Wilcza krew, smoczy ogień

Wilcza
krew
smoczy
ogień


fabryka słów

www.fabryka.pl


Romuald Pawlak

Wilcza
krew
smoczy
ogień

Ilustracje

Jan J. Marek

fabryka słów

Lublin 2006

GTW



Od Autora

Magów ani smoków nie wymyślili wcale autorzy fantasy. Jeden z najsławniejszych czarnoksiężników, doktor Torralba, żył na dworze Ferdynanda Katolickiego. Wsławił się podróżą na kiju, podczas której odwiedził Rzym i zaraz powrócił do madryckiego pałacu, aby opowiedzieć o plądrowaniu Wiecznego Miasta przez wojska cesarza Karola V. Po kilku dniach kurierzy poczty dyplomatycznej przywieźli potwierdzenie jego słów.

Podobnie z jednorożcami czy smokami - obok literackich opowieści zdarzają się trudniej wyjaśnialne historie. Kiedy o jednorożcach opowiada egzaltowana dziewica, która samotnie wybrała się do lasu, możemy to złożyć na karb emocji. Lecz co zrobić, gdy poważny zakon rycerski - joannici, dziś zwani kawalerami maltańskimi - odnotowuje w swych kronikach, że jeden z wielkich mistrzów, Dieudonné de Gozon, w młodości pokonał smoka na Rodos i to przeważyło za jego wyborem?!

Może dlatego tak cenię pewnego historyka, Jerzego Topolskiego. We „Wprowadzeniu do historii" pisze o faktycznej niemożliwości odtworzenia, jak wyglądała jakaś epoka, jaki był jej rzeczywisty kształt: Przeszłość oczywiście istniała niezależnie od historyków, królowie żyli i prowadzili wojny, zaś zbrodnie Hitlera nie były złudzeniem czy wytworem wyobraźni, jednak po przeminięciu tego co było, to wszystko zdane jest na naszą łaskę. I dalej: Jeśli nie da się opisać (odzwierciedlić, zrekonstruować) wszystkiego, a przecież nie mamy prawa, by z góry coś z owej przeszłości wyłączyć jako niegodne pamięci czy nieważne, to co nam pozostaje?

Co pozostaje, chyba najgenialniej pokazał G.G. Kay. W swoich powieściach pisarz ten umiejętnie łączy historię z fantastyką, choć w zależności od książki proporcje obu tych elementów bywają różne. Zawsze jednak są to spekulacje na marginesach historycznych opowieści.

Każde z zawartych tu opowiadań - dziejących się na przestrzeni tysiąca lat: od czasów pewnego bułgarskiego cara, który przeciwstawił się Bizancjum, po czasy współczesne nam i pewnemu szalonemu hotelarzowi ma swoje źródło w jakiejś prawdziwej anegdocie, jak tej z wyborem wielkiego mistrza zakonu joannitów.

Zapraszam zatem do świata, w którym źródłem i materiałem jest historia, a przyprawą - fantastyka.


Co można zyskać, wertując sobie „Encyklopedię kultury bizantyńskiej"? Gdy palec przypadkiem natrafi na hasło Prilep, z krótkiej notki o twierdzy, będącej przed wiekami świadkiem dramatu wojsk bułgarskiego cara Samuela, może się zrodzić nawet opowiadanie.

Sama anegdota jest autentyczna: dwóch władców, bitwa, wreszcie ta straszliwa armia ślepców, która kilka dni po walkach w górach niedaleko Prilepu wróciła do miasta. I fakt, że Samuel naprawdę padł jak rażony gromem na widok tych nieszczęśników, a po kilku dniach zmarł.

Lecz okrucieństwo tamtej sceny sprzed tysiąca lat po doświadczeniach XX wieku już nie robi takiego wrażenia. Zresztą i w tamtych czasach krwawe jatki na równie wielką skalę zdarzały się niejednokrotnie - w końcu ładnych kilka razy ze szczętem wyrżnięto obrońców jakiegoś miasta, jeżeli nie chcieli otworzyć bram oblegającym. Musiało kryć się w tym coś więcej...

I kryło - pozornie wojnę toczyły ze sobą młoda Bułgaria i grzęznące powoli w mroku dziejów Bizancjum, lecz w istocie był to trwający niemal całe życie konflikt pomiędzy Samuelem a Bazylim II, dwiema niezwykłymi osobowościami tej części średniowiecznej Europy. Bitwa nieopodal Prilepu to tylko efektowne zwieńczenie owej rywalizacji.

Czy dwaj władcy walczyliby tak krwawo i bezpardonowo przez cztery dekady, gdyby szło tylko o politykę i interesy? Gdyby nie cienie przodków, którym obaj próbowali dorównać?



Armia ślepców

Cisza w prywatnej komnacie cara Samuela była tak wielka, tak nieznośna, trwała tak długo, że komuś mniej cierpliwemu niż jego doradca Tiabros mogła się wydawać czymś strasznym. Mnich był jednak przyzwyczajony do tych chwil, kiedy władca zapadał w głęboki namysł. Usiadł obok swego pana przy kominku, na którym płonęły sosnowe drwa, i obserwował go ze spokojem.

Samuel wciąż milczał i milczał. Tylko drobne mięśnie grające na twarzy cara świadczyły o targającym nim napięciu.

Wreszcie rzekł sucho:

- Odpraw ją. Nie muszę się wciąż uciekać do czarów, żeby rządzić państwem.

Mnich powstał ze swego miejsca. Górował teraz nad władcą - i byłaby to niebywała wprost obraza, karana gardłem, gdyby obaj nie znali się tak długo, niemal od dziecka. Samuel nigdy nie traktował swego doradcy jak innych.

- Ale ona... - zaczął Tiabros.

Władca spojrzał na niego zimnym, spokojnym wzrokiem. Lecz gdzieś tam, na dnie tego spojrzenia, wprawne oko mnicha dostrzegło rozpacz.

- I nikt nie może się dowiedzieć o tej propozycji, rozumiesz? - kontynuował Samuel tonem, jakim raczej należałoby wydawać rozkazy śmierci niż poufne dyspozycje.

Doradca skinął głową, zgiął się w niskim pokłonie. Żałował teraz, że nie odmówił księciu Dymitrowi, kiedy ów nakłaniał go do podsunięcia tej kobiety carowi.

- Tak, panie mój - rzekł cicho. - Czym prędzej się jej pozbędę.

*

Wieszczka nie potrzebowała słów Tiabrosa. Sama domyśliła się wyniku rozmowy. Siłę swych rad i przepowiedni po równi czerpała ze świata nadnaturalnego, jak też uważnej obserwacji gestów oraz twarzy ludzi, którzy szukali u niej pomocy.

- Popełnił błąd - powiedziała, poprawiając czarną, prostą suknię. Spojrzała mnichowi prosto w oczy, uśmiechnęła się ze smutkiem, wreszcie sięgnęła po futrzany płaszcz, dar od księcia Dymitra. - Błądzi w ciemnych korytarzach, a potrzebuje choć promyka światła, który naprowadzi go na właściwą drogę...

Tiabros podszedł i chwycił ją za ramię. Ścisnął gniewnie, z całej siły, jak opierającą się kozę.

- Nie ty będziesz światłem naszego cara! Ciesz się, że nie kazał cię zabić. Wracaj do swego pana i raduj się pobytem w naszej Ochrydzie, póki możesz.

Kobieta prychnęła cicho. Po raz ostatni rozejrzała się po komnacie. Nigdy nie była tak blisko władcy. Nawet stąd czuła jego rozdzierającą samotność, smutek i potrzebę rozwiania krążących nad jego głową mgieł. Także obaw o przyszłość.

- Naprawdę powinien mnie wysłuchać... - podjęła.

Mnich z rozmachem uderzył ją w twarz. Zdziwił się własnej reakcji, może nawet trochę przestraszył, uniósł rękę, jakby chciał coś zrobić, może przeprosić zaskoczoną wieszczkę, ale po chwili wahania tylko wskazał jej drzwi.

W milczeniu, pocierając dłonią bolący policzek, podążyła ku wyjściu.

Wracaj sobie do księcia - pomyślał Tiabros z nagłą złością.

*

Zostawszy sam, car odsłonił swą prawdziwą twarz.

Był stary i czuł się stary niby biblijny prorok, którego imię nosił. I jak on, spoglądając w przeszłość, mógł rzec: Moją zasługą jest ich zjednoczenie. Jak Samuel biblijny zjednoczył Izraelitów przeciw Filistynom, tak ja zebrałem plemiona i ziemie przeciw ciemiężcy, dałem swym ludziom własne państwo.

Teraz jednak to wszystko wymykało mu się z rąk. A winien temu był ów przeklęty władca Konstantynopola, Bazyli II.

Obaj młodo wstąpili na swe trony. Wojnę toczyli od kilku dekad, niby w imieniu państw, ale było w tym coś osobistego, jakaś gra sił i charakterów, mocowanie się niby w zapasach. Zacięci wrogowie, którzy nigdy nie spojrzeli sobie w twarz...

Pośród osobistych rzeczy w jednej ze skrzyń Samuel trzymał medalion z obliczem Bazylego. Był to portret władcy, który porzucił już hulaszczy i lubieżny tryb życia, z jakiego ongiś słynął. Portret mężczyzny surowego, podejrzliwego i drażliwego. Skupionego na jednym celu: rozszerzeniu granic Cesarstwa tak bardzo, jak to tylko możliwe za życia jednego człowieka.

Czasem Samuel przeklinał go, jak podczas tej greckiej wyprawy, kiedy został ranny w bitwie z bizantyńskim wodzem Niketasem Uranosem na ziemiach Peloponezu. Częściej jednak patrzył w oblicze władcy Bizancjum z triumfem, pytając: No i co, stary głupcze? Co teraz powiesz?

Ich drogi po raz pierwszy skrzyżowały się, kiedy młody basileus poprowadził swą inauguracyjną wyprawę prosto na bułgarskie ziemie przeciw młodemu, ledwie obdarzonego insygniami władzy carowi. Wtedy najeźdźca dotarł aż do Serdyki, sięgnął serca słowiańskiego państwa. Jednak miasta, mimo oblężenia, nie udało mu się zdobyć. I to Samuel był wtedy górą, bo we Wrotach Trajana zastawił pułapkę na powracającą bizantyńską armię, dokonał istnej rzezi. Do dziś na wspomnienie tamtego triumfu staremu carowi lśniły oczy. Och, ależ ci Grecy uciekali... Wytoczoną z nich krwią można by wykreślić szlak aż do Konstantynopola, ha!, nawet dalej, aż ku Doryleum...

Była to zapłata za wcześniejsze upokorzenie, kiedy to władca bułgarskiego państwa, Borys II, spętany więzami niewoli uświetnił triumf Jana Tzymiskesa w stolicy. Samuel zmazał tę hańbę.

Chciał jednak więcej. Pragnął być niby Symeon, którego z honorami przyjęto w Konstantynopolu. Który z rąk tamtejszego patriarchy przyjął koronę basileusa Bułgarii, a wreszcie niemal został uznany za współcesarza, co prawem sukcesji otworzyłoby mu drogę do tronu Bizancjum.

Niemal. Dworskie intrygi zniweczyły plany Symeona. Młody Samuel, połykając kolejne ziemie słabego Cesarstwa, zamierzał naprawić ten błąd.

Teraz już gorzko śmiał się z tych planów żądnego greckiej krwi młokosa, jakim był niegdyś. Być może gdyby trafił na kogoś innego... jakiegoś malowanego paniczyka bojącego się doradców, skupionego na czytaniu ksiąg i dworskich zabawach...

Czemu los skrzyżował jego drogi z tym człowiekiem, który jak on nie znosił cudzej potęgi u własnego boku? Cesarzem-żołnierzem, nie zaś, jak to zwykle tam u nich bywało, cesarzem-erudytą oderwanym od spraw ziemskich, błąkającym się pośród oparów teologicznych czy prawnych dogmatów.

Bazyli na początku z trudem wytrzymywał napór bułgarskich armii. Te docierały nawet pod mury Adrianopola. Lecz z czasem przezwyciężył własne słabości, przebudził się w nim prawdziwy wojownik. Ostatnich dziesięć lat to były triumfy Bizantyjczyka, co ze smutkiem przyznawał Samuel. Cesarz już zdołał oderwać Macedonię i Tesalię, odbierał miasto po mieście, twierdzę za twierdzą, a teraz zamierzał wydać Bułgarom walną bitwę pośrodku ich ziem. Car nie miał złudzeń: w lecie wszystko się rozstrzygnie.

Tak... Wszystko wymykało mu się z rąk. A co gorsza, jego jedyny syn, Gabriel Radomir, nie nadawał się na następcę. Brakowało mu charakteru, umiejętności rozmawiania z ludźmi, a wreszcie najzwyklejszego rozumu, aby mieć w trudnych sprawach własne zdanie. Szkoły, do których Samuel posyłał syna, nauczyły go ogłady, lecz nie męstwa ani przenikliwości władcy. Car z obawą spoglądał w przyszłość i nie pocieszał go fakt, że Bazyli ma podobne problemy ze schedą.

Obaj byli teraz starzy i schorowani. Jeden pragnął zachować to, co z takim trudem stworzył, drugi pragnął to odebrać, aby ze swej potęgi stworzyć pomnik na wieczność.

I to Samuel wciąż się cofał w tej grze, tracił siły. Bazyli triumfował.

Car podszedł do skrzyni, wygrzebał medalion. Otworzył go i popatrzył z nienawiścią na posępne, podobne do wrony oblicze swego wroga.

- Jak cię pokonać? - mruknął.

Naraz ogarnęła go fala gorąca, atak niepohamowanej wściekłości. Rzucił medalionem o podłogę. Podniósł, rzucił jeszcze raz... i jeszcze... Dopiero wtedy się uspokoił. Kopnął go pod sofę. Tam jest twoje miejsce - pomyślał mściwie. - W proch i kurz, w niepamięć!

Brzęk zwabił Tiabrosa, który pojawił się z niemym pytaniem na twarzy.

- Nic się nie dzieje! - uspokoił go Samuel, uśmiechając się gorzko.

Mnich odpowiedział równie kwaśną miną.

- Bardzo głośno myślisz, panie.

Car tylko niecierpliwie machnął ręką.

- Lepiej mi powiedz, co sądzisz w takiej sprawie: twoim zdaniem, ze złej matki może się zrodzić dobry syn?

Doradca dobrze znał swego pana, bez trudu podchwycił tok jego myśli.

- Myślisz, panie, o Teofano, jego matce? Może i zaczynała jako prosta kobieta, może i była morderczynią, jak wieść niesie... Ale dla swych dzieci chciała dobrze. I on też może dla Bizancjum dobry...

Samuel skrzywił się. Nic jednak nie rzekł, bo w słowach Tiabrosa było sporo racji, a cenił go za prawdę, nie za głupstwa wypowiadane ze strachu lub umysłowej nędzy.

- Jak do niego dotrzeć? - spytał z rozpaczą. - Próbowałem go szpiegować, otruć, a nawet zawiązać tajny sojusz przeciw niemu z serbskimi góralami. I wszystko na nic. A teraz nęka nas, wiosną znów spróbuje zaleźć za skórę, wymieść z gniazda, w którym siedzimy...

Mnich westchnął.

- Prawdziwy dziedzic Teofano z niego, panie mój. Trzyma władzę i nie puści, gotów posunąć się do wszystkiego... Nie wiem, czy ktokolwiek ma na niego wpływ... Przecież wiesz, że z nikim niemal się nie spotyka, a decyzje podejmuje sam. Może się boi, a może nie ufa... W polu go trzeba będzie pokonać, innej rady nie widzę.

- To wiem i bez ciebie - rzekł zawiedziony Samuel. Szukałem łatwiejszego sposobu.

Tiabros zawahał się.

- Panie, mogę ją przy...

Uniesiony w niemym ostrzeżeniu palec cara sprawił, że doradca zamilkł w pół słowa. Bezradnie rozglądał się po komnacie. Była niemal pusta. Wystawniej wyglądały pokoje choćby księcia Dymitra, a nawet - co mnich konstatował z pewnym wstydem - jego własna izba. Samuel nie lubił przepychu. To też łączy go z tym ascetycznym starcem rezydującym w Konstantynopolu - pomyślał z nagłym zaskoczeniem Tiabros.

- Odejdź - nadspodziewanie łagodnie poprosił jego pan. - Chcę się pomodlić w samotności.

*

Rankiem, ledwie wstał, posłaniec od Dymitra przyniósł mu list. Książę prosił o spotkanie w cztery oczy.

Samuelowi również to odpowiadało. Chciał bez świadków porozmawiać o zbliżającej się kampanii. Wczoraj, w środku ciemnej nocy przebudził się z krzykiem, a później wstał i wypił kilka łyków wody. Nie mogąc spać, przemyślał sprawę. Bitwa w otwartym polu była ryzykowna, ale można spróbować zwabić starego lisa w pułapkę.

Dymitr wkroczył do komnaty niczym do zbrojowni. Krok miał sprężysty, postawę wojowniczą. Przyklęknął na kolano, chyląc głowę, ale gdy car dał znak, żeby porzucili ceregiele, w spojrzeniu dowódcy bułgarskich wojsk natychmiast pojawił się twardy błysk.

- Odprawiłeś ją, panie? - zaczął.

W pierwszej chwili car nie bardzo wiedział, o co chodzi księciu, dopiero po chwili domyślił się, kogo Dymitr ma na myśli. Westchnął ciężko.

- Odprawiłem - przytaknął. - Przecież wiesz, że korzystałem z wieszczek nieraz. I nie uchroniło nas to od klęsk...

Książę spochmurniał.

- Ona jest inna. Sprawdzona.

Samuel zrobił kilka szybkich kroków po komnacie. Roześmiał się ochryple.

- Sprawdzona jak ta, która kazała nam iść na Adrianopol, w drugą stronę świata, podczas kiedy Bazyli oblegał nasz Widyń? Miało to odciągnąć Bazylego, twierdziła zapatrzona w żywą wodę. Cesarz na pewno ruszy ratować swe miasto... A tymczasem osiem miesięcy oblegał naszą twierdzę, i co nam dało splądrowanie Adrianopola? Od dziesięciu lat próbujemy bezskutecznie odzyskać tę warownię. Tyle nas kosztowała porada owej kobiety...

Przerwał, by po chwili dodać jeszcze:

- Tak, pamiętam, że nie ty wtedy dowodziłeś wojskami. Ba, nie ty proponowałeś mi tamtą wieszczkę...

- Ona już parę razy przepowiedziała prawdę mruknął zaczepnie czerwony na twarzy książę. - Można by jednak z tego skorzystać... Co szkodzi?

Car podszedł do okna. Na dziedzińcu wymiecionym ze śniegu, którego w nocy napadało po kolana, jacyś wyrostkowie ćwiczyli się w walce na drewniane miecze. Samuel gestem zaprosił Dymitra, wskazał mu dzieciaki.

- Nam są potrzebne męstwo i rozum - rzekł. - Może szpiedzy. Wszystko rozstrzygnie się latem, jak znam życie, za sprawą miecza i łuku.

Westchnął, podszedł do stolika przy jednej ze ścian. Nalał wina do dwóch srebrnych pucharów. Jeden podał księciu, drugi zbliżył do ust i upił łyk trunku.

- Dymitrze, chłopcze, ty naprawdę wierzysz w jej brednie? - spytał wreszcie. - Jesteśmy tu sami, nikt nie słucha, to ci powiem wprost: kiepski byłby z ciebie dowódca, jakby zamiast żołnierzy musiała walczyć za ciebie baba! A przecież cenię cię, bo żeś waleczny i wygrałeś mi niejedną bitwę bez pomocy wróżek czy demonów, samym tylko solidnym żołnierskim rzemiosłem!

Książę jeszcze mocniej poczerwieniał na twarzy, zagryzł wargę tak bardzo, że zdało się - jeszcze chwila i tryśnie krwią. Nic jednak nie odrzekł.

*

Tej nocy w komnacie księcia Dymitra świece płonęły długo, a wokół unosił się zapach ziół.

- Musi się strzec Radomira - jęczała wieszczka. Powiedzcie mu... kiedy na niego spojrzy... jego zimny oddech przyniesie carowi śmierć...

Książę wzruszył ramionami. Nie było w otoczeniu Samuela nikogo, kto by się tak zwał, poza odesłanym z dworu jego synem. Trzeba będzie o tym pamiętać... w stosownej chwili. Dymitr uśmiechnął się okrutnie samymi wargami, nie odsłaniając zębów.

Sięgnął po przyszykowany powróz.

Być może powinien obawiać się skutków tego, co zamierzał uczynić. Był jednak jeszcze niestary, miał dopiero trzydzieści dwa lata. I łaknął władzy, którą nie będzie musiał się z nikim dzielić.

*

Dwa dni później psy na przedmieściach wygrzebały ze śniegu ciało wieszczki. Obok leżał okuty kij podróżny i tobołek z rzeczami.

Byli tacy, co się zdziwili, czemu kobieta opuściła stolicę i samotnie powędrowała zimowym szlakiem.

Znaleźli się jednak i tacy jak Tiabros, których modlitwa tego dnia była gorliwsza niż zwykle, jakby ich winy były większe.

II

To było coś znacznie gorszego niż porażka z ręki Niketasa Uranosa na Peloponezie, przypadkowa, zadana w czasie łupieżczego rajdu, na obcej ziemi! To była zasadzka szczwanego lisa, który pozwolił im wleźć na przełęcze Biełasicy, niby to uciekając... I naraz okazało się, że jego wojska są wszędzie, po prostu wszędzie, zaciskają pierścień okrążenia wokół armii Samuela! Jakim cudem basileus przeprawił swe oddziały przez rwący, wezbrany Strymon?! Jakim cudem, zamiast wpaść w pułapkę, sam zdołał ją zastawić?!

Gdyby nie poświęcenie Dymitra, stary car już by nie żył, nie uszedłby z zasadzki. Wykpił się ledwie poważną raną uda. Leżał teraz bezsilnie na wozie skaczącym na wertepach niby kozica, jęczał, gdy koło trafiało na większą nierówność i wóz podskakiwał, wyrzucając w powietrze miękkie koce wraz z Samuelem.

Ucieczkę prowadził jeden z tutejszych znający te góry jak własną kieszeń. Wysforował się naprzód, dając grupce towarzyszącej władcy sposobność zamienienia kilku poufnych słów.

- Książę Dymitr walczy jak nigdy dotąd, jak sam diabeł wcielony! - pocieszył markotnego cara Tiabros jadący konno obok wozu. - Jeszcze nie wszystko stracone! Jakoś wycofa się z ludźmi. Bazyli nie zdoła przecież całej armii przerzucić byle jakimi przeprawami, a mosty pozrywane!

Samuel pokręcił głową. Był coraz bardziej blady. Z rany wciąż sączyła się krew.

- To nie wystarczy - stęknął. - Ocali ćwierć armii, jak Bóg da.

Naraz zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy i zapadł w niespokojną drzemkę.

Spoglądając na rannego cara, doradca zastanawiał się, czy dowiozą go żywego do Prilepu oddalonego o trzy dni marszu, więc ze dwa dni ostrej jazdy.

Zbliżył się do przewodnika i zagadnął go o to.

- Te góry niejednego zmogły - odparł ten. - I myśma też się cudem wyrwali. Ale skoro już, damy radę dotrzeć do miasta, moja w tym głowa.

Tiabros wzruszył ramionami. Każda góra, u stóp której się przegrywa, jest zła dla pokonanego. I dobra dla zwycięzcy. Mnich miał nadzieję, że nigdy, przenigdy już tu nie wróci.

W dali ponad masywem wznosił się wysoki szczyt nakryty śniegową czapą, gdzieniegdzie tylko odsłaniający granitowe żebra sterczące jak szkielet kościotrupa.

Mijali go z lewej, schodząc do długiej doliny, w której leżał Prilep. Przewodnik uśmiechnął się do własnych myśli. Widząc strach mnicha, nie podzielił się wiedzą, że tutejsi, mimo iż dobrze znali straszliwe lawiny schodzące z owej góry, nadali jej miano Radomir

W tutejszym dialekcie pogadać z Radomirem oznaczało śmierć w górach.

*

Samuela obudziło słońce. Zasłony sprawiły, że nie raziło, a tylko ożywczy, przesiany przez materię blask docierał do łoża cara, rozgrzewając jego słabe ciało.

Dłuższą chwilę stary władca leżał bez ruchu, przypominając sobie, kim jest, gdzie jest i co tu robi. Potem pamięć podsunęła pogrom w biełasickim paśmie, ranę, paniczną ucieczkę... Skrzywił się z niesmakiem i zdecydowanym ruchem odrzucił skórę nakrywającą go po brodę.

Udo obwiązane było grubym opatrunkiem, spod którego wyciekała lecznicza maść. Nie bolało. I nie wyczuwał zapachu gangreny. Będzie dobrze - pomyślał. Gdzieś zza ściany dobiegał szmer rozmów, jednak Samuel był jeszcze senny i słaby, nie paliło mu się do towarzystwa.

Po chwili usłyszał skrzyp zawiasów i ktoś przestąpił próg komnaty. Car odwrócił się w tamtą stronę, ale opończa zawieszona nad wejściem skrywała postać wchodzącego.

- Kto? - spytał półgłosem.

- Ja, panie. - Rozpoznał głos Tiabrosa. Mnich wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi. Przysiadł na prostym, drewnianym zydlu przy łożu swego władcy, spoglądając na niego badawczo.

- Jak długo leżę? - sarknął Samuel.

- Trzy dni - z wahaniem odparł doradca. - Rana dosyć ciężka, sporo krwi straciłeś, panie...

Car pomilczał chwilę. Trzy dni... a więc jak nic sześć od bitwy.

- A Dymitr? Co z armią?

- Nie chcę żadnego pono! - przerwał mu zniecierpliwiony władca. - Na co czekasz? Aż tu umrę?! Jutro wstaję z łoża, a ty spiesz sprawdzić, co się dzieje. Jak nie wiesz, gońców pchnij, uczyć cię mam?! Do diabła, czemu wcześniej tego nie zrobiłeś?!

Tiabros poruszył się niespokojnie. Zydel zatrzeszczał, jakby miał się rozpaść pod jego ciężarem, choć mnich był szczupły, by nie rzec - chudy. Cóż, meble tu takie, jak i miasto: biedne - pomyślał Samuel. - Nie to, co w Ochrydzie. Prilepski zamek, gdzie się teraz znajdowali, w niczym nie przypominał fortecy w stolicy.

- Nie wiem. Wróciły jakieś luźne grupki, reszta pono pod wodzą Dymitra wciąż się bije...

Doradca prawie wybiegł z komnaty.

Zaraz potem, jakby przywołany przez Tiabrosa, wkroczył do niej medyk, starszy brodaty mężczyzna o spojrzeniu pijawkarza, który odruchowo szuka u chorego miejsca na ciele, gdzie mógłby ulokować swe oślizgłe stworzenia. Obejrzał ranę, pokiwał głową, wreszcie orzekł, że za tydzień Samuel będzie mógł wstawać.

Później służba przyniosła posiłek. Car wypił trochę rosołu, poskubał pieczystego, wmusił w siebie jabłko, wreszcie gniewnym ruchem ręki odprawił całą tę hałastrę.

- Precz! Muszę pomyśleć!

Poczuł się na siłach, aby podumać nad kolejnym ruchem. Bazyli wygrał bitwę. Ale czy wygrał wojnę - oto pytanie! Nie potrafił się jednak skupić. Ciągle wracało do niego to samo pytanie, które niby robak drążyło jego umysł od lat.

Przecież nie jestem tak okrutny jak Krum, nie pijam z czaszki żadnego bizantyjskiego cesarza - pomyślał z rozpaczą Samuel, bezsilnie mnąc pościel. - Chcę tylko dobra swego państwa. Chcę, żeby trwało. Boże mój, czy to naprawdę zbyt wiele?

Gdzieś tam Bazyli zapewne triumfował. A w sercu cara nienawiść mieszała się z goryczą.

On byłby gotów zmienić swe obyczaje. Skorzystałby z mojego czerepu zamiast ze stołowego srebra, gdyby zaszła taka potrzeba - ciągnął swe ponure rozważania władca Bułgarów. - Przecież już zmienił zwyczaje wojenne. Zamiast rozpoczynać kampanię w pełni wiosny i powracać na swe ziemie w końcu lata, jak przystało cesarzowi, ten wściekły wilk gotów zimować tutaj, walczyć, póki nie osiągnie celu! I chwytał się każdego sposobu, nawet podłej zdrady. Dracz nie padł, mury nie zostały wzięte siłą. Bizantyńczyk przekupił ludzi, miasto bez choćby dnia walki przeszło na jego stronę. Czy teraz taki los czeka Prilep? Ja tu leżę, czekając na Dymitra, a może już kupczą mną jak kurą na targu? Może gwarancje dla miasta są warte dla Bazylego widoku starego cara prowadzonego na postronku niby rzeźne cielę?

Wreszcie, nie wymyśliwszy niczego poza kolejną próbą skrytobójczego zgładzenia basileusa, usnął.

*

Kiedy znów się obudził, dzień zmierzał ku końcowi. Słońce zniknęło już z okna.

Uderzyła go cisza.

I to właśnie ona naprawdę zaniepokoiła władcę. Życie w zamku nigdy nie cichnie, a teraz było tak, jakby przez Prilep przeszła zaraza i tylko starego cara Bóg oszczędził.

- Tiabros! - krzyknął.

Głucho... Gdy tylko umilkł jego głos, w komnacie zaległo przykre milczenie. Władca nie słyszał nawet żadnego szczura czy myszy, jakby żywina też się poukrywała w dziurach.

Dopiero po dłuższej chwili niepewnie skrzypnęły drzwi. Samuel uniósł się ciężko na łokciu. Jęknął, bo udo natychmiast ogarnął płomień bólu.

- Leż, panie - poprosił mnich, podchodząc. - Nic... nic się nie dzieje, naprawdę - zapewnił. Ale jego mina świadczyła o czymś wręcz przeciwnym. Nie umiał łgać. Może dlatego car zaufał mu kiedyś i nigdy się na nim nie zawiódł.

- Nie kłam! - stęknął teraz boleśnie, próbując podnieść się z łoża. - Klęska? Miasto wzięte? Pomór? No mów, przebrzydły klecho, mów, nie oszczędzaj mi prawdy! - Jego ręka mocno zacisnęła się na ramieniu Tiabrosa.

Doradca w milczeniu pomógł Samuelowi stanąć na nogi, widząc, że nie zdoła utrzymać go w łożu niby chorego dziecięcia. Chwiejąc się lekko na nogach, sycząc z bólu, jakim promieniowała rana na udzie, stary władca zrobił kilka kroków, sięgnął po leżący na niskiej ławie pod ścianą płaszcz z rysich skór.

- Mów, co się dzieje! - podniósł głos. - Natychmiast!

Tiabros westchnął ciężko i rzekł wreszcie, z trudem przeciskając słowa przez gardło:

- Nasza armia wraca... pobita...

Na Samuelu nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Uciekając z biełasickich przełęczy, zdawał sobie sprawę, że bitwa przegrana. Skoro część armii wraca, trzeba czym prędzej organizować obronę, bo za uciekinierami może już ciągnie Bazyli ze swym wojskiem.

- Wyjdźmy... Trzeba im pokazać, że car żyje... Natchnąć nową nadzieją... - rzekł ciężko władca.

Tiabros próbował coś powiedzieć, ale Samuel nie dał mu dojść do słowa. Pierwszy wyszedł z komnaty.

*

Doradca ze swym panem wyplątali się z zamkowych korytarzy i doszli do bramy, którą - według słów gońca - miały nadejść resztki carskiej armii. Tam zdążył się już zebrać spory tłum ciekawskich. Wierzeje były otwarte, krata podniesiona. Do środka wkraczała właśnie pierwsza grupa ludzi, a droga prowadząca do warowni była czarna od głów postępujących za nimi towarzyszy.

Szli jeden za drugim, niepewnie wystawiając przed siebie ręce jak ślepcy. Car z początku nie rozumiał dlaczego, ale tylko z początku... Niemal wszyscy byli ślepcami. Im więcej wkraczało ich na wielki plac zaraz za bramą, tym straszniej to wyglądało. Tylko gdzieniegdzie któryś z żołnierzy błyskał jedynym ocalałym okiem i prowadził innych dalej w głąb twierdzy, tak jak wcześniej prowadził ich do Prilepu.

W świetle zmierzchu ta karawana ociemniałych oraz ich jednookich przewodników wyglądała gorzej niż senny koszmar. W majaku pojawia się zwykle kilka, kilkanaście mrocznych postaci i groźny opar strachu. A tu... przed oczyma Samuela szła wielotysięczna, niemająca końca armia ślepców. Stary car nie mógł się przebudzić i otrząsnąć z narastającej w nim grozy. To działo się naprawdę.

Wszyscy milczeli. Tłum wojaków wlewał się powoli w bramy miasta, powłócząc nogami, z wyciszonym, zrezygnowanym jękiem. Stało się jasne, że Bazyli odesłał wszystkich pochwyconych na przełęczy Biełasicy, wcześniej trwale ich okaleczywszy.

Samuel do bólu zaciskał zęby. Posłał tę armię na ryzyko wojenne, sam też się przed nim nie uchylił, rwąca rana w udzie świadczyła o tym najdobitniej. Gdyby ci ludzie po prostu zginęli, jak to zwykle ma miejsce cóż, zniósłby to tak, jak władcy znosili to od początku świata i jak będą to znosić zawsze.

Lecz człowiek, którego tak nienawidził, odesłał mu ich niby żywych, a jednak niezdatnych do niczego, jakby z listem w duchu: No i co, stary głupcze? Co teraz powiesz?

A poza tym - myślał z rozpaczą, gniewem i bezsilną wściekłością car - teraz trzeba będzie zaopiekować się tymi ludźmi. Tyloma tysiącami ludzi! Jakie to koszty! Już by lepiej było im zginąć w jakimś wąwozie! Co gorsza, przecież w kręgu swej rodziny czy wsi będą obniżać morale. Także morale obecnych żołnierzy, bo który z nich chciałby zostać tak okrutnie potraktowany, zamiast zginąć z honorem, jeśli już trzeba?

I wtedy w stronę Samuela skręciło dwóch ludzi. Jednym był jednooki przewodnik. Drugim... całkiem ślepy Dymitr.

Wspierający się na Tiabrosie władca zrobił kilka kroków w kierunku księcia. Współorganizatora wyprawy. A teraz ofiary tej wojny.

Kilka niezwykle ciężkich kroków. Jakby pokonywał wściekły nurt rzeki.

Przewodnik szepnął coś Dymitrowi, a gdy car i jego doradca byli już na wyciągnięcie ręki, zgiął się w kornym pokłonie. Mnich pomyślał, że zaraz oszaleje, zacznie krzyczeć. Zaczął bezgłośnie modlić się do Boga - nie, wcale nie o cud dla tych nieszczęśników, żeby mogli wrócić do zdrowia. Prosił o łaskę szybkiego zapomnienia tej przerażającej sceny.

Dymitr stał sztywno jakby z obawy, że kiedy zrobi jakiś ruch, przewróci się i ośmieszy. Krwawe oczodoły spoglądały na Samuela, który w milczeniu czekał. Czas zdawał się zastygnąć - przynajmniej dla tych kilku osób.

Książę próbował coś powiedzieć. Poruszył bezgłośnie ustami raz i drugi... wreszcie zamiast słów wydobył się z nich cichy, prawie niesłyszalny szloch. Opuścił głowę i zrobił dwa niepewne kroki w bok. Jego przewodnik poderwał się z kolan, podtrzymał swego wodza...

Władca także nie był w stanie wyrzec ani słowa. Dyszał tylko ciężko, coraz głośniej. Na czoło wystąpiły mu grube żyły.

Naraz krzyknął niezrozumiale, ochryple, bardziej gniewnie niż z bólu - i bez czucia padł na śnieg.

*

Tiabros czuwał przy łożu umierającego dzień i noc. Odchodził tylko na mszę do cerkwi. Raz poszedł też do Dymitra, który zamknięty w swej komnacie z nikim nie chciał rozmawiać. Doradcę cara jednak wpuścił. I, może powodowany okrucieństwem i złośliwością ponurymi cieniami rozpaczy - a może chęcią powierzenia komuś swego straszliwego sekretu, wyznał, co kiedyś uczynił i za co do końca swego nędznego życia będzie pokutować. Po tym spotkaniu mnich wyszedł wstrząśnięty. Odtąd jego modlitwy były pełne łez.

Któregoś dnia wieczorem po mszy zaczepiła go jakaś babina zakutana w szmaty, odstręczająca, śmierdząca biedną starością. Chciał ją odpędzić, by szybciej wrócić do swego władcy, ale ona uczepiła się szaty mnicha jak rzep. Przystanął w końcu, pojmując, że prędzej się jej pozbędzie, wysłuchawszy, co ma do powiedzenia.

Dyszała chwilę zmęczona walką z Tiabrosem, wreszcie spod sukni wyjęła zawiniątko. Ze środka błysnęło kolorowe szkło.

- Straciłam na tej przełęczy syna - wychrypiała. Ale nasz car dobry był, nie ma we mnie gniewu... Niech tu weźmie tę żywą wodę z cudownego źródła, namaści mu skronie. - Wetknęła mnichowi buteleczkę w dłoń, zacisnęła troskliwie jego palce, żeby nie upuścił. - Pomagało na straszne choroby, niech spróbuje, nie zaszkodzi... - zamilkła, bo cóż prosta baba może więcej zrobić, jak dać to, co chowała najcenniejszego. Trzymała dla syna, ale temu już co innego przecież pisane...

Patrząc na tę starą, pomarszczoną kobietę o oczach ongiś niebieskich, teraz wypłowiałych jak niebo w bezchmurny letni dzień, doradca przypomniał sobie naraz twarz tamtej wieszczki w Ochrydzie. I jej słowa.

Teraz dopiero pojął, że brzmiały jak prośba...

Tymczasem w mieście zaczęły naraz bić dzwony.

Mógł nadciągać Bazyli ze swymi wojskami. Albo gdzieś wybuchł pożar, chociaż doradca nigdzie nie dostrzegał warkoczy dymu.

Nie potrafił jednak kłamać, nawet sam sobie. Wiedział dobrze, co naprawdę zwiastuje to bicie dzwonów: car umarł.

Ukrył twarz w dłoniach. Szklane naczyńko wypadło mu z ręki.

Zabłysło światłem gasnącego dnia, nim utonęło w śniegu.

*

Dwa tygodnie po pogrzebie Samuela mnich Tiabros postanowił wyruszyć w ustronne miejsce, poszukać sobie jakiejś pieczary w górach, tam pościć, medytować, a wreszcie umrzeć.

Zrazu próbowano go zatrzymać, tłumaczyć, że zły los się odwróci, a wojnę z Cesarstwem wciąż można wygrać. Radomir, nowy car, chciał go nawet więzić, trzymać w zamkniętej komnacie, póki nie wyjdzie z najgłębszej rozpaczy. Następcą Samuela powodowało nie tyle współczucie, co świadomość, że stary mnich był doradcą ojca, więc ma wiedzę, jakiej Radomir długo nie posiądzie.

Tiabros jednak uparcie wszystkim tłumaczył to samo: że nie chce oglądać upadku swego państwa. Nie wyjaśniał, że miał w swym ręku nić lepszego losu wszystkich Bułgarów i pozwolił jej się wymknąć z bezwładnych palców. We własnych oczach ponosił winę. Powinien był bardziej nalegać. Zrozumiał to wreszcie, choć zbyt późno.

W końcu uznano, że bezpowrotnie oszalał z rozpaczy, a jego słowa sieją tylko ferment pośród ludzi. Pozwolono mu więc wyjechać. Pobłogosławił mieszkańców Prilepu i ruszył w swą ostatnią drogę.

Kto wie, może sam Bóg miłosierny wysłuchał jego próśb o łaskę szybkiego zapomnienia, bo Tiabros nie dotarł daleko. Zaraz w drodze dopadły go wilki i rozszarpały na ćwierci, pożywiły się, a część kości rozwłóczyły nie opodal.

Twarz jednak pozostawiły nietkniętą. I ci, co znaleźli mnicha, zdziwili się, bo zamiast grymasu przerażenia na obliczu starego ujrzeli... ulgę.


Mało kto pamięta, że rekonkwista, czyli trwające kilka wieków mozolne odbijanie z rąk arabskich Półwyspu Iberyjskiego, zakończyła się upadkiem Grenady dopiero 2 stycznia 1492 roku - tego samego, w którym Krzysztof Kolumb dopłynął na Antyle, odkrywając przed nami Amerykę.

Tak więc przez kilkaset lat w tej samej Kastylii, która później miała się stać morską potęgą władającą wieloma krainami na trzech kontynentach, istniała linia frontu i - rzecz jasna - szeroki pas ziemi niczyjej. Nie władali nim ani Arabowie, ani Kastylijczycy, tylko ten, kto aktualnie trzymał tam swoją armię - i trzymał w garści ten skrawek gruntu, w który mógł wbić miecz.

A kiedy nikt nie prowadził tamtędy zbrojnych, ziemią niczyją władały demony. Rodrigo de Ayala, bohater tej opowieści, miał nieszczęście je spotkać.



Jaszczurczy pierścień

Dziczyzna, którą podano na stół, była stara i łykowata, słabo przyprawiona i mdła. Wino zaś podłe - niewiele mu brakło do skwaśnienia na ocet.

Towarzyszom Rodriga de Ayali, częściej obcującym ze stadami baranów niż bywającym na porządnych dworach, zdawało się to nie przeszkadzać. Napychali sobie brzuchy, zachłannie popijając trunkiem, jakby pochodził z piwnic samego kastylijskiego dworu. On sam jednak, wodząc ponurym spojrzeniem po wielkiej zadymionej izbie pełnej ludzi, minę miał równie kwaśną jak wino w jego kubku obok drewnianego talerza.

Niczego lepszego nie mógł się jednak spodziewać. Diego de Hebredia, z marsową miną zasiadający na honorowym miejscu przy długim, zagiętym w podkowę stole, musiał mieć już dosyć darmozjada w swoim majątku.

Gościna, jakiej udzielił Ayali oraz jego giermkowi, w mniemaniu Hebredii miała trwać miesiąc czy dwa. Dosyć, aby zapolować parę razy na dziką zwierzynę pośród wzgórz czy posłuchać bardów, których nie odstraszała bliskość arabskiego miecza, za to przyciągał brzęk złotej monety. Pomiędzy rozrywkami uczciwie zaś zająć się kłopotem, z którym Ayala tu przybył. Tymczasem wyglądało, że gospodarz będzie musiał nieproszonych gości zamorzyć głodem albo wtrącić do ciemnicy, bo dobrowolnie jego posiadłości nie opuszczą.

Nagle ktoś gwałtownie wkroczył w ponure rozmyślania Rodriga, podbijając mu kubek z winem. Ciecz chlusnęła na kaftan i stół.

- Niezdara! - zaskrzeczał Remolino, łysy i pokraczny, nieforemny karzeł. - Panie, a twierdziłeś, że to ze mnie jest pokraka!

Niziołek od dawna mierził rycerza. Niemal od pierwszego ich spotkania, kiedy to dowiedziawszy się o problemach Ayali, zaoferował siebie i swój miecz, po czym dobył... drewnianej zabawki! Palcat do ćwiczeń szermierki dla młodych paziów byłby przy niej groźną bronią, bo zdolną choć guza nabić. Rodrigo bał się jednak zwrócić uwagę pokurczowi czy zareagować ostrzej, bo Hebredia bardzo lubił swego karła. Choć więc rycerz z rozkoszą darłby pasy z tego nędznego ciała, w przerwach polewając olejem i obracając na rożnie, skrzywił usta w niechętnym uśmiechu, a ręce zajął strzepywaniem kropel wina z ubrania.

Na twarz Diega nie wypłynął jednak choćby cienki grymas rozbawienia. Niechętnie skubał mięso na swoim talerzu. Widać było, że wciąż głowę zaprzątają mu słowa, jakie wcześniej na ucho usłyszał od zarządcy majątku.

Wkrótce, gdy karzeł poszedł dręczyć innych domowników, jedna z córek barona Hebredii szepnęła Rodrigowi, żeby rankiem, jeszcze przed śniadaniem, stawił się u jej ojca.

- Trzeźwy - zaznaczyła, spojrzeniem wskazując kolejny dzban wina, w którym młody Ayala zamierzał utopić swoje rozgoryczenie.

*

Hebredia był wściekły, a nieprzespana noc tylko pogłębiła ten nastrój. Już wiedział, że zbiory będą złe, a cena wełny, jeżeli wierzyć Alavesowi, też spadnie, zamiast iść w górę. Tymczasem diuka de Alcantara, teraz pilnującego swoich spraw na kastylijskim dworze, nic to nie obchodziło. Będzie wściekły, a jego złość spłynie niżej, dosięgając wszystkich. I wygodne życie w tej dolinie skończy się jak spokojna sjesta przerwana krzykiem: Gore!

- Nie potrafiłeś sprawy załatwić w rok, nie załatwisz nigdy - stwierdził sucho. - Jedź z Maurami walczyć, na nich dorobić się dobytku i ziem. Majątku nie odzyskasz, ale może chociaż szacunek?

Rodrigo z trudem przełknął ślinę. Hebredia poruszył bolesną zadrę tkwiącą w sercu rycerza. Bo przecież wiódł ten parszywy żywot kątem u bogatego znajomego nie z własnej woli. Jego honor został zepchnięty głęboko w cień, ale wciąż gdzieś tam tkwił.

Smutna prawda była taka, że razem ze swym giermkiem byli wygnańcami, odkąd na rodowych włościach Ayalów zasiadł Luis de Coronado. Nikczemnik ów pod pozorem odebrania kościanego długu rok temu napadł na dom Rodriga, zabił mu ojca i brata, a młody rycerz musiał uciekać.

Co działo się w rodzinnym majątku pod rządami Coronada, Ayali doniesiono później. Kto rzekł choć słowo przeciw najeźdźcy, ten ginął od miecza. Takich jednak, którzy od smaku hańby woleli poznać smak stali, nie było wielu. Reszta ukorzyła się szybko. A chłopom z trzech wiosek należących do rodziny było wszystko jedno, kto ich gnębi, póki nie cisnął zanadto.

Rodrigo usiłował interweniować u swojego seniora, lecz ten tylko wzruszył ramionami.

- Nie moja sprawa - burknął, odprawiając rycerza.

Choć pewnie szło mu o to, że wasale nie palili się do udziału w wyprawach na Maura siedzącego w Grenadzie, zaś Coronado w młodości rzeczywiście parę razy uczestniczył w walkach z niewiernymi. Pewno wciąż można było na niego liczyć...

Takim sposobem Rodrigo znalazł się w matni. Bo golcowi nikt nie chciał pożyczyć pieniędzy na wojenkę, w której może by odbił zamek i spłacił długi, a może i poległ, czyniąc pożyczkę bezpowrotnie straconą. I choć wieści o Coronadzie dochodziły takie, że z sąsiadami się wciąż kłóci, to końca wygnania nie było widać.

- Zginę - smutno stwierdził rycerz, spoglądając na barona. - Zginę, a nie dopełnię zemsty.

Hebredia podniósł na niego oczy pełne gniewu. Miał dosyć własnych kłopotów. Nikomu nie opowiadał o finansach, więc tylko on i zarządca wiedzieli, jak jest zadłużony u Alcantary. Siedział u niego w kieszeni jak mały szczur, którego diuk może jednym palcem zgnieść, nie natrudziwszy się mocno.

- Chcesz, to jeszcze dwie niedziele zostań u mnie, ale potem szukaj sobie innej gościny...

Nagle złagodniał. Lubił de Ayalę, choć uważał, że jego ojciec, stary hazardzista, sam prosił się o kłopoty, a syn kozia dupa, skoro tego nie zauważył w porę.

- Rozumiesz, idzie w te progi bieda. Jesienią może nie będę miał czym ludzi nakarmić albo mnie Alcantara wysiuda, jak zobaczy, że trzeba pieniędzy dołożyć, zamiast ująć na jego wydatki. A jak wpadną Maury albo zbóje, to już na pewno obaj się spotkamy na wygnaniu...

Rodrigo pojednawczo pokiwał głową. Dwa tygodnie to lepiej niż żegnaj o świtaniu.

- Coś wymyślę - rzekł na odchodnym.

*

W swojej izbie zaprzestał gładkich słów. Miał ochotę kogoś solidnie sprać, choćby Joaquima. Poprzestał jednak na spiorunowaniu wzrokiem giermka, który pochłaniał śniadanie, nie czekając na powrót swego pana.

Po prawdzie Ayala nie był głodny. Dwie niedziele pomyślał w zadumie. - Cóż można zrobić w dwa tygodnie?

Powiedział Joaquimowi, że tyle mają czasu.

- A potem to sam nie wiem - przyznał. - Bo co ja mogę, skoro nikt nie chce pomóc?

- Możesz próbować go zabić, panie - przypomniał trzeźwo giermek. - Nie mamy pieniędzy na skrytobójców, ale przecież można by się zaczaić samemu i...

- Patrząc na chłopaka, którego na tej przymusowej tułaczce polubił i zaczął traktować jak młodszego brata, Rodrigo skinął głową. Owszem, szalony najazd przyszedł mu do głowy. Pewnie by zginął, ale...

Wcześniej postanowił jednak wyczerpać wszystkie inne możliwości.

O ile takie przyjdą mu do głowy.

*

Skóra na karku karła przypominała jeden wielki brązowy liszaj albo arabski tatuaż. Remolino drapał się w nią zaciekle, nic sobie nie robiąc z obecności rycerza przy studni.

