Leiber Fritz Przygody鷉ryda i Szarego Kocura O krok od zguby

FRITZ LEIBER



O KROK OD ZGUBY



tytu艂 oryg. Swords and Ice Magie



Prze艂o偶y艂 Dariusz Kopoci艅ski



Wydanie I



SOLARIS Olsztyn 2005
















GTW




SMUTEK KATA


By艂o takie niebo, zawsze zachmurzone.

By艂o takie miejsce, zawsze oddalone.

I by艂 taki kto艣, zawsze zasmucony.

W samym sercu Krainy Cienia, w rozleg艂ym zamczysku, blada 艢mier膰 na skromnym, ciemnym, wy艣cie艂anym tronie pokr臋ci艂a g艂ow膮, paln臋艂a si臋 pi臋艣ciami w po艂yskliwe skronie i lekko wyd臋艂a usta koloru fioletowych winogron, takich ze srebrzystym rumie艅cem. Szczup艂a posta膰 w kolczudze, przepasana czarnym pasem nabijanym szarymi, poczernia艂ymi ze staro艣ci czaszkami, mia艂a u boku nagi miecz, kt贸remu nikt nie m贸g艂 si臋 oprze膰.

Piastowa艂a godno艣膰 艢mierci 艢wiata Nehwonu, w zwi膮zku, z czym jej w艂adza nie si臋ga艂a daleko, a mimo to zmaga艂a si臋 z trudnymi wyzwaniami. Dwie艣cie 偶ywot贸w, w膮t艂ych ognik贸w lub jasnych ogni, kt贸re trzeba zgasi膰 w ci膮gu najbli偶szych dwudziestu uderze艅 serca. Cho膰 w przypadku 艢mierci ka偶de uderzenie serca przeci膮ga si臋 niczym podziemny huk o艂owianych dzwon贸w i jest w nim szczypta wieczno艣ci, to jednak w ko艅cu cichnie. Zosta艂o dziewi臋tna艣cie. A bogowie przeznaczenia, kt贸rzy stoj膮 wy偶ej od 艢mierci, czekaj膮 na danin臋.

No, wi臋c dobrze, pomy艣la艂a z pozornym spokojem: stu sze艣膰dziesi臋ciu ch艂op贸w i dzikus贸w, dwudziestu nomad贸w, dziesi臋ciu wojownik贸w, dw贸ch 偶ebrak贸w, dziwka, kupiec, kap艂an, dostojnik, rzemie艣lnik, kr贸l i jeszcze dw贸ch bohater贸w. 呕eby w ksi臋gach wszystko si臋 zgadza艂o.

W ci膮gu trzech uderze艅 serca wybra艂a stu dziewi臋膰dziesi臋ciu sze艣ciu kandydat贸w i zes艂a艂a na nich rozmaite nieszcz臋艣cia, g艂贸wnie za艣 niewidoczne, jadowite istoty, kt贸re w ludzkim ciele zaczynaj膮 si臋 raptownie rozmna偶a膰, a偶 powstanie niezwyci臋偶ona horda. Czasem te偶 b臋dzie to ciemny, nap臋cznia艂y skrzep, delikatnie pchni臋ty, by zatka艂 wa偶n膮 偶y艂臋, a czasem przebicie nadwer臋偶onej 艣cianki arterii. Tu 艣liskie b艂oto celowo sp艂ynie na kamie艅, na kt贸rym ma oprze膰 si臋 stopa wspinacza, tam powie si臋 偶mii, gdzie ma si臋 zaczai膰 i kiedy uk膮si膰, a paj膮kowi - dok膮d wyj艣膰 na 艂owy.

Jedynie w kwestii kr贸la 艢mier膰 pos艂u偶y艂a si臋 pewnym fortelem, naruszaj膮cym surowy, znany tylko jej kodeks zasad. Od d艂u偶szego ju偶 czasu w najg艂臋bszych i najciemniejszych zakamarkach umys艂u planowa艂a koniec obecnego suwerena Lankmaru, najwa偶niejszego miasta i kraju w Nehwonie. Suweren by艂 偶yczliwym, 艂agodnym uczonym, kt贸ry szczerze kocha艂 tylko siedemna艣cie kot贸w, lecz nikomu 藕le nie 偶yczy艂. Ustawicznie miesza艂 szyki 艢mierci, jako 偶e u艂askawia艂 zbrodniarzy, godzi艂 sk艂贸conych braci i zwa艣nione rodziny, wysy艂a艂 transporty zbo偶a do miejsc dotkni臋tych g艂odem, przygarnia艂 osierocone zwierz臋ta, karmi艂 go艂臋bie, wspiera艂 rozw贸j medycyny i nauk pokrewnych, ale przede wszystkim roztacza艂 wok贸艂 siebie, niczym 藕r贸dlan膮 mgie艂k臋 w skwarny dzie艅, atmosfer臋 spokoju, dobroci i m膮drej rady, za spraw膮, kt贸rej miecze zostawa艂y w pochwach, czo艂a si臋 wypogadza艂y i cich艂o zgrzytanie z臋b贸w. W tym momencie jednak m艣ciwe, bezduszne intryganctwo 艢mierci przynios艂o skutek: w trakcie niewinnej zabawy wiotki nadgarstek dobrodusznego monarchy drasn臋艂y ostre pazurki jego ulubionego kota - pazurki, kt贸re zesz艂ego wieczora umacza艂 w b艂yskawicznie dzia艂aj膮cej truci藕nie zazdrosny, cienkonosy siostrzeniec suwerena. Trucizna pochodzi艂a z jadu w臋偶a cesarskiego, gatunku spotykanego czasem w kleszyckiej d偶ungli.

Je艣li chodzi o pozosta艂膮 czw贸rk臋, a zw艂aszcza dw贸ch bohater贸w, 艢mier膰 mimo chwilowych rozterek postanowi艂a zda膰 si臋 wy艂膮cznie na improwizacj臋. W okamgnieniu przenios艂a wzrok na Litokila, Szalonego Diuka z Ol Hruspu, kt贸ry w 艣wietle pochodni obserwowa艂 z balkonu 艣miertelny b贸j trzech barbarzy艅c贸w z p贸艂nocy, uzbrojonych w z臋bate szable, z czterema gulami o przezroczystym ciele i r贸偶owym szkielecie, walcz膮cymi pugina艂ami i toporami bojowymi. By艂y to jedne z tych brutalnych zawod贸w, kt贸re Litokil z niestrudzonym zapa艂em przygotowywa艂, by rozkoszowa膰 si臋 krwawym widowiskiem. Przy okazji przypiecz臋towa艂 los wi臋kszo艣ci z dziesi臋ciu wojownik贸w, skazanych przez 艢mier膰 na zag艂ad臋.

Tylko przez kr贸tk膮, kr贸ciutk膮 chwil臋 艢mier膰 waha艂a si臋, wspominaj膮c d艂ug膮 i wiern膮 s艂u偶b臋 Litokila. C贸偶, nawet najlepszy pacho艂ek kiedy艣 odchodzi w stan spoczynku lub na zielon膮 trawk臋. W 偶adnym ze znanych 艢mierci 艣wiat贸w, a ju偶 zw艂aszcza w Nehwonie, nie narzekano na niedob贸r ch臋tnych oprawc贸w, w tym krwio偶erc贸w oddanych bez reszty swemu powo艂aniu, zatwardzia艂ych okrutnik贸w i zwyrodnialc贸w o najohydniejszych upodobaniach.

Zaledwie 艢mier膰 ujrza艂a wizj臋, pos艂a艂a swoj膮 my艣l na plac bitwy i oto walcz膮cy z ty艂u gul podni贸s艂 wzrok, tak, i偶 jego podbarwione r贸偶em oczodo艂y skierowa艂y si臋 na Litokila. Zanim gwardzi艣ci strzeg膮cy z dw贸ch stron Szalonego Diuka zdo艂ali wysun膮膰 ci臋偶kie puklerze i zas艂oni膰 swego pana, kr贸tki top贸r gula, ju偶 wcze艣niej gotowy do rzutu, 艣mign膮艂 w powietrzu, by ugrz膮藕膰 w nosie i czole rz膮dcy. Jeszcze Litokil nie zatoczy艂 si臋 po ciosie, jeszcze 偶aden z widz贸w nie na艂o偶y艂 strza艂y na ci臋ciw臋, 偶eby po艂o偶y膰 trupem lub odstraszy膰 morderc臋, jeszcze naga niewolnica - nagroda przyobiecana, lecz rzadko wr臋czana zwyci臋skiemu gladiatorowi - nie wzi臋艂a oddechu przed okrzykiem trwogi, a ju偶 magiczne spojrzenie 艢mierci przeskoczy艂o na Horboryksen, warowne miasto kr贸la kr贸l贸w. Nie zatrzyma艂o si臋 jednak na wn臋trzu Wielkiego Z艂otego Pa艂acu, cho膰 o niego zahaczy艂o, ale na zaniedbanej pracowni, gdzie zgrzybia艂y staruszek oderwa艂 wzrok od brudnego siennika, pragn膮c, by ch艂odny blask jutrzenki, kt贸ry s膮czy艂 si臋 przez szpary w oknie, nie narusza艂 spokoju szarych paj臋czyn, wisz膮cych na podobie艅stwo 艂uk贸w mi臋dzy basztami.

脫w starzec imieniem Goreks by艂, je艣li nie w ca艂ym Nehwonie, to przynajmniej w Horboryksenie najlepszym tw贸rc膮 przedmiot贸w z metalu, ozdobnych i wojskowych. Konstruowa艂 najwymy艣lniejsze mechanizmy, lecz w ci膮gu ostatniego, nieszcz臋snego roku stopniowo traci艂 zapa艂 do pracy i ch臋膰 do 偶ycia. A zacz臋艂o si臋 od tego, 偶e jego prawnuczka Izafema, ostatnia 偶yj膮ca latoro艣l i najbardziej utalentowana adeptka jak偶e trudnej sztuki - smuk艂a, prze艣liczna, ledwie dojrza艂a dziewczyna o migda艂owych, przenikliwych oczach - zosta艂a nagle porwana przez 艂apaczy z haremu kr贸la kr贸l贸w. Palenisko dawno wystyg艂o, narz臋dzia pokry艂y si臋 kurzem, on sam pogr膮偶y艂 si臋 w bezdennej 偶a艂obie.

W jego sercu osiad艂 smutek tak wielki, 偶e 艢mier膰 musia艂a tylko zakropli膰 w艂asnym melancholijnym nastrojem czarn膮 偶贸艂膰, leniwie p艂yn膮c膮 w wys艂u偶onych 偶y艂ach Goreksa, by starzec szybko i bezbole艣nie po偶egna艂 si臋 z 偶yciem, by wsi膮k艂 w paj臋czyny.

I ju偶. 艢mier膰 mog艂a odhaczy膰 dostojnika i rzemie艣lnika, nim dwa razy pstrykn臋艂a swoimi d艂ugimi, smuk艂ymi, per艂owymi palcami. Zosta艂o ju偶 tylko dw贸ch bohater贸w.

Jeszcze dwana艣cie uderze艅 serca.

艢mier膰 mia艂a wewn臋trzne przekonanie, 偶e cho膰by przez wzgl膮d na artystyczn膮 form臋 dzie艂a, bohaterowie powinni schodzi膰 ze sceny 偶ycia w mo偶liwie dramatycznych okoliczno艣ciach, tak by, co najwy偶ej jeden na tysi膮c, staj膮c si臋 przedmiotem kpin, do偶ywa艂 p贸藕nej staro艣ci lub odchodzi艂 we 艣nie. Do tej strony zagadnienia 艢mier膰 przyk艂ada艂a tak du偶膮 wag臋, 偶e nie dopatrywa艂a si臋 pogwa艂cenia ustanowionych przez siebie zasad w widomym czy nawet widowiskowym u偶yciu magii, kt贸rej nie musia艂a maskowa膰 naturalnymi zdarzeniami, jak w przypadku zwyk艂ych, bezbarwnych postaci. Tak, wi臋c teraz w ci膮gu dw贸ch uderze艅 serca nas艂uchiwa艂a cichego szmeru swych spokojnych przemy艣le艅, a zarazem masowa艂a skronie szklistymi knykciami. A偶 nagle uda艂a si臋 w my艣lach do niejakiego Fafryda - ca艂kiem okrzesanego, na wskro艣 romantycznego barbarzy艅cy, kt贸ry mimo to twardo st膮pa艂 po ziemi i trzyma艂 si臋 fakt贸w, zw艂aszcza, gdy by艂 zupe艂nie trze藕wy lub pijany jak bela - a tak偶e do jego odwiecznego przyjaciela, Szarego Kocura, by膰 mo偶e najsprytniejszego i najzr臋czniejszego z艂odziejaszka w Nehwonie, a ju偶 na pewno w spos贸b najbardziej beznadziejny op臋tanego pych膮 i samouwielbieniem.

艢mier膰 tym razem waha艂a si臋 bardzo, bardzo kr贸tko, cho膰 jej w膮tpliwo艣ci mia艂y g艂臋bsze pod艂o偶e ni偶 w przypadku Litokila. Fafryd i Kocur te偶 s艂u偶yli jej wiernie, ale za to, z jak膮 fantazj膮, z jak膮 r贸偶norodno艣ci膮 pomys艂贸w! W przeciwie艅stwie do nich Szalony Diuk z pasj膮 ob艂膮ka艅ca przygl膮da艂 si臋 konaj膮cym i jak najbardziej zas艂u偶y艂 sobie na ordynarn膮 艣mier膰 z r臋ki topornika. O tak, ros艂y wagabunda z p贸艂nocy i niepozorny, podejrzliwy, szyderczo u艣miechni臋ty rzezimieszek bywali nader obrotnymi pionkami w wielu misternych intrygach, prowadzonych przez 艢mier膰.

Wszelako ka偶dy bez wyj膮tku pionek musi kiedy艣 zosta膰 usuni臋ty z planszy i schowany do pude艂ka, cho膰by toczy艂a si臋 najwi臋ksza rozgrywka, cho膰by doszed艂 do ostatniego rz臋du i sta艂 si臋 kr贸lem lub dam膮. 艢mier膰 wiedzia艂a, 偶e pewnego dnia i jej godzina wybije. Zabra艂a si臋, wi臋c z animuszem do tw贸rczej improwizacji, przenosz膮c si臋 my艣l膮 na scen臋 wydarze艅 pr臋dzej, ni偶 pokona艂aby t臋 odleg艂o艣膰 strza艂a, raca czy spadaj膮ca gwiazda.

Zerkn膮wszy przelotem na po艂udniowy-zach贸d, w stron臋 olbrzymiego, sk膮panego w r贸偶owych brzaskach Lankmaru - aby sprawdzi膰, czy Fafryd i Kocur nadal mieszkaj膮 w lichej izdebce na poddaszu gospody, skierowanej frontem na Przymurze, gdzie najcz臋艣ciej go艣cili niezamo偶ni kupcy - popatrzy艂a na plac ka藕ni, urz膮dzony przez nie偶yj膮cego ju偶 Litokila. Jak ka偶dy wytrawny artysta, w swoich improwizacjach pos艂ugiwa艂a si臋 materia艂ami, kt贸re akurat mia艂a pod r臋k膮.

Litokil zwala艂 si臋 z n贸g, niewolnica krzycza艂a, a najt臋偶szy barbarzy艅ca z twarz膮 wykrzywion膮 bitewnym zapa艂em - taki zapa艂 gas艂 dopiero wraz ze zm臋czeniem - odr膮ba艂 g艂ow臋 zab贸jcy Szalonego Diuka, niewidoczn膮 pr贸cz blador贸偶owych ko艣ci. Z pobudek bezpodstawnych czy wr臋cz absurdalnych (艢mier膰 cz臋sto pos艂ugiwa艂a si臋 tak z pozoru prymitywnymi metodami zabijania) dziesi臋膰 strza艂 furkn臋艂o z balkonu w stron臋 m艣ciciela Litokila.

Za spraw膮 magicznej sztuczki barbarzy艅ca znikn膮艂, strza艂y ugrz臋z艂y w ziemi. Przyzwyczajona gospodarnie zarz膮dza膰 dost臋pnymi 艣rodkami, 艢mier膰 ponownie spojrza艂a na Horboryksen, a 艣ci艣lej do do艣膰 du偶ej celi w haremie kr贸la kr贸l贸w, gdzie przez zakratowane okienko wpada艂y pierwsze promienie wschodz膮cego s艂o艅ca. O dziwo, w celi znajdowa艂o si臋 male艅kie palenisko, kad藕 do hartowania metalu, dwa kowade艂ka, kilka m艂otk贸w i gar艣膰 narz臋dzi do obr贸bki. By艂 te偶 skromny zbi贸r ozd贸b i wyrob贸w powszechnego u偶ytku.

Przenikliwymi, migda艂owymi oczami, kt贸re pa艂a艂y t膮 sam膮 z艂o艣ci膮, co twarz barbarzy艅cy, w lustrze z polerowanego srebra przegl膮da艂a si臋 nieziemsko powabna dziewczyna, co najwy偶ej szesnastoletnia, ca艂kowicie naga, je艣li nie liczy膰 czterech filigranowych ozd贸b ze srebra. Sw膮 nago艣ci膮 ol艣niewa艂a tym bardziej, 偶e z wyj膮tkiem rz臋s usuni臋to jej dos艂ownie wszystkie w艂osy, a w miejscach gdzie kiedy艣 ros艂y, pojawi艂y si臋 delikatnie tatuowane desenie w odcieniach b艂臋kitu i zieleni.

Od siedmiu miesi臋cy Izafema siedzia艂a pod kluczem, ukarana za to, 偶e podczas haremowej bijatyki okaleczy艂a twarze faworyzowanych na艂o偶nic kr贸la kr贸l贸w, bli藕niaczek z Iltmaru. W skryto艣ci ducha w艂adca nie martwi艂 si臋 tym zaj艣ciem. Wr臋cz odwrotnie, okaleczenia na licach dziewcz膮t w spos贸b przewrotny zadowala艂y jego wybredny gust. Tak czy inaczej, musia艂 dba膰 o dyscyplin臋 w haremie, dlatego Izafem臋 zamkni臋to, pozbawiono w艂os贸w (powoli, jeden za drugim) i wytatuowano.

Kr贸l kr贸l贸w t臋pi艂 pr贸偶niactwo i w odr贸偶nieniu od innych monarch贸w oczekiwa艂, 偶e jego 偶ony i na艂o偶nice nie b臋d膮 od rana do wieczora zbija膰 b膮k贸w, moczy膰 si臋 w wannie, k艂apa膰 ozorami i skaka膰 sobie do oczu. A poniewa偶 Izafemie nikt nie dor贸wnywa艂 w jej fachu, sk膮din膮d dochodowym, mog艂a pracowa膰 w prowizorycznej ku藕ni.

Ale mimo wci膮gaj膮cego zaj臋cia, skutkuj膮cego powstaniem mn贸stwa cudeniek i zmy艣lnych mechanizm贸w, dwana艣cie miesi臋cy sp臋dzonych w haremie (w tym siedem w odosobnieniu) rozj膮trzy艂o jej m艂ody umys艂, do czego przyczyni艂a si臋 r贸wnie偶 nieprzyjemna 艣wiadomo艣膰, 偶e kr贸l kr贸l贸w jeszcze ani razu nie zechcia艂 jej odwiedzi膰 - z powod贸w mi艂osnych czy jakichkolwiek innych - mimo i偶 posy艂a艂a mu prezenty w postaci kunsztownych metalowych przedmiot贸w. Nie odwiedzali jej w zasadzie 偶adni m臋偶czy藕ni opr贸cz eunuch贸w, pouczaj膮cych j膮 w sztuce cielesnych przyjemno艣ci. W takich chwilach musia艂a by膰 mocno zwi膮zana, bo inaczej rzuci艂aby si臋 z pazurami do ich pulchnych twarzy jak dzika kocica. Przy ka偶dej okazji stara艂a si臋 na nich plu膰. Bez wzgl臋du na to, pob艂a偶liwym tonem udzielali jej szczeg贸艂owych rad w kwestii obr贸bki metalu, kt贸rymi gardzi艂a tak samo jak wszystkim, co m贸wili tym swoim falsetem.

Jej tw贸rcza pasja, podsycana piek膮c膮 zazdro艣ci膮 i dojmuj膮cym pragnieniem wolno艣ci, posz艂a, wi臋c ukradkiem w zupe艂nie nowym kierunku.

Ze wzrokiem wbitym w srebrne lustro przygl膮da艂a si臋 czterem ozdobom, wyr贸偶niaj膮cym si臋 na jej szczup艂ym, acz zahartowanym ciele: wykonanym w g艂贸wnej mierze ze srebrnego filigranu miseczkom na piersi i nagolenicom; 贸w rynsztunek pi臋knie wsp贸艂gra艂 z niebiesko-zielonymi tatua偶ami.

Raz skierowa艂a spojrzenie poza odbite w lustrze rami臋 i czaszk臋 pokryt膮 misternym wzorkiem, by zerkn膮膰 na srebrn膮 klatk臋, w kt贸rej mieszka艂a niebiesko-zielona papuga o r贸wnie zimnych, z艂o艣liwych oczach, co jej w艂asne - wieczne przypomnienie zgryzot uwi臋zienia.

Filigranowe ozdoby cechowa艂a pewna niezwyk艂o艣膰: miseczki zas艂aniaj膮ce piersi ko艅czy艂y si臋 kr贸tkimi szpikulcami, za艣 nagolenice pod samymi kolanami zwraca艂y na siebie uwag臋 nastawionymi na sztorc czarnymi, ostrymi uzupe艂nieniami wielko艣ci ludzkiego kciuka. Nie by艂y to bynajmniej natr臋tne dekoracje, cho膰 kolce zabarwione grynszpanem pasowa艂y do tatua偶y.

Tak, wi臋c Izafema przygl膮da艂a si臋 sobie z chytr膮, zadowolon膮 min膮, gdy tymczasem 艢mier膰 patrzy艂a na ni膮 wzrokiem jeszcze chytrzejszym i pe艂niejszym aprobaty ani偶eli spojrzenia eunuch贸w. Dziewczyna w okamgnieniu znikn臋艂a z komnaty. Zanim kolorowa papuga chrapliwym g艂osem wyrazi艂a swoje zdumienie, 艢mier膰 nat臋偶a艂a ju偶 wzrok i s艂uch w zupe艂nie innym miejscu.

Zosta艂o tylko siedem uderze艅 serca.

Niewykluczone, 偶e w 艣wiecie Nehwonu s膮 bogowie nieznani nawet 艢mierci, kt贸rzy od czasu do czasu dla zabawy rzucaj膮 jej k艂ody pod nogi. Ale mo偶e te偶 by膰, 偶e w艂adza przypadku jest silniejsza od w艂adzy przeznaczenia. Tak czy inaczej, tego w艂a艣nie ranka Fafryd z p贸艂nocy, cho膰 zwyk艂 wysypia膰 si臋 do po艂udnia, ockn膮艂 si臋 wraz z pierwszym m臋tnym promykiem brzasku, pochwyci艂 sw贸j ulubiony miecz Szar膮 R贸zg臋, nagi jak on sam, na p贸艂 sennie zlaz艂 z wyrka i wyszed艂 z poddasza na dach, gdzie j膮艂 fechtowa膰 si臋, tupa膰 nogami w trakcie nag艂ych wypad贸w i raz po raz wydawa膰 bojowe okrzyki - nie przejmuj膮c si臋 zm臋czonymi kupcami, kt贸rzy po przebudzeniu si臋 gderali, pomstowali b膮d藕 trz臋艣li si臋 ze strachu. Zrazu dr偶a艂 z zimna, dokuczaj膮cego mu pospo艂u ze smrodliw膮 mg艂膮 znad Wielkiego S艂onego Bagniska, lecz ju偶 niebawem poci艂 si臋 z wysi艂ku. Jego pchni臋cia i zastawy, najpierw do艣膰 niedba艂e, wnet sta艂y si臋 k膮艣liwe i szybkie jak b艂yskawica.

Gdyby nie wybryki Fafryda, mo偶na by m贸wi膰 o cichym poranku w Lankmarze. P贸ki, co dzwonnice nie rozbrzmiewa艂y hukiem dzwon贸w, ryk gong贸w nie obwieszcza艂 odej艣cia szlachetnego suwerena i jeszcze nie rozesz艂y si臋 wie艣ci o wy艂apaniu i wrzuceniu do Wielkiego Lochu siedemnastu kot贸w, kt贸re mia艂y tam w osobnych klatkach czeka膰 na proces.

Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e tego dnia Szary Kocur nie zmru偶y艂 oka do samego 艣witu, cho膰 zazwyczaj o tej porze spa艂 ju偶 od godziny. W k膮cie poddasza kuli艂 si臋 na stosie poduszek, z brod膮 wspart膮 na r臋ce, otulony szarym, we艂nianym p艂aszczem. Niekiedy z grymasem na twarzy popija艂 kwa艣ne wino, stosownie do swego kwa艣nego nastroju, rozpami臋tuj膮c z艂ych i zdradzieckich ludzi, kt贸rych pozna艂 w czasie swojego nies艂ychanie powik艂anego 偶ycia. Nie przej膮艂 si臋 wyj艣ciem Fafryda, ale, mimo 偶e zamyka艂 uszy na jego ha艂a艣liwe podrygi, upragniony sen nie przychodzi艂.

Barbarzy艅ca z pian膮 na ustach i przekrwionymi oczyma ukaza艂 si臋 przed Fafrydem w chwili, gdy ten zas艂ania艂 si臋 nisk膮 tercj膮: zaci艣ni臋t膮 na jelcu r臋k臋 trzyma艂 wyci膮gni臋t膮 w prz贸d, nieco w d贸艂 i w bok, gdy sam miecz by艂 lekko uniesiony. Zdumia艂 si臋 niepomiernie widokiem zjawy, kt贸ra nie my艣l膮c o nadprzyrodzonym charakterze tej przygody, natychmiast z wielkim zamachem r膮bn臋艂a w bark przeciwnika. Z臋bata szabla wygl膮da艂a jak rz膮d kr贸tkich, szerokich i skutych ze sob膮 sztylet贸w, na dodatek umazanych krwi膮. W obronie Fafryd odruchowo przeszed艂 do wysokiej kwarty i odpar艂 ci臋cie zb贸ja. Szabla przesz艂a mu nad g艂ow膮, czemu towarzyszy艂 - gdy ostre jak brzytwa z臋by kolejno zgrzyta艂y na g艂owni miecza - d藕wi臋k podobny do tego, jaki wydaje 偶elazny pr臋t przeci膮gany po metalowych sztachetach ogrodzenia.

W贸wczas to do艣wiadczenie wzi臋艂o g贸r臋 nad porywczo艣ci膮 i zanim napastnik z艂o偶y艂 si臋 do ponownego ciosu, czubek Szarej R贸zgi zwinnie zatoczy艂 k贸艂ko i przyskoczy艂 do nadgarstka trzymaj膮cego r臋koje艣膰 szabli. Zaraz te偶 szabla i d艂o艅 potoczy艂y si臋 po dachu. Fafryd wiedzia艂, 偶e o wiele bezpieczniej jest wpierw rozbroi膰 (lub nadkroi膰) za艣lepionego furi膮 nieprzyjaciela, a dopiero potem d藕gn膮膰 go w serce... do czego si臋 ju偶 zabiera艂.

