Mircea Eliade
Świętojańskie żniwo
Tytuł oryginału: Les tnoissons du solstice
© Editions Gallimard 1980
Kraków 1991
Książka niniejsza jest drugim tomem wspomnień Mircei Eliadego; polski przekład pierwszego tomu, obejmującego okres 1907-1937, ukazał się pod tytułem Zapowiedź równonocy w 1989 r. nakładem Wydawnictwa Literackiego. Ciągłość obrazuje m.in. numeracja rozdziałów.
Tom drugi wydawca francuski zamknął kilkoma apendyksami. Są to teksty o charakterze wspomnieniowym (pióra A.Paruita, tłumacza licznych utworów M.E. na francuski, E.Ionesco i E.Ciorana) oraz autobiograficznym. Spełniają one poniekąd funkcję postawia, co zwalnia mnie, jak sądzę, z obowiązku powiększania objętości owych Dodatków własnym tekstem, tym bardziej że główne moje myśli i spostrzeżenia tyczące się życia i dzieła Eliadego, a pomieszczone w posłowiu do pierwszego tomu (Miedzy przypadkiem a koniecznością, czyli życie jako „próba labiryntu"), stosują się również do niniejszego, drugiego tomu.
Jeszcze tylko parę słów o tytułach obu części pamiętników M. Eliadego.
Są one niezwykle znamienne, wyrażają bowiem jedno z najgłębszych osobistych przekonań wielkiego religioznawcy i humanisty - mianowicie, że życie człowieka, aby stało się istotnie wartością, musi wpisać się w życie i wartości Kosmosu, w jego odwieczne cykle i harmonie, tylko bowiem wtedy odzyska utraconą pełnię i swój charakter sacrum. Astronomiczne momenty wiosennej i jesiennej równonocy oraz letniego i zimowego przesilenia - naładowane dramatyzmem, niosące w sobie jakiś „koniec" i „początek" czegoś nowego, pełne oczekiwania - zawsze bardzo mocno działały na wyobraźnię Eliadego-naukowca, a bardziej może jeszcze - pisarza. Noc świętojańska (letnie przesilenie) zajmuje tu pozycję wyróżnioną i występuje w licznych jego utworach; owszem, summa twórczości beletrystycznej Eliadego, obszerna powieść Foret interdite z 1955 r. (przywiązywał do niej wielką wagę), nosi po rumuńsku właśnie tytuł Noaptea de Sanziene, czyli Noc świętojańska...
Pierwszą część swojej życiowej drogi Mircea Eliade uznał za stosowne określić jako „zapowiedź równonocy". Był to okres rośnięcia duchowego, formowania się, dojrzewania do harmonii i równowagi.
Symbolem drugiej uczynił letnie przesilenie, najkrótszą w roku noc - świętojańską, poprzedzoną najdłuższym dniem. To czas światła, bujnego żniwa, zbierania plonów.
Istotnie, dane mu było zebrać plon nad podziw obfity.
I.K.
Gdy nocą 9 września 1940 roku zeszliśmy do schronu przeciwlotniczego w budynku, gdzie na czwartym piętrze mieszkał jeden z moich kolegów z poselstwa, przypomniałem sobie nagle całą serię drobnych i większych zdarzeń z ostatnich trzech lat; raptem zaczęły się one kłębić i tłoczyć, jakby stanowiły jeden nieprzerwany epizod. Wrażenie było tak dziwne, że powiedziałem sobie, iż prawdopodobnie nie wyjdę żywy z tego schronu. Nie wiem, czy się bałem, czy nie. Zobaczywszy jednak grupkę dzieci, ledwo opanowałem chęć zbliżenia się do ich rodziców i nakłonienia ich, aby jak najszybciej, dopóki nie jest jeszcze za późno, opuścili ten schron i schowali się w pierwszym lepszym z napotkanych basements, bo my rychło zostaniemy pogrzebani w naszym 1.
W kilka minut później, pragnąc zapewnić sobie spokój, udałem, że mam silną migrenę, zdjąłem okulary, przetarłem oczy i na powrót uchwyciłem film wewnętrzny, który przedtem nadaremnie usiłowałem przerwać. 9 września 1940. Londyn był bombardowany już wcześniej, ale nigdy jeszcze tak intensywnie jak tej nocy. Nie spędzałem już popołudni w British Museum. Nakupiłem dość książek, mogłem więc pracować w domu. Jednakże w małym mieszkaniu, jakie wynająłem w pobliżu poselstwa, nie miałem drewnianego stołu, wystarczająco mocnego i dużego, aby rozłożyć na nim rękopisy i teczki z notatkami. Obiecywałem sobie kupić biurko, ale ciągle odkładałem to na później, czekając na „rozwój wydarzeń", to znaczy na chwilę, w której się dowiemy, czy pomocnicze służby poselstwa będą ewakuowane z Londynu, czy też nie.
Jako attache kulturalny byłem częścią tych służb, podobnie jak członkowie komisji gospodarczej i wojskowej, zmuszeni do bezczynności po zawieszeniu broni podpisanym przez marszałka Petaina. Zresztą posada attache kulturalnego miała wszelkie cechy synekury. Pamiętam, że gdy w kwietniu, na kilka dni przed wyjazdem do Londynu, zjawiłem się u sekretarza poselstwa brytyjskiego w Bukareszcie (była to moja pierwsza „protokolarna" wizyta), uprzejmie, acz z wyraźnym rozbawieniem zdziwił się on słysząc, że pełnię funkcję „kulturalną".
- Obawiam się, że nie będzie pan mógł wypełniać swoich obowiązków-stwierdził z uśmiechem. - Wielka Brytania jest w stanie wojny, zmobilizowani zostali nawet filozofowie i poeci...
Usiłowałem mu wyjaśnić, że obecność kulturalna Anglii w Rumunii, podobnie jak i w innych krajach Europy środkowej, jest więcej niż pożyteczna, że może ona nawet stanowić działanie polityczne. Nie sądzę, że go przekonałem, ale niedługo potem poselstwa i ambasady wszystkich wielkich narodów miały już, obok służb prasowych, misje i attaches kulturalnych. Skądinąd niebawem miałem się przekonać, że attaches i radcy prasowi, zagarnięci wirem wydarzeń militarnych i politycznych, nie mają ani czasu, ani dostatecznych kwalifikacji do rozwijania i umacniania stosunków kulturalnych, a więc organizowania cyklów odczytów bądź spektakli artystycznych oraz inspirowania przekładów „użytecznych" (tzn. nie tylko propagandowych) książek, itd. Razem z Matylą Ghica2, byłym zawodowym dyplomatą, wówczas zaś radcą kulturalnym w Londynie, brałem udział w zebraniach PEN-Clubu, zawierałem znajomości z licznymi pisarzami, uczonymi i historykami; uzyskałem też prawa na tłumaczenie kilku książek, znalazłem wydawców dla Antologii współczesnej prozy rumuńskiej oraz Historii Rumunów. Ten program udało się zrealizować tylko częściowo, gdyż 10 lutego 1941 Wielka Brytania miała zerwać stosunki dyplomatyczne z Rumunią.
Mój film wewnętrzny biegł coraz szybciej. Znowu widziałem Londyn owego popołudnia 15 kwietnia, dnia mojego przyjazdu. Nie był to już oczywiście Londyn, jaki poznałem latem 1936. Niebo usiane było podłużnymi balonami, kołyszącymi się lekko na rozmaitych wysokościach. Żaden Stukas nie mógłby prześliznąć się pomiędzy nimi. Zarezerwowano dla nas pokój w hotelu „Rembrandt". Nazajutrz zjawiłem się u naszego posła, ministra W Tilea. Zawarłem też znajomość z radcą prasowym Dimancescu, z sekretarzem poselstwa łonem Vardalą, z attache handlowym Dimitrie Danielopolem. Od pierwszej nocy przyzwyczaiłem się do zaciemnienia, znałem je jeszcze z Paryża. W dwa dni później zabrałem się do pracy - czekał mnie przegląd periodyków, a przede wszystkim niezliczone newsletters, ukazujące się od jakiegoś czasu. Streszczałem ważniejsze artykuły, tłumaczyłem istotniejsze ich ustępy starając się ukazać stan ducha inteligencji brytyjskiej. Może byłem naiwny, ale myślałem, że tego rodzaju informacje, przekazane na czas do Rumunii, mogą pomóc w zrozumieniu rzeczywistej sytuacji w Anglii. Moje biuletyny, podobnie jak prasowe, kurier co tydzień zabierał do Paryża, a stamtąd do Bukaresztu. Rzecz jasna, po upadku Francji bardzo rzadko docierały one do miejsca przeznaczenia.
Wielką niespodzianką, i nie mniejszą radością, było dla mnie przybycie na początku maja misji gospodarczej kierowanej przez Mirceę Vulcanescu. (Mircea był jednym z pierwszych, którym na samym początku wojny zwierzyłem się z pragnienia wyjazdu do USA i z nadziei otrzymania tam katedry religioznawstwa.) Często jadaliśmy razem śniadanie lub obiad. Nic dziwnego, że rozmawialiśmy głównie o sytuacji militarnej, zwłaszcza po ruszeniu ofensywy niemieckiej w dniu 10 maja. Mircea przez długi czas był optymistą. Błyskawiczne postępy dywizji niemieckich nie odbierały mu ducha; oczekiwał decydującego starcia u bram Paryża. Ustawicznie przypominał nam jesień 1914 i bitwę nad Marną. Nie wiem, co udało się zdziałać misji gospodarczej, w każdym razie niedługo po zajęciu Paryża jej członków odwołano do Rumunii. Podczas naszego ostatniego spotkania Mircea rzekł mi w zaufaniu, iż nie wierzy w zwycięstwo Niemiec.
- Chyba że opanują Anglię teraz, w najbliższych dniach, najwyżej w ciągu tego dnia. Ale nie sądzę, żeby Hitler to zrobił...
Po wyjeździe Mircei poczułem się jakoś osamotniony, choć nawiązałem już przyjaźń z moimi dwoma kolegami, Ionem Vardala i Dimitrie Danielopolem. Ponieważ moje obowiązki w poselstwie zostawiały mi niemało wolnego czasu, pracowałem jak szalony w British Museum, aby wykończyć niektóre rozdziały Mandragory i zgromadzić materiały do Le Chamanisme... Owej nocy 9 września 1940 bardzo niewiele przypominałem sobie z kończącego się właśnie lata. Przeszedłem bardzo szybko (jak gdyby popychał mnie z tyłu jakiś bezimienny, surowy duch) nad tragicznymi wydarzeniami z 26 czerwca (utrata Besarabii) i z 30 sierpnia (arbitraż wiedeński, w wyniku którego musieliśmy oddać Węgrom część Transylwanii). Przywołałem wspomnienie kilku dni (od 12 do 15 kwietnia) spędzonych w Paryżu, gdzie spotkałem się z Emilem Cioranem, Eugenem Ionesco i moim dawnym studentem, Mihaiem Sorą. Niepokoiłem się o ich losy. Jednakże coraz bardziej gorączkowo zanurzałem się w przeszłość.
Czy nie tak właśnie się dzieje na progu śmierci? - zadawałem sobie pytanie słuchając wybuchów bomb padających, jak mi się zdawało, coraz bliżej. Los zaczynał „szczerzyć kły", jak powiedział kiedyś Nae Ionescu w związku z nie pamiętam już jakim wydarzeniem czy też osobą. Z niepokojącą wyrazistością przypomniałem sobie moment, gdy niosąc go, wespół z trójką innych jego przyjaciół, do grobu, zachwiałem się i musiałem przyklęknąć, podtrzymując z wielkim trudem jego trumnę, zanim ktoś nie podbiegł i mi nie pomógł. Tak się składało, że znałem ludowy przesąd mówiący, iż człowiek, który upada niosąc zmarłego, za rok sam umrze. Kiedy opowiedziałem matce, co mi się przydarzyło, usiłowała uspokoić mnie wymieniając przykłady z dziejów naszej rodziny podważające, niekiedy w sposób humorystyczny, ten ludowy zabobon.
Prawdę mówiąc, jakoś zapomniałem o tym „znaku", chociaż często myślałem o ostatnich miesiącach życia Nae Ionescu, a zwłaszcza o jego śmierci:
Rankiem 15 marca 1940 dzwoni telefon. Odbiera, jak zwykle, Nina. Podchodzi do mnie. Jest bardzo blada.
- Profesor nie żyje - mówi.
Widziałem go kilka dni wcześniej, w jego willi w Baneasa" pod Bukaresztem. Leżał w łóżku, przykryty kołdrą. Spojrzał na mnie uważnie, próbował się uśmiechnąć. Nie wyrzekł ani słowa. Lekarz ścisnął mi ramię i wyszedłem na palcach. Profesor chciał nas zobaczyć ostatni raz -wszystkich, swoich przyjaciół, uczniów, najbliższych współpracowników, jak gdyby pragnął pożegnać się z każdym z osobna...
W Londynie znalazłem się wskutek śmierci Nae Ionescu. Podobnie jak Mircea Vulcanescu, dawno już powiedziałem profesorowi Alexandru Rosettiemu, że pragnąłbym pojechać do Stanów Zjednoczonych. Gdy jego kolega i przyjaciel, historyk CC. Giurescu, został mianowany ministrem propagandy w tym, co nazywano „ostatnim wolnym rządem króla Karola", profesor Rosetti poprosił go o wysłanie mnie jako attache kulturalnego do Anglii. Potem zawołał mnie do swojego biura w Fundacjach Królewskich i rzekł:
- Teraz, kiedy Nae Ionescu nie żyje, nic już pana nie trzyma w Rumunii. Jak pan wie, utworzenie katedry indianistyki bądź religioznawstwa jest niemożliwe. Jeśli chodzi o Amerykę, niech pan nie zapomina, co panu powiedział Coomaraswamy. Zresztą i tak nie mógłby pan utrzymywać się z przekładów i dorywczych prac. Bardziej pożyteczny będzie pan w Londynie, obok V.V. Tilea i Matyli Ghica...
Poszedłem do profesora CC. Giurescu, który poparł mnie podczas skandalu wywołanego komunikatem Ministerstwa Oświaty (zob. rozdz. XIV). Zapewnił mnie, że przemyślana propaganda kulturalna jest równie ważna jak bateria przeciwlotnicza. Niestety - dodał - stanowisko attache kulturalnego nie jest jeszcze oficjalnie „ustawione". Nie przysługuje mi paszport dyplomatyczny, lecz tylko zwykły służbowy...
Wyjechałem 10 kwietnia; po raz pierwszy w życiu podróżowałem pierwszą klasą, a nawet wagonem sypialnym - kto by pomyślał! Rodzina i przyjaciele odprowadzili mnie na dworzec. Gdy mnie pytali, jak długo będę nieobecny, odpowiadałem:
- Rok, najwyżej półtora.
Ale Mihail Sebastian powtarzał:
- Wyjeżdża na dziesięć lat!...
...Po jakiejś silniejszej eksplozji zadawałem sobie pytanie, czy śmierć Nae Ionescu, która umożliwiła ten szczęśliwy i nieoczekiwany zwrot w moim życiu i w mojej „karierze", nie przybliżyła mnie do mojego własnego końca. Zastanawiałem się, czy nasze losy nie były jakoś tajemniczo splecione, w sposób, którego sensu nie mogłem rozszyfrować. Przypomniałem sobie, jak w obozie Miercurea-Ciucului po raz pierwszy zacząłem pluć krwią, dzięki czemu odesłano mnie do sanatorium, na parę dni przed atakiem serca Nae Ionescu, po którym pośpiesznie przewieziono go do szpitala wojskowego w Braszowie. Tak, to prawda, nasze losy wydawały się splecione. Gdy jednak Nae Ionescu padł, w wieku pięćdziesięciu lat, pod ciosem choroby serca, ja poznałem tylko groźbę śmierci i dzięki tejże samej chorobie, która mogła spowodować moją zgubę, zostałem na czas ocalony - tak, że licząc trzydzieści trzy lata jechałem do Londynu w misji oficjalnej.
Mówiłem sobie, że niewątpliwie czeka mnie inny koniec, właściwy epoce, która się teraz zaczyna - jakaś „śmierć zbiorowa", nie tylko razem z Niną i paroma rumuńskimi kolegami, ale również z dziesiątkami Londyńczyków, w większości starców, kobiet i dzieci. Czułem nawet, że sam obraz tej rychłej „śmierci zbiorowej" stara się odsłonić mi jakąś tajemnicę, której sam wszelako nie potrafiłem przeniknąć.
W Rumunii od kilku lat śmierć wysławiana była przez legionistów jako najwyższa ofiara, zabójstwa zaś, indywidualne i zbiorowe, stały na porządku dziennym. 30 października 1933 oddział legionistów zamordował premiera, I.G. Dukę; w listopadzie 1938 król Karol i Armand Calinescu wydali rozkaz egzekucji Codreanu i legionistów zamieszanych w ten spisek. 14 września 1939 komando legionistów zamordowało Armanda Calinescu. Karol w odwecie posłał ich na śmierć, a razem z nimi kilkuset innych, w większości internowanych w obozach i w Ramnicul-Sarat, gdzie był obóz pracy. Ich trupy wystawiono w miastach na widok publiczny z następującym napisem: „Taka jest kara dla zdrajców narodu i kraju". Ja jednak zastanawiałem się, czy wspomnienie tych egzekucji „politycznych" pomoże mi w zrozumieniu „tajemnicy" naszej śmierci zbiorowej - śmierci dziesiątków ludzi, dobrych i złych (zapewne raczej dobrych niż złych), skazanych na powolne duszenie się pod gruzami schronu przeciwlotniczego. Jednego byłem pewien: od chwili, gdy znalazłem się na uniwersytecie i w redakcji „Cuvantul" (zob. rozdz. VI), Nae Ionescu był dla mnie kimś więcej niż tylko ulubionym profesorem; uważałem go za swojego mistrza, „przewodnika", którego mi dano, abym mógł wypełnić swoje przeznaczenie, to znaczy działać twórczo w dziedzinie kultury, jedynej, według mnie, jaką łaskawie pozostawiała nam Historia. Nae Ionescu, przeciwnie, zafascynowany był „tajemnicą Historii". Dlatego już od 1926 z pasją oddawał się dziennikarstwu, dlatego dał się wciągnąć w wir „polityki". Pośrednio lub bezpośrednio my wszyscy, jego uczniowie i współpracownicy, podzielaliśmy koncepcje i wybory polityczne Profesora. Śmierć Nae Ionescu dotknęła mnie głęboko - straciłem oto Mistrza, przewodnika; znów, na płaszczyźnie duchowej, stawałem się „sierotą". Jednakże ta jego śmierć w pewnym sensie „uwalniała" mnie od naszej bezpośredniej przeszłości - od ostatnich bądź dawniejszych idei, nadziei i decyzji Profesora, jakie, z oddania dla niego, przyjmowałem za swoje.
Teraz, tej nocy 9 września 1940, konieczność (powiedziałbym nawet: nieuchronność) „śmierci zbiorowej" w londyńskim schronie niepokoiła mnie wskutek swojej zagadkowej obojętności (nie śmiałem nazywać jej absurdalnością). Skoro czeka mnie tak smutny koniec, oznacza to, że w jakimś momencie wkroczyłem na drogę nie będącą częścią mojego przeznaczenia. Jeżeli nasze losy były ze sobą splecione, tak jak myślałem, powinienem umierać sam, tak jak on, któremu udzielono trochę czasu (kilka dni? parę godzin?) na rozmyślanie, na modlitwę. Zagadka czekającej mnie śmierci zbiorowej przeszkadzała mi w skupieniu ducha, w uświadomieniu sobie, że za chwilę mogę już nie istnieć...
...Raptem cofnąłem się w czasie o trzy lata. Latem 1937 wyjechaliśmy do Berlina. Zatrzymaliśmy się najpierw w Wenecji, aby obejrzeć wystawę Tintoretta, potem pojechaliśmy do Berna, gdzie Lucian Blaga objął właśnie stanowisko attache prasowego. Znalazł nam tani pensjonat i przez tydzień codziennie jadaliśmy razem. Dotychczas spotykałem go kilka razy; podobało mu się to, co piszę. Szczególnie lubił eklektyzm mojej produkcji literackiej. Na jednej ze swoich ostatnich książek skreślił taką oto dedykację: „Dla Mircei Eliade, człowieka uniwersalnego, od człowieka uniwersalnego". Owego lata pracował nad książką Geneza metafory a sens kultury. Gawędziliśmy długo. Albo, mówiąc dokładniej, zadawałem mu pytania, przez jakiś czas czekałem na odpowiedź, powtarzałem pytania, po czym wreszcie Lucian Blaga wypowiadał parę słów-ważkich, precyzyjnych, a przecież niby zaczarowanych jakąś archaiczną sakralnością. Po tygodniu takiego dialogu byłem wyczerpany, a jednocześnie upojony. Gdyśmy odjeżdżali, pani Blaga wzięła mnie na bok, aby mi podziękować:
- Odkąd znam Luciana, nigdy nie widziałam go tak ożywionego i gadatliwego...
W kilka tygodni później, w Berlinie, napisałem tekst zatytułowany Rozmowy z Lucianem Blagą, który zamieściło „Vremea" na całej kolumnie. Była to część Zapisków z podróży, jakie rozpocząłem w Wenecji. Już wcześniej nabyłem mały notes, który zawsze nosiłem z sobą i w którym zapisywałem bezustannie najrozmaitsze szczegóły: wyraz oczu jakiegoś dziecka, przelotne skojarzenie wywołane pierwszymi nutami jakiejś piosenki, myśli zawiązane z czytaną bądź pisaną właśnie książką i tak dalej. Nocą, w pokoiku taniego hotelu czy pensjonatu w Bernie, potem przy Berlinerstrasse, ponownie czytałem swoje notatki, tak zwięzłe, że nieomal zaszyfrowane, i rozwijałem je, nadając im większą precyzję i formę. Tym sposobem zapełniałem dziesiątki stronic nic nie znaczącymi drobiazgami, detalami jakichś spotkań, krajobrazów, rozmyślań bądź wspomnień z Wenecji, Berna, Ulm, Heidelbergu itd. Większość z tych zapisków ukazała się w czasopismach „Vremea" i „Universul literar" w latach 1937-1938. Tak mi się podobały te stronice (może dlatego, że Dinu Noica powiedział mi kiedyś: „Nie sądziłem, że jesteś tak znakomitym podróżnikiem. W gruncie rzeczy jesteś pierwszym rumuńskim podróżnikiem"), że za wszelką cenę chciałem je zebrać w jednym tomie. Jednakże moje Zapiski z podróży, podobnie jak kilka innych, prawie już gotowych książek, nie zdążyły się ukazać.
Znalazłszy się ponownie w Berlinie, podjąłem znów realizację programu z lat ubiegłych: za dnia pracowałem w Stadtbibliothek, wieczorami i nocami - w domu. Przeredagowałem kilka tekstów o kosmologii babilońskiej, opublikowanych już we „Vremea", i napisałem ostatnie rozdziały (o alchemii) książki Kosmologia i alchemia babilońska, tak że do Bukaresztu przywiozłem gotowy już rękopis i książka ukazała się z końcem jesieni3.
Do domu przy ulicy Palade wracałem z brzemieniem notatek, dokumentacji i projektów. Miałem już zgromadzony niemal cały materiał do książki Mandragora, którą zamierzałem napisać w 1938 r. A. Rosetti prosił mnie o nią dla wydawnictwa Fundacji Królewskich, czekał na nią również Paul Geuthner. Habent sua fata libelli... Dokumentację do niej zacząłem zbierać w kalkuckiej Imperial Library, w latach 1930-1931. W roku 1932 zamieściłem w „Cuvantul" dwa artykuły na ten temat; odtąd przy każdej okazji starałem się wzbogacać swoje teczki z dokumentacją. Właśnie niedawno poprosiłem Iona Muslea, dyrektora Archiwum Folkloru z Klużu, o przysłanie mi nie publikowanych dotąd materiałów, dzięki czemu tej jesieni mogłem zredagować pierwszy rozdział: Kult mandragory w Rumunii, który miał się ukazać wiosną 1939 w poświęconym religioznawstwu czasopiśmie „Zalmoxis", jakie po powrocie z Berlina postanowiłem wydawać. Zachęcali mnie do tego Nae Ionescu, A.Rosetti i inni. Generał Condeescu przyrzekł mi subwencję z Fundacji Królewskich, Paul Geuthner zaś podjął się wydawania pisma. Współpracę zapowiedzieli liczni uczeni z zagranicy; już zimą 1938 swoje artykuły nadesłali A. Coomaraswamy, R. Pettazzoni, C. Hentze, J. Przyłuski, B. Rowland.
Decydując się na wydawanie „Zalmoxisa" miałem nadzieję, po pierwsze, na ożywienie w Rumunii studiów religioznawczych, po drugie zaś - na udostępnienie innym uczonym rezultatów prac uczonych rumuńskich w języku o szerokim zasięgu - po francusku. Nie istniała u nas, ani przy wydziale literatury, ani na filozofii, katedra religioznawstwa, jakkolwiek Vasile Parvan, Nae Ionescu i od paru lat ja sam prowadziliśmy z tej dziedziny wykłady. Pragnąłem również „wyprowadzić z zaścianka" rumuńską folklorystykę i etnologię porównawczą. Zamierzałem w jakiś sposób zmusić rumuńskich badaczy folkloru do poważnego potraktowania wartości historyczno-religijnych zbieranego i wykorzystywanego przez nich materiału. Innymi słowy, chciałem, ażeby ze stadium filologicznego przeszli do hermeneutyki4.
Projekty, jakie budowałem wówczas, jesienią 1937, były zakrojone na wielką skalę, nie wydawały mi się jednak niemożliwe do zrealizowania. Chciałem w przeciągu roku skończyć Mandragorę, aby następnie zabrać się do książki teoretycznej dotyczącej struktury mitów i symbolu, czemu już od kilku lat poświęcałem liczne wykłady. Z początkiem roku akademickiego zapowiedziałem następną książkę, dotyczącą symboliki religijnej, w szczególności symboliki akwatycznej i drzewa kosmicznego. Główne wątki tych rozważań zamieściłem później w II tomie „Zalmoxisa" i w Traktacie o historii religii. Problemami tymi pasjonowała się mała grupka studentów, których dobrze znałem z moich seminariów na temat De docta ignorantia i X księgi Metafizyki Arystotelesa. Na następny rok 1938/1939 zapowiedziałem im również cykl wykładów na temat mitu, jednakże nie było mi dane go zrealizować.
Atmosfera polityczna stopniowo się psuła i groziła dalszym pogorszeniem. Popularność ruchu legionowego, zwanego inaczej Żelazną Gwardią, rosła bezustannie. Niektórzy z moich przyjaciół i kolegów przystali do niego już przed paroma laty. Inni zdawali się wyczekiwać sprzyjającego momentu, aby uczynić to samo. Nae Ionescu, jakkolwiek nie był oficjalnie członkiem Ruchu, uważano za jego „ideologa", co dosyć złościło innych prawicowych intelektualistów i dziennikarzy. Na krótko przed jesiennymi wyborami luliu Maniu i Corneliu Codreanu zawarli pakt wyborczy, który miał zapobiec nadużyciom ze strony rządu. Jest bardzo prawdopodobne, że ta ugoda przypieczętowała los Legionu, nie tylko dlatego, że jego sukces wyborczy przeszedł wszelkie oczekiwania, ale przede wszystkim dlatego, że rząd nie uzyskał czterdziestu procent głosów niezbędnych mu do zapewnienia sobie większości parlamentarnej. Toteż wybory zostały unieważnione. Król powierzył Octavianowi Godzę misję sformowania nowego rządu; ministrem spraw wewnętrznych miał być Armand Calinescu. Nowe wybory zapowiedziano na zimę.
W styczniu 1938, po czterech latach zawieszenia, znów zaczął wychodzić „Cuvantul". Nie był to już jednak dziennik, jaki znałem i lubiłem za czasów studenckich. Wprowadzona niedawno ponownie cenzura, a nade wszystko przeczucie, że stoimy w przededniu jakichś rozstrzygających wydarzeń, przyczyniły się do zmiany jego „stylu". Ponieważ Mihail Sebastian i Ion Calugaru już z gazetą nie współpracowali (choć Sebastian był nadal mocno związany z Nae Ionescu), za dział kulturalny odpowiadałem ja. Zaprosiłem do współpracy kilku z moich dawnych studentów, sam zaś pisałem dwa, trzy artykuły tygodniowo.
Zimą nastąpił dalszy ciąg kampanii wyborczej, jeszcze gwałtowniejszej niż poprzednia. Twierdzono później, że Armand Calinescu, w oparciu o informacje dostarczane mu przez ministerstwo spraw wewnętrznych, zapowiadał królowi Karolowi, że wyniki będą katastrofalne i że ruch legionowy prawdopodobnie zgarnie większość głosów. W tej sytuacji 11 lutego gabinet Gogi został zdymisjonowany i zastąpiony nowym, któremu przewodniczył patriarcha Miron; w istocie kierował nim Armand Calinescu. Ostatecznym celem było zniszczenie Ruchu, toteż wielu z nas zadawało sobie pytanie, gdzie zapali się iskra, od której wybuchnie konflikt pomiędzy Karolem a Codreanu. Szef Żelaznej Gwardii wybrał drogę non-violence. W piśmie okólnym oznajmił, że rząd może torturować i zabijać - legioniści nie odpowiedzą na to. Gdy jednak N. Iorga napisał w „Neamul Romanesc", że wysiadujący po restauracjach legioniści knują spiski, Corneliu Codreanu w następnym okólniku oskarżył go o „nieuczciwą duszę". Na to tylko czekał Armand Calinescu. N. Iorga wytoczył proces o zniesławienie i w kwietniu 1938 Codreanu został aresztowany, osądzony i skazany na pół roku więzienia. Poprzedniej nocy wszystkie siedziby legionistów zostały zajęte i przeszukane, nazajutrz zaś gazety zamieściły na całej stronie faksymile listów mających udowodnić, że Ruch legionowy przygotowywał rewoltę. Konstytucję zawieszono, co dnia wydawane były dekrety nadzwyczajne z mocą prawa. Rozumie się, że gazety legionistów zostały obłożone zakazem.
Nae Ionescu zaaresztowano jednocześnie z prawie wszystkimi przywódcami legionistów. W jakiś czas potem dowiedziałem się, że są oni internowani w szkole rolniczej niedaleko Miercurea-Ciucului. Codreanu i całej grupie przywódców Legionu wytoczono następny proces, tym razem o zdradę stanu. Corneliu Codreanu został skazany na dziesięć lat więzienia.
Przez wszystkie te pełne napięcia tygodnie kontynuowałem wykłady. Jedyną nowością była obecność paru podejrzanych typów w pierwszych i ostatnich rzędach amfiteatru im. Titu Maiorescu. Pewnego wieczoru zadzwonił u mnie telefon. Nieznany głos ostrzegł mnie, żebym „tej nocy raczej nie spał w domu". Wiedziałem, że rewizje i aresztowania następują w nocy; wiedziałem również, że gdy się już raz trafi do więzienia, nie sposób będzie wydostać się na wolność. Od dawna brałem pod uwagę taką ewentualność, jednakże generał Condeescu, prezes Stowarzyszenia Pisarzy Rumuńskich, zapewniał mnie, że narażają się tylko ci, którzy „aktywnie uprawiają politykę". Condeescu był przyjacielem króla jeszcze z lat dziecinnych i jego bibliotekarzem, i sądziłem, że jest dobrze poinformowany. Ale za wszelką cenę musiałem uniknąć aresztowania. Wpadł do mnie właśnie jeden z przyjaciół. Zaproponowałem mu wspólny obiad w mieście, a potem spacer - aż do świtu. Tak też zrobiliśmy. Około drugiej nad ranem przeszliśmy pod moim domem. Lampa na moim biurku świeciła się; był to umówiony z Niną znak, że w mieszkaniu nastąpiła rewizja, lecz że za wcześnie jest jeszcze na powrót. W trzy godziny później znów byliśmy pod domem. Lampa była zgaszona, toteż wszedłem na górę. Nina opowiedziała mi, co zaszło. Niedługo po północy do mieszkania weszło dwóch komisarzy i inspektor bezpieki, którzy zaczęli rozpytywać się o mnie. Odpowiedziała im, że przebywam na prowincji. Wtedy zaczęli przetrząsać szuflady i bibliotekę w poszukiwaniu kompromitujących mnie papierów. Przeczytali całą korespondencję, jaką ostatnio otrzymałem z zagranicy (głównie w związku z „Zalmoxisem", który był właśnie w druku), i skonfiskowali listy po angielsku, bo ich nie rozumieli. Po wszystkich kawach, wypitych tej nocy, nie chciało mi się spać, jąłem więc kartkować teczki z dokumentacją „Zalmoxisa" i Mandragory, aby się przekonać, czy nic nie zginęło.
Należało jednak znaleźć kogoś, kto udzieliłby mi „gościny" do czasu, aż Condeescu wyjaśni sytuację. Znaleźliśmy ją jeszcze tego samego dnia - u ojca szkolnej koleżanki Gizy5, na drugim końcu Bukaresztu. Wziąłem ze sobą tylko piżamę i parę książek, zamierzając tam spędzić nie więcej niż dzień lub dwa. Spędziłem prawie trzy tygodnie. Jeszcze tego dnia Nina poszła do Condeescu, z którym zresztą była spokrewniona. Generał obiecał, że pomówi z Armandem Calinescu, radził mi jednak, abym nie wracał do domu, dopóki nie otrzymam od niego sygnału.
- Gdy kogoś zaaresztują - wyjaśnił Ninie - nic już nie mogę zrobić. Nikt nie może. Nawet król. laki warunek postawił Armand: nawet najmniejszej ingerencji...
Z gazet dowiadywałem się nie tylko o szczegółach procesu i skazania legionistów, ale i dotyczących mnie osobiście, na przykład o odwołaniu Nae Ionescu z uniwersytetu, a więc pośrednio i mnie, jako że byłem jego asystentem. W następstwie tego od czerwca miałem utracić pobory i zadawałem sobie pytanie, z czego będziemy żyć. Właściciel kamienicy obiecał Ninie, że w kwestii komornego będzie cierpliwy, ale artykuł, jaki dość dawno wysłałem do „Vremea", został odrzucony przez cenzurę, choć jego temat był neutralny i dość suchy (chodziło, zdaje się, o myśl indyjską). Tym bardziej byłem zaskoczony i szczęśliwy, gdy ukazał się w druku inny, jaki już dawniej napisałem dla „Revista Fundatiilor Regale". Był to jednak ostatni mój artykuł w tym roku. Na szczęście A.Rosetti zaproponował mi tłumaczenie powieści Pearl Buck The Fighting Angel, wypłacając od razu pokaźną zaliczkę. Chwilowo więc nie groziła nam śmierć głodowa. Nie miałem wszakże złudzeń. Przeczuwałem, że wcześniej czy później zostanę „wyłączony z obiegu", czego od dawna pragnęli niektórzy z moich krytyków. Wiedziałem, że nawet jeśli uniknę pobytu w miejscu odosobnienia, nie odzyskam już posady na uniwersytecie. Byłem również świadom, że nie będę mógł już publikować w warunkach dyktatury. Nie czułem się jednak ani smutny, ani rozczarowany. W jakiś sposób spodziewałem się tego wszystkiego. Przed jedenastoma laty napisałem artykuł pod tytułem Anno Domini. Wiedziałem, że utraciłem „raj" mojego chłopięctwa i wczesnej młodości - swobodę, absolutną wolność myśli i tworzenia. Oto dlaczego produkowałem tak dużo i szybko; wiedziałem, że zwłoka, jakiej udzieliła nam „Historia", jest ograniczona. Co prawda, nigdy przez głowę mi nie przeszło, że znajdziemy się w takiej sytuacji z powodu ruchu nacjonalistycznego, na który w czasach studenckich spoglądałem z obojętnością, i za sprawą młodego króla, którego wstąpienie na tron ja i całe moje pokolenie uważaliśmy za opatrznościowe.
Nigdy nie byłem zawczasu ciekaw, „w jakim sosie będę zjedzony", wiedziałem jednak dobrze, iż nadejdzie dzień, gdy „Historia" przeszkodzi mi w dalszym rozwoju i samorealizacji. Dzień, gdy zawiśnie nade mną groźba, że zostanę połknięty żywcem i strawiony we wnętrznościach potwora. Pocieszałem się myślą, że zdążyłem napisać niektóre z książek, o jakich marzyłem, i opublikować Jogę, dręczyły mnie jednak wyrzuty sumienia, że nie napisałem Nowego życia, nie dokończyłem Mandragory, nie wydałem I tomu „Zalmoxisa". Jeśli tak bardzo pragnąłem wolności, to przede wszystkim dlatego, że chciałem przynajmniej dokończyć zaczęte prace. Wyczuwałem, że w taki czy inny sposób - rumuński „cykl twórczy" zbliża się ku końcowi. Skończyłem właśnie trzydzieści jeden lat i byłem jeszcze - a przede wszystkim czułem się - bardzo młody, miałem mnóstwo projektów i możliwości. Mówiłem sobie, że dostanę jakąś katedrę we Włoszech, dokąd zapraszał mnie Tucci, bądź w USA, dokąd chciał mnie ściągnąć Coomaraswamy. Wygnanie nie oznaczało dla mnie zerwania z kulturą rumuńską, ale jedynie zmianę perspektywy, mówiąc dokładniej -włączenie się w diasporę. Myślałem o tym bez goryczy ani chęci zemsty. W ciągu niewielu lat osiągnąłem wszystko, co można było zdobyć w Rumunii, z wyjątkiem bogactwa - rozgłos, prestiż, sławę; od dawna, a może i nadal, byłem „przywódcą młodej generacji". O to, co mi się przydarzało od kilku miesięcy, nie mogłem winić nikogo, nawet Karola ani Armanda Caiinescu. Dostrzegałem w tym przeznaczenie naszego pokolenia: dziesięć lat swobody, po czym znów dostaniemy się we władzę momentu historycznego. Wszystko mogło przebiec inaczej, ale werdykt był nieodwracalny, w najlepszym razie można go było odwlec o parę lat. Teraz i ja, podobnie jak wszyscy, wiedziałem, że wojna jest już bliska, że nolens volens zostaniemy w nią uwikłani i że jedynym problemem dla Rumunów będzie znalezienie „sposobu przezimowania", wedle określenia Antona Golopentii. W odróżnieniu od większości młodych nie sądziłem, iżby moje pokolenie miało przed sobą jakiś cel polityczny, tak jak generacja Wielkiej Wojny bądź te, które przyjdą po nas. Przed nami stały zadania wyłącznie kulturalne. Musieliśmy odpowiedzieć na jedno pytanie: czy stać nas, czy też nie, na stworzenie wyższej kultury, czy też może skazani jesteśmy na to, by tkwić - jak do roku 1916 - w kulturze typu prowincjonalnego, którą od czasu do czasu rozświetlały meteory samotnych geniuszów w rodzaju Eminescu, Hasdeu, Iorgi? Pojawianie się ludzi takich jak Vasile Parvan, Lucian Blaga, Ion Barbu, Nae Ionescu i paru innych umacniało moją ufność w zdolności twórcze narodu rumuńskiego. Jednakże na pytanie postawione naszej generacji musieliśmy odpowiedzieć szybko. Tak jak to powtarzałem od 1926 r., musieliśmy odpowiedzieć, „dopóki jest jeszcze czas".
Jeszcze nigdy dotąd w sposób tak konkretny nie odczuwałem, jak niewiele mamy czasu. Musiałem za wszelką cenę doprowadzić do końca publikację „Zalmoxisa", toteż dniem i nocą pisałem niemal wszystkie recenzje, jakie ukazały się potem w pierwszym tomie. Koleżanka Gizy przynosiła mi potrzebne książki i zeszyty z notatkami. Po około dwóch tygodniach przyszli mnie odwiedzić Nina i paru przyjaciół. Potem, z początkiem lipca, generał Condeescu zawiadomił mnie, że mogę wracać do domu. Widział się z Armandem Calinescu, który go zapewnił, że nie ciąży na mnie żadne oskarżenie i że rewizja w moim mieszkaniu wywołana była nadgorliwością bezpieki pragnącej sprawdzić, czy nie ukrywam jakichś uciekinierów i czy nie posiadam „kompromitujących dokumentów".
Wróciłem do domu, ale z początku nie bardzo śmiałem pokazywać się w mieście. Zresztą zupełnie nie miałem na to czasu. Dzień i noc pracowałem nad Mandragorą.
Niebawem drukarz przysłał mi korekty artykułów zagranicznych współpracowników „Zalmoxisa" i poszedłem na Pocztę Główną, aby odesłać je listem poleconym. Był to ranek 14 lipca. Po południu miałem wizytę pewnego studenta włoskiego, który zaczął tłumaczyć Majtreji6. Zaledwie zdążył przeczytać mi pierwszą stronę, gdy z klatki schodowej usłyszeliśmy pośpieszne, ciężkie kroki, po czym do mojego gabinetu wdarło się pół tuzina tajniaków i dwóch żandarmów. Weszli do domu wszystkimi drzwiami naraz i zajęli wszystkie pomieszczenia, nawet łazienkę, gdzie postawiono na straży żandarma. Ich szef przyjrzał mi się z ciekawością, rzucił okiem na półki z książkami, potem zaś, sprawdziwszy tożsamość włoskiego studenta, rzekł do mnie dość grzecznie:
- Będzie pan musiał pójść z nami do Siguranty; chodzi tylko o złożenie zeznań. Proszę jednak wziąć z sobą piżamę i neseser. W razie gdyby zaczęto dochodzenie...
Przypomniałem sobie tę scenę i raptem zbudziła mnie ona, choć w pobliżu nie wybuchła żadna bomba. Wszystko zaczęło się od tego! - powiedziałem sobie. Czekająca mnie podróż ku „śmierci zbiorowej" zaczęła się owego popołudnia 14 lipca 1938. Z pewnością popełniłem jakiś błąd, ale nie potrafiłem określić, jaki. Wydawało mi się absurdem uznać, iż mój los zmienił się dlatego, że owego ranka wysłałem pocztą poleconą do Pettazzoniego, Coomaraswamy'ego i Przyłuskiego korekty ich artykułów. Niemniej było prawdą, że jak miałem się dowiedzieć wkrótce-agenci bezpieki, sprawdzając owego ranka wykazy przesyłek poleconych wówczas wyekspediowanych, zauważyli na nich moje nazwisko. Utrzymywałem zatem „kontakty z zagranicą", co w owym czasie było nieco podejrzane (zwłaszcza w moim przypadku, byłem bowiem asystentem i współpracownikiem Nae Ionescu). Mimo to odrzucałem myśl, że taki incydent mógł mnie zaprowadzić na drogę „śmierci zbiorowej". Wiedziałem, że popełniłem jakiś fatalny błąd związany najprawdopodobniej z moimi ówczesnymi troskami (Mandragora! „Zalmoxis"?), ale niczego więcej nie mogłem się domyślić...
- Wydzwonili koniec zaciemnienia! - krzyknęła Nina, potrząsając mną.
Jak wszyscy, sądziła, że zasnąłem z głową wtuloną między kolana. Trzeba mi było kilku minut na przyjście do siebie.
- A więc, tym razem, wychodzę z tego żywy. Ty m razem - powtórzyłem z melancholią. - Tak czy inaczej...
Chciałem dodać: Tak czy inaczej, uniknąłem „śmierci zbiorowej". Ale zdążyłem zamilknąć.
Później często przypominałem sobie obsesję dręczącą mnie owej nocy 9 września 1940, gdy osławiony Blitz rozpętał się nad Londynem. Nie rozumiałem (i myślę, że nigdy nie zdołałem ogarnąć wszystkich jej implikacji) zagadki „śmierci zbiorowej", splatającej mój los z losem Nae Ionescu, a jednocześnie oddzielającej mnie od niego. Nie rozumiałem również pewności, jakiej doświadczałem owej nocy-mianowicie że wszystko, co wydarzyło się po 14 lipca 1938, miało swe źródło w „fatalnym błędzie", który popełniłem wówczas albo nieco wcześniej. Co prawda, popełniłem ich zapewne wiele zarówno przed, jak i po 14 lipca 1938, ale wydawało mi się, że konsekwencje żadnego z nich nie kryły w sobie wyjaśnienia zagadkowej obsesji „śmierci zbiorowej", grożącej mi każdego dnia...
...Zabrano mnie na główną komendę Siguranty i zamknięto w jakimś biurze, pod strażą. Nocą kładłem się na podłodze. Miałem kłopoty z zaśnięciem, gdyż nie wolno mi było gasić silnej żarówki palącej się pod sufitem. Ale wnet przywykłem do tego. W owym biurze spędziłem około czterdziestu dni. Należy sądzić, że w związku ze mną wydano bardzo ścisłe polecenia, bo jeśli nie liczyć spania na podłodze, nie miałem żadnych powodów do skarg. Zdarzało mi się natomiast słyszeć krzyki i wycia ludzi przesłuchiwanych w podziemiach, zwłaszcza nocą, gdy cichła muzyka z pobliskiego kina. Uświadomiłem sobie, że cieszę się jakimiś szczególnymi względami, kiedy mi oznajmiono, że wolno przynosić mi jedzenie z domu, a także książki i notatki. Ponieważ zapowiadane dochodzenie ciągle się odwlekało, na serio zabrałem się do pracy. Właśnie wówczas, w ciągu tych kilku tygodni, zredagowałem książkę Magie, Metallurgy and Alchemy. W istocie była to poważnie rozszerzona, nowa wersja Kosmologii i alchemii babilońskiej. Tekst ten ukazał się później w „Zalmoxisie", następnie zaś oddzielnie, jako pierwszy z serii Zeszytów Zalmoxisa (Cahiers de Zalmoxis).
Jeszcze wieczorem w dniu mojego aresztowania Nina poszła do generała Condeescu. Był bardzo zmartwiony dowiedziawszy się, co mnie spotkało i obiecał jej, że porozmawia o tym z Armandem Calinescu. Co też i zrobił w kilka dni później, Calinescu jednak wzruszył tylko ramionami.
- Proszę mi pokazać jego akta - zażądał Condeescu - chciałbym wiedzieć, co się mu zarzuca.
- Jest poplecznikiem Nae Ionescu - odparł Calinescu. - Czy to nie wystarczy?...
I dodał:
- Jest symbolem.
- A co takiego symbolizuje? - Indie? Religioznawstwo?
- Symbolizuje wszystko, co może mi napsuć krwi w walce o ocalenie monarchii i demokracji w Rumunii.
- Wolne żarty - odrzekł mu na to generał.
- No dobrze. W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko niemu. Nawet podoba mi się to, co pisze. Musi tylko podpisać deklarację, w której odetnie się od Ruchu legionowego, i zwolnię go.
Owe deklaracje były ostatnim wynalazkiem Armanda Calinescu. Myślał, i zapewne miał rację, że po opublikowaniu ich w prasie pogłębi się jeszcze zniechęcenie i dezorientacja w szeregach legionistów i ich sympatyków. Jako pierwszą ogłoszono deklarację pewnego duchownego, dawnego spowiednika Corneliu Codreanu. Ponieważ nie uważałem się za „działacza politycznego", we wszystkich fazach dochodzenia odmawiałem podpisania wszelkich deklaracji, niezależnie od ich formuły, podsuwanych mi przez inspektora Siguranty. Albowiem po około tygodniu (który to okres miał zapewne w mniemaniu bezpieki wystarczyć do odebrania mi cierpliwości bądź odwagi) rozpoczęło się dochodzenie. To prowadzono mnie do biura jakiegoś inspektora, to znów on sam przychodził do pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Suchym tonem nakazywał szyldwachowi, aby czekał na korytarzu, i zaczynał zasypywać mnie pytaniami: kiedy po raz ostatni widziałem takiego a takiego? co powiedział mi Nae Ionescu w dniu, gdy ukazało się pismo okólne Codreanu na temat artykułu Iorgi? I tak dalej.
W porównaniu z biciem i torturami, jakim poddawano innych zatrzymanych, a przede wszystkim wobec mających nastąpić wkrótce zabójstw (nie mówiąc już o sowieckich i hitlerowskich obozach zagłady czy też o zbrodniczym terrorze, jaki spadł na Rumunię po 1945), przykrości, które musiałem znosić, były po prostu błahostkami. Jednakże wówczas, w 1938 roku, były one dość dokuczliwe. Śledzono mnie i aresztowano tylko dlatego, że byłem przyjacielem Nae Ionescu i współpracowałem z gazetą, która wszak ukazywała się za zezwoleniem władz. Tysiące ludzi zaaresztowano, bo wstąpili do legalnie działającej partii politycznej, z którą Iuliu Maniu nie wahał się zawrzeć porozumienia wyborczego. Oskarżono ich wstecz za postawę polityczną, którą aż do zimy 1938 chroniła Konstytucja. Dyktatura Karola antycypowała wszystko to, co miało się wydarzyć w siedem czy osiem lat później, po zajęciu Rumunii przez Sowietów. Zupełnie tak samo jak terror rozpętany w 1948 przez partię komunistyczną, terror zarządzony przez Karola i wykonywany przez Armanda Calinescu podjęto w imię i dla obrony „demokracji". Jedyną oryginalnością Karola była jego pewność, że może sobie pozwolić na wszystko, bo „lud" i tak nie zareaguje. Opierała się ona na jego bardzo złej opinii o Rumunach. Ponieważ znał tylko sprzedajnych polityków i ludzi bez moralnego kręgosłupa, sądził, że wszyscy Rumuni wyszli spod tego samego strychulca. Jeśli chodzi o jego inteligencję polityczną, pokazał, co była warta, gdy na swoich doradców wybrał Puiu Dumitrescu i Urdareanu zamiast Nae Ionescu. Reszta - honor, poszanowanie danego słowa, „osobowość" - zależała od woli bądź kaprysu jego kochanki, Eleny Lupescu. Karol, sam chciwy, wszystkich polityków rumuńskich miał za chciwców, łotrów albo tchórzów. Ponieważ udawały mu się wszelkie intrygi i matactwa, i ponieważ zdołał złamać jedność partii liberalnej oraz narodowo-chłopskiej, sądził, że wszystko mu wolno. I bez wątpienia umarł w przeświadczeniu, że się nie mylił.
W latach 1937-1938 źródłem jego jedynej obawy była możliwość rewolty wywołanej przez Ruch i popartej przez armię. Ale posłuszeństwo armii zapewnił sobie usuwając wszystkich oficerów, którzy nie chcieli być jego narzędziami; jednocześnie wzmocnił Sigurantę i żandarmerię. Z drugiej strony wiedział, że Corneliu Codreanu nie rozpęta buntu w momencie krytycznym, grożącym sprowokowaniem interwencji wojsk sowieckich. (Trwała przecież wówczas wojna domowa w Hiszpanii, za rok miał być podpisany pakt niemiecko-sowiecki). No i wiedział też, że o ile terror będzie wprowadzany stopniowo, „masy" nie zareagują. Swój całkowity niemal sukces dyktatura Karola zawdzięczała przede wszystkim taktyce przyjętej przez Armanda Calinescu, takiej samej, jaką po 1945 zastosowały w Europie środkowej i wschodniej partie komunistyczne. Z początku nie działo się nic specjalnego, wyjąwszy nieustanne nękania. Potem, po zawieszeniu Konstytucji, nastąpiły masowe aresztowania, zaostrzenie represji i kilka sensacyjnych procesów, ale jeszcze bez wyroków śmierci. Wreszcie, kiedy Ruch legionowy był już zdezorientowany i praktycznie sparaliżowany, prawie zaś wszyscy jego przywódcy siedzieli w więzieniach i obozach, przyszedł cios ostateczny - obcięto mu głowę.
Nie wiem, jak historia osądzi Corneliu Codreanu. Tak czy inaczej, w cztery miesiące po fenomenalnym sukcesie wyborczym Ruchu, jego przywódca został skazany na dziesięć lat więzienia, a po dalszych pięciu miesiącach - stracony. Wydarzenia te umocniły mnie w przekonaniu, że przeznaczeniem naszego pokolenia nie jest polityka. Corneliu Codreanu chyba by mi nie zaprzeczył, gdyż dla niego Ruch legionowy nie stanowił zjawiska politycznego, lecz był, ze swojej istoty, ruchem etycznym i religijnym. Bardzo często powtarzał, że nie interesuje go zdobycie władzy, ale tylko stworzenie „nowego człowieka". Od dawna wiedział, że król szykuje jego zgubę; gdyby chciał, mógłby się ocalić uciekając do Niemiec lub Włoch. Ale Codreanu wierzył w konieczność ofiary, sądził, że nowe prześladowania tylko oczyszczą i umocnią Ruch. Wierzył również w swoje przeznaczenie i w opiekę archanioła Michała.
W latach 1937-1938 śmierć była najpopularniejszym tematem wśród legionistów. Wzorcowego jej przykładu dostarczyli Mota i Marin7. Słowa Moty - „twoje popioły są najpotężniejszym dynamitem" - stały się ewangelią. Msze, nabożeństwa żałobne, srogie posty, modlitwy miały pokaźny udział w „działalności legionowej". Toteż owej wiosny 1938 pełną patosu i ironii wymowę miał fakt, że zniszczenie jedynego rumuńskiego ruchu politycznego, który na serio brał chrześcijaństwo i Kościół, rozpoczęło się pod osłoną autorytetu patriarchy Mirona. Nie wiem, co mógł myśleć Codreanu, gdy zrozumiał, że będzie stracony za kilka godzin. Nie chodzi mi tu o jego wiarę, lecz o jego losy polityczne. Albowiem to przecież o n w licznych pismach okólnych zapewniał Armanda Calinescu, że legioniści nie będą reagować, nawet jeśli zacznie się ich wieszać głowami w dół i torturować. O n, który wydał ścisłe rozkazy niestosowania przemocy, owszem, nawet rezygnacji z biernego oporu, on, który posunął się do rozwiązania swojej partii Wszystko Dla Kraju8. Taktyka Calinescu odniosła sukces - wszyscy legioniści dali się schwytać i siedzieli teraz w klatkach jak szczury czekające na spalenie żywcem. Niewątpliwie Codreanu, tak jak wielu innych legionistów, umarł przekonany o tym, że jego śmierć przyspieszy zwycięstwo Ruchu. Zadaję sobie jednak pytanie, czy niektórzy spośród nich w groźbie rychłej śmierci dostrzegli nie tyle ofiarę, ile raczej skutek fatalnego błędu w taktyce politycznej. Wiem tylko, że Mihail Polihroniade, jeden z bardzo nielicznych przywódców Ruchu zabiegających o zwycięstwo polityczne, nie zaś o zbawienie dusz, w więzieniu Ramnicul-Sarat, po egzekucji Codreanu, powiedział do swojej żony:
- Oto do czego doprowadziły nas msze i nabożeństwa żałobne...
W niecały rok później miał pójść na stracenie również on, któremu nie dana była nawet pociecha mszy i nabożeństwa żałobnego. Ale umierał nie mniej spokojny niż inni, wierzący. Poprosił o papierosa, zapalił go i z uśmiechem stanął pod murem, naprzeciw wylotów luf karabinów maszynowych.
*
Latem 1938 przynależność do Legionu bądź sympatyzowanie z nim groziły utratą wszystkiego - pracy, wolności, a niekiedy i życia. Łatwo zrozumieć, dlaczego dla mnie, nie wierzącego ani w polityczne przeznaczenie naszego pokolenia, ani w gwiazdę Codreanu, deklaracja, w której miałbym się odciąć od Ruchu, była nie tylko nie do przyjęcia, ale zgoła absurdalna. Wprost w głowie mi się nie mieściło, abym mógł odrzec się mojej generacji w chwili, gdy szalał terror, gdy ścigano i prześladowano ludzi niewinnych9.
Skutkiem mojej odmowy podpisania owej deklaracji było to, że po jakichś sześciu tygodniach przetrzymywania mnie w centrali Siguranty zostałem internowany w obozie Miercurea-Ciucului. Tymczasem ukończyłem Magie, Metallurgy and Alchemy i zacząłem tłumaczyć The Fighting Angel. Spore partie wspomnień z pobytu w centrali Siguranty oraz w obozie Miercurea-Ciucului wykorzystałem później w powieści Forśt interdite i żałuję tego, mogło to bowiem stworzyć wrażenie, że jej bohater, Stefan Vi-ziru, stanowi poniekąd moje alter ego, co nie jest prawdą. Jednakże wydarzenia 1938 r. i lat wojny, spędzonych przeze mnie w Londynie i Lizbonie, podsuwały mi, nieomal już „przetrawioną", bogatą materię epicką, i uległem pokusie. Począwszy od pewnej chwili, zamiast nadal wymyślać życie Viziru, zacząłem je komponować posługując się własnymi doświadczeniami. Te szczegóły są tutaj niezbędne, aby wyjaśnić brak entuzjazmu, z jakim opowiadam to wszystko, co mi się przytrafiło latem i jesienią 1938; mam wrażenie, jakbym już to kiedyś opisał.
Obóz znajdował się w dawnej szkole rolniczej, o jakieś dziesięć kilometrów od Miercurea-Ciucului. Był to trzypiętrowy budynek z początków tego stulecia. Jego sale były przestronne, w każdej spało od pięciu do dziesięciu internowanych. Dziedziniec, długi na około sto metrów, szeroki na trzydzieści, ogrodzony był drutem kolczastym i strzeżony przez żandarmów uzbrojonych w pistolety maszynowe. Karabiny maszynowe na narożnych wieżach strażniczych wycelowano w dziedziniec. Na nim właśnie przechadzaliśmy się, rozmawiali i, o poranku, uprawialiśmy gimnastykę pod okiem instruktora. Równina ciągnęła się aż po góry Odorhei, których błękitny masyw, odcinający się na horyzoncie, kontemplowaliśmy z melancholią. Z Miercurea-Ciucului wiodła do obozu jedna tylko droga, na której z rzadka pojawiał się jakiś pojazd. Gdy przejeżdżał przez pierwszy kordon żandarmów, o jakieś pół kilometra, cały obóz drżał, oznaczało to bowiem wizytę matki albo żony któregoś z nas. Chociaż widzenie odbywało się w obecności naczelnika obozu, komendanta żandarmerii, odwiedzającym udawało się przemycić jakieś wieści z zewnątrz. Poza tym otrzymywaliśmy je tylko od nowo przybyłych więźniów. Gazety, rzecz jasna, były zakazane, z rąk do rąk krążyło jednak parę książek, które miały wielkie powodzenie. Pozwolono mi wziąć ze sobą The Fighting Angel i kilka innych tomów, na przykład The Complete Works of Shelley, które ofiarowałem Nae Ionescu w kilka miesięcy później, gdy przeniesiono mnie do szpitala wojskowego w Braszowic Mogłem również mieć papier do pisania. W porównaniu z późniejszymi obozami nasze życie było znośne. Byliśmy izolowani od naszych rodzin i od reszty świata, ale mogliśmy swobodnie się przechadzać, rozmawiać, czytać, jedzenie zaś nie było gorsze niż w koszarach. Co prawda trafiały się robaki w makaronie, ser zaś bywał zjełczały, w obfitości wszakże dostawaliśmy zupę, gotowane ziemniaki i kiszoną kapustę. Niemniej przeto w 1938 nasze położenie stanowiło zapowiedź sytuacji, która w późniejszym czasie miała się pogarszać i stopniowo ogarniać tak Rumunię, jak i inne kraje. Być może dlatego czuliśmy się tak bardzo prześladowani; spotykało nas coś nowego, jakaś diabelska innowacja w rumuńskich obyczajach politycznych, i tak przecież mocno naznaczonych korupcją. Zresztą nikt nie wiedział, co przyniesie jutro. Dyktatura nie może się długo utrzymać, jeśli zachowuje bodaj odrobinę humanitaryzmu. (Przekonałem się o tym w Indiach.) Karabiny maszynowe były wycelowane w nas nie tylko symbolicznie.
Na razie czułem się szczęśliwy, że nie tkwię już między czterema ścianami Siguranty, pod palącą się bez przerwy żarówką, że mogę przechadzać się po dziedzińcu, przede wszystkim zaś - gawędzić z Nae Ionescu. Poprosiłem o przeniesienie mojego łóżka polowego do jego pokoju, który dzielił z Nellu Manzatim, młodym, pełnym humoru duchownym, i pewnym lekarzem, również młodym, chorym na serce; ten wiedział, że jego los jest przypieczętowany, lecz zawsze był wesół, zabawny, sypiący anegdotami i powiedzonkami. Rozkład dnia był prosty: o szóstej pobudka, o siódmej apel na dziedzińcu, o pół do ósmej śniadanie, w południe obiad, o siódmej wieczorem kolacja, potem znów apel, następnie zaś, o dziewiątej, zbiorowa modlitwa. Piątek był dniem wyjątkowym, postnym: jedliśmy dopiero wieczorem. Nie dotyczyło to gruźlików. Poza programem każdy mógł swobodnie dysponować wolnym czasem. Gdy przybyłem do obozu, zorganizowano właśnie rozliczne kursy: Nae Ionescu dał kilka wykładów z metafizyki, mnie zaś poproszono o zaimprowizowanie wykładów z religioznawstwa i o odczyt na temat Gandhiego oraz indyjskiego ruchu nacjonalistycznego.
W obozie reprezentowane były najrozmaitsze zawody: profesorowie uniwersytetu, lekarze, duchowni, nauczyciele, robotnicy, chłopi. Większość jednak stanowili inteligenci. Wieczorna wspólna modlitwa kończyła się potężnym „Bóg jest z nami!", odśpiewanym przez trzysta głosów. Na ostatnim piętrze znajdowało się pomieszczenie na „nieustającą modlitwę". Dniem i nocą któryś z więźniów przez godzinę modlił się tam lub czytał Biblię, przerywając tylko wówczas, gdy ktoś inny przychodził go zluzować. Ponieważ najtrudniej, rzecz jasna, było czuwać między trzecią a piątą nad ranem, wielu kolegów prosiło o wpisanie na listę właśnie na te godziny. Rzadko w dziejach współczesnego chrystianizmu posty, modlitwy i ślepa wiara w Bożą wszechmoc okupione bywały tak wielką ceną krwi. Później, kiedy tragedia już się dokonała, byłem literalnie zafascynowany odkrywając tę samą niezachwianą wiarę u tych nielicznych, którzy cało uszli z masakry. Już choćby tego rodzaju fakty wykazują jasno, że Ruch legionowy miał strukturę i powołanie sekty mistycznej, nie zaś ruchu politycznego. Powtarzał mi to zresztą, podczas naszych długich rozmów, Puiu Garcineanu twierdzący, że najwyższym celem Ruchu nie było nawet odkupienie indywidualne przez męczeństwo, lecz „zmartwychwstanie narodu" osiągnięte poprzez „wypełnienie się miary tortur i krwawych ofiar". Postawa paru tysięcy Rumunów w latach 1938-1939, ściganych bądź wolnych, przebywających w więzieniach i obozach, była jedynym faktem zadającym w wielkiej skali kłam oklepanej gadaninie o areligijności narodu rumuńskiego (jedynego, jak nam bezustannie kładziono w uszy, który nie wydał świętych). Tym większa wina obarcza przywódców Legionu, którzy zniweczyli sens „miary tortur i krwawych ofiar", wydając rozkaz dokonania serii okropnych zabójstw z 30 listopada 1940, kiedy to, pośród wielu innych, zamordowani zostali N. Iorga i V. Madgearu. Ale i ta tragedia składa się na los Rumunów, narodu nieszczęśliwego, któremu nie dano szansy uchronienia czystości tej ostatniej z nieprzeliczonych jego ofiar.
*
Nae Ionescu był taki sam jak zawsze - pogodny, optymistyczny, błyskotliwy, taki jak na katedrze lub w biurze swojej gazety „Cuvantul". Większość internowanych popadła w abnegację; chodzili zarośnięci i obszarpani. Nae Ionescu natomiast golił się codziennie, zawsze nosił czystą koszulę i swego legendarnego motylka, i zmieniał odzież tak często, jak było to możliwe (miał prawo do trzech garniturów, kamizelki i paru podkoszulków). Mawiał, że dopóki tylko będzie mógł, będzie się starał, aby jego ubiór i postawa w obozie były dokładnie takie same jak w pałacu królewskim, na uniwersytecie czy na ulicy.
Nie pamiętam, abym kiedykolwiek widział go smutnym, przybitym czy zniechęconym. Nieraz, gdyśmy zostawali sami albo w wąskim gronie, mówił o książkach, jakie postanowił napisać: Komentarz do Listów św. Pawła i Upadek w Kosmos. Ta ostatnia miała być złożona z serii listów, w większości adresowanych do C... D..., jego ostatniej wielkiej miłości. Nae Ionescu uważał św. Pawła za najważniejszego myśliciela chrześcijańskiego, nie iżby posiadał on większy geniusz filozoficzny niż, dajmy na to, św. Augustyn, Orygenes czy św. Tomasz, ale ponieważ pokazał, czym może być twórcza myśl filozoficzna po Wcieleniu. Nie wiem, czy zdążył napisać choćby część swojego Komentarza do Listów św. Pawła, ale przejrzeliśmy i przedyskutowaliśmy plan tej książki zimą 1940, wespół z grupką innych jego dawnych studentów (mianowicie z Mirceą Vulcanescu i Dinu Noiką), podczas naszych cotygodniowych spotkań u niego, w Baneasa. Co zaś się tyczy tekstów, mających złożyć się ha książkę Upadek w Kosmos i napisanych w latach 1938-1939, istniały one jeszcze w czasie wojny.
Z początkiem września odwiedziła mnie Nina, ale w obecności szefa obozu nie zdołała przekazać mi niczego istotnego. Przyniosła mi jednak wiadomości od mojej rodziny i przyjaciół, oprócz tego trochę kawy i papierosów, jako też cieplejszą odzież na jesień. Jeśli idzie o moją sytuację, zrozumiałem, że jest ona „ustabilizowana". Armand Calinescu powtórzył generałowi Condeescu, że nikt nie wyjdzie z obozu, jeśli nie odżegna się oficjalnie od Ruchu legionowego przez podpisanie osławionej deklaracji.
Ukończyłem właśnie przekład The Fighting Angel, gdy obsesyjnie zaczął mnie nękać pomysł napisania powieści. Szamotałem się z tym przez kilka dni, szukałem jakiegoś spokojnego zakątka, przenosiłem się z sali do sali usiłując pisać, ale na próżno. Wreszcie wynalazłem maleńki, nie zamieszkany pokoik po jakimś gruźliku, który z racji swojego stanu został przeniesiony do szpitala wojskowego w Miercurea-Ciucului. Ustawiłem tam stół i od pierwszej nocy wziąłem się do pisania przy kopcącej lampie olejowej. Obóz stopniowo cichł, słychać było tylko kroki patrolujących straży po drugiej stronie drutów kolczastych oraz ludzi co godzina zmieniających się na modlitwie. Koło północy robiłem sobie kawę, po czym kontynuowałem pisanie aż do drugiej, trzeciej nad ranem. Jednakże wnet zaczynało robić się zimno, a ponieważ pokój nie był ogrzewany, musiałem naciągać dwa, trzy swetry i nakładać jeszcze palto Nae Ionescu na ramiona.
Zacząłem pisać w połowie września. Potem niepostrzeżenie przyszła jesień; nagle zauważyłem, że las za obozem przybrał kolor rdzy i że nie widać już prawie gór Odorhei, skąpanych we mgle. Później zaczęły się pluchy. Najpierw były to mżawki tak delikatne i nieśmiałe, że nie wiedziałem, czy to deszcz, czy też szelest zeschłych liści miotanych wiatrem. Ale niedługo potem uporczywy jesienny deszcz zaczął bębnić po dachu, jakby pragnąc mnie ostrzec: wkrótce nastąpi koniec roku, jakiegoś cyklu, może życia, więc powinienem się spieszyć, kończyć moją powieść, póki nie jest jeszcze za późno...
Nina znowu uzyskała pozwolenie na odwiedziny. I tym razem przywiozła mi kawę i papierosy, ale również więcej cieplejszego niż poprzednio ubrania, na zimę. W Bukareszcie dowiedziano się, że liczni więźniowie nabawili się gruźlicy, toteż przywiozła mi również lekarstwa. Podkreślała, że generał Condeescu, N.L.Herescu i inni moi koledzy pisarze błagali, żebym dbał o siebie, żebym się nie przemęczał, tak aby „wytrwać jak najdłużej". Rzecz jasna, nie śmiałem jej wyznać, że noce spędzam na pisaniu w pokoju gruźlika, którego - skutkiem uporczywego plucia krwią - musiano pilnie odwieźć do szpitala.
Nae Ionescu zapytywał mnie niekiedy:
- Jak sprawy stoją?
