03 Tam gdzie tańczą huldry

Bente Pedersen

TAM GDZIE TAŃCZĄ HULDRY...

1

Nie wiedziała, jak długo już idą. Nie wiedziała, gdzie się znajdują. Jedyne, z czego zdawała sobie sprawę, to zimno.

Myślała tylko o tym, żeby dzieci nie przemarzły. Na­stępnie żeby przeżyć. Ze względu na dzieci.

Miała już za sobą podobną podróż, ale wtedy sama by­ła małą dziewczynką.

Wtedy inni poświęcali się dla niej, choć tego nie rozu­miała. Poza tym podróżowała z ludźmi, którzy znali pła­skowyż, wiatr i chłód.

Wyprawa do Ruiji różniła się od obecnej pod każdym względem. Wtedy miała Mikkala.

Teraz również zmierzali na północ. Jeszcze dalej na pół­noc Ruiji - do krainy nad morzem, do północnej Norwegii.

Raija znowu była w drodze. Dokąd - nie wiedziała do­kładnie. Wiedziała tylko, co opuściła.

Tym razem stanowili niemałą grupę.

Dzieci. Reijo. Dwoje nowych przyjaciół z Finlandii: Taavi i Tarja. Mimo to serce Raiji wypełniała naga samot­ność, pozbawiająca ją wszelkiej nadziei i wszystkich ma­rzeń, jakie snuła do tej pory.

Z każdym kolejnym krokiem paliła za sobą mosty.

Zdawała sobie sprawę, że kraina na północy nad Mo­rzem Arktycznym jest ogromna. Być może nigdy więcej nie spotka Mikkala.

Z każdą milą zbliżała się do niego - a jednocześnie co­raz bardziej oddalała. Mikkal nic nie wiedział o tej wyprawie. Nadal sądził, że jego Raija mieszka w małej osadzie nad fiordem Lyngen.

Patrzyła przed siebie, ale widziała niewiele. Wiatr sma­gał twarz, wyciskał łzy.

Musiała przymykać oczy, cały świat stał się dwiema wą­skimi szparkami.

Świat, który mimo wszystko wydawał się nieskończe­nie mały. Za sobą mieli ścianę śniegu. Po bokach także. A w ich stronę, ciskane wiatrem, sypały się poziomo igieł­ki lodu i śniegu. Maleńkie, ostro zakończone noże. Policz­ki dawno już przestały piec.

Reijo nalegał, by często się zatrzymywali i szczypali skórę twarzy, pobudzając ją do życia.

Twarze, ręce i nogi najbardziej były narażone na od­mrożenie. Raija straciła czucie w stopach. Poruszały się. Niosły ją naprzód. Lecz ich nie czuła.

Policzki stały się lodowate. To jedyne, co mogła o nich powiedzieć. Dłonie spuchły i bolały.

Dobrze, że niosła Knuta. Przyciskała dziecko do piersi, grzejąc je własnym ciepłem. Inaczej maleńkie ciałko za­marzłoby na śmierć.

Zawiązała szal w ten sposób, że chłopczyk leżał w nim bezpieczny. Dzięki temu odrobinę odciążyła ręce.

Trzymiesięczne dziecko nie waży wiele, ale nawet taki ciężar staje się odczuwalny, jeśli trzeba go dźwigać przez cały dzień, w taką pogodę, na którą nikt dobrowolnie nie wychodzi z domu.

Reijo i Taavi kroczyli na przedzie. Brnęli po kolana w śniegu i niemal wlekli za sobą konia, który ciągnął na sa­niach tę odrobinę doczesnego dobra, jakie posiadali, i dwo­je starszych dzieci. Maja i Elise musiały jednak od czasu do czasu iść pieszo. Nie dlatego, żeby ulżyć zwierzęciu, ale że­by nie zmarzły i całkiem nie skostniały z zimna.

Musiały się ruszać, w przeciwnym razie nabawiłyby się odmrożeń. Serce Reijo się ściskało, kiedy mimo gwałtow­nych protestów dziewczynek kazał im wysiadać z sań w śnieg, który sięgał dzieciom prawie do pasa.

Elise płakała cicho, a Maja krzyczała w głos. Bardziej okrutne ze strony Reijo byłoby jednak pozwolić malu­chom siedzieć spokojnie i czekać, aż mróz niepostrzeże­nie wykradnie im czucie w rękach i nogach - a w końcu być może pozbawi je życia. Odpowiadał za tę małą gro­madkę. Odgrywał w pewnym sensie rolę przywódcy.

Odpowiedzialność niczym ołów ciążyła na barkach dziewiętnastolatka. Bał się, że zadymka sprowadzi ich z właściwej drogi. Zacisnął zęby, aż zabolały go szczęki. Musieli iść dalej. Zatrzymanie się teraz groziłoby śmiertel­nym niebezpieczeństwem - tu, gdzie za dach mieli niebo, którego nawet nie mogli zobaczyć.

Oznaczałoby to rezygnację i zdanie się na nieprzychyl­ną naturę, aby ostatecznie się z nimi rozprawiła.

Nie po to obrali kurs na północ, żeby umrzeć. Mieli rozpocząć nowe życie. A on - młody chłopak z lasów po­łudniowo - wschodniej Finlandii, roił śmiałe marzenia. Ma­rzenia o czymś lepszym. Marzenia o żółtym metalu, któ­ry niejednego mógł doprowadzić do szaleństwa.

O złocie, którego pokłady, jak mówiono, znajdują się w Ruiji, w owej północnej krainie nad morzem. Teraz nie pozostało mu nic oprócz marzeń. Mógł nimi przynajmniej wypełnić myśli.

Raija od dawna stanowiła część jego pragnień, jednak wyraźnie dała do zrozumienia, że nie może mu ofiarować nic więcej oprócz przyjaźni. Reijo nieustannie starał się to zaakceptować.

Przyjął na siebie odpowiedzialność za niewielką rodzi­nę Raiji, kiedy jego najlepszy przyjaciel, Kalle Elvejord, zginął w zeszłym roku podczas połowów w Finnmarku. Reijo postanowił towarzyszyć jej i dzieciom do miejsca, gdzie mogłaby rozpocząć nowe życie.

Sam jednak stworzony był do tułaczki. Z myślą o żółtym metalu, który z pogardzanego Fina, mówiącego źle po norwesku, mógłby uczynić wielkiego pana. Również w Ruiji.

Obrócił się bokiem do wiatru i pociągnął mocno konia za postronek.

- Pójdziesz ty, nędzna szkapo! - warknął, tak żeby nikt nie słyszał.

Przez cały czas walczyli ze śniegiem i wiatrem. To ist­ny Ragnarokk, koniec świata.

Sami wydawali się tacy mali wobec sił natury.

Ktoś chwycił Reijo za ramię i chłopak niechętnie się za­trzymał. Musieli iść. Nie mogli ciągle robić postojów, bo łatwo ulegliby pokusie, by odpoczywać więcej - i więcej, i więcej...

Taavi spojrzał na przyjaciela z desperacją w oczach. Z całej twarzy widoczne były tylko szare oczy. Resztę skrywała skórzana czapka i wełniany szal, owinięty wokół głowy dla ochrony przed mrozem.

Mężczyzna coś powiedział, lecz Reijo nie dosłyszał ani słowa.

Taavi rozchylił szal, żeby odsłonić usta, i wskazał do ty­łu ręką w zesztywniałej rękawiczce.

- Raija - krzyknął, Reijo ledwie go słyszał. - Nie ma ich. Raija i mały...

Reijo dłużej nie słuchał. Poprosił towarzysza, by został przy koniu. Przypilnował go. Starał się utrzymać własne ciepło i zadbał o Tarję i dzieci.

Sam natomiast poczłapał z powrotem drogą, którą, jak sądził, przyszli. Z trudem rozpoznawał ślady, śnieg szyb­ko je zacierał. Ale Raija i Knut tam gdzieś zostali.

A bez nich nigdzie nie pójdzie.

Wiatr wiał w plecy Reijo, lecz było ciemno, a nieustająca zamieć śnieżna bynajmniej nie poprawiała widoczności. Mógł przejść w odległości kilku metrów od Raiji i jej nie zauważyć.

Wiatr niezmordowanie próbował zasypać go płatkami, które nabierały dużej prędkości, zanim spoczęły na szero­kich ramionach niewysokiego, lecz silnego Fina. Reijo wiele razy znajdował się zaledwie parę centymetrów od zlodowaciałej skorupy i śnieżnych zasp, lecz jakimś cu­dem udało mu się utrzymać na nogach.

- Raija! - krzyczał całą siłą płuc. Zwątpienie graniczyło z paniką. Nie mógł teraz stracić dziewczyny, nie tutaj, w tym białym piekle, które szalało wokół. - Raija!

Jego głos brzmiał zgrzytliwie jak zardzewiałe żelastwo, lecz on nie przestawał wołać. Od czasu do czasu przekli­nał w duchu:

Przeklęty uparciuch! Nie mogłaś jeszcze trochę wytrzy­mać? Czy ktoś inny nie mógł ponieść małego? Czy sam nie pytałem cię wiele razy właśnie o to? Co za krnąbrne babsko, zawsze musi zrobić na przekór. Kiedy cię znajdę, przemówię ci do rozumu... Raija! RAIJA!

Rzucił parę soczystych przekleństw po fińsku. Podzia­łały jakby oczyszczająco na jego umysł. Dały upust wście­kłości, strachowi i panice.

- Raija! Raija! Zatrzymał się, stanął pochylony do przodu na szeroko rozstawionych nogach, chwiejący się ze zmęczenia i popy­chany przez wiatr, który ciągle chciał go powalić. Przez cały czas musiał walczyć, by się nie przewrócić.

Czyżby słyszał jakiś dźwięk?

Czy to tylko wiatr? Czyjś głos?

Nasłuchiwał, trudno jednak z pewnością powiedzieć, co go zatrzymało.

Ponownie nabrał powietrza i zawołał jej imię. Nasłu­chiwał. Każdy mięsień jego ciała drżał z napięcia.

Dobiegł go znowu - ten dźwięk.

To nie wiatr. Wiatr świszczał i wył pustym głosem Mo­rza Arktycznego, gwizdał pośród trzasków lodu i śmiał się głucho oddechem z bieguna północnego.

Wiatr nie miał w swoim słowniku „Reijo”. Chłopak nie usłyszał więcej niż „...jo”, lecz miał pewność, że ktoś wo­ła jego imię.

Próbował ustalić, skąd dochodził dźwięk, wydawało mu się, że wie, i ruszył dalej. Zatrzymywał się co drugi metr i krzyczał imię Raiji. Nasłuchiwał. Usłyszał wyraźnie w odpowiedzi jej głos. Powlókł się dalej. Potykał się o wła­sne nogi, lecz się nie poddawał. Musi ją odnaleźć.

Zamrugał oczami, przetarł je. Płatki śniegu kładły się na powiekach, tworząc perełki lodu, przez które trudno by­ło cokolwiek zobaczyć. Reijo miał nadzieję, że odnajdzie powrotną drogę do konia i sań.

- Raija! - krzyknął, napełniwszy płuca powietrzem tak zimnym, że poczuł ból w piersiach. Wiatr zapierał mu dech i zasypywał śniegiem twarz, na której malowała się rozpacz.

- Tutaj - powiedział tuż obok czyjś glos. A raczej pisnął.

Reijo postąpił parę kroków naprzód, potem w bok - do­strzegł przed sobą jakąś nieco ciemniejszą plamę i upadł na kolana przed skuloną postacią.

Czuł, że jest przemarznięty i zmęczony, lecz szczęście, które go wypełniło, kiedy obejmował Raiję i Knuta, prze­słoniło wszystko.

Po chwili wybuchnął:

- A niech cię wszyscy diabli, Raija! Przez twój upór zna­leźliśmy się w niebezpieczeństwie! Mogłem cię szukać przez całą noc, a tamci, czekając na nas, zamarzliby tym­czasem na śmierć...

Jego usta, suche i spękane, tuliły się do jej policzka, skrawka chłodnej skóry, wystającego spod chusty, owinię­tej wokół głowy i częściowo osłaniającej twarz.

Złość Reijo wynikała ze strachu, którego nie chciał oka­zać. Łzy ulgi mieszały się z lodem na rzęsach i topiły za­marznięte krople.

Wilgoć wsiąkała w wytarte wełniane spodnie, które przymarzły do skóry.

Podniósł się niezgrabnie i pomógł Raiji się dźwignąć. Dziewczyna ledwie żywa dosłownie opadła na niego, opar­ła się, potrzebowała go, jego siły i ciepła.

Dziecko kwiliło przez cały czas. To przynajmniej zna­czyło, że żyje. Reijo dziękował Stwórcy.

Otoczył Raiję ramieniem i ruszył z powrotem po swo­ich własnych śladach, których prawie już nie było widać.

Teraz szło się dwa razy trudniej. Raija ledwie trzymała się na nogach, a wiatr wiał prosto w twarz. Stanowił jed­nak pewnego rodzaju drogowskaz - jeżeli pójdą pod wiatr, być może trafią do pozostałych.

Jeżeli się pospieszą, śnieg nie zdąży zasypać śladów.

Raija podążała bezwiednie za Reijo, zdając się na jego wytrzymałość i siłę. Nie była w stanie wydobyć słowa. Usta miała zdrętwiałe z zimna. Włosy pod chustą tworzy­ły na czole zamarznięte kosmyki. Wszystko wydawało się lodowato zimne. Zimne. Lód - lód - lód...

Nie mogła zebrać myśli. Zdawała sobie niejasno spra­wę z obecności Reijo. Czuła w ramionach niemowlę. Kur­czowo trzymała malca, lecz robiła to odruchowo.

Wydawało się, jakby ręce przymarzły do dziecka. Raija nie uświadamiała sobie, że została z tyłu i upadła, nie wie­działa o tym.

Wszystko znalazło się na pograniczu mroku, przeraża­jącego i wiecznego, lecz również kuszącego - i bliskiego.

Niebezpiecznie bliskiego.

Chciała już zamknąć oczy i pozwolić się ogarnąć ciemno­ści, lecz pojawił się Reijo i wyrwał ją z otchłani, więc podą­żyła za nim. Ku życiu. Ku zimnu. Jeszcze większemu zimnu.

Reijo czuł się zupełnie wyczerpany, kiedy wreszcie do­tarli do małej grupy osób przytupujących w miejscu na śnie­gu przy koniu i saniach. Ganiam tam i z powrotem, do dia­bła, pomyślał i zawirowało mu przed oczami. Zachwiał się z Raiją w ramionach, wydawało mu się, że ujrzał przed so­bą przynajmniej dziesięć osób, lecz nie mogło tu być niko­go więcej poza Taavim i Tarją z dwiema dziewczynkami.

Przyjaciele nie odezwali się ani słowem, ale Reijo miał wra­żenie, że dostrzegł w ich twarzach zgodne „chwała Bogu”.

Wiatr trochę ucichł. Na tyle, że mogli stać spokojnie, lecz nie na tyle, by mogli zatrzymać się na odpoczynek pod gołym niebem. I nie na tyle, by zdecydować się na dal­szą wędrówkę w sytuacji, kiedy Raija tak bardzo osłabła.

Taavi powiedział to, o czym wszyscy myśleli:

- Ona nie może iść dalej. Musimy zagrzebać się w ja­kiejś zaspie.

Reijo tylko skinął głową i posadził Raiję w saniach, otu­lając ją i dziecko skórami.

Oczy dziewczyny były szkliste. Otwarte, lecz dziwnie nieobecne. Reijo wziął Maję na ręce i zaczął brnąć na­przód. Szedł jako pierwszy.

Śnieg zelżał. Wiatr nie wył już tak przejmująco. Jakby wstrzymał oddech.

Koń nadal stał w miejscu.

Reijo zirytowany pociągnął za postronek, lecz zwierzę po­trząsnęło tylko łbem i nie ruszyło do przodu. Przebierało no­gami i kiwało swą wielką głową, zwracając oczy ku Reijo.

- No chodź - zachęcał Reijo, pociągając trochę łagodniej. Jeśli groźby nie pomogły, może poskutkuje prośba.

Koń pozostał jednak głuchy i ślepy. Uparcie stał w miej­scu.

Taavi przeszedł obok Reijo; wydeptał świeży ślad na białym bezbrzeżnym morzu leżącym przed nimi.

Po chwili wrócił biegiem. Jego oczy błyszczały. Mocu­jąc się z szalem, zasłaniającym twarz, zawołał:

- Chata! Niedaleko stąd stoi chata! Możemy tam odpo­cząć.

- A ludzie? - spytał Reijo z niedowierzaniem, lecz otrzy­mał odmowną odpowiedź. - Gdybyśmy tylko mogli ru­szyć tego nieznośnie upartego konia - mruknął.

Pociągnął, a Taavi pchał od tyłu. Wspólnymi siłami uda­ło im się zmusić niechętne zwierzę do ruchu.

Chata znajdowała się kilkaset metrów od miejsca, gdzie się przed chwilą zatrzymali.

Wykopali w śniegu coś w rodzaju tunelu między do­mem a potężną zaspą, tak że ich niewysoki koń mógł zna­leźć tam schronienie. Chata osłaniała od wiatru, a tunel przed największym mrozem. Reijo pomyślał, że przydało­by się jeszcze trochę siana.

Na saniach została resztka tego, na które się wymieni­li, kiedy ostatnio dotarli do stałego gospodarstwa. Od tam­tej pory minęło sporo czasu.

Reijo, pełen obaw, dał koniowi wszystko. Miał nadzie­ję, że wkrótce znowu spotkają ludzi.

Taavi i Tarja zdołali tymczasem odśnieżyć wejście. Wraz z dziewczynkami weszli do chaty. Ich zmęczone glo­sy nabrały ciepła.

Reijo odwinął skóry okrywające Raiję i ostrożnie wziął ją na ręce.

Powoli odwróciła ku niemu twarz. Jej oczy wydawały się całkiem pozbawione wyrazu.

Reijo pośpiesznie wniósł dziewczynę do środka. Czuł się niezmiernie szczęśliwy, że znaleźli tę opuszczoną cha­tę. Raiję bowiem niewiele dzieliło od śmierci.

Kiedy przyzwyczaił oczy do ciemności, obejrzał po­mieszczenie, w którym się schronili.

Ściany z okrąglaków, zamknięte otwory okienne, pro­ste palenisko i bardzo oszczędne umeblowanie - stół i pa­rę ław, niezbyt solidnych.

- Tu jest drewno - zauważył Taavi zdumiony. Zaczął grzebać pod ubraniem w poszukiwaniu krzemienia, który należał do jego najcenniejszych skarbów.

Uklęknął przy palenisku, próbując rozniecić ogień.

Tarja troskliwie objęła Raiję, która opadła bezwładnie, kiedy Reijo posadził ją na ławie. Musiał ją jednak na chwi­lę opuścić, by wnieść żywność, skóry i najważniejsze rze­czy. Suche ubranie. Coś, na czym mogliby się położyć.

Znalezienie schronienia poprawiło sytuację, lecz zmar­twienia nadal odbijały się na czole Reijo. Okalały je ni­czym zaciskająca się żelazna taśma.

Mimo wysiłków Taaviego na początku pojawiło się wię­cej dymu niż ognia. D r e w n o , starannie poukładane wzdłuż ścian, nie było chyba tak suche, jak sobie wyobrażali.

Prawdopodobnie drewniany dom również nie był zbyt szczelny, ale na pewno lepszy od panującego na zewnątrz mrozu. Kiedy ogień po pewnym czasie porządnie się roz­palił, zrobiło się jasno.

Chata składała się z jednej izby. Klepisko i proste, znisz­czone ściany z drewnianych bali. Wzdłuż jednej z niskich ścian oprócz drewna zgromadzono torf. Nie powinno za­braknąć ciepła.

Reijo i Taavi rozdzielili pomiędzy siebie skóry. Reijo przemilczał fakt, że dwiema przykrył konia. Pomyślał, że zwierzę również nie powinno marznąć. W swym sercu miał szczególne miejsce dla istot pozbawionych daru mowy.

Tarji udało się wyswobodzić niemowlę z kurczowego uchwytu Raiji. Dziewczyna usiadła przy palenisku, nucąc ci­cho nad delikatnym policzkiem dziecka. Reijo rozpoznał jed­ną z piosenek, którą zwykle śpiewała mu matka w czasach tak odległych, że przesłaniała je zasłona nierzeczywistości.

Parę razy szybko zamrugał. Ręce zaczynały się rozgrze­wać. Palce poruszały się lżej i szybciej.

Najpierw dzieci, pomyślał, starając się nie patrzeć na Raiję. Siedziała dziwnie spokojna na ławie, oparta o zim­ną ścianę. Pogrążona w swym własnym świecie.

Maja popłakiwała, kiedy Reijo ściągał z niej sztywne kumagi. Masował jej nogi, kazał też Elise zdjąć buty i po­cierać stopy, tak jak sam to robił córeczce Raiji.

Elise miała zaledwie pięć lat, ale była najstarszym dziec­kiem i musiała radzić sobie sama w większym stopniu niż malutka, niespełna dwuletnia Maja.

Nóżki dziecka zaróżowiły się i Reijo uznał, że wystar­czy już masażu. Mimo energicznych protestów zdjął z ma­łej liczne warstwy ubrania.

- Zaraz będzie ciepło - tłumaczył, zagryzając zęby i od­pierając uderzenia malutkich rączek.

Maja uspokoiła się nieco, kiedy założył jej na gołe cia­ło wełnianą koszulkę. Na skórze pojawiła się już gęsia skórka.

Z pewnością najgorszy chłód zostawili na zewnątrz, lecz wiele jeszcze brakowało, by w tej nieszczelnej chacie zapanowało przytulne domowe ciepło.

Maja dostała suche skarpety i grubą kurtkę. Kątem oka Reijo dostrzegł, że Elise bez nakazu sama zdjęła sztywne, mokre ubranie i znalazła inne.

Szybko przesunął ręką po jej długiej ciemnoblond grzywce.

- Mądra dziewczynka - rzekł z uznaniem. Odpowiedziało mu łagodne spojrzenie niebieskich oczu i zawsty­dzony uśmiech.

Czuł wyrzuty sumienia, lecz przez cały czas myślał o Raiji. Miał tak mało czasu.

Trochę może zbyt szorstko wepchnął dziewczynki mię­dzy dwie skóry, prosząc, by przytuliły się do siebie.

W ten sposób przez jakiś czas utrzymają ciepło.

Tarja zajmowała się niemowlęciem, które z zadowole­niem przyjmowało jej czułą opiekę.

Reijo spojrzał na Taaviego, który nie odrywał wzroku od swej kobiety z dzieckiem, dzieckiem Raiji.

Szare oczy jakby pociemniały. W tym spojrzeniu tkwi­ło coś smutnego i niezgłębionego. Może ci młodzi nie mo­gli mieć potomstwa?

Reijo nie zastanawiał się nad tym dłużej. Najważniej­sze, że sam nie musiał zajmować się Knutem. Nie miał po­jęcia o niemowlętach, z ulgą pomyślał o tym, że Tarja zdję­ła z niego ten ciężar.

Objął Raiję. Wydawała się tak potwornie zimna i prze­marznięta. Taka bezwładna, choć sprawiała wrażenie przy­tomnej. Oczy miała szeroko otwarte, lecz spojrzenie było puste.

Reijo potrząsnął dziewczyną, by się ocknęła. Przestra­szył się, jej ciało ciążyło w jego ramionach - jak martwe.

Po chwili się opanował, głaskał czule zimny policzek. Skóra na twarzy była szorstka, a wiedział, jak potrafiła być miękka i gorąca. Ujął w swe dłonie głowę Raiji. Próbował uchwycić puste spojrzenie spod ciemnych rzęs. Popatrzył prosto w jej oczy, lecz nie zareagowała.

Bał się.

Widział, że całkiem skostniała z zimna i jest jakby po­zbawiona życia. Jak szalony zaczął ściągać z niej ciężkie ubranie. To przez nie była taka zimna. Zmarznięta i chora.

Przemoczone wierzchnie ubranie zaczęło tajać. Okry­wało dziewczynę niczym sztywna skorupa.

Reijo zastanawiał się, od jak dawna Raija tak cierpiała. Jak długo tak potwornie marzła, nie skarżąc się jednak ani słowem.

Poprosił Taaviego, by podał mu sakwę z suchymi ubra­niami. Uznał, że nie czas na ceregiele i delikatność. Rozebrał Raiję do naga i zaczął nacierać jej niemal martwe ciało cien­ką wełnianą chustą z pięknymi frędzlami. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to część jej odświętnego stroju.

Taavi odwrócił się plecami, starając się zachować dys­krecję. Reijo uśmiechnął się gorzko i zaczął Raiję z powro­tem ubierać. Potem wziął ją znowu w ramiona. Nie czuł nawet, że sam jest przemarznięty do szpiku kości i że je­go rzeczy przylgnęły do ciała.

Nie myślał c tym, że tak jak inni powinien się przebrać.

Przytulił twarz do zmierzwionych włosów Raiji, prze­suwał po nich ustami, szepcząc czułe słowa. Kołysał ją de­likatnie w objęciach. Jak dziecko. Muskał wargami jej ucho. Całował najdroższy policzek i słabo pulsującą skroń.

- Raija, Raija... - szeptał w desperacji.

Jedynie oczy dodawały blasku bladej, pozbawionej ko­lorów twarzy. Lecz stanowiły jakby lustro - odbijały jedy­nie otoczenie, a nie to, co się działo w duszy.

Tymczasem Tar ja i Taavi ugotowali rzadką kaszę z wo­dy i jęczmienia. Posiliła ona i rozgrzała zmęczone ciała - przynajmniej na pewien czas. Mięso, które ze sobą przy­wieźli, woleli oszczędzić. Nie wiedzieli, jak długa czeka ich jeszcze droga, nie wiedzieli też, czy łatwo przyjdzie im zdobyć więcej mięsa i ryb.

Przyrządzili jednak bulion na kości, przyjemnie było się napić gorącego napoju.

Dawał złudzenie posiłku mięsnego i sycił prawie tak sa­mo dobrze jak kasza.

Dziewczynki zasnęły po jedzeniu. Objęte nawzajem rączkami. Przedstawiały istny obrazek zgody i błogiego spokoju. Lecz ów obraz był zwodniczy. Reijo zauważył niechęć Mai do Elise. Braciszka zaakceptowała, lecz Elise traktowała jak obcą, która wkradła się do ich rodziny.

Maja co prawda była jeszcze maleńka, lecz wiedziała, czego chce.

W dodatku zawsze kochano ją i rozpieszczano, i na nią przede wszystkim zwracano uwagę.

Niełatwo dzielić się miłością bliskich z innymi. Tym bardziej z przybraną siostrą.

Reijo wiedział, że musi uważać na obie dziewczynki.

Ciało Raiji wydawało się już cieplejsze, jakby bardziej miękkie. Tarja przyniosła baranicę i ostrożnie ułożyła ją na wąskich ramionach Raiji. Reijo poprawił skórę, by szczelniej przylegała. Podziękował Tarji spojrzeniem - zo­baczył, że zmieniła ubranie; nawet nie zauważył, kiedy.

Przytulił Raiję, przytulił tak mocno, że jęknęła cicho. Omal nie krzyknął z radości. Przesunął ostrożnie i łagod­nie dłonią po jej ślicznych włosach, które w tej chwili nie były może tak piękne jak zwykle. Raija poruszyła się. Uniosła głowę. Ściągnęła brwi. Zwróciła się ku Reijo, wła­ściwie na niego nie patrząc.

Jej głos brzmiał dziecinnie i cienko. Przytuliła się moc­niej do przyjaciela.

- To nie jest dobre miejsce, Mikkal - powiedziała i za­mknęła oczy.

Dopiero wtedy Reijo spostrzegł, że jest mu zimno.

- Tarja - rzekł ochrypłym głosem i zamilkł, szukając słów. Minęło trochę czasu, zanim je znalazł. - Czy mo­żesz... czy mogłabyś...?

- Posiedzieć przy niej? - spytała łagodnie dziewczyna z Tornea. - Dobrze. Pomyśl o sobie, Reijo. Rozgrzej się trochę!

Ostrożnie usiadła na ławie obok Raiji i objęła ją, grze­jąc własnym ciepłem.

- Śpi - odezwała się cicho, kiedy Reijo zdejmował kurt­kę. - Tylko śpi.

Reijo poczuł ulgę. Jednak od chłodu, który ściskał jego serce, trudniej się było uwolnić.

Najchętniej pozwoliłby się Raiji wyspać. Była wyczer­pana, należał się jej odpoczynek.

Ale niemowlę płakało z głodu, Raija nadal karmiła je piersią. Zanim wyruszyli w tę trudną podróż, mówiła ze śmiechem: „Nie będziemy musieli się troszczyć o jedzenie dla niego”.

Knut krzyczał wniebogłosy.

Tarja próbowała wcześniej dać mu kaszy, lecz bez po­wodzenia. Malec nigdy jeszcze nie jadł nic podobnego. Przyzwyczajenie go do nowego pokarmu nie będzie łatwe.

Doskonale to rozumieli, choć nie przywykli do małych dzieci i ich potrzeb.

Raija spała.

Kiedy się obudziła, nie pomyliła już Reijo z Mikkalem. Jej wzrok miał jednak w sobie coś z poprzedniego strachu.

A usta wyszeptały identyczne ostrzeżenie jak to, które mamrotała nieprzytomna do kogoś przebywającego gdzieś daleko:

- To nie jest dobre miejsce.

Nadszedł ranek - z taką samą niepogodą. Wszyscy jed­nak czuli się wypoczęci, rozgrzani i najedzeni. Tę różnicę dało się zauważyć. Nawet Raija doszła do siebie.

Jej oczy zdradzały jednak czujność. Wiele razy podcho­dziła do drzwi, wyglądała na zewnątrz, ale nie widziała nic więcej niż pozostali: tylko śnieg. Ścianę śniegu ciskanego ku nim przez wiatr.

- Coś tu jest nie tak - mruknęła raz pod nosem, tak że Reijo ją usłyszał. Nie rozumiał, co miała na myśli. Wyda­wało mu się, że ten dom to prawdziwe błogosławieństwo dla nich wszystkich.

Raija nie wyrażała na głos swoich wątpliwości. Jej za­chowanie raniło Reijo.

Kiedy w ciągu dnia wiatr ucichł, Taavi zapragnął ode­tchnąć świeżym powietrzem i ujrzeć niebo nad głową.

- Pójdę zastawić sidła - odezwał się. - I tak nie ruszy­my się stąd wcześniej niż jutro rano. Może do tego czasu uda się złapać jakieś ptaki.

- Tylko nie idź na lewo - ostrzegła go Raija. W jej gło­sie brzmiała powaga.

Reijo podniósł wzrok.

Siedział z Mają na kolanach i uczył ją wyliczanki kosi - kosi - łapki. Elise przykucnęła tuż obok, trzymając w ramionach Knuta. Jej niebieskie oczy śledziły z uwagą ręce Reijo i Mai.

Kiedy Maja się zmęczyła, Reijo musiał uczyć Elise tej samej zabawy. Maja naturalnie była dla niego kimś szcze­gólnym, ale musiał traktować obie dziewczynki jednako­wo. Elise zaznała już wiele bólu w swoim życiu. Nie mo­gła pozostawać w cieniu Mai, niezależnie od tego, czego domagała się ta ostatnia.

- Tylko nie na lewo - powtórzyła Raija. Miała na my­śli drogę, którą przyszli.

Taavi spytał:

- Dlaczego nie? Co złego jest w tym miejscu? Raija odgarnęła z czoła kosmyk włosów i odparła z uda­wanym spokojem, nie chcąc nazbyt dramatyzować:

- Nie idź tam. Nic tam nie znajdziesz. Po prostu wiem. Mieszkałam na płaskowyżu przez prawie pięć lat. Znam dobrze tutejsze życie. Tam nie ma ptaków. Ani zwierząt. Nikt tam nie chodzi...

- Co przez to rozumiesz? - spytał Reijo ostrym tonem. Uśmiechnęła się blado.

- I tak nie wierzysz w takie rzeczy...

- Nie możesz tak po prostu zacząć o czymś mówić i nie kończyć - upierał się Reijo.

Poprzedniego dnia, kiedy Raija znalazła się na granicy utraty świadomości, doświadczyła czegoś dziwnego. Nie dawało jej to spokoju.

- Dobrze - odparła krótko. - Ale nie zarzucajcie mi po­tem, że chcę was straszyć. Sami o to prosiliście. Możecie wie­rzyć lub nie. Opowiem tylko o rzeczach, które widziałam. W które wierzę... - Jej twarz spoważniała. - Są takie miejsca na płaskowyżach, które pozostały całkiem dzikie. Zupełnie dzikie. Na zawsze. Miejsca, gdzie w żadnym wypadku nikt nie powinien zbłądzić. Są to obszary, na których nie posta­ła noga żadnej z istot dwu - lub czworonożnych. Kiedyś...

- Płaskowyż jest wystarczająco duży - zauważył sucho Reijo, za co Raija odpłaciła mu groźnym, gniewnym spoj­rzeniem.

Natychmiast zamilkł. Właściwie nie chciał jej zranić swą nieufnością. Po prostu odwdzięczył się pewnego ro­dzaju dziecinną zemstą. Zemstą, której być może nawet nie zauważyła.

- Płaskowyż rzeczywiście jest duży. Dobrze o tym wiem. Mieszkałam tu. I widziałam takie miejsca już przed­tem, Reijo. Są martwe. Dla wszystkich żyjących ludzi i zwierząt. To połacie pełne całkiem innych sił niż te, któ­re jesteśmy w stanie zrozumieć. Sił o wiele potężniejszych, niż te, którymi my żywi rozporządzamy. Nikt żywy nie może przekroczyć ich granicy. To niebezpieczne. Zostanie wypchnięty, powstrzymany przez coś potężnego i wielkie­go. Przez coś, co znajduje się po drugiej stronie naszego świata. Widziałam, jak szamani próbowali zaklinać takie miejsca, jak próbowali zdobyć trochę owych nadprzyro­dzonych sił tam zamieszkujących, lecz nawet im się nie udało. Nikt nie może wejść na teren nieziemskich mocy, na uroczysko... na miejsce, gdzie tańczą huldry...

- Miejsce, gdzie tańczą huldry? - szepnęła Tarja, spoglą­dając na Taaviego wystraszonym wzrokiem. - Proszę, nie chodź tam!

Taavi otrząsnął się z ogarniającego go strachu i popa­trzył na Raiję.

- Gadać to ty potrafisz, Raija. W mówieniu jesteś dia­belnie dobra. Zresztą i tak nie zamierzałem iść w tamtym kierunku. Choć nie wiem, czy wierzyć twoim bajkom...

Wzruszył lekceważąco ramionami i poszedł - zapew­niwszy jeszcze raz Tarję, że nie zbliży się do tak zwanego uroczyska.

- Powinnaś bardziej uważać na to, co mówisz, i nie stra­szyć dzieci - mruknął Reijo po fińsku.

Zarówno Maja, jak i Elise znieruchomiały z szeroko otwartymi oczami i nastawionymi uszami. Maja nie bar­dzo rozumiała, o co chodzi, lecz Elise siedziała jak zacza­rowana. Chłonęła każde słowo.

- Sam o to prosiłeś - odparła Raija. - Poza tym to na­prawdę nie jest dobre miejsce. Czy nie zastanawiałeś się, dlaczego ta chata jest pusta? Dlaczego ktoś wyjechał, zo­stawiając cały zapas opału na zimę?

Reijo nie odpowiedział. Wprawdzie też go to niepokoiło, ale nie myślał o tym. Dopóki Raija o tym nie wspomniała.

Miejsce, gdzie tańczą huldry?

Obruszył się. Nikt nie będzie mu opowiadał o jakichś przesądach i nadprzyrodzonych siłach. Obiema nogami stal mocno na ziemi i nie wierzył w nic, czego nie mógł zobaczyć, usłyszeć lub dotknąć. Raija miała zbyt bujną wyobraźnię, ot co. Lecz to do niej niepodobne, żeby jakieś wymysły zawładnęły nią do tego stopnia. Podróż okazała się chyba zbyt męcząca. Biedna mała!

Taavi wrócił dopiero po kilku godzinach, Tarja bardzo się o niego martwiła.

To z powodu słów Raiji, pomyślał Reijo trochę poiryto­wany. Kobiety zawsze wyobrażają sobie najgorsze. A jeże­li to najgorsze wiąże się jeszcze z czymś niepojętym, po pro­stu rozkoszują się tym - z radością mieszaną ze strachem.

Taavi nie przyszedł z pustymi rękami. Nie dosłownie; to znaczy nic w nich nie niósł, przyniósł za to krzepiące nowiny.

- Trafiliśmy prosto do nieba - oznajmił, promieniejąc radością i zakręcił w powietrzu swą drobną, szczupłą żo­ną. W tym momencie okazał więcej uczuć niż podczas ca­łej znojnej podróży.

- Wczorajszy dzień miał posmak czegoś wręcz przeciw­nego - zauważył Reijo.

- Nie rozejrzeliśmy się dobrze dookoła - roześmiał się Taavi.

Jego twarz wydawała się teraz młoda i szczera. Nie miał chyba tylu lat, jakby na to wskazywały bruzdy na policz­kach i zmarszczki wokół oczu. Raija oceniała, że pewnie dobiega trzydziestki - w tej chwili jednak zmieniła swój sąd, uznając, że ten szczupły Fin może mieć niewiele po­nad dwadzieścia lat.

Nędza i ciężka praca mogą uczynić ludzi starszymi niż lata, które upłynęły.

- Zobaczyliśmy tylko tę chatę - mówił z entuzjazmem Taavi. - Cały świat wydawał się biały przez tę przeklętą burzę. Wszystko znajdowało się pod osłoną śniegu. Gdy­bym nie musiał odetchnąć świeżym powietrzem, siedzie­libyśmy tu i myśleli, że nic lepszego nie mogło nas spo­tkać...

- A czy tak nie jest? - spytała Raija. - Co takiego zna­lazłeś?

- Ubierzcie się i chodźcie zobaczyć sami! - Taavi był oży­wiony jak dziecko. I równie niecierpliwy. - Nie wieje już tak bardzo. Zarzućcie tylko coś na ramiona. To niedaleko. Dzieci dopilnują się same przez ten czas, prawda, maluchy?

- Maja chce zobacyć!

- Zostaniemy - zaproponowała cicho Elise. - Pobawię się z Mają w łapki. A Knut przecież śpi.

- Mądra dziewczynka! - Taavi poczochrał Elise po wło­sach i pociągnął za sobą Tarję. Reijo i Raija wymienili spojrzenia. Reijo wzruszył ramionami i zarzucił na siebie kurtkę. Raija owinęła się szalem i ruszyła za pozostałymi.

Taavi miał rację, już tak bardzo nie wiało. Śnieg padał cicho dużymi, ciężkimi płatkami, nie smagał skóry niczym batem.

Taavi i Tarja znajdowali się już daleko. Taavi biegł, cią­gnąc za sobą dziewczynę. Przeszkadzała jej ciężka spódni­ca i z trudem nadążała.

- Udał się jednak w dobrym kierunku - odezwała się Raija do przyjaciela. Szli w prawą stronę od chaty w tem­pie znacznie spokojniejszym niż tempo tamtych dwojga. Taavi i Tarja stali już od dłuższego czasu na wzniesieniu, czekając, aż Raija i Reijo do nich dołączą.

- Tylko spójrzcie! - rzekł Taavi z dumą w głosie. Był odkrywcą, pionierem.

Poniżej rozciągało się królestwo, które sam znalazł.

- O Jezu! - wyrwało się Reijo.

Raija chwyciła go za rękę i mocno ścisnęła.

Ujrzeli przed sobą pięć domów zbudowanych z drew­nianych bali - mniej więcej tej samej wielkości co chata, w której spędzili noc. Zobaczyli też coś w rodzaju stajni czy obory.

Domy leżały w niewielkiej kotlinie, osłonięte od niepo­gody z północy i z południa. Wiatry zachodni i wschodni mogły tam buszować do woli, lecz wichrów wiejących z dwóch pozostałych kierunków mieszkańcy nie musieli się obawiać. Za zabudowaniami znajdował się prawdopo­dobnie niewielki las liściasty, który teraz okrywały masy śniegu. Gdzieniegdzie wystawały pojedyncze gałęzie ni­czym palce wyciągnięte ku zimowemu niebu.

Zagłębienia na powierzchni świadczyły o tym, że przez dziedziniec niedawno przebiegł łoś.

- Wszędzie pusto - odezwał się Taavi, kiedy stali razem w milczeniu, zaskoczeni niespodziewanym widokiem. .­Zajrzałem do każdego domu. Są puste, wszystkie. W trzech z nich znalazłem meble i dość opału. W stajni nadal czuć zapach zwierząt. A siana wystarczy na długą zimę. Nawet gdybyśmy mieli więcej niż jednego konia...

Słowa Taaviego zawisły w powietrzu. Widzieli jego śla­dy prowadzące jak łańcuszki na śniegu - od domu do do­mu. Wszyscy wiedzieli, o czym myśli, a czego nie zasuge­rował wprost.

Reijo odchrząknął.

- Myślisz zatem... że powinniśmy się przenieść na dół? Taavi skinął poważnie.

- Bylibyśmy idiotami, gdybyśmy nie skorzystali z takiej szansy. W kotlinie stoją wolne domy i czekają na nas. Star­czy opału. Starczy siana dla konia. Obejrzałem teren dooko­ła. Myślę, że na tyle tu dziko, że zdobędziemy dość jedze­nia. Strumień nie całkiem zamarzł, tu i tam widać wyrwy w lodzie. Mamy więc wodę. Możemy mieć ciepło. Możemy zdobyć pożywienie. Dach nad głową przez całą zimę. Dzie­ciom ta podróż nie służy najlepiej...

Jego argumenty wydawały się słuszne.

Wszyscy czuli się zmęczeni. Stracili nieco pierwotnego zapału, trochę nadmiernej zuchwałości i marzeń, które wypełniały jeszcze ich dusze, kiedy opuszczali Skibotn, niewielką wioskę nad fiordem Lyngen. Podróż okazała się zupełnie inna i o wiele trudniejsza, niż sobie wyobrażali, chociaż wszyscy już kiedyś przedzierali się na północ. Ta­ka piesza wyprawa późną zimą to nie żarty.

Nie mieli określonego celu - zmierzali po prostu na pół­noc.

Napotkana opustoszała osada mogła stanowić stację końcową równie dobrze jak każda inna.

- Taak - rzekł Reijo ochrypłym głosem. Nie patrzył na Raiję. Czuł tylko, że mocniej ścisnęła go za rękę. Tak jakby chciała mu coś w ten sposób przekazać. - Co na to inni?

- My zostajemy - oznajmił Taavi zdecydowanie. Spoj­rzenie, jakie przesłał Tarji, mówiło, że nie ma co do tego żadnych dyskusji.

Tarja oświadczyła łagodnie i potulnie, że się z nim zga­dza. Uśmiechnęła się, najpierw do Taaviego, a następnie do dwójki przyjaciół.

- Zostajemy.

- Raija? - spytał Reijo, zatrzymując na niej wzrok. Dziewczyna zagryzła zęby, potrząsnęła głową, na dnie jej ciemnobrązowych oczu czaił się strach.

- Nie - odpowiedziała. - Nie chcę tu zostać...

- Decyduje większość? - Spojrzał po wszystkich pyta­jąco. Tarja i Taavi skinęli głowami.

Reijo wciągnął powietrze. Raija nie będzie zachwycona, ale tym razem miał odmienne zdanie. Po prostu jest teraz trochę podenerwowana.

Taavi ma rację. Wymienił wszystkie powody, przema­wiające za tym, żeby zostali. Tutaj mieli wszystko. Tylko głupcy wyruszyliby w dalszą drogę.

- Zgadzam się z Taavim. Zostajemy. W każdym razie na zimę. A wiosną zobaczymy...

Raija puściła jego rękę i złożyła dłonie na piersi. Spoj­rzała na Reijo z wyrzutem.

- Mówicie, że bylibyśmy idiotami, gdybyśmy stąd wy­jechali. A czy pomyśleliście, co się stało z ludźmi, którzy tu kiedyś mieszkali? Którzy zbudowali te domy... Dlacze­go je opuścili? Czy byli idiotami? Coś w tym jest...

- Ani słowa o jakichś zaklętych miejscach! - wycedził przez zaciśnięte zęby Reijo. - Spójrz na to rozsądnie, Raiju. Tu wszyscy będziemy bezpieczni. Mamy dom dla każ­dej rodziny. Mamy coś pewnego. Sama wiesz, że koniec zimy może być bardzo surowy.

- Chyba będę musiała ustąpić... Odwróciła się plecami i ruszyła z powrotem do chaty, w której nocowali.

Pozostała trójka tkwiła w miejscu, patrząc na wypro­stowane plecy pod szalem koloru tabaki. Rozpuszczone włosy Raiji powiewały na wszystkie strony. Jak czarne ptasie pióra.

Reijo wiedział, że to z powodu włosów Mikkal nazwał ją pieszczotliwie Małym Krukiem. Włosy dziewczyny rze­czywiście wyglądały jak pióra kruka na zimowym wietrze. Reijo nigdy się nie odważył zwrócić do niej tym imieniem. Przeniósł wzrok z Raiji na teren znajdujący się na lewo od chaty.

Uroczysko Raiji.

Przeniknął go dreszcz.

Teren nie wyróżniał się niczym szczególnym, wyglą­dał jak zwykłe pustkowie na płaskowyżu. Reijo nie mógł się dać zastraszyć jakimś fantazjom. Nie widział w tym miejscu nic niezwykłego - nic więcej niż w opustoszałych domach.

- Natychmiast się przeprowadzamy - rzucił stanowczo, a Taavi i Tarja nie mieli nic przeciwko temu.

Niechęć Raiji z pewnością minie, kiedy się urządzą. Wtedy zapomni całe to gadanie o huldrach i szamanach, i inne bujdy o siłach nadprzyrodzonych.

- Koń się tam zatrzymał - zauważyła nagle Tarja. Przy­stanęła tak gwałtownie, jak zrobił to koń poprzedniego wieczoru. Zwróciła wzrok najpierw na Taaviego, a później na Reijo. - W miejscu, gdzie, jak powiedziała Raija, tań­czą huldry. Koń nie chciał tam iść. Pamiętacie? Starzy lu­dzie mówią, że zwierzęta czują więcej niż my. Tato zawsze mówił... Pamiętasz, Taavi?

Zamilkła zakłopotana. Mężczyźni popatrzyli po sobie.

- Koń był po prostu zmęczony - odparł Taavi i objął Tarję ramieniem. - Nie denerwuj się i ty. To całkiem naturalne...

Tarja nie odezwała się więcej, lecz popłoch w jej oczach zdradzał, że nie czuje się tu całkiem bezpieczna. Reijo wolałby, żeby nie wspomniała o tym fakcie. Koń... Nie pomyślał o tym.

2

Urządzenie się na nowym miejscu zajęło im cały dzień. Wyprowadzka z niewielkiej chaty, w której nocowali, przebiegła szybko. Lecz znalezienie odpowiedniego domu, gdzie mogliby zamieszkać, i doprowadzenie go do porząd­ku okazało się długą i żmudną pracą.

Największa część roboty przypadła Tarji i Raiji. Żadna z nich się nie skarżyła. Tak to już zostało urządzone, dom stanowił domenę kobiet. Tarja promieniała niemal ze szczęścia z powodu nowego mieszkania, natomiast Raija zagryzła zęby i zawzięcie szorowała bez słowa. Reijo i Taavi usuwali się jej sprzed oczu. W dodatku Taavi do­wiedział się, że tylko Tarji przeszkadza.

Obaj mężczyźni poszli więc zbadać teren i rozstawić si­dła na ptaki. Trudno powiedzieć, co znajdowało się pod kilkumetrową warstwą śniegu. Jedno mogli stwierdzić na pewno - byli jedynymi ludźmi w okolicy. Jak daleko Reijo i Taavi sięgali wzrokiem, wokół rozciągał się nienaru­szony, nieskazitelnie biały krajobraz.

Nie wspomnieli nawet słowem o zaklętym obszarze. Reijo zastanawiał się, czy Taavi myśli o tym równie czę­sto jak on sam.

Humor Raiji nie poprawił się ani trochę, kiedy Reijo wrócił. A więc i on milczał na temat osobliwości tego za­gadkowego miejsca. Nie spytał też, czy ugotowała coś do jedzenia. Było bowiem oczywiste, że nie.

Z odrobiną zazdrości wdychał zapach zupy, który snuł się z domu Tarji i Taaviego, położonego kilka metrów dalej.

Raija nie zamierzała wybaczyć przyjacielowi, że się zgo­dził zostać. Ze zmusił ją, by również została, kiedy tak wy­raźnie pragnęła jechać dalej.

Z powodu tego przeklętego miejsca - miejsca, gdzie tań­czą huldry...

Dom wydawał się przecież lepszy od tego, który mia­ła nad fiordem Lyngen. Z pokojem dziennym i dodatko­wą izbą.

Poznosili meble ze wszystkich chat i podzielili się z Taavim i Tar ją.

Oba mieszkania wyposażyli wyjątkowo dobrze, w każ­dym z pokojów dziennych znalazły się po dwa solidne sto­ły i lawy. Mocne półki ze sprzętem domowym wzdłuż ścian. Duże palenisko. Łóżka dla dzieci. Łóżka dla nich. Przynieśli nawet kołyskę dla Knuta.

Poprzedni właściciele zostawili w kącie również nosidła. Wyglądało niemal, jakby wyszli na chwilę i rozpłynę­li się w powietrzu.

Raiji to się nie podobało. Domy powinny zostać spu­stoszone. To byłoby naturalne. Zrozumiałe.

A tu niczego nie brakowało. Z jednej z opuszczonych chat przeniosła skrzynię pełną ubrań, nie mówiąc o tym Reijo. I tak by się tym nie przejął. Ale ona czuła, że coś tu się nie zgadzało. Wyraźnie się nie zgadzało. W cieniu obok paleniska Raija dostrzegła całkiem sprawny kołowrotek. Wiedziała też, że w skrzyni w spiżarni pozostawiono weł­nę. Prawdziwą owczą wełnę.

Dzieci bawiły się na śniegu wesołe i beztroskie. Prawie zupełnie zapomniały, przez co ostatnio przeszły. Szybko dostosowały się do nowej sytuacji. Raija sama zresztą do­świadczyła tego na własnej skórze. Niejeden raz była wy­rywana z korzeniami i przesadzana. Jej dzieciństwo to nowe miejsca i ciągłe pożegnania. Widać takie już musiało być jej życie - wiecznie w podróży, bez możliwości wro­śnięcia gdzieś na stałe.

- Jest chleb i suszone mięso - powiedziała odwrócona plecami do Reijo.

Już dawno mogli być w drodze, lecz jego głos zdecydo­wał o wszystkim. Zaważył na całym jej życiu. Chciał zo­stać. On, który nie miał z nią i jej rodziną nic wspólnego. Był tylko przyjacielem.

Raiję denerwowała świadomość, że jest od niego za­leżna. Nie mogła wyruszyć stąd sama z dziećmi. Reijo wiedział o tym. Wykorzystał jej bezsilność, żeby osią­gnąć...

Tu urywały się jej myśli. W głębi duszy zdawała sobie sprawę, że Reijo chciał tylko ich dobra. Wiedziała, że da­rzył ją uczuciem, lecz liczył się z jej wolą i poglądami. Za­akceptował ofiarowaną przyjaźń.

Za to, że kiedyś przerodziła się w coś więcej, oboje w równym stopniu ponosili winę.

Reijo nigdy nie użył wobec Raiji przemocy. Wiedziała też, że nigdy nie wykorzystałby tamtej sytuacji. Dlatego wszystko zdawało się takie okropne!

Zachowywał się tak irytująco wspaniałomyślnie. Raija jednak potrzebowała go i była od niego zależna. Z powo­du dzieci. W głębi duszy wiedziała, że chłopak miał rację, decydując, że powinni tu zostać. Nie znaleźliby drugiego tak dobrego miejsca.

Lecz jednocześnie okolica przerażała ją. Raija miała ab­solutną pewność, że to zaklęty teren. A po takich miej­scach nie należało się spodziewać niczego dobrego. Bała się, choć za nic w świecie by się do tego nie przyznała.

Czuła, że długo stał za jej plecami, zanim położył dło­nie na jej ramionach. Chudy policzek, naznaczony wiatrem i ostrym powietrzem, dawno nie golony, przytulił się do jej skroni.

- Nie odwracaj się ciągle ode mnie! - szepnął. - Bądź Raiją, jaką znam, która złorzeczy, krzyczy i uderza pięścią w stół, kiedy jest zła. Nie bądź taka obca, nie zaciskaj ust i nie posyłaj mi wrogich spojrzeń! Wiem, że masz powód, żeby obawiać się tego miejsca, ale trzeba było dokonać wy­boru: albo zostać, albo iść dalej i być może stracić któreś z dzieci, może samemu zginąć. Za bardzo was lubię, żeby na to pozwolić...

Raija gwałtownie się odwróciła.

- Wiem o rym - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Wiem o tym, Reijo. Jesteś taki diabelnie rozsądny!

Nie mógł się nie uśmiechnąć. Zachowywała się nieroz­ważnie, lecz tyle w niej było uroku.

- Nie musisz mi wierzyć, Reijo - mówiła dalej cicho. - Coś tu się jednak nie zgadza. Ludzie nie opuszczają takich miejsc jak to w taki sposób, bez powodu...

Zaczerpnął powietrza i skinął głową.

- Zgoda - odrzekł poważnie. - Lecz zanim nie udowod­nisz, że się nie mylisz, nie uwierzę, że twoje zauroczone miejsce ma z tym coś wspólnego. Przyczyna jest pewnie całkiem inna. Być może dowiemy się, jaka...

- Lepiej nie - powiedziała smutno Raija. Zapadał już wieczór, kiedy dziewczynki wróciły do domu.

Całe były w śniegu, od stóp do głów. Wyglądało też na to, że odwiedziły konia, bo obie pachniały stajnią. Elise miała na szyi ślady zadrapań. Raija i Reijo woleli myśleć, że to tylko przypadek. Maja wydawała się za mała, by zrobić to celowo. Wiedzieli, że była zazdrosna, lecz przyjęli najwygodniejsze dla siebie rozwiązanie. Nie pytali dziewczynek, co się stało. Dzieci bez protestów dały się ułożyć do snu w bocznej izbie. Podobało im się w nowym domu.

Tarja i Taavi się nie pokazywali, jednak ani Reijo, ani Raija nie chcieli się narzucać.

