak z ołowiu. Zakręciło mu się w głowie do tego stopnia, że przez chwilę nic nie widział. Wszystko wirowało. Zamknął oczy i otworzył je ponownie w zielonkawym mroku. Idzie wolno do toalety. W ciszy trzask otwieranych wahadłowych drzwi wydaje się niewiarygodnie głośny. Kafelki wewnątrz pomieszczenia musiały chyba pochłaniać ciepło, skoro było tu tak zimno. Może stan, w którym obecnie przebywali, nie zajmował się już tym postojem, może to nawet nie był parking postojowy? Tylko Russell wiedział, gdzie się znajdowali, a on nabrał wody w usta.

Na zewnątrz było równie zimno. Wraca do samochodu. To był ciężki marsz. Uświadomił sobie, że nie założył kurtki i nie pamięta, kiedy po raz ostatni zażywał tegretol. Najwyraźniej przystanął, by podziwiać zieloną lampę (zimna, fluorescencyjna zieleń), a może jego umysł uznał, że nadeszła odpowiednia pora, by zamarznąć na śmierć. To nie byłaby zła śmierć, ale on nie chciał jeszcze umierać. Był gotów wrócić do samochodu. Wystarczy. Dygotał. Było bardzo zimno. Praktycznie nie czuł już rąk zwieszających się wzdłuż boków.

To światło było takie piękne.

Spójrz w dół słupa! Falujące, srebrzyste smugi. To wypływało z lampy. Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważył? Widzenie wykraczające poza wszelkie słowa, poza możliwości wzroku. To napływało ku niemu, przybywało po niego. Czyż w gruncie rzeczy nie byłoby lepiej, gdyby po prostu podszedł bliżej, podszedł i zob a-czył? Wyobraża sobie możliwości, rzeczy, o których nigdy nawet mu się nie śniło, a to płoży się u jego stóp, obmywając i liżąc je, pnie się po jego łydkach w górę. Dlaczego to dotykało jego członka? O rety, rany, było chłodne jak emulsja, było destylowane...

I podszedł ku temu. Szedł jak człowiek kroczący w podmuchach porywistego wiatru, noga za nogą, mimo silnego oporu, a sam opór pochodził z wnętrza. Gęsta kaskada zgrozy, lepka jak miód, dojrzała niczym krew. Ten nie mający końca krok był niczym balansowanie nad brzegiem przepaści. Pochylił się nad tym.

A to przyjęło giętką, złowrogą postać, kształt o kończynach jak niewiarygodnie wygięte widelce.

Nagle poczuł, że Russell go uderzył. Rąbnął go mocno. To musiał być Russell, ponieważ widział jego twarz, udręczoną i przestraszoną, może nawet bardziej niż przestraszoną, śmiertelnie przerażoną, ale trudno to było stwierdzić, gdyż jedno oko miał zupełnie zamknięte. Krzyczał i ze zdumieniem rzucił:

Uderzyłeś mnie?

Na co Russell głośno i dziko ryknął:

Wsiadaj do tego pieprzonego wozu!

Pchnął go na siedzenie jak torbę z zakupami, uderzył, zatrzasku­jąc drzwiczki, które zdarły mu długie pasemko skóry z kostki.

Z jego nagiej kostki.

Jego stopy są całe we krwi, w gęstej, wyglądającej na sztuczną, posoce. Jeszcze więcej szkarłatu plami jego ręce. Mijają uśpione ciężarówki i wyjeżdżają na drogę ekspresową. Austen pokręcił gło­wą i powtórzył ten gest, pocierając twarz dłońmi. Ich wnętrza rów­nież były zakrwawione, a Russell, nie patrząc na niego, burknął:

Żadnych więcej pigułek, stary.

Czuje ból w stopach i dłoniach, pokonujący kojącą dotąd zaporę dojmującego zimna. Dopiero kiedy Russell zwolnił do siedemdzie­sięciu pięciu, łagodnie poprosił o zreferowanie przebiegu wypadku.

Przepraszam — rzuca niepewnie, ale wcale nie jest mu przy­
kro, ponieważ kompletnie niczego nie pamięta. Urwany film. Biała
plama. I tylko wrażenie piękna. Chłód. Przenikające na wskroś
pchnięcie srebra. Było to tak piękne, że wcale tego wszystkiego nie
żałował.

Russell wciąż mówił, mamrotał coś o pigułkach. Austen nie chciał mu powiedzieć, że właśnie w tej chwili bierze ostatnie pastyl­ki. Trzy pigułki, małe i wilgotne jak kamyczki leżały w niezgrabnej bryle lodu jego dłoni. Pora nie wydawała się odpowiednia, by infor­mować o tym wszystkim Russella. A poza tym zawsze mógł powie­dzieć mu później, że nie musi się już przejmować, gdyż zużył wszystkie swoje lekarstwa.

Następnego ranka obudził się w samochodzie sam. Wszystkie drzwi były pozamykane. Właśnie się przejaśniało. Całe ciało miał obolałe i wciąż jeszcze lepił się od krwi. Postój dla ciężarówek. Wielkie znaki stacji benzynowej i restauracji. Masa ruchu i ciężaró­wek. Russell stoi nieopodal przy budce telefonicznej, jedna ręka w kieszeni, postawa sztywna i zmęczona. Kiedy wrócił do samocho­du, zerknął zaniepokojony na tylne siedzenie. A Austen w tej samej chwili przyjął pozycję płodową, zwinął się w kłębek, jak te owady, które nazywali kulami armatnimi, a które przy dotknięciu kuliły się w sobie, kiedy były przerażone.

Gdy znów się obudził, wciąż był zakrwawiony, a oni obaj już w Michigan. Tak więc kolejną granicę pokonał w stanie nieświado­mości. Kiedy o tym wspomniał cichym głosem, niczym małe dziec­ko, Russell rzekł:

Mija ich samochód bez tłumika, hałasuje jak odrzutowiec.

Jeśli zabrniesz zbyt daleko za granicę, złapię cię, jasne? —
Cisza. — Ale kto złapie mnie?

Russell znów milczał, a Austen nie naciskał. Czuł, że pływa w zbyt głębokiej wodzie, by móc dosięgnąć dna. Pod nim nie było nic oprócz wody, wody, całego bezmiaru wody, srebrnej jak najsre -brniejsze srebro. Żadnych ograniczeń, żadnego zabezpieczenia, nig­dzie, na zewnątrz ani wewnątrz.

Zatrzymali się na przekąskę, a Austen przy okazji mógł się umyć. Wślizgnął się do toalety na postoju, jak poszukiwany, groźny prze­stępca, zabójca noszący na swym ciele dowody ostatniej zbrodni. Kilka bolesnych minut zajęło mu doprowadzenie się do porządku, a kiedy tego dokonał, ujrzał głębokie rany. Jego stopy rozorane były w kilkunastu miejscach; nic dziwnego, że tak mocno krwawił.

Kiedy się wycierał, szeleszcząc papierowymi ręcznikami, wy­dzielającymi charakterystyczny zapach kojarzący się z liceum, na­szło go wspomnienie mokrych, papierowych kul przylepionych do sufitu ubikacji dla chłopców, które wyglądały jak kokony drapież­nych ciem. W tej samej chwili pojawił się Russell.

Wracają do samochodu i Russell nagle poważnieje. Nie zatrzy­muje się, ale Austen przystaje mimowolnie. Coś się kroi. Russell odwrócił się ku niemu. Miał podkrążone oczy, zmęczone jak u męż­czyzny zbyt długo stojącego na warcie. Austen poczuł wyrzuty sumienia. Powrócił myślami do swych pierwszych dni ze srebrną istotą, do samotności paranoi i nieufnego wyczerpania. Wyobraź sobie: bestia ma skrupuły.

Jego umysł zadał nagle pytanie: „Czy kiedy przemiana już się dokona, kiedy minie ten punkt, ku któremu nieustannie zmierzał, jego stan się poprawi?" I sam na nie odpowiedział. To nigdy go nie opuści. Nigdy mu się nie polepszy. Może być tylko gorzej. Ale ty

jesteś taki zmęczony, nie wiadomo jak długo pociągniesz. To pochła­nia zbyt wiele twojej energii.

Russell zmrużył powieki. Światło raziło mu oczy.

Starał się jak mógł, opowiadanie szło mu jednak kiepsko i była to nie tyle prawda, co cień prawdy o tym, co się wydarzyło. W sumie to mało satysfakcjonujące, ale Russell nie naciskał.

W porządku — powiedział.

Ruszyli dalej. Wsiedli do samochodu, Austen musiał dwukrotnie trzasnąć drzwiczkami. Ręce miał już zmęczone i bezsilne. Wydawa­ło mu się, że drzwiczki ważyły setki funtów.

Wiedziałem, że widziałeś coś naprawdę paskudnego. To nie
ulega wątpliwości.

Austen z wielką nieśmiałością, patrząc przez przednią szybę, jakby nieostrożne oko mogło zostać bezlitośnie i natychmiastowo oślepione, spytał:

Cisza.

Popracuję trochę — mruknął Austen, wciąż starając się ni­
czego nie dostrzegać. Sięgnął po szkicownik i nagle z zakłopotaniem
uświadomił sobie, że wykonał więcej rysunków, niż pamiętał. Nie­
które były bardzo toporne, nakreślone pośpiesznie, jakby od niechce­
nia; sfinksy, mężczyźni z tylnymi odnóżami i genitaliami psów, ko-

biety o głowach aligatorów, dzieci wygrywające melodie na kościach własnych matek, z wpiętymi we włosy kręgosłupami obranych do czysta ryb, były również istoty dużo dziksze i trudniejsze do określe­nia, stworzenia, których nie sposób sklasyfikować, stwory mogące pochodzić z miejsc, gdzie żywiołem są krew i kwas, gdzie ogień jest powietrzem a powietrze niepewnym nośnikiem dającym się formo­wać, kształtować, kurczyć i wyrugowy wać wedle własnego kaprysu i uznania. Nie pamiętał żadnej z tych kreatur, żadnej istoty o małych, skośnych ślepiach i uśmiechniętych ustach, ani jednej.

Ale wszystkie one były jego dziełem, nie ulegało wątpliwości. Dostrzegał to w każdej gorączkowej kresce, w każdej zimnej nakła­dającej się jedna na drugą łusce.

Nikt nie mógłby sfałszować jego szkiców, a gdyby nawet, nie było przy nim nikogo, oprócz Russella, który zauważył go, przeglą­dającego z dzikim zaniepokojeniem plik z rysunkami i rzekł:

Cóż, jedno co na pewno można powiedzieć o tych pigułkach,
to że dzięki nim pracujesz jak nakręcony.

Austen nie odpowiedział. Trudno mu było oddychać, nie mógł wydusić z siebie słowa.

Chcesz, żebyśmy poszli do McDonalda?

Kiwa głową. Promienie słońca wpadające przez szybę rażą mu oczy. Znów odczuwa strach przed szpitalem, ale tym razem odbierał go z innego punktu widzenia. Wspomnienia pierwszych dni i ataków przyjmował nieomal nostalgicznie, dobrze byłoby znów odczuwać tylko taki strach jak wtedy. I siedział tak, odarty z wszelkich, mniej­szych od lęku emocji, czując ostry smak żółci zbierającej się na porowatej powierzchni zębów, uchwycony w kadrze, unieruchomio­ny i płonący, wypalający się do cna. Do ostatka.

Kiedy przełknął ślinę, towarzyszący temu odgłos przypominał suche odkaszlnięcie. Russell rzucił mu ostre spojrzenie, po czym odwrócił wzrok.

Restauracja dla zmotoryzowanych. Posiłek na wynos. Russell wręcz się zażerał. Zapach oleju przyprawił Austena o mdłości, ale mimo to jadł. Wiedział, że następny postój czeka ich dopiero za dobrych kilka godzin.

Russell uchylił się, gdy w jego stronę pofrunął twardy kawałek frytki i uśmiechnął się, ale obaj wiedzieli, iż uczynił to z wymusze­niem. Coś się zmieniło

Rysunki jak wylinka skóry jakiejś horrendalnej bestii. Kłamliwe palce leżą luźno na pudełku z resztkami kurczaka. Tłusta plama czerwonego sosu. Umoczył kolejny kawałek i jadł. Umoczył znowu i odgryzł kolejny kęs. Żuł powoli, jakby bał się zadławienia, podczas gdy Russell mówił o seksie, o tym, że dawno już nie miał dziewczyny i że jego kutas był twardy niczym kij baseballowy.

Półuśmiech. Wymuszony jak mechaniczne przełknięcie. Jedze­nie miało smak zjełczałej słoniny.

Jego słowa, kiedy je wypowiadał, brzmiały idiotycznie i niepra­wdziwie, ale poza kilkoma przelotnymi znajomościami i ostatnim, wstydliwym incydentem z tą, jak jej tam, Giną, nie miał żadnej innej kobiety. I wcale nie miał na to ochoty. Lekarstwa, depresja oraz brzemię niepohamowanego, ogarniającego go coraz silniej szaleń­stwa skutecznie się o to zatroszczyły; podobnie jak wyczerpanie, czarny bezkres czystej zgrozy. Niemniej propozycja wydawała się całkiem interesująca. Tak, obiecująca. Kiwa głową, tak. Może warto było spróbować czegoś innego oprócz rysunków pojawiających się w jego szkicowniku jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i manifestacji, których nie pamiętał; a w każdym razie niezupełnie, już nie; czegoś więcej poza samobójczą kontemplacją tego, czym się stał. Musiał jeszcze znaleźć to coś, ale był dogłębnie przekonany, że

stanie się to we właściwym czasie. To, co nie nazwane, otrzyma swoją nazwę. Kiedyś. W stosownym czasie.

Przejechali i minęli Detroit, zjeżdżając na 1-94, na zachód. Austen zdziwił się. Wciąż na zachód, właściwie bez postojów. Noc przespali w samochodzie. Była to spokojna noc, bez wizji i krwi, normalna. Nie narysował nic nowego. Zaczął za to malować pierwszy prawdzi­wy portret. Pracował z użyciem farb olejnych. Schły nieskończenie długo. Warstwy były grube i gęste, ale miał póki co dość szkico­wania.

Jackson było miastem znanym z więzienia stanowego. Znaki przestrzegały: nie zabierać autostopowiczów.

Zwłaszcza w pasiakach — rzekł Russell.

Płatki śniegu prześlizgują się leniwie po szybie, jakby nadciągała druga epoka lodowcowa i miały całą wieczność, by zastygnąć.

r żał zdążać tą drogą? — Mówiłem, żebyśmy przejechali jeszcze kawałek i zrobili całonocny postój. Zgadzasz się?

Cisza po burzy.

To był bar jak bar, tylko w innym wydaniu. Mniej zadymiony i bardziej zdradziecki. Toaleta cuchnęła kwaśnym odorem moczu. Przy stolikach i długim kontuarze siedział z tuzin klientów, choć była zaledwie ósma. Russell pił wódkę. Jego nastrój nie uległ poprawie. Austen, posępny, przycupnął obok niego, bawiąc się piwem, najtań­szym z możliwych sikaczem. Nie powinni co prawda tracić pienię­dzy w barach, ale nie powie tego na głos. Nie zamierzał mówić niczego, co nie było przyjemne, trywialne, albo i jedno i drugie.

Piwo było okropne, miało smak mydła a szklanki, choć umyte, nie zostały opłukane. Siląc się na radosny nastrój spytał:

Austen wstaje i wychodzi z knajpy. W samochodzie było zimno. Chciał sprawdzić płótno, czy farby już zaschły, ale nie zrobił tego.

U Karola — wielki neon, i jeszcze większy: Dziewczyny topless. Na parkingu panował tłok. Także przy wejściu stała kolejka. Trzech czy czterech facetów o kretyńskim wyglądzie zaśmiewało się w głos. Byli młodzi, na pewno niepełnoletni. Mieli zapewne lipne dowody, a przed sobą wieczór spędzony na gapieniu się na dziewczyny, które nie odezwałyby się do nich, dopóki nie postawiliby im drinka.

Russell szturchnął go, aby zajęli jakieś miejsca. Pomieszczenie było obszerniejsze, niż przypuszczał, ale nie powiedział tego głośno. Jedyne wolne krzesła znajdowały się daleko od baru, przy stoliku zbyt małym jednak, by udźwignął więcej niż pięćdziesięciofuntowe obciążenie. Russell zamówił kolejną wódkę u barmanki odzianej w obcisły, kusy, zdobiony koronką kostium i prezentującej kwaśny, zdeterminowany uśmiech. Austen zamówił piwo.

Sam pobyt w lokalu zdawał się uspokajać Russella; mniej mówił i więcej się uśmiechał. Trzy kobiety tańczyły, dwie blondynki i jedna o kasztanowych włosach ułożonych w ostre szpice przy pomocy gęstego żelu — wyglądały jak kostne wyrostki dinozaura. Russell wstał i powiedział coś do niej. Podał jej banknot, powiedział coś jeszcze, a wówczas uśmiechnęła się szczerze. Rozległy się dźwięki starej piosenki Rolling Stonesów. W tańcu nuciła słowa, jakby lubiła ten utwór. Kiedy piosenka dobiegła końca, ze zwinnością dziecka

z eskoczyła z podwyższenia, oczekując na zaproszenie Russella. On również się uśmiechnął, szczerzył zęby jak wielki, zły wilk. Austen przypomniał sobie, jak próbował kiedyś namówić Emily, aby poszli wraz z przyjaciółmi do baru z dziewczynami topless czy zupełnie nagimi, już nie pamiętał. Emilly wybuchnęła śmiechem. Powiedzia­ła, że jeżeli zechce zobaczyć nagą kobietę wystarczy, że przejrzy się w lustrze. Tej nocy kochał się z nią, przez cały czas myśląc o niej tańczącej nago nie w barze, lecz raczej w jakiejś pustce, gdzie nie mógłby oglądać jej nikt oprócz niego. Dochodząc, zaszlochał, a gdy zdyszany otworzył oczy ujrzał jej chłodny, ironiczny uśmiech. Czy wiedziała, o czym myślał? Czy śmiała się z niego?

Russell coś powiedział, lecz jego słowa utonęły w dźwiękach muzyki i Austen wyszczerzył zęby w uśmiechu, unosząc w geście toastu swoją szklaneczkę z piwem.

Co opijali? Nagie piersi? Prawdopodobnie. Przypomniał sobie, że eks-przyjaciółka Russella, Deanie, była tancerką topless.

Bar zamykano o drugiej. Do tego czasu Russell tak się upił, że ledwie mógł mówić. Osunął się na siedzenie, jakby ktoś sprytnie usunął mu dwa kręgi z kręgosłupa. On też wypił sporo. Ile? Nie sposób powiedzieć. Puste naczynia zabierano z ich stolika w tempie opróżniania. Było w ich interesie, abyś nie zorientował się, ile pie­niędzy zostawiasz w knajpie. Austen pieszczotliwie ściskał w dło­niach szklankę z piwem i podrwiwał sobie z nich bezgłośnie. Nie znosił tego typu podejścia do klientów.

Jedna z kelnerek podeszła do nich i powiedziała, że już zamykają.

Czas do domu — rzekła, na co Austen miał ochotę się
uśmiechnąć. Russell wymamrotał coś o pięknie i wyciągnął rękę
w stronę jej piersi. Usunęła się na bok bez namysłu, odruchowo, co
wskazywało na sporą wprawę przy tego typu sytuacjach. Każdego
wieczoru pijani faceci próbowali ją podszczypywać i każdego wie­
czoru zwinnie się uchylała.

Russell upadł na parkingu dwukrotnie, ale zaraz się podnosił, klnąc na czym świat stoi.

Chodź — rzekł Austen, podtrzymując go. — Niech tym
razem ja cię poholuję. — Jednak Russell nie pojął już ukrytej w jego

słowach aluzji ani żartu. Znajdował się na gorzkiej, szarej granicy pomiędzy stanem upojenia a podróżą do Rygi. Zanim Austen we­pchnął go na tylne siedzenie, zabrał mu jeszcze kluczyki. Leżały jakoś dziwnie w jego dłoni. Sporo czasu upłynęło, odkąd prowadził swój wóz.

A teraz w drogę. Niedaleko powinna być gospoda Red Roof. Russell wspomniał o niej mimochodem. Nie spędzą więc tej nocy w samochodzie. Hipotermia. Pijani mogą zamarznąć, a poza tym przeputali już tyle pieniędzy, że z czystym sumieniem mogli przepu­ścić parę dolców więcej.

Sam poszedł do recepcji. Poprosił o pokój na parterze i otrzymał go. Po powrocie do samochodu okazało się, że Russell zlał się w spodnie. Na siedzeniu pozostała wielka, zimna plama. Walczy, by podnieść go do pionu, po czym nieomal wlecze przez zaszroniony chodnik. Ciągnie martwy ciężar, który jęczy i dygocze, aż koniec końców przechodzą z ciemności w beżowe światło i chłód dawno nie wynajmowanego pokoju. Otwierane drzwi walą z trzaskiem w ścia­nę. Austen rzuca swoje brzemię na jedyne stojące tu łóżko. Oddaje mocz w łazience. Po piwie lekko szumi mu w głowie. Było wpół do trzeciej.

Farba prawie już zaschła. Mógł trochę popracować, nie był zmęczony. Russell zasnął z otwartymi ustami, wydając nieprzyjem-' ne, ochrypłe dźwięki duszącego się człowieka, mężczyzny w łazien­ce dławiącego się srebrem.

Nie myśl o tym.

Światło w pokoju było słabe i mętne. Przeszedł do łazienki, gdzie świetlówki zlewały wszystko zielonkawoseledynowym, jakby pod­wodnym blaskiem. Była to barwa choroby, zakażenia i infekcji, tej najgorszej z możliwych. Barwa odciętego ciała poddanego działaniu kauteryżującego ranę ostrza noża. Skalpela. Lasera. Czyste, chirurgicz-| ne cięcie. Był odwrócony plecami do wanny. Pozycja ta, co praw­da, była nienaturalna, lecz nie czuł niewygody. Tworzy ozdobę z krwi, bogatą miedziankę nierzeczywistego ciała, metalu, dźwię­ków, które wydaje mózg schwytany przez świadome dłonie, które ściskają go i ściskają bez końca, różowy owoc nabiegający fioletem

i szarością, by wytrysnęła zeń fontanna samej wiedzy. Będziesz równy bogom.

Postać. Tworzy się postać.

Światło nie było takie jak powinno, ale idealne by dostrzec w nim to, czego nie powinien był ujrzeć. Jego dłonie drżały. Skrząca się strużka spłynęła po moście jego pędzla i wpełzła na dłoń. Bratnie molekuły wirują w świetle przed jego oczyma, jak połysk zorzy zanim zgaśnie. Jego dłoń zdawała się teraz błyszczeć. Odstawił płótno. Ale po co? Aby wyschło? Nie był pewny. Miał brudne ręce, ale to wcale go nie niepokoiło ani nie przerażało, było czymś zgoła normalnym, pospolitym. W jego dłoniach powstały dodatkowe sta­wy, pokrzywione i zdeformowane jak u modliszki. Rozluźnia je i prostuje, usiłując podnieść, tak, pędzel z podłogi. Najwyraźniej musiał go upuścić. Lustro ukazało mu inne zmiany. Połysk ciała, którego nigdy dotąd nie zauważył. Obecnie pod każdym z oczodołów widać było osobliwą smugę barwy głębokiej czerwieni, jak indiań­skie barwy wojenne mające przerażać i przynosić wojownikowi upragnione zwycięstwo. Wydawał się dzięki temu inny. Nigdy nie myślał o sobie jako o kimś groźnym czy niebezpiecznym, niemniej teraz z pewnością tak wyglądał. Zrobił to sam, świadomie lub nie­świadomie, tak czy inaczej znalazł się w drugim pokoju, pokoju z łóżkiem, na którym leżał rozciągnięty jak kłoda Russell, bezwładny i chory, zarzygał całą narzutę, ale oczy miał nadal zamknięte.

Russell?

Czy powiedział to na głos? Jak dziwnie było spuścić wzrok i ujrzeć te zgięte, zniekształcone palce sterczące niczym antenki lub chwasty w ogrodzie, i choć ich widok powinien go przynajmniej zdenerwować, tylko go zaciekawił, zwłaszcza skóra, która przybrała obecnie nader dziwną barwę. Poczuł pulsowanie wokół kości nad­garstka, małe tętniące zegary pod cienką powłoką skóry. Uniósł ręce, by pokazać je Russellowi, by powiedzieć: „Ej, czy to nie dziwne? Spójrz".

Spójrz.

Spójrz na mnie.

Oczy Russella otwierają się powoli, po czym natychmiast zamy-

kają, jakby nie mogły znieść tego widoku, czy potwierdzić spostrze­żenia kolejnym zerknięciem.

Spójrz, Russell — mówi niemal zachęcająco — Ja...

I nagle leży na podłodze. Jak się tam znalazł? Russell stoi nad nim, rzygając obok łóżka. Odrażające dźwięki. Chce pospieszyć mu z pomocą, ale stwierdza, że nie może się poruszyć. Był cały oślizgły, jak skamieniały. Kiedy otworzył usta, nie mógł wydobyć z nich dźwięku. Coś gęstego jak żelatyna zalega mu na języku. Czuje to poruszając zębami. Przerażające uczucie. Jakby był karmiony na siłę, doustnie. Jest pełen. Russell próbuje się podnieść. Rusza chwiejnie ku drzwiom. Dokąd on się wybierał, do cholery? Powinien zostać i pomóc mu. „Pomocy" — próbował wykrztusić, ale okazało się, że lepsze są w tym celu jego nowe, osobliwe palcoszczypce. Sięgnął nimi w stronę Russella, schwycił go za jedną rozdygotaną nogę i przytrzymał.

Russell mówił coś, ale on nie zrozumiał tych słów. Uniósł dłonie, by przetrzeć uszy i otrzeć twarz, i unosząc je do oczu stwierdził, że były zakrwawione.