Odpowiadałem mu, że chodzi mi po głowie powieść o miłości niepodobna do czegokolwiek, co dotychczas napisano. O miłości, która pozostałaby, i powinna była pozostać, „doskonałą", gdyby nie ingerencja pierwiastka mistycznego, tzn. pragnienia, aby - czyniąc ją „płodną" - przedłużać ją w nieskończoność w czasie biologicznym. Temat był pozornie nieskomplikowany: dwaj mężczyźni spotykają się przypadkowo na polowaniu i w nocy opowiadają sobie nawzajem o swojej „wielkiej miłości". Wyznania rozpoczyna młodszy z nich, powieściopisarz Mavrodin, prawdopodobnie dlatego, że na pytanie towarzysza, co właśnie pisze, odpowiada, że pracuje nad książką Wesele w niebie10; za jej pośrednictwem chciał przeprosić Ileanę, którą kochał ongiś i kocha nadal, ale która zniknęła nagle przed rokiem. Mówiłem Profesorowi o swoich planach nie streszczając wszakże książki, bo miałem wrażenie, że jakiekolwiek streszczenie byłoby zdradą wobec mojej opowieści, unicestwiałoby bowiem samą jej istotę. Była to, oczywiście, historia miłosna, jaką obaj mężczyźni przeżyli w odstępie ośmiu lat, jednakże tragedia, dwakroć kończąca tę „miłość doskonałą", nie została spowodowana wydarzeniami porządku świeckiego. Krótko mówiąc, żaden z obu mężczyzn (z początku nie podejrzewających, że mówią o tej samej kobiecie) nie rozumiał, dlaczego Ileana go opuściła. Zresztą właśnie dlatego żaden z nich przez długi czas nie mógł uwierzyć, że rozstanie jest definitywne. Obaj, choć tak od siebie różni, nie wątpili w „doskonałość" swojej miłości; wymiar mistyczny, oblubieńczy, którego oczekiwała Ileana jako ostatecznego spełnienia, pozostał dla nich niedostępny, aczkolwiek z odmiennych powodów.
- Ale dlaczego zatytułował pan powieść Wesele w niebie? - spytał mnie któregoś dnia Nae Ionescu.
W owej chwili nie umiałem znaleźć właściwej odpowiedzi. Bo tytuł Wesele w niebie dobrze wyraża dwuznaczność całej sytuacji - powinienem był mu odrzec. Prosząc Ileanę o wybaczenie pisarz, poprzez ten tytuł, pragnie usprawiedliwić swoje postępowanie; podejmując swoje przeznaczenie „twórcy" w sferze ducha miał nadzieję, że „wesele", o jakim marzyła Ileana, gdzieś się, mimo wszystko, odbędzie w Niebie, in aeternum. Jeśliby jednak młoda kobieta znała ten tytuł, zapewne zrozumiałaby go inaczej. Ona od razu przeżyła wesele w Niebie, „doskonałą miłością" było dla niej to właśnie - nieskończona błogość, raptus, absolutne zjednoczenie, któremu nic już nie brakowało, do którego nic już nie można było dodać. Jednakże dla Ileany takie wesele w Niebie było tylko warunkiem niezbędnym do dalszego etapu spełnienia, dotyczącego tylko jej. Nie chodziło tu - jak mógłby błędnie mniemać Mavrodin - o specyficznie kobiecy instynkt macierzyństwa, gdyż wówczas nie można byłoby zrozumieć, dlaczego odeszła od męża, kiedy ten poprosił ją o dziecko. (Ona również chciała mieć dziecko, „ale nie ot tak sobie, jak bądź" - powiedziała doń kiedyś. Czuła, że ich „doskonała" miłość jest zewsząd zagrożona, i wiedziała, że dziecko to ostatnia szansa jej ocalenia.) Zatem nie „macierzyństwo" jako takie wchodziło tu w grę, tylko pragnienie - natury mistycznej - przyobleczenia w ciało owych „godów niebieskich" poprzez włączenie ich w krąg życia, w pewnym sensie - ponowne uświęcenie życia... Ale żaden z obu mężczyzn nie mógł się tego domyślać, Ileana nigdy im nie mówiła o tym „elemencie mistycznym". Zresztą nie potrafiłaby nawet, nie wiedziała bowiem, że chodzi tu o „element mistyczny". Dla niej był to po prostu sposób bycia, taki sam jak u wszystkich innych kobiet, tyle tylko, że ona przyjęła go całkowicie i ostatecznie, co zdarza się rzadko.
W powieści tej usiłowałem poniekąd objawić „wieczną kobiecość", tak jak mógł to uczynić Rumun dysponujący niejakim zrozumieniem sakramentalnego sensu istnienia. Jak dotąd, nie przedstawiałem w swoich utworach głębokiego, osobowego i indywidualnego wymiaru postaci kobiecych; zwykle redukowałem je do pierwiastka „psychologicznego" i „zdarzeniowego". Pasjonowałem się natomiast „głębokim wymiarem" męskości. Być może właśnie dlatego tylu moich męskich bohaterów było tak „demonicznych", ujawniało drażniący i jałowy egocentryzm, posuwając swoje pragnienie „wolności" i „autentyczności" aż do okrucieństwa i nieodpowiedzialności. Uważałem wówczas, że banalność kondycji mężczyzny można przezwyciężyć jedynie absolutyzując pewne właściwe mu tendencje (w pierwszym rzędzie -potrzebę wolności) albo drogą doświadczenia paradoksalnego (na przykład próba Pawła Aniceta kochania jednocześnie, równie szczerze i głęboko, dwóch kobiet).11
*
W październiku zaczęło się robić dość chłodno. Pokoik, w którym pisałem, nie był ogrzewany, toteż udawało mi się pracować tylko po kilka godzin dziennie, i to za cenę znacznego wysiłku. Około północy musiałem wracać do sypialni, aby się ogrzać przy napalonym piecu. Niebawem począłem kaszleć; był to suchy, ciągły kaszel, który na koniec zaniepokoił moich współtowarzyszy. Lekarz, osłuchawszy mnie, zażądał od komendanta, aby wysłano mnie na prześwietlenie do szpitala wojskowego w Miercurea-Ciucului, gdyż poza tym odkrył, że gorączkuję, co wydawało mu się podejrzane (na pewno nie była to sprawa ostatnich dni, ale wcześniej nie zwróciłem na to uwagi). Komendant musiał zadzwonić do Bukaresztu, aby uzyskać pozwolenie, którego Armand Calinescu udzielił natychmiast, gdy zorientował się, o co chodzi. Niedługo potem o sprawie dowiedział się generał Condeescu i zaczął naciskać na Calinescu, aby umieszczono mnie w sanatorium. Nie wiem, jak zdołał go przekonać; na pewno przyczyniło się do tego moje powtarzające się w ciągu ostatniego tygodnia plucie krwią. Tak czy owak byłem kimś uprzywilejowanym i komendant rychło zdał sobie z tego sprawę: spośród dziesiątków gruźlików przebywających w obozie tylko o mnie Bukareszt chciał mieć „bieżące informacje". Innych ewakuowano do szpitala wojskowego w Miercurea-Ciucului dopiero wtedy, gdy ich krwotoki stały się niebezpieczne. Potem nikt już nie żądał „bieżących informacji" o nich...
W ciągu ostatnich tygodni spędzonych w obozie napisałem drugą część Wesela w niebie. Wiedziałem, że manuskrypt tej książki, a także tłumaczenia powieści Pearl Buck, mają przejść przez cenzurę komendanta, ale sądziłem, że szybko dostanę je z powrotem. Za to nie miałem pojęcia, co zrobić z Dziennikiem, który prowadziłem od chwili przybycia do obozu, pisząc go na papierze higienicznym, aby móc go łatwiej ukryć. (Zamierzałem nawet ukradkiem wcisnąć go w dłoń Niny, ale zrezygnowałem z tego dowiedziawszy się, że przed odwiedzinami czeka nas rewizja, przy której zawsze jest obecny komendant.) Ostatecznie postanowiłem go pognieść, aby do minimum zmniejszyć jego objętość, i przyczepić bezpośrednio do ciała, pod koszulą. Przypuszczałem, że z Miercurea-Ciucului albo nawet z Bukaresztu przyjadą specjalni funkcjonariusze, aby towarzyszyć mi w drodze do sanatorium, w którym to przypadku komendant najprawdopodobniej zadowoli się pobieżną tylko rewizją.
Tak się też stało. 25 października przyszli po mnie kapitan i sierżant żandarmerii, aby w samochodzie Siguranty eskortować mnie do Braszowa. Poprzedniego dnia komendant zawiadomił mnie o wyjeździe i zażądał ode mnie książek i rękopisów! Jakież było moje zdumienie, gdy zwrócił mi je w chwili, kiedy wchodziłem do samochodu! Dzień był ponury, mglisty. Wszyscy internowani zeszli się na dziedzińcu, żeby widzieć, jak będę przechodził między wartownikami i drutem kolczastym opuszczając obóz. Jeśli mnie żałowali, to i cieszyli się zarazem wiedząc, że jako dość poważnie chory będę otoczony opieką w sanatorium.
Spośród tych, którzy skupili się na dziedzińcu, aby mnie pożegnać, miałem znowu ujrzeć bardzo nielicznych. W jakiś czas potem część z nich przeniesiono do obozu w Vaslui. W dziesięć miesięcy później dwie trzecie z nich stracono w Miercurea-Ciucului i w Vaslui. Nae Ionescu, jako sercowca, wkrótce po moim wyjeździe przewieziono do szpitala wojskowego w Braszowie; spotkałem się z nim ponownie dopiero niemal po trzynastu miesiącach.
...Nie zdążyłem jeszcze nacieszyć się opuszczeniem obozu, a już jego obraz jął zacierać się w oddali, potem zniknął zupełnie. Sierżant usiadł obok kierowcy, ja zaś, milcząc, wraz z kapitanem siedziałem z tyłu. Z Braszowa pojechaliśmy pociągiem, w którym mieliśmy zarezerwowany przedział; wysiedliśmy w Predealu, w samym sercu Karpat. Stamtąd innym samochodem pojechaliśmy do sanatorium w Moroeni. Dotarliśmy do niego o zmierzchu, po godzinnej jeździe przez lasy. Sanatorium błyszczało od świateł jak jakiś pałac.
Wprost nie wierzyłem własnym oczom, gdy przekonałem się, że mam do dyspozycji duży pokój z łazienką, tarasem i wnęką przy drzwiach, w której miał spać pilnujący mnie sierżant żandarmerii z Sinai. Był to ostatni pokój na czwartym piętrze, na końcu prawego skrzydła; wybrano go specjalnie, aby nie kusiła mnie ucieczka. Z okna widziałem tylko las i - gdzieś bardzo wysoko, a także, jak mi się zdawało, bardzo blisko - masyw Piatra Craiului, cały w śnieżnej bieli. Nigdy dotąd takim go nie oglądałem.
*
Nazajutrz rozpoczęły się badania analityczne i prześwietlenia. Lekarze, a po nich ja, dopiero po paru dniach uświadomili sobie, jakie miałem szczęście. Okazało się, że moje krwioplucia nie pochodzą z płuc, lecz z jakiejś żyłki pękającej w tchawicy co pewien czas pod wpływem napadów kaszlu. Jednakże nadal gorączkowałem, a podczas badań lekarze słyszeli te same podejrzane szmery, które wprowadziły w błąd ich kolegów z obozu w Miercurea-Ciucului. Następna seria prześwietleń pozwoliła ustalić przyczynę: miałem podrażnioną opłucną, co groziło zapaleniem. Gdybym spędził w obozie jeszcze jeden miesiąc, na pewno nabawiłbym się gruźlicy, jak to się stało z wieloma innymi internowanymi. Tak więc udało mi się wyjść z obozu na czas. Lekarze zapewnili mnie, że po dwóch miesiącach sanatorium będę całkowicie zdrów, pod warunkiem, rzecz jasna, przestrzegania programu, to znaczy leżakowania co najmniej cztery, pięć godzin dziennie, obfitego odżywiania się i zaprzestania palenia.
Tego programu starałem się w miarę swoich możliwości przestrzegać, jednakże nie potrafiłem zrezygnować z nocnej pracy. Musiałem poprawić i wykończyć oba rękopisy. Bardzo chciałem opublikować Wesele w niebie przed Bożym Narodzeniem. Potrzebowałem pieniędzy, poza tym pragnąłem też uspokoić przyjaciół i czytelników pokazując im, że to, co mnie spotkało, bynajmniej nie sparaliżowało moich zdolności twórczych w zakresie literatury. Musiałem nadto przepisać swój Dziennik. Jego cienkie karteczki, zabazgrane gęsto ołówkiem, drobniutkimi literkami, stały się prawie nieczytelne, zwłaszcza po tym, jak usiłowałem zmniejszyć ich objętość składając je, następnie zaś gniotąc pod obcasami butów. Na rozszyfrowanie i przepisywanie tych notatek odważałem się dopiero, gdy miałem pewność, że mój strażnik, sierżant żandarmerii, już zasnął. Następnie paliłem świstki papieru toaletowego, przepisywane zaś kartki wsuwałem między stronice powieści. Ta robota zajęła mi około dwóch tygodni. Po jakimś czasie przyjechała mnie odwiedzić Nina; wręczyłem jej rękopisy sugerując, aby moją powieść próbowała opublikować w wydawnictwie „Cugetarea". Byłem równie zdumiony, jak i szczęśliwy, dowiedziawszy się, że Georgescu-Delafras przyjął Wesele w niebie i zawiadamiał, że wydrukuje powieść przed Bożym Narodzeniem.
Pewnego dnia, w jakieś trzy tygodnie po moim przyjeździe do sanatorium, sierżant oznajmił mi, że otrzymał rozkaz powrotu do Sinai. Nie posiadałem się z radości: jestem wolny! Zadzwoniłem do Niny, obwieszczając jej tę wielką nowinę, po czym wyruszyłem na spacer wokół budynku sanatorium. Zaledwie przed sześcioma czy siedmioma miesiącami po raz ostatni przechadzałem się tak właśnie, swobodnie, a wydawało mi się, jakby upłynęła cała wieczność. Dopiero wówczas poczułem, jak cudowną, choć z pozoru tak zwykłą rzeczą, jest żyć. Powtarzałem sobie, że nigdy nie zapomnę, iż mogę być szczęśliwy po prostu dlatego, że wolno mi wyjść i przechadzać się po ulicy, że żaden smutek nie jest zdolny oprzeć się tej błogości. Ale euforia z odzyskanej wolności nie trwała, rzecz jasna, długo. Już w kilka tygodni później na powrót wpadłem w dawną rutynę. Z jedną wszakże różnicą: odtąd nie potrafiłbym już zapomnieć, jak krucha jest wolność i, koniec końców, samo życie. Nieraz, gdy przygniatały mnie troski, dość mi było przypomnieć sobie ów pokój w Siguranty, dziedziniec obozu i żandarma śpiącego obok mnie, aby odzyskać pogodę i radość życia.
Nina przybyła nazajutrz i dyrektor sanatorium pozwolił jej zostać ze mną. Spośród mnóstwa listów od przyjaciół oraz kolegów ze Stowarzyszenia Pisarzy Rumuńskich i z uniwersytetu szczególnie wzruszający był jeden, podpisany przez dużą grupę moich studentów, zapewniający mnie, że „zebrawszy się" obok mego łóżka oddychają z trudem („praktykujemy pranajamę" - pisali) i medytują skoncentrowani („ekagrata, skupieni na jednym punkcie" - podkreślali), a więc, zebrani obok mojego łóżka, pozdrawiają mnie. Nie mogli oczywiście wiedzieć, że poniekąd żegnają się ze mną, że po raz ostatni wspólnie pozdrawiają swego profesora. Kilkoro z nich - bardzo niewielu, i osobno -jeszcze później widziałem, ale z ich „rocznikiem" jako całością straciłem kontakt.
Byłem profesorem zaledwie przez pięć lat, a przecież jeszcze długo potem stwierdzałem, nie bez wzruszenia i dumy, że moje wykłady pozostawiły silne wspomnienie. W wiele lat później, gdzieś koło roku 1956-1957, etnolog włoski Ernesto De Martino, spędziwszy kilka miesięcy w Rumunii, gdzie prowadził badania nad folklorem, powiedział mi, że właściwie wszędzie odnajdywał echo moich wykładów i seminariów z lat 1933-1938; gratulował mi tego posiewu, którego nie zdołały zatrzeć różnorakie przeciwności. Szczególne wrażenie wywarła na mnie następująca jego opowieść: pewien badacz rumuński, pracujący wraz z nim w Instytucie Folkloru, spytał go, czy kiedykolwiek zdarzyło mu się ze mną rozmawiać.
- Naturalnie - odparł Ernesto De Martino - jeszcze tego roku widziałem się z nim w Rzymie.
Uczony rumuński patrzył na niego długo, po czym zalał się łzami. Niestety, De Martino nie zapamiętał jego nazwiska.
Opuściłem sanatorium 25 listopada 1938, choć po przybyciu do niego lekarze uprzedzili mnie, że będę w nim musiał spędzić co najmniej dwa miesiące. I tu pojawił się szkopuł: po odjeździe sierżanta żandarmerii nie byłem już więźniem przetrzymywanym na koszt państwa, lecz sam musiałem opłacać sobie sanatorium. Suma była zbyt duża jak na moje dochody, pomimo zapewnień prezesa Stowarzyszenia Pisarzy, generała Condeescu, i sekretarza, N.I. Herescu, którzy obiecywali, że Stowarzyszenie wypłaci mi „zasiłek chorobowy". Chwilowo mogłem liczyć tylko na zaliczkę przyrzeczoną przez wydawnictwo „Cugetarea".
Z emocją, ale i nie bez melancholii, wchodziłem znów do naszego mieszkania przy ulicy Palade. Na moim biurku piętrzyły się setki listów, jakie nadeszły pod moją nieobecność, oraz ostatnie korekty „Zalmoxisa", od sierpnia czekające na podpisanie do druku. Obok, na podłodze, zalegały dziesiątki paczek z książkami, głównie z zagranicy. Niektóre musiały długo czekać na otwarcie, gdyż wiedziałem, że - choć zżerała mnie niecierpliwość, aby w spokoju i w „zupełnej swobodzie" czytać wszystko, wszystko, do końca - muszę skupić się wyłącznie na rozpoczętych pracach (głównie na Mandragorze) i ograniczyć lektury do książek, jakie miałem zamiar zrecenzować bądź omówić w artykułach.
Skądinąd z radością jeszcze tego samego wieczoru spotkałem się z rodziną i przyjaciółmi. Ojciec, jak jeszcze nigdy dotąd, nie potrafił ukryć wzruszenia. Tak fantastyczne domysły snuto na temat mojej choroby („zaawansowana obustronna gruźlica"), że prawdopodobnie zwątpił już, czy zobaczy mnie jeszcze żywego. Matka natomiast była taka jak zawsze - pogodna, ufna (przekonana, że ostatecznie prawda zawsze doczeka się uznania, a sprawiedliwość wcześniej czy później zatriumfuje), pełna nadziei. Jeśli idzie o Corinę i Ticu, to - prawdopodobnie, aby się nie zdradzić - powtarzali, nie szczędząc głośnych okrzyków, że nigdy jeszcze nie widzieli mnie tak silnego i „tryskającego zdrowiem". Przyszedłem w towarzystwie Niny. Wydarzenia ostatnich miesięcy dały przynajmniej to, iż Nina stała się członkiem rodziny.
Przyjaciele, zarówno ci „z prawicy", jak i „z lewicy", okazywali mi równie wielkie oddanie jak przedtem. Znając naszą sytuację finansową wpraszali się w gości, aby móc przynosić całe naręcza różnych dobrych rzeczy. Wiedzieli, że już od kwietnia uniwersytet nie płaci mi poborów i że po moim aresztowaniu Nina żyła z pieniędzy pożyczanych przez nich samych, z zaliczek wypłaconych przez A.Rosettiego za Mandragorę oraz z „zasiłku chorobowego" przydzielonego przez Rumuńskie Stowarzyszenie Pisarzy. O ile jednak z oddaniem pożyczek można było zwlekać, to drukarnia Monitora Urzędowego od dawna już czekała na zaległe sześćdziesiąt tysięcy lei (była to suma pokaźna, i to nie tylko na moją kieszeń), potrzebne do wydania pierwszego tomu „Zalmoxisa".
Na szczęście Alexandru Rosetti, z którym zobaczyłem się nazajutrz po powrocie, zapewnił mnie, że mogę podjąć współpracę z „Revista Fundatiilor Regale" i wypłacił mi znaczną kwotę. Niedługo potem generał Condeescu znalazł sposób, aby opłacić drukarnię, tak że „Zalmoxis", Przegląd Religioznawczy, tom I, mógł się ukazać w kilka miesięcy później. Ponadto pierwsze wydanie Wesela w niebie, rzucone na rynek przed Bożym Narodzeniem, dość szybko zostało rozkupione, choć - pomimo dwóch dalszych dodruków - powieść nigdy nie zdobyła takiej popularności jak Majtreji czy Chuliganie.
Owej zimy 1938-1939 zaczynałem powoli rozumieć, że niezależnie od tego, ile artykułów zdołam opublikować w czasopismach czy w „Revista Fundatiilor Regale" oraz ile uzyskam ze wznowień moich dawnych powieści - nie potrafię zarobić tyle, aby starczyło na przyzwoite życie. Wprawdzie właściciel kamienicy nie naciskał nas o zapłatę zaległego czynszu, był to jednak przecież dług, który trzeba będzie kiedyś uregulować. W swoim liście Ananda Coomaraswamy dawał mi do zrozumienia, że skutkiem masowego napływu uczonych, uciekających z nazistowskich Niemiec, na uniwersytetach amerykańskich nie ma już praktycznie wolnych katedr. Wiedziałem też, że w Fundacjach Królewskich wszystkie stanowiska są już od dawna zajęte. Rozprowadzenie pierwszego tomu „Zalmoxisa" już kosztowało mnie parę tysięcy lei, liczba zaś rumuńskich abonentów była znikoma. Jeśli idzie o abonentów zagranicznych, troszczył się o nich mój paryski wydawca.
Musiałem zatem chwytać się najrozmaitszych sposobów: krótkoterminowych pożyczek, nie sygnowanych tłumaczeń, rewritings, korekt. Ponieważ zaliczki na Mandragorę w dużej mierze wyczerpały moje honorarium autorskie, Alexandru Rosetti podsunął mi myśl, abym zebrał w jednym tomie swoje szkice i kroniki zamieszczane w „Revista Fundatillor Regale"; przy podpisywaniu umowy otrzymałem za nie okrągłą sumkę. Manuskrypt książki, zatytułowanej Wyspa Eutanazjusza, oddałem zimą 1938-1939, jednakże wskutek wydarzeń, jakie niedługo potem nastąpiły w zarządzie Fundacji Królewskich, ukazała się ona dopiero w 1943 r., a więc trzy lata po moim wyjeździe z Rumunii.
*
Wiosną 1939 generała Condeescu brutalnie zmiotła zapaść sercowa. Straciłem najważniejszego z moich „opiekunów", do którego - wbrew różnicy wieku - bardzo się w ostatnich latach przywiązałem. Co się tyczy środowiska literackiego jako całości, w jego osobie traciło ono niezastąpioną podporę. To dzięki niemu Stowarzyszenie dysponowało funduszami, którymi mogło wspomagać licznych pisarzy, starych i młodych, ubogich i chorych; to on wprowadził do Fundacji Królewskich Mihaila Sebastiana, Pastorela Teodorescu i wielu innych pisarzy oraz krytyków. Generał Condeescu, wiedzący dobrze, jak kiepska jest sytuacja pisarza w Rumunii, nigdy nie zapominał o swoich obietnicach. Jego żona mówiła mi później, że jeszcze ostatniego dnia, w przerwie między dwoma atakami, powtórzył jej kilkakroć, że przyrzekł mi subwencję na druk drugiego tomu „Zalmoxisa", lecz nie zdążył uruchomić stosownej sumy.
Nazajutrz celebrowane było nabożeństwo żałobne - w jego pokoju, przed łożem, na którym spoczywał, w obecności króla, Eleny Lupescu i Armanda Calinescu (przy tej okazji ujrzałem go po raz pierwszy). Pośród jego przyjaciół-pisarzy znajdowali się N.LHerescu, A.Rosetti, N.Sebastian i ja. Nikt, nawet pani Condeescu, nie wiedział, że zjawi się król w towarzystwie pani Lupescu i premiera.
W jakiś czas potem walne zgromadzenie Stowarzyszenia Pisarzy na swojego prezesa wybrało profesora Herescu. Zwalniało się w ten sposób stanowisko sekretarza i Herescu namówił mnie do jego przyjęcia. Było to zgodne z planem opracowanym przezeń wraz z generałem, a zmierzającym do ponownego włączenia mnie w „normalność", tzn. do zatarcia mojego piętna byłego więźnia. Funkcja ta nie była płatna, ale i nie wymagała wiele pracy. Musiałem tylko trzy lub cztery razy w tygodniu, późnym popołudniem, przychodzić do siedziby Stowarzyszenia, gdzie spędzałem nie więcej niż godzinę. Moje jedyne zadanie polegało na rozdzielaniu do korekty gramatycznej i stylistycznej tekstów, najczęściej tłumaczeń dialogów do zagranicznych filmów. Biura dystrybucyjne płaciły po tysiąc sześćset lei od filmu. Stowarzyszenie Pisarzy połowę oddawało poprawiaczowi, drugą połowę zaś przelewało na swój fundusz pomocy.
Nigdy nie żałowałem godzin spędzonych w Stowarzyszeniu, gdzie, oprócz skarbnika, zawsze spotykałem grupkę starszych członków - z Corneliu Moldovanu na czele - a także młodych poetów i prozaików, mniej lub bardziej zdolnych, ale jeden w jednego równie biednych i przychodzących zobaczyć, czy nie uda się podłapać jakiegoś „filmu" (korekta kilku stron maszynopisu zabierała najwyżej pół godziny; na ogół dokonywano jej na miejscu bądź w pobliskiej kawiarni). Wysłuchiwałem wspomnień najstarszych pisarzy i plotek, intryg tudzież zawiści przynoszonych przez najmłodszych. (Słysząc, jak wymieniają uwagi o swoich potrzebach, zrozumiałem, że nie mam prawa uskarżać się na biedę.) Było to moje jedyne doświadczenie „kawiarni literackiej", co prawda dość ograniczone, jako że młodzi nie śmieli mówić przy mnie wszystkiego, co mówili między sobą.
Filmy musiałem rozdzielać tak, aby nikogo nie urazić. Nieraz, gdy nie mogłem dać tekstu do korekty temu czy innemu młodemu pisarzowi, bo w ciągu tego miesiąca już był dostał dwa lub trzy, a zwierzał mi się, że potrzebuje pieniędzy na kolację - odciągałem na bok skarbnika i namawiałem go do „upuszczenia krwi" funduszowi pomocy. (Niekiedy okazywało się później, że mój młodszy kolega nie powiedział mi prawdy i że potrzebował pieniędzy nie na posiłek, ale na bibkę z przyjaciółmi w jakiejś modnej kafejce. Ale liczyliśmy się z tym i nikt nie stroił dąsów.)
Tego lata wyruszyliśmy na włóczęgę w Karpaty, dokładniej - w masyw Bucegi, tylko we trójkę: Nina, Giza i ja. Nie pamiętam, dlaczego nie wyjechaliśmy w towarzystwie grupki przyjaciół, jak czyniliśmy często przedtem. Może dlatego, że Nina absolutnie chciała zatrzymywać się na dzień lub dwa w Moroeni, aby w sanatorium zbadali mnie lekarze, którzy przeszłej jesieni opiekowali się mną. Nie miałem wątpliwości, że po raz ostatni wspinam się w górach Bucegi, w których byłem zakochany od chłopięctwa i które tak często wspominałem w Himalajach, kontemplując zachód słońca z okna mojego hotelu w Dardżylingu lub przechadzając się po skalistych brzegach Gangesu w Ryszikeszu, bądź wreszcie pnąc się w stronę Lakszmandżuli pokrytym dżunglą zboczem.
Nie bez pewnej melancholii oglądałem znów sanatorium w Moroeni. Jednakże wyniki badań medycznych mogły mnie tylko uradować: moje podrażnienie opłucnej znikło prawie bez śladu i, jeśli wykluczyć jakiś nieprzewidziany przypadek, nie groziło zapaleniem. Czcigodni konsyliarze pozwolili mi nawet na palenie i picie kawy, czego tak mi brakowało. Wróciliśmy po tygodniu, ładnie opaleni, ale, przynajmniej co się tyczyło mnie, bez owego euforycznego nastroju, w którym niedawno schodziliśmy z gór Bucegi. Jak wszyscy wokół mnie, czułem, że cykl rozpoczęty w 1918 dobiega kresu. Po układzie monachijskim i stopniowym rozbiorze Czechosłowacji nikt już nie wątpił w bliskość drugiej wojny światowej.
Dla tych, którzy jak ja uważali, że - przynajmniej w tym stuleciu - małe kraje nie mogą samodzielnie kształtować swej historii, podstawowe pytanie brzmiało następująco: w jaki sposób możemy etnicznie i duchowo przetrwać nadciągający kataklizm dziejowy? Jeśli chodzi o mnie, wszystkie swoje nadzieje pokładałem w zręczności, z jaką zawsze dotąd Rumuni opierali się „terrorowi historii". Teraz jednak nie chodziło już tylko o zapewnienie dalszego trwania religijnym i duchowym tradycjom ludu, lecz również o uchronienie kultury tworzonej od dwóch lub trzech stuleci przez „elity", to znaczy garść myślicieli, erudytów, poetów i wizjonerów. Jąłem więc zastanawiać się nad „metodami kamuflażu", a dokładniej - „ukrywania", do jakich mogłyby się uciec „elity" w razie gdyby nas, Rumunów, skazano na nowy, może nawet trwający kilka stuleci, mrok średniowiecza. Jakkolwiek nie byłem pesymistą, nie żywiłem też żadnych złudzeń. Od dawna miałem przekonanie, że do historii naród rumuński ma pecha. „Historia" podarowała mu tylko dwadzieścia lat jedności narodowej i niezależności politycznej - okres 1918-1938. W tym czasie dokonano w Rumunii wiele dobrego, jedynymi wszakże osiągnięciami, co do których miałem pewność, że przetrwają kataklizm, były dokonania tego okresu w sferze duchowej. Tylko one mogły ocalić naszą tożsamość etniczną i ciągłość kulturalną. Wspaniałym, wzorcowym przykładem takiego ocalenia przez kulturę są dzieje narodu żydowskiego. Po zburzeniu Świątyni i Jerozolimy Żydom jako jedności etnicznej i kulturowej groził koniec, a jednak przetrwali dzięki szkole powszechnej, założonej przez Jochanana ben Zakkaja w Jawne; ocaliła ona fundamentalne wartości judaizmu.
*
Z wielkim zapałem wziąłem się znów do Mandragory, zdążyłem jednak napisać tylko dwa następne rozdziały. 1 września 1939 wojska niemieckie wdarły się do Polski i w kilka tygodni zajęły połowę kraju, podczas gdy drugą połowę opanowały oddziały sowieckie. Potem nastąpiła „dziwna wojna", która okrutnie zakpiła sobie z wielu naiwnych ludzi. Co do mnie, pracowałem ostro nad zredagowaniem części tego, co obmyśliłem i przygotowałem w ostatnich latach. Tej jesieni zebrałem w tomie Fragmentarium szereg artykułów i najświeższych zapisków12. W okresie 1938-1939 napisałem też kilka esejów na temat coincidentia oppositorum w dziejach religii, komentując w szczególności mity i symbolikę androgyna, a także dialektykę łączenia przeciwieństw w strukturze pewnych bóstw. Teksty te, zamieszczane w rozmaitych czasopismach, zostały uzupełnione i złożyły się na opublikowaną w 1942 książkę Mit reintegracji. Niektóre wzięte z niej przykłady i konkluzje znalazły się później w Traktacie o historii religii i w studiach pomieszczonych w książce Mefistofeles i Androgyn.
W tymże okresie złożyłem w drukarni drugi tom „Zalmoxisa", zawierający m.in. Janua Coeli, słynne studium A.Coomaraswamy'ego, oraz mój artykuł o symbolice akwatycznej, przedrukowany później w tomie Obrazy i symbole (Images et Symboles). Z końcem jesieni 1939 napisałem pierwszą moją sztukę zatytułowaną Ifigenia; przedłożyłem ją komisji lektorów przy Teatrze Narodowym, która ją przyjęła. Ale nie miałem jej ujrzeć na scenie. Została wystawiona z początkiem 1941, lecz pomimo znakomitej obsady nie odniosła sukcesu. Mówiono mi, że nie mam „nerwu dramatycznego", i tak chyba jest. Jeśli Ifigenia ma jakąś wartość, to tkwi ona w czymś innym.
Zima 1940 przyniosła mi nieoczekiwaną radość ujrzenia znowu Nae Ionescu. Wypuszczono go właśnie ze szpitala wojskowego w Braszowie, więc pojawił się na strada Palade, aby złożyć mi wizytę. Nie zwrócono mu katedry, lecz dostał zezwolenie na przyjmowanie co tydzień, w swojej willi w Baneasa, grupki młodych filozofów i uczniów - Mircei Vulcanescu, Mihaila Sebastiana, Ioana Gherea, Constantina Noiki i innych. Zbyteczne jest podkreślać, jak interesujące, bogate i namiętne były dyskusje. Po raz pierwszy wyczuwałem w Nae Ionescu zdecydowanie (powiedziałbym, że nawet niecierpliwość), aby spisać swoją Metafizykę13, prezentowaną w tylu wykładach12. Nie przypominam sobie, żebyśmy podczas naszych spotkań kiedykolwiek mówili o „polityce", nawet o tajemniczej ciszy na froncie zachodnim.
Również owej zimy 1939-1940 naszła mnie ochota napisania (co też zrobiłem w tempie wprost błyskawicznym) noweli fantastycznej Tajemnica doktora Honigbergera. Pragnąłem wykorzystać w niej pewne fakty rzeczywiste (historyczność postaci Honigbergera, moje własne przeżycia w Ryszikeszu), ukrywając je w opowiadaniu fantastycznym w taki sposób, aby tylko bystry czytelnik mógł odróżnić prawdę od fantazji. Tajemnica doktora Honigbergera ukazała się w „Revista Fundatiilor Regale" i dyrektor wydawnictwa Alcalay zasugerował, bym napisał drugą podobną nowelę, tak by złożyły się na jeden tom. Napisałem zatem Noce w Serampore (Noptile la Serampore), gdzie kamuflaż jest jawny dla każdego, kto zna Bengal; w rzeczy samej, w okolicach Serampore nie ma żadnego lasu...
Z początkiem marca dowiedzieliśmy się, skonsternowani, że Nae Ionescu miał nowy atak serca. Nasze cotygodniowe spotkania zostały przerwane. Krążyły najrozmaitsze pogłoski: że nie grozi mu już niebezpieczeństwo, że jest umierający, to znów, że otruto go w restauracji, gdy jadł obiad z przyjaciółmi... Potem, 15 marca, zadzwonił telefon i Nina powiedziała do mnie:
- Profesor nie żyje!
*
Właśnie o nim, o Nae Ionescu, myślałem bez przerwy owej jesieni 1940, usiłując, o ile możności, śledzić bieg wydarzeń w Rumunii poprzez prasę, radio i depesze napływające do poselstwa. Zadawałem sobie pytanie, co by powiedział na abdykację Karola i proklamowanie przez generała Antonescu i wicepremiera Horię Simę państwa „narodowo-legionowego". Gdyby żył, na pewno powierzono by mu jakieś ważne stanowisko. Ale na jak długo?...
W połowie września 1940 razem z Danielopolem i Vardalą przeprowadziliśmy się do skromnego pensjonatu „Oxoniensis" w Oksfordzie. Niedługo po abdykacji króla nasz ambasador, V.V. Tilea, został odwołany do Bukaresztu, ale odmówił powrotu i wraz z rodziną osiadł na wsi w okolicach Oksfordu. Skutkiem tego radca Radu Florescu został naszym charge d'affaires. Mniej więcej dwa razy w tygodniu jeździłem do Londynu, aby spotkać się z kolegami oraz dziennikarzami i dowiedzieć się nowin, jakie ewentualnie otrzymało poselstwo (nie zawsze drogą szyfrowaną). Przez resztę czasu czytałem, robiłem notatki i obmyślałem plan wielkiej syntezy morfologii i historii religii, syntezy, której momentalna wizja objawiła mi się podczas alarmu, w schronie. Wrócę jeszcze do tych Prolegomenów do religioznawstwa porównawczego (Traktat o historii religii). Na razie odnotuję jedynie ideę zasadniczą: hierofanie, to znaczy przejawianie się sacrum w rzeczywistości kosmicznej (w przedmiotach bądź procesach o charakterze świeckim) mają strukturę paradoksalną, ponieważ u k a z u j ą, a jednocześnie maskują świętość. Wyciągając z tej dialektyki hierofanii ostateczne konsekwencje (sacrum objawione, a jednocześnie ukryte w Kosmosie, w istocie ludzkiej - najwyższym przykładem jest tu wcielenie - oraz w „Historii świętej") można by wykrywać kamuflaże w praktykach, instytucjach i tworach „kulturalnych" współczesności. Wiedzieliśmy oczywiście, że ważnym funkcjom biologicznym (odżywianie, seksualność, płodność), sztukom (taniec, muzyka, poezja, sztuki plastyczne), pracom i zawodom (polowanie, rolnictwo, wszelkiego typu budownictwo), technikom i naukom (metalurgia, medycyna, astronomia, matematyka, chemia) od razu na początku przypisano wartość bądź rolę magiczno-religijną. Ja jednak chciałem wykazać, że zachodnia kultura, nawet w swoich najbardziej zdesakralizowanych formach, ukrywa znaczenia magiczno-religijne, których nasi współcześni (z wyjątkiem garści poetów i artystów) nawet nie podejrzewają...
*
Tymczasem „terror Historii" nie dawał za wygraną. Z przerażeniem dowiedzieliśmy się o zabójstwie N. Iorgi i V.Madgearu, a także grupy oskarżonych w więzieniu Vacaresti. Mordując ich nocą 29 listopada legioniści uważali, że biorą pomstę za Codreanu. W rzeczywistości niweczyli religijny, „ofiarniczy" sens egzekucji wykonywanych na legionistach za rządów Karola i raz na zawsze kompromitowali Żelazną Gwardię, którą odtąd uważano za organizację terrorystyczną i pronazistowską. Zabójstwo N.Iorgi, wielkiego historyka i genialnego proroka w dziedzinie kultury, jeszcze długo będzie plamić honor Rumunów.[
Po raz pierwszy byłem rad, że Nae Ionescu nie ma już na tym świecie. Przedwczesna śmierć oszczędziła mu przykrego widowiska - masakry, bez sądu i wyroku, wszystkich tych ludzi (nawet jeśli niektórzy z nich nie byli całkiem bez zarzutu). Jeśli idzie o Iorgę, to był on - i pozostał - głównym mistrzem Nae Ionescu. W Iorgę, niezależnie od jego błędów, nie wolno było uderzać. Nae Ionescu mawiał:
- Kiedy Nicolae Iorga się myli, to jest tak, jak gdyby pijany pop trzymał kielich w dłoni. Jeżeli go uderzyć, przewraca się kielich i święta hostia ulega zbezczeszczeniu...
Czas trwogi ponownie przeżyliśmy w styczniu 1941, gdy wybuchnął bunt legionistów, tym razem trudny do zrozumienia, bo przecież Horia Sima był wicepremierem w rządzie Antonescu, w którym nadto zasiadało paru ministrów wywodzących się z Legionu. Co prawda, otrzymywane przez nas informacje były ogólnikowe i częściowo niedokładne. Jednakże dowiedzieliśmy się o wybrykach i zbrodniach legionistów (wymieniano przypadki pogromów, zwłaszcza w Jassach). Niedługo po tym, jak wierne Antonescu wojska zgniotły rebelię, dowiedzieliśmy się, że do Rumunii wkraczają masowo wojska niemieckie, aby rozpocząć szkolenie kilku elitarnych dywizji (w istocie infiltracja niemiecka rozpoczęła się już parę miesięcy wcześniej). Wielu pracowników poselstwa zastanawiało się, jak długo jeszcze rząd brytyjski będzie utrzymywał stosunki z Rumunią.
Po Bożym Narodzeniu znów razem z Danielopolem i Vardalą przeprowadziliśmy się do obszernego mieszkania, wynajętego nam przez znajomą, panią Sassoon. Ażeby pokonać w sobie rozpacz, zatopiłem się w pracy. W moim gabinecie było dość zimno, należało bowiem oszczędzać węgiel i prąd, niemniej rozpocząłem redakcję jednego z rozdziałów Prolegomenów. Pomimo jednak, że u pani Sassoon jedzenie mieliśmy lepsze, nadal czułem się równie osłabiony jak gdy mieszkałem w „Coconiensis". Pytani o poradę lekarze zapisywali mi środki wzmacniające (wapno i fosfor) oraz wypoczynek. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że jestem niemal niepotrzebny; moja działalność sprowadzała się do sporządzania co pewien czas sprawozdań „kulturalnych" (przeglądy i bibliografie dotyczące Europy środkowej) i przekazywania ich naszemu charge d'affaires.
Można więc wyobrazić sobie moją radość, kiedy otrzymałem telegram zawiadamiający, że mianowano mnie sekretarzem kulturalnym w Lizbonie. Radu Florescu poinformował Foreign Office o moim przeniesieniu i kazał zarezerwować dwa miejsca w samolocie nadal zapewniającym łączność między Anglią a Portugalią. Swoją bibliotekę powierzyłem pani Sassoon (gdy jednak w 1946 spotkałem się z nią znów w Paryżu, powiedziała mi, że większość książek zawieruszyła się gdzieś podczas kolejnych przeprowadzek...) i zacząłem przygotowywać się do wyjazdu. Ale Foreign Office nie miał, rzecz jasna, żadnych powodów do pośpiechu. Zerwanie stosunków dyplomatycznych najprawdopodobniej było już postanowione, toteż zamierzano się nas pozbyć razem z innymi pracownikami poselstwa, pragnącymi powrócić do Rumunii.
Miałem nadzieję na spędzenie tygodnia lub dwóch w Bukareszcie, zanim zainstalujemy się w Lizbonie. Zależało nam nie tylko na zobaczeniu się z naszymi rodzinami i przyjaciółmi, z którymi utraciliśmy kontakt; chciałem również uzyskać audiencję u generała Antonescu. V. V. Tilea obarczył mnie misją przekazania mu pewnych spraw. Ze swej strony zamierzałem mu powiedzieć, co następuje: a) rząd rumuński sądzi, że Anglia przegra wojnę, i działa stosownie do tego, ale w miarę upływu czasu porażka Anglii staje się coraz mniej prawdopodobna; b) gdyby jednak nawet przyjąć hipotezę o klęsce Anglii, to i tak Rumunia nie mogłaby się bez niej obejść (w 1918, po klęsce Niemiec, najważniejszą placówką dyplomatyczną po Paryżu i Londynie był Berlin). Wobec powyższego sposób traktowania Anglii przez Bukareszt w prasie i radio nie tylko jest śmieszny, ale też naraża na szwank prestiż Rumunii. Chciałem także zwrócić uwagę generała Antonescu na to, że Londyn został ocalony przez home-guards, czyli przez cywilów. Zorganizowanie ludności to jedyna możliwość stawienia czoła zmasowanym bombardowaniom.
Z początkiem lutego Foreign Office zawiadomił Radu Florescu, że otrzymamy miejsca w samolocie odlatującym dziesiątego. Siódmego zakończyliśmy przygotowania do wyjazdu, dziewiątego zaś wyjechaliśmy z Oksfordu samochodem Florescu. W „Savoyu" zjedliśmy śniadanie w towarzystwie wszystkich kolegów z poselstwa, którzy potem odprowadzili nas na dworzec. O trzeciej wyruszyliśmy pociągiem do Bristolu.
Poniżej przytaczam kilka fragmentów (pozostałe streszczam) z Dziennika, jaki prowadziłem w Lizbonie:
„Bardzo uważam na walizę dyplomatyczną, choć powiedziano mi, że nie zawiera nic specjalnie istotnego. Przez drogę prawie się nie odzywamy. Oboje jesteśmy poruszeni i staramy się skrywać to przed sobą nawzajem. Nie wiadomo, czy unikniemy bombardowań (Bristol był w ostatnich tygodniach zaciekle atakowany) i czy nasz samolot nie zostanie strącony. Przyjeżdżamy wieczorem, podczas alarmu. Dworzec jest prawie całkowicie zburzony. Ani śladu tragarza czy taksówki. Siąpi deszczyk. Nie bez trudności wydostajemy się z dworca. Ładujemy nasze walizki na wózek, na wierzchu kładziemy kwiaty otrzymane od przyjaciół i zaczynamy czekać. Po kwadransie, stwierdzając, że alarm się nie kończy i że nadal nie widać żadnej taksówki, zostawiam Ninę z bagażami, sam zaś zagłębiam się w mrok. Chwilami słychać baterie przeciwlotnicze, ale jestem do tego przyzwyczajony. Wreszcie znajduję taksówkę; szofer nie bardzo chce mnie wziąć, ale obiecuję mu dziesięć szylingów ekstra. Do hotelu docieramy o dziesiątej wieczorem: Restauracja już jest zamknięta, dostajemy tylko dwie kanapki i trochę herbaty. Jeszcze niewierny, że ten hotel (ściśle biorąc-jedno jego skrzydło), w którym zarezerwowano nam pokój, jest jedynym, jaki nie został zbombardowany. Wchodzę do łazienki, ale zaledwie przekręcam kurek, gdzieś niedaleko zaczynają padać bomby. Śpimy niemal całkowicie ubrani. Musimy wstać o szóstej, bo autobus przyjedzie po nas o siódmej.
Opuszczamy hotel jeszcze nim się rozwidniło. Naprzeciw mnie siedzi kapitan o zmęczonym spojrzeniu, palący papierosa za papierosem. Gdy tylko autobus rusza, zaczynamy sobie uświadamiać ogrom zniszczeń wywołanych przez bombardowania. Przecinamy pola ruin. Tu i ówdzie stoi jeszcze jakiś dom, ale przez jego okna prześwituje niebo. Złowrogi widok, który jeszcze długo będzie mnie ścigał. Na lotnisko przybywamy około ósmej. Oprócz nas dwojga jest jeszcze młoda Angielka, sekretarka poselstwa brytyjskiego w Madrycie, jakiś młody cudzoziemiec i załoga. Nas zatrzymują na koniec. Czekamy w sali, pilnowani przez rezerwistę, wyglądającego tak dziwacznie w swoim zbyt obszernym mundurze, że zadaję sobie pytanie, czy to nie przypadkiem jakiś agent Secret Service znający rumuński i mający za zadanie nas podsłuchiwać. Zostaję wezwany, sam. Biorę z sobą pocztę dyplomatyczną.
Gdy pokazuję swój paszport służbowy siedzącemu za stołem obok kapitana urzędnikowi, stwierdza on, że attaches kulturalni nie figurują na oficjalnych listach korpusu dyplomatycznego. Prosi mnie o portfel, ale nie znajduje w nim nic kompromitującego. Kapitan wychodzi, ustępując miejsca dwóm wyspecjalizowanym agentom, którzy sprawnie zabierają się do szczegółowej rewizji. Gdy staję przed nimi całkiem nagi, głuchy bunt wzbiera we mnie, ale jakoś się opanowuję; myślę, że agenci, skoncentrowani na swym zadaniu, niczego nie zauważają. Tak zręcznie i uważnie wywracają na nice każdy przedmiot, że jestem pewien, iż gdybym był igłą zrobił jakieś znaki na sznurowadle albo upstrzył krawat niedostrzegalnymi punkcikami, aresztowano by mnie za szpiegostwo. Zrywają zelówki moich trzewików, badają guziki, szwy, podszewkę odzieży, jednym słowem wszystko. W samolocie Nina powiedziała mi, że ją również poddano tak szczegółowym oględzinom. Jednocześnie w innym pomieszczeniu sprawdzono nasze przybory toaletowe; tubki z pastą do zębów, kredki do warg, puderniczki itp. zostały przebite igłami, rozerwane itd. Na lotnisku w Sintrze stwierdziliśmy później, że wszystkie nasze walizki zostały otwarte i wybebeszone, i że nasza bielizna, wtłoczona w nie na powrót byle jak, nosi ślady butów, co zapewne należało przypisać nerwowości rewidentów, przez trzy godziny trudzących się nadaremnie. W swoim pośpiechu (samolot miał dwie i pół godziny spóźnienia) zepsuli zamek błyskawiczny jednej z toreb i powyginali kluczyki od waliz.
Kapitan wraca i oznajmia, że ponieważ nie jestem członkiem korpusu dyplomatycznego akredytowanego w Londynie, nie mogę zabrać poczty. Natychmiast stwierdzam, że odmawiam wyjazdu. Kapitan wówczas uprzedza, że samolot beze mnie nie poleci i że w takim wypadku będę musiał podpisać skrypt dłużny na tysiąc funtów szterlingów, solidarnie obciążający mnie i poselstwo. Pragnę zatelefonować do Londynu. Niemożliwe. Pozwalają mi zatelegrafować. Jeśli chodzi o walizę z pocztą dyplomatyczną, wręczają mi pokwitowanie. Raczej zabawne: na arkuszu z nagłówkiem British Air Mail poświadcza się otrzymanie ode mnie opieczętowanej walizy.
Nina jest cała spłakana. Biegniemy do samolotu. Kapitan, bardzo uprzejmy, podchodzi do nas. Życzy nam po francusku dobrej podróży i wyciąga do mnie rękę. Ale jej nie przyjmuję, mam tę satysfakcję wobec wszystkich zgromadzonych. To cała moja zemsta".
Lot trwał prawie dziewięć godzin, gdyż samolot najpierw poleciał ponad Atlantykiem daleko na zachód, po czym dopiero skierował się prosto na południe i zawrócił ku brzegom Portugalii na wysokości miasta Viana do Castelo. Znów wróciła do mnie obsesyjna zagadka „śmierci zbiorowej", która tym razem zdawała się polegać na nieporozumieniu (natury jawnie politycznej). Jako pierwszy Rumun opuszczałem Anglię, tę oblężoną twierdzę. Pewni ludzie z racji swoich obowiązków służbowych musieli dobrze wiedzieć o ścisłych stosunkach, jakie łączyły mnie z Nae Ionescu, uważanym przez wielu za najinteligentniejszego (a wiec najbardziej niebezpiecznego) spośród germanofilów. Jeśli „specjaliści" doszli do wniosku, że moja postawa i cała moja działalność proaliancka są tylko częścią banalnego systemu kamuflażu, mój powrót do Rumunii zajętej przez wojska niemieckie mógł pociągnąć za sobą całą masę kłopotów. Rzecz jasna, nie znałem „tajemnic wojskowych", ale mogłem dostarczyć informacji o rezultatach bombardowań, przede wszystkim zaś mógłbym uprawiać propagandę antybrytyjską opisując powszechne ubóstwo, zwłaszcza jeśli idzie o żywność. I natychmiast zacząłem się zastanawiać, dlaczego ten właśnie samolot leci niemal pusty, skoro przedtem wielokrotnie nam powtarzano, że na wszystkie loty do Portugalii należało rezerwować miejsca wiele tygodni naprzód. Czyżby postanowili poświęcić załogę (która była holenderska), sekretarkę poselstwa i młodego cudzoziemca?... Ale była też inna możliwość: nasz samolot mógł zostać zestrzelony przez niemieckiego myśliwca. A więc również „śmierć zbiorowa", choć wywołana przez inne nieporozumienie...
Wieczorem wylądowaliśmy w Sintrze; zadzwoniłem do poselstwa, po czym wsiedliśmy do taksówki. Wręcz nie wierzyliśmy własnym oczom, gdyśmy ujrzeli skąpaną w powodzi świateł Lizbonę. W poselstwie czekali na nas Camarasescu, charge d'affaires, Antohi, radca ekonomiczny, i konsul Bastos. Wieczorne dzienniki właśnie przyniosły wiadomość o zerwaniu przez Wielką Brytanię stosunków z Rumunią.
- A więc to wyjaśnia wszystko! - wykrzyknął Camarasescu.
Następnie zatelegrafował do MSZ-u w Bukareszcie zawiadamiając, że przy wyjeździe z Anglii skonfiskowano mi walizę dyplomatyczną i że poddano nas szczegółowej rewizji osobistej.
Poselstwo wynajęło dla nas pokój w hotelu „Suisse-Atlantico", gdzie mieliśmy spędzić prawie trzy miesiące. Następnym po iluminacji miasta wielkim dla nas zaskoczeniem była karta w restauracji hotelowej - ni mniej, ni więcej, tylko szesnaście dań...
Lizbona podbiła mnie od pierwszego dnia; podobnie zresztą podbijały mnie, w miarę, jak je poznawałem, prowincje Portugalii. Portugalskiego zacząłem się uczyć w ostatnim roku mojego pobytu w Kalkucie, ale metodycznie i namiętnie zabrałem się do niego dopiero owej wiosny 1941. Codziennie czytałem gazety, zastępowałem bowiem attache prasowego, Arona Cotrusa, którego wysłano do Madrytu. Przedpołudnia spędzałem w poselstwie, komentując „wydarzenia" z Camarasescu i z Antoni, oraz próbując być użytecznym (opracowywałem na przykład krótkie biuletyny prasowe bądź poprawiałem sprawozdania Camarasescu).
Przez resztę czasu penetrowałem nowe dzielnice albo też - w naszym pokoju w „Suisse-Atlantico", potem w willi w Cascais - ze słownikiem pod ręką, jeszcze długo po północy czytałem powieści Ecy de Queirosa (szczęśliwie od razu po Kuzynie Bazylim wpadł mi w ręce zachwycający Ród Maia), monografie historyczne Oliveiry Martinsa i Alfreda Pimenty albo potężną historię Portugalii Joao Ameala. Ale tajemnym moim pragnieniem było skupienie się na życiu i twórczości Camoesa. Stopniowo kupowałem wszystkie komentowane edycje Sonetów i Luzjadów; pewnego wiosennego wieczoru szczęśliwym trafem udało mi się nabyć od bukinisty słynną monografię Karoliny de Yasconcellos, od dawna niedostępną. Camóes pasjonował mnie między innymi dlatego, że jego życie i poezja związane były z regionem Indii, którego nie znałem - Goa i wybrzeże Malabaru. Planowałem książkę o Camóesu i Indiach portugalskich. Byłoby - myślałem - interesujące i poniekąd symboliczne, gdyby Rumun, mieszkający niegdyś i studiujący w Bengalu, zaprezentował największego poetę portugalskiego, który trzy stulecia wcześniej żył na drugim (zachodnim) wybrzeżu Indii. Jednakże książka ta, jak wiele innych, pozostała w sferze projektów.
W muzeum „Janelas Verdes", poza licznymi płótnami Hieronima Boscha, odkryłem Nuna Goncalvesa, cudownego zaiste malarza. I dopiero w muzeum niewielkiego miasta Viseu, które zwiedziłem również owej wiosny 1941, przed malowidłami Vasco Fernandesa znów owładnęła mną ta sama emocja, jaka odebrała mi mowę przed tryptykiem Nuna Goncaryesa. Często powracałem do „Janelas Verdes", gdzie zapełniałem liczne stronice mojego notesu; czyniłem to również podczas spacerów po mieście. Zapiski te, jak i inne papiery, zaginęły. Odnalazłem tylko ich fragmenty, które przepisałem na osobnych kartkach.
*
Już w pierwszym tygodniu depesze napływające z Ministerstwa Propagandy uświadomiły mi, że nie będę mógł pojechać do Bukaresztu, nie zobaczę się więc z generałem Antonescu, z audiencją u którego V.V. Tilea i ja wiązaliśmy takie nadzieje... Otrzymałem właśnie paszport dyplomatyczny; miałem pozostać w Lizbonie jako attache kulturalny i - tymczasowo - prasowy. Moja nominacja w sposób widoczny ucieszyła Camarasescu, naszego charge d'affaires, który z Aronem Cotrusem był w nie najlepszych stosunkach. Zresztą sądzę, że przydałem się Camarasescu, gdy z początkiem wiosny eks-monarcha Karol wraz z Eleną Lupescu czmychnęli z Sewilli, aby schronić się w Lizbonie.
Jak należało oczekiwać, generał Antonescu zatelegrafował do Camarasescu z żądaniem, aby złożył on protest u Salazara. W odpowiedzi sekretarz generalny portugalskiego MSZ-u stwierdzał, że jego rząd uważa Karola za uchodźcę politycznego, toteż nie może zobowiązywać się do niczego. Wówczas generał Antonescu zwrócił się do Karola z ostrzeżeniem przed podejmowaniem jakichkolwiek działań politycznych, gdyż - jak podkreślał - jego najmniejszy ruch w tym kierunku mógłby wystawić na niebezpieczeństwo samą dynastię.
Camarasescu opowiedział mi szczegółowo przebieg swojego posłuchania u Karola. Stosownie do żądania Urdareanu, marszałka Pałacu, stawił się w żakiecie, dokładnie o wyznaczonej godzinie, po czym Jan Pangal, były ambasador Rumunii w Lizbonie, wprowadził go do salonu. Czekał w nim około pięciu minut, następnie zaś Urdareanu wprowadził go do innego salonu. Na koniec wszedł do trzeciego, gdzie stojąc oczekiwał go Karol - wedle słów Camarasescu „postarzały, zmęczony, przygaszony".
Karol zapytał:
- W jakiej sprawie?
Na to Camarasescu odczytał mu przesłanie generała Antonescu.
- Proszę powiedzieć rządowi rumuńskiemu, że będę respektował swoje zobowiązania - oznajmił eks-monarcha.
Camarasescu chciał odejść, ale Karol poprosił go, aby usiadł, po czym gawędzili około kwadransa (Camarasescu, bardzo przejęty, powtórzył mi słowa byłego króla na temat Majtreji i Jogi). Karol powiedział mu, że razem z Eleną Lupescu zamierza spędzić w Portugalii jakiś czas, pragnie bowiem spisać dzieje rodziny Braganca, z którą był spokrewniony.
Potem, gdy nikt się tego nie spodziewał (i, jak twierdził Pangal, nie wypłaciwszy mu poborów w uzgodnionej wcześniej wysokości tysiąca dolarów miesięcznie), Karol i Elena Lupescu wsiedli na amerykański transatlantyk odpływający do Ameryki Południowej.
W połowie kwietnia Nina wyjechała na pięć, sześć tygodni do Rumunii. Tymczasem przybył nasz nowy ambasador, Iurascu, wraz z małżonką. Towarzyszyłem im w długiej podróży, aż do Porto.
28 kwietnia 1941 z balkonu ministerstwa finansów przyglądałem się wielkiej manifestacji ludowej na cześć Salazara, na Praca do Comercio. Oto kilka linijek na ten temat z mojego Dziennika: „Ubrany jest w zwykły, szary, wieczorowy garnitur, uśmiecha się i przesyła pozdrowienia dłonią, spokojnie, bez nadmiernej gestykulacji. Gdy się pojawia, z dachów zaczyna spływać deszcz różowych i żółtych płatków (to barwy portugalskie)". Potem patrzyłem i przysłuchiwałem się, jak mówi. Czytał z ożywieniem, lecz bez emfazy, co pewien czas odrywając wzrok od kartki, aby spoglądać na tłum. Gdy skończył przemówienie i zerwała się burza oklasków, pochylił głowę i przez cały czas owacji uśmiechał się.
W trzy dni później wraz z całym personelem poselstwa uczestniczyłem w ceremonii wręczenia przez Iurascu listów uwierzytelniających. Brałem w niej udział po raz pierwszy, po raz pierwszy też włożyłem frak. W drodze z hotelu „Aviz", gdzie mieszkał Iurascu, do pałacu prezydenckiego naszym samochodom towarzyszyła eskorta motocyklistów. Jako jedyny (z wyjątkiem, rzecz jasna, Salazara, który przyjmował wszystkie, ale nie nosił żadnego) nie posiadałem żadnych odznaczeń. Gdy Iurascu odczytywał swój tekst, wsparty na swojej szabli prezydent Republiki, sędziwy generał Carmona, znacząco potrząsał głową, ilekroć słyszał słowa „świat łaciński". Fragment z mojego Dziennika: „Stojący obok niego wyfraczony Salazar wygląda bardzo skromnie, jak jeden z jego sekretarzy. Słucha nie zaznaczając swojej obecności. Teraz widzę dobrze jego oczy. Nie mają blasku; ich spojrzenie, choć przenikliwe, nie onieśmiela, nie ma w nim cienia wrogości".
W drugiej połowie maja Nina wróciła z Bukaresztu razem z Gizą. Spotkała się z paroma przyjaciółmi, a także z Alexandru Marcu, Badautą i innymi urzędnikami z Ministerstwa Propagandy. Wszyscy, jakkolwiek z różnych powodów, z naciskiem podkreślali jedno: powinienem pozostać w Lizbonie. Jako jedyny widziałem oblężoną i bombardowaną Anglię, podtrzymywałem kontakty z tamtejszymi pisarzami i dziennikarzami, systematycznie śledziłem prasę brytyjską. Powinienem za wszelką cenę utrzymywać ministerstwo au courant informacji i komentarzy publikowanych w angielskich gazetach, drogą lotniczą regularnie docierających do Lizbony. Jednakże w jakiś czas później zadanie to powierzono Gheorghe Munteanu, który właśnie przybył do Londynu. Tak więc z początkiem lata mogłem skupić się wyłącznie na prasie i kulturze portugalskiej.
Jedna ze znajomych Camarasescu, pani Costa Pinto, miała małą willę w Cascais, malowniczym miasteczku rybackim koło Estorilu, najbardziej luksusowego uzdrowiska na portugalskim wybrzeżu. W czerwcu wynajęliśmy ją na całe lato. Każdego ranka wsiadałem do pociągu, którym w pół godziny docierałem do Lizbony. Najczęściej siedziałem w poselstwie aż do wieczora, a nawet do nocy, ale zdarzało mi się również wracać do Cascais około południa. Pod koniec czerwca nastał wielki skwar. Z radością wracałem do tchnącego chłodem domku p. Pinto. W największym pokoju, którego okna wychodziły na patio, stał zwyczajny stół i parę półek. Umieściłem w nim swoją bibliotekę, złożoną głównie z książek portugalskich i hiszpańskich14.
Kiedykolwiek tylko mogłem - w wolne popołudnia, w niedziele, nocami - zamykałem się w swoim „biurze". 7 maja otrzymałem z Londynu paczkę z notatkami i rękopisami, które skonfiskowano mi w Bristolu (przesłał mi ją Vardala kurierem naszego poselstwa w Szwecji). Oprócz Mandragory i notatek Prolegomenów do religioznawstwa z radością odnalazłem w niej „dziennik" powieści Stefania (będącej pierwszą częścią Nowego życia), który rozpocząłem w pensjonacie „Oxoniensis" 5 listopada 1940, przerwałem zaś 10 grudnia tegoż roku. Przeczytałem powtórnie siedemdziesiąt pięć gotowych już stron i stwierdziłem ku swojemu niemałemu zaskoczeniu, że są dobre. Nocą 7 maja 1941 znów zabrałem się do swojej powieści; po tygodniu miałem już sto dwadzieścia nowych stron. Gdy jednak w Cascais powtórnie przeczytałem całość rękopisu, zdałem sobie sprawę, że jest on do niczego. Musiałem przeto wziąć się do następnej wersji. Korzystając z samotności w Cascais pisałem każdej nocy, wyjąwszy nieuniknione przerwy spowodowane spotkaniami bądź wydarzeniami, o których powiem w dalszym ciągu. „Dziennik" powieści (szczęśliwie coś mnie natchnęło, aby go kontynuować) zaświadcza, że w dniu 21 sierpnia 1941 dotarłem do strony dwieście pierwszej. Jednakże z początkiem września, po przepisaniu pierwszych siedemdziesięciu stronic, Nina miała minę zawiedzioną. W wiele miesięcy później, 20 maja 1942, kiedy gwoli wypoczynku przerwałem na kilka godzin wyczerpującą pracę, do której się zaprzęgłem (kończyłem wówczas książkę o Salazarze), powtórnie przeczytałem nową wersję powieści. Ogarnął mnie wielki smutek. Musiałem przyznać się przed sobą, że jeszcze raz poniosłem porażkę. Powieść wydała mi się monotonna, bezbarwna, pełna dłużyzn. Rzuciłem ją, mając wszakże nadzieję, że w późniejszym czasie napiszę ją na nowo. Ale nigdy już nie zajrzałem do tego rękopisu, tak że cykl Nowe życie, którego początkiem był Powrót z raju, kontynuacją zaś Chuliganie, pozostał nie ukończony.
Potem nieraz zadawałem sobie pytanie, czy jedną z przyczyn tej przykrej porażki nie był fakt, iż w miarę rozszerzania się i pogłębiania wojny świat, opisywany przeze mnie w Nowym życiu, wydawał mi się nie tylko coraz bardziej przebrzmiały, ale również coraz bardziej nieciekawy pod względem psychologicznym i społecznym. W Chuliganach dość udatnie, jak mi się wydawało, przedstawiłem zachowania i „ideologię" młodzieży, która, zrywając gwałtownie z wartościami moralnymi współczesnego sobie społeczeństwa, zapowiadała pokolenie angryyoungmen lat pięćdziesiątych. Jednakże planowane przeze mnie rozmiary Nowego życia (około dwóch tysięcy stron) i mnogość oraz różnorodność postaci zmuszałyby mnie do długich opisów świata lat trzydziestych, który stał się już „historyczny".
22 czerwca 1941 byłem właśnie na plaży w Guincho, gdy Nina przyniosła mi wiadomość o naszym wejściu do wojny przeciwko sowieckiej Rosji. Wieczorem zanotowałem w swoim Dzienniku: „Przyznaję, że nie spodziewałem się tej wojny w 1941. Myślałem, że «współpraca» rosyjsko-niemiecka jeszcze potrwa. Znaczy to, że Niemcy zrozumieli, iż nie uda im się zwyciężyć w tym roku i że przygotowują się do dłuższej wojny. Moim zdaniem ten atak jest oznaką słabości Niemiec..."
Natychmiast pojechałem do poselstwa. Jednakże z depesz, jakie napłynęły tego wieczora, niewiele się dowiedziałem. Dopiero 29 czerwca Niemcy rozpowszechnili pierwsze komunikaty wojenne; robiły wprawdzie wrażenie, ale nie pozwalały wróżyć błyskawicznego zwycięstwa. Nie będę tu wspominał epizodów pierwszych miesięcy wojny ani emocji, nadziei czy wątpliwości, jakie one budziły. Jeśli idzie o mnie, nie pozwalałem sobie na optymizm. Znałem siłę i determinację Anglii i, podobnie jak wielu innych, nie mogłem uwierzyć, aby w bliższej lub dalszej przyszłości nie nastąpiła bezpośrednia interwencja Stanów Zjednoczonych.
Rzecz jasna, nie byłem w stanie dalej pracować. Większą część czasu spędzałem w poselstwie czytając wszystkie gazety i czekając na depesze, albo też biegałem po redakcjach, gdzie miałem licznych przyjaciół, którym wyjaśniałem „stanowisko Rumunii", próbując jednocześnie od dziennikarzy-anglofilów dowiedzieć się, jakie są reakcje brytyjskiej opinii publicznej. Nieraz nocą w Cascais usiłowałem jakoś wziąć się w garść, pisząc jedną lub dwie strony mojej powieści. Ale i ta próba obrony przed „presją wydarzeń" została mi odjęta z początkiem lipca, gdy przyjechał Pamfil Seicaru.
Generał Antonescu wysłał go z misją oficjalną do marszałka Petaina, generała Franco i Salazara. Nie widziałem go od wielu lat, ale z daleka podziwiałem zręczność, z jaką umiał stać się użyteczny najpierw Karolowi, potem Antonescu. Myślałem o losach Nae Ionescu, Armanda Calinescu, Nicolae Iorgi; triumf kogoś takiego jak Pamfil Seicaru miał z pewnością - mówiłem sobie - wymowę symboliczną. Ale i w tym tak tragicznym momencie tenże Seicaru również mógł przysłużyć się krajowi. Iurascu załatwił mu audiencje u Salazara, prezydenta Republiki i arcybiskupa. Przez cały czas jego trwającej ponad tydzień wizyty towarzyszyłem mu we wszystkich redakcjach, przedstawiłem go Antoniowi Ferro, ministrowi propagandy, Ecy de Queirosowi, zajmującemu wysokie stanowisko w Zarządzie Prasy, dyrektorom dzienników i wszystkim dziennikarzom, z którymi łączyła mnie przyjaźń. Bardzo zależało mi na tym, aby w prasie ukazało się jak najwięcej komunikatów i informacji o jego wizycie w Portugalii. Niemal cały swój czas poświęcałem na towarzyszenie mu bądź na przygotowywanie spotkań. Samochodem Iurascu pojechałem z nim do Coimbry. Niekiedy uśmiechałem się na myśl, że oto jestem razem z nim w Alcobaca, Batalha czy Bucaco, mówiłem jednak sobie, że mamy wojnę, i to najstraszniejszą w dotychczasowych dziejach Rumunii. Czekając na „śmierć zbiorową", o której nie potrafiłem zapomnieć, wypełniałem swój obowiązek.
Właśnie w owym czasie postanowiłem skupić się przede wszystkim na książce o Salazarze, toteż zaraz po wyjeździe Seicaru na nowo zabrałem się do czytania zgromadzonej już dokumentacji i poszukiwania nowych źródeł. (Nocą udawało mi się również kontynuować powieść...). Ale z początkiem września złapałem grypę, która trzymała mnie długo. Znowu nas taty deszcze i nasz domek w Cascais był teraz wilgotny i zimny jak piwnica. Wyjechaliśmy zatem do Lizbony, gdzie 1 października wprowadziliśmy się do przyjemnie umeblowanego, wielkiego mieszkania na trzecim piętrze przy avenidzie Elias-Garcia nr 147.