Nowi przyjaciele nie mieli własnego domu od czasu, gdy rok temu wyjechali z Finlandii. Dla nich te opusto­szałe pomieszczenia były czymś w rodzaju cudu. Raija właśnie to zrozumiała, Reijo od dawna o tym wiedział.

Zapanowała cisza. Siedzieli sami w mrocznej izbie. Ogień ledwie tlił się w palenisku, lampa paliła się słabo, tak żeby nie przeszkadzała Knutowi, śpiącemu w kołysce.

- Jesteś aż tak bardzo rozczarowana? - spytał Reijo ci­cho i spojrzał na nią przez stół.

Raija mokrym palcem rysowała dziwne figury na po­wierzchni stołu. Widniały tam przez moment, po czym wsiąkały w drewno i stawały się niewidoczne. Jak tajemnicze, rytualne znaki, które tylko ona znała. Reijo nie chciał pozo­stawać poza światem jej myśli. Zdawał sobie sprawę, że żywi się okruchami, a to nie wydawało mu się odpowiednie dla ta­kiego mężczyzny jak on. Chciał mieć wszystko - albo nic.

Na twarzy Raiji nie było uśmiechu, ale Reijo nie do­strzegał w niej też rozczarowania.

- Marzyłam o zbyt wielu rzeczach, znowu. To moja wa­da, nie uważasz? To niebezpieczne przywoływać zbyt wspaniałe obrazy. To niebezpieczne patrzeć zbyt długo w gwiazdy, Reijo. Nic nie może się z nimi równać. Życie zdaje się takie ubogie i puste, gdy pryskają marzenia...

- Mikkal? Wypowiedzenie imienia mężczyzny, który był kimś więcej niż rywalem o jej względy, sprawiało ból.

Karl ożenił się z Raiją, Reijo też z nią spał. Lecz Mikkal ją posiadał. Reijo nawet nie mógł go nie lubić. Czuł gorycz w sercu, lecz go rozumiał. Zazdrościł mu. Współ­czuł mu. Ale go nie nienawidził. Mikkal był mężczyzną. Jedynym w swoim rodzaju.

Raija uniosła brodę, sprawiała wrażenie zranionej i za­gubionej w świecie. Czy w jego ustach zabrzmiało imię, którego nie powinien wymieniać?

- Nie chodzi o Mikkala - odparła. - Moje marzenia są bardziej przyziemne. Myślałam o miejscu, gdzie znaleźli­byśmy coś więcej niż ten bezludny pusty płaskowyż. Otwarta przestrzeń to nie tylko ciągnące się kilometrami wrzosowiska i wiatr szepczący nad ziemią. Marzyłam o lu­dziach. O kimś, z kim można porozmawiać. Przyjaciołach. O czymś więcej niż nieustanna harówka, żeby mieć co włożyć do ust. Rozumiesz?

Przesłała Reijo dziwne, smutne spojrzenie. Chłopak spuścił wzrok. Jak mógł jej nie rozumieć? Czyż nie były to również jego własne marzenia?

Lecz on pragnął więcej - snuł fantazje o dostatku i o Raiji u swego boku.

- Być może powiedzie się nam lepiej, kiedyś - powie­dział i sam usłyszał, jak pusto zabrzmiały jego słowa. - Nie zostaniemy tu dłużej niż to konieczne, jeżeli nie chcesz...

Nie chciała. Traktowała to tylko jako tymczasowe miej­sce postoju. Z wiosną znowu wyruszą. Patrząc na jej twarz w świetle lampy, zrozumiał, że to nieodwołalna decyzja.

- To kraj mlekiem i miodem płynący - dodał z ironią. - Oczywiście tacy jak my znajdują tu nadzieję. W Finlan­dii jest wielu biedaków, którzy zaprzedaliby własną duszę, żeby móc mieszkać tu w Ruiji i korzystać z takiego do­statku.

- Co by się z nami stało w Finlandii? - spytała łamią­cym się głosem.

Reijo zagryzł zęby. Mimo że coraz bardziej idealizował obraz kraju, który opuścił wraz z rodzicami, rzekł twardo:

- Prawdopodobnie wydano by cię za mąż za jakiegoś sta­rucha. Jesteś na to wystarczająco ładna. Twojej rodzinie być może w końcu by się powiodło, gdyby ten człowiek miał pieniądze i odrobinę władzy. Ja zostałbym dzierżawcą, tak jak mój ojciec, a przed nim jego ojciec. Znalazłbym sobie ja­kąś dziewczynę, z którą bym się ożenił. Zaharowywałbym się na cudzym polu, sam mając na własność kamienisty skra­wek ziemi, który przysporzyłby mi siwych włosów i dłu­gów. Tutaj żyjemy własnym życiem. Nasza praca służy nam samym, Raiju. To różnica. Być może to też nie jest wiele, lecz pozwala przynajmniej w pewnym stopniu zachować godność. Nic by z nas nie zostało w domu, w Finlandii, moja droga. Jesteś stworzona do czegoś innego. Ja także.

Raija również o tym myślała. Reijo był tego świadom, wie­dział też, że ciemne oczy widziały niemało. Miała osobliwą zdolność wyobrażania sobie różnych rzeczy. Inteligencję, której mężczyźni nie spodziewali się po kobiecie, a zwłasz­cza po tak młodej i biednej jak Raija. Miała w sobie wszyst­ko, czego Reijo pragnął od kobiety, lecz znajdowała się po­za jego zasięgiem, chyba że zadowoliłby się okruchami.

Skrzywiła się boleśnie:

- Skończyłam osiemnaście lat. To stało się niedawno. Mo­że wczoraj. A może stanie się dzisiaj... albo jutro. Dni biegną tak szybko jeden po drugim. Myślałam o tym wcześniej...

Reijo wstał i usiadł obok. Blisko, ale nie tak bardzo, jak­by tego chciał.

- Czy mogę cię uściskać? Raija zamrugała, by powstrzymać zdradzieckie łzy, i skinęła lekko głową. Przywarła do niego, zmieniając przyjacielski uścisk w czułe objęcia. Policzki Reijo stały się wilgotne, a kiedy odsunął ją trochę od siebie, zobaczył, że dziewczyna też płacze.

- Ładnie ci z tymi osiemnastoma latami - szepnął i uśmiechnął się. - Stałaś się naprawdę ładną, dorosłą, osiemnastoletnią kobietą...

Raija pociągnęła nosem i otarła oczy i nos wierzchem dłoni.

- Muszę się czasem trochę rozkleić. Pozwolić sobie na odrobinę słabości. Wiesz, że minęło dziesięć lat, odkąd przybyłam do Ruiji? Ciągle pamiętam wiatr i mocną dłoń ojca. Pamiętam jego plecy, kiedy odchodził. I Mikkala, któ­ry tam stał i pozwolił mi się wypłakać na swoim ramieniu. Myślałam wtedy, że jest taki dorosły, dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Wszyscy mnie zdradzili. Teraz lepiej rozu­miem moich rodziców. Ojciec... Długo go nienawidziłam, ale teraz rozumiem, że bywają takie sytuacje, kiedy mógł­byś oddać własne dziecko. Rozumiem też, komu z nas by­ło tamtego dnia trudniej. Czasem myślę sobie, że dobrze by było mu o tym powiedzieć. Dziesięć lat, Reijo. Dziesięć lat...

Reijo spojrzał na nią. Nie czuł pożądania, tylko tkliwość. On także pamiętał pożegnanie z domem, miał jednak przy sobie rodziców. Matkę stracił w podróży. W jego duszy po­wstała rana. Zarówno on, jak i Raija mieli wystarczająco du­żo zabliźnionych ran, których nie należało rozrywać.

Reijo westchnął. Nie był w stanie znieść bólu w jej oczach. Czy nie zdawała sobie sprawy, że igra z ogniem? Jego uczucia do niej nie stanowiły żadnej tajemnicy.

Raija też powinna uważać, by nie stało się coś, czego oboje mieliby później żałować.

Reijo nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego profil ostro rysuje się w łagodnym świetle lampy. Nie wiedział, że Raija dostrzegła w nim męskość i niezależność. Te ce­chy ją ujmowały - chociaż wiedziała, kim był.

Reijo miał dopiero dziewiętnaście lat, lecz tkwiła w nim jakaś niezwykła dojrzałość, która mogła działać niemal zniewalająco.

Nie postrzegał siebie takim, jakim widziała go Raija. Za­uważył jedynie, że jej uśmiech stał się ciepły jak promień słońca i że przebłyskiwał figlarnie w jej cudnych oczach. Reijo coraz bardziej ulegał jej urokowi. Twarz Raiji zno­wu stała się twarzą pełnej nadziei dziewczyny.

Powoli podniósł ręce. Rozplótł warkocz, który opadał ciężko w dół pleców. Uwolnił czarne włosy. Opuszkami palców wodził delikatnie po strumieniu kruczoczarnego je­dwabiu. Potem splótł dłonie z tyłu głowy dziewczyny i przyciągnął ją do siebie. Szorstkość i łagodność stopiły się w jedno, a pocałunki, którymi ją obsypywał, niosły w so­bie więcej niż tylko namiętność i miłość, jaką ją darzył.

Czuł się równie zmęczony jak Raija. Zrezygnowany. On także marzył o czymś innym. Płynęli cały czas na tej samej łodzi, nierozerwalnie ze sobą związani. Dziewczyna drżą­cym oddechem pieściła nagą szyję Reijo tuż przy rozcięciu koszuli. Przymknął oczy. Myśl, że ta chwila mogłaby się skończyć, wydawała się nie do zniesienia. Jednocześnie nie chciał czułości Raiji jako przejawu współczucia.

Milczenie, jakie między nimi zapanowało, wypełniło się jakimś intensywnym uczuciem. Zakłócenie tej atmosfery mogło się wydać grzechem, lecz Reijo nie mógł przyjąć jał­mużny...

Otworzył usta, żeby wypowiedzieć trudne słowa, lecz Raija dotknęła wargami jego pulsującej szyi - i sprawiła, że nie był w stanie jasno myśleć. Coś nowego rodziło się między nimi. Reijo zapomniał o wszystkim, co sobie obie­cał. Pragnął poczuć słodycz wypełniającą ciało, tę, którą tylko Raija potrafiła przywołać.

Bezwiednie gładził jej ramiona i piersi. Słyszał jej przy­spieszony oddech, jego dłonie stały się bardziej zdecydo­wane. Usta Raiji przesuwały się bez opamiętania po jego policzku.

Na moment ich oczy się spotkały i oboje wiedzieli już, że to nie współczucie. Chyba też nie miłość. Oboje potrzebowali jednak bliskości, jaką znajdowali w swych ramionach.

Uniósł ją z ławy i przeniósł do najszerszego z łóżek pod ścianą. Gorączkowe pragnienie, by ją posiąść, nie sprawi­ło, że stał się gwałtowny. Nie chciał zgasić tego słabego światełka, które paliło się w oczach dziewczyny. Jej bli­skość doprowadzała go do szaleństwa, lecz pragnął uczy­nić z tej chwili coś pięknego. Coś, co i Raija wspominała­by z radością. Nie chciał dać jej tylko zapomnienia w swych ramionach. Chciał jej dać coś niepowtarzalnego. Coś, co tylko on mógł jej ofiarować.

Wiele razy pojawiała się w jego marzeniach, również w takiej sytuacji, i w owych fantazjach tak się kochali, że krzyczała ze szczęścia.

Miał oprócz niej inne. Już od dobrych paru sezonów połowów był dorosłym mężczyzną. Właśnie w czasie ta­kich wypraw chłopcy stawali się mężczyznami. Wystar­czająco dużo objęć otwierało się za parę szylingów. Do­świadczenie zdobywano w niejednym domu na Lofotach i u wybrzeży Finnmarku.

Oboje pozbyli się ubrania. Ciało Raiji lśniło w słabym świetle lampy.

Chciała wsunąć się pod skóry, chciała ukryć to niemal do­skonałe ciało przed wzrokiem Reijo, lecz jej przeszkodził.

W pokoju panowało jeszcze przytulne ciepło. Nie mu­sieli się przed sobą chować w mroku. Nie musieli ukry­wać przed sobą tego, co między nimi zaszło, nie było w tym nic grzesznego.

Przesuwał się wzdłuż jej ciała od ramion do stóp. Roz­koszował się jej widokiem. Pieścił ją tak, jak nikt przed nim tego jeszcze nie robił.

Pierwsze zbliżenie z Mikkalem było poszukiwaniem, drugie Raija nazwala szczytem aktu miłosnego.

Kalle dostarczał jej radości.

Pierwsza próba ze strony Reijo pozostawiła niesmak, a teraz pociągnął ją w szaleństwo i rozbudził tak, jak to potrafi doświadczony kochanek.

Sprawił, że robiła rzeczy, na które nigdy przedtem by się nie zdobyła nawet w największych ciemnościach. Raija wiedziała, że dostarcza Reijo tyle przyjemności, ile on sam jej daje.

Odnalazł ją i porwał ku ekstazie, która pod koniec wy­dała się Raiji niemal za silna. Zagryzła wargi do krwi, lecz mimo to nie zdołała zdusić jęków rozkoszy. Dopiero kie­dy jej ciało zaczęło drżeć jak na mrozie i wygięło się w łuk, Reijo pozwolił wybuchnąć swojej tłumionej namiętności. Jego usta spoczęły ciężko na ustach Raiji, gdy wypełnił ją swym nasieniem.

Światło lampy kładło się wokół miękko jak przedtem. Wieczór był równie cichy. Reijo naciągnął skóry na nich oboje.

Raija wydawała się bardzo smutna.

Reijo zauważył, że ogień w palenisku przygasł, lecz nie miał odwagi wstać, by dołożyć torfu. Czar mógł prysnąć. Ta chwila była zbyt cenna.

Uniósł się na łokciu i ostrożnie odgarnął kosmyk wło­sów z wilgotnego czoła Raiji. Mocne palce okazały się za­dziwiająco delikatne. Była w nich czułość, o którą mało kto posądziłby Reijo, gdy go zobaczył.

- Za każdym razem, kiedy jesteśmy z sobą w ten spo­sób, coś we mnie umiera - powiedziała cicho Raija, nie spuszczając z niego wzroku.

- Dlaczego? - spytał smutno.

- To nie w porządku. Czuję się potem podle... - uśmiechnęła się gorzko i nagle wydała się o wiele młod­sza, niż wskazywałoby na to skończone właśnie osiemna­ście lat. Także jej spojrzenie stało się spojrzeniem małej dziewczynki. - Wiem, że cię wykorzystuję. Dajesz mi to, czego mi właśnie potrzeba, a jednocześnie o wiele więcej. Tak nieskończenie wiele, Reijo... lecz sama nie mogę ci się odwzajemnić. W ten sposób zadajemy sobie ból. A ja nie chcę ci sprawiać bólu, Reijo, najdroższy Reijo. Twoja przyjaźń jest światłem w ciemności. Tak bardzo cię po­trzebuję. A zarazem robię to przeciw tobie... - uśmiechnę­ła się blado. - Robimy to przeciwko sobie - poprawiła się. - Zadajemy sobie więcej ran, niż będziemy w stanie potem wyleczyć...

- Ale ty tego chcesz, Raiju? Tobie także jest dobrze? Bawił się delikatnie włosami Raiji, wodząc wzrokiem po jej nagim ciele. Była piękna. Uważał, że codzienny trud oraz urodzenie dwojga dzieci w niczym nie ujęły jej doskonało­ści. W każdym zaokrągleniu tkwiło coś zmysłowego. Coś, co kusiło i pociągało, w każdym calu skóry jej ciała.

- Sprawiasz, że przez chwilę jestem szczęśliwy, maleń­ka - mówił dalej, nie czekając na odpowiedź. - To równo­waży cały ból. Zawsze pozostanę twoim przyjacielem. To niczego nie zmienia.

- Oszukuję nie tylko ciebie. Reijo odnalazł jej wzrok.

- Jego? Myślisz, że on żyje w czystości? Kim on jest? Mężczyzną, nieprawdaż? Nie jest ideałem, moja droga! Z pewnością myślami jest z tobą. Z pewnością jesteś tą, z którą byłoby mu najlepiej. Potrafię to zrozumieć, ponie­waż sam czuję w ten sposób. Lecz to nie znaczy, że nie sy­pia z innymi. Ma przecież żonę. „Zdradza” cię, maleńka Raiju...

- Czy wszyscy mężczyźni są podobni? - spytała żałośnie. Reijo uśmiechnął się gorzko, patrząc w sufit:

- Masz na myśli, że sypiają z kobietami, do których nic nie czują? Wielu.

- A ty miałeś dużo kobiet?

- Zadajesz naprawdę osobiste pytania - zauważył i głę­boko wciągnął powietrze. Postanowił szczerze odpowie­dzieć. - Po prawdzie było ich kilka. Wiesz, dni w czasie po­łowów dłużą się w nieskończoność. Noce są dwa razy tak zimne jak w domu. Jeden łyk za dużo z antałka sprawia, że tęsknota za tą, którą się ma, lub tą, której może się nie ma, lecz równie dużo o niej myśli, jest podwójnie trudna do zniesienia. Są dziewczyny, które z tego żyją. Nie znają innego sposobu zarabiania niż sprzedawanie samych siebie.

- Czy Kalle chodził tam z tobą? Milczał chwilę za długo.

- Pamięć o zmarłych powinna pozostać nieskalana, prawda?

- Od tego, co mówisz, robi. mi się niedobrze! - jęknęła i odwróciła się do niego plecami.

Reijo zauważył, że ramiona ukochanej drżą. Położył się, objął ją i pozwolił jej się spokojnie wypłakać. Nie rozu­miał, dlaczego płacze, ale gotów był ją pocieszyć.

Raija czuła się zagubiona, wyczerpana i samotna. Rozcza­rowana. Rozczarowana z powodu Reijo i Kallego. Na myśl o tym, że Mikkal sypia z Siggą, ogarnęła ją pewnego rodza­ju zazdrość, do której przedtem nie chciała się przyznać.

Do tej pory była taka wspaniałomyślna. Prosiła Mikkala, by kochał swoją żonę i syna - i być może naprawdę te­go chciała. Lecz teraz czuła, jak wypełnia ją zazdrość. Nie wystarczało jej, że tylko o niej myśli, chciała być dla nie­go tą jedyną. Jedyną.

Wierzyła, że była jedyna dla Kallego, lecz Reijo znisz­czył i tę iluzję. Kobiety, które zjawiały się na brzegu na wieść o przypływających kutrach rybackich, nic dla niej przedtem nie znaczyły. Nie musiała sobie nimi zaprzątać myśli, po prostu o nich słyszała. Przedtem.

Kalle sypiał z takimi kobietami. Reijo także.

- Jestem więc... jak jedna z nich? - spytała niskim, zdła­wionym głosem. - Jak jedna z tych dziwek z Lofotów lub Finnmarku? Mnie możesz mieć, nawet za to nie płacąc...

Reijo musnął ustami jej ucho.

- Wcale nie, droga Raiju. Ale nie zmuszaj mnie, bym ci teraz mówił, ile dla mnie znaczysz. Dopóki wiem, że nie mo­gę liczyć na wzajemność, nie nazwę słowami swych uczuć. Musisz jednak wiedzieć, że jesteś dla mnie kimś zupełnie wy­jątkowym. Kimś zupełnie innym niż tylko przypadkową dziewczyną. Zupełnie kimś innym. Czy to wystarczy?

Skinęła głową.

Ogarniał ją spokój. Jego ramiona tworzyły świat - cie­pły i bezpieczny.

Przyjaźń, jaką czuła do Reijo, jedność, którą dzielili, stanowiła coś szczególnego. A ekstaza, do której apogeum dopiero co ją doprowadził, nadal oszałamiała.

Raija zareagowała na samo wspomnienie. Jego ciało, ta­kie mocne, twarde i męskie, budziło w niej myśli, od któ­rych jej policzki płonęły krwistą czerwienią. Lecz wstyd, który powinien się pojawić, ponieważ potrzebowała Reijo i tego, co mógł jej dać, nie był dość silny.

Kochała Mikkala. W pełni i całkowicie, i bez zastrze­żeń. Lubiła Kallego. Dostrzegała jego wady, widziała sła­bości, lecz miała dla niego wiele dobroci. Dobroci i ciepła. Dobrze im też było w małżeńskim łożu.

Reijo znaczył dla niej wiele. Być może i jego darzyła pewnego rodzaju miłością?

Pochylił się nad nią:

- Nadal płaczesz? Czy mogę powiedzieć coś, co ci po­może?

Raija odwróciła się na plecy. Spojrzała w jego szczerą, wyrazistą twarz. Nad górną wargą pojawił się niewielki zarost - jasny, rzadki. Reijo miał go już, kiedy wrócił do do­mu zeszłej jesieni, sprawiał wrażenie takiego dorosłego.

Jego oczy były tak iskrząco zielone, niemal oślepiające. Tak intensywne, tak płomiennie intensywne...

Nie musiała go prosić, by powiedział, ile dla niego znaczy. Wzrok go zdradzał. Bezlitośnie. Usta miał takie wrażliwe, de­likatne, choć mocno zarysowana broda świadczyła o silnym charakterze. Przeniosła wzrok dalej, na ramiona, szerokie i silne. O mocnych i twardych mięśniach. W niezgłębionych studniach jej brązowych oczu obudził się błysk...

Reijo dostrzegł to i uśmiechnął się zmysłowo:

- Dołożę do ognia, jeżeli obiecasz, że pozwolisz mi po­łożyć się potem obok siebie.

Raija uniosła jeden z kącików ust.

- Zgaś od razu lampę - szepnęła.

Obserwowała jego dobrze zbudowaną sylwetkę, rysują­cą się na tle żółtoczerwonego blasku ognia w palenisku. Otworzyła przed nim ramiona, kiedy wrócił.

Być może to też pewnego rodzaju miłość?

3

Wstała dużo wcześniej niż Reijo. Wzrok, którym pie­ściła jego spokojną twarz, wydawał się smutny. Raija nie chciała się zadręczać poczuciem winy, ale nie chciała też się oszukiwać.

Reijo był zbyt szlachetny, żeby go wykorzystywać. A ona właśnie to robiła, traktowała go jak środek uśmie­rzający ból. Zasługiwał na coś lepszego.

Światło poranka i głos Knuta wyrwały Reijo z marzeń sennych. Noc nie chciała ich przerywać - jest na to zbyt ła­godna. Usłyszał, jak Raija śpiewa. Nie miała słuchu, to pew­ne. Wrony w sosnowym lesie nad fiordem Lyngen miały czystsze głosy. Reijo spojrzał na nią, mrużąc oczy. Zobaczył, jak stąpa lekko po podłodze z synkiem w ramionach.

Chętnie sam objąłby ją i powiedział, że szczęście, któ­re mu dała, zrównoważyło mający nadejść ból. Który być może zaczął się rodzić już wtedy.

Lecz wyraz twarzy Raiji świadczył o tym, że nie powin­ni wspominać tego, co zaszło.

Wydarzyło się w nocy. W ciemności. Nie powinno być poruszane za dnia. Wymienili ukradkowe spojrzenia.

Świadom własnej nagości Reijo poczekał, aż Raija się odwróci, zanim spuścił nogi z łóżka, i niemal wkradł się w ubranie.

To śmieszne!

Znała każdy zakątek jego ciała. Światło dnia niosło ze so­bą jednak o wiele więcej niż noc. Ich związek nie znosił światła dziennego. Reijo rozumiał to i tylko delikatnie zmierz­wił włosy Raiji, kiedy siadał przy stole, by ukroić chleba i na­lać sobie zupy. Nie życzyła sobie więcej pieszczot.

- Kolejny nowy dzień - odezwał się beztrosko. - Nowe możliwości. Zastanawiam się, co przyniesie.

- Nic dobrego - mruknęła Raija. Najchętniej ugryzłaby się w język, widząc rozczarowanie w oczach Reijo. Nie chciała ukazywać wszystkiego w czarnych barwach. Lecz nie opuszczał jej dziwny niepokój.

Raija miała rację w swych przewidywaniach. Dzień nie przyniósł nic dobrego. Reijo nie mógł przestać myśleć o jej ponurym wyrazie twarzy, gdy on i Taavi stanęli nad jedną z pułapek i przyglądali się żałosnym szczątkom pardwy.

- Czwarta - odezwał się ciężko Taavi.

U jego paska zwisały trzy ptaki. Zastawili dwanaście si­deł. Pięć z nich było pustych. Z trzech wyjęli pardwy. A przy czterech inny myśliwy znalazł się przed nimi.

Reijo skrzywił się na widok zakrwawionych piór i resz­tek kości. Ślady wokół sideł mówiły same za siebie. Taavi przyklęknął i przyjrzał się im bliżej.

- Rosomak - rzekł. - Nie ma wątpliwości, że to roso­mak. Przygotowaliśmy mu łatwy posiłek. Cztery łatwe po­siłki. Lepiej nie zastawiajmy więcej pułapek. Przyciągnie­my go tylko w pobliże domów. Zorientuje się, że może tu bez wysiłku znaleźć pożywienie. Nie warto...

- W jednym z domów widziałem większy potrzask na zwierzynę - rzucił Taavi w zamyśleniu.

Zielone i szare oczy spotkały się pod wpływem nagłej myśli.

- Może to rozsądne - zgodził się niepewnie Reijo. Ni­gdy nie był zapalonym myśliwym. Ryby, owszem, nie miał do nich żadnego stosunku. Stanowiły pożywienie. I tyle.

Ze zwierzętami sprawa przedstawiała się inaczej. Raija mówiła o nim, że ma gołębie serce - i rzeczywiście miał ser­ce, które krwawiło z powodu krzywdy małych i słabych.

Unikał zabijania. Raija pytała go nieraz, czy myśli, że ba­ranina, na której gotują wywar na zupę, rośnie na drzewach.

- Możemy iść po śladach - zaproponował Taavi. Jego oczy nabrały blasku, którego Reijo nie rozumiał. - Umie­ścimy potrzask jak najbliżej kryjówki, jeżeli ją znajdzie­my. Wtedy możemy być pewni zwycięstwa. Może jest ich więcej... - w głosie mężczyzny brzmiał entuzjazm.

Reijo czuł w ustach niesmak. Spragniony krwi przyja­ciel budził w nim odrazę.

- A gdybyśmy zaczęli łapać zwierzęta futerkowe - mó­wił dalej Taavi, zakładając, że Reijo myśli podobnie jak on. - Na targu dobrze płacą za skóry. Słyszałem o tym.

- Nie wiem - odparł krótko Reijo. Nie chciał bogacić się na futrach zwierząt. Poza tym Taavi wydawał się zbytnim optymistą. Na targu pojawia­ło się wielu oferujących skóry i kupującym zawsze udawa­ło się wytargować cenę, jaką tylko chcieli. Sprzedający za­wsze wychodzili na tym gorzej.

- Na szczęście śladów jeszcze nie zasypało. - Taavi już skierował narty w kierunku, w którym udał się nocny zło­dziejaszek pardw.

- A co z potrzaskiem? - spytał Reijo.

Nie miał ochoty brać udziału w polowaniu, ale nie za­mierzał się do tego przyznać. Taavi był ulepiony z innej gliny. Coś jednak podpowiadało Reijo, że on sam okazał­by się mężczyzną gorszego gatunku, gdyby nie udowod­nił, że jest równie twardy jak jego towarzysz.

Taavi na pewno by nie zrozumiał, gdyby zaczął mu mó­wić o swoich odczuciach.

Tymczasem Taavi przyznał rację Reijo. Doszedł do wniosku, że być może powinni wolniej działać, jeśli chcą zostać myśliwymi. I że nie powinni ryzykować spotkania z drapieżnikiem, mając do obrony tylko gołe ręce.

Rosomak, który jest spokrewniony z kuną, ma długość około jednego metra i rzadko waży mniej niż trzydzieści - trzydzieści pięć kilogramów. Okrywa go ciemnobrązowe futro o długim włosie. Uwagę zwraca jego imponujący, ko­smaty ogon. Na każdym boku można zauważyć żółtobiały pasek, a na małej, wąskiej głowie widnieją również żółte plamki. Jest bardzo ostrożnym myśliwym - czujnym, o do­skonałym węchu, wzroku i słuchu. W dodatku odznacza się wytrzymałością i siłą. Biegnąc charakterystycznym truchci­kiem, bez trudu może przemierzać ogromne przestrzenie. To silne zwierzę nie ma kłopotów z przenoszeniem zdobyczy na duże odległości, nawet jeżeli ofiara waży tyle samo co ono.

Rosomak to przebiegły myśliwy.

Raija dobrze o tym wiedziała.

Wiedziała, że nie ma na płaskowyżu bardziej znienawi­dzonego zwierzęcia. Wilk wywoływał strach, ludzie z pła­skowyżu mówili o nim z pogardą i lękiem. Lecz rosoma­ka nienawidzili jeszcze bardziej niż wilka. Ten skradający się, ciemnobrązowy górski łowca o płaskiej głowie i sil­nych szczękach był mordercą reniferów jakich mało.

- Zastawcie sidła - powiedziała - ale nie tropcie roso­maka. Chcecie iść na pewną śmierć? Nie myślcie, że uda się wam go przechytrzyć. Jest sprytniejszy niż najbardziej przebiegły człowiek na płaskowyżu.

- To tylko zwierzę - odparł pogardliwie Taavi.

- Nie tylko. To diabeł w zwierzęcej skórze. Taavi wywrócił oczyma.

- Nie przesadzaj, Raiju! Widzisz tu trochę za dużo dia­błów. To tylko nierozumne zwierzę, które zabija, bo jest głodne. Za to futro ma wspaniałe! Możemy za nie dostać dużo pieniędzy. A jeśli jest ich więcej...

- Albo rosomak was złapie. I pomyśli tak jak wy: A je­śli jest ich więcej...

Raija oparła ręce na biodrach, a na policzki wystąpiły jej rumieńce, rumieńce wywołane złością.

- Z pewnością jest ich więcej - mówiła dalej, nabraw­szy powietrza.

Reijo i Taavi spojrzeli na nią pytająco.

- Czy wy, łowcy futer, nie wiecie o tym, że rosomaki mają o tej porze młode? Od późnej zimy do końca wio­sny. Idźcie śladami, a wpadniecie prosto na matkę bronią­cą swych młodych. Na jej ostre zęby i mocne pazury.

- Przesadzasz - zbył ją Taavi.

Nie zamierzał dać się ogłupiać jakiejś babie. Nie rozu­miał, dlaczego Reijo pozwalał, by mu się sprzeciwiała. Ko­biety nie powinny spierać się z mężczyznami. Tarji nawet do głowy by nie przyszło, żeby się z nim nie zgodzić. Ale on ją ujarzmił.

Raiję też należałoby poskromić, żeby poznała, gdzie jest jej miejsce. Zachowywała się prawie jak mężczyzna.

- Ja umywam ręce - powiedziała i zrobiła minę, świad­czącą wyraźnie, co myśli o tej sprawie. - To nie jest dobre miejsce - dodała na wszelki wypadek.

- Kobiety powinny się zajmować domem - odezwał się Taavi. - Polowania są dla mężczyzn.

- Myślę, że polowałam w życiu więcej niż ty - odparła Raija zjadliwie.

Zacisnęła pięści w kieszeniach fartucha i uznała, że mu­si pójść do chaty, bo inaczej wdałaby się w kłótnię z Taavim, a to nie miało sensu. Człowiek ten irytował ją bez­granicznie. Wydawało mu się, że zjadł wszystkie rozumy. Ze jest wszystkowiedzący. On, który nie miał o niczym pojęcia! A Reijo tylko milczał.

Los związał ich jednak z Taavim i Tarją do końca zimy, a Reijo miał chyba jakieś pojęcie o zachowaniu dobrosąsiedz­kich stosunków. Raija czuła, że została zmuszona do prze­bywania z kimś, z kim będzie musiała nieustannie walczyć.

Na samym początku Taavi sprawiał wrażenie miłego i życzliwego, ale teraz Raija straciła co do niego złudzenia. Jego pogarda dla kobiet doprowadzała ją do wściekłości.

Zachowywał się, jakby znal się na wszystkim, a przecież nie potrafił prowadzić rozmowy o najprostszych rzeczach. Raija nie lubiła tej jego sztuczności. I nie podobał jej się spo­sób, w jaki traktował Tarję. Sama Tarja nie powiedziała o nim złego słowa, ale Raija widziała wiele. Widziała sińce pod oczami. Widziała arogancję, z jaką Taavi się odnosił do drobnej, łagodnej Tarji. Widziała jego pogardę. Cierpiała, pa­trząc, jak Tarja przyjmuje to z pokorą i w milczeniu.

Ileż ta dziewczyna musiała w sobie tłumić z powodu te­go ograniczonego wołu?

Teraz w dodatku chciał wyciągnąć Reijo na wyprawę niebezpieczną dla nich obu, na polowanie na rosomaka.

Taaviemu starczało inteligencji jedynie na łapanie pardw. Miały móżdżki podobne jego własnemu. Stanowi­ły godnych przeciwników Taaviego Parkkinena. To, że mógłby zostać zabity przez rosomaka, niewiele Raiję wzruszało. Byłoby o jedną kreaturę mniej. Ale Taavi chciał narazić Reijo na niebezpieczeństwo. A Reijo ze swoją bra­wurą i zuchwałością był zbyt nieostrożny i łatwo dałby się zwieść na dzikie i niebezpieczne drogi.

Polowanie na rosomaka...

Raija prychnęła pogardliwie pod nosem, lecz nie spusz­czała wzroku z dwóch sylwetek znikających na wschodzie.

Potrzask i pardwa jako przynęta. Czy to wystarczy, by przechytrzyć najsprytniejszego i najbardziej krwiożercze­go myśliwego na płaskowyżu?

- Taavi jest zawsze taki porywczy - odezwała się tuż obok Tarja. Raija nawet nie słyszała, kiedy tamta przyszła. Teraz odwróciła szybko głowę w stronę równej jej wzro­stem ciemnowłosej dziewczyny. Pod oczami Tarji widnia­ły sińce.

Raija przyłapała się na tym, że zastanawia się, ile Tarja może mieć lat. Dużo mniej niż Taavi, to pewne. I wydaje się tak bardzo podporządkowana, uległa...

- Czy myślisz, że to niebezpieczne? Raija położyła ręce na ramionach Tarji.

- Na pewno nie. Chyba trochę przesadzam...

- Boję się o Taaviego...

- To naturalne - Raija próbowała ją uspokoić, lecz Tarja tylko zagryzła wargę i nadal wyglądała na nieszczęśli­wą. Raija zastanawiała się, czy nie powiedziała czegoś nie­właściwego.

- Muszę chyba iść do siebie - rzuciła Tarja niespodzie­wanie szybko, jak gdyby już za długo rozmawiała.

Ogarnęła wzrokiem Maję i Elise, budujące ze śniegu dom i lepiące jakieś figury przypominające ludzkie posta­cie. Jej spojrzenie było dziwnie smutne.

Tarja miała takie dobre podejście do dzieci, lecz Taavi zdawał się trzymać ją od nich z dala. Raija nigdy nie mo­gła zrozumieć dlaczego. Tarja wprost rozkwitała, kiedy ba­wiła się z dziewczynkami lub kołysała maleńkiego Knuta. Jeżeli Taavi nie mógł dać jej dzieci, mógł przynajmniej po­zwolić jej na kontakt z cudzymi.

Raija nie uważała, by bezdzietność stanowiła osobistą po­rażkę. Jej zdaniem nawet w najmniejszym stopniu nie świad­czyło to o czyjejś niższej wartości, chyba że ktoś sam tak my­ślał. Spontanicznie wyciągnęła rękę i powstrzymała Tarję.

- Czy zechciałabyś zostać chwilę z dziećmi? - spytała i dostrzegła światło, które zapaliło się w łagodnych, sza­rych oczach. - Czy mogłabyś ich przypilnować?

- Co zamierzasz zrobić? - zaniepokoiła się Tarja. Co zamierzała? Raija popatrzyła na podwójne ślady nart.

- Pójdę za Reijo i Taavim - oznajmiła zdecydowanie. - Ty?

Taaviemu udało się widocznie zaszczepić Tarji swój po­gląd na kobiety.

- Mieszkałam jakiś czas na płaskowyżu - uspokoiła ją Raija. - Ani Taavi, ani Reijo nie znają życia w tych warunkach. Wiem więcej niż ci dwaj uczniacy. Dasz sobie chyba radę?

Tarja skinęła głową.

- Nic mi nie grozi - zapewniła Raija, zdając sobie spra­wę, że kłamie szybciej, niż myśli. Ale Tarja nie była w sta­nie przejrzeć jej na wskroś. Wierzyła we wszystko, co jej mówiono.

Raija zostawiła dzieci pod opieką przyjaciółki, założy­ła zniszczoną, lecz nadal ciepłą kurtkę i zawiązała szal na głowie. Wsunęła machinalnie nóż do pochwy przyszytej po wewnętrznej stronie skraju spódnicy. Nie zastanawia­ła się, czemu tak czyni. Kiedy stanęła na wzgórzu wzno­szącym się ponad domami, ujrzała przed sobą podwójne ślady nart i płaskowyż, rozciągający się jak okiem sięgnąć.

Taavi i Reijo poszli na wschód. Lecz jakieś przeczucie, którego Raija nie potrafiła wytłumaczyć, kazało jej spoj­rzeć w przeciwnym kierunku. Na zachód. W stronę naj­bielszego miejsca na płaskowyżu.

Nie przecinały go nawet ślady zwierząt.

Reijo śmiał się i nazywał to jednym z wielu przypad­ków natury.

Raija miała na to inne określenie: miejsce, gdzie tańczą huldry, uroczysko. Nie sądziła, by znaleźli rosomaka gdzieś na wschód stąd. Uważała, że zwierzę trzyma się ra­czej w pobliżu niedostępnego terenu.

Zawróciła narty i odepchnęła się kijkami, żeby nabrać prędkości. Ruszyła w stronę dziewiczego i nieskazitelnie białego miejsca. Na zachód.

Reijo i Taavi znaleźli odciski łap rosomaka przy najda­lej zastawionych sidłach. I ze skrajnie różnymi uczuciami ruszyli wzdłuż śladów, każdy swoją stroną.

Prowadziły one w głąb płaskowyżu. To wznosząc się, to opadając, jak dyktowała natura - otwarta i wspaniała. Ledwie dostrzegalnie skręcały na zachód, Reijo i Taavi wspięli się na strome wzniesienie, musieli jednak porzucić trop w miejscu, gdzie zwierzę przemknęło niemal piono­wo w dół urwiska.

Trzeba poszukać łagodniejszego zejścia. Kilka razy cho­dzili tam i z powrotem po własnych śladach, nim się im udało. Nie szczędzili przy tym mocnych słów.

Przekleństwa niestety nic nie pomogły. Nie odnaleźli śladów rosomaka. Na niewiele też się zdało wielokrotne przemierzanie terenu u stóp urwiska. Ślady rosomaka zniknęły, jakby rozpłynęły się. Mężczyźni zostali wypro­wadzeni w pole.

Taavi mruknął pod nosem:

- Do diabła! Reijo rozumiał jego złość, lecz jednocześnie poczuł ulgę. Rozejrzał się, zmarszczył brwi i powiódł wzrokiem jeszcze raz dookoła.

- Krążyliśmy chyba w kółko. Czy to nie gdzieś tutaj do­tarliśmy w czasie burzy?

Taavi obrzucił teren obojętnym spojrzeniem.

- Była noc i padał śnieg. Trudno powiedzieć... Musimy po prostu wrócić po śladach nart. Kobiety przygotowały już chyba coś do jedzenia.

Reijo wolał na to nie liczyć, przynajmniej jeśli chodzi o Raiję. Dziewczyna czuła ogromną niechęć do prac do­mowych. Jednak nie odezwał się ani słowem, Taavi i bez tego nie miał zbyt wiele dobrego do powiedzenia o Raiji. Wdrapali się z powrotem na szczyt urwiska i Reijo ro­zejrzał się jeszcze raz.

- Czy to nie przypomina uroczyska, o którym mówiła Raija? - spytał zdziwiony.

Twarz Taaviego ściągnęła się. Gwizdnął i mruknął coś pogardliwie o kobietach i ich braku zdrowego rozsądku.

- Kobiety są dziwne - rzekł z przekonaniem. - Nigdy nie wiadomo, co im strzeli do głowy. Są słabe i uciekają się do różnych wybiegów. Takie historie tylko to potwier­dzają. Na pewno Raija sama wymyśliła te huldry. Żeby do­piąć swego. Dla niej ta osada to zapadła dziura, musiała więc znaleźć jakiś powód, by stąd wyjechać. Dobrze, że nie dałeś się na to złapać. Kobiety trzeba trzymać krótko!

Reijo przemilczał ten ostry komentarz. Jeśli czegoś nie można powiedzieć o Raiji, to właśnie tego, że była słaba i dziwna. Uważał, że należy do najsilniejszych ludzi, ja­kich kiedykolwiek w życiu spotkał.

- Dobrze byłoby mimo wszystko to sprawdzić - zapro­ponował. - Nie nadłożymy zbytnio drogi...

Spojrzał pytająco na Taaviego, lecz ten był najwyraź­niej przeciwnego zdania.

- Możesz iść sam.

Taavi ruszył z powrotem. Tą samą drogą, którą przyszli. Reijo nie chciał uwierzyć w to, co niemal niezauważal­nie odbiło się na twarzy przyjaciela.

Taavi chyba się nie bał?

Nie zwrócili uwagi na dodatkowe ślady nart, które odłączały się od ich własnych w pewnej odległości od za­budowań. Sunęli, nie oglądając się na nic, prosto do drew­nianych chat, które stały się ich domami. Odpięli narty, postawili je pod ścianą stajni i nie pożegnawszy się, poszli każdy do siebie.

Reijo znalazł Tarję z Knutem na rękach. Dziewczynki bawiły się na podłodze, w dwu różnych kątach, patyczka­mi, wokół których owijały szmatki. Lalki równie dobre jak inne.

Policzki Tarji natychmiast oblał rumieniec. Wyjąkała:

- Czy... Raija was znalazła?

- Raija? Reijo nie zdawał sobie sprawy, że zbladł. W tej samej chwili do izby niczym wicher wpadł Taavi.

- Do diabła, kobieto, czy nie powinnaś być teraz w do­mu? Co ty tu robisz? Sądzisz, że jedzenie samo pojawi się na stole?

- Uspokój się! - rzucił Reijo. W odpowiedzi otrzymał wściekłe spojrzenie.

- Nie będziesz mi mówił, jak mam traktować swoją ko­bietę! Trzymaj się od niej z dala i lepiej wychowuj własną!

Tarja prześliznęła się w stronę kołyski, nie spuszczając oczu z Taaviego. Ułożyła niemowlę pod miękką baranicą i pośpiesznie pogładziła je po policzku.

Potem przesuwała się do wyjścia zwrócona plecami do ściany, z oczami utkwionymi w Taaviego. Boi się, stwier­dził Reijo. Śmiertelnie się boi.

- Pilnowałam dzieci - powiedziała cicho. Tak cicho, że ledwie ją usłyszeli.

- Gdzie jest Raija? - chciał wiedzieć Reijo. - Co miałaś na myśli, pytając, czy Raija nas znalazła?

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy. Wyraźnie się prze­straszyła. Nie chodziło tylko o Taaviego, lecz o coś więcej.

- Raija wyruszyła za wami. Miała was znaleźć.

- O Boże! Taavi zaśmiał się szyderczo:

- Kobiety trzeba uczyć posłuszeństwa. Teraz musisz po­lować na swoją, Reijo. Tarja idzie ze mną. Dzieci mogą się same pilnować.

Chwycił Tarję za ramię. Brutalnie pociągnął ją za sobą. Potknęła się na progu, lecz on zdawał się tego nie zauwa­żyć. Była jego kobietą. Jego własnością.

Reijo czuł niemoc, która ciążyła jak ołów na jego barkach.

- Gdzie jest Raija? - spytała Elise. - Czy Raija nie przyj­dzie?

- Przyjdzie - obiecał, czując, jak ogarnia go zwątpienie. - Przyjdzie, Elise. Uważaj na Maję i małego, a ja wyjdę jej na spotkanie.

Pięciolatka skinęła poważnie głową, biorąc na siebie zbyt dużą odpowiedzialność.

Reijo wyszedł z domu, przeklinając w duchu upór Raiji i jej samowolę. Czego, u licha, tam szuka? Iść za nimi! Co za pomysł?

Reijo przypiął narty. Zacisnął usta ze złości, a jego oczy pociemniały jak morze przed burzą. Ujrzał przed sobą krwawe resztki pardw, które znaleźli z Taavim. Zaraz po­jawił się inny obraz - rozszarpane ciało kobiety... Myśl o utracie Raiji wydawała się nie do zniesienia. Inną część jego umysłu wypełniła lodowata wściekłość. Nie będzie szczędził gorzkich słów, gdy ją wreszcie znajdzie.

Kiedy doszedł do wzniesienia, zdziwił się, jak mogli nie zauważyć jej śladów. Na lewo. Oczywiście.

Uśmiech Reijo, beznamiętny i zimny, odzwierciedlał je­go uczucia. Po chwili chłopak usłyszał za sobą uderzenia kijków. Czyjś ciężki oddech.

- Nie mogłem pozwolić ci iść samemu - zabrzmiał głu­cho głos Taaviego. - Uroczysko?

Reijo przytaknął.

- Nie musisz iść ze mną - rzekł krótko. - To moja sprawa.

- Jest świetną dziewczyną - odparł Taavi równie krót­ko. - Szkoda by było, gdyby się jej coś stało.

Przyspieszył i przemknął obok Reijo. Reijo uśmiechnął się cierpko.

Taavi, który zażądał, by Reijo trzymał się z dala od Tarji, sam jak widać interesował się innymi kobietami. Zawsze ocenia się bliźnich według siebie.

Zaklęte i niedostępne miejsce przerażało Raiję. Jedno­cześnie przyciągało ją. Kusiło. To nie rosomak skłonił ją, by zbliżyła się do tego dzikiego skrawka płaskowyżu. Śnieg wydawał się tutaj bielszy niż gdziekolwiek indziej. Ponieważ nikt nie śmiał postawić w tym miejscu nogi - ani człowiek, ani zwierzę.

Raija obserwowała je z zewnątrz. Przesuwała się spo­kojnie tuż obok. Niemal wyczuwała, gdzie wolno jej się poruszać.

Dotąd, lecz nie dalej...

Dziwne, jak wyraźnie to czuła. Nie miała przed sobą re­alnej ściany lodu. Żadnego pojawiającego się nagle muru, o który mogła uderzyć... nic tak zwartego. Tylko wrażenie, że dalej nie powinna iść. Mogłaby nawet narysować na śniegu linię, którędy przebiegała granica. Gdzie coś ją po­wstrzymywało. Jakaś siła, którą wyczuwała lepiej niż co­kolwiek innego wokół siebie. Strach zniknął. I przerażenie.

Cokolwiek znajdowało się w tym magicznym kręgu, nie mogło jej zrobić krzywdy. Albo nie chciało...

To nic dobrego. Raija wiedziała jednak z absolutną pew­nością, że jej nic nie grozi.

Miejsce jakby pulsowało. Żyło. Chociaż nie zauważyła tam nic innego poza karłowatym zagajnikiem, którego ga­łęzie wystawały ponad zlodowaciałą skorupę jak kościste palce. I poza śniegiem. Raija wciągnęła powietrze. Wiedziała, że się nie myli. Tam coś było. Coś, co w każdym razie oddychało. Czy to możliwe, by coś martwego odbie­rać jako istotę żyjącą?

Nie potrafiła odpowiedzieć.

Reijo nigdy w życiu by jej nie uwierzył. Reijo... Wyru­szyła za nim, by mu zaproponować, żeby szukali rosoma­ka w okolicy urwiska. Stromego zbocza - tak jak to obok uroczyska.

Pamiętała, jak Pehr - niech będzie przeklęty ten stallo - powiedział kiedyś, że rosomak urządza swoją kryjówkę właśnie na takich terenach. Jeżeli Reijo i Taavi nawet za cenę życia koniecznie chcą zdobyć futro, muszą zastawić sidła w odpowiednim miejscu.

Szkoda, że nie ma tu Mikkala. Mikkal by zrozumiał. Mikkal by wiedział, co powinna zrobić...

Czuła niemal, jak...

Raija z trudem przełknęła ślinę. Usiłowała zachować spokój. Zapanować nad sobą. Lecz nadal odnosiła identycz­ne wrażenie - przerażająco wyraźne: Coś znajdowało się po drugiej stronie niewidzialnej bariery. Coś na nią czekało.

- Mikkal - odezwała się półgłosem. - Mikkal, nie rozu­miem tego. Potrzebuję cię. Potrzebuję twojej pomocy. Nie rozumiem tego. Czego to coś ode mnie chce? Czego ode mnie chce?

Raija poczuła tchnienie silnej woli. Otworzyła szeroko oczy i wpatrywała się w miejsce, które nadal wyglądało równie spokojnie. Nie rozumiała tego, lecz odbierała echo własnych myśli. Prawie jak gdyby zostały odbite z powro­tem - niczym obraz w lustrze. Odczuwała osobowość te­go miejsca, które przecież... było martwe.

- Raija! Nieznośna diablico, bawisz się z nami w cho­wanego? - posłyszała nagle nad sobą zdenerwowany głos Reijo. Odwróciła się ku przyjacielowi jak w transie.

Ruszył w jej stronę, pokonał urwisko zręcznym sko­kiem. Okazał się wystarczająco gibki, by utrzymać rów­nowagę po wylądowaniu.

Raija zobaczyła, że Taavi jadący z tyłu spróbował zro­bić to samo, lecz mu się nie udało. Zahaczył o występ skal­ny. Wyrwał trochę kamieni i spowodował niewielką lawi­nę, która runęła stromym zboczem, unosząc go ze sobą. Mniej więcej w tej samej chwili rozległo się ostrzegawcze warczenie. Huk śniegu i kamieni zagłuszał je i Reijo nic nie słyszał. Lecz Raija stała zwrócona twarzą do urwiska i patrzyła na wypadek szeroko otwartymi oczyma.

Krzyknęła w chwili, kiedy zwierzę wygięło grzbiet, szy­kując się do ataku.

Reijo stanął jak wryty, odwrócił się, chciał ruszyć przy­jacielowi na ratunek. Raija usłyszała własny krzyk, który wypełnił ciszę przerywaną rykiem rosomaka.

Rzuciła się do przodu, z całej siły wczepiła ręce w Reijo, walczyła z nim jak szalona, aby go powstrzymać. Sły­szała charkot dochodzący od strony urwiska, głos Taaviego nie przypominający w niczym ludzkiego.

Wołanie o pomoc zawarte w jednym słowie:

- Ratunku! Wzrok wyrażający śmiertelny strach sparaliżował ich oboje. Wzrok pełen wyrzutu. Nagi i błagalny. Nienawiść w ostatnich słowach:

- To jej wina!

Zmieniły się w rzężenie, kiedy zwierzę, zupełnie nie re­agując na bijące na oślep ręce, uderzyło łapą, przeobraża­jąc jedną stronę twarzy Taaviego w krwawą masę.

- Boże! - jęknął Reijo. Raija nie mogła nawet drgnąć. Była jak przymarznięta.

Chciała uciec, ale nie zdołała się poruszyć choćby o cal. Nogi i ramiona ciążyły jak ołów, oczy nie mogły się oderwać od krwawej, okrutnej sceny, której ona i Reijo byli świadkami.

- To jej...

Pełen nienawiści krzyk zamilkł gwałtownie, kiedy zwie­rzę rozerwało Taaviemu gardło.

Reijo wyszarpnął się z rąk Raiji. Zielony na twarzy od­wrócił się od przerażającego widoku. Jego głos brzmiał ochryple, kiedy się odezwał:

- Musimy stąd uciekać, Raiju! Jemu już nic nie pomoże.

Raija zrozumiała. Ruszyła, zataczając się przy pierw­szych odepchnięciach kijkami. Posuwała się cały czas wzdłuż niewidzialnej granicy. Reijo podążał tuż za nią.

Jechali jak tylko mogli najszybciej, uciekali od śmierci, która została z tylu, ukazując wcześniej swój kunszt.

Rosomak.

A więc tam miał swoją kryjówkę. Upadek Taaviego za­kłócił mu spokój.

Zwierzę zaatakowało.

Zabiło.

Krew trysnęła czerwienią na śnieg.

Raija na zawsze zachowa w pamięci ten obraz. Taavi zginął, ponieważ postanowił pomóc Reijo jej szukać...

Ciągle jeszcze słyszała głos wypełniony śmiertelnym strachem, krzyczący ostatnie, nienawistne oskarżenie: „To jej wina!”

Przyszli za nią...

Raija pomyślała, że dopóki żyje, nie pozbędzie się poczu­cia winy. Przerażający obraz prześladował ją. Drżała z zim­na. Nie była w stanie przezwyciężyć mdłości. Pot spływał jej z czoła, szczypał w oczy. Z trudem mogła oddychać.

- Możesz teraz odpocząć. Głos Reijo - ale inny niż zwykle. To obcy glos. Raija usłuchała.

Zatrzymał się obok niej. Otoczył ramieniem.

- Nic nie zrobiliśmy dla niego - szepnęła Raija. - Nie próbowaliśmy nawet mu pomóc...

- Nie mogliśmy - odpowiedział bezbarwnie. - Nie rzu­cisz się przecież na rosomaka z gołymi rękami.

- Mam nóż - odezwała się Raija. Wiedziała jednak, że nie zdziałałaby nim wiele.

Poczucie winy nie stało się przez to mniejsze, wcale nie było lżej je dźwigać.

Raija spojrzała przez ramię, jak gdyby się chciała upewnić, że bestia ich nie śledzi. Że nie czai się gotowa do skoku.

- On nie może tu tak leżeć - mówiła dalej i czuła, jak ściska ją w gardle. Chwyciły ją mdłości. Oparła się na kij­ku, próbując je powstrzymać. Zacisnęła zęby, lecz nie na wiele to się zdało.

Oblewał ją zimny pot. Zgięła się wpół i zwymiotowała. Kiedy zwróciła całą zawartość żołądka, Reijo podał jej garść czystego śniegu. Brała do ust śnieg i wypluwała, zno­wu brała. W końcu poczuła się trochę lepiej.

- Nie możemy go tak zostawić! - powiedziała z naci­skiem.

Reijo popatrzył na nią w milczeniu.

Raija spuściła wzrok. Miała na tyle bujną fantazję, by wyobrazić sobie, co się tu wkrótce wydarzy.

Z drugiej strony to egoistyczne wymagać od Reijo, by wrócił i z narażeniem własnego życia zabrał szczątki zmasakrowanego ciała. Nic nie mogli teraz dla Taaviego zrobić.

- Zastawiliśmy sidła - odezwał się Reijo. Jego głos brzmiał obco. - Niedaleko stąd. Po drugiej stronie urwiska. Przy odrobinie szczęścia rosomak w nie wpadnie, jeden z nich.

