Deighton Len Szpiegowski Chaczyk

Len Deighton

SZPIEGOWSKI HACZYK



KB



Kiedy poproszą mnie, żebym został prezydentem Stanów Zjednoczonych, powiem im: „Bez Waszyngtonu DC” - postanowiłem ostatecznie, goląc się po ciemku w lodowato zimnej wodzie. Wszystkie niezbędne papiery podpisałem brnąc przez śnieg, by czekać na taksówkę, która nie przyjechała, i pozwalając przejeżdżającym pojazdom opryskiwać się tym specjalnym, słodko pachnącym waszyngtońskim błotem.

Teraz było już popołudnie. Zjadłem lunch i nastrój nieco mi się poprawił. Dzień okazał się wyjątkowo długi, a na sam koniec zostawiłem sobie tę jedną małą sprawę. Wcale się do niej nie paliłem. Spoglądałem co chwila to na zegarek, to przez okno, na śnieg nieustannie sypiący ze stalowoszarego nieba, zastanawiając się, czy zdążę na wieczorny samolot do Londynu i czy nie odwołają lotu.

- Jeśli to jest dobra wiadomość - powiedział Jim Prettyman z szerokim, amerykańskim uśmiechem - to jaka jest ta zła?

Według identyfikatora miał trzydzieści trzy lata; szczupły, blady londyńczyk o rzadkich włosach i w okularach bez oprawek, który przyszedł z Wyższej Londyńskiej Szkoły Ekonomicznej z budzącą strach opinią matematyka i eksperta od rachunkowości, analiz politycznych oraz zarządzania. Zawsze utrzymywaliśmy dobre stosunki - w rzeczy samej byliśmy przyjaciółmi - jednak nigdy nie taił ani swoich wielkich ambicji, ani niecierpliwości. Jeżeli nadjedzie jakiś szybszy autobus, Jim przesiądzie się bez wahania - taki już był. Spojrzałem na niego uważnie. Umiał się szeroko uśmiechać.

Tak więc nie chciał w przyszłym miesiącu lecieć do Londynu, aby złożyć zeznanie. No cóż, właśnie tego spodziewała się Firma. Jim Prettyman miał reputację faceta, który nie fatyguje się wyświadczaniem przysług Centrali w Londynie ani nikomu innemu.

Znów popatrzyłem na zegarek i nic nie powiedziałem. Siedziałem w ogromnym fotelu obitym beżową skórą. Czułem ten cudowny zapach nowej skóry, którym spryskują wnętrza tanich japońskich samochodów.

- Jeszcze kawy, Bernie?

Potarł bok swego wąskiego nosa, jakby myślał o czymś innym.

- Tak, proszę.

Kawa była podła, nawet jak na moje skromne wymagania, ale sądzę, że w ten sposób chciał mi pokazać, iż wcale nie próbuje się mnie pozbyć, a ja bezskutecznie usiłowałem się zdystansować od ludzi przysyłających wiadomość, którą właśnie mu przyniosłem.

- Londyn może cię oficjalnie poprosić - powiedziałem.

Starałem się, by wyszło przyjaźnie, ale słowa zabrzmiały jak groźba,

jaką - jak sądzę - były.

- Czy Londyn kazał ci to powiedzieć?

Jego sekretarka przyszła i zajrzała przez uchylone drzwi - musiał nacisnąć jakiś ukryty guzik - więc rzekł do niej:

- Jeszcze dwie - zwykłe.

Kiwnęła głową i odeszła. Wszystko to było bardzo lakoniczne i układne, i niezwykle amerykańskie, ale też James Prettyman - albo, jak głosiły mosiężne litery na dębowej tabliczce na jego biurku, Jay Prettyman - był bardzo amerykański. Był typowym Amerykaninem, jak wszyscy angielscy emigranci podczas pierwszych kilku lat po złożeniu podania z prośbą o przyznanie obywatelstwa.

Przyglądałem mu się uważnie, próbując przeniknąć jego myśli, lecz twarz Jima nie zdradzała żadnych uczuć. Zawsze wiedziałem, że jest twardym facetem. Moja żona Fiona powiedziała, że nie licząc mnie, Prettyman jest najbardziej bezwzględnym człowiekiem, jakiego spotkała w życiu. To jednak nie oznaczało, że go nie podziwiała - za to i parę innych rzeczy. Udało mu się nawet zainteresować ją tym swoim czasochłonnym hobby, polegającym na odczytywaniu tekstów zapisanych pismem klinowym w starożytnej Mezopotamii. Jednak większość z nas nauczyła się nie naprowadzać go na ten temat. Nic dziwnego, że zakończył służbę, kierując działem Kodów i Szyfrów.

- Tak - odparłem. - Kazali mi to powiedzieć.

Popatrzyłem na jego biuro o ścianach wyłożonych płytami ze specjalnego plastiku - zgodnie z przepisami przeciwpożarowymi. I na surową twarz prezydenta Trustu Gwarantującego Powszechne Bezpieczeństwo oprawioną w złote ramki oraz ozdobną imitację antycznej komody, która mogła ukrywać barek. Dałbym wiele za solidny łyk szkockiej, zanim znów stawię czoło pogodzie.

- W żadnym wypadku! Spójrz na to.

Pokazał na zasypane papierami biurko i monitor komputera, który dawał mu dostęp do stu pięćdziesięciu najważniejszych baz danych. A obok, patrzył na nas z dużej, srebrnej ramki inny powód: całkiem nowa, amerykańska żona. Wyglądała na osiemnaście lat, ale miała syna w Harvardzie i dwóch eks-mężów, nie mówiąc już o ojcu, który był grubą rybą w Departamencie Stanu. Na zdjęciu stała obok niego i błyszczącej corvetty przed wielkim domem otoczonym wiśniowym sadem. Znów się uśmiechnął. Zrozumiałem, dlaczego w Londynie go nie lubili. Był niemal pozbawiony brwi, a oczy miał tak wąskie, że kiedy się uśmiechał tym swoim superszerokim, pozbawionym wesołości uśmiechem ukazującym białe zęby, wyglądał jak dowódca japońskiego obozu jenieckiego, utyskujący, że więźniowie nie dość nisko się kłaniają.

- Mógłbyś pojechać i wrócić tego samego dnia - namawiałem.

Był na to przygotowany.

Zaczekałem, aż sekretarka - wysoka dziewczyna ze zdumiewająco długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami i falującą grzywą srebrno-żółtych włosów - wniesie kawę z automatu w dwóch papierowych lcubkach i bardzo ostrożnie postawi je na jego olbrzymim biurku, razem z dwiema jasnożółtymi, papierowymi serwetkami, dwoma opakowaniami słodziku, dwoma opakowaniami „bezmlecznej śmietanki” i dwiema łyżeczkami. Uśmiechnęła się do mnie, potem do Jima.

- Dziękuję, Charlene - rzekł.

Natychmiast sięgnął po swoją kawę, jakby picie jej sprawiało mu przyjemność. Wrzucił do niej dwie pastylki słodziku, trochę „śmietanki”, zamieszał energicznie, skosztował i powiedział:

- Moja matka umarła pod koniec sierpnia, a ojciec wyjechał do Genewy i zamieszkał u mojej siostry.

Dzięki, Londyńska Sekcja Analiz zawsze do usług, kiedy ich potrzebujesz. Skinąłem głową. Nie wspomniał o żonie - Angielce, z którą się rozwiódł w ciągu jednej nocy w Meksyku, tej, która nie chciała wyjechać i mieszkać w Waszyngtonie, mimo zarobków i wielkiego domu otoczonego wiśniowym sadem; jednak wydawało się, że lepiej będzie nie poruszać tego tematu.

- Przykro mi, Jim.

Było mi naprawdę przykro z powodu jego matki. Jego rodzice dali mi więcej niż jeden bardzo potrzebny niedzielny obiad i pilnowali dwojga moich dzieciaków, kiedy grecka niania opuściła nas bez uprzedzenia po gwałtownej kłótni z moją żoną. Upiłem trochę paskudnego wywaru i zacząłem od nowa.

- Daj spokój, Jim. Nie pali się. Te pieniądze są gdzieś w Centralnym Funduszu. Wszyscy o tym wiedzą, ale nie będzie spokoju, dopóki księgowi ich nie znajdą i nie zamkną bilansu.

- Dlaczego ty?

Dobre pytanie. Prawdziwa odpowiedź brzmiała: dlatego, że zostałem popychlem odwalającym roboty, których nikt inny nie chciał.

Wypił łyk kawy i starannie otarł wargi jasnożółtą, papierową serwetką.

- Dzięki Bogu, skończyłem z tym całym ściboleniem grosza w Londynie. Jak, do diabła, udaje ci się to znosić?

Opróżnił kubek do dna. Sądzę, że musiał się przyzwyczaić do smaku tej kawy,

- Czyżbyś proponował mi pracę? - zapytałem bez ogródek, nawet nie mrugnąwszy okiem.

Zmarszczył brwi i przez chwilę wyglądał na zaniepokojonego. Fakt, że od kilku lat, od chwili gdy moja żona uciekła do Rosjan, moje bonafides zależały od kontraktu z Centralą w Londynie. Gdyby nawet w najbardziej elegancki sposób zrezygnowali z moich usług, mogło nagle się okazać, że przyznana mi na „czas nieograniczony” amerykańska wiza z prawem wielokrotnego przekraczania granicy, nie pozwoli dotrzeć nawet tam, gdzie czeka mój bagaż. Oczywiście, jakieś naprawdę potężne, niezależne towarzystwo mogłoby uporać się z dezaprobatą oficjeli, jednak potężnym, niezależnym organizacjom, takim jak ta banda przyjaźnie nastawionych facetów, dla których pracował Jim, zazwyczaj piekielnie zależało na przychylnym usposobieniu rządu.

- Ktoś mi mówił, że w taką pogodę niektóre taksówki nie jeżdżą na lotnisko.

Nie miałem zamiaru przed nim pełzać, obojętnie jak ważna była ta sprawa dla Londynu.

- Jeżeli chodzi o ciebie, powiedz tylko słowo. Jestem ci to winien, Bernie. Jestem ci to winien.

Kiedy nie zareagowałem, wstał. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki drzwi otworzyły się; polecił sekretarce zatelefonować na parking, aby przygotowali dla mnie samochód.

Koszule, bieliznę i przybory do golenia miałem w skórzanej torbie razem z faksymilami rachunków i wyciągów, które ambasada podesłała mi w środku nocy. Powinienem był pokazać je Jimowi, ale nic by to nie zmieniło. Był zdecydowany udowodnić Centrali w Londynie, że oni i ich problemy nic go nie obchodzą. Wiedział, że nie ma powodu do obaw. Kiedy oznajmił im, że wybiera się do Waszyngtonu, przerzucili mu mieszkanie i prześwietlili go tak, jak nigdy nie robią z nowo przyjętymi, tylko z odchodzącymi. Szczególnie jeśli pracują w Kodach i Szyfrach.

Tak więc Jim Czysty jak łza Prettyman nie miał się czym martwić. Zawsze był wzorowym pracownikiem; taki był jego modus operandi. Nie wziąłby z biura nawet ołówka czy paczki spinaczy. Plotki głosiły, że ekipa dochodzeniowa z K 7 była tym tak sfrustrowana, że zabrała zbiór ręcznie pisanych przepisów kulinarnych jego żony, aby obejrzeć je pod ultrafioletem. Ale eks-żona Jima była kobietą, która przy notowaniu przepisów z pewnością posłużyłaby się stenografią, więc mogła to być bujda; nikt nie lubi ludzi z K 7. W tym czasie krążyło wiele historii wyssanych z palca: moja żona dopiero co uciekła i wszyscy byli podenerwowani.

Jim Prettyman spojrzał na swoją sekretarkę, która ponownie pojawiła się w drzwiach. Musiała skinąć głową lub dać mu jakiś znak, bo powiedział:

Uśmiechnął się w zadumie.

- Pierwszy lepszy kontroler finansowy natychmiast powiedziałby, że każdy z tych przeklętych podpisów mógł być podrobiony przez Breta Rensselaera. Z tego, co wiem, wynika, że rzeczywiście nigdy nie robiono tego komisyjnie. Wszystko mogło być sfabrykowane przez Breta.

Ze zrozumieniem pokiwałem głową, ale biorąc torbę i odbierając płaszcz od sekretarki, musiałem wyglądać na nieco zdziwionego.

Jim odprowadził mnie do drzwi i przez swój sekretariat. Położywszy mi rękę na ramieniu, rzekł:

- Jasne, wiem. Bret tego nie wymyślił. Chciałem tylko powiedzieć, że wszystko było aż tak utajnione. Kiedy będziesz rozmawiał z innymi, staraj się jednak pamiętać, że oni byli kumplami Breta Rensselaera. Gdyby któremuś z nich coś się przylepiło do ręki, Bret prawdopodobnie osłoniłby go. Nie bądź dzieckiem, Bernie. Takie rzeczy się zdarzają; wiem, że bardzo rzadko, ale zdarzają się. Taki już jest ten świat.

Jim odprowadził mnie do windy i powciskał za mnie guziki, tak jak to robią Amerykanie, gdy chcą być pewni, że opuścisz budynek. Powiedział, że znów musimy się spotkać, pójść coś zjeść i pogadać o dawnych dobrych czasach. Powiedziałem, że tak, musimy, potem podziękowałem mu i pożegnałem się, ale winda nie przyjechała.

Jim znów nacisnął guzik i uśmiechnął szelmowsko. Wyprostował się.

Znowu się rozejrzał. Jim zawsze był bardzo ostrożnym facetem, dlatego tak dobrze mu szło. To był jeden z powodów.

- Ta historia w Londynie...

Ponownie urwał. Przez jedną straszną chwilę myślałem, że zamierza się przyznać do zagarnięcia brakujących pieniędzy, a potem nakłaniać mnie, abym pomógł mu to zatuszować w imię dawnej przyjaźni. Albo czegoś podobnego. Postawiłoby mnie to w diabelnie trudnej sytuacji, na samą myśl wywracało mi się w żołądku. Jednak nie musiałem się niepokoić. Jim nie był z tych, którzy kogokolwiek o coś proszą.

- Nie pojadę. Powiesz to tym w Londynie. Mogą robić, co chcą, ale nie przyjadę.

Wyglądał na wzburzonego.

Jim był zawsze zimny jak ryba; byłem zdumiony tym nieoczekiwanym wyznaniem.

Uśmiechnął się. Wyglądał na bardzo zadowolonego. To był Jim, którego kiedyś znałem.

- Nigdy nie widziałem nikogo, kto byłby równie szybki. Fiona umiała sobie poradzić ze wszystkim.

Urwał na moment.

Pomyślałem, że mięknie i musiał to wyczytać z mojej twarzy, bo rzekł:

- Jednak nie dam się wplątać w żadne cholerne dochodzenie. Szukają kogoś, kogo mogliby obwinie. Jesteś pewien, że nie ciebie?

Nic nie odpowiedziałem.

- Dlaczego przyszło ci do głowy, żeby zwrócić się do mnie i prosić...? Jeśli ja nie polecę, ty będziesz tym, na którego wskażą.

Zignorowałem to.

- Czy nie byłoby lepiej, gdybyś zjawił się tam i powiedział, co wiesz? - zasugerowałem.

Moja odpowiedź wcale go nie uspokoiła.

Winda wreszcie przyjechała i wszedłem do środka. Myślałem, że pojedzie ze mną. Gdybym wiedział, że nie, nigdy nie pozwoliłbym, aby ta ostatnia wzmianka o moim ojcu pozostała bez wyjaśnienia. Zablokował nogą drzwi windy i wyciągnąwszy rękę przycisnął przycisk parteru. Wtedy było już za późno.

- Nie dawaj kierowcy napiwku - powiedział, wciąż uśmiechając się, gdy drzwi zamykały mi się przed nosem. - To wbrew zasadom.

Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem, był ten chłodny, nigdy nie znikający mu z twarzy uśmiech. Jeszcze długo potem miałem go przed oczyma.

Kiedy wyszedłem na ulicę, śnieg sypał i sypał, w powietrzu było gęsto od olbrzymich płatków, które leciały wirując jak nasiona sykomoru z uszkodzonymi skrzydełkami.

- Gdzie pański bagaż? - spytał kierowca.

Wysiadając z samochodu, wylał resztki swojej kawy w śnieg, w którym pozostawiła brązowy nierówny krater dymiący jak Wezuwiusz. Nie palił się do jazdy na lotnisko w piątkowe popołudnie i nie trzeba było być psychologiem, żeby wyczytać to z jego twarzy.

Otworzył mi drzwi, wsiadłem. W samochodzie było ciepło; zapewne właśnie wrócił z trasy, spodziewając się, że podpisze listę i pójdzie do domu. Teraz był w złym humorze.

Jechaliśmy wolno, nawet jak na warunki waszyngtońskiego weekendu. Gdy w żółwim tempie posuwaliśmy się w kierunku lotniska, myślałem o Jimie. Sądzę, że chciał się mnie pozbyć. Nie było innego

powodu, dla którego miałby wymyślać tę śmiechu wartą historyjkę o Rensselaerze. Myśl o tym, że Bret mógł uczestniczyć w jakimkolwiek oszustwie finansowym związanym z rządem, była tak nieprawdopodobna, że nawet się nad nią nie zastanawiałem. A chyba powinienem.

Połowa miejsc w samolocie była wolna. Po takim dniu wielu ludzi miało dość, nawet nie oddając się pod troskliwą opiekę jakiejkolwiek linii lotniczej z możliwym awaryjnym lądowaniem w Manchesterze. Na pół pusta kabina pierwszej klasy pozwoliła mi rozprostować kości. Zaproponowany kieliszek szampana przyjąłem z takim entuzjazmem, że stewardesa zostawiła mi w końcu całą butelkę.

Czytając obiadowe menu, próbowałem nie myśleć o Jimie Prettymanie. Nie przycisnąłem go wystarczająco mocno. Z niechęcią przyjąłem niespodziewany telefon od Morgana, osobistego asystenta D-G Miałem zamiar spędzić to popołudnie robiąc zakupy. Minęły święta Bożego Narodzenia i wszędzie wisiały informacje o obniżce cen. Dostrzegłem wielki model helikoptera, który doprowadziłby mojego syna Billy’ego do szaleństwa. Londyn zawsze chętnie dostarczał mi dodatkowych zajęć, nie mających nic wspólnego z moimi obowiązkami i aktualną pracą. Podejrzewałem, że tym razem wybrali mnie nie dlatego, że byłem w Waszyngtonie, ale dlatego, iż wiedzieli, że Jim był moim starym przyjacielem i chętniej wysłucha mnie niż kogokolwiek innego z Firmy. Gdy tego popołudnia Jim okazał się oporny, ucieszyła mnie perspektywa przekazania jego niegrzecznej odpowiedzi temu durniowi Morganowi. Teraz zacząłem żałować, ale było już za późno. Może powinienem był skorzystać z okazji, kiedy zastanawiał się, czy nie potraktować tego jako wyświadczonej mi przysługi.

Pomyślałem o ostrzeżeniach Jima. Nie był jedynym, który sądził, iż Firma może nadal winić mnie za ucieczkę mojej żony. Jednak myśl, że chcą mnie wrobić w defraudację, była czymś nowym. To byłby, oczywiście, koniec. Nigdzie nie znalazłbym pracy, gdyby przypięli mi coś takiego. Paskudny pomysł, a jeszcze gorsza była rzucona mimochodem uwaga o załatwieniu mnie poprzez ojca. Jak mogli mnie dorwać poprzez ojca? Już nie pracował dla Firmy. Nie żył.

Wypiłem szampana - bąbelki nie nadają się do picia, jeżeli pozwoli im się rozmrozić - skończyłem butelkę, zanim na moment zamknąłem oczy, usiłując przypomnieć sobie, co dokładnie powiedział Jim. Musiałem zasnąć. Byłem zmęczony, naprawdę zmęczony.

Potem poczułem, że stewardesa potrząsa mną energicznie, pytając:

Śniadanie było typowe dla linii lotniczych: smażony boczek, plastikowe jajko z plasterkiem nieświeżej wędliny i dietetyczne mleczko do kawy. Nawet głodny jak wilk bez trudu oparłem się pokusie. No dobrze, kolacja, którą przespałem, zapewne nie była lepsza, a przynajmniej ominęło mnie przymusowe lądowanie w słonecznym Manchesterze.

Doskonale pamiętałem ostatni raz, kiedy musiałem tam lądować. Cały wyższy rangą personel linii lotniczej uciekł i ukrył się w toaletach, dopóki wściekłych, nie umytych i nie nakarmionych pasażerów nie zapędzono do nie ogrzewanego pociągu.

Niebawem znów znalazłem się w Londynie. Za barierką czekała na mnie moja Gloria. Prawie zawsze przychodziła na lotnisko, żeby mnie powitać, a nie może być większej miłości niż ta, która każe komuś dobrowolnie odwiedzić londyńskie Heathrow.

Wyglądała wspaniale: wysoka, stała na palcach i gwałtownie machała do mnie ręką. Szyty na miarę, jasnobrązowy zamszowy płaszcz z wielkim futrzanym kołnierzem i długie włosy naturalnej blondynki sprawiały, że jaśniała jak latarnia morska wśród zmęczonych witających, przewieszonych - niczym pijacy - przez poręcze Terminalu 3. A jeśli nawet odrobinę za bardzo wymachiwała swoją torebką od Gucciego i w zimie w porze śniadania miała na nosie wielkie okulary przeciwsłoneczne, to trzeba wziąć pod uwagę, że miała o połowę mniej lat niż ja.

I oczywiście był. Groźby meteorologów o śniegu i lodzie nie ziściły się. Ta część Anglii skąpana była w jasnych promieniach porannego słońca, a niebo - błękitne i niemal zupełnie bezchmurne. Ale było cholernie zimno. Meteorolodzy twierdzili, że to najzimniejszy styczeń od 1940 roku, ale kto wierzy meteorologom?

- Nie poznasz domu - przechwalała się, z rykiem silnika mknąc autostradą żółtym, poobijanym mini, ignorując ograniczenia szybkości, zajeżdżając drogę wściekłym taksówkarzom i trąbiąc na sennych kierowców autobusów.

Wypuściła kierownicę z rąk, żeby walnąć mnie pięścią w nogę, jakby chciała się upewnić, że jestem naprawdę z krwi i kości. Czy zdawała sobie sprawę z moich mieszanych uczuć z powodu przeprowadzki z Marylebone? Nie tylko dlatego, że dom w Marylebone był wygodny i w pobliżu centrum, lecz także dlatego, że był on pierwszy, jaki kupiłem w życiu, aczkolwiek zaciągając dług na i tak obciążoną hipotekę, na co bank przystał dopiero po interwencji mojego zamożnego teścia.

No, ale Duke Street nie była stracona na zawsze. Dom został wynajęty czterem Amerykanom - kawalerom pracującym w City. Bankierom. Płacili spore komorne, które nie tylko pokrywało raty hipoteczne, ale pozwalało też wynająć domek na przedmieściu oraz zapewniało mi trochę drobnych na wydatki związane z opieką nad dwojgiem dzieci.

Od chwili przeprowadzki Gloria znalazła się w swoim żywiole. Dla niej nie był to dość odrapany, nie całkiem wolno stojący podmiejski domek z obłażącymi tynkami, nędznym ogródkiem i bocznym wejściem, które wycementowano, aby mieć gdzie zaparkować samochód. Dla Glorii była to okazja udowodnienia, że jest niezastąpiona. A też szansa wyciągnięcia nas z cienia rzucanego przez moją żonę Fionę. Numer trzynaście na Balaklava Road miał być naszym zacisznym gniazdkiem, miejscem, w którym osiedliśmy, aby żyć długo i szczęśliwie, tak jak się to dzieje w bajkach, które czytała nie tak dawno temu.

Nie zrozumcie mnie źle. Kochałem ją. Rozpaczliwie. Kiedy wyjeżdżałem, liczyłem godziny - a czasami nawet dni - dzielące nas od chwili, gdy znów będziemy razem. Jednak to nie znaczy, że nie wiedziałem, jak bardzo niedobrana z nas para. Była jeszcze dzieckiem. Chłopcy, z którymi chodziła przede mną, byli jej kolegami ze szkoły, którym pomagała w logarytmach i czasownikach nieregularnych. Kiedyś nagle zda sobie sprawę, że świat jest wielki i na nią czeka. A ja do tej pory, być może, przyzwyczaję się polegać na niej. Żadne „być może”. Już na niej polegałem.

Uśmiechnąłem się. Byłem rad ze zmiany tematu. Ostrzeżenia Prettymana pozostawiły mi tępe uczucie strachu. Leżało mi ciężarem na żołądku, jak niestrawność.

W rekordowym czasie znaleźliśmy się na Balaklava Road. Wzdłuż ulicy wznosiły się małe wiktoriańskie domki o dużych wykuszowych oknach. Tu i tam frontowe ściany pomalowano w gustowne, pastelowe kolory. Była sobota; mimo wczesnej pory gospodynie domowe wracały do domów, uginając się pod ciężarem pospiesznie zrobionych zakupów, a mężowie myli swoje samochody - wszyscy demonstrowali tę maniakalną energię i determinację, z jaką Anglik oddaje się tylko swemu hobby.

Sąsiad, dzielący z nami nasz niby wolno stojący domek, agent ubezpieczeniowy i zamiłowany ogrodnik, sadził świąteczne drzewko w twardej, zmarzniętej ziemi frontowego ogródka. Mógł się nie trudzić - nigdy nie urośnie; ludzie mówią, że sprzedawcy sparzają korzenie. Zawzięcie machał łopatą, gdy prześlizgnęliśmy się obok niego wąską, boczną bramą. Wyjechać stąd nie było łatwo.

Gloria z dumą otworzyła świeżo pomalowane drzwi frontowe. W hallu położono nowe tapety w wielkie, musztardowo-żółte kwiaty na poskręcanych łodyżkach, a także nową wykładzinę. Podziwiałem rezultat. W kuchni na stole zastawionym naszą najlepszą porcelaną stały pierwiosnki. Szklanki z rżniętego szkła czekały na sok pomarańczowy, a płaty wędzonego boczku leżały obok kuchenki, razem z czterema jajkami i nową teflonową patelnią.

Obszedłem z Glorią cały dom, odgrywając wyznaczoną mi rolę. Nowe zasłony były cudowne; a jeśli ten komplet wypoczynkowy obity brązową skórą był nieco za niski i trudno było się z niego podnieść, to co z tego, skoro mamy telewizor ze zdalnym sterowaniem. Zanim wróciliśmy do kuchni i w powietrzu rozszedł się zapach dobrej kawy, a moje śniadanie zaczęło trzaskać na patelni, wiedziałem, że ma mi jeszcze coś do powiedzenia. Doszedłem do wniosku, że chyba nic wspólnego z domem. Przypuszczałem, że nic ważnego. Jednak myliłem się.

- Złożyłam wymówienie - rzuciła przez ramię, stojąc przy kuchence. Nie raz, lecz kilkaset razy groziła, że odejdzie, z Firmy. Dotychczas zawsze tylko przede mną wylewała swoją złość i żale. - Obiecali, że wyślą mnie do Cambridge. Obiecali!

Na myśl o tym wpadła w złość. Oderwała wzrok od patelni i wycelowała we mnie widelec, zanim znów zaczęła dziobać nim boczek.

Pokiwałem głową. Nie powiem, żeby Australia czy Toronto były na pierwszym miejscu mojej listy miejsc wartych zwiedzenia, ale może Morgan miał swoje powody.

Ze złością rzuciła talerze na stół, po czym, nie potrafiąc dłużej udawać złego humoru, roześmiała się.

Nie odpowiedziałem. Grzanka z głośnym trzaskiem wyskoczyła z opiekacza. Gloria ocaliła obie kromki przed ześlizgnięciem się do zlewu i położyła je na talerzu obok jajek i boczku. Później, kiedy zacząłem jeść, siadła naprzeciw mnie, oparła brodę na rękach a łokcie na stole i przyglądała mi się, jakbym był zwierzęciem w zoo. Zaczynałem się już do tego przyzwyczajać, lecz w takich chwilach nadal czułem się nieswojo. Obserwowała mnie z ciekawością zbijającą z tropu. Czasem odrywałem wzrok od książki lub kończyłem rozmowę przez telefon i stwierdzałem, że przygląda mi się z takim samym wyrazem twarzy.

To była długa przemowa, pewnie ją sobie przygotowała.

- Wiem.

Nadal rozmyślałem o okropnej perspektywie podjęcia przez nią studiów na uniwersytecie od października czy innego miesiąca, od którego rozpoczynał się rok akademicki. Co zrobię z tym nieszczęsnym domem, daleko od wszystkich znajomych? A co z dziećmi?

Musiała to dostrzec w mojej twarzy.

Muffin, wyleniały kocur, przyszedł i zapukał w okno. Muffin wydawał się jedynym członkiem naszej rodziny, który bez trudu osiadł przy Balaklava Road. Ale nawet on czasem przez całą noc pozostawał poza domem.

Nie lubiłem jeszcze czegoś w związku z przedmieściami: dojazdów do pracy. W moim podstarzałym volvo dzielnie stawiałem czoło porannym korkom ulicznym, ale Gloria rzadko jechała razem ze mną. Lubiła jeździć pociągiem, a przynajmniej twierdziła, że lubi. Mówiła, że ma wtedy czas na myślenie. Jednak ten o 7.32, wjeżdżając na naszą stację, był zawsze zapchany ludźmi z jeszcze dalszych przedmieść. A ja nie chciałem stać przez całą drogę do Waterloo. Była jeszcze kwestia przydzielonego mi miejsca do parkowania. Sępy już się zlatywały. Stary prowadzący kartotekę zaczął napomykać o ekwiwalencie pieniężnym, gdy tylko podałem mu mój nowy adres. Przypuszczam, że będzie pan teraz dojeżdżał pociągiem? Nie, powiedziałem ostro. Nie będę. I jeśli nie liczyć paru dni, kiedy naprawiano skrzynię biegów w starym volvo, nie dojeżdżałem. Wyliczyłem sobie, że pięciodniowa nieobecność wystarczy, aby moje z trudem wywalczone miejsce do parkowania przydzielono komuś innemu, kto wykorzysta je lepiej.

Tak więc w poniedziałek pojechałem samochodem, a Gloria pociągiem. Oczywiście, przyjechała wcześniej niż ja. Biuro znajduje się zaledwie o dwie czy trzy minuty marszu od Waterloo Station, a ja musiałem przedrzeć się przez korki uliczne w Wimbledonie.

Wszedłem do biura i odczułem atmosferę niepokoju i przygnębienia panującą w całym budynku. Był tam już Dicky Cruyer - pewna oznaka kryzysu. Musieli zadzwonić do niego do domu i przerwać mu obfite śniadanie, jakim delektuje się po joggingu w Hampstead Heath. Nawet Sir Percy Babcock, zastępca D-G, oderwał się od swej praktyki prawnej i znalazł chwilę czasu na tak wczesną naradę.

- Sala konferencyjna numer dwa - powiedziała dziewczyna stojąca na korytarzu. Szepnęła to w sposób zdradzający niebywałe podniecenie; jakby był to dzień, na który czekała od chwili, gdy zaczęła pisać dla nas te wszystkie nudne raporty. Podejrzewam, że Dicky musiał wysłać ją, żeby stała na straży przed moim gabinetem.

Sala numer dwa znajdowała się na ostatnim piętrze; wąski pokój mieszczący w razie potrzeby czternastu ludzi, z którego widać było miejsce, gdzie brzydkie wieżowce City podpierały niski, szary pułap chmur.

Widziałem, że chodzi o działkę Dicky’ego. Kryzys w Sekcji Niemieckiej. Nie była to rutynowa odprawa z dyrektorem ani konferencja w sprawie rocznego planu urlopów czy dodatkowe pytania o to, gdzie Centralny Fundusz mógł zapodziać kilkaset tysięcy funtów, które Jim Prettyman przekazał Bretowi Rensselaerowi, a których Bret Renśselaer nigdy nie otrzymał. To było coś poważnego. - Nie - odparłem. - Co się stało?

-”Bizet” - rzekł Dicky i znów zajął się ogryzaniem paznokci.

Znałem tę grupę przynajmniej na tyle, na ile urzędnik siedzący w Londynie może znać ludzi odwalających naprawdę paskudną i niebezpieczną robotę. Gdzieś koło Frankfurtu nad Odrą, przy samej granicy Wschodnich Niemiec z Polską.

Billingsly, łysy młodzieniec z Centrum Informatycznego, uderzając w dłoń grubymi, rogowymi okularami powiedział:

- Wygląda na to, że straciliśmy więcej niż jednego z nich. To zawsze jest zły znak.

A więc nawet w Centrum Informatycznym o tym wiedzieli. Jeszcze nie wszystko stracone.

- Tak - potwierdziłem. - To zawsze zły znak.

Billingsly spojrzał na mnie, jakbym mu dał w twarz. Bez śladu serdeczności w głosie rzekł:

Billingsly wydawał się nie mieć pewności, czym są zapasowe punkty kontaktowe - próbą zebrania ocalałych. Jednak w końcu Harry Strang, starszawy facet z Operacyjnego, na moment przestał drapać się po policzku gumką osadzoną na końcu nowego, żółtego ołówka i odpowiedział:

Nastała chwila ciszy. Gdybym był podejrzliwy, mógłbym łatwo dojść do wniosku, że chcieli utrzymywać mnie w nieświadomości co do rozwoju sytuacji.

- Do Berlina? Nie, do Frankfurtu - powiedział Billingsly.

Miałem go już dość. Wszyscy w Centrum Informatycznym byli tacy jak on: uważali, że każdy potrzebuje sprzężenia z megabajtową pamięcią o swobodnym dostępie, aby im dorównać.

- Nie rżnij głupka - powiedziałem Strangowi. - Czy ta informacja pochodzi z Berlina czy z Frankfurtu?

- Z Berlina - odparł Strang. - Z Normannenstrasse.

To ten wielki, szary budynek w dzielnicy Lichtenberg, z którego wschodnioniemiecka Stasi - Państwowa Służba Bezpieczeństwa - gnębiła ich świat i pchała paluchy w nasz.

Spojrzał na mnie i przechylił głowę na bok, jakby w ten sposób lepiej widział.

Odwzajemniłem mu spojrzenie. Był zabawnym, jasnookim, pulchnym człowieczkiem o błyszczącej, różowej twarzy i włosach gładko przylegających do czaszki. Czarna marynarka, kamizelka pełna wiecznych piór i długopisów, sztuczkowe spodnie i krawat jakiejś nieznanej, ekskluzywnej szkoły przypięty diamentową spinką. Prawnik. Gdybyście zobaczyli go na ulicy, wzięlibyście go za zaniedbanego radcę prawnego lub aplikanta. W rzeczywistości - to znaczy poza budynkiem - prowadził jedną z najlepiej prosperujących kancelarii adwokackich w Londynie. Nie miałem pojęcia, dlaczego oddawał się temu niewdzięcznemu zajęciu, ale tylko jeden szczebel dzielił go od kierowania całą Firmą. D-G był, mimo wszystko, na ostatnich nogach.

Powiedziałem:

Próbowałem zyskać na czasie.

Rzecz jasna, miał rację. Wysyłanie w tej sytuacji kogoś z Berlina Zachodniego byłoby szaleństwem. W takiej okolicy przybysz natychmiast znajdzie się pod obserwacją każdego cholernego tajniaka na służbie i kilku takich, którzy mają wolne.

Teraz wszyscy patrzyli na mnie. To dlatego czekali, aż do nich dołączę. Wiedzieli, jaka będzie odpowiedź, ale chcieli, abym ja, były agent operacyjny, powiedział to głośno. Wtedy będą mogli wrócić do swoich zajęć, posiłków lub drzemać do następnego kryzysu.

- Nie możemy ich zostawić własnemu losowi - powiedziałem.

Wszyscy pokiwali głowami. Najpierw musimy zaaprobować złą odpowiedź – takie były zasady etyczne obowiązujące w Firmie.

- Wyjaśnij - rzekł dyrektor swym głosem pana domu.

Odchrząknąłem.

- Nic się nie da zrobić - powiedziałem dość głośno. – Musimy po prostu zaczekać na rozwój sytuacji.

Wszyscy obrócili się, by zobaczyć, jaka będzie reakcja dyrektora.

- Uważam, że to rozsądne - orzekł w końcu.

Dicky Cruyer uśmiechnął się z ulgą, że ktoś inny podjął decyzję. A szczególnie decyzję o nie robieniu niczego. Wiercąc się na krześle, przesunął dłonią po kręconych włosach, rozglądając się po pokoju i kiwając głową. Później spojrzał na referenta zapisującego przebieg spotkania, aby się upewnić, że wszystko zanotował.

No, zapracowałem na swoją dzisiejszą płacę. Powiedziałem im dokładnie to, co chcieli usłyszeć. Teraz przez dzień czy dwa nic się nie wydarzy, tylko paru polskim robotnikom w higienicznych warunkach i w obecności stenografa powyrywają paznokcie.

Ktoś zapukał do drzwi i wniesiono tacę z herbatą i herbatnikami. Billingsly, może dlatego że był najmłodszy i najmniej zartretyzowany, a może chcąc zrobić wrażenie na dyrektorze, rozdał filiżanki i spodki, po czym puścił wokół politurowanego stołu mleko oraz czajnik z herbatą.

- Czekoladowa owsianka! - powiedział Harry Strang i mrugnął, gdy na niego spojrzałem. Harry nie miał wątpliwości, o co w tym wszystkim chodzi. Spędził wystarczająco dużo czasu w terenie, żeby wiedzieć, co myślę.

Nalał mi herbaty. Upiłem trochę. Poczułem ucisk w żołądku. Dyrektor nachylał się do Billingsly’ego, pytając go o coś związanego

z ostatnimi „nadmiernymi przestojami” komputerów w naszej Żółtej Łodzi Podwodnej. Billingsly oznajmił, że te „elektroniczne zabawki” zawsze przysparzają jakichś kłopotów. Dyrektor odparł, że nie wtedy, gdy zapłaciło się za nie dwa miliony funtów.

Nachyliłem się, by zobaczyć, co dyrektor zapisał w swoim notatniku, lecz był to tylko rysunek: setka nierównych, koncentrycznych kręgów z dużą kropką w środku. Żadnego wyjścia, żadnego rozwiązania, nic. Oto odpowiedź, jakiej oczekiwał na swoje pytanie, jak sądzę, i której mu udzieliłem. Dziesięć trafionych na dziesięć, Samson. Udaj się do kasy i odbierz dwieście funtów.

Protokół pozwalał nawet najbardziej zajętym z nas opuścić salę dopiero wtedy, gdy dyrektor wypije herbatę. Właśnie gdy Sir Percy ruszył do drzwi, Morgan - najwierniejszy poplecznik D.G. - wpadł z zaczerwienioną twarzą, ubrany w płaszcz od Meltona i niosąc, niczym gromnicę, jedną z tych krótkich, nie składanych parasolek.

- Przepraszam za spóźnienie, sir - powiedział swym melodyjnym, walijskim akcentem. - Miałem okropne i zupełnie niespodziewane kłopoty z samochodem.

Przygryzł wargę. Wysiłek i niepokój sprawiły, że jego twarz stała się bledsza niż zwykle.

Dyrektor był zły, ale okazał tylko ślad zniecierpliwienia.

- Poradziliśmy sobie bez ciebie, Morgan - rzekł.

Gdy wymaszerował, Morgan spojrzał na mnie z głęboką nienawiścią, której nie starał się ukryć. Może uważał mnie za sprawcę swego upokorzenia albo winił za to, że byłem przy tym obecny. Tak czy siak, jeżeli Firma będzie kiedyś potrzebowała kogoś, kto mnie pogrzebie, Morgan chętnie zgłosi się na ochotnika. Może już się tym zajął.

Zszedłem na dół, z ulgą opuściwszy zebranie, nawet jeśli w zamian czekało mnie siedzenie w ciasnym, małym pokoju za stertą zaległych papierków. Spojrzałem na bałagan panujący na stoliku pod oknem, a dokładnie na dwa pudełka w ślicznym, gwiazdkowym opakowaniu, jedno z napisem „Billy”, a drugie „Sally”.

Zostały doręczone przez samochód dostawczy Harrodsa razem z kartkami „Z wyrazami miłości od Mamy”, ale nie napisanymi charakterem pisma Fiony. Powinienem dać je dzieciom przed Bożym

Narodzeniem, ale zostawiłem tu i usiłowałem na nie nie patrzeć. W poprzednich latach również przysyłała prezenty, które kładłem pod choinkę. Dzieci czytały kartki bez żadnych komentarzy. Jednak w tym roku spędzaliśmy święta w naszym nowym domku i jakoś nie chciałem wpuszczać do niego Fiony. Przeprowadzka dała mi okazję pozbycia się jej ubrań i rzeczy osobistych. Miałem zamiar zacząć wszystko od nowa, ale wcale nie było mi łatwiej napotykać te dwa pudełka za każdym razem, gdy wchodziłem do biura.

Na biurku miałem totalny bałagan. Moja sekretarka, Brenda, zastępowała dwie referentki, które były chore, ciężarne czy cholera wie co, tak więc musiałem uporządkować galimatias z tygodnia mojej nieobecności.

Pierwsze, na co się natknąłem, to oznaczone na czerwono wiadomości o Prettymanie. Mój Boże, w ostatni czwartek nowe depesze, wezwania, dokumenty i rady musiały lądować na moim biurku co pół godziny. Bogu dzięki, Brenda miała na tyle rozsądku, że nie przesyłała tego wszystkiego do Waszyngtonu. Teraz byłem z powrotem w Londynie i mogli szukać kogoś innego, żeby poleciał i zmusił Jima Prettymana, aby się tu zjawił i dał przypiekać komisji złożonej ze zdziadziałych, starych pierników z Centralnego Funduszu, rozpaczliwie poszukujących jakiegoś nieszczęśnika, na którego mogliby zrzucić winę za swoją nieudolność.

Już wkładałem to wszystko do pojemnika na tajne dokumenty przeznaczone do zniszczenia, gdy zauważyłem podpis. Billingsly. Billingsly! Było diabelnie dziwne, że Billingsly nie wspomniał mi o tym dziś rano w sali konferencyjnej numer dwa. Nawet o nic nie zapytał. Jego gwałtowna chęć, żeby nie powiedzieć - obsesja, ściągnięcia tu Prettymana uległa jakiejś zadziwiającej zmianie. Tak to właśnie było z ludźmi pokroju Billingsly’ego - i wielu innymi w Firmie - którzy ze zdumiewającą gwałtownością dostawali na przemian ataków paniki i amnezji.

Rzuciłem notatki do kosza i zapomniałem o nich. Nie było sensu robić zamieszania wokół Jima Prettymana. Według mnie, głupio robił wsiadając nagle na wysokiego konia z tak przyziemnego powodu. Mógł złożyć oświadczenie i być kochanym chłopcem; mógł odmówić nie denerwując ich. Jednak myślę, że lubił takie konfrontacje. Postanowiłem, że załagodzę sytuację na tyle, na ile się da. Kiedy przyjdzie do pisania raportu, nie napiszę, że stanowczo odmówił, raczej, że się nad tym zastanawia. Dopóki nie poproszą mnie o raport, w ogóle nic nie powiem.

Nie widziałem Glorii aż do lunchu, który zjedliśmy razem w restauracji. Dobra znajomość węgierskiego zapewniła jej od niedawna lepszą posadę w Firmie - awans, podwyżkę i znacznie większą odpowiedzialność. Sądzę, iż myśleli, że to wystarczy, aby zapomniała o obietnicy opłacenia jej studiów w Cambridge. Nowa posada powodowała, że widziałem ją znacznie rzadziej i lunch stał się porą, w której rozwiązywaliśmy nasze domowe problemy: Czy wypada nam zaprosić Cruyerów na obiad? Kto ma kwit z pralni chemicznej? Dlaczego otworzyłem nową puszkę z żarciem dla Muffma, skoro poprzednia była dopiero w połowie opróżniona?

Spytałem ją, czy coś jeszcze mówiono o jej rezygnacji, w duchu mając nadzieję, że mogła zmienić zdanie. Nie zmieniła. Kiedy poruszyłem ten temat nad pasztecikiem grzybowym z zimową sałatką powiedziała mi, że otrzymała odpowiedź od swojej koleżanki, która napisała jej o jakimś wygodnym mieszkanku w Cambridge, dobrym do wynajęcia.

To wywołało cień uśmiechu. Nachyliła się do mnie i powiedziała:

- Kiedy przekonasz się, ile prania jest codziennie po dzieciach, nie będziesz się martwił, jak zapełnić pralkę, ale gdzie kupić hurtem proszek do prania.

Napiła się soku jabłkowego z dodatkiem witaminy C.

- Mówiłam ci. Mówiłam ci wiele razy.

Spuściła wzrok i dalej jadła sałatkę, jakby nie było już o czym mówić. W pewnym sensie miała rację. Mówiła mi wiele razy. Od lat opowiadała, że zamierza iść na Cambridge i uzyskać dyplom z PPE, którego gorąco pragnęła. Mówiła mi to tyle razy, że już dawno przestałem na to zważać. Kiedy powiedziała, że naprawdę złożyła rezygnację, byłem zdumiony.

- Myślałem, że zrobisz to dopiero w przyszłym roku – powie działem niemrawo.

- Myślałeś, że to nigdy nie nastąpi - powiedziała krótko.

Później podniosła głowę i obdarzyła mnie cudownym uśmiechem.

Jedno można rzec o tym jej cholernym wyjeździe do Cambridge. Wprawił ją w niezrównanie dobry humor. A może po prostu reagowała tak na widok mojego przygnębienia?

To był jeden z tych wieczorów, kiedy Gloria odwiedzała rodziców. We wtorek miała zajęcia z matematyki, w środę z ekonomii, a w czwartek wieczorem szła z wizytą do rodziców. Planowała czas na wszystko, tak że chwilami zastanawiałem się, czy byłem jednym z jej obowiązków, czy przyjemnością.

Zostałem w pracy godzinę czy dwie dłużej i wtedy odebrałem telefon od pana Gaskella, świeżo emerytowanego starszego sierżanta, który przejął obowiązki ochroniarza w recepcji.

- Jest tu jakaś pani. Pyta o pana, panie Samson.

Strażnik mówił ochrypłym, niemal konspiracyjnym szeptem. Zastanawiałem się, czy to ze względu na moją reputację zawodową albo towarzyską.

Miałem wrażenie, że czyta z listy, na którą muszą się wpisywać odwiedzający.

Nazwisko nic mi nie mówiło, lecz pomyślałem, że lepiej się do tego nie przyznawać.

Spojrzałem za okno. Nisko wisząca, szara chmura, która przez cały dzień zasłaniała niebo, wydawała się opadać jeszcze niżej, a w powietrzu pojawiły się drobne błyski światła: zapowiedź śniegu, o którym mówiła prognoza. Sam ten widok wystarczył, abym zadrżał z zimna.

Zanim uporządkowałem papiery, sprawdziłem szafy na akta i zszedłem do hallu, tajemnicza Lucinda zniknęła.

- Miła mała osoba, proszę pana - zwierzył mi się Gaskell, kiedy o to zapytałem.

Stał przy kontuarze recepcji w swoim granatowym mundurze podoficera i nerwowo bębnił palcami po stercie zaczytanych, ilustrowanych tygodników, które pożyczano gościom długo czekającym w tym pełnym przeciągów hallu. - Dobrze wyposażona, jeżeli rozumie pan, co mam na myśli.

Nie wiedziałem, co ma na myśli. Gaskell posługiwał się językiem, który zdawał się być jego własnym wynalazkiem. Szczególnie był tajemniczy, gdy chodziło o ubrania, rangi i przynależność społeczną, może ze względu na towarzyską ziemię niczyją, w której żyli wszyscy starsi podoficerowie. Słyszałem już te mętne zeznania Gaskella przy różnych okazjach. Nigdy nie wiedziałem, o czym mówi.

Bez względu na to, co plótł, zawsze miał wyniosły ton rodem z kompanijnej kancelarii, której był szefem.

- Powiedział pan, że gdzie mam się z nią spotkać? – spytałem jeszcze raz.

Spojrzałem przez szklane drzwi. Zaczął padać śnieg; sypał gęsto, wielkimi płatami. Było zimno, więc nie topniał; miał pozostać. Wystarczy, że parę garści spadnie na metropolię, a cała komunikacja miejska jest sparaliżowana. Gloria powinna już być w domu swoich rodziców. Pojechała pociągiem. Zastanawiałem się, czy zostanie u nich na noc, czy też oczekuje, że pojadę po nią samochodem. Jej rodzice mieszkali w Epsom; jak dla mnie, cholernie blisko naszego gniazdka przy Raynes Park. Gloria mówiła, że boję się jej ojca. Nie bałem się, ale nie spieszyło mi się dó intensywnych przesłuchań prowadzonych przez węgierskiego dentystę w sprawie związku łączącego mnie z jego młodą córką.

Gaskell znów mówił.

Podszedł do mapy na ścianie, żeby pokazać mi, gdzie jest Elephant i Castle. Gaskell był potężnym mężczyzną, na emeryturę przeszedł w wieku pięćdziesięciu lat. Zastanawiałem się, dlaczego nie znalazł sobie jakiegoś pubu, którym mógłby zarządzać. Za barem byłby wspaniały. W zeszłym tygodniu, kiedy pytałem go o pociągi do Portsmouth, zwierzył mi się - pośród lawiny innych informacji - że to właśnie chciałby robić.

Przyglądał mi się uważnie. Od kiedy adres naszego biura został podany do publicznej wiadomości dzięki wysiłkom dociekliwych dziennikarzy natchnionych obywatelskim duchem, wydano ścisłe instrukcje zabraniające korzystania z okolicznych barów, pubów i klubów ze względu na nieustanną obecność różnego rodzaju podsłuchiwaczy, zarówno amatorów, jak i profesjonalistów.

Nagle przypomniał sobie i rozpromienił się.

Tak, znałem je i straciłem cały zapał. Dokładnie wiedziałem, jakiego rodzaju „informator” mógł na mnie czekać „U Wielkiego Henty’ego”: gumowe ucho z wyciągniętą ręką. A planowałem samotny wieczór w domu, z ogniem na kominku, resztkami niedzielnej kaczki, butelką wina i książką. Popatrzyłem na drzwi i znów na Gaskella. Zastanawiałem się, czy nie byłoby rozsądnie zapomnieć o Lucindzie, w czyimkolwiek imieniu występowała, i pojechać prosto do domu, ignorując całą sprawę. Możliwe, że już nigdy nie usłyszałbym o tajemniczej Lucindzie. Miasto roiło się od ludzi, którzy kiedyś mnie znali i przypominali sobie nagle, gdy potrzebowali kilku funtów z państwowej kiesy w zamian za jakieś stare i mało wiarygodne informacje.

- Jeśli chce pan, abym poszedł z panem, panie Samson... - powiedział nagle Gaskell, nie kończąc propozycji.

A więc przypuszczał, że może być potrzebny. No cóż, człowiek czynu. Jednak z pewnością był na to za stary, ja zresztą też.