*
Przez cały nasz niemal czteroletni pobyt w Portugalii, zwłaszcza w latach 1942-1945, prowadziłem dość szczegółowy Dziennik. Jeśli zostanie on kiedyś opublikowany w całości, ewentualny czytelnik znajdzie w nim wiele informacji pozwalających lepiej zrozumieć ów okres. Nie chcę ich tutaj streszczać. Ograniczę się do wzmianki o tym, co w taki bądź inny sposób wpłynęło na bieg moich losów, a także do wypunktowania zmian, rewizji i - w ostatecznym rachunku - odnowy poglądów i nadziei, jakie żywiłem przed wyjazdem z Rumunii.
Jesień 1941 ubiegła pod znakiem wojny. Mimo to próbowałem nieraz wymknąć się terrorowi współczesnej historii. Przypominam sobie na przykład, jaki entuzjazm mnie przepełniał, kiedy z początkiem października zawierałem znajomość z Reinaldem dos Santos, dyrektorem Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Niegdyś opowiadał mi o nim w Madrycie Eugenio d'Ors; gdy go zapytałem, czy w naszych czasach może jeszcze istnieć uomo universale typu Leonarda da Vinci albo Leibniza, w odpowiedzi wymienił nazwisko dos Santosa - najlepszego w Portugalii chirurga, zasłużonego historyka sztuki i nowatora w dziedzinie krytyki pojęć estetycznych. Nasze pierwsze spotkanie trwało około dwóch godzin, podczas których mówiliśmy chaotycznie o wszystkim, głównie o Camóesu i cywilizacjach morskich. Wracałem do domu podniesiony na duchu, ale i przejęty melancholią - wiedziałem, że nazajutrz czekają mnie „obowiązki"...
W listopadzie 1941 Iurascu został odwołany do Bukaresztu; zastąpił go Viktor Cadere, profesor prawa na uniwersytecie w Klużu. Drugą połowę listopada wypełniły liczne „przyjęcia pożegnalne". Również my w naszym mieszkaniu przy avenidzie Elias-Garcia musieliśmy urządzić tego rodzaju ceremonię; był to nowy etap mojego „wtajemniczenia" w mityczno-rytualny scenariusz korpusu dyplomatycznego...
Już od kilku miesięcy niemal wyłącznie poświęcałem się pracy nad książką Salazar i rewolucja w Portugalii. Dysponowałem już obszerną dokumentacją, wzbogaconą o liczne nie publikowane informacje pochodzące od dziennikarzy i historyków takich jak Manuel Murias, Silva Dias, Correia Marquez. Do redakcji tekstu przystąpiłem 19 listopada. Każdej nocy pisałem aż do trzeciej, czwartej nad ranem. Tym sposobem po miesiącu miałem już około sześćdziesięciu stron gotowego maszynopisu. Niekiedy dla odpoczynku pisałem długie artykuły do czasopisma „Accao" (ich tytuły: Latina ginta, Camóes e Eminescu, itd.). Tematy, jakie poruszałem w tej książce oraz w artykułach, były co prawda interesujące, ale nie wchodziły - z wyjątkiem paru esejów - w zakres mojego „projektu" literackiego. Rozwijałem je w celu ożywienia rumuńsko-portugalskich stosunków kulturalnych, a także politycznych.
Grudzień przyniósł wielką niespodziankę, jaką stanowił atak na Pearl Harbour oraz przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny. Od tej chwili Portugalia była już nie ta sama; ludzie stali się nerwowi, nieufni, po pierwszych sukcesach Japończyków na morzu Lizbona jakby skamieniała w trwodze. Iurascu wyjechał, Cadere zaś jeszcze nie przybył. Camarasescu już dawno został przeniesiony do Rzymu. Funkcje charge d'affaires pełnił Totescu, młody sekretarz poselstwa. Leontin Constantinescu, nowy attache prasowy, i ja staraliśmy się, w miarę swoich sił, pomagać mu w wypełnianiu jego misji w tej krytycznej sytuacji, której nikt nie mógł przewidzieć.
Gdy przyjechał Cadere i gdy zwierzyłem mu się z projektów w zakresie „propagandy kulturalnej", w dwójnasób zwiększyłem ilość godzin pracy; książkę o Salazarze musiałem ukończyć i opublikować jak najszybciej. W styczniu 1942 skutkiem przeziębienia przez wiele dni nie wychodziłem z domu, toteż pracowałem gorączkowo i udało mi się napisać około piętnastu stron. Przerwałem pracę dopiero w połowie lutego, gdy w towarzystwie pani Cadere i małżonków Constantinescu wyjechałem na południe Portugalii, do Algarve, jedynej prowincji, której jeszcze nie znałem. Po raz pierwszy ujrzałem tam kwitnące migdałowce i drzewa pomarańczowe obsypane owocami.
W kilka dni później złożyłem wizytę Alfredowi Pimenta, historykowi, erudycie i jadowitemu pamfleciście; jako jeden z nielicznych intelektualistów portugalskich popierał on oś Rzym-Berlin, a to wskutek swojego nieprzejednanego antykomunizmu. Podziwiałem jego ogromną bibliotekę, a jeszcze bardziej - odwagę bycia niepopularnym. Z końcem marca u Antonia Ferro poznałem Ortegę y Gasseta. Później miałem widywać się z nim często; nieodmiennie fascynowały mnie jego osobowość i prowokacyjne uwagi, przekształcające najbanalniejszą nawet rozmowę w dialog filozoficzny.
Pisałem z zapamiętaniem; jak w czasach młodości, zdołałem zredukować sen do czterech, pięciu godzin na dobę. Jednakże wskutek kryzysu sercowego (okazało się później, że miał podłoże naczyniowe) musiałem zmniejszyć ilość godzin pracy. Zaciekłość, z jaką pracowałem, wywołana była poczuciem, że książka o Salazarze rychło stanie mi się obca, a długie doświadczenie mówiło mi, że wówczas każda strona wymagać będzie ode mnie dziesięciokrotnie więcej wysiłku. W istocie, nie zdążyłem ukończyć ostatniego rozdziału przed 30 kwietnia, kiedy Nina i Giza wyjechały na kilka miesięcy do Rumunii.
Książkę Salazar i rewolucja w Portugalu skończyłem u schyłku maja. W kilka dni później N.I. Herescu zatelegrafował z Bukaresztu zawiadamiając, że zgłosił mnie do konkursu na utworzoną właśnie katedrę filozofii kultury. Ta nowina ucieszyła mnie i zasmuciła jednocześnie. Oto po trzyletniej nieobecności zapraszano mnie do powrotu na wydział literatury i filozofii uniwersytetu w Bukareszcie, z drugiej jednak strony uczułem jakąś dziwną melancholię: czy nie było za późno? Mimo wszystko poprosiłem w ministerstwie o dwutygodniowy urlop i postanowiłem wyjechać 10 czerwca. Poselstwo zdołało zarezerwować mi miejsce w samolocie Lufthansy, kursującym dwa razy w tygodniu na linii Lizbona-Berlin. Otrzymawszy bilet, odzyskałem spokój; z jakimś nieoczekiwanym uniesieniem przypomniałem sobie o „śmierci zbiorowej"...
*
6 czerwca wieczorem zadzwonił do mnie Antonio Ferro informując, że nazajutrz, o piątej, zostanę przyjęty na audiencji przez Salazara. Nie znalazłem taksówki, toteż do pałacu Sao Bento przybyłem niemal biegnąc. Odźwierny zapytał, z kim chcę się widzieć.
- Senhor Presidente - odparłem.
Wskazał mi schody w głębi mówiąc, bym wszedł na drugie piętro i skierował się na prawo. A więc tak wchodziło się do dyktatora Portugalii... Ponieważ musiałem zaczekać kilka minut, na początek wypiłem duszkiem sporą szklanicę wody; w gardle tak mi zaschło, iż obawiałem się, że nie będę mógł mówić.
Wyjątek z Dziennika: „Osobiście przyjmuje mnie w drzwiach, wymawiając całkiem poprawnie moje nazwisko. Jego gabinet jest skromny, stoi w nim tylko zwykły stół bez żadnych papierów i stolik pod telefon, po lewej (...). Z bliska wydaje się mniej sztywny. W jego pięknie wyrzeźbionej, męskiej twarzy jest coś czystego, świeżego, niewinnego. Oczy ma wilgotne, podkrążone, spoglądają one na rozmówcę jakby z bardzo daleka. Niekiedy to spojrzenie prześlizguje się tylko po nim i biegnie gdzieś w dal. Ma niezbyt silny, ciepły głos, różny od tego, jaki często słyszałem przez radio".
Pytał mnie o moje studia w Indiach i doświadczenia portugalskie. Gdy wspomniałem mu o ukończonej właśnie książce Salazar i rewolucja w Portugalii, zdawał się zaskoczony moją dokumentacją i moją interpretacją Nowego Państwa (Estado Nóvo).
Audiencja miała trwać kwadrans, ale gdy sekretarz wszedł, aby zasygnalizować, że czas się skończył, Salazar odprawił go gestem. Po upływie drugiego kwadransa sekretarz pojawił się znów i znowu zaraz wyszedł. Po pięćdziesięciu pięciu minutach kilkakrotnie czyniłem gest, jakbym chciał już wstać. Ale później nagle podniósł się sam Salazar; wypowiadając życzenia szczęśliwej podróży, z prostotą uścisnął mi dłoń.
Po powrocie do domu szczegółowo opisałem w Dzienniku wszystko, co wydało mi się godne uwagi podczas tej długiej audiencji. Odczytując ten zapis powtórnie po czterdziestu latach stwierdziłem, że niektóre jego fragmenty są bardzo cenne. Nie ma sensu streszczać ich tutaj15. Na osobnej kartce zapisywałem wszystko, co odnosiło się do sytuacji Rumunii, a zwłaszcza do problemów i kryzysów, z jakimi będzie musiała porać się po zakończeniu wojny. I oto uświadomiłem sobie, że te rozważania układają się sensownie w osobiste przesłanie Salazara do marszałka Antonescu. „Gdybym był na jego miejscu - w rzeczy samej mówił Salazar - możliwie najwięcej oddziałów trzymałbym w obrębie granic państwa. Marszałek Antonescu nie jest politykiem, swojej obecnej pozycji nie zawdzięcza poparciu jakiejkolwiek partii politycznej, armia to jego jedyna siła. Skoro tak, to dlaczego rozpraszać ją gdzieś po rosyjskich stepach? Gdyby natomiast mógł utrzymać ją w kraju bądź w pobliżu granic, miałby w niej oparcie w razie jakichś trudności". Salazar chciał oczywiście zasugerować marszałkowi naśladowanie przykładu Finlandii16. Zanim wsunąłem tę kartkę do poczty, jaką miałem zawieźć do Bukaresztu, przeczytałem ją wielokrotnie i nauczyłem się jej prawie na pamięć. Później jednak, w związku z okolicznościami, o których dalej opowiem, uznałem za rozsądne ją zniszczyć.
Jak można było się spodziewać, moje długie posłuchanie u Salazara, w połączeniu z faktem, że w trzy dni później wyjeżdżałem do Bukaresztu, ściągnęło na mnie uwagę pewnych tajnych służb. Victor Cadere powiedział mi w zaufanie, że jestem odtąd śledzony przez agentów Gestapo i dodał, że moja sytuacja skomplikuje się jeszcze bardziej, gdy zostanę przyjęty przez marszałka i Mihaia Antonescu17. Toteż prosił mnie usilnie, abym był „możliwie najostrożniejszy".
Na dwa dni zatrzymałem się w Berlinie, gdzie niemal cały czas spędziłem w towarzystwie moich kolegów ze służb prasowych. Wyjątek z mojego Dziennika: „Po pięciu latach Berlin wydaje mi się smutniejszy. Ludzi niewiele, każdy ma zatroskane spojrzenie". Następnie wsiadłem do pociągu udającego się do Bukaresztu. W dwadzieścia cztery godziny po tym, jak wysiadłem z niego na Dworcu Północnym, zostałem wezwany przez Mihaia Antonescu.
Przyjął mnie o ósmej wieczorem. Wyjątek z mojego Dziennika: „Zaczyna od stwierdzenia, że zna mnie z czasów, kiedy pracowałem w «Cuvantul», dokąd zachodził, by zobaczyć się z Nae lonescu, i że ma zwyczaj nie zapominać ludzi, których poznał przedtem". Rozmawialiśmy przez jakąś godzinę, siedząc naprzeciwko siebie w fotelach ustawionych przed jego biurkiem. Przekazałem mu „przesłanie" Salazara do marszałka, zresztą nie bez trudności, bo ustawicznie mi przerywał. Lubił słuchać siebie samego. Wiele jego uwag odznaczało się nawet bystrością, były jednak dość banalne, a przede wszystkim - wypowiadane z dużą dozą retoryki. Sądząc po sposobie, w jaki wyrażał się o wojskowych („objawiają ducha pragmatycznego, lecz nie potrafią kierować krajem"), wątpię, czy przekazał marszałkowi „przesłanie" Salazara...
Już nazajutrz, udając się do Ministerstwa Propagandy na spotkanie z nowym ministrem, profesorem Alexandru Marcu, spostrzegłem, że jestem śledzony. Odtąd za każdym razem, gdy wychodziłem z domu, od rodziców, przyjaciół bądź też z ministerstwa, identyfikowałem - nieraz natychmiast, nieraz dopiero po kilku minutach - dwóch lub trzech agentów usiłujących dyskretnie wypełniać swoje zadanie. Musiałem zatem, wedle określenia V Cadere, starać się być „możliwie najostrożniejszy". Dlatego bardzo rzadko widywałem się ze starymi przyjaciółmi - z Mirceą Vulcanescu, Constantinem Noiką, Danem Bottą i kilkoma innymi. Tylko raz spotkałem się z profesorem Alexandru Rosettim. Unikałem spotkania z Mihailem Sebastianem, co było dla mnie bardzo przykre, głęboko zasmuciło Sebastiana i w wiele lat później wywołało poważne konsekwencje.
O ile możności, najwięcej czasu spędzałem w swoim gabinecie przy ulicy Palade (wykańczając artykuły, które złożyły się na niewielki tom zatytułowany Mitreintegracji), bądź też z rodziną. Corina i Ticu pozostali takimi jak wówczas, gdy się z nimi rozstawałem, Sorin natomiast, któremu szło na pięć lat, nie był już nieśmiałym i roztargnionym chłopczykiem z wiosny 1940. Mego brata Nicu zmobilizowano z miejsca w kierowanym przezeń laboratorium. Rodzice postarzeli się. Wyczuwałem, iż zadowoleni są, że przebywam z dala od Rumunii i od frontu.
Z nielicznych rozmów z przyjaciółmi i z tych (częstszych), jakie prowadziliśmy w rodzinie wywnioskowałem, że marszałek nie cieszy się popularnością, Mihaia Antonescu zaś ludzie nienawidzą albo co najmniej nie biorą poważnie. Jeśli idzie o wojnę na wschodzie, sądzę, że niewielu Rumunów było świadomych katastrofalnych skutków ewentualnej klęski. Ów spędzony w Bukareszcie tydzień pozostał w mojej pamięci jako melancholijny sen pełen koszmarów. A jednak nie mogłem wówczas przypuszczać, że - z wyjątkiem siostry Coriny i jej syna Sorina - nie zobaczę już więcej swoich krewnych, kraju, większości przyjaciół, że mój księgozbiór, rękopisy, teczki z notatkami i korespondencją pozostaną poza moim zasięgiem walając się po strychach rozlicznych domów, w których w ciągu następnych lat zamieszkiwali Corina i rodzice.
Wydałem westchnienie ulgi, gdy mój pociąg wytoczył się z Dworca Północnego. Do ostatniej chwili bałem się, że pod byle jakim pretekstem zostanę zatrzymany przez agentów służb specjalnych, jak to przydarzyło się niektórym moim kolegom przybywającym do Bukaresztu służbowo bądź na urlop. Jeśli chodzi o kartkę, na której zapisałem „przesłanie" Salazara, spaliłem ją natychmiast, gdy sobie uświadomiłem, że bez przerwy jestem śledzony. Z tego samego powodu nie śmiałem zabrać z sobą mego Dziennika z lat 1928-1940, który Nina powierzyła N.I.Herescu i który zaginął w kilka lat później razem z wieloma innymi rękopisami oraz listami od Herescu.
Na dwa dni zatrzymaliśmy się w Berlinie. Jeden z naszych attaches prasowych, Goruneanu, zawiózł mnie do mieszkającego w Dahlem Carla Schmidta. Kończył on podówczas swoją niewielką książkę Land und Meer, i chciał mi zadać kilka pytań dotyczących Portugalii oraz cywilizacji morskich. Mówiłem mu o Camóesu, szczególnie zaś o symbolice akwatycznej. (Wcześniej Goruneanu ofiarował mu drugi tom „Zalmoxisa", w którym zamieściłem swoje Uwagi o symbolice akwatycznej). Zdaniem Carla Schmidta największym po Odysei utworem morskim był Moby Dick; Luzjadami, które czytał w niemieckim przekładzie, nie wydawał się zachwycony. Gawędziliśmy przez trzy godziny. Odprowadził nas do metra; po drodze wytłumaczył nam, dlaczego uważa samolot za symbol ziemski...
*
W Lizbonie znów podjąłem - przynajmniej pozornie - zwykłe swoje czynności, przerwane przed dwoma tygodniami. Zostałem mianowany radcą kulturalnym, dzięki czemu mogłem czytać tylko jedną gazetę dziennie, resztę zaś czasu poświęcać studiom i pisaniu. Przerobiłem zatem gruntownie długi fragment Mandragory, książki wówczas jeszcze nie ukończonej, i zamieściłem go w trzecim tomie „Zalmoxisa". Zacząłem również inną książkę, opublikowaną w 1943 r. pod tytułem Os Romenos, Latinos do Oriente. Historyk Joao Ameal zaprosił mnie do współpracy przy wydawanej przez siebie serii „Gladio". Tak więc nadal prowadziłem działalność na rzecz zbliżenia rumuńsko-portugalskiego , zapoczątkowaną artykułami w „Accao" i książką o Salazarze. Jednocześnie montowałem program wymiany kulturalnej; zainaugurował go w październiku 1942 N.I. Herescu, zaproszony do wygłoszenia serii odczytów na uniwersytecie lizbońskim18.
Jednakże nie zawsze udawało mi się zachować spokój ducha. Wieści z frontu wschodniego nie były zachęcające. Czułem, że nadciągają katastrofy i radykalne przemiany, i zadawałem sobie pytanie, w jakim stopniu będą mogły przetrwać wyznawane przeze mnie wartości duchowe. Pociechy szukałem w rozmyślaniu nad pewnymi tekstami z dziedziny mistyki i metafizyki, w kontemplowaniu dzieł sztuki. Toteż, z radością pojechałem do Madrytu z N.I. Herescu. Razem z Niną spędziliśmy około dziesięciu dni w Hiszpanii. Naszym przewodnikiem po Kastylii był nowy radca kulturalny, Alexandru Busuioceanu, krytyk i historyk sztuki. Znów ujrzeliśmy Toledo, odkrywając jednocześnie czar owych zupełnie jak z bajki małych miast, którymi są Segowia i Aranjuez. Prowadziłem długie rozmowy z Eugeniem D'Ors; przygotowaliśmy razem wybór jego utworów, który miałem zamiar przełożyć na rumuński. Przekonywałem się o tym, co wiedziałem już od dawna - że najlepszą, po przeżyciu religijnym, obroną przeciwko „terrorowi historii" są życie duchowe, twórczość, kultura.
Jak wielu moich rodaków i innych Europejczyków, lądowanie Amerykanów w Afryce Północnej uważałem za dobry znak: oto Stany Zjednoczone uznają priorytet problemów europejskich. Jednakże operacja ta nie przyniosła oczekiwanych wyników - kampania miała się ciągnąć aż do kwietnia 1943. W wigilię Bożego Narodzenia otrzymałem od Carla Schmidta jego książkę Land und Meer. Z listu Goruneanu dowiedziałem się, że Ernst Junger poprosił go o „Zalmoxisa II"; włożył go sobie do plecaka, gdy został zmobilizowany i wysłany na front wschodni19. W styczniu 1943 rektor uniwersytetu monachijskiego zaprosił mnie na ceremonię otwarcia muzeum Azji Środkowej im. Svena Hedina, wymówiłem się jednak złośliwą grypą. Dręczyły mnie myśli o armii dogorywającej w okrążeniu pod Stalingradem; znajdowało się tam również kilka dywizji rumuńskich. Nie mogłem zasnąć bez środków nasennych.
Broniłem się, jak umiałem. Broniłem się zwłaszcza usiłując pisać. Zacząłem powieść zatytułowaną wstępnie Apokalipsa, której głównym bohaterem był pseudoerudyta-mitoman20. W ciągu tego roku przerywałem ją i podejmowałem kilka razy, aż wreszcie zarzuciłem ją ostatecznie. W lutym rozpocząłem pisanie długiego studium porównawczego o rytuałach związanych z budowaniem. Ukończyłem je w ciągu paru miesięcy. Ukazało się pod koniec roku pod tytułem Komentarze do legendy o Mistrzu Manole.
*
Personel poselstwa zwiększono w dwójnasób. Już od dawna był z nami Brutus Coste, przedtem charge d'affaires w Waszyngtonie; z Helsinek przyjechał Dinu Cantemir, z Bukaresztu zaś - Ticu Burileanu. Na wydziale literatury uniwersytetu lizbońskiego utworzono lektorat języka rumuńskiego, który z rekomendacji N.I. Herescu miał prowadzić jeden z jego dawnych studentów, Victor Buescu. W miarę przedłużania się wojny znaczenie Portugalii rosło. Była krajem neutralnym i od wieków sprzymierzonym z Anglią, nadto miała nacjonalistyczny i antykomunistyczny rząd, nie utrzymujący stosunków dyplomatycznych z ZSRR. Dla nas, Rumunów, Portugalia była ważna również z racji wspólnego zakorzenienia w łacińskości. Kontynuowałem więc swoją „propagandę kulturalną" za pośrednictwem artykułów, wywiadów, przyjęć, rozmów z dziennikarzami i pisarzami portugalskimi.
Z końcem kwietnia z radością przyjąłem zaproszenie naszego ministra w Madrycie do długiej wspólnej podróży po Andaluzji. Po raz pierwszy zwiedziłem Kordobę, Sewillę, Granadę, Malagę, Kadyks. Kilka dni wcześniej Nina wyjechała do Bukaresztu; wydawała mi się smutna i niespokojna. W listach wysyłanych pocztą dyplomatyczną zawiadamiała mnie, że na tydzień umieszczono ją w klinice, ale że to nic poważnego. Gdy 19 czerwca powróciła w towarzystwie Gizy, zdałem sobie sprawę, że nie napisała mi wówczas prawdy. Przyznała mi się, że musiała poddać się wycięciu cysty, drobnemu zabiegowi chirurgicznemu, który jednak ją zmęczył. W istocie operowano ją - znacznie później - na nowotwór złośliwy, wszystkich jednak krewnych, przyjaciół, kolegów z poselstwa, lekarzy uprosiła, aby mi nic nie mówili. Prawdy dowiedziałem się dopiero na kilka tygodni przed końcem.
Pierwszą połowę listopada 1943 spędziliśmy w Paryżu, gdzie Nina miała przejść badania specjalistyczne. Ponownie zapewniła mnie, że wszystko jest w porządku i nie muszę się martwić. Istotnie, w znakomitym nastroju wyszła z paryskiej kliniki, którą jej polecił jej bukareszteński chirurg; wyniki analiz były dobre. W Paryżu zawarłem znajomość z Georges'em Dumezilem, Rene Groussetem, Paulem Morandem (podówczas ambasadorem w Bukareszcie), z Jeanem Cocteau. Przez prawie cały czas przebywałem w towarzystwie Ciorana; razem buszowaliśmy po księgarniach, tak że nakupiłem więcej książek niż przez dwa lata w Lizbonie.
To krótkie zanurzenie się w kulturalny klimat Paryża napełniło mnie entuzjazmem. Pojąłem, ile straciłem przez te lata spędzone z dala od bibliotek, bez dostatecznie częstych kontaktów z orientalistami i religioznawcami. Oczywiście, wypełniałem tylko swój obowiązek, i to w warunkach możliwie najlepszych. Wprawdzie przeniesiono mnie do rezerwy z powodu krótkowzroczności i zapalenia opłucnej, jakie przeszedłem w 1938, ale przecież, jak wielu innych, mogłem być wysłany na front w charakterze reportera. Musiałem jednakowoż nadrobić czas strawiony na uprawianiu „propagandy kulturalnej", innymi słowy - w dwójnasób zwiększyć ilość godzin pracy. Gdy pod koniec listopada Herescu zadepeszował mi, że konkurs na nowo utworzoną katedrę odbędzie się 12 grudnia, odpowiedziałem zdecydowanie, że do niego nie stanę21. Czułem, że okres „twórczy" we współczesnej kulturze rumuńskiej kończy się. Wiedziałem, że jestem na progu nowego etapu.
Sylwestra spędziliśmy u siebie, w mieszkaniu przy Elias-Garcia, bardzo skromnie, jedynie w towarzystwie Brutusa Coste, Leontina Constantinescu i ich małżonek. Dla nas, Rumunów, rok 1944 zapowiadał się dość mrocznie. Pod koniec stycznia zanotowałem w swoim Dzienniku-.„Chciałbym napisać esej terrorze historii". Jednakże zabrałem się do Prolegomenów (czyli Traktatu o historii religii), do których miałem już zgromadzony bogaty materiał. (Oprócz książek przywiezionych z Paryża sprowadzałem całe serie wydawnicze z Finlandii, Niemiec i Włoch.) Praca nad Prolegomenami przywróciła mi równowagę i pomogła stawić czoło próbom, jakie gotowała nam „Historia". Gdy Sowieci przekroczyli Dniestr, Amerykanie zaś rozpoczęli zmasowane naloty na Bukareszt, dla mnie i Niny życie stało się koszmarem. Tylko od czasu do czasu spotkanie czy dłuższa rozmowa z jakimś myślicielem bądź wybitnym artystą uwalniała mnie od obsesji czasu teraźniejszego. Takimi chwilami były moje rozmowy, pod koniec maja, z przybyłym na tydzień do Portugalii Carlem Schmidtem i z Ortegą y Gassetem.
*
Latem 1944 zdrowie Niny uległo pogorszeniu. Na szczęście przyjechał właśnie N.I.Herescu z żoną i córką, którym zaproponowaliśmy mieszkanie u nas. (Stracili wszystkie rzeczy i pieniądze podczas międzylądowania wiozącego ich niemieckiego samolotu, który spłonął, gdy lotnisko zostało zbombardowane.) Obecność starego przyjaciela podczas tych trudnych dni i nocy była mi wielką pociechą.
Lekarz zalecił Ninie kurację w sanatorium (Casa de Saude e de Repouso) w Lousa, na północ od Lizbony. Spędziła w nim dwa miesiące, sierpień i wrzesień, ale wynik był mierny. Po kapitulacji Rumunii w dniu 23 sierpnia 1944 prawie wszystkich urzędników poselstwa odwołano do Bukaresztu, nadal jednak wypłacano nam jedną trzecią poborów, dopóki nie znajdzie się jakiś środek transportu. Nasze skromne oszczędności wystarczyły zaledwie na pokrycie kosztów dwumiesięcznego pobytu Niny w sanatorium, opieki, leków i wizyt lekarskich. Brutus Coste, mianowany charge d'affaires po odwołaniu Victora Cadere, uzyskał dla mnie z ministerstwa sporą zapomogę, tak że jakoś podołaliśmy wydatkom.
Przez ostatnie tygodnie Ninę utrzymywały przy życiu jedynie transfuzje krwi. Już od dawna nie mogła czytać. Zgasła we śnie, o świcie 20 listopada 1944. Większą część nocy spędziłem u jej wezgłowia, czytając głośno ewangelię Św. Jana. Pocieszałem się myślą, że już przestała cierpieć.
*
Sprzedałem znaczną część mojej biblioteki, po czym - na krótko przed Bożym Narodzeniem - opuściliśmy mieszkanie przy avenida Elias-Garcia i całą trójką (Maria, nasza stara, oddana służąca, Giza i ja) przenieśliśmy się do Cascais, gdzie na pół roku wynająłem stary, ale jeszcze solidny dom należący do zrujnowanych właścicieli ziemskich. Nosił numer 13 i stał w malowniczej uliczce da Saudade; posiadał też niewielki taras ponad skalnym urwiskiem spadającym do oceanu. Kilka pustych etażerek, stojących w największym pokoju, wystarczyło do pomieszczenia książek, jakie mi pozostały.
Przez długi czas byłem w stanie czytać tylko Biblię i paru zaledwie autorów - Kierkegaarda, Szestowa, Diltheya i Heideggera, pisać zaś mogłem jedynie Dziennik. Jednakże śledziłem też z niepokojem bieg zdarzeń wojennych. Byliśmy odcięci od Rumunii, skąpe o niej wiadomości czerpaliśmy z gazet i radia. Któregoś wieczoru przypadkowo złapałem stację nadającą po rumuńsku. Był to codzienny biuletyn informacyjny Bukaresztu dla gazet prowincjonalnych. Odtąd słuchałem go regularnie i przekazywałem Brutusowi Coste sporządzane przez Gizę notatki. Tym sposobem byliśmy poinformowani o wszystkich kryzysach i trudnościach, jakim zimą i wiosną 1945 musiały stawić czoło pierwsze „wolne rządy" w Rumunii.
Znów zaczęła mnie dręczyć bezsenność, trwająca aż do trzeciej, czwartej nad ranem, jednak teraz nie zażywałem już proszków. Czytałem w kółko Ewangelie i rozmyślałem nad nimi, próbując odnaleźć właściwą drogę, która wyprowadzi mnie z labiryntu. Jakoż od dawna już wydawało mi się, że zbłądziłem w labiryncie, i w miarę upływu czasu coraz mocniejsze było moje przeświadczenie, że i tym razem jest to próba inicjacyjna, podobnie jak liczne kryzysy w ostatnich latach. Przystępy rozpaczy, depresje i różnorakie cierpienia miały sens; powinienem je interpretować jako ciąg „udręk inicjacyjnych" zapowiadających symboliczną śmierć i duchowe zmartwychwstanie, ku któremu zmierzałem. Wiedziałem, że nie mogę bez końca tkwić w moim obecnym stanie; nie byłem już tym samym człowiekiem co na początku wojny, nie osiągnąłem wszakże jeszcze innego modusu istnienia. Znajdowałem się w jakiejś mrocznej fazie przejściowej.
Zresztą cały świat podlegał przemianom, i przynajmniej jedna z nich mocno mnie ucieszyła, przewidywałem ją bowiem i zapowiadałem w kilku moich tekstach z lat 1933-1940. Oto Indie stawały u progu niepodległości, tym samym zaś w sposób nieunikniony Azja powracała do Historii. Dla mnie fakt ten miał znaczenie nie tylko polityczne. Niebawem miała się pojawić możliwość nowej konfrontacji - na stopie równości - między duchowością wschodnią i zachodnią. Dialog wszelako mógł zaistnieć tylko wtedy, gdy Zachód poprawnie odczyta i zrozumie prawdziwą duchowość orientalną, to znaczy jej matrycę religijną. Najbardziej adekwatnym przygotowaniem do tego nieuchronnego dialogu wydawały mi się fenomenologia i historia religii przeze mnie uprawiane. Z drugiej strony, świat archaiczny - ludy „prymitywne", od jakichś stu lat badane przez antropologów - nie mógł już dłużej występować w kolonialnym kostiumie. Ale dla Zachodu zrozumienie duchowości archaicznej było czymś jeszcze trudniejszym, wymagało bowiem minimalnego choćby zrozumienia myśli mitycznej.
Z takich właśnie powodów, zabierając się znów do pracy, całą swoją pasję skupiłem na Prolegomenach. Już wcześniej zgromadziłem i poklasyfikowałem podstawową dokumentację, toteż redakcja książki szła dość szybko. Coraz rzadziej jeździłem do Lizbony. Całe dnie spędzałem w domu na pisaniu. Wieczorem przez pół godziny spacerowałem nad brzegiem oceanu, słuchałem biuletynu informacyjnego, jadłem kolację, po czym zamykałem się w swoim pokoju i pracowałem aż do trzeciej nad ranem. Ten mój program (zwałem go „balzakowskim") zakłócały od czasu do czasu jakieś wiadomości szczególnej wagi (na przykład wieść o brutalnym usunięciu przez Mołotowa prezesa Rady Ministrów, generała Radescu). Pod koniec marca 1945 razem z Leontinem Constantinescu przemierzyłem pieszo kilkusetkilometrową trasę do Fatimy. Gwoli wytchnienia odkładałem niekiedy na bok rękopis Prolegomenów i na powrót zabierałem się do pisania studium Kosmos i historia (czyli Mitu wiecznego powrotu), niewielkiej książeczki, w której próbowałem określić pochodzenie zjawiska nazywanego przeze mnie „terrorem historii".
Jak wszyscy, czekałem na koniec wojny. Postanowiłem nie wracać na razie do Rumunii mając nadzieję, że rychło wyjadę do Paryża, aby zakończyć tam redakcję obu moich książek i spróbować je wydać po francusku. Uważałem je za pożyteczne dla dialogu Wschód-Zachód; mogły też podkopać prowincjonalizm kulturalny, na który jeszcze cierpiały pewne kraje europejskie. Byłem zdania, że sama historia współczesna zmusza nas do otwarcia się na wartości uniwersalne. Czułem, że gdybym na jakiś czas osiadł w Paryżu i publikował po francusku, wcale nie musiałoby to oznaczać zerwania z kulturą rumuńską. Żadna kultura nie jest monolityczna ani zdominowana przez jedną jedyną tradycję duchową. U korzeni kultury rumuńskiej leżą dwie tradycje - rolnicza i pasterska, przy czym ta ostatnia jest bardziej otwarta na wartości uniwersalne. Wzorcowym przykładem wydawał misie judaizm międzytestamentowy i jego dwa płodne źródła - Świątynia i diaspora. Myśli te miałem często poruszać i obszernie roztrząsać podczas moich pierwszych lat w Paryżu.
29 maja 1945 dowiedziałem się o śmierci Mihaila Sebastiana; przejechała go ciężarówka, właśnie gdy udawał się na uniwersytet, aby rozpocząć wykłady z literatury francuskiej. Wiadomość zasmuciła mnie głęboko, a wspomnienie tego absurdalnego wypadku ścigało mnie jeszcze długo. Niekiedy nachodziło mnie przygnębiające poczucie nieodwracalności losu; Mihail Sebastian nigdy się nie dowie, dlaczego unikałem go latem 1942 w Bukareszcie. Jestem pewien, że gdybyśmy się spotkali, zrozumiałby mnie od razu i że odnowilibyśmy starą przyjaźń...
Pracowałem, nieomal z zaciekłością, nad Prolegomenami aż do 19 lipca, kiedy musieliśmy się przeprowadzić do domu stojącego dokładnie naprzeciwko hali rybnej i który nasz konsul, Calin Botez z małżonką, wynajął na lato. Gdy tylko znalazłem stół odpowiedni do pracy, zabrałem się znowu do rękopisu Prolegomenów. Jednakże nie zdążyłem go dokończyć.
Nicolae Herescu wyjechał do Paryża z początkiem lipca. Spitzmuller, były charge d'affaires w Bukareszcie (znał moją Jogę i „Zalmoxisa"), już dawno przyobiecał mi wizę francuską, którą wszakże otrzymałem dopiero pod koniec sierpnia. Sprzedałem prawie wszystkie książki, jakie mi jeszcze pozostały (wiedziałem, że łatwo znajdę je w Paryżu), i zarezerwowałem miejsca w wagonie sypialnym. Ostatnie dni spędzone w Cascais były najtrudniejsze i, jak mi się zdawało, najdłuższe. Dom, w którym mieszkaliśmy od sześciu tygodni, miał być zburzony przed 1 października. Żyliśmy wśród stert gruzu, z chustkami w dłoniach, aby natychmiast zasłaniać sobie usta, gdy podmuch wiatru wzbijał chmurę kurzu na ulicy. Wydawało mi się, że jest to bardzo dokładny obraz Europy czasu końca drugiej wojny światowej.
Nigdy, w żadnym kraju, nie słyszałem nawoływań równie melancholijnych i przejmujących jak te, którymi oznajmia swoje pojawienie się lizboński szlifierz noży. Z krótkiej fletni Pana wydobywa on parę dziwnie smutnych, przeciągłych i niespokojnych dźwięków, zdławionych przenikliwym trylem, jak urwana nagle pieśń. Swoją rozpacz szlifierz wyśpiewuje na tej fujarce głównie w skwarne popołudnia, gdy słońce usypia wielkie drzewa, a ponad brukiem drga rozpalone powietrze. Jest on jakby ostatnim z żywych, chodzącym w towarzystwie swojej zgryzoty po opuszczonym mieście.
Słyszę go znów o zmierzchu, kiedy niebo odzyskuje przejrzystość i gdy zaczynają parować wonne drzewa. To niewątpliwie najdoskonalszy wyraz saudade22.
*
W te późnowiosenne popołudnia lubię zatrzymywać się dłużej na Praca do Comercio, z łokciami na balustradzie ponad wodami Tagu. Tyle tu niezmordowanych mew polujących na jakiś kąsek w mętnym, żółtym, oleistym nurcie rzeki; śledzę ich nierytmiczny, urywany lot - machnięcie skrzydłami między krzykiem a szarpnięciem w tył - i oto w chwilę później nie myślę już o niczym, jestem spokojny, oddalony od siebie samego, i zadaję sobie pytanie, w którym momencie świat uległ takiej przemianie, aby stać się tak pięknym.
Ten naród jest narodem smutnym. Powiedział mi to kiedyś pewien portugalski przyjaciel, ale nie chciałem wierzyć. Im lepiej poznaję Portugalczyków, tym częściej myślę, że saudade to nie wynalazek Coimbry, poetów i podróżników romantycznych. Portugalczycy nie mają wylewności południowców, pozbawieni są jakiejkolwiek gwałtowności, nie wiedzą, co to krzyk wyrywający się z nadmiaru. Myślę o wszystkich poznanych przeze mnie Portugalczykach - o moich przyjaciołach, o ludziach ujrzanych w pociągu, na ulicy, siedzących przy kawiarnianych stolikach czy w fotelach na sali widowiskowej. Ich gesty są posłuszne jakiemuś dziwnemu, niezręcznemu rytmowi - a przecież nie są one spokojne i uładzone. Portugalczycy są melancholijni, zamyśleni, uśmiechają się bez przerwy; są mili, jak wszyscy, którzy noszą w sobie niewytłumaczalny, nie mający przyczyny smutek.
Przybyliśmy do Paryża w niedzielę 16 września 1945. Na dworcu oczekiwali nas Emil Cioran i Lica Cracanera, „człowiek interesu", przyjaciel i opiekun intelektualistów, którego poznałem dwa lata wcześniej. Cioran znalazł dla nas pokoje w „Hotel de l’Avenir" przy rue Madame, koło Ogrodu Luksemburskiego. Śniadanie zjedliśmy u N.I. Herescu, w mieszkaniu odstąpionym mu tymczasowo przez kolegę. Nadal był takim samym optymistą. Mówił:
- Mamy jeszcze jeden trudny rok przed sobą, potem wszystko się ułoży...
Wieczorem Cracanera zaprosił nas (miało się to zdarzać bardzo często owej jesieni 1945) do drogiej restauracji; ściśle mówiąc, była to restauracja czarnorynkowa. Nie wierzyłem własnym oczom, gdy ujrzałem rachunek.
Pierwszy tydzień upłynął szybko. Od razu po przyjeździe trzeba było dopełnić pewnych formalności; zapisaliśmy się w komisariacie policji i w merostwie, aby móc otrzymać kartki żywnościowe i dowody tożsamości. Byłem teraz posiadaczem zwykłego paszportu, ale moja wiza francuska opiewała na okres nieograniczony, co upraszczało naszą sytuację. Gdy nie byliśmy zaproszeni na śniadanie lub obiad, zadowalaliśmy się wiktuałami przywiezionymi z Portugalii (puszki sardynek i mięsa małpiego, biszkopty, cukier, kawa, herbata). Wedle moich wyliczeń, oszczędności poczynione w ciągu ostatniego roku powinny nam umożliwić skromne, „studenckie" życie przez osiem do dziewięciu miesięcy. Miałem nadzieję, że za jakiś czas otrzymam stypendium naukowe lub posadę na którymś z uniwersytetów amerykańskich. Tak czy owak wiedziałem, że dopiero za rok lub dwa będę mógł liczyć na honoraria za przygotowywane obecnie książki.
Niebawem ujrzałem znowu Stefana Lupasco, Georges'a Dumezila, Rene Grousseta; zawarłem też znajomość z kilkoma znakomitymi indianistami, jak Louis Renou, Jean Filliozat, Paul Masson-Oursel. Po przedstawieniu mnie przez Renou i Dumezila zostałem wybrany na członka szacownego Towarzystwa Azjatyckiego (Societe Asiatique), w którego posiedzeniach brałem potem regularnie udział przez wiele lat. Pewnego popołudnia w towarzystwie Emila Ciorana złożyłem wizytę Helenie Vacaresco, mianowanej niedawno radcą kulturalnym poselstwa Rumunii. Po pięciu latach znów się spotkałem z Rodiką i Eugenem Ionesco. Zjadłem z nimi obiad w ich mieszkaniu przy rue Claude-Terrasse, gdzie Rodica z dumą pokazała mi Marie-France, która właśnie ukończyła roczek. Zobaczyłem się też z dwojgiem moich dawnych studentów, Mariana i Mihaiem Sorą; dowiedziałem się z radością, że Gallimard przyjął rękopis Mihaia pt. Du dialogue interieur. Zawarłem także znajomość z licznymi Rumunami, z którymi rychło związała mnie przyjaźń, zwłaszcza z Lili Verea, malarką, w której pracowni często spędzałem niedzielne popołudnia, i z Liziką Codreanu, opracowującą podówczas metodę gimnastyki leczniczej z elementami hatha-jogi.
Odkrywanie Paryża przysparzało mi nieoczekiwanych radości. To były nie tylko muzea i parki, lecz również koncerty (w szczególności zespołu Ars Rediviva pod dyrekcją Claude'a Crussard), spektakle (nieprędko zapomnę Morderstwo w katedrze wystawione przez Vieux-Colombier), kawiarnie na Montparnasse i przy Saint-Germain-des-Pres. 29 października 1945 w zatłoczonej po brzegi sali słuchałem prelekcji J.P. Sartre'a Egzystencjalizm to humanizm. (Mówił przez ponad półtorej godziny bez notatek, ani razu nie sięgnąwszy po szklankę z wodą...)
Usiłowałem wykorzystać tę świeżo zdobytą wolność, o której marzyłem od wielu lat. Całymi tygodniami nie brałem do ręki gazety (wiedziałem, że przyjaciele poinformują mnie o ważniejszych wydarzeniach). Natomiast chciwie pochłaniałem najnowsze tygodniki i niektóre z ostatnio wydanych książek; mówiłem sobie, że powinienem zaznajomić się z paryskimi aktualnościami literackimi i filozoficznymi. Jednakże niebawem zagarnęły mnie pilne prace. Nie bez melancholii zdałem sobie sprawę, że moja rozkoszna swoboda będzie się odtąd ograniczać do dwóch godzin, jakie każdego przedpołudnia postanowiłem spędzać w muzeach, parkach czy na ulicy.
*
Poszedłem odwiedzić wydawcę Paula Geuthnera w jego starej księgarni przy rue Jacob. Wyznał mi, że gdyby dysponował większą ilością papieru, wznowiłby moją Jogę, na którą ciągle otrzymywał zamówienia, i to nie tylko z Francji. Sugerował mi napisanie na razie mniejszej, nie tak specjalistycznej książki. W kilka dni później Georges Dumezil przedstawił mnie Brice'owi Parain, prowadzącemu u Gallimarda serię „La Montagne Sainte-Genevieve", i powiedział mu o moim projekcie. Nie ukończyłem jeszcze ani Prolegomenów (czyli Traktatu o historii religii), ani Kosmosu i historii (czyli Mitu wiecznego powrotu), ale widząc, że Brice Parain jest zainteresowany Wprowadzeniem do studium jogi, zabrałem się do pracy. Sądziłem, że uda mi się streścić moją rozprawę doktorską przepisując niektóre stronice, z innych zaś sporządzając wyciągi, ale niebawem zrezygnowałem z tego łatwego rozwiązania. Znowu, po tylu latach, zagłębiłem się w sanskryt, filozofię indyjską i problematykę Jogi. Kupiłem słownik sanskrycko-francuski Renou, pożyczałem teksty i czasopisma orientalistyczne w Societe Asiatique, i po kilku miesiącach panowałem nad swoim tematem lepiej niż kiedykolwiek. (Wykorzystałem, rzecz jasna, najnowszą bibliografię krytyczną.) Wiosną 1946 w Instytucie Cywilizacji Indyjskiej przedstawiłem komunikat na temat słownictwa Jogi oraz - na zaproszenie Jules'a Blocha i Jeana Filliozata - wygłosiłem dwie prelekcje o technikach Jogi. Potem rozmaite grupy i ośrodki badań problematyki duchowej zapraszały mnie kolejno do wygłaszania odczytów. Jak od dawna przewidywałem, rosło zainteresowanie Jogą w coraz szerszych i liczniejszych kręgach społecznych. Groziło to oczywiście przekształceniem się w modę, co też nastąpiło. Dlatego Louis Renou i inni indianiści z sympatią śledzili wysiłki w kierunku przedstawienia filozofii i praktyk Jogi w sposób ściśle naukowy, umieszczając je wszakże w szerszej perspektywie religioznawczej. Książkę ukończyłem na początku lata i Brice Parain obiecał mi zaliczkę z chwilą przekazania maszynopisu drukarzowi. Sytuacja wydawnicza sprawiła jednak, że książka Techniki Jogi (Techniques du yoga) ukazała się dopiero wiosną 1948. Na szczęście, zdążyłem otrzymać zaliczkę...
W listopadzie 1945 Georges Dumezil zainaugurował w Ecole des Hautes Etudes (sekcja religioznawcza) cykl wykładów, których z najwyższym zainteresowaniem słuchałem aż do roku 1950. Dowiedziawszy się, że pracuję nad morfologią fenomenu religijnego, zaproponował mi serię prelekcji w ramach swojej katedry mitologii porównawczej. Naturalnie był to dla mnie wielki zaszczyt. Niektóre z głównych rozdziałów mojej pracy były już przepisane na maszynie; w ciągu następnych tygodni zostały mniej lub bardziej udatnie przetłumaczone przez grupę młodych ludzi24. Musiałem wszelako wybrać stronice nadające się do ustnego wygłoszenia, przede wszystkim zaś - obszerniej rozwinąć komentarz. Swój cykl wykładów rozpocząłem 8 lutego 1946 analizą bóstw o strukturze uranicznej w religiach archaicznych. Oprócz Georges'a Dumezila i tybetanistki Marcelle Lalou była również obecna grupka Rumunów. W trakcie dziesięciu wykładów zdołałem omówić tylko cztery pierwsze rozdziały Traktatu o historii religii. Dumezil nalegał, abym kontynuował wykłady zimą i wiosną 1947, pochłonęły mnie jednak inne projekty i musiałem z tego zrezygnować. Mimo to wiosną 1948 przedstawiłem główny zrąb problematyki Mitu wiecznego powrotu, tym razem przed znacznie liczniejszą publicznością.
*
Cracanera obiecał niegdyś, że znajdzie dla mnie niewielkie mieszkanie. Jesienią 1945 taki przywilej wydawał się - iw istocie się okazał - czymś niemożliwym. Ale oto zupełnym przypadkiem dowiedziałem się, że niejaka Mme Chernass, pani pochodzenia rosyjskiego, oferuje do podnajęcia część swojego mieszkania przy rue des Saints-Peres. Zamieszkaliśmy w nim w lutym 1946; mieliśmy do dyspozycji trzy niemal puste pokoje, mogliśmy też korzystać z kuchni. Szczęśliwie zdobyłem jakiś stół, na którym rozłożyłem swoje teczki oraz rękopisy.
Ponieważ zacząłem wykłady w Ecole des Hautes Etudes, ten stół roboczy był mi wielką pomocą (w hotelu musiałem przez cztery miesiące zadowalać się małym składanym stolikiem). Sanskryt natchnął mnie ochotą do odnowienia starożytnej greki oraz - przede wszystkim - do gruntownej nauki rosyjskiego. Podczas wojny - w Oksfordzie, Lizbonie, Cascais - kilkakrotnie zaczynałem się go uczyć, ale za każdym razem po paru tygodniach przerywałem swój program (dwie godziny dziennie). Tym razem pragnąłem opanować go za wszelką cenę. Po pierwsze, chciałem czytać prace etnologów rosyjskich o szamanizmie syberyjskim, po drugie - ucząc się tego języka (w którym zakochany byłem od dawna) chciałem sobie udowodnić, że nie utożsamiam narodu rosyjskiego z jego ustrojem politycznym - sowieckim imperializmem. Powtarzałem sobie nieustannie, że nienawiści do okupujących Rumunię wojsk sowieckich i do ich rodzimych narzędzi nie należy rozciągać na rosyjski naród.
Teraz, gdy dysponowałem kuchnią, kilkoma nakryciami i tuzinem szklanek, mogłem zapraszać przyjaciół. Zapasy przywiezione z Portugalii kończyły się, ale mieliśmy jeszcze trochę herbaty, kawy i kilka pudełek sardynek. Od czasu do czasu Herescu albo Cioran ofiarowywał nam butelkę wina. Przez długi czas nie śmieliśmy proponować naszym gościom nic ponad kawę, niekiedy kieliszek wina.
Stopniowo krąg moich znajomych, potem zaś kolegów i przyjaciół, rozszerzał się. Właśnie w owym okresie, wiosną 1946, spotkałem Philippe'a Lavastine, którego rozległe oczytanie i olbrzymią bibliotekę podziwiałem. To on przedstawił mi Henry'ego Hunwalda, pasjonującego się alchemią i hermetyzmem; ofiarował mi egzemplarz Alchimia asiatica, kupiony w Klużu w roku 1935, kiedy książka się ukazała. Szybko zaprzyjaźniłem się z Henrym i Anną Hunwaldami, w których niewielkim mieszkaniu przy rue Saint-Jacques zawarłem znajomość z licznymi pisarzami i hermetystami: sędziwym Paulem Vulliaud (nie mógł się nadziwić, że w 1926 r. posiadałem w Bukareszcie jego dwutomową La Kabbale juive), z krytykami Aime Patri i Michelem Carrouges, z alchemikiem Eugenem Canselietem, przede wszystkim zaś z Andre Bretonem, który z zainteresowaniem przeczytał moje Techniki Jogi. Louis Renou zaszczycił mnie zaproszeniem na obiad z Emilem Benveniste, ciekawym szczegółów ekstazy szamanów azjatyckich, innym razem zaś - z Paulem Musem, wracającym właśnie z Indochin (miał jeszcze na sobie mundur oficerski). Mus wspominał mój długi artykuł o jego książce Barabudur, w przededniu wojny odcyfrowywał go w Sajgonie ze słownikiem rumuńsko-francuskim w dłoni.
Lato 1946 spędziłem pracując po dwanaście, czternaście godzin dziennie, jak za czasów młodości. Pomimo upałów ukończyłem w lipcu studium Leprobleme du chamanisme, o które H.-Ch. Puech prosił mnie do swojej „Revue de l'histoire des religions". Zaraz potem wziąłem się do nie zredagowanych jeszcze rozdziałów mojego Traktatu. Szamanizm interesował mnie od wielu lat. Pierwszą dokumentację zgromadziłem latem 1940 w British Museum; w Lizbonie przeczytałem wszystkie tomy „F F Communications" zawierające informacje i wyjaśnienia odnośnie do szamanizmu syberyjskiego i azjatyckiego. Pretekstu do artykułu dla „Revue de l'histoire des religions" dostarczyła mi książka Ake Ohlmarka; autor, zgodnie z przebrzmiałą, naiwnie materialistyczną interpretacją, ekstazę szamańską utożsamiał z transem spowodowanym „histerią arktyczną". Co do mnie, „problem szamanizmu" starałem się umieścić w kontekście religioznawczym, stanowiącym jedyną perspektywę, która nie anulowała ani jego znaczenia, ani funkcji. Analizowałem zatem typologię wtajemniczenia szamańskiego i strukturę ekstatycznych podróży szamanów do krain niebiańskich i podziemnych, podkreślałem ich analogie z pewnymi rytuałami inicjacyjnymi oraz doświadczeniami mistycznymi niektórych ludów „prymitywnych" i wschodnich. Leprobleme du chamanisme było moją pierwszą pracą opublikowaną we Francji po wojnie (w lutym 1946). Entuzjastyczne listy, jakie otrzymałem wówczas od licznych orientalistów i religioznawców, zachęciły mnie do zajęcia się tym problemem w obszerniejszej monografii.
Rzecz jasna, mój dwunasto-, czternastogodzinny dzień roboczy zakłócały niekiedy „aktualności polityczne". Rozpoczynała się właśnie Konferencja Pokojowa, na którą do Paryża, razem z oficjalną delegacją rumuńską, przybyła grupa intelektualistów. Z początkiem sierpnia zadzwonił do mnie profesor A.Rosetti mówiąc, że musi się ze mną pilnie zobaczyć. Spotkaliśmy się nazajutrz. Rosetti potwierdził pogłoski, które już mnie dochodziły, w które jednak nie chciałem wierzyć. Otóż francuski minister Edukacji, zamierzający powierzyć mi katedrę w Ecole des Hautes Etudes, poprosił o opinię poselstwo rumuńskie (byłem bowiem obywatelem rumuńskim). Nasz minister w Paryżu, wybitny matematyk Stoilov, zapytał Bukareszt; odpowiedź była oczywiście negatywna. W kilka dni później A.Rosetti poszedł wraz ze mną do biura Stoilova, aby „zobaczyć, co jeszcze da się zrobić". Rzecz jasna, nic już nie dało się zrobić. Zwierzyłem się Rosettiemu z mojego zaskoczenia i smutku; nigdy bym nie pomyślał, że uczony tak znakomity jak Stoilov może zachowywać się jak zwykły kapuś. (W niewiele lat później tego rodzaju zachowania były już czymś normalnym...)
*
Jak można było oczekiwać, oficjalna delegacja rumuńska, której przewodziła Anna Pauker25 , broniła stanowiska partii komunistycznej, czyli Moskwy. Grigore Gafencu i paru innych dyplomatów rumuńskich, którzy pozostali na Zachodzie, zorganizowali biuro prasowe, mające informować koła polityczne i opinię publiczną w Europie. Jednym z najaktywniejszych jego pracowników był Brutus Coste. W ten sposób po roku znów się spotkaliśmy, aby podjąć tematy pewnych rozmów, jakie prowadziliśmy w Portugalii26. Wśród personelu „technicznego" komisji Konferencji był też Anton Golopentia, bliski przyjaciel Coste'a. Powitałem go z radością. Powiedział mi, że swojemu dawnemu profesorowi, Joachimowi Wachowi, przesłał trzy tomy „Zalmoxisa" i że w liście, w którym pisał mu o mnie, prosił o nadsyłanie mi jego ostatnich publikacji. Rzeczywiście, Wach, wykładający religioznawstwo na uniwersytecie w Chicago, przesłał mi swoją Sociology of Religion donosząc, że wkrótce przybędzie do Europy. W rzeczywistości przyjechał dopiero latem 1950; gdy spotkaliśmy się w Asconie, Anton Golopentia już od dawna był jednym z nieprzeliczonej rzeszy więźniów politycznych w Rumunii. W kilka lat później straż więzienna wezwała jego żonę do zidentyfikowania jego zwłok...
*
Październik 1946 zapowiadał się dla nas dość niewesoło. Niekiedy wydawało mi się, że dostrzegam przed nami widmo nędzy. Udało nam się sprzedać część odzieży, jaką przywieźliśmy z Portugalii. Potem natrafiliśmy na lombard, w którym kilkakrotnie zastawialiśmy srebra oraz futra Niny. Giza nauczyła się robić kapelusze, ale z początku nie miała klientek. Na szczęście Brutus Coste i inni przyjaciele od czasu do czasu przesyłali nam trochę pieniędzy. Poza tym udawało mi się pożyczać od Liki Cracanery sumy potrzebne do opłacenia komornego i tłumaczenia kolejnych rozdziałów Traktatu. Bywały jednak dni, gdy czułem się bardzo przybity tą ciągnącą się w nieskończoność prowizorką.
Wówczas postanowiłem spróbować szczęścia w Stanach Zjednoczonych. Ananda Coomaraswamy napisał mi z początkiem października, że w 1947 absolutnie muszę przyjechać do niego do Bostonu, ponieważ w 1948 zamierza definitywnie przenieść się do Indii. Prosiłem go o znalezienie mi pracy w USA. Odpowiedział, że wszystkie katedry indianistyki i religioznawstwa na uniwersytetach i w college'ach są już od dawna zajęte, ale mimo wszystko będzie próbował. Dopiero w sierpniu 1947 napisał mi, że być może znajdzie się dla mnie posada profesora... francuskiego w college'u, który wkrótce powstanie; oprócz mieszkania służbowego i płacy godzinowej miałbym również otrzymywać pensję roczną w wysokości dwóch tysięcy ośmiuset dolarów. Mimo wszystko przyjąłem to rozwiązanie (mówiłem sobie, że tymczasowo), atoli jeszcze w tymże październiku Louis Renou oznajmił mi o śmierci Coomaraswamy'ego. Wiadomość ta głęboko mnie zasmuciła. Marzyłem o podróży do Stanów, gdyż przede wszystkim chciałem spotkać się z Anandą Coomaraswamy i wieść z nim długie rozmowy, zwłaszcza na temat jego ostatnich egzegez, opartych mphilosophiaperennis.
Mimo doskwierającej nam biedy nadal pracowałem nad dwoma ostatnimi rozdziałami Traktatu. Zresztą nierzadko spotykała mnie radość, gdy zawierałem znajomość z którymś z odkrytych właśnie pisarzy - na przykład z Robertem Desoille czy Gabrielem Marcelem. Z początkiem grudnia zatelefonował do mnie Theodore Besterman, mianowany niedawno na ważne stanowisko w UNESCO. Poznałem go w Londynie wiosną 1940, spotkałem zaś ponownie w Oksfordzie następnej zimy. Podziwiałem jego erudycję i odwagę, z jaką zmieniał „specjalności": od parapsychologii przerzucał się do etnologii i folkloru, potem do bibliografii regionalnych, czego ukoronowaniem stała się zestawiona po mistrzowsku Bibliography of bibliographies. Tym razem pasjonował go Wolter, którego chciał w całości przełożyć na angielski. Przez kilka popołudni biegaliśmy razem po księgarniach i bukinistach; chciał mieć w ręce „każdą książkę Woltera bądź o nim"...27
*
24 grudnia 1946 Mme Chernass dała nam wymówienie. Na wyprowadzkę mieliśmy miesiąc. Ponieważ nie mogliśmy liczyć na to, że trafi się nam mieszkanie, zaczęliśmy krążyć po hotelach. Dla mnie znaleźliśmy duży pokój w „Hotel de Suede" przy rue Vaneau. Giza robiła dla nas obojga śniadania i obiady, potrzebowała więc jakiegoś miejsca, w którym mogłaby na maszynce naftowej ugotować proste potrawy. Ostatecznie w skromnym hoteliku przy rue de la Beaune znalazła niewielki pokój przedłużony o coś w rodzaju alkowy wyposażonej w umywalkę. Umieściła tam swoje walizki i maszynkę.
Również pod koniec grudnia odwiedził mnie Georges Dumezil, przynosząc kilka rozdziałów mojego Traktatu, którego francuską szatę językową uprzejmie zgodził się poprawić. To, co owego popołudnia powiedział mi o wartości i wadze mojej książki, sprawiło, że zapomniałem o naszych kłopotach i biedzie. Zasugerował mi zaproponowanie książki wydawnictwu Payot, zadeklarował nawet chęć napisania do niej przedmowy, gdyby zaszła taka potrzeba. Ponieważ jednak dwa ostatnie rozdziały nie były jeszcze gotowe, nie ośmieliłem się zanieść rękopisu. Rok zakończyłem w pracowni Lili Verea, dokąd zaciągnąłem też Theodore Bestermana. Był to jego pierwszy kontakt z „rozrywkami powojennych intelektualnych elit francuskich", wedle jego ulubionego powiedzonka.
Wyprowadziliśmy się 28 stycznia 1947, po dwóch dniach napięcia i lęku; właścicielka mieszkania miała jakiś dziwny atak gniewu i w nocy spaliśmy całkiem ubrani, przygotowani na wszystko. Wydaliśmy westchnienia ulgi, gdy nasze walizki i książki załadowaliśmy do półciężarówki, która pojechała najpierw na rue de la Beaune, potem na rue Vaneau. Szybko przyzwyczailiśmy się do nowego rozkładu zajęć. Pracowałem przez cały dzień i część nocy, Giza robiła kapelusze i odwiedzała ewentualne klientki; w południe i wieczorem jedliśmy w pokoiku przy rue de la Beaune, nieraz nawet zapraszaliśmy na kawę przyjaciół.
Podpisanie traktatu pokojowego nie napełniło mnie entuzjazmem. Kilka dni wcześniej opowiedziano mi szczegółowo o srożącym się w Rumunii głodzie, w parę zaś godzin później dowiedziałem się, że samolot, którym lecieli Claude Crussard i ośmiu członków zespołu Ars Rediviva, rozbił się koło Sintry. Ta zima i wiosna upłynęły dla mnie pod znakiem dwu poważnych trosk: musiałem zdobywać pieniądze na cotygodniowe opłacanie naszych pokoi oraz ukończyć Traktat o historii religii. Pożyczałem na prawo i lewo, nawet od studenta, Alphonse'a Juillianda, który powrócił właśnie z Bukaresztu, jednocześnie zaś od innych stypendystów rządu francuskiego. Giza płakała nieraz z rozpaczy - nie udawało się jej sprzedać swoich kapeluszy. (Jesienią wszelako sytuacja zmieniła się niespodziewanie: pewien dom mody zakupił całą jej kolekcję i zamówił dziesiątki następnych kapeluszy. Niekiedy całymi miesiącami żyliśmy wyłącznie z jej dochodów.)
W maju 1947 Brutus Coste, administrujący funduszem specjalnym, przesłał mi dwadzieścia tysięcy franków, co pozwoliło mi spłacić większość długów i zaległości hotelowych. W tymże miesiącu N.I. Herescu przedstawił mnie generałowi Radescu, premierowi ostatniego wolnego rządu Rumunii. W następstwie ultimatum, jakie w marcu 1945 Wyszyński skierował do króla Michała I, Radescu schronił się w ambasadzie brytyjskiej, skąd w kilka miesięcy później samolotem wojskowym przewieziono go, w towarzystwie jego sekretarza, na Cypr. Od niedawna przebywał w Paryżu, dokąd różnymi drogami zaczynali również ściągać inni politycy. Dzięki temu w lipcu spotkałem się znów z Constantinem Visoianu, byłym ministrem spraw zagranicznych. Poznałem go w Rumunii w roku 1938, kiedy był szefem pisma „Viata Romaneasca". Dowiedziałem się, że podczas wojny zbliżył się do „socjalizmu" i uważał, że powinniśmy za wszelką cenę zdobyć sobie zaufanie i przyjaźń Sowietów. Jednakże ostatnie doświadczenia obróciły wniwecz jego złudzenia. Zaniepokoił mnie jego pesymizm co do najbliższej przyszłości. Był pewien (i nie mylił się w tym), że zostaliśmy porzuceni przez naszych „wielkich sprzymierzeńców"; Rumunię, jak i resztę Europy środkowo-wschodniej, odstąpiono Sowietom.
Wszystkie te nowiny zmartwiły mnie, ale nie zaskoczyły. Od konferencji w Teheranie, gdzie Europa została podzielona na dwie wielkie „strefy wpływów", wiedziałem, że nasz los jest przypieczętowany. Naszym głównym problemem było teraz znalezienie sposobu na „przezimowanie", według określenia Antona Golopentii, na ocalenie naszej tożsamości narodowej podczas tego nowego średniowiecza, które mogło trwać przez kilka pokoleń. My jednak, Rumuni przebywający na Zachodzie, nie mieliśmy prawa poddawać się paraliżującej rozpaczy. Musieliśmy za wszelką cenę kontynuować naszą pracę, naszą twórczość, każdy według swojego powołania.
Tak więc z zawziętością znów zabrałem się do roboty. W czerwcu napisałem artykuł o pracach Dumezila, o który prosił mnie Lucien Febvre dla swoich „Annales"; w sierpniu ukończyłem Traktat. Pozostało mi tylko jeszcze dokończenie redakcji Mitu wiecznego powrotu, częściowo przełożonego przez Mihaila Sorę, mojego dawnego studenta. Wszelako tak, jak się obawiałem, wytężona praca w ciągu ostatnich sześciu, siedmiu miesięcy oderwała mnie od dzieł teoretycznych. We wrześniu na nowo zagarnęła mnie moja dawna namiętność do Balzaka. Ilekroć nastręczało mi się jakieś wolne popołudnie, czytałem bez przerwy - także do późna w nocy - książki tego idola moich lat chłopięcych i młodości. Niebawem trafiłem na korespondencję Balzaka i najnowsze monografie o jego młodości i początkach literackich. W 1950 wypadało stulecie jego śmierci, powiedziałem sobie przeto, że mógłbym napisać i opublikować - pod pseudonimem - jakąś Vie de Balzac; byłaby to biografia sporządzona przez pisarza znającego się na interpretowaniu rozmaitych symboli religijnych i parareligijnych. Gdy ostatecznie zarzuciłem ten projekt, dotarłem już był do roku poprzedzającego pierwszy sukces Balzaka na rynku i u krytyków, jakim byli Szuanie. Jednakże nie żałowałem straconego czasu, gdyż to balzakowskie intermedium pozwoliło mi odzyskać równowagę.
Właśnie owej jesieni 1947 zawarłem znajomość z Antoine'em Bibesco i po raz pierwszy jadłem z nim śniadanie w jego wspaniałym mieszkaniu na Wyspie Św. Ludwika. Zostałem też zaproszony przez Marukę Cantacuzeno i Georges'a Enescu, mieszkających w Bellevue. W ten sposób mogłem bliżej poznać tę legendarną parę, z którą - dzięki „epizodowi Nae Ionescu" z lat 1931-1932 - wiązało mnie tyle wspomnień.
Idąc za radami H.Ch. Puecha i Alphonse'a Dupronta, byłego dyrektora Instytutu Francuskiego w Bukareszcie, gdzie też go ongiś poznałem, z początkiem października złożyłem w CNRS podanie o stypendium, poparte listami polecającymi od Louisa Re-nou, Georges'a Dumezila i Paula Masson-Oursela; dołączyłem do nich moje publikacje (Joga, „Zalmoxis" t.I, II, III, Leproblemedu chamanisme itd.)28. Cała ta dokumentacja musiała wywrzeć pewne wrażenie, gdyż po kilku dniach otrzymałem z CNRS zapomogę losową w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy franków. Aby jednak uprzedzić ewentualny sprzeciw ambasady, Alphonse Dupront uznał za stosowne poinformować o całej sprawie Stoilova, który naturalnie nie omieszkał... dopełnić swego obowiązku. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu - i nie mniejszemu oburzeniu uczonych francuskich, bardzo chwalących moją pracę - 3 grudnia 1947 dowiedziałem się, że moje podanie zostało odrzucone.
W niewiele dni po tej „niezasłużonej katastrofie" (jak ją określił jeden z moich przyjaciół) poszedłem do Gustave'a Payota. Georges Dumezil już mu mówił o mojej książce, obiecał też do niej przedmowę. Przyjął mnie wysoki, szczupły starzec, który mimo swojej cukrzycy i innych dolegliwości tryskał zadziwiającą wprost energią. Zmarszczył brwi już na sam tytuł - Prolegomenes a une histoire comparee des religions. Przekartkował manuskrypt i znów się nachmurzył; maszynopis liczył blisko siedemset stron.
- Jeśli na Prolegomena potrzebuje pan siedmiuset stron, to właściwa historia religii zabierze co najmniej dziesięć tomów!... Trzeba zmienić tytuł.
Zaproponowałem Morphologie du sacre, ale pokręcił przecząco głową:
- To zbyt nieokreślone. Jedyny tytuł, jaki może zainteresować i przyciągnąć nabywców, to Traitć d'histoire des religions (Traktat o historii religii).
Dodał, że jeśli się zgadzam, bierze książkę natychmiast. W przeciwnym wypadku, z uwagi na brak papieru, będę musiał poczekać. Wspomniałem zimę 1941, kiedy w domu wynajętym od pani Sassoon w Oksfordzie zaczynałem pisać pierwsze stronice Prolegomenów. Przypomniałem sobie noce z ostatnich dwóch lat, gdy w mieszkaniu przy rue des Saints-Peres, potem w „Hotel de Suede" trudziłem się nad ostatnimi rozdziałami... Nigdy, rzecz jasna, nie myślałem o napisaniu historii religii. Ale propozycję przyjąłem natychmiast. Najważniejsze, żeby książka się ukazała, nawet pod tytułem do niej nie pasującym.