Spojrzał czule na Raiję.

- Czy masz dosyć siły, by podołać temu, co nas czeka? Dasz radę?

Raija westchnęła ciężko. Uczucie bezradności nadal jej nie opuszczało.

- Nie lubiłam go - szlochała, jakby to miało coś wspól­nego z tym, co się stało.

Reijo pocieszał ją bez słów. Stali na śniegu blisko sie­bie, przepełnieni mieszanymi uczuciami przerażenia, wdzięczności i poczucia winy. Dla nich życie już nigdy nie będzie takie samo jak przedtem.

- Musimy jakoś o tym powiedzieć Tarji - zdecydowała Raija po dłuższej chwili.

Ruszyli z powrotem. Czuli się tacy nędzni i podli, kie­dy stanęli przed Tarją. Wystarczyło milczenie, by ją prze­straszyć. Chociaż to tylko prosta dziewczyna, ale nie by­ła głupia.

- Gdzie jest Taavi?

Jej szeroko otwarte oczy wypełniał lęk.

W ostatnich dniach żyli w takiej atmosferze, że napraw­dę mogła się teraz przerazić - te rozmowy o uroczysku, ro­somaku... Bała się wszystkiego. A teraz czekało ją najgor­sze... Reijo wolałby powiedzieć coś innego, ale co miał wy­myślić?

Taavi został rozerwany na strzępy na ich oczach. Nie żyje. Nieodwołalnie.

- Rosomak go zaatakował? - spytała niebezpiecznie ci­cho. Jej twarz wyrażała spokój. - Powiedzcie mi wreszcie! - szepnęła z naciskiem, złożywszy ręce na piersi. - Nie ży­je, prawda? Czy to rosomak? Czy nie uważał? Czy na­prawdę go nie ma? Na pewno...?

Jej głos niemal zamarł, stał się tak cichy.

Zdołali tylko skinąć głowami.

Reijo nabrał powietrza, przygotowany, by opowiedzieć o całym zajściu możliwie najdelikatniej, lecz Tarja uczy­niła ruch rękoma, który zmusił go do milczenia.

- Czy on nie żyje?

Patrzyła przed siebie szklistym wzrokiem. Wyprosto­wała się i długo się obojgu przyglądała. Badała wyraz ich twarzy.

- Naprawdę? Naprawdę nie żyje? - powtórzyła, niemal zdumiona.

Raija bała się, że dziewczyna tego nie zniesie, że to dla niej zbyt wiele. Tarja wydawała się balansować na cienkiej linie między rozsądkiem a szaleństwem.

- Taavi nie żyje - potwierdził Reijo. Chyba nigdy przed­tem nie czuł się tak bezsilny.

Tarja odwróciła się do nich plecami. Zakryła twarz rę­kami, jej szczupłe plecy drżały.

Przyjaciele spojrzeli po sobie i Raija podeszła do Tarji parę kroków bliżej. Położyła dłonie na trzęsących się ra­mionach. Chciała pocieszyć dziewczynę w jej rozpaczy, powiedzieć kilka słów, lecz żadnych nie znalazła.

Tarja opuściła ręce. Odwróciła się do Raiji. Spojrzała na nią rozjaśnionym wzrokiem.

Nie płakała.

Zarzuciła Raiji ręce na szyję i roześmiała się. Ona się cieszyła!

4

Przyglądali się jej zakłopotani. Śmiech ucichł po chwi­li i Raija niemal odetchnęła z ulgą.

To histeria, pomyślała. Histeria na skutek doznanego wstrząsu. Żaden człowiek nie reaguje w podobny sposób na taką wiadomość.

Tarja zaczęła płakać.

Raija gładziła ją łagodnie po plecach, tak jak się gładzi małe rozszlochane dziecko. Sama przeżyła już śmierć bli­skiej osoby, lecz nie miała doświadczenia w pocieszaniu innych w podobnej sytuacji.

- To boli - odezwała się niezręcznie, czując, jak słowa rosną jej w ustach. Słowa tu nic nie pomogą, są ubogie i ża­łośnie puste. - To minie - mówiła dalej. Cisza zmieszana z łkaniem Tarji wydawała się gorsza niż banalne słowa. - W końcu pozostają tylko dobre wspomnienia. Smutek jest paraliżujący, lecz przemija...

- Smutek?

Tarja podniosła twarz mokrą od łez i spojrzała na Raiję, nie rozumiejąc.

- Smutek? - powtórzyła. Jej oczy błyszczały. - Dobre wspomnienia? Czy nie rozumiesz, że teraz jestem wolna? Nareszcie wolna!

Raija otworzyła usta ze zdumienia. Widziała, jak źle Taavi traktował swoją żonę, ale mimo wszystko spodzie­wała się po Tarji innej reakcji.

Dziewczyna wyglądała na uradowaną.

- Ale był przecież twoim mężem...

Tarja popatrzyła przez chwilę na Raiję. Jej oczy po­ciemniały. Żar w spojrzeniu zniknął za zasłoną mgły. Raija widziała to już wiele razy przedtem - za każdym ra­zem, kiedy Taavi komenderował Tarją, poniewierał nią, gnębił.

Cichy ból i zamknięcie się w sobie. Smutek w głosie mieszał się z wieloletnim strachem i wstydem. Zdobyła się jedynie, by wyszeptać:

- Nie był moim mężem... lecz bratem. Trwało chwilę, zanim do Raiji dotarło znaczenie tych słów. Słyszała, jak Reijo zaklął pod nosem, nie rozumiała jednak dlaczego. Nie od razu.

- Ale... - zaczęła drżącymi ustami.

Ludzie nigdy nie mówili o takich sprawach. Raiję chronio­no przed podobnymi problemami. Nikt z nią nie rozmawiał o tym, co jest między kobietą i mężczyzną. I co może być... Niekiedy jednak docierały do jej uszu opowieści o podob­nych związkach. Osądzanych jako coś złego. Potwornego.

- Och, Tarju! - zawołała z bólem zawartym w każdej sylabie, kiedy w pełni zrozumiała, od czego Tarja została uwolniona.

Obie ciemnowłose dziewczyny zarzuciły sobie nawza­jem ręce na szyję. Jedna obawiała się potępienia. Druga na­wet nie myślała o potępianiu.

Obiema wstrząsnął płacz.

- Nie jestem w stanie teraz rozmawiać... - Tarja nie pa­trzyła na żadne z nich. - Czy mogę zostać sama?

- Dobrze, ale później przeniesiesz się do nas - zadecy­dowała Raija z nową energią. - Nie ma mowy, żebyś zo­stała tutaj.

Tarja tylko skinęła głową.

Reijo pociągnął Raiję za sobą do wyjścia. Wpadli prosto na Elise, która z szeroko otwartymi oczyma tkwiła przyklejona do drzwi.

- Czy wujek Taavi nie żyje? - spytała przestraszona.

- Tak - odparł Reijo, nie widząc powodu, dla którego miałby okłamywać dziecko. Nawet jeżeli słyszała całą roz­mowę, i tak nie zrozumiałaby wszystkiego.

- Poszedł do nieba, tak jak mama i tata? - dopytywała się dziewczynka.

Raija powiedziała jej kiedyś, że mamie i tacie jest teraz dobrze, chociaż nie żyją. Siedzą w niebie i patrzą na nią.

Elise na swój dziecięcy sposób zachwyciła ta myśl, któ­rej nie rozumiała, lecz mimo to ślepo w nią wierzyła.

- Raczej do piekła - mruknęła Raija przez zaciśnięte zę­by. Reijo odepchnął ją lekko i wziął Elise na ręce.

- Nie wiemy, dokąd poszedł wujek Taavi - odezwał się łagodnie. - Po prostu nie żyje, moja maleńka. Nie myśl o tym zbyt wiele.

Później, kiedy dzieci nie mogły jej usłyszeć, Raija po­wiedziała:

- Miał taką śmierć, na jaką zasłużył.

- Nie osądzajmy pochopnie, nie znając całej historii - rzekł Reijo poważnie. Lecz i jego twarz wydawała się su­rowsza.

Tar ja przyszła o zmroku.

Dzień był teraz dłuższy. Wiosna rzeczywiście zaczęła się przedzierać przez tę śnieżną krainę.

Dawała o sobie znać tylko w ten sposób, że przez kil­ka godzin w ciągu dnia świeciło słońce.

Ten pierwszy okres po długiej i czarnej jak smoła nocy polarnej za każdym razem stanowi równie istotny punkt zwrotny dla ludzi z północy.

Wraz ze światłem wracała chęć życia. Dłuższe dni prowadziły ku tej porze roku, kiedy doba jest jednym długim dniem. Lecz mieszkańcy drewnianych chat na płaskowy­żu nie myśleli tego dnia wiele o życiu. Zawisł nad nimi cień śmierci.

Raija przygotowała dla Tarji łóżko w bocznej izbie. Reijo przybił deskę w poprzek pomieszczenia. Znaleźli też wełniany koc, mogący służyć jako zasłona. W ten sposób Tarja otrzymała co prawda niewielki, ale za to własny kąt. Raija i Reijo nie chcieli, aby została sama w pustym domu.

Oboje zdążyli ją polubić. Tajemnica, którą im wyjawiła, nie zmniejszyła ich sympatii. Opowiadanie Tarji wydawało się żałośnie banalne, ale przez to wcale nie mniej tragiczne.

Drobna, z zaczerwienionymi oczami, siedziała na środ­ku ławy przy ogromnym stole.

- Chciałabym, abyście mnie zrozumieli - odezwała się cichym i niepewnym głosem. Nie zdobyła się, by spojrzeć na którekolwiek z nich. Ciągle tkwiło w niej poczucie wstydu. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. O czymś takim się nie mówi.

Ale Raija i Reijo byli jej przyjaciółmi. Chciała, żeby po­znali prawdę.

- Miałam liczne rodzeństwo. Taavi był najmłodszym z moich braci. Zawsze przyjaźniliśmy się ze sobą, Taavi i ja. Ja urodziłam się jako ostatnia. Pozostali bracia i sio­stry byli od nas znacznie starsi. Pozostawiono nas samym sobie. Pilnowaliśmy się nawzajem. W sąsiedztwie miesz­kali przeważnie chłopcy. Żyliśmy w odosobnieniu...

Raija potrafiła to sobie wyobrazić - kilka gospodarstw stłoczonych razem na równinie pomiędzy lasami. I rzekę, która jak niebieska wstęga wiła się pośród tego jednostaj­nego, płaskiego krajobrazu.

Wiele mil do następnej wioski.

Tak, teraz sobie przypomniała.

Tarja mówiła z trudem:

- Kiedy podrosłam, nie pozwalano mi przebywać z chłopcami. Zawsze świetnie się bawiliśmy, ale nagle oka­zało się, że zabawy z nimi mogą mi zaszkodzić. Nikt nie wytłumaczył mi dlaczego. Miałam wtedy jedenaście - dwanaście lat...

Raija uśmiechnęła się do Tarji w niemym zrozumieniu. Rodzice widzieli, jak ich dziewczynka staje się kobietą, lecz nie mieli odwagi powiedzieć jej o świecie dorosłych.

Raija pamiętała swój okres dojrzewania, kiedy ciało za­czynało nabierać miękkich, kobiecych kształtów, podczas gdy psychicznie nadal czuła się dzieckiem. Tego lata Pehr wysłał ją do innej rodziny. Tego lata ojczym zauważył, że Raija podoba się synowi. Tego lata Mikkal zrozumiał, że kocha Raiję. To lato Raija wspomina z radością, a także - i chyba przede wszystkim - ze smutkiem.

Okres dojrzewania Tarji okazał się bardziej bolesny, dotkliwy, gorszy pod każdym względem.

- Wolno mi było przebywać tylko z rodzeństwem. A z nich jedynie Taavi zwracał na mnie uwagę...

Opowiedziała o bracie, który zaczął przejawiać niezro­zumiałe zainteresowanie dla jej zmieniającego się ciała. Któ­ry z niesłabnącą ciekawością badał każde nowe kobiece za­okrąglenie pożądliwymi rękami. Który zmuszał ją do mil­czenia o tym, że zaspokajał przy niej swe cielesne żądze.

Tarja nie orientowała się, co robił. Początkowo. Był od niej starszy i był mężczyzną. Została wychowana w posłu­szeństwie dla mężczyzn.

Jego groźby potęgowały strach - i poczucie wstydu. Stopniowo zrozumiała, że o tym się nie mówi. O tym, co mężczyźni i kobiety robią pod osłoną mroku. O tym, co stanowiło temat wulgarnych rozmów mężczyzn, a o czym kobiety nawet nie wspominały.

Zrozumiała, że nie powinno do tego dojść między bra­tem i siostrą. Obarczyła winą siebie. Wierzyła Taaviemu, kiedy mówił, że to ona go do tego skłoniła, że go skusiła.

Opowiedział Tarji historię z Biblii o Ewie, która skusi­ła Adama, i wyjaśnił, że między nimi stało się podobnie. Ona, kobieta, skusiła mężczyznę - Taaviego.

Adam i Ewa zostali ukarani.

Taavi powiedział, że ponieważ Tarja jest jego siostrą, ich postępowanie jest jeszcze gorsze. Jeżeli ktoś się dowie, spotka ich o wiele surowsza kara. Jeżeli Tarja nie będzie milczeć, wsadzą ją do więzienia. A może spalą - tak jak palono czarownice.

Tak mówił Taavi. I znowu zmuszał ją do grzechu.

Tarja sądziła, że nigdy jej się nie uda z tego wyzwolić.

Wszyscy pozostali z rodzeństwa dobrze sobie radzili. Ale Taavi nie chciał grzebać w ziemi. Miał inne plany.

Kiedy zaczął wspominać o podróży na północ, do Ruiji, by tam stworzyć sobie nową przyszłość, ucieszyła się. Myślała, że brat zabierze ze sobą wstyd i poniżenie. Wie­dzę o całym złu, którego się dopuścili. Wierzyła, że wresz­cie uwolni się od jego gróźb i objęć. Uwolni się, by żyć tak, jak powinny żyć młode dziewczęta. Lecz Taavi namówił rodziców, by wysłali ją razem z nim. Udało mu się ich prze­konać, że siostrze będzie lepiej w Norwegii niż w domu.

Tarja nie miała wyboru, musiała jechać z bratem, któ­ry ją wykorzystywał.

Nie zamierzał dać jej wolności.

Kiedy dom rodzinny i znajome strony zostały daleko w tyle, wtajemniczył siostrę w swoje plany. Opowiedział jej historyjkę, którą powinni odgrywać: mieli udawać mał­żeństwo. A jeżeli Tarja się nie zgodzi lub wyjawi komukol­wiek prawdę, oboje trafią do więzienia. A ona otrzyma su­rowszą karę. To ona przecież skusiła brata, by z nią sypiał.

By popełniał grzechy tak potworne, że trudno je wyznać.

Tarja płakała i robiła, jak jej kazał. On wiedział wszyst­ko najlepiej.

Raiji pociekły łzy po policzkach, kiedy słuchała opowie­ści. Łzy złości i rozpaczy.

Zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę dłoni. Pragnęła w duchu, by Taaviego Parkkinena spotkała jeszcze okrutniejsza śmierć. Zwierzenia Tarji rozpaliły w Raiji silną nienawiść. Poczuła złość na myśl o tym, że nie ma na kim jej wyładować. Taavi nie żyje. Nie mogła mu odpłacić tym, na co zasłużył.

- W czasie podróży na północ nie zawsze było tak źle - mówiła dalej Tarja łagodnym głosem. - Musieliśmy jakoś pracować na życie. Często Taavi był zbyt zmęczony, by...

Zamilkła, lecz zarówno Raija, jak i Reijo rozumieli. Był zbyt zmęczony, by brać ją siłą. Tarję - jedną z najłagodniej­szych i najpoczciwszych istot, jakie spotkali w swym życiu.

- Ale czasami działo się nawet gorzej - opowiadała Tarja. Z uporem wpatrywała się w deski podłogi, mocno czer­wieniąc się na twarzy. - Niekiedy... niekiedy brał pienią­dze za to, by inni mogli... to ze mną robić...

- Przeklęta świnia! - zawołała Raija, która nie przebie­rała w słowach, kiedy ogarniała ją złość.

- To było potworne - dodała Tarja.

Łzy napłynęły również do oczu Reijo. Nawet jako męż­czyzna potrafił sobie wyobrazić, jakie to musiało być dla Tarji upokarzające.

- Nie miałam już nic swojego - mówiła dalej młoda Fin­ka bezbarwnym głosem. - Posiadał na własność każdy cal mojego ciała, podpowiadał im, jak najlepiej to ze mną ro­bić... Sprzedawał mnie temu, kto płacił najwięcej. Najchęt­niej kilku. Potem mówił, że to moja wina, że to ja zachowy­wałam się zbyt wyzywająco. Kusiłam mężczyzn i przeze mnie mieli grzeszne myśli. Kiedy indziej mówił, że zamarz­niemy na śmierć lub umrzemy z głodu, jeśli odmówię. Ze to ode mnie zależy, czy przeżyjemy. Czasami nawet nie chcia­łam żyć... wolałam umrzeć. Ale Taavi powiedział, że to jesz­cze większy grzech, niż być taką uwodzicielką jak ja...

Zamilkła na dłuższą chwilę. Spojrzała na Raiję i Reijo. Nie znalazła pogardy w oczach żadnego z nich i uśmiech­nęła się nieśmiało.

- Teraz jestem wolna, rozumiecie? Może to źle, że nie opłakuję brata, ale nie mogę. Po prostu nie mogę.

- Nikt nie będzie go opłakiwał! - zagrzmiała Raija. - Nie dostał nic, na co by nie zasłużył. Powinnaś zrobić wszystko, aby zapomnieć o tym draniu!

Reijo długo - się nie odzywał. Teraz spytał:

- Ile masz lat, Tarja?

- Piętnaście.

- Biedactwo! - jęknęła Raija zdławionym głosem, po­wstrzymując łzy.

- Czy mogę się już położyć? - spytała Tarja.

Piętnaście lat - a w szarych oczach dwa razy tyle. Wy­korzystywana i poniewierana. Niewolnica, którą wyzwo­liła śmierć tyrana.

- Rób to, na co masz ochotę - powiedziała Raija łagod­nie. - Decydujesz sama o sobie, Tarju. Nieważne, co mó­wił Taavi, zapomnij o tym!

Kiedy drzwi zamknęły się za Tarją, Raija spojrzała na Reijo przez łzy.

- Przytul mnie! - szepnęła.

Reijo bez słowa zrobił, o co prosiła. Sam również po­trzebował do kogoś się przytulić.

Raija łkała. Całym ciałem wstrząsał spazmatyczny szloch. Wtuliła twarz w pierś przyjaciela. Wbiła palce w szerokie ra­miona - smutek, złość, strach i odraza znalazły ujście w zbawiennym płaczu. Reijo zatopił twarz w jej włosach - płakał razem z nią.

- Czy i ty nie powinnaś się położyć spać? - spytał ła­godnie, kiedy zauważył, że się trochę uspokoiła.

- Spać? - powtórzyła i potrząsnęła głową. Rękoma moc­no ściskała jego ramiona.

- Nie możesz przecież siedzieć tu całą noc. Połóż się, a ja będę czuwał przy tobie, dopóki nie zaśniesz.

Nie protestowała, ale musiał ją prawie nieść. Machinal­nie rozebrała się. Koszulę nocną z białej wełny założyła równie bezwiednymi ruchami. Usiadła na łóżku przy sa­mej ścianie i zrobiła miejsce, aby Reijo usiadł obok. Ob­jął ją, tak jak obiecał. Czuli, jak ich własne ciepło łączy się z ciepłem drugiego, tworząc krąg pewnego rodzaju bezpie­czeństwa, pewnego rodzaju jedności.

- Czy możesz sobie wyobrazić, jak musiała być samot­na? - Raija nie mogła przestać myśleć o Tarji. - Gdybym tylko dostała tego drania... - zaczęła zduszonym głosem, lecz przerwała samej sobie: - Ale to i tak nic nie pomoże. Już nie. A ja czułam się winna jego śmierci... - Zaśmiała się głucho. - Gdybym wiedziała to, co teraz wiem, własno­ręcznie poderżnęłabym mu gardło!

- Nie zrobiłabyś tego - szepnął Reijo. - Ale mogliby­śmy go wygnać już pierwszej nocy. Na mróz. Na zawieję.

- Co z niego za człowiek? Co za człowiek mógł dopu­ścić się czegoś takiego?

Reijo nie potrafił odpowiedzieć. Sam również nie rozu­miał, jak to możliwe.

- Pomyślałem sobie... - zaczął ostrożnie. - To, co się tu wydarzyło, Raiju, nie było pozbawione sensu. Nie mamy żadnych dobrych wspomnień, które by nas tu trzymały. Może powinniśmy wyruszyć w dalszą drogę? Jutro? Pogo­da jest przecież odpowiednia. Znajdziemy jakieś miejsce, gdzie mieszkają ludzie. Gdzie ty i Tarja spotkacie kogoś w swoim wieku, z kim będziecie mogły porozmawiać. Gdzie dzieci będą się miały z kim bawić...

Raija siedziała w milczeniu.

Gdyby zaproponował to poprzedniego wieczoru, bez wahania by się zgodziła. Teraz czuła w sobie jakiś sprze­ciw. Potrząsnęła głową.

- Ale przecież chciałaś stąd wyjechać? Wszystkich nas wystraszyłaś tym swoim zaklętym miejscem. Prosiłaś mnie, żebym zmienił zdanie. Teraz wiemy, że w okolicy grasują dzikie zwierzęta. To, co się stało z Taavim, nie czy­ni sytuacji bardziej przyjemną. Musimy pilnować dzieci. Bóg jeden wie, co takiemu drapieżnikowi może przyjść do głowy. A jeśli zostanie zwabiony w pobliże domów...

- Coś jest w tym miejscu - odparła Raija, ważąc każde słowo. - Coś dziwnego, Reijo. To nie jest zwykłe uroczy­sko. Tam coś jest. Właśnie kiedy się zjawiliście z Taavim, czułam to. To coś na mnie czeka. Czegoś ode mnie chce...

Reijo uznał, że Raija jest zbyt pochłonięta zjawiskami ponadnaturalnymi.

Jemu to miejsce wydawało się nieprzyjemne, ponieważ wiązało się z okrutnym widokiem Taaviego rozrywanego na strzępy. Ów obraz jak wyryty pozostanie na zawsze w jego pamięci. Niezależnie od tego, jak złym człowie­kiem był Taavi, to spotkała go śmierć okrutniejsza od tej, jakiej Reijo nie życzyłby najgorszemu wrogowi.

Raija nie mówiła o niczym tak konkretnym jak roso­mak. Mówiła o tym „to”. I magiczne miejsce. Miejsce, gdzie tańczą huldry...

- Moja droga - zaczął tonem, jakim się poucza niesfor­ne dziecko. - Czy nie możesz zapomnieć o tych bzdurach?

Gwałtownie odwróciła głowę. Spojrzała mu odważnie prosto w twarz.

- Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? Tam naprawdę coś było. Jestem o tym przekonana. Coś niezwykłego. Muszę to rozwiązać. To moje zadanie. Tam jest coś, co na mnie czeka.

- Anioł? Diabeł? A może zły duch? - spytał Reijo zre­zygnowany. - Albo całkiem zwyczajne widmo?

- Coś - stwierdziła z uporem Raija. - Widziałam zwy­kłe uroczyska... - Skrzywiła się. - Co prawda trudno takie miejsca nazywać zwykłymi. Ale to jest inne. Czuję je ina­czej. Kiedy tam stałam, na samym skraju magicznego krę­gu, jak tylko mogłam najbliżej, wydawało mi się, że ktoś do mnie mówi.

Reijo westchnął, ale nie przerwał Raiji. Prędzej czy póź­niej uparta dziewczyna i tak go zmusi, by jej wysłuchał. Lepiej mieć to za sobą. Może wtedy szybciej zapomni.

- Muszę pójść tam znowu. Reijo ocknął się:

- Nie ma mowy! Tuż obok jest kryjówka rosomaka. O ile wiemy, ma młode. Przekonaliśmy się też, że jest śmiertelnie niebezpieczny. A jeśli jeszcze tego ci mało, to chyba pamiętasz, co tam leży. Założę się, że nie przypo­mina już w niczym człowieka...

- To nie ja wybrałam - syknęła Raija w odpowiedzi i wywinęła się z ramion Reijo. - To jest coś, co po prostu muszę zrobić. Czy tego nie rozumiesz, głupcze?

- O nieba! - westchnął, opierając się o ścianę. Była bar­dzo zimna. - A czy do ciebie nie dociera, że się o ciebie boję? Nie chcę cię znaleźć w postaci krwawej padliny na śniegu - rzekł dosadnie. - Inni też mają uczucia, Raiju Alatalo Elvejord. To nie powinno być dla ciebie nowiną.

Spojrzał na nią zraniony.

- Nie nazywaj mnie tak - mruknęła. - Kalle nie żyje. Nie noszę nazwiska zmarłego męża. Jestem Raiją Alatalo.

I tak będę się nazywać aż do dnia mojej śmierci: Raija, cór­ka Erkkiego Alatalo.

- Nie zmieniaj tematu... To szaleństwo... Raija spojrzała na niego poważnie. Panował mrok, lecz jej oczy rzucały łagodny blask.

- Wiem, że to szalone, ale nie mogę od tego uciec. Je­stem bezpieczna, dopóki próbuję nawiązać kontakt. Ale mogę się znaleźć w niebezpieczeństwie, jeśli od tego ucieknę. - Rzuciła w powietrze: - Stałam tam o wiele dłu­żej niż któryś z was. Wiatr wiał mi w plecy, w stronę urwi­ska. Rosomak musiał mnie wyczuć. Mógł mnie dawno za­atakować...

- Taavi zjawił się niespodziewanie tuż przed kryjówką - wyjaśnił Reijo pośpiesznie. - Zwierzę poczuło się zagro­żone. Ty nie stanowiłaś niebezpieczeństwa. Może było na­jedzone. Kiedy Taavi runął niemal wprost na kryjówkę, rosomakowi nie pozostało nic innego, jak zaatakować. Za­bić lub zostać zabitym, to prawo zwierząt.

Raija nie przyjęła tego wytłumaczenia. Jej własne wy­dawało się proste, lecz przerażające: należało uznać inge­rencję sił ponadnaturalnych.

- Czułam się chroniona - stwierdziła. - Coś mnie chro­niło. To coś mnie potrzebuje.

Reijo wzdrygnął się. Nie znalazł słów, którymi mógłby dziewczynę przekonać.

- Nie baw się niebezpiecznymi rzeczami! - ostrzegł tyl­ko. Nie był w stanie powstrzymać Raiji, kiedy coś posta­nowiła. Nikomu zresztą by się to nie udało. Położył się i zrobił jej miejsce przy ścianie.

- Spróbuj mimo wszystko zasnąć - powiedział. - Jestem przy tobie.

Raija wśliznęła się pod skóry, starając się nie trącić Reijo, chociaż pragnęła poczucia bezpieczeństwa, jakie dawało jego ramię. Nie chciała zbyt intymnego kontaktu, nie w tej chwili.

Po historii z Taavim myśl o fizycznym obcowaniu z męż­czyzną przyprawiała ją o gęsią skórkę. Chociaż miłego Reijo nie można w żaden sposób porównywać z tamtym.

- Tarja powinna sobie kogoś znaleźć - mruknęła niewy­raźnie i zasnęła.

Stała po kolana w śniegu. Twarda, zlodowaciała skoru­pa wbijała się w grubą cholewę buta i mocno ją trzymała. Stała obezwładniona. Nie mogła poruszyć nogami. Były unieruchomione. Przymarznięte do podłoża.

Otworzyła usta, lecz z gardła nie wydobył się krzyk. Jak gdyby ktoś przeciął struny głosowe. Nie mogła wykrztu­sić słowa, choć czuła, jak zlewa ją pot.

Przed nią tętniło życiem owo zaklęte miejsce. Żyło, wie­działa o tym. Nie było martwe.

Stał tam Taavi.

Taavi, który umarł, stał tam, a połowa jego twarzy wy­glądała jak krwawa masa w miejscu, gdzie rosomak zdarł skórę. Jednym uderzeniem silnej łapy.

Zobaczyła głębokie bruzdy rozorane pazurami. Krew cie­kła po szyi - płynąc, zamarzała. Mężczyzna stał na szeroko rozstawionych nogach na samym środku placu, trzymając rękami za szyję młodą kobietę. Jak on się tam dostał? Nie można przecież wejść na to zaklęte miejsce. Raija próbowa­ła. Okazało się to niemożliwe.

Taavi potrząsnął kobietą. To nie była Tarja. Tarja mia­ła ciemne włosy, a ta wydawała się dużo jaśniejsza. Krzy­czała - krzyczała - krzyczała...

Raija ujrzała krew sączącą się cienkimi strużkami z poszar­panej prawej strony twarzy Taaviego, widziała ręce zaciskają­ce się na cienkiej szyi - stały się czerwone. Zabarwiły się krwią.

Raija chciała zawołać. Z całych sił, żeby puścił dziew­czynę. Była taka młoda.

Ale przecież Taavi nie żył. Nie żył. Widziała, jak zginął. Słyszała jego rozdzierający głos.

Pamiętała obłąkańczy grymas twarzy. Zdrowe oko pa­trzące prosto w śmierć, a drugie, zaszłe mgłą, zwisające luź­no na cienkim włóknie, zwrócone prosto na nią. Jego krzyk. Ze to jej wina. Ale ona chciała tylko pomóc dziewczynie.

- Jest taka młoda! Nie, nie! Ona jest taka młoda!

Mięśnie jego ramion napięły się. Stała wystarczająco bli­sko, by to zobaczyć. Strużki krwi spływały po silnych przedramionach...

- Raija! Obudź się! Raija! Otworzyła szeroko oczy. Twarz Reijo znajdowała się tuż obok. Wykrzywiona z przerażenia. Chłopak trzymał Raiję za ramiona. Potrząsał nią.

- Co się stało? - zza uchylonych drzwi do sąsiedniego pomieszczenia dobiegł łagodny głos Tarji. Odgłos bosych stóp stąpających po zimnej podłodze. Chłodna ręka na czole Raiji.

- Koszmary - rzekł Reijo ponuro. - Złe sny. Ostrożnie potrząsnął Raiją jeszcze raz.

- Czy już się obudziłaś, kochana? Powiedz coś!

- O Boże! - jęknęła Raija. Obudziła się w samym środku koszmaru. Obraz nadal trwał jak żywy przed jej oczami. Tak wyraźny, że zadrża­ła na całym ciele.

- Nie musisz się o mnie martwić - szepnęła Tarja. In­stynktownie odgadywała, że Raija bardzo się przejęła jej historią. Sama poczuła ulgę, kiedy ze wszystkiego się zwie­rzyła. - Dam sobie radę...

Raija przełknęła. Czuła, jak występuje na nią zimny pot.

- Idźcie spać - powiedziała. - Idźcie już spać!

Jednak obraz przed oczami pozostał nadal wyraźny. Tar ja szybko pogładziła Raiję po policzku i wróciła do swojego samotnego łóżka.

- To jej potrzebna pociecha - Raija uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Nie mnie...

- Tarja jest chyba silniejsza, niż ktokolwiek z nas po­dejrzewa - odezwał się Reijo łagodnie. Myślał przede wszystkim o Raiji. Była mu najbliższa. - Czy chcesz po­rozmawiać?

- Nie - odparła. - Nie wiem, dlaczego tak się wystra­szyłam. To tylko sen... Może coś jeszcze, ale nie chcę o tym mówić.

- Czy znowu chodzi o to miejsce? - pytanie z trudem przeszło mu przez gardło.

Raija dostrzegła strach w jego oczach. Strach o nią.

- Tak, mój sen wiązał się z tym miejscem - przyznała i przytuliła się do silnego, ciepłego ciała Reijo.

Brzmienie jej głosu przyprawiło Reijo o gęsią skórkę. Czegoś nie rozumiał. Ale zdecydował się trwać przy niej. Wyjść na spotkanie nieznanego razem z nią. Niezależnie od tego, co to takiego.

5

Reijo czuł się o dwadzieścia lat starszy. Czy chciał te­go, czy nie, spadła na niego odpowiedzialność za kobiety i trójkę dzieci. Myślał, że Taavi zostanie jego przyjacielem i wspólnie będą dzielić odpowiedzialność. Ale Taavi oka­zał się inny, niż sądzili. A teraz nie żył.

Reijo chciał wyruszyć jak najszybciej, ale Raija upiera­ła się przy swoim.

Powstrzymywało ją to przeklęte miejsce.

Zanim wyruszył sprawdzić sidła - i zobaczyć, czy moż­na podejść do tego, co zostało z Taaviego - musiał sprzy­mierzyć się z Tarją. Nie był pewien, czy Raiji nie strzeli w tym czasie coś do głowy. Tarja, która powinna być naj­bardziej wytrącona z równowagi, wydawała się spokoj­niejsza.

Obiecała, że zrobi wszystko, by zatrzymać Raiję w do­mu podczas jego nieobecności.

Reijo wstrząsnął dreszcz. Starał się jak najbardziej wy­dłużyć drogę do urwiska z kryjówką rosomaka. Obraz te­go, czego był świadkiem dzień wcześniej, nadal tkwił jak żywy w jego pamięci. Nikt nie zasłużył na taką śmierć. Na­wet człowiek z przeszłością Taaviego. Reijo dałby wszyst­ko, żeby uniknąć tego zadania, ale prędzej czy później trze­ba Taaviemu urządzić jakiś pogrzeb. Niezależnie od tego, jak podłym był człowiekiem, nie zasłużył, by skończyć na płaskowyżu jako padlina dla dzikich zwierząt.

Wszystko się w Reijo buntowało. To będzie straszne, ale taki był jego obowiązek. Poczuł mdłości, zanim jesz­cze dotarł do urwiska.

Musiał przez cały czas zachowywać czujność. Nie miał broni, nic oprócz noża.

Nawet gdyby zdążył go wyjąć, nie byłby w stanie za je­go pomocą pokonać rosomaka. Musiał zachować dystans. Musiał uważać, aby zwierzę go nie zobaczyło. Żeby nie za­kłócić drapieżnikowi spokoju. W przeciwnym razie kobie­ty zostałyby same. Bezbronne. Ostrożnie podążał śladem z poprzedniego dnia. Zatrzymał się na skraju urwiska.

Przełknął ciężko, zanim spojrzał w dół.

Wiatr nie zdołał zatrzeć i zakryć śladów tego, co się tu wydarzyło.

Odciski nart Taaviego były ciągle widoczne. Zagłębie­nie po jego upadku wyglądało .jak krater w śniegu.

Tuż obok leżał kijek. Złamana narta.

Brunatnoczerwone plamy na białym tle. Jak zamarznię­te jeziora na białym świecie. Jeziora tak duże jak kamie­nie szlifierskie.

Głęboka bruzda wiodła w stronę miejsca, gdzie prawdo­podobnie znajdowało się wejście do jamy. Reijo starał się nie zwymiotować. Przesunął wzrokiem wzdłuż bruzdy, czuł, jak mdłości narastają. Zakręciło mu się w głowie, kost­ki dłoni zbielały w rękawiczkach zaciśniętych wokół kij­ków. Nikt by się nie domyślił, gdzie się znajduje kryjówka drapieżnika, gdyby nie ludzkie nogi wystające spomiędzy rozsypanych kamieni. Osuwisko, które spowodował Taavi, porwało ze sobą masy śniegu, które pokryły stromą skałę.

Teraz była czarna i przerażająco naga. Niczym czarny jak smoła uśmiech ku wiosennym dniom.

Plamy krwi.

Krwi Taaviego.

Zwierzę prawie go pogrzebało. Taavi Parkkinen z południowej części Tornedalen, położonej nieopodal błękit­nych wód Zatoki Botnickiej, znalazł śmierć na dzikim pła­skowyżu Laponii. Skończył jako zapasy zimowe najbar­dziej przerażającego i znienawidzonego zwierzęcia w tych stronach: rosomaka.

Reijo wycofał się, ruszył w stronę chat. Sidła, które zasta­wili, okazały się puste. Pardwy założone jako przynęta - nie tknięte. Rosomak miał pod dostatkiem jedzenia. Reijo nie musiał się już przejmować pochowaniem Taaviego. Zwierzę wciągnie go do swej kryjówki, ponieważ go potrzebuje...

Resztki śniadania Reijo znalazły się na śniegu. Widok zmasakrowanego ciała ludzkiego był gorszy niż wspo­mnienie śmierci.

Jednocześnie Reijo uświadomił sobie jeszcze jedno: nic im nie grozi ze strony rosomaka, dopóki w jego jamie...

Jeśli Raija ma coś do załatwienia w pobliżu tego jej przeklętego miejsca, musi to zrobić teraz. Dopóki to bu­dzące grozę zwierzę ma dosyć pokarmu, by ją ignorować. Kiedy nie poluje dla zaspokojenia głodu.

Kiedy rosomak jest syty.

Chociaż wszystkie myśli Reijo skupiały się wokół tego, co zobaczył, nie wiedział, jak o tym opowiedzieć w domu. Czy w ogóle o tym mówić? Tym razem Tarja znowu mu pomogła.

- Znalazłeś go? - spytała i spojrzała na Reijo dużymi, szarymi oczami. Raija zaprowadziła dzieci do sąsiedniej izby i zamknęła za nimi drzwi. Unikała wzroku Reijo. Pod jej oczami widniały duże, ciemne sińce.

Reijo zdjął kurtkę, zmusił się, by spojrzeć na piętnasto­latkę, która wydawała się bardziej dorosła niż większość jego rówieśników.

- Chciałem go pochować - rzekł ciężko. - Ale to nie bę­dzie konieczne, rozumiesz?

Wielkie oczy na drobnej, okrągłej twarzy, nabrały dziw­nego blasku.

- Jesteś tak diabelnie delikatny! - odezwała się ze zło­ścią Raija. - Jeśli ktokolwiek zasłużył na to, co dostał, to właśnie on.

- Jest jednak coś, za co powinnaś być mu wdzięczna - rzucił Reijo.

Zwracał się do Raiji, nie patrząc na nią. Nie mógł się na to zdobyć. Nigdy nie rozumiał jej stanowczości. A to, co ją ostatnio opanowało, przerażało go.

Zawsze lubił z nią dyskutować. Była bystra, inteligentna, żądna wiedzy - cenił te cechy. Ale nigdy nie wierzył w prze­sądy. Uważał je za prymitywne. A nieugięte przekonanie Raiji, że zatrzymało ją w tym miejscu coś ponadzmysłowego, kłóciło się z wszystkimi zasadami zdrowego rozsądku.

- Co? - spytała ostro Raija. Reijo czuł niemal ukłucie jej wzroku na swej skórze.

Ukłucie słodko - kwaśne.

- Jesteś teraz bezpieczna - wyrzucił z siebie, zaciskając pięści. - Możesz tam iść. Zrobić to, co musisz. Rosomak nawet na ciebie nie spojrzy. Wystarczy mu on...

- I tak jestem bezpieczna - odparła Raija z przekona­niem. - Jestem pod ochroną.

Tarja spoglądała to na Raiję, to na Reijo.

Reijo musiał opowiedzieć siostrze Taaviego o pomy­słach Raiji. Teraz mógł odczytać zwątpienie w twarzy dziewczyny. Odbicie swych własnych myśli. Wiedział, że jest rozsądna. Gdyby Raija taka była!

- Mogłabyś przynajmniej uprzedzić, kiedy się będziesz tam wybierać - zwrócił się do Raiji.

- Muszę iść sama.

Dopiero teraz spojrzał jej w oczy i napotkał ostre spoj­rzenie.

- Nie ma mowy, Raiju! Nie pozwolę, byś poszła sama. Jestem za ciebie odpowiedzialny.

- A od kiedy to, Reijo Kesaniemi? - spytała głosem słod­kim jak miód.

- Do diabła, wiesz dobrze, że nie możesz kręcić się sa­ma po tej okolicy. Potrzebujesz mężczyzny, który cię obroni. Który cię wesprze.

- I ty właśnie jesteś tym mężczyzną?

Chciała mieć ostatnie słowo. Musiała panować. To le­żało w jej naturze. Nigdy nie pozwolić się zgnębić, nigdy nie pozwolić sobie mówić, co jest słuszne. Reijo spojrzał na nią z głębokim smutkiem. Odsłonił przed nią swoją du­szę. Ofiarował swe serce. Powiedział jej wyraźnie to, o czym już wiedziała, lecz o czym nie chciała słyszeć.

- Chciałbym nim być, Raiju. Wiesz, że cię kocham. Ko­cham cię od tak dawna, że już nawet nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Kochałem cię, kiedy jeszcze nie wiedziałem, co to tak naprawdę znaczy. Zawsze byłaś dla mnie kimś naj­ważniejszym. Dla ciebie liczyli się zawsze inni, Mikkal i Kal­le. Lubiłem ich obu. Lubię obu. Ponieważ cię kochali, tak jak ja cię kocham. Lecz również dlatego, że obu uważam za ludzi godnych szacunku i przyjaźni. Dostali od ciebie dużo więcej, niż kiedykolwiek zechcesz dać mnie, lecz mimo to nadal będę cię kochał. Możesz spytać, kim dla mnie jesteś, a ja odpowiem, że jesteś wszystkim, czego mógłbym pragnąć od kobiety, ale ty nie chcesz przecież słuchać...

Raija zatkała dłońmi uszy. Na jej twarzy malowało się cierpienie, tak jakby czuła straszliwy ból.

Reijo podszedł do niej, siłą odciągnął jej ręce od głowy i przytrzymał w swoich.

Jego wzrok ciskał iskry, twarz wyrażała nieustępliwość i zdecydowanie.

- Posłuchaj, Raiju Alatalo. Choć raz posłuchaj. Zawsze będziesz wierzyć, że ze wszystkim najlepiej dasz sobie ra­dę sama. Nigdy nie poprosisz, by ktoś wziął na siebie od­powiedzialność za twoją osobę. Jesteś na to zbyt dumna. Lecz trudno żyć w samotności. Wierz mi, przykro jest być samemu, gdy się jest młodym. Wiem o tym, bo byłem sam. Próbowałem. Ponieważ nie mógłbym się związać z inną. Chętnie dałbym ci wszystko, czego zapragniesz, ale nie je­stem wstanie. Żaden człowiek nie może ci dać tego, o czym marzysz. Wiem, co to takiego, Raiju. Nie mogę stać się kimś innym. Ale mogę być sobą. I chcę dla ciebie żyć. Niczego więcej nie pragnę, jak żyć dla ciebie, żyć ra­zem z tobą. Opiekować się tobą i dziećmi. Gdybyś mi tyl­ko pozwoliła. Nie ma oprócz ciebie innej kobiety, którą bym chciał pojąć za żonę, ale nie mogę cię zmusić, byś nią została. Do ciebie należy decyzja. Mówię ci to pierwszy i ostatni raz i nie powtórzę, chyba że o to poprosisz. Chciałbym się z tobą ożenić, Raiju Alatalo...

Jego głos brzmiał aksamitnie miękko, a surowa twarz złagodniała. Sposób, w jaki wymówił jej imię, był czuły jak pieszczota.

- A teraz możesz żądać, bym przestał cię ochraniać. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by uczynić zadość twej woli. Jesteś ostatnim człowiekiem, którego chciałbym stracić. Poświęciłbym raczej życie, niż chciał ujrzeć cię martwą. Po co miałbym żyć, gdybyś ty umarła?

- Nie wolno ci tak mówić - powiedziała smutno.

- Ale tak właśnie myślę. Dla ciebie nie miałoby to ta­kiego znaczenia. Mogłabyś żyć beze mnie. Ja nie potrafił­bym żyć, gdybym wiedział, że ciebie nie ma...

- Nie wolno ci mówić w ten sposób! - krzyknęła Raija. - Obiecałeś, że nie będziesz o tym mówił...

Reijo uwolnił jej ręce i wzruszył ramionami. Ciągle nie spuszczał z niej wzroku.

- No, to nie dotrzymałem obietnicy. Ale dobrze, że to wreszcie usłyszałaś. Te słowa zbyt długo krążyły nad nami nie dopowiedziane. I musisz wiedzieć, że nie zamierzam sie­dzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak robisz coś głupiego.

Odwrócił się do Tarji. Rozmowa przebiegała po fińsku i dziewczyna chłonęła każde słowo.

- My też mamy swoje sekrety, Tarja - rzekł z uśmie­chem. - Raija nie jest moją żoną. Jest wdową po moim naj­lepszym przyjacielu. Lecz moje uczucia do niej nigdy nie stanowiły jakiejś wielkiej, skrzętnie skrywanej tajemnicy. Zawsze ją lubiłem.

- Tak dobrze do siebie pasujecie - odezwała się w koń­cu Tarja.

Myślała, że tylko ona ma coś do ukrycia. I oto okazało się, że ta młoda para wcale nie jest małżeństwem. Czuła się grzeszna i brudna, ale jej przyjaciele również nie byli nieskazitelni. Sypiali ze sobą. Porządni ludzie powiedzie­liby, że żyją w grzechu. Tarja momentalnie poczuła się z nimi bardziej związana.

Raija zauważyła, że Tarja trzyma stronę Reijo, i ciężko westchnęła.

Przyznawanie innym racji albo zawieranie kompromi­sów nie leżało w jej naturze. Lecz tym razem zrobiła wy­jątek.

- Możesz ze mną pójść - zwróciła się do Reijo. - Ale nie mieszaj się w to, co muszę zrobić. Nie próbuj mnie powstrzymać.

- Czy wiesz, co to takiego? - spytała ostrożnie Tarja.

Wbrew własnej woli była zauroczona Raiją i zacieka­wiona jej niezłomną wiarą w ową nieznaną siłę i w nie­zwykłość tajemniczego miejsca.

Raija potrząsnęła głową.

- Jeszcze nie. Ale to nadejdzie. Nadejdzie. Bardzo bym chciała, żebyśmy stąd jak najszybciej wyjechali. Gdyby­śmy tylko mogli...

- Idź teraz - odezwał się Reijo. Cokolwiek by to było, chciał to już mieć za sobą od razu.

Znowu potrząsnęła głową.

- Muszę czekać, Reijo. To nie ja decyduję.

- Na Boga! - westchnął i wywrócił oczami. Spod długiej grzywki Raiji posypały się iskry.

- Dopiero skończyłeś długą przemowę. Czy możesz milczeć, kiedy ja mówię?

Nie odpowiadał.

- Nie wierzę we wszelkiego rodzaju brednie. Nie we wszystko wierzę, co mi mówią ludzie. Nie wierzę we wszystkie sny, jakie miałam. Ale widziałam takie zaklęte miejsca już wcześniej. Dawno temu, kiedy mieszkałam z Ravną, Pehrem i Mikkalem. Stara Elle wiedziała więcej niż ktokolwiek inny o tym, co znajduje się między niebem a ziemią. Opowiedziała mi o siłach, które zostały zgroma­dzone w takich miejscach jak to. Wierzyła w to. Ja także widziałam rzeczy, o których nie mam ochoty teraz opowia­dać. Wystarczy, że wierzę. Wystarczy, że to szanuję. Chcia­łabym stąd wyjechać, nie myśl, że jest inaczej, Reijo. Ale boję się, co się może stać, jeżeli nie zostanę, a to coś będzie mnie potrzebować. Nie mam odwagi się temu przeciwsta­wić. To może okazać się niebezpieczne, dla nas wszystkich.

Podeszła do drzwi i otworzyła je. Spojrzała na zachód. W stronę białego miejsca, które ją przerażało i tak bardzo kusiło jednocześnie.

Reijo powoli poszedł za nią, stanął z tyłu. Nie zauwa­żyła tego. Usłyszał jej ciche słowa:

- Gdybyś tylko tam był, Mikkal! Miejsce wydawało się dziewicze, niemal oślepiająco białe.

Nietknięte. Nie zatrzymywały się tam żadne ptaki w poszukiwaniu odpoczynku. Instynktownie omijały ten fragment płaskowyżu. Żadne zwierzę nie musnęło nawet tego skraw­ka ziemi. W obrębie niewidzialnych granic nie dało się do­strzec żadnych śladów zwierząt. Tak było przez cały czas. To nie przypadek. Nikt tam nie chodził. Nic tam nie zbłądziło.

Miejsce wydawało się dzikie - ale nie całkiem puste.

Ptaki czuły to, tak jak przeczuwają niebezpieczeństwo. Zwierzęta rozpoznawały to węchem.

Raija o tym wiedziała.

To miejsce poruszyło w niej struny, o których istnieniu nie miała pojęcia. Obudziło się w niej coś nowego. Coś, co wiedziało z absolutną pewnością, nie widząc. Coś, co rozumiało bez słów. Coś w rodzaju prymitywnego zmy­słu, który drzemał w niej głębokim snem - czekając na od­powiedni moment.

Każdym włóknem swego ciała czuła obecność tego cze­goś. Czegoś, co nie było niczym konkretnym, lecz raczej czymś nieuchwytnym - jak szum drzew, jak szmer stru­mienia, jak oddech wiatru. Czymś odwiecznym. Czego nie można dotknąć, lecz co wcale z tego powodu nie traciło swego ogromnego znaczenia.

Owa nieznana siła była niedaleko. Oddychała. Żyła. I czekała. Była tam. Mieściła w sobie więcej cierpienia, niż można wyrazić słowami.

Minął dzień, a Raija nie dała nawet znaku, że chciałaby się wybrać do zaklętego miejsca. Reijo uspokajał się w mia­rę upływu kolejnych godzin. Zwłoka działała na jego ko­rzyść. W głębi duszy myślał, że to tylko urojenia. Rezul­tat długiej podróży.

Sądził, że Raija jest silna, a jednak okazało się, że ta wy­prawa zbytnio ją wyczerpała.

W ciągu ostatniego pół roku życie Raiji stanowiło jeden chaos. Kiedyś tama musiała pęknąć, nawet jeśli ktoś był tak silny jak Raija.

Jeżeli Reijo zostawi sprawę w spokoju, być może i Raija o wszystkim zapomni. Nawet słowem nie wspominał zatem o zaklętym miejscu. Nie odważył się też na jakie­kolwiek ponaglenia.

Wieczorem przestał o tym myśleć. W każdym razie sta­rał się, by tak było. Dlatego też przeżył silny szok, gdy to, co chciał zdusić, nagle dało o sobie znać.

Przed kolacją wyszedł oporządzić konia, a Tarja i Raija zajmowały się swoimi obowiązkami - przygotowywa­ły jedzenie i prowadziły walkę z dziećmi, usiłując położyć je spać.

Kiedy Tarja rozhisteryżowana wbiegła do stajni, z tru­dem łapiąc oddech, Reijo w „pierwszej chwili pomyślał o dzieciach. Dziewczyna wbiła palce w jego ramię i pocią­gnęła go za sobą.

- Raija! - krzyknęła ze strachem w oczach. Nie czekał dłużej, by usłyszeć, co się stało, lecz rzucił się do wyjścia i jak na skrzydłach pomknął do domu.

Drzwi były otwarte na oścież i zanim dotarł do środka, usłyszał wystraszony, żałosny głos Elise.

- Raija! Raija! Nie możesz umrzeć tak jak mama! Nie! Raija! Słyszysz mnie, Raija?

Strach ścisnął żołądek jak supeł, zanim Reijo zoriento­wał się w sytuacji.

Raija siedziała przy stole przed stosem płaskich, okrą­głych skibek razowego chleba. Przed nią leżał nóż, ale chy­ba nie mogła się zranić, bo nie było śladu krwi.

Elise stała obok zrozpaczona. Z oczu płynęły jej łzy, po­trząsała Raiją. Krzyczała i błagała przybraną matkę, by coś powiedziała - ale tamta nawet nie drgnęła.

Głowa Raiji opadła na stół. Gruby, czarny warkocz ześliznął się z karku na blat tuż obok noża. Dziewczyna tkwiła zupełnie nieruchomo, jak martwa.

Reijo ostrożnie odsunął Elise. Dziecko zakryło rękami twarz i cichutko płakało.

- Umarła - szlochała. - Umarła. Tak jak mama... Reijo starał się opanować. Zdusił w gardle krzyk. Po­chylił się nad Raiją.

Silnymi dłońmi chwycił ją za ramiona. Niezwykle ostrożnie podniósł wiotkie ciało znad stołu. Głowa dziew­czyny opadła bezwładnie na piersi. Reijo oparł Raiję o ścianę, a potem uniósł jej brodę.

Oczy miała otwarte, ale zupełnie nie reagowały, kiedy przesunął przed nimi ręką. W szklanym spojrzeniu nie do­strzegł żadnego znaku życia.

Do izby weszła Tarja. Jej szloch mieszał się z płaczem Elise.

- Na miłość boską, zabierz dzieci! - Reijo usłyszał wła­sny głos. Tarja przerażona, sama przecież będąc dziec­kiem, ruszyła w stronę sąsiedniej izby.

- Umarła? - spytała Elise, utkwiwszy swe duże oczy w Reijo.

Zacisnął zęby.

- Nie umarła - odparł. - Raija tylko śpi.

Dziewczynka nie wierzyła mu. Zauważył to, choć nie ode­zwała się ani słowem. Ze spuszczoną głową i cieknącymi po policzkach łzami wyszła cichutko do drugiego pokoju.

- Co się stało? - spytał Reijo, kiedy Tarja wróciła. Nie odrywał wzroku od Raiji. Elise miała rację - wyglądała jak martwa.

Jednak oddychała. Bardzo słabo, ale oddychała. Pierś przez cały czas nieznacznie unosiła się i opadała. Kiedy przy­łożył dłoń do jej ust, poczuł lekkie muśnięcie powietrza.

Czekając na odpowiedź, otoczył ramionami pozbawione życia ciało i przytulił, ogrzewając własnym ciepłem.

Dłonie Raiji wydawały się równie blade jak policzki. Trupio blade. I zimne. Całe jej ciało było dziwnie zimne.

- Wychodziła?

- Nie - wykrztusiła Tarja. - Robiła kolację. Ja kładłam dzieci. Chłopczyk już zasnął, a Maja i Elise słuchały bajki. Elise chciała się napić wody. Znalazła Raiję w tym stanie...

Reijo skinął głową. Rozumiał.

W zeszłym roku Elise znalazła swą matkę w stajni wi­szącą na sznurze zaczepionym o belkę. Teraz zobaczyła Raiję sprawiającą wrażenie martwej. Nic dziwnego, że do­znała szoku.

- Musimy ją przenieść do łóżka - rzekł Reijo, zdumio­ny, jak szorstko zabrzmiał jego głos.

