Wieczorkiewicz Wrzesień39

Wrzesień 1939

- próba nowego spojrzenia

W realiach roku 1939 Polska w wojnie z Niemcami nie miała żadnych szans.

Polemiki, jakie się toczą wokół kampanii już od ponad sześćdziesięciu lat,

odnoszą się zatem zarówno do głębokich geopolitycznych przesłanek klęski,

jak i jej uwarunkowań wojskowych. Istotę sporu oddaje retoryczne pytanie

kpt. Felicjana Majorkiewicza: czy dało się drożej sprzedać żołnierską krew?

PAWEŁ PIOTR WIECZORKIEWICZ

Niekwestionowany znawca i analityk kampanii płk Marian Porwit stwierdził, że "została

przegrana nie na miarę sił zbrojnych państwa o trzydziestopięciomilionowej ludności,

zwłaszcza jeśli idzie o charakter i rozmiar walk". Aby rzetelnie zweryfikować tę opinię,

trzeba nie tylko odwołać się do optymalnych, gabinetowych rozwiązań, ale i podjąć

studia porównawcze nad wysiłkiem bojowym armii francuskiej w 1940 roku i radzieckiej

latem 1941 roku.

Bardziej satysfakcjonujący wynik wojny zależał od przyjęcia racjonalnego i efektywnego

planu obrony oraz jego perfekcyjnej realizacji. Marszałek Edward Rydz-Śmigły, zdaniem

swego szefa sztabu gen. Wacława Stachiewicza, opierał strategiczną kalkulację na

jedynym możliwym założeniu, że "walka o czas mogła być, w naszych warunkach tylko

strategicznym opóźnianiem [...] do czasu odciążenia naszego frontu". Rozstrzygnięcie

mogło zapaść tylko na froncie zachodnim. Wobec wymogów politycznych i

gospodarczych naczelny wódz przez kolejne ustępstwa sprzeniewierzył mu się

ostatecznie. Kordonowe ugrupowanie, w jakim uszykowano wojska, oznaczało bowiem

konieczność podjęcia walki wszystkimi niemal siłami od pierwszych minut wojny.

Jednym z argumentów na obronę tak zasadniczego odstępstwa od idei przewodniej był

fakt, że na kresach zachodnich znajdowało się centrum przemysłowe kraju, jak też

główne ośrodki mobilizacyjne polskiego rekruta. Płynie z tego wniosek, że ziem tych

należało bronić najdłużej, opuszczając je dopiero po planowej ewakuacji. Zadajmy

jednak pytanie, jakie w warunkach rozgardiaszu na szlakach komunikacyjnych były jej

realne wyniki i czy podobnych nie uzyskano by, opóźniając nawałę niemiecką za

pomocą oddziałów osłonowych, np. stosunkowo mobilnej kawalerii.

Inną próbą rozgrzeszenia naczelnego wodza jest twierdzenie, że tylko poprzez

zaangażowanie wszystkich sił Wojska Polskiego można było wymusić dotrzymanie

gwarancji przez sojuszników, zwłaszcza wobec ewentualności poszukiwania przez Berlin

"modus vivendi" z Zachodem po osiągnięciu planowanych zdobyczy terytorialnych w

Polsce. Wiemy jednak, że celem Hitlera było całkowite zniszczenie Polski. "Nie chodzi o

osiągnięcie określonej rubieży ani o ustalenie nowej granicy" - mówił na odprawie

generalicji w Obersalzbergu jeszcze przed rozpoczęciem działań - "lecz o zniszczenie

nieprzyjaciela, do czego należy usilnie dążyć wszelkimi sposobami". Czy führer byłby

skłonny zrewidować ów strategiczny plan i podejmować niepewne negocjacje w

warunkach zagrożenia, jakie stanowiłby nienaruszony polski potencjał militarny?

Naczelny wódz czy jeździec bez głowy

Kolejnym punktem oceny Rydza-Śmigłego - tu historycy, a nawet świadkowie są

zadziwiająco zgodni - jest karygodny wręcz sposób wdrożenia planu wojny w życie.