W tym samym czasie Kocur nie m贸g艂 wyj艣膰 ze zdumienia, gdy z nag艂a, jakim艣 niepoj臋tym sposobem, na poddaszu zjawi艂a si臋 Izafema. Zupe艂nie jakby urzeczywistni艂 si臋 jeden z jego 艣mielszych erotycznych sn贸w. Gapi艂 si臋 na ni膮 oniemia艂y, gdy z u艣miechem post膮pi艂a krok w jego stron臋. Przykl臋k艂a, obr贸ci艂a si臋 dok艂adnie twarz膮 do niego i opu艣ci艂a r臋ce wzd艂u偶 cia艂a, aby 艣cisn膮膰 filigranow膮 obr臋cz, mocuj膮c膮 miseczki na piersiach. W migda艂owych oczach zapali艂y si臋 z艂owieszcze zielone ogniki.

Kocura uratowa艂 wrodzony wstr臋t do kierowanych we艅 ostrych przedmiot贸w, cho膰by mia艂a to by膰 najmniejsza ig艂a... czy te偶 kolce zalotnie stercz膮ce z przepi臋knych filigranowych miseczek na niew膮tpliwie przepi臋knych piersiach. Uchyli艂 si臋 w sam膮 por臋, bo oto male艅kie, acz mocne spr臋偶ynki z cichym zgrzytem wypchn臋艂y zatrute kolce, a te niczym be艂ty wystrzeli艂y i ugrz臋z艂y w 艣cianie, o kt贸r膮 Kocur przed chwil膮 si臋 opiera艂.

Momentalnie zerwa艂 si臋 na nogi i rzuci艂 na dziewczyn臋. Nie wiedzie膰, co, rozum czy przeczucie, kaza艂o mu zwr贸ci膰 szczeg贸ln膮 uwag臋 na podejrzany ruch, gdy si臋ga艂a do srebrnych nagolenic, a w艂a艣ciwie ich ostrego wyko艅czenia. Si艂uj膮c si臋 z ni膮, pierwszy zdo艂a艂 wyszarpn膮膰 dwa bli藕niacze sztyleciki, kt贸re natychmiast odrzuci艂 za skot艂owane 艂贸偶ko Fafryda. Nast臋pnie opl贸t艂 jej nogi swoimi nogami, tak by nie kopn臋艂a go w krocze. Cho膰 plu艂a i pr贸bowa艂a capn膮膰 go z臋bami, lew膮 r臋k膮 艣cisn膮艂 jej szyj臋 i z braku w艂os贸w z艂apa艂 j膮 za ucho, praw膮 za艣 unieszkodliwi艂 jej drapie偶ne d艂onie, uzbrojone w ostre paznokcie. Gdy tego dokona艂, przyst膮pi艂 do metodycznego i, co zrozumia艂e, dosy膰 brutalnego zniewolenia z艂o艣nicy. W ko艅cu zabrak艂o jej 艣liny i nieco z艂agodnia艂a. Jej piersi okaza艂y si臋 bardzo ma艂e, lecz przy tym nadzwyczaj pon臋tne.

Gdy oszo艂omiony Fafryd wr贸ci艂 z dachu, o ma艂o mu oczy nie wysz艂y z orbit. Sk膮d nagle Kocur, do kro膰set, przygrucha艂 sobie tak dorodn膮 sikork臋? Dobrze, nie jego sprawa. M贸wi膮c grzecznie:

- Najmocniej przepraszam, r贸bcie swoje - zamkn膮艂 za sob膮 drzwi i zaj膮艂 si臋 kwesti膮 zw艂ok szalonego napastnika.

Zaraz te偶 pozby艂 si臋 k艂opotu: d藕wign膮艂 cia艂o i z wysoko艣ci czterech pi臋ter cisn膮艂 je na olbrzymi stos 艣mieci, kt贸re tarasowa艂y przej艣cie w Widmowym Zau艂ku. Nast臋pnie schyli艂 si臋 po z臋bat膮 szabl臋, oderwa艂 d艂o艅 zaci艣ni臋t膮 na r臋koje艣ci i t臋 r贸wnie偶 wyrzuci艂 do 艣mieci. Przygl膮daj膮c si臋 z zas臋pionym czo艂em okrwawionej klindze, kt贸r膮 zamierza艂 sobie zachowa膰 na pami膮tk臋, na pr贸偶no si臋 zastanawia艂, czyja to krew.

Je艣li chodzi o Izafem臋, to oby艂o si臋 bez brutalnych, drastycznych rozwi膮za艅. Wystarczy powiedzie膰, 偶e z up艂ywem czasu pohamowa艂a si臋 w swej za偶artej nienawi艣ci do ludzi, nauczy艂a si臋 m贸wi膰 p艂ynnie po lankmarsku i odnalaz艂a si臋 w nowym otoczeniu. Otworzy艂a w艂asny zak艂ad rzemie艣lniczy na placu Miedzianym niedaleko ulicy Srebrzanej, gdzie zajmowa艂a si臋 wytwarzaniem pi臋knej bi偶uterii i sprzedawaniem spod lady tak niezwyk艂ych wyrob贸w jak cho膰by najlepsze w ca艂ym Nehwonie pier艣cienie z zatrutym cierniem.

A tymczasem 艢mier膰, dla kt贸rej czas biegnie cokolwiek inaczej ni偶 dla ludzi, zrozumia艂a, 偶e na wykonanie normy zosta艂y jej ledwie dwa uderzenia serca. Dreszcz emocji - co prawda s艂abiutki, ale zawsze - kt贸ry poczu艂a, gdy wybrani przez ni膮 bohaterowie udaremnili jej podst臋pne zabiegi, (co mog艂o by膰 oznak膮 dzia艂aj膮cych we wszech艣wiecie nieznanych, nader przebieg艂ych mocy), wnet ust膮pi艂 pod naporem gorzkiej, bolesnej 艣wiadomo艣ci: skoro brak czasu na podchody i finezyjne dzia艂ania, trzeba osobi艣cie w艂膮czy膰 si臋 do akcji... czego nie lubi艂a, bowiem koncepcja deus ex machina w sztuce, a tym bardziej w 偶yciu zawsze wydawa艂a jej si臋 tanim chwytem.

Ale czy wypada艂o tak po prostu u艣mierci膰 Fafryda i Kocura? Nie, bo w pewnej mierze wystrychn臋li j膮 na dudka, wobec czego po sprawiedliwo艣ci, (je艣li jest co艣 takiego jak sprawiedliwo艣膰) powinni si臋 cieszy膰 chwilow膮 nietykalno艣ci膮. Nie chcia艂a zreszt膮 wyj艣膰 na j臋dz臋 czy m艣ciw膮 wied藕m臋. Na sw贸j spos贸b, pomimo sporadycznych i prawie nieuniknionych forteli, 艢mier膰 by艂a zwolenniczk膮 czystej gry.

Z niedostrzegalnym westchnieniem rezygnacji przenios艂a si臋 do kr贸lewskiej wartowni w horborykse艅skim Wielkim Z艂otym Pa艂acu, gdzie dwoma szybkimi jak my艣l pchni臋ciami odebra艂a 偶ycie dw贸m wielkodusznym, cnotliwym bohaterom. Wcze艣niej widzia艂a ich tam przez mgnienie oka i zapisa艂a w swej przepastnej, niezawodnej pami臋ci - owych braci, kt贸rzy przysi臋gali 偶y膰 w celibacie i co miesi膮c ratowa膰 z opresji przynajmniej jedn膮 dam臋. C贸偶, zostali zwolnieni ze swego trudnego obowi膮zku.

艢mier膰 zn贸w siedzia艂a na niskim tronie w swoim skromnym zamku w Krainie Cienia i oddawa艂a si臋 smutnym rozmy艣laniom. Czeka艂a na nast臋pne wyzwania.

Zabrzmia艂o dwudzieste uderzenie serca.


PI臉KNA I BESTIE


Bez w膮tpienia by艂a najpi臋kniejsz膮 dziewczyn膮 w Lankmarze, a nawet w ca艂ym Nehwonie - ba, mo偶e nie by艂o urodziwszej tak偶e w innych 艣wiatach. A zatem nic dziwnego, 偶e Fafryd, rudow艂osy przybysz z p贸艂nocy, i Szary Kocur, smag艂y po艂udniowiec o kocich rysach, chodzili za ni膮 trop w trop.

Nosi艂a dziwne nazwisko, Sieni膮 Akiba Magus, owa jasnow艂osa mistrzyni sztuk tajemnych i zarazem, paradoksalnie, ciemnow艂osa kr贸lowa nieczystych mocy. Wiedzieli, 偶e to istotnie Sieni膮 Akiba Magus, kto艣, bowiem zawo艂a艂 j膮 na ulicy Tombakowej, r贸wnoleg艂ej do Z艂otniczej, kiedy nasi bohaterowie szli za ni膮. A ona zawaha艂a si臋 na chwilk臋 w szczeg贸lny spos贸b, jak to robi ka偶dy, kto znienacka s艂yszy swoje imi臋. Nie obejrza艂a si臋 jednak, tylko sz艂a dalej.

Nie zauwa偶yli, kto wola艂. Mo偶e kto艣 z dachu? Po drodze ogarn臋li spojrzeniem zau艂ek Cekin贸w, lecz nie dojrzeli 偶ywego ducha. Podobnie jak w zau艂ku Fa艂szywego Z艂ota.

Sieni膮 by艂a 艣mig艂膮 dziewczyn膮: wy偶sz膮 od Szarego Kocura i tylko dziesi臋膰 cali ni偶sz膮 od Fafryda.

- Jest moja - szepn膮艂 Kocur stanowczo.

- A w艂a艣nie, 偶e moja - mrukn膮艂 Fafryd g艂osem nieznosz膮cym sprzeciwu.

- W porz膮dku, jako艣 si臋 podzielimy - sykn膮艂 Kocur roztropnie.

Kry艂a si臋 w tym pewna b艂aze艅ska logika, albowiem, dziw nad dziwy, dziewczyna z lewej strona by艂a ciemnosk贸ra, z drugiej za艣 mia艂a jasn膮 karnacj臋. Linia podzia艂u na plecach odznacza艂a si臋 bardzo wyra藕nie, co pozwala艂 zobaczy膰 cieniutki, prze艣wituj膮cy materia艂 kremowej, jedwabnej sukienki. Oczywi艣cie, po艣ladki te偶 r贸偶ni艂y si臋 jeden od drugiego. W艂osy mia艂a czarne z prawej strony, z lewej natomiast jasne.

Raptem ni st膮d, ni zow膮d pojawi艂 si臋 ciemnosk贸ry wojownik i rzuci艂 si臋 na Fafryda z mosi臋偶nym bu艂atem. Fafryd b艂yskawicznie doby艂 miecza i przyj膮艂 na kling臋 uderzenie klingi. Mosi臋偶na g艂ownia rozpad艂a si臋 na kawa艂ki. Pr臋dkim ruchem nadgarstka Fafryd zatoczy艂 ko艂o mieczem i odci膮艂 napastnikowi g艂ow臋.

Tymczasem Kocur musia艂 stawi膰 czo艂o bia艂emu jak 艣nieg wojownikowi, r贸wnie偶 przyby艂emu nie wiadomo sk膮d, uzbrojonemu w stalowy, posrebrzany rapier. Zastawi艂 si臋 Skalpelem i wrazi艂 go w serce przeciwnika.

Przyjaciele pogratulowali sobie udanych pojedynk贸w. Potem si臋 rozejrzeli. Nie licz膮c zabitych, w zau艂ku by艂o pusto. Sienia Akiba Magus znikn臋艂a. Zastanawiali si臋 nad tym przez pi臋膰 uderze艅 serca i dwa oddechy.

Na koniec Fafryd rozchmurzy艂 si臋 i oczy mu si臋 zapali艂y.

- Pos艂uchaj - rzek艂 - dziewczyna podzieli艂a si臋 na dw贸ch 艂otr贸w! To wszystko wyja艣nia. Obaj pochodzili znik膮d.

- Co ty pleciesz? - fukn膮艂 Kocur. - Ka偶dy sk膮d艣 pochodzi. Tak czy owak, przedziwny spos贸b rozmna偶ania si臋... czy raczej rozszczepienia.

- Do tego ze zmian膮 p艂ci - doda艂 Fafryd. - Mo偶e gdyby艣my przyjrzeli si臋 trupom...

Okaza艂o si臋 jednak, 偶e nic nie znajd膮 w zau艂ku. Truch艂a przepad艂y bez 艣ladu. Nawet odci臋ta g艂owa znikn臋艂a spod muru, gdzie si臋 potoczy艂a.

- Kapitalnie - powiedzia艂 Fafryd z zadowoleniem. - Przynajmniej nie mamy k艂opotu z cia艂ami. - Pos艂ysza艂 tupot i metaliczny szcz臋k, zwiastuj膮cy nadej艣cie stra偶y.

- Szkoda, 偶e troch臋 nie poczekali z tym znikaniem - narzeka艂 Kocur. - Mo偶na by przetrz膮sn膮膰 trzosy i schowki w ubraniu. A nu偶 by jaki艣 klejnocik wpad艂 do kabzy.

- Ale kto za tym wszystkim stoi? - g艂贸wkowa艂 Fafryd. - Czarno-bia艂y mag?

- Co tak b臋dziemy gada膰 po pr贸偶nicy - urwa艂 dyskusj臋 Kocur. - Si膮dziemy sobie 鈥濸od Z艂otym Minogiem鈥 i wypijemy za zdrowie dziewki, bo zaiste, niez艂a by艂a z niej sztuka.

- Popieram. Stosownie do okoliczno艣ci, b臋dziemy pi膰 najczarniejsze piwsko, wzmocnione bia艂ym, musuj膮cym iltmarskim winem.



UWI臉ZIENI W KRAINIE CIENIA


Fafryd i Szary Kocur umierali z pragnienia. Na skutek tej samej dolegliwo艣ci, wysuszaj膮cej gard艂o na wi贸r, pad艂y im wierzchowce. Zdarzy艂o si臋 to przy ostatniej studni, kt贸ra okaza艂a si臋 wype艂niona piaskiem. Resztki z buk艂ak贸w, dodane do resztek potu z ich cia艂, nie mog艂y uratowa膰 nieszcz臋snych, ot臋pia艂ych zwierz膮t. Jak wiadomo, jedynie wielb艂膮d b臋dzie ni贸s艂 cz艂owieka przez dzie艅 lub dwa z rz臋du na prawie nieziemsko suchej i rozpalonej nehwo艅skiej pustyni.

Przyjaciele cz艂apali na po艂udniowy-zach贸d przez gor膮ce piaski, w o艣lepiaj膮cym blasku s艂o艅ca. Mimo ci臋偶kiego po艂o偶enia i spiekoty, kt贸ra 膰mi艂a umys艂 i katowa艂a cia艂o, uwa偶nie trzymali si臋 wybranej trasy. Je偶eli zapuszcz膮 si臋 zbytnio na po艂udnie, wpadn膮 w r臋ce okrutnego cesarza Wschodu, kt贸ry z wielk膮 przyjemno艣ci膮 podda ich przed 艣mierci膮 wymy艣lnym torturom. Na wschodnich stepach mogliby si臋 nadzia膰 na bezlitosnych Mingoli i jeszcze gorsze okropie艅stwa. Z zachodu i p贸艂nocnego-zachodu ci膮gn臋艂a pogo艅. Na p贸艂nocy za艣 i p贸艂nocnym-wschodzie le偶a艂a Kraina Cienia, ojczyzna 艢mierci. Fafryd i Kocur orientowali si臋 w geografii Nehwonu.

A tymczasem 艢mier膰 u艣miecha艂a si臋 blado w swoim zamczysku po艣rodku Krainy Cienia, prze艣wiadczona, 偶e dwaj niezwyci臋偶eni bohaterowie nareszcie siedz膮 w jej sid艂ach. Przed laty, szukaj膮c swoich dziewczyn Wlany i Iwrian, mieli czelno艣膰 wtargn膮膰 na jej ziemie, a nawet wykra艣膰 z zamku jej ulubion膮 mask臋. Teraz zap艂ac膮 za zuchwalstwo.

艢mier膰 pod postaci膮 wysokiego, przystojnego m艂odzie艅ca o nieco trupim wygl膮dzie i bladej, po艂yskliwej sk贸rze kierowa艂a wzrok na ciemn膮 艣cian臋 komnaty, na kt贸rej wisia艂a olbrzymia mapa Krainy Cienia i okolicznych ziem. Fafryd i Kocur odznaczali si臋 na mapie - w miejscu po艂o偶onym na po艂udnie od Krainy Cienia - jako 艣wiec膮ce punkciki, podobne do b艂臋dnych gwiazd lub ognistych 偶uk贸w.

艢mier膰 wykrzywi艂a swoje w膮skie, u艣miechni臋te usta i poruszy艂a ko艣cistymi palcami, wykonuj膮c drobne, kabalistyczne znaki, wymagane do pospolitego, acz z艂o偶onego zakl臋cia. Po kilku magicznych s艂owach ujrza艂a ku swemu zadowoleniu, 偶e dolny j臋zor Krainy Cienia wyd艂u偶a si臋 w 艣lad za ruchomymi 艣wiate艂kami.

Fafryd i Kocur s艂aniali si臋 i zataczali, ale wci膮偶 brn臋li przed siebie. W nogach i g艂owach czuli ogie艅, po twarzach sp艂ywa艂 drogocenny pot. W okolicach Morza Potwor贸w i Miasta Guli tropili swoje utracone dziewczyny; jeden szuka艂 Kryszkary, drugi Rity. Kryszkara by艂a gulic膮; mia艂a niewidzialn膮 krew i sk贸r臋, za to dobrze widoczne, blador贸偶owe ko艣ci. Ze wzgl臋du na ni膮 Rita zwyk艂a w臋drowa膰 po 艣wiecie g艂adko ogolona i zupe艂nie naga: w jej odczuciu, zewn臋trzne podobie艅stwo u艂atwia艂o wzajemne zrozumienie.

Wszelako Fafryd i Kocur nie znale藕li nic, za to natkn臋li si臋 na hord臋 rozjuszonych guli, dosiadaj膮cych koni, kt贸re te偶 przypomina艂y szkielety. Ci nikczemnie zagnali ich na po艂udniowy-wsch贸d, 偶eby zgin臋li z pragnienia na pustyni lub w podziemnych katowniach kr贸la kr贸l贸w.

By艂o po艂udnie, s艂o艅ce grza艂o najmocniej. A jednak, cho膰 偶ar nie ust臋powa艂, Fafryd niespodziewanie dotkn膮艂 ch艂odnego ogrodzenia, wysokiego na p贸艂tora 艂okcia i zrazu niewidocznego.

- Marz臋 o ch艂odzie i wilgoci - wychrypia艂.

Gorliwie przele藕li przez p艂otek i wy艂o偶yli si臋 na lito艣ciwie g臋stej, zielonej murawie, nad kt贸r膮 p艂o偶y艂a si臋 zwiewna mgie艂ka. I tak przespali dziesi臋膰 godzin.

艢mier膰 w swoim zamku zdoby艂a si臋 na nieco szerszy u艣miech, gdy na mapie sun膮ca w d贸艂 odro艣l Krainy Cienia dopad艂a i przygasi艂a 艣wietliste punkciki.

Astorian, najja艣niejsza gwiazda na nehwo艅skim firmamencie, wschodzi艂a przed ksi臋偶ycem po wschodniej stronie nieba, kiedy poszukiwacze przyg贸d obudzili si臋, pokrzepieni d艂ugim snem. Mg艂a prawie si臋 rozproszy艂a, lecz na niebie 艣wieci艂a tylko wspomniana gwiazda.

Kocur zerwa艂 si臋 na nogi w swojej szarej opo艅czy, kaftanie i butach ze szczurzej sk贸ry.

- Lepiej st膮d wiejmy na spalon膮 pustyni臋! Wszak to Kraina Cienia, gdzie 艢mier膰 mieszka!

- A mnie tu ca艂kiem dobrze - sprzeciwi艂 si臋 Fafryd, przeci膮gaj膮c si臋 na mi臋kkiej trawie. - Mia艂bym wraca膰 na rozgrzane morze piasku, chrz臋szcz膮ce i osypuj膮ce si臋 pod nogami? Co to, to nie!

- Tak, ale je艣li tu zostaniemy - obstawa艂 przy swoim Kocur - diabelskie b艂臋dne ogniki zwiod膮 nas z drogi i doprowadz膮 do zamku 艢mierci. A przecie偶 podpadli艣my jej kradzie偶膮 maski, kt贸rej dwie po艂贸wki dali艣my potem naszym czarodziejom, Szylbie i Ningoblowi, za co 艢mier膰 ani chybi stosownie nam podzi臋kuje. Nadto mo偶emy tu spotka膰 nasze dawne kochanki, Iwrian i Wlane, teraz s艂u偶ki 艢mierci, a nie by艂aby to mi艂a przygoda.

Fafryd skrzywi艂 si臋, lecz nie zamierza艂 ust臋powa膰:

- Tutaj jest przyjemniej. - Wprawdzie straci艂 rezon, niemniej wygi膮艂 szerokie ramiona i rozci膮gn膮艂 na cudownie wilgotnej darni swe siedmiostopowe cia艂o. Oczywi艣cie, 鈥瀞topy鈥 oznacza艂y wzrost, a nie pokrewie艅stwo z g艂owonogami, by艂 z niego, bowiem przystojny, rudobrody, zwalisty barbarzy艅ca.

Kocur jednak nie dawa艂 za wygran膮:

- Ciekawym, co zrobisz, kiedy twoja Wlana uka偶e si臋 z sin膮 twarz膮 i ch艂odnym sercem. Albo moja Iwrian w podobnej kondycji.

Straszna wizja przewa偶y艂a szal臋. Fafryd zerwa艂 si臋 jak oparzony i po艂o偶y艂 r臋k臋 na niskim p艂ocie... a w艂a艣ciwie po艂o偶y艂by, bo oto, rzecz niepoj臋ta, ogrodzenia nie by艂o! Gdziekolwiek spojrze膰, rozci膮ga艂y si臋 mokre, zielone ziemie Krainy Cienia. Zacz臋艂o si膮pi膰 i m偶awka ca艂kowicie zas艂oni艂a Astoriana. Rozr贸偶nienie kierunk贸w sta艂o si臋 niemo偶liwe.

Kocur wygrzeba艂 ze szczurzej sakwy szar膮 ko艣cian膮 ig艂臋. Uk艂u艂 si臋, nim j膮 znalaz艂, czemu towarzyszy艂o siarczyste przekle艅stwo. Ig艂a by艂a z jednej strony nad wyraz ostra, przy uchu za艣 zaokr膮glona.

- Szukajmy stawu albo, chocia偶 ka艂u偶y - powiedzia艂.

- A ty sk膮d wzi膮艂e艣 t臋 zabawk臋? - zapyta艂 Fafryd, zdziwiony. - Czary-mary, co?

- Da艂 mi j膮 krawiec Zr臋czny Paluszek w prze艣wietnym Lankmarze - odpar艂 Kocur. - Jakie tam czary-mary! Nie s艂ysza艂e艣 o kompasie z ig艂膮, m膮dralo jeden?

Niedaleko natrafili na p艂ytkie rozlewisko w trawie. Kocur ostro偶nie u艂o偶y艂 ig艂臋 na spokojnej, krystalicznej wodzie. Ig艂a przez chwil臋 si臋 obraca艂a, a偶 znieruchomia艂a.

- Idziemy t臋dy - zadecydowa艂 Fafryd i wskaza艂 palcem kierunek, sugeruj膮c si臋 igielnym uchem. - Na po艂udnie. - Mia艂 wra偶enie, 偶e ostry koniec pokazuje 艣rodek Krainy Cienia, nehwo艅ski biegun 艣mierci, jak mo偶na by go nazwa膰. Zastanowi艂 si臋, czy podobnego bieguna nie ma na antypodach. Mo偶e bieguna 偶ycia?

- Ig艂a jeszcze si臋 przyda - o艣wiadczy艂 Kocur. Zanim schowa艂 j膮 do sakwy, znowu si臋 uk艂u艂, co skwitowa艂 kolejnym przekle艅stwem. - A nu偶 pob艂膮dzimy?

- 艁aa! A艂艂a, a艂艂a, a艂艂a, a艂艂a!!! - rykn臋艂o raptem trzech 艂otr贸w, kt贸rzy wychyn臋li z mg艂y niczym rze藕bione figury na dziobach okr臋t贸w wojennych. Od dawna w艂贸czyli si臋 po rubie偶ach Krainy Cienia, nieskorzy do ucieczki ani do odwiedzania zamku 艢mierci, gdzie czeka艂o na nich piek艂o lub Walhalla, za to pierwsi do bitki. Prawie nadzy zb贸jcy run臋li na Fafryda i Kocura, wymachuj膮c broni膮.

Po trwaj膮cej dziesi臋膰 uderze艅 serca r膮bance dwaj bohaterowie rozprawili si臋 z napastnikami, aczkolwiek zabijanie we w艂o艣ciach 艢mierci wydawa艂o si臋 Kocurowi wyst臋pkiem, czym艣 zbli偶onym do k艂usownictwa. Fafryd zosta艂 dra艣ni臋ty w rami臋, lecz Kocur starannie zabanda偶owa艂 ran臋.

- Rety! - zatrwo偶y艂 si臋 Fafryd. - Obr贸ci艂em si臋 par臋 razy i nie wiem ju偶, kt贸r膮 stron臋 pokazywa艂a ig艂a.

Odnale藕li to samo lub podobne rozlewisko, po艂o偶yli ig艂臋 na wodzie, okre艣lili po艂udnie i podj臋li w臋dr贸wk臋.

Dwukrotnie pr贸bowali umkn膮膰 z Krainy Cienia, skr臋caj膮c raz na wsch贸d, raz na zach贸d. Na nic si臋 to zda艂o. Bez wzgl臋du na kierunek, wci膮偶 mieli pod nogami mi臋kk膮 ziemi臋, a nad sob膮 przymglone niebo. Ufaj膮c wskazaniom krawieckiej ig艂y, starali si臋 zawsze maszerowa膰 na po艂udnie.

Aby nie g艂odowa膰, wykradali czarne owce ze spotykanych po drodze czarnych stad; zabijali je, po upuszczeniu krwi obdzierali ze sk贸ry i patroszyli, a mi臋kkie mi臋so piekli nad ogniem. Drewna na opa艂 dostarcza艂y czarne, kar艂owate drzewka i krzaki, rzadko rozrzucone na tym pustym terenie. A poniewa偶 mi臋so m艂odych owiec by艂o soczyste, popijali je ros膮.

艢mier膰 w swej rozleg艂ej warowni nadal u艣miecha艂a si臋 do mapy, gdy ciemna odnoga jej terytorium czarodziejskim sposobem wyd艂u偶a艂a si臋 na po艂udniowy-zach贸d; u jej ko艅ca pe艂ga艂y m臋tne 艣wiate艂ka: skazani na zgub臋 bohaterowie.

Zauwa偶y艂a, 偶e konny oddzia艂 guli, 艣cigaj膮cy Fafryda i Kocura, przystan膮艂 u wr贸t jej marchii.

W ko艅cu jednak ogarn膮艂 j膮 niepok贸j i ju偶 si臋 tak weso艂o nie u艣miecha艂a. Raz po raz male艅ka, pionowa bruzda rysowa艂a si臋 na jej po艂yskliwym, g艂adkim czole, w miar臋 jak wysi艂kiem woli przeprowadza艂a kolejne geograficzne roszady.

Czarny j臋zor przesuwa艂 si臋 w d贸艂 po mapie, poza Sarchenmar i zb贸jecki Iltmar, a偶 dotar艂 do Ton膮cej Ziemi. Na mieszka艅c贸w miast po艂o偶onych nad brzegiem Morza Wewn臋trznego pad艂 blady strach, gdy spostrzegli ten nap贸r wilgotnej darni i mglistego powietrza, cho膰 i tak dzi臋kowali swoim zwyrodnia艂ym bogom za to, 偶e wprawdzie o w艂os, ale jednak 贸w dziwny 偶ywio艂 min膮艂 ich bokiem.

