Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki i trzy czwarte Walentynki

Meg Cabot

WALENTYNKI

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 7 i ¾

Tytuł oryginału

VALENTINE PRINCESS












Pani nie wie, że przemawia do księżniczki

i że dość byłoby mego skinienia ręki,

by panią oddać w ręce sprawiedliwości.

Lituję się jednak nad panią,

bo jestem prawdziwą księżniczką.

Frances Hodgson Burnett Mała Księżniczka

Przekład Józef Birkenmajer

5 czerwca, 19.00,
prywatny samolot w drodze do Genowii

JA KSIĘŻNICZKĄ? JASNE!

Sztuka

Mii Thermopolis

(pierwsza wersja)


Scena 44


DZIEŃ. Zabałaganiony pokój nastolatki, z oknami do podłogi, wychodzącymi na schody pożarowe i podwórko studnię. Wielki żółty KOT siedzi na kaloryferze i macha ogonem. Dziewczyna u progu kobiecości (szesnastoletnia MIA THERMOPOLIS) szuka czegoś gorączkowo. Jej matka (HELEN THERMOPOLIS), uderzająco atrakcyj­na kobieta przed czterdziestką, staje w drzwiach.


HELEN

Mia! Limuzyna czeka!


MIA

Nie ma mojego pamiętnika! Nie mogę przecież po­jechać na całe lato do Genowii bez pamiętnika!


HELEN

pochyla się i wyciąga czarno-biały pamięt­nik, który wpadł między łóżko Mii a ścianę.


HELEN

Tego szukasz?


MIA

(bierze pamiętnik i go przegląda)

Nie, mamo. To mój stary pamiętnik. To pamiętnik z... O rany! To pamiętnik z pierwszej klasy, sprzed pół­tora roku! Wszędzie go szukałam! Jejku, wydaje mi się, że to wszystko działo się z dziesięć lat temu! Bo od tego czasu tyle się wydarzyło. Jak wrócę z Genowii, pójdę do trzeciej klasy. Boże, czuję się, jakbym była kimś zupełnie innym, rozumiesz? No bo przecież teraz piszę SZTUKI, a nie powieści! Jestem o tyle starsza i o wiele dojrzalsza, i... O BOŻE, TO PAMIĘTNIK, W KTÓRYM OPISAŁAM MOJE PIERWSZE WA­LENTYNKI Z MICHAELEM! O BOŻE! JAK MO­GŁAM GO ZGUBIĆ! NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ, KIEDY GO PRZECZYTAM!

Wtorek, 11 lutego, 18.00,
limuzyna w drodze do domu,
po lekcjach etykiety

Kiedy dzisiaj weszłam do Grandmère na lekcje etykiety, na różowej brokatowej kanapie, na której zazwyczaj siedzę (bo to najbliżej miseczki z migdała­mi w cukrze, które podkradam, kiedy Grandmère nie patrzy, chociaż właściwie wcale nie są takie dobre, bo nie są w czekoladzie ani nic, ale darowanemu ko­niowi się w zęby nie zagląda, zresztą dlaczego starsi ludzie zawsze mają beznadziejne słodycze?), więc na różowej kanapie siedział dziwaczny facet. Byłam ciekawa, kto to, bo miał na sobie monochromatyczną koszulę i taki sam krawat, jak facet z telewizyjnego talk show albo mafioso, a kogoś takiego raczej się nie spodziewasz w apartamencie prawdziwej księżnej w hotelu Plaza. Nie żebym się uprzedzała do ludzi, ale tak jest.

Grandmère zjawiła się w niebieskim kapeluszu z piórami, jakby była co najmniej Królową Matką, a nie babką księżniczki, i powiedziała:

- Amelio, jak dobrze, że jesteś. Chciałabym, żebyś poznała doktora Steve'a.

A ja:

- Kogo, przepraszam?

A ona:

- JAK ŚMIESZ W TAKI SPOSÓB ODZYWAĆ SIĘ DO MOJEGO ASTROLOGA?

Aha! Grandmère ma astrologa.

Przyznaję, że się zaniepokoiłam, bo oczywiście od razu pomyślałam o Rasputinie - no wiecie, tym gościu, który był, jakby to powiedzieć, „duchowym doradcą” (tudzież mistyczną wyrocznią) rosyjskiej rodziny car­skiej, jeszcze zanim wszyscy zginęli rozstrzelani przez rozjuszony lud. Niekoniecznie z powodu Rasputina, ale poddani cara trochę stracili do niego szacunek, bo razem z żoną słuchał rad kolesia, którego hobby było zbieranie włosów dziewic.

Oczywiście to nie dotyczy Nancy Reagan, która ra­dziła się astrolożki Jeanne Dixon, ale tylko dlatego, że Jeanne Dixon miała inne hobby - golfa.

W każdym razie sądzę, że doktor Steve nie jest jak Rasputin, to znaczy, nie ma brody. Właściwie nie ma żadnego owłosienia, jest całkiem łysy. No i był w gar­niturze, a nie w mnisim habicie.

Mimo wszystko nie spodobało mi się, kiedy wska­zał na mnie i powiedział:

- Nic nie mów! Niech zgadnę! To jest Jej Książęca Wysokość, księżniczka Amelia!

Na co Grandmère klasnęła w dłonie i mało brako­wało, a podskoczyłaby z radości.

- Tak jest! - zawołała. - To prawda! On jest zadzi­wiający! Czyż nie jest zadziwiający, Amelio?

Nie wiem, co w tym takiego zadziwiającego, skoro słyszał, jak Grandmère zwracała się do mnie po imie­niu, kiedy weszłam.

A poza tym moja twarz mniej więcej co tydzień jest na okładce „Teen People”. Ale co tam.

- Doktorze, proszę nam powiedzieć, czego się pan dowiedział o Amelii? - Grandmère opadła na fotel obity różowym brokatem i pstryknęła palcami w moją stronę, co, jak już wiem, oznacza: Przyrządź mi sidecara. I to już. - Podałam mu twoją datę i godzinę uro­dzenia, Amelio, i doktor Steve obiecał, że zaprezentuje twój profil dzisiaj, tu i teraz, żebyś także mogła tego wysłuchać.

- Nie, wielkie dzięki - mruknęłam, idąc do bar­ku. - Nie chcę, żeby mi przepowiadano przyszłość. - Zwłaszcza koleś, który się nazywa doktor Steve.

- Ależ Amelio, doktor Steve nie przepowiada przyszłości - oburzyła się Grandmère. - Bada pozy­cje ciał niebieskich w chwili narodzin danej osoby i interpretuje znaczenie tej konfiguracji, prezentując potencjalny przebieg życia jednostki. Na przykład doktor Steve twierdzi, że obecnie grożą mi poważne obrażenia fizyczne...

- Próba zamachu? - podsunęłam z nadzieją mie­szając brandy z Cointreau. Może ten facet ma więcej wspólnego z Rasputinem, niż mi się zdawało.

Ale Grandmère mnie zignorowała.

- ...i wkrótce spotkam się z romantyczną propozy­cją. Czyż nie, doktorze Steve?

- Tak jest, Wasza Wysokość, wyraźnie widzę nie­bezpieczeństwo. - Doktor Steve spojrzał z powagą na Grandmère. -A także oświadczyny.

- To na pewno ten przebrzydły lord Crenshaw -stwierdziła Grandmère, gdy podałam jej drinka. - Bar­dzo nalegał, żeby mi towarzyszyć na bal dobroczynny, który hrabina wydaje na rzecz Amerykańskiego Towa­rzystwa Kardiologicznego w walentynki. Dobrze, dok­torze Steve, co do Amelii...

- Nie chcę tego wiedzieć! - krzyknęłam. No bo poważnie, kto chciałby poznać swoją przyszłość? Nie żebym wierzyła w astrologię, ale wiecie, niektóre rze­czy się sprawdzają. Na przykład to, że Koziorożce i Byki dobrze się rozumieją. No bo jak inaczej wy­tłumaczyć fakt, że Michael Moscovitz, najinteligent­niejszy i najprzystojniejszy uczeń ostatniej klasy w naszej szkole (chyba że jest się ślepym, jak te, któ­re uważają, że najinteligentniejszy i najprzystojniejszy jest Josh Richter), chodziłby z żałosną, płaską pierwszoklasistką jak ja? To tak, jakby Josh Hartnett zaczął się nagle umawiać z Little Debbie, słynną z batoni­ków.

Mniam, batoniki Little Debbie.

Ale doktor Steve już wyjął mój wykres i czytał:

- Księżniczka Amelia, Jej Książęca Wysokość, jest obdarzona niespotykaną przenikliwością, natura i wszelkie stworzenia żyjące dostarczają jej wielu ra­dości...

- Auć! - krzyknęłam. Chciałam uciec, ale potknę­łam się o Rommla, który kulił się w wykładanym fu­trem koszyku koło stojaka z gazetami. - Nie! Nie chcę tego słuchać!

- Jest bardzo stała, zwłaszcza w uczuciach...

- Ani słowa więcej! - Usiłowałam się wyplątać z Rommla, ale to nie było proste, bo miotał się na wszystkie strony w koszyku.

- ...A najdłuższy, najtrwalszy związek połączy ją z troskliwym, hojnym Lwem...

Zamarłam w bezruchu.

- LWEM?! - wrzasnęłam z podłogi. - To niemoż­liwe! Michael jest Koziorożcem!

- Cóż, Amelio. - Grandmère z niewinną miną upi­ła drinka. - Najwyraźniej to nie Michael jest ci pisany. Co jeszcze, doktorze Steve?

Ale ja już nie słuchałam. Bo wiedziałam na pew­no, że doktor Steve to szarlatan. Dobra, może nie nosi habitu, nie ma brody i nie zbiera włosów dziewic, ale taka z niego wyrocznia, jak i z Rasputina.

Bo każdy astrolog, który nie wyczytał z mojej daty urodzenia, że Michael Moscovitz jest mi pisany, do ni­czego się nie nadaje.

Albo pozostaje na usługach mojej babki, która nie znosi Michaela, bo on nie pochodzi z rodziny królew­skiej ani, co gorsza, nie jest obrzydliwie bogaty, a więc jej zdaniem nie ma prawa wiązać się z jej wnuczką.

