Simonffy Andras W OBCYM MIEŚCIE LITERATURA WĘGIERSKA(1)

Simonffy Andras

W OBCYM MIEŚCIE



(listy)

Kresz zamknął wóz i wziął pod pachę wypchaną listami teczkę. Wpół do czwartej — skonstato­wał — wieczorem musi wprawdzie iść do teatru na premierę jakiejś nowej sztuki muzycznej, ale przedtem poczyta sobie trochę te listy. Będzie miał aż nadto czasu. Wpadł w dobry humor, bo uświadomił sobie, że na dnie otwartej wczoraj bu­telki powinno chlupać jeszcze trochę koniaku.

Chlupało, niemal na trzy palce.

Zamknął więc drzwi swojego pokoju, usadowił się wygodnie i rozsypał przed sobą listy. Program odbił się pozytywnym echem w radiu, prasa po­kwitowała go z uznaniem i Kresz był przekonany, że słuchacze też nie poskąpią mu pochwał. Nie miałby nic przeciwko temu. W redakcji przebą­kiwano już o nagrodzie za wysoki poziom progra­mu, a uśmiech sekretarki, w opinii Kresza, rów­nież dawał wiele do zrozumienia. Wybrał na chy­bił trafił pierwszą kopertę i otworzył ją.

Kanciaste, starcze, duże litery.

...Ostatnio często tak sobie myślę, że w poko­leniu, które przyszło po nas, zupełnie nie widać tego powołania, pragnienia czynu, z którymi nie­gdyś przystępowaliśmy do pracy my, dziś ludzie sześćdziesięcioletni. Młodociani uczniowie gimna­zjów, dorośli słuchacze uniwersytetów z niesmacz­ną jawnością bawią się w imitację życia seksual­

nego, które nie ma nic wspólnego z prawdziwą, cnotliwą miłością. Przystają pośrodku oświetlo­nego chodnika, aby na oczach wszystkich całować się i osiągać ekstazę, choć przecież nawet zwierzę­ta kryją się ze swoim życiem płciowym. Miesz­kam nie opodal Głównej Szkoły Pedagogicznej i serce mi się kraje, choć nie z zazdrości, jak to do znudzenia powtarzają młodzi, a jedynie dlatego, że zadaję sobie pytanie, dokąd zmierza naród, w którym wygasają poważne uczucia, gdzie miłość staje się widowiskiem dla gawiedzi. Czy te dziew­czyny i ci chłopcy mają wychowywać nasze naj­młodsze pokolenie?

Czy wśród tej rozwiązłej młodzieży są jeszcze prawdziwi węgierscy nauczyciele? Wasz wspania­ły reportaż, który dociera do najgłębszych zaka­marków duszy, dał mi odpowiedź, że są! Dziękuję Wam za ten cudowny cykl wypowiedzi, żaden poe­ta nie ująłby tego tak humanistycznie, tak krysz­tałowo czysto jak ci młodzi chłopcy i dziewczęta. Jak genialnym reżyserem jeśt życie, że właśnie na wieś, na prowincję, do najbardziej zapadłych zakątków rzuciło najlepszych spośród naszych pe­dagogów.

Emeryt

PS Nie podpisuję się nazwiskiem, bo jak uczy doświadczenie, człowiek może zawsze wpaść w ta­rapaty, gdy opowiada się za prawdą. Jestem po prostu jednym spośród tycłi starych pedagogów, którzy myślą dokładnie tak samo jak jeden z za­prezentowanych w Waszym programie młodych.”

Kresz podrapał się w głowę i wysączył odro­binę koniaku. Poszukał młodszego charakteru pisma.

Kochane Radio! Po wysłuchaniu audycji z dwudziestego postanowiłam dodać parę słów od siebie. Usłyszałam mianowicie, że dobrze byłoby omawiać z młodzieżą w szkole sprawy seksualne, a niestety moja mama nie mówiła mi nic na ten temat; na szczęście miałam nauczycielkę, która prowadziła osobno z dziewczynkami roboty ręczne i powiedziała nam wszystko, co konieczne dla dziewcząt w tym wieku. Można by rzec, że wypo­sażyła nas na całe życie. Wtedy wprawdzie nie bardzo nam się to podobało, bo przecież dorasta­jące dziewczynki są bardzo wstydliwe, potem jed­nak zrozumiałam, że wcale nie chodziło jej o to, żeby nas zawstydzać, a jedynie chciała coś zrobić dla naszego dobra. Właśnie dlatego bardzo szanuję tę panią i jestem jej bardzo wdzięczna. Pytałam potem o te sprawy moją mamusię, ale oznajmiła, że jej także nikt nie uświadamiał, a jednak do­wiedziała się wszystkiego, i że to grzech używać środków antykoncepcyjnych. I teraz mówi się u mnie w domu, że i tak wiem więcej niż moja mama, bo uczą nas tych rzeczy w szkole. Wydaje mi się, że to wcale nie byłoby potrzebne, gdyby wszyscy rodzice uświadamiali swoje dzieci, choć właściwie, jeśli ktoś dowie się i w domu, i w szko­le, zawsze lepiej na tym wyjdzie, niż gdyby miał nie dowiedzieć się wcale. Tyle tylko chciałam do­dać od siebie. Kończąc mój list pozostaję z sza­cunkiem

Dwudziestolatka z Keszthely”

Kresz zamyślony złożył list. Ciekawe, co im mówiła nauczycielka...? Próbował przypomnieć so­bie własny program; miał wrażenie, że z wielo­godzinnej taśmy wycięto wszystkie fragmenty, w których była mowa o uświadomieniu seksualnym

i wiążących się z nim trudnościach. „To zasługuje na osobną ceremonię” — powiedział redaktor Be- reki. Jakimże więc cudem ta dziewczyna usłyszała wyrzucone fragmenty audycji? Wszystko jedno. Łyknął trochę koniaku.

Wielce Szanowny Panie! Wysłuchałem Wasze­go programu. Było to dla mnie ogromnym prze­życiem. Chciałbym być wśród tych młodych nau­czycieli. Dodać im otuchy, żeby nie zwątpili. Aby walczyli dalej, nie bali się narastających przed nimi przeszkód. Aby pozostali na wyżynach swo­jego powołania. Pięknie i dobrze jest być pedago­giem. Niestety spotyka się także — i to dość czę­sto — nauczycieli-urzędników, przez pryzmat któ­rych patrzy się także na pedagogów z powołania. To jednak nie może przeszkodzić tym prawdziwym w ich pięknej, szlachetnej pracy. Potrzeba nam wielu takich nauczycieli jak ci, którzy byli boha­terami Waszego reportażu. Jakże szczęśliwi i spo­kojni muszą być rodzice, których dzieci wycho­wują tacy ludzie. A także społeczeństwo. Chciał­bym uścisnąć im ręce i podziękować za ich piękną pracę. Życzyć im, aby długo jeszcze byli rzeźbia­rzami i ogrodnikami młodzieńczych dusz, aby wy­chowali ¿a społeczeństwa, dla świata jak najwię­cej uczciwych, szlachetnych obywateli. Drogi Pa­nie, dziękuję, że przeczytał Pan mój list. Życzę Panu zdrowia i długiego życia oraz wielu podob­nych reportaży. Na zakończenie zaś chciałbym prosić, aby nie poczytywał mi Pan za nietakt czy nieuprzejmość braku nazwiska w podpisie. Prze­cież i w ten sposób, bezimiennie można solidary­zować się z innymi.

Szczerze oddany”

Znalazł jeszcze kilka podobnych listów. Wszyst­kie jednak były anonimowe. A to co znowu?

Szanowny Panie! Od dawna już myślałem że trzeba coś zaradzić ale kiedy dwudziestego wysłu­chałem rad ja postanowiłem że dłużej nie czekam Proszę powiedzcie co w tym za hańba i zło kiedy nauczyciel umie grać Mamy tu trzech nauczycieli dawniej pięknie i głośno nam grali ale dyrektor zakazał im że niby psują autorytet nauczyciela. Nasza wieś jest mała wszystkie się tu znają ale

0 panach nauczycielach żaden nie powie złego sło­wa bo one zawsze zachowujom się jak na po- rzondnych obywateli przystało Byłem kiedyś z ni­mi na bankiecie rady kobiet w górnym osiedlu znają wszystkie śpiewki nawet tym Starym co to po kątach siedzą grały ichnie melodje i nie bierą jak cygany piniędzy choć inne to bierą U mojej bratanicy też byli na weselu i choć jestem już sta­ry to takiego wesela jeszczem nie widział goście z Pesztu miały już iść na pociong ale tylko tań­czyły i śpiewały a panowie nauczyciele grały. Mu­szę jeszcze napisać że jak jest nauka to one ni­gdzie nie chodzą tylko w sobotę i dlatego rada ko­biet też urządza swoje zabawy w sobotę bo u nas rada kobiet każdego roku robi cztery zabawy albo

1 pięć Onegdaj ja też widziałem jak one przedsta­wiały o wojsku i występowali też nasze dzieciaki a potem gospodarze zaprosiły ich do sąsiedniej wsi i bardzo im się tam udało jak opowiadała moja synowa a ona już dobrze wie bo w każdy czwartek lata do rady kobiet. A teraz panowie nauczyciele już nie grają i jak moja krześniaczka szła za mąż to do niej nie poszły a wieczorem mój syn powie­dział ten który jest w radzie wiejskiej że rada ko­biet też ich prosiła i też nie poszły. Mój syn też

żałuje że tak się stało. Jeszcze raz proszę was z poważaniem żebyście nam pomogli i powiedzieli jak wtenczas w Radjo, bo tu we wsi choćby i na górnym osiedlu wszystkie panu powiedzą, że to jest święta prawda co napisałem i nie gniewojcie się ale nie napiszę mojego nazwiska bo mój wnu­czek mówi że jak pan dyrektor się dowie to bę­dzie się mścił na mniejszych wnukach. Jeśli pan może niech się pan pospieszy to może już na dzień kobiet wszystko się naprawi ja i tak się dowiem bo ciągle słucham Rad ja I jeszcze żeby ten mój syn który jest w radzie i chodzi po różnych urzę­dach nic się nie dowiedział o tym liście bo teraz wiemy tylko my dwaj stary człowiek i jego wnu­czek I żeby pan dyrektor nie zobaczył tego listu bo pozna moje pismo on już taki jest.”

Kresz najchętniej zaraz wyruszyłby do tego starca, żeby przywrócić autorytet trzem muzy­kalnym nauczycielom, ale i na tej kopercie nie było nadawcy, a pieczęć zamazała się. Górne osie­dle... Ale w jakiej wsi, czyżby w komitacie Cson- grad?

Następny list brzmiał tak:

Kochany Balincie! Mam poważny kłopot. Po­znali mnie po głosie w tym reportażu. Mam manię prześladowczą, nie śmiałam wysłać sama tych dwóch listów — bo na Twój domowy adres też wysłałam szczegółowe sprawozdanie z tego, co się zdarzyło. Kiedy wrócisz do domu, z pewnością znajdziesz je w skrzynce. Poprosiłam moich dwóch przyjaciół, żeby poszli z nimi na pocztę zamiast mnie... Tak się boję.

u

Kresz zbiegł do skrzynki. Niekiedy nie zaglądał do niej całymi dniami, a potem nagle gnał, jakby miał nadzieję znaleźć w niej jakąś ważną wiado­mość, skrzynka jednak przeważnie zarzucona by­ła tylko drukami i prospektami. Tym razem był między nimi drugi list M.

Bślint, nie gniewaj się, że tak bezładnie piszę, ale wszystko się we mnie gotuje, nawet ręka mi drży. Mam prawdziwe kłopoty, poznali mnie po głosie w reportażu, no i ruszyła ofensywa! Usły­szałam dziś w południe, że skoro ktoś ośmiela się mówić coś takiego o kolegach (co takiego?), nie ma prawa przychodzić do szkoły i powinien być wykluczony z grona nauczycielskiego. (Coś w tym sensie, dokładnie nie pamiętam.) Teraz już sama myślę, że będę zmuszona ich opuścić. Wczoraj wieczorem przyszedł do mnie sam dyrektor, aby mnie poinformować, że jest wzburzony. Twierdzi, że nie słyszał jeszcze wprawdzie reportażu, bo był na jakimś kursie dokształcającym, ale kilku ko­legów zdało mu już sprawę... Możesz sobie wy­obrazić! Miklós nagrał całość na magnetofon, za­proponowałam więc dyrektorowi, żeby posłuchał, ale nie zgodził się, rozumiesz? Miałam tę taśmę, a on jej nie chciał wysłuchać! Tylko był wzburzo­ny. Może obawiał się, że to ja będę miała rację, zresztą sama już nie wiem... Starałam się zacho­wywać bardzo spokojnie i oświadczyłam, że odpo­wiadam za moje słowa i że zaprotestuję, jeśli ze­chcą zdementować cokolwiek z tego, co powie­działam o pracy w nauczycielstwie. A on, że bę­dzie w tych dniach w radio, każe sobie puścić ta­śmę z reportażem i zażąda, abyś nagrał sprosto­wanie. Poinformowałam go więc, gdzie może Cię znaleźć. Ale na wszelki wypadek zapytałam, czy

nie przeszkadza mu, że jeszcze nie słyszał repor­tażu, a już żąda sprostowania. Odpowiedział mi na to, że on ma stosunki. No i gadaj z takim... Dobrze byłoby gdybyś mógł mu wytłumaczyć, że mówi­łam ogólnie, że przecież ani razu nie pada moje nazwisko ani nazwa naszego miasteczka... Nie mo­głam z nim dojść do ładu. W samą porę im to przyszło, Balint. Ten nasz dyrektor jest ogromnie wpływowy... Zaczną teraz gromadzić dowody przeciwko mnie i wreszcie dostaną swoją ofiarę, od dawna już się na to szykowali. Zostanę w tej walce całkiem sama. Teraz już naprawdę nie mo­gę liczyć na to obiecane mieszkanie i na to, że uda nam się z Miklósem uregulować nasze sprawy. Obawiam się, że przeniosą mnie do jakiejś jeszcze bardziej zakazanej dziury, możliwe też, że sięgną po mnie poprzez uczelnię. Chyba to moja wina, Balint, powinnam ci była powiedzieć, że wcho­dzisz do gniazda os. Awantury wokół dyrektora zaczęły się tu już w zeszłym roku. Przyjechał na­wet jakiś facet z komitackiego komitetu partii, taki, który ma prawo wglądu we wszystko, co dzieje się w naszej wiosce, której nie nazwałabym miastem. Rozmawiał też ze mną, byłam wobec niego tak szczera jak w rozmowie z Tobą, myśla­łam, że może zrozumie, co chcieliśmy tu z Mikló­sem zmienić. I wyobraź sobie, że zrozumiał, więc zaraz zaczęli tuszować różne sprawy (nadużycia przy klasyfikacji, protekcyjki, osobiste antypa­tie itd.), obiecywali temu funkcjonariuszowi nie­mal gwiazdki z nieba, a potem wszystko zostało po staremu. Teraz burza, która już prawie ucichła, rozszalała z nową siłą. Wywlokłam na światło dzienne nasze kłopoty, a oni znaleźli się nagle w blasku reflektorów. Boją się, Balint, i tego strachu nigdy mi nie wybaczą. Proszę Cię bardzo, jeśli będziesz wiedział coś nowego, natychmiast pisz!

Jestem cała w nerwach. Oni z tego reportażu zro­zumieli tylko tyle, że w całym gronie pedagogicz­nym jedynie siebie uważam za uczciwego czło­wieka. A przecież wcale tego nie chciałam i nic takiego nie mówiłam. Wręcz przeciwnie, powie­działam, że nie wszystko wychodzi mi tak, jak planuję, że często jestem tchórzem, i tak dalej, przecież pamiętasz... Ja też się boję, Balint — te­raz wszyscy się u nas boją! Czego, Balint, powiedz mi, czego? Napisz albo przyjedź, pozdrowienia dla żony!

Margit”

k

s

(BJ

—• Właściwie chciałbym ci jeszcze tylko powie­dzieć — ojciec napełnił kieliszki — żebyś tam dbał

o siebie.

Oczywiście — odparł Gabor Ak&c. — Będę dbał...

. *4- Nie szastaj pieniędzmi. Nie trać głowy... Zwłaszcza z kobietami. Nie musisz się spieszyć z żeniaczką.

m fe I pisz — dodała matka. — Masz pisać co ty­dzień.

Pewnie, że będę pisał.

Rozmowa nie kleiła się. A więc i to jest tylko zwykłą formalnością? Gabor Akac miał nadzieję, że będą go zatrzymywać, choć wiedzą, że nic z te­go nie wyjdzie, że zmartwi ich ten jego wyjazd, że może rozpłaczą się nawet. Wiedział, że to dzie­cinne mrzonki, jednak miał na coś nadzieję, choć­by, że zostawią mu jakąś szafkę, tapczan, jakiś kącik, ale nie, jeszcze nie wyszedł za drzwi, a już planowali w jego obecności, jak przemeblują mieszkanie, gdy „uwolni się miejsce”.

Te książki, które zostawiłeś, wrzucimy do wersalki — uspokoiła go mama.

Siedząc w restauracji w miasteczku B. Gabor Akac już wiedział, że rodzice od dawna myśleli

o dniu, kiedy on też wyjedzie i zostaną tylko we dwoje. „Wyfrunęły już nasze dzieci!”

Może tylko stało się to zbyt prędko.

Wiatr na dworze zatrzasnął jakieś drzwi, w wy­chodzące na ulicę okna restauracji zaczął bębnić deszcz.

Płacić — skinął na kelnera.

Kwiecień — ziewnął grubszy z kelnerów. — Prawdziwy kwiecień. — Potem bez pośpiechu ru­szył w stronę Akâca.

Wdowa Teresa Kôrvas mieszkała na skraju mia­sta w piętrowej willi. Dokoła mokły w deszczu jednorodzinne domki w ogrodach, tylko ten jeden był piętrowy, odnalazł go bez trudu.

Drzwi wejściowe były zamknięte. Nacisnął gu­zik, ale nie usłyszał dzwonka. Czekał chwilę, po­tem znów zadzwonił. Później załomotał.

Jakby wszystko wymarło. Doszczętnie przemókł w strugach deszczu.

Wreszcie zapaliło się światło na klatce schodo­wej. W drzwiach było okienko, na nim krata. Za szybą zobaczył podejrzliwą kobiecą twarz. Okien­ko uchyliło się nieco.

Kto tam? — zapytała lękliwie. — Czego pan sobie życzy?

Powiedział swoje nazwisko. I że już tu był.

Nie poznaję — rzekła kobieta. —- Pan do kogo?

Do pani Teresy Kôrvas.

Czego pan od niej chce o tej porze?

Mam tu mieszkać.

Mieszkać?

- Wynająłem pokój, proszę już wreszcie otwo­rzyć.

W końcu przekręciła klucz w zamku.

Szanowna pani nie mówiła, że spodziewa się gościa.

Przecież pisałem, przysłałem nawet moje rzeczy.

Aha, to pan?

Jak się później dowiedział, kobieta była przed wojną gospodynią pani Teresy Kôrvas. A cały dom należał do witezia Kôrvasa, radcy ministerialne­go. Taki prowincjonalny dworek. Ż czasem obrosły go dokoła jednorodzinne, małomiasteczkowe dom- ki, a piętrowy budynek stał się za duży dla jed­nej osoby. Żeby jednak nie wprowadzili się sami obcy, gospodyni została i sprowadziła także rodzi­nę. I tak sobie żyli, biorąc niekiedy „lepszych lo­katorów”.

Ü1 Ten człowiek przyszedł do szanownej pani. Pomyślałam, że lepiej, jeśli ja też z nim wejdę. W końcu o takiej porze... Trochę niecodzienne. Ciągle słyszymy, jakie straszne rzeczy się zda­rzają.

Dziękuję, Erzsike. Proszę wejść, panie pro­fesorze. Nie myślałam, że przyj edzie pan tak póź­no. I w taki deszcz. Proszę dobrze wytrzeć nogi na wycieraczce, parkiety to moja słaba strona.

Wreszcie mógł postawić walizkę w swoim po­koju. Czekały tam już na niego paczki, które wy­słał pocztą. Miał ochotę rozejrzeć się nieco, ale gospodyni zaprosiła go na herbatę, nie wypadało odmówić.

Właściwie przed wyzwoleniem nazywano mnie wielmożną panią — rzekła wdowa Teresa Kôrvas ceremonialnie mieszając herbatę w pę­katej, porcelanowej filiżance — ale w tym dzi­siejszym świecie zadowalam się szanowną panią. Nie należy kłuć ludzi w oczy, nieprawdaż? To nasz haracz dla demokracji.

Widziała, że Gâbor Akâc jest zmęczony i że wszystko jeszcze ma dla niego urok nowości, nie forsowała więc tematu.

Tak, tak, drogi profesorze... Nie wszystko było takie złe w tamtym dawnym świecie. Uro­

dzenie, staranne wykształcenie, subtelność miały jeszcze jakąś wartość. A nawet poważanie. Czło­wiek nawet nie słyszał o takich okropnościach jak w dzisiejszych czasach. Choćby w tej szkole, gdzie ma pan uczyć... Do dziś się czerwienię, gdy sobie o tym pomyślę...

Ak&c niezdarnie mieszał herbatę, upłynęła długa chwila, zanim ostygła do tego stopnia, że mógł jej spróbować. Siedział w głębokim fotelu, po­chylony w przód, żeby dosięgnąć stołu. Starał się nie wyglądać na niezdarę.

W szkole?

Och, nie chcę pana nudzić, z pewnością nie raz pan o tym usłyszy. Zresztą nie znam jeszcze pańskich przekonań... Ale musi pan uważać. Pan, mój drogi, robi wrażenie dobrego, uczciwego mło­dzieńca. Niech pan unika zła. Rozwiązłości ukrytej pod płaszczykiem fałszywych idei.

No — pomyślał Gabor Akśc, kiedy wreszcie ośmielił się przełknąć herbatę — czas stoi tu w miejscu co najmniej od czterdziestu, a może nawet pięćdziesięciu lat! Uprzejmie odpowiedział jeszcze na parę pytań (co nowego w Peszcie? Jak się czują szanowni rodzice? Czy ma rodzeństwo, a jeśli tak, czym się ono zajmuje? itp.), potem mógł wycofać się do łazienki, stamtąd zaś do swojego królestwa.

Pokój przesycony był osobliwie ciężkim po­wietrzem. Później, gdy tylko było to możliwe, nie zamykał okna nawet w nocy, ale nie pomagało. Nie bywał w szkockich zamkach, ale tak właśnie wyobrażał sobie ich zaniedbane, stare pokoje go­ścinne. Wszystko tu wydawało jakiś głos: jęczały drzwi szafy, kiedy je zamykał, zgrzytały klamki okna, na blaszanym parapecie bębniły krople deszczu, skrzypiały sprężyny łóżka. Pusta, cuch­nąca preparatem owadobójczym szafa z wiesza-

mmm

kami. Kaflowy piec na drzewo. I cały dom pełen trzasków, pojedynczych, cichych skrobnięć, stuk­nięć, tajemniczego bulgotania.

Instynktownie poszukał „swojego kąta” w ol­brzymim pokoju, upłynęły miesiące, zanim przy­zwyczaił się do tego metrażu. Na razie nie ruszył nawet swoich paczek, cieszyło go, że może wy­ciągnąć się na skrzypiącym łóżku. Miało niezwykły zapach żywicy. Chciał zasnąć. Podłożył dłoń pod głowę i liczył jak w dzieciństwie. Ojciec siadał przy nim i zaczynał opowiadać. Lubił te jego opowieści, ale dziś niewiele już z nich pamiętał. Dotąd wydawało mu się, że nawet nie warto ich rejestrować, tu, w pachnącym żywicą łóżku, po raz pierwszy uświadomił sobie, że ojciec z pew­nością opowiadał o swoim życiu. Ojciec, o którym teraz już z pewnością będzie wiedział coraz mniej. Chciał sobie przypomnieć, co takiego mówił. Może

o swoich marzeniach. Dobrze byłoby wiedzieć, co myślał, kiedy miał dwadzieścia cztery lata. Gdzie bywał? Z kim? Po co? On, wtedy jeszcze dziecko, znudzi się tym po pewnym czasie i za­proponował, żeby raczej liczyć. Ojciec liczył coraz wolniej, coraz ciszej, a on przy dwudziestu zwykle zasypiał.

Teraz nie zasnął nawet przy czterdziestu. Czyżby brakowało mu zgrzytu tramwai? Z ulicy nie dobiegały żadne dźwięki, tu sam dom wydawał głosy. Kupi sobie radio. Kiedy wieczorem zgasi lampę, będzie widać tylko magiczne oko i oświe­tloną skalę. Radio, które odbiera cały świat. Będzie czytał, dopóki nie zachce mu się spać, i słuchał jakiejś zagranicznej rozgłośni. Nastawi stację, jaką tylko zechce. Wolno człowiekowi na własnym aparacie.

Sen miał ciężki, niespokojny.

Stał na katedrze przed rozwrzeszczaną klasą

i nie mógł wydobyć głosu. Na ławkach przed dziećmi parująca herbata w pękatych filiżankach.

Następnego dnia Gśbor Akac rozpakował się i próbował przemeblować pokój. Ale próby zakoń­czyły się niepowodzeniem.

Rozumiem pana, mój drogi, ale nic nie po­radzę. Nie mam gdzie podziać tych mebli. Wiem, że ten pokój wydaje się panu przeładowany, ale za to jest większy niż te wszystkie sublokatorskie klitki, musi pan przyznać. I co tu dużo mówić, również tańszy. Za pięćset forintów nawet w B. trudno dziś znaleźć tak komfortowy pokój. Na­tomiast co do półki, ma pan rację, pomyślę o tym.

Gabora drażnił też zawieszony nad łóżkiem por­tret, miał ochotę go zdjąć lub przynajmniej za­słonić.

To mój ojciec — szepnęła wdowa Teresa Korvas i starała się nie okazywać urazy. — Mój drogi ojciec. Wiem, panie profesorze, że dla pana nic nie znaczy, ale...

W końcu jednak zdjęła oprawione zdjęcie i tuląc je do piersi wyniosła do swojego pokoju.

Jeszcze żadnemu lokatorowi nie przeszkadzał portret mojego ojca.

Noce Gctbora stały się spokojniejsze, musiał jednak zrezygnować z wbicia w ścianę choćby je­dnego gwoździa. Na miejscu ojca gospodyni za­wiesił zdjęcie Alberta Schweitzera. Starczy uśmiech promieniował na pokój. Wieczorami zaś nastrojowym światłem próbował zatopić w pół­mroku wzbudzające w nim niepokój meble, a zwłaszcza serwantkę i stadko porcelanowych baletniczek na jej półkach.

Niekiedy siadał przed fotografią Schweitzera i próbował uchwycić jego wzrok. Ale było to co najmniej tak samo trudne jak uchwycenie wzroku bohatera spod Doberdo. Rzecz jasna, inaczej

H ma«

trudne... Ale wdowa Teresa K6rvas nie mogła zrozumieć.

To pański dziadek? — zainteresowała się.

Dziadek — zgodził się nauczyciel.

Pani Korvas przyjrzała się zdjęciu z bliska.

To jest wycięte z gazety — rzekła z niedo­wierzaniem.

Bo mój dziadek był sławnym człowiekiem — odparł. — Słynnym lekarzem.

Aha — zdziwiła się szanowna pani i ponow­nie zmierzyła wzrokiem Gabora Ak&ca. — Nigdy pan o nim nie mówił...

Mieszkał za granicą. Zmarło się niedawno biedakowi.

Rozumiem... I to zdjęcie ukazało się w za­granicznym czasopiśmie?

Właśnie. Teraz, kiedy umarł, nie mam już dziadka.

A drugi też już nie żyje?

-r- Niestety, drugi też.

A ten był kardiologiem?

Tak... Można by i tak powiedzieć.

Wdowa Teresa Kórvas wycofała się taktownie, wyczuła, że to za wiele pytań na jeden raz. Za­kończyła więc sprawę.

Tylko żeby panu nie przyszło do głowy za­puścić sobie taką brodę, profesorze. Ładne wąsiki, nie powiem, ale broda... Słabo mi się robi na widok brodaczy. A nawet w B. jest ich coraz więcej. — Znów zerknęła na Schweitzera. — Ro­zumna twarz, zdecydowanie rozumna. Osobliwe spojrzenie...

Dziadek grał także na wiolonczeli. Nawet całkiem dobrze.

¡■Si Aaaa...

(Kresz wyjeżdża)

Kreszowi przydarza się cud tego ranka, bo sam budzi się o piątej. Speszony, niemal przestraszony, wpatruje się w zegar, duża wskazówka przecina właśnie na dwoje dwunastkę i jak gdyby pod wpływem ogłupiałego wzroku Kresza odzywa się terkot dzwonka. Kresz zabija ten dźwięk, morduje go, wkłada w ten ruch całą swoją nienawiść do wszelkich budzików i nastawianych na czas me­chanizmów.

Mglisto fioletowe blaski za oknem. Zachmu­rzone niebo.

Kresz opada z powrotem na posłanie, wciska poduszkę pod głowę, stamtąd płasko patrzy na pokój. Umiejscawia się w dniu. Leży w mał­żeńskim, podwójnym łóżku w pasiastej piżamie i to jest niewątpliwy fakt. Jest piąta rano. Za­mordowany budzik tyka z pasją. Jednym z takich dziwolągów cisnął o ścianę mniej więcej pół roku temu, nie ma odwagi zrobić tego ponownie. Ta­mara żywi bezgraniczny szacunek dla zegarów. To niemal mistyczne uwielbienie. Czy zegary zwracają kobietom uwagę na przemijanie czasu? Wstrętny budzik... maszynka do mielenia czasu, nóż do rżnięcia sieczki...

Tykurewskisiekaczuczasu! — Siada. Obudził się nieodwołalnie. Na którą umówił się z Sajnś- kiem, na szóstą czy wpół do szóstej?

Siedząc zerka do „półpokoju”, córeczka leży spokojnie na wznak, śpi. Przenika go jakieś przy­jemne uczucie: tajona duma ludzi, którzy o świcie ruszają do pracy, aby zarobić na chleb dla rodziny, ale ten stan przerywa wkrótce jęk Tamary:

Czy to już rano?

Aha. Spij... — Kresz nie wie jeszcze do­kładnie, co zdarzyło się wieczorem. Ma ciężką głowę, nieprzyjemny smak w ustach (gdyby na kogoś chuchnął, ten ktoś mógłby to nazwać zgni­łym smrodem), drapie go w gardle. Jest pewien, że pili i że znów dużo palił. I coś mu świta, że była też jakaś sprzeczka... Czyżby pokłócił się z Tamarą? A jeśli tak, to czy przeprosił ją później?

Trzeba jechać — mamrocze i już chciałby biec do łazienki, aby spluwać, charczeć, chrząkać, niczym gruźlik w ostatnim stadium. Niczym gruźlik? A może naprawdę?

Tamara tuli się do niego, obejmuje go, śpi dalej. Nic się nie stało — myśli Kresz, wygładza mu się twarz, uśmiecha się.

^ Trzeba jechać — powtarza i dodaje: — Niech to wszyscy diabli.

Zaraz zaparzę ci kawę, chcesz?

Spij, napiję się po drodze.

Mhm.

Spij, masz jeszcze czas.

A co z Tiką?

Ona też jeszcze śpi. Leż spokojnie.

Dobre oznaki, Kresz stara się uwolnić z ramion Tamary i zarazem pragnie jej, pragnie porannego, dusznego ciepła łóżka, półsnu miłości lub choćby świadomości winy, kiedy znów zapadnie w sen, ale mózg programuje już dla mięśni automatyczne ruchy porannej toalety, już nie może leżeć, już nie może zasnąć; jeśli zostanie tu jeszcze parę sekund, znów odrętwieje, znów wciągnie go ciepło

łóżka... Właściwie po cholerę jedzie do B.? Z po­wodu Margit? A może z tchórzostwa? Rozplata opasujące go ramiona Tamary najdelikatniej jak umie, wstaje, tryska wodą sodową do ust i nie ma odwagi odwrócić głowy, żeby nie znaleźć się w kręgu przyciągania ciała, które wyłania się z pościeli, ale w końcu musi tam spojrzeć, do­strzega nagą łydkę żony i pośladek, który pręży się łukiem pod kołdrą pochłaniany przez maja­czące, ciemne cienie. Kresz coś tam sobie kom­binuje o piątej rano, w piżamie i we własnym mieszkaniu, zrzuca więc łachy, bo może nago lepiej mu się będzie myślało, i wciąż jeszcze za­stanawia się nad tym, co powinien zrobić, kiedy nagle czuje ciepło rozchylających się ud i w opa­rach wczesnego ranka, ruchu drgających ramion, w urywanych zwierzęcych jękach rozładowuje się i spełnia coś, co nie ma nazwy. Świat trzeszczy i szykuje się, aby wybuchnąć. Potem rozpada się jak rozłupane na pół jabłko. W „półpokoju” roz­lega się płacz dziecka i teraz również Tamara przenosi się do świata obowiązków. Całuje po­liczek leżącego na wznak Kresza, gładzi go po piersi i mówi:

Lubię, jak mnie tak niespodziewanie na- faszerujesz.

I już idzie do kuchni, grzeje mleko, a Kresz jest pewny, że dostanie na śniadanie jajka na miękko. Patrzy na żonę z łóżka, jest dwadzieścia po piątej. Niemal czuje, jak kontury nagiego, kobiecego ciała tracą swą miękkość, jak rozpada się ta har­monia, która jeszcze przed chwilą należała do niego. Której był uczestnikiem. I co ma począć ze zdaniem: „Lubię, jak mnie tak niespodziewanie nafaszerujesz”? To obce zdanie. A może to tylko i on jest durniem? Patrzy na żonę, przetarcie oczu poprawienie włosów, ruch po szlafrok, znikające

' \x\ ,.v v yn

i wyłaniające się piersi, zawiązanie paska, zaci­śnięcie go...

Która godzina? — pyta Tamara wsuwając stopy w pantofle.

- Piąta dwadzieścia pięć i mniej więcej czter­dzieści sekund.

=■ Jedziesz?

Przecież wiesz. Zaraz tu będzie Sajnśk.

Mała już je, kiedy Kresz wychodzi z łazienki.

Wzrok zatrzymuje się na brudnych kieliszkach, pełnych popielniczkach; podnosi butelkę i potrzą­sa resztką śliwowicy na dnie.

Jancsekowie przynieśli — zerka w jego stro­nę Tamara.

Kresz chrząka.

Później poszedłeś po wino. Dużo mówiłeś.

A Jancsek?

Nie pamiętam... Wydaje mi się, że chciał ci coś powiedzieć. Ale chyba nie dopuściłeś go do głosu. Więc dał spokój. Grzebał w płytach. Bach i Bach. Cały wieczór słuchał Bacha.

Kresz bardzo niewyraźnie przypomina sobie wieczór.

Bach jest najgorszy — mówi. — Oznacza poważne kłopoty w pracy...

A jakże, daj już spokój.

Vivaldiego nie słuchał?

Tylko oglądał.

Dziewczynka głośno ssała smoczek, Kresz nie­chętnie przyglądał się tej scenie. W chwilach kie­dy patrzył na obcy mu stosunek: matka—niemo­wlę, czuł się zawsze jak piąte koło u wozu.

Bacha nałogowo i całymi godzinami słucha­ją ludzie, którzy uważali się już za mądrych, a jednak znów popadli w konflikty. Czyli mówiąc po węgiersku: polecieli na pysk i wydaje się im, że już nie ma ratunku...

Coś ci się pomieszało w głowie, Balincie Kresz. Ale zadzwoń do Jancseka, może jesteś mu potrzebny.

Tamara kładzie małą, zmienia jej pieluszkę.

Opowiedziałeś mu całą historię reportażu — rzuca przez ramię.

Opowiedziałem? — dziwi się Kresz i prze­łyka ślinę.

Ze wszystkimi detalami. Tylko na ciebie pa­trzyłam. To naprawdę takie ważne dla ciebie? A może wynikła z tego jakaś rozróba?

Tamara patrzy na niego przenikliwie.

Skądże... Nic podobnego! Po prostu muszę tam jeszcze raz pojechać.

Może podoba ci się ta nauczycielka? Ładna? I samotna?

Nie pleć...

Jedź. Pociesz ją.