Gustave Payot zapytał mnie, czy maszynopis jest pełny i ostateczny; wyjaśnił, że drukarnie są wymagające i za najdrobniejsze zmiany każą sobie płacić niebotyczne sumy. Zapewniłem go, że tekst jest kompletny, jednak, zanim pójdzie do składania, chciałbym go jeszcze przejrzeć. W trzy dni później zadzwonił, że znalazł już drukarnię i że jeśli przyniosę mu maszynopis w ciągu dwóch tygodni, będzie mógł go wydać z początkiem wiosny. Dodał, że z chwilą wręczenia mu tekstu otrzymam sześćdziesiąt tysięcy franków.
Nigdy nie zapomnę owych dni i nocy, jakie przeżyłem między 13 a 18 grudnia. Pracowałem głównie nocą, gdy nad rue Vaneau i „Hotel de Suede" zalegała dziwna, prawie nierzeczywista cisza. Kładłem się o brzasku, ale spałem zaledwie trzy, cztery godziny. Potem robiłem sobie wielką filiżankę kawy i znów zabierałem się do pracy... W pewnej chwili uświadomiłem sobie, że nie wiem, jaki mamy dzień tygodnia. Nie śmiałem zejść, by zapytać portiera - bałem się, że polecę głową w dół po schodach. Znów, jak w czasach młodości, doznawałem zawrotów głowy wywołanych straszliwym odczuciem czegoś deja vu. Zwaliłem się w ubraniu na łóżko i jakoś zasnąłem. Mimo skrajnego przemęczenia zdołałem uzupełnić bibliografię i zamknąć definitywną redakcję książki przed wyznaczonym terminem. (W późniejszych czasach nie miałem już odwagi powtarzać tego eksperymentu z pracą po dwadzieścia godzin bez przerwy na dobę.) Po oddaniu manuskryptu Payotowi próbowałem czytać jakąś nowelkę Balzaka, aby wyrwać się z piekielnego kręgu, w którym szamotałem się przez tydzień. Na próżno. Wskutek przepracowania zacząłem cierpieć na wagotonię. Całymi dniami, od rana do wieczora, podrzemywałem tylko, jak poczwarka.
Niedługo potem Gustave Payot zadzwonił informując mnie, że oburzony kosztorysem drukarza wycofał od niego mój manuskrypt. Nie wiedział, kiedy nastręczy się jakaś inna okazja. (Stało się to z początkiem lata, ale ta dobra nowina dotarła do mnie dość późno...)
Od dawna już nie wiedziałem, co porabia Lica Cracanera. Słyszałem tylko, że mając widoki na jakiś „wprost sensacyjny" interes zapożyczył się na wielkie sumy i że od jakiegoś czasu nie ma go w Paryżu. Potem, któregoś chłodnego wiosennego popołudnia, Cioran przyniósł mi nowinę o jego samobójstwie; ciało znaleziono na jakiejś belgijskiej plaży. Wedle krążących pogłosek Cracanera widząc, że dał się nabić w butelkę, pojechał do Brukseli, aby odzyskać przynajmniej część pieniędzy zainwestowanych w ów bajeczny interes; oczywiście, nie udało mu się to. W ten sposób utracili swoje oszczędności liczni intelektualiści rumuńscy, którzy powierzyli mu je, aby... mieć z nich zysk. Jestem pewien, że Lica Cracanera padł ofiarą własnej naiwności. Dowodem jego dobrej wiary był sam fakt samobójstwa; zwykły łobuz zniknąłby czmychając na inny kontynent. Tak czy inaczej, nie potrafię zapomnieć pomocy, jaką hojnie świadczył wielu intelektualistom podczas okupacji i nazajutrz po wyzwoleniu29.
Dla Rumunów rok 1947 zakończył się wymuszoną abdykacją Michała I, rok zaś 1948 zapowiadał pogłębienie się napięć politycznych. Liczba emigrujących z Rumunii polityków, intelektualistów, studentów w ostatnich miesiącach bardzo wzrosła i wzrastała ustawicznie. Do Paryża przybywali również ludzie internowani w obozach na terenie Niemiec i Austrii, w większości dawni legioniści.
Komunikat ambasady oznajmiał, że wkrótce rozpocznie się repatriacja obywateli rumuńskich i że ci, którzy w ciągu sześciu miesięcy nie powrócą do kraju, zostaną automatycznie pozbawieni obywatelstwa. Z wyjątkiem garstki robotników i kilku starców wszyscy postanowili pozostać we Francji. Po utworzeniu Międzynarodowej Organizacji do Spraw Uchodźców (OIR) każdy uciekinier mógł oddać swój paszport (jeśli go posiadał) i podpisać deklarację zrzeczenia się obywatelstwa kraju, z którego pochodził. Otrzymywał wówczas dowód tożsamości i w zasadzie przechodził pod opiekę państwa, w którym przebywał. Co więcej, OIR zapewniała uchodźcom przejazd do krajów, które zechciały ich przyjmować, to znaczy do państw Ameryki Południowej, Kanady i Australii.
Liczni Rumunii - uciekinierzy, bądź dawni pracownicy służb dyplomatycznych, konsularnych i gospodarczych - postanowili jak najszybciej wyjechać do Argentyny. Z jednej strony władze argentyńskie zachęcały do imigracji; z drugiej - napięcie pomiędzy USA a Sowietami tak się wzmogło, że nowa wojna wydawała się chwilami nieunikniona. Ryzyko, że się zostanie zaskoczonym przez „bieg wydarzeń" w Europie środkowej bądź zachodniej, zdawało się niekiedy bardzo realne. Poza tym wielu uchodźców uważało, że możliwości zarabiania na życie na innych kontynentach będą się kurczyć w miarę upływu czasu. Wszystko to tłumaczy wyjazd większości Rumunów w 1948.
Takie właśnie powody skłoniły Gizę do wpisania się wiosną 1948 na listę w konsulacie argentyńskim. Domy mody nadal zamawiały u niej kapelusze; od pewnego czasu umiała też szyć. Wyjaśniła mi, że to najlepszy moment do spróbowania szczęścia w Buenos Aires. Jednakże liczba osób zapisanych w konsulacie była pokaźna. Należało uzbroić się w cierpliwość.
Jeśli chodzi o mnie, nie myślałem emigrować. Ryzyko nie obchodziło mnie, byłem zdecydowany pozostać we Francji. Czekałem zresztą na ukazanie się kilku moich książek i artykułów. W lutym dostałem korektę Technik Jogi oraz obszernego studium pt. Le „dieu lieur" et le symbolisme des noeuds, który ukazał się w „Revue de l'histoire des religions". W marcu poznałem Georges'a Bataille'a, z którym długo rozmawiałem w moim pokoju w „Hotel de Suede". W 1936 przeczytał moją Jogę; szczególnie zainteresowały go rozdziały o tantryzmie. Zaproponował mi współpracę z „Critique". W kilka tygodni później przesłałem mu pierwszy artykuł. Skądinąd nie traciłem nadziei, że Payot przed końcem roku wyda mój Traktat. W maju, niedługo po ukazaniu się Technik Jogi, na kilka wykładach wygłoszonych w Ecole des Hautes Etudes streściłem swoją ulubioną książkę - Mit wiecznego powrotu30.
Owa wiosna 1948 wiąże się jednak w mojej pamięci z pierwszymi próbami utworzenia organizacji kulturalnej emigrantów rumuńskich. Oprócz stypendystów rządu francuskiego, którzy odmówili powrotu do Rumunii, przebywali w Paryżu studenci, którzy przyjechali przed i w czasie wojny, a także wielu intelektualistów (dziennikarzy, profesorów, naukowców). Generał Radescu poprosił mnie o sporządzenie planu działań kulturalnych na rzecz środowiska rumuńskiego. Zasugerowałem mu założenie najpierw stowarzyszenia „Mihai Eminescu", które by organizowało odczyty publiczne i wydawało pismo literackie (pod tytułem „Luceafilrul")31, a także przydzielało stypendia ubogim studentom i intelektualistom w najtrudniejszej sytuacji materialnej.
Nie będę tutaj streszczał dziejów ówczesnej diaspory rumuńskiej. Przypomnę tylko, że po abdykacji Michała I i emigracji wielu polityków oraz dawnych urzędników MSZ wydawało się jeszcze możliwe powołanie Komitetu Narodowego, który by reprezentował wszelkie ruchy opozycyjne tak w Rumunii, jak i poza nią. Fundusze, już dość dawno zdeponowane w Szwajcarii i Portugalii, mogłyby - przynajmniej z początku- pokrywać wydatki na organizację i działalność Komitetu. (W kilka lat później amerykańska organizacja „Free Europę" zachęcała do tworzenia komitetów „Narodów Ujarzmionych" i wspierała je). Jak należało - i słusznie - oczekiwać, rumuński Komitet
Narodowy próbował sformować ostatni premier, generał Radescu, któremu pomagali Grigore Gafencu i Brutus Coste. Wskutek zawiści i konfliktów wewnętrznych, właściwych każdej emigracji, nie udało mu się to jednak i w końcu zrezygnował. Tymczasem przemysłowiec N. Malaxa, który właśnie opuścił Rumunię, postawił do dyspozycji Radescu część pieniędzy, jakie uzyskał był ze sprzedaży swoich fabryk i zdeponował w Szwajcarii. Tym sposobem generał mógł od maja 1948 do zimy 1949 wypłacać stypendia studentom i sfinansować wydanie dwóch numerów pisma „Luceafarul".
Wespół z paroma przyjaciółmi i kolegami założyłem stowarzyszenie kulturalne „Mihai Eminescu". Publicznie po raz pierwszy pokazaliśmy się z okazji obchodów 10 maja32, w nabitej po brzegi sali Towarzystw Naukowych, gdzie później wygłaszałem odczyty na temat obu rumuńskich tradycji duchowych i Mihaia Eminescu. Jednocześnie przygotowywałem pierwszy numer „Luceafarul", w czym pomagali mi liczni pisarze rumuńskiej diaspory. Tom, liczący sto osiemdziesiąt stron, otwierał wiersz pod tytułem Żegnaj, wolności! podpisany nazwiskiem Valeriu Anghel, w rzeczywistości zaś pióra Vasile Voiculescu, który potajemnie przesłał go nam z Rumunii.
Byłem, rzecz jasna, świadom kłopotów, jakie tego rodzaju wystąpienia mogą ściągnąć na moją rodzinę w Rumunii. Ale w takiej samej sytuacji byli wszyscy emigranci rumuńscy. Dowiedziałem się, że od około dwóch lat nie wznawia się już moich książek - stałem się persona non grata. Moja korespondencja z rodziną i przyjaciółmi w Rumunii stopniowo słabła, w 1948 zaś urwała się na długo. Z ostatnich listów od rodziców wywnioskowałem, że „śrubę dokręcono" o wiele mocniej, niż można się było obawiać; oni jednak byli szczęśliwi, że mogę żyć, pracować i publikować w Paryżu. Przy każdej możliwej okazji przesyłałem im paczki żywnościowe, później zaś niewielkie sumy pieniędzy, nigdy wszakże nie miałem pewności, czy je otrzymują. W rok później dowiedziałem się, że po jednej z takich przesyłek moja siostra Corina była przesłuchiwana przez milicję. Musiałem zatem zrezygnować z finansowej pomocy rodzinie. Przez długi czas wiadomości od niej otrzymywałem jedynie drogą pośrednią.
*
Pod koniec lipca 1948 odbywał się w Paryżu pierwszy międzynarodowy kongres orientalistów, na którym przedstawiłem krótki referat o symbolice siedmiu kroków Buddy. Przy tej okazji zawarłem znajomość z licznymi kolegami po fachu; niektórzy z nich (Duchesne-Guillemin, G. Widengren, głównie zaś Stig Wikander) stali się moimi przyjaciółmi. Bardzo też byłem rad ze spotkania z Etiennem Lamotte i innymi indianistami, którzy nadesłali mi entuzjastyczne listy w związku z Technikami Jogi.
Na krótko przed kongresem Theodore Besterman zaproponował mi kilkumiesięczne zastępstwo w UNESCO, na miejscu urzędnika, którego wysłano służbowo na Wschód. W ten sposób zapoznałem się z zakresem pracy i rozkładem zajęć intelektualisty działającego w takiej instytucji; zetknąłem się w niej z rozmaitymi specjalistami od oświaty i z urzędnikami zajmującymi się planowaniem w sferze kultury. Jednakże miałem swobodę w organizowaniu swojej pracy, tak że codziennie pozostawało mi kilka godzin na lekturę. Któregoś popołudnia zadzwonił do mnie Payot; chciał wiedzieć, kiedy mógłbym skończyć książkę Le Chamanisme, o której mówiłem mu już dawniej. Dowiedziałem się przy tej okazji, że Traktat o historii religii jest już w druku (istotnie, pierwsze korekty otrzymałem we wrześniu).
27 sierpnia 1948 w towarzystwie naszej przyjaciółki Marty, córki doktora Vasile Voiculescu, odwiozłem Gizę do Marsylii. Tam, razem z dwutysięczną rzeszą innych emigrantów, weszła na pokład statku wynajętego przez Międzynarodową Organizację do Spraw Uchodźców. W pierwszych listach pisała mi, że podróż odbyła w warunkach wprost okropnych. Na szczęście nasi przyjaciele i znajomi mieszkający już w Buenos Aires pomogli jej szybko zapomnieć o tym koszmarze. W kilka miesięcy udało jej się otworzyć pracownię krawiecką. Po jakimś czasie zaczęła zarabiać na tyle dobrze, że mogła kupić niewielkie mieszkanie. Na odwiedzenie Paryża wszakże mogła sobie pozwolić dopiero po pięciu latach.
Pod koniec października nadarzyła mi się sposobność spędzenia całego dnia w Saulchoir, z o. de Menasce i jego grupą „Woda Żywa". Wróciłem do Paryża oczarowany majestatycznością tej samotni. W drodze powrotnej zadawałem sobie pytanie, czy moja nieprzerwana praca, artykuły i książki, które pisałem, nie oddalają mnie niepostrzeżenie od źródeł życia i duszy...
Sylwestra spędziłem z Herescu, Cioranem i innymi przyjaciółmi u Mme Foli, mieszkającej przy avenue Trudaine. W rzeczywistości spędziłem tę noc u boku Christinel, tak jakby oprócz nas dwojga nie było więcej nikogo.
Wśród osiadłych w Paryżu Rumunów, z którymi związała mnie przyjaźń, był dawny korespondent gazety „Universul", Mihai Niculescu. Pracował wówczas nad doktoratem o Jeanie Giraudoux. Zaproszony przez Gizę na kawę pewnego popołudnia późnej jesieni 1947 przybył w towarzystwie znajomej, którą od dawna chciał nam przedstawić - Sybilli Cottescu. Była to młoda, piękna kobieta o długich czarnych włosach spadających jej na ramiona. Od razu znalazłem się pod urokiem jej powolnych ruchów, spokojnego i śmiałego spojrzenia prosto w oczy rozmówcy. Po rumuńsku mówiła biegle, ale z wyraźnym francuskim akcentem. Mihai Niculescu powiedział mi, że mieszka ona w Paryżu od szóstego roku życia i że ukończyła kolegium katolickie, gdzie obecnie wykłada łacinę. Dowiedziałem się również, że jest szwagierką dyrygenta Ionela Perlei, zaangażowanego właśnie do La Scali na sezon zimowy.
Spotykaliśmy się jeszcze kilka razy; zawarłem znajomość z paroma jej przyjaciółkami, również nauczycielkami w kolegium Św. Teresy. Sybilla od wielu lat zajmowała niewielkie mieszkanie w Bois-Colombes, dokąd zaprosiła mnie, razem z kilkoma przyjaciółmi, na Sylwestra. Z powodu jednak nękającej mnie podówczas wagotonii nie mogłem tam pójść. Pierwszą wizytę złożyłem jej wiosną 1948. Z owego śniadania zapamiętałem tylko to, że poznałem wówczas Christinel. W odróżnieniu od swoich sióstr była blondynką o niebieskich oczach, podobnie jednak jak Sybilla włosy miała puszczone luźno na ramiona, len pierwszy obraz nie zatarł się w mojej pamięci; śmiała się - po dziecinnemu, a przecież niepokojąco kobieco zarazem - odsłaniając zęby i przechylając lekko głowę.
Wiedziałem, że niedawno powróciła z Włoch, gdzie spędziła ponad rok z Lisette i Ionelem Perlea. Nie domyślałem się wtedy, gdy słuchałem jej opowieści o Neapolu, Santa Margherita czy Rzymie, że niedługo połączymy swoje losy. Ciekawiły mnie tylko anegdotki z jej podróży. Odpłynęła z Konstancy na parowcu rumuńskim „Transilvania"; znalazłszy się w Neapolu, od razu wyruszyła do Mediolanu. Część zimy spędziła z Ionelem i Lisette w Santa Margherita i Mediolanie, po czym razem pojechali do Rzymu, wreszcie do Neapolu, gdzie Ionel dyrygował serią przedstawień w teatrze San Carlo. W Neapolu widziała się z Niną Battali, ową młodą malarką, z którą zaprzyjaźniłem się w 1938. Gdy Christinel powiedziała, że zamierza pojechać do Paryża, Nina wspomniała jej o mnie. Christinel, która czytała Majtreji oraz inne moje głośne powieści, uważała mnie za autora uznanego, a więc w „pewnym wieku". Kiedy zapytałem ją, czy to określenie oznacza starca, uśmiechnęła się, nieco zakłopotana, ale nie odpowiedziała. Zaśmiałem się również, nie bardzo wiedząc, dlaczego.
Owego dnia w Bois-Colombes była też chyba matka owych trzech młodych kobiet, Maria Sendrea - Mamy, jak nazywały ją przyjaciółki Sybilli i jak sam niebawem zacząłem ją nazywać. Myślę, że nigdy potem nie zdarzyło mi się spotkać kobiety pozostającej równie młodą, piękną i uroczą w wieku, w którym mogłaby być już babcią. W mojej pamięci nie zmieniła się w późniejszym czasie: jej włosy nadal były olśniewająco białe, twarz - szlachetna i łagodna, oczy spoglądały głęboko, niekiedy z melancholią, nigdy jednak nie ocieniał ich smutek. Wszystkim, którzy się z nią stykali, przypominała piękne księżne z ubiegłych stuleci. (W dwadzieścia lat później Petru Comarnescu nie omieszkał nam przypominać, nieraz ni w pięć, ni w dziewięć, że rodzina Sendrea wywodziła się z rodu Stefana Wielkiego). Nie miałem już więcej zobaczyć swojej matki, zmarłej w 1976 w wieku dziewięćdziesięciu lat; Mamy, jak długo żyła, zastępowała mi ją...
Niedługo poznałem Lisette (być może jeszcze piękniejszą niż jej siostry) i Ionela Perleę, nadal noszącego bródkę, z którą opuścił obóz w Mariafuhr w Austrii. Obszerniej opowiem o nich na następnych stronach. Szybko zaprzyjaźniłem się z Lisette, której spontaniczność, dobroć i optymizm, gdy wyobrażała sobie przyszłość, natychmiast polubiłem. Byłem też pod wrażeniem miłości, jaką okazywała siostrom, oddania, z jakim opiekowała się nimi i tego, że każdą, najkrótszą nawet chwilę, pragnęła spędzać z nimi i z Mamy.
Ionel Perlea był z początku bardziej powściągliwy. Lubił przysłuchiwać się rozmowie, ale nie dawał się w nią wciągnąć, jeśli nie dotyczyła go bezpośrednio. Przyjaciółmi zostaliśmy dopiero później i w miarę, jak lepiej go rozumiałem (i odgadywałem prawdziwą treść życia tego człowieka, zamkniętego w świecie własnego muzycznego geniuszu), mój podziw dla niego wzrastał. Na Wielkanoc rodzinę i kilku przyjaciół zaprosił do rumuńskiej restauracji, otwartej niedawno przy rue Saint-Jacques. Po intensywnej całorocznej pracy i sukcesach, jakie odnosił wszędzie we Włoszech, pozwolił sobie na krótkie wakacje w Paryżu (wyrażenia „na łonie rodziny" jednak nie lubił).
Owej świątecznej nocy, która zakończyła się o drugiej nad ranem, przekonałem się, jak urzekająca, radosna i pełna życia może być Christinel, gdy da się unieść „świątecznemu nastrojowi". Nigdy bym nie przypuszczał, że ta angeliczna, niebieskooka blondyneczka o włosach spadających jej na ramiona, jak u nastolatki, potrafi śmiać się tak żywiołowo, a przede wszystkim - śpiewać z takim humorem i werwą. Patrzyłem na nią i słuchałem, cały pod jej urokiem, ale nie zdawałem sobie sprawy, co się ze mną dzieje, nie wiedziałem, że jesteśmy przeznaczeni jedno drugiemu...
Zobaczyłem ją znowu w dwa tygodnie później na imprezie zorganizowanej przez Stowarzyszenie „Mihai Eminescu" w lokalu Towarzystw Naukowych. Kapelusz, jaki zrobiła dla niej Giza, przyozdobiony był bukiecikiem fiołków. Odgadywałem, że pragnęłaby zostać ze mną, ale czekali na mnie przyjaciele i koledzy. Potem zagarnął mnie wir wizyt i spotkań, i nie widzieliśmy się długo. Któregoś popołudnia zadzwoniła do mnie mówiąc, że czyta Techniki Jogi, i że to bardzo ciekawe, ale - przyznała się nieśmiało - jej lekturę hamują terminy specjalistyczne i słowa sanskryckie. Z pewnością nie byłbym w stanie sobie wyobrazić, że w parę lat później to właśnie ona będzie przepisywała na maszynie moje monografie - Le Chamanisme i Jogę - i że znakomicie opanuje terminologię specjalistyczną kilku języków orientalnych...
Jesień 1948 pozostaje w mojej pamięci jako długa i niewypowiedzianie piękna. Moja tymczasowa posada w UNESCO była dość dobrze płatna, tak że mogłem zapraszać przyjaciół do restauracji czy na spektakl. Z codzienną pracą porałem się w dwie, trzy godziny; przez resztę czasu czytałem rękopisy do „Luceaf2rul", przeglądałem następne korekty Traktatu i sporządzałem do niego indeks. Dopiero wieczorem miałem pełną swobodę. Nawet Paryż wydawał mi się n o wy teraz, gdy odkrywałem go ponownie podczas długich spacerów z Christinel. W owym czasie zajmowała z przyjaciółką mieszkanie przy rue de Segur, dość blisko rue Vaneau. Właścicielka, sędziwa i dystyngowana Mile Blanche de La Riviere, odnajmowała im dwa pokoje.
Widywaliśmy się i jadaliśmy razem obiad niemal co wieczór; niekiedy zapraszaliśmy Sybillę albo Herescu i ruszaliśmy razem na odkrywanie kafejek i lokali Mont-parnassu. Nade wszystko jednak lubiliśmy się włóczyć tylko we dwójkę po ulicach między Ecole Militaire a Sevres-Babyione. Znaliśmy tam każdą ławkę, każdą trafikę i latarnię. A jednak pewnej nocy zagubiliśmy się; na rue de Segur trafiliśmy dopiero o świcie...
Nieraz zadawałem sobie pytanie, mocą jakiego to cudu odzyskałem naiwność i entuzjazm lat młodzieńczych, nie czując się jednocześnie przytłoczony poczuciem śmieszności. Istotnie, zachowywałem się jak zakochany licealista, czułem jednak, że chodzi tu również o coś innego, że żałosna banalność zachowania młodych skrywa najprawdopodobniej rozmaite fazy procesu całkowitej odnowy. Czułem, że u boku Christinel ponownie odnajduję moce życia i wymiar duchowy, zatarte przez „Historię" ostatnich lat.
Przypominając sobie niekiedy, w moim pokoju w „Hotel de Suede", pewne „śmieszne" gesty czy wyrażenia, wzruszałem z uśmiechem ramionami. Nie dawałem się zwieść pozorom. Dawno już zrozumiałem tajemniczy i pozornie śmieszny sposób przejawiania się sacrum w przedmiotach bądź uczynkach świeckich. Uważałem, że ta dialektyka hierofanii stanowi wzorzec wszelkiego ludzkiego istnienia, jednocześnie ją maskując. Byłoby czymś tragikomicznym, gdybym nie odgadł, co mi się właśnie przydarza, gdybym nie przeczul, że poprzez Christinel mogę odzyskać własną pełnię...
Lubiła słuchać opowieści z mojego życia. Gdy pewnego dnia zapytała mnie, nad czym właśnie pracuję, trochę żartem zacząłem jej mówić o inicjacjach i ekstazach szamanów. Uśmiechnęła się, próbując ukryć smutek. Udałem zdziwionego i spytałem ją z kolei:
- Nie wydaje ci się to interesujące?
- Owszem. Wszystko, co robisz, jest interesujące, wszystko, co napisałeś o filo zofii indyjskiej i religiach, jest wprost pasjonujące. To część twojego powołania... Ale dodała po chwili - literatura też jest jego częścią...
Przerwałem jej:
- A dla kogo mam pisać? Literaturę mogę pisać tylko po rumuńsku. W języku, w którym marzę...
- Pisz dla tych kilku Rumunów, którzy cię cenią. Uśmiechnęła się, po czym dodała prędko:
-Na przykład - dla mnie...
Popatrzyliśmy sobie w oczy, zdziwieni oboje tym, co się stało. (Ale w parę chwil później kilkakrotnie zadałem sobie pytanie: „Co się stało?") Musiałem jednak coś powiedzieć.
- Literatury nie uprawiam już od trzech albo czterech lat, a wszystko, co napisałem ostatnio, jest do niczego...
- To nieważne - przerwała mi. - Jeśli rzeczywiście w tym języku marzysz, to na pewno kiedyś, później...
- Tylko w tym języku również mogę wyznać kobiecie, że ją kocham... Odgadłem, że się zarumieniła, ale spojrzała na mnie ironicznie.
- Chyba przesadzasz-wyszeptała. (Na pewno myślała o mojej młodości w Indiach.)
Wiedzieliśmy, ze jesteśmy w sobie zakochani, ale ja jeszcze się nie zdeklarowałem, jak gdyby pragnąc przedłużyć tę jedyną w swoim rodzaju błogość i nie uwalniać się spod władzy czaru. Jednakże któregoś wieczoru w taksówce powiedziałem jej:
- Chciałbym, żebyś wiedziała, że byłem szczęśliwy w małżeństwie.
Jej twarz rozjaśniła się; uśmiechnęła się, posyłając mi długie spojrzenie. Przez chwilę myślałem, że zamierza coś powiedzieć, ale nadal milczała i spoglądała na mnie dziwnie, jak jeszcze nigdy dotąd. (Wiedziałem, że była dwa razy zamężna i że rozstała się również ze swoim drugim mężem, ale rozwód nie był jeszcze oficjalnie orzeczony.)
Potem zaczęliśmy mówić o czymś innym.
„Znaki" wszakże (jak nazwaliśmy je później) mnożyły się. Pewnego wieczoru, zaproszony na obiad na rue de Segur, z niezwykłą uwagą wyszukałem gruszkę, obrałem ją i połówkę ofiarowałem Christinel. Ponieważ nikt nie reflektował na drugą połówkę, zjadłem ją sam. Wtedy Mile de La Riviere mimochodem, ale nie bez humoru, wspomniała o tradycyjnym wierzeniu, że jeśli ktoś dzieli się z kobietą obraną przez siebie gruszką, pisane mu jest spędzić z tą kobietą resztę życia. Wypadało mi coś powiedzieć, więc stwierdziłem tylko, że zawsze podziwiałem tradycje i mądrość ludową...
*
Przez ostatnie tygodnie 1948 cały czas byliśmy razem. Nie wahaliśmy się chodzić po ulicach objęci i przystawać, nieraz pod latarniami, aby całować się długo, jak młodociane pary, odkrywające właśnie spontaniczną i niewinną rozkosz. W istocie nie bardzo wiedzieliśmy, co się z nami dzieje i czy ukrywanie się ma jeszcze jakikolwiek sens. Byliśmy pewni, że wszyscy wokół nas, poczynając od Mamy, dawno już odgadli prawdę. Co do mnie, nie uważałem za konieczne obszerniej i dokładniej wyjaśniać sytuację, która wydawała mi się jasna jak słońce.
Sylwestra postanowiliśmy świętować z całą rodziną u Mme Foli, matki Jacqueline Desjardins, najlepszej przyjaciółki Sybilli, która oprócz dwu swoich młodych przyjaciółek i koleżanek z pracy zaprosiła Nicolae Herescu, Emila Ciorana, Luciana Badescu i Mihaia Niculescu. Christinel była zaziębiona, ale wiedziałem, że nie zrezygnuje z uroczystości. Gdy pojawiła się w olśniewającej wieczorowej sukni, która odsłaniała jej ramiona, gdy wziąłem ją w objęcia i po przyjacielsku ucałowałem w policzki, ogarnął mnie lęk; była wprost rozpalona. Wyjaśniła mi ze śmiechem, że kilka godzin wcześniej zmierzyła sobie temperaturę i zobaczyła, że ma czterdzieści stopni gorączki; aby więc nie wybuchnąć płaczem, schowała termometr. Błagała, abym nie wspominał jej o gorączce i nie wyrzucał popełnionej nieroztropności.
- Przy tobie się nie boję - wyszeptała. - Jeśli potrafisz mnie obronić, nic nie może mi się przydarzyć!
Chroniłem ją w ten sposób, że przez cały czas trzymałem ją przy sobie. Chwilami zapominałem, że spędzam Sylwestra z przyjaciółmi; patrzyłem tylko na nią, mówiłem tylko do niej. Na szczęście, mimo gorączki, umiała rozbawić nas wszystkich swoimi piosenkami i śmiechem oraz improwizowanymi scenkami - na przykład udając, że swój kieliszek szampana wychyla szybciej niż ktokolwiek z nas. Ostatecznie zdołała uspokoić nawet Mamy i Lisette wmawiając im, że jej gorączka znacznie spadła.
Zabawa skończyła się o ósmej rano - i odtąd nie rozstawaliśmy się już. Gdy 9 stycznia 1949 Christinel zamieszkała sama w hotelu niedaleko Ecole Militaire, pozostałem z nią; to były nasze zaręczyny. Nie myśleliśmy o niczym innym, byliśmy szczęśliwi, że wreszcie możemy być razem przez dłuższy czas. Nie usiłowaliśmy odgadywać przyszłości. (Formalności rozwodowe z różnych przyczyn opóźniały się, ale wreszcie Christinel była wolna. Tak jak sobie obiecywaliśmy, ślub cywilny wzięliśmy 9 stycznia 1950, dokładnie w rok po naszych zaręczynach; ślub kościelny miał miejsce tego samego dnia wieczorem.)
Stopniowo zaczynałem sobie uświadamiać, w jakim kierunku odmieni się moje życie: kontynuowałem swój program roboczy (głównie studia orientalistyczne i religioznawcze), ale nie godziłem się już na to, aby pochłaniała mnie wyłącznie ta działalność ściśle naukowa. Coraz bardziej pociągały mnie głębsze, zagadkowe wymiary moich ostatnich przeżyć; czułem, że w jakiś tajemniczy sposób były mi one przeznaczone i zdążały do jakiegoś celu, którego na razie nie mogłem jeszcze zrozumieć.
Tak więc realizowałem nadal swój program. 15 stycznia 1949 w Musee Guimet wygłosiłem odczyt na temat tantryzmu. Przysłuchiwali się mu między innymi Puech, Masson-Oursel i tybetolog Jacques Bacot. Wszyscy trzej zachęcali mnie do zajęcia się tym tematem w książce monograficznej33. W kilka dni później dawałem informację prasową o Traktacie o historii religii. Entuzjastyczna opinia Dumezila, a także listy otrzymane od licznych uczonych, których podziwiałem, oraz pierwsze, bardzo pochlebne recenzje, utwierdziły mnie w przekonaniu o wartości mojej książki i jej przyszłej roli. Traktat został szybko wyczerpany, natychmiast wydany ponownie, w kilka zaś miesięcy po jego ukazaniu się wydawnictwo Einaudi zakupiło prawa na przekład włoski. (Ale ani ja, ani Gustave Payot nie mogliśmy sobie wówczas nawet wyobrazić, jak wielkim powodzeniem cieszyć się on będzie u czytelników i krytyków, oraz na ile języków zostanie przełożony.) Z końcem maja wyszedł Mit wiecznego powrotu. Jest to prawdopodobnie najbardziej dyskutowana spośród moich książek, szczególnie przez filozofów; w Stanach Zjednoczonych-również przez teologów. (Z emocją czytałem kartkę pocztową od Benedetta Croce; niektóre z zawartych w niej uwag czcigodny filozof rozwinął później w artykule zamieszczonym w „Quaderni delia Critica"34.)
Również owej wiosny 1949 zawarłem znajomość z Raffaelem Pettazzoni. Zatrzymał się w Paryżu dla spotkania ze mną; miał mianowicie nadzieję, że uda mi się namówić Payota do wydania przekładu jego książki z 1924 - La religione greca, w wersji poprawionej i z uaktualnioną bibliografią. Wyszedłem po niego na Gare de Lyon. Rozpoznałem go już z daleka - niedużego, ubranego z powściągliwą elegancją, często uśmiechającego się z zażenowaniem (był mocno głuchy i nierzadko nie rozumiał, co się do niego mówiło, toteż nie wiedział, co odrzec). Tam, na dworcu, przypomniałem sobie swoją mansardę przy strada Melodiei, w Rumunii, gdzie czytałem I Misteri, oraz pokój przy Ripon Street w Indiach, gdzie późno w nocy czytałem znowu La religione greca... Jedną z moich wielkich satysfakcji było przyczynienie się do wydania tej książki we francuskim przekładzie. Potem widziałem się z Pettazzonim jeszcze kilka razy: w Rzymie, dokąd zaprosił mnie do wygłoszenia wykładu na temat szamanizmu, na kongresie w Amsterdamie i - po raz ostatni - jesienią 1958 w Tokio, na parę miesięcy przed jego śmiercią.
*
W lutym Christinel zainstalowała się w mieszkaniu Sybilli w Bois-Colombes. Widywaliśmy się tak często, jak to było możliwe. Jak zawsze, lubiła słuchać o moich aktualnych pracach, a zwłaszcza o planach na przyszłość. Z emocją kartkowała egzemplarz niemieckiego przekładu Majtreji, przesłany mi przez wydawnictwo Nymphenburger Verlag, i aż zaklaskała, po dziecinnemu, a jednocześnie z uniesieniem, gdy jej powiedziałem, że Brice Parain jest zachwycony Majtreji, na którą zgłosił opcję dla Gallimarda.
- Sądzę, że odniesie taki sam sukces jak w Rumunii. Wtedy mógłbyś zaproponować przetłumaczenie innych powieści - na początek Wesele w niebie... A potem tę, którą napiszesz - dodała półgłosem.
- Najpierw muszę skończyć Le chamanisme - rzekłem nieśmiało.
- Nie szkodzi, poczekamy... - powiedziała zachęcająco, z ironicznym uśmieszkiem.
Z Bois-Colombes wracałem przed południem; jeśli nie miałem jakichś spotkań, zamykałem się w swoim pokoju w „Hotel de Suede" i pracowałem aż do wieczora, kiedy przychodziła Christinel i szliśmy razem na obiad do małej restauracyjki. Lisette i Ionel wynajęli dla całej rodziny willę na Capri; byliśmy zaproszeni do spędzenia w niej części lata. Christinel wyjechała już w drugiej połowie maja, Sybilla i ja mogliśmy się tam udać dopiero w dwa miesiące później. Miałem nadzieję, że wkrótce będę miał gotowe pierwsze rozdziały Le Chamanisme. Znów zacząłem pracować po dwanaście, czternaście godzin dziennie. Prawie wszystkie popołudnia spędzałem w Muzeum Człowieka weryfikując i kompletując swoją dokumentację etnologiczną. Nocami pisałem, aż do świtu. Już jakiś czas temu ukończyłem rozdział o symbolice stroju szamańskiego; nader pochlebny komentarz Dumezila, który ów rozdział poprawił z właściwą sobie cudowną sumiennością, w dziesięćkroć dodał mi ochoty do dalszej pracy. Pisałem namiętnie, niemal zafascynowany intrygującymi znaczeniami, jakie odkrywałem w tym, co określałem mianem „archaicznych technik ekstazy".
Z tej euforii wyrwało mnie pewne popołudnie w opactwie Royaumont, dokąd mnie zaproszono na ostatni z serii koncertów Międzynarodowych Tygodni Muzycznych. W swoim Dzienniku odnotowałem emocję, jaka owego dnia 26 czerwca 1949 mnie pochwyciła, gdy przez szybę autokaru zobaczyłem pola usiane makami, przypominającymi mi krajobrazy dzieciństwa, równiny i niebo Rumunii. Nagle poczułem, że owładnęła mną magia pełni lata. Tego czaru nie mogła przełamać nawet cudowna muzyka Poulenca. W drodze powrotnej, nocą, w tymże samym autokarze zacząłem w myśli „filmować" nową powieść. Jednak w miarę dokładnie widziałem jedynie jej początek i koniec. Pisać zacząłem nazajutrz. Znalazłem tytuł - Noaptea de Sanziene (Noc Świętojańska)35; wiedziałem też, że akcja będzie się rozwijać około 1936-1937 roku. Le Chamanisme zamierzałem kontynuować popołudniami i wieczorami, nocami zaś chciałem pisać powieść. Ale wnet musiałem zrezygnować z tego optymistycznego projektu.
Przeczytałem ponownie trzysta stron Apokalipsy, powieści rozpoczętej w Lizbonie i przerwanej w 1944, i odniosłem wrażenie, że mógłbym „ocalić" z niej jedną postać - Vadastrę - oraz niemałą liczbę epizodów, w których grała ona główną rolę. Nie wiem, czy to był błąd, ale włączenie Vadastry w tkankę Forei interdite przyczyniło mi mnóstwo kłopotów. Pisanie tej powieści-rzeki zajęło mi prawie pięć lat (co prawda, mogłem jej poświęcić nie więcej niż kilka miesięcy w roku), toteż w dalszym ciągu będę jeszcze do tej sprawy wracał. Naturalnie, akcja, sztafaż i postacie ulegały w ciągu pięciu lat wielu zmianom, temat centralny wszakże pozostał ten sam - ten, który „zobaczyłem" w autokarze wiozącym mnie z Royaumont. Była nim pewność głównego bohatera, Stefana Viziru, że rytmy kosmiczne i wydarzenia historyczne skrywają głębokie sensy natury duchowej, przede wszystkim zaś jego nadzieja, że miłość może przełamywać poziomy bytu i objawiać nowy wymiar istnienia; mówiąc inaczej, może być doświadczeniem absolutnej wolności. Muszę jednak zaznaczyć, że obsesją Stefana Viziru miała stać się niebawem paradoksalna nadzieja, iż można być zakochanym w dwóch kobietach naraz36. Ta z pozoru niemożliwa do urzeczywistnienia sytuacja miała w jego oczach zrównać się z doświadczeniem świętości.
Jak się spodziewałem, Christinel była uszczęśliwiona dowiedziawszy się, że piszę powieść. Stało się dokładnie to, co przewidywała. Co do mnie, czułem, że pisanie pójdzie mi lepiej, gdy znowu będziemy razem. Pierwsze sto stron, napisane w pokoju hotelowym, wydawały mi się nie całkiem udane, toteż przerwałem powieść. Zresztą musiałem opracować jeden artykuł do „Critique", kilka zaś do „Revue de l'histoire des religions". Poza tym uzyskanie w prefekturze policji „karty podróżnej" i wizy w ambasadzie włoskiej zabierało wiele czasu.
Wyjechałem 14 lipca 1949 w towarzystwie Sybilli, Jacqueline i Oaniego (synka Lisette i Ionela); po dwóch dniach dotarliśmy na Capri. Już od Genui, gdzie powitały mnie oleandry z lat mojej młodości, żyłem w stanie permanentnej euforii. Miałem wrażenie, że odnalazłem kierunek i wymiary mojego prawdziwego istnienia: odtąd los pozwoli mi poświęcić się wyłącznie mojemu powołaniu - temu, które odgadłem już jako chłopiec, to znaczy rozszyfrowywaniu, drogą możliwie ścisłej analizy, znaczeń zjawisk religijnych, oraz próbom - na podstawie wiarygodnej dokumentacji - zrekonstruowania ich historii. Nie zamierzałem też więcej tłumić swojej literackiej wyobraźni, co czyniłem od paru lat.
Przez pierwsze dwa tygodnie mieszkaliśmy z Christinel w przybudówce do willi „Monacone", dokładnie na wprost słynnych urwisk Faraglione. Potem, aż do 1 września, kiedy wyjechaliśmy do Rzymu, byliśmy goszczeni w willi „Ruggiero" przez Ninę Battali, zamieszkującą w niej od niedawna. Pisałem bez przerwy, jak szaleniec, wszędzie - w cieniu parasolowatej pinii bądź oparty plecami o skałę, albo wreszcie w kącie tarasu willi „Ruggiero". Przede wszystkim jednak spacerowaliśmy we dwójkę zapuszczonymi ścieżkami, ledwo widocznymi pośród kamieni.
Owo lato, gdy wszystko na powrót wydawało mi się możliwe, pozostało w naszej pamięci czymś jakby podarunek z innego świata. Później jeszcze kilkakrotnie wracaliśmy na Capri, ale już nigdy - nawet wtedy, gdy przestało nam grozić widmo ubóstwa - nie mieliśmy odwagi spędzić wakacji na wyspie, która niegdyś, jeden jedyny raz, była „naszą" wyspą...
*
W Rzymie, gdzie spędziliśmy dziewięć dni jako goście naszej przyjaciółki, Giny Massari, poznałem Ernesta De Martino, którego staraniem - po Technikach Jogi - tłumaczono właśnie na włoski Traktat o historii religii. De Martino rozwiódł się ze swoją pierwszą żoną, córką V. Macchioro (poznałem ją w Neapolu w 1927), i ożenił się powtórnie z młodą kobietą, którą poznał na południu Włoch podczas badań terenowych. Ulubiony uczeń Macchiora, student Benedetta Croce (który wydał jego pierwszą książkę z dziedziny historii i etnologii), Ernesto De Martino przed kilkoma laty związał się z partią komunistyczną i wśród skrajnie lewicowych intelektualistów cieszył się zasłużonym prestiżem. W redagowanej przez siebie w wydawnictwie Einaudi serii opublikował niedawno książkę II pensiero tnagico, w której usiłował rozwinąć „historyzm" Crocego w odniesieniu do interpretacji mentalności archaicznej. Według De Martino sama natura, nie tylko egzystencja ludzka, była „culturalmente condizionata". Innymi słowy, zjawiska typu magicznego bądź szamańskiego (bilokacja, wywoływanie duchów, opętanie itp.), nierzeczywiste dla człowieka Zachodu, żyjącego w świecie Newtona i jego spadkobierców, są rzeczywiste i naturalne dla ludzi „pierwotnych" żyjących w świecie zdominowanym przez myślenie magiczne. Natura, jako „culturalmente condizionata", umożliwia społeczności archaicznej rzeczywiste wywoływanie umarłych, podczas gdy spirytyzm praktykowany w społeczeństwach zachodnich to tylko iluzja bądź błazeństwo. Benedetto Croce skrytykował tę próbę „uhistorycznienia" natury przypominając, że Historia jest wyłącznie tworem ducha37.
Ernesto De Martino poinformował mnie, że po opublikowaniu Tecniche delio yoga Einaudi otrzymał - prawdopodobnie z poselstwa rumuńskiego - kilka donosów na temat mojej „faszystowskiej" działalności przed wojną. Odpowiedź De Martino była jasna i prosta: jeśli idzie o redagowaną przezeń serię, nie przyjmuje argumentów natury pozanaukowej. Jego zastrzeżenia w przedmowie do wydanej kilka miesięcy później włoskiej wersji Traktatu o historii religii dotyczyły wyłącznie mojej metody analizy zjawisk religijnych, którą nazwał fenomenologią (według mnie była to raczej morfologia), i której przeciwstawiał historycyzm Croceański. Donosy do Einaudiego nie osiągnęły wprawdzie skutków zamierzonych przez ich autorów, niemniej przeto przypomniały mi w stosownej chwili, że moja nieostrożność i błędy lat młodości składają się na serię nieporozumień, które będą się za mną wlec przez całe życie.
A jednak uświadomiłem sobie później, że nie mam prawa narzekać. To przecież dzięki tym nieporozumieniom znalazłem się na Zachodzie, aby móc swobodnie kontynuować pracę w dziedzinie religioznawstwa, orientalistyki i filozofii kultury. Gdyby Nae Ionescu nie istniał (albo, dokładniej, gdyby Profesor nie występował w coraz ostrzejszej opozycji do Karola II, co w końcu zbliżyło go do hitlerowskich Niemiec), pozostałbym w Rumunii, prawdopodobnie jako profesor uniwersytetu, aż do lat 1946-1947, po czym podzieliłbym los tylu innych intelektualistów mojej generacji. (Niekiedy mówiłem sobie jednak, że ta partia została tylko odłożona. Dlaczego po tylu latach nadal zajmowała mnie „zagadka śmierci zbiorowej"?)
*
11 września 1949 sam powróciłem do Paryża, w dniach zaś 14-19 uczestniczyłem w kongresie na temat psychologii religii w Royaumont. Mój referat (podsunięto mi temat Obrazy religijne a obrazy naturalne) odniósł niemały sukces; dyskusja trwała ponad dwie godziny. W Paryżu ponownie przeczytałem trzysta siedemdziesiąt stron mojej powieści; z wyjątkiem dość licznych fragmentów wyjętych z Apokalipsy, tekst rozczarował mnie. Natychmiast z furią zabrałem się do poprawiania rękopisu, bezlitosnego skracania epizodów dotyczących postaci z dawnej powieści i przerabiania - nieraz całkowicie - pewnych rozdziałów.
Zdarzało się jednak, że nowiny i spotkania odrywały mnie od Foret interdite. 3 października złożył mi wizytę ks. J.Bruno, dyrektor pisma „Etudes carmelitaines", aby zaprosić mnie na kongres poświęcony tematyce „Czystość a stany mistyczne", planowany na wrzesień 1950. W dwa dni później przyszedł list od pani Olgi Frobe-Kapteyn z prośbą o wygłoszenie wykładu w kole „Eranos" w sierpniu 1950. To bardzo mi pochlebiające zaproszenie ucieszyło mnie. Ongiś w Rumunii czytałem pierwsze tomy ,Eranos Jahrbucher", które od razu zjednały mnie dla idei tego typu wielodyscyplinarnych sympozjów; wzięli już w nich udział, oprócz CG.Junga, uczeni gorąco przeze mnie podziwiani, jak Paul Pelliot, Jean Przyłuski, Louis Massignon, H. Zimmer, H.Ch. Puech, Gershom Scholem i inni.
Henry Corbin, który właśnie tego roku wygłosił w kole „Eranos" swój pierwszy wykład, zaprosił mnie do małego mieszkanka, jakie wraz ze Stellą zajmował przy rue de l'Odeon. Rozmawialiśmy o spotkaniach i dyskusjach w Asconie. Stella dyskretnie przekazywała mu wszystkie niuanse i detale, które mu umykały skutkiem głuchoty, nawet gdy nosił aparat. Henry ze znawstwem i podziwem mówił o Traktacie i Micie wiecznego powrotu. Skądinąd zaproponował mi powrót do „Zalmoxisa", którego moglibyśmy wydawać wspólnie jako publikację kierowanego przezeń teherańskiego Instytutu Iranistyki. Gdyby nie liczne prace, w które się uwikłałem, byłbym z radością przyjął tę propozycję.
Pod koniec października zrobiło się tak zimno, że pisać mogłem tylko ogrzawszy sobie uprzednio dłonie nad maszynką elektryczną. Za cenę wielkiego wysiłku poprawiłem wreszcie ostatecznie tekst mojej powieści. Płonąłem z niecierpliwości, aby dać ją do przeczytania Christinel, która właśnie wróciła z Włoch. Gdy skończyła lekturę przepisanych na maszynie trzystu siedemdziesięciu stron, uściskała mnie wzruszona. Ta reakcja mojego pierwszego czytelnika (a Christinel była odtąd pierwszym czytelnikiem wszystkich moich utworów literackich) dodała mi otuchy. Nareszcie - mówiłem sobie - udało mi się „ocalić swoją powieść"! (Nie miałem wówczas pojęcia, jakie jeszcze wynikną trudności.) Choć kusiły mnie pewne inne projekty, nadal pisałem co najmniej przez dwie, trzy godziny dziennie.
Profesor Stig Wikander, którego erudycję, inteligencję i oryginalność od dawna podziwiałem, przyjechał właśnie z Lund i zatrzymał się w „Hotel de Suede". Jakby to było coś zupełnie naturalnego, spędzaliśmy razem całe godziny rozmawiając przede wszystkim o religioznawstwie indoeuropejskim, którego tak błyskotliwej odnowy dokonał Georges Dumezil jakieś dziesięć lat temu. Te rozmowy, a także inna działalność, oderwały mnie oczywiście od Foret interdite. W listopadzie znów podjąłem pracę nad rozdziałem z Le chamanisme, przerwaną przed czterema miesiącami. Domyślałem się, że Christinel jest rozczarowana porzuceniem przeze mnie powieści. Z drugiej strony rozumiała, że pracuję nad książką dla mnie ważną i starała się pomagać mi, jak potrafiła. (Nauczyła się pisać na maszynie i zaczęła przepisywać poszczególne rozdziały Le chamanisme w miarę, jak redagowałem je na czysto.)
Na sugestię Denisa de Rougemont Ruch Europejski zaprosił mnie na konferencję kulturalną, mającą odbywać się w Lozannie w dniach 8-13 grudnia 1949. Ponieważ dysponowałem tylko zwykłą „kartą podróżną", jako jedyny z naszego wagonu zostałem poproszony na granicy francusko-szwajcarskiej o zejście na peron razem z bagażem, po czym w biurze dworcowym poddano mnie dość szczegółowej rewizji. Inspektor, zobaczywszy egzemplarze Traktatu o historii religii i Mitu wiecznego powrotu oraz dowiedziawszy się, kim byłem, nim stałem się bezpaństwowcem, przeprosił mnie dodając wszakże, iż po części sam jestem winien zaistniałego nieporozumienia: dlaczego w mojej „karcie podróżnej" widnieje uwaga „bez zawodu"? Dlaczego nie kazałem sobie tam wpisać „literat"? Oczywiście, przyznałem mu rację. (W kilka miesięcy później byłem już członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Francuskich.)
Znów, po dwudziestu trzech latach, zobaczyłem Lozannę; pierwsze godziny spędziłem spacerując brzegiem jeziora. Zawarłem znajomość z Denisem de Rougemont, potem zaś, nazajutrz rano, z Salvadorem de Madariaga, Stephenem Spenderem, Etienne Gilsonem - zresztą niemal jedynymi, których warto było poznać. Większość uczestników interesowało coś zgoła innego - mianowicie, jak się wkręcić do którejś z tworzących się komisji. Mocno wierzyłem w Ruch Europejski, w możliwość europeizacji przynajmniej kultur (skoro nie było to jeszcze możliwe w odniesieniu do instytucji politycznych) poprzez uwypuklanie silnych związków pomiędzy rozmaitymi tradycjami duchowymi naszego kontynentu. Nie wierzyłem jednak w zalety biurokracji ani w twórczego ducha komisji. Niemniej przeto zrobiłem, co do mnie należało. Aby dać wyraz swojemu pragnieniu przezwyciężenia napięć rumuńsko-węgierskich, zaproponowałem profesorowi Andreasowi Alfóldiemu, by odczytał swoje wystąpienie podczas sesji końcowej. Był to patetyczny apel o wzięcie w obronę elit intelektualnych za Żelazną Kurtyną.
*
9 stycznia 1950 cerkiew rumuńska była jeszcze zamknięta, toteż po naszym ślubie cywilnym nabożeństwo, celebrowane przez dwóch popów, prawosławnego i greko-katolickiego, odbyło się w zbytkownie umeblowanym, starym mieszkaniu pewnej przyjaciółki rodziny przy rue Mignard. Moim świadkiem był Nicolae Herescu, naszymi kumami zaś - Sybilla i Cioran. Wśród gości znaleźli się Georges Dumezil i H. Ch.Puech z małżonkami, a także Stig Wikander. Kilka dni wcześniej w „Hotel de Suede" wynająłem pokój przylegający do mojego i mający z nim bezpośrednie połączenie. W ten sposób dysponowaliśmy małym „apartamentem", ponieważ jednak wolno nam było przyrządzać sobie tylko herbatę i kawę, posiłki jadaliśmy w pobliskiej restauracji, gdzie było tanio, ale czysto. Pozornie nic się nie zmieniło. A przecież, tak jak to przeczułem rok wcześniej, rozpocząłem nowe życie.
Rok 1950 był, nie tylko dla mnie, bogaty w wydarzenia. Kartkując zeszyty Dziennika wspominam swoją gorączkową aktywność z miesięcy zimowych, morderczą pracę i żywione podówczas nadzieje, które obróciły się wniwecz na skutek czekających mnie u schyłku wiosny niespodzianek i rozczarowań.
Przede wszystkim jednak rok 1950 był rokiem konferencji i kongresów. Na zaproszenie Jeana Wahla w Kolegium Filozoficznym mówiłem o strukturze mitów (13 stycznia) oraz o micie w świecie współczesnym (20 stycznia). Na pierwszej konferencji byli obecni m.in. Maurice Leenhardt i Claude Levi-Strauss. Jak się spodziewałem, mina Levi-Straussa bynajmniej nie świadczyła o tym, że podziela moją interpretację; podczas dyskusji zachowywał znaczące milczenie. Druga konferencja odniosła większy sukces (zresztą dysponowałem tekstem napisanym); nastąpiły po niej pasjonujące - przynajmniej dla mnie - dyskusje z Erikiem Weilem, księdzem Morelem, Michelem Carrouges i Aimem Patri.
Nazajutrz wygłosiłem wykład inauguracyjny w Rumuńskim Ośrodku Naukowym; był obecny książę Mikołaj, opiekun i wspomożyciel Ośrodka38. Mówiłem na temat „Rumunia a Orient", który był jednym z moich ulubionych. Szczególny nacisk kładłem na funkcję pośredniczącą („pomostu" między Wschodem a Europą Zachodnią), którą mogłaby pełnić kultura rumuńska, jako że w toku stuleci urzeczywistniła ona syntezę kilku ważnych tradycji duchowych: neolitycznych i starożytnego Wschodu, Tracji i Bizancjum, do czego dołączyła się - oprócz słowiańskich, w nowszych zaś czasach pochodzących z najdalszego Zachodu wpływów kulturowych - również znajomość wierzeń, zwyczajów i instytucji swoistych dla Imperium Otomańskiego.
Pod koniec stycznia ks. Jean Danielou (którego poznałem przed rokiem i z którym miałem się później zaprzyjaźnić) zaprosił mnie na śniadanie do domu ojców jezuitów, gdzie mieściła się również redakcja pisma „Etudes". W ten sposób zawarłem znajomość z Teilhardem de Chardin, w którego pokoju po śniadaniu zasiedliśmy we trójkę do długiej rozmowy. Zaraz po powrocie do „Hotel de Suede" zapisałem jej treść; niestety, zagubiłem te kartki, ale nie zapomniałem istoty ich zawartości. W owym czasie Teilhard nie mógł publikować książek filozoficznych i teologicznych, wolno mu było tylko rozpowszechniać swoje drobne, powielane teksty; dał mi kilka z nich, gdyśmy się żegnali. Przeczytałem je z żywym zainteresowaniem jeszcze tego samego dnia, oryginalność wszakże jego myśli pojąłem dopiero w wiele lat później, gdy ukazała się jego książka Lephenomene humain...
W lutym znów zabrałem się ostro do Le chamanisme. Pisałem po dwanaście godzin dziennie; Christinel zaczęła przepisywać na maszynie ukończone już rozdziały. Nasza sytuacja materialna pogarszała się jednak. Od miesiąca generał Radescu nie wypłacał subwencji studentom i kilku osiadłym w Paryżu intelektualistom rumuńskim. Publikacja Majtreji opóźniała się, ale nie miałem odwagi prosić o następną zaliczkę. Poza moimi honorariami za artykuły w „Critique" mogliśmy liczyć tylko na dwadzieścia tysięcy franków przesyłanych nam co miesiąc przez Lisette. (Przebywała właśnie w Nowym Jorku, gdzie lonel Perlea, zaangażowany przez Metropolitan Opera, odniósł znaczny sukces dyrygując Tristanem i Izoldą. Pewien krytyk napisał, że równie doskonałego wykonania Nowy Jork nie słyszał od czterdziestu lat, gdy występował tam Gustaw Mahler.) Znów zaczęliśmy pożyczać, od kogo się dało. Jednak nie zdecydowaliśmy się jeszcze na rezygnację z drugiego pokoju.
Z początkiem marca ponownie przerwałem pracę nad Le chamanisme, aby opracować tekst dwu wykładów, jakie miałem wygłosić w Rzymie - Szamanizm, na uniwersytecie, na zaproszenie Raffaelle Pettazzoniego, i Tantryzm a szamanizm w Instytucie Orientalistycznym (ISMEO), na zaproszenie Giuseppe Tiicciego. Wyjechaliśmy 20 marca w wagonie trzeciej klasy i wymęczeni nazajutrz rano dotarliśmy na miejsce. ISMEO zarezerwował dla nas pokój w pensjonacie „Huber" przy via Paisiello, o dwa kroki od Villa Borghese. Wskutek dwunastogodzinnego strajku powszechnego nie mogłem od razu zobaczyć się z Tticcim, zdołałem natomiast dotrzeć do Pettazzoniego. Byłem poruszony dowiadując się, że odczyt wygłaszać będę w Aula Prima, w obecności rektora. W tym momencie pożałowałem, żem wybrał temat tak bardzo specjalistyczny; przecież - mówiłem sobie - mógłbym mówić o czymś bardziej interesującym dla ogółu, na przykład o strukturze i funkcjach mitu. Nazajutrz jednak-jak to zapisałem w swoim Dzienniku - ta wspaniała sala była prawie pełna. Spotkałem się tam znowu - albo po raz pierwszy - z licznymi uczonymi (m.in. z A.Grenierem, dyrektorem Instytutu Francuskiego, z A. Brelichem, K. Kerenyim, L. Yanicellim). Pettazzoni przedstawił mnie w słowach raczej niezwykłych dla kogoś, kto znał jego rezerwę i powściągliwość.
Po odczycie Giuseppe 1\icci zaprosił nas, razem z Pettazzonim, do siebie na kawę. Utrzymywałem z wielkim orientalistą prawie nieprzerwany kontakt listowny, ale nie widzieliśmy się już prawie od osiemnastu lat. Stwierdziłem, że się nie zmienił - ta sama siła osobowości i żywość, ta sama bujna energia (wydawał teksty sanskryckie i tybetańskie, uczone rozprawy, kierował ISMEO), ta sama nienasycona ciekawość. Jego ogromna biblioteka (dla jej pomieszczenia specjalnie zbudował dom) urzekła mnie od razu, gdy tylko wszedłem do pierwszej sali. Tocci pokazał mi wszystkie moje książki, oprawione, i zaproponował, abyśmy wspólnie wydawali „Zalmoxisa" pod auspicjami ISMEO. Odpowiedziałem mu podobnie jak Corbinowi: jestem mu wdzięczny, ale najpierw muszę ukończyć rozpoczęte książki.
- Ciągnę je już od pięciu czy sześciu lat - przyznałem się ze śmiechem.
W dwa dni później wygłosiłem w jednej z sal Instytutu swój drugi wykład, po którym nastąpiła długa i pasjonująca dyskusja. Dzięki wspaniałomyślności Tucciego mogliśmy jeszcze trochę zostać w Rzymie i zwiedzić Fora, a także inne moje ulubione miejsca.
Powróciwszy do Paryża zasiadłem znów do rękopisu Le chamanisme. Zdołałbym może ukończyć dwa następne rozpoczęte rozdziały, gdyby nie nieprzewidziane kłopoty i przeszkody. Pewnego dnia, pod koniec kwietnia, pokojowa spytała mnie, czy może opróżnić kosz na śmieci. Z sąsiedniego pokoju, gdzie właśnie pracowałem, odrzekłem jej twierdząco, zapomniawszy, że umieściłem na tym sprzęcie kilka koszul i skoroszytów tak nabitych papierami, że musiałem je związać sznurkiem, by się nie rozleciały. W ten sposób poszło do pieca parę kilo rękopisów, notatek i listów. Żałowałem zwłaszcza utraty około sześćdziesięciu listów od kolegów po fachu, krytyków i innych czytelników moich książek (zwłaszcza od Benedetta Croce, Gastona Bachelarda i Emila Brehiera).
Mimo to kontynuowałem pracę niemal w tym samym rytmie. Ale 27 maja wyjechałem do Wenecji, żeby wziąć udział w zgromadzeniu założycielskim Europejskiego Stowarzyszenia Kultury. Mieszkałem, jak wszyscy uczestnicy, w słynnym hotelu „Bauer-Grunwald" (potem nigdy już tam nie byłem). W Dzienniku zanotowałem różne szczegóły związane z tym moim nieprawdopodobnym, ponownym odnalezieniem Wenecji, której nie zwiedzałem od lata 1937, kiedy to jechałem do Berna, gdzie czekał na mnie Lucian Blaga.
Do Paryża wróciłem 2 czerwca, ale praca jakoś mi nie szła. Pisałem z trudem, za cenę wielkiego wysiłku, bez zapału. Niepokoiło mnie moje zdrowie, czułem, że grozi mi następny kryzys wagotonii. Zresztą złe nowiny przychodziły jedna po drugiej. Rozpowszechnienie Majtreji odłożono na czerwiec, potem na wrzesień, choć była już wydrukowana. Ionel Perlea, wściekły, bo Berg, dyrektor Metropolitan Opera, poprosił go o otwarcie sezonu Zemstą nietoperza zamiast Parsifalem, jak mu był przyrzekł - zerwał kontrakt i przyjął inne zaproszenia, które okazały się nie tak atrakcyjne, jak sądził. Wreszcie pod koniec lipca USA interweniowały w Korei i trzecia wojna światowa zdawała się wisieć na włosku.
Na szczęście Sybilla wynajęła dom w Briancon, dokąd wyjechaliśmy wraz z Mamy 20 lipca. Spędziliśmy dwa tygodnie w Alpach, co nasunęło mi melancholijne wspomnienie moich młodzieńczych wycieczek w Karpaty. Kryzys wagotonii niebawem odpłynął w przeszłość i byłem znowu zdrów i pełen chęci do pracy. Nie pisałem jednak nic poza notatkami w Dzienniku. Odbywaliśmy z Christinel długie spacery w lasach otaczających Briancon oraz - ilekroć nadarzała się okazja - wyprawy w góry. Moje myśli, wbrew oporowi, jaki im stawiałem, powracały ustawicznie do jedynej książki, którą w owym momencie pragnąłem pisać - Człowiek jako symbol. Byłaby to - po Micie wiecznego powrotu - moja najoryginalniejsza praca, w której erudycja i hermeneutyka religioznawcza ustąpiłyby miejsca refleksji filozoficznej. Byłaby to też książka krótka, bez przypisów, ze zwięzłą bibliografią na końcu. Wiedziałem jednak, że nie mam prawa jej zaczynać, zanim nie ukończę Le chamanisme. Poza tym za parę tygodni czekał mnie dwugodzinny wykład w kole „Eranos", niedługo zaś potem - wygłoszenie krótkiego referatu na międzynarodowym kongresie religioznawczym.
*
Z początkiem sierpnia wróciłem sam do Paryża, aby przygotować te dwa teksty. Musieliśmy zrezygnować z naszego drugiego pokoju; teraz z obu stron słyszałem sąsiadów. Pracując zatykałem sobie uszy kulkami firmy Quies, wmówiwszy sobie jakoś, że nic nie słyszę.
Do prelekcji w „Eranos" wykorzystałem fragmenty pewnych dawniejszych moich prac; niektóre nie były dotąd wydawane. Jednakże w dniu wyjazdu, 20 sierpnia, nie miałem jeszcze ukończonej drugiej połowy mojego wykładu (po pierwszej godzinie następowała półgodzinna przerwa). Ostatnich dziesięć czy dwanaście stron napisałem nocą, w pokoju „Casa Tamaro", gdzie nas zakwaterowano.
Ascona i koło „Eranos" oczarowały mnie od razu. Mój Dziennik tylko w niewielkiej części oddaje entuzjazm, z jakim odkrywałem Tessin i Lago Maggiore oraz radość pierwszych spotkań z Olgą Fróbe-Kapteyn, CG. Jungiem, G. Scholemem i innymi prelegentami. Nie mogłem wówczas zgadnąć, jak wielką rolę w ciągu następnych pięciu, sześciu lat będzie odgrywać „Eranos", a szczególnie założycielka i animatorka koła Olga Fróbe-Kapteyn, starsza, siwowłosa pani. Nazajutrz rankiem z zachwytem odkryłem „Casa Eranos", oddzieloną od „Casa Gabriella" ogrodem schodzącym tarasami aż do jeziora.
Pierwszy wykład wygłosił Karl Kerenyi, który jako jedyny mówił bez notatek lustrując salę, jakby szukał twarzy, na której mógłby oprzeć spojrzenie. Pani Fróbe zatrzymała mnie na śniadaniu przy swoim słynnym „okrągłym stole" pod eukaliptusem w ogrodzie „Casa Gabriella". Drugiego dnia wysłuchaliśmy prelekcji profesora Scholema. Zafascynował mnie od razu, gdy zawarłem z nim znajomość, wieczorem w dniu mojego przybycia. Od dawna podziwiałem jego erudycję i przenikliwość, tego wieczoru jednak byłem pod wrażeniem jego talentu gawędziarskiego i umiejętności stawiania wyłącznie najistotniejszych pytań. W czasie wykładu Scholema spostrzegłem Junga: słuchał wyciągnięty na leżaku za otwartym oknem. Uderzyły mnie jego wigor i młodzieńcze spojrzenie. Nazajutrz podczas śniadania znalazłem się po jego lewej stronie; gawędziliśmy przez dobre dwie godziny i mogłem zdać sobie sprawę z jego mądrości i prostoty. Zanotowałem w swoim Dzienniku kilka z jego (gorzkich) uwag na temat „nauki oficjalnej".
Prelekcja, jaką wygłosiłem 25 sierpnia, została przyjęta na tyle dobrze, iż Olga Frobe-Kapteyn postanowiła zaprosić mnie na sesję „Eranosa" w 1951, potem na wszystkie następne, w ciągu dziesięciu lat, aż do swojej śmierci. Podobnie jak inni prelegenci, praktycznie nie miałem czasu na odpoczynek, gdyż wdałem się w długie rozmowy z CG. Jungiem, L. Massignonem, H. Corbinem, R. Pettazzonim. Joachim Wach, który spędzał urlop u siostry mieszkającej w Locarno, zaprosił mnie na śniadanie do trat-torii. Podziwiał mój Traktat o historii religii oraz Mit wiecznego powrotu, które omawiał na swoim kursie historii religii na uniwersytecie w Chicago. W Dzienniku zanotowałem: „Chciałby coś zrobić, żeby mnie zaprosić do Stanów Zjednoczonych, ale nie bardzo wie, co i jak". (Jednak zrobił, w pięć lat później.)
Miałem też długą rozmowę z Johnem Barrettem z Bollingen Foundation; Henry Corbin mówił mu o mnie podkreślając trudności, z jakimi się borykam. John Barrett przyrzekł, że będzie się starał nakłonić zarząd swojej fundacji do udzielenia mi stypendium naukowego (otrzymywało je wielu innych uczonych, na przykład Karl Kerenyi). Owego pięknego sierpniowego popołudnia nawet przez myśl mi nie przeszło, że dostanę je tak szybko...
*
Jak napisałem na początku tego rozdziału, rok 1950 był rokiem konferencji, spotkań i kongresów. Zaledwie powróciłem ze Szwajcarii, a już 3 września wyjeżdżałem do Amsterdamu, gdzie odbywał się międzynarodowy kongres religioznawczy. Profesor Gerardus Van der Leeuw powołał mnie do komitetu inicjatywnego, mającego utworzyć międzynarodowe stowarzyszenie studiów religioznawczych, tak że musiałem uczestniczyć we wszystkich posiedzeniach przygotowawczych. (Podobnie jak wszyscy moi koledzy, z satysfakcją wysłuchałem, w ostatnim dniu kongresu, uroczystego komunikatu o utworzeniu Stowarzyszenia; jego sekretarzem generalnym został profesor Bleeker, Raffaelle Pettazzoni zaś - dyrektorem jego organu „Numen".) Ponieważ nie miałem dość pieniędzy, aby zamieszkać w hotelu, ulokowano mnie u osoby prywatnej; spałem na polowym łóżku w służbówce, nie mając do dyspozycji łazienki ani stołu do pisania. Przez cały ów tydzień kilku kolegów nieustannie mnie zapraszało pod pretekstem, że znaleźli właśnie już to jakąś „egzotyczną restaurację", już to „autentyczną tawernę holenderską".
Najistotniejszą częścią tego (podobnie zresztą jak wszystkich innych) międzynarodowego kongresu były nie tyle konferencje i referaty, ile raczej rozmowy, jakie prowadzili między sobą koledzy po fachu z rozmaitych krajów i kontynentów. W ten sposób zawarłem w Amsterdamie parę znajomości, zresztą wygłosiłem też tam krótki referat pt. Mity kosmogoniczne a uleczenia magiczne, który później miałem rozwinąć w książce Aspects du mythe. Przypominam też sobie rozmowy ze Stigiem Wikanderem i Maurice'em Leenhardtem, spacer z Puechami i Jeanem Filliozatem w ogrodzie zoologicznym, bankiet w Rijksmuseum...