Grzecznie podziękowałam doktorowi Steve'owi, że mnie poinformował, iż moim przeznaczeniem jest dokonać wielkich rzeczy, gdy zasiądę na tronie Geno­wii, tak z czystej uprzejmości. Ale szczerze mówiąc, mógłby mi to powiedzieć pierwszy lepszy jasnowidz z ulicy. Bo przecież planuję przekształcić pałac w wiel­kie schronisko dla zwierząt, i w ogóle.

Rany!

Ciekawe, ile kasy Grandmère dała temu oszustowi. Może powinnam zadzwonić do taty. W końcu ostatnie, czego nam trzeba, to próba zamachu stanu, wywoła­na rozrzutnością Grandmère. Tata i bez tego ma dość kłopotów; stara się uspokoić parlament w związku ze sprawą parkometrów, którą niechcący rozpętałam pod­czas ferii zimowych.

Kto by się spodziewał, że członkowie gabinetu są tacy drażliwi? Można by pomyśleć, że okażą mi wię­cej wdzięczności. To tylko kwestia czasu, zanim tabu­ny turystów z amerykańskich statków wycieczkowych zupełnie zdemolują delikatną infrastrukturę Genowii. Musimy szukać innego źródła finansowania budżetu i wykluczyć statki wycieczkowe; w innym wypadu Ge­nowia zacznie tonąć jak Wenecja.

Boże, tak ciężko jest być księżniczką.

Wtorek, 11 lutego, 22.00,
strych

No dobra, popełniłam błąd, że wysłałam Tinie Ha­kim Baba wiadomość i powtórzyłam wszystko, co po­wiedział doktor Steve. To znaczy, powtórzyłam jej, bo wydawało mi się to zabawne, a Tinie dobrze zrobi trochę rozrywki, bo walentynki już za trzy dni, a ona nadal nie ma komu dać walentynkowej kartki i czekoladki, że już nie wspomnę o kimś, kto dałby jej wisiorek od Kay Je­welers (każde kocham zaczyna się na „k”) inkrustowany sztucznymi rubinami, odkąd jej chłopak, David Farouq El-Abar, rzucił ją dla Jasmine z turkusowymi klamra­mi na zębach. (Tylko że to nie przetrwało. Tina mówiła, że widziała go w Serendipity III w zeszły weekend, pił mrożoną czekoladę z dziewczyną bez aparatu ortodon­tycznego, za to z napuszoną fryzurą).

W każdym razie spodziewałam się, że powie: „Nie słuchaj doktora Steve'a, on się myli”. Ale nie. Zareago­wała zupełnie inaczej.


Iluvromance: Mia, poważnie musisz coś zro­bić. Doktor Steve to jeden z najbardziej zna­nych astrologów w Ameryce! Przewidział, że N'Sync się rozpadnie!

GrLouie: Skoro jest taki dobry, nic na to nie poradzę, prawda? Mogę tylko bezczynnie leżeć i czekać, aż los się wypełni.


Żartowałam. Zapomniałam, że Tina na ogół nie chwyta sarkazmu.


Iluvromance: Nie! To NAJGORSZE, co mo­żesz zrobić! Co się z tobą dzieje, Mia? Musisz WALCZYĆ! WALCZYĆ O MĘŻCZYZNĘ, KTÓREGO KOCHASZ!

GrLouie: Tino, jak mogę walczyć o mężczy­znę, którego kocham, jeśli nawet nie wiem, z kim mam walczyć? To znaczy, ja przecież nawet nie wierzę w to, co mówił doktor Steve. Słuchaj, przypominam ci, że powiedział też, iż ktoś się oświadczy Grandmère. Kto mógłby być na tyle głupi, żeby zrobić COŚ TAKIE­GO?

Iluvromance: Na przykład twój dziadek? Po­słuchaj, chodzi o to, że musisz być BARDZO ostrożna. Nie DAWAJ Michaelowi żadnego powodu, żeby cię rzucił -jak Dave mnie.

GrLouie: Tina! Nie dałaś Davidowi żadnego powodu, żeby cię rzucił! Rzucił cię, bo jest nie­dojrzałym gnojkiem.

Iluvromance: Nie, Mia. Odkąd się rozstaliśmy, minęło już tyle czasu, że zdążyłam zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Pozwoliłam, by Da­vid wymknął mi się z rąk, bo nie chciałam się za nim uganiać, a on obawiał się poważnego związku. Ale teraz wiem, co należało zrobić - powinnam była dać mu POWÓD, żeby ze­chciał się ze mną ZWIĄZAĆ.

GrLouie: Chcesz powiedzieć: przespać się z nim? No nie, obiecałyśmy sobie, że będziemy ostatnimi dziewicami w Liceum imienia Alber­ta Einstaina! O ile pamiętam, mamy się oszczę­dzać do balu maturalnego!

Iluvromance: Oczywiście, że nie to chciałam powiedzieć. Jest wiele innych sposobów, by chłopak się zaangażował, nie trzeba od razu posuwać się do TEGO. Można mu na INNE sposoby pokazać, że ci zależy. Na przykład... Na przykład, co robicie z Michaelem na wa­lentynki?

GrLouie: Och. Nie wiem. Nie rozmawialiśmy o tym.

Iluvromance: NIE ROZMAWIALIŚCIE O TYM? O NAJBARDZIEJ ROMANTYCZ­NYM ŚWIĘCIE W ROKU??? TO TWOJE PIERWSZE WALENTYNKI Z PRAWDZI­WYM CHŁOPAKIEM, A WY JESZCZE O TYM NIE ROZMAWIALIŚCIE, JAK JE SPĘDZICIE???

GrLouie: To chyba źle, co? Może wyślę mu kartkę...

Iluvromance: Nie tylko kartkę, Mia. Nie rozu­miesz? Te walentynki mają dla was szczególne znaczenie, bo to wasze pierwsze wspólne świę­to zakochanych. Jeśli wszystkiego odpowied­nio nie zaplanujesz - romantyczna kolacja, walentynkowe upominki, pocałunek - przepo­wiednia doktora Steve'a spełni się NA PEW­NO i skończysz z jakimś Lwem.

GrLouie: WALENTYNKOWY UPOMINEK?? Dopiero co skończył mi się szlaban za kradzież kamieni księżycowych na urodziny Michaela. Jaki prezent mam wymyślić na walentynki? Co dziewczyny DAJĄ chłopakom na walentynki? Czy to nie FACECI mają nam dawać prezenty?

Iluvromance: Na wasze pierwsze wspólne wa­lentynki powinnaś mu coś dać. Na przykład książkę. Albo sweter.

GrLouie: SWETER??? MUSI BYĆ KASZMI­ROWY??? Bo jestem totalnie spłukana, wyda­łam całą tygodniówkę na nowe wegańskie cia­steczka z Pangea.

Iluvromance: SWETER TO TYLKO PRZY­KŁAD. Może płytę?

GrLouie: Tino, Michael jest MUZYKIEM. Kiedy chce mieć płytę, to sobie ją kupuje. Michael ma wszystko, czego zapragnie. Poza kamieniami księżycowymi. Ale już mu je da­łam.

Iluvromance: Musi być coś, co mu się spodo­ba. Słuchaj, zastanowię się i dam ci znać. Ale Mia, powtarzam, to bardzo ważne. Zwłasz­cza w świetle tego, co powiedział doktor Ste­ve. Twoje pierwsze walentynki z Michaelem muszą być wyjątkowe, bo inaczej wylądujesz w końcu z Lwem, nieważne, kto to jest. Albo, co gorsza, zostaniesz sama. Jak ja.

GrLouie: Tina, nie martw się! I na ciebie czeka walentynka! Musimy ci go tylko znaleźć!

Iluvromance: Nie, Mia, nie. Wszyscy najlepsi faceci są już zajęci. Nic mi nie jest, naprawdę. W te walentynki będę świętowała mój romans ze MNĄ. Zanim pokocha się kogoś innego, trzeba się nauczyć kochać siebie.

GrLouie: Masz rację!


Biedna Tina. NIENAWIDZĘ tego głupiego Dave'a. Jego szczęście, że mnie jeszcze nie spotkał. Lars do­stał na gwiazdkę nowy paralizator i aż go ręce swędzą, żeby go na kimś wypróbować.

Boże! Dlaczego wszystko jest takie SKOMPLI­KOWANE? Akurat kiedy myślałam, że wreszcie, dla odmiany, wszystko się układa, zjawia się jakiś jasno­widz i wszystko psuje.

Takie już moje szczęście.

I jak zwykle to wina Grandmère. Po co zatrudniała tego całego astrologa? Dlaczego nie ma kręgarza jak normalna babcia?

Środa, 12 lutego,
algebra

No dobra, w samochodzie, w drodze do szkoły sta­rałam się być bardzo subtelna i dyskretna. Wiecie, na temat tych całych walentynek. Kiedy Michael i Lilly wsiedli do limuzyny, a ja doszłam do siebie po tym, jak zobaczyłam, że Michael tak słodko wygląda, kie­dy jest ogolony, odświeżony i boski. Boże, to totalnie NIE FAIR, że ktoś wygląda tak bosko bladym świtem. Powiedziałam:

- Słuchaj, Lilly, co robicie z Borisem na walentyn­ki? - Wiecie, tak totalnie od niechcenia, i w ogóle.

A Lilly na to:

- W walentynki? Naćpałaś się czy co?

- Hm. - Wolałabym, żeby Lilly przestała w obec­ności swojego brata pytać, czy się naćpałam. Zdaję so­bie sprawę, że Michael wie, iż nie zażywam narkoty­ków, ale to totalnie niegrzeczne.

- Nie. Ale walentynki są tuż-tuż, no wiesz, w piątek.

Wydawało mi się, że to bardzo sprytnie rozegra­łam, bo rzuciłam mimochodem, że walentynki są w piątek, żeby przypomnieć o tym Michaelowi, tylko że nie powiedziałam tego DO NIEGO, tylko do Lilly. Super, nie?

- Mia, wiem, kiedy wypada czternasty lutego - syknęła Lilly złośliwie. - Chodzi mi o co innego: niby od kiedy obchodzisz święto, które powstało tylko po to, żeby nabijać kabzę firmom produkującym kartki z życzeniami i kwiaciarniom? Przecież to przemysłow­cy z tych branży pewnego dnia postanowili, że wy­myślą kolejne święto, żeby single poczuli się jeszcze gorzej.