Zapada grobowa cisza. Jest zupełnie tak, jakby jakaś potężna siła wyparła lub wyssała z pokoju wszystkie dźwięki i wtedy powraca wir świadomości, zawieszenie broni podczas wielkiej wojny, paląca, krótka jak mgnienie oka sekunda przerwy między szprychami obra­cającego się koła.

Austen krzyknął.

Russell, wytrącony z równowagi, runął do tyłu, na łóżko i Austen krzyknął ponownie, ponieważ teraz już nie spał, teraz widział. Jedno z jego oczu wciąż było sprawne i cały był pokryty srebrem, miał je w ustach, o Boże, i krew, krew na jego rękach, całe dłonie ubabrane szkarłatem, a do tego ktoś zaczął właśnie łomotać do drzwi, głośno, z całej siły. Ktoś coś krzyczy.

O Boże. O Boże. Russell próbuje usiąść, a on odpełza jak krab, aby uciec, ukryć się. Łazienka. Zamyka drzwi.

Na pomoc! — krzyczy histerycznie, ale Russell nikomu nie
mógł pomóc, nawet samemu sobie. Kiedy Austen spróbował wstać
i podejść kawałek, jego nogi okazały się miękkie jak z gumy, jakby

u sunięto z nich kości, a jego dłonie, o Jezu, jego dłonie były pogru­chotane, zdeformowane i w jakiś sposób zniekształcone, a gdyby właśnie teraz na nie spojrzał, by sprawdzić, co właściwie się z nimi stało, zacząłby krzyczeć i zapewne wyłby tak przez całą drogę do szpitala, bo...

Ej tam! — woła ktoś z zewnątrz. — Już tu jadą gliny. Wezwałam gliny! Pogadajcie sobie z nimi! — To był głos kobiety. Piskliwy, przerażony.

Co się tu dziej e?

Łatwiej mu było poruszać się, używając tych groteskowych, nowych palców. Podciąga się w górę do pozycji stojącej i brnie wolno, noga za nogą, naprzód. Pokój wydaje się olbrzymi jak sala balowa. Przemierzał ten dywan całą wieczność. Idzie z powrotem do łazienki. Z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi i przekręcił zasuwę.

Łazienka przypominała rzeźnię. Było w niej pełno krwi. Znikła zasłona prysznica. Jej strzępy zostały wepchnięte do sedesu i bidetu, blokując oba otwory odpływowe. W wannie pływały bryły poczer­wieniałych, zbitych w kulę ręczników. Zerwana ze ściany suszarka leżała roztrzaskana na podłodze niczym dar dla lustra, również pękniętego, w pewnym miejscu. Z olbrzymią siłą musiało uderzyć w nie coś twardego i prawdziwego.

W lustrze zobaczył swoje oblicze.

Krew i srebro. Jedno oko obrzmiałe i zupełnie zamknięte. Kącik ust wygięty ostro w brutalnym, zaciętym grymasie, jak wskutek udaru. Srebro i krew wypływały mu z nosa i co gorsza, również z uszu. Nie mógł znieść widoku swoich dłoni.

Russell najwyraźniej znów zaczął wymiotować tuż przy drzwiach. Nieregularnymi wybuchami oczyszczał swe wnętrzności. A w jego umyśle zapanowała kompletna pustka. Żadnych myśli. Nic. Tylko dojmujący, bezdenny smutek i żal.

Pustka.

I wtedy ktoś zapukał do drzwi ich pokoju.

Policja zatrzymała ich przez całą noc, a raczej przez tyle, ile jej jeszcze zostało. W końcu zostali wypuszczeni. Nie zamierzali wnieść

jeden przeciw drugiemu oskarżeń, ani mieszać w tę sprawę kogoś innego. Policja uparła się, by uznać ten incydent za burdę, a co za tym idzie, zmuszeni będą zapłacić za zniszczenia w motelu. Jednak, uparłszy się przy swojej wersji, gliniarze wciąż się gapili, głównie na Austena, pół nagiego i z jednym okiem zamkniętym, w koszuli narzuconej na skulone barki. Dłonie wcisnął pod pachy, usta wygiął żałośnie. Przypominał klowna. Russell wyglądał jeszcze gorzej. Kiedy mówił, zwężał oczy, tak jakby raziło go światło. W Austenie coś nieodwracalnie pękło, nastąpiło jakieś poważne uszkodzenie, nawet policja była to w stanie wyczuć.

Lepiej załatw sobie jakąś pomoc, stary — Głos policjanta był
pełen odrazy — Jesteś najdziwniejszym cudakiem, jakiego mi przy­
szło doprowadzać do porządku.

Zostali odwiezieni do motelu. Zasłony prysznica zostały wymie­nione. Lustro nie było uszkodzone. Austen pamiętał, że było inaczej. Pamiętał stłuczone szkło, ale nic nie powiedział. Całość w większym lub mniejszym stopniu wyglądała fatalnie, jednak ręczniki można było uprać, podobnie jak zabrudzoną narzutę. Albo spalić.

Gliniarz zaczekał, aż wsiądą do samochodu i dopiero wtedy odjechał. Cisza. Słychać tylko powolny, leniwy oddech Austena. Bardzo bolało go oko. Na komendzie dali mu aspiryny. Teraz bez popijania połknął tegretol, zastanawiając się, czy to, co robił, miało jakikolwiek sens. Zresztą i tak nie zostało mu już wiele pigułek, jeden problem mniej, tym lepiej dla niego. Podniósł torbę z podłogi. Brakowało pędzli, ale oddano mu jego płótno. Unosi je normalnymi dłońmi, które bolały obecnie tak, jakby każda pojedyncza kość i fragment skóry zostały celowo naciągnięte i poobijane; odzyskały

jednak swój kształt, z czego był niezwykle zadowolony. Może tak jak lustro, nigdy nie zostały zmienione?

Obraz w jego rękach.

Czerwień i oliwkowa, zimna zieleń. Gruba warstwa jak stop ołowiu z cyną, prawie czarnego koloru. Początkowo obraz wydaje mu się abstrakcyjny, ale przy kolejnym, bliższym przyjrzeniu się sukcesywnie dostrzega zmiany. Na płótnie pojawia się postać, wciąż jeszcze zamazana, mglista i niewyraźna, lecz obdarzona ogromną, wszechpotężną siłą — odwraca się to w jedną, to w drugą stronę, różne kąty, fasety wystawione na działanie różnych rodzajów świat­ła, światła żyjącego pod ziemią, pod ogromnym ciśnieniem, jak najrzadszy z istniejących gazów, niestabilny.

Russell spojrzał na niego.

Dotarli do kolejnego McDonalda. Skorzystali z toalety i wyszli z niej zupełnie odmienieni niczym przebrani bohaterowie filmowej farsy. Russell kupił małą przekąskę. Austen pił kawę. Sączył ją wolno, gdyż bolały go odrętwiałe wargi. Wreszcie poddał się i przy­niósł sobie słomkę.

Jutro — rzekł Russell, a strzępek sałaty przywarł do jego nie
ogolonej skóry nad górną wargą. — Zrobimy sobie krótki postój.

Przyszło mu do głowy kilka pytań, a pierwsze jakie zadał, brzmiało:

Co będzie jutro?

Dzień, kiedy zrobimy sobie postój.
Ha, ha.

184

Dlaczego nie?

Kawa miała lekki posmak krwi.

Czemu nie?

Zadzwoniła. Umówili się na parkingu przy barze U Karola. Zatrąbiła, kiedy Russell wysiadł z samochodu. Ubrana była w brą­zową, skórzaną kurtkę i dżinsy ze streczu, na nogach miała buty z jednym ułamanym obcasem, dzięki czemu chodziła nieco sztucz­nym, tanecznym krokiem. Wiał silny wiatr.

Jedź za nami — zawołał Russell i ruszyli.

Mieli sklep samoobsługowy i salon naprawy odbiorników TV. Zatrzymali się przed niewielką, piętrową kamienicą. Jej mieszkanie znajdowało się na parterze, na rogu. Austen musiał zaparkować po drugiej stronie placu. Zostawili dla niego otwarte drzwi.

Mówiła coś, chichocząc jak postać z kreskówki. Głos Russella brzmiał inaczej niż zwykle, zaśpiew był znacznie wyraźniejszy. Może objawiała się w ten sposób jego zła natura, drugie, mroczniej-sze ja. Mówił coś o poobijanej twarzy. Austen wszedł niepewnie. Poczuł cynamonowy zapach. Russell właśnie otworzył piwo. Jedną ręką gładził biodro Cristal. Na różowym podkoszulku dziewczyny widniał napis: „Seksowne dziwki mają większy ubaw".

To Austen — rzekł Russell.

Cześć — przywitała się i uśmiechnęła szeroko, ukazując
nierówne zęby. — Jestem Crystal.

Dłoń Russella odnalazła jej pierś i ścisnęła ją jak gumową za­bawkę.

Nie miała nic przeciw temu, a może nie chciała z nim rozmawiać. Pokiwała głową, wtulając się w ramiona Russella. Zaczęli się cało­wać. Ruch jej ust przypomniał mu o jego nowej dolegliwości i nie­pewny, odwrócił się. W chwilę potem już ich nie było, zniknęli w sypialni. Usłyszał tylko głośny trzask zamykanych drzwi.

Jest zmęczony. Siada przy ohydnie laminowanym stole. Jedno krzesło jest pęknięte. Wyjął kartkę z numerem Petera i wybrał nu­mer.

Dwa sygnały. Cztery. Pięć. Już ma odłożyć słuchawkę, kiedy Peter odbiera.

Odczytuje go z telefonu ze spokojem, który przynajmniej jemu
wydał się przekonywający.

Posłuchaj — Peter znów mówi tym osobliwym tonem. — Coś
się stało z twoimi pracami.

Z sypialni dochodzą do niego ciche okrzyki, słychać uderzenia wezgłowia łóżka o ścianę.

Słyszy w słuchawce oddech Petera.

One się zmieniły — mówi z wahaniem — zupełnie same.
Austen zamknął oczy. Słuchawka leżała dziwnie w jego dłoni,

jak coś, z czego dotąd nie nauczył się właściwie korzystać.

To nie wszystko. Jest jeszcze coś. I to jest chyba najbardziej
niesamowite. — Słowa Petera płyną wartkim potokiem. — Ktoś je

k upił! Znasz Laurence'a i Jeanette? Handlują samochodami, mają... dobra, to nieważne. Tak czy inaczej, zakochali się w twoich płótnach, nie przestają o nich mówić.

Austen szlochał już tak, że nie mógł mówić. Przełknął ślinę, wargi miał nabrzmiałe jak balony i w końcu umilkł. Peter mówił, dalej, aż wreszcie nieco się pohamował brakiem reakcji z jego strony.

stłumione dźwięki muzyki, gitarowe solo pobrzmiewające w kie­pskich głośnikach. Po chwili drzwi otwarły się.

Co jest, kurwa? — rzucił Russell. Był półnagi, wyglądał na
rozespanego i zagniewanego. — Czego się drzesz?

Z tyłu za nim stoi Crystal w kusym podkoszulku, świecąca gołym tyłkiem i oplatająca Russella od tyłu smukłymi ramionami.

Usiłuje odpowiedzieć uśmiechem. Myśli o Kriosfinksie, zmienio­nym i wciąż się zmieniającym. Crystal paple z radosną determinacją: miała dziś wieczorem wolne, zadzwoni do przyjaciółki, urządzą przyjemną, małą imprezę.

Musieli podjechać po nią do baru, ponieważ, jak stwierdziła Crystal wciśnięta obok Austena na przednim siedzeniu, samochód Shasty znajdował się w naprawie.

Przez całą powrotną drogę kobiety rozmawiały między sobą, Russell słuchał radia, a Austen milczał jak nastolatek wstydzący się przyznać, że nie wie, co powinien teraz zrobić. Co się stanie, kiedy wrócą do mieszkania? Natychmiastowy seks? Krótka rozmowa? Co? Kiedy wjeżdżali na parking, Shasta delikatnie położyła mu rękę na udzie i zacisnęła palce. On włożył rękę między jej dłonie. Miała zimne i nosiła zbyt wiele pierścionków.

W mieszkaniu jest gorąco i wciąż czuć woń cynamonu. Radio gra bardzo głośno. Z puszką piwa w dłoni siada na sofie. Shasta rozpięła płaszcz. Miała pod nim coś jakby stanik z cienkiej imitacji denimu i takąż spódnicę, do tego muszkę z imitacji satyny. Usiadła obok Austena. Powiedziała, że podoba jej się jego imię, brzmi zupełnie jak nazwa miasta, po czym stwierdziła, że dawno temu tato zabrał ją raz do Teksasu.

pracowałam jako tancerka. — Dłonie Shasty na jego ciele. Błysk satyny. — Ale on rzekł tylko: „Ty wiesz najlepiej, co robisz, a jak dobrze rozegrasz swoje karty, możesz zarobić kupę szmalu". I miał rację. — dodaje z emfazą, sącząc piwo. — W tej głupiej restauracji zarobiłam dziesięć razy więcej niż kiedykolwiek i wcale nie musia­łam babrać się przy tym w gównie. Przepraszam. — Wstaje, wymija go i kołysząc się z lekka, obchodzi kawowy stolik. Ręka, którą wyciągnął, by ją podtrzymać, niechcący dotyka jej pośladka. Jest ciepły, nawet przez spódnicę. Ciepły. Po drugiej stronie pokoju Russell i Crystal przestali rozmawiać. Jej długa noga na wpół zwisa nad nim, jego dłonie szarpią i wyciągają cienką bluzkę.

Shasta wraca z łazienki, trzymając w dłoniach piwo i uśmiecha się do Russella i Crystal.

Przepraszamy was — powiedziała, ale jej nie usłyszeli. Au-
sten wstał, wyciągnął rękę, by wziąć od niej piwo i wtedy go
pocałowała. Wargi miała oleiste, lepkie i zdał sobie sprawę, że poszła
do łazienki tylko po to, by poprawić makijaż.

Przeszli przez korytarz. W pokoju panował okropny bałagan i brud, pościel na łóżku była skotłowana, ale nie zwracała na to uwagi. Shasta zwinnie uwolniła się ze spódniczki i pończoch (nie miała na sobie fig), rozpięła stanik. Jej sutki miały zdumiewający, czekoladowobrązowy kolor.

Nie możesz się doczekać, aby ujrzeć mnie w tańcu, prawda?
A on tylko pokiwał potakująco głową. Stoi otępiały przy

drzwiach, ściskając w dłoni piwo, dopóki nie popchnęła go lekko, by usiadł.

Przy łóżku stało radio z budzikiem. To ono wydawało piskliwe tony, które wcześniej słyszał. Zaczęła tańczyć w rytm płynącej zeń muzyki. Oczy ma lekko przymknięte, dłońmi masuje piersi tak, by sutki wyprężyły się ku niemu. Krągłe biodra zataczają płynne, zmy­słowe ruchy. Podśpiewywała przy tym cichutko. Nie znał tej piosen­ki, ale słowa były znajome: Miłość, miłość. Nie mogę bez ciebie wytrzymać. Wciąż sobie podśpiewuje pod nosem. Nucąc, sięga dłonią i rozpina suwak w jego dżinsach. Stanął mu, stwardniał i sam musiał zająć się rozporkiem. W szufladzie szafki nocnej znajdowały

s ię kondomy. Ze spokojem i cierpliwością sprzedawczyni obuwia nałożyła mu gumkę i ułożyła na łóżku, aby go dosiąść. Chciał powiedzieć: „Nie wytrzymam", ale jego wargi znów rozpłaszczyły się pod naporem tych wilgotnych, tłustych ust. Jej język wślizgnął się pomiędzy jego zęby i sondował raz po raz, niczym języczek węża. Zimne pierścionki wpijały mu się w ramiona, napierały. Przetoczył ją na plecy i w tej samej chwili doszedł. Z jego rozżalonych ust dobiegło przeciągłe westchnienie: „Ooch", ale ona wciąż nadziewa­ła się na niego. Twarde, małe biodra opadały, uderzając ciężko o łóżko, i ponownie ostrożnie przeturlał się na plecy. Jej oblicze było bardzo poważne, oczy miała mocno zamknięte. Kiedy szczytowała, jej ciałem wstrząsnęły silne dreszcze, jakby wskoczyła do lodowa­tej wody. Otworzyła oczy. Dyszała, uśmiechając się przy tym, jak­by wykonała właśnie jakąś nader skomplikowaną i zdumiewającą sztuczkę.

Czuje się taki zmęczony.

Mmm. — Pocałowała go w szyję. — Dobrze mi. — Chciała
rozmawiać. Zaczęła wypytywać o niego i Russella. — Crystal mówi,
że ubiegłej nocy mieliście, chłopcy, jakieś kłopoty.

Zamknął oczy. Lekko się uśmiechnął. Zastanawia się, jak może wyjaśnić jej coś, co wymyka się wszelkim wytłumaczeniom. I po­wiedział po prostu:

Nie, to nie było nic takiego. Drobiazg, naprawdę.

W ustach i w gardle czuł dokuczliwą suchość. Trudno było mu wypić cokolwiek, kiedy tak się na nim pokładała. Przebłysk wspo­mnień. Widzi Emily w tej pozycji. Unosi kruchą, cienką filiżankę z chińskiej porcelany, wypełniona wodą. Długie kędziory włosów. Poważna jak bogini. Pije. Och, jakaż ona jest piękna. Ta dziewczyna nigdy nie zdoła jej dorównać.

Leżą tak przez chwilę. Radio wciąż jest włączone. Nagle rozlega się pukanie.

Ej, wy tam — woła Russell. Potem Crystal mówi coś, aby
zamienili się miejscami. Pyta, do kogo właściwie należy ta sypialnia.

Shasta podnosi się zwinnie. Austen staje tuż za nią. Wkładają bieliznę i wtedy otwierają się drzwi. Rzut oka na łóżko. Ciemnoró-

ż owa pościel i ciemniejsza plama nasienia, wyglądająca jak krew. Nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek mógł chcieć położyć się w tej pościeli, ale najwyraźniej tylko jemu to przeszkadzało. Kobiety zamieniły przy drzwiach kilka słów i wymienił uśmiechy, po czym Shasta skinęła na niego. Sofa też mogła być w pewnym sensie łóżkiem, a zapasową pościel mają w szafie.

Kolejne piwo i kolejna rozmowa, o tańcu, o napiwkach, o face­tach, którzy wkładali jej szmal za gumkę majteczek, myśląc o czymś więcej, i o facetach, którzy krzyczeli. Zdziwiła się, usłyszawszy, że był artystą. Zapytała, czy mógłby namalować jej portret? Od wizyty w McDonaldzie nie miał nic w ustach, a to przecież było już dosyć dawno. Kiszki zaczęły mu grać marsza, nawet piwo nie zdołało uciszyć tego koncertu. Powiedziała mu, co miał oznaczać każdy z jej pierścionków: topaz — wiarę, tygrysie oko — powodzenie, złoto — szczęście, rubiny — miłość (tych miała aż dwa), srebro — niespo­dzianki.

Ale one nie są tak naprawdę prawdziwe — tłumaczy z uśmie­
chem. — Mimo to ładne, prawda? — Rozczapierza palce. Ma po trzy
pierścionki na jednym ręku.

Jest bardzo zmęczony i bardziej niż tylko trochę pijany. Pościel była w jaskrawe, czerwono-żółte wzorki. Bardzo brzydki deseń z brązową obramówką. Na tym tle puszki piwa odcinały się czystym, chłodnym srebrem. Srebro — niespodzianki.

Są bardzo ładne — powiedział i ku swemu zdumieniu stwier­
dził, że znów mu stanął. Nie zdziwiła się, a jedynie uśmiechnęła.
Obok sofy leżała jej torebka. Wyjęła z niej prezerwatywę, podczas
gdy on, rozchylając jej uda palcami, przesunął lekko samymi koniu­
szkami po ledwo wyczuwalnym, łuskowatym śladzie. Było to osob­
liwe, delikatne uczucie, jak sekretny dotyk papierowych skrzydeł
delikatnej, zamarzniętej ćmy.

Obudził się raz, w środku nocy, z przerażająco pełnym pęche­rzem. Kiedy wrócił, zastał ją zwiniętą w mały, ciężki kłębek na środku sofy. Obejmowała rękoma obie prowizoryczne poduszki. Pod oczyma miała rozmazane, spękane ślady po tuszu do rzęs. Powrót do

ciepła. Dobrze było znowu spać z kobietą, spać i śnić w oczekiwa­niu na dodające otuchy wrażenie, iż kobietą tą mogła być ponownie Emily.

Ranek. Bolą go oczy, ale usta nie dokuczają tak jak dotychczas. Seks jako lekarstwo na wszystko, panaceum, które jednak nie uchro­niło go przed kacem. Drugi pokój pusty. Kurtka Russella zniknęła. Mówił, że miał dzisiaj coś załatwić, ale co? Czy właśnie dlatego teraz go nie było?

Shasta zastała go w kuchni, gdy przetrząsał lodówkę. Była owi­nięta ręcznikiem, ale makijaż znów miała nieskazitelny. Pocałowała go lśniącymi wargami.

Okazało się, że mówiła prawdę. Faktycznie znała wszystkich i wszyscy znali ją. Nazywali ją Shelly.

Kobieta odmachała. Była krępa. Miała krótkie, czarne włosy, przystrzyżone na więzienną modłę. Austen nie pamiętał, aby mu o niej opowiadała, ale poza ich drugim stosunkiem pamiętał raczej niewiele, a przecież sporo potem rozmawiali (i nie był to tylko jej monolog), wypili morze piwa, aż w końcu zmęczeni usnęli. Janinę obsłużyła ich i zapaliwszy papierosa, usiadła obok Shasty.

Pamiętasz, Janinę — mówi Shasta, energicznie wbijając wi-

delec w jajka i rozlewając żółtko — imię tego kaznodziei? Tego, do którego poszła Norrie?

Austen nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby cisnęła mu tale­rzem w twarz. Nie był jednak w stanie myśleć o tym, co powinien teraz powiedzieć. Zaprzeczyć? Wpaść w konsternację? Co jej wczo­raj w nocy nagadał, do cholery? Co jeszcze jej powiedział?

Jest naprawdę dobry — rzuciła z powagą Janinę. Zgasiła
papierosa i wstała od stolika, który z chwilą jej odejścia jakby trochę
się podniósł. — Norrie zaszła w ciążę, ot tak, bez najmniejszego
problemu.

Znajdę jego numer w książce telefonicznej? — spytała Shasta.
Janinę oddaliła się. Austen odsunął od siebie talerz i wyciągnął

dłonie nad blatem. Był gotów do rozpoczęcia monologu, ale Shasta go ubiegła. Z uśmiechem ujęła go za ręce.

Austen, wszystko w porządku. Nie masz się czego wstydzić.
— Na dolnej wardze miała resztki jajka. — To jak pójście do
kościoła. Tyle tylko, że musisz zapłacić za wejście.

Jadła i mówiła, a na koniec kromką chleba zebrała z talerza wszystkie resztki. Opowiadała mu o Norrie, doktorze Prescotcie i uzdrawianiu wiarą w ogóle i w szczegółach, a gdy dojadł swoją porcję (wszystko było zdecydowanie za tłuste), poderwała się do telefonu i zaczęła kartkować książkę telefoniczną. Wybrała numer. Co się dzieje? Już miał coś powiedzieć, machnąć ręką, aby dała sobie spokój, ale zauważyła, że jej się przyglądał i posłała mu uśmiech. Jej pierścionki zalśniły w padających ukośnie przez okna promieniach słońca. Posłała mu radosny uśmiech i pokazała uniesiony w górę kciuk. Gmerając wśród pomiętych, wyjętych z kieszeni banknotów, zostawił napiwek i dołączył do niej w powodzi światła, chłodnego powietrza i popołudniowego słońca.

Minął ją. Śnieg zachrzęścił pod jego butami, gdy maszerował do samochodu. Jej samochodu. Samochodu jej przyjaciela czy przyja­ciółki, nic go to nie obchodziło. Ani trochę. Poszła za nim, bez słowa. Wiedziała, kiedy należy milczeć. Uruchamia samochód i wolno wycofuje. Austen siedzi obok niej. Jedną, zimną jak lód ręką zakrywa sobie oczy.

W mieszkaniu wciąż nie było nikogo. Może Russell z Crystal i samochodem zwinęli po prostu żagle. Shasta, odwieszając starannie zapasowy klucz, wciska mu do ręki piwo.

Poziom spada — mówi.

Nie zrozumiał, o co jej chodziło. Posiłek z Golden Harvest zaległ mu ciężko na żołądku, a kiedy spojrzał na Shastę, zobaczył piersi i opadające majteczki. Była już prawie naga. To była jej jedyna propozycja, ale tylko taką mógł obecnie przyjąć. Brał gorliwie wszy­stko, co mu oferowała, i teraz też się przed tym nie wzbraniał. Znowu mu stanął. Był gotowy. Zmusił ją, by pochyliła się nad sofą. Jej uda były w jego dłoniach jak połcie ciepłego mięsa. Zrobiło mu się niedobrze. W głowie zawirowało. Lateksowa woń prezerwatywy kojarzyła mu się z zapachem jakichś tanich perfum.

Wydawała ciche dźwięki, słowa, których nie rozumiał. Schwycił ją za biodra i popatrywał raz po raz spod zmrużonych powiek, jak jej pełne, krągłe piersi podskakują w rytm jego pchnięć. Nie myślał, gdyż miał już tego po dziurki w nosie. Było mu niedobrze. Był zmęczony i niemal absurdalnie doszedł, wytrysnął z pasją podnieco-

nego piętnastolatka, ale tym również nie zamierzał zaprzątać sobie głowy. Osunął się na nią, prawie nie mógł utrzymać pionu i po raz pierwszy spojrzał na obraz, płótno oparte ukos'nie o szafkę pod telewizor. Czy to Shasta je tam postawiła? A może on? Nie pamiętał. Srebro — niespodzianka.

Shasta milczy, klęcząc na sofie, a on spocony, opadł ciężko obok niej. Cały pokój wokół niego zdawał się wirować.