Czarny j臋zor przeprawi艂 si臋 przez Ton膮c膮 Ziemi臋 i par艂 na zach贸d. Drobne zmarszczki na czole 艢mierci znacznie si臋 pog艂臋bi艂y. Przed Bagienn膮 Bram膮 Lankmaru Kocur i Fafryd spotkali swoich czarodziejskich mentor贸w, Szylb臋 o Twarzy Bezokiej i Ningobla Siedmiookiego.

- A tobie, co do g艂owy strzeli艂o? - zapyta艂 贸w pierwszy Kocura ostrym tonem.

- Co ty sobie wyobra偶asz, ha? - zosta艂 skarcony Fafryd.

Przyjaciele ci膮gle przebywali w Krainie Cienia, a czarodzieje poza ni膮. Granica bieg艂a r贸wno mi臋dzy nimi. Przypomina艂o to rozmow臋 os贸b stoj膮cych po dw贸ch stronach ulicy, gdy na jednym chodniku leje jak z cebra, a na drugim jest sucho i 艣wieci s艂o艅ce... chocia偶 w tym przypadku dochodzi艂 jeszcze smr贸d lankmarskich wyziew贸w.

- Szukam Rity - wyzna艂 szczerze Kocur.

- A ja Kryszkary - o艣wiadczy艂 艣mia艂o Fafryd. 鈥 Tylko, 偶e pogoni艂 nas zbrojny hufiec guli.

Ningobel wysun膮艂 spod kaptura sze艣cioro oczu i przyjrza艂 si臋 uwa偶nie Fafrydowi.

- Kryszkar臋 znu偶y艂 w ko艅cu tw贸j niesforny charakter - rzek艂 twardo. - Wr贸ci艂a na zawsze do swoich. I wzi臋艂a ze sob膮 Rit臋. Radzi艂bym ci odszuka膰 Friks. - M贸wi艂 o nadzwyczajnej dziewczynie, kt贸ra odegra艂a niema艂膮 rol臋 w przygodzie z wojowniczymi szczurami. W tamtych wydarzeniach uczestniczy艂y r贸wnie偶 Rita i Kryszkara.

- Friks jest dzieln膮, 艂adn膮, nader zr贸wnowa偶on膮 dziewczyn膮 - rzek艂 Fafryd, och艂on膮wszy nieco. - Ale jak si臋 z ni膮 spotka膰? Ona mieszka w innym 艣wiecie, gdzie艣 pod niebem.

- Tobie radz臋 odnale藕膰 Hisfet - zwr贸ci艂 si臋 Szylba grobowym tonem do Kocura. Bezdenna pustka wewn膮trz jego kaptura jeszcze poczernia艂a, przynajmniej tak si臋 wydawa艂o. Mia艂 na my艣li kobiet臋 zamieszan膮 w szczurz膮 napa艣膰, kt贸r膮 odeprze膰 pomaga艂a Rita.

- 艢wietny pomys艂, ojcze. - Kocur nie mia艂 do nikogo pretensji o to, 偶e przeznaczono mu do odszukania w艂a艣nie Hisfet, zw艂aszcza, i偶 nie dane mu by艂o nacieszy膰 si臋 jej wdzi臋kami, cho膰 kilka razy bliski by艂 sukcesu. - Ale ona siedzi gdzie艣 w g艂臋bokich podziemiach, do tego w szczurzej postaci. Jak mam tego dokona膰, jak?

Gdyby Szylba i Ning umieli si臋 u艣miecha膰, pewnie by to zrobili.

Ten pierwszy powiedzia艂 jednak powa偶nie:

- Trudno wypatrzy膰 was w tej mgle. Jakby si臋 z was dymi艂o.

Wesp贸艂 z Ningoblem, bez 偶adnego uzgadniania, pos艂u偶y艂 si臋 niewielkim, acz bardzo trudnym zakl臋ciem. Kraina Cienia, mimo 偶e stawia艂a op贸r, cofn臋艂a si臋 na wsch贸d wraz ze swoj膮 m偶awk膮. Bohaterowie znale藕li si臋 w s艂o艅cu. Jednak偶e dwa niewidzialne skrawki ciemnej mg艂y pozosta艂y, by wnikn膮膰 w cia艂a Kocura i Fafryda i owin膮膰 na zawsze ich serca.

Daleko na wschodzie 艢mierci wyrwa艂o si臋 z ust przekle艅stwo, kt贸re zgorszy艂oby najwy偶szych bog贸w, gdyby je us艂yszeli. Patrzy艂a wilkiem na map臋 i skracaj膮c膮 si臋 czarn膮 odnog臋. By艂a w naprawd臋 z艂ym nastroju. Znowu pokrzy偶owano jej szyki!

A Ning i Szylba u偶yli drugiego niewinnego zakl臋cia. Fafryd nieoczekiwanie wzbi艂 si臋 w powietrze, z ka偶d膮 chwil膮 mniejszy, a偶 wreszcie rozp艂yn膮艂 si臋 w oddali. Kocur za艣 nigdzie nie odszed艂, za to wyra藕nie si臋 zmniejsza艂, a偶 w ko艅cu mia艂 nieca艂y 艂okie膰 wzrostu. Teraz m贸g艂 si臋 spotka膰 z Hisfet jak r贸wny z r贸wnym, w 艂贸偶ku czy poza nim. Pr臋dko da艂 nura do najbli偶szej szczurzej nory.

呕aden z tych wyczyn贸w nie powinien dziwi膰, albowiem Nehwon by艂 tylko ba艅k膮 unosz膮c膮 si臋 na wodach niesko艅czono艣ci.

Obaj bohaterowie sp臋dzili niezapomniane chwile ze swymi damami.

- Sama nie wiem, czemu to robi臋. - Hisfet oblizywa艂a wargi, pieszcz膮c czu艂e miejsca Kocura, gdy oboje le偶eli na wznak w jedwabnej po艣cieli. - Pewnie, dlatego, 偶e ci臋 nie cierpi臋.

- Przyjemne, a nawet pouczaj膮ce spotkanie - zwierzy艂a si臋 Friks Fafrydowi w podobnej sytuacji. - Taka to ju偶 moja s艂abo艣膰: od czasu do czasu lubi臋 sobie poswawoli膰 z ni偶szymi formami 偶ycia. Cho膰 niekt贸rzy twierdz膮, 偶e to nie wypada kr贸lowej na niebiosach.


Po trzech dniach Fafryd i Kocur, ponownie za spraw膮 zakl臋cia, wr贸cili do Lankmaru, gdzie spotkali si臋 na ulicy Taniej, niedaleko w膮skiej, zapuszczonej kamieniczki krawca Natika. Kocur, oczywi艣cie, odzyska艂 ludzkie wymiary.

- S艂o艅ce ci臋 opali艂o - zauwa偶y艂 na widok kamrata.

- Raczej podniebne przestrzenie - sprostowa艂 Fafryd. - Friks mieszka daleko, daleko st膮d. Ty jednak, przyjacielu, poblad艂e艣 jako艣 ostatnio.

- Sk贸ra traci kolor pod ziemi膮, ot, co. Chod藕, przep艂uczemy gard艂o w 鈥濻rebrnym W臋gorzu鈥.

Zar贸wno Ningobel w jaskini pod Iltmarem, jak i Szylba w swej ruchomej chacie na Wielkim S艂onym Bagnisku u艣miechn臋li si臋 w duchu, cho膰 brakowa艂o im twarzy, 偶eby uzewn臋trzni膰 to uczucie. Wiedzieli, 偶e ich wychowankowie zaci膮gn臋li u nich kolejny d艂ug wdzi臋czno艣ci.


POKUSA



Fafrydowi z p贸艂nocy 艣ni艂a si臋 olbrzymia g贸ra z艂ota. Kocurowi z po艂udnia, niedo艣cig艂emu w z艂odziejskim zawodzie, w kt贸rym zawsze jest silna konkurencja, 艣ni艂a si臋 kupa diament贸w. Nie przerzuci艂 jeszcze wszystkich 偶贸艂tych kamieni, ale i tak szacowa艂, 偶e jego mieni膮cy si臋 stos b臋dzie wi臋cej wart ni偶 b艂yszcz膮ce z艂oto Fafryda.

Jakim sposobem m贸g艂 si臋 dowiedzie膰 we 艣nie, o czym 艣ni Fafryd, pozostanie zagadk膮 dla wszystkich istot w Nehwonie, mo偶e z wyj膮tkiem Szy艂by o Twarzy Bezokiej i Ningobla Siedmiookiego, duchowych przewodnik贸w odpowiednio Kocura i Fafryda. Kto wie, czy nie przyczyni艂 si臋 do tego fakt, 偶e gdzie艣 na samym dnie my艣li jednego i drugiego mia艂y wsp贸lne pod艂o偶e, podobne do ciemnej, rozleg艂ej piwnicy.

Obudzili si臋 prawie r贸wnocze艣nie, Fafryd odrobin臋 p贸藕niej.

Natychmiast przyku艂a ich uwag臋 zjawa stoj膮ca mi臋dzy 艂贸偶kami. Wa偶y艂a na oko z p贸艂 cetnara, mierzy艂a mniej wi臋cej trzy 艂okcie wysoko艣ci, mia艂a czarn膮 kaskad臋 w艂os贸w, 艣nie偶nobia艂膮 sk贸r臋 i kszta艂ty r贸wnie doskona艂e, co rze藕bione z pojedynczych kawa艂k贸w ksi臋偶ycowego kamienia figury szachowe kr贸la kr贸l贸w. Mo偶na by jej dawa膰 trzyna艣cie lat, gdyby nie usta uk艂adaj膮ce si臋 w wyzywaj膮cym u艣miechu siedemnastolatki; b艂臋kitne oczy dziewcz臋cia zawiera艂y w sobie zimn膮 to艅 jezior polodowcowych. Rzecz jasna, by艂a naga.

- Jest moja! - zapowiedzia艂 Szary Kocur, zawsze w gor膮cej wodzie k膮pany.

- Nie, moja! - rzek艂 Fafryd zaraz po nim, aczkolwiek tym swoim 鈥瀗ie鈥 przyznawa艂, 偶e to Kocur by艂 pierwszy albo 偶e spodziewa艂 si臋 sp贸藕ni膰.

- Nale偶臋 do siebie i tylko do siebie, nie licz膮c dw贸ch czy trzech jurnych p贸艂diab艂贸w - oznajmi艂a naga, niewysoka dziewczyna, obdarzaj膮c ich po kolei iskrz膮cym, lubie偶nym spojrzeniem.

- B臋d臋 o ni膮 walczy艂 - zaproponowa艂 Kocur.

- Nie ma sprawy. - Z pochwy le偶膮cej przy 艂贸偶ku Fafryd powoli wyci膮gn膮艂 Szar膮 R贸zg臋.

Tak samo Kocur wysun膮艂 Skalpel z futera艂u ze szczurzej sk贸rki. Powstali.

W tej偶e chwili za dziewczyn膮 pojawi艂y si臋 znienacka, nie wiedzie膰 sk膮d, dwa typy mierz膮ce, co najmniej po dziewi臋膰 st贸p wzrostu. Musieli si臋 pochyla膰, bo strop by艂 dla nich za nisko. Szpiczastymi uszami zmiatali paj臋czyny. Ten po stronie Kocura, czarny jak kute 偶elazo, b艂yskawicznie doby艂 miecza, wykonanego na oko z tego w艂a艣nie materia艂u.

Zarazem drugi przybysz, bia艂y jak ko艣膰, wyci膮gn膮艂 miecz wygl膮daj膮cy na srebrny, cho膰 zapewne by艂a to stal powlekana cyn膮.

Dr膮gal naprzeciwko Kocura pot臋偶nie machn膮艂 or臋偶em, aby rozp艂ata膰 mu czaszk臋. Napadni臋ty zas艂oni艂 si臋 wszak偶e prym膮, dzi臋ki czemu bro艅 przeciwnika ze艣lizn臋艂a si臋 w bok ze zgrzytem, a nast臋pnie z wpraw膮 艣mign膮艂 Skalpelem i pozbawi艂 czarta g艂owy, kt贸ra rymn臋艂a z hukiem o ziemi臋.

Bia艂y bies w pojedynku z Fafrydem zdecydowa艂 si臋 na pchni臋cie do艂em. Ten jednak, zawin膮wszy kling臋 wok贸艂 klingi przeciwnika, przeszy艂 go na wylot, cho膰 srebrzysty miecz przeci膮艂 powietrze o w艂os od jego skroni.

Tupn膮wszy ze z艂o艣ci, nimfa rozp艂yn臋艂a si臋 w powietrzu, mo偶e w drodze do piekie艂.

Kocur chcia艂 wytrze膰 Skalpel o koc, lecz spostrzeg艂, 偶e nie ma takiej potrzeby. Wzruszy艂 ramionami.

- To ci臋 spotka艂o nieszcz臋艣cie, przyjacielu - rzek艂 szyderczo roz偶alonym g艂osem. - Nie b臋dziesz si臋 p艂awi艂 z go艂膮beczk膮 w swojej g贸rze z艂ota.

Fafryd zamierza艂 wyczy艣ci膰 g艂owni臋 Szarej R贸zgi na prze艣cieradle Kocura, ale i on zauwa偶y艂, 偶e w pojedynku nie pola艂a si臋 ani kropla krwi. Zmarszczy艂 czo艂o.

- Masz pecha, m贸j ty najwierniejszy przyjacielu 鈥 rzek艂 wsp贸艂czuj膮co. - Nie posi膮dziesz jej na swoim diamentowym 艂o偶u, gdy z dziewcz臋cym wyuzdaniem b臋dzie wi膰 si臋 w艣r贸d migotliwych klejnot贸w.

- Zostawmy na boku te artystyczne dyrdyma艂y dla zniewie艣cia艂ych m艂odzik贸w. Sk膮d wiedzia艂e艣, 偶e 艣ni艂y mi si臋 diamenty?

- Jak to sk膮d? - zdziwi艂 si臋 Fafryd. Sam ch臋tnie by si臋 dowiedzia艂. - A sk膮d tobie si臋 zwidzia艂o, 偶e 艣ni艂em o z艂ocie?

Dwa nadzwyczajnie d艂ugie truch艂a wybra艂y sobie t臋 chwil臋, 偶eby znikn膮膰. Razem z nimi przepad艂a odci臋ta g艂owa.

- Kocurze - rzek艂 Fafryd g艂osem m臋drca - zaczynam wierzy膰, 偶e dzi艣 rano mieli艣my do czynienia z nadprzyrodzonymi mocami.

- B膮d藕 halucynacjami, o najwi臋kszy z filozof贸w - odparowa艂 Kocur z niejakim rozdra偶nieniem.

- Nieprawda - broni艂 swego zdania Fafryd. - Czy偶 nie zostawili or臋偶a?

- Zaiste - przyzna艂 Kocur, obrzucaj膮c chciwym wzrokiem le偶膮ce na pod艂odze miecze z kutego 偶elaza i stali powlekanej cyn膮. - Zgarniemy za nie pi臋kn膮 sumk臋 w zau艂ku Kurioz贸w.

Wtem lankmarski Wielki Gong, kt贸ry w izbie wydawa艂 si臋 bardzo odleg艂y, dwunastoma grobowymi grzmotami obwie艣ci艂 nie tylko po艂udnie, ale te偶 wbicie pierwszego szpadla przez grabarzy.

- Sp贸藕niony omen - stwierdzi艂 Fafryd. - Przynajmniej znamy 藕r贸d艂o nadprzyrodzonej mocy. Kraina Cienia, ostatni przystanek wszystkich kondukt贸w pogrzebowych.

- Nie inaczej - zgodzi艂 si臋 Kocur. - Ksi臋偶na 艢mier膰 znowu na nas dybie.

Fafryd obmy艂 twarz ch艂odn膮 wod膮, zaczerpni臋t膮 z misy pod 艣cian膮.

- A co mi tam - rzek艂 w艣r贸d plusk贸w. - Przynajmniej wdzi臋cznie nas kusi艂a. Sam powiedz, nie ma to jak dorodne dziewcz臋 do pofiglowania. A cho膰by jeno w przelocie popatrze膰, gdy go艂a, te偶 dobrze... Od razu wi臋ksza ochota na 艣niadanie.

- Co racja, to racja. - Kocur zacisn膮艂 powieki, zaczerpn膮艂 d艂oni膮 okowity i szybkim ruchem przetar艂 twarz. - Zna膰, 偶e przystawka jeszcze zaostrzy艂a tw贸j wilczy apetyt na rozkwitaj膮ce m艂贸dki.

Fafryd przesta艂 si臋 my膰 i na chwil臋 zapad艂a cisza.

- Kto ma wilczy apetyt? - zapyta艂 niewinnie.


MARIONETKI BOG脫W


Pewnego dnia, w trakcie delektowania si臋 mocnymi trunkami w 鈥濻rebrnym W臋gorzu鈥, Fafryd i Szary Kocur j臋li z t臋sknot膮, a nawet dosy膰 che艂pliwie rozprawia膰 o swoich niegdysiejszych kochankach i sercowych podbojach. Niedyskretnie rozwodzili si臋 na temat ostatnich mi艂osnych zdobyczy... cho膰 niem膮drze jest chwali膰 si臋 w ten spos贸b, zw艂aszcza na g艂os, bo nigdy nie wiadomo, kto pods艂uchuje.

- Hisfet przoduje we wszelakich z艂o艣liwo艣ciach, lecz zawsze b臋dzie dzieckiem - m贸wi艂 Kocur. - Zreszt膮, czemu tu si臋 dziwi膰? Z艂u naj艂atwiej opanowa膰 dziecko, kt贸re widzi w nim zabawk臋 i nie ma opor贸w. Jej piersi s膮 wielko艣ci najwy偶ej orzecha. No, mo偶e s膮 jak cytrynki, ewentualnie ma艂e mandarynki z orzeszkami laskowymi. A jest ich osiem.

- Friks ma dusz臋 artystki. Ech, gdyby艣 j膮 zobaczy艂, jak wieczorow膮 por膮 stoi na murach zamku i rozmarzonym wzrokiem spogl膮da na gwiazdy. Ca艂a naga z wyj膮tkiem miedzianych ozd贸b, 艣wie偶a jak brzask poranka. Mia艂em wra偶enie, 偶e zaraz smyknie w przestworza... Przecie偶 umie lata膰, pami臋tasz...

W krainie bog贸w, zwanej naturalnie Bo偶膮 Krain膮, po艂o偶onej blisko nehwo艅skiego bieguna 偶ycia, po przeciwnej stronie globu wzgl臋dem Krainy Cienia, trzech bog贸w siedz膮cych ze skrzy偶owanymi nogami, twarzami do siebie, wybra艂o g艂osy Kocura i Fafryda z gwaru swoich wyznawc贸w, wiernych i odst臋pc贸w. Ich wrzawa zawsze do nich dociera艂a, jakby przyk艂adali do uszu ogromne muszle.

Jednym z nich by艂 Iszek, kt贸remu Fafryd niegdy艣, przez trzy miesi膮ce, wiernie s艂u偶y艂. Iszek mia艂 posta膰 smuk艂ego m艂odzie艅ca z po艂amanymi, a w艂a艣ciwie nienaturalnie wykrzywionymi nadgarstkami i kostkami. Zanim zgin膮艂 m臋cze艅sk膮 艣mierci膮, cierpia艂 straszne tortury.

Drugim bogiem by艂 Kos, kt贸remu Fafryd oddawa艂 cze艣膰 w czasach dzieci艅stwa w Lodowych Pustaciach: kr臋py, barczysty, okutany futrem brodacz o chmurnym, 偶eby nie powiedzie膰 nieprzyjaznym wejrzeniu.

Trzeci nazywa艂 si臋 Mog. Wygl膮dem przypomina艂 czworonogiego paj膮ka i mia艂 ujmuj膮ce, cho膰 niezupe艂nie ludzkie oblicze. Ongi艣 Iwrian, pierwsza dziewczyna Kocura, upodoba艂a sobie wykonan膮 z czarnego bursztynu figurk臋 Mog膮, kt贸r膮 luby przyni贸s艂 jej ze z艂odziejskiej wyprawy. Stwierdzi艂a w贸wczas, mo偶e dla 偶artu, 偶e istnieje podobie艅stwo mi臋dzy Kocurem i Mogiem.

M贸wi si臋 powszechnie, 偶e Szary Kocur nie wierzy i nigdy nie wierzy艂 w 偶adnego boga, ale to nieprawda. Po cz臋艣ci chc膮c przypodoba膰 si臋 Iwrian, kt贸r膮 rozpieszcza艂 ponad wszelk膮 miar臋, a po cz臋艣ci, dlatego, 偶e my艣l o bogu upodabniaj膮cym si臋 do niego mile go po艂echta艂a, postanowi艂 dla odmiany przez kilka tygodni mocno wierzy膰 w Mog膮.

A zatem Fafryd i Szary Kocur byli wyznawcami, mimo 偶e zeszli z drogi wiary. Trzej bogowie wy艂owili ich g艂osy w艂a艣nie z tego powodu, ale te偶 mieli na uwadze fakt, 偶e byli to najznamienitsi wyznawcy, jacy im kiedykolwiek oddali pok艂on... i 偶e przechwalali si臋 jeden przez drugiego. Albowiem bogowie s膮 szczeg贸lnie wyczuleni na przechwa艂ki, wyrazy szcz臋艣cia i zadowolenia, uroczyste obietnice zrobienia tego czy tamtego, ostrze偶enia o nieuchronno艣ci pewnych zdarze艅 czy jakiekolwiek s艂owa 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e cz艂owiek czuje si臋 panem swego losu. No c贸偶, bogowie s膮 zazdro艣ni, skorzy do gniewu, przewrotni i lubi膮 ludziom psu膰 plany.

- Oho, znowu oni, przem膮drza艂e szuje! - warkn膮艂 Kos, spocony pod futrem, gdy偶 w Bo偶ej Krainie panuje ciep艂y klimat.

- Od lat si臋 do mnie nie zwracali, niewdzi臋cznicy! - doda艂 Iszek, marszcz膮c mi臋kko zarysowan膮 brod臋. - Krucho by z nami by艂o, gdyby艣my tylko na nich mogli liczy膰. Na szcz臋艣cie s膮 inni wyznawcy. Ale ci dwaj o tym nie my艣l膮, serc nie maj膮.

- Nawet nie wzywaj膮 naszych imion nadaremnie - rzek艂 Mog. - S膮dz臋, panowie, 偶e najwy偶sza pora, by poznali, co znaczy gniew bo偶y. Chyba si臋 ze mn膮 zgodzicie?

Tymczasem Fafryd i Kocur, gdy tak sobie gaw臋dzili o Friks i Hisfet, wspominaj膮c mi艂osne przygody, nie mogli poskromi膰 budz膮cego si臋 w nich pragnienia.

- Co by艣 powiedzia艂, Kocurze - duma艂 Fafryd t臋sknym g艂osem - gdyby艣my poszli si臋 troch臋 rozerwa膰? Jeszcze m艂oda godzina.

Jego druh odpowiedzia艂 bu艅czucznie:

- Ruszmy si臋 dwa kroki, oka偶my zainteresowanie, a rozrywki same nas obskocz膮. Tyle dziewczyn rozkocha艂o si臋 w nas na zab贸j, 偶e ani chybi zaraz na jakie艣 wpadniemy. B臋dzie ich wi臋cej, ni偶 nam si臋 wydaje. Wyczuj膮 nasze pragnienia i zlec膮 si臋 jak na skrzyd艂ach. Zapowiadaj膮 si臋 wielkie 艂owy, udawajmy zwierzyn臋!

- A wi臋c do dzie艂a! - Fafryd napi艂 si臋 i zerwa艂 z 艂awki.

- Ech, ci rozpustnicy! - warkn膮艂 Kos, strz膮saj膮c pot z czo艂a, gdy偶 w Bo偶ej Krainie jest parno... i do艣膰 t艂oczno. - Macie pomys艂 na kar臋?

Mog u艣miechn膮艂 si臋 - jak zawsze krzywo przy swojej cz臋艣ciowo paj臋czej szcz臋ce.

- Zdaje si臋, 偶e sami sobie wybrali kar臋.

- Katusze nadziei! - w艂膮czy艂 si臋 Iszek z rado艣ci膮. - Spe艂nimy ich 偶yczenia...

- ...a reszt臋 zostawimy dziewczynom - doko艅czy艂 Mog.

- Kobietom nie mo偶na ufa膰 - mrukn膮艂 ponuro Kos.

- Przeciwnie, m贸j drogi przyjacielu. Je艣li b贸g jest w dobrej formie, mo偶e mie膰 pewno艣膰, 偶e jego wyznawcy, m臋偶czy藕ni i kobiety, wywi膮偶膮 si臋 ze swoich zada艅. A wi臋c dobrze, panowie, g艂贸wkujmy!

Kos z werw膮 podrapa艂 si臋 po zmierzwionej g艂owie, uprzykrzaj膮c wszom 偶ycie.



***



Dla kaprysu, a mo偶e te偶 偶eby utrudni膰 zadanie zapewne ju偶 na nich poluj膮cym dziewczynom, Fafryd i Szary Kocur postanowili wyj艣膰 ze 鈥濻rebrnego W臋gorza鈥 kuchennymi drzwiami, co nie zdarzy艂o si臋 im - b膮d藕, co b膮d藕 odwiecznym bywalcom tej gospody - jeszcze nigdy dot膮d.

Drzwi by艂y niskie i zamkni臋te na g艂ucho, tak, i偶 nawet po odsuni臋ciu rygli nie chcia艂y ust膮pi膰. G艂uchoniemy kucharz, od niedawna w gospodzie, oderwa艂 si臋 od przyprawiania ciel臋cych flaczk贸w, zbli偶y艂 si臋 do drzwi i pocz膮艂 niezrozumiale gulgota膰 i gwa艂townie macha膰 r臋kami w ge艣cie protestu lub przestrogi. Kocur wcisn膮艂 mu do t艂ustej r臋ki dwa br膮zowe agole, a Fafryd kopniakiem wywa偶y艂 drzwi. Wydawa艂o im si臋, 偶e wyjd膮 na ponure pogorzelisko, mi臋dzy w臋gle i popio艂y pozosta艂e po ruderze, w kt贸rej Kocur mieszka艂 z Iwrian i w kt贸rej zar贸wno ona, jak i Wlana, ukochana Fafryda, sp艂on臋艂y 偶ywcem. Spodziewali si臋 te偶 zobaczy膰 nadpalone szcz膮tki drewnianej altanki szalonego diuka Daniusa, skradzionej przez nich swego czasu i zamienionej na przytulne mieszkanko. Przypuszczali, 偶e niepr臋dko kto艣 uporz膮dkuje to okropne miejsce.

Gdy przest膮pili przez pr贸g i znale藕li si臋 za drzwiami, okaza艂o si臋, 偶e dostawiono tu jednak jak膮艣 przybud贸wk臋... no chyba 偶e nie doceniali rozmiar贸w gospody. Bo zamiast ujrze膰 niebo nad z艂owieszczymi zgliszczami, zobaczyli korytarz ton膮cy w blasku 艂uczyw, tkwi膮cych w br膮zowych obejmach o kszta艂cie d艂oni.

Niezra偶eni, min臋li dwoje drzwi.

- Ca艂y Lankmar, czego tu si臋 spodziewa膰 - zauwa偶y艂 Kocur. - Starczy na chwil臋 odwr贸ci膰 wzrok, a ju偶 kto艣 wznosi tajemn膮 艣wi膮tyni臋.