Ówczesny szef Oddziału Operacyjnego Sztabu Głównego płk Stanisław Kopański

zauważył nader ostrożnie: "Koncepcja dalszych działań wojennych, poza okresem

wstępnym, ujętym w wytycznych dla dowódców armii, jeśli istniała w umyśle przyszłego

Wodza Naczelnego i znana była jego najbliższym współpracownikom (szefowi Sztabu i

jego zastępcy), to na pewno nie była ujawniona Oddziałowi Operacyjnemu. Nie była

więc przepracowana przez Sztab, ani też przygotowana w terenie". Przy defensywnych

założeniach w wymiarze strategicznym był to błąd wręcz kardynalny. O jego

operacyjnych skutkach pisał niemal na gorąco ówczesny dowódca Warszawskiej

Brygady Pancerno-Motorowej płk Stefan Rowecki: "Jak można było, konstruując plan

wojny z Niemcami, nie wziąć pod uwagę konieczności solidnego przygotowania

podstawy do manewru i bazy asekuracyjnej na ewentualne początkowe niepowodzenia,

jaką stwarzała przyroda w postaci naturalnej linii oparcia na Wiśle, Sanie i Narwi".

Plan wojny, nie dość, że ogólnikowy i nierozpracowany w kolejnych stadiach, marszałek

co gorsza otoczył niezrozumiałym wręcz nimbem tajemnicy nie tylko wobec własnego

sztabu. Gen. Czesław Młot-Fijałkowski sądził (słusznie!), że naczelny wódz odziedziczył

tę metodę postępowania po marszałku Piłsudskim.

Kolejnym błędem stała się, również wyniesiona z wojny 1920 roku, skrajna wręcz

centralizacja dowodzenia. Nawet tak lojalny obrońca zwierzchnika jak gen. Stachiewicz

zauważa, że na warunkach pracy Naczelnego Dowództwa, dowództw armii i grup

operacyjnych ujemnie odbił się brak organizacyjnych dowództw grup armii (frontów)

oraz zbyt mała liczba dowództw grup operacyjnych (korpusów). Efektem, już w trakcie

kampanii, stały się ingerencje Rydza-Śmigłego w rozkazodawstwo na poziomie dywizji i

brygad, niemal zawsze spóźnione i nieadekwatne do sytuacji. Stało się tak, ponieważ,

jak zauważa trafnie płk Porwit, "marszałek wziął na siebie obowiązki ponad siły, i to bez

prawidłowej pomocy sztabu". Co gorsza, czego można było i należało się spodziewać,

naczelny wódz, w warunkach rwącej się łączności pozbawiony najdalej po kilku dniach

możliwości realnej komunikacji z podwładnymi, utracił praktycznie możliwość

kierowania operacjami. W rezultacie dowódcy armii, a nawet dywizji, toczyli własne

wojny. Potwierdziła się zatem diagnoza francuskich sojuszników, którzy oceniali RydzaŚmigłego

jako pozbawionego błyskotliwości, mało inteligentnego, drobiazgowego, ale

upartego i energicznego.

Skuteczniejszy opór wymagał od polskiej strony perfekcyjnego dowodzenia na

wszystkich szczeblach. Niemieckie panowanie w powietrzu paraliżowało możliwość

sprawnego i skrytego przed wzrokiem przeciwnika przerzucania wojska, a użycie

transportu motorowego dawało Wehrmachtowi możność szybszego skupiania swych sił.

Wojna zamieniła się w wyścig polskiego piechura i kopyt koni z silnikami niemieckich

ciężarówek i czołgów. Dowódcy polscy nie mogli sobie w tej sytuacji pozwolić na błąd,

gdyż nie tylko nie można było go później naprawić, ale - co gorsza - jego skutki

nawarstwiały się. Tymczasem dowodzenie operacyjne stało na relatywnie niskim

poziomie i okazało się bodaj najsłabszym elementem Wojska Polskiego w 1939 roku.