- Mogę pomóc - chrypnął nagle.

Rodrigo, przekonany, że piekielny pokurcz znów chce się z niego naigrawać, postanowił odejść bez słowa. Wtedy karzeł dokończył:

- Wiem, jak pozbyć się tego twojego Coronada.

To było dziwne. Jak pojął Ayala, poufna rozmowa z panem domu dla Remolina nie stanowiła tajemnicy. Powinien powziąć podejrzenia. Jednak w tej chwili był gotów skorzystać nawet z pomocy diabła, gdyby ten się zaoferował.

Spojrzał pytająco na pokurcza. Ten uśmiechnął się z triumfem, później zaś wyjaśnił, co ma na myśli.

- Kobieta? - zdziwił się rycerz.

Karzeł skinął głową. Jego nieforemne wargi rozciągnęły się w okrutnym uśmiechu.

- Wiedźma, panie. Uwierz, to znacznie gorzej niż kobieta.

II

Remolino zadziwiająco precyzyjnie określił miejsce, gdzie mieszkała wiedźma.

Był to południowy stok jednego z grupy wzgórz odległych o dobrą godzinę jazdy konno.

Eleonora, jak nazwał wiedźmę karzeł Hebredii, mieszkała w małym kamiennym domku sprawiającym wrażenie, jakby się miał rozpaść przy lada dotyku. Ściany, ongiś zapewne nieskalanie białe, ostro kontrastujące z jodłowym lasem otaczającym domostwo, teraz poszarzały, a budowla wtopiła się w wolne od trawy i zieleni, wysypane drobnymi kamykami podłoże. Stała się częścią wzgórza, bardziej podobną do wystającej skały niż ludzkiego domostwa.

Być może wiedźma usłyszała jeźdźca, bo wyszła przed chatę. W czarnej sukni na tle swego domu wyglądała niczym kruk na kamiennej podmurówce szubienicy. Gdy podjechał, mógł się jej przyjrzeć bliżej. Nie była już młoda, bo jej twarz poznaczyły piętna czasu i życiowych doświadczeń, a ze spojrzenia dało się wyczytać przeżycia wielu trudnych lat.

Lecz Remolino, który nazwał ją staruchą, nie miał racji. W postawie wiedźmy wciąż widać było kobiecą elastyczność i zdecydowanie, z oczu biła energia. Zdawała się pożerać przybysza wzrokiem.

Spoglądając na nią, Ayala nagle przestał się bać. Albo też żądza zemsty wzięła górę nad lękiem.

- Zbłądziłeś, wędrowcze? - spytała. Głos miała zadziwiająco miękki.

Rycerz zawahał się, odwrócił za siebie, jakby sprawdzając, czy ktoś nie nadjeżdża.

- Remolino mnie przysyła - odparł wreszcie i zsunął się z siodła. - Potrzebuję pomocy, a ty podobno umiesz doradzić, jak wybrnąć z biedy... - urwał.

Popatrzyła na niego, a w jej ciemnych oczach mignęły iskry. Zaczekała, aż uwiązał konia do jednego z palików przy domu, i wtedy gestem zaprosiła go do wnętrza chaty.

Tu, wprowadziwszy gościa do największej izby, wskazała mu zydel przy stole. Sama usiadła naprzeciwko. Na rozdzielającym ich blacie leżały pęki ziół oraz cienko wyprawiony pergamin i kałamarz.

To właśnie zdumiało Rodriga najbardziej. Gdy karzeł użył słowa wiedźma, rycerz już wiedział, czego się spodziewać. Był gotów na jakieś czary, okadzanie ziołami, zaklęcia wypowiadane nad ogniskiem...

Jednak ludzi umiejących pisać Ayala obawiał się najbardziej. Dobrze pamiętał opowieści diuka de Alcantara, który zawitał do nich podczas objazdu swych włości. Mówił o ludziach, co składali jakiś bazgroł na pergaminie mającym zapewnić im dodatkowy dochód w zamian za codzienną modlitwę w intencji takiego to a takiego, a potem dowiadywali się, że właśnie przystali na niewolnictwo na galerach... Rycerz pomyślał, że na wszelki wypadek będzie ostrożny, niczego też nie weźmie do ust. Karłowi i jego pomocnikom nie należało ufać.

Kiedy więc wiedźma zaproponowała mu wodę, odmówił zdecydowanym ruchem głowy.

Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, ale nic nie rzekła, wzruszyła tylko ramionami. Położyła dłonie na stole. Palce miała szczupłe, a śniadą skórę na nich wciąż gładką. Ciemnym, pochłaniającym spojrzeniem wodziła po jego twarzy, wreszcie zapytała:

- To co cię tu sprowadziło?

Zacinając się lekko i z niepokojem popatrując w jej oczy, opowiedział Eleonorze o napaści na swój dom, śmierci ojca, o bólu i poniewierce. A wreszcie sam z siebie, dziwiąc się własnej desperacji - o chęci zemsty mocniejszej niż honor. Bo przecież mógłby wyruszyć gdzieś daleko i zapomnieć o wszystkim, ale krew nie woda, o pomstę woła...

- Zatem oczekujesz krwi za krew - podsumowała wiedźma, gdy umilkł. - Ale to najdrożej kosztuje, rycerzu. Masz czym zapłacić?

Rodrigo zdołał ocalić z tamtej napaści nie tylko Joaquima. Miał jeszcze cenny pierścień z rubinem. Wykonana ze złota jaszczurka oplatała łapkami skałę, którą był spory szlachetny kamień. Akurat włożył go do sakiewki, chcąc zawieźć klejnot do złotnika, żeby ten dokleił odłamaną tylną nóżkę, kiedy de Coronado ze swymi ludźmi wpadł do ich posiadłości. Ot, zrządzenie losu, równie dobrze mógł właśnie podbierać kwokom jaja w kurniku.

Ukrywał ten pierścień przed wszystkimi, nawet giermek nic o nim nie wiedział. Teraz wyjął go z zawiniątka.

Wiedźma oglądała klejnot długo, wreszcie z aprobatą skinęła głową.

- Wezmę ten pierścień i spróbuję ci pomóc - zaczęła. - Postąpisz zgodnie z moimi wskazówkami. Jeżeli po czterech tygodniach od dziś zemsty nie uda się wymierzyć, cacko wróci do ciebie.

Przyglądała się delikatnym łuskom jaszczurki. Nie byle jaki złotnik ją wykonał. Rodrigo podejrzewał, że klejnot był arabskiej proweniencji, choć nie zdążył zapytać o to ojca, ani też, komu pierścień miał przypaść.

Zagryzł wargę, co nieubłagane oko wiedźmy natychmiast wychwyciło.

- Ja nie muszę go brać - stwierdziła zimno. - Mam co jeść, rycerzu. A ty pierścieniem nikogo nie zabijesz.

Z niechęcią przyznał jej rację. Ostatecznie i tak by go oddał - za chleb albo za nocleg, albo gdyby spotkał kilku zbójów na jakimś trakcie.

Postawić klejnot na szansę wzięcia zemsty i odzyskania swego domu było warto.

*

W małym kociołku na ogniu sporządziła jakiś tajemniczy napar, co trwało dobre pół dnia, aż z poranka zrobiło się gorące letnie południe. Wreszcie dała mu wypić gorący płyn w brzozowym kubku.

Na języku poczuł ostry smak, jakby zjadł chleb z opiłkami żelaza. Będąc dziećmi, takie żarty robili sobie z bratem... który od roku leżał martwy, nawet niepochowany porządnie.

Później nieco oszołomionego wiedźma wyprowadziła z izby. Kazała wsiąść na konia. Wreszcie wskazała mu ręką kierunek, łyse wzgórze, jedno z licznych w tej okolicy, z rzadka porośnięte lasem.

- Pojedziesz za nie, a tam trafisz na rzekę...

Rodrigo podniósł na nią zaskoczony wzrok.

- Tam nie ma rzeki, chyba że ten cienki strumień...

Eleonora uśmiechnęła się nieznacznie.

- Będzie rzeka. Wjedziesz w nią i podążysz wzdłuż nurtu... aż spotkasz tych, których masz spotkać. Im przedstawisz swoją sprawę.

*

Wierzchowiec chciwie pił wodę, a Rodrigo ze zdumieniem przyglądał się refleksom południowego słońca na tafli rzeki. Nie była szeroka - po kamieniach sądząc, rozlewała się nie głębiej niż do końskiego brzucha - lecz w tym miejscu w ogóle nie powinno jej być.

Ściągnął wodze i powoli ruszył w górę nurtu.

Rzeka meandrowała leniwie pośród skał i rozrzuconych po zboczu zagajników.

Nagle zza jednego z kamiennych usypisk wyjechało troje jeźdźców. Dokładnie tak, jak przepowiedziała wiedźma.

Przystanął, oni zaś niespiesznie podążyli ku niemu.

Mężczyźni wyglądali jak bracia bliźniacy. Wysocy, ciemnowłosi, raczej szczupli, chociaż wcale nie chuderlawi. Odróżniała ich drobna blizna na gładko wygolonej brodzie tego po lewej.

Pół kroku za nimi podążała niezwykłej urody kobieta. Jej jasne, tak rzadko spotykane na tej ziemi włosy, miast w ciasnym węźle być spięte wokół głowy, rozsypywały się na ramionach w odrobinę wyzywający sposób. Rodrigo utonął w jej oczach, tym błękicie żywym, ale tajemniczym jak bezkresna toń głębokiego górskiego jeziora, od którego nawet w lecie tchnie mrocznym spokojem. Spojrzenie przyciągało go, aż musiał się otrząsnąć.

Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, pierwszy z braci przedstawił się jako Arcado, wyciągnął rękę i wskazał zbocze.

- Poszukajmy cienia - rzekł, pocierając bliznę. W grocie nikt nam nie przeszkodzi w rozmowie.

Ayala dałby sobie głowę uciąć, że gdy wodził wzrokiem po tych zboczach, żadnej jaskini nie widział. Teraz jednak gościnnie zapraszający otwór był jak na wyciągnięcie ręki, nie bardziej odległy niż o dobry rzut kamieniem.

Uwiązali konie, usiedli pod okapem ze skały, na głazach tak ustawionych, że bez wątpienia niejednemu już wcześniej posłużyły do odpoczynku.

Rodrigowi kręciło się w głowie być może od wiedźmiego trunku, być może z ukrywanego strachu. Lecz gdy poprosili go o wyjaśnienie, dlaczego ich szukał, niemal bez zająknienia powtórzył całej trójce to, co wcześniej rzekł Eleonorze. Opisał Coronada, nie żałując ostrych słów.

- Mogę rzucić na niego chorobę - powiedział Arcado, bawiąc się rzemykiem u szyi.

- Mogę sprawić, że poczuje dotkliwy ból - dodał jego brat, Pablo.

Rycerz z niechęcią pokręcił głową.

- Chcę prawdziwej zemsty. Za to dałem pierścień z rubinem.

Arcado wstał. Zrobił kilka kroków w głąb jaskini, jakby ją chciał zmierzyć albo sprawdzić, czy da się tu zamieszkać. Zgiętym palcem stuknął w skałę, niby badając, czy lity kamień nie ukrywa tajemnej komnaty.

- Choroba i cierpienie są zemstą, Rodrigu - rzekł. Cierpienie wrogów jest największą rozkoszą...

Nieprzekonany rycerz wzruszył ramionami.

- Chcę jego śmierci - wyznał otwarcie.

I wtedy dziewczyna, dotąd w zamyśleniu przysłuchująca się rozmowie, utkwiła wzrok w młodym Ayali, więżąc jego spojrzenie jak w sieci, i spytała cicho:

- Mogę sprawić, że umrze, ale istotnie tego najbardziej pragniesz? Nie, żeby cierpiał latami?

Nagle zza ich pleców, z wnętrza groty wyprysnął mały, spłoszony nietoperz, zapewne zbudzony echem rozmowy. Rycerz gwałtownie wstał, ale pojmując, co go przestraszyło, tylko się zaśmiał nerwowo. Później skinął głową.

- Niech umrze. - Mocno zacisnął usta, aż zagrały mięśnie na podbródku.

- Zatem się stanie - powiedział stojący obok Arcado. - A teraz jedź, przydasz się baronowi, potrzebuje pomocy...

Posłuchał go. Choć, gdy był już kawałek od jaskini, przyszło mu na myśl, że zapomniał zapytać, czy im też będzie musiał zapłacić. Bo nie miał już czym.

*

Nie wiadomo, skąd to wiedzieli, ale gdy dojeżdżał do dworu, zauważył z dziesięciu łazików zbliżających się wzgórzem. Nie mieli dobrych zamiarów, bo nikt uczciwy nie skrada się jak złodziej.

Cóż znaczy jeden miecz wobec dziesięciu? Lecz ostrzeżenie przed napaścią warte jest beczki złota.

Spiął konia i starając się, by go nie zauważyli, co sił pogonił uprzedzić pana zamku.

III

Hebredia swą wdzięczność okazał w sposób, jaki był Rodrigowi najbardziej przydatny - dając mu czas. Do dwóch tygodni dorzucił kolejne dwa, dzięki czemu de Ayala miał miesiąc na dokończenie swoich spraw. Dokładnie tyle, w ile wiedźma zobowiązywała się albo załatwić jego kłopoty, albo zwrócić pierścień.

Jeżeli nic się nie uda, zrobię, co radzi Joaquim - pomyślał, gdy pewnego wieczora kładł się do łoża, obserwując, jak chłopak przeczesuje swoje włosy. Na pewno chciał się przypodobać jakiejś tutejszej dziewce.

Następnego dnia w porze sjesty, gdy Rodrigo już był senny i drzemał na łożu, nagle coś go obudziło. Z trudem rozkleił powieki...

Od tygodnia rycerz zastanawiał się, czy nie pojechać do wiedźmy i jej nie ponaglić. Dni bowiem mijały, spotkanie z trojgiem tajemniczych jeźdźców zacierało się w pamięci, a Coronado nadal panował w majątku Ayalów jak na swojej ziemi.

I nagle przy jego łóżku niby duch albo demon wyrósł Pablo.

- Dziś - rzekł krótko.

- Chcę patrzeć - powiedział Rodrigo, wstając z łoża tak gwałtownie, aż zakręciło mu się w głowie. - Chcę patrzeć jak wyje, a potem zdycha.

Mężczyzna ze zrozumieniem skinął głową.

- Będzie, jak chcesz.

- Pojedziemy? - spytał zaciekawiony rycerz, sięgając po miecz.

Pablo uśmiechnął się i położył Rodrigowi rękę na ramieniu. Była ciepła. A na drugim ramieniu oparł mu dłoń Arcado, który bezszelestnie pojawił się obok brata.

Nagle czas zaczął płynąć szybciej. Biegł, nawet skakał. Rycerz przypomniał sobie księdza, który kiedyś przy nim kartkował księgę, szukając modlitwy stosownej dla umierającej dwunastoletniej siostry Ayali. Kolorowe zdobienia migały przed oczami, święci pojawiali się i znikali jak ryby wyskakujące na chwilę nad wodę. Teraz w przemykających obrazach rycerz zobaczył, jak Coronado zapada na zdrowiu, a potem cierpi...

- Niech umrze - szepnął z nienawiścią. - Niech umrze we własnych szczynach...

Pablo odwrócił się, popatrzył na Arcada i powiedział:

- Więc trzeba inaczej...

Niby to sam Rodrigo skrzyknął kilku ludzi, następnych kilku dał mu Hebredia, rad, że pozbywa się darmozjada... Jednak na czele kolumny pędzącej w stronę Irueli, nieopodal której leżały ziemie Ayalów, gnała młoda dziewczyna z jasnymi, rozwiewanymi pędem włosami. A jej błękitne spojrzenie było zimne jak śmierć.

*

Nikt ich nie zatrzymywał, nikt nie chciał walczyć za umierającego Coronada przeciw prawowitemu właścicielowi, który w dodatku ciągnął za sobą parę mieczy.

Rodrigo z łomotem wkroczył do komnaty, gdzie leżał jego cierpiący wróg. Na widok młodego Ayali znienawidzony najeźdźca zrobił ruch, jakby chciał uciec.

Opadł jednak bezwładnie na łoże i stęknął.

- Tak, przyszedłem cię zabić - potwierdził rycerz. Wkrótce odeślę cię do piekła.

Arminia odsunęła go łagodnie na bok.

- Ja to zrobię.

I spoglądając na leżącego, chwyciła go za dłoń.

Rodrigo z zaciśniętymi ustami patrzył, jak Coronado rozpoczyna swą drogę do piekła.

Nigdy nie myślał, że cudza śmierć go poruszy. Ale też nigdy nie widział nikogo, kto by przechodził na tamten świat w takiej męce.

IV

Rozpoczął więc rządy na swoim. Wygnał tych, co sprzyjali Coronadowi, znalazł nowych ludzi i zaczął odbudowywać posiadłość zniszczoną przez nieudolne rządy napastnika.

Joaquim pracował tak, że Rodrigo zaczął myśleć o pasowaniu go na rycerza, związaniu z odnawianym dworem. Chciał nawet wydzielić kawałek ziemi, bo z giermka był gołodupiec, zaś Ayala ziemi miał dosyć, a zaufanych ludzi stanowczo za mało.

W wolnych chwilach zaczął się rozglądać za żoną. Pusty dwór należało zasiedlić, a też zadbać o dziedziców. Na razie samotność koił ze służącą, Heleną, piękną, smutną kobietą, starszą od niego, ale mającą miękką tkliwość w oczach. Nie kochał jej, lecz na pewno wiązała ich sympatia, nie tylko łoże. Zapewne dlatego nie szukał żony zbyt gorliwie.

O zdarzeniach z lata zdążył niemal zapomnieć.

I nagle wszystko powróciło, przeszłość wgryzła się mu w gardło jak wilk, który niby odstąpiwszy, tylko czekał na kolejny moment dogodny do ataku.

Któregoś dnia rankiem, po przebudzeniu, Rodrigo zobaczył Arcada siedzącego na zydlu przy łóżku i obserwującego rycerza leniwym spojrzeniem.

Ayala oprzytomniał w jednej chwili. Pod łóżkiem miał miecz, ale nim zdołał po niego sięgnąć, uprzytomnił sobie, że kto tanio kupuje, zawsze jest traktowany jak dłużnik, nie hojny dobroczyńca. Zwłaszcza musiało się to tyczyć konszachtów z wiedźmą.

- Czego chcesz? - zapytał jednak z godnością.

- Muszę to zrobić - odparł Arcado, obdarzając go zimnym, nieco smutnym uśmiechem, w którym można było dojrzeć odrobinę współczucia.

Rycerz poczuł, że coś w nim pękło jak rybi pęcherz. Zastanawiał się, czy powinien wstać. W końcu pozostał w łóżku.

- Dlaczego? - spytał bezradnie. - Dałem pierścień, zapłaciłem, odzyskałem swój majątek... Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? Mam majątek, oddam wam część, tylko powiedz ile. Teraz mnie stać na spokój...

Arcado uśmiechnął się ze smutkiem i przecząco pokręcił głową.

- Ja tylko przyszedłem się przywitać. Wszystko wyjaśni ci nasza siostra, gdy już zechce cię zobaczyć...

Kiedy Rodrigo mrugnął powiekami, przybysz zniknął, rozwiał się niczym sen.

Odtąd jednak rycerz chodził po domu jak struty. Tylko Helena była w stanie pocieszyć go w łożu. I ją jednak zaczął traktować opryskliwie, a zdarzało się, że uderzył.

Któregoś dnia spadł z konia. Lekarz obejrzał rany, szczególnie strzaskaną nogę i rzekł, że trzeba ją będzie uciąć.

Znieczuliwszy Ayalę, który nawet w majakach widział wiedźmę i to straszliwe rodzeństwo, medyk odjął nogę, pozostawiając kikut do połowy uda.

Drugi z braci, Pablo, przyszedł następnego dnia o świcie, przynosząc ze sobą straszliwe bóle w stopie tej, której Rodrigo już przecież nie posiadał. Proszki zalecone przez lekarza nie pomagały czy też może wino osłabiało ich działanie.

Helena nalegała, żeby rycerz mimo to jak najszybciej wstał z łoża, starał się wrócić do normalnego życia. On jednak pił coraz więcej, chodził niechętnie, a któregoś dnia, gdy na kolanach prosiła, aby wyszedł na dwór, uderzył ją, mówiąc, że i tak nie dożyje zimy, więc co go obchodzi, że wszystko rośnie i słońce świeci.

Wieczorami, gdy ból się nasilał, Rodrigo wył jak wilk, aż pół służby uciekło. Joaquim też zaczął coraz częściej znikać na dzień, na parę dni - widać było, że szuka sobie w świecie jakiegoś innego miejsca.

Ayala wreszcie postanowił się zabić. Lecz że i duch w nim osłabł, ciągle odkładał chwilę swej śmierci niczym pijak wychylający kielich wina i przysięgający sobie, że ten to już na pewno ostatni.

Wreszcie nie miał już siły wstać z łóżka. Choć pocieszany przez Helenę słowem i ciałem, był coraz bliższy śmierci.

To powolne umieranie tak go zmęczyło, że któregoś dnia zaczął się modlić o przybycie Arminii, choć wątpił, czy ta jest aniołem, świętym lub kimkolwiek wysłanym od Boga.

I wreszcie doczekał się z pozoru niewinnej, błękitnookiej dziewczyny o twarzy łagodnej, lecz spojrzeniu zimnym jak lód.

Załkał tyleż ze strachu, co z nagłej ulgi, że wreszcie jego męka się skończy.

- Nie bój się - powiedziała łagodnie Arminia, przysiadając na skraju łóżka.

- Ale dlaczego? - wyjęczał. - Dlaczego, na Boga, musiało mnie to spotkać?

Popatrzyła na niego zimno, cienkimi palcami wygładziła skraj pościeli.

- Musi być równowaga, Rodrigo. W tobie zemsta była silniejsza niż życie. Bóg usuwa takich ludzi z drogi innych.

Na to nic nie rzekł, choć przemknęła mu nagła myśl, że skoro przywołała Pana, może mylił się w jej ocenie.

A kiedy chwyciła go za rękę, mocno zacisnął palce, żeby nie uciekła. Niech się kończy - pomyślał z rozpaczą. - Sam sobie jestem winien, że posłuchałem Remolina.

Dziewczyna spojrzała przez na wpół otwarte drzwi izby. Tam, nie wiedząc nawet o tym, że Rodrigo umiera, nie słysząc rozmowy, siedziała zamyślona Helena.

Ayala nie mógł o tym wiedzieć, nawet sama służąca dopiero przed kilku dniami zyskała pewność, że nosi w łonie dziecko rycerza. Czy rozważała właśnie, kiedy i jak mu o tym powiedzieć? Dla Arminii nie miało to jednak znaczenia, odwróciła wzrok od Heleny. Ważne było jedynie dziecko. Póki nie zostało poczęte, jasnowłosa nie miała tu czego szukać. Ni złodziej, ni wierzyciel nie przychodzi przecież do domu, o którego pustych szkatułach wiedzą wszyscy.

Arminia uśmiechnęła się do swoich mrocznych myśli. Wiedźma była stara, być może to córka rycerza ją zastąpi.

- Arcado mówił - ostatnim wysiłkiem szepnął Rodrigo - że wszystko mi wyjaśnisz...

- Dobrze.

I zrobiłaby to - gdyby Ayala mógł ją jeszcze usłyszeć.


Częstują się jak do wieży" - mówiono kiedyś o ludziach, którzy w grzeczny, a zarazem komiczny sposób ustępują sobie miejsca w drzwiach. Podobno powiedzenie to zawdzięczamy dwóm braciom, którzy - skazani na więzienie - najpierw długo przepuszczali się u wąskiego gardła lochu, by wreszcie wejść razem, ramię w ramię.

Ale do wieży z tego opowiadania Helfenstein ciągnie jak do miodu, chociaż kto wie, czy gdyby jego przewodnik nie zniknął w tajemniczych okolicznościach, ciasne wejście pomieściłoby ich obu?

Ów młody rycerz wyruszył na niebezpieczną wyprawę w głąb tajemniczych podziemi tylko po to, by stać się właścicielem kamienia... filozoficznego? Nie, chodziło mu o zwykły kamień, przydrożny. Dlaczego?

Cóż, wartość kamienia rzadko wynika z jego przydatności. Najczęściej sami mu ją nadajemy...



Wieża Helfensteinów

Skelet głośno chrapnął, a jego nozdrza wydęły się z niepokojeni. Zmylił krok, jak zawsze kiedy wyczuł niebezpieczeństwo. Wilhelm von Helfenstein uniósł się nieco w siodle, powiódł spojrzeniem po trakcie.

Przemierzali właśnie wąską przecinkę wiodącą pośród starego boru z sosnami strzelistymi jak pinakle katedr. Było cicho, tylko lekki wietrzyk poruszał gałęziami drzew. Szemrały niby płytki, kamienisty strumyk.

Wilhelm coraz bardziej posępnym spojrzeniem wodził po przecince, wbijał wzrok pomiędzy pnie, szukając tam źródła niepokoju swego zwierzęcia. Ono tymczasem niosło go dalej - dobrze wyuczony koń powinien bać się tylko ognia, zaś ten czteroletni karosz był znakomitym wierzchowcem bojowym, najlepszym, o jakim von Helfenstein mógł marzyć. Łączyła ich jakaś niedookreślona, niewypowiedziana więź, czytelna nie tylko w zachowaniu Skeleta, ale też w pieszczotliwych gestach jego pana.

Czy jednak nie wpadnie w panikę na widok smoka? Rycerz wymacał przywieszoną u siodła krótką kopię, sięgnął po miecz. Kto wie, czy Otto nie wprowadził go w błąd. Słońce stało wysoko, bard zaś własnym gardłem zaręczał, że drakon polować zwykł tylko wczesnym rankiem oraz w porze zmierzchu. W południe śpi snem tak twardym, że można mu podebrać skarb niby ślepe kocię z gniazda - twierdził. Cóż więc zdenerwowało Skeleta?

Nagle koń położył uszy po sobie i zarżał głośno z narastającą trwogą. Wilhelm zaklął, mocniej wbił nogi w strzemiona, czubkiem miecza nerwowo szukając celu.

Spomiędzy sosen kilkanaście kroków od niego, tam gdzie na skraju przecinki rosły dwa młode świerczki, wyprysnęło kilka wilków. Ochryple warcząc, z ogonami nisko położonymi przy ziemi mknęły wprost ku jeźdźcowi. Druga część watahy nadbiegała z lewej strony spoza kępy drżących osik.

Rycerz bez zastanowienia spiął konia. Mknęły ku nim dwie wielkie bestie, wadera i jej samiec, wielkie czarne stworzenia z oczyma płonącymi nienawiścią i... głodem. Odsłonięte kły zwiastowały nadciągającą śmierć.

Skelet stanął dęba, unosząc kopyta, po czym z trzaskiem złamał kręgosłup jednego ze zwierząt. Drugie chwyciło go za pęcinę, ale wierzchowiec jakoś zdołał się wyrwać.

Wilhelm wyleciał z siodła prosto w pozostałe wilki. Poderwał się, pierwszego dźgnął mieczem, potem stanął na równych nogach, strząsnął z piersi bestię nadbiegającą z przeciwnej strony. Siekł bez opamiętania, w dzikim szale, czując, jak jego ciało ogarnia berserkerski szał.

Nagle wataha bez żadnego sygnału ustąpiła pola, niemal bezszelestnie znikając w mroku lasu.

Młody Helfenstein popatrzył po pustej przecince, wbił miecz w ziemię i oparł się ciężko na rękojeści.

- To tylko wilki - mruknął. Serce wciąż biło mu jak oszalałe, a w skroniach pulsowała krew. Jego głos nie zabrzmiał przekonująco. Wilki w smoczym lesie - to się nie powinno zdarzyć.

Koń drżał wyczerpany. Wydawało się, że jeszcze trzy kroki i upadnie bezwładnie na ziemię, by już nie powstać.

- Trzeba nam szukać wieży, Skelet - powiedział Wilhelm, obejmując szyję wierzchowca. - Wieża, skarb i wynosimy się stąd, zanim smok nas usmaży, a wilki rozwłóczą kości.

W odpowiedzi koń prychnął z wyraźną niechęcią, spojrzał w stronę, skąd przybyli.

- Wieża, Skelet. - Rycerz pogładził go po wielkim łbie. Obejrzał się na leżące wilcze ścierwa. - Zaczynam myśleć, że śpiący smok to jednak nie jest najgorsza rzecz, jaka mogła się nam przytrafić.

W skupieniu wodził spojrzeniem po zabitych zwierzętach. Niby nie było w tym nic dziwnego. Jest las, mają prawo polować w nim wilki. Napadać na ludzi. A jednak... jednak gdzieś w głębi duszy Helfenstein poczuł strach. Bard twierdził, że poza smokiem żadne niebezpieczeństwo tu nie czyha. Wilhelmowi trafiało to do przekonania, bo jeden drapieżnik rzadko wchodzi drugiemu w paradę.

- Chcesz wracać? - Rycerz spojrzał na swego wierzchowca.

Skelet był szkolony, ale nie w mowie. Silny i rozumny, jednak nic ponadto. No i Wilhelm nie zamierzał rezygnować, skoro dotarli niemal do kresu drogi. Dźwięk ludzkiego głosu, choćby i własnego, trochę go uspokajał.

Ruszyli więc przecinką dalej, w stronę smoczej wieży.

*

Gdyby nie Otto, rycerz Wilhelm von Helfenstein nigdy by nie trafił w te pruskie bory niedaleko krzyżackiego zamku Marienburg. Nadal by sobie żył w rozgoryczeniu, usiłując nadać swemu życiu jakiś sens, a trawiącą go rozpacz kojąc w ramionach dziewek albo mocnymi trunkami.

Bard trafił w sam środek wielkiej rany Wilhelma. I natychmiast, jak wszyscy lekarze, wsadził tam swój brudny palec i zaczął gmerać.

- Pieniądz - orzekł, spoglądając na dno pustego kubka. - Potrzebny ci pieniądz i sława. Albo sam pieniądz, byle go było dużo. Skarb.

Pili wtedy już tylko we dwóch pośród nocy jaśniejącej z wolna świtem. Wilhelmowi dudniło i mąciło się we łbie, myśli kołowały niczym kruki nad ścierwem. Może by i odpowiedział coś mądrze, może by i chciał, ale kiedy otworzył usta, wydobyło się z nich tylko pijackie beknięcie.

Bard jednak nie zwrócił na to uwagi. Sam czerwony od nadmiaru wina, w głowie miał już tylko swoją własną opowieść.

- Wiem, gdzie można odnaleźć skarb. I wiem, jak go zdobyć...

Reszta tamtej rozmowy ginęła Wilhelmowi we mgle.

Gdyby na tym poprzestał, rankiem miałby tylko mętlik w głowie, ból rozsadzający czaszkę. Pewno mógłby powtórzyć, że była jakaś rozmowa o skarbie. Ale gdzie? Kiedy? Kto? - równie składnie by o tym opowiadał, jak o treści kazań głoszonych po łacinie. Nie dość, że język trudny, to księża tak gadali, że normalny człowiek ni diabła z tego nie rozumiał, trzeba było zawierzyć, że wiedzą, czego nauczają. Choć słuchając ich, patrząc na to, jak się zachowują, niekiedy Wilhelm nabierał wątpliwości.

Otto, skoro raz zaczął gadać o skarbie i zauważył, że trafił w czuły punkt, nie zamierzał przestać dręczyć rycerza jego wizją.

- Od smoka trzeba będzie być sprytniejszym - rzekł rankiem podczas posiłku, jeszcze wzmagając ból głowy biednego Helfensteina. - Bo to bestia niespotykana...

- A i owszem - burknął Wilhelm, łapiąc za kielich z winem. - Żadnej jakoś nie widziałem dotąd na królewskim czy książęcym tronie...

Bard odpowiedział na to odgłosami, jakby naśladował samego smoka, więc i rycerz dla towarzystwa zaczął się śmiać.

Później Otto opowiedział mu raz jeszcze, że jest wieża, a w wieży skarb. I jest smok. Wszystko to w lesie, dosyć daleko, w Prusiech, na ziemiach należących do Zakonu. O wilkach czających się wedle przecinki ani wspomniał.

A zakończył propozycją:

- I jak chcesz, to cię poprowadzę. Weźmiemy skarb, podzielimy się, obaj będziemy bogaci. Ty przestaniesz być synem próżniakiem, a ja wreszcie pojadę do Paryża na jakiś uniwersytet się zapisać. Niby życie znam, ale czasem języka w gębie brakuje.

Ojciec Wilhelma, stary Gustav, krzywym okiem spoglądał na tę wyprawę. Mimo to najmłodszy z Helfensteinów wkrótce wyruszył po skarb z obskurnej siedziby rodowej w stronę Marienburga. Tam, na ziemiach należących do Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego - jak z precyzją i galanterią wyjaśnił bard - leżały lasy, w które nikt o zdrowych zmysłach się nie zapuszczał, nawet rycerze z krzyżami na płaszczach.

- Bo choć Bóg ich chroni przed włóczniami pogan, wolą pewno nie sprawdzać, czy równie dobrze poradzi sobie ze smoczym ogniem - dodał z ironią przewodnik, gdy na jednym z postojów Wilhelm poruszył tę sprawę. - Dlatego skarb wciąż czeka na odważnego.

- A ty skąd o nim wiesz? - podejrzliwie zapytał młody Helfenstein.

Otto wzruszył ramionami.

- Ano wiem - uciął. - Gdybym był rycerzem, sam bym się połaszczył. Ale skarb trzeba nie tylko zdobyć, także i wywieźć z lasu, a potem dotransportować w bezpieczne miejsce. Prostego barda obedrą ze zdobyczy i życia. Rycerza też mogą, ale trudniej będzie. - Tu przewodnik Wilhelma zaśmiał się szeroko.

Tak sobie gwarzyli i wędrowali, aż nie niepokojeni przez nikogo dotarli do tego boru.

- No i dlaczego ciebie tu nie ma? - powiedział do siebie Wilhelm.

Była to bowiem niezwykle dziwna sprawa: bard doprowadził rycerza do lasu, w którym miał się znajdować skarb, po czym w czasie noclegu uciekł. Raczej nie znudził się towarzystwem Helfensteina, który płacił rachunki za obu. Zapewne też żadna dziewka nie skusiła go do swego łoża. Prędzej naszedł go strach, że skończy jako strawa w smoczym żołądku. Albo planował z ukrycia zabić Wilhelma, gdy ten już będzie wracał ze skarbem.

Nagle koń prychnął.

- Skelet, nie gadaj - na poły żartobliwie uciszył go rycerz, jednak czujnie rozglądał się po przecince.

Nagle jego oczom ukazała się wielka, wyglądająca jak rozłożysty dąb wieża.

Dotarł do celu.

II

Wieża wychylała się spomiędzy drzew niczym niewielki, krępy romański kościół wzniesiony na śródleśnej polanie, w miejscu, gdzie wcześniej stał pewnie słup z wizerunkiem jakiegoś bożka.

Mogliby ją wznieść bracia niemieccy, ale budowla wyglądała na starą, dużo starszą niż Zakon. Dziś już nikt nie budował w ten sposób. I nie w lasach. Może ktoś tu próbował mieczem nawracać Pomorców, ale musiało to być dawno.

Koń nerwowo zastrzygł uszami. Wilhelm ściągnął wodze, rozejrzał się w milczeniu, nasłuchując. Wilki odstąpiły, choć mogły być ukryte gdzieś poza zasięgiem wzroku rycerza. Bardziej zresztą obawiał się smoka. Otto uciekł - a skoro tak, może w jego słowach nie było prawdy, tylko kłamstwo i oszustwo? Może smok krążył dookoła swojej wieży, czyhając na śmiałka, który zechce zakłócić jego spokój? Może sypia w nocy jak kury, a w dzień rozprawia się z głupimi rycerzami?

Wilhelma kusiło, żeby zjechać od razu z traktu w stronę wieży, okrążyć ją w bliskiej odległości. Jeśli mógł ufać opowieściom barda, niskie wejście kryło się po przeciwnej stronie niż trakt zarośnięte gęstym krzakiem jałowca. Von Helfenstein obawiał się jednak smoka. Aczkolwiek było to bluźnierstwo, lękał się go w tej chwili bardziej niż samego Szatana. Wieża stała, jak opisał ją Otto. Zapewne był i skarb. A skoro gdzieś we wnętrzu tej szarej, zasłoniętej koronami drzew wieży leżała skrzynia z kosztownościami, musiał być i smok.

Gałęzie ponad głową rycerza przeczesywał jedynie wiatr, gdzieś rozbrzmiał głos kukułki, lekko parsknął Skelet...

- Stojąc tak, prędzej się w kamień zamienimy, niż coś znajdziemy - mruknął wreszcie Wilhelm, wtulając dłoń w ciężkiej rękawicy w grzywę swego wierzchowca. - Miejmy to już za sobą... - Skierował konia w stronę wieży.

Teren wokół nie był uczęszczany, wszystko porosło trawą i krzakami. Helfenstein pilnie wypatrywał śladów smoka, bez skutku. Uniósł wzrok wyżej, w stronę kopulastego zwieńczenia budowli. Lecz i ono było puste, bez śladów bestii.

Objechał wieżycę dokoła, przedzierając się przez zarośla, robiąc trochę hałasu, ale cóż... pokorni i cisi (aha, i jeszcze ubodzy - przypomniało mu się) dobrzy są w księgach albo umoralniających naukach Kościoła. Wilhelm czuł, że skarb jest na wyciągnięcie ręki, tuż-tuż. A kiedy ujrzał ten krzak jałowca niemal przylepiony do szarego muru przysadzistej wieży, jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Może z Ottona był przebrzydły tchórz, ale miejsce opisał zgodnie z prawdą.

Rycerz zeskoczył z konia kilka kroków obok jałowca. Z bliska wieża wydawała się zadziwiająco jednolita, jakby wzniesiona z jednego kawałka skały. Można było odnieść wrażenie, że cienkie linie, które na poszarzałych ścianach wyznaczały granice budujących je brył, są tylko narysowane. Żaden z kamieni nie odłupał się, nie był skruszony przez ząb czasu... Zadziwiające - pomyślał Wilhelm.

Trzymając w ręku wodze Skeleta, zastanawiał się, jaką podjąć decyzję. W pierwszej chwili chciał uwiązać wierzchowca do jednego z pni. Później pomyślał, że jeżeli nie wróci, będzie to oznaczać śmierć konia albo z głodu, albo w przypadku napaści wilków.

- Obaj musimy zaryzykować - rzekł wreszcie z westchnieniem, wiążąc Skeleta do krzywej sosny niedaleko wieży. - Bo jak cię coś spłoszy, to na piechotę, na własnym grzbiecie wszystkich klejnotów do naszego Helfensteinu nie zaniosę.

Koń odprowadzał swego pana nieruchomym spojrzeniem, gdy ten zmierzał w stronę wieży.

Smok w dzień śpi - pomyślał rycerz, zaciskając nerwowo palce na rękojeści miecza. - Nażarł się w nocy i odpoczywa... Ciężkie powieki opadły, nic nie słyszy, nic nie widzi... Śpij smoku, nikt ci krzywdy nie zrobi, a na pewno nie ja, bom nie taki głupi, żeby cię budzić... Skarbu uszczknę i pójdę swoją drogą...

W jednej z legend opowiadanych Wilhelmowi w dzieciństwie dwaj bracia założyli się, który z nich zdoła połaskotać w brzuch smoka śpiącego na złocie. Koniec bajki był taki, że przebudzony potwór pożarł strachliwego, dał pierścień odważnemu. Jednak po latach okazało się, że ten, który wygrał, od pierścienia zaczyna mieć rękę pokrytą smoczymi łuskami niby pomiot jakiś Szatana, natomiast strachliwy poszedł do Nieba - tak zakończył swą opowieść mnich, który zawitał na dwór ojca w drodze do pobliskiego klasztoru franciszkanów, gdzie miał osiąść na stałe.

Rycerz, zaciskając zęby, dotarł do jałowca i odchylił go.

Niemal na poziomie trawy zobaczył niewielki owalny otwór wielkości pięcioletniego dziecka. Zamykały go drewniane drzwi wzmocnione na krzyż pasami zardzewiałego żelaza. Wilhelm podszedł bliżej i stwierdził z ulgą, że są uchylone na palec. Przez szczelinę wydobywał się nikły, dziwny zapach przypominający woń rozgrzanego piasku.

I tędy wyłazi smok? Musi być jakieś inne wyjście!

Nie było go jednak w żadnej ze ścian. Jeżeli więc smok nie umiał przenikać przez ściany - a żadne z podań, ani nawet żadna zaśpiewka bardów o takiej właściwości smoków nie wspominała - to było tylko jedno miejsce, którędy bestia mogła wyłazić na zewnątrz: wierzchołek wieży. Rycerz z niepokojem zadarł głowę, jakby spodziewając się stamtąd ataku.

Wreszcie wsadził czubek miecza pomiędzy drzwi a mur, próbując w ten sposób je otworzyć. Zawiasy, pewno spojone rdzą, ani drgnęły. Bojąc się złamać broń, Wilhelm zaklął bezgłośnie i zacisnął palce w rękawicy na krawędzi drzwi. Szarpnął.

Wtedy, o dziwo, łatwo ruszyły, odchylając się bez kłopotu, jakby ktoś dopiero co je naoliwił.

Do nozdrzy rycerza natychmiast napłynęła silna woń prażonego piasku pomieszana z zapachem jakiegoś zioła, którego Helfenstein nie potrafił rozpoznać. Wnętrze wieży rozjaśniała nikła poświata. Wilhelm uśmiechnął się do siebie. Tak, na pewno w dachu wybite są świetliki, o ile wręcz nie potężny otwór.

Ostatnim spojrzeniem obrzucił polanę, Skeleta spokojnie szczypiącego trawę i trzymając miecz w pogotowiu, przecisnął się wejściem do środka.

Wewnątrz za niskim przedsionkiem trafił na równą platformę przyklejoną do ściany oświetlaną przez światło przesączające się z otworów w dachu wieży. Reszta ginęła w półmroku.

Ponad głową Wilhelma, na ile mógł dojrzeć, wysilając wzrok, wnętrze wieży było suche i czyste, bez wykwitów pleśni ani pajęczyn. Z platformy wzdłuż krzywizny ścian biegły w dół schody znikające gdzieś w półmroku. Środek wypełniał ciemny, złowrogi lej wiodący nie wiadomo dokąd, może i na dno Piekła.

Było straszliwie cicho. A gdy rycerz uświadomił sobie, że nigdy nie widział ani też nie słyszał o budowanych w ten sposób wieżach czy leśnych kościołach, oblał go zimny pot. Nerwowo obejrzał się za siebie.

Nikt nie wędrował jego śladem. Ale nagle te kilka kroków, jakie musiał wykonać, aby wrócić na światło dnia, wydało mu się równie długie jak droga z tego lasu niedaleko wsi Bezławek do rodzinnego Helfensteinu.

Jednak za daleko zaszedł, zbyt wielkie miał plany, aby teraz uciekać jak ten tchórz Otto. Zrobił więc pierwszy krok po stopniach w dół, chociaż w sercu narastał chłód strachu.

*

Rodziny Helfensteinów i Loitzlów pokłóciły się o kamień.

Był to wielki, płaski kawał twardej skały. Leżał sobie spokojnie, odkąd ludzie pamiętają, wyznaczając granicę włości obu rodów. Nikomu nie przeszkadzał, a wręcz przeciwnie, bo wedle tego właśnie głazu obcy orientowali się, a tutejszym łatwiej było wyjaśnić przybyszom czy kurierom, że od kamienia w prawo do Helfensteinów, w lewo i wzdłuż lasu do Loitzlów.

Działo się tak, póki mnich Sebastian nie został wyniesiony na ołtarze. Na ten zaszczyt zasłużył sobie w innej części Cesarstwa, ale raz jeden, na dzień tylko, jego bose stopy zdeptały ten skrawek frankońskiej ziemi, gdzie obie rodziny miały swe siedziby. Wędrował drogą wytyczającą skraj ziem Helfensteinów i Loitzlów i ani do jednych, ani do drugich nie zaszedł - choć zapewne i jedni, i drudzy byliby mu radzi. Bowiem był on już wtedy znany, a jego kazania cenione. Mowa wygłoszona w kaplicy którejś z posiadłości na pewno przysporzyłaby splendoru gospodarzom, choć nikt nie przewidywał, że wkrótce mnich zostanie uznany za błogosławionego.

Sebastian jednak podążał do Trewiru, gdzie urzędował cesarz. Mnich miał tam parę spraw do maluczkich, których Bóg stawia często wyżej niż władców tego świata, skoro bardziej ukochał sobie cieślę od bogatego kupca. Miał też od swojego przeora pismo do władcy Cesarstwa.

Bóg łaskawie spoglądał na przyszłego świętego. Na jego drodze ustawił ów głaz, i mnich przysiadł na nim, aby odpocząć. Po czym ruszył dalej, zapominając, że kiedykolwiek tą drogą podążał.

Spojrzenie Pana wciąż skupiało się na nim, a to oznaczało, że kiedy mnich wyszedł poza granice ziem obu rodów, czujny wzrok Boga przestał na nich spoczywać.

Pewnie dlatego, kiedy dwadzieścia lat później Sebastian dostąpił wyniesienia na ołtarze, nagle, zgoła nieoczekiwanie, pomiędzy Helfensteinami a Loitzlami wybuchł spór o kamień. Nie tyle o sam głaz, raczej o to, do kogo on należy. Bo kto ma kamień, ma relikwię. A relikwia... nie była to może Drzazga z Krzyża, ale swoją wartość posiadała.

I jedni, i drudzy próbowali go wydobyć z ziemi i przetransportować do swojej rodowej kaplicy. Głaz jednak ważył zbyt wiele, niemal nie dało się go ruszyć. A kiedy ktoś próbował, zaraz druga rodzina nasyłała zbrojnych. I tak wiele krwi popłynęło, zmywając świętość, a sycąc kamień złem. Wreszcie Kościół w osobie biskupa Joachima dał jasny sygnał, że jeżeli spór się nie zakończy, oba rody zostaną obłożone ekskomuniką.

Zbrojne starcia więc zawieszono, głaz zaś pozostał na swoim miejscu. Żaden z rodów nie zrezygnował jednak ze swych ambicji, tym bardziej że kult świętego Sebastiana rósł w siłę.

I nagle okazało się, że Loitzlowie są niemal bankrutami, a ich włości można kupić. Helfensteinowie natychmiast zaczęli zbierać pieniądze, zarazem dając na tacę i modląc się, żeby nikt inny nie zaoferował lepszej ceny i to od ręki, w brzęczącej monecie. Relikwia świętego Sebastiana opętała ich umysły.

W takiej właśnie atmosferze dorastał Wilhelm, trzeci syn Gustava von Helfensteina. Narodził się już po tym, jak zaczęto oszczędzać, miał więc poczucie względnej biedy. Rodzice mogliby żyć dostatniej jak większość sąsiadów, ale nie - bo chcieli wykupić jakiś kamień.

Kiedy więc pojawił się Otto, a wraz z nim szansa za jednym zamachem nabycia ziem Loitzlów oraz wykazania, że nawet trzeci syn może być coś wart, Wilhelm nie wahał się ani chwili. Postanowił nawet, że kiedy już połączy posiadłości dwóch rodów, relikwia stanie się ich centrum. Wybuduje tam kaplicę, uczyni ją centrum Helfensteinowskiego świata. Później wprowadzi do niego żonę, z którą będzie miał potomstwo, a dzięki dzieciom jego nazwisko stanie się pożądane.

Bard, słuchając tych planów w drodze do pruskiego boru, kiwał głową.

- To dobry plan, odważny - utwierdzał Wilhelma. Trzeba tylko zdobyć skarb.

No i teraz, krocząc stopniami w głąb wieży, młody von Helfenstein realizował ten wielki, ważny plan.

*

Wizja przywiezienia kosztowności popychała rycerza naprzód. Strach zaś powstrzymywał albo i wręcz kazał co chwila odwracać się, bo czy to wiadomo, co człowiekowi może wskoczyć na plecy?

Kiedy już przyzwyczaił się do tego specyficznego półmroku rozświetlanego jedynie nędznym światłem płynącym ze świetlików w suficie, zaczął dostrzegać kolejne szczegóły.

Schody biegły przy ścianach zniżającą się spiralą. Lecz ich szerokość nie była stała, gdzieniegdzie można byłoby przeprowadzić wóz, zdarzały się jednak miejsca, które musiał przemierzać niemal wtulony w mur.

Równie zagadkowa była ta pusta przestrzeń, którą zrazu Wilhelm potraktował jako zwyczajną czeluść. Kiedy spoglądał na wprost, w żaden sposób nie potrafił dostrzec ściany po przeciwnej stronie, mimo że światła aż tak bardzo nie brakowało! Wyglądało, że wędrował schodami nie wzdłuż ścian, ale wokół kolumny pomalowanej na czarno.

Nagle usłyszał bardzo cichy głos. Słów nie dało się rozróżnić, nie potrafił nawet powiedzieć, czy zostały wypowiedziane po niemiecku, łacinie czy w jakimś innym języku. Zdumiony uniósł miecz. W pierwszej chwili doszedł do wniosku, że może to on sam mówi do siebie. Czyżby aż tak opętała go chciwość?

Potem naszła go straszna myśl, że może Otto wykradł się na wczorajszym noclegu, aby go ubiec? I wędrował teraz przed rycerzem!