- Hm - powtórzyłam. - Właściwie święty Walen­ty to postać autentyczna, ksiądz, który udzielał ślubu żołnierzom, mimo zakazu rzymskiego cezara, bo cezar uważał, że kawalerowie lepiej walczą. Wtrącił więc Walentego do więzienia, tylko że tam Walenty zako­chał się w córce strażnika i pisał do niej listy miłosne podpisane „twój Walenty”, i stąd dzisiejszy zwyczaj posyłania walentynek bliskim.

- Hm. - Lilly przedrzeźniała mnie, co nie było zbyt miłe. - Właściwie święty Walenty po prostu po­magał chrześcijanom ukrywać się przed Rzymianami. Potem go schwytano i zatłuczono na śmierć czternaste­go lutego.

- Żadna z was nie ma racji - odezwał się Michael, rozbawiony. - Czternastego lutego starożytni Rzymianie oddawali cześć bogini Junonie, a następnego dnia od­bywały się luperkalia, święto pochodzące z III wieku, poświęcone bogu Lupercusowi, który chronił owce przed wilkami. W wigilię tego święta losowano imiona dziewcząt i chłopców i zgodnie z wierzeniem mieli oni w przyszłym roku zostać parą.

Mój chłopak jest taki mądry! A do tego jego szyja tak ładnie pachnie. Co prawda powąchałam ją dopiero później, kiedy wysiedliśmy z samochodu. Ale kiedy wreszcie to zrobiłam, przekonałam się, że pachnie NA­PRAWDĘ superowo. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to tylko feromony, które Michael wydziela, a które podnoszą w moim mózgu poziom serotoniny i tym sa­mym sprawiają, że w jego obecności jestem odprężona i mam dobry humor. Nauczyłam się tego wszystkiego na biologii.

Ale naprawdę podobają mi się feromony Michaela. O wiele bardziej niż feromony jakiegoś tam Lwa, tego jestem pewna.

- Później - ciągnął Michael - księża chrześcijań­scy usiłowali wyplenić praktyki pogańskie i zmienili nazwę święta z luperkaliów na Dzień Świętego Wa­lentego. Nadawali dzieciom imiona świętych, żeby dzieci wzorowały się na życiu świętego, którego imię noszą. Ale o wiele popularniejsze okazało się łączenie z przedstawicielem płci przeciwnej.

- Nic dziwnego - mruknęła Lilly. - Chciałabyś powielać życie gościa, którego zatłuczono na śmierć?

- NIEWAŻNE. - Nie pojmowałam, w jaki spo­sób rozmowa zboczyła z tematu. - Lilly, co planujecie z Borisem na walentynki?

- Już ci mówiłam - żachnęła się Lilly. - NIC. Nie biorę udziału w barbarzyńskich pogańskich rytuałach. Nigdy nie obchodziłam walentynek, i ty o tym wiesz, Mia. Czy kiedykolwiek dałam ci walentynkę? Oczywi­ście nie licząc sytuacji, gdy jakaś durna nauczycielka ZMUSZAŁA nas do robienia walentynkowych kar­tek, a sama wymykała się do pokoju nauczycielskiego i paliła przez pół lekcji, podczas gdy my harowaliśmy w pocie czoła. Kolejny przykład niedoskonałości na­szego systemu edukacyjnego w porównaniu z resztą świata.

Naprawdę mnie tym zaskoczyła.

- No nie. Ale przecież to pierwsze walentynki w twoim życiu, gdy naprawdę masz chłopaka. Nie dasz mu nawet kartki?

- I tym samym dołożę moje ciężko zarobione pie­niądze do wypchanej kabzy firmy Hallmark, która, tak przy okazji, płaci głodowe pensje zatrudnianym plasty­kom? O nie.

A wtedy limuzyna się zatrzymała i musieliśmy wy­siąść.

Nie pozwoliłam, by to mnie zbiło z tropu. W dro­dze do szkoły powiedziałam do Michaela:

- A co ty sądzisz o walentynkach? Uważasz, że to barbarzyński, pogański rytuał?

Uśmiechnął się.

- Nie. Ale zgadzam się, że to ohydny produkt uboczny producentów słodyczy, kart świątecznych i kwiatów i że najlepszym sposobem walki z takim materializmem jest nie brać w tym udziału. Baw się dobrze na algebrze.

A potem mnie pocałował - przez co skoczył mi po­ziom oksytocyny - i pobiegł na swoje zajęcia.

Jestem przekonana, że gdy Tina się o tym dowie, uzna, że to zły znak.

To znaczy ta sprawa z walentynkami, nie mój po­ziom oksytocyny.

Środa, 12 lutego,
rozwój zainteresowań

Miałam rację! Dzisiaj podczas lunchu - a dopiero wtedy miałam okazję porozmawiać z Tiną- powtórzy­łam jej, co mówili Lilly i Michael, a ona na to:

- Fatalnie.

Stałyśmy w kolejce po czekoladki na deser, a Lilly i reszta już siedzieli przy stoliku, więc nie musiałam się obawiać, że ktoś nas podsłucha. To znaczy, oprócz innych ludzi w kolejce, ale za nami nikogo nie było, a przed nami stał tylko ten Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, więc się nie li­czył.

- Wiem - przyznałam. - Ale co mam zrobić? Mi­chael nienawidzi walentynek.

- Musisz to zmienić - orzekła Tina. - Może nie­nawidzi walentynek tylko dlatego, że nigdy nie przeżył fajnych.

- Ja też nie - zauważyłam.

- Tym ważniejsze, by wasze pierwsze wspólne walentynki były wyjątkowe.

- Już ci mówiłam, nie mam pieniędzy.

- Nie potrzeba pieniędzy, żeby dać w prezencie coś wyjątkowego - tłumaczyła Tina. - Pod tym względem Michael i Lilly mają rację, nie daj się zwariować fir­mom cukierniczym, papierniczym, jubilerskim i kwia­ciarskim i nie myśl, że tylko kupując wyjątkowy pre­zent, okazujesz ukochanemu, że go kochasz. Prezenty własnej roboty są o wiele ważniejsze, bo pochodzą od serca. Po prostu zrób Michaelowi walentynkę.

- Jasne - żachnęłam się. - Bo niby jestem taka utalentowana, co? Pamiętasz, jak się nabawiłam opa­rzenia drugiego stopnia, kiedy wypalaliśmy ceramikę w szkole? Zresztą pomyśl, jak beznadziejnie to wyj­dzie, kiedy ja mu coś dam, a on mnie nie. Pomyśli, że jego dziewczyna jest miękka i uległa presji komercyj­nego święta.

- Ależ skąd! - Tina się oburzyła. - Uzna, że to uro­cze.

Akurat wtedy Lana Weinberger stanęła w kolejce za nami i bardzo głośno mówiła do komórki (chociaż oficjalnie nie wolno nam ich używać w szkole):

- Tak, Trish, właśnie tak, okazało się, że jednak nie mogę iść w piątek na ten koncert. Wyobraź sobie, Jose w końcu zebrał się na odwagę i zaprosił mnie do One If By Land, Two If By Sea, wiesz, byłej wozowni, w której urządzono jedną z najbardziej romantycznych restauracji w Nowym Jorku. Tak, zarezerwował stolik przy kominku, żeby nam nie przeszkadzano. A jego tata dopilnuje, żeby podano nam szampana Cristal. To będą najbardziej romantyczne walentynki na świecie.

Naprawdę trudno było nie zwymiotować, słucha­jąc tego wszystkiego, ale jakimś cudem nam się z Tiną udało. Przynajmniej póki Facet, Który Nie Cierpi, kie­dy Dodają Kukurydzy do Chili, nie zapytał:

- Czy w tym jest kukurydza? Sprzedawczyni powiedziała, że nie, a Lana, tuż za nami, opuściła telefon i wrzasnęła:

- O BOŻE, CZY TA KOLEJKA NIE MOŻE SIĘ POSUWAĆ JESZCZE WOLNIEJ?!

- Boże, Lana, wyluzuj - mruknęłam, bo naprawdę zrobiło mi się żal Faceta, Który Nie Cierpi, kiedy Do­dają Kukurydzy do Chili; przecież tylko zadał pytanie. - Nie martw się, twój batonik się nie zepsuje. - Bo ona kupuje tylko zbożowe batony.

Lana nawet nie raczyła odpowiedzieć, ponownie podniosła komórkę do ucha i mówiła:

- Boże, nie mogę się doczekać, kiedy skończę szkołę i nie będę musiała spędzać tyle czasu z DZIE­CIAKAMI. - Biedula, jeszcze trochę poczeka, całe trzy i pół roku.

Ale nie to jest najgorsze, najgorsze, że kiedy po­szłam na zajęcia RZ, Boris zaciągnął mnie do kąta, kie­dy Lilly była zajęta pokazywaniem pani Hill sztucznej stopy, którą ulepiła z chałki, a która przyda się jej do najnowszego odcinka Lilly mówi prosto z mostu (po­święconego samookaleczeniu dla urody w różnych kulturach na przestrzeni wieków, poczynając od ban­dażowania stóp w dynastii T'Dang po korektę biustu w show-biznesie we współczesnych Stanach Zjedno­czonych).

Poszłam za Borisem do schowka, w którym każe­my mu ćwiczyć, bo inaczej wszystkich nas boli gło­wa. Nigdy przedtem tam nie byłam. Ale nie pojmuję, czemu narzeka, skoro jest tam całkiem przytulnie, tyl­ko nie ma światła słonecznego. A mnie akurat zapach środków czystości nie przeszkadza.

- Kupiłem to Lilly na walentynki - oznajmił Boris i wyjął coś z futerału na skrzypce. - Jak myślisz, spo­doba się jej?

Na jego dłoni spoczywało mało puzderko, a w nim...

Wisiorek w kształcie serduszka firmy Kay Jewe­lers, wysadzany autentycznymi sztucznymi rubinami, dokładnie taki, o jakim zawsze marzyła Tina!

Muszę przyznać, że zaparło mi dech w piersiach, gdy patrzyłam, jak się mieni w świetle żarówki.

- Boris. - Serce mi się ściskało. Bo przecież wiem, co Lilly da mu na walentynki: nic. - To cudowny na­szyjnik. Będzie ZACHWYCONA.

- Mam nadzieję. - Speszył się. - To znaczy, ja wiem, że na co dzień nie nosi takich rzeczy. Ale może dlatego, że jeszcze nigdy nikt jej tego nie dał.