W odpowiedzi rozlega się kobiecy głos, ale nie głos Crystal. Ten jest z lekka ochrypły, przepełniony niezachwianą pewnością siebie.

No to gdzie on jest?

Emily.

8

Krzyk. Śmiech. Rumieniec. Wybiec z pokoju. Co robić? Co robić? Jest kompletnie zbity z tropu. Patrzy na nią. Serce w jego piersi przyspiesza rytm, jakby chciało się z niej wyrwać, i on również przyspiesza. Działa błyskawicznie jak automat, zapina suwak, o ma­ło nie zahaczając ząbkami o włosy w kroczu, tymczasem ona wolno obchodzi kanapę i siada jakby nigdy nic obok wciąż nagiej Shasty.

Nie wygląda na chorego — mówi do Russella beznamiętnym
tonem. Na jej szerokich ustach pojawia się uśmiech. Ma na sobie
czarną kurtkę w męskim stylu. Brązowe, lśniące włosy upięte są

w jakiś skomplikowany kok. Długie dłonie oparła na kolanach. Na palcach nie zauważył ani jednego pierścionka czy obrączki. Shasta z szelestem nakłada bluzkę. Nie mogła nie dostrzec wyrazu paniki na twarzy Austena, jednak dopiero teraz ubiera się i robi to powoli.

Nawet w tak niezręcznej sytuacji niemal szaleje ze szczęścia, że znów może ją zobaczyć; jej obecność zawładnęła całym pokojem, przenikając go na wskroś. Wstaje, pragnie jej dotknąć, przytulić, zrobić coś, cokolwiek, ale ostatecznie kończycie ubierać. Zapina koszulę. Uniósłszy wzrok, stwierdza, że Emily bacznie mu się przy­gląda.

Przeczesuje włosy i podejmuje, tak jak wcześniej zrobiła to Shasta, szybką decyzję: Rusz się. Czuje świeże powietrze w przed­pokoju. Szuka swojej kurtki i butów kierowany imperatywem, aby nie stracić jej z oczu. Słyszy kaszel jej uruchamianego samochodu, przycisnęła klakson, a więc ten stary grat jeszcze jest na chodzie.

No to gdzie skoczymy na kawę? — wita go nieco wymuszo­
nym uśmiechem, zaciskając dłonie na kierownicy.

Do głowy przyszedł mu idiotyczny pomysł, by udać się do Gol-den Harvest. Jednak nie powiedział tego na głos. Zaczął bąkać coś o restauracji szybkiej obsługi, a potem mimowolnie rzucił pytanie:

Bał się zapytać, co to za magiczne słowo. Jego uwagę przyciąg­nęły okulary słoneczne. Jeszcze nigdy dotąd takich nie widział. Były ciężkie i czarne, podobne do tych, jakie noszą policjanci albo gwiaz­dy filmowe. Kolczyki Emily wykonane były z małych skrawków artystycznie zmatowiałego metalu. Odznaczały się ciemną plamą na długiej, bladej linii jej żuchwy.

Tam jest Mc Donald's — powiedział to niepotrzebnie, gdyż
już zdążyła włączyć migacz.

Parking. Wysiadła szybko z samochodu, a tak bardzo pragnął zostać z nią sam na sam, choćby przez minutę. Ona jednak była już w połowie parkingu. Zapomniał już, jak szybko chodziła.

Kawa. Bardzo gorąca, prawie wrzątek. Jego dłonie drżały. Ułożył je na podołku niczym niesforne zwierzątko, ale ona już to widziała i wiedziała.

Posłuchaj — mówi z powagą. Dłonie położyła płasko. Koniec
żartów, zaczęły się schody. — Ten facet to artysta za trzy grosze,
wiem, ale nie wyglądasz dobrze, Austenie, ani trochę. Co się z tobą
dzieje?

Och, ta scena. Wspaniała scena, dokładnie taka, jak ją sobie wyobraził lub bardzo do niej zbliżona. Saga przywiera do jego języka jak gęsta bryła lepkiej flegmy. Odchrząknął cicho.

Noo... — Najgorszy z możliwych początek. Przełknięcie
śliny. Jedno. Drugie. Czuje, że ma wilgotne oczy. Och, ty durniu, na
litość boską, ty dupku, ale ona znowu go ubiegła, zmieniając temat,
dobrze, opowiesz mi o tym później. I odchyla się do tyłu, rozpoczy­
nając monolog o tym, co obecnie robi, mówi o artykułach, które pisze
do lokalnego czasopisma, o tym głupim i niewdzięcznym zajęciu,

k tóre z jakiegoś niezrozumiałego powodu jest całkiem nieźle opła­cane. Poza tym zajmowała się również na boku tym, co naprawdę lubiła, a mianowicie doradztwem zawodowym.

To największy dowcip świata — stwierdza. A na jej twarzy
maluje się uśmiech niezadowolenia. — Ale ludzie to lubią. I to działa.
— Wiedziała, że to go zdziwiło, lecz Austen nie patrzył na nią
i doskonale zdawaia sobie z tego sprawę.

Popija kawę. Przerwa przeciąga się, stając się coraz bardziej nieprzyjemna. W końcu Austen wybucha, wyrzuca to z siebie:

Uległem wypadkowi, miałem problemy neurologiczne i wciąż
je mam. •*,

Emily natychmiast mruży powieki, zapomina o kawie.

Austen czuje, że musi na nią spojrzeć.

Widzę różne rzeczy — mówi, patrząc jej prosto w oczy. Ona
jednak nie zrozumiała. Niby dlaczego miałaby zrozumieć? — To nie
są halucynacje. — powiedział to ostrożnie, aby w pełni pojęła
znaczenie tych słów i poznała prawdę. — Złe rzeczy. Zdarza się, że
ja, zdarza się, że one... obracają mnie przeciwko Russellowi —
wyrzucił to wreszcie z siebie. — O mało nie rozbiłem samochodu.
Russell powiedział, że próbowałem go zabić. A potem my, właściwie
ja, zdemolowałem nasz pokój w motelu. Spędziliśmy po tym noc za
kratkami.

Nie odezwała się ani słowem. Przy stoliku za nimi dwie dziew­czyny wybuchnęły śmiechem. Jedna rzuciła w drugą torebką cukru, chybiła i cisnęła następną.

Widziałeś się z lekarzem? — Jej głos wydawał się przygnę­
biony. Może niezupełnie tego się spodziewała? Ile pozostało mu
czasu, nim Emily odejdzie od stolika i opuści restaurację, zostawiając

go z rozdziawionymi ustami niczym żabę na stole sekcyjnym, bez­radną wobec ostrza skalpela? Usiłował powiedzieć, że jest mu przy­kro, że to nie był jego pomysł, ale nie słuchała, nie chciała teraz o tym słyszeć.

Dziewczyny siedzące za Emily przestały obrzucać się cukrem i w ciszy nasłuchiwały, sącząc napoje przez słomki. Emily również milczała, patrząc nań tym posępnym wzrokiem mówiącym: Och, naprawdę?

Zrobiłem wszystko, co mi przyszło do głowy. Nie mogłem
wymyślić nic więcej.

Zostaje otaksowany krytycznym spojrzeniem.


Oho.

Nigdy nie przepadała za Cyndee, ale komizm tej sytuacji wyraźnie sprawił jej ulgę. — Musiałeś być naprawdę zdesperowany.

Nie jesteś moją matką, nie patrz na mnie w taki sposób. Mrówki przebiegły mu po skórze, ale wytrzymał jej spojrzenie, trzymał głowę prosto, tyle przynajmniej mógł zrobić.

Czyjaś karta kredytowa; pożyczka od Cyndee.

Nie zasługujesz na to — mówi oschle. — Nie jestes'my już małżeń­stwem, nic już nas nie łączy. Nie jesteśmy nawet przyjaciółmi. Krew mnie zalewa na samą myśl, że dałam się w to wciągnąć jakiemuś pieprzonemu palantowi, którego spotkałeś przypadkiem podczas popijawy w obskurnej knajpie, a teraz wysłuchuję, jak to z minuty na minutę staczasz się coraz niżej, a ja jestem jedyną osobą, która może cię uratować. Nie potrzebuję tego, Austenie. Jesteś mi zupełnie obojętny i chcę, aby tak zostało.

Wypiła kawę dwoma długimi łykami. Zamknęła ostentacyjnie torebkę. WidziałHen gest już wcześniej i czuł się wtedy dokładnie tak jak teraz, chory. Mdłości podchodziły mu do gardła jak po silnym uderzeniu pięścią w dołek.

Coś zakłuło go pod sercem. Biedna Shasta, zupełnie o niej zapomniał.

Słowa, tyle słów, powiedziałeś... Powiedział wiele rzeczy... różnych rzeczy.

Emily wyjmuje kluczyki z kieszeni kurtki. Nakłada okulary jak urządzenie poprawiające ostrość wzroku-wewnątrz i na zewnątrz. Czy mogła ujrzeć teraz jego wnętrze?

Jedźmy — mówi do niego.

Droga powrotna trwała krótko. Dobiegła końca, ledwie się roz­poczęła. Em ani razu na niego nie spojrzała. Jak to możliwe, że z taką łatwością znowu się pokłócili? Wydobyli na światło dzienne wszy­stko co najgorsze, jakby od ich rozstania minęło zaledwie kilka


godzin. Czy musiał zostać ukarany za te stare, nie wybaczone grze­chy, utracić ją ponownie, z takim samym, jeśli nawet nie większym bólem, Em, którą jak nimb otaczała wyczuwalna aura frustracji i pożądania? Znowu stanął w martwym punkcie poprzedzającym rozstanie i ponownie zachciało mu się płakać, powiedzieć, że było mu przykro i naprawdę się pokajać.

Ostro zaparkowała. Austen wysiadł, zanim jeszcze zgasiła silnik. Nie trzasnął drzwiczkami. Nie chciał na nią spojrzeć, mógł co najwyżej zerknąć z ukosa, nie chciał myśleć ani mówić, dopóki nie odjedzie.

Wraca do mieszkania. Drzwi przezornie otwarte. Russell samot­nie siedzi na sofie, z piwem w zasięgu ręki i na jego widok od razu się podrywa, jakby siedział na szpilkach.

Mnie również okłamałeś" — dodaje w myślach Austen, ale nie mówi tego głośno. Nie zamierzał zostać w tym pokoju ani chwili dłużej. Przechodzi przez przedpokój, i — cóż za absurd — chowa się jak dziecko, w łazience, za zamkniętymi drzwiami. Na umywalce leży używany, różowy ręcznik i wyliniała szczotka z pozostawiony­mi na niej pojedynczymi włosami. Usłyszał uniesiony głos bronią­cego się Russella, na pół logiczne wyjaśnienia i kolejne kłamstwa: „Austen jest CHORY, do cholery! Nie wymyśliłem sobie tego". I to

204

b yła prawda. Był c h o r y i zmęczony. Chory i zmęczony ludź­mi, którzy wiedzieli, co powinien zrobić w swojej obecnej sytuacji. Zachował się nie fair wobec biednej Shasty, choć w gruncie rzeczy wszyscy oni postępowali zgodnie z nakazami wyznawanych przez siebie religii. Shasta — wiary w uzdrowicieli, Emily — psychologii, a Russell — kultu ojca, co sprowadzało się, jeśli sięgnąć pamięcią wstecz, aż do okresu szpitalnego i tamtejszych lekarzy pokładają­cych ufnos'ć w tegretolu i tomografii komputerowej. Nikt z nich nie wydawał się równie mocno jak on poruszony dojmującą, chorą cudownością samych epizodów, faktem, że były równie piękne co przerażające, że widział wszystkie te rzeczy na własne oczy, na własne oczy i wcale nie były to halucynacje ani projekcje, ani nic innego, one po prostu były, i na dodatek by ły p ra wd z i -w e, widział je doskonale. I niezależnie od lekarstw czy chwili ujrzy t o ponownie.

Może nawet teraz.

Tam? Widzi iskierkę w kącie przy prysznicu, zauważył ją w fał­dach plastyku, kiedy odsuwał zasłonę. Zapuszczona oaza brudu. Włosy w otworze odpływowym. Setka butelek szamponu. Warste­wka czegoś' śliskiego porusza się po s'cianie w kolorze wątroby. Cienka, ale mimo to wyraźna, elegancka. Tym razem pokazywała mu się nader umiarkowanie, ale wystarczająco. Dostrzegł zarys długich kończyn i przypomniał sobie sen o potężnym rozciąganiu, sen o jeździe do Cyndee, a t o zaczęło się wydłużać, rozciągać, stając się nie tyle grubsze co szersze, to nakładało się na powierzch­nię sufitu warstewką równie delikatną i ulotną jak siateczka pajęczy­ny. A poniżej tego stał on, z otwartymi ustami, podczas gdy to z wręcz matematyczną dokładnością zaczęło skąpy wać mu, jak krople de­szczu, na twarz.

Na jego czoło. Jak olej wiedzy. Kropla przy ustach. Kolejna na rozchylonych wargach. Druga. Trzecia. Miał wrażenie, że wysychają z chwilą dotknięcia jego skóry, jak lekarstwo albo farba. Następna kropla spada wprost na jego prawe oko i natychmiast zaniewidział. Teraz postrzegał przez nie jedynie zamglone kształty i postać, formę us'miechającą się do niego przez otoczkę, czepek z płynu. Szczerzyło

s ię doń, jakby była z czegoś zadowolona. Miała szkielet nie tyle z kości co raczej z przenikających je informacji i impulsów, i niema­terialną czaszkę złożoną z myśli.

A myśli te były bez wyjątku mroczne i złowieszcze.

W jednej chwili Austen runął plecami na drzwi z taką siłą, że aż wypchnęło mu powietrze z płuc. Ach, ach, ach — dusi się jak ryba. Oczy niemal wychodzą mu z orbit. Wtem poczuł drugie uderzenie. T o znowu go trafiło. Patrzy lewym okiem i dostrzega, że krople na dłoniach tej dziwnej istoty nie były wcale srebrne, lecz brązowe jak zaschnięta, stara krew. I wtedy to uderzyło go ponownie. Usłyszał jakiś trzask. Coś pękło. Miał nadzieję, że to drewniane drzwi. Od drugiej strony dobiegł go głos Emily wołającej go po imieniu: Austen! I, o tak, była silna, próbowała sforsować drzwi. Austen zu­pełnie przestał widzieć na prawe oko. Za drzwiami usłyszał chrząk­nięcie Russella. Kiedy oboje naparli na drzwi, miał wrażenie, jakby usiłowali wypchnąć kości z jego ciała, na zewnątrz. Usiłował powie­dzieć im, by przestali, ale swoim jedynym sprawnym okiem do­strzegł w tej chwili coś niewiarygodnie pięknego. To coś było w całym pomieszczeniu. Na ścianach, podłodze, toalecie. Wszędzie. Brudna umywalka mieniła się runicznie szalonymi glifami, tak zło­żonymi, że tworzyły, o tak, twarz w samym sercu powodzi srebra.

I wtedy t o znowu go uderzyło.

Bardzo mocno.

Nie.

Austen usiłuje pokręcić przecząco głową.

Nie — mówi, próbując usiąść. — Nie. Nic mi nie jest.

Próbuje się uśmiechnąć, ale właśnie w tej chwili doznaje zawrotu głowy. Ręka Emily objęła go w pasie. Em próbuje go podnieść. K W połowie drogi do sofy Austen przestał widzieć cokolwiek. Przed oczami nie miał czerni, tylko ciepłą, jakby wilgotną szarość, ale nie odezwał się słowem. Po jego jednej stronie szła Emily, po drugiej Russell, a on myślał tylko o tym, by móc położyć się choć na minutę.

Przyjąwszy pozycję horyzontalną, poczuł się nieco lepiej. Pod głowę podłożyli mu zrolowany ręcznik, by powstrzymać obecnie już niewielkie krwawienie.

Wygląda na to, że masz pękniętą skórę na czaszce — rzekł
Russell.

Z łazienki dobiega posępny głos Emily:

Na całych drzwiach jest krew. — Po chwili pochyla się nad
nim z czystym ręcznikiem. Jej dłonie wciąż dygoczą.

Chce jej powiedzieć, żeby się uspokoiła, że nie jest tak źle, że mogło być gorzej.

Srebro.

Ręcznik. Nieświadomie zalewa go lawą srebra. Usiłuje się bro­nić, odepchnąć to od siebie, ale ona o tym nie wiedziała, nie widziała tego, a to zalało mu całą twarz. I wówczas przejrzał, zobaczył to, co znajdowało się wewnątrz. Ujrzał poszczególne nici, które składały się na tę tanią tkaninę. Tkanina jest jego całym światem. Srebro rozlewa się jak oliwa po jego twarzy, pokrywa jego wargi, wpływa do nozdrzy i wdziera się, pełznąc, coraz bardziej w głąb gardła, a wówczas zrozumienie niby krew zalewa całe jego ciało, świadomość, że to zawsze tam było, że stanowiło część niego, że było bardziej nierozerwalnie niż głód, niż potrzeby, niż regularne ruchy nabierających i wypuszczających powietrze płuc, ponieważ to

było oddechem, było powietrzem, jego powietrzem. Oddychaj nim, albo umrzyj.

Tkanina leży nieruchomo na jego twarzy.

Oddychaj tym lub umrzyj.

Słyszy ochrypły głos Emily. Otwiera oczy i okazuje się, że widzi na oba doskonałe. Tył głowy boli go jak po uderzeniu kijem basebal­lowym, podobnie kark. Ten jednak jest po prostu zesztywniały od niewygodnej pozycji. Przez cały czas jego głowa oparta była na udach Emily i częs'ciowo na jej podołku. Em wsuwa łyżeczkę do jego ust, przyciskając język. Mdłości podchodzą mu do gardła. Odwraca głowę na znak protestu. Spuszcza wzrok. Gdy Emily stwierdziła, że jego oczy znowu są żywe, natychmiast wyjęła łyżeczkę.

Musimy się stąd zmyć — mówi Russell, zbierając kurtki
i pospiesznie wkładając buty. — Crystal niedługo wróci.

Emily płakała, ale wydawała się spokojna. Jej dłonie pewnie ocierały mu twarz. Chusteczka i ręcznik zniknęły. Nowy dźwięk wdziera się ochrypłą falą do jego oddechu — bulgot tonącego. Nic nie powiedział. Wodząc wzrokiem, dojrzał krew na jej kurtce, nie­miłą dla oka plamę o kształcie króliczka. Zmieniła lekko ułożenie nóg pod nim i powiedziała:

Pomiędzy nimi nastała złowroga cisza.

Pomóż mi tylko zanieść go do samochodu.

Ułożyli go na tylnym siedzeniu. Russell zgiął mu ręce i Austen poczuł się absurdalnie, jak trup. Uśmiechnięte truchło. Emily wraca. Uruchamia samochód. Russell woła coś, a ona ignoruje go i rusza.

Nic mnie nie obchodzi, co mówi ten dupek — mówi z górą-

c zkowym napięciem. Prawie przejechała znak stopu przy końcu parkingu. — Zabieram cię do szpitala.

Głuche dźwięki dobywają się z jego katafalku:

Nie mam już ubezpieczenia.

Jednak ona nawet nie odwróciła głowy, kompletnie go ignorując.

Szpital nosił nazwę Wspólnoty Miłosierdzia i wydawała się ona jak najbardziej adekwatna. Siedział, oszołomiony i najwyraźniej \ wciąż krwawiący, na wielkiej sofie z imitacji skóry, z poduszkami wielkości płyt chodnikowych, podczas gdy Emily kłóciła się z mło­dym, białym mężczyzną stojącym za kontuarem. Jego oschła obojęt­ność doprowadziłają niemal do białej gorączki. Przywieziono łóżko na kółkach i gruba pielęgniarka z tęczą na plakietce i w skrzypiących butach odwiozła go w głąb korytarza. Pachniała kawą, cudowną, słodką, bardzo gorącą kawą.

Cel jest już bliski. Zainteresowała się nim z racji wykonywanego przez siebie zawodu. A może w ten sposób pragnie tylko zabić czas? Powiedział jej, że przegrał walkę z drzwiami, ale najwyraźniej go nie słuchała. Zerknęła nań dopiero, kiedy zapytał:

W końcu dołącza do niego Emily. Aparat rentgenowski właśnie się kalandruje. Lekarz odezwał się najpierw do niej, ale dlaczego? Usłyszał, jak powiedziała coś o psychologu oddziałowym. Lekarz tylko wzruszył ramionami, nie lubił psychiatrów, chciał najpierw zrobić pacjentowi prześwietlenie. Austen słyszy długie westchnienie zniecierpliwionej Emily. Jej zęby zagryzają wargę, ale nie odzywa się ani słowem. Na razie.

Russell też tam był, najwyraźniej pochłonięty fascynującą rozmo-

wą z kobietą w czerwonej opasce na włosy i sandałach. Patrzyła wprost na Austena, kiedy wwieźli go do poczekalni (tym razem na fotelu na kółkach, wózek potrzebny był innym, bardziej chorym pacjentom). Miała duże, ale takie jakieś puste oczy.

Russell przejął go od pielęgniarza i podtoczył do miejsca, gdzie siedziała tamta kobieta.

Poczuł się zagubiony. Spojrzał instynktownie na Emily, ta jednak wdała się w ożywioną dyskusję z doktorem, który wskazywał właś­nie na aparat rentgenowski. Został sam z magią, zielarzami, uzdra­wianiem wiarą niewierzących. Uścisnął jej brązową i miękką dłoń. Nie polakierowane paznokcie miała tak długie, że przy końcach były lekko zakrzywione. Nosiła dziwaczne dżinsy, podwinięte przy ko­stkach i brudne sandały na gumowej podeszwie. Kto w taki ziąb nosił sandały?

Twój przyjaciel mówi, że masz wiele problemów — rzekła
obojętnie. — Mówi, że widzisz różne rzeczy. Ja również widzę, ale
ja widzę z a ludzi, a ty widzisz je sam za siebie. Zgadza się? Zgadza.
I dlatego przyszedłeś mnie zobaczyć.

Roztacza lekki aromat papierosów.

Nie — wpada w jej ostry, gwałtowny ton. — Głupszy. Głu­
pszy niż wyglądam.

Grymas Russella staje się jeszcze bardziej groteskowy. Z tyłu za nim stanęła Emily. Położyła dłonie na oparciu fotela.

Chodźmy — mówi i wywozi go w kierunku wyjścia.
Pani 01ivia zostaje w tyle. Russell podnosi się spiesznie, ale

niechętnie wychodzi na parking. Austen wybiera tym razem przednie siedzenie. Emily pomaga mu zapiąć pasy.

Nie zabieram cię do domu — oznajmiła, na co Russell naty- —
chmiast pyta przez szybę:

Możesz spać w samochodzie. Mnie to absolutnie nie ob­
chodzi.

Wymieniają ostre spojrzenia i w chwilę potem Emily przydeptuje z całej siły pedał gazu, jakby chciała go rozjechać. Austen zaś przechodzi na wyższy stopień zmęczenia, tak silnego, że kompletnie pozbawiło go oddechu. Czyżby zemdlał? Nie miał pewności. Dys­kusja jednak niewątpliwie dobiegła końca. Obudził się na chłodnym nakryciu w kolorze burgunda. Widzi przed sobą jaskrawe, niemal oślepiające i tandetne peonie na złotym polu. Motel. Emily siedzi z zamkniętymi oczami w fotelu obitym materiałem w identycznym odcieniu burgunda.

I wyszła. Ot tak, po prostu.

Minęło jakieś dwadzieścia minut i pojawił się Russell. Był świeżo po obiedzie. W dłoni trzyma sześciopak piwa.

Russell przycupnął, krzyżując nogi na brzegu krzesła. Pachniał tłuszczem, tłustym jedzeniem. Austen przełyka łzę smutku i żalu nad samym sobą.

a kto mimo wszystko parę razy nadstawił za ciebie karku. Zastanów się nad tym przez chwilę.

Cisza. Austen przechyla portret. Pada nań strumień rozrzedzone­go światła i znowu widzi tam coś, rzeczy niezamierzone, o ile w ogóle cokolwiek z tego wszystkiego było zamierzone. Gdyby był w le­pszym nastroju, zapewne by się roześmiał, albo krzyknął. Russell tymczasem włączył telewizor. Pije jedno piwo po drugim, a Austen, mocno już wygłodniały, leży na cienkich poduszkach. Leży nieru­chomo, uważa, aby nie rozerwać świeżych szwów, a obok niego portret. W końcu usypia. Krótka, niespokojna drzemka kończy się z chwilą powrotu Emily. Wchodząc robi dużo hałasu. Trzyma w dło­ni pełne, brzęczące torby i roztacza wokół siebie zapach palonego cukru i mięsa.

Masz — mówi, stawiając torby na nocnym stoliku. Włącza
lampkę między łóżkami. — Kolacja.

Nachyla się nad nim, by dokonać pobieżnego przeglądu. Zagląda do oczu, sprawdza rozszerzenie źrenic. Pachniała jedzeniem, ale roztaczała również zapach swojego ciała. Zapach Emily. Austen bierze wdech tak głęboki, że niemal rozsadza jego udręczone płuca i równocześnie doznaje wzwodu. Moc zapachów oczarowuje go natychmiast. Czuje ten zapach na rękach, w ustach. Czy wiedziała, o czym myślał? Czy ona też to pamiętała?

Austen ze smętną miną wskazuje na potwierdzenie tego swoje akta, włożone do grubej torby z nadrukiem uśmiechniętego nie­dźwiedzia z motyką i w farmerskim kapeluszu.

Już ci mówiłem, że byłem u wielu lekarzy — mówi.
Wyjęła teczkę bez słowa. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami na

łóżku i pogrążyła się w lekturze. Chciała przeczytać całą zawartość teczki. Tymczasem Austen podniósł się z głuchym stęknięciem, wywołanym dotkliwym bólem w czaszce i otworzył papierową

torbę, by znaleźć w nich maleńkie, karbowane pudełka i styropiano­we miseczki. Toporną, plastykową łyżeczką wydrapuje wszystko do czysta. W telewizji kończy się sport i zaczynają wiadomości. Emily odłożyła teczkę, zaznaczając miejsce, gdzie czytała, odwróconą w poprzek kartką.