- Dobry przep艂yw powietrza - skomentowa艂 Fafryd brak dymu.

Za ostrym zakr臋tem stan臋li jak wryci. Dwupoziomowa komnata, do kt贸rej prowadzi艂 korytarz, zdumiewa艂a wygl膮dem. Zapadni臋ta po艂owa z obni偶onym sufitem dawa艂a wra偶enie bezdennego lochu, jakby nie by艂a g艂臋boka na dwie pi臋dzi, ale dwadzie艣cia s膮偶ni. W tej cz臋艣ci sta艂o 艂o偶e nakryte fioletow膮, jedwabn膮 kap膮. Z otworu w suficie zwisa艂 gruby, 偶贸艂ty sznur. Podwy偶szona po艂owa zdawa艂a si臋 tarasem lub szczytem baszty si臋gaj膮cej nad brudne lankmarskie chmury, bo na czarnej 艣cianie w g艂臋bi i czarnym suficie wida膰 by艂o gwiazdy.

Na 艂o偶u, w艣r贸d rozsypanych platynowych w艂os贸w, le偶a艂a na brzuchu, nieco wygi臋ta na wyprostowanych r臋kach, gibka Hisfet. Sukienka z delikatnego jedwabiu, 偶贸艂ta niczym pustynne piaski, by艂a wypi臋ta w dekolcie, gdzie stercza艂y ma艂e piersi, lecz od sutk贸w w d贸艂 lu藕no opada艂a, co nie pozwala艂o si臋 zorientowa膰, czy pod spodem chowaj膮 si臋 jeszcze trzy pary symetrycznie rozmieszczonych piersi.

Natomiast na tle rozgwie偶d偶onego nieba (czy udaj膮cego je malowid艂a) odcina艂a si臋 cudowna, wysoka posta膰 zwykle 偶wawej Friks, teraz nieruchomej. W艂osy mia艂a zebrane w siatce z miedzianych drucik贸w, na sobie za艣 sukni臋 w fioletowym kolorze nadrannego brzasku na pustyni.

Fafryd zamierza艂 powiedzie膰: Wiecie, akurat o was m贸wili艣my.

Kocur chcia艂 paln膮膰 si臋 w czo艂o za g艂upot臋, gdy Hisfet krzykn臋艂a do niego:

- Znowu ty! Cz艂owieku narwany, czy ci nie powiedzia艂am, 偶e przez dwa lata masz o mnie nie my艣le膰?

A Friks zwr贸ci艂a si臋 do Fafryda:

- Bydlaku! M贸wi艂am, 偶e z ni偶szymi formami 偶ycia zadaj臋 si臋 tylko w szczeg贸lnych wypadkach!

Hisfet szarpn臋艂a za sznurek. Z g贸ry opad艂y ci臋偶kie drzwi i r膮bn臋艂y w pr贸g z ha艂a艣liwym zgrzytem, wraz, z kt贸rym prys艂y wszelkie z艂udzenia.

Fafryd obmaca艂 twarz i wyja艣ni艂 ze smutkiem:

- My艣la艂em, 偶e drzwi odci臋艂y mi czubek nosa. Niezbyt romantycznie nas witaj膮, trzeba przyzna膰.

- A ja si臋 ciesz臋, 偶e nas odtr膮ci艂y! - odpar艂 czupurnie Kocur. - Mia艂a racj臋, za wcze艣nie si臋 spotykamy. Wia艂oby nud膮. Chod藕my, to nie koniec 艂ow贸w!

Ponownie min臋li p艂on膮ce w ciszy 艂uczywa, trzymane w d艂oniach z br膮zu, a偶 stan臋li pod pierwszymi drzwiami. Wystarczy艂o dotkni臋cie, 偶eby je otworzy膰. Ujrzeli kolejn膮 podw贸jn膮 komnat臋, a w niej swoje ukochane dziewczyny, Rit臋 i Kryszkar臋, kt贸rych ledwie przed paroma miesi膮cami szukali w okolicach Morza Potwor贸w, zanim ugrz臋藕li w Krainie Cienia, sk膮d ledwo si臋 wyrwali. Po lewej stronie, sk膮pana w promieniach s艂o艅ca, na sofie z pieczo艂owicie wypolerowanego ciemnego drewna odpoczywa艂a go艂a Rita. Go艂a jak ma艂o, kto, bo jak zauwa偶y艂 Kocur, nie zerwa艂a ze zwyczajem - wszczepionym jej w niewoli u kapry艣nego suwerena Lankmaru - codziennego golenia cia艂a, 艂膮cznie z brwiami. Jej 艂ysa g艂owa, zawadiacko przekrzywiona, mia艂a tak doskona艂膮 form臋, 偶e Kocura ogarn臋艂a s艂odka fala po偶膮dania. Do swej mi臋kkiej piersi tuli艂a na poz贸r bardzo wychudzone, ale te偶 wyj膮tkowo spokojne zwierz膮tko, w kt贸rym Kocur dopatrzy艂 si臋 kszta艂t贸w kota - bezw艂osego biedaka, kt贸remu z pyszczka stercza艂y tylko w膮sy.

Po prawej stronie, w p贸艂mroku pe艂nym rozta艅czonych blask贸w ogniska, na p艂ytkim, kamienistym brzegu Morza Potwor贸w (Fafryd pozna艂 pluskaj膮ce si臋 w nim ogromne, bia艂obrode w臋偶e), siedzia艂a jego ukochana Kryszkara, jeszcze bardziej naga ni偶 Rita. Kogo艣 mog艂aby zdeprymowa膰 swoim widokiem, wyda膰 si臋 szkieletem zgrabnej arystokratki, jednakowo偶 p艂omienie bliskiego ogniska malowa艂y ciemnoniebieskie refleksy na s艂odkich kr膮g艂o艣ciach jej przezroczystego cia艂a, niezas艂aniaj膮cego wyr贸偶niaj膮cych si臋 ko艣ci.

- Kocurze, po co艣 tu przychodzi艂!? - zawo艂a艂a Rita z niejakim wyrzutem. - Jestem szcz臋艣liwa w Iwemarenzy, gdzie wszyscy z natury s膮 bez w艂os贸w, nawet zwierz臋ta domowe, i tylko ja musz臋, co dzie艅 szczeg贸lnie si臋 stara膰. Nadal kocham ci臋 z ca艂ego serca, ale nie mo偶emy 偶y膰 razem, nie mo偶emy si臋 spotyka膰. Tu jest moje miejsce.

W podobnym tonie zadziorna Kryszkara naskoczy艂a na Fafryda:

- Gliniany cz艂owieku, a kysz! Kiedy艣 ci臋 kocha艂am, teraz znowu jestem w艣r贸d guli. Mo偶e w przysz艂o艣ci... Ale p贸ki, co, wara ci do mnie!

Dobrze si臋 sta艂o, 偶e Fafryd i Kocur nie przeszli przez pr贸g, bo w tym momencie drzwi zatrzasn臋艂y si臋 przed nimi i ju偶 ani drgn臋艂y. Fafryd nie zamierza艂 w nie kopa膰.

- Wiesz, Kocurze - powiedzia艂 w zamy艣leniu 鈥 kocha艂o si臋 w 偶yciu rozmaitych odmie艅c贸w... Mam na my艣li niezwykle intryguj膮ce dziewuszki - doda艂 po艣piesznie.

- Dobra, chod藕my st膮d - burkn膮艂 Kocur. - Nie braknie ryb w morzu.

Ostatnie drzwi otworzy艂y si臋 r贸wnie 艂atwo, chocia偶 Fafryd pchn膮艂 je z najwy偶sz膮 ostro偶no艣ci膮. Nie wpad艂o im w oczy nic, co budzi艂oby l臋k. W d艂ugim, ciemnym pokoju bez mebli nikogo nie by艂o, za to w g艂臋bi widnia艂y drugie drzwi. W pewnej mierze niezwyk艂a by艂a tylko jedna 艣ciana, po艂yskliwie zielona. W przyp艂ywie odwagi przyjaciele weszli do 艣rodka. Po kilku krokach u艣wiadomili sobie, 偶e b艂yszcz膮ca 艣ciana jest w rzeczywisto艣ci kryszta艂owym pojemnikiem z bladozielon膮, m臋tnaw膮 wod膮. Gdy przechodzili obok, ze zmys艂owo faluj膮cym cia艂em wy艂oni艂y si臋 z odm臋t贸w dwie prze艣liczne syreny: jedna z d艂ugim welonem z艂ocistych w艂os贸w, przyobleczona w z艂ot膮 ryback膮 sie膰 o du偶ych oczkach, druga z kr贸tk膮, ciemn膮 czuprynk膮, rozdzielon膮 z臋batym, srebrzystym grzebieniem. Zbli偶y艂y si臋 tak blisko do kraw臋dzi pojemnika, 偶e mo偶na by艂o si臋 przyjrze膰 wolno otwieraj膮cym si臋 skrzelom, usytuowanym w miejscu, gdzie szyja 艂膮czy si臋 z ramionami, z rzadka pokrytymi 艂usk膮 - a tak偶e przypatrzy膰 si臋 reszcie cia艂a wraz z dyskretnie przys艂oni臋tymi narz膮dami, kt贸rych obecno艣膰 przeczy艂a powszechnemu mniemaniu (i wielu niewybrednym dowcipom), 偶e m臋偶czyzna nie nacieszy si臋 w pe艂ni kobiet膮 bez rozwidlonych n贸g, (cho膰 tak膮 teori臋 powinien przekre艣li膰 sam widok parz膮cych si臋 w臋偶y). Kiedy badawczym spojrzeniem swych szeroko otwartych oczu syreny wy艂owi艂y Fafryda i Kocura, ci rozpoznali w nich morskie kr贸lowe, z kt贸rymi mieli przygod臋 przed kilkoma laty, przy okazji podwodnej wycieczki w czasie rejsu 鈥濩zarnym Skarbnikiem鈥.

Najwidoczniej jednak ciekawie popatruj膮cym syrenom nie spodoba艂o si臋 to, co zobaczy艂y ich oczy, bo na twarzach pojawi艂 si臋 wyraz rozczarowania. Odpychaj膮c si臋 silnymi, dziarskimi uderzeniami p艂etwiastych ogon贸w, zm膮ci艂y wod臋, oddali艂y si臋 od kryszta艂owej 艣ciany i w ko艅cu przepad艂y w zielonej toni.

Fafryd odwr贸ci艂 si臋 do Kocura z uniesionymi powiekami:

- Wspomina艂e艣 co艣 o rybach w morzu? - Gdy Kocur ruszy艂 dalej z nachmurzonym czo艂em, id膮cy za nim Fafryd duma艂 na g艂os: - M贸wi艂e艣, przyjacielu, 偶e mo偶e tu by膰 tajemna 艣wi膮tynia. Je艣li tak, gdzie s艂u偶ba, gdzie kap艂ani, gdzie wierni wyznawcy? Jeste艣my sami.

- Rzek艂bym: muzeum fragment贸w minionego 偶ycia - rzuci艂 Kocur przez rami臋. - I piskatorium, czy mo偶e piskarium.

- I wiesz, co sobie my艣l臋? - ci膮gn膮艂 Fafryd, przyspieszaj膮c kroku. - Chodzimy tu i chodzimy, a przecie偶 podw贸rze za gospod膮 nie jest a偶 takie wielkie. Co tutaj wybudowano?

Kocur min膮艂 drzwi. Fafryd szed艂 za nim.



A w Bo偶ej Krainie Kos prychn膮艂:

- 艁otry nic sobie z tego nie robi膮! Ech, trzepn膮艂bym ich b艂yskawic膮!

- Spokojna g艂owa, przyjacielu - uspokoi艂 go pr臋dko Mog. - Mamy ich w gar艣ci. Zwyczajnie udaj膮 chojrak贸w. Powolutku zmi臋kn膮. Jeszcze b臋d膮 na kl臋czkach 偶ebra膰 o lito艣膰. Zobaczysz, jak si臋 zabawimy.

- Mo偶e by艣cie si臋 uciszyli! - wrzasn膮艂 Iszek, wymachuj膮c poskr臋canymi napi臋stkami. - Staram si臋 dla nich o nowe bia艂og艂owy.



***



Trzej siedz膮cy blisko siebie bogowie gestykulowali i pokrzykiwali z tak膮 zapalczywo艣ci膮, 偶e ka偶dy by si臋 domy艣li艂, i偶 zajmuj膮 si臋 czym艣 niezwykle interesuj膮cym. Zewsz膮d schodzi艂y si臋 r贸偶norakie b贸stwa, du偶e i ma艂e, maj膮ce urod臋 klasyczn膮 i barokow膮, szpetne i pi臋kne, a wszystkie po to, by przygl膮da膰 si臋 i komentowa膰. W Bo偶ej Krainie panuje 艣cisk niczym w slumsach, a pow贸d jest taki, 偶e niepowa偶ni ludzie stale odczuwaj膮 pragnienie odmiany. W艣r贸d st艂oczonych tam bog贸w kr膮偶膮 pog艂oski o innych - pomy艣le膰 tylko! - nadrz臋dnych bogach, by膰 mo偶e niewidzialnych, kt贸rzy mieszkaj膮 w rozleglejszych w艂o艣ciach w innym i - o smutku! - wy偶szym kr臋gu 艣wiata i kt贸rzy - chamstwo nies艂ychane! - pods艂uchuj膮 cudze my艣li. Ale s膮 to tylko, niesprawdzone plotki.

- Mam, mam, scenografia gotowa! - krzykn膮艂 Iszek, rozradowany. - Pozosta艂o znale藕膰 nast臋pn膮 park臋 na wabia! Kos, Mog, jeste艣cie mi potrzebni. Poka偶cie, co potraficie!



***



Fafryd i Szary Kocur mieli wra偶enie, 偶e czarodziejska si艂a przenios艂a ich do tajemniczego kr贸lestwa Kuarmalu, gdzie ongi艣 prze偶yli jedn膮 z najniezwyklejszych przyg贸d. Nast臋pna komnata przypomina艂a pieczar臋 w litej skale, kt贸rej pracowite r臋ce robotnik贸w nada艂y kszta艂t mieszkania. Za sto艂em zarzuconym zwojami pergaminu, pi贸rami i ka艂amarzami siedzia艂y dwie ho偶e, uwodzicielskie niewolnice, uwolnione przez nich od tortur i monotonii podziemnego 艣wiata: wiotka, gibka jak w膮偶 Iwiwis i 偶wawa, s艂odko oty艂a Fryska. Przyjaciele doznali ulgi i rado艣ci, spotykaj膮c si臋 z tymi, kt贸re by艂y im tak drogie.

Wtem spostrzegli, 偶e s膮 tutaj okna. Do 艣rodka wla艂o si臋 艣wiat艂o, jakby na niebie chmura ods艂oni艂a s艂o艅ce. 艢ciany okaza艂y si臋 nieociosane, lecz zbudowane z uk艂adanych kamieni, a dziewczyny nie nosi艂y byle 艂ach贸w, ale kosztowne, powa偶ne stroje. Na surowych twarzach malowa艂 si臋 wyraz spokojnej pewno艣ci siebie.

Iwiwis obrzuci艂a Kocura pytaj膮cym spojrzeniem, w kt贸rym b艂ysn臋艂a nagana.

- A ty, co tu robisz, gwiazdko mych czas贸w niewoli? Owszem, wyrwa艂e艣 mnie z obrzyd艂ego Kuarmalu, ale czym ci nie odp艂aci艂a w naturze? Rozstali艣my si臋 w Towilisie. Na Mog膮, m贸j drogi, ju偶 nic nas nie 艂膮czy, nic a nic! - Zdziwi艂a si臋, 偶e akurat ten b贸g przyszed艂 jej na my艣l.

Podobnym wzrokiem Fryska 艣widrowa艂a Fafryda.

- Ciebie te偶 to dotyczy, dzielny barbarzy艅co. Pomnisz chyba, 偶e艣 zabi艂 kochanka mego Howisza, tak samo jak Kocur u艣mierci艂 Klewisza, kt贸ry mi艂owa艂 Iwiwis. Nie macie przed sob膮 prostych niewolnic do m臋skich zabaw, lecz cenionego sekretarza i skarbnika gildii wolnych kobiet w Towilisie. Nie pokochamy si臋 ju偶, chyba, 偶e tego zechc臋, a dzi艣 nie zechc臋 na pewno! A zatem, na Iszka i Kosa, zostaw mnie w spokoju! - Sama nie wiedzia艂a, czemu wymieni艂a imiona tych akurat bog贸w, zw艂aszcza, 偶e nie 偶ywi艂a dla nich 偶adnego szacunku.

Te gorzkie s艂owa dotkliwie ubod艂y przyjaci贸艂, kt贸rym odechcia艂o si臋 dowodzi膰 swoich racji, obraca膰 wszystko w 偶art i pozyskiwa膰 dziewczyny szarmanckim zachowaniem. J臋zyki, rzec by mo偶na, przymarz艂y im do podniebienia, serca - i nie tylko - zupe艂nie ostyg艂y. Z nosami na kwint臋 chybcikiem wymkn臋li si臋... do du偶ej komnaty wyci臋tej w niebieskawym lodzie - lub skale tak samo zabarwionej, ch艂odnej i przezroczystej. Ogie艅 buzuj膮cy w wielkim kominku by艂 tu jak najmilej widziany. Przed kominkiem le偶a艂 cudownie mi臋kki i kosmaty dywanik, na kt贸rym kto艣 niedbale rozstawi艂 ca艂y zast臋p 艣rodk贸w upi臋kszaj膮cych. S艂oiczki z ma艣ciami i buteleczki z pachnid艂ami wydziela艂y niezwyk艂膮 mieszank臋 aromat贸w. Co wi臋cej, na pon臋tnym dywaniku odciska艂y si臋 艣lady dw贸ch le偶膮cych os贸b, a zarazem tu偶 nad nim unosi艂y si臋 w powietrzu dwie 偶ywe maski - cie艅sze ni偶 z jedwabiu czy papieru - kt贸re mia艂y wygl膮d dziewcz臋cych twarzyczek, 艣licznych i 艂obuzerskich: jedna fioletowo-r贸偶owa, druga turkusowa.

Kto艣 powiedzia艂by, 偶e to niemo偶liwe, tym niemniej Fafryd i Kocur od razu poznali Kejar臋 i Hirywi臋, niewidzialne ksi臋偶niczki z kraju wiecznych mroz贸w, z kt贸rymi przespali si臋 pewnej d艂ugiej, bardzo d艂ugiej nocy na szczycie Grani Niebios, najwy偶szej g贸ry p贸艂nocnych rubie偶y Nehwonu. Wiedzieli, 偶e dwie figlarne dziewczyny, nama艣ciwszy sobie twarze barwnymi balsamami, teraz odpoczywaj膮 nago przy ogniu.

Naraz turkusowa maska wskoczy艂a mi臋dzy Fafryda i kominek. W oczodo艂ach i wykrzywionych w okrutnym u艣miechu ustach ta艅czy艂y pomara艅czowe p艂omienie.

- W jakim cuchn膮cym bar艂ogu 艣pisz jak zabity, m贸j nieokrzesany, niegdysiejszy kochanku, 偶e twoja kwil膮ca dusza przemierza p贸艂 艣wiata, by si臋 na mnie gapi膰? Wdrap si臋 na Gra艅 Niebios w cielesnej postaci i wo艂aj mnie, to mo偶e us艂ysz臋. Teraz jednak, maro, odejd藕 ode mnie!

R贸wnie偶 maska w kolorze malwy zwr贸ci艂a si臋 do Kocura tonem wypomnienia, s艂owami tak samo nieczu艂ymi i piek膮cymi jak ogie艅 widoczny w miejscach nie pokrytych balsamem.

- I ty si臋 st膮d wyno艣, zjawo nieszcz臋sna! Na Kchakchta z Czarnego Lodu i Gar臋 z Niebieskiego, a nawet Kosa z Zielonego! Nakazuj臋! Wiejcie, wiatry! Ga艣nijcie, 艣wiat艂a!

Ta ci臋ta odprawa zabola艂a przyjaci贸艂 bardziej ni偶 poprzednie. Upadli na duchu, podejrzewaj膮c, 偶e naprawd臋 s膮 widziad艂ami, a gadaj膮ce maski istotami z krwi i ko艣ci. Tak czy owak, mogliby jeszcze wzi膮膰 si臋 w gar艣膰 i powiedzie膰 co艣 na sw膮 obron臋 (w膮tpliwe, ale kto wie), gdyby nie to, 偶e po ostatnim s艂owie Kejary zaleg艂y nieprzeniknione ciemno艣ci, a huraganowy wicher pchn膮艂 ich i zaci膮gn膮艂 do o艣wietlonego miejsca. Szarpni臋te wiatrem drzwi zamkn臋艂y si臋 z hukiem.

Z ulg膮 spostrzegli, 偶e przed nimi nie stoj膮 dziewczyny (nie znie艣liby tego), ale ci膮gnie si臋 korytarz z weso艂o p艂on膮cymi 艂uczywami, zatkni臋tymi w br膮zowe uchwyty o kszta艂cie ptasich pazur贸w, zwini臋tych macek o艣miornicy lub szczypc贸w kraba. Ciesz膮c si臋 z chwili wytchnienia, odetchn臋li g艂臋boko.

Wtem Fafryd zmarszczy艂 czo艂o i powiedzia艂:

- S艂uchaj, Kocurze, jakowe艣 czary tu dzia艂aj膮. Jaki艣 b贸g si臋 w to miesza.

- Je艣li b贸g, to niezdara z niego - odpar艂 Kocur z gorycz膮. - Tak wszystko uk艂ada, 偶e ci膮gle dostajemy kosza.

My艣li Fafryda pobieg艂y innym torem, o czym 艣wiadczy艂y nowe zmarszczki na czole.

- Czy ja kiedy艣 kwili艂em, Kocurze? - spyta艂, skonsternowany. - Hirywia powiedzia艂a, 偶e kwil臋.

- U偶y艂a przeno艣ni i tyle - uspokoi艂 go przyjaciel. - Ale 艣wi臋ci bogowie, i mnie si臋 艂yso zrobi艂o! Mia艂em wra偶enie, 偶e ju偶 nie jestem cz艂owiekiem, a z tego... z tego ten sam po偶ytek co z miot艂y. - Wskaza艂 Skalpel i kr臋c膮c g艂ow膮, popatrzy艂 na schowan膮 w pochwie Szar膮 R贸zg臋.

- Mo偶e to jeno sen... - mrukn膮艂 Fafryd bez przekonania.

- W takim razie nie mitr臋偶my czasu! - zadecydowa艂 Kocur.

Poklepa艂 kompana po plecach i ruszy艂 pierwszy korytarzem.

A jednak mimo werwy i bojowego nastroju Fafryd i Kocur nie mogli si臋 oprze膰 wra偶eniu, 偶e wpl膮tuj膮 si臋 w sid艂a jakiej艣 koszmarnej pu艂apki, podlegli czyjej艣 woli.

Min臋li zakr臋t. Po prawej stronie na d艂ugo艣ci kilkudziesi臋ciu krok贸w zamiast 艣ciany pojawi艂 si臋 rz膮d w膮skich, ciemnych kolumn, stoj膮cych w nier贸wnych odst臋pach. Patrz膮c mi臋dzy nie, wida膰 by艂o w p贸艂mroku kontury drugiej rozsypanej w nie艂adzie kolumnady, oraz - bli偶ej - sporych rozmiar贸w o艂tarz, na kt贸ry pada艂o z g贸ry m臋tne 艣wiat艂o. Wydobywa艂o ono z mroku wysok膮, nag膮 kobiet臋, wyci膮gni臋t膮 na p艂ycie o艂tarza, obok niej za艣 kap艂ank臋 w purpurowych szatach, trzymaj膮c膮 w r臋kach sztylet i kielich, zaj臋t膮 艣piewnymi mod艂ami.

- A niech mnie! - szepn膮艂 Fafryd. - Wszak to kurtyzana Lesznia, kt贸r膮 pozna艂em par臋 lat temu, gdym jeszcze robi艂 za akolit臋 Iszka.

- Ta druga to Hala, kap艂anka bogini o tym samym imieniu - odpar艂 szeptem Kocur. - Prowadzi艂em z ni膮 interesy, jako poborca haraczu na s艂u偶bie u Pulga.

- Czy偶by艣my dotarli do 艣wi膮tyni Hali? To偶 to niemo偶ebne, gospoda znajduje si臋 w innej cz臋艣ci Lankmaru.

Kocur przypomina艂 sobie legendy o tajemnych przej艣ciach, kt贸rymi pono膰 mo偶na si臋 przedosta膰 z jednego ko艅ca Lankmaru na drugi niezwykle kr贸tk膮 drog膮.

Hala, odziana w swoje purpurowe szaty, odwr贸ci艂a si臋 do nich ze 艣ci膮gni臋tymi brwiami.

- Cisza tam! Przeszkadzacie w 艣wi臋tej ceremonii ku czci wielkiej bogini wszelkich istot p艂ci 偶e艅skiej, a to 艣wi臋tokradztwo! Precz mi st膮d, bezbo偶ni niegodziwcy!

Lesznia tymczasem d藕wign臋艂a si臋 na 艂okciu i spojrza艂a na nich wynio艣le. Po chwili zn贸w si臋 po艂o偶y艂a ze wzrokiem utkwionym w suficie, nie przejmuj膮c si臋 tym, 偶e Hala macza sztylet w kielichu i spryskuje winem, (je艣li to by艂o wino) jej nagie cia艂o, jakby pos艂ugiwa艂a si臋 kropid艂em. Po kolejnym skropieniu piersi, 艂ona i kolan kap艂anka podj臋艂a przerwane mod艂y. Lesznia wt贸rowa艂a jej lub pochrapywa艂a.

Fafryd i Kocur po cichu odeszli, id膮c dalej korytarzem o艣wietlonym pochodniami. Wszelako nie dane im by艂o rozmy艣la膰 d艂ugo o architektonicznych osobliwo艣ciach i jeszcze dziwniejszych odniesieniach religijnych, z jakimi spotykali si臋 w trakcie tej koszmarnej w臋dr贸wki, albowiem 艣ciana po lewej stronie ust膮pi艂a miejsca przestronnej, bajecznie udekorowanej, s艂abo o艣wietlonej komnacie. Poznali reprezentacyjn膮 sal臋 wielkiego mistrza z艂odziejskiej gildii w Domu Z艂oczy艅c贸w, odleg艂ym o wiele ulic od 艣wi膮tyni Hali. Ludzie na pierwszym planie kl臋czeli w b艂agalnych pozach, zwr贸ceni twarz膮 do masywnego, hebanowego sto艂u, za kt贸rym sta艂a 艂adna rudow艂osa niewiasta, niczym dumna kr贸lowa obsypana klejnotami. Towarzyszy艂a jej z ty艂u szczup艂a pokoj贸wka w czarnym fartuszku z bia艂ymi mankietami i ko艂nierzem.

- To偶 to Iwlis, pi臋kna jak dawniej - szepn膮艂 Kocur, oszo艂omiony. - Wykrad艂em dla niej rubinowe palce Omfala. No, no, obros艂a w bogactwa.

- Ta za ni膮 to Freg, jej s艂u偶ka - stwierdzi艂 ochryple Fafryd w t臋pym zdumieniu. - Te偶 si臋 nie postarza艂a.