Przysięgam, mało brakowało, a rozpłakałabym się na głos.

KTO BY SIĘ SPODZIEWAŁ, ŻE Z BORISA PELKOWSKIEGO TAKI ROMANTYK???

Środa, 12 lutego, 16.00,
limuzyna w drodze do domu z hotelu Plaza

Kiedy dzisiaj weszłam do hotelu Płaza, Grandmère szykowała się do wyjścia i na mój widok zawołała:

- Och, Amelia! Dzisiaj nie mam czasu. Wracaj do domu!

Niezłe przywitanie, prawda?

- A co z lekcjami etykiety? - zdziwiłam się. Aku­rat uczymy się wkładać sari, na wypadek gdyby kiedyś mi je podarowano i musiałabym w nim wystąpić na ofi­cjalnej kolacji.

- Nie mam czasu. - Grandmère rysowała sobie brwi. - Dzisiaj wieczorem doktor Steve występuje w progra­mie Larry'ego Kinga i obiecałam, że z nim pójdę, żeby go wspierać duchowo. Biedaczek bardzo się denerwuje.

- Idziesz z NIM?! - wrzasnęłam.

- Ależ oczywiście - odparła Grandmère. - Ame­lio, nie dla wszystkich błysk fleszy i światła kamer sta­nowią chleb powszedni tak jak dla nas.

Spodobało mi się, że powiedziała „dla nas” - bo dla mnie błyski fleszy i światła kamer NIGDY nie staną się chlebem powszednim i nienawidzę udzielania wy­wiadów. Ale mimo wszystko...

- Grandmère - zaczęłam. Wiedziałam, że to trudna sprawa, ale uznałam, że moim moralnym obowiązkiem jest spróbować. - Nie uważasz, że ten cały Steve...

- DOKTOR Steve.

- Nie uważasz, że ten cały DOKTOR Steve posu­wa się trochę za szybko? Przecież dopiero co go po­znałaś.

WŁOSY DZIEWIC to jedyne, co chodziło mi po głowie. W 1977 roku w końcu zburzyli dom Raspu­tina i znaleźli mnóstwo pudełek z WŁOSAMI, które poukrywał w ścianach.

- Amelio. - Grandmère na chwilę przestała się krzątać i łypnęła na mnie groźnie. - Doktor Steve to geniusz. A kiedy geniusz prosi cię o pomoc, nie możesz mu odmówić. Często ci powtarzam, że samo przeby­wanie w towarzystwie osób utalentowanych sprawia, że rozwijamy się i my.

Co świetnie tłumaczy, dlaczego spotykam się z Michaelem (oczywiście oprócz feromonów). Ale doktor Steve geniuszem? Sama nie wiem. Zaczynam się mar­twić. A jeśli to rzeczywiście drugi Rasputin? Szkoda, że taty tu nie ma, zapytałabym go o radę. No bo co zro­bimy, jeśli ten cały doktor Steve to svengali - wiecie, taki charyzmatyczny świr, który hipnotyzuje kobiety urokiem osobistym i zmusza je, by były mu posłuszne, jak David Koresh z Waco czy mormońscy fundamenta­liści, którzy nakłaniają trzynastoletnie pasierbice, żeby za nich wychodziły?

A co, jeśli Grandmère uzna doktora Steve'a za swojego guru i będzie w ślad za nim podróżowała po całym świecie?

O rany! Nigdy więcej lekcji etykiety.

HURRA!


Nie, moment, to wcale nie takie dobre. Nie, nie chodzi mi o lekcje etykiety, tylko że moją babkę oma­mi jakiś lewy astrolog naciągacz. Co robić? Dzwonić do taty?

Tak, chyba tak.

No, może w przyszłym tygodniu. Dobrze będzie mieć kilka dni spokoju bez lekcji etykiety. Muszę za­planować, co zrobić z Michaelem i walentynkami.

I pomyśleć, że kiedyś sądziłam, że gdy Michael się we mnie zakocha, wszystkie moje problemy same się rozwiążą. HA!

Środa, 12 lutego, 22.00,
strych

Zapytałam mamę, co ona i pan G. robią w walen­tynki, a ona tylko roześmiała się złośliwie i stwierdziła, że nic.

Pan Gianini był z nami w pokoju, sortował bieli­znę. Nagle posmutniał i się sprzeciwił:

- Jak to: nic? Zabieram cię na kolację!

Na co mama uniosła nogi z mniej więcej dwudzie­stu poduszek, na których je opierała, i odparła:

- Nie na tych opuchniętych kostkach, kolego.

- No dobra - zgodził się pan Gianini. - Zamówimy coś do domu. Ale robimy coś w walentynki, Helen.

A mama wtedy zapomniała o ciążowej burzy hor­monów, spojrzała na niego ckliwym wzrokiem i szep­nęła:

- Kochany.

A pan G. odpowiedział takim samym spojrzeniem.

Musiałam wyjść, żeby nie zwymiotować.

To takie niesprawiedliwie. Nawet moja MAMA ma walentynkę. A pan G., choć może nie należy do ge­niuszy, jest naprawdę mądry. Jakim cudem ON uznaje walentynki, a Michael nie? CO Z NIM NIE TAK? To znaczy z Michaelem? Może przeżył koszmarne walen­tynki, co spowodowało, że obrzydził sobie to święto na całe życie? Może skaleczył się o kant kartki, otwierając walentynkowy liścik? I nie mógł zatamować krwawie­nia? I trafił do szpitala? I założono mu szwy? CZY TO DLATEGO TAK BARDZO NIENAWIDZI WALEN­TYNEK?

Superowo, jego siostra przesyła mi wiadomość. Może ona pomoże mi rozwiązać tę zagadkę.


WomynRule: Cześć. Musisz mi pomóc przy re­konstrukcji scen z hidżry. Pożyczysz mi swoich Kenów?

GrLouie: Chodzi o samookaleczenie?

WomynRule: Tak...

GrLouie: Nie, nie pożyczę ci moich Kenów! Potniesz ich na kawałki!

WomynRule: Nie, hidżra to indyjscy eunuchowie. Obcina się im penisy i jądra. Na ślubach błogosławią młodej parze. A wiesz, że Ken nic tam nie ma, więc nadaje się doskonale.

GrLouie: Ale ohydne. Dobrze, pożyczę ci ich. Słuchaj, mogę cię o coś zapytać? Chodzi o Mi­chaela.

WomynRule: A mam inne wyjście?

GrLouie: Dlaczego on tak bardzo nienawidzi walentynek?

WomynRule: O Boże, znowu!

GrLouie: Proszę, Lilly, to nasze pierwsze wspólne walentynki! MOJE pierwsze walen­tynki z chłopakiem. A Michael nie chce brać w tym udziału. DLACZEGO?

WomynRule: Tłumaczył ci dlaczego. Uważa, że to idiotyczne święto wymyślone przez fir­my papiernicze, które chcą wykorzystać takich durnych naiwniaków jak ty. GrLouie: Pan G. i moja mama obchodzą wa­lentynki, a nie są durnymi naiwniakami. WomynRule: Nie traktuj durnych naiwniaków dosłownie. Słuchaj, Mia, wiem, jak bardzo ci się marzy wisiorek z serduszkiem wysadzanym autentycznymi sztucznymi rubinami firmy Kay Jewelers (LOL), ale nie licz na Michaela w tym względzie.


Nie do wiary, że wspomniała o rubinowym ser­duszku! Takim, jakie kupił jej Boris! Czyżby już wie­działa? A może to tylko złośliwość? Dlaczego dopisała LOL? Naprawdę uważa, że są kiczowate? Co zrobi, kiedy Boris jej to da? Powie LOL na głos? Przecież to mu złamie serce!


GrLouie: Nie wiem, co masz przeciwko wi­siorkom z serduszkiem. Moim zdaniem są bar­dzo ładne! Byłabym wzruszona, gdybym taki dostała.

WomynRule: Ty tak. Ale nie licz na coś takiego od Michaela. Mówię ci, to nie ten typ. W ogóle to nie jest typ walentynkowy. Nie mieści mi się w głowie, że jeszcze tego nie zauważyłaś.


Niewalentynkowy? Co to w ogóle znaczy? Jak można być typem niewalentynkowym? Walentynki to święto kwiatów, czekoladek i zabawnych kart. Kto tego nie lubi, no KTO???

A co będzie, jeśli przepowiednia doktora Steve'a, że wyląduję z jakimś Lwem, się sprawdzi? Bo nie wyobrażam sobie, jak to możliwe, by dwie osoby tak diametralnie różniące się podejściem do walentynek mogły razem być i pracować. Bo przecież jeśli dam Michaelowi coś na walentynki, uzna mnie za prostego naiwniaka. A jeśli nic od niego nie dostanę, uznam go za gruboskórnego drania. Naprawdę.

I wtedy na scenę wkroczy LEW i zwali mnie z nóg!

Czy Michael nie rozumie, że nie zgadzając się na obchodzenie walentynek, ryzykuje nasze przyszłe szczęście???

Czwartek, 13 lutego, algebra

Dzisiaj przed zajęciami podeszłam do pana G. i za­pytałam, czy możemy porozmawiać, a on na to:

- Mia, jeśli chcesz powiedzieć, że nie rozwiązałaś wszystkich zadań z końca rozdziału, to tak się składa, że wiem, że do jedenastej gadałaś z Lilly na czacie...

- Nie, nie, skończyłam zadania - zapewniłam po­spiesznie. Boże, fatalnie jest mieszkać z własnym na­uczycielem algebry. - Ale chciałam zapytać, czy pan, no, czy pan uznaje Dzień Świętego Walentego? Czy może zaczął pan uznawać dopiero teraz, z powodu mamy?

Pan G. spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie, ale chy­ba dałam mu do myślenia.

- Cóż, nie mogę powiedzieć, że od zawsze byłem zwolennikiem walentynek. Ale teraz, kiedy jestem z twoją mamą, uważam, że to miła okazja, by dać jej do zrozumienia, ile dla mnie znaczy.

- No właśnie! - zawołałam. - Też tak uważam! Ale Michael jest totalnie antywalentynkowy! Jak mam go przekonać, że to cudowne święto?

- Nie posunąłbym się do stwierdzenia, że to cu­downe święto - mruknął pan G. - Ale wiesz, Mia, tak naprawdę nieważne, czy się uznaje walentynki, czy nie. Ważne, jak się odnosisz do bliskich, a oni do ciebie.