Margines błędu był zbyt wąski, bym mógł to tak zostawić. Nie chciałem sprawiać wrażenia człowieka zdenerwowanego. Do licha! Dlaczego nie miałem na tyle odwagi, żeby nie dbać o to, co myślą o mnie Gaskellowie tego świata?

Tower Bridge Road jest główną arterią południowego Londynu wiodącą do rzeki, a raczej do dziwnego, neogotyckiego mostu, który dla wielu cudzoziemców jest symbolem stolicy. To most Southwark. Stąd pielgrzymi Chaucera wyruszali do Canterbury, tu kilkaset lat później zbudowano na bagnach Szekspirowski teatr „Globe”. W wiktoriańskim Londynie ta ulica sklepów z masą jasno oświetlonych pubów, katarynek i straganów czynnych do późna w nocy stanowiła centrum jednej z naj gwarniej szych dzielnic. Tutaj nędzne slumsy, poczerniałe od dymu fabryczki i wielkie zakłady, wyciskające pot z ludzi, wznosiły się obok schludnych, zadrzewionych placów, gdzie chuderlawi urzędnicy i brzuchaci sklepikarze bronili swoich przywilejów.

Teraz było tu ciemno, brudno i głucho. W dzisiejszych czasach biurokraci w dobrej wierze wcześnie wysyłają ekspedientów do domu, handel uliczny został zakazany, niemal puste puby sprzedają wysoko opodatkowane, wodniste piwo, a fabryczki stoją opuszczone; podręcznikowy przykład upadku miasta z juppisami zajmującymi pozostałe zadrzewione tereny.

Za dawnych czasów, jeszcze przed Ruchem Wyzwolenia Kobiet, projektantami dżinsów i pizzą w głębokich talerzach, salon bilardowy Wielkiego Henty’ego ze swoimi „dziesięcioma dużymi stołami, w pełni licencjonowanym barem i gorącymi posiłkami” stanowił klub Ateneum dzielnicy Southwark. Wąskie wejście i słabo oświetlone schody prowadziły do sali przypominającej jaskinię, nader dogodnie ulokowanej nad sklepem sprzedającym bardzo dobre węgorze w cieście.

Teraz, niestety, sklep z węgorzami przemienił się w wypożyczalnię kaset wideo, oblepioną krzykliwymi plakatami, ukazującymi półnagich gwiazdorów filmowych strzelających z biodra z ciężkich karabinów maszynowych. Jednak sam lokal w zasadzie się nie zmienił. Oświetlenie

było dokładnie takie, jakie pamiętałem, a każdy salon bilardowy ocenia się według oświetlenia. Było bardzo cicho, ale wszystkie stoły zajęte. Przykryte zielonym suknem blaty wyglądały jak dziesięć wielkich akwariów o nieruchomej wodzie, przez którą przemykały jasno ubarwione ryby kul, by z suchym trzaskiem zniknąć w kluzach.

Oczywiście, Wielkiego Henty’ego nie było. Wielki Henty umarł w 1905. Teraz lokal prowadził chudy facet około czterdziestki, o bladej twarzy. Pilnował baru. Wybór trunków nie był zbyt bogaty; ci bilardziści nie gustowali w dziwnych, pieniących się mieszankach, które sporządzają barmani w koktajlbarach. „U Wielkiego Henty’ego” podawano whisky lub wódkę, mocne jasne piwo lub Guinnessa z tonikiem i wodą sodową dla wstrzemięźliwych. Dla głodnych były kanapki podgrzewane w kuchence mikrofalowej - miękkie, ciepłe i owinięte w folię.

- Dobry wieczór, panie Bernardzie. Zaczął padać śnieg, co?

Ależ ten facet miał pamięć. Nie byłem tu całe łata. Z popielniczki reklamującej Johnny Walkera wziął zapalonego papierosa i zaciągnąwszy się płytko, odłożył go z powrotem. Przypomniałem sobie, że jest nałogowym palaczem, i to, że przypala jeden papieros od drugiego, ale rzadko bierze je do ust. Pewnego wieczoru dawno temu przyszedłem tu spotkać się z gadatliwym facetem pracującym we wschodnioniemieckiej ambasadzie i przyprowadziłem Dicky’ego Cruyera. Niczego się nie dowiedziałem, ale pamiętam, że Dicky nazwał barmana strażnikiem świętego ognia.

- Mały Guinness... Sydney - odparłem, w ostatniej chwili przypominając sobie imię. - Tak, śnieg pada coraz mocniej.

Guinness był, oczywiście, butelkowany. To nie był lokal, do którego mógłby przyjść amator ciemnego piwa czy porteru, aby delektować się napojem nalewanym z drewnianej beczki. Barman jednak lał go po ściance szklanki, kciukiem zapobiegając uderzeniom szyjki o szkło, pokazując, że zna swój fach, i porter miał dokładnie tyle brązowej piany, ile trzeba.

- W sali z tyłu.

Delikatnie wytrząsnął ostatnie krople z butelki i nie patrząc wrzucił ją do transportera.

- Pańska znajoma. W sali z tyłu. Przy stole numer cztery.

Wziąłem moją szklankę piwa i upiłem łyk. Później wolno obróciłem się i rozejrzałem po sali. W ciągu minionych lat sala na zapleczu łokału Wielkiego Henty’ego przydała się wielu uciekinierom. Czynniki oficjalne zawsze to tolerowały. Oficerowie CID z posterunku przy Borough High Street wykorzystywali ją jako dogodny punkt kontaktowy dla swoich informatorów. Przeszedłem przez salę. Za kręgiem światła rzucanego przez lampy we frędzlastych abażurach wiszące nad stołami bilardowymi panował mrok. Widzowie - nieliczni tego wieczora - siedzieli pod ścianami na drewnianych ławkach, ich szare twarze wyglądały jak niewyraźne smugi, a ciemne ubrania były niewidzialne w półmroku.

Idąc niespiesznie, przystając, aby zobaczyć trudne uderzenie, poszedłem z piwem do stolika numer cztery. Jeden z graczy, mężczyzna w typowym stroju składającym się z ciemnych spodni, rozpiętej pod szyją białej koszuli i blezera, wskaźnikiem poprawił wynik na tablicy i przyglądał mi si$ z twarzą pozbawioną wyrazu, gdy otworzyłem drzwi z napisem „Dla personelu” i wszedłem do środka.

W powietrzu unosił się zapach mydła i środków dezynfekcyjnych. Pomieszczenie było małym magazynem, mającym okienko, przez które po odsunięciu brudnej firanki można było obserwować salę bilardową. Po drugiej stronie pokoju było drugie okno, większe, wychodzące na Tower Bridge Road. Z dołu, z ulicy dolatywał szum samochodów rozchlapujących błoto.

- Bernardzie - usłyszałem kobiecy głos. - Myślałam już, że nie przyjdziesz.

Usiadłem na ławce i dopiero wtedy poznałem ją w tym słabym świetle. - Cindy! - powiedziałem. - Wielki Boże, Cindy!

Zapomniałem tylko, że pełne imię Cindy Prettyman brzmiało Lucinda, i że mogła powrócić do swego panieńskiego nazwiska.

Kiedyś, kiedy Jim Prettyman pracował ze mną, nauczył mnie grać w bilard. Sam grał pokazowo, a jego żona Cindy również była dobrą bilardzistką.

Cindy była o rok czy dwa starsza od Jima. Jej ojciec pracował w stalowni w Scunthorpe; socjalista ze starej szkoły. Otrzymała stypendium na uniwersytecie Reading. Mówiła, że od dziecka nie

marzyła o niczym innym jak o pracy w administracji państwowej. Nie wiem, czy to było prawdą, ale zostało dobrze przyjęte przez komisję kwalifikacyjną. Chciała pracować w Ministerstwie Finansów, ale dostała się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i w końcu zdobyła Jima Prettymana, który też tam poszedł. Później Jim przeszedł do pracy w Firmie i widywałem go bardzo często. Przychodziliśmy tutaj, ja, Fiona, Jim i Cindy, w piątki po pracy. Graliśmy w bilard o to, kto zapłaci za kolację u Enza, w małej włoskiej restauracji przy Old Kent Road. Niezmiennie wypadało na mnie. To był taki żart; w ten sposób płaciłem mu za lekcje, ponadto byłem starszy i więcej zarabiałem. Później Prettymanowie przenieśli się z miasta do Edgware. Jim dostał podwyżkę, kupił sobie własny stół, i przestaliśmy przychodzić do „Wielkiego Henty’ego”. Jim czasem zapraszał nas do siebie na niedzielne obiady i partyjkę. Jednak już nigdy nie było tak jak przedtem.

- Widziałem ją. Nie poznałem. Sądziłem, że to Amerykanka.

To dlatego się do mnie uśmiechała, a myślałem, że to mój osobisty wdzięk.

I zaraz dodała poważnie:

Wzrok przyzwyczaił mi się już do półmroku i lepiej ją widziałem. Niewiele się zmieniła, ten sam kłębek nerwowej energii i sprytu. Była niską kobietą o pełnych kształtach, ale nie pulchną. Czarne, dla wygody krótko ścięte włosy dodawały jej surowego wdzięku. Nos miała czerwony a oczy załzawione, jakby z powodu przeziębienia.

- Prosił, żebym z nim pojechała.

Była z tego dumna i chciała, żebym wiedział.

Ciszę przerwał nagły, głuchy warkot. Cindy podskoczyła jak oparzona, lecz uprzytomniła sobie, że to lodówka stojąca w kącie pokoju i uśmiechnęła się.

Wyciągnąwszy z kieszeni chusteczkę, zaczęła ją miąć w zaczerwienionych palcach, próbując powstrzymać łkanie.

Wypuściła z garści maleńką chusteczkę i rozłożywszy ją na kolanach wpatrywała się w kolorowy rąbek i wyszyte inicjały „L.P.”.

Powiedziałem tak bardziej dlatego, że chciałem, aby to było prawdą, niż dlatego, że w to wierzyłem. Martwiłem się o dzieci, bardzo się martwiłem, ale to nie była sprawa Cindy.

- Gloria Kent, ta, z którą pracujesz?

Cindy wiedziała wszystko. No, Foreign Office zawsze było giełdą plotek Whitehallu.

- Zgadza się - przytaknąłem.

Wypiłem łyk Guinnessa i ukradkiem zerknąłem na zegarek.

- Z drugiej strony, gdybyśmy mieli dzieci, może Jim nie chciałby tak bardzo wyjeżdżać. On chciał się sprawdzić, wiesz? Ostatnio zastanawiam się, czy czasem nie obwiniał się o to, że nie mieliśmy dzieci.

Nie odpowiedziałem. Cindy upiła trochę swojego toniku, wygładziła suknię, odchrząknęła i powiedziała:

Zdmuchnąłem kurz z okularów i zacząłem je czyścić. Szkła pokryły się warstewką tłuszczu i wycieranie tylko go rozmazywało. Jedynym sposobem, aby je doczyścić, było przemycie płynem do naczyń pod kranem z ciepłą wodą. Optyk odradzał mi ten sposób, ale i tak go stosowałem.

Na jej twarzy pojawiło się nagłe zrozumienie.

- Mylisz się, Cindy - powiedziałem.

To ją uraziło.

Kiwnąłem głową.




Siedziałem w fotelu od Eamesa w niezwykle komfortowym biurze Dicky’ego Cruyera i czekałem na jego powrót ze spotkania z wicedyrektorem. Obiecał, że nie będzie tam dłużej niż dziesięć minut, lecz to, co miał mu do powiedzenia wicedyrektor, zajęło więcej czasu.

Kiedy Dicky wrócił, starał się ze wszystkich sił wyglądać tak beztrosko jak zwykle, ale domyśliłem się, że wicedyrektor porządnie zmył mu głowę w związku z kryzysem „Bizet”.

- Wszystko w porządku? - zapytałem.

Przez chwilę patrzył na mnie tak, jakby próbował sobie przypomnieć, kim jestem i co tu robię. Przygładził dłonią kręcone włosy. Był szczupły i przystojny w pewien chłopięcy, starannie podkreślany sposób.

Dostrzegłem błysk w oku Dicky’ego. Po dywaniku u wicedyrektora sam się zastanawiał zapewne, czy pewnego dnia nie znajdzie się na pokładzie samolotu lecącego do jakiegoś odległego zakątka świata.

- Nie. Charles jest w porządku..

Nie wzywana, pojawiła się sekretarka Dicky’ego z dużą, posrebrzaną tacą, na której stały porcelanowe filiżanki i wielki dzbanek z zaparzoną, tak jak lubił, świeżo zmieloną kawą. Miała chyba nadzieję, że Dicky’emu poprawi się nastrój, jak to dzieje się czasem po większej dawce kofeiny. Pochylił się nad tacą, mruknął z zadowoleniem, po czym nalał sobie trochę. Później, zanim delektując się skosztował kawy, usiadł za wielkim stołem z różanego drewna, służącym mu za biurko.

- Cholernie dobra! - oznajmił i wypił jeszcze łyk. - Nalej sobie filiżankę - dodał, gdy był całkiem pewien, że kawa jest dobra.

Wziąłem jedną z filiżanek, napełniłem i dodałem śmietanki. Zawsze przynoszono śmietankę, chociaż Dicky jej nie używał. Często zastanawiałem się, dlaczego. Przez chwilę piliśmy w milczeniu. Miałem wrażenie, że Dicky potrzebuje pięciu minut, żeby ochłonąć po spotkaniu.

- Ostatnio stał się zupełnym despotą - rzekł w końcu. Wychyliwszy dużą filiżankę kawy wyjął z kieszeni cygaretkę, zapalił ją i wydmuchnął dym. - Gdybym tylko mógł mu wytłumaczyć, że to nie jest tak jak w jego firmie prawniczej. Nie mogę wziąć książki z półki i przeczytać mu odpowiedzi.

- Jeszcze się wciągnie - powiedziałem.

- Tak, w swoim czasie - przytaknął Dicky. - Jednak wtedy będę już stary i siwy.

To mogło naprawdę długo potrwać, bo Dicky był młody i sprawny, i o dwa lata młodszy ode mnie. Strząsnął popiół do popielniczki z rżniętego szkła stojącej na biurku i wbił wzrok w dywan, zatopiony w myślach.

Wyjąłem moje dokumenty z kartonowej teczki i zapytałem:

- Chcesz to przejrzeć?

Podsunąłem mu, ale nadal wpatrywał się w dywan.

Dicky, jeden z głównych kandydatów do nagrody imienia Stalina w dziedzinie polityki biurowej, rzekł:

- O rany, Bernard! Szkoda, że mi nie powiedziałeś.

Położyłem papiery na biurku Dicky’ego, podałem mu długopis i patrzyłem, jak składa swój podpis. Oczywiście, nigdy przedtem nie słyszałem o tym planie pionowej reorganizacji, lecz domyślałem się, że wicedyrektor po prostu wymyślił coś, co skłoni Dicky’ego do energiczniejszego działania i zdecydowałem nie wydać starego.

- A te powinieneś przejrzeć. - Pokazałem najważniejsze z nich.

- Musisz pojechać i zobaczyć się z Frankiem - rzekł, gdy podpisał ostatni i pobieżnie przekartkowal pozostałe, sprawdzając, czy któryś wydaje się na tyle interesujący, by warto było go czytać.

-Dobrze - zgodziłem się.

Podniósł głowę i popatrzył na mnie. Spodziewał się, że będę protestował przeciw wyjazdowi do Berlina, ale trafił na dobry moment. Ponad miesiąc upłynęło od mojego ostatniego pobytu w Berlinie i miałem zarówno urzędowe, jak i towarzyskie powody, aby tam pojechać.

- Co mam powiedzieć Frankowi?

Chciałem, żeby to zostało jasno sformułowane, ponieważ w naszym absurdalnym systemie Dicky i Frank Harrington - berliński Rezydent w wieku matuzalowym - mieli taką samą władzę.

Oderwał wzrok od dywanu i rzekł:

- Nie chcę denerwować Franka. Sugerowanie, jak ma kierować Berlińską Jednostką Operacyjną, nie jest moją sprawą. Frank wie więcej o operacyjnej stronie roboty w swojej parafii niż my wszyscy razem wzięci.

To, rzecz jasna, prawda, ale Dicky nie zawsze się z tym zgadzał.

Sprawdziłem, czy wszystko podpisał w odpowiednich miejscach. Potem wypiłem kawę i pozwoliłem, by nasza rozmowa na ten temat urwała się w tym momencie. Wydawało się, że to dobra chwila, aby zapytać go o sprawę Prettymana.

To nie była dziedzina, w której Dicky kiedykolwiek by zaryzykował.

- Był z Bretem w Wydziale Operacji Specjalnych. Zawsze starał się organizować sobie wakacje w miejscach, w których można oglądać

tablice pamiątkowe, a nikt nigdy nie zapisze ich nazw. Wspaniały bilardzista. Nie pamiętasz, jak pewnej nocy poszliśmy do „Wielkiego Henty’ego”, gdzie wykonał serię fantastycznych uderzeń?

Odsunął na bok papiery, które zostawiłem mu do przeczytania.

- Nie, Dicky.

- Spróbuję - obiecałem, biorąc od niego podpisane papiery, których postanowił nie czytać, i wpychając je do kartonowej teczki.

Kiedy wstałem, Dicky, nadal wpatrując się w dywan, powiedział:

Wielu cywilów przez całe życie obsesyjnie zastanawia się, jak to jest, kiedy jest się żołnierzem. Jednym podobają się mundury, konie, fanfary i flagi, inni chcą tylko jasno wydawanych rozkazów i szansy wykonywania ich w zamian za codzienne gorące posiłki. Dla niektórych armia uosabia wyzwanie, któremu nie stawili czoła, dla innych zaś miłe, klasztorne miejsce odosobnienia mężczyzn uciekających przed rzeczywistością.

Nigdy nie dowiedziałem się, które z tych aspektów żołnierskiego życia były atrakcyjne dla Franka Harringtona - czy też chodziło o coś zupełnie innego. Jeśli jednak Franka nie było w jego biurze, ani we wspaniałej posiadłości w Griinewaldzie, która dzięki jego zabiegom stała się jedną z nieoczekiwanych prowizji berlińskiego Rezydenta, wiedziałem, że znajdę go w jakiejś nędznej kantynie, siedzącego wśród tłumu brudnych oficerów piechoty, z zapałem tłumaczącego im, jak mają prowadzić wojnę.

Tego dnia, ubrany w pożyczony mundur ubłocony na kolanach i łokciach, został podwieziony pod swój dom w Griinewaldzie wielkim wojskowym samochodem.

Wydawało się, że zamierzał mnie zaprowadzić prosto do swego gabinetu.

- Nie aż tak pilne, żebyś nie mógł wziąć prysznica i się przebrać. - powiedziałem. Dałem mu raport z Londynu.

Wziął go i potrząsnął nad uchem, żeby usłyszeć grzechot. Uśmiechnął się. Obaj znaliśmy Dicky’ego.

- Idź do salonu, Bernardzie, i zrób sobie drinka - powiedział. - Jeśli nie znajdziesz tego, czego w trzeba, zadzwoń na Tarranta. Mam nadzieję, że zjesz ze mną?

- Tak, chętnie.

Po dniu spędzonym wśród żołnierzy tryskał zadowoleniem. W połowie schodów odwrócił się, by powiedzieć: „Witaj w domu, Bernardzie!”, dobrze wiedząc, jaką przyjemność mi sprawi takim powitaniem. Berlin zawsze będzie dla mnie domem, niezależnie od tego, dokąd pojadę i co zrobię. Dawno temu mój ojciec był tu Rezydentem - zanim rezydentom zaczął przysługiwać wielki dom oraz fundusz reprezentacyjny - i z Berlinem wiązały się wszystkie moje wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa.

Kiedy Frank wrócił po około trzydziestu minutach, był ubrany w bardzo swobodny, jak na niego, strój: starą szarą tweedową marynarkę w jodełkę i flanelowe spodnie. Jednak wyprasowana koszula i krawat w paski nie przyniosłyby mu wstydu w żadnej kantynie. Tak samo jak ja umiałem sprawić, że każde nowe ubranie wyglądało na mnie jak znoszone, Frank potrafił nadać elegancki wygląd nawet swoim najstarszym ciuchom. Mankiety koszuli wystawały dokładnie tyle, ile trzeba, w kieszonce miał jedwabną chusteczkę, a szyte na miarę buty lśniły jak lustro. Podszedł do barku na kółkach i nalał sobie sporą porcję ginu Plymouth z odrobiną toniku.

- Wermut? To do ciebie niepodobne, Bernardzie.

- Doskonały - powiedziałem.

Podszedł i siadł naprzeciw mnie. Na twarzy miał wojenne barwy, jakie o tej porze noszą wszyscy zamiłowani narciarze. Skórę miał ciemną, z białymi plamami w miejscach, gdzie osłaniały ją gogle. Frank wiedział co nieco o dobrym życiu. Nie pytałem go o żonę. Ostatnio większość czasu spędzała w ich domu w Anglii. Nigdy nie lubiła Berlina, a plotka głosiła, że posprzeczali się, kiedy Frank zaakceptował propozycję pozostania tu po oficjalnym przejściu w stan spoczynku.

Powiedział, że przeczytał raport w wannie. Obaj wiedzieliśmy, że sklecony w Londynie rozwlekle mówił o niczym. Powtórnie szybko go przekartkował i rzekł:

- Wojsko też coś przewąchało - dodał. - Swędzą ich ręce.

Musiał dostrzec, że twarz mi zbielała i zacisnąłem zęby lub zrobiłem coś innego, co robię, kiedy jestem tak przerażony, że chce mi się krzyczeć.

- Wojsko? - zapytałem opanowanym głosem, popijając wermut.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Spojrzał na mnie i dodał:

- Może jednak napiję się czegoś mocniejszego - powiedziałem.

W tym momencie weszła niemiecka służąca Franka mówiąc, że podano obiad.

Na chwilę zapomniałem o wszelkich obawach dotyczących tego, co Frank mógł powiedzieć swoim kumplom z armii. Siedzieliśmy w okazałej jadalni, tylko ja i Frank, na przeciwnych końcach długiego politufowanego stołu. Kazał nalać do obiadu naprawdę dobrego w bordo; na kredensie stała pusta fcutelka. Był to swego rodzaju zaszczyt. Frank chował najlepsze wina dla ludzi odpowiednio ważnych, by na nie zasługiwali, lub na tyle wybrednych, by to zauważyli. Dał mi wina do spróbowania, kiedy podano jajka i boczek. Porcje były bardzo małe. Podejrzewałem, że kucharz próbował nieco okroić posiłek Franka, tak żeby wystarczyło i dla mnie. Frank zdawał się tego nie zauważać. Chciał usłyszeć wszystkie ostatnie plotki z Firmy, więc opowiedziałem, że wicedyrektor powoli, lecz konsekwentnie zmienia Departament zgodnie ze swoimi życzeniami.

Nawiasem mówiąc, chętnie witałem nowe pomysły. Czas już

najwyższy, żeby potrząsnąć trochę tym zasiedziałym towarzystwem. Frank zgadzał się z tym, ale z mniejszym entuzjazmem.

- Jestem za stary, żeby cieszyły mnie zmiany dla samych zmian, Bernardzie. Byłem w Firmie razem z twoim ojcem, jeszcze w 1943. Kurs szkoleniowy kończyłem z Sir Henrym Clevemore’em – nazywa liśmy go „Pryszczaty” - cholernie gruby facet. Podczas jednego z ćwiczebnych ataków wpadł do rowu melioracyjnego. Dopiero we czterech daliśmy radę go wyciągnąć.

Pociągnął trochę wina i po chwili zadumy dodał:

- Moja żona mówi, że poświęciłem Firmie całe swoje życie, a także spory kawał jej życia!

To była szczera deklaracja dumy, urazy i żalu.

Przy zapiekance z mięsa i ziemniaków, a potem słodkim puddingu i serze Cheddar nadal mówił o Firmie. Długi pobyt w Berlinie i pełna asymilacja nie wpłynęły na menu Franka. Nadal była to angielska szkoła kulinarna. Słuchałem opowiadań z przyjemnością, szczególnie kiedy wspominał mojego ojca. Rzecz jasna, wiedział o tym i wymyślał historie, które ukazywały ojca we wspaniałym świetle.

- Twój ojciec siedział całe dnie i noce w jakimś nędznym mieszkaniu, mając tylko jakiegoś Niemca za towarzysza; przez cały czas kłócili się i przeklinali. Czekali na wiadomość o zabójstwie Hitlera. Kiedy przyszła informacja, że zamach się nie udał, w mieszkaniu zjawił się agent gestapo. Twój ojciec chciał wyskoczyć przez okno, ale okazało się, że agent był bratem tego Niemca... Pewnie wszystko pokręciłem - rzekł Frank z uśmiechem. - A jestem przekonany, że to tylko jedna z ulubionych historyjek twojego ojca. Ile razy udało się namówić go, żeby opowiedział nam tę historię, nie tylko ja, ale i wszyscy inni pokładali się ze śmiechu.

Frank napił się wina i zjadł trochę sera.

Zmieniłem temat.

- A Fiona? - spytałem tak obojętnie, jak umiałem.

Spojrzał na mnie ostro. Wiedział prawdopodobnie, jak bardzo mi jej brakowało.

Nasza rozmowa zeszła na sprawy domowe. Gdy wróciliśmy do salonu napić się kawy, Frank był w dobrodusznym nastroju. Zapytałem:

- Pamiętasz, kiedy ostatnio siedzieliśmy tu razem?

Popatrzył na mnie i po chwili namysłu rzekł:

- Sądziłem, że przechodzę na emeryturę i wracam do Anglii.

Rozejrzał się wokół, przypominając sobie to wszystko i powiedział:

Powszechnie sądzono, że zamieszanie wywołane moją interwencją pozbawiło Franka nadziei na tytuł szlachecki, jaki chciał uzyskać. Moje ostrzeżenie i działania Franka oszczędziły Centrali w Londynie upokorzenia, ale do tej pory nie mogli nam tego wybaczyć. Okazało się, że mieliśmy rację, a dla kacyków z Ministerstwa Spraw Zagranicznych był to rzadki i niewybaczalny grzech.

Frank milczał przez dłuższą chwilę, rozpalając fajkę, zanim odpowiedział: - Bret trzymał się długo, ale teraz już go nie ma.

Uśmiechnął się swym powściągliwym uśmiechem i zaczął pykać z zadowoleniem. Odsunąłem się nieco. Nigdy nie mogłem się przyzwyczaić do fajki Franka. Powiedział:

Nie odezwałem się.

Frank często ubijał tytoń. Miał do tego specjalny stalowy przyrząd. Troszczył się o tę fajkę jak jakiś szkocki inżynier o kocioł ukochanego prastarego rzecznego parowca. Dawało mu też czas do zastanowienia się nad tym, co zamierzał powiedzieć.

- Oczywiście, nigdy nie mówiono tego oficjalnie. To śmieszne - Bret zawsze tak bardzo starał się uchodzić za Anglika, a kiedy został ranny, poleciał do Stanów.

Znowu milczenie.

- Co takiego? Ach tak, rozumiem, co chcesz powiedzieć.

Zmieniliśmy temat. Zapytałem o syna Franka, pilota samolotów pasażerskich, który ostatnio przeszedł z British Airways do jednej z krajowych linii lotniczych. Latał mniejszymi samolotami na krótszych trasach, niemal każdej nocy był w domu, z żoną, i zarabiał więcej pieniędzy. Dawniej syn Franka często bywał w Berlinie, lecz teraz nie miał tu żadnych rejsów i Frank przyznał, że czasem czuje się przez to samotny.

Rozejrzałem się wokół. Dom był naprawdę pięknie utrzymany, lecz dla samotnego mężczyny nazbyt mroczny i rozległy. Przypomniałem sobie, że przed wieloma laty Frank powiedział mi, że małżeństwo nie idzie w parze z „naszym rodzajem pracy - kobiety nie lubią sekretów, do których nie są dopuszczane”. Do tej pory o tym myślę.

Frank spytał o naszych wspólnych przyjaciół w Waszyngtonie i opowiedziawszy o kilku z nich, zapytałem:

Potem zapytał, czy między mną a Glorią wszystko w porządku. Powiedziałem, że tak, ponieważ ten narastający lęk przed zbytnim uzależnieniem się od niej, jaki czułem, wydawał się zbyt banalny i dziecinny, aby o nim mówić.

- Nie myślisz o ponownym małżeństwie? - zapytał Frank.

Wyjął fajkę z ust.

Fajka Franka rozpaliła się, dając dym tak gęsty, że niemal nie było widać jego oczu.

- Zatrzymałeś się u Frau Hennig?

Zawsze nazywał ją Frau Hennig. Nie sądzę, żeby zbytnio ją lubił, ale nie dawał tego po sobie poznać, tak jak nie ujawniał swego stosunku do wielu innych spraw.

- Tak - powiedziałem.

Kątem oka zobaczyłem zbliżającego się z marsową miną Tarranta. Stary służący Franka zawsze pojawiał się jak duch ojca Hamleta. Założę się, że podsłuchiwał pod drzwiami. Jakże inaczej mógłby

zjawiać się w najbardziej odpowiedniej - a czasami najbardziej nieodpowiedniej - chwili?

Kiedy Frank spojrzał na niego, Tarrant rzekł:

- Dzwonił pułkownik Hampshire. Powiedział, że Kwatera Główna wygrała turniej.

Spojrzałem na Franka, który wyjął fajkę z ust i uśmiechnąwszy się wyjaśnił:

- Brydżowy.

A więc odciągnąłem Franka od jakiegoś cholernego turnieju brydżowego w kasynie oficerskim. Niewątpliwie posiłek, jaki zjedliśmy, był kolacją Tarranta. Jednak pozory mogły mylić; gęste brwi Tarranta zawsze były groźnie zmarszczone, niczym u byka szykującego się do ataku. Może nie był głodny i zły, może był po prostu pijany.

Frank był znawcą win, ale oparłem się pokusie.

Klara była od wieków pokojówką Lisi Hennig.

- Ma obciążoną hipotekę - powiedziałem.

Pogrzebał w cybuchu fajki.

W tym domu kwaterował mój ojciec i matka w końcu tam mnie zabrała, żebyśmy byli razem. Mieszkaliśmy tam przez całe moje dzieciństwo i młodość. Każdy pokój, każdy mebel, każdy kawałek wystrzępionego dywanu wiązał się ze wspomnieniami. Z tego powodu, myślę, byłem tak zadowolony, że niewiele zrobiono, aby go unowocześnić. Przerażała mnie myśl, że mogą mi odebrać to moje prywatne muzeum nostalgii. Jakby ktoś pozbawiał mnie wspomnień o moim ojcu.

Traktowałem ją jak drugą matkę. Nawet jeśli Frank był mi bliski jak ojciec, nie miałem zamiaru pozwalać mu na wygłaszanie takich opinii o Lisi.

Pociągnął łyk.

To prawda, że Lisi była wyczulona na wszystkie słabości socjalizmu.

- A ten Lothar Koch... No, już kiedyś o nim rozmawialiśmy.

Frank był przekonany, że ten Lothar Koch, stary znajomy Lisi, miał hitlerowską przeszłość. Jeden z kolegów Franka, Niemiec, twierdził, że Koch był agentem gestapo, ale wciąż kogoś o to oskarżano i Frank to samo mówił o wielu innych ludziach. Czasem myślałem, że Frank bardziej przejmował się hitlerowcami niż Rosjanami. To było typowe dla wielu weteranów.

- Lothar Koch był tylko urzędnikiem - powiedziałem. Opróżniłem szklankę i wstałem. - A ty jesteś po prostu romantykiem, Frank, oto twój problem. Wciąż masz nadzieję, że gdzieś w dżungli, w baraku z blachy znajdą Martina Bormanna pomagającego Hitlerowi w spisywaniu wspomnień.

Nadal pykając fajeczkę, Frank podniósł się i obdarzył mnie jednym ze swych uśmiechów oznaczających „jeszcze zobaczysz”. Kiedy doszliśmy do drzwi, rzekł:

Pokiwał głową ze zrozumieniem i bez entuzjazmu. Nie aprobował niektórych moich berlińskich znajomych.

- Tak myślałem - odparł.

Kiedy wróciłem do hoteliku Lisi Hennig, było około pół do drugiej. Uprzedzałem, że wrócę późno i Klara zostawiła drzwi nie zamknięte na zasuwę. Wolno wszedłem szerokimi frontowymi schodami strzeżonymi przez obtłuczone posągi ziewających cherubinów, okrytych pajęczynami. Mała lampka stołowa w barze ledwo oświetlała parkiet salonu, w którym ogromne barokowe lustra - zaśniedziałe i upstrzone przez muchy - odbijały niewyraźnie stoły przygotowane do śniadania. Spiżarnia koło tylnych schodów została przerobiona na sypialnię dla Lisi Hennig, kiedy artretyzm sprawił, że wchodzenie po schodach stało się dla niej torturą. Z pokoju dochodził teraz dziwny, nieregularny brzęk, a pod drzwiami widać było żółty klin światła. Zapukałem lekko.

- Wejdź, Bernd! - zawołała głosem nie zdradzającym słabości, jakiej się spodziewałem. Siedziała na łóżku, oparta o jaśki i poduszki, wyglądała zdrowo jak zawsze; wokół, na czerwono-zielonej kołdrze, leżały sterty gazet. Czytanie gazet było obsesją Lisi.

Pergaminowe abażury rzucały złocisty blask i otaczały poświatą jej rozpuszczone włosy. Miała w rękach małe, plastikowe pudełko, które mocno ściskała.

- Spójrz na to, Bernd! Spójrz tylko!

Znów zrobiła coś z pudełeczkiem. Za plecami usłyszałem głośne brzęczenie i metaliczny grzechot. Drgnąłem mimowolnie; widząc to Lisi roześmiała się.

- Popatrz na to, Bernd. Uważaj! Czy to nie cudowne?

Zachichotała z satysfakcją. Odskoczyłem gwałtownie na bok, gdy

mały, pomalowany na oliwkowo dżip nadjechał warkocząc po dywanie, lecz zaraz skręcił w bok i śmignął w kierunku kominka, aby z głośnym szczękiem uderzyć w mosiężną ramę, po czym cofnął się i obrócił, a potem - z kiwającą się anteną - znów pomknął przez pokój.

Lisi, zmagająca się z przyciskami sterownika zdalnie sterowanej zabawki, zaśmiewała się do rozpuku.

Nie chciałem jej mówić, że wszystkie sklepy na Zachodzie pękały w szwach od zabawek tego typu.

- To dla syna siostrzeńca Klary - powiedziała, nie wyjaśniając dlaczego sama się tym bawiła o tak późnej porze. Położyła sterownik obok kieliszka z winem, na stoliku przy łóżku, na którym znajdował się też ręcznie nakręcany gramofon i stos starych płyt. – Pocałuj mnie, Bernd! - nakazała.

Uwolniłem mały pojazd, który utknął w sfałdowanym dywanie, po czym objąłem Lisi i pocałowałem w policzek. Pachniała tabaką, wyjątkowo aromatyczną mieszanką, którą wysypała na swój nocny kaftanik. Myśl o utracie tej zwariowanej staruszki była nie do zniesienia. Była mi równie droga jak matka.

Z głośnym trzaskiem uderzyła palcami w gazetę.

-Czy ona nie czyta gazet? W dzisiejszych czasach w tym mieście morduje się ludzi dla dziesięciu marek! Rabusie! Narkomani! Zboczeńcy! Kryminaliści różnego rodzaju. Wystarczy przejść sto metrów do Ku-Dam, żeby zobaczyć, jak paradują tam i z powrotem! Jak mogła zostawić drzwi otwarte na oścież! Mówiłam jej, żeby zaczekała, aż wrócisz. Głupia dziewucha!

Głupia dziewucha” miała niemal tyle lat co Lisi i od świtu będzie się krzątać przy śniadaniu, roznosząc bułeczki, robiąc kawę, krojąc kiełbasę i chleb oraz gotując jajka, które są podstawowym składnikiem niemieckiego śniadania. Klara zasłużyła na sen, ale nie powiedziałem tego. Lepiej dać Lisi ochłonąć.

Napiła się sherry, czy czegoś w tym rodzaju, i powiedziała:

- Zaledwie przed rokiem czy dwoma w apartamencie na pierwszym piętrze wyremontowałam łazienkę. Jest śliczna. Równie dobra jak w najlepszych berlińskich hotelach.

- Przecież Frank ma ten wielki dom, Lisi.

Machnęła ręką na znak, że źle ją zrozumiałem.

- Klara musiała coś źle zrozumieć - orzekłem.

Nie chciałem mówić Lisi, że Klara lubiła wymyślać takie historie, żeby dokuczyć autokratycznej i zrzędliwej pracodawczyni.

Gdy postawiłem nogę na pierwszym stopniu schodów, nagle usłyszałem głośne dźwięki muzyki. Orkiestra dixielandowa, nadużywająca instrumentów dętych, znęcająca się nad „I’m For Ever Blowing Bubbles”. Hałas był nie do wytrzymania. Nic dziwnego, że w hotelu Lisi nie brakowało wolnych miejsc.

Wziąłem pokój na poddaszu, ten co zwykle. Mieszkałem w nim kiedy byłem dzieckiem - ciasny pokoik z oknem wychodzącym na tył domu i podwórko. O tej porze roku było w nim zimno. Gorąca woda tłoczona przez pompę wydawała się już tutaj nie docierać, więc potężny kaloryfer był zaledwie letni. Jednak nieposkromiona Klara włożyła termofor z gorącą wodą do mojego łóżka, więc wszedłem pod kołdrę z prawdziwą przyjemnością.

Może powinienem był bardziej powściągliwie opróżniać dzbanek z mocną kawą u Franka, bo długo nie mogłem zasnąć i myślałem o Fionie, która o tej porze zapewne poszła już do łóżka, może kilka przecznic dalej. Widziałem ją wyraźnie. Czy w łóżku była sama czy z kimś? Wspomnienia napłynęły niepowstrzymaną falą. Zmusiłem się jednak do myślenia o innych sprawach. O Lisi, i o tym, co stanie się z tym starym domem, kiedy go sprzeda. Miejsce było atrakcyjnie położone; tak blisko Ku-Dam. Każdy nowy właściciel zrobiłby to, co robią wszyscy: przegonił mieszkańców i rodzinne sklepiki oraz staromodne jadłodajnie, zrównał wszystko z ziemią, po czym wybudował brzydkie biura z betonu i szkła, przynoszące wysokie zyski z czynszów, a rządowi duże podatki. To była przygnębiająca myśl.

Przypomniałem sobie też prowokacyjną historyjkę Klary o napotkaniu dyrektora w hotelu „Kempinsky”. Z wielu powodów było to nieprawdopodobne. Po pierwsze, naczelny był chory i to od wielu miesięcy. Po drugie, nienawidził wyjeżdżać za granicę. Jedyną oficjalną podróżą, jaką odbył, nie licząc konferencji w Waszyngtonie, była wizyta na Bliskim Wschodzie. I o ile dobrze pamiętałem, nie był w Berlinie od co najmniej pięciu lat. A po trzecie, gdyby tu przyjechał, nie wziąłby pokoju w dużym hotelu, zatrzymałby się u Franka lub - jeśli byłaby to podróż służbowa - byłby gościem naczelnego dowództwa brytyjskiej armii. A zupełnie fałszywie brzmiała informacja Klary, że D-G ją rozpoznał. Sir Henry nie przypomniałby sobie imienia swojego własnego psa labradora, gdyby Morgan - wierny lokaj - mu nie podpowiedział.

Próbowałem zasnąć, lecz sen nie przychodził. Miałem o czym myśleć. I nie mogłem nie zauważyć stanowczości, z jaką Frank zaprzeczył znajomości z Jimem Prettymanem. Nie wahał się i nie kluczył ani nie pytał, dlaczego wspomniałem to nazwisko. Stanowcze nie i zmiana tematu. Podobny brak ciekawości nie był normalny dla Franka; prawdę mówiąc, w ogóle nie było to normalne zachowanie.

Mówiłem Williemu, żeby nie stawiać tu tej przeklętej machiny - powiedział Werner, spoglądając znad wielkiego talerza z wołowiną na dwóch speców w białych fartu«łiach i ze śrubokrętami, którzy grzebali we wnętrznościach starej szafy grającej, najwidoczniej uciszanej kopniakami. Willi Leuschner, właściciel, spoglądał na to ponuro, jak pogrążony w żałobie krewny. Widocznie jacyś miłośnicy muzyki pop o późnej porze wyrażali opinię nogami.

Siedzieliśmy przy jednym ze stolików w pobliżu okna. Kiedy byliśmy dziećmi, mocno wierzyliśmy, że ludzie siedzący przy oknie dostają większe porcje, żeby zwabić przechodniów. Nadal nie wiem, czy to prawda czy nie, ale żaden z nas nie chciał zrezygnować z tego poglądu.

Mimo iż przyjaźniliśmy się przez całe życie, Werner wciąż potrafił mnie zaskoczyć. Często wyrażał pogląd, że przyczyną przestępczości wśród młodzieży jest telewizja, rozbite małżeństwa, bezrobocie i nadmierne spożywanie cukru. Czy to nowe, reakcyjne stanowisko wobec nastolatków było oznaką starzenia się i przyjmowania poglądów, jakie ja głosiłem przez całe życie?

Werner dorobił się na pożyczkach; oznacza to, że finansował wschodnioeuropejski eksport na Zachód twardą walutą pożyczoną skąd się dało. Płacił wysokie odsetki i żył z marży. To był niełatwy sposób zarabiania na życie, ale Werner zdawał się świetnie prosperować wśród ryzyka i trudności tego dziwnego marginesu świata finansów. Tak jak wielu jego rywali, nie miał żadnego doświadczenia w bankowości, a poziom jego wykształcenia nie wykraczał poza kuglarską umiejętność posługiwania się japońskim kalkulatorem.

- Myślałem, że lubisz młodych ludzi - powiedziałem.

Popatrzył na mnie i zmarszczył brwi. Zawsze oskarżał mnie o nietolerancję i ciasne horyzonty, lecz zgadzaliśmy się w poglądach na młodzież, podobnie jak większość berlińczyków. Nie trzeba daleko odchodzić od Potsdamerstrasse, żeby uwierzyć, że powszechny obowiązek służby wojskowej dla nastolatków mógłby być dobrym pomysłem.

Dziś Werner był jakiś inny. Nie z powodu nowej brody - zaczynającej mu zarastać pół twarzy - w której będzie wyglądał jak dobrze prosperujący, edwardianski piwowar lub jakiś wspólnik Sir Basila Zaharoffa. Nie tylko dlatego, że miał sporą nadwagę - poza okresami zapamiętałego odchudzania się zawsze ważył za dużo - nie dlatego też, że absurdalnie wcześnie przyszedł na nasze spotkanie. Był niezwykle niespokojny. Czekając, aż podadzą posiłek, bawił się solniczką i pieprzniczką, ciągnął się za uszy, skrobał po nosie i spoglądał przez okno, jakby zajmowało go coś zupełnie innego. Może myśli o innym umówionym spotkaniu, ponieważ w swoim szytym na miarę garniturze i jedwabnej koszuli nie pasował do tej jadłodajni.

Siedzieliśmy u Leuschnera, niegdyś znanej i modnej kafejki w pobliżu Potsdamerplatz. Teraz było tu podle i niemal pusto już od wielu lat, ponieważ ogromny Potsdamerplatz - kiedyś najbardziej ruchliwe skrzyżowanie w całej Europie - stał się spokojnym i cichym miejscem, nieustannie patrolowanym przez uzbrojonych wartowników pilnujących zasieków i, ze współczuciem nie okazywanym rodakom, powstrzymujących swoje wytresowane do zabijania psy przed wejściem na pola minowe. Gdy dzielnica podupadła, Cafe Leuschner stała się takim miejscem, gdzie ludzie uważają, co mówią do obcych, a policjanci regularnie wpadają sprawdzać wszystkim dowody tożsamości.

Niegdyś wznosiły się tu wielkie, luksusowe hotele, przylegające do największego na świecie dworca Anhalter. Plakaty w muzeum wyliczały sto czterdzieści pięć pociągów przyjeżdżających dziennie, z czego osiemdziesiąt dwa były dalekobieżnymi ekspresami, z koktajlbarami, wagonami sypialnymi i restauracyjnymi. Uginający się pod ciężarem kufrów i walizek ze świńskiej lub krokodylej skóry bagażowi przeprowadzali przybywających pasażerów tunelem biegnącym pod ulicą wprost do wykwintnego foyer słynnego hotelu „Excelsior”, omijając w ten sposób uliczny ruch. Stamtąd było już blisko do ekskluzywnych sklepów Leipzigerstrasse, ambasad, pałaców i gmachów przylegających do Tiergarten, jak również do urzędów nowo powstałej Rzeszy i pałacu jej cesarza. W dzień ruch uliczny nigdy nie słabł, a nocne życie trwało aż do chwili, gdy hulakom pozostającym jeszcze na nogach podawano darmowe śniadanie.

Teraz Anhalter Bahnhof nie istnieje, oprócz wielkiego fragmentu muru z żółtej cegły, który niegdyś był ścianą hallu. W lecie mur ginie wśród splątanych chwastów. Za nim, jak odkryliśmy z Wernerem za naszych szkolnych dni, znajduje się rozległa ziemia niczyja - rdzewiejących torów, walących się parowozowni, szkieletów starych, śpiących wagonów i zwrotnic z rączkami, za które można pociągać. Nic tędy nie przejechało od kwietnia 1945 roku, kiedy odjechał ostatni pociąg do Magdeburga. Wymarłe miejsce, jeśli nie liczyć paru włóczęgów i zbiegów, którzy czasem szukają nocnego schronienia w rozwalonych budynkach, lecz nawet na ich skromne wymagania są one zbyt niegościnne.

Z ponurym i opuszczonym placem sąsiadują resztki zbombardowanych budynków, które mogłyby sprawiać wrażenie dekoracji do filmu, gdyby nie były takie brudne. Miejsce, które niegdyś grało rolę centrum Europy, jest dziś pustynią, obok której po prostu przejeżdża się w drodze do redakcji przy Kochstrasse lub do Checkpoint Charlie, znajdującego się niedaleko tej zaśmieconej ulicy biegnącej wzdłuż Muru.

Jednak Cafe Leuschner pozostała. Willi Leuschner, mimo takich potknięć jak zainstalowanie szafy grającej, wie, jak nalać kufel mocnego berlińskiego piwa, a jego żona Austriaczka nadal raz na tydzień robi najlepszy Tafelspitz w mieście. Delikatne, gotowane mięso podają tu z kluseczkami ziemniaczanymi, a bigos robią na wywarze, dodając dla aromatu nasion jałowca.

Gdy Werner kończył ogromną porcję wołowiny, nabierając na widelec zbyt dużo chrzanu, nadszedł czas, aby znów poruszyć problem, który przyszedłem z nim omówić. Powiedziałem:

Nabrałem chrzanu na widelec i spróbowałem jeszcze raz. Był bardzo ostry.

- To głupia starucha - rzekł Werner w nagłym paroksyzmie niezwykłej u niego złości. Było to miarą jego frustracji. – Lekarz mówił jej tyle razy, że musi schudnąć i nie przejmować się tak wszystkim. A ona pije, pali, podnieca się, kłóci i traci panowanie nad sobą. To absurd.

Może w jego głosie nie było złości, lecz żal...

Mówiąc to, zdałem sobie sprawę, jak trudne będzie to zadanie. Wymaga spotkań z pośrednikami sprzedaży nieruchomości i przedstawicielami banku, prawnikiem, a także inspektorem podatkowym, a ponadto wypełniania formularzy i tych wszystkich biurokratycznych korowodów, zmieniających prostą transakcję w koszmar.

- Byłoby lepiej namówić Lisi, żeby wyjechała, dopóki się tego nie załatwi. Może moglibyśmy znaleźć jakieś miejsce w Baden-Baden. Zawsze mówiła, że pewnego dnia pojedzie na wakacje do Baden-Baden.

Spojrzał na mnie i skrzywił wargi w uśmiechu.

- A który z nas jej to zaproponuje?

Willi Leuschner podszedł do naszego stołu pozabierać talerze.

- Co chcecie teraz? - zapytał. - Pudding chlebowy?

Willi był w moim wieku, lecz zupełnie łysy, a wielkie, podkręcone wąsy, które zapuścił dla żartu, miał pożółkłe od starości i nikotyny.

Zawsze zwracał się poufale „ty”, ponieważ wszyscy trzej chodziliśmy razem do szkoły i rozumieliśmy się lepiej, niż rozumieliśmy swoje żony. W moim przypadku o wiele lepiej. Willi oczywiście wiedział, że Werner i ja mogliśmy pochłonąć nieograniczone ilości dania przyrządzonego według starej wojennej recepty, którą Frau Leuschner podniosła do godności narodowego specjału przez dodanie jaj i śmietany. Nie czekał na potwierdzenie. Wytarł ścierką plastikowy blat i ze zręcznością nabytą długotrwałą praktyką ustawił słoik z musztardą i kufle po piwie na stercie talerzy i sztućców. Ojciec Williego miał szefa sali komenderującego tuzinem ubranych we fraki kelnerów oraz ich młodszych pomocników w białych marynarkach. Teraz Willi i jego brat mieli tylko dwóch uchylających się od wojska poborowych, którzy zwykle zjawiali się rano ze szklistym spojrzeniem i drżącymi rękami.

Spoglądał przez wielkie okno na pustą niemal ulicę. Wczorajszy śnieg stopniał, lecz temperatura spadła i każdy berlińczyk wiedział, że z tych nisko wiszących, szarych chmur znów spadnie deszcz.

Werner ze smutkiem pokiwał głową, więc próbowałem udawać optymizm.

Popatrzyłem na niego. Miał ten nieprzenikniony wyraz twarzy, jaki wyćwiczył już w szkole.

Widząc moje zdumienie, zaczął się bronić.

Uśmiechnął się, widząc moją konsternację; może to było jego jedyną nagrodą, może z niecierpliwością na nią czekał.

Nie wyobrażałem sobie, aby jego młoda, uparta żona snobka przystosowała się do życia w pokoju na poddaszu, a nawet w apartamencie z wyremontowaną łazienką, z której Lisi była taka dumna.

Rezygnował ze swojej pracy, luksusowego mieszkania, a także, sądząc po tym co mówił, ze swojej żony. Już ją kiedyś stracił; stałość uczuć Zeny nie była czymś, co poeci opiewają w sonetach. Może w limerykach. Podejrzewam, że chyba dlatego tak nią gardziłem.

- Nie ma innego wyjścia, Bernie. Gdybym nie zrobił tego dla Lisi, nie mógłbym spojrzeć ludziom w oczy, prawda?

Popatrzyłem na niego. Werner był dobrym człowiekiem. Może był jedynym naprawdę dobrym człowiekiem, jakiego spotkałem w życiu. Cóż mogłem powiedzieć oprócz:

Wydawał się mówić poważnie. Czyżby nie wiedział, że agencje turystyczne chcą tylko tanich, ponurych, dwustupokojowych bunkrów, prowadzonych przez szesnastoletnich gówniarzy po maturze, nie mówiących żadnym ludzkim językiem? Co agencja turystyczna robiłaby z małym hotelikiem prowadzonym przez ludzi?