- Ale co ona robi mi臋dzy z艂odziejami? - dopytywa艂 si臋 Kocur gor膮czkowo. - Kobieta nie ma wst臋pu do Domu Z艂oczy艅c贸w, zosta艂aby stamt膮d natychmiast przegnana. Zupe艂nie jakby Iwlis by艂a wielkim mistrzem gildii... wielk膮 mistrzyni膮 raczej... lub bogini膮... powszechnie czczon膮... Czy w Domu Z艂oczy艅c贸w wszyscy powariowali? Czy 艣wiat stan膮艂 na g艂owie?

Iwlis przenios艂a wzrok nad g艂owami kl臋cz膮cych i spojrza艂a na dw贸ch natr臋t贸w. Jej zielone oczy zw臋zi艂y si臋 z gniewu. Niedba艂ym gestem unios艂a d艂o艅 do ust i dwa razy ruszy艂a palcami, daj膮c znak Kocurowi, aby uda艂 si臋 bez sprzeciwu we wskazanym kierunku i ju偶 nigdy nie wraca艂.

Freg, przywo艂uj膮c na usta sk膮py, lodowaty u艣miech, dok艂adnie takim samym gestem, cho膰 mo偶e jeszcze bardziej dyskretnym, kaza艂a odej艣膰 Fafrydowi.

Przyjaciele pos艂uchali nakazu, lecz stale popatrywali za siebie, tote偶 nie oby艂o si臋 bez wielkiego zdumienia, a nawet dreszczyku grozy, gdy niespodziewanie weszli do komnaty pe艂nej mebli wykonanych z rzadkich gatunk贸w drewna i zdobionych przepi臋kn膮 snycerk膮. Naprzeciwko i po obu stronach znajdowa艂y si臋 drzwi; w tych najbli偶ej Kocura sta艂a dorodna dziewczyna o surowym wejrzeniu i mokrych, czarnych w艂osach, ubrana w zielon膮 tunik臋 z w艂ochatej tkaniny. W drzwiach opodal Fafryda pokaza艂y si臋 dwie zgrabne blondynki z lekcewa偶膮cym u艣miechem, ubrane jak lankmarskie zakonnice w lu藕ne, czarne szaty z kapturami. A zatem nie koniec koszmar贸w. Przyjaciele znale藕li si臋, bowiem w ogrodowym domku diuka Daniusa, nawiedzanym przez widma ich najdawniejszych kochanek. Altana zosta艂a bezczelnie odbudowana ze zgliszcz, w kt贸re zamieni艂a si臋 za spraw膮 zakl臋cia Szy艂by, i z艂o艣liwie udekorowana tymi wszystkimi drobiazgami, kt贸re Ningobel wcze艣niej rozproszy艂 na cztery wiatry. Co do trzech kociczek, to jedn膮 z nich by艂a Iwmis Owartamortes, siostrzenica Karstaka o tym samym nazwisku, dawnego suwerena Lankmaru, a dotrzymywa艂y jej towarzystwa podobne do siebie jak dwie krople wody bli藕niaczki Fralek i Fro, c贸rki diuka ogarni臋tego obsesj膮 艣mierci. W ich obj臋ciach Kocur i Fafryd desperacko szukali ulgi w b贸lu, po tym jak w Krainie Cienia rozstali si臋 z duchami kobiet, kt贸re za 偶ycia prawdziwie mi艂owali.

- Fralek i Fro, Fryska i Friks, wsz臋dzie 鈥瀎r鈥 i 鈥瀎r鈥 - 艂ama艂 sobie g艂ow臋 Fafryd -. Czar, jaki czy co?

Podobne my艣li frapowa艂y Kocura. Iwlis, Iwmis, Iwiwis... w tym ostatnim przypadku nawet podw贸jne 鈥瀒w鈥. Tak偶e w imieniu Hisfet mo偶na by na upartego doszukiwa膰 si臋 podobie艅stw. Sk膮d si臋 to wszystko bierze?



Tymczasem w okolicach bieguna 偶ycia bogowie Mog, Kos i Iszek - pokrzykuj膮c na siebie, ilekro膰 objawi艂y im si臋 nowe dziewczyny - nie szcz臋dzili wysi艂k贸w, 偶eby pogn臋bi膰 swoich niesubordynowanych wyznawc贸w.



A偶 raptem Kocur wzdrygn膮艂 si臋, bo uzmys艂owi艂 sobie, 偶e do grona dziewczyn na litery 鈥濱w鈥 powinien do艂膮czy膰 najukocha艅sz膮 z nich wszystkich, zmys艂ow膮 Iwrian, na zawsze uwi臋zion膮 w kr贸lestwie 艢mierci. Tak偶e Fafryd poczu艂 ciarki na sk贸rze. Otaczaj膮ce ich kociczki wydyma艂y usta, co widz膮c, przyjaciele wyskoczyli jak z procy na 艣rodek wi艣niowego, jedwabnego namiotu, kt贸rego oklapni臋te po艂y nie zas艂ania艂y widoku na sm臋tne, puste ziemie Krainy Cienia.

Pi臋kna, sinolica Wlana plun臋艂a w twarz Fafrydowi, m贸wi膮c:

- Ostrzega艂am, 偶e tak zrobi臋, je艣li wr贸cisz.

Nadobna Iwrian przygl膮da艂a si臋 Kocurowi bez s艂owa czy cho膰by westchnienia.

Niebawem znale藕li si臋 z powrotem w o艣wietlonym 艂uczywami korytarzu - przy czym nie tyle si臋 spieszyli, co byli pop臋dzani. Kocur zazdro艣ci艂 druhowi tej 艣liny, kt贸ra wolno sp艂ywa艂a mu z policzka. Dziewczyny przemyka艂y jak zjawy, nie zwracaj膮c na nich wi臋kszej uwagi: Mara, m艂odzie艅cza mi艂o艣膰 Fafryda, Atia oddaj膮ca cze艣膰 bogini Tiji, Hrenlet o sarnich oczach, Ahura z pa艅stwa Seleucyd贸w i wiele, wiele innych. Na koniec przyjaciele popadli w czarn膮 rozpacz, jaka k膮sa cz艂owieka, kiedy odtr膮caj膮 go dos艂ownie wszyscy ukochani. Tak wielka niesprawiedliwo艣膰 odbiera艂a ochot臋 do 偶ycia.

Po艣r贸d urywkowych scen jedna trwa艂a nieco d艂u偶ej: Aliks W艂amywaczka mia艂a na sobie szkar艂atne odzienie i szczodrze wysadzan膮 rubinami z艂ot膮 tiar臋 arcykap艂ana jednej ze wschodnich religii. Przed ni膮 kl臋cza艂a Czarna Lilija w s艂u偶ebnym stroju, bogdanka Kocura z czas贸w jego kryminalnej przesz艂o艣ci, intonuj膮c:

- Ojcze, poganie si臋 burz膮, wierni gnu艣niej膮...

A arcykap艂anka w m臋skiej roli m贸wi艂a dobitnie:

- Ludzie na 偶ycie swoje nastaj膮...

Fafryd i Kocur o ma艂o nie padli na kolana, 偶eby modli膰 si臋 do jakichkolwiek bog贸w o wybawienie z m臋czarni. Nie uczynili tego jednak. Zaraz te偶 znale藕li si臋 na ulicy Taniej, przy skrzy偶owaniu z Cechow膮, gdzie wchodzili w pos臋pn膮 bram臋 za dwiema kobietami, kt贸re od ty艂u wyda艂y im si臋 kusz膮co znajome. Ruszyli w g贸r臋 w膮skimi, kr臋tymi schodami, tak bardzo rozci膮gni臋tymi mi臋dzy podestami, 偶e zdawa艂y si臋 zdradziecko wyko艣lawione.



W Bo偶ej Krainie Mog wyprostowa艂 si臋, westchn膮艂 ci臋偶ko i zawo艂a艂:

- Dobra! Temat wyczerpany!

Iszek przeci膮gn膮艂 si臋, na ile pozwala艂y mu wiecznie pokrzywione kostki i nadgarstki.

- Ludzie nie doceniaj膮, ile bogowie musz膮 si臋 naharowa膰 - powiedzia艂. - Ile trudu kosztuje nas podgl膮danie wszystkich.

Przypatruj膮cy si臋 temu bogowie zacz臋li si臋 rozchodzi膰.

Kos wszak偶e, bez reszty poch艂oni臋ty zadaniem, nie przejmowa艂 si臋 nawet b贸lem w swoich kr贸tkich, acz muskularnych nogach, 艣cierpni臋tych od d艂ugiego siedzenia w niezmienionej pozycji.

- Czekajcie! - zakrzykn膮艂. - Zobaczymy, ile zdzia艂a ta ostatnia parka. Mam tu Nocn膮 Nemie i Oko Oga, kobiety lekkich obyczaj贸w, nadto handluj膮ce rzeczami z kradzie偶y. Zepsute do szcz臋tu.

Iszek za艣mia艂 si臋, zrezygnowany.

- Daj sobie spok贸j, przyjacielu. Skre艣li艂em je ju偶 na wst臋pie. Nasze 艂otry darz膮 je zapiek艂膮 nienawi艣ci膮, ograbieni przez nie z drogocennych klejnot贸w. Ka偶dy b贸g ci to powie. Woleliby sma偶y膰 si臋 w piekle, ni藕li si臋 do nich zaleca膰, cho膰 pewnikiem i tak dostaliby kopa.

Mog ziewn膮艂 i doda艂:

- Nie rozumiesz, drogi Kosie, 偶e ju偶 po zawodach?

Wobec tego b贸g opatulony w futro wzruszy艂 ramionami i zaniecha艂 dalszych wysi艂k贸w. Z przekle艅stwem spr贸bowa艂 rozprostowa膰 nogi.



Tymczasem Nocna Nemia i Oko Oga wdrapa艂y si臋 na sam szczyt schod贸w i, zm臋czone, wesz艂y do swego mieszkanka, rozgl膮daj膮c si臋 z niesmakiem. Albowiem by艂a to n臋dzna, obskurna klitka, w kt贸rej tchn臋艂o nieprzyjemnym zapachem. Najlepsze z艂odziejki w Lankmarze prze偶ywa艂y ci臋偶kie chwile, co pr臋dzej czy p贸藕niej przytrafia si臋 nawet mistrzom w bandyckim fachu.

Nemia odwr贸ci艂a si臋 z tymi s艂owy:

- Patrz, jaki kot si臋 za nami przypl膮ta艂. - Bieda znacz膮co wyszczupli艂a jej niegdy艣 bujne kszta艂ty.

Jej przyjaci贸艂ka, Oko Oga, ci膮gle wygl膮da艂a jak dziewczynka, lecz zn臋kana i nierozpieszczana przez 偶ycie.

- Oj, marnie wygl膮dacie - rzek艂a sm臋tnie. 鈥 Jakby艣cie ostatkiem si艂 drapn臋li katu spod topora. Zr贸bcie sobie przys艂ug臋: rzu膰cie si臋 ze schod贸w i po艂amcie karki. - A poniewa偶 Fafryd i Kocur nie ruszali si臋 z miejsca, przygniecieni nieszcz臋艣ciem, prychn臋艂a 艣miechem, zwali艂a si臋 na krzes艂o z nad艂amanym siedzeniem, wyci膮gn臋艂a nog臋 i zwr贸ci艂a si臋 do Kocura: - No, skoro chcecie zosta膰, niech b臋dzie z was jaki艣 po偶ytek. Zdejmij mi sanda艂y i obmyj stopy.

Nemia usiad艂a przed rozchwian膮 toaletk膮. Przegl膮daj膮c si臋 w p臋kni臋tym lustrze, poda艂a Fafrydowi szczerbaty grzebie艅.

- Rozczesz mi w艂osy, barbarzy艅co - rozkaza艂a. - Jeno dok艂adnie, co do jednego ko艂tunka.

Fafryd i Kocur (ten ostatni zaj臋ty grzaniem wody) z powag膮 i pieczo艂owito艣ci膮 wype艂niali polecenia. Po do艣膰 d艂ugim czasie, gdy wykonali mn贸stwo s艂u偶ebnych czynno艣ci (czy raczej odbyli pokut臋), kobiety przesta艂y si臋 d膮sa膰. Cz艂owiek pocieszony w niedoli szuka towarzystwa.

- Na razie wystarczy - zwr贸ci艂a si臋 Oko do Kocura. - Chod藕, odpocznij troch臋.

Nemia to samo nakaza艂a Fafrydowi, dodaj膮c:

- Potem co艣 upichcicie i skoczycie po wino.

- Na Mog膮, od razu mi lepiej - stwierdzi艂 niebawem Kocur.

- Na Kosa, to prawda - zgodzi艂 si臋 Fafryd. - Do Iszka z tymi zwariowanymi przygodami!

Trzej bogowie odpoczywaj膮cy w raju po trudach dnia, s艂ysz膮c swoje imiona, brane nadaremnie, wielce si臋 ucieszyli.


W PU艁APCE NA MORZU GWIAZD


Fafryd, o艣wiecony barbarzy艅ca, i jego nieod艂膮czny towarzysz Szary Kocur, mieszczuch nauczony w dzikich stronach czarodziejskich sztuczek, 偶eglowali swoim lamparcim stateczkiem 鈥濩zarnym 艢cigaczem鈥 na po艂udnie, wodami Morza Zewn臋trznego - zapuszczaj膮c si臋 wzd艂u偶 zachodnich wybrze偶y lankmarskiego i kuarmalskiego l膮du dalej, ni偶 kiedykolwiek uczynili to oni sami czy znani im marynarze.

Wywabi艂y ich w podr贸偶 dwie migotki, odmiana b艂臋dnych ognik贸w, kt贸re w powszechnym mniemaniu nieomylnie wskazuj膮 偶y艂y szlachetnych metali - je偶eli cz艂owiek ma w sobie 鈥瀋ierpliwo艣膰 wytrawnego 艂owcy i umiej臋tno艣膰 ich tropienia - z racji, czego niekiedy nazywane s膮 skarbuszkami, srebrnymi 膰mami lub z艂otymi muchami. Prowadz膮ca przyjaci贸艂 para migota艂a za dnia 艣wiate艂kiem rdzawo-r贸偶owym, a noc膮 srebrzystym, co wr贸偶y艂o z艂o偶a elektrum i bia艂ego z艂ota, te drugie o tyle bardziej po偶膮dane, 偶e zwykle obfitsze. Skarbuszki kojarzy艂y si臋 z fruwaj膮cymi na wietrze nitkami babiego lata. Niestrudzenie migota艂y w pobli偶u masztu, czasem nieco z przodu, czasem z ty艂u. Czasem za艣 nieledwie znika艂y z oczu w faluj膮cym, rozgrzanym powietrzu, gdy niemi艂osiernie pra偶y艂o s艂o艅ce. W ciemno艣ci nocy wydawa艂y si臋 natomiast b艂臋dnymi duszkami, kt贸re mo偶na by wzi膮膰 za odblask ksi臋偶yca w wodzie; Bia艂y My艣liwy by艂 prawie w pe艂ni. Owady nigdy si臋 nie zatrzymywa艂y, chocia偶 raz porusza艂y si臋 chy偶o i figlarnie, innym razem wlok艂y si臋 z ty艂u, jakby osowia艂e czy raczej pogr膮偶one w melancholii - kt贸ra by艂a ulubionym nastrojem Fafryda, jak sam twierdzi艂. Zdarza艂o si臋 r贸wnie偶, 偶e - o ile nie by艂y to omamy - migotki dawa艂y g艂o艣ny wyraz swej rado艣ci, wype艂niaj膮c przestrze艅 wok贸艂 statku cichymi, s艂odkimi d藕wi臋kami swojej mowy, szeptami po艣rednimi mi臋dzy tchnieniem wiatru i ludzkim j臋zykiem. Zwyk艂e towarzyszy艂y temu d艂ugie, weso艂e pomruki.

Zgodnie z wyliczeniami Fafryda i Szarego Kocura, 鈥濩zarny 艢cigacz鈥 musia艂 ju偶 min膮膰 ziemie Lankmaru z lewej strony, z drugiej za艣 legendarny l膮d, po艂o偶ony hen na dalekim zachodzie. Parli wprost na po艂udnie, na Wielki Ocean R贸wnikowy (zwany przez niekt贸rych nie wiedzie膰, czemu Morzem Gwiazd), kt贸ry opasuje Nehwon, cieszy si臋 jak najgorsz膮 s艂aw膮 i uwa偶any jest za nie do przebycia zar贸wno przez Lankmarczyk贸w, jak i mieszka艅c贸w Wschodu; w swoich dalekomorskich woja偶ach jedni i drudzy nie oddalaj膮 si臋 zbytnio od po艂udniowych wybrze偶y p贸艂nocnych l膮d贸w. Zapewne najdzielniejsi marynarze ju偶 dawno zawr贸ciliby z drogi.

Jednakowo偶 istnia艂 jeszcze jeden pow贸d, niemaj膮cy nic wsp贸lnego z ch臋ci膮 zdobycia nieprzebranych bogactw i niez艂omn膮 odwag膮 Fafryda i Kocura, kt贸ry pcha艂 ich ku nieznanemu, prosto w paszcze opiewanych w ba艣niach potwor贸w mia偶d偶膮cych ca艂e statki, na pastw臋 pr膮d贸w morskich szybszych od huragan贸w i olbrzymich wir贸w, wci膮gaj膮cych pod wod臋 nie tylko najwi臋ksze okr臋ty, ale te偶 p艂ywaj膮ce wyspy. By艂a to przyczyna, o kt贸rej rzadko rozmawiali, a je艣li ju偶, to chy艂kiem, zni偶onym g艂osem, po d艂ugich chwilach milczenia podczas cichego, nocnego czuwania. Chodzi艂o o to, 偶e na skraju g艂臋bokiego snu albo, gdy budzili si臋 z drzemki w cieniu 偶agla, migotki jawi艂y im si臋 jako pi臋kne, powabne, zwiewne dziewczyny, bli藕niaczo do siebie podobne, maj膮ce twarze promieniej膮ce mi艂o艣ci膮 i wielkie, po艂yskliwe skrzyd艂a. Dziewczyny o delikatnych w艂osach koloru srebra i z艂ota patrzy艂y na nich ch艂odnym wzrokiem, a jednak przepe艂nionym magiczn膮 zadum膮. By艂y niewiarygodnie szczup艂e, lecz nie za szczup艂e dla tego, kto chcia艂by je ciele艣nie posi膮艣膰... gdyby tylko przybra艂y materialn膮 posta膰, co - s膮dz膮c po ich u艣miechach i spojrzeniach - 艂acno mog艂o si臋 zdarzy膰. Poszukiwacze przyg贸d w 偶yciu nie pragn臋li tak 偶adnej 艣miertelnej niewiasty jak teraz tych promiennych dziewczyn. Nie mogli zawr贸ci膰, jakby dzia艂ali pod wp艂ywem pot臋偶nego czaru lub ca艂kowicie postradali zmys艂y.

Tego ranka, gdy migotki jak zwykle prowadzi艂y ich naprz贸d, podobne w s艂o艅cu do t臋czowych promieni, Fafryd i Kocur w skryto艣ci ducha oddawali si臋 rozmy艣laniom o 艣licznotkach i z艂ocie, tote偶 nic dziwnego, 偶e nie zauwa偶yli nowego zjawiska na powierzchni oceanu: d艂ugich smug piany, przemieszczaj膮cych si臋 szybko na wsch贸d w lekko pomarszczonej toni. Raptem skarbuszki odfrun臋艂y na bok i w tym samym momencie co艣 chwyci艂o st臋pk臋 statku i z impetem obr贸ci艂o go dziobem na wsch贸d. Statek, czego nale偶a艂o si臋 spodziewa膰 po jego nazwie, da艂 susa niczym dziki zwierz. Wysoki maszt omal nie p臋k艂, a dwaj bohaterowie zatoczyli si臋 po pok艂adzie. Gdy si臋 otrz膮sn臋li z zaskoczenia, 鈥濩zarny 艢cigacz鈥 mkn膮艂 przed siebie, a b艂yszcz膮ce owady dokazywa艂y w powietrzu. Wiadomo ju偶 by艂o, 偶e statek zosta艂 schwytany przez Wielki Wschodni Pr膮d R贸wnikowy, o kt贸rym dot膮d s膮dzili, 偶e jest tylko legend膮.

Zapomnieli o swoich lataj膮cych niby-dziewczynach, pr贸buj膮c skierowa膰 statek na p贸艂noc. Fafryd napar艂 na rumpel, a Kocur zaj膮艂 si臋 samotnym 偶aglem, lecz akurat w tej chwili p贸艂nocno-zachodni wiatr dmuchn膮艂 z wielk膮 si艂膮. Ma艂o brakowa艂o, a 鈥濩zarny 艢cigacz鈥 zosta艂by wepchni臋ty pod wod臋, gdy bezlitosny wicher ustawia艂 go r贸wnolegle z pr膮dem. Nie sko艅czy艂o si臋 przy tym na paru podmuchach; orkan si臋 wzmaga艂 i z pewno艣ci膮 potarga艂by 偶agiel, zanim zdo艂aliby go zwin膮膰, ale na szcz臋艣cie pr膮d morski niewiele ust臋powa艂 wiatrom pod wzgl臋dem szybko艣ci.

Nagle, obr贸ciwszy wzrok na po艂udnie, w odleg艂o艣ci jednego staja dostrzegli trzy w臋druj膮ce obok siebie fontanny wody, szare s艂upy wzniesione na 膰wier膰 drogi do nieba. Porusza艂y si臋 przynajmniej trzy razy szybciej od nich, co 艣wiadczy艂o o tym, 偶e w tamtym miejscu pr膮d jest jeszcze silniejszy. Zdumieni przyjaciele, chc膮c nie chc膮c, pogodzili si臋 z losem - bezradni w kleszczach rozjuszonych 偶ywio艂贸w, kt贸re niejako sparali偶owa艂y statek.

- Fafrydzie! - zawo艂a艂 Kocur. - Teraz ju偶 wierz臋 nawiedzonym m臋drcom, kt贸rzy twierdz膮, 偶e wszech艣wiat jest zalany wod膮, a Nehwon to b膮bel na 艂asce wichury.

- Pe艂no tu piany w powietrzu, nie m贸wi膮c o fontannach - odrzek艂 Fafryd, dzier偶膮c rumpel w sinych palcach - wi臋c ci si臋 zdaje, 偶e wsz臋dzie jest woda. Ja tam nie wierz臋 w te filozoficzne bujdy. Nehwon nie jest ba艅k膮. Wszak ka偶dy g艂upi widzi, 偶e s艂o艅ce i ksi臋偶yc to pot臋偶ne kule, podobne do Nehwonu, jeno zawieszone tysi膮ce staj st膮d, gdzie nawiasem m贸wi膮c, powietrze musi by膰 bardzo rozrzedzone. Ale ch艂opie, nie czas m臋drkowa膰! Przywi膮偶臋 rumpel! Wicher jest r贸wnie silny, co pr膮d morski, popycha nas z ty艂u i toruje przed nami drog臋, tedy chwilowo nic nam si臋 nie stanie. Skr贸膰my trzykrotnie 偶agiel i naprawmy szkody!

Gdy tak si臋 uwijali, trzy s艂upy wody rozp艂yn臋艂y si臋 w oddali, a zamiast nich pojawi艂a si臋 grupa pi臋ciu nast臋pnych - hen za ruf膮 statku, aczkolwiek troch臋 bli偶ej, bowiem 鈥濩zarny 艢cigacz鈥 by艂 spychany wolno, lecz stale na po艂udnie. W 艣rodku dnia s艂o艅ce pra偶y艂o 偶ywym ogniem, poniewa偶 sztormowy wiatr, wiej膮cy prawie z si艂膮 huraganu, nie sprowadzi艂 chmur i nie przy膰mi艂 powietrza, co samo w sobie zakrawa艂o na cud w przekonaniu Kocura, a tak偶e Fafryda, do艣wiadczonego marynarza. Po kilku nieudanych pr贸bach uwolnienia si臋 spod w艂adzy pr膮du morskiego i skr臋cenia na p贸艂noc, (co skutkowa艂o jedynie tym, 偶e przewrotny wicher odpowiednio zmienia艂 kierunek, pchaj膮c ich na po艂udnie) przyjaciele dali za wygran膮. P贸ki, co, nie potrafili wp艂yn膮膰 na kurs statku.

- Je艣li tak dalej p贸jdzie, za miesi膮c lub dwa przep艂yniemy ca艂y Wielki Ocean R贸wnikowy - rzek艂 Fafryd. - Szcz臋艣ciem nie braknie nam prowiantu.

- W膮tpi臋, czy statek wytrzyma dzie艅 gonitwy w艣r贸d tych s艂up贸w - odpar艂 sm臋tnie Kocur.

- Ma mocn膮 konstrukcj臋 - stwierdzi艂 Fafryd lekkim tonem. - Tylko pomy艣l, ponuraku: niezbadane l膮dy, ziemie nietkni臋te stop膮 cz艂owieka. Pierwsi je zobaczymy!

- Je艣li jest co ogl膮da膰 i je艣li wr臋gi si臋 nie porozchodz膮. M贸wisz o l膮dach? Odda艂bym dusz臋 za jedn膮 male艅k膮 wysepk臋.

- Pierwsi dotrzemy do po艂udniowego bieguna! - rozmarzy艂 si臋 Fafryd. - Pierwsi wejdziemy na po艂udniowe Granie Niebios! Pierwsi ograbimy skarbce na po艂udniu! Pierwsi dowiemy si臋, co si臋 znajduje po przeciwnej stronie Krainy Cienia, kr贸lestwa 艢mierci! Pierwsi...

Kocur po cichu przeni贸s艂 si臋 pod drugi koniec skr贸conego 偶agla i ostro偶nie ruszy艂 w stron臋 dzioba, aby po艂o偶y膰 si臋 i odpocz膮膰 w w膮skim skrawku cienia. Wiatr, bryzgi piany, zm臋czenie, pra偶膮ce s艂o艅ce, pr臋dko艣膰 statku - wszystko to mocno dawa艂o mu si臋 we znaki. Patrzy艂 ot臋pia艂y na rdzawo-r贸偶owe migotki, kt贸re z zadziwiaj膮c膮 wytrwa艂o艣ci膮 utrzymywa艂y si臋 wci膮偶 w jednym miejscu: na wysoko艣ci wierzcho艂ka masztu, wysuni臋te przed niego o d艂ugo艣膰 statku.

Po chwili zasn膮艂. Przy艣ni艂o mu si臋, 偶e jedna z migotek, porzuciwszy towarzystwo drugiej, sfrun臋艂a ni偶ej i unosi si臋 nad nim na podobie艅stwo smuk艂ej, r贸偶anej zjawy. Nagle zjawa, ju偶 w jego ramionach, przeobrazi艂a si臋 w dziewczyn臋 o w膮skiej, ujmuj膮cej twarzyczce i zielonych oczach. Palcami wiotkimi i ch艂odnymi jak mleko trzymane w studni rozchyli艂a mu koszul臋. Przypatruj膮c si臋 z bliska, widzia艂 drobne piersi z sutkami, kt贸re naciska艂y niczym wyszorowane miedziane naparstki na jego pier艣, poro艣ni臋t膮 ciemnymi k臋dziorami. Pochylona nad jego skroni膮, wargami i j臋zykiem muska艂a mu ucho i m贸wi艂a s艂odkim g艂osem:

- Naprz贸d, naprz贸d! To jedyna droga do 偶ycia, nie艣miertelno艣ci i raju.

- Najdro偶sza moja, prowad藕! - odpowiedzia艂.

Budz膮c si臋, us艂ysza艂 krzyk Fafryda i zobaczy艂 przelotnie, lecz wyra藕nie o艣lepiaj膮co jasn膮 twarz kobiety, poci膮g艂膮 i pi臋kn膮, a jednak ca艂kowicie odmienn膮 ni偶 urocza buzia dziewczyny ze snu - ostr膮 w rysach, w艂adcz膮 i pe艂n膮 dziko艣ci, wykut膮 z 偶贸艂to-czerwonego 艣wiat艂a. W szerokich oczach b艂yszcza艂y cynobrowe 藕renice.