Wydawało się, że Tarja nie zwróciła na to uwagi. Albo przywykła, by nią komenderowano, albo rozumiała, że su­rowość Reijo jest wyrazem strachu.

Podbiegła do łóżka i odrzuciła na bok skóry. Reijo prze­niósł Raiję na posłanie i wspólnie z Tarją ostrożnie ułoży­li ją i okryli.

Przeraził go wzrok Raiji, jakby wpatrzony w wieczność - lub w śmierć. Nie zdobył się jednak na to, by zamknąć jej oczy.

Tak postępuje się ze zmarłymi.

Raija żyła.

- Oddycha - szepnęła Tarja.

Dopiero kiedy Raija została okryta skórami, Reijo opano­wał się. Zdjął kurtkę i buty, których zwykle używał w stajni.

Razem z Tarją usiedli przy łóżku.

Dwie pary oczu śledziły każdy słaby oddech. Oboje mieli te same myśli. Raija była taka blada. Wydawała się bardzo słaba. Czyżby mieli ją stracić? I chociaż Reijo nie przyznałby się do tego, jego myśli podążyły tym samym torem, co myśli Tarji, dla których znalazła słowa.

- Czy sądzisz... że to ma coś wspólnego... z tym miej­scem?

Reijo napotkał przestraszone oczy. Nie potrafił odpo­wiedzieć. Nie mógł ani przytaknąć, ani zaprzeczyć ruchem głowy. Sam nie wiedział, co o tym sądzić.

Nastała noc, przy łóżku długo paliła się lampa. Reijo zaczął oswajać się z myślą, że Raija być może już nigdy się nie obudzi. Zaczął odczuwać ból, z którym będzie mu­siał żyć - jeśli Raija odejdzie.

Myślał, co się stanie z dziećmi, gdy jej zabraknie. Miał w głowie tysiąc zmartwień. Splótł swe silne dłonie i odmó­wił modlitwę do Boga, w którego właściwie nie wierzył. Modlił się, żeby Raija przeżyła.

- Ona tak wiele znaczy dla nas wszystkich - mówił, po­ruszając suchymi wargami. - Jest całym moim życiem. Ocal ją, Panie!

- Dlaczego tak siedzicie? Tarja i Reijo podskoczyli na stołkach. Raija dźwignęła się na łóżku.

Zaskoczone i wyrażające ulgę twarze wprawiły ją w zdumienie.

- Kto mnie położył? Dlaczego tak siedzicie? Przetarła ręką czoło tak jak zawsze, kiedy ją coś dziwiło. Reijo opadł na kolana przy łóżku. Oparł głowę o kra­wędź.

- Dzięki ci, o dobry Boże! - jęknął. Po prostu usiadła. Otworzyła oczy i usiadła, tak jakby na moment się zdrzemnęła. Tak jakby w ogóle nie spala.

- Śmiertelnie nas przeraziłaś - rzekł Reijo ochrypłym głosem i ścisnął ją za rękę. Nadal była zimna, ale lekki ru­mieniec na policzkach Raiji wskazywał na to, że wkrótce jej ciało na powrót się rozgrzeje. Wydawała się tak prze­raźliwie blada - jakby odpłynęła z niej cała krew.

- Jadłeś coś? Kiedy wróciłeś ze stajni? Tarja zaśmiała się nerwowo i ukradkiem spojrzała na Reijo. Usiadł na łóżku i musiał stoczyć wewnętrzną wal­kę, aby nie wziąć Raiji w ramiona i mocno przytulić.

Zamiast tego pieścił ją spojrzeniem. Wdzięczny i zmę­czony. Całe ciało miał obolałe, tak bardzo czuł się wyczer­pany.

- Odeszłaś od nas, moja droga - mówił łagodnie. - Jest już noc. Przez wiele godzin leżałaś jak nieżywa. Cały wie­czór. Strasznie się o ciebie baliśmy...

Raija zmarszczyła czoło. Brwi złączyły się i utworzyły nad wyrazistymi, ciemnymi oczami jakby dwa łagodnie uniesione skrzydła - wyglądały niby czarny ptak w locie.

- Odeszłam od was? - spytała zdumiona, nie bez strachu w głosie. - Ale... ale przecież tylko śniłam. Na moment za­snęłam. To nie trwało cały wieczór. Jedną krótką chwilę...

- Widziałaś zaklęte miejsce? - spytała Tarja przestraszo­na. Zaczynała w nie wierzyć.

- Nie, nie to... Raija stała się nagle nieobecna. Spojrzała na Reijo, ale mimo to sprawiała wrażenie, że go nie widzi. Jej oczy na­brały szklistego blasku jak wtedy, gdy leżała jak martwa dla tego świata. Reijo chwycił ją mocno za ramiona - bał się, że ponownie ją utraci. Śmiertelnie się tego lękał, wo­lał nic nie wiedzieć.

- Spałam...

Jego gardło się ścisnęło. Spała? Nie, to nie był sen. Była - gdzieś daleko.

- Śniło mi się - zaczęła ostrożnie. Jej ręce znalazły dło­nie Reijo. Czuła, że są silne i bezpieczne. Takie rzeczywi­ste. - Śnił mi się fiord. Same kamienie. Chaty darniowe.

Skupisko darniowych chat przy brzegu. Zwierzęta pasły się na wyspie tuż obok. Można tam było przejść po lodzie. Widziałam Elle siedzącą przy ognisku. Była bardzo stara. O wiele starsza niż ta, którą pamiętam. Patrzyła na mnie, ale i tak mnie nie dostrzegała. Sądzę jednak, że wiedziała, że tam jestem. Czułam, że jest ze mną. Chodziłam od cha­ty do chaty i widziałam znajome twarze. I nieznajome twa­rze. Mikkal miał małego synka...

Jej głos stał się rozmarzony, Reijo siedział nieporuszony i czuł, jak z każdą chwilą serce w nim zamiera.

- Ale mieszkał sam. Był sam. Mikkal. Spał sam. Nie rozmawiał ze mną. Nie odzywał się do mnie. Może nie chciałam go obudzić? Nie pamiętam. Nie widzę wyraź­nie. Chciałam coś od niego. Ale wszystko się jakoś zacie­ra. Potem zrobiło się zimno. Bardzo zimno. To było tak daleko...

Spojrzała na Reijo:

- Co to takiego? Co to za sen?

Reijo nie mógł zebrać myśli. Biegły we wszystkich moż­liwych kierunkach. Gdyby je zebrał, doszedłby do jakie­goś wniosku, którego nie chciał ująć w słowa.

Raija drżała. Czuła lodowaty strach. Znalazła się w trudnej sytuacji - pragnęła to od siebie odsunąć, scho­wać się, uciec - potwornie się tego bała.

- Ale przecież byłam tutaj... - przytuliła się do Reijo. Razem zapłakali nad tym, czemu nie chcieli spojrzeć w oczy. Nad tym, w co nie mogli uwierzyć.

Tarja wstała i cicho jak cień wśliznęła się do pokoju obok. Przeczuwała więcej niż potrafiła zrozumieć, ona również się bala. Ale najbardziej było jej żal Raiji. Uwa­żała, że żaden człowiek nie powinien doświadczać czegoś podobnego. Nikt nie powinien otrzymywać takiego daru. Nazywało się to chyba talentem, ale Tarja zobaczyła wyraźnie, że taka zdolność jest w równym stopniu przekleń­stwem, co darem.

W głównej izbie Reijo położył się obok Raiji. Czuwał przy niej przez całą noc.

Trwali w milczeniu tak długo, aż świt przegonił demo­ny nocy i wszelkie strachy.

Dopiero wtedy zapadli w głęboki sen bez marzeń. Ma­rzenia nie dawały im już ukojenia. Bali się ich.

6

Daleko od zimnego, wietrznego płaskowyżu Laponii - tej granicznej krainy, do której zarówno Dania, Norwegia, jak i Szwecja rościły sobie pretensje i wykorzystywały tak, jak im się żywnie podobało, daleko od tych odludnych terenów, gdzie jak okiem sięgnąć i w którąkolwiek by spojrzeć stronę rozciąga się rozległy płaskowyż - dużo dalej na północ Morze Arktyczne oblewało postrzępione i jałowe wybrzeże.

Na samym krańcu jednej z odnóg fiordu leżała wioska darniowych chat. Okrągłych, brunatnych. Rozciągniętych wzdłuż pasa ziemi u podnóża skał.

Mikkal mieszkał oddzielnie. Sigga dotrzymała słowa. Kiedy rok temu wczesną jesienią wrócił do domu, przy­sięgła, że nigdy więcej nie będzie z nim żyła, tak jak żona powinna żyć ze swym mężem.

Od tamtego dnia nie pozwoliła mu siebie tknąć. A kie­dy wrócili do swej zimowej osady, nalegała, by dostać osobną chatę.

Mikkal nawet nie protestował. Zbudował chatę dla żo­ny i syna.

Inni się z niego śmiali. Kręcili głowami i mówili, że prawdziwy mężczyzna powinien nauczyć swoją babę, kto jest w domu panem. Ojciec Siggi szalał ze złości, matka groziła i prosiła na przemian. Lecz ani Pehr, ani teść nie zdołali zmienić postanowienia dwojga młodych.

Sigga nie ustępowała, a Mikkal nie czynił jej z tego po­wodu wyrzutów.

W głębi duszy czul ulgę. Życie z Siggą było trudne. By­ło trudne, zanim wyruszył do Lyngen. Stało się nie do wy­trzymania, kiedy wrócił od Raiji.

Chcąc nie chcąc, przez cały czas porównywał obie ko­biety. A porównanie z Raiją nie dawało najmniejszych na­wet szans żadnej innej kobiecie.

Sigga nie stanowiła wyjątku.

Najbardziej boleśnie odczuł to, że Sigga zabrała chłop­ca. Wykorzystała Ailo przeciw Mikkalowi.

Chłopczyk się go bał. Mikkal miał pewność, że to sprawka Siggi. Że to część jej planu zemsty. Kochała go kiedyś, lecz teraz tamte uczucia przeobraziły się w coś cał­kiem przeciwnego.

Mikkalem targały sprzeczne pragnienia - żywił ogrom­ną niechęć do żony, lecz tęsknił do syna. Wcześniej Ailo nie znaczył dla niego wiele. Był dzieckiem Siggi.

Lecz kiedy w Lyngen Mikkal ujrzał Raiję z niemowlę­ciem i zobaczył, jakim ciepłem je obdarza, zatęsknił za tym, by poznać pierworodnego.

Ailo nigdy nie mógłby być dzieckiem Raiji. A tego Mikkal pragnął najbardziej. Zawsze chciał mieć z nią dziecko. Lecz miał tylko Ailo. Jedynego syna. Los nie chciał jemu i Raiji dać potomka. Nie im razem. Ale Mikkal potrafiłby pokochać swe własne ciało i krew, chociaż nie zostało zro­dzone z Raiji. Gdyby dano mu szansę.

Jednak ostatnimi dniami nie synem Mikkal przejmował się najbardziej. Przyszła do niego we śnie. Wiele razy. Przyszła czarnowłosa i ciemnooka - i czegoś od niego chciała. Potrzebowała go.

Raija. Jego Raija...

Na pewno jego myśli krążyły wokół niej także wcze­śniej. Nie było dnia, żeby nie pozwolił myślom zbłądzić na niebezpieczne drogi, prowadzące do ukochanej.

Ale teraz wszystko odbyło się inaczej, jakoś dziwnie - i przerażająco. Mikkalowi wydawało się, że to sen, a mo­że nawet coś więcej niż tylko sen. Podeszła do niego tak blisko, że niemal czuł jej obecność, gdy się obudził. Tak jakby znajdowała się razem z nim w chacie. Jednak prze­konał się, że znowu jest sam. Potwornie sam. Sądził, że jest jedynym, który nadal myśli o Raiji. Jedynym, który nadal otacza smutkiem i miłością jej wspomnienie.

Mikkal się mylił.

Elle pojawiła się wieczorem - tak jak zwykle. Bezsze­lestnie. Wyłoniła się po prostu z mroku, jak gdyby stano­wiła część samej natury. Stapiała się jak gdyby w jedno z niekształtnymi, owalnymi kamieniami przy brzegu.

Drobna i chuda, koścista i zgarbiona. Lecz ciągle żywot­na i ciągle z tym osobliwym błyskiem w oczach.

Mikkal nigdy nie był w stanie określić, jaki miały kolor.

Jej twarz skurczyła się i zmarszczyła z biegiem lat. Sta­ruszka wyglądała jak wysuszona wiatrem, pochylona so­sna. Jak te sosny, które rosły na równinach nad błękitnym fiordem, między dumnymi, wysokimi górami. Daleko na zachodzie...

Ciotka Pehra. Cioteczna babka Mikkala. Nigdy nie na­zywał jej inaczej, jak ciotką Elle. Żyła tam od zawsze. Za­wsze tak wyglądała - chuda i wytrzymała, z długą rzadką grzywką. Kiedyś, tysiąc lat temu, Raija zastanawiała się, czy ciotka Elle jest łysa i czy dlatego ciągle nosi czapkę.

Usiadła obok Mikkala i długo mu się przyglądała.

- Martwię się - rzekła w końcu. Bez żadnych wstępów, od których zacząłby ktoś inny. Elle nie była taka, jak wszyscy inni. Szeptali, że jest trochę pomylona, ale w głę­bi duszy wszyscy czuli przed nią pewnego rodzaju respekt.

Mikkal czasem złościł się na nią. Mówiła mu wiele gorzkich słów prawdy, beształa go - lecz mimo to nie mógł jej przestać lubić.

- Twojej kobiecie jest ciężko.

- Sigga sama się prosiła o kłopoty - odparł Mikkal oschle, nie patrząc na Elle. Jeżeli przyszła tu w sprawie Siggi, to źle trafiła. - Nie jestem już odpowiedzialny za Siggę.

Elle wyglądała na niespokojną. Jej głos brzmiał w tym samym tonie:

- Nie mówię o Sigdze, twojej żonie. Mówię o twojej ko­biecie, Mikkal.

Powoli odwrócił się w stronę staruszki. Jej oczy jaśnia­ły w półmroku. Błyszczały. Wiedziały tak wiele. Widziały tak wiele. Widziały więcej niż oczy zwykłych śmiertelni­ków. Odgarnął włosy z czoła. Jego ręce wyraźnie drżały.

- Wplątała się w coś, co mi się nie podoba - mówiła da­lej Elle.

- Co masz na myśli? - spytał zduszonym głosem, grze­biąc patykiem w żarze paleniska. - O czym wiesz? Czy coś ci się śniło, ciociu? Nie możesz przecież wiedzieć...

Elle przyłożyła palec do czoła.

- Wiem. Mam to tutaj. Nie prosiłam o to, lecz to przy­chodzi samo. Ona igra z niebezpiecznymi rzeczami.

Żadne z nich nie wymieniło jeszcze imienia Raiji. Lecz oboje dobrze wiedzieli, że o niej mowa.

Mikkal był w gruncie rzeczy człowiekiem nieufnym. Ale wychował się w społeczności, która zjawisk nadprzy­rodzonych nie traktowała jako coś niezwykłego. Stanowi­ły część życia, wydawały się prawie tak samo naturalne i akceptowane jak zmiany pór roku z wiosny na lato, a po­tem na jesień i znowu zimę.

Stopniowo zaczynał wierzyć, że Elle mogła więcej niż większość tych, których znał.

Wróżyła Raiji, kiedy Raija była jeszcze dzieckiem. Wy­dawało się, że jak do tej pory wróżba się spełnia. Wróży­ła także jemu. Wtedy również się nie pomyliła.

- Dlaczego mi to mówisz? - Mikkal czuł jakieś niena­turalne napięcie. - Przecież nie jestem w stanie jej pomóc. Mogę jedynie siedzieć z założonymi rękami i pozwolić, by ból zżerał mnie od środka.

W oczach Elle tkwiło doświadczenie całego jej życia.

- Możesz jej pomóc, Mikkal. Możesz o niej myśleć. Kie­dy do ciebie przyjdzie i poprosi o pomoc, możesz o niej myśleć. Wyjść jej naprzeciw ze wszystkimi swymi uczu­ciami.

Uśmiechnęła się słabo.

- Nikogo nie udało ci się oszukać. Kochasz ją. Wiem, że u ciebie była, choć ty sam nie zdajesz sobie z tego sprawy.

- We śnie? - spytał ochryple, blady na twarzy. Nie py­tał, skąd o tym wie. - Ale Raija nie ma takich zdolności! - krzyknął. Myślami był przy niej w małej drewnianej chat­ce nad rzeką.

- Wszyscy tak uważaliśmy - odparła Elle. - Sądzę jed­nak, że Raija może więcej, niż nam się wydaje. Drzemią w niej siły. Takie siły, jakich ja nigdy nie miałam. Myślę, że ona sama nie zdaje sobie nawet z tego sprawy.

- Co takiego? - spytał Mikkal. Czuł niepokój. Elle mówi­ła z niezwykłą powagą. Ze smutkiem. To sprawiło, że się bał. - Jakie to siły miałaby mieć? Co złego teraz się z nią dzieje?

Elle pochyliła się do przodu. Przysunęła bliżej głowę z rzadką grzywką. Zniżyła głos i Mikkal musiał się schy­lić, żeby usłyszeć, co mówi.

- Myślę, że tylko noaida to potrafi - szepnęła z szacun­kiem, którego Mikkal nie rozumiał.

- Ale Raija nigdy się tego nie uczyła. Sądziłem, że umie­jętności i tajemnice szamana przechodzą z ojca na syna.

Z pokolenia na pokolenie. Lecz Raija widziała ich chyba tylko z daleka. A i to wątpliwe.

- Interesowały ją czary i magia, jak was wszystkich. Nie ma w tym nic dziwnego.

- Powiedz wreszcie, o co chodzi - prosił Mikkal znie­cierpliwiony. Elle krążyła wokół sedna sprawy jak kot ko­ło miski gorącego mleka.

- Igra z siłami - szepnęła Elle tak cicho, że brzmiało to niemal jak oddech. - Igra z siłami, które są groźne. Z czymś, co może w nią uderzyć. Co ją wykorzystuje. To taki obszar... zaklęte miejsce...

- Gdzie tańczą huldry? - spytał Mikkal z niedowierza­niem i odchylił się do tyłu. - To nie może być prawda. Śni­ło ci się, ciociu. Odwiedziłem ją zeszłego lata. Nie ma tam żadnych takich miejsc z nieczystymi siłami. Raija nie roz­poznałaby uroczyska, nawet gdyby je zobaczyła. W Lyngen są przeważnie góry i lasy. Raija nigdy nie chodzi w gó­ry. Ma dom. Męża i dziecko.

Powiedział to z goryczą. Każde słowo zadawało mu ból. Staruszka milczała. Cisza zdawała się długa. Dręcząca.

- Jest w podróży - odezwała się w końcu Elle. Mikkal popatrzył na nią, jakby spadł z księżyca. Nie mógł wydobyć słowa. Nie wierzył jej. Był bardziej niż kie­dykolwiek przekonany, że stara opowiada sen albo jakieś wymyślone historie.

Raija? W podróży?

Dokąd miałaby jechać?

Nie mogła wyjechać. Musiała zostać w Lyngen. Gdyby wyjechała, nie mógłby jej już odnaleźć. Gdzie miałby jej szukać?

Następna myśl, jaka się pojawiła, była bolesna: Może o to chodziło. Jeżeli wyruszyła w podróż, żeby jej nie mógł odnaleźć? Czy w ten sposób chciała zakończyć to, co między nimi było? Co właściwie się jeszcze nie zaczęło...

- Nie wiem dlaczego - odparła smutno Elle i potrząsnę­ła głową jakby dla podkreślenia wagi swoich myśli. - Jest w podróży. Nie jest sama. To wszystko, co wiem. I wiem, że w pobliżu jest pewne miejsce. Siły. Czuję zło i ogrom­ne cierpienie...

Zaczerpnęła powietrza, zanim zaczęła mówić dalej:

- Raija nie wie, co ma robić. Dlatego nawiązała kontakt. Ty nie zdawałeś sobie z tego sprawy. Nie mogłeś jej po­móc. Ja... - Elle westchnęła. - Ja nie sądziłam, że to...

- Nawiązała kontakt? - zauważył Mikkal. Na twarzy starej kobiety malował się głęboki spokój.

Mikkal wyczytał w jej spojrzeniu silną tęsknotę. Skinęła ponownie głową. Z szacunkiem.

- Nawiązała kontakt - powtórzyła. - Zawsze o tym ma­rzyłam, lecz nigdy nie zostałam obdarzona taką zdolno­ścią. Sądzę, że ona potrafi opuszczać własne ciało.

Początkowo tylko bacznie się jej przyglądał. Pomyślał, że naprawdę zwariowała. Ale siedziała przed nim równie nieporuszona jak zawsze. Jej twarz była nieprzenikniona. Spojrzenie wypełnione niezachwianą wiedzą.

Nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał. Nigdy w to nie wierzył, nawet w przypadku noaidów. Uważał, że to czcze przechwałki.

- Potrafi być w dwóch miejscach naraz w tym samym czasie?

- Ciało gdzieś zostaje, a dusza wędruje - odparła Elle, jak gdyby mówiła o czymś najbardziej oczywistym.

- Raija?

- Przyszła do mnie - powiedziała Elle. - Czy pojawiła się także u ciebie? Nazwałeś to snem, chłopcze. Nie jestem taka pewna, że to był tylko sen...

Z trudem podniosła się na nogi.

- Muszę iść. To niedobrze, że mieszkasz sam. Nie po­winieneś był pozwolić, by Sigga się wyprowadziła. Myślę, że to w niczym nie pomoże tobie i tej fińskiej dziewczy­nie. Choć wiem, że niełatwo o niej zapomnieć...

Elle roześmiała się i oczy jej rozbłysły na samą myśl o miłości Mikkala i Raiji.

- Nie daje ci wielu szans, byś mógł ją zaskoczyć. Sigga nawet nie ma pojęcia, z jaką potężną siłą walczyła przez cały czas...

Coś poruszyło się w ciemności. Mikkal i Elle poderwa­li się z miejsc. Z półmroku wyłoniła się Sigga. Jej twarz stężała ze złości i pogardy.

- Wszystko słyszałam - rzekła z drwiną, stanąwszy mię­dzy Mikkalem a Elle. - Chciałam wiedzieć, co takiego mia­łaś mu do powiedzenia - zwróciła się do Elle. - Zawsze go rozpieszczałaś. Myślę, że to za sprawą twoich czarów on opuścił własnego syna. Może to ty również przekonałaś go, żeby zeszłego lata poszedł do tej swojej dziwki?

Elle nie odpowiedziała. Odeszła, nie pozwalając się sprowokować.

Mikkal odwrócił się do Siggi plecami. Udał, że jej nie słyszał. Nie dała mu spokoju:

- Chcecie mi może wmówić, że ta mała ladacznica jest kimś więcej niż zwykłym człowiekiem? - roześmiała się głośno i przenikliwie. - Może dlatego nie potrzebujesz już obok siebie kobiety, Mikkal? - mówiła dalej jedwabistym, łagodnym głosem. - Jej kruczoczarna dusza przychodzi do ciebie w nocy, byś mógł z tą nadludzką istotą zaspokajać swoje grzeszne, ziemskie żądze.

- Przestań!

- A to dlaczego? - spytała zaczepnie Sigga. - Czy mam coś do stracenia? Nie, Mikkal. Milczałam wystarczająco długo, teraz powiem ci wszystko, co mi się spodoba. Pozwól tylko Elle podsycać swoje marzenia, to w końcu sta­niesz się równie pomylony jak ona. Kiedy umrze, ludzie zaczną przychodzić do ciebie, żebyś im powróżył. Czy to nie zabawne zajęcie dla wielkiego kochanka? Dusza Raiji Alatalo siedziałaby z tyłu na twoim ramieniu i mogliby­ście sobie nawzajem pomagać. Wieczni kochankowie! - dodała z ironią.

- Poradzę sobie bez twojego gadania - wybuchnął. - Chcę tylko, abyś pozwoliła mi czasem brać do siebie chłopca! Ailo stał się dla mnie obcy. Chcę go poznać. Jest przecież także moim dzieckiem.

Sigga patrzyła mu prosto w oczy. Jej spojrzenie nie drgnęło nawet o cal.

- Jakoś nie myślałeś o tym, kiedy pognałeś na łeb, na szyję ode mnie i syna. Na spotkanie swojej dziwki. Minę­ły całe miesiące, zanim wróciłeś. O kim wtedy myślałeś, Mikkal? O swoim synu czy o tej czarnowłosej wiedźmie?

Odetchnął głęboko, był zbyt uczciwy, żeby kłamać. N i e mógł powiedzieć żonie, że to Raija obudziła w nim poczu­cie odpowiedzialności. Ciekawość. Pragnienie, by stać się dla Ailo prawdziwym ojcem.

- Po co przyszłaś? - spytał zamiast odpowiedzieć. - Aże­by wylać przede mną całą swoją gorycz? Jeżeli tak, to mo­żesz tu więcej nie przychodzić.

Sigga roześmiała się. Tak jak się śmieje rozczarowana kobieta.

- Przede wszystkim po to, by przekonać się, czy to Elle podsuwa ci pomysły. I przekonałam się. Wkrótce bę­dziesz równie szalony jak ona. Już to widzę, Mikkal.

Ponownie się roześmiała. Przenikliwie.

Miał ochotę ją uderzyć, ale się na to nie odważył. Nie mógłby podnieść ręki na kobietę. Kiedy inni mężczyźni śmiali się, opowiadając, jak poskramiają swoje kobiety, Mikkal czuł odrazę. Zaciskał zęby i nie śmiał się razem z nimi. Niezależnie od tego, jak bardzo gardził Siggą, nie mógłby użyć wobec niej przemocy. Czułby się wtedy upokorzony. Sigga nie ruszyła się z miejsca. Wyglądała nawet nie­brzydko w swym kaftanie ze skóry, sięgającym do połowy łydki. Nogi miała zgrabne. Wiązania kumagów nie mogły oszpecić smukłych i kształtnych łydek. Ciasno związane paski o czystych kolorach podkreślały szczupłą talię. Sigga była ładna - nieco pulchna, ale tylko na tyle, że doda­wało jej to uroku. Twarz mogłaby wydawać się piękna, gdyby nie wyraz goryczy wokół oczu i ust. Surowe linie na młodej twarzy. Mikkal wiedział, że jest od niego młodsza, jednak wyglądała starzej. To jego wina. Nigdy nie powi­nien był ulec ojcu i się z nią ożenić. Ale okazał się zbyt sła­by, a teraz już za późno, by żałować.

- Czy wyglądam jak zły duch? - spytała ironicznie. Mikkal spuścił wzrok. Wyczuł w jej głosie odcień trium­fu. Myślała pewnie, że nadal jej pożąda.

Czy rzeczywiście?

Poczuł, jakby jego gardło stało się nagle bardzo wąskie. Gdyby zamknął oczy, ujrzałby ją w wyobraźni - tak jak została stworzona.

Sigga poznała to po nim. Wyczuła chwilową słabość. Wiedziała, że długo był sam. Ze nie miał innej. Od czasu, kiedy wrócił z Lyngen.

Obudził w niej nienawiść. Ale też nikt nie wzniecał w niej takiego pożądania jak on. Gdyby tak mogła dostać wszystko, co Mikkal może jej dać - a jednocześnie go upo­korzyć? To kusząca myśl.

- No? - ponagliła, kładąc rękę na biodrze. Przesunęła ją nieco w bok. Zakołysała się lekko w miejscu. Wyzywają­co. Uśmiech jej mówił to samo. Świadczył o tym, że jej pytanie kryło w sobie coś więcej.

- Niezupełnie - odparł Mikkal. Nienawidził siebie za to, że jego głos brzmiał ochryple. Że jego krew się goto­wała. Że widział w niej kobietę, ale inną niż ta, którą znał. Nie własną żonę, która go nienawidziła, która broniła mu kontaktu z synem, która ciążyła jak brzemię na jego barkach. Której nigdy nie kochał. Której nie powinien poślubić.

Widział kobietę. Pociągającą kobietę, której pożądał.

- Chociaż - mówiła Sigga słodkim głosem, świadoma swej przewagi - ty wolisz chyba złe duchy, Mikkal. Bar­dziej pociągające wydają ci się kobiety o wątpliwej repu­tacji, prawda, mój Mikkalu?

Postąpiła kilka kroków do przodu. Znalazła się w kręgu światła z paleniska. Oplotła ją złocista poświata. Płomienie ognia oświetlały żarzącą czerwienią szerokie policzki dziewczyny. Oczy stały się duże i dominowały w całej twa­rzy. Świeciły blaskiem, jakiego Mikkal nigdy przedtem u niej nie widział.

Uśmiech Siggi nie był radosny. Widniała w nim świa­domość zwycięstwa - i pobłażliwy grymas. Był to uśmiech świadczący o pewności siebie. Sigga zdawała sobie sprawę, co się w tym momencie dzieje z Mikkalem. I zamierzała jak najdłużej przeciągać to w czasie - rozkoszować się każdą sekundą.

Został schwytany w pułapkę, sam tego chciał.

Oboje postąpili krok do przodu. Spotkali się tuż przy skórach jego posłania. Mikkal nie zwinął ich, wcześniej nie miało to sensu. Nikt o to nie dbał. Teraz się przydały.

Objął ją, a ona przywarła miękko do jego szerokiej piersi.

Jak większość kobiet szukała ciepła i miłości. Zawsze ją pod tym względem rozczarowywał. Nigdy nie okazał jej czułości. Zawsze przychodził do niej z pewnego rodzaju desperacją. Brał to, co miała do ofiarowania - a jej dawał niewiele. Jednocześnie zamykał się przed nią. Nie chciał dostrzec, czym pragnie obdarować mężczyznę, którego kocha. Gdyby jej tylko pozwolił. Sigga miała wiele do ofia­rowania. Była ciepłą, czułą kobietą. Bardzo chciała się stać taka, jakiej on pragnął.

Wyszła za Mikkala za mąż z gorącym pragnieniem, by móc dzielić z nim wszystko. Zadowalać go, cieszyć się nim, być dla niego jedyną. Tą, przy której mógłby wypo­czywać, zwierzać się ze swoich trosk i radości, rozmawiać, która byłaby matką jego dzieci i ukochaną żoną.

Wiedziała o Raiji, lecz sądziła, że to tylko przemijające młodzieńcze marzenie, które stopniowo zblednie.

Tymczasem owo młodzieńcze marzenie stało się jej koszmarem. Teraz pozostało jej jedynie okradać Raiję z te­go, czego tamta nie mogła mieć.

Sigga podniosła wzrok na Mikkala. Jego twarz wydawa­ła się jak wyciosana z kamienia. Wzrok płonął gorąco i in­tensywnie, lśnił dziwnie złocistym blaskiem.

Mikkal odetchnął głośno, co zabrzmiało jak jęk. Chwy­cił Siggę za włosy i odciągnął jej głowę do tyłu tak moc­no, że sprawił jej ból.

Syknęła, lecz on zdawał się nie zwracać na to uwagi.

Pięknie wykrojone usta przybrały zdecydowany wyraz. Kąciki uniosły się ku górze w uśmiechu, w którym było coś z okrucieństwa. Przeszyło ją ukłucie strachu, ale tylko przez moment. Nie mogła się go bać. Wiedziała, że opanowało go niemal zaślepiające pożądanie. Poczuła, że jej ciało zareago­wało na jego bliskość. Ona również nie miała nikogo od cza­su, kiedy wrócił z Lyngen. Ani przedtem. Groziło mu z jej strony niebezpieczeństwo, ale dopóki o tym nie wiedział, nie miało to żadnego znaczenia. Nigdy nie powinien się dowie­dzieć, że tylko on tak na nią działa. Nigdy nie powinien się dowiedzieć, że tylko on może jej dać takie chwile.

Mikkal nie był w stanie się opanować. W jego głowie panował chaos. Kochał Raiję. Tylko ją powinien trzymać w ramionach. Ale Sigga stała niebezpiecznie blisko i tuli­ła się do niego. Tak kobieca, że kręciło mu się w głowie. Pobudzała go wzrokiem, ciałem i zapachem. Nigdy wcze­śniej nie zauważył, że tak ładnie pachnie. Jak wrzosy i gó­ry. Kusząco - niebezpiecznie kusząco...

Nie był Raiji nic winien. Nie dała mu żadnych powo­dów do zachowania wierności. Nie prosiła o to. I sama nie obiecywała. Żyła z mężczyzną, którego kochała. To jej własne słowa.

Serce Mikkala biło jak szalone. Cała rzeczywistość wo­kół zaczynała się kruszyć. Upadł z Siggą na skóry i poca­łował ją. Kiedy jego wargi dotknęły gorących ust żony, gdy znalazła się w jego ramionach, zupełnie stracił panowanie nad sobą. Jego ciało utrzymywane w długiej wstrzemięźli­wości tęskniło za kobietą, za zatopieniem się w jej mięk­kich objęciach.

W oczach mu się zaćmiło, kiedy błądził palcami po ubraniu Siggi, rozwiązywał sznurki, podciągał spódnicę, wędrował dłońmi po jej łagodnych zaokrągleniach. Po ob­szarach dawno nie badanych. Wzdłuż ciała, które dawno nie wzbudzało w nim pożądania. Teraz go pragnął i to by­ło dla Mikkala wstrząsającym, przerażającym odkryciem. Jednak nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Chciał ją mieć. Posiąść. Natychmiast.

Sigga była naga pod kaftanem. To Mikkala zaskoczyło - odurzony podnieceniem nie zdawał sobie sprawy, że już prawie noc. Oczywiście przygotowała się do snu. W lek­kim ubraniu nie chodziła przecież na co dzień. W ten spo­sób szybko znalazłaby śmierć tu na północy nad Morzem Arktycznym w surowym i ostrym klimacie.

Poznał dłońmi, że jest gotowa. Trzęsły mu się ręce, kiedy mocował się z paskiem i rozpinał spodnie, które oddzie­lały go od jej drżącego, ciepłego, wyczekującego ciała...

Nie tracił czasu na pocałunki czy pieszczoty. Niecier­pliwie przycisnął ją mocniej do posłania, rozsunął jej no­gi i wszedł w nią.

Nie zauważył rozczarowania w oczach Siggi. Nadziei, która prysła. Jak zagryzła zęby, kiedy jego rytm stał się dla niej zbyt gwałtowny i mocny. Nie widział łez, które wymknęły się z kącików oczu. Dał się ponieść swemu po­żądaniu i nie zwracał uwagi na nic innego poza jego za­spokojeniem, znalezieniem ujścia dla własnej palącej na­miętności.

Nie trwało to długo. Tak bardzo był spragniony. I kie­dy odsunął się od niej i szybko poprawił ubranie, nawet na nią nie patrząc, Sigga wiedziała, że to się nie powtórzy.

Myślała, że może go w ten sposób ukarać. Lecz on wy­korzystał jej ciało, tak jak to robił zawsze. Wziął ją, nie zważając na to, że ona również ma własne tęsknoty, wła­sne pragnienia. Nie przejmował się nią. Nie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Nadal znajdował się pod urokiem innej. Tej przeklętej suki o włosach jak sadza. Oby spło­nęła w piekle, gdy nadejdzie sądny dzień!

Sigga czuła się zraniona do głębi. Wstrzymała oddech, wpatrując się w Mikkala. Szukała oznak pojednania - w twa­rzy mężczyzny, za którego kiedyś mogłaby oddać życie.

Ten czas już minął. Raz na zawsze. W tej chwili.

Nienawiść, która się w niej zrodziła, stała się silniejsza niż jakiekolwiek z dotychczasowych uczuć. Wykraczała poza wszelkie zrozumienie. Sigga wiedziała, że nie powin­na już nigdy ulegać żadnej przypadkowej słabości wobec męża. Teraz nie pomoże mu ani męskość, ani wdzięk. A są­dziła, że uczucie, jakim darzyła Mikkala od ostatniego la­ta, to nienawiść. Uśmiechnęła się wzgardliwie. Czuła jego nasienie spływające po wewnętrznej stronie ud. Zimne i wilgotne, i obrzydliwe. Jak wszystko w nim.

Wstała, nie starając się nawet poprawić ubrania. Dopiero wtedy na nią spojrzał. Pobieżnie, szybko. Tak jak się patrzy na kogoś obcego. To mężczyzna, który jej pożądał. To męż­czyzna, który przed chwilą prosił, by mógł częściej przeby­wać z synem. Uśmiech Siggi stał się jeszcze bardziej niena­wistny. Chciała mu dać szansę. Lecz tym pozbawionym mi­łości, brutalnym aktem zaprzepaścił wszelkie szanse. Sigga wykorzysta wszelką broń, by trzymać Ailo z dala od niego. Będzie walczyć z całych sił, aby uchronić syna przed wpły­wem Mikkala. Posłuży się Ailo, żeby boleśnie zranić męża. Jeżeli choć trochę zależy mu na chłopcu, będzie cierpiał - tak, jak sam kazał jej cierpieć. To kusząca myśl. Słodka zemsta.

Sigga stała tak z włosami i ubraniem w całkowitym nie­ładzie - i pełna nienawiści.

- Mam nadzieję, że już ci lepiej - powiedziała głosem zimnym jak północny wiatr. - Nienawidzę cię, Mikkal. Nienawidzę cię bardziej niż kiedykolwiek. Pocieszam się myślą, że jesteś równie czuły, kiedy sypiasz z tamtą. Jeże­li tak, to nie wiem, czy warto zaprzątać sobie nią głowę...

Uśmiechnęła się drwiąco.

Mikkal ściągnął brwi. Widziała, jak poruszają się jego szczęki i drgają nozdrza - jak zwykle, kiedy budzi się w nim prawdziwy gniew.

Pragnęła go zranić. Zranić go, zranić...

- Nie zobaczysz Ailo - rzekła. - Nigdy. Podszedł do niej. Chciał ją chwycić, ale się wymknęła.

Stanęła przy wyjściu, gotowa do ucieczki.

- Ostrzegam cię, Mikkal - rzuciła ostro, a oczy jej za­błysły. - Być może ona naprawdę posiada nadprzyrodzo­ne zdolności. Nie wiem. Ale wiem, że zrobię wszystko, że­by ją skrzywdzić...

Wstrzymała oddech, rozważając, czy powinna mu to powiedzieć, czy nie. Nie potrafiła milczeć.

- Jeden człowiek już nie żyje z powodu mojej nienawi­ści do niej. Miał ją zabić. Nie drażnij mnie, Mikkal. Mogę to zrobić znowu...

- O czym ty mówisz? - spytał drżącym głosem.

- Pewien noaida zmarł tego lata - odparła beztrosko. - Wpadł w trans i nigdy nie powrócił do normalnego stanu. Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się stało. Nikt...

Uśmiechnęła się znacząco.

- Przecież nie wierzysz w takie rzeczy! - zaprotestował Mikkal, ani trochę nie poruszony tym, co powiedziała.

Sigga wzruszyła ramionami.

- Jeżeli ty wierzysz w wędrówkę dusz, ja mogę wierzyć w czarowników.

Posłała mu jeszcze jeden drwiący uśmiech.

- Jeżeli jakiemuś noaidzie nie uda się wykonać zadania, nie wraca już do naszego świata. Szkoda, że mu się nie po­wiodło. Lubiłam go...

Z tymi słowy opuściła chatę Mikkala, nucąc pod nosem.

Opadł na skóry i zacisnął z całej siły pięści. Nie wie­dział, co o tym myśleć. Czuł się rozdarty pomiędzy swy­mi dwiema kobietami. Między niebezpiecznymi siłami. Do jakiego stopnia niebezpiecznymi? Nie miał o tym naj­mniejszego pojęcia...

7

Potwory nie umierają.

Rozsądni ludzie twierdzą, że potwory nie istnieją. Dla­tego też nie mogą umierać.

Potwory znikają.

Najpierw utrzymują niektórych ludzi albo całe społe­czeństwo w strachu, a potem znikają. Prawdziwe lub wy­myślone.

Ale nie umierają. Tylko odchodzą.

I jako zło wracają. Pojawiają się znowu. Rodzą nowy strach. Nowe przerażenie.

Czasami potwór jest człowiekiem. Z pozoru całkiem zwyczajnym człowiekiem. Ale za fasadą zwyczajności kry­je się lodowaty chłód. Wyrachowany. Podstępny. Cierpli­wie czekający.

Pewnego dnia pęka fasada i zwykły człowiek staje się niebezpieczny.

Szerzy strach.

Szerzy śmierć.

I znika.

Ale pewnego dnia wraca...

Raija obudziła się, nie pamiętając, co jej się śniło. Lecz wypełniała ją dziwna świadomość, że to jest ten dzień. Właśnie na to czekała.

Coś ją wołało.

Coś z magicznego miejsca.

Z tej białej, dzikiej - martwej płaszczyzny na płaskowy­żu. Z uroczyska.

Wołało, a ona musiała usłuchać.

Reijo nalegał, żeby z nią pójść, wtedy niechętnie się zgo­dziła.

Przez cały czas jednak wiedziała, że musi być sama. To nie było przeznaczone dla Reijo - nie dla niego ani dla ni­kogo innego. To właśnie ją coś ciągnęło w stronę tajemni­czego miejsca.

Ciągnęło wbrew jej woli.

Właśnie ona została wybrana. Wyszła tak, że nikt się ni­czego nie domyślił. Wzięła na ramiona nosidło z wiadra­mi. Zobaczyli ją i uznali, że idzie po wodę. Nie poszła do strumienia. Minęła chaty. Za stodołą zdjęła nosidło z wia­drami i wsunęła nogi w skórzane rzemienie nart.

Zwinnie jak gronostaj - i niemal równie szybko - po­mknęła naprzód, nie oglądając się za siebie. Od momen­tu, kiedy się znalazła na rześkim zimowym powietrzu, my­ślała tylko o jednym: Dotrzeć do tego miejsca. Zrobić to, co musi. To, czego się od niej oczekuje.

Przestała być Raiją Alatalo. Teraz stała się posłusznym narzędziem tego czegoś, co pulsowało na dzikiej przestrze­ni tuż obok domów - tego czegoś, pieszczonego szorstko przez północny wiatr i sztormy Morza Arktycznego, tego czegoś, co wwiercało się w jej myśli i umysł.

Dawało wyraźnie do zrozumienia, że zamierza zawład­nąć jej ciałem - gdy nadejdzie pora. Nieustannie zdawała sobie z tego sprawę.

I oto nadszedł czas.

Posuwała się do przodu. Niewielka postać w ciemnym ubraniu. Ubraniu biednych. Gruby, bury materiał, niezgrabny fason spódnicy i bluzy. W królewskiej Kopenhadze śmiano by się do rozpuku z takiego nędznego stworzenia w łachmanach.

Lecz w Finnmarku, którym władał ten sam król, nie znano słowa „garderoba”. Skupiano się na czymś zupełnie innym niż dworskie plotki i dekolty najnowszej mody.

Skupiano się na tym, żeby przeżyć.

Raija nie wstydziła się swego skromnego stroju. Ale marzła w nim.

Nawet jej ulubiony, gruby wełniany szal, którym się owinęła, nie mógł jej uchronić przed dokuczliwym wia­trem. Gdyby sama mogła decydować, natychmiast by za­wróciła. Raija Alatalo najchętniej zostałaby w przytulnej izbie przy palenisku. Wolałaby się bawić z dziećmi, krzą­tać po domu, rozmawiać z Reijo i Tarją.

Nie zawróciła.

Posuwała się niezmordowanie naprzód. Niczego wokół nie dostrzegała. Nie zwracała uwagi na to, że znalazła się niebezpiecznie blisko kryjówki rosomaka. Nie myślała o tym, że mogłoby jej coś grozić. Nie pamiętała, że wła­śnie tutaj zakończył życie pewien niegodziwiec o nazwi­sku Taavi Parkkinen. Jako padlina. Mimo wszystko czuła zdenerwowanie i bezradność. Nie była już Raiją Alatalo.

Nie wiedziała, kim jest. Nie wiedziała, co...

Nie zdawała sobie sprawy z tego, co ją otacza. Nie wi­działa zwierzęcych śladów, które przecięła. Nie widziała bruzd w śniegu. Nie widziała nic.

Dla niej liczyło się tylko owo miejsce. Z trudem łapała oddech, kiedy dotarła do celu. Gnała tak szybko, jak gdy­by chodziło o życie.

Raija zatrzymała się przy niewidzialnym murze. Opar­ła się na kijkach. I co teraz?

Ciemne oczy wodziły po nieskazitelnej płaszczyźnie. Nie próbowała przedrzeć się przez mur. Coś ją poprzed­nio powstrzymało. Nie miało sensu próbować znowu. Na­uczyła się. Wierzyła w istnienie niewidzialnych barier. Być może stanowiły pewnego rodzaju ochronę - nie tylko dla tego, co znajdowało się wewnątrz; być może w równie du­żym stopniu dla wszystkich istot z zewnątrz... To, co tam czekało, mogło okazać się niebezpieczne. Dla innych. Raija była przekonana, że nie ma się czego obawiać. To w środku potrzebowało jej.

Poczuła pewnego rodzaju sympatię bijącą w jej stronę. Nie mogła ona pochodzić z tego odludnego krajobrazu wokół. W pobliżu nie było żadnej żywej istoty, która mo­głaby jej pomóc.

Nie powinna prosić o pomoc.

Musi poradzić sobie z tym sama. Niezależnie od tego, co ją czeka, winna wyjść temu naprzeciw z podniesioną głową. Sama.

Kiedy Raija intensywnie wpatrywała się w niezwykłe miejsce, chłód przestał jej dokuczać. Stała niczym w tran­sie, a jej spojrzenie przykuwała biała plama - najbardziej niedostępny fragment niezmierzonego płaskowyżu.

Opuściło ją wszelkie poczucie czasu i miejsca. Nie by­ło to już wczesne przedpołudnie u schyłku zimy. Nie był to rok pański 1728. To nie była ona.

Wszystko, co znajome, zostało zatarte.

Raija patrzyła szeroko otwartymi oczami - i zamruga­ła. Coś w niej zaprotestowało. Mówiło, że to niemożliwe.

Chciała otworzyć usta i coś powiedzieć, lecz wargi mia­ła zdrętwiałe i zimne, a język odmówił posłuszeństwa.

Z ust nie wydobył się żaden dźwięk. Dokładnie jak w złym śnie. Chciała się uszczypnąć w ramię - upewnić, że to się dzieje naprawdę, a nie jest znowu jej fantazją. Wszyscy wszak często jej powtarzali z pogardliwym uśmiechem, wymieniając między sobą ukradkowe spojrze­nia: „Fantazjujesz, Raija. Widzisz rzeczy, których inni nie widzą. Musisz z tym skończyć. To ci może zaszkodzić...”

Czy właśnie teraz jej zaszkodziło?

Palce wysunęły się z rękawiczki. Uszczypnęła się w rę­kę. Zrobiła to tak mocno, że miała ochotę krzyknąć, lecz głos nadal nie chciał jej słuchać. Wbiła paznokcie w po­wierzchnię dłoni. Przebiły skórę, czuła, że zapiekło, kiedy ciepła krew pociekła z ran.

Ugryzła się w dolną wargę, aż poczuła smak krwi, ból rany na wietrze, jak krew zamarza. Ale zjawa nie zniknęła. Nadal tam stała. W samym środku placu. Wyłoniła się z ni­czego. I była tam. Ze spojrzeniem zwróconym ku Raiji.

Bardzo młoda kobieta. Właściwie dziewczyna. Szczupła i niezbyt wysoka. Lekko ubrana jak na tę porę roku, ude­rzyło Raiję. Miała na sobie prosty letni strój - kaftan z cienkiej skóry, a na stopach miękkie kumagi z koloro­wymi paskami na kostkach. Włosy opadały luźno na ra­miona. Długie i jasne. Jakby blada tarcza słońca podzieli­ła się swym kolorem z dziewczyną.

Postać podeszła powoli do Raiji. Krótkimi, miarowymi krokami. Miękko, tak jak chodzą młode dziewczęta.

Pod cienkim ubraniem, układającym się wzdłuż linii ciała, rysowały się zaokrąglone biodra.

Pod kaftanem kryło się ciało - prawdziwe ciało, nie pu­sta przestrzeń, jak Raija przez moment mylnie sądziła. Opowiadania o duchach z dzieciństwa pozostawiły swój ślad. Raija znała historie o upiorach i duszach zmarłych, które nie mogą zaznać spokoju. Jednak ta dziewczyna nie przerażała jej. Im bliżej podchodziła, tym silniej Raija czu­ła przychylne impulsy. Tym wyraźniej odbierała uczucie ciepła i dobrej woli.

Oczy Raiji dostrzegły już to, co innych mogłoby prze­jąć grozą - dziewczyna nie zostawiała za sobą na śniegu śladów.

Ale przecież to nic strasznego.

Szła w stronę Raiji - a mimo to śnieg pod jej stopami pozostał dziewiczo biały i nietknięty. Stopy nie dotykały zlodowaciałe”) skorupy. Zewnętrzna powloką w żadnym wypadku nie utrzymałaby człowieka, śnieg zaczynał już topnieć na wiosnę. Wydawało się, że młoda dziewczyna się unosi - idzie po cienkiej warstwie powietrza pokrywa­jącej powierzchnię.

Raija wiedziała, że to sprzeczne z prawami natury, ale godziła się z tym. Niezwykła istota zatrzymała się przed nią. Po drugiej stronie muru. Niewiele brakowało, a mo­głyby się dotknąć nawzajem. Gdyby nie istniała między ni­mi niewidzialna bariera.

Raija patrzyła.

Dziewczyna mogła mieć kilkanaście lat, była gdzieś na granicy między kobietą a dzieckiem. Rysy twarzy miała jeszcze zaokrąglone i dziecięco łagodne. C i a ł o zaczynało na­bierać kobiecych kształtów, lecz nadal zachowało w sobie wiele z dziecinnej pulchności. Sposób, w jaki szła, wydawał się typowy dla młodej dziewczyny. Dziewczyny, która wie, że wkrótce się zmieni - dziewczyny, która powoli zaczyna sobie zdawać sprawę z własnej zmysłowości i która pragnie ją sprawdzać. Lecz spojrzenie, które napotkało wzrok Raiji, miało tysiące lat. Nie należało do dziecka.

Bladoniebieskie oczy widziały wystarczająco wiele, by mieścić w sobie ból i troskę, tęsknotę, miłość - i nienawiść.

- Wiedziałam, że przyjdziesz - rzekła dziewczyna nie poruszając wargami.

- Musiałam.

Raija zauważyła, że i ona nie używa ust ani głosu. Sta­ły naprzeciw siebie i rozmawiały - za pomocą myśli.

To także jej nie dziwiło. Wydawało się naturalne. Rów­nie naturalne jak to, że mówiła językiem, którym się po­sługiwała przez kilka lat w dzieciństwie.

Językiem ludzi, do których należał płaskowyż. Języ­kiem dziewczyny, dochodzącym jak sen z zaklętego miej­sca w ten zimowy dzień.

Lapońskim.

- Nie jesteś taka, jak się spodziewałam - odezwała się dziewczyna po drugiej stronie muru. - Jak myślałam.

- Jak to? - spytała Raija bez słów.

Ciekawiła ją ta postać. Bardziej niż potrafiła to wyra­zić. Rozpoznała ją. To dziewczyna ze snu. Dziewczyna, którą widziała w koszmarze sennym w nocy po śmierci Taaviego. Ta, której chudą szyję ściskał zakrwawionymi rękami Taavi.

- Myślałam, że raczej ktoś z naszych powinien mi po­móc - wyjaśniła dziewczyna. Nie spuszczała wzroku z Raiji. - Myślałam, że jesteś kimś z nas. Z mojego narodu, ale pomyliłam się - jej twarz złagodniała w uśmiechu. - Mi­mo wszystko dużo o nas wiesz. Nie jestem w stanie zro­zumieć dlaczego, nie potrafię tego w tobie odczytać. Od­grodziłaś się sama przed sobą. Zamykasz się na niektóre fragmenty swego życia.

Kochany Mikkalu! westchnęła i nie spuszczając niezwy­kłej istoty z oczu, pozwoliła ujawnić się myślom, które zwykle spychała w najdalsze zakamarki świadomości.

Stały przez dłuższą chwilę, przyglądając się sobie na­wzajem, podczas gdy życie Raiji krążyło między nimi ja­ko tańczące impulsy. Kilka minut później Raija otworzy­ła przed dziewczyną po drugiej stronie niewidzialnego muru nie tylko swoje życie, ale całą duszę. Na młodziut­kiej twarzy, okolonej jasnymi włosami, pojawił się wyraz zrozumienia.

- Jesteś prawie jedną z nas. Prawie. Na tyle, na ile to moż­liwe w przypadku kogoś, kto nie urodził się tutaj. Wiedzia­łam, że jesteś odpowiednią osobą. Potrzebowałam kobiety.

Młodej kobiety. Która się nie boi i która potrafi wiele zro­zumieć. Potrafi się wczuć w życie innego człowieka. Która rozumie miłość i która nie cofa się przed nienawiścią. Po­trafi odczuwać odrazę i pogardę. Która umie się zemścić...

Uśmiechnęła się. Nie był to miły i przyjazny uśmiech. Na jej ustach malował się przerażający grymas oczekiwa­nia. Kryjący w sobie okrucieństwo.

Raija nawet nie zadrżała.

- Pozwól mi zrozumieć, dlaczego mnie potrzebujesz - poprosiła. - Kim jesteś? Co...?

Laponka spoważniała.

- Odsłoniłaś przede mną swoje życie, więc i ja odkryję swoje. Zrozumiesz mnie tak dobrze, jak rozumiesz samą siebie. Będziesz mną, kiedy spotkasz tego, który przyczy­nił się do mojej tragedii. Stał się moją największą radością i smutkiem. Skradł mi wszystko, co miałam. Wszystko. Również moje życie...

Raiję ogarniały zmienne odczucia. Spływały na nią jak wody rzeki, występującej z koryta w czasie wiosennych roztopów. Chaotycznie i bez kontroli. Mętne, z osadami i wszelkiego rodzaju śmieciami z dna, lecz również czyste, odznaczające się osobliwym pięknem.

Całe życie.

Raija zaczynała rozumieć. Wypełniła ją nienawiść i go­rycz dziewczyny, które stały się częścią niej samej. Otrzy­mała zadanie. Przyjęła je. Stało się jej własnym.

- Zrobię to - powiedziała. Poruszyła ustami, a jej głos zabrzmiał zdecydowanie w panującej wokół ciszy. Kontu­ry stojącej przed nią postaci stawały się coraz mniej ostre. Zaczęła jakby drżeć w powietrzu, robiła się coraz bardziej niewyraźna. Rozpłynęła się na oczach Raiji - zamieniła w przezroczysty cień. Zniknęła. Stała się niczym. Czystym powietrzem.