Mocniej zacisnął w ręku miecz, energiczniej zrobił kilka kroków po schodach. Ciężko oddychając, stąpał w dół. Odbierze skarb bardowi, a jeżeli trzeba, smokowi. Po to tu przybył, bez złota i kamieni nie wróci w rodzinne strony.

Szedł coraz śmielej, kierowany rosnącym przekonaniem, że on, Wilhelm von Helfenstein, choć najmłodszy syn Gustava, też ma coś do powiedzenia na tym świecie.

I wtedy trafił na... okno.

III

Była to dziura wycięta w ścianie dość niedbale, kształt miała raczej trapezu niż prostokąta. Rycerz dostrzegł ją, kiedy pozostały mu do pokonania tylko ze cztery stopnie.

W pierwszej chwili błysnęła Wilhelmowi myśl, że to otwór strzelniczy. Ale nie, niemożliwe. Przecież wszedł do wieży na poziomie gruntu, a teraz... był głęboko pod ziemią!

Pochylił się z zaciekawieniem...

Wcześniej z okna nie wydobywał się ani promień światła. Ledwie jednak Helfenstein w nie spojrzał, rozpostarł się przed nim widok na oświetloną drogę biegnącą pomiędzy polami pełnymi zboża niemal już gotowego do zbiorów.

Dwóch ludzi wędrowało konno w stronę widocznego na horyzoncie niewielkiego zamku na wzgórzu. Wilhelm znał ten obraz, w najdrobniejszych szczegółach mógłby go odtworzyć nawet wyrwany z głębokiego snu. Nie sposób zapomnieć widoku swego domu.

- To nasz kamień! - mówił Gustav von Helfenstein. - Nasz! Nasze jedyne dobro! Podpisałbym pakt z diabłem, żeby go zdobyć, nie rozumiesz? Nie mamy nic, tylko to jedno.

Lothar, najstarszy syn, dziedzic tej byle jakiej wieży z przybudówkami i pojedynczym murem, co to udawała warownię, wzruszył ramionami.

- Nie mamy nic, ojcze - burknął, jak to miał w zwyczaju, i poprawił się w siodle. - Kamień jest Kościoła, a nie nasz.

Stary podjechał bliżej, uniósł rękę i wydawało się, że zaraz uderzy swego krnąbrnego syna.

I wtedy Lothar, ten brat sukinkot, niech go Piekło pochłonie, popatrzył na ojca i rzekł:

- Tak wiele mamy, że nawet głupi Wilhelm uciekł.

Twarz Gustava von Helfensteina wykrzywił ponury grymas.

- Po skarb pojechał pono... razem z tym bardem...

Na to Lothar tylko roześmiał się szyderczo.

- A czy kto kiedy pojechał po skarb i z nim wrócił, ojcze? Uciekł, bo już w tej nędzy wytrzymać nie mógł! Przejrzyj na oczy! I ja też zimą gdzieś ruszę, bo już w tej dziurze pełnej myszy, pleśni, robactwa wytrzymać nie mogę. - Lothar spiął konia, by ruszyć przed siebie, wzniecając kurzawę, w której wszystko zniknęło.

Wilhelm cofnął się. Był prostym rycerzem, nie rozumiał tego, co zobaczył. Otto nic nie wspominał o oknach w wieży pod ziemią. Nic a nic. Mówił o skarbie, śpiącym smoku, a nie o jakichś magicznych szalbierstwach.

Von Helfenstein uznał, że to tylko omamy.

Szedł dalej.

Przywiezie skarb. A jeżeli jakimś czarnoksięskim sposobem zobaczył prawdziwą rozmowę pomiędzy ojcem a Lotharem, tym lepiej. Miło wiedzieć, że w przeciwieństwie do brata ojciec, chociaż tak niechętny wyprawie, nie skreślił najmłodszego syna, w głębi serca jednak w niego wierzył.

*

Po kilkudziesięciu krokach trafił na kolejne zagłębienie w murze wieży. Nie zdziwiło go to wcale. Choć nie miał ochoty w nie zaglądać.

Przejdę obok z zamkniętymi oczyma - pomyślał. Albo odwrócę głowę.

Oczywiście! Równie dobrze mógłby stać niewzruszony, gdyby obok wyrosła horda Tatarów.

Przed nim było pobojowisko wielkiej bitwy, a raczej jego kawałek ograniczony rzadkim brzozowym zagajnikiem. Kilku ludzi chodziło pośród trupów ludzi i koni, płosząc kruki, które już zleciały się na ucztę.

Naraz przystanęli.

- No proszę, to sam wielki komtur grudziądzki! - mruknął jeden z nich. Pochylił się nad rycerzem zwalonym na ziemię, odsunął mu przyłbicę. - Dycha jeszcze, ale ledwie.

- Helfenstein? Naprawdę? - rzekł z zachwytem inny. - Może by go w niewolę wziąć?

- Jeszcze czego?! - Pierwszy wyprostował się gwałtownie, popatrzył po kompanach. - Życie chcesz mu ocalić, durniu? Ty wiesz, co on robił z naszymi na Litwie, zanim wrócił do Grudziądza? Z jego rozkazu opornych żywcem na murach wieszali, żeby w męce na spiekocie zdychali ku przestrodze... Nie wiesz, jak o nim w Malborku powiadali? Wilhelm Rudobrody, psia jego mać! - z pogardą splunął leżącemu na pierś. - Bo lubił się pochylać nad rannymi tak nisko, że se czasem brodę w ich jusze umaczał. A ty chcesz go żywym zostawić?

- Ano to chodźmy. Niech zdycha - odparł ten drugi, choć z żalem, bo widać było, że zamajaczyła mu wizja okupu. Choć zakon krzyżacki zwykle nie płacił za braci, to jednak znamienitych rycerzy wykupywał bez targowania się o cenę.

I poszli. Na ich miejsce zleciało się zaraz stado kruków. Jeden z nich zauważył odchyloną przyłbicę i przysiadłszy na piersi rycerza, zaczął się przypatrywać twarzy zalanej krwią.

Wilhelm przypomniał sobie Ludwiga von Helfensteina ze znaczniejszej gałęzi rodu. Brał on udział w wielkiej bitwie z niewiernymi pod Philomelum, gdy Barbarossa poprowadził trzecią wyprawę krzyżową.

O tym na jednym z postojów opowiadał Ottonowi.

- Tylko nazwisko mamy z nimi wspólne - mruknął wtedy z goryczą młody rycerz. - Poza tym nie chcą nas znać, jakby z wiek temu nasz pradziad splugawił nazwisko jakimś czynem, którego kroniki co prawda nie odnotowały, ale uraza w ludziach pozostała.

Na co mu wtedy bard odparł, że to może i lepiej, bo skoro już nie może walczyć z niewiernymi, a ze smokiem walczyć nie warto, bo trudno wygrać, najlepiej okazać się nie najsilniejszym, tylko najsprytniejszym i skarb podebrać. A jak będą pieniądze, zaszczyty same na człowieka spadną albo je sobie kupi.

Teraz, gdy wędrował schodami do dna wieży, zastanawiał się, czy jednak nie lepiej walczyć na otwartym polu niż w tej dusznej wieży.

Choćby i zginąć, byle honorowo.

*

Nie chciał, nie zamierzał patrzeć, ale było to silniejsze, coś go przyciągało do potomków Helfensteinów, do okna.

Zobaczył przez nie widok na dziedziniec zamkowy zrujnowany pewnie ostrzałem trebuszów.

Choć nie, Wilhelm ze zdumieniem zauważył na murach dwie wielkie armaty, o jakich mówiono, że je posiadają Tatarzy. Skąd wzięły się na tym zamku?

Pozostałą część dziedzińca zajmowała nieprawdopodobna zbieranina chłopstwa uzbrojonego w kosy, piki, z rzadka w miecze. Przewodziło im kilku szlachciców, jeżeli sądzić po ubiorze i broni u boku.

W głębi, przy pokruszonych blankach, stało ze dwudziestu arystokratów wyglądających jak wzięta do niewoli załoga albo może przychwycona na gorącym uczynku kompania zbójów.

Pomiędzy tymi grupami rozmawiało dwóch ludzi wyglądających, jakby coś negocjowali.

- Helfenstein! - warknął nagle ten niższy, gładko wygolony, o minie butnej jak zwycięzca. - Tylko na śmierć sobie zasłużyłeś.

Odwrócił się i cofnął dwa kroki w stronę swoich.

- Spotkamy się w piekle, Geyer - odparł wychudły, którego tamten nazwał von Helfensteinem. - Tam wyrównamy rachunki!

Wtedy, jakby sprowokowany wściekłym spojrzeniem Geyera, z grupy napastników wysunął się jeden z chłopów, wielki jak niedźwiedź mężczyzna z czarnymi włosami w nieładzie opadającymi na plecy, i uniósł widły. Nim powstrzymał go okrzyk dowódcy, podbiegł i z rozmachem wbił je w brzuch pana zamku.

Helfenstein krzyknął, splótł dłonie na trójzębnym ostrzu, gasnące spojrzenie oparł na mordercy. Ten zaś powoli wyciągnął widły. Działo się to w kompletnym milczeniu, jakby wszystkim naraz odebrało mowę. Słychać było tylko świszczący oddech umierającego. Gdy przestała go podtrzymywać broń chłopa, miękko osunął się na dziedziniec.

Wtedy buchnął triumfalny wrzask zbieraniny.

Pozostali szlachcice ze zdobytego zamku przyglądali się śmierci Helfensteina z pobladłymi twarzami. Wilhelm nie mógł uwierzyć w to, co widział.

- Bierzcie ich sobie - z lekceważeniem machnął ręką dowódca. I odwrócił się w stronę swoich oficerów, podczas kiedy chłopstwo ruszyło w stronę struchlałych ze strachu panów. Ci nie próbowali uciekać, bo i dokąd? A chamy szły jak po swoje...

Rycerz z trudem odwrócił wzrok. Zachwiał się i omal nie upadł. Ciężko oddychał. Czy tak wygląda przyszłość jego rodziny? Zadźgani widłami przez zbuntowany gmin?

- To niemożliwe, żeby jakiś szlachcic został zadźgany widłami, żeby chłopstwo... tyle chłopstwa wywołało jakieś powstanie we Frankonii czy gdzieś indziej!

Uśmiechnął się, pojmując, że musi to być jakaś próba.

Nad jego głową nagle rozbrzmiały ciche odgłosy. Usłyszał łopot skrzydeł, jakby z dna wieży albo ze ścian zerwały się ptaki. To podpowiadało mu, że jest już bardzo blisko miejsca, gdzie powinien być schowany skarb.

I powinien spać smok.

IV

Szedł naprzód, chociaż w głowie mąciło mu się od nadmiaru myśli. Nie umiał orzec, czy to próba mająca go zniechęcić do sięgnięcia po bliską już zdobycz, jakieś smocze sztuczki czy też naprawdę widział kłótnię ojca z Lotharem i swoich nieszczęsnych potomków.

Podążał jednak wciąż w dół, bo przyszedł tu po skarb i za daleko zawędrował, aby się cofnąć.

Nagle... Nagle dotarł do ostatniego stopnia. Nie było kolejnych. Zdumiony Wilhelm wodził dokoła spojrzeniem, starał się przebić oczami mrok. Gdzie złoto? Gdzie klejnoty? Czyżby gdzieś wiodły tajemne, niewidzialne schody? Rycerz rozglądał się bezradnie. Miecz stuknął w skałę, zbudził echo.

Niewidzialne demony krążące wokół śmiały się, szeptały, gwizdały...

Nagle z ciemności wyszła jakaś postać. Wyszła? Nie, raczej wyleciała i zawisła w miejscu, gdzie nie było żadnych schodów, tylko nieprzenikniony mrok.

Na początku Wilhelm był pewien, że widzi zarys człowieka, ale po chwili tuż za jego plecami zamajaczyły... skrzydła? Garb? Coś, co niepokoiło równie mocno, jak pojawienie się tej postaci w tym miejscu.

Zrobiła kilka kroków w ciemnej pustce, jakby wędrowała po twardym czarnym marmurze i złapała rycerza za rękę. Dotyk był zimny niczym bryła lodu prosto z lodowni. Albo raczej jak zanurzenie dłoni w górskim strumieniu, bo do Helfensteina dotarło naraz, że wcale nie czuje dotyku, tylko czysty chłód bez ciała i jego twardości.

- Kim jesteś? - krzyknął ze strachem.

Jego głos odbił się echem we wnętrzu wieży, po czym ścichł. I dopiero wtedy postać mu odpowiedziała:

- Jestem tobą, Wilhelmie. Jestem sobą. Albo nikim... albo wszystkim... bo nie ma słów, są tylko czyny.

Tego rycerz nie zrozumiał.

- Dlaczego chcesz mnie zniszczyć? - krzyknął. - Dlaczego pokazujesz mi moją rodzinę? Po co to wszystko?

I wtedy rozległ się dudniący śmiech. Bardzo smoczy śmiech. Przynajmniej jedna rzecz stała się dla Helfensteina nieco bardziej jasna.

- Wilhelmie, można moje ciało uwięzić w wieży, ale ona się kiedyś rozpadnie, a wtedy...

Gdy przygnieciony ciężarem odkrycia rycerz milczał, bezcielesny stwór dodał:

- Wciąż mogę się zabawiać waszymi ciałami i... losami.

Młody Helfenstein zdobył się na ostatni wysiłek i skierował miecz w jego stronę. Broń bez trudu przeniknęła przez niematerialne ciało.

Rycerz opuścił ostrze, a ono brzęknęło i znikło w mrocznej czeluści.

- Zatem Otto...? - szepnął.

Smok roześmiał się cicho.

- Umarłby już dawno, gdyby nie ja. Ale teraz przestał mi być potrzebny. Mam ciebie, Wilhelmie. Ty będziesz moimi oczami i ciałem.

Mocniej zacisnął dłoń na ramieniu von Helfensteina i rycerz poczuł, jak zaczyna go palić obręcz żywego ognia.

Szarpnął się, ale tylko na ten jeden bezowocny raz wystarczyło mu sił. Później już bez protestu zstąpił za smokiem w ciemność.

W przyszłość, której kolejne epizody już spisał swymi krokami po schodach wieży.


Kiedy w roku 1346 umarł Villeneuve i bractwo zebrało się, by wybrać jego następcę, na zgromadzeniu wielki komandor, Dieudonné de Gozon, miał podobno wstać i oświadczyć, że po głębokim zastanowieniu doszedł do wniosku, iż nie znajduje wśród swych towarzyszy nikogo, kto byłby równie jak on odpowiedni do objęcia urzędu mistrza.

Wstrząśnięci tym aktem najwyższej wiary w siebie szpitalnicy jednogłośnie wynieśli go na tę najwyższą godność. Opowiadano także, iż jako młody rycerz uwolnił wyspę od smoka, który pożerał młode dziewczęta w okolicach Rodos. Gdy kilku rycerzy poniosło śmierć, usiłując zgładzić gada, mistrz surowo zabronił komukolwiek podejmowania dalszych prób. Jednakże Gozon specjalnie dla celów tego budzącego grozę polowania wytresował dwa duże psy (za pomocą atrapy smoka zbudowanej na podstawie opisu naocznych świadków). Plan powiódł się i ohydny potwór został unieszkodliwiony. Wymogi dyscypliny w Szpitalu były jednak tak bezwzględne, jeśli chodzi o nieposłuszeństwo, że Helion z Villeneuve wydał surowy wyrok pozbawiający Gozona habitu. Później wszakże ustąpił ze względu na to, że czyn ten został dokonany dla dobra ogółu. Gdyby nie ów akt łaski, zakon zostałby pozbawiony jednego ze swych najznakomitszych mistrzów.

Tak pisze H.J.A. Sire w „Kawalerach maltańskich". Tę samą historię można zresztą znaleźć w innych książkach, bo Dieudonné de Gozon żył naprawdę. I naprawdę walczył ze smokiem. Fakt, że smoki z Rodos nie są znane zoologom, nic tu nie ma do rzeczy. Widać wymarły wraz z odejściem zakonu joannitów z wyspy. Albo zaczęły się lepiej kryć przed ludźmi?

Z kronik wiemy więc, co się wydarzyło. Wciąż jednak nie wiadomo dlaczego. Ta nowela jest jedną z możliwych prób odpowiedzi. Będę szczęśliwy, jeżeli naruszy przy okazji jeden z niemądrych, a powszechnych stereotypów: że rycerze zakonni byli głupi, żądni krwi, niemoralni... po prostu bandyci w habitach. Niektórzy tacy byli na pewno. Jednak wielu zakonników z mieczem w ręku to ludzie, jakich każdy by chciał spotkać na swej drodze - światli, wykształceni i patrzący dalej niż na czubek własnego nosa, kierujący się dobrem ogółu. Jak Gozon.



Róże w maju

Nigdy nim nie zostaniesz! - wrzeszczał zaplątany w habit Renato di Fontenay. - Po moim trupie! Choćbym miał zawrzeć pakt z samym diabłem! Nigdy, rozumiesz?!

Wyrywał się braciom odciągającym go na bok, chciał biec w stronę Scalii, ale bójka nieuchronnie zmierzała ku końcowi. Emocje opadły. Reszta elektorów, w niewielkich grupkach przechadzających się we wnętrzu ogromnego refektarza, wydawała się już całkiem spokojna. Ale i tak do wyborów wielkiego mistrza zakonu będzie można powrócić nie wcześniej niż po obiedzie.

Dieudonné de Gozon, wielki komandor zakonu joannitów, nie brał udziału w bijatyce. Widząc, na co się zanosi, znalazł sobie zaciszną kryjówkę z dala od refektarza w jednym z kuchennych pomieszczeń. Stąd przez małe okienko mógł spokojnie przyglądać się okolicy.

Na zewnątrz w całej krasie zawitał na wyspę maj, ciepły i soczysty niczym dojrzały melon. Zboża zbierały się w ciężkie kłosy, drzewka oliwne zawiązały owoce. Miedze porośnięte krzewami drobnej dzikiej róży, purpurowymi lewkoniami oraz makami czerwonymi niby świeżo rozlana krew zdawały się kreślić wśród pól płomieniste drogi do samego nieba. Wiosna uczyniła Rodos prawdziwym Rajem, niezasłużonym Edenem.

Gozon zobaczył sokoła leniwie krążącego po nieboskłonie. Ptak wypatrywał ofiary - i pewnie jego bystre oko dostrzegło nieostrożnego królika czy innego gryzonia, bo naraz rzucił się w ostry pik, celując gdzieś w podmiejskie błonia niewidoczne w obrysie wąskiego okna.

Z zamyślenia wyrwał komandora wiew powietrza za plecami.

- Marnujemy tylko czas - rzekł Lexa von Aerenthal.

Aureola siwych włosów nadawała twarzy starca wyraz apostoła, choć szpecący ją gniew miał przyziemne źródło.

Gozon w milczeniu przyznał mu rację. Mijał już trzeci dzień, odkąd Helion z Villeneuve zamknął oczy i nic nie zapowiadało zgody pośród szesnastu elektorów mających wybrać nowego mistrza zakonu.

- Lexa, przecież oni są jak pawie - wyrzucił tłumioną gorycz. - Co jeden, to bardziej dumny, przekonany, że to od niego zależy obsada stanowiska. Niestraszny im Ojciec Święty gdzieś za morzem. Przeraża ich myśl, że mógłby wygrać nie ten, kogo popierają. A ty apelujesz o rozsądek...

Nawet podczas posiłku nie dało się ukryć prawdy. Z pozoru stół połączył zakonników, jednak każde z rywalizujących stronnictw zasiadło we własnym gronie, między nimi ziały przepaście głębokie jak jary we wnętrzu wyspy. Do wybrania nowego mistrza wystarczyłaby zwykła większość spośród obecnych, póki jednak każdy uparcie obstawał przy swoim, trwał pat.

Gozonowi obojętne było, kogo wybiorą. Z góry współczuł nieszczęśnikowi: dać się zamknąć w murach zamku i na królewskich dworach i zabiegać o serwituty dla zakonu, aby zgromadzenia nie spotkał los templariuszy oskarżonych o herezję i niedawno spalonych na stosach. Zamiast polować na jelenie w różanych zagajnikach czy cedrowych lasach, z których słynęła wyspa, mozolić się nad pismami albo trwonić czas na audiencje u dworaków głupszych od rosołowej kury.

Lecz dla większości elektorów liczyły się doczesne korzyści oraz splendory, odpowiedzialność za losy zakonu nic ich nie obchodziła.

- Sam zobacz. - Gozon dyskretnie wskazał von Aerenthalowi di Fontenaya, na powrót opanowanego, zmawiającego się ze swymi stronnikami. - Uważasz, że to ma być przewodnik naszego zgromadzenia? Że nie poprowadzi go w zagładę jak de Molay templariuszy?

Lexa uśmiechnął się nieznacznie, jakby do odległego wspomnienia wciąż trwającego w głębinach pamięci.

- Ludzie się zmieniają, Dieudonné - rzekł. - Ty też.

Pamiętasz?

*

Pamiętał doskonale. Kiedyś tak samo pożądał sławy jak ten dureń di Fontenay. Tyle że nikt wtedy nie powierzył Gozonowi elektorskiego głosu i odpowiedzialności zdolnej zniszczyć zakon.

Któregoś zimowego dnia - kiedy jeszcze ani mu się śniło, że zostanie wielkim komandorem, że będzie trzymał w ręku całą finansową potęgę joannickiego zgromadzenia, wreszcie że stoczy wielki bój ze smokiem i okrzyknięty zostanie Gozonem Smokobójcą - poszedł prosto do pałacu wielkiego mistrza, którym od niedawna był Helion z Villeneuve. Gozon w oczy mu rzekł, że konne patrole wzdłuż brzegów wyspy i rzadkie karawany, jak w zakonie nazywano rejsy na galerach, nie pociągają go wcale. Że liczył na wielkie bitwy, sławę, heroiczne i zwycięskie walki z niewiernymi. Ponieważ zaś ani mu w głowie zostać mnichem klepiącym pacierze, bo to nie ucieczka od świata go tu sprowadziła, najlepiej będzie, jak poszuka sobie innego miejsca, w którym mógłby zrealizować swe cele i ambicje.

Odpowiedź Heliona była tyleż kategoryczna, co i zaskakująca:

- Jutro zabiorę cię na akropol i tam porozmawiamy! - zapowiedział, gniewnie uderzając pięścią w stół, poruszając papiery i kałamarz z zanurzonymi zaostrzonymi piórami. - Teraz precz mi z oczu! Wracaj do celi, proś Boga o łaskę rozumu, żeby ci go kijem nie trzeba było wbijać od dołu!

Wyruszyli bladym świtem. Jednak w drodze Helion, zamiast besztać Gozona, wspominał swe stare dzieje. Walki z muzułmanami w Ziemi Świętej, obronę Akki i po jej upadku przenosiny joannitów na Rodos. Jeśli miały to być opowieści umacniające ducha, skutki nie dotrzymały pola intencjom - Gozon utwierdził się w przekonaniu, że za takimi właśnie przygodami tęskni. W końcu wybrał zakon rycerski, mieczowy, nie zaś azyl dla starców znużonych życiem!

Wreszcie dotarli na akropol. Było to niewielkie, porośnięte gęstą trawą wzgórze na zachód od miasta Rodos, pokryte starożytnymi ruinami z czasów greckiej kolonizacji wyspy. Wszędzie można się było natknąć na oślepiająco białe, wyprażone słońcem resztki kapiteli, mury kanałów i kamienne wykładziny dróg, a nawet sterczące samotnie kolumny. Stąd brali rycerze najlepszy surowiec do napraw i umacniania fortyfikacji.

A w dali, na północnym zachodzie, leżał wielki półwysep znajdujący się w tureckim władaniu. Wąska wstęga morza oddzielała ich od rosnącej potęgi sułtana.

Helion długo spoglądał w tamtą stronę, jakby przepatrując horyzont. Słońce stało wysoko, granice nieba i wody zatarły się, tylko pośrodku ciemną wygiętą kreską majaczył odległy brzeg.

- Jesteśmy cierniem wbitym w bok tureckiego imperium, chłopcze - rzekł wreszcie. - Sułtan napiera, my się cofamy, ale wciąż go powstrzymujemy z dala od naszych ziem. Pomyśl, gdzie wolisz toczyć z nim bitwy: tutaj czy w twej rodzinnej Prowansji. Tyle zależy od twych nudnych patroli.

Gozon próbował coś powiedzieć, ale mistrz uciszył go gestem.

- Za pół roku podejmiesz ostateczną decyzję - wyjaśnił po chwili milczenia. - A teraz wracajmy, obowiązki czekają, nikt ich za nas nie wypełni.

Tak wtedy odwiódł Gozona od pochopnego czynu. Nim minęła wiosna, rycerz stoczył bój ze smokiem, zaczął się wspinać w zakonnej hierarchii i opuściły go myśli o porzuceniu zgromadzenia.

A teraz ciało Heliona czekało w krypcie na uroczysty pogrzeb, turecka nawała potężniała z każdym rokiem i należało szukać człowieka zdolnego stawić jej czoła. Tymczasem dość było jednego spojrzenia na elektorów, by dostrzec, że nie pojmują wagi wyboru, przed którym stanęli. Długie i rozważne rządy Heliona niczego ich nie nauczyły. Lexa w jednym miał rację: ludzie się zmieniają. Nie wiedział tylko, że chyba bardziej niż nauki, nawet niż potyczka ze smokiem, zmieniła Gozona pewna rozmowa. Wciąż pamiętał jej treść, mimo że minęło dwadzieścia lat i przetoczył się ogrom zdarzeń, uczuć, słów...

- Raz jeden wyjdź ze swojej żelaznej skorupy. Porzuć na chwilę Gozona Smokobójcę, bohatera ludu, rozejrzyj się. Popatrz na zwykłych, prostych ludzi z ich małymi sprawami - powiedziała z rozpaczą Livia. Spoglądała na urwisko, za którym fale z trzaskiem rozbijały się o podstawę klifu, zapowiadając sztorm. - Dieudonné, nie trzeba daleko szukać... ja... - Słowa rwały się, z trudem przechodziły przed ściśnięte gardło.

Patrzył na nią ze smutkiem. Była taka piękna... i niedostępna.

- Jestem rycerzem - odparł cicho, odwracając wzrok. - Jestem zakonnikiem.

Wstała z trawy, na której siedzieli, poprawiła suknię.

- Jesteś głupcem! - Jej rozpacz zamieniła się w gniew. - I póki nie zrozumiesz, że słowa nie wystarczają, pozostaniesz nim, Dieudonné de Gozon.

Och, jak dawno odbyła się ta rozmowa. Wiele czasu minęło, nim pojął, że to jedna z tych, które zmieniają życie albo przeciwnie: na zawsze utrwalają jego dotychczasowy bieg. I wszystko zależy od jednej decyzji, której potem nie można cofnąć.

Zawsze gdy przychodziło do rozstrzygania ważnych spraw, słowa Livii wracały do niego niby wyrzut. Czasem wpływały na jego werdykt.

Lexa trącił Gozona w ramię.

- Pora wrócić do elekcji - rzekł półgłosem.

Dieudonné wiedział, skąd zmartwienie w oczach von Aerenthala. Jeżeli nie uda się wybrać nowego mistrza do zachodu słońca, wybory, zgodnie z zakonną regułą, zostaną zawieszone, a kandydata na stanowisko narzuci papież. Albo wręcz rozwiąże zakon. Nawet tu, na Rodos, dochodziły głosy, że zgromadzenia rycerskie należy zlikwidować choćby dlatego, że nie zapobiegły upadkowi Królestwa Jerozolimskiego i pozostałych chrześcijańskich placówek w Ziemi Świętej.

Gozon uprzedził Lexę, wstał, gestem nakazał ciszę. Niby patrzył na elektorów, mogło im się tak zdawać, ale w rzeczywistości zaglądał w przeszłość, tam szukając potwierdzenia, że dobrze czyni.

- Zgłaszam swoją kandydaturę - stwierdził sucho. Żadna z dotychczasowych nie zyskała większości, może w ten sposób wybrniemy z pata...

Elektorzy zamarli w gniewie i zdumieniu, zwłaszcza ci, którzy dwa dni wcześniej bezskutecznie namawiali go do ubiegania się o tę godność.

Wreszcie odezwał się von Aerenthal:

- Wszyscy wiemy, że Helion tego właśnie pragnął. Sam jestem ci przyjacielem. Jednak mistrz już nie żyje, a twoja osoba nie była do tej pory zgłaszana. Nawet teraz nie spełniasz formalnych wymogów, bo jakaż to frakcja za tobą stoi?

Nim wielki komandor zdążył odpowiedzieć, chrząknął i uniósł się siedzący po lewej chudy jak tyka, pomarszczony Gephard von Bortfelde.

- Czyżbyś zapomniał, Lexa? Zabił smoka - stwierdził z szacunkiem. - Będę na ciebie głosował, bracie.

Dieudonné uśmiechnął się lekko. Więc wciąż pamiętali... Gephard uczestniczył w pierwszej wyprawie na smoka. I to przeważyło.

Miał zatem swój pierwszy elektorski głos.

II

Maj tamtego pamiętnego roku długo nie potrafił się zdecydować, czy ma być miesiącem uciążliwych deszczy i wręcz jesiennego zimna, czy raczej wiosennym błogosławieństwem po trudach ciężkiej, sztormowej zimy. Jednego dnia słota nie pozwalała wychylić głowy poza mury, drugiego słońce aż prosiło, żeby się ogrzać w jego promieniach, rozpędzić konia do szalonego galopu, zatracić się w dzikim pędzie.

Jednak mało który mieszkaniec wyspy, a już w szczególności miasta Rodos, zawracał sobie głowę fatalną pogodą czy zbiorami, które niechybnie ucierpią. Wszyscy odmieniali w tysiącu odcieni strachu jedno budzące grozę słowo: smok.

Bestia grasowała od miesiąca w głębi wyspy trzy mile od miejskich murów w górzystych jarach nieopodal wsi Kandiliona. Tak przynajmniej twierdzili mieszkańcy. Potwór porywał bydło i nękał wieśniaków uprawiających swe pola i oliwne zagajniki. Wreszcie zaczął porywać ludzi na przedmieściach Rodos.

Bracia zakonni, usadowieni wewnątrz murów, zbywali opowieści wzruszeniem ramion. Aaa, smok... - pokpiwali co dowcipniejsi. - To już ludziom tureckiego zagrożenia nie starcza... Ładne rzeczy! Tylko patrzeć, jak sam Kolos wstanie z ruin i uderzy na miasto! Inni dodawali, że skoro strach potrafił zamienić długą na łokieć jaszczurkę w stwora zdolnego porywać krowy, to pora szukać na Rodos samej Ateny, której świątyń wiele pozostało na wyspie. Rycerze podejrzewali bowiem, że strachliwi wieśniacy wzięli za bestię jakąś szczególnie wielką agamę, która w chwili zagrożenia nadyma skórę za głową w dwie płaskie, sterczące na boki tarcze.

Kpiny i docinki ucichły, kiedy zaginęła córka jednego z najbogatszych kupców, a do siedziby wielkiego mistrza zawitała delegacja mieszczan żądających zrobienia porządku ze smokiem.

Helion w potwora nie wierzył, a prawdziwego zagrożenia upatrywał w muzułmańskim żywiole. Nie mógł jednak odmówić burmistrzowi Kiridiakosowi. Podjął więc salomonową decyzję: co prawda rycerze zakonni są po to, by bronić wyspy przed turecką zarazą, kto jednak spośród braci czuje się na siłach, niechaj wyrusza ubić bestię.

Gozon nie wahał się ani chwili. Lepszej okazji do zdobycia sławy nie będzie, chyba że turecki sułtan wyląduje na Rodos ze swoją armią.

*

Wyruszyli dwa dni później. Zebrało się ich sześciu głodnych sławy młodych braci ze stażem w zakonie nie dłuższym niż kilka lat. Na czele Gozon na swym karym Peticie, za nim rudowłosy Sorron de Blay, nierozłączni Hugo de Valse i Rigo Dumbert, Caro Annibale oraz towarzyszący im (wyłącznie w imię przyjaźni, jak się zarzekał) Gephard von Bortfelde.

Zrezygnowali z pomocy braci serwientów niezbędnych w zwyczajnej bitwie, jak i z ciężkich zbroi. Pod płaszczami mieli tylko kolczugi, u końskich boków krótkie kopie, no i miecze sprawdzone w boju. Tworzyli silną drużynę żądną chwały równej św. Jerzemu i za tę chwałę gotową oddać życie. Zwłaszcza cudze, w szczególności zaś - smoka.

Dzień wstawał mglisty i paskudny, w powietrzu wisiała drobna mżawka sącząca wilgoć za opończe, choć nie była to przecież pora jesiennych wiatrów. Ruszyli w stronę południowej bramy. Była to potężna wieżyca pośrodku fosy wykopanej wokół miasta, z obu stron spięta cienkimi mostami, górująca nad zębatymi murami niby olbrzym pośród karłów. W odległości pięciuset kroków majaczyła jej nieco niższa, lecz nie mniej masywna siostra. Siedem takich bram wespół z przedzielającymi je obronnymi wieżami na całej długości murów, tworzyło nieprzebytą zaporę.

Wewnątrz miasta, gdzie znajdowało się collachium - kwartał zamieszkany wyłącznie przez braci zakonnych, a także arsenał, stocznia, port i kilka dzielnic zajętych niemal w całości przez możnych kupców oraz rzemieślników - można się było czuć bezpiecznie. Grube, potrójne mury, dziesiątki dział ustawionych na platformach wież, ponad setka braci zakonnych, kilkuset giermków i serwientów do posług - wszystko to sprawiało, że w razie potrzeby można byłoby tu miesiącami odpierać ataki całej armii. Cóż więc znaczył smok?!

Lecz poza bramą wędrowiec musiał się pilnować. Zakon - po przejęciu wyspy - większość mieszkańców miasta Rodos przesiedlił do jego południowej części, zwanej dolnym miastem, przechodzącej w łagodny, rozległy stok. W ten sposób część górna, opasana murami, stała się łatwa do obrony, a tereny powyżej, zwieńczone przylądkiem Kumburno, wyglądającym jak wskazujący palec wyciągnięty ku przestrodze, w razie tureckiego desantu można było łatwo razić artylerią.

Wypchnięci poza ochronę murów rodyjczycy nie pokochali zakonnych rycerzy. Dodatkowo jednych i drugich podzieliła wiara, bo choć sam święty Paweł odwiedził tę ziemię w drodze do Palestyny, przed przybyciem zakonników więcej tu było prawosławnych klasztorów i eremów niż katolickich kościołów. Prowadząc szpitale i domy dla ubogich, bracia powoli zyskiwali szacunek miejscowych, wciąż jednak zdarzały się napaści na joannitów.

Rycerze szybko przemknęli przez dolne miasto, w ciasnych splątanych uliczkach mijając wystraszonych mieszkańców. Rozwiane w pędzie czarne płaszcze z naszytymi białymi krzyżami o ośmiu rozwidleniach furkotały gniewnie, spod nich niby płomień błyskał szkarłat bojowych tunik narzuconych wprost na kolczugi.

Dziewczyna zaginęła podobno niedaleko Kandiliony, w miejscu, w którym droga biegła na ukos pomiędzy odłamami skał. Wyglądały, jakby olbrzym wyrwał z głębin niewielką wyspę - jak pobliska Chalki czy Tilos - i rzucił na stok z taką siłą, że rozprysnęła się na kawałki pośród frygany - zarośli kolczastych krzewów, a także mirtu, który przypomina wędrowcom o woni Syna Człowieczego. Gozon zeskoczył z konia na niską trawę, by poszukać pośród wapiennych bloków śladów walki czy choćby tropów smoka. De Blay, ubezpieczając towarzysza, z konia przepatrywał okolicę. Reszta kompanii rozjechała się wokół.

Dieudonné obszedł niemal każdą skałę, nigdzie jednak nie natrafił na połamane kwiaty, gałązki czy strzępy materii na długich kolcach krzaków. Nie było śladu po dziewczynie ani bestii. Jakby się tu nic nie wydarzyło. A przecież córka kupca naprawdę zniknęła.

De Blay również nie marnował czasu. Wiercił się w siodle, mruczał pod nosem, marszczył czoło, wreszcie podjechał do Gozona, który zatrzymał się akurat przy skale rozszczepionej na dwoje, jakby rozpłatanej potężnym uderzeniem.

- Wiesz co, Dieudonné? - rzucił z niepokojem. Może ten smok jest niewidzialny?

Rycerz tylko wzruszył ramionami. Podszedł do swojego Petita skubiącego trawę i drobne kwiecie.

- Nie siej paniki, Sorronie - odparł, wskakując na zupełnie spokojnego konia. - Jakby był niewidzialny, to wieśniacy nie mówiliby, że wielki albo latający, albo ja wiem jaki? Coś tam widzieli. W każdym razie tu nic nie ma. Jedźmy dalej.

Zebrali pozostałych rycerzy i ruszyli w stronę Kandiliony. Była to niewielka osada, kilkanaście pudełkowatych domów wzniesionych z białego kamienia na planie kwadratu. Już dostrzegali wieśniaków krzątających się wokół zabudowań, gdy naraz wierzchowiec de Blaya pędzącego przodem trafił w dziurę pośrodku drogi, zatańczył, próbując odzyskać równowagę, ale potrącony przez następnych rycerzy z kwikiem i łomotem zwalił się na ziemię, przygniatając jeźdźca. Skoczyli go wyciągać, co spotęgowało zamieszanie.

De Blay ucierpiał niewiele, parę siniaków i otarć. Koń miał mniej szczęścia: padając, musiał trafić na kamień. Lewa przednia pęcina była złamana, z krwawej rany wystawał ostry szpic kości.

Sorron zaklął głośno, z rozpaczą.

- Najlepszy, jakiego miałem - rzekł ponuro. - Przyjaciel wierniejszy od niejednego z ludzi.

Gozon zacisnął zęby, starając się odrzucić od siebie myśl o złej wróżbie.

- Nie przedłużaj - powiedział.

Jego przyjaciel nic nie odrzekł, tylko spojrzał półprzytomnie. Przyklęknął przy koniu, chwycił w dłonie jego pysk, chwilę szeptał uspokajające słowa, wreszcie pocałował go w chrapy, uczynił znak krzyża i szybkim, zdecydowanym ruchem wbił miecz w serce zwierzęcia. Wierzgnęło parę razy i skonało. Sorron w ponurym milczeniu zebrał broń i przesiadł się na wierzchowca de Valse'a.

Mieszkańcy Kandiliony tymczasem chowali się w domach, ryglowali drzwi. Kiedy rycerze wpadli do wioski, na spotkanie wyszedł im tylko wójt. Nie miał nic ciekawego do powiedzenia. Smoka nikt nie widział, o dziewczynie nie słyszał, Kandiliona to spokojna wieś, podatki płaci jak należy, a zbrojni niech lepiej ruszą w stronę góry Atabyrion, tam niejedno licho grasuje.

Pojechali więc dalej. Ze dwie mile za opłotkami znajdowały się rozstaje wytyczone przez wielki, samotnie rosnący dąb korkowy. Wierzchnie, różowe od wewnętrznej strony warstwy kory odchodziły zeń niby skóra po oparzeniu. Drzewo wydawało się równie stare jak greckie ruiny na wyspie. Tu postanowili się rozdzielić, jednak ani myśleli obrać wskazany przez wójta kierunek. De Valse i Sorron na jednym koniu oraz towarzyszący im Rigo Dumbert ruszyli w stronę zachodniego wybrzeża, Gozon zaś, Gephard von Bortfelde i Caro Annibale pojechali na wschód, w stronę potężnej twierdzy Lindos. Liczyli, że przecinając wewnętrzną część wyspy, natkną się na smoka lub jego ślady.

Drogi za Kandiliona, rzadko używane przez konnych, zarosły zbitymi kępami wawrzynu i różanego krzewu o długich czepliwych kolcach. Przedzierając się, grupa z Gozonem na czele spłoszyła kilka jeleni. Wreszcie dotarli do wysypanej drobnym piaskiem plaży, kilka mil od majaczących na horyzoncie skał przylądka Wodi. Na północ, wzdłuż plaży, biegła droga do Rodos. Zygzakowaty brzeg wyspy prowadził na południe ku Lindos.

Dieudonné obejrzał się na towarzyszy.

- Wracamy czy jedziemy dalej?

Słońce wciąż stało wysoko, nikt nie kwapił się do powrotu, ruszyli więc wzdłuż brzegu i dotarli do grupy kredowych skał tworzących nasadę przylądka Wodi. Z jednej strony wybiegały daleko w morze, z drugiej jasną łatą wspinały się na zalesione zbocze. Słońce wyżarzyło je na kość, do oślepiającej białości. Wokół unosiła się nieprzyjemna kwaskowa woń skały trawionej bryzgami słonej wody.

Dalsza droga na długości ponad stu kroków wiodła wąską, ciemną rozpadliną. Posłuszne zazwyczaj konie nie chciały jednak wejść do niej, parskały, wierzchowiec Annibale stanął dęba. Może w zasadzce czekał smok albo oddział tureckich janczarów?

Gozon poklepał Petita po grzywie i zmusił do uległości. Ten niechętnie zrobił pierwszy krok. Za nim zastukały kopyta pozostałych koni.

Wyjeżdżając pospiesznie z drugiej strony, niemal stratowali dwie młode dziewczyny podążające w stronę Rodos i zamierzające właśnie wkroczyć w ciemność. Gozon z trudem osadził wierzchowca, wzniecając fontannę drobnych kamyków i piasku. Uniesioną ręką zrobił przepraszający gest w stronę kobiet.

Jedną z nich znał, była to Livia, dorastająca córka płatnerza Demetrisa prowadzącego warsztat w pobliżu bramy św. Jerzego, gdzie często bywał. Czarnowłosa, smukła niby świeca spoglądała na rycerza spod ciemnych rzęs, uśmiechając się życzliwie. Nie wyglądała na przestraszoną czy zagniewaną. Poprawiła wetkniętą za ucho niewielką różę jaskrawie odcinającą się od kruczych włosów.

Ten drobny gest przyciągnął uwagę Gozona. Przyzwyczaił się do widoku splątanych krzewów obsypanych drobnym kwieciem, nigdy nie przyszło mu do głowy, aby banalny kwiat traktować jak ozdobę w tym raju, który pysznił się fioletowymi cyklamenami, wielkimi makami o barwie krwi czy najwyżej cenionymi storczykami rosnącymi w głębi wyspy. Dotąd traktował róże jako przeszkodę dla końskich kopyt.

Dziewczyna pochwyciła jego spojrzenie, w jej zielonych oczach pojawiły się iskierki rozbawienia.

- Wybacz, pani, szukamy smoka, stąd pośpiech powiedział zakłopotany. - Mam nadzieję, że nic się wam nie stało?

Zaprzeczyła ruchem głowy. Spoważniała, przez jej twarz przeszedł grymas bólu.

- Jeśli spotkacie bestie, jedną zabijcie w moim imieniu - rzekła z westchnieniem. - Emiria była moją przyjaciółką.

- Smoki? - do rozmowy wtrącił się Bortfelde. - To jest ich więcej? Dotąd mowa była tylko o jednym, pani! - Jego koń, jakby rozumiejąc słowa rycerza, parsknął niespokojnie.

Na twarzy dziewczyny odmalowało się wahanie.

- Podobno wieśniacy widzieli trzy naraz - wyjaśniła.

Gozon wzruszył ramionami. O tym, co ludzie mówią, miał wyrobione zdanie. Szkoda czasu na plotki, zwłaszcza powiększone strachem. A do zdobycia sławy jedna bestia wystarczy w zupełności.

- Jedźmy - rzekł. Schylił się jeszcze do dziewczyny i wiedziony nagłym impulsem, dodał ciszej: - Zabijemy te smoki, ilekolwiek ich będzie. Masz moje słowo.

*

Nie spotkali ani jednej bestii. Plaża wzdłuż wybrzeża była pusta, a kiedy wspinali się na leśne zbocza i krążyli ścieżkami pośród drzew, tylko wiatr w koronach mącił ciszę. Wreszcie podjęli decyzję o powrocie.

W stajni już oczekiwali serwienci, jednak Gozon, jak to miał w zwyczaju, nim oddał wodze stajennemu, sam wytarł Petita suchą derką.

- A co z de Blayem i resztą? - spytał. - Wrócili może?

Chłopak pokręcił głową.

- Może będą mieli więcej szczęścia i ubiją potwora, panie.

Może - pomyślał Gozon. - A może zostawią trochę chwały dla mnie.

*

Pierwsze ukłucie niepokoju poczuł, kiedy ani de Blay, ani jego towarzysze nie pojawili się na wieczornej mszy.

Rankiem jak zwykle podążył do swoich obowiązków w kancelarii wielkiego komandora, ale myliły mu się szeregi liczb podczas przeliczenia waluty. Niepokój drążył go niczym robak dojrzałe jabłko. Gozon nie potrafił skupić myśli, wszystko wychodziło mu źle.

Dzień chylił się ku końcowi, gdy nieoczekiwanie do kancelarii przyszło wezwanie od wielkiego mistrza. Na zewnątrz już czekał Caro Annibale. Razem zaczęli się przedzierać wąskimi uliczkami collachium - obramowanymi domami wysokimi na kilka pięter i zabierającymi słońce - w stronę pałacu zamieszkiwanego przez Heliona.

Byli w połowie drogi, gdy nagle z bocznej uliczki wybiegła drobna ciemnowłosa Greczynka z niemowlęciem na ręku. Prawie wpadła na Cara. Krzyknęła coś, czego Gozon nie zrozumiał, wyminęła ich i zniknęła w otwartym warsztacie garncarskim po drugiej stronie ulicy.

Speszony i zaróżowiony Annibale przez chwilę zdawał się wahać, co powinien zrobić w tej zdumiewającej sytuacji.

- Zaczekaj tu - rzucił naraz i ku osłupieniu Gozona pobiegł za Greczynką.

Dieudonné nie był święty. Odwiedzając płatnerza, sam z przyjemnością przyglądał się jego córce - ale nigdy nie gonił za nią niczym chart!

Nie uważał jednak, żeby miał prawo wtrącać się w cudze sprawy, zwłaszcza drażliwe. Czekał więc, błądząc spojrzeniem po murach, wnętrzach warsztatów otwartych na ulicę, krzakach oleandrów rosnących dosłownie wszędzie... Zniecierpliwiła go dopiero przedłużająca się nieobecność przyjaciela.

Znalazł go na wewnętrznym podwórku. Caro Annibale i Greczynka dyskutowali zaciekle, w ich kłótni ginął cichy płacz dziecka. Caro obejmował oboje ramieniem, jakby próbując załagodzić spór, dziewczyna wyrywała się, podniesionym głosem rzucając oskarżenia albo obelgi. Rozmawiali po grecku. Gozon niemal nic z tej dyskusji nie pojmował, ale wzburzenie kobiety widać było jak na dłoni.

Naraz spojrzenie Annibale padło na Dieudonné. Łagodnie odsunął od siebie Greczynkę i ruszył w jego stronę, mocno pociągając przyjaciela za ramię. Wrócili na ulicę. Gozon nie potrafił ukryć zdziwienia.

- A tak - rzekł podniesionym tonem Caro, nie patrząc mu w twarz. Nerwowymi ruchami poprawiał habit, rozglądając się niespokojnie. - Właśnie tak, Dieudonné, dobrze się domyślasz... Jestem tylko człowiekiem. I co, doniesiesz Helionowi? Popatrz, właśnie do niego idziemy, dobrze się składa...

- Nie doniosę - odparł szorstko rycerz. - Tylko nie każ mi tego pochwalać.

Resztę drogi przebyli w milczeniu ciążącym niby ołowiane kule.

Rezydencja wielkiego mistrza mieściła się w dawnym pałacu bizantyńskiego namiestnika wyspy. Położona tuż przy północnej części murów miejskich, na niewielkim wzgórzu, pozwalała objąć wzrokiem port oraz collachium i pozostałe kwartały wewnątrz pierścienia fortyfikacji.

W komnacie, do której zaprowadził ich strażnik, czekał już Bortfelde z niewesołą miną.

Ledwie zdążyli zamienić kilka słów, pojawił się Helion z rulonem papierów w ręku. Był zasępiony, jego pociągła twarz jakby wychudła w ostatnich godzinach.

- Bracia de Blay, Dumbert i de Valse nie żyją - zaczął zgaszonym tonem, nie siadając na krześle. - Wieśniacy znaleźli ich ciała kilkanaście mil stąd, poniżej wierzchołka góry Flerimos, ukryte w skalnym jarze.

- Jedźmy ich pomścić, mistrzu - rzekł głucho Annibale, wstając. - Póki stwór nie odszedł daleko.

Helion uniósł rękę niezadowolony, że mu ktoś przerywa.

- Już wysłałem dwóch braci, żeby sprawdzili wszystko na miejscu. A was nie po to odrywałem od zajęć. Pozwoliłem polować na smoka, bo wydało mi się to dobrym sposobem na pozyskanie przychylności mieszkańców... Teraz jednak tę zgodę wycofuję. Zakonu nie stać na dalsze straty. Jeśli któryś z was spotka bestię podczas normalnego patrolu, może podjąć walkę, choć wolałbym, żeby poszedł za głosem rozumu i zebrał do boju większą kompanię.

- Mistrzu, pozwól chociaż mnie wyruszyć na poszukiwania - jęknął błagalnie Gozon, przypadając Helionowi do stóp. - To ja ich namówiłem, to moja wina, że Sorron i pozostali dwaj zginęli. Wypada mi ich pomścić.

Helion odsunął się w stronę półek z książkami, wśród których na honorowym miejscu stało wielkie chirurgiczne dzieło Rogera z Salerno.

