Jung o rozwoju osobowości

Jung, C. G. (1989). O rozwoju osobowości. W: Jung, C. G., Rebis czyli kamień filozofów. (Biblioteka Współczesnych Filozofów). (s. 244‑270). Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe. (tłum. J. Prokopiuk).



VII. O ROZWOJU OSOBOWOŚCI1


Wiersz Goethego

Szczytem szczęścia dzieci Ziemi

Jest jedynie osobowość2


często cytuje się w nieco swobodnej formie, dając tym samym wyraz poglądowi, że najdalszym celem i najsil­niejszym pragnieniem wszystkich jest rozwój owej całości istoty człowieka, którą nazywamy osobowością. „Wycho­wanie mające na celu ukształtowanie osobowości” stało się dziś pedagogicznym ideałem; w przeciwieństwie do stawianego przez powszechne tendencje kolektywistyczne żądania „wychowania” standardowego „człowieka zbiorowego” czy „normalnego” i we właściwym zrozumieniu historycznego faktu, że źródłem wielkich, wyzwalających czynów w dziejach świata były osobowości przywódcze, nic zaś drugoplanowe, wiecznie gnuśne masy, które nawet do najmniejszego poruszenia zawsze potrzebują dema­gogów. Radosny zew narodu włoskiego zwraca się ku osobowości duce, a żałobne pieśni innych narodów opłakują brak wielkiego przywódcy3. Tęsknota za osobowością stała się rzeczywistym problemem, który zajmuje dziś wiele umysłów, w przeciwieństwie do czasów dawniejszych, kiedy to problem ten wyczuł jeden człowiek, a mianowicie Fryderyk Schiller, którego Listy o estetycznym wychowaniu


245

człowieka4 od chwili powstania mają za sobą przeszło stuletni literacki sen Śpiącej Królewny. Możemy spokojnie stwierdzić, że Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego nie zauważyło Fryderyka Schillera jako wy­chowawcy. Natomiast furor teutonicus5 zwrócił się ku peda­gogice, to znaczy ku wychowaniu dzieci, zaczął uprawiać psychologię dziecka, wytropił dziecięctwo człowieka do­rosłego, a tym samym uczynił z dziecięctwa stan tak ważny dla życia i losu, że twórcze znaczenie i możliwości późniejszej egzystencji wieku dorosłego w porównaniu z dzieciństwem całkowicie znalazły się w cieniu. Ba, naszą epokę wychwalano nawet przesadnie jako „epokę dziecka”. To bezmierne rozszerzenie i rozprzestrzenienie przed­szkola jest równoznaczne z całkowitym zaniedbaniom problematyki pedagogicznej, tak genialnie przeczuwanej przez Schillera. Nikt nie może zaprzeczać czy choćby tylko nie doceniać znaczenia wirku dziecięcego; zbyt oczywiste są poważne, często trwające przez całe życie szkody, jakie wyrządza głupie wychowanie w domu rodzicielskim i w szkole, i zbyt nieodzowna konieczność wprowadzenia rozumnych metod wychowawczych. Jeś1i jednak chcemy rzeczywiście sięgnąć do korzeni tego zła, to z całą powagą trzeba sobie postawić pytanie: Jak to się stało i jak to się ciągle jeszcze dzieje, że stosuje się głupie i ograniczone metody wychowawcze? Oczywiście tylko i wyłącznie dlatego, że istnieją głupi wychowawcy, którzy nie są ludźmi, lecz uosobieniem automatów meto­dyki. Kto chce wychowywać, niech się sam wychowa. Jednakże praktykowane dziś ciągle jeszcze uczenie się na pamięć oraz mechaniczne stosowanie metod pedago­gicznych nie jest żadnym wychowaniem, i to ani dla dziecka, ani dla samego wychowawcy. Ciągle się mówi o tym, że dziecko trzeba wychować tak, by posiadło


246

osobowość. Oczywiście podziwiam ten szczytny ideał wychowawczy. Któż jednak wychowuje w ten sposób. Na pierwszym i najważniejszym miejscu mamy przeciętnych niekompetentnych rodziców, którzy często sami przez całe swe życie są jeszcze na poły lub całkowicie dziećmi. Kto w końcu od wszystkich tych przeciętnych rodziców będzie oczekiwać, że będą „osobowościami” i kto myślał kiedykolwiek o tym, by wynaleźć metody dania rodzicom „osobowości”? Dlatego, naturalnie, spodziewamy się więcej po pedagogu, po wykształconym fachowcu, którego przecież uczono psychologii - choć nie najlepiej - mianowicie poglądów - tej czy owej najczęściej nader różnej obserwacji - dotyczących domniemanej psychofizycznej budowy dziecka i sposobów postępowania z nim. Zakładamy przy tym, że młody ludzie, którzy pedagogikę wybrali sobie jako zawód, sami są wychowani. Nikt chyba jednak nie będzie twierdził, że jednocześnie wszyscy oni są także osobowościami. Z reguły otrzymali to samo ułomne wychowanie, co dzieci, które mają wychowywać, i na ogół są osobo­wościami w równie małym stopniu, co one. Problem wychowania w ogólności charakteryzuje się jednostronnym zainteresowaniem dzieckiem, które ma być wychowane, i równie jednostronnym brakiem zainteresowania wy­chowaniem dorosłego wychowawcy. Każdemu, kto skończył studia, wydaje się, że jest całkowicie wychowany, czyli, krótko mówiąc, że jest człowiekiem dorosłym. Ale i też musi mu się tak wydawać, musi on mieć mocne przekonanie o swej kompetencji, jeśli ma sprostać walce o byt. Wątpliwości i niepewności działałyby na niego paraliżująco i obezwładniająco, podkopywałyby w nich tak konieczną wiarę we własny autorytet i czyniły go niezdolnym do wykonywania zawodu. Ludzie chcą od


247

niego słyszeć, że zna swój zawód i jest pewny swych umiejętności, a nie, że wątpi w siebie i w swą kompetencję. Fachowiec bowiem jest nieuchronnie skazany na posiadanie kompetencji.

Każdy wie, że nie jest to sytuacja idealna. Ale w danych okolicznościach jest ona cum grano salis najlepszą z możli­wych. I trudno sobie wyobrazić, jaka miałaby być inna. Od przeciętnych wychowawców w żaden sposób nie można oczekiwać więcej niż od przeciętnych rodziców. Jeśli są dobrymi fachowcami, to trzeba się tym zadowolić tak samo, jak rodzicami, którzy wychowują swe dzieci, jak mogą.

