Robb J D In轪th Zap艂acisz krwi膮

J. D. Robb

Zap艂acisz krwi膮

1

Sta艂a w Czy艣膰cu i patrzy艂a na 艣mier膰. Krwaw膮, pod艂膮 i okrutn膮 w swej rado艣ci, kt贸ra pojawi艂a si臋 w tym miejscu jak rozkapryszone dziecko kierowane pragnieniem zaspokojenia bezmy艣lnej brutalno艣ci.

Morderstwu rzadko towarzyszy 艂ad. Niewa偶ne, czy zosta艂o starannie i po mistrzowsku zaplanowane, czy dokonane pod wp艂ywem szale艅czego impulsu, zawsze pozostawia po sobie ba艂agan, kt贸ry sprz膮tn膮膰 musi kto艣 inny, a nie morderca.

Jej praca polega na przekopywaniu si臋 przez gruzowisko zbrodni, na zebraniu cz臋艣ci, dopasowaniu ich i stworzeniu z nich obrazu 偶ycia, kt贸re zosta艂o ukradzione. Z tej ryciny musi potem sporz膮dzi膰 wizerunek zab贸jcy.

By艂 rok 2059, wiosna zbli偶a艂a si臋 niepewnymi krokami, dzie艅 dopiero si臋 rozpoczyna艂. Eve, st膮paj膮c po morzu rozkruszonego szk艂a, spokojnie przygl膮da艂a si臋 piwnymi oczami koszmarnemu pejza偶owi: rozbitym lustrom, pot艂uczonym butelkom, kawa艂kom drewna. Roztrzaskane ekrany na 艣cianach, przewr贸cone i powy­ginane przepierzenia. Droga sk贸ra i materia艂y wy艣cie艂aj膮ce sto艂ki i miejsca do siedzenia podarte na kolorowe strz臋py.

To, co jeszcze wczoraj by艂o luksusowym klubem ze striptizem, teraz zamieni艂o si臋 w stert臋 drogich 艣mieci. To, co kiedy艣 by艂o cz艂owiekiem, le偶a艂o pod wyginaj膮cym si臋 w 艂uk barem. Teraz by艂膮 ofiar膮, zlan膮 w艂asn膮 krwi膮.

Porucznik Eve Dallas ukucn臋艂a przy trupie. By艂a policjantk膮, a wi臋c nieboszczyk nale偶a艂 do niej.

- M臋偶czyzna. Czarny. Ko艂o czterdziestki. Liczne i rozleg艂e obra偶enia g艂owy oraz reszty cia艂a. Wielokrotnie po艂amane ko艣ci. - Wyj臋艂a z przeno艣nego zestawu przyrz膮d pomiarowy, s艂u偶膮cy do zmierzenia temperatury cia艂a i powietrza. - Wygl膮da na to, 偶e 艣mier膰 nast膮pi艂a po uderzeniu w czaszk臋, ale na tym si臋 nie sko艅czy艂o.

- Kto艣 go st艂uk艂 pa艂k膮 na kotlet.

Eve w odpowiedzi na uwag臋 asystentki tylko odchrz膮kn臋艂a. Potem przygl膮daj膮c si臋 le偶膮cemu przed ni膮 do艣膰 m艂odemu, dobrze zbudowanemu m臋偶czy藕nie, zapyta艂a:

- Co widzisz, Peabody?

Asystentka automatycznie zmieni艂a pozycj臋 i wyt臋偶y艂a wzrok.

- Denat... c贸偶, wygl膮da na to, 偶e zosta艂 zaatakowany od ty艂u. Prawdopodobnie pad艂 ju偶 po pierwszym uderzeniu. Jednak zab贸jca na tym nie poprzesta艂, lecz zadawa艂 nast臋pne ciosy. S膮dz膮c po u艂o偶eniu plam krwi i kierunku, w kt贸rym rozprysn膮艂 si臋 m贸zg, ofiara zgin臋艂a od uderze艅 w g艂ow臋 i by艂a bita nadal, kiedy ju偶 le偶a艂a, prawdopodobnie nieprzytomna, na pod艂odze. Niekt贸re z obra偶e艅 z pewno艣ci膮 zosta艂y zadane po zgonie. Za narz臋dzie zbrodni pos艂u偶y艂a zapewne metalowa pa艂ka, a ten, kto jej u偶y艂, musia艂 dysponowa膰 znaczn膮 si艂膮. Bardzo prawdopodobne, 偶e zab贸jca znajdowa艂 si臋 pod wp艂ywem 艣rodk贸w chemicznych, poniewa偶 rozmiar zniszcze艅 wskazuje na wzmo偶on膮 agresywno艣膰, cz臋sto demonstrowan膮 przez osoby za偶ywaj膮ce zeusa.

- Czas zgonu: czwarta nad ranem - stwierdzi艂a Eve, potem odwr贸ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na Peabody.

By艂y na s艂u偶bie, wi臋c asystentka mia艂a na sobie nieskazitelnie czysty i wyprasowany mundur, a czapka policyjna tkwi艂a na jej ciemnych kr贸tkich w艂osach pod przepisowym k膮tem. Eve uzna艂a, 偶e oczy Peabody, przejrzyste i g艂臋bokie, 艣wiadcz膮, mimo blado艣ci policzk贸w spowodowanej straszliwym obrazem, o tym 偶e dziew­czyna jako艣 si臋 trzyma.

- Motyw? - zapyta艂a.

- Wygl膮da to na zab贸jstwo na tle rabunkowym, pani porucznik.

- Dlaczego tak s膮dzisz?

- Kasa jest otwarta i pusta. Maszyna na 偶etony kredytowe roztrzaskana.

- Hm. W takim luksusowym lokalu rachunki reguluje si臋 zazwyczaj 偶etonami kredytowymi, no ale zapewne by艂a tu r贸wnie偶 jaka艣 got贸wka.

- Narkoman potrafi zabi膰 dla drobnych.

- Zgadza si臋. Tylko dlaczego denat znalaz艂 si臋 sam na sam z narkomanem w zamkni臋tym klubie? Dlaczego wpu艣ci艂 kogo艣 na prochach za bar? I... - Palcami w r臋kawiczkach ochronnych Eve podnios艂a z krwawej ka艂u偶y ma艂y srebrny 偶eton. - Dlaczego nasz narkoman to zostawi艂? Wok贸艂 cia艂a le偶y ich wi臋cej.

- Mo偶e mu wypad艂y. - Ale Peabody zaczyna艂a domy艣la膰 si臋, 偶e nie dostrzega czego艣, co widzi jej prze艂o偶ona.

- Mo偶e.

Zbieraj膮c monety, Eve naliczy艂a ich oko艂o trzydziestu. Zamkn臋艂a je w torebce na dowody rzeczowe i poda艂a asystentce. Potem podnios艂a pa艂k臋. By艂a ca艂a we krwi i w szarej masie m贸zgu. D艂uga i podejrzanie sporo wa偶膮ca.

- To porz膮dny, drogi metal. Czego艣 takiego narkoman nie znajdzie na ulicy. Prawdopodobnie oka偶e si臋, 偶e pa艂ka stanowi艂a wyposa偶enie klubu i zawsze sta艂a za barem. Oka偶e si臋 te偶, Peabody, 偶e nasza ofiara zna艂a zab贸jc臋. Mo偶e um贸wi艂a si臋 z nim na drinka po pracy.

Eve zmru偶y艂a oczy, wyobra偶aj膮c sobie rozw贸j wydarze艅.

- Mo偶e si臋 sprzeczali, a po jakim艣 czasie sprzeczka zamieni艂a si臋 w powa偶n膮 k艂贸tni臋. Bardzo prawdopodobne, 偶e morderca ju偶 wcze艣niej mia艂 jakie艣 pretensje do ofiary. No i wiedzia艂, gdzie znajdzie pa艂k臋. Wszed艂 za bar. Musia艂 to robi膰 ju偶 nieraz, bo ofiara wcale si臋 tym faktem nie przej臋艂a. Nawet nie pomy艣la艂a, 偶eby si臋 obr贸ci膰.

Za to Eve si臋 obr贸ci艂a, przygl膮daj膮c si臋 pozycji cia艂a i otacza­j膮cym je plamom krwi.

- Pierwsze uderzenie rzuci艂o go twarz膮 na 艣cian臋 naprzeciwko, wy艂o偶on膮 lustrem. Przyjrzyj si臋 ranom na twarzy. To nie s膮 zadrapania od lec膮cych okruch贸w szk艂a. S膮 zbyt d艂ugie i za g艂臋bokie. Udaje mu si臋 jednak odwr贸ci膰 i wtedy morderca zadaje nast臋pny cios, w szcz臋k臋. Ofiara znowu si臋 obraca. Chwyta si臋 za p贸艂ki i 艣ci膮ga je na siebie. Butelki spadaj膮 i si臋 t艂uk膮. W tym momencie otrzymuje 艣miertelne uderzenie. To, przez kt贸re jego czaszka p臋ka jak skorupka jajka.

Znowu przykucn臋艂a, opieraj膮c si臋 na pi臋tach.

- Potem morderca bije ju偶 gdzie popadnie, a nast臋pnie demoluje pomieszczenie. Mo偶e pod wp艂ywem emocji, a mo偶e dla zmylenia policji. Ale jest na tyle opanowany, 偶eby wr贸ci膰 do cia艂a i przed wyj艣ciem jeszcze raz spojrze膰 na swoje dzie艂o. Tutaj te偶 porzuca zb臋dn膮 ju偶 pa艂k臋.

- Chcia艂, 偶eby to wygl膮da艂o jak napad rabunkowy? Jak zab贸j­stwo dokonane przez narkomana?

- Taaak. Albo nasz denat by艂 idiot膮, a ja zbyt wysoko oceniam jego poziom intelektualny. Sfilmowa艂a艣 cia艂o i otoczenie?

- Tak, pani porucznik.

- Przekr臋膰my go.

Pogruchotane ko艣ci zachrz臋艣ci艂y jak kamienie wrzucone do worka.

- O, cholera! - Eve si臋gn臋艂a po identyfikator le偶膮cy w ka艂u偶y t臋偶ej膮cej ju偶 krwi. Star艂a j膮 zabezpieczonym palcem, ods艂aniaj膮c zdj臋cie i odznak臋. - By艂 na s艂u偶bie.

- To policjant? - Peabody zbli偶y艂a si臋, a wok贸艂 nagle zapad艂a cisza. Cz艂onkowie ekipy z dochodzeni贸wki, zbieraj膮cy odciski po drugiej stronie baru, urwali rozmow臋, przestali si臋 porusza膰. Z wyrazem oczekiwania w oczach zwr贸cili si臋 w stron臋 Eve.

- Detektyw Taj Kohli. - Podnios艂a si臋 z poszarza艂膮 twarz膮. - Jeden z nas.

Peabody przesz艂a po za艣mieconej pod艂odze do miejsca, gdzie sta艂a jej prze艂o偶ona, kt贸ra obserwowa艂a pracownik贸w pogotowia, przygotowuj膮cych cia艂o ofiary do przewiezienia do kostnicy.

- Zebra艂am podstawowe informacje, Dallas. Nale偶a艂 do 128 brygady, Wydzia艂 Narkotyk贸w. W policji pracowa艂 od o艣miu lat. Wcze艣niej s艂u偶y艂 w wojsku. Mia艂 trzydzie艣ci siedem lat. 呕onaty. Dwoje dzieci.

- Ma co艣 w aktach?

- Nie, pani porucznik, jest czysty.

- Musimy si臋 dowiedzie膰, czy znalaz艂 si臋 tu w zwi膮zku z jak膮艣 s艂u偶bow膮 akcj膮, czy tylko dorabia艂 po godzinach. Elliot? Przynie艣 mi dyski z kamer przemys艂owych.

- Nie ma ich. - Do Eve zbli偶y艂 si臋 policjant z dochodzeni贸wki z twarz膮 wykrzywion膮 gniewem. - Wyczyszczone. Wszystkie. Klub ma pe艂ny podgl膮d, ale ten sukinsyn zabra艂 wszystkie dyski. Nie mamy nic.

Zaciera艂 za sob膮 艣lady. - Z r臋k膮 na biodrze Eve obr贸ci艂a si臋 doko艂a. Klub mia艂 trzy pi臋tra; scena znajdowa艂a si臋 na parterze, parkiet do ta艅czenia na pierwszym i drugim, a pokoje go艣cinne na samej g贸rze. Wyliczy艂a, 偶e aby kamery mog艂y obj膮膰 ca艂o艣膰, musia艂o ich by膰 co najmniej dwana艣cie, je艣li nie wi臋cej. Wyj臋cie z nich dysk贸w kosztowa艂o zab贸jc臋 sporo zabieg贸w i czasu. - Morderca zna艂 to miejsce - uzna艂a. - Albo jest specem od system贸w bezpiecze艅stwa. Dekoracja - mrukn臋艂a. - Te znisz­czenia to tylko dekoracja, przykrywka. On wiedzia艂, co robi. Panowa艂 nad rozwojem wydarze艅. Peabody, sprawd藕, do kogo nale偶y klub, kto go prowadzi. Chc臋 zna膰 nazwiska wszystkich, kt贸rzy tu pracuj膮.

Pani porucznik? - Jeden z policjant贸w, wygl膮daj膮cy na zak艂opotanego, przecisn膮艂 si臋 do Eve. - Na zewn膮trz jest cywil.

- Na zewn膮trz jest mn贸stwo cywili. I niech tam zostan膮.

- Tak, pani porucznik, ale ten chce z pani膮 rozmawia膰. M贸wi, 偶e to jego klub. I, hm...

- I, hm, co?

- I 偶e pani jest jego 偶on膮.

- Przedsi臋biorstwo Rozrywkowe Roarke'a - powiedzia艂a na glos Peabody, odczytuj膮c informacj臋 z palmtopa. Pos艂a艂a prze艂o­偶onej ostro偶ny u艣miech. - Zgadnij, kto jest w艂a艣cicielem Czy艣膰ca?

- Mog艂am si臋 domy艣li膰. - Eve ze zrezygnowan膮 min膮 ruszy艂a w stron臋 frontowych drzwi.

Wygl膮da艂 identycznie jak przed dwiema godzinami, kiedy si臋 rozstawali, udaj膮c si臋 do swoich zaj臋膰. Elegancki i osza艂amiaj膮co przystojny. Lekk膮 kurtk膮, zarzucon膮 na czarny garnitur, porusza艂y podmuchy wiatru. Bryza zmierzwi艂a te偶 krucze w艂osy okalaj膮ce poetycznie grzeszn膮 twarz. Wra偶enie elegancji pot臋gowa艂y ciemne okulary przeciws艂oneczne.

Gdy je zdj膮艂, ods艂aniaj膮c po艂yskuj膮ce niebieskie oczy, napotka艂 wzrok Eve. W艂o偶y艂 okulary do kieszeni i uni贸s艂 brew.

- Dzie艅 dobry, pani porucznik.

- Ju偶 kiedy tu wchodzi艂am, mia艂am z艂e przeczucia. To miejsce do ciebie pasuje. Dlaczego, do cholery, jeste艣 w艂a艣cicielem prawie wszystkiego?

- Ten klub to spe艂nienie ch艂opi臋cych marze艅. - G艂os m臋偶czyzny jakby odby艂 podr贸偶 do dalekiej Irlandii i powr贸ci艂 z muzycznym akcentem tego kraju. Roarke oderwa艂 wzrok od 偶ony i spojrza艂 na policyjn膮 ta艣m臋 odgradzaj膮c膮 miejsce zdarzenia. - Wygl膮da na to, 偶e obydwoje mamy k艂opoty.

- Musia艂e艣 m贸wi膰, 偶e jestem twoj膮 偶on膮?

- Przecie偶 jeste艣 - odpar艂 beztrosko. - I z ka偶dym dniem coraz bardziej mnie to cieszy. - Uni贸s艂 jej d艂o艅 i nim zd膮偶y艂a j膮 wyrwa膰, potar艂 kciukiem obr膮czk臋.

- 呕adnego dotykania - sykn臋艂a, co tylko wywo艂a艂o u niego u艣miech rozbawienia.

- Nie tak m贸wi艂a艣 przed kilkoma godzinami. M贸wi艂a艣...

- Zamknij si臋, Roarke. - Rozejrza艂a si臋, ale 偶adna z towarzy­sz膮cych jej os贸b nie znajdowa艂a si臋 na tyle blisko, by ich us艂ysze膰. - To dochodzenie policyjne.

- Tak mi w艂a艣nie powiedziano.

- Kto ci powiedzia艂?

- Kierownik obs艂ugi, kt贸ry znalaz艂 cia艂o. Najpierw oczywi艣cie zadzwoni艂 na policj臋 - wyja艣ni艂 - ale potem naturalnie zawiadomi艂 mnie. Co si臋 sta艂o?

Nie by艂o sensu z艂o艣ci膰 si臋 na to, 偶e sprawy m臋偶a splataj膮 si臋 z jej prac膮. Zreszt膮 kt贸ry艣 raz z kolei. Pr贸bowa艂a pocieszy膰 si臋 my艣l膮, 偶e Roarke zapewne pomo偶e jej przej艣膰 przez papierkow膮 robot臋.

- Czy pracuje u ciebie barman o nazwisku Kohli? Taj Kohli?

- Nie mam poj臋cia. Ale mog臋 si臋 dowiedzie膰. - Wyci膮gn膮艂 z kieszeni cienki notes elektroniczny i wstuka艂 pytanie. - Nie 偶yje?

- W艂a艣nie.

- Tak, pracowa艂 u mnie - potwierdzi艂, a irlandzki akcent w jego g艂osie przybra艂 bardziej metaliczny ton. - Przez ostatnie trzy miesi膮ce. Cztery wieczory w tygodniu. Mia艂 rodzin臋.

- Wiem. - Takie szczeg贸艂y jej m膮偶 uwa偶a艂 za istotne, co zawsze chwyta艂o Eve za serce. - To policjant - doda艂a. Tym razem Roarke opu艣ci艂 brwi. - Tej informacji nie ma w twoim ma艂ym notesiku, co?

- Nie. Wygl膮da na to, 偶e m贸j personalny nie by艂 wystarczaj膮co ostro偶ny. Zajm臋 si臋 tym. Czy wolno mi wej艣膰 do 艣rodka?

Tak, za chwil臋. Od jak dawna jeste艣 w艂a艣cicielem tego klubu?

- Mniej wi臋cej od czterech lat.

- Ile os贸b zatrudniasz na pe艂en lub na cz臋艣膰 etatu?

- Dostarcz臋 pani wszystkich danych, pani porucznik, i odpowiem na wszystkie pytania - w jego oczach, gdy wyci膮ga艂 r臋k臋 do drzwi, pojawi艂a si臋 irytacja - ale najpierw chcia艂bym zobaczy膰 sw贸j klub.

Wszed艂, rozejrza艂 si臋, po czym utkwi艂 wzrok w grubym czarnym worku uk艂adanym na czym艣, co pracownicy kostnicy nazywaj膮 鈥瀞pacer贸wk膮鈥.

- Jak zgin膮艂?

- Ca艂kowicie - rzuci艂a Eve, a potem westchn臋艂a, widz膮c, 偶e m膮偶 odwraca si臋 i patrzy na ni膮 ze z艂o艣ci膮. - Brutalnie. Zat艂uczony metalow膮 pa艂k膮. - Zobaczy艂a, 偶e Roarke spogl膮da w stron臋 baru i przygl膮da si臋 plamom krwi, l艣ni膮cym na pot艂uczonym szkle niczym jakie艣 awangardowe malowid艂o. - Po kilku pierwszych uderzeniach nic ju偶 nie czu艂.

- Czy dosta艂a艣 kiedy艣 pa艂k膮? Ja tak - powiedzia艂, zanim zd膮偶y艂a si臋 odezwa膰. - Nic przyjemnego. Ale raczej nie mo偶na uzna膰, 偶e by艂o to zab贸jstwo na tle rabunkowym, nawet je艣li si臋 za艂o偶y, 偶e z艂odzieja ponios艂o.

- Dlaczego?

- Tu jest du偶o wysokogatunkowego alkoholu, za kt贸ry nasz z艂odziej na jaki艣 czas dobrze by si臋 urz膮dzi艂. Po co t艂uc butelki, je艣li mo偶na je sprzeda膰? Je艣li w艂amujesz si臋 do takiego miejsca, to nie po fors臋, ale po trunki i mo偶e jeszcze po sprz臋t.

- Wiesz to z w艂asnego do艣wiadczenia? Docinek tylko go roz艣mieszy艂.

- Naturalnie. Z do艣wiadczenia w艂a艣ciciela klubu i uczciwego obywatela.

- Racja.

- Co z dyskami z kamer bezpiecze艅stwa?

- Znikn臋艂y. Zabra艂 wszystkie.

- To znaczy, 偶e przygotowa艂 napad wcze艣niej.

- Ile jest tych kamer?

Roarke ponownie wyci膮gn膮艂 notes.

- Siedemna艣cie. Dziewi臋膰 na parterze, sze艣膰 na pierwszym pi臋trze i dwie na g贸rze, obejmuj膮ce ca艂o艣膰. Zanim zapytasz, klub jest zamykany o trzeciej, co znaczy, 偶e obs艂uga wychodzi jakie艣 p贸艂 godziny p贸藕niej. Ostatni pokaz, a mamy tu tylko pokazy na 偶ywo, ko艅czy si臋 o drugiej. Muzycy i arty艣ci...

- Striptizerki.

- Jak wolisz - zgodzi艂 si臋 bez sprzeciwu. - No wi臋c arty艣ci wychodz膮 zaraz po wyst臋pie. W ci膮gu godziny podam ci nazwiska i harmonogram imprez.

- B臋d臋 wdzi臋czna. Dlaczego Czy艣ciec?

- Jako nazwa? - Przez usta przemkn膮艂 mu cie艅 u艣miechu. - Spodoba艂a mi si臋. Ksi膮dz powie, 偶e czy艣ciec to miejsce, w kt贸rym mo偶na si臋 oczy艣ci膰, zrehabilitowa膰. Troch臋 jak wi臋zienie. Mnie zawsze kojarzy艂 si臋 z ostatnim miejscem, w kt贸rym jeszcze mo偶na by膰 cz艂owiekiem. Zanim wyrosn膮 ci skrzyd艂a lub staniesz twarz膮 w twarz z ogniem piekielnym.

- Co by艣 wola艂? - zapyta艂a zaciekawiona. - Skrzyd艂a czy ogie艅?

- W tym rzecz. Najbardziej podoba mi si臋 bycie cz艂owiekiem. - Przerwa艂, bo obok nich przejecha艂a 鈥瀞pacer贸wka鈥. Roarke podni贸s艂 r臋k臋 i pog艂aska艂 偶on臋 po kr贸tko ostrzy偶onych kasztanowych w艂osach. - Przykro mi.

- Mnie te偶. Znasz jaki艣 pow贸d, dla kt贸rego nowojorski policjant mia艂by pracowa膰 jako tajniak w twoim Czy艣膰cu?

- Nie znam. Oczywi艣cie jest mo偶liwe, 偶e niekt贸rzy klienci zabawiali si臋 tu w spos贸b niekoniecznie aprobowany przez policj臋, ale nie informowano mnie o niczym szczeg贸lnym. Jakie艣 narkotyki mog艂y zmienia膰 w艂a艣cicieli w pokojach dla go艣ci lub pod stolikami, ale nie dochodzi艂o tu do wi臋kszych transakcji. Wiedzia艂bym o tym. Striptizerki nie sprzedaj膮 si臋 klientom, chyba 偶e s膮 licencjonowane, a niekt贸re s膮. Nie wpuszczamy tu niepe艂noletnich. Ani klient贸w, ani pracownik贸w. Mam swoje zasady, pani porucznik.

- Nie napadam na ciebie. Pr贸buj臋 tylko wyrobi膰 sobie zdanie.

- Denerwuje ci臋, 偶e w og贸le tu jestem.

Milcza艂a przez chwil臋, bo pracownicy kostnicy otworzyli drzwi, aby wywie藕膰 cia艂o Kohliego. Do 艣rodka wdar艂y si臋 odg艂osy wzmagaj膮cego si臋 o tej porze ruchu ulicznego. Operator ruchomego chodnika na widok cia艂a w worku g艂o艣no przekl膮艂.

- Tak, jestem z艂a, ale mi to minie. Kiedy by艂e艣 tu ostatnio?

- Kilka miesi臋cy temu. W klubie panowa艂 spok贸j, wi臋c nie musia艂em zajmowa膰 si臋 nim osobi艣cie.

- Kto go prowadzi?

- Rue MacLean. Porozmawiam z ni膮 i przeka偶臋 ci informacje, kt贸re od niej uzyskam.

- I to jak najszybciej. Chcesz teraz obejrze膰 klub?

- Nie ma sensu. Zrobi臋 to, gdy sobie przypomn臋, jak wygl膮da艂. Chcia艂bym wtedy m贸c si臋 do niego dosta膰.

- Zajm臋 si臋 tym. Tak, Peabody? - rzuci艂a pytaj膮co Eve, widz膮c, 偶e zbli偶a si臋 jej asystentka.

- Przepraszam, ale pewnie chcia艂aby艣 to wiedzie膰. Roz­mawia艂am z kapitanem brygady, do kt贸rej nale偶a艂a ofiara. Jedzie do 偶ony Kohliego z kim艣, kto zajmuje si臋 wspieraniem rodzin ofiar. Chce wiedzie膰, czy maj膮 czeka膰, czy i艣膰 bez ciebie.

- Powiedz im, 偶eby zaczekali. Zaraz wyje偶d偶amy i spotkamy si臋 na miejscu. Musz臋 lecie膰 - rzuci艂a do m臋偶a.

- Nie zazdroszcz臋 pani pracy, pani porucznik. - Poniewa偶 tego potrzebowa艂, chwyci艂 j膮 za r臋k臋 i mocno u艣cisn膮艂. - Ale pozwol臋 ci do niej powr贸ci膰. A te informacje dla ciebie postaram si臋 zebra膰 jak najszybciej.

- Roarke! - zawo艂a艂a za nim, gdy ju偶 sta艂 przy drzwiach. - Przykro mi z powodu klubu.

- To tylko drewno i szk艂o. Tego nie zabraknie - odpar艂, patrz膮c na 偶on臋 przez rami臋.

- Wcale tak nie my艣li - mrukn臋艂a Eve, kiedy drzwi si臋 za nim zamkn臋艂y.

- S艂ucham, pani porucznik?

- Kto艣 z nim zadar艂 i nie pu艣ci tego p艂azem. - Westchn臋艂a. - Chod藕my, Peabody. Spotkajmy si臋 z 偶on膮 i miejmy ju偶 za sob膮 piek艂o. Zw艂aszcza to.

Kohliowie mieszkali w porz膮dnym, 艣redniej klasy budynku na East Side, w dzielnicy, gdzie mo偶na spotka膰 tylko m艂ode ma艂偶e艅stwa i emeryt贸w. Dla snob贸w takie miejsca s膮 zbyt skromne, a dla 艣wiatka przest臋pczego za bogate.

Prosty budynek by艂 艂adnie, a nawet elegancko przebudowany po wojnach miejskich.

Zabezpieczenie wej艣cia stanowi艂 szyfr cyfrowy.

Eve dostrzeg艂a swoich koleg贸w ze 128 brygady, jeszcze zanim zd膮偶y艂a zaparkowa膰 i w艂膮czy膰 sygnalizacj臋 鈥瀗a s艂u偶bie鈥.

Najpierw przyjrza艂a si臋 kobiecie. Zadbana blondynka w okula­rach przeciws艂onecznych i tanim granatowym garniturze. Spo­jrzawszy na jej buty na w膮skich wysokich obcasach, Eve domy艣li艂a si臋, 偶e pracuje za biurkiem.

Sprawia艂a wra偶enie zarozumia艂ej.

M臋偶czyzna by艂 barczysty i mia艂 wystaj膮cy brzuszek. Posiwia艂e miejscami w艂osy powiewa艂y na wietrze wok贸艂 spokojnej, opano­wanej twarzy. Na jego nogach l艣ni艂y wypolerowane na glans policyjne buty z ci臋偶kimi podeszwami. R臋kawy opi臋tej marynarki by艂y poprzecierane na 艂okciach i przy mankietach.

D艂ugodystansowiec, uzna艂a. Z tych, co to zaczynaj膮 od obchod贸w, potem dostaj膮 s艂u偶b臋 na ulicy, a偶 wreszcie na koniec trafiaj膮 za biurko.

- Porucznik Dallas. - Kobieta zrobi艂a krok do przodu, ale nie wyci膮gn臋艂a d艂oni. - Poznaj臋, bo cz臋sto widuj臋 pani膮 w mediach. - Nie by艂o to powiedziane z otwart膮 przygan膮, ale jej cie艅 pobrzmie­wa艂 jednak w glosie policjantki. - Kapitan Roth ze 128. A to sier偶ant Clooney z naszej brygady. Teraz pe艂ni funkcj臋 doradcy rodzinnego.

- Dzi臋kuj臋, 偶e na mnie zaczekali艣cie. To inspektor Peabody, moja asystentka.

- W jakim punkcie dochodzenia pani si臋 znajduje, pani porucznik?

- Cia艂o detektywa Kohliego zosta艂o przekazane do autopsji. Ma by膰 potraktowane priorytetowo. Ja natomiast zaraz po wyj艣ciu st膮d napisz臋 raport i przeka偶臋 go prze艂o偶onym. - Eve zamilk艂a, chc膮c unikn膮膰 przekrzykiwania zatrzymuj膮cego si臋 w pobli偶u autobusu. - W tej chwili, kapitan Roth, mog臋 pani powiedzie膰 jedynie to, 偶e mam martwego policjanta, kt贸ry, pracuj膮c po godzinach w nocnym klubie ze striptizem, pad艂 ofiar膮 wyj膮tkowo brutalnego napadu. Zdarzy艂o si臋 to we wczesnych godzinach porannych. Kohli by艂 w klubie barmanem.

- Zab贸jstwo na tle rabunkowym?

- W膮tpliwe.

- W takim razie, jaki by艂, wed艂ug pani, motyw?

Eve poczu艂a w 偶o艂膮dku kie艂kuj膮ce ziarno niech臋ci. Wiedzia艂a, 偶e musi by膰 czujna, bo inaczej nasionko szybko si臋 rozro艣nie.

- Na tym etapie dochodzenia nie chcia艂abym formu艂owa膰 opinii na temat motywu. Kapitan Roth, czy zamierza pani sta膰 na ulicy i zadawa膰 mi te wszystkie pytania, czy mo偶e woli przeczyta膰 m贸j raport, kiedy ju偶 go oddam?

Roth otworzy艂a usta, potem wci膮gn臋艂a g艂o艣no powietrze.

- Chc臋 by膰 dobrze zrozumiana, pani porucznik. Detektyw Kohli pracowa艂 pod moimi rozkazami przez pi臋膰 lat. B臋d臋 m贸wi膰 otwarcie. Zale偶y mi na tym, by to 艣ledztwo by艂o prowadzone z ca艂ym po艣wi臋ceniem.

- Podzielam pani uczucia zwi膮zane z t膮 spraw膮, kapitan Roth. Mog臋 jedynie zapewni膰, 偶e jak d艂ugo b臋d臋 prowadzi膰 艣ledztwo, po艣wiec臋 mu si臋 ca艂kowicie. - Zdejmij te przekl臋te okulary, my艣la艂a Eve. Chc臋 zobaczy膰 twoje oczy. - Oczywi艣cie wolno pani zwr贸ci膰 si臋 z pro艣b膮 o zmian臋 prowadz膮cego - ci膮gn臋艂a. - Ale nie b臋d臋 ukrywa艂a, 偶e nie zrzekn臋 si臋 tej funkcji 艂atwo. Sta艂am nad Kohlim dzi艣 rano. Widzia艂am, co mu zrobiono. Jestem pewna, 偶e nie bardziej ni偶 ja pragnie pani uj膮膰 zab贸jc臋.

- Pani kapitan. - Do przodu wysun膮艂 si臋 Clooney, k艂ad膮c lekko d艂o艅 na 艂okciu Roth. Pod jego jasnoniebieskimi oczami wi艂a si臋 g臋stwina zmarszczek. Sprawia艂y, 偶e wygl膮da艂 na zm臋czonego i godnego zaufania. - Pani porucznik, w tej chwili wszyscy jeste艣my podekscytowani. Ale pami臋tajmy, 偶e mamy tu zadanie do wykonania. Podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na okna cztery pi臋tra wy偶ej. - Nasze uczucia w niczym nie dor贸wnuj膮 uczuciom kobiety, kt贸r膮 zaraz spotkamy.

- Masz racj臋. Masz racj臋, Art. Miejmy to za sob膮.

Roth zwr贸ci艂a si臋 w stron臋 drzwi wej艣ciowych, u偶ywaj膮c do ich otwarcia uniwersalnego klucza.

- Pani porucznik? - Clooney zaczeka艂 na Eve. - Domy艣lam si臋, 偶e b臋dzie pani chcia艂a przes艂ucha膰 Patsy, 偶on臋 Taja. Musz臋 jednak prosi膰, aby potraktowa艂a j膮 pani 艂agodnie. Wiem, przez co za chwil臋 przejdzie. Kilka miesi臋cy temu straci艂em syna. By艂 na s艂u偶bie. To przera偶aj膮ce i rozrywaj膮ce serce do艣wiadczenie.

- Nie zamierzam kopa膰 le偶膮cego, Clooney. - Eve wesz艂a do budynku, zatrzyma艂a si臋 i odwr贸ci艂a. - Nie zna艂am go - powie­dzia艂a ju偶 spokojniej - ale zosta艂 zamordowany i by艂 policjantem. To mi wystarcza. W porz膮dku?

- Tak. Oczywi艣cie.

- Chryste, nienawidz臋 tego - rzuci艂a, id膮c za Roth do windy. - Jak pan to robi? - zapyta艂a Clooneya. - Chodzi mi o wspieranie rodzin ofiar. Jak pan to znosi?

- M贸wi膮c szczerze, wybrali mnie, bo potrafi臋 zachowa膰 spok贸j. Medytacja - doda艂 z u艣miechem. - Przyj膮艂em t臋 funkcj臋 na pr贸b臋, ale przekona艂em si臋, 偶e mog臋 robi膰 co艣 dobrego. Wiem, co czuj膮 rodziny ofiar... na ka偶dym etapie.

Zacisn膮艂 usta i wszed艂 do windy. Na jego twarzy ju偶 dawno nie by艂o u艣miechu.

- Potrafi臋 to znie艣膰, poniewa偶 mog臋 pom贸c... cho膰by troszeczk臋. To wa偶ne, 偶e jestem policjantem. A w ci膮gu ostatnich kilku miesi臋cy przekona艂em si臋, 偶e jeszcze istotniejszy jest fakt, 偶e sam prze偶y艂em podobn膮 strat臋. Czy straci艂a pani kogo艣 z rodziny, pani porucznik?

Niczym b艂yskawica przez umys艂 Eve przemkn膮艂 obraz obskur­nego pokoju, w kt贸rym znajdowa艂 si臋 zakrwawiony m臋偶czyzna i ona z po艂amanymi ko艣膰mi, wci艣ni臋ta w r贸g.

- Nie mam rodziny.

- C贸偶... - mrukn膮艂 pos臋pnie Clooney. Winda zatrzyma艂a si臋 na czwartym pi臋trze.

Wiedzieli, 偶e 偶ona Kohliego si臋 domy艣li. Partnerka policjanta wie, gdy tylko otworzy drzwi. Wypowiadane s艂owa nieco si臋 r贸偶ni膮 i to, jak brzmi膮, tak naprawd臋 nie ma 偶adnego znaczenia. W chwili kiedy drzwi si臋 otwieraj膮, czyje艣 偶ycie zmienia si臋 nieodwracalnie.

Nie mieli nawet szansy zapuka膰, nim si臋 zacz臋艂o.

Patsy Kohli by艂a 艂adn膮 kobiet膮 o g艂adkiej hebanowej cerze i kr贸tkich kr臋conych, ciemnych w艂osach. By艂a ubrana do wyj艣cia, a na piersiach mia艂a noside艂ko z niemowl臋ciem. Obok niej sta艂 ma艂y ch艂opiec, trzymaj膮cy matk臋 za r臋k臋 i podskakuj膮cy niecierpliwie.

- Chod藕my na hu艣tawk臋! Na hu艣tawk臋!

Ale jego matka zamar艂a w miejscu, a rado艣膰, kt贸ra przed chwil膮 l艣ni艂a w jej oczach, zacz臋艂a szybko nikn膮膰. Podnios艂a r臋k臋, przyciskaj膮c ni膮 niemowl臋 do serca.

- Taj.

Roth zdj臋艂a okulary. Jej niebieskie oczy by艂o ch艂odne, oficjalne i bez wyrazu.

- Patsy. Musimy wej艣膰.

- Taj. - Wdowa nie ruszy艂a si臋 z miejsca, wolno kr臋c膮c g艂ow膮. - Taj.

- No, Patsy. - Clooney obj膮艂 j膮 ramieniem. - Mo偶e usi膮dziemy?

- Nie. Nie. Nie.

Ch艂opczyk zacz膮艂 p艂aka膰, pokrzykiwa膰 i ci膮gn膮膰 matk臋 za r臋k臋. Zar贸wno Roth, jak i Eve spojrza艂y na niego w panice. Peabody wesz艂a do mieszkania i ukucn臋艂a przy nim.

- Cze艣膰.

- Idziemy na hu艣tawk臋 - powiedzia艂 偶a艂o艣nie ch艂opczyk, a po jego puco艂owatych policzkach zacz臋艂y sp艂ywa膰 wielkie 艂zy.

- Pani porucznik, mo偶e p贸jd臋 z ch艂opcem na spacer? - za­proponowa艂a Peabody.

- Dobry pomys艂. Bardzo dobry. - W odpowiedzi na coraz g艂o艣niejszy p艂acz dziecka w 偶o艂膮dku Eve ros艂a bolesna gruda. - Pani Kohli, je艣li si臋 pani zgodzi, moja asystentka zabierze syna na kr贸tki spacer. My艣l臋, 偶e tak b臋dzie najlepiej.

- Chad. - Patsy spojrza艂a w d贸艂, jakby budzi艂a si臋 ze snu. - Szli艣my do parku. Dwie przecznice st膮d. Na hu艣tawki.

- Zabior臋 go tam, pani Kohli. B臋dzie ze mn膮 bezpieczny. - Z pewno艣ci膮, kt贸ra wywo艂a艂a zdumienie Eve, Peabody podnios艂a ch艂opca i posadzi艂a go sobie na biodrze. - Hej, Chad, lubisz sojowe hot dogi?

- Patsy, daj mi c贸reczk臋. - Clooney delikatnie rozpi膮艂 noside艂ko i wyj膮艂 z niego niemowl臋. Nast臋pnie, ku zaskoczeniu i przera偶eniu Eve, poda艂 jej dziecko.

- Och, prosz臋 pos艂ucha膰, ja nie mog臋...

Ale Clooney ju偶 prowadzi艂 wdow臋 do kanapy, pozostawiaj膮c Eve z ci臋偶arem w d艂oniach. Krzywi膮c si臋, spojrza艂a w d贸艂 i gdy du偶e czarne oczy popatrzy艂y na ni膮 z ciekawo艣ci膮, poczu艂a, 偶e jej d艂onie zaczynaj膮 si臋 poci膰.

Dziecko zakwili艂o, wi臋c Eve pospiesznie rozejrza艂a si臋 po pokoju w poszukiwaniu pomocy. Clooney i Roth ju偶 otoczyli Patsy. Cichy g艂os m臋偶czyzny brzmia艂 jak mruczenie. Pok贸j, w kt贸rym si臋 znajdowali, by艂 ma艂y. Na dywanie le偶a艂y dzieci臋ce zabawki. Roznosi艂 si臋 tu zapach, kt贸rego Eve nie zna艂a; talku, kredek i s艂odyczy. Zapach dzieci.

W ko艅cu dostrzeg艂a le偶膮cy na pod艂odze ko艂o krzes艂a kosz ze starannie z艂o偶onym praniem. Doskonale, uzna艂a, i z ostro偶no艣ci膮 osoby nios膮cej bomb臋 domowej roboty po艂o偶y艂a na nim niemowl臋.

- Zosta艅 tu - szepn臋艂a, niezr臋cznie g艂aszcz膮c ciemn膮 g艂贸wk臋. I znowu zacz臋艂a oddycha膰 spokojniej.

Spojrza艂a na pok贸j. Zobaczy艂a, 偶e kobieta na kanapie skuli艂a si臋 i ko艂ysze r贸wnomiernie z r臋kami w d艂oniach Clooneya. Nie wydawa艂a z siebie 偶adnego d藕wi臋ku, a 艂zy sp艂ywa艂y jej po twarzy jak deszcz.

Eve trzyma艂a si臋 z boku, przygl膮daj膮c si臋 pracy Clooneya, patrz膮c na wspieraj膮c膮 wdow臋 par臋, otaczaj膮c膮 j膮 z dw贸ch stron. To, pomy艣la艂a, jest teraz jej rodzina. By膰 mo偶e to ma艂o, ale w chwilach takich jak ta jest wszystkim.

Smutek opad艂 na pok贸j jak mg艂a. Eve wiedzia艂a, 偶e minie wiele czasu, zanim ta mg艂a si臋 uniesie.

- To moja wina. Moja wina. - By艂y to pierwsze s艂owa wypo­wiedziane przez Patsy, odk膮d usiad艂a na kanapie.

- Nie. - Clooney u艣cisn膮艂 jej r臋k臋, czekaj膮c, a偶 na niego spojrzy. Wiedzia艂, 偶e kobieta musi popatrze膰 mu w oczy, zobaczy膰 w nich pocieszenie i nadziej臋. - Z pewno艣ci膮 nie.

- Nigdy by tam nie pracowa艂, gdyby nie ja. Po urodzeniu Jilly nie wr贸ci艂am do pracy. Chcia艂am zosta膰 w domu. Pieni膮dze, kt贸re mog艂am zarobi膰, by艂y o wiele mniejsze ni偶...

- Patsy, Taj cieszy艂 si臋, 偶e chcesz zosta膰 w domu z dzie膰mi. By艂 taki dumny z nich i z ciebie.

- Nie mog臋... Chad. - Uwolni艂a d艂onie i przycisn臋艂a je do twarzy. - Jak ja mu to powiem. Jak b臋dziemy mogli 偶y膰 bez Taja? Gdzie on jest? - Opu艣ci艂a r臋ce i rozejrza艂a si臋 niewidz膮cym wzrokiem po pokoju. - Musz臋 p贸j艣膰 i go zobaczy膰. Mo偶e nast膮pi艂a pomy艂ka.

Eve wiedzia艂a, 偶e nadesz艂a jej kolej.

- Przykro mi, pani Kohli, ale nie by艂o pomy艂ki. Jestem porucznik Dallas. Prowadz臋 艣ledztwo.

- Widzia艂a pani Taja. - Wdowa wsta艂a roztrz臋siona.

- Tak. Przykro mi, bardzo przykro z powodu tego, co pani膮 spotka艂o. Czy mo偶e pani ze mn膮 porozmawia膰, pani Kohli? Pom贸c mi znale藕膰 osob臋, kt贸ra to zrobi艂a?

- Porucznik Dallas - zacz臋艂a Roth, ale Patsy potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Nie, nie. Chc臋 m贸wi膰. Taj by tego chcia艂. Chcia艂by... Gdzie jest Jilly? Gdzie moje dziecko?

- Ja, eee... - Czuj膮c, 偶e znowu si臋 poci, Eve wskaza艂a kosz z bielizn膮.

- Och. - Patsy otar艂a 艂zy z twarzy i u艣miechn臋艂a si臋. - Jest taka dobra. Taka s艂odka. Prawie nie p艂acze. Po艂o偶臋 j膮 w ko艂ysce.

- Ja to zrobi臋, Patsy. - Clooney wsta艂. - Ty porozmawiaj z pani膮 porucznik. - Zerkn膮艂 na Eve ze wsp贸艂czuciem i zrozumieniem. - Tego chcia艂by Taj. Czy chcesz, 偶eby艣my do kogo艣 zatelefonowali, 偶eby do ciebie przyjecha艂? Mo偶e do siostry?

- Tak. - Wdowa westchn臋艂a. Tak, prosz臋. Zadzwo艅cie po Carl臋.

- Kapitan Roth tym si臋 zajmie, prawda pani kapitan? A ja po艂o偶臋 dziecko.

Roth przez chwil臋 si臋 waha艂a. Mia艂a zaci艣ni臋te z臋by. Clooney 艂agodnie przej膮艂 dowodzenie, a jego prze艂o偶ona nie nale偶a艂a do os贸b, kt贸re lubi膮 dostawa膰 rozkazy od podw艂adnych.

- Tak, oczywi艣cie. - Posy艂aj膮c Eve ostrzegawcze spojrzenie, przesz艂a do drugiego pokoju.

- Pracowa艂a pani z Tajem? - spyta艂a wdowa.

- Nie.

- Nie, oczywi艣cie, 偶e nie. - Patsy potar艂a czo艂o. - Pani musi by膰 z Wydzia艂u Zab贸jstw. - Zaczyna艂a si臋 艂ama膰, z jej ust wymkn膮艂 si臋 przeci膮g艂y j臋k, ale po chwili, co Eve obserwowa艂a z wielkim podziwem, wzi臋艂a si臋 w gar艣膰. - Co chce pani wiedzie膰?

- Pani m膮偶 nie przyszed艂 rano do domu? Nie zmartwi艂o to pani?

- Nie. - Wdowa wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do ty艂u, obj臋艂a oparcie kanapy i pochyli艂a si臋. - Powiedzia艂, 偶e prawdopodobnie prosto z klubu pojedzie na posterunek. Czasami tak robi艂. I powiedzia艂, 偶e ma si臋 z kim艣 spotka膰 po zamkni臋ciu lokalu.

- Z kim?

- Tego nie m贸wi艂, tylko to, 偶e ma si臋 z kim艣 spotka膰.

- Czy zna pani kogo艣, kto mu 藕le 偶yczy艂, pani Kohli?

- By艂 policjantem - odpar艂a kobieta po prostu. - Czy zna pani kogo艣, kto 藕le pani 偶yczy, pani porucznik?

Ma s艂uszno艣膰, pomy艣la艂a Eve i skin臋艂a g艂ow膮.

- Mo偶e kto艣 szczeg贸lny? Kto艣, o kim pani wspomina艂.

- Nie. Taj nie przenosi艂 spraw zawodowych do domu. My艣l臋, 偶e wzi膮艂 to sobie za punkt honoru. Nie chcia艂 nas niczym martwi膰. Nawet nie wiedzia艂am, nad czym pracuje. Nie lubi艂 o tym m贸wi膰. Ale martwi艂 si臋. - Wdowa z艂o偶y艂a mocno splecione d艂onie na kolanach i zapatrzy艂a si臋 na nie. Wpatrywa艂a si臋, jak zauwa偶y艂a Eve, w z艂ot膮 obr膮czk臋. - Wiem, 偶e czym艣 si臋 martwi艂. Zapyta艂am go o to, ale mnie zby艂. To ca艂y Taj - uda艂o jej si臋 wydusi膰 z dr偶膮cych w lekkim u艣miechu ust. - W艂a艣nie taki. Niekt贸rzy powiedzieliby, 偶e by艂 m臋偶czyzn膮 dominuj膮cym. Taki chyba by艂, a w pewnych sprawach kierowa艂 si臋 bardzo staro艣wieckimi zasadami. By艂 dobrym cz艂owiekiem. Wspania艂ym ojcem. Kocha艂 swoj膮 prac臋. - Zacisn臋艂a usta. - By艂by dumny, gdyby zgin膮艂 na s艂u偶bie. Ale nie tak. Nie w ten spos贸b. Ktokolwiek to uczyni艂, pozbawi艂 go tego. Zabra艂 go mnie i dzieciom. Jak to mo偶liwe? Pani porucznik, jak to mo偶liwe?

Poniewa偶 nie istnia艂a odpowied藕 na to pytanie, Eve mog艂a jedynie zadawa膰 nast臋pne.

2

To by艂o trudne.

- Tak. - Eve odjecha艂a od kraw臋偶nika, staraj膮c si臋 zrzuci膰 z siebie ci臋偶ar, kt贸ry wynios艂a na barkach z mieszkania wdowy. - Patsy b臋dzie si臋 trzyma艂a. Dla dzieci. Jest silna.

- Wspania艂e te jej dzieciaki. Ma艂y to prawdziwy spryciarz. Naci膮gn膮艂 mnie na sojowego hot doga, trzy czekoladki i loda.

- Pewnie nie藕le ci臋 wym臋czy艂. Peabody u艣miechn臋艂a si臋 艂agodnie.

- Mam siostrze艅ca w jego wieku.

- Masz siostrze艅c贸w w ka偶dym wieku.

- Mniej wi臋cej.

- Wyt艂umacz mi pewn膮 rzecz, skoro masz takie do艣wiadczenie w sprawach rodzinnych. Jest m膮偶 i 偶ona. Kochaj膮 si臋, s膮 dobrym, oddanym sobie ma艂偶e艅stwem, maj膮 dzieci. Dlaczego w takim razie 偶ona, wygl膮daj膮ca na osob膮 zaradn膮 i inteligentn膮, nic nie wie na temat pracy m臋偶a? Nie ma poj臋cia, czym on si臋 na co dzie艅 zajmuje?

- Mo偶e m膮偶 lubi zostawia膰 prac臋 za drzwiami mieszkania.

- Jako艣 to do mnie nie przemawia - mrukn臋艂a Eve. - Je艣li si臋 z kim艣 偶yje, wie si臋, czym partner si臋 zajmuje, o czym my艣li, czym si臋 martwi. Patsy powiedzia艂a, 偶e Kohliego co艣 niepokoi艂o, ale nie wiedzia艂a co. I wcale nie nalega艂a, 偶eby jej to wyjawi艂. - Pokr臋ci艂a g艂ow膮 i zmarszczy艂a czo艂o. Przebija艂a si臋 przez g臋sty ruch uliczny. - Nie rozumiem tego.

- Tw贸j zwi膮zek z Roarkiem charakteryzuje inna dynamika.

- Co to, do cholery, ma znaczy膰?!

- C贸偶. - Peabody omiot艂a wzrokiem profil prze艂o偶onej. - Pr贸bowa艂am 艂agodnie powiedzie膰, 偶e 偶adne z was nie zgodzi艂oby si臋 na ukrywanie czegokolwiek przed drugim. Gdy z jednym dzieje si臋 co艣 dziwnego, drugie, widz膮c to, docieka tak d艂ugo, a偶 si臋 wszystkiego dowie. Obydwoje jeste艣cie w艣cibscy i na tyle sprytni, 偶e nie dajecie si臋 wywie艣膰 w pole. Ale pomy艣l na przyk艂ad o mojej ciotce Miriam.

- Musz臋?

- Chodzi mi o to, 偶e jest 偶on膮 wujka Jima ju偶 od czterdziestu lat. Wujek codziennie rano wychodzi do pracy i wieczorem wraca do domu. Maj膮 czworo dzieci, o艣mioro... nie... dziewi臋cioro wnuk贸w i s膮 bardzo szcz臋艣liwi. Ciocia nie wie nawet, ile jej m膮偶 zarabia. On po prostu daje jej pieni膮dze...

Eve o ma艂y w艂os najecha艂aby na ty艂 taks贸wki. - 'Co?

- No, m贸wi艂am, 偶e waszym zwi膮zkiem rz膮dzi inna dynamika. Tam wujek daje cioci pieni膮dze na 偶ycie i dom. Ona go pyta, jak mu min膮艂 dzie艅, on odpowiada, 偶e dobrze, i na tym ko艅czy si臋 rozmowa na temat jego pracy. - Peabody wzruszy艂a ramiona­mi. - Tak to si臋 mi臋dzy nimi uk艂ada. Natomiast moja kuzynka Freida...

- Rozumiem ju偶, o co ci chodzi, Peabody. - Eve w艂膮czy艂a pok艂adowy wideofon i po艂膮czy艂a si臋 z policyjnym prosektorium.

Od razu prze艂膮czono j膮 na numer Morse'a.

- Nadal nim si臋 zajmuj臋, Dallas. - Na twarzy lekarza rysowa艂 si臋 zadziwiaj膮co powa偶ny wyraz. - To masakra.

- Wiem. Masz ju偶 wyniki toksykologiczne?

- Tym si臋 zaj膮艂em w pierwszej kolejno艣ci. Nie znajdowa艂 si臋 pod dzia艂aniem narkotyk贸w. Tu偶 przed 艣mierci膮 wypi艂 kilka piw i jad艂 orzeszki. Wygl膮da na to, 偶e zosta艂 uderzony w chwili, gdy prze艂yka艂 piwo. Ostatni tre艣ciwy posi艂ek, kt贸ry spo偶y艂 jakie艣 sze艣膰 godzin przed zgonem, sk艂ada艂 si臋 z kanapki z kurczakiem i sa艂atki z makaronem. Popi艂 to kaw膮. W tym momencie mog臋 powiedzie膰 ci na pewno tylko to, 偶e by艂 w doskona艂ej formie fizycznej, zanim jaki艣 sukinsyn nie rozkwasi艂 tego biedaka na kawa艂ki.

- W porz膮dku. Zgon nast膮pi艂 od uderzenia w czaszk臋?

- Czy nie m贸wi艂em, 偶e nadal si臋 nim zajmuj臋? - G艂os Morse'a nagle sta艂 si臋 ostry jak promie艅 lasera. Zanim Eve zd膮偶y艂a co艣 powiedzie膰, lekarz podni贸s艂 r臋k臋 w plastikowej r臋kawiczce, do 艂okcia umazan膮 we krwi. - Przepraszam. Ale mog臋 ci ju偶 co艣 jednak powiedzie膰. Zab贸jca zaszed艂 ofiar臋 od ty艂u. Pierwsze uderzenie trafi艂o Kohliego w ty艂 g艂owy. Rany na twarzy wskazuj膮, 偶e upad艂 na szk艂o. Nast臋pny cios, w szcz臋k臋, powali艂 go na ziemi臋. Potem ten sukinsyn otworzy艂 mu czaszk臋 jak jaki艣 orzech. Na szcz臋艣cie Kohli ju偶 tego nie czu艂, bo nie 偶y艂. R贸wnie偶 inne obra偶enia zosta艂y zadane po zgonie. Jeszcze ich wszystkich nie policzy艂em.

- Powiedzia艂e艣 mi to, co chcia艂am wiedzie膰. Przepraszam, 偶e tak nalega艂am.

- Nie, to moja wina. - Morse wyd膮艂 policzki. - Zna艂em go, wi臋c to osobista sprawa. By艂 porz膮dnym facetem, lubi艂 pokazywa膰 zdj臋cia i hologramy swoich dzieciak贸w. Niecz臋sto spotyka si臋 u nas weso艂ych ludzi. - Zmru偶y艂 oczy. - Ciesz臋 si臋, 偶e to ty prowadzisz 艣ledztwo, Dallas. Dostaniesz m贸j raport pod koniec zmiany.

Przerwa艂 po艂膮czenie, pozostawiaj膮c Eve wpatrzon膮 w pusty monitor.

- By艂 lubiany - rzuci艂a. - Kto wi臋c 偶ywi艂 uraz臋 do tego porz膮dnego faceta, dumnego tatusia i kochaj膮cego m臋偶a? Kto odwa偶y艂 si臋 zamieni膰 go w krwaw膮 miazg臋, wiedz膮c, 偶e koledzy policjanci zrobi膮 wszystko, aby odnale藕膰 zab贸jc臋? Mimo 偶e by艂 tak ceniony, kto艣 musia艂 go bardzo nienawidzi膰.

- Kto艣, kogo wsadzi艂 do wi臋zienia? - zasugerowa艂a Peabody. Nie wolno ba膰 si臋 zbir贸w, kt贸rych si臋 przymkn臋艂o, pomy艣la艂a Eve. Ale trzeba o nich pami臋ta膰.

- Je艣li policjant umawia si臋 na drinka i odwraca plecami do kogo艣, kogo wys艂a艂 wcze艣niej do pierdla, sam si臋 prosi o k艂opo­ty - powiedzia艂a. - Musimy si臋 pospieszy膰 ze zbieraniem informacji o Kohlim. Chc臋 si臋 dowiedzie膰, jak przebiega艂a jego s艂u偶ba.

Eve po wej艣ciu na komend臋 skierowa艂a si臋 prosto do swojego pokoju, ale na drodze stan臋艂a jej kobieta, kt贸ra podnios艂a si臋 z 艂awki dla oczekuj膮cych.

- Porucznik Dallas?

- Zgadza si臋.

- Nazywam si臋 MacLean. Rue MacLean. W艂a艣nie us艂ysza艂am o Taju. Ja... - Unios艂a d艂onie. - Roarke wspomnia艂 mi, 偶e chce si臋 pani ze mn膮 zobaczy膰, wi臋c postanowi艂am przyj艣膰 sama od razu. Chc臋 pom贸c.

- Doceniam to. Prosz臋 chwileczk臋 zaczeka膰. Peabody. - Eve odesz艂a na bok wraz z asystentk膮. - Zajrzyj do akt Kohliego, potem sprawd藕 jego finanse.

- Finanse?

- Tak. Je艣li napotkasz jakie艣 trudno艣ci, dzwo艅 do Wydzia艂u Elektronicznego, do Feeneya. Poszperaj troch臋 w komputerze. Dowiedz si臋, z kim si臋 przyja藕ni艂 w pracy. Nie opowiada艂 o niej 偶onie, ale mo偶e znalaz艂 sobie kogo艣 innego, komu si臋 zwierza艂. Chc臋 wiedzie膰, czy mia艂 jakie艣 hobby, zainteresowania. I sprawd藕, w jakich 艣ledztwach uczestniczy艂. Chc臋 zobaczy膰 jego 偶ycie jak na d艂oni.

- Tak, pani porucznik.

- Pani MacLean? Przejdziemy do pokoju przes艂ucha艅. Moje biuro jest zbyt ciasne.

- Jak pani sobie 偶yczy. Nie mog臋 uwierzy膰 w to, co si臋 sta艂o. Po prostu nie rozumiem, jak co艣 takiego mog艂o si臋 wydarzy膰.

- Zaraz o tym porozmawiamy. - I nagramy to, pomy艣la艂a Eve, prowadz膮c Rue MacLean przez labirynt korytarzy do miejsca przes艂ucha艅. - Chcia艂abym nagrywa膰 nasz膮 rozmow臋 - zapowie­dzia艂a, gestem d艂oni zapraszaj膮c kobiet臋 do kwadratowego pokoju, w kt贸rym sta艂y jedynie st贸艂 i dwa krzes艂a.

- Oczywi艣cie. Pragn臋 tylko pom贸c.

- Prosz臋 usi膮艣膰. - Eve w艂膮czy艂a magnetofon. - Porucznik Eve Dallas. Przes艂uchanie Rue MacLean. Pani MacLean zg艂osi艂a dobrowoln膮 ch臋膰 wsp贸艂pracy i zgodzi艂a si臋 na zarejestrowanie jej zezna艅 dotycz膮cych funkcjonariusza Taja Kohliego. Wydzia艂 Zab贸jstw. Doceniam fakt, 偶e sama si臋 pani do mnie pofatygowa艂a, pani MacLean.

- Nie wiem, co pani powiedzie膰, 偶eby by艂o pomocne w 艣ledz­twie.

- Prowadzi pani klub, w kt贸rym Taj Kohli pracowa艂 jako barman?

Eve, przygl膮daj膮c si臋 rozm贸wczyni, od razu zrozumia艂a, dlaczego m膮偶 j膮 zatrudni艂. Przed ni膮 siedzia艂a energiczna, elegancka i 艂adna kobieta. Jej fio艂kowe oczy, teraz przepe艂nione przej臋ciem, l艣ni艂y w kremowej twarzy jak klejnoty.

Mia艂a delikatne rysy, niemal arystokratyczne, ale do艣膰 zdecy­dowany podbr贸dek. By艂a zgrabna, drobna i doskonale ubrana. Wysmuk艂e cia艂o zako艅czone par膮 osza艂amiaj膮cych n贸g opina艂a 艣liwkowa garsonka.

W艂osy koloru s艂o艅ca by艂y zaczesane g艂adko do ty艂u, na co mo偶e sobie pozwoli膰 tylko osoba pewna siebie, maj膮ca doskonale ukszta艂towan膮 czaszk臋.

- Czy艣ciec. Tak, zarz膮dzam tym klubem od czterech lat.

- A wcze艣niej czym si臋 pani zajmowa艂a?

- By艂am hostess膮 w innym ma艂ym 艣r贸dmiejskim klubie. Jeszcze wcze艣niej by艂am tancerk膮. Artystk膮 - doda艂a z lekkim u艣mie­chem. - Uzna艂am, 偶e ju偶 dosy膰 sceny, i postanowi艂am znale藕膰 takie zaj臋cie, przy kt贸rym nie musia艂abym z siebie niczego zdejmowa膰. Roarke da艂 mi tak膮 szans臋, najpierw w Trends, gdzie pracowa艂am jako hostessa, potem w Czy艣膰cu, kt贸rego jestem szefow膮. Pani m膮偶 ceni osoby ambitne, pani porucznik.

W t臋 uliczk臋 lepiej nie wchodzi膰 przy w艂膮czonym magnetofonie, zdecydowa艂a w my艣li Eve.

- Czy w zakresie pani obowi膮zk贸w jako kierownika klubu mie艣ci si臋 przyjmowanie nowych pracownik贸w?

- Tak. To ja zatrudni艂am Taja. Szuka艂 dorywczego zaj臋cia. Jego 偶ona w艂a艣nie urodzi艂a dziecko i stara艂a si臋 o zasi艂ek macierzy艅ski. Taj chcia艂 dorobi膰 i zgodzi艂 si臋 pracowa膰 na nocn膮 zmian臋, a poniewa偶 by艂 szcz臋艣liwy w ma艂偶e艅stwie, nie obawia艂am si臋, 偶e co艣 g艂upiego wpadnie mu do g艂owy.

- Czy tylko takie wymagania stawiacie pracownikom?

- Nie, ale te s膮 do艣膰 istotne. - Rue unios艂a palec. L艣ni艂 na nim pier艣cionek z trzema kamieniami koloru jej oczu. - Potrafi艂 przyrz膮dza膰 drinki i je serwowa膰. Zna艂 si臋 na ludziach i umia艂 wyczu膰 tych, kt贸rzy sprawiaj膮 k艂opoty. Nie wiedzia艂am, 偶e jest policjantem. W podaniu o przyj臋cie do pracy napisa艂, 偶e jest ochroniarzem, i to si臋 zgadza艂o.

- W jakiej firmie?

- Lenux. Zadzwoni艂am tam i rozmawia艂am z kierownikiem... przynajmniej tak mi si臋 wydawa艂o, kt贸ry potwierdzi艂 s艂owa Kohliego. Nie mia艂am powodu, by w nie w膮tpi膰. Na pocz膮tek przyj臋艂am go na dwutygodniowy okres pr贸bny. Sprawdzi艂 si臋, wi臋c zosta艂 u nas.

- Czy ma pani numer telefonu do tej firmy?

- Tak. - Rue odetchn臋艂a g艂o艣no. - Ju偶 pr贸bowa艂am si臋 tam dodzwoni膰, ale numer, kt贸ry mam, nie odpowiada.

- Niemniej chcia艂abym go zna膰. Sprawdz臋 go.

- Oczywi艣cie. - Rue si臋gn臋艂a do torebki i wyci膮gn臋艂a z niej elektroniczny notes. - Nie mam poj臋cia, dlaczego mi nie powie­dzia艂, 偶e jest policjantem - wyzna艂a, wystukuj膮c co艣 na klawia­turze. - Mo偶e si臋 obawia艂, 偶e go nie zatrudni臋. Ale kiedy si臋 wie, 偶e w艂a艣cicielka te偶 jest policjantem...

- Nie jestem w艂a艣cicielem klubu.

- No tak, c贸偶. - Kobieta wzruszy艂a ramionami i poda艂a Eve sw贸j notes.

- Taj znajdowa艂 si臋 w klubie po zamkni臋ciu. Czy to by艂o normalne?

- Nie, ale te偶 nie a偶 tak rzadkie. Zwyczajowo klub zamyka g艂贸wny barman, kt贸ry akurat pracuje na tej zmianie, wraz z jednym z ochroniarzy. Zesz艂ej nocy g艂贸wnym barmanem by艂 Taj, a wed艂ug moich danych klub mia艂 z nim zamyka膰 Nester Vine, bo to by艂a jego kolejka. Nie zdo艂a艂am jeszcze skontaktowa膰 si臋 z nim.

- Czy jest pani w klubie codziennie?

- Pi臋膰 wieczor贸w w tygodniu. Przys艂uguj膮 mi wolne niedziele i poniedzia艂ki. Wczoraj zosta艂am do drugiej trzydzie艣ci w nocy. Klienci ju偶 wyszli. Jedna z dziewcz膮t mia艂a z艂y dzie艅. K艂opoty z ch艂opakiem. Zawioz艂am j膮 do domu, przez jaki艣 czas pociesza艂am, a potem wr贸ci艂am do siebie.

- Kt贸ra by艂a wtedy godzina?

- Kiedy dotar艂am do domu? - Rue zamruga艂a. - Mo偶e trzecia trzydzie艣ci albo za pi臋tna艣cie czwarta. Tak mi si臋 wydaje.

- Jak nazywa艂a si臋 kobieta, kt贸r膮 pani odwioz艂a do domu?

- Mitzi. - Rue wci膮gn臋艂a powietrze. - Mitzi Treacher. Pani porucznik, gdy ostatnim razem widzia艂am Taja, 偶y艂 i sta艂 za barem.

- Po prostu zbieram fakty, pani MacLean. Czy wie pani, w jakim nastroju by艂 detektyw Kohli, kiedy si臋 pani z nim rozstawa艂a?

- Chyba w dobrym. Nie rozmawiali艣my d艂u偶ej. Kilka razy podesz艂am do baru po wod臋 mineraln膮. Pyta艂am go, jak leci, czy wiecz贸r jest spokojny, tego typu rzeczy. Bo偶e! - Zacisn臋艂a powieki. - To by艂 mi艂y cz艂owiek. Cichy, opanowany. Zawsze podczas pierwszej przerwy dzwoni艂 do 偶ony, 偶eby sprawdzi膰, jak sobie daje rad臋.

- U偶ywa艂 s艂u偶bowego telefonu?

- Nie. Zabronili艣my korzystania z firmowej linii w celach prywatnych, z wyj膮tkiem nag艂ej potrzeby. Dzwoni艂 z prywatnego telefonu kom贸rkowego.

- Czy u偶ywa艂 go zesz艂ej nocy?

- Nie wiem. Dzwoni艂 do 偶ony zawsze. Ale wczoraj nie widzia艂am. Nie zwr贸ci艂am uwagi. Nie, prosz臋 zaczeka膰. - Tym razem Rue przymkn臋艂a oczy na d艂u偶ej. - Jad艂 kanapk臋 w sali dla obs艂ugi. Pami臋tam, 偶e tamt臋dy przechodzi艂am. Drzwi by艂y otwarte. M贸wi艂 co艣 po dzieci臋cemu, chyba rozmawia艂 z dzieckiem - stwierdzi艂a, otwieraj膮c oczy. - Pami臋tam to, bo to by艂o takie s艂odkie i g艂upie: wielki facet grucha do telefonu jak niemowl臋. Czy to wa偶ne?

- Pr贸buj臋 tylko zarysowa膰 sobie jaki艣 obraz. Przy ofierze ani nigdzie w pobli偶u cia艂a nie znaleziono telefonu kom贸rkowego. Czy wczoraj albo kiedykolwiek zwr贸ci艂a pani uwag臋 na kogo艣, kto kr臋ci艂 si臋 przy barze w czasie zmiany Taja?

- Nie. Mamy oczywi艣cie sta艂ych klient贸w. Odwiedzaj膮 nas kilka razy w tygodniu. Taj pozna艂 ich na tyle, 偶e wiedzia艂, jakie lubi膮 drinki. Klienci potrafi膮 to doceni膰.

- Czy zaprzyja藕ni艂 si臋 z jakim艣 wsp贸艂pracownikiem?

- Raczej nie. Jak powiedzia艂am, by艂 cichym facetem. Kole偶e艅skim, ale z nikim nie nawi膮za艂 szczeg贸lnie bliskich kontakt贸w. Zajmowa艂 si臋 barem. Patrzy艂, s艂ucha艂.

- Czy za barem trzymacie metalow膮 pa艂k臋?

- To legalne - szybko rzuci艂a Rue, bledn膮c. - Czy ni膮 w艂a艣nie...

- Czy Taj mia艂 kiedykolwiek okazj臋 jej u偶y膰 albo zamierza艂 to zrobi膰?

- Nigdy. - Kobieta pociera艂a klatk臋 piersiow膮 d艂ugimi, posuwis­tymi ruchami p艂asko roz艂o偶onej d艂oni. - Cho膰 domy艣lam si臋, 偶e musia艂 j膮 kilka razy wzi膮膰 do r臋ki. Stuka艂 ni膮 w bar dla odstraszenia. To zazwyczaj wystarczy, zw艂aszcza w wykonaniu takiego wielkoluda jak on. Nasz klub nale偶y do ekskluzywnych. Rzadko dochodzi w nim do prawdziwych awantur. Prowadz臋 czysty interes, pani porucznik. Roarke nie zgodzi艂by si臋 na nic innego.

Wst臋pny raport by艂 jasny, ale dla Eve ma艂o satysfakcjonuj膮cy. Mia艂a przed sob膮 fakty. Martwy policjant zat艂uczony pa艂k膮 i zniszczenia, kt贸re wskazywa艂yby na narkomana pod wp艂ywem zeusa albo innej zab贸jczej kombinacji chemikali贸w. Niezr臋czna pr贸ba upozorowania, 偶e do morderstwa dosz艂o w trakcie w艂amania na tle rabunkowym; zaginiony telefon kom贸rkowy i trzydzie艣ci 偶eton贸w kredytowych.

Ofiara dorabia艂a, pragn膮c podreperowa膰 rodzinny bud偶et. W jej aktach i przebiegu s艂u偶by brak jakichkolwiek skarg i uwag. Taj by艂 lubiany przez koleg贸w i kochany przez rodzin臋. Z tego, co Eve dowiedzia艂a si臋 do tej pory, nie 偶y艂 ponad stan, nie zdradza艂 偶ony i nie prowadzi艂 偶adnego powa偶nego 艣ledztwa, kt贸re mog艂oby doprowadzi膰 do jego 艣mierci.

Na pierwszy rzut oka wygl膮da艂o to jak nieszcz臋艣liwy wypadek. Ale Eve w to nie wierzy艂a.

Wprowadzi艂a na ekran monitora zdj臋cie policjanta i zacz臋艂a si臋 mu przygl膮da膰. Wielki facet o dumnym spojrzeniu. Stanowcza szcz臋ka, szerokie ramiona.

- Kto艣 chcia艂 si臋 ciebie pozby膰, Kohli. Kogo a偶 tak wnerwi艂e艣? - Wsta艂a, ale zaraz znowu usiad艂a przed komputerem. - Wykonaj test prawdopodobie艅stwa na podstawie akt bie偶膮cej sprawy oraz wst臋pnego raportu z autopsji. Jakie jest prawdopodobie艅stwo, 偶e Kohli zna艂 zab贸jc臋?

Przetwarzanie... Prawdopodobie艅stwo, przy bie偶膮cych danych i wst臋pnym raporcie - 93,4 procent na potwierdzenie hipotezy, 偶e obiekt Kohli znal zab贸jc臋.

- Tak, c贸偶, mia艂am racj臋. - Eve pochyli艂a si臋 i zanurzy艂a palce we w艂osach. - Kogo znaj膮 policjanci? Innych policjant贸w, pro­stytutki, przest臋pc贸w, rodzin臋. S膮siad贸w. Kogo znaj膮 barmani? - Wybuchn臋艂a kr贸tkim szyderczym 艣miechem. - Wszystkich. Jak膮 czapk臋 w艂o偶y艂 pan na swoje ostatnie spotkanie, detektywie?

- Pani porucznik? - W drzwiach pojawi艂a si臋 g艂owa Peabody. - Wiem ju偶, jakimi sprawami zajmowa艂 si臋 ostatnio Kohli. Nie ma 偶adnych 艣lad贸w wskazuj膮cych na to, 偶e prosi艂 o akta spraw innych ni偶 te, kt贸re prowadzi艂. Sprawdzi艂am te偶 jego stan maj膮tkowy. Wszystko, co posiada, stanowi wsp贸艂w艂asno艣膰, tak wi臋c, 偶eby obejrze膰 jego konto, musimy mie膰 nakaz lub zgod臋 ma艂偶onka.

- Zajm臋 si臋 tym. Akta przebiegu s艂u偶by?

- Mam przy sobie. Nic szczeg贸lnego nie zwr贸ci艂o mojej uwagi. P贸艂 roku temu przyczyni艂 si臋 do przymkni臋cia grubszej ryby. Jakiego艣 dealera narkotyk贸w o nazwisku Ricker.

- Max Ricker?

- Tak. Kohli by艂 na dole 艂a艅cucha dochodzeniowego, zajmowa艂 si臋 g艂贸wnie 艣ledzeniem albo grzebaniem w papierach. Nie by艂 obecny przy aresztowaniu, w przeciwie艅stwie do porucznika Millsa i detektyw Martinez. Po艂膮czyli pewn膮 hurtowni臋 narkotyk贸w z Rickerem i namierzyli go. Niestety na koniec jako艣 si臋 wywin膮艂, ale uda艂o si臋 przygwo藕dzi膰 jego sze艣ciu wsp贸lnik贸w.

- Ricker nie nale偶y do os贸b, kt贸re bez zastanowienia brudz膮 sobie r臋ce czyj膮艣 krwi膮. Ale zapewne nie my艣la艂by d艂ugo, gdyby w gr臋 wchodzi艂a zemsta, nawet na policjancie. - U艣wiadomiwszy to sobie, Eve poczu艂a przyp艂yw energii. - Sprawd藕, czy Kohli zeznawa艂. Wydaje mi si臋, 偶e sprawa dotar艂a do s膮du, zanim zosta艂a oddalona. Dowiedz si臋 te偶, jak膮 rol臋 odegra艂 przy aresztowaniu.

Wydob膮d藕 to z kapitan Roth, a je艣li b臋dzie si臋 opiera艂a albo robi艂a ci jakie艣 trudno艣ci, przeka偶 j膮 mnie. B臋d臋 u komendanta.

Komendant Whitney, s艂uchaj膮c raportu Eve dotycz膮cego 艣ledztwa, sta艂 przy oknie. Du偶e d艂onie z艂膮czy艂 na plecach i przy­gl膮da艂 si臋 powietrznemu ruchowi ulicznemu.

Jeden z nowych Cloud Dusters przelecia艂 na tyle blisko budynku, 偶e komendant m贸g艂 zobaczy膰 oczy m艂odego pilota, kt贸ry 艂ama艂 w tej chwili przepisy o ruchu powietrznym.

Ryzykant, pomy艣la艂 Whitney, i g艂upiec, doda艂, us艂yszawszy wysokie, j臋kliwe zawodzenie syreny powietrznego patrolu.

Z艂apali go, ucieszy艂 si臋 w duchu. Gdyby zawsze prawo dawa艂o si臋 tak 艂atwo egzekwowa膰.

Gdy stoj膮ca za nim Eve zamilk艂a, odwr贸ci艂 si臋. Jego szerok膮 twarz o 艣niadej cerze otacza艂y 艣ci臋te kr贸tko, po wojskowemu, siwiej膮ce w艂osy. Ten wysoki m臋偶czyzna o ch艂odnym i opanowanym spojrzeniu pierwsz膮 po艂ow臋 swojej kariery policyjnej odby艂 na ulicy. I cho膰 drug膮 przesiedzia艂 za biurkiem, to nie zapomnia艂 jeszcze, jak si臋 czu艂, gdy co rano przypina艂 kabur臋 z broni膮.

- Zanim skomentuj臋 pani raport, pani porucznik, chc臋 poinfor­mowa膰, 偶e kontaktowa艂a si臋 ze mn膮 kapitan Roth ze 128. Z艂o偶y艂a oficjaln膮 pro艣b臋 o przeniesienie sprawy dotycz膮cej zab贸jstwa Kohliego do jej wydzia艂u.

- Wspomina艂a mi, 偶e zamierza to zrobi膰.

- I jaka jest pani opinia w tej sprawie?

- To zrozumia艂e. I podyktowane emocjami.

- Zgadzam si臋. - Przez chwil臋 milcza艂, przechyliwszy g艂ow臋. - Nie pyta pani, czy przystan臋 na pro艣b臋 kapitan Roth?

- Nie przemawiaj膮 za tym 偶adne przes艂anki taktyczne, a je艣li jednak zdecydowa艂by si臋 pan odda膰 艣ledztwo kapitan Roth, musia艂by pan najpierw przedyskutowa膰 to ze mn膮.

Whitney zasznurowa艂 usta, a potem znowu odwr贸ci艂 si臋 do okna.

- Ma pani racj臋. Zostawiam 艣ledztwo pani. Ale to delikatna sprawa. Zar贸wno dla wydzia艂u kapitan Roth, jak i dla ka偶dego policjanta w Nowym Jorku. 艢mier膰 jednego z nas jest zawsze przykrym wydarzeniem, cho膰 przecie偶 znamy ryzyko. W tym wypadku jednak, bior膮c pod uwag臋 brutalno艣膰 tego morderstwa, ca艂a sprawa ma inn膮 wag臋. S膮dz膮c po okrucie艅stwie zbrodni, morderca nie by艂 chyba profesjonalist膮.

- Prawdopodobnie nie, ale nie wykluczam te偶 i takiej ewen­tualno艣ci. Je艣li za艂o偶ymy, 偶e w zab贸jstwo zamieszany jest Ricker, to mo偶emy spekulowa膰, 偶e wynaj膮艂 kogo艣 do wykonania tego morderstwa. I albo kaza艂 najemnikowi narobi膰 ba艂aganu, albo ten by艂 narkomanem lub osob膮 niezr贸wnowa偶on膮 psychicz­nie. Nie sprawdzi艂am jeszcze, jakiego rodzaju policjantem by艂 Kohli, wi臋c nie mam poj臋cia, czy m贸g艂, z braku rozs膮dku lub przez zapalczywo艣膰, 艣wiadomie narazi膰 si臋 na konfrontacj臋 z najemnikiem Rickera, z kt贸rym nie mia艂 szans wygranej. Kaza艂am Peabody przejrze膰 jego akta i sprawy, kt贸rymi si臋 zajmowa艂. Musz臋 si臋 dowiedzie膰, z kim utrzymywa艂 bliskie kontakty, pozna膰 nazwiska przest臋pc贸w, kt贸rych 艣ciga艂, i jak dalece wpl膮tany by艂 w dochodzenie i rozpraw臋 s膮dow膮 zwi膮zane z Rickerem.

- Nie po raz pierwszy podejrzewa si臋 Rickera o to, 偶e zaaran偶owa艂 艣mier膰 policjanta. Ale on dzia艂a mniej brutalnie.

- Moim zdaniem, komendancie, morderstwo mia艂o pod艂o偶e osobiste. Czy chodzi艂o o policj臋 w og贸le, czy tylko o samego Kohliego, nie wiem. Ale czuj臋, 偶e to sprawa prywatna. W艂a艣­cicielem klubu jest Roarke - doda艂a na koniec.

- Tak, s艂ysza艂em. - Whitney odwr贸ci艂 si臋, przebieg艂 wzrokiem po twarzy Eve i przeszed艂 do biurka. - A wi臋c ta sprawa jest prywatna z kilku powod贸w, pani porucznik.

- Dzi臋ki temu 艂atwiej i szybciej uzyskamy dane dotycz膮ce dzia艂alno艣ci, pracownik贸w i klienteli klubu. Ju偶 przes艂uchiwa艂am jego kierowniczk臋, kt贸ra sama si臋 do mnie zg艂osi艂a. Fakt, 偶e Kohli ukry艂 przed ni膮 informacj臋, 偶e jest policjantem, ka偶e mi si臋 zastanawia膰, czy nie prowadzi艂 w klubie prywatnego dochodzenia. Barman to doskona艂a przykrywka. A 偶e nic mi nie wiadomo, 偶eby dosta艂 oficjalny rozkaz prowadzenia tajnego 艣ledztwa w klubie, wi臋c musia艂a to by膰 jego w艂asna inicjatywa.

- Nie s艂ysza艂em o 偶adnej akcji, oficjalnej lub nie, kt贸ra wymaga艂aby obecno艣ci detektywa Kohliago w Czy艣膰cu. Ale porozmawiam na ten temat z kapitan Roth. - Whitney podni贸s艂 d艂o艅, nim Eve zd膮偶y艂a si臋 sprzeciwi膰. - Lepiej b臋dzie, je艣li to pytanie padnie z tego biura, a nie z pani strony, Dallas. Nie chc臋 niepotrzebnie rozgrzewa膰 i tak ju偶 gor膮cej atmosfery.

- Oczywi艣cie - zgodzi艂a si臋, cho膰 niech臋tnie. - Potrzebuj臋 zgody na przejrzenie kont bankowych Kohliego. Wprawdzie mog艂abym o zgod臋 poprosi膰 jego 偶on臋, ale na razie wola艂abym nie porusza膰 z ni膮 temat贸w dotycz膮cych m臋偶a.

- I nie chce jej pani alarmowa膰, zanim nie zapozna si臋 z zawarto艣ci膮 rodzinnego portfela - zako艅czy艂 za ni膮 komendant. Po艂o偶y艂 szeroko rozwarte d艂onie na biurku. - Podejrzewa pani, 偶e bra艂 艂ap贸wki?

- Bardzo bym pragn臋艂a wyeliminowa膰 to podejrzenie.

- Prosz臋 wi臋c to uczyni膰, tylko dyskretnie. Za艂atwi臋 dla pani to zezwolenie. A pani niech mi przyprowadzi zab贸jc臋.

Reszt臋 dnia Eve sp臋dzi艂a, 艣l臋cz膮c nad aktami Kohliego, zapoznaj膮c si臋 ze sprawami, kt贸rymi si臋 zajmowa艂, pr贸buj膮c stworzy膰 jego wizerunek. Wizerunek policjanta.

Zobaczy艂a przeci臋tnego funkcjonariusza, kt贸ry wype艂nia艂 pole­cenia na 艣rednim poziomie, je艣li nawet nie poni偶ej swoich mo偶liwo艣ci. Rzadko bra艂 wolne dni, ale te偶 rzadko zostawa艂 w pracy po godzinach.

Nigdy nikogo nie zabi艂, tak wi臋c nie przechodzi艂 globalnych test贸w psychologicznych. Niemniej zamkn膮艂 lub by艂 bliski zamk­ni臋cia wielu spraw, a jego sprawozdania, dotycz膮ce tych niedoko艅­czonych lub doko艅czonych dochodze艅, by艂y profesjonalne, staranne i wyczerpuj膮ce.

Eve dosz艂a do wniosku, 偶e Taj by艂 cz艂owiekiem, kt贸ry post臋powa艂 przepisowo, robi艂, co do niego nale偶a艂o, po czym wraca艂 do domu, zostawiaj膮c prac臋 za sob膮.

Zastanawia艂a si臋, jak mu si臋 to udawa艂o i czy to w og贸le mo偶liwe.

Jego kariera wojskowa prezentowa艂a si臋 podobnie. 呕adnych potkni臋膰, ale te偶 偶adnych blask贸w. Wst膮pi艂 do armii w wieku dwudziestu dw贸ch lat, ods艂u偶y艂 sze艣膰, z czego ostatnie dwa w policji wojskowej.

Zdaniem Eve, prowadzi艂 ca艂kowicie przeci臋tne 偶ycie. Niemal zbyt przeci臋tne i normalne.

Telefon do Nestera Vine'a z Czy艣膰ca doprowadzi艂 j膮 do wygl膮daj膮cej na przygn臋bion膮 偶ony Vine'a, kt贸ra poinformowa艂a Eve, 偶e jej ma偶 wr贸ci艂 poprzedniego dnia do domu wcze艣niej ni偶 zwykle, poniewa偶 bardzo 藕le si臋 czu艂. O trzeciej nad ranem zabrano go do szpitala, sk膮d w艂a艣nie wr贸ci艂a. Okaza艂o si臋, 偶e mia艂 atak wyrostka robaczkowego.

Je艣li chodzi o alibi, by艂o nie do podwa偶enia. Ta rozmowa nie przynios艂a Eve wi臋kszego po偶ytku opr贸cz tego, 偶e pani Vine poradzi艂a jej skontaktowa膰 si臋 z jedn膮 ze striptizerek o imieniu Nancie, kt贸ra podobno zosta艂a w klubie po tym, jak Kohli zmusi艂 Vine'a do powrotu do domu.

Wymaza膰 Nestera, pomy艣la艂a Eve, po czym do listy os贸b, z kt贸rymi musi porozmawia膰, do艂膮czy艂a striptizerk臋.

Mimo ci膮g艂ych pr贸b, nie mog艂a si臋 po艂膮czy膰 z porucznikiem Millsem i detektyw Martinez. Ich telefony pozostawa艂y g艂uche. Otrzyma艂a informacj臋, 偶e znajduj膮 si臋 w terenie i nie s膮 osi膮galni. Zostawi艂a ka偶demu wiadomo艣膰 na automatycznej sekretarce, zebra艂a akta i zacz臋艂a si臋 przygotowywa膰 do wyj艣cia do domu.

Postanowi艂a porz膮dnie przyjrze膰 si臋 finansom Kohliego.

Z艂apa艂a Peabody w jej k膮ciku, rozprawiaj膮c膮 si臋 z zaleg艂膮 robot膮 papierkow膮.

- Zostaw reszt臋 do jutra i id藕 do domu.

- Tak? - Asystentka spojrza艂a na zegarek i twarz jej poja艣­nia艂a. - W sam膮 por臋. Um贸wi艂am si臋 z Charlesem na obiad na 贸sm膮. B臋d臋 mia艂a troch臋 czasu, 偶eby si臋 przygotowa膰. - S艂ysz膮c, 偶e w odpowiedzi prze艂o偶ona tylko odchrz膮kuje, Peabody u艣miech­n臋艂a si臋. - Wiesz, jaki to problem, kiedy si臋 chodzi z dwoma facetami?

- Uwa偶asz McNaba za faceta?

- Gdy ma dobry dzie艅, stanowi mi艂e przeciwie艅stwo Charlesa.

Ale to nieistotne. No, wi臋c wiesz, jaki jest problem w widywaniu si臋 z nimi obydwoma?

- Nie, Peabody. Jaki?

- Nie ma 偶adnego. - 艢miej膮c si臋 g艂o艣no, Peabody pochwyci艂a torb臋 i wybieg艂a z biura. - Do zobaczenia jutro.

Eve potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Wystarczy jej k艂opot贸w z jednym m臋偶czyzn膮.

Eve stara艂a si臋 nie my艣le膰 w tej chwili o dochodzeniu. Zreszt膮 nie by艂o to takie trudne, bo ruch uliczny by艂 na tyle du偶y, 偶e poch艂ania艂 wi臋kszo艣膰 jej uwagi, nie wspominaj膮c ju偶 o kolorowych reklamach zachwalaj膮cych wszystko, od wiosennej mody do najlepszych modeli aut.

Nagle na jednym z ekran贸w reklamowych zobaczy艂a znajom膮 twarz i z wra偶enia niemal nie wjecha艂a na chodnik.

Nad Czterdziest膮 Czwart膮 rozpo艣ciera艂a si臋 twarz Mavis Freestone, otoczona burz膮 mieni膮cych si臋 r贸偶nymi barwami w艂os贸w. Mavis podskakiwa艂a, wirowa艂a, okryta zawi膮zanymi w najdziw­niejszych miejscach skrawkami materia艂u w kolorze elektryzuj膮­cego b艂臋kitu. Przy ka偶dym ruchu jej w艂osy z czerwonych robi艂y si臋 z艂ote lub o艣lepiaj膮co zielone.

To do niej pasuje, pomy艣la艂a Eve z grymasem u艣miechu na twarzy.

- Jezu, Mavis. Patrzcie tylko pa艅stwo, jaka z niej gwiazda. Przyjaci贸艂ka przeby艂a d艂ug膮 drog臋 od parania si臋 uliczn膮 kradzie偶膮, za co Eve j膮 w swoim czasie zatrzyma艂a, poprzez wyst臋py w trzeciorz臋dnych klubach, a偶 do obecnej chwili, kiedy to sta艂a si臋 wielk膮 gwiazd膮 艣wiata muzycznego.

Muzycznego, my艣la艂a Eve, w najszerszym znaczeniu tego s艂owa.

Si臋gn臋艂a do pok艂adowego wideofonu, zamierzaj膮c zadzwoni膰 do kole偶anki, 偶eby powiedzie膰 jej, na co w艂a艣nie patrzy, ale w tej samej chwili odezwa艂 si臋 telefon kom贸rkowy.

- Tak? - Nie mog艂a oderwa膰 wzroku od ekranu z reklam膮, cho膰 kilku mniej cierpliwych kierowc贸w ju偶 na ni膮 tr膮bi艂o. - Dallas.

- Hej, Dallas.

- Webster. - W jednej chwili mi臋艣nie Eve stwardnia艂y jak kamienie. Wprawdzie zna艂a si臋 z Donem Websterem na stopie towarzyskiej, ale 偶aden policjant nie lubi telefon贸w z Wydzia艂u Spraw Wewn臋trznych. - Dlaczego dzwonisz na m贸j prywatny numer? Wasz wydzia艂 ma obowi膮zek korzysta膰 z oficjalnych kana艂贸w.

- Chcia艂em tylko z tob膮 pogada膰. Masz woln膮 chwil臋?

- Przecie偶 rozmawiamy.

- Ale nie twarz膮 w twarz.

- A po co?

- No, Dallas. Po艣wi臋膰 mi dziesi臋膰 minut.

- Jestem w drodze do domu. Skontaktuj si臋 ze mn膮 jutro.

- Tylko dziesi臋膰 minut - powt贸rzy艂. - Spotkamy si臋 w parku ko艂o twojego domu.

- Czy to sprawa zwi膮zana z WSW?

- Pogadamy. - Pos艂a艂 jej lekki u艣miech, co tylko bardziej rozbudzi艂o jej podejrzliwo艣膰. - Spotkamy si臋 w parku. Jestem tu偶 za tob膮.

Zmru偶y艂a oczy, zerkn臋艂a w lusterko wsteczne i przekona艂a si臋, 偶e Webster nie k艂amie. Nic nie m贸wi膮c, przerwa艂a po艂膮czenie.

Nie zatrzyma艂a si臋 przed bram膮 domu, tylko przejecha艂a jeszcze jakie艣 dwie przecznice, dla zasady. Potem, upewniwszy si臋, 偶e znalaz艂a jedyne wygodne miejsce do parkowania, zatrzyma艂a si臋.

Nie zdziwi艂a si臋, widz膮c 偶e Webster zaparkowa艂 tu偶 za ni膮 na ulicy, ignoruj膮c piorunuj膮ce spojrzenie jakiej艣 eleganckiej pary i ich trzech r贸wnie eleganckich afgan贸w. W艂膮czy艂 sygna艂 艣wietlny 鈥瀗a s艂u偶bie鈥 i wszed艂 za Eve na chodnik.

U艣miech by艂 jego sprzymierze艅cem, a poniewa偶 wiedzia艂 o tym, wi臋c go przywo艂a艂. Roz艣wietli艂 mu przyja藕nie niebieskie oczy, pob艂yskuj膮ce w poci膮g艂ej twarzy o ostrych rysach. Ciemnokasztanowe, lekko kr臋cone w艂osy mia艂 kr贸tko obci臋te. Z wiekiem b臋dzie si臋 zapewne coraz bardziej upodabnia艂 urod膮 do typu uczonego.

- Zrobi艂a艣 karier臋, Dallas. Niez艂e s膮siedztwo.

- Tak, co miesi膮c urz膮dzamy sobie balang臋 i szalejemy. Czego chcesz, Webster?

- Jak ci leci? - rzuci艂 niby od niechcenia i ruszy艂 w stron臋 zielonego trawnika i drzew ukwieconych wiosennymi p膮czkami.

Hamuj膮c gniew, Eve wepchn臋艂a d艂onie do kieszeni i zr贸wna艂a si臋 z nim.

- Dobrze. A co u ciebie?

- Nie mog臋 narzeka膰. Mi艂y wiecz贸r. Wiosna w Nowym Jorku jest pi臋kna.

- A co tam u Jankes贸w? I chyba na tym przerwiemy t臋 towarzysk膮 gadk臋. Czego chcesz?

- Nigdy nie lubi艂a艣 rozmawia膰. - Bardzo dobrze pami臋ta艂 ten jedyny raz, kiedy uda艂o mu si臋 zaci膮gn膮膰 Eve do 艂贸偶ka; nie pad艂o wtedy ani jedno s艂owo. - Mo偶e znajdziemy jak膮艣 艂awk臋? Jak powiedzia艂em wcze艣niej, wiecz贸r jest taki przyjemny.

- Nie chc臋 szuka膰 艂awki. Nie chc臋 sojowego hot doga i nie chc臋 rozmawia膰 o pogodzie. Chc臋 wr贸ci膰 do domu. Wi臋c je艣li nie masz mi nic interesuj膮cego do powiedzenia, w艂a艣nie to zrobi臋. - Odwr贸ci艂a si臋 i zacz臋艂a i艣膰 z powrotem do samochodu.

- Prowadzisz 艣ledztwo w sprawie Kohliego?

- Zgadza si臋. - Odwr贸ci艂a si臋, a jej system alarmowy roz艣wietli艂 si臋 na czerwono. - Co to ma wsp贸lnego z WSW?

- Nie powiedzia艂em, 偶e ma to co艣 wsp贸lnego z WSW, opr贸cz zwyk艂ych procedur uruchamianych w sytuacji, gdy ginie policjant.

- Ale w sk艂ad tych procedur nie wchodzi prywatne spotkanie z prowadz膮cym 艣ledztwo.

- Czasami omijamy przepisy. - Podni贸s艂 d艂o艅. - Do diab艂a z nimi, skoro s膮 takie sztywne.

Patrz膮c koledze prosto w oczy, Eve zbli偶y艂a si臋 i stan臋艂a tu偶 przed jego nosem.

- Nie obra偶aj mnie, Webster. Co ma WSW do mojego do­chodzenia?

- Pos艂uchaj. Widzia艂em wst臋pny raport. To powa偶na sprawa. Trudna dla wydzia艂u, dla brygady, dla rodziny.

Co艣 zaczyna艂o jej 艣wita膰.

- Zna艂e艣 Kohliego?

- Nie bardzo. - U艣miechn膮艂 si臋 s艂abo z lekkim roz偶aleniem i zgorzknieniem. - Wi臋kszo艣膰 policjant贸w nie dba zbytnio o utrzymywanie kontakt贸w towarzyskich z WSW. To 艣mieszne, 偶e wszyscy u偶alaj膮 si臋 nad skorumpowanym policjantem, ale nikt nie chce wymieni膰 u艣cisku d艂oni z osob膮 kt贸ra wyci膮ga takiego brudasa z b艂ota.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e Kohli by艂 brudny?

- Nic takiego nie m贸wi艂em. Nie mam prawa rozmawia膰 z tob膮 o szczeg贸艂ach dochodzenia prowadzonego przez wydzia艂, je艣li nawet takie dochodzenie w og贸le by si臋 toczy艂o.

- Pieprzysz, Webster. Po prostu, pieprzysz. Je艣li by艂 w co艣 zamieszany, musz臋 o tym wiedzie膰.

- Nie wolno mi rozmawia膰 o sprawach WSW. Za to wiem, 偶e zagl膮da艂a艣 w konto Kohliego.

Przez chwil臋 sta艂a, milcz膮c, staraj膮c si臋 pohamowa膰 gniew.

- Mnie te偶 nie wolno rozmawia膰 na temat 艣ledztwa. Ale dziwi臋 si臋, 偶e wydzia艂 szczur贸w tak si臋 nim zainteresowa艂?

- Nie pr贸buj mnie wkurzy膰, bo ci si臋 nie uda - rzuci艂 Webster, wzruszaj膮c zarazem ramionami. - Pomy艣la艂em po prostu, 偶e szepn臋 ci nieoficjalnie s艂贸wko, tak po przyjacielsku. Wiedz, 偶e lepiej by si臋 sta艂o dla wydzia艂u, gdyby sprawa zosta艂a jak najszybciej i jak najciszej zamkni臋ta.

- Czy Kohli bra艂 od Rickera?

Tym razem, cho膰 jego g艂os pozosta艂 spokojny, zdradzi艂 si臋 ze zdenerwowaniem, napinaj膮c mi臋艣nie szcz臋ki.

- Nie wiem, o czym m贸wisz. Grzebanie w finansach Kohliego to 艣lepa uliczka, Dallas. Mo偶esz tylko sprawi膰 przykro艣膰 jego rodzinie. Ten cz艂owiek zgin膮艂, nie b臋d膮c na s艂u偶bie.

- Tego cz艂owieka pobito na 艣mier膰. By艂 policjantem. Jego 偶ona zosta艂a wdow膮. Dzieci straci艂y ojca. I to wszystko ma mie膰 mniejsze znaczenie tylko dlatego, 偶e Taj nie zgin膮艂 w czasie odbywania s艂u偶by?

- Nie. - Webster posiada艂 cho膰 tyle sumienia lub rozs膮dku, by zrobi膰 zawstydzon膮 min臋, a potem spojrze膰 przed siebie z zadu­m膮. - Ale sta艂o si臋, a ty nic wi臋cej nie znajdziesz.

- Nie m贸w mi, jak mam wykonywa膰 swoj膮 prac臋, Webster. Nigdy mi nie m贸w, jak mam prowadzi膰 艣ledztwo w sprawie o zab贸jstwo. To ty porzuci艂e艣 prac臋 w policji, nie ja.

- Dallas. - Do艂膮czy艂 do niej, zanim zd膮偶y艂a doj艣膰 do brzegu chodnika. Pochwyci艂 jej rami臋 i os艂oni艂 si臋 drug膮 r臋k膮, bo odwr贸ci艂a si臋 w jego stron臋 gwa艂townie. Spojrza艂a mu ch艂odno prosto w oczy.

- Zabierz r臋k臋. Ju偶!

Wykona艂 polecenie, chowaj膮c d艂o艅 do kieszeni.

- Pr贸buj臋 ci tylko przekaza膰, 偶e WSW chce, aby ta sprawa zosta艂a cicho zamkni臋ta.

- Dlaczego s膮dzisz, 偶e b臋d臋 si臋 przejmowa艂a tym, czego chce cholerne WSW? Je艣li masz mi co艣 do powiedzenia, co jest zwi膮zane ze 艣mierci膮 detektywa Taja Kohliego, prosz臋, zr贸b to w drodze oficjalnej. I nigdy wi臋cej mnie nie 艣led藕, Webster. Nigdy.

Wsiad艂a do samochodu, poczeka艂a na dziur臋 w korku i w艂膮czy艂a si臋 do ruchu.

Patrzy艂 za ni膮, potem ruszy艂 w stron臋 wysokiej bramy, za kt贸r膮 kry艂 si臋 obecny 艣wiat Eve. Trzy razy g艂臋boko nabra艂 powietrza, a kiedy to nie poskutkowa艂o, ze z艂o艣ci膮 kopn膮艂 w tylne ko艂o swojego wozu.

Nienawidzi艂 tego, co zrobi艂. A co wi臋cej, nienawidzi艂 艣wiadomo­艣ci, 偶e tak naprawd臋 nigdy nie przesta艂o mu na niej zale偶e膰.

3

Gniew z niej parowa艂 przez ca艂膮 drog臋 do wielkiej kamiennej budowli, z kt贸rej Roarke uczyni艂 sw贸j dom. Sw贸j i jej.

Nici z pr贸by pozostawienia pracy za drzwiami. Co, do diab艂a, mo偶na zrobi膰, gdy praca sama idzie za cz艂owiekiem, a偶 pod ganek? Websterowi o co艣 chodzi艂o, a to oznacza 艣ledztwo, i to 艣ledztwo prowadzone przez Wydzia艂 Spraw Wewn臋trznych.

Eve uzna艂a, 偶e musi natychmiast pozby膰 si臋 z艂o艣ci wywo艂anej podst臋pnym najazdem Webstera. Je艣li b臋dzie spokojniejsza, szybciej wpadnie na to, o co mu chodzi艂o, a czego nie chcia艂 otwarcie powiedzie膰.

Zostawi艂a samoch贸d na ko艅cu podjazdu, bo tak si臋 jej podoba艂o i dlatego, 偶e to irytowa艂o majordomusa Roarke'a, Summerseta, kt贸ry sam by艂, zdaniem Eve, bardzo irytuj膮cy.

Z艂apa艂a teczk臋 z aktami i znajdowa艂a si臋 ju偶 w po艂owie schod贸w, gdy nagle si臋 zatrzyma艂a. Wypu艣ci艂a wolno powietrze, wzi臋艂a g艂臋boki wdech, obr贸ci艂a si臋 i po prostu usiad艂a.

Uzna艂a, 偶e nadszed艂 czas na zmian臋. Czas na siedzenie i rozkoszo­wanie si臋 mi艂ym wiosennym wieczorem, cieszenie si臋 cudown膮 prostot膮 kwitn膮cych drzew i krzew贸w. Mieszka tu ponad rok, a tak rzadko miewa okazj臋 na przyjrzenie si臋 swojemu otoczeniu. Pora doceni膰 to, co Roarke zbudowa艂, i styl, w jakim to zrobi艂.

Sam dom z 艂ukami, wie偶yczkami i osza艂amiaj膮cymi szklanymi p艂aszczyznami by艂 pomnikiem smaku, zamo偶no艣ci i elegancji. Jego rozliczne pokoje wype艂nia艂y dzie艂a sztuki, antyki i wszystko, co zapewnia艂o wygod臋 i sprawia艂o przyjemno艣膰.

Wok贸艂 domu rozpo艣ciera艂 si臋 ogromny teren, bo Roarke lubi艂 du偶e przestrzenie i chcia艂 czu膰 si臋 ich w艂a艣cicielem. Zarazem jednak pragn膮艂 mie膰 w pobli偶u ro艣linno艣膰, kt贸rej prostota go zachwyca艂a.

Dlatego te偶 dom otoczony by艂 g艂贸wnie ogrodami. A wszystko zamyka艂 wysoki kamienny mur i metalowa brama, zaopatrzona w system alarmowy, oddzielaj膮ce posiad艂o艣膰 od miasta.

Miasto czai艂o si臋 jednak przy bramie, obw膮chuj膮c j膮 niczym wyg艂odnia艂y kundel. Tak naprawd臋 by艂o nieod艂膮czn膮 cz臋艣ci膮 posiad艂o艣ci i wyra偶a艂o jedn膮 ze stron osobowo艣ci Roarke'a, a tak偶e Eve. Bo Roarke wychowa艂 si臋 na miejskich uliczkach mi臋dzy kamienicami Dublina. To by艂a jego szko艂a przetrwania. Eve tak偶e wyros艂a w mie艣cie i z nim 艂膮czy艂a wspomnienia z dzieci艅stwa. 艢wiadomo艣膰 tego, co musia艂a zrobi膰, 偶eby uciec, 艣ciga艂a j膮 nawet teraz, gdy ju偶 by艂a doros艂a.

Tarcz膮 ochronn膮 przed przesz艂o艣ci膮 s膮 dla Roarke'a pieni膮dze i w艂adza. Dla niej policyjna odznaka. I chyba zrobiliby wszystko, on i ona, aby tej tarczy nikt im nie odebra艂. Jednak, o dziwo, odk膮d s膮 ze sob膮, stali si臋... normalni. Uda艂o im si臋 stworzy膰 ma艂偶e艅stwo i dom.

Dlatego te偶 Eve mog艂a siedzie膰 teraz na tych stopniach, z brzydot膮 mijaj膮cego dnia brudz膮c膮 jej serce, i przygl膮da膰 si臋 poro艣ni臋tym p膮czkami ga艂膮zkom, poruszanym lekkim wiatrem. I czeka膰 na niego.

Zobaczy艂a d艂ugi czarny samoch贸d, cicho podje偶d偶aj膮cy pod dom. Z ty艂u wysiad艂 Roarke, zamieni艂 s艂owo z kierowc膮, a gdy w贸z odjecha艂, ruszy艂 w jej stron臋 z takim wyrazem w oczach, jakiego u nikogo nie widzia艂a. Nikt nigdy tak na ni膮 nie patrzy艂, tak jakby nic innego opr贸cz niej nie istnia艂o na 艣wiecie.

Kiedy tak na ni膮 patrzy艂, zawsze jej serce zaczyna艂o bi膰 szybciej.

Usiad艂 obok, odstawi艂 akt贸wk臋 i odchyli艂 si臋 do ty艂u tak jak ona.

- Cze艣膰 - powiedzia艂a.

- Cze艣膰. Wspania艂y wiecz贸r.

- Tak. Kwiaty wygl膮daj膮 pi臋knie.

- Rzeczywi艣cie. Wiosenne odrodzenie. To komuna艂, ale praw­dziwy, jak wi臋kszo艣膰 komuna艂贸w. - Roarke pog艂aska艂 偶on臋 po w艂osach. - Co robisz?

- Nic.

- No w艂a艣nie. To nie w twoim stylu, kochana Eve.

- Przeprowadzam eksperyment. - Skrzy偶owa艂a nogi. - Pr贸­buj臋 si臋 przekona膰, czy potrafi臋 zostawi膰 prac臋 poza domem na komendzie.

- I jak ci wychodzi?

- Kiepsko. - Zamkn臋艂a oczy. - Sz艂o mi jako tako, jeszcze gdy jecha艂am do domu. Widzia艂am reklam臋 z Mavis.

- A tak. Bardzo efektowna.

- Nic mi o niej nie m贸wi艂e艣.

- Pojawi艂a si臋 dopiero dzisiaj. Przypuszcza艂em, 偶e j膮 zobaczysz, i chcia艂em, 偶eby艣 mia艂a niespodziank臋.

- No to ci si臋 uda艂o. - Na wspomnienie reklamy usta Eve ozdobi艂 u艣miech. - O ma艂y w艂os nie wjecha艂abym na chodnik. Siedzia艂am w samochodzie i mia艂am zamiar zadzwoni膰 do Mavis, gdy nagle kto艣 zatelefonowa艂 do mnie.

- A wi臋c praca na艂o偶y艂a ci si臋 na 偶ycie prywatne.

- Mniej wi臋cej. To by艂 Webster. - Poniewa偶 ju偶 si臋 nie u艣miecha艂a, tylko spogl膮da艂a z kwa艣nym grymasem na drzewa, nie zauwa偶y艂a, 偶e m膮偶 lekko si臋 nachmurzy艂. - Don Webster z Wydzia艂u Spraw Wewn臋trznych.

- Tak, pami臋tam, kto to jest. Czego chcia艂?

- Pr贸buj臋 si臋 w艂a艣nie tego domy艣li膰. Zadzwoni艂 na m贸j prywatny telefon i poprosi艂 o spotkanie.

- Tak? - mrukn膮艂 Roarke podejrzanie spokojnym g艂osem.

- Przeszed艂 sam siebie. 艢ledzi艂 mnie od samej komendy. Spotka艂am si臋 z nim przecznic臋 st膮d i kiedy w ko艅cu da艂 sobie spok贸j z uprzejmo艣ciami, zacz膮艂 mow臋 na temat sprawy Kohliego.

Ju偶 samo opowiadanie o ca艂ym zaj艣ciu burzy艂o jej krew w 偶y艂ach.

- M贸wi艂, 偶e WSW chce, 偶eby spraw臋 zako艅czy膰 cicho i 偶e nie podoba si臋 im, 偶e sprawdzam finanse Kohliego. Ale nie chcia艂 niczego potwierdza膰 ani negowa膰. Twierdzi艂, 偶e to przyjacielska i nieoficjalna rada.

- A ty mu wierzysz?

- Nie, ale nie wiem, czym chcia艂 mnie nakarmi膰. I nie podoba mi si臋 to, 偶e lepkie paluchy WSW dotykaj膮 mojej sprawy.

- Ten facet jest tob膮 zainteresowany osobi艣cie.

- Webster? - Spojrza艂a na m臋偶a ze zdumieniem. - Nie, to nieprawda. Sp臋dzili艣my ze sob膮 noc wiele lat temu, ale to by艂 pocz膮tek i zarazem koniec naszych bli偶szych kontakt贸w.

Mo偶e twoim zdaniem, pomy艣la艂 Roarke, ale nie powt贸rzy艂 tego na g艂os.

- W gruncie rzeczy nie wiem, czy chodzi艂o o Kohliego, czy mo偶e bardziej o zwi膮zek z Rickerem.

- Maxem Rickerem?

- Tak. - Wzrok Eve zaostrzy艂 si臋. - Znasz go. Mog艂am si臋 domy艣li膰.

- Poznali艣my si臋. Jaki zwi膮zek?

- Jakie艣 p贸艂 roku temu Kohli pracowa艂 z zespo艂em, kt贸ry przyskrzyni艂 Rickera. Nie by艂 g艂贸wn膮 osob膮 prowadz膮c膮 do­chodzenie, a Rickerowi uda艂o si臋 wymkn膮膰, ale i tak straci艂 przez to du偶o czasu i pieni臋dzy. Mo偶e wynaj膮艂 kogo艣, 偶eby wyr贸wna膰 porachunki z policj膮.

- To, co widzia艂em dzisiaj w Czy艣膰cu nie pasowa艂o mi do Rickera.

- Nie s膮dz臋, 偶eby zale偶a艂o mu na pozostawianiu po sobie odcisk贸w palc贸w.

- No, tak. - Przez chwil臋 Roarke milcza艂. - Chcesz pewnie wiedzie膰, czy kiedykolwiek 艂膮czy艂y mnie z jakie艣 interesy?

- Wcale ci臋 o to nie pytam.

- Owszem, pytasz. - Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋, poca艂owa艂, potem wsta艂. - Przejd藕my si臋.

- Przywioz艂am sobie do domu prac臋. - U艣miechaj膮c si臋, Eve pozwoli艂a, 偶eby m膮偶 podci膮gn膮艂 j膮 w g贸r臋. - Na tym koniec eksperymentu. Musz臋 si臋 do niej zabra膰.

- B臋dzie ci si臋 lepiej pracowa艂o, gdy sobie wszystko wyja艣nimy. Wiatr str膮ci艂 z drzew p艂atki, kt贸re wygl膮da艂y na trawie jak r贸偶owo - bia艂e kropki 艣niegu. Kwiaty, kt贸rych nazw Eve nie zna艂a, 艣cieli艂y si臋 przed ni膮 jak b艂臋kitno - bia艂e narzuty. Zachodz膮ce s艂o艅ce przynosi艂o ze sob膮 spok贸j wieczoru. Z lekk膮 bryz膮 nadlecia艂 s艂odki zapach ro艣linno艣ci.

Roarke pochyli艂 si臋, by zerwa膰 kwiat. Poda艂 go Eve. By艂 to tulipan z pi臋knie ukszta艂towanym kielichem, jakby go kto艣 wyrze藕bi艂 w wosku.

- Od lat nie widzia艂em Maxa Rickera ani z nim nie roz­mawia艂em. Ale kiedy艣 prowadzili艣my razem interesy.

Podnios艂a kwiat, s艂ysz膮c ci臋偶ki oddech miasta obw膮chuj膮cego bram臋.

- Jakie?

Roarke zatrzyma艂 si臋 i obr贸ci艂 jej g艂ow臋, tak 偶e popatrzyli sobie w oczy. Przekona艂 si臋 z 偶alem, 偶e wzrok 偶ony wyra偶a niepok贸j i skr臋powanie.

- Po pierwsze, pozw贸l, 偶e ci wyja艣ni臋, i偶 nawet kto艣... z takim smakiem jak m贸j... nie ma ochoty na pewne dzia艂ania. Morderstwo na zam贸wienie niew膮tpliwie do nich si臋 zalicza. Nigdy dla niego nie zabija艂em, a je艣li chodzi o 艣cis艂o艣膰, to dla nikogo innego, wy艂膮cznie dla siebie.

Eve ponownie skin臋艂a g艂ow膮.

- Nie wchod藕my w to, nie teraz.

- W porz膮dku.

Ale zaszli za daleko, 偶eby m贸c si臋 ot tak prostu wycofa膰.

- Narkotyki?

- By艂 taki czas na pocz膮tku mojej kariery, gdy nie mog艂em... Nie - poprawi艂 si臋, zdaj膮c sobie spraw臋, jak wa偶na jest uczciwo艣膰. - Gdy nie zwraca艂em szczeg贸lnej uwagi na to, jakim towarem handluj臋. Tak, od czasu do czasu zajmowa艂em si臋 narkotykami i nieraz mia艂em do czynienia z Rickerem i jego organizacj膮. Ostatni raz pracowali艣my ze sob膮... Chryste, wi臋cej ni偶 dziesi臋膰 lat temu. Nie podoba艂y mi si臋 jego praktyki i w ko艅cu osi膮gn膮艂em pozycj臋, kt贸ra pozwoli艂a mi nie negocjowa膰 z osobami, kt贸re mi nie odpowiada艂y.

- W porz膮dku.

- Eve. - Trzyma艂 d艂o艅 na twarzy 偶ony. Patrzy艂 jej g艂臋boko w oczy. - Kiedy ci臋 pozna艂em, wi臋kszo艣膰 moich interes贸w by艂a ju偶 legalna. Dokona艂em tego wyboru dawno temu, bo tak chcia艂em. Po poznaniu ciebie przesta艂em zajmowa膰 si臋 sprawami, kt贸re nadal jeszcze mog艂y budzi膰 w膮tpliwo艣ci. Uczyni艂em to, poniewa偶 wiedzia艂em, 偶e ty by艣 tego chcia艂a.

- Nie musisz m贸wi膰 mi tego, co ju偶 wiem.

- Musz臋, w艂a艣nie teraz. Zrobi艂bym dla ciebie prawie wszystko, ale nie mog臋, nie potrafi臋 zmieni膰 swojej przesz艂o艣ci ani tego, co mnie przyprowadzi艂o do tego miejsca.

Spojrza艂a na kwiat, doskona艂y i czysty, potem na m臋偶a. Na Boga, z pewno艣ci膮 nie czystego, ale dla niej doskona艂ego.

- Nie chc臋, by艣 cokolwiek zmienia艂. - Po艂o偶y艂a mu r臋ce na ramionach. - Jest dobrze tak, jak jest.

P贸藕niej, po wsp贸lnej kolacji, podczas kt贸rej obydwoje uwa偶ali, 偶eby nie porusza膰 temat贸w zwi膮zanych z prac膮, Eve przesz艂a do swojego domowego gabinetu i zabra艂a si臋 do przegl膮dania finans贸w Taja i Paty Kohlich.

Przyjrza艂a si臋 im z ka偶dej mo偶liwej strony, wypi艂a trzy kawy, dosz艂a do pewnych wniosk贸w, potem wsta艂a. Zapuka艂a do drzwi oddzielaj膮cych jej gabinet od gabinetu m臋偶a i wesz艂a.

Siedzia艂 za konsol膮 i, jak si臋 zd膮偶y艂a zorientowa膰, rozmawia艂 z kim艣 z Tokio. Podni贸s艂 r臋k臋 tak, 偶eby nie wida膰 by艂o tego gestu w kamerze, daj膮c jej zna膰, 偶e ma zaczeka膰.

- 呕a艂uj臋, ale tym razem projekt nie odpowiada moim potrzebom, Fumi - san.

- Projekt jest oczywi艣cie wst臋pny i do negocjacji. - G艂os p艂yn膮cy z mikrofonu by艂 wyra藕ny i ch艂odny, ale nie ch艂o­dniejszy, zdaniem Eve, ni偶 spokojna i uprzejma mina jej m臋偶a.

- W takim razie mo偶e podyskutujemy o tym p贸藕niej, gdy wyliczenia wyjd膮 ju偶 poza wst臋pn膮 faz臋.

- B臋dzie to dla mnie zaszczyt, Roarke - san, zw艂aszcza je艣li b臋d臋 m贸g艂 osobi艣cie porozmawia膰 z panem na ten temat. W odczuciu moich wsp贸lnik贸w, tak delikatne negocjacje lepiej prowadzi膰 w ten w艂a艣nie spos贸b. Tokio jest pi臋kne wiosn膮. Mo偶e odwiedzi pan moje miasto, na nasz koszt oczywi艣cie, w najbli偶szej przy­sz艂o艣ci.

- Przykro mi stwierdzi膰, 偶e taka podr贸偶, cho膰 wydaje si臋 bardzo poci膮gaj膮ca, jest przy obecnym nawale zaj臋膰 niemo偶liwa. Jednak偶e sprawi mi wielk膮 rado艣膰 spotkanie si臋 z panem lub z kt贸rym艣 z pa艅skich wsp贸lnik贸w tu, w Nowym Jorku. Je艣li to mo偶liwe, wystarczy, 偶e skontaktujecie si臋 z moim administratorem.

Z wielk膮 ochot膮 pomo偶e panom we wszelkich planach dotycz膮cych podr贸偶y.

Nast膮pi艂a kr贸tka przerwa w rozmowie.

- Dzi臋kuj臋 za mi艂e zaproszenie. Skontaktuj臋 si臋 z moimi wsp贸lnikami, a potem jak najszybciej z pa艅skim administratorem.

- W takim razie czekam. Dorno, Fumi - san.

- Co znowu kupujesz? - zapyta艂a Eve.

- To si臋 jeszcze oka偶e, ale powiedz, co s膮dzisz o posiadaniu japo艅skiej dru偶yny bejsbolu?

- Lubi臋 bejsbol - odpar艂a po chwili zastanowienia.

- No to dobrze. W czym mog臋 pani pom贸c, pani porucznik.

- Je艣li jeste艣 zaj臋ty transferem dru偶yn sportowych, moja sprawa mo偶e poczeka膰.

- Niczego nie kupuj臋, przynajmniej do czasu zako艅czenia negocjacji. - W jego oczach pojawi艂 si臋 chytry ognik. - I na moim boisku.

- 艢wietnie, wi臋c najpierw pytanie. Gdybym nie chcia艂a roz­mawia膰 z tob膮 o mojej pracy, o moich zaj臋ciach zawodowych, co by艣 zrobi艂?

- Oczywi艣cie bym ci臋 zla艂. - Wsta艂, zdziwiony, 偶e 偶ona si臋 艣mieje. - Ale my艣l臋, 偶e to nieprzyjemne do艣wiadczenie zostanie nam oszcz臋dzone, poniewa偶 w naszym przypadku twoje pytanie nie ma sensu. Dlaczego je zada艂a艣?

- Spr贸buj臋 przedstawi膰 ci to w inny spos贸b, poniewa偶 przera偶a mnie wizja, 偶e jednak mnie zbijesz. Czy dwoje ludzi mo偶e, b臋d膮c ma艂偶e艅stwem, mieszkaj膮c pod jednym dachem, nie wiedzie膰 nic o pracy m臋偶a lub 偶ony? - Gdy w odpowiedzi Roarke uni贸s艂 kpi膮co brwi, Eve zakl臋艂a. - Ty to co innego. Nikt nie nad膮偶y za interesami, kt贸re prowadzisz. Poza tym z grubsza wiem, czym si臋 zajmujesz. Kupujesz, co tylko si臋 da, i produkujesz chyba wszystko, co jest znane rodzajowi ludzkiemu. A teraz zastanawiasz si臋, czy nie kupi膰 japo艅skiej dru偶yny bejsbolowej. Widzisz?

- M贸j Bo偶e, moje 偶ycie to otwarta ksi臋ga. - Okr膮偶y艂 biurko. - Ale wracaj膮c do twojego pytania. Tak, uwa偶am, 偶e to mo偶liwe, 偶e ludzie 偶yj膮cy razem nie wiedz膮 nic o swoich zawodowych zaj臋ciach. A co b臋dzie, je艣li ci powiem, 偶e lubi臋 艂owi膰 ryby.

- 艁owi膰 ryby?

- Na przyk艂ad. Za艂贸偶my, 偶e moj膮 pasj膮 jest 艂owienie ryb i 偶e na ka偶dy weekend wyrywam si臋 do Montany, aby sobie porzuca膰 w臋dk膮. Czy wypytywa艂aby艣 mnie ze szczeg贸艂ami, jak mi posz艂o, czy ryby bra艂y albo co艣 w tym rodzaju, po moim powrocie?

- 艁owi膰 ryby? - powt贸rzy艂a, a Roarke si臋 roze艣mia艂.

- Sama widzisz. A wiec na twoje pytanie odpowiadam w ten spos贸b. Ale dlaczego pytasz?

- Pr贸buj臋 wyobrazi膰 sobie tak膮 sytuacj臋. Poniewa偶 jednak mo偶e ci臋 kusi膰, 偶eby mnie zla膰, a wtedy ja musia艂abym ci臋 powali膰, podziel臋 si臋 z tob膮 moimi zawodowymi rozterkami. Mo偶e zechcia艂by艣 si臋 czemu艣 przyjrze膰?

- Dobrze. Tylko mnie nie powalaj.

- Powal臋.

- Jak ci si臋 uda - rzuci艂 i mijaj膮c 偶on臋, wszed艂 do jej gabinetu. Na monitorze widnia艂 raport dotycz膮cy finans贸w Kohliego.

Roarke przysiad艂 na brzegu biurka i pochyli艂 na bok g艂ow臋, przygl膮daj膮c si臋 ekranowi.

Obydwoje wiedzieli., 偶e liczby s膮 dla niego jak powietrze. Po prostuje wdycha艂.

- Standardowe wydatki typowej 艣rednio zamo偶nej rodziny - skomentowa艂. - Rozs膮dne sp艂aty kredytu, dokonywane bez wi臋k­szych op贸藕nie艅. Koszty utrzymania samochodu i op艂aty za gara偶 s膮 nieco za wysokie. Powinni je zmniejszy膰. Ma艂o wydaj膮 na ubrania, jedzenie, rozrywki. Wida膰 nie wychodz膮 cz臋sto. Pieni膮dze na konto wp艂ywaj膮 regularnie co dwa miesi膮ce; jest to chyba zwi膮zane z wyp艂at膮 pensji. Z pewno艣ci膮 nie mo偶na oskar偶y膰 tej rodziny o 偶ycie ponad stan.

- Nie, nie mo偶na. Ale intryguj膮ce s膮 koszty zwi膮zane z samo­chodem, bior膮c pod uwag臋 fakt, 偶e Kohli mia艂 do dyspozycji auto s艂u偶bowe i ani on, ani jego 偶ona nie posiadali w艂asnego pojazdu.

- Naprawd臋? - Unosz膮c brwi, Roarke jeszcze raz spojrza艂 na ekran. - A wi臋c co艣 tu si臋 nie klei, lecz suma poni偶ej czterech tysi臋cy miesi臋cznie to w ko艅cu 偶adne wielkie pieni膮dze.

- Ale zawsze - mrukn臋艂a Eve. - A teraz popatrz na to. Konto inwestycyjne. Fundusze na wykszta艂cenie, emerytalne, oszcz臋dno艣ci. - Wywo艂a艂a na ekran nast臋pne tabele. - Aaa. - Z ust Roarke'a na ich widok wyrwa艂 si臋 odg艂os zaskoczenia.

- Kto艣 dba艂 o przysz艂o艣膰. P贸艂 miliona w ci膮gu ostatnich pi臋ciu miesi臋cy na dobry procent. Chocia偶 poradzi艂bym mu wi臋ksze zr贸偶nicowanie lokat.

- Ju偶 si臋 nie przydadz膮 te twoje fachowe porady. Poza tym policjant nie zarabia p贸艂 miliona dzi臋ki zr臋cznemu inwestowaniu swojej marnej pensji. Zyskuje je, brudz膮c sobie r臋ce.

Usiad艂a, czuj膮c rosn膮cy gniew.

- Bra艂 w 艂ap臋. Pytanie, od kogo i dlaczego. Lokaty i rachunki by艂y ukryte, ale nie jako艣 specjalnie g艂臋boko. To do艣膰 idiotyczne.