- Dobro zakonu stoi ponad prywatną zemstą i podpowiada mi, żebym ci odmówił - rzekł ciężko. - Każdy, kto zlekceważy mój rozkaz, może się spodziewać usunięcia spośród braci.

Opuścili komnatę jak niepyszni.

*

Jeszcze dwa dni wcześniej szóstka śmiałków żartowała, że wyprawioną smoczą skórę zatkną niby sztandar na najwyższej wieży obronnej ku przestrodze wrogom. Teraz trzej spośród nich nie żyli.

Gozon nie potrafił się pogodzić z zakazem Heliona. Rycerze na zamku byli bezpieczni, ale co z mieszkańcami miast i wieśniakami z osad rozrzuconych po wyspie? Przypomniała mu się Livia Demetris. A jeśli bestia napadnie ją poza murami miasta?

Nad ranem, nim pierwsze pasma brzasku zarysowały się na horyzoncie, Gozon podjął decyzję: bez względu na konsekwencje ruszy pomścić swych towarzyszy.

Może też warto wytresować psy na atrapie smoka choć przez dzień lub dwa i zabrać na wyprawę.

Przeglądając w myślach całą sforę, zdecydował się na Psotkę i Szejtana, psy nie największe i najsilniejsze, ale najłatwiejsze do ułożenia.

*

- Powiedz mi, jak on wyglądał! - cierpliwie powtórzył Gozon.

Wieśniak zgarbił się. Oblizywał spierzchnięte usta, bezradnie spoglądał tu i tam po pustej stodole. Podobno widział smoka z daleka, na polu. To właśnie usiłował ustalić rycerz.

- Miał skrzydła? - wyciągał Gozon, groźnie patrząc chłopu w oczy.

- O, panie, prawie jak drzwi stodoły! - ożywił się ten. Rozłożył szeroko ręce. - Łopotały niby żagle łodzi w ostrym wietrze. A kiedy je zwinął, to jakbyś do poczwarnego kadłuba dwa wielkie bochny przyłożył.

Rycerz pomodlił się w duchu o łaskę cierpliwości.

- No dobrze, spróbujmy jeszcze raz - rzekł. - Jak wielki był ten smok? Wielkości beczki z winem? Kamienicy w mieście? Galery? Góry, na której stoją miasto i zamek?

Na tym pytaniu utknęli poprzednio. Wieśniak widać to zapamiętał, bo milczał uparcie. Gozon westchnął: Niech aniołowie dodadzą mi sił, bo nie zdzierżę i zaraz palnę go w łeb.

- Nie bój się - zachęcił - nie będę więcej na ciebie krzyczał. Ale chcę go zabić, rozumiesz, i muszę wiedzieć, jaki on jest.

- Jak dom - wyjąkał wreszcie wieśniak i niespokojnie popatrzył na rycerza. - Nie za duży, nie za mały, taki w sam raz akuratny...

Gozon z rezygnacją machnął ręką.

- Zostań z Bogiem - rzekł, kierując się ku wyjściu, gdzie czekał uwiązany Petit.

Wieśniak natychmiast czmychnął między narzędzia i sterty drewna na opał.

*

Gozon postanowił skorzystać z usług Pietro Collodiego, jednego z zamkowych cieśli, utalentowanego zwłaszcza w produkcji wygodnych mebli, zawsze umiejącego nagiąć drewno, płótno albo skórę do pożądanego kształtu. Zastał go w warsztacie i bez zwłoki wyłuszczył swą prośbę.

- Musi być jak najbardziej podobny do prawdziwego - zakończył, rozglądając się po sali pełnej niewykończonych sprzętów, narzędzi, desek i całych grubych pni, wolno schnących w odpowiednich warunkach, nim zostaną przerobione na rzeczy potrzebne ludziom.

- To się da zrobić, panie - wesoło odparł Collodi, rad, że trafia mu się urozmaicenie. Zaczął zbierać narzędzia, szukać drewnianych listew, palików różnej grubości. Z ukrycia wyjął kilka ciężkich wołowych skór zwiniętych w grube rulony i podał je rycerzowi, starając się omijać kręcące się wokół Szejtana i Psotkę.

Znaleźli sobie miejsce z dala od wścibskich oczu pod północno-zachodnią częścią murów, na wysokiej łące kończącej się urwiskiem opadającym ku morzu. Wieści i tak się rozejdą, ale im później dotrą do Heliona, tym lepiej. Na razie Gozon mógł liczyć na dyskrecję komandora Pasquieta, który zwolnił go z prac w kancelarii bez pytania o powody. Zapewne domyślał się celu przyświecającego młodemu rycerzowi i aprobował go.

Sporo czasu zajęło ustalenie wyglądu i konstrukcji atrapy, bowiem Dieudonné poza liczbą skrzydeł smoka nie potrafił podać Collodiemu wielu szczegółów. Nie miał zaś pojęcia o kluczowych zagadnieniach, jak choćby czy bestia na podobieństwo bazyliszka zabija spojrzeniem, zionie ogniem czy pluje jadem. A wszystko to według cieśli było ważne, bo jeśli, panie rycerzu, na ten przykład bydlę zionie płomieniem, to musi to robić z wiatrem, żeby się na cofkę nie nadziać, z czego wynika, że w locie smok musi być nadzwyczaj giętki. Gozon utrudnił całe przedsięwzięcie, domagając się ruchomych skrzydeł i w ogóle możliwości kierowania atrapą od wewnątrz, bo przecież w prawdziwej walce smok nie będzie nieruchomo czekał, aż rycerz ze swymi psami rozwłóczą go na ćwierci.

Wreszcie późnym popołudniem smok był gotów.

- No to wskakuj do środka i ćwiczymy psy - nakazał rycerz, gwizdem przywołując Szejtana i Psotkę. Zobaczymy, jak zareagują na potwora.

- O nie, panie, mowy nie ma - odparł Collodi, cofając się w stronę zamkowych murów. Jeszcze raz rzucił okiem na swe dzieło. Konstrukcja bardzo przypominała wielkiego ptaka o rozłożystych skrzydłach. - Ty zamierzasz ćwiczyć psy na smoku, ale ja nie chcę, żeby one próbowały zębów na moim tyłku. Nawet gdyby szramy na moim siedzeniu miały się przysłużyć sprawie, niech mi pierwej sam wielki mistrz udzieli sakramentów, nim wejdę do środka.

Gozon roześmiał się i wyjął zza pazuchy przygotowaną wcześniej zapłatę.

- Przesadzasz z tym pogryzionym tyłkiem, Pietro, ale jakoś sobie poradzę bez ciebie. W każdym razie nie chwal się tym, co tu robiliśmy, zgoda?

Gdy cieśla odszedł, rycerz rozebrał się do koszuli i wślizgnął do środka konstrukcji. Prowokował psy, poruszał sztucznym smokiem, wywołując wciąż nowe ataki Szejtana i Psotki, które zażarcie gryzły drewno i rwały pasma skóry, jakby walczyły z prawdziwym potworem. Miał nadzieję, że podobnie zachowają się, gdy dojdzie do spotkania z bestią.

Wreszcie Gozonowi brakło sił. Wyczołgał się z makiety na chłodną trawę, w cień murów. Psy znudzone walką z nieruchomą atrapą porzuciły ją po chwili, układając się obok rycerza.

Naraz Szejtan uniósł głowę w stronę zamku i gniewnie warknął. Rycerz odwrócił się, podążając wzrokiem za spojrzeniem psa.

Spiesznym krokiem zmierzał ku niemu Caro Annibale.

- Zamierzasz złamać zakaz Heliona? - raczej stwierdził, niż zapytał, gdy już był blisko. Usiadł na trawie obok Gozona. - Chcesz ich pomścić, prawda?

- A ty, Caro? Nie pojedziesz ze mną?

Annibale zapatrzył się w dal.

- Nie mam dokąd wracać, Dieudonné - wyznał wreszcie ze smutkiem. - Moja rodzina bardzo zbiedniała, dość tam gąb do wyżywienia i beze mnie. No i jest, ty wiesz... - zawahał się, nie kończąc zdania. - Nie, nie wystąpię przeciw Helionowi, choć jeśli spotkam smoka podczas regularnego patrolu, nie puszczę go żywego!

- Nie zdążysz - odparł Gozon. - Wcześniej usiekę to bydlę, choćbym miał je ganiać po całej wyspie.

Annibale westchnął ciężko.

- Widziałem ich ciała - powiedział z nieukrywanym niepokojem. - Może się nie znam, ale trudno mi było odnaleźć ślady zębów i pazurów, za to bez trudu dostrzegłem rany jak od cięcia ostrą stalą i dziury od włóczni. Uważaj więc nie tylko na smoki - ostrzegł, podnosząc się z trawy. - Bo może niektórzy mieszkańcy wyspy już kłaniają się sułtanowi?

O zmierzchu Gozon zepchnął zniszczoną makietę do morza. Tyle ćwiczeń będzie musiało wystarczyć.

III

Elekcja trwała, a Renato di Fontenay wcale nie zamierzał się poddać, wciąż usiłował rozegrać partię swego życia.

Znalazł się tu w zastępstwie Luco de Manilii, który na krótko przed śmiercią Heliona musiał wyruszyć na aragoński dwór. A teraz, zwietrzywszy szansę w rozproszeniu frakcyjnych sił, postawił wszystko na jedną kartę.

- Tak, słyszałem te stare opowieści - przyznał, powściągając niechęć. - Jednak, z całym należnym bratu Gozonowi szacunkiem, gdzie dowody, że walczył ze smokiem? Przecież nie odnaleziono ścierwa bestii. Nikt nigdy nie pokazał żywego czy martwego jaszczura w żadnym bestiarium. Co innego jednorożce: mamy rogi, wspaniałe dowody ich istnienia. A smoki? Istnieją tylko zajmujące opowieści o nich. Legendy. Wieśniaków mogła przestraszyć wyrośnięta agama. Albo cokolwiek innego.

Wszystkie spojrzenia skierowały się ku Gozonowi, bo przecież, choć nie wprost, di Fontenay zarzucił mu kłamstwo.

Ale komandor tylko wzruszył ramionami.

- Walczyłem ze smokiem. Nie wierzysz, spytaj mieszkańców dolnego miasta, czy po mojej wyprawie kogoś porwał albo dokonał innych szkód. Ty masz przekonania, a oni wiedzą, jak było.

- Gozon dobrze mówi - chrypliwie odezwał się Lexa ze swego końca stołu. - Znaleźliśmy ślady: łuski i krew, lepką i tłustą, podobną do arabskiej gumy. Nie zarzucaj Gozonowi kłamstwa, di Fontenay, bo może ci stanąć kością w gardle.

- Tak? - warknął Italczyk. - To czemu owych, jak twierdzisz, łusek i innych dowodów nie ma w skarbcu oprawionych niby relikwie?

Lexa spojrzał na niego zimno. W jego oczach pojawiła się wzgarda.

- Skoro wszystko wiesz najlepiej, Renato, powinieneś wiedzieć i to, że sam Helion podjął decyzję o ich zniszczeniu. A czemu podjął taką właśnie? Bo się obawiał, że na wyspie strach przed smokiem przemieni się w kult jego zwycięzcy. - Z ukosa spojrzał na Gozona. Co i tak nastąpiło.

*

Wyruszył o świcie, wkrótce po jutrzni, kiedy nad wyspą unosiły się jeszcze sine opary mgieł. Przekroczywszy jedną z bocznych bram, Gozon rozpędził konia do galopu, byle uciec dalej od dusznych zamkowych murów. Szejtan i Psotka tańczyły wokół końskich nóg niby dwa demony.

- A teraz, smoku, znajdę cię i zabiję, choćbym sam miał zdechnąć.

Wybrał drogę wiodącą na Czarci Most. Być może powinien szukać smoka na stokach góry Flerimos, gdzie zginęli bracia, wątpił jednak, czy bestia będzie tam czekać na kolejnych rycerzy.

Czarci Most wspinał się ostro do góry, sięgając nieba stromym pasażem zakończonym płaskim jęzorem skały, spadzistym klifem opadającym ku morzu. Podobno tubylcy uprawiali tu kiedyś krwawe, zakazane praktyki. Strach nadal ciążył nad tym miejscem. Jedni bali się tajemnych obrzędów, od których wzięło swą nazwę, inni śmierci - bowiem morze co roku podczas sztormów zabierało spory kawał ziemi, podcinając skałę. Czarci Most podzielony był głębokimi rozpadlinami sięgającymi dna piekieł - mogło się zdawać, że w całości trzymają go korzenie gęstych, niskich zarośli i krzewów róży.

Dla joannickich obserwatorów to pasmo skały stanowiło jednak prawdziwy dar Boży. Przy dobrej pogodzie można było stąd dostrzec tureckie wybrzeże i żaden statek w promieniu wielu mil od cypla nie miał się gdzie ukryć.

Gozon powiódł wierzchowca na skraj klifu. Psy posłusznie podążały za nimi. Rycerz liczył, że uda mu się wyśledzić smoka w locie, a może wypatrzyć jego kryjówkę.

Do przepaści pozostało nie więcej jak sto kroków. Naraz zagrzechotały kamyki osypujące się ze ściany, odbijające się, pociągające za sobą następne odłamki. Czyżby powstawało właśnie nowe pęknięcie? Albo wielki kawał skały miał runąć do morza? Gozon ściągnął wodze.

Tymczasem lawina kamyków przyciągnęła uwagę psów. Pognały ku krawędzi, nie powstrzymał ich gniewny krzyk rycerza.

Grzechot kamieni nie ustawał, wokół rozeszła się przenikliwa woń pomarańczy. Dieudonné słyszał o charakterystycznych wyziewach na krótko przed trzęsieniem ziemi, zaczął się więc powoli wycofywać.

Nieoczekiwanie sponad krawędzi klifu wyjrzała wielka bestia. Smok! Gwałtowne bicie ogromnych błoniastych skrzydeł utrzymywało go niemal nieruchomo w powietrzu. Jedną ze szponiastych łap dosięgnął Psotkę, wyrzucił ją w powietrze jak piórko - wprost w przepaść. Drugą starał się pochwycić Szejtana. Wysmukły jaszczurczy tułów pokryty był zielonooliwkową drobną łuską migoczącą delikatnymi wzorami, gdy wił się, unikając zębów Szejtana. Wąska głowa osadzona na długiej szyi przypominała łeb morskiego węża.

Gozon wyjął kopię wiszącą u siodła i skierował konia w stronę walczących stworzeń. Tymczasem smocze pazury rozorały szyję psa, buchnęła fontanna krwi i Szejtan padł bez życia, a bestia runęła na rycerza. Wyciągnięte pazurzaste łapy mierzyły wprost w jego twarz. Gozon nastawił kopię, zapierając się w siodle. Smok zdołał skręcić w powietrzu, choć nie na tyle, by całkiem wyjść z opresji - grot kopii zjechał po skrzydle, rozcinając je na długości pół łokcia. Siła wstrząsu wysadziła rycerza z siodła, krusząc drzewce.

Zerwał się na nogi i chwycił miecz, nim zwierzę wylądowało i szurając po skale, nawróciło w jego stronę. Teraz stwór odcinał go od lądu. Ze smoczej paszczy wydobywał się wściekły syk, rozwidlony język drgał prędko. W żółtozielonych ślepiach przeciętych czarną pionową źrenicą czaił się gniew. Zranione skrzydło mocno przylegało do boku.

Wieśniacy nie kłamali, była to straszliwa bestia, nie gorsza niż na malowidłach przedstawiających bohaterstwo świętego Jerzego. Ale skoro można ją zranić, można i zabić - pomyślał Gozon, patrząc na krew kapiącą z rany potwora. W zetknięciu ze skałą dymiła niczym diabelska posoka.

Smok znów ruszył do ataku, pazurami mierząc tym razem w pierś rycerza. Ten ciął mieczem, ale bestia uskoczyła z widocznym wysiłkiem, odlatując w tył.

Powtórzyło się to kilka razy. Potwór nie zaprzestawał prób, by dosięgnąć przeciwnika albo zepchnąć go na urwisko, jednak Dieudonné bronił się mężnie, choć pot zalewał mu twarz.

Wreszcie rycerz, dostrzegając, że bestia uchyla się z coraz większym trudem, postanowił zaryzykować. Na kolejny atak odpowiedział atakiem. Gdy smok rzucił się na niego, zrobił kilka szybkich kroków w bok, a kiedy zaskoczony jaszczur niezdarnie przelatywał obok, machając rozpaczliwie skrzydłami, przyskoczył i z rozmachem wbił miecz w bok bestii. Dobra stal z chrzęstem rozpłatała stwardniałą skórę i zagłębiła się w ciele potwora.

Ten wrzasnął straszliwie, a pod czaszką Gozona rozległ się dzwoniący grom, jakby wybuchła prochownia. Rycerz razem z mieczem wyleciał w powietrze, spadając na skałę kilkanaście kroków dalej. Był oszołomiony, niemal stracił przytomność. Zamroczony bólem smok nie wykorzystał jednak jego słabości, też opadł ciężko w kępę karłowatego różokrzewu niedaleko krawędzi urwiska.

Minęło parę chwil nim Gozon przezwyciężył niemoc i stanął chwiejnie na nogach. Z trudem łapał oddech. Lewa ręka zwisała bezwładnie, chyba złamana, prawą podniósł leżący nieopodal miecz.

Bestia także ciężko robiła bokami, z jej paszczy dobiegał chrypliwy jęk. Patrzyli na siebie, gotując się do kolejnego, może ostatniego starcia.

- Teraz cię zabiję, smoku - wychrypiał rycerz, robiąc kilka kroków w stronę leżącego potwora. - Tu zginiesz, poczwaro.

Jaszczur z uwagą śledził jego ruchy. Z szurgotem cofnął się, przewaga joannity była coraz bardziej oczywista.

Nie chcę zginąć - nieoczekiwanie zadudniło w głowie Gozona. - Niech każdy idzie w swoją stronę.

Zdumiony rycerz przystanął. Bestia zwracała się do niego! Słyszał jej słowa wprost w umyśle, podczas kiedy paszcza smoka, na wpół otwarta, pokazywała mu szeregi ostrych, zakrzywionych zębów.

- Nie omamisz mnie sztuczkami - rzekł, robiąc kolejny krok. - Zabiłeś moich braci, teraz ja zabiję ciebie.

Smok syknął gniewnie, znów się cofając. Byli już prawie na krawędzi urwiska.

Głupi, głupi! Ludzi nie zabijam. Tylko krowy i owce. Dobre mięso.

Gozon wzruszył ramionami, pojmując, że to tylko gra na zwłokę. Uniósł miecz.

- To kto zabił trzech moich przyjaciół?! I mieszczan?

Potwór zatrzymał się na skraju klifu. Stanął w obronnej pozycji. Nawet gdy skrzydła miał złożone, wielkością przewyższał człowieka.

- Ludzie z lądu - odparł ze złością, tłumiąc jęk bólu do głębokiego, basowego pomruku. - Ich galera wylądowała niedaleko. Myślałem, że wiecie.

Zaskoczony rycerz chwilę trawił tę wiadomość. Turcy przeoczeni przez patrole! Helion miał rację jak zwykle: nie tej bestii trzeba się bać, tylko wojsk sułtana. Kto wie, może szykuje inwazję?

- Są jeszcze trzy statki - ciągnął smok, jakby czytając w myślach Gozona. - Mogą zatonąć na głębokiej wodzie...

- Jak? - dopiero po wypowiedzeniu pytania Dieudonné spostrzegł, że dał się wciągnąć w rozmowę.

A przecież przybył zabić bestię!

- Ta stęknęła głucho, jakby ból się nasilił.

- Wiatry i fale, nagły sztorm miażdżący kadłub statku... tysiąc sposobów. Tylko umieć. I chcieć.

Trzy galery to nie inwazja - rozmyślał Gozon. Smoka da się zabić. Lecz jeśli to ja zginę? Kto wtedy zaniesie Helionowi wiadomość o tureckiej napaści? Trzeba wysłać patrole, przeczesać wnętrze wyspy...

Ważył w sobie decyzję. I wtedy nadpłynęło wspomnienie niedawnej rozmowy z mistrzem na akropolu.

Nudne patrole... Prowansja...

- Odlecisz stąd. Będziesz omijać wyspę - zażądał.

- Na morzu niezamieszkanych skał wciąż sporo nadspodziewanie szybko zgodził się smok. - Odlecę.

Naraz znieruchomiał. Zamknął oczy, z jego paszczy wydobył się syk. Brzmiało to jak słowa w nieznanym języku. Gozon skoczył w stronę potwora, przeklinając własną głupotę. Podczas gdy on sobie rozmawiał, ta bestia rzucała czar!

Jaszczur z jękiem bólu odskoczył w bok poza zasięg ostrza.

- Inna propozycja, rycerzu - stęknął. - Wszystkie tureckie galery zmierzające ku Rodos. Wszystkie, jakie zauważy ród Eir. Tylko za twego życia.

Zaskoczony zmianą warunków Gozon stanął w pół kroku. Pomyślał o haczyku, jaki musi się w tym kryć.

- W zamian nie będziesz pytać, co morski smok robi na tej wyspie - ciągnął gad. - Nie będziesz niczego szukać, a jeśli zauważysz inne smoki, udasz, że ich nie widzisz, jasne? Wreszcie, przestaniesz kręcić się po Czarcim Moście.

Dieudonné zastanawiał się, ile jest warte słowo takiego wroga. I czy w ogóle ma jakąś wartość.

- A gwarancje? Skąd pewność, że nie zapomnisz o umowie, jak tylko poczujesz wiatr pod skrzydłami?

Potwór leniwie uniósł głowę. Podwójne powieki zamknęły się i otworzyły ponownie. Teraz jego oczy były ciemnozielone, jakby senne.

- Żadnych gwarancji. - W jego słowach pobrzękiwała twarda stal, pierwsza oznaka rodzącego się gniewu. Ja, Glehny Eir, morski smok z Theiry, mówię, że zrobię, co powiedziałem. Wierz albo walczmy. Twój wybór.

Gozon długo patrzył na jaszczura, oddychając ciężko. Krople potu spływały mu po policzkach. Wreszcie skinął głową.

- Dałeś słowo. Przyjmuję je.

Smok nic nie odrzekł. Mocniej wsparł się na łapach, z jękiem rozwinął poranione skrzydło, wreszcie poderwał się niezgrabnie i wzbił ponad Czarci Most. Jednak krótko wisiał w powietrzu, zaraz błona skrzydła zwinęła się w kilku miejscach i po chwili niepewnego lotu opadł na ziemię.

Nie od razu ponowił próbę. Najpierw rozwinął skrzydła i zębami, tłumiąc jęki bólu, poprawiał porozcinane błony. Był to nieprzyjemny widok, Gozon mimo woli współczuł bestii, choć jeszcze przed chwilą byli śmiertelnymi wrogami.

Choć nie takimi, jak my, chrześcijanie i Turcy - pomyślał.

Wreszcie smok ponownie wzbił się w powietrze I zniknął rycerzowi z oczu.

IV

- Tak jest, zwyciężyłem smoka - podjął wreszcie Gozon, przecierając twarz dłonią, jakby ścierał mgłę dawnych, mrocznych wydarzeń. Długą chwilę spoglądał na di Fontenaya.

- I zapłaciłem za to wysoką cenę - dodał, posępniejąc.

*

- Zrozum, chłopcze, zakon nie może sobie pozwolić na tolerowanie otwartego nieposłuszeństwa - ze smutkiem wyjaśnił Helion. Chwilę wcześniej Gozon zdał mu relację z wydarzeń, z umowy ze smokiem. Mistrz już rozesłał patrole w poszukiwaniu tureckich szpiegów.

- Jeszcze nie wiem, co z tobą począć: czy odesłać cię do Prowansji, abyś w którymś z klasztorów dożył swych dni, czy też całkiem pozbawić habitu, wyjąć spod władzy Kościoła - ciągnął Helion. - Tu jednak, jako brat zakonny, zostać nie możesz.

Dieudonné słuchał tego oniemiały. Tak, spodziewał się kary za złamanie zakazu, ale przecież wszystko skończyło się sukcesem, dobił targu ze smokiem, zdobył cenne informacje o wrogu. Tymczasem na mistrzu wszystko to zdawało się nie robić większego wrażenia. Wskazał Gozonowi wiszący na ścianie cedrowy, wystylizowany krzyż o rozwidlonych ramionach symbolizujący osiem błogosławieństw, jakimi powinien się kierować rycerz zakonu św. Jana. Wojownik, ale i duchowny.

- Złamałeś naszą regułę - westchnął. - Mam pochwalić taki wzór, taką postawę? Dać cię braciom za przykład? Jeżeli tak zrobię, odtąd słowo wielkiego mistrza przestanie mieć znaczenie. Lekceważąc je, niezadowoleni będą mogli rzec: A Gozon nie posłuchał i proszę, miał rację, zwyciężył smoka. Gozon Smokobójca okazał się mądrzejszy od swego mistrza. A tymczasem, jeśli twoja relacja jest prawdziwa, wola Boża lub tylko niewiarygodnie dużo szczęścia sprawiło, że w ogóle żyjesz.

Młody joannita chciał zaprotestować. Smok nie umiał walczyć i tyle.

- Może faktycznie powinieneś był wystąpić z zakonu? - kontynuował po chwili Helion. - Na razie wrócisz do własnej celi i nie opuścisz jej bez mojego zezwolenia.

Zakazuję ci rozmawiać z kimkolwiek o tym, co zaszło.

*

Faktu, że Gozon starł się ze smokiem i zabił go (co nie było prawdą, ale przecież nikt poza nim samym oraz Helionem nie wiedział o umowie), nie dało się jednak ukryć. Wieść żyła własnym życiem karmiona plotkami. Któregoś dnia Pierredon, serwient Gozona, wraz z posiłkiem przyniósł zaskakującą nowinę:

- Kupcy z miasta ujęli się za tobą - rzekł, stawiając miskę na niskim stoliku, na którym leżała Biblia otwarta na Apokalipsie św. Jana. - Dowiedzieli się, że Helion zamierza cię odprawić, i przysłali petycję, żeby zamiast karać, raczej cię nagrodził za oswobodzenie ludzi od poczwary.

Cień nadziei zakiełkował w sercu młodego Dieudonné. Zrobił kilka niespokojnych kroków po celi.

- A co na to Helion?

Pierredon z trudem ukrył rozbawienie.

- Nie znasz go? Zanim podejmie jakąś decyzję, sto razy dzieli włos na czworo. Jednak teraz, kiedy masz poparcie wdzięcznych mieszczan, niełatwo mu będzie cię odesłać.

*

Wielki mistrz z dnia na dzień odkładał podjęcie decyzji o losach Gozona. Ten popadł w rezygnację i otępienie, a lektura Apokalipsy ujawniła mu straszliwą prawdę: dał się oszukać smokowi, ramieniu Szatana.

Nie powinien był zawierać żadnej umowy. Czyż święty Jerzy oszczędził bestię?

Z tego piekła smutku i rozpaczy wyrwał go któregoś dnia Pierredon, anonsując gościa. Po chwili, ledwie dając rycerzowi czas na ogarnięcie się, do celi wprowadził... Livię Demetris! W ręku trzymała niewielki kolorowy bukiet kwiatów przypominający rycerzowi, że za oknem wciąż trwa najpiękniejszy miesiąc roku.

- Musiałam się z tobą zobaczyć, panie - wyjaśniła pospiesznie. Smutek na jej twarzy był poruszający, zwłaszcza gdy się pamiętało zwykle przepełniającą ją radość życia. - To przeze mnie masz kłopoty. Gdybyś mi nie obiecywał zabić smoka...

Gozon roześmiał się gorzko. Niepojęte - zdołała dojść aż tu, do prywatnych cel zakonników, ale w tej akurat sprawie myliła się zasadniczo.

- Zrobiłem to dla siebie, dla sławy - odparł, pocierając opatrunek na złamanej ręce. - I za to płacę. Nie masz powodu się obwiniać.

Być może jego słowa zabolały dziewczynę, zburzyły wyidealizowaną wizję Gozona Smokobójcy, zbawcy świata, a przynajmniej Rodos. Lecz taka przecież była prawda. Sława i zemsta - te dwa uczucia nim kierowały.

Wyciągnęła przed siebie kwiaty, rozglądając się w poszukiwaniu naczynia. Niczego takiego nie znalazła, cele zakonników były ascetyczne, pozbawione zbędnych przedmiotów. Tylko ściany, łóżko, niewielki stolik z wsuniętym pod niego stołkiem, parę kołków wbitych w mur, wisząca na nich odzież.

- Mimo to zabiłeś go - odparła z przekonaniem. A kwiaty trzeba włożyć do wody. Przynajmniej póki nie zwiędną, będzie widać, że w celi mieszka żywy człowiek.

Zamiast zaprzeczyć - smok przecież miał się całkiem dobrze - przywołał Pierredona. Ten wrócił po chwili z niewielkim napełnionym wodą dzbankiem, w którym jeszcze przed chwilą musiało znajdować się wino. Nie zdając sobie sprawy z konsternacji rycerza, dziewczyna zaczęła układać kwiaty. Większe i niższe, jak fiołki czy cyklameny rozmieściła wokół krawędzi, w środek zaś włożyła kilka dłuższych gałązek obsypanych drobnymi różami. Celę wypełnił zapach wiosny.

Gozon z trudem powstrzymywał się od nieuprzejmego kichnięcia.

- Wyjedziesz, panie? - Dziewczyna przerwała ciążącą ciszę.

Dieudonné przyglądał się jej twarzy, na której tak łatwo można było wyczytać uczucia.

- Nie wiem - rzekł wreszcie cicho, przenosząc wzrok na kwiaty, które przyniosła. - Ta bestia zmieniła moje życie bardziej, niż chciałem. I... - zawahał się - czasem myślę, że może lepiej było zostawić ją w spokoju...

*

Dwa dni później Helion podjął decyzję.

- W obecności całego zgromadzenia przyznasz, że byłeś nieposłuszny. Ukorzysz się. Każdego z braci poprosisz o wybaczenie swego postępku i jeśli choć jeden odmówi, opuścisz zakon. - Siedział przy stole na pozór zajęty papierkową robotą, choć po jego nieco odległym spojrzeniu znać było, że zajmują go kwestie szerszej natury. Gdy spoglądał na Gozona, zdawał się przenikać go wzrokiem, sięgać duszy, jakby szukając w niej starszego, dojrzalszego wcielenia Dieudonné. - Przez miesiąc będziesz trzymał nocne warty na jednej z bram. Na temat smoka zamilkniesz. I bez twego udziału dość legend rozniosło się po wyspie. Żadnych barwnych opowieści snutych przy winie w gronie braci zakonnych czy mieszczan, jasne?

Helion westchnął ciężko. Gozon milczał przytłoczony jego słowami.

- Później wrócisz do obowiązków w kancelarii komandora. Chyba że znów uznasz moją decyzję za niesłuszną, wtedy wsiądziesz na pierwszy statek płynący do Italii.

Jeszcze niedawno młody rycerz przysięgał Bogu, że prędzej połknie własny miecz, niż da się upokorzyć albo pozbawić należnej sławy. Istotą decyzji Heliona było złamanie jego krnąbrności, ukazanie jego czynu jako karygodnego nieposłuszeństwa. Potyczka ze smokiem niemal nikła wobec samowoli, której się dopuścił.

Wybór należał do niego. Gdyby chociaż mógł opowiedzieć, jaką umowę zawarł ze smokiem... Helion jednak wyraźnie tego zakazał. Nikt się nie dowie, że Gozon, rezygnując z zemsty, wybrał bezpieczeństwo mieszkańców przed turecką inwazją. Rzecz jasna, jeżeli potwór zamierzał dotrzymać słowa.

- Tak, mistrzu - odparł Dieudonné, czując narastającą suchość w gardle. - Uczynię, jak każesz.

*

Zrobił to następnego dnia. Przedziwne to były sceny, gdy bracia, w głębi ducha zazdroszcząc Gozonowi odwagi i sławy, oficjalnie udzielali mu odpustu. A już szczególnie Bortfelde i Caro Annibale. Ci nie potrafili ukryć zawiści.

Wkrótce zresztą, nim rozpoczęło się lato, Annibale bez pożegnania opuścił zakon. Zniknęła również owa Greczynka, którą Gozon widział wtedy u boku rycerza.

V

Di Fontenay pocierał podbródek gestem zniecierpliwienia. Chodził po refektarzu prowadzony spojrzeniami braci, z których część zastanawiała się, czy wywoła kolejną bójkę, ostatecznie zerwie elekcję czy też uczyni coś jeszcze bardziej nieprzewidzianego.

Wreszcie di Fontenay zatrzymał się i wbił chmurny wzrok w Gozona.

- Rozumiem, iż nasz komandor czuje się rozżalony faktem, że nie dorównał sławą świętemu Jerzemu rzekł uszczypliwie. - Ale to jego sprawa, nie nasza. Być może to ten argument powinien przechylić szalę wyboru. Każdego dnia wszyscy, jak tu siedzimy, płacimy jakąś cenę za wstąpienie do zakonu. Czyż nie? I jak mamy uwierzyć, że skoro brat Gozon nie udźwignął ciężaru dawnych wydarzeń, poradzi sobie z piastowaniem stanowiska wielkiego mistrza?!

Dieudonné wstał od stołu i nie bacząc na zdumione spojrzenia, podszedł do di Fontenaya. Ten pobladł nieco. Lexę, który, jako spowiednik wielkiego komandora, znał targające nim wątpliwości i ból, ogarnęło przerażenie. Oczekiwał najgorszego.

Jednak Gozon tylko zacisnął mocno pięści.

- Co ty wiesz o płaceniu ceny? - spytał z goryczą, robiąc jeszcze krok i zmuszając di Fontenaya do cofnięcia się. - Co ty o tym możesz wiedzieć, głupcze?!

I bez słowa więcej ruszył w stronę wyjścia z komnaty.

Nie słyszał kłótni, jaka wybuchnęła zaraz potem, ogarniając elektorów niby grecki ogień spopielający wszystko do tłustego, szarego kurzu.

*

Krótko przed zachodem słońca odnaleźli go ukrytego w jednym z zakamarków kościoła św. Jana niemal przytykającego do klasztoru. Teraz czterej bracia, wysłannicy swoich frakcji, otaczali Gozona niby ramiona morskiego stwora. Spoglądał w górę na wysokie krzyżowe sklepienia, ale ból i gorycz nie chciały go opuścić, zaś obecność zakonników niewiele zmieniała. Pragnął zapomnienia i była to rzecz, która - jak wiedział - nie zostanie mu dana.

- Wybierzemy cię na wielkiego mistrza - rzekł Gephard - bo ten dureń, di Fontenay, gotów ściągnąć nam na głowę kłopoty. Lecz, przyznasz, w jednym miał rację: czy podołasz, skoro jeszcze wczoraj nie czułeś się na siłach ubiegać o to stanowisko?

W świetle zmierzchu rysy Saksończyka zmiękły, wydawał się bardziej łagodny, choć jego słowa brzmiały zdecydowanie. Dieudonné próbował odgadnąć, co bardziej przekonało tych czterech: strach przed nieobliczalnym di Fontenayem czy smocza legenda. Pomyślał o Helionie. Wiele ich kiedyś dzieliło. Więcej spraw znacznie później - połączyło silnymi więzami przyjaźni. A teraz testament starego Heliona, wbrew chęciom i oczekiwaniom samego Gozona, miał się ostatecznie wypełnić.

Powinien im odmówić, zrzec się funkcji, pojechać na Czarci Most i skoczyć z urwiska. Albo wrócić do Prowansji, posmakować ostrego słońca, zostać wędrownym kaznodzieją. Nie mógł jednak tak postąpić. Drzwi powrotu zostały zamknięte na zawsze.

- Gephard, nie wiem, jak potoczą się losy zgromadzenia - odparł. - Nikt tego nie wie poza Bogiem. Mogę ci jedynie przysiąc, że będę się starał, że zrobię wszystko, aby nasz zakon przetrwał, rozwijał się, zaś królowie i książęta musieli się z nim liczyć.

To wystarczyło. Razem wrócili do refektarza i Lexa zwołał wszystkich elektorów.

Zanim przystąpili do głosowania, Gozon pewien końcowego wyniku poprosił von Aerenthala o głos.

- Nie pchałem się na to stanowisko. Teraz jednak... zaczął cicho, z napięciem w głosie, kładąc drżące dłonie na krawędzi stołu. - Jest coś, co musicie wiedzieć, tajemnica, której będziecie musieli dochować. Helion powierzył ją Hohensteinowi i Leguevinowi, jednak oni nie żyją. Potem chyba już nikomu nie ufał, dlatego tak nalegał, abym to ja objął po nim stanowisko. Abym kontynuował zaczęte dzieło.

Spojrzał w stronę di Fontenaya. Ten siedział ponury i nieporuszony, zdając sobie sprawę z porażki.

- Zwłaszcza ty, Renato, powinieneś uważnie wysłuchać tej opowieści, bo może kiedyś zostaniesz wielkim mistrzem - zwrócił się Gozon do Italczyka. Ten drgnął, podniósł wzrok, ale nic nie odrzekł.

Dieudonné nabrał tchu i opowiedział im całą historię.

*

Pierwsze kilka miesięcy od zawarcia umowy ze smokiem Gozon zapamiętał jako męczący sen. Bracia przypatrywali mu się dziwnie, nie wiedząc, jak go traktować. Mieszkańcy zaś uważali młodego rycerza za bohatera, pragnęli zamienić choć kilka słów, dotknąć szaty, jakby mogło to ich uzdrowić albo przynieść pomyślność w interesach. Przez długi czas nie mógł spokojnie opuścić collachium.

Odwiedzał za to Czarci Most, przekonawszy siebie, że w gruncie rzeczy nie łamie danego słowa, bo przecież smok nie sformułował żądania jasno i kategorycznie. Za każdym razem, gdy odwiedzał skalny pomost, rzucał obok rosnącego u jego podstawy gęstego krzewu róż kamyk zabrany po drodze. Mijały dni, miesiące - aż z niepozornych kamieni uformował się wzgórek, a z jego szczytu na podobieństwo ramion ośmiornicy spływały małe lawiny.

Na wszelki wypadek obiecał sobie, że jeśli los zetknie go z nową bestią, pozostanie głuchy na głos rozsądku, rozsiecze ją na drobne kawałki i nakarmi nimi psy.

Powracając tu, utwierdzał się w przekonaniu, że postąpił dobrze. Tureckie galery przestały nękać Rodos. Gniew Heliona przeminął. Bracia i mieszkańcy powoli zapominali o całej historii, choć nieraz zdarzało się Gozonowi uciekać przed jakimś fanatykiem.

Wciąż nie wiedział, czy smok był ramieniem Szatana, jak twierdziła Apokalipsa, czy istotą spoza tego świata, jak zdawał się uważać Helion - istotą, od której lepiej się trzymać z dala, choć warto wykorzystywać ją do swoich celów, jeżeli to możliwe. Gozon miał nadzieję kiedyś to zrozumieć.

Któregoś jesiennego dnia, gdy zachodni wiatr szarpał i kąsał wściekle, a niebem pomykały ciężkie deszczowe chmury, znów wybrał się na Czarci Most. To nie była dobra pogoda na wycieczkę, jednak coś ciągnęło go na tę skałę poprzecinaną szczelinami.

Nigdy nikogo tam nie spotkał. Mieszkańcy już wcześniej uważali to miejsce za przeklęte, a chyba tylko szaleniec zaryzykowałby wyprawę, odkąd rozeszła się wieść, że właśnie na Czarcim Moście Gozon spotkał smoka.

Tego pochmurnego dnia wszystko uległo zmianie. Gdy wyjechał spomiędzy zarośli i różokrzewu na odsłoniętą skałę, niemal na strzępiastej krawędzi klifu spostrzegł jakąś leżącą postać okutaną w ciemną opończę. Skrzydlaty stwór unosił się w niebiosa, szybko niknąc z oczu.

Był pewien, że to Livia tam leży. Ich drogi za sprawą tajemniczego zrządzenia losu zbiegały się tak, jakby tylko oni dwoje żyli na tej wyspie. Krzyżowały się w katedrze, na ulicach, podczas polowań czy zakupów na jednym z miejskich targów. Albo podczas wizyt Gozona u ojca Livii - czasem odnosił wrażenie, że dziewczyna tak samo wypatruje jego, jak on szukał pretekstu, aby odwiedzić starego płatnerza.

W pierwszej chwili pomyślał, że smok ją zabił, ale podniosła się i zaczęła poprawiać ubranie, nie patrząc Gozonowi w oczy. I dobrze, bo Dieudonné był wściekły, choć zarazem uradowany, że nic się jej nie stało.

- Co tu robisz? - krzyknął ostro. - To niebezpieczne miejsce!

Wzmagający się wiatr rozwiewał jej opończę i włosy, układając je w czarną aureolę wokół głowy.

- Wiele razy widziałam, jak ty tu przyjeżdżasz, panie - odparła wreszcie z wyrzutem. - Myślałam, że zabiłeś tego przeklętego smoka! Okłamałeś mieszkańców i swego mistrza!

Zeskoczył z konia i stanął obok niej, trzymając wodze w ręku.

- Masz wielkie szczęście, że żyjesz - burknął z irytacją, spoglądając w stronę, dokąd odleciała bestia.

- W ostatniej chwili, gdy już mnie chwytał, wypowiedziałam twoje imię, panie. Wtedy uciekł.

Na niebie, pośród chmur, wciąż można było dostrzec niewielką czarną kropkę, ale tylko nadzwyczaj bystry wzrok mógłby w niej rozpoznać smoka. Krążył ponad nimi czujnie niby strażnik.

- Zawarłem z nim umowę, broni nas przed Turkami - wyjaśnił Gozon. - W zamian rości sobie prawa do tego miejsca.

Livia szczelniej otuliła się opończą. Pierwsze krople deszczu uderzyły z ukosa, nieprzyjemnie powiało zimnem.

- Kto zrozumie smoka... I przecież nie ja jedna przychodzę tutaj...

Gozon pomyślał, że będzie się musiał rozmówić z nieszczęsną poczwarą. Rósł w nim strach i gniew.

- Idź już - nakazał dziewczynie. - I, proszę, omijaj Czarci Most.

Odchodząc, rzuciła przez ramię:

- Lepiej byłoby go zabić.

Smok krążył na granicy widoczności, pewnie licząc na to, iż wzmagający się deszcz i wiatr wypędzą rycerza z odsłoniętej skały.

Ten jednak czekał cierpliwie.

- Miałeś odlecieć na zawsze - rzekł Gozon z pretensją, gdy potwór wreszcie opadł na ziemię dziesięć kroków przed nim. - Obiecałeś nie atakować ludzi z wyjątkiem Turków.

- Obiecałeś nie kręcić się po Czarcim Moście, przeklęty człowieku! - wysyczał smok, machając gniewnie skrzydłami, z których pryskały ciężkie krople wody. A co do niej, nie chciała stąd pójść!

Dieudonné sięgnął ręką do pasa, oparł dłoń na mieczu.

- Przez ciebie mam same kłopoty - stwierdził ponuro. - A mogłem ich sobie zaoszczędzić.

Bestia zrobiła kilka niezdarnych kroków po ziemi, podchodząc do rycerza. Jej głowa znalazła się na wysokości twarzy Gozona. W gadzich oczach błyszczał gniew.

- Powiedz jej, żeby nie kręciła się tutaj, to i kłopotów będziesz mieć mniej - warknął. - To miejsce należy do smoków, czy ci się to podoba czy nie. Nasza umowa obowiązuje obie strony!

Gozon nie odwracał głowy. Mierzyli się spojrzeniami.

- Nie możesz stąd odejść - domyślił się naraz rycerz. - W tym mnie okłamałeś, prawda? Pilnujesz pewnie skarbu... Ludzi nie porywasz, ale zabijesz każdego, kto się będzie tutaj kręcił, co?

Potwór syczał gniewnie, wbijając pazury w skałę, drąc cieniutką warstwę gleby.

- Skarbu... Tak, skarbu, i to jakiego... Dociekaj smoczych tajemnic, jeśli ci życie niemiłe - prychnął. - Już mi się znudziło topienie galer.

Poczłapał w stronę krawędzi klifu i po chwili szybował już majestatycznie w powietrzu, zataczając coraz większe kręgi. Gdyby nie porywisty wiatr i wciąż padający deszcz, można by powiedzieć, że wyglądał jak motyl unoszony ciepłymi prądami powietrza.

Motyle jednak nie są zwykle tak niebezpieczne.

*

Mijały kolejne lata. Gozon zajęty umacnianiem swej pozycji w zakonie rzadziej przyjeżdżał na Czarci Most.

Częściej za to rozmawiał z Livią. Ich drogi wciąż się przecinały, choć nie chciały biec obok siebie. Czasem stary płatnerz dziwnie spoglądał na rycerza, nigdy jednak nie odważył się skomentować sytuacji. Dziewczyna wciąż mieszkała u ojca, choć o jej rękę starało się kilku kandydatów.

Czasem, może dwa razy w roku, Dieudonné spotykał smoka. Ich drogi też się przecinały, bo Gozon powracał na Czarci Most, a niekiedy Glehny Eir, morski smok z Theiry, zaszczycał go wówczas rozmową. Choć czy można tak nazwać kłamstwa, jakie opowiadał? Twierdził, że widzi przyszłość, w której rycerzowi pisana jest wielka rola do odegrania. Ale gdy ten zażądał dowodu, wskazania jakiegoś zdarzenia, które udowodni prawdomówność smoka, on tylko prychnął z oburzeniem.

Jedno ze spotkań szczególnie zapadło Gozonowi w pamięć. Miasto ogarnęła epidemia czerwonej gorączki. Dotarła nawet w zamkowe mury, tu jednak zakonni medycy wykazali się niezbędną wiedzą i umiejętnościami. Żaden z braci nie umarł, wielu jednak ciężko chorowało, w tym i Dieudonné. Minęły trzy tygodnie, nim nabrał dość sił, aby chodzić, i drugie tyle, nim wybrał się na Czarci Most.

Smok długo nie przylatywał. A kiedy już spłynął z niebios, wydawał się smutny. Długo patrzył na Gozona nieruchomym wzrokiem nieskory do rozmowy.

- Będzie mi jej brakowało, człowieku - wymruczał wreszcie, szurając pazurami po skale. - Powiedziała ci, że już się mnie nie boi?

- Kto?

Eir zatrzymał spojrzenie na twarzy Gozona. W pionowych nieruchomych źrenicach kryło się coś, czego rycerz nie był w stanie zrozumieć.

- Spotkacie się. Kiedyś - rzekł jaszczur. I odleciał bez pożegnania.

Jakoś kilka dni później Dieudonné wybrał się odwiedzić Demetrisa, u którego przed chorobą zamówił nowy miecz, bo stary nadawał się już tylko do siekania warzyw. Zastał go w żałobie.

- Za kogo mam odmówić modlitwę? - spytał więc uprzejmie, gdy już załatwili interesy.

- Za córkę, panie. - Stary płatnerz bardzo starał się nie pokazać cierpienia, choć zmarszczki na jego policzkach były głębsze niż zwykle. - Za moją Livię. - Odwrócił twarz ku ścianie warsztatu.

Gozon powinien wrócić w mury, do kancelarii, ale nie potrafił się do tego zmusić. Pojechał na Czarci Most i tam, wyglądając smoka, w rozpaczy rozmyślał nad ścieżkami, które biegną na ukos, przecinają się, ale nie chcą się zejść, połączyć w jedną trochę szerszą drogę. A potem nikną nagle w nieprzeniknionej mgle.

Nigdy, poza tą jedną rozmową w ostatnich tygodniach przed epidemią, nie przekroczyli z Livią dzielącej ich granicy. Och, rozmawiali na temat Turków, Kolosa z Rodos... nigdy o niczym naprawdę ważnym, jak sobie teraz uświadomił.

A przecież Annibale, ten sam Caro Annibale, który nie odważył się złamać zakazu Heliona, gdy szło o smoki, odszedł jednak z zakonu. Teraz słowa Italczyka, wypowiedziane piskliwym, podniesionym tonem Jestem tylko człowiekiem, zabrzmiały Gozonowi niczym oskarżenie.

Podniósł mały kamyk i z rozmachem rzucił w przepaść.

Tchórz - pomyślał z rozpaczą. - Nędzny tchórz. Głupiec.

To właśnie powiedziała Livia: Jesteś głupcem. I póki nie zrozumiesz, że słowa nie wystarczają, pozostaniesz nim.

*

- Smok wciąż się pojawia? - spytał Helion. Był już bardzo stary i jego rządy zmierzały do końca. Miał problemy z żołądkiem, nie mógł jeść, prawie oślepł na jedno oko i czytanie dokumentów przychodziło mu z trudem. Musiał to czynić za niego sekretarz, czego mistrz serdecznie nie znosił. - Dawna umowa wciąż obowiązuje?

Od lat, najczęściej wiosną, gdy morze znów stawało się żeglowne, zadawał Gozonowi to samo pytanie. Nie pozwolił mu ujawnić istnienia paktu ze smokiem, choć kilka osób znało jego treść. Ale powierzał rycerzowi coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska, stopniowo prowadzące na szczyty zakonnej władzy.

Od lat Dieudonné przekazywał Helionowi tę samą odpowiedź. Smoki wiernie strzegły wyspy. Tureckie galery nigdy nie zdołały wylądować na brzegu, aż sułtan pojął, że jakaś niepojęta moc strzeże Rodos, i zaprzestał wysiłków.

- Umowa jest dotrzymywana - rzekł więc teraz.

Helion milczał.