Blamaż legionowych generałów

Trudno mieć do naczelnego wodza pretensje o taką, a nie inną obsadę wyższych

dowództw w chwili rozpoczęcia kampanii, bowiem pokojowe opinie nie muszą się

sprawdzać, i często nie sprawdzają się, na wojnie. Rydz musiał nadto zachować

kadrową równowagę między dwiema grupami generałów przewidywanych do wojny

przeciwko Niemcom i Związkowi Radzieckiemu. Nie usprawiedliwia to jednak decyzji

personalnych, jakie powziął już w trakcie kampanii. Niewykorzystanie aż do 10 września

gen. Kazimierza Sosnkowskiego, mimo jego natarczywych próśb, musi zdumiewać,

oburzać zaś - powierzenie skompromitowanemu w początkowym etapie wojny gen.

Stefanowi Dębowi-Biernackiemu ("przestępcy wojennemu, który bez bitwy pozwolił na

rozbicie swojej armii i dalej przestępczo nie chciał ująć w karby cofających się wojsk" -

jak oceniał jego zachowanie w meldunku do Rydza jeden z podkomendnych)

kluczowego stanowiska dowódcy Frontu Północnego. Pod Tomaszowem, gdy jego

chaotyczne dowodzenie doprowadziło do klęski w tej bitwie może najważniejszej w całej

kampanii bitwy, przebrawszy się w cywilne ubranie, ponownie zbiegł z pola walki, dając

dowód nie tylko braku kompetencji, ale i tchórzostwa. Podobnie rzecz miała się z gen.

Kazimierzem Fabrycym, który zasłaniając się rzekomą chorobą, nie tylko porzucił po

przełamaniu przez Niemców linii obrony Sanu Armię "Małopolska" i odjechał do Lwowa,

ale następnie odmówił (!) powrotu na front. Nic dziwnego, że obarczenie go następnie

funkcją koordynatora obrony na "przyczółku rumuńskim" wywołało wręcz

niedowierzanie oficerów Sztabu Naczelnego Wodza. Wyjaśnieniem tych zadziwiających

posunięć może być charakter Rydza. Przypomnijmy tu opinię marszałka Piłsudskiego, że

"bywał co do otoczenia własnego [...] kapryśny i wygodny, szukający ludzi, z którymi

by nie potrzebował walczyć, lub mieć jakiekolwiek spory".

Zarzut zbytniej pobłażliwości, a właściwie

nieumiejętności oceny ludzi, dotyczy także

szefa sztabu naczelnego wodza gen.

Stachiewicza. Wiedząc o karygodnym postępku

dowódcy Armii "Łódź" gen. Juliusza Rómmla,

który po lotniczym bombardowaniu swego

sztabu lekko tylko kontuzjowany zbiegł do

Warszawy, pozostawiając wszystko na łasce

losu, Stachiewicz wskazał go na dowódcę

Grupy Armii "Warszawa", a było to zadanie

pierwszorzędnej wagi. Skutki okazały się fatalne, gdyż Rómmel nie chciał udzielić na jej

przepolach pomocy ani wojskom gen. Wiktora Thomméego, ani wesprzeć krwawiących

nad Bzurą oddziałów Armii "Poznań" i "Pomorze".

Krytycznie należy ocenić styl dowodzenia na szczeblu związków operacyjnych. Obok

Dęba-Biernackiego, Rómmla i Fabrycego, zasługujących na najsurowszy osąd, należy

napiętnować także uznawanego za największy talent wojska gen. Bortnowskiego z Armii

"Pomorze". Jego impulsywny podkomendny gen. Mikołaj Bołtuć wyrzucał sobie później

grzech, że "w pierwszych dniach wojny, w czasie bitwy w Borach Tucholskich, nie dał

mu kuli w łeb i nie objął dowództwa". Gdy Bortnowski zawiódł ponownie nad Bzurą,

stając się głównym winowajcą klęski, nie krępował już języka: "Jak zginę, to niech

wszyscy wiedzą, że zginąłem ja i armia z winy tego skurwysyna". Nie sprawdził się też

dowódca Samodzielnej Grupy Opercyjnej "Narew" gen. Młot-Fijałkowski, a co najwyżej

na dostateczną ocenę zasłużył gen. Tadeusz Piskor, mimo że objął Armię "Lublin" już w

trakcie kampanii, początkowo niemal bez wojska i z przeciwnikiem na karku. Poza

Rómmlem byli to bez wyjątku legioniści, przez lata faworyzowani ponad swe możliwości

intelektualne. Honoru podkomendnych Piłsudskiego bronili na najwyższych szczeblach

jedynie dwaj generałowie. Sosnkowski dowodził, jak na warunki, w których przyszło mu

działać, przytomnie i potrafił samemu iść do bitwy, a nie, jak wielu, od niej uciekać.