Wsta艂a i zacz臋艂a kr膮偶y膰 po pokoju.

- Idiotyczne, a nie s膮dz臋, 偶eby Kohli by艂 g艂upi. Raczej pewny siebie, pewny, 偶e jest kryty.

- Gdyby go nie zamordowano, nikt nie sprawdza艂by stanu jego konta - zauwa偶y艂 Roarke. - 呕y艂 tak, 偶eby nie wzbudza膰 zainte­resowania. 呕y艂 na miar臋 swoich zarobk贸w.

- Tak, robi艂 swoje. Ni mniej, ni wi臋cej. Wieczorem wraca艂 do domu, do 艂adniutkiej 偶ony i dzieci, wstawa艂 nast臋pnego dnia i zaczyna艂 to samo od pocz膮tku. Beznami臋tnie. By艂 typem policjanta, na kt贸rego nikt nie zwraca uwagi i wszyscy go lubi膮. Mi艂y, cichy facet. Ale WSW mu si臋 przygl膮da艂o. - Zatrzyma艂a si臋 przed oknem. - Przygl膮dali si臋 i wiedzieli o 艂ap贸wkach. Z jakiego艣 powodu nie chc膮, 偶eby kto艣 si臋 o nich dowiedzia艂. Ale tu nie chodzi o biedn膮 wdow臋, bo WSW nie ma takich skrupu艂贸w. A wi臋c kto kryje kogo?

- Mo偶liwe, 偶e po prostu strzeg膮 swojego terytorium. Je艣li go 艣ledzili, mo偶e sami chc膮 zamkn膮膰 艣ledztwo.

- Tak, by膰 mo偶e. To do nich pasuje. - Ale co艣 Eve jednak nie dawa艂o spokoju. - 艁ap贸wkarz czy nie, kto艣 go zamordowa艂. Zamordowa艂 policjanta. I on jest m贸j. - Skin臋艂a g艂ow膮 w stron臋 ekranu. - Chc臋 pogada膰 z Maxem Rickerem.

- Pani porucznik. - Roarke stan膮艂 za 偶on膮 i pog艂aska艂 j膮 po plecach. - Ufam twoim zdolno艣ciom, twojemu intelektowi i in­stynktowi, ale Ricker to niebezpieczny facet, kt贸ry gustuje w ma艂o przyjemnych rozrywkach. Zw艂aszcza je艣li chodzi o kobiety.

B臋dziesz go poci膮ga艂a z kilku powod贸w, a jednym z nich, i wcale nie najmniej wa偶nym, b臋dzie fakt, 偶e jeste艣 zwi膮zana ze mn膮.

- Naprawd臋? - mrukn臋艂a i odwr贸ci艂a si臋.

- Nasza wsp贸艂praca nie zako艅czy艂a si臋 najmilej.

- A wi臋c b臋d臋 mog艂a to wykorzysta膰. Je艣li si臋 mn膮 zainteresuje, 艂atwiej uda mi si臋 dotrze膰 do jego prawnik贸w i um贸wi膰 si臋 z nim na spotkanie.

- Pozw贸l, 偶e ja to za艂atwi臋.

- Nie.

- Pomy艣l chwil臋. Mog臋 do niego dotrze膰 szybciej i pro艣ciej.

- Nie tym razem i nie tym sposobem. Nie mo偶esz zmieni膰 swojej przesz艂o艣ci - stwierdzi艂a - a on jest jej cz臋艣ci膮. Nie nale偶y jednak do twojej tera藕niejszo艣ci.

- Ale nale偶y do twojej.

- Zgadza si臋. I niech tak zostanie. Je艣li si臋 oka偶e, 偶e Ricker by艂 powi膮zany z Kohlim, zapewne b臋dziesz o tym wiedzia艂 szybciej ode mnie, bo nie wyobra偶am sobie, 偶e przestaniesz si臋 interesowa膰 t膮 spraw膮. Ale jakimkolwiek policjantem by艂 Kohli, musz臋 stan膮膰 w jego obronie. Um贸wi臋 si臋 na spotkanie z Rickerem, gdy nadejdzie odpowiednia pora.

- Pozw贸l mi przynajmniej najpierw troch臋 si臋 rozejrze膰. Podejmuj膮c jakie艣 decyzje, b臋dziesz ju偶 mia艂a wi臋cej atut贸w w kieszeni - t艂umaczy艂 Roarke, obiecuj膮c sobie zarazem w duchu, 偶e i tak zrobi to, co nale偶y, aby utrzyma膰 偶on臋 z daleka od Rickera.

- Prosz臋 bardzo - rzuci艂a lekko, chocia偶 wcale nie przysz艂o jej to 艂atwo. Wola艂a si臋 jednak zgodzi膰. - Powiedz mi, co c nim wiesz. Podaj mi jakie艣 nieznane fakty.

Roarke, zak艂opotany, odszed艂, 偶eby nala膰 sobie kieliszek brandy.

- Jest bardzo sprytny, inteligentny i potrafi by膰 czaruj膮cy, je艣li chce. Jest do艣膰 pr贸偶ny i lubi towarzystwo pi臋knych kobiet. Kiedy go zadowalaj膮, potrafi by膰 dla nich bardzo szczodry. Ale gdy go do siebie zniech臋c膮... - Obr贸ci艂 si臋, potrz膮saj膮c alkoholem w kieliszku. - Potrafi by膰 brutalny i nie cofa si臋 przed niczym. To samo charakteryzuje jego pracownik贸w i wsp贸lnik贸w. Widzia­艂em, jak kiedy艣 poder偶n膮艂 gard艂o swojemu s艂u偶膮cemu za to, 偶e poda艂 mu nadt艂uczony kieliszek.

- Dzisiaj trudno o dobrego s艂u偶膮cego.

- Prawda? Jego g艂贸wnym 藕r贸d艂em dochodu jest produkcja i dystrybucja narkotyk贸w na du偶膮 skal臋, ale interesuje si臋 tak偶e handlem broni膮, p艂atnymi zab贸jstwami i seksem. Ma w kieszeni kilku wysoko postawionych oficjeli, kt贸rzy go kryj膮. Ju偶 godzin臋 po tym, jak do niego zatelefonujesz, b臋dzie wiedzia艂 o tobie wszystko. Dowie si臋 rzeczy, kt贸re ty wola艂aby艣 pozostawi膰 dla siebie.

Poczu艂a ucisk w 偶o艂膮dku, ale pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Jako艣 to znios臋. Ma rodzin臋?

- Mia艂 brata. M贸wi si臋, 偶e si臋 go pozby艂 w trakcie jakie艣 rodzinnej k艂贸tni. Nie znaleziono jego cia艂a. Ma te偶 syna, Alexa, mniej wi臋cej w moim wieku, mo偶e kilka lat m艂odszego. Nigdy go nie widzia艂em, bo kiedy robi艂em z Rickerem interesy, Alex mieszka艂 w Niemczech. M贸wi si臋, 偶e ojciec trzyma go kr贸tko.

- Jakie s膮 jego s艂abo艣ci?

- Pr贸偶no艣膰, arogancja, chciwo艣膰. Jak do tej pory pob艂a偶anie sobie uchodzi艂o mu prawie bezkarnie. Ale ostatnio zacz臋艂y kr膮偶y膰 jakie艣 plotki, bardzo ciche i ostro偶ne, o tym, 偶e ma k艂opoty z g艂ow膮 i w rezultacie niekt贸re z jego interes贸w podupadaj膮. To jest jedna z uliczek, kt贸r膮 bym na twoim miejscu przeszuka艂.

- Je艣li jest wpl膮tany w 艣mier膰 Kohliego, jego bezkarno艣膰 si臋 sko艅czy. Nawet je艣li ma nie wszystko w porz膮dku pod kopu艂膮, i tak nie ominie go wi臋zienie. My艣lisz, 偶e zgodzi si臋 na spotkanie ze mn膮, gdy go o to poprosz臋?

- Spotka si臋 z tob膮, bo b臋dzie ciekawy. Ale je艣li nadepniesz mu na odcisk, nigdy tego nie zapomni. Jest zimny i cierpliwy. B臋dzie czeka艂 rok, dziesi臋膰 lat, je艣li trzeba, ale do ciebie wr贸ci.

- W takim razie, kiedy zdecyduj臋 si臋 nadepn膮膰 mu na odcisk, musz臋 pami臋ta膰, 偶eby zrobi膰 to z ca艂ej si艂y.

Co艣 wi臋cej, pomy艣la艂 Roarke. Je艣li ona zaczepi Rickera, ten b臋dzie musia艂 umrze膰.

Odwr贸ci艂a si臋 do niego w nocy. Rzadko to robi艂a, chyba 偶e m臋czy艂y j膮 koszmary. Gdy zasypia艂a, spa艂a mocno. Mo偶e domy艣la艂a si臋, 偶e on tego potrzebuje, potrzebuje czu膰 j膮 owini臋t膮 wok贸艂 siebie w ciemno艣ci, a ta intymno艣膰 bardziej ni偶 s艂owa m贸wi艂a o tym, kim si臋 dla siebie stali.

Odszuka艂a jego usta, wpi艂a si臋 w nie, przesuwaj膮c d艂onie na plecy i z powrotem na biodra.

Przetaczali si臋 po szerokim 艂o偶u, dwa cia艂a zapl膮tane w siebie, ciep艂a sk贸ra i oddechy coraz szybsze z ka偶dym dotykiem.

Smak jej ust, szyi, piersi wype艂nia艂 go ca艂ego, jak zawsze, cho膰 zarazem czu艂, 偶e chce wi臋cej. Bicie jej serca, kt贸re czu艂 pod d艂oni膮, pod ustami i jej pierwsze ciche j臋ki rozkoszy burzy艂y w nim krew.

Wygi臋艂a si臋 pod nim, otworzy艂a dla niego zach臋caj膮co, zarazem sama 偶膮daj膮c.

Wsun膮艂 si臋 w 偶on臋: gor膮c膮, wilgotn膮, wyczekuj膮c膮 i kiedy zamkn臋艂a si臋 na nim, j臋kn膮艂. Ich cia艂a unosi艂y si臋 i opada艂y w powolnym, mi臋kkim rytmie poruszaj膮cym noc.

Uni贸s艂 g艂ow臋 i zobaczy艂 l艣nienie w jej wpatrzonych w niego oczach.

- Eve - powiedzia艂 i do艂膮czy艂 do jej opadania.

Le偶a艂 w ciemno艣ci, przys艂uchuj膮c si臋 jej oddechowi. Zna艂 rozmaite powody, dla kt贸rych m臋偶czyzna potrafi zabi膰, a najsil­niejszy z nich to pragnienie utrzymania tego, co kocha.

4

Porucznik Alan Mills zadzwoni艂 do Eve akurat w chwili, gdy ta si臋ga艂a po drugi ju偶 kubek kawy. Kiedy zobaczy艂a jego zaspane, zapuchni臋te oczy i blad膮 twarz, pomy艣la艂a, 偶e jemu te偶 przyda艂aby si臋 spora dawka kofeiny.

- Dallas, tu Mills. Szuka艂a mnie pani.

- Zgadza si臋. Prowadz臋 艣ledztwo w sprawie Kohliego.

- Sukinsyn. - Mills prychn膮艂, potem poci膮gn膮艂 nosem. Chcia艂­bym dosta膰 w swoje r臋ce tego kutasa, kt贸ry go zabi艂. Co pani ma?

- R贸偶ne rzeczy. - Nie zamierza艂a dzieli膰 si臋 informacjami z dochodzenia z cz艂owiekiem, kt贸ry wygl膮da艂 tak, jakby si臋 jeszcze nie wygrzeba艂 z 艂贸偶ka, a k艂ad艂 si臋 do niego pewnie pod wp艂ywem chemicznych regulator贸w nastroju, raczej nieaprobowanych przez w艂adze. - Pan i detektyw Martinez przez ca艂y zesz艂y rok pracowali艣cie z Kohlim w oddziale specjalnym. Sprawa Maxa Rickera.

- Tak, tak. - Mills potar艂 twarz. Eve us艂ysza艂a, jak ostra szczecina chrz臋艣ci pod jego d艂oni膮. - Z nim i z tuzinem innych funkcjonariuszy, a ten sprytny sukinsyn i tak nam si臋 wymkn膮艂. Podejrzewa pani, 偶e Ricker ma co艣 wsp贸lnego z morderstwem?

- Sprawdzam to. Musz臋 sobie wyrobi膰 zdanie na temat Ko­hliego, a wtedy mo偶e zobacz臋 obraz jego zab贸jcy. Je艣li mia艂by pan troch臋 wolnego czasu z rana, Mills, mo偶e z艂apa艂by pan Martinez i spotkaliby艣my si臋 na miejscu zbrodni. B臋d臋 wdzi臋czna za ka偶d膮 podpowiedz.

- S艂ysza艂em, 偶e sprawa zosta艂a przekazana do naszego wydzia艂u.

- 殴le pan s艂ysza艂.

Wydawa艂 si臋 oswaja膰 z t膮 informacj膮 i w ko艅cu jednak mu si臋 chyba nie spodoba艂a.

- Kohli by艂 jednym z nas.

- A teraz jego sprawa nale偶y do mnie. Prosz臋 o wsp贸艂prac臋. Zamierza mi pan pom贸c?

- I tak chcia艂em zobaczy膰 to miejsce. Kiedy?

- Najlepiej od razu. B臋d臋 w Czy艣膰cu za dwadzie艣cia minut.

- Z艂api臋 Martinez. Pewnie jeszcze oddaje si臋 sje艣cie. Jest Meksykank膮.

Wy艂膮czy艂 si臋, a Eve, przed wepchni臋ciem komunikatora do tylnej kieszeni spodni, przygl膮da艂a mu si臋 w zadumie.

- Rany, Mills. Nikt mi nie powiedzia艂, 偶e z ciebie taki totalny i ca艂kowity dupek.

- Ten dupek jednak b臋dzie chcia艂 udowodni膰, 偶e ma jaja, kt贸rych tobie brakuje - zauwa偶y艂 Roarke. Przerwa艂 przegl膮danie porannych wynik贸w z gie艂dy, 偶eby pos艂ucha膰 rozmowy 偶ony z koleg膮.

- Tak, wiem.

Si臋gn臋艂a po kabur臋 i przypasa艂a j膮. Roarke'owi, obserwuj膮cemu j膮, przysz艂o na my艣l, 偶e inne kobiety w takich chwilach przypinaj膮 klipsy do uszu. Wsta艂 i dotkn膮艂 do艂eczka w podbr贸dku Eve.

- Bardzo szybko si臋 przekona, 偶e si臋 myli. Nikt nie ma wi臋kszych jaj od pani, pani porucznik.

Sprawdzi艂a bro艅 i w艂o偶y艂a do kabury.

- Czy to komplement, czy uszczypliwo艣膰?

- Obserwacja. Ja tak偶e chcia艂bym jeszcze raz zobaczy膰 miejsce zbrodni, w zwi膮zku z ubezpieczeniem.

Z ubezpieczeniem, ju偶 to widz臋, pomy艣la艂a Eve.

- Nie dzisiaj, kolego. Ale postaram si臋, 偶eby klub by艂 dost臋pny dla ciebie ju偶 jutro.

- Jako w艂a艣ciciel mam prawo tam wej艣膰 w celu okre艣lenia strat.

- Jako prowadz膮ca 艣ledztwo mam prawo zabroni膰 wst臋pu na miejsce zbrodni do czasu, a偶 uznam, 偶e zebra艂am wszystkie dowody.

- Przecie偶 ekipa daktyloskopii ju偶 wczoraj zako艅czy艂a zbieranie odcisk贸w i sfilmowa艂a ca艂e pomieszczenie. - Si臋gn膮艂 do stolika i podni贸s艂 dyskietk臋. - Od tego momentu w艂a艣cicielowi wolno ju偶 wchodzi膰 do pomieszczenia w towarzystwie reprezentanta policji oraz agenta ubezpieczeniowego w celu ustalenia koszt贸w remontu. To informacja od moich prawnik贸w na ten temat, pani porucznik. Odebra艂a od niego dyskietk臋.

- No i kto tu trz臋sie jajami - mrukn臋艂a, na co Roarke si臋 u艣miechn膮艂. - Mo偶e nie mam teraz dla ciebie czasu.

Podszed艂 do szafy w 艣cianie i z lasu ubra艅 wyj膮艂 jedn膮 z marynarek. Trudno jej by艂o poj膮膰, jak mo偶na dobra膰 pasuj膮ce do siebie cz臋艣ci garderoby, gdy ma si臋 tak du偶y wyb贸r.

- Mo偶e b臋dziesz musia艂a go znale藕膰. Pojad臋 z tob膮. Mam kilka zlece艅 dla swoich ludzi w klubie, gdy ju偶 sko艅czymy.

- Ustali艂e艣 to wczoraj przed powrotem do domu.

- Hm. - Podszed艂 do szafy 偶ony i wybra艂 szar膮 koszul臋 pasuj膮c膮 do jej spodni. Gdyby mia艂a j膮 wybra膰 sama, zaj臋艂oby jej to co najmniej godzin臋. - Jest zimno - powiedzia艂, podaj膮c jej koszul臋.

- My艣lisz, 偶e jeste艣 taki sprytny, co?

- Tak. - Pochyli艂 si臋, poca艂owa艂 j膮 i zr臋cznie zapi膮艂 guziki koszuli. - Gotowa?

Nie odzywaj si臋 do policjant贸w - ostrzeg艂a, gdy podje偶d偶ali pod klub.

- A o czym, na Boga, mia艂bym z nimi rozmawia膰? - zdziwi艂 si臋, nie odrywaj膮c oczu od palmtopa i korespondencji, kt贸ra nadesz艂a do niego w nocy.

Eve zaparkowa艂a przy kraw臋偶niku.

- Nie wolno ci chodzi膰 po klubie beze mnie, Peabody albo osoby, kt贸r膮 wyznacz臋 - ci膮gn臋艂a. - I nie wolno ci niczego stamt膮d zabra膰. Powtarzam: niczego.

- Interesuje ci臋 ma艂y domek letniskowy w Juno na Alasce? - Spojrza艂 w stron臋 偶ony i natkn膮艂 si臋 na jej zmru偶one oczy. - Nie, widz臋, 偶e nie. Mnie chyba te偶 nie. O, jeste艣my. - Schowa艂 palmtopa do kieszeni. - I zdaje si臋, 偶e pierwsi.

- Roarke, 偶adnych wyg艂up贸w.

- Na szcz臋艣cie zostawi艂em czerwony gumowy nos w biurze. - Wysiad艂 z samochodu. - Mam otworzy膰? - Wskaza艂 na policyjn膮 plomb臋 na drzwiach wej艣ciowych klubu.

- Tylko nie zaczynaj. - Walcz膮c ze sob膮, 偶eby nie da膰 si臋 wyprowadzi膰 z r贸wnowagi, podesz艂a do drzwi i zlikwidowa艂a kod na plombie. - Je艣li b臋dziesz si臋 藕le zachowywa艂, przyrzekam, 偶e wezw臋 kilku umi臋艣nionych funkcjonariuszy i ka偶臋 ci臋 wy­prowadzi膰.

- Ale偶 kochanie, bardziej mnie podniecisz, kiedy sama to zrobisz, demonstruj膮c swoj膮 policyjn膮 brutalno艣膰.

- M贸w tak dalej, spryciarzu. - Otworzy艂a drzwi. - W 艣rodku panowa艂 p贸艂mrok. Nadal by艂o tu czu膰 nieprzyjemny zapach rozlanego alkoholu, mieszaj膮cego si臋 z zapachem st臋偶a艂ej krwi i chemikali贸w u偶ywanych przez spec贸w od daktyloskopii.

- 艢wiat艂o - wyda艂a komend臋. - Przy barze.

Te 偶ar贸wki, kt贸re jeszcze dzia艂a艂y, roz艣wietli艂y si臋, oblewaj膮c zniszczon膮 sal臋 zimnym blaskiem.

- Nie wygl膮da lepiej ni偶 wczoraj, co? - Roarke, rozgl膮daj膮c si臋, czu艂 lekkie pulsowanie gniewu.

- Zamknij drzwi. - Eve powiedzia艂a to spokojnie, nabra艂a powietrza i skupi艂a si臋 na tym, co potrafi艂a robi膰 najlepiej. Zaj臋艂a si臋 morderstwem. - Morderca przyszed艂 po zamkni臋ciu klubu. Ale bywa艂 w nim wcze艣niej. Musia艂 zna膰 to miejsce, jego rozk艂ad, system zabezpiecze艅. Mo偶e tu pracuje, ale je艣li nawet pracowa艂 zesz艂ej nocy, to wyszed艂 po zako艅czeniu dzia艂alno艣ci klubu z innymi pracownikami. 呕eby nikt nie m贸g艂 mu powiedzie膰, 偶e zosta艂 sam z Kohlim.

Rozgl膮daj膮c si臋, przesz艂a do baru.

- Siada i prosi o drinka. Jest przyjacielski, rozlu藕niony. Maj膮 do porozmawiania o interesach, co艣 musz膮 obgada膰. Dlatego s膮 sami.

- Dlaczego nie poprosi艂 Kohliego, 偶eby wy艂膮czy艂 kamery? - zapyta艂 Roarke.

- Nie martwi艂 si臋 kamerami. Zamierza艂 si臋 nimi zaj膮膰 p贸藕niej. Na razie trwaj膮 przyjacielskie pogaduszki po pracy przy drinku. Nic, co by mog艂o wzbudzi膰 policyjn膮 czujno艣膰 Kohliego. Je艣li j膮 mia艂. Kohli bierze dla siebie piwo, stoi za barem. Czuje si臋 dobrze. Zajada orzeszki. Zna tego faceta. Prawdopodobnie nie pierwszy raz umawiali si臋 na drinka.

Spojrza艂a w g贸r臋, sprawdzaj膮c po艂o偶enie kamer.

- Kohli te偶 si臋 nimi nie przejmuje. A wi臋c albo nie rozmawiaj膮 o czym艣, co mog艂oby go zdradzi膰, albo sam je wcze艣niej wy艂膮czy艂. Ca艂y czas jego rozm贸wca zastanawia si臋, kiedy zrobi膰 pierwszy ruch. Wchodzi za bar i tym razem sam przyrz膮dza sobie drinka.

Eve przechodzi za bar, widz膮c scen臋 oczyma wyobra藕ni. Kohli, du偶y i silny, w stroju klubowym. Czarna koszula, czarne spodnie. Popija piwo i przegryza je orzeszkami.

- Zab贸jcy krew pulsuje w skroniach, serce mu 艂omocze, ale nie pokazuje tego po sobie. Mo偶e rzuca jaki艣 dowcip, prosi Kohliego, 偶eby mu co艣 poda艂. To wystarczy, 偶eby Kohli na chwil臋 si臋 odwr贸ci艂. Zab贸jca ma okazj臋, aby pochwyci膰 pa艂k臋 i uderzy膰.

Wystarczy艂a sekunda, pomy艣la艂a, nie d艂u偶ej. Nie potrzeba wi臋cej, 偶eby z艂apa膰 pa艂k臋, unie艣膰 j膮 i zada膰 cios.

- Pierwszy trafia w rami臋. Kohli pada twarz膮 w szk艂o. Spadaj膮 butelki. Rozlega si臋 wielki huk... - Huk - powt贸rzy艂a, maj膮c przymru偶one, nieobecne oczy. - B臋bni w g艂owie zab贸jcy. Sprawia, 偶e jego krew zaczyna t臋tni膰, poziom adrenaliny si臋 podnosi. Teraz nie ma ju偶 odwrotu. Uderza drugi raz, w g艂ow臋. Wyraz twarzy Kohliego sprawia mu przyjemno艣膰. S膮 na niej b贸l i zaskoczenie. Trzecie uderzenie ko艅czy spraw臋, powoduje roz艂upanie czaszki. Morderca widzi krew i kawa艂ki m贸zgu. Ale to nie wystarczy.

Unios艂a d艂onie, z艂o偶y艂a je w pi臋艣ci i po艂o偶y艂a jedn膮 na drugiej, jak pa艂karz w bejsbolu.

- Chce wszystko zr贸wna膰 z ziemi膮. Uderza jeszcze raz i drugi, a d藕wi臋k gruchotanych ko艣ci brzmi w jego uszach jak muzyka. Przeszywa go. Zab贸jca posmakowa艂 krwi. Oddech rz臋zi mu w p艂ucach. Kiedy odrywa si臋 od Kohliego, tylko na chwil臋, 偶eby pomy艣le膰, wyci膮ga mu z kieszeni odznak臋 i rzucaj膮 w szkar艂atn膮 ka艂u偶臋. To co艣 oznacza, ta krew na odznace i to, 偶e zab贸jca przesuwa na ni膮 cia艂o.

Na chwil臋 zamilk艂a, zastanawiaj膮c si臋.

- Morderca jest ca艂y we krwi. Ma zakrwawione r臋ce, ubranie, buty. Ale nie ma 艣lad贸w krwi doko艂a. Przebra艂 si臋. By艂 na tyle przytomny, 偶eby doprowadzi膰 si臋 do porz膮dku przed wyj艣ciem. Krew Kohliego, jego sk贸r臋 i tkank臋 m贸zgow膮 znaleziono w od­p艂ywie umywalki w barze.

Odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na rur臋 艣ciekow膮 pod barem pokryt膮 proszkiem daktyloskopowym.

- My艂 si臋 tutaj, obok cia艂a le偶膮cego za nim. Zimny. Zimny jak g艂az. Potem zaj膮艂 si臋 reszt膮, niszczeniem klubu. Zrobi艂 sobie z tego prawdziw膮 zabaw臋. Celebrowa艂 to. Ale nadal jest przytomny. Porzuci艂 pa艂k臋 ko艂o Kohliego za barem. Prosz臋, zrobi艂em to. Potem wyj膮艂 z kamer dyski i wyszed艂.

- Pani porucznik, czy zdaje sobie pani spraw臋, co znaczy wk艂ada膰 sobie do g艂owy taki obraz? To jest odwaga. Zadziwiaj膮ca odwaga.

- Robi臋 to, co musi by膰 zrobione.

- Nie. - Roarke po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej r臋ce, przekonuj膮c si臋, 偶e jest lodowata. - Robisz o wiele wi臋cej.

- Nie odwracaj mojej uwagi. - Odsun臋艂a si臋, poniewa偶 poczu艂a si臋 troch臋 zmieszana w艂asnym ch艂odem. - Poza tym to tylko teoria.

- Ale cholernie sugestywna. Sprawi艂a艣, 偶e to zobaczy艂em. Krew na odznace. Je艣li si臋 nie mylisz, 偶e to co艣 znaczy艂o, Kohli zgin膮艂 prawdopodobnie dlatego, 偶e by艂 policjantem.

- Tak. Do tego w艂a艣nie ci膮gle nawi膮zuj臋.

Obejrza艂a si臋, bo otworzy艂y si臋 drzwi. Natychmiast pozna艂a Millsa, chocia偶 okaza艂 si臋 pot臋偶niejszy, ni偶 si臋 spodziewa艂a, a swoje rozmiary zawdzi臋cza艂 g艂贸wnie oty艂o艣ci.

Nie korzysta ze s艂u偶bowego programu rozwoju fizycznego, pomy艣la艂a, ani z przerw, kt贸re przys艂uguj膮 policjantom na 膰wiczenia w si艂owni.

Stoj膮ca obok niego kobieta by艂a niska i szczup艂a, wydawa艂a si臋 energiczna. Jej sk贸ra mia艂a oliwkowy odcie艅, kt贸ry zawsze przywodzi艂 Eve na my艣l ciep艂e kraje. Mia艂a ciemne i l艣ni膮ce w艂osy, zaczesane do ty艂u w d艂ugi ko艅ski ogon. Jej ciemne oczy tryska艂y 偶ywotno艣ci膮.

Mills wygl膮da艂 przy niej jak upasiony, zaniedbany kundel.

- S艂ysza艂am, 偶e by艂a tu jatka. - Martinez m贸wi艂a urywanymi s艂owami, z lekkim egzotycznym akcentem. - Ale widz臋, 偶e by艂o gorzej. - Omiot艂a oczami Roarke'a, zatrzymuj膮c je na nim przez sekund臋, potem jej wzrok spocz膮艂 na Eve. - Zapewne to pani jest porucznik Dallas.

- Zgadza si臋. - Eve zrobi艂a kilka krok贸w w ich stron臋. - Dzi臋kuj臋, 偶e si臋 zjawili艣cie. Ten cywil jest w艂a艣cicielem klubu.

Niemal niezauwa偶alnie skin膮wszy g艂ow膮, Mills przeszed艂 do baru. Porusza艂 si臋 jak nied藕wied藕. Ot艂uszczony, przejedzony.

- G贸wniana 艣mier膰.

- Jak ka偶da. - Martinez odwr贸ci艂a si臋 do drzwi, si臋gaj膮c zbyt szybko, zdaniem Eve, do kabury przy pasku.

- Moja asystentka - powiedzia艂a Eve, przedstawiaj膮c wcho­dz膮c膮 Peabody. - Peabody, to detektyw Martinez i porucznik Mills. - Szybkim ruchem postuka艂a palcem po ko艂nierzyku, potem odwr贸ci艂a si臋, 偶eby p贸j艣膰 za Martinez do baru.

Rozpoznaj膮c sygna艂, Peabody w艂膮czy艂a dyktafon.

- Jak d艂ugo znali艣cie Kohliego? - zapyta艂a Eve.

- Ja kilka lat. Przenios艂am si臋 do 128 z Brooklynu. - Policjantka przygl膮da艂a si臋 zniszczeniom pod stopami. - Porucznik zna艂 go d艂u偶ej.

- Tak, od samego pocz膮tku jego s艂u偶by. By艂 czy艣ciutki, skrupulatny i przestrzega艂 zasad. To mu zosta艂o z wojska. Stanowi艂 wz贸r policjanta, ale tylko na jedn膮 zmian臋.

- Daj spok贸j, Mills - mrukn臋艂a Martinez. - Przecie偶, do cholery, stoimy w jego krwi.

- M贸wi臋 tylko, jak by艂o. Nie mog艂em zmusi膰 go do pozostania w pracy cho膰by minuty d艂u偶ej bez bezpo艣redniego rozkazu kapitana. Ale faktem jest, 偶e kiedy by艂 na s艂u偶bie, dawa艂 z siebie wszystko.

- Jak si臋 dosta艂 do grupy rozpracowuj膮cej Rickera?

- Martinez chcia艂a go mie膰 u siebie. - Mills pokr臋ci艂 g艂ow膮, zobaczywszy zniszczenia za barem. - To ostatni policjant, o kt贸rym bym pomy艣la艂. Za艂o偶y艂bym si臋, 偶e gdyby 偶y艂, to po zako艅czeniu s艂u偶by, na emeryturze, zaj膮艂by si臋 budow膮 domk贸w dla ptak贸w albo podobnym g贸wnem.

- Faktycznie to ja wci膮gn臋艂am go do oddzia艂u specjalnego - przyzna艂a Martinez. Odchyla艂a si臋 od Millsa w taki spos贸b, jakby chcia艂a powiedzie膰, 偶e lepiej trzyma膰 si臋 od niego z daleka. Niedobrze, pomy艣la艂a Eve, zwracaj膮c na to uwag臋. - By艂am g艂贸wnym oficerem 艣ledczym pod dow贸dztwem porucznika Millsa. Kohli mia艂 艣wira na punkcie szczeg贸艂贸w. Nigdy nie przeoczy艂 jednego s艂owa. Je艣li bra艂o si臋 go na inwigilacj臋, spisywa艂 raport, w kt贸rym by艂o wszystko, co widzia艂 przez cztery godziny, nawet zawarto艣膰 艣mietnika. By艂 spostrzegawczy. Zmarszczy艂a czo艂o, widz膮c plam臋 po krwi.

- Je艣li my艣li pani, 偶e to Ricker nas艂a艂 na niego swoje psy, ja tego tak nie widz臋. Kohli by艂 na ty艂ach, wyszukiwa艂 informacje. Uczestniczy艂 w aresztowaniu, ale nie robi艂 nic opr贸cz nagrywania tego, co si臋 dzieje. To ja uj臋艂am Rickera, chocia偶 nic to nie da艂o.

- Kohli zajmowa艂 si臋 szczeg贸艂ami - powiedzia艂a Eve. - Nie­kt贸re z nich mog艂y dotrze膰 do Rickera, pomagaj膮c mu si臋 wymkn膮膰.

Zapad艂a cisza. Eve zobaczy艂a, 偶e Martinez i Mills patrz膮 na siebie porozumiewawczo, po czym obydwoje odwracaj膮 wzrok na ni膮.

- Nie podoba mi si臋 to, co pani m贸wi, pani porucznik. - W g艂osie Millsa kry艂a si臋 gro藕ba, brzmia艂a jak zardzewia艂y metal w spoconej d艂oni.

K膮tem oka Eve zauwa偶y艂a, 偶e i Roarke, i Peabody poruszyli si臋. Z艂a na nich, da艂a krok do przodu, zas艂aniaj膮c im widok plecami.

- To, co m贸wi臋, nie wykracza poza rutyn臋.

- Tak, gdyby s艂ucha艂 tego jaki艣 dupek albo idiota. Ale my jeste艣my policjantami. Kohli, tak jak pani i ja, nosi艂 odznak臋. Jakim prawem zarzuca mu pani, 偶e mia艂 brudne r臋ce?

- Nie powiedzia艂am, 偶e mia艂.

- Jak to nie? - Mills wycelowa艂 w Eve palcem. - Pr贸buje nam pani to zasugerowa膰, Dallas. Ale niech pani nie liczy na moj膮 pomoc w tym wzgl臋dzie. W艂a艣nie dlatego ta sprawa powinna by膰 w naszych r臋kach, a nie jakiej艣 idiotki z komendy g艂贸wnej.

- Sprawa jest w r臋kach jakiej艣 idiotki z komendy g艂贸wnej, Mills. I tak zostanie. - Eve zauwa偶y艂a, 偶e jej odpowied藕 wywo艂a艂a u Martinez lekki u艣miech. - Pytanie musia艂o by膰 zadane, wi臋c je zada艂am. Nadal nie otrzyma艂am odpowiedzi.

- Odpieprz si臋. To jest moja odpowied藕.

- Mills - mrukn臋艂a Martinez. - Stonuj nieco.

- I to te偶 pieprz臋. - Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 kole偶anki. Mia艂 zaci艣ni臋te w pi臋艣ci d艂onie i poczerwienia艂膮 twarz. - Cholerne sp贸dniczki nie powinny by膰 przyjmowane do tej roboty. Prosz臋 bardzo, Martinez, zabawiaj si臋 z t膮 ulubion膮 suk膮 Whitneya, a zobaczysz, dok膮d ci臋 to zaprowadzi. 呕aden gliniarz nie obrzuca b艂otem drugiego, kimkolwiek by on by艂.

Rzuciwszy Eve nienawistne spojrzenie, wyszed艂. Martinez odchrz膮kn臋艂a i podrapa艂a si臋 w g艂ow臋.

- Porucznik ma na pie艅ku z kobietami i mniejszo艣ciami narodowymi.

- Naprawd臋?

- Tak. Wi臋c niech pani nie bierze jego wypowiedzi do siebie. Prosz臋 pos艂ucha膰, sprawa z Rickerem nale偶a艂a do mnie, a Kohli by艂 tylko urz臋dnikiem. Da艂am mu papierkow膮 robot臋. Mnie te偶 nie podobaj膮 si臋 pani pytania, ale rozumiem, 偶e powinno by膰 tak, jak pani m贸wi. Musi je pani zada膰. Kohli mo偶e nie garn膮艂 si臋 do dodatkowych zaj臋膰, ale szanowa艂 policyjn膮 odznak臋. Lubi艂 swoj膮 prac臋 i to, 偶e jest policjantem broni膮cym prawa. Nie wyobra偶am sobie, pani porucznik, 偶eby bra艂. Po prostu to do niego nie pasowa艂o.

To zale偶y, pomy艣la艂a Eve, gdzie si臋 po艂o偶y cz臋艣ci uk艂adanki.

- Co mia艂 na my艣li Mills, m贸wi膮c: kimkolwiek by艂?

- Chodzi o Kohliego? - W oczach policjantki zal艣ni艂o co艣, co wygl膮da艂o jak rozbawienie. - Kohli by艂 Murzynem. Zdaniem Millsa, policjantem mo偶e by膰 tylko m臋偶czyzna i to bia艂y, heteroseksualny. Prywatnie Mills jest straszliwym dupkiem.

Eve poczeka艂a, a偶 Martinez wyjdzie.

- Nagra艂a艣 wszystko, Peabody?

- Tak, pani porucznik.

- Koniec nagrania. Zr贸b kopi臋 dla mnie, a swoj膮 trzymaj w ukryciu. Oprowad藕 Roarke'a po klubie, 偶eby m贸g艂 zrobi膰 spis strat. Macie na to pi臋tna艣cie minut - o艣wiadczy艂a. - Potem wychodzicie, a klub b臋dzie znowu zaplombowany, dop贸ki nie zmieni臋 decyzji.

- Jest pi臋kna, kiedy si臋 z艂o艣ci, nie s膮dzisz, Peabody?

- Zawsze tak uwa偶a艂am.

- Czterna艣cie minut - przypomnia艂a Eve. - I czas leci.

- Mo偶e zaczniemy od g贸ry? - Roarke poda艂 Peabody rami臋. Kiedy znale藕li si臋 poza zasi臋giem jej g艂osu, Eve wyci膮gn臋艂a komunikator i po艂膮czy艂a si臋 z Feeneyem z elektronicznego.

- Potrzebuj臋 przys艂ugi - powiedzia艂a, gdy po minucie zm臋czona twarz kolegi pojawi艂a si臋 na ekranie.

- Je艣li dotyczy tego zmar艂ego policjanta, nie b臋dziemy si臋 liczy膰. Ka偶dy cz艂owiek z mojego wydzia艂u po艣wi臋ci tej sprawie tyle czasu, ile tylko b臋dziesz chcia艂a. Je艣li jakiemu艣 sukinsynowi si臋 wydaje, 偶e mo偶e spokojnie zabi膰 policjanta, to si臋 przekona, 偶e si臋 myli.

Eve odczeka艂a, a偶 Feeney przestanie si臋 piekli膰.

- Przejd藕 na rozmow臋 prywatn膮, dobrze?

Policjant zmarszczy艂 czo艂o, ale w艂o偶y艂 s艂uchawki na uszy.

- O co chodzi?

- To ci si臋 nie spodoba. Ale wyja艣nijmy sobie wszystko od razu, 偶eby艣 mi potem nic nie pomin膮艂. Chc臋, 偶eby艣 sprawdzi艂 dla mnie dw贸jk臋 policjant贸w. Porucznika Alana Millsa i detektyw Juliann臋 Martinez, obydwoje z Wydzia艂u Narkotyk贸w ze 128.

- To mi si臋 rzeczywi艣cie nie podoba.

- Zr贸b to po cichu, Feeney. Nie chc臋 偶adnej awantury. Twarz policjanta, i tak ju偶 szara, poszarza艂a jeszcze bardziej.

- Tym bardziej mi si臋 to nie podoba.

- Przykro mi, 偶e ci臋 o co艣 takiego prosz臋. Zaj臋艂abym si臋 tym sama, ale ty zrobisz to szybciej i ciszej. - Spojrza艂a w g贸r臋 na Roarke'a i Peabody, ogl膮daj膮cych drugie pi臋tro. - Mnie te偶 si臋 to nie podoba, ale zanim zamkn臋 drzwi, musz臋 je otworzy膰.

Chocia偶 by艂 sam w swoim biurze, Feeney 艣ciszy艂 g艂os.

- Rozgl膮dasz si臋 tylko, Dallas, czy szukasz brudu?

- Teraz nic ci nie wyja艣ni臋, ale mam tyle przes艂anek, 偶e nie mog臋 ich zignorowa膰. Zr贸b to dla mnie, Feeney, a kiedy sko艅czysz, daj mi zna膰. Gdzie艣 si臋 um贸wimy i zapoznam ci臋 z moimi informacjami.

- Znam Millsa. To dupek.

- Tak, mia艂am w膮tpliw膮 przyjemno艣膰 go pozna膰.

- Ale mimo wszystko, nie widz臋 go bior膮cego, Dallas.

- W tym k艂opot, prawda? Nigdy nie chcemy tego widzie膰. Schowa艂a komunikator, przysun臋艂a sobie sto艂ek barowy i usiad艂a.

Zacz臋艂a spisywa膰 w notatniku nazwiska, na 艣rodku umieszczaj膮c Kohliego ze strza艂k膮 do Rickera, a od niego do Millsa i ich razem 艂膮cz膮c z Martinez. Doda艂a do tego Roth, 艂膮cz膮c j膮 ze wszystkimi, a nast臋pnie na dole w rogu wpisa艂a Webstera i WSW.

Od niego narysowa艂a strza艂k臋 prowadz膮c膮 do Kohliego, za­stanawiaj膮c si臋, czy mo偶e go po艂膮czy膰 z kim艣 jeszcze.

Potem, poniewa偶 musia艂a to zrobi膰, dopisa艂a Roarke'a, do艂膮czy艂a go do Kohliego i do Rickera, maj膮c nadziej臋, 偶e na tym si臋 sko艅czy.

艢mier膰, pomy艣la艂a, mie艣ci si臋 w pewnym schemacie. Miejsce zbrodni, cia艂o, metoda, czas, to co zosta艂o, to co zabrano. To wszystko cz臋艣ci tego schematu.

Narkotyki, pomy艣la艂a, nie przestaj膮c notowa膰. Krew na odznace. Przesadna brutalno艣膰. Striptizerki. Znikni臋cie dysk贸w z kamer przemys艂owych. Seks? Pieni膮dze. Trzydzie艣ci 偶eton贸w.

Nadal ze zmarszczonym czo艂em co艣 notowa艂a, kiedy stan臋li obok niej Roarke i Peabody.

- Dlaczego 偶etony? - zapyta艂a na g艂os. - Dlatego, 偶e zmar艂 przez pieni膮dze? 呕eby nie wygl膮da艂o to na napad rabunkowy? Jeszcze jeden symbol? Krwawa forsa. Dlaczego tych 偶eton贸w by艂o akurat trzydzie艣ci?

- Trzydzie艣ci srebrnik贸w - rzuci艂 Roarke, na co Eve od­powiedzia艂a mu zdziwionym spojrzeniem. - Najwyra藕niej nie chodzi艂a pani, pani porucznik, na lekcje religii. Judasz dosta艂 trzydzie艣ci srebrnik贸w za wydanie Chrystusa.

- Trzydzie艣ci srebrnik贸w. - Zrozumia艂a, skin臋艂a g艂ow膮 i wsta­艂a. - Mo偶emy si臋 domy艣la膰, 偶e Judaszem by艂 Kohli. Ale kto jest Chrystusem? Po raz ostatni rozejrza艂a si臋 po klubie. - Czas si臋 sko艅czy艂 - rzuci艂a do m臋偶a. - Musisz zadzwoni膰 po sw贸j samoch贸d.

- Pewnie ju偶 na mnie czeka. - Roarke otworzy艂 drzwi, przy­trzymuj膮c je przed Eve i Peabody. Chwyci艂 przechodz膮c膮 偶on臋, przyci膮gn膮艂 do siebie, przytuli艂 i ciep艂o poca艂owa艂. - Dzi臋kuj臋 za wsp贸艂prac臋, pani porucznik.

- O rany, ten to potrafi ca艂owa膰 - prawie za艣piewa艂a Peabody, kiedy Roarke wsiad艂 do limuzyny. - Wystarczy zobaczy膰, jak to robi, 偶eby wiedzie膰, 偶e jest w tym mistrzem.

- Tylko sobie nie wyobra偶aj za wiele.

- Nie potrafi臋 przesta膰. - Peabody potar艂a usta, a jej prze艂o偶ona zaplombowa艂a drzwi. - I powiem ci, 偶e to wyobra偶enie pozwoli mi przetrwa膰 dzie艅.

- Przecie偶 masz ju偶 swojego faceta.

- To nie to samo. - Wzdychaj膮c, dziewczyna w艣lizn臋艂a si臋 do wozu patrolowego. - Nawet nie blisko. Dok膮d jedziemy?

- Spotka膰 si臋 ze striptizerk膮.

- Powiedz, 偶e to m臋偶czyzna, a ten dzie艅 oka偶e si臋 moim najlepszym.

- Czeka ci臋 wi臋c rozczarowanie.

Nancy mieszka艂a w atrakcyjnym przedwojennym budynku przy Lexington. Na wy偶szych pi臋trach w oknach wisia艂y skrzynki, z kt贸rych wylewa艂y si臋 kwiaty, a umundurowany od藕wierny o radosnym wyrazie twarzy obdarzy艂 Eve czaruj膮cym u艣miechem, kiedy pokaza艂a mu odznak臋.

- Mam nadziej臋, 偶e nie b臋dzie 偶adnych k艂opot贸w, pani porucz­nik Dallas. Je艣li si臋 do czego艣 przydam, prosz臋 tylko da膰 mi zna膰.

- Dzi臋kuj臋, my艣l臋, 偶e sobie poradz臋.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e dostaje du偶o napiwk贸w - rzuci艂a Peabody, kiedy wesz艂y do niewielkiego, ale eleganckiego holu. - Wspania艂y u艣miech, 艂adny ty艂eczek. Od藕wierny nie mo偶e wygl膮da膰 lepiej.

Przygl膮da艂a si臋 westybulowi, dyskretnym tabliczkom z nazwis­kami, l艣ni膮cym drzwiom windy i wspaniale u艂o偶onym wiosennym bukietom.

- My艣la艂am, 偶e w takich budynkach nie mieszkaj膮 striptizerki, tylko urz臋dnicy wy偶szego stopnia. Ciekawe, ile Nancy zarabia rocznie.

- My艣lisz o zmianie profesji?

- Tak, jasne - sarkn臋艂a Peabody, wchodz膮c do windy. - Faceci t艂ocz膮 si臋 w kolejce, 偶eby zobaczy膰 mnie nag膮. Chocia偶 McNab...

- Tylko nie zaczynaj. Nie znios臋 tego. - Eve wybieg艂a z windy, na sz贸stym pi臋trze i szybko wcisn臋艂a dzwonek przy apartamen­cie C. Z ulg膮 przyj臋艂a fakt, 偶e drzwi zaraz si臋 uchyli艂y, nie daj膮c Peabody czasu na rozwini臋cie tematu.

- Nancy Gaynor?

- Tak.

- Porucznik Dallas, policja nowojorska. Czy mo偶emy wej艣膰, chcemy z pani膮 porozmawia膰.

- Och, oczywi艣cie. Chodzi o Taja.

- Nancy pasowa艂a do apartamentu, kt贸ry zajmowa艂a. Schlud­na, atrakcyjna i 艂adna jak promyk s艂o艅ca. By艂a m艂oda, nie mia艂a wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia pi臋膰 lat. Kr臋cone z艂ociste w艂osy, r贸偶owe usta i du偶e zielone oczy przywodzi艂y na my艣l lalk臋. Dopasowa­na 偶贸艂tawa garsonka pi臋knie uk艂ada艂a si臋 na jej zgrabnej syl­wetce.

Dziewczyna cofn臋艂a si臋 w g艂膮b mieszkania, pozostawiaj膮c za sob膮 w powietrzu delikatny liliowy aromat. By艂a boso.

- Tak mi przykro - zacz臋艂a. - Co艣 strasznego. Rue dzwoni艂a wczoraj do wszystkich i m贸wi艂a, co si臋 sta艂o. - Du偶e oczy Nancy wype艂ni艂y si臋 艂zami. - Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e co艣 takiego zdarzy艂o si臋 w Czy艣膰cu.

Bezradnym gestem wskaza艂a d艂ug膮 艂ukowat膮 kanap臋, pokryt膮 r贸偶owym welwetem i g贸r膮 l艣ni膮cych poduch.

- Lepiej usi膮d藕my. Mam paniom co艣 poda膰, co艣 do picia?

- Nie, prosz臋 nie robi膰 sobie k艂opotu. Czy zgodzi si臋 pani, panno Gaynor, 偶eby艣my nagrywa艂y t臋 rozmow臋?

- Och, och. Ojej! - Nancy przygryz艂a pi臋kn膮 doln膮 warg臋 i z艂膮czy艂a d艂onie przed naprawd臋 wystrza艂owym biustem. - Raczej tak. A musi pani nagrywa膰?

- Je艣li si臋 pani zgodzi. - Striptizerka, kt贸ra m贸wi 鈥瀘jej鈥. Tego si臋 Eve nie spodziewa艂a. A my艣la艂a, 偶e widzia艂a ju偶 wszystko.

- Dobrze. Pomog臋, jak potrafi臋. Ale mo偶emy usi膮艣膰, prawda? Bo jestem chyba troch臋 zdenerwowana. Dotychczas nie mia艂am nic wsp贸lnego z morderstwem. Wprawdzie raz ju偶 policja mnie przes艂uchiwa艂a, kiedy si臋 tu przeprowadzi艂am z Utumwa, bo moja wsp贸艂lokatorka by艂a licencjonowan膮 dziewczyn膮 do towarzystwa i jej licencja wygas艂a, ale ja jestem pewna, 偶e to by艂o jakie艣 przeoczenie. Rozmawia艂am z policjantem, kt贸ry przewodniczy艂 komitetowi wydaj膮cemu licencje. Ale to co innego. Eve tylko zamruga艂a.

- Utumwa?

- To w Iowa. Wyprowadzi艂am si臋 stamt膮d pi臋膰 lat temu. Mia艂am nadziej臋 zosta膰 tancerk膮 na Broadwayu. - U艣miechn臋艂a si臋 lekko. - Przypuszczam, 偶e wszystkie dziewczyny, kt贸re zjawiaj膮 si臋 w Nowym Jorku, maj膮 podobne marzenia. Jestem niez艂膮 tancerk膮, ale, c贸偶, inne te偶 s膮 dobre. 呕ycie w tym mie艣cie jest drogie, wi臋c zatrudni艂am si臋 w klubie. To nie by艂 najsympatycz­niejszy klub - wyzna艂a, powiewaj膮c d艂ugimi rz臋sami. - A ja zaczyna艂am si臋 ba膰, czu艂am si臋 zniech臋cona i my艣la艂am, 偶e chyba powinnam wraca膰 do Iowa, wyj艣膰 za Joeya, ale z niego jest taki gadu艂a, wiedz膮 panie. No i wtedy Rue zobaczy艂a m贸j wyst臋p i zatrudni艂a mnie w lepszym klubie. Tam by艂o milej, o wiele lepiej zarabia艂am, a klienci mi si臋 nie narzucali. Potem, gdy Rue przenios艂a si臋 do Czy艣膰ca, zabra艂a niekt贸re z nas ze sob膮. Czy艣ciec to naprawd臋 luksusowy lokal. Chc臋, 偶eby to panie wiedzia艂y. Nie zdarzaj膮 si臋 tam 偶adne cuda niewidy.

- Cuda niewidy - powt贸rzy艂a Eve, nieco oszo艂omiona potokiem s艂贸w i informacji. - Doceniam fakt, 偶e m贸wi nam pani to wszystko.

- Och, chc臋 po prostu pom贸c. - Nancy pochyli艂a si臋. - Rue powiedzia艂a, 偶e je艣li kto艣 z nas co艣 wie, ma si臋 z pani膮 skontak­towa膰. Z pani膮 porucznik Eve Dallas. I 偶e powinni艣my odpowiada膰 na wszystkie pani pytania i zrobi膰, co si臋 da, poniewa偶, no, tak si臋 nale偶y i jest pani 偶on膮 Roarke'a. A on jest w艂a艣cicielem Czy艣膰ca.

- Ju偶 to gdzie艣 s艂ysza艂am.

- Ojej, odpowiedzia艂abym na pani pytania, nawet gdyby nie by艂a pani jego 偶on膮. No, bo przecie偶 to m贸j obywatelski obowi膮zek, a poza tym Taj by艂 naprawd臋 mi艂ym facetem. Szanowa艂 mnie, rozumie pani? Nawet w takim luksusowym klubie niekt贸rzy pracownicy zagl膮daj膮 tam, gdzie nie powinni. Przed Tajem jednak mo偶na by艂o paradowa膰 nago przez ca艂y dzie艅, a on ani razu nie spojrza艂. Mia艂 偶on臋 i dzieci i naprawd臋 ich kocha艂.

Jak to si臋 wy艂膮cza, zastanawia艂a si臋 Eve.

- Panno Gaynor...

- Och, mo偶e mi pani m贸wi膰 Nancy.

- W porz膮dku, Nancy. Pracowa艂a艣 wczoraj wieczorem? Czy tancerka o imieniu Mitzie te偶 wczoraj mia艂a zmian臋?

- Jasne. Pracujemy prawie zawsze razem. Mitzie wysz艂a wczoraj do艣膰 wcze艣nie. By艂a przygn臋biona, wie pani, bo ten dupek... o, prosz臋 wybaczy膰 mi m贸j j臋zyk... jej ch艂opak rzuci艂 j膮 dla jakiej艣 stewardesy. Za艂ama艂a si臋 i p艂aka艂a w przebieralni, bo ten ch艂opak by艂 mi艂o艣ci膮 jej 偶ycia i mia艂a za niego wyj艣膰, i mieli sobie kupi膰 domek w Queens. A mo偶e to by艂o w Brooklynie, no i potem...

- Panno Gaynor...

- Zdaje si臋, 偶e to nie ma znaczenia, prawda? - rzuci艂a dziew­czyna z weso艂ym u艣miechem. - Potem Rue zawioz艂a Mitzie do domu. Rue jest naprawd臋 dobra dla tancerek. Sama kiedy艣 ta艅czy艂a. Mo偶e powinnam zadzwoni膰 do Mitzie, dowiedzie膰 si臋, jak ona si臋 czuje.

- Jestem pewna, 偶e si臋 ucieszy. - Eve pomy艣la艂a, 偶e wprawdzie jest zmuszona s艂ucha膰 potoku s艂贸w, ale przynajmniej potwierdza艂y one wersj臋 Rue, dawa艂y jej alibi. - Mo偶e mi powiesz, kiedy po raz ostatni widzia艂a艣 Taja.

- Dobrze. - Nancy wyprostowa艂a si臋, pokr臋ci艂a ty艂eczkiem, z艂o偶y艂a czy艣ciutkie jak u pensjonarki d艂onie na kolanach. - Wczoraj mia艂am dwa pokazy oraz dwa ta艅ce grupowe i trzy prywatne wyst臋py, wi臋c by艂am troch臋 zaj臋ta. W czasie pierwszej przerwy widzia艂am Taja, jak jad艂 kanapk臋 z kurczakiem. Powie­dzia艂am: 鈥濰ej, Taj, ta twoja kanapka wygl膮da, jakby j膮 mo偶na by艂o zje艣膰鈥. To by艂 taki 偶art, bo przecie偶 po to s膮 kanapki, 偶eby je je艣膰.

- Ha - wydusi艂a z siebie Eve.

- Taj si臋 roze艣mia艂 i powiedzia艂, 偶e rzeczywi艣cie jest dobra i 偶e zrobi艂a j膮 dla niego 偶ona. Wzi臋艂am sobie wi艣niowy nap贸j gazowany i powiedzia艂am, 偶e zobaczymy si臋 p贸藕niej, bo musz臋 p贸j艣膰 zmieni膰 kostium.

- Rozmawiali艣cie o czym艣 jeszcze?

- Nie, tylko o tej kanapce z kurczakiem. Potem posz艂am si臋 przebra膰. W garderobie by艂 prawdziwy m艂yn. Jedna z dziewczyn, chyba Dottie, nie mog艂a znale藕膰 swojej czerwonej peruki i, jak m贸wi艂am Mitzie...

- Tak, o Mitzie ju偶 wiemy.

- Uhm. Jedna z dziewczyn, to by艂a chyba Charmaine, m贸wi艂a jej, 偶eby pos艂a艂a ch艂opakowi krzy偶yk na drog臋, na co Mitzie jeszcze bardziej si臋 rozp艂aka艂a, wi臋c Wilhimena, kt贸ra by艂a facetem, ale zmieni艂a p艂e膰, powiedzia艂a, 偶eby si臋 zamkn臋艂a. To znaczy Charmaine, 偶eby si臋 zamkn臋艂a, nie Mitzie. No i wszystkie uwija艂y艣my si臋 jak w ukropie, bo mia艂y艣my zaraz taniec grupowy. Zata艅czy艂y艣my wi臋c, a potem mia艂am prywatny wyst臋p. Zoba­czy艂am Taja przy barze i pomacha艂am do niego.

Eve czu艂a, 偶e za chwil臋 uszy jej odpadn膮.

- Czy z kim艣 rozmawia艂?

- Nie zauwa偶y艂am. On tak pracowa艂, 偶e wszyscy od razu dostawali swoje drinki i nikt si臋 nie denerwowa艂. Wyst膮pi艂am przed takim biznesmenem z Toledo. Powiedzia艂, 偶e ma urodziny, ale oni czasami specjalnie m贸wi膮 takie rzeczy, 偶eby艣my zrobi艂y co艣 ekstra. Rue nie pozwala jednak na 偶adne ekstra, chyba 偶e dziewczyny maj膮 licencj臋. Ale i tak da艂 mi sto dolar贸w napiwku. Potem by艂a moja kolej na karuzeli, czyli na tym pi臋trze, kt贸re si臋 obraca. Nie pami臋tam, czy do chwili zamkni臋cia widzia艂am jeszcze Taja, bo by艂am bardzo zaj臋ta... Chocia偶 przypominam sobie, 偶e zachcia艂o mi si臋 jeszcze raz tego soku wi艣niowego, wi臋c mi go nala艂. Usiad艂am na chwil臋 przy barze, 偶eby odpocz膮膰. Go艣cie i personel ju偶 wychodzili.

Nancy nabra艂a powietrza, wi臋c Eve otworzy艂a usta, ale dziew­czyna by艂a szybsza.

- A, i Viney by艂 chory. Hm, Nester Vine. Dziewczyny nazywaj膮 go Viney, bo jest d艂ugi i chudy jak winoro艣l. To 艣mieszne, jak do niekt贸rych pasuj膮 ich nazwiska. Viney by艂 blady, poci艂 si臋 i ci膮gle wychodzi艂 do toalety, a偶 w ko艅cu Taj kaza艂 mu i艣膰 do domu. Ja by艂am troch臋 smutna, bo dowiedzia艂am si臋, 偶e Joey zar臋czy艂 si臋 z Barbie Thomas.

- W Utumwa.

- Zgadza si臋. Ona zawsze za nim lata艂a. - Nancy na chwil臋 posmutnia艂a, ale zaraz wzi臋艂a si臋 w gar艣膰. - No i Taj mnie pociesza艂, m贸wi艂, 偶ebym si臋 tym nie przejmowa艂a. T艂umaczy艂 mi, 偶e jestem 艂adna i m艂oda, wi臋c w odpowiednim czasie znajd臋 sobie dobrego m臋偶a. M贸wi艂, 偶e b臋d臋 wiedzia艂a, kiedy spotkam tego mi przeznaczonego. Po prostu b臋d臋 wiedzia艂a. Przypuszczam, 偶e my艣la艂 o sobie i o swojej 偶onie, bo zawsze, kiedy o niej my艣la艂, mia艂 w oczach taki ciep艂y blask. Ta rozmowa z nim mi pomaga艂a, wi臋c troch臋 si臋 zasiedzia艂am. Viney powinien Tajowi pom贸c zamkn膮膰, ale si臋 rozchorowa艂. Czy m贸wi艂am o tym?

- Tak - potwierdzi艂a Eve, lekko sko艂owana. - M贸wi艂a艣.

- No wi臋c, jak wspomnia艂am, rozchorowa艂 si臋. W zasadzie nie wolno nam zamyka膰 w pojedynk臋, ale czasami tak si臋 zdarza. Taj powiedzia艂, 偶e robi si臋 p贸藕no i 偶e powinnam wraca膰 do domu. Zaproponowa艂, 偶e wezwie dla mnie taks贸wk臋, ale ja wola艂am pojecha膰 metrem. Nie pozwoli艂 mi, bo w nocy na ulicy jest niebezpiecznie, wi臋c zam贸wi艂am taryf臋 i Taj czeka艂 na ni膮 razem ze mn膮 pod drzwiami, a偶 przyjecha艂a. Taki w艂a艣nie by艂 - stwierdzi艂a dziewczyna i jej oczy znowu zrobi艂y si臋 wilgotne. - By艂 s艂odki.

- Czy m贸wi艂 ci, 偶e czeka na jakiego艣 znajomego tego wieczoru?

- Chyba nie... - Striptizerka zamilk艂a, zacisn膮wszy usta. - A mo偶e. Mo偶e m贸wi艂, kiedy wyp艂akiwa艂am smutki zwi膮zane z Joeyem i wyrzuci艂am z siebie, 偶e t臋skni臋 za przyjaci贸艂mi z rodzinnego miasta. Chyba powiedzia艂 wtedy, 偶e przyjaciele s膮 wa偶ni. I doda艂, 偶e ma si臋 p贸藕niej spotka膰 z jakim艣 swoim przyjacielem. Ale nie s膮dzi艂am, 偶e chodzi艂o mu o ten wiecz贸r. Zreszt膮 - westchn臋艂a i przycisn臋艂a palce do oczu - ten, kto zabi艂 Taja z pewno艣ci膮 nie by艂 jego przyjacielem. Przyjaciele nie robi膮 czego艣 takiego.

To zale偶y, nie zgodzi艂a si臋 w duchu Eve. To zale偶y od przyjaciela.

5

Eve zastanawia艂a si臋, czym powinna si臋 teraz zaj膮膰. Albo zacznie od przes艂uchiwania striptizerek, klient贸w i przyklubowych w艂贸cz臋g贸w, co jej zajmie oko艂o trzech dni, albo skoncentruje si臋 tylko na Rickerze.

Podj臋cie decyzji nie sprawi艂o jej k艂opotu, musia艂a tylko wy­znaczy膰 ludzi do zaj臋cia si臋 sprawami, kt贸rych ona zaniecha艂a.

Wesz艂a do pokoju detektyw贸w i rozejrza艂a si臋 po twarzach. Niekt贸rzy funkcjonariusze siedzieli przy telefonach, inni pisali raporty lub przegl膮dali notatki. Kilku s艂ucha艂o zezna艅 jakiego艣 cywila, wygl膮daj膮cego bardziej na podekscytowanego ni偶 prze­straszonego. W powietrzu roznosi艂 si臋 sw膮d kiepskiej kawy i st臋ch艂ego 艣rodka odka偶aj膮cego.

Zna艂a tych policjant贸w. Niekt贸rzy byli sympatyczni, inni mniej, ale wszyscy dobrze wykonywali swoje zadania. Nie mia艂a w zwy­czaju wykorzystywa膰 faktu, 偶e jest starsza rang膮, i s膮dzi艂a, 偶e teraz tak偶e si臋 bez tego obejdzie.

Poczeka艂a, a偶 cywil, podniecony i zadowolony z siebie, sko艅czy zeznawa膰.

- Czy mogliby pa艅stwo mnie wys艂ucha膰?

W jej kierunku zwr贸ci艂o si臋 tuzin twarzy. Widzia艂a, jak ich wyraz si臋 zmienia. Wszyscy obecni w pokoju wiedzieli, jakie 艣ledztwo prowadzi. Nie, pomy艣la艂a, patrz膮c na odk艂adane s艂uchawki telefon贸w i gasn膮ce monitory. Nie musi odwo艂ywa膰 si臋 do swojej rangi.

- Mam wytypowanych ponad sze艣膰set os贸b, kt贸re mog膮 mie膰 co艣 do powiedzenia na temat 艣mierci detektywa Taja Kohliego. Trzeba je albo wyeliminowa膰, albo przes艂ucha膰. Przyda艂aby mi si臋 pomoc. Ci z was, kt贸rzy nie prowadz膮 wa偶nych spraw lub widz膮 mo偶liwo艣膰 po艣wi臋cenia kilku godzin ekstra w ci膮gu nast臋pnych dni, niech zg艂osz膮 si臋 do mnie albo do Peabody.

Pierwszy wsta艂 Baxter. Eve popatrzy艂a na niego z wdzi臋czno艣ci膮, my艣l膮c, 偶e cho膰 czasami facet jest straszliwie upierdliwy, to zawsze mo偶na na nim polega膰.

- Ja mam czas. Wszyscy mamy czas. - Rozejrza艂 si臋 po pokoju, sprawdzaj膮c, czy mo偶e kto艣 ma zamiar mu si臋 sprzeciwi膰.

- Dobrze. - Eve w艂o偶y艂a r臋ce do kieszeni. - A wi臋c zapoznam was ze szczeg贸艂ami... - Od tej chwili musia艂a by膰 ostro偶na. - Detektyw Kohli zosta艂 zat艂uczony pa艂k膮 w luksusowym klubie ze striptizem, kt贸ry nazywa si臋 Czy艣ciec. Dorabia艂 w nim do pensji. W czasie dokonywania morderstwa klub by艂 zamkni臋ty i wygl膮da na to, 偶e Kohli zna艂 zab贸jc臋. Szukam osoby, kt贸r膮 zna艂 na tyle dobrze, 偶eby si臋 z ni膮 spotka膰 sam na sam i nie ba膰 si臋 odwr贸ci膰 do niej plecami.

Kogo艣, my艣la艂a, do kogo zadzwoni艂 lub ten kto艣 zadzwoni艂 do niego w czasie jego zmiany na prywatny telefon kom贸rkowy. Na ten, kt贸ry morderca zabra艂 z miejsca zbrodni.

- O ile mi wiadomo, Kohli nie prowadzi艂 偶adnego powa偶­niejszego dochodzenia ani nie zbiera艂 informacji potrzebnych do dochodzenia. Ale jest prawdopodobne, 偶e zab贸jca by艂 wewn臋trz­nym lub zewn臋trznym informatorem. Nie ma podstaw, aby s膮dzi膰, 偶e by艂o to morderstwo na tle rabunkowym. To sprawa osobista - doda艂a, przygl膮daj膮c si臋 twarzom. - Czyj艣 prywatny atak na policjanta. Ci ze 128 uwa偶aj膮, 偶e to oni powinni prowadzi膰 艣ledztwo. Ja twierdz臋, 偶e my.

- Jasne, 偶e my. - Detektyw o imieniu Carmichael ze skrzywion膮 min膮 podnios艂a kubek do kawy.

- Jak na razie media si臋 nas nie czepiaj膮 - ci膮gn臋艂a Eve. - Nie jest to dla nich gor膮cy k膮sek. Relacja o 艣mierci barmana nie zwi臋kszy ogl膮dalno艣ci, nawet je艣li barman by艂 policjantem. Ich to nie interesuje. - Zamilk艂a i znowu popatrzy艂a na twarze obecnych. - Ale nas interesuje. Ka偶dy, kto chce pom贸c, niech powie Peabody, ilu 艣wiadk贸w czuje si臋 na si艂ach przes艂ucha膰. Ona wszystko ustawi. Pami臋tajcie o zrobieniu dla mnie kopii zezna艅 i raport贸w.

- Hej, Dallas, mog臋 si臋 zaj膮膰 striptizerkami? - rzuci艂 rado艣nie Baxter. - Tymi o obfitszych kszta艂tach?

- Jasne, Baxter. Wszyscy wiemy, 偶e masz szans臋 zobaczy膰 nag膮 kobiet臋 tylko wtedy, gdy za to zap艂acisz. - Rozleg艂 si臋 ch贸r ironicznych pochrz膮kiwa艅 i 艣mieszk贸w. - Wyje偶d偶am w teren, wi臋c je艣li b臋d臋 wam potrzebna, 艂apcie mnie przez komunikator.

Wysz艂a, zmierzaj膮c do swojego biura, a za ni膮 Peabody.

- Jedziesz w teren sama? - spyta艂a asystentka.

- Ty musisz zosta膰 tutaj, 偶eby koordynowa膰 spotkania ze 艣wiadkami.

- Tak, ale...

- Peabody, a偶 do zesz艂ego roku zawsze wychodzi艂am w teren sama. - Odsuwaj膮c krzes艂o od biurka, by usi膮艣膰, Eve dostrzeg艂a w oczach asystentki cie艅 urazy. Si艂膮 powstrzyma艂a si臋, 偶eby nie przewr贸ci膰 oczami. - To nie znaczy, 偶e nie jestem zadowolona z twojej pomocy. We藕 si臋 w gar艣膰. Potrzebuj臋 ci臋 tutaj do pilnowania przebiegu przes艂ucha艅 i segregowania danych. W spra­wach technicznych jeste艣 lepsza ode mnie.

Peabody rozchmurzy艂a si臋.

- Tak, to prawda. Ale do艂膮cz臋 do ciebie, jak ju偶 to sko艅cz臋.

- Dam ci zna膰. Mo偶e ju偶 zaczniesz, dop贸ki wszyscy s膮 tacy ch臋tni do po艣wi臋cenia swojego czasu dla sprawy? - Na znak, 偶e to koniec rozmowy, Eve w艂膮czy艂a komputer. - Za­bierajmy si臋 do pracy.

- Tak jest, pani porucznik.

Eve poczeka艂a, a偶 asystentka wyjdzie, po czym wsta艂a i zamk­n臋艂a drzwi. Po powrocie do biurka wywo艂a艂a na monitor wszystkie informacje dotycz膮ce Maxa Rickera.

Nie chcia艂a 偶adnych niespodzianek.

Widzia艂a go ju偶 na zdj臋ciach, ale teraz przyjrza艂a si臋 mu uwa偶niej. Twarz o wyra藕nych rysach wskazywa艂a na siln膮 osobowo艣膰. Nad zaci臋tymi ustami widoczny by艂 srebrzysty w膮sik, w 偶aden spos贸b nie 艂agodz膮cy wyrazu ust. Oczy Rickera tak偶e mia艂y srebrzysty poblask, by艂y m臋tne i nieczytelne.

O pr贸偶no艣ci, o kt贸rej wspomina艂 Roarke, 艣wiadczy艂y wypiel臋g­nowane, starannie u艂o偶one ciemne w艂osy, poprzetykane nielicznymi siwymi pasmami, kolczyk z brylantem w prawym uchu i jasna, wr臋cz bia艂a sk贸ra, bez jednej zmarszczki, 艣ci艣le opinaj膮ca wystaj膮ce ko艣ci.

Obiekt Max Edward Ricker. Wzrost 185. Waga 92 kilogramy. Rasa bia艂a. Urodzony 3 lutego 2000 w Filadelfii, Pensylwania. Rodzice: Leon i Michelle Ricker, nie 偶yj膮. Rodze艅stwo: brat, nie 偶yje.

Wykszta艂cenie: magisterium z ekonomii, Uniwersytet Pensyl­wanii.

Nie偶onaty. Jeden syn, Alex, urodzony 26 czerwca 2028. Matka zarejestrowana pod nazwiskiem Morandi, imiona: Ellen Mary. Nie 偶yje.

Obecnie obiekt posiada rezydencje w Hartford Connecticut, a tak偶e w Sarasocie na Florydzie, we Florencji, w Londynie, posiad艂o艣膰 Long Neck w kolonii Yost i hotel Nile River na Vegas II.

Wykonywany zaw贸d, wed艂ug jego informacji, przedsi臋biorca.

Eve odchyli艂a si臋 na oparcie krzes艂a, zamkn臋艂a oczy i w tej pozycji s艂ucha艂a komputera streszczaj膮cego dane dotycz膮ce inte­res贸w prowadzonych przez Rickera. Kiedy艣 ju偶 s艂ysza艂a co艣 podobnego przy sprawdzaniu innego m臋偶czyzny, kt贸ry tak偶e prowadzi艂 rozliczne interesy, posiada艂 mn贸stwo przedsi臋biorstw i zarz膮dza艂 wieloma organizacjami. Tak jak Ricker teraz, tamten tak偶e wydawa艂 jej si臋 wtedy niebezpieczny.

Tamto dochodzenie zmieni艂o jej 偶ycie.

Chcia艂a sprawi膰, 偶eby obecne zmieni艂o los Rickera.

- Komputer, prosz臋 poda膰 mi dane z akt kryminalnych. Aresztowania i oskar偶enia.

Przetwarzanie...

Znowu si臋 rozsiad艂a, czekaj膮c, a偶 dane pojawi膮 si臋 na ekranie. Kiedy to si臋 sta艂o, ze zdumienia unios艂a brwi. Przez lata Ricker by艂 wielokrotnie stawiany w stan oskar偶enia - poczynaj膮c od ma艂ych kradzie偶y w 2016 roku, poprzez zarzuty o posiadanie nielegalnej broni, rozprowadzanie narkotyk贸w, oszustwa finan­sowe, przekupstwa - i dwukrotnie podejrzewany o wsp贸艂udzia艂 w morderstwie. Nigdy nie zosta艂 za nic skazany, zawsze jako艣 si臋 wy艣lizn膮艂, ale lista jego wykrocze艅 by艂a d艂uga i urozmaicona.

- Nie jeste艣 taki przebieg艂y jak Roarke, co? - mrukn臋艂a pod nosem. - On nigdy nie da艂 si臋 z艂apa膰. I w tym rzecz. Jeste艣 arogancki i nie przejmujesz si臋, 偶e ci臋 z艂api膮. - Znowu przyjrza艂a si臋 twarzy przest臋pcy. Bo, gdy ci臋 艂api膮, masz okazj臋 zakpi膰 sobie z systemu. To tw贸j s艂aby punkt, Ricker. Komputer, przekopiuj dane na dysk. - Odwr贸ci艂a si臋 do wideofonu. Nadszed艂 czas, by si臋 dowiedzie膰, gdzie obecnie Ricker od艣wie偶a swoje um臋czone cia艂o.

Okaza艂o si臋, 偶e akurat przebywa w swojej posiad艂o艣ci w Connecticut, co Eve potraktowa艂a jako 艂ut szcz臋艣cia. Za arogancj臋 z jego strony natomiast uzna艂a fakt, 偶e zgodzi艂 si臋 z ni膮 spotka膰, nie ka偶膮c jej wcze艣niej przebija膰 si臋 przez t艂um swoich prawnik贸w.

Dojecha艂a do posiad艂o艣ci we w艂a艣ciwym czasie. Przy bramie wjazdowej przywita艂o j膮 trzech topornych stra偶nik贸w, kt贸rzy tylko dla formalno艣ci sprawdzili jej identyfikator. Kazano jej zostawi膰 samoch贸d zaraz za bram膮 i wsi膮艣膰 do niewielkiego eleganckiego pojazdu.

Kierowa艂 nim ma艂y i zgrabny android kobieta. Jecha艂y razem wij膮c膮 si臋 trzypasmow膮 艣cie偶k膮, ko艅cz膮c膮 si臋 przy roz艂o偶ystym trzypi臋trowym domostwie. Rezydencja, samo drewno i szk艂o, postawiona by艂a na skalnym wzniesieniu, pod kt贸rym szemra艂o niespokojne morze.

Przed wej艣ciem znajdowa艂a si臋 fontanna, w postaci kamiennej kobiety w otulaj膮cej j膮 d艂ugiej szacie, trzymaj膮cej dzban, z kt贸rego wdzi臋cznym strumieniem la艂a si臋 bladoniebieska woda, wpadaj膮ca do basenu z czerwonymi rybkami. Po wschodniej stronie domu, przy klombie z kwiatami, krz膮ta艂 si臋 ogrodnik.

By艂 ubrany w lu藕ne szare spodnie i koszul臋, na g艂owie mia艂 kapelusz z szerokim rondem, a w r臋kach laser o podwojonym zasi臋gu.

W drzwiach powita艂 Eve nast臋pny android, tak偶e kobieta, ale ju偶 ro艣lejsza od poprzedniej, odziana w czarny str贸j s艂u偶膮cej. Na ustach mia艂a zapraszaj膮cy u艣miech, w oczach ciep艂o.

- Dzie艅 dobry, pani porucznik. Pan Ricker ju偶 na pani膮 czeka. Mam nadziej臋, 偶e mia艂a pani przyjemn膮 podr贸偶. Prosz臋 za mn膮.

Id膮c 艣ladami androida, Eve przygl膮da艂a si臋 wn臋trzu domu. Kapa艂o tu od bogactwa. Nie by艂o tak elegancko jak u Roarke'a, gdzie te偶 si臋 czu艂o zamo偶no艣膰 w艂a艣ciciela, ale panowa艂a domowa atmosfera, dzi臋ki drewnu u偶ytemu jako g艂贸wny materia艂 wyko艅­czeniowy i stonowanej kolorystyce. Ricker wybra艂 nowoczesno艣膰, przepych i jaskrawo艣膰, kt贸re a偶 k艂u艂y w oczy. Og贸lnie wn臋trza 艣wiadczy艂y o braku gustu.

Sprz臋ty sprawia艂y wra偶enie kanciastych, a najch臋tniej wykorzys­tywanym materia艂em by艂o srebro. Eve odnios艂a wra偶enie, 偶e ten szlachetny metal jest dla Rickera czym艣 w rodzaju symbolu jego zamo偶no艣ci.

Trzydzie艣ci srebrnik贸w, my艣la艂a, wchodz膮c do urz膮dzonego na czerwono pokoju z zapieraj膮cym dech widokiem morza za oknem. 艢ciany a偶 ugina艂y si臋 od obraz贸w w stylu modernistycznym, surrealistycznym lub innym r贸wnie, zdaniem Eve, koszmarnym. Nie trafia艂y do jej przekonania.

Powietrze przesyca艂a ci臋偶ka wo艅 kwiat贸w, kojarz膮ca si臋 z po­grzebem. 艢wiat艂o by艂o zbyt jaskrawe, meble, stoj膮ce na srebrnych n贸偶kach, dziwnie powyginane, ob艂o偶one b艂yszcz膮cymi poduszkami.

Ricker siedzia艂 na krze艣le i popija艂 z d艂ugiej w膮skiej szklanki jaki艣 szokuj膮co r贸偶owy nap贸j. Na widok go艣cia wsta艂 z wdzi臋kiem i u艣miechem na ustach.

- Ach, Eve Dallas. W ko艅cu si臋 spotykamy. Witam w moich skromnych progach. Czego by si臋 pani napi艂a?

- Niczego.

- Zatem prosz臋 mi powiedzie膰, kiedy tylko zmieni pani zdanie. - W g艂osie m臋偶czyzny pobrzmiewa艂a jaka艣 grubia艅sko艣膰, kojarz膮ca si臋 Eve z czarno - bia艂ymi filmami, kt贸re lubi艂 ogl膮da膰 Roarke. - To wszystko, Marta.

- Oczywi艣cie, panie Ricker. - Android wyszed艂 z pokoju, zamykaj膮c za sob膮 drzwi.

- Eve Dallas - powt贸rzy艂 Ricker z b艂yskiem oczach, za­praszaj膮c j膮 gestem d艂oni, by usiad艂a na wskazanym przez niego krze艣le. - To absolutnie wspania艂e. Czy mog臋 pani m贸wi膰 po imieniu?

- Nie.

B艂ysk w jego oczach sta艂 si臋 nagle stalowy, cho膰 Ricker wybuchn膮艂 nieszczerym 艣miechem.

- Wielka szkoda. W takim razie, pani porucznik, mo偶e zechce pani usi膮艣膰. Musz臋 si臋 przyzna膰, 偶e bardzo by艂em ciekaw kobiety, z kt贸r膮 o偶eni艂 si臋 jeden z moich starych... Chcia艂em powiedzie膰, protegowanych - doko艅czy艂, siadaj膮c. - Ale jestem przekonany, 偶e Roarke nie zgodzi艂by si臋 na to okre艣lenie. Wi臋c nazw臋 go moim by艂ym wsp贸艂pracownikiem. Mia艂em nadziej臋, 偶e b臋dzie pani towarzyszy艂.

- On nie ma do pana 偶adnej sprawy.

- - W tej chwili. Prosz臋 usi膮艣膰 i czu膰 si臋 swobodnie. Trudno si臋 czu膰 swobodnie, siedz膮c na tak brzydkich krzes艂ach, ale Eve skorzysta艂a w ko艅cu z zaproszenia gospodarza.

- Jest pani bardzo atrakcyjn膮 kobiet膮 - rzuci艂 od niechcenia, przesuwaj膮c po niej wzrokiem.

M臋偶czy藕ni patrz膮cy w ten spos贸b na kobiety chc膮 sprawi膰, by czu艂y si臋 fizycznie i psychicznie nieswojo. Eve poczu艂a jedynie lekk膮 uraz臋.

- Ma pani bezpretensjonalny, 艣wiadcz膮cy o pewno艣ci siebie styl - ko艅czy艂 Ricker. - Oczywi艣cie, to zaskakuj膮ce, 偶e spodoba艂a si臋 pani Roarke'owi, poniewa偶 jego zawsze interesowa艂y kobiety bardziej eleganckie, no i wyra藕niej kobiece. - Postuka艂 palcami o oparcie krzes艂a, a Eve zauwa偶y艂a, 偶e spi艂owane w ostre czubki paznokcie ma delikatnie pomalowane. - Ale, jakie to sprytne z jego strony, 偶e wybra艂 pani膮, kobiet臋 o takiej profesji. C贸偶 to za wygoda mie膰 intymnego sprzymierze艅ca w si艂ach policyjnych. Przem贸wienie mia艂o na celu wyprowadzenie Eve z r贸wnowagi, ale ona tylko przechyli艂a g艂ow臋.

- Naprawd臋? A dlaczego mia艂oby to by膰 dla niego takie wygodne, panie Ricker?

- Bior膮c pod uwag臋 jego zainteresowania. - 艁ykn膮艂 odrobin臋 napoju. - Interesy, kt贸rymi si臋 zajmuje.

- A pan ma jaki艣 zwi膮zek z jego interesami, panie Ricker?

- Tylko w sensie teoretycznym, poniewa偶 w przesz艂o艣ci byli艣my zwi膮zani wsp贸lnymi sprawami.

Eve pochyli艂a si臋.

- Czy zgodzi si臋 pan powiedzie膰 o tych powi膮zaniach do mikrofonu?

Oczy m臋偶czyzny zrobi艂y si臋 w膮skie jak u w臋偶a.

- A nie boi si臋 pani go straci膰, pani porucznik?

- Roarke potrafi o siebie zadba膰. A pan?

- Czy ujarzmi艂a go pani, pani porucznik? Czy zrobi艂a pani z wilka domowe zwierz膮tko?

Eve wybuchn臋艂a szczerym 艣miechem.

- To zwierz膮tko bez wi臋kszego trudu mog艂oby rzuci膰 si臋 panu do gard艂a. I pan o tym dobrze wie. Nie mam poj臋cia, dlaczego tak bardzo si臋 go pan boi. To interesuj膮ce.

- Myli si臋 pani. - Jednak palce gospodarza mocniej zacisn臋艂y si臋 na pod艂u偶nej szklance.

Eve przygl膮da艂a si臋 jego poruszaj膮cej si臋 grdyce. Wygl膮da艂 tak, jakby si臋 broni艂 przed po艂kni臋ciem czego艣 naprawd臋 niesmacznego.

- Nie s膮dz臋. Ale to nie z powodu Roarke'a si臋 tu znalaz艂am. Wola艂abym porozmawia膰 o pana interesach, panie Ricker. - Wyci膮gn臋艂a dyktafon. - Je艣li si臋 pan zgodzi.

Usta wygi臋艂y mu si臋, ale ten grymas w niczym nie przypomina艂 u艣miechu.

- Oczywi艣cie - odpar艂 i stukn膮艂 palcem w oparcie krzes艂a. W pokoju pojawi艂 si臋 hologram. Za d艂ugim sto艂em, z za艂o偶onymi r臋kami i czujnymi spojrzeniami, siedzia艂o sze艣ciu m臋偶czyzn w czarnych garniturach.

- Moi prawnicy - wyja艣ni艂 gospodarz.

Eve po艂o偶y艂a dyktafon na srebrnym stole, po czym wyg艂osi艂a formu艂k臋 dotycz膮c膮 praw zeznaj膮cego.

- Jest pani sumienna. Roarke'owi to z pewno艣ci膮 si臋 podoba. Mnie tak偶e.

- Czy zrozumia艂 pan przedstawione pa艅skie prawa i zobowi膮­zania, panie Ricker?

- Jak najbardziej.

- I skorzysta艂 pan z prawa do obecno艣ci adwokata, a 艣ci艣lej m贸wi膮c, sze艣ciu adwokat贸w, kt贸rzy uczestnicz膮 w tym nie­formalnym przes艂uchaniu. P贸艂 roku temu zosta艂 pan aresztowany za... - Podnios艂a d艂o艅, bo cho膰 zna艂a zarzuty na pami臋膰, postanowi艂a odczyta膰 je z notatnika, kt贸ry mia艂a przy sobie. - Za produkcj臋, posiadanie i dystrybucj臋 nielegalnych substancji 艂膮cznie z halucynogenami i znanymi 艣rodkami uzale偶niaj膮cymi, za mi臋dzynarodowy i interplanetarny transport tych substancji, posiadanie zakazanej broni, prowadzenie fabryki przetwarzaj膮cej bez zezwolenia 艣rodki chemiczne...

- Pani porucznik, aby zaoszcz臋dzi膰 cenny czas, pragn臋 stwier­dzi膰, 偶e by艂em 艣wiadom zarzut贸w stawianych mi po tym niefor­tunnym aresztowaniu zesz艂ej jesieni. Tak jak jestem przekonany, 偶e pani tak偶e ma 艣wiadomo艣膰, 偶e wi臋kszo艣膰 tych niedorzecznych zarzut贸w zosta艂a oddalona, a w sprawie pozosta艂ych odby艂a si臋 rozprawa, w trakcie kt贸rej zosta艂em uniewinniony.

- Wed艂ug moich informacji, pa艅scy adwokaci zawarli z przed­stawicielem prokuratury Nowego Jorku umow臋, w wyniku kt贸rej kilka mniejszych zarzut贸w zosta艂o oddalonych. W zamian za to pa艅ski reprezentant przekaza艂 prokuraturze nazwiska i inne dane dotycz膮ce czterech handlarzy broni膮 i narkotykami. Nie jest pan szczeg贸lnie lojalny wobec swoich wsp贸艂pracownik贸w, panie Ricker.

- Przeciwnie, jestem nad wyraz lojalny. Nie mam wsp贸艂­pracownik贸w zajmuj膮cych si臋 handlem broni膮 czy narkotykami, pani porucznik. Jestem przedsi臋biorc膮 i co roku przekazuj臋 wysokie dotacje na rzecz organizacji spo艂ecznych i politycznych.

- Tak, s艂ysza艂am, zw艂aszcza o tych politycznych. Bardzo szczodrze obdarowa艂 pan organizacj臋 o nazwie Kasandra.

- To prawda - przyzna艂, podnosz膮c d艂o艅, by tym gestem uciszy膰 jednego z prawnik贸w, kt贸ry zacz膮艂 co艣 m贸wi膰. - I by艂em zaszokowany, zaszokowany a偶 do szpiku ko艣ci, kiedy si臋 dowie­dzia艂em, 偶e owa organizacja prowadzi dzia艂alno艣膰 terrorystyczn膮. Wy艣wiadczy艂a pani 艣wiatu, pani porucznik, ogromn膮 przys艂ug臋, przyczyniaj膮c si臋 swoj膮 dzia艂alno艣ci膮 do jej zniszczenia. Do czasu, a偶 prawda o niej nie pojawi艂a si臋 w mediach, by艂em przekonany, 偶e Kasandra zajmuje si臋 ochron膮 praw i bezpiecze艅stwa ameryka艅­skiego spo艂ecze艅stwa... zgoda, 偶e za pomoc膮 艣rodk贸w militarnych. Ale legalnych.

- Jaka szkoda, 偶e nie przyjrza艂 si臋 pan Kasandrze bli偶ej, panie Ricker, czego mo偶na si臋 by艂o spodziewa膰 po osobie z pana mo偶liwo艣ciami, zanim przekaza艂 im pan dziesi臋膰 milion贸w pa艅skich ci臋偶ko zarobionych dolar贸w.

- To b艂膮d, kt贸rego g艂臋boko 偶a艂uj臋. Pracownik odpowiedzialny za wsp贸艂prac臋 z t膮 organizacj膮 zosta艂 zwolniony.

- Rozumiem. Mia艂 pan stan膮膰 przed s膮dem w kilku sprawach, kt贸rych nie obejmowa艂a pa艅ska umowa z prokuratur膮. Jednak zgin臋艂y niekt贸re z dowod贸w oraz cz臋艣膰 danych z akcji prze­prowadzonej w jednej z nale偶膮cych do pana hurtowni.

- Czy to oficjalnie potwierdzone oskar偶enie? - Ricker podrzuci艂 g艂ow膮, burz膮c starann膮 fryzur臋. - Zebrane dane by艂y nieliczne, niekompletne i pe艂ne b艂臋dnych informacji. Policja spreparowa艂a je po to, by dokona膰 nalotu na hurtowni臋, kt贸ra cho膰 nale偶y do mnie, by艂a podnaj臋ta przez inn膮 osob臋.

Eve zauwa偶y艂a, 偶e oczy Rickera zab艂ys艂y gniewem, a kosz­marnie spi艂owane paznokcie zacz臋艂y wystukiwa膰 na por臋czy nerwowy rytm.

- Ca艂a sprawa to zwyk艂e n臋kanie i moi adwokaci ju偶 si臋 szykuj膮 do wytoczenia oskar偶enia nowojorskiej policji.

- Co pana 艂膮czy艂o z detektywem Tajem Kohlim?

- Kohli? - Ricker nie przestawa艂 si臋 u艣miecha膰, cho膰 w jego oczach coraz mocniej rysowa艂a si臋 wrogo艣膰. - Niestety, to nazwisko nic mi nie m贸wi. Mam wielu znajomych w艣r贸d pani koleg贸w, pani porucznik. Jestem wielkim poplecznikiem ludzi, kt贸rzy s艂u偶膮 spo艂ecze艅stwu. Ale to nazwisko... Zaraz, zaraz.

Potar艂 usta palcem, a Eve wyda艂o si臋, 偶e s艂yszy jego chichot.

- Kohli, tak, oczywi艣cie. S艂ysza艂em o tej tragedii. Zosta艂 zabity, niedawno prawda?

- Kohli by艂 cz艂onkiem zespo艂u, kt贸ry wykry艂 pana hurtowni臋, w wyniku czego j膮 zamkni臋to, co kosztowa艂o pana kilka milion贸w.

- Pan Ricker nigdy nie by艂 oficjalnie powi膮zany z rzeczon膮 hurtowni膮, laboratorium i centrum dystrybucyjnym na terenie miasta Nowy Jork, kt贸re zosta艂y odkryte i zamkni臋te przez nowojorsk膮 policj臋 i Biuro Bezpiecze艅stwa. Nie zgadzamy si臋 na umieszczenie w tym nagraniu twierdzenia zawieraj膮cego cokolwiek innego.

Adwokat m贸wi艂 dalej tym samym bezbarwnym tonem, ale ani Ricker, ani Eve nie spojrzeli nawet w jego kierunku.

- To przykre, 偶e ten pani detektyw zosta艂 zabity, pani porucznik. Ale czy b臋d臋 przes艂uchiwany za ka偶dym razem, gdy jakiego艣 policjanta spotka podobnie smutny koniec? Mo偶na by to uzna膰 za dalsze usi艂owanie n臋kania mnie.

- Nie, nie mo偶na by, poniewa偶 zgoda na to przes艂uchanie zosta艂a wydana bez 偶adnych warunk贸w. - Teraz ona si臋 u艣miech­n臋艂a. - Jestem pewna, 偶e zesp贸艂 pa艅skich prawnik贸w to wyja艣ni. Kohli pracowa艂 nad szczeg贸艂ami, panie Ricker. By艂 w tym dobry. Jestem przekonana, 偶e jako przedsi臋biorca oraz cz艂owiek 艣wiatowy przyzna mi pan racj臋, 偶e prawda kryje si臋 w szczeg贸艂ach. A prawda ma to do siebie, 偶e wychodzi na wierzch, bez wzgl臋du na to, jak g艂臋boko zosta艂a zakopana. Potrzeba tylko odpowiedniej osoby, kt贸ra zajmie si臋 jej odkopaniem. Jestem wielk膮 zwolenniczk膮 prawdy i zawsze bardzo si臋 denerwuj臋, gdy ginie kt贸ry艣 z moich koleg贸w. Tak wi臋c odkrycie prawdy, a tak偶e znalezienie osoby, kt贸ra zabi艂a Kohliego albo zaaran偶owa艂a jego 艣mier膰, sta艂o si臋 moj膮 misj膮.

- Nie dziwi mnie, 偶e tak si臋 pani przej臋艂a 艣mierci膮 kolegi, tak brutaln膮 i na dodatek maj膮c膮 miejsce w lokalu nale偶膮cym do pani m臋偶a. - W g艂osie Rickera pobrzmiewa艂a 藕le ukrywana nuta ekscytacji. - To dopiero niefortunny przypadek, prawda, pani porucznik? Dla was obojga. Czy w艂a艣nie dlatego to mnie pani obrzuca zakamuflowanymi oskar偶eniami, zamiast wezwa膰 na przes艂uchanie w艂asnego m臋偶a?

- Nie m贸wi艂am nic o brutalno艣ci ani o miejscu zbrodni. Sk膮d pan ma te informacje, panie Ricker?

Po raz pierwszy wygl膮da艂 na zdezorientowanego, wzrok zrobi艂 mu si臋 m臋tny, szcz臋ka opad艂a. Sze艣ciu prawnik贸w zacz臋艂o m贸wi膰 naraz, ale tylko w tym celu, 偶eby da膰 swojemu pracodawcy czas na zastanowienie. Wykorzysta艂 go i uspokoi艂 si臋.

- Lubi臋 wiedzie膰 r贸偶ne rzeczy, pani porucznik. Moje interesy wymagaj膮, 偶ebym zbiera艂 informacje. Takie jak ta, 偶e w jednym z lokali nale偶膮cych do pani m臋偶a zdarzy艂 si臋 przykry incydent.

- Od kogo dosta艂 pan t臋 informacj臋?

- Zdaje si臋, 偶e od kt贸rego艣 z moich wsp贸艂pracownik贸w. - Machn膮艂 r臋k膮 od niechcenia, ale d艂o艅, zanim znowu opad艂a na oparcie, z艂o偶y艂a si臋 w pi臋艣膰. - Nie pami臋tam. Czy posiadanie jej jest sprzeczne z prawem? Zbieram wiadomo艣ci. To co艣 w rodzaju hobby. Kolekcjonuj臋 informacje na temat os贸b, kt贸re mnie interesuj膮. Takich jak pani. Wiem, na przyk艂ad, 偶e od 贸smego roku 偶ycia wychowywa艂a si臋 pani w stanowym domu dziecka, po tym, jak znaleziono pani膮 pobit膮 na ulicy.

D艂o艅 Rickera, kiedy m贸wi艂, rozprostowa艂a si臋, a oczy mu poja艣nia艂y. Sta艂y si臋 bardziej wyg艂odzone, pomy艣la艂a Eve. Jak u kogo艣, kto si臋 szykuje na wy艣mienity posi艂ek.

- Zgwa艂cono pani膮, prawda? I to do艣膰 brutalnie. Zapewne trudno jest pani 偶y膰 z takimi wspomnieniami, pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e w tak obrzydliwy spos贸b odebrano pani niewinno艣膰. Nawet nie ma pani w艂asnego imienia, tylko to nadane przez jakiego艣 anonimowego pracownika z opieki spo艂ecznej. Eve, to sentymentalne imi臋, kojarzy si臋 z pierwsz膮 kobiet膮. Za to Dallas jest bardzo praktyczne. To przecie偶 w Dallas pani膮 znaleziono, na jakiej艣 brudnej uliczce.

Osi膮gn膮艂 sw贸j cel. Nagle Eve poczu艂a b贸l w 偶o艂膮dku i ch艂贸d przeszywaj膮cy j膮 ca艂膮. Ale nie spu艣ci艂a wzroku z Rickera. Nie zmieni艂a wyrazu twarzy.

- Gramy kartami, kt贸re nam rozdano. Ja tak偶e zbieram informacje. G艂贸wnie o ludziach, kt贸rzy obra偶aj膮 moje poczucie stylu. Wyszukuj sobie o mnie, co chcesz, Ricker. Tym sposobem przekonasz si臋, z kim tym razem masz do czynienia. Kohli nale偶y teraz do mnie i dowiem si臋, kto i dlaczego oraz jak go zabi艂. Wierz mi. Koniec przes艂uchania - rzuci艂a i podnios艂a dyktafon.

Mimo 偶e prawnicy wybuchli w tej chwili zastrze偶eniami i przestrogami, Ricker wy艂膮czy艂 hologram. Cho膰 trudno to sobie wyobrazi膰, by艂 jeszcze bledszy ni偶 na pocz膮tku spotkania.

- Niech pani uwa偶a, pani porucznik. Ci, kt贸rzy mi gro偶膮, 藕le ko艅cz膮.

- Przejrzyj jeszcze raz informacje, kt贸re o mnie zebra艂e艣, Ricker, a zobaczysz, 偶e si臋 tego nie boj臋.

Wsta艂 tak jak Eve i zrobi艂 krok do przodu z takim wyrazem twarzy, 偶e poczu艂a przyp艂yw nadziei. Nadziei na to, 偶e przynajmniej na chwil臋 straci nad sob膮 panowanie. Chwila by jej wystarczy艂a.

- Uwa偶asz, 偶e mo偶esz si臋 ze mn膮 mierzy膰? My艣lisz, 偶e twoja odznaka jest a偶 tak wa偶na? - Strzeli艂 palcami tu偶 przed jej nosem. - O tak, 艣lad po tobie zaginie.

- Spr贸buj, to zobaczymy.

Mi臋艣nie twarzy Rickera dr偶a艂y, ale si臋 odsun膮艂.

- Mo偶e wierzy pani, 偶e chroni j膮 zwi膮zek z Roarkiem? B艂膮d. Jest s艂aby, zmi臋k艂 i zrobi艂 si臋 sentymentalny, i to na dodatek z powodu policjantki. Kiedy艣 wi膮za艂em z nim pewne plany. Teraz mam inne.

- Jeszcze raz radz臋 spojrze膰 w moje dossier. Przekona si臋 pan, 偶e nigdy nie potrzebowa艂am nikogo do ochrony. Ale powiem panu jedno: Roarke b臋dzie mia艂 niez艂y ubaw, kiedy si臋 dowie, jak bardzo si臋 go pan boi. Razem b臋dziemy si臋 z tego 艣miali.

Chcia艂a si臋 odwr贸ci膰, ale z艂apa艂 j膮 za rami臋. Serce a偶 podskoczy艂o jej z rado艣ci, cho膰 wzrok, kt贸rym obrzuci艂a napastnika, pozosta艂 ch艂odny.

- Bardzo prosz臋 - mrukn臋艂a.

Paznokcie Rickera zatopi艂y si臋 w jej sk贸rze tylko raz, ale g艂臋boko. Potem odsun膮艂 d艂o艅. Opanowany, rzuci艂a w my艣lach Eve. Nie, wcale nie potrafi nad sob膮 tak dobrze panowa膰, jak mu si臋 wydaje.

- Odprowadz臋 pani膮.

- Znam drog臋. Lepiej niech si臋 pan zabierze do pracy, Ricker, upewni si臋, 偶e dobrze zatar艂 艣lady. Zamierzam poruszy膰 ka偶dy kamie艅, pod kt贸rym si臋 pan ukryje. I b臋d臋 przy okazji dobrze si臋 bawi艂a.

Opu艣ci艂a salon, nie dziwi膮c si臋, gdy przy drzwiach spotka艂a kobiet臋 androida, czekaj膮c膮 na ni膮 z uprzejmym u艣miechem.

- Mam nadziej臋, 偶e mi艂o sp臋dzi艂a pani czas, pani porucznik. Odprowadz臋 pani膮 do wyj艣cia.

Odchodz膮c, Eve us艂ysza艂a d藕wi臋k, kt贸ry z pewno艣ci膮 by艂 odg艂osem t艂uczonego szk艂a.

Nie, pomy艣la艂a i u艣miechn臋艂a si臋 do siebie. Wcale nie jest taki opanowany.

Odprowadzono j膮 do samochodu. Mijaj膮c bram臋, czu艂a na sobie czujne spojrzenia.

Dziesi臋膰 minut p贸藕niej zauwa偶y艂a, 偶e jest 艣ledzona. 艢cigaj膮cy j膮 osobnicy nawet nie starali si臋 specjalnie kry膰. Pozwoli艂a im jecha膰 za sob膮 i z pr臋dko艣ci膮 przekraczaj膮c膮 dozwolon膮 przejecha艂a dwadzie艣cia mil. Wtedy pojawi艂 si臋 nast臋pny samoch贸d. Zjecha艂 z rampy tu偶 przed ni膮, tak 偶e znalaz艂a si臋 w potrzasku.

Zabawmy si臋 wi臋c. Za艣mia艂a si臋 w my艣lach i wcisn臋艂a peda艂 gazu.

Zmienia艂a pasy, przebija艂a si臋 mi臋dzy pojazdami, ale nie stara艂a si臋 specjalnie. Po skalkulowaniu swojej pozycji zacz臋艂a telefonowa膰. Niemal od niechcenia.

Udaj膮c, 偶e wpad艂a w panik臋, zjecha艂a z autostrady tu偶 nad lini膮 Nowego Jorku.

- Wiedzia艂am, 偶e mnie nie zawiedziecie - mrukn臋艂a, kiedy dostrzeg艂a dwa znajome pojazdy we wstecznym lusterku. - Idioci.

Zadowolona, 偶e droga przed ni膮 jest prawie pusta, znowu mocniej nadepn臋艂a peda艂 gazu. Przez jaki艣 czas jecha艂a przed siebie. Potem nagle zrobi艂a skr臋t o sto osiemdziesi膮t stopni i zacz臋艂a gna膰 prosto na swoich prze艣ladowc贸w. Jeden odskoczy艂 w prawo, drugi w lewo. Obydwu zarzuci艂o, a Eve w tym samym momencie w艂膮czy艂a syren臋.

Wyskoczy艂a z wozu z przygotowan膮 broni膮.

- Policja! Wysiada膰 z r臋kami w g贸rze. - Zauwa偶y艂a, 偶e pasa偶er drugiego samochodu si臋ga do kieszeni kurtki. Strzeli艂a w reflektory wozu.

Trzask szk艂a zmiesza艂 si臋 z wyciem syren nadje偶d偶aj膮cych woz贸w policyjnych.

- Natychmiast wysiada膰 z wozu. - Woln膮 r臋k膮 wyci膮gn臋艂a odznak臋. - Policja. Jeste艣cie aresztowani.

Jeden z kierowc贸w pojawi艂 si臋 na jezdni z wykrzywion膮 w艣ciek艂o艣ci膮 twarz膮, ale trzyma艂 r臋ce w g贸rze. Po chwili stan臋艂o ko艂o niego jeszcze dw贸ch bia艂ych i dw贸ch czarnych m臋偶czyzn.

- Z jakiego powodu?

- Zaczniemy mo偶e od przekroczenia dozwolonej pr臋dko艣ci. - Wystawi艂a kciuk. - R臋ce na dach. Wiecie, jak si臋 zachowa膰 w takich sytuacjach.

Wok贸艂 zaroi艂o si臋 od funkcjonariuszy.

- Mamy ich sku膰, pani porucznik?

- Tak, opierali si臋 rozkazom. I sp贸jrzcie na to. - Przesta艂a obszukiwa膰 pierwszego kierowc臋, bo spod marynarki wyj臋艂a mu karabin. - Ukryta bro艅. Ludzie, na dodatek zakazana. No, czekaj膮 was niez艂e k艂opoty.

Po szybkim przeszukaniu znalaz艂a jeszcze wi臋cej broni, sze艣膰 uncji exotiki, dwie zeusa, zestaw wytrych贸w i trzy kr贸tkie stalowe rurki.

- Zawie藕cie tych strace艅c贸w na komend臋, dobrze? - poprosi艂a jednego z funkcjonariuszy. - Zamknijcie ich za posiadanie broni, narkotyk贸w, transport nielegalnej broni w poje藕dzie mechanicznym i przekraczanie z nim granicy stanu. I jeszcze za posiadanie podejrzanych narz臋dzi.

Otrzepuj膮c d艂onie, u艣miechn臋艂a si臋 z艂o艣liwie.

- A, nie zapomnijcie o przekroczeniu pr臋dko艣ci. Pan Ricker b臋dzie z was bardzo niezadowolony, ch艂opaki. Bardzo niezado­wolony.

Wsun臋艂a si臋 za kierownic臋 swojego wozu i wzruszy艂a ramionami.

Spok贸j, spok贸j Ricker, pomy艣la艂a, pocieraj膮c miejsce, gdzie wbi艂 swoje krwio偶ercze paznokcie. Nigdy nie wydawaj rozkaz贸w pod wp艂ywem emocji.

Runda pierwsza nale偶y do mnie.

6

Ian McNab wystudiowanym swobodnym krokiem wszed艂 do pokoju detektyw贸w. Osobie z warkoczem do pasa i w pomara艅­czowych spodniach trudno o swobodne zachowanie, ale 艂an nad tym pracowa艂.

Mia艂 pretekst, by znale藕膰 si臋 w tym miejscu. Kilku detektyw贸w poprosi艂o Wydzia艂 Elektroniczny o przeprowadzenie test贸w praw­dopodobie艅stwa dotycz膮cych niekt贸rych 艣wiadk贸w w sprawie Kohliego. By艂o to zadanie dla McNaba i tym si臋 zamierza艂 wyt艂umaczy膰.

Mia艂 takie pow贸d, 偶eby si臋 tu znale藕膰. A pow贸d ten siedzia艂 w male艅kiej kabince wetkni臋tej w szary koniec pokoju, zaj臋ty swoimi obowi膮zkami.

Wygl膮da tak fajnie, gdy jest pogr膮偶ona w pracy. Chyba zwariowa艂 na jej punkcie. I nie by艂 z tego powodu szczeg贸lnie szcz臋艣liwy, poniewa偶 planowa艂, 偶e musi mie膰 czas, aby zaliczy膰 tyle kobiet, ile tylko si臋 da. Po prostu kocha艂 kobiety.

Ale nagle w jego 偶yciu pojawi艂a si臋 Peabody w brzydkich policyjnych butach oraz nietwarzowym mundurze i to, jak si臋 mawia, by艂o to.

Nie wykazywa艂a wi臋kszej ochoty do wsp贸艂pracy, ale w ko艅cu zaci膮gn膮艂 j膮 do 艂贸偶ka. Robili to r贸wnie偶 na pod艂odze w kuchni, w windzie, w samochodzie, w pustej szatni, wsz臋dzie tam, gdzie pchn臋艂a go jego p艂odna wyobra藕nia. Ale Peabody nie oszala艂a na jego punkcie.

Musia艂 za to przyzna膰, cho膰 ka偶dego dnia si臋 z tego powodu z偶yma艂, bo on mia艂 na jej punkcie hopla, i to wielkiego.

Wcisn膮艂 si臋 do w膮skiej kabiny i posadzi艂 chude po艣ladki na brzegu biurka, przy kt贸rym pracowa艂a.

- Hej, szefowo, jak leci?

- Co ty tu robisz? Dlaczego nie jeste艣 u siebie? - zapyta艂a, nie odrywaj膮c si臋 od pracy, nie podnosz膮c na niego wzroku. - Znowu uda艂o ci si臋 zerwa膰 艂a艅cuchy?

- Nie zamykaj膮 nas tak jak was tutaj. Jak ty mo偶esz pracowa膰 w takiej klitce?

- Wydajnie. Id藕 sobie, McNab. Mam tu naprawd臋 kup臋 roboty.

- Sprawa Kohliego? Wszyscy m贸wi膮 tylko o niej. Biedny sukinsyn.

Poniewa偶 us艂ysza艂a w jego g艂osie prawdziwe wsp贸艂czucie, unios艂a wzrok. I dostrzeg艂a, 偶e zielone oczy lana nie s膮 tylko smutne. By艂a w nich te偶 w艣ciek艂o艣膰.

- Tak. Mamy podejrzenie, kto go zabi艂. Dallas ju偶 nad tym pracuje.

- Nikt nie zrobi tego lepiej. Twoi koledzy poprosili nas o sprawdzenie kilku nazwisk. Wszyscy w wydziale, od Feeneya do najni偶szego funkcjonariusza, siedz膮 nad tym.

Peabody zdoby艂a si臋 na szyderczy u艣mieszek.

- A ty nie?

- Mnie kazano przyj艣膰 tutaj i zebra膰 naj艣wie偶sze dane. No, Peabody, my te偶 jeste艣my zaanga偶owani w t臋 spraw臋. Daj mi co艣, z czym m贸g艂bym wr贸ci膰.

- Jeszcze nic nie mam. Ale co艣 ci powiem, tylko zachowaj to dla siebie - zacz臋艂a, zni偶aj膮c g艂os i zerkaj膮c w w膮skie wej艣cie do kabinki. - Nie wiem, na co wpad艂a Dallas. Wysz艂a w teren i nie zabra艂a mnie ze sob膮. Nie powiedzia艂a, dok膮d si臋 wybiera. Ale kilka minut temu zadzwoni艂a. Policjanci przywioz膮 tu czterech nieszcz臋艣nik贸w, kt贸rych mamy przymkn膮膰 za r贸偶ne wykroczenia, w艂膮czaj膮c w to posiadanie nielegalnej broni. Eve chce, 偶ebym jak najszybciej sprawdzi艂a tych facet贸w. Ju偶 tu jedzie.

- Co znalaz艂a艣?

- Wszyscy czterej byli go艣膰mi znanych stanowych instytucji i przewa偶nie trafiali tam za powa偶ne przest臋pstwa. Napady i napady po艂膮czone z zab贸jstwem. I pos艂uchaj. - Zni偶y艂a g艂os jeszcze bardziej, tak 偶e McNab musia艂 si臋 pochyli膰, przez co owia艂 go przyjemny zapach jej szamponu. - S膮 zwi膮zani z Maxem Rickerem.

McNab otworzy艂 usta i st艂umi艂 w sobie okrzyk zdumienia.

- My艣lisz, 偶e za spraw膮 Kohliego stoi Ricker? - zapyta艂 cicho.

- Nie mam poj臋cia, ale wiem, 偶e Kohli znajdowa艂 si臋 w ekipie, kt贸ra go przymkn臋艂a zesz艂ej jesieni. Wiem to, bo Dallas kaza艂a mi zebra膰 akta tego dochodzenia i zapis z rozprawy s膮dowej. Przejrza艂em je pobie偶nie i wiem, 偶e Kohli zajmowa艂 si臋 tylko papierkow膮 robot膮 i nie zeznawa艂. Oczywi艣cie sprawa po trzech dniach zosta艂a oddalona z s膮du. No i teraz Dallas zatrzyma艂a czterech goryli Rickera.

- To dopiero.

- Mo偶esz wspomnie膰 o tej czw贸rce, ale nic nie m贸w o ich powi膮zaniu z Rickerem, dop贸ki nie dowiemy si臋 czego艣 wi臋cej.

- M贸g艂bym si臋 zgodzi膰, ale musz臋 mie膰 jak膮艣 zach臋t臋. Mo偶e wpadniesz do mnie wieczorem?

- Nie wiem, jakie plany ma Dallas - odpar艂a Peabody, widz膮c, 偶e McNab u艣miecha si臋 do niej. Z jakiego艣 powodu, kt贸rego nie pojmowa艂a, coraz ci臋偶ej przychodzi艂o jej opieranie si臋 temu g艂upkowatemu u艣miechowi. - Ale prawdopodobnie uda mi si臋 urwa膰.

- W takim razie, kiedy przyjdziesz, mogliby艣my... - Zacz膮艂 si臋 nad ni膮 pochyla膰 z zamiarem z艂o偶enia propozycji, kt贸ra trzyma艂aby j膮 w napi臋ciu do ko艅ca zmiany, ale nagle jak kamie艅 wystrzelony z procy odskoczy艂 od biurka. - Jezu, komendant.

- Uspok贸j si臋 - skarci艂a go Peabody, lecz ona tak偶e przyj臋艂a pozycj臋 na baczno艣膰.

Whitney pojawia艂 si臋 czasami w pokoju detektyw贸w, ale niezbyt regularnie.

- O rany, idzie tutaj - wysycza艂 McNab.

Peabody si臋gn臋艂a nerwowo do munduru, chc膮c go poprawi膰, lecz nie zd膮偶y艂a.

- Inspektorze. - Whitney zaj膮艂 sob膮 wej艣cie do kabiny i przyszpili艂 McNaba ciemnymi oczami o stalowym wyrazie. - Zmieni艂 pan wydzia艂?

- Nie, panie komendancie, nasz wydzia艂 wsp贸艂pracuje z Wydzia艂em Zab贸jstw przy sprawie dotycz膮cej detektywa Taja Kohliego. Jeste艣my przekonani, 偶e ta mi臋dzywydzia艂owa wsp贸艂praca przyczyni si臋 do szybkiego zamkni臋cia dochodzenia.

Jest dobry, pomy艣la艂a Peabody z podziwem, ale te偶 z irytacj膮. Sprytny jak w膮偶.

- W takim razie mo偶e powinien pan wr贸ci膰 do siebie i stamt膮d kontynuowa膰 wsp贸艂prac臋, zamiast przeszkadza膰 innym w pracy.

A jednak nie a偶 tak sprytny, kontynuowa艂a monolog wewn臋trzny Peabody.

McNab chcia艂 zasalutowa膰, ale w ostatniej chwili si臋 po­wstrzyma艂 i znikn膮艂.

- Pani inspektor, czy ma pani dane, o kt贸rych zebranie prosi艂a pani porucznik? Dotycz膮ce tych czterech aresztowanych?

Aresztowanych? Ju偶? Jezu!

- Tak, panie komendancie.

- Prosz臋 o wydruk - powiedzia艂 Whitney i wyci膮gn膮艂 d艂o艅. Peabody poda艂a mu papiery.

- Zgodnie z rozkazem, panie komendancie, wys艂a艂am kopi臋 do komputera pok艂adowego w wozie porucznik Dallas i do jej biura.

Whitney tylko odchrz膮kn膮艂, po czym odwr贸ci艂 si臋, od razu zabrawszy si臋 do przegl膮dania danych. Zatrzyma艂 si臋 i spojrza艂 na Eve, kt贸ra w艂a艣nie wesz艂a do pokoju.

- Pani porucznik, prosz臋 do pani biura.

Peabody, a偶 si臋 skrzywi艂a, s艂ysz膮c ton, w jakim pad艂a pro艣ba. Twardy jak granit. Zbieraj膮c odwag臋, wysz艂a ze swojej kabiny. Nie mog艂a powiedzie膰, 偶e poczu艂a si臋 zawiedziona, gdy prze艂o偶ona da艂a jej znak r臋k膮, 偶eby zosta艂a.

Kto艣 roznieci艂 ogie艅, pomy艣la艂a Peabody. Tylko nie wiedzia艂a, kto ma na nim sp艂on膮膰.

- Panie komendancie. - Eve otworzy艂a drzwi, poczeka艂a, a偶 Whitney wejdzie do biura, potem je zamkn臋艂a.

- Prosz臋 mi wyja艣ni膰, pani porucznik, dlaczego opu艣ci艂a pani granice stanu i pani jurysdykcji i przes艂uchiwa艂a Maxa Rickera bez przedyskutowania ze mn膮 pani zamierze艅 oraz bez zachowania obowi膮zuj膮cej w takich okoliczno艣ciach procedury?

- Komendancie, jako prowadz膮ca dochodzenie nie jestem zobowi膮zana prosi膰 o zezwolenie przeprowadzania przes艂ucha艅. I przys艂uguje mi prawo opuszczenia obszaru mojej jurysdykcji, je艣li przes艂uchanie dotyczy dochodzenia.

- I prawo do n臋kania cywil贸w z innego stanu?

Eve poczu艂a pierwsz膮 fal臋 irytacji, ale postanowi艂a si臋 jej nie podda膰.

- N臋kania?

- Zadzwoni艂 do mnie prawnik Rickera, kt贸ry skontaktowa艂 si臋 tak偶e z biurem komisarza, strasz膮c, 偶e zaskar偶y pani膮, departament policji oraz miasto Nowy Jork za n臋kanie jego klienta, a takie za napa艣膰 i zatrzymanie jego czterech pracownik贸w.

- Naprawd臋? Wida膰 si臋 przestraszy艂. I dobrze - mrukn臋艂a Eve pod nosem. - Nie s膮dzi艂am, 偶e tak mocno go dotkn臋. Komendancie - zacz臋艂a, zwracaj膮c si臋 ponownie do prze艂o偶onego. - Skontaktowa艂am si臋 z Rickerem, poprosi艂am o zgod臋 na przes艂uchanie i otrzyma艂am j膮.

Wyci膮gn臋艂a z szuflady zapiecz臋towan膮 dyskietk臋.

- Pro艣ba zosta艂a zadana z tego komputera, a odpowied藕 na ni膮 nagra艂am, tak jak i przes艂uchanie Rickera przeprowadzone w jego domu po poinformowaniu go o prawach i obowi膮zkach w obecno艣ci jego sze艣ciu adwokat贸w.

Wyj臋艂a drug膮 dyskietk臋, tym razem z torby.

- Przes艂uchanie jest zarejestrowane, komendancie, i to za 艣wiadom膮 zgod膮 Rickera. Z ca艂ym szacunkiem, ale facet robi z ig艂y wid艂y.

- Dobrze. Tak te偶 my艣la艂em. - Whitney zabra艂 obydwie dys­kietki. - Ale zarzucanie Rickerowi prosto w twarz, 偶e zabi艂 policjanta, to do艣膰 odwa偶ne posuni臋cie. Lepiej, 偶eby mia艂a pani podstawy, na kt贸rych mog艂aby si臋 pani oprze膰.

- Moja praca wymaga ode mnie sprawdzania ka偶dej poszlaki i ka偶dego 艣ladu.

- A czy wymaga ona zaczepiania czterech m臋偶czyzn na publicznej drodze, nara偶ania ich 偶ycia i 偶ycia niewinnych prze­chodni贸w przez niebezpieczn膮 jazd臋 i doprowadzenia do znisz­czenia dw贸ch pojazd贸w?

By艂a zbyt do艣wiadczon膮 policjantk膮, by pozwoli膰 sobie w tej chwili na jak膮kolwiek gniewn膮 odpowied藕. Ale mia艂a j膮 na ko艅cu j臋zyka.

- W drodze powrotnej z Connecticut do Nowego Jorku zauwa­偶y艂am, 偶e jestem 艣ledzona przez dwa cywilne pojazdy, w kt贸rych siedzia艂o po dw贸ch m臋偶czyzn. Mimo 偶e stara艂am si臋 uciec, te pojazdy kontynuowa艂y po艣cig, przekraczaj膮c przy tym dozwolon膮 pr臋dko艣膰. Maj膮c na wzgl臋dzie bezpiecze艅stwo pozosta艂ych u偶yt­kownik贸w drogi, postanowi艂am opu艣ci膰 zat艂oczon膮 autostrad臋 i zjecha膰 na drog臋 mniej ucz臋szczan膮. W tym momencie dwa pojazdy jeszcze zwi臋kszy艂y pr臋dko艣膰, sprawiaj膮c wra偶enie, jakby chcia艂y na mnie najecha膰. Przekroczy艂y granice stanu. Nie maj膮c pewno艣ci, co zamierzaj膮 osobnicy z pojazd贸w, wezwa艂am pomoc i nie chc膮c dalej porusza膰 si臋 z du偶膮 pr臋dko艣ci膮 na zamieszkanym terenie, w艂膮czy艂am syren臋 i zrobi艂am ostry skr臋t, w rezultacie czego dwa pojazdy zjecha艂y z drogi.

- Pani porucznik...

- Panie komendancie, chcia艂abym doko艅czy膰 m贸j raport doty­cz膮cy tego incydentu. - Mimo 偶e by艂a zdenerwowana, jej glos pozosta艂 spokojny.

- Prosz臋, pani porucznik, niech pani ko艅czy.

- Powiadomi艂am m臋偶czyzn ze 艣cigaj膮cych mnie pojazd贸w, 偶e jestem funkcjonariuszem policji, i kaza艂am opu艣ci膰 te pojazdy. W tym momencie wyda艂o mi si臋, 偶e jeden z zatrzymanych wykona艂 podejrzany ruch po bro艅. Jak si臋 potem okaza艂o, nie myli艂am si臋. Wystrzeli艂am ostrzegawczo, strza艂 zniszczy艂 reflektory pojazdu. Na pomoc przyjecha艂y dwa radiowozy i czterech napastnik贸w zosta艂o zatrzymanych. W trakcie przeszukania, co jest, bior膮c pod uwag臋 okoliczno艣ci, dopuszczalne, przy napastnikach oraz w ich pojazdach znaleziono niedozwolon膮 bro艅, dwa rodzaje nielegalnych substancji w ma艂ych ilo艣ciach, podejrzane narz臋dzia oraz dwie ci臋偶kie stalowe rury. Poprosi艂am funkcjonariuszy z radiowoz贸w o przewiezienie zatrzymanych na komend臋, gdzie kaza艂am zamkn膮膰 ich w areszcie na podstawie r贸偶nych oskar偶e艅. Skontaktowa艂am si臋 z moj膮 asystentk膮, prosz膮c j膮 o sprawdzenie zatrzymanych, i wr贸ci艂am na komend臋 z zamiarem napisania raportu i przes艂uchania zatrzymanych.

M贸wi艂a ca艂y czas g艂osem spokojnym, jednostajnym i ch艂odnym. Nie pozwoli艂a, by nawet cie艅 triumfu zab艂ysn膮艂 w jej oczach. Ponownie si臋gn臋艂a do torebki i wyci膮gn臋艂a z niej dwie dyskietki.

- Ca艂e zaj艣cie by艂o rejestrowane najpierw przez komputer w moim wozie, potem za pomoc膮 dyktafonu przy ko艂nierzyku. W moim przekonaniu post臋powa艂am zgodnie z procedur膮.

Whitney zabra艂 dyskietki i pozwalaj膮c sobie na nik艂y u艣mieszek, schowa艂 je do kieszeni.

- Dobra robota. Cholernie dobra robota.

Eve nakaza艂a sobie zmian臋 bieg贸w, ale mimo wszystko jej 鈥瀌zi臋kuj臋鈥 zabrzmia艂o do艣膰 oschle.

- Jest pani w艣ciek艂a, bo pani膮 przes艂ucha艂em? - zapyta艂 Whitney.

- Tak, panie komendancie, jestem.

- Nie dziwi臋 si臋. - Bezwiednie postuka艂 palcami w kiesze艅, w kt贸rej le偶a艂y dyskietki, po czym podszed艂 do w膮skiego okna. - By艂em przekonany, 偶e si臋 pani zabezpieczy艂a, ale nie do ko艅ca. Poza tym b臋dzie pani, mimo tego, 偶e istniej膮 nagrania, przepyty­wana przez prawnika. Chcia艂em sprawdzi膰, jak sobie pani da z tym rad臋. I poradzi艂a sobie pani. Jak zawsze.

- Potrafi臋 rozmawia膰 z prawnikami.

- Bez w膮tpienia. - Whitney wci膮gn膮艂 powietrze, przygl膮daj膮c si臋 beznadziejnemu widokowi z okna i zastanawiaj膮c si臋, jak mo偶na pracowa膰 w tak ma艂ym pomieszczeniu. - Oczekuje pani przeprosin, pani porucznik?

- Nie. Nie, komendancie.

- Dobrze. - Odwr贸ci艂 si臋 do niej, a jego twarz znowu przybra艂a typowy dla niego szorstki wyraz. - Prze艂o偶eni rzadko przepraszaj膮. Dzia艂a艂a pani zgodnie z przepisami i tego od pani oczekuj臋. Jednak偶e nie zmienia to faktu, 偶e wci膮gaj膮c Rickera do sprawy, postawi艂a pani wydzia艂 w k艂opotliwej sytuacji.

- To martwy policjant postawi艂 wydzia艂 w takiej sytuacji.