Wiem, że tu ma rację. Nieważne, czy Michael uznaje walentynki, czy nie. Liczy się tylko to, że się kochamy.

No dobra. ALE CO Z LWEM???

Czwartek, 13 lutego,
rozwój zainteresowań

Chociaż dzisiaj czwartek, Michael usiadł podczas lunchu z nami, a nie z Klubem Komputerowym, bo trzech jego członków zwaliła grypa. Ale chyba tego żałował, bo Lilly opowiadała nam o najnowszym hicie chirurgii plastycznej, czyli usuwaniu żeber. Kobiety, którym marzy się figura klepsydry, zapisują się na listy oczekujących, a przy tym trwają w fałszywym przeko­naniu, że już w czasach wiktoriańskich odbywały się takie operacje.

Tylko że to nieprawda, bo niemal wszystkie inge­rencje chirurgiczne w czasach wiktoriańskich kończyły się śmiercią i gdyby jakaś kobieta NAPRAWDĘ zde­cydowała się na usunięcie dwóch żeber, bo marzyła się jej trzydziestocentymetrowa talia, umarłaby na stole operacyjnym.

Muszę przyznać, że po tych rewelacjach wegeta­riański burger z trudem przechodził mi przez gardło. Nie mogę się doczekać, kiedy już skończy z tymi sa­mookaleczeniami.

Ale jeszcze musi dopracować sekwencję o Michae­lu Jacksonie.

W każdym razie siedzieliśmy tak sobie, aż pod­szedł nie kto inny jak Judith Gershner, w której, jak mi się dawniej wydawało, Michael się kochał. Chociaż już wiem, że tylko się przyjaźnili, nadal jestem o nią zazdrosna. No, bo jest SUPERMĄDRA.

I ma WIELKIE cycki.

- Michael, pamiętasz, że dzisiaj upływa termin zgłoszeń z fizyki? - zapytała.

A Michael omal się nie udławił spaghetti z klopsa­mi i przyznał, że zapomniał, a Judith poradziła, żeby się zgłosił przed końcem piątej przerwy, bo inaczej nie zakwalifikuje się do etapu regionalnego. Michael ze­rwał się od stołu i porwał plecak.

- Muszę lecieć - powiedział do mnie. - Możesz zjeść moje yodels, jeśli chcesz.

To bardzo miłe z jego strony, bo mógł je przecież zabrać ze sobą. Ale wie, że je uwielbiam.

No dobra, może to nie walentynka, ale blisko.

- Straciłby głowę, gdyby nie nosił jej na karku - mruknęła Judith i sięgnęła po jego niedokończone pieczywo czosnkowe. Co moim zdaniem jest trochę niegrzeczne. Nie to, że zjada jego pieczywo czosnko­we, tylko sugestia, że jest niezorganizowany. Bo jest, totalnie. W każdym razie bardziej niż ja.

- Oczywiście wszystko się zaczęło do Hipokratesa. - Dotarł do nas głos Lilly. - Okazało się, że można uspokoić kaprysy ciała za pomocą upuszczania krwi, wymiotów albo środków na przeczyszczenie.

- Fuj! - Boris i Tina wzdrygnęli się jednocześ­nie.

- Wow! - Judith była pod wrażeniem. - Powinnam częściej wpadać do was na lunch.

- To do programu Lilly - wyjaśniłam.

- Bomba - mruknęła Judith.

Trochę mnie zdziwiło, że tak po prostu usiadła z nami i kończyła lunch Michaela. Przecież on UGRYZŁ tę grzankę czosnkową. Mnie nie przeszka­dzają jego bakterie, ale jestem zdziwiona, że Judith, która nawet nie jest jego dziewczyną też nie ma nic przeciwko temu.

I nagle zastanowiło mnie, czy nie ma jakiegoś PO­WODU, dla którego się ich nie obawia. Może na przy­kład kocha się w Michaelu, czy coś takiego. Chociaż podobno chodzi z jakimś chłopakiem z Dalton.

No ale różne rzeczy chodzą ci po głowie, kiedy widzisz, jak inna dziewczyna wcina chleb czosnkowy twojego chłopaka.

Zaczęłam więc od niechcenia:

- Co robisz w walentynki, Judith?

A ona na to:

- Walentynki? Żartujesz chyba! Ktoś to jeszcze obchodzi?

Znacząco rozejrzałam się po kafeterii, bo na wszyst­kich ścianach widniały czerwone serca i kwiatki, dzie­ło Klubu Plastycznego.

Judith podążyła w ślad za moim wzrokiem.

- No tak. Cóż, sama nie wiem. Chyba gdzieś wy­skoczę na kolację z moim chłopakiem.

- Czy niechęć do walentynek to część programu nauki w klasie maturalnej, czy co? - zapytałam. - Bo Michael też ma takie podejście.

- Szczerze mówiąc - odparła Judith - to jest tro­chę drętwe. To święto powstało po to, żeby każdy po­czuł się źle we własnej skórze. Jeśli masz kogoś i nie dostaniesz walentynki, czujesz się okropnie. A jeśli jesteś singlem, to już w ogóle klęska. Więc właściwie daje się kartki wszystkim znajomym, ale wtedy to traci sens, a najbardziej korzysta firma Hallmark. Osobiście uważam, że trzeba to święto zbojkotować.

Zbojkotować? Zbojkotować amorki z serduszka­mi przebitymi strzałą i bombonierki w kształcie serca, z czekoladkami z niezidentyfikowanym nadzieniem? Zbojkotować słodkie serduszka, które co prawda sma­kują jak kreda, ale zdobią je napisy w stylu: „Jesteś urocza?”

Oszalała? Czy WSZYSCY oszaleli?

Czwartek, 13 lutego,
francuski

Mia, rozmawiałaś już z Michaelem o walentyn­kach? - Tina.


Nie. Po co? Naprawdę nie uznaje tego święta. A Lilly mówi, że jego zdaniem walentynki obcho­dzą naiwne prostaki.


Pewnie dlatego, że nigdy nie przeżył szczęśliwych walentynek! Musisz go przekonać, że to cudowne święto, zabawne i romantyczne.


Sama nie wiem, Tina. Może w tym roku po prostu damy sobie spokój.


Jeśli chcesz wpaść do mnie na maraton filmów walentynkowych, zapraszam. Będą też Lilly i Ling Su. Namawiam Shameekę, ale wiesz. Ma randkę.


Jakie filmy będziecie oglądać?


Najlepsze na świecie filmy walentynkową


Pięć najlepszych filmów walentynkowych według Tiny Hakim Baby (zdecydowanie poprawią ci humor, nieważne, czy masz się do kogo przytulić, czy nie).

Śniadanie u Tiffany 'ego - Holly Golightly to śliczna imprezowiczka, która nie wierzy, że ludzie - i koty - mogą do kogoś należeć. Czy przystojny sąsiad wpłynie na zmianę jej opinii? Ulubiona scena: gdy Audrey Hepburn i George Peppard szukają Kota w ulewnym deszczu.


Zabawna buzia - Jo Stockton, mól książkowy w niemodnych ciuchach, nie nadaje się na super-modelkę... ale fotograf Fred Astaire dostrzega łabędzia w brzydkim kaczątku i wkrótce Jo jest w Paryżu, na pokazie mody, na którym ktoś skrada jej serce. Ulubiona scena: gdy Audrey Hepburn dostaje te wszystkie nowe ciu­chy!


Sabrina - chłopczyca Sabrina obawia się, że w oczach bogacza Davida Larrabhee będzie tylko córką szofera... dopóki nie stanie się modna i elegancka. Ulubiona scena: gdy Audrey Hepburn mówi Wiliamowi Holdenowi, że nazwała swojego pudla David!


Charade - Śliczna świeżo upieczona wdowa Reggie przekonuje się, że jej mąż ukradł ogrom­ny majątek i każdy łotr w mieście, w tym także Cary Grant - uważa, że ona wie, gdzie go ukrył. Ulubiona scena - gdy Audrey Hepburn wskazuje dołek w brodzie Cary'ego Granta i pyta, jak się tam goli.


My fair Lady - śliczna kwiaciarka Eliza Doolittle znajduje się w środku miłosnego trójkąta -z jednej strony jest profesor Higgins, który nauczył ją zachowywać się jak dama, z drugiej - młody dżentelmen, który się w niej zakochał. Ulubiona scena - gdy Audrey Hepburn idzie na bal.


Hm. Super, Tino. Zapowiada się niezły maraton. Ale zdajesz sobie sprawę, że we wszystkich tych filmach występuje Audrey Hepburn?


Oczywiście! Dlaczego nie? To najlepsza aktorka wszech czasów!


Och, dobrze wiedzieć! Nie zjadajcie całego pop­cornu. Może wpadnę.


SUPER! To znaczy, nie CHCĘ, żebyś zrywała z Michaelem, nie chcę, żebyś chodziła z jakimś Lwem, którego nawet nie znamy. Jesteście sobie z Michaelem pisani jak Justin i Britney. Ale fajnie, jeśli wpadniesz.


Dzięki, Tino. Wiem, o co ci chodzi. Britney i Jus­tin są cudowni. I bardzo do siebie pasują. Och.


Oda do Michaela

Mój Michaelu, czy uwierzysz,

Żeśmy sobie przeznaczeni?

Tak jak Britney jest z Justinem,

Tak i ty masz swą dziewczyną.

Jestem temu bardzo rada...

I cię kocham... Jak Jennifer Brada!

Czwartek, 13 lutego,
limuzyna w drodze do domu z hotelu Plaza

Grandmère ZAGINĘŁA!!!!!!!

Dzisiaj nie ma lekcji etykiety, bo NIKT NIE WIE, GDZIE JEST Grandmère!!!

CZYŻBY JĄ PORWANO?

No dobra, na poważnie to chyba nie. To znaczy wątpię, żeby ktoś ją przetrzymywał dla okupu. Gdyby tak było, już by się do nas odezwał i błagał, żebyśmy ją zabrali. Szczerze współczuję każdemu, kto odważył­by się porwać Grandmère. Po pierwsze, taki porywacz zapewne udusiłby się, wdychając dym z jej papiero­sów.

A gdyby nawet to przeżył, MARZYŁBY o śmierci, gdyby zaczęła krytykować jego technikę porywania.