Gen. Franciszek Kleeberg zasłużył na szczególne miejsce w narodowym panteonie nie

tyle na polu walki, bo bitwa pod Kockiem miała dla kampanii znaczenie li tylko

symboliczne, ile determinacją w realizacji przedsięwziętego planu. Okazał to, czego

brakło Kutrzebie - żołnierski charakter. Dzięki instynktownej decyzji marszu na Zachód

ocalił swych oficerów przed losem jeńców Kozielska i Katynia, a żołnierzy przed

radzieckimi łagrami.

Siła rutyny

Swego nie damy, napastnika zwyciężymy! - głosił plakat

propagandowy Obozu Zjednoczenia Narodowego z 1939 roku.

O wiele lepiej wypadli w kampanii oficerowie byłych armii zaborczych. Przejście przez

wojskowe akademie i znajomość dowodzenia na kolejnych szczeblach, pozwalały im na

zachowanie w trudnych sytuacjach chłodnego profesjonalizmu i zimnej krwi. Kontradm.

Józef Unrug, choć można mieć zastrzeżenia do jego decyzji w kwestii operacyjnego

użycia floty, twardo sprawował dowództwo nad całością obrony Wybrzeża.

Gen. Emil Przedrzymirski-Krukowicz nie ustrzegł się błędów, ale też najdłużej potrafił

utrzymać karność i zdolność bojową w szeregach kilkakrotnie rozpraszanej Armii

"Modlin".

Gen. Tadeusz Kutrzeba, poprzez swój "zwrot

zaczepny" nad Bzurą, stał się jednym z symboli

wojny 1939 roku, w związku z czym oceny jego

dowodzenia bywają przesadnie wysokie.

Tymczasem potwierdziły się wcześniejsze

opinie podkreślające wybitny zmysł operacyjny

dowódcy Armii "Poznań", a zarazem

kwestionujące równie ważne na tak wysokim

szczeblu cechy osobowe. Znający go dobrze

gen. Thommée zauważył, "że chwiejność i

wahanie częstokroć przeszkadzały mu w

wykonaniu raz powziętych decyzji". Potwierdził

to gen. Roman Abraham, podkomendny

Kutrzeby: "jego wartości dowódcze umniejszała

[podkr. PW] wysoka kultura osobista i zbyt

daleko posunięte poczucie koleżeństwa, co

powodowało brak żołnierskiej bezwzględności w

zdecydowanym wymuszaniu powziętych

decyzji". Tłumaczy to, dlaczego nie potrafił z całą konsekwencją przeprowadzić swych

planów i w newralgicznym momencie bitwy nad Bzurą uległ defetystyczne nastrojonemu

Bortnowskiemu, co doprowadziło do największej w kampanii klęski.

Dowody opanowania żołnierskiego rzemiosła, i to najwyższej próby, dali dwaj

generałowie wywodzący się z armii rosyjskiej. Antoni Szylling kierował Armią "Kraków"

z wielką rozwagą, unikając rozwiązań ryzykanckich, a wybierając optymalne. Dzięki

temu, kilkakrotnie oskrzydlany i otaczany, zdołał przeprowadzić oddziały bez

efektownych, ale przegranych wielkich bitew znad granicy aż na Lubelszczyznę,

wypełniając zresztą skrupulatnie instrukcje naczelnego wodza.