- Prosz臋 nie prawi膰 mi z艂o艣liwo艣ci, pani porucznik - obruszy艂 si臋 Whitney. - I prosz臋 nie lekcewa偶y膰 mojego osobistego i s艂u偶bowego stanowiska w sprawie zamordowania detektywa Kohliego. Je艣li Ricker mia艂 z tym co艣 wsp贸lnego, chc臋 go widzie膰 za kratkami nawet bardziej ni偶 pani. Tak, bardziej - podkre艣li艂 na koniec. - A teraz niech mi pani powie, dlaczego Ricker, mimo 偶e sam zgodzi艂 si臋 na przes艂uchanie, wys艂a艂 za pani膮 tych czterech zbir贸w?

- Zalaz艂am mu za sk贸r臋.

- Prosz臋 o szczeg贸艂y, pani porucznik - mrukn膮艂 Whitney i rozejrza艂 si臋. - Na czym, do diab艂a, w tej dziurze mo偶na usi膮艣膰?

Bez s艂owa podsun臋艂a swoje skrzypi膮ce krzes艂o. Przygl膮da艂 si臋 mu przez chwil臋, po czym potrz膮sn膮艂 gwa艂townie g艂ow膮 i rykn膮艂:

- My艣li pani, 偶e nie wiem, 偶e to zniewaga? Usi膮d臋 na tym zgliszczu i znajd臋 si臋 na pod艂odze. Chryste, Dallas, przecie偶 jeste艣cie oficerem. Mo偶ecie mie膰 porz膮dne biuro, zamiast tej jaskini.

- Podoba mi si臋 tu. Do wi臋kszego pokoju musia艂abym wstawi膰 krzes艂a, mo偶e nawet st贸艂. Wtedy ludzie zacz臋liby wpada膰 do mnie na pogaw臋dki.

- Mnie to pani m贸wi - wycedzi艂 przez z臋by komendant. - No, ale niech mnie pani uraczy t膮 s艂awetn膮 kaw膮 Roarke'a.

Przesz艂a do autokucharza i zaprogramowa艂a go na dwie fili偶anki mocnej czarnej kawy.

- Komendancie, chcia艂abym przez chwil臋 porozmawia膰 z panem nieoficjalnie.

- Niech mi pani da t臋 kaw臋 i mo偶e pani sobie m贸wi膰, jak pani chce, nawet przez nast臋pn膮 godzin臋. Jezu, co za zapach.

U艣miechn臋艂a si臋 do siebie, przypominaj膮c sobie, jak sama si臋 czu艂a, kiedy po raz pierwszy spr贸bowa艂a kawy Roarke'a. Praw­dziwej, nie z soi ani innego ziania wymy艣lonego przez cz艂owieka. Ju偶 wtedy powinna by艂a wiedzie膰, 偶e zostanie z Roarkiem, cho膰by dla tej kawy.

A poniewa偶 zosta艂a, to teraz odwr贸ci艂a si臋 z fili偶ank膮 w r臋ce, poda艂a j膮 komendantowi i zacz臋艂a mu si臋 zwierza膰.

- M贸j m膮偶 by艂 zwi膮zany z Rickerem pewnymi interesami. Zako艅czy艂 te kontakty jakie艣 dziesi臋膰 lat temu. Ricker mu tego nie zapomnia艂 ani nie wybaczy艂. Chcia艂by odp艂aci膰 si臋 Roarke'owi, gdyby tylko nadarzy艂a si臋 okazja, nawet przeze mnie, je艣li odnios艂oby to skutek, na jakim mu zale偶y. W czasie przes艂uchania wykorzysta艂am jego powi膮zania z Roarkiem, 偶eby mu dopiec. Uda艂o mi si臋. Kilka razy straci艂 panowanie nad sob膮. Je艣li nadal b臋d臋 godzi艂a w to bolesne miejsce, w ko艅cu zupe艂nie straci kontrol臋 nad sob膮.

- Jak bardzo chce si臋 zem艣ci膰 na Roarke'u?

- Bardzo. Ale chyba si臋 go boi i to go denerwuje. Tylko 偶e Ricker nie wie, 偶e to, co go naprawd臋 dr臋czy, to strach. On s膮dzi, 偶e to nienawi艣膰. Wys艂a艂 za mn膮 tych idiot贸w, bo nie my艣la艂, tylko reagowa艂. Jest zbyt sprytny, by kaza膰 czterem pozbawionym m贸zg贸w mi臋艣niakom n臋ka膰 policjanta. Ba艂by si臋, 偶e zaprowadz膮 nas do niego. Ale zapomnia艂 si臋 i ich wys艂a艂. Chcia艂 mnie zrani膰, poniewa偶 z niego zakpi艂am. Poniewa偶 jestem 偶on膮 Roarke'a i z niego 偶artowa艂am.

- Rozdra偶ni艂a go pani. Niech si臋 pani nad tym zastanowi. M贸g艂 pani膮 skrzywdzi膰, gdy by艂a pani u niego.

- Nie zanieczy艣ci艂by sobie gniazda. Ryzykowa艂am, ale nie bez zastanowienia. Je艣li uda艂oby mi si臋 przycisn膮膰 kt贸rego艣 z tych idiot贸w, mogliby艣my 艣ci膮gn膮膰 Rickera i ponaciska膰 na niego.

- Z takich typk贸w nie jest 艂atwo cokolwiek wydusi膰.

- My艣l臋, 偶e nie b臋dzie to trudne. Chc臋 tylko zamkn膮膰 Rickera. Unikn膮艂 wi臋zienia za handel narkotykami. Tak by膰 nie powinno. Dok艂adnie przejrza艂am raporty i zapis rozprawy. Wygl膮daj膮 jak podr臋czniki prawa; jego strona wykorzysta艂a ka偶dy paragraf. No i te niejasno艣ci. Zamieszanie w dowodach rzeczowych, jeden z g艂贸wnych 艣wiadk贸w oskar偶enia znika, cho膰 mia艂 by膰 pod ochron膮, jaki艣 urz臋dnik w prokuraturze odk艂ada zeznania do niew艂a艣ciwych akt. Ma艂e dziury tworz膮ce wi臋ksze, przez kt贸re w ko艅cu Ricker si臋 wymyka.

- Zgadzam si臋 i nikt bardziej ni偶 ja nie chcia艂by go przymkn膮膰. Ale jego powi膮zanie z Kohlim jest bardzo niewyra藕ne, je艣li w og贸le istnieje. Gdzie je pani widzi?

- Pracuj臋 nad tym - odpar艂a kr贸tko. My艣la艂a o Websterze i jego aluzjach, ale nie by艂a jeszcze gotowa, 偶eby o tym m贸wi膰.

- Dallas, nie wolno pani zrobi膰 z Rickera osobistej wendety.

- I nie zamierzam. Niech mi pan da wi臋cej czasu, komendancie.

- To pani prowadzi dochodzenie. Tylko prosz臋 na siebie uwa偶a膰. Je艣li to nie Ricker zabi艂 Kohliego, nie zawaha si臋, 偶eby si臋 na pani odegra膰. A z tego, co mi pani powiedzia艂a, wnioskuj臋, 偶e ma jeszcze inne powody.

- Tak mu si臋 dam we znaki, 偶e pope艂ni jaki艣 b艂膮d. W przeci­wie艅stwie do mnie.

Odda艂a si臋 do dyspozycji adwokat贸w zatrzymanych. Jej zdaniem, by艂y to szumowiny w garniturach za pi臋膰 tysi臋cy dolar贸w, niemniej znaj膮ce wszystkie triki. Mimo to mieli du偶y k艂opot z podwa偶eniem faktu nagrania ca艂ego zdarzenia.

- Nagranie - rzuci艂a z u艣miechem g艂贸wna szumowina o na­zwisku Canarde, unosz膮c doskonale opi艂owany palec. - Tylko pani je posiada. Sk膮d mamy wiedzie膰, 偶e dyskietki nie zosta艂y spreparowane lub nie majstrowano przy nich w celu n臋kania mojego klienta.

- A dlaczego pana klient jecha艂 tu偶 za mn膮 z Connecticut do Nowego Jorku?

- Poruszanie si臋 po drogach publicznych nie jest zakazane, pani porucznik.

Eve tylko przysun臋艂a do siebie akta i postuka艂a w nie palcem.

- Przewo偶膮c ukryt膮 i nielegaln膮 bro艅.

- M贸j klient twierdzi, 偶e to pani ulokowa艂a bro艅 w jego poje藕dzie.

Przenios艂a wzrok na klienta, m臋偶czyzn臋 o wadze oko艂o 130 kilogram贸w, z d艂o艅mi jak po艂cie szynki i twarz膮, kt贸r膮 kocha膰 mo偶e tylko matka, je艣li cierpi na kr贸tkowzroczno艣膰. Jak na razie ani razu si臋 nie odezwa艂.

- No, to mia艂am kup臋 roboty. Czy dobrze rozumiem, 偶e pa艅ski klient, kt贸ry, jak wida膰, nagle straci艂 mow臋, twierdzi, 偶e po­dr贸偶owa艂am swoim policyjnym wozem, maj膮c w nim cztery samo艂aduj膮ce si臋 r臋czne karabiny laserowe i kilka dalekodystansowych, po to, aby gdy tylko natkn臋 si臋 na jakiego艣 niewinnego cywila, wrobi膰 go w posiadanie nielegalnej broni? Mo偶e dlatego 偶e, na przyk艂ad, nie spodoba艂a mi si臋 jego twarz.

- M贸j klient nie ma poj臋cia, jakimi motywami si臋 pani kierowa艂a.

- Pa艅ski klient to dupek, kt贸ry ju偶 nieraz mia艂 do czynienia z policj膮. Napady, w艂amania, posiadanie nielegalnej broni, napady ze 艣miertelnymi ofiarami. Nie broni pan ch艂optasia 艣piewaj膮cego w ch贸rze, Canarde. Z tym, co na niego mamy, p贸jdzie siedzie膰, i to na d艂ugo. W najlepszym razie na dwadzie艣cia pi臋膰 lat, ci臋偶kie wi臋zienie bez mo偶liwo艣ci skorzystania ze zwolnienia warunkowego, w kolonii karnej poza Ziemi膮. Nigdy nie by艂e艣 w takiej pozaziemskiej kolonii, co, kole艣? Eve w u艣miechu pokaza艂a z臋by.

- Cele na Ziemi w por贸wnaniu z tymi tam s膮 jak salony w pa艂acach.

- Spodziewali艣my si臋 podobnego zastraszania - rzek艂 spokojnie Canarde. - M贸j klient nie ma nic wi臋cej do powiedzenia.

- Jasne, bo do tej pory usta mu si臋 nie zamyka艂y. Pozwolisz Rickerowi zrobi膰 z siebie koz艂a ofiarnego? My艣lisz, 偶e on si臋 przejmuje tym, 偶e sp臋dzisz dwadzie艣cia pi臋膰 lat w pierdlu?

- Porucznik Dallas - przerwa艂 jej Canarde, ale Eve nie odrywa艂a wzroku od jego klienta, widz膮c w jego oczach pierwsze s艂abe przeb艂yski strachu.

- Nie ciebie chc臋, Lewis. Je艣li dbasz o w艂asn膮 sk贸r臋, b臋dziesz ze mn膮 wsp贸艂pracowa艂. Kto ci臋 za mn膮 dzisiaj wys艂a艂? Powiedz nazwisko, a odetn臋 ci臋 od tej sprawy.

- Przes艂uchanie si臋 sko艅czy艂o. - Canarde wsta艂.

- Sko艅czy艂o si臋, Lewis? Chcesz, 偶eby si臋 sko艅czy艂o? Chcesz swoj膮 pierwsz膮 noc z dwudziestopi臋cioletniego wyroku sp臋dzi膰 w areszcie? Czy on p艂aci ci a偶 tyle, czy ktokolwiek mo偶e zap艂aci膰 ci za to, 偶e wytrzymasz dwadzie艣cia pi臋膰 lat w klatce, z kawa艂kiem deski zamiast 艂贸偶ka, z kamerami patrz膮cymi, jak sikasz do 偶elaznego kibla? Na planecie nie ma luksus贸w, Lewis. Nie wysy艂aj膮 tam na rehabilitacj臋, cho膰 tak m贸wi膮 politycy. Chodzi o kar臋.

- Prosz臋 milcze膰, panie Lewis. Zako艅czy艂em to przes艂uchanie, pani porucznik, i domagam si臋, by m贸j klient dosta艂 zgod臋 na przys艂uguj膮c膮 mu rozpraw臋.

- Tak, b臋dzie mia艂 rozpraw臋. - Wsta艂a. - Jeste艣 idiot膮, Le­wis, je艣li my艣lisz, 偶e ta papuga w drogim garniturze broni ciebie.

- Nie mam nic do powiedzenia ani policji, ani 偶adnym zdzirom. - Lewis podni贸s艂 wzrok i u艣miechn膮艂 si臋 szyderczo, ale w jego oczach widoczny by艂 strach.

- Widz臋, 偶e nie mam czego u ciebie szuka膰. - Eve da艂a znak stra偶nikowi. - Zaprowad藕 tego gnojka do jego dziury. Dobrego snu, Lewis. Panu, Canarde, nie b臋d臋 偶yczy艂a tego samego - rzuci艂a, wychodz膮c. - S艂ysza艂am, 偶e rekiny nie sypiaj膮.

Skr臋ci艂a za rogiem, min臋艂a korytarz i wesz艂a do pokoju, gdzie czekali na ni膮, obserwuj膮c przes艂uchanie, Whitney i Peabody.

- Rozprawy maj膮 si臋 odby膰 jutro. Zaczynaj膮 si臋 o dziewi膮tej - poinformowa艂 Whitney. - Canarde i jego dru偶yna przy艂o偶y艂a si臋.

- W porz膮dku, to znaczy, 偶e nasi ch艂opcy sp臋dz膮 noc w celi. Przed rozpraw膮 chc臋 jeszcze raz nacisn膮膰 na Lewisa. Mo偶emy go przesun膮膰 na sam koniec kolejki, dzi臋ki czemu b臋d臋 mia艂a na niego wi臋cej czasu. On pierwszy si臋 z艂amie.

- Zgoda. Pani porucznik, czy by艂a pani kiedy艣 w kolonii karnej poza planet膮?

- Nie, panie komendancie. Ale s艂ysza艂am, 偶e to szambo.

- Gorzej. Lewis pewnie te偶 to wie. Niech pani trzyma si臋 tej linii. I prosz臋 i艣膰 do domu - doda艂. - Troch臋 si臋 przespa膰.

- Gdyby mi co艣 takiego grozi艂o, wyda艂abym nawet w艂asn膮 matk臋 - powiedzia艂a Peabody, kiedy zosta艂y same. Czy naprawd臋 mog膮 mu wlepi膰 a偶 dwadzie艣cia pi臋膰 lat?

- O tak. Nie wolno zadziera膰 z policj膮. System tego nie lubi. I Lewis jest tego 艣wiadomy. B臋dzie si臋 dzisiaj w nocy nad tym zastanawia艂. Przyjd藕 jutro do pracy o wp贸艂 do si贸dmej. Spr贸bujemy nacisn膮膰 na niego jeszcze raz z samego rana. Mo偶esz mi towarzyszy膰, graj膮c rol臋 z艂ej policjantki.

- Uwielbiam to. Jedziesz do domu? - zapyta艂a Peabody, wiedz膮c, 偶e prze艂o偶ona cz臋sto zostaje d艂u偶ej.

- Tak, tak, jad臋. Po pieszczotach z t膮 band膮 musz臋 wzi膮膰 prysznic. Sz贸sta trzydzie艣ci, Peabody.

- Tak jest, pani porucznik.

Nie jad艂a lunchu, wi臋c by艂a bardzo niezadowolona, gdy si臋 przekona艂a, 偶e batonik, kt贸ry ukry艂a, znikn膮艂. Wida膰 z艂odziej s艂odyczy znowu uderzy艂. Musia艂a si臋 zadowoli膰 jab艂kiem, kt贸re kto艣 nierozwa偶nie zostawi艂 w s艂u偶bowej lod贸wce.

Zaspokoi艂a jednak g艂贸d na tyle, 偶e po przybyciu do domu bardziej by艂a zainteresowana d艂ugim gor膮cym prysznicem ni偶 jedzeniem. Prze偶y艂a lekki zaw贸d, gdy w holu nie natkn臋艂a si臋 na Summerseta, przez co nie mog艂a uci膮膰 sobie z nim ich sta艂ej wieczornej sprzeczki.

Najpierw prysznic, postanowi艂a, wbiegaj膮c na schody. Potem odszuka Roarke'a. W czasie k膮pieli zastanowi si臋, ile z wydarze艅 dnia mu ujawni.

Odnosi艂a wra偶enie, 偶e najlepiej przys艂u偶y si臋 utrzymaniu harmonii w jej ma艂偶e艅stwie, nie wspominaj膮c na razie o Rickerze.

Wesz艂a do 艂azienki i stan臋艂a jak wryta. Na samym 艣rodku ujrza艂a wielki bukiet kwiat贸w, kt贸rych s艂odki zapach powodowa艂 b贸l z臋b贸w.

Dopiero po chwili zorientowa艂a si臋, 偶e wi膮zanka ma d艂ugie i chude nogi w ciemnych spodniach.

Summerset. Prysznic mo偶e poczeka膰.

- To dla mnie? Jezu, nie trzeba by艂o. Summerset, je艣li nie okie艂znasz swoich uczu膰 do mnie, Roarke ci臋 wyrzuci, a moje 偶ycie wreszcie zyska sens.

- Pani poczucie humoru - odezwa艂y si臋 kwiaty z lekkim s艂owia艅skim akcentem - jak zawsze zwala mnie z n贸g. Ta obrzydliwa wi膮zanka w艂a艣nie zosta艂a dostarczona przez pry­watnego dor臋czyciela.

- Uwa偶aj na kota - ostrzeg艂a, bo Summerset chcia艂 ruszy膰 przed siebie, a Galahad akurat przecina艂 mu drog臋. Z mimo­wolnym podziwem patrzy艂a, jak stopa s艂u偶膮cego l膮duje o koci w艂os od ogona zwierz臋cia. Summerset odstawi艂 ogromny bukiet na st贸艂.

Galahad wskoczy艂 na niego, pow膮cha艂 kwiaty, po czym straciw­szy zainteresowanie, wr贸ci艂 na pod艂og臋 pod nogi lokaja.

- Przys艂ano je dla pani - poinformowa艂 Summerset. - A ja zostawiam je na pani g艂owie.

- Kto je przys艂a艂? Chyba nie Roarke, bo nie s膮 w jego stylu.

- Z pewno艣ci膮 nie. - Summerset poci膮gn膮艂 nosem prawie tak samo jak przed chwil膮 kot i obrzuci艂 wyrafinowan膮 kompozycj臋 spojrzeniem pe艂nym obrzydzenia. - Mo偶e kt贸ry艣 z przest臋pc贸w pr贸buje pani膮 przekupi膰 kwiatami.

- Tak, jasne. - Si臋gn臋艂a po wizyt贸wk臋, otworzy艂a j膮, a potem warkn臋艂a niczym kot stoj膮cy mi臋dzy nogami s艂u偶膮cego. - To ten sukinsyn Ricker.

- Max Ricker? - Obrzydzenie Summerseta zmieni艂o si臋 w lo­dow膮 nienawi艣膰. - Dlaczego przysy艂a pani kwiaty?

- 呕eby mnie wkurzy膰 - odpowiedzia艂a nieobecnym g艂osem, po czym poczu艂a w 偶o艂膮dku skurcz strachu. - - Albo Roarke'a. Zabierz je st膮d. Spal albo wyrzu膰 do 艣mieci. Pozb膮d藕 si臋 ich, i to szybko.

I nic nie m贸w Roarke'owi. - Z艂apa艂a s艂u偶膮cego za r臋kaw. - Nie m贸w Roarke'owi.

Eve nigdy o nic nie prosi艂a Summerseta. Duma jej na to nie pozwala艂a. Fakt, 偶e nagle to zrobi艂a, i to do艣膰 gor膮czkowo, uruchomi艂 w umy艣le lokaja dzwonek alarmowy.

- A co Ricker ma do pani?

- Jestem dla niego celem, do cholery! Gdzie jest Roarke?

- W swoim gabinecie na g贸rze. Prosz臋 mi pokaza膰 wizyt贸wk臋. Czy on pani膮 straszy?

- To jest przyn臋ta - rzuci艂a niecierpliwie. - Na Roarke'a. U偶yj windy. Ruszaj si臋. Pozb膮d藕 si臋 tych kwiat贸w. - Zmi臋艂a wizyt贸wk臋 w d艂oni, nim Summerset zd膮偶y艂 j膮 pochwyci膰. - Natychmiast.

Lokaj zrobi艂 niezadowolon膮 min臋, ale podni贸s艂 wazon z bukietem.

- Musi pani bardzo, bardzo uwa偶a膰 - powiedzia艂, po czym odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 windy.

Eve odczeka艂a, a偶 w niej zniknie, rozprostowa艂a wizyt贸wk臋 i jeszcze raz j膮 przeczyta艂a.

Nie mia艂em jeszcze okazji uca艂owa膰 narzeczonej. M. Ricker.

- Ja ci dam okazj臋 - mrukn臋艂a i podar艂a wizyt贸wk臋 na strz臋py. - Jak si臋 spotkamy w piekle.

Wrzuci艂a papierki do toalety, spu艣ci艂a wod臋, odetchn臋艂a, a potem si臋 rozebra艂a. Ubrania rzuci艂a na pod艂og臋, kabur臋 na d艂ug膮 toaletk臋 i wesz艂a do kabiny prysznicowej o szklanych 艣ciankach.

- Pe艂ny strumie艅 - poleci艂a, zamykaj膮c oczy. - Czterdzie艣ci stopni.

Woda bi艂a w ni膮 gor膮cym strumieniem, rozgrzewaj膮c ch艂贸d, kt贸ry si臋 pojawi艂 wraz z bukietem. Eve postanowi艂a nie my艣le膰 o nim wi臋cej, a za to zastanowi膰 si臋, jak nast臋pnego dnia podej艣膰 Lewisa.

Czuj膮c si臋 lepiej, zakr臋ci艂a wod臋, wytar艂a w艂osy w r臋cznik, odwr贸ci艂a si臋 i krzykn臋艂a:

- Jezu! Jezu Chryste! Roarke, przecie偶 wiesz, 偶e nie lubi臋, kiedy si臋 tak zakradasz!

- Wiem. - Otworzy艂 drzwi do kabiny susz膮cej, wiedz膮c, 偶e 偶ona woli to od wycierania si臋 r臋cznikiem. Z wieszaka na drzwiach zdj膮艂 szlafrok.

Kiedy jednak Eve wy艂oni艂a si臋 z kabiny, zamiast go jej poda膰, przycisn膮艂 do siebie.

- Kto ci臋 tak zadrapa艂?

- Co?

- Masz podrapane rami臋.

- Tak? - Spojrza艂a na rami臋, przypominaj膮c sobie Rickera i jego p艂on膮ce oczy, kiedy wbija艂 jej paznokcie w sk贸r臋. - Rzeczywi艣cie. Pewnie o co艣 zaczepi艂am. - Si臋gn臋艂a po szlafrok, ale Roarke si臋 odsun膮艂. - Przesta艅, nie mam czasu na te twoje gierki.

Taka uwaga zazwyczaj wywo艂ywa艂a u艣miech na jego twarzy. Eve poczu艂a skurcz 偶o艂膮dka, widz膮c, 偶e wbite w ni膮 oczy m臋偶a pozosta艂y zimne.

- To s膮 艣lady po paznokciach, pani porucznik. Kto ci臋 zadrapa艂?

- Na Boga! - Udaj膮c irytacj臋, pochwyci艂a szlafrok. - Jestem policjantk膮, nie pami臋tasz? A to znaczy, 偶e codziennie mam do czynienia z paskudnymi osobnikami. Jad艂e艣 ju偶? Umieram z g艂odu.

Pozwoli艂 jej wr贸ci膰 do sypialni, poczeka艂, a偶 wstuka w autokucharza zam贸wienie.

- Gdzie s膮 kwiaty? O cholera!

- Jakie kwiaty?

- Te, Eve, kt贸re dostarczono niedawno.

- Nie wiem, o czym m贸wisz. W艂a艣nie... hej!

Odwr贸ci艂 j膮 tak energicznie, 偶e zad藕wi臋cza艂y jej z臋by. Uderzy艂by j膮 chyba, gdyby nie zamar艂a, widz膮c furi臋 w jego oczach.

- Nie oszukuj mnie. Do cholery, nigdy mnie nie oszukuj!

- Przesta艅. - Trzyma艂 j膮 za ramiona, ale nawet teraz, mimo w艣ciek艂o艣ci, nie chcia艂 sprawia膰 jej b贸lu, wi臋c omija艂 podrapane miejsce. - Tu ci膮gle przychodz膮 jakie艣 kwiaty. Nie wiem, o co ci chodzi. A teraz mnie pu艣膰. Jestem g艂odna.

- Znios臋 i, na Boga, znosz臋 wiele, Eve. Ale nie pozwol臋, 偶eby艣 k艂ama艂a mi prosto w oczy. Masz na ramieniu zadrapania, kt贸rych wcze艣niej nie widzia艂em, i s膮 to 艣lady po paznokciach. Summerset na dole karmi 艣mietnik wi膮zank膮 kwiat贸w. Z twojego polecenia, jak s膮dz臋, poniewa偶 wcze艣niej przyni贸s艂 je tutaj. Do cholery, jeszcze czu膰 ich zapach! Czego si臋 boisz?

- Niczego.

- W takim razie kogo? Kto sprawi艂, 偶e masz w oczach strach? - Ty.

Wiedzia艂a, 偶e robi co艣 z艂ego, okrutnego. I nienawidzi艂a siebie za to, widz膮c, 偶e oczy m臋偶a ciemniej膮, 偶e odsuwa si臋 od niej zbyt spokojnie.

- Przepraszam.

Nie mog艂a 艣cierpie膰, kiedy m贸wi艂 do niej tym sztywnym, formalnym tonem, nienawidzi艂a go bardziej ni偶 krzyku. Wi臋c gdy si臋 odwr贸ci艂, by odej艣膰, podda艂a si臋.

- Roarke. Do diab艂a, Roarke! - Musia艂a za nim pobiec, z艂apa膰 go za rami臋. - Przepraszam. S艂uchaj, przykro mi.

- Mam prac臋.

- Nie traktuj mnie w ten spos贸b. Nie mog臋 tego znie艣膰. Nie wiem, co robi膰, bo cokolwiek bym zrobi艂a, i tak b臋dziesz w艣ciek艂y.

Zniech臋cona wr贸ci艂a do sypialni i opad艂a na sof臋, patrz膮c z gniewem przed siebie.

- Dlaczego nie spr贸bujesz powiedzie膰 mi prawdy?

- W porz膮dku. Ale musisz mi najpierw co艣 przyrzec.

- To znaczy?

- Och, wyjmij z ty艂ka ten kij, kt贸ry po艂kn膮艂e艣 i usi膮d藕.

- Czuj臋 si臋 zadziwiaj膮co wygodnie z tym kijem w ty艂ku. - Przygl膮da艂 si臋 jej twarzy, kalkuluj膮c i spekuluj膮c. W ko艅cu zrozumia艂. - By艂a艣 u Rickera?

- Czy ty jeste艣 jakie艣 medium? - Potem szeroko otworzy艂a oczy, podnios艂a si臋 szybko i pobieg艂a za m臋偶em. - Hej, hej, przyrzek艂e艣!

- Nic ci nie przyrzeka艂em.

Dogna艂a go w korytarzu, zastanawiaj膮c si臋, czy nie powali膰 go na pod艂og臋, ale zdecydowa艂a wykorzysta膰 jego s艂aby punkt. Po prostu si臋 do niego przytuli艂a.

- Prosz臋.

- On ciebie dotkn膮艂.

- Roarke, sp贸jrz na mnie. Roarke. - Po艂o偶y艂a d艂onie na jego twarzy. Zagl膮danie mu w oczy r贸wna艂o si臋 samob贸jstwu. Wiedzia艂a, 偶e w tej chwili jest zdolny do wszystkiego. - Rozdra偶ni艂am go. Celowo. I teraz jest zdenerwowany. Te kwiaty to by艂o uderzenie w ciebie. Chce, 偶eby艣 go 艣ciga艂. Chce tego.

- I dlaczego mia艂bym nie zaspokoi膰 jego pragnie艅?

- Poniewa偶 prosz臋, 偶eby艣 tego nie robi艂. Poniewa偶 to ja mam go schwyta膰 i je艣li dobrze rozegram spraw臋, uda mi si臋.

- Czasami prosisz mnie o bardzo niewiele.

- Wiem. Wiem, 偶e mo偶esz go przyszpili膰. Wiem, 偶e znalaz艂by艣 na to spos贸b. Ale to nie jest dobra droga. Ty ju偶 nie jeste艣 kim艣 takim.

- Nie? - zapyta艂 zaczepnie, ale w艣ciek艂o艣膰, ta pierwsza i o艣le­piaj膮ca, ust臋powa艂a.

- Nie, nie jeste艣. Widzia艂am dzisiaj Rickera i widz臋 ciebie. Jeste艣 zupe艂nie kim艣 innym ni偶 on. Zupe艂nie.

- Mog艂em by膰 taki jak on.

- Ale nie jeste艣. - Kryzys min膮艂. Czu艂a to. - Chod藕my do pokoju i usi膮d藕my. Wszystko ci opowiem.

Po艂o偶y艂 palec na jej podbr贸dku i odwr贸ci艂 jej twarz do siebie. Cho膰 gest by艂 czu艂y, Roarke oczy nadal mia艂 zimne.

- Nigdy wi臋cej mnie nie oszukuj.

- Dobrze. - Zamkn臋艂a d艂o艅 na jego nadgarstku w milcz膮cym przyrzeczeniu. - Dobrze.

7

Krok po kroku zrelacjonowa艂a m臋偶owi przebieg dnia mniej wi臋cej tym samym tonem, kt贸rego u偶ywa艂a przy zdawaniu raportu Whitneyowi. Bez pasji, profesjonalnie, na ch艂odno.

Roarke nie odzywa艂 si臋, nie powiedzia艂 s艂owa, doprowadzaj膮c tym Eve do sza艂u. Nie spuszcza艂 te偶 z niej wzroku, a ona, patrz膮c mu w oczy, nie umia艂a odgadn膮膰, co my艣li, co czuje.

Wiedzia艂a, do czego jest zdolny, gdy si臋 go przyci艣nie. Nie, nawet nie trzeba go przyciska膰, uzna艂a, czuj膮c, jak jej nerwy zrywaj膮 si臋 do galopu. Nie wtedy, kiedy wierzy, 偶e metody, kt贸rymi si臋 pos艂uguje, s膮 do zaakceptowania.

Gdy sko艅czy艂a, wsta艂 i podszed艂 swobodnym krokiem do panelu w 艣cianie, w kt贸rym kry艂 si臋 barek. Przysun膮艂 sobie kieliszek do wina, podni贸s艂 butelk臋.

- Masz ochot臋?

- O tak.

Nape艂ni艂 dwa kieliszki tak spokojnie i naturalnie, jakby dys­kutowali na temat jakiego艣 ma艂o znacz膮cego domowego incydentu.

Eve nie nale偶a艂a do os贸b, kt贸re 艂atwo wyprowadzi膰 z r贸wnowagi, i cho膰 nieraz do艣wiadcza艂a b贸lu i ociera艂a si臋 o 艣mier膰, teraz wychodzi艂a z siebie, widz膮c spok贸j m臋偶a. Wzi臋艂a od niego wino, upominaj膮c si臋 w duchu, 偶eby nie wypi膰 go jednym haustem.

- Wi臋c to wszystko.

Roarke usiad艂, moszcz膮c si臋 wygodnie na poduszkach. Jak kot, pomy艣la艂a. Bardzo du偶y i bardzo niebezpieczny kot. Popija艂 wino, przygl膮daj膮c si臋 jej znad kryszta艂owego brzegu kieliszka.

- Eve - odezwa艂 si臋 spokojnie.

- Co?

- Czy oczekujesz, naprawd臋 oczekujesz, 偶e nic nie zrobi臋? Odstawi艂a kieliszek. To nie by艂 dobry moment na picie wina.

- Tak.

- Nie jeste艣 g艂upi膮 kobiet膮. Zawsze podziwia艂em tw贸j instynkt i intelekt.

- Nie r贸b tego, Roarke. Nie r贸b z tego osobistej sprawy. Jego oczy zal艣ni艂y stalowym, zimnym blaskiem.

- To jest osobista sprawa.

- Dobrze, ale pos艂uchaj. - Dam sobie rad臋, my艣la艂a. Musia艂a. Pochyli艂a si臋 do m臋偶a. - Nie jest to sprawa osobista, je艣li nie dasz mu si臋 w ni膮 wci膮gn膮膰. On chce, 偶eby by艂a osobista, bo pragnie si臋 z tob膮 pobawi膰. Roarke, nie jeste艣 g艂upim cz艂owiekiem. Zawsze podziwia艂am tw贸j instynkt i intelekt.

Po raz pierwszy od przesz艂o dw贸ch godzin jego usta u艂o偶y艂y si臋 do s艂abego u艣miechu.

- Dobrze powiedziane, Eve.

- On nie mo偶e mnie skrzywdzi膰. - Widz膮c wy艂om, po­stanowi艂a natychmiast we艅 zanurkowa膰. Opad艂a na kolana i po艂o偶y艂a m臋偶owi r臋ce na ramionach. - Chyba 偶e mu na to pozwolisz. Mo偶e mnie zrani膰 przez ciebie. Nie wchod藕 w t臋 gr臋.

- Uwa偶asz, 偶e nie mog臋 wygra膰? Usiad艂a na pi臋tach.

- Wiem, 偶e mo偶esz. I to mnie w艂a艣nie przera偶a. Przera偶a mnie, gdy pomy艣l臋, ile twoja wygrana mo偶e nas kosztowa膰. Nas, Roarke. Nie r贸b tego. Pozw贸l mi samej go rozpracowa膰.

Przez chwil臋 nic nie m贸wi艂, tylko patrzy艂 jej w oczy, za­stanawiaj膮c si臋, co w nich widzi.

- Je艣li jeszcze raz ci臋 dotknie, zostawi na tobie sw贸j 艣lad, zginie. Nie, b膮d藕 cicho - nakaza艂, zanim zd膮偶y艂a si臋 odezwa膰. - B臋d臋 si臋 trzyma艂 z boku, bo mnie o to prosisz, ale je艣li Ricker przekroczy granic臋, zaczn臋 dzia艂a膰. Nadarzy si臋 odpowiedni moment i miejsce, 偶eby zrobi膰 z nim koniec.

- Nie chc臋 tego.

- Kochana Eve. - Dotkn膮艂 jej, a w艂a艣ciwie musn膮艂 palcami po brodzie. - Aleja chc臋. Nie znasz go. Mimo 偶e z nim rozmawia艂a艣 i czego艣 si臋 o nim dowiedzia艂a艣, to go nie znasz. A ja tak. Czasami, pomy艣la艂a, nale偶y poprzesta膰 na tym, co daj膮.

- Nie b臋dziesz go prze艣ladowa艂?

- Teraz nie. Wiele mnie to kosztuje, wi臋c ju偶 nie wier膰 mi dziury w brzuchu.

Kiedy wsta艂, wci膮偶 czu艂a ch艂贸d, wi臋c zakl臋艂a pod nosem.

- Nadal jeste艣 na mnie w艣ciek艂y.

- O tak, jestem.

- Czego jeszcze ode mnie oczekujesz? - Podnios艂a si臋, modl膮c si臋 w duchu, 偶eby z braku innych pomys艂贸w nie waln膮膰 pi臋艣ci膮 w t臋 wspania艂膮 twarz. - Przecie偶 ci臋 przeprosi艂am.

- Przeprosi艂a艣, bo przy艂apa艂em ci臋 na gor膮cym uczynku.

- Dobrze, zgadza si臋. Z grubsza. - Trac膮c cierpliwo艣膰 do niego, do siebie, z ca艂ej si艂y kopn臋艂a w sof臋. - Nie wiem, jak to si臋 robi! Kocham ci臋, a takie sytuacje doprowadzaj膮 mnie do sza艂u. To okropne.

Musia艂 si臋 roze艣mia膰. Spojrza艂a na niego ze zdumieniem.

- Chryste, Eve, jeste艣 klejnotem.

- Powinnam przynajmniej dosta膰 jakie艣 wsparcie za... Chole­ra! - sykn臋艂a, bo odezwa艂 si臋 brz臋czyk jej komunikatora. Mia艂a ochot臋 po prostu go wy艂膮czy膰 i rzuci膰 nim o 艣cian臋. Opad艂a na sof臋. - Dallas. Co?

Komunikat dla porucznik Eve Dallas. Dostali艣my wiadomo艣膰 o znalezieniu zw艂ok na mo艣cie George 'a Washingtona, wschodni kraniec, poziom drugi. Ze wst臋pnej identyfikacji wynika, 偶e ofiar膮 jest porucznik Alan Mills ze 128 brygady, Wydzia艂 Narkotyk贸w. Ma pani natychmiast stawi膰 si臋 na miejscu zab贸jstwa.

- O Bo偶e. Zrozumia艂am. Skontaktujcie si臋 z inspektor Deli膮 Peabody i jej te偶 ka偶cie tam jecha膰.

Chcia艂a si臋 ruszy膰, ale g艂owa opad艂a jej ci臋偶ko, w 偶o艂膮dku czu艂a kamienie.

- Nast臋pny policjant. Nast臋pny martwy policjant.

- Jad臋 z tob膮. Z pani膮, pani porucznik - powt贸rzy艂 Roarke, widz膮c, 偶e potrz膮sa g艂ow膮 - albo sam. Ale jad臋. Ubierz si臋. Poprowadz臋. Dojad臋 tam szybciej.

Zlany 艣wiat艂ami 艂uk mostu l艣ni艂 na tle nocnego nieba. T艂oczy艂y si臋 na nim powietrzne pojazdy, zamazuj膮ce sob膮 niewyra藕ny kszta艂t ksi臋偶yca.

呕ycie t臋tni艂o.

Na mo艣cie, na drugim poziomie, teraz zamkni臋tym dla ruchu, sta艂o tuzin czarno - bia艂ych woz贸w patrolowych, sku­pionych w jednym miejscu i przypominaj膮cych psy go艅cze na polowaniu. Eve, przedzieraj膮c si臋 przez t艂um policjant贸w i cywili, s艂ysza艂a brz臋czyki telefon贸w, szmer rozm贸w, prze­kle艅stwa.

W pewnej chwili jej twarz obla艂o silniejsze 艣wiat艂o migaj膮ce lodowat膮 biel膮 i krwist膮 czerwieni膮. Nie odzywaj膮c si臋 do nikogo, sz艂a prosto do szarobe偶owego pojazdu zaparkowanego na pasie awaryjnym.

Mills siedzia艂 na miejscu pasa偶era z zamkni臋tymi oczami, z g艂ow膮 opuszczon膮 na piersi, jakby si臋 zatrzyma艂 na kr贸tk膮 drzemk臋. Od g艂owy w d贸艂 by艂 tylko plam膮 krwi.

Eve stan臋艂a, by w艂o偶y膰 plastikowe r臋kawiczki. Przyjrza艂a si臋 u艂o偶eniu cia艂a.

Kto艣 go tak posadzi艂, pomy艣la艂a, pochylaj膮c si臋 do otwartego okna. Zobaczy艂a odznak臋 le偶膮c膮 na pod艂odze w ka艂u偶y krwi i dostrzeg艂a te偶 s艂abe migotanie srebrnych monet.

- Kto go znalaz艂?

- Dobry samarytanin. - Do przodu wysun膮艂 si臋 jeden z funk­cjonariuszy, jakby nie m贸g艂 si臋 doczeka膰 swojej kolejki. - Siedzi w radiowozie z kilkoma policjantami. Jest w szoku.

- Macie nazwisko, zeznanie?

- Tak, pani porucznik. - Policjant pospiesznie otworzy艂 elek­troniczny notes i co艣 na nim wystuka艂. - James Stein, 1001 Dziewi臋膰dziesi膮ta Pi膮ta. Pracowa艂 do p贸藕na. - Wraca艂 do domu, kiedy zobaczy艂 samoch贸d na pasie awaryjnym. Ruch nie by艂 du偶y, wi臋c zd膮偶y艂 zauwa偶y膰, 偶e w kto艣 w 艣rodku siedzi. To mu si臋 nie spodoba艂o. Zatrzyma艂 si臋 i podszed艂, chc膮c w razie potrzeby pom贸c. Gdy zobaczy艂 trupa, zadzwoni艂 na policj臋.

- Kiedy to by艂o?

- O dwudziestej pierwszej pi臋tna艣cie. Ja i m贸j partner byli艣my tu pierwsi, dziesi臋膰 minut p贸藕niej. Rozpoznali艣my w贸z wydzia艂u, zg艂osili艣my to i podali艣my jego numery oraz opis ofiary.

- W porz膮dku. Odwie藕cie Steina do domu.

- Nie chce go pani przes艂ucha膰?

- Nie teraz. Spiszcie jego adres i odwie藕cie go. - Odwr贸ci艂a si臋 od funkcjonariusza i zobaczy艂a, 偶e z nast臋pnego bia艂o - czarnego pojazdu wyskakuj膮 jej asystentka i McNab.

- Pani porucznik. - Peabody spojrza艂a na samoch贸d i zacisn臋艂a usta. - Kiedy przysz艂a wiadomo艣膰, by艂am z McNabem. Nie mog艂am si臋 go pozby膰.

- Tak. - Eve popatrzy艂a w kierunku miejsca, gdzie sta艂 Roarke, ciemna sylwetka na tle 艣wiate艂. - Wiem, o czym m贸wisz. W艂贸偶, r臋kawiczki i sfilmuj miejsce zbrodni. - Nie stara艂a si臋 prze艂kn膮膰 przekle艅stwa, gdy zobaczy艂a nast臋pny samoch贸d, z kt贸rego wyskoczy艂a kapitan Roth. Ruszy艂a w jej kierunku.

- Prosz臋 o raport, pani porucznik - powiedzia艂a kapitan Roth. Eve nie mia艂a obowi膮zku sk艂ada膰 jej raport贸w i obie o tym wiedzia艂y. Przez chwil臋 patrzy艂y na siebie, mierz膮c si艂y.

- Wie pani, pani kapitan, tyle samo, co ja.

- Wiem, pani porucznik, 偶e spieprzy艂a pani spraw臋 i 偶e mamy nast臋pnego denata.

Szmer rozm贸w wok贸艂 nagle ucich艂, jakby kto艣 poci膮gn膮艂 no偶em po strunach g艂osowych.

- Kapitan Roth, rozumiem pani zdenerwowanie i dlatego przymkn臋 oko na to, co pani powiedzia艂a. Je艣li chce mi pani co艣 zarzuci膰, prosz臋 to zrobi膰 drog膮 oficjaln膮. I niech pani nie krzyczy na mnie w czasie, gdy prowadz臋 dochodzenie.

- Ju偶 go pani nie prowadzi.

Eve po prostu przesun臋艂a si臋 na 艣rodek, zagradzaj膮c Roth drog臋.

- Owszem, prowadz臋 i mam prawo usun膮膰 st膮d pani膮, je艣li uznam to za konieczne. Prosz臋 mnie do tego nie zmusza膰.

- Chcesz si臋 ze mn膮 zmierzy膰, Dallas? - Roth wbi艂a palec w mostek Eve. - Masz ochot臋 na ma艂膮 rundk臋?

- Nieszczeg贸lnie, ale dojdzie do tego, je艣li jeszcze raz mnie pani dotknie albo b臋dzie si臋 wtr膮ca艂a do mojego 艣ledztwa. A teraz albo si臋 pani cofnie i pozwoli mi pracowa膰, albo b臋dzie pani zmuszona opu艣ci膰 zamkni臋ty obszar.

Oczy Roth p艂on臋艂y. Eve zebra艂a si臋 w sobie, szykuj膮c si臋 do ostrej konfrontacji.

- Pani kapitan! - Przez t艂um policjant贸w przedar艂 si臋 Clooney. Mia艂 poczerwienia艂膮 twarz, ci臋偶ko oddycha艂, jakby bieg艂. - Pani kapitan, czy mog臋 z pani膮 porozmawia膰? Na osobno艣ci.

Roth trz臋s艂a si臋 jeszcze przez chwil臋, ale potem troch臋 si臋 uspokoi艂a. Skin膮wszy szybko g艂ow膮, odwr贸ci艂a si臋 i odesz艂a do swojego samochodu.

- Przykro mi, pani porucznik - mrukn膮艂 Clooney. Przemkn膮艂 wzrokiem po Eve, a potem z b贸lem popatrzy艂 na Millsa. - To w ni膮 uderzy艂o.

- Zauwa偶y艂am. Dlaczego tu jeste艣cie, Clooney?

- Wie艣ci szybko si臋 rozchodz膮. - Westchn膮艂 przeci膮gle i g艂臋­boko. - B臋d臋 musia艂 dzisiaj zapuka膰 do nast臋pnych drzwi, rozmawia膰 z kolejn膮 wdow膮. Cholera!

Odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂 do czekaj膮cej na niego prze艂o偶onej.

- Nie ma podstaw, 偶eby tak na ciebie napada膰 - rzuci艂 McNab zza plec贸w Eve.

Odwr贸ci艂a si臋 i popatrzy艂a na miejsce zbrodni, kt贸re Peabody starannie filmowa艂a.

- To jest podstawa - stwierdzi艂a Eve.

McNab by艂 innego zdania, ale nie chcia艂 si臋 sprzecza膰.

- Mog臋 w czym艣 pom贸c?

- Dam ci zna膰. - Odsun臋艂a si臋 i spojrza艂a za siebie. - McNab.

- Tak, pani porucznik?

- Nie zawsze jeste艣 sko艅czonym dupkiem.

Policjant u艣miechn膮艂 si臋, wsun膮艂 r臋ce w kieszenie i poszed艂 w stron臋 Roarke'a.

- Hej, ty te偶 tu jeste艣?

- Jak widzisz. - Roarke odczuwa艂 przemo偶n膮 ch臋膰 na zapalenie papierosa, co go irytowa艂o. - Co to za historia z t膮 kapitan Roth? - Widz膮c, 偶e McNab wzrusza ramionami, u艣miechn膮艂 si臋. - Ian, nikt nie zna tylu plotek co detektyw z Wydzia艂u Elektronicznego.

- Masz racj臋. No, troch臋 poszperali艣my, kiedy dowiedzieli艣my si臋, co si臋 sta艂o z Kohlim, kt贸ry s艂u偶y艂 pod jej dow贸dztwem. To twarda sztuka, pracuje w policji osiemna艣cie lat, dokona艂a ca艂ej masy aresztowa艅, ma stert臋 pochwa艂 i kilka reprymend za niesubordynacj臋. Ale to z pocz膮tk贸w s艂u偶by. 呕eby awansowa膰, musia艂a grzeba膰 si臋 w niez艂ym g贸wnie. Kapitanem jest od roku i m贸wi si臋, 偶e trzyma si臋 tego sto艂ka paznokciami. Zw艂aszcza od czasu tej sprawy z Rickerem.

Obydwaj spojrzeli na miejsce, w kt贸rym Eve i Roth si臋 star艂y.

- I dlatego jest taka przewra偶liwiona?

- Na to wygl膮da. Kilka lat temu mia艂a drobne k艂opoty z al­koholem. Sama zg艂osi艂a si臋 na terapi臋, zanim problem sta艂 si臋 powa偶ny. Jest drugi raz zam臋偶na, ale, jak m贸wi膮 moje 藕r贸d艂a, nie uk艂ada jej si臋 z m臋偶em. Ona 偶yje g艂贸wnie prac膮. - McNab przez chwil臋 milcza艂, przygl膮daj膮c si臋 Roth rozmawiaj膮cej z Clooneyem. - Chcesz zna膰 moj膮 opini臋? Lubi broni膰 swojego terytorium i lubi wsp贸艂zawodnictwo. Prawdopodobnie musi taka by膰, by nosi膰 kapita艅skie pagony. Utrata dw贸ch os贸b boli. Z偶era j膮 艣wiadomo艣膰, 偶e spraw膮 zajmuje si臋 inny policjant. Zw艂aszcza policjant z reputacj膮 Dallas.

- To znaczy?

- M贸wi si臋, 偶e Dallas jest najlepsza - wyja艣ni艂 po prostu McNab. U艣miechn膮艂 si臋 nieznacznie. - Peabody te偶 chce by膰 taka, kiedy doro艣nie. A skoro ju偶 o niej mowa, chcia艂em, 偶eby艣 wiedzia艂, 偶e rada, kt贸r膮 mi da艂e艣, no wiesz, 偶eby traktowa膰 j膮 bardziej romantycznie, by艂a trafna.

- Ciesz臋 si臋.

- Chocia偶 nadal umawia si臋 z tym wymuskanym lalusiem do towarzystwa.

Roarke spojrza艂 w d贸艂 na r臋k臋 McNaba, kt贸ry wyci膮gn膮艂 do niego olbrzymi膮 paczk臋 gumy do 偶ucia. A co tam, do diab艂a, pomy艣la艂 i wzi膮艂 jedn膮 kostk臋.

呕uj膮c, przygl膮dali si臋 zawzi臋cie, jak pracuj膮 ich kobiety.

Eve zignorowa艂a gapi贸w. Mog艂a zleci膰 ich usuni臋cie i pozostawi膰 tylko najniezb臋dniejszy personel, ale czu艂a, 偶e post膮pi艂aby 藕le. Policjanci, kt贸rzy j膮 otaczali, byli jakby symbolem ho艂du dla odznaki.

- Ofiara to porucznik Alan Mills ze 128 brygady Wydzia艂u Narkotyk贸w. Rasy bia艂ej, wiek pi臋膰dziesi膮t cztery lata.

Recytowa艂a dane do dyktafonu, delikatnie unosz膮c policzek denata.

- Ofiara zosta艂a znaleziona przez cywila, Jamesa Steina. Denat siedzi na miejscu pasa偶era w swoim wozie s艂u偶bowym, stoj膮cym na pasie awaryjnym po wschodniej stronie mostu George'a Washingtona. Pow贸d zgonu jeszcze nieznany. On pi艂, Peabody.

- Tak?

- Po zapachu wygl膮da mi to na d偶in.

- Nie wiem, jak mog艂a艣 to wyczu膰 - mrukn臋艂a asystentka. - Przy tym smrodzie.

R臋k膮 w ochronnej r臋kawiczce Eve odchyli艂a marynark臋 Millsa i przekona艂a si臋, 偶e jego bro艅 znajduje si臋 na swoim miejscu.

- Nie wygl膮da na to, 偶eby chcia艂 jej u偶y膰. Dlaczego nie prowadzi艂? Przecie偶 to jego w贸z. Policjant nie lubi, kiedy kto艣 inny siada za jego k贸艂kiem. - Zmarszczy艂a nos. - Czuj臋 tu co艣 wi臋cej ni偶 tylko st臋偶a艂膮 krew, ekskrementy i d偶in. - Odpi臋艂a pas bezpiecze艅­stwa, potem instynkt kaza艂 jej odsun膮膰 r臋ce. I s艂usznie, bo wn臋trzno艣ci Millsa wysypa艂y si臋 na zewn膮trz, wy艣lizguj膮c si臋 spod koszuli.

- Och. O Chryste. - Peabody zach艂ysn臋艂a si臋, poblad艂a i cofn臋艂a si臋 o krok. - Dallas...

- 艁ykaj powietrze. Szybko.

- Ju偶 dobrze, ja... - Asystentka nie doko艅czy艂a jednak, czuj膮c bunt 偶o艂膮dka. Zd膮偶y艂a jeszcze podbiec do barierki mostu, po czym rozsta艂a si臋 z serem i serowymi tacos, kt贸rymi raczyli si臋 wcze艣niej z McNabem.

Eve, wstrz膮艣ni臋ta, zamkn臋艂a na chwil臋 oczy. W g艂owie s艂ysza艂a jednostajne warczenie, jakby huk morza. Przez moment o niczym nie my艣la艂a, a potem zda艂a sobie spraw臋, 偶e warczenie, kt贸re s艂yszy, to odg艂osy ruchu ulicznego, dochodz膮ce z dolnego poziomu mostu i z nieba.

Rozpi臋艂a zabryzgan膮 koszul臋 Millsa i ujrza艂a rozci臋cie za­czynaj膮ce si臋 na piersi i si臋gaj膮ce krocza.

Nagra艂a t臋 informacj臋 na dyktafon. Peabody nadal wymiotowa艂a.

Wym臋czona asystentka wyprostowa艂a si臋 w ko艅cu, odsun臋艂a od por臋czy i nabra艂a do p艂uc 艣wie偶ego powietrza. Przemkn臋艂a wzrokiem po twarzach z t艂umu: niekt贸re by艂y pochmurne, niekt贸re zdumione, inne przera偶one. Nie tylko ona przechyla艂a si臋 przez por臋cz mostu.

- Ju偶 mi dobrze. Ju偶 jest w porz膮dku.

Eve us艂ysza艂a s艂aby g艂os Peabody, mimo dudni膮cych w jej uszach dzwon贸w.

- Chod藕, usi膮d藕 na chwil臋. Usi膮d藕, kochanie - namawia艂 McNab.

- McNab, we藕 od Peabody kamer臋 - powiedzia艂a Eve. - Po­trzebuj臋 jej.

- Nie, ja to zrobi臋. Ju偶 mog臋. - Peabody odsun臋艂a d艂o艅 McNaba, kt贸ry poklepywa艂 j膮 pokrzepiaj膮co. Wyprostowa艂a si臋. Jej twarz by艂a trupio blada. Zadr偶a艂a, ale podesz艂a do prze艂o偶onej. - Przepraszam, pani porucznik.

- Nie ma si臋 czego wstydzi膰. Daj mi kamer臋. Ja to sko艅cz臋.

- Nie. Mog臋 ju偶 filmowa膰.

Eve popatrzy艂a na ni膮 uwa偶niej, potem skin臋艂a przyzwalaj膮co g艂ow膮.

- Wi臋c zr贸b to, tylko o nim nie my艣l. Odetnij si臋 od tego, co widzisz.

- Jak? - spyta艂a Peabody, ale zabra艂a si臋 do pracy.

Eve unios艂a d艂o艅 i ju偶 mia艂a ni膮 potrze膰 twarz, gdy w por臋 przypomnia艂a sobie, czym umazana jest jej r臋ka.

- Gdzie, do diab艂a, podziewa si臋 lekarz?!

- Pani porucznik. - To Roarke podszed艂 do wozu, wyci膮gaj膮c w stron臋 偶ony nieskazitelnie bia艂膮 jedwabn膮 chusteczk臋.

- Dzi臋ki. - U偶y艂a jej bez wahania. - Nie wolno ci tu sta膰. Musisz si臋 cofn膮膰. - Rozejrza艂a si臋, gdzie by tu wyrzuci膰 zabrudzon膮 chusteczk臋, i w ko艅cu w艂o偶y艂a j膮 do torebki na dowody rzeczowe.

- Potrzebujesz minuty odpoczynku - spokojnie o艣wiadczy艂 Roarke. - Ka偶dy by potrzebowa艂.

- Nie mog臋 sobie na to pozwoli膰. Je艣li si臋 z艂ami臋 lub cho膰by poka偶臋, 偶e to mo偶liwe, natychmiast strac臋 panowanie nad miejscem zbrodni. - Kucn膮wszy, w艂o偶y艂a nowe r臋kawiczki, potem wsta艂a i poda艂a m臋偶owi jego chusteczk臋 schowan膮 w torebce. - Prze­praszam za ni膮.

Nast臋pnie, widz膮c nadchodz膮c膮 kapitan Roth z Clooneyem u boku, szerzej rozstawi艂a nogi. Roth zatrzyma艂a si臋 nagle, tak jakby uderzy艂a w niewidzialn膮 艣cian臋, wpatrzona w to, co pozosta艂o po cz艂owieku, kt贸ry s艂u偶y艂 pod jej dow贸dztwem.

- O, Matko 艢wi臋ta! - Tylko to zdo艂a艂a z siebie wydusi膰. Jej oczy pozosta艂y suche, za to oczy Clooneya zas艂oni艂a wilgotna mgie艂ka.

- Jezu, Mills. Jezu, co oni ci zrobili. - Zamkn膮艂 oczy i zacz膮艂 g艂臋boko oddycha膰. - Nie mo偶emy powiedzie膰 o tym jego rodzinie. Nie mo偶emy wyjawi膰 im szczeg贸艂贸w. Kapitan Roth, musimy dotrze膰 do jego rodziny, zanim zdob臋d膮 informacje inn膮 drog膮. Musimy ukry膰 przed nimi najgorsze, dla ich dobra.

- Dobrze, Art. W porz膮dku. - Roth patrzy艂a na Eve wyci膮gaj膮c膮 komunikator. - Co pani robi?

- Sprawdzam, co si臋 dzieje z lekarzem, pani kapitan.

- Ju偶 to zrobi艂am. Zjawi si臋 za dwie minuty. Mog臋 prosi膰 na moment, pani porucznik? Na osobno艣ci. Clooney, pom贸偶 asystentce pani porucznik zabezpieczy膰 miejsce zbrodni. Nie dopuszczajcie bli偶ej innych policjant贸w.

Eve, id膮c za Roth, przesun臋艂a si臋 spod mocnych 艣wiate艂 w lekki p贸艂cie艅.

- Pani porucznik, chc臋 pani膮 przeprosi膰 za m贸j wybuch.

- Przeprosiny przyj臋te.

- To posz艂o bardzo szybko.

- Tak jak pani przeprosiny.

Roth zamruga艂a, potem pokiwa艂a wolno g艂ow膮.

- Nienawidz臋 przeprasza膰. Nie zdoby艂am stopnia kapitana, pob艂a偶aj膮c swoim z艂ym nastrojom i przepraszaj膮c za nie. Przypusz­czam, 偶e z pani膮 sprawa ma si臋 podobnie. Kobiety w policji nadal s膮 pod baczn膮 obserwacj膮 i s膮 ostrzej oceniane.

- Mo偶e to prawda, pani kapitan, ale ja staram si臋 nie zwraca膰 na to uwagi.

- W takim razie jest pani silniejsza ode mnie, Dallas, albo o wiele mniej ambitna. Bo dla mnie to prawdziwe piek艂o. - Kapitan Roth nabra艂a powietrza, a potem wypu艣ci艂a je przez zaci艣ni臋te z臋by. - Moja napa艣膰 na pani膮 stanowi艂a reakcj臋 emocjonaln膮, takie popuszczenie nerwom, a poza tym by艂a niestosowna i nie na miejscu. Powiem pani, 偶e ci臋偶ko prze偶y艂am 艣mier膰 Kohliego, poniewa偶 bardzo go lubi艂am. 艢mier膰 Millsa zdenerwowa艂a mnie, bo go nie lubi艂am, bardzo nie lubi艂am. - Obejrza艂a si臋 do ty艂u i na samoch贸d. - By艂 z niego prawdziwy sukinsyn i nie kry艂 si臋 ze zdaniem, 偶e miejsce kobiety jest w domu przy garach, a nie w policji. Nie znosi艂 czarnych, 呕yd贸w, Azjat贸w. Do diab艂a, nie cierpia艂 ka偶dego, kto nie by艂 taki jak on: t艂usty, bia艂y i m臋偶czyzna. Ale s艂u偶y艂 u mnie i temu, kto go tak urz膮dzi艂, 偶ycz臋 tego samego.

- Ja tak偶e, pani kapitan.

Roth znowu skin臋艂a g艂ow膮. Us艂ysza艂y nadje偶d偶aj膮c膮 karetk臋 i obydwie spojrza艂y w jej stron臋. Morse, zauwa偶y艂a Eve w my艣lach. Tylko najlepsi dla ch艂opc贸w w niebieskich mundurkach.

- Morderstwo to nie moja dzia艂ka, Dallas, jak mi to w spokojny i rozs膮dny spos贸b przypomnia艂 Clooney. Ma pani dobr膮 reputacj臋 i polegam na niej. Chc臋... - Roth zatrzyma艂a si臋, jakby po艂ykaj膮c jakie艣 niecierpliwe s艂owa. - By艂abym wdzi臋czna za kopi臋 raportu.

- Dostanie j膮 pani z samego rana.

- Dzi臋kuj臋. - Kapitan odwr贸ci艂a si臋 i przemkn臋艂a wzrokiem po twarzy Eve. - Czy naprawd臋 jest pani taka dobra, jak m贸wi膮?

- Nie s艂ucham tego, co m贸wi膮. Roth roze艣mia艂a si臋 kr贸tko.

- Je艣li chce pani awansowa膰, lepiej niech pani zacznie. - I wyci膮gn臋艂a d艂o艅.

Eve potrz膮sn臋艂a ni膮. Potem si臋 rozsta艂y, jedna, 偶eby m贸wi膰 o 艣mierci, druga, by nad ni膮 sta膰.

Wracaj膮c, Eve podnios艂a g艂ow臋 i dostrzeg艂a dziennikarski helikopter.

Postanowi艂a pras膮 zaj膮膰 si臋 p贸藕niej.

- No, zrobili z niego niez艂y pasztet, co? - Morse spokojnie ubra艂 si臋 w ochronny fartuch, potem zabezpieczy艂 d艂onie i stopy.

Eve czeka艂a na niego obok.

- Zacznij od bada艅 toksykologicznych. Za艂o偶臋 si臋, 偶e w chwili zgonu by艂 nieprzytomny. Jego bro艅 tkwi w kaburze, a na ciele brak 艣lad贸w obrony. Czu膰 od niego d偶in.

- Trzeba by go wla膰 ca艂e mn贸stwo, 偶eby unieruchomi膰 faceta o takiej masie. My艣lisz, 偶e go zabili, gdy siedzia艂 w samo­chodzie?

- Za du偶o krwi, 偶eby mog艂o by膰 inaczej. Zab贸jca upi艂 go albo nafaszerowa艂 narkotykami, rozpi膮艂 koszul臋 i rozci膮艂 mu brzuch. Potem zapi膮艂 koszul臋 i przypi膮艂 nieboszczyka pasami. Chyba nawet troch臋 opu艣ci艂 do ty艂u siedzenie, 偶eby wn臋trzno艣ci si臋 nie wysypywa艂y. Mia艂y pozosta膰 na miejscu, dop贸ki jaki艣 szcz臋艣liwiec nie odepnie pas贸w.

- Chyba wiem, kto okaza艂 si臋 tym szcz臋艣liwcem. - Morse u艣miechn膮艂 si臋 do Eve ze wsp贸艂czuciem.

- Tak, to ja wyci膮gn臋艂am fartowny los. - Do diab艂a, jeszcze d艂ugo b臋dzie pami臋ta艂a, co czu艂a, kiedy bebechy Millsa sp艂ywa艂y jej po r臋kach. - Zab贸jca przywi贸z艂 Millsa tutaj - kontynuowa艂a - i odszed艂. Nie znajdziemy 偶adnych odcisk贸w. - Rozejrza艂a si臋. - Du偶o ryzykowa艂, przyje偶d偶aj膮c tu. Musia艂 siedzie膰 i czeka膰 na odpowiedni moment na ulotnienie si臋 z tego miejsca. To wymaga艂o od niego wiele odwagi. Musia艂 mie膰 gdzie艣 w pobli偶u drugi samoch贸d.

- Wsp贸lnik?

- Mo偶e. Mo偶e. Nie wolno tego wykluczy膰. Zapytam tych z drog贸wki, czy widzieli jeszcze jaki艣 inny samoch贸d stoj膮cy na tym pasie. Przecie偶 nie rozp艂yn膮艂 si臋 w powietrzu. Mia艂 plan. Wiedzia艂, co robi. Daj mi wyniki toksykologiczne, Morse.

Peabody sta艂a przy por臋czy, obok niej McNab. Na twarz dziewczyny wr贸ci艂y ju偶 kolory, ale Eve wiedzia艂a, co asystentka zobaczy dzisiaj w nocy, gdy zamknie oczy.

- McNab, chcesz pom贸c?

- Tak, pani porucznik.

- Id藕 z Peabody do budki stra偶nik贸w i odbierz od nich dyski. Wszystkie, ze wszystkich poziom贸w, z ostatnich dwudziestu czterech godzin.

- Wszystkie?

- Musimy by膰 dok艂adni, a mo偶e wtedy nam si臋 poszcz臋艣ci. Zabierz si臋 do ich przegl膮dania, zaczynaj膮c od ty艂u od godziny dwudziestej. Znajd藕 mi ten samoch贸d.

- Jasne.

- Peabody, sprawd藕 naszego dobrego samarytanina, Jamesa Steina. Nie spodziewam si臋, 偶e co艣 znajdziesz, ale zr贸b to jednak. Staw si臋 jutro u mnie w domu o 贸smej rano.

- Masz rano rozmow臋 z Lewisem - przypomnia艂a asystent­ka. - A ja mia艂am zjawi膰 si臋 na komendzie o sz贸stej trzy­dzie艣ci.

- Sama zajm臋 si臋 Lewisem. Ciebie czeka d艂uga noc.

- Ciebie te偶. - Na twarzy dziewczyny pojawi艂 si臋 grymas uporu. - Zjawi臋 si臋 na komendzie tak, jak by艂o ustalone, pani porucznik.

- Chryste, r贸b, jak chcesz. - Eve przeci膮gn臋艂a d艂oni膮 po w艂osach i doda艂a: - Ka偶 funkcjonariuszom, kt贸rzy byli tu pierwsi, zawie藕膰 ci臋 do domu. Jeden z nich to napaleniec. Musi si臋 czym艣 zaj膮膰.

Odwr贸ci艂a si臋 plecami i ruszy艂a w stron臋 Roarke'a.

- Musz臋 ci臋 zostawi膰.

- Pojad臋 z tob膮 na komend臋, a potem znajd臋 sobie ju偶 jaki艣 spos贸b na dotarcie do domu.

- Nie jad臋 teraz na komend臋. Mam co艣 przedtem do za艂atwienia. Ka偶臋 ci臋 odwie藕膰 jednemu z policjant贸w.

Roarke z niech臋ci膮 spojrza艂 na radiow贸z.

- Poradz臋 sobie, ale dzi臋kuj臋.

Dlaczego, zastanawia艂a si臋 Eve, wszyscy si臋 z ni膮 dzisiaj sprzeczaj膮?

- Nie zostawi臋 ci臋 przecie偶 na tym przekl臋tym mo艣cie.

- Niech si臋 pani o mnie nie martwi, pani porucznik, dotr臋 jako艣 do domu. A ty dok膮d si臋 wybierasz?

- Musz臋 co艣 zrobi膰, zanim napisz臋 raport - odpar艂a, my艣l膮c z 偶alem, 偶e w g艂osie m臋偶a nadal s艂ycha膰 ch艂贸d. - Jak d艂ugo jeszcze zamierzasz si臋 na mnie w艣cieka膰?

- Jeszcze nie zdecydowa艂em, ale dam ci zna膰.

- Przez ciebie czuj臋 si臋 jak idiotka.

- Kochanie, do tego nie jestem ci potrzebny.

Wyrzuty sumienia zmieszane z w艣ciek艂o艣ci膮 skurczy艂y jej 偶o艂膮dek. Spojrza艂a gniewnie na m臋偶a.

- Pieprz臋 to - rzuci艂a i potem, chwyciwszy Roarke'a za klapy p艂aszcza, przyci膮gn臋艂a go do siebie i mocno poca艂owa艂a w usta. - Zobaczymy si臋 p贸藕niej - mrukn臋艂a i odesz艂a.

- Mo偶esz na to liczy膰.

8

Dona Webstera wyrwa艂o z kamiennego snu co艣, co pocz膮tkowo wzi膮艂 za szczeg贸lnie siln膮 burz臋 z piorunami. Kiedy ju偶 nieco bardziej oprzytomnia艂, doszed艂 do wniosku, 偶e kto艣 chce si臋 dosta膰 do jego mieszkania, przebijaj膮c si臋 przez 艣cian臋 za pomoc膮 m艂ota.

Si臋gaj膮c po bro艅, zda艂 sobie spraw臋, 偶e kto艣 wali do drzwi.

Naci膮gn膮艂 d偶insy, wzi膮艂 ze sob膮 pistolet i wyjrza艂 przez wizjer.

Za drzwiami sta艂a Eve. Na jej widok przez g艂ow臋 Webstera przelecia艂 tumult my艣li: erotyczne fantazje, ale te偶 zaniepokojenie.

- Akurat by艂a艣 w s膮siedztwie? - spyta艂.

- Ty sukinsynu! - Pchn臋艂a go i zamkn臋艂a za nimi drzwi. - Chc臋 odpowiedzi, i to natychmiast.

- Nigdy nie by艂a艣 mistrzyni膮 gry wst臋pnej. - Zaraz po偶a艂owa艂 tego, co powiedzia艂, i ukry艂 zmieszanie pod ironicznym u艣miesz­kiem. - O co chodzi?

- Chodzi o policjanta, Webster, nast臋pnego, kt贸ry nie 偶yje. U艣miech znik艂 z jego twarzy.

- Kto? Jak?

- Ty mi powiedz.

Przez chwil臋 wpatrywali si臋 w siebie. On pierwszy opu艣ci艂 wzrok.

- Nie wiem.

- A co wiesz? Jakie jest stanowisko WSW w tej sprawie? Bo jakie艣 jest. Czuj臋 to.

- Pos艂uchaj, przychodzisz tu wyk艂贸ca膰 si臋 o... Chryste, jest po pierwszej w nocy, skaczesz mi do gard艂a, twierdz膮c, 偶e zgin膮艂 jaki艣 policjant. Nawet mi nie powiedzia艂a艣, kto to jest i jak zgin膮艂, a 偶膮dasz, do cholery, 偶ebym podawa艂 ci jakie艣 informacje.

- Mills. Detektyw Alan Mills. Wydzia艂 Narkotyk贸w, z brygady Kohliego. Chcesz wiedzie膰 jak? Kto艣 rozci膮艂 mu cia艂o od gard艂a do jaj. Wiem, bo jego bebechy wypad艂y mi na r臋ce.

- Chryste. Chryste. - Potar艂 twarz obydwiema r臋kami. - Musz臋 si臋 napi膰.

Odszed艂.

Eve sun臋艂a za nim jak burza. Przypomina艂a sobie niejasno jego stare mieszkanie, to, kt贸re zajmowa艂, gdy pracowa艂 na ulicy. Obecne by艂o o wiele wi臋ksze i dostatniej urz膮dzone.

Pomy艣la艂a z gorycz膮, 偶e WSW dobrze p艂aci swoim pracownikom.

Sta艂 w kuchni, przy lod贸wce i wyci膮ga艂 piwo. Obejrza艂 si臋 na ni膮 z zastanowieniem.

- Te偶 chcesz?

Poniewa偶 nie odpowiedzia艂a, odstawi艂 butelk臋 do lod贸wki.

- Widz臋, 偶e nie. - Otworzy艂 pozwoli艂, a gdy kapsel upad艂 na pod艂og臋, poci膮gn膮艂 d艂ugi 艂yk. - Gdzie to si臋 sta艂o?

- Nie przysz艂am po to, 偶eby odpowiada膰 na twoje pytania. Nie jestem jednym z twoich donosicieli.

- Ani ja twoim - odgryz艂 si臋, a potem opar艂 si臋 o drzwi lod贸wki. Potrzebowa艂 zebra膰 my艣li, opanowa膰 emocje. Je艣li tego nie zrobi, Eve wyci膮gnie z niego co艣, czego nie wolno mu wyjawi膰.

- To ty do mnie przyszed艂e艣 - przypomnia艂a. - Albo zarzuca艂e艣 przyn臋t臋, albo j膮 czu艂e艣. A mo偶e jeste艣 po prostu szpiegiem WSW.

Na te s艂owa wzrok mu stwardnia艂, ale nic nie powiedzia艂, tylko znowu uni贸s艂 butelk臋 i poci膮gn膮艂 艂yk.

- Masz ze mn膮 k艂opot, zg艂o艣 to prze艂o偶onym. Zobaczymy, dok膮d ci臋 to zaprowadzi.

- Sama rozwi膮zuj臋 swoje problemy. Co maj膮 ze sob膮 wsp贸l­nego Kohli, Mills i Ricker?

- Zadzieranie z Rickerem to jak mieszanie kijem w gnie藕dzie szerszenia. Mo偶esz zosta膰 u偶膮dlona.

- Ju偶 z nim zadar艂am. Nie wiedzia艂e艣 o tym, co? - rzuci艂a, na co oczy Webstera zal艣ni艂y. - Ta informacja jeszcze do ciebie nie dotar艂a? Trzymam w areszcie czterech z jego obstawy.

- Nie mo偶esz ich tam trzyma膰.

- Mo偶e i nie, ale bardzo prawdopodobne, 偶e wyci膮gn臋 od nich wi臋cej ni偶 od kt贸regokolwiek z naszych. Kiedy艣 by艂e艣 policjantem.

- Nadal nim jestem, do cholery, Dallas!

- Wi臋c zachowuj si臋 jak policjant.

- My艣lisz, 偶e skoro nie pokazuj膮 mnie w mediach, nie prowadz臋 powa偶nych spraw, po kt贸rych zako艅czeniu t艂umy wiwatuj膮, to nie zale偶y mi na pracy? - Odstawi艂 butelk臋 z brz臋kiem na blat. - Robi臋 to, co robi臋, w艂a艣nie dlatego, 偶e mi na tym zale偶y. Gdyby ka偶dy glina by艂 taki cholernie uczciwy jak ty, nie potrzebowaliby艣my WSW.

- Czy oni brali, Webster? Mills i Kohli? Czy brali? Twarz m臋偶czyzny ponownie sta艂a si臋 nieodgadniona.

- Nie mog臋 powiedzie膰.

- Bo nie wiesz czy nie chcesz powiedzie膰?

Spojrza艂 jej w oczy. Przez sekund臋, tylko przez sekund臋, widzia艂a w nich 偶al.

- Nie mog臋.

- Czy w WSW toczy si臋 dochodzenie zwi膮zane z Kohlim, Millsem albo te偶 innymi funkcjonariuszami ze 128?

- Je艣li nawet - zacz膮艂, cedz膮c s艂owa - to ta informacja by艂aby utajniona. Nie mia艂bym prawa potwierdza膰 ani zaprzecza膰, ani dyskutowa膰 na temat szczeg贸艂贸w.

- Sk膮d Kohli bra艂 fors臋, kt贸r膮 lokowa艂 na swoich kontach inwestycyjnych?

Usta Webstera zacisn臋艂y si臋. Wyci膮gnie to z niego? Zrobi艂aby to, pomy艣la艂, nawet paznokciami.

- Nie mam nic do powiedzenia na ten temat.

- Czy znajd臋 podobne sumy na koncie Millsa?

- Bez komentarza.

- Powiniene艣 zosta膰 politykiem, Webster. - Odwr贸ci艂a si臋 na pi臋cie.

- Eve. - Nigdy wcze艣niej nie m贸wi艂 do niej po imieniu, nie na g艂os. - Uwa偶aj - poradzi艂 cicho. - B膮d藕 ostro偶na.

Nie zatrzyma艂a si臋, jakby nie us艂ysza艂a ostrze偶enia. Gdy z hukiem zatrzasn臋艂a za sob膮 drzwi, sta艂 przez chwil臋 w miejscu, staczaj膮c ze sob膮 wewn臋trzn膮 walk臋. Potem przeszed艂 do wideofonu i zacz膮艂 dzia艂a膰.

U ej nast臋pnym adresatem by艂 Feeney. Po raz drugi tej nocy wyrwa艂a kogo艣 z g艂臋bokiego snu. Otworzy艂 drzwi z zapuchni臋tymi oczami, bardziej ni偶 zwykle potargany, a jego blade nogi wystaj膮ce spod wytartego szlafroka przypomina艂y kurze 艂apki.

- Jezu, Dallas, jest chyba druga w nocy.

- Wiem, przepraszam.

- C贸偶, wchod藕, tylko cicho, 偶eby 偶ona si臋 nie obudzi艂a i nie pomy艣la艂a, 偶e powinna nam zrobi膰 kawy albo co艣 w tym rodzaju.

Mieszkanie Feeneya by艂o ma艂e, plasowa艂o si臋 kilka klas ni偶ej pod wzgl臋dem obszerno艣ci i stylu od apartamentu Webstera. W salonie na 艣rodku, na wprost telewizora, sta艂o du偶e brzydkie krzes艂o. Zas艂ony by艂y zaci膮gni臋te, pok贸j robi艂 wra偶enie zadbanego, ale zu偶ytego pud艂a.

Natychmiast poczu艂a si臋 tu jak w domu.

Feeney poszed艂 do kuchni, ma艂ej, w膮skiej, ze zniszczonym blatem biegn膮cym pod 艣cian膮. Eve wiedzia艂a, 偶e kolega sam go zrobi艂, bo 偶ona n臋ka艂a go o to tygodniami. Nic nie m贸wi膮c, usiad艂a na sto艂ku, czekaj膮c, a偶 Feeney wstuka w autokucharza zam贸wienie na kaw臋.

- My艣la艂em, 偶e wezwiesz mnie wcze艣niej. Troch臋 zwleka艂a艣.

- Przykro mi, ale co艣 mnie zatrzyma艂o.

- Tak, s艂ysza艂em. Dra偶ni艂a艣 Rickera. To twardy orzech do zgryzienia.

- Zamierzam go prze艂kn膮膰, zanim sko艅cz臋 spraw臋.

- Tylko si臋 upewnij, 偶e nie b臋dziesz mia艂a po nim niestraw­no艣ci. - Postawi艂 na blacie dwa paruj膮ce kubki i sam usiad艂 na drugim sto艂ku. - Mills jest skorumpowany.

- Mills nie 偶yje.

- C贸偶, cholera. - Feeney zamilk艂, w zamy艣leniem popijaj膮c kaw臋. - Umar艂, b臋d膮c bogatym. Do tej pory na jego r贸偶nych kontach znalaz艂em dwa i p贸艂 miliona, a mo偶e by膰 tego wi臋cej. Postara艂 si臋, 偶eby dobrze zakopa膰 t臋 fors臋, w wi臋kszo艣ci przypad­k贸w u偶y艂 nazwisk nie偶yj膮cych krewnych.

- Czy mo偶esz wy艣ledzi膰, sk膮d ta forsa pochodzi艂a?

- Jeszcze mi si臋 nie uda艂o. Z Kohlim te偶 nie. Te pieni膮dze by艂y tyle razy prane, 偶e chyba s膮 sterylne. Mog臋 ci tylko powiedzie膰, 偶e got贸wka zacz臋艂a sp艂ywa膰 na konta Millsa strumieniami na dwa tygodnie przed zanikni臋ciem Rickera. Ju偶 wcze艣niej co艣 tam wchodzi艂o, ale prawdziwa forsa pojawi艂a si臋 dopiero wtedy. Potar艂 twarz w miejscu, gdzie nocny zarost zaczyna艂 go k艂u膰.

- Kohli wystartowa艂 p贸藕niej. Kilka miesi臋cy p贸藕niej. Nie mam jeszcze niczego na Martinez. Albo jest czysta, albo bardziej ostro偶na. Zerkn膮艂em w konta Roth.

- I?

- W ci膮gu ostatniego p贸艂rocza wyjmowa艂a spore sumy. Na pierwszy rzut oka wygl膮da to tak, jakby sta艂a na skraju bankructwa.

- Czy ma to jaki艣 zwi膮zek z przychodami pozosta艂ych?

- Nadal to sprawdzam. - Westchn膮艂. - Pomy艣la艂em, 偶e m贸g艂­bym zajrze膰 do ich notatnik贸w i pami臋ci wideofon贸w. To mi zajmie troch臋 czasu, bo musz臋 by膰 ostro偶ny.

- Dobrze, dzi臋ki.

- Jak zgin膮艂 Mills?

Usiad艂a i popijaj膮c kaw臋, opowiedzia艂a. Nadal jeszcze czu艂a si臋 z tym 藕le, ale gdy sko艅czy艂a, by艂o lepiej.

- To by艂 dupek - o艣wiadczy艂 Feeney. - Ale taka 艣mier膰 jest ohydna. Za艂atwi! go kto艣, kogo zna艂. Policjant nie daje si臋 tak 艂atwo do siebie zbli偶y膰, a tym bardziej tak urz膮dzi膰, chyba 偶e nie ma si臋 na baczno艣ci.

- On pi艂. Intuicja mi podpowiada, 偶e pi艂 z kim艣. Tak jak Kohli. Mo偶e um贸wili si臋 na przeja偶d偶k臋, napili si臋. Sta艂 si臋 nieuwa偶ny, ulula艂 si臋, zgin膮艂.

- Tak, to prawdopodobne. Dobrze, 偶e wyznaczy艂a艣 McNaba do sprawdzenia dysk贸w z mostu. Zrobi to porz膮dnie.

- Ma si臋 stawi膰 razem z Peabody o 贸smej u mnie w domu. Do艂膮czysz do nich?

Popatrzy艂 na ni膮 i pos艂a艂 jej ten sw贸j 偶a艂osny psi u艣miech.

- S膮dzi艂em, 偶e ju偶 si臋 do艂膮czy艂em.

By艂a prawie czwarta nad ranem, gdy wr贸ci艂a do domu. Zacz膮艂 pada膰 lekki wiosenny deszczyk. Opieraj膮c g艂ow臋 o kafelki, zmywa艂a z siebie t艂uszcz nocy, dop贸ki nie przesta艂a czu膰 zapachu krwi i 偶贸艂ci.

Nastawi艂a budzik na pi膮t膮. Zamierza艂a ponownie uderzy膰 w Lewisa, a to oznacza艂o nast臋pn膮 podr贸偶 na komend臋 zaledwie za godzin臋. Przyrzek艂a sobie, 偶e przez t臋 godzin臋 b臋dzie spa艂a.

Wsun臋艂a si臋 do 艂贸偶ka, wdzi臋czna za ciep艂o bij膮ce od Roarke'a . Nie 艣pi, my艣la艂a. Nawet je艣li spa艂, zanim dotar艂a do domu, to, poniewa偶 mia艂 sen kota, obudzi艂 si臋, kiedy si臋 ko艂o niego po艂o偶y艂a.

Ale nie odwr贸ci艂 si臋 do niej, jak to robi艂 zazwyczaj, nie obj膮艂 ani nie wypowiedzia艂 jej imienia, 偶eby Eve 艂atwiej przysz艂o zanurzy膰 si臋 we 艣nie.

Zamkn臋艂a oczy, wyciszy艂a umys艂 i cia艂o.

A gdy obudzi艂a si臋 godzin臋 p贸藕niej, by艂a sama.

Znajdowa艂a si臋 w swoim wozie, prawie ju偶 odbija艂a od kraw臋偶nika, gdy z domu wybieg艂a za ni膮 Peabody.

- Ma艂o brakowa艂o, a bym ci臋 nie z艂apa艂a.

- Nie z艂apa艂a? Co ty tu robisz?

- Spa艂am tu. Ja i McNab. - W sypialni, pomy艣la艂a Peabody, o kt贸rej b臋dzie marzy艂a do ko艅ca 偶ycia. - Przywie藕li艣my dyski tutaj. Roarke stwierdzi艂, 偶e lepiej tak, ni偶 wraca膰 do McNaba, a potem znowu rano tu przyje偶d偶a膰.

- Roarke tak stwierdzi艂?

- No, tak. - Asystentka zaj臋艂a miejsce pasa偶era i zapi臋艂a pasy. - Pojecha艂 razem z nami po dyski, potem wezwa艂 sw贸j samoch贸d, wi臋c przyjechali艣my tutaj razem z nim i zabrali艣my si臋 do roboty.

- Kto zabra艂 si臋 do roboty?

Peabody na tyle ju偶 oprzytomnia艂a, 偶e wyczu艂a w g艂osie prze艂o偶onej pewn膮 irytacj臋. Mia艂a ochot臋 powierci膰 si臋 na siedze­niu, ale nie wypada艂o.

- No, ja i McNab... i Roarke. Ju偶 kiedy艣 nam pomaga艂 przy takich technicznych zadaniach, wi臋c pomy艣la艂am sobie, 偶e nie ma w tym nic z艂ego. B臋dziesz mia艂a do nas o to pretensj臋?

- Nie. Co mi to da?

W odpowiedzi Eve pobrzmiewa艂o jakie艣 zniech臋cenie, kt贸re nie spodoba艂o si臋 jej asystentce.

- Sko艅czyli艣my oko艂o trzeciej. - Peabody stara艂a si臋 m贸wi膰 weso艂ym tonem. - Nigdy jeszcze nie spa艂am na 艂贸偶ku 偶elowym. To tak, jakby si臋 le偶a艂o na chmurce, chocia偶, jak s膮dz臋, przez chmur臋 mo偶na przelecie膰. McNab chrapa艂 jak lokomotywa, aleja i tak zasn臋艂am dwie sekundy po po艂o偶eniu si臋. Jeste艣 z艂a na Roarke'a - wypali艂a w ko艅cu.

- Nie. - Ale on jest z艂y na mnie. - Znale藕li艣cie na dysku w贸z Millsa?

- O rany. Nie wierz臋, 偶e ci tego nie powiedzia艂am. Tak, mamy go. Przejecha艂 punkt op艂at o 20.18. Mills wygl膮da艂, jakby spa艂, dop贸ki nie zrobili艣my zbli偶enia i nie zobaczyli艣my krwi.

- Kierowca, Peabody.

- To jest w艂a艣nie ta niezbyt dobra wiadomo艣膰. Nie by艂o 偶adnego kierowcy. McNab powiedzia艂, 偶e trzeba to b臋dzie sprawdzi膰 na komputerze pok艂adowym, ale wygl膮da艂o to tak, jakby w贸z by艂 kierowany przez automatycznego pilota.

- Zaprogramowa艂 go. - Eve nie pomy艣la艂a o tym. Bardzo sprytne. Wywi贸z艂 gdzie艣 Millsa, a potem zaprogramowa艂 w贸z na automatyczne prowadzenie. Nie obchodzi艂o go ju偶, czy samoch贸d b臋dzie mia艂 wypadek.

- Tak, my te偶 doszli艣my do takiego wniosku. McNab nazwa艂 ten w贸z meteorem 艣mierci. No wiesz, ma nazw臋 meteor - t艂umaczy艂a nieprzekonuj膮co Peabody. - Takie g艂upie 偶arty przy­chodz膮 cz艂owiekowi do g艂owy tylko p贸藕no w nocy.

- 呕eby zaprogramowa膰 w贸z policyjny, trzeba zna膰 kod. Albo trzeba mie膰 pozwolenie, inaczej nikt si臋 do niego nie dostanie. Jest wyposa偶ony nawet w zabezpieczenia przed elektronicznymi w艂amywaczami.

- To samo powiedzia艂 Roarke - potwierdzi艂a Peabody, ziewaj膮c szeroko. - Ale w wyj膮tkowych przypadkach mo偶na przechytrzy膰 zabezpieczenia.

Roarke co艣 o tym wie, pomy艣la艂a gorzko Eve.

- Je艣li tak by艂o, to b臋dzie to wida膰. - Si臋gn臋艂a po wideofon, wykr臋ci艂a numer Feeneya i poprosi艂a go, 偶eby osobi艣cie przetes­towa艂 komputer pok艂adowy w wozie Millsa. - Je艣li Feeney nic nie znajdzie - my艣la艂a dalej na g艂os, skr臋caj膮c do gara偶u komendy - to znaczy, 偶e zab贸jca zna艂 kod albo mia艂 pozwolenie.

- Nie m贸g艂 mie膰 tego pozwolenia, Dallas, bo to by znaczy艂o, 偶e jest...

- Policjantem. Zgadza si臋. Peabody spojrza艂a na prze艂o偶on膮.

- Nie s膮dzisz chyba...

- Pos艂uchaj. 艢ledztwo w sprawie morderstwa nie zaczyna si臋 wraz ze znalezieniem cia艂a. Zaczyna si臋 w momencie spisania listy podejrzanych, rozpatrzenia okoliczno艣ci, przemy艣lenia mo­tyw贸w. Masz do dyspozycji swoje podejrzenia, dowody rzeczowe, wszelkie informacje, kt贸re zbierasz w trakcie dochodzenia, histori臋 ofiary, no i zab贸jc臋. Starasz si臋 艂膮czy膰 ze sob膮 te elementy i robisz to tak d艂ugo, a偶 zaczynaj膮 tworzy膰 logiczn膮 ca艂o艣膰. Wyci膮gasz wnioski. I pozostawiasz je dla siebie - doda艂a. - Nic nie m贸wisz. Nie martw si臋. Je艣li wyjdzie, 偶e to policjant, te偶 sobie jako艣 poradzimy.

- Tak, oczywi艣cie, ale robi mi si臋 niedobrze na sam膮 my艣l o tym.

- Wiem. - Eve wysiad艂a z wozu. - Ka偶 przyprowadzi膰 Lewisa na przes艂uchanie.

Napi艂a si臋 kawy i chc膮c o siebie zadba膰, kupi艂a w automacie na pi臋trze przes艂ucha艅 co艣, co nazywano ciastkiem wi艣niowym. Mia艂o raczej smak wi艣niowego kleju na trocinach, ale zape艂ni艂o jej 偶o艂膮dek.

Wesz艂a do pokoju przes艂ucha艅, nios膮c du偶y kubek w艂asnej, albo raczej Roarke'a, kawy, poniewa偶 wiedzia艂a, 偶e jej zapach sk艂oni nawet doros艂ego do b艂agania o ten nap贸j na kolanach. Usiad艂a, ca艂a w u艣miechach, a Peabody z ponur膮 min膮 stan臋艂a przy drzwiach. Eve w艂膮czy艂a magnetofon.

- Dzie艅 dobry, Lewis. Na zewn膮trz zaczyna si臋 pi臋kny dzie艅.

- S艂ysza艂em, 偶e pada.

- Hej, nikt ci nigdy nie m贸wi艂, 偶e kiedy pada, kwiaty lepiej rosn膮? A wi臋c jak ci si臋 spa艂o?

- Zupe艂nie dobrze.

Znowu si臋 u艣miechn臋艂a i upi艂a 艂yk kawy. Mia艂 podkr膮偶one oczy, domy艣li艂a si臋 zatem, 偶e nie spa艂 wi臋cej ni偶 ona.

- No wi臋c, jak m贸wili艣my w czasie naszego ostatniego spot­kania...

- Nie musz臋 nic m贸wi膰 bez adwokata.

- Czy kaza艂am ci co艣 powiedzie膰? Peabody, cofnij ta艣m臋 i sprawd藕, czy mu kaza艂am.

- Twoja g贸wniana gadka na mnie nie dzia艂a. Nie mam nic do powiedzenia. B臋d臋 milcza艂. To moje obywatelskie prawo.

- Wykorzystuj je, Lewis, p贸ki mo偶esz. Bo w kolonii karnej na Omedze nikt nie zwraca uwagi na takie drobnostki. Tam w艂a艣nie ci臋 po艣l臋. B臋dzie to moja 偶yciowa misja i dopilnuj臋, 偶eby wsadzili ci臋 do najmniejszej z tych. ich betonowych cel. Tak wi臋c ty milcz, a m贸wi膰 b臋d臋 ja. Oto widzimy spisek maj膮cy na celu porwanie oficera policji.

- Nie mo偶esz tego udowodni膰. Nawet ci臋 nie dotkn臋li艣my.

- Czterech uzbrojonych m臋偶czyzn w dw贸ch samochodach, 艣cigaj膮cych tak膮 kruszyn臋 jak ja, na pe艂nym gazie, a偶 poza granice stanu. Nie powiniene艣 przekracza膰 tej granicy, kochasiu. Mog臋 to zg艂osi膰 federalnym, a za艂o偶臋 si臋, 偶e oni z wielk膮 rado艣ci膮 si臋 za ciebie wezm膮. Z twoj膮 kartotek膮 i nielegaln膮 broni膮, kt贸r膮 przewozi艂e艣, maj膮 wszystko, co potrzeba, 偶eby wsadzi膰 ci臋 ju偶 na najbli偶szy lot na Omeg臋. Dodaj do tego narkotyki.

- Nie bior臋 偶adnych narkotyk贸w.

- By艂y w poje藕dzie, kt贸ry prowadzi艂e艣. To nast臋pny b艂膮d. Wiesz, 偶e gdyby艣 by艂 pasa偶erem, mo偶na by potraktowa膰 ci臋 l偶ej. Ale jako kierowca posiadaj膮cy nielegaln膮 bro艅 i narkotyki, jeste艣 dla mnie 艂akomym kaskiem. Ricker nawet nie zd膮偶y pomacha膰 ci na po偶egnanie przed twoim odlotem na Omeg臋.

- Nie mam nic do powiedzenia.

- Tak, ju偶 to s艂ysza艂am. - Dostrzeg艂a, 偶e Lewis zaczyna艂 si臋 poci膰. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e adwokaci Rickera nafaszerowali ci臋 przer贸偶nymi obietnicami. Za艂o偶臋 si臋, 偶e potrafi臋 je wszystkie wymieni膰. Posiedzisz jaki艣 czas, ale nie za darmo. Pogadaj膮 z grubymi szychami i za艂atwi膮 ci jakie艣 milutkie wi臋zienie. Pi臋膰, najwy偶ej siedem lat. I wyjdziesz jako bogaty cz艂owiek. Za艂o偶臋 si臋, 偶e si臋 nie myl臋, co?

Widz膮c przestrach w oczach Lewisa, przekona艂a si臋, 偶e trafi艂a w dziesi膮tk臋.

- Oczywi艣cie oszukuj膮 ci臋 i mam nadziej臋, 偶e jeste艣 na tyle sprytny, 偶e zrozumia艂e艣 to przez noc. Kiedy ju偶 ci臋 zamkn膮, to na zawsze, a je艣li nie spodoba ci si臋 wi臋zienie i zaczniesz si臋 rzuca膰, jeden z twoich kole偶k贸w z celi dostanie wiadomo艣膰. Trucizna w ziemniakach puree. Jedno d藕gni臋cie w nerk臋 w czasie godzinnego spaceru. Nieszcz臋艣liwy wypadek pod prysznicem, kiedy to po艣li藕niesz si臋 na mydle i skr臋cisz sobie kark. Nie dowiesz si臋, sk膮d przyjdzie zagro偶enie, dop贸ki nie umrzesz.

- Je艣li b臋d臋 z wami rozmawia艂, umr臋, zanim tam dotr臋.

A wi臋c o to chodzi, pomy艣la艂a, pochylaj膮c si臋. Pierwsze p臋kni臋cie.

- Jest ochrona 艣wiadk贸w.

- Pieprz臋 to. On mnie wsz臋dzie znajdzie.

- Nie jest magikiem, Lewis. Proponuj臋 ci dobry uk艂ad. Ty mi dasz to, czego chc臋, a ja ci dam nietykalno艣膰, wolno艣膰, nowe 偶ycie, gdziekolwiek zechcesz, na Ziemi lub poza.

- Dlaczego mia艂bym wam ufa膰?

- Poniewa偶 nie zale偶y mi na tym, 偶eby艣 nie 偶y艂. To istotne, prawda?

Lewis nic nie odpowiedzia艂, ale przesun膮艂 j臋zykiem po ustach.

- Odnosz臋 wra偶enie, 偶e Ricker nie jest pewny. Czy tobie wydaje si臋 pewny, Lewis? - Poczeka艂a chwil臋, daj膮c gorylowi czas na zastanowienie. - On powie, 偶e spieprzy艂e艣 spraw臋. Nie b臋dzie si臋 liczy艂o, 偶e sam ci臋 za mn膮 pos艂a艂, 偶e post膮pi艂 g艂upio. To ciebie oskar偶y o to, 偶e mnie nie zdyba艂e艣 i 偶e da艂e艣 si臋 z艂apa膰. I wiesz, 偶e Ricker jest troch臋 walni臋ty.

My艣la艂 o tym przez ca艂膮 noc, wierc膮c si臋 i rzucaj膮c na w膮skim 艂贸偶ku w ciemnej celi. Sam doszed艂 do podobnych wniosk贸w, a co wi臋cej, nie podoba艂o mu si臋 rybie spojrzenie oczu Canarde'a. Ricker by艂 znany z tego, 偶e nie wybacza艂 b艂臋d贸w swoim pracow­nikom.

- Ale nie b臋d臋 siedzia艂.

- Na to w艂a艣nie musimy zapracowa膰.

- Zapracowa膰? Chrzani臋 to. Za艂atw mi nietykalno艣膰. Nie powiem s艂owa, dop贸ki nie zobacz臋 prokuratora i papier贸w od niego. Nietykalno艣膰, Dallas, nowe nazwisko, nowa twarz i sto pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy.

- I mo偶e, skoro ju偶 si臋 tym zajmujemy, za艂atwi臋 ci te偶 pi臋kn膮 偶on臋 i dw贸jk臋 s艂odkich bobask贸w.

- Ha. 艢mieszne. - Czu艂 si臋 teraz lepiej. Lepiej ni偶 przez te ostatnie godziny. - Sprowad藕 mi tu prokuratora i papiery, a zaczn臋 m贸wi膰.

- Zajm臋 si臋 tym. - Wsta艂a. - Mo偶esz i艣膰 na rozpraw臋. Ale zachowuj si臋 spokojnie i pami臋taj o swoich prawach obywatelskich. Pami臋taj o milczeniu. Je艣li Canarde co艣 zw膮cha, p贸jdzie z tym prosto do Rickera.

- Wiem, jak to dzia艂a. Za艂atw mi ochron臋.

U da艂o si臋? - rzuci艂a Peabody, kiedy sz艂y korytarzem.

- Tak. - Eve ju偶 po艂膮czy艂a si臋 z sekretariatem prokuratora i z niesmakiem s艂ucha艂a godzin urz臋dowania, podawanych prze­m膮drza艂ym g艂osem przez automatyczn膮 sekretark臋. - Wygl膮da na to, 偶e wyrw臋 dzisiaj z 艂贸偶ka nast臋pn膮 osob臋. Wracajmy. Chc臋 zerkn膮膰 na dyski z mostu. Potem zabierzemy si臋 za sprawdzanie wszystkich.

- Wszystkich?

- Feeney nam pomo偶e.

Spodziewa艂a si臋, 偶e Roarke b臋dzie pracowa艂 w domu z McNabem przy jednym z jego genialnych komputer贸w. Kiedy si臋 przekona艂a, 偶e McNab jest sam, by艂a zaskoczona, z艂a i zawiedziona. Zerkn膮wszy na drzwi 艂膮cz膮ce ich gabinety, zorientowa艂a si臋, 偶e 艣wieci si臋 na nich czerwona lampka, oznaczaj膮ca, 偶e drzwi s膮 zamkni臋te.

Niech nie liczy na to, 偶e ona do niego zapuka.

- Nie mog艂em wydoby膰 wi臋cej, ni偶 pani da艂em, pani porucz­nik - t艂umaczy艂 si臋 McNab. - Wyczy艣ci艂em obraz i jest teraz przejrzysty, ale wida膰 na nim tylko martwego faceta w samo­chodzie.

Podnios艂a wydruk, kt贸ry dla niej zrobi艂, i przyjrza艂a si臋 Millsowi.

- Przejrzyj reszt臋. Chc臋, 偶eby艣 pauzuj膮c, powi臋kszy艂 ka偶dy samoch贸d, ci臋偶ar贸wk臋, motor i pieprzony rower odrzutowy, przeje偶d偶aj膮cy po tym poziomie od tego momentu do zamkni臋cia mostu.

- Chcesz zobaczy膰 ka偶dy pojazd, kt贸ry wje偶d偶a艂 od wschodu na most George'a Washingtona na drugi poziom przez wi臋cej ni偶 godzin臋?

Pos艂a艂a mu lodowate spojrzenie.

- Tak brzmia艂 m贸j rozkaz, detektywie. Czy macie jakie艣 k艂opoty ze zrozumieniem go?

- Nie, pani porucznik. Nie - zaprzeczy艂 McNab, ale pozwoli艂 sobie na jedno ci臋偶kie westchnienie.

Eve odesz艂a do biurka, w艂膮czy艂a wideofon, skontaktowa艂a si臋 z doktor Mir膮, najlepszym psychologiem wydzia艂u, i um贸wi艂a si臋 z ni膮 na nast臋pny dzie艅. Po chwili zastanowienia po艂膮czy艂a si臋 jeszcze ze swym prze艂o偶onym.

- Panie komendancie, poprosi艂am o pomoc przy bie偶膮cym 艣ledztwie kapitana Feeneya i detektywa McNaba z Wydzia艂u Elektronicznego.

- Wolno pani w艂膮czy膰 do sprawy Wydzia艂 Elektroniczny lub ka偶dego, kto jest pani potrzebny. To standard, pani porucznik, i pozostawiam to pani ocenie. W jakim punkcie znajduje si臋 dochodzenie w sprawie Millsa?

- Wola艂abym zda膰 raport osobi艣cie, gdy uzyskam wi臋cej danych. Tymczasem prosz臋 o pozwolenie na inwigilacj臋 detektyw Martinez ze 128.

- Czy, pani zdaniem, ona mia艂a co艣 wsp贸lnego z tymi zab贸j­stwami?

- Nie mam danych potwierdzaj膮cych to podejrzenie, panie komendancie, lecz, moim zdaniem, nawet je艣li Martinez nie jest wpl膮tana w zab贸jstwa, mo偶e sta膰 si臋 celem mordercy. Zamierzam j膮 przes艂ucha膰, a na razie si臋 o ni膮 martwi臋.

- Dobrze, pani porucznik. Dopilnuj臋 tego.

- Czy s艂ysza艂 pan o dochodzeniu prowadzonym przez WSW w sprawie Kohliego, Millsa lub Martinez?

Oczy Whitneya zamieni艂y si臋 w szparki.

- Nie. A pani o czym艣 takim s艂ysza艂a?

- Nie... ale co艣 mi si臋 nie zgadza.

- Zrozumia艂em. Prosz臋 do po艂udnia o raport. Media zw臋szy艂y temat i zaczynaj膮 mnie nachodzi膰. Dw贸ch martwych policjant贸w to ju偶 jest przeb贸j.

- Tak jest, panie komendancie.

Wykr臋ci艂a numer do Nadine Furst z Kana艂u 75. Z艂apa艂a j膮 w domu.

- Dallas, ciesz臋 si臋. Dosta艂am w艂a艣nie interesuj膮c膮 wiadomo艣膰 z pewnego 藕r贸d艂a. Kto艣 zabija policjant贸w?

- W moim biurze... - Eve spojrza艂a na zegarek i wyliczy艂a czas. - R贸wno o 10.30. - Do tej pory sko艅czy z Feeneyem, zamknie rozpraw臋 Lewisa i wr贸ci na komend臋. - Dostaniesz to, co mam, przed zaplanowan膮 konferencj膮 prasow膮, na wy艂膮czno艣膰.

- A kogo mam za to zabi膰?

- Nie posuniemy si臋 a偶 tak daleko. Chc臋, 偶eby to wygl膮da艂o jak... powiedzmy przeciek. Z jakiego艣 nieznanego policyjnego 藕r贸d艂a. 艁atwo ci臋 przestraszy膰, Nadine?

- Hej, przecie偶 spotyka艂am si臋 z dentyst膮. Nic mnie ju偶 nie przestraszy.

- C贸偶, b臋dziesz jednak chcia艂a ukry膰 sw贸j pi臋kny ty艂eczek. Ten przeciek b臋dzie dotyczy艂 Maxa Rickera.

- Jezu Chryste, Dallas. Co na niego masz? Czy to pewniak? Hej, czy to nie zapach Emmy, nie, mo偶e nawet Pulitzera?

- Zwolnij. R贸wno o 10.30, Nadine. A je艣li us艂ysz臋 co艣 przed naszym spotkaniem, zerw臋 umow臋 i skopi臋 ci ty艂ek.

- M贸j pi臋kny ty艂ek - przypomnia艂a dziennikarka. - B臋d臋 na czas.

Eve roz艂膮czy艂a si臋 i pogr膮偶y艂a w rozmy艣laniu, zastanawiaj膮c si臋, czym powinna zaj膮膰 si臋 w dalszej kolejno艣ci. Potem odwr贸ci艂a si臋 i dostrzeg艂a, 偶e Peabody i McNab wpatruj膮 si臋 w ni膮.

- Jaki艣 problem? - spyta艂a.

- Nie, pani porucznik. Dzi臋ki temu, 偶e pracujemy tutaj, mam ju偶 przejrzane pierwsze dziesi臋膰 minut - odpar艂 McNab.

- Pracuj szybciej.

- Mo偶e gdybym zjad艂 艣niadanie.

- Jeste艣 tu od o艣miu godzin. Pewnie nie zosta艂o ju偶 nic, co nadawa艂oby si臋 do zjedzenia. - Ponownie spojrza艂a w stron臋 drzwi do gabinetu Roarke'a. Bardzo j膮 kusi艂y. Uratowa艂o j膮 wej艣cie Feeneya.

- Zr贸bcie sobie przerw臋. - Feeney po艂o偶y艂 dyskietki na jej biurku, przysun膮艂 sobie krzes艂o, usiad艂 i rozprostowa艂 nogi. - Sprawdzi艂em ten pok艂adowy komputer z ka偶dej strony. Nikt nie wchodzi艂 w program, mog臋 przysi膮c.

- Czy u偶yto kodu Millsa? - zapyta艂a Eve.

- Nie. - Feeney pogrzeba艂 w kieszeni, a po chwili zacz膮艂 z grobow膮 min膮 zajada膰 orzeszki ziemne. - U偶y艂 kodu bezpiecze艅­stwa. Starego, ale nadal dzia艂aj膮cego w tym wozie. To kod, z kt贸rego korzystaj膮 policyjni mechanicy, gdy chc膮 przewie藕膰 lub sprawdzi膰 uszkodzone pojazdy. Od kilku lat obowi膮zuje nowy, ale starsze pojazdy nadal reaguj膮 na tamten. Rzecz w tym, 偶e morderca musia艂 mie膰 uniwersalny klucz, 偶eby go wprowadzi膰.

- Klucz Millsa znajdowa艂 si臋 w jego kieszeni.

- Tak. - Feeney westchn膮艂. - Tak, m贸wi艂a艣. Zab贸jca jednak zdo艂a艂 przej艣膰 wszystkie pu艂apki. Mog臋 je odtworzy膰, jakbym mia艂 map臋.

Eve skin臋艂a g艂ow膮. To, co us艂ysza艂a, potwierdza艂o jej podejrzenia, ale zamiast si臋 ucieszy膰, czu艂a nieprzyjemny ucisk 偶o艂膮dka. Z twarzy Feeneya wyczyta艂a, 偶e prze偶ywa to samo.

- Wychodzi na to, 偶e szukamy policjanta na emeryturze albo w czynnej s艂u偶bie.

Feeney g艂o艣no przegryz艂 orzeszka.

- Cholera.

- Obydwie ofiary ufa艂y swojemu zab贸jcy albo przynajmniej nie uwa偶a艂y, 偶e mo偶e im co艣 z jego strony zagra偶a膰. - Eve przesz艂a za biurko i wyci膮gn臋艂a tablic臋 艣cienn膮. - Kohli - zacz臋艂a, rysuj膮c wykres. - Do Millsa. Mills do Martinez. Roth 艂膮czy si臋 z ca艂膮 tr贸jk膮. W samym 艣rodku jest Max Ricker. Kto jeszcze jest zwi膮zany ze spraw膮? - W odpowiedzi wskaza艂a list臋 nazwisk os贸b z Wydzia艂u Narkotyk贸w, kt贸re pracowa艂y przy sprawie Rickera. - Sprawdzimy ich wszystkich.

Zamilk艂a i popatrzy艂a po twarzach.

- Dok艂adnie, ale bez zwracania na siebie uwagi. Skoncentrujcie si臋 na finansach. Zar贸wno Kohli, jak i Mills mieli podejrzane kwoty na kontach. Id藕cie za tymi pieni臋dzmi.

- Cholera - mrukn膮艂 McNab. Przygl膮da艂 si臋 nazwiskom szeroko otwartymi oczami. - Pani porucznik, je艣li tych dw贸ch bra艂o od Rickera albo od kogo艣 innego, po co ich by艂o sprz膮ta膰. Po co inny glina, kt贸ry te偶 bierze, mia艂by chcie膰 si臋 ich pozby膰?

- S膮dzisz, 偶e z艂odzieje maj膮 honor, McNab?

- Nie, no, w pewnym sensie. Chodzi mi o to, 偶e nie wida膰 w tym celu.

- Ochrona w艂asnego ty艂ka. Poczucie winy, wyrzuty sumienia. - Wzruszy艂a ramieniem. - Albo cho膰by co艣 tak prostego jak to, 偶e Ricker zap艂aci艂 za oczyszczenie pola. Trzydzie艣ci srebrnik贸w - my艣la艂a na g艂os. - Ricker uwielbia srebro. Mo偶e na tej li艣cie nie znajdziemy zab贸jcy, ale natkniemy si臋 na nast臋pny cel. Trzydzie艣ci srebrnik贸w - powt贸rzy艂a. - Symbol zdrady. Mo偶e ten, kt贸ry ich zabi艂, chcia艂, 偶eby艣my wiedzieli, 偶e to byli 藕li gliniarze. Musimy si臋 dowiedzie膰 dlaczego. Zacznijcie od sprawdzenia, ilu jeszcze policjant贸w bierze.

- G贸wno b臋dzie lata艂o wsz臋dzie, jak to si臋 wyda - powiedzia艂 Feeney. - Niekt贸rzy nie b臋d膮 zadowoleni z tego powodu, 偶e obrzucasz odznak臋 b艂otem.

- Ju偶 j膮 kto艣 obrzuci艂 krwi膮. Musz臋 dosta膰 si臋 na komend臋, a potem do s膮du. Lepiej popracujmy dzisiaj tutaj. Zaraz dostawi臋 wam jeszcze jeden komputer, 偶eby艣cie mogli po艂膮czy膰 si臋 w sie膰.

Na drzwiach gabinetu Roarke'a nadal pali艂a si臋 czerwona lampka. Nie zamierza艂a si臋 poni偶a膰, pukaj膮c do nich na oczach wsp贸艂pracownik贸w. Wysz艂a z pokoju, przesz艂a przez korytarz i chowaj膮c dum臋 do kieszeni, zapuka艂a.

Roarke stan膮艂 w drzwiach z akt贸wk膮 w r臋ce.

- Pani porucznik, w艂a艣nie wychodzi艂em.

- Tak, no, ja te偶. M贸j zesp贸艂 b臋dzie pracowa艂 dzisiaj tutaj. Przyda艂by nam si臋 jeszcze jeden albo dwa komputery.

- Summerset da wam wszystko, czego potrzebujecie.

- Tak, dobrze. C贸偶...

Dotkn膮艂 jej ramienia i obr贸ci艂 j膮 tak, 偶e razem ruszyli w stron臋 schod贸w.

- Co艣 jeszcze? - spyta艂.

- Naprawd臋 przeszkadza mi to w pracy, 偶e ci膮gle si臋 na mnie boczysz.

- Wyobra偶am sobie. Co chcesz, 偶ebym zrobi艂? By艂 taki uprzejmy, 偶e mia艂a ochot臋 go kopn膮膰.

- Przecie偶 ci臋 przeprosi艂am, do diab艂a.

- Przeprosi艂a艣. Jakie to niegrzeczne z mojej strony, 偶e nadal si臋 na ciebie, jak to powiedzia艂a艣, bocz臋.

- Jeste艣 w tym lepszy ode mnie - mrukn臋艂a ponuro. - Nie mamy r贸wnych szans.

- W 偶yciu rzadko zdarzaj膮 si臋 r贸wne szanse. - Ale zatrzyma艂 si臋 w po艂owie schod贸w, nie potrafi膮c znie艣膰 przygn臋bienia 偶ony. - Kocham ci臋, Eve. Nic tego nie zmieni, nic nie jest w stanie. Ale, Chryste, jestem na ciebie w艣ciek艂y.

Ogarn臋艂a j膮 ulga, gdy us艂ysza艂a, 偶e j膮 kocha, zmieszana z irytacj膮, 偶e znowu ma do niej pretensj臋 o co艣, co uwa偶a艂a za posuni臋cie s艂uszne.

- Pos艂uchaj, nie chcia艂am, 偶eby艣 wda艂 si臋 w...

- Och. - Po艂o偶y艂 palec na jej ustach, 偶eby j膮 uciszy膰. - O to chodzi. Ca艂y problem w tym jednym zdaniu. W膮tpi臋, 偶eby艣 mia艂a teraz czas, wi臋cej, wiem, 偶e go nie masz, zatem proponuj臋, 偶eby艣 zastanowi艂a si臋 nad nim p贸藕niej, w ci膮gu dnia, gdy b臋dziesz walczy膰 o sprawiedliwo艣膰.

- Nie m贸w do mnie tak, jakbym by艂a idiotk膮. Poca艂owa艂 j膮, po czym si臋 odwr贸ci艂.

- Wracaj do pracy, Eve. Porozmawiamy p贸藕niej.

- Jak to mo偶liwe, 偶e on jest g贸r膮 - mrukn臋艂a pod nosem. S艂ysza艂a, 偶e m膮偶 powiedzia艂 co艣 do Summerseta, nast臋pnie drzwi si臋 otworzy艂y, a potem zamkn臋艂y.

Ruszy艂a w d贸艂 po schodach, odgrywaj膮c t臋 scen臋 ponownie w my艣lach, z wszystkimi ostrymi i m膮drymi s艂owami, kt贸re by powiedzia艂a Roarke'owi, gdyby mia艂a wi臋cej czasu na za­stanowienie si臋.

- Pani porucznik. - U podn贸偶a schod贸w sta艂 Summerset, podaj膮c jej kurtk臋. Nigdy tego nie robi艂. - Dopilnuj臋, by pani pracownicy otrzymali sprz臋t, kt贸rego potrzebuj膮.

- Tak, to wspaniale.

- Pani porucznik.

W艂o偶y艂a r臋ce w kieszenie kurtki i spojrza艂a na s艂u偶膮cego z grymasem.

- Co, do diab艂a?! Nawet nie mrugn膮艂.

- W zwi膮zku z pani decyzjami z zesz艂ego wieczoru...

- Nie zadzieraj ze mn膮, ty staruchu. - Min臋艂a s艂u偶膮cego i otworzy艂a drzwi.

- Uwa偶am - ci膮gn膮艂 tym samym opanowanym g艂osem - 偶e by艂y s艂uszne.

R贸wnie dobrze m贸g艂 jej przystawi膰 do g艂owy jej w艂asny pistolet. Obr贸ci艂a si臋 do niego z rozdziawionymi ustami.

- Co powiedzia艂e艣?

- Uwa偶am tak偶e, 偶e ma pani wy艣mienity s艂uch, a nie lubi臋 si臋 powtarza膰. - Powiedziawszy to, odszed艂 korytarzem, pozostawiaj膮c j膮 wpatrzon膮 w jego plecy.

9

Nadine zjawi艂a si臋 na czas, gotowa do nagrywania na 偶ywo, i Eve, mimo 偶e nie umawia艂y si臋 na bezpo艣redni膮 relacj臋, zgodzi艂a si臋. Nadine by艂a lekko zdziwiona uleg艂o艣ci膮 przyjaci贸艂ki.

W艂a艣nie przyjaci贸艂ki, bo zna艂y si臋 i przyja藕ni艂y od dawna i ju偶 ich nic tak jak niegdy艣 nie dziwi艂o. Bez wi臋kszych ceregieli usadowi艂y si臋 w biurze. Nadine nie liczy艂a na sensacje, bo wiedzia艂a, 偶e Eve nie marnuje amunicji, chyba 偶e ma w tym sw贸j ce艂.

Niemniej dziennikarka docenia艂a fakt, 偶e jako pierwsza, prze­艣cigaj膮c konkurencj臋, b臋dzie mog艂a przeprowadzi膰 wywiad z pro­wadz膮c膮 艣ledztwo i poda膰 艣cis艂e dane dotycz膮ce dochodzenia.

- Z tego, co us艂ysza艂am - m贸wi艂a do kamery - wynika, 偶e detektyw Kohli i porucznik Mills zostali zabici w zupe艂nie odmienny spos贸b. Sk膮d pani podejrzenie, 偶e zab贸jstwa s膮 ze sob膮 powi膮zane? S膮dzi pani tak dlatego, 偶e s艂u偶yli w tej samej brygadzie?

Sprytnie, pomy艣la艂a Eve. Nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e Nadine uda艂o si臋 zebra膰 informacje o ofiarach i wie o ich udziale w aresztowaniu Rickera. Ale jest na tyle m膮dra, 偶eby nie wymienia膰 jego nazwiska, zanim nie dostanie sygna艂u, 偶e jej wolno.

- Tak, s膮dz臋, 偶e zab贸jstw dokona艂a ta sama osoba. Przemawiaj膮 za tym pewne fakty, ale nie mog臋 ich na razie omawia膰 publicznie. Detektyw Kohli i porucznik Mills pracowali w jednej brygadzie i razem brali udzia艂 w wielu akcjach s艂u偶bowych. Idziemy tym tropem. Nowojorska policja, a tak偶e Wydzia艂 Bezpiecze艅stwa Wewn臋trznego wykorzystaj膮 wszystkie dost臋pne 艣rodki, aby wy艣ledzi膰, zidentyfikowa膰 i wymierzy膰 sprawiedliwo艣膰 zab贸jcy naszych dw贸ch koleg贸w.

- Dzi臋kuj臋, pani porucznik. Tu Nadine Furst, nadaj膮ca na 偶ywo z Komendy G艂贸wnej dla Kana艂u 75 - ko艅czy艂a nagranie Nadine. Potem przes艂a艂a je do swojej stacji, skin臋艂a g艂ow膮 operatorce kamery i z powrotem usiad艂a naprzeciwko przyjaci贸艂ki.

Zdaniem Eve, wygl膮da艂a jak kot przygotowuj膮cy si臋 do po偶arcia kanarka.

- No, to m贸w - zach臋ci艂a Nadine.

- Nie mam czasu. Spiesz臋 si臋 do s膮du - odpar艂a Eve. Dziennikarka zerwa艂a si臋 z krzes艂a.

- Dallas...

- Mo偶esz mnie odprowadzi膰? - zaproponowa艂a od niechcenia Eve i spojrza艂a wymownie na operatork臋 kamery.

- Jasne, to doskona艂y dzie艅 na spacery. Lucy, wracaj do redakcji. Znajd臋 sobie jaki艣 艣rodek transportu.

- Oczywi艣cie. - Zawsze uprzejma i przekonana, 偶e w powietrzu wisi co艣 wi臋cej, Lucy wynios艂a kamer臋.

- M贸w - za偶膮da艂a Nadine, gdy zosta艂y same. - Ricker.

- Nie tutaj. W drodze.

- Och, ty m贸wi艂a艣 powa偶nie. - Nadine spojrza艂a na swoje eleganckie, ale niepraktyczne pantofelki na wysokich obcasach. - Do diab艂a, ile ja si臋 musz臋 nacierpie膰, 偶eby powiedzie膰 spo艂ecze艅­stwu to, co ma prawo wiedzie膰.

- Nosisz te narz臋dzia tortur tylko dlatego, 偶e dzi臋ki nim twoje nogi wygl膮daj膮 sza艂owo.

- Masz racj臋. - Nadine ze zrezygnowan膮 min膮 wysz艂a za przyjaci贸艂k膮 z biura. - A jak tam sprawy osobiste?

Eve wesz艂a do zje偶d偶aj膮cej na d贸艂 windy, zdumiona tym, jak blisko jest od opowiedzenia jej o swoich problemach z Roarkiem. W ko艅cu Nadine jest kobiet膮, a Eve czu艂a potrzeb臋 pogadania z kim艣 o jakiej艣 strategii lub czym艣 podobnym.

Potem uzmys艂owi艂a sobie, 偶e Nadine, mimo wspania艂ego wygl膮du, inteligencji i poczucia humoru, nie odnosi osza艂amiaj膮­cych sukces贸w w relacjach m臋sko - damskich.

- W porz膮dku.

- No, odpowied藕 zaj臋艂a ci troch臋 czasu. Pojawi艂y si臋 jakie艣 k艂opoty w raju?

W g艂osie przyjaci贸艂ki by艂o wystarczaj膮co du偶o wsp贸艂czucia, 偶eby Eve zacz臋艂a si臋 艂ama膰.

- Jestem tylko troch臋 zdezorientowana. - Wysz艂a z windy, zamierzaj膮c wybra膰 si臋 na d艂u偶szy spacer. Potrzebowa艂a powietrza, czasu. I tej szczeg贸lnej anonimowo艣ci panuj膮cej na zat艂oczonej ulicy. - Pami臋taj, Nadine, 偶e to, czego si臋 teraz dowiesz, pochodzi z nieoficjalnego policyjnego 藕r贸d艂a.

- B臋d臋 pami臋ta艂a, cho膰 chc臋 ci zwr贸ci膰 uwag臋, Dallas, 偶e po dzisiejszym wywiadzie kto艣 mo偶e pomy艣le膰, 偶e to ty jeste艣 tym 藕r贸d艂em.

- Nie 偶artuj.

Nadine przyjrza艂a si臋 twarzy przyjaci贸艂ki.

- Wybacz, ale nie rozumiem, wi臋c musz臋 zapyta膰 wprost. Chcesz, 偶eby kto艣 uzna艂, a przynajmniej podejrzewa艂, 偶e to ty jeste艣 藕r贸d艂em informacji, kt贸re zamierzasz mi poda膰?

- Nie zamierzam poda膰 ci informacji, tylko przypuszczenia. Zrobisz z nimi, co zechcesz. Ju偶 to wiesz, wi臋c nie b臋d臋 marnowa艂a czasu, wyja艣niaj膮c ci, 偶e Kohli i Mills brali udzia艂 w aresztowaniu Maxa Rickera.

- Tak, wiem o tym. Ale z drugiej strony przy aresztowaniu pracowa艂o wielu innych policjant贸w. Ricker jest znanym prze­st臋pc膮, ale trudno sobie wyobrazi膰, 偶eby zamierza艂 usun膮膰 ich wszystkich. Z jakiego powodu? Bo si臋 na nich rozz艂o艣ci艂? To prawda, 偶e straci艂 kup臋 forsy, ale nie siedzi.

- S膮 powody, by s膮dzi膰, 偶e by艂 zwi膮zany przynajmniej z jedn膮 z ofiar. - Eve pilnowa艂a si臋, 偶eby nie wyjawi膰 wszyst­kiego, co wie. Nadine sama musi poszpera膰. - Dzisiaj rano odb臋dzie si臋 rozprawa wst臋pna czterech m臋偶czyzn, pracownik贸w Maxa Rickera. S膮 oskar偶eni o wiele wykrocze艅, mi臋dzy innymi o po艣cig za oficerem policji. Wdaje mi si臋, 偶e je艣li Ricker jest na tyle odwa偶ny, 偶eby w bia艂y dzie艅 wys艂a膰 za policjantem swoich ludzi, to nie cofnie si臋 te偶 przed zleceniem zamordowania policjanta.

- Pos艂a艂 ich za tob膮? Dallas, jako reporterka jestem zachwycona t膮 wiadomo艣ci膮. - Nadine po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu Eve. - Jako twoja przyjaci贸艂ka radz臋 ci wyjecha膰 na wakacje. Gdzie艣 bardzo, bardzo daleko.

Eve zatrzyma艂a si臋 przed schodami prowadz膮cymi do wej艣cia do s膮du.

- Twoje policyjne 藕r贸d艂o nie mo偶e ci powiedzie膰, 偶e Ricker jest podejrzany o zamordowanie lub o zlecenie zamordowania dw贸ch nowojorskich policjant贸w. Wolno ci jednak ujawni膰, 偶e policja prowadzi bardzo skrupulatne dochodzenie i przygl膮da si臋 uwa偶nie wsp贸艂pracownikom, a tak偶e dzia艂alno艣ci i interesom prowadzonym przez niejakiego Maxa Edwarda Rickera.

- Nie przyskrzynisz go, Dallas. Jest jak w膮偶, zmienia si臋 i znika.