Szczytnego ideału wychowania wyrabiającego osobo­wość lepiej nie stosujmy do dzieci. Albowiem to, co pospolicie rozumie się przez osobowość, a mianowicie określoną, wytrzymałą i obdarzoną siła psy­chiczną całość, jest ideałem dla człowieka do­rosłego, jaki tylko w epoce, w której jednostka nie uświa­damia sobie jeszcze problemu tzw. dorosłości lub też, co gorzej, świadomie przed nim ucieka, chciałoby się narzucić dziecku. Podejrzewam bowiem, że współczesny nam pedagogiczny i psychologiczny entuzjazm dla dziecka ma nieuczciwą motywację: mówi się wprawdzie o dziecku, powinno się jednak mówić o dziecku, jakie żyje w do­rosłym. W człowieku dorosłym bowiem tkwi dziecko, wieczne dziecko6, ktoś ciągle jeszcze rozwija­jący się, nigdy nie gotowy, kto nieustannie potrzebowałby opieki, uwagi i wychowania. Jest to część osobowości ludzkiej, która chciałaby się rozwinąć w całość. Jednakże człowiek naszej epoki jest od tej całości nieskończenie daleki. Niejasno przeczuwając istnie­nie swego defektu opanowuje on wychowanie dziecka i entuzjazmuje się jego psychologią, powodowany ulubio­-


248

nym założeniem, że w jego własnym wychowaniu i rozwoju dziecięcym musiało się coś nie udać, co jednak można będzie wyeliminować w następnym pokoleniu. Jest to wprawdzie chwalebny zamiar, jednakże rozbija się on o ten psychologiczny fakt, że w dziecku nie mogę naprawić żadnego błędu, który sam ciągle jeszcze popełniam. Dzieci, naturalnie, nie są tak głupie, jak sądzimy. Widzą one aż nadto dobrze, co jest prawdziwe i co jest nieprawdziwe. Bajka Andersena o nowych szatach króla zawiera nieśmiertelną prawdę. Iluż rodziców dzieliło się ze mną chwalebnym zamiarem oszczędzenia swym dzie­ciom doświadczeń, które sami musieli przeżywać w dzieciństwie. A kiedy ich pytałem: „Ale czy jesteście pewni, że sami przezwyciężyliście te błędy?”, to okazywało się, że byli całkowicie przekonani, iż szkody te u siebie już dawno naprawili. W rzeczywistości jednak było inaczej. Jeśli jako dzieci wychowywani byli surowo, to swe własne dzieci psuli ocierającą się o brak wszelkiej formy tolerancją; jeśli w ich dzieciństwie boleśnie zasłaniano przed nimi pewne sfery życia, to swym własnym dzieciom ukazywali je równie boleśnie i uświadamiająco. Popadali więc w inną skrajność, co jest najmocniejszym dowodem tragicznej kontynuacji dawnego grzechu! Ale w ogóle tego nie zauważali.

Powinniśmy wpierw starannie zbadać czy to, co chcemy zmienić w dzieciach nie jest tym, co lepiej byłoby zmienić w nas samych, jak np. nasz pedagogiczny entuzjazm. Być może bowiem odnosi się on do nas. Być może za­poznajemy tę pedagogiczną potrzebę, ponieważ w nie­wygodny sposób przypominałaby nam o tym, że my sami w jakiś sposób jesteśmy jeszcze dziećmi i w dużej mierze potrzebujemy wychowania.

W każdym razie wątpliwość ta wydaje mi się bez­-


249

warunkowo właściwa, jeśli chciałoby się już z dzieci robić „osobowości”. Osobowość jest zarodkiem w dziecku, który stopniowo rozwija się w życiu. Bez stanowczości, podejścia całościowego i dojrzewania nie ujawni się żadna osobowość. Te trzy cechy nie mogą i nie po­winny cechować dziecka, gdyż pozbawiłyby je dziecięcości. Byłoby ono nienaturalnie i przedwcześnie dojrzałym surogatem dorosłego. Ale nowoczesne wychowanie już wydało takie monstra, zwłaszcza w tych wypadkach, kiedy rodzice z prawdziwym fanatyzmem chcą dla swych dzieci zawsze robić co „najlepsze”, i „żyć tylko dla nich”. Ten tak często głoszony ideał najskuteczniej nie pozwala rodzicom na własny rozwój i umożliwia im narzucanie dzieciom swoich własnych „najlepszych” cech. W rzeczy­wistości jednak te najlepsze cechy są tym, co rodzice zaniedbali rozwinąć w sobie. W ten sposób dzieci są zachęcane do osiągnięć, których rodzice nigdy nie mieli, i narzucane są im ambicje, których rodzice nigdy nie spełnili. Takie metody i ideały płodzą pedagogiczne potworności.

Nie może przez wychowanie wytworzyć w nikim oso­bowości ten, kto sam jej nie posiada. I nie dziecko, a tylko człowiek dorosły, może zdobyć osobowość jako dojrzały owoc wysiłku życiowego nastawionego na ten cel. Albo­wiem w zdobyciu osobowości chodzi o coś tak wartościo­wego, jak możliwie najlepszy rozwój całości psychiki indywiduum. Trudno wyobrazić sobie, jaką nieskończoną ilość warunków trzeba przy tym spełnić. Konieczne tu jest całe życie ludzkie z jego wszystkimi biologicznymi, społecznymi i psychicznymi aspektami. Osobowość jest najwyższym urzeczywistnieniem wrodzonej specyfiki indywidualnej istoty żywej. Osobowość jest czynem wy­magającym najwyższej odwagi życiowej, absolutnej afir­-


250

macji indywidualnego istnienia i najbardziej udanego przystosowania się do tego, co uniwersalne, przy możliwie największej wolności w podejmowaniu własnych decyzji. Wychować kogoś tak, by miał osobowość, wydaje mi się rzeczą niemałą. Jest to chyba największe zadanie, jakie postawił sobie świat nowoczesnej kultury. Zaprawdę, jest to zadanie niebezpieczne, niebezpieczne w takich roz­miarach, jakich nie przeczuwał nawet w przybliżeniu sam Schiller, który przecież jako pierwszy proroczo i śmiało antycypował tę problematykę. Jest ono tak niebezpieczne, jak śmiałe i bezwzględne przedsięwzięcie natury pozwala­jące kobietom rodzić dzieci. Czyż nie byłoby zuchwałym prometejskim czy wręcz lucyferycznym ryzykiem, gdyby jakiś nadczłowiek ośmielił się i dał powstać w swej retorcie homunkulusowi, który rozrósłby się do wielkości Golema? A przecież nie zrobiłby niczego ponadto, co natura sprawia codziennie. Nie ma takiej ludzkiej ohydy i nie­normalności, której nie złożono by na łonie kochającej matki. Jak słońce świeci nad sprawiedliwymi i niespra­wiedliwymi, jak brzemienne i karmiące matki z taką samą miłością opiekują się dziećmi Boga, jak i dziećmi diabła, nie troszcząc się o możliwe skutki, tak też i my jesteśmy częściami tej samej dziwnej natury, które, podobnie jak owe matki, noszą w sobie coś zupełnie nieprzewidywalnego.

Osobowość rozwija się w toku życia z trudno lub całkowicie nie dających się pojąć zarodków, i dopiero nasze czyny ujawniają, kim jesteśmy. Jesteśmy jak Słońce, które podtrzymuje życie Ziemi i wydobywa z niej wszystko, co piękne, osobliwe i złe; jesteśmy niby matki, które noszą w swym łonie nieznane szczęście i cierpienie. Zrazu nic wiemy, jakich czynów szlachetnych lub nieszlachetnych jesteśmy źródłem, jakiego losu, jakiego dobra i zła;


251

i dopiero jesień pokaże, co zasiała wiosna, wieczorem ukaże się, co zaczął poranek.