Niczym?

Nie, niezupełnie. Stała się szeptem ponad równiną. Drżącym promieniowaniem nad bielusieńkim śniegiem. Ale nie była żywym człowiekiem.

Udręczona dusza, która nigdy nie zazna spoczynku. Udręczona dusza, która nie chciała się poddać na ziemi i która później również się nie poddała.

Udręczona dusza. Zniszczone życie. Które powinno zostać pomszczone. Bezbronna ofiara bezwzględnego człowieka. Kryjącego okrucieństwo pod budzącą zaufanie powierzchownością. Kroczącego naprzód drogą wybruko­waną ludzkimi losami. Podeptanymi ludzkimi losami.

Idącego po trupach. Człowieka, umywającego zakrwa­wione ręce. Człowieka, który już zapomniał o Laponce z północy. Który nie wie, co to skrucha.

Dziewczyna ukazała Raiji całe swoje życie.

Raija bała się, ale jednocześnie czuła się silna. Wiedziała, że potwór powinien zostać ukarany. Sądziła, że do Taaviego czuła odrazę. Teraz Taavi wydawał się niemal aniołem w porównaniu z człowiekiem, którego miała odnaleźć. Mia­ła go odnaleźć i ukazać wszystkim, jaką jest bestią.

Znała go.

Znała jego twarz i postać - tak jak znała go owa Laponka. Wiedziała, że to mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat. Przystojny, jasnowłosy i ujmujący. Zwinny i dobrze zbudo­wany. O szarych oczach i uśmiechu jakby z innego świata.

Znała go. To stanowiło jej atut. Nawet jeśli zajmie jej to całe życie, znajdzie tego człowieka.

- Wiedziałam, że jesteś właściwą osobą - szeptał wiatr.

Raija spostrzegła, że zdrętwiała z zimna. Założyła ręka­wiczkę, którą zdjęła - nie pamiętała, kiedy. Palce były bia­łe i sztywne. Poruszanie nimi sprawiało ból, pod paznok­ciami piekło. Odmrożenie.

Powoli wracała do rzeczywistości - z nierealnego świa­ta. A jednak istniejącego.

Wiatr targał włosy i dmuchał jej w czoło. Tak jakby chciał przegonić chaotyczne myśli. Na próżno, na próż­no... Raija nie mogła zapomnieć. Nie mogła nawet ich od­rzucić jako czystej fantazji. Nie śniła.

To się zdarzyło naprawdę.

Mogła to udowodnić.

W stajni znajdował się dowód.

Reijo, który nieraz pokpiwał z jej wybujałej wyobraź­ni, będzie się wreszcie mógł przekonać.

Raija czuła, że zmarzła, i to nie tylko za przyczyną zim­nego wiatru.

Nie wyszła na długo, lecz Reijo i tak się zorientował, jakiego użyła podstępu.

Bez trudu się domyślił, jaką .obrała drogę. Przeklinał w duchu swą własną głupotę.

Nie powinien dać się zwieść nosidłu i dwóm wiadrom. Nie powinien dać się zwieść niechętnie złożonej obietni­cy. Znał Raiję lepiej niż ktokolwiek. Powinien wiedzieć, że bez względu na wszystko i tak zrobi po swojemu.

Dla niej zerwanie obietnicy nie oznaczało końca świa­ta. Powinien był wcześniej dojrzeć w jej oczach coś szcze­gólnego: prawdziwe ja Raiji.

Naiwnie wierzył, że będzie wobec niego absolutnie uczciwa, ponieważ przejrzała go na wylot. Wierzył, że je­go miłość odmieni jej sposób myślenia. Powinien wiedzieć - lepiej niż ktokolwiek inny - że Raija zachowywała się w ten sposób tylko wobec jednego mężczyzny. Nie on był tym mężczyzną. Nigdy nim nie będzie.

Poza tym Raija Alatalo nie ulegała nikomu. Reijo mógł­by dla niej oddać własne życie. Uważał ją za najpiękniej­szą kobietę, jaką kiedykolwiek widziały jego oczy. Niestety jej charakter nie wydawał się tak nieskazitelnie piękny. Postępowała na tyle nieobliczalnie, że mogła sprowadzić śmiertelne niebezpieczeństwo. Na siebie i innych.

Na myśl o rosomaku Reijo robiło się na przemian go­rąco i zimno. Kiedy przypinał narty, żeby podążyć śladem dziewczyny, czuł coś więcej niż dreszcz strachu przebie­gający wzdłuż kręgosłupa - czuł mrożący krew w żyłach lęk, który groził szaleństwem. Miłość do Raiji nie była by­najmniej wolna od bólu.

Nie musiał długo szukać. Raija sunęła w jego stronę, po­wiewając spódnicą. Skoczyła ponad urwiskiem. Pokonała ten odcinek drogi, jak gdyby nie robiła w życiu nic innego poza jazdą na nartach. Można by odnieść wrażenie, że od­bywała krótką przejażdżkę dla własnej przyjemności. Strach, jaki Reijo odczuwał, przerodził się w złość. Ener­gicznie ruszył w stronę Raiji, prawie ją przewrócił, gdy na siebie wpadli. Ścisnął ją mocno za ramiona. Potrząsnął nią jak szmacianą lalką. Jego twarz wykrzywiała wściekłość.

- Gdzie się, do diabła, włóczysz, nikomu nic nie mó­wiąc? Czy inni cię nic nie obchodzą? A twoje własne ży­cie? Chyba nawet nie pomyślałaś o rosomaku?

- Puść mnie, Reijo Kesaniemi! - syknęła w odpowiedzi. Oczy jej iskrzyły bardziej niż błyskawice w czasie burzy. - Nie masz prawa mnie tak traktować!

- Nie?

Reijo puścił ją, lecz patrzył na nią niemal nienawistnym wzrokiem.

- Myślałem, że zawarliśmy pewnego rodzaju umowę. Ale umowy nie obowiązują Raiji Alatalo, czy tak? Jest lepsza niż inni ludzie. To, co obowiązuje innych, jej nie dotyczy...

- Zimno mi! - krzyknęła Raija. - Idę do domu! Nie wiem, jak ty, Reijo - rzuciła przez ramię.

Reijo mruknął coś niezbyt przyzwoitego w dwóch ję­zykach, ale ruszył za nią.

Raija po chwili zjechała z poprzedniego śladu, ażeby na skróty dotrzeć do chaty. Nadal miała głowę wypełnioną obrazami, myślami i uczuciami, które jej przekazano. Jesz­cze nie wszystko do niej docierało, chociaż nawet przez sekundę nie wątpiła, że to się zdarzyło naprawdę.

Jednak przetrawienie cudzego życia i wpasowanie go do swego własnego może się okazać trudne. To samo doty­czy cudzej nienawiści.

Zarówno Raija, jak i Reijo widzieli ślady zwierzęcia. Widzieli je, nie zdając sobie z tego sprawy. Oboje byli zbyt pochłonięci własnymi przeżyciami. Ale teraz oboje gwał­townie się zatrzymali.

Raiję ogarnęły mdłości.

Reijo wysunął się przed nią. Ujrzał na śniegu smugę i łańcuszek odcisków zwierzęcych łap.

Kilka metrów od czubków nart Raiji leżał kawałek ma­teriału. Zakrwawiony kawałek materiału. Reijo podniósł go. Strzęp tkaniny nie był dużo większy od jego dłoni. Sztywny od krwi i lodu.

Kiedyś stanowi! część kurtki. Niewiele różniącej się od kurtki Reijo. Poznali, że to fragment kurtki Kallego. Taavi dostał ją od Raiji. Z obrzydzeniem Reijo spojrzał ponow­nie na wyżłobioną w śniegu bruzdę. Ujrzał zagłębienia, gdzie zwierzę odpoczywało.

I ślady poza główną bruzdą. Mogły je pozostawić szczątki ramienia. Resztki nogi.

- Przeniósł go - stwierdziła Raija z odrazą w głosie. Przypomniała sobie ten straszny moment, kiedy zwierzę zaatakowało i przecięło nić życia, kiedy krew trysnęła z martwego ciała. Nie trzeba było bujnej fantazji, by wy­obrazić sobie, co pozostało z Taaviego po uczcie, jaką urządził sobie z niego rosomak. Raija odwróciła wzrok. Złość Reijo zbladła. Przeważyła zimna stanowczość.

- Idź do domu - rzekł rozkazującym tonem i powiódł wzrokiem wzdłuż śladów zwierzęcia. - Wybierz inną dro­gę, Raiju! Wracaj prędko do domu!

Raija skinęła głową. Nie była przecież idiotką.

- Uważaj na siebie - rzuciła pośpiesznie i ruszyła w kie­runku pierwotnego śladu.

Nigdy nie chciałaby zrobić tego, czego podjął się Reijo. Nie tylko z powodu strachu.

Taavi nie był więcej wart - jej zdaniem dostał to, na co zasłużył. Lecz jednocześnie Raija poczuła pewnego rodza­ju szacunek dla Reijo.

Nie odstępował od swoich zasad.

Musiał to zrobić.

Tak jak ona musiała odszukać potwora.

8

Reijo wydawał się śmiertelnie blady, kiedy wrócił. Bez słowa przyniósł ze stajni długie sanie pozostawione przez poprzednich mieszkańców. Zabrał również kilka zgrzeb­nych worków po sianie i ziarnie.

Raija nie pytała go, co znalazł, ani też co zamierza zro­bić. Nie chciała wiedzieć.

Zanim wyszedł, powiedziała tylko:

- Nie przynoś go do stajni. Możesz go położyć w jed­nej z pustych chat.

Reijo skinął głową. Rozumiał.

Kiedy wrócił ze szczątkami ciała Taaviego w zawiąza­nych workach, wybrał dom leżący najdalej od tego, w któ­rym mieszkali. Nie dlatego, żeby wierzył w przesądy i drę­czone niepokojem, wędrujące duchy, lecz żeby oszczędzić kobietom makabrycznego widoku. Żadna z nich nie po­winna widzieć tego, co zostało z człowieka, którego zna­ły jako Taaviego Parkkinena. Najlepiej by było go pocho­wać, ale jak to zrobić? Teraz?

Ziemię nadal skuwał mróz, w dodatku twarda, zlodowa­ciała skorupa śniegu okrywała ją swym zimnym, białym dywanem. Pomyślał o kryjówce rosomaka, kiedy znalazł miejsce, gdzie zwierzę zostawiło swoją zdobycz. Ale Reijo Kesaniemi wiedział, że nie chciałby skończyć tak jak ten, którego transportował na saniach.

Raija podgrzała wodę i wskazała na izbę z drewnianą balią.

- Nie dotykaj niczego, zanim nie wyszorujesz dokład­nie całego ciała. Ja wygotuję twoje ubranie.

Skinął w milczeniu. Jedno spojrzenie na Tarję wystar­czyło, by się przekonać, że Raija nic jej nie powiedziała. Tarja wstała z wahaniem. Jej twarz przypominała maskę zastygłą w przerażeniu.

Otworzyła szeroko oczy. Chwyciła się za serce, za­chwiała, musiała oprzeć się o stół.

Reijo rzucił bezradne spojrzenie w stronę Raiji. Wyda­wała się podzielać jego uczucia. Żadne z nich nie chciało dodatkowo dokładać ciężaru do brzemienia, które dźwi­gała Tarja.

- Znalazłeś go? - spytała siostra Taaviego przejmującym głosem. - Znalazłeś go, prawda? Gdzie on jest? - Rzuciła się na Reijo, szarpała go za ubranie, chciała pociągnąć za sobą, powtarzając ciągle to samo pytanie: - Gdzie położy­łeś mego brata? Chcę wiedzieć!

- Niewiele pozostało - odparł Reijo ochrypłym głosem. Ujrzał w myśli to, co zapakował w brudne worki. Zasta­nawiał się, czy kiedykolwiek zdoła o tym zapomnieć. Co miał w rękach. Co wtedy czuł.

- A więc go znalazłeś...

Tarja krzyczała i płakała na zmianę. Taavi wykorzysty­wał ją w najpodlejszy sposób, ale przecież był jej bratem. Przez długi czas był jedyną osobą, w której znajdowała oparcie. Nie ona pierwsza opłakiwała swego oprawcę.

- Nie jest już człowiekiem - odrzekł twardo Reijo i od­sunął ręce dziewczyny. - To nawet nie są zwłoki. Pozostał tylko kawał mięsa i odłamki kości. Siekanina...

Zacisnął szczęki. Tarja płakała.

Raija objęła ją i odciągnęła na bok. Spojrzała na Reijo z wyrzutem.

- Czy musisz być tak brutalny? - syknęła. - Czy musisz być taki okrutny, Reijo?

Reijo wzruszył ramionami i poszedł do drugiej izby. Uciekł. Zatrzasnął za sobą drzwi.

Brutalny? Okrutny?

Uśmiechnął się gorzko, zdejmując z siebie ubranie i za­nurzając szczotkę we wrzącej wodzie.

Raija nie wiedziała chyba, co to znaczy być okrutnym, skoro go tak nazwała. I jakim prawem tak powiedziała? Zza ściany dobiegał płacz. Zbolały szloch Tarji. Cichy głos Raiji. Reijo nie słyszał, co mówiła, ale Raija potrafiła uspoka­jać. Sam miał ochotę krzyczeć. Płakać. Położyć głowę na miękkiej piersi Raiji i czuć, jak jej drobne dłonie łagodnie gładzą jego włosy. Pragnął dzielić z kimś to okropne prze­życie - nie chciał dźwigać tego w pojedynkę Potrzebował kogoś, przy kim mógłby znaleźć spokój i wytchnienie. Po­trzebował jej. Lecz Raija tylko go zwymyślała i nazwała okrutnym i brutalnym. Reijo stał nagi w zimnej izbie i szo­rował ciało do czerwoności. Raija sądziła pewnie, że wszyst­ko można zmyć. Zanurzył szczotkę w gorącej wodzie.

Raija się myliła. Jest wiele rzeczy, których nie da się zmyć. Wiele takich, których nie można zapomnieć. Na­zwała go okrutnym...

Nie usłyszał otwieranych drzwi. Wciąż wydawało mu się, że jest całkiem sam, gdy nagle objęła go wpół i pełna poczucia winy prosiła o wybaczenie.

- Nie pomyślałam - szepnęła mu w plecy. Skóra Reijo jeszcze nie całkiem wyschła, ale była ciepła i gładka. Raija przysunęła się bliżej, przytuliła do jego na­giego ciała, szukając ukojenia, choć przed chwilą zarzuca­ła mu brutalność.

Reijo uwolnił się z jej objęć. Pozostał odwrócony do niej plecami.

W izbie panował półmrok. Nie było tu lufcików ani okien. Tylko jedna lampa rozświetlała ciemności. Raija już wiele razy widziała Reijo w podobnych okolicznościach - mężczyznę w całej okazałości, o silnych muskułach napina­jących się pod skórą. Wiedziała aż nazbyt dobrze, jak to jest, kiedy to ciało dotyka jej własnego. Wiedziała, ile radości mo­że jej dać dzięki swej młodzieńczej sile i sprężystości.

Światło lampy pieściło skórę Reijo i dziewczyna odnio­sła wrażenie, jakby był ze złota. Stał tak niczym żywa rzeź­ba z metalu, którego tak bardzo pragnął. Pozwoliła mu już kiedyś się rozbudzić. Wiedziała, że wiele razy pragnął roz­palić w niej namiętność. Wiedziała o tym. Lecz tym razem nie czuła pożądania. Reijo to więcej niż tylko ciało dające fizyczne zaspokojenie. Więcej niż kochanek. Okazał się przyjacielem i podporą. Najlepszym przyjacielem, jakiego miała. Jeżeli nie liczyć Mikkala.

Ich obu nie można jednak porównywać.

Reijo nie zwracał uwagi na jej badawcze spojrzenie. On także myślał o czymś zupełnie innym niż rozkosze ciele­sne. Już wcześniej widziała go nagiego. Nie wstydził się swego ciała. Bez skrępowania zaczął się ubierać, nie pró­bując przed nią niczego udawać.

- Czy Tarja się uspokoiła?

- Dzieci dokonały tego, co nam się nie udało. Elise i Ma­ja wdrapały się jej na kolana...

Raija uśmiechnęła się słabo.

- Maja pozwala się przytulać wszystkim oprócz mnie. Czy ją zaniedbuję?

- Przesadzasz - uspokoił ją Reijo. - Chcesz ją mieć przy sobie przez cały czas. Bo jest dzieckiem Mikkala. Nie jest jed­nak twoją własnością. Musi mieć prawo lubić także innych...

- Z pewnością masz rację - przyznała powoli Raija. Oparła się o drzwi. - Tarja potrzebuje ciepła - powiedziała zamyślona, nie adresując tego do niego. - Potrzebuje ko­goś, kto by się o nią troszczył...

Jej spojrzenie było tak niewinne, że Reijo stał się po­dejrzliwy.

Ściągnął brwi, a jego twarz pociemniała ze złości.

- Nie zaczynaj znowu! - syknął. - Troszczę się o Tarję tak samo, jak troszczyłbym się o każdą inną dziewczynę w jej sytuacji. Nie możesz mnie zmusić, bym się nią zain­teresował. Nie możesz mnie zmusić, bym ją pokochał. I nie możesz mnie zmusić, bym udawał, że coś do niej czu­ję. Nie pożądam jej. Czy to dla ciebie dostatecznie jasne?

Raija zaczerwieniła się i spojrzała na Reijo złym wzrokiem. Uprzedził jej słowa.

- Nie mów mi, że nie to miałaś na myśli! Znam cię pra­wie tak dobrze, jak ty sama. Nie możesz oszukiwać mnie przez tak długi czas. Już nadużyłaś mego zaufania. Dlacze­go poszłaś beze mnie? Umawialiśmy się, pamiętasz?

- Nie mogłam wciągać w to innych - odpowiedziała Raija głosem, który zabrzmiał obco zarówno dla niej samej, jak i dla Reijo. Zaczerpnęła powietrza. - Musimy w naj­bliższym czasie zajrzeć do stajni, Reijo. I powinnam chy­ba opowiedzieć ci pewną historię.

- Czy ma to coś wspólnego z... zaklętym miejscem? - spy­tał Reijo pełen wątpliwości. - Z twoją ucieczką dzisiaj rano?

Raija skinęła głową.

Po raz pierwszy nie miała w zanadrzu tysiąca słów na zbicie jego argumentów.

Odgarnęła włosy z czoła w charakterystyczny dla sie­bie sposób. Zagryzła zranioną dolną wargę.

- Chciałabym, żebyś mi w czymś pomógł, Reijo. Nie mówiąc o tym Tarji ani dzieciom. Nie mogą się o niczym dowiedzieć. A potem opowiem ci tę historię.

- Czy mamy czegoś poszukać?

Skinęła ponownie. Ale nie poderwała się z miejsca, jak zrobiłaby to żądna przygód Raija. Podróż odmieniła ją, stwierdził Reijo. Dorosła. Stała się bardziej zamyślona. I bardziej spięta...

- Ale to nic przyjemnego... - zabrzmiały nagle jej słowa. Wzrok miała rozbiegany. - Bardzo przypomina to, co przyniosłeś...

Raija zacisnęła wargi, aż zbielały.

- Czy zdajesz sobie sprawę, że to zakrawa na szaleń­stwo? To niepojęte, co nas tu spotyka.

Raija skinęła głową.

- Nie powinniśmy w tym miejscu zostawać - odezwa­ła się cicho. Była śmiertelnie poważna. - Lecz teraz jest już za późno, by udawać, że nic się nie stało. Idziesz ze mną? Czy sama mam to załatwić?

Wstał i podszedł do niej bez słowa. Raija nie potrafiła odgadnąć jego wzroku. Być może myślał, że zwariowała. Nie wiedziała. Pójdzie jednak razem z nią. To najważniej­sze. To, co mieli znaleźć, powinno go przekonać.

- Weźmiemy łopatę - rzekł cicho i spojrzał jej w oczy. Stał tak blisko, że czuła ciepło i silę jego ciała. Przyjaciel lat młodzieńczych stał się nagle tak bardzo dorosłym i od­powiedzialnym mężczyzną. - Chyba będzie potrzebna?

Przytaknęła.

Szli ramię w ramię, żeby w biały dzień odkopać dowo­dy niegodziwego czynu dokonanego ciemną nocą.

Kiedy otwierali drzwi stajni, Raija doznała dziwnego uczucia. Budynek, który nigdy wcześniej nie robił na niej żadnego wrażenia, teraz przyprawiał ją o gęsią skórkę. Wy­czuwała zło. Wietrzyła je. Wiedziała jednak, że już go tu nie ma. Ale na pewno coś po nim zostało.

- Tam - powiedziała ochrypłym głosem i wskazała na ubitą ziemię w rogu stajni.

Reijo z nie zmienionym wyrazem twarzy chwycił łopa­tę. Nie wyjawił, że koń za nic nie chciał stanąć właśnie u te­go żłobu. Wewnątrz było trochę cieplej niż na dworze i zie­mia okazała się nie tak bardzo zmarznięta. Reijo kopał, nie szczędząc sił, i kopczyk ziemi przy ścianie powoli rósł.

Raija stała obok. Reijo obserwował ją spod oka, zauwa­żył, że gryzie kostki dłoni. Jej wzrok wydawał się jakby przykuty do powiększającego się otworu. Oddychała szybko, na jej dłoniach odcisnęły się ślady zębów.

Powietrze wibrowało.

- Czego szukamy? - spytał ochryple. Złościło go, że nie potrafił zapanować nad własnym głosem. Nie powinien po­zwolić, by udzieliło mu się napięcie Raiji. - Kogo szukamy? - poprawił się. Znacznie czystszym, lecz mimo wszystko nie­co drżącym głosem. Nie udało mu się ukryć zdenerwowania.

- Kop! - szepnęła Raija. - Kop dalej! Okręcała nerwowo kosmyk włosów wokół palca, Reijo przestraszył się, widząc, że jest wzburzona do granic wy­trzymałości. Wbił łopatę w zmarzniętą ziemię. Stanął na niej. Zagarnął trochę ziemi i poderwał do góry...

Coś zahaczyło się o metal.

Raija podeszła bliżej. Przykucnęła.

Gołymi rękami zaczęła odczepiać to, co zatrzymało ło­patę. Ostrożnie przesypywała ziemię w poszukiwaniu cze­goś, co kryło się w jamie wykopanej przez Reijo. Jej oczy wypełniły się łzami.

Wreszcie wyjęła nieforemne zawiniątko. Kawałek ma­teriału. Białe kości. Zdumiewająco małe... Reijo odłożył ło­patę i wziął Raiję w ramiona. Przywarli do siebie, do oczu Reijo również nabiegły łzy.

- Musiałam to zobaczyć - szlochała Raija, nie będąc w stanie się opanować. - Musiałam to zobaczyć, żeby w peł­ni zrozumieć. Żeby wystarczająco silnie nienawidzić...

Reijo pozwolił jej się wypłakać. Gładził ją po włosach i po plecach. Mocno ją przytulał, tak jak sam chciałby być pocieszany przez kogoś... przez nią. Całował jej policzki, a jego wzrok nieustannie ześlizgiwał się ku temu, co zo­stało ukryte pod klepiskiem stajni.

Zwłoki dziecka.

W jaki sposób się dowiedziała?

Bez wahania wskazała mu miejsce. Nie rozumiał. To nie mógł być czysty przypadek. Wydawało się, że Raija przez cały czas wiedziała, co znajdą. Wydawało się, że znała wcześniej całą historię, która się za tym kryła.

W końcu Raija uwolniła się z objęć Reijo. Wytarła rę­ką nos w sposób zupełnie niekobiecy, lecz teraz żadne z nich nie zwróciło na to uwagi.

Reijo chwycił łopatę i chciał zasypać maleńki grób, lecz Raija powstrzymała go ruchem ręki. Z twarzą pozbawio­ną wyrazu ponownie przykucnęła i zaczęła czegoś szukać wokół zwłok dziecka.

Reijo zadrżał mimo woli. Widok Raiji, która wstała, trzymając w dłoni rzemyk, wstrząsnął nim do głębi. Jej twarz, ukochana twarz, była jak wyciosana z kamienia. Nawet jej głos brzmiał zupełnie obco.

- To dziecko zostało zaduszone, Reijo. Tym rzemieniem... Trzymając rzemień mocno między szczupłymi palcami, zamachała nim przed oczami przyjaciela.

- Co chcesz z tym zrobić? Spojrzała na narzędzie zbrodni z taką samą odrazą jak Reijo, ale również ze smutkiem.

- Potrzebuję go, Reijo. Wiem, kto zabił to dziecko. Pew­nego dnia wręczę mordercy ten rzemień...

Reijo zaczął pośpiesznie zasypywać dół. Udeptał moc­no ziemię, tak że miejsce to prawie nie różniło się od po­zostałej części stajni, i rozsypał trochę siana. Raija stała z niewzruszoną twarzą. Obok nich koń niecierpliwie prze­bierał nogami.

Czuli, że jest zimno, ale nie mogli jeszcze wrócić do domu. Reijo spojrzał na Raiję. Sądził, że powinni poroz­mawiać.

- Powiedz mi, co się za tym kryje - rzekł. Stali oparci o żłób po dwu jego stronach. Oddech Reijo był znacznie cieplejszy niż powietrze w stajni; kiedy mówił, z jego ust unosiły się białe obłoczki. - Skąd o tym wiedziałaś? Czy to jakieś zdarzenie z twojej przeszłości? Coś, o czym sły­szałaś? Tylko nie zmyślaj, Raija... - zamilkł, zanim spoj­rzał na nią. Każdy mięsień jego twarzy drżał z napięcia, oczy błyszczały jak w gorączce. - Czy to twoje dziecko?

Reakcja dziewczyny przekonała go.

Popatrzyła na niego, rozwarła usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk, ścisnęła mocno brzeg żłobu - przy­trzymała się go kurczowo. Na jej twarzy malował się wy­raz niewiarygodnego bólu.

- Przepraszam! - szepnął i pogłaskał ostrożnie miękki policzek Raiji. Cofnęła się jak oparzona. Nie rozumiała je­go wątpliwości. Nie rozumiała, jak mógł zapytać o coś ta­kiego. Że w ogóle mu to przyszło do głowy. Nie mogła te­go pojąć. Co sobie o niej myślał?

- Musiałem zapytać - odezwał się Reijo, żałując swoich słów. Gdyby się zastanowił, odrzuciłby na pewno taką możliwość. Czy spytał tylko dlatego, żeby ją zranić? Dla­tego, że nazwała go okrutnym i brutalnym?

Reijo nie wiedział. Wszystko wydawało mu się takie trudne. Czuł, że nie reaguje już normalnie. Przez cały czas odnosił wrażenie, że pozostaje pod presją. Odpowiedzial­ność za nich wszystkich zaczynała nadmiernie ciążyć.

W tej podróży wydarzyło się zbyt wiele. Zbyt wiele nie­zwykłych rzeczy. A być może to jeszcze nie wszystko. Raija przetarła suche oczy. Nie miała już łez. Dość już wy­płakała. Teraz musi zacząć oszczędzać łzy. Stać się twar­da. Rzemień w kieszeni spódnicy pomagał jej znaleźć od­powiedni dystans.

Czyżby Reijo swoim pytaniem chciał dać coś do zrozu­mienia? Lepiej, że je zadał, niż gdyby miało pozostać nie wypowiedziane. Lepiej, że Raija przekonała go, iż się my­li - chociaż to bolało - niż gdyby miał żyć dręczony po­dejrzeniami. Nie zniosłaby na co dzień wyrazu powątpie­wania na jego twarzy. Zniszczyliby się nawzajem. Ale świadomość, że myślał o niej w ten sposób, świadomość, że dopuszczał taką możliwość, choćby przez chwilę, za­pierała jej dech. Zaśmiała się gorzko, przesuwając palcami po twardym, rozwarstwionym drewnie.

- A ja myślałam, że masz o mnie takie wysokie mnie­manie, Reijo...

Jej śmiech zabrzmiał głucho.

Reijo schylił głowę. Czy kiedykolwiek mu wybaczy? Czy to, o co zapytał, już zawsze będzie ich dzielić? Czy zniszczył bezpowrotnie uczucie, które zaczęło się rodzić?

Być może nigdy nie otrzyma na to odpowiedzi.

- Powiedz mi tylko, skąd o tym wiedziałaś? - Nie patrzył na nią. Nie miał śmiałości. Opuściła go cała odwaga.

- To ma związek z przeszłością - odezwała się Raija. - O tyle masz rację - dodała z nutą goryczy w głosie. Nie wyjaśniła jednak, skąd o tym wie. Poprosiła tylko, żeby nie przerywał, kiedy będzie mówić. - Posłuchaj tej histo­rii. Potem możesz wyrazić swoje wątpliwości. Proszę cię!

Skinął głową w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie. Czy mógł postąpić inaczej? Był jej to winien. Raija zaczęła opowiadać...

Opowiadała o młodziutkiej dziewczynie, która urodziła się i wyrosła na płaskowyżu. Jako dziecko swoich czasów i swego narodu. Spontaniczna, otwarta, bez uprzedzeń w stosunku do ludzi. Poza tym, że była piękna, wyróżniała się jeszcze czymś szczególnym. Była córką noaidy. Jedynym dzieckiem szamana. Być może to czary dały jej taką urodę, przynajmniej ludzie tak mówili. I, jak twierdzili, właśnie cza­ry zyskiwały jej najlepszych zalotników. Ale szaman nie spieszył się z wydaniem córki za mąż - ciągle uważał ją za dziecko. Włosy miała jasne jak letni dzień, oczy błyszczące jak niebo wczesną wiosną - ciemnoniebieskie, nieco chłod­ne, lecz z obietnicą ciepła i słońca w duszy.

Potrafiła się zalotnie uśmiechać, a jej śmiech zdawał się bardziej perlisty niż szemrzące strumyki przecinające pła­skowyż - jej świat.

Kiedy z dziecka zaczęła zmieniać się w kobietę, próbo­wała eksperymentować ze swoją przerażającą, nowo od­krytą władzą nad mężczyznami. Wcześniej nie dostrzegała tego, że była piękna i pociągająca. Ponieważ nie intereso­wała się mężczyznami. Chłopców, których znała, trakto­wała jak towarzyszy zabaw. Nie myślała o nich jak o isto­tach rodzaju męskiego, odmiennych od niej samej.

Poza tym nikt, kto znał jej pochodzenie, nie odważył się jej tknąć. Wszyscy wiedzieli, że jest oczkiem w głowie noaidy. Jego ukochaną córką, jedynym dzieckiem. Nie za­mierzał jej oddać dobrowolnie, a na pewno nie w najbliż­szym czasie.

Lecz dziewczyna zauważyła, że wzbudza zainteresowa­nie. Kiedy uśmiechała się do mężczyzn lub puszczała oczko, widziała, jak to na nich działa. W ich wzroku po­jawiało się pożądanie, które coś w niej budziło. Rodziło chęć, by posunąć się dalej, by sprawdzić, co jeszcze się kry­je za tymi spojrzeniami.

Oddalali się od niej. Odwracali plecami. Odchodzili. Ale dziewczyna poznawała po ich ruchach, że robili to nie­chętnie. Woleliby pójść za nią. Kiedy sądzili, że ich nie wi­dzi, przyglądali się jej ukradkiem. Nie tak, jak patrzyli na nią wcześniej, nie pobieżnie. Czulą, że połykają ją wzro­kiem. Że ich spojrzenia przenikają przez ubranie.

Rozbierają ją.

Rozumiała w swojej nieświadomości, że pragną zoba­czyć więcej. Zresztą nie do końca żyła w nieświadomości - mieszkała przecież wśród ludzi. Słyszała rozmowy o tym, co się dzieje między mężczyzną a kobietą. Nasłu­chiwała, kiedy myśleli, że śpi...

I obserwowała reny...

Nie trzeba wiele wyobraźni, by się domyślić, że z ludź­mi jest podobnie. I zaczęła się zastanawiać, jak zbudowani są mężczyźni. Stopniowo coraz dokładniej im się przygląda­ła. Nie tylko ich twarzom, tak jak wcześniej. Jej spojrzenia stały się bardziej natarczywe. Cieszyła ją własna śmiałość. Jej wzrok prześlizgiwał się po ramionach, mocno zarysowa­nych pod kaftanami. Wędrował ku rozpięciom przy szyi i szerokim torsom. Latem widok nagich, silnych ciał działał podniecająco. Oglądanie mięśni pracujących pod skórą na­suwało nowe i niebezpieczne myśli.

Z czasem dowiadywała się coraz więcej. O tym wszyst­kim, czego nie mówi się dzieciom. Wiedziała więcej o męż­czyznach. I wiedziała więcej o sobie.

Jej ciało ogarniał przejmujący niepokój, nigdy bowiem nie czuła nic podobnego. To ją przerażało. Pociągało ją. Bała się własnych myśli, własnych doznań.

Miała może dwanaście lat, wcześnie się rozwinęła. Wszy­scy traktowali ją jak dziecko. A przede wszystkim ojciec, który chciałby, żeby do końca życia została małą dziewczyn­ką. Ona sama uważała jednak, że jest inna, niż myśleli.

Nie wiedziała, że jest dorosła.

Sądziła, że jest inna.

Że nikt nie jest taki jak ona. Że tylko ona to przeżywa.

Tylko ona.

Że nie jest normalna.

Oczywiście nie zwierzała się ojcu. A matki już nie mia­ła. Zmarła, kiedy dziewczynka była mała.

Jej zgon stanowił cios dla ojca. Zaczęto się zastanawiać, jakim był noaidą, skoro nie potrafił uchronić od śmierci własnej żony.

Ojciec jednak okazał się sprytny. Sprawił, że ludzie jesz­cze bardziej go szanowali. Mianowicie szerzył pogłoski o tym, że jego żona umarła zgodnie z jego wolą. Że sam ją zabił. Prestiż noaidy został wzmocniony. A córka stała się jeszcze bardziej samotnym dzieckiem.

Nikt nie śmiał zbliżyć się zanadto do ojca lub córki. Można by niechcący im się narazić. A to mogło okazać się niebezpieczne. On, noaidą, pozbył się już żony. Nigdy nie wiadomo, co mu może wpaść do głowy.

Dziewczynka nie miała przyjaciół. Nikogo, komu mo­głaby się zwierzyć. Nie znała nikogo, kto mógłby jej po­wiedzieć, że to, co się z nią dzieje, jest naturalne. Że prze­żywają to wszyscy młodzi ludzie, wszędzie. I zawsze.

Myślała, że oszaleje.

Ukradkiem spoglądała na mężczyzn. Obserwowała chłopców, kiedy myśleli, że są sami - i potwierdziły się jej domysły. Zobaczyła, że mężczyźni różnią się od kobiet, i ta drobna różnica wypełniała wszystkie jej marzenia sen­ne i fantazje na jawie.

Ciało dziewczynki zareagowało.

Ogromnie się tego wstydziła.

Za każdym razem, kiedy krew zaczynała szybciej tętnić w żyłach, a nie nazwane części ciała wypełniały się podniecającą, ssącą tęsknotą za czymś, czego do końca nie ro­zumiała, miała pewność, że grozi jej śmiertelna choroba. Nie tylko jej ciału, lecz również umysłowi.

I kiedy po raz pierwszy uległa tej niemal nadludzkiej tę­sknocie - odnalazła miejsce na ciele, skąd zdawała się brać początek cala ta wstydliwa żądza, i robiła rzeczy, które da­wały ujście jej palącej namiętności - wtedy upewniła się, że jest szalona.

Nikt z ludzi nie robił czegoś takiego.

Miała pewność, że jest w tym odosobniona.

Lecz w tym wstydzie i świadomości robienia czegoś za­kazanego i - nieczystego - tkwiło coś przerażająco cudow­nego. Poddawała się temu wiele razy. Robiła to znowu. I utwierdzała się w pewności, że oszalała.

Jej tajemnica była groźna. Wyobrażała sobie, jak strasz­nie ludzie by ją ukarali - gdyby wiedzieli...

Zaczęła się bać. Zrobiła się podejrzliwa. Nie miała od­wagi nikomu zaufać.

Ale męskie ciało fascynowało ją nadal, i to w takim sa­mym stopniu, jak jej własne ciało stanowiło powód do wstydu. Mogła przejść przez to wszystko i w końcu doro­snąć. Mogła zrozumieć, jak zmienia się jej ciało i umysł.

Jednak w jej życiu nastąpił nagły zwrot.

Zmarł ojciec.

Całkiem niespodziewanie i zwyczajnie. Po prostu za­snął pewnej nocy. Wszyscy podejrzewali dziewczynę - ja­ko córkę noaidy - że zna tajemne sztuki, że ojciec wyuczył ją wszystkiego, by poszła w jego ślady.

Lecz ojciec nigdy nie myślał o tym, że umrze, w każ­dym razie, że stanie się to tak szybko. Po prostu nie przy­szło mu do głowy, by wychować córkę na szamankę.

Dziewczyna nie potrafiła nic.

Ale nie przyznawała się do tego.

Po pewnym czasie społeczność, w której żyła, odwie­dził obcy człowiek. Przystojny mężczyzna. Dorosły męż­czyzna. Mówił ich językiem - trochę łamanym, ale mówił. Rozumieli go, chociaż był obcy. Nazywał siebie ich przy­jacielem. Opowiadał o pewnym królu, którego byli pod­danymi. I opowiadał o innym królu, który także nad nimi panował. Ten obcy człowiek mówił, że ów drugi król jest silniejszy niż wszyscy ich bogowie. Że jego król, jego Bóg, jest jedynym Bogiem. Nie wierzyli mu, bo znali moc wła­snych bogów. Wiedzieli, co uczynili bogowie dla nich sa­mych i ich przodków. Nie dali się omamić pierwszemu lepszemu, który opowiadał piękne historie.

Jaki bóg pozwoliłby się złapać i zabić? Żaden z ich bo­gów. Bogowie, którym ufali, sami byli myśliwymi. Byli sil­ni i odważni i pokonywali wszelkie trudności. Obcemu nie udało się ich przekonać. Stał się niepopularny, kiedy za­czął im wytykać niewłaściwe zachowanie. Krytykował ich. Mówił o piekle - o miejscu, o którym wcześniej nie sły­szeli. Opowieści o rozżarzonych węglach i siarce przera­żały, ale słyszeli gorsze historie.

Opowiedzieli mu o stallo.

Lecz on upierał się przy swoim. Stali się więc śmielsi i wyjawili mu prawdę o swoich noaidach. Doszli do histo­rii o ojcu dziewczyny. I żeby zaimponować obcemu nie­dowiarkowi, ubarwiali bez miary swe opowieści.

Przybysz zainteresował się nimi. Wtedy zaprowadzili go do dziewczyny. Nim dotarli do jej namiotu, zdążyli przekonać mężczyznę, że posiada ona niezwykłe zdolno­ści. Miała go o tym przekonać. Uważali to za jej obowią­zek. Była przecież szamanką.

Nieznajomy różnił się od wszystkich mężczyzn, któ­rych dziewczyna dotąd widziała. Był wysoki i silniejszy niż którykolwiek z mężczyzn z obozu. Biodra miał szczupłe i proste nogi. Wszyscy zaś, których znała, mieli po­twornie krzywe nogi. Uwagę zwracała jego ładnie ukształ­towana twarz. W uśmiechu ukazywał silne, białe zęby. Uśmiech wydawał się chłopięcy, mimo że człowiek ów był w pełni dojrzały. Sprawiał wrażenie ze dwa razy starsze­go od niej, może więcej.

Oczy miał szare. Dziewczynie wydawało się, że widzi w nich gwiaździste niebo. Na szerokie czoło opadała grzy­wa białoblond włosów. Nie słonecznie żółtych lub po pro­stu jasnych, jakie widywała wcześniej. Nie, były tak jasne, że prawie białe. Mógł zaprzeć dech w piersiach każdej dziewczynie, a ona nie spotkała w swym życiu wielu męż­czyzn. W każdym razie nie takich jak on. Przepadła już w chwili, kiedy na nią spojrzał.

Trudno powiedzieć, co w niej widział. Być może trochę się zadurzył. A może chciał udowodnić innym, że to po prostu zwykła dziewczyna lub - jeszcze gorzej - tania i ła­twa dziewczyna. Którą może mieć każdy.

Całkiem możliwe, że nie kierował się żadnym z tych motywów. Może wierzył, że opanował ją zły duch - i sam pozwolił się mu opętać. Ów zły duch miał usprawiedliwić fakt, że uległ swym cielesnym żądzom.

Tamtejsi ludzie mówili, że córka noaidy udowodniła swą moc. Opętała mężczyznę, który chciał im wmówić in­nego boga i inny sposób życia.

Użyła swojej magii i dlatego zabrał ją ze sobą, kiedy wy­jeżdżał. Wszyscy wiedzieli, że u niej sypiał. Cały obóz sły­szał ich gorącą miłość. Ich szaleństwo nie raz nie dawało innym spać. Mieszkańcy wioski szeptali między sobą, że córka noaidy potrafi widocznie dużo więcej, niż sobie wy­obrażali. Przybysz upodobał sobie jej ciało i uczynił z niej kobietę.

Dziewczyna pojęła, że pogardzana przez nią część ciała potrafi się stać dla niego źródłem ogromnej rozkoszy - oraz że on może jej dać więcej, niż kiedykolwiek ona sa­ma osiągnęła. Nadal jednak czuła palący wstyd.

On też się wstydził - i całą winą obarczył córkę szama­na. Mimo to nie wyjechał bez niej. Zabrał ją ze sobą.

Dał się jej skusić, jak mówił, do popełnienia grzechu. Do uprawiania nierządu.

Potem wmawiał jej, że jest jak wąż kusiciel. Miał pre­tensje o to, co mu zrobiła. Że prowadziła go prosto do pie­kła. Próbował ją poskromić, aby stała się lepszym człowie­kiem. Żeby przestała grzeszyć. A jednocześnie ją zmuszał, by przy nim pozostała.

Dziewczyna wiedziała, że jest szalona. Wierzyła, że to, co mówi ten człowiek, jest prawdą.

Gardziła sobą i swoją chorobą. Jej ciało potrzebowało jednak tego, co przybysz mógł jej dać, a umysł snuł grzesz­ne marzenia. Żyła dzięki nim.

Zaszła w ciążę - sama będąc jeszcze dzieckiem. Zwymy­ślał ją. Twierdził, że to jej wina. Chciał ją nakłonić, by po­zbyła się nie narodzonego dziecka, lecz ona zdecydowanie odmówiła. Ten jeden jedyny raz ustąpił.

Przez cały czas, kiedy dziewczyna chodziła w ciąży, za­chowywał się bez zarzutu. Zatrzymali się wraz z innymi ludźmi w niewielkiej osadzie na płaskowyżu. Wydawał się niezadowolony. Dziewczyna nie rozumiała dlaczego. Nie­chętnie więc wytłumaczył jej, że ci ludzie różnią się od nie­go. Że jego król nie lubi ich króla.

Dziewczyna sądziła, że mówił o bogach, i nie kwestio­nowała tego wyjaśnienia.

Kiedy przyszła pora rozwiązania, przegonił kobietę, która miała jej pomóc. W czasie długiego i ciężkiego po­rodu wymyślał jej. Wyliczał każdy najdrobniejszy grzech, jaki popełniła, a on zapisywał te grzechy... Leżała prawie nieprzytomna, bóle targały jej biednym, wyczerpanym cia­łem, lecz on nie zwracał na to uwagi. Z fanatyzmem w oczach wyrzucał z siebie słowa potępienia. Obarczył ją całą winą. Za wszystko, co zrobiła. Za wszystko, co on zro­bił... Przeklinał ją.

Ledwie zauważyła, że dziecko się urodziło. Widziała jak przez mgłę, że zabrał noworodka - potem wszystko wokół spowiła ciemność. Nieprzenikniona ciemność. Jed­na z kobiet odważyła się wejść do izby w chwilę potem, oporządziła dziewczynę, inaczej wykrwawiłaby się na śmierć.

Mężczyzna powiedział, że dziecko urodziło się martwe. Że zostało poczęte w nierządzie - było potomkiem diabła i dlatego lepiej, że tak się stało. Potomek diabła skończył tam, gdzie jest jego miejsce. Uśmiechał się, gdy jej to mó­wił, ale mu nie wierzyła.

Po raz pierwszy od długiego czasu mu nie wierzyła. Sły­szała kwilenie dziecka. Nie krzyk - lecz ciche kwilenie. Jej dziecko nie urodziło się martwe. Kłamał. A rzemień, któ­ry miał owinięty na ręku, zniknął. Zaczęła go nienawidzić. Inni ludzie z osady też mieli wątpliwości. Ale trzymali ję­zyk za zębami. Dziewczyna zrozumiała, że niektórzy z nich nie byli całkiem bez winy. Po kilku dniach opuścił osadę i zabrał ją ze sobą.

Nienawidziła go, ale wyjechała z nim.

Udusił ją kilkaset metrów dalej. I zakopał ciało w pew­nym zupełnie dzikim miejscu na płaskowyżu.

Wygłosił kilka złych słów nad jej grobem - i odjechał.

Głos Raiji ucichł. Poczuła, że zimno jej w ręce. Reijo nie chciał na nią patrzeć. Rzadko słyszał, żeby się w coś tak angażowała, rzadko słyszał, by mówiła z taką żarliwo­ścią. Śmiertelnie się przeraził. Skąd mogła wiedzieć?

- To jakaś... wymyślona historia - powiedział wreszcie. - Zawsze miałaś bujną wyobraźnię...

- To nie wymysły! - wybuchnęła Raija. - Wiem o tym. Ta dziewczyna mi to opowiedziała.

Reijo westchnął.

Ach, te szalone fantazje Raiji! Nigdy nie uda mu się jej przekonać, że to tylko sen. Niezwykle wyraźny sen - nie­bezpiecznie bliski tego, co się kiedyś naprawdę wydarzy­ło - lecz mimo wszystko nic więcej, tylko sen.

- Ona nadal go nienawidzi. On nadal żyje i jest potwo­rem. Zapłaci za to, co zrobił. Kiedyś...

Reijo roześmiał się.

- Wątpię w to, moja mała Raiju. Nawet jeśli masz ra­cję, uda mu się tego uniknąć. Jest teraz za siedmioma gó­rami. Przyjechał tu przecież z daleka.

- Tak, był tu obcy. Wyrządził - wiele zła. I będzie musiał zapłacić. Będzie musiał okupić swą winę.

Reijo spojrzał na Raiję. Przeraziła go zawziętość w jej spojrzeniu.

- Ach, tak? - rzekł niemal ironicznie.

- Znajdę go - uśmiechnęła się. - Wiem, kim on jest. Wi­działam go...

- Śniło ci się - powiedział Reijo zdecydowanie i chwy­cił ją za nadgarstki. Spojrzał jej w oczy. - Śniło ci się, Raiju. Nie pozwól, żeby fantazje zapanowały nad tobą. I nie mów Tarji, co tutaj znaleźliśmy. Nigdy. Proszę cię, nigdy nie opowiadaj jej tej historii!

Uniosła nieznacznie kąciki ust.

- A może mimo wszystko odrobinę mi wierzysz? Bo­isz się?

- Tak - odparł Reijo poważnie. - O ciebie, Raiju. O cie­bie.

Przyrzekła, że będzie milczeć.

Reijo nie wymagał od niej, by sama zapomniała o całym wydarzeniu. Nie prosił jej, by zapomniała o obcym przy­byszu. O potworze. Prosił tylko, by o tym nie mówiła.

Raiji również odpowiadało takie rozwiązanie.

Ale pewnego dnia znajdzie tego łotra.

Oboje wrócili do domu. Nie rozmawiali już nigdy po­tem o zwłokach dziecka znalezionych pod ścianą stajni.

Raija jednak schowała rzemień razem ze swym najdroż­szym skarbem: broszką od Mikkala.

9

Znowu zaczął padać śnieg. Grube, mokre, duże płatki śniegu. Postrzępione, jasne lodowe koronki, które topiły się na ciepłych policzkach dzieci, lecz które kładły się cięż­ko na ziemi i łączyły w miękki dywan grubości kilku cali.

Przykrył on wszystkie ślady tego, co się wydarzyło w pobliżu domów w czasie, kiedy tu mieszkali. Ukrył przed otoczeniem to, co można było zobaczyć. Lecz w umysłach trojga dorosłych powstały ślady i rany, któ­rych żaden bóg natury nie zdoła przykryć lub rozwiać.

Świeży śnieg uniemożliwił zakopanie tego, co leżało w najdalej położonym domu.

To martwiło Reijo.

Tar ja nie próbowała co prawda na drugi dzień zobaczyć szczątków Taaviego. Lecz Reijo zauważył, jak ukradkiem spoglądała w stronę chaty, gdzie leżał jej brat, gdy sądzi­ła, że nikt nie widzi.

Nienawiść i oddanie. Zhańbiona jako siostra i kobieta. Grzechy Taaviego nadal nad nimi ciążyły. Tarja sprawia­ła może wrażenie, że już o tym nie myśli, lecz czegoś ta­kiego się nie zapomina.

Reijo to rozumiał. Czuł się za nią odpowiedzialny. Ob­serwował ją i z każdym dniem zdumiewało go, jaka z niej dzielna dziewczyna. Miała tylko piętnaście lat. To jeszcze prawie dziecko.

Reijo nie przyszło do głowy, że również on czuł się sto­sunkowo dojrzały w wieku piętnastu lat. Reijo ze swą dwudziestką na karku uważał się za dorosłego - i nie pa­miętał, że to wrażenie towarzyszy mu już od dość dawna. Wiedział, że musi pilnować Tarji. Potrzebowała kogoś, kto by się nią zaopiekował. Bardziej niż Raija. Lecz w in­ny sposób.

Nie zamierzał pozwolić, by Tarja zajęła miejsce Raiji. Nikt nie mógł zastąpić Raiji Alatalo. Jeżeli już popełniło się to głupstwo i pozwoliło, by stała się częścią życia, serca i du­szy - to nie sposób się z tego wywinąć. Trzeba z tym żyć.

Przybyli wraz z zawieruchą. Z wiatrem wiejącym w ple­cy i zamarzniętym śniegiem na ramionach. Starszy czło­wiek i jego dwóch synów. Lapończycy. Przyjechali sania­mi ciągniętymi przez reny.

Reijo spotkał ich, gdy zatrzymali się przed domem. Przekonał ich, by zostali. Podziękowali i weszli do środ­ka, zostawiając zwierzęta na dworze, zapewnili Reijo, że im to nie zaszkodzi. Stary roześmiał się szczerze, kiedy Reijo zaproponował mu stajnię dla renów, ale przyjął siano.

Mężczyźni otrzepali z siebie śnieg, zanim weszli do izby się ogrzać.

Ojciec wypytywał, kim są, kiedy wraz z synami zasiadł na ławach za kuchennym stołem, korzystając z gościnności Raiji. Nie mieli zwyczaju jadać przy stole, lecz ani Raiji, ani Reijo to nie zdziwiło. A co się tyczy Tarji, to już dawno te­mu opuściła rodzinny dom. Wspomnienia z dzieciństwa zbladły. A jej życie nie potoczyło się śladem zachowanym we wspomnieniach. Że to nie jej wina, zaczynała stopnio­wo zapominać. Wina brata zacierała się z czasem i Tarja co­raz bardziej czuła się odpowiedzialna za to, co się stało.

- Pochodzicie z południa? - spytał starszy mężczyzna.

Przedstawił się jako Matte. Synowie milczeli. Prowa­dzenie rozmowy zostawili ojcu.

- Z zachodu. Z Lyngen. Był pan tam może? W Skibotn?

Poorana bruzdami twarz mężczyzny uniosła się i roz­jaśniła w szerokim uśmiechu. Zmarszczki pogłębiły się, przytakiwał i śmiał się na przemian.

- Tak, tak, młodzieńcze. Jeździłem tam na targ! Kilka razy. Tak, tam to było życie, prawda? Kiepskie ceny na skóry i mięso, ale wódka pierwszej jakości. Zgadza się?

Klepnął serdecznie Reijo po plecach. Reijo skinął w milczeniu, próbując się równie szczerze uśmiechnąć. Je­go wzrok na ułamek sekundy spotkał się ze wzrokiem Raiji. Czyżby się uśmiechała? Przecież naprawdę przeżyła chwile grozy, kiedy ostatnio zabłąkał się na targ. Nie za­pomniał tak łatwo o tym, że upił się do nieprzytomności, kiedy miał się urodzić maleńki Knut i kiedy Isak uprowa­dził Maję.

Nigdy nie wytrzeźwiał tak szybko jak wtedy, gdy uświa­domił sobie, że to on musi odegrać rolę akuszerki. Wszyst­ko poszło dobrze - ponad wszelkie oczekiwania. Lecz tam­to zdarzenie niemal przekonało go do abstynencji. Od tego dnia nie wziął do ust kropli alkoholu.

- Co was skłoniło do wyprawy na północ? Mieliście nad fiordem wszystko: dobry klimat, ziemię, ryby w fiordzie, zwierzynę w lesie i w górach...

- Zew krwi - odparła Raija po lapońsku.

Stary odwrócił się gwałtownie i spojrzał na nią zdumio­ny. Jego oczy zwęziły się, kiedy przyglądał się jej i jej ciem­nowłosej córeczce.

- Czy ona jest jedną z nas? - zapytał. - Chyba się nie mylę, że dziewczynka nie jest Finką...

Raija uśmiechnęła się słabo:

- Ja jestem Finką. Ale spędziłam na płaskowyżu kilka lat. Mieszkałam razem z Lapończykami. To najlepszy okres mego życia...

- Czy on jest twoim mężem? - spytał wprost starszy człowiek. Wskazał głową na Reijo.

- Raija jest wdową po moim serdecznym przyjacielu - odparł pośpiesznie Reijo. Nie dlatego, żeby się obawiał, że mężczyzna poczuje się zakłopotany, ale dlatego, że, jak wiedział, Raija na swój sposób była odrobinę wstydliwa.

Poza tym Lapończyk mógł przekazać dalej tę wiado­mość. A takiego związku, w jakim żyli on i Raija, nie ak­ceptowano. Wreszcie jako Finów zawsze dokładnie ich sprawdzano od podszewki, jeśli się chcieli gdzieś osiedlić.

Matte skinął głową w zamyśleniu.

- Rzadko się mylę - rzekł. Jego oczy nabierały ciepła, kiedy patrzył na Maję.

Raija i Reijo wymienili spojrzenia, ale żadne z nich się nie odezwało.

Mężczyzna siedział długo w milczeniu, po czym stwierdził:

- To nie jest dobre miejsce.

- Wiem o tym - wyrwało się Raiji. Najchętniej odgry­złaby sobie język, kiedy wszyscy trzej goście zwrócili twa­rze w jej stronę. Oczy najstarszego wyrażały zdziwienie. - Ten plac - dodała niechętnie. - Wiem, co to za miejsce.