Kocur wyprostowa艂 si臋 ospale. Koszul臋 mia艂 rozche艂stan膮 do pasa i 艣ci膮gni臋t膮 z ramion.

- Kiedy na ciebie spojrza艂em, by艂e艣 sk膮pany w ogniu - krzykn膮艂 Fafryd, zaniepokojony.

Gapi膮c si臋 na siebie z g艂upkowat膮 min膮, Kocur zobaczy艂 dwie smu偶ki dymu w skud艂aconych k臋dziorach, gdzie dotkn臋艂a go piersiami senna zjawa. Gdy tak patrzy艂, siwe smu偶ki znik艂y. Poczu艂 sw膮d spalonych w艂os贸w.

Pokr臋ci艂 g艂ow膮 i zamruga艂 oczami.

- Ty to masz zwidy - rzek艂, wstaj膮c. - Pewnie ci s艂o艅ce w oczy za艣wieci艂o. Ej, patrz tam!

Gdy pi臋膰 s艂up贸w wody gin臋艂o z przodu na horyzoncie, z ty艂u ukaza艂y si臋, doganiaj膮c wartko 鈥濩zarnego 艢cigacza鈥, dwie grupy licz膮ce po trzy i cztery s艂upy. Czw贸rka przesuwa艂a si臋 w znacznej odleg艂o艣ci, lecz tr贸jka niebezpiecznie blisko. Przyjaciele mieli okazj臋 przyjrze膰 si臋 dok艂adnie kolumnom rozszala艂ej wody, grubym prawie na d艂ugo艣膰 statku i na trzy d艂ugo艣ci masztu wysokim, zwie艅czonym pienistym parasolem.

W wielkim oddaleniu pojawia艂y si臋 kolejne grupy rozp臋dzonych fontann, a na samym kra艅cu widnokr臋gu najszybsza z nich, samotna olbrzymka, kt贸ra zdawa艂a si臋 na wiele staj szeroka. Nad dziobem statku migotki nadal wskazywa艂y drog臋.

- Dziw nad dziwy - stwierdzi艂 Fafryd.

- C贸偶 to takiego? Stada? - zastanawia艂 si臋 Kocur. - A mo偶e sfory lub watahy? Wiem! Kolumnady! Wodne kolumnady!

Tak min膮艂 dzie艅 i p贸艂 nocy. Nadal p臋dzili na wsch贸d na z艂amanie karku... i nadal statek utrzymywa艂 si臋 na wodzie. Powierzchni臋 morza wybrzusza艂y d艂ugie wa艂y wody, przybrane bladymi grzywami piany. Wiatr d膮艂 przynajmniej z si艂膮 huraganu, lecz odpowiednio zwi臋kszy艂a si臋 te偶 pr臋dko艣膰 Wielkiego Pr膮du R贸wnikowego.

W g贸rze, na poz贸r przy samym wierzcho艂ku masztu, otoczony 艣wit膮 gwiazd, ja艣nia艂 Bia艂y My艣liwy. Blask ksi臋偶yca o艣wietla艂 g艂adk膮 powierzchni臋 rozp臋dzonej wody i malowa艂 kontury s艂up贸w, kt贸re sun臋艂y w dostojnym szyku, lecz z zawrotn膮 chy偶o艣ci膮, jakby skuteczniej ni偶 鈥濩zarny 艢cigacz鈥 wykorzystywa艂y moc pr膮du morskiego. Na wysoko艣ci czubka masztu, w niewielkiej odleg艂o艣ci od statku, bli藕niacze migotki unosi艂y si臋 niczym bandera ze srebrnej koronki. Niemal偶e bezszelestnie.

- Wiesz, Fafrydzie - zagai艂 Kocur p贸艂szeptem, jakby ba艂 si臋 naruszy膰 zakl臋cie srebrzystego ksi臋偶yca - dzi艣 si臋 przekona艂em, 偶e Nehwon naprawd臋 jest ba艅k膮 zanurzon膮 w niesko艅czonym ocenie. P艂ywaj膮 w niej l膮dy i wyspy.

- Tak, mo偶e jeszcze si臋 obracaj膮? Mam na my艣li l膮dy. I zderzaj膮 ze sob膮? - Fafryd m贸wi艂 cicho, acz z pewnym rozdra偶nieniem. - Je偶eli, oczywi艣cie, umiej膮 p艂ywa膰, w co mocno pow膮tpiewam.

- Poruszaj膮 si臋 w ustalonym porz膮dku, w harmonii z otoczeniem - odpar艂 Kocur. - Zastanawiasz si臋, czemu nie id膮 na dno? Pomy艣l o Ton膮cej Ziemi.

- Wobec tego gdzie miejsce na s艂o艅ce, ksi臋偶yc, gwiazdy i dziewi臋膰 planet, ha? - oburzy艂 si臋 Fafryd. - Kot艂uj膮 si臋 w ba艅ce? To niemo偶liwe, wr臋cz 艣mieszne!

- Ju偶 dochodz臋 do gwiazd - rzek艂 Kocur. - Ot贸偶 wszystkie p艂ywaj膮 w jeszcze wi臋kszym uporz膮dkowaniu w Oceanie R贸wnikowym, kt贸ry, czego jeste艣my 艣wiadkami, codziennie przemierza ca艂膮 obr臋cz Nehwonu. Wnosz臋 to z pr臋dko艣ci s艂up贸w wody, nie 鈥濩zarnego 艢cigacza鈥. Czy inaczej, powiedz, nazywano by go Morzem Gwiazd?

Fafryd zmru偶y艂 oczy. By艂 pod wra偶eniem, wbrew sobie, wywodu przyjaciela. Potem si臋 rozpromieni艂.

- Je艣li na tym morzu maj膮 p艂ywa膰 gwiazdy - zapyta艂 - czemu nie wida膰 ich wok贸艂 statku? Znajd藕 mi na to odpowied藕, m臋drcze!

Kocur, bynajmniej nie zbity z tropu, odwzajemni艂 u艣miech.

- S膮 w 艣rodku tych s艂up贸w - stwierdzi艂. - To rury o 艣cianach z wody, skierowane prosto w niebo, w zasadzie antypody Nehwonu. Sp贸jrz, m贸j dzielny towarzyszu, na sklepienie niebios, na szczyt firmamentu. Patrzysz na ten sam Wielki R贸wnikowy Ocean, na kt贸rym teraz jeste艣my. To wielka morska obr臋cz Nehwonu. Patrzysz do 艣rodka odwr贸conych do g贸ry nogami s艂up贸w wody. Maj膮 na dnie gwiazdy.

- Patrz臋 r贸wnie偶 na ksi臋偶yc w pe艂ni. Nie b臋dziesz mnie chyba przekonywa艂, 偶e i on znajduje si臋 na dnie s艂upa wody?

- A c贸偶e艣 my艣la艂? - rzek艂 spokojnie Kocur. - Pami臋tasz 贸w gigantyczny s艂up, przypominaj膮cy krater wulkanu, kt贸ry wczoraj przegalopowa艂 na po艂udnie od nas? To by艂 w艂a艣nie ksi臋偶ycowy s艂up, 偶e si臋 tak wyra偶臋. Min臋艂o p贸艂 dnia i prosz臋, dotar艂 na nasze niebo.

- Do stu beczek z sardynkami! - zdenerwowa艂 si臋 Fafryd, lecz zaraz spr贸bowa艂 zebra膰 my艣li. - A zatem ludzie po drugiej stronie Nehwonu, tam nad nami, widza gwiazdy na dnie s艂up贸w wody, kt贸re nas otaczaj膮?

- Oczywi艣cie, 偶e nie - t艂umaczy艂 cierpliwie Kocur. - Blask s艂o艅ca przy膰miewa male艅kie 艣wiate艂ka, wi臋c ludzie niczego nie zobacz膮. Bo widzisz, tam w g贸rze jest dzie艅. - Wskaza艂 ksi臋偶yc na granatowym niebie. - W tej chwili s艂o艅ce grzeje ludzi, kt贸rzy tam mieszkaj膮. Maj膮 jasny dzionek. S艂o艅ce, wi臋c ukrywa si臋 gdzie艣 blisko nas, za grubymi 艣cianami s艂onecznego s艂upa, 偶e tak powiem, nawi膮zuj膮c do ksi臋偶ycowego.

- Niech ci臋 kaci, ma艂y g艂upcze! - krzykn膮艂 Fafryd. - Je艣li tam w g贸rze jest dzie艅, czemu st膮d nic nie wida膰? Czemu nie wida膰 nehwo艅skich l膮d贸w, sk膮panych w s艂o艅cu na niebieskim tle morza? Odpowiadaj, nu偶e!

- S膮 dwa rodzaje 艣wiat艂a - odrzek艂 Kocur z filozoficznym spokojem. - Zasadniczej r贸偶nicy nie wyka偶e 偶adne tradycyjne badanie. Po pierwsze, istnieje 艣wiat艂o bezpo艣rednie: ono dociera do nas z ksi臋偶yca i gwiazd. Po drugie, istnieje 艣wiat艂o odbite, kt贸re rozprasza si臋 na d艂u偶szym dystansie; nawet jeden odbity promyk nie zdo艂a pokona膰 odleg艂o艣ci dziel膮cej przeciwne strony Nehwonu.

- Kocurze - powiedzia艂 Fafryd cicho, lecz z wielkim naciskiem - ty nie wymy艣lasz nowych s艂贸w, ale ca艂膮 teori臋. Robisz to na poczekaniu, klepiesz, co ci 艣lina na j臋zyk przyniesie.

- Mia艂bym wymy艣la膰 prawa natury? - zatrwo偶y艂 si臋 Kocur. - To偶 偶adne blu藕nierstwo nie mo偶e si臋 z takim r贸wna膰!

- A wi臋c rzeknij mi w imieniu wszystkich bog贸w naraz - rozkaza艂 Fafryd tubalnie - jak to si臋 dzieje, ze woda w s艂onecznym s艂upie nie wybucha wielk膮 chmur膮 rozgrzanej pary! Gadaj mi tu zaraz!

- S膮 rzeczy na tym 艣wiecie, kt贸rych cz艂ek nie zrozumie - stwierdzi艂 Kocur pompatycznym tonem. Szybko jednak doda艂 ze zwyk艂膮 sobie rezolutno艣ci膮: - Albo raczej takie, kt贸rych jeszcze nie rozgry藕li filozofowie. Mniema膰 inaczej by艂oby zabobonem. No, wi臋c w jednej nierozstrzygni臋tej kwestii musz臋 si臋 wypowiedzie膰. Ot贸偶 istniej膮 dwa rodzaje energii: jedna cieplna, druga za艣 艣wietlna, niezdolna rozgrza膰 bodaj kropli wody. 艢wiat艂o bezpo艣rednie, o kt贸rym wcze艣niej wspomnia艂em, po dotarciu do celu prawie w ca艂o艣ci zamienia si臋 w ciep艂o. Dlatego te偶 艣wiat艂o odbite jest za s艂abe, 偶eby odby膰 powrotn膮 podr贸偶 przez pustk臋 nehwo艅skiej ba艅ki. I co, zadowala ci臋 taka odpowied藕?

- Dosy膰 ju偶 tego, do licha, dosy膰! - podda艂 si臋 Fafryd... cho膰 nie do ko艅ca. Zebra艂 w sobie resztki si艂 na ostatni, desperacki kontratak: - Za艂贸偶my, 偶e masz racj臋 - rzek艂 z przek膮sem. - Jeno gdzie to twoje p艂ywaj膮ce s艂o艅ce, na kt贸re wci膮偶 si臋 powo艂ujesz, gdzie ten przepot臋偶ny s艂up wody, w kt贸rym ono siedzi?

- Ano popatrz sobie! - Kocur wyci膮gn膮艂 palec za praw膮 burt臋, dok艂adnie na po艂udnie.

W艣r贸d szarych, osrebrzonych po艣wiat膮 ksi臋偶yca przestworzy oceanu, upstrzonych gromadami wodnych wie偶, hen na odleg艂ym horyzoncie, Fafryd dostrzeg艂 samotny, monstrualny s艂up wody, szeroki jak wyspa i wy偶szy od najwy偶szych wulkan贸w. Par艂 na wsch贸d nie wolniej od reszty s艂up贸w, z t膮 sam膮 tward膮 nieust臋pliwo艣ci膮, co rytualna machina w艂adcy Wschodu. Fafrydowi ciarki przesz艂y po sk贸rze, ogarn膮艂 go l臋k i zdumienie. Nie odezwa艂 si臋 s艂owem, tylko patrzy艂 i patrzy艂, gdy przera偶aj膮ce dziwo gna艂o przed siebie w pe艂ni majestatu.

.Po pewnym czasie znu偶y艂 si臋 tym patrzeniem. Podni贸s艂 wzrok na faluj膮c膮 srebrn膮 koronk臋: dwie migotki frun膮ce przed dziobem. Ich sta艂a blisko艣膰 dodawa艂a mu otuchy, jakby rzeczywi艣cie by艂y bander膮 statku. Wolno usiad艂 i po艂o偶y艂 si臋 na brzuchu na w膮skich, starannie u艂o偶onych deskach pok艂adu. Wspar艂 brod臋 na d艂oniach i skierowa艂 oczy na dzi贸b statku, by w spokoju przygl膮da膰 si臋 migotkom.

- Nieraz zauwa偶y艂e艣, 偶e gwiazdy nagle gasn膮 w czasie najspokojniejszej nocy - ozwa艂 si臋 Kocur lekkim, weso艂ym g艂osem.

- Owszem, gasn膮 - zgodzi艂 si臋 Fafryd, cokolwiek ju偶 senny. - Zapewne, dlatego, 偶e trzony wodnych kolumn gn膮 si臋 w porywach wichury i 艣wiat艂o nie mo偶e wydosta膰 si臋 na zewn膮trz.

- Skoro tak m贸wisz... - wymamrota艂 Fafryd.

Po d艂u偶szej chwili Kocur odezwa艂 si臋 w tym samym tonie:

- Przedziwna rzecz, 偶e wewn膮trz ka偶dego z tych ciemnoszarych s艂up贸w, kt贸re w臋druj膮 po otwartym morzu, p艂onie bez wydzielania ciep艂a klejnot ja艣niejszy i pi臋kniejszy od najczystszych diament贸w.

Fafryd westchn膮艂 przeci膮gle, co mia艂o oznacza膰 potwierdzenie.

Po d艂ugiej chwili milczenia Kocur zn贸w przem贸wi艂 w zadumie, jak kto艣 chc膮cy wyja艣ni膰 ostatnie w膮tpliwo艣ci:

- Teraz to oczywiste, dlaczego ma艂e i du偶e s艂upy wody maj膮 przekr贸j rury. Bo gdyby jakim艣 niezwyk艂ym zrz膮dzeniem losu nie by艂y w 艣rodku puste, wyssa艂yby do sucha ca艂y ocean i wype艂ni艂y niebo olbrzymimi zwa艂ami chmur, co ja m贸wi臋, morzem! Rozumiesz?

Fafryd jednak偶e ju偶 zasn膮艂. 艢ni艂o mu si臋, 偶e przewraca si臋 na wznak, a jedna z migotek od艂膮cza si臋 od siostrzyczki i przylatuje do niego: smuk艂a, czarnow艂osa posta膰, blada jak ksi臋偶yc, odziana w kunsztown膮 koronkow膮 tkanin臋, czarn膮 ze srebrnymi wstawkami, zab贸jczo podkre艣laj膮c膮 nago艣膰 cia艂a. Patrzy艂a na niego z g贸ry czu艂ym, acz badawczym spojrzeniem oczu, kt贸re w 艣wietle by艂yby fio艂kowe. U艣miechn膮艂 si臋 do niej. Nieznacznie pokr臋ci艂a g艂ow膮, spowa偶nia艂a i wyl膮dowa艂a mu w ramionach. Demonicznymi palcami rozpina艂a wielk膮, br膮zow膮 sprz膮czk臋 jego ci臋偶kiego pasa, podczas gdy policzek, ch艂odny ch艂odem nocy, przyciska艂a do jego rozognionej twarzy. Szepcz膮c mu do ucha, m贸wi艂a nad podziw wyra藕nie, jakby ka偶de s艂owo wykre艣la艂a najczarniejszym atramentem na ksi臋偶ycowo bia艂ym papierze.

- Zawr贸膰, zawr贸膰, najdro偶szy, ku Krainie Cienia, gdzie rz膮dzi 艢mier膰, bo tylko w ten spos贸b zachowasz 偶ycie. Ufaj ksi臋偶ycowi. Cho膰by ci臋 zapewniano inaczej, nie wierz. Kieruj si臋, zatem na p贸艂noc, na p贸艂noc, ze wszystkich si艂 na p贸艂noc!

Fafryd odpowiedzia艂 we 艣nie:

- Nie umiem skr臋ci膰 na p贸艂noc, ju偶 pr贸bowa艂em. Kochaj mnie, serce ty moje...

- Wszystko si臋 mo偶e zdarzy膰, kochany - odpar艂a z lekk膮 chrypk膮. - Szukaj 艢mierci, to si臋 mo偶e uchowasz. Miej w podejrzeniu ognistych m艂odzie艅c贸w i szkar艂atne niewiasty. Strze偶 si臋 s艂o艅ca. Ufaj ksi臋偶ycowi. Czekaj na znak.

Fafryd ockn膮艂 si臋 ze snu. Gdy podnosi艂 si臋 oci臋偶ale, napastowany krzykami Kocura, widzia艂 jeszcze przez kr贸ciutk膮 chwil臋 wyraz bezmiernego smutku na pi臋knym, sinofioletowym obliczu, w czarnych studniach jej oczu. Ten obraz na艂o偶y艂 si臋 na posta膰 upiorzycy, umykaj膮cej szybko jak my艣l z 艂opotem czarnych skrzyde艂.

Kocur gwa艂townie nim potrz膮sa艂, krzycz膮c:

- Obud藕 si臋! No obud藕 si臋 wreszcie! M贸w co艣, cz艂owieku! Fafryd przetar艂 twarz wierzchem d艂oni i b膮kn膮艂:

- Co si臋 dzieje?

Siedz膮c obok w kucki, Kocur po艣piesznie, z lekk膮 zadyszk膮, zdawa艂 spraw臋 z tego, co zasz艂o:

- Migotkom co艣 si臋 sta艂o: gania艂y si臋 wok贸艂 masztu jak ognie w czasie burzy. Jedna brz臋cza艂a mi ko艂o ucha niczym osa. Gdym j膮 odp臋dza艂, zobaczy艂em, 偶e druga obw膮chuje ci臋 od st贸p do g艂贸w, a potem ociera si臋 o twoj膮 szyj臋. Okropnie poblad艂e艣, zrobi艂e艣 si臋 bia艂y jak 艣mier膰, zw艂aszcza, gdy srebrny ognik przemieni艂 si臋 w b艂yszcz膮cy ca艂un. Ba艂em si臋 o ciebie, wi臋c go przegna艂em.

Zamglone oczy Fafryda poja艣nia艂y. Na koniec pokiwa艂 g艂ow膮 i rzek艂 ze zrozumieniem:

- Wszystko si臋 zgadza. Du偶o m贸wi艂a o 艣mierci, nieszcz臋sna wieszczka. A przed odej艣ciem wygl膮da艂a jak ona.

- Z kim rozmawia艂e艣? - spyta艂 Kocur. - Jaka znowu wieszczka?

- Migotka, kt贸偶by inny? Dobrze wiesz, co mam na my艣li. - Gdy wsta艂, pas mu si臋 rozlu藕ni艂. Ze zdumieniem spojrza艂 na rozpi臋t膮 sprz膮czk臋, po czym poprawi艂 pas i szybko zapi膮艂 klamr臋.

- S艂uchaj, ja w og贸le nie wiem, o co ci chodzi - zarzeka艂 si臋 Kocur, cho膰 nagle zrzed艂a mu mina. - M贸wisz o dziewczynie? Jakiej dziewczynie? Cosik ci si臋 zwidzia艂o. Brak cielesnych igraszek pomiesza艂 ci zmys艂y? Blask ksi臋偶yca 藕le na ciebie dzia艂a?

Fafryd musia艂 wyrzuci膰 z siebie wiele ostrych, bolesnych zda艅, nim wreszcie Kocur si臋 przyzna艂, 偶e ju偶 od paru dni uwa偶a migotki za dziewczyny, co prawda maj膮ce w sobie du偶膮 domieszk臋 cech nadprzyrodzonych. Cho膰 偶adna domieszka nie mog艂a znacz膮co wp艂yn膮膰 na nik艂膮 z natury dziewcz臋co艣膰 takich istot.

Tak czy inaczej, Kocur przyzna艂 si臋 do wszystkiego, mimo 偶e w przeciwie艅stwie do sennego Fafryda nie przesadza艂 ze szczero艣ci膮 i w k贸艂ko wyskakiwa艂 ze swoim kosmobe艂kotem. Bezlito艣nie ci膮gni臋ty za j臋zyk, opowiedzia艂 nawet o swojej wczorajszej przygodzie z pora偶aj膮c膮, rozs艂onecznion膮 dziewczyn膮 o cynobrowych oczach. Z daleka wygl膮da艂 jak w obj臋ciach p艂omieni. Ulegaj膮c pytaniom Fafryda, powt贸rzy艂 s艂owo w s艂owo, co powiedzia艂a mu we 艣nie.

- Twoja ognista paniusia m贸wi艂a o 偶yciu, radzi艂a p艂yn膮膰 na po艂udnie, gdzie czeka膰 ma na ciebie raj i nie艣miertelno艣膰 - podsumowa艂 Fafryd w zamy艣leniu. - Moja czarnow艂osa m贸wi艂a o 艢mierci i powrocie na p贸艂noc. Chcia艂a, bym pod膮偶y艂 w stron臋 Krainy Cienia, Lankmaru i Lodowych Pustaci. - Nagle o偶ywi艂 si臋, g艂臋boko poruszony i zdumiony wnioskami z w艂asnych przemy艣le艅. - Kocurze, nareszcie zrozumia艂em! S膮 dwie pary dziewczyn-migotek! Te dzienne (z jedn膮 w艂a艣nie rozmawia艂e艣) s膮 c贸rkami s艂o艅ca i wys艂anniczkami z legendarnej Bo偶ej Krainy, po艂o偶onej na biegunie 偶ycia. Ich nocne zmienniczki, prowadz膮ce nas od zmierzchu do 艣witu, s膮 c贸rkami Bia艂ego My艣liwego, kt贸re 艣lubowa艂y wierno艣膰 w艂adcy Krainy Cienia na biegunie 艣mierci.

- Fafrydzie - odezwa艂 si臋 Kocur w g艂臋bokiej zadumie - czy ci臋 nie dziwi, jak starannie dobrano wysoko艣膰 i 艣rednic臋 s艂up贸w wody, 偶eby umieszczona na dnie gwiazda by艂a widoczna na nocnej p贸艂kuli, a niewidoczna na dziennej? Przy okazji wyja艣nia si臋, czemu gwiazda b艂yszczy najja艣niej w zenicie. Wtenczas wida膰 j膮 bezpo艣rednio, nie przez soczewk臋 wkl臋s艂o-wypuk艂膮. To za艣 ka偶e przypuszcza膰, 偶e jaki艣 bo偶ek... - Nagle dotar艂y do niego s艂owa Fafryda. Zapyta艂 ju偶 trze藕wym g艂osem: - Cztery dziewczyny, po dwie na zmian臋? Za chwil臋 nam si臋 wszystko pokie艂basi! Na szabl臋 Ildrycza...

- S膮 dwie pary bli藕niaczek - wpad艂 mu w zdanie Fafryd. - Tyle wiemy na pewno, reszta to bzdury. I to jeszcze we藕 pod uwag臋, maluchu, 偶e twoje s艂oneczne panienki 藕le nam 偶ycz膮, cho膰 obiecuj膮 przyjemno艣ci, bo jak偶e dosta膰 si臋 do raju i zyska膰 nie艣miertelno艣膰, je艣li nie po 艣mierci? Jak dotrze膰 do Bo偶ej Krainy, je艣li nie po skonaniu? Nawiasem m贸wi膮c, s艂o艅ce zawsze o艣lepia i pali promieniami. Z drugiej strony, moje dziewczyny, cho膰 jak ksi臋偶yc ch艂odne i pi臋kne, pozornie chc膮 naszej zguby, ale dobrze nam 偶ycz膮. Jedna we 艣nie radzi艂a mi zawr贸ci膰 ku Krainie Cienia. Straszne s艂owa, zgoda, ale zadzieramy ze 艢mierci膮 od kilkunastu lat i 偶adnej wi臋kszej szkody 偶e艣my nie ponie艣li. S艂usznie powiedzia艂a: 鈥濼ylko w ten spos贸b zachowasz 偶ycie. Szukaj 艢mierci, to si臋 mo偶e uchowasz鈥. P艂y艅my, wi臋c zaraz na p贸艂noc, jak nam poradzi艂a. Je偶eli b臋dziemy p艂yn膮膰 na po艂udnie, zapuszcza膰 si臋 g艂臋biej i g艂臋biej w skwarn膮 krain臋 s艂o艅ca (strze偶 si臋 s艂o艅ca, powiedzia艂a), ani chybi zginiemy, oszukani przez twoje k艂amliwe, piekielne demonice. Zwa偶, jak samym dotykiem opali艂a ci w艂osy. Moja dziewczyna przykaza艂a mi przed odej艣ciem, 偶ebym wystrzega艂 si臋 ognistych m艂odzie艅c贸w i szkar艂atnych kobiet.

- A ja si臋 z tob膮 nie zgadzam. S艂o艅ce lubi臋 i zawsze lubi艂em. Ciep艂o przenika w g艂膮b cia艂a i leczy wszelkie dolegliwo艣ci. Ty za to kochasz mr贸z i d偶d偶yste ciemno艣ci, dzikusie z Lodowych Pustaci! Moja s艂odka dziewczyna mia艂a ogniste, 偶ywe kolory, gdy twoja, trupio blada, jak sam przyzna艂e艣, roztacza艂a przed tob膮 ponure wizje. Mamy jej ufa膰 na s艂owo? Na mnie nie licz! A wracaj膮c do przerwanego w膮tku, to na szabl臋 Ildrycza, najprostsze wyja艣nienie jest zawsze najlepsze, no i najbardziej eleganckie. Istniej膮 jedynie dwie dziewczyny-migotki: ta, z kt贸r膮 rozmawia艂em we 艣nie, i ta, z kt贸r膮 ty艣 gada艂. Nie kr臋c膮 si臋 wok贸艂 nas cztery szalone frygi, co to zmieniaj膮 si臋 na warcie rankiem i wieczorem, przysparzaj膮c sobie i nam k艂opotu. Dwie (i tylko dwie!) dziewczyny na oko wygl膮daj膮 tak samo, za dnia b艂yszcz膮 miedzi膮, noc膮 srebrem, lecz moja jest w 艣rodku anio艂em, a twoja straszn膮 Walkiri膮. Jak si臋 okaza艂o we 艣nie, twoim sprawdzonym przewodniku.

- Czepiasz si臋 byle, czego - obruszy艂 si臋 Fafryd. - Do tego m膮cisz mi we 艂bie dziwacznymi s艂owy! Jedno jest pewne: szykujemy statek do powrotu na p贸艂noc, co doradza艂a mi uczciwie 艣liczna ksi臋偶ycowa dziewczyna.