Osobowość jako pełne urzeczywistnienie całości naszej istoty jest ideałem nieosiągalnym. Nieosiągalność ta jednak nie jest nigdy kontrargumentem przeciwko ideałowi, gdyż ideały są tylko drogowskazami, nigdy zaś celami.

Podobnie jak dziecko musi się rozwinąć, aby zostać wychowane, tak też osobowość musi się najpierw rozwinąć, zanim będzie można poddać ją wychowaniu. I już tu pojawia się zagrożenie. Mamy tu do czynienia z czymś nie dającym się przewidzieć, nie wiemy, w jaki sposób i w jakim kierunku rozwinie się młoda osobowość, a na tyle poznaliśmy naturę i rzeczywistość świata, by słusznie odczuwać pewną nieufność. Co więcej, nauka chrześci­jańska wychowała nas w wierze w pierwotne zło natury ludzkiej. Ale nawet ci, którzy nie są już jej wierni, są w naturalny sposób nieufni i lękają się możliwości kry­jących się w podziemiach ich dusz. Nawet oświeceni, materialistyczni psychologowie tacy, jak Freud, ofiarują nam nader niemiłą ideę drzemiących otchłani natury ludzkiej. Toteż jest niemal ryzykiem powiedzieć dobre słowo za rozwojem osobowości. Ale umysł ludzki pełen jest najosobliwszych sprzeczności. Sławimy „święte macierzyństwo”, a nie przychodzi nam na myśl, by czynić je odpowiedzialnym za ludzkie monstra, takie, jak zbrod­niarze, niebezpieczni psychotycy, epileptycy, idioci i kaleki wszelkiego rodzaju, które przecież również urodzone zostały przez matki. My jednak osaczeni bywamy przez najgłębsze wątpliwości, kiedy mamy ludzkiej osobowości przyznać swobodny rozwój. „Wtedy wszystko byłoby możliwe” – powiadamy. Odgrzewamy też słabowity za­rzut „indywidualizmu”. Indywidualizm jednak nigdy jeszcze nie był naturalnym rozwojem, lecz nienaturalną


252

uzurpacją, niestosowną impertynencką pozą, jaka dowodzi swej pustki załamaniem często już przy najmniejszej trudności. Tu chodzi o coś innego.

Nikt bowiem nie rozwija swej osobowości tylko dlatego, że ktoś mu powiedział, że byłoby to pożyteczne lub wskazane. Natura jeszcze nigdy nie pozwoliła sobie imponować życzliwymi radami. Tylko przyczynowo działający przymus porusza naturę, także ludzką. Bez potrzeby nic się nic zmienia, a już najmniej ludzka osobowość. Jen ona niezwykle konserwatywna, by nie rzec – bezwładna. Tylko najskrajniejsza potrzeba potrafi ją pobudzić. Toteż również rozwój osobowości nie poddaje się żadnym pragnieniom rozkazów czy intuicjom, bo posłuszny jest jedynie potrzebie; potrzebuje on motywacyjnego przy­musu wywieranego przez los wewnętrzny lub zewnętrzny. Wszelki inny rozwój byłby właśnie indywidualizmem. Dlatego też zarzut indywidualizmu jest zwykłą zniewagą, jeśli podnosi się go przeciwko naturalnemu rozwojowi osobowości.

Powiedzenie: „Wielu jest powołanych, a mało wybra­nych” obowiązuje tu bardziej niż gdziekolwiek indziej. Albowiem rozwój osobowości od jej zarodków do pełnej świadomości jest charyzmatem i zarazem przekleństwem: jego pierwszym skutkiem jest świadoma i nieuchronna izolacja indywiduum, uwolnienie się przez nie z niezróżnicowania i nieświadomości właściwych trzodzie. Oznacza to osamotnienie; a określenia tego nie można zastąpić niczym bardziej pocieszającym. Z osamotnienia nie wyzwala też żadne, choćby najbardziej udane, przy­stosowanie się ani najbardziej gładkie dostosowanie do istniejącego środowiska, żadna rodzina, społeczeństwo czy pozycja. Rozwój osobowości jest szczęściem, za które można płacić wyłącznie wysoką cenę. Kto jednak naj­-


253

częściej mówi o rozwoju osobowości, ten najmniej myśli o jego skutkach, które najgruntowniej odstraszają słabsze umysły.

Rozwój osobowości oznacza wszakże coś więcej niż samą obawę przed nienormalnymi produktami czy osa­motnieniem; oznacza on także wierność własnemu prawu.

Zamiast słowa „wierność” najchętniej użyłbym greckiego słowa z Nowego Testamentu, a mianowicie πίστις, które błędnie tłumaczy się jako „wiara”. Właściwie jednak oznacza ono ufność, pełną zaufania lojalność. Wierność własnemu prawu jest zaufaniem temu prawu, lojalną wytrwałością i pełną ufności nadzieją, a zatem postawą, jaką człowiek religijny powinien mieć wobec Boga. Otóż tu staje się wyraźne, jak niezwykle brzemienny w na­stępstwa dylemat wyłania się z tła naszego problemu: nasza osobowość nigdy się nic rozwinie, jeśli sami, świa­domie i na mocy świadomej decyzji moralnej, nie wy­bierzemy swojej własnej drogi. Nie tylko motyw przyczynowy, potrzeba, lecz także świadoma decyzja moralna musi użyczyć swej siły procesowi rozwoju osobo­wości. Jeśli zabraknie potrzeby, to tak zwany rozwój będzie tylko akrobacją woli; jeśli zabraknie świadomej decyzji, to rozwój utknie w tępym, nieświadomym auto­matyzmie. Jednakże na własną drogę można się zdecy­dować tylko wtedy, kiedy uważa się ją za najlepszą. Gdyby jakaś inna droga miałaby być uznana za lepszą, to zamiast drogą rozwoju naszej własnej osobowości żylibyśmy i szli tą inną drogą. Innymi drogami są kon­wencje natury moralnej, społecznej, politycznej, filozoficznej i religijnej. Fakt, że konwencje zawsze kwitną na różne sposoby, dowodzi, iż przygniatająca większość ludzi nie wybiera własnej drogi, lecz konwencję, i wskutek tego


254

nie rozwija siebie, lecz pewną metodę, a tym samym jakieś collectivum kosztem własnej całości.

Podobnie jak psychiczne i społeczne życie ludzi pierwotnych jest wyłącznie życiem grupy połączonym z wy­sokim stopniem nieświadomości jednostki, tak też późniejszy proces rozwoju historycznego jest przede wszystkim sprawą kolektywną i nią też pozostanie. Dlatego sądzę, że konwencja jest koniecznością zbiorową. Jest ona namiastką, ale nie ideałem, ani w sensie moralnym, ani w sensie religijnym, albowiem podporządkowanie się jej oznacza zawsze rezygnację z całościowości i ucieczkę przed własnymi ostatecznymi konsekwencjami.