- A więc wiesz... Matte zamilkł, ściskając czapkę ogorzałymi dłońmi, zmęczonymi pracą i długim życiem. Jego synowie z upo­rem wpatrywali się w blat stołu.

- Ale wiesz jeszcze za mało - rzekł w końcu Lapończyk ze smutkiem. - Ten plac to jeszcze nic w porównaniu z kotliną, gdzie stoją domy. Powinniście stąd wyjechać. Możecie jechać z nami. Zaraz.

- Dlaczego? - pytanie Reijo zabrzmiało jak trzask z bicza. Matte uśmiechnął się zamyślony, trochę chytrze.

- Długo mieszkałem w tych stronach - rzekł łagodnym głosem.

Wszyscy zwrócili się ku niemu, czekając, co powie. Wiedzieli, że to dopiero wstęp.

- Zastaliście tę osadę opustoszałą, prawda? Przytaknęli.

- I nigdy nie zastanawialiście się, dlaczego ludzie stąd wyjechali, zostawiając wszystko?

- Myśleliśmy o tym - odparła Raija głosem, który na­wet nie zadrżał. - Nie powinniśmy tu zostawać - dodała.

- Ci, którzy tu mieszkali, nie wyjechali dobrowolnie - zaczął opowiadać Matte ze spokojem, który nie wróżył nic dobrego. - To wójt pomógł im się stąd wynieść. Nie dał im nawet szansy na zabranie czegokolwiek.

- Wójt? - spytał Reijo zdumiony. - Szukał przestępców? Tutaj?

Matte wzruszył ramionami.

- Dlaczego nie? To miejsce nadaje się na kryjówkę jak każde inne. Może nawet lepiej. Tutaj ludzie nie zadają py­tań. W każdym razie niezbyt wiele. Możesz tu przyjechać, zbudować dom, zamieszkać. Nikt nie pyta, skąd przyby­wasz, dlaczego wyjechałeś... Nikt, oprócz mnie - dodał z uśmiechem. - A jeśli ludzie pytają zbyt wiele, możesz kłamać do woli. Kto sprawdzi, czy mówisz prawdę? Nikt.

Naturalnie miał rację. Odludny płaskowyż stanowił idealne miejsce dla ludzi, którzy pragnęli się ukryć przed czujnym okiem stróżów porządku. Reijo nie miał wszak­że złudzeń co do prawa i sposobu jego przestrzegania w tych okolicach. Odległości były zbyt duże, a łudzi wój­ta zbyt niewielu i - jak wszyscy inni przedstawiciele wła­dzy, o których słyszał - dawali się przekupić.

Bardziej troszczyli się o własną kieszeń niż o sprawie­dliwość. Człowiek posiadający pieniądze mógł uniknąć długiego ramienia sprawiedliwości za kilka szylingów wrzuconych do kieszeni wójta, gdy tymczasem zupełnie niewinny, lecz ubogi człowiek cierpiał za czyny, o których myśl nawet nie przyszłaby mu do głowy. Nie, nie miał co do tego żadnych złudzeń.

- Ci, którzy się tu osiedlili, nie byli chyba gorsi od wie­lu innych - mówił dalej Matte. - Trochę kradli, kiedy w po­bliżu przejeżdżali podróżni, ale nie zabierali tym, którzy posiadali niewiele. I nikogo nie okradali do cna. Później słyszałem, że przyjechali z kraju zwanego Danią. Odsia­dywali tam karę w więzieniu, ale uciekli, żeby tutaj za­mieszkać. Wiedli nawet godziwe życie - uważał stary Matte. Ale może się mylił. - A teraz siedzą w areszcie wójta. Skazani za kradzieże i zabójstwa.

Zniżył głos, wymawiając ostatnie słowo. Cisza zdawała się prawie namacalna.

- Zadaję sobie jednak pytanie: Kto ich wydał? I znam chyba na nie odpowiedź, ale nie mogę tego zdradzić. W przeciwnym razie i mnie wsadziliby do lochu...

- Co się tutaj stało? - spytał Reijo. Nie patrzył na Raiję, ale czuł, że wstrzymała oddech. Jego puls bił również mocno, niczym młot kowala.

- Kiedyś zniknęła tu pewna dziewczyna - mówił nie­chętnie Matte. - Młoda i niemądra. Przyjechała z mężczy­zną i myślała, że może znaleźć szczęście w życiu. Urodzi­ła dziecko. Zniknęło pewnie razem z nią...

Reijo zauważył, że ma gęsią skórkę. Nie chciał wierzyć w opowieść Lapończyka. Za bardzo przypominała histo­rię Raiji. Tę, którą odrzucił jako fantazję. Skoro tego nie wymyśliła, to skąd wiedziała?

- Wiesz o czymś, prawda? - zabrzmiał głos Raiji, mięk­ki, żarliwy. Oczy jej żarzyły się jak dwa węgle, wpatrzo­ne w starszego człowieka. - Coś podejrzewasz - mówiła dalej po lapońsku, tak że nikt inny oprócz gości jej nie ro­zumiał. - Proszę mi o tym powiedzieć. Błagam!

Matte nie mógł pojąć tej żarliwości, ale uległ urokowi ciemnych oczu Raiji i jej urodzie. Raija miała niezwykłą zdolność oczarowywania mężczyzn - a ten człowiek z pła­skowyżu nie stanowił wyjątku. Dla wszystkich innych osób jego usta pozostałyby zamknięte na siedem pieczęci. Błagalny wzrok Raiji rozwiązał mu język.

- Dziewczyna była bardzo młoda - rzekł po fińsku. - Ten, z którym przyjechała, próbował nawracać wszyst­kich w okolicy. Mówił o Jezusie i Bogu. Opowiadał o zgu­bie, siarce i piekielnym ogniu. I żył razem z dziewczyną. Widziałem oczy tego mężczyzny i powiem wam jedno: To nie był dobry człowiek. Nigdy nie spotkałem tak zimnego spojrzenia. Uśmiechał się szeroko, to prawda. Kobiety wzdychały do tego jasnowłosego przystojniaka. Ale jego oczy wydawały się zimniejsze niż noce polarne. To miej­sce stało się złe, odkąd on tu przybył. I zło nie odeszło wraz z jego wyjazdem. Nie zasiał ani trochę z tej dobro­ci, którą głosił w kazaniach i o którą się modlił. Na śla­dach jego stóp rosło zło...

Reijo zniecierpliwił się. Uważał, że Matte zaczyna za bardzo odbiegać od tematu.

- Co właściwie mamy przez to rozumieć? Raija posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie. Na szczę­ście Lapończyk podjął temat:

- Myślę, że on ich zabił, dziewczynę i dziecko. Nie wy­padało mu wlec za sobą takiego bagażu. A później wydał tutejszych mieszkańców. Ludzie wójta przybyli tu nadspo­dziewanie szybko i wydawali się aż za bardzo gorliwi w wypełnianiu swojej służby. Żaden pierwszy lepszy chłop nie zmusiłby ich do takiego pośpiechu. Musiał to być ktoś, kogo wysłuchali. A kogóż by innego tacy służalcy mogli wysłuchać, jeśli nie pastora?

Raija skinęła głową. Podejrzewała to, nie mówiąc nic przyjacielowi. Nie zrozumiałby morału historii, którą mu opowiedziała.

- Pastora?

Twarz Reijo wyrażała niedowierzanie i zdumienie. Po­trząsnął jasną czupryną.

- Jest tylko człowiekiem - oświadczył Matte stanowczo. - Nikim więcej, tylko człowiekiem. Z krwi i kości.

Reijo przyglądał się Lapończykowi spod przymrużo­nych oczu - mężczyźnie z płaskowyżu, mężczyźnie, któ­ry opowiedział to samo, co Raija, tylko innymi słowami. I ze znajomością towarzyszących temu okoliczności.

- Ludzie króla słuchają królewskiego pastora - wykrztusił w końcu. Przeżuwał to, tak jakby żuł tabakę. Gdyby ją miał.

Stary uśmiechnął się w zamyśleniu.

- No tak - potwierdził. - No tak... - I dodał na wyjaśnie­nie swoich słów: - Ludzie wójta są w rzeczywistości ludźmi króla, kiedy chcą - rzekł sucho. - A pastor także podporząd­kowywał się królowi, kiedy tego chciał... - uczynił sztuczną przerwę, wystarczająco długą, by zwrócić uwagę słuchają­cych. - Jednak każdy z nich służył swojemu królowi.

Zaśmiał się krótko, gdy zobaczył zdumione twarze go­spodarzy.

- Jasnowłosy przybył ze Szwecji - oznajmił z absolut­ną pewnością. - Oni także budują tu kościoły. Nie pytaj­cie mnie dlaczego. Mają chyba swoje powody. Wolałbym, żeby budowali domy...

Raija zwróciła uwagę na nową informację. Każdy szcze­gół czynił obraz bardziej pełnym.

Ciągle jeszcze wiedziała zbyt mało, ale na tym się nie skończy. Nawet gdyby miała poświęcić całe życie, znaj­dzie tego człowieka i się postara, żeby odpowiedział za to, co zrobił. Nawet pastorowi nie wolno iść po trupach.

- To jest złe miejsce - rzekł Matte ponownie.

Jego oczy napotkały spojrzenie Raiji.

- Powinniście stąd wyjechać. Reijo wyczuł od razu, że za tymi słowami coś się kryje.

- Jest jeszcze coś, co powinniśmy wiedzieć, prawda? Lapończyk wzruszył ramionami. Zwilżył pośpiesznie usta.

- Słyszę o wielu rzeczach. Zwracam uwagę na to, co się dzieje wokół mnie. Może za bardzo się przejmuję. Ale wiem, że nie wszyscy, którzy dostali się do więzienia, na­dal tam siedzą. Zdarza się, że niektórym udaje się uciec. I jeżeli powaga wójta za wiele na tym traci, wysyła on swych ludzi za tymi spryciarzami...

- Czy przestępcy, którzy tu mieszkali, zbiegli z więzienia? Matte ponownie wzruszył ramionami.

- Przez jakiś czas ścigało nas kilku śmiałków. Uparte chłopaki. Nie dawali nam spokoju, dopóki się nie przeko­nali, że się pomylili. Że podążali niewłaściwym śladem. Mimo wszystko mam dziwne wrażenie, że może się tu po­jawią. Chociaż zrezygnowali z pogoni za nami...

- Nie mamy nic do ukrycia - odezwała się Raija.

- Nie zakopywaliśmy... - zaczął Reijo, lecz zaraz zamilkł. Goście spojrzeli na niego z nowym zainteresowaniem.

Życzliwą ciekawością. Reijo zrezygnowany opowiedział krótko o losie Taaviego. Wszystko, co się działo przed tra­gedią, taktownie ominął. Nie warto zbytnio się zagłębiać w tak przykre sprawy. Trzej Lapończycy nie musieli wie­dzieć więcej.

- Na takiej podstawie można stworzyć wiele oskarżeń - głośno myślał Matte. - Chyba moi chłopcy mogliby za­łatwić tę sprawę...

Posłał synom rozkazujące spojrzenie, a oni bez słowa skinęli głowami. Równie milczący wstali i wyszli.

- Powinniście się już pakować - poradził Matte. Wydawał się śmiertelnie poważny. - Jeżeli nie pojawią się tu ludzie wójta, mogą wrócić zbiegowie. I chociaż nie są źli, nie mogę za­ręczyć, że zachowają się przyzwoicie. A co do kobiet... Posłał Reijo znaczące spojrzenie.

- Dziewczyny nie są brzydkie... A w więzieniu doskwie­ra samotność...

Raija poszła do bocznej izby, żeby spakować najpo­trzebniejsze rzeczy. Kiedy zrozumiała, że to nie żarty, nie trzeba jej było długo przekonywać. Sytuacja okazała się jednak poważniejsza, niż to przedstawił Matte. Jego syno­wie niczym dwa cienie wśliznęli się do izby. Po raz pierw­szy, odkąd tu przybyli, jeden z nich otworzył usta.

- Jacyś ludzie tu jadą - oznajmił.

- A niech to...! - wykrzyknął ojciec. Błyskawicznie zna­lazł się przy drzwiach. - Będziemy w pobliżu - zapewnił i zniknął.

- Dziękujemy za pomoc! - rzucił za nimi Reijo z odro­biną złości. Czuł się oszukany, choć rozumiał, że tamci nie chcieli mieć nic wspólnego z tym, co się stało. To natural­ne, że pragnęli ocalić własną skórę.

W każdym razie pomogli mu z Taavim. Miał dość wy­obraźni, żeby się domyślić, co mogłoby dla niego oznaczać odkrycie przez stróżów prawa zmasakrowanych zwłok.

Zdążyli zasiąść na ławach dookoła stołu i wyglądali pra­wie jak zwyczajna rodzina, kiedy tupot nóg na zewnątrz oznajmił im, że jeszcze ktoś znalazł drogę do ich chaty.

Nie zapukali. Z rozmachem otworzyli drzwi. Do izby wkroczyło czterech mężczyzn, szczelnie ubranych w futrza­ne kurtki, w futrzanych czapkach mocno naciągniętych na czoło i uszy.

Nie Lapończycy. Ani też zwykli wędrowcy. Ludzie wójta.

To biło od nich na odległość.

- O, do diabła! - krzyknął jeden z nich, najwyraźniej najważniejszy, i zdarł z głowy czapkę, bynajmniej nie z uprzejmości. - Czy był tu ktoś poza wami? - kontynu­ował tym samym szorstkim tonem. - A gdzie wasi kom­pani, którzy uciekli?

- Kto taki? - spytał Reijo, odrobinę zaniepokojony. Wiedział jednak, że ma czyste sumienie.

- Przeszukać domy! - rozkazał przywódca władczym głosem, a trzej pozostali usłuchali. Usiadł nieproszony - na wprost Raiji. Zawiesił na niej wzrok i najwyraźniej ba­wiło go, że wprawił ją w zakłopotanie. - Źle z wami, jeże­li ukrywacie jakiegoś ptaszka, który zbyt daleko odleciał.

- Jedyne ptaki, jakie tu widzieliśmy, to pardwy - odpar­ła Raija odważnie. Rumieniec na policzkach, o który przy­prawił ją nieznajomy swym spojrzeniem, zniknął.

- Również dość ładne - zauważył przedstawiciel wójta. Przeniósł swe badawcze spojrzenie na Tarję. Dziewczyna spuściła wzrok i zacisnęła wargi.

Reijo całym wysiłkiem powstrzymał się, by nie rzucić się na przybysza. Zacisnął pięści pod stołem i zagryzł zę­by. Maja oparła się o jego kolano i spoglądała zaciekawio­na na nowego gościa. Jak większość małych dzieci nie od­czuwała lęku. Była jedynie ciekawa.

Elise trzymała się bardziej z tyłu. Kurczowo przyciska­ła do piersi maleńkiego Knuta i patrzyła wrogo na męż­czyznę i jego futrzaną kurtkę. Wyczuwała instynktownie, że nie czekało ich z jego strony nic dobrego. Nie podobał jej się sposób, w jaki patrzył na Raiję. Na Raiję, która by­ła taka miła...

- Kim jesteście? - spytał mężczyzna.

- A kto pyta? - rzuciła ostro Raija, zanim ktokolwiek z pozostałych zdążył otworzyć usta. Patrzyła bezczelnie na obcego z wysoko uniesioną głową. Reijo przeklinał w duchu jej język.

Mężczyzna roześmiał się cicho, a w jego stalowoszarych oczach i na surowej, nieprzystępnej twarzy pojawiło się coś na kształt uznania.

- Ole Edvard Hermansson - odparł złowieszczo łagod­nie. - Pełnię służbę u wójta. - Jego głos przybrał ostrzej­szy ton. - Kim zatem jesteście?

- Finami - powiedział Reijo. - Szukamy miejsca, gdzie moglibyśmy się osiedlić.

Stalowoszare oczy zdawały się drwić z Reijo.

- Nie mogliście znaleźć gorszego miejsca. Jeżeli mówi­cie prawdę. A nazwisko?

- Reijo Kesaniemi - odparł pośpiesznie Reijo. Wskazał na Tarję: - Moja siostra, Tarja. I moja siostra Elise.

Spojrzał wymownie na dziecko, miał nadzieję, że mała wykaże dość rozsądku, by milczeć. W przeciwnym razie obcy usłyszałby, że młodziutka siostra Fina nie zna ani jednego słowa w swoim własnym języku. Elise ledwie do­strzegalnie skinęła głową. Okazała się niezwykle dojrzała na swój wiek. Nie zdradziła ich.

- A ty?

Mężczyzna nie odrywał wzroku od Raiji. Reijo miał nadzieję, że dziewczyna zachowa się roz­sądnie.

Raija nie powiedziała jednak tego, czego oczekiwał. Przedstawiła się pełnym nazwiskiem:

- Raija, córka Erkkiego Alatalo. I dwoje moich dzieci.

- Nie żona? - dały się słyszeć powoli cedzone słowa. Mężczyzna rozpiął kurtkę.

Raija wolno potrząsnęła głową, nie spuszczając wzroku z obcego. Ona również potrafiła rozegrać tę grę.

- Jego kochanka? Wyraz twarzy Raiji stał się nieustępliwy i wyzywający.

Uniosła brodę i powiedziała swoim najbardziej niewzru­szonym głosem:

- Jego przyjaciółka. Mój mąż nie żyje. A jakim człowie­kiem jest pan, panie Hermansson?

Tarja czuła, że na coś się zanosi, choć nie rozumiała słów. Patrzyła przerażona na Reijo, który z trudem starał się ukryć ogarniający go strach.

Raija nie zdawała sobie sprawy, że igra z ogniem. Ole Edvard Hermansson nie należał do ludzi skorych do żar­tów. Uśmiechał się krzywo, a jego surowa twarz zdawała się niemal piękna. Nie mógł być bardzo stary, przemknę­ło Reijo przez myśl. Raija podobała się Hermanssonowi, lecz to nie mogło im w żaden sposób pomóc. Zwłaszcza jeśli za bardzo go rozdrażni. Kolejna replika mężczyzny o stalowym spojrzeniu dodatkowo to potwierdziła:

- Z czasem się o tym przekonasz, Raiju. Przekonasz się... Wrócili jego ludzie. Sprawdzenie wszystkich domów nie zabrało im wiele czasu.

- Nic - skrzywił się jeden z nich. - Ale ktoś tu był. Ktoś, kto niedawno wyjechał.

- Mówcie! - Hermansson przyglądał się im po kolei. Na jego ustach igrał ledwie widoczny uśmiech. - Może to ja­kiś wspólny znajomy...

- Kilku Lapończyków - odpowiedział Reijo. - Wstąpi­li tu, ale nie na długo. Prawie od razu wyjechali.

Mężczyźni wymienili spojrzenia.

- Zbieg, którego szukamy, jest Finem - odezwał się jeden z mężczyzn. - Kwenem - poprawił się. Tak pogardliwie na­zywano tych, którzy przybywali tu przez granicę z Finlandii.

- Wiadomo, że oni zawsze trzymają się razem - dodał inny i uśmiechnął się znacząco.

Reijo poczuł na karku zimny pot. Ręce miał wilgotne.

- Dziwne, że właśnie tu się zatrzymali. Kiedy tamten zbiegł...

Tworzyli łańcuch dowodów. Reijo nie bardzo rozumiał.

Nie mógł powiedzieć nic, by zmienić tok ich myśli.

- W stajni stoi koń. Ole Hermansson uniósł brwi, a na jego czole utworzyły się cztery zmarszczki.

- To niegłupi pomysł trzymać tu konia. Może się przydać w czasie ucieczki. - Skierował świdrujące spojrzenie w stro­nę Reijo. - To nie brzmi korzystnie dla ciebie, prawda?

- Na Boga! - zawołał porywczo Reijo. - Kogo szukacie?

- Przestępcy - odparł Hermansson lodowato spokoj­nym głosem. - Przestępcy, który mieszkał z kilkoma inny­mi jego pokroju. Juhani Korhonena. Oczywiście nigdy o nim nie słyszałeś?

- Nigdy.

Znowu nieznaczne wzruszenie ramionami pod futrza­ną kurtką. Twarz pozostała całkiem nieodgadniona.

W drzwiach stali jego ludzie, przyjąwszy wyczekującą po­stawę. Byli zmęczeni. Trzymał mróz, a oni przemierzyli ka­wał drogi. Mieli tego dość i nie chcieli spędzać na bezdrożach więcej czasu niż to konieczne. Hermansson wiedział o tym. Sam czul zmęczenie. I już od dawna nie miał skrupułów.

- Może nie. - Uśmiechnął się do Reijo. Zimno i bez cie­nia radości. - Ale jakie to ma znaczenie? Gwiżdżę na to, co mówisz, młody przyjacielu. Mnie wystarczy, że tu sie­dzisz. I że jesteś Finem. Diabelnie nam to pasuje, prawda, chłopaki?

Jego ludzie wydali zgodny pomruk.

- Nie może pan tego zrobić! Raija wstała i spojrzała wrogo na mężczyznę przed sobą.

- Co z pana za człowiek, skoro mówi pan w ten sposób? Zaśmiał się szyderczo.

- Obiecałem, że się o tym przekonasz - rzekł niemal do­brodusznie. - Nie denerwuj się, mała kocico. Trochę cierpli­wości. Przyjdzie jeszcze twój czas, możesz być tego pewna!

Reijo zbladł. Koszmar okazał się zbyt rzeczywisty. Po­winni stąd wyjechać, kiedy mieli na to czas. Wszystko przez to przeklęte miejsce, przez to przeklęte uroczysko Raiji!

Jego głos nie brzmiał całkiem pewnie:

- Nie rób Raiji i Tarji krzywdy! - Obecne położenie nie pozwalało mu żądać, dlatego prosił. Wiele go to koszto­wało, ale to zrobił. Ze względu na Raiję... - Zróbcie ze mną co chcecie, ale zostawcie kobiety i dzieci w spokoju!

- No tak - rzekł Hermansson z ironią. - Nie jesteś by­najmniej tak pociągający jak te dwie ptaszyny. Ale dzię­kuję za radę...

Reijo zaklął w duchu. Mężczyźni śmiali się grubiańsko.

- Unieszkodliwić go!

Rozkaz został wydany beznamiętnym głosem. Kilka se­kund później dwóch mężczyzn rzuciło się na Reijo i go związało. Jego opór pozwolił mu jedynie zachować reszt­ki szacunku dla samego siebie, nie zdał się na nic więcej.

Raija próbowała mu pomóc, lecz Hermansson w porę ją zatrzymał.

Tarja wycofała się z dziećmi do najciemniejszego zakąt­ka pomieszczenia. Ukryła ich twarze w fałdach swej spód­nicy, a sama przyglądała się temu, co się działo, szeroko otwartymi, przerażonymi oczami.

Reijo został rzucony na podłogę jak kawał mięsa.

- Bestie! - syknęła Raija. - Potwory! Dzikusy! Szumo­winy! Tyrani!

Utkwiła płonące spojrzenie w mężczyźnie, który trzy­mał jej rękę w żelaznym uścisku - po czym splunęła mu prosto w twarz.

Jego usta utworzyły wąską, napiętą kreskę. Oczy po­ciemniały. Zręcznym ruchem wytarł policzek, a jego mina nie wróżyła Raiji nic dobrego.

- Przeklęta kocica! Wykręcił jej ręce do tyłu i unieruchomił silną dłonią.

Mocno i brutalnie przycisnął dziewczynę do swej piersi. Zaczęła się niemal dusić w wilczym futrze i odwróciła twarz ku górze, aby włosy nie dostały się do ust.

Liczył na to. Uśmiechnął się z triumfem. Zachował ten uśmiech na twarzy do chwili, kiedy pochylił się nad Raiją i niezwykle mocno i brutalnie pocałował ją, poniżając ją w ten sposób.

Raija broniła się, ale niewiele mogła zdziałać przeciw te­mu przewyższającemu ją niemal o pół metra mężczyźnie o sile niedźwiedzia.

Reijo szarpał się na podłodze, ale nie pomogło to wię­cej niż opór Raiji.

Hermansson podniósł dziewczynę w górę jak lalkę. Fu­tro kurtki tłumiło uderzenia i kopniaki, choć i tak nie miałby większych kłopotów z ich odparowaniem. Jego lu­dzie uśmiechali się wymownie. Zdarli z siebie grube okry­cia i rzucili się na jedzenie stojące na stole. Niektórzy już zaczęli zerkać ku Tarji.

- Ta jest moja - rzekł Hermansson. Skierował się ku drzwiom do bocznej izby, demonstracyjnie przechodząc ponad Reijo. - Założę się, że chciałbyś być teraz w moich spodniach - rzekł szyderczo i celowo zahaczył jedną nogą o leżącego.

Zarówno Raija, jak i Reijo posłali mu kwieciste prze­kleństwa po norwesku.

Na Ole Edvardzie Hermanssonie nie zrobiło to większe­go wrażenia. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, zamykając za sobą drzwi. Pchnął Raiję na najbliższe łóżko. Przywitała go kopniakiem i paznokciami, kiedy rzucił się na nią, zdejmu­jąc przedtem jeszcze jedną warstwę ubrania. Jej opór tylko go rozdrażnił, śmiał się, kiedy z nią walczył, cios za cios.

- Im bardziej zacięta walka, tym słodsze zwycięstwo - mruknął tuż przy skroni Raiji.

Syknęła, że jest łajdakiem pierwszej klasy.

- Inne nazywały mnie mężczyzną pierwszej klasy - szep­nął, wsuwając rękę pod jej ubranie. Dotknął miękkiej skó­ry i krągłości, które go zachwyciły. Już w chwili, kiedy wszedł do izby, zauważył, że ta dziewczyna jest niezwykła. Wydawała mu się tak pociągająca, że chyba każdemu męż­czyźnie na jej widok zapierało dech. Od razu wiedział, że musi ją mieć.

Doprowadził do sytuacji, w której mógł ją posiąść. To jedna z zalet jego służby. Dawała mu władzę. Raija mogła walczyć do woli, jej siły w końcu muszą się wyczerpać, a jego nie zmęczy tak szybko. Zdusił jej przekleństwa jesz­cze jednym namiętnym pocałunkiem. Ugryzła go do krwi, lecz nawet to nie mogło go powstrzymać, dodało tylko pi­kanterii - nic poza tym. Nie posiadł nigdy takiej kobiety jak ta, a sprawdził już wiele łóżek.

Raija miała obolałe całe ciało, wargi jej krwawiły. Nie mogła prawie oddychać pod jego ciężarem, a chwyt za rę­ce sprawiał nieznośny ból. Z jej oczu trysnęły łzy. Płaka­ła ze złości, ale się nie poddawała. Nadal walczyła, choć już nie z tą samą siłą, co wcześniej. W izbie panował chłód, lecz Raiję zlewał pot. Łzy i pot piekły skórę. Usta mężczy­zny pokrywały pocałunkami jej policzki i szyję. Chwycił ją tak, że nie mogła go uderzyć, jego ciało znajdowało się bezwstydnie blisko. Przycisnął się do niej tak mocno, że dobrze czuła jego męskość.

Pocierał biodrami o jej biodra. Mimo gwałtownych pro­testów Raiji podciągnął jej spódnicę do pasa i zręcznymi rękami zerwał z niej bieliznę.

Raija zaciskała z całej siły zęby i kolana, ale Hermansson już wcześniej miewał do czynienia z niepokornymi kobietami. Jego wargi otworzyły jej usta, a silne kolano wcisnęło się między uda. Poczuła, jak jego ręka podążyła za kolanem, jak prześlizgiwała się po najbardziej intym­nych częściach ciała - ręka wprawnego kochanka. Raija ni­gdy wcześniej nie została tak upokorzona. Wszystko w niej burzyło się przeciw niemu. Czuła tylko pogardę i odrazę do tego mężczyzny. Potraktował Reijo jak jakieś parszywe zwierzę, a teraz wykorzystywał ją jak dziwkę. Walczyła do upadłego. Musiał użyć siły, by się przed nim otworzyła. Brał ją przemocą. Wdzierał się w nią.

Jej opór doprowadzał go do ekstazy, jakiej nie zaznał w objęciach żadnej kobiety. Ale nic mu nie dała. Sam wziął. Wziął gwałtem.

Raija obiecała sobie, że nigdy mu tego nie zapomni. Nikt nie potrafił nienawidzić tak jak ona.

Odsunął się od niej i drwiąco uśmiechał w półmroku.

- Jesteś całkiem gorąca, Raiju, córko Erkkiego Alatalo - rzekł pogardliwie.

- Czyżby?

Dokuczał jej ból w każdym mięśniu ciała, ale nie mo­gła temu łajdakowi pozwolić na radość ze zwycięstwa, da­jąc po sobie poznać, że ją złamał.

Uniósł jej głowę za włosy i pocałował namiętnie jej spuchnięte wargi. Kiedy ją puścił, Raija wytarła usta. Ten gest nie budził żadnych wątpliwości.

- Myślę, że mógłbym się z tobą dobrze zabawić - po­wiedział z namysłem. - Nie co dzień przeżywa się w łóż­ku coś takiego.

Raija zaśmiała się głucho.

- O, nie, z pewnością!

- Mógłbym ci dać nauczkę - zapewnił ją stanowczym głosem. - Gdybym chciał, mógłbym to zrobić. Ale jestem dziś w dobrym humorze. Wezmę ze sobą tylko tego twojego zucha, a wy pozostali możecie robić, co wam się po­doba. To zapłata za przyjemność, jaką mi dałaś.

- Idź do diabła - syknęła Raija. Roześmiał się i otworzył na oścież drzwi do izby. Jeden z jego ludzi stał ze spodniami opuszczonymi do kolan i pocił się nad Tar ją. Dwóch innych przyciskało dziewczy­nę do stołu kuchennego i dłońmi zakrywało jej usta, żeby nie krzyczała.

Reijo przeklinał rozwścieczony i wymyślał mężczy­znom - wszystko na próżno.

- Moglibyście przynajmniej pomyśleć o dzieciach! - krzyczał z podłogi.

- Tak - odezwał się Hermansson, obserwując gwałt z chłodnym zainteresowaniem. - Oszczędzimy dzieci, prawda? Twojej siostrze i twojej... - uśmiechnął się - ...tak, kobietom to się podoba, prawda? - dokończył gładko. Bru­talnie uniósł Reijo i cisnął go na ścianę. - Weźmiemy tyl­ko ciebie, zuchu. Ja to nazywam człowieczeństwem.

- Do diabła z twoim człowieczeństwem!

Raija zabrała przerażone dzieci do bocznej izby. Stanę­ła boso przed mężczyzną, który ją zgwałcił i upokorzył bardziej niż ktokolwiek inny. Jej ciało nosiło ślady jego rąk i zębów, ale miała jednak jeszcze dość charakteru, by powiedzieć mu, co o nim myśli.

- Ty i twoi ludzie jesteście obrzydliwymi kreaturami - wycedziła przez zęby.

Ostatni z mężczyzn wykorzystał bezbronne ciało Tarji. Dziewczyna leżała, płacząc, na kuchennym stole, gdy tymczasem trzech ludzi wójta poprawiało ubranie.

Kąciki ust Raiji drgały - ze złości i pogardy.

- Zapłacisz za to! Pewnego dnia przypomnisz sobie, co dzisiaj zrobiłeś, i pożałujesz każdej minuty.

Stalowoszare oczy zmieniły się w dwie wąskie szparki.

- Uważaj na swój język, kocico - rzekł ostro. - Może się zdarzyć, że pożałuję swojego człowieczeństwa i mimo wszystko wezmę cię ze sobą.

Cień strachu pojawił się w jej oczach, chociaż usiłowa­ła ukryć, że się boi.

Hermansson zauważył to i uśmiechnął się.

Demonstrując przed Reijo swą przewagę, przyciągnął ją znowu do siebie i pocałował mocno i długo. Namiętnie. Raija broniła się, lecz jego usta przywarły do jej warg. Jęk rozpaczy Fina brzmiał jak muzyka dla uszu Olego Edvarda Hermanssona. Przedłużył pocałunek o całą wieczność, po czym odrzucił Raiję od siebie niczym brudną szmatę.

- Zazdrosny? - spytał, patrząc na Reijo. W zielonych oczach jarzyła się nienawiść. - Zabieramy cię ze sobą - rzu­cił lekko. - Przyjrzyj się dobrze tej dzikiej kocicy. Widzisz ją po raz ostatni. Działanie w zmowie ze zbiegłymi prze­stępcami to poważny zarzut. Wójt nie będzie patrzył na to przez palce...

Nie przeszkodził Raiji, kiedy rzuciła się przyjacielowi na szyję. Z ironią przyglądał się obojgu. Być może głębo­ko w jego duszy pojawił się również cień goryczy? Raija przytuliła policzek do twarzy Reijo. Objęła go tak, jak ni­gdy przedtem go nie obejmowała.

- Nie bój się! - żarliwie szepnęła mu do ucha. - Nie bój się! Ten łajdak nie będzie mógł cię długo trzymać. Pomo­gę ci, przysięgam, że ci pomogę, Reijo!

Spojrzeli sobie w oczy. Głębokie, zielone oczy Reijo wyrażały wszystkie uczucia, jakimi ją darzył. Mówiły wię­cej, niż kiedykolwiek zdołał wyrazić słowami.

- Pilnuj dzieci - szepnął w ich własnej mowie. Ludzie wójta nie rozumieli jej. - Uważaj na siebie, Raiju. Nie zrób niczego, za co będziesz musiała cierpieć niesprawiedli­wość. Nie ryzykuj z mojego powodu. Nie zniosę tego...

- Ale to wszystko moja wina!

Usta dziewczyny pieściły chude policzki Reijo. Spojrze­nie mówiło o miłości.

- Nie myśl o tym! - poprosił. - Pomyśl o sobie, droga przyjaciółko. Pomyśl o dzieciach. Pomyśl przede wszystkim o was. Dla mnie jesteście, ty jesteś... najważniejsza. Moje ży­cie tak niewiele znaczy w porównaniu z waszym... z twoim...

Zmartwiona przysunęła czoło do jego czoła. Rękoma gładziła twarz Reijo. Zawsze wydawał się kimś oczywi­stym w jej życiu. Teraz stał przed nią związany. Pojmany. Jak nędzny przestępca - a ona nie mogła nic zrobić, by mu pomóc.

- Kocham cię, Raiju - powiedział cicho. Nie widziała jeszcze, żeby kiedykolwiek jego oczy zapłonęły goręcej i bardziej żarliwie. Wiedziała, że mówi prawdę. Wiedziała o tym od dawna. Lecz zawsze w” jej życiu byli inni, waż­niejsi od niego.

Reijo zrobił dla niej więcej niż ktokolwiek inny. Po­święcił więcej. Bardziej pomógł. Okazał się lepszym przy­jacielem. Zawsze ją wspierał, kiedy potrzebowała pomocy. Reijo nigdy jej nie zdradził. Miała wrażenie, że to niepraw­da, widząc, jak odchodzi.

Usłyszała swój własny głos, łagodniejszy niż w ciągu wielu lat:

- Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego miałam, Reijo. Znaczyłeś dla mnie więcej niż wszyscy inni, z wyjąt­kiem jednego...

Zapiekło pod powiekami, lecz powstrzymała łzy.

- Można kochać na bardzo wiele sposobów, Reijo. Na jeden z nich kocham ciebie. I uwolnię cię.

- Może byśmy już pojechali? - Ole Edvard Hermansson był złośliwy. - Czy to wzruszające rozstanie dobiega już końca? Raija?

Odsunęła się od Reijo, ale nie spuszczała z niego wzro­ku. Chciała, żeby zrozumiał, że nigdy go nie zdradzi.

- On się tak łatwo nie wymknie - odezwał się Hermansson. - Osobiście dopilnuję, żeby wójt go odpowiednio uka­rał... być może powiesił...

Ostatnie słowo rzucił jakby od niechcenia.

Raija złożyła ręce na piersi. Jeszcze nie zapięła bluzki, ale chciała się przynajmniej zasłonić. Nie zwracała uwagi na pożądliwe spojrzenia.

- Myślę, że opowiem wójtowi całkiem inną historię - oświadczyła stanowczo.

Mężczyzna roześmiał się serdecznie i nakazał swoim lu­dziom, by odpowiednio zaopiekowali się Reijo.

- Muszę przyznać, że masz zbyt wysokie mniemanie o swoich zdolnościach przekonywania, moja droga.

Twarz Raiji nawet nie drgnęła.

Hermansson wzruszył ramionami, rzucił ostatnie spoj­rzenie na dziewczynę - jedyną, która go tak oczarowała, że stracił dla niej głowę - po czym zamknął za sobą drzwi. Nie słyszał jej przekleństw, ale doskonale mógł je sobie wyobrazić.

10

Raija pokazała światu oblicze zimne jak lód. Jak tylko ludzie wójta się oddalili, wróciła do pakowania rzeczy. Sie­działy z Tar ją gotowe do podróży, kiedy Matte z synami pojawił się znowu.

- Sądziłem, że najlepiej będzie, jeśli pozostaniemy w pobli­żu - rzekł Lapończyk. Zauważył, że Reijo nie było w domu.

Raija bezbarwnym głosem opowiedziała, co się stało. Nie ukrywała niczego, synowie Mattego zakłopotani utkwili wzrok w podłodze i zaczerwienili się, kiedy opisy­wała czyny nieproszonych gości. Nawet Matte jęknął obu­rzony, odwracając wzrok.

- Możecie pójść z nami - rzekł i zaczął pakować sprzęty.

Opuścili chaty, kiedy już się zmierzchało. Nie pozosta­wili po sobie nic, co mogłoby świadczyć o ich bytności. Konia zabrali ludzie wójta.

Raija i Tarja wsiadły każda do innych sań, razem z zawsty­dzonymi młodymi Lapończykami. Matte zajął się dziewczyn­kami. Raija wzięła tylko niemowlę.

Ani razu nie obejrzała się za siebie. Uroczysko odcisnę­ło w jej duszy ślad na całe życie, nie musiała utrwalać je­go widoku.

Rozmyślała. O człowieku, który stał się jej bohaterem od chwili, kiedy przyjechała do Lyngen. Była wtedy roz­trzepaną dziewczynką. Reijo mówił do niej językiem jej dzieciństwa. To wtedy został jej przyjacielem. Dopiero du­żo później poznała go naprawdę. Jako podlotek na wiele spraw nie zwracała uwagi. Na początku wystarczyło, że jego los nie różnił się zbytnio od jej własnego oraz że Reijo był wspaniałym towarzyszem zabaw.

Dopiero wtedy, kiedy Kalle zaczął jej okazywać zaintere­sowanie, uświadomiła sobie, że również Reijo nie pozosta­wał obojętny - choć w osobliwy sposób. To wtedy zdobyła nad nimi władzę. Ale to było dawno temu. Tak dawno, że równie dobrze mogło upłynąć tysiąc lat od tamtej chwili. Te­raz prowadzono go do więzienia. Raija widziała już nieraz ludzi wójta i potrafiła sobie wyobrazić, jak go potraktują. Zwykli śmiertelnicy niewiele mają do powiedzenia. Jeżeli ktoś na górze zdecyduje, że mają cierpieć, to będą cierpieć.

Raija utraciła wiele ze swych młodzieńczych marzeń. Uj­rzała w wyobraźni Reijo ze związanymi rękoma. Kopane­go i popychanego przez Olego Edvarda Hermanssona i je­go kompanów. Tych, którzy byli tylko twarzami bez na­zwisk - i którzy okrutnie gwałcili Tarję na oczach dzieci.

Rosła w niej nienawiść.

Ujrzała inne obrazy.

Przypomniała sobie Reijo i Mikkala przy świeżo wyko­panym grobie Kristiny. Przybranej matki.

Spotkali się przy nim. Rozmawiali ze sobą. W pewnym sensie rozumieli się nawzajem. Nigdy się nie dowiedziała, o czym wtedy mówili, ale to nie miało żadnego znaczenia.

Od tamtego dnia Reijo znal jej sekret. Wiedział, do ko­go należy jej serce. Raija nigdy wcześniej nie pomyślała o tym, że ciężko mu nosić w sobie tę tajemnicę. Właści­wie nigdy się nie zastanawiała, że on potrafi kochać rów­nie silnie jak ona. Zawsze chyba sądziła, że to, co Reijo do niej czuje, to tylko ulotne marzenie - tak samo poważne jak swawolny letni wiatr. Również ona mogła się mylić.

Pamiętała też ten chłodny jesienny dzień, kiedy poślubi­ła Karla. Kiedy Raija Alatalo została Raiją Elvejord. Ściśle biorąc, nadal nią była, chociaż wolała nie używać tego na­zwiska. Kalle pozostał w jej wspomnieniach jako jasnowło­sy chłopiec o rozbieganych oczach i spoconych dłoniach.

Reijo był w jego wieku, lecz posiadał więcej siły. Nie uciekał wzrokiem nawet o cal. Miał silne i kanciaste ręce - szorstkie jak u mężczyzny. Zarost na brodzie. Bardziej męż­czyzna niż chłopiec.

Kalle natomiast wydawał się bezradnie zakłopotany i za­gubiony. Tak wyraźnie w niej zakochany, że Raiję przypra­wiało to o niesmak. Tymczasem Reijo siedział z ponurym wzrokiem, prawdziwy mężczyzna. Wtedy go zauważyła. Tań­czyła z nim cały wieczór. Upokorzyła Kallego i to za jej spra­wą Reijo czuł się nie w porządku. Ale świetnie się bawiła. Przez chwilę. Tak lekko się poruszał. Nadal się nie zmienił.

Później dochowywał wierności - pojawiał się zawsze, kiedy potrzebowała przyjaciela. Nigdy nie zrobił niczego, co mogłoby zostać źle zrozumiane.

Był najlepszym przyjacielem Kallego - a także jej przy­jacielem. Przyniósł wiadomość o śmierci Kallego. Przepro­wadził się do niej - nie żądając nic w zamian. Do chwili, kiedy zdesperowani, opanowani przez namiętność, szukali ciepła u siebie nawzajem. Wtedy zaczęła rozumieć, że jego uczucia nigdy nie wygasły. Nosił je w sobie przez cały czas.

Jego serce zawsze biło dla niej. A uczucia w miarę upły­wu lat raczej się rozwinęły. Rosły. Dla niej. To, co ona czu­ła do Mikkala, Reijo czuł do niej.

To trudne do zrozumienia, prawie nie do zaakceptowa­nia. Teraz jednak Raija wiedziała, że to prawda. Ta podróż otworzyła jej oczy na wiele spraw, których do tej pory do siebie nie dopuszczała. W tej podróży otrzymała dwa za­dania. Miała osiągnąć w życiu coś więcej, niż obiecała jej Elle - dawno temu: szczęście. Dla Raiji szczęście oznacza­ło tylko jedno, wspólne życie z Mikkalem. Przedtem jednak musiała pomścić dwa istnienia, zdławione ręką złego człowieka na odludnym płaskowyżu.

I uwolnić Reijo.

To wydawało się teraz najważniejsze. Najpilniejsze.

Kiedy przybyli na miejsce, zapadła już noc. Przywitało ich ciche skupisko zasypanych śniegiem darniowych chat. Z jednej z nich unosił się w górę wąski słup dymu. Matte zatrzymał się przed chatą i wszedł do środka, trzymając Maję i Elise za rękę.

Raija wysiadła z sań. Nogi miała zdrętwiałe od siedzenia w niewygodnej pozycji, ale nawet nie zmarzła. Nie czuła się już tak rozpaczliwie samotna jak w chwili, kiedy obcy mężczyźni zabrali ze sobą Reijo. Po jakimś czasie domyśli­ła się, że Matte ukrył się pewnie gdzieś w pobliżu. Po pro­stu nie chciał mieć kłopotów. Nie można go za to winić.

Zobaczyła, jak jeden z synów Mattego pomaga Tarji wstać, i uspokoiła się, że nie musi się o nią martwić. Zajmą się nią.

Raija z Knutem na rękach weszła do środka.

- Mamy gości - wyjaśnił Matte dziewczynie przy pale­nisku. - Sara - rzekł w kierunku Raiji. Nie przedstawił ich. Raija pomyślała, że stary nie chce zanadto się angażować. Pomagał im na własnych warunkach.

Pierwsze, co dostrzegła, patrząc na dziewczynę, to pa­ra nieśmiałych oczu spoglądających spod długiej grzywki. Wstydliwe spojrzenia, które umykały, gdy ktoś kierował na nią wzrok.

- Nasi przyjaciele mają kłopoty.

Dziewczyna nie spytała, jakie. Nie odezwała się ani sło­wem.

Dzieci były zmęczone, lecz mimo to ciekawe nowego miejsca. Raija nie martwiła się o Knuta. To silny i odpor­ny chłopiec. Krzepki malec. W dodatku za mały, żeby ro­zumieć wydarzenia, jakie się ostatnio rozegrały. Za mały, żeby rozumieć, co się stało, kiedy ludzie wójta wyjechali razem z Reijo. Za mały, żeby cokolwiek rozumieć.

Ale dziewczynki...

Raija przyglądała się im zmartwiona. Zauważyła, że patrzy na Tarję bardziej jak na jedno ze swoich dzieci niż jak na przy­jaciółkę. Życie Tarji z pewnością nie przypominało bajki, lecz dziewczyna miała inną naturę niż Raija. Tłumiła w sobie prze­życia. Zamykała się w sobie. Czyniła sobie wyrzuty. Raija ła­twiej godziła się na to, by inni brali na siebie część winy. Tarja siedziała teraz zatopiona we własnych myślach, patrzyła przed siebie nieobecnymi oczami. Zaglądała do świata, gdzie nikt nie mógł jej dosięgnąć. Raija obawiała się tego muru, ja­ki dziewczyna budowała między sobą a resztą otoczenia - własny sposób obrony przed tym, co złe i trudne. W gruncie rzeczy Raija rozumiała ją. To takie proste - odgrodzić się od wszystkiego i nie pozwolić się zranić. Proste i niebezpieczne. To tak, jakby zaakceptować własną połowiczną śmierć.

Raija zdjęła z siebie szal i grubą kurtkę. Grzywka za­częła topnieć. Śnieg, który kładł się niby lodowy kaptur na czarnych kosmykach, stopił się i spływał teraz wąski­mi strużkami w dół czoła. Odgarnęła włosy. Pragnęła zna­leźć przy sobie kogoś, na kogo mogłaby zrzucić odpowie­dzialność, ale tym razem była sama.

Mikkal znajdował się tam, gdzie jego miejsce - razem ze swoją żoną i synem.

Kalle umarł.

Antti nie żył.

A Reijo zabrali ludzie wójta. Tym razem nie miała przy sobie człowieka, na którym mogłaby się oprzeć i na które­go mogłaby liczyć. Tym razem musiała radzić sobie sama.

- Zdejmij kurtkę - odezwała się szorstko do Tarji. Sa­ma usłyszała, jak ostro zabrzmiał jej głos. Miała o to do siebie pretensję.

Tarja wpatrywała się przed siebie wielkimi, błyszczący­mi oczami. Raija zamierzała porozmawiać z nią zaraz po tym, co się stało - po okrutnym i upokarzającym gwałcie - ale wtedy nie było na nic czasu. To żałosne usprawiedli­wienie. Lecz jedyne, jakie miała. Sama ledwie się czuła do­rosła. Sama również została zhańbiona. Ogarnęła ją pani­ka na krawędzi histerii. Nie miała odwagi rozmawiać z Tarją. Własne troski przysporzyły jej wystarczająco wie­le bólu. Zabranie Reijo przesłaniało wszystkie inne cier­pienia. Tarja nie miała wyłącznego prawa do zmartwień.

- Słyszałaś? - głos Raiji zabrzmiał przenikliwie, postą­piła krok w stronę Tarji.

Szkliste oczy zwróciły się ku niej. Pytające, jak u po­krzywdzonego dziecka. Pełne bólu.

- Zdejmij kurtkę!

- Nie krzycz! Nagle między nimi pojawiła się Elise. Sięgała Raiji do pasa, lecz stała między nią a Tarją jak dzikie zwierzę go­towe bronić swych młodych.

- Powinnaś być miła dla Tarji! - wybuchnęła dziewczyn­ka. Niebieskie oczy ciskały błyskawice ku Raiji jak nigdy wcześniej. - Panowie byli niedobrzy. Powinnaś być miła dla Tarji, Raija!

Tarja rozebrała się, lecz jej wzrok pozostał równie nie­obecny. Wykonywała ruchy tak, jakby niezupełnie zdawa­ła sobie sprawę z tego, co robi. Jak gdyby znajdowała się w innym miejscu, pochłonięta czymś innym - oderwana od rzeczywistości, w której tkwili wszyscy pozostali.

- Będę miła dla Tarji - obiecała Raija i pogłaskała Elise po policzku.

Raija wyobrażała sobie wszystko całkiem inaczej, kiedy przygarnęła do siebie maleńką córeczkę Evy i Fredrika. Wierzyła, że będzie w stanie zapewnić dziecku spokój.

Dom. Omal nie roześmiała się w głos, lecz uznała, że to ani czas, ani miejsce po temu. Niewiele dała Elise. Wyjątkowy spokój! Jednak to nie pora, by użalać się nad sobą. Elise zro­zumiała więc wiele z tego, co się stało. Nie potęgowało to szacunku Raiji dla samej siebie. Ani nie pomniejszało trosk.

- Zmęcona - odezwała się Maja. - Maja zmęcona. Reijo położy mnie spać.

Minęło kilka sekund, zanim Raija odważyła się spojrzeć swej córeczce w oczy. Słowa dziewczynki świadczyły o tym, że niewiele rozumiała. To dobrze. Być może Mai nie będzie prześladował koszmar tego dnia. Ale jak jej powiedzieć, że nie ma z nimi Reijo? Że Reijo nie przyjdzie, kiedy będzie zasypiała. Ani jutro. Ze Reijo długo nie wróci...

- Reijo wyjechał - szepnęła przy włosach Mai. - Reijo nie może cię położyć dziś wieczorem, skarbie. Ale na pew­no o tobie myśli.

- Reijo położy mnie spać!

Maja zwykle dostawała to, czego chciała. Tym razem oka­zało się to niemożliwe. Raija zagryzła zęby i powstrzymała łzy, jednocześnie starając się opanować irytację, jaką wzbu­dziło w niej zachowanie córki. Maja nie ustępowała.

Wrzeszczała na matkę i wzywała Reijo tak głośno, że z pewnością słychać ją było na wiele mil na tym nagim płaskowyżu. Ale niewiele to pomogło.

Kiedy wreszcie zasnęła z wyczerpania, miała twarz mo­krą od łez.

Tarja i Elise zasnęły wkrótce potem, obejmując się na­wzajem. Knut spał błogo w małej kołysce, którą Matte skądś wyciągnął i podał Raiji bez zbędnych słów. Wszyst­kie dzieci spały.

Raija sama chętnie by się położyła, ale wiedziała, że te­raz na niej spoczywała odpowiedzialność za jej małą ro­dzinę. Usiadła przy palenisku razem z Mattem i trójką jego dzieci. Kiedy zdjęli czapki i wierzchnie ubrania, Raija odkryła w ich twarzach pewne podobieństwo.

Sara, ze zgrabnym nosem i pełnymi ustami, zapowiada­ła się na ładną pannę. Miała jeszcze dziecinnie zaokrąglone policzki. Raija uznała, że liczy sobie nie więcej niż trzynaście - czternaście lat, lecz najwyraźniej na jej barkach spoczy­wały wszelkie kobiece obowiązki. Raija zgadywała, że mat­ka nie żyje.

Od razu też się zorientowała, że synowie są kawalerami. Nigdy jeszcze nie spotkała przedstawicieli płci przeciwnej, którzy tak niezręcznie zachowywaliby się w obecności ko­biety. Czuła, że im się podoba, ale nawet nie mieli odwagi na nią spojrzeć. Z trudem powstrzymywała uśmiech.

- Jakie masz plany? - spytał Matte. Teraz, kiedy Tarja i dzieci spały, mówił w rodzimym języku, nie po fińsku, chociaż opanował go niemal równie dobrze jak lapoński.

- Plany? Raija nie miała planów. Otwierała się przed nią tylko jedna droga. Nie pozostawiono jej wyboru.

- Gdzie urzęduje wójt? - spytała, nie odrywając wzro­ku od Mattego.

Ojciec i synowie wymienili spojrzenia.

- Rozumiem - rzekł Lapończyk powoli. - Alta. Raija słyszała wcześniej tę nazwę. Reijo mówił kiedyś o tym miejscu. Zastanawiał się, czy nie powinni się tam osiedlić. To ironia losu, że właśnie tam go zabrali.

- Czy to daleko? Jeden z synów potrząsnął głową.

- Kilka dni. Jeśli się zna drogę.

- Nie znam drogi - powiedziała Raija całkiem niepo­trzebnie. - Ale pojadę tam. Muszę.

- Nie możesz zabrać z sobą dzieci - oświadczył Matte. - Ani dziewczyny. Nie jest całkiem zdrowa. Nie może teraz ruszyć w drogę. A tym bardziej do tego miasta. Raija też o tym myślała. Czuła, że musi pozostawić dzieci i Tarję pod opieką obcych.

- Nie możesz też udać się w drogę sama - mówił dalej. Raija zaczęła pojmować, do czego zmierza. Od razu przystąpiła do rzeczy:

- Który z was mógłby mi tam towarzyszyć? Nie proszę o nic więcej, tylko by któryś pomógł mi tam trafić. Do Al­ty. Tam, dokąd zabrali Reijo.

- Prosisz nas też, byśmy zajęli się dziećmi i dziewczy­ną - uzupełnił Matte z lekkim uśmiechem.

Raija nie zaprzeczyła. Wiedziała, że być może prosi o zbyt wiele. W najgorszym wypadku będzie musiała pojechać z Tar ją i dziećmi. Na chybił trafił w tę krainę śniegu, gdzie wszystko wygląda podobnie. Nie. powiedziała nic - wiedzia­ła, że Matte myśli o tym samym. Zrzuciła na niego część od­powiedzialności, ale nie wstydziła się wcale z tego powodu.

- Johan może z tobą pojechać - zdecydował Matte. Je­go wzrok powędrował ku temu synowi, który wydawał się bardziej nieśmiały.