- Obserwuj mnie - zach臋ci艂a przyjaci贸艂k臋 Eve i wesz艂a na schody.

- Zamierzam - mrukn臋艂a Nadine. - Chocia偶 ju偶 si臋 o ciebie boj臋.

Eve wesz艂a do gmachu, staraj膮c si臋 nie wchodzi膰 w pole widzenia kamer bezpiecze艅stwa. Wybra艂a najkr贸tsz膮 drog臋, prze­znaczon膮 dla policji i w艂adz miejskich, przesz艂a przez bramk臋 bezpiecze艅stwa i wtedy rozp臋ta艂o si臋 piek艂o.

Z drugiego pi臋tra, gdzie mia艂o si臋 odby膰 przes艂uchanie Lewisa, us艂ysza艂a krzyki, wi臋c rzuci艂a si臋 na schody, rozpychaj膮c ludzi.

Lewis le偶a艂 na pod艂odze. Twarz mia艂 szar膮, oczy wywr贸cone bia艂kami na wierzch.

- Przewr贸ci艂 si臋! - zawo艂a艂 kto艣. - Po prostu si臋 przewr贸ci艂. Niech kto艣 wezwie pogotowie. Lekarza.

Przeklinaj膮c, pochylona przepycha艂a si臋 do przodu.

- Prosz臋 pani, musi si臋 pani cofn膮膰. Popatrzy艂a w g贸r臋 na m臋偶czyzn臋 w mundurze.

- Porucznik Eve Dallas. To m贸j podejrzany.

- Przykro mi, pani porucznik. Wezwa艂em ju偶 pogotowie.

- Nie oddycha. - Usiad艂a na Lewisie okrakiem, rozerwa艂a mu koszul臋 na piersi i rozpocz臋艂a reanimacj臋. - Zabierzcie st膮d tych ludzi. Zamknijcie ca艂y obszar...

- Zamkn膮膰?

- Zamkn膮膰 - rozkaza艂a i przy艂o偶y艂a wargi do ust Lewisa, wiedz膮c, 偶e to daremne.

Reanimowa艂a go do czasu przyjazdu ekipy medycznej, kt贸ra uzna艂a go za zmar艂ego. Zdegustowana, przygwo藕dzi艂a stra偶nika Lewisa.

- Zdajcie mi raport. Chc臋 wiedzie膰 o wszystkim, co si臋 zdarzy艂o od chwili, gdy wyprowadzili艣cie go z celi.

- Post臋powa艂em standardowo, pani porucznik, zgodnie z prze­pisami. - Funkcjonariusz nastroszy艂 si臋 w obawie, 偶e kto艣 b臋dzie go wini艂 za to, 偶e jakiemu艣 oprychowi wysiad艂o serce. - Zgodnie z rozkazami aresztant zosta艂 skuty i przetransportowany tutaj.

- Kto bra艂 udzia艂 w tej operacji?

- Ja i m贸j partner. Dostali艣my instrukcj臋, 偶e nie wolno mu si臋 kontaktowa膰 z pozosta艂ymi trzema podejrzanymi. Wprowadzili艣my go do s膮du, na to pi臋tro.

- Nie pojechali艣cie strze偶on膮 wind膮?

- Nie, pani porucznik. - W tym momencie policjant lekko si臋 skrzywi艂. - By艂a zablokowana. Weszli艣my po schodach. Nie sprawia艂 nam 偶adnych k艂opot贸w. Jego adwokat ju偶 tu czeka艂. Poprosi艂, 偶eby艣my poczekali, a偶 sko艅czy naradza膰 si臋 z innym klientem przez telefon kom贸rkowy. Stali艣my z boku i w pewnym momencie aresztant zadr偶a艂 i upad艂. Zacz膮艂 ci臋偶ko oddycha膰. M贸j partner stara艂 si臋 mu pom贸c, a ja pr贸bowa艂em trzyma膰 z daleka t艂um gapi贸w. Zaraz potem pojawi艂a si臋 pani.

- Z jakiego jeste艣cie komisariatu - zerkn臋艂a na jego plakietk臋 z nazwiskiem - sier偶ancie Harmond?

- Z Wydzia艂u Bezpiecze艅stwa Wewn臋trznego.

- Czy kto艣 podchodzi艂 lub kontaktowa艂 si臋 z aresztantem?

- Nikt, pani porucznik. M贸j partner i ja stali艣my po jego bokach, zgodnie z procedur膮.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e nikt nie zbli偶y艂 si臋 do tego faceta przed jego upadkiem?

- Nie. To znaczy po tym, jak przeszli艣my przez bramk臋 bezpiecze艅stwa, bo taki jest wym贸g. Sta艂o tam kilka os贸b w kolejce i kilka przechodzi艂o przez bramk臋. Ale nikt nie rozmawia艂 ze zmar艂ym ani nie mia艂 z nim fizycznego kontaktu. Kto艣 tylko zatrzyma艂 mojego partnera, pytaj膮c go o drog臋 do s膮du cywilnego.

- Jak blisko aresztanta znajdowa艂a si臋 ta osoba pytaj膮ca o drog臋?

- To by艂a kobieta. Wygl膮da艂a na zdenerwowan膮 i zatrzyma艂a si臋, gdy na siebie wpadli艣my.

- Dobrze si臋 jej przyjrza艂e艣, Harmon?

- Tak, pani porucznik. Mia艂a co艣 ko艂o dwudziestki, blondynka, niebieskie oczy, jasna cera. P艂aka艂a, p艂aka艂a, chocia偶 stara艂a si臋 to pohamowa膰. By艂a wyra藕nie przygn臋biona i upad艂a jej torebka, z kt贸rej wysypa艂a si臋 zawarto艣膰.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e pan wraz z partnerem ch臋tnie pomogli艣cie jej pozbiera膰 przedmioty.

Ton g艂osu Eve zaniepokoi艂 go. Funkcjonariusz poczu艂 ssanie w 偶o艂膮dku.

- Pani porucznik, to nie mog艂o trwa膰 d艂u偶ej ni偶 dziesi臋膰 sekund, a podejrzany by艂 zakuty w kajdanki i ca艂y czas go widzieli艣my.

- Poka偶臋 ci co艣, Harmon, a ty opowiesz o tym swojemu partnerowi. - Gestem kaza艂a lekarzowi pogotowia odsun膮膰 si臋 od zmar艂ego. - Pochylcie si臋 tu - rozkaza艂a, znowu kucaj膮c przy ciele. - Widzisz ten s艂aby znak, czerwonaw膮 plamk臋 nad sercem denata?

Bliski paniki, przera偶ony Harmon musia艂 mocno wyt臋偶a膰 wzrok. Prawie wbi艂 nos w klatk臋 piersiow膮 Lewisa.

- Tak, pani porucznik.

- Czy wiecie, co to jest, sier偶ancie?

- Nie, pani porucznik. Nie wiem.

- To 艣lad po strzykawce ci艣nieniowej. Ta wasza zap艂akana blondyna zabi艂a wam podopiecznego pod waszym cholernym nosem.

Kaza艂a przeszuka膰 ka偶dy k膮t budynku w pogoni za kobiet膮 pasuj膮c膮 do opisu podanego przez Harmona, ale nie spodziewa艂a si臋, 偶e j膮 znajdzie. I nie myli艂a si臋. Wezwa艂a na miejsce zbrodni technik贸w, 偶eby rozpocz臋li rutynowe ogl臋dziny, i pozwoli艂a sobie na przyjemno艣膰 przes艂uchania Canarde'a.

- Wiedzia艂 pan, 偶e wykituje, prawda?

- Nie mam poj臋cia, o czym pani m贸wi, pani porucznik. - Byli w komendzie, gdzie w pokoju przes艂ucha艅 numer trzy adwokat spokojnie i od niechcenia sprawdza艂 sobie manicure. - Pragn臋 przypomnie膰, 偶e znalaz艂em si臋 tu z w艂asnej woli. Dzi­siaj rano nie zbli偶a艂em si臋 do mojego klienta. Poza tym musicie jeszcze ustali膰, czy jego 艣mier膰 nie nast膮pi艂a z przyczyn natural­nych.

- Zdrowy m臋偶czyzna poni偶ej pi臋膰dziesi膮tki pada na ziemi臋 na skutek ataku serca. Bardzo wygodne, zw艂aszcza 偶e prokuratura by艂a gotowa do zapewnienia mu nietykalno艣ci w zamian za to, 偶e b臋dzie zeznawa艂 przeciwko innemu pa艅skiemu klientowi.

- Je艣li nawet taka nietykalno艣膰 zosta艂a mu zagwarantowana, to ja o tym nic nie wiem. Nie informowano mnie te偶, 偶e co艣 podobnego by艂o mojemu klientowi proponowane. Taka oferta powinna zosta膰 z艂o偶ona Lewisowi przeze mnie lub w mojej obecno艣ci, poniewa偶 by艂em jego oficjalnym przedstawicielem.

Mia艂 ma艂e z膮bki, wyj膮tkowo ma艂e z膮bki. I pokaza艂 je, gdy jego usta rozchyli艂 szeroki u艣miech.

- Zdaje si臋, 偶e z艂ama艂a pani, a z pewno艣ci膮 omin臋艂a, legaln膮 procedur臋. To nie b臋dzie si臋 podoba艂o mojemu klientowi.

- Tu ma pan racj臋. Mo偶e pan poinformowa膰 swojego klienta, Canarde, 偶e jedno, co osi膮gn膮艂, to 偶e mnie wkurzy艂. Pracuj臋 lepiej, kiedy jestem wkurzona.

Adwokat ponownie pos艂a艂 jej sw贸j gadzinowaty u艣miech.

- Mojemu klientowi, pani porucznik, to oboj臋tne. A teraz, prosz臋 mi wybaczy膰, ale musz臋 si臋 zaj膮膰 tragicznym wypadkiem pana Lewisa. Zdaje si臋, 偶e mia艂 偶on臋 i brata. Przeka偶臋 im moje kondolencje. A je艣li jakim艣 dziwnym zrz膮dzeniem losu oka偶e si臋, 偶e ma pani racj臋 i kto艣 pom贸g艂 panu Lewisowi dosta膰 si臋 na tamten 艣wiat, poradz臋 jego rodzinie, by zaskar偶y艂a nowojorsk膮 policj臋 o zaniedbanie i przyczynienie si臋 do jego 艣mierci. Z wielk膮 przyjemno艣ci膮 zostan臋 ich reprezentantem.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e on nawet nie musi panu p艂aci膰, Canarde.

Wystarczy, 偶e rzuci panu ryb臋, a pan podskakuje z piskiem i nurkuje za ni膮 w b艂oto.

Cho膰 na ustach prawnika nadal tkwi艂 u艣miech, to w jego oczach nie zosta艂 po nim 艣lad. Wsta艂, skin膮艂 g艂ow膮 i opu艣ci艂 pok贸j.

Mog艂am to przewidzie膰 - m贸wi艂a Eve do komendanta. - Mog艂am si臋 domy艣li膰, 偶e Ricker ma swoich ludzi w wydziale i w biurze prokuratora.

- Zabezpieczy艂a si臋 pani. - Whitney czu艂 rosn膮cy gniew, kt贸ry m贸g艂 sta膰 si臋 dla niego paliwem. - Na temat stara艅 o zapewnienie nietykalno艣ci powiadomi艂a pani tylko najpotrzebniejszy personel.

- A mimo to dosz艂o do przecieku. Przez 艣mier膰 Lewisa nie uda mi si臋 nastawi膰 pozosta艂ej tr贸jki aresztant贸w przeciwko Rickerowi. Nawet nie mog臋 by膰 pewna, czy dostan膮 najci臋偶szy wyrok. Potrzebuj臋 jaki艣 艣rodek nacisku, komendancie. Ju偶 raz zasz艂am Rickerowi za sk贸r臋 i mog臋 to powt贸rzy膰. Ale potrzebuj臋 czego艣, nawet drobnostki, kt贸ra usprawiedliwi 艣ci膮gni臋cie go na przes艂uchanie.

- To nie b臋dzie 艂atwe. Jest za dobrze izolowany. Mills? - spyta艂 Whitney. - Nie ma pani w膮tpliwo艣ci, 偶e bra艂.

- Nie, panie komendancie. Nie mam. Ale jeszcze nie wiem, jak jest z tymi jego pieni臋dzmi i z Rickerem. Feeney nad tym pracuje, a ja sprawdzam kilka innych trop贸w.

- Od tej chwili prosz臋 mi codziennie sk艂ada膰 raport na temat przebiegu 艣ledztwa. Prosz臋 mnie zawiadamia膰 o ka偶dym kroku. Ka偶dym, pani porucznik.

- Tak jest, panie komendancie.

- Prosz臋 tak偶e o spis nazwisk policjant贸w, kt贸rym si臋 przy­gl膮dacie. Zar贸wno tych, kt贸rych oczy艣cili艣cie z podejrze艅, jak i tych, kt贸rych nie oczy艣cili艣cie.

- Tak jest, sir.

- Je艣li uwa偶acie, 偶e w spraw臋 zamieszane s膮 jeszcze inne osoby z wydzia艂u opr贸cz Kohliego i Millsa, musimy to zg艂osi膰 do WSW.

Przygl膮dali si臋 sobie przez chwil臋, zastanawiaj膮c si臋, co teraz powiedzie膰.

- Zaczeka艂abym z informowaniem WSW do czasu, a偶 uda mi si臋 zebra膰 dowody na to, co w obecnym stadium 艣ledztwa stanowi tylko podejrzenie g艂臋bszych powi膮za艅.

- A jak d艂ugo, pani zdaniem, trzeba czeka膰?

- Gdybym dosta艂a dwadzie艣cia cztery godziny, komendancie...

- Jeden dzie艅, Dallas. - Whitney skin膮艂 g艂ow膮. - Na d艂u偶ej nie mo偶emy sobie pozwoli膰.

Nie marnuj膮c wi臋c czasu, odnalaz艂a Martinez, skontaktowa艂a si臋 z ni膮 i um贸wi艂a na spotkanie. Poza obszarem policyjnym.

Wybra艂a ma艂膮 kawiarenk臋 w po艂owie drogi mi臋dzy ich miejscami pracy. Na tyle daleko od obydwu, 偶e nie grozi艂a im policyjna obserwacja.

Martinez sp贸藕ni艂a si臋 kilka minut, dzi臋ki czemu Eve mog艂a si臋 jej przyjrze膰 i oceni膰 po wygl膮dzie, gdy wchodzi艂a. Bior膮c pod uwag臋 mow臋 cia艂a, by艂o oczywiste, 偶e Martinez na艂o偶y艂a na siebie tarcz臋 ochronn膮.

- Musia艂am na to spotkanie przeznaczy膰 sw贸j prywatny czas. - Jej ramiona by艂y tak samo sztywne jak g艂os. Usiad艂a za sto艂em naprzeciw Eve. - I nie mam go wiele.

- Dobrze. Ja tak偶e nie. Napije si臋 pani kawy?

- Nie pij臋 kawy.

- To jak pani 偶yje?

Martinez u艣miechn臋艂a si臋 kwa艣no, skin臋艂a na us艂uguj膮cego androida i zam贸wi艂a wod臋.

- Tylko 偶eby nie by艂a z kranu - ostrzeg艂a. - Poznam si臋 i spal臋 ci obwody. No, to przejd藕my przez to g贸wno - zwr贸ci艂a si臋 ponownie do Eve. - Oczekuje pani zapewne, 偶e powiem co艣 na Kohliego i Millsa, ale tak nie b臋dzie. Szuka pani brudu dla WSW, a mnie od tego chce si臋 rzyga膰.

Eve podnios艂a fili偶ank臋 z kaw膮 i znad niej przygl膮da艂a si臋 spokojnie rozm贸wczyni.

- C贸偶, rozumiem. Tylko sk膮d bierze pani te wszystkie in­formacje?

- Wie艣膰 si臋 niesie, zw艂aszcza gdy jeden glina 艣ciga drugiego.

Wszyscy o tym m贸wi膮 w 128. Mamy dw贸ch martwych policjant贸w. Cholera, wydaje mi si臋, 偶e powinna pani raczej pr贸bowa膰 znale藕膰 ich morderc臋, ni偶 obrzuca膰 ich b艂otem, mimo 偶e nawet nie s膮 jeszcze pogrzebani.

Taki temperament nie pomo偶e Martinez wspina膰 si臋 po szczeb­lach kariery, pomy艣la艂a Eve, cho膰 podoba艂a jej si臋 szczero艣膰 policjantki.

- Cokolwiek pani s艂ysza艂a, cokolwiek pani my艣li, moim g艂贸w­nym celem jest z艂apanie mordercy.

- Tak, jasne. Pani celem jest krycie ty艂ka m臋偶a.

- Przepraszam?

- To on jest w艂a艣cicielem Czy艣膰ca. Tak w艂a艣nie my艣la艂am, 偶e mo偶e co艣 w tym klubie nie gra艂o i Kohli na to wpad艂. Nie wiedzieli, 偶e jest policjantem, wi臋c mo偶e nie uwa偶ali. A kiedy zobaczy艂 za du偶o, zdj臋li go.

- A Mills?

Martinez wzruszy艂a ramionami.

- To pani twierdzi, 偶e te zab贸jstwa s膮 powi膮zane.

- Wie pani, kiedy pani膮 pierwszy raz zobaczy艂am z Millsem, pomy艣la艂am, 偶e to on jest idiot膮 w waszym tandemie. A tu prosz臋, zjawia si臋 pani i bardzo powa偶nie podwa偶a moj膮 wiar臋 we w艂asne zdolno艣ci oceniania ludzkich charakter贸w.

- Nie jest pani moim prze艂o偶onym. - Martinez mia艂a ciemne oczy, kt贸re teraz wygl膮da艂y jak dwa czarne s艂o艅ca. - Nie musz臋 wys艂uchiwa膰 tych bzdur.

- W takim razie niech pani przyjmie pewn膮 rad臋 od kogo艣, kto pracuj臋 w tym zawodzie d艂u偶ej ni偶 pani. Niech si臋 pani nauczy, kiedy uderza膰, a kiedy czeka膰. Jest tu pani tylko pi臋膰 minut, a powiedzia艂a mi wi臋cej, ni偶 pyta艂am.

- G贸wno pani powiedzia艂am.

- Powiedzia艂a mi pani, 偶e w pani komisariacie kto艣 zaczyna gada膰. Roznios艂a si臋 ju偶 wie艣膰, prawdopodobnie dzi臋ki temu samemu 藕r贸d艂u, 偶e istniej膮 powody, aby s膮dzi膰, i偶 Kohli i Mills brali. Niech pani zapyta sam膮 siebie, sk膮d to wysz艂o? Komu zale偶y, 偶eby policjanci mieli si臋 na baczno艣ci i krzywo na mnie patrzyli? Niech pani my艣li, pani detektyw. - Daj膮c jej na to czas.

Eve si臋gn臋艂a po fili偶ank臋. - Nie musz臋 kry膰 m臋偶a. Od dawna sam si臋 sob膮 zajmuje. Tylko kto艣, kto ma powody, by si臋 ba膰, podejrzewa lub wie, 偶e moje dochodzenie obrzuca b艂otem te dwie ofiary.

- Plotka 艂atwo si臋 rozchodzi - stwierdzi艂a Martinez, ale ju偶 mniej pewnie. Si臋gn臋艂a po szklank臋 z wod膮, gdy tylko ta pojawi艂a si臋 na stole.

- Tak, zw艂aszcza gdy komu艣 na tym zale偶y. My艣li pani, 偶e to ja przes艂a艂am na konto Kohliego i Millsa po trzy miliony dolar贸w, 偶eby kry膰 ty艂ek m臋偶a? Uwa偶a pani, 偶e przelewa艂am im te pieni膮dze od miesi臋cy, po to 偶eby na koniec doprowadzi膰 do skandalu z ich udzia艂em?

- To pani twierdzi, 偶e taka forsa istnieje na ich kontach.

- Zgadza si臋, tak twierdz臋.

Martinez przez chwil臋 nic nie m贸wi艂a, tylko wpatrywa艂a si臋 w oczy Eve. Potem spu艣ci艂a wzrok.

- O cholera! Nie b臋d臋 nadawa艂a na innego policjanta. Jestem pi膮tym pokoleniem pracuj膮cym w tym zawodzie. W mojej rodzinie od stu lat zawsze by艂 jaki艣 policjant. To co艣 dla mnie znaczy. Musimy si臋 nawzajem broni膰.

- Nie prosz臋 pani o wydawanie s膮d贸w. Prosz臋 o my艣lenie. Nie ka偶dy z nas szanuje policyjn膮 odznak臋. Dw贸ch policjant贸w z pani brygady nie 偶yje. Obydwaj mieli na kontach tyle forsy, ile normalny gliniarz nie jest w stanie zarobi膰 nawet przez ca艂e 偶ycie. Teraz s膮 martwi. Kto艣 podszed艂 obok tak blisko, 偶e za艂atwi艂 ich, nim zd膮偶yli mrugn膮膰. Jest pani przygotowana na to, 偶e b臋dzie nast臋pna?

- Nast臋pna? Uwa偶a pani, 偶e mog臋 by膰 celem? - Do oczu Martinez powr贸ci艂 ogie艅. - S膮dzi pani, 偶e te偶 bra艂am?

- Nie dostrzeg艂am nic, co kaza艂oby mi tak my艣le膰. A roz­gl膮da艂am si臋.

- Przekl臋ta dziwka. Wypruwam sobie flaki dla tej roboty, a pani chce mnie odda膰 WSW?

- Nikomu nie zamierzam pani oddawa膰, ale je艣li nie b臋dzie pani rozmawia艂a ze mn膮 szczerze, sama si臋 pani spali. W ten lub inny spos贸b. Kto znajduje si臋 w centrum tego wszystkiego? - spyta艂a po prostu Eve, pochylaj膮c si臋 nad rozm贸wczyni膮. - Niech pani b臋dzie wreszcie detektywem, na Boga, i zacznie my艣le膰. Kto mia艂 jakie艣 powi膮zania z Kohlim i Millsem i tak du偶o forsy, 偶eby m贸g艂 sk艂oni膰 ich do 艂apownictwa?

- Ricker. - Martinez tak mocno zacisn臋艂a d艂onie na brzegu sto艂u, 偶e a偶 jej pobiela艂y palce. - Cholera!

- Mieli艣cie go, prawda? Robili艣cie na niego nalot, wiedz膮c, 偶e macie wszystko, co potrzebne, 偶eby go aresztowa膰, oskar偶y膰 i wsadzi膰 do pierdla. Byli艣cie starannie przygotowani.

- Miesi膮cami si臋 do tego sposobi艂am. 呕y艂am tym 艣ledztwem dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋. Starannie sprawdza艂am, czy czego艣 nie przeoczy艂am. Nie spieszy艂am si臋. A potem klapa. Nie mog艂am tego zrozumie膰. Powtarza艂am sobie, 偶e ten sukinsyn by艂 za sprytny, za dobrze kryty. Ale jednak... - Mog艂am podejrzewa膰, 偶e mia艂 kogo艣 u nas. Musia艂 mie膰. Nie chcia艂am jednak tego sprawdza膰. Nadal nie chc臋.

- Ale teraz to si臋 musi zmieni膰.

Martinez unios艂a szklank臋 i napi艂a si臋 wody tak, jakby jej gard艂o trawi艂 ogie艅.

- Dlaczego jestem 艣ledzona?

- A wi臋c zauwa偶y艂a pani ochron臋?

- Tak, pomy艣la艂am, 偶e teraz zacz臋艂a pani rozpracowa膰 mnie.

- Je艣li si臋 dowiem, 偶e jest pani na us艂ugach Rickera, zrobi臋 to. Na razie chodzi o pani bezpiecze艅stwo.

- Nie chc臋 tego. Je艣li mam pani pom贸c, musz臋 mie膰 swobod臋 ruch贸w, nie czu膰 niczyjego oddechu na karku. Mam prywatne kopie wszystkich danych, notatki opisuj膮ce ka偶dy krok wiod膮cy do aresztowania Rickera. Po tym, jak sprawa pad艂a, przejrza艂am je, ale nie mia艂am do tego serca. Teraz b臋dzie inaczej.

- Chcia艂abym dosta膰 te dokumenty.

- To moja w艂asno艣膰.

- Gdy przymkniemy Rickera, dopilnuj臋, 偶eby przypisano pani odpowiednie zas艂ugi.

- Praca w policji wiele dla mnie znaczy. Ta sprawa... Kapitan powiedzia艂a, 偶e straci艂am obiektywizm. Mia艂a racj臋 - doda艂a Martinez, wykrzywiaj膮c usta. - Straci艂am. Jad艂am to 艣ledztwo codziennie na 艣niadanie ka偶dego dnia i co noc z nim spa艂am. Gdybym utrzyma艂a odpowiedni dystans, mo偶e dostrzeg艂abym, co si臋 szykuje. Zwr贸ci艂abym uwag臋 na to, 偶e Mills wepchn膮艂 si臋 do dochodzenia i odgrywa wa偶niaka. Bra艂am to za jego zwyk艂e zgrywanie si臋 na macho.

- Oczekuje si臋 od nas, 偶e b臋dziemy za sob膮 stali. Nie mia艂a pani powod贸w, 偶eby go podejrzewa膰.

- Pogrzeb Kohliego ma si臋 odby膰 za dwa dni. Teraz nie mam w膮tpliwo艣ci, 偶e skuma艂 si臋 z Rickerem. Splun臋 na jego gr贸b. M贸j dziadek zgin膮艂, pe艂ni膮c s艂u偶b臋 w czasie wojen miejskich. Uratowa艂 dwoje dzieci. Nie chc臋 si臋 chwali膰, Dallas. Tu jednak chodzi o honor policjanta.

Eve pokiwa艂a g艂ow膮, a po chwili zastanowienia pochyli艂a si臋.

- Martinez, zaj臋艂am si臋 jednym z goryli Rickera. Nam贸wi艂am go do wsp贸艂pracy. Mia艂 mie膰 z prokuratury gwarancj臋 nietykal­no艣ci. Dzisiaj rano by艂 termin wst臋pnej rozprawy. Zabili go na korytarzu s膮dowym, mimo obstawy dw贸ch policjant贸w. S膮 prze­cieki, a nie wiem, w kt贸rym miejscu zacz膮膰, by je wy艣ledzi膰. Chc臋, 偶eby pani wiedzia艂a, zanim si臋 w to w艂膮czy, 偶e mog臋 nie by膰 w stanie dzia艂a膰 dalej po cichu i nie miesza膰 do tego pani nazwiska. Gro偶膮 pani z tego powodu nieprzyjemno艣ci.

Martinez odsun臋艂a pust膮 szklank臋.

- Jak powiedzia艂am, chodzi o honor policjanta.

Reszt臋 dnia Eve sp臋dzi艂a na wyszukiwaniu i czytaniu wszyst­kich dost臋pnych materia艂贸w, a偶 do b贸lu oczu. Pod pretekstem zbierania dodatkowych informacji znowu odwiedzi艂a Patsy Kohli. Po dwudziestu minutach rozmowy by艂a przekonana, 偶e przy­gn臋biona wdowa o niczym nie wie.

Tak przynajmniej podpowiada艂 jej instynkt, tylko 偶e nie wiedzia艂a, czy nadal mo偶e mu ufa膰.

W g艂owie obraca艂a now膮 list膮 nazwisk, kt贸re McNab podrzuca艂 jej co kilka godzin. Policjanci, kt贸rych oczy艣ci艂, i ci, kt贸rzy nadal s膮 podejrzani.

Poniewa偶 mia艂a bli偶ej do komendy, pojecha艂a tam i zamkn膮wszy si臋 w swoim biurze, przeprowadzi艂a kilka test贸w prawdopodobie艅­stwa, wykorzystuj膮c nowe informacje i nowe nazwiska.

Bez wzgl臋du na to, jakie konfiguracje podawa艂a komputerowi, nie otrzymywa艂a niczego interesuj膮cego. I niczego nie znajdzie, pomy艣la艂a, dop贸ki nie pogrzebie g艂臋biej.

B臋d膮 musieli rozebra膰 偶ycia tych policjant贸w na cz臋艣ci sk艂adowe. Za ka偶dym razem, gdy oczyszcz膮 jednego, na reszt臋 b臋dzie spada艂 wi臋kszy ci臋偶ar. Wiedzia艂a, co to znaczy by膰 sprawdzanym. Pami臋ta艂a, jak psy WSW depta艂y jej po pi臋tach, a ona dostawa艂a od tego bia艂ej gor膮czki. A gdy ju偶 w ko艅cu ustalono, 偶e jest czysta, i tak czu艂a si臋 obrzydliwie, nie mog膮c pozby膰 si臋 niesmaku, jaki pozosta艂 po sprawdzaniu.

Nie by艂a w stanie wej艣膰 g艂臋biej, nie zwracaj膮c na siebie uwagi. Chyba 偶e skorzysta z nielegalnego, nierejestrowanego sprz臋tu Roarke'a. Ale bez pomocy m臋偶a nie da sobie z nim rady. Nie potrafi sama usun膮膰 niepotrzebnych warstw. Nie mog艂a jednak prosi膰 go o pomoc, skoro narobi艂 tyle ha艂asu z tego powodu, 偶e nie chcia艂a, 偶eby w艂膮cza艂 si臋 do sprawy.

Opu艣ci艂a g艂ow臋 na r臋ce, wcale nie zdziwiona, a w rzeczy­wisto艣ci wr臋cz zadowolona, 偶e czuje w skroniach pulsowanie. Porz膮dna, solidna migrena da jej okazj臋 do pou偶alania si臋 nad sob膮.

Postanowi艂a wraca膰 do domu. Po drodze znowu zobaczy艂a reklam臋 z Mavis i zanim zd膮偶y艂a pomy艣le膰, si臋gn臋艂a do wideofonu i po艂膮czy艂a si臋 z domem przyjaci贸艂ki, nie wierz膮c tak naprawd臋, 偶e j膮 tam zastanie.

- Halo. Hej! Hej, Dallas!

- Zgadnij, na co w tej chwili patrz臋?

- Na nagiego jednor臋kiego Pigmeja.

- Cholera! Jeste艣 dobra. No to na razie.

- Zaczekaj, zaczekaj. - Chichocz膮c, Mavis zajrza艂a w sw贸j monitor, tak jakby dzi臋ki temu mog艂a zobaczy膰 to, co widzi Eve. - Co tam jest?

- Ty. Jakie艣 milion razy wi臋ksza ni偶 w rzeczywisto艣ci i wisisz nad Times Square.

- Och! I jak? Powiedz, dobrze wygl膮dam? Ca艂y czas szukam pretekstu, 偶eby si臋 tam przejecha膰 i zobaczy膰. Musz臋 da膰 twojemu m臋偶owi mocnego buziaka. Leonardo twierdzi, 偶e jemu to w tych okoliczno艣ciach nie przeszkadza, ale pomy艣la艂am, 偶e powinnam te偶 zapyta膰 o zdanie ciebie.

- Nie uzgadniam z Roarkiem, z kim wolno mu si臋 ca艂owa膰. Brwi Mavis, w tej chwili neonowo r贸偶owe, podnios艂y si臋 a偶 do jagodowych w艂os贸w.

- Och, k艂贸cicie si臋?

- Nie. Tak. Nie. Och, nie wiem, co si臋 mi臋dzy nami dzieje. Prawie si臋 do mnie nie odzywa. Czy ty... zreszt膮 niewa偶ne.

- Czy ja co? - Mavis przykry艂a ekran d艂oni膮 i zacz臋艂a co艣 do kogo艣 szepta膰. - Przepraszam. Leonardo przymierza nowy kostium. Hej, a mo偶e wpadniesz?

- Nie. Jeste艣 zaj臋ta.

- Ach. No, Dallas, nigdy nie zagl膮dasz na swoje stare 艣miecie. Je艣li jeste艣 teraz na Times Square, to masz do mnie dwa kroki. W艂a艣nie mia艂am zamiar zrobi膰 sobie wielkiego drinka. Przyje偶d偶aj.

- Nie, ja... - Eve sykn臋艂a do pustego ekranu, zamierzaj膮c zadzwoni膰 ponownie, 偶eby si臋 wym贸wi膰, ale potem wzruszy艂a ramionami. Przypomnia艂a sobie ozi臋b艂y ton, jakim rozmawia艂 z ni膮 rano Roarke. - A tam, do diab艂a - mrukn臋艂a. - Wpadn臋 do niej tylko na kilka minut.

10

Mavis Freestone i Leonardo od roku zajmowali dawne mieszkanie Eve i zupe艂nie je zmienili.

Gdy Eve w nim mieszka艂a, sk艂ada艂o si臋 w zasadzie z jednej tylko sypialni, prawie pozbawionej sprz臋t贸w, bez zb臋dnych bibelot贸w, a autokucharz najcz臋艣ciej by艂 pusty. Sw贸j 贸wczesny styl 偶ycia nazywa艂a prostym, ale z pewno艣ci膮 nie nijakim.

Natomiast dla Mavis nawet 偶eglowanie w rakiecie po zewn臋­trznym pier艣cieniu Saturna by艂o nijakie.

Gdy przyjaci贸艂ka otworzy艂a drzwi, Eve uderzy艂y kolory. Ca艂a feeria. Ka偶dy odcie艅 i ton by艂y podniesione do wrzaskliwego poziomu, wzory i faktura materia艂贸w przyprawia艂y o zawr贸t g艂owy.

I to by艂a w艂a艣nie Mavis.

Cz臋艣膰 go艣cinna apartamentu zarzucona by艂a tkaninami. Ca艂ymi kilometrami tkanin. Niekt贸re z nich, jak Eve si臋 domy艣la艂a, stanowi艂y dekoracj臋; inne Leonardo wykorzystywa艂 do swoich projekt贸w. Wys艂u偶ona sofa, kt贸r膮 Eve zostawi艂a, przeprowadzaj膮c si臋 do Roarke'a, teraz os艂oni臋ta by艂a irytuj膮co jaskrawym pokrow­cem, b艂yszcz膮cym jak kryszta艂. Jakby tego nie by艂o dosy膰, na sofie pi臋trzy艂y si臋 stosy r贸偶nobarwnych poduszek i narzuty sp艂ywaj膮ce na ziemi臋, gdzie le偶a艂y te偶 inne, zast臋puj膮ce dywaniki.

Po 艣cianach sp艂ywa艂y koraliki, wst膮偶ki i B贸g wie co jeszcze. Takie same koraliki, pobrz臋kuj膮c weso艂o, zwiesza艂y si臋 z sufitu pomalowanego w szkar艂atne gwiazdy, umieszczone na b艂yszcz膮cym srebrnym tle.

Nawet sto艂y by艂y wykonane z materia艂u i wygl膮da艂y jak dziwaczne abstrakcyjne bry艂y. Eve przypuszcza艂a, 偶e w tym mieszkaniu nie uda si臋 znale藕膰 ani jednej twardej powierzchni lub ostrego rogu.

I cho膰 troch臋 si臋 przestraszy艂a, 偶e goszcz膮c tu d艂u偶ej, doprowadzi si臋 do zawa艂u serca, to musia艂a przyzna膰, 偶e wystr贸j mieszkania doskonale pasowa艂 do Mavis.

Przywodzi艂 na my艣l sztorm o wschodzie s艂o艅ca. Na Wenus.

- Tak si臋 ciesz臋, 偶e przysz艂a艣. - Mavis wci膮gn臋艂a przyjaci贸艂k臋 w 艣rodek psychodelicznego krajobrazu, po czym obr贸ci艂a si臋 z wdzi臋kiem. - I co my艣lisz?

- Ale o czym?

- O moim nowym stroju.

Drobna, szczup艂a i promienna jak r贸偶d偶ka wr贸偶ki, Mavis znowu si臋 obr贸ci艂a wko艂o, pokazuj膮c ledwo zas艂aniaj膮c膮 uda... nie tego nie mo偶na nazwa膰 sukienk膮, uzna艂a w my艣lach Eve. Przypuszcza艂a, 偶e jest to kostium sceniczny, a sk艂ada艂 si臋 on z przecinaj膮cych si臋 uko艣nie pas贸w materia艂u, przechodz膮cego od g艂臋bokiego fioletu do neonowego r贸偶u. Staniczek, ledwie zas艂aniaj膮cy piersi, ods艂ania艂 go艂e, teraz opatrzone bli藕niaczymi tatua偶ami przedstawiaj膮cymi bratki, ramiona.

R臋kawy - to chyba by艂y r臋kawy - ze艣lizgiwa艂y si臋 wzd艂u偶 r膮k. Botki o cienkich jak ig艂y obcasach w takie same kolorowe paski jak ca艂y str贸j si臋ga艂y ud.

- To jest... - Eve nie mia艂a poj臋cia, co powiedzie膰 - szokuj膮ce.

- Prawda? TS. Totalnie sza艂owe. Tina na艂o偶y mi odpowiedni膮 farb臋 na w艂osy. Leonardo jest geniuszem. Leonardo, przysz艂a Dallas. Robi koktajl - wyja艣ni艂a Mavis. - Przysz艂a艣 w sam膮 por臋. Nienawidz臋 pi膰 sama, a wiesz, 偶e Leonardo nie mo偶e, bo ma s艂ab膮 g艂ow臋.

Nie przestawa艂a szczebiota膰 i ci膮gn膮膰 Eve ku r贸偶owej sofie. Nie zamierza艂a pozwoli膰 przyjaci贸艂ce uciec, dop贸ki si臋 nie dowie, co si臋 dzieje.

- O, ju偶 jest. - Jej g艂os sta艂 si臋 piskliwy, a w oczach zal艣ni艂o szale艅stwo. - Dzi臋ki, moje kochanie.

Do pokoju wp艂yn膮艂 Leonardo, wysoki m臋偶czyzna z w艂osami splecionymi w l艣ni膮ce warkocze, o z艂otych oczach i g艂adkiej miedzianej cerze, kt贸r膮 zawdzi臋cza艂 mieszanemu pochodzeniu.

Przy swoim poka藕nym wzro艣cie, w b艂臋kitnej szacie z kapturem si臋gaj膮cej kostek, porusza艂 si臋 z zadziwiaj膮c膮 gracj膮. Popatrzy艂 z oddaniem na Mavis, a rubinowe kolczyki ko艂o ust i pod lew膮 brwi膮 zamigota艂y filuternie.

G艂os, gdy odezwa艂 si臋 do Mavis, by艂 przepe艂niony tak膮 sam膮 tkliwo艣ci膮 jak g艂os jego ukochanej.

- Nie ma za co, 偶贸艂wiku. Witaj, Dallas. Przygotowa艂em lekk膮 przek膮sk臋 na wypadek, gdyby艣 nie by艂a po lunchu.

- Czy on nie jest TS?

- Jasne - odpar艂a Eve, patrz膮c, jak przyjaci贸艂ka tuli si臋 do kochanka. Nawet na wysokich obcasach nie si臋ga艂a mu piersi. - Nie r贸b sobie k艂opotu, Leonardo.

- Jaki tam k艂opot. - Postawi艂 przed ni膮 tac臋 z jedzeniem i dzbanem koktajlu. - To mi艂e, 偶e wpad艂a艣, Mavis nie b臋dzie musia艂a sama sp臋dza膰 wieczoru. Ja jestem um贸wiony.

Ukochana pos艂a艂a mu spojrzenie wyra偶aj膮ce uwielbienie. Pla­nowali spokojny wiecz贸r tylko we dwoje, na co rzadko mieli czas. Powiedzia艂a mu, 偶e przychodzi Eve i 偶e co艣 jest nie w porz膮dku. Gdy dosz艂a do wniosku, 偶e chce zosta膰 sama z przyjaci贸艂k膮, nawet nie mrugn膮艂.

Jest idealny, pomy艣la艂a Mavis, westchn膮wszy.

- Nie mog臋 d艂ugo zosta膰 - zacz臋艂a Eve, ale Leonardo ju偶 bra艂 w ramiona Mavis, ca艂uj膮c j膮 tak intymnie i d艂ugo, 偶e Eve skrzywi艂a si臋 i odwr贸ci艂a oczy.

- Baw si臋 dobrze, moja go艂膮beczko.

Pos艂a艂 Eve promienny u艣miech i zdo艂a艂 wyp艂yn膮膰 z mieszkania, na nic nie wpadaj膮c.

- Nie jest nigdzie um贸wiony.

Mavis zacz臋艂a zaprzecza膰, potem si臋 u艣miechn臋艂a, wzruszy艂a ramionami i zacz臋艂a nalewa膰 alkohol do szklanek.

- Powiedzia艂am mu, 偶e potrzebujemy troch臋 czasu na babskie pogaduszki. Przyj膮艂 to naprawd臋 bardzo spokojnie. Wi臋c... - Poda艂a przyjaci贸艂ce szklank臋 wielko艣ci wanienki dla noworod­k贸w, wype艂nion膮 po brzegi szmaragdowozielon膮 ciecz膮. - Chcesz si臋 najpierw troch臋 wstawi膰, a potem mi wszystko opowiesz czy zaczniesz od razu?

Eve otworzy艂a usta, potem je zamkn臋艂a, a jeszcze p贸藕niej mocno zacisn臋艂a. Ju偶 dawno nie pi艂a z Mavis jej ulubionego koktajlu.

- Mo偶e b臋d臋 pi艂a i opowiada艂a.

- W porz膮dku. - Mavis tr膮ci艂a swoj膮 szklaneczk膮 o szklank臋 Eve, co zapowiada艂o jeszcze wiele takich toast贸w.

Wi臋c... - Mavis by艂a przy trzecim drinku. Wi臋kszo艣膰 sojowych chips贸w, sosu serowego i kukurydzianych kluseczek przygotowa­nych przez Leonarda dawno ju偶 zosta艂a zjedzona. - Pozw贸l, 偶e z艂o偶臋 w ca艂o艣膰 to, co us艂ysza艂am. Zadar艂a艣 z jakim艣 z艂ym facetem, kt贸ry kiedy艣 robi艂 interesy z Roarkiem, nie m贸wi膮c o tym m臋偶owi.

- Bo to sprawa policji. Moja praca.

- Tak, tak, tylko zbieram to, co powiedzia艂a艣, do kupy. Potem ten z艂y facet wys艂a艂 za tob膮 innych z艂ych facet贸w.

- Da艂am sobie z nimi rad臋.

Mavis przyjrza艂a si臋 przyjaci贸艂ce 艣widruj膮cym wzrokiem.

- Zale偶y ci na moim zdaniu czy na swoim?

- Ju偶 si臋 zamykam - mrukn臋艂a Eve i nala艂a sobie nast臋pnego drinka.

- Gdy wr贸ci艂a艣 do domu, zasta艂a艣 tam kwiaty od tego z艂ego faceta i paskudny li艣cik. - Widz膮c, 偶e Eve zamierza otworzy膰 usta, podnios艂a palec, kt贸rego paznokie膰 by艂 pomalowanym na fioletowo. - Zrobi艂 to, 偶eby ci臋 przestraszy膰 i rozw艣cieczy膰 Roarke'a, tak wi臋c kaza艂a艣 Summersetowi wyrzuci膰 kwiaty. Ale Roarke je zobaczy艂 i zapyta艂 ci臋 o nie. A ty na to powiedzia艂a艣: 鈥濷ch? Jakie kwiaty?鈥

- Nie powiedzia艂am 鈥濷ch鈥. - Drinki robi艂y swoje. - Nigdy tak nie m贸wi臋. Mo偶e powiedzia艂am 鈥濰m鈥. To zupe艂nie co innego.

- Niewa偶ne. Ty. Jakie s艂owo oznaczaj膮ce k艂amstwo brzmi milej? - Mavis przymkn臋艂a jedno oko, jakby chcia艂a wyostrzy膰 wzrok. - Bujanie. Zbuja艂a艣 go, bo nie chcia艂a艣, 偶eby wyszed艂 i zmi贸t艂 z powierzchni ziemi tego z艂ego faceta i jeszcze mo偶e po drodze wda艂 si臋 w jakie艣 k艂opoty.

Tak naprawd臋 Eve wola艂a s艂owo k艂ama膰 ni偶 buja膰, ale po­stanowi艂a o tym nie m贸wi膰.

- Mniej wi臋cej.

- C贸偶, to by艂o g艂upie z twojej strony. Eve szeroko otworzy艂a usta.

- G艂upie? M贸wisz, 偶e post膮pi艂am g艂upio? Czeka艂am, 偶e mi powiesz, 偶e mia艂am racj臋. Na tym polega przyjacielska pomoc.

- Dallas. - Mavis pochyli艂a si臋, po czym z gracj膮 ze艣lizn臋艂a si臋 na pod艂og臋. - Nie bierzesz pod uwag臋 czynnika m臋skiego. Oni maj膮 fiuty. Nie wolno ci nigdy o tym zapomina膰, gdy masz do czynienia z facetem.

- O czym ty m贸wisz? - Eve tak偶e ze艣lizn臋艂a si臋 na pod艂og臋, wlewaj膮c w siebie reszt臋 alkoholu. - Wiem, 偶e Roarke ma fiuta. U偶ywa go, gdy tylko ma okazj臋.

- Instrument ten jest po艂膮czony z ich ego. To fakt stwierdzony medycznie. A mo偶e jest odwrotnie. - Mavis ze wzruszeniem ramion wypi艂a reszt臋 mocnego p艂ynu. - To zagadka nurtuj膮ca wszystkie kobiety. Nie uwierzy艂a艣, 偶e potrafi sam o siebie zadba膰.

- On nie uwierzy艂, 偶e ja mog臋 o siebie zadba膰.

- Dallas, Dallas. - Potrz膮saj膮c g艂ow膮, Mavis poklepa艂a Eve po udzie. - Dallas - powt贸rzy艂a po raz trzeci z wielkim wsp贸艂­czuciem. - Zr贸bmy wi臋cej tego koktajlu. B臋dziemy go potrzebo­wa艂y, gdy dojdziemy do przekonania, 偶e m臋偶czy藕ni to 艣winie.

W po艂owie nast臋pnego dzbana Eve po艂o偶y艂a si臋 na pod艂odze i zacz臋艂a si臋 wpatrywa膰 w koraliki zwisaj膮ce ze srebrzystego sufitu.

- Je艣li m臋偶czy藕ni to 艣winie, dlaczego kobiety chc膮 z nimi by膰?

- Poniewa偶 kobiety reaguj膮 na poziomie emocjonalnym. - Mavis lekko czkn臋艂a. - Nawet ty.

Eve po艂o偶y艂a si臋 na boku i uwa偶nie spojrza艂a na przyjaci贸艂k臋.

- Ja nie.

- Ty te偶. Najpierw zainteresowa艂 si臋, bo zadzia艂a艂y hormony. To znaczy, przyjrzyj si臋 jemu. Ten facet to seksualna... Daj mi minutk臋. Seksualna... uczta. Tak, to dobre okre艣lenie. Potem dopiero trafi艂 do twojej g艂owy, bo jest sprytny, inteligentny tajemniczy, i ma wszystkie te cechy, kt贸re ci臋 poci膮gaj膮. Praw­dziwy k艂opot jest dopiero wtedy, gdy dostaje si臋 do twojego serca. Co wtedy robi? Facet zaczepia w nim haczyki i ci膮gnie ci臋 za sob膮, dok膮d chce.

- Cholera, nie jestem przecie偶 jak膮艣 ryb膮.

- Wszyscy jeste艣my rybami - stwierdzi艂a z powag膮 Mavis. - P艂ywaj膮cymi w wielkim oceanie 偶ycia.

Eve wla艂a w siebie wystarczaj膮co du偶o alkoholu, 偶eby uzna膰 to stwierdzenie za niesamowicie 艣mieszne.

- Ty idiotko - wyst臋ka艂a, gdy odzyska艂a oddech.

- Hej, to nie ja przechodz臋 kryzys uczuciowy. - Opieraj膮c si臋 na r臋kach i kolanach, Mavis podczo艂ga艂a si臋 do przyjaci贸艂ki i poca艂owa艂a j膮 siarczy艣cie w policzek. - Biedactwo, mama zaraz ci powie, co masz zrobi膰, 偶eby艣 mog艂a poczu膰 si臋 lepiej. - Si臋gn臋艂a po dzban z koktajlem, rozla艂a p艂yn do szklanek, cudem nie roni膮c ani jednej kropli.

- No wi臋c, co?

- Zer偶nij go na 艣mier膰.

- To wszystko? To jest ta najlepsza rada mamusi?

- To jedyna rada. M臋偶czy藕ni to 艣winie z fiutami, wi臋c po dobrym seksie zazwyczaj zapominaj膮, dlaczego si臋 w艣ciekli.

- Mam u偶y膰 czterech liter, 偶eby to naprawi膰? - Gdzie艣 na dnie zamroczonego alkoholem umys艂u Eve czai艂o si臋 przekonanie, 偶e takie podej艣cie jest obarczone powa偶nym b艂臋dem. Ale nie umia艂a uchwyci膰 jego istoty. - To mo偶e podzia艂a膰 - uzna艂a.

- Gwarantuj臋. Ale...

- Wiedzia艂am, 偶e b臋dzie jakie艣 ale. Wyra藕nie to czu艂am.

- To jest tylko, no... to nazywa si臋 艣rodek dora藕ny. Ale, Dallas, masz jeszcze jeden problem do rozwi膮zania. Musisz si臋 zastanowi膰, dlaczego robi艂a艣 co艣 za jego plecami. Nie chodzi o to, 偶e jest w tym co艣 naprawd臋 z艂ego, bo czasami musimy tak post膮pi膰. Tu jednak masz dwie kamienne g艂owy, kt贸re w siebie wal膮. - Pokaza艂a to, uderzaj膮c d艂o艅mi o siebie, i w ko艅cu jednak wyla艂a koktajl. - Och.

- M贸wisz, 偶e mam kamienn膮 g艂ow臋?

- Jasne. Dlatego ci臋 kocham. A gdy te dwie g艂owy b臋d膮 si臋 tak o siebie obija膰, co jaki艣 czas co艣 b臋dzie p臋ka膰.

- Prawie ze mn膮 nie rozmawia.

- To taka z艂o艣liwo艣膰 z jego strony. - Mavis wypi艂a resztk臋 koktajlu, a potem mocno u艣cisn臋艂a przyjaci贸艂k臋. - Chcesz lody?

- B臋dzie mi niedobrze. O jakim smaku?

Ponownie znalaz艂y si臋 na pod艂odze z wielkimi kub艂ami 鈥濸otr贸jnej dekadencji鈥 polanej chmur膮 r贸偶owej bitej 艣mietany.

- Nie pope艂ni艂am b艂臋du - rzuci艂a Eve mi臋dzy kolejnymi k臋sami.

- Oczywi艣cie, 偶e nie. Jeste艣my kobietami. My si臋 nie mylimy.

- Nawet Summerset stan膮艂 po mojej stronie, a on mnie nienawidzi.

- To nieprawda.

- Ja kocham tego g艂upiego drania.

- Och, to takie s艂odkie. - Oczy Mavis, znacznie ju偶 zamazane, wype艂ni艂y si臋 sentymentaln膮 wilgoci膮. - Gdyby艣 mu to powiedzia艂a, z pewno艣ci膮 mi臋dzy wami lepiej by si臋 uk艂ada艂o.

Eve musia艂a si臋 przez chwil臋 zastanowi膰.

- Jezu! Nie chodzi艂o mi o Summerseta tylko o Roarke'a. Kocham tego durnia. Mia艂am nadziej臋, 偶e przestanie si臋 na mnie boczy膰. Ta sprawa, kt贸r膮 prowadz臋, tak mnie przygniata, 偶e sama nie wiem, co robi臋.

- Ty zawsze wiesz, co robisz. Dlatego jeste艣 pani膮 porucznik Eve Dallas.

- Nie chodzi mi o prac臋, Mavis. Wiem, co robi臋 w pracy. Chodzi mi o Roarke'a, o nasze ma艂偶e艅stwo, o te bzdury, o mi艂o艣膰. Chyba si臋 upi艂a艣.

- Oczywi艣cie, 偶e si臋 upi艂am. Ka偶da z nas wypi艂a ca艂y dzban koktajlu Leonarda. Tak przy okazji, czy on nie jest najs艂odszym facetem pod s艂o艅cem.

- Masz racj臋. - Eve odstawi艂a swoj膮 pust膮 szklank臋 i przycisn臋艂a r臋k臋 do brzucha. - Musz臋 i艣膰 zwymiotowa膰.

- Dobrze. Ja po tobie, wi臋c daj mi zna膰, jak sko艅czysz. Gdy Eve stan臋艂a na chybotliwych nogach i wytoczy艂a si臋 z pokoju, Mavis po prostu zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek, pod g艂ow臋 podci膮gn臋艂a jedn膮 z satynowych narzut i zapad艂a w b艂ogi sen.

Eve obmy艂a twarz i przyjrza艂a si臋 swojemu wym臋czonemu odbiciu w lustrze. Sprawiam wra偶enie mi臋kkiej, pomy艣la艂a. Mi臋kkiej, troch臋 g艂upiej i bardzo pijanej. Z pewnym 偶alem si臋gn臋艂a po pigu艂ki trze藕wi膮ce, kt贸re Mavis mia艂a w zapasie. Po kr贸tkim zastanowieniu postanowi艂a za偶y膰 tylko jedn膮. Gdyby chcia艂a ca艂kowicie pozby膰 si臋 zamroczenia, musia艂aby wzi膮膰 pe艂n膮 dawk臋, a wtedy by艂aby ot臋pia艂a.

Kiedy zobaczy艂a Mavis 艣pi膮c膮 na pod艂odze, wygl膮daj膮c膮 jak laleczka mi臋dzy kolorowymi zabawkami, u艣miechn臋艂a si臋.

- Co ja bym bez ciebie pocz臋艂a?

Pochyli艂a si臋 i lekko potrz膮sn臋艂a ramieniem przyjaci贸艂ki. W odpowiedzi us艂ysza艂a seksowne mrukni臋cie, wi臋c postanowi艂a porzuci膰 zamiar u艂o偶enia Mavis do 艂贸偶ka. 艢ci膮gn臋艂a z sofy narzut臋 i szczelnie okry艂a ni膮 艣pi膮c膮.

Wyprostowa艂a si臋, czuj膮c, 偶e kr臋ci si臋 jej w g艂owie.

- Tak, na wp贸艂 pijana. Nie藕le.

Wysz艂a z mieszkania, tocz膮c si臋 jak bokser szykuj膮cy si臋 do walki. Zamierza艂a rozprawi膰 si臋 z Roarkiem, i to bez cackania si臋. By艂a na to gotowa.

艢wie偶e powietrze uderzy艂o w ni膮 i niemal zwali艂o z n贸g. Przez chwil臋 sta艂a w miejscu, wolno oddychaj膮c, potem ruszy艂a i dotar艂a do samochodu prawie w prostej linii. Mia艂a na tyle przytomno艣ci umys艂u, 偶eby zaprogramowa膰 urz膮dzenie automatycznego pilota i kaza膰 si臋 zawie藕膰 do domu.

Wszystko teraz wyja艣ni, obiecywa艂a sobie w my艣li. Tak, w艂a艣nie tak. I je艣li nawet b臋dzie musia艂a w tym celu zaci膮gn膮膰 Roarke'a do 艂贸偶ka... c贸偶, zdob臋dzie si臋 na to po艣wi臋cenie.

Na t臋 my艣l wybuchn臋艂a salw膮 艣miechu. Rozsiad艂a si臋 wygodniej, zadowolona z jazdy.

Nowy Jork sprawia takie radosne wra偶enie, uzna艂a. Wsz臋dzie stoj膮 stragany, a na ulicach pe艂no jest ludzi. Ludzi i ulicznych z艂odziejaszk贸w, my艣la艂a z pewnym rozrzewnieniem, bogac膮cych si臋 na nieuwa偶nych turystach.

T艂usty dym unosz膮cy si臋 z budek z sojowymi hot dogami klei艂 si臋 do szyb jej wozu. Dwie prostytutki popycha艂y si臋 na rogu Sz贸stej i Sze艣膰dziesi膮tej Drugiej, a ich alfons stara艂 si臋 je rozdzieli膰. Taks贸wka chcia艂a zrobi膰 ostry manewr, wymijaj膮c drug膮, ale to jej nie wysz艂o i otar艂y si臋 b艂otnikami. Obydwaj kierowcy wyskoczyli ze swoich woz贸w jak pajacyki na spr臋偶ynie z pude艂ek i zacz臋li sobie wygra偶a膰 zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami.

Bo偶e. Jak ona kocha to miasto.

Przygl膮da艂a si臋 grupce przyjezdnych wyznawc贸w Czystej Sekty o ogolonych g艂owach, zd膮偶aj膮cych do dzielnicy willowej. W g贸rze przep艂yn臋艂a reklama namawiaj膮ca do zakupu pakietu wczasowego na Veg臋 II. Cztery dni, trzy noce, zwiedzanie planety, luksusowe warunki dla dw贸ch os贸b, a wszystko za bardzo, bardzo nisk膮 cen臋 1285 dolar贸w.

C贸偶 za okazja!

Reklama przesuwa艂a si臋 w stron臋 centrum, Eve w przeciwn膮.

Liczba przechodni贸w zmniejszy艂a si臋, byli lepiej ubrani. Stragany zacz臋艂y b艂yszcze膰 czysto艣ci膮.

Witamy w 艣wiecie Roarke'a, pomy艣la艂a, rozbawiona trafno艣ci膮 w艂asnych spostrze偶e艅.

Gdy zbli偶a艂a si臋 do bramy, na jej drodze stan臋艂a jaka艣 posta膰. Eve krzykn臋艂a, ale na szcz臋艣cie automatyczny pilot zarejestrowa艂 przeszkod臋 i uruchomi艂 hamulce. Poczu艂a, 偶e lekka irytacja zamienia si臋 w niesmak, bo z cienia wy艂oni艂 si臋 Webster.

Opu艣ci艂a szyb臋 i spojrza艂a na niego gniewnie.

- Marzysz o 艣mierci? To pojazd s艂u偶bowy i jecha艂am na automatycznym pilocie.

- To dobrze, bo wydajesz si臋 lekko niedysponowana. - 艢pi膮ca, pomy艣la艂. 艢pi膮ca, ur偶ni臋ta i seksowna. - Wiecz贸r w mie艣cie?

- Ugry藕 si臋 w ucho, Webster. Czego chcesz?

- Musz臋 z tob膮 porozmawia膰. Mo偶e mnie do siebie zaprosisz?

- Nie chc臋 ci臋 w swoim domu.

Zach臋caj膮cy u艣miech, kt贸ry przywo艂a艂 na twarz, stwardnia艂.

- Dziesi臋膰 minut, Dallas. Przyrzekam, 偶e nie ukradn臋 sreber.

- Mam biuro na komendzie. Um贸wmy si臋.

- Gdyby to nie by艂o wa偶ne, my艣lisz, 偶e pl膮ta艂bym si臋 pod twoim domem, czekaj膮c na to, 偶eby da膰 ci okazj臋 wjechania mi w ty艂ek?

Wola艂aby nie dostrzega膰 logiki jego t艂umaczenia. 呕a艂owa艂a, 偶e wytrze藕wia艂a ju偶 na tyle, 偶e nie sta膰 jej, mimo wielkiej ch臋ci, na podniesienie szyby, odjechanie i pozostawienie Webstera tam, gdzie stoi. Wskaza艂a wi臋c kciukiem na siedzenie dla pasa偶era. Gdy okr膮偶a艂 samoch贸d, zda艂a sobie spraw臋, 偶e przez ostatnie kilka godzin ani razu nie pomy艣la艂a o dochodzeniu.

- Mam nadziej臋, 偶e to jest wa偶ne, Webster. Je艣li mnie zwodzisz, zrobi臋 co艣 wi臋cej, ni偶 tylko wjad臋 ci w ty艂ek.

Dojecha艂a do bramy. Czujnik rozpozna艂 identyfikator Eve i wrota rozsun臋艂y si臋 bezg艂o艣nie.

- Niez艂e zabezpieczenia jak na rezydencj臋 - zauwa偶y艂 Webster. Nie przej臋艂a si臋 jego k膮艣liw膮 uwag膮, ale 偶a艂owa艂a, 偶e nie za偶y艂a wi臋cej tabletek trze藕wi膮cych i nie jest w stanie my艣le膰 ja艣niej.

Zostawi艂a samoch贸d na ko艅cu podjazdu i poprowadzi艂a go艣cia w g贸r臋 po schodach. Robi艂, co m贸g艂, 偶eby nie gapi膰 si臋 na dom, ale nie umia艂 si臋 powstrzyma膰 przed cichym gwizdni臋ciem, gdy otworzy艂a frontowe drzwi.

- Mam spotkanie - powiedzia艂a na widok pojawiaj膮cego si臋 Summerseta, kt贸ry zd膮偶y艂 tylko otworzy膰 usta.

Z r臋kami wsuni臋tymi w kieszenie ruszy艂a na g贸r臋. Webster podda艂 si臋 i ju偶 otwarcie wpatrywa艂 si臋 w eleganckiego lokaja i otoczenie.

- No, no, ale chata. Staram si臋 wyobrazi膰 sobie ciebie tutaj. Nigdy mi si臋 nie kojarzy艂a艣 z typem ksi臋偶niczki. - Gdy weszli do biura Eve, kt贸re Roarke urz膮dzi艂 w stylu jej starego mieszkania, Webster skin膮艂 g艂ow膮. To ju偶 bardziej do ciebie pasuje. Op艂ywowo i praktycznie.

- A teraz, skoro ju偶 wyrazi艂e艣 swoj膮 aprobat臋, wyrzu膰 z siebie, po co przyszed艂e艣. Mam robot臋.

- Ale mia艂a艣 czas, 偶eby wypi膰 sobie wieczorem kilka g艂臋bszych. Pochyli艂a g艂ow臋 w bok i z艂o偶y艂a r臋ce na piersiach.

- Czy wydaje ci si臋, 偶e mo偶esz powiedzie膰 cokolwiek na temat tego, jak sp臋dzam sw贸j wolny czas?

- Pozwoli艂em sobie tylko zauwa偶y膰. - Przechadza艂 si臋 po pokoju, podnosz膮c i odk艂adaj膮c r贸偶ne przedmioty, gdy nagle wzdrygn膮艂 si臋, dostrzegaj膮c wielkiego kocura zwini臋tego na krze艣le i 艂ypi膮cego na niego zw臋偶onymi dwukolorowymi oczami.

- Pa艂acowy stra偶nik?

- Owszem. Jedno moje s艂owo, a wydrapie ci oczy i po偶re j臋zyk. Nie zmuszaj mnie, 偶ebym go napu艣ci艂a na ciebie.

Webster roze艣mia艂 si臋, nakazuj膮c sobie w duchu spok贸j.

- Masz mo偶e kaw臋?

- Tak. - Sta艂a nadal w tym samym miejscu. Znowu si臋 roze艣mia艂, kr贸tko i z rezygnacj膮.

- Chcia艂em powiedzie膰, 偶e bywa艂a艣 przyja藕niejsza, ale to nieprawda. Co艣 w tej twojej z艂o艣liwo艣ci mnie poci膮ga. Chyba jestem stukni臋ty.

- Do rzeczy albo wychod藕.

Skin膮艂 g艂ow膮, lecz nadal nic nie t艂umacz膮c, podszed艂 do okna i wyjrza艂 na zewn膮trz.

- Twoje obecne 艣cie偶ki 艣ledztwa naruszaj膮 teren dzia艂a艅 WSW.

- Och, tak mi przykro.

- M贸wi艂em im o tobie. Ostrzega艂em. Nie s艂uchali mnie. My艣leli, 偶e sobie z tob膮 poradz膮. - Odwr贸ci艂 si臋 i napotka艂 jej wzrok. - Jestem tu, 偶eby ci powiedzie膰, 偶e masz zostawi膰 w spokoju Rickera.

- Nie masz prawa niczego mi rozkazywa膰.

- Prosz臋 - poprawi艂 si臋. - Prosz臋, aby艣 nie w艂膮cza艂a w do­chodzenie osoby Maxa Rickera.

- Odmawiam.

- Dallas, naciskasz z艂e guziki. Mo偶esz zepsu膰 艣ledztwo, kt贸re toczy si臋 ju偶 od miesi臋cy.

- Wewn臋trzne 艣ledztwo?

- Nie mog臋 ani potwierdzi膰, ani zaprzeczy膰.

- W takim razie wyjd藕.

- Pr贸buj臋 ci pom贸c. Je艣li si臋 wycofasz, obydwoje otrzymamy to, za czym gonimy.

Opar艂a si臋 biodrem o r贸g biurka.

- Chc臋 znale藕膰 zab贸jc臋 policjanta. A ty czego chcesz?

- My艣lisz, 偶e mnie na tym nie zale偶y? - Jego g艂os sta艂 si臋 gor臋tszy. Oczy zap艂on臋艂y. - Wiem, w jaki spos贸b obaj ci ludzie zgin臋li.

- Nie rozumiem, na czym ci zale偶y, Webster. Mo偶e mi to powiesz.

- Na wykonaniu zadania - odparowa艂. - Upewnieniu si臋, 偶e zostanie wykonane jak nale偶y i czysto.

- A Mills i Kohli byli brudni?

Zacz膮艂 co艣 m贸wi膰, ale szybko przerwa艂 i w艂o偶y艂 r臋ce do kieszeni.

- Bez komentarza.

- Nie potrzebuj臋 twojego komentarza. WSW mo偶e mie膰 powody, 偶eby trzyma膰 tymczasem t臋 informacj臋 w tajemnicy. W porz膮dku. Tak si臋 sk艂ada, 偶e ja tak偶e mam ku temu powody. Ale to si臋 w ko艅cu wyda. Zwi膮zek z Rickerem wyjdzie na jaw i to raczej wcze艣niej ni偶 p贸藕niej. Ilu jeszcze martwych policjant贸w mam zobaczy膰, a偶 wy, ch艂opaki, uporacie si臋 z tym swoim wewn臋trznym 艣ledztwem? Wiedzia艂e艣, 偶e brali, i zostawi艂e艣 ich samych sobie.

- To nie jest takie bia艂o - czarne.

- Wiedzia艂e艣 - powt贸rzy艂a, czuj膮c, 偶e robi si臋 coraz bardziej gor膮co. - A tak偶e to, 偶e byli w kieszeni u Rickera i 偶e pomogli mu si臋 wymiga膰 od oskar偶e艅, kt贸re w innym przypadku do­prowadzi艂yby go do wi臋zienia na reszt臋 jego nienormalnego 偶ycia. Od jak dawna to wiesz?

- Wiedzie膰 to nie znaczy udowodni膰, prawda, pani porucznik?

- Pieprzysz, Webster. To tylko pieprzenie. W ci膮gu zaledwie kilku dni zebra艂am na tych dw贸ch policjant贸w tyle, 偶e spokojnie mog艂abym ich oskar偶y膰 i odebra膰 im odznaki. Zostawi艂e艣 ich w jakim艣 celu. Teraz chcesz, 偶ebym odczepi艂a si臋 od Rickera. Sk膮d mam wiedzie膰, 偶e nie zrobi艂 miejsca w swojej kieszeni tak偶e dla ciebie?

Oczy mu zap艂on臋艂y i zanim si臋 zorientowa艂a, by艂 ju偶 przy niej.

- To poni偶ej pasa.

- To WSW uczy uderza膰 poni偶ej pasa.

- Istniej膮 powody, dla kt贸rych robi臋 to, co robi臋 i nie musz臋 si臋 przed tob膮 usprawiedliwia膰. Kiedy艣 potrafi艂a艣 by膰 twarda, Dallas. Od kiedy jeste艣 taka pokr臋cona? Mo偶e od czas贸w, gdy zacz臋艂a艣 kr臋ci膰 z Roarkiem?

- Odsu艅 si臋. Natychmiast. Ale nie zrobi艂 tego. Nie m贸g艂.

- Mills by艂 艣mieciem. Chcesz ryzykowa膰 zaprzepaszczenie dochodzenia, nad kt贸rym pracujemy od miesi臋cy, 偶eby stan膮膰 w jego obronie? Sprzeda艂by ci臋 za drobne.

- Teraz nie 偶yje. Czy tak w艂a艣nie WSW postrzega sprawied­liwo艣膰, wyprute bebechy za to, 偶e si臋 bra艂o? Je艣li to Ricker go zabi艂, wykorzysta艂 do tego innego gliniarza. To ma by膰 wyr贸wnanie porachunk贸w?

Oczy Webstera pociemnia艂y.

- Dlaczego by nie.

- Bo nie. Tak nie mo偶na. - Przygl膮da艂a mu si臋 uwa偶nie. A ty o wszystkim wiedzia艂e艣. Wiedzia艂e艣, zaczynaj膮c od Kohliego, i dlatego... - Zamilk艂a, bo cz臋艣ci uk艂adanki zacz臋艂y si臋 przesuwa膰 i powsta艂a inna ca艂o艣膰. Od tego poczu艂a skurcz 偶o艂膮dka. - Kohli. Jego nie wymieni艂e艣. Tylko Millsa. Bo Kohli nie by艂 艣mieciem, prawda, Webster? By艂 tylko narz臋dziem. Wystawi艂e艣 go. Wykorzys­ta艂e艣.

- Zostaw to.

- Do diab艂a, nie! - Jej furia by艂a jak 偶ywa i zaciska艂a pazury na m贸zgu. - On nie bra艂, to ty dawa艂e艣. 呕eby wygl膮da艂 na tego z艂ego, 偶eby m贸g艂 zbiera膰 dla ciebie informacje, zbli偶y膰 si臋 do policyjnych 藕r贸de艂 Rickera.

Zamkn臋艂a oczy, uk艂adaj膮c sobie wszystko w g艂owie.

- Wybra艂e艣 go, bo by艂 czysty, a zw艂aszcza dlatego, 偶e by艂 przeci臋tny. Prawie niezauwa偶alny. Skrupulatny policjant z silnym wyczuciem dobra i z艂a. Zagra艂e艣 nim, wci膮gn膮艂e艣 go - m贸wi艂a cicho, znowu otwieraj膮c oczy i obserwuj膮c Webstera. - Jego przesz艂o艣膰 w wojsku przemawia艂a za nim. By艂 karny, s艂ucha艂 rozkaz贸w. Prawdopodobnie zaproponowa艂e艣 mu podwy偶k臋, pomoc w oszcz臋dzaniu na wi臋ksze mieszkanie dla rodziny. Zawarli艣cie naprawd臋 dobry uk艂ad, przemawiaj膮cy do jego poczucia obowi膮zku, oddania rodzinie. Ale by艂a jeszcze ta sprawa z Rickerem. Po艣wi臋ci艂 jej du偶o czasu i musia艂 zosta膰 usuni臋ty, gdy akcja nie wypali艂a. Wystawi艂e艣 go.

- Nikt nie przystawia艂 mu pistoletu do skroni. - Webster m贸wi艂 ochryp艂ym g艂osem, bo z偶era艂y go wyrzuty sumienia. - W 128 pojawi艂 si臋 powa偶ny problem. Kohli pasowa艂 do wizerunku osoby, kt贸rej potrzebowali艣my. Wystarczy艂oby, 偶eby si臋 nie zgodzi艂.

- Wiedzia艂e艣, 偶e tego nie zrobi, bo przecie偶 pasowa艂 do tego pieprzonego wizerunku. Do cholery, Webster, on zgin膮艂, bo kto艣 uwierzy艂 w wasz podst臋p! Uwierzy艂, 偶e Kohli bra艂.

- Mo偶e teraz powiesz, 偶e powinni艣my byli to przewidzie膰? - By艂 w艣ciek艂y, a w po艂膮czeniu z wyrzutami sumienia tworzy艂a si臋 z tego paskudna mieszanka. - Pojawi艂 si臋 znik膮d. To by艂a jego praca, Dallas. Zna艂 ryzyko. Wszyscy je znamy.

- Tak, znamy ryzyko i z tym 偶yjemy. Albo umieramy. - Podesz艂a bli偶ej, prawie dotykaj膮c czo艂em jego twarzy. - Mnie, Webster, wykorzysta艂e艣 w ten sam spos贸b. I nikt mnie o nic nie pyta艂. Przyszed艂e艣 do mnie niby to po przyjacielsku, niby nieofi­cjalnie, by rzuci膰 mi pod nogi wystarczaj膮c膮 ilo艣膰 艣mieci, 偶ebym zajrza艂a w odpowiednie miejsca i znalaz艂a fors臋, kt贸r膮 Kohli od艂o偶y艂 na konto, tak jak mu kaza艂e艣. A ja to znalaz艂am i dosz艂am do wniosku, 偶e by艂 skorumpowany. Kaza艂e艣 mi sprawdzi膰 uczci­wego policjanta i obrzuci膰 go b艂otem.

- My艣lisz, 偶e mnie nie chce si臋 od tego rzyga膰?

- Nie wiem, od czego chce ci si臋 rzyga膰. Zamierza艂a si臋 odwr贸ci膰, ale chwyci艂 j膮 za rami臋.

- Zostanie oczyszczony, gdy nadejdzie w艂a艣ciwa pora. Zostanie po艣miertnie odznaczony. Zajmiemy si臋 jego rodzin膮.

Eve zacisn臋艂a zwieszon膮 d艂o艅 w pi臋艣膰. Ale jej nie u偶y艂a. Zastosowa艂a lodowat膮 pogard臋.

Zostaw mnie. Wyjd藕 z mojego domu.

- Rany boskie, Dallas, nikt nie chcia艂, 偶eby do tego dosz艂o.

- Ale wykorzysta艂e艣 to, gdy si臋 sta艂o. Nawet jeszcze nie zd膮偶y艂 ostygn膮膰.

- To nie by艂 m贸j wyb贸r. - Ogarni臋ty furi膮, z艂apa艂 j膮 za drugie rami臋 i mocno ni膮 potrz膮sn膮艂. - Nie powinienem tu dzisiaj przychodzi膰. Nie wolno mi by艂o powiedzie膰 ci tego wszystkiego.

- Wi臋c po co powiedzia艂e艣?

- Wydzia艂 znajdzie spos贸b, 偶eby ci臋 wykopa膰 z tej sprawy albo, je艣li uznaj膮, 偶e tak b臋dzie lepiej, postawi膮 ci臋 na drodze Rickera. W ka偶dym wypadku b臋dziesz chodzi艂a z tarcz膮 strzelnicz膮 na plecach. Zale偶y mi na tobie.

Przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie tak nagle, 偶e nie zd膮偶y艂a go po­wstrzyma膰.

- Hej!

- To prawda. Zawsze tak by艂o.

Odpycha艂a si臋 obur膮cz od piersi Webstera, czuj膮c mocne walenie jego serca. Gor膮co.

- Jezu, zwariowa艂e艣?

- Zabierz r臋ce od mojej 偶ony, bo inaczej ci je po艂ami臋. - To by艂 Roarke. Sta艂 w drzwiach. - A mam na to spor膮 ochot臋.

11

Jego g艂os brzmia艂 bardzo uprzejmie, ale Eve nie da艂a si臋 zwie艣膰. Potrafi艂a rozpozna膰 w艣ciek艂o艣膰, nawet ubran膮 w eleganck膮 otoczk臋. Dostrzeg艂a j膮 tak偶e w lodowato niebieskich oczach Roarke'a.

Przestraszy艂a si臋 i poczu艂a strach i b贸l, jakby dosta艂a cios w splot s艂oneczny. W rezultacie, gdy uwolni艂a si臋 z u艣cisku Webstera i stan臋艂a mi臋dzy nim a m臋偶em, w jej g艂osie, kiedy si臋 odezwa艂a, by艂a gro藕ba, ale i napi臋cie.

- Roarke. Mamy tu z Websterem wa偶ne spotkanie s艂u偶bowe. Troch臋 si臋 ze sob膮 nie zgadzamy, to wszystko.

- Nie wydaje mi si臋. Id藕 znajd藕 sobie jakie艣 zaj臋cie, Eve. Gdzie indziej.

Uraza walczy艂a ze strachem. Eve czu艂a, jak jej mi臋艣nie zaczynaj膮 dr偶e膰, oczami wyobra藕ni widzia艂a ju偶 siebie aresztuj膮c膮 w艂asnego m臋偶a za pope艂nienie morderstwa.

- We藕 si臋 w gar艣膰. - Rozstawi艂a szerzej nogi. - 殴le zrozumia艂e艣 sytuacj臋.

- Nie, niczego 藕le nie zrozumia艂. Przynajmniej je艣li chodzi o mnie. - Webster odsun膮艂 si臋 od Eve. - I nie zamierzam chowa膰 si臋 za kobiet膮. Chcesz to zrobi膰 tutaj? - Skin膮艂 g艂ow膮 do Roarke'a. - Czy na zewn膮trz?

Roarke u艣miechn膮艂 si臋, zdaniem Eve, niczym wilk przed rzuceniem si臋 na ofiar臋.

- Tu i teraz.

Skoczyli do siebie. Szar偶uj膮c jak para baran贸w w okresie godowym, pomy艣la艂a Eve chwil臋 p贸藕niej, kiedy jej m贸zg zacz膮艂 na nowo pracowa膰. Przez chwil臋 by艂a zbyt zaszokowana, by zrobi膰 co艣 wi臋cej, ni偶 tylko na nich patrze膰.

Widzia艂a, jak Webster unosi si臋 w powietrze, a nast臋pnie opada na st贸艂, kt贸ry rozpad艂 si臋 pod jego ci臋偶arem. Galahad odskoczy艂 od niego, prychaj膮c, ale wcze艣niej zdradziecko drapn膮艂 go w rami臋.

Musia艂a przyzna膰, 偶e Webster szybko si臋 podni贸s艂, chocia偶 krwawi艂. Pi臋艣ci lata艂y przy nieprzyjemnym odg艂osie obijaj膮cych si臋 o siebie ko艣ci. 呕yrandol zadr偶a艂.

Krzycza艂a, mia艂a jednak wra偶enie, 偶e to nie jest jej g艂os. Nakazuj膮c sobie rozs膮dek, wyci膮gn臋艂a bro艅, pospiesznie spraw­dzi艂a, czy jest nastawiona na najni偶sze ra偶enie, po czym pu艣ci艂a strumie艅 mi臋dzy walcz膮cych m臋偶czyzn.

G艂owa Webstera obr贸ci艂a si臋 w szoku, ale Roarke tylko si臋 wzdrygn膮艂. A jego pi臋艣ci, ca艂y czas w pogotowiu, natar艂y na twarz przeciwnika.

Webster upad艂 na nast臋pny st贸艂, zamieniaj膮c go w drzazgi. Tym razem pozosta艂 na pod艂odze. Ale Roarke zaraz pochwyci艂 go za ko艂nierz i poci膮gn膮艂 na nogi.

- Roarke. - Eve trzyma艂a przed sob膮 bro艅 w pewnych d艂oniach. - Wystarczy. Pu艣膰 go albo ci臋 og艂usz臋. Przysi臋gam, 偶e to zrobi臋.

Jego oczy napotka艂y jej wzrok. P艂on臋艂y furi膮, parzy艂y. Pu艣ci艂 przeciwnika, a ten wp贸艂przytomny osun膮艂 si臋 na pod艂og臋, ogarniaj膮c si臋 r臋kami. Gdy Roarke ruszy艂 w stron臋 偶ony, do pokoju w艣lizn膮艂 si臋 Summerset.

- Wyprowadz臋 go艣cia.

- Zr贸b to - zgodzi艂 si臋 Roarke, nie odrywaj膮c oczu od Eve. - I zamknij drzwi. Og艂usz mnie, prosz臋? - mrukn膮艂 jedwabi艣cie, gdy znalaz艂 si臋 krok od 偶ony.

Odsun臋艂a si臋, czuj膮c, 偶e nerwy mog膮 j膮 zawodzi膰.

- Je艣li si臋 nie uspokoisz, zrobi臋 to. Chc臋 sprawdzi膰, jak bardzo zosta艂 zraniony.

- Nie zgadzam si臋. Nie wolno ci, wi臋c b臋dziesz musia艂a mnie og艂uszy膰 - zach臋ca艂 z dubli艅skim akcentem. - Zr贸b to.

Us艂ysza艂a zamykaj膮ce si臋 drzwi, szcz臋k zamk贸w. Strach 艣cisn膮艂 jej gard艂o, budz膮c w niej zarazem furi臋, ale mimo to znowu cofn臋艂a si臋 o krok.

- Tu si臋 nic nie dzia艂o. To wstyd, 偶e podejrzewasz, 偶e by艂o inaczej.

- Kochana Eve, gdybym wierzy艂, 偶e co艣 si臋 tutaj dzia艂o za twoj膮 zgod膮, ten facet nie wyszed艂by st膮d 偶ywy. - Wyraz jego twarzy nie zmieni艂 si臋, gdy zbli偶y艂 si臋 i wytr膮ci艂 jej bro艅 z r臋ki. - Ale ty stan臋艂a艣 mi臋dzy nami.

- Nie chcia艂am, 偶eby do tego dosz艂o. - Wyci膮gn臋艂a przed siebie ramiona. - Do tej eksplozji testosteronu. Cholera, zdemolowa艂e艣 mi biuro oraz napad艂e艣 na funkcjonariusza, i to bez powodu. Tylko dlatego, 偶e pok艂贸ci艂am si臋 z koleg膮 o sprawy s艂u偶bowe.

- Z koleg膮, kt贸ry kiedy艣 by艂 twoim kochankiem, a w chwili, gdy wszed艂em, mi臋dzy wami rozgrywa艂y si臋 sprawy osobiste.

- Dobrze. Mo偶e i tak by艂o. Ale to ci臋 nie t艂umaczy. Gdybym napada艂a na ka偶d膮 twoj膮 by艂膮 kochank臋, musia艂abym chyba pokiereszowa膰 twarze wszystkim kobietom w Nowym Jorku i jeszcze wielu poza planet膮.

- To co艣 zupe艂nie innego.

- Dlaczego? - Teraz go ma, pomy艣la艂a z satysfakcj膮. - Dlaczego to ma by膰 co艣 innego?

- Poniewa偶 nie zapraszam swoich by艂ych kochanek do mojego domu i nie pozwalam im, by mnie obejmowa艂y.

- To nie by艂o tak. To by艂o...

- I poniewa偶 - z艂apa艂 j膮 z przodu za koszul臋 i poci膮gn膮艂 w g贸r臋, tak 偶e sta艂a na palcach - nale偶ysz do mnie.

Oczy Eve prawie wysz艂y z orbit.

- Co? Co? Jak jaka艣 w艂asno艣膰? Jak jeden z twoich cholernych hoteli?

- Tak, je艣li wolisz.

- Nie wol臋. Wcale nie wol臋, do cholery! - Z艂apa艂a go za r臋ce, chc膮c mu je wykr臋ci膰, ale zdo艂a艂a tylko rozerwa膰 w艂asn膮 koszul臋. W g艂owie d藕wi臋cza艂 jej ostrzegawczy alarm, ale mimo to spr贸­bowa艂a znowu si臋 uwolni膰. Sko艅czy艂o si臋 tym, 偶e trzyma艂 j膮 jeszcze mocniej, przyciskaj膮c jej plecy do swego torsu.

- W kr贸tkim czasie przekroczy艂a pani kilka granic, pani porucznik - m贸wi艂 jej gor膮cym g艂osem do ucha. Gor膮cym i niebez­piecznym. - S膮dzisz, 偶e nale偶臋 do tego rodzaju m臋偶czyzn, kt贸rzy spokojnie przechodz膮 nad takimi sprawami do porz膮dku? My艣lisz, 偶e przez mi艂o艣膰 do ciebie straci艂em z臋by?

Jakby na dow贸d, 偶e tak nie jest, zanurzy艂 je lekko w jej szyi.

Nie mog艂a my艣le膰, nie z t膮 czerwon膮 mg艂膮 zas艂aniaj膮c膮 jej umys艂. Po prostu nie mog艂a z艂apa膰 oddechu.

- Pu艣膰 mnie. Jestem zbyt w艣ciek艂a, 偶eby si臋 z tob膮 teraz spiera膰.

- Nie, nie jeste艣 w艣ciek艂a. - Obr贸ci艂 i przycisn膮艂 plecami do 艣ciany, unosz膮c jej ramiona ponad g艂ow臋. Mia艂a przed sob膮 jego twarz, twarz upad艂ego anio艂a. - Jeste艣 zaintrygowana i cho膰 to ci si臋 nie podoba, jeste艣 te偶 podniecona. Krew mocno ci pulsuje i dr偶ysz. Cz臋艣膰 z tego to strach, ale tylko niewielka cz臋艣膰.

Nie myli艂 si臋. Mia艂a ochot臋 skl膮膰 go za to, ale rzeczywi艣cie podniecenie kr膮偶y艂o w niej jak stado ma艂ych mr贸wek.

- Sprawiasz mi b贸l. Pu艣膰 mi r臋ce.

- Nie, nie puszcz臋. Mo偶e do tej pory by艂em zbyt delikatny i ostro偶ny, w艂a艣nie dlatego, 偶e nie chcia艂em sprawia膰 ci b贸lu. Zapomnia艂a艣 ju偶, Eve, do czego si臋 zobowi膮za艂a艣?

- Nie. - Zerkn臋艂a na jego usta. Bo偶e, jak ich teraz pragn臋艂a.

- Nale偶ysz do mnie i przyznasz to jeszcze dzisiaj. - Wyci膮gn膮艂 do niej woln膮 r臋k臋 i rozdar艂 jej koszul臋 na piersiach. - A teraz dostan臋 to, co jest moje.

Opiera艂a si臋, ale pod wp艂ywem dumy, a duma jest s艂absza od po偶膮dania. Postawi艂a stop臋 za stopami m臋偶a i spr贸bowa艂a pozbawi膰 go r贸wnowagi. Nie broni膮c si臋, upad艂 na pod艂og臋, ale poci膮gn膮艂 j膮 za sob膮.

Si艂a uderzenia pozbawi艂a j膮 tchu, mimo to w automatycznym odruchu obrony natychmiast unios艂a kolano gotowe do uderzenia. Roarke przekr臋ci艂 si臋 na bok, unikaj膮c ciosu, jednak nie puszczaj膮c jej r膮k. Przyszpili艂 j膮. Spr臋偶y艂a si臋, rzuci艂a mu w twarz przekle艅stwo, odwracaj膮c w bok g艂ow臋 w ucieczce przed jego zbli偶aj膮cymi si臋 ustami.

Poczu艂a na szyi bij膮ce od nich gor膮co, a po chwili z臋by Roarke'a zatapiaj膮ce si臋 w jej sk贸rze.

Gdyby tylko chcia艂, potrafi艂by si臋 pohamowa膰. Z trudem zdobyta og艂ada sta艂a si臋 ju偶 jego drug膮 natur膮. Jednak bestia tkwi膮ca w nim chcia艂a si臋 wydosta膰 na wierzch. Wydosta膰 si臋 na wolno艣膰. A zapach Eve, zapach kobiety, rozgrzewa艂 mu krew.

By艂a silna. Ju偶 nieraz si臋 z ni膮 艣ciera艂, ale zawsze pami臋ta艂 o tym, 偶e jest kobiet膮. 呕e jest od niego s艂absza. Nie tym razem, pomy艣la艂.

Nie tym razem.

Po艂o偶y艂 r臋k臋 na jej piersi. Sk贸r臋 mia艂a gor膮c膮 i wilgotn膮. Wyda艂a z siebie jaki艣 d藕wi臋k przypominaj膮cy albo warkni臋cie, albo j臋kni臋cie, a gdy przycisn膮艂 usta do jej warg, ugryz艂a go.

Nag艂y b贸l jeszcze bardziej rozbudzi艂 t臋tni膮ce w nim prymitywne po偶膮danie. Kiedy podni贸s艂 g艂ow臋, oczy p艂on臋艂y mu dziko.

- Liomsa.

Ju偶 kiedy艣 tak do niej powiedzia艂, w j臋zyku jego m艂odo艣ci. Moja. Walczy艂a, pr贸buj膮c go z siebie zrzuci膰, ale gdy jego usta ponownie jej dotkn臋艂y, gor膮ce, twarde i spragnione, przegra艂a.

Po偶膮danie, w swej prymitywnej formie, wdar艂o si臋 r贸wnie偶 w ni膮. Pragn臋艂a. Chcia艂a. Teraz i jej cia艂o wygi臋艂o si臋, ju偶 nie w prote艣cie, ale w potrzebie, a ich usta po艂膮czy艂y si臋 w dzikiej pasji.

Pu艣ci艂 jej r臋ce, ale tylko po to, by szarpn膮膰 za rozerwan膮 koszul臋 偶ony i zedrze膰. Eve by艂a zapl膮tana w szelki kabury, jakby by艂a w sid艂ach. Znowu ogarn膮艂 j膮 strach. Czu艂a si臋 bezbronna.

- Powiedz to, Eve. Do cholery, powiedz. - Znowu j膮 poca艂owa艂, przenosz膮c usta na szyj臋 i na biust. Wbija艂 w ni膮 z臋by. I r臋ce.

Zawy艂a i wygi臋艂a g艂ow臋 do ty艂u. Rozkosz, ostra jak 偶yletki, rozcina艂a j膮, niszcz膮c jej dum臋.

Uwolni艂a si臋 od szelek kabury i zdar艂a z m臋偶a koszul臋. Pragn臋艂a cia艂a, jego cia艂a. Chcia艂a je czu膰, smakowa膰. Ka偶dy oddech by艂 op艂acany cierpieniem.

Dotyka艂 jej, sprawiaj膮c b贸l. D艂ugie zr臋czne palce uwodzi艂y j膮 a偶 do szale艅stwa, pragn膮c wi臋cej. Zerwa艂 z niej spodnie i odrzuci艂 na bok. I bez lito艣ci wbi艂 si臋 w ni膮 ustami.

Uwolnienie przeszy艂o j膮 jak nawa艂nica. Miotaj膮c si臋, zatopi艂a palce w dywan, szukaj膮c jakiej艣 kotwicy, kt贸ra trzyma艂aby j膮 przy ziemi. Ale i tak pofrun臋艂a w g贸r臋, pozbawiona kontroli.

A on nie przestawa艂.

Nie m贸g艂.

Ciche, dzikie j臋ki, kt贸re z siebie wydawa艂a, j膮trzy艂y, pobudza艂y i tak pulsuj膮c膮 w nim krew do jeszcze szybszego, dzikszego obiegu. Ka偶dy haust powietrza by艂 ni膮 przesi膮kni臋ty: gor膮cym, ostrym smakiem kobiety.

Przemyka艂 ustami po jej dr偶膮cym ciele, zatrzymuj膮c si臋 na piersiach. Wszed艂 w ni膮 palcami.

Znowu osi膮gn臋艂a orgazm, dr偶膮c gwa艂townie, a jej nieopanowany krzyk by艂 dla niego jak ciemny dreszcz; niespodziewany b贸l na plecach, gdzie wbi艂a paznokcie, stanowi艂 demoniczn膮 przyjemno艣膰.

- Powiedz, powiedz - domaga艂 si臋 zduszonym g艂osem, widz膮c, jak jej oczy robi膮 si臋 mgliste, bo znowu doprowadza艂 j膮 na szczyt uniesienia. - Cholera, us艂ysz臋 to od ciebie.

Jakim艣 sposobem, mimo szale艅stwa, kt贸re ni膮 ow艂adn臋艂o, zrozumia艂a. Nie o poddanie si臋, nawet po tym wszystkim, nie o poddanie si臋 j膮 prosi艂. Ale o akceptacj臋. Pali艂o j膮 gard艂o, ca艂e jej cia艂o domaga艂o si臋 po艂膮czenia. Kiedy si臋 przed nim otworzy艂a, unios艂a ku niemu biodra, wyszuka艂a w pami臋ci celtyckie s艂owa.

- M贸j - powiedzia艂a. - Ty te偶 jeste艣 m贸j. - I zbli偶y艂a do niego usta, a on si臋 w niej zatopi艂.

Le偶a艂a pod nim, wyczerpana i oszo艂omiona. Dzwonienie w uszach nie pozwala艂o my艣le膰. Chcia艂a odnale藕膰 si臋 w tym ciele, kt贸re przed chwil膮 reagowa艂o tak prymitywnie. Ale jeszcze bardziej chcia艂a rozp艂ywa膰 si臋 w uczuciach, kt贸re nadal przez ni膮 przep艂ywa艂y.

Gdy si臋 poruszy艂, pr贸bowa艂a przekr臋ci膰 si臋 na brzuch, co robi艂a zawsze, gdy by艂a wyko艅czona. Ale Roarke wzi膮艂 j膮 w ramiona i uni贸s艂 z pod艂ogi.

- Jeszcze nie sko艅czyli艣my.

Zostawiaj膮c zdemolowane biuro, zani贸s艂 j膮 do sypialni.

Kiedy si臋 obudzi艂a, przez okno wpada艂o 艣wiat艂o s艂oneczne. Cia艂o dawa艂o o sobie zna膰 b贸lem promieniuj膮cym prawie z ka偶dego jego centymetra. A Roarke'a nie by艂o.

Le偶a艂a wi臋c na wym臋czonym przez noc 艂贸偶ku mi臋dzy po­skr臋canymi prze艣cierad艂ami, mi臋dzy obecnym w niej zawstydze­niem a uczuciem przyjemno艣ci. Zda艂a sobie spraw臋, 偶e nic nie zosta艂o rozwi膮zane. R贸wnowaga nie powr贸ci艂a. Wsta艂a i posz艂a pod prysznic, zastanawiaj膮c si臋, czy zesz艂ej nocy co艣 naprawili, czy mo偶e raczej bardziej zepsuli.

Uda艂o jej si臋 ubra膰 bez spogl膮dania w lustro, w kt贸rym mog艂a zobaczy膰 swoje oczy. Bro艅 z kabur膮 le偶a艂a na stoliku w sypialni. Przypina艂a j膮, pr贸buj膮c sobie przypomnie膰, kiedy Roarke j膮 tam po艂o偶y艂.

Maj膮c j膮 ju偶 przy sobie, poczu艂a si臋 pewniejsza. Albo tak jej si臋 wydawa艂o, przynajmniej do chwili, gdy wesz艂a do biura i natkn臋艂a si臋 w nim na Peabody, wpatruj膮c膮 si臋 w zniszczenia.

- Ech, niez艂a zabawa - rzuci艂a asystentka.

- Mia艂 tu miejsce ma艂y incydent. - Eve kopni臋ciem odepchn臋艂a na bok pot艂uczon膮 lamp臋 i podesz艂a prosto do swojego biurka. W tej chwili zale偶a艂o jej wy艂膮cznie na tym, by utrzyma膰 dowodzenie. - Uzyska艂am informacje, kt贸re s膮 przydatne dla 艣ledztwa. Usi膮d藕.

Peabody odchrz膮kn臋艂a i ustawi艂a prosto krzes艂o. Po raz pierwszy, od kiedy pami臋ta艂a, prze艂o偶ona zaczyna艂a porann膮 narad臋 bez kubka kawy w r臋ku. Peabody mimo to usiad艂a i wyj臋艂a notes.

- Moj膮 uwag臋 zwr贸ci艂a pewna operacja WSW - zacz臋艂a Eve, po czym powiedzia艂a asystentce to, co ta powinna wiedzie膰.

Gdy sko艅czy艂a, Peabody po艂o偶y艂a notes na kolanach.

- Je艣li wolno mi wyrazi膰 w艂asn膮 opini臋, pani porucznik, to uwa偶am, 偶e to 艣mierdzi.

- Zgadzam si臋 z tob膮.

- Ukrywaj膮c tak wa偶ne dane, WSW utrudni艂o prowadzenie dw贸ch dochodze艅 w sprawie o zab贸jstwo. Nawet oni nie maj膮 do tego prawa.

- Nie, nie maj膮 i zamierzam si臋 tym zaj膮膰. Na razie chc臋, 偶eby艣 skontaktowa艂a si臋 z doktor Mir膮 i poprosi艂a j膮, 偶eby przenios艂a nasz膮 konsultacj臋 tutaj. Lepiej, 偶eby WSW nic nie wyw膮cha艂o. Wezwij McNaba. Musi szybko i jeszcze dok艂adniej przyjrze膰 si臋 li艣cie policjant贸w ze 128, i to tak偶e ma by膰 zrobione tutaj. Dop贸ki nie rozpracujemy 艂a艅cucha powi膮za艅, WSW nic od nas nie dostanie.

- I jak tu m贸wi膰 o solidarno艣ci - mrukn臋艂a Peabody. - Cholerne szczury z WSW.

- Odstaw na bok osobiste odczucia. Zamordowano policjant贸w. Nie mo偶emy sobie pozwoli膰 na 偶adne urazy. - Ale sama czu艂a to co asystentka. - Jad臋 teraz przekaza膰 osobi艣cie nowe informacje Whitneyowi. Wr贸c臋 w ci膮gu dw贸ch godzin lub skontaktuj臋 si臋 z tob膮, gdybym mia艂a si臋 sp贸藕ni膰.

- Tak jest. Chcesz, 偶ebym tu posprz膮ta艂a?

- To nie nale偶y do twoich obowi膮zk贸w - rzuci艂a Eve, po czym zacisn臋艂a powieki i wzi臋艂a g艂臋boki oddech. - Przepraszam za osobiste wtr臋ty. Nie zwracaj na nic uwagi, chyba 偶eby ci co艣 przeszkadza艂o. Powiedz Mirze, 偶e ta konsultacja jest teraz najwa偶­niejsza. Przedtem zbierz jak najwi臋cej danych o ludziach ze 128. - Zamilk艂a, my艣l膮c o czym艣, ale potem ze wzruszeniem ramion ruszy艂a do drzwi. - I by艂abym wdzi臋czna, gdyby艣 poinformowa艂a Roarke'a, 偶e postaramy si臋 oczy艣ci膰 jego klub do ko艅ca dnia.

Nie by艂 w najmniejszym stopniu zainteresowany Czy艣膰cem, cho膰by mia艂 w nim, jak przypuszcza艂, sp臋dzi膰 wiele czasu, pokutuj膮c za swoje grzechy. I wcale nie by艂 zaskoczony, kiedy spotka艂 w recepcji swojego biura oczekuj膮cego na niego Dona Webstera.

Sekretarka Roarke'a, wyj膮tkowa kobieta, zdolna i bardzo wnikliwa, wesz艂a na teren recepcji i sprytnie ustawi艂a si臋 mi臋dzy dwoma panami.

- Masz do艣膰 prze艂adowany program zaj臋膰 na dzisiejszy poranek. Ten d偶entelmen chcia艂by si臋 z tob膮 spotka膰 i niech臋tnie przystaje na ustalenie terminu na jaki艣 p贸藕niejszy dzie艅 w tym tygodniu.

- Przyjm臋 go teraz. Dzi臋kuj臋, Caro. Webster...

Skin膮艂 r臋kaw stron臋 korytarza prowadz膮cego do jego gabinetu, nie bez przyjemno艣ci dostrzegaj膮c na twarzy go艣cia ci膮gn膮c膮 si臋 od prawego oka przez policzek szerok膮 szram臋 i rozci臋cie na ustach.

Sam czu艂 piek膮cy b贸l w 偶ebrach, co nie stanowi艂o dla niego powodu do dumy. Wszed艂 do gabinetu, podszed艂 do biurka, ale nie usiad艂. Z r臋kami wsuni臋tymi niedbale do kieszeni, hu艣taj膮c si臋 na pi臋tach, przyjrza艂 si臋 przeciwnikowi.

- Masz ch臋膰 na nast臋pn膮 rund臋?

- Bardziej, ni偶 pragn臋 zobaczy膰 wsch贸d s艂o艅ca - odpar艂 Webster, po czym, widz膮c b艂ysk w oczach Roarke'a, szybko potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Ale b臋d臋 musia艂 z tego zrezygnowa膰. Nie bez przykro艣ci musz臋 przyzna膰, 偶e mia艂e艣 wczoraj ca艂kowite prawo mi przy艂o偶y膰.

- I w tym wzgl臋dzie ca艂kowicie si臋 zgadzamy - rzuci艂 g艂adko Roarke. - Pami臋taj, 偶e je艣li jeszcze raz zobacz臋 twoje 艂apska na czym艣, co nale偶y do mnie, stracisz je. Przysi臋gam.

- Sama by si臋 tym zaj臋艂a, gdyby艣 nam da艂 jeszcze pi臋膰 minut. Cholera, wystarczy艂oby pi臋膰 sekund. Chc臋, 偶eby艣 to wiedzia艂.

- Nigdy nie w膮tpi艂em w wierno艣膰 Eve.

- 艢wietnie. - Webster czu艂, 偶e cz臋艣膰 ci臋偶aru, kt贸ry spoczywa艂 na nim przez ca艂膮 noc, odpad艂a. - Nie chcia艂em, 偶eby艣 my艣la艂, 偶e ona... Do diab艂a! - Przesun膮艂 r臋k膮 po w艂osach. - Mieli艣my zawodowy problem, a ja zrobi艂em z niego spraw臋 osobist膮. To ja czuj臋 si臋 winny - wyja艣nia艂. - Wydaje mi si臋, 偶e kocham twoj膮 偶on臋.

- To rzeczywi艣cie jest k艂opot. Podziwiam twoj膮 odwag臋, 偶e m贸wisz, mi to prosto w twarz. - Zastanawiaj膮c si臋 nad tym, co us艂ysza艂, Roarke wybra艂 sobie krzes艂o i wyci膮gn膮艂 papierosa. Zauwa偶y艂 szybkie spojrzenie Webstera, wi臋c uni贸s艂 brew.

- Chcesz?

- Nie pal臋 od pi臋ciu lat, trzech miesi臋cy i... chyba dwudziestu sze艣ciu dni. Nie pami臋tam tylko, ile godzin. Pieprz臋 to. - Wzi膮艂 papierosa i robi膮c zeza, zaci膮gn膮艂 si臋 mocno. - Nie znam ci臋 - kontynuowa艂 - ale o tobie s艂ysza艂em.

- Ja mog臋 powiedzie膰 to samo - odpar艂 Roarke. - S膮dzisz, 偶e Eve mi nie powiedzia艂a, 偶e kiedy艣 sp臋dzili艣cie ze sob膮 noc?

Pr贸buj膮c wzruszy膰 ramionami, Webster tak偶e usiad艂.

- Nic dla niej nie znaczy艂em. Wiedzia艂em to wtedy i wiem teraz. S艂ysza艂em, co o tobie m贸wi膮, Roarke. Je艣li postanowisz mnie przygwo藕dzi膰, zrobisz to. Jestem na to przygotowany. Nie chc臋 tylko, 偶eby przeze mnie ucierpia艂a Dallas.

- Gdyby wiedzia艂a, 偶e pr贸bujesz j膮 ochrania膰, prawdopodobnie wbi艂aby ci j膮dra w gard艂o.

Po raz pierwszy Webster si臋 u艣miechn膮艂, ale zaraz zakl膮艂, bo przeci臋te usta zap艂on臋艂y b贸lem.

- Tak, c贸偶. - Dotkn膮艂 ostro偶nie wargi. - Nie lubi臋, 偶eby kto艣 inny za mnie obrywa艂, gdy to ja co艣 spieprzy艂em.

- Nie orientuj臋 si臋, co o mnie wiesz albo s膮dzisz, 偶e wiesz, ale powiem ci jedno: nie bij臋 kobiet, zw艂aszcza, gdy nie robi膮 nic opr贸cz tego, 偶e s膮 sob膮. - Roarke'owi przypomnia艂o si臋, jak w nocy potraktowa艂 Eve, ale zaraz bezlito艣nie odp臋dzi艂 od siebie to wspomnienie. Na p贸藕niej. - A polowanie na ciebie sprawi艂oby przykro艣膰 Eve. M贸g艂bym si臋 uprze膰, ale nie mam powodu.

Webster spojrza艂 w d贸艂 na papierosa.

- Jeste艣 inny, ni偶 przypuszcza艂em.

- Mog艂em by膰 taki, jak oczekiwa艂e艣.

- To, czym mog艂e艣 by膰, jest niewa偶ne. - Prze艂ykaj膮c 艣lin臋, Webster zaci膮gn膮艂 si臋 po raz ostatni. - Liczy si臋 to, co jest teraz. O tym... aaa. - popuka艂 si臋 po zranionym policzku - trzeba mi ci膮gle przypomina膰. - Zgni贸t艂 w popielniczce papierosa i wsta艂. Napotykaj膮c wzrok Roarke'a, wyci膮gn膮艂 d艂o艅. - Jestem wdzi臋czny za po艣wi臋cony mi czas.

Roarke tak偶e wsta艂. Poczu艂 lito艣膰, a zaraz potem szacunek. Zdziwiony t膮 niespodziewan膮 reakcj膮, u艣cisn膮艂 r臋k臋 Webstera, u艣miechaj膮c si臋. - Mam na 偶ebrach ran臋 wielko艣ci talerza, a moje nerki czuj臋 tak, jakby kto艣 je ok艂ada艂 ceg艂ami.

Mimo p臋kni臋tych warg Webster wykrzywi艂 je w u艣miechu.

- Dzi臋ki. - Ruszy艂 do drzwi, ale tu偶 przed nimi odwr贸ci艂 si臋. - Pasujecie do siebie, wiesz. Ty i Dallas. Chryste, ale wy do siebie pasujecie.

Owszem, pomy艣la艂 Roarke, gdy drzwi si臋 zamkn臋艂y. Tylko 偶e takie dopasowanie nie zawsze jest wygodne.

Whitney nie eksplodowa艂 wprawdzie, kiedy Eve przekaza艂a mu informacje, z kt贸rymi do niego przysz艂a, ale by艂 tego bliski.

- Czy mo偶e pani to zweryfikowa膰?

- Nie, panie kapitanie, nie w tej chwili. Ale ta informacja jest prawdziwa. Moje 藕r贸d艂o jest wiarygodne.

- A kto jest tym 藕r贸d艂em?

Eve pogr膮偶y艂a si臋 w rozmy艣laniu i uzna艂a, 偶e nie ma wyboru.

- 呕a艂uj臋, ale nie mog臋 tego ujawni膰.

- Nie jestem jakim艣 cholernym dziennikarzem, Dallas.

- Komendancie, te informacje zosta艂y mi przekazane w tajem­nicy. Nie mam skrupu艂贸w przy ujawnianiu ich tre艣ci, ale nie wska偶臋 informatora.

- Utrudnia mi pani skopanie ty艂ka WSW.

- Przykro mi z tego powodu.

- Uderzy艂bym w nich - ci膮gn膮艂 Whitney, stukaj膮c palcami w biurko. - Zaprzeczaliby, zwodzili i lawirowali. Je艣li, jak pani twierdzi, ta operacja zacz臋艂a si臋 jaki艣 czas temu, nie bardzo u艣miecha艂oby si臋 im kogokolwiek z ni膮 zapoznawa膰, nawet mnie.

Opar艂 si臋 o krzes艂o i zmru偶y艂 oczy w zamy艣leniu.

- Polityka to brudna gra, ale ja jestem dobry w te klocki.

- Tak, panie komendancie. - Eve pozwoli艂a sobie na lekki u艣miech. - To prawda.

- Niech pani b臋dzie przygotowana na to, 偶e zostanie wezwana na dywanik, aby przedyskutowa膰 t臋 spraw臋, pani porucznik - zapowiedzia艂, maj膮c na my艣li biuro komisarza policji. - Rozkr臋c臋 ko艂o.

- B臋d臋 do us艂ug, komendancie. Na razie, p贸ki sytuacja si臋 nie zmieni, b臋d臋 pracowa艂a z moim zespo艂em w domu.

Whitney skin膮艂 g艂ow膮, odwracaj膮c si臋 do wideofonu.

- Mo偶e pani odej艣膰.

W gara偶u, gdy bieg艂a do swojego wozu, na drodze stan臋艂a jej Carmichael.

- Mam co艣, co mo偶e pani膮 zainteresowa膰. Sprawdzi艂am ju偶 wi臋kszo艣膰 艣wiadk贸w na mojej li艣cie i zwr贸ci艂am uwag臋 na pewn膮 kelnerk臋.

- No i?

- Zadaje si臋, 偶e odsiedzia艂a kr贸tki wyrok. Nie wielkiego, ale mia艂a okazj臋 obcowa膰 z policjantami. Twierdzi, 偶e przypuszcza艂a, i偶 Kohli jest gliniarzem, nic sobie jednak z tego nie robi艂a. Nie przej臋艂a si臋 te偶 tym drugim gliniarzem, kt贸ry zjawia艂 si臋 w klubie od czasu do czasu, siada艂 przy barze i popija艂 whisky.

- Jakim drugim gliniarzem?

- No w艂a艣nie - rzuci艂a Carmichael z krzywym u艣miechem. - Zada艂am to samo pytanie. A odpowied藕 brzmi, 偶e by艂a to policjantka. 艁adna blondynka. Przycisn臋艂am troch臋 nasz膮 kelnereczk臋 i dosta艂am do艣膰 dok艂adny rysopis. Rysopis kapitan Roth ze 128 brygady.

- Cholera.

- Tak. Taki og贸lny opis m贸g艂by pasowa膰 do tysi膮ca kobiet, ale co艣 mi za艣wita艂o. Wi臋c wyci膮gn臋艂am zdj臋cia i da艂am kelnerce do por贸wnania. Od razu wskaza艂a na Roth.

- Dzi臋ki. I zatrzymaj to dla siebie, dobrze?

- Da si臋 zrobi膰. W艂a艣nie sz艂am na g贸r臋, 偶eby zostawi膰 raport na pani biurku. - Carmichael wyci膮gn臋艂a z torebki dyskietk臋. - Chce go pani teraz?

- Tak. Jeszcze raz dzi臋kuj臋.

Eve wepchn臋艂a dyskietk臋 do kieszeni i pobieg艂a do samochodu. Postanowi艂a wt艂oczy膰 do swojego planu zaj臋膰 odwiedziny w 128.

- Peabody. - W drodze po艂膮czy艂a si臋 w z asystentk膮. - Wyci膮g­nij dane na temat Roth i kop. Nie przejmuj si臋 ha艂asem, bo chc臋, 偶eby by艂o g艂o艣no.

- Tak jest. Um贸wi艂am ci臋 z Mir膮 na dziesi膮t膮 trzydzie艣ci w twoim biurze w domu.

- Postaram si臋, 偶eby nie musia艂a na mnie czeka膰. Sprawd藕 te dane i wcale nie staraj si臋 o dyskrecj臋.

Eve nie spodziewa艂a si臋 orkiestry powitalnej, gdy przekroczy艂a pr贸g 128. Zarejestrowa艂a kilka ch艂odnych spojrze艅 i uwag po­czynionych na boku 艣ciszonym g艂osem. Jeden z bardziej pomys­艂owych policjant贸w chrz膮kn膮艂 jak prosiak.

Zamiast to zignorowa膰, Eve podesz艂a do jego biurka.

- Macie talent, detektywie. Czy dajecie p艂atne wyst臋py na przyj臋ciach?

Zacisn膮艂 usta.

- Nie mam pani nic do powiedzenia.

- To si臋 dobrze sk艂ada, bo ja wam te偶 nie mam nic do powiedzenia. - Patrzy艂a na niego tak d艂ugo, a偶 odwr贸ci艂 wzrok. Zadowolona, ruszy艂a do biura kapitan Roth.

By艂 to naro偶ny pok贸j i, jak przypuszcza艂a Eve, zdobyty z trudem. Mia艂 par臋 okien, solidne biurko i ro艣liny doniczkowe na parapecie.

Przez przeszklone drzwi Eve zobaczy艂a, 偶e Roth natychmiast wsta艂a, gdy tylko spotka艂y si臋 ich oczy. Eve nie zamierza艂a puka膰.

- Jak pani 艣mie przegl膮da膰 moje prywatne akta bez powiado­mienia mnie o tym? - zacz臋艂a Roth. - Przekroczy艂a pani swoje uprawnienia, pani porucznik.

- Jedna z nas na pewno to zrobi艂a. - Eve zamkn臋艂a za sob膮 drzwi. - Dlaczego martwi si臋 pani, 偶e zagl膮dam do pani akt. Co mog臋 w nich znale藕膰?

- Nie martwi臋 si臋, tylko jestem w艣ciek艂a. Chodzi o zawodow膮 uprzejmo艣膰, o kt贸rej pani zapomina przez t臋 wendet臋 przeciwko mojemu wydzia艂owi. Zamierzam powiadomi膰 o pani zachowaniu komendanta Whitneya oraz komisarza.

- Pani prawo, pani kapitan. Tak jak moim prawem, prawem prowadz膮cej 艣ledztwo, jest zapyta膰 pani膮, dlaczego ukry艂a pani przede mn膮 fakt, 偶e odwiedza艂a pani detektywa Kohliego w Czy艣膰­cu. Kilkakrotnie - doda艂a, widz膮c, 偶e Roth si臋 wzdraga.

- Pani informacja jest niedok艂adna.

- Nie s膮dz臋. Porozmawiamy o tym tutaj, pani kapitan, czy na komendzie? Wyb贸r nale偶y do pani. A daj膮c go, robi臋 to z zawo­dowej uprzejmo艣ci.

- Je艣li s膮dzi pani, 偶e pozwol臋 si臋 zniszczy膰, to si臋 pani myli.

- To pani si臋 myli, je艣li oczekuje, 偶e pozwol臋 pani ukrywa膰 si臋 za rang膮 kapitana. Gdzie pani by艂a w nocy, kiedy zamordowano detektywa Kohliego?

- Nie musz臋 odpowiada膰 na obra藕liwe pytania.

- B臋dzie pani musia艂a, je艣li wezw臋 pani膮 na przes艂uchanie. A zrobi臋 to.

- Tamtej nocy nie by艂o mnie w pobli偶u Czy艣膰ca.

- Prosz臋 to udowodni膰.

- Mam nadziej臋, 偶e zgnije pani w piekle. - Roth stanowczym krokiem obesz艂a biurko, podesz艂a do drzwi i spu艣ci艂a 偶aluzje. - To, gdzie si臋 znajdowa艂am, jest moj膮 osobist膮 spraw膮.

- Nie ma spraw osobistych w 艣ledztwie dotycz膮cym morderstwa.

- Jestem policjantk膮, pani porucznik, i to dobr膮. Lepiej spraw­dzam si臋 za biurkiem ni偶 na ulicy, ale i tak jestem cholernie zdolna. Moje odwiedziny w klubie, do kt贸rego rzeczywi艣cie kilka razy wst膮pi艂am na drinka, nie maj膮 nic wsp贸lnego ze 艣mierci膮 Kohliego ani z moj膮 pozycj膮 s艂u偶bow膮.

- W takim razie dlaczego ukry艂a pani t臋 informacj臋?

- Poniewa偶 nie powinnam pi膰. - Na policzki kobiety wyp艂yn臋艂y rumie艅ce, oznaka udr臋ki, kt贸r膮 przechodzi艂a. - Mam problemy zwi膮zane z alkoholem i ju偶 raz odby艂am terapi臋 odwykow膮. Ale wie pani, jak to jest - mrukn臋艂a i wr贸ci艂a za biurko. - Nie dopuszcz臋, 偶eby takie ma艂e przewinienie zagrozi艂o mojej zawodowej karierze. Kiedy po raz pierwszy wpad艂am do Czy艣膰ca, nie wiedzia艂am, 偶e Kohli w nim pracuje. Wraca艂am tam, bo chcia艂am mie膰 przy sobie znajom膮 twarz. Nie wspomina艂am o tym, poniewa偶 by艂 to fakt bez znaczenia.

- Dobrze pani wie, 偶e to nieprawda, pani kapitan.

- Do cholery! Chroni艂am sw贸j ty艂ek. Co w tym dziwnego? Znowu patrzy艂y na siebie wrogo, Roth za swoim biurkiem, broni膮ca terytorium, kt贸rego zdobycie tyle j膮 kosztowa艂o.

- Wiem, 偶e chce pani dowie艣膰, 偶e Kohli i Mills byli skorum­powani. Ale mnie pani w to nie wci膮gnie.

- Na konto pani m臋偶a wp艂yn臋艂o kilka poka藕nych przelew贸w.

- Do cholery! Wzywam adwokata. - Si臋gn臋艂a do wideofonu, ale zaraz z艂o偶y艂a d艂o艅 w pi臋艣膰. Eve w milczeniu przygl膮da艂a si臋 toczonej przez ni膮 wewn臋trznej walce. - Nie mog臋 tego zrobi膰, bo zostanie to oficjalnie odnotowane. Ma mnie pani w gar艣ci.

Kapitan Roth nabra艂a g艂臋boko powietrza, potem je wypu艣ci艂a.

- Kilka miesi臋cy temu zacz臋艂am podejrzewa膰 m臋偶a o romans. Mia艂am powody. By艂 rozkojarzony, nie interesowa艂 si臋 mn膮, wraca艂 p贸藕no do domu, nie pojawia艂 si臋 na um贸wionych spot­kaniach. Wreszcie zapyta艂am go wprost, ale zaprzeczy艂. Niekt贸rzy m臋偶czy藕ni potrafi膮 odwr贸ci膰 takie oskar偶enia przeciwko partnerce, tak 偶e w ko艅cu ona okazuje si臋 winna. Mimo 偶e w duchu cz艂owiek jest przekonany, 偶e ma racj臋. Po prostu, pani porucznik, moje ma艂偶e艅stwo zaczyna艂o si臋 rozpada膰, a ja nie potrafi艂am temu zapobiec. Jest pani policjantk膮, kobiet膮 i m臋偶atk膮. Wie pani, 偶e to nie jest 艂atwe. Eve nie odpowiedzia艂a, Roth zreszt膮 na to nie liczy艂a.

- By艂am przygn臋biona, z艂a i rozkojarzona. Powiedzia艂am sobie, 偶e nie zaszkodzi wypi膰 sobie drinka na uspokojenie. Albo dwa. No i wyl膮dowa艂am w Czy艣膰cu. Kohli sta艂 za barem. Obydwoje udawali艣my, 偶e nic szczeg贸lnego si臋 nie dzieje. A tymczasem moje ma艂偶e艅stwo si臋 rozpad艂o. Odkry艂am, 偶e ma偶 nie tylko baraszkuje w po艣cieli innej kobiety, ale te偶 przelewa pieni膮dze z naszego wsp贸lnego konta na w艂asne. Nie mog艂am nic zrobi膰, chocia偶 rujnowa艂 mnie finansowo, popycha艂 do kieliszka i ile wp艂ywa艂 na moj膮 wydajno艣膰 w pracy. - Jakie艣 dwa tygodnie temu zebra艂am si臋 w sobie. Wykopa艂am tego leniwego sukinsyna z domu i zg艂osi艂am si臋 na odwyk. Jednak nie powiadomi艂am o tym prze艂o偶onych. Jest to niezgodne z regulaminem. Niezbyt du偶e wykroczenie, ale zawsze. Od tamtej pory nie zagl膮da艂am ju偶 wi臋cej do Czy艣膰ca ani te偶 nie widywa艂am detektywa Kohliego, nie licz膮c pracy.

- Kapitan Roth, przykro mi z powodu pani osobistych k艂opot贸w, ale musz臋 wiedzie膰, gdzie si臋 pani znajdowa艂a tej nocy, kt贸rej zgin膮艂 detektyw Kohli.

- Do p贸艂nocy by艂am na spotkaniu Anonimowych Alkoholik贸w w podziemiach ko艣cio艂a w Brooklynie. - U艣miechn臋艂a si臋 s艂abo. - Ma艂e szanse, 偶ebym mog艂a tam wpa艣膰 na kogo艣 znajomego, a na tym mi zale偶a艂o. Potem z kilkoma kolegami z AA wybra艂am si臋 na kaw臋. Opowiadali艣my sobie historie wojenne. Wr贸ci艂am do domu, sama, oko艂o drugiej i po艂o偶y艂am si臋 spa膰. Nie mam alibi na czas, o kt贸ry pani pyta.

Ju偶 spokojniejsza Roth spojrza艂a Eve prosto w oczy.

- Wszystko, co pani powiedzia艂am, jest poufne i niepotwier­dzone, poniewa偶 nie poinformowa艂a mnie pani oficjalnie o moich prawach. Je艣li wezwie mnie pani na przes艂uchanie, pani porucznik, b臋dzie pani mia艂a twardy orzech do zgryzienia.

- Pani kapitan, je艣li zdecyduj臋 si臋 pani膮 wezwa膰, mo偶e pani by膰 pewna, 偶e ja tak偶e b臋d臋 twarda.

12

Potrzebowa艂a czasu na przyj臋cie i wch艂oni臋cie nowych informa­cji, 偶eby u艂o偶y艂y si臋 w logiczn膮 ca艂o艣膰. I musia艂a si臋 dobrze zastanowi膰, czy chce zniszczy膰 czyja艣 karier臋. Tym bardziej 偶e na razie wygl膮da艂o na to, 偶e jedyn膮 win膮 tej osoby by艂 brak ostro偶no艣ci.

Eve obawia艂a si臋 tak偶e, 偶e przez w艂asne k艂opoty ma艂偶e艅skie lepiej rozumie i wsp贸艂czuje Roth, co wp艂ywa na bezstronno艣膰 jej os膮du.

Postanowi艂a porozmawia膰 na ten temat z Mir膮, wprowadzi膰 dane do komputera i przeprowadzi膰 test na prawdopodobie艅stwo. Wszystko zgodnie z regulaminem.

Gdy wesz艂a do swojego domowego biura, uprz膮tni臋tego, poli­cyjna psycholog ju偶 tam by艂a. Peabody i McNab, usadowieni plecami do siebie, pochylali si臋 nad swoimi komputerami.

- Przepraszam, 偶e kaza艂am ci czeka膰.

- Nic si臋 nie sta艂o. - Mira odstawi艂a na bok fili偶ank臋, zapewne, jak domy艣la艂a si臋 Eve, wype艂nion膮 herbat膮. - Peabody mnie uprzedza艂a, 偶e mo偶esz si臋 sp贸藕ni膰.

- Nie b臋dzie ci przeszkadza艂o, je艣li porozmawiamy w innym pokoju?

- Ale偶 sk膮d. - Mira wsta艂a. Ubrana by艂a jak zawsze elegancko, w kostium w odcieniu wiosennej zieleni. - Lubi臋 zwiedza膰 tw贸j dom.

Eve zaprowadzi艂a psycholog do najbli偶szego salonu, mimo 偶e nie by艂a do ko艅ca przekonana, 偶e jest to najlepsze miejsce na konsultacje. Mira jednak westchn臋艂a z aprobat膮.

- C贸偶 za pi臋kny wystr贸j - powiedzia艂a, podziwiaj膮c ciep艂膮 kolorystyk臋 wn臋trza, zgrabn膮 lini臋 mebli, blask wypolerowanego drewna i szk艂a. - M贸j Bo偶e, Eve, czy to Monet?

Eve zerkn臋艂a na obraz wygl膮daj膮cy jak paleta farb sk艂adaj膮cych si臋 w wyobra偶enie ogrodu.

- Nie mam poj臋cia.

- Oczywi艣cie, to Monet - stwierdzi艂a Mira, zbli偶ywszy si臋 do malowid艂a. - Och, zazdroszcz臋 ci tej kolekcji przedmiot贸w artystycznych.

- Ona nie jest moja.

Mira odwr贸ci艂a si臋 i u艣miechn臋艂a.

- Zazdroszcz臋 ci jej tak czy inaczej. Mog臋 usi膮艣膰?

- Tak, jasne. Przepraszam. Przykro mi, 偶e zarzuci艂am ci臋 tak膮 ilo艣ci膮 informacji w kr贸tkim czasie.

- Obydwie jeste艣my przyzwyczajone do pracy pod presj膮. Te morderstwa poruszy艂y ca艂y departament. Zapewne trudno jest pracowa膰 w samym centrum tego zamieszania.

- Jak powiedzia艂a艣, umiemy pracowa膰 w ka偶dych warunkach.

- Tak. - Jest co艣 jeszcze, my艣la艂a Mira. Zbyt dobrze zna艂a Eve, 偶eby nie zauwa偶y膰 tych wprawdzie niewielkich, jednak dla niej dostrzegalnych sygna艂贸w. Ale mo偶na z tym poczeka膰. - Sk艂aniam si臋 do twojego stanowiska, 偶e obydwie ofiary zosta艂y zabite przez t臋 sam膮 osob臋. Ta sama metoda, ten sam wz贸r. Monety, ofiary, brutalno艣膰 i ta pewno艣膰 siebie.