W ustach Wernera, który zawsze starał się być obiektywny, kiedy wypowiadał uwagi o Wschodzie, była to miażdżąca opinia.

Nie odpowiedziałem. Od niepamiętnych czasów mówiono, że nasze siatki należy oddzielić od ambasad i innych placówek dyplomatycznych. Straciłem sporo czasu pisząc na ten temat raport, pod którym Dicky Cruyer z zadowoleniem umieścił swoje nlzwisko. Wiele osób, ja również, sądziło, iż oznacza to kolejny szybki awans Dicky’ego. Raport był najlepszą tego rodzaju robotą, jaką kiedykolwiek wykonałem i byłem z niego dumny. Niektórzy twierdzili, że musi po nim nastąpić reorganizacja. Jednak nie wzięliśmy pod uwagę Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nawet przekazanie im tego raportu przez D-G okazało się niełatwe. Kiedy kacykowie w MSZ przeczytali go, tak wściekle się nań rzucili, że budynek zadrżał w posadach. Tajne Służby Wywiadowcze miały nadal być częścią MSZ, a ich działalność oceniana nie wyżej od pracy drugorzędnej ambasady w Afryce. Nasze biura pozostaną w ambasadach, a jeśli to oznacza, że wszyscy wiedzą, gdzie nas szukać, to trudno, chłopcy! To była przygnębiająca myśl. A Fiona znała całą tę historię.

Siedzieliśmy w milczeniu, spoglądając na ulicę i przejeżdżające nią samochody, i na grupkę ludzi stojących na przejściu dla pieszych, kulących się w podmuchach mroźnego wiatru.

To był, rzecz jasna, typowo angielski pomysł: mało prawdopodobne, by stare Niemki zapisywały swoje posiadłości na rzecz nie chcianych przedstawicieli psiej rasy.

- Na dobroczynność - wyjaśniłem.

Nie próbowałem odpowiedzieć, gdyż nie zdołałbym zagłuszyć potwornego ryku, jaki wydobył się nagle z szafy grającej. Po kilku taktach mechanicy wyłączyli ją i zaczęli z powrotem zakładać kolorowe pokrywy.

Po dłuższej chwili kiwnąłem głową. Werner miał rację. Musiał rozmyślać nad tym przez wiele bezsennych nocy.

- Może sprawdzę, czy ta siostra jeszcze żyje? - zaproponowałem, bardziej chcąc uspokoić swoje sumienie, niż myśląc, że to będzie miało jakieś praktyczne znaczenie.

Werner chyba rozumiał moje motywy. Powiedział:

- To byłoby bardzo pomocne, Bernie. Gdybyś mógł dowiedzieć się, czy siostra Lisi żyje, rozwiązałoby to najważniejszy problem. Mam jej ostatni adres we Francji. Znalazłem go w tej wielkiej, zielonej księdze adresowej, jaką Lisi trzyma w swoim biurze. Nie wiem, czy ten adres jest jeszcze aktualny.

Spojrzał na bar, za którym Willi Leuschner obsługiwał chromowany ekspres do kawy i rzekł:

Francja, pomyślałem. Dlaczego zawsze muszę wyskoczyć z czymś takim? Jak, do licha, zdołam znaleźć czas i pojechać do Francji, żeby odnaleźć siostrę, która niewątpliwie od dawna nie żyje? A poza tym, czy jedna Lisi w moim życiu nie wystarczy?

Mogliśmy kupić kuchenkę mikrofalową - powiedziała nagle Gloria.

Sporządzała spis w myślach. Czasem tak robiła. A im dłuższa była ta lista, tym bardziej Gloria nienawidziła linii lotniczych i ich zarządu. Na szczęście dla członków zarządu to ja siedziałem obok Glorii podczas przelotu do Nicei, a nie któryś z nich.

Pleksiglasowe okno było tak porysowane, że nawet gęste, szare chmury wyglądały jak zakreskowane. Gloria nie odpowiedziała ani nie zjadła niczego ze stojącej przed nią plastikowej tacy. Z wielkiej torebki, którą zawsze nosiła, wyjęła lakier do paznokci i zaczęła poprawiać manicure. To zawsze wywierało zamierzony efekt.

Chyba powinienem jej od razu powiedzieć, że nasza wycieczka miała na celu spełnienie złożonej przeze mnie obietnicy odnalezienia siostry Lisi Hennig. Wiedziałem, że wcześniej czy później Gloria pozna prawdziwą przyczynę naszego wyjazdu i że będzie z tego powodu zła.

Patrząc wstecz nie wiem, dlaczego wyjawiłem jej prawdziwy cel naszej podróży właśnie na lotnisku w sali odpraw. Z niezadowoleniem dowiedziała się, że nie jest to „weekend szalonych kochanków”, jak pozwoliłem jej przypuszczać. Nazwała mnie bardzo brzydko i zrobiła to tak głośno, że jacyś ludzie siedzący na sąsiednich fotelach zabrali swoje dzieci poza zasięg jej głosu.

W takich chwilach jak ta próbowałem zanalizować istotę stosunków łączących mnie z Glorią. Moi rówieśnicy - żonaci mężczyźni po czterdziestce - chętnie przedstawiali mi swoje interpretacje romansu z tą piękną dwudziestodwulatką. Czasem przybierały one formę poważnych „rozmów”, czasem anegdotek o mitycznych przyjaciołach, a czasem po prostu obleśnych dowcipów. Co dziwne, najbardziej denerwowały mnie zazdrosne komentarze. Nie próbowali nawet zrozumieć, że takie związki są skomplikowane, a ten - bardziej od innych.

Siedząc w samolocie, nie mając nic do roboty i nic do czytania oprócz „gazetki pokładowej”, zastanawiałem się nad tym. Próbowałem porównać związek z Glorią do tego z Fioną, moją żoną, której czterdzieste urodziny właśnie się zbliżały. Zawsze mówiła, że z przerażeniem myśli o swoich czterdziestych urodzinach. To „przerażenie” zmieniło się w rodzaj żartu, na który odpowiadałem obietnicą, że będziemy je obchodzić z wielką pompą. Jednak teraz będzie je obchodzić w Berlinie Wschodnim, i z pewnością przy rosyjskim szampanie, a może nawet i kawiorze. Fiona lubiła kawior.

Czy z Fioną dotarłbym aż na londyńskie Heathrow, udając, że wyruszamy na jakąś zwariowaną, romantyczną eskapadę? Nie. Jednak z drugiej strony było niezbitym faktem, że taka romantyczna eskapada w bardzo niewielkim stopniu byłaby w guście mojej żony Fiony. Zaczekajcie! Czy to prawda? Moja małżonka nawet przez moment nie uwierzyłaby, że niespodziewane zaproszenie do Nicei oznacza romantyczną eskapadę. Moja małżonka Fiona znała mnie zbyt dobrze, taka była prawda.

Ale w Nicei świeciło słońce i nie trzeba było wiele, aby Gloria odzyskała zwykłą pogodę ducha. W rzeczy samej, wystarczyło, że próbowałem wynająć samochód na przejazd do ostatniego znanego miejsca zamieszkania Ingę Winter. W pracy Gloria słyszała, jak dyktowałem i rozmawiałem po niemiecku, a czasem również posługiwałem się kiepskim rosyjskim. Nie była więc przygotowana na moją kulejącą francuszczyznę.

Zaczęło się niedobrze. Młoda Francuzka z piękną fryzurą w biurze wynajmu samochodów była zrozumiale zirytowana, kiedy usiłowałem przerwać jej prywatną rozmowę z koleżanką oznajmiając, że potrzebuję samochodu. Nie ukrywała irytacji. Mówiła szybko i z silnym prowansalskim akcentem, którego nie mogłem zrozumieć.

W końcu poprosiłem Glorię o pomoc w przetłumaczeniu szybko udzielanych przez dziewczynę instrukcji, gdzie znaleźć samochód. Ucieszyła się bezgranicznie. „No compree!” - powiedziała, śmiejąc się i klaszcząc z radości.

Mimo to odnaleźliśmy auto; mały biały renault musiał przez wiele zimnych dni stać na parkingu biura wynajmu, bo nie zapalił od razu.

Kiedy jednak już wyjechaliśmy i znaleźliśmy się na autostradzie wiodącej na zachód, Gloria nadal śmiejąc się w końcu mnie przekonała, że to wszystko było bardzo zabawne.

Po kilku minutach jazdy autostradą dotarliśmy do rozjazdu na Antibes. Zdecydowany nie dostarczać Glorii nowych powodów do kpin, miałem przygotowaną garść drobnych na opłacenie autostrady. Teraz Gloria pochyliła się nad mapą i zaczęliśmy przedzierać się bocznymi drogami w kierunku Grasse.

Zjeżdżając z autostrady poznaje się inną Francję. Tu, w tym górzystym ustroniu, nie widać ostentacyjnego bogactwa rzucającego się w oczy na Riwierze. Rolls-royce, cadillac i ferrari są tu zastąpione przez jaskrawo pomalowane furgonetki oraz antyczne łady, podskakujące na kocich łbach i rozpryskujące kałuże koloru ochry, pozostałości długotrwałych zimowych deszczów. To krajobraz składający się z samych nie dokończonych elementów. Częściowo zbudowane domy - o obnażonych szkieletach z szarych bloków świeżego cementu i ganglionach drutów - stoją obok na pół zniszczonych, starych zabudowań. Drabiny, potrzaskane bidety i porzucone wanny zalegają tarasy oliwnych gajów. Rozmyte przez burze sterty piasku piętrzą się obok cegieł, ocynkowanej blachy i niemal skończonych rusztowań. Na polach leżą odpadki miejskiej cywilizacji i największe plony uzyskują tu zbieracze surowców wtórnych.

Le Mas des Vignes Blanches” nie było takim miejscem. Tutaj, na południowym zboczu wzgórza, znajdowała się wyspa pruskiego porządku otoczona galijskim morzem. Ten dom był niegdyś siedzibą jakiegoś szczęśliwego właściciela winnicy. Teraz stoki wzgórz zniekształcała ospa zabudowań, choroba, której ostry przebieg był podkreślony przez cienki półksiężyc Morza Śródziemnego błyszczący blado-niebiesko za następnym pagórkiem.

Dom był otoczony przystrzyżonym żywopłotem, ale białe, drewniane wrota były otwarte, więc wjechałem na dobrze utrzymany, żwirowy podjazd. Główny budynek musiał liczyć sobie dobrze ponad sto lat. Nie miał tego ponurego, prostokątnego kształtu, jaki cieszy się uznaniem właścicieli ziemskich na północy. Ten dom był zbudowany dla prowansalskiego klimatu: dwie kondygnacje z oknami zaopatrzonymi w okiennice, winorośl pnąca się po fasadzie, kilka sporych drzew palmowych z liśćmi, które trzepotały na wietrze, oraz gigantyczny kaktus, bladozielony i nieruchomy jak olbrzymi morski drapieżnik szykujący się do ataku.

Na tyłach domu zobaczyłem brukowany dziedziniec, starannie zamieciony i wyszorowany, co w tych stronach jest czymś niezwykłym. Z wozowni wystawał tył wielkiego mercedesa i jasnoniebieskiego BMW. Dalej rozciągał się rozległy ogród obramowany szpalerami przyciętych drzew owocowych. Szczególną uwagę zwracały trawniki. W tej części świata, gdzie słońce nielitościwie praży ziemię, wypielęgnowany trawnik świadczy o ekscentrycznym obcym guście, zamiłowaniu do ogrodnictwa lub daje świadectwo zamożności.

Na małym, otoczonym balustradą tarasie stał komplet ogrodowych mebli: kilka giętych metalowych krzeseł wokół dużego stołu o szklanym blacie oraz dwa leżaki. Mimo jasno świecącego słońca nie było tak ciepło, aby siedzieć na dworze. Wiatr wiał bezustannie i tu, na wzgórzu, nawet wysokie iglaste drzewa kołysały się pod jego podmuchami. Gloria postawiła kołnierz płaszcza, kiedy tak czekaliśmy, aż ktoś zareaguje na dzwonek do drzwi.

Kobieta, która nam otworzyła, miała około czterdziestu lat. Była atrakcyjna w ten naturalny sposób, typowy dla niektórych mieszkańców wsi: silna, mocno zbudowana, o bystrych, inteligentnych oczach i siwiejących włosach, których nie próbowała farbować.

czegoś, dodała:

- Mam takie same inicjały jak matka i ludzie często się mylą.

Zauważywszy nasz tani wynajęty samochód skupiła uwagę na Glorii i niewątpliwie próbowała odgadnąć, co nas łączy.

- Chcecie państwo widzieć się z mamą. Czy pan nazywa się Samson?

Jej angielszczyzna była doskonała, ze śladem akcentu bardziej niemieckiego niż francuskiego. Nosiła zieloną, kwiecistą staromodną suknię z koronkowym kołnierzem i mankietami. Trudno powiedzieć, czy była biedna i nie nadążała za modą, czy też hołdowała najnowszej, obowiązującej na wykwintnych przyjęciach w wielkich miastach.

- Zgadza się - powiedziałem.

Napisałem, że jestem starym przyjacielem Lisi, pisarzem zbierającym materiał do książki, której akcja ma się toczyć w przedwojennym Berlinie. Ponieważ jestem w pobliżu, chciałbym skorzystać z okazji, odwiedzić ją i poprosić o opowiedzenie wspomnień. Nie dostałem odpowiedzi. Może miały nadzieję, że się nie pojawię.

- Proszę dać mi płaszcze. Dzisiaj jest tak zimno. Zwykle o tej porze roku jadamy obiad na świeżym powietrzu.

Paznokcie miała krótkie i zadbane, lecz jej dłonie były zniszczone domowymi pracami. Zobaczyłem kosztownie wyglądający zegarek, kilka złotych pierścionków i bransoletkę, ale nie dostrzegłem obrączki.

Wymruczałem parę banałów o zimie, która co roku jest sroższa, podczas gdy Ingrid przyglądała nam się uważnie. A więc to była córka. Niepodobna do Lisi, ale przypomniałem sobie stare zdjęcie matki Lisi w wielkim kapeluszu i długiej sukni z bufiastymi rękawami; ona też była wysoką kobietą.

Weszliśmy do rozległego salonu. Kilka sporych kaloryferów utrzymywało w nim ciepło mimo dużych okien dających widok na trawnik od frontu. Podłoga była z czerwonych kafelków, które w tych stronach są często spotykane, tu i ówdzie leżały wzorzyste dywany. Na ścianie wisiał jeden wielki obraz dominujący nad pokojem. Przedstawiał typową osiemnastowieczną scenę batalistyczną: przystojni oficerowie w eleganckich mundurach siedzieli na tańczących wierzchowcach i wymachiwali szablami, podczas gdy w oddali nikłe szeregi anonimowych postaci zabijały się wzajemnie wśród dymu. Na jednym końcu pokoju stały dwie białe sofy i para dobranych kolorem foteli, a stara kobieta w prostej, czarnej sukni siedziała na brzydkim, wysokim krześle z rodzaju tych, z jakich ludzie o zesztywniały eh kończynach mogą jeszcze podnieść się o własnych siłach.

- Dzień dobry, panie Samson! - przywitała się, gdy jej córka przedstawiła nas i przyjrzawszy się uważnie Glorii, skinęła jej głową. Ingę Winter na pierwszy rzut oka nie była podobna do swojej siostry. Była drobna i skurczona, miała pergaminową skórę upstrzoną żółtymi plamkami i przerzedzone siwe włosy specjalnie umyte i ułożone z okazji naszej wizyty. Spoglądałem na nią z zainteresowaniem; była starsza od Lisi, co czyniło ją Bóg wie jak starą. Jednak była kobietą, która nauczyła się żyć ze swoją starością. Nie farbowała włosów i nie malowała twarzy, nie przyklejała do powiek sztucznych rzęs, co Lisi robiła, gdy przychodzili goście. Mimo wszystkich różnic jej twarz zdradzała jednak wyraźne podobieństwo do siostry. Miała tę samą zdecydowaną linię szczęki, due oczy i usta, które równie łatwo potrafiły się uśmiechać co krzywić.

- A więc jest pan znajomym mojej siostry?

Słowa były angielskie, wymowa wyraźnie amerykańska, lecz zdania układał umysł myślący po niemiecku. Przysunąłem się trochę bliżej, żeby nie musiała podnosić głosu.

- Znam ją od dawna - powiedziałem. - Widziałem ją zaledwie kilka tygodni temu.

Młodsza kobieta uśmiechnęła się do niej ciepło i wyszła z pokoju. Zastanawiałem się, jak opisać stan zdrowia Lisi. Nie chciałem przestraszyć Ingę Winter.

Teraz zauważyłem jej oczy. Były jak kocie ślepia - zielone, głębokie i błyszczące. Nigdy przedtem nie widziałem takich oczu. Ta kobieta niczego nie owijała w bawełnę.

-Wyobraża sobie, że odziedziczy dom. Czy tak?

Zachichotała złośliwie i spojrzała na Glorię. Gloria siedziała na rzeźbionym, drewnianym krześle; poruszyła się niespokojnie.

- O ile wiem, to nie - usiłowałem zaprzeczyć.

I tak diabli wzięli cel mojej wizyty. Czy ta złośliwa starucha celowo tak pokierowała rozmową, żebym zaprzeczył? Nie miałem pewności. Myślałem o tym, gdy jej córka przyniosła herbatę i szarlotkę, na której cienkie plasterki jabłka ułożono starannie w kształt wachlarza.

Przy herbacie wypytałem starą o życie w przedwojennym Berlinie. Miała dobrą pamięć, opowiadała jasno i wyczerpująco, jednak jej odpowiedzi były typowymi odpowiedziami, jakich ludzie żyjący w czasach Trzeciej Rzeszy udzielają wszystkim obcym i cudzoziemcom.

Po czterdziestu pięciu minutach zauważyłem, że zaczyna się męczyć. Zaproponowałem, abyśmy na tym skończyli. Staruszka powiedziała, że chce jeszcze rozmawiać, lecz jej córka dała mi niemal niedostrzegalny znak głową i powiedziała:

- Oni już muszą iść, mamo. Mają swoje sprawy.

Córka również umiała wykazać stanowczość.

- Mama nie przyjmuje wielu gości - powiedziała.

Nie zabrzmiało to zachęcająco.

Hotel nie okazał się „hotelem dla nowożeńców”, jak go opisałem Glorii. Znajdował się na końcu długiej, krętej drogi - popękanej i pełnej kocich łbów jak wszystkie lokalne drogi w tych stronach - tuż obok opuszczonego kamieniołomu. Wydawało się, że ktoś przedsiębiorczy wykorzystał dwa koła od wozów, tworząc z nich bramę wjazdową, ale przy bliższych oględzinach koła okazały się plastikowymi atrapami. Na patio ustawiono kilka prawdziwych starych beczek po winie, w których walczyły o życie rododendrony i kamelie. Różowy budynek hotelu był pokryty stiukami i błyszczącymi, plastikowymi kafelkami.

Na drugim końcu parkingu stała wiata, pod którą jakieś bezpańskie wehikuły nieokreślonego typu i marki rdzewiały spokojnie, nie tknięte ludzką ręką. Zaparkowaliśmy przy nowym mikrobusie Peugeot i furgonetce z namalowaną reklamą sklepu mięsnego w Valbonne. Duża tablica oznajmiała, że samochody parkuje się tu na ryzyko właściciela, a inna wskazywała drogę do pustego basenu, częściowo odmalowanego na ciemnoniebiesko.

Jednak w środku wszystko wyglądało lepiej. Jadalnia była czysta i dość elegancka, na stołach leżały wyprasowane obrusy, błyszczące nakrycia i sztućce. W barze na dużym kominku paliła się kłoda drewna.

Gloria od razu poszła na górę wykąpać się i przebrać, ja - do baru, aby ogrzać ręce przy ogniu i spróbować armaniaku, który według barmana był wyjątkowo dobry. Gloria nie lubiła alkoholu, wolała sok pomarańczowy lub jogurt, a nawet Seven-Up. Sądzę, iż był to kolejny dowód istnienia przepaści między pokoleniami. Zgadzając się z werdyktem barmana, wziąłem drugi armaniak na górę, do naszego pokoju, gdzie Gloria właśnie skończyła się kąpać.

Przez całą drogę z Le Mas des Vignes Blanches do hotelu zachowała milczenie, dając mi czas na rozmyślania o starej Winter. Kiedy teraz zapytałem: „I co o niej sądzisz?”, Gloria od razu wybuchnęła oburzeniem.

No, to niezwykle pocieszające, kochanie. Czasem wydaje mi się, że zatraciliśmy zdolność rozpraszania się. Przesunąłem dłonie.

- Nie, nie, nie! O której jest obiad? Przestań! Nie ma czasu.

Pytałam, o której obiad.

- Za późno, żeby o tym myśleć - odparłem.

I miałem rację.

Później, kiedy spokojnie siedzieliśmy razem, powiedziała:

- Chyba tak.

Oczywiście, śniadań nie jadło się w jadalni. W tych francuskich hotelach zawsze tak jest. A w przeciwieństwie do Glorii nie lubię jeść w łóżku. Tak więc ona siedziała na posłaniu, trzymając tacę na kolanach, a ja dopijałem drugą filiżankę kawy i zjadałem drożdżówkę Glorii - („Głuptas z ciebie, kochanie. Przecież zjadłeś już dwie”.) - kiedy zadzwonił telefon.

Wiedziałem, że to musi być ta Winter. Nikt inny nie wiedział, gdzie jestem. Wbrew regulaminowi nie zostawiłem w biurze numeru telefonu. Ludzie, którzy zostawiają zagraniczne numery, muszą potem odpowiadać na pytania, gdzie byli i po co.

Gloria użyła dodatkowej słuchawki, jaką mają wszystkie francuskie telefony, i teraz machała ręką na wypadek, gdybym nie zauważył, jak gwałtownie potrząsnęła głową.

- Ale panna Kent ma spotkanie w Cannes. Podrzuci mnie samochodem i zabierze później, jeśli poda pani odpowiednią porę.

- Jedenasta i trzecia - powiedziała bez wahania córka. Rodzina Winterów miała na wszystko gotowe odpowiedzi.

Gloria podwiozła mnie pod bramę kilka minut wcześniej. Tak trzeba, kiedy ma się do czynienia z Niemcami.

- Jest pan bardzo punktualny! - powiedziała Ingrid Winter otwierając drzwi.

W jej głosie wyczułem ciepłą aprobatę. Dopełniliśmy tych samych formalności co poprzednio, rozmawiając o pogodzie, gdy oddawałem jej mój płaszcz, ale dzisiaj okazała się o wiele bardziej uprzejma.

-Proszę pozwolić mi zamknąć drzwi; kiedy wieje wiatr z południa, ten żółty pył wciska się wszędzie. Sirocco. Trudno uwierzyć, że piasek może tu przywiać aż z Sahary, prawda?

Zgodziłem się.

Schowała mój płaszcz przeciwdeszczowy do szafy pomalowanej w wielkie, pomarańczowe kwiaty.

- Moja matka jest bardzo starą damą, panie Samson.

Przytaknąłem, a wtedy Ingrid Winter popatrzyła na mnie tak, jakby dawała mi coś specjalnego do zrozumienia, niemal z obawą. Potem powtórzyła:

Odwróciła się i poszła korytarzem wyłożonym kafelkami i obwieszonym sztychami starożytnych niemieckich miast nie do salonu, w którym siedzieliśmy poprzedniego popołudnia, lecz do pokoju na tyłach domu.

Rzecz jasna, nie zawsze była to sypialnia. Podobnie jak dla Lisi, przygotowano dla niej pokój na dole. Niewielu ludzi w wieku Ingę Winter chce chodzić do łóżka na piętro. - Nie leżała w łóżku. Miała na sobie szarą, bawełnianą sukienkę z rodzaju tych, jakie dają ubogim pacjentom w państwowych szpitalach, i siedziała w ogromnym niezgrabnym fotelu, otulając chude ramiona grubym, kaszmirowym szalem.

No, teraz zrozumiałem obawy Ingrid. To nie była sypialnia, lecz świątynia. I nie chodziło po prostu o to, że Ingę Winter otoczyła się zdjęciami i pamiątkami z minionych lat - wielu starych ludzi tak robi - ale o zdumiewający dobór tych przedmiotów. Blat sporego stolika był zastawiony fotografiami w ramkach; kolekcja taka, jakiej prawdopodobnie potrzebują aktorzy i aktorki dla potwierdzenia wieczystego oddania obiecanego im przez kolegów. Jednak tutaj nie było gwiazd filmowych.

Honorowe miejsce zajmowała starannie ustawiona, oprawiona w srebro fotografia Adolfa Hitlera. Widziałem już przedtem takie zdjęcia; to był jeden z barwionych na kolor sepii oficjalnych portretów zrobionych przez Hoffmanna, jakie Hitler rozdawał przybywającym z wizytą dygnitarzom lub starym towarzyszom. Tego nie podpisał niedbałym, krótkim zygzakiem, jaki zwykle widziało się na takich podobiznach. Portret był opatrzony starannie wykaligrafowanym autografem z pozdrowieniami dla Herr und Frau Winter. Nie było to jedyne zdjęcie Hitlera. Fotografia na błyszczącym papierze ukazywała przystojną parę w średnim wieku stojącą obok Hitlera i wielkiego psa na jakimś tarasie, z widocznymi w oddali wysokimi, ośnieżonymi górami. Zapewne Berchtesgaden, Berghof. Przedwojenne, ponieważ Hitler nie był w mundurze. Miał na sobie jasny garnitur, jedną rękę wyciągał do psa, jakby chciał go pogłaskać. Kobietą była piękna Ingę Winter, o długich, błyszczących włosach, ubrana w szeroką w ramionach garsonkę modną w latach trzydziestych. Mężczyzna - zapewne Herr Winter - nieco zbyt pulchny, by nosić garnitur w paski, został uchwycony z na pół otwartymi ustami, tak że wyglądał na zdziwionego i trochę zabawnie. Jednak może była to i tak mała cena za możliwość uwiecznienia się w towarzystwie Fuhrera. Nie mogłem oderwać oczu od tej kolekcji zdjęć. Były tam podpisane fotografie Josepha Goebbelsa z żoną i wszystkimi dziećmi, dedykacja od ubranego w czarny mundur Himmlera o pustej twarzy, szeroko uśmiechnięty Hermann Góring na nieostrym, starannie wyretuszowanym zdjęciu, oraz kwieciście zadedykowane zdjęcie Fritza Essera, z którym Góring stanął przed sędziami w Norymberdze. Winterowie byli mile widziani w najwyższych kręgach nazistowskiego społeczeństwa. Jaką pozycję dawało to Lisi?

- W dzisiejszych czasach ludzie zbyt wiele piją – powiedziała stara kobieta.

Nie dając mi czasu na odpowiedź, sięgnęła po jedno ze zdjęć. Trzymając je w dłoni, spojrzała na córkę i powiedziała szybko po niemiecku:

Mówiąc, jak mi miło, że znalazła czas, żeby znów się ze mną zobaczyć, mimowolnie przeszedłem na niemiecki.

Twarz starej rozjaśniła się niewiarygodnie szerokim uśmiechem.

Nadal trzymała fotografię, lecz wydawało się, że o niej zapomniała.

Z ulgą słuchałem, jak mówi po niemiecku, a nie tą niepewną angielszczyzną z okropnym akcentem, jakiego nabywają ludzie, którzy nauczyli się języka w podeszłym wieku. Zapewne ja tak mówiłem po francusku. Niemczyzna Ingę Winter była - oprócz kilku staromodnych słów i wyrażeń - tak wyraźna i świeża, jakby dopiero wczoraj przyjechała z Berlina. Popatrzyła na mnie. Czekała, jak zareaguję na propozycję przekazania hotelu.

- O ile wiem, Lisi obciążyła hipotekę.

Zignorowała moje słowa.

Nie odpowiedziałem. Biorąc pod uwagę, ilu bogatych Niemców ma wielkie domy na Riwierze oraz całe flotylle ogromnych, zarejestrowanych w Niemczech jachtów tłoczących się w miejscowych portach i przystaniach, nie sądziłem, aby miała z tym poważniejsze problemy.

Nie można było nie pamiętać; ogromny, okropny grat z aniołami, smokami, końmi i Bóg wie czym jeszcze, wyskakującymi jak diabły z pudełka. A gdybyście go nie widzieli, z pewnością jego wibrujące uderzenia nie dałyby wam zasnąć przez całą noc. Lecz mimo to widziałem tu pewne komplikacje; Lisi często mówiła o swoim przywiązaniu do tego straszliwego przedmiotu.

- I kilka innych rzeczy. Zdjęcia moich rodziców, mała haftowana

poduszeczka, na której spałam, kiedy byłam małą dziewczynką. Trochę papierów, pamiątek, dzienników, listów i przedmiotów, które należały do mojego męża. Wyślę Ingrid do Berlina, żeby je zabrała. Byłoby straszne, gdyby je wyrzucono.

- To nie będzie tak zaraz - powiedziałem.

Obawiałem się, że zadzwoni do Berlina, zanim Werner porozmawia z Lisi. Wywołałoby to okropne zamieszanie.

- Tylko prywatne papiery - powiedziała. - Rzeczy, które nie obchodzą nikogo prócz mnie.

Pokiwała głową.

- Ingrid je odnajdzie. Potem Lisi może sobie wziąć dom.

Nagle zdała sobie sprawę z tego, że trzyma w ręku zdjęcie.

Podała mi je.

- Mój ślub - oznajmiła.

Popatrzyłem. To musiała być uroczysta ceremonia. Ingę we wspaniałej sukni stała na schodach jakiegoś wielkiego budynku - za nią trzej chłopcy trzymający tren - a jej mąż miał na sobie mundur jakiegoś elitarnego pruskiego pułku. Na wyższych stopniach stał honorowy szpaler oficerów z szablami u boku, każdy w towarzystwie druhny ubranej w starogermański strój. Po obu stronach ustawili się goście: przystojny oficer marynarki, brunatne koszule wysokiej rangi oraz oficerowie SS, wystrojeni nazistowscy dostojnicy i inni, w szykownych mundurach zapomnianych hitlerowskich organizacji.

Teraz łatwo było ich znaleźć; był chyba jedynym mężczyzną nie w mundurze.

- Biedny Erich - powiedziała z urywanym chichotem.

Niewątpliwie kiedyś ten okrutny żart z męża Lisi, pianisty, był dotkliwym ciosem. Ta stara kobieta zdawała się nie rozumieć, że koło historii potoczyło się pomyślnie dla Ericha Henniga.

Wsunąłem zdjęcie z powrotem w wolne miejsce na stoliku.

- Tylko prywatne papiery - powtórzyła. - Rzeczy, które nie obchodzą nikogo prócz mnie.

Dokładnie o pierwszej jej córka zawołała nas na lunch w małym pokoju jadalnym, którego okna wychodziły na dziedziniec. Stara kobieta poszła tam powoli, ale bez pomocy, i podczas posiłku ani na chwilę nie przestała mówić. Cały czas wspominała Berlin.

- Nie znam Berlina w ogóle - rzekła Ingrid. - Ale dla mojej matki nie ma drugiego takiego miasta.

To wystarczyło, aby zaczęła kolejną opowieść o szczęśliwych dniach, jakie spędziła w stolicy przed wojną. Czasem opowiadała z takim zapałem, jakby zapominała, że siedzę tam razem z jej córką. Wydawała się mówić do innych ludzi i przeplatała swe opowieści wstawkami: „...a pamiętacie to świństwo, jakie Fritz lubił pić...” albo „ten stolik, który Pauli i ja zawsze rezerwowałyśmy w Kónigin przy Ku-Dam...”. W pewnej chwili, w połowie opowiadania o balu, na jakim była w 1938 roku, zwróciła się do Ingrid:

Po lunchu jej matka zamilkła. Ingrid powiedziała:

- Lubi chodzić sama. Myślę, że nic jej nie będzie.

Patrzyłem, jak Ingrid odprowadza matkę z powrotem do jej pokoju. Zostało mi jeszcze piętnaście minut do przyjazdu Glorii, więc Ingrid zaprosiła mnie do kuchni na drugą filiżankę kawy, którą miała zamiar zaparzyć. Przyjąłem zaproszenie.

Ingrid Winter zdawała się miłą kobietą i machnięciem ręki zbyła moje uwagi o hojności, jaką okazała, zrzekając się swojej części domu.

Patrzyła na mnie przez chwilę, zanim odpowiedziała.

- Mama lubi ten klimat.

Nic nie powiedziała o tym, co sama lubi albo czego nie znosi.

- Jak większość ludzi - stwierdziłem.

Nie zareagowała. Dolała mi kawy i rzekła:

- Niech pan nie zwraca uwagi na to, co mówi mama.

- To wspaniała starsza pani, zważywszy jej wiek.

Może zauważyła, że te stwierdzenia nie wywierają na mnie wielkiego wrażenia, bo uściśliła:

- Udaje, że wierzy we wszystko, ale jej umysł pracuje z błyskawiczną szybkością. Udaje, że wierzy w to, że jest pan pisarzem, ale wie, kim pan jest.

Czekała.

Ingrid Winter wzruszyła ramionami. Nie zamierzała ręczyć za prawdziwość jakichkolwiek stwierdzeń swojej matki.

Rozległ się ostry dźwięk klaksonu, więc wstałem od stołu. Kiedy Ingrid Winter podawała mi płaszcz, znów omawialiśmy kaprysy pogody. Mówiąc do widzenia stwierdziłem, że zastanawiam się, dlaczego jej matka powiedziała „zabił mojego kochanego męża”, a nie „zabił twojego ojca”. O mężu Ingę Winter nie wiedziałem wiele; tylko tyle, ile usłyszałem od Lisi: że był cywilnym pracownikiem jakiegoś berlińskiego ministerstwa i że umarł tuż po wojnie gdzieś w południowych Niemczech. Teraz, kiedy spotkałem Ingrid - tę kobietę, o której jej ciotka Lisi nic nie wiedziała - mogłem tylko stwierdzić, że nie rozumiem wielu spraw związanych z rodziną Winterów, a także co wspólnego miał z nimi mój ojciec.

Ostatni wieczór tego szalonego weekendu w Prowansji spędziliśmy w pobliskim domu „wujka” Glorii. Rodzice Glorii byli Węgrami, a ten stary przyjaciel właściwie nie był jej krewnym, tyle że wszyscy węgierscy uchodźcy w pewien sposób są jedną rodziną zwariowanych, sympatycznych, rozgoryczonych osobników, którzy, nawet jeśli żyją w zupełnym odosobnieniu, są zdumiewająco dobrze zorientowani w poczynaniach swoich ziomków.

Nazywał ją Zu. Wszyscy węgierscy przyjaciele wołali na nią Zu. To był skrót od Zsuzsa, imienia, jakie nadali jej rodzice. Dodo żył w samotnej chacie, znajdującej się na uboczu. Stała na stoku wzgórza, wciśnięta między maleńką winnicę i zachwaszczony ugór porzuconej wytłaczarni oleju. Na małym kawałku ziemi Dodo uprawiał ogródek, w którym ślimaki pożerały liście warzyw pozostałe po ostatniej zimie. Przed budynkiem, niebezpiecznie przechylony nad rowem, stał wysłużony deux chevaux bez jednego reflektora.

Przedstawiono mi go jako Doda i sądząc po energicznym uścisku dłoni, nie miał nic przeciwko temu, aby tak go nazywano. Na pierwszy rzut oka wyglądał na mężczyznę po sześćdziesiątce, niskiego i hałaśliwego grubasa, którego każdy reżyser filmowy obsadziłby w roli miłego węgierskiego uchodźcy. Miał gęste siwe włosy zaczesane do tyłu i wielkie, sterczące wąsy, które jakimś cudem zdawały się jeszcze bielsze. Twarz miał czerwoną, może od picia, bo cały dom był usiany butelkami zarówno pełnymi, jak i pustymi - a kiedy przybyliśmy, Dodo wyglądał na podochoconego. Nie jestem pewien, w jakim stopniu wpływało to na zdolności lingwistyczne, lecz jego angielszczyzna była płynna i niemal pozbawiona akcentu, a oprócz tendencji do nazywania wszystkich „kochanie” obciążały ją jedynie te niedoskonałości składni, które słyszy się w mowie rodowitych Anglików.

Był w znoszonych do cna brązowych, sztruksowych spodniach, w paru miejscach wyświechtanych. Obwisły, czerwony sweter z golfem sięgał mu prawie do kolan, a schodzone skórzane buty zapinane na zamki błyskawiczne miały dwucalowe obcasy. Dał nam wina i posadził na długiej, wysiedzianej, obciągniętej perkalem kanapie przed buzującym kominkiem, cały czas mówiąc.

Jego dom znajdował się w odległości około trzydziestu kilometrów od Le Mas des Vignes Blanches, należącym do Winterów, ale Dodo zdawał się wiedzieć o nich wszystko. „O tej hitlerówce” - jak miejscowi nazywali Ingę Winter, od kiedy jakiś gadatliwy hydraulik był tam, aby naprawić rurę, i rozgłosił na całą okolicę wieść o zdjęciu Hitlera.

Kiedy Dodo dowiedział się, że odwiedziliśmy tajemnicze sąsiadki, uraczył mnie kilkoma zabawnymi historiami o teściu Ingę - starym Haraldzie Winterze - który był bogatym biznesmenem. Wiedeń rozbrzmiewał najrozmaitszymi opowieściami o nim: o jego samochodach, gwałtownym usposobieniu, mściwości, o wyfiokowanych damach widzianych z nim w jego loży w operze, o ogromnych sumach pieniędzy wydawanych na zdumiewającą biżuterię kobiet, za którymi się uganiał, i o śmiesznym pojedynku ze starym profesorem doktorem Schneiderem, ginekologiem, który odebrał poród jego drugiego syna.

- W czasach mojego ojca Harry Winter był na ustach całego Wiednia; jeszcze dziś starsi ludzie pamiętają opowieści o nim. Podejrzewam, że większość tych anegdot jest zmyślona. Miał jednak w Wiedniu bardzo piękną kochankę. Wiem, że to prawda, ponieważ sam wielokrotnie ją widziałem. W 1942 roku studiowałem w Wiedniu chemię i mieszkałem u ciotki, która przez wiele lat była jej krawcową. W tym czasie kochankę opuściło szczęście: trwała wojna, Austrią rządzili naziści, a ona była Żydówką. Pochodziła z Węgier i lubiła plotkować w swoim ojczystym języku. Później pewnego dnia nie przyszła do przymiarki; dowiedzieliśmy się, że zabrali ją do obozu. Nawet wszystkie pieniądze świata nie mogły ocalić kogoś przed gestapo.

Powiedziawszy to pociągnął nosem i poszedł do kuchni coś pomieszać. Kiedy wrócił, położył na kominku wielkie polano. Było mokre i syczało na rozżarzonych węglach.

Domek Doda nie mógł już bardziej się różnić od uporządkowanego domu Winterów. Ich siedziba była po spartańsku luksusowa, podczas gdy we „wspaniałej norze” Doda panował artystyczny nieład. Połowę południowej ściany domu zastępowały rozsuwane szklane drzwi, za którymi - ledwie widzialny w półmroku - znajdował się rozchwierutany taras. Na emeryturze Dodo zajął się malarstwem. Drugi

z pokoi domu wychodził na północ; gospodarz wstawił tam świetlik i urządził studio. Oprowadził nas po nim. Miał tam kilka nie dokończonych płócien: krajobrazy - śmiałe, niedbałe i kompetentne pastisze prowansalskich dzieł van Gogha. Większość z nich była wariacjami na ten sam temat: jego dolina o świcie, o zmroku i o wielu innych porach dnia. Twierdził, że ma w Cannes galerię, w której sprzedaje swoje prace. Może nie było trudno sprzedać takie kolorowe widoczki bogatym turystom, którzy przyjeżdżali tu na wakacje.

Kiedy wróciliśmy z obchodu posiadłości, wilgotny kloc na kominku wydzielał smugę niebieskiego dymu, który kłębił się w pokoju, jeszcze bardziej przyciemniając pomalowane ściany i gryząc w oczy. Gloria usiadła przy stole znajdującym się zadowalająco blisko kuchni. Obok stała masywna, rzeźbiona szafa sięgająca prawie do sufitu. Pozbawiona drzwi, miała w środku nie malowane półki z setkami książek. Filozofia, historia, chemia, sztuka, słowniki, powieści kryminalne i biografie, wszystkie stłoczone razem w anarchicznym nieładzie. Każdy tom był zaczytany, poplamiony, załamany lub lekko wygięty.

Kiedy siadaliśmy za wielkim stołem, Dodo przysunął mi bujany fotel i jedna poręcz została mu w ręku. Ryknął śmiechem i z łoskotem wtłoczył ją na miejsce z wprawą nabytą niewątpliwie w wyniku długotrwałej praktyki. Często się śmiał, a kiedy otwierał usta, ukazywał złote koronki, niewiele bardziej żółte od pozostałych zębów.

Oczywiście, spodziewałem się, że tu przyjedziemy, ponieważ Gloria chciała pokazać mnie Dodowi, wiedziałem też, że jego aprobata jest dla niej ważna, a zatem ważna i dla mnie. Wchodząc w rolę ojca, przyjrzał mi się bacznie i zadał kilka zdawkowych pytań, jakie rodzice zadają zalotnikom swoich ukochanych córek, jednak nie wkładał w to serca. Szybko zapomniał o swojej roli i zaczął wykład o sztuce:

- Tycjan kochał czerwienie i błękity. Spójrzcie na jakikolwiek jego obraz, a sami zobaczycie. To dlatego zawsze malował rudowłose modelki. Cudowne kobiety; on wiedział co nieco o kobietach, hę?

Ryk śmiechu i łyk wina.

- A spójrzcie na jego późniejsze prace... mniejsza o „Niebo wstąpienie dziewicy” i inne takie kawałki... Spójrzcie na prawdziwego Tycjana; nakładał farbę końcami palców. Był pierwszym impresjonistą, to jedyne odpowiednie słowo. Mówię ci, kochanie, Tycjan był gigantem.

A potem na temat zainteresowania Glorii wyższymi studiami w Anglii. - Nie nauczysz się niczego istotnego w Oksfordzie czy w Cambridge. Jednak cieszę się, że nie zamierzasz studiować językoznawstwa.

W zeszłym roku miałem tu absolwenta tego kierunku, nawet nie potrafił przeczytać menu, kochanie! Zapytał mnie, co to są klopsy. Nieprawdopodobny ignorant! A jego akcent był niewiarygodny. Jedyni ludzie, którzy są w stanie zrozumieć Anglika, mówiącego po francusku, to ci, którzy uczyli się francuskiego w Anglii. I jeszcze o hazardzie:

- Weźmy dwie kości - szanse wygranej są, oczywiście, nierówne.

A widziałem ludzi obstawiających jednakowo dwójkę i szóstkę.

Gloria podsunęła mu myśl.

- A nie powinni? - zapytała.

Obrócił się do ognia i opierając na poręczach swojego fotela kopnął kłodę, tak że eksplodowała deszczem iskier.

- Nie! Na dwie kości? Nie. Szóstkę można wyrzucić na wiele różnych sposobów. Możesz mieć ją z dwóch trójek; z czwórki i dwójki; na odwrót, z dwójki i czwórki; z piątki i jedynki oraz na odwrót, z jedynki i piątki. To razem pięć różnych sposobów. Jednak dwójkę możesz wyrzucić tylko w jeden: obie kości muszą pokazywać to samo. Podobnie z dwunastką.

Z powrotem obrócił się do nas i znowu wszedł w rolę opiekuna Glorii. Spojrzał na Glorię, a potem zmierzył mnie spojrzeniem, próbując stwierdzić, czy mam uczciwe zamiary. Z jego twarzy nie można było wyczytać, do jakiego doszedł wniosku. Potrafił niezwykłe dobrze ukrywać swoje uczucia, jeśli miał na to ochotę.

Sztuka, nauka, kuchnia, polityka, prognozy pogody oraz architektura starożytnej Grecji, a co pewien czas to badawcze spojrzenie. I tak przez cały wieczór gnał z rykiem po autostradach konwersacji, przydeptując pedał hamulca, kiedy przypominał sobie, że jestem mężczyzną, który co noc idzie do łóżka z córeczką jego starego przyjaciela.

W czasie jednej z tych gwałtownych przerw w rozmowie nagle wyciągnął rękę, tak że znalazła się tuż przed moim nosem. Popatrzyłem na niego i nawet nie drgnąłem. Klik! W dłoni miał ukryty nóż sprężynowy, którego ostrze wyskoczyło teraz z trzaskiem, lśniący czubek niemal dotykał mojego oka.

- Dodo! - krzyknęła przestraszona Gloria.

Powoli cofnął rękę i złożył nóż.

Gloria kupiła dwie butelki brandy Hine’a w sklepie wolnocłowym i Dodo odkorkował pierwszą, zanim dobrze przeszliśmy przez próg. Ja trzymałem się miejscowego różowego wina, lekkiego i odświeżającego napoju, lecz Dodo wolał Hine’a do czarnych oliwek, do kurczaka i steku z warzywami, do koziego sera oraz półmiska jabłek i pomarańcz, podanych później. Pod koniec posiłku otworzył drugą butelkę i kiedy wyszliśmy na patio, żeby podziwiać widok, mówił tak głośno, że można go było usłyszeć w Nicei. Niebo było czyste i wszystkie gwiazdy zebrały się nad jego domem, ale choć było cholernie zimno, chłodne górskie powietrze nie wywierało żadnego widocznego wpływu na temperament Doda.

Gloria roześmiała się.

- Wrócimy do środka? - zapytała.

Sądzę, że była do niego przyzwyczajona.

Musiał mocno trzymać się poręczy balkonu, żeby przejść przez rozsuwane drzwi. Mimo to zderzył się z ruchomą taflą i rąbnął głową o kant futryny.

Pomimo iż krzyczał, że nie trzeba, Gloria poszła do kuchni pozmywać naczynia. Chciałem mu pokazać, jaki ze mnie dobroduszny i łagodny facet, i poszedłem za nią, ale zatrzymał mnie, silnie ciągnąc za rękaw.

- Zostaw ją samą, kochanie - rzekł szorstko. - Zrobi, co zechce. Zu zawsze taka była.

Nalał mi jeszcze wina i napełnił swój kieliszek brandy.

Mówił łagodnie, ale jego oczy spoglądały twardo. Przez cały czas miałem się na baczności; wiedział o tym i chyba go to bawiło.

- Tak, wiem.

Nagle zamilkł. Patrzył przez szklane drzwi na światła zapalające się w górach; były pomarańczowe i niebieskie, a czasem reflektory samochodów rozbłyskiwały nagle i znikały, jak robaczki świętojańskie w letni wieczór. Ten cudowny widok zdawał się wywierać na niego jakiś przemożny wpływ. Może tak działał na ludzi, którzy spędzali większość dnia studiując ten sam krajobraz, jego kolory, szczegóły i kontrasty. Kiedy znów się odezwał, mówił cicho i wyraźnie.

- Korzystaj z każdej chwili - powiedział. - Wiesz, że ją stracisz.

Zobaczyłem to w jej oczach, gdy tylko weszliście óo domu. Nie odrywa od ciebie spojrzenia. Jednak jest zaledwie dzieckiem. Ma przed sobą całe życie. Ile ty masz lat...? Jesteś po czterdziestce, prawda?

Wypił brandy i nalał sobie jeszcze. Było w nim wiele złości. Ta przyjazna rada to w istocie próba zranienia mnie. Taki atak trudno odeprzeć. Powiedziałem:

- Piękne dzięki, Dodo. Jednak tak jak ja to widzę, ty bezsprzecznie jesteś starym tyranozaurem, ale ja jestem młodym, dynamicznym osobnikiem w sile wieku, a Gloria niedojrzałą młódką.

Zaśmiał się tak głośno, że niemal popękały mi bębenki i złapał mnie za ramię, żeby nie spaść z tarasu.

- Zu, kochanie! - wrzasnął ubawiony tak głośno, że usłyszała go w kuchni. - Skąd wytrzasnęłaś tego wariata?

Przyszła z kuchni wycierając ręce w ściereczkę ozdobioną wizerunkiem Mony Lisy palącej wielkie cygaro.

- Jesteś na diecie, Dodo? - zapytała. - Jak zdołasz zjeść trzy tuziny jaj?

Na chwilę odebrało mu mowę, potem wyjąkał, że są to najlepsze jajka, jakie jadł w życiu, i że dostarczył mu je farmer z sąsiedztwa, ale pod warunkiem, że weźmie więcej.

Przez następne dziesięć minut mówili o rodzinie. Nowinki o praktyce dentystycznej ojca Glorii i komitetach dobroczynnych matki. Dodo słuchał uważnie z coraz bardziej błyszczącymi oczami.

Dokładnie o dziesiątej dwadzieścia pięć - spojrzałem na zegarek sprawdzając, która godzina - Dodo wyprostował się na całą wysokość, wypił za zdrowie „Zu i jej wariata”, i ze straszliwym łomotem runął jak długi na podłogę. Szkło roztrzaskało się i ogień na kominku buchnął syczącym płomieniem, gdy resztki brandy prysnęły na rozżarzone węgle.

Gloria spojrzała na mnie oczekując, że go ożywię, lecz ja tylko wzruszyłem ramionami. Jęknął i poruszył się lekko, na tyle aby przekonać ją, iż nie umarł. Wyciągnąwszy się na dywanie przed kominkiem zaczął głośno chrapać. Nie udało }&} się go obudzić.

- Wygląda na to, że tu mu jest dość wygodnie.

- Jesteś nieczułą świnią - orzekła Gloria.

Tak więc zdjąłem mu buty, zaniosłem go do sypialni i rzuciłem na łóżko.

W sypialence czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Zobaczyliśmy ukryty w niej stół. Stały na nim naczynia z farbami, kuchenna miarka, butelka octu i butelka oleju lnianego. Na dzbanie leżało muślinowe sitko, przez które przesączono surowe jajko, a w koszu na śmieci pod stołem zobaczyliśmy pół tuzina potłuczonych skorup. Oparte o ścianę stało zupełnie odmienne panneau, nie pomalowane, ale gładkie i błyszczące ze wspaniale przygotowanym, kredowo-gipsowym podkładem.

Stary człowiek jęknął i zdawał się budzić, ale tylko przewrócił się na drugi bok i spał dalej, ciężko oddychając. Gloria pochyliła się i czule pogłaskała go po głowie.

Skinęła głową.

Stary znów się poruszył i przyłożył rękę do głowy w miejscu, gdzie uderzył się padając.

- O mój Boże! - jęknął.

Szczupły, młody i atletycznie zbudowany Dodo stał w towarzystwie półtuzina podobnych młodzieńców i starszego mężczyzny, którego twarz dobrze znałem. Trzej z nich siedzieli w wiklinowych fotelach przed ogrodową altanką. Mężczyzna w pierwszym rzędzie przytrzymywał nogą tablicę z napisem „Prusacy”.

z większym zainteresowaniem.

Polubiłem go przy pierwszym spotkaniu. Chyba zupełnie zwariowałem.