- W życiu nie widziałam równie żałosnego trak­towania broni palnej! Co się z panem dzieje? Zero etyki zawodowej! Z małpy byłby lepszy porywacz niż z pana!

Dlatego jestem pewna, że nikt jej nie porwał. Z tego, co mówiła jej pokojówka, wynika, że po śnia­daniu przyszedł po nią doktor Steve i wyszli razem.

Widywano ich w różnych miejscach: w progra­mie Today, gdzie Katie Couric rozmawiała z doktorem Steve'em na temat jego przepowiedni, że książę Karol zrezygnuje z korony brytyjskiej, byle móc się ożenić z Camillą Parker-Bowles. Później pojawili się w pro­gramie Maury, gdzie doktor Steve słusznie odgadł, że biologicznym ojcem dziecka dziewczyny imie­niem Tiffany nie był jej mąż, Roy, tylko syn jej męża z pierwszego małżeństwa, Jimmy. Następnie doktor Steve przepowiedział, że Roy uderzy Jimmy'ego, i tak też się stało.

Zastanawiam się, czy zadzwonić do taty. No bo to jednak nie jest normalne. Nie kazirodcze związki Tiffa­ny, ale cała ta afera z Grandmère. Grandmère NIGDY nie opuszcza lekcji etykiety, jeśli tylko to możliwe. Ja­kież inne ma w życiu przyjemności, poza dręczeniem mnie przez kilka godzin? To znaczy, oprócz palenia i sączenia sidecarów? No i zakupów?

Z drugiej strony, jeśli teraz zadzwonię do taty, wy­myśli coś, żeby rozdzielić Grandmère i doktora Steve'a i znowu będę miała lekcje etykiety. Co ja, oszalałam? Nie chcę z własnej woli marnować popołudnia na na­ukę protokołu dyplomatycznego.

Ale też nie chcę siedzieć z założonymi rękami i pa­trzeć bezczynnie, jak Grandmère robi z siebie idiotkę z powodu faceta. Zwłaszcza z powodu faceta, który może się okazać kolejnym svengali-Davidem Koreshem-mormońskim fundamentalistą i Rasputinem w jednej osobie. Bo nie zapominajmy, co spotkało cór­ki Romanowów! A Grandmère nie nosi gorsetów wy­szywanych brylantami jak one, więc pociski nie odbiją się od jej sukni, by w końcu rykoszetem trafić ją w czo­ło jak Anastazję.

O rany, to poważny problem. Muszę się nad tym zastanowić. Okazać się wielkoduszną i sypnąć Grandmère dla jej własnego dobra? Czy być egoistką, a z Grandmère niech się dzieje, co chce?

Hm...

Czwartek, 13 lutego,
strych

Zapytałam mamę, co by zrobiła, gdyby jej przyja­ciółka wpakowała się w tarapaty - pilnowałaby włas­nego nosa czy powiedziała szczerze, co o tym myśli?

A mama na to:

- Mia, czy Lilly zażywa narkotyki? Jakie? Po­wiedz mi natychmiast. Wiesz, że w tym tygodniu dwie studentki zmarły od przedawkowania ecstasy...

- Spokojnie, mamo. Nie chodzi o narkotyki.

- Och. - Mama zamrugała szybko. - Więc o co? Ale wtedy tak się zdenerwowałam, że nie chciałam już o tym rozmawiać, więc powiedziałam tylko, że Lil­ly chce sobie przekłuć nos, a mama stwierdziła:

- O Boże, przecież to w stylu 1998. -I dodała, że dziwi ją, iż Lilly robi coś tak bardzo komercyjnego, ale zauważyła też, że do twarzy jej będzie z brylancikiem w nozdrzu.

Rodzice!

Ale potem, zanim zdążyłam do siebie uciec, zapytała:

- Skarbie, a co planujecie na jutro z Michaelem? Na walentynki?

A ja zalałam się łzami.

Nie wiem, co mnie ugryzło. Można by pomyśleć, że to ja jestem w ciąży.

W każdym razie chyba usłyszała, jak głos mi się łamie, kiedy odpowiadałam:

- Nic. Michael nie uznaje walentynek.

A mama powiedziała ze współczuciem:

- To, że on nie uznaje walentynek, nie znaczy, że ty też masz przestać je uznawać.

A ja na to:

- No tak, ale jeśli dam mu walentynkę, uzna, że jestem totalną ofiarą.

Mama:

- Skarbie, Michael nigdy w życiu nie uzna, że je­steś ofiarą. Przecież on cię uwielbia.

- No tak, ale to beznadziejne dawać walentynkę komuś, o kim WIADOMO, że się nie zrewanżuje po­dobnym gestem.

- Moim zdaniem wcale nie - zapewniła mama. - Wiesz, co jest w tym dniu najważniejsze, że dajesz i nie liczysz na rewanż. Właśnie na tym moim zdaniem polega prawdziwa miłość.

!!!!!!!!!!!

Wiecie co? Wyjątkowo uważam, że mama ma rację. Nie obchodzi mnie, co Michael sobie pomyśli - dam mu walentynkę. A jeśli będzie się ze mnie śmiał, proszę bardzo, niech się śmieje.

Ale przynajmniej zrobię to, na co JA mam ochotę, a nie to, czego wszyscy dokoła ode mnie OCZEKUJĄ.

Piątek, 14 lutego,
algebra

Jeszcze mu nie dałam. Chciałam to zrobić z same­go rana, w limuzynie, ale ta głupia Lilly ciągle gadała, jak to dziewięćdziesiąt procent implantów piersi z cza­sem pęka i że jeśli decydujesz się na implanty, musisz być świadoma konieczności regularnego powtarzania zabiegu albo ich usunięcia jak Pam Anderson.

Nie było to najbardziej romantyczne tło, żeby wrę­czyć ukochanemu walentynkowy prezent, który się ro­biło przez pół nocy.

Najlepsze, że już dziś dostałam jedną walentyn­kę! Naleśniki w kształcie serca! Mama wstała rano i je usmażyła! Nie do wiary!

No dobra, to żałosne, że jak dotąd dostałam walen­tynkę tylko od mamy.

Ale przynajmniej coś dostałam!

I już jedną dałam... Larsowi. To kartka, którą ku­piłam w sklepie Ho, kiedy nie patrzył. Nie mogłam się oprzeć, jest na niej serduszko z karabinem maszyno­wym i napis: „Zwalasz mnie z nóg”.

Chyba nie przesadzam, twierdząc, że Lars się tro­chę rozkleił, kiedy ją dostał. Może to i dwumetrowa góra mięśni wyszkolonych w Izraelu, ale w środku - straszny mięczak.

Nie wiem jeszcze, kiedy dam walentynkę Michaelowi. Dzisiaj podczas lunchu ma pospiesznie zwołane posiedzenie Klubu Komputerowego, a później już go nie zobaczę. Chyba że pójdę do nich po południu, o ile znowu nie będzie lekcji etykiety (tym razem najpierw zadzwonię do hotelu i się dowiem).

Błagam, błagam, niech kryzys wieku średniego Grandmère, czy jak to się tam nazywa, trwa dalej! (Oczywiście o ile przy tym nie dzieje się jej krzywda. W sensie dosłownym i przenośnym).

Piątek, 14 lutego,
higiena

- O BOŻE, CO ON CI DAŁ?

- CICHO.

- Poważnie! Pokaż!

- CICHO!!!!!!!!

- No, daj. Co to? Chciałabym zobaczyć!

- Lilly. Nie. Słuchaj teraz. Uczymy się bardzo cie­kawych rzeczy o brodawkach na narządach intymnych. Kto jak kto, ale ty powinnaś być zafascynowana tema­tem.

- POKAŻ MI.

- Zobacz. Zadowolona????

- CZEKOLADKI OD WHITMANA???? KENNY SHOWALTER PODSZEDŁ DO TWOJEJ SZAFKI, ŻEBY CI WRĘCZYĆ CZEKOLADKI OD WHITMANA W WALENTYNKI???? CHACHACHACHA!!!!!!

- To wcale nie jest śmieszne! Zrobił to na oczach Michaela!

- To bardzo dobrze Michaelowi zrobi, jak się prze­kona, że ma rywala.

- Michael nie ma żadnego rywala do moich uczuć! Wie, że Kenny'ego lubię jedynie jako przyjaciela.

- No tak, ale czy KENNY o tym wie?

- Powiedziałam mu z dziewięć miliardów razy. Boże, dlaczego on TO zrobił????

- Bo cię kooocha. Co było napisane na kartce?

- „Jesteś moją walentynką”.

- Chachachacha! Daj czekoladkę!

- Nie! To moje!

- Oj, DAJ SPOKÓJ. Nawet nie lubisz tych z kre­mowym nadzieniem.

- Właśnie, że lubię.

- Nieprawda. Lubisz chrupiące i z toffi. No daj.

- Znajdź sobie własnego prześladowcę, żeby ci dawał czekoladki. Kenny jest mój.

- Egoistka.

- Ha! I kto to mówi!

- Co to ma znaczyć?

- Nic.

- Nie, poważnie. Niby dlaczego jestem egoist­ką?

- Co zrobisz, jeśli Boris da ci walentynkę? Na­prawdę fajną?

- Nie odważy się. Już o tym rozmawialiśmy. I po­wiedziałam mu, że bojkotuję Dzień Świętego Walente­go z powodów ideologicznych.

- No jasne, wszystkim Moscovitzom się wydaje, że mogą innym dyktować, co mają myśleć. Ale niektó­rzy mają własny rozum.

- Co TO miało znaczyć?

- Nic.

- Jesteś walnięta, prawie tak walnięta jak twoja babka, którą wczoraj widziałam w programie Davida Lettermana w towarzystwie podejrzanego astrologa, który się rozwodził, jak to Tom Cruise zejdzie się z Ka­tie Holmes. Akurat!!!!!!!!! Przecież Tom jest o wiele za stary dla Joey!


No dobra. Naprawdę muszę coś zrobić z Grandmère. Sytuacja wymyka się spod kontroli.

Chociaż może poczekam jeszcze jeden dzień...

Piątek, 14 lutego,
lunch

Tina właśnie przypomniała mi coś, o czym zapo­mniałam: KENNY SHOWALTER TO LEW!!!!

AAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Piątek, 14 lutego,
rozwój zainteresowań

Dzisiejszy lunch był totalnie magiczny!