- To policjant - rzuci艂a Eve. - Albo kto艣, kto nim kiedy艣 by艂.

- Bardzo prawdopodobne. Tw贸j zab贸jca jest w艣ciek艂y, ale kontroluje si臋 na tyle, 偶eby usuwa膰 za sob膮 艣lady. W艣ciek艂o艣膰 ma pod艂o偶e osobiste. Powiedzia艂abym nawet, 偶e g艂臋boko osobiste.

- Jest w艣ciek艂y, bo wie, 偶e Kohli i Mills brali albo poniewa偶 sam bra艂?

- S膮dz臋, 偶e raczej to pierwsze. To nie jest czyn kogo艣, kto chce si臋 ochroni膰, lecz kogo艣, kto wymierza sprawiedliwo艣膰. M艣ci si臋. Tw贸j zab贸jca jest systematyczny. Pragnie, aby ofiary obwo艂ano Judaszem, by ich zbrodnie wysz艂y na jaw.

- Dlaczego w takim razie ich po prostu nie ujawni艂? Nietrudno znale藕膰 dowody, je艣li chce si臋 ich poszuka膰.

- To mu nie wystarcza. Utrata odznaki i id膮cy za tym wstyd, to dla niego za ma艂o. To za 艂atwe. On sam chce wymierzy膰 kar臋. On lub ona sami byli ukarani w jaki艣 spos贸b, bardzo mo偶liwe, 偶e zdarzy艂o si臋 to w pracy, i uwa偶aj膮, 偶e kara by艂a niesprawiedliwa. By膰 mo偶e niesprawiedliwie oskar偶ono tego cz艂owieka. System w jaki艣 spos贸b go zawi贸d艂 i ju偶 mu nie ufa.

- Ofiary zna艂y jego albo j膮.

- Tak, tego jestem pewna. Nie tylko dlatego, 偶e najwyra藕niej nie by艂y przygotowane na atak, ale tak偶e dlatego, 偶e w艣ciek艂o艣膰 zab贸jcy wskazuje na bliski zwi膮zek z ofiarami. Bardzo mo偶liwe, 偶e pracowa艂y z zab贸jc膮. Niewykluczone, 偶e przyczyni艂y si臋, przynajmniej zdaniem mordercy, jakim艣 czynem do niesprawied­liwo艣ci, kt贸ra go spotka艂a. Gdy go odnajdziesz, Eve, zrozumiesz te powi膮zania.

- Czy postrzegasz go jako osob臋 ciesz膮c膮 si臋 autorytetem?

- Odznaka policyjna niew膮tpliwie nadaje autorytet.

- A mo偶e to kto艣 z dow贸dztwa?

- Mo偶liwe. Ale pewno艣膰 siebie mordercy nie p艂ynie z faktu, 偶e zajmuje wysokie stanowisko. Jego szalona arogancja ma swe 藕r贸d艂o we w艣ciek艂o艣ci, a w艣ciek艂o艣膰, cz臋艣ciowo, ma pod艂o偶e w utracie wiary w system, kt贸ry morderca reprezentuje.

- System go wyko艂owa艂, ofiary wyko艂owa艂y system. Dlaczego wi臋c ma do nich 偶al?

- Poniewa偶 skorzysta艂y na wadach systemu, a morderca nie. Eve skin臋艂a g艂ow膮. Takie t艂umaczenie przemawia艂o do niej.

- Czy jeste艣 艣wiadoma podejrze艅, 偶e w 128 istnieje powa偶ny problem wewn臋trzny? Pracownicy z tej brygady maj膮 powi膮zania ze zorganizowan膮 mafi膮. Z Maxem Rickerem?

- Tak. Wynika to jasno z raportu, kt贸ry mi przekaza艂a艣.

- Musz臋 ci wyjawi膰, Mira, 偶e okaza艂o si臋, i偶 detektyw Kohli by艂 czysty i bra艂 udzia艂 w tajnej akcji WSW, kt贸ra mia艂a za zadanie wykrycie tej korupcji.

- Rozumiem. - Jasne oczy psycholog zachmurzy艂y si臋. - Rozumiem.

- Nie wiem, czy morderca ju偶 jest tego 艣wiadom. Raczej w to w膮tpi臋. Jaka mo偶e by膰 jego reakcja, gdy si臋 dowie, 偶e Kohli by艂 w porz膮dku?

Mira wsta艂a. Jej zaw贸d wymaga艂 umiej臋tno艣ci postawienia si臋 w sytuacji mordercy, identycznego my艣lenia. Czyni膮c to, podesz艂a do szerokich okien i wyjrza艂a na ogr贸d, w kt贸rym ta艅czy艂o morze cukierkowor贸偶owych tulipan贸w. Potrafi艂a na nie spojrze膰 tak, by widzie膰 plamy barw, takie jak na obrazach Moneta.

Nie ma nic bardziej uspokajaj膮cego, pomy艣la艂a, ni偶 przygl膮danie si臋 ro艣linom.

- Pocz膮tkowo nie b臋dzie m贸g艂 w to uwierzy膰. Nie jest zab贸jc膮, tylko cz艂owiekiem wymierzaj膮cym sprawiedliwo艣膰. Gdy jednak prawda do niego dotrze, wpadnie w furi臋. System po raz wt贸ry zdradzi艂 go i zmyli艂, a on przez to odebra艂 偶ycie niewinnej osobie. Kto艣 za to zap艂aci. By膰 mo偶e kto艣 z WSW, bo tam si臋 wszystko zacz臋艂o. By膰 mo偶e ty, Eve - powiedzia艂a Mira i odwr贸ci艂a si臋. - Poniewa偶 przynajmniej po艣rednio, rzuci艂a艣 mu ten koszmar prosto w twarz. Teraz b臋dzie si臋 m艣ci艂 podw贸jnie. Za siebie i za Kohliego. Kiedy tylko wie艣膰 o uczciwo艣ci Kohliego do niego dotrze i j膮 przetrawi, zabije. B臋dzie zabija艂, dop贸ki nie zostanie uj臋ty.

- Co mog臋 zrobi膰, 偶eby zwr贸ci艂 si臋 w艂a艣nie przeciwko mnie? Mira wr贸ci艂a na swoje miejsce i usiad艂a.

- My艣lisz, 偶e pomog艂abym ci w tym, nawet je艣libym umia艂a?

- lepiej zna膰 jego cel, ni偶 si臋 go domy艣la膰.

- Tak, tak mo偶na by s膮dzi膰 - odpar艂a spokojnie Mira. - Zw艂aszcza je艣li celem b臋dziesz ty. Ale nie jeste艣 w stanie ukierunkowa膰 umys艂u mordercy. On si臋 rz膮dzi w艂asn膮 logik膮. Ju偶 wyznaczy艂 sobie nast臋pn膮 ofiar臋. Ta informacja, gdy j膮 pozna, mo偶e wp艂yn膮膰 na zmian臋 jego plan贸w. B臋dzie musia艂 odby膰 偶a艂ob臋, a potem naprawi膰 niesprawiedliwo艣膰.

Eve zmarszczy艂a czo艂o.

- On ma sumienie?

- Tak, i Kohli b臋dzie je obci膮偶a艂. 艢mier膰 Kohliego b臋dzie go dr臋czy艂a. Ale kogo za ni膮 obwini? Tego nie umiem ci powiedzie膰.

- Dlaczego, do diab艂a, nie zasadzi si臋 na Rickera?

- By膰 mo偶e tak si臋 stanie, ale najpierw chce uprz膮tn膮膰 w艂asne podw贸rko.

- Jak mam ochrania膰 ludzi, a zarazem ich sprawdza膰 - mrukn臋艂a pod nosem Eve. - Jak mam to robi膰, gdy oni patrz膮 na mnie jak na wroga?

- Czy to ci臋 w艂a艣nie martwi? 呕e twoi koledzy si臋 od ciebie odwracaj膮?

- Nie. - Eve wzruszy艂a ramionami. - Nie, z tym dam sobie rad臋.

- W takim razie, poniewa偶 nie mam wiele wi臋cej do dodania na temat charakterystyki mordercy, mo偶e mi powiesz, co ci臋 trapi?

- Mam wiele na g艂owie. - Na znak, 偶e nie chce dalej rozmawia膰, Eve wsta艂a. - Jestem wdzi臋czna, 偶e tu przyjecha艂a艣. Wiem, 偶e to dla ciebie k艂opot.

Ale nie by艂a jedyn膮 upart膮 kobiet膮 w pokoju.

- Siadaj, nie sko艅czy艂am - rzuci艂a Mira.

Nieco zdumiona rozkazuj膮cym tonem psycholog, Eve usiad艂a.

- M贸wi艂a艣...

- M贸wi艂am, 偶e masz mi powiedzie膰, co ci臋 trapi. Jeste艣 nieszcz臋艣liwa i rozkojarzona. Podejrzewam, 偶e pow贸d ma pod艂o偶e osobiste.

- Je艣li nawet tak jest, to nie ma teraz czasu na roztrz膮sanie moich prywatnych spraw - odpar艂a Eve.

- Czy koszmary nocne si臋 wzmog艂y? Dopadaj膮 ci臋 wspo­mnienia?

- Nie. Cholera! To nie ma nic wsp贸lnego z moim ojcem, z moj膮 przesz艂o艣ci膮, nic z tych rzeczy. Ale to niewa偶ne.

- Powiem ci co艣, co powinna艣 przemy艣le膰. A mianowicie, 偶e bardzo mi na tobie zale偶y.

- Mira.

- B膮d藕 cicho. - Rozkaz, cho膰 stanowczy, wypowiedziany by艂 ciep艂ym g艂osem. - Zale偶y mi, i to na bardzo osobistym poziomie. By膰 mo偶e b臋dzie ci臋 to kr臋powa艂o, ale jeste艣 dla mnie kim艣 w rodzaju przyszywanej c贸rki. Szkoda, 偶e to wyznanie tak ci臋 zak艂opota艂o - doda艂a psycholog, widz膮c zaskoczenie pojawiaj膮ce si臋 w oczach Eve. - Nie znasz moich dzieci, ale zapewniam ci臋, 偶e potwierdzi艂yby, 偶e jestem nieugi臋ta, kiedy chodzi o ich szcz臋艣cie. Staram si臋 nie wtr膮ca膰, chc臋 jednak zna膰 powody ich zmartwie艅.

Eve poczu艂a si臋 og艂uszona, przyt艂oczona tyloma emocjami, chwytaj膮cymi za gard艂o, 偶e nie by艂a zdolna wydusi膰 z siebie s艂owa. Nie mia艂a matki, nie mia艂a wi臋c zwi膮zanych z ni膮 wspomnie艅. Nie potrafi艂a te偶 znale藕膰 ochrony przed ofert膮 otrzyman膮 od kobiety, kt贸ra na ni膮 patrzy艂a i proponowa艂a, 偶e zostanie jej matk膮.

- Nie mog臋 o tym m贸wi膰.

- Oczywi艣cie, 偶e mo偶esz. Je艣li nie chodzi o twoj膮 przesz艂o艣膰, znaczy, 偶e nie dajesz sobie rady z tera藕niejszo艣ci膮. Je艣li to sprawa osobista, chodzi o Roarke'a. Pok艂贸cili艣cie si臋?

Ten zwrot 鈥瀙ok艂贸cili艣cie si臋鈥, tak spokojny i cywilizowany, wywo艂a艂 w Eve reakcj臋, kt贸rej wcale si臋 nie spodziewa艂a. Zacz臋艂a si臋 艣mia膰 i 艣mia艂a si臋 tak d艂ugo, a偶 rozbola艂y j膮 偶ebra. Nagle u艣wiadomi艂a sobie, 偶e jej perlisty 艣miech bardzo przypomina 艂kanie.

- Nie wiem, jak to nazwa膰. Przede wszystkim chodzi o to, 偶e on si臋 do mnie nie odzywa.

- Eve. - Mira poklepa艂a jej d艂o艅. Ten gest skruszy艂 ostatnie zamki.

Z Eve wyla艂o si臋 wszystko, co si臋 zebra艂o od chwili, gdy wesz艂a do sypialni i zobaczy艂a Summerseta, chwiej膮cego si臋 na nogach pod ci臋偶arem wazonu z wielkim bukietem kwiat贸w.

- Posz艂am do Mavis - m贸wi艂a. - I upi艂am si臋. To brzmi g艂upio, ale...

- Przeciwnie, to brzmi bardzo sensownie. Spotka艂a艣 si臋 z przy­jaci贸艂k膮, kt贸rej ufasz, kt贸ra zna was oboje, sama pozostaje w monogamicznym zwi膮zku i kocha swojego partnera. Upicie si臋 to upust ci艣nienia, a przegadanie sprawy z przyjaci贸艂k膮 by艂o pr贸b膮 poszukiwania wyj艣cia z impasu.

- Powiedzia艂a, 偶e powinnam... - Eve nie potrafi艂a si臋 zdoby膰 na wierne powt贸rzenie s艂贸w Mavis - ...go uwie艣膰.

- Znowu bardzo rozs膮dna rada. Seks otwiera drzwi dla komu­nikacji i zmniejsza napi臋cie. Nie podzia艂a艂?

- Tak naprawd臋 to nie mia艂am szansy na spr贸bowanie. Pojawi艂a si臋 pewna osoba, nie mog臋 ci powiedzie膰, kto to by艂, ale ma ona zwi膮zek ze 艣ledztwem i z moj膮 przesz艂o艣ci膮. Ten kto艣 czeka艂 na mnie przed domem. Zaprosi艂am go do 艣rodka, do swojego gabinetu, 偶eby porozmawia膰 o 艣ledztwie i... Jezu... nie wiem, co w niego wst膮pi艂o. Mo偶na powiedzie膰, 偶e si臋 na mnie rzuci艂, a ja w艂a艣nie mia艂am go powstrzyma膰, nawet u偶ywaj膮c si艂y, kiedy Roarke...

- O, kochanie, wyobra偶am sobie, 偶e nie by艂 zadowolony. Eve przez chwil臋 milcza艂a, zdumiona s艂owem, kt贸rego u偶y艂a psycholog. Ba艂a si臋 ponownie roze艣mia膰. Ba艂a si臋, 偶e nie b臋dzie umia艂a przesta膰 si臋 艣mia膰.

- Mo偶na tak powiedzie膰. Nast膮pi艂a wymiana zda艅, a potem rzucili si臋 na siebie. Najgorsze, 偶e ja przez minut臋 po prostu sta艂am tam z otwartymi ustami. 艁amali meble, la艂a si臋 krew, a ja tylko sta艂am jak idiotka.

- Przypuszczam jednak, 偶e nied艂ugo.

- Nie, ale zawsze. W ko艅cu wyci膮gn臋艂am bro艅.

- Dobry Bo偶e.

- By艂a nastawiona na niski poziom ra偶enia. - Eve zrobi艂a r臋k膮 obronny gest. - Wystrzeli艂am ostrzegawczo, jednak Roarke mnie zignorowa艂. Na nieszcz臋艣cie ten drugi, nie. Wtedy m贸j m膮偶 go znokautowa艂. Summerset go wyprowadzi艂, a ja powiedzia艂am Roarke'owi, 偶eby si臋 uspokoi艂, bo do niego strzel臋.

- Jestem pewna, 偶e ci臋 pos艂ucha艂.

- Nie zwraca艂 na mnie uwagi. Wepchn膮艂 mnie w r贸g, a ja nie potrafi艂am. Potem... hm... on...

- Och. - Mira poczu艂a mrowienie w 偶o艂膮dku. - Rozumiem.

- Nie, nie. Nie uderzy艂 mnie ani nic w tym stylu.

- Nie o tym my艣la艂am. On si臋 z tob膮 kocha艂.

- Nie. To nie by艂o to. On mnie po prostu wzi膮艂. Nie chcia艂am mu si臋 podda膰. Powiedzia艂am sobie, 偶e si臋 nie poddam, ale by艂am... Cholera, podnieci艂am si臋, a on to wiedzia艂 i zdar艂 ze mnie ubranie. Troch臋 ze sob膮 walczyli艣my, potem wyl膮dowali艣­my na pod艂odze i nast臋pnie ja zacz臋艂am zdziera膰 ubranie z niego. Rzucili艣my si臋 na siebie jak zwierz臋ta. Nie mog艂am go powstrzyma膰, ani siebie, ani tego, co si臋 dzia艂o. I nie chcia艂am, bo by艂am taka napalona, 偶e mia艂am ochot臋, by zjad艂 mnie 偶ywcem.

- Och - wydusi艂a z siebie Mira.

- - Nie powinnam ci tego m贸wi膰. - Eve zacisn臋艂a wype艂nione udr臋k膮 oczy. - Co ja zrobi艂am?

- Nie, nie, kochanie, moja reakcja by艂a bardzo nieprofesjonalna, za co ci臋 przepraszam. Za to by艂a bardzo kobieca. - W duchu psycholog pomy艣la艂a, 偶e jej ma偶 b臋dzie ogromnie zadowolony, 偶e ta rozmowa mia艂a miejsce.

- - Nie tylko pozwoli艂am mu si臋 wzi膮膰, ja mu w tym pomog艂am. Sprawi艂o mi to przyjemno艣膰. - Eve spojrza艂a nieszcz臋snym wzrokiem na swoje puste r臋ce. - To jest chore.

- Nie. Odczuwanie przyjemno艣ci z tego, co mi przed chwil膮 opisa艂a艣, to ca艂kowicie zdrowa reakcja. Nadzwyczaj zdrowa, je艣li wolno mi tak powiedzie膰. Eve, wy si臋 kochacie. Nami臋tny seks...

- To przesz艂o szczyt nami臋tno艣ci.

- B艂agam, wi臋cej nie znios臋. - Teraz ju偶 Mira 艣mia艂a si臋 ca艂kiem otwarcie. - Ty i Roarke jeste艣cie obydwoje silni, uparci, 偶ywio艂owi i bardzo si臋 kochacie. By艂 na ciebie z艂y, 偶e chcesz go chroni膰 w艂asnym kosztem. Ty tak偶e by艂aby艣 na niego z艂a, gdyby co艣 takiego pr贸bowa艂 robi膰.

- Ale...

- Wiesz, 偶e to prawda. Tak samo, jak wiesz, 偶e zrobi艂aby艣 to jeszcze raz, i on te偶. Uderzy艂a艣 w jego ego. Ryzykowny krok, zw艂aszcza w stosunku do takiego m臋偶czyzny jak Roarke. Potem, zanim zd膮偶y艂 do ko艅ca zrozumie膰 sytuacj臋, zasta艂 ci臋 w ramionach innego m臋偶czyzny.

- Powinien wiedzie膰, 偶e ja nigdy bym...

- Oczywi艣cie, 偶e wiedzia艂, ale nie potrafi艂 znie艣膰 dw贸ch uderze艅 naraz. Pomy艣l przez chwil臋 i szczerze odpowiedz. Czy naprawd臋 by艣 chcia艂a, 偶eby ci臋 pos艂ucha艂?

- Ja... mo偶e nie - przyzna艂a Eve, zgrzytaj膮c z臋bami. Potem odetchn臋艂a, zdumiona, 偶e czuje si臋 lepiej. - Nie, nie chcia艂abym.

- Oczywi艣cie, 偶e nie. A reakcja twojego m臋偶a by艂a, bior膮c pod uwag臋 jego charakter, czysto fizyczna. Walka upewni艂a go w jego poczuciu w艂asnej warto艣ci. Terytorialnie. Ta kobieta jest moja.

- To w艂a艣nie powiedzia艂 - mrukn臋艂a Eve.

- Do艣膰 zrozumia艂e. Jeste艣 jego kobiet膮. Tak jak on jest tw贸j. A ty stoisz przed nim i celujesz w niego broni膮. Och, co to musia艂 by膰 za widok. Tak wi臋c on, m贸wi膮c metaforycznie, wyci膮gn膮艂 w艂asn膮 bro艅.

Usta Eve zadr偶a艂y.

- Mira, uwa偶am, 偶e to jest straszne.

- Niemniej obydwoje zareagowali艣cie w spos贸b naturalny, ostrym seksem, kt贸ry bez w膮tpienia przyni贸s艂 ci wiele satysfakcji.

- Mo偶na by tak pomy艣le膰, ale nawet nie ostygli艣my, gdy Roarke mnie podni贸s艂 i zani贸s艂 do sypialni do 艂贸偶ka. I wszystko zacz臋艂o si臋 na nowo.

Mira wpatrywa艂a si臋 w ni膮 oszo艂omionym wzrokiem.

- Czy on jest na jakiej艣 specjalnej diecie? Bierze witaminy? Eve czu艂a, 偶e usta jej si臋 rozszerzaj膮, a mi臋艣nie, spi臋te przez ca艂y dzie艅, rozlu藕niaj膮.

- Dzi臋ki. I nawet nie musia艂am wymiotowa膰, tak jak rzyga艂am po drinkach i lodach u Mavis.

- To plus. Ten m臋偶czyzna kocha ci臋 wszystkim, co tylko posiada, wszystkim, czym jest. Eve, to oznacza, 偶e mo偶esz go zrani膰. Odczekaj chwil臋, a potem id藕 porozmawiaj z m臋偶em.

- Zrobi臋 to.

- Musz臋 wraca膰 do biura. - Mira wsta艂a. - Zamierzam wcze艣niej urwa膰 si臋 dzisiaj do domu i zaskoczy膰 mojego m臋偶a.

Eve odprowadzi艂a eleganck膮 pani膮 psycholog zdumionym wzrokiem.

- Pani doktor?

- Tak?

- Ta... hm... sprawa z matk膮. To by艂o dziwne, ale mi艂e.

- Mnie te偶 jest mi艂o. Do widzenia, Eve.

Eve, czuj膮c przyp艂yw nowych si艂, wr贸ci艂a do swojego gabinetu i wys艂a艂a Peabody i McNaba na dwudziestominutow膮 przerw臋. Widz膮c, 偶e McNab natychmiast skierowa艂 si臋 do kuchenki przy gabinecie, kaza艂a mu go w og贸le opu艣ci膰.

- Id藕 na d贸艂, na g贸r臋, byleby艣 tu nie stercza艂. Potrzebuj臋 ciszy. Trzymajcie si臋 z daleka od sypialni - doda艂a, widz膮c b艂ysk w oku McNaba.

Usiad艂a i najpierw skontaktowa艂a si臋 z Feeneyem. Chcia艂a, 偶eby jej towarzyszy艂, gdyby zosta艂a wezwana do komisarza.

- Komputer, przeprowad藕 test prawdopodobie艅stwa na pod­stawie wszystkich dost臋pnych danych dotycz膮cych kapitan Eileen Roth. Czy kapitan Roth mo偶e by膰 zab贸jc膮?

Przetwarzanie.

Eve, czekaj膮c, a偶 komputer przetworzy dane i wyliczy procenty, kr膮偶y艂a po pokoju. My艣la艂a o tym, 偶e rozmowa z Mir膮 wr贸ci艂a jej si艂y, a tak偶e energi臋 i ch臋膰 do podj臋cia dzia艂a艅.

My艣la艂a o Roth, desperacko staraj膮c si臋 艂膮czy膰 偶ycie zawodowe z osobistym. Roth robi karier臋, ale kosztem prywatno艣ci.

To mi si臋 nie przytrafi, postanowi艂a.

Bez wzgl臋du na to, ile b臋dzie musia艂a z siebie da膰, zamierza艂a odnie艣膰 sukces. Na obydwu polach.

Odpowied藕 na zadane pytanie. Przy' dost臋pnych danych praw­dopodobie艅stwo, 偶e kapitan Roth dokona艂a zab贸jstw, w kt贸rych sprawie toczy si臋 艣ledztwo, wynosi sze艣膰dziesi膮t siedem przecinek trzy dziesi膮te procent.

Nisko, pomy艣la艂a, ale nie poni偶ej progu testowania.

- Komputer, przeprowad藕 test ponownie, dodaj膮c nowe infor­macje, tylko do mojej wiadomo艣ci. Kapitan Roth jest uzale偶niona od alkoholu, ma problemy ma艂偶e艅skie i finansowe. Poza tym wiedzia艂a, 偶e ofiara pracowa艂a w Czy艣膰cu i odwiedza艂a to miejsce na kilka tygodni przed morderstwem.

Przetwarzanie. Dodatkowe dane podnosz膮 prawdopodobie艅stwo o dwana艣cie przecinek osiem dziesi膮tych procent, co daje wynik osiemdziesi膮t i jedna dziesi膮ta procent.

- Tak, to ju偶 co艣. Ten wynik, pani kapitan, wpisuje pani膮 na moj膮 list臋 os贸b najbardziej podejrzanych.

Nim zd膮偶y艂a si臋 poruszy膰, odezwa艂 si臋 brz臋czyk wideofonu.

- Dallas.

- Martinez.

W tle s艂ycha膰 by艂o spory ha艂as. Ruch uliczny, pomy艣la艂a Eve. Martinez nie dzwoni z komisariatu.

- Masz co艣 dla mnie?

- Mam nie艣cis艂o艣ci w aktach, niezgodne z moimi raportami. Pr贸bowa艂am to sprawdzi膰, ale nie potrafi臋 doj艣膰, kto dokona艂 zmian. To pewne, 偶e kto艣 stara艂 si臋 zam膮ci膰 w dokumentach, pozmienia艂 dane troch臋 tu, troch臋 tam.

- Dostarcz mi kopi臋. Mam zaufanego i dyskretnego w Wydziale Elektronicznym. Da sobie z tym rad臋. Jest jak pies my艣liwski, wy w膮cha wszystko.

- Boj臋 si臋 przesy艂a膰 to na pani komputer w komendzie.

- Prze艣lij wi臋c do mojego domu. - Eve poda艂a kod iden­tyfikacyjny.

- Mam. Hej, mia艂a pani odwo艂a膰 moj膮 ochron臋.

- Zrobi艂am to.

- C贸偶, je艣li tak, to znaczy, 偶e chodzi za mn膮 kto艣 inny. Ale te偶 policjanci, umiem to rozpozna膰.

- Zajmij si臋 swoimi sprawami i post臋puj rutynowo. Nie kontaktuj si臋 ze mn膮 przez 偶adn膮 z linii departamentu.

- Znam zasady, pani porucznik.

- Dobrze. Je艣li b臋dziesz chcia艂a ze mn膮 porozmawia膰, 艂膮cz si臋 z moim biurem albo osobistym wideofonem. Gotowa? - Wyre­cytowa艂a numery. - Nie nara偶aj si臋 niepotrzebnie i nie r贸b z siebie bohaterki. Nikomu nie ufaj.

- Nie ufam nikomu, nawet pani.

- I s艂usznie - mrukn臋艂a Eve. - Dzi臋ki temu jeszcze 偶yjesz. Odwr贸ci艂a si臋 od wideofonu i przyjrza艂a danym wyszukanym przez Peabody. Odnalaz艂a w 128 trzech nast臋pnych poten­cjalnych podejrzanych. Pragn膮c ich zobaczy膰, kaza艂a kom­puterowi wy艣wietli膰 ich fotografie. Nad jedn膮 zatrzyma艂a si臋 z u艣miechem.

- No, no, czy to nie jest nasz chrz膮kaj膮cy detektyw, Jeremy K. Vernon. Nie podoba mi si臋 twoja bu藕ka, Jerry. Przyjrzyjmy ci si臋 bli偶ej i do diab艂a z dyskrecj膮.

Pogrzeba艂a w finansach Veraona, ale nie natkn臋艂a si臋 na nic alarmuj膮cego. Postanowi艂a wi臋c szuka膰 dalej, licz膮c, 偶e Vernon ma inne, ukryte g艂臋biej konta. Zacz臋艂a dopasowywa膰 has艂o, wstukuj膮c na pr贸b臋 r贸偶ne kombinacje z艂o偶one z liter nazwiska, adresu, z liczb utworzonych z daty urodzenia, numeru komisariatu i odznaki.

By艂a g艂臋boko pogr膮偶ona w pracy, gdy do pokoju wr贸ci艂a Peabody.

- Wiedzia艂a艣, 偶e masz paell臋? Z najprawdziwszymi na 艣wiecie ma艂偶ami. Nigdy nie jad艂am paelli na lunch.

- Mniam, mniam. - Eve nawet nie spojrza艂a na asystentk臋. - Wejd藕 na drugi komputer i skopiuj dane o detektywie Jeremym Vernonie.

- Znalaz艂a艣 co艣?

- Tak, mam tu jakie艣 niejasno艣ci. Ilu policjant贸w ma kilka kont, i to za艂o偶onych w bankach w innych miastach? - Teraz ju偶 podnios艂a oczy, posy艂aj膮c asystentce wymowne spojrzenie.

- Ja nie. Po zap艂aceniu czynszu, rachunk贸w za paliwo, no i jedzenie mam szcz臋艣cie, je艣li co艣 mi zostaje. Cho膰by na kupno nowej bielizny, kt贸r膮 zreszt膮 powinnam sobie znowu szybko od艣wie偶y膰. Prowadzenie 偶ycia intymnego to wielka i bardzo przyjemna odmiana, ale musz臋 mie膰 do tego zaopatrzone szuflady.

- Detektywi zarabiaj膮 wi臋cej ni偶 zwykli funkcjonariusze z dro­g贸wki - spekulowa艂a na g艂os Eve - ale je艣li ich p艂ace nie zmieni艂y si臋 diametralnie od moich czas贸w, ten facet nie mia艂 sk膮d wyci膮gn膮膰 300 000 z kawa艂kiem. A to pewnie nie wszystko. Zmarli krewni - mrucza艂a. - Mills wykorzysta艂 nie偶yj膮cych cz艂on­k贸w rodziny. Gdzie, do diab艂a, podziewa si臋 McNab?

- Jeszcze si臋 napycha. Masz tak偶e ciasto truskawkowe. Nie ka偶 mi po niego i艣膰. Jestem 艂akoma, a ciasto wygl膮da艂o naprawd臋 wspaniale.

Eve odwr贸ci艂a si臋 do wideofonu. Nigdy jeszcze nie u偶ywa艂a domowego interkomu, ale obecna chwila wydawa艂a si臋 bardzo odpowiednia na pierwsz膮 pr贸b臋. Ustawi艂a g艂os na pe艂n膮 moc.

- McNab! Sprowad藕 tu ten sw贸j ko艣cisty ty艂ek. I to ju偶.

- Nie tyle jest ko艣cisty, co zbity - sprostowa艂a Peabody, za co zarobi艂a od Eve mordercze spojrzenie.

- M贸wi艂am ci co艣 na ten temat.

- Tak tylko wspomnia艂am - mrukn臋艂a dziewczyna. - Chcesz, 偶ebym zacz臋艂a szuka膰 jego przodk贸w?

- Niech McNab si臋 tym zajmie. Jest szybszy od nas obu. - Eve wsta艂a. - Niech pogrzebie w komputerze, a potem podzielcie si臋 nazwiskami. Szukajcie kont bie偶膮cych. Je艣li nazwiska nie wystar­cz膮, wykorzystajcie daty urodzenia, daty 艣mierci, numery iden­tyfikacyjne, numery praw jazdy, cokolwiek wam przyjdzie do g艂owy. Wszystkie kombinacje. Robi臋 sobie godzin臋 wolnego na sprawy osobiste.

Wychodz膮c, wpad艂a na zdyszanego McNaba.

- Rany, Dallas, to by艂o tak, jakbym us艂ysza艂 g艂os Boga. O ma艂o nie umar艂em ze strachu.

- Masz truskawki na ustach. Wytrzyj je i zabieraj si臋 do pracy.

- Dok膮d ona posz艂a? - zapyta艂, kiedy Eve znikn臋艂a. - - Zrobi艂a sobie godzin臋 wolnego. Sprawy prywatne.

- Dallas i sprawy prywatne? Mo偶e to jednak by艂 g艂os Boga i nast膮pi艂 koniec 艣wiata.

S艂uchaj膮c gadaniny McNaba, Peabody u艣miecha艂a si臋, ale poniewa偶 ostatnio by艂a dla niego zbyt mi艂a, postanowi艂a nie pokaza膰 mu, 偶e j膮 rozbawi艂.

- Ma prawo do prywatnego 偶ycia jak ka偶dy z nas. A je艣li nie posadzisz tu zaraz tego swojego ko艣cistego ty艂ka i nie we藕miesz si臋 do pracy, kiedy wr贸ci, kopnie ci臋 tak, 偶e znajdziesz si臋 w New Jersey.

- Nie pi艂em jeszcze kawy - poskar偶y艂 si臋 McNab, ale poma­szerowa艂 do swojego biurka. - Co sprawdza艂a?

- Tego faceta. Mamy si臋 przyjrze膰 stanowi jego finans贸w.

- Hej, ja go znam. To Vernon.

- Znasz go?

- Tak, tak, pami臋tam go. Kiedy艣 wezwano mnie do pomocy w akcji. By艂em wtedy w drog贸wce. Przymykali jakich艣 handlarzy narkotyk贸w. To dupek.

- Dlaczego? Czy nie dor贸wnywa艂 twojemu b艂yskotliwemu intelektowi?

McNab rzuci艂 Peabody kwa艣ne spojrzenie.

- Straszny wa偶niak i narwaniec. Pobi艂 faceta, kt贸rego wtedy przymykali艣my. Wsz臋dzie przechwala艂 si臋 t膮 akcj膮, a to by艂a ma艂a sprawa. Z艂apali kilka dziwek, kilku alfons贸w i kilka kilogram贸w exotiki. A on m贸wi艂 tak, jakby rozbi艂 jaki艣 wielki kartel. Pod­w艂adnych traktowa艂 jak niewolnik贸w. S艂ysza艂em, 偶e jaki艣 facet do towarzystwa oskar偶y艂 go o zn臋canie si臋. Vernon dosta艂 za to po 艂apach.

- Mi艂y facet.

- Tak, ksi膮偶臋. M贸wi膮, 偶e lubi zamyka膰 dziwki za posiadanie cwotiki, bo zawsze uszczknie dla siebie kilka uncji. No, Jerry, staruszku, w przyrodzie nic nie ginie.

McNab, zupe艂nie zapomniawszy o kawie, wymownym gestem rozprostowa艂 kilkakrotnie palce i zabra艂 si臋 do pracy.

13

Biuro Roarke'a znajdowa艂o si臋 w luksusowym wie偶owcu, kt贸rego by艂 w艂a艣cicielem. Wysoka budowla ko艅cz膮ca si臋 hebanow膮 lanc膮, k艂uj膮c膮 b艂臋kitny brzuch nieba, by艂a popularnym motywem poczt贸wek i hologram贸w, kupowanych przez turyst贸w.

Wn臋trza, prezentuj膮ce si臋 tak samo elegancko, wype艂nia艂y obite pluszem meble, kwietne aran偶acje, tropikalne ro艣liny, animowane mapy i oceany l艣ni膮cych kafelk贸w na 艣cianach.

Tylko nieliczne firmy posiadaj膮ce biura w budynku nie nale偶a艂y do Roarke'a, reszta by艂a jego w艂asno艣ci膮, 艂膮cznie ze sklepami, restauracjami i salonami pi臋kno艣ci.

Jego biuro mie艣ci艂o si臋 na ostatnim pi臋trze, gdzie Eve mog艂a si臋 dosta膰 prywatn膮 wind膮. Wjecha艂a ni膮, niezapowiedziana, przez nikogo nieoczekiwana i z kamieniem wielko艣ci meteoru na plecach.

Recepcjonistka rozpromieni艂a si臋 na jej widok. Poniewa偶 by艂a to sprytna i do艣wiadczona kobieta, powitalny u艣miech pozosta艂 na jej ustach, mimo 偶e od razu dostrzeg艂a wojownicze b艂yski w oczach go艣cia.

- Pani porucznik Dallas, jak mi艂o pani膮 widzie膰. Niestety Roarke ma teraz zebranie i obawiam si臋, 偶e nie b臋dzie dost臋pny. Mo偶e ja mog臋 co艣...

- Czy on tam jest?

- Tak, ale... Och, pani porucznik... - Kobieta podnios艂a si臋 od biurka, jednak Eve przemaszerowa艂a obok, nie zwa偶aj膮c na ni膮. - Prosz臋. Naprawd臋 nie wolno.

- Mnie wolno.

- To bardzo wa偶ne zebranie. - Recepcjonistka, ryzykuj膮c zdeformowanie do艣膰 艂adnej twarzy, zagrodzi艂a drog臋 go艣ciowi. - Gdyby zechcia艂a pani poczeka膰. Zapewne nie wi臋cej ni偶 dziesi臋膰 minut. Ju偶 wkr贸tce zrobi膮 przerw臋 na lunch. Mo偶e podam pani kaw臋 albo ciastko.

Eve popatrzy艂a na ni膮, zastanawiaj膮c si臋.

- Jak masz na imi臋?

- Loreen, pani porucznik.

- No wi臋c, Loreen, nie chc臋 ani kawy, ani ciastka, ale dzi臋kuj臋. Nie zapomn臋 powiedzie膰 Roarke'owi, 偶e si臋 stara艂a艣. A teraz zejd藕 mi z drogi.

- Aleja...

- Bardzo si臋 stara艂a艣 - doda艂a Eve, po czym odepchn臋艂a recepcjonistk臋 i otworzy艂a drzwi do gabinetu m臋偶a.

Roarke sta艂 przed swoim burkiem, opieraj膮c si臋 o nie z oboj臋t­nym, pewnym siebie wyrazem twarzy. Za jego plecami roztacza艂a si臋 panorama t臋tni膮cego miasta. Z uprzejmym zainteresowaniem s艂ucha艂 jednego z sze艣ciu siedz膮cych przed nim m臋偶czyzn. Wszyscy mieli na sobie czarne garnitury. Gdy drzwi si臋 otworzy艂y, spojrza艂 w ich kierunku, a Eve mia艂a przyjemno艣膰 zobaczy膰, jak w jego oczach pojawia si臋 zdziwienie.

Szybko jednak odzyska艂 r贸wnowag臋.

- Panie, panowie. - Wyprostowa艂 si臋 z leniw膮 gracj膮. - Eve, moi reprezentanci, adwokaci i doradcy finansowi Green Space Agricultural Port. Moja 偶ona, porucznik Eve Dallas. Znasz Caro, moj膮 administratork臋.

- Tak, cze艣膰. Jak leci? Musimy porozmawia膰.

- Prosz臋 mi na moment wybaczy膰. - Podszed艂 do drzwi, chwyci艂 Eve mocno za rami臋 i wypchn膮艂 j膮 z gabinetu.

- Przykro mi, prosz臋 pana - zacz臋艂a, j膮kaj膮c si臋 Loreen. - Nie mog艂am powstrzyma膰 pani porucznik.

- Nic si臋 nie martw, Loreen. Nikt by nie potrafi艂. Wszystko w porz膮dku. Wracaj do swojego biurka.

- Tak, prosz臋 pana. Dzi臋kuj臋. - Z wyra藕n膮 ulg膮 recepcjonistka umkn臋艂a, jakby ucieka艂a z p艂on膮cego budynku.

- To nie jest odpowiednia chwila, Eve.

- No wi臋c b臋dzie, poniewa偶 mam ci kilka rzeczy do powiedzenia, i to teraz. - Zerkn臋艂a ponad jego ramieniem. - Chcesz, 偶ebym m贸wi艂a w obecno艣ci tych twoich reprezentant贸w, ad­wokat贸w i tak dalej?

Nie przej膮艂 si臋 ani jej nastrojem, ani sytuacj膮, w jakiej go stawia艂a. D艂oni膮 na znak ostrze偶enia 艣ciska艂, wcale nie tak delikatnie, jej rami臋.

- Porozmawiamy w domu.

- Rzadko nam si臋 to ostatnio zdarza. Porozmawiamy teraz. - Unios艂a dumnie g艂ow臋 na znak, wcale niedelikatnego, wyzwania. - A je艣li ci si臋 wydaje, 偶e mo偶esz wezwa膰 ochron臋 i kaza膰 mnie st膮d wyrzuci膰, ostrzegam, 偶e pod jakimkolwiek bzdurnym pretek­stem zaaresztuj臋 ci臋 i zaci膮gn臋 na komend臋. Nawet mi si臋 podoba ten pomys艂. Po艣wi臋cam ci czas - stwierdzi艂a ju偶 spokojniej. - Oczekuj臋 tego samego od ciebie.

Przygl膮da艂 si臋 jej twarzy. Gdyby zobaczy艂 na niej tylko up贸r, tak偶e odpowiedzia艂by uporem albo by go zignorowa艂. Ale dostrzeg艂 co艣 jeszcze.

- Daj mi dziesi臋膰 minut. Caro? - Kiedy jego d艂o艅 sp艂yn臋艂a delikatnie po jej ramieniu, Eve poczu艂a ulg臋. - Czy mog臋 ci臋 prosi膰 o zaprowadzenie mojej 偶ony do sali konferencyjnej C?

- Oczywi艣cie. T臋dy, pani porucznik. Czy poda膰 pani kaw臋?

- Ju偶 mia艂am tak膮 propozycj臋 wraz z ciastkiem, gdy prze­straszy艂am Loreen.

Uprzejmy u艣miech na twarzy Caro, prowadz膮cej Eve przez korytarz, nie zmieni艂 si臋, ale w jej oczach pojawi艂o si臋 rozbawienie.

- Tu b臋dzie pani wygodnie. - Otworzy艂a podw贸jne drzwi i wprowadzi艂a 偶on臋 szefa do 艂adnego, niemal domowego pokoju z dwoma przytulnymi kanapami, l艣ni膮cym drewnianym barkiem i atrakcyjnym, wznios艂ym widokiem miasta.

- Nie przypomina sali konferencyjnej.

- Zadziwiaj膮ce, o ile lepiej si臋 pracuje w przytulnym otoczeniu. Na jakie ciastko ma pani ochot臋, pani porucznik?

- Hm? Och, nie wiem. Jakiekolwiek. Czy wolno ci powiedzie膰, czego dotyczy艂o zebranie?

- Oczywi艣cie. - Z ca艂ym spokojem Caro zaprogramowa艂a autokucharza stoj膮cego za barkiem. - Green Space upada, chocia偶 jego przedstawiciele twierdz膮 inaczej. W ci膮gu ostatnich trzech lat koszty utrzymania coraz bardziej przewy偶szaj膮 zyski. Poziom produkcji spada, cho膰 nadal jest zachowana wysoka jako艣膰. Najwi臋ksze problemy s膮 ze stale rosn膮cymi kosztami transportu.

Wyj臋艂a z autokucharza porcelanow膮 fili偶ank臋 z paruj膮c膮 kaw膮 i talerzyk z ciastkami.

- I Roarke uk艂ada si臋 z nimi w sprawie ta艅szego transportu?

- Chyba tak, a poza tym chce wynegocjowa膰 wykup kontrolnego pakietu udzia艂贸w. W zamian skieruje do Green Space swoich specjalist贸w, kt贸rzy zajm膮 si臋 restrukturyzacj膮. Potem b臋dzie ju偶 mia艂 czas dla pani.

- Caro, a czy Green Space chce mu sprzeda膰 te udzia艂y?

- Nie maj膮 na to du偶ej ochoty. - Caro postawi艂a tac臋 na stole. - Ale nabior膮 jej do ko艅ca zebrania. - Czy mog臋 poda膰 pani co艣 jeszcze, pani porucznik?

- Nic, dzi臋kuj臋. Czy Roarke zawsze zwyci臋偶a?

U艣miech na twarzy Caro pozosta艂 niewzruszony, kobieta nawet nie mrugn臋艂a.

- Oczywi艣cie. Je艣li b臋dzie pani czego艣 potrzebowa艂a, prosz臋 zadzwoni膰 na Loreen. - Podesz艂a do drzwi, ale przed wyj艣ciem jeszcze si臋 odwr贸ci艂a i spojrza艂a na Eve z cieplejszym u艣miechem. - Zaskoczy艂a go pani, pani porucznik. Nie jest to 艂atwe.

- Tak - mrukn臋艂a Eve, gdy Caro cicho zamyka艂a za sob膮 drzwi - bo ma艂o jeszcze widzia艂a艣.

By艂a podniecona, zdenerwowana i nie mia艂a ochoty na 偶adne ciastka. Ale jednak prze艂kn臋艂a jedno, a potem uznawszy, 偶e zwi臋kszenie poziomu cukru dobrze jej zrobi, si臋gn臋艂a po nast臋pne.

Zlizywa艂a w艂a艣nie resztki z palc贸w, gdy pojawi艂 si臋 Roarke. Wbi艂 w ni膮 wzrok, zamykaj膮c za sob膮 drzwi plecami.

Jest wkurzony, pomy艣la艂a. Nie tylko zaskoczony, ale na serio wkurzony. Dobrze. Gdy ma si臋 do czynienia z najbogatszym i potencjalnie najgro藕niejszym cz艂owiekiem 艣wiata, przydaje si臋 ka偶da przewaga.

- Mam ma艂o czasu, wi臋c go oszcz臋dzajmy - zacz膮艂. - Je艣li przysz艂a艣 tu, 偶eby us艂ysze膰 przeprosiny za wczorajsz膮 noc, nie licz na to. Chcesz porozmawia膰 ze mn膮 o czym艣 jeszcze? Ludzie na mnie czekaj膮.

Tak to za艂atwia, my艣la艂a. To jest jego technika. Ch艂odno przedstawia swoje stanowisko, a potem zastrasza. Jest dobry, ale w wi臋zieniach siedzi wielu spryciarzy, kt贸rzy prze偶ywszy prze­s艂uchania porucznik Eve Dallas, mogliby potwierdzi膰, 偶e ona te偶 jest twarda.

- Dojdziemy do tego, a poniewa偶 ja tak偶e si臋 spiesz臋, zacznijmy od pocz膮tku. Spotkanie z Rickerem stanowi艂o cz臋艣膰 moich zawodowych obowi膮zk贸w i nie zamierzam za to przeprasza膰.

Pochyli艂 g艂ow臋.

- Jeden do jednego.

- W porz膮dku. Nie wiem, czy powiedzia艂abym ci sama z w艂asnej woli o tym spotkaniu, czy nie. Pewnie nie, gdybym wiedzia艂a, 偶e uda mi si臋 wymiga膰. I nie zamierza艂am ci m贸wi膰, 偶e wys艂a艂 za mn膮 swoich ludzi, poniewa偶 da艂am sobie z nimi rad臋.

Roarke, s艂uchaj膮c 偶ony, czu艂 rosn膮cy gniew, zatykaj膮cy mu gard艂o, ale si臋 nie odezwa艂. Podszed艂 do baru i zam贸wi艂 dla siebie kaw臋.

- Nie mam prawa dyskutowa膰 na temat dzia艂a艅 podejmowanych przez ciebie w zwi膮zku z twoj膮 prac膮, pani porucznik. Ale pozostaje faktem, 偶e ja i Ricker byli艣my ze sob膮 powi膮zani. Wiedzia艂a艣 o tym, gdy do niego sz艂a艣. Rozmawiali艣my na ten temat.

- Zgadza si臋. Tak by艂o. I zapowiada艂am ci, 偶e zamierzam si臋 z nim um贸wi膰.

- Nie wspomnia艂a艣, 偶e chcesz to zrobi膰 natychmiast, bez 偶adnych przygotowa艅.

- Nie musz臋 ci臋 o niczym uprzedza膰, je艣li dotyczy to mojej pracy. Po prostu musz臋 wykonywa膰 stoj膮ce przede mn膮 zadania. Poza tym by艂am przygotowana. Ju偶 po pi臋ciu minutach rozmowy z Rickerem wiedzia艂am, 偶e najbardziej pragnie dosta膰 si臋 do ciebie. Nie zamierza艂am mu tego u艂atwia膰, pozwalaj膮c si臋 wyko­rzysta膰.

Roarke wpatrywa艂 si臋 w pi臋kny wz贸r na porcelanowej fili偶ance, cho膰 w skryto艣ci ducha marzy艂 o tym, by rzuci膰 ni膮 o 艣cian臋.

- Doskonale potrafi臋 sam o siebie zadba膰.

- Tak, c贸偶, ja te偶. Wi臋c jak? Nic mi nie m贸wi艂e艣 o swoich planach zawojowania rynku warzywnego?

Spojrza艂 na ni膮 z lekkim zainteresowaniem.

- Przepraszam?

Nienawidzi艂a, gdy zwraca艂 si臋 do niej tym idiotycznie nad臋tym tonem. A on o tym wiedzia艂.

- Ta umowa z lud藕mi z Green Space. Czy wprowadzi艂e艣 mnie w szczeg贸艂y?

- A po co? Nagle zainteresowa艂a艣 si臋 warzywami?

- Przej臋cie tego rynku to du偶a sprawa. Tym si臋 w艂a艣nie obecnie zajmujesz, ale nie skonsultowa艂e艣 tego kroku ze mn膮. W takim razie ja tak偶e nie musze konsultowa膰 z tob膮 tego, co robi臋.

- To zupe艂nie co innego.

- Dla mnie nie.

- Reprezentanci Green Space nie wynajm膮 na mnie p艂atnego mordercy.

- By膰 mo偶e przyjdzie im na to ochota, bior膮c pod uwag臋 spos贸b, w jaki z nimi negocjujesz. Uk艂adanie si臋 z kryminalistami to moja praca. O偶eni艂e艣 si臋 z policjantk膮 i musisz si臋 nauczy膰 z tym 偶y膰.

- Umiem z tym 偶y膰. To co innego. On chce mojej g艂owy, nie twojej. Zabicie ciebie by艂oby dla niego tylko dodatkow膮 korzy艣ci膮.

- O tak. Zrozumia艂am to. Zrozumia艂am, kiedy tylko zobaczy艂am kwiaty od niego. Jak s膮dzisz, dlaczego wpad艂am w panik臋? - Podesz艂a do baru i opar艂a na nim d艂onie. - Spanikowa艂am i nie lubi臋 sobie tego przypomina膰. Kiedy odczyta艂am wizyt贸wk臋, zdenerwo­wa艂am si臋, a potem nawet przerazi艂am. Przerazi艂am si臋 na my艣l o tym, co m贸g艂by艣 zrobi膰. On liczy艂, 偶e to zrobisz. I uzna艂am, 偶e najlepiej b臋dzie pozby膰 si臋 tych kwiat贸w. 呕eby艣 ich nie widzia艂, 偶eby艣 nigdy si臋 o nich nie dowiedzia艂. Mo偶e nie my艣la艂am, tylko reagowa艂am. Ba艂am si臋 o ciebie. Czy to zabronione?

Nie mia艂 odpowiedzi. Odstawiaj膮c fili偶ank臋, usilnie stara艂 si臋 uporz膮dkowa膰 w艂asne my艣li.

- Ok艂ama艂a艣 mnie.

- Wiem, ale ci臋 za to przeprosi艂am. Jednak zrobi艂abym to samo jeszcze raz, bo nie umia艂abym inaczej. I nie obchodzi mnie, 偶e znowu by艣 si臋 w艣ciek艂.

Wpatrywa艂 si臋 w ni膮, rozdarty mi臋dzy irytacj膮 a zdumieniem.

Czy ty naprawd臋 my艣lisz, 偶e chodzi mi o w艂asne ja?

- Jeste艣 facetem, prawda? Specjali艣ci twierdz膮, 偶e to, co zrobi艂am, nadw膮tli艂o twoje poczucie w艂asnej warto艣ci, a oznacza to tyle samo co kopni臋cie w jaja.

- Jakich specjalist贸w masz na my艣li? - zapyta艂 szczeg贸lnie s艂odko.

- Rozmawia艂am z Mavis. - Dostrzeg艂a z艂owrogi b艂ysk w oczach m臋偶a, wi臋c przymru偶y艂a swoje. - M贸wi艂a sensownie, podobnie jak Mira. Mia艂am prawo z kim艣 porozmawia膰, poniewa偶 ty by艂e艣 jak l贸d.

Musia艂 odczeka膰 chwil臋, by to przetrawi膰. Podszed艂 do okna i zacz膮艂 przez nie wygl膮da膰, czekaj膮c, a偶 furia ust膮pi miejsca rozs膮dkowi.

- W porz膮dku. Mia艂a艣 prawo i pow贸d, 偶eby porozmawia膰 z przyjaci贸艂kami. Ale tu nie chodzi o moje ego, Eve. Nie zaufa艂a艣 mi.

- Mylisz si臋 - zaprzeczy艂a, my艣l膮c zarazem, 偶e nie ruszy si臋 z miejsca, dop贸ki jej m膮偶 nie odzyska wiary w siebie. Je艣li rzeczywi艣cie przyczyni艂a si臋 do pomniejszenia tej wiary. - Bardzo si臋 mylisz. Nigdy nikomu tak nie ufa艂am jak tobie. Nie odwracaj si臋 znowu ode mnie, do cholery! Nie r贸b tego. Ba艂am si臋 - powiedzia艂a, gdy stan膮艂 do niej twarz膮. - Nie radz臋 sobie dobrze ze strachem. Zazwyczaj nie dopuszczam go do siebie, ale tym razem mn膮 ow艂adn膮艂. Nie zrobi艂am niczego z艂ego, ty te偶 nie. Obydwoje mieli艣my racj臋, tylko na innych poziomach.

- To zdumiewaj膮ca i bardzo wyczerpuj膮ca analiza. Sam ju偶 dochodzi艂em do podobnych wniosk贸w, tyle 偶e wyprowadzi艂a mnie z r贸wnowagi ta wczorajsza scenka. - Podszed艂 do 偶ony i stan膮艂 tu偶 przed ni膮. Oczekujesz, Eve, 偶e dam si臋 kopn膮膰 w jaja dwa razy z rz臋du i b臋d臋 milcza艂 potulnie jak baranek?

W innym przypadku roze艣mia艂aby si臋 z tego por贸wnania. M臋偶czyzna, kt贸ry sta艂 przed ni膮, nigdy nie by艂 potulny. Robi艂 to. co chcia艂, i ponosi艂 tego konsekwencje.

- Chodzi艂o o prac臋. Z艂apa艂 j膮 silnie za podbr贸dek.

- Nie obra偶aj mnie.

- Od tego si臋 zacz臋艂o. Nie mam poj臋cia, jak dosz艂o do tego, do czego dosz艂o. Webster mia艂 informacje, poufne, takie, przez kt贸re, gdyby mi je wyjawi艂, m贸g艂by dosta膰 po ty艂ku. Kr膮偶yli艣my wok贸艂 tematu, sprzeczali艣my si臋, potem... Nie mam poj臋cia, co, do diab艂a, w niego wst膮pi艂o.

- Widz臋, 偶e rzeczywi艣cie nie masz poj臋cia. - Eve by艂a ca艂­kowicie, czasami irytuj膮co, nie艣wiadoma swojego uroku.

- Zaskoczy艂 mnie - ci膮gn臋艂a - ale da艂abym sobie w ko艅cu z nim rad臋. Zanim si臋 obejrza艂am, ty ju偶 tam by艂e艣. I zacz臋li艣­cie si臋 ze sob膮 gry藕膰 jak psy o ko艣膰. I co tu m贸wi膰 o obra­偶aniu.

- Celowa艂a艣 we mnie z broni. - Tego akurat nie m贸g艂 prze艂kn膮膰. Nie wiedzia艂, czy kiedykolwiek mu si臋 to uda.

- Zgadza si臋. - Odepchn臋艂a jego r臋k臋. - Masz mnie za idiotk臋, kt贸ra wskoczy mi臋dzy dw贸ch oszala艂ych facet贸w? Ustawi艂am bro艅 tylko na oszo艂omienie.

- - No tak, po co ja tak rozpaczam? Na oszo艂omienie. - Musia艂 si臋 roze艣mia膰. - Chryste, Eve.

- Nie u偶y艂abym jej. Prawdopodobnie. A gdyby nawet, by艂oby mi bardzo przykro. - Spr贸bowa艂a si臋 u艣miechn膮膰 i wyda艂o jej si臋, 偶e na twarzy m臋偶a w odpowiedzi zobaczy艂a cie艅 podobnej reakcji. Postanowi艂a wi臋c m贸wi膰 dalej. 鈥 - A ty tam sta艂e艣, spocony, potargany i w艣ciek艂y jak cholera. I tak diabelnie seksowny. Mia艂am ochot臋 na ciebie skoczy膰, gry藕膰 ci臋 tutaj - m贸wi艂a, przeci膮gaj膮c palcem po jego szyi. - Nie takiej reakcji oczekiwa艂am po sobie. Zanim zd膮偶y艂am si臋 zastanowi膰, wbi艂e艣 mnie w 艣cian臋.

- Pomys艂, 偶eby ci臋 zmia偶d偶y膰, wyda艂 mi si臋 mniej przyjemny.

- Dlaczego znikn膮艂e艣 rano? Dlaczego teraz w czasie naszej rozmowy dotkn膮艂e艣 mnie tylko dwa razy?

- Powiedzia艂em, 偶e nie b臋d臋 przeprasza艂 za to, co si臋 sta艂o wczoraj. Nie b臋d臋. Nie mog臋. Niemniej... niemniej - powt贸rzy艂, po czym jej dotkn膮艂, musn膮艂 koniuszkami palc贸w w艂osy. - Nie da艂em ci wyboru. Je艣li nawet nie fizycznie - powiedzia艂 szybko, 偶eby nie zd膮偶y艂a zaoponowa膰 - to emocjonalnie. Chcia艂em tego. Ale od tamtej pory m臋czy mnie to, martwi臋 si臋, 偶e mog艂o ci to przypomnie膰 twoje dzieci艅stwo.

- Moje dzieci艅stwo?

Nie mia艂a poj臋cia, jak wiele dla niego znaczy wyraz nie­zrozumienia na jej twarzy. Jak go tym uspokoi艂a.

- Twojego ojca, Eve.

Teraz niezrozumienie zamieni艂o si臋 w zszokowanie.

- Nie. Jak mog艂e艣 tak my艣le膰? Pragn臋艂am ci臋. Mi臋dzy nami nie istnieje nic, co... - Musia艂a obudzi膰 obrzydliwe wspomnienia, ale zdoby艂a si臋 na to. - Tam nie by艂o mi艂o艣ci, pasji, nawet po偶膮dania. Zgwa艂ci艂 mnie, bo m贸g艂. Zgwa艂ci艂 dziecko, w艂asne dziecko, bo by艂 potworem. On nie mo偶e mnie skrzywdzi膰, kiedy jestem z tob膮. Nie pozw贸l, 偶eby skrzywdzi艂 ciebie.

- Nie przeprosz臋 ci臋. - Uni贸s艂 d艂o艅, aby przesun膮膰 palcami po jej policzku. - Bo nie chcia艂em ci臋 skrzywdzi膰. Kocham ci臋, Eve.

I tylko to chcia艂em ci wczoraj pokaza膰.

Wzi膮艂 j膮 w ramiona, a ona si臋 w niego wtuli艂a i tak pozosta艂a.

- By艂am taka sko艂owana.

- Ja tak偶e. - Przesun膮艂 ustami po w艂osach 偶ony, czuj膮c, 偶e jego 艣wiat znowu odzyskuje r贸wnowag臋. - T臋skni艂em za tob膮, Eve.

- Nie pozwol臋, 偶eby moja praca to zniszczy艂a.

- Nie niszczy. Uporali艣my si臋 z tym po swojemu. - Odsun膮艂 j膮 od siebie i delikatnie poca艂owa艂. - A poza tym dzi臋ki takim sytuacjom jest ciekawie, prawda?

Westchn臋艂a i odsun臋艂a si臋.

- Odesz艂o.

- Co odesz艂o?

- Od kilku dni stale bola艂a mnie g艂owa. B贸l znikn膮艂. To chyba ty by艂e艣 jego powodem.

- Kochanie. To takie s艂odkie.

- Tak, jestem s艂odka. Czy popsu艂am ci pertraktacje z Green Space?

- A jakie znaczenie ma kilka milion贸w wobec naszego 偶ycia? - Bawi艂 si臋 przez chwil臋 jej przera偶eniem. - Wyg艂upiam si臋. Wszystko jest w porz膮dku.

- Ciesz臋, 偶e wr贸ci艂o ci poczucie humoru. Jednak u mnie du偶o si臋 dzieje. Mo偶e porozmawiamy o tym p贸藕niej, chyba 偶e b臋dziesz wola艂 m贸wi膰 o warzywach.

- Na m贸j gust temat warzyw ju偶 wyczerpali艣my.

- Dobrze. Wiesz, mimo 偶e mi臋dzy nami znowu jest tak s艂odko, musz臋 ci臋 o co艣 poprosi膰 i trudno mi si臋 na to zdoby膰. Przyda艂aby mi si臋 twoja pomoc przy dochodzeniu.

- No, pani porucznik, dzi臋ki pani czuj臋, 偶e 偶ycie jest ciekawe.

- Takiej reakcji si臋 spodziewa艂am.

Odezwa艂 si臋 jej komunikator. Wyci膮gn臋艂a go i wys艂ucha艂a asystentki Whitneya, kt贸ra kaza艂a jej natychmiast stawi膰 si臋 w biurze komisarza.

- Zrozumia艂am. Gong na nast臋pn膮 rund臋 - rzuci艂a do Roarke'a.

- Stawiam na ciebie.

- Ja te偶. - Wspi臋艂a si臋 na palce, mocno cmokn臋艂a m臋偶a w policzek i ruszy艂a do drzwi. - Tak przy okazji, kochasiu, jeste艣 mi d艂u偶ny lamp臋.

Przekraczaj膮c pr贸g gabinetu, by艂a pe艂na energii i w wojow­niczym nastroju. W tym miejscu rz膮dzi艂 komisarz Tibble, stanow­cz膮, a czasami nawet bezwzgl臋dn膮 r臋k膮.

Policjanci na og贸艂 si臋 go bali. Eve szanowa艂a.

- Porucznik Dallas. - Nie siedzia艂 za biurkiem, ale sta艂 przed nim. Jego postawa przypomnia艂a jej Roarke'a. Stoj膮c, mia艂 kontrol臋 nad siedz膮cymi osobami znajduj膮cymi si臋 w pokoju i nad sytuacj膮, z powodu kt贸rej si臋 tu znale藕li.

Na jego znak usiad艂a mi臋dzy Whitneyem a kapitanem Baylissem z Wydzia艂u Spraw Wewn臋trznych. Kapitan Roth siedzia艂a sztywno po drugiej r臋ce Baylissa, a Feeney rozpiera艂 si臋 na krze艣le za ni膮.

- Zaczniemy od informacji, kt贸r膮 otrzyma艂em, a kt贸ra mnie bardzo zainteresowa艂a. Chodzi o wewn臋trzne 艣ledztwo, skupiaj膮ce si臋 przede wszystkim na Wydziale Narkotyk贸w i 128 brygadzie tego wydzia艂u.

- Komisarzu Tibble, chc臋 zg艂osi膰 sprzeciw wobec faktu, 偶e takie 艣ledztwo zosta艂o zapocz膮tkowane oraz, prowadzone bez mojej wiedzy.

- Przyj膮艂em go do wiadomo艣ci - rzuci艂 komisarz, kiwaj膮c g艂ow膮 w stron臋 kapitan Roth. - Jednak偶e WSW ma prawo prowadzi膰 dochodzenia bez powiadamiania o tym kapitana brygady. Z drugiej strony - ci膮gn膮艂, zwracaj膮c wzrok na Baylissa - niepowiadomienie o dochodzeniu komendanta wydzia艂u oraz komisarza policji, czyli mnie, jest ju偶 艂amaniem regulaminu.

- Panie komisarzu - Bayliss chcia艂 si臋 podnie艣膰, ale Tibble gestem d艂oni kaza艂 mu nie wstawa膰.

Dobre posuni臋cie, pochwali艂a w duchu Eve. Trzeba trzyma膰 robaki na swoim miejscu.

Bayliss usiad艂, a na policzki wyp艂yn臋艂y mu lekkie rumie艅ce.

- WSW ma prawo do pewnej swobody dzia艂ania, gdy przyczynia si臋 ona do podtrzymania tajno艣ci 艣ledztwa. Bior膮c pod uwag臋 rodzaj informacji, jakie posiadali艣my, wiedz膮c o istnieniu prze­ciek贸w, postanowili艣my utajni膰 艣ledztwo, o kt贸rym wiedzia艂o tylko kilku wybranych oficer贸w.

- Rozumiem. - Tibble opar艂 si臋 o biurko w taki spos贸b, 偶e Eve, prze艂kn臋艂a u艣miech satysfakcji. - A czy wolno mi zapyta膰, kapitanie, kto tak postanowi艂?

Ja wraz z kilkoma wysokiej rangi pracownikami mojego wydzia艂u.

- Rozumiem. Ustalili艣cie wsp贸lnie, 偶e nale偶y pomin膮膰 Komend臋 G艂贸wn膮.

- Tak, panie komisarzu - odpar艂 z uporem Bayliss. - Mieli艣my powody podejrzewa膰, 偶e przecieki si臋gaj膮 samej g贸ry. Informuj膮c j膮 o zamiarze przeprowadzenia takiego dochodzenia, naraziliby艣my je na szwank, zanim by si臋 na dobre zacz臋艂o.

- Czy mam przez to rozumie膰, 偶e wasz wydzia艂 podejrzewa komendanta Whitneya?

- Nie, panie komisarzu.

- - A wi臋c mo偶e to moja osoba stanowi cel waszego wewn臋trz­nego 艣ledztwa?

Bayliss otworzy艂 usta, ale zaraz rozs膮dnie je zamkn膮艂, daj膮c sobie czas na uruchomienie szarych kom贸rek.

- Panie komisarzu, pozostaje pan poza wszelkimi podejrzeniami.

- Ju偶, tak? - zako艅czy艂 jedwabi艣cie Tibble. - Co za ulga, kapitanie. Jednak mimo ustalenia, 偶e ani ja, ani komendant nie jeste艣my przest臋pcami i nie pope艂nili艣my 偶adnej zbrodni, kt贸ra by zagra偶a艂a akcji WSW, wy nadal nie poinformowali艣cie nas o dochodzeniu.

- O polowaniu na czarownice - mrukn臋艂a Roth pod nosem, na co Bayliss pos艂a艂 jej w艣ciek艂e spojrzenie.

- Wyda艂o nam si臋 to niepotrzebne. Zamierzali艣my najpierw zako艅czy膰 akcj臋.

- Czy mam panu t艂umaczy膰, kapitanie, dlaczego post膮pi艂 pan b艂臋dnie?

Bayliss musia艂 znie艣膰 nast臋pne gniewne i piorunuj膮ce spojrzenie prze艂o偶onego.

- - Nie, panie komisarzu. 呕a艂uj臋 tego przeoczenia. I zgodnie z rozkazem, komisarzu Tibble, wszystkie raporty, akta, dokumenty i notatki s膮 teraz do pana dyspozycji.

- Mam nadziej臋, 偶e wraz z dokumentacj膮 i informacjami zwi膮zanymi ze 艣ledztwami prowadzonymi obecnie przez porucznik Dallas?

Wyraz uporu nakry艂 twarz Baylissa niczym kamienna maska.

- W mojej opinii te dwie sprawy nie s膮 powi膮zane.

- Naprawd臋? Czy ma pani w艂asn膮 opini臋 na ten temat, porucznik Dallas?

- Tak, panie komisarzu. Moim zdaniem, kapitan Bayliss ponownie pope艂ni艂 b艂膮d w ocenie sytuacji. Uwa偶am, 偶e tych dw贸ch policjant贸w nale偶膮cych do brygady 128, zamordowanych w ci膮gu ostatniego tygodnia, zabi艂a ta sama osoba. Przypuszczam, 偶e jedna z ofiar, porucznik Mills, by艂a sprawdzana przez WSW i okaza艂o si臋, 偶e bra艂a 艂ap贸wki, zmienia艂a dowody oraz przyczynia艂a si臋 do fiaska wielu dochodze艅. Detektyw Kohli, wtyczka WSW, zgodzi艂 si臋 odgrywa膰 skorumpowanego policjanta. Jest to zwyczajna procedura i nie widz臋 w tym nic z艂ego, natomiast uwa偶am za wielkie uchybienie ukrywanie przez WSW danych na temat detektywa Kohliego ju偶 po jego 艣mierci. Nie znam precedensu, by WSW mia艂o prawo utrudniania dochodzenia w sprawie o morderstwo w celu ochrony w艂asnej akcji.

- Ja takie z czym艣 takim nigdy si臋 nie spotka艂em. Kapitanie?

- Nasza operacja znajdowa艂a si臋 w delikatnym punkcie. - Bayliss nastroszy艂 si臋 i lekko obr贸ci艂, spogl膮daj膮c na Eve wzrokiem pe艂nym furii. - Kohli wszed艂 w ni膮 z w艂asnej woli Nikt na niego nie naciska艂. Zgodzi艂 si臋 na dodatkowe zadania, bo chcia艂 dorobi膰. Nie mieli艣my 偶adnych podstaw do obaw o jego 偶ycie, za to mogli艣my mie膰 pewno艣膰, 偶e jako barman w Czy艣膰cu skontaktuje si臋 z Rickerem.

Eve mia艂a ochot臋 zapyta膰, co Ricker ma wsp贸lnego z Czy艣膰cem, ale nie starczy艂o jej odwagi. Nie w tym miejscu i nie w tym momencie.

- A po tym, jak zgin膮艂, kapitanie?

- Nie mogli艣my tego zmieni膰, ale my艣leli艣my, 偶e je艣li nie ujawnimy prawdy o Kohlim i b臋dzie uchodzi艂 za skorumpowanego, pozwoli nam to odkry膰 inne przecieki w 128.

- Wykorzystali艣cie jednego z moich ludzi! - wrzasn臋艂a Roth. - My艣licie, 偶e m贸j wydzia艂 sk艂ada si臋 tylko z Millsa? Przekupni policjanci nie s膮 jego wy艂膮czn膮 domen膮.

- Ma tam ich pani dostatecznie wielu.

- Podano mi mylne informacje - wtr膮ci艂a si臋 Eve. - To 艂amanie przepis贸w. Poza tym w ka偶dych okoliczno艣ciach pr贸ba prze­szkodzenia w dochodzeniu w sprawie zamordowanego kolegi, u偶ywanie tego zamordowanego kolegi jako zas艂ony to post臋po­wanie godne pogardy. Wed艂ug mnie, Kohli zgin膮艂 na s艂u偶bie. I zas艂uguje na szacunek.

- Pani porucznik - mrukn膮艂 Whitney, ale niezbyt przekonuj膮­co. - Wystarczy.

- Nie, panie komendancie, zupe艂nie nie wystarczy. - Gdy wsta艂a, Tibble nie zareagowa艂. - WSW rozpoczyna wielk膮 operacj臋, bo jaki艣 nieuczciwy policjant psuje opini臋 nam wszystkim. Tyle tylko 偶e, gdy mierny urz臋dniczym dokonuje samowolnych posuni臋膰 i wykorzystuje swoje stanowisko, ka偶膮c podw艂adnym zaniechania procedury, oraz stara si臋 wp艂yn膮膰 na dochodzenie w sprawie zab贸jstwa dla w艂asnej korzy艣ci, ma na swoim sumieniu takie samo przest臋pstwo jak policjant, kt贸rego 艣ciga.

- Przekroczy艂a艣 granic臋. - Bayliss skoczy艂 na nogi. - S膮dzisz, 偶e wolno ci wskazywa膰 palcem na mnie. Od pi臋tnastu lat utrzymuj臋 wydzia艂 w czysto艣ci. Sama pani nie jest kryszta艂owa, pani porucznik. Powi膮zania pani m臋偶a mo偶e i s膮 g艂臋boko zakopane, ale da sieje odkopa膰. Nie powinna pani bra膰 udzia艂u w tej sprawie.

- Prosz臋 si臋 nie wy偶ywa膰 na mojej podw艂adnej - spokojnie rozkaza艂 Whitney. Uni贸s艂 d艂o艅, 偶eby powstrzyma膰 Feeneya, kt贸ry wsta艂 z krzes艂a i zmierza艂 do Baylissa. - I prosz臋 zaniecha膰 dalszych uwag dotycz膮cych jej 偶ycia osobistego i zawodowych kompetencji. Gdybym chcia艂 si臋 wdawa膰 w wycieczki osobiste, powiedzia艂bym, zreszt膮 z wielk膮 rado艣ci膮, 偶e nie ma pan nawet po艂owy prawo艣ci, kt贸r膮 mo偶e si臋 poszczyci膰 porucznik Dallas. Ale nie b臋d臋 si臋 w to wdawa艂. Komisarzu Tibble, chcia艂bym z艂o偶y膰 o艣wiadczenie.

Tibble rozpostar艂 r臋ce w ge艣cie przyzwolenia.

- Komendancie.

- Po przejrzeniu dokumentacji, kt贸ra dotar艂a do mnie z takim op贸藕nieniem, dochodz臋 do wniosku, 偶e kapitan Bayliss w powa偶ny spos贸b przekroczy艂 swoje uprawnienia i powinien zosta膰 ukarany. Poza tym, poniewa偶 wspomniana dokumentacja jest jeszcze analizowana, proponuj臋 wi臋c, dop贸ki nie zapadnie decyzja, czy dochodzenie wydzia艂u nale偶y przerwa膰, czy kontynuowa膰, zawiesi膰 kapitana w obowi膮zkach.

- Policjanci karmi膮 Rickera informacjami - zaprotestowa艂 Bayliss. - Wreszcie dotar艂em do punktu, kiedy mo偶na to wykry膰.

- By膰 mo偶e, kapitanie, ale nie ma prawa bez porz膮dku. - Tibble przygl膮da艂 si臋 podw艂adnemu. - Zw艂aszcza dla tych, kt贸rzy przysi臋gali go strzec. Zostaje pan zawieszony. O rodzaju kary powiadomi臋 pana po zastanowieniu. Radz臋 skontaktowa膰 si臋 z reprezentantem zwi膮zku zawodowego i ze swoim adwokatem. Jeste艣cie wolni.

- Panie komisarzu.

- Powiedzia艂em, jeste艣cie wolni, kapitanie. Prosz臋 mi wierzy膰, 偶e lepiej nie zmusza膰 mnie do wyg艂oszenia osobistej opinii na ten temat.

Bayliss zacisn膮艂 z臋by i obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie. Zanim znikn膮艂 z pokoju, spali艂 Eve wzrokiem.

- Kapitan Roth.

- Panie komisarzu, czy mog臋 co艣 powiedzie膰? - Kapitan wsta艂a. - Prosz臋 o wgl膮d w dokumentacj臋 dotycz膮c膮 mojej brygady. Podejrzanymi s膮 moi ludzie. M贸j wydzia艂 jest pod obstrza艂em.

- Kapitan Roth. Pani wydzia艂 to jeden wielki ba艂agan. Odrzucam pro艣b臋. Ma pani czas do jutra do popo艂udnia na napisanie pe艂nego raportu dotycz膮cego sytuacji w pani brygadzie. B臋d臋 si臋 ni膮 od tej chwili szczeg贸lnie interesowa艂. Tak wi臋c oczekuj臋 pani jutro.

- Tak jest. Panie komisarzu, mog臋 jeszcze s艂owo?

- Tak, prosz臋, pani kapitan.

- Przyjmuj臋 pe艂n膮 odpowiedzialno艣膰 za sytuacj臋 panuj膮c膮 w mojej brygadzie. Mills pozostawa艂 pod moim dow贸dztwem, a. niestety, nie mog臋 powiedzie膰, 偶e by艂o ono wystarczaj膮co skuteczne. Je艣li, gdy ca艂a sprawa zostanie przeanalizowana, poprosi mnie pan o rezygnacj臋...

- Nie spieszmy si臋 teraz, pani kapitan. Do zobaczenia jutro.

- Tak, panie komisarzu.

Kiedy wysz艂a, Tibble znowu opar艂 si臋 o biurko.

- A teraz, pani porucznik, prosz臋 mi powiedzie膰, jak g艂臋boko siedzi pani w tym ba艂aganie i kto jest pani informatorem? Ma pani obowi膮zek poda膰 mi personalia tej osoby, je艣li otrzyma pani taki rozkaz. A wi臋c niech pani potraktuje to pytanie jak rozkaz.

- Panie komisarzu, jestem zakopana w tym ba艂aganie po uszy i niestety nie mog臋 wykona膰 rozkazu i wyjawi膰 nazwiska informatora.

Tibble strzeli艂 oczami w stron臋 Whilneya.

- Zdaje si臋. 偶e jestem ci d艂u偶ny pi臋膰dziesi膮t dolar贸w. Pan komendant za艂o偶y艂 si臋 ze ran膮, a ja by艂em na tyle g艂upi, 偶e przyj膮艂em zak艂ad. Twierdzi艂, 偶e nie wyjawi pani informatora. Dosz艂y mnie s艂uchy, 偶e sprawdza艂a pani kapitan Roth.

- Owszem. Rozpocz臋艂am weryfikacj臋 pani kapitan w ramach 艣ledztw zwi膮zanych z zab贸jstwami Kohliego i Millsa. Moim zdaniem, zostali zabici przez policjanta.

- Rozumiem. To bardzo powa偶ny trop.

- Tak, panie komisarzu.

- Podejrzewa pani kapitan Roth?

- Dowodzi brygad膮, w kt贸rej s艂u偶y艂y ofiary. Musia艂am wzi膮膰 j膮 pod uwag臋. Przepyta艂am pani膮 kapitan, przeanalizowa艂am dane i przeprowadzi艂am test prawdopodobie艅stwa.

- A jego rezultat?

- W granicach sze艣膰dziesi臋ciu procent.

- Niedu偶o, ale jednak co艣. Nie b臋d臋 marnowa艂 pani czasu ani te偶 swojego, prosz膮c pani膮 o zreferowanie poszczeg贸lnych krok贸w, kt贸re poczyni艂a pani w trakcie dochodzenia. W tej chwili - uzupe艂ni艂. - Ale zapytam, pani porucznik, czy pani m膮偶 jest powi膮zany z Maxem Riekerem na gruncie osobistym lub zawodo­wym i czy to powi膮zanie powinno interesowa膰 nasz departament?

- Ma偶 nie ma 偶adnych zawodowych powi膮za艅 z Maxem Riekerem. Cho膰, o ile mi wiadomo, kiedy艣, jakie艣 dziesi臋膰 lat temu, istnia艂y mi臋dzy nimi tego typu kontakty.

- A osobiste relacje?

To trudniejsza sprawa, pomy艣la艂a Eve.

- W czasie przes艂uchiwania Rickera odnios艂am wra偶enie, 偶e 偶ywi jak膮艣 osobist膮 uraz臋 do mojego m臋偶a. Nie powiedzia艂 tego otwarcie, ale dawa艂 do zrozumienia. Roarke odni贸s艂 sukces, jest s艂awny - stwierdzi艂a, nie potrafi膮c znale藕膰 lepszego okre艣lenia. 鈥 - Tego rodzaju pomy艣lno艣膰 budzi niech臋膰 i zazdro艣膰 u niekt贸rych os贸b. Jednak偶e nie widz臋 powodu, dla kt贸rego potencjalna uraza Rickera do mojego m臋偶a mia艂aby interesowa膰 policj臋.

Jest pani uczciwa, Dallas. Ale tak偶e ostro偶na, powiedzia艂bym niemal dyplomatyczna. I jak widz臋, to, co m贸wi臋, pani膮 obra偶a.

- W pewnym sensie - wydusi艂a z siebie Eve.

- Czy ma pani jakie艣 obiekcje wobec faktu, 偶e zmuszona jest pani 艣ciga膰 zab贸jc臋, kt贸rym mo偶e si臋 okaza膰 jeden z pani koleg贸w, no i wiedz膮c, 偶e ofiary by艂y skorumpowane?

- 呕adnych. Porz膮dek i prawo s膮 na pierwszym miejscu, komisarzu Tibble. Przestrzegamy prawa. Nie wolno nam ani nie jeste艣my przeszkoleni do tego, aby s膮dzi膰 i skazywa膰.

- Dobra odpowied藕. Ona ci przynosi chlub臋, Jack. Pani porucznik - ci膮gn膮艂, podczas gdy Eve stara艂a si臋 opanowa膰 prawdziwe zdumienie wywo艂ane komentarzem Tibble'a - prosz臋 sk艂ada膰 raporty swojemu komendantowi i prosz臋 go o wszystkim zawiadamia膰. Mo偶e pani wraca膰 do pracy.

- Tak jest. panie komisarzu. Dzi臋kuj臋.

- Jeszcze jedno - powiedzia艂, kiedy si臋ga艂a do klamki - Bayliss z ch臋ci膮 upiek艂by pani膮 na ro偶nie.

- Tak, zdaj臋 sobie z tego spraw臋. Nie on pierwszy. Gdy drzwi si臋 zamkn臋艂y, Tibble usiad艂 za biurkiem.

- To 艣mierdz膮ce szambo, Jack. Bierzmy si臋 do 艂opat i po­sprz膮tajmy tu troch臋.

14

Dobra robota, Dallas. - Feeney zjecha艂 z Eve wind膮 na parter. - A teraz powiem ci to, czego oni ci nie powiedzieli. Je艣li Bayliss z powrotem usi膮dzie za swoim biurkiem, zacznie do ciebie strzela膰.

- Nie dam si臋 zastraszy膰 takiemu szczurowi jak on. W kostnicy le偶y dw贸ch policjant贸w i jeden 艣wiadek. Niech sobie Bayliss dyszy ogniem, a ja i tak doprowadz臋 艣ledztwo do ko艅ca.

- Ale uwa偶aj. Jad臋 do ciebie, zast膮pi膰 na jaki艣 czas McNaba.

- Spotkamy si臋 tam, ale najpierw zajrz臋 do mieszkania Kohliego i jeszcze raz porozmawiam z jego 偶on膮. 艢ci膮gn臋 Peabody. Znasz mo偶e detektywa Jeremy'ego Vernona z Wydzia艂u Narkotyk贸w?

Z zaci艣ni臋tymi ustami Feeney grzeba艂 w pami臋ci.

- Nie. To nazwisko nic mi nie m贸wi.

- Nie podoba mi si臋 jego zachowanie i konto bankowe. Prawdopodobnie wezw臋 go na pogaw臋dk臋, najp贸藕niej jutro. Chcesz by膰 obecny?

- Uwielbiam przys艂uchiwa膰 si臋 twoim pogaw臋dkom. Rozdzielili si臋. Eve, przeciskaj膮c si臋 mi臋dzy przechodniami, dotar艂a do swojego wozu. Czekaj膮c, a偶 z drogi zjedzie jej autobus, skontaktowa艂a si臋 z Peabody, po czym ruszy艂a.

- Jad臋 do Kohlich. Spotkajmy si臋 tam. Chc臋 pogada膰 z wdow膮.

- Ju偶 wychodz臋. Dallas, McNab znalaz艂 trzy nast臋pne konta nale偶膮ce do detektywa Vernona. Obecnie suma wynosi dwa miliony sze艣膰set tysi臋cy i nadal ro艣nie.

- Czy to nie interesuj膮ce? Pos艂uchaj, jedzie tam do was Feeney.

Niech McNab sprawdzi porz膮dnie, sk膮d Vernon wzi膮艂 te pieni膮dze. Niech si臋 upewni, 偶e ten sukinsyn nie wygra艂 ich na jakiej艣 loterii lub nie odziedziczy艂 spadku po kt贸rym艣 z tych jego zmar艂ych krewnych. Sprawd藕cie jego wydatki. Nie chc臋 da膰 mu szans, gdy go wezw臋.

- Tak, pani porucznik. Stawi臋 si臋 u Kohlich, kiedy tylko nasz wspaniale dzia艂aj膮cy miejski transport mnie tam dowiezie.

- We藕 taks贸wk臋 i zapisz to na swoje konto wydatk贸w s艂u偶­bowych.

- Mam takie konto?

- Jezu, Peabody, to wpisz na moje. Ruszaj si臋. - Eve zako艅czy艂a rozmow臋 i przedzieraj膮c si臋 przez miasto, zatopi艂a si臋 w rozmy艣­laniach.

W 128 istnieje korupcja. W og贸le w ca艂ym Wydziale Narkotyk贸w i gdzie indziej te偶. Korupcja wi膮za艂a si臋 z osob膮 Maxa Rickera, a dwaj funkcjonariusze uczestnicz膮cy w akcji, kt贸rej celem by艂o jego zatrzymanie, nie 偶yj膮. Jeden z nich siedzia艂 Rickerowi w kieszeni.

WSW przeprowadzi艂o nieautoryzowan膮, potajemn膮 operacj臋, w kt贸rej bra艂 udzia艂 drugi ze zmar艂ych.

Kohli zgin膮艂 w Czy艣膰cu, przypomnia艂a sobie Eve. W klubie nale偶膮cym do Roarke'a. Co Ricker ma wsp贸lnego z klubem Roarke'a?

Czy Bayliss w臋szy艂 tam, pr贸buj膮c wyniucha膰 stare powi膮zania? Zrobi艂 na niej wra偶enie fanatyka.

WSW wys艂a艂o do niej Webstera, jej starego znajomego, 偶eby nafaszerowa艂 j膮 mylnymi informacjami na temat Kohliego.

Kapitan brygady albo utraci艂a kontrol臋 nad swoimi lud藕mi, albo sama jest skorumpowana. Ma problem lub sama stanowi problem. Tak czy inaczej, na pierwszym miejscu na li艣cie podejrzanych Eve znajdowa艂a si臋 wysokiej rangi funkcjonariuszka policji.

Kluczem jest Ricker. N臋ci policjant贸w i wsadza ich sobie do kieszeni. Jego interesy, pomy艣la艂a, w du偶ym stopniu opieraj膮 si臋 na takich w艂a艣nie nieuczciwych policjantach. Je艣li Eve dowie si臋 czego艣 na ich temat, wy艣ledzi ich, to czy Ricker si臋 ujawni? Zacznie j膮 艣ciga膰?

Bardzo by jej to odpowiada艂o, podobnie jak wy艂uskanie mu z kieszeni jej skorumpowanych koleg贸w. Ale to jest sprawa drugoplanowa. Przede wszystkim musi ich 艣ledzi膰, aby wykry膰 zab贸jc臋.

Mira m贸wi艂a o pomszczeniu jakiej艣 straty lub zdrady. Nie o zem艣cie, ale o pomszczeniu. Zdaniem Eve, r贸偶nica mi臋dzy tymi dwoma poj臋ciami stanowi艂a klucz do zagadki. Oczyszczenie policyjnej odznaki przelan膮 krwi膮.

Fanatyk? Zastanawia艂a si臋. Kto艣 w rodzaju Baylissa. Kto艣, kto odrzuca prawo, gdy to prawo wchodzi mu w drog臋 i przeszkadza osi膮gn膮膰 cel.

Wyszuka艂a miejsce do parkowania, zadowolona, 偶e jest na poziomie ulicy, i to tylko p贸艂 przecznicy od bloku, w kt贸rym mieszka艂a wdowa po Kohlim.

Sekund臋 p贸藕niej obok niej zatrzyma艂 si臋 samoch贸d. Popatrzy艂a na niego nieco zdezorientowana. Gdy drzwi obcego wozu zacz臋艂y si臋 otwiera膰, instynkt ju偶 podpowiada艂 Eve, 偶e dzieje si臋 co艣 dziwnego. Wyskoczy艂a na ulic臋 z wyci膮gni臋t膮 broni膮.

By艂o ich czterech i jedno spojrzenie wystarczy艂o, 偶eby si臋 przekona膰, 偶e s膮 lepiej i ci臋偶ej uzbrojeni od tych, kt贸rych pos艂a艂 za ni膮 Ricker za pierwszym razem.

- Nie ma co robi膰 ha艂asu, pani porucznik. - M臋偶czyzna stoj膮cy z lewej strony m贸wi艂 uprzejmym tonem, wskazuj膮c na laserowy pistolet o d艂ugiej lufie, wystaj膮cy spod po艂y rozpi臋tego eleganckiego wiosennego p艂aszcza.

K膮tem oka Eve dostrzeg艂a, 偶e m臋偶czyzna stoj膮cy po prawej zaczyna okr膮偶a膰 samoch贸d. Pomy艣la艂a o u偶yciu broni; palec dr偶a艂 jej nad cynglem.

Wtedy na ulicy pojawi艂 si臋 ch艂opiec, mo偶e dziesi臋cioletni, na zniszczonym rowerku. Jeden z m臋偶czyzn poderwa艂 ch艂opaka w g贸r臋, a rower polecia艂 dalej ulic膮. Ch艂opiec krzykn膮艂, wtedy m臋偶czyzna przytkn膮艂 mu luf臋 do szyi.

- On albo ty.

Powiedzia艂 to tak oboj臋tnie, 偶e Eve si臋 w艣ciek艂a.

- Pu艣膰 go. - Rozmy艣lnie zwi臋kszy艂a poziom mocy pistoletu. W oczach ch艂opca by艂o przera偶enie. Wydawa艂 z siebie odg艂osy krztusz膮cego si臋 kociaka. Eve czu艂a, 偶e nie mo偶e d艂u偶ej pozwala膰 sobie patrze膰 na dziecko, bo utraci opanowanie.

- Niech pani wsiada do samochodu, pani porucznik. Spokojnie i szybko, p贸ki nie ucierpia艂 jeszcze kto艣 niewinny.

Musia艂a wybiera膰 i zrobi艂a to w jednej sekundzie. Bro艅, kiedy z niej wystrzeli艂a, a偶 podskoczy艂a jej w d艂oni. Trafi艂a m臋偶czyzn臋 trzymaj膮cego ch艂opca mi臋dzy oczy. Zobaczy艂a, 偶e dzieciak upada, potem z ulg膮 us艂ysza艂a jego przera偶ony krzyk, wi臋c, 偶eby go kry膰, strzeli艂a ponownie.

Wturla艂a si臋 pod samoch贸d, chwyci艂a stop臋 ch艂opca i przyci膮g­n臋艂a go do siebie, zdrapuj膮c mu przy tym sk贸r臋 z nogi.

- Nie ruszaj si臋 i b膮d藕 cicho.

Przesun臋艂a si臋 na drug膮 stron臋 samochodu, a gdy si臋 spod niego wyczo艂giwa艂a, us艂ysza艂a now膮 seri臋 strza艂贸w.

- Rzuci膰 bro艅! Rzuci膰, skurwysyny, albo te wasze m贸偶d偶ki b臋d膮 wam wycieka膰 przez uszy.

Webster, pomy艣la艂a, po czym jak b艂yskawica wyskoczy艂a spod samochodu. Wycelowa艂a w jednego z napastnik贸w i trafi艂a go w 艣rodek tu艂owia. Pad艂 na ziemi臋. Podnios艂a jego g艂ow臋, potem opu艣ci艂a na chodnik, po czym sprawdzi艂a, co robi Webster. Pozosta艂 mu ju偶 tylko ostatni zbir, ale nieuzbrojony, kt贸ry sta艂 nieruchomo z podniesionymi r臋kami.

- Znowu mnie 艣ledzisz, Webster?

- Chcia艂em z tob膮 porozmawia膰.

Podnios艂a si臋, lekko skrzywi艂a i spojrza艂a w d贸艂. Na kolanie mia艂a d艂ugie brzydkie rozci臋cie.

- Zrobi艂e艣 si臋 ostatnio gadatliwy. Masz tamtego?

- Tak. - U艣miechn膮艂 si臋 nieznacznie na d藕wi臋k syren policyj­nych. - Pomoc. Pozwoli艂em sobie j膮 wezwa膰.

Kulej膮c, Eve zebra艂a bro艅, przygl膮daj膮c si臋 przy okazji trzem le偶膮cym m臋偶czyznom. Potem wr贸ci艂a do samochodu, ukl臋kn臋艂a i zajrza艂a pod w贸z.

Dzieciak zamilk艂, to musia艂a mu przyzna膰, ale po brudnej twarzy p艂yn臋艂y wielkie 艂zy.

- Wyjd藕. Ju偶 jest bezpiecznie.

- Chc臋 do mamy.

- Wcale si臋 nie dziwi臋. Chod藕. Wyczo艂ga艂 si臋 spod wozu, wycieraj膮c nos r臋k膮.

- Chc臋 do domu.

- Dobrze, za chwileczk臋. Skaleczy艂e艣 si臋?

- Nie. - Usta ch艂opca dr偶a艂y. - Czy m贸j rower si臋 zepsu艂?

- Nie wiem. Zaraz ka偶臋 go komu艣 przyprowadzi膰.

- Mama m贸wi艂a, 偶ebym nie je藕dzi艂 po ulicy.

- No tak, nast臋pnym razem s艂uchaj, co m贸wi mama. - Gdy tylko w贸z policyjny zatrzyma艂 si臋 przy nich, przywo艂a艂a jednego z funkcjonariuszy. - Niech kto艣 p贸jdzie po rower tego dziecka. Powiedz temu panu, jak si臋 nazywasz - zwr贸ci艂a si臋 do ch艂opca. - Zabierze ci臋 do domu. Gdyby twoja mama chcia艂a ze mn膮 porozmawia膰... - Si臋gn臋艂a do kieszeni, troch臋 zaskoczona, 偶e nie zapomnia艂a zabra膰 wizyt贸wek. - Powiedz mamie, 偶eby zadzwoni艂a pod ten numer.

- Dobrze. - Dzieciak znowu poci膮gn膮艂 nosem, przygl膮daj膮c si臋 jej teraz bardziej z zaciekawieniem ni偶 z przestrachem. - Czy pani te偶 jest policjantem?

- Tak. - Z tylnej kieszeni wyj臋艂a kajdanki. - Tak, te偶 jestem policjantem.

Obr贸ci艂a na plecy pierwszego m臋偶czyzn臋, sprawdzi艂a mu puls, unios艂a powiek臋. Ten nie potrzebowa艂 kajdanek.

- Nie mog艂a艣 ryzykowa膰 og艂uszenia - rzuci艂 zza jej plec贸w Webster. - Musia艂a艣 nastawi膰 bro艅 na zabijanie, pami臋taj膮c o bezpiecze艅stwie cywili.

- Wiem, co mia艂am robi膰 - odpar艂a ze z艂o艣ci膮.

- Gdyby艣 by艂a wolniejsza albo gdyby艣 藕le wycelowa艂a, albo gdyby艣 celowa艂a troch臋 ni偶ej, ch艂opak nie wraca艂by teraz do swojej mamy.

- To te偶 wiem. Dzi臋ki za pomoc.

Skin膮艂 g艂ow膮, a potem si臋 odsun膮艂, pozwalaj膮c jej zaj膮膰 si臋 miejscem wypadku. Kaza艂a jednemu z policjant贸w rozp臋dzi膰 grupk臋 gapi贸w.

Przyjecha艂o pogotowie, a zaraz za nim taks贸wka. Webster zobaczy艂 wyskakuj膮c膮 z niej Peabody. Od razu pobieg艂a do prze艂o偶onej. Ze zdumieniem stwierdzi艂, 偶e Peabody w odpowiedzi na rozkaz odej艣cia wydany przez Eve potrz膮sa g艂ow膮. Rozpocz臋艂a si臋 kr贸tka, ale zapalczywa sprzeczka, a偶 w ko艅cu Eve podrzuci艂a r臋ce w g贸r臋, a potem poku艣tyka艂a do jednego z sanitariuszy, 偶eby opatrzy艂 jej kolano.

Webster, szczerze rozbawiony, podszed艂 do Peabody.

- Jak ci si臋 to uda艂o?

Dziewczyna by艂a zdumiona jego widokiem i nie umia艂a tego ukry膰, ale wzruszy艂a ramionami.

- Postraszy艂am j膮 Roarkiem.

- Jak to?

- Przypomnia艂am jej, 偶e je艣li wr贸ci do domu z nieopatrzon膮 ran膮, on si臋 wkurzy, a potem sam zajmie si臋 opatrunkiem. I nafaszeruje Eve 艣rodkami przeciwb贸lowymi. Ona tego nie znosi.

- A wi臋c Roarke trzyma j膮 kr贸tko.

- Obydwoje trzymaj膮 si臋 kr贸tko. Tak im odpowiada.

- Zauwa偶y艂em. Dasz mi porozmawia膰 z ni膮 minutk臋?

- To nie zale偶y ode mnie. - Peabody odesz艂a, by dopilnowa膰 transportu podejrzanych.

Webster podszed艂 do karetki, przykucn膮艂 i przygl膮da艂 si臋 pracy sanitariusza.

- Nic strasznego, ale spodnie s膮 do wyrzucenia.

- To tylko zadrapanie.

- W sk贸r臋 wbi艂 si臋 偶wir - zauwa偶y艂 sanitariusz.

- 呕wir, 偶wir - sarkn臋艂a Eve, krzywi膮c si臋. - Jak ja was nienawidz臋.

- Och, wiemy. M贸j kolega da艂 mi dwadzie艣cia dolar贸w, 偶ebym opatrzy艂 pani膮 zamiast niego. - Ko艅czy艂 swoj膮 robot臋, podczas gdy Eve prze偶uwa艂a gniewne s艂owa. Potem si臋 odsun膮艂. - No ju偶. Chce pani lizaka?

Poniewa偶 usta jej dr偶a艂y, zaniecha艂a przekle艅stwa. Wsta艂a.

- To twoje naj艂atwiej w 偶yciu zarobione dwadzie艣cia dolar贸w, kolego.

Odesz艂a, nadal lekko utykaj膮c, a Webster krok za ni膮.

- No a teraz, po tej dawce rozrywki, mo偶e po艣wi臋cisz mi chwil臋?

- Musz臋 przes艂ucha膰 艣wiadka, potem jecha膰 na komend臋, wsadzi膰 tych ch艂opaczk贸w i napisa膰 raport. - Westchn臋艂a. - Czego chcesz?

- Przeprosi膰.

- W porz膮dku. Przeprosiny przyj臋te. - Ale nie zd膮偶y艂a odej艣膰, bo z艂apa艂 j膮 za rami臋. - Webster.

- Tylko minutk臋. - W艂o偶y艂 r臋ce do kieszeni. - Wczoraj stra­ci艂em nad sob膮 kontrol臋 i jest mi przykro z tego powodu. Postawi艂em ci臋 w k艂opotliwej sytuacji. By艂em w艣ciek艂y, bardziej na siebie ni偶 na ciebie, ale dzi臋ki temu mia艂em okazj臋. No dobrze, powiem prawd臋. Nigdy nic przesta艂em 偶a艂owa膰, 偶e ze sob膮 zerwali艣my.

O wiele mniej by j膮 zaskoczy艂, gdyby dosta艂a od niego pi臋艣ci膮 w twarz.

- Co? A my kiedykolwiek ze sob膮 byli艣my?

No, to mnie b臋dzie bola艂o przez nast臋pnych kilka tygodni. Powiedzmy, 偶e nie my艣la艂em o tobie bez przerwy przez ostatnie kilka lat, ale by艂y takie chwile. I kiedy zesz艂ej zimy mia艂a艣 k艂opot, i spotkali艣my si臋 kilka razy twarz膮 w twarz, no, znowu co艣 poczu艂em. To m贸j problem, nie tw贸j.

Milcza艂a, zastanawiaj膮c si臋 nad tym, co us艂ysza艂a, wysilaj膮c umys艂, ale nic m膮drego nie przychodzi艂o jej do g艂owy.

- Nie wiem, co powinnam teraz powiedzie膰.

- Nic. Po prostu chcia艂em wyja艣ni膰 kilka spraw, wyrzuci膰 to z siebie. Roarke mia艂 pe艂ne prawo powybija膰 mi z臋by. - Webster sprawdzi艂 ich stan, przesuwaj膮c po nich j臋zykiem. - Co mu si臋 prawie uda艂o. - Spr贸bowa艂 wzruszy膰 ramionami. - Chcia艂bym pozostawi膰 to ju偶 za sob膮, je艣li i ty si臋 zgodzisz.

- Tak, jasne. Musz臋...

- Jeszcze jedno, p贸ki pr贸buj臋 oczy艣ci膰 sobie sumienie. Przy­chodz膮c do ciebie w sprawie Kohliego, wykonywa艂em rozkazy. Nie podoba艂o mi si臋 to. Wiem, 偶e widzia艂a艣 si臋 z Baylissem u Tibble'a.

- Tw贸j kapitan jest dupkiem.

- Tak, tak, zgadza si臋. - Wci膮gn膮艂 powietrze. - Pos艂uchaj, przenios艂em si臋 do WSW, bo chcia艂em robi膰 co艣 dobrego, poniewa偶 wierzy艂em, 偶e warto dba膰 o zachowanie uczciwo艣ci na w艂asnym podw贸rku. Nie wyg艂osz臋 ci teraz prelekcji na temat nadu偶ywania w艂adzy, ale...

- To dobrze, bo mog艂abym do艣piewa膰 ci co艣 o twoim choler­nym kapitanie.

- Domy艣lam si臋. Wczoraj nie przyszed艂em do ciebie tylko dlatego, 偶e mi si臋 podobasz. Ta ca艂a operacja, kierunek, kt贸ry przybra艂a, zaczyna艂a stawa膰 mi w gardle. Bayliss m贸wi艂, 偶eby obejmowa膰 ca艂o艣膰, ale kiedy si臋 nie widzi szczeg贸艂贸w, to jaki z tego po偶ytek? - Popatrzy艂 na odje偶d偶aj膮c膮 karetk臋 i eskort臋 policyjn膮. - Gdy si臋 doda szczeg贸艂y, Dallas, powstaje zupe艂nie nowy obraz. Szukasz zab贸jcy policjanta i trafiasz prosto na Rickera.

- Powiedz mi co艣, czego nie wiem.

- Dobrze, powiem. - Spojrza艂 na ni膮. - Chc臋 si臋 w艂膮czy膰 w 艣ledztwo.

- Zapomnij o tym.

- Je艣li uwa偶asz, 偶e nie wolno mi ufa膰, mylisz si臋. A je艣li obawiasz si臋, 偶e sprawi臋 ci jakie艣 osobiste k艂opoty, mylisz si臋 podw贸jnie.

- Nie obawiam si臋 偶adnych osobistych k艂opot贸w. Nawet gdybym chcia艂a ci臋 w艂膮czy膰 do 艣ledztwa, nie mam prawa tego zrobi膰.

- Jeste艣 prowadz膮cym. Ty dobierasz sobie zesp贸艂. Cofn臋艂a si臋, w艂o偶y艂a kciuki w kieszenie na piersiach i z roz­mys艂em obrzuci艂a rozm贸wc臋 szacuj膮cym, obra藕liwym spojrzeniem.

- Kiedy ostatnio by艂e艣 na ulicy, Webster?

- Jaki艣 czas temu, ale to jest jak seks. Nie zapomina si臋, jak to si臋 robi. Przecie偶 w艂a艣nie uratowa艂em ci ty艂ek, nie?

- Sama go sobie uratowa艂am. Dlaczego, do cholery, mia艂abym w艂膮czy膰 ci臋 do zespo艂u?

- Mam wiele informacji. Mog臋 zebra膰 wi臋cej. Poza tym my艣l臋 o pozostawieniu WSW i przeniesieniu si臋, mo偶e do Wydzia艂u Zab贸jstw. Jestem dobrym policjantem, Dallas. Pracowali艣my ju偶 razem i nie藕le nam to wychodzi艂o. Daj mi szans臋. Potrzebuj臋 odpokutowa膰 za winy.

Mia艂a tuzin powod贸w, by odm贸wi膰. Ale te偶 kilka argument贸w r贸wnowa偶膮cych ten tuzin.

- Zastanowi臋 si臋.

- Dobrze. Wiesz, jak si臋 ze mn膮 skontaktowa膰. - Odszed艂, lecz po chwili zawr贸ci艂, u艣miechaj膮c si臋. - Nie zapomnij, 偶e ja te偶 staj臋 do odznaczenia za tych dupk贸w tutaj. Odprowadzi艂a go zamy艣lonym wzrokiem.

- Ju偶 nie mamy tu nic do roboty, pani porucznik. - Peabody, z偶erana ciekawo艣ci膮, podesz艂a do Eve. - Policjanci zabieraj膮 podejrzanego do aresztu. Bro艅 zosta艂a skonfiskowana. Ten martwy kole艣 jest w drodze do kostnicy, dwaj pozostali jad膮 do szpitala w towarzystwie stra偶nik贸w. Spisa艂am nazwisko i adres tego ma艂ego ch艂opca. Czy mam powiadomi膰 s艂u偶by dla nieletnich, 偶eby przys艂ali przedstawiciela, przy kt贸rym b臋dzie m贸g艂 ci z艂o偶y膰 zeznanie?

- Z tym si臋 wstrzymaj. Lepiej, 偶eby ch艂opiec zeznawa艂 przed kim艣 innym, a nie przede mn膮, bo w gr臋 wchodzi fakt u偶ycia broni nastawionej na najwy偶sze ra偶enie. To b臋dzie wygl膮da艂o czy艣ciej. Potem wszystko spisz臋 i zdam raport Whitneyowi, chocia偶 najpierw porozmawiam sobie jeszcze z t膮 szumowin膮, kt贸ra tu stoi. Chod藕my zaj膮膰 si臋 tym, po co tu przysz艂y艣my.

- Jak noga?

- W porz膮dku. - Poniewa偶 asystentka jej si臋 przygl膮da艂a, Eve stara艂a si臋 nie utyka膰.

- Dobrze si臋 z艂o偶y艂o, 偶e Webster by艂 w pobli偶u - zagai艂a Peabody.

- Tak, dobrze, ale nie chce mi si臋 teraz o tym m贸wi膰.

- Ty tu rz膮dzisz.

- Postaraj si臋 pami臋ta膰 o tym nast臋pnym razem - rzuci艂a Eve z lekk膮 irytacj膮, otwieraj膮c drzwi bloku Kohliego. - I nie krzycz na mnie, 偶ebym opatrzy艂a ran臋 na oczach zgrai policjant贸w i w艣cibskich cywili.

Mo偶e i nie powinna tego robi膰, ale krzyk poskutkowa艂, pomy艣la艂a Peabody, cho膰 by艂a na tyle rozs膮dna, 偶eby nie dzieli膰 si臋 tym wnioskiem z prze艂o偶on膮.

Drzwi mieszkania Kohliego otworzy艂a kobieta, kt贸rej Eve nie zna艂a.

- Tak?

- Porucznik Dallas, nowojorska policja. - Eve podnios艂a od­znak臋. - Chcia艂abym rozmawia膰 z pani膮 Kohli.

- Jest niedysponowana.

- Przykro mi, 偶e odwiedzam j膮 w tak trudnym okresie, ale prowadz臋 艣ledztwo w sprawie 艣mierci jej m臋偶a. Musz臋 zada膰 pani Kohli kilka pyta艅, a uzyskane odpowiedzi mog膮 nam bardzo pom贸c w dochodzeniu.

- Carla, kto to?

Do drzwi podesz艂a Patsy.

- To ty. - Otworzy艂a gwa艂townie drzwi na ca艂膮 szeroko艣膰, podczas gdy druga kobieta stara艂a si臋 j膮 uspokoi膰, powtarzaj膮c co艣 cicho. - Jak 艣miesz tu przychodzi膰? Jak 艣miesz pokazywa膰 swoj膮 twarz w moim domu.

- Patsy, uspok贸j si臋. Patsy. Powinna艣 i艣膰 si臋 po艂o偶y膰. Prosz臋 sobie i艣膰 - rzuci艂a kobieta do Eve. - Niech pani st膮d idzie.

- Nie, nie, wpu艣膰 j膮. Mam jej kilka rzeczy do powiedzenia. Eve wesz艂a do mieszkania, a u boku Patsy pojawi艂 si臋 sier偶ant Clooney.

- Patsy, musisz zachowa膰 spok贸j.

- Mam by膰 spokojna? Jutro jest pogrzeb mojego m臋偶a, a ta kobieta chce go obsmarowa膰. Zrujnowa膰 mu reputacj臋. Zniszczy膰 wszystko, co mia艂o dla niego znaczenie.

Nie by艂o 艂ez, by艂a furia. Eve tak wola艂a.

- Pani Kohli, jest pani w b艂臋dzie.

- My艣lisz, 偶e nie s艂ysza艂am? My艣lisz, 偶e nie wiem? - sycza艂a z nienawi艣ci膮 Patsy. Eve patrzy艂a na Clooneya. - Nie, nie od niego... On twierdzi, 偶e robisz to, co do ciebie nale偶y. Ale ja wiem, co ty robisz.

- Patsy. - Clooney po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu wdowy. - Nie chcesz przecie偶 denerwowa膰 dzieci.

A w mieszkaniu, jak zauwa偶y艂a Eve, by艂o ich du偶o. Jedno najmniejsze, chodzi艂o na niepewnych jeszcze n贸偶kach, co Eve bardzo denerwowa艂o. Potem by艂 ma艂y ch艂opczyk, kt贸rego Peabody wzi臋艂a ze sob膮 na spacer w czasie ich pierwszej wizyty. Siedzia艂 na pod艂odze w towarzystwie dziewczynki mniej wi臋cej w tym samym wieku co on. Oboje przygl膮dali si臋 Eve wielkimi oczami.

O wiele lepiej si臋 czu艂a, maj膮c przed sob膮 tamtych czterech zbir贸w, kt贸rzy na ni膮 napadli.

- Carla. - Kontroluj膮c si臋 z ca艂ych si艂, Patsy zwr贸ci艂a si臋 do kobiety, kt贸r膮 Eve w ko艅cu zidentyfikowa艂a jako siostr臋 pani Kohli. - Zabierzesz dzieci do parku? Zrobisz to dla mnie?

- Nie chc臋 zostawia膰 ci臋 samej.

- O mnie si臋 nie martw. Tylko zabierz dzieci. I tak za d艂ugo siedz膮 w domu.

Eve nie rusza艂a si臋 ze swojego miejsca, przygl膮daj膮c si臋 scenie, kt贸ra r贸wnie dobrze mog艂aby rozgrywa膰 si臋 w cyrku. Dzieci, bij膮c si臋 mi臋dzy sob膮 zaci艣ni臋tymi pi膮stkami, zosta艂y upchni臋te do jakiego艣 w贸zka na k贸艂kach. To, kt贸re umia艂o ju偶 troch臋 chodzi膰, pad艂o nagle na pup臋 i roze艣mia艂o si臋 na ca艂y g艂os, ale zaraz Carla w艂o偶y艂a mu szelki.

Starszym dzieciom kaza艂a trzyma膰 si臋 za r臋ce. Nast膮pi艂a kr贸tka, desperacka chwila poszukiwa艅 kurtki ch艂opca, w ko艅cu odnaleziono j膮. Poziom ha艂asu si臋gn膮艂 niebezpiecznych wy偶yn i urwa艂 si臋 nagle, gdy ca艂e przedszkole znikn臋艂o za drzwiami.

- Nie zaproponuj臋, 偶eby pani usiad艂a - rzuci艂a oschle Patsy. - Nie podam nic do picia. M贸j m膮偶 by艂 dobrym cz艂owiekiem. - Jej dr偶膮cy g艂os prawie si臋 za艂ama艂. Ale m贸wi艂a dalej. - Uczciwym. Nigdy nie zrobi艂 nic, co mog艂oby splami膰 jego nazwisko lub przynie艣膰 wstyd mnie albo dzieciom.

- Wiem, pani Kohli - powiedzia艂a Eve i zaraz zamilk艂a, cho膰 mia艂a przygotowan膮 ca艂膮 tyrad臋. - Informacje, kt贸re zebra艂am w trakcie dochodzenia, potwierdzaj膮 pani s艂owa. Pani m膮偶 by艂 uczciwym policjantem.

- W takim razie dlaczego rozpowiada pani o nim te wstr臋tne k艂amstwa? Dlaczego pozwala pani, by ludzie, nawet jego koledzy, my艣leli, 偶e bra艂 od kogo艣 艂ap贸wki?

- Patsy. - Zanim Eve zd膮偶y艂a si臋 odezwa膰, Clooney ponownie dotkn膮艂 ramienia wdowy. - Porucznik Dallas wykonuje swoje obowi膮zki, tak jak Taj wykonywa艂 swoje. Usi膮d藕, prosz臋.

- Chc臋 wyja艣nie艅. - Patsy posz艂a jednak za nim i pozwoli艂a posadzi膰 si臋 w fotelu. - Nale偶膮 mi si臋.

- Tak, prosz臋 pani, nale偶膮 si臋 pani. W tej chwili mog臋 jedynie wyjawi膰, 偶e okaza艂o si臋, i偶 detektyw Kohli bra艂 udzia艂 w tajnej akcji, kt贸ra wymaga艂a od niego udawania skorumpowanego.

Operacja mia艂a na celu wykrycie 艂apownictwa w policji. Wed艂ug mnie. pani m膮偶 zgin膮艂 na s艂u偶bie. I tak to ujm臋 w moim oficjalnym raporcie.

- Niczego z tego nie rozumiem. - Wdowa opu艣ci艂a g艂ow臋, a 艂zy nap艂yn臋艂y jej do oczu. - Niczego.

- Na razie nie mog臋 wyjawi膰 pani szczeg贸艂贸w, ale niech mi pani wierzy, pani Kohli, 偶e robi臋 wszystko, aby odnale藕膰 zab贸jc臋 pani m臋偶a. A pani mo偶e mi w tym pom贸c.

- Ale w jaki spos贸b? Przepraszam, prosz臋 usi膮艣膰. Zrobi臋 kaw臋.

- Nie ma potrzeby, 偶eby...

- Musz臋 si臋 uspokoi膰. - Patsy podnios艂a si臋. - Potrzebuj臋 chwil臋 si臋 zastanowi膰. Prosz臋 mi wybaczy膰.

- Tak dobrze si臋 trzyma艂a - mrukn膮艂 Clooney, kiedy wdowa opu艣ci艂a pok贸j. - Chyba za dobrze. Zapewne ze wzgl臋du na dzieci. I teraz to.

- Co to, Clooney? - Eve odwr贸ci艂a si臋 do niego. - Co pan jej m贸wi艂?

- 呕e jej ma偶 by艂 dobrym cz艂owiekiem - odparowa艂. - I 偶e pani wykonuje swoje obowi膮zki.

Zamilk艂 i podni贸s艂 r臋k臋 na znak, 偶e potrzebny jest jej moment na ostudzenie nerw贸w.

- Niech pani pos艂ucha, nie wiem, sk膮d Patsy wzi臋艂a te infor­macje, 偶e obrzuca pani jej m臋偶a b艂otem. Nie chcia艂a mi powiedzie膰. Wiem tylko, 偶e zadzwoni艂a do mnie kilka godzin temu. By艂a bliska histerii. Podni贸s艂 z sofy ma艂膮 zabawk臋, plastikow膮 ci臋偶ar贸wk臋, i zacz膮艂 j膮 obraca膰 w d艂oniach. - Dzieci - powiedzia艂, jakby on tak偶e dawa艂 sobie chwil臋 na uspokojenie. - Nigdy nie wiadomo, na czym si臋 usi膮dzie, gdy w domu s膮 dzieci.

- Czego ona od pana chcia艂a, sier偶ancie?

- Wsparcia. Tego w ko艅cu chc膮 ci, co prze偶yli. I to pr贸bowa艂em jej da膰. Dochodzi艂y mnie od dw贸ch dni pewne pog艂oski, ale nie bardzo w nie wierzy艂em. - Znowu na chwil臋 zamilk艂. - Nie znam pani, wi臋c tak do ko艅ca nie by艂em niczego pewny. Ale moim zadaniem jest przede wszystkim wspiera膰 rodzin臋 ofiary. Od chwili, gdy si臋 tu zjawi艂em, tylko tym si臋 zajmuj臋.

- No tak. Mo偶e mi pan poda膰 jakikolwiek pow贸d, dla kt贸rego mia艂abym obsmarowa膰 uczciwego policjanta, kt贸rego nawet nie zna艂am?

- Nie. - Clooney westchn膮艂. - To w艂a艣nie jej m贸wi艂em. I so­bie. - To samo zreszt膮, cho膰 niem膮drze by by艂o si臋 z tym zdradzi膰, powtarza艂 swojej pani kapitan. - Ale rozbudzi艂a pani w naszej brygadzie bardzo z艂e nastroje. Trudno to zignorowa膰.

Do pokoju wr贸ci艂a Patsy, nios膮c tac臋. Postawi艂a j膮 na stole.

- Taj chcia艂by, 偶ebym spr贸bowa艂a... - odezwa艂a si臋 cicho. - Chcia艂by, 偶ebym wsp贸艂pracowa艂a. Nie wiedzia艂am o tej... akcji. Nigdy mi o niej nie m贸wi艂. Teraz ju偶 wiem o pieni膮dzach, o tych innych kontach. My艣la艂am... my艣la艂am, 偶e to pani je tam przela艂a. Ma pani bogatego m臋偶a. By艂am taka z艂a.

- Teraz obydwie jeste艣my z艂e - rzuci艂a Eve. - Nie podoba mi si臋, 偶e kto艣 wykorzysta艂 moj膮 osob臋, by sprawi膰 pani b贸l i by zrujnowa膰 reputacj臋 cz艂owieka, kt贸rego przysi臋g艂am chroni膰. Kto pani powiedzia艂, 偶e to ja przela艂am pieni膮dze na konto pani m臋偶a?

- Nikt. - Znowu wygl膮da艂a na zm臋czon膮 i zmieszan膮. Furia j膮 wypali艂a i pozostawi艂a pustk臋 i dezorientacj臋. - Tak po prostu kto艣 tam co艣 rzuci艂 w chwili z艂o艣ci. Taj mia艂 w wydziale wielu przyjaci贸艂. Nawet nie wiedzia艂am, 偶e a偶 tak wielu. Byli tacy dla mnie mili. Pani kapitan przysz艂a tu osobi艣cie, zapewni膰 mnie, 偶e policja urz膮dzi mu oficjalny pogrzeb.

- Czy to kapitan Roth powiedzia艂a pani, 偶e szargam reputacj臋 pani m臋偶a?

- Nie, nie, raczej nie. Powiedzia艂a tylko, 偶e nie jest wa偶ne, co kto o nim m贸wi, ale ja mog臋 by膰 z niego dumna. To, 偶e ona mi to powiedzia艂a, du偶o dla mnie znaczy艂o. Wi臋kszo艣膰 koleg贸w z wydzia艂u przysz艂a do mnie z kondolencjami i z ofert膮 pomocy.

- Ale kto艣 kontaktowa艂 si臋 z pani膮 tak偶e dzisiaj?

- Tak, ale on te偶 chcia艂 mi tylko pom贸c. Chcia艂, 偶ebym wiedzia艂a, 偶e ca艂y wydzia艂 stuprocentowo stoi za Tajem. Pocz膮t­kowo nie zrozumia艂am, ale on potem powiedzia艂, 偶e nie powinnam si臋 przejmowa膰 tymi bzdurami, kt贸re wychodz膮 z pani biura. 呕e to jest ukartowane. Chcia艂 si臋 nawet wycofa膰, gdy si臋 zorientowa艂, 偶e o niczym nie wiem, ale go przycisn臋艂am. Wtedy mi powiedzia艂.

- Kto to by艂?

- Nie chc臋, 偶eby mia艂 k艂opoty. - Patsy z艂o偶y艂a d艂onie przed sob膮 i mocno zacisn臋艂a, jakby toczy艂a ze sob膮 walk臋. - Jerry Vernon. Detektyw Vernon. Ale on tylko chcia艂 pom贸c.

- Rozumiem. Czy detektyw Vernon by艂 bliskim przyjacielem pani m臋偶a?

- Nie s膮dz臋. Chyba niezbyt. Taj raczej nie nawi膮zywa艂 g艂臋bszych przyja藕ni z kolegami z pracy. Kilku przychodzi艂o do nas czasami na obiad, ja spotyka艂am si臋 z 偶onami niekt贸rych z nich.

- Pomog艂oby mi bardzo, gdybym wiedzia艂a, z kim si臋 przyja藕ni艂.

- Och, oczywi艣cie. - Wymieni艂a kilka nazwisk, relaksuj膮c si臋 przy tym.

- Chcesz mnie chyba zrani膰, Patsy - rzuci艂 Clooney.

- No oczywi艣cie i ty, Art. - Wzi臋艂a go za r臋k臋, tak jakby chwyta艂a si臋 kotwicy.

- Taj przyja藕ni艂 si臋 z moim synem - wyja艣ni艂 Clooney. - Od czasu do czasu wyci膮gali staruszka na piwo. Ale Taj by艂 raczej domatorem.

- Pani Kohli, powiedzia艂a mi pani, 偶e tamtej nocy m膮偶 do pani zadzwoni艂 i powiedzia艂, 偶e po pracy ma si臋 jeszcze z kim艣 spotka膰 w Czy艣膰cu.

- Tak, ale nie powiedzia艂 z kim, a ja nie pyta艂am. Powoli mia艂am dosy膰 tego, 偶e wraca tak p贸藕no do domu. Na pocz膮tku rozmawia艂am z nim do艣膰 ostro, ale mnie uspokoi艂. On to potrafi艂 - doda艂a z u艣miechem. - Przyrzek艂, 偶e nie b臋dzie to ju偶 d艂ugo trwa艂o, bo prawie osi膮gn膮艂 to, o co mu chodzi艂o. S膮dzi艂am, 偶e ma na my艣li te dodatkowe pieni膮dze na nowe mieszkanie, kt贸re chcieli艣my kupi膰. Kaza艂 mi poca艂owa膰 od niego dzieci i na koniec powiedzia艂 鈥濳ocham ci臋, Patsy鈥. To by艂y ostatnie s艂owa, kt贸re od niego us艂ysza艂am. I bardzo do niego pasowa艂y.

15

Napastnik w eleganckim p艂aszczu i o uprzejmym g艂osie nazywa艂 si臋 Elmore Riggs. Pobie偶na weryfikacja jego s艂贸w potwierdzi艂a, 偶e rzeczywi艣cie urodzi艂 si臋 z tym nazwiskiem, jakie艣 trzydzie艣ci dziewi臋膰 lat temu w Vancouver w Kanadzie.

Do Nowego Jorku trafi艂 po pewnej scysji z kanadyjskimi w艂adzami, zwi膮zanej z przemytem wybuchowych urz膮dze艅 przez granic臋, w wyniku kt贸rej zosta艂 na jaki艣 czas umieszczony w wi臋zieniu, a potem, gdy go zrehabilitowano, wyni贸s艂 si臋 z Kanady.

Zamieszkiwa艂 w czystej, 艣rednio zamo偶nej enklawie po p贸艂nocnej stronie miasta, a zawodowo okre艣la艂 si臋 jako specjalista od spraw bezpiecze艅stwa.

Dziwne nazwisko jak na wynaj臋tego zbira, uzna艂a w duchu Eve.

Zaopatrzona w te dane, skierowa艂a si臋 do miejsca przes艂ucha艅, gdzie mia艂a si臋 spotka膰 z Feeneyem i razem z nim przemaglowa膰 Riggsa.

Gdy stan臋艂a na pasie transmisyjnym, drog臋 zast膮pi艂 jej Vernon.

- Chyba si臋 pan zgubi艂, co, detektywie?

- My艣lisz, 偶e mnie przestraszysz? - Vernon pchn膮艂 Eve ca艂ym cia艂em, a偶 kilku przechodz膮cych obok policjant贸w za­trzyma艂o si臋.

Machn臋艂a im uspokajaj膮co r臋k膮.

- No, nie wiem, Jerry. Troch臋 mi wygl膮dasz na przestraszonego.

- Wszyscy wiedz膮, 偶e pr贸bujesz obrzuci膰 b艂otem nasz wydzia艂. Jeste艣 szpiclem WSW, Je艣li ci si臋 wydaje, 偶e mo偶esz mnie obsmarowa膰, tak jak Kohliego i Millsa, to lepiej si臋 zastan贸w.

Ju偶 si臋 skontaktowa艂em z reprezentantem zwi膮zk贸w zawodowych i zamierzamy dobra膰 ci si臋 do sk贸ry.

- Jezu, Jeny, teraz ty mnie przestraszy艂e艣. Tylko nie reprezentant zwi膮zk贸w. - Wzdrygn臋艂a si臋.

- Nie b臋dziesz taka m膮dra, kiedy ci wytoczymy spraw臋 i zaczniemy wydusza膰 fors臋 z tego twojego bogatego m臋偶usia.

- M贸j Bo偶e, Peabody, sprawa s膮dowa. Chyba zemdlej臋.