Sądzę, że wszystko poszło dobrze - powiedział Dicky Cruyer z lekką dumą. Niósł tablice z ilustracjami i teraz postawił je na podłodze i oparł o nogę swojego pięknego stołu z różanego drewna.

Wszedłem do pokoju, wciąż próbując przeczytać notatki, jakie porobiłem z tego bełkotu, oburzenia i konsternacji będących znakiem szczególnym wtorkowych poranków. Nie poświęcałem całej mojej uwagi Dicky’emu, a takie rzeczy zaraz zauważał. Podniosłem głowę i mruknąłem coś pod nosem.

- Powiedziałem - powtórzył wolno Dicky obdarzywszy mnie dobrodusznym uśmiechem - że sądzę, iż wszystko dobrze poszło.

Musiałem wyglądać na zdumionego.

- Na zebraniu Firmy.

Postukał w mosiężny barometr, którym ostatnio uzupełnił wyposażenie swojego biura. Może chciał w ten sposób obniżyć temperaturę, a może cofnąć czas w Nowym Jorku

- Ach, tak - powiedziałem. - Istotnie, bardzo dobrze.

A czemu właściwie nie miałoby pójść zgodnie z jego oczekiwaniami? To, co mój bezpośredni zwierzchnik Dicky Cruyer nazywał „zebraniem Firmy”, odbywało się w sali posiedzeń w każdy wtorek rano. Kiedyś odbywało się w pokoju Dicky’ego, ale od tamtej pory imperium Kontrolera Sekcji Niemieckiej rozrosło się; teraz potrzebowaliśmy większego pokoju, ponieważ wtorkowe ranki stały się dla Dicky’ego okazją do powtarzania przemówień, jakie wygłaszał niestrudzonym kacykom z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Zazwyczaj była to gmatwanina faktów rzuconych w ostatniej chwili na papier, lecz dziś użył zdjęć satelitarnych i pięknie podkolorowanych wykresów - kołowych, słupkowych i liniowych - przygotowanych przez nową „sekcję sztuki”. Wezwał operatora, który obsługiwał projektor. Dicky poszturchiwał ekran teleskopowym wskaźnikiem i rozglądał się po ciemnym pokoju szukając kogoś, kto odważyłby się zapalić papierosa. Zebranie było również okazją dla Dicky’ego, aby rozdzielić robotę między podwładnych, rozsądzać ich spory i zacząć myśleć o miesięcznym sprawozdaniu, które musi złożyć w piątek rano na biurku D-G. Co oznaczało, że to ja musiałem zacząć o tym myśleć, ponieważ zawsze ja je pisałem.

O mój Boże! Powinienem był słuchać, co mówi.

Wrzucił rozprostowany spinacz do wielkiej szklanej popielniczki i popatrzył na mnie ostro. „Nie wiem, na co położyć nacisk” w opinii Dicky’ego oznaczało zawoalowane przyznanie się do całkowitej ignorancji. Pospiesznie dodałem:

- Tyle w tym kwestii technicznych.

Dicky nieco zmiękł. Lubił „kwestie techniczne”. Do niedawna wystąpienia Dicky’ego były po prostu podsumowaniem codziennej pracy biura. Jednak teraz doszedł do wniosku, że droga naprzód prowadzi ścieżką zaawansowanych technologii. Tak więc stał się trzeciorzędnym ekspertem - i pierwszorzędnym nudziarzem - w takich sprawach jak „fotointerpretacja danych uzyskanych przez automatyczne pojazdy” oraz „kamery optyczne, skanery liniowe i czujniki radarowe dostarczające obrazy monochromatyczne, barwne, w nadfiolecie i w podczerwieni”.

Nie miałem pojęcia o tych rzeczach. Zacząłem się zastanawiać, kto z personelu Dicky’ego, obecny na rannym posiedzeniu, mógł zapamiętać jego wystąpienie na tyle, aby mi je powtórzyć i wyjaśnić. Jednak nie przychodził mi do głowy nikt, kto zwracałby uwagę na to, co Dicky mówi na wtorkowych zebraniach. Nasz najzacieklejszy twórca notatek, Charlie Billingsly, był teraz w Hongkongu, a Harry Strang, ze swoją wspaniałą pamięcią, zręcznie wymyślił pilną rozmowę telefoniczną, która pozwoliła mu wyjść na pięć minut podczas dysertacji Dicky’ego. Powiedziałem:

Dicky spojrzał na swój terminarz zostawiony na biurku przez sekretarkę.

Dicky oblizał wąskie wargi i kiwnął głową.

A więc Dicky odrobił pracę domową. Zapytałem:

- To nie jest zatem oficjalne polecenie? Aby... nie zachęcać wdowy po Prettymanie?

Popatrzył na mnie i spojrzał za okno.

- A, przy okazji, Dicky - dorzuciłem. - Ten lew na podłodze bardzo dobrze tu wygląda.

Mrs Cindy Matthews, jak nazywała się teraz, żyła w umiarkowanym luksusie. Miała nowe włoskie meble, stare francuskie wino, szwajcarską zmywarkę do naczyń i ten rodzaj japońskiego zestawu stereo, do jakich dostaje się grubą instrukcję obsługi. Oczywiście, nigdy nie mieli wydatków związanych z wychowywaniem dzieci i sądzę, że zwyżka cen nieruchomości w Londynie przyniosła im niezły zysk ze sprzedaży tego wielkiego domu, jaki kupili w Edgware. Teraz mieszkała w maleńkim domku przy King’s Road, arterii znanej z punków, pubów i egzotycznych butików. Mieszkanie składało się z nie więcej niż czterech pokoików umieszczonych jeden nad drugim, z najniższym - jadalnią i przylegającą do niej kuchnią - poniżej poziomu ulicy. Jednak był to ładny dom - jeden z tych, jakie pośrednicy sprzedaży nieruchomości nazywają bijou (cacko), i których poszukują świeżo rozwiedzeni pracownicy firm reklamowych.

Na stole stały świece i różowe róże, srebrne sztućce i więcej kieliszków, niż byłem w stanie zliczyć. Przez frontowe okno widzieliśmy nogi ludzi przechodzących obok domu, a oni mogli widzieć, co jemy. Zapewne dlatego podano potrawy, jakie do pism kobiecych fotografuje się z góry. Cienkie jak papier płatki awokado ułożono tuż obok maleńkiej kałuży sosu pomidorowego i kawałka kiwi. Drugie danie składało się z trzech cienkich kawałeczków kaczej piersi z ćwiartką mango i liściem sałaty. Zakończyliśmy małym kawałkiem wspaniałej, domowej rolady zrobionej przez Cindy. Zjadłem sporo chleba i sera.

Cindy była drobną młodą kobietą o bladej twarzy, ostrym nosie i małych ustach, których kształt kojarzył się z łukiem Kupidyna. Kręcone, czarne włosy obcięła krótko. Sądzę, że tak łatwiej je było uczesać i były bardziej odpowiednie do jej obecnej pozycji. Jej suknia była równie surowa: zwykła brązowa wełna i prosty krój. Zawsze była bardzo nerwowa, przygotowując to przyjęcie zachowywała się również niespokojnie. Kręciła się wokół stołu pytając wszystkich z osobna, czy chcą jeszcze szampana, perrier czy chablis, chleba białego czy grahama i upewniając się, czy każdy ma serwetkę. Wszyscy odetchnęli ze skrywaną ulgą, gdy wreszcie usiadła.

Wieczór został starannie przygotowany. Cindy zawsze wszystko dokładnie planowała. Jedzenie było dobrze dobrane, czas gotowania zsynchronizowany, białe wina schłodzone, a czerwone o odpowiedniej temperaturze. Zrazy były podgrzane, masło miękkie, goście starannie rozsadzeni, a konwersacja łatwa do przewidzenia. Nie był to jeden z tych wieczorów, kiedy z trudem można wtrącić słowo w ogólny gwar, goście zostają zbyt długo, piją zbyt dużo i wytaczają się z domu bazgrząc sobie w notesach numery telefonów. Było nudno.

Może to efekt starannego planowania przez Cindy, w każdym razie zaprosiła mnie właśnie na ten wieczór, kiedy Gloria miała zajęcia z matematyki, jako część kursu przygotowawczego na studia, a ja miałem sam zjeść kolację.

Przyjęcie zaczęło się bardzo spokojnie, czego należało się spodziewać, skoro gościem honorowym był Sir Giles Streeply-Cox. Krzepki staruszek z obfitymi, białymi, pickwickowskimi bokobrodami i zdrową cerą „Creepy-Pox” był w swoim czasie postrachem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Drżeli przed nim ministrowie i ambasadorzy. Od kiedy przeszedł na emeryturę, mieszkał w Suffolk i hodował róże, podczas gdy jego żona robiła ramy do obrazów wszystkim okolicznym akwarelistom. Staruszek nadal jednak należał do tylu komisji, że mógł służbowo podróżować i przebywać w Londynie.

Po raz pierwszy widziałem z bliska straszliwego Creepy’ego, lecz tego wieczora zachowywał się wzorowo. Cindy dobrze wiedziała, jak go wziąć w ryzy. Pozwoliła mu grać rolę czarującego starszego pana z Whitehallu. Bez trudu wszedł w swoją rolę, ale zza tych uśmiechów i odżegnywania się od jakichkolwiek wpływów wyzierał szczwany gracz. Lady Streeply-Cox mówiła niewiele. Należała do pokolenia nauczonego nie wypowiadać się na temat potraw czy zastawionego stołu, a rozmowa o pracy męża byłaby czymś równie niezręcznym co rozmowa o telewizji. Tak więc siedziała i śmiała się z dowcipów męża, co oznaczało, że nie miała wiele do roboty przez cały wieczór.

Były też dwie osoby z Korpusu Dyplomatycznego. Harry Baxter, mężczyzna w średnim wieku, drugi sekretarz naszej ambasady w Brnie, oraz jego żona, Pat. Miała ciężki, złoty naszyjnik, ufarbowane na różowo włosy i opowiadała stare kawały - przeplatane szwajcarską niemczyzną - o bankierach noszących trudne do wymówienia nazwiska.

Kiedy Cindy zapytała Baxtera, co ciekawego wydarzyło się ostatnio w Brnie, stary Streeply-Cox odpowiedział za niego mówiąc, że jedyną ekscytującą rzeczą było utopienie okruchów chleba w fondue. Oboje Streeply-Coxowie zaśmiali się z tego piskliwie.

Trafiła się tam też jakaś młoda para. Simon, nieśmiały młody człowiek po dwudziestce, uczył kiedyś angielskiego w jednej z prywatnych szkół w Bawarii. Nie przepadał za tym zajęciem.

- Kiedy człowiek patrzy na te paskudne niemieckie dzieciaki - mówił - zaczyna rozumieć, dlaczego Niemcy rozpoczęli tak wiele wojen. A kiedy patrzy na nauczycieli, wie, dlaczego je przegrali.

Teraz Simon był krytykiem teatralnym w jednym z pism literackich i zyskał opinię perfekcjonisty oraz konesera, wyklinając wszystko, o czym pisał. Przyszła z nim cicha dziewczyna z rozmazanym makijażem. Miała na sobie tweedową marynarkę o dwa numery za dużą. Przez cały wieczór uśmiechali się do siebie i wyszli wcześnie.

Po kolacji wszyscy poszliśmy na górę wypić kawę i kilka drinków w pokoju z fikuśnym gazowym kominkiem, który głośno syczał. Creepy upił dwa łyki bezkofeinowej kawy i likieru czekoladowego, a jego żona wchłonęła dwie duże brandy i odwiozła go do domu.

Para z Brna zabawiła jeszcze około pół godziny. Cindy dała znak, że chce zamienić ze mną słowo, więc zostałem.

Miałem wrażenie, że Creepy był tam po to, aby wywrzeć na mnie odpowiednie wrażenie i przekonać o jej kontaktach oraz wpływach, jakich mogła - gdyby musiała - użyć za kulisami MSZ.

Wyjęła z kredensu butelkę szkockiej i postawiła ją przede mną, na egzemplarzu „Nouvelle Cuisine”. Napis na okładce głosił: „Dziesięć łatwych sposobów przyrządzania rolady czekoladowej”.

Nie nalała mi, ale podeszła do kominka i zaczęła się bawić czymś, co stało na gzymsie.

- Od kiedy biedny Jim został zamordowany... - zaczęła nie odwracając się.

Chyba wiedziałem - prawdę mówiąc, obawiałem się tego - co teraz powie, ponieważ natychmiast próbowałem ją powstrzymać.

- Czy „zamordowany” to odpowiednie słowo? - zapytałem.

Obróciła się do mnie.

Wrzuciłem sobie do szklanki parę kawałków lodu i nalałem szczodrze whisky.

Powiedziała to tak, jakby było to nieprzyzwoite słowo; i może dla niej było.

- Skremowany! I ani słowem nie zapytali mnie, jak chciałabym pochować mojego męża.

Jej głos był pełen goryczy. Jako katoliczka uważała się za podwójnie pokrzywdzoną.

- Och, i mam tu coś dla ciebie.

Podała mi kartonowe pudełko. Otworzyłem je i znalazłem stertę papierów o inskrypcjach na grobowcach starożytnej Mezopotamii. Wszystkie były równo ułożone, wśród nich te, nad którymi pracowała Fiona. Rozpoznałem jej pismo.

Kiwnąłem głową. Zawsze sarkastycznie wyrażała się o hobby Jima, a i ja chyba też.

Wiedziałem, że i tak mi opowie.

Nie była przekonana.

- Może. A może nie - powiedziała. - Kiedy już zgłębimy sprawę do końca, może się okazać, że wszystko było zaaranżowane od początku.

Uśmiechnęła się znacząco.

- Nie bądź głupi, Bernardzie. Wiem, jak to jest.

Piłem whisky i milczałem.

- Muszę zapalić - powiedziała. - Próbuję rzucić papierosy, ale teraz muszę zapalić.

Z mosiężnej wazy stojącej na półce z książkami wyjęła nie napoczętą paczkę i zapaliła niespiesznie. Ręce jej się trzęsły i płonąca zapałka podkreślała ich drżenie, ale może dlatego, że bardzo chciało jej się palić. Obserwowałem ją z zainteresowaniem. Ludzie w Ministerstwie

Spraw Zagranicznych wiedzieli rzeczy, o jakich my nie mieliśmy pojęcia, dopóki nie było za późno. Powiedziała:

- Gdyby Fiona założyła tajne konto bankowe i kazała je w tajemnicy prowadzić naszym ludziom, byłby to najlepszy i najpewniejszy sposób dostarczania funduszów wrogim agentom, prawda?

Kiedy paliła papierosa, była spokojniejsza.

- Czy jednak można mówić o tajności, skoro dowiedziałaś się o tym?

Miała gotową odpowiedź.

To był najsłabszy punkt; widziałem to po wyrazie jej twarzy.

- To były prawdziwe pieniądze, Bernardzie, i ktoś je zagarnął.

Potrząsnąłem głową. Nie pojmowałem.

- I kto jeszcze?

Wzruszyła ramionami.

Przez moment nie wiedziałem, o co jej chodzi, ale wreszcie pojąłem.

Już zaczynałem się zastanawiać, czy lepiej wyskoczyć przez okno, czy wezwać ambulans. Przeraził ją ten pomysł.

No i masz. Wypiłem trochę alkoholu, wziąłem głęboki oddech i powiedziałem:

Chętnie odgryzłbym sobie język.

- Nie mam - przytaknęła. - Jednak ty masz, Bernardzie. Cały czas tam wchodzisz i wychodzisz.

Sam się wpakowałem. Pociągnąłem solidny łyk wódki i szybko go przełknąłem.

- Cindy...

Pospiesznie wyjaśniła mi swoją teorię.

A więc dlatego zostałem zaproszony. A obecność starego Creepy’ego miała mnie upewnić, że w razie potrzeby Cindy ma przyjaciół w sądzie.

Wtedy zacząłem podejrzewać, że śmierć Jima pomieszała jej w głowie.

- Myślisz, że Jim został zamordowany dlatego, że podpisywał czeki?

- Tak. Tak właśnie myślę.

Patrzyłem, jak zapala papierosa.

Ostrzeżony przez Dicky’ego chciałem usłyszeć, co mi odpowie. Jednak ona zachowywała się jak nawiedzona.

powiedzieć. - Nie obraź się. Jest jednak coś, co musisz mi powiedzieć. Naprawdę.

Uśmiechnęła się jednym z tych swoich specjalnych uśmiechów Mony Lisy.

- Przyznali, że Jim wciąż pracował dla Firmy?

Teraz ja byłem zdziwiony..

W aktach nie będzie ani słowa na temat wypłacania dwóch rent dwóm wdowom po kimś, kto już przed laty przestał pracować dla Firmy.

Czwartek nie był dobrym dniem. Musiałem zejść na dół, do Żółtej Łodzi Podwodnej. Bank Danych był bodaj jedyną częścią Ministerstwa Spraw Zagranicznych, do której Cindy Matthews nie mogła wkroczyć, mijając strażników z niedbałym wyjaśnieniem, że idzie zanieść ministrowi herbatniki na podwieczorek. Ci tu byli drobiazgowi; umundurowani strażnicy w czapkach. Sprawdzanie legitymacji przy wejściu na górze i kolejne kontrole na poziomie mieszczącym skomputeryzowaną bibliotekę oraz filmowanie kamerą wideo na trzecim, ostatnim poziomie, gdzie trzymane są pod kluczem prawdziwe tajemnice.

Po ucieczce mojej żony minęło kilka tygodni, prawdę mówiąc niemal trzy miesiące, zanim znów kazano mi zjechać na dół do Łodzi Podwodnej. Zacząłem przypuszczać, że obniżono mi kategorię zaufania, i że już nigdy nie zobaczę tego miejsca, ale pewnego dnia Dicky musiał zostać w domu z powodu migreny, a potrzebowano czegoś ważnego, i ja byłem jedyną osobą w biurze, która wiedziała, jak obsługiwać pulpity na dole, więc wysłali mnie. Od tej pory wszystko wróciło do normy - o ile wiem. Jednak z Firmą nigdy nic nie wiadomo. To nie przewodnik Michelina, nie wydają książki każdej wiosny z informacjami, co myślą o tobie inspektorzy.

Tak więc byłem zadowolony, mogąc siedzieć za klawiaturą i podawać komputerowi moje nazwisko, stopień oraz sekcję i czekać, aż zapyta o mój tajny numer dostępu. To oznaczało, że nadal byłem jednym z tych, którym naród ufa. Kiedy maszyna przyjęła mój numer, rozpocząłem kilkugodzinną nasiadówkę, okręcając się na jednym z tych niewygodnych małych krzeseł, wywołując odpowiedzi na ekran monitora i zadrukowując dla Dicky’ego całe jardy bladozielonej składanki do tajnych wydruków. Kiedy miałem już wszystko, czego

chciał, zostałem jeszcze przez moment. Wiedziałem, że powinienem wstać i wrócić prosto do biura. Jednak nie mogłem się oprzeć pokusie, aby choć raz zadać to pytanie. Tak, żebym mógł pójść do Cindy i powiedzieć jej, że próbowałem. I aby zaspokoić własną ciekawość.

Wystukałem: PRETTYMAN, JAMES.

Maszyna zaszumiała, po czym wyświetliła mi „Menu”, z którego wybrałem „BIOG”. Z głębi komputera dobiegła nowa seria cichych dźwięków, zanim na ekranie pojawiła się dwudziestodwustronicowa służbowa biografia Jima. Przycisnąłem klawisz kursora, aby dojść do końca dokumentu, i stwierdziłem, że kończył się podsumowaniem ostatniego raportu Prettymana. To był standardowy dokument, w jakim bezpośredni zwierzchnik komentuje „zdolność osądu, wyczucie polityczne, umiejętność analizowania i przewidywania”, lecz nie mówił nic o tym, czy Prettyman odszedł z Firmy, czy nadal dla niej pracował. Kiedy zapytałem maszynę o materiał uzupełniający, odpowiedziała słowem REVISE.

Tak więc wystukałem PRETTYMAN J BIOG REVISE i uzyskałem REFER FILE FO FX MI 123/456, co wyglądało mało prawdopodobnie jak na numer akt. Spróbowałem wywołać ten zbiór danych i komputer odpowiedział mi: ACCESS DENIED ENTER ARCTIC NUMBER [DOSTĘP ZAMKNIĘTY. PODAJ NUMER ARKTYCZNY.].

Nie mogłem podać maszynie żądanego „arktycznego” numeru, ponieważ nie miałem pojęcia, jaki to numer. Zerknąłem na zegarek. Miałem jeszcze sporo czasu do spotkania z Dickym. Przez ostatnie parę dni Dicky był w bardzo dobrym humorze. Kryzys sprawy „Bizet” zdawał się zapomniany. Wprawdzie nie było żadnych wiadomości, ale Dicky powiedział wszystkim, że prokuratura Stasi zamierza wypuścić naszych ludzi ze względu na brak dostatecznych dowodów winy i zdołał zasugerować, że to nasza zasługa. Wyssał tę wiadomość z palca, ale nigdy nie wahał się wymyślać dobrych nowin, kiedy ich potrzebował. Kiedyś, gdy go o to przycisnąłem, powiedział, że to jedyny sposób, żeby nie mieć na karku starego.

Dzisiaj Dicky poszedł na lunch ze swoim starym znajomym Henrym Tiptree, który zostawił swoje gustowne biurko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych dla pracy w małym handlowym banku w nowo rozregulowanym City. Morgan też poszedł z nimi. Morgan był prawą ręką i głównym zaufanym Dyrektora Generalnego, ale od kiedy D-G zaczął pojawiać się coraz rzadziej i na krótko, Morgan nie miał nic do roboty poza przekazywaniem pytań do biura wicedyrektora i wydmuchiwaniem dymu pod sufity prywatnych jadalni w domach City.

Podejrzewałem, że Morgan i Dicky ostrożnie badają tam swoje szanse uzyskania tych sześciocyfrowych pensji, o jakich czytałem w „The Economist”. W każdym razie mało prawdopodobne, aby Tiptree, Morgan i Dicky skończyli degustację hawańskich cygar oraz starego porto wcześniej niż przed trzecią, dlatego też zabrałem do Łodzi Podwodnej kanapki.

Spróbowałem jeszcze raz. Wprowadziłem nazwę waszyngtońskiej kompanii, która zatrudniała Prettymana. Najpierw TRANSFER LOAD, potem PERIMETER SECURITY GUARANTEE TRUST.

Maszyna zamruczała z zadowoleniem i ekran wypełnił się literkami. Wszystko tam było: adres głównej siedziby, wyliczone aktywa na całym świecie, giełdowa wartość akcji, nazwiska prezydentów i wiceprezydentów PSGT. Nie tego potrzebowałem, więc wprowadziłem nazwisko PRETTYMAN w pole pytań PSGT. Czkawka. Potem komunikat: REFER FILE FO FX MI 123/456.

Wróciłem do indeksu i wpalcowałem ten numer. Na monitorze pojawiła się ta sama wiadomość, co poprzednio: ACCESS DENIED ENTER ARCTIC NUMBER. [DOSTĘP ZAMKNIĘTY. PODAJ NUMER ARKTYCZNY.]. Istna katarynka. Gdybym nie szukał konkretnej informacji, nie wydałoby mi się to podejrzane. Gdybym nie zapytał o Prettymana, komputer nie wykazałby powiązania.

Teraz spróbowałem wejść od innej strony. W banku danych były informacje o byłych i obecnych pracownikach Firmy. Wprowadziłem nazwisko mojej żony: SAMSON, FIONA i po nim podałem polecenie UPDATE [ZAKTUALIZUJ] dla końcowej części akt.

Obyło się bez niespodzianek. Znów pojawił się ten przeklęty fikcyjny numer, który nie mógł dotyczyć normalnie skatalogowanych akt: REFER FILE FO FX MI 123/456.1 oczywiście następne polecenie zostało skwitowane nieuniknionym żądaniem podania ARCTIC NUMBER. Tak więc, czymkolwiek był ten arktyczny numer, bronił dojścia do danych na temat Jima Prettymana, jego pracodawców w USA - niemal na pewno będących przykrywką jakiejś niedozwolonej działalności - oraz na temat tego, czym moja żona Fiona zajmowała się podczas ostatnich tygodni przed swoją ucieczką.

Wstałem i przez kilka minut spacerowałem po sali. Trzeci Poziom był szczególnie przygnębiający. Pod jedną ścianą długiego pokoju znajdowały się ciemne metalowe półki, zastawione szpulami i wielkimi pudłami zawierającymi po dwanaście dysków oraz innymi rodzajami skomplikowanego oprogramowania komputerowego. Po przeciwnej stronie urządzono stanowiska pracy, a pod trzecią ścianą stało kilka biurek i foteli przydzielonych starszym rangą. Ostatnia ściana była ze szkła, a za nią technicy ciągnęli wózki z papierem, który maszyny pożerały z niesamowitym apetytem.

Rozprostowałem nogi i wytężyłem umysł. Nawet wypiłem nieco wywaru zaklasyfikowanego przez „automat z napojami” jako kawa. Poszedłem do toalety. Od wielu miesięcy na ścianie widniał tam starannie wykaligrafowany napis: „Czy w Banku Danych istnieje życie rozumne?” Teraz ktoś dopisał: „Tak, ale wpadłem tu tylko na chwilę”. Te napisy były jedynym widocznym tu śladem życia, bo pracujący w Banku personel szybko zmieniał się w takie same roboty jak maszyny, którymi się zajmował. Wróciłem do mojego komputera.

Próbowałem jeszcze przez godzinę, ale bez skutku. Ta przeklęta maszyna była nie do pokonania. Dawniej wszystko było w Rejestrach i nieważne, że akta były zakurzone i trzeba było tam chodzić z mydłem oraz ręcznikiem; przynajmniej, jeśli nie można było znaleźć czegoś, czego się szukało, zawsze znalazł się ktoś, kto pokazał ci dolną półkę, na którą odłożono akta, ponieważ były zbyt ciężkie, albo górną, na której wylądowały, ponieważ nikt nigdy o nie nie pytał, lub też drzwi, którymi były podparte, ponieważ ktoś ukradł klin utrzymujący drzwi otwarte. Wolałem Rejestry.

Gadzie dziś jadłeś lunch? - zapytała Gloria tym miłym, obojętnym tonem, jaki przybiera zawsze, kiedy jej duszę toczy robak podejrzenia. Tego wieczoru nie była u rodziców; pojechali na kongres dentystów w Madrycie.

- W Łodzi Podwodnej - powiedziałem.

Byliśmy w domu i zaraz mieliśmy jeść kolację. Siedziałem oglądając wieczorne wiadomości na czwartym kanale. Huraganowe wiatry „smagały wybrzeże”, niosąc „chaos” i „zniszczenie”, co pogoda ma zwyczaj robić, kiedy ekipy telewizyjne nie mają żadnych istotnych wiadomości. Jakby przynosząc mi tę wieść do domu, szyby w oknach zadrżały i wiatr zawył dziko między drzewami w ogrodzie. Idąc do jadalni Gloria postawiła na stoliku dwa kieliszki zimnego białego wina. Usiłowała odzwyczaić mnie od mocniejszych trunków.

- W Łodzi Podwodnej? - powiedziała z lekkim uśmieszkiem i głosem pełnym tej złośliwej i niesprawiedliwej satysfakcji, dla której Niemcy ukuli słowo Schadenfreude [Zadowolenie i radość z cudzego niepowodzenia]. - To naprawdę okropne!

Śmiała się.

- I jadłem te gumowe kanapki z Dinky Deli - dodałem, aby sprawić jej jeszcze większą przyjemność.

-Ale nie było cię aż do czwartej! - zawołała.

Widziałem ją w jadalni. Nakrywała do kolacji. Robiła to starannie i z uwagą, jak wszystko, czym się zajmowała. Noże, widelce i łyżki leżały na plastikowych serwetkach; obok dużych łyżek stała musztarda, sól i mały młynek do pieprzu. Serwetki były zwinięte i rozmieszczone z matematyczną dokładnością. Zadowolona, wróciła do bawialni, przysiadła na oparciu sofy, na której siedziałem, i upiła łyk wina.

- O czwartej miałem spotkanie... z Dickym.

Wyłączyłem telewizor. Tryskał strugą minionych wydarzeń. Chyba próbowali rozciągnąć każdą wiadomość tak, żeby wypełniła przydzieloną jej ilość czasu.

Omal nie powiedziałem „kiedy jeszcze nie było cię na świecie”, ale nie chciałem przypominać różnicy wieku między nami.

- Naprawdę? - powiedziałem, gdy wyszła do hallu i zawołała Billy’ego oraz Sally, którzy pod opieką Doris mieli na górze odrabiać lekcje.

- Dzieci, kolacja! Jesteś gotowa, Doris?

Wróciła do pokoju i dodała:

Zabrzęczał minutnik i Gloria ze zduszonym węgierskim przekleństwem, które nauczyłem się rozpoznawać, poszła do kuchni po naszą kolację.

Poszedłem za nią, aby popatrzeć, jak wyjmuje z piekarnika jasne, nowe garnki i stawia je na wózku.

Weszli Sally i Billy niosąc swoje podręczniki. Billy miał czternaście lat i nagle zrobił się wysoki. Miał założony aparacik prostujący zęby. To musiało być niewygodne, ale nigdy nie narzekał. Był stoikiem. Parę lat młodsza Sally wciąż była dzieckiem i nadal cierpiała z powodu utraty matki. Prawdę mówiąc, obojgu brakowało matki. Nigdy tego nie mówili, tłamsili swój żal głęboko w sobie i nie mogłem znaleźć sposobu, w jaki mógłbym choć spróbować ich pocieszyć.

Jak co wieczór, Gloria po kolacji sprawdziła ich zeszyty. Była dla nich wspaniała. Czasem więcej nauczyli się od niej w pół godziny niż przez cały dzień w szkole. Dzięki tym lekcjom Gloria zyskała ich zaufanie, a to było ważne dla nas wszystkich. Czasami jednak zastanawiałem się, czy dzieci nie mają do mnie żalu o szczęście, jakie znalazłem z Glorią. Podejrzewałem, że chciały, abym dzielił z nimi smutek.

- Billy, możesz za mnie podłączyć wózek do gniazdka - powiedziała Gloria.

Usiadłem. Doris nerwowo przekładała sztućce. Odstawienie czekolady wywołało chyba u niej chroniczne objawy zobojętnienia na świat zewnętrzny.

Wózek z wbudowanym podgrzewaczem - nie mówiąc już o jaskrawo pomalowanych naczyniach i pasiastych podstawkach - był pomysłem Glorii. Miał zrewolucjonizować nasze życie i okazać się cudowny, kiedy zaczniemy wydawać przyjęcia.

- O, parówki Chipolata! - zawołałem. - I ryż Wujka Bena! Moje ulubione danie.

Gloria nie zareagowała. Już trzeci raz w tym tygodniu jedliśmy te przeklęte parówki. Może gdybym zjadł porządny lunch, miałbym na tyle oleju w głowie, żeby trzymać język za zębami. Gloria nie patrzyła na mnie, nakładała dzieciom.

- Ryż jest trochę przypalony - powiedziała im. - Ale można go jeść, jeżeli nie nabierze się z samego dna.

Nałożyła nam po dwie kiełbaski. Nastawiła za wysoką temperaturę; były spieczone i twarde. Włożyła pozostałe do podgrzewacza. Później nakładała na talerze szpinak. Był wodnisty.

Nałożywszy wszystkim usiadła i pociągnęła niezwykle duży łyk wina, zanim zaczęła jeść.

- Przepraszam - powiedziałem, chcąc przerwać napięte milczenie.

Nienaturalnie wysokim głosem odparła:

- Nie umiem gotować, Bernardzie. Dobrze o tym wiesz. Nigdy nie udawałam, że jest inaczej.

Dzieci spojrzały na Doris, a Doris na swój talerz.

Dzieci patrzyły na nią z tym beznamiętnym zainteresowaniem, jakie zwykle wykazują, gdy wypadki wykraczają poza ich dotychczasowe doświadczenia.

- Nie płacz, ciociu Glorio - powiedziała Sally. - Możesz wziąć moją kiełbaskę, prawie nie jest przypalona.

Gloria zerwała się na nogi i wybiegła z pokoju. Dzieci spojrzały na mnie.

Doris zabrała Billy’emu musztardę i powiedziała:

- Musztarda dzieciom szkodzi.

Niektóre dni z Glorią były wprost idyllą. I nie tylko dni. Tydzień za tygodniem żyliśmy w takiej harmonii i zgodzie, że ledwie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu. Jednak czasami zdarzały się konflikty. A kiedy już coś poszło nie tak, powstawały między nami coraz większe rozdźwięki, jak klin wbijany uderzeniami młota. Ostatnio spieraliśmy się coraz częściej i wiedziałem, że wina zazwyczaj leżała po mojej stronie.

- To moja wina - powiedziałem, pochyliłem się i pocałowałem ją.

Obróciła się do mnie, ale jej twarz nie zmieniła wyrazu.

- To niczyja wina - powiedziała ze smutkiem. - Ty się starasz. Wiem, że tak jest.

Usiadłem na łóżku i dotknąłem jej nagiego ramienia.

- Nie jest łatwo żyć razem - powiedziałem. - Trzeba czasu, żeby się przyzwyczaić.

Przez kilka chwil żadne z nas nic nie mówiło. Miałem ochotę zaproponować wysłanie Doris na kurs gotowania. Mężczyzna mieszkający z dwiema kobietami nie powinien jednak w żaden sposób zakłócać delikatnego stanu równowagi.

Przez chwilę nic nie mówiłem. Mogłem wysłuchiwać wyrazów podziwu dla Fiony od każdego prócz Glorii. Nie chciałem, żeby

Gloria sugerowała, że miałem szczęście; wolałbym usłyszeć, iż to Fiona miała szczęście, że udało jej się mnie złapać.

Nie słuchała mnie. Kiedy zaczęła mówić, jej głos zdawał się dobiegać z bardzo daleka.

- Tak bardzo cię pragnęłam, Bernardzie, od chwili, gdy zobaczyłam cię po raz pierwszy.

Pociągnęła nosem.

Zbyt późno zdałem sobie sprawę z tego, że powinienem właśnie teraz powiedzieć, jak bardzo jestem z nią szczęśliwy.

Postanowiła porozczulać się nad sobą. Nic nie mogłem na to poradzić. Pocałowałem ją, ale nie odwzajemniła pocałunku. Nie mogłem ukoić jej żalu.

- Może Doris mogłaby więcej pomagać - powiedziałem bardzo ostrożnie.

Gloria spojrzała na mnie i uśmiechnęła się krzywo.

Deszcz na zewnątrz wciąż padał, siekąc liście jabłoni i bębniąc o szyby, podczas gdy wiatr łomotał o komin i zawodził w prętach anteny telewizyjnej.

Wtedy zadzwonił telefon po mojej stronie łóżka. Podszedłem i podniosłem słuchawkę. Werner.

- Muszę się z tobą zobaczyć - powiedział.

Wydawał się podniecony, przynajmniej na tyle, na ile może być podniecony taki flegmatyk jak on.

- To Werner - wyjaśniłem. - Mówi, że musi się ze mną widzieć. Nie chce powiedzieć dlaczego, tylko tyle, że to pilna sprawa.

Gloria wzruszyła ramionami i zamknęła oczy.

Nic zdawałem sobie sprawy z tego, co stało się z niektórymi hotelikami na Ebury Street. Niegdyś była to ziemia niczyja, na której obładowane plecakami tłumy z dworca autobusowego spotykały wytworne towarzystwo z Belgravii. Tworząc przedziwne, typowo angielskie zestawienie, Ebury Street dostarczała Belgravii drogie małe butiki, szykowne restauracyjki i ofiarowywała niezbyt zasobnym podróżnym tanie miejsca na nocleg. Jednak wszelkie zmiany są nieuchronne i Werner znalazł tu mały, ale luksusowo urządzony apartament z całodobową obsługą („przyjmujemy wszystkie rodzaje kart kredytowych”), służbą bezpieczeństwa, sztucznymi kwiatami w hallu i Dom Parignon w lodówce.

Powiedział to mimochodem, jakby myślał o czymś zupełnie innym.

Spojrzał na zegarek. Był poruszony; znałem te objawy.

Był moim najlepszym przyjacielem, lecz nigdy nie rozumiałem go tak jak innych ludzi, których znałem od dawna. Nie był po prostu skryty; maskował swoje prawdziwe uczucia udając inne. Kiedy był szczęśliwy, wyglądał na smutnego. Opowiadając doskonałe żarty marszczył brwi, jakby gniewał go śmiech. Wygrywając, wyglądał na przegranego. Czy to dlatego, że był Żydem? Czyżby uważał, że musi skrywać swoje uczucia przed wrogim światem?

Wszedł do maleńkiej kuchenki. Była to właściwie oświetlona neonówką kabina, zaprojektowana tak, aby zachęcać do korzystania z „obsługi”, a nie miejsce, gdzie można coś ugotować. Z lodówki wyjął butelkę wina - Meursault; była pełna, lecz odkorkowana, jakby zgadł, czego się napiję i przygotował ją na moje przybycie. Nalał mi sporą porcję do kieliszka i odstawił butelkę na miejsce. Silnik lodówki zaczął cicho mruczeć, wprawiając wszystkie butelki w dźwięczące drżenie.

- Za szczęśliwe dni, Wernerze - wzniosłem toast.

Uśmiechnął się trzeźwo, wyjął z kredensu portfel i zanim włożył go do kieszeni, sprawdził, czy ma w nim wszystkie swoje karty kredytowe. Meursault, to był luksus sprawiający mi wyjątkową przyjemność. Myślę, że Werner mógłby żłopać go przez cały dzień, gdyby tylko miał ochotę.

Większość ludzi przechodzi przez życie na fali finansowych przypływów i odpływów, decydujących o tym, czy muszą oszczędzać, czy nie. Z Wernerem było inaczej; on zawsze miał dość pieniędzy. Sam decydował o tym, czego chce - cokolwiek to było: czy restauracyjka za rogiem podająca dobrego łososia w śmietanie, czy też wspaniały nowy samochód - wkładał rękę do kieszeni i kupował. Zauważcie, że Werner miał skromne potrzeby: nie pragnął jachtów, prywatnych samolotów, kochanek, uroków hazardu czy ekstrawaganckich przyjęć. Werner miał po prostu więcej pieniędzy, niż potrzebował. Zazdrościłem mu tego stylu życia związanego ze swobodą finansową; sprawiał, że czułem się jak żądny forsy wyrobnik, jakim - jak sądzę - jestem.

Wziąłem kieliszek, po czym usiadłem na jednym z miękkich, skórzanych foteli i czekałem, aż powie mi, co go tak bardzo poruszyło, że przyleciał do Londynu i ściągnął mnie tutaj, żeby porozmawiać. Rozejrzałem się wokół. A więc to jest apartament. No tak, teraz zauważyłem. Nie przypominał pokoju hotelowego, wyglądał na zamieszkany. Glenn Gould niezwykle cicho grał Bacha na odtwarzaczu laserowym, a na ścianach wisiały dwa odrażające nowoczesne malowidła zamiast gustownych litografii, jakie architekci i projektanci wnętrz kupowali na kopy.

To było mieszkanie używane przez mężczyzn będących daleko od domu. Można to było poznać po stojących na półkach książkach. Oprócz kolejnych roczników przestarzałych przewodników po restauracjach, planów miast i katalogów muzeów znajdowały się tam też książki, jakie pomagają zabić czas po pracy. Kryminały o pozaginanych rogach, które można czytać wielokrotnie nigdy nie zauważając, że już się je czytało, bardzo cienkie książki napisane przez chude pisarki, które otrzymały nagrody, i bardzo grube, napisane przez grube pisarki, które ich nie dostały. I cała półka biografii od matki Teresy po Lorda Oliviera, przez Streisand - kobieta i legenda. Na długie godziny z daleka od domu.

Werner odpowiedział na mój toast, wypijając trochę wody mineralnej z kryształowej literatki. Pływał w niej plasterek cytryny i kostka lodu. Tak jakby chciał udawać, że to prawdziwy drink. Opadł na fotel i westchnął. Dobrze wyglądał z czarną brodą - teraz równo przyciętą. Nie przypominał hipisa ani nauczyciela rysunków; był na to zbyt dostojny, a właściwie tylko twarz miał zbyt dostojną. Ubrany był niedbale, w czarny, wełniany pulower z długimi rękawami, dobrane kolorem spodnie, pasiastą jedwabną koszulę i błyszczące półbuciki. Włosy miał gęste i czarne, zachowywał się swobodnie, tylko w oczach miał niepokój.

- To Zena.

Sięgnął na półkę, wziął serwetkę i postawił na niej mój kieliszek, tak żeby nie zniszczyć politurowanego stolika. Żona dobrze go wyszkoliła.

Och nie, pomyślałem. Tylko niech to nie będzie wieczór rozmów o jego żonie, nawet od najlepszego przyjaciela nie można wymagać takiego poświęcenia.

Był ciekaw, czy obrażę się za Franka, i pocierał nos jak zawsze, kiedy się denerwował.

- Frank?

Frank Harrington miał zdumiewające powodzenie u kobiet. Połączenie imion Franka i Zeny mogło oznaczać tylko jedno.

Przed kilkoma laty Frank i Zena mieli burzliwy romans. On,

niczym jakiś dziewiętnastowieczny rozpustnik, umieścił ją w domku, w którym miała oczekiwać jego wizyt. Później - jak słyszałem - Zenie znudziło się czekanie, aż Frank znajdzie dla niej chwilę czasu. Zena miała w sobie coś z dziewiętnastowiecznej utrzymanki. Podejrzewałem, że od tej pory znajdowała sobie innych mężczyzn, ale zawsze wracała do nieszczęsnego Wernera. Na dłuższą metę on był jedynym, który potrafił z nią wytrzymać.

Sięgnąłem po małą miseczkę solonych migdałów, ale pod warstwą soli i łupinek znalazłem tylko kilka połamanych kawałków. Werner musiał je zjeść, kiedy zdenerwowany czekał na mnie.

- Przeszła na tamtą stronę w zeszłym tygodniu.

Po niemiecku „przejść na tamtą stronę” oznacza tylko jedno - drugą stronę Muru.

Mimo iż mówił cicho, był wściekły; diabelnie wściekły i podświadomie obwiniał mnie o taki rozwój wypadków, z którym nie miałem nic wspólnego i o którym wolałem nic nie wiedzieć.

- Nic jej nie będzie, Wernerze - powiedziałem.

Podzielałem złość Wernera, ale znałem tajne operacje od podszewki.

Z punktu widzenia agenta czasem wydawało się celowe wysyłanie normalnych podróżnych, takich jak Zena, z delikatnymi misjami. Nic im nie mówiono, więc niczego nie wiedzieli. Zazwyczaj wychodzili bez szwanku.

Moja wyraźna obojętność na niebezpieczeństwo grożące Zenie rozzłościła go bardziej niż kiedykolwiek, ale jak zwykle uśmiechnął się. Wyciągnął się w fotelu i pogłaskał domofon, jakby to był ulubiony kot. Z ulicy słychać było dudniący warkot autobusów skręcających w wąską boczną uliczkę prowadzącą do dworca.

Jego palce nerwowo ściskały aparat. Podniósł słuchawkę, zadzwonił do recepcji i nie pytając mnie, co chcę jeść, poprosił o przyniesienie nam kolacji z odległej restauracji. Mówił szybko do słuchawki, zamawiając dwie porcje bardzo dobrego łososia w śmietanie i dwa steki - jeden nie dopieczony i jeden dobrze wysmażony - z dodatkami. Później odłożył słuchawkę, odwrócił się i spojrzał na mnie.

Nie dodałem, że nie było żadnych szans na to, aby Dicky czy ktokolwiek inny w Firmie odwołał rozkaz Franka na moje żądanie. Wyglądało na to, że Frank został czymś w rodzaju głównodowodzącego i jego słowo było prawem.

- Jak on się ośmiela prosić Zenę o pomoc?

Na kogo właściwie wściekał się Werner: na Franka Harringtona? Nigdy nie spotkali się oko w oko. Jeszcze zanim Frank ukradł Wernerowi żonę, wyrzucił go z Sekcji Berlińskiej. Teraz trudno było przekonać Wernera, że Frank był tym, kim był: niezwykle doświadczonym administratorem a także archetypem „angielskiego dżentelmena”, który nie tylko wie, jak zwabić młode, żądne przygód kobiety, ale często pada ich ofiarą.

I nie mogłem przecież powiedzieć Wernerowi, że jego żona powinna już wiedzieć, że ma się trzymać z daleka od Franka. Tak więc zapytałem:

- Kiedy ma wrócić?

- W poniedziałek.

Dotknął brody. Glenn Gould skończył grać, ale po kilku piskach włączył się Art Tatum. Werner lubił pianino. W dawnych czasach grał na większości hucznych przyjęć w Berlinie. Patrząc na niego teraz, z trudem mogłem uwierzyć w rzeczy, jakie wyczynialiśmy razem za młodu.

- Nic jej nie będzie - powiedziałem.

Nie przekonany moimi zapewnieniami w milczeniu pokiwał głową i podejrzliwie obejrzał szklankę z wodą mineralną, zanim się z niej napił. Przez chwilę siedzieliśmy bez słowa. Potem popatrzył na mnie, lekko wzruszył ramionami, uśmiechnął się i zauważywszy, że mój kieliszek jest pusty, wstał i poszedł do lodówki przynieść butelkę z winem.

Przyglądałem mu się uważnie. Nie powiedział mi wszystkiego - był jeszcze jakiś aspekt tego wydarzenia - ale nie dopytywałem się o dalsze szczegóły. Jego wzburzenie sięgnęło zenitu. Lepiej, żeby ochłonął.

Rozległo się pukanie do drzwi i - jak w dobrze zgranej scenie kabaretowej - recepcjonista w uniformie pomógł kelnerowi z restauracji wnieść dwa składane krzesła, rozkładany stół i zastawę. Na podgrzewaczu grzały się steki oraz szpinak. Porcje ryby w śmietanie, które kelner uparł się nam nałożyć, leżały pod ciężkim, srebrnym przykryciem, jakiego zawsze używają, aby mikroskopijne porcje nie uciekły z półmiska.

Dopiero kiedy obsługa odeszła i usiedliśmy przy stole jedząc rybę, Werner znów wspomniał Zenę.

Łosoś tonął w kałuży jasnozielonego sosu; płaskie dzwonka z kawałkami warzyw wyglądały jak pasażerowie czekający na łódź ratunkową. Zjadłem je szybko.

- Dlatego się martwię - dodał Werner i z rezygnacją wzruszył ramionami.

Było mi go żal. Nietrudno sobie wyobrazić, że można zakochać się w Zenie. Z łatwością można też uwierzyć, że jakiś mężczyzna mógłby ją zamordować lub uciekając przed nią wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Jednak kochać ją - nie.

- To jedyna kobieta, która się dla mnie liczy.

Powiedział to niemal przepraszająco.

Czasem myślałem, że kochał ją, ponieważ ona nie była w stanie kochać nikogo. Kiedyś pewien znajomy wyjaśnił mi, że poświęcił życie badaniom nad gadami, które zafascynowały go całkowitym brakiem uczuć. Myślę, że na tym opierał się stosunek Wernera i Zeny. Ona wydawała się nie żywić jakichkolwiek uczuć do nikogo, żywego czy umarłego. Wszyscy ludzie byli dla niej tacy sami i postępowała z nimi zgodnie z wysoko rozwiniętym poczuciem swoistej i starannie kultywowanej „sprawiedliwości”, jaką niektórzy krytykujący nazywali „faszystowską”.

Jednak nie było sensu rozmawiać o niej z Wernerem. Dla niego Zena była ideałem. Pamiętam, jak zakochiwał się w szkolnych koleżankach. Jego miłość była bezgraniczna i pełna uwielbienia. Odwzajemniały mu jedynie miażdżącą pogardą, tak że jego uczucia słabły i więdły. Kiedy zjawiła się Zena, sądziłem, że będzie tak samo. Ona jednak nie niszczyła tak miłości Wernera. Chętnie przyjmowała jego zabiegi, ośmielała go i dzięki temu mogła z nim zrobić prawie wszystko.

Werner dziobał rybę. Była sucha, słona i całkowicie pozbawiona smaku, jedynie kremowy sos zachował nieco aromatu.

Zdążyłem już zjeść kawałek. Bez słowa podał mi ten nie dosmażony i zabrał to, co zostało z jego porcji.

Chcąc zmienić temat powiedziałem:

Doszedłem do wniosku, że muszę stawić temu czoło. Nie miał zamiaru się uspokoić.

Zanim odpowiedział, rzucił mi to beznamiętne spojrzenie, które tak dobrze znałem i przez chwilę żuł swój stek.

- Powinienem podać czerwone wino - zauważył. - Mam trochę dla ciebie.

- Dajmy spokój winu. O co naprawdę chodzi?

Otarł usta serwetką i powiedział:

- Wuj Zeny ma wspaniałą kolekcję starych ksiąg, krucyfiksów, ikon i innych rzeczy...

Popatrzył na mnie. Odwzajemniłem spojrzenie. Werner mówił dalej:

Werner nie słuchał.

Starałem się, aby zabrzmiało to jak uwaga o drobnym uchybieniu, wynikającym z nieznajomości przepisów celnych.

- Oczywiście, Frank nic o tym nie wie.

Nie odpowiadając, Werner wstał i poszedł do kuchenki. Wrócił z na pół opróżnioną butelką Meursault i kieliszkiem dla siebie. Nalał wina najpierw mnie, a potem sobie i postawił butelkę na stole, podłożywszy pod nią serwetkę. Patrzyłem, jak pije. Skrzywił się jak dziecko, któremu kazano połknąć jakieś gorzkie lekarstwo. Werner wiedział sporo o winach, lecz zawsze traktował je jak kwaśny sok z winogron.

Nie zareagowałem. Sączyłem wino i starałem się nie okazywać, o czym myślę. Frank wyświadczyłby wszystkim cholerną przysługę. Wydawało się to jednak mało prawdopodobne. Podejrzewałem, że nadal zbyt lubił Zenę, aby rzucać ją na pożarcie. Gdyby jednak udało mu się zawrzeć jakąś dziwaczną transakcję i zdjąć dwóch czy trzech naszych ludzi z haka w zamian za szajkę tanich oszustów zajmujących się przemytem zabytków kultu religijnego, książek i Bóg wie, czym jeszcze, rzeczy, które równie dobrze mogły być kradzione, wtedy brawa dla Franka. Sam poczytałbym mu taką transakcję za zasługę. Tak więc nic nie powiedziałem.

- Nie zapominaj, że to chodzi o Zenę - rzekł Werner.

Właśnie, nie zapominaj, że chodzi o Zenę. To czyniłoby taką umowę dobrodziejstwem dla społeczeństwa.

Wypił jeszcze trochę wina, ale nie smakowało mu bardziej niż za pierwszym razem.

- Frank nie zrobiłby czegoś takiego - powiedziałem, żeby go uspokoić, a nie dlatego, że w to wierzyłem.

Frank lubił Zenę, ale potrafił być bezwzględny. Wiedziałem o tym i Werner także wiedział. Nieszczęsna Zena, jeśli miała choć trochę rozumu, też powinna wiedzieć.