Gen. Thommée (początkowo Grupa Operacyjna "Piotrków", a następnie dowódca obrony

Wara! - polski plakat propagandowy z września 1939 roku

Modlina) dokonał sztuki równie wielkiej: zebrał porzucone przez Rómmla, częściowo

zdemoralizowane dywizje Armii "Łódź" i natchnął takim duchem, że nie ustąpiły już

przeciwnikowi aż do końca kampanii. Jeden z jego podwładnych mjr Władysław

Naprawa pisał: "dał się poznać jako człowiek o niesłychanej energii, tężyźnie i

żołnierskim fasonie. Nie było widać po generale jakiegoś załamania się, a przeciwnie,

podnosił nas wszystkich na duchu, wierząc, że sytuacja wcale nie jest beznadziejna, a

kryzys wojny będzie opanowany".

Dowodzenie grupami operacyjnymi było nad wyraz trudne, dlatego ocena ich dowódców

musi być stonowana. Generałowie, którym je powierzono, często już w trakcie

kampanii, nie dysponowali zazwyczaj ani koniecznym instrumentarium (sztaby!), ani

niezbędną wiedzą na temat stanu i rzeczywistych możliwości wojsk. Gen. Stanisław

Skwarczyński w pierwszych dniach wojny był kolejno dowódcą Korpusu

Interwencyjnego, następnie Grupy "Wyszków" i Zgrupowania Południowego Armii

"Prusy". O podobnym przypadku pisał płk Bronisław Prugar-Ketling, komentując rozkazy

zwierzchnika gen. Kazimierza Orlika-Łukoskiego (Grupa Operacyjna "Jasło"): Bezsilna

wściekłość ogarnęła mnie w pierwszym rzędzie na dowództwo grupy operacyjnej, które

już po raz trzeci w tej kampanii przez swoje niedołęstwo wpakowało mnie w bardzo

głupią i ciężką sytuację.

Najlepiej na tym tle wypadł gen. Wilhelm Orlik-Rückeman, jedyny polski dowódca,

który, wobec co najmniej dwuznacznej postawy naczelnego wodza, potrafił wziąć na

siebie ciężar symbolicznej walki z Rosjanami. Na wysokie noty zasłużył gen. Stanisław

Jagmin-Sadowski. Na dobre - gen. Abraham, bojowy dowódca Wielkopolskiej Brygady

Kawalerii, i Wincenty Kowalski, który łączył dowodzenie grupą z komendą 1. Dywizją

Piechoty Legionów. Na uznanie zasłużył też dowódca obrony Warszawy gen. Walerian

Czuma, który nie tylko musiał walczyć z Niemcami, ale i znosić zwierzchnictwo gen.

Rómmla.

Wbrew lansowanym ostatnio hagiograficznym opiniom dowodzenie gen. Władysława

Andersa (grupa operacyjna kawalerii) stało poniżej średniej. Głównym jego

osiągnięciem było konsekwentne unikanie zaangażowania swych sił, choć akurat był

tam, gdzie bić się należało. Płk Adam Bogorya-Zakrzewski stwierdził później z goryczą,

że Anders "postanowił natychmiast przebijać się na Węgry, czym się da i jak się da".

Podobnie nisko wypada oceniać dokonania generałów Bołtucia (Grupa Operacyjna

"Wschód") i Stanisława Grzmota-Skotnickiego (Grupa Operacyjna "Czersk") z Armii

"Pomorze", którzy jednak potrafili przynajmniej dzielnie się bić i zginąć na posterunku.

Jaki pan, taki kram

Wobec przebiegu kampanii głównym miernikiem kunsztu dowódców wielkich jednostek

muszą być nie tyle rzadkie sukcesy czy porażki, bo zależały one głównie od

narzuconych przez zwierzchników i przeciwnika okoliczności, ile umiejętność utrzymania

oddziałów, pomimo niepowodzeń i niekończących się odwrotów. Godnymi najwyższych

laurów okazali się pułkownicy: Stanisław Maczek, jeden z nielicznych, który nie dał się

do końca rozbić, a także Prugar-Ketling, który odniósł jedno z piękniejszych, choć