- Nie zmarnuj tego - wychrypiał wreszcie z wysiłkiem, ale wyraźnie, pokonując cichy astmatyczny świst wydobywający się z płuc.

Przymknął oczy, dając Gozonowi znak, by zostawił go w spokoju.

Nigdy więcej nie rozmawiali na temat smoka, a nim minęły trzy miesiące, Bóg powołał Heliona do swojego Zakonu.

VI

Po raz ostatni przed oficjalnym przejęciem obowiązków wielkiego mistrza Gozon wyruszył na samotną wyprawę. Gdzieżby indziej, jak nie na Czarci Most.

Dojeżdżał tam, gdy w pewnej chwili dostrzegł wysoko na niebie dwa poruszające się punkciki. Większy sunął leniwie, drugi, drobniejszy co najmniej o połowę, krążył wokół niego w dziwacznych ewolucjach jak uczące się latać pisklę obok swojego rodzica.

Wkrótce większy ze smoków spłynął ku joannicie.

- Nie będę ci gratulować - rzekł, przysiadając dziesięć kroków od wierzchowca rycerza i z pietyzmem składając skrzydła. Pozostawało zagadką, skąd wiedział o wynikach elekcji. - Będę ci współczuć, Gozonie. Turcy będą cię nękać...

Dieudonné przerwał mu niecierpliwie:

- Wszystko to wiem i bez ciebie. Mają nie zdobyć wyspy, póki żyję. Tak się umówiliśmy.

Glehny podszedł tak blisko, że Gozon znów poczuł jego lekko pomarańczowy zapach. Koń prychał z niepokojem, tylko ściągnięte wodze trzymały go w miejscu.

- Wystarczy cię teraz zabić, a jutro mogą zdobyć tę wyspę - rzekł smok.

Rycerz uśmiechnął się leciutko. Przez te wszystkie lata przywykł do jego braku manier i ryzykownych żartów.

- Sądzę, że dotrzymasz słowa. Albo staniesz do uczciwej walki.

Glehny zapatrzył się w dal. Mała kropka wciąż kręciła w górze kółka albo spirale i smok spoglądał właśnie w tę stronę.

- Raczej dotrzymam słowa. I tak odejdziecie z tej wyspy, choć rzeczywiście nie za twego życia.

Rozwinął skrzydła i wzbił się w powietrze. Po chwili dołączył do ciemnej plamki na tle chmur. Obie zaczęły krążyć wokół siebie, wolno oddalając się poza zasięg wzroku joannity.

Gozon spoglądał na odlatujące smoki, rozmyślając o skarbie, którego Glehny pilnował. Uśmiechnął się do swoich myśli, pokręcił z niedowierzaniem głową. Smok naprawdę nie kłamał!

Wreszcie zawrócił i zjechał z Czarciego Mostu na bezpieczną ziemię. Przy krzaku róż, starym już i miejscami suchym, przystanął.

Obok wyrósł nowy krzak, na młodych gałązkach wypuścił pierwsze kwiaty. Były drobne, ledwie wielkości paznokcia. Rycerz zerwał jedną gałązkę, powąchał, wetknął za pazuchę.

Było takie miejsce niedaleko przylądka Wodi - niewielka skalna półka rozdzielająca linię lasu od kredowej łysiny - gdzie kładł takie gałązki jakby na dowód, że o niczym nie zapomniał. Czasem znajdował tam czarne, szkliste kwiaty, których pochodzenia mógł się tylko domyślać. Ktoś jeszcze przechowywał w pamięci wspomnienie Livii.

Wracając, na drodze spotkał samotnie idącą młodą dziewczynę. Wędrowała brzegiem morza do Lindos. W jej gestach dostrzegał coś znajomego, charakterystycznego kiedyś dla córki płatnerza. Tę samą radość życia, miękkość niespiesznych kroków, gdy nie niepokojona podążała swoją drogą. Mogłaby być dzieckiem Livii, gdyby ta wyszła za mąż. Gdyby nie umarła.

Mijając dziewczynę, pochylił się i bez słowa, nieoczekiwanie dla samego siebie, wręczył jej różę. Ze zdziwieniem przyjęła kwiat, zaraz jednak uśmiechnęła się, z wdziękiem pokrywając pierwsze zaskoczenie. Oberwała kolce i wsunęła różę za ucho. Zrobiwszy taneczny ruch przed rycerzem, ruszyła w dalszą drogę.

Westchnął. Czas było wracać do zamku, swego dobrowolnego więzienia.

Pisma i uśmiechy. Tak, miłościwy królu. Nie, miłościwy panie. Zakon potrzebuje twego wsparcia. Jesteśmy chrześcijańskim przedmurzem, królu. Kłamstwo na ustach, gorycz w sercu. Potrafił sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała ta niewola.

Jego spojrzenie znów podążyło za odchodzącą dziewczyną. Żałował, że tak rzadko zdobywał się na podobne gesty wobec Livii.

Ale może przynajmniej, jeżeli zdoła ocalić zakon, dowiedzie, że nie jest ostatnim pośród tchórzy. Tyle wciąż mógł zrobić.


Mowa tu będzie o antynomiach: o hiszpańskim żeglarzu i indiańskiej dziewczynie, o obcych ludziach, którzy stają się sobie braćmi, o morskim bogu Uuallwie i górskim Wielkiej Gębie, o milczeniu boga, które nie przeszkadza czynić cudów... Widać tu światło miłości dwojga ludzi z dwu różnych światów i głęboki cień wiszący nad plemieniem Waaków broniących ziemi, która przynosi im śmierć. Nie wiedzą, że odpowiada za nią nie Wielka Gęba, ale zupełnie inny bóg nazwany później Hg i umieszczony w 12. grupie, 6. okresie panteonu zwanego tablicą Mendelejewa.

Jest to również opowiadanie o konkwiście, jednak nie tej, którą znamy dzięki nazwiskom Cortesa czy Pizarra, imionom Montezumy czy Atahualpy i której alternatywną historię próbowałem pokazać w „Innych okrętach". Tym razem nie chodzi o podbój Peru, bitwę pod Saran, w ogóle nie chodzi o żadne miejsce, które zwykło się umieszczać na mapach.

Czytając kroniki opisujące konkwistę, takie jak „Pamiętnik żołnierza Korteza" Bernala Diaza del Castillo, „Relacja o odkryciu i podboju królestwa Peru" Pedro Pizarra czy wreszcie „Krótka relacja o wyniszczeniu Indian" dominikanina de Las Casasa, widać walec dziejów, który niemal bezgłośnie przetaczał się po niewielkich samotnych wioskach zamieszkanych przez nieważnych z punktu widzenia wielkiej historii ludzi. Podobnie miażdżył on także bezimiennych hiszpańskich żeglarzy i żołnierzy, bez których los tej części świata by się nie dopełnił.

Lecz czasem ów historyczny walec zgrzytał, trafiając na kamień. I o tym traktuje „Splątany wzór".



Splątany wzór

Rogi mgielne nawoływały się poprzez mleczny opar, jakby mówiąc: Tu jestem, tu jestem, na razie wszystko w porządku. O spokoju próżno jednak było marzyć. Wiatr wyśpiewywał na wantach „Marianny" pieśń niepokoju i strachu. Behemo z bocianiego gniazda wypatrujący pozostałych okrętów eskadry, odczuwał lęk, coś jak drobne uderzenia igiełek z indiańskich dmuchawek. Były to raczej złe przeczucia, które zwykle nasilały się przy pogorszeniu pogody.

Matko Sewilska - modlił się w duchu kurczowo uczepiony poręczy kosza - rozpędź tę cholerną mgłę, daj bezpiecznie dopłynąć do Nombre.

Okręt kołysał się, skrzypiał, mgła rozwijała kolejne pasma. Fale z chlupotem niosły go w stronę brzegu.

Płynęli z ładunkiem rtęci. Bezpiecznie pokonali ocean, raz tylko z dala minąwszy się z angielskim piratem, jednak tamten nie zaryzykował ataku. Czterech statków z worami ładunku strzegła siedemdziesięciodziałowa karaka, mógłby sobie połamać zęby, a po co? Przez ocean płynęło wiele samotnych statków, łatwiejszych do zdobycia. Całe szczęście - rozmyślał Behemo że rtęć potrzebna do oczyszczania złota. Dla ochrony takiego ładunku warto więc dołączyć eskortę. Choć można by głowę dać w zakład, że la Resta karakę wydębił w obawie o własny tyłek.

Tymczasem mgła gęstniała, prawie mógłby ją kroić w plastry. Pachniała słono, wpychała się do ust jak meszki w ciepły jesienny dzień.

I zmieniała kolor: mleczna warstwa zyskała różowe podbicie, jakby ktoś do mleka kapnął parę kropel soku pomidorowego. Czyżby słońce? - pomyślał Behemo. Ale jego marynarskie wyczucie mówiło mu, że jeszcze za wcześnie na wschód słońca.

Na pokładzie tymczasem wszczął się ruch. Do uszu Behema dobiegły przekleństwa bosmana Derengi. W obelżywych słowach strofował jakiegoś marynarza, który źle zamocował ładunek i teraz rtęć z dwóch rozprutych czy rozwiązanych worków pływała po jednej z ładowni, przewalając się ciężko w rytm poruszanej falami „Marianny".

Naraz przez mamrotanie Derengi przebiły się inne głosy. Behemo zaczął nasłuchiwać...

Głosy nawoływały się... po angielsku! Gdzieś niedaleko krążył pirat! Albo raczej kilku! Żeglarz na bocianim gnieździe w jednej chwili poczuł, jak oblewa go zimny pot.

- Pirat! - wrzasnął na całe gardło. - Pirat! Do broni!

Na pokładzie zawrzało, ludzie krzyczeli, sięgając po broń albo biegnąc na stanowiska ogniowe, by salwą z burty zmieść wroga, nim ten zdoła rzucić haki. Behemo sondował wzrokiem otaczający go mleczny opar, próbując wypatrzyć, z której strony znajduje się napastnik. We mgle bowiem, pośród statków rozrzuconych na sporej przestrzeni, głos inaczej się niesie, kłamie i zwodzi. Gęste, wilgotne kłębowiska odbijają dźwięki, fałszują kierunek - a tu od dobrego rozeznania może zależeć życie.

Naraz po lewej zamajaczył jakiś kształt. Nim Behemo zdążył krzyknąć, musiał go dostrzec i sternik, bo zaczął rozpaczliwie kręcić kołem. Usiłował rzucić statek w bok, by choć o wyciągnięcie ręki minąć pirata...

I wtedy z drugiej strony wyłonił się dziób innego okrętu - nie, wcale nie angielskiego, to był „Juan de Solis", także załadowany rtęcią. Z całą siłą wyrżnął we wręgi, rozpruwając przednią ładownię. Rozległ się straszliwy huk, „Marianną" zatrzęsło, kosz z Behemem zachybotał gwałtownie, a obserwator poczuł, jak siła uderzenia odrywa go od kolistej poręczy. Spadał, jeszcze próbował się ratować, chwytać want... jeszcze złapał jakąś szmatę żagla... ale już leciał w przepaść, koziołkując, krzycząc wniebogłosy...

*

Ucichły odgłosy walki, syk ognia. Pozostało tylko poczucie zawieszenia w nieziemskiej pustce. Mgła rozstępowała się przed Behemem na kilka kroków, tworząc ciasny korytarz szeroki ledwie na rozpiętość ramion. Zmieniła kolor. Gdzieś się zapodziały krwiste smugi, teraz w bieli oparu drogę pod jego stopami wytyczała srebrna strużka, jakby pasmo rozlanej rtęci. Pomyślał, że śni.

A może to śmierć? - przemknęło mu przez głowę. Zaraz jednak się opamiętał. Nie tak księża przedstawiali niebo. Na piekielny gościniec nie wyglądało to tym bardziej.

Z wahaniem stawiał kroki, bojąc się, że zaraz go pochłonie ta srebrna toń albo że wyjrzy z niej paszczęka rekina i ten uczyni sobie strawę z biednego Behema...

Lecz wciąż szedł...

Wreszcie pod stopami poczuł drobny piasek plaży. Dopiero wtedy zemdlał.

II

Obudziły Behema dochodzące zza ściany podniesione głosy wykłócające się w nieznanym mu języku.

Powiódł wzrokiem po pomieszczeniu. Nad głową miał dach z liści uszczelnionych gliną, leżał zaś na cienkiej plecionce z traw, przez którą czuć było polepę.

Indianie wzięli mnie do niewoli! - pomyślał z przerażeniem, rozglądając się w poszukiwaniu jakiejś broni. Wtedy dotarło do niego, że wcale nie jest spętany.

Tymczasem głosy ucichły. Derka udająca drzwi odchyliła się na bok i na moment wnętrze chaty zalało światło zaraz skradzione przez postać, która wkroczyła do środka. Starzec miał zaskakujące europejskie rysy twarzy częściowo zakryte siwym zarostem na podbródku przechodzącym w gęstą krótką brodę.

- Jestem Vasquez, Rotario Vasquez - rzekł. Za nim do chaty wcisnęło się kilku Indian, miedzianoskórych, wysokich mężczyzn wymalowanych białą glinką w geometryczne wzory.

Cokolwiek wcześniej pomyślał Behemo, jakiekolwiek czarne myśli snuł - wszystko co najgorsze spełniło się.

Nawet nie musiał pytać Vasqueza. Z gestów i min Indian widać było, że stary jest tu niewolnikiem albo tolerowaną zabawką, białym dziwadłem przydającym wiosce splendoru. Albo ofiarnym prezentem dla jakiegoś bałwana, kamiennego czy kokosowego bożka. Dreszcz strachu przebiegł marynarzowi po plecach.

Jeden z miedzianoskórych odezwał się, gardłowo wyjaśniając coś Vasquezowi. Ten kiwał głową, wreszcie spojrzał na Behema.

- Jeśli czujesz się dobrze, możesz wyjść - powiedział. - Ta chata należy do ciebie.

Zdumiony rozbitek szybko podniósł się z posłania.

Indianie tymczasem wyszli, w środku pozostał jedynie Vasquez z ciekawością przyglądający się rodakowi.

- Nie jesteś ich niewolnikiem? - spytał Behemo równie zaintrygowany widokiem Hiszpana pośród tych pogan.

Starzec roześmiał się i zaprzeczył ruchem głowy.

- Jak długo tu jesteś? - ciągnął go za język marynarz.

Vasquez przykucnął, zamyślił się. Chwilę liczył, bezgłośnie poruszając wargami.

- Osiem... nie, dziewięć lat - odparł wreszcie.

Teraz dopiero nieco uspokojony Behemo przyjrzał się uważniej rozmówcy i zauważył, że ten lekko kuleje.

- Całkiem tu nieźle, brachu - ciągnął stary. - Dziw bierze, jak ci Waakowie traktują ludzi. Sam obaczysz.

Żeglarz odgarnął derkę i wyjrzał na świat.

Chata stała w szeregu identycznych domów pośrodku rozległej polany. Dalej, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się gęsta tropikalna dżungla.

*

- I tak zwieję przy pierwszej okazji - sarknął Behemo. - A ty czemu tu siedzisz?

Vasquez skrzywił się w gorzkim uśmiechu, nie przestając obdzierać nożem kokosa z włókien.

- Stąd nie ma jak uciec, marynarzu. Dżungla tylko czeka, żeby cię zjeść, a brzegiem... Niby można, ale najbliższa hiszpańska osada jest ze sto legua stąd. A po drodze pewnie jeszcze nieprzebyte bagna...

Pierwszy spacer po wiosce wstrząsnął Behemem do głębi. Indianie, których widywał na Kubie albo w Panamie, byli raczej zdrowi i normalni, choć Bóg przyciemnił ich skórę w różnych tonacjach. A kiedy ktoś zdołał zapędzić ich do pracy, okazywali się silni, silniejsi w tych warunkach od Hiszpanów.

Tymczasem w tej niewielkiej wiosce żeglarz natknął się na cały katalog zniekształceń i potworności. Wielu tutejszych Indian, zarówno dzieci jak i dorosłych, zdradzało objawy jakiejś tajemniczej choroby. Niektórzy ślinili się niepowstrzymanie, inni chodzili jak paralitycy, mało kto miał czystą skórę bez wrzodowych narośli.

- Dlaczego oni wszyscy są tacy... tacy spotworniali? - spytał któregoś dnia Vasqueza.

Stary pomilczał, pomilczał, wreszcie wydusił z siebie zaskakującą odpowiedź:

- Wielka Gęba się nie stara, brachu. To ich bóstwo, w górach. - Tu wskazał dźwigający się ponad pierzaste korony palm górski łańcuch. - Składają mu ofiary, a ono ma dbać o ich powodzenie i zdrowie. Ale jak widać, nie stara się. - Przez twarz Vasqueza przemknął gorzki uśmiech. - Oni ofiarowują mu co roku jedno dziecko, jak najbardziej zdrowe, a Wielka Gęba... ech, sam przecie widzisz...

- Po co dziecko? - zdumiał się Behemo, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła. - Po co akurat zdrowe, kiedy wokół tyle jest kalekich?

Kulawy Hiszpan wzruszył ramionami.

- Na wzór, przyjacielu. - Splunął na ziemię. - Aby bóstwo wiedziało, jakie dzieci mają przychodzić na świat.

*

Vasquez nie kłamał, że obaj są więźniami dżungli. Indianie wskazali Behemowi ścieżkę wiodącą na plażę i nim przeszedł ćwierć legua dróżką wydeptaną pośród zarośli, w poszyciu otworzył się prześwit na oceaniczny żywioł. Prawie dobiegł do wrastającego w leśną gęstwinę skraju plaży, raniąc stopy o ostre muszle i kamyki, jakby się łudził, że dojrzy płynącą karawelę albo drugi brzeg.

Horyzont pod palącym niebem był jednak pusty, a kiedy żeglarz odwrócił się tyłem do plaży, zrozumiał, że te zamglone górskie szczyty otaczające wieś z trzech stron niby podkowa będą najlepszymi strażnikami, już nie potrzeba innych.

*

- Zastanawiałeś się kiedyś, po co oni nas trzymają? - zaczął któregoś dnia rozmowę Behemo.

Stary wzruszył ramionami. Słońce stało wysoko, skwar sprawił, że wszyscy skryli się w chatach lub, jak dwaj Hiszpanie, w hamakach rozwieszonych na skraju dżungli otaczającej polanę.

- Mnie po nic, bo jakby mieli coś zrobić, dawno by już zrobili. Tolerują starego kuternogę, co i dobrze, bo mam spokój, miejsce do spania i jedzenie, a to lepsze niż zęza na „Sancta Domenica".

Podrapał się po plecach, usunął ze skóry łażącą mrówkę, chwilę przyglądał się jej, wreszcie pstryknięciem wystrzelił owada z otwartej dłoni w powietrze.

- Iembre, który cię znalazł, twierdzi, że chodziłeś po wodzie - rzekł po chwili. - Dokładnie jak Uuallwa, wodne bóstwo, w które wierzą. Oni sądzą, że jesteś jego wysłannikiem.

Behemo wychylił się gwałtownie ku Vasquezowi.

- Niech im Bóg wybaczy herezję - mruknął z niechęcią podszytą gniewem. - Chciałbym wrócić na plażę, a potem na grzbietach fal dotrzeć do Palos po drugiej stronie oceanu. Ale przecież wiem, że nikt z ludzi po wodzie chodzić nie będzie. Sam Zbawiciel uczynił to jedynie raz. Zgłupiał ten Indianin z gorąca, ot i tyle! Zniknął w swoim hamaku.

Lecz myśl o srebrnej ścieżce wcale nie chciała odejść. Przecież pamiętał tamten majak, sen czy cokolwiek to było.

*

Wkrótce dowiedział się wszystkiego. Indianie byli przekonani, że nie mogąc już znieść cierpienia swych poddanych, Uuallwa postanowił działać i przysłał swego emisariusza. Według ich wierzeń podwodny Uuallwa i górski Wielka Gęba od zawsze rywalizowali o prymat nad Waakami. Teraz za plemieniem ujęło się bóstwo morskie.


- I jak ja mam się z nim, jak mu tam, Wielką Gębą, rozmówić? - spytał wstrząśnięty Behemo. - Pójdę i powiem mu: Hej, co ty robisz Waakom?! Zostaw ich w spokoju, dobra?

Stary pokiwał głową.

- Coś w tym rodzaju - rzekł. - Albo inaczej, byle pomogło.

Marynarz spojrzał w stronę zamglonych szczytów.

Daleko jak sto diabłów, a po drodze wilgotna dżungla rojąca się od stworzeń głodnych jego mięsa i krwi.

- Mowy nie ma - odparł. - To już lepiej niech od razu mnie zabiją.

III

Któregoś dnia, kiedy słońce zniknęło za drzewami i tylko słabe światło zmierzchu pozwalało cokolwiek dojrzeć, do chaty Behema wślizgnęła się młoda, może trzynasto- czy czternastoletnia Indianka. Wciąż znał ledwie kilka słów w narzeczu Waaków, nie rozumiał więc tego, co mu powiedziała. Ale jej zamiary stały się jasne, kiedy stanęła przed nim naga ze wstydliwym uśmiechem, a potem próbowała wejść mu do łóżka.

Nie wiedział, co powinien zrobić. I nie zrobił nic, bo nawet takie życie podobało mu się bardziej niż śmierć z ręki rozwścieczonego ojca, męża czy kochanka.

Odpędzona dziewczyna usiadła wreszcie w kącie chaty i tam zaczęła szlochać. Później skulona zasnęła. Behemo zaś, wodząc po ścianach zamyślonym spojrzeniem, zastanawiał się, czemu Bóg poddaje go tak ciężkim próbom.

*

Następnego dnia Vasquez wyjaśnił mu, w czym rzecz:

- To wielki honor oddać czystą kobietę bóstwu lub jego wysłannikowi. To ofiara wsi. Nie możesz odmówić, inaczej Nenewatari (tak się nazywa) zginie jako odrzucona przez Uuallwę. Nikt nie użyczy jej chaty ani nie da jeść. Nie masz wyjścia, musisz ją przyjąć. A co, nie chcesz? - dodał wreszcie, z szerokim uśmiechem na ustach spoglądając na dziewczynę, która przysłuchiwała się ich rozmowie skromnie przycupnięta na ziemi kilka kroków dalej.

Behemo nie był zachwycony, ale młoda Indianka nie spuszczała go z oka ani na chwilę, chodziła za nim niby cień. Wieczorem znów wślizgnęła mu się do łóżka i przytuliła.

Od dawna nie miał kobiety. Patrząc na jej drobne, okrągłe dziewczęce piersi, czuł narastające pożądanie. Jej ciepło niemal go oszołomiło. Wreszcie, pomny słów Vasqueza, że jest odpowiedzialny za los Nenewatari, mocniej przygarnął ją do siebie. Przecież nie skaże jej na poniewierkę i śmierć.

Krzyknęła cicho, gdy w nią wszedł, mocno zaplotła ręce na jego szyi. Starał się być delikatny, ale pożądanie szybko wzburzyło mu krew. Dopiero za drugim razem postarał się, aby na jej twarzy zagościł uśmiech. Zrazu słaby, ale po chwili krzyknęła głośniej, jej ciało zaczęło szukać wspólnego rytmu, a twarz rozjaśniła się, oczy błysnęły radością.

Odtąd Nenewatari towarzyszyła mu wszędzie niby wierny psiak. Starała się uprzedzać jego życzenia, czasem trafnie, gdy dotyczyły prostych spraw, częściej beznadziejnie pudłując, kiedy próbowała przełożyć jego hiszpańską naturę na beztroski tryb życia Waaków.

Indianie dbali, żeby miał co jeść i gdzie spać, poza tym nie narzucali się emisariuszowi Uuallwy. Czasem tylko łapał ich coraz bardziej zniechęcone spojrzenia, szczególnie wodza wioski, Gauriby. Ten wcześniej patrzył na Behema z nadzieją, a teraz z coraz większą choć skrywaną, aby otwarcie nie narazić się wysłannikowi bóstwa - pogardą. Dwoje z trójki jego dzieci wciąż chorowało...

Żeglarz nie zamierzał jednak spełniać szaleńczej prośby swych gospodarzy. Jeśli miał zginąć, to proszę bardzo, niech mu wbiją nóż w plecy albo dosypią trucizny do jedzenia. Przykład Vasqueza, którego tolerowali tyle lat, utwierdzał go tylko w tej decyzji.

Jednak to właśnie Vasquez sprawił mu bodaj najbardziej niemiłą niespodziankę:

- Powiem to wprost, marynarzu, bom stary kuternoga i nie obchodzi mnie, co sobie pomyślisz - rzekł któregoś dnia, kiedy rozmowa o zaletach i wadach handlu przez ocean utknęła w martwym punkcie z braku dalszych argumentów. - Nie ma co gadać o głupotach. Spójrz na nich, na tych prostych Waaków, którzy pewnie nawet nie wiedzą, że to Korona rządzi światem w imieniu swoim i Boga. Spójrz tylko. Oni uratowali ci życie. A ty? Co ty dla nich zrobiłeś?

I odtąd zaczął unikać swego rodaka na tyle, na ile było to możliwe.

*

Którejś nocy Behemo zauważył, że brzuch Nenewatari zaskakująco się zaokrąglił. Podniósł na nią zdziwione spojrzenie... a ona z nieśmiałym uśmiechem potwierdziła jego podejrzenie.

Dziecko! Dobry Boże, będą mieli dziecko!

Tej nocy nie zmrużył oka. Leżał obok śpiącej dziewczyny i rozmyślał.

Pamiętał słowa Vasqueza o wzorze. A jeśli to przekleństwo obowiązuje nadal? Jeżeli jego dziecko urodzi się kalekie?

Rano odszukał Rotaria zajętego zabawą w patyki z kilkoma małymi chłopcami.

- Chyba jestem szalony - obwieścił mu. - Pójdę.

*

Mantagirro, tutejszy szaman, rzadko wychodził ze swej chaty na skraju polany. Od pozostałej części wioski odgradzała ją wyraźna, choć niewidoczna dla oczu linia. Na krok od niej zatrzymywała się nawet dzieciarnia, choćby pochłonięta gonitwami i zabawą pozornie zapominała o wszystkim innym.

Także Vasquez nie odważył się wejść tam ot, tak sobie. Krzykiem obwieścił ich przybycie, a dopiero kiedy z wnętrza dobiegło wyraźne zaproszenie, pociągnął Behema za rękę.

Szaman długo w ciężkim, męczącym milczeniu przyglądał się obu Hiszpanom, którzy siedzieli naprzeciw niego z podwiniętymi nogami. Jednym gestem uciszył ich wcześniej, gdy Behemo zaczął się tłumaczyć swym waakackim tak jeszcze kalekim, że nawet oddana mu i ślepo posłuszna Nenewatari nieraz nie mogła powstrzymać śmiechu. Mantagirro milczał, co jakiś czas potrząsając trzymanymi w prawej dłoni kośćmi.

- Wiesz, co powiedzieć Wielkiej Gębie? - spytał wreszcie.

Behemo wzruszył ramionami.

- Ja pójść - odparł i przeszedł na hiszpański, patrząc prosząco na Vasqueza, aby przetłumaczył. - Ale ja jestem chrześcijaninem, katolikiem. To nic nie da, najwyżej wasza Wielka Gęba zje mnie na śniadanie.

W oczach starego szamana pojawił się dziwny błysk. Rzucił kości przed siebie, te potoczyły się ku żeglarzowi, tworząc skomplikowany wzór z krótkich i długich kawałków.

- Zadziała - rzekł Montagirro, zerkając na wynik rzutu. - Bo inaczej po co byś tu przybył, Hiszpanie? A czy Uuallwa porozumiał się z twoim bogiem czy nie, tego kości nie mówią.

Po wyjściu z chaty szamana Behemo odniósł wrażenie, jakby w czasie rozmowy świat się zmienił. Czy to słońce zaczęło świecić inaczej, czy powietrze smakowało gorzej? Kto wie... Dosyć, że na drętwiejącym ramieniu usadowił mu się strach.

IV

Plemię żegnało go śpiewem, jeśli przeciągłe, niskie zawodzenie kobiet i chóralne jom-jom mężczyzn, powtarzane w odstępach krótkich jak zaczerpnięcie tchu, można uznać za śpiew. Montagirro szedł u jego boku, rzucając pod stopy Behema ziarna pieprzu, które pękały z trzaskiem. Tylko biedna Nenewatari ze szlochem uciekła do chaty.

W wędrówce towarzyszył im Vasquez niezbędny w roli tłumacza. Dwóch starców opóźniało wędrówkę, ale Behemowi właściwie było wszystko jedno. I tak nie przewidywał powodzenia tej wyprawy. Chciał wierzyć ze względu na nienarodzone dziecko, które Nenewatari nosiła w swoim łonie, bardzo chciał uwierzyć - cóż, kiedy jakoś nie potrafił.

Mimo to dotarli do podnóża gór szybciej, niż to przewidywał. Po trzech dniach wyczerpującej wędrówki ziemia zaczęła się raptownie podnosić, a spomiędzy zarośli coraz częściej wyzierała szarość twardej skały. Montagirro czasem przystawał, odganiał towarzyszy niecierpliwymi gestami, odprawiał jakieś swoje rytuały.

Żeglarz spoglądał na te pogańskie praktyki z obojętnością.

Wreszcie szaman dźgnął palcem powietrze, wskazując drogę przed nimi.

- Wielka Gęba - rzekł z namaszczeniem.

Behemo roześmiał się gorzko w odpowiedzi. Przyszło mu na myśl, co pomyślałby sobie ów górski bóg, gdyby istniał - oto dwóch starców, w tym jeden kulawy, i on, kompletnie niewierzący w powodzenie misji, której się podjął. Oto misja do górskiego boga, by zdjął swoją klątwę z Waaków. Wspaniale!

Tymczasem, choć był to ledwie poranek i choć właśnie wyszli z dżungli na otwartą przestrzeń, zrobiło się parno i mglisto. Majestatyczna, miękko opadająca kopuła szczytu wyrosła nad nimi, ale jej zarysy ginęły w mlecznym oparze, wyraźne szczegóły rozróżnić można było może na dziesięć - piętnaście kroków. Mimo to Behemo poszedłby tym łagodnym stokiem prosto w górę, aby jak najszybciej dotrzeć na miejsce, gdzie wedle przekonań Montagirra oczekiwał na marynarza Wielka Gęba.

Szaman miał jednak na temat dalszej wędrówki inne zdanie. Wskazał obu Hiszpanom wąską ścieżkę spiralnie biegnącą po zboczu góry i nim doszło do dyskusji, wkroczył na nią, rzuciwszy na boki po kilka ziaren pieprzu i pokruszonych kości.

Mgła tymczasem, zamiast opaść w słońcu, narastała. Wysoko na niebie widać było rozmyty, niewyraźny krążek słońca, jednak na ten dziwny, wilgotny opar podobny do dymu z palących się jesiennych liści słoneczne promienie zdawały się nie wywierać żadnego wpływu. Wkrótce Behemo przyznał więc starcowi rację: wędrując pozornym skrótem, łatwo mógł wpaść w jakąś szczelinę albo złamać nogę na kamieniu. A kiedy słońce całkiem znikło pochłonięte przez burzę obwieszczającą się odległymi gromami, skinął głową w dowód prawdziwego uznania.

*

Pokonali już jedną trzecią wysokości góry, kiedy za kolejnym zakrętem zobaczyli najpierw blade, rozmyte światło, a później...

- Niech mnie diabli! - rzekł Behemo, gdy pokonali stertę kamieni, ślad po dawnej lawinie, który nadal przegradzał ścieżkę.

Na skale, rozjaśniając mgłę wokół siebie, tańczyło kilka płomieni. Behemo przyglądał się im z niedowierzaniem, póki wreszcie nie pojął, że ma przed sobą krople rtęci, a na nich błędne ogniki. Słyszał o tym zjawisku, choć nigdy dotąd nie miał okazji go widzieć.

Montagirro zamruczał coś do Vasqueza.

- Dalej musisz iść sam - przetłumaczył Rotario. Ta ścieżka zaprowadzi cię na sam szczyt, a potem niżej, do czarnego kamienia. A tam... - Stary zawahał się. - Niech cię tam Bóg nie opuści, przyjacielu - dodał wreszcie od siebie.

Żeglarz roześmiał się ochryple już opanowany, jak zawsze twardo stąpający po ziemi.

- Rotario, nie rozumiesz? To tylko rtęć! Woziłem ją przez ocean w skórzanych worach! I jak tu nie tańczą żadne ogniste demony, tak tam nie czeka żaden Wielka Gęba!

Montagirro pytająco spojrzał na Vasqueza. Ten nie odważył się jednak przetłumaczyć słów Behema. Zamiast tego rzekł ciężko:

- Wiem, że rtęć. Takie krople, tyle że bez płomienia, widziałem na skałach niedaleko wsi. Dojdź przynajmniej do końca tej ścieżki i sprawdź, czy Wielka Gęba tam jest, czy go nie ma. A jak nikogo nie spotkasz, to pomódl się do naszego Boga. Zresztą, jak chcesz znać moje zdanie, najlepiej pomódl się do jednego i drugiego.

Odpowiedział mu gorzki, ironiczny śmiech Behema.

- A pójdę i pomodlę się - rzekł ten i zrobił pierwszy krok pomiędzy płomieniami. - Kiedy zaś wrócę...

Nie dokończył, z rezygnacją machnął ręką. Co tu gadać z wariatami!

Wkrótce zresztą zniknęli mu z widoku i pozostał sam ze swymi myślami. Nie były wesołe, jednak nie odczuwał też większego strachu. Ot, może mu jakiś kamień zlecieć na głowę albo ścieżka w tej mgle niespodziewanie uskoczy spod nóg! Szedł więc ostrożnie. Lecz ani myślał bać się jakiegoś górskiego bóstwa. Z zadowoleniem stwierdził, że burza odeszła.

Pchał go nie honor, nie duma, lecz... pycha. Zamierzał udowodnić, że żadnej Wielkiej Gęby nie ma. A już na pewno, że on sam nie jest niczyim - zwłaszcza jakiegoś tam Uuallwy - emisariuszem. I, jakkolwiek paradoksalnie to wyglądało, by tego dokonać, rzeczywiście zgodnie z radą starego Vasqueza musiał dojść do końca górskiej drogi.

Kroczył więc miarowo, bystrym spojrzeniem wypatrując ścieżki, gdy naraz za sobą posłyszał tupot szybkich kroków i ciężkie sapanie. Uśmiechnął się. Ciekawe, który to? - pomyślał. - Vasquez czy Montagirro? A jednak obawiali się zostawić mnie samego.

Przystanął i wbił wzrok w mgłę. Już dostrzegał niewyraźną postać. Już...

- A niech cię, Nene! - warknął zdumiony, gdy ją rozpoznał. - Wszędzie za mną poleziesz! Ty mała diablico!

Drżała, lecz na jej twarzy malowała się prosta i piękna w swej szczerości duma. Złamała pewnie wszystkie plemienne zakazy - lecz złamała je już wtedy, gdy zamiast służyć z pokorą wysłannikowi boga, pokochała go. Nie dlatego, że był prawie równy Uuallwie. Dlatego, że był dla niej dobrym człowiekiem. Gdy myślała, że to obcy i ma taką jasną skórę, a mimo to jest dla niej lepszy niż inni mężczyźni dla swoich kobiet w wiosce, robiło się jej ciepło w sercu, usta same składały się do uśmiechu. Jak teraz.

Behemo niewiele rozumiał z tego, co rozgrywało się w duszy dziewczyny. Wreszcie ochłonął z pierwszego zaskoczenia i począł myśleć, co powinien teraz uczynić. Czy Indianka może iść razem z nim? Czy lepiej odesłać ją z powrotem do szamana i Vasqueza?

Po krótkiej chwili doszedł do wniosku, że właściwie nie ma żadnego wyboru. Montagirro pewnie nigdy by nie pozwolił dziewczynie iść za nim, a więc musiała podążać w ukryciu za trójką mężczyzn, dopiero gdzieś na stoku góry wyminąć starców. Nie wróci do nich z własnej woli. Aby oddać Nenewatari pod ich opiekę, musiałby ją tam pewnie siłą zaciągnąć, a na to szkoda czasu. Wzruszył ramionami i nie oglądając się za siebie, zrobił pierwszy krok w stronę szczytu. Dziewczyna posłusznie ruszyła za nim.

Wędrowali w milczeniu. Naraz Behemo zatrzymał się gwałtownie, w pół kroku, ona zaś wpadła na niego. Musiał ją złapać za ramię, żeby nie osunęła się poza wąską drogę.

Ścieżka biegła tu wzdłuż stromo, niemal pionowo opadającej skały, jakby odłupanej silnym ciosem. Marynarz przyglądał się właśnie tej płaskiej części. Wychodząc spod ziemi, biegły wzdłuż niej głęboko wyżłobione odciski wielkich łap, wspinały się w górę i nikły gdzieś we mgle.

W pierwszej chwili Behemo pomyślał, że to płomieniste ślady samego Szatana i tak nim to wstrząsnęło, że stanął na ścieżce niby krowa. Teraz jednak, spoglądając na tropy, odrzucił straszliwe podejrzenie. Cóż to byłby za Lucyfer, gdyby zamiast kopyt miał trzy palce, szeroko rozstawione i zakończone pazurami jak u koguta?

Położył dłoń na jednym ze śladów. Był tak wielki, że rozcapierzone palce z trudem go obejmowały.

- Jak myślisz, Nene - spojrzał na dziewczynę - czy to jakiś bóg pomylił kierunki?

Nie odpowiedziała. Behemo roześmiał się z własnego żartu, po czym ruszył dalej.

Gdy byli już blisko wierzchołka, mgła zaczęła rzednąć. Wreszcie ścieżka wyprowadziła ich na sam szczyt wzniesienia.

I wtedy pojął, czemu Indianie nazywali swe bóstwo Wielką Gębą.

W dawnych czasach w szczyt musiało coś uderzyć, wygryzając niewielki półmiskowaty krater po przeciwnej stronie niemal płaskiego zwieńczenia góry. Jego wnętrze przesłonięte było oparami mgły. Lecz właśnie tam, w głąb gigantycznego leja, wiodła ścieżka. I zapewne gdzieś tam według Waaków mieszkał ich górski prześladowca.

Tymczasem niebo znów pociemniało. Behemo nie zamierzał się jednak wycofać. Nie teraz, gdy zabrnął tak daleko.

W miarę schodzenia na dno krateru mgła gęstniała. Siny opar zdawał się płynąć właśnie stamtąd, nabrał nieprzyjemnej szarości, jakby burza ponad nimi rozwijała się w najlepsze. Widoczność sięgała już ledwie dwóch - trzech kroków.

Nenewatari wciąż mocno trzymała Behema za rękę, on zaś rozglądał się nerwowo, bo powróciło wspomnienie z „Marianny" - lepka, zimna mgła zwiastująca katastrofę.

- Jesteś tu, Wielka Gębo? - krzyknął. - Przyszedłem! Pokaż się, jeśli nie jesteś tchórzem!

Odpowiedziało mu tylko głuche, nieprzyjemne echo tłumione przez opar, przekręcając jego słowa, drwiąc sobie z niego.

- Zostaw nas w spokoju, słyszysz?

- ... yszsz... yszsz... szsz...

Naraz Nenewatari potknęła się. Wyrwała dłoń z jego uścisku, po zrobieniu dwóch niepewnych kroków upadła. Wciąż niewyraźnie dostrzegał jej leżącą postać, słyszał jęk dziewczyny. Nim jednak wyrwał się z zaskoczenia, stanęła na chwiejnych nogach... i zniknęła we mgle.

Chryste! Pomyliła kierunki!

- Zaczekaj! - krzyknął rozpaczliwie i skoczył za nią. - Gdzie jesteś, Nene?!

W oddali usłyszał jej głos. Skoczył w tę stronę, ale tam była tylko iluzja Nenewatari, trafił w pustą przestrzeń, po dziewczynie ani śladu. Mgła i wznoszące się ściany krateru zwodziły go niby syrenie śpiewy.

Nagle kilkanaście kroków od miejsca, gdzie stał, rozległ się dzwoniący huk. Zobaczył jaskrawy rozbłysk, coś zaświeciło różowym, krwistym błyskiem zwieńczonym pulsującym niebieskim światłem. Odskoczył, odwracając głowę w przeciwną stronę.

- Pokaż się, Wielka Gębo! - warknął. - Bo sobie pójdę!

Zamiast górskiego boga w dali usłyszał jęk Nenewatari. Zrobił niepewny krok w tamtym kierunku...

Znów jęknęła, tym razem głośniej.

Nie wiadomo skąd przyplątała się myśl o Wielkiej Gębie i dziecku noszonym przez Nene. Jak to powiedział Vasquez? Złożyć ofiarę na wzór, aby bóstwo wiedziało, jakie dzieci mają przychodzić na świat? A jeżeli...? - przez głowę Behema przemknęła szalona myśl. Skoczył tak żwawo, jak tylko potrafił.

Kolejny jęk...

Naraz wpadł na jakąś skałę, poczuł, jak ostra krawędź rozcina mu skórę na udzie. Zaklął.

- To ty, Behemo? - We mgle pojawiła się niewyraźna sylwetka dziewczyny. Patrzyła na niego, jakby zobaczyła ducha. Przedzielał ich przysadzisty głaz sięgający piersi Hiszpana, szeroki na jakieś pięć kroków. - Skaleczyłam się w stopę! I zgubiłam... - zaczęła płakać. Znów zniknęła, siadając za skałą.

Odetchnął z ulgą, bo wreszcie ją odnalazł w tej paskudnej mgle. Sycząc z bólu i uważając, żeby nie dotykać ostrych niby nóż krawędzi, obszedł skałę dookoła.

Był to zwykły kawał czarnego wulkanicznego szkliwa zapewne przyciągnięty tu przez kogoś, góra bowiem nie wyglądała wcale na wygasły wulkan. Behemo widział kawałki takiej skały w Panamie u jednego z zakonników, który zbierał osobliwości tego świata. Uśmiechnął się gorzko - Waakowie powinni zmienić nazwę bóstwa na Wielka Czarna Gęba.

Przykucnął przy Nenewatari, zbadał skaleczenie na jej kostce. Nie wydawało się groźne. Znalazł ledwie zadrapanie, dziewczyna bardziej była przerażona niż ranna.

- Dasz radę iść? - spytał. - Musimy wracać.

Niepewnie skinęła głową, w jej ciemnych oczach znów widać było lęk.

Sprawdził własną ranę na udzie. Gruba skóra spodni osłabiła siłę cięcia, krwi zresztą też nie było wiele, ot, jak od ukąszenia węża.

- Chciałbyś mojej krwi, co? - mruknął sam do siebie, powstając. - To przyjdź i weź sobie...

Nenewatari patrzyła na niego z wyraźnym przestrachem, a Behemo domyślał się jego powodu. Nie należy igrać z bogami, nawet jeżeli ktoś jest wysłannikiem jednego z nich.

- Nikogo tu nie ma, Nene - rzekł uspokajająco. - Ani jednej małej gęby, poza naszymi. Tylko burza i mgła.

Jakby na potwierdzenie jego słów gdzieś w ścianę naprzeciw nich uderzył piorun. Obserwowane z bezpiecznej odległości mogło się to wydać nawet fascynującym zjawiskiem. Krzaczasty świecący ślad biegnący przez mgłę, zwieńczony w punkcie uderzenia wielobarwnym rozbłyskiem musiał zrobić wrażenie na każdym.

Przypomniał mu się naraz Vasquez i jego prośba. Behemo w milczeniu zmówił więc krótką modlitwę do Boga za zdrowie swego nienarodzonego dziecka, później za wszystkich pozostałych Waaków.

Wreszcie pomógł Nenewatari wstać, oprzeć na własnym ramieniu. Nie szukał ścieżki, w tej mgle przypominałoby to loterię. Szedł prosto na unoszące się ściany krateru. Tam dopiero, gdzie - jak pamiętał - mgła była rzadsza, zorientuje się w sytuacji i odnajdzie właściwą drogę na dół.

Spojrzał jeszcze w stronę czarnego kamienia.

- Zwykły zabobon - mruknął.

*

Na dole wciąż czekali na nich Vasquez razem z Montagirro. Mgła ustąpiła, z daleka więc musieli widzieć Nenewatari u boku Behema, ale nie skomentowali tego ani słowem. Podobnie jak faktu, że dziewczyna lekko utyka.

- Nie spotkałem Wielkiej Gęby - zwrócił się Behemo do szamana. - Przykro mi. Byłem przy czarnej skale, ale nikogo nie znalazłem. Tam jest tylko straszna mgła, w której nic nie widać.

Starzec spoglądał na niego nieprzeniknionym wzrokiem, aż wreszcie marynarz odwrócił się w stronę Vasqueza.

- To był zły pomysł, jak mówiłem - rzekł chmurnie i pierwszy ruszył w dół w stronę dżungli.

Nie widział, jak Montagirro starannie układa garść poczerniałych kostek w zagłębieniu skały i na jedno mgnienie oka przyklęka, a z jego warg spływa kilka niesłyszalnych dla nikogo słów.

V

Behemo bardzo obawiał się tej chwili. Będąc mężczyzną, w dodatku marynarzem spędzającym większość czasu na morzu, z dala od kobiet, nie znał się na tych sprawach. Lecz nie aż tak bardzo, żeby nie wiedzieć, ile to młodych dziewczyn zmarło przy próbie urodzenia pierwszego dziecka. Albo niewiele później.

Fiasko wyprawy - porażka tym dotkliwsza, że przed Nenewatari jedna z kobiet urodziła kalekie dziecko tylko wzmogło jego zdenerwowanie.

A jednak, Bogu niech będą dzięki, wszystko poszło dobrze.

- Dawno już nie urodziło się tak piękne dziecko powiedział Vasquez, obracając na ogniu świnkę upolowaną rankiem przez jednego z Indian i ofiarowaną wysłannikowi Uuallwy. - Może by tak oddać je Wielkiej Gębie na wzór?

Behemo jakoś nie potrafił się gniewać na Rotaria. Zresztą na nikogo nie potrafiłby się teraz gniewać. Z czułością patrzył, jak Nenewatari karmi małego.

- Zabiorę ich do Hiszpanii - rzekł miękko. - Kiedyś...

Vasquez tylko pokręcił głową na te marzenia. Nie przyznawał się nikomu, że tam na skale, niedaleko Wielkiej Gęby, los obdarzył go przeczuciem, że wkrótce stanie się coś strasznego.

*

Waakowie powiadają, że spotkania z demonami nie można uniknąć. Nie pójdziesz do nich sam, przyjdą do twego domu.

Mawiają także, podobnie jak filozofowie z Toledo czy Salamanki, że najgorsze marzenia to takie, które się spełniają.

Obie te rzeczy nastąpiły dla Behema w jednej chwili, gdy któregoś dnia do plaży przybiła wiosłowa łódź z kotwiczącej ćwierć mili od brzegu sporej karaweli.

Wypatrzył ją jeden z wojowników polujących w dżungli. Wpadł do wioski niczym oszalały jaguar, stawiając wszystkich na nogi. Kobiety natychmiast zaczęły pakować dobytek, a mężczyźni chwycili za broń. Nie był to pierwszy raz, kiedy na sygnał o lądowaniu hiszpańskich żołnierzy wieś pustoszała, ludzie uchodzili w niedostępną dżunglę.

- Pójdę, porozmawiam z nimi - rzekł Behemo do Montagirra, który przy pomocy dwóch kobiet trzęsącymi się rękoma usiłował zapakować w plecionki najważniejsze atrybuty swego szamańskiego powołania. Może zabraliby mnie ze sobą? - dodał z nadzieją.

Szaman odwrócił się do Hiszpana i rzekł, wskazując mu jednego z mężczyzn gotujących swą broń.

- Idź do Gauriby.

Powtórzył więc prośbę wodzowi wioski, który podczas zagrożenia przejął rządy nad plemieniem. Ten wysłuchał nieudolnej mowy marynarza, wzruszył ramionami, nie przerywając wydawania poleceń swoim wojownikom. W spojrzeniu jego ciemnych oczu nie było zdziwienia, mimo że nie rozumiał sensu prośby. Dla Gauriby Hiszpanie byli śmiertelnym zagrożeniem. Skoro Behemo chciał rozmawiać z przybyszami, niech idzie, nikt mu nie zabroni. Plemię jednak odejdzie.

Na jeden krótki moment Behemo zawahał się. Co z Nenewatari? Szybko pobiegł do ich chaty.

Wciąż czekała na niego. Dobytek był już spakowany w plecione kosze, gotów do niesienia - niewiele zresztą tego mieli. W oczach dziewczyny widać było strach, choć uspokajająco głaskała główkę małego. Dziecko ssało pierś nieświadome zagrożenia.

- Zaczekaj tu na mnie! - rozkazał i już biegł w stronę plaży. Nie widział, jak Montagirro osuwa się naraz niczym rażony piorunem. Choć pewnie i tak by go to nie zatrzymało.

Na skraju wioski czekał na niego Vasquez, który już wiedział o przybiciu łodzi z Hiszpanami. Kulejący opóźniał marsz ku brzegowi, ale Behemo nie śmiał go porzucić. Choć w jego duszy gotowało się z niecierpliwości, próbował tego nie okazywać. Rotario zresztą starał się iść najszybciej, jak potrafił.

Wreszcie dotarli na miejsce.

Przez zielone zasieki prześwitywała już biel sypkiego piasku i ciemny błękit oceanicznej toni, gdy Vasquez nieoczekiwanie chwycił przyjaciela za ramię i powstrzymał go.

- Zostań tu - rzekł. Wysunął się przed niego i rozgarnął zarośla.