Chcę cię o coś zapytać — powiedziała i nieznacznie zmieniła
pozycję, jakby rozbolały ją plecy. — Co się stało w łazience?
W mieszkaniu tej kobiety?

Austen czuje się nieswojo. Jej spojrzenie jest tak czyste i srogie zarazem. Nie chciał odwrócić wzroku, ale nie chciał również prze­dłużać tej wymiany spojrzeń.

Telewizor. Głos komentatora. Syk otwieranego piwa. Emily po­chyla się do przodu. Jej dłonie ułożone są wnętrzami do niego w mi­mowolnym, uspokajającym geście mówiącym: powiedz prawdę.

Jej spojrzenie posmutniało. Wraca do akt i raz jeszcze, na chwilę, unosi wzrok, by zapytać:

Bierzesz lekarstwa zgodnie z zaleceniami lekarza?

On jednak miast odpowiedzieć jej ripostą, odwrócił w jej stronę swój nowy portret. Niech tak leży jak małe słońce, by jego promienie dotknęły jej w swoim czasie. I zamknął oczy.

Zasnął może po posiłku. Nie wiedział. Sen był wszechogarniają­cy. Obudziwszy się, poczuł, że ma sucho w ustach. Ujrzał Emily w ubraniu, zwiniętą w kłębek na sąsiednim łóżku. Miał wrażenie, że dzieląca ich odległość była jak bezdenna przepaść. Russell drzemał

na dwóch zestawionych krzesłach, pochrapując przez otwarte usta. Austen nie mógł odetchnąć pełną piersią, nie był w stanie rozciągnąć tych płaskich, opornych miechów, aby wessały tyle powietrza, ile potrzebowały. Napił się wody w łazience. Pił jak wędrowiec na pustyni. Jasne, zimne strugi s'mierdzące chlorem spływały mu po twarzy i do gardła. W łazience nad pojemnikiem na chusteczki higieniczne wisiał niewielki zegar. Była 3.49.

Myśli o Emily śpiącej z nim w jednym pokoju. O mało się nie potknął, kiedy tak na nią patrzył. Spała wciąż w tej samej, płodowej pozycji. Wystarczyłoby, aby jej dotknął, a z całą pewnością pode­rwałaby się jak oparzona, ha! Zauważył, że jej włosy pozlepiane są w strąki, zmierzwione. Długa, mocna szczęka wyglądała teraz nieco łagodniej. Twarz nie jest pokryta nowymi zmarszczkami, wyżłobio­nymi przez smutki czy zmartwienia. Jeżeli Emily się zmieniła, to rzeczywiście chyba na lepsze. Ich rozstanie najwyraźniej dobrze jej zrobiło. Czy mogło być coś smutniejszego niż to? Oczywiście nie myślała o tym jako o rozstaniu, po prostu on, jako taki, przestał pełnić pewną rolę w jej życiu. Co z oczu to i z serca.

Austen przysiadł na łóżku, przyglądając się jej. Zimne stopy wsparł mocno na szorstkim plastykowym dywaniku i zaszlochał bezgłośnie. Cierpiał. Gorące łzy spłynęły mu po policzkach i brodzie, ściekając na nieruchome, milczące usta. Emily, Emily, Emily Bandy. Co oznaczał fakt. że pozostała przy jego nazwisku? Nic? Nic. Może tak było prościej, w ten sposób ominęła ją wątpliwa przyjemność wymiany dokumentów, w tym także prawa jazdy. Może to była jedyna część niego, jaką mogła znieść. Przyjemna, bezbolesna pa­miątka. A może jego nazwisko bardziej się jej podobało niż panień­skie. Moffett. Mała panna Moffett — nie cierpiała tego. Tak, właśnie tak, tak było.

I zasnął na siedząco. W pewnej chwili przechylił się do przodu i runął z cichym stukotem, ale nie obudził się. Spał dalej. Ciemność, kładąca się na trzech bezwładnych, śpiących ciałach szybko nabiegła srebrem. Myśl o przyszłym bólu i nie narodzonym jeszcze smutku była niczym kołyszące się światło wielofasetowej, obrotowej lampy,

k ręcącej się nad antycznym parkietem sali balowej. Jasna, osobliwa poświata. Błysk szczęk rekina pod wodą. Srebrzyste skrzenie ostrza noża. Milczące, wirujące sanctus tego, co jest. Zimne dopełnienie zjadającego i zjadanego. Upiorny, monstrualny dryf kości pomiędzy przęsłami mostu. Kolosalny, filigranowy pomnik bezmiaru smutku, a także śmiertelnego grzechu ironicznej niewiary.

Rankiem wszyscy czuli się fatalnie, Emiły klnie w łazience. Nie miała czystych rzeczy na zmianę. Austen również, choć nie powie­dział tego na głos. Russella bolała głowa i brzuch. To, co zaplanował na ten dzień sprawiło, że Emily z łazienki ryknęła na całe gardło. Wypadła z niej z ręcznikiem w dłoniach i w długiej, źle zapiętej w pośpiechu bluzce, by ponownie wdać się z nim w zażartą, bezkom­promisową kłótnię.

Austen zamyka drzwi, wyciera lustro. Czesze się. Waha się. Nie chciał się mieszać do ich kłótni, ale ponownie, jak deja vu, ogarnia go uczucie osobliwej nieuchronności, podobne uczucia miewał już kilkakrotnie podczas podróży z Russellem. Nic, z czym mógłby się dostatecznie porozumieć, ale czy potrzebował tego, by nabrać prze­konania? I czy przekonanie miało tu jakiekolwiek znaczenie? Bądź co bądź, to był jego mózg.

Emily zniżyła głos. Był to zły znak. Stanęła przy łóżku z torebką w dłoni.

niekonwencjonalnych. Szczerze mówiąc, jestem temu przeciwna, ale wybór należy do ciebie, czyż nie?

Austen, stary, ona odwraca kota ogo...

Uniósł dłonie w ostrzegawczym i uciszającym zarazem geście. Chwileczkę. Poczuł palący ból w piersi, jakby nabrał do płuc żywego ognia. Nie sposób przewidzieć, co Emily pragnęła usłyszeć.

N ie trzasnęła drzwiami. Było dokładnie tak, jak się tego spo­dziewał.

Nie martw się, wróci. — Russell z oczyma ukrytymi za
szkłami słonecznych okularów kiwa głową. Je drugą parę chili-
-dogsów, polecanych tylko dlatego, że były piekielnie tanie. Cebula
była czarna jak stare strupy. — Mówię ci, stary. Nie wierzysz mi, ale
tak będzie.

Austen nic nie powiedział. Od porannego rozstania z Emily prawie w ogóle się nie odzywał. Amputacyjne milczenie. Było już późne popołudnie. Długi błysk słonecznego światła wprawiał go w refleksyjny, smętny nastrój, kiedy tak siedział skulony na prze­dnim siedzeniu wozu, który w porównaniu z samochodem Emily cuchnął jak śmieciarka, tłuszczem, brudem, potem i wilgocią.

Austen miał wrażenie, że wnętrze pokoju wciąż przesycone było zapachem Emily. Dotknął posłanego łóżka, wyjął spod narzuty po­duszkę i powąchał. Niezaprzeczalna, choć słaba woń jej ciała przy­prawiła go o ostry, palący ból w piersi, niemal natychmiast musiał ją odłożyć.

I sięgnął po obraz. Przeniósł go do okna, by przyjrzeć się płótnu w jasnym, słonecznym świetle. Praca była bardzo dobra, zdumiewa­jąca w swoim chaosie, niemniej jednak naprawdę znakomita. Gorą­czkowa i wieloznaczna, dająca do myślenia, zapierająca dech w pier­siach. Uśmiechnął się na tę ostatnią myśl. Tak, faktycznie zapierała dech w piersiach. Postanowił nie zamalowywać zadrapań. Zostało mu już tylko kilka tubek farby, czarna i ciemnozielona; głupi błąd, nie zabrał pozostałych z tylnego siedzenia samochodu. Cóż, trudno. Będzie pracował przy użyciu tego, czym dysponował.

I jak pomyślał, tak zrobił. Przy oknie, nie w świetle słońca, lecz przy jego blednących refleksach, macza pędzel i pociąga po płótnie. Zaciemnia, zaczernia, coraz bardziej i bardziej. Barwy stają się cięższe jak mokre ciało, a skazy jaśniejsze i bardziej wyraziste, prostsze i okrutniejsze w swojej prostocie. Pracował długo, nie zwracając uwagi na upływ czasu, ani na ssanie w żołądku, ani na rytm oddechu, który stawał się coraz bardziej powolny i niezdrowy, ani na srebro, łypiące nań bacznie spoza drzwi łazienki.

Pukanie, zniecierpliwione i ostre. Czyżby Russell zgubił klucz? Austen podniósł się zaskoczony silnym zdrętwieniem i sztywnością nóg. Stwierdził, że na zewnątrz było już ciemno, a światło w pokoju zapalone. Być może sam doprowadził się do stanu, w którym nie widział niczego więcej poza swoim obrazem. Położył luźno dłoń na klamce. Otwiera, nie patrząc, kto wchodzi.

Emily.

mówi, zamykając farby. Jest onieśmielony. Nie chce pokazać jej, nad czym pracował. Odwraca się do niej tyłem. Tylko w ten sposób mógł powiedzieć to na głos: — Nie sądziłem, że wrócisz.

Nic. Pędzle nieruchomieją gwałtownie.

W pierwszej chwili pomyślałam, że się wygłupia. — Emily
prowadzi go własną ścieżką ku wierze, nie korzystając z brutalnych,
ostrych skrótów — ale uświadomiłam sobie że przecież chodzi
o Petera, faceta kompletnie pozbawionego wyobraźni, on nie mógł
sobie tego wymyślić. Nie byłby do tego zdolny. Powiedział mi —
mocno zmarszczyła brwi, usiłując przypomnieć sobie dokładnie jego
słowa — struktura jest zupełnie zmieniona. Powiedział, nie pamię­
tam teraz dokładnie... Zaraz, poczekaj — rzuca, kiedy widzi, że

sięgnął po telefon. —Jego już tam nie ma, jest w galerii. Powiedział, że tam będziesz mógł go złapać.

Wszystko zniszczone, ale jak? W jaki sposób? Zniszczone? Spe­ktakularny, gwałtowny rozkład? Czyżby każde z płócien ociekało płynnym srebrem jak ropą z zaognionej, nie zaleczonej rany? Jego oddech przeskoczył o ząbek wyżej, stając się wysokim s'wistem szumem płynącym z radia.

Austen słyszał te słowa wypowiedziane głosem Petera, dla Petera każda zmiana mogła być jedynie zmianą na lepsze: „Zobaczcie zmieniające się obrazy!", albo jeszcze lepiej: „Kupcie zmieniające się obrazy". '

To nie fair" — powiedział jakiś głos w jego wnętrzu. „Peter był wobec ciebie w porządku". Niesamowite echo odzywa się jeszcze raz: „Wiem, że to dęty głupek, ale Peter był twoim dobrym przyja­cielem. I sprawdził się. Zwłaszcza teraz".

Emily siada ciężko na łóżku, jakby była zmęczona. Może rzeczy­wiście była? Jak spała ubiegłej nocy? Smacznie? Głęboko? Już chciał spytać: Co u ciebie? Jak się czujesz? I nagle przeskok. Nurtuje go ciekawość, czy Peter sprzedał coś jeszcze i jak są zmienione obrazy?

Wchodzi Russell z jowialnym uśmiechem na twarzy i z piwem w dłoni.

Hej, posłuchaj tylko — rzuca już od progu. Nagle jego dłoń
na drzwiach sztywnieje, jakby skuta lodem. — Myślałem, że wyje-

chałaś — zwraca się do Emily. A po chwili mierzy Austena pioru­nującym spojrzeniem, szukając w jego oczach oznak zdrady. Wyraz jego twarzy zdaje się mówić: Ty dupku. Przenosi wzrok na Emily.

Wróciłaś po zapomnianą bieliznę, czy jak?

Nie rób z siebie większego durnia, niż jesteś — Emily mówi
to znużonym głosem.

Nagle Austen zaskakuje ich oboje, rzucając się na Russella i chwytając oburącz za gardło z głośnym okrzykiem:

kończy to, co chciał powiedzieć już od progu — właśnie z nią
rozmawiałem i powiedziała, że możemy zaraz do niej przyjechać.
Powiedziała, żebyśmy zaraz przyjechali.

Austen stoi z lekko rozchylonymi ustami i nie potrafi przypo­mnieć sobie, o kogo chodzi Russellowi i nagłe zrozumienie zalewa go niczym fala przypływu.

Tak, ale... ja nie mogę tam teraz pojechać.
Zapanowała konsternacja. Po chwili Russell mruczy: — Kurwa,

stary. — Na co Emily rzuca oschle:

Coś się stało z moimi pracami, Russell. Muszę się dowie­
dzieć, co! — wybucha Austen. I nagle to wszystko zaczyna go
przerastać. Ma wrażenie, że wierzch jego czaszki odpełza gdzieś, że
bolą go szwy, jakby nici zastąpiono grubymi, twardymi drutami.

Usiadł bez słowa, nieomal osuwając się na ziemię pod zamkniętymi drzwiami łazienki. Dłonie spoczywają płasko na posadzce, jak wy­czerpane zwierzątka, równie skonane jak on sam.

Emily zwraca się do niego z mimowolnym współczuciem:

Może spróbujesz zadzwonić teraz?

Austen podnosi się, sięga po słuchawkę, a ona podaje mu numer. Dźwięk sygnału. W galerii odzywa się automatyczna sekretarka, podająca godziny otwarcia i informacje o obecnych wernisażach. Nagle słyszy głos Petera:

Austen słucha złożonej, długiej mowy, recytowanej przez Petera. Nazwa obrazu. Pora dnia. Oświetlenie. Przypuszczalna przyczyna każdej ze zmian, w której jedna rzecz powtarzała się nieodmiennie: nieustanne sączenie się barwy tak bladej, że nie posiadającej nazwy, ale gdyby trzeba było jej jakąś nadać, Peter określiłby ją jako srebro. Było ledwie widoczne, a jednak posiadało ogromną moc, niekiedy blakło, innym znów razem zdawało się jak lód skuwać całą powie­rzchnię płótna. Niedwuznaczne. Wyraźne. Austen nasłuchując, mar­twieje. Opiera się o wezgłowie. Czuje tylko trzymaną w dłoni słu­chawkę. W głosie Petera pobrzmiewa gdzieś nuta zgrozy. Powłoka. Lśniące szkliwo. Tak. Nie. Czy odważy się spojrzeć ponownie na to, co zrobił dzisiaj ? Na powstający portret? Czy on również się zmienił? Odczuwa smutek, strach, a jednocześnie budzi się w nim zacieka­wienie (a właściwie na czym polegała ta zmiana? nikt nawet w ty-

siącu słów nie był w stanie powiedzieć mu tego, na co jego oczy potrzebowały ledwie małego zerknięcia) i gniew: jak śmiało, jak cokolwiek śmiało mieszać się w jego pracę, kto tu był artystą, do kurwy nędzy? I nagle ma już pewność. Zrzekł się swojej funkcji jeszcze w czasach, kiedy pracował w starym, zapuszczonym sklepie z podkoszulkami, czyż nie? Zrezygnował z władzy. Z kontroli. Jałowość. Czy ona właśnie otwierała drzwi do tego?

Peter mówił dalej. Austen zmrużył powieki, usiłując go słuchać.

Podając słuchawkę niczym jakieś nader skomplikowane urządze­nie, mówi: — Do ciebie:

Russell ponagla go. Nachyla się do jego ucha niczym karykatura głosu sumienia. Czy powinien mieć skrzydełka, czy może raczej ogon i różki?

Kiedy z nią rozmawiałem, powiedziała, że powinniśmy przy­
jechać do niej natychmiast. Wiem, że ten kram z obrazami wiele dla
ciebie znaczy, ale rozumiesz, może ona będzie ci w stanie pomóc.
Ta starucha jest naprawdę dziwnie popieprzona, co do tego nie ma
wątpliwości.

Emily siedząca z tyłu, za nimi, odkłada słuchawkę na widełki. Zwraca się do pytającego ją spojrzeniem Austena:

9

Nie mieszkała w szałasie juju, ani w niczym równie tajemniczym, jej dom równie dobrze mógłby należeć do Cyndee. Wyblakła leśna zieleń. Brakujące dachówki. Zeschła trawa. Plastykowa dziewica, niezdarnie przymocowana drutem do słupka przy skrzynce poczto­wej. Pani Oli via wita ich zza tylnych drzwi kuchni. Wchodzą do środka. Zardzewiała półka ze słoikami. Postrzępione opakowania zup błyskawicznych i napojów w proszku. Talerze w zlewie. Obdra­pany stolik do gry z motywami karcianymi. Sześć składanych krze­seł. Russell usiadł natychmiast na jednym z nich. Emily naprzeciw niego. Po chwili wahania obok niej przycupnął Austen i wiedziony nagłym przypływem smutku ujął ją za rękę. Jego własna była tak lodowata, że nie czuł palców, tylko samą dłoń, jak zwinięty połeć skóry i tkanek.

Pani 01ivia podchodzi, by usiąść pomiędzy Emily i Russellem. Ma na włosach opaskę. Ubrana jest w dżinsy i absurdalnie wielką bluzę z nadrukiem karykaturalnego buldoga.

Hoyas — mówi muskając go palcem, a widząc ich zakłopo­
tanie, wyjaśnia: — Georgetown. Mój wnuk tam chodzi. — Zapaliła
papierosa i przysunęła sobie popielniczkę. Wymiana spojrzeń. Emily
siedzi spięta i nieruchoma, ramiona ma skrzyżowane. Russell trzyma
dłonie w kieszeniach. Austen czuje się jak skuty lodem wierzchołek
turni, rdzeń pozbawiony jądra. Co mu powie? Co w nim zobaczy?

Czeka, aż kobieta się odezwie, świadom przybierającego na sile lęku. Znów ten dziecinny strach. Czy inni również to czuli? Emily, nigdy. Russell? Może, ale on przecież rozmawiał już wcześniej z panią OHvią, aranżując to tćte a tete. To go interesowało, podnie­cało jak podjęte po namyśle ryzyko. Ale rzecz jasna nikt nie będzie tu ładował mu do mózgu brudnych paznokci.

Miała łagodny, z lekka ochrypły głos.

Podoba wam się mój dom?

Emily nic nie powiedziała. Austen mimowolnie kiwa głową. Russell uśmiecha się i pyta:

A ta statuetka przed domem? Jesteś wierząca?

T


Russell natychmiast wpada jej w słowo:

Znowu słychać głos Russella, a w tle cichy szum lodówki.

To czarownik. Szaman.

Pani 01ivia uśmiecha się, zapalając kolejnego papierosa. Przypa­la go zapalniczką z inicjałami BBJ.

Masz w połowie rację, bo na poły jest on również lekarzem.
Nie z rodzaju tych, co robią ci pięćdziesiąt testów i nic ci nie mówią.
On może cię uleczyć. — Wbija wzrok w Austena. Jej papieros
poruszył się jak wskaźnik. — Może uleczyć każdego, kogo zechce.
Również ciebie — rzuca nagle do Emily, której oblicze sposępniało.
— Nie boisz się diabła z piekła rodem, ale wiem co nieco o tobie.

Austen również wiedział. Jej przyspieszony oddech oznaczał gniew. Trzymała nieruchomo dłonie. Czy były równie zimne jak jego? Nie odezwała się ani słowem. Jej oblicze zastygło w bezruchu. Zapach, słaby i słodki jak lawenda, tchnący staroświecczyzną, roz­chodził się w nieco zatęchłym, zastałym powietrzu.

Nie będę kładła ci kart — mówi obojętnie do Emily. — To
byłoby jedynie stratą czasu. Ale co się tyczy ciebie — zwraca się
ponownie do Austena, ulubionego pacjenta wszystkich lekarzy —
potrzebujesz pomocy i to jak najszybciej. Ty też to czujesz, prawda?
Tam, w piersi. — Poklepała się po piersi, aż buldog się zmarszczył.
— Musisz zobaczyć się z lekarzem. On nie przyjmuje wszystkich,
którzy do niego przychodzą, ale powiedz mu, że to ja cię przysłałam.

Zapach lawendy staje się silniejszy, jak woń jakichś chemika­liów.

Co... — Jego głos łamie się. Dawno nie był używany. Spró­
buj jeszcze raz. Czuje, że ma dłonie zimne jak lód. Bolą go. Kuchnia
wydawała mu się teraz mniejsza. — Jak on się nazywa?

Cisza. Dym papierosowy wydmuchnięty w twarz. Zapach lawen­dy przesycony odrobiną goryczy. Gdyby potarł palce poczułby go, jako lepką, oleistą zawiesinę. Pani 01ivia kaszlnęła. Flegmatyczny kaszel palacza.

Nazywa siebie doktor Quiet. Podam ci jego numer. — Sięga
za siebie po worek z imitacji patchworku, swoją torebkę.

Austen jest ciekaw, co wiedźma nosi w torebce. Torebka wiedź­my — brzmi to jak szkolny żart, ale poczuł tak gwałtowny przypływ przerażenia, że o mało nie zlał się w spodnie. Lęk jak lawenda zawładnął jego oddechem, a zygzakowate szwy naprężyły się tak, że lada moment mogły popękać. Niespodzianka! Oto twój mózg! Mo­żesz rzucić okiem! Coś ci wycieka! Nagle zauważa jej palce. Ma długie paznokcie. Podaje mu skrawek papieru.

# — Weź to — rzuciła, a gdy otępiały zawahał się, zniecierpliwio­ny Russell wyciągnął rękę po karteluszek, ale nim go schwycił, ona gwałtownym, nerwowym ruchem cofnęła dłoń i spiorunowała go wzrokiem. — Przestań! Ty to weź — powtórzyła Austenowi.

Najwyraźniej musiał wziąć od niej kartkę osobiście. „Musisz chcieć się zmienić" — wytłumaczył to sobie. Papier wydzielał tak silną i nieprzyjemną woń, że ledwie mógł wziąć go do ręki. Ujął go lekko między kciukiem a palcem wskazującym. Zrobił to.

Spojrzał na nich. Emily tajemnicza. Russell zapatrzony. Pani Oli-

via milcząca jak choroba ukryta, uśpiona we krwi. Wydała z siebie charkot, kaszlnęła, kiedy ponownie zapaliła papierosa. Austen wkła­da kartkę do kieszeni i czuje, że ów karteluszek poruszył się, muska­jąc jego palce niczym strzęp śliskiego ciała, niczym żywy i jadowity wąż.

Dostrzega błysk srebra pokrywający postrzępioną krawędź pa­pieru.

I natychmiast wychodzi z domu, trzaskając drzwiami, a to wpełza na zimne, tylne siedzenie wozu. Woń kartki wypełnia samo­chód. Lawenda. Nie ma czym oddychać. Otworzył wszystkie okna. Słyszy głos Emily, rozdrażnionej, nawołującej go, aby wrócił. Emily. Któż, jeśli nie ona, był w stanie sprostać każdemu zadaniu, niezależ­nie od tego, jak było ono kłopotliwe czy plugawe? Emily, dla której był nie tyle problemem, jakiego nie potrafiła rozwiązać, ile raczej zagadką nie do przyjęcia; najstarszy dowcip ze wszystkich, z taaką brodą. Co ona w ogóle w nim widziała? Uświadomił sobie, że mówił na głos. Zdyszany bełkot kosztował go połowę powietrza, jakim dysponował. Pani 01ivia była nieprzeniknionym, gruźliczym geniu­szem. Dusił się swoim własnym strachem. Kaszle głośniej i gorzej od niej. Wydaje z siebie bulgoczący, nieprzyjemny dźwięk. Przykła­da lekko dłoń do zdradzieckich ust, z których wypłynęło coś wilgot­nego i migoczącego. Cofnął rękę ze zgrozą i to skoczyło mu na twarz, hoaa! Austen rzuca się ostro na tylne siedzenie, zapierając się obca­sami o podłogę. Pomocy! Pomocy! To ścieka na papier, a on podnosi oderwany skrawek do ust, walczy z własnymi, mokrymi rękoma. Jest zbyt ciemno, by mógł ujrzeć coś więcej prócz migotania. Błyski to tu, to tam. Papier wciśnięty do gardła. Skrzenie. Musieli go usłyszeć, bo biegną ku niemu, pędzą całą trójką. Emily prowadzi.

Austen! — krzyczy i szarpie za klamkę, a po chwili Russell ze stęknięciem oplata jego pierś ramionami. Wywleka go na zew­nątrz. Ach, ach, ach, tonął, topił się na wyschniętym trawniku. Jakieś ciało przygniata go do ziemi. Dłonie wdzierają się do ust. To pani 01ivia. Jej szpony sondują jego gardło. O Boże! Jest bezsilny, próbo­wał się wyrwać, odturlać w bok, jak najdalej od nich, i nagle się pod-

niosła, wstała z niego, trzymając coś w dwóch palcach, a on przeto­czył się na bok i zwymiotował, ale nie srebrem ani krwią, tylko zwykłymi, prozaicznymi rzygowinami. Torsje zdawały się nie mieć końca, aż w końcu stwierdził, że może już oddychać.

Bolą, palą go płuca. Ma wrażenie, że mięs'nie jego klatki piersio­wej są kompletnie rozdarte.

Oddycha.

Nagle słyszy podniecony głos Emily, która pochyla się nad nim jak sanitariuszka:

Austen. Nic ci nie jest?

A on tylko ścisnął jej dłoń. Jego ręka wciąż była śliska, niezdarnie otarł ją o trawę i ziemię. Zaczął krwawić. Chyba poluzowały mu się szwy. Russell powiedział coś do pani OHvii, która wzruszyła ramio­nami i pokazała mu, co trzymała w ręku.