Chłopak zaczerwienił się i Raija nie mogła się po­wstrzymać od uśmiechu. Matte wiedział, co robi. Zauwa­żył to samo, co Raija intuicyjnie wyczuwała - że obaj sy­nowie są pod wpływem jej kobiecego uroku. Że obu mo­głaby mieć w swej władzy, gdyby chciała. A Matte był człowiekiem praktycznym. Pozwolił bardziej niezręczne­mu ze swoich nieśmiałych i wstydliwych synów towarzy­szyć pokusie pod postacią kobiety. Nawet gdyby chłopak zakochał się w Raiji, nie wykorzysta sytuacji. Każdemu in­nemu wystarczyłyby może dwa dni, żeby przełamać lody, lecz przyszły towarzysz podróży Raiji zdoła w tym czasie najwyżej w połowie pokonać mur strachu i nieśmiałości wobec kobiet. Nie będzie stanowił zagrożenia. Matte wiedział też, że Raija nie będzie niebezpieczna dla tego syna. Ojciec nie chciał, by chłopak związał się z wdową z kil­korgiem małych dzieci. Łatwo go było przejrzeć.

- Kiedy? - spytała Raija szybko.

- Jutro wieczorem? Skinęła głową. I tak zaciągnęła u nich duży dług - nie warto wspominać, że najchętniej wyruszyłaby od razu.

- Powinnaś się wyspać - rzekł stary Lapończyk i wstał. - Sara położy się tutaj razem z tobą i dziećmi. Pomoże ci przy nich. Zajmie się nimi dobrze w czasie twojej nieobec­ności. Mamy jeszcze jedną chatę. Tam spędzimy noc.

Wyszedł, a za nim synowie. Johan przesłał Raiji nieśmia­łe spojrzenie, zanim posłusznie podążył za bratem i ojcem.

Raija zastanowiła się przez chwilę, czy Matte zna swo­ich synów tak dobrze, jak mu się wydaje. Być może byli bardziej samodzielni, niż myślał?

A jeżeli tak?

Raija wzruszyła ramionami. Czuła, że stała się bardziej odporna. I silniejsza. Że wzniosła swój własny mur - rów­nie skutecznie jak Tar ja, choć innego rodzaju. Wiedziała, że musi wydostać Reijo z więzienia. Niezależnie od tego, ile będzie ją to kosztować. Poświęcił jej więcej niż ktokol­wiek inny. Winna mu jest pomoc. Niezależnie od tego, ja­kich będzie musiała użyć środków, uwolni go.

- Musisz go bardzo kochać - szepnęła Sara i po raz pierwszy spojrzała wprost na Raiję.

Miała szare oczy. Jasne, szare oczy. Twarz wyrażała wiel­kie nadzieje i zdradzała marzenia, które także Raija długo w sobie nosiła. Sara była jeszcze młoda. Dobrze jest mieć ma­rzenia, którym się można oddawać, kiedy jest się młodym.

- Tak - przyznała Raija. - Przypuszczam, że tak. Wślizgnęła się między skóry. Odwróciła się do dziew­czyny plecami. Nie skłamała. Niezupełnie.

Reijo nie myślał. Przynajmniej w ciągu pierwszej doby. Spał całkowicie wyczerpany. Przez całą drogę traktowano go jak psa. Wydawało się, że najważniejszemu z ludzi wój­ta sprawia przyjemność poniżanie więźnia.

Dopiero dużo później Reijo zaczął się domyślać powo­dów takiego postępowania. Tak naprawdę ujawniło ono słabość człowieka o kamiennym spojrzeniu. Ole Hermansson nienawidził go - nienawidził, ponieważ obaj cier­pieli z powodu tej samej słabości.

Do czego jest zdolna kobieta? Taka kobieta jak Raija... Reijo zastanawiał się, kiedy zamierzają go postawić przed wójtem. Kiedy usłyszy, o co go oskarżają.

Ciemna piwnica działała przygnębiająco. Reijo nie uważał, że ma wielkie wymagania, ale cztery zimne kamienne ściany i kilka skór w rogu nie tworzyły szczególnie domowej atmos­fery. Zresztą - nikt nie miał zamiaru się o to starać.

Jego prześladowcy bynajmniej nie zamierzali uprzyjem­nić mu pobytu. Teraz został tylko jeden z nich. Od kiedy go zamknęli, nie widział żadnego z trzech drabów Olego Edvarda Hermanssona.

Pozostał tylko on. Hermansson.

Reijo drżał z zimna. Niewiele pomagało, gdy obejmo­wał rękoma tułów i szczelnie owinął się skórami. Były ciężkie i mokre. Przypuszczał, że o to także postarano się celowo. Rozwiązali mu ręce, wrzucając go do tej czarnej piwnicy. Przedtem dotkliwie pobili. Całe ciało bolało jesz­cze po tym, jak go potraktowali, ale to nie miało już więk­szego znaczenia. Zapłonęła w nim ślepa nienawiść. Zrobi­ło mu się trochę raźniej, kiedy wyobraził sobie, jak ich urządzi, jeśli kiedyś wyjdzie z tego więzienia, do którego trafił przez pomyłkę.

Oni jednak nadal go bili. Kopali. Słyszał ich śmiech, docie­rający pośród uderzeń i kopniaków. Pośród mdłości, smaku krwi w ustach, bólu głowy i brzucha, i każdej części ciała.

Nie wiedział, jak długo leżał, kiedy się ocknął, drżąc z zim­na. Po chwili przyszedł Hermansson z wodą. Wodą i cienką zupą, której smak nie wytrzymałby konkurencji z osiągnię­ciami Raiji w pierwszych niepewnych próbach gotowania.

Raija...

Zawsze ona.

Myśli wędrowały w kółko. Po dużych okręgach. I mniejszych. Ale zawsze wracały do niej.

To utrzymywało go przy życiu. Jej obraz utrzymywał go po właściwej stronie, kiedy balansował między rozsąd­kiem a szaleństwem. Jeśli choć trochę bardziej się skon­centrował, czuł niemal zapach jej włosów. Czuł niemal, jak to jest, kiedy opuszkami palców gładzi jej miękką skó­rę. Jeżeli bardzo wysilił umysł, mógł niemal poczuć jej wargi na swoich ustach.

Raija...

Musi się stąd wydostać, zanim ona podąży za nim i zro­bi coś głupiego.

Znał ją i jej dumę. To chyba jedyne, co jej pozostało, ale zbyt wielka duma może się okazać niebezpieczna. Reijo zawsze uważał, że owa duma stanie się jej przekleń­stwem. Że jej upór prędzej czy później sprowadzi ją na grząski grunt. Nie chciał, by stało się to za jego przyczy­ną. Przysięgła, że go wydostanie. I powiedziała, że go ko­cha - w pewien sposób. Na swój sposób.

Reijo zdołał się uśmiechnąć, chociaż nawet ten nie­znaczny ruch sprawił, że skaleczone i opuchnięte usta po­pękały - i z drobnych ran, które zostały ponownie roze­rwane, popłynęła krew.

Nie miał żadnych złudzeń.

Czuł się jak w niebie, kiedy to mówiła. Ale wiedział, że chciała go tylko pocieszyć. W beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazł, nie miała wielu możliwości, by to uczynić. Mówiła o miłości. To jak ostatnia deska ratunku. Wspania­le było w to wierzyć - dopóki trwało. Przynajmniej świad­czyło o tym, że jej na nim zależało. Na tyle, by skłamać.

Reijo nie sądził, że mówiła to Kallemu. Nie sądził, by szafowała tymi słowami wcześniej. Tylko jeden człowiek przed nim je usłyszał.

Lecz to nie to samo. Mówiąc mu o swojej miłości, po części kłamała. To nie miało nic wspólnego z uczuciami, które chciałby w niej obudzić.

Obudził je kto inny. Reijo wiedział, komu się należały owe dwa słowa. Komu pierwszemu je wyznała.

Reijo, który nigdy nie zadowalał się okruchami, czuł się dziwnie wyróżniony tym, że był dla niej drugim z najlep­szych. Kochanym - w pewien sposób.

Kiedy ciało stopniowo zaczynało odczuwać skutki bru­talnego traktowania, również myśli nabrały jasności. Umysł zaczął pracować z niemal równą ostrością jak przedtem. Reijo, choć skatowany i poniżony, był panem własnych myśli.

Z cierpką ironią uświadomił sobie, że właśnie wyznanie Raiji przyczyniło się do jego klęski. Chociaż ta pewnego rodzaju miłość z jej strony nie powinna w nikim budzić zazdrości. Kochany w pewien sposób - przez biedną fiń­ską wiejską dziewczynę - wdowę po ubogim rybaku, któ­ry ledwie miał puch pod nosem.

Raija Alatalo powiedziała, że go kocha w pewien sposób.

Reijo bardziej przeczuwał, niż wiedział, że to właśnie stanowiło dowód przeciwko niemu. Nie będzie żadnej rozprawy sądowej. Jego sędzią i prześladowcą był jeden i ten sam człowiek. Reijo zastanawiał się, co się wydarzy następnym razem, kiedy ów człowiek przyjdzie. Zastana­wiał się, jak długo zamierza go tu trzymać. Prawdopodob­nie do końca życia, odpowiadał sobie w myśli z rosnącą goryczą. Trzej pomocnicy otrzymali zapewne sowitą za­płatę, by trzymać język za zębami.

Pomijając fakt, że ich udział nie był na tyle chlubny, by się nim chwalić. Mogli też zostać zmuszeni groźbą do mil­czenia. Reijo nie wierzył w to, by wolno im było bezkar­nie gwałcić niewinne kobiety wszędzie, gdzie się zjawią. Nawet ludzie wójta nie mogli mieć takich przywilejów.

Najchętniej uciekłby z tego więzienia. W piwnicy nie było jednak nawet szpary, przez którą docierałoby świa­tło dnia. Tylko kamienie. Sufit solidny, a klapa nad otwo­rem - z metalu. Ciężka. Zamknięta na klucz.

Reijo, obdarzony niewysokim wzrostem, nigdy do niej nie dosięgnie. W pustym piwnicznym lochu nie znalazł ni­czego, na co mógłby się wspiąć.

Reijo skrzywił się - i poczuł, jak ból rozchodzi się po ca­łej twarzy. Nawet gdyby chciał się powiesić, byłoby to nie­możliwe. Oczywiście mógłby podrzeć własne ubranie na pa­sy i zrobić z nich linę, ale i tak nie miałby jej gdzie zaczepić.

Uwięziony...

Gdyby go tak nie skatowano, mógłby prawdopodobnie obezwładnić swego prześladowcę. Ale człowiek wójta po­myślał o wszystkim. To pewnie część jego obowiązków.

W tym stanie, w jakim się teraz znajdował, Reijo miał­by kłopoty z pokonaniem pięciolatka. Poza tym jego straż­nik nie ryzykował. Kiedy się pojawiał, zawsze miał przy sobie broń. Reijo nie był idiotą. Nie rzuciłby się na męż­czyznę, który mógłby - i chciał - go zastrzelić z zimną krwią. Pogodził się ze swą niewolą. Przyjął ją z pokorą. Bez względu na to, jak długo będzie trwała. Aż kot znu­dzi się zabawą z myszą. Musi czekać na decyzję człowie­ka, który nienawidzi go tak bardzo, że trzyma w ukryciu we własnej piwnicy. Reijo nie rozumiał, jaką znajduje w tym przyjemność, ale dobrze wiedział, że Raija potrafiła mocno działać na mężczyzn. Zniewalać ich. Wyprowa­dzać z równowagi. Doprowadzać niemal do szaleństwa. Kobiety jej pokroju zawsze przyczyniały się do wielu nie­szczęść. Były zbyt piękne, by wieść zwyczajne życie. Zbyt piękne dla zwykłych mężczyzn. Wymagały mężczyzn, którzy by im dorównywali.

Reijo nim nie był.

Jego strażnik również nie. Obaj o tym wiedzieli. Taka świadomość mogła każdego mężczyznę przyprawić o utra­tę zdrowego rozsądku. Mimo wszystko Reijo nie żałował, że poznał Raiję.

Leżał teraz w swym zimnym, wilgotnym i mrocznym więzieniu i dziękował siłom wyższym za to, że dane mu było poznać tę kobietę. Ponieważ ją pokochał.

Ze złożonymi rękami błagał, by Raija trzymała się z da­la. Reijo wolałby raczej umrzeć, niż pozwolić, by się dla niego narażała.

Ole Hermansson nie pragnął śmierci więźnia. Chciał widzieć, jak cierpi, ale nie mógł dopuścić do jego śmierci. Nie wiedział zresztą, czy tego chciał.

Nie zastanawiał się nad tym problemem. Usunął go da­leko ze swej świadomości.

Potrzebował tego Kwena żywego. Upokorzonego, lecz żywego. Wiedział o tym od chwili, kiedy ją ujrzał. Zoba­czył mężczyznę, który stał między nimi.

Tego mężczyznę.

Katowanie go sprawiało mu prawdziwą radość. Skaza­nie na chłód. Skazanie go na głód i pragnienie. Skazanie na lęk, jaki może ogarnąć człowieka pozostawionego sa­mego w ciemności, przeświadczonego, że świat o nim cał­kiem zapomniał.

Ole Hermansson chciał patrzeć, jak ten brudny, krzywonogi Kwen się czołga. Chciał widzieć go skrajnie upo­korzonego. Chciał, żeby i ona widziała go w takim stanie.

Krańcowego, absolutnego poniżenia.

Więcej...

Uśmiechnął się.

Nikt nie mógł zobaczyć, jak jego twarz łagodnieje. Nikt nie mógł zobaczyć, że najbardziej zaufany i budzący po­strach człowiek wójta ma dołeczek w lewym policzku. Nikt nie mógł zobaczyć, że uśmiech dodaje jego zimnym, stalowoszarym oczom ciepła i życia.

Nikt nie mógł zajrzeć za kamienną, zimną maskę cyni­zmu, jaką nosił na co dzień.

I rzadko kto zauważał, że był przystojny. Za bardzo się go bano, by móc to dostrzec.

Strach podążał śladami jego stóp.

Ole Hermansson chciał, by mężczyzna w piwnicy się go bał - lecz jednocześnie pragnął jego zaufania. Chętnie porozmawiałby z tym Kwenem.

O niej.

W jego masce istniały pęknięcia.

Lecz tylko dla niej.

Minęła doba, odkąd zaniósł więźniowi jedzenie. Kobie­ta, która zajmowała się jego mieszkaniem, poszła do domu.

Jego ludzie będą milczeć. Zabrali ze sobą zarówno groź­by, jak i kawał grosza. Ich usta pozostaną zamknięte.

A wójt nigdy się nie dowie o tej sprawie. Jeżeli ktoś do niego przyjdzie i spyta o Kwena, wójt nie będzie mógł mu pomóc. Nigdy nie przyjdzie mu na myśl podejrzewać swe­go najlepszego człowieka, swoją prawą rękę.

Nigdy nie pomyśli nic złego o Ole Edvardzie Hermanssenie.

Jego piwnica stanowiła bezpieczne miejsce.

Nie mógł przegrać tej gry. Po prostu nie mógł. Wziął chleb i dzban piwa. Może to rozwiąże język więźniowi.

Ole spojrzał na pistolet - uśmiechnął się ledwie dostrze­galnie i zostawił go. Nie musiał się obawiać tego młodego chłopaka w ciemnej piwnicy. Sam przewyższał go wzro­stem o jakieś pół metra. I chociaż podziwiał zwinność i si­łę mięśni Kwena, wiedział, że z łatwością mógłby się z nim rozprawić w uczciwej walce.

Teraz chłopak był pobity. Pokorny...

Ole przesunął na bok dywanik, przykrywający zejście do piwnicy, i otworzył zamek. Żelazna klapa wydawała mu się dość ciężka, lecz przy odrobinie wysiłku ją odsu­nął i spuścił drabinę w ciemną czeluść.

Lampa oświetliła tylko niewielki fragment piwnicy. Hermansson zdołał jednak dostrzec skóry i skuloną pod nimi, drżącą z zimna postać. Nie mógł się nawet uśmiechnąć.

Nauczono go chłodu i wyrachowania. Pełnił funkcje wymagające określonych cech charakteru. Rzadko przy­chodziło mu wypełnianie obowiązków z trudem.

Jednak ta sprawa wyprowadziła go z równowagi.

Zszedł na dół, odwrócony plecami do człowieka, któ­rym pogardzał - więźnia. Mężczyzny, który miał to, cze­go on sam pożądał.

Żałosny, brudny, zbity, zmarznięty i drżący - mężczy­zna posiadający to, czego on nigdy by nie zdobył bez pro­wadzenia nieczystej gry.

To budziło w Hermanssonie nienawiść. Nienawiść - i pewnego rodzaju sympatię, której nie potrafił wytłuma­czyć. Nigdy nie nazwałby tego człowieka równym sobie, ale coś ich łączyło. Coś z najważniejszych rzeczy w życiu.

Fin o tym wiedział.

Ole mógł go upokarzać, ile tylko zapragnął. A ponie­waż Reijo znał prawdę, i tak odniesie w pewnym sensie zwycięstwo.

- Głodny? - spytał Ole, rzucając chleb przed mężczy­znę leżącego pod skórami.

Postawił lampę na podłodze między drabiną a więź­niem. Sam zaś oparł się o drabinę.

- Przejmujesz się tym? - rzekł głucho Reijo, lecz chwy­cił łapczywie chleb. Odrywał duże kawałki, które po­śpiesznie wkładał do ust.

Ole nie mógł się powstrzymać od podziwu. Widział, że Fin bardzo cierpi, ale udaje, że nic mu nie dolega. Zdołał nawet usiąść.

- Co tam masz? - Reijo wskazał głową w stronę dzban­ka.

Ole podał mu naczynie.

- Coś do ugaszenia pragnienia. Reijo napił się. Jadł chleb i pił. Ole nie odezwał się ani słowem. Piwnice budziły w nim niechęć.

W domu sędziego, gdzie jego matka pracowała jako słu­żąca, również była piwnica. Nigdy nikt nie przypuszczał, że jej syn zajdzie aż tak wysoko. Był tylko nieślubnym dzieckiem służącej.

Chłopcem, który zaskoczył matkę w łóżku pracodaw­cy. Surowy sędzia kazał mu siedzieć w piwnicy do końca dnia i przez całą noc.

To się zdarzyło dawno temu, lecz Ole bez trudu przy­woływał w pamięci obrazy, zapachy i uczucia tamtych go­dzin spędzonych w ciemności i chłodzie. Kiedy dorósł, skończył szkołę. Otrzymał wykształcenie - może niezbyt wysokie, ale stał się kimś więcej niż tylko synem służącej. Jemu, który się urodził jako Ole Edvard Ingridsson, przy­znano nazwisko Hermansson.

Dalej sędzia nie chciał się posunąć. Nazwisko, które no­sił, było zarezerwowane dla synów z prawego łoża. Zdo­byli oni pracę w rodzinnym mieście.

Ole musiał wyjechać z Bergen. Musiał się osiedlić na od­ludnej północy.

- Może chcesz się ze mną napić? Reijo roześmiał się chrapliwie i z drwiącym uśmiechem podał swemu strażnikowi dzbanek.

Ole, nagle wyrwany ze wspomnień, spojrzał na wysu­niętą rękę i dzbanek, lekko oszołomiony.

Więzień zrobił coś, czego by się po nim nie spodziewał, i Ole skorzystał z propozycji.

Ręka, którą chwycił dzbanek, drżała, ale piwo było zim­ne i gorzkie i gasiło pragnienie.

Wspomnienie piwnicy sędziego zbladło.

Zwrócił Kwenowi dzbanek i tamten pociągnął duży łyk. Jego usta przybrały zdumiewający wyraz.

A może Ole się mylił?

W pomieszczeniu panował półmrok, w dodatku twarz Reijo została tak bardzo zniekształcona, że trudno było rozpoznać jej rysy.

- Czy zostałeś jej kochankiem jeszcze, kiedy żył jej mąż? - głos Olego przerwał ciszę.

Reijo zaśmiał się ostro. Krótko.

- Kochankiem?

Pił długo. Czuł, jak piwo rozluźnia ciało. Głodny czło­wiek nie powinien wlewać w siebie tyle alkoholu, ale odu­rzenie pozwalało również zapomnieć.

Wszystko jawiło się w innym świetle.

- Nigdy nie będziesz jej posiadał - rzekł z absolutnym przekonaniem do strażnika. Popatrzył ponad lampą - zo­baczył twarz oprawcy. Zobaczył i zrozumiał.

Pewność siebie Reijo sprawiła, że nienawiść Olego jesz­cze bardziej wzrosła.

- Zdobędę ją - powiedział stanowczo.

- Być może - zgodził się Reijo. W jego głosie zabrzmiało szyderstwo, kiedy dodał: - Ale nigdy nie będzie nale­żała do ciebie. Tak naprawdę. Żaden mężczyzna nie może jej posiąść. Żaden zwykły mężczyzna...

Ole Hermansson z Bergen zaczynał rozumieć, do cze­go Kwen zmierza. Zaczynał pojmować, jaka jest kobieta, która go tak opętała.

Okradała z rozsądku i zdolności trzeźwej oceny. Myśląc o niej, czuł się jak pies spragniony miłości swego pana.

- To nie ma znaczenia - zwrócił się do Reijo. - Chcę tylko ją mieć. I będę ją mieć. Musisz zapomnieć o wszel­kich marzeniach z nią związanych. Nie wypuszczę cię stąd po to, żebyś pobiegł prosto do jej łóżka.

- A wypuścisz mnie? Ole Hermansson napotkał spojrzenie niepokornych zielonych oczu. Nie rozumiał, w jaki sposób ten młody chłopak zdołał zachować tak wiele spokoju mimo kilku dni spędzonych w osamotnieniu w ciemnej piwnicy. On sam znalazłby się na pograniczu szaleństwa.

- Jeżeli zechcę. Reijo wzruszył ramionami. Zaczął dostrzegać zarysy planów, które układa ten człowiek.

Przestraszył się, ale nie chciał tego okazać. W każdym razie nie mógł nic zrobić, aby temu przeszkodzić. Jego śmierć na nic by się nie zdała. Mężczyzna siedzący przed nim trzymał w ręku wszystkie karty. Reijo nie wątpił, że potrafi nimi zagrać. Zobaczył przed sobą zwycięzcę.

- Dziękuję za piwo - rzekł. - Możesz wpaść jeszcze kie­dyś. Rozmowa z człowiekiem, który podziela nasze zain­teresowania, przynosi ulgę.

Ole Hermansson słyszał jego śmiech, dopóki nie zasu­nął klapy nad piwnicą. Miał nadzieję, że nie będzie musiał długo czekać...

11

Johan przełknął ostatnie ojcowskie przestrogi w poło­wie pierwszego dnia podróży. Resztę dnia zajęło mu ich przetrawienie.

Milczał do chwili, kiedy postawili prowizoryczny na­miot, w którym mieli przenocować.

- Dlaczego to robisz dla mężczyzny, który nawet nie jest twoim mężem? - spytał chłopak o potarganej jasnej grzyw­ce, nie patrząc na Raiję. Siedzieli naprzeciw siebie i jedli.

W jego głosie brzmiało szczere zainteresowanie. Za sło­wami kryła się niespodziewana stanowczość i pewność sie­bie, kiedy ojciec nie siedział tuż obok i sokolim wzrokiem nie śledził najdrobniejszego ruchu syna.

- Bo Reijo zrobiłby to dla mnie - odparła po prostu.

Sytuacja jednak była skomplikowana. Już samo opusz­czenie dzieci przyszło Raiji z wielkim trudem, nawet jeśli - w najlepszym razie - rozłąka będzie trwać tylko parę dni. Z każdą milą, z jaką się od nich oddalała, bardziej za ni­mi tęskniła.

W głębi duszy wiedziała, że Sara dobrze się nimi zaj­mie, ale wiele dałaby za to, żeby tam teraz być. Ostatnio pojawiło się tak wiele innych osób, które stały się ważne dla jej dzieci. Czasami wydawało się jej, że sama odgrywa w ich życiu podrzędną rolę. Że dzieci bardziej kochają in­nych ludzi niż własną matkę.

To przykre uczucie. Tak bardzo chciała coś dla kogoś znaczyć.

Elise broniła Tarji.

Maja na kolanach Reijo.

Knut... Uśmiechnęła się. Nadal był bardzo mały. Nadal należał tylko do niej.

Odnosiła wrażenie, że Maja bardziej lubiła Reijo niż ją. Kiedy upadła lub się uderzyła, u niego szukała pociesze­nia, jemu zwierzała się ze swych drobnych tajemnic. To dziecko Reijo kochał najbardziej. Owoc jej miłości nie był jej małą dziewczynką. Stał się małą dziewczynką Reijo. To sprawiało ból. Lecz zamieniłoby się w nieuleczalną ranę, gdyby Maja wybrała kogoś innego niż Reijo.

- Co potem zrobisz? - pytał dalej Johan. Nie miał pra­wie odwagi na nią spojrzeć.

Raija zastanawiała się, co takiego uczynił Matte, jak wy­chowywał swoich synów, że w jego obecności zachowy­wali się niby posłuszni niewolnicy. W jaki sposób udało mu się poskromić troje niemal dorosłych dzieci.

- Wyjdziesz za niego za mąż?

Myślał najwidoczniej, że to jakaś romantyczna ekspe­dycja ratunkowa. Jak mu powiedzieć o przyjaźni większej, niż można to wyrazić słowami? Przyjaźni, która pod wie­loma względami przewyższała miłość...

Tego nie można opisać.

To można tylko przeżyć. Odczuć. Właśnie taki był jej stosunek do Reijo.

- Nie pobierzemy się - odparła, wycierając palce o spód­nicę. - To coś więcej, rozumiesz, Johan... - zamilkła. - Ile masz lat? - spytała nagle, obawiając się nieco, że przypo­mina pouczającą, mądrą ciotkę.

- Siedemnaście. Tylko rok młodszy od niej, a mimo to dużo młodszy.

O wiele bardziej dziecinny. Myślała, że jest starszy. Wyglądał całkiem dojrzale - mimo swego niezręcznego zachowania.

Wyraźnie się zawstydził. Spuścił wzrok.

- Nikt nie zrobiłby czegoś takiego dla mnie - wybuch­nął. Raija widziała jedynie jego gęstą grzywkę. - Co trzeba zrobić, żeby jakiejś dziewczynie do tego stopnia na mnie zależało? Co trzeba zrobić, żeby ktoś cię zauważył? Nie je­stem już chłopcem, prawda? Jednak żadna dziewczyna nie patrzy na mnie jak na mężczyznę. On nie jest chyba dużo starszy ode mnie? A jednak ty robisz to dla niego...

Raija wyczuwała, że za jego słowami coś się kryje. Coś szczególnego. Że ma na myśli konkretną dziewczynę. Spo­sób, w jaki przedstawiał swoje problemy, pozwalał domy­ślić się prawdy.

- Chcesz o tym porozmawiać? - spytała. - Czy może nie powinno mnie to obchodzić?

Wyprostował plecy. Kąciki jego ust opadły. W gruncie rzeczy ten niemal dorosły chłopak był przystojny. Jego twarz wyrażała nadzieję, w którą naprawdę nie miał od­wagi wierzyć. Chciał zwierzyć się ze swoich kłopotów ko­muś bardziej doświadczonemu, ale wcale nie był pewien, czy to ma jakiś sens.

Raija rzeczywiście chciała posłuchać, co dręczy Johana. Lecz z drugiej strony właściwie nie wiedziała, czy gotowa jest przyjąć na siebie rolę spowiednika. Poczułaby się wte­dy jak osoba dużo starsza i bardziej doświadczona niż ten jasnowłosy chłopak.

A żyła przecież zaledwie rok dłużej niż on. Kilkaset dni więcej.

- Co zrobić, by jakaś dziewczyna mogła zwrócić na mnie uwagę? - spytał niezręcznie i po chwili się poprawił: - Polu­bić mnie? Pokochać? - Ostatnie słowo wymówił szeptem i rozejrzał się, by mieć pewność, że nikt ich nie podsłuchuje.

Raija odchrząknęła.

- Właściwie nie jakaś tam dziewczyna - rzekł jeszcze ostrożniej i nerwowo oblizał usta, zanim szepnął w zaufa­niu: - Sara.

- Twoja siostra?

- Kuzynka - poprawił Johan niemal przerażony. Spoj­rzał na Raiję z pewną niechęcią. Co ona sobie o nim my­śli? - Jej matka była moją ciotką - wyjaśnił. - Zmarła przy narodzinach Sary. Moja matka i ojciec Sary zmarli wkrót­ce potem - rzucił krótko i zamilkł. Jego twarz się ściągnę­ła i Raija zrozumiała, że zbliżył się do tematu zakazane­go. Nie zwracała uwagi na jego ochrypły głos.

- Sara jest jeszcze bardzo młoda - zaczęła ostrożnie. - Może powinieneś kilka lat zaczekać?

- I pozwolić, by Ole ją dostał?

Raija westchnęła cicho. Przypomniała sobie osamotnie­nie, w jakim żyli na tej otwartej przestrzeni. Partnera ży­ciowego wybierało się spośród niewielu kandydatów. Jo­han i Ole musieli konkurować o tę, która znajdowała się najbliżej - o Sarę. Kuzynkę. O to przerażone dziecko.

- Możesz z nią porozmawiać - zaproponowała Raija. - To przecież od niej zależy, prawda? Sądzę jednak, że jest trochę za młoda... - Co innego Raija miała powiedzieć? Nie miała w gruncie rzeczy zbyt dużego doświadczenia.

- Sama nie byłaś dużo starsza - zabrzmiał głos chłopca, który od razu podchwycił wątek.

Twarz Raiji ściągnęła się. To jej temat zakazany.

- Nie pozostawiono mi wyboru - rzekła twardo. - Inni wybrali za mnie.

- Czy wolałabyś jego? - spytał Johan z zainteresowa­niem, lekko potrząsnąwszy głową. Był ciekawy. Jak wielu innych w jego wieku, nie potrafił się postawić w sytuacji drugiego człowieka. Z trudem wyobrażał sobie siebie w cu­dzej skórze. - Tego, którego zabrali... Czy to za niego chciałaś wyjść? Czy właśnie dlatego to robisz?

Twarz Raiji rozjaśniła się w uśmiechu.

- Dostałam tego, na którego zasłużyłam - odparła wy­mijająco. - Ale on umarł.

Nie należy mówić o Kallem źle. Miał swoje wady - tak jak wszyscy. Ale dzieliła z nim pewnego rodzaju szczęście. Nie powinna o tym zapominać. Gdyby Kalle dojrzał do roli ojca, zanim założył rodzinę, wiele spraw potoczyłoby się inaczej. I gdyby Mikkal nigdy nie stał się częścią jej ży­cia... Ale życie jej ułożyło się tak, jak się ułożyło. Nie ma sensu zastanawianie się nad tym, co by było, gdyby... Te­go w każdym razie się nauczyła.

- Co zamierzasz zrobić, żeby go wydostać z więzienia? Raija właściwie nie myślała o tym.

- Porozmawiam z wójtem - odparła. - Powinien prze­cież dbać o to, żeby dobrzy ludzie mogli żyć spokojnie, a źli im nie dokuczali. Sprawa Reijo to jedno wielkie nie­porozumienie.

- Aresztował go jeden z najbardziej zaufanych ludzi wójta.

- Musi mi się udać!

Johan odchrząknął. Nie patrzył na nią, ale Raija wie­działa, że miał uszy otwarte, kiedy opowiadała Mattemu o tym, co się stało w chacie tamtego feralnego dnia.

- Może powinnaś najpierw z nim porozmawiać? Z tym, który zabrał Reijo do aresztu. Z człowiekiem wójta. Jeże­li mu się spodobałaś... może zechce ci pomóc...

Raija parsknęła pogardliwie.

- Pamiętam, jak mi wtedy pomógł. Mógł pozwolić Reijo zostać. Mógł powstrzymać tych bydlaków, by zostawi­li Tarję w spokoju. Biedna mała...

- A ty? Raija uśmiechnęła się niewesoło.

- Nie będę go błagać, bym jeszcze raz mogła doświadczyć takiego traktowania, jakim mnie uraczył. Ale jakoś to przeżyję. Jestem chyba z bardziej trwałego materiału niż mała Tarja. Zagryzam zęby i wpadam w złość. Ale przeżyję.

- Jak to jest? - Odłożył na bok jedzenie i przyglądał się Raiji w napięciu - prawie dorosły mężczyzna o odbijają­cej się w każdym rysie twarzy nieśmiałości. - No, robić to... - dokończył pośpiesznie, jąkając się.

Raija musiała się roześmiać. Sama nigdy nie miała ko­go o to zapytać.

Prawie nie wiedziała, co to takiego, kiedy razem z Mikkalem spłodzili dziecko pod wieczornym słońcem - kie­dyś, tysiąc lat temu.

- To coś pięknego. Z właściwym człowiekiem. I jeżeli twoje uczucia są prawdziwe, nie może być źle. Musi być pięknie.

Raija zamilkła i zamyśliła się.

- Ludzie wójta... - wydusiła z siebie po dłuższej chwili.

- To był koszmar. W takiej chwili z tego, co najpiękniej­sze między dwojgiem ludzi, którzy bardzo się lubią, ro­bisz coś obrzydliwego...

Nie użyła słowa „kochać.” Sama dzieliła łoże z mężczy­znami, których nie kochała wielką, płomienną miłością. Nie uważała, by robiła coś złego. Nikogo nie krzywdziła - wyrażała w ten sposób ciepło i bliskość.

Przeżywali wspólnie coś wielkiego, znajdowali pocie­chę, dzielili coś więcej niż zwykły, szary dzień.

- Możesz kochać - powiedziała - i możesz zhańbić. Pewnie wyda ci się to podobne, ale skutek jest różny. Ro­zumiesz?

Zaprzeczył ruchem głowy, ale się uśmiechnął.

- Czy moglibyśmy ty i ja...

Raija przyglądała mu się przez chwilę. Chłopak uniósł brwi, nie wiedziała więc, czy potraktować to poważnie, czy się roześmiać.

- To oznaczałoby koniec czegoś, co mogłoby się prze­obrazić w przyjaźń, Johan.

- Dlaczego? - nie rozumiał. Jego oczy mówiły jej, że my­śli poważnie. Mówi uczciwie. - Wiesz, jak to powinno wyglą­dać - ciągnął, usiłując jej wyjaśnić, o co mu chodzi. Niezbyt elegancko, wymachując rękami dla podkreślenia własnych słów. - Ja jeszcze nic nie potrafię. Nie wyobrażam sobie, bym mógł poprosić kogoś innego. Ale ty jesteś... inna...

- Akurat! - Raija odgarnęła włosy z czoła. - Ale to nie w porządku. Ponieważ dla żadnego z nas nie będzie to szczere. To tylko gra. A gra nigdy nie będzie tym samym, co prawdziwe uczucia. Będziemy sobą, ale myślą będzie­my z kimś innym. To niesprawiedliwe. Nie możesz wy­obrażać sobie twarzy innej kobiety niż ta, którą trzymasz w ramionach. Zapamiętaj to, Johan. Ważna jest ta, którą przytulasz, a nie ta, którą chciałbyś mieć blisko siebie...

Nigdy nie powinien się dowiedzieć, że Raija mówi na podstawie własnego doświadczenia. Był tak młody, jak ona nigdy nie była.

- Czy sądzisz, że jestem głupi? Potrząsnęła głową.

- Zadawanie pytań nie jest głupotą.

- Czy ty pytałaś? - wydawał się teraz znacznie spokoj­niejszy. Spokojniejszy o samego siebie. Miał do niej za­ufanie. Stała się dla niego kimś więcej niż nieprzystępną pięknością. Stała się kimś więcej niż dziewczyną, na wi­dok której się czerwienił ze wstydu i nieśmiałości - po­nieważ sądził, że potrafi czytać w jego myślach i widzi, jak bardzo są grzeszne.

Ale to minęło. Oszołomienie nie trwało długo.

- Rzadko dostawałam odpowiedź - przyznała Raija szczerze. - Sama musiałam się wszystkiego dowiedzieć. Często czułam się tak, jakbym otrzymywała policzek. Ale pamiętaj, nie wolno ci się poddawać. Musisz przyjmować ciosy, zacisnąć zęby i zaczynać od nowa. Z nową energią. Rozumiesz?

Skinął głową, ale jego wzrok temu przeczył.

- Może niezupełnie. Może zrozumiem później. Zobaczył, jak Raija wśliznęła się głębiej między skóry.

Jak naciągnęła je aż pod brodę. Niedługo musieli ruszać dalej. Znowu dalej. Miała coś do załatwienia.

- Wiesz, że jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką w ży­ciu widziałem? - usłyszała jego głos.

Przez moment Raija poczuła się jak jego rówieśnica, ale ta chwila szybko uleciała.

- Nie sądziłem, że tak łatwo się z tobą rozmawia - do­kończył. - Wydawałaś mi się jakby zbyt ładna.

- Dziękuję - mruknęła Raija. - Dobranoc, Johan. My­ślisz, że jutro dojedziemy na miejsce?

- Na pewno.

Zasnął natychmiast, lecz Raija leżała z otwartymi oczy­ma, śledząc wzrokiem smugę dymu unoszącą się z paleni­ska do otworu u szczytu namiotu. Znikała w ciemności nocy.

Znikała...

Raija nie potrafiła sobie wyobrazić, co może przynieść jutrzejszy dzień.

Johan w wielu sytuacjach życiowych zachowywał się może jak dziecko, ale intuicyjnie odgadywał, co kryło się w ludzkich umysłach. Przetrzymał Raiję z dala od Alty aż do wieczora.

To największa osada, jaką dziewczyna do tej pory wi­działa. Prawdziwe domy. Nie jakieś nędzne chaty, które nazywali domami nad fiordem Lyngen. Ani też proste bu­dowle z drewnianych bali tuż obok tego przeklętego miej­sca na płaskowyżu. Tutaj stały domy. Prawdziwe domy - piękne, z oknami o szklanych szybach.

Oczywiście nie wszystkie. Raija zobaczyła też skrom­niejsze, które dla odmiany przypominały te, w których sa­ma mieszkała. Lecz owe piękne budynki oczarowały ją. Porządne domy, malowane, z prawdziwymi oknami i fi­rankami. Zastanawiała się, kto w nich mieszka.

- Pastor i wójt, i sędzia, i im podobni - wyjaśnił Johan z goryczą.

- Wójt?

- Nie idź od razu do niego - ostrzegł Johan. - Najpierw musisz znaleźć tego jasnowłosego, który zabrał twojego przyjaciela. Musisz raczej z nim porozmawiać, zanim udasz się dalej.

Raija przyznała, że tak rzeczywiście będzie może najrozsądniej.

- Zostań tu, a ja tymczasem się dowiem, gdzie on mieszka - rzekł Johan z nową stanowczością w głosie. Zniknął między budynkami. Raija została ze zwierzętami i zaprzęgiem.

Wędrowała wzrokiem po spokojnej miejscowości. Za­stanawiała się, gdzie też może znajdować się Reijo.

Czuła, jak bardzo jest spięta, ale się nie bała. Po drodze zaczęła ogarniać ją panika, ale strach zbladł i został gdzieś na trasie podróży. Teraz była zdecydowana.

Reijo dał jej tak wiele. Niezależnie od tego, jaką drogę będzie musiała przejść, wart był tego.

Była mu to winna. Ten dług musiała spłacić.

- Myśleli pewnie, że mam z nim jakieś porachunki - uśmiechnął się Johan, kiedy wreszcie wrócił. - Żeby się dowiedzieć, gdzie mieszka ten twój przystojniak, musiałem odszukać pewnego starca, który nie znosi wójta...

Chłopak wyprowadził Raiję w bardziej zacienione miej­sce na uboczu. Nie chciał, żeby zobaczono ich razem.

- I dowiedziałem się czegoś interesującego...

Raija spojrzała na Johana z boku, lecz nie potrafiła wy­czytać czegokolwiek z jego twarzy. Zauważyła jednak, że w jego oczach pojawiła się pewna dojrzałość - której nie było jeszcze kilka dni temu.

- W ostatnim tygodniu do aresztu nie trafił żaden no­wy więzień!

- Bzdura! - wybuchnęła Raija. - Reijo musi tutaj być!

- Ale w każdym razie nie w miejskim areszcie. To pew­ne! - Johan wydawał się zmartwiony.

Raija próbowała zachować zimną krew. A więc Reijo tu nie było. Lecz przecież zabrali go ze sobą. Wiedziała o tym. Ludzie wójta zabrali ze sobą Reijo.

- Nie mogli go zabić - mruknęła i znienawidziła siebie za te słowa od razu, gdy tylko je wymówiła.

Johan się nie odzywał. Sam o tym pomyślał, ale do­szedł do wniosku, że mówić o tym na głos byłoby zbyt okrutne.

- Dlaczego mieliby zabijać Reijo? - spytała żałośnie. Nie udało się jej zdusić płaczu. - Jaki mogliby mieć po­wód?

Johan nie wiedział. Wzruszył ramionami. Czuł się nie­zręcznie, widząc, że Raija zaraz się rozpłacze na dobre. Nie wiedział, jak się zachować. Łzy go przerażały. Własne też - ale najbardziej cudze. Nie wiedział, jak na nie zare­agować. Nie umiał sprostać sytuacji. Ucieszył się więc, kie­dy dotarli do jednego z tych pięknych domów - pomalo­wanego z zewnątrz, z oknami i przyjemnym światłem za firankami.

- Tutaj - powiedział. - Tutaj mieszka. Zostanę na zewnątrz. Ciekaw jestem, czy ci się powiedzie. Nie odjadę, dopóki nie dasz mi znać, że mogę wracać. Nikomu nie po­zwolę się oszukać. Czy wszystko w porządku? Raija skinęła głową, nie patrząc na niego.

- W porządku. Nie wiedziała, czy wszystko w porządku. Właśnie teraz nie umiała nazwać własnych uczuć.

A więc to tutaj mieszka on - Ole Edvard Hermansson. Piękna twarz, lecz zimny człowiek. Pogardzała nim. A je­śli zabił Reijo, znienawidzi go.

- Czy masz nóż, Johan? Drgnął, lecz zaraz się opanował.

- Nie dam ci go, wybij to sobie z głowy - rzekł zdecy­dowanie. - Chcesz się porwać na zastępcę wójta? Nie po­zwolę, byś trafiła do więzienia.

Raija odetchnęła. Na sekundę ogarnęło ją szaleństwo. Była gotowa tam wejść i zabić mężczyznę, który ją zgwał­cił, a Reijo uprowadził.

Upodobniłaby się do takich jak on. Gdyby była sama.

- Postaram się zachować spokój - obiecała i poklepała Johana lekko po policzku, zanim ruszyła ku drzwiom pro­wadzącym do tego przytłaczającego domu. Właściwie był stosunkowo skromny w porównaniu z domami naprawdę wielkich i ważnych osobistości, jak pastor, wójt i sędzia - trzech wysokich lokalnych urzędników. Tego jednak Raija nie wiedziała. Jej ten dom wydawał się ogromny i pięk­ny. Wspaniały dla kogoś, kto całe życie nazywał domem nędzne chaty, ziemianki i jurty. Już przy drzwiach Raija poczuła się niezręcznie. Nie miała pojęcia, co robić.

Czy powinna od razu wejść, czy zapukać? Zobaczyła coś w rodzaju kołatki i uderzyła nią o drewno. Nikt nie odpowiedział. Ostrożnie nacisnęła klamkę - i drzwi ustą­piły. Wciągnęła powietrze, zanim postąpiła do środka, ale nie oglądała się za siebie. Weszła do ciasnego i dość mrocz­nego korytarza. Nie tak wspaniałego, jak się tego spodzie­wała. Sądziła pewnie, że znajdzie się w pałacu z baśni. Ci­chutko posuwała się dalej. Zobaczyła uchylone drzwi. Za­nim do nich dotarła, musiała minąć lustro.

Raija spojrzała szeroko otwartymi oczyma w czarodziej­skie szkło. Wcześniej przeglądała się jedynie w naturalnych zwierciadłach przyrody - spokojnych sadzawkach, przej­rzystej jak szkło rzece, w wodzie noszonej w wiadrach przez wiele lat... Ale nigdy w czymś takim jak to.

Zobaczyła ciemne, zdumione oczy, które potrafiły oczarować każdego napotkanego mężczyznę.

Zobaczyła prosty, ładny nos, zmysłowe usta - na wpół otwarte, tak że widać było zdumiewająco białe zęby. Zde­cydowanie zarysowaną brodę, policzki, które nie były już tak okrągłe jak kiedyś. Mogła dostrzec wyraźne zarysy ko­ści policzkowych. Wyglądała na wynędzniałą.

Głodna, brudna i obszarpana.

Potargane włosy - zniszczony szal...

Nigdy wcześniej nie zauważyła, że miał taki brzydki, brązowy kolor. Niemal przyprawiający o mdłości. A jej ubranie...

Zobaczyła je w lustrze. Żałosne! krzyczały kurtka, spód­nica i kumagi.

Ale nic innego nie miała.

Poprawiła włosy i ubranie i spojrzała sobie prosto w oczy. Czy musi się stroić na rozmowę z gwałcicielem? Z tym, któ­ry aresztował jednego z najlepszych ludzi na ziemi? Czy trzeba koniecznie stroić się w barwne piórka, żeby móc na niego splunąć? Mogła iść do niego w szmatach, a mimo to być więcej warta niż on i jego świetna pozycja.

To nie wygląd zewnętrzny świadczy o tym, jakim się jest człowiekiem. Ale to, co tkwi w środku.

A Raija miała świadomość, że nie jest zła. Wyprostowa­ła jeszcze bardziej plecy i uniosła głowę. W ciemnych oczach błyszczały upór, bunt i duma.

Była Raiją Alatalo - i nigdy nie musiała się tego wstydzić.

W każdym razie nie w tym domu. Odeszła od lustra w złoconych ramach o fantazyjnym ornamencie.

Zdecydowanym ruchem pchnęła drzwi. Zobaczyła dwie lampy, obie zapalone. Duży stół z papierami. Półki. Krze­sła. Nie jakieś twarde drewniane lawy.

Dywan na podłodze...

Nie wiedziała, czy może na nim stanąć, lecz w oka­mgnieniu zdusiła pokorę, która zaczęła ją wypełniać - tyl­ko z powodu przedmiotów, o których istnieniu nawet nie wiedziała i o których posiadaniu nie śniła w najśmiel­szych snach.

Siedział za wielkim stołem.

Jedna z lamp rzucała na niego matowy blask. Na jego twarzy tańczyły światło i cień. Włosy niemal się żarzyły - jak złociste płomienie okalały szerokie czoło. Cienie wdzierały się w cztery bruzdy biegnące wzdłuż czoła. Te, które zmieniały się w zmarszczki, kiedy unosił brwi.

Raija znienawidziła samą siebie za to, że pamiętała tyle szczegółów z nim związanych, ale musiała przyznać, że to fascynujący mężczyzna. Jeżeli ktoś go raz spotkał, musiał go zapamiętać. Był człowiekiem, którego albo się kochało, albo nienawidziło. Pamiętało. Niemożliwe, by nie zrobił na kimś wrażenia, by pozostać wobec niego obojętnym.

Pod brwiami lśniły oczy. Raija wiedziała, że są niemal równie jasne jak włosy, lecz w tym świetle wydawały się ciemne. Zlewały się w jedno z cieniami i patrzyły drwiąco.

Chciała na niego splunąć. Splunąć prosto w tę jego uśmiechniętą, zadowoloną gębę. Ale poprzestała na samej myśli.

Splunięcie na najbardziej zaufanego człowieka wójta oznaczałoby to samo, co wbicie mu noża. Oba czyny pro­wadzą prosto do więzienia. Albo czegoś jeszcze gorszego.

- Czekałem na ciebie - odezwał się. Jego głos brzmiał niemal pieszczotliwie.

Zadowolony z siebie.

- Zajęło ci to dużo czasu, Raiju, córko Erkkiego Alatalo. Co cię zatrzymało?

- Gdzie jest Reijo? - spytała lodowato zimnym głosem. Zapominając o wszystkich tych pięknych dywanach, po­deszła aż do stołu, przy którym siedział. Położyła zmarz­nięte dłonie na gładko wypolerowanym blacie i spojrzała mężczyźnie prosto w oczy. - Co zrobiłeś z Reijo? - syk­nęła. - Jeżeli go zabiłeś, to przysięgam, że za to zapłacisz. Zamorduję cię, jeśli okaże się to prawdą. Mogą mnie wsa­dzić do więzienia, bym tam zgniła, ale ja będę się cieszyć każdym dniem. Mając świadomość, że cię wykończyłam...

Wyglądało, że go to bawi. Podczas jej tyrady odchylił się do tyłu na krześle i założył ręce na piersi. Tak niezno­śnie się uśmiecha, pomyślała Raija. Ale nie uszedł jej uwa­gi dołeczek w jego lewym policzku.

Kiedy zamilkła, żeby zaczerpnąć powietrza, odezwał się.

- On żyje. Nie pojmuję, jak mogłaś tak o mnie pomy­śleć. Nie jestem mordercą. - Jego głos zabrzmiał tak, jakby naprawdę czuł się obrażony, i jeszcze bardziej się wzburzy­ła. - Ma się naprawdę całkiem nieźle. Jada dobrze. I wlewa w siebie spore ilości piwa, odkąd przywieziono go tu do miasta. Mojego piwa - dodał niepotrzebnie.

- Kiedy zamierzasz go wypuścić? - Raija przybrała su­rowy ton. - Przypuszczam, że ty o tym decydujesz. Wójt nic o nim nie wie.

- Byłaś u niego? Raija potrząsnęła głową.

Skinął z uznaniem.

- Jesteś bystra - rzekł zadowolony. - Podoba mi się to. Oczywiście, że wójt o nim nie słyszał. Reijo jest bardziej potrzebny mnie niż jemu. Tylko ja o nim wiem.

- I ja - rzuciła Raija. Lecz miała świadomość, że Hermansson trzyma w ręku mocniejsze karty. Żaden z wyso­kich urzędników jej nie wysłucha. Była młoda i biedna, i w dodatku nie była Norweżką.

- A twoi ludzie? Uśmiechnął się szerzej.

- Nic nie powiedzą.

Raija poczuła, że jest ciepło, rozwiązała więc szal i roz­pięła kurtkę, nie zdając sobie właściwie z tego sprawy.

Śledził jej ruchy - spokojnie i z uwagą. Wciąż się uśmie­chał. Podrapał się w brodę.

Jego spojrzenie odrobinę ją speszyło. Starała się rozu­mować chłodne, ale on bardzo jej to utrudniał.

Zaczęła się domyślać, czego od niej chce. Dlaczego na nią czekał. Dlaczego więził Reijo.

To obrzydliwe, ale przecież tak wiele zawdzięczała Reijo. Pomyślała o takiej ewentualności. Ale wtedy to wyda­wało się takie odległe. Wtedy Ole Edvard Hermansson nie przyglądał się jej zza gęstych rzęs. Wtedy mogła odrzucić tę myśl jako niedorzeczną.

Teraz owa możliwość stała się rzeczywistością. Raija poczuła, jak wzbierają w niej mdłości. Nie może sprzeda­wać się w ten sposób!

Lecz sprzedaje tylko ciało. Dla Reijo. Kupuje wolność Reijo.

- Wypuścisz go? - spytała obcym głosem. Skinął głową.

- Nie jestem nieludzki. Nie możesz tak o mnie myśleć. Oczywiście, że puszczę go wolno.

Położył nacisk na słowie „puszczę”.

- Ale to od ciebie zależy, Raija, kiedy będzie wolny. Szczerze mówiąc, chciałbym się go pozbyć jak najszybciej. Bardzo cierpi na tym moje piwo. Poza tym źle się czuję w roli strażnika więziennego. Jestem przecież cywilizowa­nym człowiekiem. Nie jakimś okrutnikiem.

- Czego ode mnie żądasz? - spytała. Gdyby wzrok mógł zabijać, najbardziej zaufany człowiek wójta padłby trupem na swoim własnym dywanie, tak ostry był wzrok Raiji.

Wyciągnął kartkę papieru i przedstawił jej swoje warun­ki. Przez cały czas się uśmiechał.

Raija zachwiała się i musiała się przytrzymać brzegu stołu, żeby nie upaść.

Nie chciała mu wierzyć, lecz za jego uprzejmością i uśmiechem kryło się zimne wyrachowanie i żelazna wo­la, której niebezpiecznie było się sprzeciwić.

Mówili przecież o życiu Reijo. Przyjaciela, który się nią zaopiekował, odnalazł Maję, kiedy Isak i Antti pozabijali się nawzajem, który był jej kochankiem i towarzyszem...

- Kiedy? - spytała głucho.

- Od razu?

Skinęła głową. Nie była w stanie mówić. Pod powieka­mi piekło, ale nie zamierzała płakać. Wystarczyło, że spa­liła za sobą wszystkie mosty.

- Muszę najpierw z kimś porozmawiać - odezwała się, myśląc o Johanie. - Czeka na mnie. Gotów podejrzewać, że coś się stało...

Ole Hermansson pozwolił jej odejść. Musiała wrócić. Reijo nie wyjdzie na wolność, zanim ona nie wróci. Trzy­mała jego życie w swoich rękach.

Kilka minut później zjawiła się z powrotem. Blada, lecz z płonącymi ciemnymi oczami.

Ole wstał i podszedł do niej. Teraz w tych bezdennych, brązowych oczach płonęła nienawiść ku niemu - ale on już się postara, żeby błyszczały z innych powodów. Prę­dzej czy później.

- Jeszcze nie jesteś całkiem gotowa, Raija - rzekł ła­godnie. - Ale staniesz się dokładnie taka, jakiej sobie życzę.

- Zgoda - odpowiedziała. Bezwolnie podążyła za nim. Kupiła życie Reijo.

12

Reijo zaklął cicho, kiedy usłyszał odsuwaną ciężką kla­pę. Znowu będzie zmuszony rozmawiać z tym bydlakiem, który poi go kiepskim piwem domowej roboty i karmi su­chym chlebem. Będzie musiał słuchać o nieudolnie skry­wanych marzeniach tego durnia. Będzie musiał wymyślać niewiele mówiące odpowiedzi na jego dociekliwe pytania dotyczące Raiji.

Ciało nadal bolało, ale bardziej z powodu twardej pod­łogi i chłodu.

Już nie tak bardzo od pobicia jak pierwszego wieczoru. Nie czuł też już tak wielkiego głodu. Silny ucisk w żołąd­ku jakby mniej dokuczał. Przyzwyczaił się do niego. Przy­zwyczaił się do rzadkich i bardzo skąpych racji. Przypo­mniał sobie czasy, kiedy życie wydawało się jednym nie­przerwanym cierpieniem z powodu dręczącego głodu. Kie­dy starał się go oszukać, gryząc korę - po której ssanie w dołku stawało się jeszcze silniejsze.

Zdołał przez to przejść. Powinno mu się udać i teraz.

Światło sączyło się z góry przez czworokątny otwór. Domowe i przytulne, docierało do tego czarnego, mokre­go i zimnego piekła, które go otaczało. Kontrast, pomy­ślał i zastanawiał się, kiedy drabina zsunie się z trzaskiem w dół. Kiedy ten łajdak zacznie schodzić - powoli, tak jak­by każdy szczebel prowadził prosto do zguby.