Kresz zrobiłby awanturę, ale Tamara całkiem widocznie nie jest już zainteresowana tym tema­tem. Stawia przed mężem jajka na miękko i dla Kresza w chwili, kiedy uderza w skorupkę pierw­szego jajka, staje się, dzięki jakiejś niemożliwej do odgadnięcia zależności, całkiem oczywiste, że na próżno czeka na niego na dole ten Sajnśk, bo pojedzie własnym wozem i zatrzyma się w B. przez parę dni. No a Sajnśk — myśli — wróci sobie do „dziwy" i będzie kontynuował od punk­tu, w którym przerwał. Bo Sajnśk albo siedzi za kierownicą, albo ciupcia. Kiedy prowadzi wóz o- powiada bezustannie, co wyprawia z babami.

A baby w łóżku zabawia pewnie tym, co wypra­wia za kierownicą... „Najdroższa — szepce Saj- nak babie w ucho — dotarcie mamy już z głowy, więc teraz dodamy gazu i szybko do celu.” Oczy­wiście, jeśli wierzyć w to, co mówi. Czuje, że Ta­

mara obserwuje go, podczas gdy on, Bdlint Kresz, pałaszuje jajka na miękko.

Wezmę wóz — mówi więc nie podnosząc oczu. — Możliwe, że nie wrócę na noc.

Znów?

Nie wiem, czego ode mnie chcą. A to jest teraz ważne. Tamaro...

Mhm?

Uwierz mi, że wcale nie mam na to wszyst­ko ochoty.

Patrzy żonie w oczy. Tamara wytrzymuje przez chwilę jego spojrzenie, potem wstaje, idzie do dziecka.

Sam wiesz — wzdycha, -r Sam wiesz, czy to ważne. Jedź, pomóż im. Ale gdybyś powiedział wcześniej, przygotowałabym ei coś na drogę.

- -¿7 Oczywiście postaram się wrócić...

Ale Tamara nie reaguje. Pieści ogłupiałe z na­jedzenia dziecko, odwróciła się do męża tyłem. Kresz czeka chwilę, potem wychodzi. W windzie wpada mu na myśl, że gdyby rozwiódł się z Ta­marą, musiałby zaczynać od początku: w subloka­torskim pokoju, bez pieniędzy. Może nawet samo­chód trzeba byłoby sprzedać, żeby starczyło na alimenty i raty za mieszkanie. A do Tamary w ciągu pół roku wprowadziłby się nowy mąż, któ­rego mała nazywałaby tatusiem.

Hej, życie, życie, cóż za piękne życie...”

Chyba nie ma draki, szefie? interesuje się Sajnak, perła wśród kierowców, który oczywiście już od wpół do szóstej czeka przed bramą.

A dlaczego miałaby być?

No bo... znów te nauczycielki... Słyszałem jakieś hymny pochwalne.

Hg Wszystko lipa. Chodź, napijemy się kawy.

Z rozkoszą, szefie.

Sajnak bez pośpiechu zamyka wóz, obchodzi go

dokoła, próbuje kolejno wszystkie cztery klamki, dopiero potem wolno idzie za Kreszem.

Chcą wszystko wyrównać na zero, praw­da? — Sajnśk miesza kawę. — Wciąż to samo. Był negatywny reportaż, będzie pozytywny re­portaż. Co było, minęło, może nawet zaszła po­myłka, bo przecież wszystko jest bardzo pięknie i bardzo dobrze. Teraz już mogli się przygotować i każdy z osobna nauczył się swojej roli. Wygra­łem?

Kreszowi jest nieprzyjemnie. Co ma powiedzieć temu Sajnakowi, który szczerzy zęby i stara się być równym facetem, takim, co to „zna się na rzeczy”? Ma mu powiedzieć, że jego miejsce jest za kierownicą, że ma pilnować, żeby punktualnie i o czasie... Że nie powinien widzieć ani słyszeć, tylko trwać w gotowości do drogi... Może niepo­trzebnie tak się z nim spoufalił. Ale chodzili do jednego gimnazjum, znali się, zresztą Sajnak nie miał nic złego na myśli. I spośród nich dwóch Saj­nak lepiej zna ten kraj, jeśli nawet bardziej po­wierzchownie. Sajnak zna tu wszystkich. Gdy po­trzebny jest człowiek, o którym można by zrobić reportaż, Sajnak w mig wie, kogo dać, ma swoich weteranów (poważanego i mniej poważanego), laureata nagrody im. Kossutha, który uszlachet­niał winorośl, a dziś żyje w zapomnieniu, ma pu­stelnika i znachorkę, dobrego prezesa spółdzielni produkcyjnej i złego prezesa, grotołaza i byłego żołnierza Legii Cudzoziemskiej; podobno zna na­wet jedynego węgierskiego fakira, ale nikomu go jeszcze nie pokazał. Chowa go na czarną godzinę. Sajnak szanuje tych, którzy dobrze zarabiają i mają jeszcze przy tym nazwisko.

W ten sposób ma się z nim rozstać?

Nie wygrałeś — mruczy Kresz. — Nie

w tym rzecz. Nikt mi nie polecił, żebym robił no­wy reportaż.

Właśnie. A jednak zrobisz. Przecież zabrałeś ze sobą magnetofon, prawda?

Magnetofon to jeszcze nie reportaż.

Zgoda. Ale jednak będzie kontrreportaż. Po­stanowisz sobie, że nie pójdzie. Potem w domu przesłuchasz to, co nagrałeś, coś ci zaświta w gło­wie i zaczniesz poważną dyskusję z samym sobą: skoro już tak się natyrałeś, dlaczego nie miałbyś tego oddać, zręcznie wytniesz, co trzeba i w końcu jednak zaniesiesz do redakcji. Przy najbliższej okazji — obiecasz sobie postawię się, wtedy już na pewno... Zawszę tak się dzieje.

v Przecież nie dla siebie to robię, chłopie.

f Cśś. W porządku.

Dla nich, dla bohaterów tamtego reportażu. Jp~jlle w tobie subtelności! Zwłaszcza dla tej blondyneczki, prawda?

Była moją koleżanką z roku — odcina się Kresz. Teraz już naprawdę za dużo pozwala sobie ten Sajnak.

Sajnak chciał tylko rozweselić Kresza. Lubił z nim jeździć po kraju. Kresz nie należał do ludzi, którzy zapominają, z kim chodzili do szkoły. Z Kreszem wszystko zostało po staremu, jakby byli na szkolnej wycieczce. Kresz nigdy się nim nie wysługiwał, nie popędzał go, sypiali w jed­nym pokoju, przegadali niejedną noc, a ponieważ Sajnak na swój sposób tak właśnie wyobrażał so­bie socjalistyczną demokrację, szanował Kresza, choć nie dawał mu tego poznać. Chciał go rozwe­selić, bo wyczuwał jego senność i przygnębienie, teraz wyczuł też urazę i pożałował, że tak na nie­go napadł. Może trafił w jakiś słaby punkt, może dotknął jakiegoś bolącego miejsca? Kresz był wła­ściwie bardziej nieobliczalny niż inni, gruntownie

i namiętnie zakopywał się w poszczególnych te­matach, z każdego wyjazdu przywoził kilometry taśmy i zabierał się do właściwej pracy dopiero wtedy, gdy odsłonił i wyjaśnił wszystkie powią­zania. Gdy wydawało mu się, że już wie, gdzie pies pogrzebany. Niekiedy jednak dawał się pa­skudnie wrabiać. Czy to możliwe, że i tym razem chybił? Przestrzelił cel?

Nie zrobiłoby ci dobrze na gardło jakieś stę­żone ciepło? — zapytał pojednawczym tonem. — A może wolisz już jechać?

Obserwował Kresza. Może wcale nie spał z tą jasnowłosą nauczycielką? Dlatego krępuje go, że musi tam wracać. Kresz mało mówił o kobietach. A cóż innego można było robić na długich, mo­notonnych trasach? Zresztą kogo obchodzi, czy historie są prawdziwe, czy zmyślone? Wszystko jedno. Przecież on sam też koloryzuje, jak może. Te, które mógł mieć, i tak miał.

Kresz puścił pytanie mimo uszu.

Dostałem cię także na jutro? — zapytał pa­trząc na Sajnaka.

Dziś mamy piątek, szefie. A jutro kochaną, piękną sobotę...

Dobra, bracie. W takim razie podpiszę ci dzi­siejszy dzień i jadę sieriożką.

A koszty benzyny? Przecież żaden z nas je­szcze nie wie...

Pluję na benzynę. Rób, co chcesz.

Ho ho! — wytrzeszczył oczy Sajnak. — Nic takiego nie miało jeszcze miejsca w historii na­szego radia. Nie wiedziałem, że to aż tak poważna sprawa. A więc?

A więc nie gniewaj się, że cię tu zwabiłem, i cześć!

Sajnak ucieszył się.

Gdybyś to wcześniej powiedział, szefie, na­si

wet bym się nie ruszył od Wiewióreczki. O rany, jak ja cię kląłem rano, kiedy musiałem złazić... Podpisz tu... Dziękuję. Ale za to masz u mnie ka­wę.

Kresz wreszcie roześmiał się. Tego człowieka nie można było nie lubić. Sajnak wychylił się je­szcze przez okno i zmrużył oko.

Jeśli nie zapomnisz, przekaż tej blondynecz- ce moje najgorętsze pozdrowienia... — i z prze­praszającym uśmiechem zniknął Kreszowi z oczu. A Kresz został na krawędzi chodnika.

Gołębie krążyły jeszcze nisko nad jezdnią i kie­dy się na nie patrzyło, nasuwała się nieodparta myśl, że są ich całe chmary. Kresz nie znosił go­łębi. Teraz wyzwolił w tej nienawiści całe swoje niezdecydowanie i tupnął, aby wystraszyć zgro­madzoną przy resztkach okruchów gromadę. Uda­ło się. „Srajdy” w panicznym lęku wzbiły się w górę, rozsypały się po parapetach okien, wyginały w dół szyje. Kresz nigdy nie przepadał za gołębia­mi, ale odkąd miał wóz, jego niechęć jeszcze się wzmogła, bo niebieskie ptaszki co rano obkakiwa- ły mu dokładnie cały dach. I Kresz musiał drapać. A kto lubi zdrapywać ptasie kupki z symbolu swej pozycji społecznej?

Sieriożka, samochód Kresza, stał połyskliwie chłodny, wciśnięty między dwóch towarzyszy. Okręcona kierownica przydawała mu chwackiego wyglądu: sprawiał wrażenie szacownego i nader eleganckiego pojazdu, jakby nie wisiało na nim jeszcze około dwudziestu pięciu tysięcy długu. Dwoma kołami stał na chodniku, Kresz wiedział, że długo będzie męczył kierownicę, zanim zdoła się stamtąd jakoś wycisnąć.

Gdyby pojechał z Sajnakiem, byłby już za mia­stem i w jakiejś knajpie mógłby sobie strzelić do- ^ broczynne, poranne pięćdziesiąt gramów. Teraz

i to ma z głowy. I właściwie po co wybiera się na parę dni, skoro w ogóle nie chciał jechać?

Wszystko, co mógł zrobić w tej sprawie, już zrobił.

Po co powiedział, że jeszcze raz rozejrzy się w B., skoro nie musiał tego robić, skoro nikt tego nie oczekiwał, nikt od niego nie wymagał? I tak mógł dostać magnetofon na parę dni.

Monstra śmieciarek z metalicznym szczękiem ładowały w siebie uliczne śmieci. Hałas ostatecz­nie przepłoszył gołębie do ich kryjówek. Kresz obserwował to z pewnym zadowoleniem, ale kie­dy silnik zaskoczył, wciąż jeszcze nie wiedział do­kładnie, dlaczego opuszcza to budzące się właśnie miasto, w którym mógłby żyć zagubiony w tłu­mie.

W tej chwili przypomniał sobie, że poprzednie­go wieczoru on sam nastawiał Bacha. „Nawet Ba­chem można się znudzić — usłyszał głos Jan- cseka. — Zrób mi przyjemność i puść wreszcie Vivaldiego, Balint!”

(Margit i Miklós)

Wrzeszczy mi nad uchem ta baba -Pomyśli Mar­git — ale o co jej właściwie chodzi? Jej wzburze­nie jest udane, więc Margit szuka kryjącego się w słowach sedna, które Płaskoszkapska umie za­wiesić po mistrzowsku, niczym współczesny dra­maturg oczekujący od widza, że dopiero w drodze do domu połapie się, w czym rzecz. I ta kobieta starając się utrzymać w tajemnicy pointę stosuje wszelkie środki, od pochlebstwa przechodzi w ton dramatyczny, potem w wartki potok słów wplata głębokie prawdy o życiu w ogóle, aby wreszcie ostrym zwrotem wzbić się lub runąć w szepczącą głębię. J

Ano tak, oczywiście, możliwe, bywa...“v — przytakuje niekiedy Margit. Gadorowa patrzy na nią wtedy badawczo, potem oburza się obłudnie, że nauczycielka przytaknęła w nieodpowiednim momencie.

Wykształcona kobieta! — skrzeczy wtedy. — Ssstyd, można powiedzieć. Dzisiejsze obyczaje!

Margit nie wie dokładnie, jakie obyczaje miała, ma i mieć będzie Gadorowa, tylko domyśla się, ale niezbyt ją one obchodzą, a nieboszczyk G&dor, który był „ważną osobistością”, coraz bardziej kurczy się w jej oczach do rozmiarów potulnego domowego zwierzątka. Był zapewne dobrym kró­liczkiem — myśli Margit — a ta Oszczerska, Za- ■y

pluwalska, Dobrogospodyńska, ta niezaspokojona przedstawicielka Jednokomórkowych Wiciowców rozszarpała go i wpędziła do grobu.

Zapluwalska prenumerowała i studiowała dwie gazety: „Nśpszabadsag” i „Fiirge Ujjak”. Z pierw­szej czerpała wiadomości i nowe zwroty („no cóż, Margitko, musimy dbać o zasady współżycia so­cjalistycznego i nie zapominać o naszej godno­ści...”), z drugiej wzory robótek. Na początku Mar- git stale widywała w jej rękach druty, które po­ruszały się niemal z tą samą prędkością co język, prawie w jednym rytmie. Kłębek bawełny tkwił zawsze w kieszeni kwiecistego fartucha, w ten bo­wiem sposób mogła przerabiać oczka spacerując i poszarpując opierającą się nić. Kiedy Margit za­miatała chodnik na podwórzu lub podlewała kwia­ty, Dziewiarka dreptała za nią i mówiła, robiła na drutach i mówiła. Margit dopiero później zrozu­miała, że Dziewiarka sprytnie i dokładnie infor­muje się przy takich okazjach i że z wolna udało się jej poznać całe życie nauczycielki, aż do przed­szkolnych lat. A następnego dnia potrafiła już w złej wierze wykorzystywać to wszystko, co po­przedniego zgromadziła z szerokim uśmiechem na ustach.

Kłam jej — poradził Miklós. — Opowiadaj jej najgorsze bzdury i niech kłapie uszami. Tylko musisz pamiętać, żeby w tym była jakaś logika.

Margit próbowała, ale z niewielkim powodze­niem. Nie umiała kłamać. Pleciuga natychmiast odkryła sprzeczności i zaczęła podejrzewać. Mar­git dopiero później dowiedziała się, że pisze na nią donosy do Rady Narodowej. Po prostu ktoś ją ostrzegł: nie biorą wprawdzie poważnie Gśdoro- wej, bo obsmarowała wszystkich znajomych, ale to jednak dziwne, że przeciwko Margit wpłynął już piąty donos i że wszystkie zawierają akcent

polityczny, co niektórym psuje krew, choćby na­wet ani słowo nie było prawdą.

Polityczny? — zdumiała się Margit.

Niech się pani nią nie przejmuje, punktual­nie jej płaci, to może wówczas da pani spokój.

Ale przecież płacę regularnie...

Hm, wobec tego nie wiem... Na przykład pi­sze takie rzeczy: „Codziennie narusza zasady so­cjalistycznego współżycia, przyjmuje podejrza­nych osobników, z którymi prowadzi sekretne roz­mowy, uczniowie przesiadują w jej pokoju nieraz do późnego wieczora i śpiewają zakazane pieśni...” i tak dalej. Czy naprawdę organizuje pani u sie­bie zebrania?

Margit osłupiała. Była jeszcze bardzo naiwna. Chyba właśnie do tego momentu była naiwna. Wtedy poczuła po raz pierwszy, jak zaciskają się wokół niej oplatające ją pędy. Kiedy w szkole brak było wolnego pomieszczenia, członkowie li­terackiego kółka zainteresowań, z którego z cza­sem chciała utworzyć klub recytatorski i scenę li­teracką, zbierali się u niej. A więc i to stało się już tematem plotek — pomyślała i starała nie przejmować się tym. Jednak właśnie wtedy zro­dziło się w niej uczucie, że obserwują każdy jej krok, zwracają uwagę na każde słowo. I to nie zawsze życzliwie lub obojętnie, o nie! Aktorka w jej wieku byłaby zapewne uszczęśliwiona, ozna­czałoby to bowiem, że ją zauważono, dawałoby poczucie bezpieczeństwa. Cóż to za aktorka, o któ­rej nikt nie mówi! Ale czy to dobrze, gdy mówi się o nauczycielu? Czy może czuć się bezpieczny? Jak łatwo jest pisać — myślała Margit — że nau­czyciel daje przykład swoją postawą, osobowością. I że to jest jego obowiązkiem. Przykład, zgoda, ale jaki?

^ — Nie wolno nam dawać im złego przykładu,

uczyć kłamstwa, zepsucia, rozpychania się łokcia­mi, postawy „staraj się, to będziesz miał, a jeśli nie to daj w łapę!”, a zwłaszcza tchórzostwa! — wrzeszczał kiedyś na wpół pijany Miklós. — Bądźmy dla nich przykładem walki, rozumiesz, tego, że kiedyś będą musieli się sprawdzić w ży­ciu, bo co to za człowiek, który się nigdy nie sprawdza! Taki tylko wegetuje... Te dzieci będą żyły w dwudziestym pierwszym wieku, w trze­cim tysiącleciu, Margit, nie możemy ich uczyć, aby obrastały sadłem i dusiły się w małżeńskim łożu, jak niektórzy z naszych kolegów. Albo jak ich rodzice i dziadkowie...

Mają nas za nic, Miklós, przyjmij to wresz­cie do wiadomości przerwała mu łagodnie. — Jedno z dzieci dało mi to wyraźnie do zrozumie­nia. Zawiadomiłam rodziców, żeby przyszli, bo chciałam z nimi porozmawiać o dalszej nauce sy­na...

Varju? — zapytał ponuro Miklós.

Nie, Kishśti... Wszystko jedno. Wiesz, jaką dostałam odpowiedź? Że sami pokierują losem swojego dziecka. Ładnie by wyglądali, gdyby słu­chali nauczyciela, wtedy już na pewno ich syn wyrósłby na takiego samego łachudrę, żebraka na państwowej posadce jak pani nauczycielka i ta cała reszta. I żeby pani nauczycielka pochwaliła się, jaki sobie dom wystawiła z tej swojej nauki.

Miklós milczał, z założonymi do tyłu rękami krążył po niewielkim pokoju. Przebiegał koło sto­jącej lampy, za fotelami, zaglądał do wnęki ku­chennej, mijał drzwi, docierał do łóżka i stamtąd ruszał z powrotem. Ze spuszczoną, upartą głową Napoleona odmierzał kręgi.

i co z tego? — syknął. — I co z tego? Mogą być lekarzami, inżynierami, mechanikami. Zresztą nie o to chodzi. Nie w tym rzecz. Rzecz w tym,

żeby rozumieli świat, w którym żyją. Niech od­ważą się być choć odrobinę młodzi! Niech się skrzą, bawią! Niech mają odwagę się bawić! Czy ty wiesz, ile inteligentnych dzieci marnuje się, zanim jeszcze trafi do szkoły? Nawet nie przez to, że rodzą się na gotowe, ale przez to, że one nie zdają sobie sprawy, że muszą stworzyć jeszcze więcej. Przecież nie mogą być tylko nieświado­mymi konsumentami...

Margit, gdy tak medytuje, patrzy na nogi Do- nosicielskiej. Cienkie, pajęcze odnóża. Prządka nie spaceruje po pokoju, tylko kołysze się. Prze­rzuca ciężar ciała z jednej pajęczej nogi na drugą. Kołysze się całym tułowiem, ale wykazuje nieby­wałą zręczność, bo głowę trzyma przy tym nieru­chomo. Margit nie zaproponowała jej miejsca, sa­ma też nie usiadła. Zmywała we wnęce. A raczej porządkowała, bo nie chciała wejść do pokoju

i sadzać Gadorowej na fotelu. Wdowy po Dezsó Gadorze. Zresztą nie wiedziałaby, co ma ze sobą począć w pokoju. Nogopajęczyńska przyszła oczy­wiście, żeby się dowiedzieć, co Margit ma zamiar robić teraz, kiedy już nie uczy w szkole, ale jak­by coś jeszcze owijała w bawełnę.

Margit zapytała niespodziewanie:

Niech no mi pani powie, pani Gadorowa, czego pani ode mnie chce? Bo od godziny słyszę jakieś aluzje, ale nie mam pojęcia, o co chodzi.

Ozoromielnicka zdziwiła się i zaprzestała koły­sania.

A czego miałabym chcieć? I co to za ton?... Czym sobie na to zasłużyłam, ja, która powierzy­łam pani wszystkie moje tajemnice? Co za świat! „Czego pani chce?” Tak prosto z mostu... Dobrze rozumiem, droga Margitko, że jest pani głęboko rozgoryczona tym, co się stało, i wiem, jaka jest pozycja samotnej kobiety w dzisiejszym świecie,

nawet w tym wspaniałym socjalizmie... Ja wpraw­dzie z godnością znoszę moje wdowieństwo i do­staję od państwa piękną emeryturę, a pani dzięki swoim znajomościom może powiedzieć w radio, co myśli o innych, ale kategorycznie wypraszam sobie podobny ton!

W porządku, pani Gadorowa... Który to już donos pani na mnie napisała?

Kręcidupska otwartymi ustami łapała powie­trze. Po krótkim namyśle zdecydowała się na atak migreny. Z jękiem podniosła dłoń do czoła.

Ja... to po prostu...

Może pani nie liczyła?

|i||| Ssss... ja... — Opadła na jeden z foteli.

Dać pani wody? ale nie czekała na odpo­wiedź, postawiła przed nią szklankę. Dziewiarka piła łapczywie.

Margitko — wyjąkała po chwili. — Ja... ta­ki ton...

Nie pisała pani na mnie donosów, pani Gś- dorowa?

Donosów? Nigdy!... Może tylko pewne infor­macje do odpowiednich organów... Ale to mój obo­wiązek. Wiem przecież, z kim mieszkam pod jed­nym dachem.

Kto tego od pani żąda?

Moje sumienie! Były czasy, kiedy to stano­wiło poważną i odpowiedzialną misję... rację sta­nu. I może nadejdzie jeszcze czas... Ale co ja tu pani będę tłumaczyć! Lepiej zrobię, jeśli panią ostrzegę. Musi pani uważać!

Na co?

Płaskodupska przełknęła ślinę.

-— Nigdy nie zaszkodzi uważać, Margitko. Lu­dzie gadają. I coraz więcej gadają. Nie mam ocho­ty wymawiać pani pokoju, Margitko, ale musi garnij zrozumieć, że ponieważ w pani życiu nastą-

pila istotna zmiana, musimy zmodyfikować także naszą umowę.

Nic nowego, że chce mnie pani wyrzucić. Znalazła pani kogoś, kto da więcej?

Pani sama da więcej, Margitko — wyszcze­rzyła zęby Zięba-Stręczycielka i wymierzyła pa­lec w stronę nauczycielki. — Pani, aniołeczku. Chyba nikt nie sądzi, że i teraz pozwolę na mę­skie wizyty?

Z podniesioną głową, ale z ostrożnie wciągnię­tym brzuchem wycofywała się ku drzwiom. Tam zatrzymała się, bo nie zaszło nic nadzwyczajnego. Margit siedziała zgarbiona na skraju łóżka i pa­trzyła w podłogę.

Czy ona słyszy, co do niej mówię? — zadała so­bie w myśli pytanie Płaskodupska i kaszlnęła.

No cóż — zagdakała ostrożnie. — Niech się pani zastanowi... Mogłybyśmy się jakoś dogadać...

Margit wciąż siedziała bez słowa.

A wtedy... Wtedy może i ludzie przestaliby tyle gadać... Rozumie pani, Margitko?

Margit wstała. Nalała sobie kieliszek czereś- niówki i obracając go w palcach podeszła do G&- dorowej. Wolną ręką przesunęła po guziczkach bluzki. Nie miała na sobie stanika, czekała na Mi- klósa. Wyprostowała się i sutki przebiły wyraźnie przez cienkie płócienko. Płaskodupska przełknęła ślinę i czekała.

Za późno, dobra kobieto -^ rzekła Margit

i wypiła czereśniówkę. Chyba pani sobie nie wyobraża, że mając takie stosunki zostanę w tej norze?! Za sześćset forintów plus to, co teraz chce pani wydębić? Niegdyś trzymała tu pani świnie, prawda? Nie szkodzi, ładnie tu posprzątano, za­nim się wprowadziłam. Tylko smród został... Ale może to tylko moja wyobraźnia...

Piegopiersińska zatrzepotała rzęsami. Na taką

scenę nie była przygotowana. Co za kurwiszon — zdziwiła się w duchu. — Co za szmata! Coś jednak było w tym niejasne. Margit niemal widziała, jak obracają się kółka zębate w jej wężowej mózgow­nicy.

Widzi pani, dobra kobieto, pewne osoby na wysokich stanowiskach nie są wobec mnie obojęt­ne. Rozumie pani, dobra kobieto? Jak pani myśli, na co była mi ta cała heca z radiem i ze szkołą? Czy mogłam w inny sposób przestać uczyć, co? Widzi pani ten pierścionek? To brylant... No, wszystkiego dobrego, moja dobra kobieto. Może pani spokojnie szukać nowego lokatora do tego pobielonego chlewu. Najlepiej niech pani znajdzie młodego, jeszcze głupszego ode mnie.

Gadorowa cofnęła się, poszukała dłonią klamki

i tyłem wyszła na podwórze.

Margit wstrzymując oddech czekała jeszcze pa­rę sekund, potem wybuchnęła płaczem, rzuciła się na łóżko. Kiedy pół godziny później przyszedł Mi- klós, wciąż jeszcze spazmatycznie drgały jej ra­miona.

Ja już nie wytrzymam, Miklós! Nie wytrzy­mam, nie wytrzymam, nie... Spójrz na to! — Wci­snęła mu w rękę urzędowe pisemko. Przysłano je z komitatu. Miklós przebiegł je wzrokiem.

Parnapuszta.

Sprawdziłam na mapie. Czterdzieści pięć ki­lometrów stąd. Jeden autobus dziennie... I ja bez ciebie...

Dobrze, dobrze — wymruczał Miklós. —

W porządku.

Usiadł, miął papier w dłoni.

£§1 Przyjmiesz?

Nie wiem... Myślałam o tym, żeby...

Żeby się poddać. Że nadeszła chwila, kiedy możesz rzucić ręcznik. Wrócisz do matki i pój-

41

dziesz do jakiegoś biura. Potem znajdziesz dobrą partię i dostaniesz piękną wyprawę. Jeśli złapiesz faceta z dyplomem, mamunia zafunduje ci nawet wesele. I wszystko wróci do normy, bo nie bę­dziesz już dłużej „głupią gęsią, której komuniści przewrócili w głowie".

Miklós, proszę cię... Sprawiasz mi przykrość. Zresztą nawet nie dlatego... Była u mnie ta jędza Gadorowa. Chyba już wszystko lepsze od tego... Miklós. To ponad moje siły.

Miklós łagodnie posadził ją w fotelu.

Czego chciała?

Ifl Nieważne. Powiedziałam jej, że się wypro­wadzam. Chciałabym stąd odejść jeszcze dziś. Jeszcze dziś, rozumiesz? Pojadę do domu albo wszystko jedno dokąd. Już nawet wolę iść do biu­ra. Przecież gorzej niż tu... Ona mnie uważa za dziwkę i chce, żebym płaciła, rozumiesz? Ile razy tu przyjdziesz, sto forintów czy ileś tam! Ale już ja jej powiedziałam, nie bój się! Wygarnęłam jej!

Zerwała się i z pasją odtworzyła przed Mikló- sem scenę. Wstrząsnęła nim zawarta w niej praw­da.

Pierścionek Margit obracała „brylant” na palcu. — Wygrałeś go dla mnie na strzelnicy.

Miklós nie przypominał sobie, ale pokiwał gło­wą.

Daj mi coś do picia — poprosiła go.

Nie pij teraz, jeśli możesz. Musimy się za­stanowić. Czy ten twój Balint Kresz zniknął bez­powrotnie?

Na to wygląda.

Nie mógłby jednak czegoś zrobić?

- Znów tylko namiesza, Miklós. Przyj edzie, ale ja już z góry się tego boję...

-T- Zakładając, że w ogóle przyj edzie. Jeśli

przypadkowo będzie w tych stronach i przypomni sobie.

—■ To nie jego wina. A poza tym nie mam za­miaru się zastanawiać! Ani mi się śni, Mikusiu, nie dziś. Po raz pierwszy w życiu zawodowa baj­zelmama wzięła mnie za zawodową prostytutkę, musimy to jakoś uczcić. Nieprawdaż? Jaką mam sobie ustalić taryfę? Jak sądzisz? Widzisz, nawet nie wiem, ile jestem warta... Ile byś na mnie wy­dał, gdybyś mnie nie znał, co? Pięć stów?

Przestań! Dobrze?

Margit opadła na fotel i sączyła palinkę. Miklós zaczął krążyć po pokoju.

W Parnapuszta na pewno jest służbowe mieszkanie. Musi być. O ile dobrze wiem, szkoła z trzema nauczycielami. Ale możliwe, że tylko z dwoma. Mur beton, że dadzą przyzwoite miesz­kanie. Trzeba pojechać i zobaczyć. W okolicy jest całkiem niezła spółdzielnia produkcyjna i masa folwarków. Dzieci z folwarków to dobry materiał. Z początku jest z nimi sporo kłopotów, ale jak ko­goś polubią, są bardzo przywiązane. Jest w nich ten rodzaj grzeczności, który w tym wieku można jeszcze z łatwością przekształcić w sumienność

i obowiązkowość. W swoim zamkniętym mikro- świecie wiedzą znacznie więcej o życiu niż inne dzieci. Słuchasz mnie?

Spojrzał. Margit sączyła właśnie palinkę. Błysz­czącymi oczami rzucała Miklósowi czułe spojrze­nia. Była pijana i uśmiechnięta. Miklós chrząknął, potem spuściwszy głowę ciągnął dalej:

Na razie nie ma nawet mowy, abym mógł prosić o przeniesienie. Zresztą tu też ktoś musi zostać. Kto skończy porządkowanie biblioteki je­śli nie ja? Nikt nie zwariował, żeby poświęcać swój wolny czas na takie cele. I w Pśrnapuszta nie mógłbym też skończyć tej pracy na temat

ogólnego poziomu wykształcenia nauczycieli szkół podstawowych, przecież wiesz. Pisałem o niej Fel- legiemu, bardzo mnie zachęcał. Może przy pomo­cy Fellegiego i innych nauczycieli uda się to jesz­cze rozszerzyć. Nie, ja na razie muszę tu zostać.

Oczywiście, że musisz — westchnęła bez przekonania Margit.

Nie chcę się z tobą rozstawać, Margit. Może to byłoby rozwiązanie, gdybym się z tobą jutro ożenił, ale w tym celu musiałbym się najpierw rozwieść... A na to po prostu nie mam ani czasu, ani energii.

W porządku — wykrzywiła usta i patrzyła przy tym w podłogę.

Co w porządku? Nic nie rozumiesz. Wczoraj przyjechał ten chłopak, którego przysłali na two­je miejsce. Podobno z Pesztu. Jak widzisz, nasz dyrektor to nie taki idiota. Pojechali, trafili na świeżo upieczonego smarkacza i zwabili go. Wy­obrażam sobie, ile mu naobiecywali! Jutro go so­bie dokładnie obejrzę, już ty się nie bój. Zatem pierwsze, co mamy do zrobienia, to wycieczka do Pcirnapuszta i... ty głupia dziwko, ty!

Margit zachwiała się od nieoczekiwanego po­liczka. Jęknęła i zakręciło się jej w głowie.

Miklós podczas swojego monologu podniósł mia­nowicie wzrok i zobaczył Margit stojącą w samych tylko majteczkach. Uśmiechała się pijana i szep­tała do niego:

Pięć stów...

JLsg Jeszcze nigdy tak mocno nie oberwałam — Margit obmacywała policzek. Miklós siedział na skraju łóżka i gapił się przed siebie.

Myślałem, że można z tobą porozmawiać. fiPf- Zostawisz mnie, kochany, i tak mnie zosta­wisz, więc po co się wysilasz? Wiem, że we wszystkim się orientujesz, wszystko potrafisz za­

planować, załatwić, bylebym tylko mogła uczyć. Bo ja muszę uczyć i mieć dodatkowe godziny, a jak już skończę, to jeszcze kółko literackie i kół­ko recytatorskie, i dzień przyjęć rodziców, i roz­mowy indywidualne, i sama nie wiem co jeszcze, żeby potem, po latach, kochane dzieciaczki śmiały mi się w nos jak ten Gabor Balia, który powie­dział: „na nic się zdała panina wiedza, ale niech się pani nie martwi, sam już zmądrzałem i wisi mi ten cały pani Attila József!” A czy ty słysza­łeś, jak ten chłopak deklamował? O Boże, jak on umiał deklamować Nad Dunajem, czułam, że ro­zumie każde słowo, a teraz tłoczy w warsztacie mozaikę, bo chce mieć motor, bo chce zadzierać spódnice co bogatszym dziewczynom, żeby potem ożenić się z tą jedną, której zmajstruje dziecia­ka... tę jedną unieszczęśliwi, na inne będzie cho­dził przez pewien czas... Jak jego przodkowie sto

i dwieście lat temu...

Takie jest życie. A zresztą skąd wiesz, że nie zapamiętał tego wiersza? I że nie zabrał go w drogę, co?

Ty... ty poczciwy głupku! W tobie też widzą tylko pijaka. Ale z jakiegoś powodu boją się cie­bie. Może przez tę twoją uczciwość i te uparte bły­ski w twoich oczach. Mówię bzdury, prawda? Spi­łam się trochę, rozwścieczyła mnie ta klempa, ale nie szkodzi, Miklós, odejdę stąd, wreszcie wiem, w czym rzecz... Dokądkolwiek, byle stąd odejść.

Spij! — Miklós wstał. — Na razie zostaniesz

i będziesz spała.

Wychodzisz? — zdziwiła się.

Tak. Nie chcę zostawać z kobietą, którą uda­jesz.

Margit wytrzeźwiała nagle, usiadła na łóżku.

Ale przecież to też jestem ja, nie rozumiesz?

To też jestem ja, bo jestem kobietą i Jestem słaba,

i chcę być żoną, a nie zwierzątkiem, które udało ci się wytresować i chcę być matką własnego dzie­cka, i... Ja już tego dłużej nie wytrzymam, nie wytrzymam!

—• Wrócę i będę tu spał, jeśli chcesz. Ale teraz muszę wyjść.

Margit spojrzała mu w oczy. Idzie pić — pomy­ślała.

No to idź. — Spojrzała na zamykające się drzwi. — Idź do diabła, kochany.

Zalśnił na jej palcu mały jarmarczny pierścio­nek i Margit nagle przypomniała sobie ze zdziwie­niem, że nie dostała go od Miklósa, tylko od Ba- linta, wiele lat temu na Varosliget. Miklós prze­słania mi już Balinta — pomyślała i czuła, jak ciarki przebiegają jej po skórze. Chyba jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnęła miłości.

(taśma magnetofonowa)

Niewielki plac, przez który musiał przejść po dro­dze do szkoły, nazwano oczywiście placem Sando­ra Petófiego, a o niezwykłej konsekwencji ojców miasta świadczył fakt, że naprzeciwko zaniedba­nego obelisku, upamiętniającego pierwszą wojnę światową, na wysokim cokole spoczywało rzeczy­wiście wykute w kamieniu popiersie poety. Z co­kołu sterczał spory hak, na haku zaś wisiał wy­blakły, złuszczony, sztuczny wieniec laurowy z wyburzałą od deszczu szarfą o nieczytelnym już napisie. Gabor Akac widział ten plac również z okna pokoju nauczycielskiego, ale ponieważ ga­łęzie drzew rozrastały się właśnie na poziomie okien, odwrócony tyłem pomnik majaczył tylko niewyraźnie wśród zieleni.