We wrześniu pojawiła się wreszcie na rynku Majtreji39 , nie miała jednak ani u krytyków, ani u publiczności powodzenia, na jakie liczyliśmy Brice Parain i ja. Z drugiej strony Gustave Payot wydawał się rozdrażniony tym, że w niecałe dwa lata po Traktacie o historii religii publikuję... powieść! „Pańskie nazwisko - powiedział mi mniej więcej - kojarzy się czytelnikom z orientalistą i religioznawcą. Nie trzeba ich wprowadzać w błąd!". Miał oczywiście rację, mnie się jednak wydawało, że tradycja hermetycznych podziałów, narzucona przez pozytywizm, jest już przestarzała (z jednej strony - obiektywizm badań naukowych i myśli filozoficznej, z drugiej - subiektywizm twórczości artystycznej). Nie mogłem zapomnieć, że wszyscy filozofowie niemieccy początków XIX wieku pisali powieści, ani że sukces autorów takich jak Gabriel Marcel, Camus czy Sartre wykazał ścisły związek między myślą filozoficzną a twórczością literacką. A jednak wybierając Majtreji na swój debiut literacki we Francji popełniłem błąd. Ilu czytelników mogło w tej młodzieńczej powieści rozszyfrować - jak Gaston Bachelard - „mitologię rozkoszy"?
Na szczęście dla siebie, owej jesieni 1950 wierzyłem, że Majtreji spotka się z niejakim powodzeniem, przynajmniej na rynku, dzięki czemu będę mógł poprosić o nową zaliczkę. Albowiem nasza sytuacja finansowa pogarszała się nieustannie. Musieliśmy zapożyczyć się u Sybilli i kilku przyjaciół, aby opłacić nasz pokój w hotelu i jeden posiłek dziennie w małej (i przecież tak taniej) restauracji przy rue de Sevres.
Pod koniec września uczestniczyłem w kongresie na temat psychologii religii zorganizowanym przez ks. Bruno i redakcję „Etudes carmelitaines". Mieszkaliśmy w klasztorze karmelitów w Fontainebleau. Wygłosiłem zaimprowizowaną prelekcję na temat Czystość a stany mistyczne u ludów „prymitywnych ", głównie jednak rozmawiałem z kilkoma psychologami i psychoanalitykami, szczególnie z doktorem Rene Laforgue, którego książkę o Baudelairze - La psychologie de l'echec - czytałem niedawno. W dwa tygodnie później Reneć i Delia Laforgue zaprosili nas na śniadanie do swojego mieszkania przy rue de la Tour 62 bis; ponieważ wyjeżdżali na kilka miesięcy do Casablanki, zaproponowali nam, abyśmy na ten czas przenieśli się do nich. Nie wierzyliśmy własnym uszom: mieliśmy zajmować pięciopokojowe mieszkanie z salonem, który wydawał się nam wprost ogromny. Będę mógł pracować bez sąsiadów za ścianą, w gabinecie idealnie izolowanym (doktor Laforgue przyjmował w nim swoich pacjentów).
Wprowadziliśmy się tam po kilku dniach, ale nie od razu mogłem zabrać się do Le chamanisme - najpierw musiałem napisać doniesienie naukowe do „Etudes carmelitaines", artykuł dla „Critique" i inne teksty. Jedyny kłopot mieliśmy z Anną, gosposią pozostawioną nam przez Laforgue'ów; każdego ranka musieliśmy jej dawać pewną sumę pieniędzy na zakupy. Często wręczaliśmy jej tylko połowę pod pretekstem, że jesteśmy zaproszeni na śniadanie. W rzeczywistości poprzestawaliśmy każde na sandwiczu, który szliśmy zjeść do Ogrodu Luksemburskiego.
Z początkiem grudnia sytuacja wyglądała rozpaczliwie. Chińska ofensywa w Korei znów podsyciła strach przed nową wojną światową. Gdy rozmieniliśmy ostatni banknot pięćsetfrankowy, Christinel postanowiła raz jeszcze spróbować pożyczki u pewnej przyjaciółki, która już po wielekroć wyciągała nas z opresji. Wróciła z pięcioma tysiącami franków; mieliśmy więc co jeść przez kilkanaście dni. Nazajutrz rano otrzymałem list od Bollingen Foundation zawiadamiający, że począwszy od 1 stycznia 1951 będę przez trzy lata pobierał stypendium miesięczne w wysokości dwustu dolarów! W tym samym tygodniu CNRS przesłało mi wiadomość, że zostałem powołany na stanowisko badacza pomocniczego (attache de recherches) z pensją trzydziestu pięciu tysięcy franków miesięcznie. Ponieważ nie mogłem dostawać pieniędzy z obu tych źródeł, musiałem wybrać. Zdecydowałem się na stypendium z Fundacji, gdyż było ono płatne w jakimkolwiek kraju, nie tylko we Francji.
Od tego dnia - 9 grudnia 1950 - poczuliśmy się uwolnieni od koszmaru ubóstwa. Mogliśmy sobie pozwolić na trzy posiłki dziennie w domu. Mogliśmy też zapraszać przyjaciół, czego już od dawna nie śmieliśmy robić. Mogłem wreszcie swobodnie poświęcić się redagowaniu ostatnich rozdziałów Le chamanisme. Przyrzekłem sobie, że za wszelką cenę muszę go skończyć w ciągu zimy.
*
Zamknąłem się w gabinecie doktora Laforgue i pracowałem po dwanaście godzin dziennie. Szczęśliwym trafem mieszkaliśmy bardzo blisko Muzeum Człowieka i tylko o jedną stację metra od Musee Guimet, mogłem więc korzystać z ich bogatych księgozbiorów nie tracąc zbyt dużo czasu. Poza tym Jean Gouillard, mój dobry przyjaciel, przeprowadził się niedawno do tej samej dzielnicy. Dowiedziawszy się, że Georges Dumezil, pochłonięty wykładami i pracą nad własnymi książkami nie jest już w stanie czytać i poprawiać manuskryptu moich ostatnich rozdziałów, ofiarował się na jego miejsce. Raz na tydzień wspinałem się do jego mansardy przynosząc mu pewną ilość stron, które poprawiał jeszcze tej samej nocy. Potem Christinel przepisywała je na maszynie i porządkowała.
Niekiedy zapraszaliśmy przyjaciół; nie posiadali się ze zdumienia (całkiem jak my jeszcze niedawno), że jedzą obiad w tak wytwornym salonie. Jak i my, od lat przywykli jadać na stoliku w pokoju hotelowym bądź służbówce albo, w najlepszym razie, w tanim bistro. (Myślę, że w owym czasie spośród imigrantów rumuńskich tylko Rodica i Eugene Ionesco dysponowali tym, co nazywaliśmy „prawdziwym stołem jadalnym").
N.I. Herescu, powołany właśnie na katedrę łaciny w uniwersytecie lizbońskim, nadal był takim samym jak niegdyś optymistą, wierzącym w „odwieczną sprawiedliwość dziejową"... Rok wcześniej Cioran wydał u Gallimarda swoją pierwszą napisaną po francusku książkę - Precis de decomposition, której mistrzostwo stylistyczne olśniło nas wszystkich, także - a może głównie - krytyków literackich. Wiosną 1950 w teatrze Noctambules wystawiono pierwszą sztukę Ionesco - Łysą śpiewaczkę, początkującą jego wyjątkowe, nie ustające odtąd sukcesy pod wszystkimi szerokościami geograficznymi.
Od niedawna mieliśmy nowych przyjaciół - Monikę Lovinescu, pasjonującą się literaturą i teatrem (miała swój wkład w powodzenie sztuki Ionesco) oraz Virgila Ierunkę, pełnego zapału i niezmożonej energii zawsze, gdy w grę wchodziła jakaś inicjatywa kulturalna imigrantów rumuńskich. Ku wielkiej radości i nie mniejszemu zdumieniu wszystkich Monica i Virgil pobrali się następnej wiosny.
Odwiedzał nas również Alexandru Vona (był to literacki pseudonim Alberta Samuela); znałem go od paru lat, podziwiałem też jego powieść mając nadzieję, że Gallimard ją wyda40.
Pod koniec zimy Dćlia i Renć Laforgue wrócili z Casablanki, my zaś musieliśmy wracać do naszego hotelu. Ostatni rozdział Le chamanisme kosztował mnie mnóstwo wysiłku, zaczynałem odczuwać skutki przepracowania. W marcu Christinel skończyła przepisywać na maszynie tekst; było tego ponad siedemset stron, które czym prędzej zaniosłem Payotowi. Mimochodem napomknąłem mu, że dodam jeszcze garść wniosków,
- Teraz jestem zbyt wyczerpany, aby je napisać - wyznałem mu. - Zrobię to w Rzymie za tydzień lub dwa.
Jakaż była moja radość i zdumienie, gdy wręczył mi okrągłą sumkę, dzięki której mogliśmy spędzić miesiąc we Włoszech...
*
25 marca przyjechaliśmy do Rzymu. Pierwszą wizytę złożyliśmy Pettazzoniemu. Pogratulował mi, zdumiony i przejęty podziwem słysząc, że Le chamanisme już się drukuje. Następnie wyjechaliśmy do Neapolu, gdzie oczekiwali nas Nina Battali i inżynier Giacomo Nardone. Obwieźli nas samochodem po wybrzeżu amalfitańskim, ujrzeliśmy też ponownie jeziora wulkaniczne i Pozzuoli. W kilka dni później znaleźliśmy się w Taorminie. Po raz pierwszy stąpaliśmy po ziemi sycylijskiej i już nigdy odtąd nie zapomnieliśmy tej bajkowej wyspy. Dziesięć dni spędzonych w Taorminie, Katanii i Palermo przywróciło mi zdrowie, a zwłaszcza chęć do pracy. Ogród botaniczny w Palermo przypomniał mi Goethego i jego słynną teorię „prarośliny". Miałem wielką ochotę na poczytanie sobie przez miesiąc lub dwa Goethego, ale wiedziałem dobrze, że na razie nie mogę sobie pozwolić na takie powroty do duchowych światów odkrywanych w latach chłopięctwa i młodości. Poprzestawałem więc na lekturze książek orientalistycznych i religioznawczych, ofiarowanych mi niedawno przez moich włoskich mistrzów i kolegów.
Z zapadnięciem zmroku wsiedliśmy na stateczek kursujący nocą między Palermo a Neapolem. Jak zawsze w takich sytuacjach kołysanie fal, wygwieżdżone niebo i tajemnicze szmery, przechodzące niepostrzeżenie w jakieś szepty, przeniosły mnie w nie dającą się bliżej określić przeszłość; czy płynąłem po Dunaju i Morzu Czarnym? A może to jeden z wieczorów spędzonych na pokładzie statku, który mnie wiózł z Neapolu do Aten? Albo z Konstancy do Aleksandrii, bądź z Port-Saidu do Kolombo?... Nie starałem się rozeznać w tym wszystkim. Dałem się porwać tej błogiej, odżywającej raptem przeszłości.
Po trzech dniach spędzonych w Neapolu na tydzień zatrzymaliśmy się w Rzymie. Zdaje się, że to właśnie wtedy spotkałem się znów z J. Evolą41. Pisał do mnie, do „Hotel de Suede"; z listu dowiedziałem się, że odłamek pocisku ranił go w kręgosłup podczas oblegania Wiednia przez wojska sowieckie i resztę życia będzie musiał spędzić w fotelu. Gdy jednak wprowadzono mnie do jego pokoju, przyjął mnie stojąc-jego stary ojciec i pielęgniarka pomogli mu wstać. Kiedy uścisnął mi rękę, posadzili go z powrotem w fotelu, po czym zostawili nas samych. Jeszcze jako student czytałem niektóre jego książki, spotkałem go jednak tylko raz, wiosną 1937, gdy Nae Ionescu zaprosił nas obu na śniadanie. Podziwiałem jego inteligencję, przede wszystkim zaś gęstość i jasność jego prozy. Podobnie jak Rene Guenon, Evola zakładał istnienie jakiejś „pierwotnej tradycji", w co nie mogłem wierzyć, uważałem ją bowiem za twór sztuczny, nie historyczny.
Owego popołudnia rozmawialiśmy o wielu sprawach, głównie jednak o dekadencji - albo, by użyć określenia Evoli - „gniciu" współczesnych kultur Zachodu. Z punktu widzenia „tradycji" wzorcowej, nie zaś historycznej, miał poniekąd rację. Mnie wszakże zajmował inny problem. Otóż w tej mierze, w jakiej pokładałem ufność w twórczą siłę ludzkiego ducha, nie mogłem poddawać się rozpaczy; kultura, nawet w epokach zmierzchu, jest jedynym środkiem przekazywania określonych wartości i przesłań duchowych. O ile duchowe dokonania Zachodu miały być ocalone w jakiejś nowej Arce, to nie wystarczy, aby znalazły się w niej tylko książki takie jak l'Esoterisme de Dante Rene Guenona; musi tam również znaleźć schronienie sztuka odczytywania poetyckich, historycznych i filozoficznych sensów Boskiej Komedii. Zawężenie hermeneutyki europejskich tworów duchowych wyłącznie do ich sensów „ezoterycznych" stanowi powtórzenie-tyle, że na odwrót - redukcjonizmu materialistycznego, uprawianego z takim powodzeniem przez Marksa i Freuda.
Z drugiej strony - kontynuowałem - powrót Azji do historii i odkrycie duchowości społeczeństw archaicznych nie może pozostać bez konsekwencji. J. Evola uważał jednak, że tak czy inaczej jest już za późno i że w istocie jesteśmy świadkami powszechnego zaniku kultury. Na pierwszy rzut oka miał rację. Ale cofanie się kultury to tylko pierwsza faza o wiele bardziej złożonego procesu. Kamuflaż albo nawet ukrycie się sacrum, i ogólniej - sensów duchownych, cechuje wszystkie epoki schyłkowe. Mamy tu do czynienia z trwaniem, na kształt poczwarki, pierwotnego sensu, który, aby przeżyć, musi nie do poznania zmienić swoją postać. Dlatego tak wielką wagę przywiązywałem do obrazów, symboli i narracji epickiej; mówiąc dokładniej - do analizy hermeneutycznej rozszyfrowującej ich znaczenie i identyfikującej ich pierwotne funkcje.
Rzecz jasna, w ciągu godziny, jaką spędziłem u Evoli, mogliśmy tylko przelotnie dotknąć wszystkich tych kwestii.
*
Po naszym powrocie do Paryża pochłonął mnie Le chamanisme; poprawianie korekt, zestawianie indeksu i redakcja wniosków zajęły mi dwa tygodnie. Dopiero wówczas mogłem ocenić w pełni zalety i niedociągnięcia tej książki. Szczególnie byłem niezadowolony z Wniosków, zbyt zwięzłych, zredagowanych zbyt pośpiesznie, pod presją drukarni42. Nie miałem jednak wątpliwości, jeśli chodzi o oryginalność i wartość całej pracy. Po raz pierwszy przedstawiono w niej i zinterpretowano zgodnie z zasadami hermeneutyki i w perspektywie religioznawczej wszelkie rodzaje szamanizmu, nie tylko „klasyczne", właściwe Syberii i Azji Środkowej. Przeanalizowałem również strukturę i funkcję pewnych mitologii oraz technik szamanistycznych, jakie w sposób mniej lub bardziej zamaskowany przetrwały w „religiach historycznych" (Indie, antyczna Grecja, Chiny, Japonia itd.). Poza tym, wbrew zwyczajowi, odrzuciłem argumenty fizjologiczne (brak witamin!) oraz psychologiczne (intruzja pewnych elementów nieświadomości) jako wyjaśnienie ekstazy typu szamanistycznego. Analiza przeżyć i opis ceremonii konsekracji neofity uwypuklały ich silne związki z wzorcowym modelem inicjacji. Zbadanie rozmaitych znaczeń przypisywanych transowi ekstatycznemu uznałem za tak samo istotne i użyteczne zarówno w religiach „pierwotnych", jak i historycznych. Oczywiste stały się dystans między technikami szamańskimi a praktyką Jogi oraz jakościowa różnica między ekstazą a enstazą, przede wszystkim zaś - ich waga dla zrozumienia powszechnych dziejów form duchowości.
Podpisując Le chamanisme do druku miałem pewność, że zainteresuje on nie tylko etnologowi religioznawców, ale również czytelnika-niespecjalistę. Rzeczywiście, moja książka, opublikowana we wrześniu, spotkała się z doskonałym przyjęciem; szybko została wydana ponownie i przełożona na kilka języków.
*
Z początkiem lata byłem znowu wolny. Postanowiłem w sierpniu napisać tekst mojego wystąpienia w kole „Eranos" (Czas i Wieczność w myśli indyjskiej), do którego już jakiś czas temu przygotowałem sobie dokumentację i nakreśliłem plan. Poza tym zdołałem przekonać Georges'a Bataille'a, że muszę odwlec pisanie książki o tantryzmie. W rzeczy samej Tucci powiedział mi w Rzymie, że niedługo wyda opatrzony przekładem angielskim komentarz Czandrakirtiego do Guhjasamadżatantra wraz z glosami Congkhapy, dotychczas dostępnymi tylko po tybetańsku43. Wyjaśniłem Bataille'owi, że nie śmiałbym zacząć swojej małej monografii nie zapoznawszy się uprzednio z tymi tekstami.
Tak więc miałem zupełną swobodę i mogłem oddać się wyłącznie pisaniu powieści. Sądziłem, że przyjdzie mi to łatwiej w willi wynajętej przez Sybillę w Guethary. Skądinąd opłata za nasz pokój w „Hotel de Suede" została znowu podniesiona, toteż postanowiliśmy przenieść się do małego mieszkania Jacqueline Desjardins przy rue Duhesme. Nie bez melancholii pakowaliśmy książki i papiery nagromadzone przez cztery i pół roku na rue Vaneau. Na szczęście z początkiem lipca wyjechaliśmy do Guethary. Z niecierpliwością wyglądałem chwili, kiedy z ołówkiem w ręku będę mógł się zabrać do powtórnego czytania całego rękopisu Foret interdite. Ale i tym razem tekst rozczarował mnie. Nie mogłem sobie wybaczyć, że latem 1949 uwikłałem się w ten labirynt, zamiast spróbować dopisać dalszy ciąg do Chuliganów. Rzeczywiście, teraz zdawałem sobie sprawę, że fabuła Foret interdite bardzo przypomina błądzenie głównych postaci w labiryncie - błądzenie długie i przygnębiające, gdyż jego inicjacyjny sens jakoś nie chciał się ujawnić. Z rozdziału na rozdział trudności piętrzyły się coraz bardziej. Co prawda, akcja mojej powieści ciągnęła się przez dwanaście lat, a jej bohaterowie byli bardzo liczni, ale przecież nie powinna ona skutkiem tego przypominać Wojny i pokoju w miniaturze. Z drugiej strony pewne obsesje głównej postaci, Stefana Viziru, oraz tajemnicze niekiedy sytuacje, w jakich się znajdował, nie powinny się kojarzyć z „atmosferą" opowiadań fantastycznych. Powinienem w sposób doskonały ukryć wszelkie sensy transhistoryczne pod maską konkretnych wydarzeń historycznych.
Po parodniowym wahaniu wziąłem się do pracy. Pisałem codziennie, z uporem, niekiedy z entuzjazmem, poprawiając albo przepisując na nowo pewne epizody, tak że gdy 1 sierpnia 1951 wracaliśmy do Paryża, miałem z sobą sto pięćdziesiąt stron „definitywnej", jak mi się wydawało, wersji.
W naszej nowej dzielnicy czuliśmy się, rzecz jasna, obco. Zresztą i tak nie miałem czasu na zwiedzenie jej. Całe dnie spędzałem w domu, przygotowując swoje wystąpienie w Asconie. Tym razem towarzyszyła mi Christinel. Podobnie jak ja rok wcześniej, była urzeczona urodą tego miejsca i zachwycona przyjazdem tylu przyjaciół i kolegów (Corbin, Puech, Godeł), którzy skupili się w „Casa Tamaro". Spodobały jej się również postać i sposób bycia Olgi Fróbe-Kapteyn. Na niej z kolei wywarły chyba miłe wrażenie skromność i urok Christinel, bo zaprosiła nas oboje do „Casa Gabriella" na czerwiec 1952.
Swoją prelekcję wygłosiłem z niejaką swadą, chociaż pod koniec pierwszej godziny bałem się, że padnę ze zmęczenia. Poprzedniej nocy mianowicie miałem jeden z najdłuższych i najprzykrzejszych w życiu napadów bezsenności. Próbowałem odpocząć po południu - na próżno; przez jakieś pół godziny snułem pasjonujący i tajemniczy „sen na jawie", wywołany prawdopodobnie moim ponownym zanurzeniem się w duchowość indyjską i we wspomnienia o moich przeżyciach w Indiach (por. Fragments d'un Journal, 1.1, str. 153-155).
Gdy sesja koła „Eranos" dobiegła końca, Alice i Roger Godelowie zaprosili nas do spędzenia wspólnie kilku dni w Hergiswill, nad jeziorem Czterech Kantonów, o jakieś dziesięć kilometrów od Lucerny, potem zaś w Genewie. Godelów poznałem jesienią 1949. Roger Godeł, kardiolog o światowej renomie i dyrektor szpitala Kompanii Kanału Sueskiego w Ismailii, pasjonował się starożytną Grecją i duchowością indyjską. Wiele razy odwiedzał Indie, gdzie poznał Ramanę Mahariszi. Roger Godeł mówił mi o książce, nad którą właśnie pracował i która miała nosić śmiały tytuł L'Experience liberatrice (Doświadczenie wyzwalające); w 1954 wydał ją - opatrzoną moją przedmową - Gallimard. Po owej szwajcarskiej podróży staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. W kilka lat później Alice i Roger Godelowie zaprosili nas do zamieszkania we wspaniałym apartamencie w Val d'Or, który właśnie kupili.
*
Wróciliśmy do Paryża na początku września. Postanowiłem poświęcić się wyłącznie pracy nad powieścią. Wydawało mi się, że tym razem znalazłem rozwiązanie; polegało ono na wprowadzeniu mnogości rytmów czasowych zmieniających się z rozdziału na rozdział, co miało mi umożliwić zagęszczenie narracji, jednocześnie zaś śledzenie losów bohaterów bez odsłaniania ich głębokich znaczeń. Pisałem każdego popołudnia, niekiedy również rano, w dawnej pracowni ceramicznej Sybilli przy avenue de Saint-Ouen 47. Do ruiny opuszczonego hotelu wprowadziło się kilka włoskich rodzin, ale ukryta w głębi podwórza pracownia Sybilli była zaciszną przystanią, gdzie w zupełnym spokoju mogłem pracować aż do zapadnięcia nocy.
15 października musiałem jednak przerwać pisanie powieści, aby zabrać się do pracy nad książką Images et sytnboles, na którą czekał Brice Parain. Jej ideę powziąłem latem w Szwajcarii, pod wpływem rozmów z kilkoma uczonymi. Postanowiłem opublikować ponownie, przejrzane i rozszerzone, dwie z moich dawniejszych prac o symbolice religijnej44 , a także teksty moich referatów dla „Eranosa"; miał do tego dojść wstęp pt. Obrazy a wyobraźnia oraz rozdział Symbolika a historia, zawierający konkluzje. Na zredagowanie tychże wystarczyło mi parę tygodni, po czym zabrałem się do wstępu. Niestety, nie zdołałem tego zrobić natychmiast, a potem ciągle coś mi przeszkadzało, tak że ostatnią - najważniejszą! - część wstępu zredagowałem w wielkim pośpiechu i nie podkreśliłem dostatecznie mocno pewnej sprawy, która wydawała mi się ważna. Idzie o to, że wyobraźnia nie jest arbitralnym wymyślaniem czegokolwiek; zachodzi etymologiczny związek między nią (imaginatio) a imago „przedstawienie", „naśladowanie", oraz imitor „naśladuję", „odtwarzam". Wyobraźnia naśladuje modele wzorcowe - „obrazy", aktualizuje je i powtarza w sposób nieograniczony. Ta interpretacja obrazów i wyobraźni pomogła mi wówczas lepiej zrozumieć dzieła folkloru, a nieraz nawet moją własną twórczość literacką.
17 grudnia 1951 otrzymałem kartkę pocztową od Coriny. Pisała, że nasz ojciec zmarł 30 października po trzymiesięcznych cierpieniach, w tydzień po wuju Mitache, którego zabiły komplikacje po ataku serca. Przez wiele dni byłem sam ze swoim zmartwieniem, w jakimś innym świecie, o którym, jak sądziłem, dawno zapomniałem. Czułem, że tracę oto jeszcze jedną - najdłuższą - część swojej przeszłości. Samotnie włóczyłem się ulicami wokół Sacre-Coeur, wspominając sceny z dzieciństwa, chłopięctwa, młodości. Już kilka lat temu udało mi się zdusić tęsknotę za Rumunią; wracała ona do mnie tylko w czasie snu, w marzeniach. Teraz znów waliła się na mnie całym ciężarem. Nie usiłowałem się bronić, poddawałem się smutkowi, jakbym czekał na jakiś cud. Gdybym miał na to czas, zacząłbym spisywać wspomnienia z dzieciństwa.
Zabranie się znowu do pracy kosztowało mnie wiele wysiłku. Christinel praktycznie ukończyła już przepisywanie nowych rozdziałów Images et symboles. Teraz czekała na ostatnie stronice Wstępu, które pisałem, gdzie się tylko dało, gdzie miałem trochę spokoju - w pracowni ceramicznej Sybilli bądź też w gabinecie przy rue Duhesme, jaki dzieliłem z Jacqueline.
17 grudnia maszynopis był wreszcie gotowy i zaniosłem go Brice'owi Parain. W kilka dni później wyjechaliśmy z Paryża na trzy miesiące. Musiałem za wszelką cenę odnaleźć świat, w którym się urodziłem i żyłem aż do wiosny 1940 roku. Wiedziałem, że wkrótce zniknie, skazany przez historię. Wiedziałem, że jestem jednym z nielicznych, którzy przetrwali, i chciałem wypełnić swój obowiązek świadka. Ale wiedziałem też, że poza wszelkiego rodzaju kataklizmami i cierpieniami kryją się, doskonale zamaskowane, inne znaczenia. Miałem wrażenie, że zaczynam je rozumieć.
Pojechaliśmy do Monte Carlo, gdzie miałem nadzieję znaleźć spokój niezbędny do pracy. Pewna znajoma zarezerwowała dla nas w hotelu „Excelsior" pokój, całkiem przyzwoity i zdumiewająco tani, ponieważ wynajmowaliśmy go na co najmniej dwa miesiące. Po wyjściu z pociągu uderzyła w nas fala zapachu kwitnącej mimozy.
Odkrycie jednak, które zrobiliśmy nazajutrz rano, przygnębiło nas: ściany naszego pokoju były jeszcze cieńsze aniżeli w „Hotel de Suede". Zarządca pozwolił mi pracować w pomieszczeniu przylegającym do jego biura, za recepcją. "Tam wszakże hałas był jeszcze bardziej nieznośny: rozmowy telefoniczne, wrzaski w kuchniach, rozmowy i śmiechy w hallu. Wtedy zarządca zaproponował mi pokój idealnie odizolowany, ale bez okna i oświetlony jedynie zwykłą lampą wiszącą pod sufitem. Ze smutkiem zanotowałem w swoim Dzienniku: „Przyjechać na Lazurowe Wybrzeże po to, żeby pisać przy świetle słabej żarówki, w półmroku, jak w jakiejś średniowiecznej wieży więziennej..." Dopiero po dziesięciu dniach znaleźliśmy i wynajęliśmy mały, tani pokoik bez sąsiadów. Pracowałem w nim aż do naszego wyjazdu do Paryża.
Swojej powieści mogłem się poświęcić całkowicie dopiero po napisaniu krótkiej przedmowy do pośmiertnej książki Paula Vulliaud (obiecałem to Payotowi) oraz artykułu „Examen leprosorum" dla pisma „Preuves". Żeby zyskać na czasie, wychodziłem z pokoju tylko na posiłki oraz niekiedy nocami, gdyśmy spacerowali po bulwarach. Szybko i bez specjalnego zapału zwiedziliśmy Niceę i Menton. Poważnie ograniczyłem swoją korespondencję (ale trochę później i tak musiałem pisać dziesięć do dwunastu listów dziennie). Czytałem bardzo mało, nocami, aby wyrwać się ze świata i atmosfery mojej powieści. Mimo wszystko poprawianie, a zwłaszcza modyfikowanie niektórych epizodów w dziewięciu rozdziałach, z jakich składała się pierwsza część, zabrało mi kilka tygodni. Tymczasem odwiedziła nas Alice Godeł, przywożąc manuskrypt L'Experience liberatrice. Gallimard przyjmował książkę do wydania, ale miałem napisać do niej przedmowę, i to jak najszybciej...
Śmiało zabrałem się do pierwszego rozdziału drugiej części; nauczyłem się już stawiać opór pokusie łatwizny oraz „barwnych" dialogów. Bez wątpienia zdołałbym go ukończyć, gdyby nie nowy kryzys wagotonii po jakimś zatruciu. Wróciliśmy na rue Duhesme szybciej, niż się spodziewaliśmy. Zresztą tak czy owak musiałem przygotować wykłady, jakie zgodziłem się wygłosić na uniwersytecie w Lund. Na szczęście rektor poprosił mnie o przełożenie ich na koniec kwietnia. Jednak jakoś nie mogłem się wyleczyć. Doktor Hunwald obawiał się wrzodu żołądka i przepisał mi dość surową dietę. Wsiadając do samolotu lecącego do Malmó byłem blady i czułem się słabszy niż kiedykolwiek. Jednak, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, wagotonia i podrażnienie żołądka przeszły mi jak ręką odjął po pierwszym posiłku, który zjadłem w restauracji uniwersyteckiej w Lund. Składały się nań ryba w bulionie, gotowane ziemniaki i mleko.
W Kopenhadze przesiadłem się na inny samolot-mały, sześciomiejscowy, który niebawem wylądował w Malmó. Szwecję odwiedzałem po raz pierwszy i bynajmniej nie rozczarowali mnie ludzie ani malowniczość niewielkiego uniwersyteckiego miasta, jakim było Lund, mimo że zakwaterowano mnie w skromnym hotelu stojącym między dwoma domami pogrzebowymi.
Profesor religioznawstwa, Ehnmark, poprosił mnie o wygłoszenie dwóch wykładów na temat szamanizmu. Poprowadziłem również trzy seminaria w katedrze Alfa Lombarda. Spomiędzy uczonych, których poznałem, szczególne wrażenie wywarł na mnie M.P. Nilsson, erudyta i płodny historyk religii greckiej. Liczył wówczas ponad osiemdziesiąt lat, ale wydawał się niestrudzony; nie zrezygnował z żadnego obowiązku ani godności akademickiej, których w ciągu swojego długiego życia nagromadził wiele. Przede wszystkim energicznie, niekiedy nawet agresywnie, bronił koncepcji metodologicznych, jakie przyjął w młodości.
Niestety Stig Wikander od niedawna leżał w szpitalu. Odwiedzałem go codziennie, ale nie mogliśmy rozmawiać długo, tak jak to sobie niegdyś obiecywaliśmy. Poznałem jego żonę i ich trzy córki, które w ciągu następnych piętnastu czy dwudziestu lat miałem często widywać.
*
Wróciłem bardziej wypoczęty, niż gdy wyjeżdżałem. Tydzień spędzony wśród orientalistów i religioznawców podziałał na mnie stymulująco. Z rosnącym zainteresowaniem, niemal nawet z entuzjazmem, pisałem referat, na jaki czekał Tucci - Jeżyki tajemne a techniki mistyczne. Obiecywałem sobie, że później (po skończeniu powieści!) powrócę jeszcze do kwestii pewnych określonych rodzajów przeżyć mistycznych; już widziałem rozdziały, które złożą się na tom zatytułowany Tęsknota za Rajem (La nostalgie du Paradis). Na początku maja 1952 ponownie znalazłem się z Christinel w Rzymie. Odczytałem swój referat w auli Instytutu Orientalistycznego, gdzie również, w trzy dni później, odbyła się pasjonująca dyskusja na temat metodologii badań religioznawczych. Przy tej okazji spotkałem się z Pettazzonim, E. De Martino i innymi, młodszymi kolegami. Tym jednak, co uradowało nas ponad wszystko, były owe niespodziewane wakacje, owa rzymska wiosna budząca nas co ranka. W towarzystwie przyjaciela, Horii Romana, zwiedziliśmy Kampanię Rzymską aż po Viterbo, ze wzruszeniem odkrywając grobowce etruskie. Koniecznie chciałem odwiedzić Giovanniego Papinie-go, którego nie widziałem od 1927 roku. Napisałem do niego do Florencji i odpowiedział mi natychmiast, z entuzjazmem. W swoim Dzienniku oraz w długim wywiadzie, opublikowanym przez „Les Nouvelles litteraires" z 5 marca 195345, opowiedziałem szczegółowo o tej rozmowie z jednym idolów moich lat chłopięcych. Wiedziałem od dawna, że jest prawie ślepy; istotnie, gdy pisał mi dedykacje na kilku ze swoich wydanych ostatnio książek, zdejmował okulary i nieomal dotykał czołem wyklejki. Tym większe wrażenie wywarły na mnie jego duchowa młodość, pasja, z jaką śledzi! aktualności literackie wielu krajów, odwaga, z jaką kontynuował swoje dzieło. Owego majowego popołudnia nigdy bym nie uwierzył, że w rok później utraci władzę w rękach i nogach, w 1954 zaś - mowę.
Gdy weszliśmy do pokoju, jaki Olga Fróbe przeznaczyła nam w „Casa Gabriella", ogarnęła nas radość na myśl, że spędzimy w nim razem cały czerwiec. Był to duży pokój na pierwszym piętrze, z wielkim tarasem, o parę zaledwie kroków od brzegu Lago Maggiore. Nie można było sobie wymarzyć lepszego miejsca do wypoczynku i rozmyślań, a przede wszystkim - do pisania. Od czasu do czasu docierały tu jedynie odgłosy klaksonów włoskich autobusów, przejeżdżających po szosie za ogrodem. Z tarasu widzieliśmy grzbiety ryb pływających tam i z powrotem przed „Casa Gabriella" w oczekiwaniu na okruszki i skórki od chleba, których Maria nigdy nie omieszkała wyrzucić im z okna kuchni. Niekiedy słychać było szemranie zapóźnionych łodzi motorowych, wypływających zarzucać sieci jak najdalej, aż pod włoskim brzegiem.
Słuchając Olgi snującej wspomnienia o pierwszych gościach, jacy spali w naszym pokoju bądź w obu przyległych, poddawałem się czarowi i tajemnicom „Casa Gabriella". Każdego wieczora dowiadywaliśmy się nowych szczegółów o dziejach przyjaźni Olgi (niekiedy bardzo zawikłanych) z Rudolfem Otto, z sinologiem Richardem Wilhelmem i z wieloma innymi, mniej znanymi uczonymi, przede wszystkim jednak - z CG. Jungiem. Niestety było ponad moje siły sporządzić notatki o wszystkich spotkaniach i zdumiewających odkryciach, jakie poprzedziły utworzenie oraz pierwszy etap działalności koła „Eranos".
Podczas tych kilkutygodniowych, niezapomnianych wakacji, gdy ponownie odkrywałem rozkosze pływania i radości górskich wędrówek, pracowałem dość wydajnie. Byliśmy szczęśliwi, kiedy Olga zaprosiła nas do spędzania corocznie przynajmniej jednego miesiąca w „Casa Gabriella". Mieliśmy wrażenie, że jakoś niepostrzeżenie weszliśmy w nową, pomyślniejszą fazę życia.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Bazylei, gdzie chciałem się spotkać z Karlem Meuli, którego oryginalne uwagi na temat Mitu wiecznego powrotu bardzo mnie zainteresowały. W Paryżu, na rue Duhesme, spostrzegłem, że w pociągu zapomniałem okularów. Przez kilka dni z rzędu zmuszony byłem czytać i pisać tak jak Papini, z oczyma przy stronicy; i tak byłem szczęśliwy, że mogę jeszcze zachowywać dwu, trzycentymetrowy odstęp... 100
Gdzieś w środku lata do Paryża przyjechał G.Racoveanu. Nie widziałem go od wiosny 1940, czyli od pogrzebu Nae Ionescu, ale pisywaliśmy do siebie od pięciu czy sześciu lat. Mieszka! w niewielkiej willi koło Monachium i malował ikony, które niekiedy udawało mu się sprzedawać. Właśnie ukończył monografię o mnichu Paisiju, wydawał też, wespół z biskupem Octavianem Berlea, utrzymane w duchu ekumenicznym pismo „Indreptar", z którym współpracowała większość rumuńskich literatów emigracyjnych. Pisał równie błyskotliwie (i z równie wielkim wysiłkiem) jak niegdyś46. Ucieszyliśmy się na myśl, że niedługo spotkamy się w Niemczech.
*
W końcu sierpnia wróciłem sam do Ascony, żeby wygłosić referat pt. Potęga a sakralność w historii religii. Tym razem ośmieliłem się poprosić Junga o wywiad dla „Combat". Opublikował właśnie swoją Antwort auf Job, książkę budzącą nie kończące się dyskusje i kontrowersje. Temat, którym (po długim wahaniu) postanowił się zająć, niepokoił, zbijał z tropu bądź oburzał zarówno psychologów, jak i teologów. Profesor G.Scholem mówił półżartem, że Jung próbuje poddać psychoanalizie Jahwe...
Po przeczytaniu Le chamanisme Jung nadesłał mi kilkustronicowy, treściwy i gorący list. W doświadczeniach onirycznych i psychopatologicznych towarzyszących ceremoniom inicjacji szamańskiej odnalazł potwierdzenie pewnych swoich hipotez. Rozmawialiśmy przez dwie godziny i zapisałem wiele cennych szczegółów. W wywiadzie tym Jung opowiadał (zapewne po raz pierwszy) o kryzysach, które położyły kres jego współpracy z Freudem, a także o dramatycznych wizjach, które skłoniły go do sformułowania hipotezy zbiorowego nieświadomego. Dopiero w kilka lat później, w Pamiętnikach przeznaczonych do opublikowania po swojej śmierci, powracał szczegółowo do owych rozstrzygających przeżyć i zdarzeń.
Nie byłem psychologiem, praktykę i teorię psychologii głębi znałem jedynie z lektur, toteż nie mogłem być jungistą, niemniej hipoteza zbiorowego nieświadomego i archetypów interesowała mnie. Jak wyznałem uprzednio jungowi i jak pisałem w przedmowie do angielskiego wydania Mitu wiecznego powrotu, podtytuł tej książki -Archetypy i powtarzanie - mógł wprowadzać pewien zamęt. Terminu archetyp użyłem w jego sensie pierwotnym, neoplatońskim, jako „paradygmat", „wzorzec"; tymczasem dla Junga archetypy były „strukturami zbiorowego nieświadomego". Popełniłem błąd używając - choć w zupełnie innym sensie - terminu, który stał się znany, a nawet popularny, dzięki Jungowi, i w sensie, który on mu nadal. Powinienem był użyć (jak to czyniłem później) określenia „wzorzec".
Christinel przyjechała po mnie do Ascony i wyruszyliśmy razem do Alpbach, gdzie odbywały się seminaria organizowane przez Europaisches Kollegium. Po drodze na jedną dobę zatrzymaliśmy się w Innsbrucku, gdzie nie byłem od ćwierci wieku; stare miasto oraz Inn oczarowały mnie jak za pierwszym razem. Potem wspięliśmy się do Alpbach leżącego na wysokości tysiąca metrów. Mimo niemal ciągłego deszczu byłem szczęśliwy odnajdując górskie krajobrazy i niebo jak w górach Bucegi z lat mojej młodości.
Razem z Karlem Kerćnyi prowadziłem seminarium religioznawcze; on, jak prawie wszyscy, mówił po niemiecku, ja zaś - po angielsku lub francusku. Pod względem metodologii bardzo się różniliśmy, toteż nasze dyskusje często groziły przerodzeniem się w polemiki. Ponieważ jednak żywiłem podziw dla jego książek, nie traciłem zimnej krwi47
W tydzień później zjechaliśmy w doliny, do Kufstein nad granicą niemiecką, gdzie czekali na nas G.Racoveanu i o. Popan. Przejechaliśmy samochodem przez Monachium i nie poznałem tego miasta. Centrum było całkowicie zburzone, postawione zaś w jego pobliżu budynki upodabniały je do jakiegokolwiek innego „nowoczesnego" miasta. Zwiedziwszy Garmisch-Partenkirchen i Oberammergau zatrzymaliśmy się na noc w Rudesheim, nazajutrz zaś o. Popan zawiózł nas pod dom Gunthera Spaltmanna w Bonn. Spaltmann przełożył już kilka moich książek i z żywym zainteresowaniem śledził the work In progress, jak lubił nazywać - Foret interdite. Wiedliśmy długie rozmowy w ciągu tych dwu wspólnie spędzonych dni. Przeczytał właśnie powtórnie pierwszą część i bardzo nalegał, abym jak najszybciej ukończył powieść. Pośród licznych argumentów podkreślał również następujący: w liniach mojej dłoni wyczytał, że moje siły twórcze w dziedzinie literatury mogą się rychło wyczerpać bądź też ich charakter zmieni się tak radykalnie, że moje następne utwory będą się wydawać dziełem innego pióra. Powinienem się więc spieszyć!
*
Nie podzielając wiary Spaltmanna w chiromancję, zgadzałem się z nim; powinienem się śpieszyć. Opublikowałem większość moich prac z zakresu religioznawstwa i filozofii kultury powstałych w ciągu ostatnich dziesięciu lat, w listopadzie zaś miały się ukazać Images et symboles. Mogłem sobie pozwolić na cztery, pięć miesięcy wytchnienia - czas, który powinien mi wystarczyć do napisania drugiej części. Atoli jak zwykle spadały na mnie nieprzewidziane i pilne zajęcia. Część jesieni musiałem poświęcić na przygotowanie nowych, przejrzanych i rozszerzonych wydań Mitu wiecznego powrotu i Traktatu o historii religii, mających być podstawą przekładów na niemiecki, angielski i hiszpański.
Na szczęście pod koniec listopada Delia i Rene Laforgue znów udostępnili nam - aż do kwietnia - swoje mieszkanie. Aby wskrzesić mój świat wyobraźni literackiej, napisałem w ciągu paru dni nowelę Dwanaście tysięcy sztuk bydła48. Potem przeczytałem powtórnie i poprawiłem (który to już raz?) pierwszą część Foret interdite, na krótko zaś przed Bożym Narodzeniem utkwiłem znowu po uszy w perypetiach wszystkich owych postaci szamoczących się, aby jakoś wyjść cało z wiru „wydarzeń historycznych". Zamknąwszy się w gabinecie doktora Laforgue, do późnego wieczora pisałem w uniesieniu, nieomal z furią, pomimo osaczającego mnie nieraz smutku: oto jeden po drugim moi bohaterowie gotowali się do wypełnienia swojego przeznaczenia i wyruszali 102
w stronę śmierci. Jeszcze nigdy, jak owej zimy 1953, nie odczuwałem tak ostro analogii między śmiercią inicjacyjną, to znaczy symboliczno-rytualną, a cierpieniami bądź niespodziewanymi i zagadkowymi zdarzeniami, jakie w świecie wyobraźni literackiej przygotowują śmierć którejś z ważnych postaci.
Tylko z rzadka pozwalałem sobie na kilkugodzinną bądź - całkiem wyjątkowo - kilkudniową przerwę, jak to czyniłem pod koniec stycznia, gdy Alice i Roger Godelowie przybyli do Paryża. W tymże samym okresie Alain Guillermou zaczął tłumaczyć pierwszą część, Christinel zaś przepisywała rękopis na maszynie w miarę, jak go poprawiałem. Niekiedy czuliśmy oboje potrzebę wyrwania się ze świata mojej powieści. Mam w pamięci niezapomniany wieczór w lutym, spędzony u Virgila Ierunki i Moniki Lovinescu w ich nowym mieszkaniu przy rue Cassini, gdzie słuchaliśmy pierwszych płyt z ich kolekcji, która z biegiem lat miała się rozrosnąć do rozmiarów gigantycznych.
Po trzech miesiącach wytężonej pracy w połowie marca przerwałem powieść, aby uporządkować zbieraną od kilku lat dokumentację i przygotować nową, przejrzaną i znacznie rozszerzoną edycję mojej pracy doktorskiej o Jodze. Z chwilą jednak, gdy zasiadłem do pisania, uświadomiłem sobie, że trzeba będzie w całości i od podstaw przerobić jej tekst z 1936. Powracałem do tej mojej nowej książki, ilekroć tylko dysponowałem paroma absolutnie wolnymi dniami, to znaczy, gdy mogłem jej poświęcić dziesięć do dwunastu godzin pod rząd.
Do Foret interdite zabrałem się znowu pod koniec kwietnia 1953 w Meilen. Przyjąłem propozycję wygłoszenia pięciu dwugodzinnych wykładów w Jung-Institut w Zurychu. Mieszkałem w domu doktora Riklina, zbudowanym niedawno na pagórku, na skraju lasu. Byłem sam przez pierwsze trzy tygodnie - Christinel przebywała w Rzymie na zaproszenie Niny Battali. Z wyjątkiem dni moich wykładów w Instytucie oraz kilku spotkań z CG. Jungiem i kilkoma innymi psychologami mogłem swobodnie pracować od świtu do nocy, nie niepokojony przez nikogo. W parę tygodni napisałem dwa rozdziały mojej powieści. Ponieważ zaś po miesiącu spędzonym w Meilen czekały mnie jeszcze pięcio- lub sześciotygodniowe wakacje w „Casa Gabriella", mówiłem sobie, że może skończę Foret interdite w ciągu roku. Ale los jakby się na mnie uwziął i nieustannie podrzucał mi jakieś nieprzewidziane obowiązki. Znowu zaczęła wychodzić „La Nouvelle N.R.F." i Jean Paulhan zaproponował mi współpracę. Obiecałem mu artykuł na temat mitu w świecie współczesnym, i już dwukrotnie mi pisał przypominając, że jeszcze go nie otrzymał. Ponadto w Madrycie organizowano „Tydzień Rumuński"; wykład otwierający go miałem napisać właśnie ja. Wreszcie zgodziłem się wygłosić we wrześniu prelekcję na Spotkaniach Międzynarodowych w Genewie, gdzie mieli być obecni m.in. Francois Mauriac, Robert Schumann i Paul Ricoeur. W tym okresie szalejącego w Rumunii stalinizmu intelektualiści siedzieli w więzieniach, w najlepszym razie zaś musieli milczeć, a kultura rumuńska była całkowicie nieobecna na Zachodzie; nie mogłem zatem pozwolić sobie na zlekceważenie tej manifestacji rumuńskiej kultury tylko dlatego, że pragnąłem ukończyć swoją powieść.
W Dzienniku (t. I, str. 207 i n.) zrelacjonowałem śniadanie z GGJungiem i jego małżonką w ich słynnym domu w Kiisnacht, przytoczyłem też jego wspomnienia o S.N. Dasgupcie i R. Eislerze, a także moje rozmowy z doktorami Schoppem i Bossem. Żałuję wszelako, że nie zrelacjonowałem szczegółowo wszystkiego, co Boss opowiedział mi o swojej podróży do Włoch w towarzystwie Martina Heideggera.
Od 20 maja do 29 czerwca mieszkaliśmy w „Casa Gabriella". Pomimo wszelkich pokus (szczególnie książek, jakie każdego ranka kładła mi na biurko Olga - tomów o alchemii i mistyce czy też publikacji Heinricha Zimmera obok powieści „okultystycznych", kryminalnych i szpiegowskich), pisanie szło mi dobrze. Pracę nad powieścią przerwałem tylko, aby przygotować tekst odczytu w zuryskim Klubie Psychologii i zredagować artykuł przyrzeczony Paulhanowi.
W mieszkaniu przy rue de la Tour znaleźliśmy się znowu w dniu 1 lipca. Dzień wcześniej wskutek nawałnicy zawalił się mur cmentarza Passy, „naszego czcigodnego sąsiada", jak go nazywał N.I. Herescu. Nagle zrobiło się tak zimno, że przez kilka dni z rzędu musiałem nosić gruby sweter pod marynarką. Pracowałem w gabinecie doktora Laforgue obłożony książkami i skoroszytami przyniesionymi z rue Duhesme, potrzebowałem bowiem jak najobszerniejszej dokumentacji, aby zredagować wykład dla „Eranosa" - Matka-Ziemia i hierogamie kosmiczne. Tekst, który musiałem wygłosić na Spotkaniach Międzynarodowych w Genewie wymagał, rzecz jasna, mniej pracy.
17 sierpnia 1953 znowu wyjechałem do Ascony, tym razem sam. Pośród nowych prelegentów znajdowali się dr T Suzuki, o. Jean Danićlou, Giuseppe Tlicci i Ernest Benz. Jeszcze rankiem dnia inaugurującego sesję „Eranosa" Tlicci powiedział mi o nagłej śmierci Surendranatha Dasgupty w lutym, w Allahabadzie. Przypomniałem sobie, co Jung opowiedział mi o wizycie (tygodniowej!) mojego dawnego nauczyciela w Kiisnacht, w 1939. Również w tymże 1939 roku otrzymałem w Bukareszcie telegram od Dasgupty, proponującego mi przyjazd do Rzymu, gdzie przebywał na zaproszenie Tlicciego, „abyśmy mogli się znowu zobaczyć". Przypomniałem sobie również, że w listopadzie 1945 Louis Renou przekazał mi wiadomości od niego (por. Dzienniki, 1.1, str. 16).
Centralnym tematem tej sesji „Eranosa" była symbolika i religijne znaczenia Ziemi w rozmaitych kulturach - od Tybetu (Tucci) po teologie i zwyczaje chrześcijańskie (o. Danielou, E.Benz), toteż, jeśli chodzi o mnie, postanowiłem przeanalizować szereg przykładów pochodzących z cywilizacji archaicznych i orientalnych, włączając je w ogólniejszą perspektywę historii religii. Podobnie jak w moich poprzednich wystąpieniach, starałem się wykazać potrzebę, owszem, nawet obowiązek badania i rozumienia duchowych tworów ludów „pierwotnych" równie dokładnie i wedle tych samych ścisłych reguł hermeneutyki, jakie są stosowane przez elity zachodnie do badania własnych tradycji kulturalnych. Byłem przekonany, że dokumentacja i metodologia religioznawcza pozwolą, w stopniu większym niż wszelkie inne dyscypliny historyczne, wyprowadzić kultury zachodnie z opłotków prowincjonalizmu. Z drugiej strony byłem świadom uprzywilejowanej sytuacji koła „Eranos". Koledzy-specjaliści zbierający się w Asconie, publiczność słuchająca naszych prelekcji, a przede wszystkim czytelnie Eranos-Jahrbucher" stanowili wymarzone wprost narzędzie rozpowszechniani wszelkich nowych metod hermeneutycznych.
Ożywiony tym samym przeświadczeniem napisałem referat na Spotkania Międzynarodowe w Genewie. Ich główny temat brzmiał Trwoga epoki współczesnej a zadania ducha. Sądziłem, że mogę się przyczynić do lepszego zrozumienia nękającej współczesnego człowieka trwogi analizując ją w perspektywie religioznawczej. Tytuł mojego wykładu - Symbolika religijna a uwartościowanie trwogi - jasno wskazywał na zalet takiej metody. Niepokój wywołany kruchością bytu ludzkiego i strachem przed zagra zająca katastrofą ilustruje w sposób wzorcowy desakralizację śmierci, tak charakterystyczną dla cywilizacji współczesnej. W społecznościach tradycyjnych śmierci nie uważano za absolutny kres ludzkiego życia, lecz tylko za rytuał przejścia do nowego sposobu istnienia. Można by rzec, iż śmierć stanowiła w nich ostatnie doświadczenie inicjacyjne, dzięki któremu człowiek zdobywał nowy, czysto duchowy byt.
Genewskie Spotkania Międzynarodowe odbywały się według scenariusza o wiek bardziej skomplikowanego niż kolokwia koła „Eranos". Obecność licznych dziennikarzy z różnych krajów, z radiofonii szwajcarskiej i francuskiej, członków korpusu dyplomatycznego, osobistości zaproszonych do dyskusji na pięciu lub sześciu posiedzeniach (włącznie z eks-królową Włoch) - wszystko to tworzyło atmosferę uroczystą a jednocześnie bardzo akademicką. Spotkałem kilku członków Europejskiego Stowarzyszenia Kultury oraz zawarłem znajomość z paroma od dawna mnie interesującymi pisarzami. Dyskusja nad moim referatem toczyła się w bibliotece zamku Coppet, dokąd udaliśmy się statkiem. Musiałem odpowiadać - i to nie tylko w słynnej bibliotece - na liczne pytania. Na szczęście, zdołaliśmy wraz z Christinel wymknąć się na długi, trwający aż do późna w nocy spacer brzegiem jeziora, tylko we dwoje...
*
Po naszym powrocie w Polowie września do Paryża nastąpił długi, niespokojny okres trwający aż do wiosny. Musieliśmy ustawicznie zmieniać adres - mieszkaliśmy już to przy rue de la Ibur, już to u przyjaciół przy rue de Boulainvilliers, wreszcie przy rue Duhesme. Pracowałem z wielkim trudem, gdzie się tylko dało. (Owej jesieni próbowałem, po raz pierwszy w Paryżu, pisać w kawiarni.) Wspominałem z melancholią słowa Georeges'a Dumezila w związku z ostatnimi rozdziałami Traktatu o historii religii, kiedy to podziwiał moją zdolność pisania nawet w pokoju hotelowym. Ach, gdybym tak mógł mieć znowu swój pokój w „Hotel de Suede"! Tam miałem zgromadzone pod ręką wszystkie swoje książki, teczki, zeszyty i rękopisy; wiedziałem, gdzie szukać potrzebnego mi akurat cytatu albo odnośnika bibliograficznego. Teraz najmniejszy artykuł i recenzja stanowiły dla mnie problem: najpierw musiałem odgadnąć, gdzie, w którym mieszkaniu znajdowały się notatki i bibliografia, których potrzebowałem. Na szczęście rękopisy i dokumentację dotyczącą jogi zebrałem w trzech kartonach, z którymi się nie rozstawałem, taszcząc je z sobą z jednego mieszkania do drugiego. Zresztą Joga była jedyną książką, nad którą mogłem pracować względnie wydajnie.
Przeciw znużeniu i desperacji broniłem się powtarzając sobie, że ten zamęt i te niespodziewane peregrynacje składają się może na nową serię prób inicjacyjnych. „Błądziłem w labiryncie" w okresie, co do którego, przeciwnie, sądziłem, że będzie o wiele spokojniejszy aniżeli wiele poprzednich. Nie żyłem już w lęku przed ubóstwem i niepewnością, jak w latach 1946-1949. A jednak bez przerwy wyłaniały się jakieś przeszkody i kłopoty. Rzec by można, iż wszystkie kryzysy i trudności jedno tylko miały na celu - przeszkodzić mi w ukończeniu powieści. Wedle moich obliczeń, do napisania zostało mi jeszcze jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stron, ale zabrać się do tego było ponad moje siły. Musiałem zrozumieć, że to ustawicznie powtarzające się odkładanie pracy miało jakiś sens. Foret interdite oznaczała dla mnie coś więcej niż książka, niż jeszcze jeden tytuł w mojej bibliografii. Była ona kamieniem granicznym pomiędzy moją przeszłością a przyszłością. Żadnej innej powieści nie poświęciłem tyle czasu, uporu i uwagi. Niecierpliwie pragnąłem ją skończyć, aby mocją osądzić, przekonać się, czy mi się udało. Z drugiej strony przekład, nad którym pracował Alain Guillermou, pozwalał mi zorientować się co do ewentualnego zainteresowania publiczności francuskiej i zagranicznej. Ewentualna porażka Foret interdite nie oznaczałaby, oczywiście, kresu moich prób literackich; zrezygnowałbym tylko z ich tłumaczenia na inne języki.
Skądinąd coraz bardziej pasjonowała mnie nowa wersja mojej monografii o Jodze. Od listopada do kwietnia, kiedy to ją ukończyłem, poświęcałem się jej z entuzjazmem; żyłem wyłącznie w indyjskim świecie duchowym. Tym bardziej znaczący wydał mi się list, jaki owej jesieni przyniósł mi pewien rumuński kapitan linii dalekomorskiej. W Dzienniku zanotowałem: „W paryskim hotelu, gdzie się zatrzymał, znajdowała się również para Hindusów. Nie znali francuskiego, więc poprosili go o pomoc. Dowiedziawszy się, że jest Rumunem, Hinduska, bardzo poruszona, spytała go, czy mnie zna. Powiedziała mu, że mieszkałem w domu jej rodziców w Kalkucie, bardzo dawno temu. Potem poprosiła go o przekazanie mi listu. Podpisany był: «Maitreyi Devi, daughter of S.N. Dasgupta». Pisała w nim między innymi: «I don't know whether you want to meet us or will consider it a waste of time - and I am also afraid whether you are the same Eliade who was with us in Calcutta or not (...). I really want to see you very much - 23 years have passed. I have two children, my husband is a Doctor in Chemistry (...)".
Odnotowałem w Dzienniku tę zbieżność: ów sygnał życia przyszedł do mnie po dwudziestu trzech latach, stanowiących dokładnie połowę mojego życia. Nadto już od dawna sądziłem, że Majtreji nie żyje. Jakie to szczęście - pomyślałem - że francuski przekład Majtreji nie miał powodzenia; zapobiegło to groźbie przekładu na angielski...
*
W czerwcu 1954, po zaniesieniu Payotowi maszynopisu mojej książki Joga, nieśmiertelności wolność49, wyjechaliśmy na dwa miesiące do Ascony. Ze wzruszeniem ujrzeliśmy znowu ogród „Casa Gabriella", nasz pokój i taras wychodzący na jezioro. Od razu nazajutrz zabrałem się do pisania Foret interdite. Już jakiś czas temu rozpocząłem ostatni rozdział, ale postępowałem naprzód z mozołem, wśród wahań. Jak to zanotowałem w Dzienniku (t. I, str. 219-220), wyobrażałem sobie, że Stefan i Ileana spotkają się znów w Royaumont w dwanaście lat po swoim pierwszym spotkaniu w lesie pod Bukaresztem, i że ten ponowny kontakt będzie dla każdego z nich oznaczał początek jakiejś vita nova. Wędrówkę Stefana utożsamiałem z wędrówką inicjacyjną. „A jednak dzisiaj - zanotowałem 26 czerwca-zrozumiałem, że chodzi o coś innego". Wędrówka Stefana była w istocie poszukiwaniem śmierci. Konstatowałem z rozpaczą, że symbolika śmierci zawładnęła mną, gdy pisałem ostatni rozdział. A przecież w jedno nie wątpiłem - w to mianowicie, że „symbolika śmierci dopuszcza wszystko: wygaśnięcie (oczywiście, w perspektywie społeczeństw współczesnych) bądź odrodzenie, prawdziwe incipit vita nova".
Potem, w kilka dni później, dopisałem: „Dzisiaj, 7 lipca o jedenastej trzydzieści pięć przed południem, skończyłem pisać i przepisywać ostatnią stronę. Powieść jest zakończona! W tych ostatnich dniach pisałem walcząc nie tylko ze smutkiem, ale i z jakimś nieomal fizycznym uciskiem. Nie potrafiłem stawiać czoła przeznaczeniu, które już dawno, i bez mojej wiedzy, postanowiło zgubić Stefana i Ileanę owej świętojańskiej nocy 1948, gdzieś na drodze do Lozanny. Pisałem w ciągłym napięciu - i nawet pogoda zdawała się odbijać mój wewnętrzny zamęt: burze, pioruny walące w jezioro o parę metrów ode mnie, zimne jesienne deszcze... Jakoś nie mogę zdobyć się na radość z powodu ukończenia tej książki".
Ten dziwny stan smutku, znużenia i rozpaczy trwał jeszcze przez wiele dni. W Locarno, dokąd pojechałem, aby odebrać stypendium z Bollingena, zapomniałem w banku mojej „karty podróżnej". Po raz pierwszy zdarzył mi się taki wypadek, który dla mnie, bezpaństwowca, mógł mieć poważne konsekwencje50. Zadawałem sobie pytanie, w jaki sposób psycholog zinterpretowałby to zapomnienie (= utratę) „tożsamości". Może jako wyraz odczucia, że pozbyłem się tożsamości, może jako pragnienie ucieczki przed przeszłością, w której się już nie rozpoznawałem?
*
Jesienią rozgościliśmy się w Val d'Or, w mieszkaniu, jakie oddali nam do dyspozycji Alice i Roger Godelowie, na dziesiątym piętrze wspaniałego, nowiuteńkiego budynku. Skończyli je meblować przed samym wyjazdem do Ismailii. Ponieważ spędzali w Europie tylko część lata, mogliśmy w nim mieszkać od października do czerwca, kiedy to Olga oczekiwała nas w Asconie. Ciągle sobie powtarzałem, że nie zasługujemy na taki apartament: ogromny salon-jadalnia, gabinet łatwy do przekształcenia w sypialnię, pokój gościnny. Z okien widzieliśmy Sekwanę i Lasek Buloński, dalej zaś majaczyły kopuły i wieże Paryża. Przyniosłem część moich książek zmagazynowanych przy rue Duhesme i wziąłem się do pracy.
Gdy przeczytałem raz jeszcze swoją powieść, doznając już to uczucia entuzjazmu, już to ogarnięty melancholią, i zmagając się ze smutkiem - odniosłem wrażenie, że jestem innym człowiekiem. Po raz pierwszy od pięciu lat czułem się „wolny". Mogłem podróżować, nie spiesząc się, po jakimkolwiek kraju zachodnioeuropejskim. Mogłem pisać to, na co miałem ochotę i jak mi się podobało. Niemniej przeto byłem ciekaw, jak zostanie przyjęta Foret interdite. Wiedziałem, że nic nie mogę zrobić, aby zapewnić powieści sukces u publiczności i krytyków. Wiedziałem też, że ukaże się ona dopiero za rok lub dwa. Brice Parain przeczytał z zainteresowaniem pierwszą część, lecz Alain Guillermou nie ukończył jeszcze tłumaczenia drugiej.
Choć mieszkaliśmy jedynie o jakieś piętnaście, dwadzieścia minut drogi od dworca Saint-Lazare, z rzadka tylko jeździłem do Paryża. Lubiłem pracować przy otwartym oknie wychodzącym na Lasek Buloński. Nocą długo siedziałem w ciemności, urzeczony migotaniem dalekich świateł Paryża, i patrzyłem, jak pociągi wiją się wzdłuż Sekwany niby maleńkie, złożone z diamentów węże. Po raz pierwszy od zimy 1945 w Cascais (z wyjątkiem, rzecz jasna, wakacji spędzonych w „Casa Gabriella") nie miałem za oknem ani ulicy, ani murów, ani drzew.
Niedługo potem zabrałem się do redagowania tomu Forgerons et akhimistes, który obiecałem Flammarionowi do serii „Homo sapiens" prowadzonej przez Marie-Madeleine David. Wykorzystałem znaczną część materiału zawartego w moich dwóch opublikowanych jeszcze przed wojną książkach - Alchimia asiatica, I-II (1935-1937) oraz Metallurgy, Magie and Alchemy (1938), wzbogacając go poważnie lekturami z ostatnich piętnastu lat. Przede wszystkim jednak z wielkim zainteresowaniem, niemal gorączkowo, napisałem kilka nowych rozdziałów traktujących o magiczno-religijnych początkach metalurgii i alchemii orientalnych. Myślę, że udało mi się wprowadzić nową, rozleglejszą i dokładniejszą perspektywę od interpretacji magiczno-religijnych wartości metalurgii: minerały, uważane za „zarodki" metali, przyśpieszały ich „wzrost", osiągały zatem „dojrzałość" dzięki zabiegom metalurgicznym. Podkreślałem również inicjacyjne funkcje alchemii. Rękopis ukończyłem w grudniu 1955, książka zaś ukazała się w kilka miesięcy później51.
Podobnie jak Joga, książka Forgerons et akhimistes stanowiła poniekąd „rozliczenie się z przeszłością". Pierwsze artykuły o alchemii aleksandryjskiej opublikowałem jeszcze jako licealista. Studia nad alchemią indyjską i chińską rozpocząłem w Kalkucie; kontynuowałem je w berlińskiej Stadtbibliothek (gdzie około lat 1934-1936 odkryłem mitologie i magię związane z metalurgią), potem, w 1940, w British Museum, wreszcie, począwszy od 1946, w Muzeum Człowieka. Kończąc Forgerons et alchimistes nie myślałem, że powrócę jeszcze kiedyś do problemów, które odkryłem w latach chłopięctwa. A jednak nadal gromadziłem dokumentację i dość skrupulatnie śledziłem olbrzymią bibliografię tematu, jaka ukazała się w późniejszych latach52.
*
Z wyjątkiem konferencji i seminariów organizowanych przez Rumuński Ośrodek Naukowy odrzucałem zaproszenia do wygłaszania odczytów bądź udziału w kolokwiach. Zgodziłem się wszelako wystąpić w Strasburgu, gdzie zaskoczył mnie widok sali nabitej po brzegi i wprawił w zakłopotanie fakt, że swój tekst musiałem odczytać przed mikrofonem. Jednakże profesor Georges Gusdorf, którego byłem gościem, zaplanował na następny dzień seminarium w węższym gronie; dało ono sposobność do pasjonującej dyskusji.
Od dawna powtarzałem sobie z radością, że gdy skończę Forgerons et alchimistes, będę mógł się skupić na następnej książce - Mort et initiation, który to temat od dawna mnie interesował. Miałem do niego bogatą dokumentację; zacząłem ją zbierać jeszcze w Portugalii. Tego lata zaprezentowałem w kole „Eranos" długą analizę kilku rodzajów inicjacji (tytuł: Misteria a odrodzenie duchowe). W istocie książka Mort et initiation miała stanowić jedynie drugą część obszerniejszej, dwutomowej monografii pod tytułem Mythologies de la mort. Kartkując jednak i klasyfikując dokumentację zdałem sobie sprawę, że praca nad takim dziełem zabrałaby mi co najmniej trzy, cztery lata. Wówczas postanowiłem ograniczyć się na razie do książki Mort et initiation, mniejszej, ale za to mogącej zainteresować szersze kręgi czytelnicze.
Owa zima 1955 wiąże się w moich wspomnieniach z pewnym znaczącym wydarzeniem. Którejś nocy pod koniec lutego zbudził mnie okropny, trupi odór: guz wielkości migdalą, który od lat miałem pod prawą pachą, uległ zakażeniu, pękł i wydzielał teraz mieszaninę krwi i ropy. Powinienem był już dawno dać go zoperować, ale ciągle z tym zwlekałem. Owej nocy zasnąłem dopiero o świcie, i to dopiero wówczas, gdy zrozumiałem, jak mi się zdawało, „duchowy sens stanu trupa". W Dzienniku zapisałem: „W wyobraźni widziałem, jak mi amputują prawe ramię, jak piszę i witam się lewą ręką. Na próżno. Obraz «odrzucenia» części mego ciała, która zaczynała się rozkładać, nie przynosił mi uspokojenia. Nagle przypomniałem sobie książkę, nad którą właśnie pracowałem - Mort et initiation. Dotąd widziałem ją «z zewnątrz», jako dzieło erudycyjne i filozoficzne. Myliłem się. Chyba nie uchwyciłem tego, co najistotniejsze. Inicjacja jest śmiercią, wszelka zaś śmierć przyjęta świadomie może stać się inicjacją. Ale «śmierć symboliczna» (rytualna, inicjacyjna) to nie tylko cierpienie, udręka, choroba itd. - to również doświadczenie własnego trupa, pogodzenie się z prostym faktem, o którym zapomniałem: nie tylko jesteśmy przechodniami, lecz też bezustannie się rozkładamy i musimy zaakceptować trupa będącego naszym ciałem, pogodzić się z myślą, że jesteśmy również tym: trupem. Nie powinniśmy myśleć tylko o duszy, to byłoby zbyt proste (...) Odzyskałem spokój wtedy, gdy zaakceptowałem się jako taki, gdy przyjąłem mój własny odór trupa mówiąc sobie, że to także jest częścią mnie samego"53.
Nazajutrz rano w towarzystwie doktora Henri Hunwalda udałem się do Fundacji Curie, gdzie jeden z jego przyjaciół-chirurgów zoperował mnie w dwa dni później. Jednakże wynik biopsji poznałem dopiero po tygodniu, i choć chirurg zaręczał mi, że „ma dziewięćdziesiąt procent pewności, iż nie jest to nowotwór złośliwy", uspokojenie przynosiło mi tylko powtarzanie sobie, że upragnione przeze mnie odrodzenie (którego zresztą doświadczyłem już w życiu kilka razy) zacznie się właśnie od tego - od doświadczenia śmierci54.
*
W kwietniu 1955 odbywał się w Rzymie VI międzynarodowy kongres religioznawczy; przewodniczył mu Raffaelle Pettazzoni (Van der Leeuw zmarł niedługo po kongresie w Amsterdamie). Przedstawiłem na nim krótki referat - Lot magiczny - który bardzo zainteresował Joachima Wacha55 i kilku innych filozofów, lecz zirytował pewnych storicisti. Joachim Wach opowiedział mi o Haskell Lectures w Chicago, rozsławionych przez West-óstliche Mystik Rudolfa Otto; w tym roku prowadził je F. Heiler, na 1956-1957 zaś zaproponowano mnie. Pomijając wygłoszenie sześciu wykładów, pełniłbym funkcję visiting professor od października do czerwca. Byłem oczywiście mile połechtany tym wyróżnieniem, niemniej wyznałem Wachowi, że wcale nie jestem pewien, czy otrzymam wizę amerykańską; kwota imigracyjna dla Rumunów była już zapełniona do 1990 roku...