epizodycznych zwycięstw w kampanii, Adam Epler (60. DP), bijący i bolszewików, i

Niemców, oraz gen. Zygmunt Podhorski (Suwalska Brygada Kawalerii i Dywizja

Kawalerii "Zaza"), walczący nieprzerwanie od 1 września do 5 października. Z

szacunkiem trzeba też wspomnieć tych, którzy podzielili losy walczących do ostatniego

naboju żołnierzy: gen. Józefa Kustronia i Franciszka Włada oraz płk. Wacława

Klaczyńskiego. Płk Stanisław Dąbek popełnił w walkach pod Gdynią błędy, ale okupił je

osobistym męstwem i na koniec samobójczą kulą. Próbował się również zabić płk

Leopold Endel-Ragis po zawinionej klęsce 22. Dywizji Piechoty pod Baranowem.

Wyjątkowe warunki dowodzenia powodowały, że ci, którzy potrafili z najwyższym

kunsztem odeprzeć na przygotowanych do obrony terenach przygranicznych pierwsze

ataki niemieckie, jak płk. Julian Filipowicz, Janusz Gaładyk i Wilhelm Lawicz-Liszka, w

dalszych odwrotowych fazach kampanii nie umieli już wydobyć ze swych żołnierzy

równego poświęcenia.

Charakterystyczne, że przykład, tak dobry, jak i zły, szedł z góry. W armiach gen.

Szyllinga i Thomméego, którzy trzymali wojsko twardą ręką, gen. Leopold Cehak

(Słoweniec z pochodzenia, źle mówiący po polsku), Bernard Mond i Zygmunt Piasecki

oraz płk. Stanisław Kalabiński, Władysław Powierza i Antoni Staich pozostali ze swymi

żołnierzami do końca. Na przypomnienie zasługują również ci, którzy w totalnej

katastrofie, jaka nastąpiła w ostatniej fazie bitwy nad Bzurą, potrafili zachować

zwartość swych jednostek i wyprowadzić je z kotła. Poza wspomnianym już Abrahamem

byli to gen. Franciszek Alter, Zygmunt Przyjałkowski i płk Ludwik Strzelecki.

Znacznie gorzej wyglądało to "na podwórku" Rómmla, Dęba-Biernackiego i

Bortnowskiego. W Armii "Łódź" za przykładem przełożonego wojska opuściło aż trzech

dowódców. Gen. Władysław Bończa-Uzdowski, dowódca 28. DP, choć, jak oceniał to

gen. Thommée, drapnął do Warszawy, odnalazł się po kilku dniach w Modlinie.

Opamiętał się także płk Stefan Hanka-Kulesza (Kresowa Brygada Kawalerii), zapisując

ładny epizod w walce z Rosjanami jako dowódca improwizowanej Grupy "Dubno". Płk

Edward Dojan-Surówka (2. DP Leg.) nie tylko nie okazał się, jak spodziewał się tego w

swych przedwojennych ocenach płk Rowecki, dobrym dowódcą dywizji, ale nie

pofatygował się osobiście do pierwszej bitwy, a co gorsza był jednym z pierwszych

wojskowych, którzy znaleźli się poza granicami Rzeczypospolitej, i to jeszcze przed

agresją ZSRR.

Zagubili się w większości podkomendni Dęba-Biernackiego, bijąc się źle i bez

przekonania. Gen. Gustaw Paszkiewicz, skarżący się na sercowe niedomagania, i płk

Ignacy Oziewicz, lekko draśnięty, zdradzali chęć jak najszybszego oderwania się nie

tylko od przeciwnika, ale i własnych, pozostawionych samopas żołnierzy. Brzemienne w

skutki błędy w dowodzeniu popełniali też za przykładem gen. Bortnowskiego niemal

wszyscy wyżsi oficerowie Armii "Pomorze" - gen. Juliusz Drapella i Grzmot-Skotnicki

oraz płk. Tadeusz Lubicz-Niezabitowski i Stanisław Świtalski.

Potrzeba obiektywnej oceny

Oceny oficerów i żołnierzy Września nie sposób zawrzeć w alternatywie: bohaterowie i

tchórze. O wiele częściej prawda o kampanii mieści się w dramacie konieczności

podejmowania niewykonalnych zadań i próbach wypełniania nierealnych rozkazów.