Nie uważał tego za zabawne. Nie odpowiedział, nie spojrzał na mnie. Po prostu siedział ze ściągniętą twarzą, wodnistymi oczami i wielkimi rękami, które zaciskały się tak mocno, że zbielały mu palce. Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie. Niepokój o Zenę, czy paląca nienawiść do Franka - coś go zżerało. Patrzyłem, jak zagryza wargi z wściekłości i martwiłem się o niego. Widziałem już tak spiętych ludzi, i widziałem, jak się załamywali.

- Zobaczę, co się da zrobić - powiedziałem, ale było za późno na takie propozycje.

Werner wycedził przez zaciśnięte zęby:

Wizja czarnobrodego Wernera wrzeszczącego i szamoczącego się w hallu londyńskiej Centrali z groźnym starszym sierżantem Gaskeliem próbującym go poskromić i pytania, jakie nieuchronnie skierowano by potem pod moim adresem, była nie do zniesienia. Nalałem resztę Meursault do swojego kieliszka. Ciepłe; pewnie nie wstawił butelki z powrotem do lodówki. W sumie czwartek naprawdę nie był dobrym dniem.

Zawsze miałem lekki sen; to cecha zawodowa. Jednak nie obudził mnie niski pomruk motocykla - przez całą noc przejeżdżają z rykiem koło domu - lecz cisza po wyłączeniu silnika. Zanim szczęknęła furtka, zupełnie oprzytomniałem. Usłyszałem kroki - czyjeś obcasy na kamiennym chodniku - i wytoczyłem się z łóżka, nim krótki brzęk dzwonka obudził Glorię.

- Trzecia trzydzieści! - Usłyszałem jej senny głos, gdy wychodziłem z sypialni.

W głosie było zdumienie; musiała się jeszcze wiele nauczyć o wymaganiach, jakie Firma stawia personelowi średniego szczebla. Zbiegłem ze schodów po dwa stopnie naraz, chcąc otworzyć przed zbudzeniem Doris i dzieci. Gość jednak zadzwonił ponownie; tym razem bardziej stanowczo - dwa długie dzwonki.

- Dobrze, dobrze - powiedziałem z irytacją.

- Przepraszam, szefie, myślałem, że pan nie słyszy. Dzwoniący był wysokim, chudym młodzieńcem, ubranym w błyszczący skórzany strój, jak postać ze złego snu.

- Pan Samson?

Na ramieniu miał zawieszony czarny, błyszczący kask, a na szyi wyświechtaną skórzaną torbę.

Musiał to być zatem nowy pracownik.

- Może być ten? - zapytałem i zza uchylonych drzwi wyjąłem rękę z mauzerem 9 mm.

Wyszczerzył zęby.

- Taak, myślę, że starczy - powiedział.

Otworzył torbę i wyjął z niej jedną z tych dużych kopert używanych przez Firmę do przekazywania złych wiadomości.

Rozdarłem wielką brązową kopertę. Wewnątrz był bilet lotniczy z londyńskiego Heathrow na International Airport w Los Angeles na rejs o dziewiątej rano - za niecałe sześć godzin - oraz notatka, zwięzła i wystukana na firmowym papierze ze wszystkimi pieczątkami:

Drogi Bernardzie, będą na ciebie czekali na lotnisku. Przepraszam, że tak nagle, ale biura w Waszyngtonie pracują o pięć godzin dłużej niż u nas i ktoś tam uzgodnił z wicedyrektorem, że ta sprawa ma być twoja, i tylko twoja.

Z przeprosinami - Harry (NDOOps)

Poznałem rozwlekłe pismo. A więc biedny Harry Strang nadal męczył się na nocnych dyżurach w Operacyjnym. Przypuszczam, że sam sobie też współczuł, bo pod spodem dopisał: „Niektórzy to mają szczęście!” Podejrzewam, że komuś, kto przez całą noc siedzi w Operacyjnym i słucha padającego deszczu, perspektywa natychmiastowego przelotu do słonecznej Kalifornii musi wydawać się atrakcyjna.

Mnie wcale nie. A przynajmniej dopóki nie przypomniałem sobie Wernera, który groził, że przyjdzie rano do biura i rzuci się na D-G.

- Nie mogą kazać ci jechać - powiedziała Gloria, która zaglądała mi przez ramię.

- Zażądali ciebie, nikogo innego, Bernardzie - przypomniała.

Kiwnąłem głową. Wcale mi to nie pochlebiało, ale miała rację. Nie wzywali mnie ze względu na moje kontakty towarzyskie czy wykształcenie.

Objęła mnie ramionami i mocno uścisnęła.

Przez chwilę trzymała mnie w objęciach, ściskając tak mocno, że niemal nie mogłem oddychać i szepnęła mi do ucha:

- I kocham dzieci, Bernardzie. Nie martw się o nie.

Dzieci, oczywiście, tęskniły za swoją prawdziwą matką, a ja wiedziałem, jak usilnie Gloria starała się ją zastąpić. Nie było łatwo. Studia w Cambridge, mimo iż wymagające znacznego wysiłku, musiały czasem wydawać się kuszącą perspektywą.

W pierwszej klasie niemal wszystkie miejsca były zajęte. Młodzi ludzie o bystrych oczach, w dobrze skrojonych garniturach i z wielkimi złotymi zegarkami na przegubach, wertowali papiery wyjęte z dyplomatek ze świńskiej skóry lub stukali w małe, przenośne komputerki z ekranami na zawiasach. Wielu z nich odmówiło szampana i pracowało w czasie posiłku; czytając sprawozdania, podliczając konta i podkreślając fragmenty „projektów” kolorowymi flamastrami.

Mężczyzna siedzący obok mnie był ulepiony z tej samej gliny, ale znacznie mniej pochłonięty swoją pracą. Edwin Woosnam - „To walijskie nazwisko, a nigdy nie byłem w Walii; uwierzy pan?” - facet z nadwagą, o gęstych brwiach, cienkich wargach i z nosem, jakie w amatorskich teatrzykach robią z plasteliny dla aktorów kreujących Juliusza Cezara. Jego przyjazne nastawienie obróciło wniwecz marzenia o krótkiej drzemce.

Powiedział, że jest współwłaścicielem „firmy budowlanej” w Glasgow. Jego przedsiębiorstwo wznosiło szescsetpokojowe hotele we wszystkich krajach świata. „Basen na powietrzu, oto co jest ważne. Właściciele hotelu potrzebują zdjęcia w prospekcie sprawiającego wrażenie, iż pogoda jest tak ładna, że można pływać cały rok”. Gardłowy śmiech i szybki łyk szampana. „Apartamenty na dachu, kawiarnia na dole i łazienki w każdym pokoju. Wystarczy znaleźć większy kawałek ziemi - myślę o naprawdę dużym - i kiedy stanie hotel, sklepy i bloki mieszkalne wyrosną jak grzyby po deszczu. Okolica zaczyna się rozwijać. Na takiej inwestycji nie można stracić.

To jak pieniądze w banku. O ile tylko miejscowa siła robocza jest tania, nie ma znaczenia, gdzie stawia się hotel; połowa z tych idiotów-turystów nie ma nawet pojęcia, w jakim kraju się znajduje”.

Poza tym jednak, znający niezliczoną liczbę historyjek, pan Woosnam okazał się sympatycznym towarzyszem podróży. „...Grekom nie można nic powiedzieć. Pokazałem ich majstrowi - Popopopolisowi, czy jak mu tam, wie pan, jakie oni mają nazwiska - pokazałem mu harmonogram i powiedziałem, że do tej pory ósme piętro powinno już być gotowe. A on się rozzłościł. Jest gotowe, krzyczał. Wygrażał pięścią, machał rękoma i wbiegł między dźwigary, wpadł w drzwi i zleciał aż do piwnicy. Osiem pięter! Trup na miejscu, rzecz jasna. Mieliśmy straszne kłopoty ze znalezieniem nowego majstra o tej porze roku. Jeszcze miesiąc i nie miałoby to takiego znaczenia”.

Wypił łyk szampana.

- Cha, cha, cha! Niektórzy ludzie w ogóle nie słuchają tego, co się do nich mówi. Może w pańskim zawodzie też są tacy? – zapytał Woosnam, lecz nie czekając na odpowiedź, znów zaczął: - Byłem z jednym z naszych inspektorów budowlanych w Bombaju i ten facet śmiał się i stroił sobie żarty z drewnianych, wiązanych rusztowań, jakie stawiają Hindusi. Powiedziałem mu, że śmiech wyszedłby mu bokiem, gdyby postawił stalowe rusztowania, które poskręcałyby się w słońcu jak korkociąg, a jego budynek runąłby z trzaskiem. Cholerni architekci! Ledwie wychodzą z college’u, a już wszystko wiedzą. Oto cały problem. Podam panu inny przykład...

I tak dalej. Dobrze się go słuchało, ale jego gadanina przekreślała jakiekolwiek nadzieje na sen.

Spojrzał na mnie, sprawdzając reakcję.

Zazwyczaj odpowiadam tak wymijająco, także dlatego, że mam przygotowaną gadkę o farmaceutykach, gdyby ktoś chciał zdemaskować mój blef.

- W porządku - rzekł, niechętnie przyznając się do pomyłki. - A więc nie komiwojażer. Nie jest pan natarczywy, a zajmując się sprzedażą, trzeba takim być.

Pora posiłku nadeszła i minęła. Kapitan starannie modulowanym głosem recytował nazwy miejsc skrytych w chmurach pod nami. Wielka aluminiowa rura bucząc niosła swój ładunek zmęczonych podróżnych o przekrwionych oczach, ludzi otępiałych od alkoholu i dręczonych niestrawnością. Stewardesy nieustannie krążyły roznosząc wolnocłowe drobiazgi i odwracając oczy od wrzeszczących niemowląt i zatroskanych matek. Z głośników padły nowe nazwy miast, równie niewidocznych jak poprzednie. Zaciągnięto żaluzje, chroniąc oczy przed oślepiającym światłem dnia, i w kabinie pociemniało. Na bladych ekranach migotały rozmazane, maleńkie sylwetki nie zidentyfikowanych aktorów, a ich pełne napięcia głosy wydobywały się z plastikowych głośników i atakowały uszy. Gnaliśmy za słońcem i goniliśmy nie kończący się dzień. Udręczeni blaskiem rozżarzonego do czerwoności słońca, oszołomieni widokiem mlecznobiałych chmur, pasażerowie jeden po drugim chylili głowy przed nieszczęsnym losem i szukali ucieczki w namiastce snu.

- Mówi do państwa kapitan...

Przybyliśmy do Los Angeles; teraz zaczęło się najgorsze - kolejka na cle i do kontroli paszportowej. Ponad godzinę stałem ponury w kolejce, co chwila kopniakami przesuwając bagaż. W końcu jednak, choć niechętnie, wpuszczono mnie do Ameryki.

- Cześć! Mr Samson? Miał pan miły lot?

Był żującym gumę, opalonym mężczyzną około trzydziestki, mającym spokojne oczy i opięte spodnie, a w ręku nie dojedzony hamburger i do połowy przeczytany egzemplarz Wojny i pokoju w miękkich okładkach - wszystko, czego potrzeba, aby spotkać kogoś na LAX. Przeszliśmy przez zatłoczony hall i weszliśmy w kłębowisko taksówek, samochodów i autobusów zapewniających komunikację temu rozległemu i nie mającemu metra miastu.

- Buddy Breukink - przedstawił się mężczyzna. Palcem wskazał pogiętą walizkę z nie pomalowanego metalu, którą szarpnięciem zdjąłem z karuzeli. - Czy to cały pański bagaż?

Jeżeli wszyscy będą o to pytać, zacznę uważać się za nieprzystosowanego społecznie.

- Zgadza się - odparłem.

Wziął moją torbę i poobijaną walizkę. Nie wiedziałem, czy powinienem mu ją uprzejmie odebrać. Nie byłem w stanie stwierdzić, czy jest jedynie przysłanym po mnie kierowcą, czy też wyższym rangą członkiem personelu, który weźmie ode mnie rachunki i da mi moje rozkazy. W USA tak już jest. Pomaszerował dalej, a ja za nim. Nie dopełnił formalności, ale nie nalegałem. Nie wyglądał na typa regularnie czytającego Uwagi i Poprawki.

- Jest pan głodny? Przed nami ponad godzina jazdy.

Miał chytry, szczerbaty uśmiech, jakby wiedział coś, o czym reszta świata nie ma pojęcia. Nie było to nic osobistego.

- Jakoś przeżyję - obiecałem.

Poziom cukru we krwi nie obniżył mi się tak bardzo, żebym chciał jeść hamburgery sprzedawane na lotnisku.

- Powóz stoi po drugiej stronie ulicy.

Typowy małomiasteczkowy kowboj: wysoki, szczupły gość z nadmiarem zdrowych, dużych zębów, w beżowych opiętych spodniach, białej koszuli z krótkimi rękawami oraz w wielkim, brązowym stetsonie z opaską z jasnych piór. Dopełniając obrazu, Buddy Breukink wskoczył do dżipa - nowiutkiego wranglera z rozkładanym dachem, wyposażonego w telefon, specjalne tablice firmowe (BB GUN) oraz wysuwany barek.

Wrzucił mój bagaż i Tołstoja do tyłu, a potem ostrożnie włożył tam swój piękny stetson. Siadł i poprzyciskał masę guzików, podając kod włączający telefon.

Przybyłem do Nowego Świata i byłem równie zdumiony jak Kolumb. W tej części świata była już wiosna, powietrze ciepłe, a niebo miało ten blady odcień błękitu, jaki zwiastuje gwałtowną zwyżkę temperatury. Gwarne śródmiejskie ulice były zatłoczone czarnymi, ryczącymi porschami oraz białymi limuzynami Rolls-Royce, wrzeszczące dzieciaki śmigały na deskorolkach, a śliczne dziewczyny paradowały w szortach i obcisłych bluzeczkach.

W górę, estakadą. Na przelotowej arterii przecinającej miasto skończyła się anarchia zatłoczonych ulic. Oprócz kilku dzieciaków gnających w poobijanym pikapie, kierowcy przestrzegali ograniczenia szybkości i jechali w równym tempie. Wiatr świszczał wpadając przez otwarte boki dżipa i grożąc zdmuchnięciem mnie z fotela. Skuliłem się za osłoną przedniej szyby. Buddy podkręcił muzykę głośniej, spojrzał na mnie i wyszczerzył zęby.

- Funiculi - zanucił między kęsami gumy. - Funicula. Kiedy goście wydostaną się już z „międzynarodowego lotniska” z jego hołdującym tumiwisizmowi personelem i zatwardziałymi biurokratami, Kalifornia Południowa wita ich ciepło. Słońce, widok gór San Gabriel, suche wiatry z pustyni, ostry ziołowy zapach leśnych kwiatów, maki pomarańczowych drzewek pośród jasnozielonego krajobrazu nie udręczonego jeszcze okrutnym żarem lata; o tej porze roku taki widok zachęcał do pozostania tu na zawsze.

Gnając drogą biegnącą na wysokości dachów, widziało się całe Los Angeles, od oceanu po góry. Gąszcz wysokich budynków w Century City i przy Broadwayu dominował nad miastem skromnych podmiejskich domków wciśniętych między baseny i palmy. Niebawem Buddy zjechał estakadą, by przeciąwszy miasto dotrzeć do autostrady Pacific Coast i ruszyć na północ, kierując się drogowskazami pokazującymi kierunek do Santa Barbara i San Francisco. Od Malibu był już mniejszy ruch i mknęliśmy obok wymyślnych i ekscentrycznych nadmorskich rezydencji; aż domy, a nawet restauracje z rybami oraz skorupiakami skończyły się i droga zaczęła biec samym skrajem kontynentu. Tutaj Pacyfik niestrudzenie atakował brzeg. Ogromne grzywacze eksplodowały chmurami koronkowej piany i mgłą pary, rycząc tak głośno, że ich głos zagłuszał warkot silnika i muzykę.

Buddy wyjął gumę z ust i pstryknął ją na drogę.

Kiwnął głową i wyprzedził wielką przegubową ciężarówkę z napisem „Budweiser”, a potem przycisnął gaz do dechy i pokazał mi, co potrafi jego dżip.

Minęliśmy miejsce, gdzie maleńkie postacie uczepione lotni rzucały się z wysokiego urwiska i wykręcały ósemki w powietrzu nad autostradą i Pacyfikiem, aby wylądować na wąskim skrawku plaży zapewniającym jedyną szansę przeżycia. Minęliśmy morskie platformy wiertnicze, stojące we mgle jak zakotwiczone lotniskowce. Zanim skręciliśmy z autostrady Pacific Coast w wąski „siedmiomilowy kanion”, byliśmy już daleko za granicą okręgów Los Angeles i Ventura. Zaczynałem być głodny.

To była prywatna droga, wąska i wyboista. Na zakręcie stał wysoki drewniany słup, do którego przybito pół tuzina wyblakłych drogowskazów: „Ranczo Schustera”, „Stadnina Kłusaków Greentopsów - zakaz wstępu”, „Ogarkov”, „D. i M. Bishop”, „Laboratoria Komputerowe Rattlesnake” oraz „Wyżyny”. Gdy dżip piął się szutrową drogą w górę kanionu, zastanawiałem się, do której z tych posiadłości jedziemy. Kiedy jednak minęliśmy wszystkie skrzynki pocztowe przy drodze, stało się jasne, że kierujemy się do jakiegoś nie oznaczonego celu w pobliżu szczytu.

Przejechaliśmy trzy mile w głąb kanionu i byliśmy na tyle wysoko, aby od czasu do czasu dostrzec w dole ocean, kiedy dotarliśmy do bramy w wysokim ogrodzeniu z siatki, które ciągnęło się jak okiem sięgnąć. Tablica przy bramie głosiła: „La Buona Nova. Własność prywatna. Uwaga, złe psy”. Buddy podjechał dżipem do małej skrzynki na metalowym słupku. Wyciągnął rękę, przycisnął czerwony guzik i powiedział do pudełka:

- Cześć! Tu Buddy z gościem. Otworzycie, co?

Z wahaniem, zacinając się i cicho warkocząc ukrytym mechanizmem, brama otworzyła się. Blaszany głos z metalowej skrzynki powiedział:

- Zaczekaj i zobacz, czy brama się zatrzaśnie, Buddy. Zdaje się, że ucierpiała od zeszłotygodniowych deszczów.

Wjechaliśmy do środka i Buddy zrobił, co mu kazano. Nigdzie nie widziałem żadnych zabudowań, ale miałem wrażenie, że obserwuje nas niewidzialny właściciel metalicznego głosu.

- Niech pan nie wystawia rąk z samochodu - poradził Buddy. - Te przeklęte psy biegają po całym terenie.

Pojechaliśmy dalej szutrową drogą, wciąż w górę, zostawiając za sobą chmurę pyłu. Nagle, za kolejnym wzniesieniem ujrzeliśmy drugi płot z siatki. Była w nim następna brama, a przy niej mała chatka. Za tym drugim ogrodzeniem stały trzy postacie. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to mężczyzna z dwojgiem dzieci, lecz kiedy podjechaliśmy bliżej, zobaczyłem, że to olbrzymi biały i dwóch Meksykanów. Strażnicy. Biały miał pas z rewolwerem zapięty na wielkim brzuchu. Nosił stetson, wykrochmalony mundur i wysokie buty, a na piersi miał złotą odznakę w kształcie tarczy. W ręku trzymał mały nadajnik. Meksykanie mieli na sobie ciemnobrązowe koszule, a jeden z nich trzymał dubeltówkę. Wyglądali na wypoczętych i zadbanych, tak samo jak ten płot z siatki. Jeden z Meksykanów otworzył bramę i olbrzym gestem kazał nam przejeżdżać.

Po mili czy dwóch dotarliśmy pod sam szczyt wzniesienia, do zespołu niskich, różowych, stiukowych budynków pokrytych czerwoną dachówką. Nie sposób było określić wieku tych budynków, zaprojektowanych w stylu, który Kalifornijczycy nazywają hiszpańskim. Minąwszy kilka zabłoconych japońskich pikapów, Buddy wstawił dżipa do chłodnego, przypominającego stodołę garażu, gdzie stał już stary cadillac seville i lamborghini. Buddy założył stetson, przejrzał się w bocznym lusterku i poprawił kapelusz na głowie, po czym wziął mój bagaż. Z płaszczem przerzuconym przez ramię, pocąc się w popołudniowym słońcu, poszedłem za nim. Główne budynki były dwupiętrowe i zwrócone na zachód, zapewniając widok na ocean. Po ich drugiej, wschodniej stronie znajdowało się rozległe patio wyłożone wzorzystymi kafelkami i basenik o długości około dwudziestu pięciu jardów. Woda była czysta i błękitna, o powierzchni lekko zmarszczonej podmuchami wiatru znad oceanu. Wokół nie było nikogo, jedynie w basenie pływała szczupła kobieta w średnim wieku; spokojnie, po piesku, co zapobiega zapsuciu makijażu. Przy basenie leżał wielki różowy ręcznik, butelki olejku do opalania i innych kosmetyków, szczotka, grzebień i lusterko. Oparta o krzesło stała prawie skończona akwarela przedstawiająca kwiaty dzikiej winorośli. Obok leżało duże pudło z farbami i dzbanek pełen pędzli.

- Cześć, Buddy! - zawołała dama w basenie, nie przestając pływać. - Jak tam ruch na drodze? Cześć, panie Samson. Witamy w La Buona Nova.

Nie zwalniając kroku, Buddy odkrzyknął:

- PrzyjechaliśmyJPCH, pani 0’Rafferty, ale jeśli chce pani dostać się do miasta, proszę jechać kanionem.

Na chwilę obrócił głowę, obdarzając ją jednym ze swych chytrych, szczerbatych uśmiechów. Pomachałem jej ręką w odpowiedzi na powitanie, ale musiałem się spieszyć, żeby za nim nadążyć.

Wszedł po dwóch stopniach i pod arkadami zapewniającymi cień doszedł do trzech pokojów gościnnych znajdujących się po tej stronie budynku. Stały tam ogrodowe krzesła i stoły; na jednym z nich pozostały jeszcze resztki śniadania: ekspres do kawy, szklany dzbanek z sokiem i kosztowny serwis, który spodobałby się Glorii. Buddy otworzył drzwi ostatniego apartamentu i wprowadził mnie do środka. Pomieszczenie było pomalowane na różowo i biało. Na ścianach wisiały trzy krajobrazy w ramkach; amatorskie akwarele, których autorstwo byłem skłonny przypisać pani 0’Rafferty.

- Pani 0’Rafferty to moja teściowa - wyjaśnił nie pytany Buddy. - Ma sześćdziesiąt lat. Jest właścicielką tego wszystkiego.

Postawił bagaże i otwierając drzwi olbrzymiej łazienki wyłożonej zielonymi i białymi kafelkami powiedział:

- To pański apartament. Proszę nastawić sobie klimatyzację według uznania.

Wskazał na tablicę kontrolną w ścianie.

- Ma pan czas popływać przed lunchem. Stroje kąpielowe w szafie, a ręczniki w drugim pokoju.

- Lunch? Czy trochę nie za późno na lunch?

Zbliżał się wieczór.

Wielkie okna o brązowych szybach dawały widok na całe patio. Pani 0’Rafferty nadal wolno pływała w basenie. Jej twarz wyrażała determinację. Obserwowałem, jak dopłynęła do końca basenu i obróciła się w wodzie, majestatycznie jak Queen Elizabeth wpływająca do portu w Southampton. Stąd mogłem się jej przyjrzeć dokładniej. Pływając miała na twarzy wyraz głębokiego skupienia, w wyniku czego, mimo zgrabnej sylwetki i wysiłków salonów piękności w Beverly Hills, w pełni wyglądała na swoje sześćdziesiąt lat.

- Czy pan też tu mieszka? - spytałem.

Próbowałem rozszyfrować jego pozycję.

Powiedział to bez urazy - czy innego uczucia - jakby mówił o ludziach, których znał tylko z kronik towarzyskich w gazetach.

Spojrzał przez okno na pływającą w basenie kobietę. Jego twarz wyrażała coś, co mogło być przywiązaniem.

- Och, załapałem - powiedział. - Jak zarabia na życie? No, Shaun 0’Rafferty był fryzjerem pani 0’Rafferty. W Los Angeles... Takie szykowne miejsce przy Rodeo Drive.

Buddy potarł twarz.

Przez moment myślałem, że Buddy obrazi się, ale opanował się i rzekł:

- No tak. Jeśli nie liczyć pani 0’Rafferty.

Uśmiech zniknął mu z twarzy.

- Skoro jesteś adwokatem pani 0’Rafferty, Buddy, może wyjaśnisz mi, po co mnie tu sprowadzono.

Spojrzał na mnie, jakby usiłując mi pomóc, próbując zgadnąć odpowiedź.

Wszyscy wiedzieli, że Bret nie żyje. Jeżeli Frank Harrington powiedział, że on nie żyje, to nie żył. Frank miał zawsze rację w takich sprawach. Bret zmarł z powodu ran postrzałowych w wyniku strzelaniny w Berlinie, prawie trzy lata temu. Stałem tylko parę metrów dalej. Widziałem jak upadł; słyszałem jego krzyk.

Zobaczył wyraz mojej twarzy.

A więc Bret Rensselaer jeszcze żył i ściągnęli mnie taki kawał drogi, żebym się z nim spotkał. Po co?




Zjedliśmy lunch bardzo późno. Pani Helen 0’Ra-fferty jadła niewiele. Może zdążyła już zjeść tego dnia kilka lunchów. Jednak straszyła swoją sałatkę, ganiając ją po ogromnym różowym talerzu jak gliniarz pijanego.

- Jestem Europejką - powiedziała. Tłumaczyła nam, że w głębi duszy była zupełnie inna niż jej kalifornijscy przyjaciele i znajomi. - Kiedy byłam bardzo młoda, zawsze mówiłam, że pewnego dnia kupię mały apartament w Berlinie, ale kiedy tam pojechałam, miasto wydało mi się bardzo smutne. I bardzo brudne. Wszystko, co nosiłam, było ubrudzone sadzą. Tak więc nigdy nie kupiłam apartamentu.

Westchnęła i tym razem udało jej się nadziać na widelec i zjeść kawałek obranego ze skórki pomidora.

- W Berlinie jest zimno - powiedziałem.

Popatrzyłem na słońce odbijające się w błękitnej wodzie pobliskiego basenu i na jaskrawe kolory tropikalnych kwiatów. Wąchałem zapach dzikiej szałwii, wdychałem czyste powietrze znad oceanu i patrzyłem na jastrzębie wolno krążące w górze nad nami. Byliśmy daleko od Berlina.

- Rzeczywiście? - powiedziała z umiarkowanym zainteresowaniem. - Byłam tam tylko dwa razy, na jesieni. Zawsze wyjeżdżam na wakacje na jesieni. Nadal jest ciepło, a kurorty nie są takie zatłoczone.

Jakby dla podkreślenia prostoty plażowego stroju z niebieskiej bawełny założyła sporo biżuterii; złoty naszyjnik, pół tuzina pierścionków i złoty zegarek z diamentami wokół tarczy. Teraz kręciła pierścionkami, jakby ją gniotły, a może tylko sprawdzała, czy jeszcze są.

W garażu na tyłach rozległ się nagle dźwięk zapuszczanego silnika wranglera. Przyzwyczaiłem się już do stylu Buddy’ego i rozpoznałem jego niecierpliwą dłoń. Brum, brum, brum, ryczał motor. Pani

0’Rafferty ze zbolałym wyrazem twarzy podniosła oczy ku niebu. Nie trzeba było mieć nadmiernie wybujałej wyobraźni, aby dostrzec tłumioną wściekłość we wszystkim, co robił Buddy.

- Posprzeczali się o wychowanie mojego wnuczka, Petera.

Nie musiała mówić, o kogo chodzi.

- Buddy miał swoje zdanie, ale moja córka chce wychować syna w żydowskiej wierze.

Wypiła łyk herbaty z lodem.

Byłem zaabsorbowany wyszukaną „sałatką z homara”, jaką przede mną postawiono. Wszystkie jarzyny o jakich kiedykolwiek słyszałem - od grzybów shiitake po korzenie lotosu - tworzyły dekoracyjną żardynierę dla pół tuzina homarzych ogonów w gęstym majonezie. Na osobnym różowym talerzu leżały gorące pieczone ziemniaki podlane śmietaną i garnirowane kawałeczkami chrupiącego bekonu. Kalifornijskie sałatki nie były przeznaczone dla ludzi na diecie. Podniosłem wzrok znad talerza. Pani 0’Rafferty patrzyła na mnie pytająco. Czekała, aż skinę głową.

Spojrzała na mnie z surowym wyrazem twarzy, jaki zauważyłem, kiedy pływała. Jej oczy były lodowato niebieskie.

Bawiła się paczką papierosów Marlboro i złotą zapalniczką, jakby próbując oprzeć się pokusie.

- Przybyła pani do Ameryki jako dziecko?

Skinęła głową.

- Ale zapomniałam języka. Kilka lat temu zaczęłam brać lekcje niemieckiego, ale nie szło mi zbyt dobrze. Wszystkie te trudne czasowniki...

Roześmiała się.

Wyjęła butelkę z wiaderka.

- Produkuje je mój znajomy - niedaleko stąd. Jego chablis jest wspaniałe, różowe jest dobre, ma cudowny kolor, ale czerwone często mu nie wychodzi, więc pozostaję przy francuskich.

Nalała mi do kieliszka resztę wina. Nazywała wszystkie białe wina chablis; wydaje się, że wszyscy w Kalifornii tak mówią.

- A pani, pani 0’Rafferty? - zapytałem.

Nie zachęcała mnie, abym mówił do niej po imieniu i zauważyłem, że nawet jej zięć zwracał się do niej w ten sam formalny sposób, zatem musiała lubić, jak nazywano ją Mrs 0’Rafferty. Sądzę, że płaciła wystarczająco dużo za ten przywilej.

Ociekająca wodą ze stopionego lodu butelka zmoczyła jej palce. Krzywiąc się wytarła ręce w różowy ręcznik, zanim znów dotknęła papierosów.

Dotknęła pleców, jakby przypominając sobie o bólu krzyża. Kiedy skończyłem sałatkę z homara, służący wyrósł jak spod ziemi i uprzątnął talerze; mój wymieciony do czysta, a pani 0’Rafferty nadal pełen jedzenia.

- Czy nie będzie panu przeszkadzało, jeśli zapalę?

Meksykański służący - muskularny mężczyzna w średnim wieku o gładkiej skórze i nieruchomej twarzy Indianina - czekał na polecenia. Miał w sobie nie tylko godność, ale także skrywaną siłę, niczym dziki pies gotowy rzucić się na rozkaz do gardła.

Miałem ochotę powiedzieć jej, żeby mówiła mi po imieniu, ale była kobietą, która mogła sobie tego nie życzyć.

Zaśmiała się gardłowo i wyjęła papierosa z leżącej na stole paczki. Służący pochylił się i zapalił go.

- A teraz, panie Samson: świeże truskawki? Maliny? Domowe ciasto z jagodami? Co tam jeszcze mamy, Luis?

Jest coś zbijającego z tropu w tym, jak kalifornijskie menu opiera się ograniczeniom pór roku.

- Ciasto jest po prostu wspaniałe - dodała, ale nie wyraziła na nie ochoty.

Kiedy zamówiłem ciasto z jagodami i lody, a milczący Luis poszedł je przynieść, pani 0’Rafferty powiedziała:

- Zauważy pan, że się zmienił. Mówię o Brecie; nie jest już tym człowiekiem, co kiedyś.

Popatrzyła na rozżarzony koniec papierosa.

Paliła papierosa.

- Skontaktowałam się z nią. Napisałam do niej, że Bret jest bliski śmierci. Żadnej odpowiedzi. Nigdy nie przysłała nawet kartki z po zdrowieniami.

Pani 0’Rafferty głęboko zaciągnęła się i wypuściła dym w sposób zdradzający pogardę. Przez chwilę przypominała mi Cindy Matthews. Obie były kobietami, które wiedzą, czego chcą.

Napiła się herbaty z lodem i zaczekała, aż postawią przede mną ogromny kawał ciasta jagodowego i lody z bitą śmietaną. Potem powiedziała:

Zacząłem jeść ciasto.

- Nie spodziewał się pan usłyszeć wyznania samotnej starej damy. No cóż, nie wiem, co we mnie wstąpiło. Chyba to, że zna pan Breta. Naszą jedyną pozostałą wspólną znajomą jest ta suka, jego żona.

- A więc zna ją pani?

Mówiła o niej z rezerwą, jakby tamta istniała jedynie jako osoba wydająca pieniądze Breta.

- Gruba ryba w Waszyngtonie. Bardzo, bardzo gruba. Dość miły gość, ale zawsze w pogoni za czymś lepszym: wie pan, co mam na myśli?

- Wiem.

Ściszyła głos.

- I żaden z nich nie ma grosza przy duszy. Co oni zrobili z wszystkimi pieniędzmi Rensselaera? To chciałabym wiedzieć. Stary hrabia zostawił fortunę, kiedy umierał. Przecież Bret nie mógł dać aż tyle tej okropnej kobiecie. A jeśli nie, to gdzie się podziały te pieniądze?

Nie wiedziałem, czego się spodziewać, ale Bret Rensselaer, kiedy w końcu go zobaczyłem, wcale nie wyglądał dobrze. Szczupły sześćdziesięciolatek w białych, bawełnianych spodniach, białym podkoszulku i białych trampkach. Może ten strój był ostatnim krzykiem mody, ale na jego drobnym ciele wyglądał jak uniform. Uśmiechnął się. Nadal zachował ten oszczędny uśmiech i wszystkie włosy na głowie.

Postarzał się. Policzki miał zapadnięte, a twarz pomarszczoną. Część dawnej młodości została teraz zastąpiona przez dystynkcję, jak u gwiazdora, który zestarzał się i został prezydentem. Kiedy wszedłem do pokoju, właśnie wykonywał jakieś łatwe ćwiczenie na mięśnie rąk.

- Bernard! - zawołał przyjaźnie. Trochę zasapał się z wysiłku. - Przepraszam, że byłem nieuchwytny, ale nie pozwalają mi wypaść z rytmu.

Zawsze akcentował drugą sylabę mojego imienia i kiedy usłyszałem, jak je wymawia tym swoim mruczącym akcentem, wróciły do mnie wspomnienia. Rozejrzałem się po jego prywatnej sali gimnastycznej. Ktoś wydał na nią sporo pieniędzy: piętro zostało usunięte, aby stworzyć wysoki strop, na jednej ścianie były drabinki z lakierowanego drewna, a w drugiej osadzono wielkie okno. Podłoga była z drewnianych płyt, a opodal stał rower treningowy, przyrząd do wiosłowania oraz wielka stalowa rama z siedzeniem, ciężarkami i sprężynami, niczym jakieś narzędzie tortur. Bret siedział w środku, popychając dźwignie.

- Czas kończyć - rzekł.

Była to chwila późnego popołudnia, kiedy cała przyroda zamiera. Nawet wyżej, na zboczu góry, nie było wiatru, nie poruszał się żaden liść, nie przeleciał żaden ptak. Popołudniowe słońce - teraz wiszące nisko i daleko nad Pacyfikiem - złociło wszystko blaskiem, a powietrze było ciężkie i duszące. Właśnie w tej chwili wpadające przez wielkie okno promienie słoneczne pomalowały Breta - i aparat, w którego wnętrzu siedział - na złoto, tak że wyglądał niczym posąg jakiegoś dawnego, pomarszczonego pogańskiego bożka.

- Słyszałem, że przygotowują cię do dziesięcioboju.

Bret wydawał się z wdzięcznością przyjmować ten głupi komplement. Uśmiechnął się wstydliwym, przelotnym uśmiechem przeznaczonym dla najładniejszych maszynistek w biurze i otarł twarz.

- Trzy godziny dziennie, ale opłaca się. Przez ostatnie dwa miesiące naprawdę wróciłem do formy - powiedział.

Wygramolił się z machiny i wytarł twarz ręcznikiem.

Potrząsnął moją ręką, ściskając ją mocno. Przez chwilę staliśmy spoglądając na siebie. Mimo wszystkich jego wzlotów i upadków lubiłem go i sądzę, że o tym wiedział. Trzy lata temu, kiedy naprawdę miał kłopoty, przyszedł właśnie do mnie i z jakiegoś głupiego powodu, którego nie mogłem zgłębić, byłem z tego dumny. Jednak Bret spędził tyle czasu z bogatymi i możnymi, że - jak oni wszyscy - zaczął ukrywać pod twardą skorupą swoje prawdziwe uczucia. Puszczając moją rękę uśmiechnął się i lekko klepnął mnie w ramię.

Gestem zaprosił mnie, żebym usiadł na ławce.

Nie miałem zamiaru krytykować braku doświadczenia wicedyrektora, ale to przypomniało mi, że rozmowa z Bretem była jak seans z aparatem do wykrywania kłamstw. A gdy tylko wypływał temat honorów i tytułów, twarz Breta przybierała ten pożądliwy wyraz. Zawsze dziwiło mnie, że tacy wykształceni i obyci ludzie jak Bret, Dicky czy Frank mogli być tak zauroczeni tymi bezsensownymi i niepotrzebnymi wymysłami. Jednak tak działał ten system; i przynajmniej nic nie kosztował podatnika.

- Wice sobie poradzi - powiedziałem. - Jednak wielu ludziom nie podobają się nowe pomysły, obojętnie kto je sprzedaje.

- Na przykład Frankowi Harringtonowi - rzekł Bret.

Oczywiście, trafił w sedno. Frank - tuż przed emeryturą -

sprzeciwiałby się jakimkolwiek zmianom.

- Słyszałem, że macie dom.

Niech cię licho, pomyślałem, ale zachowałem spokój.

Skrzywił się z dezaprobatą. Tacy ludzie jak Bret zasięgają rady prawnika przed zażyciem drugiej porcji sody.

Prawdę mówiąc jego słowa podniosły mnie trochę na duchu.

- Nie sądzisz, że Fiona może wrócić? - zapytał.

Założył wełniany pulower. Słońce już zaszło i temperatura się obniżyła.

- Jeszcze nie - powiedziałem.

Pokiwał głową.

Na moment przestał oglądać paznokcie i spojrzał mi prosto w oczy. Powiedziałem:

- Zazdroszczę ci wiary w dobre serce i zrozumienie tych w Firmie, Bret. Może to trzyma cię na nogach.

Miałem nadzieję, że usłyszę, dlaczego przez cały ten czas udawał nieboszczyka, ale wyraźnie nie miał ochoty zwierzać mi się.

- Żadnych wiadomości? Nic? Musi tęsknić za dziećmi.

Powiedziałem:

Bawił się dźwigniami roweru treningowego. Cały Bret; zawsze musiał się czymś bawić. Zawsze musiał się wtrącać, jak mówili jego przeciwnicy. Pchnął pedał w dół, tak że mechanizm zabrzęczał.

Spojrzał ostro. Przed laty podejrzewałem go o romans z Fioną. Zdawali się cieszyć swoim towarzystwem w sposób, jakiego im zazdrościłem. Już nie byłem zazdrosny - obaj ją straciliśmy - lecz moje podejrzenia oraz to, że o nich wiedział, rzuciły cień na nasze wzajemne stosunki.

- No cóż, w pewnym stopniu tak.

Szeroki uśmiech.

- Pewności, że to się stało? Czy pewności, że to robota Firmy?

Bret uśmiechnął się.

- Bernardzie, Bernardzie! - powiedział, potrząsając głową z nie dowierzaniem. Byłem paranoikiem; sprawa z walizką to kolejny dowód mojej głupoty. - Próby kontynuowania tego tematu niczego nie dadzą. Usiądź i porozmawiajmy.

Usiadłem.

Patrzyłem, jak wymachuje rękami.

Ponowne wahanie i przygryzanie wargi.

- Penetracja ambasady.

Wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia. Penetracja ambasad to robota bez końca. Wiesz, jak jest. Ktoś zdradzi, tamci zaostrzają środki bezpieczeństwa, i przez jakiś czas Ravenscroft ma cięższe życie.

Popatrzył na mnie.

Był zły i te słowa zmieniły się w atak kaszlu, tak że musiał klepać się po piersi, aby złapać oddech.

-Ambasad - odparł Bret. - Wschodnioeuropejskich ambasad. Niewielu ludzi. Nawet ja nie znam szczegółów. Tak to działa. I tylko wtedy ma sens. Ponieważ gdyby ktoś w Funduszu miał to w księgach, wszystkie nasze źródła informacji byłyby zagrożone.

Popatrzyłem na niego.

Odwrócił głowę i znów zaczął bawić się rowerem.

Teraz był twardy; plan z Funduszem Dobroczynnym spalił na panewce. Teraz był prawdziwym Bretem: o stalowym pogardliwym spojrzeniu.

- Czy takie ultimatum dałeś Jimowi Prettymanowi? – zapytałem, - Czy on też był swoim najgorszym wrogiem, dopóki ty się nie zjawiłeś? Czy on zlekceważył twoje „oficjalne polecenie”, tak że musiałeś kazać paru chłopcom z miasta załatwić go na parkingu?

Drżenie jego rąk było niemal niedostrzegalne. Twarz mu zastygła. Złoty słoneczny blask zniknął; wyglądał jak stary, zmęczony i pomarszczony człowiek. Nigdy nie wróci do pracy w Departamencie, byłem tego pewien. Czas Breta nadszedł i minął. Jego głos nie był głośniejszy od szeptu, kiedy rzekł:

- Myślę, że powiedziałeś już dość, Bernardzie. Prawdę mówiąc, więcej niż dość. Porozmawiamy znowu rano. Masz zarezerwowany na jutro bilet do Londynu.

Nie odpowiedziałem. W pewien sposób było mi go żal; ćwiczył codziennie i próbował trzymać rękę na pulsie wydarzeń w Departamencie, a nawet wpływać na nie. Mówił sobie, że pewnego dnia wszystko będzie jak przedtem i miał nadzieję, że jego szanse na tytuł szlachecki nie zostały bezpowrotnie zaprzepaszczone.

Wstałem. A więc był kij i marchewka. Zatańczę jak Bret zagra, a on pomoże mi nawet spłacić hipotekę, ale jeśli będę nadal wtrącał się w nie swoje sprawy, stracę pracę i może nawet w taki sposób, w jaki stracił ją Jim Prettyman. Razem z życiem.

Czy też może źle go zrozumiałem?




Źle spałem tej nocy, z głową pełną wspomnień, zdezorientowany i cierpiący wskutek różnicy czasów. W tym przeklętym domu nigdy nie było cicho, nawet nad ranem. Przeszkadzał mi nieustanny szum i skowyt urządzeń, lecz słyszałem również kroki pod oknem i zduszone słowa wypowiedziane po hiszpańsku, z tym charakterystycznym akcentem, z jakim w Kalifornii Południowej mówią meksykańscy emigranci. Zamknąłem okno, ale zza domu dobiegło mnie szczekanie psów gnających przez zarośla i rzucających się na wysokie ogrodzenie z siatki, którym były otoczone budynki. Może zwierzęta czuły nadciągającą burzę, bo zaraz potem rozległ się huk pioruna i gwałtowny deszcz zaczął siec w okno i bębnić o metalowe meble na patio.

Burza skończyła się nagle, jak to często dzieje się z burzami nadciągającymi znad Pacyfiku, i około czwartej nad ranem w pobliżu rozległo się znowu głośne buczenie i szum jakiegoś urządzenia. Nic z tego, nie mogłem zasnąć. Wstałem, aby poszukać źródła hałasu. Ubrany w jeden z eleganckich płaszczy kąpielowych, które pani 0’Rafferty przewidująco dostarczała swoim gościom, zbadałem wyszorowany do białości korytarz. Znalazłem drzwi do schowka, spiżarni, do kuchni i różnych magazynków. Główne światła nie działały - może burza spowodowała jakąś awarię - lecz słabe żarówki zasilania awaryjnego wystarczająco oświetlały mi drogę.

Minąłem kotłownię, skrzynki z bezpiecznikami oraz stertę kartonów butelkowanej wody, która, według pani 0’Rafferty, dobrze robiła na trawienie. Mechaniczne dźwięki stały się głośniejsze, gdy dotarłem do niskich, drewnianych drzwi obok szafy z naczyniami kuchennymi. W wielkim zamku okutym mosiądzem tkwił klucz. Zdążyłem już odejść dość daleko od pokoi gościnnych.

Otworzyłem drzwi i ostrożnie wszedłem do środka. Szum maszyny był teraz głośniejszy i dostrzegłem wyślizgane stopnie prowadzące do nisko sklepionej piwnicy. Wzdłuż jednej ściany stały cztery pulpity kontrolne rozświetlone mrugającymi światełkami i cyferkami. W ich pomarańczowym blasku dostrzegłem duże kałuże tworzące się na nierównych kamieniach posadzki. To była pralnia, z kompletem automatycznych pralek i wirówek. Na jednej z wirówek leżała pusta butelka po piwie i kilka niedopałków. Pralki były ustawione pod ścianą, która - jak sądziłem - przylegała do mojego pokoju. Gdzieś niedaleko usłyszałem kaszlnięcie i gniewny okrzyk. Głos należał do jednego z Meksykanów.

Przeszedłem obok maszyn i znalazłem następne pomieszczenie; drzwi były uchylone, a w środku paliło się jasne światło. Otworzyłem drzwi. Czterej mężczyźni siedzieli przy stole, grając w karty; trzej Meksykanie i Buddy. Miał na głowie swój stetson. Rondo nasunął sobie na oczy. Na stole leżały pieniądze, kilka puszek piwa i butelka whisky. Oparta o ścianę stała półautomatyczna dubeltówka. Szum pralek był tu bardzo głośny, ale mężczyźni zdawali się być do niego przyzwyczajeni.

Teraz po raz pierwszy podniósł wzrok i przyjrzał mi się z takim samym niezadowoleniem co swoim kartom.

- Tak, Bernardzie. Naprawdę.

Oblizał wargi.

- W zeszłym miesiącu mieliśmy tu włamanie. Jakiś młody punk prześliznął się między naszymi żołnierzykami, przeszedł przez zewnętrzne ogrodzenie, między psami, przeciął nożycami wewnętrzny płot, otworzył zamek w drzwiach biura pana Rensselaera i próbował otworzyć jego cholerne biurko. Jak ci się to podoba? Pani 0’Rafferty wylała całą tę bandę. Powiedziała, że musieli być ślepi, pijani albo nieprzytomni. Nie miała racji, ale nowa miotła dobrze zamiata. Ci nowicjusze są chciwi i starają się nad podziw. Wiesz, co mam na myśli?

Ruchem głowy wskazał na trzech Meksykanów.

- Myślisz o wszystkim, Buddy.

Podniósł wzrok i uśmiechnął się.

Wróciłem do łóżka i przykryłem sobie głowę poduszką, żeby nie słyszeć łomotu pralek. Już robiło się jasno, kiedy w końcu zasnąłem głębokim snem, z którego zbudziło mnie brzęczenie mojego małego budzika.

Ranek przyniósł nagłe oziębienie. Temperatura spadła, tak że

zacząłem szukać w walizce swetra. Pacyfik był zielonoszary, z brudnymi, białymi grzebieniami, które załamywały się na falach pryskając fontannami. Ciemne chmury wisiały dostatecznie nisko, aby skryć wierzchołki gór, i nawet woda w basenie straciła swoją przejrzystość i barwę.

Czas mijał wolno. Samolot do Londynu odlatywał dopiero późnym wieczorem. Było zbyt zimno, aby siedzieć na dworze i nie było dokąd pójść, bo za ogrodzeniem biegały spuszczone psy. Pływałem w podgrzewanym basenie, który w zimnym powietrzu parował jak zupa. Około dziesiątej deszcz znów zaczął padać. Piłem mnóstwo kawy i czytałem stare egzemplarze „National Geographic Magazine”. Pokój „rodzinny” był duży, z ciemnymi dębowymi belkami sufitu i naturalnej wielkości portretem w stylu Modiglianiego, ukazującym panią 0’Rafferty w falbaniastej różowej sukni. Sama pani 0’Rafferty również tam była, razem z Bretem i Buddym. Nie rozmawiano wiele. Przytoczono nam kolosalnej wielkości telewizor, nastawiony na mecz piłki nożnej. Nikt nie oglądał sprawozdania, ale usprawiedliwiało ono milczenie.

Siedzieliśmy wygodnie wyciągnięci na sofach pokrytych lnem, ustawionych wokół niskiego dębowego stołu. Na nim stał gigantyczny bukiet kwiatów w ozdobnym koszu ze złotą nalepką kwiaciarni w Los Angeles. Na ogromnym kamiennym kominku paliło się kilka polan, ich jasne płomienie podsycane były przez wiatr, który wył w kominie i miał jeszcze dość siły, żeby poruszać liście palm.

Ani pani 0’Rafferty, ani Bret nie byli na śniadaniu. Siedząc przy kominku Buddy i ja zjedliśmy hamburgery oraz sałatkę cesarską z tac ustawionych na kolanach. To były duże hamburgery, najlepsze, jakie kiedykolwiek jadłem, prawie po pół funta wołowiny w każdym. Jednak Buddy tylko skubnął swoją porcję. Twierdził, że źle spał. Powiedział, że źle się czuje, ale zjadł wszystkie przypieczone części.

Na zewnątrz pogoda pogarszała się przez cały ranek, aż szara chmura otoczyła nas, ograniczając widoczność niemal do zera i pani 0’Rafferty kazała Buddy’emu zadzwonić na lotnisko i upewnić się, czy samoloty jeszcze startują.

Przez resztę popołudnia pani 0’Rafferty - w czerwonych spodniach i długim, różowym wdzianku, zrobionym szydełkiem - gawędziła ze swoim zięciem, od czasu do czasu uprzejmie włączając mnie do rozmowy, o ile było to możliwe. Bret odwrócił głowę, jakby wykazując zainteresowanie rozmową, ale nie brał w niej czynnego udziału. Wyglądał starzej i bardziej krucho. Buddy zwierzył mi się, że Bret ma swoje złe dni, i że ten najwidoczniej do takich się zalicza.

Twarz miał pomarszczoną i starą. Stosowny do zimnej pogody ubiór - ciemnoniebieska bawełniana koszula, ciemne spodnie i błyszczące buty - podkreślał jego wiek. Pani 0’Rafferty powiedziała:

- Ma pani cudowną posiadłość - powiedziałem.

Uśmiechnęła się i typowym dla niej nerwowym ruchem podciągnęła rękawy ażurowego swetra.

Bret spojrzał na mnie; uśmiechnąłem się. Bret zmarszczył brwi. Powiedział:

- Na miłość boską, Bernardzie, myśl trzeźwo.

Mówił cicho, ale z taką złością, że pani 0’Rafferty spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- O czym ty mówisz, Bret? - zapytała.

Nic nie wskazywało jednak na to, że ją słyszy. Nie odrywał oczu ode mnie, a na jego twarzy pojawił się grymas, jakiego nigdy na niej nie widziałem. Warczał wściekle:

- Ty cholerny ptasi móżdżku! Powinieneś się leczyć na głowę!