Podjęcie rozwoju osobowości jest w rzeczywistości nie­popularnym ryzykiem, nie cieszącym się sympatią zejściem z szerokiej drogi, dziwactwem dobrym dla pustelnika, w każdym razie czymś takim będzie się wydawać komuś z zewnątrz. Toteż nie ma się co dziwić, że od dawien dawna tylko nieliczni wyruszali na tę dziwną aventure. Gdyby wszyscy oni byli głupcami, to moglibyśmy przestać się nimi interesować jako ίδιώται, „prywatnymi ludźmi” ducha. Nieszczęściem jednak osobowości są z reguły legendarnymi herosami ludzkości, podziwianymi, ukochanymi, czczonymi, prawdziwymi synami bogów, których imiona „nie zatoną w pomroce dziejów”. Są oni kwia­tami i owocami, płodnymi nasionami drzewa ludzkości. Wzmianka o historycznych osobowościach wyjaśnia dostatecznie, dlaczego rozwój zmierzający do zdobycia osobowości jest ideałem i dlaczego zarzut indywidualizmu jest obelgą. Wielkość osobowości historycznych nigdy nie polegała na bezwarunkowej uległości wobec konwencji, lecz, przeciwnie, na ich zbawiennej wolności od konwencji. Niby szczyty górskie wznosiły się one ponad masę, która pozostawała w niewoli zbiorowych lęków, przekonań,


255

praw i metod, i wybierały własną drogę. A zwykłym ludziom zawsze wydawało się rzeczą dziwaczną, że ktoś woli zamiast wytyczonej drogi o znanym celu stromą i wąską ścieżkę, która wiedzie w nieznane. Dlatego zawsze uważano, że ktoś, kto dokonuje takiego wyboru, jeśli nie jest szaleńcem, to przynajmniej jest opętany przez jakiegoś demona lub boga; albowiem ten cud, że ktoś mógłby postępować inaczej, niż to od dawien dawna robiła cała ludzkość, można wyjaśnić tylko w ten sposób, że obdarzony był demoniczną siłą lub duchem boskim. Bo w końcu któż, jak nie jakiś bóg, mógł okazać się silniejszy od całej ludzkości i odwiecznego przyzwyczajenia? Toteż od dawien dawna bohaterowie mieli demoniczne atrybuty. Według wierzeń nordyckich mieli oni oczy węża; ich narodziny lub pochodzenie były zawsze niezwykłe. Jedni z dawnych herosów greckich mieli dusze węży, inni po­siadali indywidualnego demona, byli czarownikami i wy­brańcami Boga. Wszystkie te atrybuty, które łatwo można mnożyć, pokazują, że dla przeciętnego człowieka wybitna osobowość jest, by tak rzec, zjawiskiem nadnatural­nym, które można wyjaśnić tylko przez jego związek z jakimś czynnikiem demonicznym.

Cóż w końcu skłania kogoś do wyboru własnej drogi, a przez to do wzniesienia się ponad nieświadomą toż­samość z masą, jak ponad warstwę mgły? Nie może tym być potrzeba, albowiem potrzebę tę zna wielu, a wszyscy oni ratują się konwencjami. Nie może to być decyzja moralna, gdyż z reguły ludzie decydują się na konwencje. Cóż to więc bezlitośnie przechyla szalę na rzecz postępo­wania niezwykłego?

Jest to to, co nazywamy przeznaczeniem (misją); irracjonalny czynnik, który niby los pcha człowieka do wyzwolenia się od trzody i jej wydeptanych dróg. Praw­-


256

dziwej osobowości zawsze towarzyszy przeznaczenie (mi­sja), w które wierzy, ma dla niego pístis, jak dla Boga, chociaż, jak powiedziałby przeciętny człowiek, jest to tylko indywidualne poczucie przeznaczenia. Przeznaczenie to, „misja”, działa jednak jak prawo Boże, od którego nie ma żadnych wyjątków. Dla tego, kto ma swe przeznaczenie (misję), fakt, że bardzo wielu zginęło idąc własną drogą, nie ma żadnego znaczenia. On musi słuchać własnego prawa, jak gdyby był to demon, który pod­szeptuje mu nowe dziwne drogi. Kto ma przeznaczenie [Bestimmung], ten słucha swego wewnętrznego głosu [Stimme], kieruje się przeznaczeniem [er ist bestimmt = dosłownie: kieruje się głosem, jest nastrojony]. Dlatego również legendy wierzą, że ma on osobistego demona, który jest jego doradcą i którego polecenia ma wykonywać. Powszechnie znanym przykładem jest Faust, a przypadkiem historycznym jest daimónion Sokratesa. Pierwotni czarownicy mają swe duchy-węże, podobnie jak Eskulap, patron lekarzy, przedstawiany był przez węże z Epidauros. Ponadto jego osobistym demonem był kabir Telesphor, który, jak się zdaje, czytał mu recepty lub dyktował mu je.

Mieć przeznaczenie” [Bestimmung] to w pierwot­nym sensie tyle, co „usłyszeć głos” [Stimme]. Naj­piękniejsze tego przykłady znajdujemy u starotestamento­wych proroków. Tego, że nie były one tylko starożytną façon de parler7, dowodzą wyznania historycznych osobo­wości takich, jak Goethe i Napoleon, by przytoczyć dwa najbliższe przykłady, którzy ze swego poczucia przezna­czenia (misji) nie robili tajemnicy.

Otóż przeznaczenie czy poczucie przeznaczenia (misji) nie jest prerogatywą wielkich osobowości, lecz także małych ludzi (aż do najmniejszego formatu); tyle, że


257

z malejącą wielkością człowieka staje się coraz bardziej niejasne i coraz mniej świadome. Wydaje się, jakby głos wewnętrznego demona coraz bardziej się oddalał i prze­mawiał coraz rzadziej i coraz mniej wyraźnie. Im mniejsza bowiem jest osobowość, tym bardziej jest nieokreślona i nieświadoma, a w końcu stapia się ze społecznością; rezygnując z własnej całości, za to zaś roztapiając się w całości grupy. Na miejsce głosu własnego wnętrza pojawia się głos grupy społecznej i jej konwencji, a na miejsce przeznaczenia - zbiorowe potrzeby. Niejednemu wszakże zdarza się, że powołany zostaje przez indywidu­alny głos również w tym nieświadomym stanie społecznym, wskutek czego zaczyna natychmiast różnić się od innych i czuje, że stoi wobec problemu, o którym inni nic nie wiedzą. Najczęściej bliźnim nie można wyjaśnić, co się dzieje, albowiem zrozumienie tego uniemożliwiają im najsilniejsze uprzedzenia. „Jesteśmy wszyscy tacy sami”, „czegoś takiego po prostu nie ma”, a jeśli nawet jest, to jest naturalnie czymś „chorobliwym”, ponadto zaś w najwyższym stopniu niecelowym, „jest niesłychaną zarozumiałością sądzić, że coś takiego mogłoby mieć jakieś znaczenie”, jest to „tylko subiektywne złudzenie”. Właśnie ten ostatni zarzut jest dzisiaj najbardziej popu­larny. Powstaje on z osobliwego niedoceniania psychiki, którą, jak się zdaje, uważa się za coś samowolnego i dlatego całkowicie błahego, mimo - rzecz paradoksalna - całego psychologicznego entuzjazmu. Nieświadomość to przecież „tylko fantazja”! Po prostu „coś sobie wymy­ślono” itd. Tym, którzy tak sądzą, wydaje się, że są magami, którzy czarami potrafią duszę stwarzać z nicości i z powrotem ją unicestwiać, w międzyczasie kształtując ją tak, jak dyktuje im ich kaprys. Odrzucają to, co nie­wygodne, i sublimują to, co niepożądane, lęki racjonali­-