Kto i kiedy zdejmuje stare wieńce? — zamy­ślił się, kiedy zostawili go samego i znudzony oparł się na szerokim parapecie. — Z upływem czasu wieniec przestaje być symbolem pietyzmu

i jest tylko znakiem obojętności, zapomnienia.

Niemal przestraszony odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi.

Jestem ojcem Varju — oświadczył chudy mężczyzna o stanowczym wyrazie twarzy. Nie wszedł do środka, tylko stał w progu naciskając klamkę, jak gdyby nigdy więcej nie miał zamiaru wypuścić jej z ręki. — Nikogo nie ma?

G&bor Akac miał ochotę poinformować go, że on też jest kimś, wolno oderwał się od parapetu

i powoli, zastanawiając się nad jakąś zręczną ri­postą, ruszył w stronę przybysza. Miał ten dar, że zawsze wiedział, gdy nadchodziła chwila brze­mienna w decydujące wydarzenia. Teraz na widok nieoczekiwanego gościa, który był ojcem któregoś z dzieci (czyli dla niego przedstawicielem „rodzi­ców”), dreszcz przebiegł mu po plecach; nie żeby miał się przestraszyć, choć w wyglądzie mężczy­zny było coś groźnego, lecz dlatego, że wiedział: w chwili gdy otworzy usta, wkroczy w życie tej szkoły. To będzie jego pierwsze oficjalne zdanie „na zewnątrz”. Do rodziców. Zbliżał się przeto ku drzwiom, nieśmiałym gestem zaprosił gościa dalej

i starał się sprawiać wrażenie człowieka, który od lat poprawia klasówki w twórczej ciszy pokoju nauczycielskiego i który zadomowił się już w zniszczonym wnętrzu witającym właśnie niespo­dziewanego przybysza.

Czego pan sobie życzy?

Szukam Mśhesowej. Przyszła?

Gabor Akac nie przypominał sobie tego nazwi­ska. Ale to oczywiście nic nie znaczyło.

Nie wiem... — zaczął, ale mężczyzna z okrzy­kiem: „Ech!”, zatrzasnął za sobą drzwi. Tak, wła­śnie zatrzasnął. Gabor Akac zaś stał przed za­mkniętymi z impetem drzwiami i wpatrywał się w tuman kurzu wznoszący się z niewypastowanej podłogi z desek, bo nic mądrzejszego nie przy­chodziło mu do głowy. Oddalające się na koryta­rzu kroki umilkły, więc filozoficznie przeszedł nad tą sprawą do porządku dziennego. Wzruszył ramionami.

Odwrócił się i w ten sposób stworzył sobie okazję obejrzenia pokoju nauczycielskiego z no­wego miejsca. Dwa wychodzące na plac okna, ■

oszklone szafy przy bocznych ścianach, umywal­ka z poszarzałym ręcznikiem, na zsuniętych po środku stołach stosy zeszytów klasowych i opraw­ne w haftowane płótno dzienniki. Poza nim w po­koju przebywali jeszcze Sandor Petófi i Attila József — w formie odlewów gipsowych.

Na zwykłej czarnej tablicy, gdzie podczas roku szkolnego zamieszczało się różne informacje, para­dowała jeszcze data uroczystego zakończenia nau­ki; autor olbrzymich kredowych liter postawił na końcu zawiadomienia trzy energiczne wykrzyk­niki, pewnie, aby zaakcentować jego wagę:

DO WIADOMOŚCI WSZYSTKICH K-GÓW

ZAKOŃCZENIE ROKU 9 CZERWCA G. 10Ul

Te trzy wykrzykniki nadawały oznajmującemu raczej zdaniu gwałtowny charakter, zmieniały je w dyktat, rozkaz, a więc coś niesympatycznego dla Gabora Akśca, który czekał tu, w tym pokoju nauczycielskim, aby o godzinie 10.35 rozpocząć swoją pierwszą w życiu lekcję i stać się również K-gą. Trzeba powiedzieć, że w tej chwili był jesz­cze człowiekiem z zewnątrz i chyba tylko podnie­cenie nowością, lęk przed nieznanym powstrzy­mywały go od zajęcia miejsca przy wyznaczonej połowie stołu i uporządkowania myśli. Może zresz­tą nawet nie miał żadnych myśli, więc tylko cho­dził tam i z powrotem.

Ponieważ nie znalazł gąbki ani ścierki, poślinio­nym palcem starł jeden z wykrzykników. Wymi­nął stoły i z większego dystansu sprawdził, czy zdanie informujące o zakończeniu roku straciło coś ze swego natręctwa. Z radością skonstatował, że tak. Teraz opatrzone dwoma zaledwie wykrzyk­nikami oznaczało jedynie, że pożądane jest, aby K-dzy przybyli na uroczystość, choć przy odpo-

MSI

wiednim uzasadnieniu mogą nie przychodzić. Zba­dał także to zdanie z jednym wykrzyknikiem, i te­raz — w najbardziej naturalnej formie — było śmiesznie dziecinne. Jak udana surowość dykta­tora o gołębim sercu. Starł więc pozostały wy­krzyknik i poczuł, że drażni go już jedynie wład­czy ton słów:

DO WIADOMOŚCI WSZYSTKICH K-GÓW i rażąco zła węgierszczyzna w skrócie „K-gów”. Jeszcze ta G. 10... Powinno być GODZ. Już ru­szył, aby ponownie poślinionym palcem poprawić błąd, kiedy zaczepił nogą o jakiś sznur, i ponie­waż zorientował się błyskawicznie, że to prze­wód elektryczny, który może pociągnąć za sobą coś ze stołu, skacząc na jednej nodze próbował odzyskać równowagę. I udało się. Zaplątany był w sznur od magnetofonu, wysłużonej tesli stoją­cej na skraju ostatniego stołu. Musiała stanowić szkolną własność, bo od razu rzucał się w oczy numer inwentarza przytwierdzony niezręcznie cienkim drutem. Gabor Akac zatroskany podniósł sznur: wyrwał go przy szarpnięciu czy tylko wy­skoczyła wtyczka? Miał szczęście, to wtyczka. Ale ponieważ nie był całkiem pewien, czy nie spowo­dował przy okazji innej awarii, włożył wtyczkę do gniazdka. Musiał czekać, aż aparat się rozgrze­je, aż rozwiną się zielone parasolki magicznego oka, potem wcisnął klawisz.

Uspokojony stwierdził, że taśma zaczyna się kręcić. Liczył na to, że usłyszy muzykę, ale nie, kobiecy głos mówił jakiś tekst. Nie czytał, mówił z pamięci. Zaczął słuchać.

Tu, w naszym małym miasteczku zaledwie pa­rę rodzin inteligenckich może zapewnić swoim dzieciom to wszystko, co w Peszcie mają już tak­że dzieci rodzin robotniczych. Ludzie żyją tu w ścisłej izolacji, dla siebie, życie społeczne prawie

nie istnieje. Gdy chłopcy kończą dwadzieścia lat, znajdują sobie żony, wycofują się w życie rodzin­ne, dobudowują izby do rodzicielskich domów, a dziewczęta piorą, gotują, śpią, i na tym koniec. A jak my żyjemy? Mamy tu taką piwniczkę w hotelu, gdzie spotykamy się wieczorami, dużo się wtedy pije i można się do woli wykrzyczeć. Mało kto z nas ma większe wymagania...”

Głos mówiącej podniósł się w tym momencie, jakby robiła tylko przerwę dla zaczerpnięcia od­dechu, ale całkiem wyraźnie nastąpiło w tym momencie cięcie, bo po krótkiej pauzie zaczęła się nowa myśl. Gabor Akac wywnioskował z tego, że słyszy nagranie jakiejś audycji radiowej. Jego za­interesowanie zmalało (przedtem bowiem skłonny był sądzić, że mowa jest o B.), ale ponieważ głos był sugestywny i pełen napięcia, słuchał mimo­wolnie dalej.

Chyba jakoś niedobrze mnie wychowano, nie umiem mówić i robić tego, o czym nie jestem w pełni przekonana. A przecież wiem, że nie wystar­czy» gdy nauczyciel zapozna dzieci z materiałem. Z dziećmi trzeba rozmawiać, i to szczerze rozma­wiać, stać się ich przyjacielem. Oczywiście ta sprawa ma dwie strony: w ten sposób można je lepiej poznać i zrozumieć, czasami jednak nie­zbędny jest pewien dystans. Z początku wyda­wało mi się, że ja lepiej uczę, że wszystko wy­chodzi mi lepiej, potem jednak nie miałam wiel­kich sukcesów... Zastanawiałam się, czy nie po­winnam stąd odejść, bo naprawdę trzeba być obłą­kanym, żeby podjąć się takiej pracy... Ale chyba jednak jestem w pewnym sensie obłąkana, bo wciąż mam wrażenie, że muszę ciągnąć to, co za­częłam, że przecież pomagam tym dzieciom ucząc je, aby nie tylko mechanicznie robiły to, co do nich należy, lecz także rozumiały życie. I tu wła-

si

śnie, jak sądzę, zaczyna się sens nauczania histo­rii naszej literatury, która polega nie tylko na wkuwaniu życiorysów.”

Gabor Akac osłupiał. Przecież ta kobieta mówi

o tym, wokół czego on dopiero niepewnie krąży, co próbuje sobie sprecyzować. Zaczął podejrzewać, że nagranie jest fragmentem jakiegoś specjalnie napisanego słuchowiska, ostatnio często nadają w radio takie monologi, i może właśnie dlatego głos jest tak sugestywny, że czyta aktorka.

Przecież nie o to chodzi, żeby każdy wiedział, kiedy urodził się jakiś pisarz, jakie miał okresy twórcze, chodzi o to, aby pisarz przestał być po­mnikiem, a stał się towarzyszem, który pomaga myśleć, który może nas oduczyć pochopnych osą­dów. Życie ma znacznie więcej wspólnego z litera­turą, niż się to na ogół wydaje, literaturę, a nawet matematykę można przybliżyć do codziennego, zwykłego życia dzieci. Każdego można nauczyć, żeby się kłaniał, gdy dokądś przychodzi, ale bar­dzo trudno jest spowodować, aby zrozumiał, dla­czego to robi. Bezustannie dochodzę do wniosku, że nie można rozmawiać z dziećmi z piedestału, bo zamykają się w sobie, stają się nieśmiałe, skrępo­wane, przestają nas słuchać i tylko czekają na na­sze zakazy i nakazy, aby coraz sprytniej je omijać. Rzecz jasna, nie wszyscy patrzyli przychylnym okiem na ten — powiedzmy — eksperyment,-któ­ry zaczęłam, cóż, każdy kij ma dwa końce... Wio­sną wybraliśmy się z dziećmi do Pesztu, do tea­tru, to ja byłam organizatorem wycieczki. Wie­działam, że jeden z moich wychowanków miał niedawno operowany kręgosłup, posadziłam go więc w przedziale wśród nauczycieli, bo nie udało mi się zarezerwować siedzących miejsc. Jak stwierdził mój dyrektor, zachowałam się nietak­townie i nadszarpnęłam swój autorytet zajmując

miejsce dla «smarkacza»... Ale przecież nie należy przesadzać z tym dystansem. Na dalszy plan scho­dzi wtedy w człowieku cały humanizm, jest niepo­trzebny. Humanizm... Nauczyciele powtarzają to słowo do znudzenia... Jednak jest wielu takich, którzy nie zamienili się jeszcze w automaty. Robią swoje i dbają o dzieci, tyle że w tajemnicy, jak­by było im wstyd. Są i tacy, którzy w szkole w ogóle mnie nie widzą, a wieczorem przychodzą po książki, pogadać, zapytać, kogo warto czytać...”

Kto to? -^zamyślił się Gabor Akac. — Kim może być ta kobieta? I co to wszystko znaczy? Ćwierć taśmy przewinęło się już na pustą szpulę i wydawało mu się teraz, że to, co słyszy, to nie tylko fragmenty, lecz że całą taśmę poświęcono temu... jakby to nazwać?... monologowi. Jakiś kiepski dyrektor — stwierdził w duchu i zaraz pomyślał o własnym, którego na podstawie krót­kiej znajomości ocenił jako miłego człowieka i który wydawał się być z niego niemal dumny, jak gdyby Gśbor Akac sam zdecydował, że przy- jedzie tu uczyć i realizować swoje ambitne plany, zwabiony dobrą opinią szkoły. Osobiście przedsta­wił go kolejno wszystkim kolegom, co chwila do­tykając jego ramienia — po przyjacielsku? po oj­cowsku? — żeby mu dodać otuchy w gąszczu no­wych twarzy i nowych nazwisk.

Mówiąca zaczerpnęła tchu i po krótkiej prze­rwie, zrobionej może dla zwiększenia efektu, ciąg­nęła dalej:

Znaczna część rodziców zaledwie toleruje szkołę, przysyła dzieci, ale ledwo może się docze­kać, aby wróciły po lekcjach do domu, by karmić bydło lub okopywać rzepę w polu. Wielu w okre­sie prac sezonowych w ogóle nie puszcza dzieci do szkoły. Niewiele można zdziałać nakazami. Ro­dzice są przekonani, że to, co dziecko słyszy w

szkole, w zupełności wystarczy do ukończenia ośmiu klas, a potem już jakoś uda się załatwić im pracę, jak dobrze pójdzie, w biurze czy kancelarii spółdzielni. Nierzadko zdarza się, że któryś z mo­ich uczniów przychodzi do mnie pod koniec roku, żeby się pochwalić, jakie ma ładne i czyste pod­ręczniki, nie otwierał ich przez cały rok, żeby nie zabrudzić, nie zrobić oślich uszu. Do czego mógłby dojść średni uczeń, który nawet nie otworzył ksią­żek, gdyby się także uczył?

Poza tym powracającą wciąż sprawą jest wy­chowanie seksualne. Dlaczego interesuje to nau­czycielkę węgierskiego? Chyba już wyjaśniłam, ale może powiem jeszcze, że jestem wychowaw­czynią ósmej klasy, która właśnie opuszcza szko­łę. Dyskutowaliśmy na ten temat w naszym gro­nie. Twierdziłam i nie zmienię zdania, że jest to dzieciom potrzebne. Przecież wypuszczamy je ze szkoły nie powiedziawszy im na ten temat ani słowa. Potem dochodzą nas coraz gorsze wieści, zwłaszcza w związku z byłymi uczennicami słyszy się o coraz dziwniejszych zdarzeniach, o coraz bar­dziej wstrząsających tragediach. Uczennice ósmej klasy są wobec mnie szczere, wiem, że są wręcz zaskakująco nieuświadomione, że mieszają im się w głowach zasłyszane tu i ówdzie opinie i że nie mają nikogo, kto mógłby im pomóc, choć pragną szczerej rozmowy. Wielu kolegom wydaje się, że chodzi mi o jakieś podstawowe uświadomienie, które jest całkiem zbędne, jako że i tak przynie­sie je samo życie. Nie o to chodzi. Dziś już nie. Młodzież wie wszystko i należałoby jedynie upo­rządkować tę mieszaninę wiadomości, zwrócić u- wagę na higienę... Wywiązała się w naszym poko­ju nauczycielskim ożywiona dyskusja, wreszcie sprawa została odłożona: za delikatna. Ale prze­cież właśnie dlatego... Wiem od moich wychowa-

nek, że wiejskie mamy, a nawet te z miasteczka, nie mają odwagi mówić o tych rzeczach ze swoimi córkami. Może i one niewiele wiedzą, może wyda­je się im, że to męska sprawa. Kobiecie wstyd

o tym mówić. Dlatego próbowałam na wiosnę pod­jąć ten temat w ósmej klasie. Z góry wiedziałam, co nastąpi: spora część rodziców przyszła z prote­stem do dyrektora, opacznie zrozumiała moje in­tencje: «Już do tego doszło, że szkoła uczy nasze córki tych rzeczy! Wolnej miłości!» To może jesz­cze udałoby się zatuszować, ale zdarzyło się coś więcej. Sama już na coś czekałam, wiedziałam, że się na mnie szykują. Aha, przedtem też coś się wydarzyło. Oczywiście nie mówię tego, żeby się skarżyć, przecież bywają takie rzeczy, chciałabym jednak naświetlić sytuację. Z członkami małego kółka samokształceniowego zbieraliśmy dzbanki w okolicznych wsiach dla szkolnego kółka zainte- terowań. Następnego dnia ktoś nas oskarżył, że ukradliśmy dwieście forintów. Do szkoły przyszła milicja, ustawili dzieci w szeregu i zaczęli je wy­pytywać. Biedacy byli przestraszeni, można po­wiedzieć, że wpadli w panikę. Bo milicjanci spro­wadzili psa, żeby obwąchał uczniów. Gdyby pan widział twarze tych młodych... Jestem zupełnie pewna, że to żadne z nich... Przecież ich znam, ufam im. Zresztą nigdy przedtem nic nie zginęło. Mnie też przesłuchiwali, ale niewiele im z tego przyszło. Nikomu nie udowodnili kradzieży, jed­nak dyrektor zapowiedział, że tym razem wszczy­na dyscyplinarkę. Wynikło bowiem z tej całej hi­storii, że narażam moich uczniów na przesłucha­nia milicyjne. No i wszczął. Wydały się przy oka­zji moje wszystkie grzechy: kiedyś spóźniłam się na lekcję o dwie minuty, nie poprawiłam na czas klasówek, rezerwowałam moim pupilom miejsca w pociągu, nie żyję w związku małżeńskim, a więc

żyję niemoralnie, o czym świadczy również fakt, że próbowałam wymusić na szkole wprowadzenie lekcji wychowania seksualnego... Spóźniłam się. Rzeczywiście spóźniłam się kiedyś o dwie minuty. Dyrektor stał już w klasie i spoglądał na zegarek. Kiedy otworzyłam drzwi, dzieci wybuchnęły śmiechem. Wydaje mi się, że przez to upokorze­nie poszła na marne moja co najmniej półroczna praca. Wyszłam z dyscyplinarki z naganą dyrek­torską, jak mówiono, «tym razem cało». Czy mam powiedzieć, że ogarnęło mnie pragnienie ucieczki? Przecież tu każdy mój ruch obracał się przeciwko mnie. Potem pomyślałam jednak, że to dobrze dla tych dzieci, gdy z nimi jestem. Lubią mnie. I że tych paru uczniów, Jani Zsóka, mały Varju, to zdolne, inteligentne dzieci, które liczą na moją pomoc. To zupełnie tak samo, jak kiedy człowiek jest za granicą. Widzi, że wszystko jest inaczej, wydaje mu się, że może tu miałby większe szanse, a jednak coś ciągnie go z powrotem. Taki jest właśnie mój stosunek do tej wielkiej wsi nazywa­nej miastem. Zapuściłam tu korzenie, cóż na to poradzę? Nie ja jestem ważna, tylko dzieci. Wiele już zniosłam. Atakowali mnie na ulicy nawet ci rodzice, których nigdy nie widywałam w szkole, na żadnych wywiadówkach. Przeklinali mnie, kar­cili z ambony... Najdziwniejsze, że i do tego moż­na się przyzwyczaić. U mnie dobre oceny dostają dzieci, które się uczą. Nigdy nie przyjęłam pienię­dzy. I nie przyjmę. Bardzo rozpowszechnił się po­gląd, że można kupować dobre oceny, więc nikt nie rozumie, dlaczego u mnie nie można. Dzieci posyła się do szkoły mówiąc im: «Nie słuchaj nau­czycieli, spójrz tylko, twój ojciec nie ma szkół, a jaki dom sobie wybudował! A czego dorobił się twój nauczyciel? Niczego. Co on ci tam będzie ga- . dał...» I rzecz jasna, myślą, że skoro już mają obo­

wiązek posyłać dzieci do szkoły, zamiast nama­wiać je do nauki, mogą im kupować oceny...”

Gabor Akśc próbował przełknąć ślinę i wyłą­czył magnetofon. Wstał, spojrzał na pozbawioną wykrzykników tablicę. Cisza przytłaczała go. Czy to możliwe, że kiedyś ktoś do niego przyjdzie i da mu sto forintów za celującą ocenę? Znów wcisnął klawisz, nie mógł się uwolnić od tego kobiecego głosu.

Po dyscyplinarce, z której wyszłam cało, zaczęła się sprawa małego Varju. Otóż ten chło­piec znalazł się w zimie wśród dziesiątki finali­stów ogólnokrajowego konkursu naukowego szkół średnich. W sumie było tylko dwoje dzieci z pro­wincji. A Varju żyje w bardzo trudnych warun­kach. Jeśli można o kimś powiedzieć, że znajduje się w niekorzystnej sytuacji, to właśnie on... Ale nie o tym chcę mówić... To zbyt brudne, żeby... To sprawa niemożliwa do prześledzenia, do rekon­strukcji... Ten chłopak przychodził do mnie. Do mojego mieszkania. Dawałam mu książki, przygo­towywałam do egzaminu do gimnazjum, interwe­niowałam też w jego sprawie. No więc zaczęli

0 nas plotkować. Rozumie pan? Może pan to zro­zumieć? Że zrobiłam sobie z niego kochanka...

1 że dlatego... Że dlatego tak o niego walczę. I ojciec odebrał go ze szkoły. Nie pozwolił, aby...”

Gśbor Akac pochylił się nad magnetofonem, aby nie uronić ani jednego słowa, ale w tej samej chwili nad kręcącymi się szpulami zawisła czyjaś ręka i energicznie opadła na klawisz z napisem STOP. Należała do dyrektora.

Jak pan śmie? Kto panu pozwolił tu cokol­wiek ruszać? Proszę się wytłumaczyć, młody ko­lego!

Gśbor Akac nie przyszedł jeszcze do siebie, wy­mamrotał więc coś w rodzaju upsrawiedliwienia.

Zrodziło się w nim osobliwe podejrzenie, zerknął więc na zegarek, czy nie przegapił czasu, ale nie, właśnie w tym momencie rozległ się dzwonek kończący pierwszą lekcję, a potem usłyszał trza­skanie drzwi i wylewający się na korytarz gwar.

Słuchałem tego nagrania — powiedział nie­winnie. — Jakaś nauczycielka mówi, to chyba słu­chowisko...

Dyrektor z poszarzałą twarzą wpatrywał się w Gabora Akaca. Sam prosił Miklósa Nagya, żeby przyniósł taśmę, chciał bowiem wysłuchać wresz­cie tego przeklętego wywiadu, którego za jego plecami udzieliła ta mała wyrafinowana kobietka z tak niewinną miną, jak gdyby nikt nie stał za jej plecami. Bo ktoś musi stać, co do tego nie miał wątpliwości. Słyszał już, że sprawą zaintere­sował się komitat, znów rzucą się na szkołę i bę­dzie miał komisję za komisją zamiast spokoju i możliwości postawienia kropki na końcu zeszło­rocznych spraw. Chce przynajmniej wiedzieć, o co chodzi, bo ktoś przecież może go zapytać. Ale ten półgłówek Nagy stawia magnetofon na stole, za­kłada taśmę, a ten smarkacz siada i najspokojniej przesłuchuje. Co mógł z tego zrozumieć? Powie­dzieli mu już, w czym rzecz? Co lepsze, nakrzy- czeć na niego czy dać spokój? Oczywiście, jeśli będzie musiał stąd odejść, to wszystko jedno. Niech się jego następca pomęczy ze szczeniakiem. Choć ten chłopak wygląda na łatwiejszego do pro­wadzenia, naiwniejszego niż ci zwariowani zbawi­ciele świata w rodzaju Miklósa Nagya i małych nauczycielek, które uważają swoje narządy płcio­we za fundament pedagogiki.

Chciałbym zobaczyć plan lekcji, młody przyjacielu — rzekł więc surowo i obrzucił miaż­dżącym spojrzeniem welwetowe farmerki Gabora

Akaca. — Chyba nie wybiera się pan do klasy bez przygotowania?

Pierwsza godzina... Zapoznanie. Chcę poznać twarze.

Aha... Twarze. No, dobrze. Ma pan jeszcze wolną godzinę. Za dwadzieścia minut oczekuję pa­na z planem w moim gabinecie.

Już on da sobie radę z tym aroganckim szcze­niakiem ze stolicy, nauczy go jeszcze moresu! Nie ma nawet bladego pojęcia, co to jest autorytet. Jakby tych dzisiejszych młodych robili z galarety. Nie stać pętaka nawet na jeden stanowczy gest!

Dobrze -g^rzekł Gabor Akac. — Przyjdę.

Dyrektor zzieleniał, ale nic nie powiedział. Za­trzasnął za sobą drzwi i Gabor Akac znów zapa­trzył się w tuman kurzu. Ale dzięki Bogu przyszli nauczyciele, miał się wreszcie do kogo odezwać.

Na przykład Robert Tunk, trzydziestoparoletni nauczyciel matematyki. Kiedy wspomniał mu

o planie lekcji, Tunk pocieszył go od razu:

Nie przejmuj się. Ma bzika na punkcie pla­nów. Napisz mu byle co, tylko pamiętaj, że musi być punkt 1, 2 i 3, podpunkty a) i b), a jeśli to możliwe także c), i zobaczysz, że wszystko pójdzie jak z płatka. I postaraj się napisać zawile: omó­wienie i przedyskutowanie planu rocznego, zaak­centować w obecności uczniów konieczność akcep­tacji kolektywu klasowego... coś w tym rodzaju.

Ale przecież to nie po węgiersku — bronił się bezsilnie Akóc.

||pi Rób, jak chcesz. Albo raczej jak umiesz. Gdzie zaczynasz? W szóstej?

W szóstej B.

Nawet nie najgorsze towarzystwo. Tylko trzeba ich krótko trzymać. Klasa o dość miesza­nym składzie. Sam zobaczysz. No, muszę iść, mam zaraz następną lekcję, a ty skręć kark.

Uff

JMI

H

W białym fartuchu, ze świeżo oprawionym dziennikiem pod pachą, pobiegł ku drzwiom ści­skając w ręce dwie nowiutkie kredy. W kieszeni miał gąbkę. Była piękna, bladożółta, w oryginal­nym, okrągłym kształcie; Robert Tunk wybrał się zeszłego lata na ibuszowską wycieczkę do Hiszpa­nii i kupił ją w Barcelonie po walce byków, de­cydując się na ten sprawunek tylko dlatego, że nie mógł znieść kredowego pyłu i brudnych, led­wo zmazanych wilgotnymi ścierkami tablic.

Czekamy wieczorem! — zawołał jeszcze od drzwi. — Nie zapomniałeś, prawda? Na dole w „Złotej Trąbce”!

Akac usiadł przy stole. Naprzeciwko niego sie­dział Miklós Nagy zagłębiony w dzienniku. Nagy mógł słyszeć tę rozmowę, ale sprawiał wrażenie, jakby nie słuchał, jakby nic go nie obchodziło. Przy jego łokciu stał magnetofon.

Żeby tylko utrzymała się jeszcze przez jakiś czas taka pogoda — zaczął niezręcznie Akcie. — Dobrze by było, nieprawdaż?

Miklós Nagy podniósł głowę i spojrzał na niego. Był młody, ale oczy miał podpuchnięte, a spojrze­nie wodniste, jak gdyby nigdzie nie patrzył, tylko do wewnątrz, w siebie.

Co? — zapytał.

-— Lubię takie piękne, ciepłe jesienne dni. — Gabor Akac przechylił się w tył na krześle i spoj­rzał na zielone jeszcze liście, żeby zaakcentować swoje słowa. Teraz we dwóch będą uczyć węgier­skiego i historii literatury uczniów starszych klas, należałoby więc zbliżyć się nieco z tym Nagyem. Dla niego będzie tu kolegą po fachu, dla innych tylko kolegą.

Byłeś tu podczas pierwszej lekcji? — zapytał Miklós Nagy ignorując liście.

Tak. Cały czas.

Na tym magnetofonie była taśma. Nie wiesz,

gdzie się podziała?

Oczywiście, że wiem. Przyszedł nasz dy­rektor i zabrał.

* Za-brał?

Tak.

I nic nie powiedział?

O czym?

No, dlaczego ją zabiera?

Nie, tego nie powiedział. Dlaczego pytasz? Co takiego było na tej taśmie?

Miklós Nagy spojrzał na niego zaskoczony. Coś odpowiedział, ale Akac nie zrozumiał tego całkiem dokładnie. Odpowiedź bowiem brzmiała mniej więcej w ten sposób: „Boże wielki, jakie to proste. Przychodzi tu i pyta, co było na tej taśmie. Było na niej samo życie, przyjacielu. Może także twoje życie. Choć nie wiem, czy powinienem ci tego życzyć.”

Akac z zaskakującą dla jego wieku mądrością przemilczał więc fakt, że zna treść sporej części taśmy. I będzie milczał — postanowił — dopóki jasno nie rozezna się w całej sprawie.

Miklós Nagy pobiegł na zajęcia, on zaś położył przed sobą arkusz papieru. „Plan lekcji” — napi­sał, potem „1. a)”. Tu utknął, nic nie przychodzi­ło mu do głowy.

Przypomniał sobie posiedzenie komisji, kiedy to niespodziewanie dla siebie przyjął tę posadę w B. Nigdy przedtem nie był w tym mieście, niewiele też o nim słyszał. Wiedział tylko, że istnieje.

Skąd się tu wziąłeś, chłopie? — wypytywali go z podejrzliwymi uśmieszkami przy prezentacji.— Znudziło ci się stołeczne życie? Przyjechałeś zbawić prowincję, co?”

Na cały ich rocznik było tylko osiem etatów

w Peszcie. Nawet nie ogłoszono ich na tablicy, z wyjątkiem dwóch miejsc dla wychowawców w internatach, choć i te były zarezerwowane dla tych, którzy przyjechali na studia z prowincji i opuszczali uczelnię z mocną protekcją.

Przy stołach ustawionych w kształcie litery U siedzieli pełnomocnicy miast i komitatów, na niego przyszła kolej gdzieś w drugiej połowie posie­dzenia, kiedy licytacja szła już pełną parą; kręcił głową i nie wierzył własnym uszom: targowano się o niego. Zaczęło się od tego, że udzielono mu nagany:

Pochodzi pan z Pesztu i pewnie chciałby pan tu zostać, ale w Peszcie nie ma etatów. A o prowincję nawet się pan nie starał. Nawet się pan nie zainteresował! Czy pan wie, młody kolego, ile nasze państwo, nasza gospodarka na­rodowa wyłożyły na pańską edukację? Mogę panu zdradzić: osiemdziesiąt tysięcy forintów. Akurat tyle, ile kosztuje samochód osobowy.

Wszystko to powiedziała jednym tchem prze­wodnicząca komisji, zanim on zdołał wyjąkać choćby słowo. Kobieta miała na sobie granatowy kostium z koronkowym kołnierzykiem, może przy­słali ją z wydziału oświaty -Pjzgadywał Gabor Akac — albo ze związków zawodowych, mogła też być delegatką ministerstwa. Jej wybuch był sztuczny, zapewne z każdym kandydatem zaczy­nała od takiej tresury.

Akac rozmawiał już z kolegami, którzy wypa­dali na korytarz wołając: „Niedoczekanie, żebym po anglistyce i psychologii marnował się jako wy­chowawca w Bivalybiirgózd! Za tysiąc dwieście! Wolę iść na przewodnika do Ibuszu!”

Etat w Peszcie? Stary! Gdzie ty żyjesz? Ale nie bój się, i tak osiemdziesiąt procent tu zostanie; oni tam oferują najgorsze posady, ani jeden nie

powiedział, że jest mieszkanie, tylko że «będzie», «w budowie», «zrobimy wszystko, co w naszej mocy», «jest nawet dom kultury»...”

W ten sposób Gabor Afeac dowiedział się także, że nie znana, lecz uroczysta niewiasta zawsze za­czyna od reprymendy (koledzy, którzy wychodzili, nazywali ją od jej stroju „urzędniczką stanu cy­wilnego”), toteż nawet nie bardzo słuchał tego, co mówiła, i dopiero z ciszy, jaka nastąpiła, zorien­tował się, że skończyła. Kupcy, którzy przyjechali nabyć sobie nauczycieli, wydawali się zmęczeni i pozbawieni nadziei. „Co pan skończył?” — wy­pytywali. „Węgierski i historię sztuki” — odpo­wiadał automatycznie i czuł nieważność tych dwóch kierunków w oczach siedzących po drugiej stronie stołu ludzi. Rozważony niegdyś starannie wybór okazał się właśnie w decydującej chwili nic niewart. Komu miał powiedzieć, że wybrał historię sztuki, żeby z jej pomocą przedrzeć się do łacińsko-greckich źródeł, a hungarystykę, aby od­naleźć więź, most do współczesności, która koń­czyła się dzisiejszym dniem, chwilą, kiedy siedzi jak na cenzurowanym, kiedy tamci szepczą między sobą, zanim ktoś wreszcie odezwie się głośno.

r-^ Jest w Dolnym C. etat dla nauczyciela ro­syjskiego... Hm, sam nie wiem... Jakie miał pan wyniki w rosyjskim?

Możemy panu zaproponować etat nauczy­ciela w K-puszta, z mieszkaniem w internacie. Nowy budynek za trzy miliony, radio, telewizja, wszystkie wygody, autobus do miasta...

Ale ponieważ nie odpowiadała mu żadna z tych propozycji, patrzył tylko na tych handlarzy. Klśra Zoltan, znana z lapidarnych wypowiedzi, rzekła na korytarzu: „Stary, możesz tam w środku swo­bodnie zadecydować, co wolisz: śmierć przez roz­strzelanie czy przez powieszenie, tylko się nie

łam!” Ale na co właściwie mógł mieć nadzieję? Po kilku sekundach pełnej oczekiwania, przykrej ciszy odezwał się z końca stołu starszy od niego, ale jeszcze młody mężczyzna w alpakowym gar­niturze:

Coś by się znalazło — zaczął. — Mógłbym zaoferować miejską szkołę w B., zwalnia się etat nauczyciela węgierskiego, ale tam dopiero myśli się o reorganizacji, zatem na razie ani mieszkania, ani nawet pokoju w internacie, za to bardzo dobra kadra, która chce się odmłodzić. Można by też wykorzystać historię sztuki w formie zajęć w kółku zainteresowań lub specjalnych lekcji. Po reorganizacji, rzecz jasna, wszystko się ułoży.

To nie było wiele, żadna nadzwyczajna okazja tu, gdzie inni rozpierając się łokciami na stole nie przestawali kusić mniejszą odległością od Bu­dapesztu, służbowym mieszkaniem, szansą wspa­niałego internatu i już przerywali młodemu czło­wiekowi w alpace. Ale Gabor Akac odniósł wra­żenie, że właśnie ten ostatni jest szczery, może dlatego że był miody i na pewno zdawał sobie sprawę, jaka to trudna chwila. Akac wyczuł szansę, bo ten w alpace mimowolnie mówił jego językiem, a ponieważ nie miał wyboru, oświad­czył, że przyjmuje szkołę w B. W pierwszej chwili nie uwierzyli. Wreszcie niewiasta w gra­natowym kostiumie rozjaśniła się w szerokim uśmiechu i zaczęła nowe przemówienie, z którego wynikało, jakoby ona wiedziała, że nie poszło na marne to wszystko, co włożono w przygotowanie go do zawodu, i że są jeszcze... i że nie na próżno... I zaczęła tłumaczyć młodemu człowiekowi w al­pakowym garniturze, jaką to cenną siłę zyskuje miasto B. wraz z Gaborem Akacem, który będzie się aktywnie przyczyniał i tak dalej, i już wcho­dził M&ty&s Kiricz w szerokim, jedwabnym

włoskim krawacie, posłał łobuzerski uśmieszek zdążającemu ku drzwiom Gaborowi Akścowi, jakby chciał mu powiedzieć, że i jego nie zrobią tu w konia. Młody człowiek w alpace zdołał tylko wyjąkać, że wszystkie szczegóły ustalą później, po zakończeniu komisji.

W końcu tylko on i Matyśs Kiricz znaleźli się daleko od stolicy, on w B., Kiricz w internacie w K-puszta, dwadzieścia dwie osoby w ogóle nie podjęły pracy twierdząc, że mają inne plany, ośmiu zaś kolegów, tych najlepszych i najbardziej praktycznych, złapało okazje w okolicach Buda­pesztu: Vacu, Godólló i Pecel.

Chłopie! — oznajmił Kiricz już po trzecim koniaku w „Narcyzie”. — Wyhoduję sobie dwa wieprzki rocznie, za trzy lata kupię gablotę i wte­dy, ile razy zechcę, przyjadę do Pesztu, żeby po- nabijać się z bezrobotnych. Nie mam racji?