Wśród uczonych i filozofów spotkanych przeze mnie w Rzymie był również E.Grassi, profesor filozofii w Monachium; powiedział mi on o redagowanej przez siebie serii - Rowohlt Deutsche Enzyklopedie, której pierwsze tomy były zaplanowane na jesień. Grassiemu bardzo zależało na tym, żebym napisał dlań książkę o charakterze syntetycznym pt. Das Heilige und das Profane, coś w rodzaju wprowadzenia do historii i fenomenologii religii; mógłbym do tego wykorzystać dokumentację Traktatu, skupiając się wszakże na kilku kwestiach zasadniczych, jak przestrzeń i czas sakralny, struktura i funkcje mitów, morfologia przedstawień boskich. Wszystko miało się zmieścić na stu sześćdziesięciu stronach maszynopisu i być gotowe nie później niż na wiosnę 1956... Zgodziłem się.
Jako honorarium za mój wykład w ISMEO (Środek świata, świątynia, dom) Tucci płacił nam dwutygodniowy pobyt w hotelu. Tym sposobem mogliśmy spokojnie zwiedzić znowu Rzym i kilka miasteczek w Lacjum. Następnie pojechaliśmy do Padwy, gdzie na zaproszenie profesora Carlo Diano powtórzyłem wykład o środku świata.
Po raz pierwszy od 1950 roku nie znalazłem się w programie koła „Eranos", całe lato miałem więc wolne - mogłem pisać, co mi się żywnie podobało. W czerwcu, w Paryżu, zastałem Alaina Guillermou przy pracy nad korektą Forit interdite, która miała wyjść z końcem wakacji. Lipiec spędziliśmy w „Casa Gabriella". Czułem się rzeczywiście na wakacjach. Nieraz zadawałem sobie pytanie, jaki rodzaj literatury chciałbym uprawiać, gdyby Forit interdite spotkała się z dobrym przyjęciem. Pewnego ranka naszła mnie pokusa napisania noweli. Ukończyłem ją tego samego dnia wieczorem, nadając jej tytuł Córka kapitana56. Jej głównymi postaciami było dwoje bardzo młodych ludzi, dziewczyna i chłopiec, niemal dorównujący sobie tajemniczością.
Prawie cały sierpień spędziliśmy z Alice i Rogerem Godelami w Tasch, wiosce niedaleko Zermatt. Mieszkaliśmy w skromnej, niemal pozbawionej sąsiedztwa gospodzie. Nie robiliśmy nic oprócz spacerów i lektury. Potem nagle „ujrzałem" początek powieści i usiadłem do pisania - z taką przyjemnością i zapałem, że zaczerniałem od dwunastu do piętnastu stron dziennie. Niekiedy były one prawie nieczytelne, tak iż musiałem je odcyfrowywać i przepisywać nocami. Gdy z końcem miesiąca powróciliśmy do Ascony, żeby wziąć udział w sesjach „Eranosa", mój rękopis miał już ponad sto stron. Był to początek utworu Pe strada Mantuleasa, który zamierzyłem zrazu jako dłuższą nowelę; w miarę atoli, jak pisałem, pojawiały się w niej coraz to nowe epizody i nieoczekiwane sytuacje. Christinel przeczytała rękopis z mieszaniną entuzjazmu i niecierpliwości, toteż przyrzekłem jej, że go skończę zaraz po powrocie do Val d'Or. Co też kilkakrotnie próbowałem czynić, ale jakoś mi „nie szło". Do pisania zabrałem się znowu podczas następnego lata - z takim samym skutkiem. I tak przez dwanaście lat! Tymczasem napisałem kilka innych utworów, ale dopiero w listopadzie 1967, w tygodniu wyjątkowo wprost przeładowanym (wykłady, wizyty, prelekcje) zdołałem ukończyć opowiadanie57.
*
Foret interdite ukazała się z początkiem roku szkolnego, wyjąwszy jednak felieton Rene Lalou w „Les Nouvelles Litteraires" i kilka innych recenzji, moja powieść przeszła nie zauważona. Szybko zniknęła z księgarń, wznowiona zaś została dopiero po około piętnastu latach. Przyjaciele i niektórzy czytelnicy usiłowali wyjaśnić przyczyny tej porażki: książka była za gruba (sześćset czterdzieści stron) i wydrukowana zbyt małymi czcionkami („Dlaczego nie wydał jej pan w dwóch tomach?" - ze smutkiem, niemal oburzeniem, napisała mi pewna „wielbicielka"); miała zbyt wielu bohaterów, a ich nazwiska były trudne do zapamiętania. Szczególnie jednak początek powieści był nazbyt skomplikowany. Natomiast kilku krytyków literackich powiedziało mi dosłownie: „Mimo wszystko jest to po prostu zwyczajna powieść, a w dzisiejszych czasach, pan rozumie..."
Jak podkreślałem kilkakrotnie, ta porażka wcale mnie nie zdeprymowała. Smak „sukcesu i popularności" poznałem w młodości, za sprawą moich pierwszych powieści, i to w jakiś sposób mi wystarczało. Jednakże to drugie - po francuskiej edycji Majtreji - „sprawdzenie się" utwierdziło mnie w podjętym już postanowieniu, że odtąd będę pisać już tylko dla nas dwojga i dla paru rumuńskich przyjaciół.
Z drugiej strony rok 1956 zapowiadał się jako bardziej owocny i bogatszy w niespodzianki niż którykolwiek inny. W styczniu wygłosiłem dwa wykłady na uniwersytecie monachijskim i w instytucie filozoficznym E. Grassiego. Potem, na zaproszenie Ad.E.Jensena, byłem na uniwersytecie we Frankfurcie oraz w Marburgu, na zaproszenie E.Benza. Dało mi to sposobność do zawarcia znajomości z licznymi pisarzami i filozofami niemieckimi, m.in. z T. Adorno, którego intrygowało moje zainteresowanie myślą mityczną.
Zaraz po naszym powrocie do Val d'Or zabrałem się do pracy nad książką Das Heilige und das Profane58. Wykorzystując , zgodnie z sugestią Grassiego, liczne przykłady z Traktatu o historii religii, zdążyłem ukończyć rękopis w maju. Nawet przez myśl mi wówczas nie przeszło, że ta niewielka książeczka, przełożona na dwanaście języków, stanie się bestsellerem w Europie, Ameryce i Japonii, a tym bardziej, że będzie służyć jako podręcznik w kolledżach i uniwersytetach.
Tymczasem uniwersytet w Chicago poinformował mnie, że wizę wjazdową do USA otrzymam na pewno, zostałem bowiem mianowany visitingprofessor na rok akademicki 1956-1957. Po śmierci Joachima Wacha katedra religioznawstwa nie miała szefa. Zapytano mnie też o tematy moich wykładów w centrum Haskeli oraz zaplanowanych na trymestr zimowy i wiosenny 1957. Na Haskeli Lectures wybrałem temat Pattems ofinitiation. Jeśli chodzi o wykłady kursowe, zaproponowałem temat Filozofia i techniki Jogi, na ostatni zaś trymestr - Szamanizm w Azji i Ameryce. Były to zagadnienia obszerne i złożone, ale mówiłem sobie, że będę je omawiał stosownie do zainteresowania i poziomu studentów.
Olga dała mi do zrozumienia, że bardzo jej zależy na moim udziale w kole „Era-nos", toteż zająłem się swojskim dla mnie tematem Twórcza moc mitu, wiedząc, że jego przygotowanie nie zabierze mi dużo czasu, jako że całą energię musiałem skupić na zredagowaniu tekstu sześciu wykładów o inicjacji. Zacząłem pisać z początkiem lata, potem na dwa miesiące wyjechaliśmy do Ascony. I tym razem „Casa Gabriella" bardzo mi pomogła. Skądinąd od kilku lat w jednej z sąsiednich willi wakacje spędzali nasi przyjaciele, Christian i Marie-Louise Dehollain. Późnymi popołudniami pływaliśmy razem w jeziorze, potem wychodziliśmy na ich taras i wiedliśmy długie rozmowy.
Gdy Christinel skończyła przepisywać na maszynie teksty moich czterech pierwszych wykładów, posłałem je do znakomitego tłumacza Willarda Iraska, któremu zawdzięczałem już angielski przekład Mitu wiecznego powrotu oraz Jogi, i który - aż do swojej śmierci w 1980 - tłumaczył prawie wszystkie moje książki religioznawcze. Gdy wracaliśmy do Val d'Or, pracowałem właśnie nad piątym wykładem. Ale nie zdążyłem go ukończyć...
*
17 września weszliśmy, wraz z Mamy, na pokład transantlantyku „Ite-de-France". Po tygodniu spędzonym w Nowym Jorku v, mieszkaniu Ionela i Lisette Perlea po raz pierwszy wsiedliśmy do sławnego jeszcze podówczas amerykańskiego pullmana, aby rankiem 1 października znaleźć się na dworcu w Chicago.
Odkrycie Nowego Jorku sprawiło nam prawdziwą przyjemność, teraz jednak ani Christinel, ani ja nie mieliśmy odwagi przyznać się do lęku, jaki odczuwaliśmy rozglądając się po tym niemal pustym dworcu. Czuliśmy już, że znajdujemy się w mieście innego rodzaju. Bez rodziny, bez przyjaciół, bez znajomych. Jedyną pociechą było to, że za siedem, najdalej osiem miesięcy znów będziemy w Paryżu i zobaczymy się z krewnymi i przyjaciółmi. Ani przez chwilę nie mogliśmy przypuszczać, że otrzymam nominację na profesora zwyczajnego i szefa wydziału religioznawstwa uniwersytetu w Chicago, i że na dwadzieścia siedem lat pozostaniemy w tym słynnym, zagadkowym i fascynującym „Mieście Wiatrów" (Windy City). 112
Chicago, 10 grudnia 1984. Od kwadransa stoję przy oknie i spoglądam w pustkę, nie bardzo wiedząc, dlaczego. Wstałem zza biurka sądząc, że zaczyna sypać śnieg. Potem nie mogłem już odejść od okna, chociaż nie dostrzegłem ani jednego płatka.
Wczoraj wieczorem w Palmer House, w nabitej po brzegi sali (ponad ośmiuset gości, jak mi powiedziano), przekształconej z tej okazji w restaurację, American Association of Religious Studies obchodziło swoją siedemdziesiątą piątą rocznicę. Mowy, wspominki, oklaski. Potem, na koniec, fetowano mnie: krótka prelekcja Charlesa Longa (właściwie głos miał zabrać Joe Kitagawa, ale jest jeszcze niezdrów), piękna kompozycja Franka Burcha Ritual Compass (na kwartet smyczkowy i fortepian), odegrana przez pięcioro młodych profesorów uniwersytetu, i dar od Akademii - rzeźba Eliade, wykonana i ofiarowana przez Isamu Noguchiego. Po raz pierwszy Stowarzyszenie oddawało cześć „najznakomitszemu" (i prawdopodobnie - powinienem dodać - najstarszemu) spośród specjalistów od religious studies.
Przed chwilą, gdy tak w rozmarzeniu tkwiłem przed oknem ze wzrokiem zagubionym w przestrzeni, przypomniałem sobie mnóstwo rozmaitych rzeczy - spotkań, ludzi, nie powiązanych z sobą anegdot. Niekiedy jednak, w coraz krótszych odstępach, powracało do mnie to samo pytanie: czy zdążę doprowadzić drugi tom Pamiętników do tej „fety" z wczorajszego wieczora, to znaczy do 9 grudnia 1984? Ich pisanie przerwałem tego lata w Paryżu. Ostatni rozdział kończył się na naszym przyjeździe rankiem do Chicago. Potem nie miałem już czasu ani ochoty powracać do rękopisu - ot, zmęczenie, pogłębione jeszcze skutkami cotygodniowych zastrzyków z koloidalnego złota. Pisać potrafię tylko za cenę wielkiego wysiłku, gdyż wskutek ponownego zapalenia stawu prawego nadgarstka ledwo mogę utrzymać pióro. Poza tym od paru miesięcy cierpię na zapalenie ścięgien w prawej kostce i chodząc muszę podpierać się laską. A przecież tyle mam do zrobienia! Przede wszystkim muszę poklasyfikować swoje papiery (rękopisy, Dziennik, zeszyty z notatkami, korespondencję) - osobno to, co ofiaruję prywatnym zbiorom biblioteki uniwersyteckiej, osobno to, co wyślę do Paryża.
Zdaje się że zaczynam rozumieć, dlaczego przed chwilą ogarnęło mnie takie wzruszenie, gdy spoglądałem przez okno. Wprost przed sobą, o kilka metrów, mam drewniane schody domu, w którym mieszkaliśmy przez nasz pierwszy rok w Ameryce, od października 1956 do maja 1957; obok widzę taras mieszkania (na drugim i ostatnim piętrze), jakie wynajęliśmy dwadzieścia lat temu. Tak, chyba zgadłem; rozumiem już, dlaczego urzekły mnie te dwa bliźniacze domy z krwistoczerwonymi schodami prowadzącymi do tego samego ogrodu, jeszcze kilka lat temu niemal zupełnie ocienionego konarami wielkich, starych drzew: w jakiś sposób symbolizują one początek i koniec naszego pobytu w Chicago. Albowiem za pięć lub sześć miesięcy opuścimy nasze mieszkanie przy Woodlawn Avenue 5711, aby w dwadzieścia siedem lat po wyjeździe z Paryża osiąść w nim na powrót, raz na zawsze...
Ktoś stuka do drzwi. Zazwyczaj odpowiadam tylko wtedy, gdy kogoś oczekuję, dziś jednak śpieszę otworzyć. Z okazji zjazdu Stowarzyszenia (uczestniczy w nim około siedmiu tysięcy członków, jak mi wyjaśniono), przyjechała do Chicago pokaźna liczba moich dawnych studentów, w większości profesorów religioznawstwa na uniwersytetach Stanów Zjednoczonych i Kanady. Około tuzina spośród nich wpadło już zobaczyć się ze mną. Każdy, nim usiadł, jak zwykle z rozrzewnieniem popatrzył na biblioteczne półki i krzesła zawalone teczkami, czasopismami i książkami, które przypominały mu własną młodość, pracowite popołudnia, kiedy to-dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia lat temu - przychodzili, aby skonsultować ze mną lub przedyskutować kwestie związane z przygotowywanymi przez siebie doktoratami. Jeden z nich jest od niedawna dziadkiem...
Tym razem jednak na korytarzu jest mój kolega i sąsiad. Jego gabinet znajduje się dokładnie naprzeciwko; jak zawsze, zostawił drzwi otwarte. Chce mi pogratulować tego great honour. Słuchając go patrzę przez okno jego gabinetu wychodzące na 57 Ulicę i nie mogę opanować uśmiechu: po drugiej stronie ulicy widać Coach House, ten tak malowniczy domek, w którym mieszkaliśmy od 1959 do 1961. Nagle uświadamiam sobie, że znaczną część naszego życia w Chicago spędziliśmy na obszarze o promieniu najwyżej stu metrów...
Owego ranka 1 października 1956 taksówka zawiozła nas do uniwersyteckiego Quadrangle Club, gdzie zarezerwowano dla nas dwa połączone z sobą pokoje. Po śniadaniu Joseph Kitagawa, którego poznałem już kiedyś w Asconie, i jego żona Evelyn przyjechali samochodem, aby nas obwieźć po centrum miasta, The Loop. Wielkie wrażenie wywarła na nas dzika potęga jeziora Michigan, którego brzegiem wiodła nasza droga. Drugiego brzegu nie było widać, lekko fiołkowy zaś kolor fal przypominał nam Morze Czarne.
Z campusu do centrum było jakieś piętnaście kilometrów, ale powiedziano nam, że Chicago rozciąga się zarówno na południe, gdzie znajduje się uniwersytet, jak i na północ. Na szczęście pociąg, mający końcową stację w Loop, zatrzymywał się również koło campusu. Wieczorem Kitagawowie zaprosili nas do chińskiej restauracji, gdzie nie bez emocji odnalazłem ów „styl", który ćwierć wieku wcześniej poznałem w kalkuckim Chinatown, jakże odmienny od stylu chińskich restauracji Paryża.
Owej nocy pomimo zmęczenia trudno nam było zasnąć. Słyszeliśmy wycie wiatru, którego podmuchy stawały się niekiedy tak gwałtowne, że zadawaliśmy sobie pytanie, czy nie powyrywają okien z zawiasów. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że Chicago nosi przydomek the Windy City...
Nazajutrz w towarzystwie Josepha Kitagawy złożyłem pierwszą wizytę w Divinity School. Poszliśmy University Avenue, wysadzaną wielkimi, majestatycznymi drzewami, których liście dopiero zaczynały żółknąć. Joe pokazał mi sławny instytut orientalistyczny, po czym przeszliśmy między dwoma kortami tenisowymi, i znowu powitały nas drzewa, może jeszcze piękniejsze, za którymi rysowały się budynki uczelni i laboratoriów. Weszliśmy do Swift Hall (od nazwiska milionera, który go ufundował) i skierowaliśmy się do gabinetu dziekana, Jerry'ego Brauera, który przywitał mnie przyjaznym uśmiechem. Był bardzo młody, nie miał więcej niż trzydzieści trzy, trzydzieści pięć lat. Po przedstawieniu mnie Weaverowi, piastującemu funkcję Dean of Students, razem z Joe Kitagawą zaprowadził mnie do wielkiej sali wykładowej, gdzie miałem prowadzić moje Haskell Lectures. Wreszcie pojechaliśmy windą na trzecie piętro, aby zwiedzić czytelnię biblioteki i wstąpić do sekretariatu; tam dziekan przedstawił mnie całemu personelowi oraz kilku kolegom, m.in. Jarosławowi Pelikanowi, historykowi teologii chrześcijańskich, i Robertowi Grantowi, specjaliście od gnostycyzmu i patrystyki59.
Na lunch w Quadrangle Club zaprosił nas dziekan, po czym poszliśmy do siebie. Oboje byliśmy zmęczeni, Christinel nadto dość przygnębiona; choć wyuczyła się angielskiego i czytała w nim biegle, nie zawsze rozumiała, co do niej mówiono, jej zaś interlokutorzy nie rozumieli nielicznych zdań, jakie odważała się wypowiadać, a to na skutek - jak wyjaśniono nam później - jej „francusko-brytyjskiego akcentu". Nawzajem dodawaliśmy sobie otuchy: osiem miesięcy ubiegnie szybko, a moje pobory (tysiąc dolarów miesięcznie) wystarczą na zwrot Ionelowi Perlea pieniędzy, które nam pożyczył na podróż i urządzenie się. Ponadto mieliśmy nadzieję, że odłożymy dość, aby móc przez rok mieszkać w Val d'Or.
Zaledwie w kilka dni znaleziono nam mieszkanie w jednym z domów będących własnością uczelni, mówiąc dokładniej - unitariańskiego instytutu teologicznego (Meadville)60. Było ono dość skromne: niewielki gabinet, sypialnia, łazienka i kuchnia. Okna wychodziły na ogród za domem; z drewnianej werandy schodziło się wprost pod drzewa. Stół do pracy był wąski i niezbyt solidny, na szczęście korzystałem z niego tylko nocami. Za dnia pracowałem w przestronnym office, wyszukanym dla mnie w Meadville przez uczelnię.
*
Swoich sześć wykładów wygłosiłem w Swift Commons. Obecnych było wielu moich kolegów po fachu, a także kilku profesorów z innych wydziałów, którzy znali już The Myth of the Etemal Return, a nawet inne moje książki, jeszcze nie przełożone na angielski. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że moja wymowa (której mój pobyt w Londynie i Oksfordzie w latach 1940-1941 nie zdołał poprawić) utrudnia jeszcze zrozumienie tekstu, samego w sobie dość zawiłego61. Sala, z początku nie mogąca pomieścić wszystkich, podczas dwu ostatnich wykładów była zapełniona tylko w trzech czwartych. Później zrozumiałem, że jedną z przyczyn tej dezercji był „akcent francuski", z jakim wypowiadałem imiona znanych bóstw (na przykład Izydy i Ozyrysa oraz, z nielicznymi wyjątkami, całego panteonu grecko-łacińskiego). Gdy jedną z najlepszych studentek zapytałem, w jakim stopniu rozumie moje wykłady, odpowiedziała, że mniej więcej w pięćdziesięciu procentach. Od razu powinienem był zrozumieć wagę tych „detali fonetycznych"; przed rozpoczęciem wykładu trzeba mi było poprosić któregoś ze studentów o głośne przeczytanie jego tekstu, tak abym mógł zanotować sobie na manuskrypcie poprawną wymowę.
Szczególnie zbijały mnie z tropu zróżnicowanie i złożoność „języka amerykańskiego"; jakoś nie mogłem uchwycić wymowy właściwej owemu meltingpot, którym jest Środkowy Zachód. Nieraz miałem wrażenie, że pewne niuanse fonetyczne zupełnie umykają mojemu uchu. Niektóre wypowiadane przeze mnie słowa, zrozumiałe dla moich kolegów i studentów, zdawały się zupełnie nie docierać do kierowców taksówek bądź sprzedawców w sklepach. Na szczęście, wielu moich amerykańskich kolegów zapewniało mnie, że również im zdarza się to często.
Seminarium, jakie rozpocząłem wkrótce po zainaugurowaniu Haskell Lectures, nie przysporzyło mi tylu kłopotów. Zapisanych było tylko około piętnastu studentów, ponadto pomaga! mi asystent-wolontariusz Charles (Chuck) Long, młody, błyskotliwy murzyński pastor. Był on jednym z ostatnich uczniów Joachima Wacha i właśnie pracował nad doktoratem z dziedziny religioznawstwa, lematem jego pracy było pojęcie „demoniczności" w interpretacji Paula Tillicha. Mimo różnicy wieku wnet zostaliśmy przyjaciółmi. Chuck miał być wkrótce mianowany dziekanem do spraw studenckich (Dean of Students). Jeszcze przed doktoratem powierzono mu wykłady wprowadzające do historii i metodologii naszej dyscypliny.
Postanowiliśmy przeprowadzić, w ciągu tych trzech trymestrów, omówienie części dokumentacji i problemów przedstawionych w Traktacie o historii religii. Dysponowałem maszynopisem przekładu angielskiego (ukazał się w roku następnym pod tytułem Patterns of Comparative Religions) i niekiedy odczytywałem z niego całe ustępy, wypisując wszakże skrupulatnie na tablicy wszystkie imiona własne oraz terminy techniczne, jakich używałem. Długo i z melancholią wspominałem później to moje seminarium, pierwsze z serii, która -jak wówczas sądziłem - definitywnie dobiegnie kresu na wiosnę...
Tymczasem Nasser zajął właśnie strefę Kanału Sueskiego; z listu od Rogera Godela dowiedzieliśmy się, że wobec nacjonalizacji szpitala Kompanii Kanału, gdzie od tak dawna pracował, Alice i on muszą definitywnie powrócić do Francji i zamieszkać, rzecz jasna, w Val d'Or. Tak więc znowu nie mieliśmy locum. Sądziliśmy jednak, że za oszczędności poczynione w Chicago wynajmiemy sobie jakieś mieszkanko w Paryżu. W tym względzie liczyliśmy na przedsiębiorczość i znajomości Sybilli. Na razie wszelako Alice poprosiła ją o zabranie pozostawionych przeze mnie w Val d'Or książek i rękopisów, Sybilla wzięła się więc do roboty.
*
Z początku prawie nie mieliśmy czasu, aby ruszać się gdzieś z campusu, ale już w połowie października nauczyliśmy się uprzejmie odmawiać niektórym zaproszeniom na obiad. Owa jesień była niewypowiedzianie piękna. Wychodziliśmy późnym popołudniem i szliśmy na spacer w stronę jeziora, od którego dzieliły nas niecałe dwa kilometry. Siadaliśmy na ławce i urzeczeni patrzyliśmy na groźne, pieniące się fale, których nadbiegające szeregi łamały się na skałach. Albo też zapuszczaliśmy się w ocienioną gigantycznymi bukami i wiązami Woodlawn Avenue, mijaliśmy dziwaczną Rockefeller Chapel (mówiłem o niej „katedra gotycka zbudowana przez Azteków"), przecinaliśmy słynną Middway, spacerując aż do późnego wieczora. Niekiedy szliśmy w górę Middway aż poza szpital i kliniki uniwersyteckie na przechadzkę po miniaturowym parku...
Gdy jednak opisywaliśmy Grantom któregoś dnia marszruty tych naszych trwających do późnego wieczora promenad, zaskoczyło nas ich przerażenie; nie mogli wprost uwierzyć, że tak często chodziliśmy po Middway i nikt nigdy nas nie zaatakował. Błagali nas, abyśmy już nigdy nie popełniali takiej nieroztropności, i - choć ciężko nam było na sercu - poszliśmy za ich radą. Muszę powiedzieć, że istotnie, w kilka lat później okolice Middway, jakkolwiek doskonale oświetlone, stały się naprawdę niebezpieczne. Nocą ośmielaliśmy się tam pojawiać tylko w grupie.
Już w pierwszych tygodniach odkryliśmy Field Museum i Art Institute, które odwiedzaliśmy, ilekroć się dało (a dokładniej, ilekroć któryś z moich kolegów proponował nam samochodową eskapadę do down-town). Szczególnie interesowało mnie Field Museum, którego publikacje znalem od dawna. W Kalkucie, w bibliotece Towarzystwa Azjatyckiego, przeczytałem prawie wszystkie artykuły Bertholda Laufera, znanego orientalisty i etnologa, jednego z dyrektorów Field Museum. Jeśli chodzi o Art Institute, potrzebowałem kilku lat, aby zaznajomić się ze wszystkimi jego skarbami.
*
Przez długi czas nie śmiałem ferować sądów o amerykańskim systemie kształcenia uniwersyteckiego. Wydawał mi się on prostszy, a zarazem bardziej złożony aniżeli tradycja uniwersytetów europejskich, taka, jaką poznałem w młodości w Rumunii i we Włoszech oraz, nazajutrz po wojnie, we Francji. Niepokoiła mnie liczba godzin wykładów i seminariów, zwłaszcza że dochodziły do tego dyskusje ze studentami i prace pisemne, składane przez każdego z nich pod koniec trymestru. Te termpapers, liczące od piętnastu do dwudziestu stron maszynopisu, profesor musiał z ołówkiem w ręku przeczytać, następnie zaś skomentować, przynajmniej słownie, z ich autorami. Na przygotowanie i pisanie własnych prac profesorowi zostawały tylko miesiące wakacyjne. Ponieważ było jeszcze w mocy osławione haslopublish orperish!, duża liczba godzin czystej dydaktyki wydawała mi się, jeśli już nie dopustem Bożym, to przynajmniej wielkim ciężarem62.
Z drugiej strony amerykańska tradycja uniwersytecka kładła nacisk na samoistną wartość profesora, nie zaś na „oryginalność" każdego jego wykładu. Rada Wydziału osądzała wagę naukową i „potencjał twórczy" przyszłego członka kadry wykładowców jeszcze przed jego zaangażowaniem. Jeśli chodzi o młodych, taki „sąd" powtarzał się po pięciu, potem po dziesięciu latach, gdy ze stanowiska adiunkta awansowali oni kolejno na zastępcę profesora, wreszcie na profesora zwyczajnego. W odróżnieniu od systemu klasycznego, jeszcze do niedawna żywego w Europie, w którym obowiązkiem - przynajmniej moralnym - profesora było „wniesienie czegoś nowego" do każdego nowego cyklu wykładów, profesor amerykański mógł spokojnie powtarzać taki czy inny kurs. Mógł też sobie pozwolić na przedstawianie bądź omawianie pewnych problemów nie pretendując do „oryginalności". Wymagano tylko od niego pełnego opanowania swojej dziedziny i orientacji w aktualnym jej stanie oraz umiejętności kompetentnego i jasnego jej przedstawienia. Tym sposobem profesor mógł prezentować informacje zebrane przez innych uczonych i streszczać ich interpretacje, nie narażając owym brakiem „oryginalności" na szwank własnego prestiżu naukowego. „Oryginalność" wykazywał przede wszystkim w publikacjach.
W takiej sytuacji dwa lub trzy wykłady tygodniowo, seminaria i spotkania ze studentami nie stanowiły już niepokonanej przeszkody, skazującej na niepowodzenie wszelkie próby „twórczości oryginalnej", jak można by sądzić na pierwszy rzut oka. Poza tym tradycja uniwersytetów prywatnych (na przykład Harvarda lub Chicago) zezwalała profesorowi na swobodne wybieranie tematów wykładów i ich rozplanowanie, umożliwiające pogodzenie wymagań Wydziału z własnymi badaniami profesora. Wielu moich kolegów napisało swoje książki dzięki powtarzaniu przez całe lata niektórych swoich kursów.
*
W styczniu 1957 przyjąłem zaproszenie do wygłoszenia prelekcji publicznej w Waszyngtonie, co dało mi sposobność do zwiedzenia tamtejszych sławnych muzeów i zawarcia znajomości z kilkoma uczonymi i pisarzami, na przykład z Saint-John Perse'em, na obiedzie u Mme Brill.
Powiedział mi on między innymi:
- Pańskie miejsce jest w Europie, w Paryżu. Niech pan nie osiedla się w Ameryce. Tutaj nie ma ośrodków kulturalnych, są tylko instytucje...
Pod koniec zimy Jerry Brauer zaprosił mnie na lunch do Cjuadrangle Club; byliśmy tylko we dwójkę. Spytał mnie, jak Christinel czuje się w Chicago i czy polubiła amerykańskie środowisko akademickie. Nie miałem odwagi wyznać mu całej prawdy - mianowicie, że na razie czuje się tu ona raczej jak wygnanka; powiedziałem mu jednak, że deprymuje ją głównie „język amerykański". Jerry przerwał mi:
- Ależ ona mówi całkiem dobrze! Jeszcze parę miesięcy i nie będzie mieć naj mniejszych kłopotów.
Następnie zapytał mnie, co myślę o naszym uniwersytecie, na co odrzekłem całkiem szczerze:
- Mam o nim jak najlepsze zdanie. Nagle stał się elokwentny:
- W takim razie zadam panu jeszcze jedno pytanie: czy przyjąłby pan stanowisko profesora - szefa katedry? Z początku na dziesięć lat. Cały Wydział się zgadza...
- Najpierw musiałbym, rzecz jasna, pomówić o tym z Christinel - odparłem.
Jerry natychmiast przyznał mi rację. Jako dziekan, z cudzych i własnych doświadczeń wiedział, że żaden profesor nie zagrzeje długo miejsca w danym mieście, jeżeli profesorskiej małżonce niespecjalnie się w nim podoba.
- Tak czy inaczej, nie miałbym odwagi angażować się na dziesięć lat, za dużo mam prac do ukończenia. Zacznijmy od kontraktu czteroletniego...
Christinel wprawdzie nie okazała zbytniego entuzjazmu, ale pogodziła się z myślą o powrocie do Chicago z początkiem roku akademickiego, zwłaszcza gdy ją zapewniłem, że w razie, gdybyśmy już mieli dość, mogę zrezygnować po dwóch latach (oczywiście, uprzedziwszy władze Wydziału, tak by mogły znaleźć następcę na moje miejsce). W kilka dni później zakomunikowałem swoją decyzję Jerry'emu Brauerowi: przyjmuję stanowisko profesora zwyczajnego i kierownika Wydziału Religioznawstwa. Przez dwa pierwsze trymestry będę prowadził wykład kursowy (trzy razy w tygodniu) oraz dwugodzinne seminarium, natomiast w trymestrach wiosennych nie będę miał wykładów ani seminariów, oddając się do dyspozycji studentów, zwłaszcza tych, którzy pracowali nad doktoratami z religioznawstwa. Dziekan się zgodził i ten uprzywilejowany program realizowałem aż do 1983 roku, kiedy to stałem się profesor emeritus...
*
W trymestrze zimowym prowadziłem wykład o Jodze. Jak się spodziewałem, sala była nabita. Willard Trask przysłał mi odbitki korektowe angielskiego przekładu Jogi (Yoga: Immortality and Freedom); podczas pierwszych wykładów przeczytałem z niego pewne fragmenty opatrując je skrupulatnie improwizowanymi komentarzami, ilekroć czułem, że tekst jest zbyt „gęsty". Niebawem jednak zrezygnowałem z tej metody i wykład doktryny zredukowałem do niezbędnego minimum, kładąc za to nacisk na rozmaite praktyki Jogi. Moje audytorium składało się ze studentów College'u i innych wydziałów. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu uczęszczali niemal na wszystkie wykłady, aż do końca trymestru. Trzeba powiedzieć, że od kilku lat amerykańska młodzież uniwersytecka była coraz bardziej zafascynowana Indiami, w szczególności zaś Jogą.
Natomiast na wykłady o szamanizmie, jakie zacząłem w następnym trymestrze, przychodziła tylko niewielka grupka studentów, jako że temat ten był wówczas znany tylko antropologom i interesowało się nim bardzo niewielu ludzi. (Szamanizm pewną popularność zacznie zdobywać dopiero w latach 1970-1975.) Z drugiej strony, studenci Wydziału Religioznawstwa przygotowywali się już do egzaminów i nie mieli czasu (ani zresztą ciekawości) na to, by słuchać o inicjacjach i praktykach szamańskich. Sam czułem się zmęczony; poza obowiązkami uniwersyteckimi pracowałem siedem, osiem godzin dziennie nad przygotowaniem do druku tekstów moich wykładów w Ośrodku Haskell.
Dopiero owej wiosny 1957 zacząłem lepiej poznawać zalety i słabości studentów amerykańskich. Z jednej strony studenci bardzo młodzi - ci z college'u i z pierwszego roku - mieli, z nielicznymi wyjątkami, chyba gorsze przygotowanie od swoich francuskich rówieśników; brakowało im tego, co daje francuska matura, a przede wszystkim -podstawowych elementów kultury humanistycznej. Z drugiej strony posiadali jakąś (najczęściej zresztą nie usystematyzowaną) wiedzę o pewnych zjawiskach kulturalnych, zaskakujących dla Europejczyka owego czasu (1955-1960). Na przykład już w szkole średniej uczyli się przez cały kwartał o Faulknerze i Camusie (nie czytali wszakże ani Balzaka, ani Stendhala czy Tołstoja); znali sztuki Czekając na Godota i Żałoba przystoi Elektrze (ale żadnej Szekspira). W college'u słuchali wykładów na temat Freuda i Sartre'a bądź sztuki nowoczesnej. Później zrozumiałem sens i użyteczność tego programu: większość uczniów nie kontynuowała nauki po ukończeniu high school bądź college'u, gdyż kształcenie uniwersyteckie kosztuje w USA drogo, nie każdemu zaś udaje się dostać stypendium. W tej sytuacji uznano za celowe zaznajomienie ucznia przynajmniej z kilkoma problemami lub dziełami charakterystycznymi dla współczesnej kultury, na przykład z psychoanalizą, egzystencjalizmem, współczesną powieścią i teatrem.
Jednakże na uniwersytecie student, aby uzyskać magisterium (Master of Arts), musiał - przynajmniej częściowo - uzupełnić swoją „kulturę podstawową". Atoli tylko wówczas, gdy przygotowywał doktorat z jakiejś dyscypliny humanistycznej i gdy musiał opanować dwa języki europejskie bądź klasyczne, bądź wreszcie jeden - lub nawet kilka - języków orientalnych, student amerykański mógł być porównywany ze studentem europejskim takim, jaki istniał jeszcze w latach sześćdziesiątych.
Najlepiej, rzecz jasna, poznałem grupkę studentów uczestniczącą w moich seminariach z religioznawstwa. Jedni z nich mieli przygotowanie dość solidne, inni - mniej, wszystkich przecież absorbowało jedno: w jaki sposób najszybciej opanować metodologię i problematykę religioznawstwa. Z czasem miałem uświadomić sobie, że ta namiętność do metodologii jest poniekąd częścią „tradycji amerykańskiej". Nierzadko jakiś student pytał mnie z emocją, a zarazem z namaszczeniem:
- Jaka jest najlepsza metoda studiowania i rozumienia problemów historii religii?
Rozpoznawałem wówczas w takim młodzieńcu nieodrodnego potomka pionierów, którzy wyruszyli na podbój i karczowanie niezmierzonych obszarów rozciągających się poza „rubieżami". Miałem do czynienia z tym samym fundamentalnym przekonaniem: jeśli posiądziemy najlepsze narzędzia, uczynimy raj z tego kraju; dysponując najlepszą metodą zrozumiem historię religii w całej jej złożoności, a nawet potrafię dokonać odkryć, o jakich na razie nikomu się nie śni...
*
W początkach czerwca 1957 zebraliśmy się wszyscy - wykładowcy i studenci Wydziału, z żonami i dziećmi - na pikniku organizowanym tradycyjnie co roku w Dune, nad jeziorem. Harriet Platt, żona profesora geografii, pasjonująca się „mistyką wschodnią", miała tam dom, w którym w razie potrzeby można się było schronić. Owego dnia uświadomiłem sobie, jak bardzo spontaniczne są te majówki, w których biorą udział studenci wespół z wykładowcami, w towarzystwie swoich bliskich. Uniwersytet istotnie stanowił wspólnotę, każdy zaś wydział - rodzinę.
Od owego pikniku upłynęło ponad ćwierć wieku. Prawie wszyscy studenci, którzy w nim uczestniczyli, od dawna są profesorami, dzieci zaś, bawiące się wówczas na brzegu jeziora, pracują nad swoimi magisteriami lub doktoratami bądź też - rozproszeni po trzech kontynentach - prowadzą badania bądź wreszcie służą społeczeństwom, które ich zaangażowały. Jeszcze w wiele lat po tym, jak wyjechaliśmy z Chicago, nasi dawni studenci systematycznie informowali nas - bodaj za pośrednictwem długiego listu okrężnego z okazji Nowego Roku - o wszystkim, co im się zdarzyło nowego w karierze akademickiej (publikacje, awanse, itd.) bądź w życiu rodzinnym (w ten sposób na przykład dowiadywaliśmy się, jak ma na imię narzeczona czyjegoś młodszego syna...)
*
W kilka dni później pojechaliśmy pociągiem do Nowego Jorku, gdzie oczekiwali nas Lisette i Ionel Perlea. Ionel wszakże musiał wnet wyjechać, zgodził się bowiem, między innymi, dyrygować kilkoma koncertami na festiwalu w Aixen-Provence. Jeśli chodzi o nas, postanowiliśmy zostać w Nowym Jorku aż do 13 lipca, kiedy to razem z Lisette mieliśmy wejść na pokład parowca „Liberty".
Miałem do napisania teksty dwóch wykładów dla koła „Eranos" i referat na kongres orientalistyczny w Monachium. Wiedziałem, że w Paryżu nie znajdę ani potrzebnego mi spokoju, ani nawet przyzwoitego stołu do pisania. Tutaj, w Nowym Jorku, miałem do dyspozycji widny pokój Ionela z oknami wychodzącymi na ogródki sąsiednich domów; nie doskwierała mi tu letnia duchota, ciszę zaś mąciły z rzadka jedynie wrzaski i przekleństwa jakiejś starej, szalonej kobiety.
Wziąłem z sobą kilka książek i wszystkie notatki dotyczące przeżycia „światła wewnętrznego". Dokumentację tę zacząłem gromadzić przed wieloma laty, gdy postanowiłem przeanalizować ten rodzaj doświadczeń mistycznych w perspektywie religioznawczej. Od dawna były mi znane dokumenty indyjskie, irańskie i chińskie, ale dopiero ostatnio natrafiłem na cały szereg przykładów „doświadczeń spontanicznych" - to znaczy nie przygotowanych przez uprzednie pouczenia ascetyczno-religijne - światła wewnętrznego. Zainteresowało mnie to, że w rozmaitych tradycjach religijnych, a także w „przeżyciach spontanicznych", światło wewnętrzne wyrażało zawsze epifanię Ducha. Doświadczenia te przenosiły człowieka w Świat różny od codziennego bytowania i radykalnie zmieniały jego status ontologiczny, otwierając go na wartości Ducha. Znaczenie światła wewnętrznego objawiało się bezpośrednio temu, kto tego światła doświadczał. Skądinąd jednak znaczenie to stawało się zrozumiałe tylko w ramach konkretnej, znanej podmiotowi ideologii religijnej. Chociaż doświadczenie „światła mistycznego" wydawało się takie samo w rozmaitych kulturach - od ludów „pierwotnych" do Indii wedyjskich, buddyzmu i chrześcijańskiego monastycyzmu - to przecież jego wartość i sens duchowy zmieniały się w zależności od tradycji religijnej. Interesowały mnie te analizy porównawcze, uwypuklały bowiem zarówno zasadniczą jedność pewnych przeżyć religijnych, jak i różnorodność znaczeń, jakich nabyły w rozmaitych tradycjach, co składało się na jedno świadectwo twórczej mocy Ducha63.
Właśnie podczas owych letnich tygodni zacząłem doceniać urok tego „ostatniego europejskiego miasta Ameryki", jak nazywali Nowy Jork świeżej daty emigranci; mogłem też po kilka razy w tygodniu odwiedzać Metropolitan Museum i nagadać się do woli z przyjaciółmi - Brutusem i Tanti Coste'ami, z Ionem Vardalą, N.Caramfilem i innymi.
*
W Paryżu spędziliśmy tylko kilka dni, spieszno nam było ujrzeć znowu Asconę i Lago Maggiore. Olga Fróbe-Kapteyn zaprosiła również Stellę i Henry'ego Corbinów, tak że „Casa Gabriella" nieraz do później nocy rozbrzmiewała gwarem naszych długich rozmów. Henry oraz inni moi francuscy przyjaciele i koledzy ubolewali nad tym, że przyjąłem zaproszenie uniwersytetu w Chicago jeszcze na cztery lata, ale przyznawali, że chwilowo nie miałem lepszego wyjścia. Natomiast nasi przyjaciele z Bollingen Foundation, John Barrett i Vaun Gillmor, byli zachwyceni. Brakuje nam właśnie - mówili - nie tyle europejskich profesorów, którzy osiedlają się w Stanach Zjednoczonych i co pięć lub sześć lat jeżdżą odwiedzić swój kraj rodzinny, ale intelektualistów godzących się kursować tam i z powrotem między oboma kontynentami. Rzecz jasna, jest to męczące, a z punktu widzenia finansowego - niedorzeczne („nic nie zaoszczędzicie!" - przepowiadali nam), ale działalność w sferze kultury, realizowana po obu stronach Atlantyku, może się przyczynić do prawdziwego, głębokiego poznania nawzajem tradycji i dokonań twórczych na obu kontynentach.
Lato 1957 było wyjątkowo burzliwe i rzadko mieliśmy możliwość zażywania kąpieli w jeziorze bądź spacerów po okolicznych wzgórzach. Zdążyłem ukończyć oba wykłady dla „Eranosa" i referat na kongres orientalistyczny. Przykłady, jakie wymieniłem w prelekcji o doświadczeniu światła mistycznego, wzbudziły żywe zainteresowanie, toteż miałem potem pasjonujące dyskusje z Scholemem, Ernstem Benzem, Henrym Corbinem i innymi.
Przyjechaliśmy do Monachium 28 sierpnia, w dniu otwarcia kongresu. Ujrzałem znów licznych moich kolegów i przyjaciół-orientalistów, zawarłem też znajomość m.in. z Josephem Needhamem (zwierzył mi się ze swojego podziwu dla książki Forgerons et alchimistes), Walterem Rubenem, Dominikiem Schróderem, A.L. Bashamem, Franzem Babingerem. 2 września przedstawiłem krótki referat pt. Uwagi o cudzie z liną C.Remarques sur le miracle de la corde). Problem ten interesował mnie od dawna, gdyż nie wchodził tu w grę tylko legendarny rope-trick fakirów, lecz również cały zespół przeżyć, mitów i spekulacji metafizycznych odnoszących się do nici bądź sznurów i ilustrujących zarówno kondycję ludzką, jak strukturę wszechświata64.
Kongres zakończył się 4 września i wyjechaliśmy do Florencji, skąd autobusem wyruszyliśmy do Sieny, Asyżu i Rzymu. Oboje z Christinel odczuwaliśmy tę samą potrzebę ujrzenia znowu jesiennej Italii. Zdawałem sobie sprawę z ryzyka, jakie podejmujemy wchodząc do katedr i muzeów, buszując po księgarniach i wśród bukinistów, ale przecież wiedziałem, co tak czy inaczej nas czeka - hotelowy pokój w Paryżu. Od lipca stałem się wandering scholar, mieszkającym i pracującym - z wyjątkiem pobytów w „Casa Gabriella" - w pokojach hotelowych.
Z początkiem października powróciliśmy do Paryża i na dwa miesiące zamieszkaliśmy w hotelu „Pas-de-Calais". Jak zawsze, z wielką radością zobaczyliśmy się znów z przyjaciółmi. Jeśli chodzi o rodzinę - Mamy, Sybillę, Ionela i Oaniego - spotkaliśmy się z nią przelotnie w lipcu, potem zaś w Asconie. Ale w połowie listopada wyjeżdżałem znowu, tym razem sam, do Uppsali, dokąd już od jakiegoś czasu zapraszał mnie Geo Widengren, abym wygłosił serię wykładów i poprowadził seminarium. Ze wzruszeniem powitałem znów Uppsalę; po zwiedzeniu biblioteki zrozumiałem, dlaczego Georges Dumezil przyjeżdża tu co dwa, trzy lata, aby kończyć swoje najnowsze książki. Miało się tu do dyspozycji wszystko i można było dostać natychmiast każdą potrzebną książkę, nawet jeśli jakiś czytelnik właśnie z niej korzystał.
Poznałem młodego orientalistę i religioznawcę HH.Ringrensa, spotkałem się też ze Stigiem Wikanderem, który odszedł z uniwersytetu w Lund. Powtórzyłem swoje dwa wykłady o doświadczeniu światła mistycznego, na seminarium zaś zająłem się problematyką metodologii. Najbardziej jednak pasjonowały mnie rozmowy z Wikanderem, Widengrenem i innymi kolegami po fachu. Jeszcze dzisiaj pamiętam owego młodego człowieka, który wyuczył się dobrze wszystkich języków semickich, obronił właśnie doktorat i gotował się do powrotu na rodzinną fermę położoną w pobliżu kola polarnego; kilkadziesiąt krów, hodowanych przez jego ojca, zaopatrywało w mleko cały region. Ów młodzieniec pilnie zgłębiał języki i kultury semickie, aby jakoś sobie wypełnić mrok sześciomiesięcznej arktycznej nocy...
W hotelu „Pas-de-Calais" znalazłem się na powrót z początkiem grudnia, 15. zaś weszliśmy na pokład transatlantyku „United States", tak że Boże Narodzenie mogliśmy spędzić w Nowym Jorku z Lisette i Ionelem. 1 stycznia byliśmy już w Chicago, gdzie nasza przyjaciółka, Peggy Grant, znalazła dla nas mieszkanie przy Kimbark Avenue. W każdym razie - mówiliśmy sobie - będziemy mieć wreszcie, przynajmniej przez pół roku, własne mieszkanie...
Było ono dość ciemne, o starych meblach, ścianach pokrytych czarno-szarymi reprodukcjami, wypłowiałymi afiszami i licznymi fotografiami, prawdopodobnie pamiątkami rodzinnymi. Jednakże Mrs Sibley, właścicielka, pozwoliła nam na urządzenie go wedle naszych gustów i potrzeb, Christinel przeto już nazajutrz zabrała się do roboty. Co do mnie, na szczęście większość dnia spędzałem na uniwersytecie bądź w swoim biurze w Meadville, toteż gdy wieczorem wracałem do domu, z zachwytem rozglądałem się wokoło; mieszkanie zaczynało stawać się nasze. Rychło mogliśmy już zapraszać na obiad niektórych moich kolegów z żonami. Była pełnia zimy, ale czuliśmy się w Chicago lepiej niż poprzedniego roku. Po pierwsze wiedzieliśmy, że będziemy tu mieszkać najwyżej pięć, sześć miesięcy; po drugie, nie zapominaliśmy ani na chwilę, że z końcem sierpnia wyjedziemy do Japonii, gdzie pozostaniemy jak długo się da (czyli na jak długo starczy nam „oszczędności") po zamknięciu międzynarodowego kongresu religioznawców.
Owej zimy 1958 zaprzyjaźniłem się z Johnem Nef, założycielem i prezesem zdumiewającego wydziału, który nosił dość enigmatyczną nazwę Committee on Social Thought. Utworzony za czasów i przy współudziale słynnego prezydenta uniwersytetu, Roberta Hutchinsa, Komitet ten zyskał prestiż nie tylko dzięki swojemu tyleż śmiałemu, co i oryginalnemu programowi, ale również dzięki wysokiemu poziomowi rekrutowanych wykładowców i randze osobistości, które zapraszał do wygłaszania wykładów bądź prowadzenia seminariów (m.in. TS. Eliot, J. Maritain, Chagall).
Przyciągnął mnie od razu „projekt kulturalny", który starał się realizować Committee on Social Thought. Projekt polegał na tym, że niewielka (nie przekraczająca trzydziestu osób) grupa studentów miała bardzo mało wykładów, lecz za to kilka seminariów, prowadzonych niekiedy przez dwóch lub trzech profesorów. Zasadniczą innowację stanowiło kształcenie poprzedzające specjalizację: niezależnie od tego, jakiej dziedzinie badań miał zamiar poświęcić się student, pierwsze dwa lata nauki musiał przeznaczyć na inne dyscypliny. Z listy książek podstawowych wybierał dwanaście do piętnastu tekstów, które analizował i nad którymi, wspomagany przez swoich profesorów, długo rozmyślał65. Po dwóch lub trzech latach był dopuszczony do egzaminu składającego się z serii pytań dotyczących niektórych spośród owych „książek podstawowych". Student miał cały dzień na napisanie pracy; wykładowcy, przeczytawszy jego odpowiedzi, orzekali, czy dobrze sobie przyswoił zasadnicze elementy kultury zachodniej. Jeśli tak, mógł się wpisać na studia doktoranckie w interesującej go dziedzinie. Wówczas zaczynał pracę pod kierunkiem profesorów z różnych wydziałów, nadal jednak uczestnicząc w seminariach Komitetu. Tak więc student, poświęcający się odtąd zgłębianiu islamu czy filozofii presokratycznej bądź dziejów nauki w XVIII wieku dysponował, rzecz jasna, znacznie większym doświadczeniem i bardziej spoistym poglądem całościowym aniżeli jego koledzy - „specjaliści".
Gdy dokooptowano mnie do Committee on Social Thought, razem z innymi jego członkami dwa razy w miesiącu bywałem na obiedzie u Johna Nef, gdzie najczęściej pojawiał się również jeden lub dwóch gości z zagranicy. Jeśli po obiedzie nie wywiązywała się ogólna debata, któregoś z gości proszono o omówienie swoich najnowszych prac bądź prac realizowanych w jego zakładzie. Można powiedzieć, że w pewnym sensie również członkowie Komitetu pracowali nad „poszerzeniem i wzbogaceniem horyzontu kulturalnego", do czego zachęcaliśmy studentów...
*
Zimę i wiosnę 1958 spędziłem na intensywnej, prawie nieprzerwanej pracy. Na tematy swoich wykładów wybrałem zagadnienia dobrze mi znane i interesujące mnie, mianowicie strukturę symboliki religijnej oraz aspekty mitu; nadto, jak zwykle, prze-wertowałem ponownie i uzupełniłem teczki z dokumentacją, które sprowadziłem z Paryża. Natomiast przedmiotem seminarium uczyniłem kilku autorów reprezentujących różne orientacje - od Williama Jamesa i Rudolfa Otto do Van der Leeuwa i Pettazzoniego. Podobnie jak niemało moich kolegów, studenci byli pod wrażeniem mojej „produktywności": trzy następne moje książki ukazały się w 1958 w przekładzie angielskim (m.in. Patterns in Comparative Religions, czyli Traktat). Jednakże ta wydawnicza płodność była oczywiście tylko skutkiem zbiegu okoliczności.
Czułem, że zaczynamy się lepiej poznawać, lubiłem przeto gawędzić ze swoimi studentami, indywidualnie bądź w grupie. Ilekroć też miałem po temu sposobność, zachęcałem ich do czytania tekstów podstawowych - od Rygwedy i dokumentów egipskich oraz mezopotamskich do Koranu - i przynajmniej dwóch lub trzech monografii o religiach „prymitywnych". Bezustannie im przypominałem, że właśnie w tym czasie, w ciągu kilku lat, jakie dzieliły ich od magisterium, powinni się oswoić z centralnymi problemami naszej dyscypliny, jak na przykład struktura i funkcje mitu, morfologia postaci nadprzyrodzonych (bogów i bogiń, herosów mitycznych itd.), typologia rytuałów, niektóre instytucje religijne (inicjacje), po magisterium bowiem większość z nich pochłonie praca akademicka (w college'u bądź instytucie teologicznym) albo nad doktoratem.
W rzeczy samej, doktorat z religioznawstwa (który wówczas można było uzyskać tylko na kilku uniwersytetach) wymagał specjalizowania się w jednej z wielkich tradycji religijnych-w islamie, hinduizmie, buddyzmie bądź w religiach Dalekiego Wschodu. Inaczej mówiąc, od studenta wymagano opanowania podstawowego języka religii, jaką wybrał na główny przedmiot swoich badań - sanskrytu i palijskiego, arabskiego, chińskiego bądź japońskiego. W sytuacji, gdy rosło znaczenie Wschodu w polityce zagranicznej USA, nasz student mógł mieć, z jednej strony, nadzieję na uzyskanie dwuletniego stypendium w Indiach, Japonii, na Tajwanie bądź też w którymś z krajów arabskich; z drugiej strony wiedział, że takie przygotowanie (w odróżnieniu na przykład od specjalizacji w religiach klasycznych) zwiększa jego szanse na otrzymanie katedry religioznawstwa. (Później na uniwersytetach zaczęto rozwijać również studia nad „prymitywnymi" religiami Afryki i Ameryki Łacińskiej.)
W następnych latach zauważyłem, że liczni studenci wpisują się na kursy sanskrytu, chińskiego bądź japońskiego jeszcze przed magisterium, skoro tylko poczuli, że pociąga ich ta lub inna tradycja azjatycka. Zachęcałem ich do tego z pełnym przekonaniem mówiąc: „Niezależnie od tego, co postanowicie robić później, opanowanie języka wschodniego bardzo wam się przyda".
*
Również wiosną 1958 zabrałem się do redagowania wykładu dla „Eranosa", który zatytułowałem Mejhtofeles i Androgyn, czyli tajemnica pełni. Po przeszło piętnastu latach zająłem się w nim znowu dokumentami i interpretacjami, jakie w 1942 r. przedstawiłem w wydanej w Bukareszcie niewielkiej książeczce Mitul reintegrsrii. Atoli zagadnienie jedności przeciwieństw pasjonowało mnie zawsze, i jest tak nadal. Zdążyłem ukończyć tylko pierwszą część, resztę napisałem w Asconie. Musiałem w rzeczy samej przerwać redakcję tego tekstu, bo była już połowa czerwca, a ja jeszcze przed naszym wyjazdem miałem oddać artykuł o symbolice religijnej Joemu Kitagawie, z którym postanowiliśmy wydać - w hołdzie Joachimowi Wachowi - tom zatytułowany The History of Religions. Essays in Methodology. Pośród jego autorów znaleźli się m.in. Raffaelle Pettazzoni, Louis Massignon, Friedrich Heiler i Jean Danićlou. Gdy tylko Christinel przepisała mój artykuł, wyjechaliśmy do Nowego Jorku, a stamtąd samolotem do Paryża.
*
Zatrzymaliśmy się w nim tylko przez kilka dni, gdyż w Asconie czekała na nas Olga. Tym razem nie miałem czasu nacieszyć się wakacjami; większą część każdego dnia spędzałem przy stole roboczym, toteż zdążyłem ukończyć swój tekst przed otwarciem sesji koła „Eranos", a nawet skorzystać z obecności licznych moich przyjaciół i kolegów. Jak zwykle, nasze rozmowy nad jeziorem przeciągały się niemal do północy. Przez cały wieczór słuchałem Ernsta Benza opowiadającego mi z emocją i entuzjazmem o Japonii, w której niedawno spędził kilka miesięcy i której duch religijny oraz artystyczny podbił go bez reszty.
Do Paryża powróciliśmy 22 sierpnia, w trzy dni później zaś wylecieliśmy do Tokio. Nie była to jeszcze epoka odrzutowców, toteż sam lot nad Biegunem Północnym ze Sztokholmu do Anchorage trwał siedemnaście godzin...
Na lotnisku tokijskim oczekiwali nas Joseph Kitagawa i profesor Ishiro Hori, którego dość dobrze znałem z Chicago, gdzie tego właśnie roku prowadził Haskell Lectures. Zarezerwowali dla nas pokój w hotelu „Daiichi" i mimo naszego wielkiego zmęczenia, spowodowanego długą podróżą, jeszcze tego samego wieczora zaprosili nas do restauracji. Jedliśmy siedząc na poduszkach wokół niskiego stołu, obsługiwały nas gejsze. Ten rytuał nas oczarował...
Ponieważ nasz kongres był pierwszym po wojnie w Japonii zjazdem międzynarodowym, władze przywiązywały do niego szczególną wagę. Zresztą jego przewodniczącym honorowym był brat cesarza, książę Mikasa, sam uczony, specjalista od historii starożytnego Orientu, pasjonujący się religioznawstwem. Nie mogliśmy uniknąć wystawnych przyjęć, z których ostatnie odbywało się w restauracji „Czyngis-Chan" położonej na wzgórzu w rozległym parku. Jeśli idzie o wycieczki do Nara, Ise, Kioto i Jokohamy, odbywaliśmy je w luksusowych autokarach bądź pociągami specjalnymi.
Z Europy i Ameryki przybyło wielu uczonych (przede wszystkim H.Ch. Puech, P. Demieville, J. Filliozat, F. Heiler, E. Goodenough), przyjechali jednak również uczeni z Indii i Australii. Raffaelle Pettazzoni, prezes Międzynarodowego Towarzystwa Religioznawczego, mógł być słusznie dumny z prestiżu, jakim nasza dyscyplina cieszyła się od kilku lat. Jednakże niedługo przed zakończeniem kongresu zachorował i odwieziono go do kliniki, skąd powrócił bezpośrednio do Rzymu. Nikt wówczas nie mógł przypuszczać, że wkrótce wyruszy w wielką podróż...
Sesje robocze odbywały się na uniwersytecie. Wysłuchałem tylko niewielu referatów, wolałem bowiem rozmawiać z indyjskimi i japońskimi kolegami po fachu. Odczytałem swój tekst o symbolice religijnej, ale nie zachęcałem do dyskusji; problematyka była zbyt złożona, a ponieważ każdy miał prawo tylko do dwudziestominutowego wystąpienia, ograniczyłem się do prezentacji jedynie głównych aspektów zagadnienia.
Natomiast kilka razy ku mojemu zaskoczeniu dałem się wciągnąć w rozmowy i dyskusje zupełnie nieoczekiwane. Szczególnie dobrze pamiętam odczyt o buddyzmie mahajanistycznym, bardzo interesujący, którego słuchałem siedząc obok pewnego japońskiego profesora filozofii. Poznałem go kilka dni wcześniej, przedstawiono mi go jako świetnego znawcę filozofii niemieckiej, a szczególnie Heideggera. Gawędząc skierowaliśmy się w stronę kawiarni i po drodze ów Japończyk wyznał mi coś, od czego wprost osłupiałem - mianowicie, że nic nie zrozumiał z wysłuchanego przed chwilą referatu. Wyjaśnił mi wszakże z pewnym zażenowaniem, iż z wyjątkiem życiorysu Buddy nie ma pojęcia o dziejach i filozofii buddyzmu. Usiedliśmy przy stoliku, na którym stały butelki coca-coli, i Japończyk, uśmiechając się uprzejmie, jął tłumaczyć się ze swojej ignorancji. Otóż, podobnie jak większość współczesnych japońskich filozofów, nie chce tracić czasu na zagadnienia należące - jak buddyzm - do prehistorii filozofii systemowej. Usiłowałem mu uświadomić, że się myli, ale on nadal się uśmiechał i ze sceptyczną miną kiwał głową. Wreszcie ten jego przesadnie grzeczny uśmiech wyprowadził mnie z równowagi.
- Przykro mi - powiedziałem, mimowolnie podnosząc głos - ale w takim razie obawiam się, że współczesnej filozofii japońskiej grozi ugrzęźnięcie w prowincjonalizmie! Staracie się za wszelką cenę myśleć tak, jak myśli się obecnie w Niemczech lub we Francji. Macie do dyspozycji najodważniejszą logikę, jaką ludzkość znała aż do czasów Hegla - logikę buddyjską w formie wypracowanej przez Nagardżunę, Wasubandhu, Dignagę, Dharmakirtiego - i zostawiacie ją historykom i orientalistom! Wasi filozofowie jej nie znają albo, co gorsza, nie korzystają z niej. Być może zdaje się wam, że jest „nieaktualna", co tylko dowodziłoby, że jej nie znacie. Przed Nagardżuną i jego uczniami stanął problem, jak wykazać logicznie, że Samsara jest identyczna z Nirwaną, że stawanie się („nierzeczywistość" kosmiczna) jest identyczne z Bytem (a więc z ontologiczną błogością). Na innej płaszczyźnie, dążąc do innych celów i używając innych środków, filozofowie Madhjamiki stawali twarzą w twarz z tą samą tajemnicą coincidentia oppositorum co Mikołaj z Kuzy. Otóż coincidentia oppositorum pojawia się dziś w pewnych zasadach fizyki nuklearnej (na przykład w zasadzie komplementarności Oppenheimera), ale też coraz natarczywiej stawia przed nami pytanie teraz, w naszym momencie historycznym: w jaki sposób w uwarunkowanym świecie możliwa jest wolność? W jaki sposób można żyć w historii nie zdradzając jej ani jej nie odrzucając, i uczestnicząc jednocześnie w rzeczywistości pozahistorycznej? Problem w gruncie rzeczy jest następujący: jak pod maską pozorów rozpoznać to, co rzeczywiste? Od filozofa buddyjskiego oczekuję przedstawienia nam całościowej wizji Rzeczywistości.
W miarę, jak upływały dni, byliśmy z Christinel coraz bardziej oczarowani. Natychmiast podbiła nas uroda i rozmaitość krajobrazów, długie zaś wycieczki pociągiem odkrywały przed nami nie tylko legendarne miasta i centra religijne jak Kioto, Nara czy Ise, ale również pewne charakterystyczne cechy zachowania i wrażliwości Japończyków, na przykład ich żarliwe umiłowanie wszelkich tworów natury - od zwierząt i kwiatów po skały, jeziora i źródła. Wydaje się, że japońskiemu geniuszowi artystycznemu szczególnie silnych podniet dostarczały niezliczone epifanie kosmicznej mocy twórczej. TC samą estetykę można było rozpoznać zarówno w malarstwie, architekturze i scenografii, jak i w kunszcie kwiatowym bądź też w urządzaniu owych miniaturowych światów, którymi są japońskie ogrody. Jak to miałem zrozumieć później, po zwiedzeniu licznych świątyń i obejrzeniu rytuałów szintoistycznych (zwłaszcza w Ise i w Fudżijamie), przyrodę mogły uświęcać „wizyty" bogów i duchów. Te akty uświęcenia czczono głównie tańcami i gestami rytualnymi, a także twórczością artystyczną.
W Ise bliżej poznałem Hiraia, młodego kapłana szinto, który studiował w Chicago religioznawstwo pod kierunkiem Joachima Wacha. Zaprowadził on nas do słynnej świątyni, w której raz jeszcze mogłem podziwiać wdzięk i spontaniczność młodziutkich tancerek służących w tym sanktuarium. Pewien amerykański filozof, członek naszej grupy, zwrócił się do Hiraia z tymi słowami:
- Patrzę na świątynię, przyglądam się ceremoniałom i tańcom, podziwiam ubio ry i uprzejmość kapłanów, ale nie dostrzegam w szintoizmie jakiejkolwiek teologii.
Hirai zastanawiał się przez chwilę, potem zaś odparł z uśmiechem:
- My nie mamy teologii. My... my tańczymy.
Z pozoru był to nieprzemyślany wyskok, w rzeczywistości jednak Hirai nie chciał przypominać amerykańskiemu filozofowi, że teologia szintoistyczna wyraża się w sposób jak najbardziej bezpośredni i otwarty nie w formułach słownych, lecz właśnie poprzez ceremoniał, a szczególnie taniec...
W ciągu dwu wolnych wieczorów zwiedziliśmy - w towarzystwie Joego i Evelyn Kitagawów, Cwi Werblowskiego i Josepha Campbella - Ginzę, najbardziej malowniczą dzielnicę Tokio, bajkowo iluminowaną niezliczonymi latarniami i kolorowymi lampionami. Wchodziliśmy do sklepików i zanim jeszcze zapytaliśmy o cenę jakiegoś przedmiotu - lalki, kimona czy zabawki - kupiec obdarowywał nas prezentem. Byliśmy w siódmym niebie, gdy sprzedawca rozumiał nasze podziękowania po angielsku. Uprzejmość i ogólniej, zachowanie Japończyków, mają bezsprzecznie źródło rytualne. Dlatego czułem się tak niezręcznie (jak „barbarzyńca"), gdy nie było obok Joe'go podpowiadającego mi, jak się mam zachować.
Pamiętam naszą podróż do Kioto. Wieczorem Christinel i ja byliśmy zupełnie oszołomieni wszystkim, co widzieliśmy, nie tylko pałacami i świątyniami, ale również widokiem ulic, ogrodów i świateł tego fantastycznego miasta. Owej nocy spaliśmy w typowo japońskim hotelu. Nasz pokój podobny był raczej do całego mieszkania, podzielonego na części przepysznie i rozmaicie malowanymi parawanami, które można było przesuwać wedle uznania. Po raz pierwszy spaliśmy na materacach owiniętych w tkaninę i położonych wprost na podłodze. Byliśmy szczęśliwi. Ale i sami, to znaczy bez Kitagawów. Tego wieczoru i nazajutrz rano, gdy któraś z młodych służących przychodziła zapytać, czy nam czegoś nie trzeba, musieliśmy zadowalać się wzruszeniem ramion i uśmiechem.
Po zakończeniu kongresu wyjechaliśmy razem z Kitagawami i Josephem Campbellem do Kobe, Fukuoki, Nagasaki i Unzen. Jedną noc spędziliśmy w Beppu, gdzie wzięliśmy kąpiel zgodnie z balneologiczną tradycją japońską. Nazajutrz rano dołączył się do nas profesor Furuno, który miał nas zawieźć do Fukuoki. Po drodze zatrzymaliśmy się, aby obejrzeć słynne lesiste wzgórze zamieszkane przez makaki. Zaraz po przybyciu do Nagasaki udaliśmy się na ogromny ogołocony teren, gdzie przed trzynastoma laty wybuchła druga bomba atomowa. Zwięzły kilkujęzyczny tekst wyjaśniał, dlaczego ta część miasta nie została odbudowana; chodziło o przypomnienie światu o apokalipsie wojny termojądrowej.
Furuno zorganizował na uniwersytecie Kyushu sympozjum, w którym brali udział antropolog austriacki Wilhelm Koppers, Joseph Campbell, Joe Kitagawa i ja. Temat brzmiał „Współczesne metody w badaniach religioznawczych". Zainteresowanie, niemal uroczyste, jakim uczeni japońscy darzyli „metodologię", przypominało mi w tym względzie moich studentów z Chicago. Obrady były dość burzliwe. Koppers, jakkolwiek teolog z wykształcenia, twierdził, że w naszej dyscyplinie akcent powinno się kłaść na historię, ja natomiast głosiłem coś dokładnie odwrotnego: religioznawstwo to jedyna dyscyplina pozwalająca badaczowi poznawać i rozumieć niezliczone przejawy przeżyć i ideologii religijnych.
Wieczorem Furuno zawiózł nas na zwiedzanie ruin dawnej stolicy, z której pozostało tylko parę kamieni; archeologom jednak udało się odtworzyć jej plan. Następnie pokazał nam świątynię buddyjską, której ubóstwo zaskoczyło mnie. Wreszcie, o parę kilometrów dalej, zatrzymaliśmy się przy sanktuarium szintoistycznym. Pamiętam jeszcze jego miniaturowe jezioro i oświetlone latarniami mosty, na których bawiły się grupki dzieci.
Nie ma co wspominać tutaj wrażeń, jakie wyniosłem z Kobe, Hakaty i Unzen oraz ze spotkań, które tam mieliśmy. Powróciliśmy do Tokio po tygodniu. Christinel miała grypę, toteż do Sendai, dokąd zapraszał mnie Hori, pojechałem sam. Miasto, zniszczone przez lotnictwo amerykańskie i niedawno w pośpiechu odbudowane, było brzydkie. Na kilku alejach i niezliczonych ulicach prace były jeszcze w toku. Poszliśmy na spacer do parku, będącego w istocie lasem złożonym z ogromnych, wiekowych drzew. Na stoku wysokiego wzgórza stanęliśmy nagle przed mostem przerzuconym śmiało ponad głęboką przepaścią.