Dobra, najpierw Tina i ja znowu stałyśmy w kolej­ce przed Laną i nagle zadzwoniła jej komórka. Zaraz ją odebrała i zaczęła tym słodkim do obrzydzenia głosem:

- Och, cześć, Josh.

Spojrzałam na Tinę i udałam, że wsadzam sobie pa­lec do gardła, jakbym chciała puścić pawia. Tina skrę­cała się ze śmiechu.

Ale nagle głos Lany stał się piskliwy i głośny.

- Jak to, naciągnąłeś sobie mięsień w udzie? - syk­nęła.

Okazało się, że Josh dzwonił z izby przyjęć, dokąd go zabrali po trzeciej lekcji, bo nie mógł już dłużej wy­trzymać straszliwego bólu w udzie. Podobno naciągnął coś sobie wczoraj, podczas treningu koszykówki, ale dopiero dzisiaj, na trygonometrii, ból naprawdę dał mu się we znaki.

Co tylko dowodzi, że nic dobrego nie wynika z odwoływania spotkania z przyjaciółką tylko dlate­go, żeby pójść na randkę, a właśnie tak Lana postąpiła z Trish. Taka karma.

- Dlaczego od razu nie posmarowałeś tego maścią rozgrzewającą? -jęczała Lana.

Ale nie było nam dane poznać odpowiedzi na to py­tanie, bo chyba wtedy Josh zdobył się na odwagę i poin­formował ją, że będzie musiał zostać w domu z zimnym okładem na udzie i nie zabierze jej do One If By Land, Two If By Sea na romantyczną walentynkową kolację.

Przysięgam, że krzyk Lany było słychać na drugim końcu miasta.

Ale to nie koniec. Akurat kiedy Lana obrzucała Josha najgorszymi przezwiskami za to, że śmiał naciągnąć sobie mięsień akurat teraz i zepsuł ich pierwsze wspól­ne walentynki, Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, przeszedł obok ze swoją tacą... Lana nieco zbyt dramatycznie machnęła ręką, walnęła w tacę Faceta, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kuku­rydzy do Chili, i jego sałatka taco wyleciała w powie­trze... i spadła na Lanę.

Poważnie. Miała salsę we włosach.

Cóż mogłyśmy z Tiną zrobić, jak nie przybić piątkę?

Ale najdziwniejsze, że później było jeszcze LE­PIEJ. Bo Michael opuścił posiedzenie Klubu Kompu­terowego, żeby usiąść koło mnie!

Nie mogłam w to uwierzyć, ale nagle zjawił się koło mnie i stwierdził, że nie może ryzykować, że męska część uczniów Liceum imienia Alberta Einste­ina poderwie mu dziewczynę za plecami, więc będzie mnie strzegł jak oka w głowie! A to wszystko przez Kenny'ego i czekoladki Whitmana!

Co moim zdaniem było strasznie słodkie - chociaż jako feministka powinnam się oczywiście oburzyć, bo przecież nikt nie musi mnie strzec przed niechciany­mi zalotami innych chłopców, sama świetnie trafiam butem w okolice jąder. Lars mnie tego nauczył, kiedy ćwiczyliśmy kravmage - izraelską sztukę walki - że­bym umiała się bronić, na wypadek, gdyby ktoś chciał mnie porwać. W każdym razie nagle zapomniałam, że wstydzę się dać mu walentynkę, którą dla niego zro­biłam, i że się obawiam, iż wyjdę na idiotkę w oczach Michaela i wszystkich innych przy moim stoliku. Za­miast tego po prostu wyjęłam ją z plecaka i mu wrę­czyłam.

Mama miała rację! MICHAEL BYŁ ZACHWY­CONY!!!! TOTALNIE!!!!!

Oczywiście to nie była taka ZWYCZAJNA walen­tynka, lecz malutka książeczka, którą sama zrobiłam, z kuponami do wyrywania, na których jest napisane, co mogę zrobić dla Michaela, na przykład zabrać Pawło­wa na spacer, pomasować mu plecy (Michaelowi, nie Pawłowowi) czy go pocałować (takich kuponów jest ze cztery!!!) Michael musi tylko odpowiedni wyrwać i mi wręczyć. I oczywiście od razu to zrobił (kupon na pocałunek).

Więc właściwie całowaliśmy się przy stoliku, aż Lars i Wahim, ochroniarze Tiny, zaczęli chrząkać, a Lilly burknęła:

- O BOŻE! IDŹCIE DO HOTELU!

Mama miała rację: w walentynki najważniejsze jest nie to, co dostajesz, ale co dajesz. TOTALNIE.

O Boże, było tak cudownie.

Przynajmniej dopóki Boris - zainspirowany chy­ba reakcją Michaela na moją walentynkę - nie wyjął nagle skrzypców z futerału i nie zaczął grać, PRZY WSZYSTKICH, Magic of the Night z Upiora w ope­rze. Pochylał się przy tym coraz bardziej do Lilly, aż muszką niemal dotykał jej twarzy. Wszyscy spojrzeli­śmy na tę jego muchę, a tam dyndał wisiorek w kształ­cie serduszka wysadzanego autentycznymi sztucznymi rubinami firmy Kay Rewelers.

A Lilly, zamiast:

- Boris, dzięki, jakie to słodkie!

Powiedziała:

- Co TO jest? I jakim cudem trafiło na twoją muchę?

Więc Boris musiał przestać grać i powiedzieć:

- Wszystkiego najlepszego w walentynki, Lilly. To dla ciebie. Mam nadzieję, że ci się spodoba.

A Lilly na to:

- O Boże, kupiłeś mi ten beznadziejny wisiorek firmy Kay? -I uśmiechnęła się ironicznie.

Nie wierzyłam własnym uszom. Nawet teraz serce mi się ściska na myśl, że moja najlepsza przyjaciółka powie­działa coś tak okrutnego. Tina pobladła nagle, Michael był zły, a biedny Boris wyglądał, jakby dostał w twarz!

Więc się włączyłam:

- O Boże, Boris, jaki śliczny! - I jeszcze: - Jakie to miłe z jego strony, prawda, Lilly? - I bez przerwy Z CAŁEJ SIŁY kopałam ją pod stołem.

Lilly łypała na mnie groźnie i pytała, o co chodzi, ale w końcu bąknęła:

- Och. Tak. Dzięki, Boris. To miłe. Ale wiesz, że nie popieram noszenia kamieni szlachetnych ze wzglę­du na warunki, w jakich mieszkają w Afryce pracowni­cy kopalń, gdzie się je wydobywa.

- Przecież te są sztuczne - wyjaśniała Tina zdu­szonym głosem.

A Lilly tylko powiedziała:

- Och!

Ale do tego czasu Boris zdążył schować skrzypce i odejść.

- Świetna robota - mruknął Michael złośliwie.

Ale Lilly się oburzyła.

- Jasne! A ty co dałeś swojej dziewczynie?

Ale Michael się jej odgryzł:

- Codziennie jej mówię, że ją kocham. Żadna fir­ma papiernicza nie musi mi o tym przypominać raz do roku. A jak często ty mówisz Borisowi, że ci na nim zależy?

A Lilly poczerwieniała i odeszła.

Chyba go przeprosiła i już się pogodzili, bo weszła do schowka, gdzie ćwiczył, i już od jakiegoś czasu tam siedzi, a Boris nie gra.

Mimo wszystko trudno mi było spojrzeć Tinie w oczy, bo wiem, jak bardzo pragnie dostać takie ser­duszko. I to do dawna.

Więc żeby poprawić jej humor, powiedziałam, kie­dy szłyśmy na lekcję:

- Tina, jeśli zaproszenie nadal jest aktualne, chętnie wpadnę na twój maraton filmów z Audrey Hepburn.

Tina zaraz się rozpromieniła. Zwłaszcza kiedy po­darowałam jej moje czekoladki od Whitmana. Bo Lil­ly miała rację - naprawdę nie lubię tych z kremowym nadzieniem.

Piątek, 14 lutego,
francuski

Michael przed chwilą dogonił mnie na korytarzu i usiłował mi wcisnąć w rękę jeden z kuponów na Ko­lację z Mią.

- Spotkajmy się dzisiaj - poprosił. - Chodźmy na ro­mantyczną walentynkową kolację. Pewnie w to nie uwie­rzysz, ale udało mi się zdobyć rezerwację w One If By Land, Two If By Sea. Chyba ktoś odwołał rezerwację.

Miał rację. Nie mogłam w to uwierzyć.

A najgorsze, że był taki słodki, taki przystojny i pe­łen nadziei, gdy stał tam z moim kuponem w ręku, a na jego szyi pojawiał się cień zarostu.

Ale musiałam mu odmówić.

- Przykro mi, Michael, ale umówiłam się z Tiną. Urządza walentynkowy maraton filmowy, a nic nie mó­wiłeś, że mamy się spotkać, więc obiecałam, że przyjdę.

Bo nie zrobię Tinie tego, co Lana Trish. Nie chcę, by los się na mnie zemścił!

Mina mu zrzedła.

- Chyba żartujesz.

- Przecież w kółko powtarzałeś, że nie uznajesz Dnia Świętego Walentego, więc myślałam...

- Już wiem! - Roześmiał się. - Wiem, wiem! Ależ ze mnie idiota, co? Tylko że... nie przyzwyczaiłem się do tego, że mam dziewczynę.

WIĘC TINA MIAŁA RACJĘ!!!! Nie chodzi o to, że Michael ma coś przeciwko walentynkom. Po prostu wcześniej nie miał powodu, by je obchodzić!

- Posłuchaj, a jutro się spotkamy? - zapytał.

- Bardzo chętnie - odparłam.

- Świetnie. - Uroczyście wcisnął mi kupon w dłoń. - To będzie wyjątkowa kolacja z okazji luperkaliów. Nigdy jej nie zapomnisz!

Przypomniało mi się, co opowiadał o rzymskim święcie piętnastego lutego.

- Może od dzisiaj luperkalia będą naszymi pry­watnymi walentynkami - zaproponowałam.

- Umowa stoi!

I mnie pocałował. Tam, na korytarzu. Gdzie móg­łby nas zobaczyć pan G. albo dyrektor Gupta.

Ale nic mnie to nie obchodziło, bo byłam bardzo szczęśliwa.

Jednak nie skończę z jakimś tam Lwem - czy Ken­nym!!!!!!!!!!