Żołnierz, gdy był dobrze dowodzony i miał szansę stawienia skutecznego oporu na

przygotowanych zawczasu pozycjach, bił się dobrze, a nawet świetnie. W ekstremalnie

trudnych warunkach były przykłady graniczącego z fanatyzmem bohaterstwa: walka

załóg Węgierskiej Górki, Borowej Góry i Wizny, obrona Warszawy, Lwowa i Wybrzeża,

postawa Wołyńskiej BK w pierwszych dwóch dniach wojny, szaleńcza odwaga

kawalerzystów gen. Abrahama w odwrocie znad Bzury, bitność 11. Karpackiej DP w

Lasach Janowskich, odporność 1. DPLeg., zwanej przez Niemców z szacunkiem

"żelazną", odyseja zgrupowania KOP i GO "Polesie" i oczywiście twarda postawa 10.

Brygady Kawalerii Zmotoryzownej. Były też równie liczne przykłady niezrozumiałego

pozornie załamania całych jednostek, jak klęska 8. DP płk. Teodora Furgalskiego i 20.

DP Lawicza-Liszki w odwrocie spod Mławy czy rozejście się Wileńskiej BK płk.

Konstantego Druckiego-Lubeckiego na przeprawach przez Wisłę. Wiele zależało nie

tylko od umiejętności i woli walki dowódców, ale także momentu, w jakim nadchodził

kryzys. Rozprężenie i dezorganizacja zdarzały się bowiem częściej w pierwszym etapie

kampanii, gdzie pozornie szanse były bardziej wyrównane, niż w ciężkich walkach

odwrotowych pod jej koniec, kiedy zwykle bito się dla honoru, do wyczerpania

wszystkich możliwości, bez szans na sukces. Tłumaczyć to trzeba okrzepnięciem

wojska, które mniej nerwowo reagowało na nieprzyjacielskie samoloty i czołgi.

Pozytywni bohaterowie Września nie doczekali się zazwyczaj za życia należnego

uznania. W wojskowej ekipie gen. Sikorskiego szansę otrzymali przede wszystkim ci,

którzy nie mieli piłsudczykowskich powiązań i zjawili się dostatecznie szybko, aby objąć

nieliczne stanowiska. Na czele wielkich jednostek stanęli zatem zarówno Prugar-Ketling

i Maczek, jak i gen. Rudolf Dreszer, który we wrześniu nie wykazał się niczym, a nieco

później również Paszkiewicz. Zdumiewa potraktowanie płk Eplera, który trafiwszy do

Francji jesienią 1940 roku, nie otrzymał żadnego przydziału, i przede wszystkim Orlika-

Rückemana, jednego z bohaterów kampanii 1939 roku, który daremnie (!) zabiegał o

przyjęcie do wojska. Z drugiej strony na niczym spełzło śledztwo w sprawie zachowania

Dęba-Biernackiego, który poniósł karę za próby politycznego frondowania w wojsku, a

nie za haniebną postawę na polu bitwy.

Zamysł polityczny dominował także w ocenach powojennych. W PRL gen. Rómmla, tylko

dlatego, że powrócił do kraju, nominowano do roli obrońcy Warszawy. Od pewnego

momentu ciepło pisano również o Kutrzebie, a potem o Kleebergu, ponieważ umarli

niejako "na czas" i nie zdążyli zaangażować się w polityczne działania powojennej

emigracji. Wielki dowódca września gen. Thommée żył w Polsce w nędzy i poniewierce.

Na emigracji w Londynie i Nowym Jorku także wyżej ceniono koteryjne powiązania i

polityczne układy niż rzeczywiste zasługi - wszak główną rolę grał tam Anders, który we

wrześniu, jak i potem pod Monte Cassino, nie okazał talentów na miarę oczekiwań,

podczas gdy Maczek i Szylling, najwybitniejsi polscy dowódcy tej wojny, pozostali na

dalszym planie.



Wyszukiwarka