Reijo dużo nad tym rozmyślał. Widział, jak Ole Hermansson trzymał się kurczowo drabiny, jak kostki jego dłoni bielały na szczeblach. Zastanawiał się, czemu tak się dzieje. Nazywał to strachem, ale nie mógł zrozumieć, cze­go ten potężny i silny mężczyzna mógł się bać. Czyżby je­go? Nie do pomyślenia. Ciemności? Prawie równie nie­możliwe.

Reijo chętnie poznałby tę mroczną tajemnicę. Chciałby zrozumieć swego strażnika. Częściowo dlatego, że chciałby zrozumieć, co dzieje się w umysłach takich ludzi, ale rów­nież dlatego, żeby się czymś zainteresować - zająć myśli.

Drabina z hałasem opadła na dół.

Reijo spojrzał w górę i dostrzegł nogi Olego Hermanssona.

- Kesaniemi - zabrzmiał głos, którego prawie nienawi­dził, lecz który był jedynym przełamującym izolację i sa­motność. - Słyszysz mnie?

Reijo odburknął w odpowiedzi. Słyszał.

- Dasz radę wejść do góry?

Reijo dźwignął się na nogi. Chwiejnie podszedł do dra­biny, zacisnął dłonie na bocznych listwach i zwrócił twarz ku kwadratowi światła. Musiał zamrugać, ponieważ pora­ziło go w oczy. Zobaczył ciemną sylwetkę Olego Edvarda Hermanssona. A może to pułapka? Może Hermansson chciał go namówić do zrobienia czegoś - czegoś, co mógł­by potem uznać za niedozwolone, a co pogorszyłoby po­łożenie więźnia? Reijo starał się upewnić, czy olbrzym na górze jest uzbrojony, czy nie. Nie chciał zakończyć swe­go życia podczas wspinaczki po drabinie z tych czeluści.

Podczas próby ucieczki...

- Namyśliłeś się wreszcie? - Głos mężczyzny w górze brzmiał kąśliwie. - A może jaśnie pan tak dobrze się tu czuje, że zamierza bawić pod moim dachem jeszcze przez jakiś czas? Jeśli tak, to myślę, że będę zmuszony wyzna­czyć panu czynsz.

Reijo zacisnął zęby i zaczął się wspinać po drabinie. Ciemność i samotność są niebezpieczne - sprawiają, że człowiek staje się potwornie podejrzliwy. Reijo nie ufał swemu strażnikowi nawet wtedy, gdy wydostał się ze swe­go więzienia ku światłu.

Ole Hermansson zasunął żelazną pokrywę na miejsce. Drabina została w środku.

Reijo uniósł brwi.

Zdziwił go ubiór strażnika. Biały kołnierzyk i muszka. Spodnie z kantem i marynarka.

Przypominał lwa salonowego z bardziej na południe położonych dużych miast. Nie pasował do Finnmarku w późnozimowy dzień.

Uśmiechnął się do Reijo - ten odpowiedział grymasem. Wiedział, jak wygląda jego ubranie, nie potrzebował do te­go lustra. Był brudny, mokry i brzydko pachniał. Jego odzienie proste i ubogie. Poza tym wiedział, że nadal no­si ślady powitania.

- Jesteś wolny, Kesaniemi. Wargi olbrzyma ułożyły się w serdeczny uśmiech w kącikach oczu pojawił się ślad drwiny.

- Chodź ze mną - mówił dalej niczym w miłej konwer­sacji. - Nie mnie jednak powinieneś dziękować, kolego. Kto inny cię wykupił...

Reijo poczuł, jakby lodowata ręka ścisnęła go za serce, i na moment zapomniał o własnym położeniu.

Przez myśl przemknęło mu tylko jedno imię: Raija.

Potykając się, szedł za Ole Hermanssonem. Tamten prowadził go przez wiele pokoi aż do przytulnego, ciepłe­go salonu z dwiema lampami i firankami w prawdziwych oknach.

Reijo musiał oprzeć się o framugę drzwi, kiedy zobaczył jej postać. W jednej sekundzie przemknęło mu przez głowę, że właśnie o ujrzeniu takiej Raiji marzyli i on, i Kalle. Rozmawiali o ofiarowaniu jej całego świata - o ubraniu jej w najelegantsze suknie, żeby wyglądała tak pięknie, jak to tylko możliwe. Fantazjowali i wymyślali niestworzone rze­czy, a teraz przekonał się, że żadne z ich wyobrażeń nie dorównywało rzeczywistości.

Nie sądził, że Raija może wyglądać tak wspaniale!

Miała na sobie suknię z błyszczącego, czerwonego bro­katu, która ciasno opinała talię, a rękawy tworzyły miękkie bufy na ramionach, zwężając się ku nadgarstkom. Dekolt można było nazwać odważnym - wycięto go tak głęboko, że ukazywał sporo gładkiej, białej skóry.

Od pasa w dół rozszerzały się fałdy - niczym kaskada czerwieni. Opadająca falami ku podłodze.

Pod brzegiem sukni Reijo dostrzegł buty. Czerwone bu­ty. Ponownie pobiegł wzrokiem ku górze. Nie mógł uwie­rzyć własnym oczom.

- Raija wykupiła cię z więzienia - rzekł Ole Hermansson, uśmiechając się znowu. Usiadł za swym szerokim biurkiem i splótł ręce na brzuchu. Reijo poczuł, jak zaci­skają mu się szczęki. Gotowało się w nim ze złości...

Postąpił kilka kroków w stronę Hermanssona i zatrzy­mał się. Jego nozdrza drgały złowrogo, oczy przesłaniała czerwona mgła. Widział tylko uśmiechniętą twarz strażni­ka i Raiję we wspaniałej sukni. Zrozumiał aż nazbyt wy­raźnie, w jaki sposób go wykupiła.

- Nie musiałeś jej wciągać w błoto! - Reijo wyglądał jak szaleniec. Był zazdrosny i wściekły, i czuł się bardziej upo­korzony niż w ciągu całej wieczności spędzonej w tej mo­krej, czarnej piwnicy.

- Raija nie jest moją kochanką - odezwał się Ole Hermansson łagodnie, jak gdyby mówił do dziecka. Patrzył prosto w zielone oczy Reijo. - Masz przed sobą moją uroczą żonę.

Ta wiadomość spadła na Reijo jak grom z jasnego nie­ba. Z szeroko otwartymi oczami, niczym lunatyk, powoli odwrócił się. Otworzył usta, lecz język odmówił posłu­szeństwa.

Raija wstała z krzesła. Spódnica zaszeleściła, kiedy, tro­chę niepewnie, podeszła do przyjaciela. Nie umiała cho­dzić w takich butach. Jej twarz poszarzała, a oczy stały się ciemne jak noc - teraz Reijo zrozumiał, że to ze smutku.

Chwyciła go za ręce - w następnej sekundzie padli so­bie w objęcia. Całym jej ciałem wstrząsał szloch. Czuł, jak jej łzy mieszają się z jego własnymi i spływają pomiędzy kosmykami brody.

- Nie powinnaś tego robić! Nie powinnaś tego robić! - szeptał. - Moje życie nie jest tego warte, moja Raiju. Nie powinnaś tego robić!

Wysoki mężczyzna głośno odchrząknął. Prawa ręka wójta. Strażnik Reijo. Mąż Raiji.

Wycofała się niechętnie z ramion Reijo, on równie nie­chętnie ją wypuścił.

- Tego nie można już zmienić - szepnęła zbielałymi wargami.

Reijo nigdy nie widział jej w takim stanie - a znał ją przecież pół życia.

- Kim, do diabla, teraz będziesz? - spytał ostro. Ciągle jeszcze nie mogąc do końca zrozumieć tego, co się stało. Nie potrafił uzmysłowić sobie, że to rzeczywistość, a nie jakiś zły sen.

- Dam sobie radę. - Wyprostowała plecy, a na dnie jej ciemnych oczu pojawiło się coś na kształt uporu. Ślad tej Raiji, jaką znał i kochał. Teraz wydawała się bladą lalką. Jego serce biło dla niej, ale ściskało się na samą myśl o tym, co zrobiła.

- Wydostanę cię z tego, później - rzekł cicho, mimo że rozmawiali po fińsku. Sądził, że Hermansson nie rozumie, ale nigdy nie wiadomo.

Raija uczyniła grymas, który miał być uśmiechem, ale który w najmniejszym stopniu go nie przypominał.

- Sama sobie poradzę - powiedziała ź cieniem przekona­nia w glosie. - Myślę, że to część czegoś większego - doda­ła szybko. - Dotyczy czegoś więcej niż tylko ciebie i mnie, Reijo... - Zniżyła głos, zanim podjęła znowu: - Ma związek z tym zaklętym miejscem. To nić do kłębka. Czuję to.

Reijo westchnął. Owo miejsce to jakiś obłęd, nie chciał jednak zaczynać teraz z Raiją dyskusji. Nie tutaj. Nie za­służyła na wymówki. Powinien paść przed nią na kolana i dziękować jej za swe życie - ale tego nie zrobił. Podzięko­wania uwięzły mu w gardle. Przełknął je. Raija to zrozumie.

- Gotowi?

Hermansson wstał. Przeszedł wolno przez pokój i za­trzymał się obok Raiji. Objął ją wpół. Jego mina posiada­cza omal nie wytrąciła Reijo z równowagi. Chłopak nie mógł jednak nic zrobić.

- Syn Mattego czeka przy drodze z miasta - odezwała się Raija. Wyjaśniła, gdzie, zupełnie ignorując Hermanssona.

Reijo podziwiał ją. Wydawała się jak drobny, słaby kwiat obok tego jasnowłosego olbrzyma, mierzącego pra­wie dwa metry wzrostu, lecz sprawiała wrażenie górującej nad nim, przy niej stawał się mały...

- Zaprowadzi cię tam, gdzie znajdują się wszyscy pozo­stali...

Raija zaczerpnęła powietrza i jej twarz stała się nieru­choma jak maska. Reijo zauważył, jak zaciska dłonie. Wszystkie kostki zbielały. Wysunęła do przodu brodę. Znowu szybko odetchnęła.

Reijo przeczuwał katastrofę.

- Chciałabym, żebyś zajął się dziećmi, Reijo. Nie odwa­żyłabym się powierzyć ich komuś innemu.

Reijo przesunął wzrok na Ole Hermanssona. Olbrzym uśmiechał się, ale jego oczy pozostały nieru­chome.

- W moim życiu nie ma miejsca dla tych małych wyrod­ków - wyjaśnił chłodno. - Chciałbym pozostawić sobie tyl­ko ten kwiat, a nie jej małe paczuszki. Z pewnością zajmiesz się nimi, prawda, Kesaniemi? Może choć jeden jest twój?

Reijo nie był w stanie znaleźć słów.

- Obiecaj mi to, Reijo!

Raija zaklinała go słowami, oczyma i całą duszą.

Skinął głową.

Zamierzał opuścić Raiję, kiedy znajdą miejsce, w któ­rym będzie mogła osiąść na stałe. Pragnął się wyzwolić z tej nieznośnej miłości. Uwolnić Raiję od związku, któ­rego nie chciała, lecz który wypełnił pustkę w jej życiu...

Stało się inaczej. Został sam z dziećmi.

- Wszystkich zdradziłam - rzekła z goryczą i Reijo po­znał po głosie, że jest bliska płaczu.

Nie chciał, żeby tak było - pragnął, żeby pokazała świa­tu swą dumę, a nie łzy.

Nie powinna sprawić temu draniowi takiej radości.

- Nikogo nie zdradziłaś. Dzieci nawet nie pomyślą, że kogoś z nas zdradziłaś, wydostaniemy cię stąd. Uwolnimy cię, Raiju, na pewno nam się uda...

Uśmiechnęła się i zrozumiał dlaczego. To prawie tych samych słów użyła niedawno Raija i dotrzymała ich.

- Obiecaj mi, że nigdy, nigdy mu o tym nie powiesz! - Żarliwość jej słów niemal przeraziła Reijo. - Jeżeli wasze drogi się kiedykolwiek skrzyżują, nigdy mu o tym nie mów, Reijo! Powiedz raczej, że umarłam!

Obiecał.

Przede wszystkim dlatego, że nie podobał mu się wy­raz twarzy Hermanssona. Nowo upieczony mąż Raiji zde­cydowanie nie przywiązywał żadnej wagi do tej długiej rozmowy przebiegającej w języku, którego, zdawało się, nie rozumiał.

Reijo chętnie pocałowałby Raiję, ale nie chciał irytować olbrzyma u jej boku. Zamiast tego pogładził ją szybko po policzku i poszedł. Bez słowa pożegnania.

Nienawidził pożegnań, poprzysiągł sobie, że wkrótce się znowu zobaczą. To małżeństwo nie będzie trwać dłu­go. Nie może.

Za drzwiami swego wspaniałego domu Ole Hermansson objął swą drobną żonę i pokrył jej twarz i usta poca­łunkami.

- Nienawidzę cię - szepnęła, kiedy ją puścił. - Nienawi­dzę cię, Ole, i zawsze będę cię nienawidzić!

Wzruszył ramionami i zdjął marynarkę. Rzucił ją na oparcie krzesła.

W jego stalowoszarych oczach pojawił się niebezpiecz­ny błysk, kiedy podwijał rękawy koszuli aż do łokcia.

- Tym przyjemniejsza będzie walka o to, żebyś zmieni­ła zdanie, mój skarbie. Nie ma nic bardziej podniecającego niż walka, a wydajesz się być godnym przeciwnikiem...

Zaklęła, używając najbardziej wulgarnych przekleństw, jakie znała, ale on tylko się roześmiał.

- Moje życie przy tobie stanie się długą i interesującą podróżą - zachichotał.

Raija uniosła swe pięknie zarysowane brwi - krucze skrzydła naprawdę poczuły pod sobą powietrze.

- Nie byłabym taka pewna, że potrwa tak długo, jak my­ślisz - odparła. - A w każdym razie, że będzie przyjemna.

- Proszę, nie mów tak, nie mów - rzekł i opadł spokoj­nie na swój ulubiony fotel, obserwując Raiję spod przy­mrużonych oczu.

Była jego.

Bawił się tą myślą, ale nie do końca ośmielał się w to wierzyć. Snuł rozmaite fantazje - miał nadzieję, że jest ko­bietą kierującą się sercem, a nie rozumem.

Nie mylił się.

Oczywiście nie sprawiała mu przyjemności świado­mość, że zrobiła to dla tego obszarpanego, krzywonogiego i zielonookiego diabelnego Kwena, lecz jakkolwiek na to spojrzeć, to on otrzymał nagrodę.

Ich związek stal się faktem. Zgodziła się wyjść za nie­go, żeby uwolnić przyjaciela, który nic nie mógł na to po­radzić. Została żoną Ole Hermanssona. Posiadał na to pa­piery i świadków.

Ceremonia nie była może tak romantyczna i uroczysta, jak można by sobie wymarzyć, ale doprowadziła do tego, że stali się mężem i żoną. Ożenił się z najpiękniejszą dziewczyną w całym Finnmarku. W całym kraju. Może go nienawidzić, ale jest jego żoną na dobre i złe.

Jego.

Buty cisnęły. Dziwnie się w nich chodziło. W dodatku na takich obcasach! Raija zdjęła je z nóg, próbując wymy­ślić więcej wyzwisk, którymi mogłaby obrzucić znienawi­dzonego brutala. Mogła też milczeć, wiedziała o tym, ale nie miała odwagi wykorzystać przeciw niemu tej broni. Mil­czenie najgłębiej raniłoby ją samą. Milczenie oznaczało my­ślenie, a jeśli czegoś teraz nie chciała, to właśnie myśleć.

- Ostrzysz noże, skarbie? - spytał prowokująco, zasta­nawiając się, czy byłaby w stanie zranić go tak bardzo, jak on ją zranił, nie zgadzając się przyjąć jej dzieci.

Uczynił z niej kawał mięsa - potraktował jak rzecz, którą się mógł zabawić, i Raija znienawidziła go za to całą sobą.

- Powinnaś raczej pomyśleć o przygotowaniach do no­cy poślubnej.

- Gdyby to ode mnie zależało, wyjęłabym na tę okazję nóż. Jego wzrok mówił: tylko spróbuj! Ich potyczka słowna trwała wiele godzin. Wymieniali ciosy, ale żadne z nich właściwie nie zdobyło przewagi.

- Moje prawa małżeńskie wzywają - uśmiechnął się Ole szeroko po wyczerpaniu tematu. Jeszcze jedno uderzenie, po którym nikt nie wygrał ani nie przegrał. Miękko jak kot przemknął po podłodze i złapał Raiję w ramiona, za­nim na dobre się zorientowała, co się dzieje. Jej opór był bezcelowy. Wyraźnie już jej pokazał, że nie cofnie się przed użyciem przemocy, jeśli uzna to za konieczne.

Raija widziała, jak potraktowano Reijo. Sińce i strupy wyglądały przerażająco, ale zdołała opanować szok. Reijo nie powinien czynić sobie wyrzutów. Powinien wierzyć w jej siłę. Powinien wierzyć, że uda jej się przejść cało przez to niby - małżeństwo.

Sama jednak nie miała pewności. Pozwoliła, by Ole podniósł ją w swych silnych ramionach. Leżąc tuż przy je­go szerokiej piersi, mogła słyszeć uderzenia jego serca, ale to nie obudziło w niej niczego.

Ole przycisnął ją jeszcze mocniej, jeżeli to w ogóle moż­liwe, i niósł przez dom - ten dom, który z zewnątrz wy­dawał się taki piękny. Teraz ów dom stanowił ramy jej ży­cia. Jej piękną klatkę. Jakoś udało mu się otworzyć drzwi do sypialni. Potem je zamknął. Złożył usta na ustach swej młodej żony. Mocno, choć z odrobiną czułości pocałował ją - ale Raija czuła się po prostu jak martwa.

Po jego twarzy przemknął grymas, wywołany brakiem reakcji dziewczyny, lecz mimo to położył ją delikatnie na łóżku.

Było wąskie, ale miękkie. Leżała na nim porządna pie­rzyna, nie jakieś szorstkie skóry, w których mogło się gnieździć robactwo. Raija nie potrafiła się jednak tym cieszyć.

Widziała, jak mężczyzna rozpiął koszulę i obnażył swój muskularny tors. Widziała, jak zdjął spodnie i bieli­znę, patrzyła na jego wspaniale zbudowane nagie ciało - i nic nie czuła.

Z bliska promieniował witalnością, która zdawała się niemal przytłaczająca. Tkwiła w nim nieposkromiona, zwierzęca siła. W innych okolicznościach mogłaby się tym zachwycić - ale ten mężczyzna zabrał jej więcej niż kto­kolwiek inny. Raija nie potrafiła czuć do niego nic inne­go, jak tylko nienawiść i pogardę. Była tego pewna.

Położył się obok.

Jego nagość nie robiła na Raiji wrażenia. Jej wzrok nie zdradzał nic poza obojętnością. To rozpaliło w nim złość i rozczarowanie. Wiedział, że umie uszczęśliwiać kobiety - wiedział, że ma ciało, którego zazdrościli mu inni męż­czyźni, a które w kobietach budziło pożądanie. Obojęt­ność Raiji stanowiła zniewagę - wolałby, żeby płonęła nie­nawiścią, walczyła z nim.

Nagła złość odebrała mu rozum. Chwycił za dekolt dro­giej sukni i rozerwał ją do pasa.

Raija jęknęła.

A więc jednak umie reagować!

Potem rozerwał drogą, lekką koszulkę. Odsłonił mięk­kie piersi dziewczyny. Pieścił je dłońmi. Wreszcie rozerwał spódnicę do kolan i zdarł z szarpiącego się ciała resztki bielizny. Raija zaciekle się broniła, podobnie jak poprzed­nio w chacie. Nie podobało mu się to - wolał łagodne, ule­głe kobiety - lepiej jednak, żeby go biła, niż żeby leżała jak martwa.

Przycisnął ją z całej siły do miękkiej pościeli. Wykorzystał swe silne mięśnie, by utrzymać ją pod sobą, a zręcznymi dłońmi dotykał jej bezwstydnie. Stopniowo jego pieszczoty złagodniały i Raija poznała, że miał duże doświadczenie z ko­bietami. Lecz to jej ani trochę nie pocieszyło.

Nie chciała tego. Nie chciała go. Czuła się zbrukana, a to, co robił, wydawało się podłe. Wstyd wypełnił każdy skrawek jej ciała, znienawidziła samą siebie, kiedy sutki jej stwardniały pod jego wibrującym językiem. Nie chciała pozwolić mu się rozbudzić - dać mu władzy nad sobą. Nie chciała. Nie chciała...

Zademonstrował jej cały swój rejestr pieszczot. Wyko­rzystywał dłonie i język w sposób, jakiego wcześniej nie doświadczyła.

Z kimś innym mogłoby to być cudowne. Z nim wyda­wało się ohydne. Za jego pożądaniem wyczuwała chłodną kalkulację. Za namiętnością, za gorącymi spojrzeniami i pocałunkami - wyrachowanie. Eksperymentował. Szukał właściwych strun, na których mógłby zagrać. Sprawdzał, na co zareaguje - zapamiętywał skuteczne pieszczoty. Wie­działa, że zechce wykorzystać je później, a odrzuci te, na które nie odpowiada.

Traktował ją jak zabawkę. Ładną zabawkę, której dzia­łania jeszcze nie znał.

Upokarzał ją, chociaż niezaprzeczalnie jej pożądał. Władza, jaką Raija nad nim miała, zmalała, kiedy istniał dokument na to, że jest jego żoną.

Aż do tej chwili miała kilka mocnych kart. Teraz stała się własnością tego mężczyzny. Mógł z nią zrobić, co chciał - i nie wątpiła, że skorzysta ze swoich praw. Jego usta tańczyły po jej skórze i Raija czuła, że coś się w niej obudziło. Walczyła sama z sobą, by zachować kontrolę, by pozostać zimna i niewzruszona - żeby nienawidzić go równie mocno ciałem, jak rozumem, lecz rodzące się cie­pło rozchodziło się szybciej, niż się spodziewała. Jej krew była zbyt gorąca.

Zamknęła oczy i zacisnęła usta, aby nie wydobył się z nich najmniejszy jęk, który mógłby zostać źle zrozumia­ny. Nie dostanie niczego za darmo.

Ole uśmiechnął się złośliwie. W stalowoszarych oczach pojawił się błysk triumfu. Gdyby Raija w nie spojrzała, zo­baczyłaby, że wydawały się teraz dużo cieplejsze niż me­tal, który tak bardzo przypominały. Lecz ona zacisnęła po­wieki tak mocno, jak to tylko możliwe, kiedy wchodził w nią i kochał się z nią - z błogosławieństwem pastora.

Potem odwróciła się do Olego plecami. Nienawidziła go, ponieważ w pełni ją zaspokoił.

O wiele prościej byłoby go zwymyślać, gdyby okazał się marnym kochankiem, ale on grał na niej, jakby była in­strumentem - instrumentem, który opanował do perfek­cji. Usiłowała zachować dystans wobec tego, co robił, ale to okazało się niemożliwe.

Kiedy ogarnęła ją fala rozkoszy, nie udało jej się tego ukryć. Na moment napotkała jego pewne zwycięstwa oczy. To wystarczyło, żeby zgasić w niej namiętność, ale nie­szczęście już się stało. Poruszała biodrami w rytm jego fa­lujących, kolistych ruchów, pozwalając się porwać oszała­miającemu, zawrotnemu strumieniowi. Pamiętała własny krzyk, kiedy doprowadził ją do najwyższego uniesienia - i jego oczy, zanim podążył za nią ku szczytom rozkoszy.

- Pokocham tę walkę, żoneczko - mruknął, całując jej nagie ramiona.

Okrył ją i sam wśliznął się pod pierzynę. Raija nie prze­sunęła się ani o cal. Niech leży niewygodnie.

To dziecinne z jej strony, ale musiała się jakoś odegrać. Myślała, że utrzyma nad nim władzę - przynajmniej w łóżku. Ale wtedy nie wiedziała jeszcze o jego sztuce kocha­nia. Teraz pokazał, kto tu dominuje - również na obsza­rze, który uważała za swój.

Wsunął ramię pod jej głowę. Wbiła mu w rękę paznok­cie, lecz zdołała tylko odcisnąć ślad, gdy poczuła żelazny uścisk na swoich ramionach, tak silny, że zabolało.

- Nie igraj ze mną! - rzekł drżącym głosem, odwraca­jąc Raiję ku sobie.

Nie mogła temu przeszkodzić. Przycisnął ją, jej twarz przywarła do jego piersi. Musiała ułożyć ręce wokół jego pasa, by leżeć choć trochę wygodniej.

- Tak jest dużo lepiej - szepnął tuż przy jej policzku. Przesuwał wargami leciutko wzdłuż jej czoła, ponad brwiami, nad zamkniętymi oczami. Jego chwyt stał się nie­mal czuły, ale chociaż ją tylko obejmował, trzymał ją rów­nież jak więźnia.

Raija nigdy nie pozwoli sobie na to, by o tym zapo­mnieć.

To ostatnia jasna myśl, jaka przemknęła jej przez głowę, zanim zasnęła - wyczerpana jak dziecko po męczącym dniu.

Ole długo leżał, tylko na nią patrząc. Rzęsy dziewczy­ny, gęste i wywinięte, spoczywały jak ciemne wachlarze na policzkach. Rysy twarzy, surowe i napięte, złagodniały we śnie. Wyglądała bardziej jak dziecko niż jak kobieta. Usta wydawały się niby płomienny kwiat - niebezpiecznie ku­szące. Nawet kiedy spała, wabiły i pociągały, i jakby pro­siły, by je całować.

Na poduszce niczym najpiękniejszy jedwab rozlewały się czarne włosy. Niezwykle ostrożnie podniósł rękę i ba­wił się palcami jednym z kosmyków. Ogarnęła go czułość, a w piersi pojawił się dziwny ucisk. Poczuł się tak przera­żająco bezsilny.

Pozornie ją posiadał. Mógł wziąć ją w ramiona, kiedy tylko zechciał. Mógł ukoić swe żądze w jej objęciach, mógł chyba także wzbudzić w niej pożądanie - ale to nie to samo, co cicha harmonia, której szukał. Nie zdobył Raiji - kupił ją. Zapłaciła cenę, tak jak i on. Nigdy jed­nak nie wolno mu się przed nią zdradzić, okazać, że po­trafi również być słaby i miękki. Nigdy nie wolno mu dopuścić do tego, by zauważyła, jak wielką zdobyła nad nim władzę. Nigdy nie powinna się dowiedzieć, że rów­nież on ma sumienie, które przysparzało mu coraz wię­cej problemów.

Świadomość, że ją posiada, sprawiała mu gorzką radość. Gorzką, ponieważ posiadał tylko jej ciało.

Pragnął dla siebie więcej.

Pragnął poczucia jedności. Ole Edvard Hermansson wiedział, że Raija nigdy mu tego nie da. Była może jego żoną, ale nigdy nie zostanie jego przyjaciółką. Musi szu­kać przyjaźni poza małżeńskim łożem. W łóżku dostanie tylko to, co sobie wywalczy.

Jeden z jego kompanów określił w żartach małżeństwo jako pojedynek - walkę na śmierć i życie, gdzie nic nie dostaje się za darmo i gdzie trzeba walczyć z narażeniem życia absolutnie o wszystko. Śmiali się z tego i dokucza­li żonatym.

Teraz Ole nie miał wcale ochoty do śmiechu. Jego mał­żeństwo było takim pojedynkiem.

Czuł się bardziej bezradny niż żołnierze walczący przeciwko sobie na wojnie. Oni nie musieli udawać. Nie musieli ważyć każdego słowa, panować nad wyrazem twarzy. On był do tego zmuszony. Nie mógł pozwolić, by odgadła, że ma serce. Że można go zranić - że czuje tak samo jak ona.

Teraz uważała go za gruboskórnego drania, stosujące­go brutalną przemoc, by ugięła się przed jego wolą.

To dobrze.

Będzie planowała swoje ataki, wychodząc z tego zało­żenia. Gdyby wiedziała, jak łatwo go zranić, nie zawaha­łaby się ani przez moment, by wykorzystać to przeciw niemu.

Sennie przytulił policzek do jej włosów i wsłuchiwał się w jej spokojny oddech. Raija. Bogini w tym drobnym ko­biecym ciele.

Jego żona, śpiewało mu w duszy - i nie przeczył temu. Ale nie czuł się dumny ze sposobu, w jaki ją zdobył.

Kupił...

13

- Ona umiera. Pyta o ciebie. - Pehr zawsze mówił wszystko wprost.

Spojrzał na swego jedynego syna z rezygnacją w oczach, ale zaraz ruszył przekazać wiadomość dalej.

Mikkal wypuścił wszystko, co miał w rękach. Nie szedł - biegł. Elle długo chorowała. Już długo opóźniała podróż w głąb płaskowyżu.

Mikkal najgoręcej ze wszystkich przekonywał, by jesz­cze poczekali. Żeby pomyśleli o niej.

To dało Sigdze okazję do wielu złośliwości. Nie zapo­mniała, kto rok temu wyruszył do Lyngen, chociaż Ailo ciężko zachorował. Nie dala też Mikkalowi zapomnieć o jego występku. Przy chorej Mikkal spotkał matkę. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że ojciec tym razem nie przesadził.

Elle wyglądała na bardzo słabą.

Umierała.

Chudą, kościstą dłonią chwyciła go za rękę - trzymała jego nadgarstek ze zdumiewającą silą. Pomarszczona twarz wydawała się jeszcze mniejsza niż zwykle, Mikkal poczuł dławienie w gardle, do oczu napłynęły łzy. Tym ra­zem ją utracą.

Głos miała nie zmieniony. Charakterystyczny głos Elle. Ten, który szeptał tyle dziwnych rzeczy na przestrzeni lat, ten, który nakładł mu do głowy tyle rozumu - i przy­puszczalnie tyle samo głupstw.

- Mikkal. Martwię się. Ścisnął ją za rękę, nie będąc w stanie wykrztusić słowa.

Co powiedzieć komuś, kto wie, że umiera?

Wymienił z matką spojrzenia, sądząc, że staruszka te­go nie zauważy. Mylili się.

Mikkal mylił się bardziej niż ktokolwiek inny.

- Nie o siebie - zabrzmiał zirytowany głos Elle. Dziw­ny blask rozjaśnił jej oczy. Promień młodości, która, od­dalona o wieczność, leżała u podstaw całego życia. Elle wpatrywała się w coś, czego inni nie mogli zobaczyć, ale chciała się najpierw podzielić swymi myślami i wizjami z Mikkalem.

- Ta dziewczyna, Mikkal. Ta twoja dziewczyna... Stra­ciła wszystko.

- Raija? - spytał Mikkal i poczuł, jak strach ściska go za serce. Zapomniał, że właściwie nie powinien wierzyć w zdolności Elle. - Masz na myśli Raiję, ciociu?

Staruszka słabo poruszyła głową. Była zmęczona - bar­dzo zmęczona. Miała tak wiele do powiedzenia, do wyja­śnienia, ale jej czas szybko uciekał. Teraz ujrzała wszyst­ko wyraźnie. Zrozumiała tak wiele - w obrazie pozostało tylko kilka ciemnych plam. Pragnęła żyć wystarczająco długo, by zdążyły się wypełnić, by mogła zobaczyć cały obraz. Ale przyszła na nią pora.

Czuła się zmęczona.

Ale Mikkal musi się dowiedzieć. Mikkal zawsze był jej chłopcem. Lubiła też Raiję - uroczą, upartą fińską dziew­czynkę, która tak szybko dorosła. Szkoda, że im się nie ułożyło - wielka szkoda. Z jego żoną Elle zawsze żyła na bakier, ale to całkiem inna sprawa...

- Straciła wszystko, co jej dałeś. Straciła wszystko. I ma zbyt wiele. O jednego za wiele... Siły... Nie były jej, Mikkal. Nie były jej... Należały do kogoś innego... Zaklęte miejsce... posunęła się za daleko. On po nią przyjdzie... Musisz ją zatrzymać, Mikkal. Ona kogoś potrzebuje... Po­trzebuje kogoś... ponieważ on jest niebezpieczny... ona nie zdaje sobie sprawy, jak niebezpieczny... Noaida... noaidy... Twoja dziewczyna, Mikkal. Twoja dziewczyna...

Słowa zamarły na jej ustach. Stara kobieta zasnęła, ści­skając rękę Mikkala.

Złożył jej dłonie na chudej piersi. Zastanawiał się, o co ciotce chodziło.

- Pomieszało jej się pod koniec - odezwała się Ravna, kiedy wyszli z namiotu. Stanęła obok syna, chciała zbaga­telizować słowa Elle. - Wyobrażała sobie różne rzeczy - mówiła dalej. - Nie możesz traktować jej poważnie. Po prostu chciała umrzeć z przesłaniem na ustach... Zawsze by jakieś znalazła, jak nie takie, to inne...

Mikkal skinął głową. Rozumiał. Powiedział, że nigdy szczególnie nie wierzył ciotce Elle. Że była cudowną i nie­szkodliwą istotą, lecz trochę zwariowaną. Powiedział du­żo więcej - ale tak nie uważał. Chciał jednak uspokoić mat­kę, tak jak chciał uspokoić samego siebie. Zastanawiał się, co Elle chciała mu przekazać.

Nieco później, pewnego dnia budzącej się wiosny, Sigga znalazła Mikkala zatopionego we własnych myślach.

- A więc umarła twoja zaklinaczka duchów - odezwa­ła się drwiąco, nie próbując nawet udawać smutku. Elle za­wsze ją przerażała, może dlatego, że Sigga sama wierzyła w istnienie duchów. Wierzyła też w słowa Elle i bała się jej... i nienawidziła, choć z odpowiedniej odległości. - Kto teraz zadba o twoje kontakty z ukochaną twej duszy, z twoją kobietą?

Miał ochotę złapać ją za gardło i wycisnąć z niej życie, ale się opanował.

- Przeprowadzam się do twojego namiotu.

Nie byłby bardziej zdziwiony, gdyby powiedziała, że woda ma kolor krwi i nie jest niebieska jak letnie niebo. Sigga powtórzyła, wolno i dostojnie:

- Przeprowadzam się do twego namiotu.

- Po co? - spytał Mikkal, nie zdołał nawet zaprotesto­wać. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę zamierzała do nie­go wrócić. Nie chciał jej.

- Jestem twoją żoną - przypomniała. I dodała drwiąco, naśladując Elle: - Twoją kobietą...

- Oczywiście - odparł krótko, odwracając znowu od niej wzrok. - Jakoś ci to wcześniej nie przeszkadzało. A w każdym razie kiedy się wyprowadziłaś.

- Spodziewam się dziecka.

Mikkal spojrzał na nią z niedowierzaniem. Stała pod słoń­ce, tak że nie mógł zobaczyć rysów jej twarzy, ale dostrzegł błysk białych zębów, poznał po słowach, że się uśmiecha.

- Noszę twoje dziecko, Mikkal. Twoje. Chciałeś prze­cież mieć Ailo, prawda?

Przesunęła się trochę, mógł więc widzieć, jakie w niej żyły uczucia. Skulił się pod jej wzrokiem.

- Ale Ailo jest mój - mówiła dalej, uśmiechając się. - Ailo jest moim chłopcem. Nie dostaniesz go. Dostaniesz to dziecko. Zostało poczęte w nienawiści. Pamiętasz ten wieczór, prawda? Jej wędrująca dusza musnęła cię po po­liczku i przespałeś się ze mną, bo nie mogłeś mieć innej. Dam ci dziecko w zamian za tamto zespolenie w złości, Mikkal. Czy nie uważasz, że to dobra zapłata? Ale Ailo nie dostaniesz.

Wstał. Spojrzał na nią zimno.

- Ailo jest moim synem - rzekł twardo. - A czyje jest to dziecko, nie mam pojęcia. Możesz je nosić, ale bez mo­jej pomocy. Między nami wszystko skończone, kobieto. Koniec.

Rzuciła za nim przekleństwo, kiedy odszedł.

Mikkal zapomniał o niej, kiedy zaskoczyła go noc. My­ślał o Raiji, ale myśli nie mogły go przenieść bliżej niej. Gotów był oddać w zastaw swoją duszę, żeby tylko jej po­móc. Jeżeli miała kłopoty. Jeżeli...

Reijo wiedział. To zamieniło jego życie w piekło. Wie­dział, co Raija poświęciła. I dlaczego. Znał ją na tyle do­brze, żeby wiedzieć, że cierpi, był też świadkiem zagubie­nia, tęsknoty i smutku dzieci.

Matte tylko pokręcił głową, kiedy Johan wrócił z Reijo. Reijo dostrzegł ślad uznania w oczach starego Lapoń­czyka. Szacunku dla Raiji.

Matte powiedział:

- Jest niezwykłą kobietą, prawda? Dla niej liczy się wszystko albo nic. Ale tego nawet ja bym się nie spo­dziewał.

Choć znał Raiję zaledwie kilka dni, scharakteryzował ją wyjątkowo trafnie.

Reijo nienawidził siebie za to, że nie przewidział - albo nie chciał przewidzieć - jak daleko Raija się może posu­nąć. Gdyby to rozumiał, oddałby raczej życie, niż pozwo­lił, by to dla niego zrobiła.

Raija kochała go tylko na pewien sposób, natomiast on żył wyłącznie dla niej. Spytał Mattego, jakim człowiekiem jest Ole Edvard Hermansson. Miał o nim własne zdanie, odwiedziny w piwnicy powiedziały Reijo o nim co nieco. Ale potrzebował potwierdzenia kogoś innego. Kogoś, kto słuchał plotek i znał tutejsze stosunki.

- Twardy - rzekł Matte. - Zimny, ale czasem dziwnie za­palczywy. Nie ożenił się z Raiją, żeby być dla niej miły albo żeby cię zranić. Zrobił to, bo chciał ją mieć. A ten człowiek nie oddaje dobrowolnie czegoś, co jest jego własnością...

Reijo wiedział o tym. Widział ową triumfującą minę po­siadacza. Jego ramię obejmujące Raiję...

Nienawidził tego mężczyzny bardziej, niż sądził, iż był­by w stanie nienawidzić kogokolwiek.

- Może długo pożyć - rzekł Matte. - To silny mężczy­zna. Ma żelazne zdrowie. Posiada też niezwykły in­stynkt, ostrzegający go o niebezpieczeństwie. Pewnego rodzaju ochronę. Trochę się boimy i jego, i tej jego zdol­ności, my wszyscy, którzy raczej nie cieszymy się z wi­zyt ludzi wójta.

To mogło oznaczać, że Raija pozostanie więźniem tego człowieka do końca życia. Był ciągle młody, zdrowy.

- Muszę ją od niego wydostać!

- To będzie trudne. Matte posiadł osobliwą zdolność nazywania rzeczy po imieniu. Nie zawsze było to przyjemne, ale naga prawda rzadko taka jest.

- Miała coś do ofiarowania. A ty nie, Reijo. Hermansson się tobą nie interesował.

Reijo został w domu Mattego. Wyczerpany. Nie był w stanie logicznie myśleć. Rozważał różne rozwiązania, ale kiedy przychodziło co do czego, wszystkie okazywały się niemożliwe. Przeklinał okrutną grę losu - dla obojga okazała się równie przerażająca.

Minęło wiele tygodni, zanim Reijo spróbował przeła­mać poczucie beznadziejności, które jak potężne, straszli­we zwierzę usadowiło się na jego piersi. Przez cały czas groziło, że zdusi w nim wszelką nadzieję i ostatnią iskier­kę życia. Reijo musiał odnaleźć siebie i dawną siłę. Zacząć się znowu uśmiechać - i nabrać chęci do działania. Dopie­ro wtedy mógł spełnić to, o co Raija go prosiła - zająć się jej dziećmi. Do tego czasu milcząca Sara próbowała zastą­pić im matkę.

Tar ja tylko płakała.

Reijo w głębi duszy liczył na to, że będzie mogła mu pomóc, ale siła, jaką w niej kiedyś dostrzegł, wyczerpała się tego niedobrego dnia niedaleko zaklętego miejsca. Po­garda, jaką do tego czasu kierowała przeciw bratu, obra­cała się coraz bardziej przeciw niej samej. Swój płacz przy­prawiała oskarżaniem samej siebie.

Reijo słyszał, jak mamrotała, że to przez nią te wszyst­kie nieszczęścia. Nic złego by się nie stało, gdyby nie ona.

Jakaś niedobra siła w niej samej sprawiała, że Taavi tra­cił rozum i ją wykorzystywał. Coś w niej samej zmuszało wszystkich spotykanych po drodze, by reagowali podob­nie. To coś ujawniło się również wobec ludzi wójta i to coś zmusiło ich do gwałtu. Coś z nią wydawało się nie tak.

Powtarzała to ciągle od nowa - głosem, który za każ­dym razem brzmiał bardziej przekonująco.

Reijo się bał.

Próbował jej wytłumaczyć, że się myli, ale jej wzrok działał jak lustro: Odbijał z powrotem wszystko, co mó­wił - żadne słowo nie mogło się przebić przez powierzch­nię tego zwierciadła.

Ogarnięty poczuciem winy i bezradnością, Reijo musiał próbować zająć się dziećmi. Chronić je.

- Mama zła - stwierdziła Maja.

Właśnie ona, dziecko miłości, przeżyła najmocniej roz­łąkę z matką. Choć Raija uważała, że może nie zawsze umiała okazać, jak bardzo ją kocha, że córeczka coraz bar­dziej się od niej oddala, że może Maja stała się trochę za­zdrosna o braciszka i Elise, dziewczynka właśnie ją uzna­ła za swój ideał. Wierzyła święcie, że mama wyjechała, bo była na nią zła.

Reijo wyjaśnił jej i Elise, że mama miała coś ważnego do załatwienia - coś, co obiecała swemu przyjacielowi.

Oraz że to może potrwać długo, gdyż musiała pojechać bardzo daleko.

- Dlaczego się nie pożegnała? - spytała Elise.

Reijo nie znalazł zadowalającej odpowiedzi na to pyta­nie. Zastanawiał się, czy Raija zdawała sobie sprawę, na co się zdecydowała. Kiedy przeglądał jej rzeczy, nie znalazł broszki ani też rzemienia, który wykopali w stajni nieda­leko tego przeklętego miejsca. To odkrycie na nowo roz­darło jego serce.

Broszka stanowiła najcenniejszą własność Raiji. Kiedy wybierała się w drogę, zapakowała ją na samym początku. Nie zabrałaby jej, gdyby miała pewność, że wróci.

A rzemyk?

Reijo wzdrygnął się na samą myśl. Nie sądził, żeby go wyrzuciła. Mógł mieć tylko nadzieję...

Raiją całkiem owładnęła ta niezwykła historia związana z dziewczyną, tajemniczym, zaklętym miejscem i pasto­rem, który przypuszczalnie zamordował dwie niewinne istoty. Niezłomnie wierzyła w to, że zdoła go zdemasko­wać - i sprowadzić na niego zemstę. Fakt, że zabrała ze sobą rzemyk, przeraził Reijo. Spróbuje zapewne wykorzy­stać swoją obecną pozycję, by zbliżyć się do tej wymyślo­nej postaci.

Reijo nie wierzył w opowieść Raiji. Ale mimo wszyst­ko się bał. Nie potrafił całkiem wykluczyć, że to jednak może być prawda - nie potrafił do końca uwolnić się od własnych myśli. Nie uznawał przesądów, ale też nie był w stanie całkiem się od nich wyzwolić.

Matte zapytał, jak długo Reijo zamierza z nimi pozo­stać. Reijo chciał wiedzieć, jak długo im pozwolą.

Lapończyk wzruszył ramionami, mówiąc, że przydało­by się mu kilka dodatkowych rąk do pracy - ale nie wspo­mniał słowem o terminie.

Reijo obiecał sobie, że wyruszy, gdy tylko śniegi stop­nieją, a tymczasem zaczynało się już lato. Uznał, że teraz łatwiej będzie podróżować z dziećmi. Raija prosiła go, by nic nie mówił Mikkalowi. Postanowił złamać tę obietnicę. Po raz pierwszy nie dotrzymałby słowa danego Raiji - ale to dla jej dobra.

Mikkal kochał Raiję. A Reijo marzył o znalezieniu ko­goś, z kim mógłby dzielić odpowiedzialność. Sam przyczy­nił się do tego, że Raija została żoną najtwardszego, naj­bardziej znienawidzonego i budzącego postrach człowie­ka wójta.

Potrzebował kogoś, z kim mógłby dzielić tęsknotę i ból. Kogoś, kto może mógłby mu pomóc. Kogoś, w kim zna­lazłby wsparcie. Kto pomógłby mu wypełnić niewykonal­ne zadanie - uwolnić Raiję od jej męża.

Mikkal.

14

Najbardziej na północ wysunięta część Norwegii stano­wiła odludną krainę. Graniczną. Krainę wielu możliwości.

Dostrzegano to zarówno w Kopenhadze, jak i w Sztok­holmie. Obie stolice chciały zagarnąć dla siebie część tego obszaru - lecz żadna nie zamierzała zadowolić się mniej­szą częścią.

Kasy państwowe potrzebowały podatników. Również ze względu na bezpieczeństwo kraju północna kraina nad morzem miała duże znaczenie. Obie strony wiedziały o tym. Wiedzieli również sąsiedzi na wschodzie, Rosjanie.

Trzy państwa ściągały podatki od nieszczęsnych miesz­kańców północy. Lecz liczba tamtejszych osadników była bardzo mała. Między jednym a drugim zamieszkanym bu­dynkiem, między jedną a drugą samotną darniową chatą rozciągała się wielka przestrzeń.

Jeszcze większe odległości dzieliły poszczególne osady.

Rząd duńsko - norweski wzywał obywateli, by przepro­wadzali się na północ. Przekonywał osoby karane i bez­domnych, by rozpoczynały nowe życie w krainie polarne­go dnia. Służących z dobrych rodzin wabiono na północ - by tu mogli stać się panami samych siebie. Nowych miesz­kańców witano jako obywateli duńsko - norweskiego pań­stwa. Inną strategię reprezentował Kościół. Wysyłał na od­ludne północne tereny misjonarzy, żeby nawracali tamtej­szą ludność na chrześcijaństwo, namawiali ją do uznania duńskiego króla.

Król Fryderyk IV potrzebował większej liczby podda­nych. Pastor Thomas von Westen i inni misjonarze mo­gli mu ich przysporzyć. Ludność w rejonie koła podbie­gunowego nie uznawała granic, jakie politycy kreślili na swoich mapach. To była ich ziemia i nie czuli się zobo­wiązani do lojalności wobec jednego albo drugiego króla.

Było im wszystko jedno, czy król zwał się Frydery­kiem IV i mieszkał w Kopenhadze, czy też Fryderykiem I i rezydował w Sztokholmie. W obu królestwach uwa­żano, że należy wykorzystać Kościół do wzbudzenia wśród ludności północy ducha narodowego, jak również do jej nawrócenia.

Lepiej zorganizowana i rozbudowana administracja ko­ścielna mogła doprowadzić do wyraźniejszego zaznacze­nia granic. Jeżeli ludzie uznają, że zamieszkują w parafii kościoła duńsko - norweskiego, to może również poczują się poddanymi Fryderyka IV.

Kościoły i szkoły miały uczynić z mieszanej ludności północy podatników króla duńskiego. Odludna kraina nie miała już dłużej być krainą graniczną. Miała się stać czę­ścią państwa duńsko - norweskiego.

Był bardzo przystojnym mężczyzną i zdawał sobie z te­go sprawę - lecz starał się nie okazywać, że o tym wie. Nie chciał uchodzić za zarozumiałego. Człowiek na jego sta­nowisku nie powinien się przyznawać do takiej wady.

Od dziecka marzył o wpływach, sukcesie i władzy - naj­lepiej w odwrotnej kolejności. Lecz dla chłopca z drobnomieszczańskiej rodziny w Skane spełnienie żadnego z tych marzeń nie wydawało się realne. Fakt, że w tak młodym wieku znalazł się w Sztokholmie, osiągnąwszy zarówno wpływy, jak i sukces - a także odrobinę władzy, świadczy­ło o ambicji, silnej woli i stanowczości.

Był z siebie zadowolony, lecz stawiał sobie coraz to nowe cele. Coraz wyższe cele. Nadal cechowała go am­bicja, i to zarówno jako osobę prywatną, i - choć już nie w takim stopniu - jako przedstawiciela instytucji, której podlegał.

Udawało mu się jednak ukryć dbałość o osobiste inte­resy. Jego zwierzchnicy nie patrzyliby na to łaskawym okiem. Nadal starał się im przypodobać. Potrzebował ich. Chciał się wspiąć jeszcze wyżej. Pragnął władzy - więcej władzy - i mógł ją zdobyć tylko dzięki nim.

Nie martwiło go nawet zbytnio, że musiał służyć stoją­cym wyżej w hierarchii.

W ciągu trzydziestu lat ci stojący wyżej dali mu wszyst­ko, czego potrzebował. Był święcie przekonany, że Pan jest po jego stronie, niezależnie od tego, czego się podej­mował.

Przez rok zabawiał znajomych opowieściami o swojej misji w Laponii i najbardziej na północ wysuniętej części Norwegii. Potrafił świetnie opowiadać. Malował wizeru­nek prymitywnych tubylców, mieszkających w darnio­wych chatach na płaskowyżu. Przywoływał świadectwa przesądów i pogaństwa - obraz ludzi, którzy zachowywa­li się jak zwierzęta. Zatrzymywał się przy temacie grzechu i moralności - akurat na tyle, by głodujący mieszkańcy miasta mogli czymś interesującym ubarwić swoje rozmo­wy, kiedy ten przystojny i pełen życia pastor zamykał za sobą drzwi. Oczywiście był mężczyzną, ale także pasto­rem, nie mogli więc w jego obecności zachowywać się pro­stacko. On jednak wiedział, o czym rozmawiają, kiedy wy­chodził. Wiedział i to go bawiło. Rozmyślnie skłaniał ich do takich rozmów. W taki sposób. Dziwnie go to podnie­cało. Pobyt na misji umożliwił mu wstęp do najlepszych domów w mieście. Sprawił, że uznano go za osobę, którą warto poznać. Człowieka posiadającego pewne wpływy. Dzięki temu stał się kimś więcej niż przeciętnym kapła­nem z jakiejś niewielkiej mieściny. Teraz pełnił urząd w mieście. W dodatku biskup zaprosił go na spotkanie.

Drżał na samą myśl.

List z zaproszeniem omal się nie rozpadł od wielokrot­nego czytania. Lepkimi od potu dłońmi rozkładał go wciąż od nowa - czytał kilka razy w ciągu godziny.

Spotkanie z biskupem.

To mogło oznaczać tylko jedno: awans. Czuł dziwne podniecenie na samą myśl. Wypełniała go bez reszty grzeszna radość.

Awans.

Więcej wpływów. Więcej władzy.

August Borga chciał zostać człowiekiem zaliczanym do wyżyn społecznych. Do tego zmierzał. Zaczął się nawet rozglądać za jakimś nowym mieszkaniem.

Jego dom nie wydawał się zły, ale jeżeli pastor miał się wspiąć wyżej, potrzebował chyba czegoś, co dobitniej świadczyłoby o jego pozycji.

Coś bardziej rzucającego się w oczy...

Po audiencji drżał z tłumionego wzburzenia. W głębi duszy było mu bardzo ciężko, w pewnym momencie omal nie zgubił maski uprzejmości.

Ale udało mu się ją zachować. Od tego zależała wszak ca­ła jego kariera. Nie mógł pozwolić, by biskup ujrzał jego prawdziwe oblicze. Za to sam później dokładnie przypomi­nał sobie wygląd biskupa w chwili, gdy otrzymywał od niego nominację: nalana twarz, podwójny podbródek, świadczący o siedzącym trybie życia i dobrobycie, małe oczka, nieko­niecznie patrzące z miłością na bliźnich, drobne, wąskie usta... Całkiem beznadziejna twarz, całkiem beznadziejny człowiek, który jednak nosił szaty promieniujące władzą.

Te szaty dawały władzę. Tę władzę, do której dążył Au­gust. Ten beznadziejny człowiek nadal posiadał też wła­dzę nad Augustem Borga.

Świetnie opanowałeś sytuację tam na północy” - rzekł do Augusta z nieznacznym, chytrym uśmiechem. „Nikt inny nie osiągnąłby takich rezultatów, jak ty. Jesteśmy ci bardzo wdzięczni”.

August spodziewał się, że dalszy ciąg będzie wyrazem tej wdzięczności. Rozparł się wygodniej na krześle, czeka­jąc na laury.

Chcielibyśmy pójść śladem tego sukcesu. W najbliż­szym czasie wysyłamy tam nowo wykształconych teolo­gów. Jednak ci młodzieńcy nie mają takiego doświadcze­nia, jakiego oczekujemy. Potrzebujemy człowieka, który dobrze zna tamtejsze stosunki. Który mógłby pokierować tymi nowicjuszami. Potrzebujemy ciebie...”

August zadrżał.

Nadal pozostawał poza kręgiem władzy. Nie potrzebo­wali go w stolicy. Wysyłali go na odludzie - do tej opusz­czonej przez Boga krainy, składającej się z bezkresnego płaskowyżu i morza.

Norwegia.

Finnmark.

Najchętniej zabiłby za to biskupa, ale się opanował. Nie mógł zniszczyć swojej przyszłości. Powinien tam poje­chać. Powinien wypełnić zleconą mu misję. A kiedy wró­ci, więcej mu tego przecież nie zrobią. Wtedy drzwi wio­dące do kariery staną przed nim otworem.

Z czasem postara się stosownie odpłacić zwierzchnikowi.

W przeciwieństwie do biskupa August Borga dbał o to, by ludzie dostawali to, na co zasłużyli.

A pamięć miał taką, że wielu mogło mu pozazdrościć.

Znowu miał wyjechać na północ.

I po raz pierwszy od dłuższego czasu jego myśli powę­drowały drogą, na którą nie pozwalał im wkroczyć, odkąd stamtąd wrócił. Przypomniał sobie tych, których tam zo­stawił. Dziewczynę. Dziecko.

Jednak nie wspominał ich z wyrzutami sumienia. Nie miał sumienia.

Nie sądził, by ktoś wiedział o jego czynach. Dobrze to załatwił.

Nikt nie może mu przeszkodzić w jego drodze ku wła­dzy i zaszczytnej przyszłości.

Tak sądził.

Nigdy nie słyszał o Raiji Alatalo. Ale miał ją poznać. O, tak, miał ją poznać...

Ich drogi miały się spotkać w Finnmarku.


Wyszukiwarka