Kawałek papieru, zabrudzony i zmięty.

I rzeczywiście pojawiła się, ocierając mu twarz i pomagając doprowadzić się do porządku. Płakała. Od jak dawna?

Adres jest tutaj. — To znów pani 01ivia. Wydawało mu się,
że wszyscy pojawiali się i znikali z nieprawdopodobną wręcz łatwo-
ścią.Tym razem podaje kartkę Emily. Być może wyczuła instyn­
ktownie, komu powinna ją powierzyć. — Powiedział, aby przyjść
około południa. Miej go teraz na oku. I niech śpi na siedząco. —
Ponownie zwraca się do Austena, który usadowił się teraz na prze­
dnim fotelu: — Pamiętaj.

W tej samej chwili coś ścisnęło go w dołku, ale żołądek miał pu­sty i obolały. Wilgotna koszula przylepiała mu się do skóry, musiał śmierdzieć rzygowinami. Próbował odsunąć się od Emily, ale osta­tecznie tego nie zrobił. Zresztą cały wóz przesycony był tym fetorem. Nawet pomimo uchylonych szyb.

Wspierając się na ich ramionach, wmaszerował do pokoju mote­lowego i pod prysznic. Russell usiadł na sedesie, aby pilnować, by nie zemdlał podczas kąpieli.

Mocno nas dziś wystraszyłeś — mówi głośno, przekrzykując
szum wody, ale Austen go nie słyszy. Gorąca, bezbarwna struga
spływa za zasłoną o bladobrązowej, przemysłowej barwie. Mydło
szczypie go, gdy przemywa wszystkie zranione miejsca, a jego
oddech jest mocno spłycony i przyspieszony. Wargi ma ściągnięte
w wąską, zaciętą kreskę. Nie chciał, aby choć kropla wody dostała
mu się do ust.

Sądził, że nie będzie mógł zasnąć na siedząco, ale kiedy tylko znalazł się na łóżku, wpadł natychmiast w objęcia Morfeusza, może zresztą już wcześniej, pod prysznicem. Nie wiedział. Budzi się w świetle nocnej lampki ocienionej ręcznikiem. Emily siedzi przy nim. Czuwa. Patrzy na niego. Na drugim łóżku leży Russell, dziwnie rozłożony, jakby znajdował się w stanie nieważkości. Jest na wpół okutany w narzutę, gdyż w pokoju było zimno.

instrument, jak wdzięczne urządzenie wieloczynnościowe. Gdyby dotknął jej dłoni, wziął ją za rękę, jak by zareagowała?

Zamknął oczy i głęboko westchnął; to oznaka czegoś więcej niż tylko wyczerpania.

Nie wiem, co mam z tobą zrobić, Austenie. Naprawdę nie
wiem.

Pomóż mi. Kochaj mnie. Wróć do mnie. Same przejawy głębo­kiego egoizmu, ale naprawdę tego pragnął, właśnie tego i powie­działby jej to, gdyby miał choć cień szansy, że zostanie wysłuchany.

Próbował zaczekać na jej powrót, ale bez powodzenia. Zasnął i śnił złożone, skomplikowane wizje o wyciągniętych kurczowo rękach i kołnierzach z roztopionego ołowiu, pchnięciach zręcznych i udręczonych kości, a gdy obudził się gwałtownie, ze zdumieniem ujrzał obok siebie Russella, przycupniętego posępnie w półmroku, śpiącego i podpierającego podbródek jedną ręką, opartą na kolanie, jakby opadający ciężar głowy mógł go w razie nagłej konieczności obudzić. Emily spała na sąsiednim łóżku, włosy miała w nieładzie, spod koca wystawała jej jedna, naga stopa, a kiedy tak na nią patrzył,

drgnęła energicznie jak w parodii uniemożliwionej w ostatniej chwili ucieczki. Cień nagłego poruszenia.

Limbo. Dzielnica pustki. Nie wiedział, skąd przyszło mu na myśl to określenie, niemniej doskonale pasowało do tego obszaru maga­zynów, pustych budynków i małych składów, pustych skorup pokry­tych bladym nalotem rozkładu. Kilka domów ozdobionych było szachownicą kiepsko dobranych krat antywłamaniowych. Siedzący obok niego Russell mruży powieki w zimnych promieniach słońca, lustrując uważnie każdy mijany budynek.

Z tyłu za nimi dało się słyszeć klakson. Emily zaparkowała już samochód przed domem. Uparła się, by przyjechać tu swoim wozem. Z pewnością zrobiła to tylko po to, aby utrzymać pomiędzy nimi stosowny dystans. Czy jednak tylko o to chodziło? Czy po jego rozmowie z lekarzem, pierwszym badaniu i postawieniu wstępnej diagnozy odjedzie, ponownie zostawiając go samego? Bez przeba­czenia? W motelu, kiedy się wypisywali, ani razu nie spojrzała mu w oczy. Tego ranka lustro ukazało mu twarz nie wartą drugiego spojrzenia, czarne szwy na tonsurze i bardzo subtelne oznaki choroby oraz zmęczenia. Jego skóra miała barwę śmiertelnej szarości, jak ów dom z postrzępionymi, brązowymi roletami ukazującymi — co? Nic. Ciemność w środku, ale nie ciemność pustego domu.

Wyszedł na chodnik i zważył w dłoni owinięty ręcznikiem po-

rtret. Zauważył, że chcieli, aby wszedł do środka pierwszy. Uczciwe posunięcie. Na plątaninie zaizolowanych przewodów wisiał smętnie dzwonek. Zagięty kawałek drutu przytrzymywał odarte z moskitiery drzwi zewnętrzne. Kiedy zapukał, zatrzęsła się cała framuga.

Nikt nie odpowiedział.

Russell pochyla się nad balustradą ganku, oznajmiając:

Tam są tylne schody.

Austen nachylił się, aby spojrzeć, a gdy znów się odwrócił, po drugiej stronie drzwi ujrzał czyjąś twarz. Twarz białej kobiety o mło­dej skórze, błyszczącej od żółtaczki i równie żółtą, przekrzywioną perukę nałożoną na kościstą czaszkę.

Do doktora? — spytała głosem, który już dawno temu stracił
kontakt ze światem znajdującym się tuż za progiem. Kiedy Austen
potaknął, ona również skinęła głową. — Idź pan schodami.

Wewnętrzne drzwi zamknęły się. Powiew przyniósł smród sta­rych śmieci, rozkładających się beztrosko tam, gdzie je pozostawio­no i nawarstwionego z dawien dawna w grubą skorupę brudu. Emily zdawała się być zdegustowana, choć jeszcze nie oburzona. Jednak czuła coś znacznie więcej niż zwykły niesmak względem tego wszy­stkiego lub może raczej względem jej obecności w tym miejscu. Znowu wścieka się na Austena, wiecznego nieudacznika. Jego obe­cność doprowadza ją do białej gorączki. Czuje się przymuszana. Znalazła się tu wbrew swojej woli. Chciał jej powiedzieć, że jest mu przykro, ale ona już się odwróciła.

Metalowym schodom brakowało dolnego stopnia, skutkiem cze­go pierwszy krok wydawał się wyjątkowo długi. Austen znowu szedł pierwszy. Zatrzymał się na podeście, żeby przeczytać kartkę przy­klejoną taśmą do burzowych drzwi, umieszczoną tak, by nie przesła­niała wyłupiastego jak rybie oko judasza: „Wizyty tylko po wcześ­niejszym umówieniu".

Jego pukanie zabrzmiało głucho, niepewnie i słabo. Wewnętrzne drzwi były białe jak płótno.

Słychać szczęk zasuw i zgrzyt otwieranych drzwi.

Wejdź. — Zapach z wnętrza wypływa na klatkę schodową.
Ciepłe powietrze wydostaje się na zewnątrz. Austen słyszy ten sam
oschły głos. Nieznajomy uśmiecha się, ukazując pożółkłe zęby pa­
lacza i cofa się, by wpuścić do środka całą trójkę. — Jestem doktor
Quiet — przedstawia się i podaje dłoń. Jest ciepła i bardzo duża.
Zapach talku przywodzi Austenowi na myśl największe dziecko
świata. — 01ivia właśnie dzwoniła. Martwiła się, że nie zdążysz.

Skóra o barwie sepii. Cienki lampas szpakowatych włosów. Stetoskop ze słuchawkami zawieszony na szyi. Mógł mieć pięćdzie­siąt lat, może trochę więcej, ale brakowało mu związanej z wiekiem chwiejności ruchów. Wydawał się zdecydowany i pewny siebie.

Musi cię lubić — stwierdza, posyłając mu znowu uśmiech.
— Usiądź — rzekł, po czym skinął na Emily i Russella, którzy
niczym straż przyboczna stali nieco z tyłu, aby zrobili to samo.

Ogromny pokój flankowany był mniejszymi pomieszczeniami. W zasięgu jego wzroku znajduje się dwoje drzwi, do łazienki i, jak przypuszczał, do sypialni. Na brązowych ścianach poprzypinane są karty medyczne, broszury, zdjęcia rentgenowskie i fotografie. W po­koju są jeszcze składane krzesła z napisami na oparciach „Oddfel-lows" i długi stół nakryty bladym, sterylnym papierem. Na stoliku telewizyjnym leżą krzyżówki, plastykowa taca w kaczki oraz szereg niewielkich, srebrnych instrumentów. Rozgląda się dalej. Spostrzega telewizor i dwa magnetowidy. Ekspres do kawy. Plastykowe kubki. Rozsypany cukier. Kolejny, długi stół. Ten jednak nakryty jest jasnoczerwonym płótnem, przypominającym muletę matadora, a na nim leżą: Księgi snów i szczęścia, Magia liczb, kości, zielone i fiole­towe magiczne świece, jedne zapalone, inne nie, mnóstwo małych buteleczek: Vete de Aqui, Olej Pożerający Pieniądze i pakieciki rozmaitych proszków. Hologramowe wizerunki świętych, św. Seba­stiana, św. Dymphna, przedstawione w chwili najczystszej, tech-nikolorowej agonii; odwróć tylko pocztówkę, a ujrzysz wniebowstą­pienie duszy, opalizujący opar, efemeryczny jak święta para. Ujrzał to wszystko z halucynacyjną ekscytacją i przejrzystością, tak inten­sywną, że miał wrażenie, iż był w stanie odczyty wać jak runy cienkie

żyłki spękanego tynku, przepowiadać przyszłość ze zmieniających się zapachów poprzednich pacjentów, kurzu i popiołu i nagle uświa­domił sobie, że wszyscy bez wyjątku patrzyli na niego, a doktor wymienił jego imię, być może nawet więcej niż jeden raz.

•— Znowu widzi przed sobą długi stół z tą słodką, cudowną narzutą. Portret oparty o jego kolano. Czy sam go tam postawił? Nie było mu wygodnie, ale nie przestawił obrazu.

Chciałbym rozpocząć badanie wstępne. Zgadzasz się?
Emily słysząc to, wtrąca natychmiast:

On ma akta ze sobą. Jeśli chciałby pan do nich zerknąć
i zapoznać się z historią choroby...

Austen czuje się zakłopotany.

Zgodnie z jego oczekiwaniem lekarz bada jego oczy przy pomocy ołówkowej latarki. Badanie przedłuża się. Czy ten facet potrafił wejrzeć w głąb jego źrenic i za pośrednictwem włókien nerwów optycznych do samego wnętrza jego mózgu? I co tam widział pod tymi mokrymi liśćmi? Palce napierają lekko najego powieki, zamy­kając je.

Pracujesz oczami — mówi cicho, ale Emily i tak go usłyszała.

On jest artystą— znów wtrąca swoje trzy grosze. Jej głos jest
matowy. Lekarz karcącym tonem rzuca:

Wiem. — I znów dotyka powiek Austena.
Mruga. Dłonie lekarza sięgają teraz po portret.

Mogę spojrzeć? — pyta i czeka, aż Austen skinie głową, po
czym odwija motelowy ręcznik, podnosząc obraz do światła.

Patrzył długo i z przejęciem na płótno, podczas gdy Austen wyobrażał sobie jak jego własne motywy i histeria obnażały się przed tym nieludzko przenikliwym spojrzeniem. W końcu doktor znów się odezwał.

Starannie zakrywa płótno i opiera je o biurko lekarskie rocznik 1983.

Mimo swej buńczuczności trzęsła się jak osika. Austen widział drżenie jej dłoni, kiedy sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej kluczyki.

Emily — mówi, podnosząc się z krzesła i wyciągając obie
ręce w jej stronę. Pokój był zbyt mały, by mógł zapewnić im choć
odrobinę prywatności. Austen mówił więc wprost do jej ucha, najci­
chszym z możliwych szeptem. — Proszę. — Jedną dłoń bardzo luźno
położył na jej przedramieniu. — Proszę, dajmy mu szansę, przeko­
najmy się, co on potrafi, dobrze? Proszę?

To głupie. — Jest tak wściekła, że aż ma łzy w oczach. — Nie
będę tutaj z tobą rozmawiać.

Wychodzi na podest. Wbija wzrok w metalowe stopnie. Zimna imersja. Wiatr omiata jego twarz i gołe ręce.

Co? — rzucił ostro i nachylił się do niej, zastanawiając się
nad tym co powiedzieć, co byłoby teraz najlepsze.

Fala srebra. Jak zawrót głowy, ale zaraz znika.


Potrzebuję tylko trochę czasu—próbuje jeszcze jej wyjaśnić.
Ściska jej dłoń, aby opóźnić rozstanie. Emily trzyma w ręce klucze.
Metalowe sztyfty ranią mu palce. — Chociaż tygodnia. Proszę,
Emily, przysięgam na Boga, jeśli przez tydzień nic się nie wydarzy...

Znowu zalewa go fala srebra, tym razem silniejsza. Zawirowanie. Oleista struga przysłania mu wzrok. Przez chwilę nie widział jej twarzy, podestu, ani w ogóle niczego. Miał wrażenie, że za moment sturla się niczym kaskader po schodach, by, czego nie przewidziano w scenariuszu, przy upadku skręcić sobie kark.

Nie odpowiedziała i przez chwilę przeraził się własnej dwulico­wości. Nie przywykł do tego. Czy zdołała go przejrzeć? Czy wie­działa? Pochyla się w jej stronę. Był gotów wymyślić coś na pocze­kaniu, udzielić dalszych, rozpaczliwych wyjaśnień, ale ona tylko

p okiwała głową i uniosła dłoń, aby otrzeć twarz, na której bezlitosny wiatr zdążył już wysuszyć zimne strużki łez.

A on wraca do środka. Dłonie ma tak zgrabiałe, że niemal nie może poruszać palcami. Są sztywne jak z kamienia. Russell przeglą­dał pokaźną księgę w matowej, czarnej okładce. Dr Quiet pochylony nad ekspresem odmierzał kawę z dokładnością renesansowego tru­ciciela. Na widok Austena uśmiechnął się i rzekł do Russella:

Teraz chciałbym zbadać pacjenta.
Russell niechętnie odkłada książkę.

w milczeniu, przeszywany ikonicznymi spojrzeniami kościstych cza­szek i oczu uduchowionych świętych.

, Ja również" — dodaje Austen, lecz nie mówi tego głośno. Było mu zimno, jakby wciśnięto go pod lód i pozostawiono, aby tam zamarzł, aby umarł. Czy umrze? Czy nurkowy odruch ssaków działał tylko w przypadku dzieci?

Byłeś kiedyś w Nowym Orleanie albo w Seattle?
„Zupełnie jak w jednym z moich snów" — pomyślał, ale tego

również nie powiedział. „Ta sama bezsensowna logika, kiedy jedna rzecz, nie wiadomo kiedy, stapia się z drugą. Miejmy nadzieję, że ten facet nie obróci się w srebro!" I kaszlnął, by nie wybuchnąć śmie­chem. Wyszedł z tego głupkowaty chichot, jak u nastolatka patrzą­cego na zdjęcia roznegliżowanych panienek.

Tylko kiedy byłem chory — odpowiada.

Chory. — Plastykowy instrument jak krążek na patyku naci­
ska na jedną a potem drugą skroń. — Choroba to także stan. Słyszałeś
kiedyś określenie „kamień głupców"?

Nie — kłamie.
Instrument znieruchomiał.

Dotyczy ono operacji przeprowadzanych w średniowieczu,
a w przypadku niektórych kultur, nawet znacznie wcześniej. Polega-

ła ona dosłownie na —jedno dotknięcie, potem drugie — wycięciu otworu w ludzkiej czaszce. Zamrugać. Prawe oko, lewe. Dobrze. Malujesz, kiedy masz atak? •

Nie — mówi i nagle przypomina sobie Russella. —Nie wiem.
Być może. Nie pamiętam. — Jest zadowolony. Odczuwa olbrzymią
ulgę. Tak łatwo jest opowiedzieć to wszystko, zwierzyć się, wyznać
prawdę. — Może mi pan pomóc?

Zapadło milczenie.

Taki mam zamiar — odpowiada lekarz po chwili. — Widzisz,
ja leczę wciąż te same choroby, te same grzechy. Chciwość może
objawiać się jako wrzód, migreny lub przeraźliwa otyłość. Pycha
może ukazywać się pod postacią przedwczesnego wytrysku. Leni­
stwo pod postacią bronchitu, albo chronicznej obstrukcji... Głupota
może być czymkolwiek. Rozumiesz, co mam na myśli? Tu mamy
jednak do czynienia z czymś innym.

Doktor naciera skronie Austena pastą, po czym przyłącza do nich elektrody ze skrzypiącymi przewodami wychodzącymi z niewielkie­go, metalowego urządzenia pomalowanego na szaro, które stawia tuż obok jego horyzontalnie ułożonej głowy. Skala jak w woltomierzu. Małe, proste igły. Kilka gałek. Dwa przewody, po jednym do skroni.

Znów widzi te czerwone, krwistoczerwone oczy. Znosi to cier­pliwie.

Ekran gaśnie. Pojawia się śnieg i znowu obraz. Tym razem nagi mężczyzna. Fałdy tkanek zwisają mu z brzucha, krocza i podbródka. Uda ma grube, ciężkie jak u kobiety. Obraca się wolno przed kamerą, by ukazać groteskowość nagich kości, wystających, jak u baśniowe­go impa, z zaokrąglonych, przygarbionych barków, kości tak bia­łych, że wydawały się nieomal sztuczne. Sterczą niczym skrzydła spragnione lotu. Kamera robi zbliżenie, by uchwycić każdy lśniący cal, po czym ukazuje oblicze mężczyzny, który odwraca głowę na rozkaz kogoś spoza kadru. Austen widzi jego twarz. Zapatrzone oczy za szkłami prostokątnych okularów. Wzrok utkwiony w ziemię.

Skrzydlaty człowiek.

To John. — Doktor kręci głową w wyrazie profesjonalnego
żalu — Interesujące, czyż nie?

Austen nie odpowiedział.

John zniknął i pojawiła się kobieta w średnim wieku, łysa, która mówiła po francusku i raz po raz grzebała w uchu. Prawa dłoń zaciskała się na ciągle zajętej lewej. Kiedy odsunęła je obie na polecenie tego samego głosu zza kadru, ich oczom ukazała się pozbawiona małżowiny dziura z boku jej głowy, otoczona postrzę­pionymi resztkami zakażonych tkanek i coś, co wyglądało na resztki tatuażu w kształcie kwiatu.

Schizofreniczne głosy — skomentował spokojnie doktor Qu-
iet. Usiadł na składanym krześle obok stołu do badań. Długie jak
u modliszki nogi skrzyżowały się na poliestrowej czerni podłogi. —
Próbowała wyjąć sobie bębenek z ucha. Dość ekstremalny przykład
ZOK.

Szczyp, szczyp, szczyp przeraźliwie zajętych, poruszających się nieprzerwanie palców. Doktor pokazał mu dość ekstremalne przy­padki.

Co to jest ZOK? — pyta. Zamyka oczy. Ma nadzieję, że
doktor tego nie zauważy?

Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Ściślej mówiąc, zacho­
wanie powtórzeniowe. U jednych ludzi przybiera ono formę mycia
rąk lub sprawdzania po pięćdziesiąt razy, czy drzwi na pewno zostały
zamknięte na klucz — wyjaśnia. — I proszę, nie zamykaj oczu.
Badam twoje reakcje.

Taśma skończyła się po godzinie. Austen nie zamykał oczu. Wi­dział mężczyznę, który powbijał sobie w dziąsła gwoździe w miejsce zębów, które wcześniej skrzętnie sam sobie powyrywał; kobietę wydającą przeraźliwie syczące, gadzie dźwięki, spomiędzy warg której, kiedy na chwilę umilkła, wysunął się ruchliwy, czarny, roz­dwojony język; dwóch mężczyzn — bliźniaków potrafiących na za­wołanie, pojedynczo bądź w tandemie, wywołać krwawienie z ot­wartych, pustych dłoni. Ludzi umiejących lewitować i tych, którzy stanowili jądro ziemi. Ludzi twierdzących, że widzieli Boga, szatana i podających się za awatary powyższych, tych, albo jeszcze innych bogów czy diabłów, bardziej krwawych i mrocznych. Widział ludzi, którzy godzinami wisieli na gumowych pasach, którzy kaleczyli i deformowali swoje ciała, rozdzierając je własnoręcznie, poszuku­jąc oświecenia, kary, brutalnego zapomnienia. Kolejne sekwencje zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Oczy Austena były przez cały czas otwarte, aż w końcu magnetowid wyłączył się z głuchym trzaskiem. Poczuł szarpnięcie odłączanych, śliskich elektrod. Nie może oprzeć się pokusie, aby dotknąć miejsc, w których się zna­jdowały; małe, swędzące kręgi. Podrapał się w obie skronie z pra­wdziwym zadowoleniem, aż do bólu, po czym przyjął pozycję sie­dzącą. Zakręciło mu się w głowie, toteż pospiesznie podparł się na łokciach.

Doktor Quiet najwyraźniej zapisuje jego reakcje. Pióro śmiga po papierze, aż w końcu lekarz unosi wzrok i spogląda na Austena.

Powoli, powłócząc nogami, przechodzi przez pokój, a gdy już ma napełnić filiżankę, stwierdza, że jego dłonie są niemal zupełnie odrętwiałe, bezużyteczne. Miał wrażenie, że przed chwilą był świad-

kiem obrzędu składania ofiar, nie potrafił pozbyć się wspomnień o tych ludziach. Wciąż miał ich twarze przed oczyma. Dopił kawę na stojąco, próbując zachować spokój i nie poddać się dreszczom. Filiżanka z grubej, restauracyjnej porcelany, którą trzymał w dło­niach, była bardzo ciepła.

Cały proces trwał dobrych pięć minut. To sporo jak na obraz.

Lekarz powoli skinął głową.

Niektórym — odpowiada.

Ogromne dłonie splatają się. Austen czuje się jego nowym stu­dentem. Profesor po raz kolejny odpowiada na te same, podstawowe pytania.

Rozchylona torba. Jego portret ustawiony jest ukośnie, by po­chwycił ostatnie promienie słońca. Popołudnie dobiegało końca.

Znowu: — Może mi pan pomóc? — nawet w jego uszach te słowa zabrzmiały żałośnie i jeszcze bardziej wstydliwie — proszę — nie chcę być taki jak oni. — Zamyka oczy. Pod powiekami ujrzał widmowe srebro. Otwiera je natychmiast i widzi skinienie głowy doktora Quieta. Długa głowa. Długie powieki na ciemnych, rozważ­nych oczach.

Austen odnajduje swoją kawę, dopija. Wygląda przez pociem­niałe okno i dostrzega promienie reflektorów samochodu zajeżdża­jącego pod dom. Wóz Emily. Wstaje, nakłada kurtkę i nieśmiało woła:

Doktorze Quiet? — nazwisko równie kretyńskie jak pseudo­
nim. — Doktorze? To ja już pójdę. — Jednak poprzez dźwięk
pracującej maszyny nie dobiega żadna odpowiedź. Wychodzi, za­
trzaskując za sobą drzwi i naciska klamkę, aby się upewnić, że dobrze
je zamknął.

Siedzą oboje w samochodzie: Emily zimna jak lód, Russell spięty. Oboje niecierpliwie czekają, aby opowiedział im jak potoczy­ła się wizyta u lekarza. Dwa przeciwstawne bieguny. Od czego powinien zacząć? Ogląda swoje dłonie, starając się tym sposobem unikać ich wzroku.

Jestem zmęczony — wykręca się. Mgła spływa w dół mato­
wych powierzchni szyb, nawet nie zauważył, kiedy się pojawiła. —
Słyszeliście? Jestem zmęczony.

Niedobrze.

Austen wiedział, że to nie było pytanie. Patrzył, jak obracała kierownicą, by skierować wóz na zjazd z autostrady. W strugach deszczu nie potrafił określić, dokąd zmierzali. Andy Bee's, specjal­ność steki. Na parkingu stoją dwa, trzy samochody. Zahamowała raptownie i wyskoczyła z samochodu, prawie na nich nie spojrza­wszy.

Jest wkurwiona — rzuca zgoła niepotrzebnie Russell, po
czym pyta z przejęciem: — No i jak było, stary? Kiedy tylko tam
weszliśmy, pomyślałem, że mój tato z miejsca pokochałby tego
faceta! Co on ci robił? Na pewno cię zbadał i po...

W innym samochodzie inna chwila ciemności. Pamięć Austena rozciąga się jak szwy na jego zdrowiejącej czaszce. Ogarnia go niczym nie skrywane podniecenie Russella. Przypomina sobie tamtą noc w Barze. Nachodzą go wspomnienia, stale hamowane z powodu nieprzewidy walności jego reakcji. Epizody. Za każdym razem nowe, ale nieodmiennie złe i okropne. „Nic nie wiem" — pomyślał. — „Zupełnie". A na głos powiedział:

Jutro będę wiedział coś więcej. — Dopiero po chwili zaczął
zastanawiać się, czy rzeczywiście było to kłamstwo.