Gdyby ktoś kazał Gaborowi Akścowi powiedzieć lub napisać, dlaczego zdecydował się na tę posadę, dlaczego rozstał się ze stolicą i rodzicielskim mieszkaniem, gdzie, choć w skromnych wa­runkach, mógłby przebiedować jeszcze kilka lat, napisałby coś w tym sensie, że chciał być wreszcie samodzielny, że wolał pojechać do B. lub jakiego­kolwiek miejsca w tym kraju, żeby tylko móc pracować i sprawdzić swoje możliwości; żeby nie być skazanym na niczyje względy, uwagę, wspa­niałomyślność; żeby nie okazywać stale wdzię­czności. Nie przeszedł jeszcze przez żadne większe próby, ale był wytrwały, tyle o sobie wiedział i wierzył w tę swoją upartą wytrwałość.

Wreszcie skończył plan lekcji. Były w nim punkty 1, 2 i 3, a także podpunkty a) i b) i nawet c).

No, zobaczymy — dyrektor wyciągnął rękę po plan. Akśc wręczył mu papier, potem zaś ob-

serwował zwierzchnika, który z arkuszem w ręce wstał, okrążył biurko i usiadł w jednym ze znisz­czonych foteli, wolną ręką wskazując mu miejsce. Ale szybko rzucił kartkę na stół i nie pokwitował jej ani słowem. Gabor Akac po raz pierwszy miał okazję, aby uważnie przyjrzeć się twarzy tego człowieka. Miała jakiś charakterystyczny gorzki rys i z pewnością sztuczny, układny uśmiech, taki przylepiony uśmieszek, w którym kryła się jowialność i napuszoność, a także pewna podłość. Dyrektor nazywał się Bćla Kovacs, nosił wytarty, starannie wyczyszczony ciemny garnitur i nigdy nie pokazywał się bez krawata. Z górnej kie­szonki marynarki, niczym wstążeczki wojskowych dystynkcji, wystawały skuwki wiecznych piór. Było ich co najmniej sześć lub siedem.

Zatem, towarzyszu Akac — odezwał się dy­rektor — zaczynacie dziś u nas wykonywać swój zawód. Wiem, że macie już gdzie mieszkać, że znaleźliście sobie pokój, a może nawet przyszłych przyjaciół. Wasz przyjazd tutaj przyczyni się do rozszerzenia dobrej sławy naszej szkoły, zgadza się też z naszą koncepcją odmłodzenia kadry na­uczycielskiej, którą to koncepcję zaakceptowały również władze komitatu. Chcemy tu widzieć młodych, zdolnych nauczycieli i przekazać im lwią część pracy. Moje hasło to punktualność, dyscyp­lina i autorytet. Możemy sobie przypisać znaczne osiągnięcia, z pewnością nie raz o nich usłyszycie, i mam nadzieję, że z czasem staniecie się współ­twórcą naszych sukcesów. Pragnąłbym, abyśmy zrozumieli się od razu na samym początku. Otóż niestety nasze ciało pedagogiczne składa się z dość różnych ludzi, zdarzają się niesnaski, nieporozu­mienia. Tak że — na razie po przyjacielsku, jeśli ^pozwolicie jC— chciałbym uczulić was na parę ^spraw. W minionym roku szkolnym miały miejsce

poważne nadużycia ze strony paru kolegów. Ich echo nie ucichło do dziś i niestety wciąż jeszcze znajdują się wśród nas koledzy, którzy zupełnie nieprawidłowo oceniają te wydarzenia. Nadużycia,

0 których wspomniałem, osiągnęły szczyt w po­stawie naszej byłej koleżanki, Margit Mśhes. Uważam za konieczne poinformować was w paru słowach o tej sprawie, bowiem na pewno usły­szycie na jej temat różne opinie, wywołała prze­cież burzę w całym mieście. Dlatego właśnie nie zaszkodzi, jeśli już dziś poznacie zasadniczo słusz­ną ocenę. Chciałbym was zarazem poinformować, że w sprawie tej podjęta została jednoznaczna

1 nieodwołalna decyzja, niezależnie od tego, że nie­którzy wciąż jeszcze pragną kreować zbłąkaną koleżankę na bohaterkę czy też ofiarę. Ocena jest taka: pani Margit Mćhes poważnie nadszarpnęła dobrą opinię szkoły, zniesławiła swoich kolegów, postawą, która niewiele ma wspólnego z moral­nością socjalistyczną, konsekwentnie i celowo po­mniejszała autorytet nauczycielski, rozwiązłym życiem prywatnym dała okazję do plotek w całym mieście, nie mówiąc już o tym, w jakim stopniu udało się jej zmącić czyste moralnie umysły swoich wychowanków. Z największą oględnością próbowaliśmy ją nakłonić do zmiany postępo­wania, ale na próżno, uparcie i niedorzecznie, w imię jakiejś niepojętej nowoczesności, upierała się przy swoich dziwacznych metodach pedago­gicznych. Zacięła się w swoim uporze, i ostatnio była jakby dumna, że udało się jej zakłócić ci­che i twórcze dni powszednie szkoły, a nawet miasta. Dlatego w porozumieniu z nią postanowi­liśmy, że po zakończeniu roku szkolnego złoży wy­mówienie względnie poprosi o przeniesienie i nie będzie się starała o etat nauczycielski. Pełny ma­

teriał przeprowadzonego w tej sprawie postępo­wania przesłaliśmy do kompetentnych władz. * To właśnie wy znaleźliście się na opuszczonym przez nią miejscu. Proszę was o to, abyście w in­teresie naszej przyszłej współpracy przyjęli moją radę: cokolwiek usłyszycie o tej sprawie, nie wtrą­cajcie się, wykonujcie poważnie swoje zadania, starajcie się świecić dobrym przykładem i nie marnujcie niepotrzebnie energii na to, co do was nie należy. Rozumiem przez to, że nie powinniście byli włączać magnetofonu tylko dlatego, że stał na stole, a wy akurat nie wiedzieliście, jak zabić czas.

Teraz dyrektor spojrzał wreszcie na Gabora Akaca (zamiast na stół przed sobą), jakby akcen­tując ostatnie słowa. Akac pomyślał, że ta rozmo­wa może nie miałaby miejsca lub może nie do­szłoby do niej tak prędko, gdyby nie wysłuchał tej taśmy magnetofonowej. To był na pewno głos Margit Mśhes, może nagrali jej zeznanie... Zapa­miętał sobie dobrze nazwisko nauczycielki, bo wy­czuł instynktownie, że wokół Margit Mśhes obra­ca się teraz całe życie tej szkoły. Zdarzyło się tu coś, co spowodowało, że wszyscy są wzburzeni, i dyrektor życzy sobie, aby on nie interesował się tą sprawą, nie próbował jej zrozumieć. A ponie­waż miał jeszcze nie dość wykształcony zmysł kompromisu, zapytał:

Czy to znaczy, że na tej taśmie był nagrany głos pani Mśhes?

Dyrektor zerwał się z fotela i podbiegł do biur­ka. Blat zagrzmiał pod jego pięścią.

Na tej taśmie był nagrany głos naszej byłej koleżanki, która bez najmniejszych oporów wdep­tała w błoto honor kolegów i zawodu pedagoga. Możliwe, że nazywała się właśnie Margit Mehes.

I chciałbym, miły towarzyszu Akśc, abyście do­brze zrozumieli sens naszej rozmowy!

Spojrzał na zegarek i nagle na jego twarzy uka­zał się szeroki uśmiech.

> Widzicie, wciąż jeszcze się denerwuję... A przecież już dawno zakończyliśmy tę sprawę. Za dwie minuty dzwonek, chodźmy więc poma- lutku do szóstej B, przedstawię was dzieciom. To wielka chwila. Zaczynacie sprawować swoje zada­nia w zawodzie, który choć pełen cierni i niekiedy brzemienny w ciężkie próby, jest jednak piękny i budujący...

Albo przywykniesz, albo stąd uciekniesz, mój mały — pomyślał dyrektor wychodząc z gabinetu przed Gaborem Akacem. — Już ja się postaram, abyś każdego dnia miał co robić aż do dziewiątej wieczorem! — Ale nie był w najlepszym nastroju. Dotychczas nie przyszło mu na myśl, że mogą być jakieś kłopoty także z tym nowym, tak bardzo się cieszył, że zrealizował swój plan: szybko znaleźć kogoś na zwolnione miejsce, najlepiej jakiegoś młodego człowieka (byle nie kobietę!), a fakt, że ten ktoś przyjechał tu dobrowolnie po stołecznej uczelni, był już nieoczekiwanym podarunkiem lo­su. I pierwszą rzeczą, do jakiej bierze się ten by­stry i z pewnością inteligentny, ale niedoświad­czony nabytek, jest przesłuchanie owej przeklętej taśmy magnetofonowej.

Gabor Ak&c zmierzał do domu. Gdyby miał pa­rasol, może nawet zacząłby nim teraz wywijać.

W połowie drogi znajdowała się niewielka go­spoda; na murze parterowego budynku widniał napis reklamujący specjalności tej (z pewnością ajencyjnej) jednostki gastronomicznej:

GULASZ Z KOCIOŁKA, RYBY, PIECZYSTE

A pod spodem, jakby dla pocieszenia:

WINO, PIWO, PALINKA

Ak&c wszedł, żeby coś przegryźć. Obrusy w czerwoną kratę i paru stałych gości pochłoniętych popijaniem i wypełnianiem kuponów lotka. Jego pojawienie się wywołało pewną sensację. Natych­miast wyrósł przed nim kelner i strzepnął ze sto­łu niewidzialne okruchy.

Kuchnia była dobra, smakowało mu mięso po braszowsku i wino z beczki, wreszcie poczuł się syty. W szkolnej stołówce zaserwowali mu gulasz ^^fasolowy *, ale był rzadki i mdły, tylko podrażnił ^Hżołądek.

Jeśli się nie mylę, po raz pierwszy raczy pan u nas gościć krzątał się wokół niego kelner.

Ale nie po raz ostatni — rzekł łaskawie Akac.

Nasza Mariska jest znana w całej okolicy ze swojej kuchni...

Wierzę.

Raczył pan zamieszkać w naszym mieście czy może tylko przejazdem?

Uczę tu niedaleko, w szkole.

Aaaa... — I już biegł do sąsiednich stolików, w podniszczonym smokingu z białej bawełny, żeby roztrąbić wieść, że oto zjawił się nowy nauczyciel, na pewno ten z Pesztu, o którym mówią, że przy­jechał na miejsce Margitki.

Mój syn też chodzi do tej szkoły — rzekł później do Akaca, jakby chodziło o niezwykły zbieg okoliczności. — Do siódmej klasy i nazywa się Kollar, proszę szanownego pana, Kollar... Nie- głupi z niego chłopak, choć nieco leniwy i lubi zaniedbywać swoje obowiązki... Siódma B, proszę szanownego pana... Postanowiłem oddać go potem do szkoły gastronomicznej, może zajdzie wyżej niż jego ojciec, jak dostanie papierek, może zostać na­wet kierownikiem restauracji w jakimś hotelu. Siódma B, Kollśr... Feri Kollar, jak ojciec. No, ja wiem, że pierwsze dni... Same nieznajome dzie­cięce twarze...

Kollar?

Kolleir, proszę szanownego pana.

Czyli że nie umrę tu z głodu — stwierdził w duchu Gśbor Akac z pewną dozą złośliwości, ale jednocześnie z przestrachem pomyślał, że inne poznane dziś dzieci także mają rodziców, którzy są kelnerami, kierowcami autobusów lub sprze­dawcami, i że w miasteczku pełno jest takich le­

niwych, choć niegłupich Ferich Kollarów, którzy mają zajść wyżej niż ich ojcowie...

Rachunek wydał mu się zaniżony.

Pan Kollśr senior po upartych sprzeciwach po­liczył ponownie i przepraszając uniżenie stwier­dził, iż rzeczywiście pomylił się o dziesięć forin­tów na korzyść gościa, przepraszał, że nic po­dobnego jeszcze nigdy... przepraszał i przepraszał...

Choć wie pan co, panie profesorze? Pragnął­bym, aby dziś raczył pan być moim gościem, niechże ta pierwsza wizyta w naszym zakładzie upamiętni się w jakiś sposób...

Nie, nie, ależ proszę, jednak nie, bardzo mi przykro, dziękuję... Raczy pan zapamiętać? Feri KoU&r z siódmej B.

W szóstej klasie zastał niezdyscyplinowaną ha­łastrę, ledwo mogli usiedzieć w ławkach, pomy­ślał jednak, że to wpływ wakacji, że jeszcze trud­no im się nagiąć... Do klasy wpadały muchy, a za nimi przez otwarte okna kłębami napływało lato. Akac też był niespokojny, on też czuł to, co dzie­ci, szum krwi, protest przeciwko zamknięciu w klasie, konflikt między rozedrganym letnim po­wietrzem a przytłaczającą atmosferą szkoły. Naj­chętniej pobiegłby z nimi na łąkę kopać piłkę.

Rozmawiał z uczniami przez całą godzinę, wy­pytywał ich, żeby zorientować się, co umieją. Mózgi ruszały się jeszcze z trudem, rżeli, chicho­tali, skrzypiały ławki, ale nie gniewał się. Zano­tował sobie parę bardziej charakterystycznych wypowiedzi i uwag.

Na przykład:

Petofi to największy z żyjących poetów, po­prowadził lud na pański ucisk.”

Nie wiedzą, kto jest premierem Węgier.

W Budapeszcie jest metro, Varosliget, Parla­ment i telewizja.” (Pięcioro z klasy było w stolicy.)

Kazał wymienić współczesnych pisarzy.

Jókai, Móricz, Berkesi.”

Dwoje słyszało o Ferencu Sancie, jeden o Illśsu czy Illyćsu, ale nie wie dokładnie.

Biblia to jest stara książka, którą ma babcia. Adam i Ewa to pierwsi ludzie” — stwierdziło dwoje dzieci.

Nie słyszeli o Noem. Według jednego z uczniów Jezus był kosmonautą i dlatego mieszkał w niebie.

Nie potrafią nic powiedzieć o kierunkach filo­zoficznych. Co to jest marksizm? „No, był Marks i Engeis.” (Troje: „Jeszcze Lenin.”)’ Jeden wyry­wa się: „Budujemy marksizm!”

Znają piłkarzy, piosenkarzy i aktorów kome­diowych (z telewizji).

Chaos w głowach — to było pierwsze wrażenie G&bora Akaca. No, ale właśnie po to go tu zaan­gażowano, żeby spróbował zaprowadzić w nich ład.

Zaskoczyło go natomiast co innego: te dzieci — uczniowie szóstej klasy — nie umiały czytać. Były takie, które sylabizowały, a przeważająca więk­szość myliła słowa, nie rozumiała przenośni.

Gśbor Akac nie dostał jeszcze klucza do domu, zadzwonił więc i szykował się już na uśmiech-no- wego-lokatora należny wdowie Teresie Korvas, ale to nie ona otworzyła drzwi.

W progu stała wysoka dziewczyna, mniej więcej dwudziestoletnia.

Przepraszam...

Niech pan wejdzie. — Dziwne, ośmielające błyski w oczach dziewczyny, jak gdyby jego właśnie oczekiwała.

Nie dostałem jeszcze klucza... Jestem nowym lokatorem — pospieszył z wyjaśnieniem nauczy­ciel, na co dziewczyna opuściła sztuczne rzęsy (które okazały się później prawdziwe), dając do

zrozumienia, że wszystko wie. Ale za nią przy- dreptała już także pani Kör vas.

Tak wcześnie? — zapytała przymilnie.

Akâc mruknął coś, że to pierwsze dni... i tak dalej, po czym przyszła kolej na prezentację i mógł się dowiedzieć tego, co już w pierwszej chwili genialnie przeczuł: dziewczyna była „małą brataniczką” wdowy Teresy Körvas.

Zaraz też zaprosiły go na herbatkę.

Jakby obserwował kroplę wody pod mikro­skopem, powietrze wypełniło się jakimś oso­bliwym ruchem. Już choćby sama „herbatka”, która, jak widać, jest tu codzienną ceremonią. Czy sublokator ma prawo odmówić, jeśli w dalszym ciągu chce zostać sublokatorem? Akâc miał na­dzieję, że uporządkuje książki, spróbuje „za­mieszkać” w pokoju, będzie rozkoszować się uro­kiem samodzielności, pierwszej przecież w życiu, będzie spacerował, siadał, wstawał, kładł się na łóżku i znów wstawał, że napisze list do domu i może nawet zdrzemnie się na chwilę, zanim wyruszy do „Złotej Trąbki”, aby napić się wina z nowymi kolegami. Zamiast tego spieszy na her­batkę za „małą brataniczką” imieniem Melinda; kroczy za nią we właściwej odległości, aby z wy­ostrzoną w okresie studiów spostrzegawczością stwierdzić, że pod spodniami z granatowego wel- wetu pręży się tyłeczek w kształcie gruszki, a — choć w tak krótkim czasie nie mógł dokładnie przyjrzeć się wzgórkom piersi — naturalne ruchy dziewczyny i jej wyprostowana sylwetka spra­wiają wielce obiecujące wrażenie. Jeszcze przez ułamek chwili zastanawiał się nad tym, jak oso­bliwym zjawiskiem wśród tych wszystkich pseu- doantycznych rupieci, gdzie nawet wyschnięta posadzka trzeszczy pod stopami, jest harmonijne, dziewczęce ciało, gdy nagle wyczuł (przeczuł?), że

ta dziewczyna jest tu dla niego i że prędzej czy później będzie ją miał.

Czy to sztuczne rzęsy?

Och, już od pierwszej chwili jesteśmy w przyjaźni z miłym panem profesorem, nie­prawdaż, panie Gaborze?

Jeśli rzęsy są sztuczne, to jaki procent pęcz­niejących pod czarnym sweterkiem piersi składa się z gąbki? Ta dziewczyna jest zlepkiem natu­ralności i sztuki, spojrzenie ma uległe i zachłanne, jak te kobiety, które natychmiast kochają się w myśli z każdym, kto wzbudził ich zaintereso­wanie. Co czytają w jego twarzy kobiece oczy? Gdy ta dziewczyna spogląda w inną stronę, jej twarz staje się pusta i obojętna. Choćby i teraz, kiedy grzecznie miesza herbatę i patrzy przed siebie. Nieładna twarz, tylko młoda. Nad dużymi kobiecymi już piersiami mała naiwna twarzyczka. Gdy siedzi zapatrzona w unoszącą się parę, a on widzi jej profil, może wydawać się nawet ogra­niczona... Można się w niej doszukać niezbyt po­ciągających rysów ciotki, to zapewne rodzinne cechy: przykrótka broda, wydłużony kształt czaszki, z lekka zadarty nos...

Byłaby w typie Kiricza, Kiricz podczas studiów polował właśnie na takie pozornie skromne dziew­czyny o dużych piersiach, Gabor Akśc pamiętał, jak szybko znajdował z nimi wspólny język. Kiricz nie lubił dziewczyn w połatanych dżinsach, któ­rymi chciały podkreślić kontrast z ponętną linią swoich bioder, nie lubił również tych, które „gwałciły piersiami”. Nazywał tak dziewczyny, które przytulały się piersiami lub pozwalały zerkać sobie za dekolt. „Ciało dziewczyny trzeba odkrywać, chłopie. Czekać, zgadywać, domyślać się, kazać im samym odkrywać swoje ciała i nawet brzydule przekonywać, że są piękne. Bo one «

też są piękne, pięknieją. Potem rozpakowywać ostrożnie jak szkło. Najbardziej nieoczekiwane niespodzianki sprawiają dziewczyny, które nie chcą rzucać się w oczy, nie wyróżniają się z tłumu. To z nich wyrastają prawdziwe kobiety. Z tych, które pozwalają się odkrywać! Zwróć uwagę!”

Więc Akac zwracał uwagę, coraz baczniej. Ale nie pozwalano mu. Od dłuższej chwili odpowiadał jak automat, stracił wątek. Tymczasem okazało się, że jest katolikiem, lub przynajmniej tak mu się wydaje, bo babcia prowadzała go w dzieciń­stwie na msze, a o ile dobrze wie, u kalwinów podobny obrządek nazywa się tylko nabożeń­stwem; potem, kiedy pani Teresa Korvas chrząk­nęła kilkakrotnie, zerkając z zakłopotaniem na Melindę, przerwał swą ateistyczną wypowiedź i wtedy właśnie padło zdanie, które wytrąciło go z marzeń i przywróciło do rzeczywistości. Pos­piesznie ubrał dziewczynę i posadził z powrotem nad filiżanką dymiącej herbaty, a potem wy­prawił Kiricza, zanim jeszcze obie panie zdołały odczytać z jego twarzy perwersyjne myśli.

Zdanie zaś, które uderzyło go jak obuchem, brzmiało następująco:

Melinda jest głęboko religijną panienka.

Starał się ukryć zaskoczenie. Religijna? Czy

chcą przez to powiedzieć, że jest dziewicą?

Co niedziela śpiewa w chórze w naszym ko­ściele, mógłby pan kiedyś posłuchać...

Wtedy G&bor Ak&c zobaczył ze zdziwieniem, że dziewczyna czerwieni się po uszy i spuszcza głowę. , i

tjjb Ależ, cioteczko... prosiłam cię, żebyś...

Teraz nastąpił długi wykład cioteczki o po­wierzchowności dzisiejszej młodzieży, o tym, że młodzi nie znają się na niczym poza najnowszą modą, i żeby Akitc nie wyobrażał sobie, że ko-

śoielne śpiewy to zwykłe wrzaski szkółki nie­dzielnej, jest to bowiem część kultury muzycznej; śpiewanie w chórze kościelnym służy rozwojowi człowieka kulturalnego i w dzisiejszych czasach, kiedy ludzie w ogóle nie zwracają uwagi na innych, jest doskonałą i niemal jedyną moż­liwością szerzenia kultury. I że z pewnością nie trzeba tego tłumaczyć tak poważnemu i wykształ­conemu młodzieńcowi jak „miły Getbor”, którego dziadek znakomicie grał na wiolonczeli, instru­mencie o dźwięku najbardziej chyba zbliżonym do ludzkiego głosu...

, — Mój dziadek? — otworzył szeroko oczy Gabor Akac, ale dzięki swej bystrości natychmiast skojarzył: — Tak, oczywiście... No, tak. Ale ja, niestety...

Nie dziwię się, że pan tak kocha dziadka, niemal uwielbia... Wyobraź sobie, Melindo, już pierwszego wieczoru zawiesił na ścianie jego zdjęcie. Nadzwyczaj sympatyczny pan. Och, panie profesorze, czy nie mógłby pan pokazać tego zdjęcia mojej małej brataniczce?

Nie wiem...» — wymawiał się Akśc, ta roz­winięta kulturalnie chórzystka gotowa jeszcze w końcu rozpoznać w Albercie Schweitzerze Alberta Schweitzera, a poza tym świat kręcił się wokół niego, każde uronione niebacznie słowo mogło mieć konsekwencje. Związane z Melindą rojenia zeszły na dalszy plan. — Taki u mnie bałagan, właściwie nawet się jeszcze porządnie nie rozpakowałem...

Cioteczka sprawiała wrażenie zadowolonej z jego odpowiedzi, co więcej, nauczyciel pochwycił błysk jej oczu, który zdawał się dawać do zro­zumienia Melindzie: „No proszę, nie mówiłam?”

- Zupełnie zrozumiałe, mężczyźni i po­rządek... — uśmiechnęła się i ponieważ następu-

H

jącą po tych słowach ciszą wypełnili sączeniem ostygłej tymczasem herbaty, Akdc mógł sobie układać kawałki mozaiki, ułożył ją nawet w paru wariantach, ale za każdym razem wychodziło mu, że dobrotliwa cioteczka chce wydać tę dziewczynę za mąż. Ale dlaczego właśnie za niego, biednego nauczyciela? A może to przypadek pod tytułem „z braku laku”? Może podziałał na nie zmarły za granicą dziadek kardiolog ze swoją wiolon­czelą.

Wtedy odezwała się Melinda. To było chyba jej pierwsze zdanie skierowane bezpośrednio do niego, do sublokatora:

Nie pokazałby mi pan jednak tego zdjęcia? Przecież mógłby je pan tu przynieść...

I jakby mrugnęła do niego przy tych słowach... Jakby tym mrugnięciem wyszła na chwilę z roli, którą grała.

Racja — wyjąkał Akac.

*• Ostatecznie to przecież tylko zdjęcie — za­chęciła go cioteczka.

Tak dostała się w ręce Melindy fotografia Al­berta Schweitzera, wycięta nożyczkami z któ­regoś numeru „Paris-Match”. Cioteczka ciekawie pochyliła się nad Melindą. Nauczyciel przestę- pował z nogi na nogę naprzeciw nich. Jeszcze dobrze, że odciąłem podpis. Ale po co ja tu wła­ściwie stoję? Po co, u diabła?

Albert Schweitzer — rzekła nagle Melinda. Akac spocił się.

Często mi to mówią... że są do siebie bardzo podobni.

A jednak nie... On miał mniejsze wąsy. Nie tak węgierskie. i, ^J.vM

I teraz spojrzała mu prosto w oczy ta chórzy- stka. Z łobuzerskim uśmieszkiem.

Był kardiologiem — objaśniła Melindę cio- teczka.

Dziękuję, że mi pan przyniósł to zdjęcie, pa­nie Gaborze. Wie pan co? W niedzielę będę mogła zrewanżować się za pańską grzeczność. Przed po­łudniem śpiewamy w kościele cudowne chorały. I Monteverdiego. Gdyby pan przyszedł posłuchać, mogłabym później pokazać panu nasze miastecz­ko. Mamy tu naprawdę ładne zakątki. Myślę, że będzie pogoda. A pan przecież nie zdążył się tu jeszcze rozejrzeć, prawda?

No... nie bardzo... W każdym razie dziękuję... I za herbatę również... Nie będę się dłużej narzu­cał...

Przyjdzie pan?

Postaram się.

Oczywiście, że pan przyjdzie, miły panie Ga­borze — wtrąciła wdowa Teresa Korvas. — Co innego mógłby pan tu robić w niedzielę?

Z szumem w głowie wszedł do swojego pokoju ściskając zdjęcie Schweitzera pod pachą. Co to było? Jakim prawem rozporządza jego wolnym czasem ta mieniąca się fioletami wiedźma? „Lubię współżyć z moimi lokatorami, jakbyśmy stanowi­li jedną wielką rodzinę...” — Sądził, że to dla for­my. Nie pójdzie tam więcej na herbatę, nie ma mowy. Ale jednocześnie ujrzał sam siebie, jak sto­sując metodę Kiricza rozpina uległą bluzeczkę i delikatnie bierze w dłonie duże, jędrne piersi dziewczyny.

Dobrze, usiądzie w niedzielę w kościele, aby po­słuchać madrygałów. Czy czegoś tam...

Ale jednak warto by się dowiedzieć, w jaki sposób można korzystać z młodości w tym mia­steczku.

(Margit i Balint)

Margit Mćhes wraca od lekarza do domu, patrzy pod nogi i, nawet kiedy przechodzi przez wąską jezdnię, nie dostrzega kryjącego się w sklepieniu bramy chłopca. Czwarty miesiąc ciąży. A więc już wie. Sama jest zdziwiona: jakby ten stan był naj­bardziej oczywisty, nie przyszło jej nawet na myśl, aby zapytać Hern&diego, doktora, czy można by jeszcze coś zaradzić... „No cóż... — wymamrotał Hernadi. — Nie ma wątpliwości, Margitko...” Na twarzy, pod zawodową obojętnością, wyraźny nie­pokój: ledwo może się doczekać, aby wieczorem „Pod Złotą Beczką” szepnąć komuś na ucho wiel­ką nowinę, że wypędzona nauczycielka będzie miała dziecko, że już za późno na skrobankę i szy­kuje się nowy skandal. A kto jest ojcem? Hm, osoba ojca jest zawsze pod znakiem zapytania, pa­nowie...

^ To ty? — przestraszyła się, kiedy chłopiec I niespodziewanie wyszedł ku niej z mroku. Wła­śnie on. — Co się stało, Tibi Varju?

Całuję rączki.

Pierwszą jej myślą było, jak bardzo wyrósł ten i chłopak w ciągu ostatnich sześciu miesięcy; stał się smukłym wyrostkiem. Skóra na twarzy zrobiła się połyskliwa, opinała mocno kości jarzmowe, oczy miał rozbiegane.

Ma pani chwilę czasu?

Chodź.

Kuleje ten chłopak?

No idź.., — przepuszcza go przed sobą, chło­pak wchodzi do bramy, uprzejmie usuwa się w

j bok. Ruchy ma kanciaste, wymuszone, jakby z wielkim wysiłkiem panował nad sobą, żeby nie uczynić jakiegoś niewłaściwego gestu, i jednocze­śnie starannie uważał, aby kusztykać pół kroku za nauczycielką i maskować to utykanie. Margit umyślnie nie zwraca na to uwagi, idzie naprzód, szuka klucza, otwiera drzwi prowadzące do sublo­katorskiej lepianki, która przylepiona jest do du­żego budynku, i dopiero wtedy się odwraca, gdy chłopak jest już przy niej. Wpuszcza go przed so­bą, chwilę patrzy za nim wyjmując pocztę z ma­łej skrzynki. Jest do niej tylko jeden list, na ko­percie poznaje pismo Balinta Kresza i przenika ją dreszcz.

Znów się zaczyna — myśli, ale nie wie jeszcze, co się zaczyna. Dziś poszła wreszcie do lekarza, dziś spotyka tu tego chłopca, dziś czeka na nią list zaadresowany znajomą ręką. Czego chce? Cze­go chce ten Kresz? Namiętności ucichły nieco, wydarzenia zrodziły swoją ofiarę — ją — co je­szcze może się stać? Czego ten Bślint chce? Nie dość mu było? Ale jednak pragnie go zobaczyć, jakby właśnie Bślint był człowiekiem, który wy­tłumaczy jej sytuację i jej nowe miejsce w świe- cie, które przyjęła, ale którego jeszcze nie prze­analizowała.

Widzi, jak porusza się firanka w oknie Gśdoro- wej, baba podgląda ją, śledzi każdy jej ruch od tamtej rozmowy; a więc musiała zobaczyć, że wpuściła tu tego chłopaka, i Margit wie, że Pła- skodupska nie cofnie się teraz przed żadną kalu­mnią. Skoro mogła przekonać ludzi, że Margit organizowała wieczorki recytatorskie, aby wcią-

gać tych młodych chłopców do łóżka, dlaczego nie miałaby opowiadać, że również po to sprowadziła tu dziś małego Varju? Zamyka drzwi i rzuca się na to nagle wybujałe, młode ciało, wciąga je na siebie, doprowadza do szału...

Zatrzasnęła drzwi. Zadźwięczała zbyt luźno osa­dzona w ramie szyba.

Odwróciła się i ujrzała pełen strachu gest chłopca. Osłonił ramieniem głowę i uchylił się, jak ci, którzy spodziewają się uderzenia od tyłu. Dobrze znała ten ruch zastraszonych dzieci, u znacznej części pierwszoklasistów był już za­korzenionym nawykiem. Przyczyną byli ojcowie alkoholicy, ich dzieci musiały przywyknąć, że ude­rzenie przychodzi niespodziewanie i zawsze lądu­je na głowie, „żeby nie okulały”.

Usiądź, Tibi.

Wolę stać. — Chrząknięcie.

Nauczycielka zapaliła stojącą lampę przykrytą

abażurem, czerwonawe światło sprawiało, że po­kój stawał się przytulniejszy, kryło w mroku ką­ty, umywalkę za parawanem, wydzieloną wnękę kuchenną.

Siadaj, Tibi. Bardzo cię proszę. Chyba nie masz zamiaru cały czas tak sterczeć. Zjesz coś?

Nie, dziękuję. Przyszedłem po to...

Później mi opowiesz, Tibi, jak już usiądziesz. A może napiłbyś się herbaty?

Herbaty?

;r— Dobrze, a więc zrobię herbatę. Usiądź spo­kojnie, możesz przez ten czas przejrzeć pisma.

Margit nalewa wodę z wiadra do imbryka i jed­nocześnie, podczas gdy automatycznymi ruchami zapala gaz, myśli o tym, ile to energii poświęciła, żeby pomóc tym dzieciom, żeby nauczyć je wyra­żania ich naturalnych, żywych myśli, aby oduczyć je stałego oczekiwania na cios, ich zaczepno-

-obronnej postawy wobec świata. To, oczywiście, też jej wytknęli. Narusza autorytet pedagoga, kto nie tylko wydaje surowe rozkazy, lecz kto poza tym, że zapoznaje uczniów z przepisowym mate­riałem i żąda, aby się go nauczyć, dostrzega dzie­ci i usiłuje je uwolnić od obcego im, naniesione­go osadu, od małpowanych zwyczajów, grotesko­wych refleksów, agresywnej dumy. Czy coś osiąg­nęła? Czy choć jedno z nich zrozumiało dzięki niej, że literatura to nie obowiązkowa wycieczka do sali muzealnej z popiersiami pisarzy, lecz żywa materia, żywy, formujący się wciąż na nowo pro­ces? Ten chłopak rozumiał. Przyszedł do niej w szóstej klasie z dumnym i rozumnym spojrzeniem Gęsiarka Maćka *, w siódmej znalazł się już w komitackim finale konkursu naukowego, w ósmej na konkursie ogólnokrajowym zajął piąte miejsce. Był jedynym wiejskim dzieckiem w tym finale. Pisało o nim młodzieżowe pismo, zamieściło jego fotografie, dyrektor zbierał pochwały dla szkoły, potem dni cudu minęły, ojciec poszedł po rozum do głowy i ledwo można go było nakłonić, żeby od razu nie odebrał chłopca ze szkoły. O gimna­zjum nie było już mowy.

Z kuchenki widziała, jak Tibor Varju rozgląda się podejrzliwie, waha się, na którym z dwóch foteli ma usiąść, potem decyduje się na stojący naprzeciw drzwi, jeszcze raz uważnie patrzy na pokój, zerka też w jej stronę, sięga po czasopisma, ale potem tylko pstryka palcami i cofa rękę. Spo­gląda na papierosy, ale nie ma odwagi wziąć.

i / /-. i ./III i

83

Możesz wziąć, jeśli już palisz — odzywa się Margit jakby mimochodem.

Tibor wzdraga się.

Ależ nie!

No, zapal sobie. Mnie też możesz zapalić, mam mokre ręce.

Tibor Varju nie całkiem to rozumie, w&ha się, więc Margit wchodzi do pokoju, częstuje chłopca i sama też bierze papierosa. Tibor chce podać jej ogień, nauczycielka czeka cierpliwie, aż wysunie małą szufladkę pudełka zapałek i aż po dwóch złamanych drewienkach trzecie buchnie wreszcie płomieniem w jego ręce. Siada naprzeciw chłopca.

. wfc Cieszę się, że mnie odwiedziłeś, Tibi. Co u was nowego?

Proszę nie mówić do mnie Tibi, tylko Tibor.

Jak chcesz, Tibor. Prawda, wydoroślałeś. Co cię tu sprowadza?

Chciałem tylko powiedzieć, żeby pani nie przysyłała mi już książek. Nie stać nas na to.

Margit lodowacieje. To już obcy człowiek.

Nigdy nie prosiłam, żebyście płacili, Tibor.

Nie możemy przyjmać za darmo.

Przyjmować, Tibor.

Przyjmować, niech będzie.

Tibor, sam mówiłeś, że nie chodzisz do bi­blioteki, bo kiedy kończysz z robotą, jest już za­mknięta. Teraz będziesz miał więcej czasu?

Nie będę miał i wcale nie chcę. Z tych ksią­żek były tylko same kłopoty. Skończyłem ze szko­łą i niepotrzebne mi już książki.

Margit wstaje, kręci się jej w głowie. Czyżby się omyliła?

Chcesz rumu do herbaty?

Tibor nie odpowiada, Margit nalewa więc rum także do jego filiżanki, a potem, kiedy stawia ją przed chłopcem, pyta jakby mimochodem:

Ojciec cię przysłał?

Nie — odpowiada szybko Varju.

Wie o tym, że tu jesteś?

Varju potrząsa głową.

Tego by tylko brakowało. Znów by mnie po- rżnął nożem.

Znów?!