- Pos艂uchaj - zaprotestowa艂 Kocur - wczoraj wiele razy pr贸bowali艣my skr臋ci膰 na p贸艂noc i na nic si臋 to zda艂o. C贸偶 ci ka偶e mniema膰, zakuta pa艂o...?

- Ufaj ksi臋偶ycowi, powiedzia艂a, czekaj na znak - nie pozwoli艂 mu doko艅czy膰 Fafryd. - B臋dziemy czeka膰 i czuwa膰, mato艂ku. Patrzaj uwa偶nie na morze i niebo. Zdziwisz si臋, co niemiara.

Kocur istotnie si臋 zdziwi艂. W czasie dysputy, gdy my艣leli wy艂膮cznie o ci臋ciach, sztychach, zas艂onach i ripostach, elementach s艂ownej potyczki, powierzchnia rozp臋dzonego Morza Gwiazd zmieni艂a si臋 z po艂yskliwej i g艂adkiej na m臋tn膮 i pomarszczon膮. Rozbiega艂y si臋 pot臋偶ne drgania, przy kt贸rych trzeszcza艂 kad艂ub statku. Nad pok艂adem raz po raz rozbryzgiwa艂y si臋 osrebrzone blaskiem ksi臋偶yca smugi piany. Wicher z r贸wn膮 si艂膮 uderza艂 to z jednej, to z drugiej strony, owiewa艂 twarze swoim raz ciep艂ym, raz zimnym oddechem. Na niebie pojawi艂y si臋 wreszcie chmury; ci膮gn膮c w kierunku ksi臋偶yca, nadchodzi艂y jednocze艣nie ze wschodu i p贸艂nocnego-zachodu. Zupe艂nie jakby przyroda kuli艂a si臋 ze strachu w oczekiwaniu na jakie艣 straszne wydarzenia, mo偶e wojn臋 w przestworzach. Dwie srebrzyste dziewczyny-migotki te偶 chyba przeczuwa艂y, 偶e stanie si臋 co艣 z艂ego, bo chaotycznie fruwa艂y z rozwianymi koronkami. Przy tym wydawa艂y z siebie przenikliwe, 艣wiadcz膮ce o strachu kwilenia i popiskiwania, zl臋knione nienaturalnej ciszy. Wtem si臋 rozdzieli艂y: jedna 艣mign臋艂a nad dziobem w kierunku po艂udniowo-wschodnim, druga nad ruf膮 w kierunku p贸艂nocno-zachodnim.

Raptownie g臋stniej膮ce chmury przys艂oni艂y wi臋kszo艣膰 gwiazd i zbli偶y艂y si臋 do samego ksi臋偶yca. Wiatr nie ustawa艂, dor贸wnywa艂 pr臋dko艣ci膮 pr膮dowi morskiemu. 鈥濩zarny 艢cigacz鈥 zastyg艂 jakby na grzbiecie gigantycznej fali. Na mgnienie oka ocean zamar艂. Nic nie m膮ci艂o ciszy.

Kocur zadar艂 g艂ow臋 i zaraz z jego gard艂a wydoby艂 si臋 ni to ochryp艂y, ni to piskliwy krzyk, kt贸ry zmrozi艂 krew w 偶y艂ach Fafrydowi. Osi艂ek zebra艂 si臋 w sobie i te偶 spojrza艂 w niebo... lecz akurat w tej chwili zapad艂y nieprzejrzane ciemno艣ci. Zach艂anne chmury ogarn臋艂y ksi臋偶yc.

- Co艣 tak wrzeszcza艂? - zapyta艂 ze z艂o艣ci膮.

Kocur z trudem odpowiedzia艂, dzwoni膮c z臋bami:

- Ksi臋偶yc si臋 przesun膮艂, nim zakry艂y go chmury.

- G艂upcze! Jak to pozna艂e艣, skoro chmury si臋 rusza艂y? W takich chwilach ksi臋偶yc zawsze zdaje si臋 w臋drowa膰.

- Nie wiem, ale com widzia艂, widzia艂em! Ksi臋偶yc zacz膮艂 si臋 rusza膰.

- Je艣li ksi臋偶yc znajduje si臋 na dnie s艂upa wody, jak twierdzisz, ulega kaprysom pogody, wiatrom i wysokiej fali. C贸偶 ci臋, zatem tak膮 groz膮 przej臋艂o? - Fafryd pyta艂 z l臋kiem, kt贸ry sta艂 w sprzeczno艣ci z tre艣ci膮 pytania.

- Nie wiem - powt贸rzy艂 Kocur dziwnie przyciszonym, pe艂nym napi臋cia g艂osem. Nadal szcz臋ka艂 z臋bami. - Ale to mi si臋 nie podoba艂o.

Migotka nad ruf膮 trzy razy ostro zagwizda艂a. Jej rozedrgana, srebrzysta po艣wiata odcina艂a si臋 wyra藕nie w mroku nocy, podobnie jak 艣wiate艂ko jej siostry nad dziobem.

- To znak! - wrzasn膮艂 ochryple Fafryd. - Szykuj si臋, skr臋camy! - Ca艂ym swoim ci臋偶arem napar艂 na rumpel, pchaj膮c go ku prawej burcie, by ster poszed艂 w przeciwn膮 stron臋, a statek obr贸ci艂 si臋 na po艂udnie. 鈥濩zarny 艢cigacz鈥 rusza艂 si臋 z wysi艂kiem, lecz w ko艅cu przem贸g艂 moc wiatru i pr膮du morskiego. Obr贸ci艂 si臋 na p贸艂noc o dwadzie艣cia stopni, wi臋cej nie da艂 rady.

D艂uga, roz艂o偶ysta b艂yskawica rozdar艂a niebo i ods艂oni艂a szary przestw贸r oceanu po same kra艅ce horyzontu, gdzie przyjaciele dostrzegli dwa monumentalne s艂upy wody: jeden mkn膮艂 na po艂udnie, drugi nadci膮ga艂 z zachodu. Gromy hucza艂y niby armie lub armady, 艣cieraj膮ce si臋 podczas wielkiej bitwy ko艅ca 艣wiata.

Dzikie moce zerwa艂y si臋 z uwi臋zi, wybuch艂 zam臋t w przyrodzie. Fale zderza艂y si臋 z grzmotem, wichry zmaga艂y si臋 ze sob膮 jak olbrzymie w臋偶e morskie z szyjami wyci膮gni臋tymi pod sam膮 kopu艂臋 nieba. Tak偶e migotki walczy艂y wok贸艂 statku, przy czym czasem wydawa艂o si臋, 偶e s膮 dwie, a czasem, 偶e co najmniej cztery, gdy okr膮偶a艂y si臋 wzajemnie i przyskakiwa艂y drapie偶nie. Stateczne do niedawna morze teraz si臋 rozpada艂o, olbrzymie masy wody wyrywa艂y si臋 w g贸r臋 i powstawa艂y g艂臋bokie rozst臋py, si臋gaj膮ce chyba do czarnego, mulistego dna, w otch艂anie nieznane cz艂owiekowi. B艂yskawice i og艂uszaj膮ce gromy nast臋powa艂y bez przerwy, dzi臋ki czemu wszystko by艂o widoczne. 鈥濩zarny 艢cigacz鈥, marny py艂ek na tej scenie zdarze艅, jakim艣 cudem przetrwa艂, cho膰 trzeba przyzna膰, 偶e Kocur i Fafryd dokonywali rzeczy niebywa艂ych.

Z po艂udniowego-zachodu przybywa艂 nast臋pny s艂up wody, wielki niczym g贸ra; p臋dz膮c przed sob膮 grzywiaste wa艂y, wspom贸g艂 starania Fafryda obs艂uguj膮cego rumpel. Statek zosta艂 zepchni臋ty i przekr臋cony, potem znowu przekr臋cony i znowu, zawsze ku p贸艂nocy. Na po艂udniu pierwszy gigantyczny s艂up wody zawr贸ci艂 i oba s艂upy (ksi臋偶ycowy i s艂oneczny) stoczy艂y b贸j.

A偶 nagle statek uderzy艂 jakby w 艣cian臋. Fafryd i Kocur padli na pok艂ad, a kiedy rozpaczliwie starali si臋 powsta膰, ku swemu niema艂emu zdumieniu odkryli, 偶e statek p艂ynie po spokojnej wodzie, podczas gdy w oddali wali艂y pioruny, prawie niewidoczne i nies艂yszalne dla ich ot臋pia艂ych zmys艂贸w. Nie by艂o gwiazd ani ksi臋偶yca, tylko czarna noc. Migotki te偶 przepad艂y bez wie艣ci. 呕agiel wisia艂 w strz臋pach, co ukaza艂o blade 艣wiat艂o b艂yskawic. Fafryd poczu艂 luz pod rumplem, jakby ca艂y mechanizm steru, cudem ocala艂y, zosta艂 powa偶nie rozchwiany.

- Statek lekko przechyla si臋 na praw膮 burt臋 i ruf臋, nie uwa偶asz? Pewnikiem wody nabiera. Pod pok艂adem wszystko musia艂o si臋 poprzesuwa膰. Chod藕my do pompy. Potem rozwiniemy nowy 偶agiel.

Tak, wi臋c wzi臋li si臋 do roboty i przez kilka godzin uwijali si臋 w milczeniu, jak nieraz w przesz艂o艣ci. Naprawiali uszkodzenia w blasku dw贸ch latar艅, w kt贸rych pali艂 si臋 czysty t艂uszcz lewiatana. Fafryd musia艂 zdj膮膰 je z masztu, bowiem po sko艅czonej burzy czarne chmury schodzi艂y coraz ni偶ej.

Pu艂ap chmur obni偶y艂 si臋 w tym czasie na ca艂ym obszarze Nehwonu. Jeszcze przez wiele miesi臋cy i lat rozprawiano o tak zwanych Wielkich Ciemno艣ciach, kt贸re na par臋 godzin zaleg艂y na wszystkich l膮dach. Nigdy si臋 nie dowiedziano, czy tego dnia zbuntowany ksi臋偶yc istotnie przemierzy艂 p贸艂 艣wiata, by si臋 pojedynkowa膰 ze s艂o艅cem, i wr贸ci艂 z powrotem na przypisane mu miejsce. D艂ugo kr膮偶y艂y niepokoj膮ce pog艂oski, jakoby wyrwy w pow艂oce chmur pozwoli艂y niekt贸rym dostrzec 艣wiadectwa takiej w艂a艣nie straszliwej podr贸偶y. M贸wiono nawet, 偶e s艂o艅ce wysz艂o naprzeciw swojemu adwersarzowi.

Kiedy wreszcie przyjaciele zrobili sobie przerw臋, odezwa艂 si臋 cicho Fafryd:

- Troch臋 mi brakuje tych migotek, a tobie?

- Jeszcze jak - odpar艂 Kocur. - Ciekaw jestem, czy prowadzi艂y nas do skarbu, czy w og贸le mia艂y taki zamiar. Czy zaprowadzi艂yby gdziekolwiek cho膰by jednego z nas, twoja migotka lub moja.

- A ja i tak wiem swoje: by艂y cztery migotki. Jedna parka mog艂a nas dok膮d艣 doprowadzi膰.

- Nie, nie, by艂y dwie migotki - utrzymywa艂 Kocur. - Upar艂y si臋, 偶eby wywie艣膰 nas w dw贸ch r贸偶nych kierunkach, na przeciwne kra艅ce 艣wiata, aby艣my si臋 rozstali. - A poniewa偶 Fafryd milcza艂, doda艂: - Kto wie, czy bym nie poszed艂 za moj膮 ognist膮 dziewczyn膮, 偶eby sprawdzi膰, jak 偶yje si臋 w raju, gdzie wiecznie 艣wieci s艂o艅ce.

- A ja mo偶e i poszed艂bym za moj膮 smutn膮 panienk膮, zamieszka艂 na ch艂odnym ksi臋偶ycu, sp臋dzi艂 lato w Krainie Cienia. - Po chwili ci膮gn膮艂: - Wszelako uwa偶am, 偶e cz艂ekowi nie po drodze do raju, ch艂odnego czy gor膮cego. Nigdy, nigdy, przenigdy...

- 鈥濶igdy鈥 sypia w wielkim 艂o偶u z 鈥瀝az jeden鈥 - za偶artowa艂 Kocur.

W trakcie rozmowy zrobi艂o si臋 widno. Chmury si臋 podnios艂y, w promieniach jutrzenki zal艣ni艂 nowy 偶agiel. Na tle bladego nieba md艂ym 艣wiat艂em mruga艂y latarnie. Na p贸艂nocnym widnokr臋gu poszukiwacze przyg贸d dojrzeli zarysy dw贸ch le偶膮cych tur贸w: charakterystyczny fragment wysuni臋tego na po艂udnie przyl膮dka ziem Wschodu.

- W ci膮gu jednego dnia i jednej nocy op艂yn臋li艣my ca艂y lankmarski kontynent - zauwa偶y艂 Kocur.

Z po艂udnia przysz艂a bryza i zm膮ci艂a nieruchome powietrze. Trzymaj膮c si臋 przybrze偶nych w贸d Morza Wschodu, przyjaciele wzi臋li kurs na p贸艂noc.


LODOWA MONSTREMA


- Te ci膮g艂e utarczki ze 艣mierci膮 wychodz膮 mi ju偶 bokiem - stwierdzi艂 Fafryd o p贸艂nocy. Uni贸s艂szy do ust wgnieciony, przyszarza艂y kielich, upi艂 drobny 艂yk wina gronowego, zaprawionego gorzk膮 okowit膮.

- A co, marzy ci si臋 wielka bitwa? - fukn膮艂 jego kompan i te偶 si臋 napi艂.

Fafryd rozwa偶a艂 s艂owa przyjaciela, a zarazem pilnie obserwowa艂 wn臋trze tawerny, kt贸ra na szyldzie mia艂a wyblak艂ego, w臋偶owo zwini臋tego srebrzystego w臋gorza.

- Mo偶e...

- Co za noc, nudy na pudy - zgodzi艂 si臋 Kocur.

I rzeczywi艣cie, g艂贸wna izba w 鈥濻rebrnym W臋gorzu鈥 przedstawia艂a sob膮 obraz r贸wnie szary, co u偶ywane tu kielichy na wino. Pora by艂a p贸藕na, gdzie艣 mi臋dzy p贸艂noc膮 a brzaskiem, 艣wiat艂o mg艂awe, lecz nie za ciemne, powietrze ch艂odne, ale nie zimne, pozostali go艣cie jak pomniki zadumy, za艣 twarze w艂a艣ciciela, wykidaj艂y i obs艂ugi zastyg艂e w wyrazie nad膮sania, jakby czas si臋 zatrzyma艂.

Lankmar osnu艂 si臋 cicho艣ci膮 jak wielkie cmentarzysko. Ju偶 od roku na 艣wiecie panowa艂 pok贸j, a przynajmniej nigdzie nie wojowano. Nawet Mingole ze wschodnich step贸w nie naje偶d偶ali po艂udnia na swoich niskich, wytrwa艂ych konikach.

Skutkiem tego nie by艂 wszak偶e spok贸j, lecz nieokre艣lony l臋k - zniecierpliwienie, kt贸re nie znalaz艂o jeszcze swego uj艣cia w dzia艂aniu. Mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e to ostatnie chwile wytchnienia przed zimnym b艂yskiem niszczycielskiego pioruna, kt贸ry zg艂adzi 偶ycie we wszystkich jego odmianach.

脫w nastr贸j zatruwa艂 my艣li i uczucia wysokiego barbarzy艅cy w burym kaftanie i jego niskiego, ubranego na szaro przyjaciela.

- Skona膰 mo偶na z tych nud贸w - zawt贸rowa艂 Fafryd. - Ech, rzuci艂oby si臋 w wir przyg贸d!

- M艂odzie艅czy zapa艂 przez ciebie przemawia. Dlatego w艂a艣nie zgoli艂e艣 brod臋? By 艂atwiej ci by艂o marzy膰 o m艂odo艣ci? - Kocur nie czeka艂 na odpowied藕: - Oszukujesz sam siebie!

- A ty, czemu od trzech dni si臋 nie golisz, ha? - odparowa艂 Fafryd.

- Daj臋 odpocz膮膰 sk贸rze, a偶 b臋dzie mo偶na ci膮gn膮膰 za w艂osy. Ty艣 za to ostatnio straci艂 na wadze. Trawi ci臋 gor膮czka m艂odzie艅czych fantazji?

- Nie trawi mnie choroba ani 偶adna troska. W p贸藕niejszym wieku cz艂owiek staje si臋 l偶ejszy. Tracimy bujn膮 muskulatur臋 m艂odzie艅ca na rzecz gi臋tszej, wytrzymalszej postury, jaka osobie w 艣rednim wieku pomaga stawi膰 czo艂o pr贸bom i wspania艂ym przygodom.

- Tych ju偶 mieli艣my pod dostatkiem - zapewni艂 go Kocur. - Przynajmniej trzy razy okr膮偶yli艣my Nehwon.

Fafryd sm臋tnie pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie dane nam by艂o cieszy膰 si臋 prawdziwym 偶yciem. Nie mieli艣my nigdy w艂asnego kawa艂ka ziemi. Nie stali艣my na czele ludzi.

- Fafrydzie, otrz膮艣nij si臋 z tego ponuractwa! - Kocur zarechota艂. - Chcesz zosta膰 farmerem? Zapomnia艂e艣, 偶e dow贸dca jest wi臋藕niem swoich podkomendnych? Masz, 艂yknij na otrze藕wienie. Mo偶e to poprawi ci humor.

Fafryd wypi艂 zawarto艣膰 kielicha, nalanego z dw贸ch dzbank贸w, lecz wcale si臋 nie rozpogodzi艂.

- Nie mamy 偶on ani domu. - Patrza艂 przed siebie ze zbola艂膮 min膮.

- Fafryd, tobie potrzebna jaka艣 fajna cizia!

- A co mi po cizi? - 偶achn膮艂 si臋 Fafryd. - M贸wi臋 o kobietach. Mia艂em dzieln膮 Kryszkar臋, ali艣ci zbieg艂a do swych ziomk贸w szkieletor贸w. Twoja zadziorna Rita woli za艣 艂ysk贸w w krainie Iwemarenzy.

Kocur wtr膮ci艂 nie艣mia艂o:

- Mia艂em te偶 dumn膮, bezczeln膮 Hisfet, a ty odwa偶n膮 Friks, rozmi艂owan膮 w aktorstwie kr贸lewn臋-niewolnic臋.

- Dawno temu - ci膮gn膮艂 Fafryd - by艂y Friska i Iwiwis, najpierw niewolnice Kuarmana, potem wolne kobiety w Towilisie. Przed nimi spotkali艣my niewidzialne ksi臋偶niczki Kejar臋 i Hirywi臋, nasze kochanki pewnej nader d艂ugiej nocy, c贸rki gro藕nego Umforafora i siostry podst臋pnego Farumfara. Jeszcze dawniej, we wczesnej m艂odo艣ci, znali艣my pi臋kn膮 Iwrian i nadobn膮 Wlane. By艂y to wszelako jeno s艂odkie dziewcz膮tka, przelotne mi艂ostki, a mo偶e li dobre aktorki. Teraz mieszkaj膮 w Krainie Cienia. Zatem m臋偶czyzn膮 jestem jeno w po艂owie. Potrzebuj臋 ma艂偶onki. Swoj膮 drog膮, ty r贸wnie偶.

- Fafryd, czy艣 ty zwariowa艂?! Najpierw wyrywasz si臋 po przygod臋 na drugi koniec 艣wiata, a zaraz bajdurzysz o rzeczach, kt贸re ci臋 uziemi膮: 偶onie, domu, pacho艂kach, obowi膮zkach. Starczy jedna noc bez dziewczyny i burdy, 偶eby艣 si臋 rozklei艂. Powtarzam, ty艣 zwariowa艂!

Fafryd ogarn膮艂 spojrzeniem tawern臋 i jej niemraw膮 klientel臋.

- Dawno tak nie zia艂o tu nud膮 - stwierdzi艂. - Jakby nikt nosem nie pokr臋ci艂 ani uchem nie ruszy艂 od chwili, gdy ostatnim razem patrzy艂em na tych ludzi. A mimo to wietrz臋 co艣 z艂ego w tym spokoju. Zimne dreszcze chodz膮 mi po krzy偶ach. Kocurze...

Ten jednak spogl膮da艂 ju偶 w stron臋 wej艣cia. Niemal偶e bezszelestnie do tawerny wkroczy艂y dwie smuk艂e osoby i zatrzyma艂y si臋 przed obci膮偶onymi o艂owiem i tkanymi 偶elazn膮 nici膮 zas艂onami, kt贸re nie wpuszcza艂y do 艣rodka mg艂y i mog艂y zatrzyma膰 sztych miecza. Pierwszy z przybysz贸w, do艣膰 wysoki, mia艂 niebieskie oczy, du偶y zasi臋g ramion, szerokie usta i chude policzki, odziany by艂 w granatowe spodnie, kaftan oraz d艂ugi, szary p艂aszcz. Drugi, szczuplejszy, mia艂 w sobie co艣 z kociej spr臋偶ysto艣ci, zielone oczy, kszta艂tne rysy i w膮skie, acz pe艂ne usta. Ubrany by艂 podobnie jak jego towarzysz, z t膮 jednak r贸偶nic膮, 偶e odzienie mia艂o barw臋 br膮zow膮 i rdzawoczerwon膮. Obaj nie byli ju偶 m艂odzi, lecz nie osi膮gn臋li jeszcze wieku 艣redniego. G艂adkie, niepoorane zmarszczkami czo艂a, 艂agodne oczy, mi臋kko rze藕bione ko艣ci policzkowe i d艂ugie, si臋gaj膮ce policzk贸w w艂osy (miejscami przetykane z艂otym drucikiem) - wszystko to razem wzi臋te 艣wiadczy艂o, 偶e s膮 to niewiasty.

W艂a艣nie owo 艣wiadectwo wyrwa艂o z chorobliwego, ca艂onocnego ot臋pienia zgromadzonych w gospodzie nudziarzy, z kt贸rych sze艣ciu ruszy艂o w stron臋 kobiet; 艣miej膮c si臋 ochryple, zapraszali je do swoich stolik贸w. One za艣 jak gdyby wysz艂y im na spotkanie, patrz膮c przed siebie twardym wzrokiem. I nagle, bez chwili zawahania czy jakiejkolwiek przepychanki - aczkolwiek kto艣 cofn膮艂 si臋 gwa艂townie, jakby nadepni臋to mu na stop臋, a kto inny st臋kn膮艂, jakby dosta艂 pod 偶ebra porz膮dnego kuksa艅ca - niewiasty min臋艂y ca艂膮 sz贸stk臋. Rzek艂by, kto, przesz艂y przez nich, jak przechodzi si臋 przez dym: bez wysi艂ku, co najwy偶ej ze zmarszczeniem nosa. Za nimi 贸w zlekcewa偶ony 鈥瀌ym鈥 zak艂臋bi艂 si臋 i zafalowa艂.

Teraz na ich drodze pojawili si臋 Szary Kocur i Fafryd, kt贸rzy wstali od sto艂u z d艂o艅mi bardzo blisko r臋koje艣ci mieczy.

- Panie... - zacz膮艂 Kocur.

- Napijecie si臋 wina? - wtr膮ci艂 Fafryd.

- Wzmocnionego dla odegnania nocnych ch艂od贸w - doko艅czy艂 Kocur z niedba艂ym uk艂onem.

Fafryd uprzejmie wskaza艂 st贸艂 z miejscami dla czterech os贸b, kt贸ry zaj臋li na ten wiecz贸r. Wysoka kobieta zatrzyma艂a si臋 i przyjrza艂a im niespiesznie.

- Mo偶e i skorzystamy - mrukn臋艂a ni偶sza.

- Je艣li pozwolicie Oszronionej Wyspie p艂aci膰 za napitki - zastrzeg艂a jej towarzyszka w s艂owach wartkich i weso艂ych jak woda p艂yn膮ca po 艣niegu.

Przy wzmiance o Oszronionej Wyspie na twarzach przyjaci贸艂 odbi艂o si臋 zdumienie. G艂臋boko si臋 zamy艣lili, jakby w innym 艣wiecie kto艣 powiedzia艂: Eldorado, Atlantyda lub Ultima Thule. Tak czy owak, skin臋li g艂ow膮 na znak zgody i podsun臋li krzes艂a kobietom.

- Oszroniona Wyspa - powt贸rzy艂 Fafryd, zafascynowany, kiedy Kocur, czyni膮c honory domu, zajmowa艂 si臋 dzbankami i kielichami. - Za dzieciaka na Lodowych Pustaciach i p贸藕niej, gdym z korsarzami p艂ywa艂, s艂ysza艂o si臋 o niej pog艂oski. I o S艂onej Przystani. Wed艂ug legendy, drog臋 do niej wskazuj膮 Szpony: w膮skie, kamieniste p贸艂wyspy na p贸艂nocno-zachodnim kra艅cu nehwo艅skich l膮d贸w.

- W tym przypadku legenda nie mija si臋 z prawd膮 - stwierdzi艂a zwi臋藕le kobieta o bursztynowych w艂osach, w granatowo-szarym odzieniu. - Oszroniona Wyspa istnieje po dzi艣 dzie艅. To samo S艂ona Przysta艅.

- Jak偶e偶 to? - zapyta艂 Kocur z u艣miechem, uprzejmie wr臋czaj膮c jej kielich. - Podobno Oszroniona Wyspa jest takim samym wymys艂em jak Symorgia.

Przyj臋艂a wino.

- My艣lisz, 偶e nie ma Symorgii?

- Nie - przyzna艂, zaskoczony i tkni臋ty dawnym wspomnieniem. - Widzia艂em j膮 kiedy艣 z male艅kiego stateczku, gdy wynurzy艂a si臋 na chwil臋 z odm臋t贸w Morza Zewn臋trznego. M贸j odwa偶niejszy przyjaciel - ruchem czo艂a wskaza艂 Fafryda - 艂azi艂 nawet po kamienistym brzegu, gdzie pewni szale艅cy ta艅cowali z diabelskimi rybami, kt贸re mia艂y wygl膮d czarnych, faluj膮cych futrzanych p艂aszczy.

- Na p贸艂noc od Symorgii, na zach贸d od Szpon贸w - wtr膮ci艂a wartko kobieta w rdzawoczerwonym stroju, ta z drucikami w czarnych w艂osach, po艂yskuj膮cych z艂ot膮 i ciemnobr膮zow膮 barw膮. Zawiesi艂a r臋k臋 w powietrzu z nietkni臋tym jeszcze winem, drug膮 za艣 si臋gn臋艂a pod st贸艂. Pacn臋艂a w zaplamion膮, pokryt膮 kwiecistym deseniem d臋bow膮 dech臋, po czym pr臋dko unios艂a d艂o艅, ods艂aniaj膮c cztery kr膮偶ki, ja艣niej膮ce jak male艅kie ksi臋偶yce. - Oszroniona Wyspa stawia; zgodzili艣cie si臋.

Kocur i Fafryd pokiwali g艂owami 偶yczliwie, cho膰 bez zachwytu, a nast臋pnie wzi臋li po jednej monecie, by lepiej im si臋 przyjrze膰.

- Na cycki Ticzubi - westchn膮艂 贸w pierwszy - nie jest to sou marque ani chien noir, czarny pies.

- Srebro z Oszronionej Wyspy? - zapyta艂 cicho Fafryd z uniesionymi brwiami. Przeni贸s艂 wzrok z pieni膮dza na twarz wy偶szej kobiety.