Posiłek był niesmaczny i zimny. Jazda powrotna jeszcze gorsza. Skręcają nie w lewo, a w prawo. Austen zastanawia się, dokąd jadą, jeżeli nie do motelu. Nagle wjeżdżają w niespodziewaną ciemność, widać tylko jeden, mały neon z napisem: „Opłaty tygodniowe". Ich nowe gniazdko.

Stary groszkowy dywan, postrzępiona rolka papieru toaleto­wego i znikąd nadziei, aż do rana, na zdobycie następnej. Austen

czuje woń pleśni i niemal namacalny chłód, kiedy rozściela łóżko. Russell siedzi już przed telewizorem. Stopy w śmierdzących skar­petkach, skrzyżowane w kostkach. Popija piwo i z wolna zaczyna przysypiać.

Emily wychodzi z łazienki. Ma na sobie workowaty, biały pod­koszulek. Austen zauważa jej zaczerwienione oczy i przez chwilę nie pomyślał o łzach, lecz o tych oczach z taśmy video, szkarłatnych jak krew w poszatkowanej, pokrytej dziesiątkami nowych ust, twarzy. Próbuje wyobrazić sobie, jak wielkiej dyscypliny i samozaparcia wymagało dokonanie tak ogromnego samookaleczenia, chyba mie­siąca ciężkiej, bolesnej pracy z użyciem otwieracza do puszek. Próbuje sobie wyobrazić, ale bezskutecznie. Zastanawiał się, co powiedziałaby Emiły, gdyby dowiedziała się prawdy, gdyby opo­wiedział jej, co widział, bez przejaskrawiania czy pomijania jakich­kolwiek szczegółów. Głupie. Wiedział, co by powiedziała.

Długi klin prześcieradła tkwi pomiędzy nimi. Przysiada niezdar­nie, opierając jedną nogę na łóżku. Głos Emily jest wyprany z jaki­chkolwiek emocji.

Ręce z dala ode mnie — komunikuje mu. Nagle znowu się zaczyna. Słyszy jej przyspieszony oddech. Urywany, nierówny rytm może być zapowiedzią kolejnego wybuchu płaczu. Starał się nie pokazać po sobie, że to zauważył. Nie odważył się też odwrócić do niej, choć jedyne czego pragnął, to móc wziąć ją w ramiona, ułożyć się w jej gorącym uścisku i zapłakać wraz z nią, szlochać, dopóki nie byłby w stanie wydobyć z siebie żadnego innego dźwięku, a potem usnąć i po przebudzeniu uciec daleko, bardzo daleko, najdalej jak to tylko jest możliwe. W przeszłość, do nieba, albo do jakiejś baśniowej krainy. Był zbyt głupi, aby żyć. Zasnął, opłakując własną głupotę, i śnił o ciszy, której nie pamiętał, rozległym, pustym miejscu, gdzie ból nie jest ceną za wrażliwość i posiadanie uczuć, a jedyne srebro skrzy się za oczyma, które nie widzą niczego. Absolutnie niczego. Zupełnie.

Ranek. Silne wiatry. Russell siedzi za kółkiem. Jadą do doktora Quieta. Idą razem. Natrafiają na zamknięte drzwi. Nie znajdują

/

żadnej kartki czy informacji, z wyjątkiem fiszki z napisem: „Wizyty tylko po wcześniejszym umówieniu".

Powinniśmy byli zadzwonić — mówi po raz dziesiąty Rus­
sell. Austen, pokonany, osuwa się ciężko na barierkę, a Russell od­
wracając się, zerka w dół schodów. — Zapytajmy tamtą dziewczynę.

Żółta, dyspeptyczna cera. Ta sama peruka. Ten sam głos. Go­dzien nagrania.

Wszędzie dym papierosowy. Wszystko w źle dobranych odcie­niach czerwieni, błękitu, brązu i zgniłej zieleni. Okna zasłonięte kocami. Drzwi oklejone brązowym papierem. Austen poczuł szaleń­czą chęć, aby zedrzeć tę wielką, brunatną płachtę i namalować na niej wielkimi, fantazyjnymi literami swoje nazwisko, a następnie oddać ją właścicielce i powiedzieć: „Wiesz, jestem słynnym artystą, daj to Peterowi i zwróć uwagę, czy coś się zmieniło". Niedługo zadzwoni do Petera. Będzie musiał...

Austen, hej. Mówię do ciebie.

Na te słowa drgnął gwałtownie. Jest zdezorientowany. Unosi wzrok i stwierdza, że dziewczyna przygląda mu się obojętnymi, jak u gekona oczami.

Nie — odpowiada, patrząc wciąż na niego, po czym odwraca
wzrok. I nagle mówi: — Ty masz problem, nie?

Rozchylone usta zamykają się. Lekkie skinienie. Tak. Potwier­dzenie. I chciwość Russella, nowy, zgoła nie zapowiedziany pokaz dziwolągów: co potrafił ten tutaj, poza tym, że dziwnie wyglądał? Austenowi przez chwilę było żal tej dziewczyny, nieświadomej swej dziwacznej, nieludzkiej postawy, zachowania i tonu głosu, tego wszystkiego, co mogło nadać jej przynajmniej pozory choćby nawet fałszywego współczucia. Ale nie, jej po prostu na tym nie zależało. Może dostawała pieniądze, aby przymykać oczy na ludzi takich jak oni, kto wie?

To prorok — rzuciła dziewczyna.
Austen milczał.

Niektórzy ludzie sądzą, że jest przepowiadaczem przyszłości.
— Zapala papierosa. Dolna warga obniża się i wilgotnieje, kiedy się
zaciąga. — Znasz różnicę? — pyta, ale nie czeka na odpowiedź. —
Przepowiadacz przyszłości nie wierzy w Boga.

Austen czuje się zakłopotany. Uświadamia sobie, że jego religią były dotąd tylko Emily i sztuka (w strawnej mieszance). Cyndee chodziła do kościoła tak jak inni ludzie do restauracji, ale rzadko zabierała go ze sobą.

Nie wiem, w co wierzę — mówi, ale jej nie obchodziło, co
on ma do powiedzenia, równie dobrze mogła mówić do zdjęcia albo
na wpół zjedzonego czipsa.

Dziewczyna opiera się o wybebeszony tors kraciastej kanapy. Papieros tkwi ukośnie, jak gałązka, między jej palcami.

Russell szturcha go.

I rzeczywiście został. A kiedy już siedzieli w samochodzie, raz po raz nagabywał Austena, pragnąc dowiedzieć się czegoś więcej o wizycie u szamana. Jak sądzisz, co się dzisiaj stanie? Austen nie miał zbytniej ochoty (nie tak jak wcześniej wobec Emily), aby opowiedzieć mu o nagraniu wideo. Odpowiadał oschle, niemal opry­skliwie, unikając konkretów i trzymał się dzielnie, dopóki mały, czarny, zwarty samochód, którego chromowane części zdarte były do gołej stali, nie podjechał do krawężnika. Minął wyschnięty traw­nik, by zatrzymać się gdzieś za domem.

W pokoju pachniało świeżym posiłkiem, choć nigdzie nie do­strzegł niczego do jedzenia. Dłonie Austena znów były lodowate i drżące. Russell został odesłany. Wielka uprzejmość doktora. Wa­hanie Russella. W końcu wymieniają uśmiechy. Austen pozosta­je w pokoju, wbija wzrok w stół. W błyszczący, zgoła niemedyczny kram, taki jak na wschodnim bazarze. Jest teraz sam. Spogląda niepewnie na telewizor. Nawet nie spostrzegł, że doktor wszedł do pokoju i przechwycił jego spojrzenie.

Dziś nie będzie wideo — mówi łagodnie, bardzo łagodnie. —
Chciałbym przeprowadzić jednak kilka prostych testów. To nie
potrwa długo.

I rzeczywiście nie trwało. Choć miał wrażenie, że minęły wieki, wydawało mu się, że całymi godzinami musiał udzielać nonsensow­nych odpowiedzi na setki przeróżnych pytań, a na dodatek nieomal dostał oczopląsu, gdy dr Quiet zaserwował mu przegląd pokazywa­nych przez mgnienie oka kart domowego wyrobu.

Przechodzą przez pokój. Doktor otwiera drzwi do sypialni. Leży tam pacjent. Kończyny tego młodego mężczyzny zastygają w bez­ruchu. Austen znów czuje tę woń posiłku, smażonego mięsa lub czegoś w tym rodzaju. Kiedy zbliżył się do pokoju, woń przybrała na sile, mieszając się z odorem jakiś palonych chemikaliów. I nie chciał przestąpić przez próg, nie chciał ujrzeć, co było źródłem tego smrodu.

Atmosfera piekła — rzuca z uśmiechem doktor.

Austen nie ma pewności, czy dobrze go usłyszał, i w przypływie zakłopotania, kiedy lekarz cofnął się o krok, minął go, jak bezmyślny muł, wkraczając do siedziby owego fetoru, a zaraz potem drzwi zamknęły się bez szczęku czy zgrzytu przekręcanego w zamku klucza, lecz na łóżku, och...

Szpitalne łóżko, czyste, a w nim lub może na nim fragment mężczyzny. Łysy, beznogi, zaintubowany i z przyłączonymi precy­zyjnie i elegancko elektrodami. Ciało pokryte formaliną i potem. Zniekształcenia mięśniowe faceta po udarze. Jedno oko stale otwarte. Spojrzenie somnambulika. Zawodowy trup.

Śpiochy — mówi radośnie dr Quiet, zerkając na pozbawiony
wdzięku chaos monitorów. Austen widział już wcześniej podobne
urządzenia. — Tak ich nazywamy. Niektórzy odbywają dziennie po
siedemdziesiąt drzemek, wiedziałeś o tym? Jeden z lekarzy mówił
o nich „koty", bo lubią się wylegiwać.

Jego posługa nie wydaje się zbyt profesjonalna. Opryskuje wodą kikuty nóg i kruchą, cienką skórę.

Austen zauważa, że pacjent ma podłączone cztery oddzielne kroplówki, po dwie do każdej ręki.

Wiele rzeczy — mówi doktor. — A teraz obserwuj mnie
uważnie.

Wyjmuje z kieszeni pióro, podnosi gąbczastą, miękką dłoń, aby przycisnąć pióro do paznokcia kciuka chorego. Robi to tak mocno, że aż się krzywi, przymyka oczy. Ostukuje piórem policzki, czoło. Dmucha w otwarte oko mężczyzny, dotyka każdego z nich watką. Przesuwa dłonią po czole pacjenta, przewracając jego bezwładną głowę z boku na bok.

Odruch okulocefaliczny — rzuca przez ramię. — Oczy lalki.
Trzyma ogromną strzykawkę w dłoni. Wprowadza jej zawartość

do lewego i prawego ucha mężczyzny. Na ten widok Austen aż skulił się w sobie.

To tylko zimna woda — wyjaśnia. — Ale on tego nie czuje.
— Stuka palcem w jedną z maszyn. — Jest podłączony do respira­
tora. Jego EEG jest płaskie. Było. Żadnych odruchów wymiotnych,

k rztuszenia się czy reakcji na silny ból. Pokazuję ci to wszystko, ponieważ t y rozumiesz, wiesz, jak to jest. To ciekawe, Stan miał wypadek podobny do twojego, tyle że w domu.

Delikatny uśmiech, pojawia się na jego twarzy. Niewiarygodne. —Wiesz, co mówią o wypadkach, które przydarzają się w domach...

Austen bał się zapytać, jak dawno się to stało. Bał się spojrzeć na tę bryłę żyjącego mięsa na łóżku. O Boże, to mógłbym być ja. I wciąż czuje tę woń. Nie przywykł do niej. Ma wrażenie, że zaraz się porzyga. Na górnej wardze pojawiły się kropelki potu. Zapragnął uciec stąd.

Widzę, że jesteś przerażony kondycją Staną. Czy poczułbyś
się choć odrobinę...

Z jednego z nieruchomych nozdrzy Staną wycieka strużka srebra.

Jest gęsta jak smarki. Ścieka coraz szybciej, coraz szybszym strumieniem. Teraz wylewa się już z obu nozdrzy. Obmywa rurki sond. Nic nie czujące już usta rozchylone są tak, że można w nich ujrzeć otwór przełyku. Srebro rozpływa się po całym łóżku.

Z daleka, jak z wnętrza góry lodowej dochodzi do niego:

Austen, ty...

Srebro jest wszędzie. Kiedy tylko znalazło się na zewnątrz, jego ruchy stały się maniakalne, obłędne. To wiło się i pełzało, naśladując zachowanie żywych istot. Pokonało dzielącą ich przestrzeń niczym podskakujące radośnie zwierzątko i opadło z impetem na Austena, lecz z leżącej na łóżku skorupy wylewało się go coraz więcej. Austen, chcąc się przed tym obronić, uniósł dłonie do ust i oczu, ale było już za późno. Srebro poczęło tryskać również z jego wnętrza.

Czuje dziwny smak w ustach i na wargach. Płacze. Wyje. Oddy­cha z trudem. Dusi się.

I wie już, jak to jest być wewnątrz Staną, być Stanem, umierać w każdej chwili, bez końca, ale nigdy nie umrzeć zupełnie. Do tej niewiarygodnej, osobliwej granicy prowadził teraz most pulsującego opętańczym rytmem srebra, srebra spowijającego kleistą masą rurki kroplówek i wprawiającego igły w wahadłowy ruch.

Nagle dr Quiet przewrócił go na bok. Wprawne palce dosięgły jego ust. Czy myślał, że Austen się dusił? Tak? A srebro pięło się

coraz wyżej i wyżej, aż w końcu zmieniło się w długą, rwącą strugę zwyczajnych rzygowin i teraz mógł już oddychać. Powietrze, powie­trze, powietrze. Ociera oczy, sapiąc jak lokomotywa, i ze swego miejsca na podłodze poza ograniczającymi jego pole widzenia noga­mi lekarza dostrzega twarz Staną.

Dwoje jego oczu jest otwartych, lecz są one ślepe, przesłonięte bielmem srebra. Wąska strużka śliny spływa mu z kącika ust.

Pierwszą reakcją Austena są łzy. Ociera śluz i przezroczyste pozostałości srebra, po czym przenosi wzrok na lekarza. Dr Quiet otarł Stanowi twarz i zamknął mu usta. Odwraca się do Austena i wyciąga dłoń, aby pomóc mu wstać.

Są teraz w drugim pokoju, popijają zupę z mikrofalówki. Dłonie Austena, gdy jadł, wydawały się spokojniejsze. Lekarz przed kilko­ma minutami zdjął mu szwy, a teraz mył się przy zlewie z nierdzew­nej stali. Brązowa skóra rąk i chmara śliskich, różowych bąbli.

Prawdziwa sztuka, a nie komercyjna tandeta. Bardzo, bar­
dzo dobra robota. Mógłbym pokazać ci parę naprawdę zdumiewają­
cych rzeczy. Któregoś dnia żona znalazła go leżącego na podłodze
w ciemni. Myślała, że to zawał — opowiada doktor.

Zupa jest gorąca i słona jak łzy olbrzyma. Austen trzyma w ręce symetryczny, idealnie czarny kubek.

Zajęliśmy się nim jak zawałowcem, ale okazało się, że to nie
było to— doktor ciągnie dalej tę opowieść. — Było to następstwo

konfrontacji, bardzo poważnego spotkania z duende. — Robi prze­rwę. Rzuca okiem na milczącego Austena. — Nie wiesz, zapewne, co to takiego.

Cisza. Dudnienie serca. Krew jak woda wylewana ze szklanki odpłynęła z jego twarzy i rąk. Zrobiło mu się zimno i zakręciło w głowie. Miał wrażenie, że lada moment spadnie z krzesła. Proste. Jak odgłos węża pełznącego wśród krzewów, prosty i nic sam w sobie nie znaczący.

Wiem, czego ci potrzeba — powiedział doktor. — Mogę ci
pomóc, jeżeli mi tylko pozwolisz.

Srebrne szumowiny na powierzchni zupy. Delikatne migotanie, opalizujące jak tęczowa plama ropy i niknące, gdy ta rozpływa się pod wpływem czyjegoś dotknięcia. Łyżeczka zadrżała w jego roz­dygotanej dłoni, odłożył ją na stolik, na łebek jednej z kaczek. Zielony łebek, wąski i smukły jak głowa kobry. Skrzydła kaczki miały posępny i niezwykły odcień.

Z drugiego pokoju nadpływa woń mięsa.

Drzwi zamykają się od wewnątrz.

Co?

Ich spojrzenia spotykają się. Spuszcza wzrok, kuli się w sobie. Już wie. Wychodzi bezradny na ganek. Podmuchy wiatru załopo-

tały połami jego rozpiętej kurtki jak płótnem flagi. W ciemniejącym świetle twarz Emily jest ściągnięta, lodowata niczym oblicze wiedź­my i zmęczona. Włosy rozwiewa wiatr. Austen trzyma ręce w kie­szeniach. Punkciki śniegu, zbyt małe na płatki, spadały od czasu do czasu jak kamyki z balkonu Boga.


Austen zamyka oczy. Widzi Staną wyrzucającego z siebie bąble ciszy i srebra. Prowizoryczna sztaluga. Równie dobrze mógł obyć się bez niej. Miał trzy rodzaje farb: czarną, zieloną i czerwoną, dwa pę­dzle i masonitową tablicę. Odczuwa ćmiący, dokuczliwy ból w ple­cach. Całymi godzinami tkwił w niewygodnej, przykurczonej, jakby przykucniętej pozycji. Pęcherz niedawno opróżniony wydawał mu się zwiotczały i pusty jak przebity balon. Strasznie cuchnął, nie mógł zaprosić jej do środka. Nawet teraz swędziały go dłonie. Czuł we­wnątrz ciała silne, niepohamowane parcie, jakby sama skóra rozcią­gała się ku temu, czego w skrytości pragnęła. Przez cały dzień siedział zamknięty w pokoju, sam na sam ze Stanem. Pracował.

To nie tak, to zupełnie nie tak.

Patrzy na jej dłonie, na ostre, trójkątne kształty w kieszeniach kurtki, i na matowe, bezwzględne oczy. Czy w ogóle słuchała, co do niej mówił?

Emily zwęża oczy. Wieje porywisty wiatr. Jej oczy pałają okru­cieństwem. Austen czuje, że do oczu napływają mu łzy. Z każdą chwilą było coraz zimniej. Jej spojrzenie było płaskie jak krawędź klifu.

Rozmawialiśmy o tym dziesięć lat temu. Wszystkiemu jest
winna twoja sztuka i to ona siedzi za kierownicą twojego wozu. Jesteś
marionetką. Potrzebujesz kogoś lub czegoś, aby tobą kierował. Cho­
lera, myślałam, że już z tego wyrosłeś. Nie potrafisz wziąć na siebie
odpowiedzialności za cokolwiek? Nigdy?

Zimno.

Och, Emily. Proszę. Proszę.

U podnóża schodów Russell mrużąc powieki, patrzy w górę, w nową ciemność.

Idziesz coś zjeść, czy jak? — rzuca jakby mimochodem.
Austen zorientował się, że nie słyszała jego słów. Emily już

wiedziała i odwróciła się od niego. Mija Russella i wsiada do samo­chodu. Austen dostrzega tylko plamę głowy opartej o zagłówek. Russell ponownie zawołał, lecz Austen uznawszy, że nie zasłużył na odpowiedź, pospiesznie wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

Drzwi zamykają się od wewnątrz.

Naruszyciel. Protraktor. Dusiciel. Dominator. To cztery fazy
— rzekł doktor. — Cztery manifestacje duende. A strach stanowi
granicę.

Farba olejna. Czuje jej tłustą woń. Zjada garść suszonych orze­chów, starych jak zmumifikowane owady, prawie zupełnie pozba­wionych smaku. Woda w kubku Dixie. Typowe Południe.

A poza granicą — lekarz ponownie staje przy łóżku Staną
i z nieświadomą, acz wyraźną delikatnością poprawia lekko skręco­
ną rurkę kroplówki — poza granicą jest duende.

Austen wyobraża to sobie, jeden orzech przylega mu do dziąsła, twardy i pękaty jak ropień. Szare pustkowie, pogranicze, za którym znajduje się ziemia niczyja, szałas, płonący pałac, rynsztok, miejsce, gdzie każda barwa jest gorejącą czernią. Wydłużenie, zabójcze roz­ciągnięcie. Twoją głowę, jak łebek małpki, opinają klamry. Ma przed oczyma miejsce, gdzie wszystkie skrzynki na narzędzia są puste, gdzie jedynym narzędziem jest klincz jaskiniowca. Widzi dolinę bólu i gniewu, i pożądania. Poza nią jest praca. Poza nią znajduje się limbiczny jęk, rytm serca duszy, bijącego w strugach deszczu, który jest zawsze srebrny, srebrny i zupełnie bezbarwny. W miejscu tym ból jest walutą a praca czymś więcej niż tylko pracą. Tam pragnie znaleźć się każdy prawdziwy twórca. On też.

Możesz się tam znaleźć. Możesz tam żyć, jeśli zechcesz. —
Na chwilę przerywa. — Nie wszystkim jest to dane, ale tobie tak. Ty
możesz. Widzę to tutaj — mówi i dźga palcem powietrze przed no­
wym embrionem obrazu, usmarowanym czarną jak kał farbą, krwa-

wymi fekaliami wydalonymi z gigantycznych trzewi. — Widziałem to w twojej twarzy, kiedy miałeś ten atak. Chcę zobaczyć — doktor odchyla się do tyłu — to wszystko, to co ty.

Austenowi wydawało się przez chwilę, że słyszy pomrukiwanie. Przesuwa orzech w ustach.

Jest zdumiony tym pytaniem. Ogarnia go młodzieńcze zmiesza­nie. Spogląda na swoje paznokcie. Są postrzępione, spękane i nie­przezroczyste, jakby regularnie je obłamywał, albo drapał w coś.

Orzechy stukają o przechyloną pod kątem ściankę słoja. Znowu cisza.

Tym razem nie ma wątpliwości, że z ust rozpalonego kaleki leżącego na nieskazitelnym, szpitalnym łóżku dobiega nieziemskie pomrukiwanie. Doktor uśmiecha się, nie pokazując jednak zębów.

Austen wstaje.

Pora wrócić do pracy.

258

10

Ulga przyprawiła go o drżenie. Jego dłonie dygotały w obłąkań­czym, radosnym rytmie, kiedy pracował. Praca, praca, praca. Jest sam na sam ze Stanem w środku nocy. Doktor pojechał zapewne po farbę, a on tworzy, wyrywa t o bezlitośnie i brutalnie niczym korze­nie z krwawiącej ziemi. Teraz to nie miało dlań większego znaczenia, nie robiło mu różnicy, ponieważ musiał pracować. Ponieważ zrozu­miał.

Och Boże, cóż za błogosławiony stan. Jak uświęcenie. Jak mę­czeństwo. Wir satori, a w oku tego tornado on, maleńka drobina, w absolutnym błogostanie. Osiągnie go, jeśli tylko przestanie zauwa­żać cokolwiek. Jest wściekły, ale na gniew również brakowało mu czasu. Tylko praca. Jest otępiały sytuacją, doprowadzony do rzad­kiego stanu, kiedy nie odczuwa się zupełnie niczego. Pokój już go nie niepokoi, ani jego wielkość, ani różnorodność zapachów, a było ich wiele. Ciche bulgotanie Staną. Pędzel pomiędzy jego palcami, smukły i gładki jak wyszlifowana kość. Koszulę miał zesztywniała od brudu, szyję pokrywały warstewki potu. Oczy są suche jak pieprz. Widzi farbę, miejscami nakładaną tak grubo, że aby wyschła, potrze­ba było kilku dni.

Teraz to miało sens, nałożony jak szablon, legenda na mapie czasu między wtedy a teraz. Choroba i ataki zwijają się i wycofują wstecz, w bezcelowość, w nicość, także rozpacz tych ostatnich dni prawdziwej pracy, i portrety, których nikt nie chciał, i praca, której nikt nie mógł i nie chciał zaakceptować. Nawet on sam, ponieważ on wiedział, że portrety, każdy z nich, nie przedstawiały osób, które do nich pozowały, lecz były jego niedoskonałymi próbami uchwy­cenia duende, z czego potem, zgoła nieroztropnie, zrezygnował. Wyjałowienie. Jak mógł sądzić, że uda mu się przed tym uciec, powiększając dystans fizycznie lub radośnie pławiąc się w lenistwie? On w i d z i a ł i w końcu implodował poprzez prochy i ból. Wy­muszona konfrontacja: ty skurwysynu, przyszpilę cię do ziemi. Jak nisko możesz upaść?

N iektórym rzeczom nie da się uciec.

Wizja. Spójrz na mnie.

To miało sens i było tak prawdziwe, że aż bolało, kiedy uświa­domił sobie, że przez tak długi czas błądził. Nie rozumiał. Przez cały ten czas! Cóż za potworna strata. Ale teraz był wreszcie ponad to. Koniec z marnotrawstwem. Jeśli ofiara była mostem, już go przekro­czył, a obecnie zmierzał w kierunku granicy.

Czerń. Ciężki, cyprysowy kolor. Jego ręka mocno rozprowadza farbę. Urządzenia Staną buczą nieprzerwanym, elektrycznym ryt­mem. Sztuczne światło. W tym pokoju nie było okien. Jak zakażenie, tak i ta jego praca stawia opór woli wypierającej ją na zewnątrz. Podobnie jak sącząca się krew wypełnia pęczniejący mózg aż do nieuchronnej eksplozji, tak to znajduje lub tworzy swoją własną ścieżkę. Dr Quiet na pewno o tym wiedział i potrafiłby wyrazić ów proces w kilku prostych, pretensjonalnych słowach, jakby mówił o pogodzie albo filiżance herbaty. Harmonia zbiegów okoliczności granicząca z cudem — znak. Jego próba namalowania srebrnej istoty — kolejny znak. Część niego, ta wiedząca usiłowała instruować drugą, nieświadomą.