- Skacząc z tego mostu - wyjaśnił Hori - odbierają sobie życie liczni mieszkańcy Sendai. Ale przyjeżdża tu też wielu ludzi z innych okolic.
Przetłumaczył mi napis na metalowej płycie, mający in extremis ratować kandydatów na samobójców: „Uwaga! Nie ulegajcie pokusie nieprzemyślanych zachowań".
Hori mieszkał w jednym z nowych domów, wybudowanych przez Amerykanów i odstąpionych niedawno uniwersytetowi, ale dla mnie zarezerwował pokój w „Park Hotel" w Matsushimie, o jakieś dwadzieścia kilometrów od Sendai. Hotel, wznoszący się na samym brzegu oceanu, miał ogromny ogród i przystań, skąd łodzie motorowe odbijały na przejażdżki wśród wysp, których było chyba ze sto. Niektóre z nich były po prostu zwykłymi skałami o powierzchni ledwo wystarczającej na wyciągnięcie się. Inne miały długość kilku, kilkudziesięciu bądź - niekiedy - więcej metrów; trawa porastała je skąpo, obfitowały za to w drzewa. Skupione ciasno w grupki bądź też nieco oddalone od siebie, rozproszone były na obszarze wielu kilometrów.
Niezapomniane są dla mnie owe dni spędzone w Sendai, wieczory i noce na tarasie hotelu w Matsushimie, gdy wzrok mój błądził wśród wysepek i skał. Wygłosiłem tam wykład i poprowadziłem seminarium (na temat metodologii, jakże by inaczej!) zorganizowane przez Horfego, ponadto miałem okazję porozmawiać z licznymi profesorami i studentami. Również dzięki Hori'emu odbyłem interesującą wizytę u pewnego ślepego pseudoszamana {miko).
Wieczorem, siedząc samotnie na hotelowym tarasie, próbowałem nieco uporządkować wrażenia. Dzięki temu pobytowi w Japonii zaczynałem rozumieć pewne aspekty japońskiego ducha religijnego. Główne jego cechy charakterystyczne odnotowałem w swoim Dzienniku: „Potrzeba nawiązania łączności z bóstwem i otrzymania pouczeń od niego bądź od ducha wcielonego tymczasowo w istotę ludzką; dążność do spotkania się in concreto z pierwiastkiem boskim lub sakralnym, zwłaszcza w tej formie, w jakiej przejawiają się one w istocie ludzkiej; niechęć do tego, co abstrakcyjne i «transcendentne» (...) Dusza japońska namiętnie pragnie konkretnych epifanii boskości (...). Powiedziałbym, że pociąga ją teologia prowizorycznych i momentalnych jak błysk wcieleń ducha, wszystkich form objawiania się Ducha - bogów, ludzi-bogów, dusz zmarłych, dusz zwierzęcych, itd., itp. Bogowie sąparexcellence podróżnikami, odwiedzającymi. Wszystko w Kosmosie może zostać przemienione, nic nie jest niegodne przyjęcia «wizyty» boga, czy to będzie kwiat, kamień, czy drewniany słup. Wszechświat jest bezustannie uświęcany przez nieskończoną mnogość momentalnych epifanii. Bogowie nigdzie w świecie nie osiedlają się na stałe. Duch zstępuje, kiedy chce i gdzie chce, ale nie pozostaje tam, nie daje się uwikłać w trwanie czasu. Epifania jest z natury rzeczy momentalnym błyskiem. Wszelka boska obecność jest tymczasowa".
Znałem już oczywiście mitologię i religijne tradycje japońskie, a także niektóre twórcze dokonania japońskiego buddyzmu, przede wszystkim doktrynę i techniki Zenu. Cztery spędzone w Japonii tygodnie pozwoliły mi wszakże na pogłębienie i uspójnienie mojej wiedzy książkowej. W ten sposób, po Indiach moich lat młodzieńczych, odkrywałem oto następną cywilizację orientalną, tak odmienną, a przecież tak ściśle związaną z duchowymi osiągnięciami Indii i szerzej - całej Azji.
*
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na tydzień w Honolulu. Nasz hotel - usytuowany, podobnie jak wiele innych, na samej plaży - znajdował się w obrębie nowego miasta, zbudowanego dla turystów. Jednakże zamierzona sztuczność tej dzielnicy i bujny przepych jej egzotycznej roślinności wywierały taki urok, że już po kilku godzinach przestawało się zwracać na to uwagę. Nie sposób było oprzeć się czarowi niewiarygodnej, przejrzystej świetlistości wód Pacyfiku; już po chwili człowiek patrzył tylko na długie, niezmordowanie się toczące fale oceanu (nieraz tańczyli na nich narciarze wodni), albo na kokosowe palmy, pozornie tym wyższe i smuklejsze, im dalej znajdowały się od piasku plaży.
Pewnego dnia przejechaliśmy całą wyspę, aby odnaleźć ukrytą w lesie willę, w której już od dawna mieszkały matka i siostra Josepha Campbella. Przytaczam tę historyjkę, bo jest w niej coś baśniowego. Jakieś dwadzieścia lat wcześniej młodziutka wówczas siostra Campbella przyjechała z wycieczką na Hawaje. Wyspa urzekła ją do tego stopnia, że wróciła do Nowego Jorku tylko po to, by zwolnić się z pracy, sprzedać wszystko, co miała, i powrócić, żeby osiąść tu na stałe; przedtem jeszcze przekonała matkę, że powinna jej towarzyszyć. Potem nigdy już jej stopa nie stanęła na kontynencie.
Innego dnia zwiedziliśmy dom, jaki Jean Charlot zbudował sobie za miastem, nad brzegiem Pacyfiku. Od dawna podziwiałem jego obrazy i rysunki, ale jeszcze nigdy nie miałem okazji spotkać się z nim. Owej jesieni razem z Christinel wspominaliśmy często jego spontaniczność, urodę jego żony i dzieci, a przede wszystkim dziwną i fascynującą, tajemniczą i zarazem funkcjonalną architekturę ich domu.
*
Po dziewięciogodzinnym locie przybyliśmy do San Francisco, które podbiło nas od razu, gdy tylko podniosły się mgły i ośmieliliśmy się wyjść na przechadzkę po ulicach. Obiad zjedliśmy w Chinatown, nazajutrz zaś przedsiębiorczy i pomysłowy taksówkarz przez trzy godziny woził nas po wszystkich dzielnicach i przedmieściach, aż do Berkeley. Później jeszcze wiele razy mieliśmy powracać do San Francisco, ale w pamięci mamy ciągle obraz tego miasta taki, jaki ujrzeliśmy owego październikowego dnia 1958.
Joseph Kitagawa otrzymał stypendium badawcze w Japonii, toteż oddał do naszej dyspozycji swoje mieszkanie przy Woodlawn Avenue. W kilka dni po tym, jak się w nim rozgościliśmy, musiałem uczestniczyć w Lakę Geneva w czymś, co nazywano „Faculty Retreat". Polegało to na tym, że każdej jesieni, z początkiem roku akademickiego, wykładowcy zbierali się w niewielkim hotelu nad jeziorem. Spędzaliśmy tam razem kilka dni, z dala od rodzin i studentów. Jeśli nie liczyć dwu prelekcji, po których nastąpiły długie dyskusje, przez cały czas byliśmy wolni. W ten sposób mieliśmy okazję do długich rozmów, a więc i do lepszego poznania się. Było to moje pierwsze doświadczenie tego rodzaju, tym bardziej interesujące i pouczające, że nie miałem wykształcenia teologicznego. Od razu duże wrażenie wywarła na mnie uprzejmość, a przede wszystkim - tolerancja moich kolegów w kwestiach wyznaniowych. W większości przynależeli oni do rozmaitych tradycji protestanckich, ale byli również wśród nich dwaj unitarianie, izraelita, „agnostyk" (=ateusz?) oraz buddysta (Myomoto, visiting professor w roku 1958-1959). Później miał dołączyć do nas jeszcze jeden profesor żydowski oraz kilku katolików. Ten religijny pluralizm, raczej trudno wyobrażalny na którymkolwiek z europejskich wydziałów teologicznych, był źródłem niekończących się rozmów i dawał rękojmię autentyczności współpracy między poszczególnymi wydziałami.
Dziekan zasugerował mi wygłoszenie referatu podkreślającego specyficzny charakter religioznawstwa i ewentualny wkład tej dyscypliny w problematykę teologii współczesnych. Mówiłem zatem na temat wielkiego znaczenia mitu kosmogenicznego. Sądziłem, że podawane przeze mnie przykłady i interpretacje dostarczą świetnego bodźca do przewartościowań pojmowania dzieła Stworzenia w ramach religii niebiblijnych. Dyskusje były dość interesujące; moi koledzy ze zdumieniem przekonywali się o sakralności i spójności pojęciowej religii archaicznych oraz orientalnych66.
Jakże piękne były te październikowe dni, gdy w lasach o barwie miedzi przechadzałem się brzegiem mrocznego jeziora z moimi nowymi przyjaciółmi - Jarosławem Pelikanem, Robertem Grantem, Nathanem Scottem... Czuliśmy się „wolni", nie obowiązywał nas żaden program, mogliśmy przeciągać nasze rozmowy aż poza północ, i wszystko to okazywało się dla nas niesłychanie stymulujące. Wróciliśmy do Chicago jak po długich wakacjach.
Okres siedmiu miesięcy, jakie przemieszkaliśmy w domu naszych przyjaciół, Evelyn i Joe'go Kitagawów, był szczęśliwy. Jesień i zima przeleciały szybciej niż się spodziewałem. Oprócz wykładów i seminariów miałem mnóstwo innych obowiązków - odczyty, obiecane wcześniej artykuły, przygotowanie nowe, poprawionego i znacznie rozszerzonego wydania Le chamanisme, które tłumaczył właśnie Willard Tfask; po Jodze była to moja czwarta książka publikowana po angielsku. Niewątpliwie dzięki przedmiotowi, o którym traktowała, odniosła na rynku niebywały sukces.
U schyłku zimy 1959 uświadomiłem sobie, że muszę przerwać swoje aktualne prace; moje myśli zajął Zalmoxis i religie getodackie. Kilka tygodni wystarczyło mi na powtórne przewertowanie i uzupełnienie dokumentacji, którą przywiozłem do Chicago. Potem, w ciągu jednej nocy, napisałem artykuł O Dakach i wilkach, który miał się stać pierwszym rozdziałem książki De Zalmoxis a Gengis Khan. W następnych latach napisałem studia o mitach kosmogonicznych w Rumunii i Europie wschodniej, o Dragoszu-Ybdzie, o balladzie Miorita i rumuńskim folklorze religijnym. Książkę wydał Payot w 1970. Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale te moje okresowe powroty do badań nad rumuńskimi tradycjami duchowymi stanowiły poniekąd dla mnie sposób na zachowanie własnej tożsamości w amerykańskim melting-pot.
Potem zawładnęła mną nagle chęć pisania literatury. Po rumuńsku nie pisałem już od czterech lat, gdy przerwałem pracę nad nowelą Pe strada Mantuleasa. Owego marca 1959 skomponowałem szybko dwie nowelki, ale jeszcze nie miałem odwagi rozpocząć pisania opowieści La Tiganci (U Cyganek67), której temat wszakże obsesyjnie do mnie powracał od dawna. Poza tym musiałem przygotować cykl wykładów przyobiecanych zuryskiemu Jung-Institut oraz teksty moich wystąpień w kole „Eranos".
13 maja przybyliśmy do Paryża, gdzie Sybilla znalazła dla nas niewielkie mieszkanie przy rue de l'Yvette. Mieliśmy akurat tyle czasu, by zobaczyć się z paroma przyjaciółmi, bo niemal natychmiast musieliśmy wyjeżdżać do Meilen.
Na zaproszenie dyrektora Instytutu, Franza Riklina, zamieszkaliśmy u niego. Tematem moich wykładów były mitologie i rytuały inicjacyjne. Kładłem w nich nacisk na tradycje społeczności archaicznych i orientalnych, poruszyłem też, rzecz jasna, problemy, o jakich pisałem w Birth and Rebirth. Ponieważ jednak moje audytorium było w przeważającej mierze złożone z jungistów, akcentowałem elementy, które mogły im być przydatne w praktyce zawodowej.
Miałem sposobność poznać licznych studentów Jung-Institui oraz zobaczyłem się znów z Jolandą Jacobi, Aniellą Jaffe i Marią-Luizą von Franz. Od Anielli Jaffe dowiedziałem się, że Jung dyktuje jej swoją autobiografię - dokładniej mówiąc, opowiada swoje wspomnienia, ona zaś je zapisuje, po czym on przegląda tekst, poprawia go i uzupełnia.
Po południu 6 czerwca przez prawie półtorej godziny rozmawiałem z Jungiem w ogrodzie jego domu w Kusnacht. Ostatni raz widziałem się z nim przed około pięcioma laty; jak to zanotowałem w Dzienniku, wydał mi się prawie nie zmieniony, tyle tylko, że schudł i chodząc podpierał się laską. Kilka dni wcześniej odwiedził go Paul Mus, który wyjaśnił mu pochodzenie i dzieje chińskiego znaku dao; związane z tym detale techniczne pasjonowały Junga, toteż z zachwytem mi je streścił. Potem mówił mi o sensie liczb u ludów „prymitywnych". Wspominając swoją podróż do Afryki kilkakroć z wielką powagą powtórzył jakieś słowo w suahili, za każdym razem z inną intonacją, zmieniającą jego znaczenie: „pięć", „liczny", „bardzo liczny".
Chwilami jednak wydawało mi się, że w jego słowach pobrzmiewa nutka goryczy. Gdy mówiliśmy o strukturze przeżyć mistycznych, wyznał mi, że lekarze i psychologowie są „zbyt głupi i ignoranccy", by zrozumieć te zjawiska. Znów widziałem u niego werwę, która takie wrażenie wywarła na mnie podczas naszych pierwszych rozmów latem 1950, Aniella Jaffe wszelako i inne osoby z jego otoczenia powiedziały mi, że szybko się męczy i jest w stanie przyjąć tylko kilka wizyt w jednym dniu. Dowiedziałem się też, że nie interesują go już terapie ani analiza przypadków, że już nie czyta teologów współczesnych, lecz że nadal, jak zawsze, pasjonuje go patrystyka.
Nigdy więcej nie miałem już ujrzeć CG Junga. Zmarł spokojnie i cicho 6 czerwca 1961.
W Meilen otrzymałem pierwszy numer pisma „Antaios". Byłem zaskoczony i, naturalnie, mile połechtany widząc nazwiska redaktorów na okładce; sąsiadowałem tam z Ernstem Jungerem. Nazajutrz po mojej wizycie w Kusnacht Ernst Junger i Filip Wolf, sekretarz redakcji, przyjechali do Meilen, aby zobaczyć się ze mną, i zjedliśmy we trójkę śniadanie w malowniczej restauracji na wzgórzu nad jeziorem. Musieliśmy ustalić treść najbliższych numerów; ze swojej strony miałem zaproponować nazwiska ewentualnych współpracowników z Europy i Stanów Zjednoczonych. Znów byłem pod wrażeniem młodzieńczej werwy i erudycji Ernsta Jungera.
9 czerwca powróciliśmy do Paryża i z radością weszliśmy w progi naszego mieszkanka przy rue de l'Yvette. Ustawiłem stół, wprawdzie niezbyt duży ani solidny, w wąskim pokoju, którego okno wychodziło na szarożółtą ścianę. (Dopiero po naszym wyjeździe dowiedzieliśmy się, że na tydzień przed naszym przybyciem pewien student popełnił w tym pokoiku samobójstwo trując się gazem.) 15 czerwca wziąłem się do pisania U Cyganek; pracując po osiem, dziewięć godzin dziennie ukończyłem i przepisałem tę nowelę 5 lipca. Christinel przeczytała ją jeszcze tego samego wieczora. Jej emocja i entuzjazm utwierdziły mnie w przeświadczeniu, że utwór ten oznacza początek nowego etapu w mojej karierze literackiej.
*
W połowie czerwca Sybilla zabrała nas autem do Ascony, dokąd dotarliśmy po trzydniowej podróży. Gdy wśród drzew i willi zaczęło przeświecać jezioro, poczułem, że jeden z najszczęśliwszych okresów w naszym życiu dobiega końca. W swoim Dzienniku zanotowałem: „Christinel, telefonując dziś rano do Olgi, wyczuła w jej głosie jakby słabość i zmęczenie. Rzeczywiście, kiedy wita nas w progu «Casa Gabriella», ledwo możemy ukryć zdumienie. Schudła o piętnaście kilo, jej ręce drżą. Z powodu żółtaczki przez sześć miesięcy leżała w łóżku, a przecież jednocześnie już od dwóch lat cierpi od następstw grypy azjatyckiej. Jakie to smutne, że po raz pierwszy od 1952 nie znajdujemy w naszym pokoju kwiatów, które Olga zawsze tam stawiała na kilka godzin przed przyjazdem pociągu." W ciągu trzech tygodni spędzonych w „Casa Gabriella" utwierdziliśmy się w przekonaniu, że zdrowie Olgi jest poważnie nadwerężone. Tylko za cenę wielkiego wysiłku mogła od czasu do czasu towarzyszyć nam przy stole, nic prawie zresztą nie jedząc.
Swój wykład o ruchach mesjańskich we współczesnych społeczeństwach „prymitywnych" miałem gotowy tylko częściowo; musiałem uzupełnić do niego dokumentację, pojechaliśmy więc na tydzień do Fryburga, gdzie znajduje się słynny Instytut Anthropos. Pracując „jak za młodych lat" (lubiłem to określenie) zdołałem ukończyć ostatnie strony na kilka godzin przed sesją. Jak zwykle, sala koła „Eranos" była pełna, i jak zwykle dyskusje, rozpoczęte po południu, przeciągnęły się aż do północy.
Prawdziwe wakacje mieliśmy dopiero we Włoszech. Tym razem mogliśmy sobie pozwolić na czterodniowy pobyt we Florencji, po czym autokarem wyruszyliśmy do Asyżu, Perugii, Sieny i Rzymu. Tydzień spędzony w Rzymie dał mi okazję do spotkania się z przyjaciółmi i z licznymi włoskimi kolegami po fachu. Wizyta u Pettazzoniego wywarła na mnie wielkie wrażenie. Wiedziałem, że od dawna jest bardzo poważnie chory, niemal na progu śmierci. Obecnie - wyjaśniał mi - jest w okresie „rekonwalescencji"; był blady, wychudły, promieniujący jakąś smutną łagodnością, której u niego nie znałem. Wyznał mi, że Japonia stała się dlań czymś więcej niż tylko zwykłym odkryciem, objawiła mu bowiem autentyczność i szlachetność religijności azjatyckiej.
Gdy przyszło do pożegnania i gdy ze wzruszeniem uścisnął mi dłoń, wiedziałem, że już go nigdy nie zobaczę.
*
Po trzech tygodniach w Paryżu ruszyliśmy z powrotem do Chicago, gdzie obiecano nam mieszkanie na pierwszym piętrze w odznaczającym się wstrzemięźliwą urodą domu przy Woodlawn Avenue 5711. Atoli mieszkające tam młode małżeństwo postanowiło tymczasem przedłużyć swój pobyt (mąż chciał zrobić doktorat). Wówczas Meadville Theological School udostępniła nam na razie poddasze wdzięcznego domku, który wszyscy zwali „Coach House", ponieważ przed półwiekiem trzymał w nim swoje równie liczne jak wytworne ekwipaże pierwszy właściciel. Jakże głęboka to prawda, iż najtrwalsza jest prowizorka! Nasza trwała cztery lata. Młody człowiek jakoś nie mógł uporać się ze swoim doktoratem, my zaś za wszelką cenę pragnęliśmy zamieszkać w owym domu przy Woodlawn Avenue.
Wprowadzając się do „Coach House" mieliśmy tylko łóżko, kanapę, stół kuchenny, szaty i trochę najpotrzebniejszych przedmiotów: krzesła, naczynia stołowe, etażerki. Ale Christinel szybko uzupełniła nasze umeblowanie, ba, kupiła nawet kilka dywanów. Chcieliśmy być jako tako wyposażeni, aby zainstalować się przyzwoicie w mieszkaniu przy Woodlawn Avenue, zanim na lato wyjedziemy do Paryża...
Moje biuro znajdowało się naprzeciwko „Coach House", w Meadville. Dopiero co otrzymałem z Paryża kilka pudeł z książkami i rękopisami, tak że miałem teraz do dyspozycji całą dokumentację potrzebną mi do wykładów i seminariów68. Jeśli chodzi o inne książki i czasopisma, których mogłem potrzebować, miałem je pod ręką w bibliotekach uniwersytetu, z których jedna znajdowała się w samym Meadville. W listopadzie uzupełniłem i przygotowałem do publikacji tekst moich wykładów wygłoszonych w kole „Eranos". Następnie odbyło się kolokwium zorganizowane przez Roger Williams Fellowship, na którym mój referat pt. Sacrum a religioznawstwo wzbudził namiętne i zróżnicowane reakcje. W rzeczy samej, przed audytorium złożonym głównie z teologów próbowałem wykazać wagę religioznawstwa dla współczesnej amerykańskiej kultury, a nawet polityki zagranicznej. Kładłem nacisk na fakt, że w związku z powrotem Azji do historii i uzyskiwaniem niepodległości przez społeczeństwa „prymitywne" badanie i poprawne rozumienie koncepcji religijnych organizujących owe egzotyczne cywilizacje stanowi wręcz konieczność polityczną. Dyplomaci, ekonomiści i technicy, wysyłani na placówki w krajach azjatyckich, a szczególnie w dawnych koloniach europejskich, powinni być zaznajamiani z tymi zagadnieniami, i to nie tylko przez misjonarzy oraz antropologów.
Jednakże w owym czasie na uniwersytetach amerykańskich było tylko parę katedr religioznawstwa. (W piętnaście lat później będzie ich dwadzieścia pięć, niemal wszystkie obsadzone przez naszych dawnych studentów, doktorów uniwersytetu w Chicago.) Nadto, mimo utworzenia niedawno Towarzystwa profesorów interesujących się zagadnieniami religioznawstwa, nie istniało żadne pismo specjalistyczne, chociaż wychodziło wiele, nieraz doskonałych, czasopism poświęconych problemom teologii i socjologii religii. Dlatego Joseph Kitagawa, Charles Long i ja postanowiliśmy publikować pismo zatytułowane „History of Religions", które zgodziła się wydawać Chicago University Press. W ciągu zimy 1960 napisaliśmy zatem listy do specjalistów europejskich z prośbą o współpracę. Ponieważ najbliższy międzynarodowy kongres religioznawczy miał odbyć się w Marburgu we wrześniu, postanowiliśmy przedstawić na nim, jeśli już nie pierwszy zeszyt pisma liczący sto sześćdziesiąt stron, to przynajmniej jego makietę i streszczenie. (Pierwszy numer ukazał się w styczniu 1961; zamieściłem w nim artykuł otwierający pt. History of Religions and a New Humanism.)
Zimę i wiosnę 1960 poświęciłem pisaniu artykułów dla „History of Religions" i rewizji angielskich przekładów Images et symboles oraz Reves, Mythes et Mysteres (ukazały się one w 1961 i 1962). Nie zdołałem jednak rozpocząć Myth and Reality, niewielkiej książeczki, którą obiecałem Ruth Nandzie Anshan do jej serii „World Per-spectives".
Zgodnie z tradycją John Nef dwa razy w miesiącu zapraszał na obiad członków Committee on Social Thought; zawsze też był na takim obiedzie artysta bądź pisarz z zagranicy. Właśnie przy takich okazjach poznałem Chagalla, Jacques'a Maritaina, Juliana Huxleya, Jeana Hippolyte, wnuka Karola Darwina i wielu innych. Committee on Social Thought z powodzeniem kontynuował zainaugurowaną przed wieloma laty tradycję „dialogu" między rozmaitym orientacjami i dokonaniami twórczymi w dziedzinie kultury po obu stronach Atlantyku.
*
Wykłady o Indiach i religiach śródziemnomorskich pasjonowały mnie, bynajmniej jednak nie byłem zadowolony z dokumentacji, jaką udostępniałem studentom. Zalecałem im, rzecz jasna, najnowsze i najlepsze monografie, ale nie byłem pewien, czy mają czas na przeczytanie ich wszystkich. Z drugiej strony wymagałem rygorystycznie jednego - mianowicie każdy ze studentów musiał znać przynajmniej jakąś partię tekstów źródłowych w możliwie najlepszych przekładach. Żeby to osiągnąć, postanowiłem zrobić fotokopie pewnej liczby hymnów wedyjskich i fragmentów Brahman oraz Upaniszad. Dobór tekstów dla kursu dotyczącego religii śródziemnomorskich był oczywiście bardziej skomplikowany; ostatecznie zdecydowałem się na wybrane fragmenty z Homera, Hezjoda i Herodota oraz na tabliczki orfickie i teksty późniejsze. Całość nie przekraczała sześćdziesięciu stron. W ten sposób miałem pewność, że moi studenci rzeczywiście przemyślą te teksty.
Co prawda istniało kilka antologii, ale nie lubiąc powtarzać swoich wykładów i wybierając wobec tego inny temat na każdy trymestr, postanowiłem stopniowo układać własną antologię, w której teksty byłyby poklasyfikowane tematycznie - kosmogonie, typy bóstw, rodzaje ofiar, rytuały inicjacyjne itd. Zacząłem przeto gromadzić i klasyfikować dokumenty, które zostały wydane w 1967 pod tytułem From Primitives to Zen.
Którejś nocy owej zimy 1960 obudziły mnie nagle gwałtowne bóle w ramionach i barkach, tak że już do rana nie zmrużyłem oka. Jako tako mogłem wytrzymać tylko w jednej pozycji - siedząc nieruchomo w fotelu z ramionami uniesionymi w górę. Doktor Le Roy, który przyszedł odwiedzić mnie rano, zrazu myślał, że to atak reumatyczny, rychło jednak postawił diagnozę stwierdzającą ostry artretyzm. Musiałem zażywać po sześć tabletek aspiryny dziennie. Nieraz, gdy bóle słabły, zdobywałem się - acz nie bez trudu-na kilkugodzinną pracę. Jednakże, począwszy od owej nocy, pisane przeze mnie książki i artykuły ukazywały się z opóźnieniem w stosunku do wytyczonego wcześniej programu, i było tak przez wiele lat.
*
Nocami, kiedy wzmagały się moje bóle artretyczne, czytywałem z upodobaniem biografie Goethego i Rozmowy z Eckermannem. Dowiedziawszy się w początkach stycznia o śmierci Pettazzoniego, uczułem ochotę powtórnego przeczytania jego książek.
Od czasu do czasu spotykały mnie niespodzianki, które dodawały mi ducha. Na przykład A Vasques, dyrektor instytutu filozofii w Mendozie i w ciągu sześciu miesięcy visiting scholar w Chicago, mówił mi o moich „wielbicielach" w Argentynie. Zamierzał napisać książkę o mojej „myśli filozoficznej"; powtarzał mi, że w gruncie rzeczy jestem filozofem zaniedbującym swoje powołanie, skrywającym własne myśli pod maską erudycji. Jednakże - dodawał - nikt w Argentynie nie daje się już zwieść temu przebraniu. Broniłem się, jak umiałem; na razie - twierdziłem - muszę skończyć swoje książki erudycyjne, a potem dopiero się okaże, jaka jest ich wartość i oryginalność pod względem filozoficznym. Następnie przypominałem mu, że ten „kamuflaż" stanowi część zachodniej tradycji filozoficznej (na poparcie swojej tezy przytoczyłem nazwiska kilku autorów średniowiecznych).
Pod koniec zimy z żywą przyjemnością przeczytałem powtórnie Nietzschego, na przemian z drugą częścią Fausta. Na uniwersytecie prowadziłem kurs na temat „człowieka historycznego". Moi studenci wydawali się zafascynowani, głównie dlatego, że ciągle nawracałem do przykładów greckich.
Na wiosnę, ku mojemu zaskoczeniu, otrzymałem z Northwestern University tekst pracy magisterskiej, której młody autor, Guy Welbon, pisał na temat Mircea Eliade's Image of Man, starając się przedstawić An Anthropogery by an Historian of Religions. Była to pierwsza praca uniwersytecka poświęcona moim koncepcjom. W następnych latach zarówno w USA, jak i w Europie miało powstać na mój temat wiele rozpraw doktorskich.
Co pewien czas uświadamiano mi, że niektórzy filozofowie nie zgadzają się z moją metodą; zajmowałem się jakoby zbyt wieloma dziedzinami, abym mógł zgłębić je wszystkie. Argument wydawał się przekonujący, ale opierał się na nieporozumieniu. Przecież nikt nie zarzuca uczonemu studiującemu biologię owadów, że nie zna wszystkich gatunków tęgopokrywych, błonkoskrzydłych, motyli czy pluskwiaków. (Zastrzeżenia tego rodzaju później powtarzały się, próbowałem zatem wyjaśnić swoje stanowisko metodologiczne w serii artykułów, ale nie jestem pewien, czy zawsze udawało mi się przekonać moich krytyków.) Za to z wielką satysfakcją przeczytałem w książce George'a P.Granta Philosophy in the Mass Age następujące słowa: „For what follows about the archaic man, I must express my profound dependence on the work of Mircea Eliade. Professor Eliade seems to me unique among modern scholars of religion, not only for his grasp of the facts, but also in his philosophical and theological wisdom" (str. 126). (Muszę przyznać, że poniższe moje wywody na temat człowieka archaicznego zawdzięczają bardzo dużo książkom Mircei Eliadego. Profesor Eliade wydaje mi się kimś wyjątkowym wśród współczesnych religioznawców, nie tylko z racji swojego sposobu ujmowania faktów, ale również dzięki swej wiedzy filozoficznej i teologicznej).
Mówiąc kiedyś studentom o konieczności rozszyfrowywania warstw i morfologii zjawiska religijnego (na przykład inicjacji) rozpocząłem wykład od stwierdzenia, że Darwin byłby nie do pomyślenia przed Linneuszem. Innymi słowy, nie jest możliwe zrozumienie pochodzenia i ewolucji gatunków - czyli „historii" tworów biologicznych - bez uprzedniego poznania ich morfologii. Jeśli porównamy oba systemy morfologiczne - zoologiczny (lub botaniczny) z religioznawczym - zobaczymy, że między mitem afrykańskim i australijskim zachodzi mniejsza różnica niż między dwoma gatunkami tęgopokrywych czy błonkoskrzydłych, a przecież przyrodnik widzi, że stanowią one część tej samej gromady owadów. To prawda, że biologiczny kontekst motyla jest różny od takiegoż kontekstu muchy czy mrówki. Tak samo, jak różne są w Afryce i Australii konteksty kulturowe.
Z końcem marca Jean Gouillard zawiadomił mnie o śmierci Gustave'a Payota. Prawdę powiedziawszy, obaj spodziewaliśmy się tego już od kilku lat, Payot bowiem od dawna wyglądał na skończonego - jego twarz była zniekształcona, strasznie wychudł, chodził z trudem, całym ciałem pochylony w prawo, jakby za chwilę miał upaść. Gdy latem ubiegłego roku poszedłem do jego wydawnictwa, nie zastałem go; powiedziano mi, że przychodzi tylko z rana, na godzinę albo dwie...
W ten sposób traciłem jeszcze jednego świadka moich paryskich początków. Pozostał w moich wspomnieniach takim, jakim go ongiś poznałem - osobowością jak z powieści Balzaka, z tym swoim skąpstwem, zmysłem do interesów, agresywnością (gdy przy pierwszym spotkaniu oznajmiał rozmówcy, że jest głuchy, miało się wrażenie, że za chwilę go uderzy...), drobnymi maniami (cierpiał potwornie, gdy któryś z kolegów po fachu, na przykład zagraniczny wydawca, sprzątnął mu sprzed nosa kilkaset franków). Nigdy jednak nie zapomnę, że to dzięki odwadze, jaką wykazał publikując w ciągu pięciu lat Traktat, Le chamanisme i Jogę, zdołałem tak szybko wybić się w dziedzinie religioznawstwa.
Moje ataki artretyzmu wzmagały się mimo dobrego pół tuzina tabletek aspiryny, jakie co dnia łykałem. Bywały noce, gdy nie mogąc podnieść rąk pisałem na kolanach.
Niepokoiłem się, bo nie udawało mi się skończyć tekstu wykładu dla Harvard University ani rozpocząć Myth and Reality. Owej strasznej zimy i wiosny, kiedy zadawałem sobie pytanie, czy stan zdrowia pozwoli mi pomyślnie ukończyć wszystko, co rozpocząłem, otrzymałem jednak kilka listów, które podniosły mnie na duchu. Psychoanalityk niemiecki G.R. Heyer pisał mi, że książka Images et symboles pomogła mu „wreszcie" zrozumieć funkcję symbolu. W związku z Naissances mystiques etnolog Alfred Metraux zwierzał mi się w takich oto słowach: „Jak poprzednio, nie wiedziałem, co bardziej u pana podziwiać-przenikliwość pańskiego wykładu czy też pańską zdumiewającą erudycję. Jakim sposobem potrafi pan orientować się na bieżąco w ogromnej masie publikacji z tylu rozmaitych dziedzin? Jeśli chodzi o Amerykę Południową, to wydaje mi się, że nic panu nie umknęło, a Bóg jeden wie, jak trudno jest opanować to piśmiennictwo". Natomiast słynny krytyk Northrop Frye (którego niedługo potem miałem spotkać w Harvardzie), przejęty entuzjazmem dla Forgerons et alchimistes, pisał mi tak: „I never expected to meet any writer who could fili me with the same sense of fresh discovery that Frazer did in my early student days, but I reckoned without M. Eliade. What is so amazing is not the breadth of your erudition, but its unity: the consistency with which you can make alchemy, yoga, primitive religious beliefs and so many other things come together and form a pattern". (Nigdy nie przypuszczałem, że spotkam pisarza, który potrafi napełnić mnie odczuciem, że odkrywam coś nowego, tak jak udało się to Frazerowi za moich młodzieńczych lat; nie wiedziałem wszakże, iż istnieje M. Eliade. Zdumiewa mnie nie tyle pańska rozległa erudycja, ile raczej jej spójność, i pańska umiejętność połączenia w logiczną całość alchemii, Jogi, pierwotnych wierzeń religijnych i tylu innych rzeczy, tak że układają się według jednego wzorca).
Spędziliśmy cztery dni (23-26 kwietnia 1960) w Cambridge (Massachusetts), gdzie mieszkaliśmy w hotelu „Continental". Northrop Frye otworzył sympozjum na temat Myth Today, nazajutrz zaś, w niedzielę, w prawie pełnym amfiteatrze wygłosiłem wykład pt. Myths of the Beginnings and Myths of the End. Zawarłem więc nareszcie znajomość z Northropem Frye, poza tym rozmawiałem długo z A.D.Nockiem, Romanem Jakobsonem i innymi uczonymi, z którymi spotkałem się znów - także w Cambridge - w roku następnym. W parę dni później znalazłem się w South Bend na kolokwium poświęconym kulturze chrześcijaństwa; przyjąłem na nie zaproszenie głównie aby zobaczyć się z Charlesem Dawsonem. Powiedziano mi, że przeczytał z żywym zainteresowaniem Traktat o historii religii i Mit wiecznego powrotu, toteż z wielką emocją czekałem na spotkanie z nim, które obiecał zaaranżować jeden z organizatorów kolokwium. Nie miałem jednak tego szczęścia. Uduchowione milczenie Dawsona przypomniało mi milczenie Luciana Blagi...
*
W połowie czerwca spędziliśmy parę dni w Elison Bay, dokąd zawiozła nas Harriet Platt. Znów widziałem te same co przed dwoma laty miasteczka i wille, ale miałem wrażenie, że po raz ostatni odwiedzaliśmy te miejsca o wiele dawniej. Zaczynałem czuć Amerykę inaczej. Wiedziałem, że na mocy prawa imigracyjnego będziemy mogli pozostać tutaj jeszcze tylko do lata następnego, 1961 roku, po czym musimy na dwa lata powrócić do Francji i dopiero później będziemy mogli powtórnie przyjechać do Stanów z nowymi, tym razem starymi wizami. Czuliśmy się oboje szczęśliwi; w ten sposób skończą się wreszcie nasze wędrówki odbywane każdego lata i będę mógł pracować wydajniej.
Ale los postanowił inaczej.
„Ale los postanowił inaczej..." Ostatnie zdanie ostatniej książki Mircei Eliadego. Ostatni symbol, który nam proponuje. Tu sacrum nie troszczy się już o kamuflaż. Takie słowa mogły zamknąć dzieło - niedokończone - tylko kogoś takiego jak Eliade. Odchodząc, specjalista od rozszyfrowywania tajemnic dodał jeszcze jeden klucz do tych, które nam już pozostawił. Niby jeszcze jedno światło, które ostatecznie roztopi się w światłości „życia po życiu".
Ale jeśli tak, to czy można w istocie powiedzieć, że zabrakło mu czasu na ukończenie tej książki? Czas, książka... Jeśli Eliade aż do obsesji poddawał się władzy książki, to dlatego, że była ona dlań uprzywilejowanym sposobem „wyjścia z Czasu", „uwartościowania Śmierci jako reintegracji". Ale i w tym względzie los kilkakrotnie postanawiał różnie: tyle notatek, rękopisów, zeszytów, korespondencji zaginęło w Londynie podczas wojny, tułało się w Bukareszcie po jakichś zapomnianych strychach, zostało przez nieuwagę rzuconych na żer ognia w Paryżu, wreszcie spłonęło w Chicago w niezrozumiałym pożarze... Któż może powiedzieć, jak dotkliwy był dlań ten ostatni szok? Na jego biurku znaleziono zapisek datowany 19 grudnia 1985:
„Wczoraj wieczorem około dziesiątej ktoś stuka do dolnych drzwi. To nasz sąsiad z parteru. Mówi mi:
- Pański gabinet się pali! Zadzwoniłem po straż, przyjechali przed pięcioma minutami. Może pan zejdzie i zobaczy, co się dzieje...
Ubieram się w pośpiechu i idę za nim. Słyszę, jak strażacy tłuką szyby w moim gabinecie. Jest strasznie zimno i woda, spływająca w Meadville po schodach, zamarza natychmiast, dotarłszy do trotuaru.
Nie pozwalają mi wejść. Woda nadal strumieniem wali po schodach.
Tak się to zaczęło. Musiałem wrócić do domu. Christinel dała mi podwójną dozę środków nasennych".
Eliade bał się wówczas, że ogień mógł zniszczyć m.in. jego Dziennik, świadka (aktywnego) jego życia. Przejął się tym wszystkim głęboko; czy pod maską profanum dostrzegł w tym jeden z owych „znaków", które umiał odczytywać jak nikt inny? Niepokojąca go od tak dawna „śmierć zbiorowa" zaczynała swoje dzieło od jego nie wydanych pism, atakowała podstępnie pamięć.
Mircea Eliade zgasł w kwietniu 1986 z książką w ręku. Nie zdążywszy napisać tej, która tak go kusiła - Człowiek jako symbol. On sam. Los postanowił inaczej...
Alain Paruit
Profesor Ioan P. Culianu, jeden z najbliższych uczniów Mircei Eliadego, opisał jego ostatnie dni w tekście, którego najważniejsze fragmenty przedrukowujemy poniżej za łaskawym zezwoleniem p. Virgila Ierunki; zamieścił go on w specjalnym, poświęconym Eliademu numerze (48-49, listopad 1986) „Limite", pisma kulturalnego emigracji rumuńskiej, ukazującego się w Paryżu.
Poniedziałkowy wieczór 14 kwietnia 1986 jest drugim w ciągu trzech tygodni mojego pobytu w Chicago, którego nie spędzam z Christinel i Mirceą Eliade. (...) Od tygodnia Mircea Eliade cierpi wieczorami na okropne bóle w klatce piersiowej i odczuwa jakieś dziwne znużenie. Przez pierwsze dwa tygodnie po moim przyjeździe intensywnie razem pracowaliśmy, między innymi nad posortowaniem papierów ocalałych z pożaru, który zniszczył częściowo jego gabinet w Meadville Theological Seminary w dniu 18 grudnia 1985. Ostatecznie okazało się, że szkody materialne nie są tak duże, bo ogień oszczędził wszystkie najważniejsze papiery. Spłonęły tylko książki i listy. Jednakże dla Mircei Eliadego ta katastrofa miała inne znaczenie. Tak często mi powtarzał, że świat jest kamuflażem, że jest pełen znaków, które trzeba rozszyfrowywać z cierpliwością wróża-litomanty, iż chyba go rozumiem. Czy myślał o swojej powieści Gasnące światło, w której ogień pochłania uczonego razem z jego biblioteką?
(Wyjątki z mojego Dziennika. 4 kwietnia 1986, w związku z wieczorem spędzonym w towarzystwie fizyczki Sandy Logi u Christinel i Mircei Eliade: „Mircea Eliade czyta rozmaite teksty o książce Życie po życiu; jest przekonany, że śmierć jest «znakiem światłości». Powtarza to kilka razy. Christinel i Sanda Loga wymieniają dwóch autorów, którzy zebrali w swoich książkach świadectwa ludzi, co prawie cudem uniknęli śmierci. Prawdę mówiąc, od ponad trzydziestu lat jest to jeden z głównych tematów literackich utworów Eliadego". 5 kwietnia: „Kogo chciał przekonać słowami, jakie przytoczyłem wyżej - nas, czy siebie samego? Zapewne i siebie, i nas") (...).
W niedzielę, po śniadaniu, wyszliśmy razem na spacer, aby oglądać kwiaty zakwitające na trawnikach. (Mircea Eliade podziwia amerykańskie trawniki oraz szerokość ulic: „Tutaj człowiek oddycha, nie jest się tak ściśniętym jak w Europie"). Był taki, jakim go znałem od dobrych dziesięciu lat - aż kipiący ciekawością wobec świata, promieniujący sobie tylko właściwą aurą dobroci, intelektualnego napięcia, spokoju i pogody. Nie wydawał się ani zmęczony, ani przybity. Od wieczoru mojego przybycia często wymienialiśmy książki; obiecałem mu postarać się na jutro o nowelę Lampedu-sy Ligheia.
Na wieczór jesteśmy razem zaproszeni do sławnej indianistki Wendy O'Flaherty, u której zjawia się również nie mniej sławny filozof David Trący, mianowany niedawno „Service Distinguished Professor". W centrum uwagi są Christinel i Mircea Eliade. Po raz pierwszy od kilku dni nie odczuwa bólów przy jedzeniu. Jesteśmy wszyscy optymistami, tym bardziej, że ostatnie badania, przeprowadzone około dwóch tygodni temu, dały doskonałe wyniki. Zadowolony wracam do domu mówiąc sobie, że we wtorek znów zabierzemy się do pracy i że jeśli tylko Mircea Eliade przezwycięży swój strach przed magnetofonem, może zacznie dyktować jakieś opowiadanie. Nękające go dotąd bóle były chyba tylko jeszcze jednym z utrapień związanych z owym artretyzmem, który przeszkadza mu w pisaniu.
Wieczorem w poniedziałek 14 kwietnia telefon u państwa Eliade nie odpowiada. Może jakieś zaproszenie w ostatnie chwili? Mało prawdopodobne. (...) Opędzam się od ponurych myśli. Na pewno jest jakieś proste wytłumaczenie ich nieobecności. Mogli na przykład pójść na obiad do Quadrangle Club. Ale przecież chodzą tam tylko we środy. Dzwonię jeszcze dwa razy - bez skutku. Po ósmej mój telefon się psuje. Aż do dziesiątej próbuję go reanimować - na próżno. (...)
We wtorek o jedenastej rano zawiadamiają mnie, że Mircea Eliade jest w szpitalu, na oddziale intensywnej terapii; miał wylew mózgowy. O wpół do dwunastej wchodzę do pokoju D 505 na piątym piętrze szpitala uniwersyteckiego Bernard-Mitchell, jednego z najlepszych na świecie. Mircea Eliade, trzymający w swojej lewej dłoni dłoń Christinel, uśmiecha się do niej, potem do mnie. z owym sobie tylko właściwym ciepłem. Rozumie nas doskonale, lecz nie może mówić - wylew dotknął lewej półkuli jego mózgu, nie wiadomo jeszcze, jak rozległe są uszkodzenia. Prawą stronę ciała ma sparaliżowaną, na pewno tylko przejściowo.
Christinel bierze mnie na bok i opowiada, że w poniedziałek po południu, około szóstej, Mircea poprosił ją o przyniesienie mu ostatniej książki Ciorma Exercices d'admiration, po czym zasiadł do czytania w swoim ulubionym fotelu z zielonego weluru. W dziesięć minut później zobaczyła, że nadal tkwi w fotelu nieruchomo, z uśmiechem na ustach i z książką w ręku. Christinel sądziła zrazu, że płata jej psikusa, po czym zawołała go raz, dwa razy, ale się nie poruszył. Natychmiast zaalarmowała swoich dobrych przyjaciół, profesora Lacoque i jego żonę, po czym wezwano karetkę i najdalej w dwadzieścia minut po wypadku Mircea znalazł się w szpitalu.
Lekarze są dobrej myśli; wprawdzie najbliższe dni będą decydujące, ale atak nie wydaje się bardzo groźny, toteż szanse zupełnego wyzdrowienia oceniają na pięćdziesiąt procent. Dowód wielkiego przywiązania, którego głębokość będę mógł ocenić czuwając niemal przez tydzień u wezgłowia Mircei Eliadego, dają skupieni już za drzwiami jego pokoju Franek Gamwell, dziekan wydziału, David Trący, Wendy O'Flaherty, Sanda Loga. Niebawem dołączą się do nich profesorowie Jerry Brauer, Joseph i Evelyn Kitagawa, Paul Ricoeur z małżonką i wielu innych.
Mircea Eliade zachowuje bystrość spojrzenia, nakłada okulary, aby móc rozpoznać swoich gości, uśmiecha się, proponuje nawet Christinel zabawę, która będzie jego ostatnim gestem przed definitywną utratą świadomości: pokazuje jej swoją obrączkę, przymocowaną zielonym drucikiem, żeby nie ześliznęła mu się z palca, z czułością ściska jej dłoń, kładzie obie obrączki obok siebie, potem próbuje unieść dłoń Christinel do swoich ust. Nikt w pokoju nie płacze, Christinel nie szczędzi słów otuchy. Łzom daje upust dopiero gdy wychodzi z pokoju.
Wiem, że wielu ludzi czuje, tak jak ja, głębokie przywiązanie do Mircei Eliade, jednakże oddanie jego amerykańskich przyjaciół jest nadzwyczajne. Franek Gamwell i David Trący odłożą swoje podróże, by móc wszystkie dni spędzać w szpitalu. Ich poświęcenie ujawni się z jeszcze większą siłą w dniach następnych. Zostaje zawiadomiony Nathan Scott, czarnoskóry, dostojny pastor anglikański i dawny kolega Eliadego; informują go jednocześnie, że na razie nie musi przyjeżdżać do Chicago. Mircea Eliade zostawił dyspozycję, aby to on udzielił mu ostatniego namaszczenia, wydaje się jednak, że chwilowo nie ma niebezpieczeństwa (...). Christinel czuwa nad nim dzień i noc, on sam zaś, choć nie może tego wypowiedzieć, zdaje się żywić mocne postanowienie powrotu do zdrowia.
Jeśli o tym wszystkim opowiadam, to dlatego, że ma to pewne znaczenie jako przyczynek do biografii Mircei Eliadego. Jego życie, przejrzyste od samego początku, (...) powinno zostać szczegółowo opisane aż do ostatniej chwili. Poza tym każdy, najdrobniejszy nawet szczegół owego tygodniowego czuwania ma jakiś sens. Żadna śmierć nie jest taka sama jak inna, chociaż istnieją prawdopodobnie jakieś wzorce, z którymi wszystkie śmierci są w mniejszym lub większym stopniu zgodne. Śmierć pasterza z ballady o jagniątku nie jest śmiercią pani Bovary, ukrzyżowanie Jezusa nie jest bynajmniej podobne do zgonu Buddy, który to zgon znamy pod nazwą parinirwana.
Dziennikarze nazywali niekiedy Eliadego „wielkim samotnikiem". Ten sąd, słuszny w odniesieniu do jego dzieła, jest fałszywy w odniesieniu do jego życia (i sposobu przyjęcia śmierci). Eliade oddziałał bezpośrednio na świadomości setek, może tysięcy ludzi, pośrednio zaś - na setki tysięcy. Teraz łączą się one wszystkie w chwili solidarności, która przekształca jego kres w ceremonię wzruszającą, ale nie tragiczną. (Miałem to zrozumieć dopiero w kilka dni później; nawet jego śmierć rozsiewała spokój.)
Poświęcenie wszystkich jego przyjaciół było doprawdy niezwykłe. Oto jeden tylko przykład: któregoś dnia Franek Gamwell cale siedem godzin tkwił nieruchomo w korytarzu, nawet gestem nie przypominając o swojej obecności, żeby nie przeszkadzać. Była to nie kończąca się pielgrzymka, gwałcąca - często ku rozpaczy personelu - wszelkie przepisy, jakie obowiązują na tym oddziale intensywnej terapii.
Nasz optymizm przetrwał trzy dni, podczas których stan Mircei Eliadego poprawiał się do tego stopnia, iż nie mieliśmy żadnych wątpliwości co do jego wyzdrowienia. W czwartek o wpół do ósmej rano nader pomyślnie przeszedł badanie neurologiczne, później jednak utracił koordynację ruchów i zaczął zdradzać jakąś nerwowość, prawdopodobnie wskutek bólu. Podano mu lekkie środki uspokajające, po których długo spał,
Jest to słynna rumuńska ballada ludowa Miorita, wielokrotnie wymieniana na kartach tej książki. Polski jej przekład Czytelnik znajdzie w Antologii poezji rumuńskiej, PIW Warszawa, 1989, str. 74 (przeł.Wł. Lewik) (przyp. tłum. I.K.).
wieczorem jednak nie był już w tej samej formie co przedtem. Ale nie traciliśmy jeszcze nadziei; lekarze wyjaśnili nam, że wylew wywołuje zawsze odmę mózgową, która na zresorbowanie się potrzebuje około trzech dni. Jest to okres dla chorego najtrudniejszy. Dopiero potem można ocenić rozległość uszkodzeń, przy czym całkowite wyzdrowienie nie jest wcale wykluczone.
W piątkowe południe Mircea Eliade nie otwierał już oczu (jakkolwiek akcja jego serca, widoczna na ekranie, była nadal znakomita), ale wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z przewidywaniami lekarzy. Od wpół do drugiej do wpół do piątej po południu prowadziłem seminarium, a przed piątą znów byłem w szpitalu. Niczego nie przeczuwałem, byłem pewien, że zmagania Mircei Eliadego zostaną uwieńczone powodzeniem, również dzięki bezgranicznemu poświęceniu Christinel i wsparciu wszystkich tych cudownych przyjaciół, którzy bezustannie go odwiedzali. Rano zacząłem mu opowiadać nowelę, którą mu obiecałem podczas naszego spaceru w niedzielę 13 kwietnia o drugiej. Przed południem Christinel przeczytała mu kilka stron z jego opowiadań, które sam czytał parę dni wcześniej. (Wtedy po raz pierwszy usłyszałem z jego ust pozytywny osąd własnej twórczości, szczególnie noweli Iwan, w której jest mowa o śmierci uwikłanej w „okoliczności oczywiste, ale wzajemnie sprzeczne". Spodobała mu się ta formuła, toteż powtarzał ją podkreślając, że w gruncie rzeczy nie było wiadomo, czy główny bohater - podczas ostatniej wojny oficer rezerwy - zginął, czy też nie.)
W piątek o piątej po południu przeżyłem chwilę z pewnością najbardziej wstrząsającą od owego odległego już roku, kiedy to istnienie Mircei Eliadego stało się dla mnie rękojmią ładu świata: Christinel powiedziała mi płacząc, że odkryto u Mircei rozprzestrzeniającego się szybko raka; chory znajdował się w stanie śpiączki i jego śmierć była kwestią dni, jeśli nie godzin. Od tej chwili nastąpiło Wielkie Czuwanie, w którym odsłoniła się tajemnica śmierci Mircei Eliadego: była to śmierć kogoś takiego jak Budda - mahaparinirwana.
W chwilach, gdy zostawała z nim sama, Christinel mówiła do niego. (Twierdziła, że od nocy świadomości, która otoczyła go ostatecznie owego piątku 18 kwietnia, nie przestawał uśmiechać się do niej.) Nie wiem, co mu powiedziała. Jestem świadkiem stronniczym, który spoglądał na wszystkich, a zwłaszcza na Christinel, z podziwem i współczuciem, wyobrażając sobie tylko jej wielkie cierpienie. Bezstronnie mogę zdać sprawę jedynie z tych okresów Wielkiego Czuwania, które dotyczą moich związków z Mirceą Eliadem, z Christinel i wszystkimi naszymi przyjaciółmi.
W piątek wieczorem, gdy zostałem z nim sam, nadal streszczałem mu nowelę Ligheia, której mitologia (opowiadająca o profesorze La Ciura, zakochanym w syrenie imieniem Ligheia, córce helleńskiego antyku mieszkającej w najbłękitniejszym morzu świata) korespondowała w jakiś sposób z przejściem czekającym Mirceę Eliadego.
Całą następną dobę Christinel spędziła w pokoju Mircei, z dłonią w jego dłoni. Ja również czuwałem przy nim - zdruzgotany, oparty plecami o ścianę. Optymizm przychodził mi względnie łatwo, dopóki była jeszcze nadzieja. Teraz wszystko przybierało inny, nieoczekiwany wymiar: Mircea Eliade miał zniknąć z horyzontu bytów niepodważalnych. Ukojenie przynosiła tylko myśl, jaka zaświtała mi pod koniec tej nocy - że oto nadszedł czas parinirwany, czas, gdy śpieszący ze wszystkich stron świata uczniowie i przyjaciele mają zebrać ostatnie krople życia z tego ciała, które dawało schronienie Wielkiej Duszy.
W sobotę 19 kwietnia po południu przybywa po długiej podróży Nathan Scott. W obecności kilku przyjaciół, skupionych w pokoju wokół Christinel, udziela Mircei Eliademu ostatniego namaszczenia. Głos mu drży. Potem odmawia modlitwy za spokój duszy Mircei; wtórują mu David Trący i Franek Gamwell.
Serce Mircei Eliadego funkcjonuje jeszcze normalnie. Dopiero po długiej chwili pojmuję, co to znaczy: mistrz daje swoim uczniom czas na przybycie. Charles Long, jeden z jego pierwszych studentów, przyjeżdża do Chicago z bardzo daleka; podobnie Bruce Lincoln, jeden z jego ostatnich i najulubieńszych uczniów, mój kolega szkolny w 1975. Na oddziale reanimacji nieustannie odzywają się dzwonki telefonów ze wszystkich zakątków świata (...).
We wtorek rano wychodzę zrobić kilka zakupów dla Christinel, która od piątku ani na sekundę nie wychodziła ze szpitala. Gdy wracam, Wendy O'Flaherty wprowadza mnie do pokoju. Tego dnia, 22 kwietnia, o godzinie dziewiątej piętnaście ciśnienie tętnicze Mircei Eliadego spadło, ale to wspaniałe serce, równie odporne jak wielkie, jeszcze bije. Wendy wie, że nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby nie było mnie u boku mojego mistrza w jego ostatnich chwilach. Powiedziała mi, że Mircea Eliade jeszcze raz-ostatni-okazał swoją dobroć: zaczekał na mój powrót. Pulsowanie serca, coraz rzadsze, zamiera o dziewiątej czterdzieści. Parinirwana dobiegła kresu.
Jest prawdą, że świat bez Mircei Eliadego nigdy już nie będzie taki jak przedtem. Jednak po nocy wypełnionej rozpaczą zrozumiałem, że dokonał on cudu. Jego przyjaciele i uczniowie spotkali się wokół Christinel u jego wezgłowia, i jeszcze mocniej zadzierzgnęli spajające ich więzy. W tej mahaparinirwanie, która jest czasem gromadzenia się przed wielkim przejściem, ukryta była wielka mądrość. I znowu przyszedł mi na pamięć czas, gdy miałem dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat i wydawało mi się, że w uśmiechu Mircei Eliadego mogę wyczytać wiedzę o tajemnicach wszechświata.
A może istotnie stało się coś tajemniczego-coś, co dotyczy małżonki czuwającej nad nim z niezachwianym poświęceniem, i myśli oraz uczuć snujących się między przyjaciółmi, którzy od niego nie odeszli, i co dotyczy ich losu, a może też ich posłannictwa. Może czas zgromadzenia się był także czasem próby. Może...
Chociaż moje spojrzenie czasami się mąci, chociaż świat bez Mircei Eliadego nie jest już ten sam, jego śmierć przyjąłem ze spokojem. W środę 23 kwietnia 1986, o godzinie drugiej po południu, jego ciało zostało spopielone na rogu Woodlawn Avenue i 67 Ulicy. Między ustępami z Księgi Mądrości Syracha i Apokalipsy św. Jana David Trący odczytał jedną stronicę z Mitu wiecznego powrotu. Msze żałobne odprawiono we wszystkich cerkwiach prawosławnych w Ameryce. Nabożeństwo ku jego pamięci, zorganizowane dyskretnie przez Davida Tracy'ego w ogromnej Rockefeller Chapel w Hyde Parku, campusie uniwersytetu chicagowskiego, było-zdaniem pewnego sędziwego profesora - najpiękniejsze, w jakim kiedykolwiek uczestniczył. Zamiast mów pochwalnych Saul Bellów, Paul Ricoeur, Wendy O’Flaherty i ja odczytaliśmy fragmenty z dzieł Mircei Eliadego w trzech językach, w których pisał do końca życia: rumuńskim, francuskim i angielskim. Charles Long wyjaśnił istotę Wielkiego Czuwania, które jest rezultatem nie tylko uniwersalnego oddziaływania ponad pięćdziesięciu książek Mircei Eliadego, ale również jego niezwykłej wprost dobroci. Nathan Scott (któż to powiedział, że byłby najbardziej majestatycznym arcybiskupem Canterbury?) zakończył nabożeństwo mową pogrzebową o duszy męża sprawiedliwego, która jest teraz w rękach Pana.
„Mędrzec spoczywa w spokoju, albowiem Bóg wypróbował go jak złoto w tyglu" - powtarzał chórem tłum zgromadzony w kościele.
Jeżeli w gruncie rzeczy - powtarzam sobie od tylu lat - ten świat jest kamuflażem, tak jak pan, Mircea Eliade, często mi mówił, to jestem szczęśliwy, że żyłem w tej samej co pan tajemnicy.
Ioan-Petru Culianu Chicago, 24 kwietnia - 1 maja 1986
Spośród licznych wyrazów hołdu, jakie wypowiedziano o Mircei Eliadem, zamieszczamy poniżej dwa teksty pióra jego przyjaciół i rodaków - E.M. Ciorana i E.Ionesco. Tekst Ciorana ukazał się we wzmiankowanym już numerze pisma „Limite"; Ionesco wygłosił swój podczas otwarcia Dni Uczczenia Pamięci Mircei Eliadego, zorganizowanych przez Centrum Georges-Pompidou (Beaubourg) 17-19 czerwca 1987.
Taka jest właściwość smutku, że gdy się dowiedziałem, iż dni Mircei Eliadego są policzone, z mojej pamięci uciekło wszystko z wyjątkiem chwil naszych pierwszych spotkań i wizerunku jego wspanialej osobowości. W przyjaźni, jak i we wszystkim, jest już tak, że na samym początku odbieramy wrażenie czegoś niespodziewanego i jedynego. To, co następuje później, nigdy już nie bywa tak świetne. Czyż nie byłoby lepiej zniknąć, zanim zostawimy ślady? To są jedynie luźne rozważania, całkowicie sprzeczne z obrazem. jaki pozostawia po sobie umysł wierzący aż obsesyjnie w to, że obowiązkiem każdego jest spełnić się całkowicie. W tym względzie Mircea Eliade był najmniej bałkański z nas wszystkich. Porażka nie była w jego guście, nie wierzył w nią, nie znał uczucia ulgi płynącej z porzucenia jakiegoś projektu ani rozkoszy nieodłącznie związanej z niezrealizowaniem świetnego przedsięwzięcia. Od pewnego, bez wątpienia genialnego przyjaciela z lat młodości, otrzymałem właśnie krótki list, w którym dokonuje bilansu swojego życia pisząc, że naznaczone było ono „niespełnieniem". Oto nasza ułomność, fascynująca i zarazem przygnębiająca, oto wyraz mądrości a rebours. Wszyscy jesteśmy w mniejszym lub większym stopniu ludźmi przegranymi. Eliade nie był nim żadną miarą, nie chciał nim być, i ta odmowa bądź ta niemożność jest przyczyną, iż jego utwory literackie wyprane są z bodaj odrobiny elementu demonicznego, autodestrukcyjnego, zdecydowanie negatywnego, który jest tak charakterystyczny dla najskromniejszego choćby rumuńskiego losu.
Często mu zarzucałem, że nie jest taki jak... my. To „my" jest, rzecz jasna, arbitralne. Nie wszyscy mają szczęście pozostać sobą... Jednakże najpoważniejszy zarzut, jaki miałem czelność mu postawić, to ten, iż zajmował się religiami nie mając religijnego ducha. Był to jedyny temat, którego nigdy nie poruszaliśmy otwarcie, ale jest rzeczą pewną, iż moja mniej lub bardziej wyraźna rezerwa w kwestii tak kapitalnej wagi nie mogła mu się podobać. Czy z mojej strony była to obiekcja uzasadniona? Powiedzmy raczej, że była to hipoteza, która wyrodziła się w przekonanie. Na kilka tygodni przed swoim od nas odejściem, udzielając wywiadu dziennikarzowi, który wspomniał o tym moim zarzucie, odpowiedział, że jego postawa wobec rozmaitych religii nie jest bynajmniej postawą uczonego. „Usiłuję zrozumieć" - wyjaśnił. - Niewątpliwie, ale cóż innego robi uczony... A jeśli rozumiemy wszystkich bogów, to znaczy, że tak naprawdę nie interesuje nas żaden. Bóg jest po to, by go wielbić albo lżyć. Nie sposób wyobrazić sobie Hioba-erudyty.
Jeśli twierdzę z uporem, że Eliade nie był wierzący, co więcej, w żaden sposób nie był do wiary predestynowany, to dlatego, że nie widziałem u niego dążności do ograniczenia się na rzecz głębi, bez czego niemożliwa jest wszelka obsesja - przede wszystkim modlitwa, z obsesji największa. Jego jedyną obsesją było tworzenie, „dzieło", wydajność w najszlachetniejszym sensie tego słowa. Gdy mu mówiłem, że prawie nigdy nie „pracuję", nie chciał i nie mógł mnie zrozumieć. Jakikolwiek nihilizm, nawet metafizyczny, był mu całkowicie obcy. W stopniu wręcz niewyobrażalnym nie miał pojęcia, co to pokusa lenistwa, nudy, pustki i wyrzutu sumienia. Kim więc był? Myślę, że wiem; był umysłem otwartym na wszelkie wartości prawdziwie duchowe, na wszystko, co stawia - zwycięsko - opór temu, co chorobliwe. Wierzył w zbawienie, był jawnie po stronie Dobra; taki wybór nie zawsze jest bezpieczny dla pisarza, ale za to opatrznościowy dla kogoś, kto odrzuca ponęty negacji bądź pogardy. Nawet jeśli było się duchowo zdruzgotanym, nie odchodziło się bezradnym po rozmowie z nim. Był organicznie niezdolny do chandry, dysponował zasobami zdrowia, które mnie zdumiewały. Nie raz i nie dwa mówiłem mu, że jest we władzy czegoś w rodzaju dziedzicznego złudzenia. Klucza do jego niezmożonego optymizmu należy szukać w uporze, z jakim starał się zostawić jak najpełniejszy obraz swoich możliwości, krótko mówiąc-spełnić się jak nikt inny, nawet za cenę - powiedzmy to otwarcie - pozbawienia swoich przyjaciół przyjemności napawania się jego słabostkami.
E.M.Cioran
Czuję jeszcze ból po stracie tak mi drogiego Mircei Eliade. Zawsze będzie mi go brakować. Brakować go będzie również w życiu intelektualnym naszej planety, w jej życiu duchowym.
Mirceę poznałem w Bukareszcie ponad pół wieku temu, gdy powrócił z Indii. Już jako całkiem młody człowiek cieszył się wyjątkową sławą. Był, jak to się wówczas mówiło, „przywódcą nowego pokolenia". Onieśmielał mnie. Później stał się jednym z najważniejszych mistrzów młodych intelektualistów Zachodu, przede wszystkim amerykańskich, ale również francuskich. Przywrócił wartość mitowi, myśli mitycznej, którą wiele umysłów małych i ciasnych, ametafizycznych, uważało za kłamstwa, oszustwa, legendy, bajki bądź mistyfikacje. Wystarczy tu wymienić ludzi takich jak Roland Barthes. Dla Eliadego mit był zawsze historią, legendą, owszem, ale legendą wzorcową, strukturą myśli, ideą w sensie platońskim, archetypem, wyartykułowaniem, zawiłością. Przeciwstawiał prawdę mitu ideologii, tylu ideologiom, które zatruły umysły; albo znów pod stosami ideologicznego śmiecia znajdował mit - ukryty, pogrzebany, zamaskowany. Na przykład poza marksistowskim kresem dziejów odnajdujemy ich ostateczny cel, którym jest tylko skarlała wizja Raju sprzed upadku, Raju tu, na ziemi, poszukiwanego przez marksistów na manowcach, po omacku, w mentalnej nocy. W myśli progresistów Eliade wykrywał mit wniebowstąpienia, w utopijnej myśli historyków-mit wyniesienia ku górze, itd.
Albowiem Mircea Eliade, posługując się wyłożoną w swoich pismach hermeneutyką, potrafił odczytywać teksty, trafnie interpretować i naświetlać głębiny, w jakie zbłądziła umysłowość współczesna. Pod tym, co podległe rozkładowi, Eliade odnajdywał to, co oczywiste, nie ulegające rozkładowi, rzeczywiste, sakralne.
Obecnie mówi się dużo o powrocie sacrum; Eliade jest być może prorokiem, autorem, prekursorem tej odnowy. XXI wiek - powiadał Malraux - będzie religijny albo nie będzie go wcale. Otóż będzie religijny, również dzięki Eliademu, dzięki jego nauczaniu.
Mircea Eliade tłumaczy nam, że objawienia rozmaitych religii implikują Jedyne, najistotniejsze Objawienie. Chcę powiedzieć, że czytając jego książki, między innymi Historią idei i wierzeń religijnych, uświadamiamy sobie, iż religie to wielorakie tradycje jedynej prawdy. Masson-Oursel, którego można uważać za prekursora Mircei Eliade-go, w pewnej swojej dziś już nieco zapomnianej książce o religioznawstwie porównawczym odkrywał w religiach podobieństwa i zbieżności mające wyraźne cechy wspólnego im wszystkim poszukiwania.
Czytając L 'Archange de pourpre Henry'ego Corbina i inne jego pisma o mistykach perskich - sufich - widzimy wyraźnie, że przeżycia mistyczne, ekstazy i iluminacje adeptów ezoterycznych szkół muzułmańskich wcale się nie różnią od ekstazy i iluminacji hezychastów czy niektórych karmelitów. Nie potrafiłbym powiedzieć, w jaki sposób Eliade, któremu towarzyszą z jednej strony uczeni tacy jak na przykład Dumezil, z drugiej zaś osobowości takie jak Jung - prowadzi nas w stronę tradycyjnej wiedzy, w stronę świętego gościńca wiodącego nas ku niewyrażalnemu, pozahistorycznemu poznaniu.
Zdaje się, że spośród religii, jakie studiował Eliade, najbardziej upodobał sobie religie Dalekiego Wschodu, szczególnie braminizm. Mircea zbadał i ukazał światu zachodniemu rozmaite techniki ekstazy, medytacji, kontemplacji - buddyzmu tybetańskiego, szamanizmu. Jego książka o Jodze jest dziełem klasycznym. Inni potrafią o niej powiedzieć lepiej niż ja. Nie pominą przy tym jego poważnego dorobku literackiego, który pokazuje, jak w świecie codziennym może ukrywać się pierwiastek nadprzyrodzony.
Nie potrafiłbym zakończyć, nie złożywszy hołdu żonie Mircei - Christinel, jego wiernej i tak oddanej towarzyszce życia, która pomagała mu, podtrzymywała go i kochała przez tyle lat. Oddaję cześć pamięci Mircei, mojego niezapomnianego przyjaciela. W swoim smutku jestem wdzięczny tym, którym mogę tu powiedzieć, żeśmy go kochali, podziwiali i szanowali, i stwierdzić raz jeszcze, że nam wszystkim będzie go zawsze brakować w sensie uczuciowym i duchowym. Pozostaje nam wszakże jego dzieło, tak bogate i ogromne.