- Niech si臋 pani nie martwi, pani porucznik. Przytrzymam pani膮. Odbior膮 ci odznak臋 policyjn膮 - szydzi艂 Vernon. - Jak przed­tem, tylko 偶e tym razem j膮 zatrzymaj膮. Zanim z tob膮 sko艅cz臋, b臋dziesz 偶a艂owa艂a, 偶e kiedykolwiek us艂ysza艂a艣 moje nazwisko.

- Daleko nam do ko艅ca, Jerry. Ale ju偶 si臋 nie mog臋 doczeka膰. - Eve u艣miechn臋艂a si臋 z艂o艣liwie do policjanta. - Udupi臋 ci臋. Kiedy Ricker si臋 o tym dowie, kiedy zacznie si臋 martwi膰, 偶e badam te t艂uste konta, kt贸re ci zapewni艂, nie b臋dzie z. ciebie zadowolony. Nie s膮dz臋, 偶eby reprezentant zwi膮zk贸w na wiele ci si臋 przyda艂 przy Rickerze.

- Nic na mnie nie masz. Tylko blefujesz. Pewnie chcesz zaj膮膰 miejsce Roth w 128. wi臋c mieszasz, ile si臋 da, 偶eby wysadzi膰 j膮 z siod艂a. Ona te偶 tak uwa偶a.

- Tylko pami臋taj, 偶eby艣 wspomnia艂 o tym w swoim pozwie s膮dowym. Opowiesz, jak to na chybi艂 trafi艂 wskaza艂am na ciebie i postanowi艂am ci臋 zniszczy膰, tak jak i tw贸j ca艂y wydzia艂, 偶eby usi膮艣膰 za waszym biurkiem. To powinno ci pom贸c.

Przysun臋艂a si臋 bli偶ej do Vernona, przewiercaj膮c go wzrokiem.

- Ale najlepiej zacznij my艣le膰, jak si臋 chroni膰. Forsa z 艂ap贸wek ci nie pomo偶e, poniewa偶 zamierzam doprowadzi膰 do tego, 偶eby twoje konta zosta艂y zamro偶one.! kiedy b臋dziesz si臋 tym wszystkim zajmowa艂, pami臋taj, 偶e jestem jedyn膮 osob膮, kt贸ra chce z tob膮 rozmawia膰 i kt贸ra ma, wprawdzie marginalny, ale zawsze, pow贸d, by chcie膰, 偶eby艣 偶y艂. Ja si臋 przed tob膮 nie chowam, za to Ricker skrada ci si臋 za plecami. No i jest jeszcze zab贸jca likwiduj膮cy skorumpowanych policjant贸w. Nigdy nie wiadomo, sk膮d si臋 pojawi.

- To stek g贸wna.

Vernon uni贸s艂 d艂onie zaci艣ni臋te w pi臋艣ci, na co Eve wysun臋艂a podbr贸dek.

- Na twoim miejscu bym tego nie robi艂a - ostrzeg艂a spokojnie. - Ale prosz臋 bardzo.

- Dobior臋 si臋 do ciebie. - Opu艣ciwszy pi臋艣ci, zszed艂 z pasa transmisyjnego. - Jeste艣 sko艅czona - rzuci艂 z nienawi艣ci膮 i wsko­czy艂 do windy jad膮cej w d贸艂.

- Jeszcze nie i postaram si臋 dopi膮膰 swego - mrukn臋艂a Eve. - Wy艣lijcie za nim kogo艣. Nie chc臋, 偶eby zrobi艂 co艣 g艂upiego. - Wzruszy艂a ramionami. - Wiesz, na co mam teraz ochot臋?

- Skopa膰 komu艣 ty艂ek, pani porucznik?

- W艂a艣nie. Chod藕my spoci膰 Riggsa.

- Znowu utykasz.

- Wcale nie. I zamknij si臋.

Eve poku艣tyka艂a do miejsca przes艂ucha艅 A, gdzie czeka艂 na nie Feeney, pakuj膮c w usta orzeszki.

- Co tak d艂ugo?

- Mia艂y艣my mi艂e spotkanie z bliskim przyjacielem. Czy Riggs domaga艂 si臋 adwokata?

- Nie. Zadzwoni艂, jak twierdzi艂, do 偶ony. Musz臋 powiedzie膰, 偶e jest s艂odziutki. I bardzo grzeczny. Spokojny i dobrze wy­chowany.

- Jest Kanadyjczykiem.

- Och, to wszystko wyja艣nia.

Weszli do pokoju, w kt贸rym cierpliwie czeka艂 na nich Riggs, usadzony na bardzo niewygodnym krze艣le.

- Dzie艅 dobry, panie Riggs - powiedzia艂a Eve i podesz艂a do sto艂u.

- Pani porucznik. Mi艂o pani膮 widzie膰. - Spojrza艂 w d贸艂 na jej rozdarte spodnie. - Przykro mi z ich powodu. Bardzo w nich pani do twarzy.

- Tak, mnie te偶 ich szkoda. Rozpoczynamy nagrywanie. - Poda艂a bie偶膮ce dane, potem usiad艂a. - Bez adwokata, Riggs?

- Nie tym razem, ale dzi臋kuj臋, 偶e pani zapyta艂a.

- A wi臋c rozumie pan swoje prawa i obowi膮zki?

- Jak najbardziej. Po pierwsze, prosz臋 mi pozwoli膰 powiedzie膰, 偶e bardzo 偶a艂uj臋 tego, co zrobi艂em.

Sprytne, pomy艣la艂a. To nie jest idiota.

- Naprawd臋?

- Oczywi艣cie. Bardzo 偶a艂uj臋 tego, co si臋 dzisiaj wydarzy艂o. I chc臋 zaznaczy膰, 偶e moim zamiarem nie by艂o wyrz膮dzenie komukolwiek krzywdy. Teraz widz臋, jak nierozs膮dnie post膮pi艂em, nachodz膮c pani膮 w ten spos贸b. Chcia艂bym za to przeprosi膰.

- To naprawd臋 艂adnie z pana strony. Jak to si臋 sta艂o, 偶e jecha艂 pan ulicami Nowego Jorku, uzbrojony po z臋by w zakazan膮 bro艅, z zamiarem porwania lub wyrz膮dzenia krzywdy oficerowi policji?

- Zada艂em si臋 ze z艂ym towarzystwem - odpar艂 z 艂agodnym u艣miechem Riggs. Nic nie usprawiedliwia faktu, 偶e posiada艂em niedozwolon膮 bro艅, jednak偶e chcia艂bym zauwa偶y膰, 偶e m贸j zaw贸d, specjalisty od spraw bezpiecze艅stwa, cz臋sto wymaga ode mnie otaczania si臋 elementem kryminalnym, a tacy osobnicy zazwyczaj s膮 wyposa偶eni w nielegaln膮 bro艅. Oczywi艣cie, nale偶a艂o odda膰 j膮 odpowiednim w艂adzom.

- Sk膮d j膮 wzi臋li艣cie?

- Od m臋偶czyzny, kt贸rego pani zabi艂a. To on mnie wynaj膮艂, dzisiaj rano.

- Ten m臋偶czyzna pana wynaj膮艂?

- Tak. Naturalnie. Gdy mnie wynajmowa艂, nie mia艂em poj臋cia, 偶e pani jest policjantk膮. Powiedzia艂 mi, 偶e jest pani niebezpieczn膮 kobiet膮, kt贸ra zagra偶a jemu i jego rodzinie. To jasne, 偶e zosta艂em oszukany. Niestety, uwierzy艂em mu, i to by艂 du偶y b艂膮d z mojej strony.

- Skoro nie wiedzia艂 pan, 偶e jestem policjantk膮, dlaczego na miejscu napadu nazwa艂 mnie pani膮 porucznik?

- Nic takiego sobie nie przypominam.

- A wi臋c przyj膮艂 pan t臋 robot臋? Jak nazywa艂 si臋 m臋偶czyzna, kt贸ry pana wynaj膮艂?

- Haggerty, Clarence Haggerty. Tak przynajmniej mi powie­dzia艂. Prosz臋 sobie wyobrazi膰 moje zaskoczenie, gdy okaza艂o si臋, 偶e naszym celem nie jest nastraszenie kobiety, kt贸ra rzekomo grozi艂a jego rodzinie.

- W艂a艣nie pr贸buj臋 - spokojnie odpar艂a Eve. - Podejrzewam, 偶e pochwycenie ma艂ego ch艂opca i przystawienie mu lufy do szyi uzna艂 pan za doskona艂y spos贸b zastraszenia.

- To si臋 wydarzy艂o tak szybko. By艂em w szoku, kiedy tamten pochwyci艂 ch艂opca. Najprawdopodobniej moje reakcje by艂y spowol­nione. Najwyra藕niej Haggerty, albo jak on si臋 tam naprawd臋 nazywa艂, nie by艂 tym, za kogo mi si臋 podawa艂. Kto艣, kto traktuje dziecko w taki spos贸b... - Zamilk艂, z przygn臋bieniem kr臋c膮c g艂ow膮. - Nawet si臋 ciesz臋, 偶e go pani zabi艂a, pani porucznik. - U艣miechn膮艂 si臋 na nowo. - Bardzo.

- Wierz臋. - Pochyli艂a si臋. - Riggs, naprawd臋 my艣lisz, 偶e ta twoja s艂odka historyjka przejdzie?

- Dlaczego by nie? Je艣li chce pani zobaczy膰 dokumenty potwierdzaj膮ce moj膮 umow臋 o prac臋 u pana Haggerty, z rado艣ci膮 je pani dostarcz臋. W papierach zawsze trzymam porz膮dek.

- Domy艣lam si臋.

- To oczywi艣cie nie znosi mojej odpowiedzialno艣ci za to, co si臋 wydarzy艂o. Bez w膮tpienia utrac臋 licencj臋 ochroniarza. Zostan臋 skazany na wi臋zienie lub w najlepszym razie na areszt domowy. Jestem gotowy przyj膮膰 kar臋, jak膮 wymierzy mi s膮d.

- Pracujesz dla Maxa Rickera.

- Niestety, nie przypominam sobie tego nazwiska. Je艣li ten Max Ricker kiedy艣 mnie wynaj膮艂, jego dane b臋d膮 w moich kartotekach. Z rado艣ci膮 wypisz臋 dla pani upowa偶nienia, 偶eby mog艂a je pani przejrze膰.

- Czeka ci臋 co najmniej dwadzie艣cia pi臋膰 lat, Riggs.

- Mam nadziej臋, 偶e s膮d nie b臋dzie a偶 tak ostry, skoro nie wiedzia艂em, w jakim celu zosta艂em wynaj臋ty. I nie do艂o偶y艂em tak偶e palca do krzywdy ch艂opca. Oszukano mnie. - Uni贸s艂 d艂onie, ale jego twarz pozosta艂a spokojna. - Jednak, jak ju偶 m贸wi艂em, gotowy jestem przyj膮膰 ka偶dy wyrok s膮du.

- Uwa偶asz, 偶e tak jest lepiej, ni偶 sko艅czy膰 jak Lewis.

- Przepraszam? Czy ja znam jakiego艣 Lewisa?

- Jest ju偶 pokarmem dla robak贸w. I obydwoje wiemy, 偶e Ricker mo偶e si臋 postara膰, 偶eby艣 sko艅czy艂 podobnie.

- Nic nie rozumiem, pani porucznik. Przykro mi.

- Zacznijmy od pocz膮tku, ale odpowiedzi maj膮 by膰 jednosylabowe.

Przes艂uchiwa艂a go jeszcze ponad godzin臋, oddaj膮c co jaki艣 czas przes艂uchanie w r臋ce Feeneya, dla zmiany tempa, potem znowu je przejmuj膮c. By艂a raz ostra, raz 艂agodna.

Riggs nie z艂ama艂 si臋, nie zmieni艂 swojej wersji nawet na jot臋. Mia艂a wra偶enie, 偶e przes艂uchuje perfekcyjnie zaprogramowanego androida.

- Wyprowad藕cie go - rzuci艂a z odraz膮, potem sama wysz艂a z pokoju. - Ten facet nic nie powie - mrukn臋艂a, kiedy do艂膮czy艂 do niej Feeney. - Tym razem Ricker wys艂a艂 m膮drzejszych ludzi. Ale Riggs nie do ko艅ca panowa艂 nad sytuacj膮. Nie spodziewa艂 si臋 tej scenki z pochwyceniem ch艂opca. On nie jest idiot膮, ale pozostali mogli by膰 g艂upsi. Niech podwoj膮 stra偶e przy tych dw贸ch w szpitalu i przeka偶膮 mi, w jakim s膮 stanie.

- Riggs, je艣li b臋dzie mia艂 dobrego adwokata, wykorzystuj膮c t臋 lini臋 obrony, dostanie nie wi臋cej ni偶 pi臋膰 lat.

- Wiem i on te偶 to wie. Zarozumia艂y sukinsyn. Sprawd藕my tych dw贸ch ze szpitala.

- Ja si臋 tym zajm臋. 呕eby nie robi膰 dymu, bo go teraz nie potrzebujemy, nie b臋d臋 pracowa艂 u siebie.

- Dobrze. Ja id臋 spisa膰 raport, a potem wracam do domu. Mam kilka rzeczy do sprawdzenia.

Gdy sko艅czy艂a, ju偶 dawno min臋艂a jej zmiana. Zwolni艂a Peabody, po czym zesz艂a do gara偶u. Obola艂a noga j膮 wkurza艂a. W g艂owie jej dudni艂o, ale tym si臋 tak nie przejmowa艂a.

Ale gdy dotar艂a na poziom gara偶u i zobaczy艂a sw贸j s艂u偶bowy w贸z, mia艂a ochot臋 kogo艣 udusi膰.

- Cholera!

Ten samoch贸d, kt贸ry w dodatku naprawd臋 by艂 sprawny, przydzielono jej dopiero osiem miesi臋cy temu. By艂 brzydki i cho膰 ju偶 raz si臋 zepsu艂, zosta艂 naprawiony. Ale najwa偶niejsze by艂o to, 偶e nale偶a艂 do niej, i dlatego stara艂a si臋 o niego dba膰.

Teraz przednia maska, baga偶nik i drzwi po obu stronach by艂y roztrzaskane, opony poprzebijane, a tylne okno wygl膮da艂o tak, jakby kto艣 w nie strzela艂 laserem.

Nie umia艂a wyj艣膰 ze zdumienia, 偶e co艣 takiego mog艂o si臋 zdarzy膰 na policyjnym parkingu obserwowanym przez kamery przemys艂owe.

- Hm. - Za jej plecami pojawi艂 si臋 Baxter. - S艂ysza艂em, 偶e mia艂a艣 jakie艣 k艂opoty, ale nie wiedzia艂em, 偶e zniszczy艂a艣 samoch贸d. Ci z serwisu nie b臋d膮 z tego powodu szcz臋艣liwi.

- Nie ja go zniszczy艂am. Jak to mo偶liwe, 偶e kto艣 tu wszed艂 i rozwali艂 mi w贸z? - Zrobi艂a krok w stron臋 samochodu, ale Baxter pochwyci艂 j膮 za rami臋.

- Lepiej trzyma膰 si臋 z daleka. Wezwij saper贸w. Wida膰, 偶e tw贸j obecny wr贸g ma spory temperament.

- Masz racj臋. Tak, masz racj臋. Je艣li ten w贸z wybuchnie, nigdy wi臋cej nie dadz膮 mi nast臋pnego. I tak niezbyt mnie lubi膮 w Wydziale Zaopatrzenia.

Samoch贸d by艂 czysty, a Eve, dzi臋ki wsparciu Baxtera, kt贸ry wezwa艂 ludzi z zaopatrzenia i im posmarowa艂, uda艂o si臋 wyd臋bi膰 cztery nowe opony. Zostawi艂a mechanik贸w zmieniaj膮cych ko艂a oraz naprawiaj膮cych drzwi tak, 偶eby da艂y si臋 otwiera膰 i zamyka膰, i posz艂a do gara偶owej ochrony.

Powiedziano jej, 偶e nast膮pi艂a przerwa w nagrywaniu.

- No i co? - zapyta艂 Baxter po jej powrocie.

- Przerwa w nagrywaniu, pi臋tna艣cie minut 艣niegu i zablokowany g艂os. Tylko na tym poziomie. Niczego nie zauwa偶yli. - Zmru偶y艂a niebezpiecznie oczy. - Zapewniam ci臋, 偶e nast臋pnym razem zauwa偶膮. Nie musisz tu ze mn膮 stercze膰, Baxter.

- Wprawdzie ty tu rz膮dzisz, Dallas, ale wszyscy bierzemy udzia艂 w tej grze. Powinna艣 zrobi膰 co艣 z nog膮. Kulejesz.

- Nieprawda. - Westchn臋艂a, otwieraj膮c powyginane drzwi wozu. - Dzi臋ki.

- Nie dostan臋 ca艂usa na po偶egnanie?

- Jasne, kochanie. Podejd藕 no tutaj. Roze艣mia艂 si臋 i cofn膮艂.

- Jeszcze mnie walniesz. Jedziesz do domu?

- Tak.

Odszed艂 do swojego wozu.

- Ja te偶 jad臋 w tamt膮 stron臋 - rzuci艂 i usiad艂 za kierownic膮.

Wola艂a, 偶eby zachowanie kolegi j膮 irytowa艂o, ale nie po­trafi艂a si臋 do tego zmusi膰. Wyje偶d偶aj膮c na podjazd, by艂a czujna; rozgl膮da艂a si臋 za po艣cigiem, spodziewaj膮c si臋 zasadzki. Podr贸偶 przesz艂a jej spokojnie, nie licz膮c mijaj膮cych j膮 z pis­kiem opon zniecierpliwionych kierowc贸w, bo jecha艂a do艣膰 wolno.

Pomacha艂a Baxterowi na po偶egnanie przy bramie, my艣l膮c o tym, 偶e znajdzie dla niego w zapasach Roarke'a butelk臋 whisky w ramach podzi臋kowania.

Gdy sz艂a frontowymi schodami, przysz艂o jej do g艂owy, 偶e sama z ch臋ci膮 by si臋 napi艂a. Kieliszek ch艂odnego wina i mo偶e troch臋 spr贸buje pop艂ywa膰, 偶eby rozprostowa膰 ko艣ci.

Mia艂a przeczucie, 偶e czekaj膮 d艂uga noc.

- Domy艣lam si臋 - zacz膮艂 Summerset, mi臋dzy nogami kt贸­rego przechadza艂 si臋 kot - 偶e bra艂a pani udzia艂 w jakim艣 karambolu.

- 殴le si臋 domy艣lasz. To m贸j samoch贸d bra艂 udzia艂 w karambolu. - Pochyli艂a si臋, wzi臋艂a na r臋ce Galahada i otar艂a policzek o jego mi臋kk膮 sier艣膰, szukaj膮c odrobiny ulgi. - Gdzie jest Roarke?

- Jeszcze nie wr贸ci艂. Gdyby sprawdzi艂a pani plan jego dnia, wiedzia艂aby, 偶e nie b臋dzie go jeszcze przez godzin臋. Te spodnie nadaj膮 si臋 do wyrzucenia.

- Wszyscy mi to powtarzaj膮. - Zostawi艂a kota, 艣ci膮gn臋艂a kurtk臋 i rzuci艂a j膮 na kamienny postument. Min臋艂a lokaja, zamierzaj膮c uda膰 si臋 na basen.

- Pani kuleje.

Eve nie zatrzyma艂a si臋, ale wyda艂a z siebie jeden kr贸tki okrzyk w艣ciek艂o艣ci.

P艂ywanie pomog艂o. Naga i sama mia艂a wreszcie czas przyjrze膰 si臋 kolanu. Musia艂a przyzna膰, 偶e sanitariusz dobrze si臋 spisa艂. Rana si臋 goi艂a, mimo 偶e bola艂a jak diabli.

Opr贸cz niej dostrzeg艂a jeszcze kilka innych zadrapa艅 i siniak贸w. Niekt贸re powsta艂y w trakcie uprawiania dzikiego seksu z Roarkiem.

Bez nich reszta obra偶e艅 nic wygl膮da艂a a偶 tak 藕le. Czuj膮c si臋 lepiej, w艂o偶y艂a szlafrok, a maj膮c wzgl膮d na bol膮ce kolano, wsiad艂a do windy i pojecha艂a do swojej sypialni. W drzwiach prawie wpad艂a na Roarke'a.

- Hej, pani porucznik. W艂a艣nie chcia艂em zjecha膰 na d贸艂 z zamiarem do艂膮czenia do pani.

- Ju偶 p艂ywa艂am, ale mog臋 popatrze膰. Je艣li b臋dziesz nagi.

- Mo偶e od艂o偶ymy to na p贸藕niej i pop艂ywamy razem. - Wci膮gn膮艂 j膮 do sypialni. - Co si臋 sta艂o z twoim samochodem?

- Nie mog臋 tego udowodni膰, ale stawiam na Rickera. W takim stanie znalaz艂am go w gara偶u komendy. Zdaje si臋, 偶e si臋 nawzajem denerwujemy. - Ruszy艂a w stron臋 szafy.

- Dlaczego kulejesz?

Przewr贸ci艂a oczami, ale powstrzyma艂a si臋 przed waleniem g艂ow膮 w 艣cian臋.

- Zadrapa艂am kolano. Pos艂uchaj, chc臋 si臋 ubra膰, a potem napi膰 wina. Wszystko ci opowiem. - Zacz臋艂a zdejmowa膰 szlafrok, pami臋taj膮c o siniakach i zadrapaniach. - Mia艂am dzisiaj k艂opoty, turla艂am si臋 po ulicy. Jestem troch臋 posiniaczona, wi臋c nie wpadaj w panik臋.

- Postaram si臋 nie zwariowa膰. - Kiedy stan臋艂a przed nim naga, tylko westchn膮艂. - Jeste艣 bardzo kolorowa. Po艂贸偶 si臋.

- Nie.

- Eve, po艂贸偶 si臋 albo ci臋 do tego zmusz臋. Zajm臋 si臋 ranami i b臋dzie po wszystkim.

Chwyci艂a koszul臋.

- Pos艂uchaj mnie, kolego. Dzisiaj wiele razy musia艂am si臋 hamowa膰, 偶eby komu艣 nie przy艂o偶y膰. Uwa偶aj, bo trac臋 ju偶 cierpliwo艣膰. - Ale gdy zrobi艂 krok w jej stron臋, odrzuci艂a koszul臋. - Ju偶 dobrze, dobrze. Nie mam ochoty na walk臋. A skoro chcesz si臋 bawi膰 w lekarza, najpierw nalej mi wina.

Rzuci艂a si臋 na 艂贸偶ko, po艂o偶y艂a na brzuchu i powiedzia艂a tonem, kt贸ry mia艂 go zirytowa膰:

- Wino. Bia艂e i sch艂odzone.

- Do us艂ug. - Wzi膮艂 kieliszek i wrzuci艂 do niego proszek przeciwb贸lowy, wiedz膮c, 偶e gdy Eve go poczuje, nast膮pi jej kolej na irytacj臋. Odszuka艂 ma艣膰 na zadrapania i postawi艂 j膮 obok siebie na pod艂odze.

- Usi膮d藕, tylko bez j臋czenia.

- Ja nie j臋cz臋.

- Rzadko - przyzna艂. - Ale kiedy ju偶 ci si臋 to zdarza, nadrabiasz ilo艣膰 jako艣ci膮.

Podnios艂a kieliszek, podczas gdy on smarowa艂 najgorzej wy­gl膮daj膮ce miejsca.

- Dlaczego nie po艂o偶ysz si臋 ko艂o mnie, doktorku?

- Mam taki zamiar troch臋 p贸藕niej. W taki spos贸b odbieram zap艂at臋.

Zd膮偶y艂a wypi膰 p贸艂 kieliszka, zanim zauwa偶y艂a efekt.

- Czego tu dosypa艂e艣? - dopytywa艂a si臋. - Da艂e艣 mi 艣rodek przeciwb贸lowy? - Chcia艂a odstawi膰 kieliszek, ale on wcze艣niej wzi膮艂 go od niej, chwyci艂 j膮 za w艂osy, odci膮gn膮艂 w ty艂 g艂ow臋 i wla艂 jej reszt臋 do gard艂a.

Zach艂ysn臋艂a si臋. Zacz臋艂a plu膰.

- Nienawidz臋 tego.

- Tak, wiem, ale mnie to tak bawi. Odwr贸膰 si臋.

- Poca艂uj mnie gdzie艣.

- Kochanie, zrobi臋 to, tylko odwr贸膰 si臋.

Musia艂a si臋 roze艣mia膰. Zmieni艂a pozycj臋, przyznaj膮c w duchu, 偶e najgorszy b贸l ust臋puje. Westchn臋艂a, czuj膮c si臋 jeszcze lepiej, gdy na jej po艣ladkach spocz臋艂y cudowne usta m臋偶a.

- Nie przestawaj - zach臋ca艂a.

- P贸藕nej. Najpierw chc臋 si臋 zaj膮膰 ranami.

- Czuj臋 si臋 ju偶 dobrze.

- Chc臋 si臋 z tob膮 kocha膰, Eve. - Znowu j膮 przekr臋ci艂, tym razem delikatnie, i pochyli艂 si臋 nad ni膮. - Powoli i bardzo, bardzo d艂ugo. Dlatego przedtem musisz si臋 czu膰 o wiele lepiej ni偶 tylko dobrze.

- Zaczynam si臋 czu膰 bardzo dobrze. - Wyci膮gn臋艂a do niego r臋ce, chc膮c go przyci膮gn膮膰, ale on z艂apa艂 j膮 i podci膮gn膮艂 w g贸r臋.

- Opowiedz mi, co si臋 wydarzy艂o.

- Je艣li nie chcesz si臋 ze mn膮 kocha膰, ubior臋 si臋.

- W szlafrok. - Poda艂 go jej. - B臋dzie ci wygodniej w czym艣 lu藕nym. A mnie zajmie mniej czasu zdejmowanie go.

Nie widz膮c potrzeby negowania logiki tego stwierdzenia, w艂o偶y艂a szlafrok i podesz艂a do autokucharza.

- Chcesz co艣?

- To samo co ty.

Zam贸wi艂a spaghetti z korzennym sosem. Usiad艂a przed m臋偶em i zacz臋艂a si臋 do艂adowywa膰 na nadchodz膮c膮 noc, referuj膮c wyda­rzenia dnia.

S艂ucha艂 jej, ale fakt, 偶e niczego nie komentowa艂, troch臋 j膮 niepokoi艂. Nagle apetyczne spaghetti przesta艂o jej smakowa膰.

- Obmy艣li艂am ju偶 nast臋pne ruchy i pomaga mi w tym 艣wiadomo艣膰, 偶e mam pe艂ne poparcie komisarza. By艂am w si贸d­mym niebie, gdy opieprza艂 Baylissa. Bez lito艣ci. Podziwia艂am go.

- Eve.

Spojrza艂a m臋偶owi w oczy, zimne jak l贸d, niebieskie niczym wody oceanu. Dziwne, my艣la艂a, gdy wcze艣niej patrzy艂a w twarze czterech zbir贸w, czu艂a tylko lekki przyp艂yw adrenaliny. Jedno spojrzenie w oczy Roarke'a by艂o o wiele bardziej pobudzaj膮ce.

- Napada艂 na ciebie ju偶 trzy razy. Mimo 偶e nie b臋dzie ci si臋 to podoba艂o, nie zaakceptujesz tego, zamierzam si臋 z nim rozprawi膰.

- Dwa razy - poprawi艂a. - Trzeci raz to by艂 napad na m贸j samoch贸d, poza tym za ka偶dym razem wygrywa艂am. Ale - ci膮gn臋艂a - przewidzia艂am twoj膮 reakcj臋. Pewnie na niewiele to si臋 zda, chc臋 ci jednak przypomnie膰, 偶e z uwagi na m贸j zaw贸d napadano ju偶 na mnie i tak b臋dzie si臋 dzia艂o nadal. Ta osobista sprawa mi臋dzy wami nie powinna mie膰 wp艂ywu na moj膮 prac臋.

- Mylisz si臋. - G艂os Roarke'a brzmia艂 zatrwa偶aj膮co 艂agodnie.

- Niezale偶nie od tego chc臋 ci臋 prosi膰 o wsp贸艂prac臋. Wyczuwa艂a jego hamowan膮 furi臋.

- My艣lisz, 偶e zdo艂asz mnie udobrucha膰, Eve?

- Nie, cholera, nie! I przesta艅 tak na mnie patrze膰. Przez ciebie trac臋 apetyt. - Od艂o偶y艂a widelec. - Przyda艂aby mi si臋 twoja pomoc. Przecie偶 prosi艂am o ni膮 przed dzisiejszymi wydarzeniami? Zmieni艂o si臋 tylko to, 偶e wys艂a艂 za mn膮 nast臋pnych zbir贸w, a ja da艂am sobie z nimi rad臋. Musia艂o mu to bardzo dopiec. Je艣li zajmiemy si臋 nim razem, wsp贸艂pracuj膮c, obydwoje mo偶emy dosta膰 to, czego chcemy. Cho膰 ty zapewne nie do ko艅ca, bo my艣l臋, 偶e pragniesz go schwyta膰 i usma偶y膰 na ogniu, ale mo偶emy zrobi膰 co si臋 da w ramach prawa.

- Prawo to twoja miara, nie moja.

- Roarke. - Dotkn臋艂a jego d艂oni. - Z艂api臋 Rickera i bez ciebie, ale wtedy potrwa to d艂u偶ej i z pewno艣ci膮 nie b臋dzie takie satysfakcjonuj膮ce. Tylko pomy艣l, czy nie wola艂by艣, 偶eby sp臋dzi艂 reszt臋 偶ycia za kratkami, ni偶 od razu go sprz膮ta膰.

Zastanowi艂 si臋.

- Nie.

- Jeste艣 przera偶aj膮cym facetem, Roarke. Wyj膮tkowo prze­ra偶aj膮cym.

- Ale b臋d臋 z pani膮 wsp贸艂pracowa艂, pani porucznik. I je艣li ta wsp贸艂praca b臋dzie si臋 dobrze uk艂ada艂a, pomy艣l臋 o Rickerze za kratkami. Zrobi臋 to dla ciebie. Cho膰 uwierz, 偶e kosztuje mnie to wi臋cej, ni偶 s膮dzisz.

- Wiem i dzi臋kuj臋.

- Nie dzi臋kuj, zanim nie sko艅czymy. Pami臋taj, 偶e je艣li nasza wsp贸艂praca nie da takich wynik贸w, jakich oczekuj臋, zajm臋 si臋 nim na sw贸j spos贸b. Czego potrzebujesz?

Odetchn臋艂a.

- Po pierwsze, chc臋 wiedzie膰, dlaczego WSW wys艂a艂o Kohliego do Czy艣膰ca. Co takiego albo kogo chcieli tam z艂apa膰? Bayliss wspomina艂 dzisiaj co艣 o tym, 偶e Ricker ma co艣 wsp贸lnego z klubem, ale ty m贸wi艂e艣, 偶e nie pracujesz z nim ju偶 od dziesi臋ciu lat.

- Zgadza si臋. Odebra艂em mu niekt贸re z jego lukratywnych interes贸w i odszed艂em. Sprzeda艂em je potem lub pozmienia艂em. Co do Czy艣膰ca, Ricker nie ma z nim nic wsp贸lnego. Ale mia艂. Kupi艂em ten klub od niego pi臋膰 lat temu. A raczej powinienem powiedzie膰 - doda艂, widz膮c, 偶e 偶ona szeroko otwiera oczy - 偶e moi reprezentanci kupili go od jego reprezentant贸w.

- By艂 w艂a艣cicielem Czy艣膰ca? I ty mi tego nie powiedzia艂e艣?

- Pani porucznik, chcia艂bym przypomnie膰, 偶e nie pyta艂a mnie pani o to.

- Na Boga - st臋kn臋艂a i wsta艂a na r贸wne nogi. Zacz臋艂a kr膮偶y膰 i my艣le膰.

- A kiedy dowiedzia艂em si臋 o 艣mierci Kohliego, nie my艣la艂em o tym, nie widzia艂em 偶adnego zwi膮zku, nie uwa偶a艂em, 偶e to jest istotne. Klub ju偶 do艣膰 d艂ugo nale偶y do mnie, zosta艂 ca艂kowicie zmieniony, pracuj膮 w nim zupe艂nie inni ludzie.

- Je艣li wykorzysta艂 go jako przykrywk臋, jego ludzie nadal mog膮 tam przychodzi膰. Robi膰 tam interesy.

- O niczym takim nigdy mnie nie informowano. Je艣li nawet co艣 si臋 tam dzieje, to tylko co艣 ma艂ego.

- W twoim klubie zosta艂 zamordowany policjant. To nie jest nic ma艂ego.

- Racja.

- Dlaczego Ricker sprzeda艂 klub?

- M贸j wywiad w tym czasie poinformowa艂 mnie, 偶e robi艂o si臋 tam ociupink臋 za gor膮co. Ricker cz臋sto pozbywa si臋 interes贸w i w艂asno艣ci, gdy si臋 prze偶yj膮 i przestaj膮 by膰 dla niego u偶yteczne. To normalna praktyka przedsi臋biorcy.

- Skoro jest na ciebie taki zawzi臋ty, dlaczego zgodzi艂 si臋 sprzeda膰 ci ten klub?

- O tym, 偶e sprzeda艂 go mnie, dowiedzia艂 si臋 dopiero po fakcie. Podejrzewam, 偶e nie by艂 zadowolony, ale nie m贸g艂 si臋 ju偶 wycofa膰. - Roarke opar艂 si臋 o krzes艂o i teraz on pogr膮偶y艂 si臋 w rozmy艣laniach. - By膰 mo偶e umy艣lnie rozpowszechni艂 plotk臋, 偶e w klubie dochodzi do jakich艣 podejrzanych transakcji, a mo偶e rzeczywi艣cie wysy艂a艂 tam swoich ludzi. Mo偶e mia艂 nadziej臋, 偶e w ten spos贸b si臋 na mnie odegra. Poczeka艂, a偶 klub zacznie dobrze prosperowa膰, i wtedy postanowi艂 zamiesza膰. On potrafi by膰 cierpliwy. Potrafi czeka膰 nawet kilka lat.

- A poniewa偶 mia艂 wtyczki w policji, nietrudno mu by艂o sprawi膰, 偶eby plotka szybko si臋 rozesz艂a. WSW z艂apa艂o si臋 na ni膮, zacz臋艂o w臋szy膰 i wystawi艂o Kohliego. To mi pasuje. I coraz bardziej wygl膮da na to, 偶e ten biedaczyna zgin膮艂 na darmo.

- Ty to naprawisz. - Roarke wsta艂.

- Tak, naprawi臋. Musz臋 sprawdzi膰 pewne tajne dane, tak 偶eby nikt si臋 o tym nie dowiedzia艂.

U艣miechn膮艂 si臋.

- Pani porucznik, zdaje si臋, 偶e w tym mog臋 pani pom贸c.

Max Ricker sta艂 w swoim luksusowym salonie w drogiej posiad艂o艣ci w Connecticut na twarzy domowego androida o imieniu Marta, kt贸r膮 przed chwil膮 z w艣ciek艂o艣ci膮 przydepn膮艂.

Robot zosta艂 nieodwracalnie zniszczony.

Canarde w czasie tego wybuchu furii trzyma艂 si臋 rozs膮dnie z boku. Ju偶 niejednokrotnie bywa艂 艣wiadkiem podobnych scen, wi臋c wiedzia艂, 偶e kiedy jego chlebodawc臋 ogarnia sza艂, potrafi rozwala膰 w kawa艂ki nie tylko roboty.

Przez jaki艣 czas w pokoju s艂ycha膰 by艂o tylko rz臋偶膮cy oddech i nieprzyjemny chrz臋st plastyku oraz zgrzytanie metalu. Canarde czeka艂 spokojnie, a偶 Ricker si臋 opanuje, cho膰 martwi艂o go, 偶e szef coraz cz臋艣ciej traci nad sob膮 kontrol臋.

Zaczyna艂 my艣le膰, 偶e nadchodzi czas na wprowadzenie w 偶ycie starannie przygotowanego planu ucieczki i ukrycie si臋 do ko艅ca 偶ycia w zaciszu eleganckiego domu, kt贸ry zakupi艂 pod fa艂szywym nazwiskiem w Paradise Colony.

Ale wiedzia艂, 偶e dop贸ki to nie nast膮pi, jest w stanie nieco uciszy膰 burz臋.

- Kobieta, sama, a oni nie potrafi膮 da膰 sobie z ni膮 rady?! Nie potrafi膮?! Przyrzekam, przysi臋gam, 偶e ja dam sobie rad臋 z nimi.

Ricker kopn膮艂 to, co pozosta艂o po g艂owie Marty, na bok. W powietrzu wisia艂 smr贸d przepalonych obwod贸w. Spokojniejszy, jak zawsze po takim epizodzie, podszed艂 do barku i nape艂ni艂 kieliszek swoim ulubionym r贸偶owym napojem: s艂odzonym rumem silnie zaprawianym barbituranami.

- Jeden nie 偶yje, m贸wisz? - zapyta艂 ju偶 bardziej zr贸wnowa偶o­nym g艂osem, kt贸rego ton pasowa艂by raczej do pytania na przyk艂ad o liczb臋 go艣ci zaproszonych na obiad. Spok贸j wype艂nia艂 te偶 jego wzrok, gdy spojrza艂 na Canarde'a.

- Tak. Ines i Murdock s膮 w szpitalu. Uwa偶am jednak, 偶e je艣li odegrasz si臋 na Riggsie, a on oka偶e si臋 lojalny, 藕le to wp艂ynie na morale twoich ludzi.

Ricker wzi膮艂 艂yk, przemykaj膮c wzrokiem po sylwetce adwokata. - Sk膮d to przekonanie, 偶e interesuje mnie morale moich ludzi?

- Powinno - rzuci艂 Canarde, wiedz膮c, 偶e du偶o ryzykuje. - Wykazuj膮c dobr膮 wol臋, a nawet pob艂a偶liwo艣膰 w takiej sytuacji, podobnie jak by艂e艣 bezlitosny wobec Lewisa w innych okoliczno艣­ciach, wysy艂asz swoim ludziom jasn膮 informacj臋. Poza tym - doda艂 - Riggsem mo偶emy si臋 zaj膮膰 za jaki艣 czas. Ricker nie przestawa艂 pi膰 i uspokaja膰 si臋.

- Masz racj臋. Oczywi艣cie masz racj臋. - U艣miechn膮艂 si臋 tak nagle, 偶e by艂o to a偶 przera偶aj膮ce. - Dzi臋kuj臋 ci. Obawiam si臋, 偶e przez t臋 irytuj膮c膮 policjantk臋 pogarsza mi si臋 zdolno艣膰 oceny sytuacji. Na niekt贸re rzeczy warto poczeka膰.

Przyszed艂 mu na my艣l Roarke, na kt贸rego czeka艂 ju偶 tyle lat. I czy w ko艅cu nie znalaz艂 doskona艂ego miejsca do uderzenia?

Ale trudno jest czeka膰, trudno jasno rozumowa膰, kiedy czuje si臋 posmak krwi.

- Zapewnij pana Riggsa, 偶e doceniam jego lojalno艣膰 i 偶e zostanie ona wynagrodzona.

Ruszy艂 w stron臋 okna, po drodze potykaj膮c si臋 o szcz膮tki androida. Przygl膮da艂 im si臋 przez chwil臋, maj膮c pustk臋 w g艂owie. Nie umia艂 sobie przypomnie膰, sk膮d si臋 wzi臋艂y. Nast臋pnie, po­stanawiaj膮c o nich zapomnie膰, obszed艂 je, odsun膮艂 okiennic臋 i wyszed艂 na taras prowadz膮cy do ogrodu.

- Ca艂e 偶ycie zdobywa艂em to, co posiadam, po to by pewnego dnia przekaza膰 wszystko mojemu synowi. M臋偶czyzna musi pozostawi膰 swojemu potomstwu jakie艣 dziedzictwo. - Jego g艂os by艂 coraz bardziej niewyra藕ny. - Ale zanim to nast膮pi, mam jeszcze do zrobienia kilka rzeczy. A jedn膮 z nich, kt贸r膮 zamierzam dokona膰 ju偶 wkr贸tce, jest zniszczenie Roarke'a. Padnie przede mn膮 na kolana. Dopn臋 tego, Canarde.

Popijaj膮c r贸偶owy nap贸j, przygl膮da艂 si臋 z zadowoleniem ogrodowi.

- Dopn臋 tego - powt贸rzy艂 - a ta jego policjantka b臋dzie mnie b艂aga艂a o lito艣膰.

16

W swoim gabinecie, kt贸ry zawsze by艂 zamkni臋ty, Roarke trzyma艂 nigdzie nierejestrowany wysokiej klasy sprz臋t elektro­niczny. Wsz臋dobylskie oko Stra偶y Informatycznej nie by艂o w stanie go wy艣ledzi膰 ani si臋 dowiedzie膰, co Roarke przetwarza lub do jakich system贸w zagl膮da za jego pomoc膮.

A poniewa偶 by艂 bardzo uzdolnionym informatykiem, m贸g艂 zajrze膰 praktycznie wsz臋dzie i wyszuka膰 ka偶d膮 informacj臋, kt贸rej potrzebowa艂.

Chocia偶 do tajnego pokoju, opr贸cz niego, mieli dost臋p jeszcze tylko Eve i Summerset, a pomieszczenie s艂u偶y艂o wy艂膮cznie do cel贸w zawodowych, by艂o urz膮dzone ze smakiem, mia艂o pi臋kne, szczelne zas艂ony na oknach, a na pod艂odze drog膮 terakot臋.

Panel kontrolny w kszta艂cie litery U cz臋sto przywodzi艂 Eve na my艣l dobrze zaprojektowany statek kosmiczny, a Roarke stoj膮cy za jego pulpitem kapitana tego statku.

Tutaj Eve mog艂a bezpiecznie nagina膰 prawo lub pozwala膰, by ma偶 j膮 w tym wyr臋cza艂.

- Pierwsza Roth - powiedzia艂a. - Twierdzi, 偶e m膮偶 czy艣ci jej konto, szykuj膮c mi艂osne gniazdko dla siebie i swojej kochanki. Kapitan Eileen Roth. Zamieszka艂a...

- To niepotrzebne.

Roarke lubi艂 takie zadania prawie tak samo jak wyraz irytacji na twarzy 偶ony, przygl膮daj膮cej si臋, z jak膮 艂atwo艣ci膮 przechodzi przez przeszkody i zawi艂o艣ci systemu, z kt贸rymi nie potrafi膮 da膰 sobie rady nawet najwi臋ksi spece w Wydziale Elektronicznym. Zamiast nakaza膰 komputerowi odczyta膰 dane, przes艂a艂 je na ekran wisz膮cy na 艣cianie.

- To gniazdko nie jest bardzo imponuj膮ce - zauwa偶y艂. - Ale mo偶na si臋 domy艣li膰, 偶e wystarczy na mi艂y k膮cik do schadzek. Facet jest pisarzem, ale nigdzie niezatrudnionym. Niekt贸re kobiety poci膮ga taki artystyczny typ. Te romantyczne nastroje.

- Naprawd臋? - rzuci艂a Eve sucho.

- Tak. To nie jest jego pierwsza kochanka - doda艂, posy艂aj膮c na drugi ekran nast臋pne dane. - Ma za sob膮 dwa ma艂偶e艅stwa i trzy nieformalne zwi膮zki i za ka偶dym razem pod koniec oga艂aca partnerki z zasob贸w pieni臋偶nych.

- A wydawa膰 by si臋 mog艂o, 偶e Roth ma za du偶o sprytu, 偶eby da膰 si臋 tak oszuka膰. Jezu, przecie偶 jest policjantk膮.

- Mi艂o艣膰 - mrukn膮艂 Roarke - jest 艣lepa.

- To wierutna bzdura. Ja przecie偶 znam ci臋 od podszewki. U艣miechn膮艂 si臋.

- Och, pani porucznik, dzi臋ki pani czuj臋, 偶e 偶yj臋. - Poca艂owa艂 偶on臋 w r臋k臋.

- Przesta艅 si臋 wyg艂upia膰. - Pacn臋艂a go po d艂oni, odsuwaj膮c si臋, co znowu go roz艣mieszy艂o.

Pomy艣la艂, 偶e dobrze jest znowu by膰 z 偶on膮 w zgodzie.

- Dwa razy p艂aci艂a za co艣 jakiemu艣 Luciusowi Breckowi - zauwa偶y艂a. - Za ka偶dym razem po trzy tysi膮ce. Kto to jest ten Breck?

Poniewa偶 nie wiedzia艂a, 偶e Roarke nauczy艂 komputer rozpo­znawa膰 jej g艂os, podskoczy艂a, gdy maszyna odpowiedzia艂a jej uprzejmie na pytanie:

Lucius Breck. Konsultant od uzale偶nie艅. Prywatna praktyka. Adres biura: Sixth Avenue 529, Nowy Jork. Zamieszka艂y...

- Niewa偶ne. To potwierdza jej zeznanie. Jezu, jest bliska krachu finansowego, ale wynaj臋艂a prywatnego terapeut臋, chocia偶 mo偶e mie膰 pomoc za darmo z firmy. Co i tak jej nie pomo偶e, bo nie utrzyma stanowiska, gdy to wszystko si臋 wyda.

I jeszcze jest przekonana, 偶e to ona szykuje si臋 na jej nast臋pc臋. Eve potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Wielkie dzi臋ki, ale nie. Mo偶e kiedy艣 zgodzi si臋 przyj膮膰 kapita艅skie gwiazdki, ale, niech j膮 diabli porw膮, je艣li da si臋 zabra膰 z ulicy i posadzi膰 za biurkiem.

- Nie umiesz znale藕膰 innych kont nale偶膮cych do Roth?

- Nie znajd臋 czego艣, czego nie ma - rozs膮dnie zauwa偶y艂 Roarke. - Jak sama widzia艂a艣, twoja kapitan znajduje si臋 na pograniczu finansowej ruiny. 呕eby zap艂aci膰 Breckowi, wyj臋艂a fors臋 z konta emerytalnego. Poza tym 偶yje bardzo skromnie.

- A wi臋c ona jest czysta, ale nie jej wydzia艂, co mo偶e stanowi膰 motyw. By艂a prze艂o偶on膮 obydwu ofiar i odwiedza艂a Kohliego w Czy艣膰cu. Wyniki jej testu prawdopodobie艅stwa s膮 do艣膰 niskie, ale to si臋 mo偶e zmieni膰, gdy do艂膮cz臋 analiz臋 jej osobowo艣ci, zrobion膮 przez policyjnego psychologa, i moj膮 w艂asn膮 opini臋 na jej temat.

- A jak ona brzmi?

- Roth jest twarda, wybuchowa i tak si臋 zaj臋艂a swoj膮 karier膮, 偶e przesta艂a dostrzega膰 niuanse. Przys艂ania 偶ycie osobiste i b艂臋dy, jakie w nim pope艂ni艂a, 偶eby chroni膰 swoj膮 pozycj臋. Mo偶liwe, 偶e kryje te偶 ludzi z wydzia艂u, obawiaj膮c si臋, 偶e zostanie wylana, gdy ich przest臋pstwa wyjd膮 na jaw. Pierwsze morderstwo charakteryzowa艂a wielka agresja. A jak wspomnia艂am, Roth jest bardzo wybuchowa.

Odwr贸ci艂a si臋 do m臋偶a.

- Detektyw Jeremy Vernon. I tak mam ju偶 na niego wystar­czaj膮co du偶o materia艂u, 偶eby go zatrzyma膰, ale najpierw pozwol臋 mu si臋 troch臋 podenerwowa膰.

- Czego chcesz ode mnie?

- 呕eby艣 po艂膮czy艂 jego pieni膮dze z Rickerem. Niestety, infor­macji zdobytej w ten spos贸b nie b臋d臋 mog艂a u偶y膰 jako dowodu. Ale mog臋 si臋 postara膰, by Vernon my艣la艂, 偶e potrafi臋 to zrobi膰. Z艂ami臋 go, je艣li b臋d臋 wiedzia艂a o nim wi臋cej. Jest zwi膮zany z obydwiema ofiarami i z Roth. No i z Rickerem.

- Ricker potrafi si臋 dobrze kry膰 i z pewno艣ci膮 tego typu wydatki starannie zakamuflowa艂.

- Ale czy mo偶esz znale藕膰 to, o co prosz臋? Uni贸s艂 brwi.

- Mam nadziej臋, 偶e by艂o to pytanie retoryczne. Chocia偶 troch臋 czasu mi to zajmie.

- Wi臋c dlaczego nie zaczynasz? Czy mog臋 wej艣膰 na drugi komputer i sprawdzi膰 inne nazwiska?

- Poczekaj. - Wyda艂 kilka niezrozumia艂ych dla Eve polece艅, po czym wystuka艂 co艣 na klawiaturze. Komputer potwierdzi艂 gotowo艣膰 do dzia艂ania i zacz膮艂 cicho szumie膰. - Sam przejdzie przez pierwsze warstwy - wyja艣ni艂 - i to tak samo szybko jak ja. Co to za nazwiska?

Popatrzy艂a na m臋偶a.

- Rue MacLean.

Je艣li ogarn臋艂a go irytacja lub z艂o艣膰, to nie pokaza艂 tego po sobie.

- Podejrzewasz j膮?

- Prowadzi klub. Wie albo powinna wiedzie膰, co si臋 tam dzieje. Powiedzia艂e艣 mi, 偶e Ricker by艂 kiedy艣 jego w艂a艣cicielem, a WSW podejrzewa, 偶e nadal co艣 tam 艣mierdzi. Je艣li Ricker za艂atwia w klubie jakie艣 swoje interesy, Rue o nich wie. I tobie te偶 to ju偶 przysz艂o do g艂owy.

- Owszem, sprawdza艂em j膮 wczoraj. Bardzo starannie. Kom­puter, podaj na ekran trzeci wyniki sprawdzania Rue MacLean. Sama mo偶esz si臋 im przyjrze膰 - zwr贸ci艂 si臋 do Eve. - Nie znalaz艂em niczego alarmuj膮cego. Ale z drugiej strony, je艣li wsp贸艂pracuje z Rickerem, na pewno jest ostro偶na. Zna mnie.

- Czy chcia艂aby tak ryzykowa膰?

- Nigdy bym jej o to nie podejrzewa艂.

Na pocz膮tek Eve przyjrza艂a si臋 finansom Rue.

- Jezu, Roarke, ile ty jej p艂acisz.

- Dobre zarobki zach臋caj膮 do lojalno艣ci, a poza tym ona prowadzi klub praktycznie sama. Zarabia na to, co jej daj臋. Przekonasz si臋 zaraz, 偶e potrafi te偶 wydawa膰. Tej zimy wybra艂a si臋 na wakacje na Saint Barthelemy. Ricker ma tam w pobli偶u swoj膮 baz臋.

Zamilk艂, 偶eby nala膰 sobie kieliszek brandy.

- Zamierzam j膮 zapyta膰 o to jutro.

- Po prostu?

- Tak i b臋d臋 wiedzia艂, czy k艂amie.

Eve przyjrza艂a si臋 twarzy m臋偶a: zimnej, twardej, bezlitosnej. Tak, b臋dzie wiedzia艂 i niech B贸g ma MacLean w opiece, je艣li go oszukuje.

- Wola艂abym, 偶eby艣 tego nie robi艂. Jaja o to zapytam.

- Je艣li nawet jest w jakikolwiek spos贸b zwi膮zana z Rickerem, to powi膮zanie ma niewiele wsp贸lnego z twoim 艣ledztwem. Rue pracuje u mnie i to ja z ni膮 porozmawiam.

- A je艣li j膮 wystraszysz...

- Je偶eli ma powody, 偶eby si臋 ba膰, nie b臋dzie mia艂a dok膮d p贸j艣膰. Wtedy ode艣l臋 j膮 do ciebie. Kto艣 jeszcze?

- Ty wcale ze mn膮 nie wsp贸艂pracujesz.

- Przeciwnie. - Roz艂o偶y艂 r臋ce, wskazuj膮c na pok贸j i pracuj膮ce komputery. - Pozwoli pani, 偶e zadam pani jedno pytanie, pani porucznik. Chce pani schwyta膰 morderc臋 czy Maxa Rickera?

- Oczywi艣cie, 偶e morderc臋. Ale poniewa偶 Ricker jest w to wpl膮tany, zamierzam przygwo藕dzi膰 ich obu.

- Dlatego 偶e jest wpl膮tany w zab贸jstwa, czy dlatego 偶e kiedy艣 mia艂 zwi膮zek ze mn膮?

- Z obydwu powod贸w. - Nie艣wiadomie zmieni艂a pozycj臋, gotuj膮c si臋 do walki. - I co z tego?

- Nic. Chyba 偶e, w jakich艣 okoliczno艣ciach, staniesz mi臋dzy nami. - Popatrzy艂 na kieliszek brandy. - Ale po co na si艂臋 sprowadza膰 k艂opoty. Nazwiska.

Nie zamierza艂a stwarza膰 偶adnych problem贸w, ale z ca艂ego serca chcia艂a najpierw dobra膰 si臋 do Rickera.

- Porucznik Don Webster.

Po ustach Roarke'a przemkn膮艂 s艂aby u艣mieszek.

- A to dopiero interesuj膮ce. O co go podejrzewasz? 呕e jest zab贸jc膮 czy potencjaln膮 ofiar膮?

- W tej chwili o nic. Dzisiaj znowu mnie 艣ledzi艂. Mo偶e, tak jak twierdzi艂, w tym celu, 偶eby mnie przeprosi膰 za to, 偶e zachowa艂 si臋 jak idiota. A mo偶e ca艂a ta scena by艂a ukartowana. Musz臋 zebra膰 o nim, co si臋 da, zanim zdecyduj臋, czy mog臋 mu zaufa膰.

Nic nie m贸wi膮c, Roarke postuka艂 w klawiatur臋 i po chwili na ekran wyp艂yn臋艂y dane.

- Ju偶 go sprawdza艂e艣?

- My艣la艂a艣, 偶e tego nie zrobi臋? - zapyta艂 spokojnie. - Webster jest czysty jak 艣nieg. Co, je艣li u偶y膰 kryteri贸w, kt贸re zastosowa艂a艣 w przypadku Roth, umieszcza go na li艣cie podejrzanych.

- Tak, je艣li nie we藕mie si臋 pod uwag臋 jednego. - Marszcz膮c czo艂o, zbli偶y艂a si臋 do ekranu. - Wiedzia艂 o Kohlim, pomaga艂 stworzy膰 jego fa艂szywy wizerunek. Po co mia艂by zabija膰 uczciwego policjanta? Dowody rzeczowe, moje przeczucia, a tak偶e charak­terystyka mordercy sporz膮dzona przez Mir臋 ka偶膮 nam szuka膰 kogo艣, kto chce co艣 pom艣ci膰. Kogo艣, kto uprz膮ta skorumpowanych policjant贸w. Webster, jako jeden z niewielu, wiedzia艂, 偶e Kohli nie bra艂. A wi臋c nie, nie jego szukam, je艣li jest czysty.

- A gdyby nie by艂?

- Wtedy, by膰 mo偶e, bym go podejrzewa艂a, bo m贸g艂by zabi膰 Kohliego, dlatego 偶e ten by艂 uczciwy i m贸g艂 si臋 domy艣la膰, 偶e Webster bierze. Co to s膮 za przelewy? Dla jakiej艣 LaDonny Kirk. Wyp艂ywaj膮 regularnie co miesi膮c od dw贸ch lat.

- Webster ma siostr臋, kt贸ra jest rozwiedziona. Dziewczyna studiuje medycyn臋, a on jej pomaga.

- Hm. To mo偶e by膰 przykrywka.

- Nie, nie jest. Sprawdzi艂em. A tak nawiasem m贸wi膮c, ona jest w pierwszej dziesi膮tce najlepszych student贸w na roku. Webster od czasu do czasu gra - ci膮gn膮艂 Roarke, popijaj膮c brandy. - Nie stawia du偶o, wi臋c robi to wy艂膮cznie dla rozrywki. Obstawia sezonowe rozgrywki koszyk贸wki i ma s艂abo艣膰 do drogich gar­nitur贸w zaprojektowanych przez, moim zdaniem, niezbyt dobrych projektant贸w. Nie odk艂ada zbyt wiele na czarn膮 godzin臋, ale 偶yje w ramach swoich mo偶liwo艣ci. Co nie jest w jego przypadku trudne. Zarabia dwa razy tyle co ty na tym samym stanowisku. Na twoim miejscu bym si臋 poskar偶y艂.

- Ch艂opaki zza biurka - rzuci艂a Eve z odraz膮. - Kto ich tam wie. Sprawdzi艂e艣 go bardzo starannie.

- Wol臋 by膰 ostro偶ny.

Eve uzna艂a, 偶e w tych okoliczno艣ciach mo偶e zostawi膰 Webstera w spokoju.

- Chce wej艣膰 do 艣ledztwa.

- Co?

- Chce z nami pracowa膰. Poprosi艂 mnie, 偶ebym go w艂膮czy艂a do zespo艂u. Czuje si臋 wykorzystany i pragnie odkupi膰 winy. Wierz臋 mu.

- Czy pytasz o moje zdanie?

Eve pomy艣la艂a, 偶e kontakty mi臋dzyludzkie mog膮 czasami powodowa膰 uci膮偶liwo艣ci.

- Pytam si臋, czy pojawi膮 si臋 mi臋dzy nami jakie艣 nieporozu­mienia, je艣li go w艂膮cz臋.

- A gdybym powiedzia艂, 偶e tak?

- Wtedy go nie wezm臋. Przyda艂by si臋, ale go nie w艂膮cz臋.

- Kochana Eve. Nie musia艂a艣 si臋 martwi膰 o... - przypomnia艂 sobie zwrot, kt贸rego kiedy艣 u偶y艂a - o to, 偶e m贸j fiut zacznie wariowa膰. R贸b tak, jak ci jest wygodnie. Musz臋 si臋 tym zaj膮膰 - powiedzia艂, gdy komputer zasygnalizowa艂 przerw臋. - Masz wi臋cej nazwisk?

- Kilka.

- Prosz臋. - Wskaza艂 na boczny komputer, potem usiad艂 za konsol膮.

Siadaj膮c, Eve my艣la艂a o swoim ma艂偶e艅stwie i o tym, 偶e jest ono dla niej zagadk膮, kt贸rej chyba nigdy nie rozwi膮偶e. Za du偶o w nim niewiadomych. I wszystko si臋 nieustannie zmienia. Roarke'owi chyba nie przeszkadza, 偶e b臋dzie pracowa艂a z m臋偶czyzn膮, kt贸rego poprzedniej nocy praktycznie zmia偶d偶y艂.

A mo偶e jest odwrotnie i jego zgoda to tylko podst臋p.

B臋dzie si臋 o to martwi艂a p贸藕niej.

Zabra艂a si臋 do pracy. Przynajmniej by艂o to co艣, co rozumia艂a. Sprawdzi艂a nazwiska os贸b, kt贸re poda艂a jej Patsy Kohli. Nazwiska przyjaci贸艂 jej m臋偶a. Detektywa Gavena, Pierce'a i oficera Goodmana, a tak偶e sier偶anta Clooneya.

Na pierwszy rzut oka ka偶dy z nich by艂 czysty jak 艂za. Detektyw Arnold Gaven mia艂 na swoim koncie sporo pochwa艂 i spor膮 liczb臋 zamkni臋tych dochodze艅. By艂 偶onaty, mia艂 pi臋cioletni膮 c贸rk臋 i nale偶a艂 do policyjnej dru偶yny siatk贸wki.

Historia detektywa Jona Pierce'a wygl膮da艂a podobnie, tylko zamiast c贸rki mia艂 trzyletniego syna.

Oficera Thomasa Goodmana, m艂odszego od poprzednik贸w o dwa 艂ata, uwa偶ano za dobrego kandydata na detektywa. Niedawno si臋 o偶eni艂, jest ministrantem w swoim ko艣ciele.

Religia, pomy艣la艂a Eve. Trzydzie艣ci srebrnik贸w.

Clooney, weteran z dwudziestosze艣cioletnim sta偶em, jest zwi膮zany z 128 brygad膮 od dwunastu lat. Eve ze zdumieniem odczyta艂a informacj臋 o tym, 偶e przez jaki艣 czas jego partnerem by艂a Roth. Rozdzielili si臋, gdy ta awansowa艂a. Niekt贸rych taki rozw贸j wydarze艅 m贸g艂by mocno zdenerwowa膰.

Clooney by艂 偶onaty, a cho膰 nie mieszka艂 z 偶on膮, to nigdzie nie widnia艂a adnotacja sugeruj膮ca, 偶e si臋 z ni膮 rozwi贸d艂 lub 偶e s膮 w separacji. Jego syn Tadeus zgin膮艂 podczas wykonywania obowi膮zk贸w s艂u偶bowych, pr贸buj膮c zapobiec napadowi rabun­kowemu.

Eve czyta艂a relacj臋 z tego wydarzenia ze zmarszczonym czo艂em. Tadeus zauwa偶y艂 w艂amanie do sklepu przy Dwudziestej Czwartej r贸g Si贸dmej. Wkroczy艂 tam z broni膮, aby ochroni膰 sob膮 jakiego艣 cywila. Z艂odziej zaatakowa艂 go z ty艂u. Pchn膮艂 kilka razy no偶em, po czym oczy艣ci艂 sklep i uciek艂.

Sprawa nie zosta艂a zamkni臋ta.

Tadeus Clooney zostawi艂 偶on臋 i c贸reczk臋.

艢mier膰 syna musia艂a zwali膰 Clooneya z n贸g. Ale czy z takiego powodu do艣wiadczony policjant m贸g艂 zamieni膰 si臋 w zab贸jc臋?

I dlaczego mia艂by za ten wypadek obarcza膰 win膮 innych policjant贸w?

Jako ostatniego sprawdzi艂a kapitana Boyda Baylissa.

Jest czysty, my艣la艂a, odczytuj膮c dotycz膮ce go dane. Je艣li si臋 patrzy tylko na wypolerowan膮 powierzchni臋. Ucz臋szcza do ko艣cio艂a, udziela si臋 spo艂ecznie, zasiada w zarz膮dach kilku organizacji charytatywnych, ma dw贸jk臋 dzieci, kt贸re pos艂a艂 do ekskluzywnych prywatnych szk贸艂. Jest 偶onaty od osiemnastu lat z kobiet膮, kt贸ra wnios艂a do ma艂偶e艅stwa spore pieni膮dze i wysoki status spo艂eczny.

Eve by艂a nieco zdziwiona, 偶e nigdy nie pracowa艂 w terenie. Nawet kr贸tki okres pe艂nienia obowi膮zk贸w posterunkowego prze­siedzia艂 za biurkiem: zajmowa艂 si臋 sprawami administracyjnymi i biurowymi, dowodami rzeczowymi. Urodzony trute艅.

Ale sprytny. Awansowa艂, a potem przeszed艂 do WSW.

I tam, pomy艣la艂a, odnalaz艂 swoje powo艂anie.

Co interesuj膮ce, nie po raz pierwszy otrzyma艂 nagan臋 s艂u偶bow膮. Ju偶 wcze艣niej ostrzegano go, 偶e jego metody pracy s膮 niedopusz­czalne. Jednak trzeba przyzna膰, 偶e mimo w膮tpliwych procedur, kt贸re stosowa艂, kopa艂 w brudach. I departament to docenia艂, cho膰 nie by艂 zachwycony. Dlatego te偶 do tej pory Bayliss nie poni贸s艂 jeszcze powa偶niejszej kary, mimo 偶e pozwala艂 sobie na znacz膮ce nadu偶ycia w艂adzy, jak cho膰by bezprawne przetrzymywanie podej­rzanych, nielegalny pods艂uch i inwigilacje. Najbardziej lubi艂 nastawia膰 policjant贸w przeciwko sobie.

Policjant przeciwko policjantowi. Eve zastanawia艂a si臋, ile dzieli tak膮 osob臋 jak Bayliss, zajmuj膮c膮 si臋 niszczeniem karier innym, od kogo艣, kto zabija ludzi.

Odkry艂a co艣 jeszcze bardziej interesuj膮cego, a mianowicie to, 偶e po niepowodzeniu 艣ledztwa w sprawie Rickera poddano ocenie dzia艂anie Baylissa, za kt贸re dosta艂 nagan臋. G艂贸wnie za pr贸b臋 zdyskredytowania pewnego sier偶anta, zajmuj膮cego si臋 w sprawie Rickera dowodami rzeczowymi.

Posun膮艂 si臋 a偶 tak daleko, 偶e n臋ka艂 偶on臋 i dzieci owego policjanta, a jego samego wezwa艂 na przes艂uchanie i przetrzymywa艂 bez mo偶liwo艣ci wezwania adwokata przez ponad cztery godziny.

Do urz臋du skarbowego wp艂yn膮艂 anonimowy donos, w wyniku kt贸rego finanse sier偶anta zosta艂y dog艂臋bnie sprawdzone. Wprawdzie nie udowodniono Baylissowi, 偶e to on lub kto艣 z jego za艂ogi wys艂a艂 anonim, ale wszyscy go o to podejrzewali. Urz膮d skarbowy nie znalaz艂 nic podejrzanego, niemniej ca艂a sprawa kosztowa艂a nie­szcz臋艣liwego policjanta tysi膮ce dolar贸w w postaci kar i zmarno­trawionego czasu.

Eve postanowi艂a przyjrze膰 si臋 bli偶ej Baylissowi i n臋kanemu przez niego sier偶antowi Mattowi Myersowi.

Chcia艂a si臋gn膮膰 g艂臋biej, ale zabrak艂o jej umiej臋tno艣ci. Zerkn臋艂a na Roarke'a, jednak jego skoncentrowany wyraz twarzy wskazywa艂, 偶e nie by艂by zadowolony, gdyby mu teraz przeszkodzono.

Tak wi臋c, nie chc膮c si臋 przyznawa膰, 偶e nie potrafi wej艣膰 do osobistych akt Baylissa, spr贸bowa艂a innej drogi.

Skontaktowa艂a si臋 z Websterem.

- Bayliss - powiedzia艂a bez zb臋dnych wst臋p贸w. - M贸w.

- Fanatyk, ukrywaj膮cy si臋 pod przykrywk膮 or臋downika moral­no艣ci. Kupi艂em ten wizerunek i, z przykro艣ci膮 przyznaj臋, wierzy艂em mu do艣膰 d艂ugo. Oddany swojej misji. Przy okazji ma charyzm臋 jak jaki艣 prorok og艂aszaj膮cy now膮 religi臋.

Eve wyprostowa艂a si臋 i odchrz膮kn臋艂a.

- Naprawd臋?

- Tak, jest przekonywaj膮cy i przez to, nim si臋 obejrzysz, l膮dujesz w kupie g贸wna. Z drugiej strony wykry艂 wiele przypadk贸w korupcji i dzi臋ki niemu wielu nieuczciwych policjant贸w straci艂o prac臋.

- Ale stosowa艂 podejrzane metody.

- Zgadza si臋. - Webster westchn膮艂 i potar艂 kark. - To prawda, zw艂aszcza w ostatnich latach. Jego poczynania niepokoi艂y mnie. Jestem przekonany, 偶e ma bardzo szczeg贸艂owe kartoteki dotycz膮ce wi臋kszo艣ci policjant贸w. Ale mi ich nie pokazywa艂. Przekracza艂 wiele granic, prywatnych i s艂u偶bowych. Kiedy艣 uwa偶a艂em takie post臋powanie za usprawiedliwione.

- Co ci臋 zmusi艂o do zmiany zdania?

- Sier偶ant Myers. Bra艂 nieformalny udzia艂 w akcji pochwycenia Rickera. Nagle gdzie艣 znikn膮艂. Bayliss my艣la艂, 偶e sprzeda艂 si臋 Rickerowi, i goni艂 za nim jak w艣ciek艂y pies. By艂 przekonany, 偶e Myers siedzi u Rickera w kieszeni, chocia偶 nie by艂o na to dowod贸w ani jawnych, ani ukrytych. Moim zdaniem, upar艂 si臋, 偶e bez wzgl臋du na cen臋 wywali Myersa z policji. Ale facet mu si臋 postawi艂. Nie z艂ama艂 si臋. A gdy departament go oczy艣ci艂, przeni贸s艂 si臋 do Queens. Bayliss dosta艂 za niego po 艂apach.

- Od komisarza.

- W艂a艣nie. Zaraz potem Bayliss rozpocz膮艂 t臋 operacj臋 z Kohlim. Mo偶e mia艂 nadziej臋, 偶e si臋 zrehabilituje i dostanie pochwa艂臋. Nie wiem, Dallas, to trudny cz艂owiek.

- Nie wiesz, czy ten Myers 偶yje i jak mu si臋 wiedzie w Queens?

- Nie dosz艂y mnie 偶adne informacje o jego 艣mierci. - Webster szerzej otworzy艂 oczy. - Chryste, Dallas, chyba nie my艣lisz, 偶e to Bayliss zabija policjant贸w?

- Tym sposobem pozbywa艂by si臋 ich z policji, prawda - rzuci艂a. - Ka偶da metoda jest dobra. M贸wi艂e艣, 偶e chcesz pracowa膰 przy tej sprawie. M贸wi艂e艣 powa偶nie?

- Tak, tak. Powa偶nie.

- A wi臋c zlecam ci pierwsze zadanie. Sprawd藕 Myersa, dowiedz si臋, czy ostatnio nie spotka艂 go jaki艣 nieprzyjemny wypadek. A je艣li nadal oddycha, dowiedz si臋, czy odwiedza艂 ostatnio nasze weso艂e miasto.

Webster, mimo 偶e przesta艂 pracowa膰 w Wydziale Zab贸jstw przed wielu laty, szybko kojarzy艂. Skin膮艂 g艂ow膮.

- Rozumiem. Ma mn贸stwo powod贸w, 偶eby 偶ywi膰 uraz臋 do skorumpowanych policjant贸w. W jakim kierunku idzie twoje dochodzenie?

- W wielu. W tej chwili zamierzam uzyska膰 nakaz zatrzymania i przes艂uchania Baylissa.

- Uwierz臋, jak zobacz臋 - mrukn膮艂.

- Kiedy go dostan臋 - ci膮gn臋艂a ch艂odno Eve - b臋d臋 chcia艂a, 偶eby艣 mi pom贸g艂. Odezw臋 si臋.

Roz艂膮czy艂a si臋, a gdy si臋 odwr贸ci艂a, zobaczy艂a, 偶e Roarke jej si臋 przygl膮da.

- Sprawdzasz Baylissa?

- Tu jest brud i tam jest brud. Ma go pod paznokciami. Jak daleko jest od umy艣lnego zrujnowana komu艣 偶ycia do zabicia kogo艣? - Wzruszy艂a ramionami. - Webster ma zebra膰 informacje o Myersie. Zobaczymy, dok膮d to nas zaprowadzi. Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e Bayliss jest u mnie na pierwszym miejscu. Nie s膮dz臋, 偶e jest a偶 tak agresywny, a poza tym pami臋taj, 偶e Kohli by艂 czysty.

- Wystarczy wi臋c tylko sprawdzi膰 osobiste akta Baylissa.

- Tak, dla ciebie to pestka. Ja musz臋 uzyska膰 na to oficjalne pozwolenie. Zamierzam wezwa膰 go na przes艂uchanie i dlatego moje dzia艂anie musi by膰 zgodne z regulaminem.

- W takim razie od razu popro艣 o jeszcze jeden nakaz. Vernon.

- Jest na mojej li艣cie - zacz臋艂a i wsta艂a. - Odkry艂e艣, sk膮d pochodz膮 jego pieni膮dze?

- Tak. Trafiaj膮 do niego bardzo okr臋偶n膮 i zawi艂膮 drog膮. Doszed艂em do sp贸艂ki z o.o. nale偶膮cej do Rickera. To wprawdzie nie znaczy, 偶e Ricker osobi艣cie przekazywa艂 mu t臋 fors臋, ale jednak jest w to wmieszana jego korporacja. Nie jest ju偶 taki sprytny jak kiedy艣 - mrukn膮艂. - Ani tak ostro偶ny. Kiedy艣 znale­zienie tych informacji zaj臋艂oby mi dwa razy wi臋cej czasu.

- Mo偶e to ty jeste艣 dwa razy sprytniejszy ni偶 kiedy艣. - Eve podesz艂a do m臋偶a i po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu. Na monitorze zobaczy艂a pl膮tanin臋 cyfr, nazwisk i nazw firm. Jedno nazwisko natychmiast wpad艂o jej w oko. U艣miechn臋艂a si臋.

- Canarde? Dobrze czytam? To on autoryzowa艂 elektroniczny transfer pieni臋dzy do Northeast, kt贸re nast臋pnie przesz艂y do tej drugiej korporacji, a z niej na konto kasyna na Vegas II, gdzie odebra艂 je Vernon, rzekomo jako wygran膮.

- Jestem z ciebie taki dumny. - Roarke mocno uca艂owa艂 jej d艂o艅.

- Dzi臋ki, ale ustawi艂e艣 dane w kolumnach i tylko idiota by ich ze sob膮 nie po艂膮czy艂. Bardzo chcia艂am co艣 mie膰 na tego sukinsyna Canarde'a. Teraz ju偶 mam. Tylko nie mog臋 tego wykorzysta膰 - stwierdzi艂a ze zniech臋ceniem i odesz艂a. - Chyba 偶e zmusz臋 Vernona do gadania.

Przyrzek艂a sobie, 偶e tego dopnie, a tymczasem, odsuwaj膮c si臋 od pulpitu kontrolnego pod okno, tak 偶eby tylko je by艂o wida膰 w jej komunikatorze, po艂膮czy艂a si臋 z komendantem Whitneyem.

Roarke przys艂uchiwa艂 si臋 rozmowie, obserwuj膮c 偶on臋 jasno przedstawiaj膮c膮 swoj膮 pro艣b臋. Robi to rzeczowo, pomy艣la艂, zwi臋藕le i spokojnie. Czyta艂 w niej jak w ksi膮偶ce, wi臋c domy艣la艂 si臋, jakie nast臋pne kroki zamierza podj膮膰.

Nie by艂 te偶 w najmniejszym stopniu zaskoczony, gdy naciska艂a na Whitneya, zmuszaj膮c go, 偶eby zaj膮艂 si臋 za艂atwianiem nakazu zatrzymania od razu, a nie dopiero nast臋pnego dnia z rana, jak chcia艂.

- Panie komendancie, chc臋 przes艂ucha膰 kapitana Baylissa ju偶 dzisiaj.

- Pani porucznik, kapitan Bayliss nadal pozostaje wysokiej rangi funkcjonariuszem policji. Przekonanie s臋dziego, aby wyda艂 natych­miastowy nakaz zmuszaj膮cy Baylissa do poddania si臋 przes艂uchaniu zwi膮zanemu z dwoma zab贸jstwami b臋dzie bardzo trudne.

- Zdaj臋 sobie z tego spraw臋, komendancie. Dlatego w艂a艣nie po艂膮czy艂am si臋 z panem, maj膮c nadziej臋, 偶e pan z kolei skontaktuje si臋 z komisarzem Tibble'em.

- Chce pani, 偶ebym w tej sprawie rozmawia! z Tibble'em?

- Mam pewne informacje, kt贸re pozwalaj膮 mi przypuszcza膰, 偶e komisarz zechce przychylnie spojrze膰 na nasz膮 pro艣b臋. W tej chwili nie potrafi臋 powiedzie膰, czy kapitan Bayliss jest podej­rzanym, czy raczej potencjaln膮 ofiar膮. Jednakie do kt贸rej艣 z tych grup nale偶y bez w膮tpienia. Je艣li jest celem mordercy, szybka akcja mo偶e uratowa膰 mu 偶ycie. Je艣li podejrzanym, wtedy po艣piech mo偶e uratowa膰 偶ycie komu艣 innemu.

- Dallas, pani osobiste uczucia...

- Nie maj膮 w tej sprawie znaczenia ani wp艂ywu na to, co odkry艂am.

- Lepiej, 偶eby by艂a pani tego pewna - mrukn膮艂 Whitney. - Skontaktuj臋 si臋 z komisarzem.

- Dzi臋kuj臋, komendancie. Sk艂adam te偶 pro艣b臋 o nast臋pny nakaz dotycz膮cy detektywa Jeremy'ego Vernona z brygady 128. Chc臋, 偶eby zg艂osi艂 si臋 do mnie na oficjalne przes艂uchanie jutro o dziewi膮tej rano. To przes艂uchanie tak偶e b臋dzie dotyczy艂o bie偶膮cego dochodzenia.

- Chryste! - pozwoli艂 sobie na okrzyk zdumienia Whitney. - Nie marnowa艂a pani czasu.

- Tak, panie komendancie - odpar艂a ch艂odno Eve, na co jej prze艂o偶ony parskn膮艂 kr贸tko 艣miechem.

- Za艂atwi臋 pani te nakazy, pani porucznik. Niech si臋 pani spodziewa mojej obecno艣ci podczas przes艂ucha艅. By膰 mo偶e zjawi si臋 te偶 komisarz Tibble. Musimy by膰 ostro偶ni, bo to wygl膮da tak, jakby艣my przej臋li zadania WSW.

- Zrozumia艂am. Czekam na weryfikacj臋 i dokumenty z na­kazami.

- Dobra robota - pochwali艂 Roarke, gdy sko艅czy艂a.

- Czeka mnie jeszcze d艂uga droga. Musz臋 si臋 ubra膰. Dzi臋ki za pomoc.

- Poczekaj chwil臋. - Wsta艂 i podszed艂 do 偶ony. Uj膮艂 jej twarz i poca艂owa艂 w usta z troch臋 desperack膮 tkliwo艣ci膮.

W odpowiedzi zadr偶a艂a lekko i opu艣ci艂a r臋ce na jego biodra.

- Roarke.

- Przez chwil臋 nic nie m贸w. - Poca艂owa艂 j膮 nami臋tnie.

Wtuli艂a si臋 w niego, wdzi臋czna za t臋 chwil臋 delikatnej rozkoszy. Zrozumia艂a, 偶e chce jej pokaza膰 inne oblicze nami臋tno艣ci, odmienne od tego, kt贸rego do艣wiadczyli w nocy po k艂贸tni.

Gdy si臋 odsun膮艂, u艣miecha艂a si臋.

- Mam jeszcze woln膮 kr贸tk膮 chwilk臋.

- Wracaj szybko do domu. - Tym razem przycisn膮艂 usta do jej czo艂a. - A wtedy b臋dziemy mieli tyle czasu, ile zechcemy.

- S艂usznie. - Ruszy艂a do drzwi, ale w po艂owie drogi obejrza艂a si臋 z g艂o艣nym 艣miechem. - Gdy robisz to, co... no wiesz, w艂a艣nie zrobi艂e艣, zawsze czuj臋 si臋 troch臋 pijana. Nawet mi si臋 to podoba.

By艂a ju偶 w drzwiach, kiedy zobaczy艂a, 偶e na twarz m臋偶a wyp艂yn膮艂 promienny u艣miech.

Godzin臋 p贸藕niej wraz z Peabody sta艂a przed innymi drzwiami. Bayliss mieszka艂 w eleganckim osiedlu na przedmie艣ciach Nowego Jorku. Jego dom, do艣膰 艂adny, ale ma艂o oryginalny, mia艂 dwa pi臋tra i sta艂 w g膮szczu innych bli藕niaczo do niego podobnych. Otacza艂 go zgrabny parkan i starannie przystrzy偶ony trawnik, a przy drzwiach pob艂yskiwa艂a kontrolna lampka alarmu.

W 艣rodku by艂o ciemno i cicho, a na furtce widoczna by艂a dyskretna tabliczka z ostrze偶eniem, 偶e dom jest wyposa偶ony w system alarmow7 firmy Alarm Dog Security System.

Jednak, mimo 偶e wydawa艂o si臋, 偶e w 艣rodku nie ma nikogo, gdy Eve przycisn臋艂a dzwonek, natychmiast odezwa艂 si臋 czyj艣 g艂os prosz膮cy j膮 o przedstawienie si臋.

- Policja - powiedzia艂a i unios艂a odznak臋. - Mam nakaz i musz膮 mi pa艅stwo otworzy膰.

W drzwiach bez zw艂oki pojawi艂 si臋 elegancki android ubrany w prosty szary mundurek pokoj贸wki.

- Przykro mi, pani porucznik, ale ani kapitana, ani pani Bayliss nie ma w domu.

- A gdzie s膮?

- Pani Bayliss wyjecha艂a z siostr膮 do Pary偶a na wiosenne zakupy. Nie ma jej w domu od trzech dni. Co do kapitana, trudno mi powiedzie膰, gdzie go mo偶na znale藕膰. W domu go nie ma.

- Ten nakaz pozwala mi wej艣膰 i samej si臋 o tym przekona膰.

- Tak, pani porucznik. Wprowadzono mi program z przepisa­mi. - Android odsun膮艂 si臋. - Ale przekona si臋 pani, 偶e m贸wi臋 prawd臋.

Eve wesz艂a do 艣rodka.

- A by艂 dzisiaj w domu?

- O tak. Przyjecha艂 zaraz po szesnastej, a wyszed艂 dok艂adnie pi臋膰dziesi膮t osiem minut p贸藕niej. Nie spodziewam si臋 ju偶 dzisiaj jego powrotu.

- A to dlaczego?

- Kapitan wyszed艂 z walizk膮.

- Gdzie jest jego pok贸j? Jego sypialni?

- Na pierwszym pi臋trze, pierwsze drzwi po lewej. Czy mam tam pani膮 zaprowadzi膰?

- Nie. - Eve pokona艂a schody, wpad艂a a do pokoju i zakl臋艂a. Spieszy艂 si臋, my艣la艂a. Drzwi do szafy sta艂y otworem, szuflady by艂y wysuni臋te.

- Nast臋pny mi艂o艣nik ubra艅 - mrukn臋艂a.. - Trudno powiedzie膰, ile ze sob膮 zabra艂. Peabody, dowiedz si臋, gdzie zatrzyma艂a si臋 jego 偶ona w Pary偶u. Bayliss ma jaki艣 domek weekendowy, jak膮艣 dacz臋. Zdaje si臋, 偶e w Hampton. Postaraj si臋 zdoby膰 adres.

- My艣lisz, 偶e si臋 ukry艂?

- My艣l臋, 偶e wyjecha艂 - odpar艂a Eve ostro. - Postaraj si臋 o ten adres. Musi tu mie膰 gabinet. Id臋 go obejrze膰.

Gabinet znajdowa艂 si臋 na pierwszym pi臋trze. Zanim do niego dotar艂a, zd膮偶y艂a ju偶 wyrobi膰 sobie zdanie na temat stylu 偶ycia gospodarza. Dom by艂 tak zimny i zorganizowany jak komputer. Wszystko mia艂o swoje miejsce.

Zauwa偶y艂a te偶, 偶e Bayliss nie dzieli z 偶on膮 sypialni. Albo raczej 艂贸偶ka, poniewa偶 sypialnia znajduj膮ca si臋 dalej w korytarzu urz膮dzona by艂a typowo po kobiecemu, z przebieralni膮, dwu­poziomow膮 szaf膮 i biurkiem, na kt贸rym le偶a艂 mi臋dzy innymi 艂adny papier listowy z imieniem 偶ony w nag艂贸wku.

Gabinet Baylissa przenika艂 ch艂贸d. Od r a z u rzuca艂o si臋 w oczy, 偶e szuka艂 tu czego艣 w po艣piechu. Krzes艂o by艂o odsuni臋te od biurka, a pude艂ko na dyskietki niedomkni臋te.

Nerwy, pomy艣la艂a. Nerwy, przez kt贸re tym razem nie potrafi艂 by膰 tak sprytny i ostro偶ny jak zazwyczaj. Czego si臋 boisz, Bayliss?

Wyci膮gn臋艂a palmtopa i wykorzystuj膮c numer odznaki Baylissa, sprawdzi艂a, czy nie znajduje si臋 na li艣cie pasa偶er贸w lec膮cych do Pary偶a. Nie znalaz艂a jego nazwiska, ale nie mog艂a by膰 pewna, czy nie u偶y艂 fa艂szywego.

Podesz艂a do drzwi i zawo艂a艂a Peabody.

- Mam dla ciebie kilka zlece艅 - powiadomi艂a asystentk臋.

- Wykorzystamy nakaz do granic mo偶liwo艣ci. Skontaktuj si臋 z Feeneyem. Ten komputer - pokaza艂a kciukiem za siebie - niech Feeney przejrzy go dok艂adnie. Bayliss zabra艂 ze sob膮 dyskietki z danymi, ale Feeney potrafi si臋 dowiedzie膰, co na nich jest. Kiedy on b臋dzie zajmowa艂 si臋 komputerem, ty przeszukaj dom, centymetr po centymetrze.

- Tak jest. A ty dok膮d idziesz? - zapyta艂a Peabody, widz膮c, 偶e Eve wychodzi.

- Na pla偶臋.

17

Eve sprawdzi艂a pasy bezpiecze艅stwa, t艂umi膮c rosn膮c膮 w niej desperack膮 potrzeb臋, by po prostu zamkn膮膰 oczy.

- Tak naprawd臋 to nie musz臋 si臋 a偶 tak spieszy膰.

Roarke zerkn膮艂 na ni膮, unosz膮c brew. Siedzia艂 za sterami nowego powietrzno - l膮dowego pojazdu o nazwie Sports Streamer, tn膮c nim ciemniejsze ju偶 niebo.

- Twierdzi艂a艣 co艣 innego, kiedy prosi艂a艣 mnie, 偶ebym ci臋 tam zawi贸z艂.

- Nie wiedzia艂am, 偶e masz now膮 zabawk臋, kt贸r膮 chcesz wypr贸bowa膰. Jezu. - Pope艂ni艂a b艂膮d i spojrza艂a w d贸艂. Zobaczy艂a lini臋 wybrze偶a i malutkie pude艂ka dom贸w i hoteli. - Nie musimy te偶 lecie膰 a偶 tak wysoko.

- Wcale nie jeste艣my wysoko. - Wiedzia艂, 偶e 偶ona ma l臋k wysoko艣ci, poniewa偶 jednak zale偶a艂o jej na czasie, postanowi艂, mimo 偶e spodziewa艂 si臋 jej panicznej reakcji, u偶y膰 nowego samolociku i zarazem go przetestowa膰.

- Wystarczaj膮co wysoko, 偶eby si臋 rozbi膰 - mrukn臋艂a i po­stanowi艂a pomy艣le膰 o czymkolwiek. Podr贸偶 samochodem, zw艂asz­cza jej s艂u偶bowym, do nadmorskiej kryj贸wki Baylissa zaj臋艂aby im o wiele wi臋cej czasu.

A nawet gdyby po偶yczy艂a od m臋偶a jedn膮 z jego luksusowych limuzyn i tak tn膮c powietrze, dotrze nad morze szybciej, ni偶 trzymaj膮c si臋 ziemi.

Najbardziej logicznym rozwi膮zaniem by艂o nam贸wi膰 Roarke'a, 偶eby z ni膮 tam polecia艂. Mo偶e to i logiczne, my艣la艂a, tylko czy prze偶yje t臋 podr贸偶.

- Bayliss co艣 knuje - powiedzia艂a, przekrzykuj膮c szum sil­nik贸w. - Zbyt szybko ewakuowa艂 si臋 z domu, nie przeprogramowa艂 domowego androida i zabra艂 ze sob膮 kartoteki.

- B臋dziesz go mog艂a o to zapyta膰 ju偶 za kilka minut. - - Testuj膮c kontrolk臋, Roarke uni贸s艂 pojazd jeszcze sze艣膰 metr贸w, po czym skr臋ci艂.

Eve spojrza艂a na niego z przestrachem, zdziwiona, 偶e steruje r臋cznie.

- Co robisz?

- Tylko sprawdzam. Zdaje si臋, 偶e to male艅stwo nadaje si臋 ju偶 do produkcji.

- Jak to?

- To jest prototyp.

Poczu艂a, 偶e krew odp艂ywa jej z twarzy. Naprawd臋 to poczu艂a.

- To znaczy wersja eksperymentalna?

Ciemne w艂osy Roarke'a rozwiewa艂o powietrze wpadaj膮ce przez otwarte okienko. Pos艂a艂 偶onie radosny u艣miech.

- Ju偶 nie. Spadamy.

- Co? - Czu艂a wszystkie koniuszki nerw贸w. - Co?

- Robi臋 to specjalnie, kochanie.

Gdyby by艂 sam, wykona艂by manewr o wiele ostrzej, ale maj膮c na wzgl臋dzie Eve, opadali delikatnie.

- Przejd藕 na tryb l膮dowania - rozkaza艂.

Tryb l膮dowania potwierdzony. Opuszczam klapy.

- Kontakt z ziemi膮.

Kontakt z ziemi膮 potwierdzony. Przechodz臋 na jazd臋 naziemn膮.

Srebrny streamer osiad艂 na ziemi bez najmniejszego odg艂osu, a tak偶e, jak zauwa偶y艂a zdenerwowana Eve, bez zmniejszania pr臋dko艣ci.

- Zwolnij. To teren obserwowany przez policj臋.

- Jeste艣my przecie偶 w podr贸偶y s艂u偶bowej. Kiedy zrobi si臋 cieplej, wybierzemy si臋 na tak膮 sam膮 wycieczk臋, ale z opuszczonym dachem.

Zdaniem Eve, nawet w piekle nie by艂oby wystarczaj膮co gor膮co, 偶eby zmusi膰 j膮 do podr贸偶owania bez dachu w tym dwuosobowym poje藕dzie. Jednak jego pok艂adowa mapa nawigacyjna zrobi艂a na niej wra偶enie. Nie tylko wida膰 by艂o na niej posiad艂o艣膰 Baylissa, ale te偶 wyl膮dowali zgodnie z jej wyliczeniami p贸艂tora kilometra od celu.

Logika, pomy艣la艂a, jednak czasami pop艂aca.

Ze wschodu dochodzi艂 do niej coraz silniejszy szum morza. Okolica zaczyna艂a si臋 zag臋szcza膰 szklano - drewnianymi willami, rywalizuj膮cymi ze sob膮 tarasami rozci膮gaj膮cymi si臋 nad pla偶膮. Przerwy mi臋dzy domami wype艂nia艂y poro艣ni臋te morskimi trawami i piaskowymi r贸偶ami ogr贸dki, w kt贸rych pyszni艂y si臋 marynistyczne rze藕by.

Gdzieniegdzie wida膰 by艂o 艣wiat艂o w oknach, ale wi臋kszo艣膰 willi wygl膮da艂a na opuszczone. Ich bogaci w艂a艣ciciele pojawiali si臋 w nich, uciekaj膮c z Nowego Jorku, dopiero w weekend i na d艂u偶ej w czasie lata.

- Jak to si臋 sta艂o, 偶e ty nie masz willi w tej okolicy?

- Ale偶 mam. Zbudowa艂em tu kilka dom贸w i wynajmuj臋 je, ale jako艣 nigdy nie ci膮gn臋艂o mnie, 偶eby samemu w nich mieszka膰.

Dla mnie ta mie艣cina jest zbyt nudna. - U艣miechn膮艂 si臋. - Ale je艣li chcia艂aby艣...

- Nie. Za du偶y t艂ok. Pewnie ludzie nie maj膮 tu czasu na wypoczynek, tylko sp臋dzaj膮 go na nieko艅cz膮cych si臋 przyj臋ciach.

- Okropne. - Roarke rozbawiony skr臋ci艂 w podjazd i zaparkowa艂 za du偶ym czarnym sedanem. - Czy to mo偶e by膰 jego samoch贸d?

- Tak. - Eve przyjrza艂a si臋 domowi. Nie r贸偶ni艂 si臋 bardzo od pozosta艂ych w okolicy. Wielkie 艂uki wype艂nione szklanymi oknami, od kt贸rych odbija艂y si臋 promienie zachodz膮cego s艂o艅ca i tarasy, na kt贸rych sta艂y wielkie donice z olbrzymimi kwiatami lub drzewkami. Ostatnie pi臋tro by艂o ca艂e otoczone tarasem.

- Do艣膰 luksusowo jak na policjanta - zauwa偶y艂a. - No, ale ma bogat膮 偶on臋. - Zerkn臋艂a na Roarke'a. - Ma艂偶e艅stwo z krezusem ma swoje plusy.

- No, my艣l臋.

- Je艣li jest w 艣rodku, to siedzi po ciemku. Nie podoba mi si臋 to. - Zamierza艂a przekona膰 m臋偶a do pozostania w samochodzie, ale teraz instynkt podpowiada艂 jej, 偶e nale偶y u艂o偶y膰 inny plan.

Wysiedli obydwoje i ruszyli w膮skim chodnikiem prowadz膮cym do drzwi. Po obu stronach znajdowa艂y si臋 szklane 艣ciany wy艂o偶one stylizowanymi muszelkami. Wida膰 by艂o przez nie salon z wysokim sufitem i jasnymi 艣cianami.

Eve instynktownie odsun臋艂a kurtk臋, 偶eby mie膰 艂atwiejszy dost臋p do broni. Nacisn臋艂a dzwonek.

- Wygl膮da艂oby na to, 偶e dom jest pusty, gdyby nie ten samoch贸d.

- Mo偶e wybra艂 si臋 na spacer po pla偶y. Po to przecie偶 przyje偶d偶a si臋 nad morze.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Chyba nie jest w nastroju do spacer贸w. - Podj臋艂a decyzj臋, pochyli艂a si臋 i wyj臋艂a pistolet z kabury umieszczonej przy kostce.

- Obejd藕 dom, ale nie u偶ywaj tego, dobrze? Chyba 偶e b臋dziesz musia艂.

- Znam zasady. - Wsun膮艂 bro艅 do kieszeni. - My艣lisz, 偶e Bayliss mo偶e by膰 niebezpieczny?

- Nie, nie my艣l臋. Ale to na wszelki wypadek. Wejd臋 na drugi poziom i obejd臋 go doko艂a od lewej do prawej. Pilnuj ty艂贸w.

- Ty te偶.

Rozdzielili si臋, wierz膮c, 偶e ka偶de da sobie rad臋, cokolwiek si臋 wydarzy. Eve wesz艂a bocznymi schodami na taras. Tutaj drzwi by艂y ju偶 ca艂e ze szk艂a, ale zas艂ania艂y je 偶aluzje przeciww艂amaniowe. Ruszy艂a dalej w lewo, st膮paj膮c powoli i rozgl膮daj膮c si臋 uwa偶nie.

Nagle zatrzyma艂a si臋, bo pod jej stopami co艣 zal艣ni艂o. Pochyli艂a si臋. Woda, zdziwi艂a si臋. Kto艣 zostawi艂 na tarasie mokre plamy. Wyprostowa艂a si臋 i posz艂a za nimi.

Szum morza wzmaga艂 si臋. Pojawi艂y si臋 pierwsze gwiazdy, l艣ni膮ce na jasnogranatowym niebie. Eve us艂ysza艂a kroki po prawej. Kto艣 wspina艂 si臋 po schodach. Po艂o偶y艂a r臋k臋 na broni.

Trzyma艂a j膮 przed sob膮, gdy zza budynku wy艂oni艂 si臋 Roarke.

- Na schodach jest woda - poinformowa艂.

- Tutaj te偶. - Podnios艂a d艂o艅, daj膮c mu sygna艂. Boczne drzwi by艂y otwarte.

Skin膮艂 g艂ow膮 na znak, 偶e rozumie, i tak jak ona przysun膮艂 si臋 do drzwi. Spojrzeli sobie w oczy. Eve wstrzyma艂a oddech, a po sekundzie da艂a sygna艂, 偶e wchodz膮.

- Id藕 na prawo - poleci艂a. - 艢wiat艂o. - Gdy rozb艂ys艂o, zamruga艂a kilkakrotnie, 偶eby przyzwyczai膰 wzrok do nag艂ej jasno艣ci. Ruszy艂a w lewo. - Kapitanie Bayliss! - zawo艂a艂a. - Tu porucznik Dallas. Mam nakaz. Musi si臋 pan ujawni膰. - Jej g艂os odbija艂 si臋 echem od wysokiego sufitu i piaskowych 艣cian.

- Mam z艂e przeczucie - mrukn臋艂a. - Bardzo z艂e. - Trzymaj膮c bro艅 przed sob膮, sz艂a za mokrymi plamami. Znalaz艂a si臋 w sypialni. Na 艂贸偶ku zobaczy艂a otwart膮 walizk臋 Baylissa, obok rzucon膮 niedbale kurtk臋.

Spojrza艂a na Roarke'a, kt贸ry sprawdza艂 szaf臋 wn臋kow膮 wielko艣ci pokoju. Ona zajrza艂a do drugiej, znajduj膮cej si臋 po przeciwnej stronie, potem przesz艂a za 艣ladami do drzwi 艂azienki.

Znowu da艂a znak m臋偶owi, czekaj膮c, a偶 do niej do艂膮czy. Woln膮 r臋k膮 przekr臋ci艂a ga艂k臋 i pchn臋艂a drzwi. Chroniona z ty艂u przez Roarke'a, zajrza艂a do 艣rodka.

Uderzy艂a w ni膮 g艂o艣na muzyka. A偶 si臋 wzdrygn臋艂a, s艂ysz膮c g艂os Mavis wype艂niaj膮cy luksusowe wn臋trze. 艁azienka by艂a bia艂o - z艂ota. Jej biel a偶 k艂u艂a w oczy. Pe艂no tu by艂o luster, a dwie jednakowe umywalki mia艂y rozmiar wanienek, w kt贸rych mo偶na by艂o si臋 wyk膮pa膰.

Eve, st膮paj膮c po pozalewanych wod膮 bia艂ych kaflach, przeci臋艂a ukszta艂towane w liter臋 L pomieszczenie, kieruj膮c si臋 do kr贸tszej cz臋艣ci.

Sta艂a tam wysoka wanna, bia艂a jak szczyty Alp, nie licz膮c czerwonej stru偶ki pozostawionej przez krew skapuj膮c膮 z wystaj膮cej z wanny r臋ki. Krew by艂a r贸wnie偶 na policyjnej odznace le偶膮cej na pod艂odze.

- Cholera. - Eve zajrza艂a do wanny i przekona艂a si臋, 偶e jest ju偶 stanowczo za p贸藕no na wzywanie pogotowia.

W 艣rodku le偶a艂 Bayliss z g艂ow膮 opart膮 na srebrnej poduszce. By艂 przyklejony do wanny ta艣m膮, przepasan膮 w kilku miejscach przez jego cia艂o.

Szeroko otwarte oczy zastyg艂e z wyrazem przera偶enia zasnu艂a ju偶 mg艂a 艣mierci.

Na dnie wanny co艣 l艣ni艂o. Eve rozpozna艂a 偶etony, domy艣laj膮c si臋, 偶e jest ich trzydzie艣ci.

- Nie by艂am wystarczaj膮co szybka. Kto艣 pragn膮艂 jego 艣mierci bardziej, ni偶 ja pragn臋艂am, 偶eby 偶y艂.

Roarke podni贸s艂 r臋k臋 i pog艂adzi艂 偶on臋 po karku.

- B臋dziesz potrzebowa艂a swoich narz臋dzi.

- Tak - przyzna艂a z niech臋ci膮. - Zab贸jca uciek艂, ale b膮d藕 ostro偶ny. - Si臋gn臋艂a po komunikator. - Musz臋 si臋 skontaktowa膰 z lokaln膮 policj膮. Spisa膰 protok贸艂. Potem to zg艂osz臋. Przez ten czas zostaniesz moim pomocnikiem. Wracaj膮c do mnie, spryskaj si臋 proszkiem ochronnym i nie...

- Mam niczego nie dotyka膰 - sko艅czy艂 za ni膮. - Okropna 艣mier膰 - doda艂. - By艂 przytomny, kiedy morderca go kr臋powa艂 i woda si臋 podnosi艂a. Pomieszczenie jest d藕wi臋koszczelne. Nikt nie s艂ysza艂 jego wo艂ania o pomoc.

- Opr贸cz mordercy - mrukn臋艂a Eve, po czym odwr贸ci艂a si臋 i w艂膮czy艂a komunikator.

Sfilmowa艂a miejsce zbrodni i dokona艂a wst臋pnych ogl臋dzin jeszcze przed przyjazdem ekipy lokalnej policji. Potem wysz艂a jej na spotkanie przed dom. Wiedz膮c, 偶e musi po艂膮czy膰 autorytet z dyplomacj膮, poprosi艂a raczej, ni偶 zleci艂a miejscowemu szeryfowi rozes艂anie jego ludzi po s膮siadach.

- O tej porze roku mamy niewielu wczasowicz贸w - wyja艣ni艂 szeryf Reese. - Jak pani przyjedzie w czerwcu, b臋dzie zupe艂nie inaczej.

- Zdaj臋 sobie spraw臋, ale mo偶e b臋dziemy mieli szcz臋艣cie. Szeryfie, to jest pa艅ski obszar dzia艂ania, ofiara jednak pochodzi z mojego. Zab贸jca te偶. Poniewa偶 morderstwo jest zwi膮zane z bie偶膮cym dochodzeniem, podlega mnie. Niemniej b臋d臋 po­trzebowa艂a pa艅skiej pomocy i wsp贸艂pracy.

- Mo偶e pani na nie liczy膰, pani porucznik. - Szeryf przy­gl膮da艂 si臋 jej przez chwil臋. - Niekt贸rzy uwa偶aj膮, 偶e my tu na prowincji jeste艣my zacofani, ale to nie jest do ko艅ca prawda. Przest臋pstwa zdarzaj膮 si臋 u nas rzadziej ni偶 w Nowym Jorku, ale kiedy ju偶 co艣 takiego ma miejsce, nie stoimy z za艂o偶onymi r臋kami.

- Wierz臋. - Poda艂a mu spray ze 艣rodkiem ochronnym. - Czy zna艂 pan kapitana Baylissa?

- Jasne. - Reese spryska艂 sobie r臋ce i buty. - On i jego 偶ona regularnie tu przyje偶d偶ali. Ka偶dego roku sp臋dzali tu ca艂y sierpie艅 oraz jeden weekend w miesi膮cu, a czasami zjawiali si臋 na d艂u偶ej. Wydawali przyj臋cia, robili zakupy. Nie bratali si臋 z miejscowymi, ale utrzymywali z nimi poprawne stosunki. Nigdy nie by艂o z nimi 偶adnych k艂opot贸w.

Eve posz艂a za szeryfem na g贸r臋.

- Czy Bayliss cz臋sto przyje偶d偶a艂 sam?

- Raczej nie. Czasami zjawia艂 si臋 w pi膮tkowy wiecz贸r, raz, dwa razy do roku, i zostawa艂 do niedzieli. Bra艂 艂贸dk臋 i szed艂 艂owi膰. Jego 偶ona tego nie lubi. Powiadomi艂a ju偶 j膮 pani?

- Z moich informacji wynika, 偶e jest w Pary偶u. Skontaktujemy si臋 z ni膮. Czy Bayliss zjawia艂 si臋 tu z kim艣 innym ni偶 z 偶on膮?

- Nie umiem tego powiedzie膰. Niekt贸rzy panowie tak robi膮, przywo偶膮 koleg臋 lub kochank臋. To samo odnosi si臋 do pa艅. Bayliss by艂 wiernym m臋偶em. Nigdy nie s艂ysza艂em, 偶eby sprowadzi艂 tu sobie kogo艣 dla... rozrywki.

Skin臋艂a g艂ow膮 i wprowadzi艂a szeryfa do 艂azienki. Reese stan膮艂 nad wann膮, spojrza艂 w d贸艂 i g艂o艣no westchn膮艂.

- Jezu, przykry widok. Musz臋 wyzna膰, 偶e wcale mi nie 偶al, 偶e ta sprawa nale偶y do pani, pani porucznik. - Podrapa艂 si臋 po g艂owie. - Nie rozumiem tylko, dlaczego zab贸jca zostawi艂 ofiar臋 przyklejon膮 do wanny, je艣li chcia艂, 偶eby to wygl膮da艂o na samob贸jstwo?

- Wcale tego nie chcia艂. Potrzebowa艂 krwi, w kt贸rej m贸g艂 zanurzy膰 odznak臋. To jego symbol. Zarejestrowa艂am ju偶 na ta艣mie filmowej miejsce zbrodni, a skoro pan te偶 je obejrza艂, wypuszcz臋 wod臋 i zbadam cia艂o.

- Prosz臋 bardzo. - Szeryf odsun膮艂 si臋 i spojrza艂 na wchodz膮cego Roarke'a.

- M贸j chwilowy pomocnik - wyja艣ni艂a Eve. - To szeryf Reese.

- Wiem, kim pan jest - stwierdzi艂 Reese. - Cz臋sto widzi si臋 pana twarz w telewizji. Ma pan tu w okolicy posiad艂o艣膰.

- Zgadza si臋.

- Jest zadbana, a my to tutaj doceniamy. To pana pojazd stoi przed domem?

- Tak. - Roarke u艣miechn膮艂 si臋. - Nowa linia.

- Super.

- Pozwol臋 go panu obejrze膰 przed naszym odjazdem - przyrzek艂 Roarke.

- Z ch臋ci膮.

- Ofiara jest m臋偶czyzn膮 rasy bia艂ej, zidentyfikowany jako kapitan Boyd Bayliss, wiek czterdzie艣ci osiem lat. Przyczyna zgonu: wydaje si臋, 偶e przez utoni臋cie. Rana na lewym nadgarst­ku, potencjalnie 艣miertelna. - Na艂o偶y艂a mikrookulary. - 呕ad­nych widocznych 艣lad贸w po uderzeniach - doda艂a, po czym zdj臋艂a okular)'. - Ofiara ma na sobie z艂ot膮 obr膮czk臋 i z艂oty r臋czny zegarek. Zosta艂a przytwierdzona do wanny mocn膮 ta艣m膮 samoprzylepn膮 przeprowadzon膮 przez szyj臋, lewe rami臋, pier艣, tors, pas, obydwa uda i kostki. Nie wydaje si臋, 偶eby ofiara si臋 broni艂a.

W czasie, gdy Eve referowa艂a to, co widzi, woda, pluszcz膮c, ucieka艂a przez otw贸r 艣ciekowy. Wraz z obni偶aniem si臋 jej poziomu na powierzchni pojawi艂y si臋 genitalia zmar艂ego.

- Musz臋 obejrze膰 cia艂o. Szeryfie, mo偶e pan to potrzyma膰? - Zdj臋艂a dyktafon i poda艂a go Reese'owi.

- Wol臋 swoj膮 prac臋 ni偶 to, co pani robi. - - Reese przypi膮艂 mikrofon do koszuli i przysun膮艂 si臋 do wanny.

Eve stan臋艂a na podwy偶szeniu i przerzuci艂a nog臋 nad brzegiem wanny. W wyobra藕ni widzia艂a ju偶 przebieg wydarze艅. By艂a pewna, 偶e Bayliss by艂 nieprzytomny. Nikt nie zdo艂a艂by przenie艣膰 zdrowego, dobrze zbudowanego, doros艂ego m臋偶czyzny i zwi膮za膰 go bez walki.

Stan臋艂a okrakiem nad cia艂em, tak jak prawdopodobnie zrobi艂 to zab贸jca. Pochylona, zacz臋艂a od ogl臋dzin ta艣my.

- Mocna. Wygl膮da jak ta艣my u偶ywane do oklejania ci臋偶kich przesy艂ek. Morderca przycina艂 j膮 ostrym narz臋dziem. Ko艅ce nie s膮 poszarpane. Zapewne by艂y to no偶yczki albo no偶yk do papieru. Porz膮dna, staranna robota. Nie spieszy艂 si臋.

Ta艣ma, gdy j膮 odrywa艂a od g艂adkiej wilgotnej powierzchni wanny, lekko chrz臋艣ci艂a. Eve nie spieszy艂a si臋, uwa偶nie pakuj膮c j膮 do torby na dowody rzeczowe.

Gdy uwolni艂a g艂ow臋 ofiary, podnios艂a j膮 i odwr贸ci艂a. Nie znalaz艂a 偶adnych 艣lad贸w po uderzeniu.

Og艂uszy艂 go, pomy艣la艂a. U偶y艂 broni. Prawdopodobnie policyj­nego pistoletu. Cholera.

Pracowa艂a dalej, oddaj膮c Roarke'owi zapiecz臋towan膮 w torbie ta艣m臋.

Jej ruchy by艂y szybkie, ale dok艂adne. Oczy pozbawione wyrazu. Dystansuje si臋, jak tylko potrafi, koncentruj膮c umys艂 i ruchy na zadaniu, my艣la艂 Roarke.

Jego 偶ona z pewno艣ci膮 nie uwa偶a艂aby, 偶e do tego, co robi, potrzebna jest odwaga. Jednak on mia艂 inne zdanie. Podziwia艂 jej ca艂kowite oddanie si臋 pracy, mimo 偶e sta艂a nad cia艂em cz艂owieka, kt贸rego nie lubi艂a.

- Mikro okulary - rzuci艂a, wi臋c je poda艂.

W艂o偶y艂a je sobie na nos i kucn臋艂a, 偶eby przyjrze膰 si臋 zatartemu nask贸rkowi. Bayliss pr贸bowa艂 zerwa膰 ta艣m臋. Bez rezultatu. Eve, ogl膮daj膮c otarcia, prowadzi艂a wewn臋trzny monolog. Tak, my艣la艂a, morderca chcia艂, 偶eby艣 偶y艂 i by艂 przytomny, gdy nape艂nia艂 wann臋 wod膮. 呕eby艣 krzycza艂, b艂aga艂 i p艂aka艂.

Czy wo艂a艂e艣 do niego po imieniu? Za艂o偶臋 si臋, 偶e tak.

Obr贸ci艂a zmar艂ego, nie艣wiadomie czyni膮c to bardzo delikatnie. Na plecach i po艣ladkach zobaczy艂a lekkie odgniecenia, w miejscach, gdzie cia艂o dotyka艂o powierzchni wanny.

Na biodrze Bayliss mia艂 ma艂y tatua偶, z艂oto - czarny, replik臋 odznaki, takiej samej, jak ta, kt贸ra le偶a艂a na pod艂odze umazana we krwi.

- Policjant do szpiku ko艣ci - skomentowa艂a. - Przynajmniej za takiego si臋 mia艂. Zapewne bardzo nie chcia艂 tak umiera膰. Nagi, bezsilny, upodlony.

Zebra艂a 偶etony z dna wanny.

- Trzydzie艣ci - powiedzia艂a, potrz膮saj膮c nimi w d艂oni, po czym wrzuci艂a je do torebki na dowody, kt贸r膮 trzyma艂 Roarke. - Zmienia metody, ale nie symbole. 艢mier膰 nast膮pi艂a stosunkowo niedawno. To znaczy, 偶e nie sp贸藕nili艣my si臋 a偶 tak bardzo. Krew dopiero zacz臋艂a t臋偶e膰. Potrzebuj臋 termometru, 偶eby dok艂adnie okre艣li膰 czas zgonu.

- Pani porucznik. - Roarke podsun膮艂 jej termometr. - Zdaje si臋, 偶e zjawi艂 si臋 pani zesp贸艂.

- Hm? - zapyta艂a nieprzytomnie. Ale po chwili i ona us艂ysza艂a st艂umione odg艂osy dochodz膮ce z klatki schodowej. - W porz膮dku. Prawie sko艅czy艂am. Godzina - stwierdzi艂a z odraz膮, patrz膮c na termometr. - Sp贸藕nili艣my si臋 nie wi臋cej ni偶 godzin臋.

W艂a艣nie wychodzi艂a z wanny, gdy do 艂azienki wesz艂a Peabody.

- Pani porucznik.

- Nagrywamy, Peabody. Dopilnuj, 偶eby go zapakowano i za艂atw transport. I przy艣lij tu ekip臋 od odcisk贸w. Czy przyjecha艂 z tob膮 kto艣 z Wydzia艂u Elektronicznego?

- Feeney i McNab.

- Kiedy dotr膮, ka偶 im sprawdzi膰 system alarmowy, a potem telefony. Cho膰 sama nie wiem po co. Dzi臋kuj臋, szeryfie. - Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 po dyktafon. - To moja asystentka, inspektor Peabody. Teraz ona zajmie si臋 dalszymi dzia艂aniami, je艣li to panu nie b臋dzie przeszkadza艂o.

- Ale偶 sk膮d.

- Chc臋 przeszuka膰 dom. Bayliss zabra艂 ze sob膮 kartoteki. Musz臋 je odnale藕膰.

- Gabinet na pierwszym pi臋trze - wtr膮ci艂 si臋 Roarke, zwracaj膮c jej uwag臋 na siebie. - Mog臋 ci臋 tam zaprowadzi膰.

Co艣 w g艂osie m臋偶a m贸wi艂o, 偶e wola艂by pokaza膰 ten gabinet tylko jej. Zwalczy艂a irytacj臋, kt贸ra pojawi艂a si臋 automatycznie na my艣l, 偶e bez pozwolenia chodzi艂 po domu, i odwr贸ci艂a si臋 do Reese'a.

- Chcia艂abym, 偶eby pan ze swoimi lud藕mi przepyta艂 s膮siad贸w. Poza tym dobrze by by艂o, 偶eby艣cie skontaktowali si臋 z wozami patrolowymi i zapytali, czy kto艣 przypadkiem nie widzia艂 dzisiaj w okolicy jakiego艣 podejrzanego pojazdu.

- Zajm臋 si臋 tym natychmiast. Ale na zewn膮trz, je艣li nie b臋dzie pani mia艂a nic przeciwko temu. Musz臋 zaczerpn膮膰 powietrza.

- Dzi臋ki. - Ruszy艂a za Roarkiem, przepuszczaj膮c na schodach ekip臋 dochodzeni贸wki. - Dlaczego chodzi艂e艣 po domu? To oficjalne 艣ledztwo i nie pozwol臋, 偶eby cywile czuli si臋 tu jak u siebie.

- Dzia艂a艂em jako tw贸j tymczasowy asystent - usprawiedliwi艂 si臋. - A tak przy okazji, wszystkie okna i drzwi maj膮 za艂o偶one czujki alarmowe. Alarm nale偶y do najlepszych, a produkuje go moja firma. Nikt w nim nie grzeba艂. A to znaczy, 偶e morderca zna艂 kod. Uda艂o mi si臋 te偶 znale藕膰 automat steruj膮cy kamerami - ci膮gn膮艂. - Feeney potwierdzi, 偶e w nim te偶 nikt nic nie naruszy艂, a kamery zosta艂y wy艂膮czone za pomoc膮 kodu. Tak wi臋c od godziny si贸dmej wieczorem nie ma nagra艅 tego, co dzia艂o si臋 przed domem i wewn膮trz.

- Nasz ch艂opiec si臋 napracowa艂.

- M贸wisz o mnie czy o zab贸jcy?

- Ha, ha, bardzo 艣mieszne. Nie panikuje, nie spieszy si臋, zaciera za sob膮 艣lady. I ca艂y czas jest w艣ciek艂y. To musi by膰 cholernie dobry policjant.

Min臋艂a drzwi wskazane przez m臋偶a. Znalaz艂a si臋 w du偶ym gabinecie z tyln膮 艣cian膮 ze szk艂a, przez kt贸r膮 wida膰 by艂o morze.

Od razu dostrzeg艂a oznaki po艣piechu. R贸偶ne przedmioty le偶a艂y nie na swoim miejscu. Mokra plama na chromowym blacie biurka zosta艂a utworzona przez p艂yn, kt贸ry wyla艂 si臋 z przewr贸conej szklanki. Obok znajdowa艂 si臋 rzucony niedbale stos dyskietek. Kupka ubra艅 na pod艂odze. Rozpozna艂a garnitur, kt贸ry Bayliss mia艂 na sobie u Tibble'a.

- Morderca zaskoczy艂 go przy pracy - zacz臋艂a. - Bayliss wcze艣niej przygotowa艂 sobie drinka. - Podnios艂a szklank臋 i po­w膮cha艂a. - Chyba szkocka. Zamierza艂 przejrze膰 kartoteki. Co艣 us艂ysza艂, podni贸s艂 wzrok, zobaczy艂 kogo艣 w drzwiach. Podskoczy艂 na r贸wne nogi i wyla艂 zawarto艣膰 szklanki. Mo偶e nawet mia艂 czas wypowiedzie膰 imi臋, ale zaraz pad艂.

Obesz艂a pok贸j, potem biurko.

- Zab贸jca rozebra艂 go tutaj. Zgodnie z wcze艣niej obmy艣lanym planem. Zanim pojawi艂 si臋 przed Baylissem, obszed艂 ca艂y dom, zapoznaj膮c si臋 z jego rozk艂adem. Cholera, mo偶e nawet bywa艂 tu na przyj臋ciach i go zna艂. Rozbroi艂 kamery bezpiecze艅stwa, wyj膮艂 z nich dyski. A ta艣ma? Przyni贸s艂 j膮 ze sob膮?

Zabra艂a si臋 do otwierania szuflad i szafek.

- Nie, popatrz. Tu jest rolka takiej samej, tylko nie odpiecz臋towana. Znalaz艂 to, czego potrzebowa艂, w tym gabinecie.

Reszt臋 ta艣my i narz臋dzie, kt贸rym j膮 przycina艂, zabra艂. Nie znajdziemy ich.

- Pani porucznik - cicho odezwa艂 si臋 Roarke. - Niech pani spojrzy na dyskietki.

- Ju偶, zaraz si臋 nimi zajm臋. Potem zani贸s艂 Baylissa na g贸r臋. Jest silny. Nie zauwa偶y艂am 偶adnych 艣lad贸w 艣wiadcz膮cych o tym, 偶e Baylissa ci膮gni臋to, 偶adnych zadrapa艅 lub siniak贸w. Po艂o偶y艂 go do wanny. Nie wrzuci艂, bo nie ma obra偶e艅. A potem przyklei艂 ta艣m膮. Morderca nie zdj膮艂 z siebie ubrania, ale pozby艂 si臋 but贸w. W 艂azience brakuje odcisk贸w podeszew, za to mokre ka艂u偶e oznaczaj膮, 偶e wychodz膮c, ocieka艂 wod膮.

Tak, widzia艂a wszystko oczami wyobra藕ni. T臋 cierpliwo艣膰 i skrupulatno艣膰 zab贸jcy, mimo szale艅stwa w艣ciek艂o艣ci trawi膮cego jego serce.

- Potem czeka艂, a偶 Bayliss oprzytomnieje. Wtedy odby艂a si臋 kr贸tka rozmowa. Dlatego w艂a艣nie umrzesz. Dlatego w艂a艣nie zas艂ugujesz na to, 偶eby umrze膰, 偶eby cierpie膰 ze strachu i poni偶enia. I pu艣ci艂 wod臋 gor膮cym strumieniem, s艂uchaj膮c b艂aga艅 i krzyk贸w Baylissa. Poziom wody si臋 podnosi, jest gor膮ca, ale on pozostaje zimny. Zimny jak l贸d. Przygl膮da si臋 艣mierci. Stoi tam i patrzy, jak nadchodzi.

Ten widok go nie podnieca ani nie przygn臋bia. To tylko zadanie, kt贸re nale偶a艂o wykona膰, i to wykona膰 dobrze. Aby osi膮gn膮膰 cel. Gdy woda wype艂nia p艂uca Baylissa, kiedy ofiara przestaje walczy膰, a jej oczy nieruchomiej膮, zab贸jca wyjmuje monety i rzuca je na cia艂o. Judaszowe srebrniki.

Potem odwraca si臋, ociekaj膮cy wod膮, podnosi buty i wychodzi t膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 przyszed艂. Zostawia otwarte drzwi, bo chce, 偶eby morderstwo zosta艂o odkryte jak najszybciej. Chce, 偶eby si臋 o nim dowiedziano. Og艂oszono. Rozmawiano. Zadanie nie b臋dzie zako艅czone, dop贸ki departament si臋 nie dowie, 偶e zgin膮艂 nast臋pny policjant.

- Nie potrafi臋 tak rekonstruowa膰 wydarze艅 - rzuci艂 Roarke. - Jeste艣 niesamowita.

- To nic trudnego.

- Nie wtedy, gdy si臋 s艂yszy, jak ty to robisz - mrukn膮艂.

Zastanawia艂 si臋, ile jeszcze Eve przechowuje w pami臋ci takich scen jak ta, kt贸r膮 przed chwil膮 opisa艂a? Ilu zab贸jc贸w i ofiar?

Kiedy艣 mu t艂umaczy艂a, 偶e aby nie da膰 si臋 pokona膰 takim koszmarnym widokom, nie pozwoli膰 im wnikn膮膰 w psychik臋, trzeba umie膰 zachowa膰 dystans. Wiedzia艂, 偶e Eve nic potrafi tego zrobi膰 i 偶e wszystko j膮 przenika, a potem prze艣laduje, ale mo偶e w艂a艣nie z tego powodu jest tak膮 dobr膮 policjantk膮.

- Obejrzyj dyskietki, Eve.

- Widzia艂am je.

By艂o ich mn贸stwo. Rozpoznawa艂a niekt贸re nazwiska widniej膮ce na etykietach. Policjanci. Szczurze kartoteki Baylissa zawieraj膮ce dowody przest臋pstw. Nawet najwy偶szych funkcjonariuszy.

- Przynajmniej by艂 demokratyczny w tym polowaniu na czarow­nice. - Dostrzeg艂a etykietk臋 ze swoim nazwiskiem. - Spakujemy je i zabierzemy ze sob膮. Przejrzenie ich nie b臋dzie nale偶a艂o do przyjemno艣ci. Jego komputer nadal jest w艂膮czony. - Usiad艂a i popatrzy艂a z zastanowieniem na pusty ekran.

- W 艣rodku znajduje si臋 dyskietka. I, jak mi si臋 wydaje, nie nale偶膮ca do ofiary.

- Dotyka艂e艣 tego? - Obr贸ci艂a si臋 z krzes艂em, spogl膮daj膮c na m臋偶a z gniewem. - M贸wi艂am, 偶eby艣...

- Zamknij si臋, Eve, i obejrzyj jej zawarto艣膰.

Mia艂a mu wi臋cej do powiedzenia, o wiele wi臋cej, ale postanowi艂a zaczeka膰, a偶 b臋d膮 sami. Odwr贸ci艂a si臋 do monitora.

- W艂膮cz dyskietk臋 - poleci艂a.

Na ekranie w ciszy pojawi艂y si臋 proste, jasne litery na szarym tle.

Porucznik Dallas, poniewa偶 prowadzi Pani 艣ledztwo w sprawie 艣mierci Kohliego, Millsa, a teraz tak偶e Barlissa, adresuj臋 t臋 wiadomo艣膰 do Pani.

Bardzo 偶a艂uj臋 艣mierci detektywa Taja Kohliego. Zosta艂em wprowadzony w b艂膮d, przede wszystkim przez cz艂owieka, na kt贸rym zaraz wykonam egzekucj臋 za jego przest臋pstwa. Przest臋pstwa przeciw odznace, kt贸rej u偶ywa艂 w z艂ych celach, b臋d膮c 偶膮dny w艂adzy. Czy to mniejszy grzech ni偶 Millsa, kt贸ry zdradzi艂 odznak臋 dla pieni臋dzy?

Nie interesuje mnie, czy ma Pani podobne pogl膮dy do moich. To, co robi臋, jest zwi膮zane z przysi臋g膮 i nie zatrzymam si臋.

Maj膮c na wzgl臋dzie zale偶no艣ci mi臋dzy nami, po艣wi臋ci艂em czas i przeczyta艂em dane, kt贸re Bayliss zebra艂 na Pani temat. Je艣li jego zarzuty i oskar偶enia opieraj膮 si臋 na rzeczywistych podstawach, Pani tak偶e zniewa偶y艂a odznak臋. Nie zamierzam wierzy膰 k艂amcy, policjantowi, kt贸rego za艣lepi艂a 偶膮dza w艂adzy. Ale musz臋 si臋 nad tym zastanowi膰.