258

zują, błędy poprawiają, a w końcu sądzą, że ze wszystkim całkowicie dali sobie radę. A przy tym zapomnieli o naj­ważniejszym: o tym, że psychika tylko w najmniejszej swej części jest tożsama ze świadomością i jej czarodziej­skimi sztuczkami, a w nieporównanie większej części jest faktem nieświadomym, który niby twardy i ciężki granit leży oto nieruchomy i niedostępny, i w każdej chwili, kiedy tylko spodoba się to nieznanym prawom, może się na nas zwalić. Gigantyczne katastrofy, które nam zagrażają to nie są klęski żywiołowe o charakterze fizycznym czy biologicznym, lecz wydarzenia psychiczne. W prze­rażającej mierze zagrażają nam wojny i rewolucje, które nie są niczym innym, jak epidemiami psychicznymi. W każdej chwili szaleństwo może opanować miliony ludzi, stawiając nas znowu w obliczu wojny światowej lub pustoszącej rewolucji. Człowiekowi nie grożą dziś dzikie zwierzęta, spadające skały czy wylewy wód, lecz żywiołowe moce jego duszy. Psychika jest mocarstwem, którego siła wielokrotnie przewyższa siłę wszelkich mocy Ziemi. Oświe­cenie, które przepędziło bogów z natury i ludzkich insty­tucji, zapomniało o bogu grozy, który mieszka w ludzkiej duszy. Bojaźń Boża, jeśli gdziekolwiek - to przed prze­mocą psychiki jest jak najbardziej na miejscu.

Wszystko to wszakże są tylko abstrakcje. Każdy wie, że chwacki intelekt może się na ten temat wypowiedzieć tak właśnie i jeszcze inaczej. Natomiast co innego, kiedy ta obiektywna, twarda jak granit i ciężka jak ołów psychika wychodzi naprzeciw jednostce jako wewnętrzne doświad­czenie i przemawia do niej doniosłym głosem: „Tak jest i tak musi być”. Wtedy człowiek czuje swe przeznaczenie, tak samo, jak czują je grupy społeczne, kiedy dochodzi do wojny, rewolucji czy innego szaleństwa. Nie darmo to nasze czasy wołają o zbawczą osobowość, to znaczy o kogoś,


259

kto różni się od nieuchronnej potęgi zbiorowości, a tym samym przynajmniej psychicznie uwalnia się od niej i innym zapala niosące otuchę światło, które potwierdza, że przynajmniej jeden zdołał uwolnić się od fatalnej tożsamości z duszą grupową. Grupa bowiem, nie mając świadomości, nie ma zdolności podejmowania swobodnej decyzji, wobec czego psychika działa w niej jak nie hamowane niczym prawo natury. Dochodzi do uwa­runkowanego przyczynowo wybuchu, który ucicha dopiero po katastrofie. Lud zawsze tęskni do jakiegoś bohatera, „zabójcy smoka”, kiedy czuje niebezpieczeństwo czające się w psychice; stąd jego wołanie o osobowość.

Cóż jednak poszczególna osobowość ma wspólnego z po­trzebą wielu? Zrazu przecież jest ona częścią całości ludu, i podobnie jak wszyscy inni, wydana jest na pastwę siły, która porusza całość. Jedynym, co człowieka tego różni od wszystkich innych, jest jego przeznaczenie. Został on powołany przez ową przemożną, ciążącą mu siłę psy­chiczną, która jest koniecznością dla niego i dla ludu. Jeśli będzie posłuszny jej głosowi, to stanic się odmienny i będzie samotny, albowiem zdecydował się posłuchać prawa, które objawiło mu się w jego wnętrzu. „Swego własnego prawa” - zawołają wszyscy. On sam wie lepiej, musi lepiej wiedzieć: to prawo, to przeznaczenie jest w tak samo małym stopniu jego „własne”, jak lew, który go zabija, jakkolwiek jest to niewątpliwie ten lew, który go zabija, a nie jakiś inny. W tym tylko sensie może on mówić o „swoim” przeznaczeniu, o „swoim” prawie.

Już wraz z decyzją, by własną drogę przedłożyć nad wszystkie drogi, w dużej mierze spełnił on swe zbawcze przeznaczenie. Wszystkie inne drogi przestały go obowiązywać. Swoje prawo postawił ponad wszelkie konwencje, a tym samym, jeśli chodzi o niego, usunął na bok wszystko,


260

co nie tylko nie zapobiegło wielkiemu niebezpieczeństwu, lecz wręcz je sprowadziło. Konwencje bowiem same w sobie są bezdusznymi mechanizmami, które nie potrafią ująć niczego innego, tylko rutynę życia. Ale twórcze życie zawsze przekracza wszystkie konwencje. Dlatego też do­chodzi do tego, że kiedy dominuje jedynie rutyna w formie tradycyjnych konwencji, to musi nastąpić niszczący wybuch twórczych sił. Wybuch ten wszakże jest katastro­falny tylko jako zjawisko masowe, nigdy jednak nie jest taki dla jednostki, która świadomie podporządkowuje się tym wyższym siłom i oddaje swe umiejętności na ich służbę. Mechanizm konwencji trzyma ludzi w nieświadomości, gdyż wtedy mogą oni, jak zwierzęta, kroczyć ustaloną zwyczajem ścieżką, nie musząc podejmować świadomych decyzji. Ten niezamierzony skutek działania również najlepszych konwencji jest nieunikniony, niemniej jednak stanowi wielkie niebezpieczeństwo. Albowiem po­dobnie jak u zwierząt, tak też u ludzi trzymanych przez rutynę w nieświadomości dochodzi do paniki (ze wszyst­kimi jej nieprzewidywalnymi skutkami), kiedy tylko po­jawią się nowe okoliczności, nie przewidziane przez stare konwencje.

Jednakże osobowość nie poddaje się panice, która ogarnia budzących się, albowiem przerażenie ma już za sobą. Dorosła ona do zmiany czasów i bez swej wiedzy i woli, stała się osobowością przywódczą.

Z pewnością wszyscy ludzie są sobie równi, gdyż w prze­ciwnym razie nie mogliby ulegać temu samemu szaleństwu, i zapewne psychiczna podstawa, na której opiera się świadomość, jest uniwersalna, gdyż w przeciwnym razie ludzie nie mogliby się ze sobą porozumieć. Toteż w tym sensie osobowość i jej specyficzna struktura psychiczna nie są czymś absolutnie niepowtarzalnym i wy-


261

jątkowym. Wyjątkowość dotyczy tylko indywidualności osobowości, jak dotyczy każdej indywidualności. Stanie się osobowością nie jest absolutną prerogatywą człowieka genialnego. Ba, może on być genialny, nie posiadając osobowości czy nią nie będąc. O ile każde indywiduum ma wrodzone prawo życia, o tyle każdy człowiek ma teoretyczną możliwość podążania przede wszystkim za tym prawem, a tym samym zostania osobowością, to znaczy osiągnięcia pełni psychicznej. Ponieważ jednak pierwiastek życia istnieje tylko w formie żywych jednostek, to znaczy indywiduów, przeto prawo życia ma zawsze na celu życie przeżywane indywidualnie. Jakkolwiek więc obiektywna psyché, której w gruncie rzeczy nie można wyobrażać sobie inaczej, jak tylko jako coś uniwersalnego i jednorodnego, oznacza ten sam psychiczny warunek wstępny dla wszystkich ludzi, to jednak musi się indy­widualizować, kiedy tylko się pojawia, albowiem nie ma innego wyboru, jak wyrabiać się przez poszczególne jed­nostki, chyba że opęta jakąś grupę ludzi, co zresztą prowadzi naturalnie do katastrofy, a to po prostu dlatego, że wtedy działa w sposób nieświadomy, nie jest przy­swojona przez żadną świadomość ani nie mieści się we wszystkich innych już istniejących warunkach życia.