Ha! I co pan na to, doktorze Steve?

Piątek, 14 lutego,
hotel Plaza

Grandmère wróciła. Wiedziałam, że co dobre, to się szybko kończy.

Kiedy weszłam do apartamentu, w pierwszej chwi­li jej nie zauważyłam, choć wiedziałam, że jest, bo wcześniej dzwoniłam, żeby się upewnić. Okazało się, że jej nie spostrzegłam, bo leżała na kanapie w beżo­wym peniuarze, z sidecarem i popielniczką pod ręką i nogą w gipsie.

- O Boże, Grandmère! - krzyknęłam. - Co ci się stało? Też naciągnęłaś sobie udo?

- Rany boskie, Amelio, nie wrzeszcz! - Spoj­rzała na mnie z irytacją. - Co ty pleciesz, jakie udo? Nie mówiłam ci, że księżniczki nigdy nie rozprawiają o udach?

- Och, przepraszam. - Rozejrzałam się dokoła, ale nigdzie nie było widać doktora Steve'a. Czy to moż­liwe? Czyżbym była sama z Grandmère? To znaczy oczywiście, nie licząc Rommla, który skulił się przy jej zdrowej nodze. -Ale co się stało?

- Nie chcę o tym rozmawiać - ucięła Grandmère. - Przysuń sobie krzesło i siadaj. Dzisiaj omówimy, co robić, gdy łowca autografów usiłuje wciągnąć cię w rozmowę. Z jednej strony, nie chcesz go urazić, bo koronowane głowy nie powinny mieć wrogów, nawet jeśli to tylko ludzie, którzy sprzedają twój autograf na e-Bay. Z drugiej strony, niektórzy fani, zafascynowani twoją pozycją, bywają męczący. Przekonałam się, że najlepiej działa następująca wymówka: Bardzo prze­praszam, ale wydaje mi się, że dostrzegłam hrabiego de Rosti. Muszę się z nim przywitać, nie widzieliśmy się od ostatniego sezonu w Biarritz...

- Grandmère - przerwałam jej. Chociaż księż­niczki nie przerywają. - Powiesz mi w końcu, co ci się stało w nogę czy nie? - I wtedy nagle sobie coś przy­pomniałam. I krew zastygła mi w żyłach. - O Boże, Grandmère! Doktor Steve miał rację! Przewidział, że odniesiesz poważne obrażenia fizyczne!

Co oznacza, że może nie mylił się także w in­nych swoich przepowiedniach - może jednak skończę z LWEM!!! O nie!

Ale Grandmère rzuciła pogardliwie:

- Doktor Steve! Nigdy więcej nie wymawiaj przy mnie tego imienia!

- Grandmère! - Zrobiło mi się słabo. Bo przecież Grandmère NAPRAWDĘ była ranna, więc szanse, że jego przepowiednia co do mnie się sprawdzi, rosną, prawda? - Powiedział...

- Zraniłam się w nogę, uciekając przed jego żałos­nymi zalotami! - krzyknęła Grandmère. - Wyobraź so­bie moje przerażenie, kiedy, po programie tego urocze­go pana Lettermana, ten rzekomy doktor zaprosił mnie do siebie na herbatę i zaczął się zaklinać, jakoby żywił do mnie płomienne uczucie! Romantyczne! Tłumaczy­łam mu, że się myli, że błędnie bierze wdzięczność za wszystko, co dla niego zrobiłam, za miłość. Ale mi nie uwierzył! Co chwila łapał mnie za rękę i plótł bzdury, jacy to będziemy szczęśliwi, gdy się pobierzemy i za­mieszkamy w Genowii!

Z trudem zachowałam powagę.

- Grandmère - stwierdziłam - w tym tygodniu spędzaliście razem mnóstwo czasu. Chyba rozumiesz, że mógł to uznać za coś więcej niż przyjaźń...

- Amelio! - Grandmère była przerażona. - Żartu­jesz? Ja jestem księżną, a on... on... nikim! Co za imper­tynencja! Oczywiście powiedziałam mu to od razu, ale ten bezczelny prostak myślał, że tylko udaję niedostęp­ną! Usiłował mnie pocałować, Amelio! - Grandmère musiała łyknąć sidecara, zanim mogła mówić dalej.

Ja tymczasem robiłam, co mogłam, żeby się nie ro­ześmiać, aż łzy płynęły mi po twarzy.

- Oczywiście spoliczkowałam go za bezczelność - ciągnęła Grandmère. - I jak myślisz, co on na to? Złapał mnie za ramiona i powiedział, że jeszcze nigdy żadna kobieta nie wznieciła w nim takiego ognia. Jakbym tego wcześniej nie słyszała! Tego okropne­go człowieka nie było stać na oryginalny tekst, choć­by nie wiem co! Oczywiście zawołałam Raoula - to ochroniarz Grandmère - i zaraz przybiegł, ale tymcza­sem zdążyłam sama się uwolnić. Niestety, niechcący potknęłam się o biednego Rommla, który bohatersko spieszył mi na ratunek. I złamałam sobie palec u nogi. Muszę porozmawiać z Guccim o obcasach pantofel­ków na ten sezon; są zdecydowanie za wysokie...

- Mimo wszystko - za wszelką cenę starałam się nie roześmiać - miał rację w co najmniej dwóch sprawach: naprawdę zostałaś ranna i ktoś ci się oświadczył...

Grandmère łypnęła na mnie groźnie.

- Według ciebie to pewnie zabawne? Podaj mi tylenol, niech chociaż mam z ciebie jakiś pożytek. I zrób sidecara, ten już jest za ciepły...

Wstałam, żeby spełnić jej żądania. Uznałam, że chociaż tyle mogę dla niej zrobić po tym wszystkim, co przeszła. Co prawda sama się w to wpakowała, ale jest wiele różnych rodzajów walentynek, a mój walentynkowy prezent dla Grandmère to obietnica, że już nigdy nie wymienię przy niej - ani przy kimkolwiek innym - imienia doktora Steve'a.

I szczerze mówiąc, uważam, że taki prezent bar­dziej do niej pasuje niż serduszko wysadzane sztuczny­mi rubinami czy bombonierka w kształcie serca.

Piątek, 14 lutego, 20.00,
limuzyna w drodze do Tiny

!!!!!!!!!!!

Dzisiaj, kiedy wybierałam się do Tiny, usłyszałam coś dziwnego, jakby pukanie. W MOJE OKNO.

Początkowo myślałam, że to gołąb, ale potem spoj­rzałam i zobaczyłam... najcudowniejszy widok w życiu.

MICHAEL STAŁ NA MOICH SCHODACH PRZECIWPOŻAROWYCH!

Nie wierzyłam własnym oczom! Podbiegam do okna, otworzyłam je i zawołałam:

- CO TY TU ROBISZ? DLACZEGO JESTEŚ NA SCHODACH PRZECIWPOŻAROWYCH???? DLA­CZEGO NIE ZADZWONIŁEŚ DO DRZWI JAK NORMALNY CZŁOWIEK?

A on się uśmiechnął i powiedział:

- Bo tak jest bardziej romantycznie.

- Ale jak się tu w ogóle dostałeś? - zdziwiłam się. Bo Lars bardzo się starał, żeby zabezpieczyć wejście na nasze podwórko, na które wychodzi mój pokój. Cho­dziło o to, żeby nikt nie mógł zrobić tego, co Michael, czyli zakraść się po schodach przeciwpożarowych pod moje okno.

Michael uśmiechnął się jeszcze szerzej i odparł:

- Wpuścił mnie twój sąsiad, Ronnie. A teraz bądź już cicho. Wiem, że zaraz idziesz do Tiny, ale najpierw chciałem ci dać prezent z okazji luperkaliów, choć to o dzień za wcześnie. Nie mogłem się doczekać.

Sięgnął po gitarę i tam, w świetle latarni, zaśpiewał dla mnie serenadę - „naszą” piosenkę, tę, którą napisał o mnie - Wysoka szklanka wody.

Brzmi mniej więcej tak:


Wysoka szklanka wody

Pragniesz jej dla ochłody

Starasz się zachować spokój

Lecz ciągle masz ją na oku


Gdy czekasz na nią od rana

Z wrażenia drżą ci kolana

Przychodzi w sukience różowej

Przerasta wszystkich o głowę

Pocą ci się już dłonie

Bo zaraz podejdziesz do niej

I liczysz, że ci uwierzy

Jak bardzo ci na niej zależy


I co powiesz teraz

Czy uwierzy ci teraz

Patrzy na ciebie teraz

Już nie zwlekaj, idź zaraz


Już jesteś przygotowany

Lecz to nie lalka z porcelany

To sprawa niewątpliwa

Ona jest bardzo prawdziwa


Chyba się nie odważysz

Zepsujesz to, o czym marzysz

Chcesz śpiewać tylko dla niej

Nieważne, co się stanie


Wysoka szklanka wody

Pragniesz jej dla ochłody

Starasz się zachować spokój

Lecz ciągle masz ją na oku


W życiu nie dostałam wspanialszego prezentu na walentynki.

5 czerwca, 21.00,
prywatny samolot w drodze do Genowii

JA KSIĘŻNICZKĄ? JASNE!

Sztuka

Mii Thermopolis


Scena 45


NOC. Dziewczyna u progu kobiecości (szesna­stoletnia MIA THERMOPOLIS) siedzi w wygodnym skórzanym fotelu na pokładzie luksusowego pry­watnego samolotu. Przed chwilą skończyła czytać czarno-biały pamiętnik. Zamyka go, podnosi wzrok i wzdycha.


MIA

Od tego czasu obchodzimy z Michaelem cudowne walentynki...

E tam, to nieprawda. Michael NADAL bojkotuje walentynki, upiera się, że to spisek firmy Hallmark, kwiaciarzy i producentów czekoladek.

Ale nie ma nic przeciwko luperkaliom piętnastego lutego.

Tylko że nie ma kart z napisem: „Wszystkiego najlepszego z okazji luperkaliów”. I pewnie dlatego je lubi.

I, szczerze mówiąc, ja też!

PODZIĘKOWANIA

Serdeczne podziękowania dla Beth Ader, Jennifer Brown, Barbary Cabot, Michele Jąffe, Laury Langlie, Abigail McAden i mojej Walentynki, Benjamina Egnatza.


Wyszukiwarka