Duende to określenie czegoś, co nie posiadało innej adekwatnej nazwy, ale on w i e d z i a ł, co oznaczał ten wyraz. Teraz był już tego pewien. Szkoda, że nie ma przy nim Emily.

Ją również mógłby przekonać. Wiedział o tym. Miał sporo pracy i nie wiedział, czy dostatecznie dużo czasu, ale teraz był dobry, lepszy niż kiedykolwiek, lepszy niż kiedyś, ponieważ obecnie wie­dział, co robił. Łuski spadły z jego oczu. Gdyby miał czas, z pewno­ścią by ją przekonał. Nie było to nic nowego, rozmawiali już na te tematy, dyskutowali o celowości związanej nieodłącznie z każdą dobrą robotą, o pracy na najwyższych obrotach. O walce.

Jeżeli cała sztuka jest konfrontacją, zatem jedyną możliwą wzniosłością jest wojna.

Kiedy to już się skończy, usiądzie przy niej i spokojnie jej wszystko wyjaśni.

Może. Przerywa, aby się odlać do pustej puszki po kawie o ścian­kach pokrytych rdzą i osadem. Przytrzymuje dłonią zwiotczały czło-

nek. Strużka moczu jest niewielka. Austen niecierpliwi się, chce jak najszybciej wrócić do pracy. Co on tu robi, zamknięty w tym pokoju jak owad w słoiku, zlany potem, pracujący, sam na sam z mężczyzną, który dawno temu przekroczył granicę śmierci i prawdopodobnie wszedł już na jakiś wyższy stopień hiperżycia lub hiperśmierci? Czyż jednak zdolność aktywnego wykorzystania jego potencjalnego obłę­du nie stanowiła dowodu, iż nie jest szalony? (A jednak tkwił w tej chichoczącej ciemności, ciemności Staną. Czy to o czymś świadczy­ło? Co w ogóle tutaj się liczyło?) Gdyby tylka mógł przekonać Emily, sprawić by zrozumiała, poczuć ulgę, ulgę wywołaną faktem znale­zienia choć jednej osoby, która nie była onieśmielona ani nieświa-domajego prawdziwego stanu, która mogłaby i chciałaby mu pomóc. Gdyby naprawdę zrozumiała, byłaby szczęśliwa tak jak on. Szczę­śliwa.

Z tyłu za nim stoi dr Quiet. Obserwuje go. Jak długo?

Przemoc wyrażona poprzez czerń i zgniłą zieleń, barwy bitumi­czne. Lekarz wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć obrazu, ale zmi-tygował się.

Przemoc tkwi w każdym z nas. Chcesz zrobić wiele rzeczy,
ale się boisz. — Patrzy na kolory. — Nie bój się.

Austen przeszukuje torbę z farbami. Widzi czerwoną olejną. Są różne odcienie. Kobaltowy błękit. Czerń.

Austen zerka nań, z lekka zdumiony. A gdyby srebro przepłynęło przez wszystkie te rurki jednocześnie? Czy to by go obudziło? Jaki byłby Stan, gdyby się obudził? Na prowizorycznej palecie Austena pojawia się czerwień. Był to mały kawałek masonitu, rysa biegnąca wzdłuż górnej krawędzi przypominała rozszczepienie odwodnione­go ciała.

Zegar cyfrowy na jednym z monitorów Staną wskazywał 2.42.

Zostawię cię teraz samego — rzekł dr Quiet.

Austen odwraca się, przekręca głowę, maczając jednocześnie pędzel w plamie ciemnej czerwieni.

Czy mógłby pan ... — Nagłe poruszenie. Nie potrafi jednak
stwierdzić, co je spowodowało. Wygłodniałe barwy. — Jak napra­
wdę się pan nazywa? — pyta.

Doktor uśmiechnął się w odpowiedzi. Zamykające się drzwi nie wydały nawet najcichszego dźwięku.

Ktoś dzwoni.

Austenie — dobiega zza drzwi. — Telefon. Twoja była żona.
Jest niewiarygodnie zdrętwiały. Kolana pulsują palącym bólem,

kiedy próbuje je rozprostować. Zegarek wskazuje 9.55. Robienie tych wszystkich szkiców przypomina pracę taksówkarza, czas prze­pływa gdzieś obok, całkiem niepostrzeżenie.

Zaczekaj — prosi. Coś strzyknęło mu w kolanach. — Poroz­
mawiam z nią, zaczekaj chwilę.

Czuje lekki zawrót głowy. Wyciąga rękę, aby złapać równowagę, i opierają całkiem niechcący o ciało Staną. Oddychające ciało nie

262

o ddycha. Dotyka telefonu, ale wciąż czuje na dłoni dotyk tamtego, brata w przemianie, ofiary, tak jak on, poważnego wypadku neurolo­gicznego. Nie chcę być niczyim bratem.

Austen znów ma zawrót głowy.

Słyszy suchy dźwięk. Śmiała się?

Nie. — Dochodzą go przez telefon odgłosy ruchu ulicznego,
warkot aut i ciężarówek, codzienny rytm życia, świata, od którego
odseparował się do tego stopnia, że w ogóle zapomniał o jego
istnieniu. Nie pamiętał nawet, jak on wyglądał, był dlań czymś
obcym, egzotycznym, działającym na zupełnie innych zasadach. —
Nie. Wracam do siebie. Mam nadzieję, że ci się polepszy, naprawdę.
Nie sądzę, aby tak się stało, ale wciąż mam taką nadzieję.

Krew tętni mu w skroniach. Emily, proszę, nie rób mi tego.

Emily! — Cisza w słuchawce. Buczenie. Mocno przyciska
usta do plastyku rozgrzanego jego rozpaczliwym oddechem. —
Emily, och. — Wydaje z siebie jęk, przypominający odgłos zwierzę­
cia w sekundę po wpadnięciu pod koła samochodu. Zamyka oczy,
a gdy je otwiera, widzi srebro.

I tym razem już się nie martwi. Nie przejmuje się niczym. Nie będzie się uchylał, ani uciekał. Niech to nadejdzie, jeżeli chce. Nie

broni się, gdy to, bezźródłowe i lepkie, przepływa pod jego stopami i pnie się jak bluszcz po kracie w górę pojego obolałych nogach. Są to cienkie, przeraźliwe wstęgi o szybkości kudu. A on jak chory Kolos z otwartymi szeroko oczyma widzi, jak lekarz w dwóch susach przemierza pokój i patrzy, patrzy

na t o

unoszące się jak hydra

do jego ust.

I wtedy zacisnął zęby. Ugryzł to, ugryzł mocno. „Zetrę cię na proch, pogryzę na kawałki ty skurwysynu, zeżrę cię żywcem" — pomyślał. Zgryza to w zębach, jest śliskie jak oskórowane mięso, ale niezbyt twarde, jakby było tylko na wpół materialne. Ma wrażenie, że żuje ciało ze snów. Unosi obie ręce do twarzy, dotyka, ale nie czuje niczego. To, co miał w ustach, spływa teraz gęstą strugą w głąb jego gardła a stamtąd do płuc, osadzając się na nich. Piękne, piękne, piękne. I nagle t o wyłoniło się wewnątrz jego oczu. Supremacja. Czuje się jak żarówka wypełniona drogocenną rtęcią, platyną i czy­stością.

Walcząc z brakiem powietrza, wpełza teraz do drugiego pokoju, pokoju Staną, przewracając wszystko, co znalazło się na jego drodze. Wózek z kaczkami, spadając, uderza go w plecy, ale to nic. To nieważne, bo dociera właśnie do drzwi pokoju. Przed jego oczyma czerwień miesza się ze srebrem. To jest jak spoglądanie w górę z dna oceanu. Widzi głęboki rów, z tylnym wejściem do piekła, o drzwi którego opierał się plecami, spokojny i zapatrzony, czeka, czeka; ale niedługo. Jego czekanie dobiega końca. Dość tego.

Do pracy! Sztaluga czeka!

Niezdarne pchnięcie i drzwi zostały otwarte. Przeczołgał się przez pokój, minął ołtarz w bieli, szpitalny kąt, bąble, przewody i Staną siedzącego na łóżku.

Z tyłu, za nimi stanął w progu doktor. Uszy Austena nie wychwy­tywały prawie żadnych dźwięków, niemniej usłyszał coś jakby płacz. Nie miał jednak czasu, by przysłuchać się temu lepiej.

Podnosi się. Stoi przed sztalugą i wali z całej siły głową o maso-nitową tablicę. W czerwonoczarną smugę. Jego twarz jest cała us-

marowana, ale on powtarza tę czynność raz po raz, aż w końcu zupełnie nie może oddychać. Jego skrzepnięte srebrem płuca nie są już w stanie wypełniać się powietrzem. Farba na ustach ma gorzki smak jak krew, a gdy to sobie uświadamia, osuwa się wraz ze swym bezwładnym ciałem w osobliwą, bezbarwną otchłań milczącego uduszenia.

A tam czekały już na niego oczy. Szeroko otwarte, jak jego własne.

Budzi go dr Quiet. Czy jest w tym domu lekarz? Tak. Kim się zająć najpierw: martwym Stanem czy umierającym Austenem? Miał ochotę się uśmiechnąć. Ależ wybrał sobie miejsce, aby kopnąć w kalendarz. Nie, jeszcze nie teraz. Rurka w nosie, jak stary, dobry przyjaciel.

Austenie?

Jedno jego oko było ślepe.

Austenie, możesz coś do mnie powiedzieć?

Teraz inny głos, ściślej mówiąc podwójnie inny: profesjonalna bezbarwność nakłada się jak tanie masło na ciężki podkład pod­niecenia. Dłonie były jednak spokojne, pracowite. Ich dotyk przy­pominał dotyk pielęgniarek w szpitalu i lekarzy opierających płas­ko zimne ręce na blatach biurek w ich nie dających ukojenia gabi­netach.

Leżał na wznak na łóżku obok Staną, który, jak wszystko na to wskazywało, był w większym lub mniejszym stopniu martwy. Pra­wym okiem dostrzegł, jak lekarz przymocował taśmami bezwładne nadgarstki Staną do podnoszonych boków szpitalnego łóżka. Mato­we srebro na tle matowego srebra a pomiędzy nimi wiotkie źdźbło pożółkłego ciała.

rządzona karta choroby, przypięta na deszczułce do łóżka. — Mamy do czynienia z zawałem.

Zawał? — Austen porusza ślepym okiem. Może uszkodzenie
nie było trwałe, może to tylko skutek uderzenia głową w tablicę?
Z miejsca, gdzie leżał, nie widział swego obrazu. Czysta ironia.

Co się wydarzyło przed kilkoma minutami?

Zakrzepica. Zator. Zawał. Wylew. Pieśń różańca krwawej śmier­ci. Znał te słowa. Znał symptomy tych chorób. Gdyby dysponował czasem, mógłby objaśnić każde z tych słów, posługując się zwrotami jak z Greckiej mitologii: łabędź, dzban, jaskinia niefortunnej wiedzy.

Oto rzeka krwi. Tu jest tama a tu jeździec blady, nadciągający od źródła tej bladości.

Bolała cię głowa?

Uśmiecha się szeroko. Był na wpół obłąkany. Ból sprawiał, że nawet jego ślepe oko wypełniało się łzami. Czy ten smak na ustach to farba?

Jak skurwysyn, tak.

A teraz ten jego śmiech, zgoła nie na miejscu. Musiał mocniej niż zwykle nabrać powietrza, ale przynajmniej oddychał.

I nagle, bez ostrzeżenia, pojawia się potężne pulsowanie, a potem srebro podnosi się w jego gardle niczym grzechotnik. Zgroza spra­wia, że mięśnie szyi zaciskają się mimowolnie wokół migocącego węża, a gdy jego głowa bezsilnie usiłuje się miotać, bez jakichkol­wiek szans na ucieczkę, miłosierna lawina bólu porywa go ze sobą. Austen oddala się od łuskowatej, płynnej istoty, jest coraz dalej i dalej. Nagle znajduje się tam, gdzie nie ma już nic, tylko ciemność.

...wiem, co to jest.

Doktor. Rozmawia. Ale z kim? Z nim? Przez telefon? Telefon. Nie, drzwi.

Teraz śpi. Godzinę temu dałem mu zastrzyk i do tej pory śpi.

Emily?

Boli go całe ciało, najbardziej klatka piersiowa. Ile razy spotka go jeszcze coś takiego, zanim dozna jakichś trwałych uszkodzeń? Dobrze, że przynajmniej przestała go boleć głowa.

Naprzeciwko niego znajduje się obraz. Lekko przechylony, gro­teskowy, oparty o Staną. Odzyskał zdolność widzenia w drugim oku i teraz dostrzegł niewiarygodnie rozmazaną smugę pośrodku central­nej czerni, lepką i kulistą jak żywa tkanka. Słodka, wilgotna plazma. Mówiła ona równie bezceremonialnie jak i subtelnie o niezdrowych głębiach i odległościach. To było brutalne i niewytłumaczalne. Wie­rzył, że przerastało jego umiejętności twórcze, niemniej jednak jeśli mógł istnieć portret tej istoty, miał go właśnie przed sobą. Tym przedstawionym czymś było duende, moc kierująca silnikiem zasi­lającym duszę.

Nagle słyszy głos mężczyzny, na wpół gniewny, na wpół błagal­ny, a po nim nieco głośniejszy ton lekarza:

Jeszcze nie. Proszę wrócić za godzinę, albo dwie. Chyba
chcesz, aby był na tyle przytomny, by mógł rozmawiać, prawda?

Niewyraźna odpowiedź:

No to w porządku.
Drzwi zamykają się. Trzask.
Otwierają się za to drzwi do sypialni.

Wpada w zakłopotanie. Czuje suchość w ustach i na języku, którego powierzchnia wydaje się szorstka jak papier ścierny.

Problemy, tak. Sprzęt na całym ciele. Uczucie suchości. Kro­plówka. Rurki w nosie. Czyżby doktor podwędził aparaturę staremu, biednemu Stanowi? Przecież kiedy widział go po raz ostatni, siedział wyprostowany na łóżku.

Jego ciało drgnęło konwulsyjnie. Wstrząs. Palec wciśnięty w oczo­dół. W ułamku sekundy oboje oczu nabiega srebrem, lecz ta barwa nie przeszkadza mu widzieć, nie oślepia. Jego wzrok nadal jest sprawny, choć odrobinę inaczej. Obraz jest nieco zniekształcony. Postrzega otaczający go świat z wnętrza gałki ocznej, bez pełnego pośrednictwa soczewek. Twarz lekarza jest rozmazaną łamigłówką kątów i płaszczyzn, oczu o obcym spojrzeniu i poruszających się warg.

Oddycha jak pod wodą. Srebro znów jest obecne, skądinąd wcale się z nim przecież nie rozstawało. Jałowość. Czy to jakiś żart?

I pomyślał: „Och. To jest właśnie to". Czuje ucisk w piersi. Kości żeber wyginają się, jakby ożywiony w nich szpik okazywał swoje zniecierpliwienie. Siada. Nie czuje bólu. Nie ma powietrza, prócz tego które pozostało w jego płucach, no i tak... a teraz się uduszę jak ten facet w kiblu. Zgadza się? Zgadza się?

Zsuwa się z łóżka. Ciągnie za sobą druty i strumień z uwolnionej kroplówki. Jego nowy wzrok znacznie się poprawia. Austen zatrzy­muje się przy obrazie, zdejmuje go ze sztalugi, którą był Stan i przywiera do niego, mocno, bardzo mocno. Pcha z całej siły, aż czuje ból w piersi. Nagle słyszy cichy, piskliwy głos doktora krzy­czącego jak...

Podnosi się. Podnosi też swoją pracę, po czym opada, spuszczając obraz z niewiarygodną siłą na milczącego, spokojnego Staną, roz­trzaskując jego martwą czaszkę, z której teraz wydobywa się płyn i szczebiot cuchnącej kości zgrzytającej po powierzchni obrazu. Ciemny, ciężki olej i żywa farba, w kolorze srebra.

A on przyłożył usta w sam środek rozmazanej smugi i krzyczał, krzyczał i krzyczał, i krzyczał.

Był spragniony powietrza.

Ma otwarte oczy, otwarte na siłę. Rozszalały taniec kości w jego piersi trwa nadal i jeszcze przyspiesza tempo. A on widzi nową wizję. Żywe oczy, nie głodne, lecz będące samym bogiem głodu, nie po­żądające, lecz ukazujące to, czego pragnie pożądanie.

Krzyczy.

Tym razem więcej drutów, silniejszy ból i niemal niewyczuwalny oddech. Zamglony wzrok (jego własny).

zabić. — Delikatnie sprawdza rurkę kroplówki. Jest zadowolony. — Spójrz na swój obraz — mruknął i usunął się na bok.

Nie musi siadać, ponieważ znajduje się już w tej na wpół wypro­stowanej pozycji. Ktoś tu był zapobiegliwy. W pierwszej chwili pokój za plecami lekarza wydawał się rozmyty i niewyraźny. Jego oczy w swych starych orbitach trochę się rozleniwiły, ale w końcu to zobaczył i poczuł jak jego zaklejona taśmą ręka zacisnęła się, a rurka kroplówki zawirowała na gwałtowne przyspieszenie pulsu. Zagryzł dolną wargę i patrzył, patrzył.

Barwy, śmiertelnie wilgotne. Istny maelstrom czerni i mózgowe­go różu. Odrażający, cielisty kolor i przeraźliwa szarość. Czysta geometria śmierci i tego, co czeka na ciebie po zrobieniu ostatnie­go wielkiego kroku, z obnażonymi zębami, zagradzając drogę do granicy.

Wizerunek okropny jak wojna. Krok poza sztukę.

Wciąż patrzy. Na jego wardze pojawił się pot. Na wpół świado­mie, drapieżnie chwyta się czegoś dłonią. Palce jak szpony zaciskają się na stalowej poręczy. Czy Stan też ją tak ściskał? Głowa Staną, roztrzaskana, zalewająca lepką substancją tablicę z masonitu. Przy­pomniał sobie siłę, z jaką go uderzył, ale samego uderzenia nie pamiętał. Jego pot miał dziwny, niesiony smak, jak plazma, albo łzy niewinnego. W taki sposób płaczą obrazy. W rogu pokoju oparta o sztalugę leżała mała, czarna kamera. Czerwone oko było zamknię­te, a ciekawski pysk opuszczony dyskretnie do ziemi. Na razie.

Ani kurczaka, ani piwa, ani Russella. Nie ma również lekarza, który mógłby go skontrolować. Nic, oprócz pokoju. Zastanawia się, dokąd trafił biedny Stan. Narzeka na bolesną kroplówkę; dr Quiet nie miał takiej wprawy jak pielęgniarki w szpitalu. Czuł coraz silniejsze parcie na pęcherz i gdy w końcu z wielkim trudem zdołał się podźwignąć, odnalazł znajdującą się w zasięgu ręki kaczkę, poma­lowaną na obrzydliwy niebieski kolor. Była podobna do tych, któ­rych używał w Obozie Mózgowców. Boże, stale to samo. Wciąż to samo. Bez końca. Przywykł do tego. Czy był wyjątkowo twardogło-wy, czy może raczej głupi? Oddając mocz, zachwiał się i na podłodze

powstała niewielka kałuża, ale jej barwa nie była niepokojąca. Nie przejął się nią. Obecnie nie przejmował się niczym, jedynie swoją pracą. Musiał malować, dokończyć swój obraz. To czarne płótno było bardziej wyraziste i potężniejsze niż jakakolwiek życiodajna krew. Cóż, może wreszcie dotarł do końca, poznał doktrynę duende i może teraz, kiedy t o wysączyło zeń wszystko co najlepsze, doczeka się uwolnienia. Może to pozwoli mu odejść. Jednak w obe­cnej sytuacji mógł jedynie staczać się coraz niżej. Na samo dno. Emily powiedziałaby, że to typowy defetyzm. Ale przecież sama tu przyszła. Kiedy? Wczoraj? Przedwczoraj? Jego pamięć była zawod­na, krucha jak topniejący lód. Nie mógł stanąć choć na jednym jej skrawku, by rzec: w tym miejscu jest bezpiecznie. Bardzo możliwe, że połowa rzeczy, które pamiętał, stanowiła zaledwie drobną cząstkę tego, co naprawdę się wydarzyło. Może na masonitowej tablicy zostało ukazanych więcej rzeczy niż postrzegamy w najśmielszych snach; nasze wyobrażenia o niebie i ziemi. A tak w ogóle, jak mu poszło? Tego również nie pamiętał.

W rogach ścian czaiło się srebro, okupowało te sekretne kąty jak ściągnięte w złowrogim uśmiechu wargi. Leży, czekając na jego ruch, ale ostatecznie zasypia. Oddycha ciężko nieświadomy odgłosu respiratora i krwi skapującej do umęczonych żył.

Znowu nie śpi. Doktor Quiet stoi odwrócony do niego plecami. Mówi coś półgłosem do minimagnetofonu, zasłaniając jedną ręką usta. Wygląda jak stara, czuwająca przy czyimś łóżku czarownica. Chude kolana ukryte są w workowatych spodniach z denimu. Włosy są rozczochrane, zmierzwione. Na jednym kolanie balansuje kaseta wideo, jakby doktor nie chciał się z nią rozstać, jakby bał się położyć ją gdzieś obok.

Gdzie jest Russell? — Austen pyta prawie bezgłośnie. Obraz zniknął, albo został przestawiony, w każdym razie znajduje się poza zasięgiem jego wzroku. Spróbował jeszcze raz: — Gdzie jest Rus­sell?

Doktor drgnął gwałtownie na głos umarłego, po czym pokręcił głową. Ma zaczerwienione oczy. Na jego twarzy pojawił się uśmiech

wyrażający zniecierpliwienie: „Zamknij się, żebym mógł zająć się swoją pracą".

Z niemal dziecięcą łatwością wyjmuje rurki. Poruszanie się pra­wie nie sprawia mu trudności, czuł się tylko trochę osłabiony, ale poza tym całkiem dobrze. Dobrze. Cudownie. Cisnął kroplówki na drugi koniec pokoju i wyprostował się na łóżku. Usiadł, a srebro wciąż wypływało mu z nosa jak wodniste smarki.

Świetnie. Doktor mówi coś, czego on nie słyszy. Zwiesza nogi ponad krawędzią łóżka. Wstaje.

A nawiasem mówiąc, gdzie on się podział?

Gdzie Russell? — pyta.

Cisza. Bezradne spojrzenie doktora. Woń w pokoju kojarzy się ze staroświeckim mazidłem; mocna, miętowa i słodka, przyprawia­jąca o mdłości.

A skoro już mowa o nieobecnych... — Jakże ciężka wyda­
wała się krew krążąca w jego żyłach. I jak jasne srebro buchające
gęstą strugą z jego nosa. Nie był już w stanie jej wycierać. Nie nada-

żał. Najwyraźniej coś wypływało również z jego uszu. Czuł ciepło na żuchwie. Strumyk płynu ściekał po szyi łaskocząc go. — Gdzie jest Stan?

Nic. Zero odpowiedzi, jakby pytanie w ogóle nie padło.

Pytałem gdzie jest Stan.

Głos doktora. Bardzo cichy. Prawie szept. Opiera się o krzesło, jakby był przerażony.

Czwartek, osiemnastego. Tak. Masonitowa tablica zniknęła. Świetnie. Będzie malował na ścianach. Peter byłby dumny. Któregoś dnia zadzwoni do Petera, przywiezie go tu, by mógł ujrzeć na własne oczy kolejny epizod z jego życia: Okres Malowania Na Murach. Gdyby zabrakło mu farby, mógł zawsze maczać pędzel w nosie.

Ból w karku.

Jest zaskoczony, jak zawsze zresztą. Tym razem jednak czernią i posępnością stojącego tuż za nim lekarza.

Zadzwonił telefon, słychać ciche buczenie. Dr Quiet jest zdezo­rientowany. Nie wie, co powinien teraz zrobić. Zabiera kasetę wideo, zostawia kamerę. Austen pomalował na czarno wyłupiaste oko ka­mery, po czym rzucił nią o ścianę. Lekko. Nie umiał się wysilać. Część niego stała, wyjąc, ogarnięta dojmującą, mrożącą krew w ży-

łach zgrozą. To już nie ty. To już nie jesteś ty. Nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. Martwienie się pochłania czas, dużo czasu, a istniały lepsze sposoby na jego zabicie.

Nie był wszak już młodzieniaszkiem,

czas nie stał w miejscu, a on

miał przed sobą tyle pracy,

całą masę pracy.

Zmysłowa rozkosz przesuwającego się pędzla. Mały pokój, ni­skie ściany, było tu za dużo różnego szajsu: pudła starych czasopism medycznych, karton pożółkłych bandaży jeszcze w opakowaniach z nadrukiem czerwonego krzyża, puste butelki na próbki, w zielo­nym, plastykowym pojemniku. Rozrzuca to wszystko solidnym ko­pniakiem. Usuwa z drogi pudła i torby. Plastyk pęka pod jego gołymi stopami. Coś wbiło mu się w piętę. Poczuł krótki, ostry, przejmujący ból, ale zignorował go. Zignorował, podobnie jak ćmienie w karku, od którego zrobiło mu się ciemno przed oczami. Barwy. Tak niewiele teraz potrzebował, by móc tak wiele osiągnąć. Spójrz na te wszystkie struktury i odcienie czerni: czysta czerń, zwykła czerń, umięśniona jak jego obolałe ramię, płonąca wewnątrz żywym ogniem. Płonie bezcieleśnie bez dymu i zapachu, ale nie spala się. Płonie jak smutek uświadamiający ci, że nie będziesz żyć wiecznie, że jest tyle do zrobienia, ale i tak nie zdołasz dokonać wszystkiego, co sobie zało­żyłeś. W pałacu duende króluje piękna, płonąca czerń, ale ty jej nie zobaczysz, nie dotkniesz, ani ona cię nie zobaczy, nie pozna cię w sposób niedostępny dla możliwości ludzkich myśli. To mogłoby spalić cię żywcem, lecz ty nawet nie zbliżysz się do tego żaru. Nigdy. Ponieważ wymagałoby to podjęcia drastycznych kroków, a twoje stopy są zbyt słabe, wątłe, a ból zbyt lekki i mało znaczący. W tej krainie taryfą jest prawdziwy Ból, przez duże B. Potrzebujesz go, jeśli chcesz przekroczyć granicę, za którą powietrze jest wypalonym, czarnym szkłem, gdzie każdy ruch jest efektem destylacji, tak ogro­mnej, że sama obecność wymaga od ciebie wysiłku wykraczającego poza wszystko, czego kiedykolwiek dotąd doświadczyłeś. Wymaga nie tyle życia i śmierci dla swojej sztuki, co stania się nią, wykrocze­nia poza nią, pożarcia jej okrwawionej i żywej, a potem jeszcze raz

i znowu. Będziesz niczym Kronos pożerający własne dzieci, ignoru­jący ich krzyki, ponieważ to, co jest, po prostu musi się stać, nie ma innego wyjścia, a pośród mnóstwa pokoi w domu sztuki jest tylko jeden ołtarz, jeden na wpół widzialny, srebrny kapłan i jedno żądanie. Doktor Quiet wrócił do pokoju. Podbiegł do niego jak dziecko do szczeniaka i zaczął wyć, opłakiwać swoją kamerę.