Osobowością staje się tylko ten, kto świadomie potrafi afirmować wychodzące mu naprzeciw wewnętrzne przeznaczenie; kto mu jednak ulega, ten pada ofiarą ślepego biegu wydarzeń i zostaje zniszczony. Wielkością i zbawieniem każdej autentycznej osobowości jest to, że na mocy dobrowolnej decyzji składa siebie w ofierze swemu przeznaczeniu i świadomie czyni własną, indy­widualną rzeczywistością to, co przeżywane nieświadomie przez grupę, doprowadziłoby do nieszczęścia.

Jednym z najświetniejszych przykładów życia i sensu


262

osobowości, jakie zachowała nam historia, jest życie Chrystusa. Obłędowi władzy, właściwemu nie tylko ce­sarzowi, lecz każdemu Rzymianinowi - civis Romanus sum8 - przeciwstawił się przeciwnik w postaci chrześci­jaństwa, które - zauważmy mimochodem - było jedyną religią, którą Rzymianie rzeczywiście prześladowali. Zawsze dochodziło do konfliktu tam, gdzie ścierał się kult cezarów i chrześcijaństwo. Według wzmianek z Ewangelii w psychicznym rozwoju osobowości Chrystusa, to konflikt ten odgrywał rozstrzygającą rolę także w duszy założyciela religii chrześcijańskiej. Opowieść o kuszeniu Jezusa po­kazuje nam wyraźnie, z jaką mocą psychiczną wszedł on w konflikt; tym, który zawiódł go na pustynię poważnej pokusy, był diabeł władzy należący do współczesnej psychologii. Tym diabłem była obiektywna psyché, która urzekła wszystkie ludy rzymskiego imperium; dlatego też obiecał Jezusowi wszystkie królestwa Ziemi, jakby go chciał uczynić cezarem. Jezus, idąc za swym wewnętrznym głosem, za swym przeznaczeniem i powołaniem, dobro­wolnie naraził się na atak imperialistycznego szaleństwa, jaki ogarnął wszystkich - zwycięzców i pokonanych. Tym samym poznał on naturę obiektywnej psyché, która przy­niosła cierpienie całemu światu i pozwoliła dojrzeć tęskno­cie za zbawieniem, którą wyrażali również poeci pogańscy. Nie stłumił tego psychicznego ataku, ale z całą świado­mością pozwolił mu na siebie oddziałać, a także nie pozwolił mu siebie zniszczyć, lecz go zasymilował. I w ten sposób władający światem cezar przekształcił się w duchowe Królestwo, Imperium Romanum zaś w uniwersalne Królestwo Boże nie z tego świata. Tam, gdzie cały naród żydowski oczekiwał Mesjasza zarówno imperialistycznego, jak i dzia­łającego politycznie bohatera, Chrystus swe mesjaniczne przeznaczenie wypełnił nie tyle z uwagi na swój naród,


263

co w odniesieniu do świata rzymskiego, i wskazał ludzkości , starą prawdę, że tam, gdzie rządzi siła, nie ma miłości, a tam, gdzie rządzi miłość, siła nic nie znaczy. Religia miłości była całkowitą antytezą psychologiczną rzymskiego diabelstwa władzy.

Przykład chrześcijaństwa ilustruje chyba najlepiej moje uprzednie abstrakcyjne rozważania. To, jak się zdaje, jedyne w swoim rodzaju życie - życie Chrystusa - dla­tego stało się uświęconym symbolem, że jest psychologicz­nym prototypem jedynie sensownego życia, a mianowicie życia, które dąży do indywidualnego, a więc absolutnego i bezwarunkowego urzeczywistnienia właściwego mu prawa. W tym sensie można zawołać wraz z Tertulianem: Animu naturaliter Christiana!9.

Deifikacja zarówno Jezusa, jak i Buddy nie dziwi nas, dowodzi jednak przekonywająco niezwykłego uznania, jakie ludzkość ma dla tych bohaterów, a tym samym dla ideału rozwoju osobowości. Jeśli obecnie ma się wrażenie, że ślepa i niszczycielska przemoc bezsensownych kolektywnych mocy zepchnęła w cień ideał osobowości, to jest to tylko przemijający bunt wobec najwyższej władzy historii. Jeśli kiedyś rewolucyjna, niehistoryczna i dlatego też prostacka skłonność nowej generacji w do­statecznym stopniu zburzy tradycję, to znowu będziemy szukać bohaterów - i ich znajdować. Nawet bolszewizm, który niczego nie pozostawia do życzenia, jeśli chodzi o radykalizm, zabalsamował Lenina, a z Karola Marksa zrobił zbawiciela. Ideał osobowości jest nie dającą się wytępić potrzebą duszy ludzkiej, która broni go z tym większym fanatyzmem, im mniej odpowiednio jest uloko­wany. Nawet kult cezarów był opacznie pojętym kultem osobowości, a nowoczesny protestantyzm, którego kry­tyczna teologia coraz bardziej doprowadza boskość


264

Chrystusa do zaniku, swój ostatni ratunek znalazła w osobowości Jezusa.

Tak, jest coś wielkiego i tajemniczego w tym, co na­zywamy „osobowością”. Wszystko, co można o niej po­wiedzieć, jest zawsze osobliwie niezadowalające i nieadekwatne, toteż nieustannie grozi nam niebezpieczeń­stw, że dyskusja na ten temat zagubi się w tyle egzalto­wanej, co pustej gadaninie. Nawet samo potocznie użyte pojęcie osobowości jest określeniem tak mętnym i źle zdefiniowanym, że tylko z trudem można znaleźć dwóch ludzi, którzy rozumieją przez nie to samo. Jeśli proponuję tu pewne określone rozumienie go, to bynajmniej nie wyobrażam sobie, że tym samym wypowiadam o nim ostatnie słowo. Wszystko, co tu mówię, chciałbym uważać tylko za próbę zbliżenia się do problemu osobowości, bez pretensji do rozwiązania go. Właściwie zaś próbę tę wolałbym pojmować tylko jako opis psychologicznego problemu osobowości. Zwykłe psychologiczne środeczki i tynktury zawodzą tu wszystkie, dokładnie tak samo, jak przy problemie genialnych czy twórczych ludzi. Tłumaczenie osobowości za pomocą rodzinnych cech dziedzicz­nych i wpływu środowiska nie całkiem się udaje: lubiana tak dziś romantyka dzieciństwa rozpływa się - łagodnie mówiąc - w metaforach: wyjaśnianie przez odwoływanie się do potrzeb - brak pieniędzy, choroby itd. - zatrzy­muje się na powierzchni rzeczy. Zawsze pojawia się czynnik irracjonalny i nie dający się zracjonalizować, jakiś deus ex machina10 lub asylum ignorantiae11, ten nieznany przydomek Boga. Problem zdaje się tu sięgać w sferę pozaludzką, której od dawien dawna nadawano jakieś imię Boga. Jak widać, również ja musiałem wspomnieć tu wewnętrzny głos, przeznaczenie [Be-Stimmung jako kiero­wanie się wewnętrznym głosem] i określić go jako przejaw