W tej chwili Margit zrozumiała. Zaskoczona po­jęła, że w kusztykaniu Tibora Varju ona również może mieć udział, bo ten dzieciak kuleje pewnie dlatego, że oberwał od ojca, a oberwał, bo... Chy­ba nie przez książki? Dawniej odwiedzała ich dość często, mieszkali we dwóch z ojcem na skraju po­bliskiego Csófalva. Stary Varju wstąpił do spół­dzielni produkcyjnej, ale nigdy nie udało się jej wykryć, co tam właściwie robi. „Pracuje przy zwierzętach’! tylko tyle zdołała dowiedzieć się od Tibora. Ale obraził się o coś, rzuciła go żona, zaczął pić i systematycznie opuszczać pracę. Uwielbiał syna i może przez współczucie należ­ne porzuconym mężom znosili go takim, jaki był, przywykli. Syn był dla niego wszystkim. Nic nie wydawał na siebie ten człowiek, tylko na syna. Gotował mu nawet. I nie pozwalał nikomu wtrą­cać się do jego losu. W Csófalva mieszkała także ciotka Tibora, starsza siostra jego matki, z nią Margit umiała się dogadać, ze starym Varju nigdy. Udało się go jeszcze namówić, żeby syn skończył osiem klas, ale o gimnazjum z internatem nie chciał nawet słyszeć. Wtedy Margit poszła do ra­dy, żeby państwo przejęło opiekę nad małym Varju; kiwali głowami, że pomogą, zrobią wszyst­ko, co będą mogli, obejrzeli nawet czasopismo z fotografią Tibora, ale osiągnęła tylko tyle, że zaczęła dostawać anonimowe pogróżki. Próbowa­ła też przekonać chłopca i nawet wydawało się jej, że skutecznie, wysyłała mu książki i czaso­

pisma, aby nie zapomniał czytać, zanim znów weźmie się do nauki. To były jej własne, prze­czytane czasopisma literackie, tomiki młodych autorów, antologie poezji i opowiadań.

Co chciałeś powiedzieć przez to, że „znów by cię porżnął nożem”? — zapytała teraz zasko­czona. — Czy już cię kiedyś skaleczył? Może tyl­ko zbił? Chciałeś powiedzieć, że rzucił się na cie­bie z nożem?

Nie, nic nie chciałem powiedzieć.

Tibor, to poważna sprawa. Czegoś takiego nie wolno ukrywać.

Co pani do tego? To pani jest przyczyną wszystkich moich kłopotów.

Jak uważasz. Pozwól, że spytam: dlaczego kulejesz?

Tibor speszył się. Przez cały czas siedział nie­ruchomo w fotelu, ani razu nie wstał, żeby ja­kimś nieopatrznym krokiem nie zdradzić się z ka­lectwem.

^ Upadłem — rzekł pospiesznie, nie podnosząc oczu.

Gdzie się skaleczyłeś?

Nigdzie.

Skręciłeś kostkę?

Nie.

\— Dobrze. Ale przecież coś ci się stało w nogę. Byłeś u lekarza?

Nie trzeba. Ojciec wyciął mi już dzikie mię­so. Już on się na tym zna. Lepiej niż lekarze.

Pokaż tę ranę, Tibor, póki jeszcze nie jest za późno.

Miałaby pani na to ochotę, co? Macać mnie po nodze! ■%? Groteskowy, obcy grymas. Margit przestraszyła się nagle tego ni to dziecka, ni to

^ dorosłego mężczyzny, o którym jeszcze pół roku Kemu myślała, że doprowadzi go na uniwersytet.

I z którego nawet później, po skandalu nie zre­zygnowała, dla którego robiła, co mogła, któremu wysyłała książki. Zrozumiała teraz, że ten chło­piec nie patrzy na nią jak na nauczycielkę, że wi­dzi w niej kobietę, że ta osobliwa atmosfera, któ­rą stwarza ten chłopak od pierwszej chwili swo­jej niespodziewanej wizyty, jest wibracją jego pożądania, że ten smarkacz patrzy w dekolt jej bluzki i gapił się tam, kiedy stawiała przed nim herbatę, że z nieukrywaną bezczelnością ślizga się wzrokiem po jej udach. Tylko w oczy nie może jej już spojrzeć.

Tiborze Varju — rzekła. — Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że jesteś bezczelny i ordy­narny? Mówię ci to jako twoja była nauczycielka. Niezależnie od tego dziękuję ci, że przyszedłeś, i skoro uważasz, że tak będzie dla ciebie lepiej, nie będę ci już wysyłała książek. I jeśli na zakoń­czenie pozwolisz udzielić sobie rady, pokaż tę no­gę lekarzowi, bo jeśli to otwarta rana, łatwo może wdać się zakażenie i będziesz miał znacznie po­ważniejsze kłopoty. Pozdrowienia dla ojca. A te­raz Bóg z tobą, do widzenia.

Wyrzuca mnie pani? — spojrzał na nią obłudnie.

Można to nazwać i w ten sposób. Spodzie­wam się gości.

W to wierzę — zaśmiał się. — Wszyscy wie­dzą o pani gościach! Ale ma pani chyba jeszcze chwilę czasu, nie? Mogę zapłacić, jeśli pani chce. Teraz mam już forsę.

Margit nie zrozumiała w pierwszej chwili, co się dzieje. Chłopak wstał, podszedł do niej i bru­talnie chwycił ją za pierś. Czyżby ten szczeniak chciał porwać na niej bluzkę? Czy wie, co robi? Odepchnęła go od siebie, ale krzyknąć nie miała odwagi, nawet teraz jeszcze krępowało ją we-

/ , .MN

wnętrzne przeświadczenie, że żyć tu, rozmawiać, kochać się można tylko szeptem; skoczyła do drzwi, wypadła na podwórze i oparłszy się pleca­mi o mur ciężko dyszała. Ktoś przemknął przez podwórze, od bramy dobiegł ją chrobot zamka. Za jej plecami ostrożnie otworzyły się drzwi.

Wynoś się stąd, Tiborze Varju! Nie chcę mieć z tobą nic do czynienia!

To się jeszcze okaże — odparł szczerząc zęby. Ale Margit wyczuła niepewność w jego głosie, a także to, że nie musi go się już bać. — Jeszcze zobaczymy!

Zjeżdżaj stąd i żebym cię już więcej nie wi­działa!

Wśliznęła się do pokoju, zamknęła za sobą drzwi. Czekała. Upłynęła chyba minuta, zanim usłyszała oddalające się na ułożonym z cegieł chodniku kroki chłopca. Czekała na skrzypnięcie bramy... Nareszcie!

Miklós — przesunęła dłońmi po brzuchu. — Miklós o niczym nie wie, pracuje albo pije. Sięg­nęła po list od Balinta, ale na chodniku rozległy się znów kroki. Zbliżały się co najmniej dwie osoby.

Może pan spokojnie zastukać do drzwi — usłyszała głos Tibora. — Na pewno jest w domu, właśnie przed chwilą od niej wyszedłem.

Załomotano do drzwi.

Kto tam? — zapytała drżąc.

Balint Kresz.

Otworzyła. B&lint Kresz teraz i tu? A więc dla­tego pisał, że przyjeżdża. Czego on chce, czego on znów od niej chce?

No, to mamy już jednego gościa — wyszcze­rzył zęby Tibor Varju. — Nawet z gablotą, no no!

Kresz zupełnie widocznie nie wiedział, jak ma ptraktować tego chłopaka.

Skąd ja go znam? — zapytał, kiedy zamknę­ły się za nim drzwi.

Z Csśfalva, Balint. To ten sam, któremu ojciec nie pozwolił udzielić wywiadu. Pamiętasz?

Varju? — zdziwił się Balint. — To on? Ale przecież to był chłopaczek?

Wydoroślał, B&lint, nawet za bardzo wydo­roślał. Właśnie przed chwilą chciał mnie zgwał­cić. W myśli nawet to zrobił.

Ciebie? — zapytał zaskoczony, ale gotów już obrócić wszystko w żart. Objął ją ramieniem i po­całował w policzek. Witaj!

Żartowałam. Rozgość się. Przyszedł po książ­ki i to wszystko. Tyle, że trochę dziwnie gapił się na moje piersi, ale to nieważne.

Spojrzenie Kresza prześliznęło się po filiżan­kach ostygłej herbaty i dziennikarz pomyślał, że nie widział u tego chłopca żadnych książek, ale nie zastanawiał się nad tym dłużej, bo na dźwięk słowa „piersi” mimowolnie zerknął na bluzkę Margit. Tak, nosi już stanik — stwierdził, pod pa­chami całkiem wyraźnie wpija się jej w ciało, i nagle wyraźnie ujrzał w myślach tamtą Margit, która leżała w akademiku na łóżku, a nierealne, szare blaski sączące się przez okno tej dawnej czynszowej kamienicy kładły się na jej nagich, twardych piersiach. Gdzie też mogło wychodzić tamto okno, na szyb wentylacyjny? Na podwórze- -studnię? Przeważnie mieli dla siebie półtorej go­dziny, potem wykradał się przez bramę, bo mogły wrócić koleżanki, a Margit myła się, ubierała i mówiła: „Zaczekaj na mnie na dole, w espresso.” Dwudziestka z każdym dniem mniej zadowalała portierkę tego akademika-klasztoru, „w każdej chwili może przyjść kontrola... Znów był pan dłu­żej, niż należało...” Mierzyła czas jak stara bajzel­mama, ale wtedy jeszcze nie przejmowali się nią,

Bślint z uśmiechem nazywał ją „mamuśką”

i w ogóle nie przejmowali się niczym, bo mieli po dwadzieścia lat i wiedzieli, że czeka ich spo­kojna przyszłość, zasłużona przyszłość, żyli w oczekiwaniu na nią.

Kiedy nadeszła wiosna, mogli się wreszcie wy­ciągnąć w wysokiej trawie na bezimiennej wy­sepce na Dunaju. Kresz przechował jedno zdję­cie; zrobili je pożyczonym aparatem z samowy- zwalaczem, stanęli przytuleni, nadzy, spoglądali z łagodnym oczekiwaniem w ćwierkający aparat, aż wreszcie rozległ się cichy trzask. Dobrze wy­szło to zdjęcie: stali w wysokiej po kolana trawie, naturalni jak dzieci, i chyba tylko niecodzienność sytuacji nadała ich twarzom spłoszony, zacieka­wiony wyraz; w uśmiechu Balinta jest odrobina jakiejś czupurności, Margit z rajskim spokojem odgarnia z twarzy długie włosy. Miała w tych cza­sach włosy do pasa. Teraz zwija je w kok — stwierdza Balint — wciąż są jeszcze bardzo jasne, ale ta jasność jakby straciła blask, jakby zmąciła się niczym wstrząśnięte wino, a ramiączka stanika na pewno wyrzynają czerwone rowki w jej ciele. To już kobieta.

Gdzie Miklós?

Nieznaczne wzruszenie ramion.

Skąd mogę wiedzieć?

Sprowadził się tu w końcu?

Margit kroi chleb, smaruje go masłem, żeby się czymś zająć, żeby w ogóle coś robić.

Gdy jestem mu potrzebna, przychodzi. Poza tym mieszka w internacie. Nocami pracuje. Albo się włóczy. Jest nieobliczalny. Przecież sam wiesz.

Bślint nie bardzo może sobie wyobrazić, jak układa się życie Margit z Miklósem, ale kiwa gło­wą. Balint wie tylko tyle, że on sam ucieka od

stanów przejściowych, a to, co otacza Margit, uważa za przejściowe.

Co on na to wszystko?

Margit wzrusza ramionami, Bślint nie upiera się więc. Przecież dopiero co tu przyjechał.

Dostałaś mój list? — pyta.

Dostałam, ale dopiero dziś. Jeszcze go nawet nie przeczytałam. Pisałeś, że przyjeżdżasz, praw­da? Mam trochę czereśniówki, napijesz się?

•• Jestem wozem.

Oczywiście, prowadzisz. Ale możesz go tu zostawić. Możesz nawet u mnie przenocować, jeśli odpowiada ci łóżko polowe. Bślint, w gąsiorku powinno być jeszcze wino. Choć całkiem możliwe, że nic niewarte. Nawet go nie spróbowałam, tyl­ko Miklós pił i wcale nie wybrzydzał. Dzieci przy­niosły.

Dobrze, zostawię wóz.

Mnie już wszystko jedno. Odchodzę stąd, Balint. Przynajmniej na koniec będą mieli o czym plotkować. I tak gadają, że kochanek z Pesztu — to znaczy ty — judzi tę małą kurwę — to znaczy mnie — słowem, że nastajesz na życie mojego szanownego dyrektora, kalając autorytet szkoły

i ciała pedagogicznego.

Ale przecież tam nie było... Nie wspomnie­liśmy nawet nazwy miasteczka... I przychodzą li­sty, Margit. Same gratulacje.

Kogo to obchodzi, no sam powiedz? Jeśli otworzysz szafę, znajdziesz w niej butelkę. Jak mała?

gpi Dziękuję, rozkoszna.

£ —k Nie gniewaj się, jak ona ma na imię?

Mśrta.

Mśrta. Ładne imię. Mśrta Kresz. Zatem egzystujecie.

Powiedzmy.

Powiedzmy? — Margit podnosi kieliszek

i zerka na Balinta.

Tak, to jest człowiek, który dawno temu, w za­mierzchłej przeszłości nauczył mnie jak pachnie trawa — myśli — tylko jemu zawdzięczam, że ka­wałeczek mojego życia pachniał trawą, że miała w nim miejsce pachnąca trawą i miłością chwila, w której wszystko było wolno. Trwała, dopóki nie pozbyłam się twojego dziecka, B&lincie, i nie za­biłam w sobie także twojego wspomnienia. Pró­bowałam je zabić, ale chyba nie byłam na to dość silna. Obrzydliwie zachowałeś się wtedy, mój mi­ły, ale puśćmy to w niepamięć, miałeś rację, po prostu nie zwracałeś na mnie uwagi, nie rozumia­łeś, że to była właśnie chwila, w której rozkru- szyło się we mnie to wszystko, co dotąd było całe. Ale już dawno przebaczyłam ci, mój miły, bo masz mieszkanie w nowym budownictwie, a w nim żonę i dziecko, a teraz zajeżdżasz i do mnie swo­im wozem, stawiasz go przed moją sublokatorską lepianką, jestem pewna, że zaparkowałeś go do­kładnie między dwiema akacjami, ukośnie, nieco niedbale, jakbyś przyjechał setny raz z tym two­im cholernie wielkim sercem i świętej pamięci talentem, po którym zostało ci zaledwie tyle, że nie usiłujesz kłamać w swoich reportażach i sta­rasz się dokopać do najgłębszych warstw rzeczy­wistości, aż do miejsca, w którym na nowo mnie odnalazłeś. Wiem, że przyczyną twoich wątpliwo­ści jest to twoje cholernie wielkie, szukające prawdy serce, ale teraz jesteś nieco zdziwiony, że poważne sprawy mogą mieć równie poważne kon­sekwencje, a jeszcze zapewne nie pojmujesz, że niczego nie rozwiązałeś. Nie skarż się więc, bo ci z tym nie do twarzy!

Powiedzmy —- powtarza Margit, ważąc treść nic nie znaczącego słowa, i znów sobie nalewa. —

Powiedzmy. Zatem powinnam z tego odgadnąć, co się u ciebie dzieje. Lub w tobie, prawda? No do­brze. Wiem, że nigdy nie lubiłeś zobowiązań. A te­raz na pewno wydaje ci się, że im bardziej sta­rasz się od nich uwolnić, tym bardziej wikłasz się w nie, zaplątujesz... Dobrze. To jeszcze nie wszystko. Mam wrażenie, Balint, że twoja naj­większa podłość polega na tym, że nie popełniłeś jeszcze żadnej podłości.

Balint słucha skonsternowany, wydmuchuje dym. Dobrze mu tu. Te słowa skierowane są do niego.

Co z twoją książką?

Nie napisałem. Może w ogóle nie napiszę.

Brak ci tupetu. Dajmy spokój. Zawiesili mnie tu w czynnościach, wiesz o tym?

Kresz kiwa głową.

Pisałaś.

*— Ale nie pisałam ci, że jednak nie muszę rzu­cać zawodu. Pół zwycięstwa. Mogę uczyć, rozu­miesz? Mają odwagę powierzyć mi dzieci. Był tu pewien facet z komitatu. Rozmawiał ze mną. Bar­dzo przyzwoicie się znalazł. Ty go przysłałeś?

Pisaliśmy w twojej sprawie do komitatu.

Pisaliśmy?

W imieniu radia.

Aha. To widocznie po tym liście. Rozmawiał, z kim się dało, nawet z rodzicami. Był u mnie. On mi wierzy, ale jednak muszę stąd odejść. Do Parnapuszta. Czterdzieści pięć kilometrów stąd. A Miklós zostaje. Polegają na nim, bo to głupi zapaleniec, a na dodatek mężczyzna. A skoro męż­czyzna, to co innego. I wiedzą, że mają go w gar­ści przez to jego picie. Zresztą w przeciwnym wy­padku zwolniłyby się im dwa miejsca, a trudno kogoś dostać... Słowem... Pśrnapuszta.

Co z naganą?

No cóż, cofnęli ją ustnie. Na piśmie zapo­mnieli. Zjedz coś, skoro już zrobiłam. I przede wszystkim nalej. Nie dziw się, mam dziś taki dzień.

Rozmawiałaś z dyrektorem?

Margit robi wolny półobrót, bełta alkohol na dnie szklaneczki, medytuje, czy warto wdawać się w detale. (Że nie ma sensu rozmawiać z dy­rektorem, bo i jemu, choć z całkiem innego po­wodu, pali się ziemia pod nogami, bo nikt nie wie, czy w ogóle odnowią z nim kontrakt...) Balint ro­zumie, dlaczego Margit milczy, zna ten stan za­myślenia już choćby ze swego małżeństwa; białe to białe, co do tego są zgodni, ale dla każdego jest białe inaczej. Los Margit podlega innym pra­widłowościom niż jego los, mogą wokół siebie krą­żyć, ale żadne z nich nie wtargnie już do sieci życia tego drugiego, przestali się wzajemnie uzu­pełniać. Margit coś tu zakończyła, może nawet nie ma już pełnego poczucia własnej słuszności, już się nie tłumaczy, zresztą nie może, tu chodzi już nie tylko o brzemienny w konsekwencje wywiad dla radia, lecz o cały styl życia ^-5 który słuszny czy nie — powoduje stałe konflikty. Wiara bez odwagi do niczego nie prowadzi — medytuje Bś- lint. Margit już wycofała się, skończyła z tą sprawą, postawiła na niej krzyżyk, patrzy już tyl­ko w przyszłość albo i to nie, nie chce nic wyja­śniać, nie chce obstawać przy swojej racji ani od­zyskać autorytetu pedagoga, lecz skłonna jest walczyć o nie od nowa. Żyć choćby tylko po to, jakoś żyć i gdzieś pracować.

Nie mam już o czym mówić z dyrektorem — odzywa się cicho Margit. $^3 Wierz mi, Balint, nie umiałabym już z nim rozmawiać. Naiwnie wmie­szałam się w takie sprawy, o których dotąd nie miałam pojęcia. Wierz mi, nikogo nie obchodzi,

jak to naprawdę było. Nawet taśma magnetofono­wa jest już nieważna. Przecież nic tam takiego nie ma... Nic szczególnego. Właściwie nie żałuję, że to wszystko powiedziałam, uwierz mi. Kiedy wy­buchł ten skandal, miałam pretensję do ciebie, wydawało mi się, że nadużyłeś mojego zaufania, ale potem zrozumiałam, że nie było tam nic ta­kiego, co chciałabym cofnąć. Wiesz, ja tu teraz jestem przykładem.

Przykładem? Czego?

Zastanawiałam się nad tym, Bślint. I do­szłam do zadziwiającego wniosku: oni chcą zła­mać dzieci. Chcą skończyć z ich swobodą, ich dłu­gimi włosami, bezczelnie szczerymi pytaniami. Nie umieją na nie odpowiedzieć, a może nie chcą, dą­żenia młodych są im dalekie i obce. Ja ich rozu­miałam, cieszyłam się z nimi każdym sukcesem.

I lubili mnie, B&lint, te dzieciaki naprawdę mnie lubiły. Na tym właśnie polega zasadnicza sprzecz­ność. Mnie wydawało się, że potrzeba nam mło­dzieży o otwartych głowach, rozumnej, takiej, któ­ra widzi i rozumie zależności, a ci ludzie, którzy bezczynnie siedzą na swoich małych posadkach, boją się takiej młodzieży. Do powiatu włącznie, rozumiesz? W komitacie siedzą już światli ludzie, ale bardzo daleko jest stąd do komitatu, Bdlint. Najlepiej więc, jeśli będę siedziała cicho i cie­szyła się, że jeszcze wolno mi uczyć. Jeśli nie tu, to gdzie indziej. A tu nie zostałabym nawet, gdy­by mnie zatrzymywali.

Balint chciał jednak porozmawiać z dyrekto­rem. Usiąść naprzeciwko niego. Patrzeć mu w twarz.

Mogę cię zaprowadzić — wzruszyła ramio­nami Margit. — I tak ostrzył sobie na ciebie zęby. Że już on dopilnuje, żeby się tobą zainteresowa­no. Że ma jakieś stosunki w stołecznej prasie, bo

jego kolega ze studiów był kierownikiem działu w którejś z gazet... Nie wiem w której. W każdym razie odgrażał się, krzyczał, żebyś tylko spróbo­wał jeszcze raz wetknąć tu nos, że on lubi takich przemądrzałych facetów ze stolicy...

Margit zamknęła bramę, potem obejrzała wóz Balinta. Stał między dwiema małymi akacjami, właśnie tak, jak myślała.

To twój wóz? — zdziwiła się znów. Potra­fiła sobie wyobrazić, że B&lint kupi kiedyś samo­chód, teraz jednak zaskoczyła ją ta namacalna rzeczywistość. Jak gdyby niespodziewanie posta­rzała się o wiele lat tylko przez to, że Balint Kresz stał się posiadaczem auta. Kiedyś na po­czątku studiów znaleźli się w cudzym, pustym wozie. Balint nie umiał jeszcze prowadzić, ale usiadł za kierownicą, a ona przy nim. Naprzeciw nich ciemniały drzwi garażu i patrząc na nie wy­obrażali sobie, że to zalana potokami słońca wstę­ga szosy, którą mknie samochód, że ściany gara­żu to przemykający za oknami krajobraz, i cało­wali się.

Możesz teraz pojechać, dokąd tylko ze­chcesz...

Mogę — zgodził się Balint. — Chodź, wsia­daj.

Margit przestraszyła się. Po co? Komu to po­trzebne?

Dyrektor mieszka na sąsiedniej ulicy. Zresz­tą piłeś, a stamtąd też nie wyjdziesz o suchym gardle.

Balint Kresz wyczuł za tą argumentacją in­stynktowny sprzeciw, nie upierał się więc.

Sąsiednia ulica” oddalona była co najmniej

o dwadzieścia minut. W telewizji szedł już wie­czorny program, bladoniebieskie światła migotały za oknami parterowych domów. Ulice były jak

wymarłe, choć nie minęło jeszcze wpół do dzie­wiątej. Balint objął Margit ramieniem, milczeli. Pocałował ją. Wargi jej rozchyliły się łagodnie, pozwoliła, by język B&linta wśliznął się między jej zęby, ale nie odwzajemniła pocałunku. Ode­pchnęła go łagodnie.

Chodźmy pieszo. Proszę cię, Bślint.

Poszli.

Utrudniasz mi, choć wiem, że chciałbyć uła­twić. Nie utożsamiaj mnie z dawną Margit, Balint. Nie jestem już tą dziewczyną, w której byłeś chyba kiedyś zakochany.

Nie zmieniłaś się.

Sam wiesz, że to nieprawda. Mam zmarszczki

i noszę biustonosz. Nie zauważyłeś? No, jesteśmy na miejscu.

Przed domem drzemały dwa wielkie, czarne wozy.

'— Ma gości — stwierdziła Margit i głęboko wciągnęła powietrze. Balint, czujesz ten za­pach?

Balint kilkakrotnie pociągnął nosem, ale na próżno.

Ale z ciebie mieszczuch... Tu było świniobi- cie! O tej porze roku... Tu było dziś przyjęcie, Ba- lint, a tymi wozami przyjechali pewnie goście z komitatu. — Margit roześmiała się nagle i opar­ła głowę na piersi Balinta. Wciąż trzęsła się ze śmiechu. — Bślint — ocierała łzy — on zabił świ­niaka dla gości z komitatu. To znaczy, że i z nim chyba niedobrze.

Wejdziemy? — zapytał niepewnie Bdlint- -dziennikarz, bo nie dość jasno orientował się w sytuacji.

Oczywiście, że wejdziemy. Teraz już nie ma dwóch zdań, że wejdziemy. Że też właśnie teraz cię tu sprowadziłam... Zobaczysz, jak wybałuszy

oczy. Nie uwierzy, że przyjechałeś przypadkowo właśnie dziś. To naprawdę warte jest wszystkie pieniądze!

Dyrektorowa z zakłopotaną miną wychyliła głowę. Nie wpuściła ich do domu, tylko pertrak­towała z nimi przez uchylone drzwi.

Rozumiem, rozumiem, Margitko, ale przy­jechali ważni towarzysze z komitatu... Jutro, mo­że jutro... To bardzo ważna konferencja...

Ależ, Kldri — uśmiechnęła się Margit i z jej głosu jakby zniknęła nutka niepewności. — Prze­cież czuje się jeszcze w powietrzu woń osmalanej świni... Pan Feri nie należy do ludzi, którzy oma­wiają urzędowe sprawy przy kolacji po świniobi- ciu. A ten towarzysz przyjechał z Pesztu, z radia, jeszcze w tamtej sprawie, może sobie przypomi­nasz, Klari, i musi bezwarunkowo pomówić z Fe- rim... z towarzyszem dyrektorem.

Bezwarunkowo — potwierdził surowym to­nem Balint i zerknął na zegarek. — Nawet bardzo mi odpowiada, że przyjechali towarzysze z komi­tatu.

Proszę poczekać, zapytam bąknęła nie­pewnie dyrektorowa i zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Słychać było wyraźnie, jak zamyka od wewnątrz na klucz. Margit wymownie spojrzała na Balinta, jakby chciała powiedzieć: „A to ci historia!”

Atycowłaściwiecałymidniamirobisz?

Plujęiłapię.

Nie masz nic do roboty?

Nic.

To dopiero frajda!

Otworzyły się drzwi. Umilkli, spoważnieli.

W szczelinie ukazała się głowa samego dyrekto­ra. Zwrócił się do Margit:

Dobrze, Margitko, możecie wpaść na małą

kolacyjkę, ale dopiero za pół godziny, jak ci już wyjadą.

Dobry wieczór — wtrącił się Bślint. — Prze­praszam za to niespodziewane najście, ale...

Za pół godziny. — Dyrektor spojrzał nań przez szczelinę w drzwiach, potem znów usłyszeli szczęk zamka.

I co teraz?

Margit spuściła głowę.

Wiesz co? — odezwała się po chwili. — Tu niedaleko jest mała gospoda.

Coś sobie wrzucimy?

Możemy. I chciałabym też spotkać Miklósa. To jedno z jego stałych miejsc.

Ale nie spotkali Miklósa. W ogóle go tam dziś nie było. Balint zauważył, że kiedy wychodzili, go­ście w barze szeptali podnieceni.

Czarne wozy zniknęły już sprzed domu.

Prosimy, prosimy! — zawołał przyjaźnie dy­rektor szeroko otwierając drzwi. Żona też uśmie­chała się rozanielona z kuchni. W białym fartuchu wyjmowała z brytfanny kiszki. — Zaraz podaję, proszę się rozgościć!

Nie było już ani śladu po pierwszych gościach. Świeżo nakryty stół, czyste kieliszki, lśniąca po­pielniczka. Balint wytrzeszczył oczy.

Nie, o tym w ogóle nie ma mowy — zaprote­stował. — Naprawdę nie przyszliśmy tu po to, aby się objadać. Chciałbym porozmawiać o tym programie radiowym, który nadaliśmy wiosną

i w którym pani Margit mówiła o zawodzie peda­goga...

Z radia, tak, wiem, że towarzysz... przepra­szam?

Bślint Kresz.

Wiem, że towarzysz Kresz przyjechał z ra­dia, zatem bardzo chętnie z nim porozmawiam...

Oczywiście, pamiętam, ten program wywołał u nas dość duży oddźwięk, oczywiście... Dobrze go pamiętam, bo poruszyliście w nim, towarzyszu Kresz, bardzo aktualne problemy. Zatem proszę siadać. Napijemy się po kieliszeczku?

Balint Kresz był moim kolegą ze studiów — rzekła niespodziewanie Margit. Dlatego mnie tu wtedy odszukał.

Tak, tak — dyrektor uważnie przyjrzał się Margit, jakby dopiero zauważył, że i ona jest obecna. — No to zdrowie! Smakuje?

Zdrowie! — podniósł kieliszek Balint i prze­łykając słodki likier orzechowy zastanawiał się, po co Margit wspomina teraz o studiach.

Pili i jedli. Podczas jedzenia padło niewiele słów. Po kolacji nie więcej. Gdy Balint próbował zbliżyć się do tematu, dyrektor częstował lub na­pełniał kieliszki i zaczynał o czym innym. Nie do­wiedział się niczego. Tylko tyle powiedział mu dy­rektor, choć i to kryło się między wierszami, że nie w tym rzecz, co Margit anonimowo, bez na­zwania szkoły i miejscowości, powiedziała ogólnie

o zawodzie nauczyciela, co mówiła o swej pracy. Chodzi o to, że nie poprosiła o zezwolenie na ten wywiad swoich zwierzchników, czyli jego. Dlate­go nie mógł on (dyrektor) zawiadomić powiatu, powiat zaś komitatu, że szykuje się wywiad, z jed­ną z nauczycielek, zatem komitat powiatowi, po­wiat dyrektorowi, dyrektor zaś swojej podwład­nej nie mógł udzielić odpowiednich instrukcji. Bo wprawdzie nie ma jeszcze odpowiedniego przepi­su, choć opracowuje się już taki projekt, ale jed­nak zgodnie z przyjętymi zwyczajami nauczyciel nie może w tak nieodpowiedzialny sposób wypo­wiadać się przed całym krajem, są bowiem doj­rzali i doświadczeni pedagodzy, którzy ¡gol po za­poznaniu się ze wskazówkami dyrektora, uwaga-

o

mi kolegów i wyznaczeni do tego zadania — mogą przedstawić w całości istotę pracy wychowawczej zamiast wyliczać swoje krzywdy, wypaczając je w sposób subiektywny.

Dyrektor ani razu nie spojrzał na Margit. B&- linta dziwiło to najpierw, potem doszedł do wnio­sku, że między tym dwojgiem musi być coś,

o czym nie wie.

Czy ten facet nie robił ci propozycji? — za­pytał, kiedy wyszli już na ulicę.

Oczywiście, że robił — odparła po prostu. — Pół roku prześladował mnie swoją miłością. Na­pomykał nawet o małżeństwie.

Rzecz jasna, bez skutku?

To było nieporozumienie. Kiedyś stanęłam po jego stronie przeciwko kolegom. Zresztą miał wtedy rację. To była mała, nieważna sprawa. Chodziło o to, czy wychowawcy powinni jeździć na wycieczki za pieniądze dzieci. On twierdził, że powinni sami płacić. Oburzyli się na to. Stanęłam po jego stronie, w głowie się nie mieści, ile pie­niędzy wyciągamy od dzieci pod najróżniejszymi pretekstami. Więc jeszcze i to? Żebyś ty wiedział, jak oni się trzęsą nad tymi dwudziestoma czy trzydziestoma forintami, kiedy mogą je zaoszczę­dzić. No więc po tej historii zaczęli szeptać dy­rektorowi na ucho, czy nie widzi, jak ta Margit za nim szaleje... Wystarczy, że wyciągnie po nią rękę... że kiwnie palcem...

^ Kiwnął?

Niestety. Był przekonany, że go nabieram, aby potem wystawić na pośmiewisko. A takich rzeczy mężczyzna — nawet jeśli to tchórz — nie wybacza.

Doszli właśnie do miejsca, gdzie B&lint pocało­wał Margit, ale teraz bez słowa przekroczyli ten punkt.

Spij dzisiaj ze mną — rzekł po chwili B&lint.

Co to jest? Prośba, propozycja czy litość?

Prośba. I poczucie braku.

A ja sądzę, że raczej litość wynikająca z próżności.

Nie lituję się nad tobą, zazdroszczę ci.

Tere fere... Mnie? Tego podłego życia? Daj­my lepiej spokój. Mogłabym ci odmówić, ale prze­cież nie masz gdzie spać, prawda? A poza tym dlaczego mielibyśmy rezygnować z ostatniej wiel­kiej okazji? Zgadza się? No bo kiedy my się znów zobaczymy? Do Pamapuszta już nie przyjedziesz. A zresztą kiedy to będzie... Myślę, że dopiero po porodzie... Nawet nie wiesz, że jestem w ciąży. Dziś się dowiedziałam.

Balint przełknął ślinę. Starał się przyjąć tę wia­domość z naturalną miną.

Miklós? — zapytał.

No chyba, że Miklós. Ty też uważasz mnie za kurwę? Nie zapytałam nawet w związku z two­imi planami na dzisiejszą noc, co zrobisz, jeśli przyjdzie?

Mar git, proszę cię...

Wiem, wiem. Zaraz zaczniesz mi tłumaczyć, że właściwie to ciebie zdradzam z Miklósem. Ale czego się spodziewałeś... czego my się spodziewa­my po sobie, Balint? Zresztą nie bój się, prześpię się z tobą, chyba nawet bardziej tego chcę niż ty. Nie pytaj dlaczego i masz rację, nie planujmy tego, jakby to była wyprawa na nocny seans do kina. Dyrektor i tak święcie wierzy, że wciąż je­steś moim kochankiem i że to z zazdrości o mnie wpędziłeś jego szkołę w tarapaty. Żeby podkopać go jako rywala. Ale ponieważ to on jest auto­rytetem i ma odpowiednie stosunki, więc ja mu­szę się usunąć. Wiesz, on się dziś bał, żebyś go nie uderzył.

Bślint milczał. Podejrzewał, że za sprawą Mar- git kryją się bardziej zawikłane historie, ale po­dane w ten sposób — i to właśnie przez Margit — były zbyt przerażające i zarazem oczywiste.

Margit parzyła kawę we wnęce, długo grzebała się z ekspresem.

w Mnie też nalej! — zawołała do Balinta. Ci­cho grał stary magnetofon, panował „pokojowy” nastrój. Wyrzuty sumienia Balinta teraz, kiedy sprawa Margit ukazała mu się w nowym świetle, zaczęły znikać. W końcu to wcale nie on wzburzył fale tym przeklętym reportażem, tylko tocząca się od lat zażarta walka między Margit-nauczycielką a Margit-kobietą weszła w nowe stadium. Bo ona tylko wtedy skłonna jest zachowywać się jak ko­bieta, gdy szanuje się ją jako człowieka, a tym samym pedagoga. Margit nie zgrywa się, nie sto­suje żadnej taktyki, wszystkie jej cechy tworzą organiczną całość, nie musi rozmieniać się na czę­ści. Pewnie dlatego dostał ją w podarunku właśnie Miklós, bo chyba jest tu jedynym mężczyzną, któ­ry na swój sposób ma charakter i który wciąż jeszcze wierzy, że skuteczne oddziaływanie peda­gogiki polega na połączeniu siły rozumu, wy­kształcenia i charakteru... Wstał, tak bardzo za­skoczyło go to odkrycie. Klucz do niepojętego dlań dotąd i dziwacznego związku. Był przekonany, że Margit wybrała sobie Miklósa w tej samej chwili, kiedy wyczuła w nim to i zrozumiała. Są tak samo towarzyszami broni jak kochankami. A on czego tu szuka?

Teraz znów kochał Margit. Teraz, kiedy zniknę­ła litość. Mikroskopijna wnęka kuchenna, w której Margit ledwo mogła się obrócić, wydała mu się nagle symbolem. Podszedł i pocałował kobietę w kark. Nie opierała się.

Ty,' ty kochany wariacie — szepnęła, potem

trzepnęła go po ręce. — Poczekaj, no poczekaj że chwilę! Przedtem nie było ci tak pilno?

Bo Balint odkrył już prowadzący przez pęknię­cie bluzki korytarz do lekkiego, małego staniczka

i dalej, pod spód; ujął w dłoń pierś Margit i wła­śnie przyszło mu na myśl: „miękka”, kiedy wszedł Miklós i zakaszlał.

Balint wzdrygnął się i cofnął rękę, ale Margit, choć zaskoczona, nie speszyła się. Zapinając bluzkę ruszyła w stronę Miklósa.

Miałeś przeczucie? — zapytała.

Bślint przestraszył się wzroku Miklósa. Wyczy­tał w jego oczach bezradną gorycz skopanego, skrzywdzonego zwierzęcia, ból upokorzonego dzie­cka. Później, choć nie wierzył w przeczucia, mu­siał myśleć o tym, że wyczuł w Miklósie obecność śmierci — tak jak nie potrafił nigdy uwolnić się od wrażenia, że i on odegrał pewną rolę w trage­dii tego człowieka.