Ty dupku, ty pieprzony dupku! —wrzeszczy. Bierze na ręce
pogruchotane urządzenie, technofil.

Stare sposoby są najlepsze. Austen uderzył go pędzlem, ale i tym razem lekko, po czym poprawił drugi raz, celując w nasadę nosa. Kręci głową z niedowierzaniem na widok krwi. Buchające, szkarłat­nie strugi. Co za mięczak! Przecież ledwie go dotknął!

Ledwie. Spójrz jednak na ścianę! Ze zgrozą patrzy błądzą­cym wzrokiem na swoje dzieło. Dostrzega szorstkość korozji i bez­miar piękna. Nie przybył tu bez powodu, miał się tu znaleźć i tak też się stało. Koniec drogi. Zabij, albo wyzdrowiej! Albo jedno, albo drugie.

Głowa doktora Quieta nie wiedzieć czemu znajduje się poniżej jego kolana. Pozycja zamyślona, choć doktor trochę mniej. Lekarz robi rybie usta. Austen współczuje mu, aczkolwiek nie z całego serca. Jako jeden z niewielu wiedział najlepiej, jak to jest nie móc złapać powietrza, żyć na bezdechu. To wrażenie nie miało sobie równych.

Russell wpada jak burza do pokoju. Zdezorientowany, staje w drzwiach i patrzy, jakby spodziewał się obrazu walki, a przyłapał na gorącym uczynku dwoje kochanków. Austen odwraca ku niemu wygłodniałe usta, nieomal pytając: „Ty też masz chęć?" Jego koszula przesiąknięta była srebrem. Mięśnie ramienia naprężone i płonące żywym ogniem.

Coś było na suficie. Poruszające się macki, jak wąskie smużki

srebrnego dymu. Nowa manifestacja? A może nawiedzenie? Czemu nie?

Austen bezgłośnie unosi kolano. Ma wrażenie, że jest lekkie, jakby było wystrugane z balsy, jakby jego noga nie była zwyczajną, ludzką kończyną z krwi i kości. O co tyle hałasu? Po co ten pośpiech?

Trzyma pędzel w dłoni.

Mógłbyś przyjść później? — pyta.

Doktor Quiet wstaje i kuśtyka jak niedołężny starzec. Był stary. Austen dopiero teraz to sobie uświadomił. To musiało być dlań naprawdę męczące. Czas na jeden z jego toników: Florida Water, Vete de Aqui; lepiej żyć w braterstwie. Ale on nie chciał być niczyim

bratem, czyż nie? Drżenie. Macha ręką do Russella, a Austen pota­kuje. Jasne, doskonały pomysł.

Zabierz go ze sobą! — krzyczy. Nie ma pewności, do kogo właściwie się zwracał. — Wypierdalajcie stąd obaj. Jestem zajęty, zajęty, zajęty.

I pracuje.

Zapach farby. Duchota. Powietrze jest przesycone tym wygłod­niałym odorem, wonią niematerialnego ciała. Ujrzał srebro pod swymi połamanymi, rozdwajającymi się paznokciami. Kiedy znów się odlewał, zobaczył w strudze moczu krew i poczuł ból w plecach. Nieustanne, zawzięte łupanie — bach, bach, bach. Ale niezbyt silne.

Ściana jest teraz jego płótnem. Lęki i fragmenty snu, jego snów: skrzynka na narzędzia w ręku Emily, jego poczerniały penis, łebek małpki w mocnym uścisku chirurgicznych klamer, ciało-guma roz­ciągające się w głąb nieznanego obszaru, pustkowia ziemi niczyjej, pogranicza krainy duende. Była niedaleko, nawet jak dla niego, a może zwłaszcza dla niego? Chorego, spłukanego, załamanego i osamotnionego, który na wygnaniu odnalazł azyl w domu niezna­jomego, który utracił wszystko i włożył wszystko, co mu jeszcze pozostało, w ten ostatni przepotężny zryw? T o bólem zmusiło go do pracy i w dalszym ciągu go przymuszało, wzmagając nieustannie poziom bólu, aby dał z siebie jeszcze więcej, aby włożył, w to co robił, więcej duszy. Tak. Zapełnił pół ściany, zanim w końcu osunął się na ziemię i zległ jak kłoda, opierając głowę o ścianę kartonowego pudła. Ból natychmiast zmroził jego kark i szyję tak, że ledwie mógł nią poruszać, ale zmusił mięśnie do jeszcze jednego wysiłku, do odwrócenia jego wyschniętych na wiór, szczęśliwych oczu, aby mógł zobaczyć swoje dzieło. I wreszcie jego suche oczy wilgotnieją, pojawiają się maleńkie, ludzkie łzy na jego dłoni, zesztywniałej do tego stopnia, że nie jest w stanie rozewrzeć palców, aby wytrzeć twarz.

Jego nogi były zupełnie pozbawione czucia, były niczym połcie zamrożonego mięsa w lodówce. Od znajdujących się w nich rurek bolały go oba nozdrza i gardło. W siedliskach bólu za jego zapłaka­nymi oczyma zaczęło narastać ciśnienie i ono również stało się

podmiotem przelewanych łez. Drobne krople skapują na brudną, zakurzoną podłogę. Są samym srebrem, słodyczą, lśniącym, obcym chromem. Albowiem w mroku za jego gałkami ocznymi wciąż płonęła wizja niedalekiej granicy.

Drzemka nie dająca ukojenia. Przebudzenie jak wyjście z ataku. Wciąż to samo. Znowu dr Quiet. Tym razem zachowuje bezpieczny dystans. Kubki na stoliku. Słabe smużki pary. Ściana niewiarygodnie ozdobiona jego dziełem.

Nie, wcale nie. Będę miał szczęście, jeśli wyjdę stąd w jednym kawałku i nie oszaleję. Nie powiedział jednak tego na głos. Pije przez słomkę jak grzeczny chłopiec. Natychmiast zbiera mu się na mdłości. Przerywa. Chce powiedzieć, że to nadchodzi. Czuje ciepło pomiędzy nogami. Spuścił wzrok i stwierdził, że ma na sobie jakieś stare, obce spodenki gimnastyczne, obecnie wilgotne. Odciąga gumkę, zagląda zdegustowany. Widzi krew.

Zmoczyłem się — rzuca krótko, na co doktor wstaje, podaje
mu rolkę papierowych ręczników w niebieskie wiatraki i holender-

skich chłopców o dość paskudnym wyglądzie. Próbuje wytrzeć krew, ale tylko ją rozsmarowuje. — Doktorze... — Austen zwinął ręcznik w wilgotną kulę. Ma lepkie palce. — Posłuchaj...

Stajesz się coraz bardziej niebezpieczny. — To nie była
odpowiedź na żadne z zadanych pytań. Doktor powiedział to takim
tonem, jakim lekarze mówią ci, że twojego raka nie można zopero-
wać. — Nie mogę już nawet zbliżyć się do ciebie, aby użyć taśmy.

Czy mówił o taśmie unieruchamiającej czy wideo?

To, co robisz — ciągnie dalej — twoja praca jest zdumiewa­
jąca, ale przebywanie w twoim towarzystwie przestało być bezpie­
czne. Zachodzący tu proces jest poniekąd natury medycznej, choć
muszę przyznać, iż w dużej mierze opieram się na domysłach. Sądzę
jednak, że ma on coś wspólnego z uszkodzeniem tkanki mózgowej,
które nastąpiło wskutek wypadku. W twoim zachowaniu istnieje
pewien rytm...

I nagle bez ostrzeżenia taca wystrzeliwuje w górę. Gorąca zupa rozpryskuje się dookoła. Doktor klnie, zdezorientowany, a Austen prostuje się na łóżku, przeciąga nogi, zauważa krew na udach. Oczy ma szeroko otwarte i w i d z i to c o ś. To nie był atak. W i -dział wyraźnie srebrną istotę. Łuski. Długie oczy. Rozcią­gliwe ciało, nieco przygarbione. Nie powodujące cieni ruchy, jak ścieżki światła na wodzie. Lśniącą powierzchnię. To było tutaj. Tuż obok. Tuż przy nim. Tak blisko.

Pokazywało mu się

na skraju granicy.

A gdy wyruszył mu na spotkanie i zrobił pierwszy, niezdarny krok, upadł. Stopy zaplątały mu się w koc i z całej siły wyrżnął czołem o metalową poręcz łóżka. Natychmiast krew napłynęła mu do oczu, ale nie zobaczył gwiazd, a jedynie proste, zimne elementy jego własnej astrologii, zodiak, w którym wszystkie znaki były jednością. Tego nie postrzegały żadne inne oczy, prócz jego włas­nych.

Podnosi się powoli. Wciąż jest zaplątany w koc. Krwawi. Jakieś świństwo wypływa mu z nosa i uszu. Wylew. Ostrzegali go przed tym w szpitalu. Mówili mu. Przestrzegali, aby nie zapomniał o swo-

ich pigułkach, aby nie przestał ich brać. Czy istniała jednak taka farmaceutyczna smycz, która mogła powstrzymać tę istotę? Gdzie była nadająca się dla niej klatka? Kto strzegłby do niej klucza? Nie on. On był naczyniem, nie klucznikiem, lecz skorupą, i nigdy nie będzie niczym więcej.

Doktor Quiet płacze lub jęczy, a może chrząka, siedząc płasko na tyłku na podłodze. Ciemna, rozszerzająca się plama na jego kroczu i brzuchu. Może zupa, a może mocz. Może się poparzył. Wyraz jego twarzy jest adekwatny do wydawanych przez niego dźwięków.

Drzwi. Ludzie. W swoim własnym zapomnieniu ledwie potrafił rozróżnić, czy stali, czy leżeli, czy znajdowali się wewnątrz czy na zewnątrz. Nawet odgłosy wydawane przez lekarza były prawie nie­słyszalne.

Usta miał szeroko otwarte i coś w nich tkwiło, ale nie ślina ani krew, ani nawet srebro. Srebrna istota wciąż stała przyczajona. Wzdłuż jej konturów pojawił się cień, jak wizytówka krainy, do której dostępu bronił ów strażnik, a której granicę mógł przekroczyć, gdyby tylko ból był dostatecznie silny.

Mógłby znaleźć się po drugiej stronie dzięki sile ofiary.

Głosy, wewnątrz pokoju.

Głos Emily.

Jej imię pali jego usta jak ogień. Krzyczała coś. Czyjaś ręka uniosła się wysoko ponad jej ramieniem. Ponownie ujrzał zabawną, jak z burleski, zapatrzoną, nieruchomą twarz Russella. I przeniósł wzrok na nich oboje. Dlaczego teraz, kiedy jest już tak bli­sko, nie chciał tego przerywać. Nawet dla nich. Nawet dla niej. Nie chciał wyjaśnień, kłótni, wymiany argumentów. Był już tak blisko. Czy nie widzieli jego prac na ścianach? Wynocha!

Zabierz ją stąd! — doktor krzyczy do Russella, ale jest już za późno. Srebrna istota odwraca się w stronę Emily i choć w jej ruchach można dostrzec coś niepokojącego, coś z ł e g o, on wie, że nie ma się o co martwić. Nie musi się przejmować, bo przecież nie pozwoli, aby stało się jej coś złego. Uchroni ją przed maelstro-mem, ścieżką mordu i rzezi, ścieżką, którą wszyscy podążamy,

a którą może dojrzeć jedynie artysta, gdyż objawia się ona jedynie jego oczom.

Austen!

Tuż przed nim, na drodze do Emily wyrasta doktor. Popycha, uderza go, tłucze kamerą. Kurwa mać, przestań do cholery, uspokój się! Austen oddaje mu tylko raz. Mocno, bardzo mocno.

Wieczne srebro.

Malowidło na ścianie ożyło.

Nie widział już Emily jako postaci, jako oddzielnej istoty, jako człowieka. Usłyszał jej krzyk poprzez kokon gęstego płynu. Był cały mokry, zalany czymś od stóp do głów. Miał wrażenie, że jego ciało to pęknięty worek na wodę. Przez kilka chwil zupełnie nic nie widział, tak jak w szpitalu, kiedy urwał mu się film. Utracone minuty przeradzają się w stracone dni i nagle powracają w drapieżnym, złowróżbnym uścisku lepkiego śluzu. Odwraca się w stronę srebrnej istoty, pochylonej i rozciągniętej pod malowidłem ściennym. Żywe, wijące się tło. Ręce rozłożone. Szeroko otwarte usta. Zjedz, albo ciebie zjedzą. Albo jedno i drugie naraz.

Pieprz się ze mną, teraz. Teraz.

Jak brnięcie przez wodę. Jak ocean pożądania. Ciepłe i wilgotne niczym krew matki, krew tej, którą kochasz. Jak beztroska, szaleńcza namiętność tworzenia, gdzie nie liczy się i nie istnieje nic, oprócz pracy. Początek jego własnego istnienia kosztem wszystkiego inne­go. Ale to było tego warte. Ani jedna sekunda, ani jedna kropla krwi nie została zmarnowana. Ponieważ nie może być niczego innego.

Ponieważ nie ma nic innego.

Mężczyzna. Doktor albo Russell.

Dotyka go?

Otworzył oczy i zobaczył nad sobą twarz. Skóra nabiegła rumień­cem i niesamowitą szarością. Każdy włos czupryny Russella zastyga, jest zmrożony do takiego stopnia, że nie sposób tego opisać. Ich obecny stan przewyższa zdolności postrzegania dostępne ludz-

kiemu oku. Szarość i biel wzdłuż kości. Kąty zmieniające się przy każdym ruchu. Sztylety i śliskie zbocza o nieskończonym zakresie odcieni od srebrnego po srebrnoszary.

Russell. Austen dotyka go lekko, jakby z rozbawieniem. Było to jedyne, co mógł zrobić, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ogarnięty radością i zdumieniem pragnął go dotknąć i tak po prostu zostawić.

Przygląda się wszystkiemu.

Czuje zimny smród uryny, gorzką woń rozsypanych lekarstw i suchy odór krwi. Coś kłuje go w ustach. Jakby włosy. Włosy Emily. Na drewnianej podkładce i na brzegu łóżka jest jeszcze więcej włosów. Pokój obrócony w perzynę. Łóżko przewrócone. W kącie jakaś wilgotna, skotłowana sterta przypominająca pogruchotane, bezwładne ciało. Wszędzie walają się szczątki roztrzaskanych drzwi i mebli. Krajobraz po bitwie. Pokłosie wojny.

Z całą pewnością wygrał. Nie miał co do tego wątpliwości.

Spogląda na Russella i widzi, jak ten wyciera twarz. Jest na niej krew. I łzy. Cokolwiek się tu stało, właśnie dobiegło końca. Russell pochylał się w stronę doktora, mówił mu coś do ucha. Jego głos był zniekształcony, bełkotliwy, wskutek pośpiechu i smarków.

Russell odwraca się, ściślej mówiąc, obraca się na pięcie. Patrzy wprost na niego.

Tyją zabiłeś. — Ten sam dziwny zdyszany bełkot. — Kurwa

mać, zabiłeś ją stary, rzuciłeś się na nią, zaatakowałeś ją i... i...

Wybucha płaczem. — Och, stary...

Austen przenosi wzrok na doktora. Sporo czasu spędzał ostatnio na podłodze, czyż nie? Prawie powiedział to głośno, ale Russell właśnie podniósł doktora. Wyglądało na to, że nie ma z tym najmniej­szych trudności, a obojętne spojrzenie Austena niejako mimochodem zarejestrowało, że lekarz nie miał już oczu. Obie orbity miast gałek ocznych wypełniała teraz jakaś galaretowata maź, gęsta i odrażająca. Dziwne, choć może niekoniecznie, z całą pewnością nie tak dziwne jak osobliwe oskarżenia Russella. Teraz jednak, nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Przemyśli to wszystko potem. Miał tyle czasu, ile potrzebował, a potrzebował każdej chwili, jaką miał, ponieważ miał sporo pracy. O tak, jego dzieło życia nie zostało jeszcze zakończone. Po pierwsze, nie mógł znaleźć swoich farb. Ani pędzla. Może to nie miało znaczenia, ale mimo wszystko musiał to sprawdzić. I nauczyć się władać nowym zmysłem wzroku. Chciał opowiedzieć o tym Russellowi. Może wciąż jeszcze mógł to zrobić? Konfrontacja. Nie miał innego określenia na to, czego doświadczył. Potężna, śliska fala uderzeniowa wywołana ich koniecznym spotka­niem, rozpraszając się, odebrała mu stary wzrok, podarowując w za­mian nowy.

Jednak nie taki jak u doktora. Jego oczy były całkiem nowe.

Pełznie po podłodze. Jest mu teraz ciężko wstać, ale z czasem to minie. Będzie lepiej. Szczególną i cudowną trudność sprawiało mu posługiwanie się nowymi oczyma, naśladującymi coś, co wydawało mu się znajome, jakiś proces, on miał swoją własną nazwę. Tak. Przeeksponowanie. Technika fotograficzna, w której granice zareje­strowanego obrazu zacierają się podczas wywoływania i wszystko zostaje obramowane srebr/em. Niechlujne, nieprzewidywalne, dzi­waczne.

Jego granice również uległy zatarciu, a raczej wymazaniu, wchło­nięciu podczas, tak, o tak, procesu wywoływania. Jego ostateczny proces. Wywoływanie. Może powinien był zostać fotografem a nie malarzem?

Teraz mógłby zostać, kim by tylko zechciał.

Mógł być nawet srebrną istotą.

Chciał zapytać Russella o Emily, zmusić go, aby powiedział coś sensownego: że nikt tu nie zginął, że powiedzenie tego było głupie, głupie, wredne i złe. Wychodzi do drugiego pokoju, szukając Rus­sella, ale ten najwyraźniej się ulotnił, na dodatek razem z lekarzem. Zabrał go do szpitala, ha, ha! Torebka Emily wciąż leżała na podło­dze. Powietrze przesycał szum włączonego telewizora. Na ekranie śnieg. Taśma się skończyła. Czuł smród. Zauważył słodki jak cukier bąbel wymiocin Emily. Czuł tę woń nawet z drugiego końca pokoju. Spojrzał nowymi oczyma na matową, winylową powierzchnię jej torebki. Dostrzegł każdy odcisk palca, wszystkie zwoje, jeden po drugim, a każdy naznaczony był miłością do niej. Czytał to w naj­drobniejszej z jej komórek. Czy ona go kocha? Czy kiedykolwiek go kochała? Jakie to miało znaczenie?

I gdzie była teraz?

Jej płaszcz, tuż obok. W świeżo rozdartym materiale widzi słodki splot jego oddania. W rozlanej łamigłówce krwi postrzega rebus mówiący o jego trosce i uczuciu. Dokąd mogła pójść bez swego płaszcza? Będzie jej zimno. Da jej inny. Przyodzieje ją w srebro. Pocałuje ją srebrnie, od zewnątrz i od środka.

Jego ruchy są wyjątkowo ostrożne. Wciąż jeszcze nie przywykł do nowych oczu. Jest tak rozemocjonowany, że raz po raz przystaje, by przyjrzeć się uważnie wszystkiemu, co go otacza. Wychodzi. Na dole spostrzega zerkającą w górę kobietę. Elaine. Krzyknęła, kiedy go ujrzała. Zauważył przygaszone oblicze z odmalowanym na nim wyrazem dojmującej paniki. Trzaśnięciem zamyka drzwi, jak bez­radna ofiara z filmu grozy, widząca zbliżające się ku niej monstrum. Płotka. Betka. Nic dla niego nie znaczyła. Nie miał zamiaru tracić dla niej czasu. Nie pragnął dowiedzieć się, jaka była.

Na zewnątrz jest już prawie ciemno. I piekielnie zimno. Lampy roztaczają negatywowy blask, kładący się smugami na dachu wozu Emily. Dlaczego zostawiła swój samochód? To niewiarygodne, chciał namalować wszystko, co widział, a widział wszystko.

Świat był taki wielki. Wokół tyle wspaniałych rzeczy do zoba­czenia.

Czy mógł w tym stanie prowadzić? Natychmiast odpowiedział sobie na to pytanie. Tak. Obdarzony tym wzrokiem jest zdolny do wszystkiego. Drzwiczki wozu Emily były otwarte. Kluczyki wciąż tkwiły w stacyjce. Jej zapach powlekał niewidzialną warstwą każdą powierzchnię, każdy fragment wnętrza wozu. Czuł go na gałkach, płaszczyznach deski rozdzielczej, siedzeniach i kierownicy. Nagle posłyszał kretyński głos Russella, pobrzmiewający kretyńsko w jego uszach: „Tyją zabiłeś". Nie.

W jego pamięci znajdowała się niewielka, ciemna plama, której nic nie było w stanie wywabić. I najwyraźniej Emily miała z nią coś wspólnego.

Jej włosy w jego ustach,

jedno oko wywrócone w oczodole, spoglądające w bok.

Wyglądała jak klacz. Szkliste spojrzenie, nieludzko przepełnione strachem.

Jej twarz tak blisko jego.

Każdy człowiek zabija to, co kocha, w imię czegoś, co

kocha jeszcze bardziej!

Czy to było jego paszportem?

Jej włosy w jego ustach.

Obraca się jak pijany. Rozgląda wszystkowidzącym wzrokiem i czuje namiętność dziecka i geniusza, szaleńca i króla. Nic nie mogło temu dorównać, absolutnie nic.

Chciał powiedzieć wszystkim, że widział i opowiedzieć, co wi­dział. Chciał im pokazać. Najbardziej jednak chciał powiedzieć to Emily. Pokazać jej. Znów byłaby z niego dumna. No tak. Ode­szła. Może jednak odnajdzie ją znówj po drugiej stronie granicy, w miejscu, gdzie na wszystkie kłótnie istniała tylko jedna odpo­wiedź, wytłumaczenie, że są czasem pewne rzeczy ważniejsze niż dobro człowieka. Tam, po drugiej stronie powinna go zrozumieć.

Lusterko wsteczne. Czy jego wzrok wciąż był uzależniony od róż­nych urządzeń? Upewnij się. Dotyka i przekrzywia je w zamyśleniu,.

i nagle w jego odbiciu widzi srebrną istotę, uśmiechającą się do niego, pokazującą mu dopiero teraz, że była czymś więcej aniżeli potworem czy rozkoszą, była samą pracą, bodźcem sztuki, rabusiem odpadów, rozdawcą smutku zmieniającego się w żal za wyższymi dobrami. Dlaczego akurat on? Ogarnięty tępym, maluczkim bólem, z niskimi przyziemnymi pragnieniami? Dlaczego t o wybrało aku­rat jego, by obdarować go srebrem?

Dlatego, że był pusty? Dlatego, że można go było wypełnić?

Bóg przybywa pod postacią choroby, ruchu, barwy.

Srebro, kolor noża przynoszącego uzdrowienie.

Miał wrażenie, że jeszcze raz poczuł na sobie wzrok Kriosfinksa. Jego pysk rozciągał się ku wschodzącemu księżycowi pośród cieni tylnego siedzenia. Wydawało mu się, że dostrzegł również inne kształty i poruszenia. Wszystkie jego portrety ożyły, doznając osta­tecznego uwolnienia z ograniczających ich ruchy, wąskich ram środ­ków wyrazu.

Co powiedział Russell? One wszystkie są jednym i tym samym, jedną istotą. Zawsze tak było, tyle tylko że teraz t o zostało uwol­nione.

Ból w rękach graniczący z rozkoszą. Dłonie dygoczą jak u pijaka, są zaciśnięte kurczowo, kręcą kierownicą to w jedną to w drugą stronę. Nie musiał już odwracać głowy, aby widzieć. Teraz będzie już widział wszystko i zawsze poprzez rozdarty woal epifanicznej magii, która nie była magią dla nikogo więcej oprócz niego.

Coś wilgotnego skapuje mu na ramię. Coś, co nie jest srebrem ani krwią. Ciśnienie wewnątrz czaszki narasta. Powoli, słodko, cu­downie, jak lata pracy. Natarczywy moment obrotowy snów napie­rających na zasklepioną, bliznowatą tkankę rzeczywistości.

Krew bucha mu z ust. Czarna posoka wypływa mu z uszu. Emily porzucona gdzieś z tyłu, podobnie jak teraz jego ciało. Tak. Czy to miało jeszcze jakieś znaczenie? Obecnie potrzebował tylko swoich oczu, a skoro jego wzrok przeżył ich oboje, to nie potrzebował już niczego. Naprawdę niczego.

Przejechał jeszcze prawie półtorej przecznicy, zanim ostatecznie przekroczył granicę.

Duende pojawia się tylko wtedy,

gdy w grę wchodzi możliwość śmierci.

Federico Garcia Lorca

I kształty niewidzialne tren smętny im śpiewają.

William Collins



Wyszukiwarka