Eugene Ionesco członek Akademii Francuskiej
W1953 Virgil Ierunca poprosił Mirceę Eliadego o artykuł na temat związków pomiędzy jego dziełami filozoficznymi i naukowymi a utworami literackimi Mircea Eliade napisał dlań tekst poniższy, który V Ierunca zamieścił w 7. numerze „Caiete de Dor", rumuńskiego czasopisma kulturalnego wydawanego przez siebie w Paryżu. Ten Fragment autobiograficzny, publikowany dotychczas tylko po rumuńsku, jest istotny dla zrozumienia całości dorobku Mircei Eliadego. Istotnie, nie można naprawdę zrozumieć myśli Eliadego nie poznawszy obu wielkich członów jego twórczości, tak ściśle uzupełniających się wzajemnie. Odbijają one wiernie obraz umysłowości zawsze ciekawej i otwartej, wyobraźni zawsze czujnej.
Redaktorzy pisma „Caiete de Dor" uczynili mi zaszczyt pytając mnie, w jaki sposób godzę obie dziedziny mojej działalności - literaturę z nauką oraz filozofią, i w jakiej mierze prace naukowe i filozoficzne mogą współistnieć z twórczością literacką, w jakim stopniu mogą ją stymulować albo, przeciwnie, jej szkodzić. Sam ciągle zadaję sobie to pytanie od jakichś trzydziestu lat. Nie wiem, czy odpowiedź, którą znalazłem, jest w pełni uzasadniona. Jednakowoż nawet gdyby taka nie była, ma pewną wartość, wyraża bowiem, jak się to powiada, „punkt widzenia autora", jest więc świadectwem dotyczącym znaczeń najgłębiej ukrytych w dziele, które reszcie świata jawi się jako autonomiczne, dla autora wszakże zlewa się w jedno z jego osobistą historią.
Od razu muszę wyjaśnić, że te moje prace, które można by uznać za „naukowe", sam uważam raczej za „filozoficzne". Jest tak dlatego, że nawet gdy zajmowałem się dziejami nauki i starałem się zrozumieć sens alchemii oraz metalurgii orientalnej, w pierwszym rzędzie interesowały mnie wartości metafizyczne zawarte w owych tradycyjnych technikach, nie zaś ich ewentualne „odkrycia naukowe". Jeśli na przykład chodzi o teksty z dziedziny alchemii, interesowała mnie jej szczególna specyfika jako techniki soteriologicznej, nie zaś to, co w niej mogło stanowić rudymenty pre-chemii. Alchemia nigdy nie była pre-chemią, to znaczy elementarną „nauką" i praktyką empiryczną; w tym aspekcie mogła być wykorzystana dopiero wówczas, gdy na skutek oddalenia się horyzontu duchowego, w którym narodziły się te tradycyjne techniki, człowiek znalazł się w obrębie innego horyzontu - horyzontu „praw materii", i gdy analizując stare teksty w świetle tej nowej perspektywy w sposób całkiem naturalny odnalazł w nich pierwociny „obserwacji naukowej" oraz „praktyki laboratoryjnej".
To tylko jeden przykład spośród wielu. Biorąc za punkt wyjścia etnologię i folklor napisałem kilka książek, nie po to wszakże, by dodać kilka nowych pozycji do ogromnej bibliografii etnograficznej czy też folkloru. Nie żebym lekceważył te dwie dyscypliny; przeciwnie, uważam, że są nad wyraz użyteczne dla nowego, ekumenicznego humanizmu, który nasza epoka musi zbudować. Jednakże nigdy nie czułem się zdolny do napisania „czysto naukowej" pracy na temat etnografii czy folkloru. Interesowały mnie tylko dokumenty zawarte w stosach książek opublikowanych przez etnologów, folklorystów i socjologów. Uważałem, że w tych setkach tysięcy stron przetrwał świat mitów i symboli, które należało poznać i zrozumieć, ażeby móc zrozumieć sytuację człowieka w Kosmosie. Aliści sytuacja ta, jak wiadomo, już stanowi pewną metafizykę. Wysiłki przedsiębrane dla jej poznania i zrozumienia bliższe są raczej filozofii aniżeli nauce, ta bowiem stara się najprzód zgromadzić, zgodnie z właściwymi sobie rygorami, dokumenty ustne, opublikować ich jak najdokładniejsze edycje, poklasyfikować je wedle „typów" i „motywów", i dopiero wówczas zinterpretować je z punktu widzenia historycznego oraz socjologicznego.
Niżej powrócę jeszcze do zagadnienia duchowości tradycyjnej; tymczasem chciałbym zapobiec nieporozumieniu, jakie mogłoby powstać co do „szaty edytorskiej" moich książek. Otóż mają one wygląd dzieł erudycyjnych, inaczej mówiąc, są przeładowane przypisami i odnośnikami bibliograficznymi tak jak większość książek „specjalistycznych". Wyjaśnienie tego stanu rzeczy jest dwojakie: pierwsze ma podłoże osobiste, drugie wiąże się z charakterem badanego dokumentu duchowego. Zawsze okropnie się bałem dyletantyzmu, uprawiania nauki bez szerokiej wiedzy, „pisania książek o..." Ten paniczny strach przed tym, że zostanę nabrany, wprowadzony w błąd przez szarlatana lub ignoranta, że mógłbym coś budować na niedokładnych danych, towarzyszy mi bodaj od trzeciej klasy liceum, kiedy to, przeczytawszy Wielkich wtajemniczonych Schurego, wziąłem za dobrą monetę wszystkie jego elukubracje, uznając je za oparte na autentycznych źródłach. Jakież było moje zaskoczenie, gdy czytając niedługi czas potem książki Oldenberga o Indiach i buddyzmie stwierdziłem, że Schure całkiem po prostu sam wymyślił całą serię opowieści o Ramie, Krysznie, Buddzie... Była to bardzo ważna lekcja. Później zawsze starałem się sięgać wprost do źródeł, „zobaczyć tekst". Zastanawiam się nawet, czy moja podróż do Indii w wieku dwudziestu jeden lat, aby zrobić tam doktorat, przynajmniej częściowo nie wiązała się z wątpliwościami, jakie powoli wkradały się w mój umysł nawet w odniesieniu do „uczonych" prac z zakresu indianistyki. Przecież równie dobrze mogłem był pojechać studiować sanskryt i filozofię indyjską do Paryża; zacząłem wszelako powątpiewać we wszystkie zachodnie interpretacje, toteż postanowiłem udać się do Indii, prosto do źródeł.
Z takich oto powodów zawsze odczuwałem potrzebę wskazywania źródeł, od których wychodziłem, żeby dojść do określonej interpretacji. Niektóre z moich książek z okresu 1934-1938 są zniekształcone masą przypisów, odnośników i bibliografii, utrudniających lekturę. Myślę, że również ta mania wynikała z mojej ówczesnej sytuacji w Rumunii. Na szczęście, niedługo po swoim powrocie z Indii stałem się - dzięki sukcesowi rynkowemu powieści Majtreji - „popularnym pisarzem". Rok wcześniej powierzono mi prowadzenie wykładu z metafizyki i seminarium z historii logiki (w ramach kursu metafizyki i logiki, prowadzonego przez Nae Ionescu) i amfiteatr Titu Maiorescu wprost pękał w szwach od tłumu młodych ludzi, którzy być może w niewielkim stopniu interesowali się wykładaną przeze mnie problematyką, za to podziwiali autora Majtreji. Z drugiej strony młodzieńcza niecierpliwość i konieczności życiowe przymuszały mnie do publikowania w ówczesnych czasopismach i gazetach mnóstwa artykułów nie mających żadnego związku z „nauką". Dlatego też, ilekroć zamieszczałem prace prawdziwie „naukowe" - w pismach takich jak „Revista de Filosofie", „Ricerche religiose" bądź „Religio", albo w osobnych tomach, jak Alchimia Asiatica (1935), Yoga (1936), Cosmologie si Alchimie babilonianil (1937), „Zalmoxis" I (1938) -zaopatrywałem je troskliwie w obfity aparat dokumentalny, inaczej bowiem złośliwcy bądź ludzie nie zorientowani mogliby je uważać za zwykłe „eseje" jakiegoś „literata" lub „dziennikarza". Co do mojej pozycji w Rumunii po 1934, byłoby rzeczą interesującą przypomnieć, jakim echem odbijały się moje prace nieliterackie wśród moich nauczycieli i kolegów po fachu. Tym jednak zajmę się przy innej okazji.
Oprócz tych dwu powodów - strachu przed dyletantyzmem i obawy, że nie zostanę „wzięty na serio" - jest jeszcze trzeci, również wyjaśniający „erudycyjny wygląd" książek, które wbrew pozorom należały do sfery filozofii, nie zaś czysto naukowej erudycji. Chodzi tu o to, co wyżej nazwałem naturą dokumentów duchowych, którymi się zajmowałem i które dotyczyły, z jednej strony, Indii oraz Wschodu w ogóle, z drugiej - kultur znajdujących się jeszcze w stadium etnograficznym. Otóż kultury te były - i pozostają nadal - mało znane poza kręgiem specjalistów. Ponieważ do kręgów tych zwracałem się tylko o tyle, o ile pragnęły one przekonać się o autentyczności dokumentów i konieczności ich interpretacji, czytelnikami zaś, jacy interesowali mnie najbardziej, byli „filozofowie" (w najszerszym sensie tego słowa) - nie czułem się zobowiązany do przedstawiania całości dokumentacji, na jakiej opierałem swoje wnioski, tym bardziej, że dość rzadko odpowiadały one potocznym interpretacjom etnologów, orientalistów i badaczy folkloru. Gdybym, zamiast „myśleć" o legendach, mitach czy symbolach egzotycznych i ludowych, „myślał" nad tekstami Kanta czy Platona, z łatwością przyszłoby mi pisanie książek pozbawionych notek i bibliografii; nawet w zapadłej prowincjonalnej dziurze czytelnik miałby do dyspozycji w miejscowej bibliotece dzieła Platona i Kanta, i sam mógłby sprawdzić wszystko, co by chciał. Skoro jednak proponowałem pewną hermeneutykę w odniesieniu do jakiegoś wątku folkloru rumuńskiego czy symbolu orientalnego, musiałem przede wszystkim wskazać fakty, od których wychodziłem. Fakty w liczbie mnogiej, jako że nigdy nie miałem pretensji do dawania „interpretacji osobistej", co jest dobrym prawem wielkiego poety bądź wielkiego eseisty. Swojej interpretacji, jakkolwiek nowej, nie uważałem za „osobista", gdyż przedstawiała ona tylko w słowach zrozumiałych jakiś aspekt archaicznego i tradycjonalnego systemu myśli.
Takie są pokrótce racje „edytorskie", skutkiem których te książki filozoficzne mogły niekiedy uchodzić za zwykłe erudycyjne przyczynki w dziedzinach specjalistycznych (orientalistyka, religioznawstwo, etnologia, folklor). Dowód a contrario jest tu łatwy: proszę je czytać pomijając przypisy i odnośniki, a zobaczycie, że zawierają problematykę filozoficzną. Zresztą w ostatnich latach, odkąd żyję we Francji, zdałem sobie sprawę, jakim utrudnieniem dla nie przygotowanego czytelnika jest gąszcz notek, toteż obecnie staram się rezygnować z tego „balastu" i poprzestawać na nielicznych odesłaniach do moich wcześniejszych książek. Ponieważ interesujące mnie fakty zawarłem już w trzech grubych książkach - Joga, Traktat o historii religii i Le chamanisme - teraz mogę sobie pozwolić na pisanie bez erudycyjnego aparatu, który wszakże bym uwzględniał traktując na przykład o zagadnieniach zachodniej logiki bądź metafizyki.
Niektórzy wszelako zadawali sobie pytanie, czy zajmowanie się - tak jak ja to czynię - filozofią „egzotyczną" i „archaiczną" może w ogóle interesować Rumunów, a nawet ludzi Zachodu. Odpowiadałem na to, że naprawdę ważny jest nie przedmiot myśli, lecz sposób myślenia, w którym ujawnia się swoisty dla myśliciela sposób istnienia, a przez to - specyfika kultury, do jakiej przynależy. Marcin Luter, wziąwszy za punkt wyjścia dla swojej myśli dokument tak „egzotyczny", jakim był Stary Testament czytany wprost po hebrajsku, wypracował najbardziej germańską z tradycji religijnych i filozoficznych. Natomiast bardzo wielu Rumunów w XIX wieku i w pierwszej połowie naszego stulecia przyjmowało wobec dokumentów rumuńskiego folkloru postawę myślową taką, jak uczeni w Berlinie czy Paryżu. Poglądy Titu Maiorescu czy Duiliu Zamfirescu na ludową poezję rumuńską były po prostu opiniami uczonych zachodnich w konkretnym momencie dziejowym - opiniami prowizorycznymi i często sprzecznymi, zapożyczonymi w gotowej formie przez owych „myślicieli rumuńskich", nie silących się na żadną refleksję osobistą.
Powiem nawet więcej. Powiem mianowicie, że jeśli chodzi o „specyfikę narodową" i wszystko, co się z nią wiąże, byłem bliżej źródeł rumuńskiego ludowego geniuszu badając symbolikę świątyni w Barabudur, Jogę czy kosmologię babilońską, aniżeli moi koledzy-filozofowie studiujący na przykład Kanta. Jest tak dlatego, że istnieje ciągłość między archaiczną symboliką jawajską albo mezopotamską i światem symboli, jaki przetrwał jeszcze w tworach rumuńskiego folkloru. Dla kogoś, kto pragnie zrozumieć folklor, a więc dowiedzieć się, jak wykorzystać „specyfikę narodową", badanie cywilizacji archaicznych jest zaiste królewską drogą. W 1937 ktoś zastanawiał się, gdzie by można usytuować moją książkę o Jodze, bo przecież - dodawał - Eminescu również ulegał indyjskiej pokusie, ale jego zainteresowanie kierowało się głównie ku Wedom, Upaniszadom i buddyzmowi, nie zaś w stronę techniki mistycznej, jaką jest Joga. W owym okresie nigdy nie odpowiadałem na krytyki. (Mówiłem sobie, że już i tak dość trudu kosztuje mnie pisanie książek, abym jeszcze miał tracić czas na ich obronę. Książka, jeśli jest dobra, obroni się sama; jeśli nie, to moje wysiłki i tak na nic się nie zdadzą...) Odpowiedź wszakże mojemu zakłopotanemu krytykowi byłaby łatwa. Jeśli już bardzo chciał „usytuować" jakoś moją Jogę, powinien umieścić ją pośród rumuńskich dzieł z zakresu historii kultury i filozofii historii traktujących o tym, co Lucian Blaga nazywał „buntem autochtonicznego podłoża", czyli w szeregu prac zapoczątkowanym przez studium Hasdeu Czy Dakowie zginęli? (zamieszczone w piśmie „Foita de Istorie si Literatura", kwiecień-lipiec 1860) i kontynuowanym, z jednej strony, przez Vasile Pervana oraz jego uczniów, z drugiej zaś - przez Simiona Mehedinti. Albowiem podobnie jak obecność geto-dackiego substratu w późniejszych syntezach etnicznych była jednym z problemów stojących przed współczesną kulturą rumuńską, tak też w mojej pracy o Jodze wskazywałem na opór tubylczej duchowości przedaryjskiej wobec indoeuropejskich najeźdźców. Był to ten sam problem z zakresu filozofii kultury, tyle że rozpatrywany na dwu różnych przykładach. Różnica była taka, że mój krytyk, w trosce o kryteria głównie zewnętrzne, poszukiwał symetrii z „Indiami" Eminescu. Rzecz w tym, iż Indie wielkiego poety były o wiele bardziej romantyczne i schopenhauerowskie niż prawdziwie indyjskie. Krytyk ten, gdyby choć trochę był obznajmiony z filozofią kultury, zauważyłby natychmiast powinowactwo mojej monografii o Jodze z - powiedzmy - „tradycją geto-dacką" we współczesnej kulturze rumuńskiej, z drugiej zaś strony - z owym ciekawym momentem historycznym, jaki nastąpił około 1934 roku i jaki, pośród wielu swoistych dla siebie cech, zawierał też identyfikację przedłacińskich, archaicznych elementów w „rumuńskości".
Na ten temat można by jeszcze wiele powiedzieć, ale zaprowadziłoby nas to zbyt daleko. Wystarczy, jeśli przypomnę, że w 1936 uważałem, iż narody, których okresem chwały było Średniowiecze i Renesans, wkrótce utracą prymat w Europie, natomiast wartości kulturowe jutra będą tworzyć te, które dotychczas legitymowały się tylko pre-i protohistorią bogatą w wydarzenia i w rasowe mieszanki. Nie będę dłużej rozwodzić się nad tą kwestią; tak czy owak sądziłem, że duchowa dominacja Zachodu dobiega kresu i że w związku z tym dialog z kulturami pozaeuropejskimi (w pierwszym rzędzie z Azją) powinny podjąć, na innej tym razem płaszczyźnie - równości i porozumienia -, kultury wschodnioeuropejskie. Uważałem zatem, iż badanie religii orientalnych oraz tradycji archaicznych wpisuje się doskonale w horyzont ludowej duchowości rumuńskiej, ponieważ pomaga nam zrozumieć ją „od wewnątrz", a nie tylko opisywać ze stanowiska socjologa jej formy i struktury, i że ponadto odpowiada ono interesowi Zachodu, który już niedługo będzie musiał nawiązać kontakt z innymi, egzotycznymi kulturami, a nie będzie wiedział, jak. (W szeregu artykułów wyjaśniałem, jak doszło do tego impasu, toteż tutaj nie będę do tego wracał.)
Obranej w ten sposób drogi kazała mi się wreszcie trzymać obawa przed tym, iż ześliźniemy się w prowincjonalizm kulturowy, który ostatecznie mógłby nas wyjałowić. W szczególności miałem na myśli prowincjonalizm „wielkich kultur" - Paryża, Anglii, Niemiec, które zapożyczamy wierząc, iż są uniwersalne. Pokaźna część uprawianego w Rumunii (jak zresztą w innych krajach, na przykład w Portugalii czy Grecji) „dziennikarstwa kulturalnego" polegała na komentowaniu książek wydanych ostatnio w Paryżu. Wskutek tego, że w czasach studenckich dane mi było spędzić kilka lat we Włoszech, potem w Indiach, paryski prowincjonalizm Rumunii wydał mi się nieznośny. (Paryż to wielkie centrum kulturalne, ale jeśli uważać go za pępek świata, popada się w prowincjonalizm. Tylko w miastach prowincjonalnych profesorowie literatury w liceach dla chłopców uważają się za największych filozofów epoki.) Powtarzałem sobie, że kultura mała, taka jak nasza („mała" nie znaczy bynajmniej podrzędna), powinna pić z możliwie najliczniejszych źródeł. Zresztą dlatego nie śledziłem osobiście francuskich nowinek książkowych - mówili mi o nich inni. Atoli w Historii literatury rumuńskiej G. Caiinescu znalazłem jedną z najzabawniejszych interpretacji moich powieści; mają one rzekomo być pisane „w duchu Gide'a", a przecież prawda jest taka, że Gide'a odkryłem dopiero w wieku trzydziestu lat i że autor pomija inne „wpływy" literackie, które przy pewnym wysiłku mógłby zidentyfikować. Dość nieoczekiwania to konkluzja w ustach krytyka literackiego, który - w odróżnieniu od przygniatającej większości swoich rumuńskich kolegów - znal również, poza francuskim, inne języki. Ale taki snadź był zwyczaj ówczesny, polegający na wynajdywaniu wszystkim współczesnym pisarzom rumuńskim francuskich pierwowzorów.
Jeśli chodzi o sprawę współistnienia moich zajęć filozoficznych z twórczością literacką, niełatwo wytłumaczyć ją na kilku stronach. Wiem tylko to, że od samego początku pisałem „na obie ręce", i że - również od samego początku - moje utwory literackie były zarazem „realistyczne", jak i „fantastyczne". Zdaje się, że moje pierwsze próby w tym względzie (opublikowanie w „Ziarul Stiintelor populare") nosiły tytuły Jak wynalazłem kamień filozoficzny i Wspomnienia z emerytury. Napisałem je i opublikowałem w latach 1920-1921, gdy miałem trzynaście, czternaście lat. Pierwsza była niewielką nowelą „fantastyczną", druga czymś w rodzaju fragmentu pseudo-autobiografii (zresztą prawie całkowicie zmyślonej). Niedługo potem wydrukowałem wiele artykułów nieliterackich, w szczególności na temat życia owadów, gdyż przez długi czas sądziłem, że zostanę przyrodnikiem. Jednakże ani na chwilę nie przestawałem pisać literatury (którą niekiedy publikowałem); rzecz jasna, te moje próby pozostały częściowo nie wydane. Przypominam sobie dwie moje „powieści fantastyczne": pierwsza, pomieszczona w dwóch zeszytach, nosiła tytuł Podróż pięciorga skarabeuszy do krainy czerwonych mrówek. Był to rodzaj powieści satyryczno-entomologicznej, naszpikowanej aluzjami do moich profesorów i kolegów z VII liceum im. Spiru Hareta. Druga, składająca się z pięciu czy sześciu zeszytów, była - wbrew skromnemu tytułowi Pamiętniki ołowianego żołnierzyka - zakrojona na skalę tak ambitną, że nie zmieściłaby się nawet w stu kajetach; stawiałem w niej sobie za cel ni mniej, ni więcej, tylko przedstawienie dziejów Kosmosu od pierwszych galaktyk do naszych dni. Kawałek ołowiu, z którego w 1920 zrobiono mojego żołnierzyka, przypominał sobie, jak stopniowo tworzył się w jakimś fragmencie układu słonecznego, jak potem wychładzała się skorupa ziemska, jak mieszkańcy Mezopotamii wydobyli go ze złoża, w którym tkwił (ileż jednak było przedtem kosmicznych katastrof, po których pojawiały się pierwsze istoty żywe, ileż trzęsień ziemi i potopów, pomiędzy którymi pojawiały się i znikały gatunki zwierzęce kolejnych er geologicznych, itd.), jak następnie został użyty w stopie-i odtąd mogłem tak bez końca ciągnąć tę opowieść, gdyż w mojej wyobraźni ten kawałek ołowiu był świadkiem wszystkich wielkich wydarzeń historycznych całego świata: ukrzyżowania Chrystusa, wojen Trajana z Decebalem, i tak dalej, aż do naszych czasów, kiedy to - właśnie w formie żołnierzyka z ołowiu - znalazł się w plecaku harcerza jadącego pociągiem, który miał się wykoleić w Valea-Larga; harcerz, ogarnięty paniką na moment przed katastrofą, wcisnął głowę w swój plecak, co ocaliło mu życie... I oto podczas chwili - tak długiej! - wykolejenia poznawał wszystkie wydarzenia, przy których był obecny jego żołnierzyk, i postanawiał je później opowiedzieć. Taki był mniej więcej temat mojej powieści. Przerywając ją byłem, jak mi się zdaje, przy ochładzaniu się skorupy ziemskiej, miałem już jednak gotowe epizody późniejsze (Decebal, Arabowie, Wielka Wojna itd.), wpadłem bowiem na szczęśliwy pomysł, aby ołowiany żołnierz z całkowitą swobodą dysponował swoimi wspomnieniami, toteż przeskakiwał on od początków układu słonecznego do cierpień królowej Tomyris. Sądzę zresztą, że wkroczenie tej królowej do mojej wyobraźni w niemałej mierze przyczyniło się do tego, iż definitywnie przerwałem pisanie Pamiętników ołowianego żołnierzyka, bo nagle zacząłem komponować operę poświęconą Tomyris. Układałem ją wprost na pianinie, a ponieważ nie miałem dobrej pamięci, co więcej, zupełnie nie wiedziałem, jak zapisywać partyturę, arie zmieniały się z dnia na dzień. Niemniej jednak zdołałem ukończyć Prolog i pierwszą scenę aktu I (duet Tomyris i Arcykapłana), po czym skrzyknąłem grupę przyjaciół - Dinu Sighireanu, Haiga Acteriana, Mirceę Marculescu i Vojena - i wykonałem swoją operę od początku do końca, nie cofając się nawet przed odśpiewaniem sopranowej partii królowej. Byłem wtedy w szóstej klasie, ale jeszcze pod koniec nauki w liceum pamiętałem fragmenty Prologu.
Również w tym samym okresie zebrałem w jednym „tomie" część swoich artykułów o życiu owadów i zaproponowałem je wydawnictwu Alcalay do serii Biblioteca pentru toti („Biblioteka dla Wszystkich"); wydawnictwo rzecz przyjęło, ale na szczęście nie opublikowało. W wiele lat później, gdy napomknąłem dyrektorowi wydawnictwa Alcalay, że powinien był opublikować moją książkę w 1923, kazał on przeszukać archiwa Biblioteki dla Wszystkich, ale mojego manuskryptu nie odnaleziono. Jeśli chodzi o Pamiętniki ołowianego żołnierzyka, przytrafiło im się coś o wiele bardziej dziwnego. Gdzieś około roku 1925-1926, w początkach mojej współpracy z gazetą „CuvSntul", odwiedził mnie pewien młody, sympatyczny człowiek, Radu Capriel, który mi powiedział, że koniecznie musi przeczytać moje „inedita". Dałem mu Powieść młodego krótkowidza, którą ukończyłem w ostatniej klasie i której fragmenty zamieściłem w „Cuvantul" oraz w „Universul literar", piśmie poety i krytyka Perpessiciusa. Oddając mi powieść Capriel poprosił o inne teksty, pożyczyłem mu więc, raczej „dla hecy", Pamiętniki ołowianego żołnierzyka, które ku mojemu osłupieniu wzbudziły w nim taki entuzjazm, że... nie zwrócił mi rękopisu. Potem zapomniałem o tym, aż pewnego dnia, gdy poszedłem odwiedzić generała Condeescu na krótko przed jego śmiercią, spotkałem panią, która mi powiedziała, że przeczytała wszystkie moje książki, nawet te nie wydane. Zapomniałem jej nazwiska; była to brunetka, wówczas młoda i piękna. Przy pożegnaniu oznajmiła mi, że rękopis Pamiętników ołowianego żołnierzyka znajduje się u niej. Nie miałem serca zażądać jego zwrotu...
Tak więc, o ile dobrze pamiętam, moje próby literackie od samego początku, i zawsze później, stały pod znakiem zarówno „realizmu", jak i „fantastyki". W pierwszej kategorii umieściłbym szereg nowel opublikowanych między rokiem 1923 a 1928, szczególnie dwie powieści autobiograficzne - Powieść młodego krótkowidza i jej dalszy ciąg Gaudeamus, będące wspomnieniami z mojego studenckiego życia. Była to również moja pierwsza powieść o miłości, bo pisząc ją byłem-jak wszyscy studenci - zakochany, owszem, zdawało mi się, że w dwóch studentkach naraz. Kilka lat później w Indiach napisałem powieści Izabela albo ruczaje diabelskie oraz Gasnące światło, w których pierwiastki fantastyczny, autobiograficzny i „realistyczny" mieszały się w sposób mniej lub bardziej przekonujący. Izabelę zacząłem w 1929, w kalkuckim pensjonacie Mrs Perris, ukończyłem zaś w Dardżylingu, na granicy z Sikkimem. Do pisania Gasnącego światła zabrałem się w rok później, również w Kalkucie, i również w Himalajach, na odosobnieniu w Ryszikesz, ukończyłem ją. W ostatnim roku mojego pobytu w Indiach rozpocząłem wielką powieść pod tytułem Piotr i Paweł, którą później zarzuciłem, wykorzystując z niej wszakże pewne fragmenty w powieści Powrót z Raju.
Właśnie w Indiach zacząłem odczuwać kłopoty z pogodzeniem „literatury" z „nauką". Całymi miesiącami harowałem zawzięcie, lekceważąc groźbę przepracowania, na co można sobie pozwolić tylko w wieku dwudziestu lat; potem nagle teksty sanskryckie i moja ukochana filozofia indyjska stawały mi się obojętne. Ale dzięki wysiłkowi, który podziwiam jeszcze dziś, po tylu latach, jakoś ciągnąłem dalej pracę nad doktoratem. Jednak najwyżej przez tydzień lub dwa. Potem musiałem rzucić wszystko i pisać wyłącznie literaturę. I pisałem ją po dziesięć, piętnaście godzin na dobę przez miesiąc lub półtora, następnie znów powracałem do doktoratu. Zrozumiałem wówczas, że nie mogę się wyrzec żadnej z tych dwu dziedzin. Każda z nich była mi tak samo niezbędna. Niezbędna przede wszystkim dla mojej równowagi wewnętrznej, dla mojej duchowej integralności. Ryzyko się nie liczyło; musiałem kontynuować obie naraz.
Niemniej przeto ryzyko było całkiem realne i nasilało się w miarę upływu lat. Od pewnego momentu czas przyspiesza rytm i człowiek nie potrafi już zrobić tego, co potrafił, kiedy był młodszy, nawet jeśli zdoła poświęcić pracy tyle samo godzin co niegdyś. Tak, nieraz czułem, że zawisła nade mną groźba, iż nie zdołam ukończyć wszystkiego, co rozpocząłem. Z jednej strony - i było to całkiem naturalne - mój horyzont bezustannie się rozszerzał, toteż stawałem wobec problemów, z którymi jeszcze nie umiałem się zmierzyć, bo przecież wcześniej nie byłem zdolny do uprzytomnienia ich sobie; z drugiej - mój „literacki demon" stanowił pewną ciągle obecną niewiadomą, która w każdej chwili mogła mnie oderwać od bieżącej pracy. To tłumaczy, dlaczego wiele moich książek religioznawczych ukazało się w pięć lub dziesięć lat po ich rozpoczęciu. (A i tak nie wszystkie się ukazały... Na przykład z Mandragory rozpoczętej w 1935 opublikowałem w latach 1939-1942 tylko fragmenty w „Zalmoxisie"; z tomu Mitologia śmierci, zaczętego w 1938, drukiem nie ukazało się nic.)
To prawda, że ukończenie i wydanie książek nie zależy tylko od autora. Okoliczności, wydawca, publiczność też mają tu coś - nieraz nawet niemało - do powiedzenia. Wina za to, że w okresie 1933-1940 opublikowałem tak wiele utworów literackich, nie spada wyłącznie na mnie. Po pierwsze, byłem biedny, a wydawcy rumuńscy woleli powieści od książek filozoficznych; po drugie, większość moich przyjaciół była pisarzami, zachęcali mnie oni tedy do uprawiania literatury, próbując mnie skłonić do odsunięcia na drugi plan działalności filozoficznej i naukowej. Od czasów ostatniej wojny postępuję akurat na odwrót, ale sam częściowo jestem temu winien. Otóż przyrzekłem sobie nie publikować utworów literackich, dopóki mój kraj będzie w stanie wojny, toteż w okresie 1941-1945 wydałem w Rumunii tylko eseje filozoficzne i książkę o Salazarze. Mimo to rozpocząłem w owych latach dwie powieści - Nowe życie, dalszy ciąg Chuliganów, zamierzony na około tysiąc stron, i Apokalipsę. Napisałem po kilkaset stron każdej z tych książek; ponieważ jednak wiedziałem, że nie będą mogły się ukazać przed zakończeniem wojny, tworzyłem je głównie dla siebie, toteż porzuciłem je przy pierwszych oznakach „zobojętnienia", aby powrócić do innych, wcześniej rozpoczętych prac. I tak, podczas pobytu w Portugalii napisałem Os Romenos, Latinos do Oriente, książkę o Salazarze, Ensaios lusoromenos (tom studiów i artykułów opublikowanych w prasie portugalskiej), Komentarze do legendy o Mistrzu Manole, większą część Traktatu o historii religii oraz pierwsze rozdziały Mitu wiecznego powrotu. Jeśli jednak chodzi o utwory literackie, to oprócz sztuki teatralnej Ludzie i kamienie tudzież paru opowiadań nie napisałem nic. Zacząłem pracę nad następną sztuką (pod tytułem 1241), Dziennikiem portugalskim i paroma innymi drobniejszymi tekstami, jednakże nad tymi pracami zaciążyła w sposób, by tak rzec, fatalny, moja decyzja niepublikowania „literatury". Później, po moim przyjeździe do Francji, zeszła ona -jak należało oczekiwać - na drugi plan, gdyż, aby przeżyć, musiałem zajmować się tym, co mi rokowało jakieś „perspektywy" - religioznawstwem, indologią, filozofią. Bynajmniej tego nie żałuję, bo dzięki temu mogłem dokończyć i opublikować książki rozpoczęte dużo wcześniej, skutkiem czego mój dorobek naukowy, w latach 1933-1940 poniekąd zaniedbywany przeze mnie w Rumunii, dorównuje dziś objętością moim utworom literackim.
Z pewnego punktu widzenia obie te dziedziny uzupełniają się nawzajem. Zresztą zauważono to już dawno; jeden z moich studentów, Vojota, napisał w 1934 książkę, w której dowodził, że punktem wyjścia całej mojej działalności na polu literatury, filozofii i nauki jest powieść Izabela albo ruczaje diabelskie. Jakkolwiek w tej swojej książce (opublikowane zostały tylko jej fragmenty w piśmie „Vremea" i paru innych) trochę się zagalopował w wyszukiwaniu podobieństw i zbieżności, to przecież okazał w niej niemałą przenikliwość. Jakoż prawdą jest, że niektóre z moich tekstów literackich są bezpośrednio zależne od moich prac teoretycznych - i na odwrót. Najbardziej oczywistymi tego przykładami są bodaj utwory: Tajemnica doktora Honigbergera, wywodząca się wprost z Jogi, Kamienie i ludzie - z rozdziału o świętych kamieniach Traktatu i z nie dokończonego dzieła pt. Labirynt; Panna Christina - z Mitologii śmierci i z wykładów na temat Śmierć w folklorze rumuńskim; Ifigenia - z Komentarzy do legendy o Mistrzu Manole; inna nie wydana sztuka, Przygoda duchowa - z Mitologii śmierci, itd. Można by chyba znaleźć więcej podobnych związków. 170
Nawet tam, gdzie tego rodzaju „rodowód" nie jest tak oczywisty, istnieje on przecież. Najbardziej pouczającym tego przykładem może być opowiadanie Wąż. Najpierw szczegół, który wydaje mi się istotny: napisałem tę opowieść w ciągu dziesięciu nocy, pracując od jedenastej wieczorem do trzeciej, czwartej nad ranem, wiosną 1937. Musiała ona ukazać się w czasie Dni Książki, inaczej bowiem wydawca Ciornei nie wypłaciłby mi sumy trzydziestu tysięcy lei, której potrzebowałem na letni wyjazd w góry. Poza tym miałem wykłady na uniwersytecie, przede wszystkim zaś leżało na mnie brzemię korekty pism Hasdeu, które Fundacje Królewskie również musiały wydać na Dni Książki. Byłem przepracowany, wyczerpany; żeby nie zasnąć, piłem jedną kawę po drugiej, o świcie zaś, by móc spać, brałem środki nasenne. Każdego ranka przychodził od Ciorneia goniec, który zanosił prosto do drukarni piętnaście czy dwadzieścia stron, jakie napisałem w ciągu nocy, Nie przeczytałem powtórnie nawet jednej z nich, chociaż cała książka ma ich dwieście, a mimo to jest jedną z najlepszych, jakie napisałem. Co więcej, chociaż dysponowałem wówczas pokaźnym materiałem folklorystycznym i etnograficznym na temat symboliki węża, nie korzystałem z niego. Gdybym zadał sobie ten trud, symboliczna warstwa Węża byłaby może spójniejsza, ale też prawdopodobnie ucierpiałaby na tym moja literacka inwencja. Zresztą nie wiem. Najbardziej interesujące wydaje mi się coś innego: na złość tematowi, tak drogiemu sercu religioznawcy, którym byłem przecież, siedzący we mnie pisarz odmówił wszelkiej świadomej współpracy z erudytą, wykładaczem symboli; za wszelką cenę pragnął pozostać wolny i zgodnie ze swoim widzimisię przyjmować bądź odrzucać symbole i interpretacje podsuwane mu w gotowej postaci przez erudycję filozofa.
Doświadczenie z Wężem przekonało mnie o dwu rzeczach: po pierwsze, działalność teoretyczna nie może świadomie i celowo wpływać na literacką; po drugie, spontaniczny akt twórczości literackiej może ze swojej strony ujawniać pewne sensy teoretyczne. Istotnie, dopiero czytając Węża po jego wydrukowaniu zrozumiałem, że bezwiednie rozwiązałem w nim pewien problem zajmujący mnie od dawna, od Soliloquii pisanych w latach 1929-1932, i który w sposób dość systematyczny wyłożyłem znacznie później, w Traktacie. Chodzi o zjawisko „maskowania się cudowności", o fakt, że sacrum interweniujące w świecie zawsze występuje w przebraniu, w postaci szeregu „form historycznych", manifestacji z pozoru niczym nie różniących się od milionów innych manifestacji kosmicznych bądź historycznych (kamień święty pozornie nie różni się od innego kamienia, itd.). Długo można by mówić o dialektyce rozmaitych hierofanii, ale nie tutaj jest na to miejsce.
Poczynając od tego „odkrycia" dokonanego w Wężu moja droga rozwidla się: jeden szlak prowadzi - poprzez Traktat i Le chamanisme - ku moim aktualnym pracom, jeszcze nie usystematyzowanym, na temat „upadku w Historię" (Images et symboles, Gallimard 1952, itd.), drugi zaś, czysto literacki, wiedzie przez Wesele w niebie i niektóre nowele (Makranthropos i inne) w stronę nie ukończonej jeszcze powieści Foret interdite. Oba koniec końców spotykają się przy tym samym problemie-niemożliwości rozpoznania transcendencji zamaskowanej przez Historię. Jest on ściśle związany z problemem Czasu i Historii, tkwiącym już zalążkowo w powieściach Izabela albo ruczaje diabelskie (rozdział zatytułowany Młodość bez starości...), Powrót z Raju (współistnienie dwóch miłości u Pawła Aniceta oraz „zerwanie", które może zostać przezwyciężone jedynie przez śmierć), Wesele w niebie (dwie miłości Ileany w Czasie), i stanowiącym samo jądro Foret interdite. Ten sam problem, analizowany teoretycznie, znajduje się w Micie wiecznego powrotu oraz w lmages et symboles; podejmuję go również w La nostalgie duparadis i w La Chute dans l'Histoire. W skrócie można by powiedzieć, że we wszystkich tych pismach staram się przeniknąć jedną i tę samą podstawową tajemnicę, mianowicie zerwanie wywołane pojawieniem się Czasu i „upadkiem w Historię", który jest tego nieuchronną konsekwencją. Każdy z tych tekstów przesycony jest mniej lub bardziej wyraźną tęsknotą za Rajem, pragnieniem przywrócenia pierwotnej jedności, „wyjścia z Czasu". Stąd próba uwartościowania Śmierci jako reintegracji (Powrót z Raju); stąd też tęsknota za wiecznością (Izabela albo ruczaje diabelskie), za Czasem nieodwracalnym (Wesele w niebie), za możliwością „sabotowania Historii" (Forit interdite). Stąd wreszcie motyw „kamienia filozoficznego", przewijający się od mojego pierwszego tekstu literackiego, opublikowanego gdy miałem trzynaście lat, aż do Foret interdite, i przede wszystkim motyw „współistnienia dwóch miłości"; pojawia się on już w mojej studenckiej powieści Gaudeamus, rysuje się coraz wyraźniej w powieściach Piotr i Paweł, Powrót z Raju i Wesele w niebie, aby w Foret interdite stać się tematem głównym. Motyw „dwóch miłości" to również sposób na przezwyciężenie kondycji ludzkiej, to znaczy wszystkiego, co wiąże się z „upadkiem" i z „Historią", oraz na zdobycie wolności, która tu, na ziemi, wydaje się dostępna tylko świętym. Reszta ludzi może mieć nadzieję na jej osiągnięcie bodaj tylko poprzez śmierć (do takiej konkluzji dochodzi Paweł Anicet).
Dotychczas nie wspomniałem ani słowem o Majtreji i Chuliganach, chociaż właśnie te dwie książki cieszyły się największym wzięciem u czytelników i krytyków. Mój młody, wzmiankowany już wyżej przyjaciel Vojota odnajdywał w Majtreji ślady „tantryzmu" (co mi przypomina, że po przeczytaniu jej Gaston Bachelard powiedział mi coś o „mitologii rozkoszy"). Zastanawiam się, czy te spostrzeżenia są trafne. Majtreji, podobnie jak Wesele w niebie, uważam za powieści o miłości, stąd też ich sens metafizyczny wydaje mi się niewątpliwy (jedną z pierwszych rzeczy, jakich się dowiedziałem od Nae Ionescu, było właśnie to, że miłość może być „narzędziem poznania"). Jeśli idzie o Chuliganów, muszę wyjaśnić, że losy bohaterów tej powieści wypełnią się dopiero w następnej, będącej dalszym jej ciągiem - Nowe życie. Dla przykładu: Piotr Anicet powtórzy w niej doświadczenie „dwóch miłości" swojego brata Pawła (Nora i Stefania), wybierze jednak inne rozwiązanie - zgodzi się na zerwanie wyrzekając się Stefanii (ucieleśniającej poniekąd „wzniosłość") i wracając do Nory, spontanicznej i zwycięskiej epifanii Magna Mater, z gruntu amoralnej. W pewnym sensie Piotr Anicet akceptuje Historię...
Samo przez się jest zrozumiale, że nade wszystko nie chciałbym wywoływać wrażenia, iż pisałem utwory literackie, aby „udowodnić" tę czy inną tezę filozoficzną. Gdyby taki był mój zamiar, moje powieści odznaczałyby się zapewne większą spoistością filozoficzną. W rzeczywistości, jak to w pełni wykazało doświadczenie z Wężem, uprawiałem literaturę dla przyjemności (albo z wewnętrznej potrzeby) - dla przyjemności swobodnego pisania, wymyślania, snucia marzeń, owszem, nawet myślenia, ale bez rygorów systemowych. Niewykluczone, że cała rzesza zadziwień, tajemnic i problemów, przed którymi wzbraniała się moja aktywność jako teoretyka, domagała się odpowiedzi w wolnym akcie twórczości literackiej. To zagadnienie wykracza jednak poza ramy niniejszego artykułu.
Chciałbym jeszcze dorzucić parę słów na temat tzw. drogi literackiej. Należę do pokolenia najszczęśliwszego, jak dotąd, w dziejach Rumunii. Ani przedtem, ani później Rumunia nie korzystała z wolności, dostatku i swobody, którymi cieszyliśmy się my, piszący w okresie 1925-1940. Pokolenie Nicolae Iorgi zostało niemal całkowicie zawłaszczone przez profetyzm narodowy i kulturalny, który miał przygotować wojnę o ponowne zjednoczenie narodu. Generacja frontowa poświęciła się, aby ofiarować nam Rumunię zjednoczoną, wolną i bogatą. Gdy około 1925 zaczynaliśmy pisać, nie wzywał nas do natychmiastowego czynu żaden „ideał narodowy". Byliśmy pierwszymi Rumunami, którzy mogli poświęcić się czemuś innemu niż narodowej historii, filologii rumuńskiej i profetyzmowi kulturalnemu bez uczucia, że zdradzamy sprawę narodu. Korzystaliśmy z wolności zdobytej za cenę obficie wylanej krwi i wielu wyrzeczeń, i zadaję sobie pytania, czy zawsze byliśmy świadomi ogromu ofiar poniesionych przez naszych poprzedników po to, byśmy mogli jeździć do Indii bądź Stanów Zjednoczonych, dyskutować w Fundacji Karola przed dwutysięcznym audytorium o Freudzie i Gide'ie, o prymacie ducha, niezaangażowaniu i tak dalej. Zawsze ze wzruszeniem przypominam sobie list, który Radu Dragnea (nigdy nie poznałem go osobiście) nadesłał mi w 1927, w czasie, gdy zamieszczałem w „Cuv5ntul" niezliczone artykuły na temat „młodego pokolenia", już po opublikowaniu w tej gazecie dwunastoodcinkowego cyklu felietonów pt. Itinerarium duchowe. Radu Dragnea pozdrawiał nas, młodych, mniej więcej w taki sposób: „Szczęśliwi jesteście, że możecie się poświęcić temu, co duchowe, ale szczęśliwy jestem również ja, że dożyłem tego cudu w zjednoczonej Rumunii". Miał rację: byliśmy pierwszymi, którzy mogli zbierać owoce trudu wielu pokoleń, ponoszących dotąd większe lub mniejsze ofiary. Imperia Habsburgów i carów zawaliły się, tak że w ciągu piętnastu lat poprzedzających pakt Stalin-Hitler mogliśmy oddychać swobodnie. Sądzę, że byliśmy pierwszymi Rumunami, którym było dane tak długie wytchnienie. Pokolenie wchodzące na scenę w 1940, już nękane napięciami politycznymi, jakie zrodziły się około 1934, poszło do Rosji; ci, którzy stamtąd powrócili, mieli już Rosjan na karku. Z punktu widzenia kultury pokolenie, które przyszło po nas, było zupełnie stracone. Tylko my zaznaliśmy dobrodziejstwa jedynego cudu, jaki zna historia polityczna - „neutralizmu" albo, mówiąc dokładniej, swobodnego dialogu pomiędzy ludźmi o przeciwstawnych poglądach politycznych. Dzięki temu był możliwy fenomen koła „Criterion", w którym - korzystając z sali Fundacji Karola i pod przewodnictwem profesora uniwersytetu - o Leninie dyskutowali komuniści, jak Bellu Silber i Lucretiu Patrascanu, legioniści, jak Mihail Polihroniade i Alexandru Tell, oraz liberałowie, jak Mircea Vulcanescu i Mihail Sebastian. I takie sympozjum było możliwe! Po 1934 dialog został zerwany. W tym roku ukazał się Powrót z Raju. „Raj" trwał dokładnie trzy łata; wszyscy, w taki czy w inny sposób, mieliśmy poczucie, że wypędzono nas z „ponadczasowego raju" i brutalnie wrzucono w Historię. Co zresztą niebawem miało się stać.
Miałem szczęście przynależeć do jedynej generacji „nie uwarunkowanej" przez Historię, i korzystałem z niego, jak umiałem najlepiej. Moja cecha, którą Petru Comarnescu określał zgrzytliwym barbaryzmem „przeżyciowość" (miał rzadki talent ich tworzenia), wyrażała jedynie moją głęboką potrzebę poznawania jak najwięcej i jak najszybciej. Zwłaszcza to ostatnie: jak najszybciej, bo już od dawna przeczuwałem, że nie starczy nam czasu, że wolność, z której dobrodziejstw korzystamy, jest tymczasowa, bezpieczeństwo zaś-złudne, że już niebawem na nowo upomni się o nas Historia. Jakkolwiek może wydawać się to dziwne, już od 1927 obawiałem się kataklizmu dziejowego. Owego roku napisałem w „Cuvdntul" patetyczny felieton pod tytułem Anno Domini, który wywarł wrażenie m.in. na Simionie Mehedinti i Perpessiciusie. Ukazywałem w nim widmo nadciągającej wojny i zwracając się do „młodej generacji" (jak zwykle!) stwierdzałem, że każdy z nas powinien codziennie sobie powtarzać, iż pozostał mu tylko rok życia, i że w tym ostatnim roku musi zrobić wszystko, co zamierzał. Już w latach studenckich Czas i Historia były moimi obsesjami. Miałem wrażenie, że jeśli Rumun okazywał taką obojętność względem Czasu, to m.in. dlatego, że nigdy nie miał go wystarczająco dużo, aby czegoś dokonać. Historia tak go ukochała, że nigdy nie wypuściła go z objęć. Dławiła go w swoim uścisku od tysiąca lat. My, uprzywilejowani, napawaliśmy się radością swobodnego oddychania; jeśli jednak o mnie idzie, drżałem na myśl, że któregoś dnia utracimy tę wolność...
Oprócz tego szczęścia - które dane było całemu mojemu pokoleniu - przypadły mi w udziale rozmaite inne jego formy, ale nie będę tu taj nad nimi się rozwodził. Chciałbym tylko zaznaczyć, że poznawszy w bardzo młodym wieku tzw. „sukces literacki", później już go nie pragnąłem i nie czyniłem nic, aby go utrwalić. Przeciwnie, po niebezpiecznym powodzeniu Majtreji wydałem kilka książek trudnych (z których jedna, Gasnące światło, była zupełnie nieczytelna), aby odstraszyć moich wielbicieli. I jeszcze jedno: po wyjeździe z Rumunii w 1940 miałem okazję śledzić, aż do 1945, los czekający pisarza po śmierci. Wdziałem więc, jak na skutek długiej nieobecności na łamach bukareszteńskiej prasy literackiej zostaję zepchnięty w cień, i była to najlepsza z możliwych lekcji, zrozumiałem bowiem, od czego może zależeć aktualność literacka. Otóż zależy ona w pierwszym rzędzie od obecności fizycznej-gazety i tygodniki piszą głównie o tych, którzy są tutaj. Inaczej ludzie w najlepszym razie czytają twoje książki, ale nie przebijasz się już do „aktualności". Mnie odpowiadała taka właśnie sytuacja - aby czytano moje książki dla ich własnej wartości, nie zaś dlatego, że moja obecność nadaje im aktualność. Od wielu lat uważam się za pisarza rumuńskiego tworzącego pośmiertnie, bo żywy jest tylko ten autor, którego książki ukazują się w innych językach.
Paryż, 24 marca 1953
Od tłumacza
Część czwarta
GDY ŚMIERĆ MASKUJE SWOJĄ MITOLOGIĘ
Zagadka „śmierci zbiorowej"
Zachorować - jakie to szczęście
Na tydzień przed śmiercią Nae lonescu kończę trzydzieści trzy lata
Od Camóesa do Salazara
Część piąta
INCIPIT WTA NOVA
Paryż, 16 września 1945
Christinel
Powodzenie moich książek religioznawczych i orientalistycznych
nie wynagradza mi rezygnacji z twórczości literackiej
XXII Na szczęście Foret Interdite nie odnosi sukcesu;
później zrozumiem sens tej porażki
Część szósta
ŚWIĘTOJAŃSKIE ŻNIWO
Zaczynam odkrywać Amerykę
...i Japonię
Dodatki
Fragment autobiograficzny
1 Szczegółowo opowiedziałem o tych wydarzeniach w książce Forer interdite (cz.I, rozdz.VII), toteż tutaj nie będę się nad nimi rozwodzić. (Przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od autora; zgrupowano je po tekście wspomnień, przed Dodatkami.)
2 W innych tekstach Eliadego (Dzienniki, esej w tomie Briser le toit de la maison itd.) nazwisko to występuje w postaci Matila Ghyka. (Przyp. tłum. IX).
3 Ta niewielka książeczka zawiera in nucę wszystkie moje interpretacje symboliki Środka Świata, arche typów świątyń, miast i domów, platońskiej struktury myśli archaicznej i orientalnej - interpretacje, które rozwinąłem później w Micie wiecznego powrotu oraz Traktacie o historii religii. Z entuzjazmem przeczytali ją Lucian Blaga, Nae Ionescu, Tudor Vianu i inni. Nie mogłem wszelako się spodziewać uznania dla swoich koncepcji ze strony wszystkich intelektualistów rumuńskich. Camil Petrescu zarzucał mi, że trwonię swoją inteligencję i wiedzę na problemy bez znaczenia, zamiast na przykład studiować Husserla i dokonać fenomenologicznej analizy sztuki. Niektórzy intelektualiści nacjonalistyczni ubolewali nad moim wyobcowaniem, nad tym, że dałem się pochłonąć kulturom egzotycznym, zamiast badać twory kultury autentycznie rumuńskiej. Otóż myślę (czyż muszę to jeszcze raz powtarzać?), że moje wysiłki, aby zrozumieć strukturę myśli archaicznej i orientalnej, w o wiele większym stopniu pomagały w rozszyfrowaniu wartości rumuńskiej kul tury duchowej niż na przykład komentowanie Kanta czy interpretacje socjologiczne wyczytywane w najnowszych książkach, jakie pojawiły się w Niemczech, Francji lub Stanach Zjednoczonych.
4 Owej jesieni 1937, gdy przygotowywałem pierwszy tom „Zalmoxisa", nawet przez myśl mi nie przeszło, że zdążę wydać jedynie trzy tomy tego pisma, z czego dwa ostatnie po moim wyjeździe z Rumunii. Przede wszystkim jednak nie mogłem zgadnąć, że książka La Mandragorę: Essai sur les origines des legendes (Man dragora, czyli esej o pochodzeniu legend), nad którą pracowałem z takim zapałem, nie doczeka się publikacji jeszcze w czterdzieści lat po jej napisaniu. Na pierwszy rzut oka była to monografia z dziedziny folklorystyki porównawczej, w istocie jednak (jak to wyjaśniał jej podtytuł) starałem się w niej zbudować ogólną teorię pochodzenia i tworzenia się legend. Najpierw chciałem przedstawić wierzenia ludowe na temat mandragory i innych roślin „magicznych", potem zbadać legendy dotyczące ich narodzin, wreszcie ujawnić związki tychże legend z archaicznymi mitami kosmogonicznymi.
5 Giza to imię córki z pierwszego małżeństwa Niny Mares, pierwszej żony Mircei Eliadego (przyp. tłum. IX).
6 Ta młodzieńcza powieść, która przyniosła Eliademu sławę, ukazała się w polskim przekładzie Ireny Harasimowicz (nakładem „Czytelnika", Warszawa 1988) (przyp. tłum. IX).
7 Ochotnicy rumuńscy w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie frankistów; zginęli w walkach.
8 Ugrupowanie to nosiło kolejno nazwy: Legion Archanioła Michała (1927), Żelazna Gwardia (1930), Wszystko dla Kraju (1935) i Ruch Legionowy (1940).
9 Od razu nadmieniam tutaj, że w ciągu trzech miesięcy rządu koalicyjnego generała Antonescu i Horii Simy (wrzesień-grudzień 1940) terroryści legionowi popełnili niezliczone, okropne zbrodnie.
10 Wesele w niebie ukazało się w polskim przekładzie Rajmunda Floransa (nakładem „Czytelnika", Warszawa 1977) (przyp. tłum. IX).
11 Jakkolwiek Wesele w niebie cieszyło się wielkim powodzeniem u krytyków i czytelników, nie sądzę, iżby wielu spośród tych ostatnich dostrzegło w tym utworze coś więcej niż zwykłą „powieść o miłości" (którą zresztą jest). Ileana jest poniekąd ucieleśnieniem rumuńskiej postaci „wiecznej kobiecości", która musi wobec tego pozostać nieuchwytna, albo raczej nie do rozpoznania, pod maską łagodnej żarliwości i mądrego spokoju, jakie cechują rumuński sposób bycia w świecie.
12 W książeczce tej znalazły się liczne moje spostrzeżenia i interpretacje dotyczące symboliki religijnej.
13 Utwór ten ukazał się w polskim przekładzie Ireneusza Kani (nakładem Wydawnictwa Literackiego w Krakowie, w 1983 r.) (przyp. tłum. I.K.).
14 Postarałem się w Madrycie o wszystkie możliwe jeszcze do znalezienia tomy serii „Claissicos Castellanos", nabyłem też dwanaście pierwszych tomów dzieł zebranych Menendeza y Pelayo, jednej z moich młodzieńczych „pasji".
15 Pełny tekst mógłby się znaleźć w ewentualnym wyborze z mojego Dziennika portugalskiego (lata 1941- 1945).
16 Nie ma sensu poruszać tutaj kwestii, w jakiej mierze - i czy w ogóle - można było naśladować politykę marszałka Mannerheima.
17 Mihai Antonescu, z zawodu adwokat, po rebelii legionistów w 1941 i ucieczce z kraju Horii Simy, ich szefa, stał się najbliższym współpracownikiem generała (później marszałka) Iona Antonescu, który mianował go wicepremierem i ministrem spraw zagranicznych. Wbrew temu, co pisze A.Paruit we francuskim wydaniu niniejszych wspomnień (na str. 82, przypis 4), Mihai Antonescu nie był krewnym marszałka (por. C.Leu, Romanul unei zile mari, wyd. II przejrzane i poprawione, Editura Albatros, Bukareszt 1984, str. 36-37) (przyp. tłum. I.K.).
18 W ciągu dwu następnych lat odczyty wygłosili również inni uczeni rumuńscy. W 1943 w Teatrze Narodowym w Bukareszcie wystawiona została sztuka Fernandy de Castro, w 1944 zaś George Georgescu otrzymał zaproszenie do dyrygowania serią koncertów symfonicznych.
19 Później z Dzienników Jingera dowiedziałem się, jak wielkie wrażenie wywarł na nim mój artykuł Uwagi o symbolice akwatycznej.
20 Postać tę (Vadastra) wykorzystam później w jednej z moich powieści (Forit interdite).
21 Herescu był mi za to wdzięczny, gdyż w niecały rok później poszukał - wraz z żoną i córką - schronienia w Lizbonie.
22 Saudade (port.) to „tęsknota", nieokreślona rzewna nostalgia, uważana dość powszechnie za jeden z istotnych rysów portugalskiego „charakteru narodowego". Najbardziej bodaj przejmujący wyraz artystyczny znajduje ona w słynnych fados, melancholijnych pieśniach Lizbony i - zwłaszcza - Coimbry (przyp. tłum. I.K.).
23 Incipit vita nova (łac.) - „zaczyna się nowe życie"; cytat ze słynnej książki Dantego Vtta nuova, w której opowiada on dzieje swojej miłości do Beatrycze (przyp. tłum. I.K.).
24 Tekst wersji francuskiej, zatytułowany Traite d'histoire des religiom (Traktat o historii religii), zostanie w całości przejrzany i poprawiony przez Georges'a Dumezila.
25 Członkini starej moskiewskiej kadry, w owym czasie figura nr 2 oraz minister spraw zagranicznych, w kilka lat później, w następstwie kłótni wewnątrzpartyjnych, zdjęta ze wszystkich stanowisk; ocaliła głowę tylko dzięki wstawiennictwu Maurice'a Thoreza, który darzył ją szczególnym osobistym zainteresowaniem. M.Eliade uczynił ją jedną z głównych postaci swojej powieści Pe strada Mantuleasa (przekład francuski ukazał się w 1977 pod tytułem Le veil Homme et l'officier) (przypis Alaina Paruita, francuskiego tłumacza niniejszego tomu wspomnień).
26 Przemówienie Churchilla z 20 września 1946, w którym sugerował on utworzenie federacji państw europejskich i ostateczne pojednanie między Niemcami i Francją, wywołało nie kończące się dyskusje i polemiki. Niektórzy naiwni ludzie zadawali sobie pytanie, dlaczego Churchill tak późno wpadł na to śmiałe polityczne rozwiązanie...
27 Później Theodore Besterman poświęcił się wyłącznie korespondencji Woltera i wydał ją we wspaniałej edycji krytycznej liczącej sto dziesięć tomów.
28 W 1950 Louis Massignon „odgrzeje" całą tę sprawę, tym razem z pełnym powodzeniem. Tymczasem jednak otrzymałem stypendium fundacji Bollingen i musiałem zrezygnować ze stypendium CNRS. (CNRS to skrót od Centre National des Recherches Scientifiques, czyli Krajowe Centrum Badań Naukowych - przyp. tłum. I.K.).
29 Postać i losy Liki Cracanery posłużyły mi jako wzorce dla Micu Weissmanna, jednego z bohaterów Foret interdite.
30 Ta niewielka książka, rozpoczęta w Cascais w marcu 1945, zostanie przeze mnie ukończona w Paryżu w listopadzie 1948 i ukaże się u Gallimarda wiosną następnego roku.
31 Luceafarul („Hyperion") to tytuł poematu największego rumuńskiego poety, M.Eminescu. Pod tytułem Gwiazda wieczorna ukazał się w polskim przekładzie E. Zegadłowicza w 1933 r. (przyp. tłum. I.K.).
32 Obchodzona jako święto narodowe potrójna rocznica: przybycie Karola I Hohenzollerna do Rumunii (1866), zatwierdzenie proklamacji niepodległości (1877) i proklamowania królestwa (1881) (przypis Alaina Paruita).
33 Już od jakiegoś czasu sugerował mi to Georges Bataille zapewniając, że Editions de Minuit mogłoby taką książkę szybko wydać.
34 Również Eugenio d'Ors w kilku artykułach cyklu „Nuevo glosario" analizował z entuzjazmem Mit wiecznego powrotu. Pierwszy z owych artykułów zatytułował słowami Se trata de un libro muy importante... (Mamy do czynienia z bardzo ważną książką). W szczególności podkreślał fakt uwypuklenia przeze mnie platońskiej struktury archaicznych ontologii tradycyjnych („ludowych").
35 Po raz pierwszy ukazała się ona w przekładzie francuskim A.Guillermou pod tytułem Foret interdite (Zakazany las), nakładem wydawnictwa Gallimard, w 1955 r. (przyp. tłum. I.K.).
36 Paweł Anicet, jeden z głównych bohaterów mojej powieści Powrót z raju, popełnia samobójstwo właśnie dlatego, że nie potrafi wybrać jednej spośród dwóch kobiet, które kocha.
37 Uwagi podobnego rodzaju zawierał mój artykuł dla „Critique".
38 Ośrodek ten (jego sekretarzem był Octavian Vuia, ja zaś - na nalegania księcia Mikołaja - przyjąłem funkcję prezesa) przez wiele lat prowadził bogatą i stymulującą działalność. Spośród jego francuskich prelegentów pamiętam oo. Jeana de Menasce i Jeana Danielou, Gabriela Marcela, Marcela Briona, Henry'ego Corbina, Marcela Griaule'a.
39 Pod tytułem La nuit bengali (przyp. tłum.I.K.)
40 Mimo iż na francuski przełożona była kiepsko, z zainteresowaniem przeczytali ją Brice Parain i inni lektorzy u Gallimarda, który mógłby ją wydać, gdyby autor postarał się o nowy przekład. Vona wszelako, utraciwszy żonę w absurdalnym wypadku, przestał się interesować losami swojej powieści.
41 Nie mam pewności co do dokładnej daty, gdyż zgubiłem moje zapiski z lat 1949-1954.
42 Przerobiłem je później, przygotowując wersję angielską, stanowiącą w istocie drugie, przejrzane i rozszerzone wydanie książki.
43 Niestety, praca ta ukazała się o wiele później i tylko częściowo.
44 Notes sur le symbolisme aquatique („Zalmoxis" II, 1939) oraz LeDieu-lieur et lesymbolisme des noeuds („Revue de l'histoire des religions", 1947-1948).
45 Wywiad ten został przedrukowany w tomie Briser le tok de la maison, str. 57-66 (Gallimard, 1986) (przyp. AParuita).
46 Od dawna zapowiadał tom wspomnień o Nae Ionescu i powieść (o której mnie i Mihailowi Sebastianowi mówił już w 1933), nie wiem jednak, czy odnaleziono je w jego papierach. Za to w „Indreptar" i w „Cuventul fn Exil", piśmie, które założył i którym kierował aż do swojej śmierci, zamieścił szereg znakomitych artykułów na temat wschodnioeuropejskiej teologii.
47 W 1950 Kerenyi prosił mnie o porozmawianie z Gustave'em Payotem w sprawie wydania po francusku jego ostatniej książki - Griechische Mythologie, jakoby najlepszej ze wszystkich jego dzieł. Przekonałem Payota i książka ukazała się. Gdy jednak Olga nie zaprosiła go na dwie ostatnie sesje „Eranosa", powziął podejrzenie, iż to ja wpłynąłem na nią w tym duchu.
48 Opowiadanie ukazało się w przekładzie polskim Kazimierza Jurczaka w krakowskim piśmie „Zdanie", (nr 2 [11], 1983), pod tytułem Dwanaście tysięcy krowich ogonów (przyp. tłum. I.K.).
49 Przekład polski tej książki, dokonany przez B.Baranowskiego, ukazał się nakładem PWN w 1984 r. (przyp. tłum. IX).
50 Latem 1970 na sztokholmskim lotnisku zapomniałem swojego amerykańskiego paszportu. Obywatelstwo amerykańskie uzyskaliśmy kilka tygodni wcześniej. Wtedy po raz pierwszy podróżowałem z tym paszportem zamiast owej osławionej karty bezpaństwowca.
51 W parę lat później z satysfakcją przeczytałem bądź wysłuchałem wielu pochlebnych opinii od historyków nauki, m.in. J.Needhama, R.Multhaufa, A.G.Debusa, N.Sivina.
52 W 1977, przygotowując nowe wydanie tej książki, z prawdziwym zdumieniem stwierdziłem, że zapełniłem całą półkę monografiami i najnowszymi artykułami dotyczącymi tego przedmiotu; dochodziło do tego kilka teczek z notatkami i wyciągami. (Nie zdecydowałem się jeszcze, czyje spalić, tak jak to czyniłem z notatkami do wielu innych książek, poczynając od Le chamanisme, kończąc zaś na trzecim tomie Historii wierzeń i idei religijnych.)
53 Fragment ten ukazał się w polskim przekładzie w artykule Ireneusza Kani Mircea Eliade jako homo religiosus, „Znak", nr 400 (przyp. tłum. I.K.).
54 Po otrzymaniu wyników biopsji miałem długi i interesujący „sen na jawie", który opisałem w Dzienniku (t. I, str. 234-236).
55 Poprosił mnie o kilka stronic zawierających konkluzje, przeczytawszy zaś je stwierdził, iż udało mi się wykazać w sposób konkretny, w oparciu o dokumenty, że wolność i transcendencja są konstytutywnymi wymiarami ludzkiego istnienia. Podkreślił kilka ustępów: „Gdy rozważamy łącznie symbolikę «lotu» i symboliki pokrewne, ich znaczenie objawia się od razu: wszystkie one wyrażają zerwanie ze światem codziennego doświadczenia. Dwojaka intencja tego zerwania jest oczywista: poprzez «lot» osiąga się zarówno transcendencję, jak i wolność" (por. Symbolisme delascension, [w:] Mythes, reveset mysteres,Gallimaid 1957, zwłaszcza strony 136-139). Niestety, w kilka miesięcy później, latem 1955, Joachim Wach zmarł w Locarno.
56 Opowiadanie ukazało się w polskim przekładzie Ireny Harasimowicz (w tomie Śmierć Ipu, pod redakcją I.Harasimowicz; zawiera on również opowiadanie U Cyganek w przekładzie Danuty Bieńkowskiej. Tom został wydany nakładem „Czytelnika", Warszawa 1971) (przyp. tłum. I.K.).
57 Przetłumaczone na niemiecki przez Edith Silbermann i wydane przez Suhrkamp Verlag w 1972, cieszyło się wystarczająco dużym powodzeniem, aby skłonić wydawcę, Siegfrieda Unselda, do zamówienia tłumaczeń pokaźnej części moich utworów literackich. Znaczący szczegół: po ukazaniu się przekładu francuskiego tej książki Marcel Brion z entuzjazmem wyrażał się o niej w telewizji, po czym książka rozeszła się natychmiast, w kilka dni, i była jeszcze wydawana kilkakrotnie. Był to mój pierwszy - i jak dotąd jedyny - „sukces literacki" we Francji.
58 We Francji ukazała się pod tytułem Le Sacre et le profane (Gallimard, 1965). Fragmenty z niej (jak też z kilku innych, których tytuły często przewijają się w tekście niniejszych wspomnień - Images et symboles, Mit wiecznego powrotu, Mythes, reves et mysteres, Mephistophećles et l'Androgyne) można znaleźć w tomie: Mircea Eliade, Sacrum - mit - historia, wybór esejów, PIW Warszawa, 1970; przekład Anny Tatarkiewicz (przyp. tłum. I.K.).
59 Znajomość ze wszystkimi profesorami i ich małżonkami zawarliśmy, Christinel i ja, w kilka dni później, na tradycyjnym bankiecie wydziałowym.
60 Utworzony niedawno Federal Theological Faculty obejmował wydział teologii (Divinity School) uniwersytetu i trzy inne zakłady: Chicago Theological Seminary, Meadville School oraz Oisciples of Christ.
61 Wymieniałem na przykład dziesiątki egzotycznych imion, nazw plemion i bóstw australijskich, afrykańskich i południowoamerykańskich, kończąc na panteonie i terminologii właściwych religiom orientalnym i hellenistycznym
62 Dlatego wielu wykładowców liczyło na subwencje z różnych fundacji, aby móc skorzystać z trzy- bądź nawet dziewięciomiesięcznego urlopu na prace badawcze lub napisanie książki.
63 Artykuł Experiences de la lumiere mystique ukazał się w „Eranos Jahrbuch" XXVI (Ziirich, 1958), potem w Mephistopheles et l'Androgyne (Gallimard, 1962). W wiele lat później podjąłem tę problematykę w studium Spirit, Light and Seed, „Historyof Religions" XI, I, sierpień 1971,str. 1-30 (przedruk [w:] Occultism, Witchcraft and Cultural Fashions, Chicago 1976).
64 Studium to, znacznie rozszerzone, ukazało się w „Eranos Jahrbuch" XXIX (Ziirich, 1961), potem w Mephistopheles et l’Androgyne.
65 Wśród wybranych książek musiały się znaleźć: tragedia grecka, dialog Platoński, tekst Arystotelesa, dzieło wielkiego historyka, słynna powieść, wybitny moralista, wielki myśliciel polityczny.
66 W wiele lat później, gdy razem z Paulem Tillichem prowadziliśmy seminarium interdyscyplinarne (Teologia systematyczna a religioznawstwo), w sposób widoczny urzekły go refleksje i dyskusje na temat tego rodzaju porównań między religiami kosmicznymi a tradycjami biblijnymi.
67 Por. przypis 55 (przyp. tłum. IX).
68 Owej jesieni prowadziłem seminarium na temat nowych metod w psychologii religii i wykłady o religiach indyjskich od Rygwedy do Upaniszadów. W trymestrze zimowym przedstawiłem religie śródziemnomorskie.