Co tu robicie? — zapytał ochryple Miklós.

Balint przyjechał, aby wyjaśnić pewne spra­wy związane z tamtym reportażem. A ponieważ jest leniwy i za późno napisał, list przyszedł do­piero dziś i nie mogłam ci powiedzieć, że przy­jeżdża. Ponieważ zaś postanowiłam, że jeszcze raz w życiu, zanim zupełnie zejdę na psy, pofolguję mojej nostalgii i prześpię się z nim, chciałam go spić i zgwałcić. Okazało się jednak, że nie musia­łabym uciekać się do gwałtu, jako że i w nim ży­ją jeszcze jakieś tęsknoty. No, wszystko już wiesz.

*— Mam odejść?

Przede wszystkim stuknij się w głowę. Nic się nie stało. Dlaczego miałbyś odchodzić? Przy­szedłeś w samą porę. Uchroniłeś mnie przed po­pełnieniem głupstwa.

Chciałem z tobą pomówić — mruknął Mi­klós. — Wczoraj nie byłaś w stanie.

No więc — Margit wstała, bo kawa zaczęła

wypływać z ekspresu — zdecydujcie, któremu z was jestem dziś bardziej potrzebna...

Jeśli ja stąd wyjdę — rzekł dziecinnie Mi- klós — to wy...

Nie sądzę — odparła szybko Margit, patrząc na B&linta. — Tamta chwila już minęła.

Bdlint wiedział, że Margit ma rację. Jednak opanowała go tłumiona złość zwierzęcia, które spłoszono, gdy już zaczęło się parzyć, pięść zaci­snęła się, aby uderzyć, odgonić natręta — ale przecież to on był natrętem. Ogarnął go pełen re­zygnacji smutek. Siedział bez słowa. Miklós pa­trzył na niego niepewnie, nie rozumiał tego czło­wieka. Mieszka w Peszcie i jeśli ma dość własnej żony, za mało mu tam kobiet? Wiedział, że Balint nigdy nie wróci do Margit. A więc czego tu szuka?

Margit nalewała kawę.

Jak by tu powiedzieć. — Miklós poszukał wzroku dziennikarza. |gj| Sytuacja jest dosyć głu­pia.

Dajcie już z tym spokój! Przecież wiecie

o sobie. Wreszcie widzę razem dwóch mężczyzn, którzy mnie naprawdę obchodzili. Jeśli to możli­we, nie pozabijajcie się nawzajem. Mogłabym się założyć, że teraz obydwaj myślicie o romansach, gdzie tak pięknie wychodzi się z podobnych sy­tuacji. Miklós, widziałeś ten wóz przed domem? .iii# Widziałem — kiwnął posępnie głową.

To jego — pokazała na Bślinta. — Sam pro­wadzi. Właściwie skąd wziąłeś pieniądze? Tyle wam płacą za reportaże?

Kupiłem na raty — wyjąkał Bślint, bo zro­zumiał, że to on jest tu gościem.

Na raty?

/j—* Dziennikarzom dają.

Na raty?

Tak, żeby nie brali służbowego przy byle wyjeździe.

Aha — mruknął Miklós. — Ile pali?

Z wolna wypływali na inne wody. Margit po­stawiła przed nimi nową butelkę palinki.

*> Ja idę spać — oznajmiła nieco później — ale nie krępujcie się mną.

Balint Kresz usłyszał za sobą szelest materiału, trzaskanie sprzączek, ale nie obejrzał się. Wiedział, że ta kobieta zamknęła się już przed nim, że już nigdy nie będzie do niego należała i że w ogóle nie mają ze sobą nic wspólnego.

Pili. Chwilami wydawało się Balintowi, że Mi­klós chce mu coś wyznać w zaufaniu, obracał w palcach kieliszek, pochylał się ku niemu, aby Mar­git nawet w półśnie nie usłyszała, co powie, w końcu jednak nie zdecydował się na nic istotnego. A może tylko Balint nie zapamiętał? Stracił po­czucie czasu, nie miał pojęcia, która mogła być go­dzina, kiedy ubrany i pijany wyciągnął się na ko­zetce.

Chrapałeślgs oznajmiła rano Margit.

Gdzie Miklós?

Poszedł do internatu, kiedy zasnąłeś.

Bdlint zdziwił się.

Nie spał z tobą?

H Chybabym zauważyła.

Margit, ja...

Pst! Nic nie mów, Balint. Wszystko wiem.

I uwierz mi, że tak jest lepiej. Mogę ci coś po­wiedzieć? No, zresztą jak wyjdziemy...

Odprowadziła Balinta, oparła się plecami o bra­mę.

No? — zapytał.

Powiedzieć? Przyszłam do ciebie w nocy

i pocałowałam cię. Objęłam cię, Bśiint, ale ty opryskliwie i ze znudzeniem odwróciłeś się ty­

łem. — Bślint zbladł. — Nie ma o czym mówić, spałeś i może to wszystko nie było adresowane do mnie.

Margit...

Jedź, Balint, jedź już.

Zaczekała, aż włączy silnik i wyjedzie spomię­dzy akacji. Stała z założonymi rękami, uśmiecha­ła się i Balint miał wrażenie, że patrzy na niego jak na obcego, sympatycznego człowieka.

Później w jednym z listów napisała do Balinta: raz w życiu chciała być kurwą, przespać się z by­łym kochankiem i poprosić go w łóżku, żeby zna­lazł jej jakąś pracę w Budapeszcie, choćby gdzieś w bibliotece czy w prasie zakładowej, ale kiedy siedział taki nabzdyczony i milczący po przyjściu Miklósa, kiedy nie przyszło mu na myśl ani jed­no zdanie, które mogłoby rozładować sytuację, zrozumiała, że Balint nie jest człowiekiem, które­go można by prosić o coś takiego, bo chyba jest nie dość dojrzały, aby zrozumieć, co kryje się w tym, kiedy kobieta zdaje się na czyjąś łaskę. A zresztą właśnie wtedy zrozumiała, że nie ma powrotów.

(w obcym mieście)

Złota Trąbka” była jedynym hotelem w mieście. Zbudowano ją zapewne na początku stulecia i ze swoimi ostrymi wieżyczkami, na których szczycie goniły za wiatrem pordzewiałe kurki, musiała być pierwszym prawdziwie miejskim budynkiem w B. Czas nie przeszedł bez śladu nad „Złotą Trąbką”: powyginane rynny, odpadający tynk, popsute zie­lone żaluzje i kruszące się gipsowe ornamenty sprawiały smętne wrażenie, a rząd kolumienek podtrzymujących pozornie fronton również utra­cił swą szacowność. Hol wyłożony ciemnobrązową boazerią i obity aksamitem bordo przypominał Gaborowi widywane na filmach podrzędne hote­liki i tylko surowe spojrzenie portiera posiwia­łego zapewne w niezłomnej cnocie — uświadomi­ło mu, że ten zakład prawdopodobnie pod niejed­nym względem różni się od tamtych z ekranu. Powiedział, że szuka winiarni, na co portier pra­wą ręką pokazał za siebie i obok przegródek na klucze młody nauczyciel zobaczył wąskie zejście. Już na wysłanych czerwonym chodnikiem schod­kach uderzył go cierpki zapach napływającego fa­lami dymu i wzmagający się, to znów cichnący gwar głosów ludzi siedzących w piwniczce. Nie wiadomo dlaczego, wszystko to — hotel, dym, stłumiony gwar wywołało w jego pamięci twarz tej jasnowłosej kobiety, którą widział na placu

przed szkołą z Miklósem Nagyem. „To twoja po­przedniczka. *fc? Przed oknem w pokoju nauczy­cielskim stanął przy nim Robert Tunk, młody, ale silnie już łysiejący nauczyciel matematyki. — Przyjrzyj się jej dobrze, jeszcze tu o niej usły­szysz!”

Teraz zatrzymał się nawet na chwilę, żeby nie spłoszyć wizji, ale twarz odpłynęła i choć starał się ją zatrzymać spojrzeniem, już nie wróciła. Je­śli przy pierwszym stoliku na dole siedzą trzy osoby, przyjdzie tu dziś ta jasnowłosa. Już od dawna tak się nie bawił zawstydził się nawet, jakby ktoś mógł go przyłapać na tej dziecinadzie. Gabor Akac wiedział, że głos z taśmy magnetofo­nowej należy do jasnowłosej i zrodziło się w nim niejasne uczucie, że jeśli zechce rozeznać się w dżungli tego miasteczka, potrzebna mu będzie jej pomoc (jak też ona się nazywa? Margit...?) Mrok otaczał jej postać, jakby umyślnie unikali rozmów na jej temat. „Została przeniesiona i już dawno wyjechała” —- powiedział mu ktoś, ale przecież to nieprawda, była w miasteczku. Miał wrażenie, że tego wieczoru uda mu się dowiedzieć o niej czegoś więcej.

Ale w piwniczce nie spotkał kolegów, na próżno snuł się między stolikami. Przyszło mu na myśl, że nie umawiali się na określoną godzinę i że wspominali tylko o wieczorze. Powiedział więc sobie, że na pewno przyjdą później, i uspokoił się. Przy pierwszym stoliku siedziały trzy osoby, wprawiło go to w dobry humor. Znalazł sobie miejsce, zamówił pół litra wina, palił papierosy

i wpatrywał się w drzwi. Po dwudziestu minutach stracił pewność siebie. Minęło już wpół do dzie­wiątej i tę porę w każdym wypadku należało uwa­żać za wieczór.

Może nikt nie przyjdzie? Może umawiali się nie-

obowiązująco i nikt nie wziął tego na serio? Może tylko chcieli mu dać do zrozumienia, że powinno się coś wypić z okazji jego przyjazdu, ale nie po­winien wymagać, żeby naprawdę przychodzili? Zaczynał odnosić wrażenie, że dał się nabrać. Jak­by oczekując pomocy rozejrzał się dokoła: może ktoś zwróci uwagę na jego osamotnienie, może gdzieś czeka na niego wiadomość? Może na górze u portiera... Ale nogi miał ciężkie, nie chciało mu się wstać. Bał się, że portier przecząco potrząśnie głową. Przypomniał sobie, że umawiali się w ten sposób: „Tam gdzie zawsze...” I słyszał też, że nauczyciele — ci młodsi — niemal każdego wie­czoru siedzą tu przy kawie czy szklance wina. Je­śli zaś zawsze tu przychodzą, dlaczego miałoby ich nie być właśnie dziś, kiedy na dodatek umówili się z nim? Może właśnie przez niego nie przyszli? Nie rozumiał... Czyżby się rozmyślili? Doszli do wniosku, że zbyt prędko przygarnęli go do piersi? Ale przecież — medytował — zaprosili też dy­rektora, a jego chyba nie mają zwyczaju robić w konia? Możliwe, rzecz jasna, że była to jedynie formalność... Nie mógł sobie wyobrazić dyrekto­ra, który wyraźnie dbał o swój autorytet, siedzą­cego w tym wrzasku i wykrzykującego z innymi pseudoludowe piosenki. Właśnie postanowił, że zaczeka tylko do wpół do dziesiątej, kiedy ktoś opuścił mu dłoń na ramię. To był Robert Tunk.

Tu siedzisz? Zapomnieliśmy cię uprzedzić, że mamy osobną salę, prawda? No, chodź! Dawno tu jesteś?

Dopiero pół godziny... — skłamał.

Ogromnie mi przykro... Biedny chłopak.

Gabor dopiero teraz spostrzegł oklejone tapetą

drzwiczki, które kryły się w ścianie obok kaflowe­go pieca. Zanim jednak wyszli, Tunk skinął na

chudego pikolaka. Gśbor postanowił zaprotesto­wać:

Zostaw, ja zamówię...

Nie chodzi o zamówienie — uspokoił go Tunk. — Józsi, pan profesor siedzi tu już pół go­dziny. Gdzie pan miał oczy?

Z twarzy kelnera znikł profesjonalny uśmiech, pochylił głowę i mnąc ścierkę zerkał spod oka na Gabora.

Nie przypuszczałem... Szukałem młodego, wysokiego pana... Bardzo przepraszam, panie pro­fesorze.

Spojrzenie Roberta Tunka prześliznęło się po Gaborze.

W porządku — rzekł. ^ Teraz już pan po­zna. — Zaczekał, aż chłopak odejdzie i zanim otworzył tapetowane drzwiczki, powiedział je­szcze: — Zaprowadzę cię do mojego krawca. Te wytarte dżinsy nie są u nas najwłaściwszym stro­jem.

Gabor speszył się, chciał coś odpowiedzieć, ale znaleźli się już w niewielkiej izdebce zwanej „osobną salą”. Pośrodku stał heblowany stół, wo­kal którego siedziało dziewięciu czy dziesięciu mężczyzn. Gabor liczył na znajome twarze, na ko­legów poznanych w szkole, ale był tam poza nimi dwoma tylko Miklós Nagy, resztę widział po raz pierwszy w życiu.

cii-HS Nasz nowy kolega, Gabor Akac — pchnął go lekko naprzód Tunk. — Wykształcony, bystry młodzieniec, który pachnie jeszcze uniwerkiem. — Gabor po kolei przedstawiał się zebranym, ale z tego, co mamrotali, zrozumiał tylko tytuły.

Z wyjątkiem ich trzech wszyscy byli lekarzami. — Śmietanka naszego miasta — szepnął mu na ucho Tunk.

Dostało mu się miejsce obok Nagya.

m

A gdzie inni? — zapytał go i miał na myśli Margit, jasnowłosą nauczycielkę.

Inni? — spojrzał nań Miklós. — Jacy inni?

No... ci wszyscy, którzy zapowiedzieli, że przyjdą.

Aha — Miklós przeciął dłonią obłok dy­mu. — Nie ma innych. Są ci. Gdzie twój kieliszek?

Na stole było już sporo pustych lub na wpół opróżnionych dzbanków, w świetle nie osłoniętego kinkietu połyskiwały w jednej z popielniczek od­łamki stłuczonego szkła. Gabor pomyślał, że zaraz zarzucą go pytaniami, ale nic takiego nie nastą­piło. Nie kazano mu nawet opowiadać dowcipów, jak przed południem w szkole. I w ogóle po dwóch minutach nikt już nie zwracał na niego uwagi, towarzystwo było widocznie zbyt rozbawione, że­by przesadnie interesować się nową twarzą. Śpie­wali piosenki ludowe w ich możliwie najbardziej wulgarnych wersjach. Gabor Akac znał je niemal wszystkie i był tylko zdziwiony, że słyszy je wła­śnie tu, w tej „osobnej sali”, która pamięta za­pewne lepsze czasy. Zauważył, że wykrzykując co ordynarniejsze zwrotki, zerkają na niego spod oka, czy on też śpiewa, i konstatują jakby z zado­woleniem, że niekiedy nie tylko idzie za frazą, ale nawet ją prowadzi. To odkrycie i parę szkla­nek wina, które zdążył już wypić, ośmieliły go; w chwili przerwy już on był tym, który zapytał: i&nr znacie piosenkę: „Przywiążę konika do czerwonej jabłonki...”?

Teraz już on zaintonował. Bał się, że sfałszuje i wystawi się na pośmiewisko, ale pierwsza zwrot­ka poszła mu gładko i aż sam był zdziwiony sły­sząc, jak głęboki, pewny i dźwięczny stał się jego głos w ciągu ostatnich lat. Przyszło mu też na myśl, że już od dawna nie śpiewał tak pełną pier- ^ sią i że bardzo mu tego brakowało podczas prze-

ślęczonych przy blasku lampy studenckich nocy, kiedy to mnożące się daty i fakty, niczym zastępy rozdrażnionych mrówek, atakowały i zżerały jego mózg.

Zaczynał się odnajdywać wśród tych prawie nie znanych mu ludzi. Pragnął, żeby i oni okazali mu w jakiś sposób, że nie są przeciwni jego towarzy­stwu. Ledwo o tym pomyślał, kiedy siedzący obok Miklós Nagy objął go i zwalił się na jego ramię. Ruch był naturalny i swobodny, nawet jeśli Mi­klós — mocno już pijany — szukał po prostu oparcia dla ciążącej mu głowy. Ale ta niewygod­na dla Gabora sytuacja trwała zaledwie minutę czy dwie. Wszedł Józsi z nowym dzbankiem wina i wtedy ten ich rozśpiewany nastrój jakby utoro­wał sobie drogę przez otwarte drzwi, uciekł nagle na zewnątrz, kilku dokończyło jeszcze zaczętą zwrotkę, a potem i oni zamilkli i przez długą chwilę słychać było tylko plusk wina w wąskiej gardzieli dzbanka.

Zatem przyjechałeś, bracie — zwrócił się nagle do niego Miklós Nagy i przyjrzał mu się całkiem z bliska. Gabor przestraszył się tej zapad­niętej, kamiennej twarzy. — No i jak ci się wy­daje, czego tu chcesz?

Prowokacyjny ton przypisał Akśc ilości wypi­tego przez Miklósa alkoholu i zaczął zastanawiać się nad jakąś krótką, trafną ripostą.

J|| Chcesz tu w ogóle czegoś? — Miklós Nagy teraz podniósł już groźnie głos. Zaczęli go uciszać.

•— To nie jego wina — mruknął Tunk.

Wtedy Miklós bez słowa wstał, zatoczył się ku drzwiom i opuścił salę. Robert Tunk zerknął na ze­garek, potem pochylił się do ucha Gśbora.

Zaraz wychodzimy. Znajdziemy jeszcze nie­jedną okazję, żeby pogadać. Dziś przyszło wyją­

tkowo dużo ludzi, większości ja sam prawie nie znam. Lekarze.

Lekarze, jak zauważył Gśbor Akśc, rozmawiali wyłącznie o łóżkowych zwyczajach swoich pielę­gniarek. Z tego, co jednym uchem wysłuchał, mógł wysnuć prosty wniosek, że wszystkie pielęgniar­ki chciałyby wyjść za lekarzy, że to jest celem ich życia, i że robią wszystko, co możliwe, żeby we właściwym czasie zajść w ciążę i szantażować swo­ich szefów. Ale lekarze też nie w ciemię bici i zna­ją przeróżne sposoby na to, aby unikać ciąży, jak również, aby nie dać sobie wmówić ojcostwa. Dla humanistycznych uszu Gabora ta trywialna roz­mowa była zbyt drastyczna, starał się więc nie słuchać. Problemy, nad którymi głowił się na po­południowej herbatce, ośmieszyłyby go na całe ży­cie w tym towarzystwie. I w ogóle rozumował jak dziecko, kiedy sądził, że przy tym stole dyskutuje się o pasjonujących sprawach zawodowych, kiedy szykował się na to, że będą chcieli sprawdzić jego przygotowanie.

Pikolak Józsi podszedł do Tunka i coś mu sze­pnął. Gabor mimowolnie usłyszał jego słowa:

Panie profesorze, można już iść po młodszego pana profesora.

Tunk pokiwał głową i chciał zapłacić, ale Gabor wyszarpnął portfel i poprosił o rachunek. Kiedy wstali, poczuł, jak wino szumi mu w głowie, sta­rał się więc, aby nie zdradzić tego jakimś nieba­cznym ruchem.

Tunk zatrzymał go przed drzwiami.

To, co teraz zobaczysz, powinno stać się dla ciebie odstraszającym przykładam,

Pijany? — zapytał Gabor.

- j-Sr Więcej niż pijany. Bydlę. Wyzuty ze wszel­kich ludzkich cech, nałogowy alkoholik.

W takim razie...

Chcesz zapytać, dlaczego to u nas toleru­ją? Brak nauczycieli. Zresztą on się pilnuje. Nigdy nie przyszedł pijany do szkoły. Na razie...

Miklós siedział w toalecie na opuszczonej klapie sedesu. Głowę opartą miał o ścianę, ręce zwisały bezwładnie.

Miklós! — zawołał Tunk, ale mężczyzna ani drgnął. Spał. Wtedy nauczyciel matematyki naj­pierw lekko, potem coraz mocniej i energiczniej zaczął klepać go po twarzy. Miklós wydał jakiś pytający pomruk i na moment uchylił powieki. Wzięli go pod pachy i ku wielkiej uciesze dziew­czyn kuchennych wyprowadzili służbowym wyj­ściem na powietrze. Robert Tunk skierował kro­ki do zaparkowanego nie opodal trabanta. Gśbor zaniepokoił się nieco, bo przecież łysiejący mate­matyk też nie wylewał za kołnierz, prowadził je­dnak wóz spokojnie i z wyraźną pewnością siebie.

Mnie alkohol nie szkodzi — odparł Tunk na nie zadane pytanie. — Kiedy siadam za kierowni­cą, koniec. Od razu trzeźwieję.

Co z nim zrobimy?

Odwieziemy go do domu. To nasz ludzki obo­wiązek, nieprawdaż? I przekażemy jego przyja­ciółce.

A kto jest jego przyjaciółką? — zaintereso­wał się Gabor i pomyślał o jasnowłosej nauczy­cielce.

Zwyczajna kurwa — odparł Robert Tunk. —■ Sam nie wiem, dlaczego wciąż lituję się nad tym chłopakiem...

Dlaczego pije?

Dlaczego? To romantyk. Można by powie­dzieć: idealista. Nie liczył się z rzeczywistością. Z tych, co to „ja wam jeszcze pokażę na przekór ca­łemu światu”. Zresztą sam go poznasz. Dopóki jest trzeźwy, to najlepszy kolega, jak wypije, od razu

kłóci się, wymądrza. Ja chyba najlepiej umiem się z nim dogadać, bo nie biorę go na serio. Bawi mnie. I tobie doradzam to samo, jeśli będzie szu­kał zaczepki.

Nie powinienem traktować go poważnie?

Jeśli masz trochę oleju w głowie, sam się do­myślisz, co masz traktować poważnie.

Gabor pokiwał głową, jakby słuchał zbytecz­nych rad. W duchu aż skamlał z niepewności. Mo­cno złapał w garść uchwyt nad drzwiami, jakby to był teraz jedyny pewny punkt w jego życiu.

Nie nosisz kapelusza? — zapytał Robert Tunk.

Nie, nie noszę — rzekł pospiesznie.

Miklós tymczasem odzyskał przytomność, ale siedzący z przodu nie zauważyli tego. Z zaciśnięty­mi wargami kulił się w mroku tylnego siedzenia i słuchał uważnie. Każde zdanie ich rozmowy do­cierało do jego świadomości. Słowa, niczym ostre skalpele, boleśnie torowały sobie drogę do jego mózgu. Mówili o nim, o nich. Wymawiają jego imię z pobłażaniem i współczującą wyższością. Jakby był trupem, jakby tu wcale nie siedział, jakby jego życie było jakimś związkiem chemicz­nym, którego trujące właściwości są wprawdzie wszystkim znane, kle wciąż trzeba ludziom o nich przypominać, żeby przypadkiem ktoś nie spróbo­wał.

Ten matematyk, który wyłysiał już w dostate­cznym stopniu, aby z całą energią starać się o no­minację na wicedyrektora, nazywa Margit kurwą, a nowy nauczyciel, którego uważał za śmiesznego pajaca i ochrzcił w duchu „flaki z olejem”, z de­nerwującą pewnością siebie opowiada, że on ow­szem pije, ale zawsze z umiarem i tylko, dopóki sprawia mu to przyjemność. Drugi dureń potakuje, jakby jeszcze nie przejrzał tego nowego, i ma przy

tym ton mądrego, wyrozumiałego starca. A prze­cież rzecz po prostu w tym, że chcą zrobić frajera z tego głupiego smarkacza.

Oczywiście — rzekł rozsądnie Robert Tunk, jakby czytał trzeci akapit na stronie tysiąc trzy­sta siedemdziesiątej drugiej jakiegoś leksykonu sztuki żyda. — Wszystko można, byle z umiarem i wyczuciem. I jeszcze coś u nas obowiązuje: nie pragnij osiągać więcej, niż się po tobie spodziewa­ją, a nie wpadniesz! w tarapaty. Nie zmuszaj ludzi do zawiści, udawaj głupiego i nie chciej, aby wy­rzekli się swoich idiotyzmów, nie obrażaj ich uczuć, bo w końcu sam za to zapłacisz. Nauczyciel na prowincji może żyć całkiem dobrze, jeśli chce. Musi się tylko nauczyć metody...

Ale Gabor Akac w ogóle na to nie zareagował, Miklós zaś klął bezgłośnie z wściekłości, tak bar­dzo nienawidził tych dwóch mydłków, tych gład­kich, wstrzemięźliwych kołtunów, którzy przecho­dzą obok własnego życia i własnej szansy w taki sposób, jak gdyby w zimnych, uporządkowanych salach muzealnych krążyli wciąż tylko wokół zam­kniętych w gablotach treści.

No — słyszy głos ojcowskiego, imponującego Roberta Tunka. — Dojeżdżamy. To już na nastę­pnej ulicy... — I znów pełen wyższości ton: — Nasz Miklós pośpi teraz sobie do rana, musimy go tylko jeszcze odstawić pod bramę.

Gdyby ten głupiec wiedział — myśli Miklós — że on nie śpi, że jego słabość trwa zaledwie pięć, dziesięć minut, że niemal czeka na ten stan, który likwiduje kompleksy i zmusza głowę do logiczne­go myślenia.

I podczas gdy Tunk litując się nad nim — ale przede wszystkim zważając na swoje ubranie — opiera go o bramę i dzwoni, on w duchu śmieje się do rozpuku. Jego dobry humor potęguje się jesz­

cze, kiedy słyszy, jak łysiejący kolega — po do­konaniu dobrego uczynku — otrzepuje dłonie, że­by nie zabrać na nich jakiegoś pyłka czy wirusa.

Zgodził się, żeby wzięli go pod ręce, a ponie­waż podtrzymywali go we dwóch, pozwolił sobie nawet na ten luksus, aby go niemal nieśli, jakby sam nie mógł zrobić ani kroku. Zamknął oczy, sły­szał przyspieszone oddechy przy uszach i już cze­kał na zgodne z programem uczucie wdzięczności, które jednak ogarnia go zawsze w takich chwilach i trwa, dopóki Tunk nie postawi go przed drew­nianą bramą i nie odjedzie pospiesznie w przeko­naniu, że reszta to już sprawa Margit, która wpro­wadzi kochanka do domu i wykona czynności związane z położeniem go do łóżka.

Zazwyczaj czekał jeszcze na trzaśnięcie drzwi­czek samochodu. Po paru sekundach rozlegał się warkot motoru, potem następował odgłos zmiany biegów, cichy pisk opon na zakręcie i wreszcie nastawała cisza. Wtedy odpychał się od bramy, obmywał twarz przy znajdującej się naprzeciwko studni i przez parę minut trzymał przeguby rąk pod zimnym strumieniem, żeby ostudzić krew.

Pragnął, żeby ci dwaj i teraz szybko z nim skoń­czyli. Ale ten mały z gładką twarzą nie mógł zro­zumieć, co właściwie jest grane.

- Zadzwonimy — usłyszał głos Roberta Tun- ka — a potem możemy iść. Przyjdzie szanowna przyjaciółka i zapakuje go do łóżka.

Miklós wiedział, że matematyk naciska teraz guzik dzwonka. Przestraszył się: ten nowy gotów się jeszcze połapać, że z tym przyciskiem nie łą­czy się żaden dzwonek, że nie ma nawet żadnego drutu.

Nie dzwoni — mówi Gabor Ak&c. — Nie słyszę.

S|g Pewnie jest gdzieś dalej — odpowiada Tunk,

ale w jego głosie brak pewności, jakby Akac spre­cyzował jego dawną wątpliwość.

Zadzwoń jeszcze raz.

Słyszysz coś?

Nie.

Musi być dzwonek, bo w końcu zawsze jakoś trafia do łóżka i rano jest jak nowo narodzony. A ty gdzie mieszkasz?

Na Arok.

Odwiozę cię.

A to bardzo daleko?

Dwie minuty wozem. Piechotą dziesięć.

To chyba wolałbym piechotą. Nie zaszkodzi mi odrobina świeżego powietrza.

Proszę cię bardzo, jak sobie życzysz. Tra­fisz?

Jeśli mi wytłumaczysz...

Pójdziesz tędy dalej prosto... — Robert Tunk długo jeszcze wyjaśniał, jak trzeba iść na ulicę Arok.

Miklós usłyszał wreszcie trzaśnięcie drzwiczek, potem warkot silnika. Trabant odjechał, nie roz­legły się jednak kroki tego młodego. Otworzył oczy: Gabor Akac stał obok, odwrócony do niego go tyłem, i naciskał guzik nie istniejącego dzwon­ka.

Szkoda energii — szepnął. — Tu nie ma dzwonka.

Liczył na ten zaskoczony, niemal przestraszony zwrot w swoją stronę.

- Ocknąłem się już w wozie, bracie, i co ty na to?

To... dlaczego pozwoliłeś?...

Trudno walczyć z zakorzenionymi nawyka­mi, przecież sami rozmawialiście o tym po drodze. Zamknij tę rozdziawioną buzię i idź sobie grzecz­nie do domu. Już późno. A jutro masz uczyć,

prawda? Co będzie, jeśli zaśniesz na lekcji? Hm? No, co będzie?

W jaki sposób wchodzisz, skoro nie ma dzwonka?

Mówiliśmy o tym, że już późno i musisz wracać do domu, prawda?

Prawda. A ja pytałem, w jaki sposób wcho­dzisz, skoro nie ma dzwonka.

W tej chwili po raz pierwszy przestraszył się Gabor wzroku Miklósa. Wydał mu się zgorzknia­ły i bezlitosny.

To moja sprawa — wycedził przez zęby.

Tylko pytałem.

A ja ci tylko odpowiedziałem. Dobranoc! Gabor zrozumiał, że musi odejść. Wyciągnął rę­kę. Nie zdziwił się, kiedy Miklós spazmatycznym, twardym uściskiem zgniótł mu palce mocno, aż do bólu. Wprawdzie całe zachowanie Miklósa Na- gya wydało mu się tego wieczoru niezrozumiałe, ale już niejedna sprawa, która podczas studiów wydawała mu się niewytłumaczalna, okazała się następstwem logicznych i naturalnych przyczyn i kiedy wpadał na rozwiązanie, czuł, że nie zjawi­sko jest skomplikowane, tylko jego własnemu ro­zumowaniu brak jeszcze tego wewnętrznego sy­stemu i organicznego spokoju, które dane są od początku sprawom świata. Przeszedł więc nad wszystkim do porządku dziennego, wytrzymał też długi, bolesny uścisk dłoni i odwzajemnił go. Stali tak chyba minutę patrząc sobie w oczy w pół­mroku małomiasteczkowej ulicy i Gabor zaczynał się już zastanawiać, czy to wszystko nie zakończy się bójką, kiedy od wewnątrz przekręcono w zam­ku klucz.

Miklós odwrócił nagle głowę i puścił dłoń Ga­bora.

Idź już — powiedział nerwowo. — Teraz już idź, proszę cię. Jutro się spotkamy.

Gśbor chciał posłuchać, tyle błagania było w głosie kolegi, ale ten, nagle zwiotczały, runął mu na pierś i trzeba go było podtrzymać. Czuł, że Miklósa tym razem naprawdę opuściła energia. Próbował postawić na nogi bezwładne ciało i miał nadzieję, że z pomocą „przyjaciółki”, którą za­pewne rozbudziła ich rozmowa i która otwiera właśnie bramę, szybko uda mu się odstawić kole­gę do łóżka. Zerknął więc, czy już wyszła ta niby- -żona, i wtedy znów się zdziwił: w otwartej bra­mie stała Margit, jasnowłosa nauczycielka węgier­skiego, jego poprzedniczka, jak powiedział Tunk.

Zakręciło mu się w głowie rzekł.

Niech mi pan pomoże — poprosiła. — Skoro pan już przyszedł... Jest pan nowym kolegą, prawda?

Brama, w której się znaleźli, robiła wrażenie długiego, ciemnego tunelu. Gabor zapalił zapałkę, żeby coś widzieć, ale nauczycielka oznajmiła, że to zbyteczne, niech lepiej mocniej trzyma Mikló­sa. Kiedy wyszli z tunelu, Gśbor poczuł pod sto­pami ułożoną z cegieł dróżkę, w ciemnościach ma­jaczyły rabaty i ciemne okna w dłuższym skrzy­dle zbudowanego w kształcie litery L domu. Mi­nęli już budynek, ale nie zeszli jeszcze z chodni­ka; dopiero nieco dalej zauważył, że do ślepej ściany dużego domu przylega malutka, jednoizbo­wa lepianka. Tam właśnie prowadzili Miklósa. Margit pchnęła drzwi i Gśbor jednym spojrzeniem ogarnął wnętrze: proste w linii, nowoczesne me­ble oświetlał żółtawy blask stojącej lampy, osło­niętej abażurem z rafii. I cichutko grało radio.

Życie jest dziwne — rzekła Margit wycią­gając rękę. — Inaczej wyobrażałam sobie nasze spotkanie. W każdym razie dziękuję za pomoc.

I niech się pan nie gniewa na Miklósa za kłopot. Dobranoc.

Dobranoc.

W pokoju zapaliło się jaśniejsze światło. Gśbor przez tiulową firankę zobaczył jeszcze, że nauczy­cielka prowadzi Miklósa do kozetki. Usłyszał plusk wody.

Poszedł z powrotem wykładaną cegłami dróżką, zapalił zapałkę i dokładnie obejrzał bramę. Zna­lazł automatyczną zasuwkę, odciągnął ją i wyszedł na ulicę.

Panowała cisza.

Był zapewne w willowej dzielnicy miasteczka. Otaczały go parterowe domki. Latarnie rzucały nieco światła między gałęziami rosnących wzdłuż rowu drzew.

Tego wieczoru G&bor nie czuł dla Miklósa nic poza szczerą litością i nie mógł sobie wyobrazić, aby ich losy mogły się stać kiedykolwiek podob­ne. Usprawiedliwiał go w duchu, mówił sobie, że na pewno musi być czymś rozgoryczony i prędzej czy później otrząśnie się z tego stanu. Raczej spot­kanie z Margit i późniejsza scena wywołały w nim głuche, bolesne uczucie, Czy wszyscy wiedzą, że co wieczór nauczycielka węgierskiego otwiera bra­mę? Czyżby do tego pił Tunk, kiedy nazwał ją kurwą? Czy to znaczy, że właśnie Margit jest przyjaciółką Miklósa? I w ogóle: które z nich tu mieszka? Może powinien był zostać g=j- pomy­ślał — a nie żegnać się tak od razu, jakby uciekał. Jakie zło we mnie siedzi — zadał sobie w myśli pytanie — że Miklós z pijacką szczerością i bez- kompromisowością tak natychmiast zwrócił się przeciwko mnie? Dlaczego właśnie Robert Tunk wziął go pod swoje skrzydła, właśnie ten, przed którym Gabor najbardziej się wzdragał? Wyczu­wał, że Tunk żyje już w świecie uporządkowa-

tor

nych spraw „proszę cię bardzo, jak sobie życzysz”, gdzie nie ma zmiennych wartości, gdzie decyduje kąt nachylenia pleców. Ten świat nie po raz pierwszy spoglądał na Gśbora z wyrozumiałym, lecz nieco wzgardliwym uśmieszkiem. W poucze­niach rodziców, a także niektórych profesorów kryła się ta sama treść: spiesz się, zabarw świat swoją młodością, wyszalej się, abyś jak najprędzej stał się tym szarym popiołem, jakim powinieneś się stać, „żeby można było na ciebie liczyć”. Nie­jednokrotnie słyszał, że świat był, jest i będzie zły i nic nie wart, że pracować niestety „trzeba”, aż do chwili, kiedy człowiek „zdechnie”. Na po­czątku nie rozumiał tych sentencji. Nie wiedział też, gdzie zaszeregować wciąż powtarzane zdanie: „Ciesz się, dopóki jesteś studentem, dopóki mo­żesz się uczyć!”