Behemo pociemniał na twarzy.

- Co zamierzasz zrobić, Rotario? Ty chcesz tu zostać, a ja odpłynąć razem z Nene i dzieckiem! To ja będę z nimi gadał!

Starzec cofnął się ku marynarzowi.

- Odpłyniemy obaj z Nenewatari i twoim dzieciakiem. Ale najpierw trzeba sprawdzić, czy to nie piraci. Już tu lądowali tacy, że sam byś przed nimi uciekał.

I poszedł, nim Behemo zdążył zaprotestować. A kiedy żeglarz ostrożnie wyjrzał przez zarośla, musiał przyznać staremu rację: jedenastu ludzi, w tym dwóch z arkebuzami na ramieniu, nie wyglądało na żołnierzy. Nosili różny przyodziewek, jedynie ten, który wyraźnie tu dowodził, miał coś na kształt munduru, choć też nie tak przyzwoitego, jak to powinno wyglądać na okręcie pozostającym w służbie Korony.

Na widok kuśtykającego ku nim starca obaj strzelcy wycelowali broń w jego kierunku. Widać jednak dostrzegli jego kalectwo albo uznali, że im nie zagraża, bo zaraz opuścili lufy w dół.

Vasquez dobrnął wreszcie do dowódcy łodzi, zaczął przemawiać, żywo przy tym gestykulując.

Naraz tamten wrzasnął gniewnie:

- To nie łódź spacerowa, kretynie, tylko okręt wojenny! Żadnych bękartów i dzikich, rozumiesz?! A kiedy Vasquez zaprotestował gwałtownie, szybkim ruchem wyciągnął miecz i ugodził starego w szyję.

Behemo wyskoczył z dżungli, aby spróbować wyjaśnić sytuację - zaś oddalająca się wizja szczęśliwego powrotu do Panamy popychała go do przodu wbrew rozumowi - wtedy jednak, nie czekając na komendę dowódcy, obaj arkebuzerzy unieśli broń i wypalili w jego stronę. Jedna z kul świsnęła mu koło ucha, więc, przeklinając, skręcił z powrotem w zarośla.

Tymczasem kilku Hiszpanów z krzykiem rzuciło się w pogoń za nim. Stracili Behema z oczu, ale wiedział, że wydeptana ścieżka niby rzymska droga wkrótce zaprowadzi ich do wioski. Pędził co sił, klnąc i mamrocząc słowa rozpaczy. Wreszcie wypadł na polanę.

Wieś już niemal opustoszała. W dżungli po przeciwnej stronie znikało kilku wojowników, niosąc na skleconych w pośpiechu noszach głośno jęczącego Montagirro. Pośrodku wsi, rozglądając się czujnie, trwał Gauriba otoczony kilkoma wojownikami, którzy mieli osłaniać ucieczkę nawet za cenę własnej krwi.

Nene! - pomyślał z rozpaczą Behemo. - Nene! - powtórzył z jękiem.

- Odeszła razem ze wszystkimi - mruknął Gauriba. Zmierzył marynarza szybkim spojrzeniem, chwycił jedną z zapasowych włóczni wbitych w ziemię i wyciągnął w jego stronę.

Przez sekundę wydawało się, że Behemo odtrąci podaną broń. Jego ręka zawisła w powietrzu, jakby nie wiedział, z kim i przeciw komu ma stanąć. Lecz wreszcie złapał mocno drzewce i razem z wodzem Waaków i pozostałymi wojownikami cofnął się w ścianę dżungli, w ślad za kobietami, dziećmi i starcami. W ślad za Nenewatari i małym.

Wkrótce za plecami tej straży tylnej wykwitły dymy i huczące płomienie. To paliła się wioska. Hiszpanie równali ją z ziemią.

Tak zakończył się sen o powrocie do domu.

*

Wielka polana w dżungli, blisko brzegu, a więc dogodnie usytuowana, jeszcze tej jesieni skusiła Hiszpanów do powrotu, ponownego spalenia indiańskich chat i założenia swojej własnej osady. Wkrótce ponad domami wzniosła się wieża małego kościoła, przybyły też pierwsze kobiety, zamieniając wojskową placówkę w prawdziwą kolonię rosnącą w miarę wyrębu otaczającej ją dżungli. Wydawało się, że tylko patrzeć, jak powstanie tu małe hiszpańskie miasto, jakich pełno w ostatnim czasie wzniesiono wzdłuż wybrzeża.

Lecz pewnego dnia najpierw wielki huragan nadszedł znad oceanu i przetoczył się przez to przeklęte miejsce. Później zaś, po odejściu wiatru i deszczu, dzieła zniszczenia dopełniło trzęsienie ziemi, zupełnie jakby dwa żywioły sprzysięgły się przeciw Hiszpanom. Na przestrzeni wielu legua widać było tylko kłębowisko powalonych drzew i łat wypchniętej na światło dnia ziemi. Żaden dom nie przetrwał, jakby deszcz, wiatr i ziemia zawarły sojusz w celu ostatecznego unicestwienia obcych.

Z katastrofy ocalało jedynie dwoje dzieci, które statek przybywający z zaopatrzeniem odnalazł na plaży - głodne, brudne i obdarte, lecz wciąż żywe. Uparcie twierdziły, że na krótko przed katastrofą na skraju polany, gdzie się bawiły w chowanego, wyrósł nagle biały szaman. Kazał im odejść, a potem zaczął przemawiać, mieszając słowa hiszpańskie z indiańskimi. Zdało się im, że przyzywa Boga.

Przekonania, że to ten biały czarownik sprowadził nieszczęście na San Miguel de los Cayos, nie wybił dzieciakom z głowy nawet stary ojciec Juan z klasztoru franciszkanów w Panamie, dokąd statek zawinął po krótkim rejsie.

- Nie ma przecież białych szamanów! - próbował im tłumaczyć. - Tylko Bóg może wstrząsnąć ziemią i skierować huragan w jakieś miejsce. To Jego ręka kieruje żywiołami.

Wreszcie odeszły, aby spędzić resztę życia w klasztorach, bo rodzice i wszyscy ich krewni zginęli w San Miguel. Ojciec Juan nie potrafił się jednak pozbyć wrażenia, że dzieci nie kłamały. A jeśli istotnie mówiły prawdę...? Czy mógł istnieć ów biały szaman, który przywołał pogańskie moce zdolne obrócić w perzynę sporą osadę? I jak dobry Bóg mógł na takie coś pozwolić?

Dopiero ta ostatnia myśl naprawdę zburzyła jego spokój.


Mroki średniowiecza" - tak mogłaby się nazywać niejedna ponura powieść dark fantasy. A jednak jest to tytuł rozprawy historycznej Józefa Putka, doktora praw i działacza ludowego, autora obłożonego klątwą kościelną. Tyle że mroków w jego dziele jest jak na lekarstwo, może z pięć stron. Reszta to opis pasjonującego życia w Polsce szlacheckiej, umilanego torturami, zajazdami, tym wszystkim, z czego tę epokę znamy.

Skąd zatem wzięło się Putkowi średniowiecze? Zapewne stąd, że wciąż pokutuje przekonanie, iż były to czasy ponure i zacofane. To, że akurat wtedy powstały uniwersytety i gwałtownie rozwinęło się wiele gałęzi nauki, trzeba uznać za jakiś wypadek przy pracy.

Z kolei późniejsze epoki, od renesansu poczynając, przywykliśmy uważać za stopniowy rozkwit rozumu. To nic, że właśnie wtedy spalono na stosach najwięcej czarownic - czym zresztą wsławili się wcale nie katolicy, lecz protestanci - a eksperymenty dokonywane na ludzkim ciele zaprzeczały często zdrowemu rozsądkowi. Ich finał opisała Mary Shelley we „Frankensteinie, czyli nowoczesnym Prometeuszu".

Jednak i wcześniej zdarzali się dociekliwi naukowcy... Jeden z nich, skądinąd pasjonat Jonathana Swifta i jego „Podróży Guliwera", miał duszę artysty. I to o nim jest ta opowieść. A także o sentymentalnych wędrówkach, które nie zawsze prowadzą w miejsca wymarzone.



Equnculus

Zmordowany Draco z trudem stawiał kopyta w grząskim błocku, parskając z niesmakiem i kręcąc łbem nad głupotą swego pana. Ciężko pracował bokami, wspinając się na szczyt wzgórza, ślizgając się w koleinach wąskiej ścieżki. Sollari prowadził go na wodzy i klął na czym świat stoi.

- Niech cię szlag, Donnerheld! - mamrotał w ciemność z rzadka rozjaśnianą błyskami piorunów. - Na Boga, niech cię szlag za twą poradę!

Miał prawo być wściekły. Trafił na to wzgórze harwaldzkiego pasma Gór Czarnych za namową barona Donnerhelda, przyjaciela jeszcze z czasów pobierania nauk na uniwersytecie w Tybindze. Jak już będziesz w okolicy, koniecznie musisz zerknąć na hardwaldzkie zamczyska - kusił Donnerheld, znając podróżniczą pasję Sollariego. - Są wspaniałe, istny gotyk jak w tych twoich sentymentalnych romansach. Nigdzie indziej takich nie znajdziesz. I pogoda zwykle świetna, bezkresne widoki, mmm...

Tymczasem od kilku dni deszcz lał niemal bez przerwy. Sollari uciekł z zamku barona Noggeta, gdy tylko dotarły do niego wieści, że w okolicy panuje czerwona gorączka. Wciąż był w drodze, zmieniając zajazd za zajazdem.

Aż dotarł do Hardwaldu. Czyli w miejsce jeszcze gorsze, na które Bóg zechciał w swej łaskawości spuścić istny potop.

Naraz w kolejnym błysku pioruna Sollari zobaczył usadowiony na przełęczy, przytulony do jednego ze wzgórz zamek. Właściwie nie tyle nawet go zobaczył, co sobie wyimaginował, bo ułamek sekundy, gdy błyskawica oświetliła niebo, pozwolił na dojrzenie ledwie zarysu budowli. Reszta była fantazją, porywem serca pragnącego odnaleźć w tych górach coś, czego dotąd próżno szukało w dusznych bibliotekach, pomieszanym z nadzieją.

Draco, bardziej przyziemny w swych potrzebach, musiał wyczuć stajnię. Raźno ruszył w tamtym kierunku. Sollari, rad, że nie musi poganiać wierzchowca.

*

Być może dojrzeli go w świetle błyskawic, bo zakutani w peleryny stajenny i koniuszy już czekali na podróżnego. Ledwie przekroczył bramę, jeden chwycił uzdę konia, drugi pomógł Sollariemu zsunąć się z siodła. Zaraz też przekazali go zamkowej służbie, dwóm odzianym w czarne szaty, jakby nadnaturalnie rozrośniętym mężczyznom. Ci twarze mieli chmurne, ściągnięte powagą. Powiedli niespodziewanego gościa do komnat.

- Jak się nazywa ten zamek? - spytał, podążając za nimi. - Jakie to miejsce?

Milczeli, tylko w ich oczach pojawił się dziwny błysk. Jeden pozostał z Sollarim, drugi wyszedł z komnaty, by po krótkiej chwili wrócić z suchym ubraniem. Wtedy obaj zniknęli niby duchy, zostawiając przybysza w pełnej niepokoju zadumie.

Po kwadransie do drzwi zastukał wyniosły, mrukliwy majordomus.

- Baron von Ott oczekuje pana - rzekł i poprowadził podróżnika zamkowymi korytarzami wprost do sali gościnnej.

*

Stół był długi i... pusty. Służący wskazał Sollariemu jedno z krzeseł, a w tej samej chwili do sali zaczęła wchodzić służba z potrawami na talerzach. Przybysz ze zdumieniem przyglądał się tej ceremonii. Czyż miała ona znaczyć, że to on jest głównym gościem? A gdzie gospodarz?

I wtedy otworzyły się drzwi w przeciwległym końcu sali. Do jadalni wkroczył baron von Ott. Był to przysadzisty, starszy, uśmiechnięty... karzeł. Mógł mieć ze cztery stopy wzrostu, nie więcej. Choć jak na prawdziwego karła był wysoki - na dworach i zamkach Sollari widywał dotąd znacznie mniejszych - to nie spodziewał się kiedykolwiek spotkać takiego człowieczka z arystokratycznym tytułem. Tymczasem jego zielony strój pysznił się srebrnymi ozdobami, w świetle kandelabrów przy każdym poruszeniu rozsiewając wokół błyski.

- Jest pan zdziwiony? - spytał z nutką satysfakcji, pochwyciwszy spojrzenie Sollariego. - My, von Ottowie, zawsze byliśmy małym ludkiem...

Baron usiadł na swoim krześle, które było zaskakująco niskie, akurat dopasowane do jego wzrostu. Sięgnął ręką w pobliże oparcia, rozległ się skrzyp korby i siedzenie z właścicielem zamku powędrowało w górę.

- Nowoczesność, nieprawdaż? - rzekł von Ott z uśmiechem. - Wspaniałe, wspaniałe czasy...

Dalszy ciąg kolacji upłynął im na miłych pogawędkach na różne tematy, w tym o „Podróżach Guliwera", którą to książką baron wydawał się być wprost zafascynowany. Przytaczał nieznającemu jej treści Sollariemu co ciekawsze pomysły pisarza, z pamięci cytował nawet smakowite fragmenty.

Wędrowiec nie potrafił się opędzić od myśli, że baron, choć niezwykle miły i rozgadany, to jednak przygląda się mu nieco uważniej niż zwykle czynią to gospodarze.

Von Ott machnięciem ręki zbywał kilkakrotne podziękowania za gościnę, namawiał do pozostania, kusił niezwykłościami okolicy, polowaniami. Sollari postanowił jednak wyjechać następnego dnia rankiem, choćby deszcz lał jak z cebra, a wiatr przesuwał góry. Coś szeptało mu w duszy, że baron pod rubaszną powłoką karła skrywa iście diabelskie przymioty. Podróżnik miał wrażenie, że coś się kryje za tymi zachętami, zamek barona ma jakieś mroczne tajemnice, których bynajmniej nie pragnął poznać.

Tej nocy, kładąc się spać, przypadkiem powiódł spojrzeniem po wysokim suficie.

I wtedy odkrył na nim ciemną plamę, która wyglądała jak krew.

II

Rankiem, który okazał się nadzwyczaj słoneczny, Sollari ubrał się pospiesznie i zimnymi korytarzami powędrował w stronę stajni. Marzył o jak najszybszym opuszczeniu zamku.

Nie było mu jednak dane odjechać bez przeszkód. Po drodze zatrzymał go majordomus, który sprawiał wrażenie, jakby miał przykazane dyskretnie opiekować się gościem.

- Wyjeżdża pan? Barona nie ma, pilnie musiał wyjechać w interesach, a koniecznie chciał zamienić z panem jeszcze kilka słów - rzekł z niezadowoleniem, stając Sollariemu na drodze. - Prosił, żeby pan zatrzymał się choć na trochę. Nieczęsto ktoś tu zagląda...

Podróżnik wzruszył ramionami.

- Cóż, proszę mu podziękować w moim imieniu. I mnie wzywają ważne interesy, nie mogą czekać.

Majordomus patrzył na niego ponuro, twarz krzywił mu cierpki grymas. Sollari bez słowa przecisnął się obok niego i ruszył dalej, gotów na pokonanie kolejnych przeszkód. W świetle dnia zamek i jego mieszkańcy nie wywierali już na nim tak niepokojącego wrażenia, jednak poczucie tajemniczej aury spowijającej to miejsce pozostało.

Odetchnął z ulgą, kiedy zamknęła się za nim brama osadzona w ciężkich murach. Draco, zadbany, wyszczotkowany i najedzony, tryskał energią, jakby krótki pobyt w stajni dłużył mu się niby rok cały. Sollari najpierw dał wierzchowcowi puścić się swobodnym i radosnym galopem, później przyzwalał na skubanie soczystej trawy, gdy niespiesznie podążali traktem wiodącym pośród urodziwych stoków Gór Czarnych porośniętych gęstym lasem. Te drzewa pamiętające czasy zakutych w stal rycerzy zdawały się bezgłośnie opowiadać mu tkliwe i ciągle powracające historie ludzkich miłości i nienawiści. Zaczął ich słuchać w takt bębniącego kopytami Draca...

W tę idealną symetrię wkradł się jednak nieoczekiwanie fałszywy ton - chrapliwe powarkiwanie dobiegające z jodłowej gęstwiny ze sto kroków przed podróżnym, na granicy wyciętego traktu. Coś się poruszyło na skraju zarośli, jakby jacyś zbóje urządzili tam zasadzkę.

Ale ci przecież nie warczą - przemknęła myśl Sollariemu. - Wilki natomiast...

W pośpiechu sięgnął po dwulufowy pistolet, który zawsze woził ze sobą. Poklepał konia po szyi. Ten chrapnął z przyganą, jakby chciał z dezaprobatą powiedzieć: Przecież wiem, i energiczniej wyciągnął nogi w galopie.

Naraz w miejscu gdzie droga najbardziej przybliżała się do ściany lasu, z zarośli wyskoczyło stado wilków. Pędziły ze straszną szybkością w stronę Sollariego, dostrzegał jedynie ich rozmazane kształty. Draco z wysiłkiem starał się im uciec, podczas kiedy jego pan wycelował w sam środek grupy, wystrzelił z obu luf. Jedno ze zwierząt fiknęło kozła... Odrzucił bezużyteczny pistolet, sięgnął po szpadę, ale wilki już zabiegły wierzchowcowi drogę, otaczając go ze wszystkich stron. Koń zatrzymał się, wierzgnął rozpaczliwie, kolejny wilk z chrzęstem pofrunął w powietrze. Koń opadł na nogi, miażdżąc następnego napastnika. Jeździec dźgał szpadą powietrze, raz trafił wilka - wszystko to w rozpaczliwej walce o życie, z potem zalewającym oczy i sercem bijącym ostro, gwałtownie, ze słabnącą nadzieją...

Nagle przez stok przetoczył się krótki dźwięk trąbki - i wilki zatrzymały się jakby w pół ruchu, po czym odskoczyły w tył, poza zasięg szpady i kopyt.

Osłupiały Sollari wtedy dopiero pojął, że pomylił się, by tak rzec, potwornie. Walczył bowiem nie z wilkami, jak myślał, lecz z karłami! Stworzenia te poruszały się na czworakach, ale poza łapami oraz głowami wyciągniętymi w wilcze łby, okrutnie zębiaste paszcze, były ludźmi. O ile karła można uznać za człowieka.

Lecz ich zachowania były prawdziwie wilcze. Przysiadły, nieruchome spojrzenia wbijając w podróżnego. Spróbował je wyminąć, ale wtedy w ich gardłach rozległ się gniewny charkot, choć żadne z tych monstrów nie próbowało skoczyć za Sollarim.

Tymczasem na trakcie za plecami nieszczęsnego wędrowca pojawił się ten, któremu zawdzięczał ocalenie. Był to von Ott we własnej osobie. Nie wypadało uciekać, choć taka właśnie myśl pierwsza przyszła Sollariemu do głowy. Wstrzymał konia.

Karły zaraz przypadły baronowi do nóg, kręcąc się między końmi obu jeźdźców i popiskując jak małe, ślepe wilczęta.

- Cóż, myślę, że jednak nie odrzuci pan mojego zaproszenia, aby spędzić na zamku kilka dni - z zadowoleniem rzucił von Ott, podjeżdżając.

Sollari chwilę mierzył go zimnym, nieprzyjemnym spojrzeniem.

- A jeśli jednak ruszę dalej tym traktem? - spytał wreszcie.

Baron wzruszył tylko ramionami, wiercąc się na swoim wierzchowcu.

- Lepiej nie ryzykować samotnej podróży, panie Sollari. Niech pan uwierzy, w tych górach zdarzają się gorsze rzeczy niż wataha moich karłów. Jak się sobie znudzimy, dam panu ochronę i odjedzie pan, dokąd wolna wola wzywa.

III

- Niech się pan nie gniewa - rzekł baron von Ott podczas obiadu. Sollari z niechęcią skubał mięsiwo, nie wiedząc nawet, czy to jagnięcina czy sarni udziec. Karzeł wydawał się jednak zadowolony z siebie i jadł za nich obu.

- Niech się pan nie gniewa - powtórzył z pełnymi ustami - ale cóż byłby ze mnie za gospodarz, gdybym pana puścił, nie pokazawszy wcześniej swojej hodowli? Jest naprawdę niezwykła, ręczę słowem honoru.

Podróżnik westchnął ciężko, ponuro.

- Zgoda, przyjrzyjmy się jej. Jednak jutro z rana chciałbym wyjechać.

Von Ott z radością zatarł ręce.

- No, to jest męska decyzja, to mi się podoba! - wykrzyknął. - Nie ma na co czekać, chodźmy! - prawie zerwał się z krzesła.

*

Otoczeni kilkoma rosłymi sługami niosącymi pochodnie schodzili w dół, wciąż niżej, bowiem hodowla barona von Otta ukryta była w lochach biegnących głęboko pod ziemią. Wreszcie po pokonaniu niezliczonej ilości schodów i wąskich korytarzy baron pchnął dobrze okute drzwi z ciemnego dębu.

Ciasny korytarzyk wiódł do wielkiego pomieszczenia wypełnionego stołami oraz instrumentarium porozwieszanym na ścianach i zalegającym wnęki. Ten widok najbardziej przypominał Sollariemu inkwizytorskie katownie ze sztychów Müllecha.

Baron otworzył małe drzwi w jednej ze ścian i gestem zaprosił gościa do środka, pozostawiając za sobą wszystkie sługi. Było tu ciemno, żagiew wydobywała z mroku ledwie jakieś zarysy, kształty tym bardziej groźne, im mniej wyraźne. Lecz von Ott szybko zapalił świece w paru większych kandelabrach oraz w dwu lichtarzach. Ujął w dłoń pięcioramienny świecznik w kształcie pentagramu i poprowadził Sollariego w głąb pomieszczenia.

- Oto moja hodowla - rzekł z dumą, kierując światło na wypełnione ciemnością wnęki przy ścianie.

W nich ludzie i karły trwali pogrążeni - jak podejrzewał Sollari - w jakimś narkotycznym letargu. Hodowla barona była - czego zdążył się domyślić wcześniej - żywym bestiarium. Tu jednak mógł się naocznie przekonać, podążając za von Ottem, że naprawdę można człowieka zespolić z kotem czy posadzić na jego głowie drzewo korzeniami sięgające w głąb mózgu.

- Są jednością. Człowiek i natura, zupełnie jak życzył sobie pan Rousseau - wyjaśnił ironicznie baron, dostrzegłszy zainteresowanie swego gościa. - To arborak.

Podążyli dalej, w milczeniu oglądając kolejne eksponaty. Baron ożywił się dopiero przy dużej wnęce, gdzie wisiało lub stało kilku ludzi wygiętych w kształty liter.

- To tylko przymiarka - stwierdził z niejakim żalem. - Chciałbym kiedyś ułożyć z nich sonet, ale mam kłopot z niektórymi literami, na przykład W ciągle mi umiera... - westchnął ciężko. - Przyjdzie mi więc chyba napisać go po łacinie, choć to takie niedzisiejsze!

- A to jest mój najciekawszy eksperyment - baron ruszył w stronę następnego nieszczęśnika i Sollariemu nie pozostało nic innego, jak podążyć za karłem.

Z haka zwisał człowiek wyglądający jak pusty worek ze skóry. Jego twarz miała nieobecny wyraz - spojrzenie utkwione w przybyszu zdawało się nie znajdować oparcia, przenikało na wskroś, wybiegało daleko, sięgając dna Ziemi albo i gwiazd widocznych z antypodów.

Baron potwierdził przypuszczenie Sollariego:

- Wyluzowaliśmy go niby kawał mięsa, by tak rzec.

Nie ma w nim ani jednej kosteczki, udało się nam wyjąć nawet czaszkę, wyobraża pan sobie? Pracujemy nad tym, aby wyczulić jego nerwy na muzykę sfer niebieskich. Kości niestety zakłócały te subtelne drgania, trzeba je było usunąć. A tak jeszcze tylko dostroimy go i...

- Chodźmy już stąd - przerwał mu podróżnik. Czuł się coraz gorzej.

Von Ott pokręcił głową.

- Cóż, wracajmy, skoro nie fascynuje pana moja kolekcja... - rzekł z niezadowoleniem.

*

Wieczorem Sollari odesłał sługę, który przyszedł z wieścią, że wieczerza już gotowa. Kazał baronowi powtórzyć, że źle się czuje i prosi o wyrozumiałość.

Naprawdę czuł się paskudnie. Drążył go zimny, przenikliwy, mrożący krew w żyłach strach. Obawiał się, że karzeł dosypie mu coś do jedzenia, jakąś truciznę czy inną miksturę, która zamieni go w jednego z tych potworów, w których hodowli lubował się von Ott.

W nocy postanowił spróbować ucieczki. I gdy tak snuł plany ocalenia, przy oknie rozległo się ciche skrobanie, a kiedy Sollari się zbliżył, do pokoju zajrzała obramowana księżycową poświatą twarz. Karzeł-nietoperz zagrodził wyjście, rzucając podróżnikowi groźny uśmiech. Ostre kły niemiło kontrastowały z ciasno stulonymi skrzydłami, które wydawały się bardzo kruche.

Sollari zaszlochał. Zrozumiał już ponad wszelką wątpliwość, że znalazł się w niewoli barona.

*

- Ależ proszę jeść, Sollari - rzekł von Ott. - Umrze pan z głodu, jeżeli nie będzie pan jadł, a tego byśmy nie chcieli, prawda?

Ostatnie słowa barona zabrzmiały jak złowieszcze ostrzeżenie.

- Czy... - Podróżnik nerwowo przełknął ślinę. - Czy mnie też zamierza pan umieścić w swojej galerii potworów?

Przez twarz karła przemknął grymas irytacji.

- Nie w swojej - wyjaśnił krótko.

Przez chwilę w milczeniu operował sztućcami. Wreszcie przełknął kęs pieczystego, odchrząknął i rzekł:

- Pan mnie przecenia, Sollari. Nie jestem aż tak zachłanny... ani tak okrutny. Czy pamięta pan swój pobyt w Tybindze? Hrabia Novennus już wtedy sobie pana, by tak rzec, upatrzył, tylko okazja się jakoś nie nadarzyła. Więcej, drogi Sollari: gdyby nie nasz nieoceniony baron von Donnerheld, marzenie Novennusa wciąż pozostałoby niespełnione.

Więzień niemal zachłysnął się winem.

- Donnerheld mnie tu skierował?

W oczach von Otta zabłysła prawdziwa radość. Skinął głową i wrócił do oczyszczania bażanciej piersi z resztek mięsa.

- Ale przecież mogłem tu nigdy nie trafić - zająknął się Sollari.

- Jesteśmy częścią natury - odparł uprzejmie karzeł. - Czasem ona nam przeszkadza, ale czasem pomaga. Jak w tym przypadku. Byliśmy przygotowani na interwencję, gdyby zechciał pan zboczyć z właściwej drogi do zamku, ale żywioły nam sprzyjały. - Oczy barona wydawały się uśmiechać, choć reszta twarzy nie zmieniła wyrazu.

- I co zamierza pan ze mną zrobić? - spytał podróżnik. - Mam nadzieję, że będzie to przynajmniej warte mojego strachu i cierpienia?

Karzeł zamyślił się na chwilę.

- Hrabia Novennus chciałby pana zamienić w pająka. To się da zrobić, jak sądzę. Całkiem interesujący projekt, pełen inwencji. Wyzwanie dla mego mistrza kreatora.

- Jestem człowiekiem! - krzyknął piskliwie Sollari. - Nie wolno panu tak mnie traktować!

Baron lekceważąco machnął ręką.

- Wolno, wolno... A co do tej deklaracji, przykro to mówić, ale w tej chwili to z pana raczej homunkulus. Produkt. Jeszcze co prawda niegotowy - zaśmiał się chrapliwie.

Sollari milczał przytłoczony. Nikt nigdy go tak nie potraktował.

- A dlaczego hoduje pan karły? - spytał wreszcie cicho, przygnębionym głosem. - Dlaczego je także?

Z początku odpowiedział mu tylko nieprzyjemny rechot von Otta.

- Dla ludzi jestem karłem, panie Sollari - rzekł w końcu baron - dla karłów zaś człowiekiem. Czy wspomniałem, że kogoś, kto znajduje się pośrodku między wami, stać na bardziej uniwersalne i pełnowymiarowe spojrzenie? Korzystam z tego w pełni.

A po chwili dodał:

- I jedni, i drudzy jesteście dla mnie tylko nędznymi homunkulusami, niczym więcej. Można was kształtować do woli, ze strachu i bojaźliwej miłości lepić w dowolne kształty, czego dowodzę co dnia. A czy wy potraficie to robić? Słyszał pan o czymś takim? Niech pan sobie sam odpowie. - Odłożył sztućce, wstał i wziąwszy z ręki sługi świecę, podążył w stronę swoich komnat.

IV

Znów zstępowali w dna piekieł. Lecz tym razem Sollari stawiał kroki po stopniach, wiedząc, że czyni tak po raz ostatni, że podąża drogą, z której nie ma odwrotu. Biernie zmierzał ku swemu przeznaczeniu, pustym wzrokiem wodząc po murach, sługach i łuczywach, jakby nie odróżniał ich od siebie. Wreszcie pojmował, czemu wzrok tego bezkościelca przebijał go na wskroś i uciekał w sfery niebieskie. Po transformacji ludzkie sprawy były niby mgła niezdolna zatrzymać myśl w swobodnym locie.

Po jakimś czasie, który równie dobrze mógł trwać kwadrans, jak i rok, baron zatrzymał się.

- Oto mistrz Cromalin - rzekł uroczyście. Jednak podróżnik dłuższą chwilę nikogo nie dostrzegał w ciemnym korytarzu. Zaraz zrozumiał tego przyczynę - patrzył za wysoko, bo oto stał przed nimi jeszcze niższy od von Otta, czarno przyodziany karzeł. Kiedy uśmiechnął się z szacunkiem, Sollari dostrzegł rozdwojony język w jego ustach.

Słudzy rozdziali więźnia do naga. Stał, nie czując chłodu.

- Położymy pana wygodnie tutaj, na stole... - powiedział Cromalin, wskazując Sollariemu jeden z mebli. Głos miał melodyjny, mocny. Mówił niczym medyk, który wie, z jakiej choroby chce wyleczyć pacjenta i zna skuteczne lekarstwo na tę przypadłość.

Istotnie ułożyli więźnia wygodnie, jednak ten brak zbędnego okrucieństwa przeraził podróżnika najbardziej, bo było to jeszcze bardziej nieludzkie niż tortury. Później zaś niższy z karłów przysunął do ust Sollariego czarkę jakiegoś płynu, który ten posłusznie wypił. Wkrótce ogarnęło go ciepło, kojące wrażenie zagłębiania się w mile gorącą wodę. Zapadł w odrętwienie podobne do płytkiego snu.

Naraz przy jego uchu rozległ się głos barona:

- Przyznam się panu do czegoś, Sollari. Biorę pieniądze od takich jak von Nogget, bo potrzebuję ich na swoje badania, na opłacenie Cromalina. Pieniądze czynią mnie wyższym. - Von Ott zaśmiał się z zadowoleniem. - Prawdę mówiąc, czynią mnie wyższym od niejednego człowieka, panie Sollari. Ja to po prostu lubię. Karły nie mają nic do tego. Gdyby ich nie było, używałbym pasterzy albo ich owiec.

Odstąpił od stołu i nad Sollarim znów pochylił się Cromalin. Długą chwilę ugniatał mięśnie i badał kości więźnia.

Naraz baron zmarszczył nos.

- Wiesz, Cromalinie, zmieniłem zdanie - rzekł.

Na twarzy Sollariego pojawił się nieśmiały cień nadziei. Kto wie, może zaraz usłyszy wyznanie, że to tylko okrutny żart karła?

- Nie zamienimy pana w człowieka pająka - ciągnął tymczasem von Ott. - To byłoby zbyt proste, szkoda materiału. Oglądałem w stajni pańskiego wierzchowca... zaiste, piękny. Nigdy dotąd takiego nie widziałem.

Baron zamilkł na chwilę.

- Equnculus - powiedział. - Konioczłek. A w zasadzie koniohumunkulus. W takie stworzenie przeistoczymy pana wprawną ręką mistrza Cromalina. Później zaś znajdziemy panu partnerkę i wypuścimy was na stoki wokół mojego zamku. Jak by to było pięknie doczekać stada dzikich equnculusow... albo raczej Houyhnhnmów. Tak, panie Sollari, zdecydowałem się wcielić przynajmniej jeden plan pana Swifta w życie. W sposób może niedoskonały, ale cóż...

Po policzku Sollariego spłynęła gorąca, samotna łza, zaraz jednak wyschła. Środek oszałamiający działał, obejmował go w niepodzielne władanie. Zapadał w sen pełen wizji.

I w tych majaczeniach ujrzał naraz rozświetloną słonecznym blaskiem wiosenną łąkę pełną soczystej trawy, pachnącą rześkim wiatrem i wołającą o dzikie galopady.

Equnculus - pomyślał, i była to jego ostatnia ludzka, świadoma myśl. - To brzmi pięknie.


Czy Henryk Żeglarz był marynarzem? Oczywiście nie. Był portugalskim księciem, a przy okazji dzierżył stanowisko mistrza Zakonu Chrystusa. Bogactwa tej instytucji posłużyły mu do sfinansowania wypraw badawczych i kolonizacyjnych. Taka jest geneza wielkiej Portugalii, która wiek później, za sprawą odkryć dokonanych dzięki otwartości portugalskiego księcia, odwadze jego ludzi i finansom pewnego zakonu, stała się wielką światową potęgą mającą swe kolonie w Brazylii oraz Indiach.

Bohater niniejszej opowieści, wzięty z autentycznych dziejów pewnego etiopskiego władcy i losu pretendentów do tamtejszego tronu osadzanych na Więziennej Górze - również spełnia swe marzenie. Jest niczym Marco Polo, chociaż starość nie pozwala mu wyruszyć, jak Aleksandrowi Wielkiemu, na podbój świata. Jest zresztą człowiekiem zagłębionym w księgach, ma inne ambicje. Chciałby jedynie opisać kawałek świata, wypełnić luki w wiedzy. Jest bardziej wspomnianym Henrykiem Żeglarzem, który rozesłał swych marynarzy w różne strony świata, niż Macedończykiem pragnącym podbić świat. I chciałby jak ów Portugalczyk poprzez wiedzę i kontakty uczynić swój kraj szczęśliwszym.

Jednak, jak w życiu, musi za to zapłacić cenę. Musi sobie odpowiedzieć, czy warto było. Pierwowzór, etiopski pretendent, po kilku miesiącach rządów poddał się i zażądał odesłania go na Więzienną Górę, gdzie spędził całe swe życie.

A jak postąpił Yannuris?



Krótki sen o opisaniu świata

Yannuris odłożył pióro na pulpit i przeciągnął się z westchnieniem. Stare kości bolały go coraz częściej. Już nie wytrzymywał całego dnia spędzonego nad księgami jak kiedyś, w latach młodości.

Cóż, dzieło jego życia będzie musiało poczekać.

- Panie mój? - Niemal bezszelestnie pojawił się Drahi, jego sługa dotąd skryty gdzieś pomiędzy regałami biblioteki. Był niemal równie stary jak jego pan. Obaj dożywali kresu swych dni na szczycie Więziennej Góry. - Życzysz sobie, by przygotować kąpiel?

- Chyba już i tak niewiele bym zrobił. - Z westchnieniem przytaknął Yannuris.

W jego głosie zabrzmiała nuta żalu. Odsunął się od pulpitu. Niech wszystko zostanie tu, jak leży: księgi, narzędzia, mapy. Niczego nie będzie zabierać, bo i po co?

Po raz ostatni rozejrzał się po bibliotece. Powiedzieć, że była świetna, to jak bicze gwałtownej jesiennej ulewy, rozpryskujące się na stromych stokach góry z energią pioruna, nazwać ledwie paroma kroplami wody rzuconymi na rozgrzany piasek pustyni Nev. Zostały tu zgromadzone wszystkie księgi, jakie kiedykolwiek napisano w języku archandyjskim. Cała wiedza cesarstwa od pokoleń gromadzona była w dwóch identycznych bibliotekach: oryginały nowych dzieł trafiały do pałacu samego cesarza, zaś ich wierne odpisy czy kopie na Ueni Ambę, Więzienną Górę. Żyły tu w przyjaźni z dziełami w innych językach, księgami, które kolejnym cesarzom udało się dostać w darze, wymienić, ukraść czy pozyskać innym sposobem. Były tu mądrości wrogów, przyjaciół albo neutralnych sąsiadów cesarstwa Archandu. Ludzie mogli ze sobą walczyć, lecz dla ksiąg nie miało to większego znaczenia. Wrogiem jednej wiedzy nie jest przecież inna wiedza, lecz ignorancja, ciemność, barbarzyństwo.

Jednak obce księgi głoszą odmienne prawdy, tak jakby opisywały zupełnie różne światy - snuł chmurne myśli Yannuris, podążając za swym sługą pustym, chłodnym korytarzem. - A przecież Archand dzieli granicę z Gordem. Zaś Lirta swymi sztormami omywa wybrzeża aż trzech ziem, bo jeszcze i odległego Hi’en, z którym cesarstwo stoczyło dwie wojny morskie, nieomal w ogóle nie znając wnętrza tego bagnistego kraju.

Zamiarem Yannurisa było uporządkować nieco ten stan. Pragnął wykreślić mapy sięgające daleko poza Archand. Miały jak najdokładniej opisywać inne królestwa. Nawet nie tylko sąsiadów Cesarstwa, lecz sąsiadów ich sąsiadów i ich sąsiadów... Nie miały to być zwyczajne zwoje kartograficzne, o, nie! - więzień Ueni Amby chciał te ziemie opisać dokładnie, aby ktoś kiedyś, chcąc podjąć podróż w tamte odległe rejony świata, mógł się zawczasu przygotować.

Wierzył, że choć dziś Archand pozostaje w dobrowolnej izolacji, to jednak któregoś dnia posłowie ruszą hen, daleko, do tych wszystkich słabo poznanych, często nieopisanych przez archandyjskich kronikarzy krajów. Wtedy jego księga stanie się potrzebna, imię będzie wspominane, a życie - życie spędzone na Więziennej Górze - nabierze sensu, choćby i długo po śmierci.

*

Czekając w komnacie na przygotowanie kąpieli, Yannuris zastanawiał się, czy zdoła dokończyć swe dzieło.

Za późno zaczął nad nim pracować. Na Więzienną Górę trafił jako dwulatek. Jednak kiedy podrósł, zainteresowało go co innego: polityka cesarstwa, języki sąsiadów, dworska etykieta, słowem: wszystko to, co mogło mu się przydać, kiedy sam obejmie rządy.

Dopiero wiele lat później pojął, że być może nigdy nie opuści Ueni Amby. To go zmieniło. W gwałtownym proteście odrzucił rzeczy przydatne w świecie, którego mógł wcale nie poznać - i zajął się mirażami. Bo przecież opisy tych samych miejsc czynione przez różnych kronikarzy, pochodzących z innych krajów, a nawet żyjących w różnych epokach, często dramatycznie nie pasowały do siebie, nie przystawały jak dzień do nocy.

W jednych Gord przedstawiany był jako kraina bezpieczna, przyjazna podróżnikom - podczas kiedy inni srogo przestrzegali przed zapuszczaniem się na te ziemie, obwiniając żyjących tam ludzi o barbarzyństwo i nieustający rozbój. Nie stronili od krytycznych uwag nawet tamtejsi pisarze. Zweryfikować to wszystko, dojść do jednego, sensownego i prawdziwego wniosku - to jakby chcieć uwięzić i zatrzymać fatamorganę. Złapać, okiełznać i zmusić do walki po swojej stronie smoka, o czym wspominał jeden z dziejopisów.

- Panie? - Do komnaty zajrzała Heyla, najmłodsza ze służek Yannurisa. Najmłodsza, ale także już dosyć posunięta w latach.

W łaźni pomogła mu zdjąć szaty i wejść do kamiennego basenu. Z ulgą zanurzył się w gorącej wodzie pachnącej lawendą i cedrem.

- A może skorzystasz? - Uśmiechnął się do kobiety, czyniąc ręką zapraszający gest. - Przynajmniej nie zamoczysz sukni, myjąc mi plecy, jak ostatnim razem.

Po krótkim wahaniu nieśmiało skinęła głową. Zrzuciła strój i wsunęła się do basenu.

Yannuris spoglądał na nią z namysłem. Była stara. Na Więziennej Górze wszyscy byli starzy. Jednak lubił ją. Ona jedna, obok Drahiego, dostrzegała w nim człowieka, nie zaś zgrzybiałego pretendenta do tronu.

A kiedy prysnął na nią wodą, roześmiała się. Jakby im obojgu ubyło lat.

*

Jesienne deszcze nie ustawały, lecz Yannuris niemal ich nie zauważał pochłonięty opisywaniem wysokogórskich równin zamieszkanych przez rodzinę plemion Sunnei. Ukryci za pasmem potężnych, sięgających nieba gór, pokrytych czapami wiecznego śniegu, pędzili swój żywot na kilku zimnych płaskowyżach, gdzie grube łańcuchy szczytów rozdzielały się, tworząc długie, wąskie kotliny przypominające wielkie wrzeciona.

Sunnei byli słabo znani Archandyjczykom z bezpośrednich kontaktów. Mało komu udało się pokonać granice wiecznej zmarzliny. Lecz inni mieli z nimi jakieś kontakty. Przy czym słowo jakieś dobrze oddaje charakter tych relacji. Bardzo trudno było cywilizowanemu Gordyjczykowi czy nie mniej kulturalnemu Almeidzie, żyjącemu w mieście, niosącemu w swej świadomości światło państwa istniejącego w tych samych mniej więcej granicach od tysięcy lat, porozumieć się ze stepowym łupieżcą, który swe skórzane namioty stawiał gdziekolwiek i przemierzał owe równiny w niekończącej się wędrówce za stadami baranów. Ci ludzie nie posiadali nawet pisma!

A jak ich świat może opisać ktoś, kto go nie rozumie, notuje tylko przypadkowe zdarzenia i fragmenty zasłyszanych opowieści, przekładając ich znaczenia na podobne do tych, jakie zna z własnej kultury? W czytanych księgach Yannuris dostrzegał niewiarygodne wprost rozbieżności dotyczące geografii tamtych odległych równin. Lecz przede wszystkim nie dało się niemal nic wywnioskować o życiu Sunnei, bo przecież z pewnością nie byli głupcami, jak ich opisywali kronikarze. Gdyby byli tacy, już dawno te surowe ziemie zająłby kto inny, a tymczasem oni wciąż tam trwali razem ze swymi baranami...

Nieistotne plemię, nieistotny kawałek ziemi - rozmyślał Yannuris - a przecież już któryś miesiąc trwa to żmudne szukanie, weryfikowanie, próba zrozumienia...

- Nie zdążę - ponuro rzekł do siebie któregoś dnia, obserwując mrówkę, która przemierzała skraj wielkiej księgi niby podróżnik wędrujący po bezkresie świata. Chyba, że dożyję stu lat w zdrowiu. A na to się nie zanosi.

Od samego rana był poirytowany tym, co działo się wokół niego. Wyczuwał jakiś niepokój, podskórne zdenerwowanie służby i strażników. Nawet Drahi wydawał się być jakiś odległy, zasłuchany we własne myśli.

Czyżby?... - w nagłej panice pomyślał Yannuris. Ale teraz?!

Przemierzył swoją komnatę kilkunastoma szybkimi krokami. Nawet i tu wszędzie leżały księgi. Nie potrzebował zbytków i luksusów, do spania wystarczała mu tylko mała wydzielona alkowa, resztę apartamentu przeznaczył na gabinet do pracy.

Naraz zrobiło mu się duszno. Chwycił opończę i gwałtownymi krokami podszedł do drzwi na taras. Szarpnął je nieco nerwowo i wyszedł.

Odgrodzony barierkami chroniącymi przed upadkiem, rozpościerał się przed nim cały świat. Cały niedostępny świat, który mógł oglądać oczyma innych, lecz nie własnymi.

Więzienna Góra była wysokim szczytem o bardzo stromych zboczach i płaskim wierzchołku. Na nim właśnie zbudowano przed wiekami to luksusowe więzienie. Nie było tu żadnych krat, lecz zejście w dół oznaczało spotkanie z cesarskimi strażnikami czuwającymi dzień i noc. Jako pretendent do tronu Yannuris mógł rządzić tylko równo ściętym zwieńczeniem góry - mniej więcej sto kroków w każdą stronę i granica tak wyrazista, że wyrazistszej być nie może: przepaść. Wszędzie indziej w Archandzie panował cesarz, umiłowany Idan IV, starszy brat Yannurisa.

Mógł w spokoju studiować księgi, próbować ucieczki albo rzucić się ze skały. Nie mógł jedynie liczyć na to, że na dole, w Archandzie, ktokolwiek udzieli mu pomocy. W gruncie rzeczy nawet straż u podnóża góry, ci ludzie, których widział jako małe kropeczki niezmordowanie krążące po swoich codziennych trasach, nie byli potrzebni. Kto zaryzykuje pomoc pretendentowi do tronu, gdy w przypadku nieudanego uczynienia go cesarzem oznacza to wygubienie rodziny do czwartego stopnia pokrewieństwa włącznie?

Naraz przy balustradzie stanął Drahi.

- Ziąb, panie - rzekł.

Yannuris wolno skinął głową.

- Zima idzie...

Sługa okrył go dodatkową opończą.

- Powiedz, jaki jest ten świat na dole? Bardzo różni się od tego, co zapisano w księgach? - spytał wreszcie więzień.

Drahi uniósł na niego spojrzenie. Wiedział, że pod pytaniem starego pretendenta kryje się zupełnie inna, dręcząca wątpliwość, czy Yannuris byłby w stanie zmierzyć się ze sprawami Archandu.

- Panie, księgi to wydestylowana mądrość - odparł sługa po chwili namysłu. - Życie poniżej tego szczytu to tylko brud, krew, głód i cierpienie. Rozwiewa się jak pyłowa burza i nic po nim nie pozostaje. Co warto zapisać, ktoś prędzej czy później włoży do księgi.

Drahi znał tamten świat. Raz w roku wyjeżdżał na kilka tygodni, aby przywieźć księgi, zdać Idanowi relację z poczynań najważniejszego więźnia... Yannuris podejrzewał, że był on nie tylko jego towarzyszem i sługą, lecz także szpiegiem i strażnikiem.

- Idan wciąż panuje - podsumował tę wymianę zdań Drahi.

*

Idan IV wciąż panował, a jednak Yannuris nie potrafił odpędzić wrażenia, że na Więzienną Górę zakradł się gęstniejący niepokój, duszna atmosfera wyczekiwania.

Kilka dni później - akurat kiedy czytał jakąś księgę o dziejach odległego ludu Hi’en - nagle jakieś hałasy oderwały go od lektury. Podszedł do okna biblioteki.

Wąską krętą drogą, owijającą się wokół Ueni Amby niczym wąż dookoła swojej ofiary, wędrowała niewielka kolumna ludzi. W ich ruchach była stanowczość, w minach nieustępliwość, w postawie - świadomość, po co tu przybyli.

Yannuris zaczerpnął tchu, aż zakłuło go w piersiach. Z trudem powstrzymał okrzyk bólu. Gryząc wargę, podszedł do stołu i powoli, smutnym, zmęczonym ruchem zamknął księgę.

A kiedy po jakimś czasie pojawił się Drahi, spytał:

- Umarł?

Sługa zaprzeczył ruchem głowy. Choć przecież wiedział, że nie warto kłamać.

- Ma jeszcze kilka dni przed sobą.

Stary pretendent zrobił kilka kroków po mozaice przedstawiającej motyla siedzącego na kwiecie.

- Na co zapadł?

Drahi westchnął.

- Zwyczajna starość, panie.

Gorzki uśmiech wypłynął na twarz Yannurisa.

Zwyczajna starość to było to - i chyba tylko to - co łączyło go z bratem. Idan panował w kakofonii świata, wydając rozkazy i rządząc, Yannuris żył w ciszy, analizując decyzje i działania innych.

*

Trzy dni później, w godzinę po nadejściu świtu, pojedynczy konny z tętentem wjechał na Więzienną Górę.

Yannuris nie spał. Przez ostatnie kilka dni nie pracował, wątpiąc w sens tego zajęcia. Miał problemy ze snem, siedział więc i z okien biblioteki spoglądał na drogę.

Kiedy Drahi razem z dwoma zbrojnymi przyszli po niego, nie musieli mu nic mówić. Sam się domyślił, że jego brat umarł.

II

Idan IV leżał na śmiertelnym łożu w otwartej trumnie. Tego dnia żegnał się ze swymi poddanymi. W nocy jego ciało spocznie we wnętrzu Góry Cesarzy, by po wiek wieków trwać jako dowód długiej i nieprzerwanej linii władców Archandu.

Na centralny plac miasta przybyły tłumy. Ludzie chcieli się pożegnać z władcą, który co prawda jak każdy cesarz żył w oddaleniu od nich, lecz wydawał się im szczególnie bliski. Nie uciskał ich nadmiernie, a czasem wykonywał gesty pozwalające dostrzec w nim człowieka. Jak choćby wtedy, gdy przed siedmiu laty niezwykle surowa zima ogarnęła kraj, a on nie zawahał się opustoszyć cesarskich magazynów z jedzenia i opału, aby ludzie nie marli z głodu i zimna.