265

potężnej obiektywnej psyché, aby ją tak scharakteryzować, jak działa w rozwijającej się osobowości i jak niekiedy jawi się subiektywnie. Mefistofeles w Fauście nie dlatego jest personifikowany, że lepiej wypada to dramatycznie czy scenograficznie, jak gdyby Faust moralizował siebie samego i malował na ścianie swego własnego diabła. Pierwsze słowa Dedykacji [z Fausta]: „Znów duchy zwiewne przychodzicie do mnie -”, nie są obliczone tylko na efekt estetyczny. Jest to, podobnie jak konkretność diabła, ustępstwo na rzecz obiektywności doświadczenia psy­chicznego, ciche wyznanie, że jednak tak było, i to nie wskutek pragnień, obaw czy czyjegoś widzimisię, lecz w jakiś sposób samo przez się. Oczywiście, tylko głupiec mógłby pomyśleć tu o duchach, ale coś w rodzaju pry­mitywnego głupca czai się, jak się zdaje, wszędzie pod powierzchnią rozumnej świadomości dziennej.

Stąd bierze się odwieczna wątpliwość, czy pozornie obiektywna psyché jest rzeczywiście obiektywna czy też w końcu nie jest tylko fantazją. Ale natychmiast powstaje pytanie: Czy z całą premedytacją wyfantazjowałem ją sobie czy też fantazja taka powstała we mnie sama? Jest to problem podobny do problemu neurotyka, który cierpi na wyimaginowanego raka. Wie on o tym i już setki razy mówiono mu, że jest to tylko rak wyimagino­wany, i pyta mnie przestraszony: „No dobrze, ale jak to się dzieje, że coś takiego sobie wyfantazjowuję? Przecież tego nie chcę”. Odpowiedź na to brzmi: Idea raka powstała w nim sama jako fantazja, bez jego uprzed­niej wiedzy i bez jego zgody. Przyczyną tego faktu jest to, że w stanach nieświadomych jego psychiki dochodzi do pewnego rozwoju, do powstania jakby psychicznej „na­rośli”, czego nie może on sobie uświadomić. Odczuwa on lęk przed tym procesem. Ponieważ jednak jest całkowicie


266

przekonany, że w jego wnętrzu, w jego własnej duszy, nie może przecież być niczego, czego on nie zna, przeto jego lęk musi się odnosić do fizycznego raka, o którym wie skądinąd, że go nie ma. A gdyby mimo to lękał się go, to stu lekarzy powie mu, że ten lęk jest całkowicie bez­podstawny. Tak więc nerwica jest ochroną przed obiek­tywną aktywnością duszy lub też nieco zbyt drogo opłaconą próbą uwolnienia się od wewnętrznego głosu, a tym samym od swego przeznaczenia. Albowiem „narośl” jest przejawem owej obiektywnej, niezależnej od świadomej woli aktywności duszy, która wewnętrznym głosem prze­mawia do świadomości, by człowieka doprowadzić do jego pełni. Poza nerwicowym wypaczeniem stoi przezna­czenie, los i rozwój osobowości, pełne urzeczywistnienie wrodzonej jednostce woli życia. Człowiek bez amor fati12 to neurotyk; zaniedbuje on siebie samego i nigdy nie mógłby powiedzieć wraz z Nietzschem: „Człowiek nigdy nie wznosi się wyżej niż wtedy, kiedy nie wie, dokąd los go zaprowadzi”13.

W takim stopniu, w jakim nie dochowując wierności własnemu prawu ktoś nie staje się osobowością, nie od­najduje też sensu swego życia. Na szczęście dobrotliwa i pobłażliwa natura sprawia, że większości ludzi fatalne pytanie o sens ich życia nigdy nie przychodzi na myśl. A gdzie nikt nie, pyta, tam nikt nie musi odpowiadać.

Lęk przed rakiem odczuwany przez neurotyka jest więc słuszny, nie jest fantazją, lecz konsekwentnym prze­jawem psychicznego faktu, jaki istnieje w pozaświadomej sferze, niedostępnej woli i rozumieniu. Gdyby człowiek ten udał się na pustynię i w samotności wsłuchał się w swe wnętrze, to być może usłyszałby, co mówi doń jego wewnętrzny głos. Ludzie pierwotni zdolni są do tego w o wiele większej mierze, przynajmniej jeśli chodzi o ich


267

czarowników, do których profesjonalnego wyposażenia należy przecież umiejętność rozmawiania z duchami, drzewami i zwierzętami, pod postaciami których wychodzi im naprzeciw obiektywna psyché, psychiczne nie-ja.

Ponieważ nerwica jest zaburzeniem rozwoju osobowości, przeto my, psychiatrzy, już zawodowo zmuszeni jesteśmy do zajmowania się pozornie dalekim problemem osobo­wości i głosu wewnętrznego. W praktyce psychoterapeu­tycznej te tak niejasne i tak często wypaczane i prze­kształcane we frazesy fakty psychiczne wyłaniają się s ciemności, w jakiej pozostawia je nasza ignorancja, i stają się powoli widoczne. Jednakże nadzwyczaj rzadko dzieje się to spontanicznie, jak u starotestamentowych proroków; z reguły te stany psychiczne, które są przyczyną zaburzenia, muszą być mozolnie uświadamiane. Wy­chodząc na jaw treści odpowiadają wszakże całkowicie „głosowi wewnętrznemu” i oznaczają daną nam przez los misję, która, jeśli świadomość przyjmie ją i zaakceptuje, prowadzi do rozwoju osobowości.

Podobnie jak wybitna osobowość działa w życiu społecz­nym rozwiązując jego problemy, lecząc jego choroby, wybawiając je od zła, i przekształcając samo społeczeństwo, tak też narodziny własnej osobowości mają uzdra­wiające w skutkach działanie na jednostkę. Jest to tak, jakby zagubiony w bagnistej odnodze strumień nagle znowu odkrył swe właściwe łożysko, lub też jakby od­sunięto kamień, który przykrywał kiełkujące ziarno, tak że kiełek może teraz wzrastać bez przeszkód.

Głos wewnętrzny to głos pełniejszego życia, szerzej, obszerniejszej świadomości. Dlatego w sensie mitologicznym narodziny bohatera czy symboliczne odrodzenie zbiega się ze wschodem Słońca, gdyż rozwój osobowości jest równoznaczny ze wzrostem świadomości. Z tej samej


268

racji większość herosów posiada atrybuty solarne, a chwilę narodzin ich wielkiej osobowości nazywa się oświeceniem.