Szybko pojął, że swoje istnienie zawdzięcza przypadkowi. Urodził się w grudniu 1944 roku, w na wpół zasypanej peszteńskiej piwnicy. Był rachitycznym, niedokarmionym niemowlęciem i, jak później nieraz słyszał, ci wszyscy, którym względny spokój zakłócał swoim wrzaskiem, już dawno położyli na nim krzyżyk, tylko ojciec i mat­ka trwali w swoim uporze. Tylko oni wierzyli, że zostanie przy życiu. Dlatego też czuł ogromną wdzięczność wobec rodziców, którzy często, a z biegiem lat zbyt często, powtarzali mu, że zawdzięcza życie ich dwukrotnej mężnej stanow­czości: najpierw, gdy nie chcieli z niego zrezygno­wać, choć był zaledwie embrionem (a w tych cięż­kich czasach niewielu się na to decydowało), po­tem zaś, kiedy karmili go w piwnicy z narażeniem życia i wbrew wszelkim znakom na niebie i na zie­mi wierzyli, że wyżyje. Spodziewali się, że syn będzie im za to wdzięczny, oczekiwali tej wdzięcz­ności, aż w końcu Gśbor Akśc czuł ucisk w gardle,

gdy chciał serdeczniej odezwać się do rodziców. W sercu wyrostka narastał upór dojrzewającego mężczyzny, głupią gburowatością, obraźliwym nieposłuszeństwem nie od nich — jak sądzili — chciał się odseparować, tylko od tej istniejącej, ale i „wymaganej” wdzięczności. Z biegiem lat zrodziło się w nim przeświadczenie, że ten przy­padek, który pozwolił mu przeżyć, świadczy o tym, że jest on wybrańcem losu i że właśnie z tego ty­tułu musi górować nad kolegami, których naro­dziny były z góry zaplanowane niczym niedzielny rosół, których oczekiwano jako nowego pokolenia i których drogi życia wydawały się od początku przesądzone. W pierwszych latach miał wrażenie, że rodzice też wierzą w to jego posłannictwo, jak­by żywili przekonanie, że to niespełna dwukilo­gramowe niemowlę nieprzypadkowo zostało przy życiu, zadając kłam opiniom różnych lekarzy, że los (Bóg?) musi wiązać z nim jakieś plany, ale już po pierwszym trójkowym świadectwie, które przy­niósł z gimnazjum na kwartał, zrezygnowali chy­ba ze swoich marzeń. Zobaczył też, jak bardzo los jego równolatków podobny jest do jego losu, i to coraz bardziej zaczynało go niepokoić, a kiedy po raz pierwszy zrozumiał.s*1 po równie typowym za­wodzie miłosnymi tezy mówiące, że świat jest podły, a praca męcząca, stanęło przed nim tyle znaków zapytania, że znalezienie na nie odpowie­dzi wydało mu się wręcz niemożliwe. I właśnie od tych, którzy swoją stanowczością wyprawili go w drogę, nie mógł uzyskać żadnych wyjaśnień, właśnie oni spoglądali na niego — jak teraz Ro­bert Tunk — z niepokojąco mądrą wyższością: „proszę cię bardzo, jak sobie życzysz”. Z wyższo­ścią odstępców od wiary, wyższością tych, którzy nigdy nie wierzyli.

Poprzedniego dnia złożył Tunkom wizytę i te­

raz wracając spacerem do domu myślał, że nie po­winien był tam iść, choć właściwie nie zdarzyło się nic szczególnego. Żona nauczyciela matematyki przyjęła go serdecznie: poczęstowali go koniakiem, postawili przed nim stertę ciasteczek, ale kiedy w urządzonym z geometrycznym ładem mieszka­niu mogłaby się zacząć jakaś rozmowa, odezwał się adapter. Po pewnym czasie Gabor Akäc po­czuł się skrępowany i nieswój, bo choć nie było tu śladu szydełkowanych serwetek, której to mo­dzie sprzed pierwszej wojny światowej hołdowała jego gospodyni, wdowa Teresa Körvas, młody nau­czyciel nie znalazł ani jednego kąta, który swoją intymnością i prostotą promieniowałby ciepłem domowej atmosfery. Słuchali Symfonii przezna­czenia Beethovena, potem muzyki fortepianowej w wykonaniu Richtera. Gabor Akäc rozparł się w fotelu i zamknął oczy, Tunk zamaszystymi ru­chami kreślił w powietrzu najróżniejsze figury, jak gdyby dyrygował, i co chwila dudnił: „Pa-pa- -pam. Pam-pam. Tirara-ra! Pam. Pa-pam!”

Jego żona bezszelestnie wniosła kawę i uchwy­ciwszy spojrzenie Gabora uśmiechnęła się zapra­szająco: proszę brać, niech się pan nie każe czę­stować, „jak w domu”. Wypił kawę, skubał cia­steczka, myślał: przecież nie będę robił ceregieli, ale znów obdarzyła go spojrzeniem i jakby do­strzegła w nim coś całkiem osobliwego i dziwacz­nego, nie mogła powstrzymać się od śmiechu i za­słaniając usta dłonią wybiegła z pokoju. Tunk ocknął się i odwrócił przerywając swą dyrygencką działalność.

Co jest, kotku?

Zawołała, że przypomniała sobie coś zabawne­go i że potem opowie. Tunk pokręcił głową, jakby nie pochwalał, że w trakcie molto vivace finału jego żona przypomina sobie coś zabawnego.

Akcie siedział speszony, nie sięgnął już więcej do patery z ciastkami, których zresztą nie lubił; sparaliżowała go poprzednia scena. Spojrzał ukradkiem po sobie, żeby sprawdzić, co mogło ją tak rozśmieszyć. Sięgnął do krawata, ale ten — jak stwierdził — był porządnie zawiązany i nawet nie przekrzywiony, koszulę miał czystą, garnitur nie najlepszy, ale bez zarzutu. Ostrożnie zerknął na rozporek, ale i ten był w porządku. Nie do­strzegł też na sobie żadnej plamy, nie obsypał się popiołem i, w miarę jak coraz bardziej przekony­wał się, że nie widzi nic śmiesznego, poczuł, że problem tkwi w całym jego wyglądzie. Zrodziło się w nim niejasne wrażenie, które tak często po­tem powracało: z jakim by rezultatem nie skoń­czył studiów, jak by nie ukochał swojego zawo­du, nie nadaje się na pedagoga, bo nie potrafi wyglądać i zachowywać się tak, jak wyglądają i zachowują się prawdziwi nauczyciele. Gnębiło go, że nie mieści się w schemacie. Nie potrafi z na­bożną miną słuchać muzyki, nie potrafiłby czuć się w tym mieszkaniu jak w domu. Nie udaje mu się przywyknąć do atmosfery pokoju nauczyciel­skiego i peszy go — choć coraz mniej — że ma w tym miasteczku bezprawne przywileje: rodzice jego uczniów traktują go ze szczególnym szacun­kiem i dają mu do zrozumienia, że zawsze są go­towi przyjść mu z pomocą, że zrobią wszystko, choćby ze szkodą dla innych, na zasadzie pewnej wzajemności. Wtedy nie wiedział jeszcze, że naj­większym grzechem jest odrzucić te szanse.

Tunkowa wróciła do pokoju.

Gabor «ps powiedziała. Pan jest uroczy. Zaczerwienił się pan, prawda? Och, zaczerwienił się pan!

Chciał już zapytać, co ją w nim tak rozbawiło,

A

ale wzrok jego zawędrował na kostkę nogi i wła­śnie w chwili kiedy zabrzmiał końcowy akord, spostrzegł, że w skarpetce bieleje dziura wielkości fasoli.

Z czego się śmiejecie? — Robert Tunk wstał i zdjął z adapteru płytę.

Czy żona ceruje ci skarpetki? — spytał Gś- bor.

*3li, Nie, mój drogi, gdy coś się podrze, wolimy wyrzucić.

Niech się pan nie gniewa — usprawiedliwia­ła się Tunkowa — ale tak mnie to zaskoczyło. Po­ważny młody człowiek i... Nie pokaże pan Robie­niu? No, niechże się pan nie wstydzi!

Gabor podniósł nogę i pokazał ją nauczycielowi matematyki.

Dziura — oznajmił. — Dziura jak fasola.

Robert poklepał go po plecach.

Prędzej czy później i tak się ożenisz. Mamy tu panienki do wzięcia. Możesz znaleźć nawet za­możną. Nie będziesz miał z tym kłopotów.

To już było za wiele dla Gabora, że od razu chcą go tu żenić. Pożegnał się.

Przed domem, na ciemnej ulicy zaciągnął się głęboko powietrzem. Tu było mu już dobrze. To obce miasto nie stało się jeszcze jego domem Przez ścianę żywopłotów majaczył tylko blask te­lewizorów. Widział sam siebie, jak wlecze się po­woli wśród starych parterowych domów, czytając napisy na afiszach.

Zwolnił obok długiego, pobielanego muru, oka­lającego jedyny zakład przemysłowy miasteczka. Czegoś tam brakowało. Napis — pomyślał — oczy­wiście, że brakuje napisu. Długo stał przed mu- rem bezradnie.

Margit — pomyślał nagle. — Powinno być na-

pisane „Margit”. — Przeciągnął palcem po murze, ale palec nie zostawił śladu. — I trzeba by dodać jeszcze jedno zdanie — pomyślał, — Jedno okre­ślone, jednoznaczne zdanie.

Zdziwił go teraz kontrast między mieszkaniem Tunków a lepianką byłej nauczycielki węgierskie­go. Prawda, Tunk jest tu dłużej i, jak mówią, zo­stanie wicedyrektorem. Ciekawe, o czym rozma­wiali wczoraj, kiedy od nich wyszedł w swojej dziurawej skarpetce?

Ten chłopak jest mi bardzo potrzebny — oznajmił Robert Tunk, już w piżamie, w małżeń­skim łóżku. — Niepotrzebnie speszyłaś go tą dziu­rą w skarpetce. Gotów się do nas zrazić. A prze­cież nie możemy pozwolić, żeby przyłączył się do tamtych, przewrócą mu tylko w głowie. Teraz można go jeszcze urobić, to miękki charakter, właśnie teraz należałoby na niego wpłynąć. Jak dyrektor się skończy, zajmę jego miejsce jako p.o. a Kanyadiowa?

Nie myśl, że w komitacie też siedzą durnie, kotku. Nie masz jakiejś wolnej dziewczyny? Mło­dej? Może jakaś pielęgniarka z przychodni czy ktoś w tym rodzaju. Należałoby ją poznać z tym chłopakiem i związać go, zanim się tu wszystko ułoży.

Tunkowa obiecała, że pomyśli, a jeśli kogoś znajdzie, trzeba będzie zrobić przyjęcie. Reszta pójdzie już sama.

(w winnicy)

Tibor Varju wczesnym rankiem poszedł do win­nicy. Nie była daleko od ich domu ta winnica, dla niego jednak oznaczała inny świat. Gdy prze­biegał wzdłuż ogrodów, droga klinem wcinała się w nasyp kolejowy, musiał go tylko przejść, żeby znaleźć się wśród winnych szczepów. Już przed kilkoma laty spółdzielnia rozdzieliła starzejącą się, położoną na lichych piaskach winnicę. Była deficytowa. Wina, które można było tu wyprodu­kować, nie udawało się nigdzie sprzedać, nawet fałszowanego, z cukrem. Ale tutejsze gardła przy­wykły do kwaśnej lury i niejeden z gospodarzy ochoczo pielęgnował szczepy otello i ezerjó. Tak samo stary Varju.

Od razu zbudował tu z cegły małą szopę, którą nazwali tłoczarnią, choć miała niewiele ponad cztery metry powierzchni, dach skończył już Ti­bor, kiedy zostawił szkołę i miał więcej wolnego czasu. Spędzał tu znaczną część lata. Wypchał siennik miękkimi osłonkami kukurydzianych kolb, przydźwigał na plecach starą skrzynię ze strychu, ułożył w niej książki, stare zeszyty i czasopisma, które przysyłała mu Margit Mśhes. Odczyścił tak­że dwie stare lampy naftowe, które wieczorami oświetlały mu szopę.

Tibor Varju nie wiedział dokładnie, czego chce, zdecydował więc, że nie chce niczego. Gdy zrobił

w domu wszystko, co miał do roboty, gdy nakar­mił dwa zakontraktowane prosiaki, ojciec dawał mu spokój. Wśród winnych szczepów rosły tu zie­mniaki, groch, a nawet cebula. Z chlebem i sło­niną nie było problemu. Mógł się wylegiwać w trawie, skórę opaloną miał na brąz, a gdy mocno prażyło słońce, chodził do studni w sąsiedniej win­nicy i wylewał na siebie wiadro wody. Pod wie­czór wpadał do gospody, bywało nawet, że napił się z ojcem, choć niechętnie. Nie lubił gospody ani projektów, które na temat jego przyszłości snuł tu ojciec.

Zostaniesz wojskowym albo milicjantem — klepał go po plecach. — Będziesz miał władzę i pieniądze. I piękny mundur. Nie trzeba na to szkół. Ani uniwersytetu.

Właśnie —■ potakiwali zebrani i spoglądali nań z chytrym uniżeniem, jak gdyby już był co najmniej pułkownikiem albo milicjantem z radio­wozu.

Tibor Varju na pamięć znał dalszy przebieg tych pijackich rozmów, przełykał swój szprycer, prosił ojca, żeby dużo nie pił, ale daremnie, potem wracał biegiem do winnicy.

Wśród gałęzi drzewa orzechowego pisał wier­sze. W przeciwieństwie do swoich rówieśników dobrze wiedział, że są marne. Lub przynajmniej nie najlepsze. Nawet ich nikomu nie pokazywał. W półśnie, a czasami w dzień wpadały mu na myśl różne zwroty, które wydawały się doskonałe, ale zanim doszło do tego, że mógł je przelać na pa­pier, ulatywały z głowy, musiał szukać słów, jak­by kazano mu rysować z pamięci coś, co oglądał zaledwie przez chwilę.

Wyrastał już spod władzy ojcowskiej. Tibor Varju^ stwierdził kiedyś zaskoczony, że ojciec go się boi. Rozrósł się w minionym roku, był smukły

i muskularny, głowę nosił dumnie i wysoko, no i każdego ranka, kiedy się budził, boleśnie i twar­do wznosiła się w górę jego maczuga. Dotknąć jej w takich chwilach jeszcze nie śmiał. Wobec dziew­cząt był nieśmiały, rozmarzony, ale jeszcze bez pożądliwości myślał o znajomych podlotkach ze szkoły, o tych z piersiami jak cytryny, ubranych w dżinsy, o tych, które czerwone jak raki przy­chodzą po raz pierwszy do szkoły bez stanika, sta­rają się ukryć, a zarazem uwypuklić małe sutki, pragną i zarazem boją się konsekwencji, jakie za­zwyczaj pojawiają się w formie paru wymierzo­nych przez matkę policzków: „Chcesz wyrosnąć na kurwę czy co? Tego was uczą w szkole?!”

Tibor Varju wiedział, że w listopadzie, kiedy to wygrał konkurs w komitacie i wysłali go na finał do Budapesztu (na całe cztery dni), nastąpiło w jego życiu coś bardzo ważnego, coś takiego, co i później będzie miało następstwa, ale sam nie wiedział jakie. Nie całkiem rozumiał, co to za oso­bliwych myśli dopatrzyli się w jego pracy o Pe- tófim. Przez całą drogę bał się, że w końcu rozszy­frują go, wyśmieją w tym wielkim mieście, ode­ślą do domu i postawią pod pręgierzem.

Mieszkał w akademiku!

Czuj się jak u siebie w domu — powiedział mu młody, sympatyczny profesor. — Przecież za parę lat i tak tu zamieszkasz.”

I ten dyplom na ścianie tłoczarni. Z godłem państwowym! Dyplom, który otwierał drogę do wszystkich gimnazjów w kraju...

Ale jakby to dotyczyło innego Tibora Varju, nie tego, który siedząc pod dyplomem męczy się nad miernymi wierszami, posiadacza zbieraniny ksią­żek i stojącej pałki, którą prędzej czy później po­winien wykorzystać zgodnie z jej przeznaczeniem. Przecież wiedział już wszystko o tych sprawach,

dość się napatrzył i naczytał, pozostał mu tylko decydujący, ostateczny krok; rozumiał romantycz­ny pociąg poetów do współczesnych im panien, białolicych piękności, słabych i słodkich istotek, ale także niecierpliwość samców, gdy na udach dojrzałych kobiet podwinęła się spódnica, gdy roz­chylało się wycięcie bluzki. Najczęściej w takich chwilach wyobrażał sobie Margit Mćhes... Przy­pominał sobie parne, gorące wieczory, kiedy sie­dząc w kucki w jej mikroskopijnym pokoju ga­wędzili i deklamowali wiersze. Blask jej skóry, rozpuszczone włosy...

Mówią, że ją wyleli iJ$ skrzywił pogardliwie wargi starszy od niego o pięć czy sześć lat Toni Pilis. — Prawda, że z nią spałeś?

i Ja? — zdziwił się Varju i speszył się, bo przecież w myślach naprawdę to robił. — Coś ty...

Czyli że prawda. A więc zostałeś szwagrem dyrektora? Wyobrażam sobie, że było całkiem faj­nie, ale powinieneś był poczekać na świadectwo.

Na czworakach ugania się za moim synem ta mała suka — wychwalał się w gospodzie oj- ciec.jgl- Wysyła mu książki i w ogóle. Ale nic jej z tego nie przyjdzie! Nie dostanie mojego syna!

Daj spokój, daj spokój — uspokajali go kom­pani od kieliszka. — Tak to już jest na świecie. Ja też wyćwiczyłem się na starszej, Maca jej było, miałem chyba z siedemnaście lat albo i mniej, a ona dwadzieścia osiem. Dopadła mnie kiedyś w komórce i nawet nie połapałem się, o co chodzi, jak już było po wszystkim. Zerwałem z nią do­piero, kiedy już wiedziałem, jak się to robi. Zresz­tą nie przejęła się, miała innych, nie tylko mnie. Może z tą jest tak samo? Wszystkie one szukają

. twardego narzędzia.

A w zamian uczą.

A pewnie. Coś za coś...

Choć dzisiejsze dziewczyny...

Szkoda gadać, też nie lepsze...

Znikają z domu na trzy dni i fabrykują aniołki... To te kluby, prywatki, zabawy i beat... Nawet nie wiedzą, kto im zmajstrował bachora...

I następują opowieści. O Pirosce Horvśthów, która... o Kati Seregelyów, która...

Tibor Varju przełyka wtedy tylko ślinę i słu­cha, stara się wyglądać na biegłego w tych spra­wach. Takiego, co widział już to i owo, choć nie opowiada. Takiego, co posiada klucz do Pirosek i innych.

Tamtego wieczoru wlał w siebie dwa koniaki dla odwagi, bo już nie mógł dłużej zwlekać, i po­myślał, że niech raz wreszcie będzie to, co ma być, a potem poszedł do Margit Mśhes. Dla niej i prze­ciwko niej. Kochać się z nią i pokonać ją.

Margit, choć tyle o niej mówiono, była w jego życiu najpewniejszym punktem. Postanowił na­wet, że jeśli będzie mu z nią dobrze, ożeni się. Przynajmniej zaproponuje jej małżeństwo. Cóż z tego, że to kurwa?

Następnego dnia próbował zrozumieć, co zaszło. Doszedł do wniosku, że zachował się niezręcznie, ale przecież gdyby Margit chciała, mogłaby mu pomóc swoim doświadczeniem. Nawet nie musiał­by tak od razu... Żeby tylko potrzymać w dło­niach jej pełne piersi... tylko pocałować ją w usta...

Mógłby zamordować tamtego z samochodu. To na niego czekała wieczorem. Na niego się nasta­wiła. To on był jej potrzebny. Gdyby tak dostać go w ręce...

W tym samym momencie usłyszał warkot sa­mochodu. Samochód w tych stronach? Z wrośnię­tymi w ziemię nogami poznał w przejeżdżającym przez nasyp kolejowy wozie tego wczorajszego.

Instynktownie obejrzał się za siekierką, ale ze strachu nie mógł się ruszyć.

Pojazd zbliżał się jak pewna śmierć.

Ten facet rozliczy się z nim teraz za wczorajszy wieczór, może go nawet rozjedzie. Kto ich tu zo­baczy?

Było już za późno, żeby zamknąć się w szopie. Zresztą i tak na pewno poradziłby sobie z drzwia­mi ten... ten z Pesztu.

Varju pamiętał tego mężczyznę. Jakżeby miał nie pamiętać? Przyjechał do nich pod koniec zi­my z Margit Mśhes, ale nie chcieli z nim rozma­wiać.

Ojciec do niego wyszedł, on sam zaś stał w drzwiach, a ciotka w połowie drogi, żeby interwe­niować, gdy zajdzie potrzeba.

Wtedy też przyjechali wozem, ale nie tym. Tamtym razem byli szarą wołgą, państwową.

•■***- Czego znów chcecie od mojego syna? —* za­pytał ojciec.

To jest reporter z radia, chciałby porozma­wiać z Tiborem, panie Varju. Margit Mśhes zrobiła krok do przodu.

Nie musi rozmawiać z moim synem. Już on sobie i bez tego da radę...

Przecież nie zjemy wam syna, panie Varju. Ten reporter chce z nim tylko pomówić o jego sukcesach w nauce. Dla redakcji młodzieżowej.

Żadnych rozmów. Nie pozwalam. I nie przy­chodźcie tu więcej, mamy dość kłopotów. Cała wieś wzięła nas już na języki. My jesteśmy uczci­wymi ludźmi...

Reporter stał niepewnie za nauczycielką. Tylko tak stał, potem machnął ręką, że wszystko jedno. Wrócił do szarej wołgi, za nim wsiadła nauczy- l cielka i odjechali w tumanie kurzu.

Ta suka cały świat nam sprowadzi na kark.

Dobrze jeszcze, że nie pokazują w telewizji, jak siedzisz w klozecie!

I w ten sposób ojciec zakończył sprawę. Tibor milczał, ale jeszcze długo wyobrażał sobie, że udziela wywiadu. Nie tak jak w młodzieżowym piśmie, gdzie w końcu napisali coś zupełnie inne­go, niż powiedział, ale własnym głosem... w ra­dio... Ojciec jednak zamknął możliwość dyskusji. Bał się samochodów. Jeśli przyjechali samocho­dem, oznaczało to niebezpieczeństwo. Znaczyło, że może stać się coś złego. Bał się jawności. Długie doświadczenie życiowe nauczyło go, że nikt nigdy nie daje niczego za darmo, najlepiej więc sie­dzieć cicho, przecież i tak im dobrze. Nawet bez kobiety w domu. Nie lubił też, gdy w knajpie mówiono o jego rodzinie. Choć oczywiście wtedy nie mógł protestować. Ale w radio? Niech idą do diabła, niech przestaną się ich czepiać! Obronił spokój rodzinnego domu.

A teraz znów zjawił się ten reporter, znalazł nawet drogę wśród winnych krzewów. Czyżby Margit Mśhes wszystko mu wygadała?

Czego pan tu chce?«T— warknął na niezna­jomego.

Czyli że mnie poznajesz — rzekł Balint Kresz. Potem jednak powiedział, jak się nazywa, i zawahał się, czy podać Tiborowi rękę. Ponieważ jednak nie był pewny, czy chłopak odwzajemni uścisk dłoni, zrezygnował. Rozejrzał się ciekawie. Przywykły do czynszowych kamienic mieszczuch uznał to otoczenie za sielankowe. Wysoki nasyp kolejowy zasłaniał wieś i zaczynał się tu odmien­ny świat, świat winnic, drzew owocowych i tło- czarni. Tęsknoty Kresza zmartwychwstały nagle; no proszę — pomyślał — ten chłopak żyje tu w sposób, w jaki jemu samemu nigdy się nie udało. Pewnie wstał właśnie z miękkiej trawy pod orze­

chem, a w kociołku nad paleniskiem pichci sobie strawę, gdy zgłodnieje. Albo zrywa winogrona, których barwa przechodzi już w liliową czerwień. Z drzewa lecą mu prosto do ust śliwki.

Piszesz? — zapytał, bo na paru ustawionych w trawie surowych cegłach zobaczył zeszyt.

Co panu do tego?

Może więcej, niż myślisz. Mogę usiąść? Chłopak nie odpowiedział, Bślint Kresz wyciąg­nął się więc w trawie.

Varju patrzył na niego z góry. Tak po prostu się tu rozsiada!

—■ Mógłby mi pan powiedzieć, o co chodzi? Je­śli przyjechał pan po to, żeby...

Żeby?

B&lint uważnie przyjrzał się chłopcu. Dlaczego urwał z takim lękiem? Przypomniał sobie, że Mar- git o czymś mówiła wieczorem... Co to było? Za­pytał: „To był Varju?” Na to Margit: „Tak, wła­śnie chciał mnie zgwałcić...” Wtedy nie zwrócił na to uwagi, ale teraz na widok lęku w oczach chłopca, pomyślał, że cała historia musi być znacz­nie bardziej skomplikowana, niż sądził na począt­ku i niż pragnąłby w tej chwili.

Varju przełknął ślinę i skończył zdanie:

...żeby zrobić reportaż, to oświadczam, że nic t>anu nie powiem.

Zatem jednak zdarzyło się coś wczorajszego wieczoru^4- stwierdził B&lint. Chłopak jest zdenerwowany, miota się. Zerwał źdźbło tra­wy i zaczął je żuć.

Dobrze — mruknął i oparł się na łokciu. — Przynajmniej nie będę musiał pracować. Państwo i tak wypłaci mi dniówkę i zwróci za benzynę. Nie troszcz się o to.

Chce mi pan wmówić, że przyjechał pan z Pesztu, żeby ze mną...

Powiedzmy, że właśnie po to. Po to też. Ale nie przejmuj się, wszystko to nieważne. Lepiej połóż się w trawie. Przyjemnie tu. Spokój.

Tibor Varju usiadł ostrożnie na cegle.

Nie masz psa? — zapytał BMint.

Czasami przybiega pies Zoliego.

Kto to jest Zoli?

Listonosz.

Aha. Dobry pies?

Po prostu zwyczajny... — zaczął, ale nagle przyszło mu na myśl, że może tym psem uda mu się odstraszyć przybysza. Skłamał więc zręcz­nie: — Kundel, ale bardzo silny. Jak wilczur, tyl­ko jeszcze większy. Zoli jest słaby, więc chodzi z takim hamanem, żeby go nie napadli, jak rozno­si pieniądze. Wszyscy u nas boją się tego psa. Bo Zoli tylko krzyknie, a ten już rzuca się człowie­kowi do gardła. Mnie też słucha, bo daję mu cza­sem żreć.

Ale wylegujący się w trawie gość nie wziął so­bie tego jakoś do serca. Ani drgnął.

Właśnie o tej porze przybiega — ciągnął więc Tibor. — Bo teraz Zoli roznosi pocztę za nasypem.

Ilu ludzi rozszarpał już ten pies? — zapytał mężczyzna.

No... pogryzł kilku. Kiedyś rzucił się na jed­nego faceta, który przyjechał z miasta. Tylko dla­tego, że był obcy.

To musi być dobry pies. Zaczynam być go ciekaw. Mówisz, że o tej porze przychodzi?

Zwykle tak... przed południem. — Czy jego ojciec był koniem, że tak żre trawę? — pomyślał potem, a głośno powiedział: — Jeśli pan chce wi­nogron, może pan sobie zerwać.

Dlaczego nie? — B&lint wstał i zerwał cięż­

kie grono. Wypluwając skórkę zapytał jakby mi­mochodem:

Co teraz z tobą będzie, Tiborze Varju?

A co ma być?

Na zimę też zostaniesz w winnicy? Zmarz­niesz. A może będziesz sprzątał ojcu w chałupie? Karmił prosiaki?

Co panu do tego? — burknął chłopak, ale nie było już w tym wrogości. Wszystko, byle tyl­ko ten radiowiec nie chciał rozmawiać o Margit Mśhes. Bolała go też noga. Bał się lekarzy, wolał­by nikomu jej nie pokazywać.

i|i No, posłuchaj mnie jednak *— usłyszał. §3 Obiecuję ci, że nie zrobię żadnego reportażu. To znaczy, że niepotrzebnie tu przyjechałem. Choć mam nawet w wozie magnetofon i jeśli chcesz, mogę ci go pokazać. Pozwolisz chyba jednak, abym z tobą pogadał, prawda? Rozumiem, że jestem obcy, że nie masz do mnie zaufania i tak dalej...

Tibor Varju nie przerywał. Oparł się plecami

o pień orzecha, wyciągnął przed siebie nogi. Pa­trzył gdzieś w dal.

Dlaczego nie dostałeś świadectwa, co?

Zwyczajnie.

ggl Zwyczajnie. Niech będzie. Ale to świade­ctwo na pewno ci się jeszcze przyda, do czego byś się w życiu nie zabrał. To świadectwo udowadnia, że spędziłeś w szkole osiem lat...

Ojciec już tam był — mruknął Varju. — Za­łatwi to. Mamy forsę.

Co takiego? — starał się ukryć zdziwienie B&lint. O tym jeszcze nie słyszał.

Wydadzą mi to świadectwo.

Kto to powiedział?

ajgf Stary rozmawiał z dyrektorem. Niech się pan nie boi, już on mu wygarnął, k — Co?

Że są świnie. Że mnie i ją tak oczernili.

Nasz dyrektor pewnie chętnie sobie pogawędził

o dupie Margitki!

Kresz zaczął się wiercić. Nie zaszkodziłoby mieć tu magnetofon. Ale już za późno.

Jak to było?

Przecież pan wie. Musi pan wiedzieć, skoro pan tu węszy.

Od ciebie chciałbym usłyszeć. Żeby poznać prawdę.

Rozumiem, bo oni... jeśli będzie pan słuchał tego, co oni mówią... No, niech będzie, mogę po­wiedzieć. Kiedy było już po tym programie... po tym wywiadzie, który pan zrobił z nauczycielką, wezwali nas.

Kogo i dokąd?

No nas, członków kółka literackiego. Do dyrektora. Była tam również pani profesor Ka- nyadi i pan profesor Tunk. Przesłuchiwali nas po­jedynczo. Pytali, co robiliśmy na zajęciach kółka... Co nam kazała czytać... Musieliśmy wymienić autorów, o których nam mówiła. Bo wie pan, chcieliśmy zorganizować coś w rodzaju sceny lite­rackiej. Najpierw czytać ze sceny, a potem także grać. Na pierwszy ogień wybraliśmy Csongor śs Tiinde *, bo to jest w programie, a potem mieli być współcześni pisarze, których moglibyśmy na­wet zapraszać do szkoły. Sami mieliśmy wysuwać propozycje. Jeden chciał tego, drugi innego, więc dyskutowaliśmy. Dlaczego coś jest dobre, a co in-

I . nego złe... Często, gdy nie było wolnej klasy, szli­śmy do niej... do pani Mśhes. Wszyscy o tym wie­dzieli i nikt nic nie mówił. A wtedy u dyrektora

pytali nas, czy to były sztuki o miłości i czy pani profesor uczyła nas, jak całować i w ogóle. Czy nas obmacywała... Tylko wytrzeszczyłem oczy. Potem, czy wolno nam było u niej palić. I czy pi­liśmy. I o której godzinie wracaliśmy do domu, czy nie zatrzymywała któregoś z nas u siebie... Wchodziliśmy do gabinetu pojedynczo, dopiero na korytarzu mogliśmy porozmawiać. Ale żaden z nas nie powiedział nic takiego, co nie byłoby prawdą. Potem kazali nam wejść wszystkim razem i za­powiedzieli, że jeśli ktoś skłamał, zostanie od razu wyrzucony ze szkoły, bo oni znają prawdę i nie powinniśmy ukrywać naszych przestępstw... I że to już koniec kółka literackiego, które zostaje roz­wiązane. Bo dość mamy lekcji literatury w szkole.

I co?

Nie byłem już więcej w szkole.

Tak po prostu przestałeś chodzić?

Tak.

- Kazali wam coś podpisywać?

Nic nie podpisywaliśmy.

Pani Mśhes wiedziała o tym przesłuchaniu?

Nie... nie wiem. Wyglądała tak, jakby jej było przykro. Powiedziała, że znajdziemy inną formę, że będziemy kontynuować pracę. Żebyśmy na razie czytali... — Varju wybuchnął nagle: — A ja nic nie wiedziałem, że to taka... Mówią, że z dyrektorem... Przecież nie wiedziałem, że to ta­ka kurwa, niech mi pan wierzy... Że z każdym za forsę... Ja...

Szanowałeś ją i ufałeś jej.

Chłopak spazmatycznie chwytał powietrze. Kresz widział, że już się nie hamuje, daje ujście rozgoryczeniu.

|— Sama chciała, sama wszystko zorganizowała, tak się o nas troszczyła... I załatwiła, żebyśmy mogli przystąpić do tego konkursu, dała nam na­

wet pieniądze na drogę, na wyjazd do Budapesztu, i pomagała nam, i była z nami w teatrze w Mis- kolcu, i... Sam już nie wiem, zawsze można było się do niej zwrócić, ale nikt z nas nie podejrze­wał, że to tylko dlatego... Że nie może wytrzymać, bo ma wściekliznę...

Co ma?

Wściekliznę. I zawsze tylko tego jej trzeba.

Kresz zerwał się na równe nogi i rąbnął dłonią

w pień orzecha. To było mocne uderzenie, zabo­lała go ręka.

No to posłuchaj, Varju! Kto tu jest kurwą, jeśli nie ty? Przecież ta nauczycielka pracowała dla waszej przyszłości, nie? Zebrała wokół siebie najzdolniejszych i walczyła o nich, tak? Była wo­bec was sprawiedliwa czy nie? I komu wy wie­rzycie, co? Ty durniu, ty obrażony wróblu! Ty zakochany pętaku! Przyjść do niej i łapać ją za piersi, do tego to jesteś pierwszy, co? Jakbyś się pchał na własną matkę, ty głupku! Mało ci dzie­wuch we wsi, co?

Chłopak zasłonił twarz ręką, cofnął się.

r Pan też z nią spał! Pan też! Wszyscy wiedzą! Dlatego tak pan za nią stoi! Dlatego taki pan mo­cny w gębie!

Kresz omal nie strzelił tego szczeniaka. Biedna Margit. Ten zastraszony pętak miał być jej naj­większą nadzieją? Jednym z najzdolniejszych chłopców w kraju? Ten bałwan w dresie, który chce na nią wleźć, bo tak mu się widzi idealny porządek świata? Teraz, kiedy chłopak cofając się wciąż przeszedł jednak do kontrnatarcia, mógł za­czerpnąć oddechu. Żeby go tylko nie uderzyć, bo może tym wszystko zepsuć. Ale już panował nad sobą. Dobrze więc — pomyślał — spróbujmy jesz­cze jak mężczyzna z mężczyzną.

A mówiłem, że nie? — zapytał. — Co z cie-

141

I

bie za dureń! Sześć czy siedem lat temu, na stu- j diach. Ty byłeś wtedy pewnie w pierwszej klasie, I Tiborze Varju. Kochałem wtedy twoją nauczy­cielkę.

Zatem i pan jest nauczycielem? Kochał pan...

A jeśli ja też ją kocham?

Możliwe, że kochasz, Tiborze Varju. Wierzę ] ci. Ale to inna sprawa. Powinieneś kochać ją jak I matkę, jak starszą siostrę. Oczywiście to twoja rzecz. No i jej — jeśli ją kochasz. Ale ja ci nie wierzę, synu. Jak możesz kochać tę kobietę, skoro I tak szybko mogłeś uwierzyć, że...

Otarł czoło. Po co to wszystko? Po co?

~ Mógłbyś mieć jakąś przyszłość, Tiborze Var- ju. Tę przyszłość ukazała ci twoja nauczycielka, Margit Móhes. Perspektywy twojej przyszłości.

Ale musisz się jeszcze mnóstwo uczyć...

Znam tę mowę.

To dobrze. Powinieneś zatem wiedzieć, że to jest czysta prawda. Rozglądaj się po świecie,

bo zabłądzisz. Zrobili sobie z ciebie narzędzie, nie 1 zauważyłeś tego? Narzędzie przeciwko człowie- I kowi, który cię odkrył i próbował wydostać z tłu­mu. A ty co zrobiłeś, Varju, żeby ją uratować? Żeby jej jakoś pomóc?

Ja nie wiedziałem, że... że to taka...

:—; Sam nie wierzysz w to, co mówisz, Varju.

A wiesz przynajmniej, że cofnęli naganę? Że z tych oszczerstw ani jedno słowo nie było praw­dą? Że ten twój mądry dyrektor też tylko chciał­by zobaczyć ją w swoim łóżku? Jak feudalny pan folwarczną dziewkę. Prawem pierwszej nocy. Ła­two rozpowszechniać takie plotki, prawda? Bo nie­którzy myślą, że to prawo wciąż jeszcze obowią­zuje. A wszystko inne to tylko gadanie. I ty je­steś taki sam, więc idziesz i żądasz swojego pra­wa. Usprawiedliwia cię jedynie fakt, że jesteś

jeszcze dzieckiem, Tiborze Varju! Ale już niedłu­go. Zaprzepaściłeś swoją szansą i teraz sam musisz zadbać o przyszłość. Nauczycielka wyjeżdża, bę­dzie uczyć gdzie indziej. Innych. I nie o to jej chodzi, żeby podniecać młodych chłopców, tylko żeby paru z was zaprosiło ją na uroczystość wrę­czania dyplomów.