Teraz przyszli, aby go pożegnać. Na samym placu zmieściła się tylko ich cząstka, ledwie parę tysięcy spośród tych, którzy by przybyli, gdyby było to możliwe. Odcięci od trumny Idana poczwórnym kordonem wojska zachowywali się jak podczas jakiegoś święta.

I może to było dla nich święto? W końcu ileż razy za ich życia umierał jakiś cesarz?

Na długich schodach pałacu, szeroką marmurową wstęgą spływających w dół ku placowi, stał tron otoczony członkami Rady Baronów i doradcami wojskowymi. Było wśród nich także dwóch ambasadorów oraz kilku mnichów z cesarskiej nekropolii, zwanych duchownikami.

Tuż obok tronu, na którym zasiadł Yannuris I, można było odnaleźć charakterystyczną, wysoką sylwetkę Drahiego.

Poddani uważali zapewne, że mroczna mina nowego cesarza oznacza ból i zadumę. On jednak błądził myślami po zakątkach tak dobrze znanej Więziennej Góry. Nieobecnym spojrzeniem wodził po rozgorączkowanym tłumie, z roztargnieniem oddawał gesty stojącym nieopodal tronu ambasadorom Gordu i Almeidy, którzy chcieli w imieniu swych krajów pożegnać Idana IV. W świadomości Yannurisa z trudem mieścili się również duchowni odprawiający na placu modły za szczęśliwe połączenie się zmarłego z jego przodkami. Wychowany na księgach, z dala od religijnych obrządków, nie potrafił uwierzyć we wspólnotę żywych i umarłych, chociaż rozumiał, że dla prostego ludu religia jest równie ważna co widok cesarza, a może i ważniejsza, bo to nie władca, lecz kapłani na co dzień krążyli pośród nich.

Yannuris w całym pogrzebie dostrzegał tylko jeden pozytywny akcent. Przypatrywał się nie swemu bratu, lecz okrywającej zwłoki nefrytowej szacie. Była... niezwykła.

Przypominała nieco zbroję. Składała się z kilkunastu części okrywających całe ciało z wyjątkiem twarzy. Wypolerowane płytki jasnozielonego kamienia połączone zostały złotymi drucikami, a od spodu prześwitywała purpurowa materia. Spoczywający na białym katafalku Idan IV wyglądał majestatycznie niczym umarły bóg.

Nagle Margal, jeden z młodszych baronów stojących niedaleko tronu, zaczął coś szeptać do ambasadora Veigana Du z królestwa Almeidy.

Margal nie był arystokratą takim jak inni. Jego ród nie miał szans zostać wspomniany w księgach wertowanych przez Yannurisa. Dopiero w ostatnich dekadach wydźwignął się ze sklepikarzy na możnych kupców, a z tych, mieszając krew z ubogą, ale wartościową szlachtą, wpłynął do zatoki baroniej. Zasilił ją podłym pochodzeniem, za to wielkimi pieniędzmi. Stąd też ów mężczyzna w średnim wieku, choć giął kolano przed cesarzem, nie wydawał się przerażony jego obecnością. Raczej szacował, ile trzeba wydać, aby go kupić.

Yannuris, ledwie ujrzał na oczy Margala zaraz po przybyciu do stolicy, intuicyjnie wyczuł, że będą z nim kłopoty. Chociaż spoglądając na wszystkich baronów i doradców, tak naprawdę dostrzegał tylko jednego człowieka, który stał po jego stronie - Drahiego. Był on wiernym towarzyszem od kilkudziesięciu lat, jedynym stałym punktem w świecie, który nieoczekiwanie obrócił się dla Yannurisa na drugą stronę. Niedawny mieszkaniec Ueni Amby czytał co prawda, że więźniowie nienawidzą swego miejsca odosobnienia i jego dozorców, ale wiedział, że to tylko część prawdy. Ta część dotycząca ludzi, których więziono zbyt krótko, aby zdążyli pokochać swych strażników jak braci...

Patrząc na tych dwóch, Margala i ambasadora z Almeidy, Yannuris doznał nagle olśnienia. Gdyby był religijny, mógłby powiedzieć, że to któryś z przodków zesłał mu tę myśl. Oto spoglądając na Veigana Du, człowieka z innego kraju, uświadomił sobie, że zyskał nagle możliwość sprawdzenia, jak naprawdę jest w tych obcych ziemiach.

Yannuris pojął, że może wysłać wyprawy naukowe i zweryfikować wiedzę ze swoich ksiąg. Spożytkować szansę, jaką los nieoczekiwanie mu podarował. Wprawdzie Almeida i Gord - których ambasadorowie stali wśród baronów - są znane, ale nowy pan Archandu wyśle wyprawy również gdzie indziej. Do Sunnei, a także morską ekspedycję do Hi’en, korzystając ze spokoju panującego na wodach Lirty.

Lud zrozumiał minę cesarza tak, jak lud zwykle rozumie ciepły uśmiech na twarzy swego władcy. Rozległy się wiwaty i okrzyki radości.

*

W nocy po pogrzebie Yannuris nie mógł usnąć. Spoczywając w wielkim łożu przesłoniętym kotarami, słuchał cichnącego szmeru pałacowego życia. Wreszcie pozostały jedynie odległe odgłosy zmieniających się i krążących wart. Raz w ogrodzie zaskrzeczał paw zbudzony złym snem albo wyczuwając drapieżnika.

Powinien czuć smutek, bo przecież pochował własnego brata. Powinien czuć smak władzy, bo przecież po ceremonii stał się dzierżącym niepodzielną władzę cesarzem Archandu.

Tymczasem jedynym, co w nim żyło, był pomysł, jaki przyszedł mu do głowy w trakcie ceremonii pogrzebowej. Świadomość, że to, o czym czytał w księgach na Ueni Ambie, może wcielić w życie. Tam, na Więziennej Górze, mógł tylko zadawać pytania. Teraz - także poszukać odpowiedzi.

Wreszcie wstał i zaczął spacerować po swojej komnacie. W ciągu tych kilku dni, odkąd w niej zamieszkał, zdołał się pozbyć luksusów, jakie najwyraźniej cenił sobie jego brat. Odarta z większości obrazów i sprzętów bardziej nadawała się do zamieszkania. I było też więcej miejsca na wędrowanie wzdłuż którejś z linii geometrycznej mozaiki pokrywającej podłogę.

Pomyślał, że nie ma na co czekać. Zbierze Radę Baronów - pora przejść do czynów. Dosyć się naczytał, nasiedział, napatrzył na swe myśli i wyobrażenia. Może był stary, ale czuł w sobie energię. Zaraz wyda rozkaz... karawany ruszą w świat...

Jeszcze leżąc w jedwabnej pościeli, zastanawiał się, co powie. Albo raczej jak to powie, jak oznajmi im swoją decyzję. Wiedział, że jego doradcy będą zaskoczeni.

Ledwie wstał, w jego komnacie bezszelestnie pojawił się Drahi.

Yannuris oznajmił mu, że po śniadaniu chce się spotkać z Radą Baronów. Mógł podjąć decyzję sam, ale chciał im wyjaśnić. W nocy doszedł do wniosku, że można spróbować zmienić obraz Archandu w oczach świata, pokazać go jako państwo szukające wiedzy. Do tego jednak potrzebował wsparcia.

Liczył, że przekona baronów wizją pozyskania nowych towarów, a tym samym pieniędzy. Kupię ich koncesjami - myślał z rozbawieniem. - Korzenie, złoto, co tylko się da.

Drahi zburzył te wizje jednym zdaniem:

- Panie, ambasador Veigan Du chce się z tobą spotkać w pilnej sprawie. Twierdzi, że to, co ma do powiedzenia, nie powinno czekać ani chwili.

*

Jedną z niewielu rzeczy, jakie w pałacu docenił Yannuris, był wielki, zadbany ogród, w którym rosły chyba wszystkie drzewa i kwiaty świata. Pomiędzy nimi przemykały na wpół oswojone zwierzęta, szczególnie w tej części ogrodu, którą utrzymywano w stanie zamierzonej półdzikości. To tam rankiem dnia poprzedzającego pogrzeb, nowy cesarz długo przyglądał się małej zielonobrązowej jaszczurce krążącej wokół porośniętej wysoką trzciną sadzawki. Przysiadł w kucki na mokrej od porannej rosy trawie i obserwował, jak zwierzątko szuka owadów, od czasu do czasu nerwowym ruchem głowy sprawdzając, czy Yannuris nie próbuje zrobić mu krzywdy.

Dziś jednak Drahi poprowadził swego władcę do wygodnej altany pośrodku polany w wypielęgnowanym zagajniku. Czekał tam już odziany w ciemną szatę bez ozdób ambasador Almeidy, Veigan Du. Ceremonialnie ukłonił się Yannurisowi na powitanie. Jednak jego twarz pozostała skupiona, a wyraz oczu trochę nieobecny.

- Chciałem spytać, panie... - zaczął, gdy cesarz wszedł do altany, a Drahi stanął na straży, czuwając, aby nikt im nie przeszkodził. - W imieniu swego władcy chciałem zapytać, czy Archand przystąpi do wojny po naszej stronie, kiedy ona wybuchnie.

Yannuris podniósł na niego zaskoczone spojrzenie.

- Archand nie chce wojny - odparł nieco bardziej ostrym tonem, niż to miał w zwyczaju.

Na twarzy ambasadora odmalowało się zaskoczenie, a przez jego oczy przemknął cień zakłopotania. Powiódł nimi po polanie, na sekundę zatrzymał wzrok na odległym o trzydzieści kroków Drahim, nim znów spojrzał na cesarza.

- To Hi'en znów jej szukają, panie, jak trzydzieści lat temu. Twój brat, gdy pokazaliśmy mu raporty naszych szpiegów, nie odrzucił myśli o wspólnym wystąpieniu przeciwko agresorowi. Myślałem, że doradcy brata zdążyli ci o tym powiedzieć.

Tak, doradcy... Żaden z nich ani żaden z baronów nawet się nie zająknął o tej sprawie - gorzko pomyślał Yannuris.

- Nie chcę wojny - mruknął.

Veigan Du zacisnął swe wąskie, wypielęgnowane dłonie arystokraty na balustradzie oddzielającej ich od trawy porastającej polanę. Westchnął ciężko.

- Znam cię, panie, i wiem, że bardziej interesują cię księgi od ludzi - rzekł wreszcie otwarcie. - Lecz mój pan i władca, Sanhel, pragnie ci przekazać, że nie taki jest wybór: chcieć czy nie chcieć wojny. Pytanie brzmi: wolisz zaatakować Hi’enczyków, zanim zejdą ze swych okrętów, aby pustoszyć nasze ziemie, czy pozwolisz, aby nas zaatakowali w wybranej przez siebie chwili.

Yannuris spojrzał mu prosto w oczy i odparł:

- Ambasadorze, czy nie rozumiesz? Ledwie objąłem tron. Nie tylko nie chcę, ale i nie mogę zaczynać rządów od wojny!

Almeidczyk wzruszył ramionami.

- Tej wojny nie da się uniknąć, panie - powiedział. Można tylko wybrać na nią zły albo dobry moment.

*

Drahi rzadko widywał Yannurisa tak zafrasowanego. Ich życie na Więziennej Górze było proste i raczej pozbawione trosk. Nawet przed tymi kilkoma wyjazdami, które sługa musiał odbyć poza Ueni Ambę, nie widział swego pana tak zmartwionego. Cesarz wydawał się przygnieciony rozmową z ambasadorem.

Tymczasem nadeszła pora na spotkanie z Radą Baronów.

Yannuris złapał ukradkowe spojrzenia swego sługi, ale postanowił nie przyznawać mu się do swoich wątpliwości, dlaczego nikt mu nie powiedział, że Idan odbył taką rozmowę z Veiganem Du. Czyżby doradcy zapomnieli? Czy też, jak podejrzewał, nie zamierzali mu o tym wcale mówić?

Spotkanie odbywało się w wielkiej sali z kolumnami. Baronowie i doradcy już na niego czekali, rozmawiając na stojąco. Przygotowany stół był skromnie zastawiony paterami pełnymi owoców i dzbanami źródlanej wody. Yannuris nie wydawał takiego zarządzenia, widać jednak jego zamiłowanie do ascezy szybko uznano za obowiązujące prawo. Uśmiechnął się z wyrozumiałością, ale i pewnym smutkiem - w tej chwili chętnie wypiłby nieco wina. Mógł poprosić służbę, ale to już nie to samo, bo z władcy skromnego stałby się kapryśnym.

Pięciu baronów i trzech doradców (w tym jeden kapłan wydelegowany z klasztoru przy Cesarskich Kryptach) wyczekująco spoglądało na swego pana. Razem z Drahim było ich w tej sali dziesięciu - i decydowali o losach sporego państwa. Albo przynajmniej żyli w mirażu, że taka jest ich władza. Cesarz mógł mieć na ten temat inne zdanie.

Yannuris swój pomysł o wysłaniu wypraw starał się jednak przedstawić nie jako już podjętą decyzję, lecz raczej dopiero co dostrzeżoną okazję, z której grzechem byłoby nie skorzystać.

Drahi w zadumie wysłuchał opowieści o tym, iż wiedza zdobyta przy pomocy karawan uczyni Archand potężniejszym. Baronowie nie byli jednak tak uprzejmi. Choć nie przerywali Yannurisowi, widać było, że ich nie porwał.

- To niepotrzebne koszty - zaczął stary Skand, kiedy cesarz spojrzał po nich pytająco.

Margal wyraził się dosadniej:

- Panie nasz! Nauka jest dobra dla brodatych uczonych. Jeżeli chcesz tracić pieniądz, wyślijmy zbrojne wyprawy, zróbmy wojnę...

Yannuris westchnął z rezygnacją.

Nie poparł go żaden z baronów, nikt z doradców.

Nawet Drahi, ku wielkiemu bólowi swego władcy, milczał, jakby nie chcąc przystawać do chóru krytyków, a nie mogąc pochwalić inicjatywy.

- Widzę, że was nie przekonałem - podsumował wreszcie Yannuris. - Zatem udam się do Cesarskich Krypt i tam porozmawiam z mymi poprzednikami. Może oni pomogą mi podjąć właściwą decyzję.

Słowo władcy jest rozkazem. Jednak cesarz zdawał sobie sprawę, że długo nie porządzi, nie mając poparcia tych ludzi.

Pozostało mu wesprzeć się na autorytecie przodków.

*

Yannuris miał świadomość, że wojna z Hi’en była nieunikniona. Liczył jednak, że zdoła wcześniej wysłać wyprawy. A może nawet zdążą powrócić, zanim zaczną się walki. Później już nie będzie mógł zrealizować swego planu... zresztą żadnego później może nie dożyć. Nie zamierzał czekać.

Aby utrącić protesty, użył narzędzia, o którym sądził, że baronowie ulegną mu bardziej, niż on sam: wiary.

Podczas kiedy on czytywał księgi, oni spotykali i słuchali kapłanów. Według tych zaś ciężar jednego słowa przodków jest stokroć większy niż całej przemowy żyjących, sami zaś przedstawiali się jako kupcy z wagą i odpowiednim stosem odważników. Teraz Yannuris chciał z tego skorzystać. Gdy wróci z Krypt, twierdząc, że przodkowie akceptują wysłanie karawan naukowych, kto zdoła mu zaprzeczyć?

Poza tym nie miał okazji odwiedzić Krypt Cesarskich. Teraz będzie właściwy moment.

O dziwo, Drahi próbował go od tego odwieść.

- Panie mój i władco, nie powinieneś zadzierać z baronami - rzekł cicho i błagalnie. - Przodkowie pewnie zechcą cię wesprzeć w decyzji wysłania karawan, ale ludzie w pałacu tego nie pojmą. A to ludźmi rządzisz, nie duchami czy sarkofagami pełnymi prochów.

*

Cesarska nekropolia była odrębnym, zamkniętym miastem, w którym na stałe przebywali tylko kapłani mający tu swoją główną siedzibę.

Aby wznieść odpowiednie miejsce ostatniego spoczynku dla cesarzy, do żywej skały odarto niewielką górę leżącą kilka mil od stolicy. Miała kształt łagodnej kopuły, po usunięciu ziemi odsłonił się biały wapienny kamień. W zboczach, w połowie wysokości, wydrążony został szereg grobów, w których spoczywali kolejni władcy oraz ich rodziny. Po pogrzebie otwory zamykane były specjalnymi rzeźbami przedstawiającymi pochowanego wewnątrz cesarza. Dostęp do komór pozostał tylko od wierzchołka. Stał tam niewielki klasztor zamieszkiwany przez tych spośród mnichów, którzy nie krążyli po Archandzie, lecz czuwali nad spokojem zmarłych. W jego podziemiach krętymi schodami biegła droga do krypty, a z niej ciasnymi korytarzykami do poszczególnych sarkofagów.

Yannuris zatrzymał się w krypcie. Tam w ciszy, nie niepokojony przez nikogo, po raz kolejny zadał samemu sobie pytanie, czy dobrze robi.

Archand był silny. Magazyny z ziarnem miał pełne, pieniędzy w skarbcu nie brakowało. Wojna z Hi’en może będzie, a może nie. Veigan Du może mówił prawdę, a może tylko sprawdzał stanowisko nowego cesarza.

Coraz bardziej Yannuris utwierdzał się w przekonaniu, że wyprawy należy wysłać - do Sunnei, o których wiedział tak niewiele, ale także do Gordu, Almeidy i... do Hi’en. Pośle tam kogoś z baronów. Jeżeli chcą wojny, niech sprawdzą, czy ma ona sens.

Później począł krążyć pośród sarkofagów tych, których znał jedynie z kart mądrych ksiąg.

Z mocnym postanowieniem wyszedł z podziemi do klasztoru, gdzie oczekiwał na niego Drahi oraz strażnicy, którzy poza pałacem - i wnętrzem Krypt - nie odstępowali cesarza na krok.

- Zadbaj o to, żeby przywieźć moje księgi z góry nakazał Yannuris, gdy znaleźli się w powozie wiozącym ich do pałacu.

Sługa patrzył na niego z namysłem.

- Lepiej będzie, jeśli nikt z Rady się o tym nie dowie - stwierdził wreszcie.

Władca podniósł na niego zaskoczony wzrok, ale nic nie odrzekł.

Mury stolicy zbliżały się szybko, a wraz z nimi wszelkie troski rządzenia Archandem i ludzie, którzy woleli wojny od badań.

*

Najwyraźniej baronowie pogodzili się z kaprysem swego cesarza - zadziwiająco gładko, biorąc pod uwagę przebieg pierwszej narady.

A może wystarczyła im cena, jaką Yannuris zgodził się zapłacić?

Zbyt późno został władcą, aby mieć z tego jakieś inne korzyści niż zaspokojenie własnej ciekawości. Całe życie spędził w luksusowym więzieniu, nie spłodził więc syna, a przynajmniej nic nie było mu o tym wiadomo. W pałacu poza równie starym Drahim nie miał nawet sojuszników, którym by mógł pozostawić tron.

Idan IV także nie miał potomka, a jego żona umarła przed wielu laty. Cesarz był jednak silny i nie dał sobie narzucić następnej. Tylko dlatego Yannuris zasiadł na tronie, a przy okazji odkrył, że jego wyobrażenie o bracie, sklejane z rzadko docierających na Więzienną Górę plotek i strzępów informacji zawartych w księgach, w ogóle nie odpowiadało prawdzie.

Niezależnie jednak od rosnącej w nim przychylności do nieznanego mu i nieżyjącego brata, musiał stwierdzić, że Idan IV zostawił kraj w trudnym położeniu - bez następcy, który zapewniłby ciągłość władzy liczoną nie w miesiącach, lecz całych dziesięcioleciach. Yannuris przecież znajdował się u schyłku życia i pewne było, że po jego śmierci rozpocznie się walka o tron.

Zgodził się więc wziąć dużo młodszą żonę z rodu Demarole, którego przedstawiciel, Songei, zasiadał w Radzie Baronów. Tym samym, choć Oenna nie urodzi mu potomka, po śmierci Yannurisa pozostanie cesarzową, a jej rodzina przejmie rządy, zakładając kolejną dynastię. To nie obchodziło go wcale, bo odkąd obejrzał wnętrze Cesarskich Krypt, zyskał pewność, że nawet jeżeli po śmierci jego umysł stanie się częścią jakiejś zbiorowej mądrości, to bez wpływu na ludzkie losy.

Ugoda z rodem Demarole dała mu za to możliwość wysłania naukowych karawan. Chcąc jeszcze bardziej powiązać baronów ze sobą, zaproponował, aby każda z rodzin wybrała po kilku młodszych synów i wysłała ich w różne strony świata. Zdobędą doświadczenie, które kiedyś może się przydać zarówno im, jak i Archandowi.

No i nadszedł dzień, kiedy, stojąc na dziedzińcu, przyglądał się jak odjeżdża ostatnia z grup przygotowywana najdłużej, bo zmierzała najpierw to portu Sestre, a stamtąd, już niesiona wodami Lirty, na wybrzeża i ziemie królestwa Hi’en.

Obserwując krzątających się ludzi, w których obecność cesarza wzbudziła pewną nerwowość, Yannuris nie potrafił odpędzić wrażenia duszności. Gdyby spróbował wniknąć w to niepokojące doznanie, pewnie przypomniałby sobie, że miał już podobne na Więziennej Górze w ten dzień, gdy zmierzał ku niej posłaniec z wiadomością o bliskiej śmierci Idana IV. Cesarz nie potrafił jednak myśleć o niczym ani nikim prócz ludzi wyruszających właśnie w podróż do nieznanego kraju. Och, gdyby mógł popłynąć z nimi! Ileż by dał, żeby jako prosty majtek znaleźć się na pokładzie jednego z okrętów...

Naraz dotarło do niego z całą brutalnością, że chociaż był więźniem na Ueni Ambie, teraz dopiero poczuł smak niewoli. Zdołał wysłać w świat parę listów, ale czy otrzyma jakieś odpowiedzi?

Uśmiechnął się smutno. Jednego był pewien: Archand nie miał dotąd takiego cesarza. Yannuris wiedział, że cokolwiek nastąpi, przejdzie do historii jako dziwny władca, który rządy objął na starość, a jego pierwsze decyzje dotyczyły nie wojen, lecz wypraw naukowych. Czy kronikarze napiszą: Sędziwy wiekiem patrzył w przyszłość, a mając większość życia za sobą, nie pożądał już rzeczy, które są nietrwałe, ale takich, co nie przemijają, czy: Choć jego umysł, jak to u starca, pełen był mądrości, to ręka już drżała zdolna tylko laskę utrzymać, nie zaś groźny miecz ani karcącą rózgę?.

Zbyt dobrze znał księgi, aby nie wiedzieć - napiszą i jedno, i drugie. Ważne tylko, czego więcej.

III

To dziwne, że na starość można się z kimś tak związać.

Yannuris był pewien, że zawsze znajdzie wspólny język z Drahim i z Heylą, która pozostała na Więziennej Górze - i której czasem bardzo mu brakowało.

A jednak Oenna, chociaż o dwadzieścia lat młodsza, bez trudu trafiła do serca i rozumu cesarza. Nie miał wielu doświadczeń z kobietami, odliczywszy nałożnice, jakie czasem odwiedzały go na Ueni Ambie, aby mógł zaznać męskich rozkoszy, jednak wydawało się Yannurisowi, że widzi przed sobą szczerą, łagodną osobę, która nikogo nie udaje. A może po prostu rodzina Demarole dobrze wybrała małżonkę dla władcy, po którym wkrótce mieli objąć schedę?

Połączyło ich umiłowanie ksiąg, spacery po ogrodzie, a także coś, co cesarz odkrywał dzięki swej przyszłej małżonce: malowane miniaturowe obrazy.

Kiedy więc nie zaprzątały go obowiązki, najczęściej razem z nią spacerował alejkami pałacowych ogrodów, rozmawiając.

Tamtego dnia Oenna zamieniła się w nauczycielkę nazywającą motyle. Na łące fruwało ich całe mnóstwo, barwiły powietrze jak tęcza, ale dla Yannurisa wciąż nie były mietlicami, czerwonakami czy białokropkami, tylko motylami. Rozpaczliwie brakowało mu słów, aby ponazywać ten świat wokół siebie.

Nagle przed cesarzem stanął zadyszany goniec z pałacu.

- Panie, prędko!

Zaniepokojona Oenna wypuściła ze stulonych dłoni motyla o ciemnych skrzydełkach naznaczonych paskami czerwieni. Cesarz zaś, nie oglądając się na nią, ruszył za posłańcem.

W komnacie czekał już na niego inny goniec, w żołnierskim stroju.

- Wojna, panie! - zaczął, nieudolnie kryjąc zdenerwowanie. Zapewne nigdy dotąd nie przekazywał aż tak ważnych nowin samemu cesarzowi.

Ten uśmiechnął się ze spokojem.

- Wiem - przyznał, budząc na twarzy żołnierza niedowierzanie. - Ile okrętów płynie?

Posłaniec osłupiał. Powiódł spojrzeniem po komnacie, wreszcie zatrzymał wzrok na swoim władcy.

- Cesarzu, jakich okrętów? - W jego głosie pojawił się niepokój. - To te pastuchy, Sunnei, zeszły z gór! Mrowie ich, a nasze twierdze z tamtej strony słabo obsadzone, więc nakryli Werganę i Dimme jak derką, obie zdusili w jeden dzień. Wkrótce przekroczą wody Arleny, szczęście w nieszczęściu, że woda wysoka, to ich wciąż powstrzymuje...

Yannuris zmienił się na twarzy. A więc nie Hi'en... I tyle warte okazały się słowa ambasadora Almeidy!

Odprawił gońca i zarządził naradę.

Nie zdziwił się, że baronowie dotarli na nią już poinformowani o napaści.

Miał ochotę rzucić kąśliwie Margalowi - przewodzącemu frakcji zdolnej rozpętać wojnę z całym światem - że nie powinien narzekać, ma czego chciał. Ale się powstrzymał.

Skastin, suchy i kościsty generał dowodzący armią, nie miał nic do powiedzenia ponad nowinę, którą przyniósł do pałacu posłaniec. Nikt nie spodziewał się ataku z tamtej strony. Nikt w ogóle nie spodziewał się wojny. Wyglądało na to, że Veigan Du swój sekret powierzył jedynie Idanowi, który z tajemniczych powodów z nikim się nim nie podzielił.

- Archand jeszcze nie przegrał żadnej wojny - zauważył na koniec narady Skastin. Spojrzał na Yannurisa. - Możesz panie się nie obawiać. Zaraz wyruszam w pole i zagonimy tych dzikusów z powrotem w góry, gdzie odmarzną im tyłki.

*

Tymczasem nieoczekiwanie wróciła jedna z karawan, ta wysłana do Gordu. Przetrzebiona chorobami, bez kilku ludzi, nie przywiozła niczego ciekawego.

- Pozostali, jak już wyzdrowieją, to się nam przydadzą - z gryzącą ironią skomentował to jeden z baronów. - Tyle, że wojna się do tego czasu skończy...

Yannuris ledwie słuchał tych uszczypliwości, choć bowiem trwała narada, oczekiwał przybycia do pałacu ambasadora Almeidy. Miał nadzieję, że pilny list poskutkuje i Veigan Du nie będzie zwlekać.

Tak też się stało. Baronowie wciąż dyskutowali, na ile można uszczuplić wojska na innych granicach, by je przerzucić w rejony objęte wojną, gdy powóz Almeidczyka zajechał na dziedziniec.

Cesarz przyjął go w małej komnacie niedaleko miejsca posiedzeń Rady. Bez dłuższych wstępów przeszedł do rzeczy. Veigan Du wysłuchał słów cesarza, nie okazując zdziwienia.

- Poślę twoją prośbę najszybszą pocztą, jakiej mogę użyć - zapewnił.

Władca skinął głową w podzięce.

Wkrótce jakiś śmigły ptak wyleci z okna rezydencji ambasadora. Inny zaś niebawem przyleci tutaj. Chyba że po drodze któregoś z nich zaatakuje głodny sokół czy jastrząb. W księgach niejedna wojna, niejeden dramat stawały się ciałem, bo wieść nie dotarła w porę albo wcale.

*

Tymczasem wieści, jakie szybko zaczęły spływać do pałacu od Skastina i jego dowódców, wcale nie niosły pocieszenia.

- Smoki? - powtórzył cicho Yannuris, mnąc w ręku list od generała. - Jakim cudem? Księgi nic o nich nie wspominają!

Tasbe, zastępujący teraz w Radzie Skastina, wzruszył ramionami. Czy to za sprawą przypadku, czy z innego powodu, jego wzrok spoczął na twarzy Margala, nim odpowiedział cesarzowi.

- Nie wiem, panie, jakie czytałeś księgi - odparł grzecznie - jednak raport nie kłamie. A ci, co zdołali uciec, także opowiadają o smokach zionących ogniem i dymem.

Margal sięgnął po wodę. Upił kilka łyków, popatrzył na Songeia z rodu Demarole, który ciężko wzdychał i kręcił głową, wciąż zapewne nie mogąc uwierzyć, że jacyś barbarzyńcy z górskich równin zamiast na kozach, przybyli tu na smokach. I że używają ich do walki, zamiast honorowo bić się przy użyciu miecza lub innych broni.

- Przecież jesteś uczonym, panie! - stwierdził naraz Margal takim tonem, że jego słowa zabrzmiały niczym szyderstwo. - Nie przewidziałeś tego?

Yannuris nie znalazł odpowiedzi na to pytanie.

Jednak we własnej komnacie, gdzie towarzyszył mu już tylko Drahi, nagle zaczął jęczeć z rozpaczy i targać włosy.

- Dlaczego ja nic o tym nie wiem?! - prawie krzyczał. - Dlaczego w księgach nie znalazłem o tym ani słowa?!

Sługa dłuższą chwilę patrzył na niego ze współczuciem, nim rzekł:

- Księgi są stare, panie. Może to nowo odkryte stworzenia? A może po prostu były tak wielką tajemnicą, że żaden z kronikarzy do tej wiedzy nie dotarł?

Wzruszył ramionami.

- Teraz to już nieważne, mój cesarzu.

Nagle Yannurisowi przypomniało się coś strasznego: przecież jeden z gordyjskich kronikarzy wspominał o smoku. Tyle że cesarz, wtedy jeszcze więzień na Ueni Ambie, potraktował to jako poetycką metaforę mającą wzbogacić tekst...

*

Yannuris nigdy nie podejrzewał, że będzie się musiał posługiwać rodami tworzącymi Radę Baronów. Wiedział, że to go uzależni.

Jednak nie mógł liczyć na nikogo innego niż na rodzinę Demarole. Nawet Naster, który zbierał informacje od wszystkich szpiegów cesarstwa, pozornie podlegający samemu cesarzowi, udzielał Yannurisowi tak wymijających odpowiedzi, jakby ktoś mu zapłacił, żeby miałkość treści utonęła w mnogości słów.

Władca poprosił Songeia, aby sprawdził, czy nie da się smoków kupić albo pożyczyć. Niech zrobi, cokolwiek będzie potrzebne, aby je zdobyć.

- Nie wiem, panie, czy to możliwe - bezradnie rozłożył ręce stary Demarole. - Bogacimy się na handlu, ale nie bronią, wiesz przecież.

- Smoki, poszukaj smoków! - rzekł krótko Yannuris. - Sam widzisz, co się dzieje - wskazał staremu okno.

Rozmawiali w małej komnacie na jednym z ostatnich pięter pałacu. Przez okna widać było miasto. I plac. A tam ludzie od kilku dni protestowali przeciwko wojnie. Już pojawiły się głosy, że za starego Idana wszystko było lepsze, nawet powietrze, a nowy cesarz ściągnął na ziemie cesarstwa śmierć i zniszczenie.

Yannuris nie musiał tłumaczyć Songeiowi, że w wymyślaniu i puszczaniu w tłum takich plotek zapewne spory udział mają ludzie Margala.

*

Chyże są ptaki pocztowe. A szczęście dopisało, więc po dziewięciu dniach ambasador Almeidy przyszedł z odpowiedzią. Yannuris nie okazał niecierpliwości, choć miał wrażenie, że czas wlecze się jak leniwy muł. Tymczasem ze spojrzenia Veigana Du nie można było nic wyczytać.

Minęło kilka chwil, nim zaczął:

- Pan mój, Sanhel, pojmuje, że królestwo Almeidy mogłoby przyjść cesarstwu archandzkiemu z pomocą, wysłać swe oddziały na tyły Sunnei, co zmusiłoby ich do odwrotu. Rozważył taką możliwość...

Tu urwał. W piersi Yannurisa trzy razy uderzyło serce, nim ambasador dokończył:

- Almeida nie rozproszy jednak swych skąpych sił, poczeka na inwazję Hi’en, która niechybnie nastąpi.

Cesarz zamknął oczy, żeby Veigan Du nie mógł dojrzeć głębi jego rozpaczy.

*

Tymczasem wojna wciąż trwała. Twierdze wewnętrznego pierścienia pod dowództwem Skastina zatrzymały impet Sunnei.

- Zjednoczyli się pod jednym władcą - zauważył Tasbe. - Wystarczy go zabić, reszta się rozproszy.

- A smoki? - spytał Yannuris.

Wtedy zabrał głos Lisbet, duchownik. Zwykle milczał, modląc się po cichu. Teraz twardo spoglądał na cesarza. Odrzucony kaptur wyglądał na jego plecach jak garb.

- Trzeba poprosić przodków o pomoc. Oni sobie poradzą z bestiami.

Yannuris westchnął.

- Wojsk też by się przydało mieć więcej...

Lisbet wstał z impetem.

- My korzystamy z pomocy przodków, oni mogą mieć smoki, panie. Ważne, kto zwycięży, nie, w jaki sposób. A teraz wybacz, pójdę się skupić na modlitwie oznajmił chłodnym tonem i ostentacyjnie opuścił salę odprowadzany zdumionymi spojrzeniami co najmniej kilku baronów.

Oraz krzywym uśmiechem Margala.

*

Yannuris odłożył pióro na pulpit i przeciągnął się z westchnieniem. Stare kości bolały, ale cesarz nie mógł sobie teraz pozwolić na przynoszący ulgę i zapomnienie sen. Gdy przymknął oczy i, nie widząc liter, słyszał tylko, jak zebrane na stole raporty szeleszczą lekko poruszane podmuchami wiatru zza okna, przez chwilę miał wrażenie, że znów siedzi w swojej bibliotece na Więziennej Górze, że zaraz wejdzie Drahi i zapyta, czy przygotować kąpiel...

Ależ to było dawno! Niczym w jakiejś zamierzchłej epoce opisywanej przez kronikarzy jako szczęśliwy wiek, w przeciwieństwie do grzęznących w zepsuciu i szaleństwie naszych czasów.

Raporty, które piętrzyły się przed Yannurisem, tylko z pozoru przypominały księgi czytywane przez niego na Ueni Ambie. Choć tamte dzieła różnych pisarzy podawały nieraz sprzeczne informacje o tych samych rzeczach, zwykle czyniły to z namysłem, rozwagą, dopuszczając wątpliwości. Mogło się wydawać, że gdyby dziejopisom dane było porozmawiać osobiście, to - przedyskutowawszy wszystkie sporne problemy - doszliby do zgody, stworzyli wspólnie trzecią księgę.

Tymczasem raporty z pól bitew, w ostatnich dniach jedyna lektura cesarza, nie tylko że sobie przeczyły, ale wręcz czyniły to w sposób niepozostawiający miejsca na żaden kompromis! Bo jak pogodzić fakt, że według generała Skastina, obserwującego starcie ze wzgórza, pod Imestą stanęło przeciw armiom cesarstwa dziesięć tysięcy Sunnei, zaś dowódca konnicy, Hargottin, choć również doświadczony żołnierz, którego trudno byłoby posądzać o tchórzostwo, oszacował liczbę wrogów na co najmniej dwadzieścia tysięcy?

Podobnie owe straszliwe smoki wrogów według różnych opisów miewały od dziesięciu do pięćdziesięciu łokci, a barwę ich w różnych doniesieniach określano na tyle sposobów, że takiej gamy kolorów nie miał na swojej palecie chyba żaden malarz ani nawet motyle Oenny na swych skrzydłach. A raport napisany przez jednego z dowódców piechoty, Benajdina, podawał, że żadnych smoków nie ma, są tylko dziwne rury z ogniem i trującym dymem.

Wieści przeczyły sobie do tego stopnia, że podawały różne nazwy twierdz, tak jakby Archand posiadał u swych granic warownie wędrowne. Nawet tak z pozoru oczywiste kwestie, jak kto wyróżnił się w walce, a kto okrył hańbą, nie miały wcale prostoty ani oczywistości właściwej znanym Yannurisowi opisom z dawnych kronik.

Minęło wiele godzin, nim władca zrozumiał, że jedynym kluczem, który podsuwał wyjaśnienie tych rozbieżności, było, czy autor raportu i opisywany w nim dowódca należeli do jednego lub zaprzyjaźnionego rodu, czy też do zwaśnionego z jego rodziną. To pozwalało zrozumieć nieco ludzi, ale nie chaos wojny.

Yannuris miał przed sobą wieści ze świata, który nie poddawał się opisaniu - jak ruch baniek powietrza w tyglu z wrzącą cieczą.

IV

Wreszcie dowiedział się tego, co najgorsze. Powiedziała mu o tym Oenna, zapewne więc wiadomość pochodziła od szpiegów, jakich ten ród miał w wielu miejscach.

By to sprawdzić, Yannuris musiał zapytać Drahiego - jedynego pośród dworzan, któremu ufał. Musiał jednak poczekać aż do popołudnia, gdy przyszła pora przewidziana na odpoczynek archandzkiego władcy i mógł pomówić ze starym sługą sam na sam bez wzbudzania podejrzeń.

Zabrał go na spacer do ogrodu. I tam, gdy strażnicy nieopuszczający nigdy cesarza stanęli w bezpiecznej odległości, zadał Drahiemu pytanie, które dręczyło Yannurisa już pół nocy i niemal cały dzień:

- Czy to prawda... Czy to prawda, że Veigan Du spotyka się z Margalem i resztą?

Zaufany sługa nie odpowiedział od razu. Obserwował lot jaskółek, zbierając myśli.

- Nie dziw się, panie - odparł wreszcie ze smutkiem. - Wojna wkroczyła na nasze ziemie i wielu szuka sposobu, aby ocalić głowy... Wiesz, że nie darzę Margala sympatią. Ale tobie nie udało się namówić Sanhela do udzielenia pomocy... Może oni zdołają? Podobno Almeidzi są gotowi użyć smoków... choć nie wiem, za jaką cenę...

Cesarz nie wiedział, co powiedzieć. Bezradne spojrzenie wbił w murawę.

- To oni mają smoki? - wykrztusił wreszcie.

Jego powiernik smutno skinął głową.

- Wychodzi na to, że wszyscy mają, tylko nie my, panie.

*

Narada, która odbyła się w pałacu następnego dnia, była w zasadzie formalnością. Spoglądając w oczy Margala, Yannuris ujrzał to właśnie, czego się spodziewał: wyrok śmierci. Baron triumfował.

- Być może zdołamy jednak uzyskać pomoc sąsiadów - mówił rozgorączkowany. - Nie karawany naukowe się liczą, tylko siła, prawdziwa siła w ręku, w broni... - Zacisnął pięść zdecydowanym ruchem, jakby zgniatał jajko. Popatrzył na cesarza i dodał:

- Dlaczego nie mamy własnych smoków?

W istocie to nie Yannuris powinien na to pytanie odpowiadać. Ale przecież nie chodziło tu o prawdę.

- Przestań! - rzekł gniewnie stary Songei, chociaż w jego głosie kryła się bezradność. Przed naradą zdążył zamienić z władcą kilka słów. W przygnębiająco szczery sposób przyznał, że nikt, ale to nikt nie wie, jak zdobyć smoka. Nawet kupcy pozostający na cichym żołdzie rodu pojęcia nie mają o istnieniu takich stworzeń, a cóż dopiero o używaniu ich do prowadzenia wojny.

Archand nie będzie więc mieć smoków. A gdyby kiedyś, nie będą to raczej smoki Yannurisa.

Margal wzruszył ramionami, przenosząc pełne wzgardy spojrzenie na Songeia.

- Wiadomo, że Demarole będą stać po stronie władzy, choćby i nieudolnej... Przynajmniej póki ich ród trwa.

Było to wyzwanie rzucone tak jawnie, że cesarz nie miał wątpliwości, jakie czyny za nim pójdą.

Siedmiu pozostałych doradców milczało, a pośród nich Lisbet. Spoglądali wyczekująco na władcę.

Ten wiedział, że może wstać, trzasnąć pięścią w stół i wezwać straże, aby wyprowadziły Margala. Miał jednak przeciwko sobie wszystkich, całą Radę poza jednym Songeiem. Mogło się więc okazać, że pod straż pójdzie on sam.

- Karawany kiedyś powrócą - powiedział, czując, że wypowiada słowa, które brzmią niczym testament. Zaś Archand się obroni, jak zawsze.

*

Przed odebraniem sobie życia, Yannuris postanowił pożegnać się z kilkoma osobami. Zaczął od Drahiego.

Ten wysłuchał go w skupieniu.

- A twoja księga, panie? - przypomniał. - Co zamierzasz z nią począć?

Cesarz uśmiechnął się smutno.

- Położymy ją na jakiejś półce, gdzie rzadko kto sięga, mój wierny sługo. Może obrośnie kurzem, a może nie... Może któregoś dnia ktoś ją otworzy i dowie się o moim istnieniu?

Popatrzył na swego powiernika.

- Od zawsze wiedziałem, że nie tylko mnie wspierasz, ale i pilnujesz. Więc teraz ci dziękuję, a jednocześnie wyjaśniam, co i dlaczego zrobię. Ktokolwiek zostanie nowym cesarzem, powinien to wiedzieć.

Drahi zawahał się lekko.

- Panie, ja nie służę Margalowi ani nikomu innemu, ja służę jedynie Archandowi... I jeżeli zechcesz, łagodniej odbiorę ci życie niż ty sam sobie... - powiedział, a na jego twarz wypłynęły rumieńce. - Wiem, nie powinienem...

Yannuris uniósł dłoń, powstrzymując dalsze słowa starego sługi.

- Powinieneś. Ale najpierw poszukaj gońca i wyjaśnij mu, że ma pojechać na Więzienną Górę i położyć księgę w bibliotece.

Sam w tym czasie poszedł po raz ostatni popatrzeć na swoją Oennę. Nie była niczemu winna, a traktowała starego męża lepiej, niż się mógł spodziewać i niż miał prawo oczekiwać po takim mariażu.

Spała przykryta cienkim pledem. Nie chciał jej budzić. Lecz gdy pochylił się, aby ją pocałować na pożegnanie, zamruczała sennie i otworzyła oczy.

- Tak? - spytała miękko.

- Idę... idę do ogrodu. Chciałem ci tylko powiedzieć, że cię kocham - rzekł z wysiłkiem.

Uśmiechnęła się, pewno biorąc jego słowa za starcze gadanie. Znów ogarnęła ją senność, z westchnieniem zamknęła powieki.

Władca wrócił do komnaty Drahiego. Czekając, obracał w palcach jeden z miniaturowych obrazów swej żony, przedstawiający małego pustynnego kota przyczajonego przy norze.

Sługa przybiegł lekko zadyszany, przerywając Yannurisowi rozmyślania.

- Goniec pojechał zawieźć księgę na Więzienną Górę, jak chciałeś - rzekł. - A ja... - zawahał się - ja jestem gotów, panie... Zrobię to szybko, nic nie poczujesz.

Cesarz skinął głową.

- A potem pójdę za tobą, mój władco... - dodał cicho Drahi.

Jego pan uśmiechnął się z niedowierzaniem. Długo patrzył na wiernego sługę, nim rzekł głosem, w którym obok smutku chyba można było usłyszeć nutę nadziei:

- Zatem ruszajmy.


Ostatnia opowieść łączy historię ze współczesnością, tak jak zdarzenia z odległych czasów wracają do nas niczym duchy. Niektóre to dobre zjawy - chcą tylko poruszyć naszą pamięć, pouczyć nas lub przestrzec, ale inne, zwłaszcza te okopane pospiesznie lub wcale niepogrzebane, potrafią zmienić się w upiory.

Bezpośrednią inspiracją „Starego lodu" był artykuł, który mówił o klątwie dotyczącej Oetziego, sławnej lodowej mumii znalezionej w Alpach na granicy austriacko-włoskiej.

Wszyscy znamy inną sławną klątwę - dotyczy ona Cartera i reszty odkrywców grobowca egipskiego faraona Tutanchamona. Jak jednak widać, nie trzeba wcale udawać się do Egiptu i stawać w cieniu piramid, aby pradawne zło obróciło na nas swoje spojrzenie.

Na marginesie tego opowiadania pojawia się jeszcze jedna rzecz, dla mnie równie ciekawa: wbrew temu, co się sądzi, sporo znalezisk historycznych przechodzi przez różne ręce. W ten sposób zmienia się ich własna historia.

W tym przypadku też tak się zdarzyło, bo czyż Helmut Simon, współczesny znalazca lodowej mumii, nie uciekłby od niej, gdyby wiedział, co przydarzyło się jego poprzednikowi, baronowi von Roningenowi?



Stary lód

Stary von Roningen w pierwszej chwili nie uwierzył swemu rozmówcy.

- Nikt ostatnio nie zginął rzekł twardo, z ukosa spoglądając na myśliwego. - Nic mi o tym nie wiadomo.

Był zły, że ktoś śmie przeszkadzać mu w wieczornych rozmyślaniach. A ponadto rozdrażniła go lektura „Kandyda". Tę nową książkę Woltera polecił baronowi jeden z przyjaciół - i była to najgorsza krzywda, jaką mógł Roningenowi uczynić. Niby autor namawiał do rozumnego działania, ale prześmiewczy ton wzbudził odrazę w starym arystokracie. Miał coraz mniejszą ochotę do żartów, spoglądając na zachodzące wszędzie wokół zmiany.

Baronowi rzadko zdarzało się rzucić ze złości książką o ścianę komnaty. Dzieło Woltera dostąpiło tego zaszczytu. A że baron celował w kominek, tom zasłużenie sczezł w płomieniach. Wcale to jednak nie uspokoiło starca.

Treitsche, młody barczysty mężczyzna w zielonej kurcie podszytej od wewnątrz zimowym futrem rysia, leniwie wodził spojrzeniem po komnacie, w której przyjął go pan zamku. Można by pomyśleć, że gościa zainteresowały portrety znamienitych członków rodu Roningenów, w tym zwłaszcza Josepha Antonia, cenionego kapelmistrza na książęcym dworze w Salzburgu. On jednak przyglądał się myśliwskim trofeom przedzielającym poszczególne obrazy. Jego szczególną uwagę przyciągnęła głowa wielkiego wilka, największego basiora, jakiego kiedykolwiek widział. Nabiegłe krwią ślepia połyskiwały dziko, jakby bestia gotowała się do skoku, zamierzała wgryźć kły w gardło pochwyconej ofiary. Preparator znakomicie wykonał swoją robotę.

Chrząknięcie barona wyrwało młodego myśliwego z milczącego zachwytu.

- To nikt z naszych - wyjaśnił Treitsche cierpliwie. - W ogóle pewnie nikt z tutejszych, baronie. Ten człowiek wygląda, jakby lód wypluł go po stu latach albo i lepiej. Dlatego przyszedłem.

Roningen znany był w okolicy z kolekcjonowania dziwadeł o rodowodzie zarówno naturalnym, jak i pochodzących z ludzkiej ręki. I dobrze za nie płacił.

A Treitsche bardzo potrzebował gotówki. Jesienią chciał się żenić. Charlotta postawiła ultimatum: w tym roku albo nigdy. I choć zrobiła to w żartach, zwykłych przekomarzaniach, chłopak dobrze wiedział, że dziewczynie pilno do weseliska. Kawalerów wokół niej kręciło się wielu, a życie w górach takie, że decyzje trzeba podejmować szybko.

Baron znów chrząknął.

- Gdzie dokładnie znaleźliście ciało?

Młody myśliwy uśmiechnął się lekko. To on znalazł zamarzniętego nieszczęśnika. W przeciwieństwie do von Roningena i jemu podobnych nie lubił ciągnąć za sobą towarzystwa, wcale nie czuł się z nim bezpieczniej niż samemu. Wolał, gdy ludzkie zapachy i rozmowy nie zakłócały odwiecznej melodii gór. Treitsche czuł się łowcą, drapieżnikiem, nie zaś błaznem, szpetnym karłem zabawiającym arystokratów, przewodnikiem po ich fanaberiach.

- Tuż obok Ostrogi, panie. Ze dwadzieścia kroków, nie więcej - wyjaśnił.

Ostroga była wysoką skałą, obok której płynący lodowiec ścieśniał się niby język zwinięty w rurkę. Ludzie woleli tam nie chodzić, bo granit mocno zwietrzał, ciągle osypywały się z niego drobne kamyki. W każdej chwili skalna iglica mogła runąć.

- Ciało przykryłem śniegiem i gałęziami - dodał myśliwy. - Wilki nie rozwłóczą. Ale z rana trzeba by ruszyć.

Roningen skrzywił się z niechęcią. Nie miał już sił wędrować gdziekolwiek. Stary zamkowy lekarz, Detlef, smarował go od jakiegoś czasu cudownym wilczym sadłem, ale noga i tak puchła, rwała, przypominając o swoim istnieniu szarpiącym bólem.

- Wykop ostrożnie ze śniegu i przynieś do zamku zażądał. - Chcesz paru moich ludzi do pomocy czy wolisz swoich?

Treitsche pomyślał o pieniądzach.