Powinieneś się leczyć na głowę!

Wstał ze swego niskiego fotela i wymaszerował z pokoju.

Nikt nie odezwał się słowem. Wybuch Breta zmieszał panią 0’Rafferty, a jej nastrój udzielił się Buddy’emu. Siedzieli patrząc na bukiet kwiatów, jakby nie słyszeli Breta i nie zauważyli, że wstał i wyszedł.

Pani 0’Rafferty odezwała się po dłuższej chwili:

- Bret nie może się pogodzić z bezczynnością. Pamiętam, jaki był w liceum - istny lew! Zawsze prowadził bardzo aktywne życie... trudno mu się teraz pogodzić z chorobą.

Jechaliśmy z powrotem nadmorską drogą. Buddy nie czuł się dobrze, tak więc służący - Joey, mały wojowniczy Meksykanin, jeden z tych, którzy zeszłej nocy grali w karty - prowadził dżipa pochylając się naprzód, wbijając wzrok w kłęby białej mgły i mrucząc, że powinniśmy byli pojechać kanionem i autostradą, a nie drogą nad morzem.

- To Buddy powinien jechać - po raz setny narzekał kierowca. - Nie lubię takiej pogody.

Znad oceanu napływała mgła, kłębiąc się wokół nas tak, że tylko od czasu do czasu widzieliśmy drogę przed sobą.

- Buddy był chory - powiedziałem.

Obok przemknęły światła reflektorów. Dwunastka odzianych w czarne skóry motocyklistów z samobójczą szybkością wpadła w białą ścianę mgły i została przez nią wchłonięta tak błyskawicznie, że nie został po niej nawet dźwięk.

- Chory! - rzekł Joey. - Raczej pijany.

Deszcz zaczął padać mocniej. Z białej pustki wyłonił się szary cień ogromnej ciężarówki, ozdobiony wieloma rzędami pomarańczowych lampek, niczym statek na regatach. Kiedy nie odpowiadałem, Joey powiedział:

- Pani 0’Rafferty nie wie, ale się dowie.

W odpowiedzi na nie zadane pytanie Joey spojrzał na mnie i wyszczerzył zęby.

- Odchodzę w przyszłym tygodniu. Będę pracował dla szwagra w San Diego. Buddy może sobie wsadzić tę robotę.

Kilka mil od Malibu zatrzymały nas światła na autostradzie. Na poboczu stało kilka wielkich ciężarówek. Z mgły wynurzył się mężczyzna w jasnobrązowej koszuli. Naszywka na rękawie głosiła, że to szeryf z okręgu Los Angeles. Było z nim dwoje gliniarzy z drogówki; wielki facet i dziewczyna, oboje w żółtych pelerynach. Wszyscy byli bardzo mokrzy.

Człowiek z Biura Szeryfa wskazał nam otwartą przestrzeń, na której kilku spokojnych kierowców zaparkowało i czekało, aż oczyszczą drogę. Twarz gliniarza była mokra od deszczu ściekającego mu z daszka czapki, koszulę miał ciemną od wilgoci. Nie był w nastroju do dyskusji.

Obok wolno przejeżdżał właśnie ambulans. Policjant mówił jak pływak, krótkimi, zdyszanymi zdaniami.

- Pewnie, ale nadłożycie godzinę drogi.

Gliniarz popatrzył w deszcz.

- Po drugiej stronie wraku. Może już pojechali, ale mogę sprawdzić.

Włączył nadajnik. Rozległ się szum i policjant powiedział:

Niosąc bagaż przeszedłem wzdłuż szeregu samochodów i obok ogromnej ciężarówki stojącej w poprzek szosy i całkowicie blokującej ruch w obie strony. Znalazłem czekającą na mnie limuzynę i w tym czasie - mimo plastikowej peleryny - również całkiem przemokłem.

Facet siedzący obok kierowcy wysiadł na deszcz i otworzył mi tylne drzwi, a coś takiego może zrobić jedynie człowiek, który chce utrzymać swoją pracę. Teraz dostrzegłem gościa siedzącego z tyłu: niski, krępy mężczyzna z wydatnym brzuchem. Nosił kosztowny, trzyczęściowy granatowy garnitur - z dobrze widocznym złotym łańcuszkiem zegarka - i złotą spinkę pod ciasnym węzłem krawata w bardzo konserwatywne paski. Zbytnio przypominał Wall Street jak na’ autostradę Pacific Coast, gdzie spodnie dopasowane kolorem do marynarki wyszły z mody razem z koronkowymi gorsetami i cylindrami.

- Wskakuj, Bernie - powiedział ten dobrze ubrany mężczyzna.

Jego głos był cichy, łagodny i atrakcyjny, tak samo jak jego samochód.

Wahałem się tylko przez moment. Mokry, opuszczony na drodze i bez pojazdu nie mogłem odrzucić zaproszenia i Wykwintny Harry wiedział o tym. Uśmiechnął się z lekką satysfakcją na powitanie, ukazując mnóstwo zębów i trochę kosztownych protez. Usiadłem obok niego. A raczej na tyle obok, na ile musiałem na tym siedzeniu z miękkiej skóry dostatecznie szerokim dla czterech.

A potem, na wypadek gdyby wzięli to zbyt serio, zaśmiał się znowu.

Jeden z mężczyzn na przodzie roześmiał się na tyle cicho, aby mu nie przerywać, lecz dostatecznie głośno, aby być słyszanym.

Zaśmiał się.

- Kobietę!

Skwitował to niecierpliwym gestem wypielęgnowanej dłoni.

- Ty draniu! - rzekł Harry. Zachichotał.

Kierowca powiedział:

Delikatnie poskrobał się po policzku paznokciem małego palca, tak że zobaczyłem wy krochmalone mankiety i złote spinki. Cerę miał tak żółtawą, że sugerowała domieszkę japońskiej krwi, ale ręce bledsze. Paznokcie starannie wymanikiurowane. Wszystko schludne. Zawsze doskonale ostrzyżony i ogolony, z wytalkowanym podbródkiem i roztaczający wokół dyskretny zapach wody po goleniu - nigdy nie wyglądał inaczej. Jego ubranie zawsze było nowe i świetnie dopasowane - przypominał starannie złożoną plastikową zabawkę. Może to mówi więcej o mnie - albo o filmach gangsterskich z czasów mojego dzieciństwa - że zawsze widziałem w jego wymuskanej powierzchowności ukrytą groźbę.

Teraz mówił poważnie, bez uśmiechu, z rękami splecionymi na brzuchu jak świątynny Budda na wakacjach.

- A co, do diabła, ty masz z tym wspólnego?

Ręka podniesiona uspokajająco.

Oparł się wygodnie i patrzył na mnie zmrużonymi oczyma, zbierając resztki dobrej woli i zastanawiając się, jak je znowu pozbierać w całość. Posh Harry był w tym bardzo dobry. Od lat załatwiał takie sprawy, pracując dla obu stron, ale kasując pieniądze tylko wtedy, kiedy wszyscy byli zadowoleni.

Jechaliśmy w milczeniu. Postawiłem torbę między nogami i obróciłem głowę, aby patrzeć, jak deszcz pada na chaty milionerów stojące długim rzędem w tej części plaży. Tu i tam widziałem grupki amatorów surfingu w błyszczących, czarnych, gumowanych strojach. Jeśli ktoś jest tak stuknięty, żeby szukać wielkich fal, to nie powstrzyma go brzydka pogoda.

Wyciągnąłem się w fotelu i ukradkiem zerknąłem na Harry’ego. Słyszałem, że przeszedł do CIA na stałe. Niektórzy mówili, że nigdy nie był niczym więcej jak tylko ich płatną wtyka, ale ja w to wątpiłem. Znałem go od dawna. Obserwowałem go, kiedy z trudem zarabiał na życie w tym mrocznym świecie, w którym tajne informacje są kupowane i sprzedawane jak prosiaki i świńskie tusze. Zawsze był dla mnie zagadką - Hawajczyk, który polubił Europę tak, jak niewielu przybyszów. Niemczyzna Wykwintnego Harry’ego - opanowanie gramatyki, wymowy i idiomów - zaprzeczała swobodnemu, niedbałemu stylowi, jaki lubił prezentować na zewnątrz. Dorosły cudzoziemiec, który poświęca dostatecznie dużo czasu i energii, żeby w takim stopniu opanować niemiecki, musi być hobbystą, wariatem lub Holendrem.

Podskoczył jak oparzony, odcinając się od takich skojarzeń.

- Nie zrozum mnie źle - powiedział. - Bret nie jest i nigdy nie był pracownikiem CIA.

W tym stwierdzeniu i w sposobie, w jaki je wypowiedział, pojawił się staroświecki formalizm.

- Wszyscy, mi to mówią - powiedziałem.

Mówiąc „wszyscy” miałem na myśli Wykwintnego Harry’ego. Przerabialiśmy to już przed laty.

Z ostentacyjną cierpliwością powiedział:

Harry patrzył na mnie przez chwilę, a potem rzekł:

Jednak Harry nie dał się wyciągnąć na takie zwierzenia.

Poczułem nagłe ukłucie lęku. Było ich trzech, a na pobliskim brzegu mnóstwo ustronnych miejsc. Z udawaną śmiałością powiedziałem:

- Odłóż kastet, Harry. To nie w twoim stylu.

Dawno zasłyszane plotki głosiły, że to jak najbardziej było w jego stylu. Uśmiechnął się.

Zignorował moje słowa.

Mruknąłem coś pod nosem, dając mu do zrozumienia, że nie mam zamiaru mówić o nieszczęsnym Woosnamie. Wykwintny Harry pokiwał głową i pochyliwszy się nacisnął guzik, po czym z oparcia przednich foteli wysunęła się szklana szyba, tak że siedzący z przodu mężczyźni nie mogli nas słyszeć. Chociaż jeśli była to taka limuzyna CIA, jak przypuszczałem, to gdzieś w tapicerce znajdował się ukryty mikrofon, aby Brigette, i Bóg wie kto jeszcze, mogła usłyszeć wszystko, o czym tu mówimy. Czyżbym naprawdę popadał w paranoję?

- Pogadajmy o konkretach, Bernie. Dajmy spokój tym bzdurom.

- O których bzdurach mówisz, Henry?

Zignorował moje pytanie. Spojrzał przez okno, żeby ocenić, jak daleko jesteśmy od lotniska i postanowił przejść od razu do rzeczy.

- Słuchaj - powiedział. - Ważni ludzie w Waszyngtonie słyszeli, że starasz się przypiąć Bretowi jakieś stare londyńskie sprawy... No, Waszyngton zaczyna się denerwować. Rozmawiają z twoimi ludźmi w Londynie. Mówią: sraj, albo schodź z sedesu. Jakie zarzuty? - pytają. Gdzie są dowody? Chcą wiedzieć, Bernardzie. Nie podoba im się to, że Bret jest wystawiony na twoje wstrętne ataki bez możliwości obrony.

Przez moment można było dostrzec prawdziwego Wykwintrfego Harry’ego: ordynarnego małego faceta pod maską łagodnie uśmiechniętego intelektualisty Charliego Chana.

Koniec z uśmiechami, tylko nieruchoma twarz i zimne spojrzenie.

Wykwintny Harry odwrócił głowę i patrzył na neony i podjazdy restauracji zapchane samochodami, których właściciele przeciągali lunch do rana. Dotknął zaparowanej szyby i zdawał się zdziwiony, gdy po szkle spłynęła kropla wody.

- Powiedz mi o tym coś więcej - rzekłem. - Chciałbym wiedzieć.

Odwrócił głowę i obdarzył mnie szerokim, zębatym uśmiechem.

- Oni uważają, że twoi szefowie są bardzo pomysłowi przy grzebaniu trupów w ogródku sąsiada.

Zaczynałem powoli rozumieć.

Harry uśmiechnął się zaciśniętymi wargami i nie odpowiedział. Obaj wiedzieliśmy, że to nie było naciągane. Wiedzieliśmy, że właśnie w taki sposób nasi szefowie pozbywali się kłopotów. A ponadto wcale nie miałem ochoty przekonywać go, że Centrala nie ma zamiaru czegoś takiego zrobić. Ściągnąłbym na siebie gniew waszyngtońskiego fanklubu Breta. A zawsze byłem przeciwnikiem wszelkiej przemocy, nawet takiej, o jakiej mówi się w przenośni.




Niedziela w południe; londyński Heathrow; Gloria nie wyszła mi na spotkanie. To nie było miłe. Przemęczony celnik zażądał otwarcia kasetki z dokumentami, którą wręczył mi Bret. Miałem ochotę oddać mu ją i odejść, ale zaczekałem, aż dyżurny oficer służb specjalnych skończy późne śniadanie złożone z jajecznicy oraz kiełbasek i zejdzie na dół - z jajkiem na krawacie - aby wyjaśnić wszystkim zainteresowanym, że mogę wkroczyć na teren Zjednoczonego Królestwa z pudełkiem zamkniętym na cztery spusty bez potrzeby poddawania jego zawartości kontroli Urzędu Celnego Jej Królewskiej Mości.

Niepotrzebna zwłoka była tym bardziej rozwścieczająca, że byłem pewien, iż papiery w kasetce nie zawierają żadnego tajnego materiału; moje zadanie polegało na tym, aby przelecieć za wodę i dać się wyżąć, wymaglować i rozprostować kochanemu Bretowi Rensselaerowi. Jeszcze nie wiedziałem, czy moje spotkanie z Wykwintnym Harrym również zostało zaplanowane przez Firmę, ale zapewne nie. Nie podobałaby im się wiadomość, jaką przekazał mi Harry.

A kiedy dotarłem na Balaklava Road numer trzynaście, zastałem dom ciemny i pusty. Pospiesznie skreślona kartka wetknięta w drzwi piekarnika głosiła, że matka Glorii jest chora i Gloria musi się z nią zobaczyć. Słowo „musi” podkreślono trzykrotnie. Dzieci były na wycieczce do zoo z jakimiś „bardzo miłymi” kolegami ze szkoły.

To była trudna decyzja dla Glorii. Wiedziała, że będę się zastanawiał nad wszystkim, czemu da pierwszeństwo przed moimi dziećmi. Jej rodzice nie byli zachwyceni naszym związkiem. A ja bardzo dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, że jej matka była zaledwie o trzy lata starsza ode mnie. Oni też o tym wiedzieli!

Niedzielny obiad jest dla Anglika z mojego pokolenia czymś

świętym. Je się w domu. Jeśli ma się szczęście, to pada i nie można pracować w ogródku. Pilnie wpatrujesz się wtedy w ogień na kominku, sącząc ulubiony aperitif. Jeśli zaś poczujesz rozpaczliwy głód intelektualny, możesz przejrzeć niedzielne gazety, ośmielony pewnością, że nie znajdziesz w nich żadnych wiadomości. O wyznaczonej porze, na oczach zadowolonej rodziny, kroisz cienkie plasterki z wielkiego kawałka pieczonego mięsa i - jeśli to możliwe - kapusty, nakładasz smażone ziemniaki i pudding. Rozdzielasz je nierówno między członków rodziny, wedle życzenia. W końcu to samo robisz ze słodkim, ciężkim, gotowanym deserem, który podawany jest i z kremem, i ze śmietaną. Potem drzemiesz.

Obojętnie jak niemieckie były, według niektórych, moje przyzwyczajenia, zamiłowanie do cudzoziemskich przysmaków, cudzoziemskich systemów ogrzewania, cudzoziemskich samochodów i cudzoziemców, w kwestii niedzielnego lunchu byłem zdeklarowanym Anglikiem.

To dlatego tak niechętnie przyjąłem myśl o jedzeniu zimnej szynki i sałatki, zostawionych mi przez Glorię. Tak więc wziąłem samochód i pojechałem do Alfonsa - małej włoskiej knajpki w Wimbledonie. Od kiedy zabrałem dzieci na przedstawienie Cos i fan tutte - nasza rodzina nazywała tę restaurację „U Don Alfonsa”. Sam Alfonso był, oczywiście, Hiszpanem i chociaż dobrze sobie radził z włoskimi potrawami, to nie był taki głupi, żeby proponować jakiekolwiek potrawy brytyjskiej kuchni. Az pewnością nie niedzielny lunch.

W tę niedzielę u Alfonsa było pełno hałaśliwych klientów, którzy nie wiedzieli, że domowy lunch jest uświęconym angielskim zwyczajem. Wokół roiło się od dzieci i dwie kopiaste tace z deserami czekały na atak. Z głośników dobiegała skrzypiąca przeróbka Yolare śpiewana włoskim falsetem przy zmasowanym akompaniamencie gitar. Powtarzano ją mniej więcej co pół godziny.

- Polecam aragostęfra Diavolo - poradził Alfonso, nalawszy mi kieliszek białego wina i okręciwszy butelkę, żebym mógł zobaczyć efektowną etykietę Soave. - Proszę pić! Pić! To na rachunek firmy, panie Samson.

Tylko najmniej spostrzegawczy klienci mogli wziąć Alfonsa za Włocha, mimo iż przez osiem lat mieszkał w Rzymie. Łączył w sobie talent handlowy i brak skrupułów Rzymianina z nieustanną melancholią mieszkańca Iberii. Sączyłem wino i patrzyłem na kartę.

Patrzył, jak jego nowy kelner próbował oderwać zapiekankę od metalowej formy, do której przywarła. Ciasto niemal wypadło mu z rąk. Alfonso najwyższym wysiłkiem woli opanował chęć przebiegnięcia przez salę i zrobienia tego samemu. Odwrócił się do mnie i jego odpowiedź zdradzała dręczący go niepokój.

Teraz obaj obserwowaliśmy szalonego kelnera, gdy gigantyczna chochla, pełna makaronu i sosu, wyruszyła w niebezpieczną podróż przez stół do talerza. Cudem dotarła na miejsce; nikt nie został obryzgany. Alfonso odetchnął i powiedział:

Zawsze mówił „coś bardzo lekkiego”, nawet jeśli miał zamiar zaproponować wieprzowinę z kluskami. Wiem, ponieważ często proponował mi wieprzowinę z kluskami, a ja często ją zamawiałem.

Zjadłem lunch w samotności, patrząc jak inni klienci stają się coraz bardziej pijani i hałaśliwi. Żółty poobijany morris nadjechał, kiedy piłem kawę. Udało jej się znaleźć miejsce do zaparkowania tuż obok.

Zrobiła, to sprawnie i w niezłym stylu, mimo iż jednym kołem wjechała na krawężnik.

Gloria wkroczyła do jadalni, promieniując radosną energią gwiazdy show-biznesu; nie machając rękami i nie krzycząc zdołała zwrócić uwagę wszystkich obecnych. Nawet kiedy się upiję, nie jestem w stanie dokonać czegoś takiego. Może to mnie w niej tak bardzo pociągało. Była wszystkim tym, czym ja nigdy nie będę. Czuły pocałunek i uścisk.

- Jestem cholernie głodna, kochanie - powiedziała. - Jak ci poszło w Kalifornii?

Kolejny całus.

- Pływałeś?

Alfonso wziął od niej płaszcz i podstawił jej krzesło. Powiedziała:

- Czy nie przychodzę za późno, żeby coś zjeść, kochany Alfonso?

- Jakże mógłbym panią odesłać głodną, piękna lady?

Podał jej płaszcz kelnerowi i wziąwszy nakrycie z sąsiedniego stolika, ustawił je z zadziwiającą szybkością. Zaledwie zerknąwszy na menu, Gloria powiedziała:

- Czy mogłabym dostać tę cudowną cielęcą wątróbkę, którą robisz z cebulką i szałwią? A do tego marynowane grzybki?

Właśnie taka była; umiała szybko podjąć decyzję niemal we wszystkich sprawach. Często zastanawiałem się, czy wcześniej przygotowuje sobie odpowiedzi. A może po prostu nie przejmowała się zbytnio konsekwencjami swoich pospiesznie podejmowanych decyzji?

- Doskonale - rzekł Al, jak gdyby nikt inny przedtem nie wymyślił takiego dania. A potem, jakby przemyślał to ponownie, dodał: - Absolutnie doskonale!

Nalał jej trochę wina i obejrzał butelkę pod światło, jakby martwił się, czy ta reszta wina nam wystarczy.

Byłem zdziwiony znajdując ją tak zrezygnowaną.

Upiła trochę wina, popatrzyła mi w oczy, a potem obdarzyła mnie przeciągłym uśmiechem.

- Jesteś romantykiem, Bernardzie. Staromodnym romantykiem.

Pewnie dlatego tak bardzo cię pokochałam.

Znowu się uśmiechnęła. Zmieniła uczesanie, tak że grzywka blond opadała jej na oczy. Była taka piękna.

Nie mogłem znieść rozłąki z nią, nawet przez dzień czy dwa. Myśl o tym, że pojedzie do Cambridge była nie do zniesienia. Nastawiła usta do pocałunku.

- Kocham cię, Glorio - powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie.

Zaśmiała się i zaczęła bawić sztućcami. Wyglądała na lekko poruszoną i zastanawiałem się, czy nie martwi się o matkę bardziej, niż to okazuje.

Nie była tak zdziwiona tym faktem jak ja, a przecież Breta Rensselaera nie było od lat.

- Jak miło - powiedziała Gloria.

Podano jej marynowane grzybki i zaczynając jeść oznajmiła:

- Co się stało?

Jedząc, dalej mówiła:

Powiedziała to bez złości. Podejrzewałem, że myśl o mnie jako o rozrabiaczu nie była jej niemiła.

- Niewiele się z nich dowie - powiedziałem. - Chyba że nagle zainteresowała się archeologią.

Mimowolnie westchnąłem. Jeszcze nie byłem gotowy do ponownego spotkania z Cindy.

Gloria niezbyt chętnie słuchała, jak chwalę Cindy.

Gloria potrząsnęła głową.

Podano smażoną wątróbkę. Wyglądała dobrze; ukradłem Glorii jeden ziemniak i pozwoliłem jej w spokoju zjeść lunch.

Gloria zostawiła wątróbkę, odkładając nóż i widelec. Teraz mówiła innym tonem - poważnie i z troską.

Kiedy podano kawę, wkładała zawiniątko do torebki.




W biurze czekało na mnie mnóstwo pracy. Na samej górze sterty papierów, nieporządnie poskładanych i ze sterczącymi tasiemkami, leżało pismo z Ministerstwa Obrony z żądaniem podania informacji o semteksie, czeskim materiale wybuchowym eksportowanym via NRD i aktualnie używanym do wyrobu „granatów” domowej produkcji wykorzystywanych przez IRA w Północnej Irlandii. Pod nim leżały poufne pytania o Lipski Traktat Handlowy oraz - oznaczone jako posiadające najwyższy priorytet - pismo żądające podania uzupełniających informacji dla ministra, na które trzeba było odpowiedzieć przed posiedzeniem parlamentu.

Jednym z fundamentalnych praw Firmy było to, że te akta, które Dicky lubił trzymać na swoim biurku, martwiąc się o swoją karierę i zastanawiając nad podjęciem odpowiednich kroków, zawsze okazywały się tymi, które wymagają najszybszego załatwienia, kiedy w końcu lądowały na moim biurku. Tajemnicze myśli i uwagi, jakimi dzielił się ze mną Dicky, rzucając je na moje biurko, bynajmniej nie ułatwiały zadania.

Przetrzymaj je trochę, dopóki nie dowiemy się, kto siedzi w tej komisji” - mówił Dicky. Albo: „Powiedz staremu skurwielowi, żeby się wypchał, ale bądź dla niego słodki”; „To może się udać, jeśli znajdą odpowiednich ludzi, ale upewnij się, że nie stanie nam ością w gardle”; oraz jego typowa odzywka: „Dowiedz się, czego naprawdę oczekują, i wyjdź im naprzeciw”. Właśnie tego typu zagadkowe polecenia usiłowałem wypełniać w ten wtorek, podczas gdy Dicky zniknął tam, gdzie znikał zawsze, kiedy było coś do roboty. A jednocześnie chciał, żeby wszystko było gotowe jeszcze tego samego dnia.

Kiedy jowialny Frank Harrington zajrzał do mojego pokoiku i zaprosił mnie na szybki lunch, miałem już szklisty wzrok.

- Zrobisz sobie krzywdę, jeśli będziesz starał się przedrzeć przez tę stertę przed końcem pracy - rzekł Frank, wodząc wskazującym palcem po okładce grubych akt, które jakiś nieszczęśnik pieczołowicie zebrał, o różnych wschodnioeuropejskich sklepach, w których przyjmowano wyłącznie zachodnią walutę. Były tam tabele i podsumowania, komentarze i wykazy, z polskiego Pewexu, czeskiego Tuzexu oraz bułgarskiego Korekomu, porównane pozycja za pozycją z Intershopami w Niemczech Wschodnich.

Nie podnosząc ich, Frank ostrożnie przewrócił kilka kartek, starając się nie ubrudzić sobie rąk.

Uśmiechnąłem się; wielu ludzi na stałe mieszkających za granicą łudzi się, że Anglicy codziennie chodzą do pubu. Frank wyglądał bardzo elegancko. Miał trzyczęściowy garnitur z szarej wełny, zegarek ze złotym łańcuszkiem, pasiastą koszulę z Jermyn Street i nowy krawat w barwach Eton, których to krawatów zdawał się mieć niewyczerpany zapas. Schodził z góry po rozmowie z wicedyrektorem.

Mój krawat był gładki i z poliestru, a zegarek japoński i z plastiku. Byłem zmęczony, a w głowie dudnił mi głos Dicky’ego. Słuchałem zapisu z dyktafonu, robiąc notatki z długiego i mętnego elaboratu, jaki Dicky wygłosił, aby „wprowadzić mnie w temat”. Robota zapowiadała się na dłużej, Dicky nie umiał przekazać swoich argumentów we właściwej kolejności, a te fragmenty, w których był konsekwentny i logiczny, poprzeplatał niedokładnymi „faktami”. Odsunąłem papiery i powiedziałem:

Spojrzałem na niego. Stał w drzwiach z wymuszonym uśmiechem na twarzy. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak wielką wagę przywiązywał do takich drobiazgów.

Oczywiście, wiedziałem, że Frank zawsze uważał mnie za przybranego syna. Kilka osób mi to mówiło, zazwyczaj wtedy, gdy byłem szczególnie szorstki lub uprzykrzałem mu życie. Nawet sam Frank kilkakrotnie wspomniał o bliżej nieokreślonym długu wdzięczności, jaki miał wobec mojego ojca. Brał to jednak nazbyt poważnie. Nieraz ryzykował swoją karierę, żeby mi pomóc, i prawdę mówiąc wiele mu zawdzięczałem. Stosunki między synami a ojcami rzadko układają się gładko i zgodnie z moją rolą otrzymałem od niego znacznie więcej, niż kiedykolwiek dałem. Przyznaję, że nie lubię mieć długów wdzięczności, nawet u Franka.

- Masz rację, Frank. Do diabła z tym!

Wyjąłem kasetę magnetofonową z aparatu i zamknąłem ją w szufladzie biurka. Może powinienem ją wysłać KGB, żeby narobić zamieszania we wrogich szeregach. Frank sięgnął po mój płaszcz.

Będąc w Londynie zawsze miał swój samochód i szofera. To był jeden z pożądanych dodatkowych zysków z jego pracy w Berlinie. Pojechaliśmy do „małej winiarni w City”, ale ponieważ to był pomysł Franka, bar nie był w City. Znajdował się na południe od Tamizy, w tej części Londynu, którą enigmatycznie określa się mianem „Borough”. Mieścił się w jednym z tych odrapanych wiktoriańskich domów przy Old Kent Road, a jego drzwi wejściowe były opatrzone jedynie małą, wypolerowaną mosiężną tabliczką podobną do tych, jakie widzi się na drzwiach kancelarii adwokackich i gabinetów dentystycznych. Długi piwniczny korytarz prowadził do mrocznej sali o niskim stropie podpartym grubymi kolumnami. Błyszczące cegły były pomalowane na zielono. Na małych tabliczkach widniały kuszące nazwy starych win, które dziś pija się po kieliszeczku. Większą część drugiego pomieszczenia zajmował szynkwas, a kinkiety oświetlały stojące wokół stoliczki, przy których hałaśliwi biznesmeni popijali swoje stare claret i porto, skubali drogie zakąski i próbowali wyglądać na magnatów kryjących się przed ekipami TV i rozmyślających o wielomilionowych umowach.

Mówiąc „naszych”, miał na myśli ważnych biurokratów z White-hallu. Miał rację.

Stary człowiek w stosownym stroju podczaszego - biała koszula, muszka i długi fartuch - posadził nas przy barze. Frank był tu najwidoczniej znany i chętnie widziany, a kiedy zobaczyłem, ile zapłacił za butelkę Chdteau Palmer 1966, wiedziałem już, dlaczego. Jednak komentarze Franka do listy win i to ekstrawaganckie zamówienie należały do roli ojca, którą musiał odegrać.

Ceremonialnie przyniesiono butelkę, otworzono ją i obwąchano korek. Nalano, zamieszano i spróbowano. Frank ściągnął wargi, odsłonił zęby i powiedział: „pijalne”. Zaśmialiśmy się.

Innym charakterystycznym przyzwyczajeniem Franka było to, że do wspaniałego wina nieodmiennie zamawiał żółciejący Stilton, osuszony kawałek wieprzowego pasztetu i delikatny biały chleb.

Widziałem, że ma mi coś do powiedzenia, ale wniosłem swój udział biurowych ploteczek i dałem mu czas do namysłu. Kiedy zjadł swoją porcję pasztetu wieprzowego - obficie smarując każdy kawałek ostrą, angielską musztardą - nalał nam drugi kieliszek wina i rzekł:

- Ta cholerna Zena.

Powiedział to spokojnie, ale z uczuciem.

- Mógłbym ją zabić.

Spojrzałem na niego z zainteresowaniem. W przeszłości Frank zawsze pobłażliwie wyrażał się o Zenie. Zaślepiony - oto jedyne właściwe słowo.

- Czy nic się jej nie stało? - zapytałem obojętnie między kęsami pasztetu. - Kiedy ostatnio o niej słyszałem, była we Frankfurcie nad Odrą. Werner się niepokoił.

Popatrzył na mnie próbując ocenić, ile wiem, a potem rzekł:

Tak, jechałem tym pociągiem i wiedziałem. Po przejechaniu granicy Polski zmieniał się w orientalny bazar. Czarnorynkowi handlarze - jak również, zgodnie z subtelnymi niuansami życia w obozie socjalistycznym, brązoworynkowi i szarorynkowi - krążyli od przedziału do przedziału kupując i sprzedając wszystko, od szkockiej whisky po narzędzia Black & Decker. Pamiętałem głośną polską mowę, ręce wymachujące dolarowymi banknotami i walizy wypchane płytami z muzyką pop oraz kartonami marlboro. „Pociąg do raju” dostarczał wielu okazji zakupienia rzadkich antyków i manuskryptów.

Frank popatrzył na mnie i rzekł:

- Ona zna się na ludziach, Bernardzie.

Na to nie było odpowiedzi. Wypiłem łyk cudownego Chdteau Palmer i pokiwałem głową. Wino już ożywało, wspaniały bukiet na pół zapomnianych zapachów.

Złość, jaką obudziło w nim wspomnienie Zeny, zaczynała mu przechodzić.

Kiedy potrząsnąłem głową, zawołał kelnera i złożył zamówienie.

- Muszę przyznać, że Sir Percy robi piekielnie dobrą robotę - rzekł Frank.

Jednak nie zamierzałem pozwolić mu znów skierować rozmowę na zalety czy wady wicedyrektora.

Frank wolał uznać to za nieszkodliwy wybieg.

Wypił łyk wina, przyjrzał się, jaki ma kolor, i wbił wzrok w kieliszek. Powiedziałem:

- Wykwintny Harry wiercił mi dziurę w brzuchu.

Frank podniósł brwi.

Frank i stary walczyli razem na wojnie, byli bliskimi przyjaciółmi.

Podano zamówione przez Franka „Anioły na Koniu”: parę gotowanych ostryg owiniętych w smażony bekon i ułożonych na trójkącie ciepłej grzanki. Frank lubił przystawki. Podczas wydawanych przyjęć uparcie trzymał się wiktoriańskiej tradycji podawania takich słonych, piekących przekąsek po deserze. „Przygotowuje człowiekowi podniebienie na porto” - wyjaśniał mi nieraz.

Teraz jadł przystawkę z zapałem, jakiego nie okazał niczemu prócz wina, i odezwał się dopiero wtedy, gdy skończył i kelner zabrał talerz. Otarł usta jedną z dużych lnianych serwetek i rzekł:

Frank wyszczerzył zęby.

Podniósł butelkę, chcąc rozlać resztę, ale kelner już to zrobił. Butelka była pusta.

Znów się uśmiechnął. Frank miał głębokie zaufanie do swoich zwierzchników, o ile uczęszczali do dobrych szkół lub dobrze spisywali się w armii. Dla niego jakiekolwiek takie podejrzenia były naprawdę czymś komicznym.

A więc Frank pamiętał nawet datę moich urodzin. Przytaknąłem mrukliwie.

- Mając dwójkę wspaniałych dzieciaków, powinieneś myśleć o swojej karierze, a nie szukać nowych sposobów na rozwścieczenie facetów na górze.

Zrobił pauzę, żeby jego słowa dobrze zapadły mi w pamięć.

- Mądrej głowie dość dwie słowie, Bernardzie.

Odłożył serwetkę na stół i wstał, dając mi znać, że skończył swój krótki wykład.

Nie obiecałem Frankowi Harringtonowi niczego, czego bym wcześniej nie obiecał sobie. Wyglądało na to, że każdy mieszkaniec Zachodu pragnął mi powiedzieć, że Bret Rensselaer był czysty jak łza, prawdomówny i szczery. Wobec tak licznych zapewnień byłoby głupotą nadal szperać w sprawach, jakimi zajmował się przed zdradą mojej żony Fiony.

Tego popołudnia z nowym zapałem wróciłem do pracy. Do czwartku moje biurko - mimo drugiego zmasowanego ataku Dicky’ego - było puste. Aby uczcić wyzwolenie się od dodatkowej pracy dochodzeniowej, zabrałem Glorię i dzieciaki na weekend na wieś. Nowa dziewczyna, przepracowawszy u nas sześć dni, miała właśnie wolne. Wyjechaliśmy w sobotę, wcześnie rano. Na dziesięcio-akrowym polu koło Bath zwiedziliśmy „Wystawę Maszyn Parowych” - kolekcję starych maszyn napędzanych parą: kombajnów, kultywatorów, traktorów i walców. Wszystkie sprawne. Dzieci cieszyły się każdą chwilą. Gloria wydawała się jeszcze młodsza i jeszcze piękniejsza, mimo stałej obecności dzieci powtarzała, jak to cudownie, że ma mnie tylko dla siebie. Myślę, że wtedy po raz pierwszy wszyscy czworo odkryliśmy, że stanowimy rodzinę, szczęśliwą rodzinę. Nawet dwunastoletnia Sally, która uprzednio wykazywała pewną rezerwę wobec Glorii, teraz objęła ją w sposób, na jaki niemal przestałem liczyć. Billy - zazwyczaj tak prozaiczny i zamknięty w sobie - zabrał Glorię na spacer i opowiedział jej historię swego życia, dając kilka dobrych rad, jak radzić sobie z humorami nowej opjekunki, które nachodziły ją często i z różnym nasileniem. Nie byłem zadowolony z tej dziewczyny. Doris, jak teraz zdałem sobie sprawę, nie była mimo wszystko taka zła.

W sobotę wieczorem znaleźliśmy Everton, śliczną małą wioskę. Zjedliśmy podwieczorek w hotelu. Do Londynu było dość daleko, więc pod wpływem nagłego impulsu zostaliśmy tam na noc. Gloria z kobiecą przezornością włożyła do torby w bagażniku samochodu trochę różnych rzeczy - w tym szczoteczki do zębów dla dzieci oraz piżamy, a także zapasowe elastyczne ochraniacze, które Billy musiał zakładać na swój aparacik do zębów. Zawsze będę pamiętał ten wieczór. Nie rozmawialiśmy o dalszej edukacji Glorii. W niedzielę rano poszliśmy na spacer po polach, gdzie nie spotkaliśmy żywej duszy. Szliśmy wzdłuż strumienia pełnego ryb i w końcu dotarliśmy do małego przybrzeżnego pubu ozdobionego fotografiami, programami teatralnymi, plakatami i innymi pamiątkami po Marii Callas. Wypiliśmy butelkę Pol Rogera. Billy zabłocił się, a Sally rwała kwiatki. Gloria powiedziała mi, że tak będzie już teraz zawsze, a ja pozwoliłem sobie w to wierzyć.

Dzieci rosły tak szybko, że z trudem łączyłem tego wysokiego młodzieńca, idącego obok mnie, z dzieciakiem, którym Billy był zaledwie przed paroma miesiącami.

- Dziewczyny nie rozumieją, co to przeprowadzka - powiedział, jakby kontynuując rozpoczętą rozmowę, chociaż, prawdę mówiąc, całą uwagę poświęcaliśmy problemowi czekającej nas przeprawy przez strumień.

- Mówisz o Sally?

- Pewnie pozwolą mi pomagać... Przy naprawie silników i POM powaniu kół.

Zerknął na mnie.

Teraz on z kolei wyciągnął do mnie rękę. Kiedy wspinałem się na błotnisty brzeg powiedział:

- Czy mówiliście o tym cioci Glorii?

Billy wyglądał na skruszonego. Popatrzył na swoje ubłocone buty i powiedział cicho:

A więc zaczęło się. Jeżeli chodziło jedynie o wyjazd na wakacje, to czemu ojciec Fiony nie przyszedł do mnie i nie zapytał? Turcja; o rzut kamieniem od ZSRR. Na myśl o moich dzieciach jadących tam ze wścibskim teściem ogarnęła mnie zgroza.

Opowiadanie Billy’ego rzuciło cień na naszą idyllę, lecz to ten cholerny stary dureń Dodo sprawił, że znów zaczęły się moje kłopoty. Przy naszym pierwszym spotkaniu we Francji uznałem go za poczciwego ekscentryka, kulturalnego starca, który od czasu do czasu wypija za dużo. Teraz miałem poznać złośliwego, wojowniczego, ogarniętego manią wielkości starego pijaka, jakim był w rzeczywistości.

Chociaż nikt tego nigdy nie potwierdził, jestem pewien, że matka Glorii zadzwoniła do niego i wyżaliła się, jaka jest samotna i opuszczona. Gloria mówiła mi, że kiedyś, w bliżej nieokreślonej przeszłości stary darzył matkę uczuciem. Dodo jednak mówił wszystkim napotkanym w Londynie znajomym, że przyjechał tu „w interesach”. Jakiekolwiek były jego motywy, nagle pojawił się w Londynie, wystrojony w stary, lecz pięknie skrojony garnitur od Glena Urauharta i przez pierwszy tydzień zatrzymał się w Ritzu; w pokoju z widokiem na park.

Oczywiście, miał swoje kontakty. Nie tylko wśród węgierskich uchodźców i ludzi, których poznał w czasie pobytu w Wiedniu, lecz i w Firmie, ponieważ był jednym z „Prusaków” Langego, a dla niektórych ludzi była to wręcz niewyobrażalna rekomendacja. Odgrywał również jakąś rolę w siatce budapeszteńskiej, której członkiem był ojciec Glorii przed ucieczką za granicę. A Dodo był człowiekiem, na którego można liczyć, jeśli chodzi o utrzymywanie kontaktu, tak więc „starzy kumple” z Ministerstwa Finansów i Ministerstwa Spraw Zagranicznych zabierali go na lunch do swoich ekskluzywnych klubów.

Lubił przyjęcia. Chodził na przyjęcia w ambasadach, u gwiazd show-biznesu, na „wieczorki towarzyskie” i literackie. Nigdy nie dowiedziałem się, ile czasu spędził z rodzicami Glorii, czy rozmawiali o mnie i czy rozprawiali o mojej pracy. Jednak kiedy spotkałem go ponownie, Dodo niepokojąco dużo o mnie wiedział.

Zaproszenie od Doda, aby wypić drinka („z moimi przyjaciółmi - w czwartek między szóstą a ósmą wieczór lub tak długo, jak kto chce...”), opatrzone niezłym adresem przy Chapel Street w pobliżu Eaton Sąuare i nagryzmolone na firmowym papierze hotelu „Ritz”, otrzymaliśmy pocztą w środę rano. Nie było wystarczająco dużo czasu, żeby przygotować się na to, co nastąpiło. Przybyliśmy do małej kamienicy typowej dla południowo-zachodniej części Londynu. Przed domem stały bardzo ekskluzywne samochody, a drzwi otworzył nam portier ubrany w liberię. Wielu gości miało na sobie stroje wieczorowe, kobiety długie suknie. Słychać było dźwięki skocznej muzyki i głośny śmiech. Gloria zaklęła pod nosem, bo włożyła tweedowy kostium, w jakim chodziła do pracy, i nie miała czasu pójść do fryzjera.

Przyjęcie odbywało się w całym domu i goście byli w każdym pokoju. W pierwszym, do którego weszliśmy, siedział młody człowiek w wieczorowym stroju i dwie dziewczyny w kreacjach, pogrążone w lekturze ogromnej książki. Zostawiliśmy ich i poszliśmy do następnego pokoju, gdzie za stołem ustawionym na krzyżakach dwaj mężczyźni rozlewali napoje.

- Węgierskie wina - powiedział barman, kiedy zapytałem go, co ma. - Tylko węgierskie wina.

Wziąłem największy kieliszek i z drinkami w ręku poszliśmy schodami na górę w poszukiwaniu cygańskiej orkiestry.

Dodo schodził po schodach z kieliszkiem w ręku i uśmiechem szczęścia na twarzy. Włosy miał równo przycięte, ale jego garnitur widział lepsze dni i założył do niego czerwone skarpetki oraz niebieskie zamszowe buty z długimi sznurówkami. Na nasz widok uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nie był człowiekiem, który czułby się skrępowany starym ubraniem. Wprost przeciwnie, zdawał się lubić stare rzeczy tak samo jak stare książki oraz stare wina i nie zwracał najmniejszej uwagi na to, że Gloria czuje się nieswojo z powodu swojego nieodpowiedniego stroju.

Wypił już kilka drinków i nie tracąc zbyt wiele czasu na powitania, zaczął nam opowiadać o niektórych ze swoich gości.

- Facet, z którym widzieliście mnie na schodach, to zakulisowy ważniak w Lufthansie. Mieszkał kiedyś w pokoju na drugim końcu korytarza, kiedy mieszkałem w tej okropnej zapchlonej norze w Kohlmarkt. Teraz, oczywiście, to jedna z najelegantszych ulic w Wiedniu. Dodo zaprowadził nas do pokoju, w którym grała cygańska orkiestra. Było ciemno, tylko blask świec migotał na twarzach muzyków i ukazywał zachwyconych słuchaczy.

- Tak, my wszyscy kochamy Budapeszt. - Gloria spojrzała na Doda i w zadumie dodała:

Temat został zamknięty.

- Jedliście coś? - spytał.

Kiedy powiedzieliśmy, że nie, zabrał nas na dół do kuchni, gdzie dwaj zwijający się jak w ukropie kucharze trudzili się nad stołem zastawionym egzotycznymi potrawami. Gloria i Dodo rywalizowali ze sobą, podając mi nazwy różnych dań i dyskutowali o sposobach ich przyrządzania. Spróbowałem wszystkiego: paski cielęciny w kwaśnej śmietanie, kostki czosnkowej wołowiny z czerwoną papryką, panierowane kawałki kurczaka, gotowana wieprzowina z rzodkiewką i polewka rybna zaprawiona czosnkiem i piwem. To nie była kuchnia węgierska, kraju, gdzie kucharze sporządzają zupełnie pozbawiony smaku gulasz i odmierzają każdą porcję urzędowo zatwierdzonymi, stugramowymi łyżkami.

- Lubisz węgierskie potrawy, co? - rzekł Dodo.

Jedyny porządny posiłek zjadłem tam w wielkim, wiejskim domu w pobliżu Balatonu. Jedzenie było od Kafera w Monachium, przeszmuglowane przez granicę. Moim gospodarzem był czarnorynkowy rekin, a honorowym gościem pułkownik Służby Bezpieczeństwa. Kiedy jednak Dodo powiedział, tak jak mówią to wszyscy, że Węgrzy jadają teraz diablo dobrze, a Budapeszt szybko staje się miastem, do którego warto pojechać smakoszowi, kiwnąłem głową, uśmiechnąłem się i pochłaniając swoją porcję mruknąłem, że tak.

Po jedzeniu powędrowaliśmy znaleźć miejsce, gdzie moglibyśmy wygodnie usiąść. Były wolne miejsca, gdyż cygańska orkiestra przyciągnęła wielu gości na górę. W rogu pokoju stał duży stół z plakatami i broszurami reklamującymi nową książkę zatytułowaną Wspaniały świat węgierskiej kuchni. Zdałem sobie sprawę z tego, że dzięki niezrównanemu Dodowi wprosiliśmy się na szczególnie wystawne przyjęcie z okazji wydania książki. Zobaczył, jak spoglądam na tę wystawę, i uśmiechnął się, nie podając żadnego wyjaśnienia. Taki już był.

Kelner, w eleganckiej białej marynarce ze złotymi epoletami, podszedł do nas i zaproponował kawę oraz małe naleśniczki z dżemem. Dodo odmówił, chcąc dalej snuć opowieść o młodości spędzonej w Wiedniu.

- Gospodyni - tak złośliwa i jędzowata, jak potrafią być tylko wiedeńskie gospodynie - miała w kuchni szkic węglem wykonany przez Schielego. W kuchni! Wycyganiła go od tego biedaka w zamian za jakiś drobny dług bez znaczenia. Nawet nie umiała powiedzieć, jak jej się udało. Stara krowa! „Wolałabym kolorowy”, mówiła. No, wszystkie te barwne obrazy Schielego zostały pokolorowane w długi czas po tym, jak powstały szkice. Każdy, kto posiadałby jakikolwiek gust, wola-łby ten delikatny portret... młodej kobiety. Mogła to być żona Schielego - Edith. To czyniłoby obraz jeszcze cenniejszym.

Próbowałem go nie słuchać. Do pokoju zajrzał inny kelner. Dodo pospiesznie wychylił resztę whisky i zamachał ręką o więcej, nawet nie patrząc, czy kelner zauważył.

- To były czasy! - rzekł Dodo i usiadł z zaczerwienioną twarzą, ciężko dysząc.

Trudno powiedzieć, czy miał na myśli czasy Schielego, czy swoją młodość w Wiedniu. Nie pytałem. Rzadko trafiały się przerwy w bezlitosnej gadaninie Doda i zaczęła mnie boleć głowji.

Jednak nie było nadziei, że będzie milczał dłużej niż chwilę czy dwie. Szkocka pojawiła się w rekordowym tempie i Dodo był gotów do następnej opowieści.

Zanim pojawił się kelner od kawy, po raz drugi oferując nam swoje usługi, Dodo był już niezłe naoliwiony i jego dobry humor zmienił się w żartobliwy sarkazm podszyty wrogością. Położył ciężką rękę na moim ramieniu.

- Wiemy - my, którzy mieliśmy zaszczyt pracować dla rządu Jej Królewskiej Mości, narażając się na trudy i niebezpieczeństwa – że szczęście sprzyja odważnym. Prawda, Bernardzie?

Już wcześniej tego wieczoru robił podobne uwagi i tym razem zdecydowałem nie puszczać tego mimo uszu.

- Nie jestem pewien, co masz na myśli - powiedziałem.

Gloria zerknęła na niego i na mnie, słysząc w moim głosie nutę irytacji.

Znów uderzył mnie w ramię gestem, jaki zapewne uważał za ojcowski.

W jej głosie również pojawiła się ostrzegawcza nuta; zrozumiałby to, gdyby był trzeźwy. Syknął i powiedział:

- Kochanie, to, co zapłacono twojemu drogiemu ojcu - i co ja dostałem - to okruchy w porównaniu z tym, co niektórzy zdołali zgarnąć. Jeśli jeszcze tego nie wiesz, to Bernard poda ci szczegóły.

Powoli całą jego twarz opromienił szeroki uśmiech.

Wypił swoją whisky, rozlewając sobie trochę płynu na brodę i odwrócił głowę.

- Lepiej mi powiedz.

- Bo to jest bank - rzekł Dodo z ogromną satysfakcją, jakby już zwyciężył w tym sporze. - To jest bank.

- Co z tego?

Oznajmił to tak, jakbym próbował zrobić z niego głupca.

Przyszedł kelner i postawił na stoliku talerzyk z miętówkami w czekoladzie. Dodo nas nie poczęstował, sam odwinął jedną z papierka, obejrzał i wrzucił sobie do ust.

- Kto ci to powiedział?

Żując miętówkę, Dodo odparł:

- Znam młodego Webera od lat. Kiedy Firma wysłała mnie na emeryturę, to jego ojciec pomógł mi we wszystkim.

Patrzyłem na niego, próbując przeniknąć jego myśli. Żuł czekoladkę i spoglądał na mnie nie widzącym wzrokiem.

- Nie udawaj naiwnego, kochany. To zwykły środek ostrożności, wszyscy o tym wiemy.

Już nie ukrywał złości.

Paciorkowate oczka Doda miały niemal hipnotyczny wyraz. Miał w sobie coś przerażającego; jakieś zło.

- Jeżeli nigdy nie tknąłeś tej forsy, to naprawdę cię wyrolowano, kochany.

Zaśmiał się cicho, żeby mi pokazać, że nawet przez chwilę nie bierze takiej ewentualności pod uwagę. Później spojrzał na Glorię, zachęcając ją, aby przyłączyła się do zabawy. Kiedy odwróciła wzrok, podniósł kieliszek i upił spory łyk.

- Muszę iść - powiedział. - Muszę iść.

Nie wstałem. Pozwoliłem staremu durniowi podnieść się i chwiejnie pójść w stronę drzwi. Przez chwilę siedzieliśmy z Glorią w milczeniu. W końcu, niewątpliwie starając się załagodzić efekt napastliwości Doda, powiedziała:

Dzień przed moim kolejnym wyjazdem do Berlina zadzwonił do mnie Werner i zapytał, czy zabieram tylko podręczny bagaż. Tak było. Na takie wyjazdy potrzebowałem jedynie dyplomatki na tyle dużej, żeby zmieściła się w niej piżama i przybory do golenia.

O mój Boże! - pomyślałem.

Zanim dotarłem na Berlin-Tegel, przekląłem Wernera, Ingrid i belę materiału na zasłony. Celnik patrzył, jak zmagam się z paczką i tylko się uśmiechał. W Berlinie nawet celnicy są ludzcy. Werner wepchnął belę na tylne siedzenie swojego nowiutkiego, srebrnego BMW z serii 7, a nawet wtedy jej koniec wystawał przez otwarte okno.

Uśmiechnął się jakby z jakiegoś tylko sobie znanego dowcipu, przeciskając się między szybko jadącymi samochodami zapełniającymi o tej porze ulice Berlina Zachodniego. Ogrzewanie było włączone; na niebie wisiały ciężkie szare chmury i zaczynało padać. Berlińczycy nadal nosili zimowe ubrania. Wiosna nie spieszyła się z przyjściem tutaj.