Daj臋 Pani siedemdziesi膮t dwie godziny na oczyszczenie si臋 z zarzut贸w. Je艣li oka偶e si臋, 偶e poprzez m臋偶a 艂膮czy Pani膮 co艣 z Maxem Rickerem, zginie Pani. Je艣li zarzuty s膮 fa艂szywe, a Pani jest tak zdolna i oddana s艂u偶bie, jak si臋 o Pani m贸wi, znajdzie Pani spos贸b na z艂amanie Rickera i jego organizacji w wyznaczonym czasie. B臋dzie to wymaga艂o po艣wi臋cenia i wykorzystania wszystkich Pani zdolno艣ci. Poniewa偶 pragn臋 by膰 sprawiedliwy, bo sprawiedliwo艣膰 jest w艂a艣nie moim celem, przyrzekam, 偶e w tym czasie nie zaatakuj臋 ani Pani, ani nikogo innego, daj膮c Pani chwil臋 oddechu.

Prosz臋 schwyta膰 Maxa Rickera, Pani porucznik. Albo ja rozprawi臋 si臋 z Pani膮.

18

Eve skopiowa艂a wiadomo艣膰, dyskietki zamkn臋艂a w torbie na dowody rzeczowe, a komputerem kaza艂a zaj膮膰 si臋 Feeneyowi. Ten zabra艂 sprz臋t do wydzia艂u i tam roz艂o偶y艂 go na cz臋艣ci sk艂adowe. Eve zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e wszystkie te czynno艣ci s膮 tylko formalno艣ci膮. Zab贸jca, opr贸cz wiadomo艣ci adresowanej do niej, z pewno艣ci膮 nie zostawi艂 po sobie w komputerze 艣ladu.

Ricker znajdowa艂 si臋 r贸wnie偶 na jej li艣cie i zamierza艂a go schwyta膰. Ale nie m贸g艂 by膰 i nie b臋dzie priorytetem. To nie on morduje policjant贸w, cho膰 bez w膮tpienia co艣 go 艂膮czy z morderc膮.

Najpierw trzeba zatrzyma膰 szalonego policjanta, kt贸ry teraz na dodatek straszy tak偶e j膮. I niech straszy, a ona i tak nie zmieni kierunku dochodzenia, nie skoncentruje si臋 na Rickerze. Mia艂a do wykonania zadanie i zamierza艂a je realizowa膰 krok po kroku.

Pospieszy艂a technik贸w, osobi艣cie zadzwoni艂a do laboratorium z kilkoma pogr贸偶kami do艂膮czonymi do pro艣by, by potraktowali jej pr贸bki priorytetowo. Sama by艂a gotowa prowadzi膰 艣ledztwo przez dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋 do samego ko艅ca. I tak te偶 b臋d膮 pracowa膰 wszyscy z jej zespo艂u.

Roarke mia艂 do wykonania inne zadanie, o zupe艂nie odmien­nym charakterze. Nie zamierza艂 marnowa膰 czasu i pyta膰 Eve, jakie ma plany, ani si臋 z ni膮 k艂贸ci膰 o to, 偶e powinna przedsi臋wzi膮膰 jakie艣 kroki w celu zapewnienia sobie bezpiecze艅stwa.

Zostawi艂 j膮 przy pracy i sam wr贸ci艂 do Nowego Jorku. Gdy tylko tam dotar艂, od razu zabra艂 si臋 do realizacji swojego planu.

Pojecha艂 do Czy艣膰ca i odkodowa艂 szyfr przy wej艣ciu. Ba艂agan zosta艂 uprz膮tni臋ty, a pierwsze prace naprawcze ju偶 si臋 toczy艂y. Klub nie przypomina艂 eleganckiej jaskini grzechu sprzed zab贸jstwa, ale wkr贸tce znowu ni膮 b臋dzie. Za kilka dni.

Nowe o艣wietlenie odbija艂o si臋 od posadzki, teraz skomponowanej ze srebrnych kwadrat贸w i okr臋g贸w. Lustra za barem zgodnie z instrukcjami Roarke'a, zosta艂y wymienione na ciemnoniebieskie, co dawa艂o troch臋 nieziemski efekt.

A raczej, pomy艣la艂 Roarke, kosmiczny, a o taki mu w艂a艣nie chodzi艂o. Przeszed艂 za bar i si臋gn膮艂 po brandy, gdy na d艂ugich kr臋conych schodach pojawi艂a si臋 Rue MacLean.

- Sprawdza艂am system zabezpiecze艅 - poinformowa艂a i u艣miech­n臋艂a si臋. - Dzia艂a doskonale. Podziwiam tempo, z jakim prowadzisz remont.

- Chc臋 otworzy膰 klub w ci膮gu siedemdziesi臋ciu dw贸ch godzin.

- Siedemdziesi臋ciu... - Odebra艂a od niego szklaneczk臋, kt贸r膮 poda艂 jej przez kontuar baru i g艂o艣no westchn臋艂a. - Jakim cudem?

- Ju偶 si臋 o to postaram. Powiadom personel, 偶e ma si臋 jutro rano stawi膰 do pracy, a sama ustal kolejno艣膰 dy偶ur贸w. Otwieramy w pi膮tek wieczorem, i to z wielka pomp膮. - Sprawdzaj膮c, jakie wra偶enie zrobi) na Rue, podni贸s艂 do ust szklaneczk臋 z brandy.

- Ty tu jeste艣 szefem.

- Zgadza si臋. - Wyj膮艂 papierosy, po艂o偶y艂 paczk臋 na barze i zapali艂 jednego. - Jak on do ciebie dotar艂?

Dostrzeg艂 grymas paniki, po kt贸rym natychmiast na twarzy Rue pojawi艂o si臋 zdumienie.

- S艂ucham?

- U偶ywa艂 mojego klubu do swoich interes贸w. Nic wielkiego. Chodzi o to, 偶eby m贸g艂 siedzie膰 w tej swojej luksusowej fortecy i wyobra偶a膰 sobie, jak robi ze mnie dupka w moim w艂asnym klubie. Z czasem stanie si臋 nieostro偶ny, je艣li ju偶 to nie nast膮pi艂o. To dla niego charakterystyczne. Jego lekkomy艣lno艣膰 jest chyba bardzo niebezpieczna. By膰 mo偶e ten gliniarz, kt贸ry zosta艂 tu zamordowany, co艣 wyw膮cha艂. Ale zmar艂, zanim dotar艂 do sedna.

Rue zrobi艂a si臋 blada, tak blada, 偶e jej twarz sta艂a si臋 prawie przezroczysta.

- My艣lisz, 偶e to Ricker kaza艂 zabi膰 tego policjanta?

Zaci膮gn膮艂 si臋, a potem wypu艣ci艂 dym, patrz膮c na ni膮 przez szare k艂臋by.

- Nie, nie bezpo艣rednio. Ale interesuj膮cy jest moment, w kt贸rym dosz艂o do tej zbrodni. Niekorzystny dla policjanta. Potencjalnie r贸wnie偶 dla mnie i oczywi艣cie dla ciebie, Rue.

- Zupe艂nie nie wiem, o czym m贸wisz.

Chcia艂a si臋 cofn膮膰, ale Roarke tak silnie chwyci艂 j膮 za r臋k臋, 偶e zrozumia艂a, i偶 lepiej zrobi, pozostaj膮c, tam gdzie stoi.

- Nie r贸b tego - rzuci艂 tak 艂agodnie, 偶e a偶 zadr偶a艂a. - Tylko mnie wkurzysz. Pytam, jak do ciebie dotar艂. Pytam, poniewa偶 od dawna jeste艣my przyjaci贸艂mi.

- Przecie偶 wiesz, 偶e nic mnie nie 艂膮czy z Rickerem.

- Mia艂em tak膮 nadziej臋. - Przechyli艂 g艂ow臋. - Ty dr偶ysz. My艣lisz, 偶e ci臋 skrzywdz臋? Widzia艂a艣, 偶ebym kiedykolwiek uderzy艂 kobiet臋, Rue?

- Nie. - Jedna 艂za, du偶a i b艂yszcz膮ca, sp艂yn臋艂a jej po policzku. - Nie, nic widzia艂am. To nie w twoim stylu.

- Ale za to w stylu Rickera. Co on ci zrobi艂?

Tym razem to wstyd wypycha艂 jej z oczu 艂zy, zatyka艂 gard艂o.

- O Bo偶e, Roarke, tak mi przykro. Bardzo przykro. Zabra艂 mnie z ulicy, a w艂a艣ciwie dw贸ch jego ludzi, wprost z ulicy. Zawie藕li mnie do niego. Akurat jad艂 jaki艣 wykwintny lunch. Powiedzia艂 mi, co si臋 stanie i co ze mn膮 b臋dzie, je艣li si臋 mu nie podporz膮dkuj臋.

- A wi臋c zgodzi艂a艣 si臋.

- Na pocz膮tku nie. - Wyj臋艂a z jego paczki papierosa i chcia艂a go zapali膰, ale jej si臋 nie udawa艂o. Roarke podtrzyma艂 jej r臋k臋. - By艂e艣 dla mnie dobry. Traktowa艂e艣 mnie z szacunkiem i uczciwie. Wiem, 偶e nie musisz mi wierzy膰, ale powiedzia艂am mu, 偶eby sobie poszed艂 do diab艂a. Powiedzia艂am, 偶e kiedy si臋 dowiesz, co zamierza, to... c贸偶, wymy艣li艂am r贸偶ne straszne rzeczy, kt贸re mu zrobisz. A on tam tylko siedzia艂, z tym okropnym, z艂o艣liwym u艣mieszkiem na twarzy, i czeka艂, a偶 si臋 z艂ami臋. Ba艂am si臋. Ba艂am si臋, kiedy tak na mnie patrzy艂. Jakbym by艂a robakiem, a on zamierza艂 mnie rozgnie艣膰, je艣li najdzie go taka ochota. Potem wym贸wi艂 nazwisko i poda艂 adres. Nazwisko mojej matki.

Rz臋zi艂a, podnosz膮c szklaneczk臋 i pij膮c z niej 艂apczywie.

- Pokaza艂 mi nagrania. Kaza艂 j膮 艣ledzi膰, obserwowa膰 dom, kt贸ry ty mi pomog艂e艣 dla niej kupi膰. Filmowa艂 j膮, jak by艂a na zakupach, w odwiedzinach u przyjaci贸艂, po prostu wsz臋dzie. Chcia艂am si臋 w艣ciec, by膰 z艂a, ale nie mog艂am prze艂ama膰 przera­偶enia. Przyrzek艂, 偶e je艣li b臋d臋 mu pos艂uszna, a powiedzia艂, 偶e przecie偶 nie ma w tym nic z艂ego, moja matka uniknie gwa艂tu, tortur i pobicia.

- Zapewni艂bym jej ochron臋, Rue. Mog艂a艣 mi zaufa膰. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- On potrafi znale藕膰 s艂aby punkt. Zawsze. To jego dar. I tak naciska膰, a偶 zrobisz wszystko, 偶eby tylko przesta艂. Wi臋c zdradzi艂am ci臋, 偶eby go powstrzyma膰. - Otar艂a 艂zy. - Przykro mi.

- Nie tknie twojej matki, przyrzekam ci. Zawioz臋 j膮 w pewne miejsce, gdzie b臋dzie bezpieczna, dop贸ki si臋 z nim nie uporamy.

Rue spojrza艂a na niego zaskoczona.

- Nie rozumiem.

- Poczujesz si臋 lepiej, gdy nie b臋dziesz si臋 o ni膮 ba艂a, a mnie potrzebna twoja energia do zaj臋cia si臋 klubem.

- Nie wyrzucisz mnie? Po czym艣 takim?

- Nie mam matki, ale wiem, co to znaczy kocha膰 kogo艣 bardziej ni偶 w艂asne 偶ycie i do czego jest si臋 zdolnym, 偶eby uchroni膰 ukochan膮 osob臋 przed niebezpiecze艅stwem. Uwa偶am, 偶e pope艂ni艂a艣 b艂膮d, nie ufaj膮c mi, ale nie wini臋 ci臋 za to.

Usiad艂a, zanurzywszy twarz w d艂oniach. Podczas gdy zanosi艂a si臋 cichym p艂aczem, Roarke odstawi艂 brandy i postawi艂 na ladzie butelk臋 z wod膮 mineraln膮.

- Napij si臋 tego, b臋dziesz mia艂a ja艣niejszy umys艂.

- W艂a艣nie z tego powodu on ci臋 tak nienawidzi. - Odezwa艂a si臋 g艂osem ochryp艂ym, ale ju偶 nie dr偶膮cym. - Bo nigdy nie m贸g艂by, nie potrafi艂by by膰 tob膮. Nie jest w stanie zrozumie膰, co jest w tobie takiego, co sprawia, 偶e zawsze potrafisz by膰 sob膮. On nie tylko pragnie twojej 艣mierci, on chce ci臋 zruj­nowa膰.

- Licz臋 na to. A teraz powiem ci, co zrobisz.

Eve uzna艂a, 偶e skoro ju偶 rok bawi si臋 w ma艂偶e艅stwo i odgrywa rol臋 偶ony, to ma prawo uwa偶a膰, 偶e zna swojego m臋偶a i wie, jak z nim post臋powa膰 w r贸偶nych sytuacjach. Chodzi艂o o jej prac臋. Naj艂atwiej unikn膮膰 jego wtr膮cania si臋 w ni膮, nie rozmawiaj膮c z nim na tematy zwi膮zane z dochodzeniem tak d艂ugo, jak to tylko mo偶liwe.

Nie zastanawiaj膮c si臋 d艂u偶ej, zadzwoni艂a do domu z pok艂adowego wideofonu. Po艂膮czy艂a si臋 od razu z aparatem w sypialni, zak艂adaj膮c, 偶e jest to ostatnie miejsce, w kt贸rym o tej porze dnia Roarke m贸g艂by si臋 znajdowa膰. Przypuszcza艂a, 偶e jest w swoim biurze. Postanowi艂a zostawi膰 wiadomo艣膰 na automatycznej sekretarce, licz膮c na to, 偶e minie sporo czasu, zanim m膮偶 j膮 ods艂ucha.

- Hej! - U艣miechn臋艂a si臋 krzywo do ekranu. - Pomy艣la艂am, 偶e powinnam ci powiedzie膰, 偶e b臋d臋 w pracy. Prze艣pi臋 si臋 tam. Potem zajm臋 si臋 m贸zgowcami z laboratorium, pr贸buj膮c wydoby膰 z nich wyniki. Skontaktuj臋 si臋 z tob膮, gdy tylko b臋d臋 mia艂a woln膮 chwil臋. Do zobaczenia.

Zako艅czy艂a po艂膮czenie i nie艣wiadoma tego, cicho odetchn臋艂a. Dostrzeg艂a ponure spojrzenie Peabody.

- O co chodzi?

- Chcesz pozna膰 zdanie niezam臋偶nej kobiety na temat tej ma艂偶e艅skiej karuzeli?

- Nie.

- Dobrze wiesz, 偶e Roarke nie przejdzie oboj臋tnie nad tym, 偶e ignorujesz pogr贸偶ki - ci膮gn臋艂a mimo wszystko Peabody, nie przejmuj膮c si臋 wrogim spojrzeniem prze艂o偶onej. - Pr贸bujesz wi臋c go unika膰. Jestem zbyt zaj臋ta, 偶eby teraz rozmawia膰, nie czekaj na mnie. - Nie potrafi艂a pohamowa膰 kpi膮cego tonu. - Ju偶 widz臋, jak ci to co艣 pomo偶e.

- Zamknij si臋. - Eve poruszy艂a si臋 na siedzeniu, walcz膮c z ciekawo艣ci膮 i ostatecznie przegrywaj膮c z ni膮. - Dlaczego uwa偶asz, 偶e nie pomo偶e?

Wprawdzie jeste艣 sprytna, Dallas, ale Roarke jest spryt­niejszy. Mo偶e nawet pozwoli ci臋 jaki艣 czas poharcowa膰, ale potem nast膮pi bum.

- Bum? Co, do diab艂a, znaczy to bum?

- Nie wiem, bo nie jestem taka sprytna jak wy dwoje. Ale dowiemy si臋, kiedy to zobaczymy. - Peabody pohamowa艂a ziew­ni臋cie. Podje偶d偶a艂y pod budynek laboratorium. - Ju偶 dawno nie je藕dzi艂am zwyk艂ym radiowozem. - Dotkn臋艂a cienkiego, straszliwie niewygodnego siedzenia. - I wcale si臋 nie st臋skni艂am.

- Nic lepszego nie wpad艂o mi w r臋ce. Dostanie mi si臋 za to, 偶e przej臋艂am ten w贸z na miejscu zbrodni od tamtejszej policji, ale m贸j jest takim wrakiem, 偶e nie nadaje si臋 ju偶 do niczego.

- No tak. - Peabody znowu ziewn臋艂a i potar艂a oczy. - Za to ten policjant, kt贸remu go zabra艂a艣, by艂 wniebowzi臋ty. Pewnie zawiesi sobie w tym samochodzie plakietk臋 z napisem 鈥濼u siedzia艂a Eve Dallas鈥.

- Odczep si臋. - Ale kiedy wspina艂y si臋 po schodach, Eve 艣mia艂a si臋 z pomys艂u asystentki. - Chc臋, 偶eby艣 zadzwoni艂a do Wydzia艂u Zaopatrzenia. Nie darz膮 ci臋 tam tak膮 nienawi艣ci膮 jak mnie. Jeszcze nie. Zmu艣 ich, 偶eby naprawili mi samoch贸d.

- B臋dzie szybciej, je艣li sk艂ami臋 i z艂o偶臋 zam贸wienie pod innym numerem odznaki.

- Tak, masz racj臋. U偶yj numeru Baxtera. Jeste艣 wyko艅czona - zauwa偶y艂a, gdy Peabody ponownie ziewn臋艂a. - Kiedy ju偶 tu sko艅czymy, zrobisz sobie godzinn膮 przerw臋 albo we藕 co艣 na rozbudzenie. Cokolwiek. Musisz by膰 teraz przytomna.

- Zaraz z艂api臋 drugi oddech.

Stra偶nik przy drzwiach wygl膮da艂, jakby nie wiedzia艂, co to znaczy drugi oddech. Mia艂 p贸艂przymkni臋te oczy, pognieciony mundur i wgnieciony prawy policzek.

- Mo偶ecie wej艣膰 - powiedzia艂 kr贸tko i natychmiast schowa艂 si臋 do swojej s艂u偶b贸wki.

- To miejsce w nocy przypomina gr贸b. - Peabody lekko si臋 wzdrygn臋艂a. - Gorzej ni偶 w kostnicy.

- O偶ywimy nieco atmosfer臋.

Nie spodziewa艂a si臋, 偶e Dickie wpadnie w sza艂 rado艣ci na jej widok. I nie spodziewa艂a si臋, 偶e ponownie us艂yszy g艂os Mavis. A w艂a艣nie on wdar艂 si臋 do jej uszu, gdy przekroczy艂a pr贸g laboratorium.

G艂贸wny laborant Berenski, kt贸rego przezywano, bynajmniej nie z czu艂o艣ci膮, Dickhead, siedzia艂 pochylony przy elektronicznym mikroskopie, a jego chude po艣ladki porusza艂y si臋 w takt muzyki. Pod艣piewywa艂 sobie cicho pod nosem.

W tej chwili Eve ju偶 wiedzia艂a, 偶e mo偶e prosi膰 laboranta nawet o gwiazdk臋 z nieba. Mia艂a odpowiedni膮 kart臋 przetargow膮.

- Hej, Dickie.

- Dla ciebie pan Dickie. - Uni贸s艂 g艂ow臋, a Eve przekona艂a si臋, 偶e mia艂a racj臋. Berenski nie by艂 szcz臋艣liwy z powodu jej pojawienia si臋. Patrzy艂 na ni膮 wrogo, a du偶e usta wykrzywia艂 mu grymas kpiny. I, jak zauwa偶y艂a, koszul臋 w艂o偶y艂 na lew膮 stron臋. - Kto to s艂ysza艂, 偶eby wyci膮ga膰 mnie z 艂贸偶ka w 艣rodku nocy. Dla ciebie, Dallas, wszystko jest zawsze najwa偶niejsze. Nie naciskaj na mnie. bo i tak wyniki dostaniesz dopiero wtedy, jak b臋d膮. Ani minuty wcze艣niej. Id藕 sobie gdzie艣 i nie st贸j mi nad g艂ow膮.

- Ale ja ca艂y dzie艅 marzy艂am o tym, 偶eby by膰 blisko ciebie. Prze艣lizn膮艂 si臋 po niej podejrzliwym wzrokiem. Zazwyczaj, gdy si臋 u niego zjawia艂a, to tylko po to, 偶eby na niego krzycze膰. Nie ufa艂 jej, kiedy by艂a taka u艣miechni臋ta i 偶artowa艂a.

- Masz ca艂kiem dobry nastr贸j jak na kogo艣, przed kim 艣ciel膮 si臋 trupy - zauwa偶y艂 z艂o艣liwie.

- C贸偶 mog臋 powiedzie膰. To ta muzyka tak mi poprawia humor. Wiesz, 偶e w przysz艂ym tygodniu Mavis ma tu koncert. S艂ysza艂am, 偶e wyprzedali ju偶 wszystkie bilety. Ty te偶 o tym s艂ysza艂a艣, Peabody?

- Tak. - Mimo zm臋czenia asystentka 艂apa艂a w lot, o co chodzi prze艂o偶onej. - Daje tylko jeden wyst臋p. To sza艂owa babka.

- Sza艂owa to ma艂o powiedziane - rzuci艂 Dickie. - Dlatego poci膮gn膮艂em za kilka sznurk贸w i zdoby艂em dwa bilety na ten koncert. Na drugim balkonie.

- Przez takie sznurki mo偶na si臋 dorobi膰 tylko rozbitego nosa. - Eve przygl膮da艂a si臋 swoim paznokciom. - Mog臋 ci za艂atwi膰 dwa miejsca w pierwszym rz臋dzie i wej艣cie za kulisy. Rozumie si臋, je艣li w zamian za to zyskam przyjaciela.

G艂owa Dicka podskoczy艂a, a jego palce niczym odn贸偶a paj膮ka pochwyci艂y rami臋 Eve.

- Nabijasz si臋 ze mnie?

- Sk膮d. Gdybym zyska艂a przyjaciela - powt贸rzy艂a - a ten zrobi艂by wszystko, 偶ebym jak najszybciej dosta艂a wyniki, kt贸­rych potrzebuj臋, za艂atwi艂abym mu te bilety i wej艣ci贸wk臋 za kulisy.

Oczy laboranta zrobi艂y si臋 wilgotne.

- Masz we mnie od tej chwili najbardziej oddanego przyjaciela.

- Jakie to s艂odkie. Wi臋c podaj mi wyniki, Dickie, w ci膮gu godziny, a te bilety znajd膮 si臋 w twoich ma艂ych chciwych 艂apkach. Znajd藕 co艣 dla mnie, cokolwiek, na tego faceta, a ja dopilnuj臋, 偶eby Mavis obdarzy艂a ci臋 d艂ugim i mokrym po­ca艂unkiem w policzek.

Poklepa艂a go po g艂owie i ruszy艂a do wyj艣cia. Przy drzwiach obejrza艂a si臋 za siebie i zobaczy艂a, 偶e Dickie nie usiad艂, ale nadal stoi z szeroko otwartymi ustami i wyba艂uszonymi oczami.

- Zosta艂o ci ju偶 tylko pi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 minut, Dickie. Zegar bije.

Laborant rzuci艂 si臋 do mikroskopu.

- Sprytne - rzuci艂a Peabody po drodze. - Jeste艣 taka prze­bieg艂a.

Po powrocie na komend臋 Eve kaza艂a swojej asystentce napisa膰 wst臋pny raport na podstawie nagra艅 i notatek zebranych na miejscu zbrodni, a sama zatelefonowa艂a do rodziny zmar艂ego.

Zaj臋艂o jej to wi臋cej czasu, ni偶 mia艂a do stracenia, i tylko j膮 przygn臋bi艂o. 呕ona Baylissa nie umia艂a jej odpowiedzie膰 na 偶adne pytanie, a je艣li nawet przeszkadza艂 jej w tym szok, to Eve nie mia艂a czasu czeka膰, a偶 kobieta och艂onie.

Wdowa odm贸wi艂a identyfikacji zw艂ok pokazanych na kasecie wideo, wpad艂a w histeri臋, a偶 w ko艅cu siostra odebra艂a jej s艂uchawk臋.

Na ekranie pojawi艂a si臋 艂adna blada brunetka. W tle s艂ycha膰 by艂o p艂acz.

- Nie zasz艂a 偶adna pomy艂ka?

- Nie, nie zasz艂a. Mog臋 za艂atwi膰, 偶eby przyjecha艂 tam do was do hotelu kto艣 z policji, kto pomo偶e pani Bayliss.

- Nie, nie potrzeba. Zajm臋 si臋 ni膮. Ja i rodzina. Obcy tylko pogorsz膮 spraw臋. Dzisiaj kupi艂a mu spinki do koszuli. Bo偶e.

Brunetka zamkn臋艂a oczy i westchn臋艂a. Sprawia艂a wra偶enie opanowanej, co troch臋 zmniejszy艂o niepok贸j Eve.

- Natychmiast wracamy. Zajm臋 si臋 przygotowaniami. Zajm臋 si臋 siostr膮.

- Prosz臋 po powrocie jak najszybciej si臋 ze mn膮 skontaktowa膰. Musz臋 jeszcze raz porozmawia膰 z pani膮 Bayliss. Przykro mi z powodu tego, co si臋 sta艂o. - Eve osun臋艂a si臋 na krzes艂o i niewidz膮cy wzrok wbi艂a w pusty ekran.

Kohli, Mills, Bayliss. Postanowi艂a zapomnie膰 o dochodzeniu, za to wyobrazi膰 sobie ludzi. Policjant贸w. Chocia偶 ka偶dy z nich nosi艂 odznak臋, to ka偶dy nosi艂 j膮 inaczej. Wszyscy, tego by艂a pewna, znali swojego zab贸jc臋. Dwaj pierwsi znali go a偶 tak dobrze, 偶e mu ufali.

Zw艂aszcza Kohli. Nocna pogaw臋dka przy drinku w pustym klubie. Co艣 takiego robi si臋 z przyjacielem. Z drugiej strony m贸wi艂 o tym spotkaniu 偶onie. Mo偶e um贸wi艂 si臋 nie z przyjacielem, ale ze wsp贸艂pracownikiem, kt贸rego szanowa艂 albo oczekiwa艂 od niego porady. Nieformalnej. Przy piwie.

Kto艣, my艣la艂a, z brygady Kohliego. Kto艣, jak podejrzewa艂a, kto mia艂 jakie艣 powi膮zania z Rickerem.

- Komputer, podaj list臋 pracownik贸w brygady 128 艂膮cznie z osobami, kt贸re przesz艂y na emerytur臋 w ci膮gu ostatnich dw贸ch... nie, poprawka, trzech lat, sprawdzaj膮c zarazem, kt贸ry z policjant贸w tej brygady mia艂 jakikolwiek zwi膮zek z docho­dzeniami dotycz膮cymi Maxa Rickera. Nast臋pnie zr贸b to samo, ale zamiast Rickera wstaw jego syna... Jak on si臋 nazywa艂? Alex. Na koniec podaj list臋 os贸b zwi膮zanych ze 艣ledztwami, w kt贸rych jako adwokat przes艂uchiwanych 艣wiadk贸w lub po­dejrzanych wyst臋powa艂 Canarde.

Przetwarzanie. To zadanie zajmie co najmniej cztery godziny i dwadzie艣cia minut...

- Wi臋c rusz ty艂ek.

Nieznane polecenie. Prosz臋 wyda膰 inne.

- Chryste. Rozpocznij przetwarzanie danych.

Komputer zaszumia艂, a Eve zrobi艂a sobie kaw臋 i przesz艂a z ni膮 do sali konferencyjnej. Tam w艂膮czy艂a drugi komputer i znalaz艂a wszystkie dane o Vernonie. Teoretycznie mog艂a to zrobi膰 na swoim komputerze, nie zwa偶aj膮c na to, 偶e wykonywa艂 inne polecenie. W por贸wnaniu z jej poprzednim sprz臋tem ten by艂 cudem techniki. Wola艂a jednak nie ryzykowa膰.

Przegl膮danie danych o Vernonie zaj臋艂o jej godzin臋. Postanowi艂a ju偶 wkr贸tce wezwa膰 go na przes艂uchanie i porz膮dnie mu dopiec.

Powoli kawa przestawa艂a dzia艂a膰, a wyrazy na monitorze zaczyna艂y si臋 zlewa膰 w jedn膮 plam臋, gdy nagle rozbudzi艂 j膮 brz臋czyk komunikatora.

- Dallas?

- Czy dostan臋 tego ca艂usa z j臋zyczkiem?

- Nic nie m贸wi艂am o j臋zykach - mrukn臋艂a Eve, a w my艣li zapami臋ta艂a sobie, 偶e ma ostrzec Mavis, 偶eby, gdy Dickhead pojawi si臋 za kulisami, mia艂a mocno zaci艣ni臋te usta. - Co dla mnie masz, Dickie?

- Co艣, co rozmi臋kczy nawet takie zimne serce jak twoje. Mam ma艂膮 grudk臋 zbitego proszku ochronnego z boku wanny.

- Jezu, powiedz, 偶e jest na nim odcisk. Sama dam ci si臋 poca艂owa膰.

- Policjanci zawsze oczekuj膮 cud贸w. - Wypu艣ci艂 z sykiem powietrze. - Mam na razie tylko skawalon膮 grudk臋 proszku. Pewnie morderca popryska艂 nim r臋ce i stopy, ale troch臋 przesadzi艂. Wiesz, co si臋 dzieje, kiedy za du偶o si臋 tego proszku u偶yje?

- Tak, kawali si臋 i odpryskuje. Do cholery, Dickie, co mi po kawa艂ku zbitego proszku?

- S艂uchasz mnie czy wolisz gada膰? Ten kawa艂ek odprysn膮艂 prawdopodobnie wtedy, gdy morderca wrzuca艂 tego twojego faceta do jego ostatniej k膮pieli. Dlatego jest bardzo prawdopodobne, 偶e ten ma艂y strz臋p paznokcia, kt贸ry mam, a kt贸ry znalaz艂em dzi臋ki mojemu geniuszowi i talentowi, nale偶y do zab贸jcy.

Stara艂a si臋 nie przewr贸ci膰.

- Por贸wna艂e艣 z DNA Baylissa?

- A na kogo ja wygl膮dam? Na jakiego艣 idiot臋? Otworzy艂a usta, ale przypomnia艂a sobie, 偶e go potrzebuje, wi臋c natychmiast je zamkn臋艂a.

- Przepraszam, Dickie, mam za sob膮 d艂ug膮 noc.

- Mnie to m贸wisz. Nie pasuje do DNA Baylissa. Ten 艣liczny klejnocik znalaz艂em po wewn臋trznej stronie ta艣my obok w艂osa Baylissa. 艁atwo si臋 domy艣li膰, 偶e to w艂os z ramienia, bo na torbie na dowody rzeczowe napisa艂a艣, 偶e ta艣ma stamt膮d pochodzi, ale ma艂o kto wpad艂by na pomys艂, 偶eby szuka膰 pod spodem ta艣my mikroskopijnego u艂amka paznokcia mordercy, co?

- Jasne. Do cholery, Dickie, jeste艣 dobry! Wspania艂y. Zdaje si臋, 偶e si臋 w tobie zakocha艂am.

- Ze wszystkimi kobietami tak si臋 to ko艅czy. Wysy艂am ci wst臋pne wyniki. - Przemkn膮艂 przez pok贸j na swoim ulubionym krze艣le na k贸艂kach. - M臋偶czyzna, rasy bia艂ej i nic wi臋cej ci teraz nie mog臋 powiedzie膰. Je艣li chcesz, 偶ebym ci poda艂 przybli偶ony wiek, pochodzenie i wszystkie te informacje, musisz si臋 liczy膰 z tym, 偶e to potrwa. Zw艂aszcza 偶e pr贸bka jest tak ma艂a, 偶e prawie nie ma na czym pracowa膰. Mo偶e znajd臋 co艣 wi臋cej. Skoro proszek od艂upa艂 si臋 w jednym miejscu, mo偶e odpad艂 te偶 w innym. Jak na razie jedyny w艂os, jaki znalaz艂em, nale偶y do Baylissa.

- - Dzia艂aj tak dalej. 呕ycz臋 owocnej pracy, Dickie.

- Tak. Wiesz co, Dallas? Z艂ap tego faceta, a my go przyszpilimy paznokciami w s膮dzie.

- Tak, 艂api臋.

Roz艂膮czy艂a si臋 i opar艂a plecami o krzes艂o.

Kawa艂ek paznokcia, my艣la艂a. Zdarza艂o si臋 ju偶, 偶e skazywano ludzi na podstawie niewiele wi臋kszych dowod贸w.

Paznokie膰. Nieostro偶no艣膰. Pierwsze potkni臋cie zab贸jcy. Trzy­dzie艣ci srebrnik贸w. Symbolika religijna. Je艣li ofiary reprezentuj膮 Judasza, kto jest Chrystusem? Dosz艂a do wniosku, 偶e nie morderca. Chrystus nadstawia艂 swoim wrogom drugi policzek, morderca si臋 m艣ci. Chrystus, kt贸ry by艂 synem Bo偶ym. Synem?

I jeszcze ta wiadomo艣膰 dla niej. Wyrzuty sumienia. Zab贸jca ma sumienie, a 艣mier膰 Kohliego tak go m臋czy, 偶e musia艂 to cierpienie z艂agodzi膰 t艂umaczeniem si臋, usprawiedliwieniem. I po­stawi艂 ultimatum.

Z艂ap Rickera. Znowu wracaj膮 do Rickera.

Ricker. Syn. Czy艣ciec.

Roarke.

Interesy, my艣la艂a. Interesy z przesz艂o艣ci.

Le偶a艂a po ciemku na 艂贸偶ku, ale nie spa艂a. Nie by艂o bezpiecznie spa膰, zanurzy膰 si臋 w krainie marze艅.

Pi艂 i nie by艂 sam.

Kiedy ich g艂osy si臋 wzmaga艂y, a zdarza艂o si臋 to cz臋sto, potrafi艂a rozr贸偶ni膰 poszczeg贸lne s艂owa. Skoncentrowa艂a si臋 na g艂osie ojca, bo to on mo偶e w艣lizn膮膰 si臋 w ciemno艣膰, je艣li nie wypije wystarczaj膮co du偶o. Wejdzie, jego cie艅 pojawi si臋 w otwartych drzwiach, a za nim ostre 艣wiat艂o.

Je艣li b臋dzie z艂y na towarzysza, a nie uda艂o mu si臋 wypi膰 wystarczaj膮co du偶o, mo偶e zrobi膰 jej krzywd臋. Mo偶e tylko j膮 uderzy. Mo偶e. Je艣li b臋dzie mia艂a szcz臋艣cie.

Ale je艣li nie, pobije j膮 tak, 偶e b臋dzie ca艂a poraniona i posinia­czona, a jego s艂odkawy oddech zacznie si臋 robi膰 szybki i ci臋偶ki. Ta wytarta koszulka, w kt贸rej sypia, nie b臋dzie dla niej 偶adn膮 os艂on膮. Jej pro艣by i opieranie si臋 tylko go bardziej rozw艣ciecz膮, tak 偶e b臋dzie oddycha艂 bardzo szybko, szybciej, jak wielki motor.

Potem po艂o偶y r臋k臋 na jej ustach, odcinaj膮c jej dost臋p powietrza, t艂umi膮c jej krzyk, gdy b臋dzie wk艂ada艂 w ni膮 swoj膮 rzecz.

- Tatu艣 ma co艣 dla ciebie, ma艂a dziewczynko. Ma艂a dziwko. Le偶a艂a w swoim 艂贸偶ku i dr偶a艂a.

Nie sko艅czy艂a jeszcze o艣miu lat.

- Potrzebuj臋 wi臋cej pieni臋dzy. To ja ryzykuj臋. To ja nadstawiam sw贸j ty艂ek.

J臋zyk mu si臋 pl膮ta艂, ale jeszcze niewystarczaj膮co.

- Um贸wili艣my si臋. Wiesz, co si臋 dzieje z lud藕mi, kt贸rzy mi podskakuj膮? Ostatni, kt贸ry pr贸bowa艂... zmieni膰 zasady, nie po偶y艂 nawet na tyle d艂ugo, 偶eby tego 偶a艂owa膰. Ca艂y czas znajduj膮 jego kawa艂ki w East River.

G艂os by艂 cichy; musia艂a nat臋偶y膰 s艂uch, 偶eby zrozumie膰 s艂owa. Ale ten kto艣 nie by艂 pijany. Nie, nie. Potrafi艂a rozpozna膰 po mowie, czy kto艣 pi艂. Ten nie pi艂. Ale ton g艂osu budzi艂 w niej dreszcze przera偶enia. By艂 niby to spokojny, jednak pobrzmiewa艂y w nim jakie艣 nieprzyjemne tony.

- Nie szukam k艂opot贸w, Ricker - zaj臋cza艂 ojciec, a ona ca艂a si臋 skurczy艂a. Je艣li si臋 boi, to j膮 skrzywdzi. I u偶yje pi臋艣ci. - Mam wydatki. Musz臋 utrzyma膰 c贸rk臋.

- Nie interesuje mnie twoje prywatne 偶ycie, tylko m贸j towar. Dopilnuj, 偶eby zosta艂 dostarczony jutro wieczorem na czas i pod w艂a艣ciwy adres. Wtedy dostaniesz reszt臋.

- Dopilnuj臋.

Przesuwane po pod艂odze krzes艂o zaskrzypia艂o.

- Tak b臋dzie lepiej dla ciebie i dla twojej c贸rki. Jeste艣 pijany. Nie lubi臋 pijak贸w. Jutro masz by膰 trze藕wy.

Us艂ysza艂a kroki, otwieranie i zamykanie drzwi. Potem nast膮pi艂a cisza.

Przerwa艂 j膮 trzask rozbijanego szk艂a, przekle艅stwa. Zacz臋艂a si臋 trz膮艣膰.

Razem z ni膮 艣ciany. Wali艂 w nie pi臋艣ciami. Lepiej ni偶 w ni膮, my艣la艂a. Niech wali w 艣ciany i niech znajdzie nast臋pn膮 butelk臋. B艂agam, b艂agam, niech wyjdzie szuka膰 alkoholu, niech znajdzie sobie kogo艣 innego do ukarania.

B艂agam.

Ale drzwi do jej pokoju nagle otworzy艂y si臋 z hukiem. Sta艂 w nich cie艅 otoczony ostrym 艣wiat艂em.

- Na co si臋 tak gapisz? Pods艂uchiwa艂a艣? Wsadza艂a艣 nos w nie swoje sprawy?

Nie, nie. Nie m贸wi艂a, tylko szybko kr臋ci艂a g艂ow膮.

- Powinienem ci臋 tu zostawi膰, szczurom i gliniarzom. Szczu­ry odgryz膮 ci palce i nogi. Potem przyjd膮 gliniarze. Wiesz, co robi膮 z ma艂ymi dziewczynkami, kt贸re nie zajmuj膮 si臋 swoimi sprawami?

Rzuci艂 si臋 do niej, podnosz膮c do g贸ry za w艂osy, a偶 na g艂owie poczu艂a ogie艅. Mimo to stara艂a si臋 nie krzycze膰.

- Wsadzaj膮 je do ciemnych dziur w ziemi i tam je zostawiaj膮, 偶eby robaki wchodzi艂y im do uszu. Chcesz si臋 znale藕膰 w takiej dziurze, ma艂a dziewczynko?

Nie p艂aka艂a. Nie chcia艂a, ale 艂zy same wylatywa艂y jej z oczu. Uderzy艂 j膮. Raz, drugi, ale prawie nie widz膮c jej, wi臋c zacz臋艂a mie膰 nadziej臋.

- Zbieraj sw贸j leniwy ty艂ek z 艂贸偶ka i spakuj swoje rzeczy. Musz臋 gdzie艣 i艣膰, spotka膰 si臋 z lud藕mi. Jedziemy na po艂udnie, ma艂a dziewczynko.

Wtedy si臋 u艣miechn膮艂. Du偶ym bezz臋bnym u艣miechem, cho膰 w oczach nadal mia艂 sza艂.

- Ricker my艣li, 偶e mnie przestraszy艂. Tam, do diab艂a! Mam cz臋艣膰 jego pieni臋dzy i jego pieprzone prochy. Zobaczymy, kto si臋 b臋dzie 艣mia艂 ostatni. Pieprzony Max Ricker.

Kiedy wsta艂a, 偶eby si臋 spakowa膰, my艣la艂a tylko o tym, 偶e przede wszystkim tym razem jej si臋 upiek艂o, przynajmniej na t臋 noc. Dzi臋ki jakiemu艣 Maxowi Rickerowi.

Obudzi艂a si臋 z mocno bij膮cym sercem i wyschni臋tym gard艂em.

Ricker. O Bo偶e, Ricker i jej ojciec.

Z艂apa艂a si臋 za oparcie krzes艂a, 偶eby nie straci膰 r贸wnowagi, by przywi膮za膰 si臋 do tera藕niejszo艣ci. Czy sen ukazywa艂 prawd臋, czy tylko sta艂 si臋 produktem zm臋czenia i wyobra藕ni?

Prawd臋. Kiedy pami臋膰 odkrywa艂a przed ni膮 te ma艂e scenki, zawsze by艂y prawd膮. Widzia艂a siebie, popl膮tane w艂osy, wielkie oczy, chude ramiona, skulon膮 w 艂贸偶ku niczym zaszczute zwierz臋 w norze.

S艂ysza艂a g艂osy.

Pochylaj膮c si臋, przycisn臋艂a palce do skroni.

Max Ricker zna艂 jej ojca. W Nowym Jorku. Tak, by艂a pewna, 偶e tamtej nocy znajdowali si臋 w Nowym Jorku. Po jakim czasie wyl膮dowali w Dallas? Ile czasu jeszcze min臋艂o, zanim nasta艂a ta noc, gdy to poczu艂a w r臋ku n贸偶 i przy艂o偶y艂a go do gard艂a gwa艂c膮cego j膮 ojca? Noc, kiedy go zabi艂a?

Du偶o, bo zd膮偶y艂y im si臋 sko艅czy膰 pieni膮dze ukradzione Rickerowi, kt贸ry z pewno艣ci膮 w tym czasie ju偶 poszukiwa艂 jej ojca, by zem艣ci膰 si臋 za kradzie偶.

Ale ona go uprzedzi艂a.

Eve wsta艂a i zacz臋艂a kr膮偶y膰 po pokoju. To, co si臋 potem wydarzy艂o, nie ma teraz znaczenia i nie wolno jej dopu艣ci膰, 偶eby na ni膮 wp艂ywa艂o.

A jednak, c贸偶 za cyniczne zrz膮dzenie losu. Najpierw Ricker i jej ojciec. Teraz Ricker i Roarke.

A tak偶e, bez w膮tpienia, Ricker i ona.

Czy mo偶e zrobi膰 cokolwiek innego, ni偶 znowu wzi膮膰 sprawy w swoje r臋ce?

19

Musia艂a napi膰 si臋 kawy. Potrzebowa艂a si臋 przespa膰. Po­trzebowa艂a snu bez marze艅 sennych. I potrzebowa艂a reszty wynik贸w z laboratorium.

Ale w umy艣le Eve zakorzeni艂o si臋 co艣 jeszcze, co艣, co kaza艂o jej zapomnie膰 na chwil臋 o bie偶膮cych wynikach i przeprowadzi膰 jeszcze jeden test na komputerze.

W艂a艣nie si臋 do niego zabiera艂a, gdy dosta艂a wezwanie z biura komisarza.

- Nie mam na to czasu. Cholerna biurokracja. Nie mam czasu biega膰 do Tibble'a, 偶eby podawa膰 mu fakty o 艣ledztwie, kt贸re b臋dzie m贸g艂 przekaza膰 mediom.

- Dallas, id藕, sko艅cz臋 za ciebie ten test - zaoferowa艂a si臋 Peabody.

Ale Eve chcia艂a sama go przeprowadzi膰, bo dotyczy艂 spraw osobistych. I w tym w艂a艣nie tkwi艂 problem. Pozwoli艂a, by jej prywatne 偶ycie zmiesza艂o si臋 z dochodzeniem.

- Za godzin臋 ma si臋 tu stawi膰 Vernon. Je艣li sp贸藕ni si臋 cho膰by p贸艂 minuty, wy艣lij do niego ludzi i ka偶 im go tu 艣ci膮gn膮膰. Zapoznaj si臋 z jego charakterystyk膮 - doda艂a, chwytaj膮c kurtk臋. - Skontaktuj si臋 z Feeneyem. Chc臋, 偶eby razem z McNabem uczestniczyli w przes艂uchaniu. Chc臋, 偶eby przy tym przes艂uchaniu by艂o du偶o policjant贸w.

Zawaha艂a si臋, spogl膮daj膮c na komputer. Nie ma sensu marnowa膰 czasu, upomnia艂a si臋 w duchu. To bezcelowe.

- Dodaj dane, kt贸re przetwarzam, do reszty akt i przeprowad藕 test dotycz膮cy tych trzech zab贸jstw.

- Tak jest. Na kogo?

- Zorientujesz si臋 - rzuci艂a Eve ju偶 przy drzwiach. - Je艣li nie, to znaczy, 偶e 藕le wybra艂a艣 zaw贸d.

- Umieram z niepokoju - mrukn臋艂a Peabody, siadaj膮c.

Eve natomiast przyrzeka艂a sobie, 偶e u komisarza nie b臋dzie si臋 bawi艂a w ciuciubabk臋, tylko zreferuje zwi臋藕le stan rzeczy, tak jak rzeczywi艣cie wygl膮daj膮. Tibble ma prawo przejmowa膰 si臋 wizerun­kiem departamentu, polityk膮, cackaniem si臋 z WSW, ale ona nie ma takiego obowi膮zku.

Jej jedynym zadaniem jest zamkni臋cie dochodzenia.

Nie b臋dzie spokojnie potakiwa艂a, kiedy ka偶膮 jej upchn膮膰 w harmonogramie nast臋pn膮 idiotyczn膮 konferencj臋 prasow膮. A je艣li Tibble'owi si臋 wydaje, 偶e odsunie j膮 od 艣ledztwa, 偶eby nie narazi膰 si臋 mediom, mo偶e sobie...

O Bo偶e.

Takie nastawienie niczego dobrego jej nie przyniesie. Ani to wsp贸艂czucie, kt贸re si臋 w niej rodzi艂o na my艣l, 偶e jej podejrzenia co do osoby mordercy mog膮 si臋 okaza膰 s艂uszne.

Ma obowi膮zek zamkn膮膰 艣ledztwo, aby uszanowa膰 w ten spos贸b ofiary zab贸jstw, nie ogl膮daj膮c si臋 na to, 偶e za 偶ycia niekoniecznie zas艂ugiwa艂y na szacunek.

Co do Rickera, jego spraw臋 tak偶e zamierza zamkn膮膰.

Tibble nie kaza艂 jej czeka膰, co j膮 wprawi艂o w lekkie zdumienie, ale prawdziwego szoku dozna艂a dopiero, kiedy wesz艂a do gabinetu komisarza i zobaczy艂a w nim Roarke'a. Siedzia艂 sobie tam ca艂kiem spokojny i opanowany.

- Pani porucznik. - Tibble, stoj膮c przy biurku, gestem d艂oni kaza艂 jej wej艣膰 do 艣rodka. - Prosz臋 usi膮艣膰. Mia艂a pani ci臋偶k膮 noc - doda艂. Jego twarz by艂a spokojna i pozbawiona wyrazu. Podobnie jak twarz Whitneya, kt贸ry siedzia艂 z r臋koma opartymi na udach.

Odnios艂a wra偶enie, 偶e znalaz艂a si臋 w pokoju, w kt贸rym trwa gra w pokera o bardzo wysokie stawki i tylko ona jedna nie wie, co to za stawka.

- Panie komisarzu, wst臋pny raport dotycz膮cy 艣mierci Baylissa zosta艂 ju偶 uzupe艂niony wynikami z laboratorium. - Spojrza艂a wymownie na Roarke'a. - Nie mog臋 powiedzie膰 wi臋cej ze wzgl臋du na obecno艣膰 osoby postronnej.

- Ta osoba bardzo nam si臋 przyda艂a zesz艂ej nocy - stwierdzi艂 Tibble.

- Tak, panie komisarzu. - Ona tak偶e wiedzia艂a, jak zakrywa膰 swoje karty, wi臋c tylko skin臋艂a g艂ow膮. - Dotarcie do domu weekendowego Baylissa w jak najkr贸tszym czasie by艂o bardzo wa偶ne.

- Ale nie dotar艂a tam pani wystarczaj膮co szybko.

- To prawda.

- To nie by艂a krytyka, pani porucznik. Pani intuicja w sprawie Baylissa zadzia艂a艂a poprawnie. Gdyby si臋 ni膮 pani nie pokierowa艂a, mogliby艣my teraz nie mie膰 poj臋cia o tym, 偶e zosta艂 zamordowany. Podziwiam pani wyczucie, pani porucznik, i wzoruj膮c si臋 na pani, zamierzam wykorzysta膰 swoje. Mianowa艂em Roarke'a tymczaso­wym asystentem. Do艂膮czy do dochodzenia w sprawie Maxa Rickera, tocz膮cego si臋 r贸wnocze艣nie z dochodzeniem w sprawie zab贸jstw.

- Komisarzu Tibble.

- Ma pani jakie艣 obiekcje, pani porucznik? - 艂agodnie zapyta艂 Tibble. Gdyby g艂owa Eve nie p臋ka艂a, mog艂aby us艂ysze膰, 偶e w jego pytaniu czai si臋 rozbawienie.

- Kilka, zaczynaj膮c od tego, 偶e sprawa Rickera nie jest najwa偶niejsza. Uzyska艂am nowe informacje, kt贸re w艂a艣nie analizuj臋 i kt贸re, jak wierz臋, doprowadz膮 mnie do aresztowania mordercy. Ricker rzeczywi艣cie jest zwi膮zany z zab贸jstwami - kontynuowa艂a - ale jego osoba nie jest w tej chwili istotna i jego zatrzymanie nie przyspieszy pojmania zab贸jcy. Ci dwaj s膮 powi膮zani tylko emocjonalnie. I dlatego 艣ciganie Rickera uznaj臋 za spraw臋 drugoplanow膮. Powinni艣my wi臋c od艂o偶y膰 j膮 do czasu, gdy przynajmniej przes艂ucham osob臋, kt贸r膮 podejrzewam o dokonanie zab贸jstw. Prosz臋 zatem, aby wszelkie dzia艂ania dotycz膮ce Rickera zosta艂y od艂o偶one, dop贸ki nie zamkn臋 bie偶膮cego dochodzenia.

Tibble przygl膮da艂 si臋 jej uwa偶nie.

- Teraz pani jest celem dla mordercy.

- Jak ka偶dy inny policjant. Morderca pr贸buje odwr贸ci膰 moj膮 uwag臋 od siebie i przenie艣膰 j膮 na Rickera. Nie zamierzam mu si臋 podporz膮dkowa膰. I, z ca艂ym szacunkiem, pan chyba te偶 nie powinien.

Ostatnie zdanie wypowiedzia艂a z takim naciskiem, 偶e komisarz a偶 uni贸s艂 brwi. K膮ciki jego ust tak偶e si臋 unios艂y, ale nie do u艣miechu.

- Pani porucznik Dallas. Od lat obserwuj臋 pani prac臋 i nigdy nie widzia艂am, 偶eby zbacza艂a pani z kursu, kiedy ju偶 go sobie pani wyznaczy艂a. Ale by膰 mo偶e nie by艂em dostatecznie spo­strzegawczy lub obecne dochodzenia stanowi膮 dla pani zbyt du偶e obci膮偶enie. Je艣li tak jest, przydziel臋 spraw臋 Rickera komu艣 innemu.

- To ju偶 drugie ultimatum stawiane mi w ci膮gu zaledwie kilku godzin. Nie cieszy mnie to.

- Nikt nie oczekuje od pani rado艣ci. Ma pani wykonywa膰 swoje obowi膮zki.

- Komisarzu - rozleg艂 si臋 spokojny g艂os Roarke'a. - Zasko­czyli艣my pani膮 porucznik, kt贸ra ma za sob膮 ci臋偶k膮 i nieprzespan膮 noc. Z pewno艣ci膮 jest zdumiona moj膮 obecno艣ci膮 w tym miejscu. Proponuj臋, by艣my wyja艣nili pani porucznik pow贸d, dla kt贸rego si臋 tu znalaz艂em, a potem b臋dziemy planowali dalsze posuni臋cia.

Ju偶 mia艂a na ko艅cu j臋zyka brzydkie s艂owa, za pomoc膮 kt贸rych zamierza艂a powiedzie膰 m臋偶owi, 偶e niepotrzebnie jej broni, ale przerwa艂 jej Whitney, wstaj膮c i kiwaj膮c g艂ow膮.

- My艣l臋, 偶e mo偶emy zaczerpn膮膰 powietrza i troch臋 si臋 zrelak­sowa膰. Napi艂bym si臋 kawy, panie komisarzu. Za pozwoleniem, p贸jd臋 po ni膮 dla nas wszystkich, a w tym czasie Roarke wyja艣ni Dallas nasz plan.

Tibble skin膮艂 g艂ow膮, 偶e si臋 zgadza, machn膮艂 r臋k膮 w stron臋 Roarke'a, a potem usiad艂.

- Jak ci wcze艣niej m贸wi艂em wsp贸艂pracowa艂em kiedy艣 troch臋 z Rickerem. Pozwoli艂em sobie powiadomi膰 o tym twoich prze艂o­偶onych. W trakcie tej wsp贸艂pracy przekona艂em si臋, 偶e nie wszystkie jego interesy opiera艂y si臋 na legalnych dzia艂aniach. Gdy si臋 rozstawali艣my, nie by艂o mi臋dzy nami przyja藕ni, g艂贸wnie dlatego, 偶e to rozstanie sporo Rickera kosztowa艂o. Straci艂 z jego powodu wiele pieni臋dzy, a tak偶e klient贸w. Wiadomo, 偶e potrafi 偶ywi膰 uraz臋 za du偶o mniejsze przewinienia pope艂nione w stosunku do jego osoby i 偶e nigdy nie zapomina o zem艣cie. Nie prze­jmowa艂em si臋 tym, a偶 do niedawna.

Spojrza艂 na Whitneya, kt贸ry poda艂 mu kaw臋. - Jak wiesz, zakupi艂em przez po艣rednika klub nale偶膮cy do Rickera. Przerobi艂em go, zatrudni艂em nowych pracownik贸w i nada艂em mu now膮 nazw臋. Lokal przynosi艂 zyski, by艂 prowadzony zgodnie z prawem, ale po zamordowaniu twojego kolegi odkry艂em, 偶e Ricker wykorzystywa艂 zar贸wno lokal, jak i niekt贸rych z moich pracownik贸w do prowadzenia w nim swoich ciemnych interes贸w.

MacLean, pomy艣la艂a Eve. By艂a tego pewna.

- Chodzi g艂贸wnie o narkotyki - doda艂. - Poniewa偶 Ricker nie potrzebuje mojego klubu do prowadzenia w艂asnych interes贸w, jest jasne, 偶e umy艣lnie sprowadzi艂 je pod m贸j nos, 偶eby zainteresowa膰 mn膮 policj臋. Co kosztowa艂oby mnie i ciebie wiele k艂opot贸w i nieprzyjemno艣ci.

- Sprzeda艂a ci臋. - Eve czu艂a, 偶e w艣ciek艂o艣膰 zbieraj膮ca si臋 w jej gardle zaraz j膮 udusi. - Rue MacLean.

- Przeciwnie - zaprzeczy艂 bez mrugni臋cia okiem. - Odkry艂a infiltracj臋 Rickera i powiedzia艂a mi o niej zesz艂ej nocy.

Eve pomy艣la艂a, 偶e m膮偶 wygaduje wierutne bzdury, ale po­stanowi艂a tymczasem niczego nie korygowa膰.

- Ricker wykorzysta艂 kontakty w WSW i za ich pomoc膮 pu艣ci艂 informacj臋 o narkotykach w moim klubie. WSW wys艂a艂o tam Kohliego, kt贸ry mia艂 dobry w臋ch i potrafi艂 wykry膰 wszystko. I wykry艂, wcze艣niej, ni偶 chcia艂 tego Ricker. Mog臋 darowa膰 Rickerowi, 偶e handlowa艂 u mnie narkotykami, bo to nie by艂 wielki handel, ale sytuacj臋 zmienia ca艂kowicie fakt zabicia policjanta na moim terenie.

- To nie Ricker - wyrwa艂o si臋 Eve nie艣wiadomie, co zabrzmia艂o jak obrona przest臋pcy. - On tylko podpali艂 lont - mrukn臋艂a. - Dzi臋ki swoim uk艂adom w policji i w brygadzie Kohliego wiedzia艂, kt贸re guziki ma nacisn膮膰, kt贸r膮 ran臋 posypa膰 sol膮. Wprawdzie nie m贸g艂 przewidzie膰, do czego to doprowadzi, ale i tak mia艂 niez艂膮 zabaw臋.

Zamilk艂a, a po chwili na znak dany przez Tibble'a znowu zacz臋艂a m贸wi膰.

- To aresztowanie w zesz艂ym roku bardzo go roze藕li艂o. Wytr膮ci艂o z r贸wnowagi. Martinez zebra艂a potrzebne dowody i zamkn臋艂a go. Pojawi艂 si臋 jednak Mills, kt贸ry je zniszczy艂. Rickerowi uda艂o si臋 wykr臋ci膰 od kary, ale ca艂a ta sprawa naprawd臋 go zdenerwowa艂a.

- I chc膮c udowodni膰, 偶e nadal jest silny, zaaran偶owa艂 zabicie policjanta w moim klubie. To jest logiczne, tylko po co si臋 nad tym wszystkim zastanawia膰 i marnowa膰 czas. Mog臋 ci go wystawi膰. Czy to nie wystarczy?

Nie chcia艂a, 偶eby Roarke w艂膮cza艂 si臋 do 艣ledztwa. Nie chcia艂a, bo si臋 o niego ba艂a.

- Sama mog臋 go schwyta膰.

- Nie w膮tpi臋 - przyzna艂. - Jednak przy mojej pomocy zrobisz to szybciej i b臋dziesz mia艂a jeszcze czas i energi臋 na zaj臋cie si臋 tym r贸wnoleg艂ym 艣ledztwem w sprawie zab贸jstw. W pi膮tek o dwudziestej odb臋dzie si臋 uroczyste otwarcie Czy艣膰ca. Ricker zjawi si臋 o dziesi膮tej.

- Po co?

- 呕eby ubi膰 ze mn膮 interes. A ja si臋 zgodz臋 na jego warunki, bo rzekomo obawiam si臋 o twoje bezpiecze艅stwo. Eve - mrukn膮艂 - przecie偶 mo偶esz na chwil臋 odstawi膰 dum臋 na bok i pozwoli膰 mi wystawi膰 ci go pod nos.

- On ci nie uwierzy.

- Uwierzy. Po pierwsze dlatego, 偶e to prawda, a po drugie dlatego, 偶e b臋d臋 udawa艂, 偶e jest odwrotnie i pozwol臋 mu si臋 rozgry藕膰. Spodziewa si臋 oszustwa, bo sam jest k艂amc膮. Powiem mu, 偶e znudzi艂o mi si臋 ju偶 uczciwe 偶ycie i 偶e zat臋skni艂em za mocniejszymi wra偶eniami. No i za pieni臋dzmi.

- Jeste艣 przecie偶 w艂a艣cicielem po艂owy wszech艣wiata.

- Dlaczego zadowala膰 si臋 polow膮, skoro mo偶na mie膰 wszyst­ko. - Roarke upi艂 艂yk kawy, przekonuj膮c si臋, 偶e jest tak gorzka i niedobra, jak si臋 spodziewa艂. - Uwierzy mi, bo b臋dzie chcia艂 uwierzy膰. Chce wierzy膰, 偶e wygra艂. Poza tym nie jest ju偶 tak sprytny jak kiedy艣 ani tak ostro偶ny. Chce mnie mie膰 w gar艣ci, 偶eby m贸c mnie rozerwa膰 na strz臋py, kiedy przyjdzie mu na to ochota. Pozwolimy mu my艣le膰, 偶e to jest mo偶liwe. Gdy dobijemy targu, b臋dziesz go mia艂a.

- W klubie ustawimy naszych ludzi - przej膮艂 wyja艣nienia Whitney. - A Roarke zajmie si臋 tym, 偶eby ca艂e wydarzenie zosta艂o wiernie zarejestrowane. Szefowa klubu odegra rol臋 艂膮czniczki, umawiaj膮c spotkanie. Musi pani zapozna膰 Roarke'a z histori膮 Kohliego, 偶eby m贸g艂 pokierowa膰 rozmow臋 z Rickerem w tym kierunku. Je艣li macza艂 palce w tym morderstwie, chc臋, 偶eby za to zap艂aci艂.

- Domy艣li si臋, 偶e to zasadzka - nie dawa艂a za wygran膮 Eve. - Dlaczego mia艂by rozmawia膰 o interesach nie na w艂asnym terenie? Ka偶e swoim ludziom wszystko sprawdzi膰.

- B臋dzie rozmawia艂 - upiera艂 si臋 Roarke - poniewa偶 nie b臋dzie si臋 umia艂 oprze膰 pokusie. I nadal uwa偶a klub za sw贸j obszar dzia艂ania. Wi臋c niech go sprawdza. Nie znajdzie niczego, czego nie b臋d臋 chcia艂 mu pokaza膰.

Eve odwr贸ci艂a si臋 od m臋偶a i wsta艂a.

- Panie komendancie, mojemu m臋偶owi brakuje w tej sprawie obiektywizmu, a poza tym nie jest przeszkolony. Bardzo praw­dopodobne, 偶e Ricker b臋dzie pr贸bowa艂 go zaatakowa膰. Poza tym ten plan, opr贸cz tego, 偶e stawia Roarke'a w sytuacji zagro偶enia 偶ycia, mo偶e tak偶e przysporzy膰 mu powa偶nych k艂opot贸w natury prawnej.

- Zapewniam pani膮, pani porucznik, 偶e nic mu nie grozi. B臋dzie mu przys艂ugiwa艂a bezkarno艣膰 dotycz膮ca wszystkiego, co padnie z jego ust w czasie tej rozmowy, a co mog艂oby go obci膮偶y膰. Je艣li chodzi o zagro偶enie 偶ycia, to odnosz臋 wra偶enie, 偶e pani m膮偶 doskonale potrafi o siebie zadba膰. Jego wsp贸艂praca w tej sprawie zaoszcz臋dzi departamentowi mn贸stwo czasu i pieni臋dzy. Obiek­tywnie rzecz bior膮c, pani porucznik, nie mo偶emy sobie pozwoli膰, 偶eby z mej nie skorzysta膰. Je艣li czuje pani, 偶e nie jest w stanie bra膰 udzia艂u w tej operacji, wystarczy powiedzie膰. W tych okoliczno艣ciach nie b臋dzie to rzutowa艂o na opini臋 o pani.

- Wykonam moje zadanie.

- Dobrze. By艂bym zawiedziony, gdyby postanowi艂a pani inaczej. Prosz臋 skoordynowa膰 wasze harmonogramy. Niech pani zapozna m臋偶a ze spraw膮 Kohliego, a on pani膮 z zabezpieczeniami, kt贸re za艂o偶y w klubie. Chc臋, 偶eby w ci膮gu dwudziestu czterech godzin ka偶dy cz艂onek ekipy pozna艂 swoje zadania. Nie przyjmuj臋 do wiadomo艣ci przeciek贸w, b艂臋d贸w, 偶adnych prawnych kruczk贸w, kt贸re pozwoli艂yby Rickerowi wy艣lizn膮膰 si臋 nam z r膮k. Przynie艣cie mi t臋 jego cholern膮 g艂ow臋 na talerzu.

- Tak jest.

- I prosz臋 o z艂o偶enie mi do szesnastej pe艂nego raportu. Jeste艣cie wolni.

Eve i Roarke wyszli. Roarke nie odzywa艂 si臋, bo nie mia艂 艣mia艂o艣ci. Ba艂 si臋, 偶e cokolwiek by teraz wysz艂o z jego ust, mog艂oby go du偶o kosztowa膰.

- Spotkamy si臋 w po艂udnie - rzuci艂a Eve, gdy poczu艂a, 偶e w jakim艣 stopniu odzyska艂a ju偶 panowanie nad sob膮. - W moim domowym gabinecie. Przynie艣 ze sob膮 schemat zabezpiecze艅 z ca艂膮 dokumenta­cj膮, a tak偶e list臋 pracownik贸w, kt贸rzy b臋d膮 w pi膮tek w klubie wraz z ich kr贸tk膮 charakterystyk膮. Domy艣lam si臋, 偶e ju偶 wymy艣li艂e艣 interes, kt贸ry chcesz ubi膰 z Rickerem. Musz臋 pozna膰 szczeg贸艂y. I nie chc臋 wi臋cej 偶adnych niespodzianek. Nie odzywaj si臋 do mnie teraz - rozkaza艂a, sycz膮c. - Milcz. Zastawi艂e艣 na mnie pu艂apk臋.

Chwyci艂 j膮 za rami臋, zanim zd膮偶y艂a odej艣膰. Odwr贸ci艂a si臋 z d艂oni膮 z艂o偶on膮 w pi臋艣膰.

- Prosz臋 bardzo - zach臋ci艂 艂agodnym g艂osem. - Uderz, je艣li ma ci to przynie艣膰 ulg臋.

- Nie zrobi臋 tego tutaj. - Musia艂a wykorzysta膰 ca艂y zas贸b si艂 psychicznych, by m贸wi膰 cicho. - Ju偶 i tak jest bardzo 藕le. Pu艣膰 mnie. Sp贸藕ni臋 si臋 na przes艂uchanie.

Ale Roarke wepchn膮艂 j膮 do windy.

- S膮dzi艂a艣, 偶e nic nie zrobi臋, 偶e b臋d臋 sta艂 z boku i si臋 przygl膮da艂? Trz臋s艂a si臋, zastanawiaj膮c si臋, co jej jest? Dr偶a艂a, by艂a zm臋czona i bliska paniki.

- Nie masz prawa wtr膮ca膰 si臋 do mojego 偶ycia zawodowego.

- Ach tak, teraz nie mam prawa? Kiedy jednak jestem ci do czego艣 potrzebny, to mam, tak? Wtedy mog臋 si臋 wtr膮ca膰. Ale tylko wtedy, kiedy mnie o to prosisz.

- Dobrze. W porz膮dku! W porz膮dku! - Wyrzuci艂a w g贸r臋 r臋ce, w艣ciek艂a, bo mia艂 racj臋, a to znaczy艂o, 偶e ona si臋 pomyli艂a. - Czy wiesz, co zrobi艂e艣? Czy wiesz, co ryzykujesz?

- A potrafisz wyobrazi膰 sobie co艣, czego bym dla ciebie nie zaryzykowa艂? Nie potrafisz, poniewa偶 nic takiego nie istnieje. Nie istnieje, do cholery! - Z艂apa艂 j膮 mocno za ramiona.

Troch臋 j膮 fascynowa艂o patrzenie na niego, kiedy traci艂 panowanie nad sob膮, gdy jego g艂os przybiera艂 ten ostry ton. Ale teraz nie mia艂a nastroju, aby zachwyca膰 si臋 m臋偶em.

- Jako艣 dotychczas dawa艂am sobie rad臋 sama i tak by by艂o do momentu zamkni臋cia 艣ledztwa.

- Ale zako艅czysz je ze mn膮. Kiedy ju偶 zaczniesz po艂yka膰 dum臋, Eve, uwa偶aj, 偶eby艣 si臋 ni膮 nie ud艂awi艂a. - Powiedziawszy to, wyszed艂 z windy i zostawi艂 j膮 sam膮.

Vernon nie mia艂 szcz臋艣cia. Eve mog艂aby gry藕膰 szk艂o i by艂o to wida膰 na jej twarzy, gdy wesz艂a do pokoju przes艂ucha艅.

- Kaza艂a艣 mnie tu przywlec jak jakiego艣 kryminalist臋! - krzykn膮艂 zatrzymany, zrywaj膮c si臋 na r贸wne nogi.

- Zgadza si臋, Vernon. - Pchn臋艂a go z ca艂ej si艂y na krzes艂o.

- Do cholery, domagam si臋 adwokata!

Z艂apa艂a go za ko艂nierz i pchn臋艂a tym razem na 艣cian臋, podczas gdy Feeney, McNab i Peabody stali z boku i przygl膮dali si臋 tej scenie z r贸偶nym zainteresowaniem.

- Ja ci dam adwokata. Przyda ci si臋. Ale wiesz co, Vernon, na razie jeszcze nie nagrywamy. Zauwa偶y艂e艣, co? I zauwa偶y艂e艣, 偶e moi koledzy nawet si臋 nie ruszyli, 偶eby mnie powstrzyma膰 przed zdeformowaniem ci tej twojej parszywej g臋by. Zanim wezwiemy ci tego cholernego adwokata, najpierw troch臋 poobijasz si臋 o 艣ciany.

Pr贸bowa艂 j膮 odepchn膮膰, ale wbi艂a mu 艂okie膰 w brzuch.

- Zabierz r臋ce! - rzuci艂.

Zamachn膮艂 si臋 i chybi艂, bo Eve zrobi艂a unik. Potem zgi膮艂 si臋 wp贸艂, wij膮c si臋 z b贸lu przeszywaj膮cego krocze, w kt贸re go kopn臋艂a.

- Mam trzech 艣wiadk贸w, kt贸rzy zeznaj膮, 偶e si臋 na mnie rzuci艂e艣. Za to wsadz膮 ci臋 do aresztu, a tam ju偶 czekaj膮 ci wszyscy duzi i 藕li ch艂opcy, 偶eby ci膮gn膮膰 losy, kt贸ry pierwszy um贸wi si臋 z tob膮 na randk臋 w pi膮tkowy wiecz贸r. Za艂o偶臋 si臋, 偶e wiesz, Vernon, co ci duzi i 藕li ch艂opcy robi膮 z policjantami, kt贸rzy trafiaj膮 za kratki? Wystarczy im kilka godzin. I tyle w艂a艣nie, bior膮c pod uwag臋 m贸j ci臋偶ki stan po pobiciu, zajmie mi skontaktowanie si臋 z twoim adwokatem.

Oddech Vernona nadal przypomina艂 charczenie.

- Przysz艂am tu z zamiarem zata艅czenia sobie z tob膮, ale odchodzi mnie ochota. Skoro nie chcesz rozmawia膰 ani ze mn膮, ani z moimi kolegami, wsadzimy ci臋 do aresztu za napa艣膰, a potem do wi臋zienia za korupcj臋, nadu偶ycie w艂adzy, przyjmowanie 艂ap贸wek, wsp贸艂prac臋 z cz艂onkami zorganizowanej grupy kryminal­nej i przede wszystkim za wsp贸艂udzia艂 w morderstwie.

- To bzdura. - Odzyska艂 wreszcie oddech, cho膰 jego twarz nadal by艂a blada i zlana potem.

- Nie s膮dz臋. Ricker te偶 tak nie b臋dzie my艣la艂, kiedy si臋 dowie, 偶e jeste艣 tu i kwiczysz jak zarzynane prosi臋. A to si臋 wyda, poniewa偶 mam nakaz zatrzymania Canarde'a. - Jeszcze nie mia艂a, ale nie budzi艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e go dostanie. - Jak ci臋 wypu艣cimy, b臋dziesz si臋 modli艂, 偶eby znale藕膰 si臋 w pierdlu i zabawia膰 si臋 w m臋偶a i 偶on臋 z pewnym facetem o imieniu Bruno.

- Przecie偶 przyszed艂em i chc臋 zawrze膰 umow臋.

- Tak, tylko 偶e nie pojawi艂e艣 si臋 na czas.

- Nie z mojej winy.

- Nie podoba mi si臋 twoja postawa, Vernon. W艂a艣ciwie to ju偶 ci臋 nie potrzebuj臋. Zamierzam jeszcze dzi艣 zamkn膮膰 艣ledztwo i aresztowa膰 Rickera, co mi sprawi du偶膮 przyjemno艣膰. Ty mi do tego wcale nie jeste艣 koniecznie potrzebny.

- Blefujesz. My艣lisz, 偶e tego nie widz臋? Jestem przecie偶 policjantem.

- Jeste艣 pieprzon膮 ujm膮 dla policji i nigdy wi臋cej w mojej obecno艣ci nie nazywaj siebie policjantem, bo w przeciwnym wypadku kopn臋 ci臋 w ten tw贸j pieprzony ty艂ek.

Je艣li ma Canarde'a, my艣la艂, i je艣li jest tak blisko zatrzymania Rickera, to z nim koniec. Trzeba si臋 szybko ratowa膰.

- Mo偶e nie jestem koniecznie potrzebny, ale przydadz膮 ci si臋 pewne informacje. A mam ich sporo. Nawet nie zdrapa艂a艣 jeszcze wierzchniej warstwy pokrywaj膮cej 128.

- Zdrapa艂am i jestem zaj臋ta taplaniem si臋 w b艂ocie na samym dnie. Tam ci臋 przecie偶 znalaz艂am.

- Mog臋 ci powiedzie膰 wi臋cej - zach臋ca艂, pr贸buj膮c si臋 u艣miech­n膮膰. - Mog臋 ci poda膰 nazwiska, Dallas, i to nie tylko ze 128. Nazwiska z g贸rnej p贸艂ki, nazwiska ludzi z medi贸w, a偶 po Waszyngton. Ale najpierw zapewnijcie mi nietykalno艣膰, zmienion膮 to偶samo艣膰 i fors臋 na nowe 偶ycie.

Ziewn臋艂a szeroko.

- Jezu, Vernon, nudzisz mnie.

- Bez gwarancji nietykalno艣ci niczego ci nie powiem.

- To nie. Peabody, wrzu膰 tego 艣miecia do aresztu. I sprawd藕, czy Bruno wr贸ci艂 z miasta.

- S艂ysza艂am, 偶e wr贸ci艂 i czuje si臋 osamotniony.

- Jezu, poczekajcie. Je艣li mnie zamkniecie, nie wyjd臋 z tego 偶ywy. Musz臋 dosta膰 gwarancje, dobrze o tym wiecie. Po co mam wam cokolwiek m贸wi膰, skoro i tak dostan臋 no偶em w plecy?

- Rany, Vernon, s膮czysz mi smutek w serce. Zgadzam si臋 na zapewnienie ci nietykalno艣ci za wszystko opr贸cz wsp贸艂udzia艂u w morderstwie. Za to, je艣li jeste艣 winny, zap艂acisz. Co do twarzy, nazwiska i miejsca zamieszkania, to ju偶 tw贸j problem.

- Sama nietykalno艣膰 mi nie wystarczy.

- Trudno. Tylko tyle mog臋 ci zapewni膰, a i tak mam poczucie niesmaku i nie pozb臋d臋 si臋 go przez wiele tygodni.

- Nie mia艂em nic wsp贸lnego z zab贸jstwami.

- W takim razie czym si臋 martwisz?

- Mam prawo wezwa膰 przedstawiciela zwi膮zku. - M贸wi艂 j臋kliwym tonem, co Eve przypomnia艂o jej ojca.

- Jasne - odpowiedzia艂a tylko i odwr贸ci艂a si臋 do drzwi.

- Poczekaj. Przedstawiciel tylko wszystko skomplikuje. Zr贸bmy wi臋c inaczej. Przyrzekniesz mi nietykalno艣膰 i to zostanie oficjalnie nagrane na dyktafon.

Odwr贸ci艂a si臋 z powrotem do sto艂u. Usiad艂a.

- Przes艂uchanie detektywa Jeremy'ego Vernona, prowadzone przez porucznik Eve Dallas. Obecni s膮 kapitan Ryan Feeney, detektyw 艂an McNab, asystentka Deliah Peabody. Przes艂uchiwany Jeremy Vernon zgodzi艂 si臋 z艂o偶y膰 zeznania i odpowiedzie膰 na pytania w zamian za zapewnienie mu nietykalno艣ci w razie, gdyby zosta艂 oskar偶ony o korupcj臋 i nadu偶ycie w艂adzy. Czy zgadzasz si臋 z艂o偶y膰 te zeznania i odpowiedzie膰 na pytania z w艂asnej nieprzymuszonej woli?

- Zgadzam si臋 i chc臋 z wami wsp贸艂pracowa膰.

- To wystarczy, Vernon. Pracujesz w nowojorskiej policji i jeste艣 detektywem, tak?

- Pracuj臋 w policji od szesnastu lat, a w brygadzie 128 w Wydziale Narkotyk贸w od sze艣ciu.

- I przyznajesz si臋, 偶e w tym czasie przyjmowa艂e艣 艂ap贸wki i inne korzy艣ci w zamian za przekazywanie informacji, wspoma­ganie nielegalnych dzia艂a艅 i generalnie wykonywanie polece艅 Maxa Rickera.

- Bra艂em fors臋, bo si臋 ba艂em. Wstydz臋 si臋 tego, ale ba艂em si臋, 偶e Ricker ka偶e mnie zabi膰. Nie ja jeden.

Kiedy ju偶 zacz膮艂, Eve my艣la艂a, 偶e nie da si臋 go zatrzyma膰. Ca艂膮 godzin臋 zaj臋艂o mu wymienianie nazwisk, przytaczanie fakt贸w i powi膮za艅.

M贸wi膮c, stara艂 si臋 wybieli膰 siebie, za to ca艂kowicie pogr膮偶y艂 128 brygad臋.

- Kapitan Roth?

- Ona? - Vernon sarkn膮艂 z o偶ywieniem. - Niczego nie widzia艂a. Moim zdaniem, nie chcia艂a widzie膰. Mia艂a co innego na g艂owie. Robi艂a karier臋. Bawi艂a si臋 w polityk臋. Ma jednak k艂opot, bo brakuje jej fiuta, chocia偶 bardzo by go chcia艂a mie膰. Zawsze si臋 w艣cieka, gdy kt贸ry艣 z policjant贸w ignoruje jej rozkazy, poniewa偶 jest kobiet膮. I jeszcze ten jej m膮偶 darmozjad, robi膮cy j膮 w tr膮b臋. Roth pije. Tak si臋 zaanga偶owa艂a w akcj臋 przeciwko Rickerowi, 偶e przesta艂a by膰 czujna. Dzi臋ki temu 艂atwo j膮 by艂o obej艣膰. Przekazywali艣my informacje, gubili艣my kluczowe dowody, zmie­niali艣my raporty, to wszystko.

- Tak, wszystko.

- S艂uchaj. - Vernon pochyli艂 si臋 do przodu. - Ricker jest sprytny. Wie, 偶e nie musi mie膰 ca艂ej brygady. Obstawia tylko najwa偶niejsze osoby, a oni ju偶 wszystkiego pilnuj膮 i szukaj膮 ch臋tnych do wsp贸艂pracy. Wiadomo przecie偶, kto we藕mie, a kto nie.

- Kohli nie bra艂.

- Kohli by艂 uczciwy. Jeden z ch艂opak贸w ze 128 dowiedzia艂 si臋 o akcji przeciwko Rickerowi od, powiedzmy, kogo艣 z 64. Rozejrza艂 si臋, popyta艂. Potem przekaza艂 zebrane informacje Rickerowi, a on mu za nie odpowiednio zap艂aci艂.

Uni贸s艂 r臋ce, u艣miechaj膮c si臋.

- Proste, nie? Tak si臋 dzieje zawsze. Ricker wie, jakie akcje zamierza przeprowadzi膰 policja. Je艣li dotycz膮 jego, ma czas si臋 zabezpieczy膰, a akcja ko艅czy si臋 fiaskiem. Je艣li chodzi o jego konkurent贸w, nie robi nic, tylko spokojnie czeka, a偶 g贸wno zacznie lata膰, a potem podbiera konkurentom klient贸w albo nawet ca艂y biznes. Ma ludzi w Wydziale Dowod贸w Rzeczowych, dziennikarzy, kt贸rzy pisz膮 to, co on im zleci, polityk贸w, kt贸rzy nie pozwalaj膮 mu si臋 skompromitowa膰. Zauwa偶y艂em jednak, 偶e w ostatnich latach zacz膮艂 pope艂nia膰 b艂臋dy. Jest chaotyczny.

- Ricker?

- Tak. Za bardzo naciska w艂asnych ludzi. Ci膮gle 偶艂opie ten sw贸j sok nafaszerowany narkotykami. To 膰pun, wariat. Stacza si臋 i przez to pope艂nia pomy艂ki. Cho膰by ta likwidacja policjanta. Jezu.

Eve pochwyci艂a Vernona za nadgarstek.

- Czy wiadomo ci, 偶e Ricker rozkaza艂 zamordowa膰 Taja Kohliego?

Mia艂 ochot臋 potwierdzi膰, ale wiedzia艂, 偶e je艣li nie b臋dzie do ko艅ca uczciwy, Dallas si臋 zorientuje i znajdzie spos贸b, 偶eby go ukara膰.

- Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e rozkaza艂, ale tak m贸wili.

- Kto tak m贸wi艂, Vernon?

- Od czasu do czasu umawia艂em si臋 na drinka z jednym z ludzi Rickera. Ten facet, Jake Evans, m贸wi艂 mi jaki艣 miesi膮c temu, 偶e jego szef igra sobie z WSW, zabawia si臋 nastawianiem policjant贸w przeciwko sobie. Wiedzia艂, 偶e WSW pos艂a艂o do tego klubu swojego cz艂owieka, kt贸ry mia艂 rozgl膮da膰 si臋 za skorumpowanymi policjantami. Tylko 偶e takich tam nie by艂o. Rozumiecie?

- Tak, rozumiemy.

- Jasne. To Ricker rozpu艣ci艂 tak膮 plotk臋 dla zabawy. Zale偶a艂o mu na tym, 偶eby narobi膰 smrodu w艂a艣nie w tym klubie, i dlatego pos艂a艂 do niego swoich handlarzy narkotyk贸w. Ale zdaje si臋, 偶e wpad艂 potem na inny pomys艂, znalaz艂 lepszy spos贸b na szczucie policjant贸w przeciwko sobie. Jakie艣 psychologiczne g贸wno, jak to uj膮艂 Evans. Ricker jest dobry w takich psychologicznych rozgrywkach. Nadaje do tego drugiego policjanta na pierwszego. Ten drugi... Nad膮偶acie?

- Tak. M贸w dalej.

- W porz膮dku. Ten drugi policjant mia艂 jakie艣 k艂opoty. Osobiste albo zawodowe i Ricker na nich 偶erowa艂, a zarazem dawa艂 do zrozumienia, 偶e ten pierwszy policjant, Kohli, zrobi艂 co艣 nielegal­nego. Nawet wi臋cej, bo wszystko, co by艂o z艂e, spycha艂 na Kohliego. Evans m贸wi艂, 偶e to, co robi艂 Ricker, by艂o skomplikowane i ryzykowne, ale Evans w sumie ma艂o wiedzia艂, bo jego szef nie m贸wi艂 zbyt du偶o na ten temat. Oczywi艣cie Evansowi to wszystko bardzo si臋 nie podoba艂o. A do tego cz艂owiek Rickera w WSW, tam te偶 ma jednego. Jego cz艂owiek mia艂 dopilnowa膰, 偶eby te insynuacje dotar艂y do tego drugiego policjanta. No i chyba si臋 uda艂o.

- Jak si臋 nazywa wtyczka w WSW?

- Nie wiem. Przysi臋gam - doda艂, widz膮c, 偶e Eve mru偶y gro藕nie oczy. - My si臋 nawzajem nie znamy. Nie wszyscy. Zazwyczaj to wychodzi, ale nie zawsze. Mo偶e Bayliss, co? Bayliss nie 偶yje. No, Dallas. Poda艂em ci prawie dwadzie艣cia nazwisk. Dorwiesz si臋 do tych os贸b, to dowiesz si臋 wi臋cej.

- Tak, dowiem si臋. - Wsta艂a. - A od ciebie ju偶 niczego wi臋cej nie wyci膮gn臋. McNab, zabierz t臋 kreatur臋 w bezpieczne miejsce. Dajcie mu na ca艂膮 dob臋 dw贸ch stra偶nik贸w, niech si臋 zmieniaj膮 co osiem godzin. Feeney, ty masz ich wybra膰.

- Dobra.

- Dallas, tyle ci powiedzia艂em, 偶e mog艂aby艣 teraz postara膰 si臋 dla mnie o zgod臋 na now膮 to偶samo艣膰 - dopomina艂 si臋 Vernon.

Nawet na niego nie spojrza艂a.

- Peabody, ze mn膮.

- Hej, Dallas!

- Ciesz si臋 z tego, co masz, sukinsynu - mrukn膮艂 Feeney, gdy Eve wysz艂a. - Zaledwie ci臋 musn臋艂a po jajach. Jeszcze chwila, a ja bym ci je odci膮艂.

- Nawet nie mog臋 si臋 w艣ciec. - Peabody sta艂a w korytarzu, plecami do pokoju przes艂ucha艅. - Jest mi tak niedobrze. Uwielbiam swoj膮 prac臋, a przez niego wstyd mi, 偶e jestem policjantk膮.

- Z艂e podej艣cie. To ten facet powinien si臋 wstydzi膰, a nie ty. Tylko 偶e on nie wie, co to jest wstyd. Pracujesz uczciwie dzie艅 po dniu i robisz to, co do ciebie nale偶y. Czego si臋 tu wstydzi膰. Zr贸b kopi臋 przes艂uchania i przeka偶 j膮 do Tibble'a. Dzi臋ki Bogu Vernon spada na jego g艂ow臋. W po艂udnie mam nast臋pne spotkanie. Opowiem ci o nim po powrocie.

- Tak jest. Co z Canarde'em?

- Na razie nic. Zostawiam go sobie na p贸藕niej.

- Chcesz teraz pozna膰 wynik tego testu, kt贸ry kaza艂a艣 mi przeprowadzi膰?

- Wynik jest wystarczaj膮co wysoki, 偶eby dosta膰 nakaz aresz­towania?

- Prawdopodobie艅stwo si臋ga siedemdziesi臋ciu sze艣ciu pro­cent, ale...

- Ale... - powt贸rzy艂a Eve - komputer nie bierze pod uwag臋 za艂amania psychicznego oraz tego, 偶e Ricker bawi艂 si臋 w szczucie policjant贸w. Zatrzymamy go. Zrobimy to po cichu po moim powrocie.

- A je艣li w tym czasie znowu kogo艣 zabije?

- Nie, da艂 s艂owo. Nie z艂amie go.

20

Eve wesz艂a do domu, wydoby艂a z siebie ciche warkni臋cie na widok Summerseta, po czym posz艂a prosto na g贸r臋. Mia艂a wiele do powiedzenia i zamierza艂a zacz膮膰 od razu.

Znowu warkn臋艂a, na znak cichej pogr贸偶ki, kiedy si臋 przekona艂a, 偶e jej gabinet jest pusty. Ale drzwi prowadz膮ce do gabinetu Roarke'a sta艂y otworem. Prostuj膮c ramiona, ruszy艂a do nich. Id膮c, us艂ysza艂a g艂os m臋偶a przepe艂niony zniecierpliwieniem.

- Nie mog臋 teraz przyjecha膰.

- Ale sytuacja wymaga pana obecno艣ci. Tonaka si臋 wlecze, a Urz膮d Ochrony 艢rodowiska op贸藕nia wydanie pozwolenia na otwarcie sektora tropikalnego. Bez pana interwencji nie uda nam si臋 dotrzyma膰 termin贸w. Koszty si臋 zwi臋kszaj膮, a kary b臋d膮...

- Masz moje upowa偶nienie, mo偶esz sam si臋 tym zaj膮膰. W ko艅cu za to ci p艂ac臋. Nie b臋d臋 w stanie przylecie膰 na Olympus przez kilka nast臋pnych dni, mo偶e d艂u偶ej. Je艣li Tonaka si臋 wlecze, to go pop臋d藕. Zrozumia艂e艣?

- Tak, prosz臋 pana. Gdybym tylko wiedzia艂, przynajmniej w przybli偶eniu, kiedy b臋dzie pan m贸g艂 obejrze膰 resort.

- Dam ci zna膰, jak sam b臋d臋 wiedzia艂.

Roarke roz艂膮czy艂 si臋, opar艂 o krzes艂o i zamkn膮艂 oczy.

W tej chwili Eve u艣wiadomi艂a sobie dwie kwestie: po pierwsze to, 偶e 偶ycie m臋偶a nie ko艅czy si臋 na jej osobie i 偶e opr贸cz zajmowania si臋 jej sprawami prowadzi te偶 w艂asne powa偶ne interesy, o czym ona cz臋sto nie pami臋ta.

A po drugie, i to by艂o dla niej istotniejsze, wygl膮da艂 na zm臋czonego.

Z艂o艣膰, kt贸r膮 w sobie piel臋gnowa艂a, ulotni艂a si臋, ju偶 niepotrzebna.

Niechciana. Niemniej instynkt kaza艂 jej wej艣膰 do pokoju z gniewn膮 min膮.

Natychmiast wyczu艂 jej obecno艣膰 i otworzy艂 oczy.

- Pani porucznik.

- Roarke - odpowiedzia艂a tym samym opanowanym i oficjal­nym tonem, z kt贸rym on si臋 do niej zwr贸ci艂. - Mam ci kilka rzeczy do zakomunikowania.

- Nie w膮tpi臋. Mo偶e wolisz przej艣膰 do swojego gabinetu?

- Mo偶emy zacz膮膰 tutaj. Po pierwsze, mimo mojej nieudolno艣ci, uda艂o mi si臋 zaw臋zi膰 dochodzenie, moje dochodzenie, do jednego podejrzanego. Osoba ta zostanie zatrzymana i przes艂uchana pod koniec dnia.

- Gratuluj臋.

- Przedwcze艣nie. Przes艂uchanie to jeszcze nie aresztowanie. Wykorzystuj膮c 藕r贸d艂a i procedury policyjne, znalaz艂am dow贸d, nic specjalnego, ale zawsze, na to, 偶e Ricker by艂 powi膮zany z tymi zab贸jstwami, i mam nadziej臋 oskar偶y膰 go o wsp贸艂udzia艂, a wcze艣niej wezwa膰 i przes艂ucha膰. Zwr贸膰 uwag臋, 偶e dokona艂am tego wszystkiego bez twojej pomocy i bez tego planu, kt贸ry u艂o偶y艂e艣 z moimi prze艂o偶onymi. Je艣li postanowicie go realizowa膰, narazisz si臋 na niebezpiecze艅stwo, a nie m贸wi臋 tylko o twoim 偶yciu i zdrowiu, ale r贸wnie偶 o tym, 偶e wszystko, o czym b臋dziesz rozmawia艂 z Rickerem, zostanie zarejestrowane i mo偶e zosta膰 u偶yte przeciwko tobie w s膮dzie.

- Jestem tego ca艂kowicie 艣wiadom.

- Policja zapewnia ci nietykalno艣膰, wi臋c nie trafisz do wi臋zienia, jednak przez t臋 spraw臋 mo偶e ucierpie膰 twoja reputacja, a co za tym idzie, tak偶e interesy, kt贸re prowadzisz.

Obok zm臋czenia dostrzeg艂a w oczach m臋偶a b艂ysk arogancji.

- Pani porucznik, moja reputacja oraz moje interesy nie mog膮 ucierpie膰, poniewa偶 wszyscy znaj膮 ich podejrzane pocz膮tki.

- By膰 mo偶e, ale teraz jest inaczej.

- Naprawd臋 uwa偶asz, 偶e nie uda mi si臋 przeprowadzi膰 tej akcji bez uszczerbku na reputacji i bezpiecze艅stwie?

- Nie, Roarke, uwa偶am, 偶e ci si臋 uda. Udaje ci si臋 wszystko, co sobie zaplanujesz, i to mnie do pewnego stopnia przera偶a. Wkurzy艂e艣 mnie - doda艂a.

- Jestem tego 艣wiadom.

- Wiedzia艂e艣, 偶e tak b臋dzie. Gdyby艣 najpierw przyszed艂 z tym pomys艂em do mnie...

- Brakowa艂o czasu i obydwoje byli艣my zaj臋ci. Ta sprawa dotyczy tak偶e mnie, Eve, czy ci si臋 to podoba, czy nie.

- Nie podoba mi si臋, ale by膰 mo偶e nie z tych powod贸w, o kt贸rych ty my艣lisz.

- Zrobi艂em to, co uzna艂em za najprostsze i najrozs膮dniejsze. Nie jest mi z tego powodu przykro.

- 呕adnych przeprosin? Mog艂abym ci臋 do nich zmusi膰.

- Naprawd臋?

- Tak, naprawd臋. Dlatego, 偶e masz do mnie s艂abo艣膰. Zapytaj, kogo chcesz. - Ruszy艂a do biurka, patrz膮c na m臋偶a, kt贸ry zacz膮艂 si臋 podnosi膰. - Ja te偶 mam do ciebie s艂abo艣膰. Nie rozumiesz, 偶e mi臋dzy innymi dlatego by艂am na ciebie taka w艣ciek艂a. Nie chc臋, 偶eby si臋 do ciebie zbli偶a艂. Nie chc臋, 偶eby kto艣 taki ci臋 dotkn膮艂. Czy tylko ty masz prawo martwi膰 si臋 o mnie? Mnie ju偶 nie wolno martwi膰 si臋 o ciebie?

- Nie. - Westchn膮艂, przesun膮! d艂oni膮 po w艂osach w rzadkim u niego ge艣cie frustracji. - Nie, nie tylko ja mam prawo si臋 martwi膰.

- Drugi pow贸d mojej w艣ciek艂o艣ci to duma, kt贸r膮 trudno by艂o prze艂kn膮膰. Tobie te偶 to 艂atwo nie przychodzi. I jeszcze powiedzia艂e艣, 偶e wsp贸艂pracuj臋 z tob膮 tylko wtedy, gdy jest mi to na r臋k臋. Mia艂e艣 racj臋. Nie twierdz臋, 偶e to si臋 zmieni, ale mia艂e艣 racj臋. I wcale nie jestem z tego powodu szcz臋艣liwa. I na koniec: zostawi艂e艣 mnie dzisiaj przy windzie i odszed艂e艣. Odchodzisz ode mnie w ten spos贸b tylko wtedy, kiedy masz ochot臋 mi dopiec.

- No to musia艂bym bez przerwy ci臋 gdzie艣 zostawia膰. Nie roze艣mia艂a si臋, cho膰 na to liczy艂.

- Ale nie zostawiasz, w tym rzecz. Nie odchodzisz. - Obesz艂a konsol臋, potem uj臋艂a jego twarz. - Nie zostawiasz mnie.

- Eve. - Pog艂aska艂 j膮 czule po ramionach.

- Jeszcze nie sko艅czy艂am. Wasz plan jest dobry. Zreszt膮 jest jeszcze czas, 偶eby go ulepszy膰. Ale wola艂abym, 偶eby艣, zamiast si臋 nim zajmowa膰, podni贸s艂 teraz s艂uchawk臋, skontaktowa艂 si臋 z tym kim艣, z kim w艂a艣nie rozmawia艂e艣, i polecia艂 na Olympus, i 偶eby艣 zaj膮艂 si臋 tym, czym, zdaje si臋, nikt inny nie potrafi si臋 zaj膮膰. Wola艂abym to, Roarke, bo znaczysz dla mnie wi臋cej ni偶 ktokolwiek na tym 艣wiecie. Ale tak si臋 nie stanie. A je艣li w pi膮tek cokolwiek ci si臋 przydarzy...

- Nic mi si臋 nie przydarzy.

- Je艣li cokolwiek ci si臋 przydarzy - powt贸rzy艂a - po艣wi臋c臋 偶ycie, 偶eby uczyni膰 piek艂o z twojego.

- To uczciwe podej艣cie - mrukn膮艂 i poca艂owa艂 j膮.

- Godzina. - Wtuli艂a si臋 w niego. - Ucieknijmy od tego wszystkiego na godzin臋. Potrzebuj臋 by膰 z tob膮. Potrzebuj臋 by膰 tym, kim jestem, gdy jestem z tob膮.

- Znam doskona艂e miejsce.

Lubi艂a pla偶臋 - gor膮co, wod臋, piasek. Potrafi艂a si臋 tu zrelak­sowa膰, na co rzadko sobie pozwala艂a.

M贸g艂 jej to zapewni膰 i sam odpocz膮膰 przez godzin臋 w sali hologram贸w.

Wybra艂 wysp臋, kt贸r膮 lubili obydwoje. D艂ugie wybrze偶e z 偶贸艂tym piaskiem porasta艂y gdzieniegdzie poruszaj膮ce si臋 leniwie palmy i pachn膮ce kwiaty. Gor膮co bij膮ce ze z艂otej tarczy s艂o艅ca r贸wnowa偶y艂a lekka bryza nadlatuj膮ca znad oceanu, przynosz膮c ze sob膮 s艂ony zapach.

- Wspaniale. - Eve, oddychaj膮c g艂臋boko, czu艂a, jak znika napi臋cie w karku i ramionach. Pragn臋艂a, 偶eby Roarke poczu艂 to samo. - Cudownie. - Chcia艂a zapyta膰, czy nastawi艂 regulator czasowy, potem postanowi艂a nie psu膰 nastroju.

Zdj臋艂a kurtk臋 i 艣ci膮gn臋艂a buty.

Fale, przejrzyste i b艂臋kitne z bia艂膮 pian膮, jak koronki na r膮bku sukni, obija艂y si臋 o brzeg. Dlaczego si臋 temu opiera膰?

Nast臋pnie odpi臋艂a kabur臋, potem przysz艂a kolej na spodnie. Przechyli艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na m臋偶a.

- Nie masz ochoty pop艂ywa膰?

- Potem. Lubi臋 si臋 przygl膮da膰, jak si臋 rozbierasz. Robisz to tak... sprawnie.

Roze艣mia艂a si臋.

- C贸偶, prosz臋 bardzo. - Zdj臋艂a koszul臋, potem stanik. Naga jak po urodzeniu, pobieg艂a do morza i zanurkowa艂a w fale.

- Dzi臋kuj臋 - mrukn膮艂, patrz膮c, jak odp艂ywa troch臋 za daleko. W ko艅cu zacz膮艂 si臋 te偶 rozbiera膰.

P艂ywa艂a niczym w臋gorz, szybko i bez strachu. Przez jaki艣 czas 艣ciga艂 si臋 z ni膮 dla zabawy, a potem po prostu obr贸ci艂 si臋 na plecy i da艂 si臋 unie艣膰 pr膮dowi, pozwoli艂 wodzie, s艂o艅cu i tej chwili zmy膰 z niego zm臋czenie.

I czeka艂 na ni膮.

Podp艂yn臋艂a.

- Lepiej si臋 czujesz? - spyta艂a.

- Niew膮tpliwie.

- Wcze艣niej wygl膮da艂e艣 na zm臋czonego. - Mia艂a ochot臋 str膮ci膰 z niego to znu偶enie. - Rzadko ci si臋 to zdarza.

- Bywa艂em ju偶 zm臋czony. Wsun臋艂a r臋k臋 we w艂osy Roarke'a.

- Je艣li uda ci si臋 troch臋 odsapn膮膰, b臋dziemy si臋 艣ciga膰 do brzegu. Nie otwiera艂 oczu.

- Kto powiedzia艂, 偶e mi si臋 nie uda?

- C贸偶, unosisz si臋 na wodzie jak jakie艣 szcz膮tki.

- W pewnych kr臋gach nazywa si臋 to relaksem. Ale - jego rami臋 znik艂o pod wod膮, po czym nagle obj臋艂o Eve - skoro masz taki nadmiar energii.

- Hej. - Roze艣mia艂a si臋, oplataj膮c go nogami. - Uwa偶aj, tu jest g艂臋boko.

- Tak w艂a艣nie lubi臋. - Przysun膮艂 do niej usta, wilgotne i po­ci膮gaj膮ce. Przycisn膮艂 j膮 do siebie i schowali si臋 pod wod膮.

Ciep艂膮 czyst膮 wod膮 ze s艂o艅cem igraj膮cym na powierzchni. Czu艂a mi臋kko艣膰 jego ust i spr臋偶ysto艣膰 cia艂a. Podda艂a si臋, pozwalaj膮c si臋 wci膮gn膮膰 g艂臋biej. Gdy wyp艂yn臋li, nabra艂a du偶o powietrza, a potem wtuli艂a si臋 policzkiem w twarz m臋偶a.

Unosili si臋 na wodzie, kt贸ra rytmicznie w nich uderza艂a, pieszcz膮c ich swym falowaniem. Musn膮艂 wargami jej rami臋, na co odpowiedzia艂a u艣miechem. Potem znowu znalaz艂a jego usta i si臋 w nie wpi艂a.

Wracali leniwie do brzegu, unosz膮c si臋 z falami i opadaj膮c wraz z nimi, p艂yn膮c razem, potem oddaleni od siebie, ale tylko na odleg艂o艣膰 ramienia.

Gdy poczu艂a grunt pod nogami, stan臋艂a. Woda si臋ga艂a jej do pasa. Przygl膮da艂a si臋 Roarke'owi, gdy przesuwa艂 palcami po jej twarzy.

- Uwielbiam na ciebie patrze膰, kochana Eve. I dotyka膰.

Jej piersi, ma艂e i spr臋偶yste, zdawa艂y si臋 rozgrzewa膰 od jego pieszczot. B艂yszcz膮ce kropelki wody na jej sk贸rze, niczym male艅kie diamenciki, zamienia艂y si臋 w 艂ezki i sp艂ywa艂y w d贸艂.

- Oddaj si臋 mi. - Palce Roarke'a przesun臋艂y si臋 na jej tu艂贸w, potem na biodra. I wsun臋艂y si臋 w ni膮.

Westchn臋艂a i j臋kn臋艂a. Jej rozleniwione zmys艂y rozbudza艂y si臋 powoli. S艂o艅ce zm膮ci艂o jej wzrok, tak 偶e widzia艂a ju偶 tylko b艂臋kit. On zaw艂adn膮艂 jej cia艂em, wi臋c czu艂a ju偶 tylko rozkosz.

Kiedy fala znios艂a ich bli偶ej brzegu, Eve owin臋艂a si臋 wok贸艂 m臋偶a, pe艂na zaufania, ch臋ci, taka, jakiej jej pragn膮艂.

Poca艂owa艂 j膮, nadal jeszcze zachowuj膮c cierpliwo艣膰, cho膰 po偶膮danie zaczyna艂o ju偶 burzy膰 mu krew. Przesun膮艂 ustami po jej szyi, ramionach, piersiach, a ona go g艂aska艂a i pospiesza艂a.

Fale uderza艂y w nich, potem si臋 cofa艂y i w ich rytmie Roarke zag艂臋bi艂 si臋 w 偶onie. Z zachwytem patrzy艂, jak odgina w ty艂 g艂ow臋 i osi膮ga orgazm.

- Roarke. - G艂os mia艂a zachrypni臋ty od nami臋tno艣ci, oddech przyspieszony. - Wejd藕 pode mnie.

Zabrak艂o mu tchu, serce si臋 zatrzyma艂o, umys艂 przesta艂 pracowa膰. Z oczami wbitymi w oczy Eve podda艂 si臋 rozkoszy.

Godzina min臋艂a. Eve nie czu艂a wyrzut贸w sumienia, 偶e j膮 tak sp臋dzi艂a. Sucha, ubrana, stoj膮c w swoim gabinecie, zamierza艂a opowiedzie膰 Roarke'owi o Kohlim i zapozna膰 si臋 z systemem zabezpiecze艅, przygotowanych przez m臋偶a na spotkanie z Rickerem.

Potem system obejrzy jeszcze Feeney, a gdy ju偶 wraz z Roarkiem uznaj膮, 偶e dzia艂a bez zarzutu, Eve stanie za pulpitem sterowniczym, b臋dzie obserwowa艂a klub, monitorowa艂a akcj臋, nadzorowa艂a wszystkich cz艂onk贸w za艂ogi.

Przygotowana na ka偶de posuni臋cie Rickera.

- Znal mojego ojca. - Wyrzuci艂a to z siebie, nie zdaj膮c sobie sprawy, 偶e to zrobi艂a oraz 偶e ta informacja ci膮偶y艂a jej ju偶 od d艂ugiego czasu.

Roarke, kt贸ry mia艂 w艂a艣nie obja艣ni膰 偶onie wykres widniej膮cy na ekranie, odwr贸ci艂 si臋 i popatrzy艂 na ni膮 szeroko otwartymi oczami. Nie musia艂a m贸wi膰, o kogo chodzi, nie musia艂a nic t艂umaczy膰. Widzia艂 to na jej twarzy.

- Jeste艣 tego pewna?

- Wczoraj w nocy dopad艂a mnie retrospekcja... nad ranem - poprawi艂a si臋, czuj膮c si臋 艣miesznie i niepewnie. - Podejrzewam, 偶e wspomnienia nasz艂y mnie w zwi膮zku z jakimi艣 danymi, kt贸re wcze艣niej studiowa艂am. Po prostu cofn臋艂am si臋 w czasie.

- Usi膮d藕 i opowiedz mi.

- Nie mog臋 siedzie膰.

- Dobrze. Wi臋c opowiadaj.

- By艂am w 艂贸偶ku. W moim pokoju. Okazuje si臋, 偶e mia艂am sw贸j pok贸j, chocia偶 nie s膮dz臋, aby zdarza艂o si臋 to cz臋sto. Pami臋tam, 偶e nie by艂o tak zawsze. Ale zdaje si臋, mieli艣my wtedy jakie艣 pieni膮dze. To chyba by艂y pieni膮dze Rickera. By艂o ciemno, a ja pods艂uchiwa艂am, bo on pi艂 w pokoju obok. Modli艂am si臋, 偶eby pi艂 dalej. Rozmawia艂 z kim艣 o interesach. Nic nie rozumia艂am. Nie obchodzi艂o mnie to. Bo dop贸ki rozmawiali, pili, dop贸ty on do mnie nie przychodzi艂. Ten drugi to by艂 Ricker. On tak si臋 do niego zwraca艂.

Czu艂a, 偶e g艂os wi臋藕nie jej w gardle. Nie spodziewa艂a si臋, 偶e b臋dzie jej tak ci臋偶ko relacjonowa膰 to, co jej si臋 przypomnia艂o, cho膰 w g艂owie mia艂a bardzo jasny obraz tamtej sytuacji.

- Ricker straszy艂 ojca, 偶e je艣li schrzani interes, to on mu poka偶e. My艣l臋, 偶e chodzi艂o o narkotyki. Zreszt膮 to bez znaczenia. Rozpozna艂am jego g艂os, gdy sobie przypomnia艂am t臋 scen臋. Nie wiem, czy przed tamt膮 noc膮 kiedykolwiek go s艂ysza艂am. Nie pami臋tam.

- Widzia艂a艣 go? Czy on widzia艂 ciebie?

- Nie, ale wiedzia艂 o mnie. Ojciec co艣 o mnie wspomnia艂, gdy domaga艂 si臋 wi臋cej pieni臋dzy za swoj膮 us艂ug臋. Wi臋c wiedzia艂, a kiedy Ricker sobie poszed艂, ojciec przyszed艂 do mnie. By艂 przestraszony i w艣ciek艂y. Troch臋 mnie poszturcha艂, a potem kaza艂 mi si臋 pakowa膰. Powiedzia艂, 偶e jedziemy na po艂udnie. Mia艂 pieni膮dze i chyba te narkotyki albo ich cz臋艣膰. Nic wi臋cej sobie nie przypominam, tylko to, 偶e byli艣my w Nowym Jorku. Jestem pewna, 偶e to by艂 Nowy Jork. I chyba... chyba wyl膮dowali艣my potem w Dallas. Kiedy sko艅czy艂y si臋 pieni膮dze, wyl膮dowali艣my w Dallas. Nie mogli艣my mie膰 ju偶 pieni臋dzy, bo mieszkali艣my w takim okropnym pokoju i prawie umierali艣my z g艂odu, a ojciec nie mia艂 na alkohol. Bo偶e.

- Eve. - Roarke sta艂 teraz ko艂o 偶ony, g艂aszcz膮c j膮 po ramio­nach. - Zosta艅 tutaj. Zosta艅 ze mn膮.

- Jestem tu. Zostan臋. To mn膮 potrz膮sn臋艂o, ot i wszystko.

- Wiem. - Trzyma艂 j膮 przez chwil臋 w obj臋ciach. - Przykro mi. - Poca艂owa艂 j膮 we w艂osy.

- To jest ko艂o, ko艂o. Ogniwo za ogniwem. Ricker i m贸j ojciec, ojciec i ja. Ricker i ty. Ty i ja. Nie wierz臋 w takie rzeczy. Ale tak to wygl膮da.

- Nie zrani膮 ci臋 przeze mnie. - Odchyli艂 jej g艂ow臋. - Nigdy przeze mnie ci臋 nie skrzywdz膮.

- Nie o to mi chodzi艂o.

- Wiem, ale to jest pewne. Prze艂amiemy ten zakl臋ty kr膮g. Zrobimy to wsp贸lnie. Bardziej ni偶 ty wierz臋 w takie rzeczy jak przeznaczenie.

- Tylko wtedy, gdy odzywa si臋 w tobie ta twoja irlandzka krew. - U艣miechn臋艂a si臋, ale te偶 odsun臋艂a. - Czy mo偶e o mnie wiedzie膰? Czy powi膮za艂 mnie z t膮 ma艂膮 dziewczynk膮?

- Nie wiem.

- Czy szukaj膮c mojego ojca, dowiedzia艂 si臋 przy okazji, kim jestem? Czy mo偶liwe jest dotarcie do informacji z przesz艂o艣ci na m贸j temat?

- Eve, chcesz, 偶ebym spekulowa艂.

- M贸g艂by艣? - przerwa艂a mu, znowu na niego patrz膮c. - Gdyby艣 chcia艂 zdoby膰 te informacje, potrafi艂by艣?

Wiedzia艂, 偶e nie chodzi jej o pocieszenie, a o fakty.

- Gdybym zna艂 czas, tak. Ale ja mam wi臋ksze od Rickera do艣wiadczenie w tych sprawach.

- Ale m贸g艂by? Mia艂 takie mo偶liwo艣ci? Zw艂aszcza gdy zacz膮艂 艣ledzi膰 mojego ojca, po tym, jak on go oszuka艂.

- To mo偶liwe. Ale nie s膮dz臋, 偶eby marnowa艂 czas na 艣ledzenie o艣mioletniej dziewczynki, kt贸ra zosta艂a zapl膮tana w ca艂膮 spraw臋 przypadkiem.

- Co艣 o mnie jednak wiedzia艂. Gdy go odwiedzi艂am, wspomina艂 co艣 o tym, gdzie mnie znaleziono i w jakim to by艂o stanie.

- Poniewa偶 ci臋 sprawdza艂. Sprawdza艂 przesz艂o艣膰 porucznik Eve Dallas. Ale nie szuka艂 informacji o ma艂ej pobitej dziewczynce.

- Tak, mo偶e masz racj臋. Zreszt膮 to nie ma znaczenia. - Zatrzyma艂a si臋 przy swoim biurku i podnios艂a ma艂e rze藕bione pude艂eczko, kt贸re Roarke podarowa艂 jej kiedy艣 na przeprosiny. - Czy m贸g艂by艣 odnale藕膰 te dane?

- Tak, m贸g艂bym, je艣liby艣 tego chcia艂a.

- Nie. - Odstawi艂a pude艂ko. - Nie chc臋. To, czego chc臋, mam tutaj. Przesz艂o艣膰 nie kryje niczego, czego chcia艂abym si臋 dowie­dzie膰. 呕a艂uj臋, 偶e dopu艣ci艂am do tego, aby te wspomnienia tak na mnie wp艂yn臋艂y. Nie przypuszcza艂am, 偶e tak silnie podzia艂aj膮. - Westchn臋艂a i z pogodniejsz膮 ju偶 twarz膮 odwr贸ci艂a si臋 do m臋偶a. - Nie mia艂am okazji zastanowi膰 si臋 nad tym wszystkim, bo by艂am zbyt poch艂oni臋ta w艣ciek艂o艣ci膮 na ciebie. Mamy mn贸stwo pracy i ma艂o czasu. Mo偶esz ze mn膮 p贸j艣膰.

- My艣la艂em, 偶e chcesz zapozna膰 si臋 z systemem bezpiecze艅stwa.

- Zrobimy to na komendzie. Um贸wi艂am si臋 tu tylko po to, 偶eby nakrzycze膰 na ciebie bez 艣wiadk贸w.

- Czy to nie dziwne? Ja zgodzi艂em si臋 z tego samego powodu: 偶eby nakrzycze膰 na ciebie.

- To tylko 艣wiadczy o tym, jacy z nas pomyle艅cy.

- Przeciwnie. - Wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋. - To pokazuje, 偶e doskonale do siebie pasujemy.

Poniewa偶 pr贸ba wci艣ni臋cia wi臋cej ni偶 dw贸ch os贸b do ma艂ego biura Eve wi膮za艂aby si臋 z pogwa艂ceniem kilku praw fizyki, postanowi艂a przeprowadzi膰 narad臋 w sali konferencyjnej.

- Mamy ma艂o czasu - zacz臋艂a, kiedy wszyscy cz艂onkowie zespo艂u si臋 rozsiedli. - Dochodzenie w sprawie morderstw i sprawa Rickera zbieg艂y si臋 w czasie, wi臋c b臋dziemy je prowadzi膰 jednocze艣nie. Wyniki z laboratorium, wszystkie dost臋pne dane oraz wyniki test贸w na prawdopodobie艅stwo, dotycz膮ce morderstw, znajduj膮 si臋 w waszych raportach. Nie prosi艂am jeszcze o nakaz, ale zrobi臋 to wraz z obowi膮zkowym badaniem DNA, je艣li podejrzany odm贸wi stawienia si臋 na przes艂uchanie z w艂asnej woli. Zamierzam wybra膰 si臋 do podejrzanego razem z Peabody zaraz po naradzie.

- Procent prawdopodobie艅stwa jest niski - zauwa偶y艂 Feeney, przygl膮daj膮c si臋 wydrukowi ze zmarszczonym czo艂em.

- Wzro艣nie, a DNA podejrzanego b臋dzie pasowa艂o do DNA paznokcia znalezionego na miejscu zamordowania Baylissa. Bior膮c pod uwag臋 wieloletni膮 prac臋 sier偶anta Clooneya w departamencie, jego nieposzlakowan膮 opini臋, stan emocjonalny oraz okoliczno艣ci, wol臋 sama go zatrzyma膰 i mam nadziej臋, 偶e sk艂oni臋 go do przyznania si臋 do winy. Doktor Mira jest przygotowana do przeprowadzenia konsultacji i test贸w.

- Media zrobi膮 z tego wielk膮 sensacj臋. Eve skin臋艂a przytakuj膮co do McNaba.

- - Mo偶emy nimi troch臋 pokierowa膰. - Ju偶 zdecydowa艂a, 偶e skontaktuje si臋 z Nadine Furst. - Zas艂u偶ony policjant o nieskazitel­nej opinii zawodowej, kt贸rego jedyny syn poszed艂 w 艣lady ojca. By艂 jego dum膮, bo z oddaniem po艣wi臋ci艂 si臋 s艂u偶bie. Z tego powodu kilku skorumpowanych policjant贸w, i niech dla prasy b臋dzie ich tylko kilku, pozbywa si臋 syna.

- Udowodnienie tego... - zacz膮艂 Feeney.

- Nie musimy niczego dowodzi膰 - przerwa艂a mu. - Musimy to og艂osi膰, 偶eby nam uwierzono. Ricker - ci膮gn臋艂a. - On za tym sta艂. Nie mam co do tego 偶adnych w膮tpliwo艣ci. Syn Clooneya by艂 czysty i zamierza艂 taki pozosta膰. Awansowa艂 stopniowo, a偶 doszed艂 do pozycji detektywa. Nie mo偶na go by艂o kupi膰. W akcji skierowanej przeciwko Rickerowi bra艂 udzia艂 od samego pocz膮tku.

Wiem to z akt Martinez. By艂 pionkiem, ale te偶 dobrym policjantem. Powo艂anie odziedziczy艂 po ojcu. Z艂贸偶cie to do kupy - zapropo­nowa艂a i opar艂a si臋 biodrem o st贸艂 konferencyjny. - Jest uczciwy, m艂ody i sprytny. Ambitny. Udzia艂 w operacji przeciwko Rickerowi to dla niego wyzwanie i zamierza da膰 z siebie wszystko. Naciska, szuka i kopie, gdzie si臋 da. Ludzie Rickera w policji przekazuj膮 mu t臋 informacj臋. Denerwuj膮 si臋. Ricker postanawia da膰 przyk艂ad. Pewnej nocy dobry policjant zatrzymuje si臋 w swoim s膮siedztwie przy skrzy偶owaniu Dwudziestej Czwartej i Si贸dmej. Przeje偶d偶a tamt臋dy codziennie w drodze powrotnej z pracy. Jest w艂amanie. Spojrzyjcie do raportu: w tym miejscu nigdy wcze艣niej nie dosz艂o do w艂amania, ale tamtego wieczoru by艂o, akurat w czasie, gdy przeje偶d偶a艂 syn Clooneya. Dobry policjant wkracza do akcji i zostaje zabity. W艂a艣ciciel wzywa policj臋, posi艂ki jednak zjawiaj膮 si臋 dopiero po dziesi臋ciu minutach. A ambulans ze wzgl臋du na op贸藕nienie techniczne, jak stwierdzono w raporcie, przyje偶d偶a po nast臋pnych dziesi臋ciu. Ch艂opak wykrwawia si臋 na 艣mier膰 na pod艂odze. Dla przyk艂adu.

Odczeka艂a chwil臋, chc膮c mie膰 pewno艣膰, 偶e ka偶dy policjant znajduj膮cy si臋 w pokoju ujrzy t臋 scen臋 tak samo wyra藕nie jak ona.

- W radiowozie, kt贸ry przyjecha艂 na pomoc m艂odemu Clooneyowi, by艂o dw贸ch policjant贸w, a ich nazwiska znajduj膮 si臋 na li艣cie, kt贸r膮 poda艂 mi dzisiaj rano Vernon. Ludzie Rickera. Pozwolili mu umrze膰. Sygna艂 zosta艂 wys艂any: to ci grozi, je艣li staniesz mi na drodze.

- W porz膮dku, to si臋 trzyma kupy - zgodzi艂 si臋 Feeney. - Ale skoro Clooney rozumowa艂 tak samo jak ty, dlaczego nie zabi艂 tych policjant贸w z radiowozu?

- Zabi艂. Jeden z nich przeni贸s艂 si臋 trzy miesi膮ce temu do Filadelfii. Zosta艂 powieszony w swojej sypialni. Uznano, 偶e to samob贸jstwo, ale co艣 mi si臋 wydaje, 偶e teraz sprawa b臋dzie otwarta na nowo. Na 艂贸偶ku le偶a艂o trzydzie艣ci 偶eton贸w. Drugi uton膮艂; po艣lizn膮艂 si臋 w wannie, b臋d膮c na wakacjach na Florydzie. Uznano to za nieszcz臋艣liwy wypadek. Tam te偶 znaleziono 偶etony.

- Eliminuje ich od miesi臋cy - wyrzuci艂a z siebie Peabody. - Jednego za drugim.

- Do Kohliego. Za艂ama艂 si臋 przy Kohlim. Zna艂 jego rodzin臋, by艂 z nim zwi膮zany. Co wi臋cej, jego syn przyja藕ni艂 si臋 z Kohlim, wi臋c gdy Ricker przez WSW rozni贸s艂 plotk臋, 偶e Kohli bierze, Clooney jakby ponownie utraci艂 syna. Zab贸jstwa sta艂y si臋 bardziej agresyw­ne, bardziej osobiste, wyra藕niejsze w warstwie symbolicznej. Krew na odznace. Nie umia艂 si臋 powstrzyma膰. To, co teraz robi, czyni dla uczczenia pami臋ci syna. Dla jego honoru. Ale 艣wiadomo艣膰, 偶e zabi艂 niewinnego cz艂owieka, dobrego policjanta, za艂ama艂a go. O to chodzi艂o Rickerowi. Przygl膮da si臋, jak si臋 nawzajem niszczymy.

- Ju偶 nie jest taki sprytny - odezwa艂 si臋 Roarke. - Nie potrafi zrozumie膰 takiego cz艂owieka jak Clooney ani takich emocji jak mi艂o艣膰 i smutek. Ricker mia艂 szcz臋艣cie - doda艂. - U艂o偶y艂 przed sob膮 cz臋艣ci uk艂adanki, kt贸re po艂膮czy艂 pomy艣lny dla niego obr贸t wydarze艅 albo, je艣li wolicie, mi艂o艣膰.

- By膰 mo偶e, ale dzi臋ki temu, 偶e uk艂ada艂 te cz臋艣ci, mamy teraz sposobno艣膰 go ugotowa膰. To nas doprowadza do drugiej cz臋艣ci naszego dochodzenia. Jak ju偶 wiecie, Roarke zosta艂 nam przy­dzielony jako cywilny pomocnik w akcji maj膮cej na celu zaaresz­towanie Maxa Rickera. Peabody, czy znasz potoczn膮 nazw臋 takich wsp贸艂pracownik贸w?

Asystentka powierci艂a si臋 na krze艣le.

- Tak, pani porucznik. - Poniewa偶 Eve czeka艂a, Peabody zamruga艂a niepewnie, a potem powiedzia艂a: - Hm... tajniak albo 艂asica, pani porucznik.

- O ile wiem - wtr膮ci艂 Roarke - 艂asice s膮 specjalistkami w 艂apaniu szczur贸w.

- Dobre. - Feeney pochyli艂 si臋 i poklepa艂 go po plecach. - Bardzo dobre.

- No, wi臋c mamy dla ciebie bardzo du偶ego szczura. - Eve wyprostowa艂a si臋, w艂o偶y艂a r臋ce do kieszeni i zapozna艂a reszt臋 zespo艂u z planem dzia艂ania.

Roarke z podziwem przys艂uchiwa艂 si臋 jej rzeczowemu, zwi臋z­艂emu sprawozdaniu, w kt贸rym zawar艂a, nie zapominaj膮c o niczym, wszystkie najistotniejsze elementy. Rozgl膮daj膮c si臋 po twarzach zebranych os贸b i widz膮c ich skupienie, nie mia艂 najmniejszych w膮tpliwo艣ci, kto w tym pokoju stoi za sterami, kto tu rz膮dzi.

Pomy艣la艂, 偶e jego 偶ona w poprzednim wcieleniu musia艂a by膰 genera艂em albo przynajmniej s艂u偶y膰 w wojsku.

I ta kobieta, ten wojownik, dr偶y, kiedy on bierze j膮 w ramiona. Czy偶 to nie cudowne?

- Roarke?

- Tak, pani porucznik.

Eve, widz膮c wyraz oczu m臋偶a, poczu艂a dreszcz podniecenia. Popatrzy艂a na niego, marszcz膮c czo艂o.

- Zostawiam ci臋 z Feeneyem i McNabem. Sprawd藕cie razem system bezpiecze艅stwa, tak 偶eby nic w nim nie szwankowa艂o, 偶eby nie by艂o w nim nawet najmniejszych usterek czy nieprawid艂owo艣ci.

- Nie b臋dzie.

- Dopilnuj tego. Na czas akcji do zespo艂u w艂膮cz臋 detektyw Martinez. Chc臋, 偶eby stan臋艂a do odznaczenia, je艣li nasza operacja si臋 powiedzie. Czy s膮 jakie艣 zastrze偶enia? - Czeka艂a, ale od­powiedzia艂a jej cisza. - Peabody, ty idziesz ze mn膮.

Ruszy艂a do wyj艣cia, ale tu偶 przed drzwiami obejrza艂a si臋. Roarke patrzy艂 za ni膮 z lekkim u艣miechem i wyzywaj膮cym b艂yskiem w niebieskich oczach.

- Jezu, gdy si臋 na niego patrzy, cz艂owiek od razu ma na niego ochot臋.

- S艂ucham, pani porucznik?

- Nic, nic - mrukn臋艂a Eve i zbieraj膮c si臋 w sobie, opu艣ci艂a pok贸j. - Nic takiego. Czy m贸j samoch贸d zosta艂 ju偶 naprawiony albo wymieniony?