Tibor Varju prawie nie słuchał.

Cofnęli? — wymamrotał. — Cofnęli?

Kresz czuł, że to słowo ma dla chłopca czaro­dziejski urok. Jakby chodziło o decyzję samego Boga.

Wszystko cofnęli — rzekł więc z naciskiem. ; .¡m, A oni? A dyrektor?

Wszyscy kłamali, Tiborze Varju. Jak sądzisz, dlaczego tak łatwo zgodzili się wydać ci świade­ctwo? No? Dlatego że twój ojciec poszedł i zała­twił? Dlatego że pomachał im przed nosem pięć­setką?

Kresz śledził zmianę zachodzącą na twarzy chłopca. Czekał, aż powie: „Dlatego że się boją...”

Wiesz, na co potrzebny jest człowiekowi ro­zum, Varju? Żeby myśleć. Nie sądzisz?

I Jednak on wciąż jest dyrektorem, a ona mu­si wyjechać.

Toczy się walka, Varju.

Wiem, przeciwko zacofaniu, przeciwko re­akcji i...

Przeciwko głupocie, Varju. Zastanów się więc, gdzie twoje miejsce!

Przez chwilę obserwował chłopca, potem ruszył do wozu. Wtedy zauważył, że w cieniu leży pies i patrzy na nich. Był to mały, zwyczajny kundel.

Kresz włączył silnik. Chłopak podniósł głowę, pomachał ręką. Może nawet uśmiechnął się. Czy coś tu osiągnąłem — zadał sobie pytanie Bólint — czy też odegrałem tylko efektowną rolę?

Swobodny, pogodny nastrój ogarnął Gabora Aka- ca, kiedy w gorących promieniach słońca nadeszła niedziela. Miał ochotę umyć się w zimnej wodzie i na przeszkodzie stanął mu tylko bojler: dlaczego cienki strumyczek nie mógł być przynajmniej let­ni?

Cholera!

Gdy stanął w wannie, obejrzał się w zawieszo­nym na jedwabnym sznurze lustrze, spojrzał na ciemniejący między dwoma symbolicznymi sutka­mi zarost i niżej, na samotną brunatną męskość.

Melinda, kościół, spacer. Pomazana białkiem, surowa jeszcze niedziela w brytfannie.

Bywały już takie. Kiedyś, w odłożonej pod szkolne lata i podręczniki przeszłości, na spodzie podzielonych z dokładnością co do minuty dni, jak na dnie głębokiej studni błyska niebiesko zwier­ciadło dawnej niedzieli: idzie z czarno ubraną sta­ruszką do wiejskiego kościółka na mszę, a dokoła nich kłębi się lato. Lot owadów nad trawami. Na­woływania ze wszystkich stron, ale on musi iść, aby słuchać łacińskich pieśni, klękać, gdy go sztur­chają, wstawać, gdy wstają inni, zazdrościć mini­strantom ich szat i wyobrażać sobie, że jest kró­lem w takiej długiej, lamowanej złotem koszuli.

(Staruszka była Albertową Schweitzer bez pa- k na Schweitzera, bo mistrz wiolonczeli spod Do-

berdo nie wychodził już nigdzie, strzegł „tajem­nic”, przesiadywał w domu.)

Resztki letniego skwaru jakby wprawiały teraz w ruch wirowy ziarenka piasku. Coś zgrzytało.

Czy dwa dni temu w „Zotej Trąbce” był dur­niem? Płynna gładkość Tunka, dziwne zachowa­nie się Miklósa, ciemne podwórze. Taśma magne­tofonowa.

Dzwonek bez drutu.

Biała koszula, prasowana jeszcze przez matkę, chrzęściła, niemal łamała się, kiedy ją wkładał. To jest to... Swoboda wykładanego kołnierzyka białej koszuli. Poszedł więc słuchać chorałów, a kiedy przeciął już plac, usiadł na wolnej ławce. Co by było, gdyby po prostu zaczekał tu na Me- lindę?

Spojrzał na drzwi kościoła: jak otwarta paszcza wchłaniały czarne staruszki i dopiero teraz zro­zumiał, że i tak nie zobaczyłby w kościele Melin- dy, tylko unosiłaby się nad nim pieśń i musiałby klękać, i musiałby wstawać na dźwięk dzwonków; nie chciał chodzić z babką na mszę, jeszcze w dzie­sięć lat po jej śmierci nie chciał wejść do kościo­ła, wzbraniało się przed tym jego wskrzeszone dzieciństwo, złamana niegdyś duma. Nie wejdzie w sidła. Wypatrywał dziewczyny siedząc na ław­ce, ale dziewczęta, które się zjawiały, były cięż­kie, brzydkie i niezgrabne, ściskające w dłoniach książki do nabożeństwa, już przeczuwające, że muszą przeskoczyć swoją młodość i zawczasu bła­gać o rozgrzeszenie, że nie popełnią grzechów, któ­re powinny popełnić. Chórzystki musiały przyjść wcześniej, może wchodzą przez zakrystię, innym wejściem, i kwitną białymi bluzkami i granato­wymi plisowanymi spódniczkami. To wszystko dopiero teraz przyszło mu na myśl, tu na ławce.

Zdał sobie sprawę, że stoją przed nim na bacz­

ność dwie pary dziecięcych nóg. Ostrożnie spoj­rzał na ich właścicieli, bez wątpienia patrzyli wła­śnie na niego, jednak wzdrygnął się słysząc okrzyk:

Dzień dobry, panie profesorze!

Dwóch z szóstej B.

Dzień dobry. Co słychać?

Przechodziliśmy tędy. Zobaczyliśmy, że pan profesor siedzi na ławce.

Gabor Akac nie wiedział, co powiedzieć, żeby nie stali cały czas na baczność.

Siadajcie.

Nie zrozumieli.

Możemy odejść? — zapytał wreszcie jeden z nich.

Oczywiście, przecież nie jesteśmy w szkole. Popatrzyli na siebie i w mgnieniu oka odzyskali

normalną postawę, a po chwili już ich nie było. Odbiegli pospiesznie i zostawili go osłupiałego ze zdziwienia. Co to jest? Co to znaczy? Dlaczego nie usiedli? Oczywiście, gonią swoją niedzielę. Czy powinien był zakomenderować: „Spocznij”? Wi­dział przed nimi czerwony błysk toczącej się piłki, a oni maleli gdzieś w stronie placu, na którym stały huśtawki. Rozdzielił się zatem na troje: sie­dział w mroku barokowego kościoła słuchając spe­cjalnie dla niego śpiewanych przez Melindę cho­rałów; chrzęścił mu pod stopami żwir, kiedy gonił za piłką i chłopcami i po mistrzowsku strzelił go­la pod awansowaną na bramkę ławkę na betono­wej podstawie; trzecie zaś jego ja, któremu po­wierzył teraz wyprasowaną z matczyną troską ko­szulę, powiodło go ku dzwonkowi bez drutu.

Przed domem stała ciężarówka. A zza ciężarów­ki ukazała się właśnie jasnowłosa nauczycielka; k dźwigała przewiązaną sznurkiem paczkę, wrzu­

ciła ją na platformę, skąd wyciągnęła się jakaś ręka. Jej właściciela zasłaniała plandeka.

Mogę pomóc? — zapytał niepewnie Gabor Ak&c.

Margit spojrzała na niego z taką miną, jak gdy­by na pół godziny przed ślubem ktoś całkiem ob­cy poprosił ją o rękę.

Nie wiedziała, czy śmiać się z tego chłopca, czy płakać nad nim.

Pan tu? — zdziwiła się, ale to zdziwienie wywołane było nie tylko nieoczekiwanym poja­wieniem się jej następcy, lecz także nowym przy­kładem męskiej głupoty: czy ten młodociany nau­czyciel nie wie, że lepiej byłoby dla niego, gdyby się z nią w ogóle nie spotkał? Nie mają ze sobą nic wspólnego, ale lepiej nie widywać się, nie po­znawać, nie wygłaszać opinii, przyjmować to, co jest, jako fakt i robić swoje.

Wyprowadza się pani?

Jak pan widzi.

Chłopak ma białą, wyprasowaną koszulę, wy­straszoną, szczenięcą twarz, skoczył na głowę, sam nie wie w co, może czegoś potrzebuje, może jeszcze nie ma mieszkania, może chciałby ten chlew u Trzęsidupskiej... '/;—*• Proszę, niech pan wejdzie, chyba przez parę minut obejdą się beze mnie, prawda, Jóska?

Jóska, właściciel ręki, wyszczerzył zęby na znak zgody, wychylając się z czeluści ciężarówki; Akśc zobaczył także majaczące w głębi szafy i kosze, potem mógł obejrzeć podwórze także za dnia. Ce­glany chodnik wśród rabatek prowadził wzdłuż zbudowanego w kształcie litery L budynku, a na końcu tego L, niczym jakiś znak przestankowy, przycupnęła mała lepianka Margit.

Stały w ¡niej jeszcze dwa fotele i sześciany ża­rn

pakowanych w gazety książek. Wychodzili wła­śnie dwaj mężczyźni objuczeni paczkami.

Piją czereśniówkę. Napije się pan?

Dziękuję, nie chciałbym przeszkadzać, ale wydawało mi się... Tak głupio wypadło wtedy wieczorem... Więc jednak postanowiłem wpaść.

To ładnie. — Margit spojrzała mu w oczy. — Ale sądzę, że musi być jakiś powód, że pan do mnie przyszedł. Właśnie w ostatniej chwili. Bo, dzięki Bogu, opuszczam to miasto... No, niech pan nie myśli, że chciałam się stąd wyrwać. Ale do­brze mi zrobi zmiana. Proszę pić, jeśli trzeba panu odwagi.

Więc Ak&c wypił, bo mała pusta izba z dwoma niebieskimi fotelami i ramami kurzu po meblach wyglądała jak pokój do przesłuchań. W końcu rzekł:

Margit, musimy ze sobą porozmawiać. Ja słyszałem tę taśmę magnetofonową.

Słyszał pan program. I co? — Podciągnęła pod siebie nogi, jakby chciała zajmować na świe- cie jak najmniej miejsca. -Si co?

ZgS Nie, nie słyszałem programu. Słyszałem ta­śmę w pokoju nauczycielskim.

Puścili?

Ja sobie puściłem. Miałem wolną godzinę i włączyłem magnetofon.

Wiem, że Miklós zaniósł taśmę dyrektorowi. Cieszę się, że i pan ją słyszał. Teraz może... A, wszystko jedno, dajmy temu spokój!

Wypiła łyk palinki, rozluźniła się, oparła wy­godniej.

Proszę posłuchać, panie...

Nazywam się Gśbor Ak&c.

31 ...panie Gaborze. Niech się pan nie gniewa, ale jakoś wyleciało mi z głowy pańskie nazwisko wtedy wieczorem... Nawet nie wiem, czy sama się

przedstawiłam. Pan teraz tu przyjechał. Nie, nie w tym rzecz... Ja też nie jestem jeszcze taka sta­ra i dobrze pamiętam mój pierwszy rok w tym mieście. Byłam pełna romantyzmu, miałam wiele planów. I oczywiście odwagi. Nawet się nie za­stanawiałam, gdzie się znalazłam, między jakimi ludźmi, komu samą moją obecnością wchodzę w paradę, kto będzie zawistny, kto pogniewa się na mnie sądząc, że właśnie jego chcę wysadzić z sio­dła, że nastaję na jego z trudem zdobytą pozycję i uposażenie. Nikt za mną nie stał, byłam nawet za głupia, żeby udawać... Oczywiście, że mnie stąd wygryźli. To moja wina, może mi pan wie­rzyć... Ta wypowiedź była tylko oliwą dolaną do ognia. Rzuciła światło pod kamień, gdzie — jak pod każdym kamieniem — roiło się od robactwa.

Tak -— zgodził się Akac. — Ale ja tego słu­chałem nie znając pani. I nic o tym wszystkim nie wiedziałem. Nawet o tym, że ja właściwie...

...że właściwie przyszedł pan na moje miej­sce. Niech się pan nie przejmuje, moglibyśmy przecież być kolegami, tu też brak nauczycieli. Tym naprawdę proszę się nie martwić.

Gabor Akac wstał, obszedł dokoła pokój, spoj­rzał na żałosny zlew w odsłoniętej już teraz wnę­ce kuchennej.

Margit, ja myślę o naszym zawodzie zupeł­nie to samo, co pani wtedy powiedziała do mikro­fonu. Może nie umiałbym tego tak zwięźle sformu­łować, ale...

Biedny chłopiec. Pochodzi pan z Budapesztu?

Prawie.

Prawie?

Miałem piętnaście lat, kiedy tam zamieszka­liśmy. Ale nie polubiłem miasta.

Niespodziewanie Margit też wstała.

Musi mi pan wybaczyć, ale... Sam pan wi­

dzi, co się tu dzieje. I mówię panu, że nie spotka tu pana nic złego.

Ludzie wynieśli nowe paki książek na cięża­rówkę.

Margit, ja przyszedłem tu po to... bo chciał­bym kontynuować to, co pani zaczęła.

Margit Mćhes patrzyła na chłopca w białej ko­szuli zmrużonymi oczami. Bąbelek, nadmuchany bąbelek. Ale miły...

Nie chciałbym, aby pani i Miklós uważali mnie za wroga...

Nie musieliśmy się spotykać — rzekła Mar­git. — Może i dobrze pan zrobił, że tu przyszedł. Tylko widzi pan, ja już nie wierzę w wielkie sło­wa. Wystarczy lekki wietrzyk, żeby bezpowrotnie uleciały. Jeśli jednak do tego stopnia wzbudziłam pańską ciekawość czy też, powiedzmy, zasłużyłam na pańskie zaufanie, chciałabym o coś poprosić. Niech pan uważa na Miklósa. Nie wolno mu pić. We dwóch możecie tu zdziałać wiele dobrego. Mo­że to właśnie on zostanie dyrektorem domu kul­tury, gdy go wreszcie zbudują. Ale ma chorą wą­trobę. Dopóki byliśmy razem, słuchał mnie przez parę lat. Tyle że on jest słaby jak każdy mężczy­zna, gdy w grę wchodzi alkohol czy kobieta. Pan robi wrażenie trzeźwego, rozsądnego chłopca, niech więc pan spróbuje na niego wpłynąć. Wy­kończy się za parę lat, jeśli nie przestanie. Teraz już tylko tego się boję, rozumie mnie pan? Teraz już tylko o to gram. Jeśli istnieje coś, dla czego chciałabym zostać, to właśnie to.

Znów zjawili się dwaj mężczyźni, wynieśli te­raz fotele.

Dokąd pani wyjeżdża?

Do P&rnapuszta.

*■— Mogę panią kiedyś odwiedzić?

Proszę przyjechać, jeśli będę panu potrzeb-

na. Ale niech się pan nie gniewa, i tak pan nie przyj edzie.

Miała na sobie lekki płaszczyk, kiedy wdrapała się do szoferki, i nawet nie obejrzała się za siebie. Koła ciężarówki zabuksowały w piasku, potem wóz wyjechał na pas asfaltu, wydawał się olbrzy­mi w szpalerze przystrzyżonych akacji.

Przed bramę wyszła jakaś kobieta.

Widział pan coś takiego? — zapytała i cze­kała, aż mężczyzna w białej koszuli zrozumie, że do niego mówi; — Niech pan tylko spojrzy, jak stąd odjeżdża. Niech pan patrzy, czego to jej nie naznosili!

W bramie zobaczył Gabor Akac przykryte płót­nem workowym kosze, parę gąsiorków i jajka w sicie.

Wszystkiego jej naznosili. Wszystkiego. Bo oni ją tu lubili, tylko że jej niepotrzebna była ludzka sympatia. Widzi pan, zostawiła mi to, co dostała. „Niech pani sobie weźmie — mówi — i niech się pani cieszy!” — Powąchała zawartość jednego z gąsiorków. — Wino. Nic nie warte. Z tutejszych winnic. No, ale to nic, postawię na ocet.

I z tymi słowami wycofała się do środka, do drzwi piwnicy.

Akac snuł się po mieście i nikt jeszcze go nie poznawał. Mógłby wsiąść choćby do pierwszego pociągu, niczego tu po sobie nie zostawiając.

Drzwi otworzyła mu Melinda. Uśmiechnęła się.

Wystawił mnie pan do wiatru, panie profe­sorze.

Przepraszam... Wyjechała moja poprzednicz­ka, musiałem z nią pomówić. Naprawdę mi przy­kro...

Margit? Wyjechała? Nie, niech się pan nie

usprawiedliwia. Nie przyszedł pan, i koniec. Przy najbliższej okazji, jeśli będzie pan chciał...

Akac wyczuł miękkość linii jej ciała, pomyślał

0 drżących piersiach leżącej na wznak Melindy

1 położył na nich głowę. Spokój. Ale dystans zda­wał się wzrastać, za opuszczonymi żaluzjami w je­go olbrzymim pokoju czaił się kojący mrok.

Od razu wróciłam — rzekła niepewnie dziewczyna i zatrzymała się w drzwiach, — My­ślałam, że może coś się stało...

Ależ nie, skądże... proszę, niech pani wej­dzie, Melindo.

Weszła i zostawiła za sobą otwarte drzwi, ni­czym szansę ucieczki. Akac w tej chwili pragnął tylko, żeby ośmieliła się ta dziewczyna, żeby zo­stawiła mu na wieczór łuki swoich ruchów w po­wietrzu. I żeby milczała. Ale nie, już wyjaśnia, dlaczego zostawiła otwarte drzwi:

Cioteczka zabroniła mi odwiedzać którego­kolwiek z lokatorów...

A dużo ich było?

Niedużo. I przeważnie starsi.

Cioteczka w domu?

O nie, w niedzielę wraca dopiero koło szó­stej. Nie mówiła panu? Robi koronki.

Akac usiadł, na tyle tylko było go stać.

Na biednych. Kościół sprzedaje te koronki i cały zarobek oddaje biednym.

Biednym?

Domom opieki społecznej, zresztą nie wiem dokładnie... Jest ich w kółku chyba ze trzydzie­ści i co niedziela robią koronki. Dostają za to obiad w zakrystii.

gn No cóż... To chyba możemy zamknąć te drzwi.

Nie wolałby pan raczej iść na spacer? Mogła- bym pokazać panu arboretum.

Innym razem, Melindo. Na razie i tak mam dość wrażeń... A poza tym okropnie mi burczy w żołądku. Wie pani co, zbiegnę i przyniosę coś do jedzenia. I coś do picia, dobrze? Co pani lubi?

W niedzielę? Wszystko zamknięte!

Ze złością pokiwał głową. Uderzał dłonią w ścianę, żeby wymyślić coś sensownego.

Znalazłoby się wyjście — odezwała się Me- linda. Ale musiałby mi pan przyrzec, że mnie pan nie wyda cioteczce... no?

Jaaa? Nigdy!

Melinda biegła już na korytarz, uderzyła łok­ciem w futrynę drzwi, z furkotem wytańczyła z nią spódniczka. Akac poszedł za nią. Była w kuchni. Wspinała się na palce, aby dosięgnąć cze­goś na szafie, a kościelna spódniczka nawet przy tej pozycji uniosła się zaledwie tyle, żeby ukazać umięśnione, masywne zgięcie kolan.

Mogę pomóc? — zapytał nauczyciel. — Cze­go pani szuka?

Kradnę rum.

Akac bez zastanowienia splótł dłonie i zaofia­rował jej utworzony z nich podnóżek. Dziewczy­na z chichotem pasującym raczej do nastolatki błyskawicznie zrzuciła pantofle.

Tylko niech pan mnie nie upuści — szep­nęła, kiedy jej piersi prześliznęły się tuż obok je­go twarzy, a potem do czoła przylgnęła jędrność z lekka drżących, napiętych ud.

Ona tu trzyma rum, ma jeszcze prawie osiem butelek. Zawsze mnie prosi, żebym jej zdjęła, więc jutro postawimy nową butelkę i trzeba bę­dzie tylko uważać, żeby tej nie znalazła.

Z wyżyn spłynęło z Melindą trzy czwarte litra rumu portorico. Dziś zatem wszystko może się zdarzyć — pomyślał odkręcając zakrętkę Gśbor

Ak&c; kieliszki stały już na stole, Melinda kroiła chleb.

No to zdrowie! — podniósł kieliszek. — Pi­jemy bruderszaft, jako że jesteśmy teraz wspól­nikami!

Zdrowie — szepnęła z przesadnym przeję­ciem Melinda, jakby poprosił ją o rękę, przymknę­ła nawet oczy i westchnęła: — Czułam, że tak bę­dzie...

Akac wiedział, że tam w głębi, w gęstwinie sztucznych jedwabi, ruszyły już małe, słodkie źró­dełka, że dwie pęczniejące pod staniczkiem sutki z szerokimi otoczkami przejmuje drżenie i na­dzieja.

Później, po niespełna chyba godzinie, kiedy wła­śnie już dość miał swobodnej paplaniny, sięgnął po nie w przesyconym zapachem rumu i dymu brunatnym mroku, aby wydostać je z ukrycia

i definitywnie przyznać rację teorii Kiricza mó­wiącej o ukrytych wartościach.

Upiję się. ¡jJ| Dziewczyna się położyła. — I ty będziesz temu winien.

r— To nic... To nic...jg- brnął przez góry i do­liny mężczyzna, zanim wreszcie udało mu się prze­móc lekki opór rąk Melindy.

Jeszcze nie... Przecież... Jesteś wspaniały... Wielki... Nic o sobie nie wiemy, nic. Czy tak wol­no, sam powiedz? Nie jestem taką głupią chórzy- stką, jak myślisz... Ja już... Gabor, ja już od daw­na nie jestem dziewicą... Gniewasz się?

Skądże! — Akac walczył z zawiłością haf­tek.^ Skądże znowu... Ale pst... jeszcze ktoś usły­szy...

Nie puszczali mnie do młodych... Gabor ro­zumiesz? Dorastałam wśród starych. Moim pierw­szym mężczyzną był starzec... Uperfumowany sta­ruszek...

Ciii...

Ty jesteś młody, masz młode ciało... Pocze­kaj... — Z cichym szelestem opadły z niej powłoki.

Położyła się ponownie na wznak i czekała z za­mkniętymi oczami.

Ty też się pospiesz, spiesz się!

Stuk zrzucanych butów, trzaska jakiś pasek, opary obcych, gorzkawych woni, ciche, szybkie ruchy, przemykania rąk, krótkie pośliźnięcie. Dło­nie Akaca wyprężone ku przodowi zdążają ku szyi, zamykają się na pagórkach dyszących piersi, a jednak jest w tym wszystkim coś sztucznego, jakiś fałsz; naprawdę pragnął, żeby stało się to powoli i przy wzajemnej pomocy; kobieta pręży się w łuk.

Nie odchodź — rzęzi z opadającą w tył gło- wą. — Boli, ale nie żałuj mnie, jeszcze... jeszcze, kochany, może...

Akac już wie, że nie utrzyma rytmu, że wszyst­ko zepsuje, cały płonie i czuje, jak zbliża się speł­nienie; och, właśnie do pieszczot nie był dziś zdolny, gwałcą go tu; nawet w łóżku życie doma­ga się pedagoga, nie zaś niecnego egoizmu i prze­mocy, a on, w chwili gdy zdaje sobie z tego spra­wę, eksploduje nie czyniąc nic dla tej dziewczy- ny, a potem wali się obok niej w pierwotnej mgła­wicy męskiego smutku.

Spocona dłoń przesuwa się po jego twarzy.

Bałam się — mówi ktoś obok niego. — Ba­łam się ciebie i, widzisz, nie na darmo. — Już na­wet rozpłakał się ten ktoś leżący przy nim. — Mówią, że kobieta też powinna coś odczuwać... Nie wiem, co to jest, rozumiesz? Teraz też nic...

Z tobą też nic...

Nie otrzymuje odpowiedzi, więc ciągnie dalej:

Mieszkał tu kiedyś trzy miesiące taki stary z RFN, to właśnie on był pierwszy... mówił, że

mmmm

ożeni się ze mną i że mnie stąd zabierze... Potem mieszkał pewien inżynier, był żonaty, ale budo­wali tu zakłady i przyjechał sam...

Przestań, dobrze?

Masz rację, możesz mną pogardzać. Ale chciałam się stąd wyrwać, rozumiesz? Z tej wy­reżyserowanej, pustej nudy, gdzie grzecznie zda­łam maturę i zaraz wsadzili mnie do apteki mię­dzy probówki, tam gdzie nie pracował żaden męż­czyzna, do apteki-klasztoru... wciąż zresztą tam pracuję. Skończyłam dwadzieścia dwa lata i ciągle czekam na dobrą partię. Bo kochana cioteczka zo­stawi mi wszystko, co ma, dom, mieszkanie, na­wet złoto... Ale przedtem muszę dobrze wyjść za mąż, znaleźć kogoś po studiach, katolika, takiego, co zgodzi się słuchać w każdą niedzielę madry­gałów. Miałam zostać dziewicą? Nie gorsz się, było ich tylko trzech. I nie uczepię się ciebie, jeśli nie zechcesz. Ty jesteś dobry...

Akac przykrywa się koszulą, pije. Na jego ra­mieniu układa się mokra od łez dziewczęca twarz, do pleców tuli się gorące, dojrzałe ciało, które nie chce służyć swej właścicielce.

Bałam się ich... Bałam się. Może dlatego...

I nagle zjawiłeś się ty... I też nie, nie, nie... Teraz też nic...

Płacze.

Napij się — napełnia jej kieliszek Akac. flar Naucz mnie, jak trzeba się kochać, proszę cię... Naucz mnie tego, żebym nie musiała się cie­bie bać... Uważasz, że jestem ładna, powiedz? Ład­na jestem? Na pewno widziałeś już wiele dziew­czyn...

|— Pij — szepce Ak&c. — A teraz wyciągnij się na łóżku i odpręż się. Nie dotknę cię teraz, nic ci nie zrobię, nie bój się...

Bolało mnie... Z tobą mnie bolało. Bo on jest taki wielki. A jednak...

Jest całkiem normalny — uspokaja ją Akśc. — To Niemiec musiał mieć kłopoty. Ale nie myśl o nim. Leż. Odpręż się.

Podchodzi do okna, unosi nieco żaluzję. Smugi popołudniowego słońca ślizgają się po dziewczy­nie. Przesuwa krzesło do łóżka i patrzy na nią w tym blasku.

* Co robisz? — pyta ktoś.

Patrzę na ciebie. Jesteś piękna.

Bo i jest piękna, jak grecki posąg. Miękki po­sąg. Czeka, aby zbudziło się drugie pożądanie i że­by dokonać jeszcze jednej próby.

Przeszłaś hibernację, dziewczyno, w tym sęk. Wiesz, co to jest hibernacja?

Melinda potakuje leżąc, że tak, wie.

Rozgrzej się. I postaraj się mi zaufać. Zo­baczysz, przy najbliższej okazji nie będziesz po­trzebowała rumu. Rum dodaje tylko odwagi, nie ufności.

Przy najbliższej okazji... —- wzdycha Me­linda. — Nie będzie najbliższej okazji. Wiem.

Będzie. I to niedługo.

gag A jeśli tymczasem zakochasz się w jakiejś dziewczynie?

Tymczasem? — śmieje się Akśc i przenosi się na łóżko, żeby przytulić miękkości nagiego po- , sągu i dać się wciągnąć przepaściom. — W kim mógłbym się tymczasem zakochać, hm? Kogo 1 miałbym pokochać?

, ; |rcf Auuu! — wije się dziewczyna. — Znów mo- I żesz? Można dwa razy pod rząd?

Z wolna splątane, nieprzebyte ścieżki ssąco-roz- pierających ruchów zwężają się w wąski, gładki korytarz, ale tu trzeba się już spieszyć, biec, jesz­cze szybciej biec, wokół Melindy korytarz już się

rozszerza pospiesznie, jego linie nie są już po­słuszne, nie zbiegają się w perspektywie, Melinda rzuca się, dyszy, leci przez łukowato sklepione sa­le, och, omal nie upadła, wytrzymać jeszcze tro­chę, blask, wali się na nią morze światła, rozrywa jej ciało, ale wszystko należy do niej, już dotarła, tak, za nią jaskinia, przed nią spokojny błękit oceanu. A może to mgła? Kręci się jej w głowie.

Czuje, jak wszystko w niej ucicha.

Tak... tym razem chyba tak — słyszy Gabor Akac, kiedy spocony biegnie do łazienki.

. —r Idioto — syczy do potarganego odbicia w lu­strze, w mózgu chaos i niemal fizycznym bólem przeszywa go wstyd. — To ty jesteś jedynym nie­żonatym mężczyzną po studiach w tym mieście. Więc lepiej uważaj!

Widzi w pokoju tę kobietę, Melindę, rozkopane łóżko, rozrzucone części ubrania, wężowość poń­czoch na dywanie, resztki rumu na dnie butelki, na podłodze tacę ze skórkami salami, cuchnącą niedopałkami popielniczkę. Jest kwadrans po pią­tej. . '; t

Nie ma co — patrzy w lustrze na swoją zmęczo­ną twarz. — Już tu jestem. Teraz już mieszkam w B...

11

(nagroda)

B&lint Kresz jeszcze przed Bożym Narodzeniem dostał nagrodę za tamten program. Nie było tego zbyt wiele, ale przed Gwiazdką mógł się przydać każdy fillśr. Jeszcze uściski dłoni i słowa uzna­nia...

Rozpili więc parę butelczyn, bo tak należa­ło. Twórczość radiowa to rodzaj sztuki kolek­tywnej.

List Margit Mćhes — o ile dobrze pamiętał — przyszedł już w nowym roku. A może tylko odło­żył go wraz z resztą korespondencji, żeby nie psuć sobie sylwestrowego nastroju?

Balint pisała Margit. — Umarł Miklós. Po­tworne. Sprawa jest jeszcze nie wyjaśniona, mó­wią, że to wypadek, ale ja myślę, że po prostu nie wytrzymał. Poddał się. W ostatnich miesiącach coś się popsuło między nami, nie cieszył się na dziecko. Mówił, że go nim szantażuję. Ja i szan­taż... Jednak przyjeżdżał do mnie na pusztę. Tyl­ko znów pił.

Beilint, boję się. Teraz naprawdę. Słyszysz mnie?

Margit”

Kresz chyba już trzeciego stycznia wspomniał

o tej sprawie w radio, powiedział, że „sprawa przybrała nader pasjonujący obrót”, ale Sajnśk musiał chyba coś naplotkować w redakcji, bo ko­ledzy uśmiechali się tylko.

Ile nagród chcesz zarobić na tej twojej nau­czycielce, co?

Tym razem to poważna sprawa... Muszę je­chać.

Nie byłbym zachwycony — pokręcił wielką głową szef. — Pełno mamy ostatnio zbolałych nauczycielek. Reportaż, słuchowisko, szkic, pro­gram dokumentalny... Dajmy sobie z nimi spokój na jakiś czas. Zresztą mam dla ciebie przyjemną wiadomość. W poniedziałek jedziesz na dziesięć dni do Bułgarii. Paszport w porządku?

< W porządku. Coś konkretnego?

Nie. Wymiana. Trzeba tam jechać. Te dzie­sięć dni to jeszcze z zeszłego roku. Już coś sobie wynajdziesz, zawiozą cię, dokąd tylko zechcesz. Do stoczni czy gdzieś w tym rodzaju. Samolot czy pociąg?

Parę miesięcy później Margit doniosła o naro­dzinach małego Miklósa. I że to ładne dziecko.

Kresz nie zrezygnował z walki. Wybierał się nawet do Parnapuszta. Wiedział od Margit, że Ti- bora Varju przyjęli do gimnazjum w Miskolcu, że mieszka w internacie i doskonale idzie mu nauka. Wymyśli jakiś program o internatach i pojedzie...

Ale sprawa odwlekała się jakoś.

Wciąż jeszcze korespondujesz z tą nauczy­cielką? — Oczy żony wpatrywały się w koper­tę. — Tak cię podnieca ta lalunia?

Daj spokój... prosiłem ją, żeby informowała mnie o rozwoju sprawy.

No i co pisze?

I wtedy coś pękło w Kreszie, już wiedział, że to koniec, że nie będzie dalszego ciągu i że umarł w nim jakiś świat.

W końcu to nasz piękny zwyczaj, że na tej stronie ostrzegamy czytelnika, aby nie próbował się roz­poznać w którejś z postaci, bo autor wymyślił je po prostu, wydumał, zrodziły się w jego wyobraź­ni, słyszał gdzieś o podobnej historii i tak dalej. A gdyby jednak komuś wydawało się, że rozpo­znaje rzeczywistość, to wszelka zbieżność jest je­dynie grą kapryśnego przypadku.

Nie będę szermował tymi na pewno stereotypo­wymi słowami, gdyż dzielę z moimi bohaterami ich pełną zależność od innych (przecież oni — to ja).

A naprawdę było tak, że pod koniec lat sześć­dziesiątych wraz z reporterem Tamasem Molna- rem, przy poparciu, a nawet na zlecenie działu młodzieżowego radia, zaczęliśmy nowy cykl pro­gramów. Byliśmy ciekawi naszego pokolenia (dziś trzydziestolatków), tych, którzy całkiem natural­nie uczyli się, a potem przystępowali do pracy w tym kraju, ufając w swoje powołanie i młode siły. Od nich, z ich słów próbowaliśmy się dowie­dzieć, jak daleko zaszło, czym się stało to dojrze­wające po wyzwoleniu pokolenie, co sądzi o dal­szym i bliższym świecie. Odstępując od zwycza­jów radiowców nagraliśmy wielogodzinne rozmo­wy, próbując dać obraz społeczeństwa poprzez ludzkie portrety. W programie o nauczycielkach

z prowincji nie interesowaliśmy się swarami czy intrygami w łonie ciała pedagogicznego, lecz — utrwalając wypowiedzi czterech nauczycielek — chcieliśmy ukazać rozmaite etapy ich trudnej ka­riery, poziom i jakość ocen zjawisk społecznych w ich środowisku. U słuchaczy program miał do­bry oddźwięk. Ale koledzy poznali głosy dwóch nauczycielek i nie wybaczyli im — musiały opu­ścić szkołę. (Jedna z nich już wróciła na swoje miejsce, zmienił się tylko dyrektor, druga pracu­je jako bibliotekarka.) To schematyczne, lecz prawdziwe tło jest zatem tłem mojej powieści.

Ale to tylko tło. Cała historia miała miejsce w 1968 roku, od tej pory minęły lata, możemy więc mieć nadzieję, że coś się zmieniło, a także, że członkowie tego młodego pokolenia coraz lepiej umieją wprowadzać w życie w naszych szkołach swoje zamierzenia.

Coś jednak niepokoi mnie w dalszym ciągu, do dziś, a ponieważ niepokoi 'Ę? powstała ta książka. Dlaczego nie możemy wreszcie złożyć broni? Czy dlatego, że ci, którzy udają wiarę, nie mogą znieść prawdziwej wiary? Ten, kto obstaje przy swoim obowiązku i powołaniu (tym bardziej w radio, a więc przed całym światem), dostaje się pod obstrzał, choć sam nie przywdziewa zbroi. Milknie. A jeśli kolejno umilkniemy wszyscy, jakże sfor­mułujemy to, co w nas wspólne? W jaki sposób mamy się włączyć do ogólnej kultury narodowej? Jak rezygnując, możemy stać się kontynuatorami naszego oświecenia? Niechęć istniejąca między dorastającymi przedstawicielami poszczególnych grup wieku i tak już przeszkadza nowemu poko­leniu w odnalezieniu się i ukształtowaniu jakiegoś konkretnego programu. Czasami nie poznajemy już w nich siebie samych sprzed czterech czy pię­ciu lat. Wolimy spychać się wzajemnie do wody:

popływaj i ty, zobaczymy, co osiągniesz. Należy się obawiać, że w ten sposób — niezależnie od zdobytej przez nas wiedzy i najlepszych inten­cji — staniemy się jednostkami bez wartości, a nasz los dla nikogo nie będzie stanowił przykła­du, nie da się z niego wyciągnąć żadnej nauki.

Drogi stały otworem przed naszym pokoleniem. Wielu z nas mogło wybierać, imać się tego czy owego. Ja też przeszedłem lub mogłem przejść drogami moich bohaterów. Później jednak — z tych lub innych powodów — wielu z nas zagu­biło się we mgle i już nie widzimy, tylko błądzi­my w mroku, urządzając na kredyt nasze małe bunkry.

sierpień, 1975 r.

Andras Simonffy


Wyszukiwarka