Wysadził mnie przed biurem Franka Harringtona. Musiałem odpracować mój przejazd. Frank i inni zajmujący w jego biurze wyższe stanowiska maglowali mnie o ostatnie wytyczne Londynu. Co kilka minut słychać było głuche pomruki lub okrzyki wzburzenia, gdy przedstawiałem szczególnie chybione lub nierozważne pomysły, jakie uległy się w londyńskiej Centrali. Byłem tu tylko po to, aby przyjąć na siebie ataki pracowników sekcji i wszyscy wiedzieli, że taka jest moja rola. Tak więc uśmiechałem się, wzruszałem ramionami, wykręcałem się i mówiłem wymijająco, gdy okazywali swoje całkowicie uzasadnione niezadowolenie. W końcu przedstawienie się skończyło i kiedy wszyscy odegraliśmy już swoje role, mogłem znów stać się Bernardem Samsonem, byłym agentem operacyjnym Sekcji Berlińskiej.

Skończyłem pracę o szóstej trzydzieści. Deszcz przestał lać, ale nadal mżyło. Biura opustoszały i ulice były zatłoczone. Migające światła odbijały się w mokrej nawierzchni ulic jak rzeki płomieni. Samochód zawiózł mnie do hotelu Lisi Hennig. Gdy wysiadłem, przez chwilę stałem w deszczu i spoglądałem badawczo na fasadę, lecz jeśli Werner wprowadził tam jakieś zmiany, to nie były one widoczne z ulicy. Był to ten sam stary dom, który znałem od dziecka. Wszystkie wyglądały tak samo, te budynki przy Ku-Dam, niedaleko zoo. Zostały zbudowane u schyłku wieku przez spekulantów budowlanych dla bogatych przemysłowców, a ci, którzy chcieli, aby ich domy wyglądały oryginalnie, wybrali z katalogów zdobiące je rzeźby brodatych bogów i piersiastych nimf. Niektóre zdobienia sprawiały wręcz groteskowe wrażenie.

Potem artyleria Armii Czerwonej oraz eskadry anglo-amerykań-skich bombowców nadały nowy charakter wszystkim budynkom w Berlinie, tak że dom Lisi był poznaczony bliznami po pociskach i ospowaty od śladów odłamków. Kiedy skończyły się walki, odnowiono dach, a także pospiesznie i byle jak naprawiono zdobienia okien na piętrze. Prawdziwy remont należało zrobić już czterdzieści lat temu.

Przecisnąłem się przez ciężkie drzwi i wszedłem na schody. Dywan był nowy, gruby i czerwony, a mosiężna poręcz schodów błyszczała jak ze złota. Nad schodami wisiał kryształowy kandelabr, a starannie wykonane lustra na ścianach były tak wyczyszczone, że tysiąckrotnie powtarzały moje odbicie. Dopiero kiedy zacząłem wchodzić po schodach, usłyszałem dźwięki fortepianu. „Przytul mnie, moja słodka...” A potem kaskada improwizowanych akordów. To grał Werner. Ten jedwabisty, barokowy styl poznałbym wszędzie. Kiedy Werner siadał do pianina, stawał się niemal uduchowiony.

... moja niezastąpiona”. Ktoś przestawił fortepian na środek salonu. I albo pomalowano instrument, albo kupiono nowy. Stały tam również wygodne fotele z brązowej skóry. I wszystkie zdjęcia zgromadzone przez Lisi, z autografami dawnych berlińskich znakomitości zostały wyczyszczone i porozwieszane inaczej, tak że zajmowały całą ścianę. Kogo tam nie było? Einstein, Furtwangler, Strauss, Goebbels, Dietrich, Piscator, Brecht, Weil - a wszystkie fotografie były opatrzone dedykacjami dla Lisi lub jej matki - Frau Wisliceny - u której niegdyś bywał cały Berlin.

Nie widziałem wielu gości. Tylko grupka czterech Duńczyków

rozprawiała z ożywieniem, jakby nie słysząc muzyki, a jakaś bezbarwna para siedziała przy barze, pijąc kolorowe koktajle i patrząc na siebie z wściekłością. Dostrzegłem Ingrid Winter schodzącą z tacą po schodach. Miała na sobie kolejną suknię z serii „żona farmera idzie do kościoła”. Ta miała mały koronkowy dekolt i sięgała do kostek. Uśmiechnęła się do mnie.

Werner spojrzał zza fortepianu. Zobaczył mnie i przestał grać.

- Bernie! Mówiłem ci, żebyś zadzwonił. Miałem zamiar pojechać po ciebie. Strasznie leje...

Popatrzył na mój mokry płaszcz.

- Frank dał mi samochód.

Z fotela w kącie Lisi zawołała niecierpliwie;

- Co ty wyprawiasz, Bernardzie! Chodź tu i pocałuj swoją Lisi!

Mimo swoich dolegliwości miała silny głos. Była ubrana w powiewną czerwoną suknię. Miała starannie umalowaną twarz i sztuczne rzęsy, którymi trzepotała jak uczennica. Gdy pochyliłem się nad nią, poczułem obezwładniający zapach perfum.

Zdjąłem płaszcz i dałem go starej Klarze, która wyrosła jak spod ziemi.

Lisi była skłonna wierzyć, że spędziłem dzieciństwo dokonując drobnych technicznych cudów z antyczną instalacją elektryczną i ogrzewczą. Oczywiście, to nie było prawdą. Myśl, że Bernard to naprawi, była dla Tante Lisi sposobem odsuwania w nieskończoność terminu nieuchronnej wymiany starych i zepsutych urządzeń.

- Hotel wygląda wspaniale, Lisi.

Mruknęła coś pod nosem, jakby dobrze nie usłyszała, ale jej ukradkowy uśmieszek zdradził mi, że była bardzo zadowolona ze zmian dokonanych przez Wernera.

Nie miałem szans wyleczenia pompy z jej chronicznej arytmii: jej stan był zbyt poważny. Werner poszedł ze mną do kotłowni w piwnicy i razem obejrzeliśmy starą paskudę, pokrytą zaciekami rdzy i obłażącą izolacją. Starając się sprostać zaufaniu, jakie pokładała we mnie Lisi, postukałem w manometry, opukałem obudowę i kilkakrotnie dotknąłem ciepłych rur, które nie były na tyle gorące, aby mogły poparzyć.

- To nie tylko kocioł - rzekł Werner. - Cały system wymaga remontu. Jednak modlę się, żeby wytrzymał do przyszłego roku.

Zgodziłem się z nim.

Nadal patrzyliśmy na kocioł jakby w nadziei, że nagle ożyje. Potem przyłączyła się do nas Ingrid Winter. Nic nie powiedziała. Tylko stała razem z nami i patrzyła na bojler. Zerknąłem na nią ukradkiem. Była przystojną kobietą o wspaniałej cerze i jasnych błyszczących oczach. Emanowała z niej ta spokojna pewność siebie, jakiej oczekujemy od pielęgniarek.

Mówiła ze śpiewnym akcentem południowej Bawarii; nie tym chropawym, wiejskim, lecz tym tylko trochę chrapliwym. Jednak lekka modulacja głosu, nieznaczna zmiana tonu lub barwy sprawiła, że popatrzyłem na Wernera. Odpowiedział mi spojrzeniem i tym samym niewesołym uśmiechem, jaki pamiętałem z naszych szkolnych dni. Werner kiedyś określił ten uśmiech jako „nieodgadniony”, ale sądzę, że „pełny poczucia winy” byłoby lepszym określeniem.

Powiedział:

Zawahała się:

- Może nie powinnam w ogóle o tym wspominać... Któregoś

wieczoru jednak opowiadałam Wernerowi o mojej matce i o tym okropnym Węgrze, który mieszka niedaleko niej.

Urwała i obejrzała otulinę rur.

Ingrid spojrzała na mnie, najwyraźniej nie mając ochoty mi tego mówić.

Spojrzałem na Wernera, usiłując odgadnąć, co miał z tym wspólnego mój ojciec. Werner uśmiechnął się nerwowo, zapewne zastanawiając się, czy powinien wspominać o moim ojcu. Ingrid podjęła temat:

- Dodo to rozrabiacz. Niektórzy ludzie tacy już są, prawda?

Popatrzyła na mnie, spodziewając się odpowiedzi, więc skinąłem głową.

- To niespokojny, ponury człowiek. Ponadto pije za dużo i staje się jękliwy. Lituje się nad sobą. Węgrzy mają najwyższy wskaźnik samobójstw na świecie; czterokrotnie wyższy od Amerykanów, i nadal rośnie.

Przerwała, niewątpliwie przypomniawszy sobie, że Gloria również jest Węgierką. Zaczerwieniona „ze zmieszania odwróciła się do kotła i powiedziała:

Wyciągnąłem obie ręce i dwukrotnie uderzyłem nimi w bojler, zachęcająco, jak neapolitański dowódca plutonu mógłby poklepać po ramieniu żołnierza wyruszającego na niebezpieczne zadanie. Nic się nie stało. Przez moment myślałem, że nie powie nic więcej, ale wróciła do tematu.

Wyraziłem wątpliwości na temat teorii Doda.

Nic nie odpowiedziałem. Nie było nic do powiedzenia. Najwidoczniej wierzyła w to, co mówi, ale nie rozzłościła się. Była raczej zakłopotana, nie zła. Sądzę, że nie pamiętała swojego ojca. Nie był dla niej niczym więcej jak nazwiskiem i tak też o nim mówiła. Kiedy wyglądało na to, że Ingrid nic już więcej nie powie, Werner rzekł:

Nie skończył. Nie musiał. Znał mnie na tyle dobrze, że wiedział, jakim ciosem byłby dla mnie choćby najmniejszy cień na karierze mojego ojca.

Nie dokończyła. Nie musiała. Skinąłem głową. Ingrid miała rację i wiedziałem o tym. Łatwo było uznać mnie za rozpustnika w średnim

wieku wykorzystującego niewinną, młodą dziewczynę. To w zupełności wystarczyłoby, żeby wyprowadzić z równowagi takiego niezrównoważonego osobnika jak Dodo. Gdyby było na odwrót, gdyby ten okropny Dodo żył z młodą córką któregoś z moich przyjaciół, ja również byłbym zły. Niewyobrażalnie.

Niesprawiedliwość tego wszystkiego rozwścieczyła mnie. Spojrzałem na kocioł i kopnąłem go w miejscu, gdzie woda dochodziła do pompy. Nic się nie stało, więc kopnąłem ponownie, mocniej. Pompa zaturkotała. Ingrid i Werner popatrzyli na mnie z szacunkiem. Przez chwilę czy dwie staliśmy czekając, czy nie stanie, i Werner dotknął rury, aby się upewnić, że znów jest gorąca. Była.

Patrzyła na mnie i wyraz jej twarzy świadczył o tym, jak przykro było jej przekazywać nieprzyjemne wiadomości przyjacielowi Wernera.

Werner uśmiechnął się. Ostatnio bardzo często się uśmiechał.

Wróciwszy do Londynu z głową pełną złośliwych pomówień rzucanych przez pijanego Doda, zostawiłem wiadomość dla Cindy Prettyman, czy raczej Matthews, jak - mimo renty pobieranej za Prettymana - wolała się nazywać. Oddzwoniła niemal natychmiast. Oczekiwałem, że będzie zła o to, iż nie skontaktowałem się z nią wcześniej, ale nie robiła mi wymówek. Była słodka i w dobrym humorze. Piątek wieczorem jak najbardziej jej odpowiada. Hotel w Bayswater? Jak uważasz, Cindy. Zanim odłożyłem słuchawkę, usłyszałem ryk klaksonów. A więc wyszła z biura i zadzwoniła z budki. Budka? I hotel w Bayswater? No tak, Cindy zawsze była trochę dziwna.

Musiałem z nią porozmawiać. Różne rewelacje Doda, obojętnie czy prawdziwe, czy zupełnie nonsensowne, czyniły tę potrzebę jeszcze pilniejszą. Delikatne zadanko powęszenia w małym, zamkniętym imperium Schneidera, von Schilda i Webera lepiej wykonać za pośrednictwem wielkich, anonimowych sił Foreign Office niż moich parafian z Firmy, gdzie wszyscy zainteresowani będą wiedzieli, lub odgadną, że polecenie wyszło ode mnie. Miałbym wiele do wyjaśniania, gdyby przedziwne tezy Doda okazały się prawdą.

-Nie, nic podobnego. Ona z pewnością nie oczekuje kolacji we dwoje. Mówiła o drinku.

Czujnie obserwowałem Glorię. Podczas wszystkich spędzonych razem lat moja małżonka - Fiona - nigdy nie okazała nawet cienia zazdrości ani podejrzliwości, ale Gloria patrzyła na każdą moją pracownicę jak na potencjalną rywalkę. Szczególnie interesowała się kobietami wolnego stanu oraz tymi, które znałem dawniej. Cindy spełniała oba te kryteria.

Rzecz jasna, miałem na myśli to, że mogą tam paść słowa, których później oficjalnie będę się wypierał, takie, do jakich nie przyzna, się Cindy; a jeśli Gloria zamierza tam iść, to może również będzie musiała zaprzeczyć, iż je słyszała. Zaprzeczyć pod przysięgą.

Myślę, że Gloria zrozumiała.

- Wyjdę do toalety, wtedy będzie mogła powiedzieć coś poufnego.

Ostatecznie Gloria postanowiła jednak nie iść. Podejrzewam, że chciała jedynie sprawdzić, czy powiem nie oraz jak to powiem. Wiedziałem, że wszystkie te małe „próby”, jakim mnie poddawała, były wywołane dręczącą ją niepewnością. Czasem zastanawiałem się, czy jej plan rozpoczęcia studiów na uniwersytecie nie był próbą mającą popchnąć mnie do małżeństwa.

Tego piątkowego wieczoru poszedłem sam zobaczyć się z Cindy. I dobrze się stało. Cindy nie była w najlepszym humorze. Była raczej roztargniona i widok Glorii u mego boku bynajmniej nie poprawiłby jej nastroju. Cindy uważała ją za smarkatą biuralistkę, która wepchnęła się między nas, starych przyjaciół.

Twoje blond interiudium” - tak powiedziała o Glorii. To określenie zawierało wszystko, co sądziła o nas i o naszym związku: o jego niestosowności, płochości i nietrwałości.

Nie zareagowałem. Uśmiechnęła się w sposób podkreślający sens tego, co powiedziała, a jednocześnie świadczący o tym, iż zauważyła obojętność, z jaką potraktowałem tę ocenę. Cindy była atrakcyjną kobietą, seksowną tak, jak to często zdarza się tym, które łączą zdrowie z energią. Nigdy jednak nie zazdrościłem Jimowi. Cindy była zbyt podstępna i władcza, a ja nie umiałem jej wziąć w karby.

Była w pokoju na drugim piętrze; siedziała na łóżku paląc papierosa. Obok stała taca z dzbankiem herbaty, śmietanką oraz filiżanką - tylko jedną - i wielka firmowa popielniczka Martini pełna niedopałków ze śladami szminki do ust. Cindy nie zaprzestała prób zerwania z nałogiem. Spytała mnie, czy chcę drinka. Powinienem

odmówić, ale powiedziałem, że napiję się szkockiej, i dałem jej pudełko ze zdjęciami napisów nagrobnych oraz notatki z prób ich odszyfrowania, a raczej usiłowałem je dać. Odmówiła przyjęcia niedbałym ruchem wymanikiurowanych palców.

Wzruszyła ramionami i poprawiła włosy.

Straciliśmy trochę czasu, przekonując personel hotelu, aby podał nam drinki, a czekając na nie zabijaliśmy nudę gadaniem o niczym. Nie był to mój ulubiony sposób spędzania wieczoru. To Cindy wyznaczyła miejsce spotkania: „The Grand & International”, senny stary hotel stojący na północnym krańcu Kensington Gardens i ukryty za chińskimi restauracjami Queensway.

Sama zajęła się wynajęciem pokoju, płacąc z góry i załatwiając wszystko tak, że mogła się wprowadzić bez bagażu i przyjąć gościa - mężczyznę. Patrzyłem jak siedzi - ubrana w elegancką garsonkę w zielono-czarną kratę. Na łóżku leżało sztuczne futro. Cindy nie była wysoka i zgrabna tak jak Gloria, ale miała kształtną figurę i sposób, w jaki wyciągnęła się na poduszkach, znakomicie to podkreślał. Zastanawiałem się, co o niej pomyśleli w recepcji. Czy też recepcjoniści w tej części miasta przestali już myśleć o swoich gościach?

Ten pokój prawdopodobnie zaliczał się do najlepszych pokojów w tym hotelu, lecz mimo to był nędzny. Nad popękaną umywalką z niebieskiej porcelany tkwiło upstrzone przez muchy lustro. Na wielkim łożu leżała pikowana kapa i szare prześcieradła. Cindy powiedziała, że hotel jest wystarczająco anonimowy, ale myślę, że myliła anonimowość z niewygodą - wielu ludzi popełnia ten błąd. Jednak o ile „The G & I”, zlepek dwóch wiktoriańskich budynków, był miejscem, w którym Cindy nie groziło napotkanie nikogo ze znajomych, nie można tego samego powiedzieć o mnie.

Byłem tu wiele razy. W 1974 roku przyniosłem tu do baru piękny stary pistolet automatyczny Sauer. Sprzedałem go człowiekowi o imieniu Max, który zginął ratując mi życie, kiedy po raz ostatni nielegalnie przekraczałem granicę. To był dobry mały pistolet; oksydowanie starło się, chociaż był prawie nie używany. W swoim czasie jego mechanizm był najlepszy na świecie, ale podejrzewam, że Max wybrał go, ponieważ podczas wojny sauer był ulubioną krótką bronią niemieckich wyższych oficerów. Max był równie wrogo nastawiony do nazistów jak wszyscy, których znałem, lecz darzył sporym szacunkiem broń, jakiej używali.

Rzadko trafiał się dzień, kiedy nie myślałem o Maksie. Podobnie jak Dodo, był jednym z „Prusaków” Koby’ego - w tym przypadku amerykańskim Prusakiem, bowiem Max był jednym z tych dziwnych ludzi, którzy przenoszą się z miejsca na miejsce i zmieniają pracę za pracą. I w jakiś dziwny sposób miasta, do których trafiają, są zazwyczaj niebezpieczne, zajęcia, jakie znajdują, są zawsze ryzykowne i związane z użyciem przemocy, a ponadto przeważnie nielegalne. Max różnił się jednak od nich wszystkich. Były nowojorski policjant, który martwił się, niepokoił i troszczył o wszystkich, z którymi pracował, a szczególnie o mnie - najmłodszego członka swojej grupy.

Max miał wprost zdumiewającą pamięć do poezji, potrafił recytować zarówno wiersze Goethego, jak libretta Gilberta & Sullivana. Zazwyczaj kazałem mu poprzestawać na Goethem: Kennst du das Land, wo die Zitronen bltichn? - lecz zapamiętałem go na zawsze przez wiersz Gilberta:

Gdy leżysz, spać nie mogąc, z nieszczęsnym bólem w głowie, a niepokój spoczynek odgania, sądzę, iż możesz do woli pofolgować swej mowie, aby zaznać przelotnej ulgi zapomnienia.

A także przez piosenki śpiewane z werwą i kpiną, ponieważ Max nie był bezkrytycznym wielbicielem swoich brytyjskich sprzymierzeńców:

Bo on może sobie być Ruskiem, Francuzem, Prusakiem lub Turkiem, A może nawet i Włochem! Lecz mimo tych inklinacji, By należeć do innych nacji, Pozostaje Anglikiem!

Niektóre z fraz Gilberta były zbyt tajemnicze dla Maxa. Jako jedyny Anglik, z którym Max pozostawał w stałym kontakcie, musiałem rozszyfrowywać wszystkie „anglicyzmy” i wyjaśniać takie nieprzetłumaczalne wyrażenia, jak: „Sewell & Cross, młodzieńcze; Howell & James, młodzieńcze”. Biedny Max, nigdy mu tego nie wyjaśniłem do końca.

A jednak najbardziej niewytłumaczalny był sam Max. Był swoim najgorszym wrogiem, jeśli wierzyć mojemu ojcu, ale mój ojciec pogardzał Maxem. Prawdę mówiąc, gardził też Kobym i wszystkimi tymi, których nazywał „amerykańskimi korsarzami” w Berlinie. Dlatego też trzymał się od nich z daleka.

Zapewne nie kiwałem głową i nie uśmiechałem się dostatecznie często, słuchając jej gadaniny.

- Wyjeżdżam do Strasburga - powiedziała nagle i to przykuło moją uwagę.

Trzymając w ręce papierosa poruszyła się, pozostawiając w powietrzu cienką smużkę dymu. Później dotknęła włosów: lśniących i kręconych, jakby prosto od fryzjera. Jej włosy zawsze tak wyglądały.

Pomachała papierosem w powietrzu i spory kawałek popiołu spadł na kapę.

Jakby rozzłoszczona pobrudzeniem kapy, zdusiła papierosa w popielniczce, zgniatając go z taką siłą, że zdeformował się, wygiął i złamał.

- Co będziesz tam robić?

Zastanawiałem się, dlaczego nie wspomniała o tym wcześniej, kiedy rozmawialiśmy o pogodzie oraz o tym, jak trudno dostać bilety do Opery Królewskiej, jeśli nikogo się nie zna. Nagle zrozumiałem, że chciała mi o tym powiedzieć dopiero wtedy, gdy wypiję drinka.

Czułem się tak, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch. Przyszedłem tu sądząc, że Cindy bardziej niż mnie zależy na wyjaśnieniu tej tajemnicy, a teraz okazało się, że nie interesuje jej nic prócz sprzedaży tego przeklętego domu. Ostrożnie i nie wspominając słowem o Dodzie, powiedziałem:

- Zdaje się, że mam zupełnie nowe informacje o tym koncie w niemieckim banku.

Zaczęła grzebać w kosztownej torebce z krokodylej skóry, z którą nigdy się nie rozstawała.

- To dobrze - powiedziała, wykazując niewielkie lub żadne zainteresowanie tym, co odkryłem.

Nalegałem.

- Słyszałem, że jest bank nazywany „Schneider, von Schild i Weber”. Znalazłem go w berlińskiej książce telefonicznej. Będziemy potrzebowali więcej szczegółów.

Bez pośpiechu zapaliła papierosa, wydmuchnęła wysoko w powietrze chmurę dymu i powiedziała:

Odpowiedziała wymuszonym uśmiechem, aby pokazać mi, że wcale nie uważa tego za zabawne, ale nie zamierza się obrazić.

- To okazja. Wakat spadł jak z nieba. Dlatego go dostałam. Facet złapał AIDS. Dwaj inni nadający się na jego miejsce mają rodziny i dzieci chodzące do szkół. Nie mogą przeprowadzić się w tak krótkim terminie. Nie, muszę tam być już w przyszłym tygodniu.

Przełknąłem gniewne słowa, jakie miałem na końcu języka, i powiedziałem:

Spokojnie i cicho powiedziałem:

Guzik ją to obchodziło. Jakbym mówił z kimś obcym. To nie była ta sama kobieta, która przysięgała odkryć prawdę o zamordowaniu jej eks-męża.

Uśmiechnęła się swoim cukierkowatym uśmiechem, podkreślając absurdalność takiego pomysłu.

- D-G praktycznie zniknął.

Przesadziłem tylko trochę; ostatnio rzadko bywał w biurze.

Tylko z najwyższym trudem powstrzymywałem się od powiedzenia tej głupiej suce, że sama to wszystko zaczęła. I to ona zorganizowała to ukradkowe spotkanie, posługując się publicznym telefonem.

- Ja też nie żartuję, Bernie. Tak więc odpowiedz na moje pytanie: czy chcesz powiedzieć, że istnieje spisek, w jaki zamieszani są Bret Rensselaer, Frank Harrington, wicedyrektor i może Dicky Cruyer?

To było tak karykaturalne wypaczenie wszystkich moich domysłów, że nie wiedziałem, od czego zacząć, żeby jej wytłumaczyć.

Ześlizgnęła się z łóżka i wstała. Zsunąwszy trochę buty ze stóp, znów je włożyła, stając najpierw na jednej, a potem na drugiej nodze.

- Myślę, że chcesz się sam zniszczyć. Ma to coś wspólnego z odejściem Fiony. Może czujesz się winny. Jednak wszystkie te twoje teoryjki... Chcę powiedzieć, że nic z nich nigdy nie wychodzi, no nie? Czy nie rozumiesz, że masz w środku jakiegoś robaka, który cię gryzie? Sądzę, że rozpaczliwie pragniesz uwierzyć, że cały świat jest zły i tylko Bernard Samson jest dobry.

Zatrzasnęła torebkę.

Spojrzałem na nią, odpowiedziała mi spojrzeniem. Nie okazywała wrogości ani zawziętości. Była po prostu kobietą, która podjęła decyzję. Nic nie mogło tego zmienić.

- W porządku, Cindy. Baw się dobrze w Strasburgu.

Słysząc mój przyjazny ton głosu uśmiechnęła się z wyraźną ulgą.

- Jeśli Bóg da, znajdę jakiegoś młodego seksownego Francuza wyjdę za mąż.

Odsunęła zasłonę przy oknie, żeby zobaczyć, czy pada. Padało. Zapięła płaszcz.

Zatrzymała się w progu. Przez moment myślałem, że mimo wszystko powie, że mi pomoże, ale nie.

- Na kontynencie kierownica jest po drugiej stronie, a kiedy już tam będę, kupię sobie nowy w strefie wolnocłowej, tak więc ten muszę sprzedać.

W milczeniu zeszliśmy po schodach. Kiedy dotarliśmy do jasno oświetlonego foyer, stanęła i zaczęła grzebać w torebce, aż znalazła biały plastikowy kaptur przeciwdeszczowy. W hallu było pusto, nawet w recepcji nie było nikogo. Cindy podeszła do lustra i upewniła się, że włosy ma schowane pod kapturem.

Nie spojrzała na mnie. Odwróciła się, pchnęła drzwi i wyszła w noc nie mówiąc do widzenia. Ciężkie drzwi zamknęły się za nią z cichym stuknięciem. Myślała, że chcę ją rozzłościć.

Miałem spory kawałek drogi do miejsca, gdzie zostawiłem samochód. Na ulicy był hałas i roiło się od ludzi oraz różnego rodzaju pojazdów. Młode pary, skinowie, dziwacy, dziwki różnej płci, złodzieje i policjanci. Pod jaskrawymi neonami bielały umalowane twarze. Znalazłem mój samochód jeszcze w całości. Ledwie zdążyłem odjechać, następny wóz wciskał się już w wolne miejsce do parkowania.

Padało coraz bardziej. Moje stare volvo kaszlało i krztusiło się w strugach deszczu. Może w Szwecji nigdy nie pada. Przez całą drogę do domu myślałem o mercedesie Cindy: ciemnozielony lakier, nawoskowany tak, że wzbudził aprobatę nawet pana Gaskella, silnik V-8. Zastanawiałem się, ile za niego chce.

Kiedy dojechałem do Balaklava Road, światła na dole były już zgaszone. Dzieci leżały w łóżkach, a niania oglądała telewizję w swoim pokoju. Glorii nie było. Zapomniałem, że zmieniła termin wizyt u rodziców. Prawdopodobnie nie miała najmniejszego zamiaru uczestniczyć w moim spotkaniu i rozmowie z Cindy. Wiedziała, że z pewnością zapomnę, w które wieczory wychodzi.

Otworzyłem puszkę sardynek oraz butelkę białego burgunda. Włożyłem do magnetowidu kamerę z Obywatelem Kane i zjadłem kolację z tacy trzymanej na kolanach. Przez cały wieczór jednak myślałem o złości Breta Rensselaera, o zamordowaniu Jima Pretty-mana, o diatrybie Doda i nagłej zmianie zdania Cindy Matthews.

Zanim Gloria wróciła do domu, leżałem już w łóżku. Nie byłem zdziwiony jej późnym powrotem. Domyślałem się, że ma to coś wspólnego z małżeńskim „kryzysem”, jakim groziła matka.

Jakikolwiek był ten domowy kryzys, Gloria nie wróciła przygnębiona. Prawdę mówiąc tryskała podnieceniem. Wiedziałem, w jakim jest nastroju, zanim jeszcze weszła do domu. Jej mały żółty morris zaledwie się mieścił między kuchnią a ogrodzeniem, po którym pięły się wypielęgnowane wistarie sąsiadki. Trzeba było jednak wysiadać drzwiami pasażera. Ten ryzykowny manewr nie był czymś, co Gloria zawsze chętnie wykonywała, lecz tej nocy usłyszałem, że wjeżdża na krawężnik i, nie zwalniając, na podjazd, a potem zatrzymuje się z piskiem hamulców. Zanim wyłączyła silnik, z satysfakcją nadepnęła pedał gazu. Mogłem sobie wyobrazić uśmiech zadowolenia na jej twarzy.

Gloria popatrzyła na mnie, próbując coś wyczytać z wyrazu mojej twarzy.

- Czy ktoś przystawił jej rewolwer do głowy?

Roześmiałem się.

Położyła torbę z węgierskimi smakołykami na stoliczku i zaczęła się rozbierać.

Tylko rozpacz mogła skłonić mnie w tę sobotę do odbycia podróży i odwiedzin u Silasa Gaunta przeszedł na emeryturę wiele lat temu, ale nadal pozostawał jedną z najbardziej wpływowych postaci w tym - jak to delikatnie nazywał Dicky Cruyer - „światku wywiadów”. Wujek Silas znał wszystkich i wszystko wiedział. Przez wiele lat pozostawał w bliskich stosunkach z moim ojcem; był dalekim krewnym mojej teściowej i ojcem chrzestnym Billy’ego.

Może powinienem odwiedzać go częściej, ale był niezwykle oddany Fionie i jej odejście oddaliło Silasa ode mnie. Z pewnością nie podobałoby mu się, gdybym zjawił się u niego z Glorią, a mieszkał o wiele za daleko, żeby chciało mi się jechać samemu. Teraz jechałem sam i przejeżdżając przez wyblakły, płaski krajobraz nadal zakuty w okowy zimy, miałem czas zastanowić się, co mu powiem. Od czego zacząć? Jim Prettyman nie żył, a Bret Rensselaer nagle zmartwychwstał, ale żadna z tych metamorfoz nie mogła mi pomóc. Dodo opowiadał wszystkim, że spiskowałem z Fioną, żeby okraść Firmę, podczas gdy moja uprzednia sojuszniczka, Cindy Prettyman, nagle zaczęła cierpieć na amnezję, jaką często wywołują takie awanse.

Wujek Silas mieszkał w „Whitelands” - średniej wielkości farmie w Cotswold, malowniczym starym domu z brązowego kamienia, o nie dopasowanych drzwiach, skrzypiących podłogach i nisko zawieszonych belkach stropu, o które rozbijali sobie głowy wysocy i nieostrożni. Silas musiał być niezwykle ostrożny, ponieważ był ogromnym i tak grubym mężczyzną, że z trudem przeciskał się przez drzwi. Jakiś dziewiętnastowieczny magnat przerobił wnętrze domu zgodnie ze swoimi gustami, tak że był w nim nadmiar mahoniowych mebli i ozdobnych kafelków, a zbyt mało łazienek. Jednak to mieszkanie odpowiadało Silasowi i jakoś trudno było wyobrazić go sobie mieszkającego gdzie indziej.

Tego dnia był zajęty. Miał sprawy do omówienia z zarządcą farmy, z gospodynią panią Porter i z kobietą z wioski, którą zatrudniał do prowadzenia korespondencji, a która zdawała się niezdolna do załatwienia jakiegokolwiek telefonu bez schodzenia na dół i wzywania Silasa na górę, do jedynego aparatu.

Siedziałem czekając, aż wróci. Wąskie okna o kamiennych framugach wpuszczały tylko odrobinę szarego, popołudniowego światła. Jasno płonące na palenisku wielkiego kamiennego kominka polana napełniały powietrze zapachem dymu i dostarczały światło, przy którym widziałem wysiedzianą starą kanapę i niewygodne fotele o kształtach niemal całkiem zamaskowanych przez workowate, bawełniane pokrowce. Przed kominkiem stał stolik, a na nim resztki naszego podwieczorku; srebrny dzbanek do herbaty, kilka bułeczek domowego wypieku i słoik dżemu z ręcznie opisaną etykietą głoszącą „White-lands - truskawki”. Wszystko to mogło się dziać sto lat temu, gdyby nie wielkie głośniki zestawu stereo stojące w kątach pokoju. To tu Silas spędzał wieczory, słuchając nagrań oper i osuszając zapasy swojej zasobnej piwniczki.

- Jest za wcześnie na drinka - rzekł Silas.

Nie odpowiedziałem.

- Powiedziałeś mi wiele rzeczy - rzekł, wlewając do swojej szklanki resztki letniej herbaty. - I chcesz, żebym je dopasował do siebie jak kawałki układanki.

Wypił łyk zimnego napoju, ale zaraz skrzywił się i odstawił filiżankę.

- Jednak nie widzę tu żadnego związku.

Kichnięcie.

- Albo jest dzisiaj zimniej, albo bierze mnie grypa... a może jedno i drugie. A więc ten facet od księgowości, Jim Prettyman, zostaje zabity w Nowym Jorku przez jakiegoś chuligana, a teraz jego żona dostała awans? No, to bardzo dobrze, że tak powiem. Dlaczego ta biedna kobieta nie miałaby awansować? Zawsze mówiłem, że powinniśmy opiekować się naszymi ludźmi najlepiej, jak potrafimy.

Zastanawiał się przez chwilę, dopóki nie pomogłem mu przypominając:

- Był jeszcze Bret Rensselaer.

Bezwiednie podrapał się w kroku. Był dziwnym starym diabłem; tłusty i niechlujny, z rubasznym poczuciem humoru i zjadliwymi żartami, wcale nie rozśmieszającymi tych, którzy stawali się ich obiektem.

Wuj Silas zawsze umiał naginać fakty tak, aby pasowały do hipotezy.

- Nie powinieneś tak siedzieć i piorunować mnie wzrokiem, drogi chłopcze.

Urwał, aby wyciągnąć wielką, czerwoną, bawełnianą chustkę i energicznie wytrzeć w nią nos.

Stary Silas musiał być ostatnią osobą na świecie używającą określenia „trzeci stopień”.

Nic nie powiedziałem.

Silas pociągnął nosem.

Trafił w czuły punkt. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.

- Twój Dodo jest w porządku - stwierdził Silas, jakby głęboko się nad tym zastanawiał. - Może trochę za bardzo chce się wykazać, ale tak robią wszyscy ci, którzy przeszli na drugą stronę. Jednak Dodo, od kiedy do nas przystał, jest lojalnym, zręcznym agentem; spodziewałbym się, że raczej poczujesz do niego sympatię. Takiemu człowiekowi należy wybaczyć przypadkową niedyskrecję. Co?

Wyjął chusteczkę i wytarł nos.

Urwał, może czekając na jakieś podziękowanie albo potwierdzenie. Bez przekonania kiwnąłem głową. Od kiedy tu przybyłem, zastanawiałem się, w jaki sposób zapytać go o to wszystko, co Dodo opowiadał o moim ojcu. Silas znał mojego ojca jak nikt inny na świecie. Pracowali razem w Berlinie, a także w Londynie. Gdyby chciał, mógł rozwiązać każdą zagadkę związaną z pracą mojego ojca. Gdyby chciał - w tym cały problem. Silas Gaunt nie był człowiekiem skłonnym dzielić się tajemnicami, nawet z tymi, którzy mieli prawo je znać. A to nie był właściwy czas na pytania. Widziałem to po wyrazie jego twarzy. Nie cieszyła go moja wizyta, mimo wszystkich tych uśmiechów, ukłonów i komplementów. Może po prostu niepokoił się o mnie. Albo o Fionę lub o moje dzieci. A może o Doda.

- Tak, Silasie - powiedziałem. - Doceniam to.

Silas próbował w zabawny sposób przedstawić listę nieżyjących kolegów, lecz nie zdołał utrzymać żartobliwego tonu. Wytarł nos i spróbował ponownie.

Oto wuj Silas w swojej szczytowej formie. Czasami zastanawiałem się, czy do D-G też tak mówił, bo wiedziałem, że Silas uważał nas wszystkich za dzieci zabierające się za pracę dorosłego, którą on opanował po mistrzowsku.

- Nie, Silasie - pewnie w moim głosie dała się słyszeć odrobina sceptycyzmu, bo na jego twarzy pojawił się grymas, po którym poznałem, że zaraz się rozzłości.

Jednak nie złościł się, a przynajmniej tego nie okazał.

Popatrzyłem na niego i zadałem sobie pytanie, które stawiał sobie każdy w Firmie: dlaczego Silas Gaunt nie otrzymał szlacheckiego tytułu, jaki zazwyczaj otrzymywało się na tym stanowisku, odchodząc na emeryturę?

- Daj spokój, Silasie - powiedziałem. - Wiesz lepiej niż ja będę wiedział kiedykolwiek, co siedzi w głowach tych facetów na górze. Ty mi powiedz.

Chodziło o to, że jeśli będę grzecznym chłopczykiem i przestanę siać ferment oraz zamieszanie swoimi niepotrzebnymi pytaniami, to może dostanę Berlin. Nie mogłem w to uwierzyć.

Spojrzałem na Silasa. Dawał mi dobrą radę, ale byłem spięty

i gotowy do konfrontacji z tą nędzną świnią. Silas patrzył na mnie nieustępliwie.

- Czemu nie zostaniesz na kolacji? Zagramy w bilard.

Zamarł z chusteczką w ręku. Przez jedną okropną chwilę myślałem, że ma atak serca lub coś równie poważnego, ale potem poruszył nosem i kichnął.

- Powinieneś leżeć w łóżku, Silasie - powiedziałem. - Masz grypę.

Nie nalegał. Silas był stary i miał swoje przyzwyczajenia. Nie lubił nie zapowiedzianych odwiedzin i nie zaplanowanych gości na obiedzie. Wytarł nos i rzekł:

Spojrzałem ze zdziwieniem. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Silas chętnie powitałby takie wtargnięcie do jego zazdrośnie strzeżonego świata.

Wciąż zdumiewała mnie jego spostrzegawczość; zatem zauważył jak Billy’emu smakuje rostbef pani Porter i Charlotte Russe.

Uznałem to za komentarz dotyczący innych aspektów mojego życia niż apetytu na Charlotte Russe, ale nie podjąłem tematu.

Gdy obiecywałem nie iść do Doda, naprawdę tak myślałem. Kiedy jednak jechałem z powrotem do Londynu, zastanawiając się nad wszystkim, co się wydarzyło, coraz trudniej przychodziło mi dotrzymać obietnicy.

Zanim dotarłem do rogatek miasta, postanowiłem zlekceważyć prośbę Silasa, żeby zostawić Doda w spokoju. Instynkt kazał mi iść do niego teraz, od razu.

Dodo okazał się naprawdę niezłym naciągaczem, więc nie zdziwiłem się, że udało mu się gdzieś zamieszkać za darmo. Ten dom należał do pary Węgrów, których poznał dzięki rodzicom Glorii. Właściciele spędzali zimowe wakacje na Maderze. Ich rezydencją był elegancki stary dom w Hampton Wiek. Ulokowany między rzeką a gruntami pałacu Hampton Court, stał przy spokojnej bocznej ulicy, wśród wczesnowiktoriańskich budynków różnej wielkości i kształtu.

Zanim tam przybyłem, zrobiło się ciemno i księżyc był otulony mgiełką, o jakiej lotnicy mówili, iż zapowiada deszcz. Lampy uliczne oświetlały numer osiemnaście, dom samotny i z daleka od drogi. Ponad wysokim na osiem stóp murem otaczającym ogród widziałem kunsztownie powyginaną balustradę balkonu oraz dach wygięty w stylu pagody. Rozmyślne odosobnienie i delikatne zdobienia sugerowały, iż była to willa, w której jakaś powabna konkubina spędzała długie, samotne dni.

Kuta żelazna brama prowadziła do małego ogródka przed domem. Zatrzymałem się na chwilę i znów popatrzyłem na dom. Zasłony były zaciągnięte niedbale, tak że niemal w każdym oknie widać było jasne szpary. Noc była zimna, a jedyne słyszalne dźwięki pochodziły z głównej drogi, którą samochody pędziły w kierunku Kingston Bridge.

Wszedłem schodami do jasnozielonych drzwi. Nie było dzwonka, więc załomotałem w nie głośno mosiężną kołatką w kształcie lwiej głowy. Minęła dłuższa chwila, zanim usłyszałem wewnątrz jakiś ruch. Miałem wrażenie, że ktoś podszedł do jednego z okien na górze, żeby sprawdzić, kim jestem. W końcu drzwi otworzyły się ukazując Doda. Był ubrany w biały sweter z golfem, szarą bawełnianą marynarkę, szare spodnie z prążkowanego aksamitu i pantofle ze skórzanymi pomponami.

Nie odpowiedział od razu. Oparł się o framugę drzwi i zmierzył mnie spojrzeniem.

- Bardzo dobrze - powiedział bez zbytniego entuzjazmu. - Wejdź, wypijemy drinka.

Poprowadził mnie przez hall, obok zrobionego z giętego drewna stojaka na płaszcze i wielkiego lustra. Nie zaproponował, żebym zdjął płaszcz. Zaprowadził mnie do pokoju na tyłach. To był duży salon z fortepianem, parą foteli i kilkoma antycznymi stolikami zastawionymi mnóstwem tabakierek i chińskiej porcelany. Wiktoriańska tapeta dostarczała dżungli malowanej roślinności, a jedynym źródłem światła była mosiężna lampa kierująca cały blask na nuty rozłożone na instrumencie.

Pomieszczenie śmierdziało pleśnią i opuszczeniem, okno było zasłonięte żaluzją, a na fortepianie leżała gruba warstwa szarego kurzu. Dodo odwrócił się do mnie.

- O co chodzi? - zapytał.

Głos miał chrapliwy i zaczepny, a w oczach dziki błysk. Podejrzewałem, że sporo wypił, ale z nim nigdy nie można było być niczego pewnym.

- Słuchaj, Dodo - powiedziałem. - Lepiej wyjaśnijmy sobie jedną rzecz...

Udał, że się zatacza, ale nagle wyprostował się zwinnie i uderzył mnie pięścią w brzuch z dostateczną siłą, aby pozbawić mnie tchu. Gdy zgiąłem się, łapiąc powietrze, kantem dłoni uderzył mnie w kark. To był dobrze wymierzony cios karate i poczułem go każdym nerwem mojego ciała.

Gdy stałem pochylony, próbując wykaszleć posiłek, wymierzył mi potężnego kopniaka. Jednak mając spuszczoną głowę zobaczyłem jego zbliżający się but i odchyliłem się w bok, tak że zaledwie musnął mi ramię.

Gruby płaszcz złagodził siłę ciosów. Gdyby Dodo przystanął w hallu i wziął ode mnie płaszcz, leżałbym teraz nieprzytomny. Jeszcze jeden kopniak, lecz tym razem daleko od celu. Wyciągnąłem rękę mając nadzieję chwycić go za nogę, ale był dla mnie zbyt szybki. Za szybki i zbyt doświadczony. Zupełnie nie doceniłem Doda; nie doceniłem jego sprytu, wpływów, złośliwości i siły.

Nadal czując ból, wyprostowałem się. Cofnąłem i plecami trafiłem na fortepian. Z ulgą oparłem się o instrument i przez chwilę czekałem na następny ruch Doda. Światło świeciło mu prosto w oczy. Wymierzając ciosy i kopniaki zasapał się trochę, ale nie chciał mi dać czasu, abym doszedł do siebie. Znów mnie zaatakował, tym razem wolniej, trzymając wysoko ręce i szeroko rozstawiając nogi. Zrobiłem głęboki wdech; wiedziałem, że jeśli uda mu się trafić, może mnie pozbawić przytomności.

- Oaaa! - wrzasnął nagle i rzucił się na mnie.

Czy też był to pozorowany atak, żeby zobaczyć jak zareaguję? Skuliłem się lekko i wymierzyłem mu kopniaka w żołądek, ale nie trafiłem. Moja stopa zatoczyła łuk w powietrzu, zmusiła go do odskoku. Wtulił głowę w ramiona i wyprowadził pchnięcie, które trafiło mnie w ramię, wywołując falę bólu spływającą aż do dłoni. Jednak skoczyłem naprzód. Wpadłem na niego i zamachnąwszy się potężnie uderzyłem go pięścią w nerkę, powodując głośny jęk bólu. Przez chwilę staliśmy w ciasnym uścisku, jak para na parkiecie, a potem udało mu się wyjść ze zwarcia, wymierzając mi parę silnych ciosów w pierś.

Cofnął się i prawie zniknął w ciemnościach zalegających pokój. Staliśmy naprzeciw siebie, ciężko dysząc i mierząc się czujnymi spojrzeniami. Dodo stracił już przewagę zaskoczenia i teraz mogłem stawić mu czoło. Nie był bokserem. Jeśli zdołam zmusić go do walki z bliskiej odległości, do wymiany ciosów, mogę go znokautować. Jednak wszystko zależało od tego „jeśli”. Z ulicy dobiegł szum wolno jadącego samochodu. Dodo nadstawił ucha, lecz po chwili lub dwóch samochód przyspieszył i pojechał dalej.

Klik! Miał w ręku nóż sprężynowy i wąskie ostrze zalśniło w nikłym blasku, gdy wolno sunął naprzód. Trzymał go nisko i skierowany w górę, jak człowiek znający się na rzeczy.

- Dam ci nauczkę, Samson - obiecał gardłowym szeptem, jakim mówił, gdy był szczególnie wściekły. - Pokroję cię w plasterki!

Twarz miał czerwoną i ślinił się nadmiernie.

Przesunąłem się w bok. Teraz oparcie, jakiego dostarczał mi fortepian, stało się pułapką. Nie chciałem zostać przyszpilony do instrumentu. Ściągnąłem szalik z szyi i owinąłem sobie wokół dłoni. Przesunąłem się jeszcze bardziej. Kątem oka wybrałem największą szklaną ozdóbkę znajdującą się w zasięgu ręki - wielki kryształowy ananas ze srebrnymi liśćmi. Chwyciłem go i cisnąłem z całej siły. Trafiłem Doda w pierś; stęknął i zatoczył się w tył wpadając na stół, tak że tuzin porcelanowych ozdób z trzaskiem runęło na podłogę. Jednak nie otrzymałem szansy, na jaką liczyłem. Dodo zaklął cicho po węgiersku i złapał równowagę nie patrząc, co narobił.

Kiedy znów mnie zaatakował, usiłowałem otworzyć staromodne żaluzje i dostać się do otwieranych okien wychodzących na ogród. Odwróciłem się, aby stawić mu czoło, i kopnąłem starając się wytrącić nóż z ręki, ale był na to przygotowany. Uchylił się przed ciosem i uśmiechnął z zadowoleniem.

Znów ruszył. Uderzyłem plecami o żaluzje i szyba za nimi trzasnęła jak wystrzał z pistoletu. Nóż Dodo przeciął mi płaszcz. Złapałem go za nadgarstek i przez moment udało mi się go utrzymać. Staliśmy blisko siebie; śmierdział whisky. Szamotał się wściekle, więc uderzyłem go bykiem w twarz.

- Drań! - krzyknął, wyrywając mi się i cofając o krok. Mała czerwona strużka wypłynęła mu z nosa, ześlizgnęła się po ustach i pociekła po brodzie. - Drań! - powtórzył.

Przełożył nóż do lewej ręki i sięgnął pod marynarkę. Teraz miał w dłoni pistolet, głupią zabaweczkę przeznaczoną do damskiej torebki, ale wystarczającą, aby kogoś załatwić.

Wtedy zrozumiałem, że nie zdołam go pokonać. Dodo miał wiarę we własne siły i bezwzględną wolę zwycięstwa za wszelką cenę oraz upór - wszystkie cechy mistrza olimpijskiego.

W tym momencie domyśliłem się, że Dodo wiedział o moim przyjściu. Był przygotowany. Nie chciał ze mną rozmawiać, nie pytał, po co przyszedłem. Miał za pasem pistolet i nóż, i czekał na mnie. Skąd wiedział, że do niego jadę?

- Módl się, Samson.

Z wystudiowanym uśmiechem przełożył pistolet do lewej ręki. Chciał, żebym zrozumiał, co to oznacza. Pistolet był jedynie jego polisą ubezpieczeniową; zamierzał posłużyć się nożem. Przysunął się bliżej, ale tym razem ostrożnie. Już nie uda mi się go kopnąć ani uderzyć pięścią czy głową. Usiłowałem odgadnąć jego zamiary. Będzie próbował okaleczyć mnie nożem, uważając jednocześnie, żebym nie wyrwał mu pistoletu.

- Módl się, Samson - szepnął cicho.

Byłem przestraszony i widział to. Nie wiedziałem, jak go powstrzymać; dobrze wybrał swoją pozycję. Wokół mnie nie było żadnych przedmiotów, jakie mógłbym w niego cisnąć, żadnych dywanów pod jego nogami, żadnych okien czy drzwi, przez które mógłbym umknąć. A jedyne światło nie świeciło mu w oczy - teraz oślepiało mnie. To dlatego nie widziałem wyraźnie tego, co się stało.

Za plecami Doda jakaś postać wyłoniła się z czarnego prostokąta drzwi. Przybysz poruszał się bezszelestnie i z gracją tancerza. Szczupły mężczyzna w krótkiej samochodowej kurtce i wełnianej czapeczce. Płynnym ruchem uniósł rękę wysoko w powietrze, jakby chcąc dotknąć sufitu. W następnej chwili opuścił ją błyskawicznie; coś twardego z głuchym łomotem uderzyło o czaszkę Dodo.

Dodo wydał dźwięk przypominający odgłos przekłutego balonu i nieprzytomny osunął się na podłogę. Nagle w mrocznym pokoju zaroiło się od ludzi. Ktoś pchnął mnie pod ścianę i zrewidował, podczas gdy inni przeszukiwali dom i kieszenie Doda.

- Siadaj, Bernie. Siadaj i odsapnij.

Ktoś podał mi szklaneczkę whisky, którą przyjąłem z wdzięcznością.

- Niewiele brakowało, co? Znałem ten głos. Prettyman.

- Jim! - powiedziałem. - Jezu! Czy to naprawdę ty, Jim? Jak...? Dlaczego...?

Spojrzałem na niego, ale nie odpowiedział mi przyjaznym spojrzeniem.

W hallu słyszałem piski i syk krótkofalówki. Gdzieś otwierano szuflady i zamykano drzwi.

Nie odpowiedział. Patrzył na mnie. Jego skóra była biała, a twarz nieruchoma jak u woskowej figury. Powiedział:

- Muszę cię stąd zabrać. Dasz radę sam dojechać do domu?

Nie mogłem się oprzeć; wyciągnąłem rękę i dotknąłem jego ramienia.

- Czy to dlatego przysłałeś mi to pudełko ze starymi pismami i różnościami? Żebym je dla ciebie przechował? Czy miałem odgadnąć, że w rzeczywistości wcale nie zginąłeś?