Lęk, jaki większość zwykłych ludzi odczuwa przed wewnętrznym głosem, nie jest tak dziecinny, jak można by pomyśleć. Treści wychodzące naprzeciw ograniczonej świadomości nie są - jak to pokazuje klasyczny przykład życia Chrystusa czy też równie znamienne spotkania Buddy z Marą14, bynajmniej nieszkodliwe, lecz z reguły łączą się z niebezpieczeństwem zagrażającym danej jednostce. To, co przynosi nam głos wewnętrzny, jest z reguły czymś niedobrym, ba, wręcz złym. Musi tak być przede wszystkim dlatego, że zazwyczaj naszych cnót nie jesteśmy tak nieświadomi, co naszych przywar, a ponadto dlatego, że z powodu dobra mniej cierpimy niż z powodu zła. Wewnętrzny głos, jak już powiedziałem poprzednio, uświa­damia nam to, na co cierpi całość, to znaczy naród, do którego należymy, czy ludzkość, której częścią jesteśmy. Ale prezentuje on to zło w formie indywidualnej, tak że zrazu można by sądzić, że całe to zło jest tylko indy­widualną cechą charakteru. Głos wewnętrzny ukazuje nam zło w kusicielsko przekonywający sposób, abyśmy mu ulegli. Jeśli częściowo mu nie ulegniemy, to z tego po­zornego zła nic nie bierzemy w siebie, a wtedy nie może dojść do żadnej odnowy i wybawienia. (Zło prezentowane przez wewnętrzny głos nazywam „pozornym”, co brzmi zbyt optymistycznie.) Jeśli ego ulegnie wewnętrznemu głosowi całkowicie, to przedstawiane przez nie treści działają tak, jakby były diabłami, to znaczy dochodzi do katastrofy. Jeśli jednak ego ulegnie mu tylko częściowo, a jednocześnie potrafi przez samoafirmację uchronić się przed pochłonięciem przez nie, to może ono ten głos zasymilować, a wtedy okaże się, że to zło było tylko pozornym złem, w rzeczywistości zaś przynosiło wyba­-


269

wienie i oświecenie. Wewnętrzny głos ma charakter „lucyferyczny” w najwłaściwszym i najbardziej jedno­znacznym sensie tego słowa i dlatego stawia człowieka przed ostatecznymi decyzjami moralnymi, bez których nie można osiągnąć wyższej formy świadomości i stać się osobowością. W wewnętrznym głosie często w niepojęty sposób łączy się ze sobą to, co najniższe i to, co najwyższe, co najlepsze i co najbardziej niegodziwe, co najpraw­dziwsze i co najbardziej zakłamane, rozwierając przed człowiekiem otchłań zamętu, ułudy i rozpaczy.

Jest oczywiście śmieszne, kiedy głos wszechdobrej i wszedobrej i wszechniszczącej natury oskarżamy o zło. Jeśli przede wszystkim jawi się nam ona jako zła, to wynika tu w istocie ze starej prawdy, że dobre jest zawsze wrogiem lepszego. Bylibyśmy błaznami, gdybyśmy nie trzymali się tradycyjnego dobra tak długo, jak to jest tylko możliwe. Ale jak powiada Faust:


Gdy się nam dobro zdobyć i ogarnąć uda,

Wszystko, co odeń lepsze - mamienie i złuda!

[Przekład Emila Zegadłowicza]


Żadne dobro nie jest dobrem wiecznie, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby nic lepszego. Jeśli ma pojawić się coś lepszego, to dobre musi zrobić mu miejsce. Dlatego Mistrz Eckhart powiedział: „Bóg nie jest dobry, bo w przeciwnym razie mógłby być lepszy”.

Dlatego w dziejach świata istnieją epoki (a nasza prawdopodobnie do nich należy), w których dobro musi ustąpić, i dlatego to, co ma stać się lepsze, jawi się zrazu jako zło. Jak niebezpieczne jest choćby tylko dotykanie tych problemów, pokazuje dopiero co wypowiedziane zdanie; jakże łatwo bowiem zło może się zakraść tam, gdzie po prostu stwierdzamy, że potencjalnie jest ono


270

czymś lepszym ! Problematyka wewnętrznego głosu jest pełna ukrytych pułapek i potrzasków. Jest to dziedzina niebezpieczna i niepewna, tak niebezpieczna i niedo­rzeczna, jak samo życie, kiedy rezygnuje z wszelkich barier. Kto jednak nie potrafi utracić swego życia, ten go nie zyska. Narodziny herosa i jego życie są zawsze za­grożone. Węże Hery, które groziły życiu małego Heraklesa, Python, który zagrażał narodzinom boga światła Apollina, mord na dzieciach betlejemskich - to typowe tego przy­kłady. Rozwój osobowości jest ryzykiem i jest rzeczą tragiczną, że właśnie demon wewnętrznego głosu oznacza zarazem największe niebezpieczeństwo i nieodzowną pomoc. Jest to tragiczne, ale i logiczne. Dzieje się tak w sposób naturalny.

Czyż więc można mieć za złe ludzkości i wszystkim kierującym się dobrymi intencjami pasterzom trzody i zatroskanym ojcom gromadek dzieci, jeśli wznoszą ochronne mury, tworzą skutecznie działające obrazy i za­lecają utarte ścieżki, które omijają przepaście?

W końcu również bohater, wódz i zbawca jest tym, kto odkrywa nową drogę prowadzącą do większego bez­pieczeństwa. Można by przecież wszystko zostawić tak, jak było, gdyby ta nowa droga nic domagała się bez­warunkowo, by je odkryć, i nie zsyłała na ludzkość wszystkich plag egipskich tak długo, aż zostanie przez nią odnaleziona. Ta nieodkryta droga jest dla nas niby to, co klasyczna filozofia chińska nazywa tao i porównuje do prądu wody, który nieuchronnie zmierza do swego celu. Być w tao oznacza spełnienie, całość, urzeczywistnione przeznaczenie, początek i cel oraz całkowitą reali­zację wrodzonego rzeczom sensu istnienia. Osobowość to tao.


1 Wykład ten pt. Wewnętrzny głos wygłosił C. G. Jung w Towarzystwie Kultury w Wiedniu w listopadzie 1932 r.

2 Dywan Wschodu i Zachodu. Księga Zulejki.

3 Od czasu napisania tego zdania, również Niemcy znalazły swego przywódcę.

4 Fryderyk Schiller, Listy o estetycznym wychowaniu człowieka i inne rozprawy Warszawa 1973, tłum. Irena Krońska i Jerzy Prokopiuk.

5 Szał germański: przysłowiowe określenie pochodzące od zjawiska berserkeryzmu - bitewnego szału, w jaki wpadali starożytni wojownicy germańscy.

6 Por. C. G. Jung i Karl Kerenyi, Das göttliche Kind oraz Einführung in das Wesen der Mythologie, Zurich 1957.

7 Sposobem wyrażania się.

8 Jestem obywatelem rzymskim.

9 Dusza (ludzka) z natury swej jest chrześcijańska.

10 Bóg (pojawiający się) z machiny, tzn. coś niespodziewanego.

11 Azyl dla niewiedzy.

12 Umiłowanie własnego losu.

13 W angloamerykańskim zbiorowym wydaniu dzieł C. G. Junga powiedzenie to przypisuje się Cromwellowi.

14 Mara to buddyjski diabeł, zły duch, który miał kusić Buddę.


Wyszukiwarka