- Dallas, jakie to s艂odkie. Nie wiedzia艂am, 偶e wierzysz w bajki.

- Cholera. W takim razie jaki艣 ukradniemy. - Na usta Eve wyp艂yn膮艂 z艂o艣liwy u艣mieszek. - Mo偶e na przyk艂ad w贸z Roarke'a.

- Och, powiedz, 偶e to XX, 6000. M贸j ulubiony.

- Jak, do cholery, uda nam si臋 przewie藕膰 podejrzanego w dwu­osobowym samochodzie? To jaki艣 modny teraz typ sedana. Znam kod. Roarke wcale si臋 nie zdziwi, kiedy zejdzie do gara偶u i przekona si臋, 偶e go nie ma. My艣l臋...

Prawie wpad艂a na Webstera.

- Pani porucznik, chc臋 pani zaj膮膰 tylko minutk臋.

- Nie mam nawet minutki. Mo偶emy i艣膰 i rozmawia膰.

- Jedziesz do Clooneya.

- Do cholery! - Chocia偶 m贸wi艂 cicho, odwr贸ci艂a g艂ow臋, sprawdzaj膮c, czy nikt ich nie s艂yszy. - Dlaczego tak my艣lisz?

- Nadal mam swoje 藕r贸d艂a. - Jego twarz by艂a ponura, a g艂os przygaszony. - Zostawiasz za sob膮 okruchy. Mog臋 za nimi i艣膰 jak po 艣ladach.

- Zagl膮da艂e艣 do moich plik贸w?

- Dallas. - Czuj膮c przyp艂yw gniewu, po艂o偶y艂 r臋k臋 na jej ramieniu. - Siedz臋 w tym po uszy. Cz臋艣膰 z tego, co robi艂em, wykonuj膮c rozkazy, mog艂o si臋 przyczyni膰 do tego, co si臋 wydarzy艂o. Dowiedzia艂em si臋 o synu Clooneya. Pozw贸l mi pojecha膰 z tob膮.

Przekrzywi艂a g艂ow臋.

- Kto艣 w WSW siedzi w kieszeni Rickera. Sk膮d mam wiedzie膰, 偶e to nie ty?

Jego r臋ka opad艂a.

- No w艂a艣nie, sk膮d. - Westchn膮艂. - Trudno. - Cofn膮艂 si臋 o krok, zamierzaj膮c si臋 odwr贸ci膰.

- Poczekaj, Peabody. - Eve machn臋艂a do asystentki i odesz艂a z ni膮 na bok. - Nie b臋dziesz mia艂a nic przeciwko temu, 偶e ci臋 tu zostawi臋? Doko艅czysz papierkow膮 robot臋.

Peabody spojrza艂a na Webstera, kt贸ry sta艂 z r臋kami w kieszeniach i z nieszcz臋艣liwym wyrazem na twarzy.

- Nie, pani porucznik.

- W porz膮dku. Przygotuj pok贸j przes艂ucha艅. Zas艂o艅 lustro weneckie. Nie chc臋, 偶eby kto艣 widzia艂, kiedy b臋d臋 rozmawia艂a z Clooneyem. Chc臋 mu pozostawi膰 cho膰 odrobin臋 godno艣ci.

- Zajm臋 si臋 tym. 呕ycz臋 powodzenia.

- Przyda si臋. - Wr贸ci艂a do Webstera. - Chod藕my. Zamruga艂, potem wci膮gn膮艂 powietrze.

- Dzi臋ki.

- Nie ma za co. Jedziesz, bo potrzebuj臋 balastu.

21

Peabody oci膮ga艂a si臋, zwleka艂a, a gdy uzna艂a, 偶e d艂u偶ej si臋 nie da, posz艂a do sali konferencyjnej.

Na 艣ciennym ekranie wida膰 by艂o jaki艣 skomplikowany schemat, a Feeney, patrz膮c na niego, pogwizdywa艂, jakby to by艂a naga kobieta.

- Hej, szefowo. Co tam? - zapyta艂 McNab.

- Zmiana plan贸w. Mam tu z wami zosta膰.

- Dallas nie pojecha艂a po Clooneya? - zdziwi艂 si臋 Feeney.

- Tak, tak, pojecha艂a. - Peabody z wielkim zaanga偶owaniem wybra艂a krzes艂o, strzepn臋艂a z niego nieistniej膮ce py艂ki i usiad艂a.

- Sama?

Na d藕wi臋k g艂osu Roarke'a skuli艂a si臋, ale w ko艅cu spojrza艂a w stron臋 m臋偶a prze艂o偶onej, staraj膮c si臋 unika膰 jego wzroku, i wzruszy艂a ramionami. - Nie, nie sama. Hm, b臋dziesz mi musia艂 wyja艣ni膰 dzia艂anie tego systemu po ludzku. Nie znam j臋zyka technicznego.

- Kto z ni膮 pojecha艂? - zapyta艂 Roarke, chocia偶 ju偶 wiedzia艂. To by艂o podobne do jego 偶ony.

- Z ni膮? Och, hm, Webster.

Zapad艂a cisza. Peabody zacisn臋艂a d艂onie ukryte w kieszeniach, czekaj膮c na wybuch.

- Rozumiem. - Gdy Roarke po prostu odwr贸ci艂 si臋 do ekranu i wr贸ci艂 do wyja艣nie艅, nie wiedzia艂a, czy ma czu膰 ulg臋, czy raczej strach.

Webster troch臋 si臋 opiera艂, rzucaj膮c jakie艣 k膮艣liwe uwagi na temat luksusowych samochod贸w, ale w ko艅cu rozsiad艂 si臋 w nim z przyjemno艣ci膮.

Mimo to nadal by艂 zdenerwowany.

- No dobra, zako艅czmy to. Nie ja jestem cz艂owiekiem Rickera w WSW. Domy艣la艂em si臋, 偶e musi kogo艣 takiego mie膰, nie wiem jednak, kto to jest. Ale si臋 dowiem. I zap艂ac臋 za to ka偶d膮 cen臋.

- Webster, gdybym uwa偶a艂a, 偶e jeste艣 zwi膮zany z Rickerem, le偶a艂by艣 na pod艂odze w komendzie i szuka艂 swoich z臋b贸w.

U艣miechn膮艂 si臋.

- To dla mnie wiele znaczy.

- Tak, tak, oszcz臋d藕 sobie.

- Wi臋c... wszed艂em w twoje pliki. Mo偶esz mnie za to skopa膰 p贸藕niej, je艣li b臋dziesz chcia艂a. Zna艂em tw贸j kod i has艂o. Bayliss je sk膮d艣 wykopa艂. Nie mia艂em do tego prawa, ale to zrobi艂em. Chcia艂em zobaczy膰, co zamierzasz w sprawie Clooneya. Dobra robota.

- Spodziewasz si臋, 偶e si臋 zaczerwieni臋 i powiem, 偶e nic si臋 nie sta艂o. Jeszcze raz co艣 takiego si臋 powt贸rzy, to na ciebie donios臋 i wybij臋 ci z臋by.

- Uczciwe. Nie masz nakazu.

- Zgadza si臋.

- Masz ma艂o dowod贸w, ale przecie偶 wystarcz膮, 偶eby s臋dzia wyda艂 nakaz.

- Nie chc臋 si臋 za nim wstawia膰, ale Clooney ma prawo do wsp贸艂czucia.

- Bayliss nienawidzi艂 policjant贸w takich jak ty. - Webster spojrza艂 na zat艂oczone ulice Nowego Jorku, kolorowe i krzykliwe. - Ju偶 zapomnia艂em, jak to si臋 pracuje w ten spos贸b. Nie chc臋 wi臋cej tego zapomina膰.

- Wi臋c s艂uchaj. Zrobimy tak. Clooney mieszka na West Side. W apartamencie. Wyprowadzi艂 si臋 ze swojego domu na peryferiach kilka miesi臋cy po 艣mierci syna.

- Ale teraz przecie偶 ma s艂u偶b臋, wi臋c nie zastaniemy go w domu.

- Nie doko艅czy艂e艣 czyta膰 moich akt. Dzisiaj ma dzie艅 wolny. Je艣li go nie b臋dzie, popytamy s膮siad贸w, a偶 kto艣 nam powie, gdzie go mo偶na szuka膰. P贸jdziemy za nim albo zaczekamy. Ja b臋d臋 m贸wi艂a. Chc臋, 偶eby poszed艂 z nami z w艂asnej woli. Tak ma si臋 to odby膰.

- Dallas, on zabi艂 trzech policjant贸w.

- Pi臋ciu. Nie przeczyta艂e艣 te偶 do ko艅ca mojej ostatniej notatki. Opuszczasz si臋, Webster. Dok艂adny policjant to szcz臋艣liwy policjant.

Znalaz艂a adres i zacz臋艂a si臋 szykowa膰 do parkowania w miejscu zabronionym, gdy sobie przypomnia艂a, 偶e w wozie Roarke'a nie ma sygna艂u 艣wietlnego 鈥瀗a s艂u偶bie鈥.

Kln膮c pod nosem, kr膮偶y艂a, a偶 znalaz艂a puste miejsce. Dwie przecznice dalej, na pierwszym poziomie.

- To strze偶ony budynek - zauwa偶y艂a, wskazuj膮c g艂ow膮 w stron臋 kamer bezpiecze艅stwa i tabliczki koduj膮cej. - Z艂amiemy kod. Nie chc臋, 偶eby mia艂 czas na przygotowanie si臋 na nasze przyj艣cie.

Webster otworzy艂 usta, 偶eby jej przypomnie膰 o braku nakazu. Potem je zamkn膮艂. W ko艅cu to ona tu rz膮dzi.

U偶y艂a uniwersalnego klucza, wprowadzaj膮c numer swojej odznaki. Bardziej zaawansowany system kaza艂by poda膰 typ operacji, ale ten odblokowa艂 pos艂usznie zamki.

- Czwarte pi臋tro - powiedzia艂a, kieruj膮c si臋 do jedynej windy. - Masz bro艅?

- Tak.

- Nie by艂am pewna, czy wy, ch艂opaki z WSW, nosicie przy sobie co艣 wi臋cej opr贸cz notesu. Nie wyjmuj jej.

- Cholera, szkoda, my艣la艂em, 偶e wywal臋 zamki strza艂em. Nie jestem idiot膮, Dallas.

- WSW, idiota. WSW, idiota. Nigdy nie umia艂am tych poj臋膰 rozr贸偶ni膰. Ale wystarczy tej frywolno艣ci. Trzymaj si臋 z ty艂u - rozkaza艂a, kiedy dotarli na czwarte pi臋tro. - Nie chc臋, 偶eby ci臋 zobaczy艂 przez wizjer.

- Mo偶e ci nie otworzy膰.

- Otworzy. Jest mnie ciekaw. - Wcisn臋艂a dzwonek. Czeka艂a. Czu艂a, 偶e jest obserwowana, wi臋c stara艂a si臋 przybra膰 oboj臋tny wyraz twarzy.

Po chwili Clooney otworzy艂.

- Pani porucznik, nie by艂em... - przerwa艂, bo do drzwi podszed艂 Webster. - Nie spodziewa艂em si臋 go艣ci.

- Mo偶emy wej艣膰, sier偶ancie, porozmawia膰?

- Jasne, jasne. W艂a艣nie robi艂em sobie kanapk臋 staromodnym sposobem.

Cofn膮艂 si臋, spokojny, rozlu藕niony. Do艣wiadczony, sprytny policjant, pomy艣la艂a Eve. Dlatego w艂a艣nie nie zwr贸ci艂a na niego uwagi.

Podni贸s艂 n贸偶 szybkim, zwinnym ruchem, celuj膮c w jej gard艂o. Ale Eve tak偶e odebra艂a porz膮dne szkolenie. Zapewne unikn臋艂aby ciosu, tylko 偶e nie zd膮偶y艂a si臋 o tym przekona膰.

Przeszkodzi艂 jej Webster, kt贸ry pchn膮艂 j膮 na tyle silnie, 偶e straci艂a r贸wnowag臋. Teraz on znalaz艂 si臋 na linii no偶a.

Eve krzykn臋艂a, ale krew ju偶 trysn臋艂a. Webster lecia艂 w d贸艂, a ona, wyci膮gaj膮c bro艅, zrywa艂a si臋 na nogi. Clooney rzuci艂 si臋 przez pok贸j. Gdyby strzeli艂a do jego plec贸w bez ostrze偶enia, trafi艂aby go. Instynktowne wahanie i poczucie lojalno艣ci spowo­dowa艂y moment op贸藕nienia.

Clooney uciek艂 na schody przeciwpo偶arowe za oknem.

Podbieg艂a do Webstera. Oddycha艂 szybko, p艂ytko, a krew wytacza艂a si臋 silnym strumieniem z d艂ugiego rozci臋cia na piersi.

- Jezu, Jezu.

- Nic mi nie jest. Le膰.

- Zamknij si臋. Po prostu si臋 zamknij. - Wyrwa艂a z kieszeni komunikator, skoczy艂a na nogi i podbieg艂a do okna. - Ranny policjant. Ranny policjant. - Wydysza艂a adres, rozgl膮daj膮c si臋 za Clooneyem. - Natychmiast przy艣lijcie ambulans. Ranny policjant. Podejrzany ucieka pieszo, kieruje si臋 na zach贸d. Jest uzbrojony i niebezpieczny. Bia艂y m臋偶czyzna, sze艣膰dziesi膮t lat.

M贸wi膮c, 艣ci膮ga艂a z siebie kurtk臋, szukaj膮c w mieszkaniu r臋cznik贸w.

- Metr siedemdziesi膮t pi臋膰, sze艣膰dziesi膮t kilo. Siwy, oczy niebieskie. Zbieg jest podejrzany o wielokrotne morderstwo. Trzymaj si臋, Webster, ty cholerny sukinsynu. Je艣li mi tu umrzesz, naprawd臋 si臋 w艣ciekn臋.

- Przykro mi - wydysza艂, gdy zdziera艂a z niego koszul臋 i ok艂ada艂a ran臋 r臋cznikami. - Chryste, jak to boli. Co to by艂 za... - Przerwa艂 walcz膮c o utrzymanie przytomno艣ci. - Co to by艂 za n贸偶?

- Sk膮d, do cholery, mam wiedzie膰. Du偶y i ostry.

My艣la艂a tylko o tym, 偶e krwi jest za du偶o. Przecieka艂a przez r臋czniki. 殴le. Naprawd臋 藕le.

- Zaszyj膮 ci臋. Za t臋 szram臋 dostaniesz odznaczenie. B臋dziesz si臋 ni膮 chwali艂 wszystkim kobietom.

- Bzdury. - Stara艂 si臋 u艣miechn膮膰, ale ju偶 jej nie widzia艂. Szarza艂o mu przed oczami. - Otworzy艂 mnie jak pstr膮ga.

- Zamknij si臋. Kaza艂am ci si臋 zamkn膮膰.

Westchn膮艂 lekko, potem pos艂ucha艂 jej polecenia i straci艂 przytom­no艣膰. Przysiad艂a przy nim, zbieraj膮c krew i czekaj膮c na g艂os syren.

O potka艂a Whitneya w poczekalni oddzia艂u chirurgii. Jej koszula i spodnie przesi膮kni臋te by艂y krwi膮 Webstera. By艂a blada jak 艣mier膰.

- Spieprzy艂am spraw臋. By艂am pewna, 偶e potrafi臋 go przekona膰, 偶eby ze mn膮 poszed艂. A teraz uciek艂 i umiera nast臋pny policjant.

- Webster ma najlepsz膮 z mo偶liwych opiek臋. Ka偶de z nas jest odpowiedzialne za siebie, Dallas.

- Wzi臋艂am go ze sob膮. - Pomy艣la艂a, 偶e na stole operacyjnym mog艂aby teraz le偶e膰 Peabody. Och Bo偶e, i tak te偶 by艂oby 藕le.

- Sam tego chcia艂. Tak czy owak wykry艂a pani zab贸jc臋 i zrobi艂a to dzi臋ki swoim talentom 艣ledczym. Sier偶ant Clooney nie pozo­stanie d艂ugo na wolno艣ci. Pos艂ali艣my za nim ludzi. Jest znany. Nie ma pieni臋dzy.

- Sprytny policjant potrafi si臋 dobrze ukry膰. Wypu艣ci艂am go, komendancie. Nie wykorzysta艂am okazji, 偶eby do niego strzeli膰, i nie pobieg艂am za nim.

- Gdyby jeszcze raz musia艂a pani wybiera膰, 艣ciga膰 podejrzanego czy ratowa膰 偶ycie kolegi, co by pani wybra艂a?

- Zrobi艂abym to samo. - Spojrza艂a w stron臋 sali operacyjnej. - Cho膰 nie wiem, czy to si臋 na co艣 przyda艂o.

- Ja te偶 tak bym post膮pi艂. Pani porucznik, prosz臋 i艣膰 do domu. Prosz臋 si臋 wyspa膰. Musi pani zebra膰 wszystkie si艂y, 偶eby zako艅czy膰 dochodzenie.

- Panie komendancie, chcia艂abym zaczeka膰, a偶 lekarze powie­dz膮 nam co艣 na temat stanu Webstera.

- W porz膮dku. Napijmy si臋 kawy. Chyba nie jest gorsza ni偶 na komendzie.

Wracaj膮c do domu, czu艂a, 偶e jej cia艂o domaga si臋 od­poczynku, ale nie umys艂. Ze sto razy przywo艂ywa艂a w pami臋ci scen臋 w mieszkaniu Clooneya. Czy nie by艂o w jego oku b艂ysku, kt贸ry powinna zauwa偶y膰 na sekund臋 przed tym, jak wyci膮gn膮艂 n贸偶?

Gdyby Webster si臋 nie wmiesza艂, czy zd膮偶y艂aby zrobi膰 unik i si臋 obroni膰?

Nie ma sensu o tym rozmy艣la膰, uzna艂a, wchodz膮c po stopniach do domu. Niczego to ju偶 nie zmieni.

- Eve.

Z saloniku wyszed艂 Roarke. Czeka艂 tam na ni膮. Ju偶 nieraz wraca艂a do domu zlana krwi膮, wyko艅czona, nios膮c ze sob膮 rozpacz. Tak jak teraz.

- Och, Roarke.

- Przykro mi. - Podszed艂 do niej i wzi膮艂 w ramiona. - Przykro.

- Lekarze m贸wi膮, 偶e chyba nie prze偶yje. No, nie m贸wi膮, ale wida膰 to po ich twarzach. Znaczna utrata krwi, powa偶ne obra偶enia wewn臋trzne. N贸偶 ugodzi艂 go w serce, p艂uca i B贸g wie, w co jeszcze. Wezwali jego rodzin臋, m贸wi膮c, 偶eby si臋 pospieszyli.

Mimo 偶e zdawa艂 sobie spraw臋 ze swojego egoizmu, Roarke my艣la艂 tylko o tym, 偶e to mog艂a by膰 ona i 偶e to jemu by teraz radzono, 偶eby si臋 spieszy艂.

- Chod藕my na g贸r臋. Musisz si臋 wyk膮pa膰 i przespa膰.

- Tak, nic innego, tylko si臋 przespa膰. - Ruszy艂a w stron臋 schod贸w, ale po kilku krokach osun臋艂a si臋 na nie i zatopi艂a twarz w r臋kach.

- Co ja sobie, do cholery, my艣la艂am? Za kogo ja si臋, cholera, uwa偶am? To Mira jest psychologiem, nie ja. Sk膮d to przekonanie, 偶e jestem w stanie dotrze膰 do g艂owy tego cz艂owieka i zrozumie膰, co si臋 w niej dzieje?

- Bo to potrafisz. Ale ka偶dy z nas pope艂nia b艂臋dy. - Pog艂aska艂 j膮 po plecach. - Powiedz mi, co on my艣li teraz.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i wsta艂a.

- Jestem zbyt zm臋czona. Jestem na to za bardzo zm臋czona. Wesz艂a na g贸r臋 do sypialni i zacz臋艂a si臋 rozbiera膰. Chcia艂a wej艣膰 pod prysznic, ale Roarke pochwyci艂 j膮 za r臋k臋.

- Nie, do wanny. Po k膮pieli w wannie b臋dziesz lepiej spa艂a. Napu艣ci艂 wody. Gor膮cej, bo tak膮 lubi艂a, doda艂 relaksuj膮cego p艂ynu i zaprogramowa艂 bicze. Sam te偶 si臋 rozebra艂 i wszed艂 do wanny razem z 偶on膮, przyci膮gaj膮c j膮 do siebie.

- Zrobi艂 to dla mnie. Clooney szed艂 na mnie, a Webster przewr贸ci艂 mnie i nadzia艂 si臋 na n贸偶.

Roarke przycisn膮艂 usta do czubka jej g艂owy.

- W takim razie jestem jego d艂u偶nikiem. Mam u niego d艂ug, kt贸rego nigdy nie sp艂ac臋. Ale ty mo偶esz. Ko艅cz膮c 艣ledztwo. I to w艂a艣nie zrobisz.

- Tak, sko艅cz臋 je.

- Ale teraz odpoczywaj.

Zm臋czenie opad艂o na ni膮 jak kamie艅. Przesta艂a mu si臋 opiera膰, podda艂a si臋.

Obudzi艂o j膮 艣wiat艂o poranka i zapach kawy. Kiedy ot­worzy艂a oczy, zobaczy艂a m臋偶a siedz膮cego przy niej z fili偶ank膮 w r臋ku.

- Ile by艣 za ni膮 zap艂aci艂a?

- Podaj cen臋. - Usiad艂a, wzi臋艂a kaw臋 i upi艂a 艂yk z wdzi臋czno艣­ci膮. - To moja ulubiona cz臋艣膰 偶ycia ma艂偶e艅skiego. - Czeka艂a, a偶 kofeina zacznie dzia艂a膰. - To znaczy seks te偶 jest w porz膮dku, ale kawa... Kawa jest osza艂amiaj膮ca. A ty jak zawsze jeste艣 uczynny. Dzi臋kuj臋.

- Nie ma za co.

Chwyci艂a go za r臋k臋, nim zd膮偶y艂 wsta膰.

- Nie zasn臋艂abym wczoraj tak szybko, gdyby nie by艂o ci臋 przy mnie. - U艣cisn臋艂a mu d艂o艅, a potem przesun臋艂a si臋 na brzeg 艂贸偶ka, si臋gaj膮c do wideofonu. - Chc臋 sprawdzi膰, co z Websterem.

- Ju偶 dzwoni艂em. - Wiedzia艂, 偶e nie chcia艂aby, 偶eby j膮 oszu­kiwa艂, wi臋c powt贸rzy艂 szczeg贸艂owo to, czego si臋 dowiedzia艂.

- Prze偶y艂 noc, ale dwa razy by艂o ci臋偶ko. Zrobili mu nast臋pn膮 operacj臋. Nadal jest w stanie krytycznym.

Odstawi艂a kaw臋, 偶eby potrze膰 twarz obydwiema r臋kami.

- Uwa偶a艂, 偶e musi si臋 zrehabilitowa膰, no to teraz ma okazj臋.

Czy艣ciec prezentowa艂 si臋 jak nigdy. Luksus pomieszany z grzeszno艣ci膮.

- Szybko si臋 upora艂e艣 z tym remontem - mrukn臋艂a Eve po wej艣ciu do klubu. Stan臋艂a przed trzema pomostami schod贸w, udekorowanymi czerwonymi lampkami umieszczonymi w stopniach. Przyjrzawszy si臋 dok艂adniej, stwierdzi艂a, 偶e por臋cze rze藕bione s膮 w l艣ni膮ce w臋偶e, co kilka centymetr贸w po艂ykaj膮ce ogon poprzedniego.

- Interesuj膮ce.

- Tak. - Roarke pog艂adzi艂 dobrze utrzyman膮 d艂oni膮 g艂ow臋 gada. - Tak my艣la艂em. I praktyczne. Wejd藕 na schody.

- Po co?

- 呕ebym mia艂 zabaw臋.

Ze wzruszeniem ramion wspi臋艂a si臋 na pierwsze trzy stopnie.

- No i?

- Feeney? Rejestrujesz bro艅?

- Jasne. Skaner wykazuje na schodach numer jeden obecno艣膰 policyjnego lasera i drugiej broni, pistoletu ukrytego w kaburze przy kostce.

Eve spojrza艂a w stron臋 ukrytych g艂o艣nik贸w, z kt贸rych dobiega艂 g艂os Feeneya. Z u艣miechem odwr贸ci艂a wzrok na m臋偶a.

- Dlaczego sam na nie nie wszed艂e艣?

- No, bo nie. Podobne skanery znajduj膮 si臋 przy wszystkich wej艣ciach i wyj艣ciach, w 艂azienkach i pokojach. B臋dziemy wiedzieli, z czym mamy do czynienia.

- 艁adunki wybuchowe? - zapyta艂a, schodz膮c. - No偶e?

- Z 艂adunkami nie ma problemu, wykrywamy je. Z no偶ami jest trudniej, ale detektor metalu wy艂apie wszystko. Jeszcze raz sprawdzimy ca艂y klub na godzin臋 przed otwarciem.

- Gdzie zamierzasz rozmawia膰 z Rickerem?

- Podzielili艣my lokal na dwadzie艣cia dwa sektory. Ka偶dy ma w艂asny system bezpiecze艅stwa, a one po艂膮czone s膮 ze stanowiskiem kontrolnym. Ja b臋d臋 w sektorze dwunastym, o tam.

Wskaza艂 r臋k膮 na stolik stoj膮cy przy brzegu sceny, otoczony niskimi 艣ciankami dzia艂owymi. Eve prze艣lizn臋艂a si臋 wzrokiem po z艂oto - czerwonych rurach wystaj膮cych ze sceny, okr膮g艂ych kolum­nach i poz艂acanych klatkach wielko艣ci cz艂owieka.

- Blisko akcji.

- No c贸偶, widowisko musi si臋 toczy膰. Przepierzenie wok贸艂 sto艂u jest specjalnie przygotowane dla naszych cel贸w. B臋dzie nas wida膰 i s艂ycha膰 na stanowisku kontrolnym.

- Ricker prawdopodobnie zechce sprawdzi膰 otoczenie skanerem.

- Domy艣lam si臋, ale nasz system przewy偶sza wszystko, co on mo偶e mie膰.

- Jeste艣 wyj膮tkowo pewny siebie.

- Poufnie mog臋 zdradzi膰, pani porucznik, 偶e to ja zaprojek­towa艂em ten system i ju偶 go przetestowa艂em. W czasie mojej rozmowy z Rickerem na scenie b臋dzie wyst臋powa艂o dw贸ch cz艂onk贸w mojej ochrony osobistej.

- Striptizerki s膮 twoimi ochroniarzami?

- Nie musisz ich nienawidzi膰 tylko dlatego, 偶e s膮 pi臋kne. Je艣li b臋d膮 musia艂y si臋 zmierzy膰 z lud藕mi Rickera, dadz膮 sobie z nimi rad臋.

- W naszym uk艂adzie nie by艂o mowy o ochronie cywilnej. W ka偶dym sektorze b臋d膮 policjanci.

Skin膮艂 g艂ow膮.

- Mog艂em oczywi艣cie wystawi膰 swoj膮 ochron臋, nie m贸wi膮c ci o tym. Ale jako tymczasowy wsp贸艂pracownik czuj臋 si臋 w obowi膮z­ku informowa膰 dowodz膮cego o swoich posuni臋ciach.

- Spryciarz.

- Kocham ci臋.

- 艁azienki s膮 cudowne - stwierdzi艂a Peabody, podchodz膮c. - Poczekaj, a偶 je zobaczysz, Dallas. Umywalki s膮 wielko艣ci ma艂ych jezior, a toaletki maj膮 blaty kilometrowej d艂ugo艣ci. I te seksowne malowid艂a na 艣cianach. No i stoj膮 tam sofy.

Zanim Eve zd膮偶y艂a odpowiedzie膰, asystentka odchrz膮kn臋艂a i znowu zacz臋艂a m贸wi膰.

- Sko艅czyli艣my z McNabem obch贸d, pani porucznik. Ca艂y system: audio, wideo i skanery dzia艂aj膮 poprawnie.

- Tylko wasz mundur nie jest zapi臋ty jak nale偶y, inspektor Peabody.

- M贸j... - Dziewczyna spojrza艂a w d贸艂, zaczerwieni艂a si臋 po czubki kr贸tko obci臋tych w艂os贸w i pospiesznie zapi臋艂a z艂ote guziki, kt贸re McNab wcze艣niej r贸wnie pospiesznie rozpina艂.

- Och, rany boskie, Peabody, czy wy jeste艣cie kr贸likami? Id藕 gdzie艣 si臋 popraw i pohamuj na jaki艣 czas sw贸j temperament.

- Tak jest, pani porucznik. Przepraszam. Peabody znikn臋艂a, a Eve spojrza艂a krzywo na m臋偶a.

- Nie my艣l sobie, 偶e nie wiem, jak ci臋 to bawi. Powiedzia艂am ci, 偶e ten McNab zmarnuje mi asystentk臋.

- Jako wsp贸艂pracownik nowojorskiej policji uwa偶am takie zachowanie za godne po偶a艂owania. - Odwr贸ci艂 si臋 z u艣miechem, kt贸ry nadawa艂 jego twarzy niemo偶liwie m艂ody wygl膮d. - Absolut­nie nie na miejscu. Uwa偶am, 偶e powinni艣my natychmiast przejrze膰 te 艂azienki osobi艣cie.

- Zboczeniec. - W艂o偶y艂a r臋ce do kieszeni i ju偶 zamierza艂a odej艣膰, gdy us艂ysza艂a skrzypienie drzwi wej艣ciowych. Stan臋艂a w nich Rue MacLean.

Zawaha艂a si臋, widz膮c lodowate spojrzenie Eve, potem jednak wyprostowa艂a ramiona i przesz艂a przez hol. Spotka艂y si臋 przy barze, przy kt贸rym Kohli serwowa艂 swojego ostatniego drinka.

- Pani MacLean.

- Pani porucznik. Wyobra偶am sobie, co sobie pani o mnie my艣li, i zgadzam si臋, 偶eby powiedzia艂a mi to pani w twarz.

- Po co? Na tej pod艂odze by艂a krew policjanta. To m贸wi samo za siebie.

- Eve. - Roarke dotkn膮艂 jej ramienia, po czym odwr贸ci艂 si臋 do Rue. - Widzia艂a艣 si臋 z Rickerem?

- Tak. On...

- Nie tutaj. - Gestem Eve wskaza艂a na boczn膮 艣cian臋. Stanowisko kontroli i prowadz膮ca do niego winda by艂y ukryte za obrazem przedstawiaj膮cym upadek Adama. Wsiedli do windy i w milczeniu wjechali na pi臋tro.

Roarke podszed艂 do lod贸wki z drzwiami z matowego szk艂a i wyj膮艂 ozi臋bione butelki z wod膮 mineraln膮.

- Usi膮d藕, Rue. Rozmowa z Rickerem wyczerpuje ka偶dego.

- Tak, dzi臋kuj臋.

- Jacy my jeste艣my uprzejmi? - Eve, w艣ciek艂a, gestem da艂a zna膰 m臋偶owi, 偶e nie chce wody, kt贸r膮 jej podawa艂. - Tacy cywilizowani i uroczy. Chcesz jej ufa膰, kolego, to twoja sprawa. Nie oczekuj tego samego ode mnie. Wystawi艂a ci臋.

- Zgadza si臋. - Roarke w艂o偶y艂 w dr偶膮ce d艂onie Rue szklank臋. - A teraz ona mi si臋 rewan偶uje, wiele ryzykuj膮c.

Chwyci艂 d艂o艅 szefowej klubu, bo co艣 na niej dojrza艂. Cho膰 si臋 opiera艂a, spokojnie rozpi膮艂 jej mankiet i podwin膮艂 r臋kaw.

Od nadgarstka do 艂okcia r臋ka by艂a upstrzona ciemnymi si艅cami.

- Uderzy艂 ci臋. Przykro mi.

- Lubi to. Siniaki znikn膮. Jestem pewna, 偶e twoja 偶ona przyzna, 偶e zas艂u偶y艂am sobie na co艣 o wiele gorszego.

- Ma palce jak kolce - rzuci艂a tylko Eve, cho膰 poczu艂a si臋 poruszona. - Dlaczego u偶y艂 ich przeciwko pani?

- Po pierwsze dlatego, 偶e mu wolno. Gdyby mi nie uwierzy艂, wygl膮da艂abym o wiele gorzej. Moja informacja od ciebie, Roarke, wprawi艂a go w dobry nastr贸j. - Rue popi艂a troch臋 wody, po czym odstawi艂a szklank臋. - By艂o prawie tak, jak przypuszcza艂e艣. Posz艂am do niego, 偶膮daj膮c zap艂aty za informacj臋. To go wkurzy艂o, troch臋 mn膮 porzuca艂, a偶 zgodzi艂am si臋 zdradzi膰 mu wszystko za darmo. Ucieszy艂 si臋. Z nieobecnym spojrzeniem zapi臋艂a mankiet. - Powiedzia艂am mu, 偶e jeste艣 przygn臋biony, z艂y i 偶e wypruwasz sobie 偶y艂y, 偶eby jak najszybciej otworzy膰 klub, poniewa偶 tracisz kup臋 forsy przez to, 偶e jest zamkni臋ty. No i 偶e si臋 denerwujesz, bo gliny dysz膮 ci w kark. Na koniec doda艂am, 偶e s艂ysza艂am o twoich k艂贸tniach z 偶on膮.

- Dobrze. - Roarke usiad艂 na por臋czy fotela.

- Pok艂贸cili艣cie si臋 o to dochodzenie i o to, 偶e masz z jego powodu same problemy. Powiedzia艂am, 偶e namawiasz 偶on臋 do zrezygnowania z pracy w policji. Bardzo si臋 o to sprzeczali艣cie.

Wyrzuca艂e艣 偶onie, 偶e znalaz艂a si臋 po drugiej stronie barykady. Mam nadziej臋, 偶e nie we藕miesz mi tego za z艂e, ale bardzo wyrazi艣cie nakre艣li艂am obraz osoby na dnie. Jeste艣 ju偶 zm臋czony chodzeniem na palcach, zm臋czony traceniem pieni臋dzy, poniewa偶 starasz si臋 prowadzi膰 interesy zgodnie z prawem, bo tak chce twoja 偶ona. M贸wi艂am, 偶e jej grozi艂e艣 i obrzuca艂e艣 oskar偶eniami. Pani krzycza艂a. - Rue, nie bez satysfakcji, zwr贸ci艂a si臋 do Eve.

- C贸偶, dzi臋ki.

- Ricker by艂 zachwycony. Powiedzia艂am mu nast臋pnie, 偶e po wyj艣ciu twojej 偶ony podesz艂am do ciebie i wys艂ucha艂am twoich 偶al贸w. Wypili艣my kilka drink贸w, przy kt贸rych mi wyzna艂e艣, 偶e masz dosy膰 uczciwego 偶ycia. 呕e nudzi ci臋 ono, poza tym twoje ma艂偶e艅stwo si臋 rozpada. Mo偶e i kochasz 偶on臋, ale potrzebujesz jakiej艣 odmiany. 呕ona przecie偶 nie musi si臋 dowiedzie膰, 偶e wracasz na stare 艣miecie. A ty musisz mie膰 co艣, czym m贸g艂by艣 si臋 zaj膮膰, 偶eby nie martwi膰 si臋 ci膮gle o 偶on臋. I wpad艂e艣 na pomys艂, 偶e upiek艂by艣 dwie pieczenie na jednym ogniu, zwracaj膮c si臋 do Rickera z propozycj膮 ubicia jakiego艣 interesu. Wsp贸艂pracowaliby艣cie ze sob膮 po cichu, on by dostawa艂 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 zysk贸w, za to zostawi艂by twoj膮 偶on臋 w spokoju. Ty ze swojej strony zaczniesz namawia膰 j膮 do zrezygnowania z pracy w policji, ale Ricker musi przyrzec, 偶e jej nie skrzywdzi, dop贸ki b臋dziesz nad ni膮 pracowa艂. Stwierdzi艂e艣, 偶e wprawdzie kochasz 偶on臋, ale nigdy si臋 nie zgodzisz, 偶eby trzyma艂a ci臋 na smyczy. Ja ci przytakn臋艂am i zaproponowa艂am, 偶e porozmawiam z Rickerem. T臋 cz臋艣膰 najtrudniej mu by艂o kupi膰.

Rue dotkn臋艂a obola艂ego ramienia.

- Przekona艂am go, 偶e si臋 zgodzi艂e艣 na to, bo nie by艂e艣 sob膮. Zmi臋k艂e艣 i sta艂e艣 si臋 nieostro偶ny w niekt贸rych sprawach. My艣l臋, 偶e w ko艅cu to prze艂kn膮艂, poniewa偶 chcia艂, a poza tym uwa偶a, 偶e nie odwa偶y艂abym si臋 mu k艂ama膰. - Znowu si臋gn臋艂a po szklank臋 i przep艂uka艂a gard艂o wod膮. - Nie by艂o tak 藕le, jak oczekiwa艂am - zdecydowa艂a. - Po艂kn膮艂 haczyk, zanim zd膮偶y艂am go do ko艅ca za艂o偶y膰. Temu prawnikowi, Canarde'owi, to si臋 nie podoba艂o, ale Ricker kaza艂 mu si臋 zamkn膮膰. Nie pos艂ucha艂, wi臋c Ricker rzuci艂 w niego przyciskiem do dokument贸w. Nie trafi艂, za to w 艣cianie jest wielka dziura.

- Och, jaka szkoda - mrukn臋艂a Eve.

- Zgadzam si臋 - przytakn臋艂a Rue. - W ka偶dym razie Canarde wtedy ju偶 si臋 zamkn膮艂, a Ricker powiedzia艂, 偶e przyjdzie. Nie przepu艣ci okazji, 偶eby ci臋 poni偶y膰 i przytrze膰 ci nosa. I doda艂, 偶e je艣li si臋 oka偶e, i偶 trzeba by艂o s艂ucha膰 adwokata, wtedy zastrzeli ci臋 na miejscu. Je艣li nie jest w stanie ci臋 zrujnowa膰, zabije. To s膮 jego s艂owa.

- No, to wy艣mienicie - uzna艂 Roarke, czuj膮c budz膮ce si臋 w nim podniecenie my艣liwego.

- Niezupe艂nie. - Eve w艂o偶y艂a kciuki w kieszonki na piersiach i odwr贸ci艂a si臋 do Rue. - Dlaczego nie powiedzia艂a pani, 偶e Roarke p艂aka艂?

Rue odpowiedzia艂a jej spojrzeniem wype艂nionym wdzi臋czno艣ci膮, a Eve pomy艣la艂a, 偶e mo偶e jednak ich plan si臋 powiedzie.

22

Czas ucieka艂. Prowadzenie dw贸ch powa偶nych operacji naraz oznacza艂o, 偶e w ka偶d膮 godzin臋 trzeba by艂o upchn膮膰 dwie. Eve pozostawi艂a Czy艣ciec mo偶e w a偶 nazbyt kompetentnych r臋kach m臋偶a i uda艂a si臋 do podmiejskiego domku Clooneya.

- Baxter ju偶 przes艂uchiwa艂 jego 偶on臋. Wys艂a艂 go do niej Whitney - powiadomi艂a Peabody, na co prze艂o偶ona odpowiedzia艂a jej ch艂odnym spojrzeniem.

- To odwiedzimy j膮 jeszcze raz. Co艣 wam si臋 nie podoba, inspektor Peabody?

- Nie, pani porucznik.

Eve czas up艂ywa艂 jak z bicza strzeli艂, ale asystentka obawia艂a si臋, 偶e dla niej nast臋pne trzydzie艣ci godzin b臋dzie si臋 wlec w 艣limaczym tempie. Kiedy podjecha艂y pod jednopi臋trowy domek Clooneya, dostrzeg艂a radiow贸z obserwacyjny, zaparkowany w wi­docznym miejscu. Uzna艂a, 偶e lepiej b臋dzie nie wspomina膰 o nim prze艂o偶onej.

Gdyby Clooney pr贸bowa艂 dosta膰 si臋 do domu, te偶 by go zauwa偶y艂, ale mo偶e o to w艂a艣nie chodzi艂o.

Zachowuj膮c milczenie, sz艂a dr贸偶k膮 za Eve do drzwi wej艣ciowych.

Otworzy艂a im 艂adna kobieta o ciep艂ej twarzy, wygl膮daj膮ca na wyczerpan膮, nieszcz臋艣liw膮 i przestraszon膮. Eve przedstawi艂a si臋, pokazuj膮c odznak臋.

- Znale藕li艣cie go. Nie 偶yje.

- Nie. Nie, pani Clooney. Nie znale藕li艣my jeszcze pani m臋偶a. Mo偶emy wej艣膰?

- Nie mam nic do powiedzenia. Powiedzia艂am ju偶 wszystko. - Ale kobieta odwr贸ci艂a si臋. Sz艂a z opuszczonymi ramionami, jakby d藕wiga艂a ogromny ci臋偶ar. Wprowadzi艂a go艣ci do czystego ma艂ego saloniku.

Perkal i koronki. Wytarte dywany, stare wygodne krzes艂a. Telewizor, kt贸ry widzia艂 lepsze czasy. I figurka Matki Boskiej na stole, spogl膮daj膮ca na pok贸j spokojnymi, wsp贸艂czuj膮cymi oczami.

- Pani Clooney, musz臋 zapyta膰, czy pani m膮偶 si臋 z pani膮 kontaktowa艂.

- Nie. Nie zrobi艂by tego. Jest tak, jak powiedzia艂am temu drugiemu policjantowi, kt贸ry mnie przes艂uchiwa艂. My艣l臋, 偶e dosz艂o do jakiej艣 straszliwej pomy艂ki. Nieobecnym ruchem odsun臋艂a z twarzy kasztanowe w艂osy, wyp艂owia艂e jak dywany. - Art nie czu艂 si臋 dobrze. Od jakiego艣 czasu nie by艂 sob膮. Ale nie zrobi艂by tych rzeczy, o kt贸re go oskar偶acie.

- Dlaczego mia艂by si臋 z pani膮 nie kontaktowa膰, pani Clooney? Jest pani jego 偶on膮. To jest jego dom.

- Tak. - Kobieta usiad艂a tak, jakby nogi odm贸wi艂y jej po­s艂usze艅stwa. - To prawda. Ale przesta艂 to dostrzega膰, przesta艂 w to wierzy膰. Zagubi艂 si臋. Zgubi艂 swoj膮 drog臋, nadziej臋. Wiar臋. Wszystko si臋 zmieni艂o od 艣mierci Thada.

- Pani Clooney. - Eve usiad艂a i pochyli艂a si臋, chc膮c wzbudzi膰 zaufanie kobiety. - Pragn臋 mu pom贸c. Chc臋 znale藕膰 mu pomoc, kt贸rej potrzebuje. Dok膮d m贸g艂 si臋 uda膰?

- Nie wiem. Kiedy艣 bym wiedzia艂a. - Kobieta wyj臋艂a z kieszeni porozrywan膮 papierow膮 chusteczk臋. - Przesta艂 ze mn膮 rozmawia膰, nie dopuszcza艂 mnie do siebie. Kiedy zgin膮艂 Thad, razem go op艂akiwali艣my. Thad by艂 wspania艂ym m艂odym cz艂owiekiem. - Spojrza艂a na fotografi臋 w srebrnych ramkach - przedstawiaj膮c膮 m艂odego m臋偶czyzn臋 w mundurze. - Byli艣my z niego tacy dumni. Gdy go stracili艣my, uczepili艣my si臋 mocno siebie, tej dumy i mi艂o艣ci. Dzielili艣my si臋 tym z 偶on膮 Thada i jego dzieckiem. To nam pomaga艂o. To, 偶e nasz wnuk by艂 blisko.

Wsta艂a, podnios艂a nast臋pn膮 fotografi臋. Tym razem opr贸cz Thada by艂a na niej tak偶e u艣miechni臋ta m艂oda kobieta i niemowl臋 o puco艂owatych policzkach.

- To by艂a wspania艂a rodzina.

Pieszczotliwie przesun臋艂a palcami po fotografii, a potem j膮 odstawi艂a i usiad艂a.

- P贸藕niej, w kilka tygodni po 艣mierci Thada, Art zacz膮艂 si臋 zmienia膰, zrobi艂 si臋 zamy艣lony i zamkni臋ty. Nie rozmawia艂 ze mn膮. Nie chcia艂 chodzi膰 do ko艣cio艂a. K艂贸cili艣my si臋 w zwi膮zku z tym, a potem nawet to si臋 urwa艂o. Egzystowali艣my w tym domu - powiedzia艂a pani Clooney, rozgl膮daj膮c si臋 po znajomym wn臋trzu, kt贸re jej wydawa艂o si臋 obce - zamiast w nim 偶y膰.

- Czy pami臋ta pani, kiedy ma偶 zacz膮艂 si臋 zmienia膰?

- Jakie艣 cztery miesi膮ce temu. To nie jest d艂ugi okres, bior膮c pod uwag臋 fakt, 偶e jeste艣my ma艂偶e艅stwem wi臋cej ni偶 trzydzie艣ci lat. Ale dla mnie to wieczno艣膰.

Eve policzy艂a, 偶e czas pierwszego morderstwa si臋 zgadza.

- Niekiedy wcale nie wraca艂 do domu na noc. A gdy si臋 ju偶 pojawi艂, spa艂 w starym pokoju Thada. Potem si臋 wyprowadzi艂.

M贸wi艂, 偶e mu przykro. 呕e musi wszystko naprawi膰, zanim znowu b臋dzie moim m臋偶em. Nie s艂ucha艂 mnie i nie da艂 si臋 przekona膰. Niech mi B贸g wybaczy, ale by艂am ju偶 wtedy tak zm臋czona, taka z艂a i pusta w 艣rodku, 偶e nie obchodzi艂o mnie jego odej艣cie. - Zacisn臋艂a usta i zamruga艂a, 偶eby odp臋dzi膰 艂zy. - Nie wiem, gdzie jest ani co zrobi艂. Ale chc臋 powrotu mojego m臋偶a. Gdybym wiedzia艂a cokolwiek, co mog艂oby w tym pom贸c, powiedzia艂abym wam.

Eve wysz艂a, sprawdzi艂a s膮siad贸w, rozejrza艂a si臋 po okolicy, w odpowiedzi otrzyma艂a jednak tylko zaskoczenie i niedowierzanie. Clooney by艂 dobrym przyjacielem, kochaj膮cym m臋偶em i ojcem, godnym zaufania cz艂onkiem lokalnej spo艂eczno艣ci.

Nikt nie mia艂 od niego 偶adnych wiadomo艣ci lub si臋 do tego nie przyznawa艂.

- Wierzysz im? - zapyta艂a Peabody, gdy wraca艂y do miasta.

- Wierz臋 jego 偶onie. Jest zbyt przestraszona i zagubiona, 偶eby k艂ama膰. Clooney wie, 偶e b臋dziemy go szuka膰 w domu. U przyjaci贸艂 i krewnych. Nie jest taki g艂upi, 偶eby ukry膰 si臋 u znajomych, ale musz臋 to sprawdzi膰. Wr贸cimy na komend臋 i jeszcze raz przejrzymy jego dane. Mo偶e co艣 zwr贸ci nasz膮 uwag臋.

Min臋艂y jednak dwie godziny i nic. Eve przy艂o偶y艂a palce do oczu, my艣l膮c o napiciu si臋 kawy, potem odj臋艂a d艂onie od twarzy i w drzwiach zobaczy艂a Mir臋.

- Przem臋czasz si臋, Eve.

- Jestem zmuszona. Przepraszam, czy my umawia艂y艣my si臋 na spotkanie?

- Nie, ale pomy艣la艂am, 偶e mo偶e ci si臋 przyda膰 moja opinia na temat Clooneya.

- Tak, rzeczywi艣cie. - Eve rozejrza艂a si臋 i westchn臋艂a. - Straszny ba艂agan. Od kilku dni nie wpuszczam tu sprz膮taj膮cych.

- Nie przejmuj si臋. - Mira usadowi艂a si臋 wygodnie na brzegu biurka. - Nie s膮dz臋, 偶eby on zmieni艂 albo m贸g艂 zmieni膰 swoje plany. Nadal jest skupiony na tobie, a to znaczy, 偶e b臋dzie si臋 trzyma艂 blisko ciebie.

- M贸wi艂 te偶, 偶e nie zabije nast臋pnego policjanta, ale bez zmru偶enia oka wbi艂 n贸偶 w Webstera.

- To by艂 raczej impuls ni偶 wykalkulowane posuni臋cie. Celowa艂 w ciebie, a poza tym uwa偶a艂, 偶e robi to we w艂asnej obronie. Przysz艂a艣 po niego. Ty i pracownik WSW. Wierz臋, 偶e nadal jest w mie艣cie, nadal 艣ledzi wydarzenia i robi plany. Czy ty by艣 tak nie post臋powa艂a?

- Tak, robi艂abym to samo, gdybym uzna艂a, 偶e musz臋 co艣 zako艅czy膰, da艂abym si臋 zabi膰, pr贸buj膮c dopi膮膰 celu. - Rozmy艣la艂a ju偶 o tym w trakcie jednej z wypraw do g艂owy Clooneya. - On zamierza umrze膰, prawda, pani doktor?

- Tak my艣l臋. Da ci czas, jak obieca艂, a je艣li nie udowodnisz, 偶e jeste艣 czysta, b臋dzie pr贸bowa艂 ci臋 zabi膰. Mo偶e to zako艅czy膰, pr贸buj膮c zamordowa膰 Rickera, a potem, co jest bardzo praw­dopodobne, b臋dzie chcia艂 sam si臋 zabi膰. Nie b臋dzie mia艂 艣mia艂o艣ci zobaczy膰 si臋 z 偶on膮, kolegami, ksi臋dzem. Ale spotka si臋 z synem.

- Nie zamierzam pozwoli膰, 偶eby do tego dosz艂o.

Chcia艂a i艣膰 prosto do domu, jednak wcze艣niej zadzwoni艂a do szpitala, 偶eby si臋 dowiedzie膰 o stan zdrowia Webstera. Powiedziano jej, 偶e nie ma zmian. Ale, tak jak z 偶on膮 Clooneya, musia艂a to sama sprawdzi膰.

Sz艂a korytarzem na odzia艂 intensywnej terapii, obawiaj膮c si臋 ka偶dego kroku. Nienawidzi艂a zapachu, d藕wi臋k贸w i w og贸le szpitala. Je艣li siostra prze艂o偶ona zapyta, czy jest kim艣 z rodziny, nie zawaha si臋 i sk艂amie.

Po chwili znalaz艂a si臋 w ma艂ym pomieszczeniu, przy 艂贸偶ku otoczonym maszyneri膮, wpatrzona w bia艂膮 twarz Webstera.

- No i co, przecie偶 ci powiedzia艂am, 偶e mnie to wkurzy. Le偶ysz tu i wymigujesz si臋 od roboty. Do cholery, Webster! - Z艂ama艂a si臋 i po艂o偶y艂a r臋k臋 na jego d艂oni. Pomy艣la艂a, 偶e r臋ka jest zimna. Za zimna. - My艣lisz, 偶e mam na to czas? Mam roboty po uszy, a ty zamiast mi pom贸c, uciekasz w 艣pi膮czk臋. Rusz ten sw贸j ty艂ek.

Pochyli艂a si臋 i powiedzia艂a mu g艂o艣no prosto w twarz.

- S艂yszysz mnie, sukinsynu? Ruszaj ty艂ek, bo za du偶o tych policjant贸w, kt贸rzy mi umieraj膮. Nie pozwol臋, 偶eby艣 zwi臋kszy艂 t臋 liczb臋. I je艣li liczysz na to, 偶e b臋d臋 艂ka艂a nad twoim grobem, to si臋 mylisz, kolego. Splun臋 na niego. - 艢cisn臋艂a mu r臋k臋, czekaj膮c na reakcj臋, kt贸ra nie nadesz艂a. - 艢wir - mrukn臋艂a, z wi臋kszym uczuciem, ni偶 zamierza艂a.

Obr贸ci艂a si臋 i stan臋艂a jak wryta, bo w drzwiach zobaczy艂a Roarke'a. Przez g艂ow臋 przelecia艂o jej tysi膮c my艣li, ale 偶adna wyra藕na.

- Tak my艣la艂em, 偶e ci臋 tu znajd臋.

- Ja w艂a艣nie... - W艂o偶y艂a r臋ce do kieszeni.

- Pr贸bujesz pom贸c przyjacielowi - zako艅czy艂 i podszed艂 do 偶ony. Po艂o偶y艂 r臋ce jej na ramionach i poca艂owa艂 w czo艂o. Ten gest by艂 bardzo delikatny, bardzo wspieraj膮cy i bardzo m臋偶owski. - S膮dzisz, 偶e jestem o to zazdrosny?

- My艣l臋, 偶e nie. Tylko 偶e ta sytuacja jest troch臋 dziwaczna, to wszystko.

- Chcesz tu jeszcze zosta膰?

- Nie. Powiedzia艂am ju偶 to, co chcia艂am mu powiedzie膰. - Ale si臋 obejrza艂a. - Kiedy z tego wyjdzie, porz膮dnie skopi臋 mu ty艂ek.

- Potrzymam ci p艂aszcz. - Roarke obj膮艂 j膮 ramieniem. - Wracajmy do domu, pani porucznik. Jutro czeka nas dzie艅 pe艂en zaj臋膰.

By艂 pe艂en zaj臋膰 i mija艂 za szybko. Ze swojej kryj贸wki mog艂a widzie膰 na ekranie ka偶dy sektor klubu.

Upiera艂a si臋, 偶e 艣wiat艂a s膮 zbyt przy膰mione, ale Roarke ich nie zmieni艂. Utyskiwa艂a na zbyt g艂o艣n膮 muzyk臋, lecz w tej sprawie te偶 si臋 nie ugi膮艂. Teraz dotar艂o do niej, 偶e zapomnia艂a o jeszcze jednej rzeczy.

T艂ok.

Nie przewidzia艂a, 偶e na otwarciu klubu zjawi si臋 tyle os贸b. Z艂o艣ci艂a si臋, my艣l膮c, 偶e Roarke by to przewidzia艂.

- Mamy za ma艂o policjant贸w - powiedzia艂a do Feeneya. - Klub jest czynny dopiero nieca艂膮 godzin臋, a ju偶 jest pe艂no, jakby dawali tu drinki za darmo i mieli pozwolenie na grupowy seks.

- Mo偶e i tak jest Roarke wie, jak 艣ci膮gn膮膰 klientel臋. Damy sobie rad臋, Dallas. ; opatrz, w sektorze drugim mamy jakiego艣 dowcipnisia, stolik sz贸sty. Dosypa艂 co艣 do drinka swojej partnerki. Moim zdaniem jest na膰pany.

- Niech takimi rzeczami zajmuje si臋 ochrona Roarke'a. - Opar艂a r臋k臋 na ramieniu Feeneya i razem patrzyli na ekran. - Nie chc臋, 偶eby policjanci wtr膮cali si臋 w rutynowe dzia艂ania. - Poza tym mia艂a ochot臋 si臋 przekona膰, jak sprawna jest ochrona m臋偶a.

Cholernie, uzna艂a, widz膮c, 偶e w ci膮gu zaledwie trzydziestu sekund wielki m臋偶czyzna w ciemnym garniturze pojawi艂 si臋 przy stoliku, skonfiskowa艂 podejrzany p艂yn, po czym z 艂atwo艣ci膮 poderwa艂 z krzes艂a zamroczonego delikwenta.

- Zgrabnie i dyskretnie - skomentowa艂 Feeney. - Nie narobi艂 ha艂asu.

- Nie podoba mi si臋 to. Nie podoba mi si臋 ta ca艂a akcja. Zbyt wiele rzeczy mo偶e si臋 nie uda膰.

- B臋dzie dobrze. Masz po prostu atak histerii.

- Co?

- Mr贸wki w spodniach, nerwy na postronkach.

- Cholera, Feeney, ja nigdy nie wpadam w panik臋.

- Ale teraz tak jest - stwierdzi艂 z przekonaniem i z roz­bawieniem. - Tw贸j facet potrafi o siebie zadba膰, Dallas. Nie ma lepszych od niego.

- Tak, mo偶e to w艂a艣nie mnie martwi. - Szybko odnalaz艂a Roarke'a na ekranie i przygl膮da艂a si臋, jak si臋 przedziera przez t艂um z tak膮 min膮, jakby jego najwi臋kszym zmartwieniem by艂 kr贸j garnituru.

A ona sta艂a dwa pi臋tra wy偶ej i oblewa艂a si臋 potem.

W艂a艣nie dlatego, 偶e znajdowa艂a si臋 dwa pi臋tra ponad nim. Czu艂a by si臋 lepiej, spokojniej, gdyby bra艂a udzia艂 w akcji tam na dole. Jak Peabody, pomy艣la艂a, siedz膮ca przy barze w cywilnym stroju.

- Peabody, odbierasz mnie?

Asystentka wykona艂a ledwo zauwa偶alny ruch g艂ow膮.

- Mam nadziej臋, 偶e ten drink, kt贸ry pijesz jest bez alkoholu. Peabody u艣miechn臋艂a si臋.

Z jakiego艣 powodu Eve poczu艂a si臋 dzi臋ki temu lepiej. Przy drzwiach odezwa艂 si臋 dzwonek. Z r臋k膮 na broni sprawdzi艂a w kamerze kto to. Rozkodowa艂a zamek i otworzy艂a.

- Martinez, zesz艂a艣 ze swojego posterunku.

- Jest jeszcze czas. Mog臋 pani zaj膮膰 minut臋? Nie mia艂am okazji powiedzie膰 tego wcze艣niej. - Zni偶y艂a g艂os. - A je艣li wydarzenia potocz膮 si臋 tak, jak chcemy, to potem te偶 nie b臋dzie sposobno艣ci. Chc臋 podzi臋kowa膰 za to, 偶e w艂膮czy艂a mnie pani do tej akcji.

- Zas艂u偶y艂a艣 sobie na to.

- Wiem. Ale pani nie musia艂a o mnie pami臋ta膰. Je艣li kiedykol­wiek b臋dzie pani czego艣 potrzebowa艂a, mo偶e pani na mnie liczy膰. I na m贸j oddzia艂.

- Dzi臋ki, doceniam to.

- I jeszcze s艂贸wko na temat Roth. Dosta艂a nagan臋. G贸ra przysy艂a kogo艣 do oceny jej pracy. Wyznaczyli jej p贸艂roczny okres pr贸bny, po kt贸rym ustal膮, czy pozostanie na swoim stanowisku.

Eve pomy艣la艂a, 偶e kogo艣 takiego jak Roth musia艂o to porz膮dnie zabole膰. Ale...

- Mog艂a sko艅czy膰 o wiele gorzej.

- Zgadzam si臋. Niekt贸rzy si臋 zak艂adaj膮, 偶e rzuci wszystko w diab艂y i zrezygnuje. Aleja tak nie my艣l臋. My艣l臋, 偶e Roth wytrwa.

- Te偶 tak uwa偶am. A teraz, je艣li ju偶 sko艅czy艂y艣my t臋 sesj臋 plotek, wracaj na swoj膮 pozycj臋.

Martinez u艣miechn臋艂a si臋.

- Tak jest, pani porucznik.

Eve ponownie zamkn臋艂a drzwi i zwr贸ci艂a si臋 w stron臋 ekranu. W艂a艣nie siada艂a, gdy nagle zamar艂a.

- Bo偶e, dlaczego o tym nie pomy艣la艂am? To Mavis. Mavis i Leonardo. - Zbieraj膮c si臋 na odwag臋, prze艂膮czy艂a si臋 na kana艂 Roarke'a. - W艂a艣nie wesz艂a Mavis. Razem z Leonardem id膮 przez sektor pi膮ty. Pozb膮d藕 si臋 ich. Zmu艣 ich do powrotu do domu.

- Zajm臋 si臋 tym - pad艂a cicha odpowied藕, a ona mog艂a tylko przygl膮da膰 si臋 bezradnie.

- Roarke! - Mavis wyda艂a z siebie okrzyk zachwytu i powie­waj膮c niebieskimi pi贸rami, rzuci艂a si臋 w jego ramiona. - Tu jest cudownie! Nawet cudowniej ni偶 przedtem. Gdzie jest Dallas? Nie przysz艂a na wielkie otwarcie?

- Pracuje.

- Och, szkoda. Dotrzymamy ci towarzystwa. Wspania艂a kapela! S膮 sza艂owi. Ju偶 chce mi si臋 ta艅czy膰.

- B臋dziecie mieli lepszy widok na drugim pi臋trze.

- Tu wszystko wida膰.

- Stamt膮d te偶 - zapewni艂 Roarke, my艣l膮c zarazem, 偶e bez wyja艣nie艅 nie uda mu si臋 nam贸wi膰 przyjaci贸艂 do wyj艣cia. Ale mo偶e uspokoi膰 Eve, umieszczaj膮c ich jak najdalej od centrum akcji. - Rue? - Skin膮艂 na szefow膮 klubu. - To moi przyjaciele. Daj im najlepszy stolik na drugim pi臋trze. Goszcz膮 si臋 na m贸j rachunek.

- Dzi臋ki, mi艂o z twojej strony. - Leonardo klasn膮艂 w r臋k臋 Mavis. - I niepotrzebnie.

- Ca艂a przyjemno艣膰 po mojej stronie. Musz臋 si臋 teraz zaj膮膰 pewn膮 spraw膮. Potem do was przyjd臋, to wypijemy razem drinka.

- Och, jeste艣 taki s艂odki. No, wi臋c do zobaczenia p贸藕niej. Gdy upewni艂 si臋, 偶e udaj膮 si臋 we w艂a艣ciwym kierunku, podszed艂 do McNaba.

- Miej na nich oko. Pilnuj, 偶eby si臋 stamt膮d nie ruszali, zanim si臋 nie sko艅czy.

- Nie martw si臋 - odpowiedzia艂 ch艂opak.

Dziewczyny na scenie rozbiera艂y si臋 i wygina艂y, wygl膮daj膮c tak, jakby naprawd臋 podoba艂o im si臋 to, co robi膮. Muzyka b臋bni艂a, a po pod艂odze snu艂 si臋 niebieskawy dymek.

Mi臋dzy tancerkami przechadza艂a si臋 holograficzna czarna pantera z obro偶膮 wybijan膮 srebrnymi 膰wiekami. Za ka偶dym razem, gdy podrzuca艂a 艂eb i wydawa艂a z siebie przera藕liwy ryk, t艂um odpowiada艂 tym samym.

Roarke odwr贸ci艂 si臋 plecami do sceny i przygl膮da艂 si臋 Rickerowi wchodz膮cemu do klubu.

Nie zjawi艂 si臋 sam, zreszt膮 Roarke si臋 tego nie spodziewa艂. Wp艂yn臋艂o wraz z nim z tuzin os贸b, kt贸re natychmiast przeczesa艂y wzrokiem otoczenie. Po艂owa zacz臋艂a si臋 przedziera膰 przez t艂um.

To pewnie przednia stra偶, pomy艣la艂 Roarke. Maj膮 przy sobie miniskanery wyczuwaj膮ce kamery, alarmy i bro艅.

Ale znajd膮 tylko to, co chcia艂, 偶eby znale藕li.

Ignoruj膮c ochroniarzy Rickera, przedar艂 si臋 przez kolorowy t艂um na spotkanie go艣cia.

- W porz膮dku - mrukn臋艂a Eve. - Zawiadom ekip臋. Niech wszyscy ustawi膮 si臋 na swoich pozycjach. - Wydawa艂a rozkazy lodowatym tonem, cho膰 jeszcze przed chwil膮 poci艂a si臋 ze strachu. - Feeney, podaj mi stan uzbrojenia przyby艂ych. Chc臋 wiedzie膰, co przy sobie maj膮.

- Ju偶 si臋 robi.

A oto i oni, pomy艣la艂a patrz膮c na ekran.

- Min臋艂o troch臋 czasu - powiedzia艂 Roarke.

Usta Rickera wygi臋艂y si臋 lekko, ale tylko w k膮cikach.

- Troch臋 min臋艂o. - Oderwa艂 wzrok od Roarke'a, 偶eby szybko si臋 rozejrze膰. - Imponuj膮ce - stwierdzi艂 z lekkim znudzeniem. - Ale klub striptizowy jest tylko klubem striptizowym, bez wzgl臋du na wystr贸j.

- A interes jest nadal interesem.

- S艂ysza艂em, 偶e masz jakie艣 k艂opoty z interesami.

- Nic, z czym nie da艂bym sobie rady.

- Naprawd臋? S艂ysza艂em, 偶e w zesz艂ym roku straci艂e艣 kilku klient贸w.

- Dokona艂em pewnej... restrukturyzacji.

- Ach tak. Mo偶e w podarunku 艣lubnym dla ukochanej 偶ony.

- Zostaw moj膮 偶on臋 w spokoju.

- To trudne, je艣li w og贸le mo偶liwe. - Ricker czu艂 satysfakcj臋, prawdziw膮 satysfakcj臋, s艂ysz膮c to lekkie napi臋cie w g艂osie Roarke'a. Kiedy艣, pomy艣la艂, za 偶adne skarby nie pokaza艂by po sobie zdenerwowania. - Ale podyskutujmy, mo偶e zaproponujesz mi co艣, co sk艂oni mnie do zastanowienia.

Roarke nabra艂 g艂臋boko powietrza, jakby si臋 uspokaja艂.

- Chod藕my do mojego stolika. Postawi臋 ci drinka.

Chcia艂 si臋 odwr贸ci膰, ale jeden z ludzi Rickera po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu, zamierzaj膮c sprawdzi膰, czy ma przy sobie bro艅. Roarke z艂apa艂 go za kciuk i mocno wygi膮艂.

Zachowa艂 si臋 tak, bo zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e okazywanie nagle zbyt wielkiej s艂abo艣ci wygl膮da艂oby podejrzanie.

- Zr贸b to jeszcze raz, a ci go oderw臋 i ci臋 nim nakarmi臋. - Spojrza艂 na Rickera. - Powiedz mu, 偶e nie 偶artuj臋.

- Ciesz臋 si臋, widz膮c, 偶e nie wszystko si臋 zmieni艂o. - Ricker kaza艂 swojemu cz艂owiekowi odsun膮膰 si臋. - Ale chyba nie spo­dziewasz si臋, 偶e b臋d臋 z tob膮 pi艂 bez podstawowego zabezpieczenia.

- Niech jeden z twoich ludzi sprawdzi mnie i stolik skanerem. A jak ci to nie odpowiada, pieprz si臋. To jest teraz m贸j klub.

Mi臋sie艅 w szcz臋ce Rickera drgn膮艂. Obla艂a go fala w艣ciek艂o艣ci, niemniej skin膮艂 g艂ow膮 na zgod臋.

- Nigdy mi si臋 nie podoba艂 ten tw贸j irlandzki temperament, cho膰 jest taki efektowny. Ale, jak m贸wisz, to tw贸j klub. Jeszcze.

- W porz膮dku - rzuci艂a Eve. - Id膮 do stolika. Feeney, powiedz mi, 偶e nic nie wykryj膮 tym swoim skanerem.

- M贸j nie wykry艂. Poprosi艂em Roarke'a, 偶eby pokaza艂 mi schemat zabezpiecze艅, ale tylko si臋 u艣miechn膮艂.

Przesun膮艂 si臋 do drugiego monitora.

- Popatrz, maj膮 czyste wyniki i widz膮 tylko to, co Roarke chce im pokaza膰. A teraz usi膮d膮, zam贸wi膮 drinki i zaczn膮 rozmawia膰.

- Peabody - rzuci艂a Eve, sprawdzaj膮c na skanerze uzbrojenie przeciwnik贸w. - Tw贸j cz艂owiek stoi po lewej stronie baru, mieszaniec, czarny garnitur. Metr sze艣膰dziesi膮t, sze艣膰dziesi膮t kilo wagi, ciemne w艂osy do ramion. Ma przy pasku policyjny laser. Widzisz go?

Peabody kiwn臋艂a g艂ow膮.

- Niech wszyscy trzymaj膮 si臋 swoich obiekt贸w na odleg艂o艣膰 wzroku, ale nie wkraczajcie. Nie wkraczajcie i nie rozbrajajcie ich, dop贸ki nie wydam rozkazu. Martinez, tw贸j cz艂owiek...

Tw贸j odzia艂 android贸w ma zosta膰 za przepierzeniem - zapo­wiedzia艂 Roarke, siadaj膮c za sto艂em. - Nie rozmawiam o interesach przy 艣wiadkach.

- To samo pomy艣la艂em. - Ricker podszed艂 do krzes艂a.

Mia艂 wreszcie to, czego pragn膮艂, co planowa艂 przez lata. Roarke b臋dzie go b艂aga艂. Na kolanach. A je艣li b臋dzie pr贸bowa艂 si臋 stawia膰, laserowy skalpel ukryty w lewym r臋kawie wyrze藕bi na tej m艂odej i pi臋knej twarzy wyraz pokory.

- Niez艂y widok - zauwa偶y艂, kiedy tancerki pojawi艂y si臋 na scenie. - Zawsze mia艂e艣 dobry gust. I s艂abo艣膰 do kobiet.

- To prawda. Jak sobie przypominam, ty lubi艂e艣 je bi膰. Moja 偶ona ma siniaki po spotkaniu z tob膮.

- Naprawd臋? - zapyta艂 niewinnie Ricker. Och, to jest to, czego tak wyczekiwa艂, o czym tak marzy艂. Od tak dawna. - Wida膰 by艂em nieostro偶ny. Czy ona wie, 偶e prowadzimy t臋 rozmow臋? A mo偶e od czasu do czasu spuszcza ci臋 ze smyczy?

Roarke wyci膮gn膮艂 papierosa i postuka艂 nim o st贸艂. Na twarzy Rickera widnia艂 k膮艣liwy u艣mieszek. Za to na twarzy Roarke'a rysowa艂a si臋 wewn臋trzna walka, co widz膮c jego rozm贸wca, si臋 roze艣mia艂. Roarke spojrza艂 do menu.

- Whisky - zleci艂 do mikrofonu i uni贸s艂 brew.

- Dla mnie to samo z uwagi na stare czasy.

- Dwa razy. Jameson. Podw贸jna i czysta - rzuci艂 Roarke, potem usiad艂 i zapali艂 papierosa. - Powiem teraz co艣 prosto z mostu i te偶 z uwagi na stare czasy. Nie tykasz mojego ma艂偶e艅stwa. - W jego g艂osie brzmia艂 gniew i wygl膮da艂o na to, 偶e ma k艂opot z kontrolowaniem tego. - Pr贸bowa艂e艣 dorwa膰 si臋 do mojej 偶ony, ale ona odes艂a艂a ci przesy艂k臋.

- Mia艂a szcz臋艣cie. - Ricker z zaci艣ni臋tymi ustami si臋ga艂 po szklank臋 wype艂nion膮 bursztynowym p艂ynem. - A ono nie trwa wiecznie.

- Czego chcesz w zamian za jej bezpiecze艅stwo?

- Och. - Ricker z zachwytem w oczach opar艂 si臋 o siedzenie. - To rozs膮dne pytanie. Tylko zastanawiam si臋, dlaczego mia艂bym na nie rozs膮dnie odpowiedzie膰?

- Op艂aci ci si臋 to - szybko zapewni艂 Roarke. Zbyt szybko jak na cz艂owieka dumnego lub biznesmena.

- To ci臋 mo偶e sporo kosztowa膰. - Ricker pochyli艂 si臋. - Widzisz, mnie si臋 podoba dokuczanie twojej 偶onie.

- S艂uchaj...

- Nie, ty s艂uchaj. Zamknij t臋 swoj膮 aroganck膮 g臋b臋, kt贸r膮 sam powinienem zamkn膮膰 wiele lat temu, i s艂uchaj. Zrozumia艂e艣?

- Ten facet marzy o 艣mierci.

Roarke wyra藕nie us艂ysza艂 uwag臋 Feeneya i doceni艂 jej traf­no艣膰. Po艂o偶y艂 d艂onie z艂o偶one w pi臋艣ci na stole, oddychaj膮c g艂o艣no.

- Tak, zrozumia艂em - rzek艂. - Okre艣l mi swoje warunki, do cholery. Jeste艣my lud藕mi interesu. Powiedz mi, czego chcesz. - Chryste, co za straszliwy dure艅, my艣la艂 Roarke. Odchrz膮kn膮艂 i si臋gn膮艂 po whisky. Napi艂 si臋. - Prosz臋 - rzuci艂. - Powiedz, czego chcesz.

- Lepiej. O wiele lepiej. Kilka lat temu bardzo niespodziewanie zerwa艂e艣 nasz膮 wsp贸艂prac臋, co mnie kosztowa艂o 1,2 miliona w got贸wce, utrat臋 towaru i o wiele bole艣niejsz膮 utrat臋 reputacji. Wi臋c na pocz膮tek odbior臋 od ciebie dziesi臋膰 milion贸w w ameryka艅­skich dolarach.

- A co dok艂adnie kupuj臋 za te dziesi臋膰 milion贸w?

- Dok艂adnie, Roarke? 呕ycie twojej 偶ony. Przelejesz te pieni膮dze na konto, kt贸rego numer podam ci przed p贸艂noc膮, albo dam rozkaz, by zosta艂 wykonany wyrok, kt贸ry wyda艂em na jej g艂ow臋.

- Musisz mi da膰 troch臋 czasu, 偶ebym...

- O p贸艂nocy albo j膮 zabij臋.

- Nawet ty powiniene艣 si臋 zastanowi膰, zanim wy艣lesz p艂atnego morderc臋 na policjanta, i to tak wysokiej rangi.

- Jestem ci winien o wiele wi臋cej ni偶 jednego policjanta. Tw贸j wyb贸r. Zatrzymaj pieni膮dze, stracisz kobiet臋. - Ricker przeci膮gn膮艂 ze zgrzytem paznokciami po szklance. - Ta kwestia nie podlega negocjacji.

- To nam wystarczy - mrukn臋艂a Eve. - Wystarczy, 偶eby go zamkn膮膰.

- Wyci膮gnie z niego wi臋cej. - Feeney poruszy艂 si臋 na krze艣le. - Dopiero si臋 rozgrzewa.

- Ona jest warta tych dziesi臋膰 milion贸w, ale... - Roarke uni贸s艂 szklank臋 i pij膮c wolno, wygl膮da艂 tak, jakby co艣 oblicza艂. - Wierz臋, 偶e nasze obop贸lne zaufanie wzro艣nie, je艣li dodamy co艣 do tej umowy. Jestem zainteresowany czym艣 wi臋cej ni偶 tylko zapew­nieniem bezpiecze艅stwa 偶onie. Posiadam pewne fundusze, kt贸re chcia艂bym po cichu zainwestowa膰.

- Zm臋czy艂o ci臋 odgrywanie uczciwego obywatela?

- Jednym s艂owem? Tak. - Roarke wzruszy艂 ramionami, rozejrza艂 si臋 i zapatrzy艂, nieco za d艂ugo, na nagie tancerki. Wyczuwa艂 zdumienie przeciwnika. - Zamierzam zmieni膰 otoczenie, zacz膮膰 troch臋 podr贸偶owa膰. Szukam nowych przedsi臋wzi臋膰. Czego艣 z biglem.

- I zwracasz si臋 do mnie? M贸g艂by艣 do mnie przyj艣膰, gdyby艣my byli sobie r贸wni, ale teraz musisz si臋 przede mn膮 czo艂ga膰, zanim rzuc臋 ci och艂ap.

- W takim razie ta rozmowa jest pozbawiona sensu. - Roarke znowu wzruszy艂 ramionami, ale niezbyt stanowczo. Doko艅czy艂 drinka.

- By艂e艣 kiedy艣 taki agresywny, zimny. A teraz popatrz na siebie. Wyssa艂a z ciebie wszystkie soki. Zmi臋k艂e艣, co? Zapomnia艂e艣, jak to jest wydawa膰 rozkazy, kt贸re zmieniaj膮 ludziom 偶ycie. Kt贸re je ko艅cz膮. M贸g艂bym sko艅czy膰 twoje pstrykni臋ciem palc贸w. - Ricker pochyli艂 si臋, a jego oczy p艂on臋艂y. - Mo偶e to nawet zrobi臋, bior膮c pod uwag臋 stare czasy - wyszepta艂.

Roarke z trudem si臋 powstrzyma艂, by nie waln膮膰 w t臋 wstr臋tn膮 g臋b臋 pi臋艣ci膮.

- Wtedy nie dostaniesz ode mnie tych dziesi臋ciu milion贸w ani niczego innego. Mo偶e s艂usznie jeste艣 na mnie z艂y za to, 偶e si臋 od ciebie odwr贸ci艂em.

- Odwr贸ci艂e艣? Odwr贸ci艂e艣? - Ricker waln膮艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂 i wrzasn膮艂 tak, 偶e s艂uchaj膮cemu Feeneyowi zad藕wi臋cza艂o w uszach. - Zdradzi艂e艣 mnie. Okrad艂e艣. Rzuci艂e艣 mi w twarz moj膮 szczodro艣膰. Powinienem ci臋 za to zabi膰. By膰 mo偶e powinienem zrobi膰 to teraz.

- Je艣li chcesz rekompensaty, Ricker, z ch臋ci膮 ci zap艂ac臋. Wiem, na co ci臋 sta膰. Szanuj臋 to.

Dla podkre艣lenia s艂贸w i efektu, zamawiaj膮c nast臋pn膮 rundk臋, Roarke uni贸s艂 dr偶膮c膮 r臋k臋.

- Nadal mam swoje 藕r贸d艂a. Mo偶emy si臋 wspiera膰. Moje stosunki z policj膮 mog膮 ci si臋 przyda膰.

Ricker wybuchn膮艂 kr贸tkim 艣miechem. Serce wali艂o mu tak mocno, 偶e bola艂a go pier艣. Nie chcia艂 nast臋pnej whisky. Potrzebowa艂 swojego pi臋knego r贸偶owego drinka. Ale najpierw sko艅czy. Naj­pierw wyko艅czy Roarke'a.

- Nie potrzebuj臋 twoich gliniarzy, ty zadufany g艂upku. Mam w kieszeni ca艂y pieprzony oddzia艂.

- Ale nie taki jak jej. - Roarke pochyli艂 si臋. - Chc臋 zmusi膰 Eve, 偶eby zrezygnowa艂a z pracy w policji, ale najpierw przekonam j膮, 偶eby zrobi艂a co艣 u偶ytecznego. U偶ytecznego dla ciebie.

- Nie jest u偶yteczna nawet dla ciebie. M贸wi si臋, 偶e macie jakie艣 ma艂偶e艅skie k艂opoty.

- To tylko drobne sprzeczki. Min膮. Te dziesi臋膰 milion贸w pomo偶e - zauwa偶y艂 Roarke, odbieraj膮c drug膮 parti臋 drink贸w. - Obni偶y ci艣nienie. No i zmusz臋 偶on臋, 偶eby jak najszybciej zrezygnowa艂a z pracy policji. Ju偶 nad tym pracuj臋.

- Dlaczego? Sam powiedzia艂e艣, 偶e powi膮zania z policj膮 s膮 u偶yteczne.

- Chc臋 偶ony, a nie cholernego gliniarza. Chc臋, 偶eby moja kobieta mia艂a dla mnie czas, a nie 偶eby znika艂a na ca艂e dnie i noce na jakie艣 dochodzenia. - Krzywi膮c si臋, upi艂 spory 艂yk. - M臋偶czyzna ma do tego prawo, prawda? Je艣li b臋d臋 chcia艂 gliniarza, kupi臋 go sobie. Nie musz臋 si臋 z nim 偶eni膰.

Jest lepiej, kalkulowa艂 Ricker. Lepiej, ni偶 oczekiwa艂. B臋dzie mia艂 pieni膮dze Roarke'a, jego poni偶enie i zobowi膮zania. I mo偶e to wszystko mie膰 do czasu, a偶 go zabije.

- Mog臋 ci to za艂atwi膰 - rzuci艂.

- Za艂atwi膰 co?

- Jej rezygnacj臋. Doprowadz臋 do niej w ci膮gu miesi膮ca.

- W zamian za co?

- Za ten klub. Chc臋 go z powrotem. I jeszcze jest sprawa pewnego transportu, kt贸rego si臋 spodziewam. M贸j klient okaza艂 si臋 niewyp艂acalny. We藕 ten towar, powiedzmy, za nast臋pne dziesi臋膰 milion贸w, oddaj mi klub, a dobijemy targu.

- Jaki to towar?

- Farmaceutyki.

- Wiesz, 偶e nie mam wystarczaj膮cych kontakt贸w, 偶eby hand­lowa膰 narkotykami.

- Nie m贸w mi, co masz, a czego nie masz. - G艂os Rickera nasili艂 si臋. - Jak 艣miesz zadziera膰 nosa. - Rzuci艂 si臋 przez st贸艂 i pochwyci艂 Roarke'a za ko艂nierz. - Chc臋 tego, czego chc臋!

- Robi si臋 coraz bardziej nerwowy. Musimy wkroczy膰. - Eve ju偶 wybiega艂a z pokoju, ale Feeney ja zatrzyma艂.

- Poczekaj. Pozw贸l mu dzia艂a膰.

- Nie mog臋 tu d艂u偶ej siedzie膰.

- Nie zadzieram nosa - szybko i nerwowo odpar艂 Roarke. - Po prostu nie mam gdzie tych narkotyk贸w upchn膮膰.

- To tw贸j problem. Tw贸j. Zrobisz to, co ci ka偶臋, albo nie dostaniesz nic.

- Dobrze, dobrze. Nie ma problemu.

No, jest w艣ciek艂y, my艣la艂 Roarke. Oszala艂y. Plotki o jego niezr贸wnowa偶eni okaza艂y si臋 prawd膮.

- Dwadzie艣cia milion贸w to kupa forsy. Ale zaryzykuj臋, 偶eby dosta膰 to, na czym mi zale偶y. No i 偶eby sp艂aci膰 d艂ug wobec ciebie. Ale powiedz mi, kto ci pomo偶e wyrzuci膰 Eve z policji? Musz臋 to wiedzie膰, 偶eby si臋 przed ni膮 broni膰, kiedy mnie o to oskar偶y.

Ricker oddycha艂 ju偶 bardzo g艂o艣no, ale jakby tego nie s艂ysza艂. R臋ce, kiedy podnosi艂 szklaneczk臋 z whisky, silnie mu dr偶a艂y, tego jednak te偶 nie widzia艂. Widzia艂 tylko spe艂nienie swoich marze艅.

- Mog臋 zniszczy膰 jej karier臋 w ci膮gu tygodnia. Tak, tak szybko. Wystarczy poci膮gn膮膰 za odpowiednie sznurki. Ta sprawa, nad kt贸r膮 ona teraz pracuje. Denerwuje mnie. Obrazi艂a mnie. 艢mia艂a si臋 ze mnie.

- Przeprosi ci臋 za to - przyrzek艂 Roarke. - Dopilnuj臋 tego.

- Tak, b臋dzie musia艂a to zrobi膰. B臋dzie musia艂a przeprosi膰. Nie pozwol臋, 偶eby ktokolwiek si臋 ze mnie 艣mia艂. Zw艂aszcza kobieta.

Trzeba go popchn膮膰 we w艂a艣ciw膮 stron臋, my艣la艂 Roarke. Delikatnie i szybko.

- Zrobi to. Ty rz膮dzisz, ty masz w艂adz臋.

- Zgadza si臋. Oczywi艣cie. Mam. Je艣li pozwol臋 jej 偶y膰, b臋dziecie musieli zap艂aci膰 mi za oderwanie jej od tego dochodzenia, za wyrzucenie jej z policji. Wiem, jak to zrobi臋: mylne informacje wprowadzone do odpowiedniego komputera. To wystarczy.

Roarke potar艂 usta wierzchem d艂oni.

- Ci gliniarze, kt贸rzy zostali zamordowani... Jezu, Ricker, ty za tym stoisz?

- I b臋dzie ich wi臋cej. To mnie bawi.

- Nie chc臋 mie膰 nic wsp贸lnego z zabijaniem policjant贸w. To niebezpieczne.

- Nie b膮d藕 艣mieszny. Nikt mi nic nie zrobi, bo nikogo nie zabi艂em. Po prostu da艂em pomys艂 odpowiedniej osobie, w艂o偶y艂em bro艅 w najbardziej odpowiednie r臋ce. To taka zabawa. Chyba pami臋tasz, jak lubi臋 gry? I jak lubi臋 wygrywa膰.

- Tak, pami臋tam. Nikt nie jest od ciebie lepszy. Jak to zrobi艂e艣?

- Aran偶acja, Roarke. Uwielbiam uk艂adanki i uwielbiam patrze膰, jak ich cz臋艣ci wskakuj膮 na miejsce.

- Sypiam z policjantk膮, a nie zdo艂a艂em wyrobi膰 sobie takich uk艂ad贸w. - G艂os Roarke'a przepe艂nia艂 podziw. - Nie docenia艂em ci臋. Wypracowanie ich musia艂o ci zaj膮膰 dobre kilka lat.

- Miesi臋cy. Tylko kilka miesi臋cy. To sprawa wybrania od­powiedniego celu. M艂odego policjanta, zbyt sztywnego, by chcia艂 gra膰. Wyeliminowanie go to pestka, dopiero potem zaczyna si臋 ca艂e przedstawienie, kiedy si臋 to rozszerza, gdy zasadzisz nasiona w obola艂ym sercu ojca. A potem tylko si臋 przygl膮dasz, jak niegdy艣 uczciwy policjant zabija. Raz za razem. I nic mnie to nie kosztuje.

- Genialne - mrukn膮艂 Roarke.

- Tak, i satysfakcjonuj膮ce. A co najlepsze, mog臋 to zrobi膰 ponownie, kiedykolwiek przyjdzie mi ochota. Morderstwo przez pe艂nomocnika. Nikt nie jest bezpieczny, a ju偶 z pewno艣ci膮 nie ty.

Przelej pieni膮dze i dop贸ki wiatr si臋 nie zmieni, b臋d臋 ci臋 ochrania艂. I twoj膮 偶on臋.

- Za dwadzie艣cia milion贸w dolar贸w?

- Na razie.

- To okazja - cicho powiedzia艂 Roarke i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do tej pory ukryt膮 pod sto艂em. A z ni膮 pistolet. - Niestety na my艣l, 偶e mam z tob膮 ubi膰 interes, robi mi si臋 niedobrze. Och, ka偶 swojemu cz艂owiekowi zosta膰 w miejscu, bo inaczej z przyjemno艣ci膮 tego u偶yj臋. Poznajesz, Ricker? To nielegalna bro艅, kt贸r膮 przed laty handlowa艂e艣. Mam spor膮 kolekcj臋 dwudziestowiecznej broni, wraz z licencj膮 kolekcjonera. Pozostawiaj膮 w ciele okropn膮 dziur臋. Ten to dziewi臋ciomilimetrowy glock. Zedrze ci sk贸r臋 z czaszki.

Ricker, zaszokowany widokiem broni, straci艂 mow臋. Ju偶 od lat, od bardzo, bardzo dawna nikt nie wa偶y艂 si臋 do niego celowa膰.

- Postrada艂e艣 zmys艂y.

- Ale偶 sk膮d. Moje zmys艂y s膮 w porz膮dku. - Roarke z艂apa艂 przeciwnika za r臋k臋, wykr臋ci艂 j膮 mocno, chwytaj膮c laserowy skalpel, kt贸ry wysun膮艂 si臋 Rickerowi z r臋kawa. - Zawsze lubi艂e艣 ostre przedmioty.

- Umrzesz za to. Cierpi膮c. My艣lisz, 偶e wyjdziesz st膮d 偶ywy?

- Oczywi艣cie. A oto i moja 偶ona. Jest pi臋kna, prawda? S膮dz膮c po odg艂osach w s艂uchawce od pods艂uchu, kt贸ry twoje skanery przeoczy艂y, twoi pozbawieni m贸zg贸w ludzie s膮 ju偶 otoczeni.

Poczeka艂, a偶 Ricker si臋 rozejrzy.

- Jeden z nas straci艂 wyczucie, Ricker, i zdaje si臋, 偶e tym kim艣 jeste艣 ty. Wystawi艂em ci臋, co okaza艂o si臋 dziecinnie proste.

- Dla policjantki. - Ricker z dzikim wyrazem oczu skoczy艂 na nogi. - Wystawi艂e艣 mnie dla gliniarza.

- Zrobi艂bym to dla kundla, gdyby mnie o to poprosi艂. Och, prosz臋, spr贸buj - mrukn膮艂 - a moje 偶ycie nabierze sensu.

- Wystarczy, Roarke, cofnij si臋. - Eve wsun臋艂a si臋 za przepie­rzenie i wepchn臋艂a w 偶ebra Rickera luf臋 pistoletu.

- Ju偶 nie 偶yjesz. Obydwoje jeste艣cie martwi. - Ricker odwr贸ci艂 si臋 i uderzy艂 j膮 w twarz. W odpowiedzi natychmiast do niego strzeli艂a.

- Powiedz, 偶e go zabi艂a艣.

- Nie, tylko oszo艂omi艂am. - Wytar艂a r臋kawem krew z ust, spogl膮daj膮c na uciekaj膮cych ludzi i na striptizerki, kt贸re nie przerwa艂y ta艅ca.

Roarke poda艂 jej chusteczk臋, potem si臋gn膮艂 do g艂owy Rickera i uni贸s艂 j膮 za szyj臋 z pod艂ogi.

- Nie.

- Nie wtr膮caj si臋 - rzuci艂 ostro, kiedy Eve ukucn臋艂a, 偶eby go powstrzyma膰. - Lepiej si臋 nie wtr膮caj, dop贸ki nie sko艅cz臋.

- Je艣li go zabijesz, ca艂a akcja p贸jdzie na marne. Spojrza艂 na ni膮, a w jego oczach pojawi艂a si臋 czu艂o艣膰.

- To prawda, ale nie zamierzam go zabi膰. - Odda艂 jej sw贸j pistolet. Jednak zatrzyma艂 skalpel i przyk艂adaj膮c jego ostry koniec do gard艂a przest臋pcy, powiedzia艂: - S艂yszysz mnie, Ricker, prawda? S艂yszysz mnie wystarczaj膮co wyra藕nie. To ja ci臋 wpa­kowa艂em w to g贸wno i masz o tym pami臋ta膰, kiedy b臋dziesz si臋 miota膰 po tej klatce, do kt贸rej ci臋 wsadz膮. B臋dziesz o tym my艣la艂 do ko艅ca swoich dni.

- Zabij臋 ci臋 - wydusi艂 z siebie Ricker, unosz膮c lekko r臋k臋.

- C贸偶, nie uda艂o ci si臋 to jak dot膮d. Ale zach臋cam ci臋 do nast臋pnej pr贸by. S艂uchaj mnie uwa偶nie. Dotknij jej, dotknij czegokolwiek, co nale偶y do mnie, a zaprowadz臋 ci臋 do piek艂a i obedr臋 ze sk贸ry. Nakarmi臋 ci臋 twoimi w艂asnymi oczami. Przysi臋gam. Przypomnij sobie, jaki by艂em kiedy艣, a dotrze do ciebie, 偶e to zrobi臋. I nie tylko to.

Wyprostowa艂 si臋.

- Niech go kto艣 st膮d zabierze. To m贸j klub.

23

Nie spa艂a d艂ugo, ale za to g艂臋boko, bo wiedzia艂a, 偶e Ricker jest w wi臋zieniu. Kiedy zamykali go w areszcie i gdy min臋艂o oszo艂omienie po postrzale, wrzeszcza艂 jak op臋tany, domagaj膮c si臋 adwokata.

Poniewa偶 od razu te偶 zaj臋艂a si臋 Canarde'em, kt贸ry r贸wnie偶 wyl膮dowa艂 w wi臋zieniu, adwokat Rickera przez jaki艣 czas b臋dzie mia艂 du偶o do roboty.

Zrobi艂a podw贸jne kopie dyskietek z nagraniami akcji w Czy艣膰cu. Zapiecz臋towa艂a wszystkie i po jednej kopii zostawi艂a w domu.

Tym razem nie b臋dzie zagubionych dowod贸w, utraconych danych i skasowanych plik贸w.

I mieli go ugotowanego na twardo.

Powiedzia艂a sobie, 偶e to wystarczy, 偶e musi wystarczy膰, a potem pad艂a do 艂贸偶ka. Wy艂膮czy艂a si臋 jak przepalony obw贸d i natychmiast si臋 obudzi艂a, gdy Roarke po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na ramieniu i wypowie­dzia艂 jej imi臋.

- Co? - Instynktownie si臋gn臋艂a do pasa, gdzie mia艂aby bro艅, gdyby nie by艂a naga.

- Spokojnie, pani porucznik. Jestem nieuzbrojony. I ty te偶 nie.

- Ja... huu. - Potrz膮sn臋艂a g艂ow臋. - By艂am nieprzytomna.

- Zauwa偶y艂em. Przepraszam, 偶e ci臋 budz臋.

- Dlaczego ju偶 wsta艂e艣? Dlaczego jeste艣 ubrany? Kt贸ra godzina?

- Kilka minut po si贸dmej. Musia艂em odebra膰 wczesne telefony. I kiedy si臋 tym zajmowa艂em, kto艣 zadzwoni艂. Ze szpitala.

- Webster - wyszepta艂a. Nie dowiadywa艂a si臋 o niego poprzed­niej nocy po zako艅czeniu akcji. A teraz jest za p贸藕no, pomy艣la艂a.

- Ockn膮艂 si臋 - ci膮gn膮艂 Roarke. - I wygl膮da na to, 偶e chce ci臋 widzie膰.

- Ockn膮艂 si臋? 呕yje i odzyska艂 przytomno艣膰?

- Najwyra藕niej. Wczoraj mu si臋 poprawi艂o. Nadal jego stan jest powa偶ny, ale ju偶 stabilny. Lekarze wyra偶aj膮 ostro偶n膮 nadziej臋. Zawioz臋 ci臋.

- Nie musisz.

- Chc臋. Poza tym, je艣li zobaczy, 偶e pilnuj臋 swojego terytorium - uni贸s艂 jej d艂o艅 i pog艂aska艂 - mo偶e go to rozweseli.

- Ty艂ka, a nie terytorium.

- Zauwa偶, 偶e tw贸j ty艂ek jest w艂a艣nie moim terytorium. Odrzuci艂a z siebie ko艂dr臋 i da艂a mu 艣wietny pokaz tego terytorium, biegn膮c pod prysznic.

- B臋d臋 gotowa w dziesi臋膰 minut.

- Nie spiesz si臋. Nie s膮dz臋, 偶eby Webster si臋 gdzie艣 wybiera艂. Wyszli dopiero po dwudziestu minutach, bo Roarke nam贸wi艂 偶on臋 na kaw臋. Nast臋pn膮 wypi艂a po drodze w samochodzie.

- Kupimy mu kwiaty?

- Chyba nie. Je艣liby艣 to zrobi艂a, szok znowu wp臋dzi go w 艣pi膮czk臋.

- Jeste艣 taki zabawny i to z samego rana. - Popi艂a troch臋 kawy, zastanawiaj膮c si臋 nad czym艣. - Ten zwrot, hm... nakarmi臋 ci臋 twoimi w艂asnym oczami, to jakie艣 irlandzkie przekle艅stwo?

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- A wi臋c wymy艣li艂e艣 je wczoraj? M贸wi艂am to ju偶 i powt贸rz臋: jeste艣 przera偶aj膮cy.

- Zabi艂bym go za to, 偶e ci臋 uderzy艂, gdyby艣 nie stan臋艂a mi na drodze.

- Wiem. - I dlatego w艂a艣nie pilnowa艂a, 偶eby sta膰 mu na drodze. - Nie musia艂e艣 mie膰 przy sobie pistoletu. Wnoszenie nielegalnej broni do miejsca publicznego jest zakazane. Wiesz, ile k艂opot贸w mnie czeka z tego powodu?

- Kto powiedzia艂, 偶e by艂 nabity?

- A by艂?

- Oczywi艣cie, ale kto o tym wie? Niech si臋 pani odpr臋偶y, pani porucznik. To pani go zatrzyma艂a.

- Nie, nie ja. Ty to zrobi艂e艣.

- Kompromis, o kt贸rym ostatnio zapominamy. My go za­trzymali艣my.

- Zgadzam si臋. I jeszcze jedno. Ta ca艂a mowa o prawach m臋偶czyzny i o tym, 偶e kobieta powinna by膰 przy m臋偶u, gdy on jej chce. To by艂a tylko gadka na pokaz, co?

- Podzielisz si臋 ze mn膮 t膮 kaw膮? Odsun臋艂a r臋k臋 z fili偶ank膮.

- Nie. To by艂o tylko na pokaz. Tak?

- C贸偶, niech pomy艣l臋. By艂oby mi艂o, gdyby moja kobieta krz膮ta艂a si臋 po domu i wita艂a mnie w progu, kiedy wieczorem wracam z pracy, u艣miechem i drinkiem. To pi臋kny obrazek, nie uwa偶asz?

Odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e patrzy na niego skrzywiona, wi臋c wybuchn膮艂 艣miechem.

- Jak my艣lisz, ile czasu by min臋艂o, zanim zanudziliby艣my si臋 na 艣mier膰?

- Dobrze, 偶e to m贸wisz, bo ju偶 chcia艂am zmarnowa膰 t臋 dobr膮 kaw臋, wylewaj膮c ci j膮 na kolana. Ale i tak si臋 ni膮 nie podziel臋.

Gdy zajechali na szpitalny parking, Eve odwr贸ci艂a si臋 na siedzeniu, 偶eby spojrze膰 m臋偶owi w twarz.

- Zako艅czenie sprawy Rickera, zanim przeka偶臋 j膮 prokuraturze, zajmie mi jeszcze kilka dni. My艣l臋, 偶e ocena jego stanu psychicz­nego, bior膮c pod uwag臋 jego zachowanie, b臋dzie zadaniem skomplikowanym.

- Wyl膮duje na zamkni臋tym oddziale psychiatrycznym.

- O tak. I uwierz mi, 偶e to nie piknik. Niezale偶nie od tego musimy przes艂ucha膰 mn贸stwo os贸b i przeszuka膰 jego posiad艂o艣ci i biura. Wi臋kszo艣膰 spraw przeka偶臋 Martinez, ale i tak przez jaki艣 czas b臋d臋 mia艂a urwanie g艂owy. Gdyby艣 m贸g艂 od艂o偶y膰 ten wyjazd na Olympus, to p贸藕niej wybra艂abym si臋 tam z tob膮.

Wjecha艂 w puste miejsce i zatrzyma艂 samoch贸d.

- Z w艂asnej woli chcesz si臋 wyrwa膰 na kilka dni? I to poza planet臋, a ja nie musz臋 ci臋 w tym celu nafaszerowywa膰 nar­kotykami?

- Powiedzia艂am, 偶e z ch臋ci膮 z tob膮 pojad臋. Je艣li b臋dziesz z tego robi艂 tak膮 wielk膮 spraw臋, r贸wnie dobrze mo偶emy...

- Cicho. - Pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮 w usta. - Od艂o偶臋 wyjazd, 偶eby艣my mogli pojecha膰 razem.

- To dobrze. - Wysiad艂a z wozu. Przeci膮gn臋艂a si臋. - Popatrz tam rosn膮... jak one si臋 nazywaj膮?

- 呕onkile - powiedzia艂 i wzi膮艂 j膮 za r臋k臋. - 呕onkile, Eve. Jest wiosna.

Nie zabiera艂a r臋ki przez ca艂膮 drog臋 do szpitala i do male艅kiego pokoiku Webstera.

Twarz rannego nie by艂a ju偶 tak szara jak ostatnio, gdy go widzia艂a, ale nie tryska艂a te偶 zdrowiem. By艂a raczej tak bia艂a jak banda偶e na jego klatce piersiowej.

Poczu艂a niepok贸j, widz膮c, 偶e le偶y nieruchomo i si臋 nie odzywa.

- M贸wi艂e艣, 偶e si臋 obudzi艂.

Mimo 偶e powiedzia艂a to szeptem, oczy Webstera natychmiast si臋 otworzy艂y. Przez chwil臋 by艂y nieprzytomne, zbola艂e. Potem, gdy nieco poja艣nia艂y, pojawi艂 si臋 w nich b艂ysk rozbawienia.

- Hej.

M贸wi艂 tak cicho, 偶e podesz艂a bli偶ej.

- Nie musia艂a艣 przychodzi膰 z ochron膮. Jestem za s艂aby, 偶eby si臋 do ciebie dobiera膰.

- Je艣li o to chodzi, nigdy si臋 ciebie nie ba艂am, Webster.

- Wiem. Do cholery. Dzi臋ki, 偶e przysz艂a艣.

- Nie ma za co. Nie musia艂am zbytnio zbacza膰 z drogi. Zacz膮艂 si臋 艣mia膰, straci艂 oddech, a potem le偶a艂 nieruchomo, staraj膮c si臋 go odzyska膰.

- Ty g艂upi sukinsynu - rzuci艂a z naciskiem, wywo艂uj膮c na jego twarz wyraz zdumienia.

- Co?

- My艣lisz, 偶e nie umiem sama si臋 obroni膰? 呕e potrzebuj臋 idioty z WSW, 偶eby mnie os艂ania艂 swoim cia艂em?

- Nie. - Humor mu wraca艂. - Nie wiem, co mnie nasz艂o.

- Gdyby艣 zosta艂 na ulicy, zamiast ty膰 przy biurku, nie le偶a艂by艣 tu. Kiedy staniesz na nogi, urz膮dz臋 ci臋 tak, 偶e znowu od razu trafisz do szpitala.

- To dopiero b臋dzie zabawa. Powiedz mi co艣, co pomo偶e mi znie艣膰 oczekiwanie. Macie go? Tu nikt nie chce mi nic powiedzie膰.

- Nie, nie mamy go.

- Cholera. - Znowu zamkn膮艂 oczy. - To przeze mnie.

- Och, zamknij si臋. - Odesz艂a do ma艂ego okienka i opar艂a na parapecie r臋ce zwini臋te w pi臋艣ci, staraj膮c si臋 uspokoi膰.

Roarke zaj膮艂 jej miejsce przy 艂贸偶ku.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂.

- Prosz臋 bardzo.

I tylko tyle musieli sobie powiedzie膰.

- Mamy Rickera - ci膮gn臋艂a Eve, gdy gniew zacz膮艂 j膮 opusz­cza膰. - Przymkn臋li艣my go wczoraj.

- Co? Jak? - Webster chcia艂 usi膮艣膰, ale nie m贸g艂 nawet unie艣膰 g艂owy. Za to zakl膮艂 z tak膮 energi膮, na jak膮 go tylko by艂o sta膰.

- To d艂uga historia. Opowiem ci kiedy indziej. Ale go mamy i jego adwokata oraz wielu jego ludzi. - Odwr贸ci艂a si臋 i podesz艂a do 艂贸偶ka. - Rozbierzemy jego organizacj臋 kawa艂ek po kawa艂ku.

- Mog臋 pom贸c. B臋d臋 szuka艂 danych, prowadzi艂 testy. We藕 mnie do zespo艂u. Zwariuj臋 tu bez zaj臋cia.

- Przesta艅, ranisz mi serce. - Potem wzruszy艂a ramionami. - Pomy艣l臋 o tym.

- No, nie oci膮gaj si臋. Przecie偶 ci mnie 偶al. - Uda艂o mu si臋 u艣miechn膮膰. - I powinienem ci powiedzie膰, wam powiedzie膰, 偶eby nie by艂o niedopowiedze艅, 偶e zaczynam si臋 w tobie odkochiwa膰.

- No, to mnie uspokoi艂e艣, Webster.

- Ja z pewno艣ci膮 czuj臋 si臋 spokojniejszy. Musia艂em tylko w tym celu da膰 si臋 poci膮膰. Nie ma nic lepszego od 艣pi膮czki, 偶eby zobaczy膰 rzeczy w odpowiedniej perspektywie. - Powieki mu opad艂y, ale zmusi艂 si臋, 偶eby je podnie艣膰. - Te lekarstwa zwalaj膮 z n贸g.

- Wi臋c 艣pij. Kiedy staniesz na nogi, b臋dziesz mia艂 du偶o roboty, wi臋c teraz odpoczywaj, ile si臋 da.

- Dobrze, ale zaczekajcie. - Traci艂 przytomno艣膰, jednak walczy艂 o to, 偶eby j膮 jeszcze przez chwil臋 zachowa膰. - Musz臋 ci zada膰 pytanie. By艂a艣 tu wcze艣niej?

- Wcze艣niej?

- No, Dallas, przecie偶 wiesz, o co chodzi. By艂a艣 tu i m贸wi艂a艣 co艣 do mnie?

- Mo偶e i wpad艂am, 偶eby zobaczy膰, jak wygl膮da idiota. Dlaczego pytasz?

- Bo mia艂em sen. Sta艂a艣 nade mn膮. Ja p艂yn膮艂em, a ty sta艂a艣 tam i przeklina艂a艣 mnie. Czy ju偶 ci m贸wi艂em, jak seksownie wygl膮dasz, kiedy przeklinasz?

- Jezu.

- Wybacz t臋 lubie偶no艣膰 z przesz艂o艣ci. M贸wi艂a艣, 偶e oplujesz m贸j gr贸b?

- Tak zrobi臋, je艣li jeszcze raz odlecisz. Za艣mia艂 si臋 s艂abo.

- Kto tu jest idiot膮? Nie b臋dzie 偶adnego grobu. W tych czasach, 偶eby mie膰 gr贸b, trzeba by膰 religijnym albo bogatym. Kremacja, tak si臋 teraz odchodzi. Ale mi艂o by艂o us艂ysze膰 tw贸j g艂os. Pomy艣­la艂em wtedy, 偶e to fruwanie ju偶 mnie nudzi. No, ale musz臋 lecie膰. Jestem zm臋czony.

- Tak, tak, le膰. - I poniewa偶 ju偶 zasn膮艂, a Roarke j膮 rozumia艂, poklepa艂a Webstera po d艂oni. - Wyli偶e si臋.

- Tak, wyli偶e.

- Chyba by艂 zadowolony, 偶e go odwiedzili艣my. - Przesun臋艂a r臋k膮 po w艂osach rannego. - Kremacja. Co za kretyn. Ale chyba ma racj臋. Groby wysz艂y z mody. Opr贸cz... Och nie. - Odwr贸ci艂a si臋 do m臋偶a. - Jestem tak膮 idiotk膮. Bogat膮 i religijn膮. Wiem, dok膮d p贸jdzie, 偶eby to sko艅czy膰. Ty prowadzisz.

Wybieg艂a z pokoju i rzuci艂a si臋 do schod贸w.

- Gr贸b jego syna.

- Tak, tak. - Wyci膮gn臋艂a palmtopa. - Do cholery, na jakim cmentarzu go szuka膰? Bo musz膮 mie膰 gr贸b. Ludzie, kt贸rzy trzymaj膮 w pokoju 艣wi臋te figurki, chc膮 mie膰 gr贸b, 偶eby postawi膰 na nim krzy偶.

- Ja go znajd臋 szybciej. - Dobiegli do windy. - Ty wezwij pomoc.

- Nie, 偶adnej pomocy. Jeszcze nie. Musz臋 pierwsza go znale藕膰, 偶eby si臋 upewni膰. Syn mia艂 na imi臋 Thad. Thadeus Clooney.

- Mam. Trzy dzia艂ki, cmentarz Sunlight. New Rochelle.

- Niedaleko domu. To ma sens. - Zmieni艂a palmtopa na komunikator i wybieg艂a przez westybul na parking. - Peabody, s艂uchaj.

- Pani porucznik? Dallas?

- Obud藕 si臋 i ubierz. Masz zadanie do wykonania. - Eve wskoczy艂a do samochodu. - We藕 s艂u偶bowy w贸z z kierowc膮 i b膮d藕 gotowa. Jad臋 艣ladami Clooneya. Je艣li oka偶e si臋, 偶e wpad艂am na dobry trop, skontaktuj臋 si臋 z tob膮. Musisz si臋 spieszy膰.

- Dok膮d? Dok膮d jedziesz?

- Do umarlak贸w - odpowiedzia艂a Eve. - Ruszaj si臋 - rzuci艂a do Roarke'a, wyje偶d偶aj膮cego z parkingu. - M贸g艂 ju偶 si臋 dowiedzie膰 o Rickerze.

- Zapnij pasy - poradzi艂 jej m膮偶 i wcisn膮艂 peda艂 gazu.

Zmarli spoczywali w promieniach s艂o艅ca i w cieniu drzew, na delikatnie wznosz膮cych si臋 zielonych wzg贸rzach, poprze­cinanych mi臋kk膮 biel膮 i szaro艣ci膮 grob贸w. Rz臋dy krzy偶y zmusi艂y Eve do zadania sobie pytania, jak 偶yj膮cy potrafi膮 szuka膰 w takim miejscu ukojenia, maj膮c przed sob膮 niezaprzeczalny dow贸d w艂asnej 艣miertelno艣ci.

Ale najwyra藕niej szukali, bo spostrzeg艂a, 偶e na wielu grobach le偶膮 kwiaty. Symbol 偶ycia sk艂adany 艣mierci w podarunku.

- Kt贸r臋dy?

Roarke mia艂 na ekranie plan cmentarza.

- Na lewo przez to wzniesienie. Szli razem wzd艂u偶 alejek.

- Gdy po raz pierwszy z tob膮 rozmawia艂am - przypomnia艂a sobie - byli艣my na cmentarzu. Troch臋 okropne, co?

- Pasuje do nas. - Po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na ramieniu. - Jest tam. Instynkt ci臋 nie zawi贸d艂.

Zatrzyma艂a si臋, przygl膮daj膮c si臋 m臋偶czy藕nie siedz膮cemu na mi臋kkiej trawie przed ob艂o偶onym kwiatami grobem. A nad nim sta艂 krzy偶, bia艂y i czysty.

- Musisz si臋 cofn膮膰 - powiedzia艂 Roarke.

- Nie.

Nic nie m贸wi膮c, Eve przykucn臋艂a i wyci膮gn臋艂a z kabury u nogi pistolet.

- Wierz臋, 偶e u偶yjesz tego dopiero w ostateczno艣ci. - Poda艂a mu bro艅. - Zaufaj mi. Wiem, co robi臋. Musz臋 spr贸bowa膰 z nim porozmawia膰. Prosz臋, 偶eby艣 pozwoli艂 mi da膰 mu t臋 szans臋. Kompromis.

- W porz膮dku.

- Dzi臋ki. Zadzwo艅 do Peabody. Powiedz, 偶eby przyjecha艂a. Potrzebuj臋 jej tu.

Posz艂a sama po lekkim zboczu mi臋dzy grobami. Wiedzia艂, 偶e nadchodzi. By艂 do艣wiadczonym policjantem, kt贸ry umie si臋 maskowa膰, ale pozna艂a po lekkim poruszeniu jego cia艂a, 偶e wie, i偶 ona si臋 zbli偶a.

I tak jest lepiej, pomy艣la艂a. Wola艂a go nie zaskakiwa膰.

- Sier偶ancie.

- Pani porucznik. - Nadal na ni膮 nie patrzy艂, nie odrywa艂 wzroku od nazwiska wyrytego na bia艂ym krzy偶u. - Chc臋, 偶eby pani wiedzia艂a, 偶e mam bro艅, ale nie zamierzam pani skrzywdzi膰.

- Doceniam to. Ja te偶 mam bro艅 i te偶 nie chc臋 pana skrzywdzi膰. Musimy porozmawia膰, sier偶ancie. Mog臋 usi膮艣膰?

Spojrza艂 na ni膮. Mia艂 suche oczy, ale zorientowa艂a si臋, 偶e p艂aka艂. Nadal na policzkach wida膰 by艂o 艣lady po 艂zach. I zobaczy艂a, 偶e bro艅, ten sam typ co jej, tkwi w jego d艂oni opartej na kolanach.

- Przysz艂a pani mnie aresztowa膰, aleja si臋 nigdzie nie wybieram.

- Mog臋 usi膮艣膰?

- Jasne. Niech pani siada. To dobre miejsce do siedzenia. Dlatego je wybrali艣my. Tylko my艣la艂em, 偶e to Thad b臋dzie tu siedzia艂 i rozmawia艂 ze mn膮 i ze swoj膮 matk膮. Nie ja. By艂 艣wiat艂em mojego 偶ycia.

- Czyta艂am jego akta z przebiegu s艂u偶by. - Usiad艂a po drugiej stronie grobu. - By艂 dobrym policjantem.

- Tak, by艂. Och, a ja by艂em z niego taki dumny. Z jego zachowania, z tego, jak wci膮gn膮艂 si臋 w t臋 prac臋, jakby si臋 do niej urodzi艂. Mo偶e i tak by艂o. Zawsze stanowi艂 dla mnie pow贸d do dumy, chocia偶 po raz pierwszy, gdy go wzi膮艂em na r臋ce, p艂aka艂 i wierci艂 si臋. Tyle 偶ycia w takiej ma艂ej istotce. - Woln膮 r臋k膮 przesun膮艂 po trawie porastaj膮cej gr贸b syna. - Pani nie ma jeszcze dzieci, pani porucznik?

- Nie.

- Niech mi pani uwierzy, 偶e mi艂o艣膰 do dziecka przewy偶sza ka偶de uczucie. Nie da si臋 tego zrozumie膰, dop贸ki si臋 jej nie do艣wiadczy. I nie mija, mimo 偶e dzieci dorastaj膮. Ro艣nie wraz z nimi. To ja tam powinienem le偶e膰, nie m贸j syn. Nie m贸j Thad.

- Zatrzymali艣my Rickera. - Powiedzia艂a to szybko, bo zoba­czy艂a, 偶e jego d艂o艅 zaciska si臋 na pistolecie.

- Wiem. - D艂o艅 si臋 rozlu藕ni艂a. - S艂ysza艂em to, siedz膮c w mojej kryj贸wce. Wszyscy potrzebujemy kryj贸wek, prawda?

- Odpowie za 偶ycie pana syna, sier偶ancie. - M贸wi艂a do niego sier偶ancie i zamierza艂a powtarza膰 to s艂owo jak najcz臋艣ciej, 偶eby mu przypomina膰, kim jest. - Chc臋, 偶eby pan to wiedzia艂. Odpowie za wsp贸艂udzia艂 w morderstwie. Morderstwie dokonanym na oficerze policji. I odpowie te偶 za innych. Przy tych wszystkich oskar偶eniach nie wyjdzie z wi臋zienia do ko艅ca 偶ycia. Umrze w nim.

- To jest jakie艣 pocieszenie. Nigdy nie uwa偶a艂em, 偶e pani z nim wsp贸艂pracuje. Tak naprawd臋 to wiedzia艂em, 偶e tak nie jest. Ale w ostatnim czasie nie potrafi艂em jasno my艣le膰. Po Taju.

- Sier偶ancie.

- Odebra艂em temu ch艂opcu 偶ycie. By艂 tak samo niewinny jak m贸j syn. Zrobi艂em z jego mi艂ej 偶ony wdow臋 i zabra艂em dzieciom kochaj膮cego ojca. Zanios臋 偶al, wstyd i przera偶enie ze sob膮 do grobu.

- Nie. - Powiedzia艂a to spokojnie, ale stanowczo, widz膮c, 偶e przystawi艂 sobie bro艅 do szyi. Gdyby strzeli艂, umar艂by na miejscu. - Zaczekaj. Czy tak chcesz uhonorowa膰 swojego syna, sk艂adaj膮c na jego grobie nast臋pne 偶ycie? Czy tego chcia艂by Thad? Czy tego oczekiwa艂by po ojcu?

By艂 taki zm臋czony. Wida膰 to by艂o po jego twarzy, s艂ycha膰 w g艂osie.

- A co innego?

- Chc臋, 偶eby艣 mnie wys艂ucha艂. Je艣li si臋 uprzesz, nie po­wstrzymam ci臋. Ale jeste艣 mi winny troch臋 czasu.

- Mo偶e jestem. Za tego ch艂opca, kt贸ry by艂 z tob膮, kiedy do mnie przysz艂a艣. Spanikowa艂em. Spanikowa艂em - powt贸rzy艂 jak zakl臋cie. - Nawet nie wiem, kto to by艂.

- Nazywa si臋 Webster. Porucznik Don Webster. 呕yje, sier偶ancie. B臋dzie zdrowy.

- Ciesz臋 si臋. Jeden krzy偶 mniej do niesienia.

- Sier偶ancie. - Szuka艂a s艂贸w. - Jestem policjantk膮 od mor­derstw - zacz臋艂a. - Czy kiedykolwiek pracowa艂 pan w Wydziale Zab贸jstw? - Wiedzia艂a, 偶e nie. Wiedzia艂a o nim wszystko.

- Nie. Ale je艣li jest si臋 policjantem, zawsze ma si臋 do czynienia z morderstwem. Tylko 偶e po tylu latach s艂u偶by, ile ja mam za sob膮, morderstwo nie wzbudza ju偶 takich emocji.

- Pracuj臋 dla zmar艂ych. Nie umiem zliczy膰, ilu ich by艂o. 艢ni膮 mi si臋. Wszystkie te stracone twarze, skradzione 偶ycia. To jest ci臋偶kie. - By艂a zaskoczona, 偶e mu to m贸wi. - Czasami tak ci臋偶ko jest widzie膰 te twarze we 艣nie, 偶e budz臋 si臋 cala zbola艂a. Ale nie umiem robi膰 nic innego. Od kiedy pami臋tam, chcia艂am zosta膰 policjantk膮. Widzia艂am to wyra藕nie i tylko to potrafi臋.

- Czy jest pani dobr膮 policjantk膮? - 艁zy znowu 艣cieka艂y mu po policzkach. Ze wsp贸艂czucia lub rozpaczy, nie umia艂a powiedzie膰. - Eve. Ma pani na imi臋 Eve, prawda? Czy jest pani dobr膮 policjantk膮, Eve?

- Tak, jestem cholernie dobr膮 policjantk膮.

Teraz ju偶 otwarcie 艂ka艂, a ona czu艂a, 偶e te偶 ma 艂zy w oczach.

- Thad chcia艂 tego samego co pani. Mia艂 jedn膮 jasn膮 wizj臋. Tak, jasn膮 wizj臋. A oni pozwolili mu si臋 wykrwawi膰 na 艣mier膰. Pozwolili mu umrze膰. I dla czego? Dla czego? Dla pieni臋dzy. To mi rozrywa serce.

- Oni zap艂acili, sier偶ancie. Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e to, co pan zrobi艂, by艂o s艂uszne, nie chc臋 nikogo os膮dza膰. Ale jedno jest pewne, oni zap艂acili za to, co zrobili pana ch艂opcu, co zrobili odznace. Ricker te偶 zap艂aci. Przysi臋gam panu, tutaj na grobie dobrego policjanta. Zap艂aci za to, 偶e bawi艂 si臋 nimi wszystkimi jak marionetkami. Panem te偶 si臋 bawi艂. Zagra艂 na pa艅skiej mi艂o艣ci do syna. Na pa艅skim smutku. Dumie. Pozwoli mu pan dalej poci膮ga膰 za sznurki? Czy splami pan sw贸j honor i honor pa艅skiego syna, pozwalaj膮c mu wygra膰?

- Co mog臋 zrobi膰? - 艁zy la艂y si臋 mu po policzkach. - Jestem przegrany. Przegrany.

- Mo偶e pan zrobi膰 to, czego oczekiwa艂by po panu Thad. Mo偶e si臋 pan z tym zmierzy膰.

- Jestem zha艅biony - wyszepta艂. - My艣la艂em, 偶e gdy b臋dzie po wszystkim, odczuj臋 zadowolenie i ulg臋. B臋d臋 wolny. Ale czuj臋 si臋 tylko splamiony.

- Mo偶e to pan jeszcze zmieni膰, nadrobi膰. Mo偶e pan zetrze膰 z siebie cz臋艣膰 tego wstydu. Mo偶e pan p贸j艣膰 ze mn膮, sier偶ancie. P贸jdzie pan ze mn膮, bo jest pan policjantem.

- Wi臋zienie albo 艣mier膰. - Znowu na ni膮 spojrza艂. - To trudny wyb贸r.

- Tak, bardzo trudny. Jeszcze trudniej jest samemu wymie­rza膰 sprawiedliwo艣膰. Niech pan pozwoli, 偶eby system pana os膮dzi艂. Przecie偶 wierzymy w niego, w ludzi takich jak my, w sens naszej pracy i w odznak臋. Prosz臋, 偶eby poszed艂 pan ze mn膮, sier偶ancie. Prosz臋, 偶eby nie by艂 pan jedn膮 z twarzy z moich sn贸w.

Opu艣ci艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 si臋 ko艂ysa膰, tak 偶e 艂zy skapywa艂y na kwiaty u艂o偶one na grobie. Wyci膮gn膮艂 przez nie r臋k臋 i chwyci艂 d艂o艅 Eve. Zacisn膮艂. Siedzia艂a nieruchomo, a on p艂aka艂.

Potem pochyli艂 si臋 do przodu i przycisn膮艂 usta do bia艂ego krzy偶a.

- T臋skni臋 za nim. Nie ma dnia, 偶ebym nie t臋skni艂. - Z wes­tchnieniem podni贸s艂 bro艅 i poda艂 Eve. - Prosz臋.

- Dzi臋kuj臋. - Wsta艂a, czekaj膮c, a偶 on te偶 podniesie si臋 powoli. Otar艂 twarz r臋kawem, wci膮gn膮艂 powietrze.

- Chcia艂bym zadzwoni膰 do 偶ony.

- Ucieszy si臋, s艂ysz膮c pana. Nie chc臋 nak艂ada膰 panu kajdanek, sier偶ancie Clooney. Prosz臋 mi przyrzec, 偶e p贸jdzie pan z w艂asnej woli z moj膮 asystentk膮, kt贸ra zawiezie pana na komend臋.

- Ma pani moje s艂owo, Eve. To dobre imi臋. Ciesz臋 si臋, 偶e to w艂a艣nie pani po mnie przysz艂a. Nie zapomn臋, 偶e to pani. Jest wiosna - zauwa偶y艂, gdy si臋 wspinali po wzniesieniu. - Mam nadziej臋, 偶e znajdzie pani czas, 偶eby si臋 ni膮 cieszy膰. Zima zbyt szybko nadchodzi i zawsze trwa za d艂ugo.

Zatrzyma艂 si臋 na szczycie, gdzie czekali Peabody i Roarke.

- Te twarze z pani sn贸w? My艣la艂a pani, 偶e mo偶e pojawiaj膮 si臋 po to, by pani podzi臋kowa膰?

- Nie. Chyba nigdy mi to nie przysz艂o do g艂owy. Moja asystentka zawiezie pana radiowozem, sier偶ancie. Ja pojad臋 za wami. Peabody, sier偶ant Clooney oddaje si臋 w nasze r臋ce.

- Tak, pani porucznik. Prosz臋 za mn膮, sier偶ancie. Gdy odeszli, Eve wsun臋艂a bro艅 Clooneya do kieszeni.

- My艣la艂am, 偶e go strac臋.

- Nie, mia艂a艣 go w chwili, gdy usiad艂a艣.

- Mo偶e. - Odetchn臋艂a g艂o艣no. - O wiele 艂atwiej jest przydeptywa膰 im szyj臋 butem. Wzruszy艂 mnie.

- Tak. A ty jego. - Roarke pochyli艂 si臋 i ku jej rozbawieniu, podci膮gn膮艂 nogawk臋 jej spodni i wsun膮艂 bro艅 z powrotem do kabury na kostce. - Nasza wersja Kopciuszka.

Roze艣mia艂a si臋, rozp臋dzaj膮c troch臋 tym 艣miechem ucisk wok贸艂 serca.

- C贸偶, m贸j kr贸lewiczu, poprosi艂abym ci臋, 偶eby艣 zawi贸z艂 mnie na bal, ale co powiesz o podrzuceniu mnie do pracy?

- Z przyjemno艣ci膮.

Po艂膮czyli r臋ce i ruszyli przed siebie, omijaj膮c drzewko szelesz­cz膮ce m艂odymi zielonymi listkami. I zostawili za sob膮 zmar艂ych.


Wyszukiwarka