Odsunął się poza zasięg mojej ręki. Wstał i rozejrzał się po mrocznym pokoju.

- Może - powiedział.

Stał blisko fortepianu. W zadumie położył rękę na klawiszach i wystukał kilka basowych dźwięków. W pokoju było ciemno, więc lampa na fortepianie jasno oświetlała klawiaturę i jego na pozór oderwane od ciała palce.

- Jim - powiedziałem. - Kto ci kazał zniknąć? Czy to ma coś wspólnego z Fioną?

Niespiesznie wystukał jeszcze kilka dźwięków, kończąc smutną melodyjkę. Potem podniósł głowę i powiedział:

Nastała krótka cisza. Nasze spojrzenia spotkały się.

- Bo inaczej twoje nazwisko znajdzie się w raporcie. Powiedziano ci, żebyś nie kontaktował się z Dodem, ale ty nie możesz niczego zostawić w spokoju, no nie, Bernie? Musisz wszędzie wtykać ten swój nos.

- A więc przysłał cię tu Silas Gaunt?

Uderzył w molowy klawisz i przytrzymał go.

Wypiłem resztę whisky i wstałem. Wciąż byłem roztrzęsiony.

Obserwował mnie pilnie i teraz po raz pierwszy uśmiechnął się, ale nie włożył w ten uśmiech wiele energii.

- Nie wkop mnie - rzekł.

Myślałem, że poda mi rękę, ale odwrócił się i czubkiem buta trącił nieruchome ciało Doda.

- Chodź, Dodo - powiedział. - Zabawa skończona.

Do Więzienia!” Nie było to nieoczekiwane. Każda gra jest w jakimś stopniu nieodwołalna.

Czasem zastanawiam się, czy zastrzeżenia i wątpliwości, jakie moje pokolenie wykazywało wobec kapitalizmu, nie były skutkiem bankructw i upokorzeń doznanych w niedzielne popołudnia, gdy cała rodzina grała w „Eurobiznes”. Billy’emu i Sally to nie groziło; dla nich gra w „Eurobiznes” to po prostu rodzinne dyskusje, wspominki, opowieści i żarty (Panie kelner, ta kaczka po pekińsku jest jak z gumy. Chiński kelner: Dziękuję, sir!) przerywane sporadycznymi rzutami kości.

Idziesz do Więzienia, prosto do Więzienia. Nie przechodzisz przez Start. Nie dostajesz dwustu funtów”. O, rany.

Oto moja obecna rodzina: troje dzieci, bo porównując Glorię z moją dwójką widziałem, że z tymi swoimi niespodziewanymi zmianami nastroju, jakie dzieci uważają za normalne, była po prostu dużym dzieckiem. Patrzyłem na nią w to niedzielne popołudnie. Obiecywało rychłe nadejście wiosny; na bezchmurnym niebie świeciło słońce, a my siedzieliśmy w walącej się oranżerii, która, bardziej niż cokolwiek innego, sprawiała, iż Gloria chciała mieszkać przy Balaklava Road. Zapełniające każdą półkę rośliny i kwiaty doniczkowe zostały kupione w miejscowej kwiaciarni, ale wyglądały zielono i efektownie, a dla Glorii efekt był wszystkim.

Słońce tchnęło w Glorię nowe życie, jak to często zdarza się u kobiet, i nigdy nie wyglądała piękniej niż tego dnia. Słońce rozjaśniło jej blond włosy na platynowo. Wysokie kości policzkowe i wspaniałe zęby czyniły jej szeroki uśmiech zaraźliwym i mimo mego przygnębienia - a może przez nie - znów byłem w niej zakochany.

Nie raz, lecz wiele razy zastanawiałem się, jak przetrwałbym ten

okropny okres po ucieczce Fiony, gdyby nie było przy mnie Glorii. Nie tylko pracowała, przygotowywała się na studia na uniwersytecie i wywiązywała się z obowiązków domowych, ale też dbała o moje dzieci i niepokoiła się o mnie. I co najważniejsze, odbudowała mój szacunek do siebie, kiedy moje męskie ego zostało potężnie osłabione odejściem Fiony.

Myślę, że powinienem jej to powiedzieć, ale nigdy tego nie zrobiłem. W kiepskich chwilach, kiedy najbardziej jej potrzebowałem, nie miałem odwagi do takich wyznań, a kiedy wszystko układało się dobrze między nami, nie było potrzeby ich robić.

- Nie możesz się ruszyć, jesteś w Więzieniu – powiedziała Sally. - Musisz dwa razy wyrzucić szóstkę.

- Tak, jestem w Więzieniu - powiedziałem. - Zapomniałem.

Sally roześmiała się.

Zastanawiałem się, czy dzieci zdają sobie sprawę z trudności, jakie wiązały się ze zdradą ich matki. Zawsze były uprzejme względem Glorii, a czasem nawet oddane, ale w żadnym razie nie mogła zastąpić im matki. W najlepszym wypadku traktowały ją jak starszą siostrę, i taki też miała u nich autorytet. Martwiłem się o nie i w pracy też mi nie szło. Dicky Cruyer narzekał, że nie staram się opróżnić biurka z papierów. Odparłem, że zbyt często posyłają mnie do Berlina, ale Dicky roześmiał się i powiedział, że wypady do Berlina to najlepsza fucha. Miał rację. Lubiłem je. Byłbym przygnębiony, gdyby pozbawiono mnie możliwości spotykania tamtejszych przyjaciół.

Czy wszyscy ludzie, którym zawsze wierzyłem i na których polegałem, działali przeciwko mnie? Może zaczynałem popadać w szaleństwo, a może już oszalałem? Nie spałem po nocach, usiłując zrozumieć, co się dzieje. Poszedłem do apteki i kupiłem proszki na sen, które nie przyniosły żadnego zauważalnego efektu. Na coś mocniejszego potrzebowałbym recepty, a przepisy wymagały, aby personel wyższych stopni zgłaszał wszystkie wizyty u lekarza. Lepiej już nie spać. Jednak byłem coraz bardziej zmęczony. Około środy doszedłem do wniosku, że jedynym sposobem pozbycia się koszmarów było porozmawiać z kimś na samej górze. Ponieważ wicedyrektor był nowy oraz stanowił wielką niewiadomą, w grę wchodził jedynie Dyrektor Generalny, Sir Henry Clevemore. Pozostawało jeszcze odnaleźć go; zdecydowałem zrobić to przed następną wycieczką do Berlina.

Wbrew historyjkom o domu starców Sir Henry mieszkał w wielkiej rezydencji w stylu Tudorów, opodal Cambridge. W odległej przeszłości często woziłem tam ważne papiery. Kiedyś zjadłem ze starym lunch; zaszczyt, jaki spotykał rzadko kogo oprócz jego najbliższych, tak że

Dicky długo mnie potem przesłuchiwał i chciał, abym mu powtórzył każde słowo, jakie przy tym padło.

Nikt z mojego pietra nie miał pojęcia, jak często ostatnio Sir Henry zjawia się w Londynie. Personel widywał go jedynie od czasu do czasu wsiadającego - lub wysiadającego - z kabiny ekspresowej windy, która zawoziła go do biura na najwyższym piętrze. Zwykle był przygarbiony i miał ponurą minę.

Gabinet Sir Henry’ego nadal był tam gdzie przedtem i nic się w nim nie zmieniło; okropny galimatias starych książek, akt, ozdóbek, pamiątek i drobiazgów zbyt tandetnych i brzydkich, aby umieścić je w ekskluzywnych wnętrzach rezydencji, lecz zbyt związanych ze wspomnieniami przeszłości, żeby je wyrzucić.

Niepohamowana i jak zawsze czarująca Gloria rozwiązała za mnie ten problem podczas lunchu, zapraszając do naszego stolika swoją przyjaciółkę. Peggy Collier, przedwcześnie posiwiała lady, która zaprzyjaźniła się z Glorią od pierwszego dnia jej pracy, powiedziała coś, co wskazywało na to, że Sir Henry musi być w Londynie co piątek. Peggy powiedziała, że w każdy piątek w południe przygotowuje mu do podpisu kasetkę „bieżących i ważnych” papierów. Dostarczano je do Cavalry Club na Piccadilly. Przypomniałem sobie również, iż dziennik w Operacyjnym podawał Cavalry Club jako miejsce kontaktu z wicedyrektorem w każdy piątek po południu.

Peggy powiedziała, że specjalny posłaniec odnosi kasetkę w różnych porach, między piątą a siódmą. Biedna stara Peggy musi czekać, aż przyniosą kasetkę, a potem ponownie włączać do akt wszystkie dokumenty, jakie przeglądał D-G. Czasami - prawdę mówiąc dość często - oznacza to, że nie może wrócić do domu i przygotować odpowiedniego posiłku swojemu mężowi, Jerry’emu - wymawiać przez J, ponieważ to skrót od Jerome, nie Gerald - który pracuje jako biegły księgowy w miejscowym biurze inspektora podatkowego i zawsze wraca wcześnie do domu, nie musząc jeździć pociągiem, co Peggy musi znosić ze względu na absurdalne stawki czynszu w pobliżu centrum miasta, a zresztą, czy mało płacą za mieszkanie na peryferiach, gdzie mieszkają drzwi w drzwi z matką Jerry’ego? I kto lubi późny zimny posiłek po całym dniu pracy, chociaż przygotowanie posiłku na zimno zabiera prawie tyle czasu, co ugotowanie? I kogo stać na kupowanie w sklepiku otwartym do północy, po drodze z przystanku autobusowego - prowadzonym przez cudzoziemców - i mniejsza o to, że, jak mówią, ci ludzie nie boją się ciężkiej pracy, czego nie można powiedzieć o niektórych znanych Peggy Anglikach, ale kogo naprawdę stać na kupowanie po takich cenach drogiej żywności gotowej do spożycia. Mają ciasto z wieprzowiną, gotowane kurczaki, albo te zagraniczne kiełbaski, które są z samego mięsa i Jerry je lubi, lecz Peggy uważa, że mają dziwny smak ze względu na to, że pełno w nich środków chemicznych, a przynajmniej tak twierdzą gazety, chociaż nie można wierzyć we wszystko, co tam piszą, prawda?

Cavalry Club nie jest jednym z tych „klubów dla dżentelmenów” pełnych ludzi pracujących w reklamie i aktorów. Obcy tylko raz zostali wpuszczeni w święte progi tego przybytku, w 1976 roku, kiedy przyjęto członków zamkniętego wtedy Guard’s Club. Spokojne dostojeństwo tego starego domu w pobliżu skrzyżowania Hyde Park Corner z Piccadilly dobrze pasuje do jego elitarnego i klanowego charakteru. Słynący w przeszłości z konsumowania większej ilości francuskiego szampana, niż jakakolwiek inna formacja, kawalerzyści należący do klubu podtrzymują tę sławę popularnością, jaką cieszy się ich przybytek - miejsce spotkań dawnych towarzyszy broni oraz prywatnych przyjęć, których odgłosy często słychać nawet w zaciszu biblioteki.

Kiedy przyniosłem mu kasetkę z dokumentami, Sir Henry Clevemore siedział w pustym pokoju recepcyjnym. Zawsze wybierał ten pokój, mieszczący się na parterze. To pomieszczenie różniło się od innych tym, że można było wejść doń z ulicy, nie przechodząc przez główne wejście i nie odpowiadając na pytania człowieka w recepcji. Tutaj wstawiono fotele koktajlowe i stół bilardowy, których zarząd klubu nie chciał wyrzucać. Pokój pachniał starą skórą oraz politurą do mebli i Sir Henry był w nim sam. Nie było słychać odgłosów przyjęcia, tylko szum autobusów pełznących zlewaną deszczem ulicą. Sir Henry siedział przy sekretarzyku pod oknem, obok rozszalałego wierzchowca o rozdętych chrapach galopującego po obrazie ukazującym szarżę Lekkiej Brygady. Pod ten malowniczy obraz - oprawiony w ramy i powieszony na najbardziej widocznym miejscu - wciśnięto suszone kwiaty zerwane w „Dolinie Śmierci” oraz kosmyk włosów z grzywy ulubionego rumaka Wellingtona.

- Och, to ty - rzekł niejasno Sir Henry, wyciągając ręce po kasetkę z dokumentami.

- Tak, Sir Henry - powiedziałem, podając mu ją. – Miałem nadzieję, że poświęci mi pan kilka minut swojego czasu.

Zmarszczył brwi, gdy położyłem kasetkę na stole. Oczywiście, tak się nie robi. Porządni faceci nie wpychają się do czyjegoś klubu i nie zmuszają kogoś do rozmowy. Jednak zdołał przywołać na usta przelotny i oficjalny uśmiech, zanim sięgnął do kieszeni i wyjął klucz na długim, srebrnym łańcuszku.

- Oczywiście, oczywiście. Wspaniale! Cała przyjemność po mojej stronie.

Wciąż miał nadzieję, że się przesłyszał, że zaraz powiem do widzenia, wyjdę i zostawię go sam na sam z papierami.

- Jestem Samson, sir. Sekcja Niemiecka.

Podniósł wzrok i potarł twarz, jak człowiek budzący się z głębokiego snu. W końcu rzekł:

- Uhmm. Brian Samson. Oczywiście.

Był dziwnym staruszkiem; chudy jak szczapa, przypominał zabiedzonego pluszowego misia. Długie włosy i brązowa marynarka z szorstkiego tweedu podkreślały ten niedźwiedziowaty wygląd. Twarz miał bardziej pomarszczoną, niż pamiętałem, a cerę pociemniałą, w tym sinawym odcieniu, jaki czasem wywołuje choroba.

- Brian Samson był moim ojcem, sir. Ja nazywam się Bernard Samson.

D-G założył binokle i przez moment patrzył na mnie pytająco. Nakładając okulary rozwichrzył sobie włosy, tak że nad każdym uchem sterczała mu demoniczna kępka. Szkła błyszczały w świetle padającym z okna. Oprawki były za małe do jego pociągłej twarzy i nie chciały mu wejść na nos.

- Bernard Samson. Tak, tak. Oczywiście.

Odemknął kasetkę i otworzył ją, aby zerknąć na zawartość. Teraz był podekscytowany jak dziecko, które dostało pudło nowych zabawek. Nie odrywając oczu od papierów i bez szczególnego przekonania powiedział:

Dotknąłem pokrywy kasetki i delikatnie zamknąłem ją.

Popatrzył na mnie ze zdziwieniem. Taka niesubordynacja była jak czynna napaść, lecz okrywała mnie zbroja przekonania o własnej słuszności i niewinności. Nie wyraził swego oburzenia. Był doskonałym produktem brytyjskiego systemu edukacji, który specjalizuje się w wytwarzaniu miłych, uprzejmych filistrów. Tak więc, ukrywając niecierpliwość, poprosił, żebym usiadł i zabrał mu tyle czasu, ile mi trzeba na opowiedzenie tego, co chciałem mu powiedzieć.

W Firmie krążyły liczne opowieści o tym, że stary nie jest przy zdrowych zmysłach, lecz niebawem moje obawy przed wyjawianiem swoich podejrzeń stukniętemu szefowi zupełnie zniknęły. Postanowiłem pominąć milczeniem moją wizytę u Doda w Hampton Wiek oraz dziwne spotkanie z Jimem Prettymanem. Jeżeli Firma twierdzi, że Jim nie żyje, to ma pozostać nieżywy. Gdy tylko zacząłem, Sir Henry cały zamienił się w słuch. Kiedy opowiadałem mu, co odkryłem w sprawie funduszów przekazanych do banku Breta Rensselaera i o moich domysłach co do sposobu, w jaki pieniądze przerzucano z miejsca na miejsce, zanim znalazły się w berlińskim banku, przerywał mi inteligentnymi pytaniami.

Czasami wyprzedzał moje rozumowanie i więcej niż raz nie byłem w stanie w pełni zrozumieć sensu jego pytań. Był jednak starym wyjadaczem, zbyt dobrym w swoim fachu, aby mi ujawnić, ile naprawdę wie i czego się obawia. To mnie nie zdziwiło. Przecież spodziewałem się, że D-G kategorycznie zaprzeczy jakimkolwiek sugestiom zdrady czy zaniedbania obowiązków w jego Departamencie, a nawet możliwości, iż ktoś z jego personelu mógłby wziąć drugi herbatnik podczas podwieczorku.

i ludzi, których widziałem tam przy pracy. W klapie marynarki miał wpiętą białą różę, świadczącą o tym, że wychował się na wsi w hrabstwie Yorkshire, z czego był bardzo dumny.

- Nie, sir. Nie pracuję w ogrodzie. Prawie wcale.

Urwał i zmierzył mnie spojrzeniem.

- Jeśli jednak nic z tego nie wzeszło, Simpson, jeżeli twoje nasiona nie wykiełkowały, albo zmyły je deszcze lub ścięły przymrozki...

Poruszył palcem.

- Tak, Sir Henry.

Upewniwszy się, mówił dalej:

- Omne ignotutn pro magnifico - czy znasz ten wspaniały cytat, Simpson?

W charakterystyczny dla siebie sposób, nie chcąc ryzykować, wyjaśnił cicho:

- Wszystko co małe, uznaje się za cudowne. Oto motto tej służby, Simpson... a przynajmniej motto tych, którzy dobrze pełnią swe obowiązki, co?

Zaśmiał się.

- Tak, sir - powiedziałem. - To Tacyt, prawda?

Jego oczy mignęły za szkłami okularów; szklanooki miś nagle ożył. Odchrząknął.

Załzawione oczy spojrzały na mnie poważnie, ze zdziwieniem.

- Ha! Celna uwaga! Rozumiem twój punkt widzenia, młody człowieku. Zastanawiasz się, czy potrafię skorzystać ze swoich upraw nień. Czy tak?

- Nie, Sir Henry. Nie zastanawiam się.

Podrapał się po nosie.

- Skorzystać z nich na tyle skutecznie, aby zgłębić przyczynę twoich obaw i niepokojów.

Odwrócił się i cicho odkaszlnął jak dżentelmen.

- Nie, sir. - Wstałem, żeby odejść.

Popatrzył na mnie.

Podźwignął się z fotela, aby podać mi rękę na pożegnanie, i spadły mu okulary. Złapał je w powietrzu. Sądzę, że często mu się to zdarzało.

Znalazłszy się na Piccadilly, spojrzałem na zegarek. Miałem sporo czasu, aby wziąć z biura walizkę, pojechać na Ebury Street i zabrać Wernera, który przyjechał do Londynu po zakupy i miał zarezerwowane miejsce na ten samolot do Berlin-Tagel. Pomaszerowałem więc do Fortnuma na kawę i grzanki. Chciałem przez chwilę być sam. Musiałem to przemyśleć.

Czarne chmury gnały nad szczytami drzew Green Park, a siąpiący deszcz zmienił się już w gęste strugi wody i gwałtowne podmuchy wiatru. Turyści z ponurą determinacją dreptali w deszczu. Po tej stronie ulicy, po której był park, artyści wystawiający swoje prace przykryli je kawałkami folii i poszli szukać schronienia za kolumnadą hotelu „Ritz”. Gdy mijałem przystanek metra Green Park, wiatr połamał jakiejś kobiecie parasolkę i zwiał komuś z głowy kapelusz z szerokim rondem, unosząc go między pojazdy. Kapelusz potoczył się po jezdni, jakiś samochód skręcił, żeby go ominąć, ale autobus przejechał po nakryciu głowy i stojący obok gazeciarz zaśmiał się ponuro. Rozległ się huk gromu. Było zimno i mokro; dzień był po prostu paskudny: londyńska zima.

Niektórzy czerpią perwersyjną przyjemność ze spacerów w deszczu; zapewnia ją samotność, jakiej nie daje spacer w czasie ładnej pogody. Przechodnie pochylili głowy i pędzili przed siebie, nie bacząc na nic prócz własnej niewygody. Wspominałem rozmowę z Dyrektorem Generalnym i zastanawiałem się, czy dobrze ją poprowadziłem. W zachowaniu starego było coś dziwnego. Nie, żeby go to nie obchodziło; nigdy nie widziałem go bardziej zaniepokojonego. Nie, żeby nie chciał mnie słuchać; ważył każde moje słowo. Jednak coś...

Skręciłem w drzwi Fortnuma i przeszedłem przez sklep spożywczy do herbaciarni na tyłach. Była zatłoczona damami o niebieskich włosach i z torebkami z krokodylej skóry, damami, które miewają małe białe pieski czekające na nie na zewnątrz. Może wybrałem nieodpowiednią chwilę. Usiadłem przy barze i zamówiłem filiżankę kawy oraz duńskie ciasteczko. Było wspaniałe. Przez jakiś czas siedziałem tam rozmyślając. Kiedy skończyłem kawę, poprosiłem o następną. Wtedy właśnie zrozumiałem, co było dziwnego w rozmowie z Dyrektorem Generalnym. Obojętnie, jak niepokojące mogły mu się zdawać moje informacje i teorie, nie okazał urazy czy gniewu; a nawet zdziwienia.

Musiałem stracić poczucie czasu, bo nagle spojrzałem na zegarek i zdałem sobie sprawę z tego, że nie zostało mi wiele czasu. Jednak na Ebury Street spóźniłem się tylko cztery minuty. Werner - z tą niezmienną punktualnością będącą dziedzictwem wszystkich Niemców - czekał na mnie na chodniku, w zapiętym czarnym płaszczu burberry, ze spakowaną walizką, zapłaconym rachunkiem i rozłożoną parasolką. U jego nóg stał wielki karton z napisem: „porcelana, bardzo kruche”.

Kierowca otworzył mu drzwi, a potem wstawił do bagażnika karton z porcelaną. Pakunek wyglądał na cholernie ciężki. Werner nic nie mówił na temat tego ogromnego i nieporęcznego bagażu. Wyciągnął rękę i położył parasol na przednim siedzeniu obok kierowcy, a potem zdjął z głowy filcowy kapelusz upewniając się, że ma w nim swój bilet. Werner zawsze trzymał bilety i inne rzeczy w kapeluszu. Był jedyną znaną mi osobą, która tak robiła.

Taksówka podwiozła nas do Victoria Station, gdzie mogliśmy złapać jeden z bezpośrednich pociągów na lotnisko Gatwick. Tragarz wziął karton z porcelaną na wózek, a Werner pilnował go cały czas, upewniając się, że paczka nie spadnie. Pociąg był prawie pusty. Bez trudu znaleźliśmy siedzące miejsca. Werner miał nowy garnitur - z lekkiego szarego moheru - wyglądał w nim bardziej na podrywacza niż na ponurego gościa, którego tak dobrze znałem. Powiesił jednak parasol tak, że woda ściekała na podłogę, starannie złożył płaszcz, a kapelusz i walizkę położył na półce. Mógł wyglądać na podrywacza, ale został dobrze wyszkolony przez niezrównaną Zenę.

- Talerze, filiżanki, i tak dalej - rzekł Werner, lekko trącając karton czubkiem wypastowanego buta.

- Tak - powiedziałem. Nie miałem pojęcia, co dodać.

Kiedy pociąg ruszył, Werner powiedział:

Koby mieszkał w nędznym mieszkaniu przy Potsdamerplatz i otaczał się świtą zagranicznych dziennikarzy i pisarzy, którzy pisali o „prawdziwym Berlinie”. Nie lubiłem go odwiedzać.

- Jeżeli ten Dodo pracował dla niego, Lange mógłby ci coś powiedzieć.

Nie mówiłem Wernerowi, że widziałem Prettymana ani o tym, że szamotałem się z Dodem; nie powiedziałem nikomu.

Nachyliłem się do niego i mruknąłem:

- Opowiedziałem staremu wszystko, co wiem... no, prawie wszystko. Od tej pory to problem D-G, nie mój.

Werner popatrzył na mnie i pokiwał głową, jakby się nad tym zastanawiał.

Popatrzyłem na wielki pakunek.

- A więc cóż to takiego kupiłeś w Londynie, czego nie można mi było powierzyć?

Uśmiechnął się.

Kiwnął głową, a potem odparł:

Nic nie powiedziałem. Oczywiście, miał rację. To było dość ponure, lecz bezsprzecznie prawdziwe podsumowanie Zeny i jej małżeństwa.

- Zena jest w Monachium. Mam nadzieję, że spotka kogoś...

Werner popatrzył na mnie i uśmiechnął się.

Samolot wystartował o czasie. To była mała prywatna linia lotnicza, Dan-Air, stewardesy uśmiechały się i podawano prawdziwą kawę. Kiedy znaleźliśmy się nad chmurami, słońce jasno świeciło. Mimo pustki w pociągu samolot był pełen. Zapytałem Wernera, jak mu idzie z hotelem Lisi i wysłuchałem długiej, entuzjastycznej opowieści o jego nadziejach i ciężkiej pracy. Nie był też takim samolubem, żeby nie podkreślać roli Ingrid Winter. Prawdę mówiąc, nie ukrywał tego, że ją wielbi i podziwia. Czasami przypisywał jej nadmierne zasługi, ale słuchałem cierpliwie i reagowałem prawidłowo w odpowiednich chwilach. Werner był zakochany, a zakochani ludzie są dobrym towarzystwem jedynie dla obiektu swej miłości.

Spojrzałem na przesuwający się w dole krajobraz. Niemcy; nie można było się pomylić. Narody Europy mogą coraz bardziej upodabniać się markami posiadanych aut, modą, programami telewizyjnymi i byle jakim żarciem, lecz krajobrazy odzwierciedlają naszą prawdziwą naturę. Nie ma wiejskich Niemiec Zachodnich. Krajobraz Niemiec jest uporządkowany, podzielony na wielokąty i zabudowany, tak że krowy muszą dzielić swoją przestrzeń życiową z blokami mieszkaniowymi, a lasy graniczą z kominami fabryk. Miastom przydzielono tereny liściaste, pod którymi kryją swe brzydkie centra handlowe, a myśliwi muszą podchodzić zwierzynę między zaparkowanymi samochodami i wzburzonymi jeziorami nie kończących się przedmieść.

Jednak kiedy przekroczy się granicę Niemiec Wschodnich, krajobraz staje się pusty i monotonny. Rolnicza NRD jest nie skażona błyszczącymi samochodami i nowymi domami. Tu gospodarstwa są stare i malownicze. Perszerony skutecznie oparły się traktorom, a mężczyźni i kobiety nadal wykonują ręcznie większość prac.

Był piękny wieczór, kiedy wylądowaliśmy w Berlinie, tej pysznej wysepce kapitalizmu, z betonowymi wieżowcami biurowców i skrzącymi się ulicami, oblanej bezkresnym oceanem trawiastego komunizmu. Pomarańczowe słońce nisko wisiało na niebie. Na wschodzie piętrzyły się cumulusy, podczas gdy na zachodzie wiatr gnał i rozmazywał po niebie szare burzowe chmury, jakby próbował je zniszczyć jakiś rozzłoszczony bóg.

Zszedłem po trapie dostawionym do samolotu, niosąc walizkę Wernera, który zataczał się pod ciężarem porcelany. Przed nami inni pasażerowie wlekli się do kontroli paszportowej i celnej.

Berlin-Tagel leży we francuskim sektorze okupowanego Berlina. To małe lotnisko jest właściwie pod kontrolą francuskich sił powietrznych. Tak więc nieoczekiwana i tym samym nieco niepokojąca obecność brytyjskich żandarmów szczególnie rzucała się w oczy. Byli ubrani z nienaturalną starannością, jaką potrafią osiągnąć jedynie żandarmi. Ich buty lśniły, guziki błyszczały, a mundury miały ostre jak brzytwy kanty wszędzie tam, gdzie powinny je mieć.

Jakby ta niecodzienna obecność brytyjskich „czerwonych czapek” nie wystarczała, zauważyłem, iż jeden z nich jest w randze kapitana. Takie szarże zazwyczaj nie wystają w publicznych miejscach, ponieważ kapitanowie żandarmerii nie patrolują lotnisk, aby upewnić się, czy nie ma na nich nieodpowiednio ubranych żołnierzy. Szybko rozejrzawszy się wokół, dostrzegłem dwa pojazdy brytyjskiej armii - samochód w kolorze khaki i furgonetkę - zaparkowane przy wyjściu. Za nimi stała niebieska furgonetka oznaczona skrzydlatą odznaką l’armie de l’air. Kilka jardów dalej - wóz policyjny. Wewnątrz siedzieli dwaj gliniarze w letnich uniformach. Niezła eskorta jak na puste zasadniczo lotnisko.

Gdy podeszliśmy do wyjścia, czterej brytyjscy MP wyprostowali się i spojrzeli na nas. Potem kapitan ruszył naprzód, przecinając nam drogę.

- Przepraszam, dżentelmeni - powiedział. Był nieśmiałym młodym człowiekiem z dużymi wąsami, bynajmniej nie krzaczastymi. - Który z panów jest panem Samsonem?

Później zawsze zastanawiałem się, co sprawiło, że Werner rzekł bez wahania:

- Ja jestem Bernard Samson. O co chodzi, kapitanie?

Werner umiał wyczuć kłopoty, dlatego to powiedział. Umiał zwęszyć kłopoty, zanim ja je zacząłem przeczuwać, co oznacza, że robił to naprawdę szybko.

- Muszę pana prosić, żeby poszedł pan ze mną - rzekł kapitan.

Zerknął na sierżanta - przysadzistego czterdziestolatka z pistoletem przy pasie - i spojrzenia, jakie wymienili, powiedziały mi wszystko, co chciałem wiedzieć.

Kiwnąłem głową. Żołnierze na pewno słyszeli jego niemiecki akcent. Nie powiedziano im zapewne, że Bernard Samson jest Anglikiem.

Jakby starając się zademonstrować mi coś, Werner obrócił się do kapitana i zapytał:

Kapitan odwrócił się do jednego z kaprali i rzekł:

- Pomóżcie temu dżentelmenowi, kapralu. Weźcie tę paczkę.

W ręku miałem dyplomatkę Wernera. Zawierała jego paszport i różne prywatne papiery. Jeśli zabiorą go na posterunek, może stracą godzinę lub dwie, zanim odkryją, że mają niewłaściwego człowieka. Tak więc poszedłem za kapralem i paczką z porcelaną, zostawiając Wernera własnemu losowi.

Ze względu na obecność eskortującego mnie żandarma, kontrola celna i paszportowa ograniczyła się do lekkiego kiwnięcia głową. Na podjeździe stał długi rząd taksówek. Kierowcą mojej był nie ogolony młodzian w brudnym czerwonym podkoszulku z wytłoczonym na piersi emblematem Harvardu.

- Proszę na Oranienburgerstrasse. Pokażę, gdzie. Niech pan jedzie do Dworca Wittenau - powiedziałem wolno po niemiecku, tak żeby usłyszał mnie żołnierz.

To im utrudni poszukiwania, ponieważ Oranienburgerstrasse ciągnie się przez całe miasto, od lotniska do Hermsdorf. Nie jest to ulica, na jakiej chcielibyście prowadzić śledztwo, chodząc od drzwi do drzwi.

Kiedy taksówka ujechała kawałek, powiedziałem kierowcy, że zmieniłem zdanie. Chcę jechać na Dworzec ZOO. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się znacząco, typowym uśmiechem berlińczyka.

- Dworzec ZOO - powtórzył. To dość podejrzana okolica, Times Sąuare Berlina Zachodniego. - Alles klar.

W tej okolicy nie brakowało ludzi, którzy pomogą zbiegowi ukryć się przed czyimkolwiek pościgiem. Kierowca taksówki pewnie myślał, że przechytrzyłem wojskowe gliny i przyjął to z aprobatą.

Tak, pomyślałem, wszystko jasne. Ledwo skończyłem z nim rozmawiać, gdy ten cholerny D-G dał znać Berlinowi, żeby mnie aresztowali. Wygodnie było zrobić to właśnie tutaj. Tu rządziła armia. Tutaj nie miałem żadnych praw obywatelskich, jakich nie znosiły przepisy datujące się jeszcze z czasów wojny. Tutaj można mnie było zamknąć i zapomnieć. Tak, alles klar, Sir Henry. Wszystko jasne. Połknąłem haczyk.

Nie pytajcie mnie, co chciałem osiągnąć. Nie wiem, co próbowałem zrobić oprócz zyskania na czasie, aby zebrać myśli i opracować jakiś plan wydostania się z tego bagna, w jakie wpadłem.

Mój umysł pracował na najwyższych obrotach. Zrezygnowałem z pomysłu zabrania krótkolufego smith & wessona kaliber 38 oraz pięciuset funtów w różnej walucie, które zwykle trzymałem w sejfie Lisi, ale teraz przechowywałem w dwudziestoczterogodzinnej skrytce na Ku-Dam. Ani gotówka, ani ołów nie pomogą mi, jeśli Firma chce mojej krwi. Zrezygnowałem również z austriackiego paszportu zaszytego w podszewce walizki pozostawionej w pokoju w Marienfelde. Mogłem stać się Austriakiem, jeżeli podniósłbym głos o oktawę i mówił przez nos. Tylko po co; w poniedziałek roześlą wszędzie moje zdjęcia i udawanie Austriaka nic mi nie pomoże.

Taksówka zabrała pudło z porcelaną do hotelu, razem z kartką dla Ingrid Winter, że poszliśmy z Wernerem do kina. Dla każdego, kto nas dobrze znał, taka eskapada była czymś absurdalnym. Jednak Ingrid nie znała nas aż tak dobrze, a to była jedyna wymówka, jaką zdołałem wymyślić, żeby przez dwie lub trzy godziny nie dopytywała się o nas na lotnisku.

Niektóre moje działania nie były tak przemyślane. Jakby gnany przez demony z czasów nadmiernej aktywności, złapałem drugą taksówkę i pojechałem do punktu kontrolnego Charlie. Do tego czasu zapadła już noc, lecz mój świat właśnie runął w słońce i nie było ciemno. Taksówka przedzierała się przez zatłoczoną ulicę, a bataliony zmęczonych turystów snuły się bez celu wokół neonowych i betonowych wdzięków Europa Centrę, żując prażoną kukurydzę i kiełbaski z curry.

- Przejście graniczne Charlie? - upewnił się kierowca.

- Tak - powiedziałem.

Wydostawszy się z tłumu, pojechaliśmy w kierunku kanału. Przez tę spokojną część miasta prowadzi najkrótsza droga do Checkpoint Charlie. Na łagodnie skręcających brzegach Landwehr Canal nie ma spacerujących turystów, chociaż z tym krótkim odcinkiem wiąże się więcej faktów historycznych niż z całą Kurfursten Dam.

To nie zawsze była taka cicha dzielnica. Dzisiejsze nazwy ulic opowiadają inne dzieje. Bendlerstrasse, skąd Wehrmacht pomaszerował na podbój Europy, teraz nazwano imieniem Stauffenberga, organizatora nieudanego puczu antyhitlerowskiego. Czy to głęboko skrywane ciągoty militarystyczne jednak sprawiły, że most Bendlera nadal nazywa się mostem Bendlera?

Tu, na brzegu kanału, znajduje się budynek, w którym admirał Canaris, szef wywiadu wojskowego Hitlera, siedział w swoim gabinecie, spiskując przeciw swemu wodzowi. I w te mętne wody nazistowscy zabójcy cisnęli zmasakrowane ciało Róży Luksemburg.

Niebawem obramowany szpalerem drzew kanał został za nami i taksówka znalazła się w Kreuzburgu, przemknęła obok kawiarni Leuschnera i wzdłuż Kochstrasse - berlińskiej Fleet Street - do skrzyżowania z Friedrichstrasse dającego widok na centrum Berlina Wschodniego.

Zapłaciłem taksówkarzowi i przede wszystkim zapytałem amerykańskiego wartownika w prowizorycznej budce stojącej tam od czterdziestu lat, o której zamykają przejście. Nigdy nie zamykają, powiedział, nigdy! To wystarczyło, aby się upewnić, że mnie zapamiętał. Jeśli miałem zostawić ślad, którym pójdą żandarmi, to lepiej, aby był on szeroki i wyraźny. Firma nie da się zwieść, wiedziałem, że minie trochę czasu, zanim zaczną działać. Piątek wieczór; Dicky Cruyer będzie musiał wrócić do biura z jednego z tych miejsc, gdzie dobrze się poluje czy łowi ryby, ale znacznie gorzej się telefonuje.

Po zachodniej stronie Checkpoint Charlie znajdziecie tylko parę znudzonych wojaków rozpartych w budce, lecz wschodnia roi się od obwieszonych bronią ludzi w mundurach celowo przypominających uniformy starej, pruskiej armii. Dałem mój paszport grubiańskiemu strażnikowi granicznemu, a ten podał starszemu rangą oficerowi, który wsunął go w szczelinę szklanego okienka. Tam został sfotografowany i prześwietlony w poszukiwaniu ukrytych znaków, jakie mogła tam uprzednio zostawić straż graniczna NRD. Ściskali mój paszport w ten zaborczy sposób, w jaki wszyscy biurokraci obchodzą się z dowodami tożsamości. Ponieważ ludzie pilnujący granic uważają paszporty i przepustki za komunikaty przesyłane im przez biurokratów innych krajów. Nosiciele tych papierów są dla nich tylko posłańcami.

Wszyscy przyjezdni muszą uiścić przy wjeździe myto, nazywane wymianą zachodniej waluty na marki NRD - po bezczelnie niskim kursie. Zapłaciłem. Strażnicy przychodzili i odchodzili. Turyści utworzyli kolejkę. Autobusy i prywatne samochody wolno wjeżdżały na przejście, gdzie zaglądano im pod spód za pomocą dużych luster na kółkach. Lśniący czarny mercedes z flagą jakiegoś dalekiego i pozbawionego znaczenia afrykańskiego państewka został zatrzymany przed barierą za dżipem Armii Stanów Zjednoczonych demonstrującym prawo do patrolowania obu części miasta. Strażnicy NRD robili wszystko z wystudiowaną opieszałością. To musi potrwać; tu wszystko trwa. A ponadto trzeba pokazać zwycięzcom, gdzie ich miejsce.

Berlin Wschodni jest jedynym miejscem, w którym można znaleźć reżim z takim uporem i oddaniem stosujący nauki Karola Marksa. Czemu nie? Kto mógłby wątpić, że Niemcy, darzący takim bezgranicznym zaufaniem i lojalnością - nie wspominając o poświęceniu niezliczonych milionów istnień - cesarza Wilhelma i Adolfa Hitlera, będą szermierzami sprawy jeszcze długo po tym, jak marksizm ulegnie samozagładzie i zostanie zamknięty w bunkrze fiihrera historii.

Wyższe budynki wokół nędznego miasta baraków, jakim jest punkt graniczny Charlie, dają złudzenie bycia na arenie. Podobnie sztandary i slogany. Jednak wojownicze hasła zniknęły. Nastał czas odwrotu. Komunistyczna propaganda zarzuciła obietnice prześcignięcia gospodarczego krajów Zachodu lub ich nawrócenia ideologicznego. Teraz slogany podkreślały trwałość, bezpieczeństwo i kazały proletariatowi być wdzięcznym.

Wyjeżdżając z Checkpoint Charlie ma się widok aż po Dworzec Friedrichstrasse. Tam, na tle błękitnego nieba, widać ażurowy zarys stalowego mostu nad ulicą. Po moście przejeżdżają pociągi z Paryża do Warszawy, a w końcu do Moskwy, ale sam most jest także peronem Dworca Friedrichstrasse, na którym zatrzymuje się kolejka łącząca Berlin Zachodni ze Wschodnim.

Patrząc na most wydaje się, że stacja znajduje się o krok, lecz to wrażenie jest złudne i idąc Friedrichstrasse - obok poczerniałych i ospowatych od pocisków zbombardowanych budynków, własności, jak powiadano, jakichś tajemniczych firm szwajcarskich, których nawet NRD nie chciała urazić - za późno przypomniałem sobie, że kiedy się komuś spieszy, to na ten krótki kawałek drogi powinien jednak wziąć taksówkę.

Stacja kolejki na Friedrichstrasse jest kolejnym dowodem potwornego wysiłku, jaki NRD wkłada w utrzymanie Muru. Przeszedłem przez denerwująco powolną odprawę paszportową - jeszcze staranniej sprawdza się ludzi opuszczających Berlin Wschodni, niż przybywających do niego - i w końcu przeszedłem przez tunel i znalazłem się na peronie.

Dworzec to olbrzymi, otwarty z dwóch stron budynek przypominający hangar, z biegnącymi górą galeryjkami patrolowanymi przez wartowników uzbrojonych w pistolety maszynowe. Wagony kolejki, podobnie jak dworce i tory, są stare i podniszczone. Skład nadjechał ze zgrzytem; okna wagonów brudne, a światła przyćmione. Wsiadłem. Pociąg był prawie pusty; ci nieliczni, którym wolno przekraczać granicę, nie podróżują na zachód o tej porze. Po kilku minutach przejechaliśmy ze szczękiem przez Mur. Ta „zapora chroniąca przed zalewem faszyzmu” jest szczególnie szeroka i potężna w miejscu, gdzie tory przecinają Alexander Ufer; może ten widok ma działać odstraszająco.

Pasażerowie wyraźnie odetchnęli z ulgą, gdy kolejka stanęła na Dworcu ZOO. Musiałem przesiąść się na pociąg do Griinewaldu, ale czekałem tylko minutę czy dwie i trwało to krócej niż jazda taksówką grożąca uwięźnięciem w korku na zatłoczonej o tej porze Ku-Dam.

Z dworca poszedłem do domu Franka Harringtona. Podszedłem ostrożnie na wypadek, gdyby ktoś tam na mnie czekał. Wydawało się to mało prawdopodobne. Standardowe postępowanie polegało na obstawieniu przejść granicznych - tych dla obywateli niemieckich, jak również tych dla cudzoziemców - i lotniska. W piątek wieczór i w tak krótkim czasie miało się to okazać sporym problemem. Frank, jako szef Sekcji Berlińskiej, był pod specjalną opieką tajnej policji. Podejrzewałem, że ten, kto będzie wyznaczał zadania, zdecyduje, że do pilnowania Franka nie trzeba przydzielać samochodu i trzyzmianowej obstawy. Opiszą mnie jako zbiega trzeciej kategorii: „prawdopodobnie uzbrojony, ale nie niebezpieczny”.

To Axel Mauser - jeden z chłopaków ze szkoły - pokazał mi, jak się wspinać po rynnie. Przedtem używałem do tego rąk i moje ubranie było potem w opłakanym stanie. Axel powiedział: „Na rękach wspinasz się po linie; po rynnie robisz to nogami”, i pokazał mi, jak to robią włamywacze, nie brudząc sobie rąk. Nie wiem, kto nauczył tego Axela; pewnie ojciec. Jego ojciec, Rolf Mauser, pracował w hotelu Lisi. Był starym łajdakiem bez skrupułów. Jestem przekonany, że był zdolny do wszystkiego.

Przypomniałem sobie o tym, gdy wspinałem się do łazienki Franka znajdującej się na pierwszym piętrze jego wielkiego domu w Griinewaldzie. Na tyłach domu nie było alarmu przeciwwłamaniowego. Pomagałem Frankowi przy planowaniu rozmieszczenia czujników. Okno jego sypialni też było zawsze otwarte. Frank uwielbiał świeże powietrze. Często mówił mi, jak niezdrowo zamykać okna sypialni, choćby było nie wiem jak zimno. Czasem myślałem, że to dlatego jego żona nie chciała z nim mieszkać; nie mogła znieść tych przeraźliwie zimnych sypialni. Kiedyś wyznałem to Fionie; powiedziała, żebym nie był śmieszny. Mnie jednak wcale nie wydawało się to śmieszne. Nie znoszę zimnych sypialni, wolę niezdrowe ciepło.

Oczywiście, Frank jeszcze nie leżał w łóżku; wiedziałem, że nie śpi. Dlatego wszedłem na górę.Wszedłem na okno i zatrzymałem się tam, ostrożnie usuwając z parapetu blisko trzysta butelek, tubek i pojemników z olejkami do kąpieli, kremami do golenia, szamponami, pastami do zębów i Bóg wie czym. Po co Frankowi tyle kosmetyków? A może były własnością jego licznych przyjaciółek?

Wreszcie zrobiłem na parapecie dość miejsca, żeby postawić tam stopę; wszedłem do wanny i... Jezu, w wannie była woda. Pełno wody! Co robił ten przeklęty Tarrant, skoro nawet nie potrafił wypuścić wody z wanny? W bucie miałem pełno mydlin. Obrzydliwe! Nie lubiłem służącego Franka, który odwzajemniał to uczucie. Gdybym miał się nad tym zastanawiać, to chyba głównym powodem ominięcia frontowych drzwi było to, że za grosz nie ufałem temu cholernemu Tarrantowi. W bagnie, w jakie teraz wpadłem, nie musiałbym czekać trzech minut, żeby na mnie doniósł - wystarczyłoby trzydzieści sekund.

Frank był na dole. Wiedziałem, gdzie będzie. Wiedziałem, kiedy jeszcze stałem na trawniku na tyłach domu, rozglądając się za rynną. Siedział w salonie słuchając płyt Duke’a Ellingtona. Zwykle to robił, kiedy był sam w domu. Dobrze podkręciwszy głośność, tak że bębny i sekcję instrumentów dętych było słychać na całą ulicę. Frank twierdził, że jedynie nastawiając płyty tak głośno, jak grał zespół, można docenić ich zalety, ale sądzę, iż Frank po prostu zaczynał tracić słuch.

To był zespół z lat czterdziestych - według mnie najlepszy, jaki kiedykolwiek miał Ellington, chociaż Frank nie zgodziłby się z tym - grający „Cotton Taił”. Nic dziwnego, że Frank nie usłyszał, kiedy wszedłem do pokoju. Mógłbym wjechać kombajnem, a i tak nie usłyszałby mnie w tym rytmicznym łoskocie.

Siedział w fotelu ustawionym dokładnie między dwoma gigantycznymi głośnikami. Miał na sobie żółty sweter i koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, a na szyi jedwabną apaszkę w szkockie wzory. Wyglądałby jak Noel Coward, gdyby nie wielka wygięta fajka w garści i kłęby fajczanego dymu, który dusił w gardle. Nisko pochylony, czytał opis na kopercie płyty. Zaczekałem, aż podniesie wzroic. Najobojętniej jak umiałem, powiedziałem: „Cześć, Frank”.

- Cześć, Bernardzie - rzekł Frank i wymierzył we mnie ustnik fajki. - Posłuchaj Bena Webstera.

Posłuchaj. Jak mógłbym tego nie zrobić, solo saksofonu huczało mi w głowie jak młot pneumatyczny. Jednak kiedy nieśmiertelny Ben Webster skończył, Frank ściszył adapter, tak że teraz grał tylko bardzo głośno.

Jeśli wiedział, że mnie ścigają, to zachowywał niezwykły spokój.

Spojrzałem na dywan. Mój mokry but zostawił ślady ciągnące się aż do drzwi i prawdopodobnie przez cały dom.

Frank zawsze traktował poważnie swoją ojcowską rolę, odgrywając ją, ilekroć go potrzebowałem. Czasami zastanawiałem się, jakim człowiekiem był mój ojciec, jeśli potrafił nawiązać przyjaźń tak głęboką i silną, że nadal czerpałem z jej zasobów.

Nie mógł się oprzeć. To był taki rodzaj komentarza, jaki wygłosiłaby moja matka. Dlaczego musiał zachowywać się jak stara baba? Czy nie rozumiał, że w ten sposób wszystko psuje? Pozwoliłem, aby nalał mi jeszcze jeden kieliszek. To cud, że powstrzymał się i nie powiedział mi, że za dużo piję, lecz zapewne niedługo znajdzie okazję, żeby poruszyć tę sprawę w rozmowie.

Uśmiechnął się.

- Czytając między wierszami, ktoś w Londynie musiał uznać, że stary zupełnie ześwirował. Później, po godzinie lub dwóch, powtórzono tę samą wiadomość. Tym razem podpisał ją zarówno D-G, jak i wicedyrektor.

Zerknął na dywan.

Spojrzałem na zegar stojący na kominku. Frank przechwycił moje spojrzenie i rzekł:

To mu podcięło skrzydła. Upił trochę tego, co miał w szklance i obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem.

Pociągnął fajkę i zamyślił się.

Dotknął wąsów ustnikiem fajki.

Frank położył mi rękę na ramieniu.

- Chciałbym w to uwierzyć. Jednak jestem szefem tutejszej sekcji, jak sam mi przypomniałeś. Nikogo nie wysłano by tu bez mojej wiedzy. Wiesz o tym, Bernardzie. Przestań się oszukiwać, to nie w twoim stylu.

Pyknięcie fajki.

Mógł jeszcze dodać, że to czyniłoby Breta nie kochankiem, a kolegą Fiony.

Frank spojrzał na mnie. Po raz pierwszy wspomniałem o dwulicowości Silasa Gaunta - nie powiedziałem o tym nawet Wernerowi - i uważnie obserwowałem Franka. Pokiwał głową, jakby zastanawiał się nad wszystkim, lecz nie okazał zdziwienia.

Frank spojrzał na mnie z politowaniem i rzekł:

- Lepiej usiądź, Bernardzie. Jest coś jeszcze, co powinieneś wiedzieć.

Usiadłem.

Miał jeszcze szansę powiedzieć nie, ale nie powiedział. Rzekł:

Pomarańczową teczkę zakładają tylko wtedy, gdy ktoś w Firmie jest oskarżony o zdradę i zebrano już przeciw niemu pierwsze dowody. Ladbrook jest oficerem dochodzeniowym. Przygotowuje oskarżenie.

Urwał. Obaj pomyśleliśmy o Melnikoffie, który pracował dla jednej z siatek Silasa. Ponad tuzin naocznych świadków patrzyło, jak żywcem wrzucono go do pieca hutniczego. KGB chciała, żeby o tym mówiono.

- Uważaj, jak deklasujesz swoją niewinność - rzekł Frank. - Możesz w ten sposób podpisać wyrok śmierci na swoją żonę; obojętnie czy to, co mówisz, jest prawdą, czy nie.

Usiadłem. To wszystko toczyło się zbyt szybko. Zbierało mi się na wymioty, ale wziąłem się w garść i popatrzyłem na zegarek.

- Lepiej już pójdę.

Nienawidziłem tego pokoju. Wszystkie najgorsze rzeczy, jakie kiedykolwiek przydarzyły mi się w życiu, miały miejsce w tym pokoju, ale zapewne dlatego, że zawsze, gdy spotykało mnie coś złego, biegłem do Franka. Powiedziałem:

Wstałem.

Szybko znalazł pieniądze, tak samo jak szklaneczkę, lód i butelkę Laphroaig. Podejrzewam, że wszystko miał przygotowane. Podszedł ze mną do frontowych drzwi i wyjrzał w berlińską noc. Może upewniał się, że nikt nie obserwuje domu.

-Weź ten szalik, Bernie. Mamy dziś cholernie zimną noc.

Kiedy uścisnęliśmy sobie ręce, powiedział:

- Powodzenia, Bernardzie. - Niechętnie puścił moją dłoń. – Co teraz zrobisz? - zapytał.

Spojrzałem na miasto. Nawet stąd widziałem łunę reflektorów, którymi NRD oświetlała Mur. Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem.



KB”


Wyszukiwarka