- Swoich, panie. Ale rzecz jasna trzeba im będzie zapłacić.

Baron wzruszył ramionami, spoglądając w bok sali, gdzie stało kilka starych, pokrytych patyną zbroi. Sprawiały wrażenie, że wystarczy je trącić, a rozsypią się po marmurowej podłodze, szczątkami pamiętającymi krwawe bitwy zaścielą geometryczną mozaikę u nóg.

- Za milczenie, owszem - mruknął.

Treitsche roześmiał się lekko, zadziwiając samego siebie nagłym przypływem odwagi.

- Znasz braci Ravensburgów, panie. Nie mielą jęzorem bez powodu.

Stary pan zamku skinął głową, z trudem skrywając narastające znużenie tą zbyt długą rozmową.

Jego wzrok mimo woli pobiegł w stronę jednego z portretów, skąd Anzelm von Roningen, założyciel rodu, surowo spoglądał na swoich potomków. Rozsądek i cierpliwość. Wiara, odwaga i rozum. Tymi pięcioma cnotami kierujcie się w życiu, je nieście w przyszłość zanotował na łożu śmierci jako motto dla swoich dzieci.

Dobre, sprawdzone rady, nie żadne tam podniosłe słowa sklerotycznego starucha, który chce, by go dobrze zapamiętano! Anzelm był zwykłym chłopem, po równi przejętym wiarą, jak i nadzieją wzbogacenia się kosztem pogan. U boku Fryderyka II wyruszył na obcą ziemię ze zwykłą kosą, bo przecież żadnego chłopa nie stać na porządny miecz. Gdy powrócił po prawie dwóch latach, w pochwie u pasa miał dobre ostrze, a w ręku papier z nadaniem szlachectwa oraz tego spłachetka tyrolskiej ziemi osieroconej po ubiciu przez muzułmanów poprzedniego, pozbawionego krewnych właściciela.

Teraz ze swego honorowego miejsca na ścianie pilnował, aby jego potomkowie strzegli fundamentów, na których wzniesiona została świetność rodu. Ręce trzymał założone za plecami. Wyglądał, jakby się przechadzał, rozmyślając. Roningen wiedział jednak, że to tylko zręczny wybieg malarza. Anzelmowi brakowało lewej dłoni. Stracił ją wkrótce po osiedleniu się na tej ziemi...

- Na co jeszcze czekasz? - warknął baron. Znużone spojrzenie zwrócił w stronę Treitschego. - Przynieście ciało. Tylko dobrze zabezpieczone, żeby się nie zniszczyło. I sprawdźcie, czy wokół nie ma jakichś przedmiotów!

Myśliwy wracał z zamku zły.

Taką cenę mu zaśpiewam, że zdechnie! - postanowił.

Ta buńczuczna myśl sprawiła, że poweselał. Charlotta pewnie także się ucieszy, jak jej o wszystkim opowie.

*

Letni upał sprawił, że Similaun, lodowiec na pograniczu austriacko-włoskim, topniał w zastraszającym tempie. Gazetowi eksperci straszyli, że za kilkanaście lat zniknie całkiem - i Austria wejdzie w wiek XXI bez jednego ze swoich najbardziej znanych lodowych jęzorów.

Niemieckiego hotelarza Helmuta Simona z Norymbergi wszystkie te prognozy niewiele obchodziły. Chciał tu spędzić miły urlop z żoną Eriką.

Był piękny poranek, a rześkie powietrze sprawiało, że Simonowi chciało się krzyczeć z radości.

Nagle jego spojrzenie padło na śnieg w odległości jakichś trzydziestu kroków od miejsca, w którym stanął dla nabrania tchu. Śnieg miał tam ciemną barwę, jakby został czymś pobrudzony. I Helmut Simon dostrzegł, że spod warstwy lodu coś wystaje.

Rozejrzał się. Skalna ostroga wspinała się ponad ich głowami w odległości może dwustu metrów.

Zaciekawiony ruszył w tamtą stronę, a Erika podążyła za nim. Wreszcie zatrzymał się obok znaleziska, w zdumieniu kontemplując je niczym jakąś nowoczesną, trudno zrozumiałą dla zwykłego zjadacza chleba rzeźbę.

Ze śniegu i lodu wystawała ludzka dłoń. Wyglądało to tak, jakby konający ostatkiem sił wyciągnął rękę, szukając pomocy, zanim ostatecznie pogrzebał go śnieg.

- Narciarz? - mruknął do siebie Simon.

Erika zrobiła kwaśną minę. W przeciwieństwie do męża wcale nie chciała spotkać na swej drodze żadnego nieboszczyka. Dosyć miała kłopotów z żywymi.

- Chodźmy, trzeba zawiadomić policję, że znaleźliśmy jakiegoś zaginionego turystę. - Próbowała odciągnąć Helmuta od zwłok zagrzebanych w śniegu. - Pogoda się zmienia - dodała z niepokojem. Rzeczywiście, choć jeszcze przed chwilą słońce omiatało górskie zbocza gorącym oddechem, teraz zza pobliskich szczytów na zachodzie nadciągnęły pierwsze chmury. I nic w tym dziwnego, mieli przecież październik...

Simon wciąż uważnie przyglądał się znalezisku. Wreszcie trącił czubkiem buta śnieg w jednym miejscu - i na powierzchnię wyjrzał grot strzały. Ostrze bardzo przypominało jedno z tych, jakich używano kiedyś, przed wiekami.

Bardzo dawno temu. Zanim narciarstwo stało się sportem, a spacery po lodowcu atrakcją dla zażywnych starszych hotelarzy.

- Nie sądzę, żeby to był turysta - mruknął pochylony nad zwłokami Simon. - Ma ze dwieście lat...

W jego duszy pojawił się cień nadziei, że odkrył oto coś, co przysporzy mu sławy. Pieniądze już miał, ale sława... Całe życie o niej marzył i nic. A teraz... może... może... może?

Kiedy się wyprostował, jego oczy lśniły pożądliwym blaskiem nadziei.

*

W nocy baron nie potrafił zasnąć. Noga rwała, tymczasem Detlef spał w swojej komnacie. Roningen nie chciał go budzić, tym bardziej że przestał wierzyć w skuteczność leczenia.

Wreszcie wstał i poszedł oglądać swoje skarby. To zawsze go uspokajało.

Trzymał je w dwóch miejscach: w podziemiach, gdzie leżało sporo trofeów zdobytych przez przodków Roningen kontynuował bowiem wielowiekową rodzinna tradycję - oraz w komnacie niedaleko własnej sypialni, gdzie zgromadził zbiory będące jego osobistym wkładem w kolekcję. Po jego śmierci dołączą do zbiorów na dole. Jednak na razie baron chciał je mieć dla siebie, jak najbliżej.

Najdziwniejszą zdobyczą była wielka bryła górskiego kwarcu. Znalazca twierdził, że jest to kamień z dna piekieł skalany krwią diabła. Oglądając go pod silnym szkłem powiększającym, baron dostrzegał cienkie niby włos pęknięcie, przez które jakaś ciecz, może woda zmieszana z sokiem rośliny albo krwią zwierzęcia, wdarła się do środka, tworząc w samym środku kryształu purpurową plamę. Efekt był piorunujący.

Czasem dotykał tego odłamka skały, stawał w ciszy i nasłuchiwał, czy nie odezwie się jakiś głos.

Kryształ uparcie milczał, baron - uważający siebie za człowieka zdroworozsądkowego - słyszał jedynie bicie swego serca, lekkie dzwonienie w uszach.

Było tak, jak to kiedyś w chwili złości von Roningen wywrzeszczał Detlefowi: najgorszymi demonami są nie postacie z mroku, lecz śmiało stąpający w słonecznym blasku ludzie.

*

W schronisku, dokąd zeszli, aby zawiadomić o znalezieniu zwłok, Erika wydawała się lekko przybita, w przeciwieństwie do Simona podekscytowanego swoją rolą odkrywcy.

- Mam złe przeczucia - powiedziała, nerwowo przygryzając wargę.

Jej mąż tylko westchnął z rezygnacją, czekając aż kierownik ośrodka pozbędzie się zaopatrzeniowca i znajdzie dla nich czas. Simon bowiem postanowił nie rozmawiać z żadnym recepcjonistą czy kimś równie przypadkowym. Chciał od razu ustanowić właściwą hierarchię ważności.

- Zawsze masz złe. Po prostu życie cię przerasta.

Zreflektował się, że jego słowa zabrzmiały zbyt ostro, objął ją ramieniem, przytulił. Drżała wtulona w niego.

Myślami Simon wciąż tkwił tam, na zachmurzonym lodowcu. Obok mumii. Bo to była mumia, stara jak korzenie gór. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Czuł to.

Będę sławny - pomyślał, dumnym spojrzeniem wodząc po turystach, którzy przepływali obok, pozdrawiając ich jedynie gestem lub uśmiechem. Nie wiedzieli jeszcze, kogo mają przed sobą. - Będę sławny. Bo to ja ją odkryłem.

II

Rankiem noga przestała boleć. Tym niecierpliwiej von Roningen czekał na przybycie myśliwego ze znaleziskiem.

Ludźmi baron nie pasjonował się wcale. Ani ich charakterami, ani tym bardziej ich życiem. Był samotnikiem, chyba nawet dziwakiem. Uważał, że światem rządziłaby wiedza, gdyby tylko ludzie chcieli ją przyjąć do wiadomości i zastosować.

Tymczasem nie chcieli. Zaś stary von Roningen nie chciał przyjąć do wiadomości, że oni nie chcą.

I chociaż swymi działaniami zaskarbił sobie wdzięczność miejscowych, to jednak uważali go za dobrodzieja, który raczej spełnia swe fanaberie niż dobre uczynki.

Mumie naprawdę interesowały barona. Tyle że dotąd miał do czynienia z mumiami egipskimi lub fałszywkami. Zamarzniętych ludzi oczywiście widywał, podobnie jak zwierzęta. Ale nigdy po tak długim czasie, jak twierdził ten, jak mu tam... Treitsche?

Czekał więc pełen ciekawości człowieka tak starego, że może godzinami bez zniecierpliwienia czemuś się przyglądać. Był jak modliszka. Chociaż nie pożerał swoich ofiar, to jednak w duchu przyznawał, że się nimi karmi.

Było to coś, co - jak podejrzewał - któregoś dnia przyprawi go o szaleństwo.

*

Nie zdołano wydobyć mumii od razu. Dopiero po czterech dniach pogoda uspokoiła się na tyle, że policja oraz nadzorujący prace lekarz sądowy, doktor Rainer Henn, wydobyli ciało z lodu. Najpierw myśleli, że to jakiś zamarznięty nieszczęśnik, ale gdy znaleźli łuk i przyjrzeli się resztkom ubrania ze skóry, stało się jasne, że to nie jest zwykły pechowy turysta, jakich wielu zaginęło w Alpach.

Kiedy ostrożnie wsadzili znalezisko do helikoptera i Henn wraz z kilkoma ludźmi poleciał do Innsbrucku, Simona ogarnął nagły żal. Powinien towarzyszyć swojej mumii. Ale zabrakło dla niego miejsca. Ważniejszy był kamerzysta, który filmował całą akcję.

Mimo to w głębi duszy triumfował. Wkrótce wszyscy się dowiedzą, jakiego niebywałego odkrycia dokonał. Miał przeczucie, że znaleźne i sława odkrywcy uczynią go znanym w całym świecie.

W pokoju starannie zabezpieczył rolkę z filmami. W swoim domu w Norymberdze miał pokój, gdzie eksponował fotograficzne trofea.

Do tej pory na gościach największe wrażenie robiło zdjęcie z wilkiem groźnie otwierającym paszczę, którego Simon tarmosił jak domowego jamnika.

Że Bari był oswojony, nikomu nie mówił. I choć zdjęcie wprawiało znajomych w podziw, Simon nie potrafił zatrzeć w pamięci lęku, jaki czuł nawet przed poskromioną bestią. Musiał wtulić ręce w jej sierść, aby ukryć ich drżenie.

Teraz hotelarz wygrzebujący ze śniegu mumię myśliwego z odległych wieków godnie zastąpi wilki.

Uczynisz mnie wielkim - pomyślał, gładząc małą metalową kasetę z filmem. - Nie umarłeś na darmo, łowco.

*

Minął cały dzień naznaczony kłótnią z Detlefem, który postanowił być potrzebny także i wtedy, kiedy von Roningen uważał, że od zabiegów medyka może mu się tylko pogorszyć. Jeżeli nie na ciele, to na umyśle.

To dziwne, ale oczekując na przybycie myśliwego, popadł w niezwykły dla siebie stan podekscytowania, a nawet pewnej nerwowości. Nie potrafił się skupić na lekturze, stary medyk go drażnił, głód - zwykle przypominający o sobie w porze obiadu - gdzieś zanikł...

Kiedy więc niedługo przed kolacją stary Johann dał wreszcie znać, że Treitsche ze swymi ludźmi czeka na dziedzińcu, w oczach barona zapalił się nieobecny od dawna błysk pożądliwości.

- Wołaj Detlefa! - nakazał słudze, który w niemal opuszczonym zamku pełnił rolę zarówno lokaja, jak i człowieka do innych posług. - Powiedz mu, że spotkamy się na dziedzińcu.

Zapadał już zmierzch i wędrując korytarzami w świetle gasnącego dnia, baron nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że jest coś zabawnego w tym, iż dzień się kończy, a historia z mumią dopiero zaczyna...

Na schodach spotkał Detlefa. Stary lekarz, oprócz zajmowania się nielicznymi mieszkańcami zamku von Roningena, pomagał mu w oglądaniu i analizowaniu znalezisk. Był jedynym, którego baron w pełni dopuścił do sekretów obu kolekcji - własnej i odziedziczonej po przodkach.

Treitsche z braćmi Ravensburgami czekali na dziedzińcu, nerwowo przestępując z nogi na nogę i popatrując po murach, na których kilku strażników udawało, że mały zamek wciąż coś znaczy w czasach, gdy armaty nie znały już litości dla tak nędznych fortyfikacji, a żadna twierdza nie mogła się obronić bez szeregu wysuniętych fortów.

Uwagę barona przyciągnęli bracia bliźniacy. Krępi, o twarzach naznaczonych dzikością, ciemnych oczach, z których błyskały spojrzenia pełne z trudem hamowanego gniewu i lekceważenia, budzili strach okolicznych mieszkańców. Roningen widział wcześniej tych dwóch ledwie parę razy, ale słyszał sporo o ich ciemnych sprawkach. Cóż, wykopanie mumii z pewnością nie było czymś, o czym należałoby informować cały świat, w tym księży - a ponieważ milczenie Ravensburgów ściśle wiązało się z ich reputacją, powierzenie im tego zadania pan zamku uważał za słuszny pomysł. Nie powinno być kłopotów z tysiącem plotek.

Pomiędzy trójką przybyszy leżał wielki podłużny wór.

- Poszło bez problemów? - spytał baron schrypniętym z emocji głosem. - Nikt was nie widział?

Ravensburgowie milczeli, spoglądając na niego z lekceważeniem. Treitsche poprawił mniejszy wór zwisający z ramienia i odparł zmęczonym głosem:

- Wilki tylko i góry, panie.

Spojrzał pod nogi, na mumię w płótnie i dodał:

- Kończmy sprawę i do domu.

Roningen pomyślał, że niepotrzebnie schodził na dziedziniec. Trzeba było od razu kazać im zanieść mumię do niewielkiej sali na parterze, gdzie zwykle dokonywali ze starym lekarzem pierwszych oględzin. Tam decydowali o dalszym losie znalezisk, nim wprowadzili je do sali z eksponatami albo zrzucili z murów jako śmieci.

Treitsche podążył za baronem, Ravensburgowie zaś chwycili wydarte górom ciało i ruszyli ich śladem. Pochód zamykał Detlef, mając wszystkich na oku.

W pomieszczeniu Roningen kazał ciężar w płótnie umieścić na wielkim metalowym stole, a Treitsche zdjął z ramienia wór ze wszystkimi przedmiotami znalezionymi w pobliżu zwłok. Detlef włożył cienkie skórkowe rękawiczki i ostrożnie zaczął rozwijać płótno okrywające trupa. Buchnęła fala zimna, a potem ich oczy ujrzały doskonale zachowaną mumię. Chuda twarz wyszczerzona w uśmiechu zdawała się drwić z ich ciekawości.

- Chcielibyśmy już pójść - przypomniał Treitsche, widząc, że Roningen myśli o Bóg wie czym, tylko nie o zapłacie.

Baron skinął głową. W końcu miał już pewność, że nie został oszukany. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie są to świeże zwłoki.

Powiedział Detlefowi, żeby poczekał, a sam z myśliwym udał się na górę. Tam zapłacił mu, niezbyt hojnie chyba, bo mina chłopaka zrzedła zamiast trysnąć radością. Ale Treitsche nie miał też powodu do narzekania.

Po opłaceniu Ravensburgów zostanie dosyć, żeby zaimponować Charlotcie.

Odprawiwszy myśliwego i bliźniaków, Roningen wrócił do podziemi. Tu Detlef w świetle kandelabrów wciąż uważnie oglądał znalezisko, choć zgodnie z życzeniem barona podczas jego nieobecności niczego nie ruszał. Wspólnymi siłami pozbyli się płótna spowijającego mumię. Teraz spoczywało przed nimi już tylko zamarznięte na kość ciało w resztkach swych starych łachów.

- O, a tu jest rana! - powiedział nagle Detlef, wsadzając palec w rozcięcie ubrania na łopatce. W skupieniu dłubał palcem. - Czuję chyba grot, baronie!

Roningen w milczeniu przyglądał się mumii.

- Chyba musi odmarznąć, zanim ją całkiem obejrzymy? - spojrzał pytająco na Detlefa.

Ten skinął głową.

- Zostawmy ją, do rana lód powinien spłynąć.

A kiedy szli schodami do swoich komnat, mruknął:

- Ciekawe, dlaczego do niego strzelali. I kto...

*

Oetzi. To słowo smakowało jak... jak... Simon nie potrafił mu przypisać jakiegoś konkretnego smaku. Mumia była niezwykła, jedyna w swoim rodzaju. Pierwsze badania w Innsbrucku, a także ponowne, bardzo dokładne przeszukanie miejsca znaleziska przyniosły oszałamiający wynik. Przy Oetzim znaleziono miedzianą siekierkę, pojemnik z kory brzozowej, nóż krzemienny, szydło kościane, łuk, kołczan, strzały... Naukowcy uważali, że był szamanem.

Simon dzwonił czasem do Henna, z którym się zaprzyjaźnił. Ten jednak nie miał wiele do powiedzenia. Był tylko lekarzem sądowym, a sprawa poszła wyżej, bo znalezisko na lodowcu rozgraniczającym Austrię i Włochy stało się sprawą państwową. I to taką, w której Austria przegrywała. Mumię przeniesiono do Bolzano, miasteczka po włoskiej stronie granicy, gdzie utworzono specjalną ekspozycję dla zamarzniętego wędrowcy.

Simon odczuwał słabnące wołanie Oetziego o pomoc.

W Austrii mógłby wciąż odwiedzać mumię. Miałby też niezachwiane prawa do wysokiej nagrody, a jego sława nie podlegałaby dyskusji. Włosi... jak to Włosi. Gdy tylko znalezisko trafiło do nich, do Bolzano, przestali odpowiadać na listy i telefony Simona. Był dla nich zwykłym hotelarzem, co to się potknął o skarb, którego wartości nawet nie umiał ocenić. Więcej, kiedy zaczął się domagać znaleźnego, zarzucili mu, iż wcale nie odkrył mumii przypadkowo, lecz prowadził nielegalną ekspedycję archeologiczną, w związku z czym do nagrody nie ma prawa.

Simon nie pogodził się z takim traktowaniem. Oddał sprawę do sądu. Żądał znaleźnego i prawa dostępu do swojego Oetziego bez żadnych utrudnień.

- Ja się ich nie boję - powiedział do Eriki któregoś razu, gdy widząc jego zdenerwowanie, poradziła mu, aby dał sobie spokój. Przecież i tak zawsze już będzie odkrywcą mumii, tego żaden wyrok nie zmieni.

- Ale ja potrzebuję tego wyroku - upierał się. - Tu nie chodzi tylko o pieniądze, przecież wiesz. Oni mi chcą odebrać Oetziego...

Żona patrzyła na niego z niepokojem

- Na razie widzę, że to ta mumia odbiera ci spokój odparła cicho.

*

Rankiem baron i Detlef przystąpili do ponownych oględzin. Mumia nie odmarzła w pełni, choć pod stołem zebrały się spore kałuże wody. Stary lekarz z niechęcią postukał we wciąż twarde ciało.

Roningen spojrzał w bok, gdzie na małym stoliku pod ścianą leżał wór z przedmiotami, jakie Treitsche znalazł obok ciała. Ale zaraz wbił wzrok w swojego medykusa.

Ten nerwowym gestem potarł dłonie w cienkich skórzanych rękawiczkach, po czym znów zaczął odklejać ubranie od rozmarzających zwłok.

Naraz gwizdnął przeciągle, z zachwytem lekarza odkrywającego coś, co naprowadzi go na postawienie prawidłowej diagnozy, a może wręcz odkrycie i opisanie nowej choroby, które uczyni go sławnym.

- Spójrz, baronie... - palcem wskazał Roningenowi miejsce na piersi mumii.

Ten pochylił się niżej, ale niczego nie zobaczył. Na poczerniałej ze starości skórze na piersi, gdzie tkanina tuniki wytarła się o skały albo została wyrwana, majaczyły jakieś plamy. Jednak baron nie umiał rozpoznać w nich niczego znajomego.

Detlef tymczasem w zamyśleniu gryzł górną wargę, intensywnie czegoś szukając w zestawie narzędzi na stołach pod ścianami.

- Tatuaż, baronie - wyjaśnił wreszcie, łapiąc bezradne spojrzenie von Roningena.

Dla niego ciemne plamy nadal wyglądały jak liszaj albo chore żyły. Skoro medyk twierdził, że to tatuaż, przyjrzał się uważniej wskazanemu miejscu. Po długiej chwili skupionych oględzin nadal nie dostrzegał jakiegokolwiek czytelnego rysunku. To go zniechęciło. Wyprostował się z rezygnacją i spojrzał na Detlefa.

- Ale co przedstawia? - spytał bezradnie. - Dla mnie to tylko plamy i rany od skał...

Lekarz czubkiem wąskiego noża odchylił ubranie mumii, poszerzając pole obserwacji.

- Moim zdaniem, to zarys ludzkiej postaci - orzekł wreszcie. - Ale żeby być pewnym, trzeba by go rozebrać...

Baron powiódł spojrzeniem po kamiennej komnacie.

- No to do dzieła - rzekł, kryjąc ogarniającą go irytację. - A ja zajmę się interesami. Muszę pojechać do barona Vergottena, jest mi winien trochę grosza.

Detlef przytaknął skinieniem głowy.

- Jedź, panie. Przeceniliśmy tempo odmrażania, mumia musi parę dni poleżeć, zmięknąć. Wolałbym spróbować zdjąć to ubranie, niż je rozcinać. A póki co, obejrzę sobie dobytek tego gagatka.

I tak też się stało. Von Roningen ruszył w interesy, podczas gdy Detlef skupił uwagę na dobytku zamarzniętego nieszczęśnika.

Stary medyk uważnie obejrzał czapkę, dochodząc do wniosku, że włos przypomina niedźwiedzi. Jednak ciekawsze wydały mu się inne przedmioty: łuk z kołczanem, a zwłaszcza miedziana siekierka. Długo ją oglądał. Ostrze miało za sobą długi żywot, w kilku miejscach było mocno wyszczerbione. A na dolnej krawędzi Detlef zauważył - przy użyciu oprawionego w srebro szkła powiększającego, które zawsze nosił przy sobie - coś, co wyglądało na słabo widoczne resztki plamy krwi.

- Trzeba będzie pogadać z jakimś alchemikiem wymruczał do siebie. Adalbertus z zamku młodego barona Knoppa rozmiłowanego w nauce miał jakieś proszki, którymi, jak twierdził, można sprawdzić, czy ktoś umaczał nóż we krwi, czy tylko w wodzie. Może trafi się okazja sprawdzić te jego łgarstwa...

Nagle usłyszał jakieś głosy. Nerwowo oderwał spojrzenie od siekierki, zerknął z ukosa na mumię. Ta jednak ani drgnęła.

To tylko dwóch strażników na dziedzińcu zaczęło się tak przeraźliwie kłócić, że niewyraźne głosy docierały aż tutaj.


*

Jeżeli jakiś kraj można darzyć nienawiścią równie gorącą co szczerą, to Simon szczerze i dogłębnie nienawidził Włochów i wszystkiego co włoskie.

Wszystkie dotychczasowe wypady oraz urlopy w tym kraju ciężko odchorowywał. Szczytem wszystkiego były dni spędzone w Wenecji oraz Florencji. W tej pierwszej zaznał wątpliwej przyjemności brodzenia po kostki w wodzie na słynnym placu Świętego Marka, gdzie przecież nie wypada nie pójść, prawda? A to, że akurat cholerna aqua alta zalała plac, Eriki bynajmniej nie obchodziło. Helmut przeziębił się ciężko i resztę tego wypadu zapamiętał jako nieprzerwane pasmo gorączki oraz majaków. Zamiast wspomnień z Pałacu Dożów czy Muzeum Przyrodniczego zyskał jedynie straszliwy koszmar, w którym kondotierzy operowali go żywcem, wycinając nerkę, żeby ją udusić razem z owocami morza.

Wizyta we Florencji miała jeszcze bardziej dramatyczny przebieg. Kiedy udali się z Eriką do kościoła Santa Maria del Fiore, gdzie ongiś szalony dominikanin Savonarola wygłaszał swe płomienne kazania, nie zdążył nawet poczuć aury tego miejsca, bo wcześniej został pobity i okradziony. Zaś włoska galanteria napastnika przejawiła się w tym, iż złodziej - rosły mężczyzna o brwiach zrośniętych i krzaczastych jak dwie jodły łamaną angielszczyzną wymruczał do Eriki, że wcale nie musi się go bać, bo on damy nie tknie. I nie tknął, dzięki czemu mogła się opiekować Simonem w trakcie jego pobytu w szpitalu.

A teraz ci przeklęci Włosi ukradli mu Oetziego! Wybudowali nawet muzeum, żeby ich mumia - ICH mumia, niech się zadławią na śmierć tą swoją mozzarellą, lasagne i gnocchi z szałwią - była bezpieczna! Aby ją odwiedzić, Simon musiał udać się do tego przeklętego włoskiego miasteczka!

Bolzano powitało go chłodem kwietniowego dnia, chociaż już dojeżdżając na miejsce, Simon zaczął odczuwać magnetyczne przyciąganie Oetziego. - Chodź do mnie, do mnie... do mnie... - niemal słyszał ciche słowa myśliwego sprzed pięciu tysięcy lat. Hotelarz nie potrafił ukryć uśmiechu. W końcu wygra ten proces. A wtedy...

Pędem dotarł do Muzeum Archeologicznego, gdzie w sercu specjalnej ekspozycji uwięziony był Oetzi.

Wbiegł po schodach, pchnął drzwi i...

- Halo! Stać! - usłyszał za sobą okrzyk. Starszy mężczyzna w mundurze biletera wyszedł ze swojej kanciapki. To on krzyczał, najpierw po włosku, a potem widząc, że narwany turysta się nie zatrzymuje, po angielsku.

- Nie można tak - wyjaśnił już spokojnie, dostrzegając, że Simon nie zamierza uciekać. - Trzeba kupić bilet.

Hotelarz patrzył na niego, powstrzymując złość.

- Chciałem zobaczyć swoją mumię, Oetziego rzekł. I dodał z dumą: - To ja ją odkryłem.

Bileter wydawał się zaskoczony. Ale nieugięcie twierdził, że każdy musi kupić bilet. A ekspozycja z Oetzim jest i tak zamknięta, przecież działa od maja.

- A mamy wciąż kwiecień, prawda? - zakończył.

Wtedy w Simona wstąpił istny demon. Zaczął kląć we wszystkich znanych sobie językach, poczerwieniał na twarzy... Przerażony bileter nie bardzo wiedział, co zrobić. Mając w pamięci, że stojący przed nim człowiek podaje się za odkrywcę mumii, zaproponował mu wreszcie, że może zechce się spotkać z dyrektorem i ten wyjaśni wszystko.

Dyrektor okazał się typem nienagannego dżentelmena o staroświeckich manierach. Uprzedzony przez biletera, przyjął Simona kordialnie, choć pod powłoką wielkiej uprzejmości nawet dla hotelarza czytelne było lekkie lekceważenie.

- Gratuluję odkrycia - zaczął. - To bardzo interesujący obiekt... ale pewnie pan już o tym wie. Nasz Oetzi to sensacja na skalę światową.

Simon poczerwieniał.

- Przyjechałem go obejrzeć - powiedział. - A także odebrać go wam, panie...

- Moretti - chłodno odparł dyrektor. - Panie Simon, proszę się nie obrażać. U nas więcej się dowiemy, a przecież o to chodzi, na tym zyska nasza wiedza o przeszłości regionu.

- I jeszcze mam kupować bilety! - odwarknął hotelarz.

- Pieniądze idą na badania, panie Simon! - Mówiąc te słowa, Moretti spoglądał na księgę, której jego rozmówca nie mógł dostrzec. Była to taka jego osobista zabawa. W drewnianej szafie trzymał siedemnastowieczne wydanie „Boskiej komedii" Dantego. I czasem, gdy szczególnie uciążliwy rozmówca, agent, adwokat czy któryś z pracowników muzeum zdenerwował go, dyrektor zastanawiał się, w którym kręgu piekieł usadowić swego rozmówcę.

Nic więc dziwnego, że Moretti nie potrafił dogadać się z tym irytującym Niemcem. Rozumiał już jednak, że łatwo się go nie pozbędzie, więc wezwał pracownika i powiedział, żeby zaprowadził gościa do ekspozycji z Oetzim. Wypuściwszy natręta przodem, półgłosem poprosił swojego muzealnika o czujność, bo nigdy nic nie wiadomo...

Kiedy hotelarz opuścił jego gabinet, dyrektor wystukał numer do portierni i powiedział, że jeżeli Simon kupi bilet, należy go wpuścić. Ale w każdym innym wypadku ma być traktowany jak zwykły intruz.

Od razu też zrobił notatkę w notesie, żeby sporządzić odpowiedni okólnik. Przeczuwał, że z tym Niemcem będą jeszcze kłopoty.

- A tak w ogóle, odkrywcom wstęp powinien być wzbroniony - wymruczał wreszcie do siebie.

Tymczasem Simon podążał korytarzami w stronę ekspozycji.

Kiedy stanął przed gablotą z mumią oddzieloną od niego grubą pancerną szybą, poczuł nagły skurcz serca.

- Jestem - szepnął.

Uśmiech mumii stał się jakby odrobinę szerszy.

*

Roningen wrócił dopiero wieczorem i na żadne studia nad mumią nie miał ochoty. Zjadł z Detlefem kolację, zamieniając niewiele słów. Zresztą stary lekarz szybko uciekł do swojej komnaty pod pretekstem lektury ksiąg.

- Szukam wiedzy o takich mumiach, panie - wyjaśnił.

Kończył więc posiłek samotnie. I może dlatego zauważył dziwne zachowanie sługi.

Ten nie wiedział, jak zacząć. Kręcił się nerwowo, dotykał różnych przedmiotów, aż wreszcie baron, który obserwował go spod oka od dobrych kilku minut, nie wytrzymał:

- Chciałeś mi coś powiedzieć, Johannie? A może się mylę? - spytał chłodno, odstawiając kieliszek z winem.

Johann był stary. Wszyscy w tym zamku, poza kilkoma rosłymi strażnikami, byli starzy. Młodość odeszła z tego miejsca z Leokadią, młodą żoną von Roningena. Umarła razem z pierwszym dzieckiem w połogu i tego jednego dnia świat jakby postarzał się o pięćdziesiąt lat.

- Ta mumia... - zaczął wreszcie Johann. - Służba mówi, że po zamku kręcą się duchy.

Stary baron zaśmiał się zgrzytliwie.

- Duchy? Johann, mamy wiek XVIII po Chrystusie! Wiek rozumu... i tego cholernego Woltera! - Na wspomnienie lektury „Kandyda" twarz wykrzywił mu niesmak. - Duchów nie ma.

Służący nie był jednak przekonany.

- Zapewne, panie - przyznał. - Ale ludzie i tak gadają.

III

Telefon wyrwał Simona z poobiedniej drzemki. Eriki nie było, poszła na zakupy. Na wpół przytomny hotelarz musiał sam odebrać, choć w głowie mu się kręciło.

Pewno dlatego nie od razu zrozumiał ten strumień pytań płynących ze słuchawki. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, w czym rzecz: zmarł Rainer Hölzl - kamerzysta filmujący wydobywanie Oetziego z lodu. Ten, który zabrał odkrywcy miejsce w śmigłowcu.

A zaraz potem, z kolejnym uderzeniem krwi do głowy, dotarł do Simona sens kilkakrotnie powtarzanego pytania.

- Nie, nie ma żadnej klątwy! - wrzasnął rozsierdzony. - Sam pan mówi, że zmarł na raka! Czy ludzie już przestali umierać z przyczyn naturalnych?

Z gniewem rzucił słuchawkę na widełki.

- Dostanę przez ciebie zawału, cholerny dziennikarzyno - mruknął - i to też pewnie będzie wynik klątwy?

Senność całkiem go opuściła. Poszedł do swego gabinetu i siedząc w bujanym fotelu, przyglądał się wielkiemu na pół ściany zdjęciu, na którym wydobywał Oetziego.

Klątwy nie było, Simon w nic takiego nie wierzył.

Owszem, Henn, tamten lekarz sądowy, który prowadził pierwsze badania mumii, od dawna nie żył. Jednak nie uśmiercił go niewytłumaczalny przypadek zakażenia krwi jak sponsora wykopalisk w grobie Tutanchamona, tylko zginął w banalnym wypadku samochodowym, gdy jechał do Karyntii, aby wygłosić wykład na temat słynnego znaleziska.

A Hölzl zmarł teraz na nowotwór wątroby. Cóż, pewnie za dużo pił... Zwyczajne śmierci. Każdego kiedyś to czeka.

- Każdego... - powtórzył głośno ostatnie słowo.

*

Barona bolała noga. Nie miał ochoty nigdzie chodzić.

Miał za to jeszcze ochotę na gorącą herbatę. Sięgnął po dzwonek i zadzwonił.

Ale stary sługa nie pojawił się, mimo że poirytowany von Roningen chyba ze sto razy potrząsnął dzwonkiem.

- Johann! - wrzasnął wreszcie i ciężko podniósł się ze swego fotela.

Nic.

- Śpi stary, głuchy dureń! - sapnął baron, podchodząc do ciężkich rzeźbionych drzwi. Lecz kiedy otworzył je, aż się cofnął porażony niewytłumaczalnym widokiem.

W korytarzu, jakby bojąc się przekroczyć próg komnaty, kłębiła się przeraźliwa ciemność zmieszana ze światłem płynącym z komnaty. Teraz w absolutnej ciszy jej pasma podążyły za Roningenem. Nagle stracił orientację, jakby jakiś wielki ciężar usiadł na jego umyśle i spętał go siecią. Zakołysał się, otworzył usta, by krzyknąć, ale zdołał tylko westchnąć niemal bezgłośnie.

Nieoczekiwanie głowa wielkiego wilka, tego samego, który zachwycił Treitschego, prawie zeskoczyła ze ściany. Oczy zaświeciły niezwykłą czerwienią. Kły rozchyliły się jeszcze szerzej.

Jedna ze zbroi stojących wzdłuż ścian runęła w dół, pękły zapięcia. Metalowa rękawica, ongiś ściskająca miecz, po śliskiej posadzce sunęła ku wejściu do komnaty, skąd wyrastały korzenie ciemności, a jedno jej pasmo niby młoda łodyga już zawijało się wokół głowy barona...

Wtem Roningen usłyszał nieprzyjemny syk. Mroczny opar otaczający już niemal całą górną część jego ciała, zniknął na ułamek sekundy przed tym, nim zimna stal grzechoczącej po posadzce rycerskiej rękawicy dotknęła ciemności.

Baron odzyskał zmysły. Ale kiedy spróbował na chwiejnych nogach zrobić parę kroków w stronę fotela, zemdlał.

*

- Erika, wygraliśmy! Wygraliśmy, rozumiesz?! - krzyknął Simon w słuchawkę swojego telefonu. Na korytarzu tłoczył się tłum, bo w sądzie każdy miał swoje sprawy, i nikogo nie obchodził triumf jakiegoś tam Niemca. Ludzie się rozwodzili, procesowali o odszkodowanie czy zeznawali w sprawie pobicia. A jeżeli nie własne sprawy, to bardziej ich obchodził los ukochanej drużyny piłkarskiej niż uwikłany w procesy hotelarz.

Był październik 2003, niemal równo dwanaście lat od dnia odnalezienia Oetziego. I dziś wreszcie sąd - i to sąd w Bolzano, w tym przeklętym miejscu - przyznał Helmutowi Simonowi rację! Uznał go za prawowitego odkrywcę. A tym samym należało mu się znaleźne.

Jednak hotelarzowi nie zależało już na pieniądzach. Teraz miał wreszcie prawo do Oetziego. Wyszedł z budynku w rozpiętym płaszczu. Od środka grzało go niezwykłe ciepło. Skierował swe kroki prosto do muzeum.

Moretti od dawna nie był już tam dyrektorem, co Simon - jeszcze niepewny, jak długo potrwa proces uznał za zapowiedź zwycięstwa. A teraz szedł powiedzieć nowemu dyrektorowi - fakt, trochę bardziej mu przychylnemu - że wkrótce nastąpią jeszcze większe zmiany. Za odszkodowanie zamierzał bowiem stworzyć w Norymberdze czasową ekspozycję i tam przyjmować swoją mumię.

*

Ocknął się przed świtem na zimnej posadzce, ze skurczem rwącej nogi. Bojaźliwie popatrując po ciemnych kątach, pokuśtykał do komnaty Detlefa, w drodze walcząc ze słabością. Tam z pobladłą twarzą opowiedział wszystko staremu lekarzowi. Ten słuchał w milczeniu.

Później poszli obejrzeć komnatę, w której mroczny opar omal pochłonął Roningena. Nic tu jednak nie świadczyło o niedawnych zajściach, poza szczątkami zbroi.

- Zobaczymy, co z Johannem - rzekł wreszcie baron.

Znaleźli służącego w jego komnacie, tuż obok łóżka. Ciało Johanna było nietknięte, tylko na twarzy starego sługi malował się przerażający grymas.

- Apopleksja - stwierdził Detlef, powstając z klęczek. - Przynajmniej tak to wygląda.

Pan zamku w milczeniu patrzył na swego wiernego sługę.

- Wiesz, co mi powiedział, gdy jadłem kolację? Że w zamku straszy, że to wina tej mumii.

Detlef wzruszył ramionami.

- Zabobon.

Roningen zacisnął mu suchą dłoń na ramieniu.

- Wiem, co widziałem. To pasuje do siebie...

Westchnął ciężko.

- Trzeba pozbyć się mumii, Detlef. I to jak najszybciej.

Stary medyk wzruszył ramionami.

- Chociaż obejrzyjmy ją najpierw. Dawno nic tak ciekawego nie pojawiło się w tym zamku... z całym szacunkiem.

Baron wciąż patrzył na Johanna. Wreszcie zaprzeczył krótkim ruchem głowy.

- Wiem, kiedy powiedzieć: dosyć. Chodźmy poszukać służby. Trzeba posłać po Treitschego i jego pomagierów.

Ci przybyli po kilku godzinach nerwowego oczekiwania.

Młody myśliwy osłupiałym wzrokiem patrzył na von Roningena, gdy ten wyjaśniał mu, że mają zabrać mumię i pochować tam, skąd ją wydobyli.

- Pieniędzy nie oddam - odezwał się naraz jeden z Ravensburgów, stojący za jego plecami po lewej.

Głos miał zgrzytliwy, nieprzyjemny. W oczach czaił się gniew.

- Zakop ją - zwrócił się ku niemu baron. Był blady na twarzy, jego ciałem wstrząsały drgawki. - Po prostu ją zakop. Przecież za to zapłacę.

*

Simon szybkimi krokami zmierzał do stworzenia swego opus magnum. Po roku od zwycięstwa w bolzańskim sądzie i wygraniu ponad stu tysięcy euro odszkodowania stał w przededniu podpisania umowy na stworzenie ekspozycji. Nie miał jeszcze zgody Muzeum Archeologicznego w Bolzano, ale to uznawał za fraszkę. Wygrałem wojnę, to i niedobitki pokonam - zaśmiał się w duchu.

Na razie realizował kampanię medialną.

Dziennikarka z „Nürnberger Nachrichten" była młoda i, prawdę mówiąc, przypominała Simonowi Erikę z czasów, kiedy się poznali. Koński ogon odrzucała na plecy takim samym niecierpliwym, energicznym ruchem, uśmiechając się przy tym ciepło. A filiżankę trzymała w dłoni w taki sposób, jakby się obawiała skruszyć drogocenną porcelanę.

Jednak w temacie orientowała się słabo.

- Podobno Oetzi z kimś walczył, prawda? - spytała.

Simon z powagą skinął głową. Wstał i wyjął z jednej z teczek zalegających gabinet kilka szkiców.

- Widzi pani - zaczął - według rekonstrukcji Oetziego zabiło co najmniej trzech ludzi. Na nożu przy nim jest krew innego człowieka niż sam myśliwy. To znaczy, że go ścigali, a on próbował się bronić.

Ale dziennikarka nie wydawała się jakoś szczególnie zafrapowana. Tyle informacji jej wystarczyło, o pościgu i tak będzie jedno zdanie.

- Widzi pani - zmienił więc temat - natrafiliśmy z Eriką na Oetziego dzięki niewiarygodnej wprost serii przypadków. Wtedy zrozumiałem, że moje życie prowadzone jest przez boską Opatrzność.

W zielonych oczach dziennikarki błysnęło autentyczne zaciekawienie.

- Mogę spytać, czy jest pan człowiekiem wierzącym? To znaczy, czy był pan, zanim... - zawiesiła niepewnie głos.

Hotelarz uśmiechnął się do swych myśli.

- Wie pani... wierzę, że Oetzi mógłby być moim bratem. Czy taka odpowiedź pani wystarczy?

*

Baron odłożył na bok Pismo.

Nie szukał tam ukojenia. Właściwie nie był nawet pewien, czy to, co widział w nocy, rzeczywiście miało miejsce. Zaczynał żałować, że tak łatwo pozbył się mumii. Może śmierć Johanna była jednak naturalna, jak twierdził Detlef?

I wtedy usłyszał hałas. A po chwili do komnaty wkroczył zdenerwowany stary lekarz. Za nim wsunął się młody Treitsche z mętnym wzrokiem.

- Wypadek, panie - zaczął, ciężko oddychając. - Lawina zeszła, kiedyśmy zakopywali tę piekielną mumię... Jorg Ravensburg martwy, Karl żyje, ale nie może wykrztusić słowa...

Roningen odruchowo położył rękę na Piśmie.

- Zakopaliście? - spytał bardzo cichym głosem.

Treitsche skinął głową. Potarł bolące ramię.

- Sypaliśmy już śnieg na wycięty otwór, gdy niespodziewanie zeszła lawina... Ale Jorg to przewidział. Mówił, że jak widzimy wilki z tak bliska, to jest źle...

Stary baron wstał ze swego fotela.

- Wilki? - powtórzył. - Jakie wilki?

Myśliwy poruszył się niecierpliwie, zrobił kilka kroków.

- Ano wilki, panie. Dwa takie przemknęły niemal obok nas, jak już kopaliśmy, i od razu powietrze jakby zgęstniało.

- Zapłacę Ravensburgowi odszkodowanie, i tobie też - z ponurą miną stwierdził Roningen. - Ale macie siedzieć cicho. Jeżeli ktoś się dowie...

Treitsche skrzywił się boleśnie i skinął głową. Miał wrażenie, że bestia, ów wielki basior pomiędzy portretami, spogląda na niego szczególnie krwawymi oczyma.

Odprawiwszy wszystkich, baron zrobił kilka kroków w stronę jednego z okien komnaty.

Stara rodzinna legenda mówiła, że założyciel rodu zawarł z plemieniem wilków sojusz. Miały prawo porywać ludzi i bydło, ale za to musiały się zjawiać w chwili zagrożenia niby lennicy na rozkaz seniora. Gdzieś pomiędzy wielkie kamienie zamku wmurowana była skrzynka z wilczą łapą. A gdzieś w górach, zasypana kamieniami i śniegiem, który zdążył stwardnieć na kamień, zamienić się w stary, wielowiekowy lód o barwie pobłyskującej błękitem, leżała lewa dłoń Anzelma von Roningena, protoplasty rodu.

Życie w górach niepewne, każdy sojusz się liczy - pomyślał w zadumie baron. To było szóste przykazanie przodka. Nigdy niespisane na papierze, przekazywane z ust do ust. Do tej pory ostatni dziedzic zamku w nie nie wierzył, miał raczej za legendę wzmacniającą korzenie von Roningenów.

Do dziś. A właściwie do wczorajszej nocy.

*

Erika próbowała zatrzymać Simona, ale on się uparł.

- On coś tam zostawił - burknął gniewnie, szarpiąc żonę zagradzającą mu drogę do drzwi. - Nie wydobyliśmy najważniejszej rzeczy! Jak będzie wyglądać moja ekspozycja bez... bez...

Odepchnął Erikę i wyszedł z pokoju. Po chwili zobaczyła, jak szybkim krokiem wychodzi ze schroniska.

Pospiesznie maszerował w stronę lodowca. Nie zauważył psującej się pogody. Wokół robiło się coraz chłodniej, ostry blask słońca rozświetlającego stoki zgasł, pozostała mdła, przesiana przez chmury nikła poświata...

Simon niepowstrzymanie parł naprzód i po południu dotarł w pobliże miejsca, gdzie odnalazł Oetziego. Już widział tę charakterystyczną skalną ostrogę...

I wtedy z narastającej śnieżnej zamieci wyszedł wilk, wielka szara bestia. Zajrzała mu w oczy, a zwisający różowy jęzor nadawał pyskowi zwierzęcia drwiący wyraz.

Śmiał się z hotelarza. Śmiał się, a z jego paszczy wydobywała się coraz większa zadymka i burza śnieżna. Aż wreszcie ogarnęła cały świat.

A po chwili, gdy wilk zniknął, ze śnieżnej burzy wyszło trzech ludzi z łukami oraz nożami. Trwali w tych górach od tysiącleci, niezmienni, równie mądrzy i równie straszni co zawsze.

Czekali gotowi, aby walczyć ze Złem i jego pomocnikami.

I wygrywać.



Zamiast zakończenia

- Widzisz więc - powiedział mądry Pafnucy - że piszący Historię nie może dać wiary świadectwu tak niepewnemu. Wykreśl ze swej opowieści Baudolina.

- Lecz przynajmniej ostatnie dni to nasza wspólna historia, pobyt w domu genueńczyków.

- Wykreśl też genueńczyków, bo inaczej będziesz musiał napisać o tym, że sporządzają relikwie, i twoi czytelnicy utraciliby wiarę w rzeczy najświętsze. Niewiele będziesz potrzebował, by nieco odmienić bieg wydarzeń, napiszesz, że pomogli ci wenecjanie. Tak, wiem, nie taka jest prawda, lecz w wielkiej Historii można zmienić maleńkie prawdy, by tym lepiej ukazać prawdę większą...

Umberto Eco „Baudolino",

w tłumaczeniu A. Szymanowskiego

Czyż nie jest to dobra rada dla każdego, kto próbuje się mierzyć z rzeczywistością historyczną, zamiast wymyślać całkiem fikcyjne światy? Eco ustami Pafnucego daje taką sugestię nie byle komu, bowiem Niketasowi Chroniasowi, jednemu z największych kronikarzy dziejów Bizancjum.

Ten zbiór opowiadań jest moją skromną próbą wykorzystania owej myśli.



Podziękowania

Podczas pisania tej książki miałem okazję docenić pomoc przyjaciół i znajomych. Chciałbym tą drogą podziękować szczególnie Bożenie Bekas, Sylwii Jakubiec, Piotrowi Nowińskiemu, Małgorzacie Podkańskiej, Leszkowi Węgrzyńskiemu oraz Marcinowi Wrońskiemu.

Zabrzmi to może banalnie, ale bez Was naprawdę nie byłoby tej książki.


Copyright © by Romuald Pawlak, Lublin 2006

Copyright © by Fabryka Stów sp. z o.o., Lublin 2006

Wydanie I

ISBN-10: 83-60505-15-2

ISBN-13: 978-83-60505-15-1

Redakcja serii: Eryk Górski, Robert Łakuta

Projekt okładki: Piotr Cieśliński

Grafika na okładce: Grzegorz Krysiński

Ilustracje: Jan J. Marek

Redakcja: Marcin Wroński

Korekta: Barbara Caban, Jolanta Aleksandrowicz

Skład i łamanie oraz opracowanie graficzne okładki: Dariusz Nowakowski

Zamówienia hurtowe

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

01-217 Warszawa, ul. Kolejowa 15/17

tel./fax: (22) 631-48-32

www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl

Wydawca

Fabryka Słów sp. z o o.

20-111 Lublin, Rynek 2

www.fabryka.pl

e-mail: biuro@fabryka.pl

Druk i oprawa: OPOLgraf SA. www.opolgraf.com.pl



Wyszukiwarka