Spotka艂a si臋 z jego spojrzeniem. W k膮cikach szerokich ust tai艂 si臋 ledwie dostrzegalny u艣miech. Odpowiedzia艂a powa偶nie, acz z nutk膮 weso艂o艣ci:

- Kt贸re nie ciemnieje.

Odpar艂:

- Na awersie wychyla si臋 z g艂臋bin olbrzymi potw贸r morski.

Powiedzia艂a:

- Du偶y wieloryb tryska wod膮 po dono艣nym wo艂aniu.

Kocur zwr贸ci艂 si臋 do drugiej kobiety:

- Rewers przedstawia ska艂臋 w kszta艂cie okr臋tu, d艂ug膮 na ca艂e staje, bit膮 zewsz膮d przez morskie ba艂wany.

Powiedzia艂a:

- Zwyk艂a g贸ra lodowa, p贸艂 raza mniejsza, ni偶 m贸wisz.

- C贸偶, pora wypi膰 to, co艣my nabyli za b艂yszcz膮ce, zagraniczne pieni膮dze. Nazywam si臋 Fafryd, a ten tu Szary Kocur.

- Jestem Afryta, a towarzyszy mi Cif - oznajmi艂a wy偶sza kobieta.

Wychyliwszy duszkiem wino, odstawili cynowe kielichy. Afryta zastuka艂a swoim o d臋bowy blat.

- A teraz do rzeczy - o艣wiadczy艂a w臋z艂owato i spojrza艂a na Fafryda z nieznacznie zmarszczonym czo艂em (mo偶na by si臋 spiera膰, czy w og贸le si臋 zmarszczy艂o), kiedy si臋gn膮艂 po dzbanek.

- M贸wimy g艂osem Oszronionej Wyspy...

- ...i wydajemy jej monety - doda艂a Cif. W jej zielonych oczach miga艂y 偶贸艂te iskierki. Beznami臋tnie przesz艂a do konkluzji: - Oszronionej Wyspie grozi wielkie niebezpiecze艅stwo.

- Czy艣cie s艂yszeli o P艂ywaj膮cych Mingolach? 鈥 zapyta艂a Afryta zni偶onym g艂osem. A gdy Fafryd pokiwa艂 g艂ow膮 twierdz膮co, skierowa艂a spojrzenie na Kocura. - Po艂udniowcy zwykle nie wierz膮 w ich istnienie. Uwa偶aj膮, 偶e Mingol jeno w siodle bywa gro藕ny, a na morzu b膮d藕 w pieszym starciu niedo艂臋g膮 si臋 staje.

- Nie ja - odrzek艂 Kocur. - 呕eglowa艂em z mingolsk膮 za艂og膮. Jest taki jeden, dzi艣 ju偶 staruszek, co si臋 zowie Ourf...

- Potyka艂em si臋 z mingolskimi piratami - powiedzia艂 Fafryd. - Niewiele maj膮 statk贸w, za to wszystkie straszne. Szczury wodne ze strza艂ami miast z臋b贸w. P艂ywaj膮cy Mingole, znam tych zb贸j贸w.

- To si臋 dobrze sk艂ada - rzek艂a Cif. - Tedy uwierzycie, je艣li powiem, 偶e wedle niejasnej przepowiedni ten, kto zagarnie koron臋 Nehwonu, zdob臋dzie ca艂y Nehwon...

- Koron臋, czyli p贸艂nocne wybrze偶a podbiegunowe - wtr膮ci艂a Afryta.

- Zatem wszechstronnie wspierani s膮 przez Kchakchta, Czarnoksi臋偶nika Lodu, kt贸rego samo imi臋 znaczy zmarzni臋ty kaszel...

- Skoro o nim mowa, to najwi臋kszy z艂oczy艅ca od zarania 艣wiata - zauwa偶y艂a Afryta z oczami jak szafirowe ksi臋偶yce, kt贸rych zimny blask wydobywa艂 si臋 spod uko艣nie przymru偶onych powiek.

- Mingole wsiedli na statki, 偶eby najecha膰 p贸艂nocne l膮dy w dw贸ch pot臋偶nych armadach. Jedna grupa pod膮偶a za ruchem s艂o艅ca, druga za艣, Wspaczni Mingole, p艂ynie w drug膮 stron臋...

- I nie jest to garstka statk贸w, lecz wielka armia morska - powiedzia艂a Afryta, patrz膮c g艂贸wnie na Fafryda (podobnie jak Cif preferowa艂a Kocura). Podj臋艂a g艂贸wny w膮tek opowie艣ci: - W ko艅cu Wspaczni i S艂oneczni spotkaj膮 si臋 u wybrze偶y Oszronionej Wyspy, zdob臋d膮 j膮 i rusz膮 na po艂udnie, 偶eby spustoszy膰 艣wiat!

- Straszna perspektywa - podsumowa艂 Fafryd, odstawiaj膮c dzbanek z okowit膮 po wzmocnieniu wina w kielichach.

- Nie widz臋 w tym przesady - dorzuci艂 Kocur. - Mingole s膮 niestrudzeni w grabie偶ach.

Cif nachyli艂a si臋 z uniesion膮 brod膮. Zielone oczy pa艂a艂y gniewem.

- Tak, wi臋c Oszroniona Wyspa zosta艂a wybrana na miejsce wielkiej bitwy. Wybrana przez przeznaczenie, Kchakchta i bog贸w. Tam maj膮 by膰 zatrzymane stepowe hordy, kt贸re si臋 przedzierzgn臋艂y w morskich bandyt贸w.

Afryta nie poruszy艂a si臋, a mimo to jakby uros艂a. Spojrzeniem swoich niebieskich oczu lustrowa艂a to Fafryda, to jego kompana.

- Wobec powy偶szego wyspa si臋 zbroi, wzywa ludzi pod bro艅 i gromadzi najemnik贸w. Ja i Cif rozgl膮damy si臋 za najemnikami. Potrzebujemy dw贸ch bohater贸w, z kt贸rych ka偶dy znajdzie dwunastu m臋偶贸w podobnych sobie i przywiedzie ich na wysp臋 w przeci膮gu trzech kr贸tkich miesi臋cy. Owymi dwoma b臋dziecie wy!

- Zali w Nehwonie mo偶na spotka膰 drugiego takiego jak ja... nie m贸wi膮c o dwunastu? - zapyta艂 Kocur z niedowierzaniem.

- Kosztowna sprawa, m贸wi膮c ogl臋dnie - zauwa偶y艂 roztropnie Fafryd.

Pod ciasnym, rdzawoczerwonym r臋kawem Cif lekko nabrzmia艂y mi臋艣nie, gdy wydoby艂a spod sto艂u dwa p臋kate trzosy wielko艣ci pomara艅czy. Po艂o偶y艂a je przed Fafrydem i Szarym Kocurem. Cichy grzechot i pr臋dko st艂umione pobrz臋kiwanie wielce ucieszy艂y przyjaci贸艂.

- Oto wasze fundusze!

Kocur wyba艂uszy艂 oczy, lecz nie wyci膮gn膮艂 r臋ki po wypchany trzosik.

- Oszroniona Wyspa rozpaczliwie szuka bohater贸w. A bohaterki... je艣li wolno zapyta膰?

- Zadbano ju偶 o to - odpowiedzia艂a twardo Cif. Fafryd delikatnie musn膮艂 palcem trzos i cofn膮艂 d艂o艅.

- Napijmy si臋 - zaproponowa艂a Afryta.

Gdy kielichy posz艂y w g贸r臋, zewsz膮d rozleg艂o si臋 zaczarowane brz臋czenie dzwoneczk贸w. Od drzwi wion臋艂o lodowatym ch艂odem. Z lekka zm臋tnia艂e powietrze rozmy艂o i osrebrzy艂o wszystkie widoczne rzeczy. Owe z艂owieszcze znaki b艂yskawicznie si臋 nasili艂y, tygrysim skokiem przeistoczy艂y si臋 w og艂uszaj膮cy, przera藕liwy ha艂as dzwon贸w wielko艣ci 艣wi膮tynnych kopu艂, grubych jak zamkowe mury. Srogi wicher rycza艂 i wy艂 pot臋pie艅czo, w okamgnieniu do cna wyzi臋bi艂 izb臋, a zas艂ony w drzwiach, cho膰 obci膮偶one 偶elazem i o艂owiem, ostro podwia艂. Bibosze obecni w tawernie zataczali si臋 i padali we mgle g臋stej jak mleko.

- Lodowe tchnienie Kchakchta! - da艂 si臋 s艂ysze膰 okrzyk Cif.

- Wytropi艂 nas! - doda艂a Afryta, nim w zgie艂ku zgin臋艂y wszelkie s艂owa.

Fafryd i Szary Kocur desperacko chwycili trzosy z pieni臋dzmi i z艂apali si臋 sto艂u, kt贸ry na szcz臋艣cie - by nie pos艂ugiwano si臋 nim w karczemnych awanturach - przytwierdzono 艣rubami do pod艂ogi.

W ko艅cu wiatr si臋 uspokoi艂, mg艂a ust膮pi艂a i zgie艂k ucich艂, cho膰 nie tak nagle, jak si臋 wszystko zacz臋艂o. Przyjaciele rozprostowali skostnia艂e palce, starli kryszta艂ki lodu z brwi i rz臋s, zapalili lampki i rozejrzeli si臋 doko艂a. Izba wygl膮da艂a jak po bitwie, cho膰 bezkrwawej. Panowa艂a martwa cisza, p贸ki nie rozleg艂y si臋 j臋ki i okrzyki wystraszonych, obola艂ych ludzi. Przyjaciele omiatali wzrokiem wszystkie k膮ty. W艣r贸d wolno dochodz膮cych do siebie os贸b nie by艂o szczup艂ych kobiet z dalekiego kraju.

Kocur odezwa艂 si臋 zadumanym g艂osem:

- Zaprawd臋 by艂y tu te, kt贸rych tak d艂ugo szukamy? Czy艣my si臋 mo偶e odurzyli jakowym艣... - Urwa艂 w p贸艂 zdania, poniewa偶 Fafryd porwa艂 sw贸j wypchany trzos i ruszy艂 do wyj艣cia. - A ty dok膮d?! - zawo艂a艂.

Fafryd zatrzyma艂 si臋 i odwr贸ci艂.

- Na p贸艂noc! - odkrzykn膮艂 z zaci臋t膮 min膮. - Hen za Trollowe Schody, gdzie najm臋 do s艂u偶by dwunastu berserk贸w. Nie w膮tpi臋, 偶e ty sw贸j tuzin narowistych z艂odziei odnajdziesz w cieplejszym klimacie. Na trzy dni przed up艂ywem terminu spotkamy si臋 na morzu w po艂owie drogi mi臋dzy Oszronion膮 Wysp膮 a Symorgi膮. A teraz bywaj zdr贸w!

Kocur odprowadzi艂 go wzrokiem, wzruszy艂 ramionami, po czym wygrzeba艂 z ba艂aganu kielich i dzban z okowit膮, przewr贸cony, lecz niest艂uczony, za to zroszony w czasie nieziemskiej, lodowatej wichury. Resztka trunku wystarczy艂a na jeden przyjemny, g艂臋boki haust. Przez chwil臋 maca艂 sakiewk臋, a w ko艅cu rozplata艂 ciasny, rzemienny w臋ze艂. Ze sk贸rzanego woreczka bi艂a m臋tna, bursztynowa po艣wiata.

- Oho, ma艂a 偶y艂a z艂ota - mrukn膮艂 z zadowoleniem.

Nie bacz膮c na j臋cz膮ce, kulej膮ce lub czo艂gaj膮ce si臋 postacie, kt贸re mog艂y mu si臋 przygl膮da膰, wyci膮gn膮艂 jedn膮 z g臋sto upakowanych, b艂yszcz膮cych monet. Na g艂贸wnej stronie dymi膮cy wulkan, by膰 mo偶e w 艣nie偶nej czapie. Na odwrocie pot臋偶ne nadmorskie urwisko, ni to l贸d, ni to ska艂a. Ale偶 farsa! Raz jeszcze rzuci艂 okiem na drzwi zas艂oni臋te pancern膮 kotar膮. Ba艂wan z niego! - pomy艣la艂. 呕eby przymierza膰 si臋 do przedsi臋wzi臋cia prawie niewykonalnego, na domiar zleconego przez kobiety, kt贸re przepad艂y z kretesem, najpewniej zabite lub zakl臋ciem uwi臋zione w niedost臋pnym miejscu! Albo 偶eby umawia膰 si臋 z trzymiesi臋cznym wyprzedzeniem na spotkanie w艣r贸d m贸rz nieopisanych na mapach, mi臋dzy zatopionym l膮dem a ba艣niow膮 krain膮?! Fafryd, cho膰 z natury sk艂onny do fantazjowania, okre艣li艂 miejsce zbi贸rki z wyj膮tkowo du偶膮 doz膮 pomys艂owo艣ci.

I tylko pomy艣le膰, jakich rzadkich specja艂贸w, ba, najwymy艣lniejszych przyjemno艣ci i rozkoszy mo偶na pokosztowa膰 za tak膮 fortun臋 w z艂ocie! Jak to dobrze, 偶e pieni膮dz jest biernym niewolnikiem w s艂u偶bie cz艂owieka, kt贸ry go posiada.

W艂o偶y艂 monet臋 do mieszka, mocno zawi膮za艂 w臋ze艂, zakrywaj膮c przed 艣wiatem l艣nienie z艂ota, i wsta艂 z werw膮. Przed odej艣ciem spojrza艂 na skraj sto艂u, gdzie si臋 wylegiwa艂y cztery srebrne monety. Gdy tak patrzy艂, pochwyci艂a je brudna d艂o艅 grubego pacho艂ka, kt贸ry w porywie wiatru zosta艂 wepchni臋ty pod st贸艂.

Kocur ponownie wzruszy艂 ramionami i dostojnym krokiem ruszy艂 ku drzwiom, gwi偶d偶膮c przez z臋by mingolskiego marsza.



***



W sferze p贸艂 raza wi臋kszej od doros艂ego cz艂owieka uwija艂a si臋 stara, chuda istota. Na wewn臋trznej powierzchni sfery znajdowa艂a si臋 mapa Nehwonu: morza w kolorze ciemnogranatowym, l膮dy - ciemnozielonym i br膮zowo-czarnym, wszystko za艣 z bladym po艂yskiem stali oksydowanej na niebiesko, zielono i br膮zowo. Co razem dawa艂o z艂udzenie, 偶e sfera jest ogromn膮 ba艅k膮, w niesko艅czono艣膰 wynurzaj膮c膮 si臋 z g艂臋bin mrocznego oceanu 鈥 zgodnie z odwa偶nymi teoriami lankmarskich filozof贸w, kt贸rzy dowodzili, 偶e tak w艂a艣nie wygl膮da Nehwon. Na po艂udnie od ziem Wschodu, na Wielkim Oceanie R贸wnikowym, obiega艂a sfer臋 obr臋cz wa艂u wodnego, na jedn膮 pi臋d藕 szeroka i trzy palce wysoka; zdaniem tych偶e filozof贸w, wa艂 ukrywa艂 p艂yn膮ce morzem s艂o艅ce przed po艂ow膮 Nehwonu... aczkolwiek dno p艂ynnego krateru nie razi艂o jak tarcza s艂oneczna, ale jarzy艂o si臋 md艂ym 艣wiate艂kiem, zdolnym rozja艣ni膰 co najwy偶ej wn臋trze sfery.

Gdzie lu藕ne szaty nie zdo艂a艂y zas艂oni膰 czterech d艂ugich, ruchliwych ko艅czyn, tam twarda, czarna szczecina opr贸szy艂a si臋 siwizn膮 lub pokry艂a szronem. Ko艣cista, paskudna twarz wykazywa艂a podobie艅stwo do paj膮ka. Istota rozchyli艂a wyschni臋te wargi i nerwowo pobieg艂a szponiastymi palcami do miejsca na mapie, gdzie czarny, po艂yskliwy punkcik na br膮zowym tle, blisko niebieskich obszar贸w, oznacza艂 miasto Lankmar u po艂udniowych wybrze偶y Morza Wewn臋trznego. Czy to z jej ust buchn臋艂o mro藕ne powietrze, czy mo偶e si艂膮 woli stworzy艂a bia艂膮 smug臋, kt贸ra osiad艂a na czarnym punkciku? Tak czy owak, smu偶ka wkr贸tce znikn臋艂a.

Stw贸r odezwa艂 si臋 piskliwie w mingolskim j臋zyku:

- No, suki, ju偶 po was! Kchakcht widzi 艣mier膰 ka偶dej muchy i dmucha mro偶膮cym oddechem, gdzie przyjdzie mu ochota. Mingol 艂upi, a 艣wiat g艂upi. Cymba艂 艣lepy, woj bez krzepy. Czas ju偶, czas, najwy偶szy czas zbudowa膰 lodow膮 monstrem臋!

Otworzy艂 okr膮g艂膮 klap臋 na obszarze bieguna po艂udniowego i zjecha艂 na cienkiej linie.





***



Na trzy dni przed up艂ywem trzech miesi臋cy Kocur czu艂 si臋 okrutnie przybity, do cna wyczerpany i zmarzni臋ty na ko艣膰. By艂o mu bardzo, ale to bardzo zimno w stopy, cho膰 mia艂 mi臋kkie, ocieplane grubym futrem buty, te na zmian臋 pcha艂y go w g贸r臋 i ci膮gn臋艂y w d贸艂, w miar臋 jak zmro偶ony pok艂ad unosi艂 si臋 i opada艂 na d艂ugich, niskich falach. Sta艂 przy kr贸tkim grotmaszcie; z d艂ugiej (d艂u偶szej od bomu) rei wisia艂 lu藕no zwini臋ty grot偶agiel, obwieszony lodowymi girlandami. Oko nic nie widzia艂o poza dziobem, ruf膮 i wierzcho艂kiem grotmasztu, ledwie majacz膮cymi we mgle z maciupkich kryszta艂k贸w lodu - niczym w pierzastych chmurach schodz膮cych ze szczytu Grani Niebios. 艢wiat艂o niewidocznego ksi臋偶yca, b臋d膮cego ju偶 prawie w pe艂ni, przeciska艂o si臋 przez mg艂臋 m臋tne, ciemnoszare. W martwej, bezwietrznej ciszy, niezwyk艂ej ponad miar臋, mr贸z szczypa艂 dotkliwie.

A jednak cisza nie by艂a tak ca艂kiem bezg艂o艣na. Rozchodzi艂 si臋 nik艂y szmer wody, cichute艅kie bulgoty, a by膰 mo偶e r贸wnie偶 chrz臋st cieniutkiej pokrywy lodowej, gdy kad艂ub ko艂ysa艂 si臋 na fali. Dochodzi艂o te偶 delikatne trzeszczenie wr臋g i takielunku 鈥濺ozbitka鈥. A z g艂臋bin i okolicy nap艂ywa艂y na granicy s艂yszalno艣ci jeszcze cichsze d藕wi臋ki. Pewna cz臋艣膰 umys艂u Kocura, kt贸ra dzia艂a艂a bez udzia艂u woli, daremnie si臋 wysila艂a, by rozezna膰 si臋 w tych ostatnich odg艂osach. Wola艂, 偶eby go nie zaskoczy艂a mingolska flotylla czy bodaj jeden ich okr臋t. Mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e 鈥濺ozbitek鈥 jest statkiem towarowym, nie okr臋tem wojennym. Niekt贸re d藕wi臋ki dolatuj膮ce z marzn膮cej mg艂y, rzeczywiste b膮d藕 urojone, by艂y zaiste tajemnicze: odleg艂y grzmot rw膮cych si臋 mas lodu, odleglejszy plusk wielu wiose艂, jeszcze bardziej odleg艂y 偶a艂osny skowyt i z艂owieszcze ryki tudzie偶 co艣 jakby chichot bies贸w za obrze偶em Nehwonu. Kocur przypomnia艂 sobie niewidzialnych lotnik贸w, kt贸rzy m膮cili 艣nieg w powietrzu nad zboczami Grani Niebios, kiedy razem z Fafrydem zdobywa艂 贸w najwy偶szy szczyt 艣wiata.

Zimno zak艂贸ci艂o ten tok rozmy艣la艅. Kocur marzy艂 o przytupywaniu, zabijaniu r膮k, a najbardziej chyba o rozgrzaniu si臋 gwa艂townym wybuchem z艂o艣ci. Powstrzymywa艂 si臋 wszak偶e z m臋cze艅sk膮 wytrwa艂o艣ci膮; mo偶e liczy艂 na to, 偶e gdy si臋 sko艅czy udr臋ka, dozna tym wi臋kszej ulgi. Zabra艂 si臋, wi臋c do rozwa偶ania przyczyn swego wstydliwego wyczerpania.

Po pierwsze, musia艂 znale藕膰, przekona膰 do siebie i uj膮膰 w karby dwunastu wojowniczych z艂odziei-rozb贸jnik贸w, nawiasem m贸wi膮c, nale偶膮cych do rzadko艣ci. A potem szkolenie! Po艂ow臋 uczy艂 sztuki miotania pocisk贸w z procy, a dw贸ch (niech Mog ma ich w opiece!) walki mieczem. Na koniec przesiew, by wybra膰 dw贸ch kaprali. Paszawar i Mikkido - niech ich licho porwie! - teraz pod pok艂adem smacznie sobie spali wraz z resztk膮 najmit贸w.

R贸wnocze艣nie musia艂 dotrze膰 do starego Ourfa i skrzykn膮膰 czterech Mingoli z jego za艂ogi. Ryzyko wliczone w ca艂e przedsi臋wzi臋cie. Czy mingolscy marynarze b臋d膮 walczy膰 z przekonaniem przeciwko ziomkom, gdy dojdzie do bitwy? Mingoli uwa偶ano za zdradzieckie plemi臋, dobrze jednak mie膰 paru po swojej stronie, 偶eby ich lepiej zrozumie膰. Mo偶e dzi臋ki nim przeniknie zamys艂y wroga, dotrze do prawdziwych powod贸w tej morskiej wyprawy?

R贸wnocze艣nie z tym: wyb贸r, wynaj臋cie, naprawa i wyposa偶enie 鈥濺ozbitka鈥 przed wyp艂yni臋ciem w podr贸偶.

A jak nale偶a艂o pog艂臋bi膰 wiedz臋! D艂ugo 艣l臋cza艂 nad leciwymi mapami, wykradni臋tymi z biblioteki lankmarskiej gildii gwiezdnik贸w i 偶eglarzy. Od艣wie偶y艂 swoje wiadomo艣ci na temat wiatru, fal i cia艂 niebieskich. I jeszcze wzi膮艂 na siebie ci臋偶ar odpowiedzialno艣ci za siedemnastu ludzi! Fafryd nie m贸g艂 mu ul偶y膰 w d藕wiganiu tego ci臋偶aru czy zluzowa膰 go na wachcie. Kocur musia艂 samemu zatroszczy膰 si臋 o sprawno艣膰 bojow膮 najemnik贸w, leczy膰 ich ze szkorbutu, wy艂awia膰 bosakiem pechowc贸w wypadaj膮cych za burt臋 (pierwszego dnia podr贸偶y o ma艂o nie straci艂 w ten spos贸b nieuwa偶nego Mikkida) oraz dodawa膰 im otuchy, a zarazem dba膰, by nie wle藕li mu na g艂ow臋. W razie potrzeby, si艂膮 narzuca艂 rygor. Szczerze m贸wi膮c, uwa偶a艂 to za przyjemno艣膰, nie tylko obowi膮zek. Jak rozkosznie kwicza艂 Paszawar, gdy dostawa艂 lanie pochw膮 Kociego Pazura! I, na Mog膮, zbiera艂o mu si臋 na nast臋pne!

No i nie mo偶na pomin膮膰 samej, niebezpiecznej wyprawy morskiej, trwaj膮cej niespe艂na miesi膮c. Z Lankmaru na p贸艂nocny-zach贸d przez Morze Wewn臋trzne. Zdradzieckim przesmykiem w Z臋batym Murze (gdzie kiedy艣 Fafryd szuka艂 morskich kr贸lowych) na wody Morza Zewn臋trznego. Potem chy偶y skok na p贸艂noc ostrym lewym baksztagiem, p贸ki nie dostrze偶ono czarnych bastion贸w No-Ombrulska, le偶膮cego na tej samej d艂ugo艣ci geograficznej, co zatopiona Symorgia. Tam 鈥濺ozbitek鈥 wzi膮艂 kurs na zach贸d, oddalaj膮c si臋 prawym bajdewindem od sta艂ego l膮du, prosto w paszcze zachodniego wiatru. Po czterech dniach m臋cz膮cej, powolnej podr贸偶y dotarli na puste, wzburzone wody, gdzie powinien znajdowa膰 si臋 grobowiec Symorgii - zgodnie z niezale偶nymi od siebie wyliczeniami Kocura i Ourfa; pierwszy bada艂 skradzione mapy, drugi liczy艂 w臋z艂y na brudnych mingolskich sznurkach do rachowania. Nast臋pnie przez dwa dni 艣migali znowu na p贸艂noc, popychani wiatrem coraz ch艂odniejszym - tak samo jak ch艂odniejsza stawa艂a si臋 woda. W ko艅cu - jak im si臋 zdawa艂o - znale藕li si臋 na d艂ugo艣ci geograficznej po艣redniej mi臋dzy Symorgia a Szponami. I tak od dw贸ch dni markotnie trawili godziny na czekaniu na Fafryda, mimo 偶e zi膮b coraz bardziej dawa艂 si臋 we znaki, a dzi艣 ko艂o p贸艂nocy lodowa mg艂a zakry艂a czyste niebo i otuli艂a 鈥濺ozbitka鈥 welonem ciszy. Dwa dni dr臋cz膮cej niepewno艣ci, czy Fafryd zdo艂a odnale藕膰 to miejsce i czy w og贸le przyb臋dzie. Dwa dni nudzenia si臋 i denerwowania wystraszon膮, skor膮 do buntu za艂og膮 i tuzinem 艂otrzyk贸w - z kt贸rych wszyscy teraz chrapali w ciep艂ych kojach pod pok艂adem. Zaraza na nich! Dwa dni zastanawiania si臋, dlaczego, na Mog膮, z wyj膮tkiem czterech wszystkie dublony z Oszronionej Wyspy przeznaczy艂 na t臋 zwariowan膮 wypraw臋, na obarczanie si臋 obowi膮zkami, zamiast na wino i kobiety, rzadkie ksi膮偶ki i dzie艂a sztuki, s艂owem, w艂asne zachcianki i zabawy.

Na domiar z艂ego, jakby tego jeszcze by艂o ma艂o, Kocura m臋czy艂o podejrzenie granicz膮ce z pewno艣ci膮, 偶e Fafryd nawet nie wyruszy艂 z Lankmaru! 呕e chocia偶 wzi膮艂 sakiewk臋 z艂ota i opu艣ci艂 tawern臋 uniesiony szlachetno艣ci膮, pe艂en najlepszych ch臋ci... z miejsca j膮艂 trwoni膰 pieni膮dze na te wszystkie rozrywki i smakowito艣ci, kt贸rych odmawia艂 sobie Kocur, zainspirowany pozornie dobrym przyk艂adem przyjaciela.

Gdy ju偶 wyczerpa艂a si臋 jego cierpliwo艣膰 i wrz膮cy w nim gniew musia艂 wreszcie wybuchn膮膰, pochwyci艂 pa艂k臋 z haka na maszcie i z takim impetem przy艂adowa艂 w zmro偶ony, spi偶owy gong, 偶e omal go nie roztrzaska艂. Po prawdzie, to sam si臋 zdziwi艂, 偶e na oszroniony pok艂ad statku nie posypa艂y si臋 ostre od艂amki br膮zowego metalu. Wobec tego raz jeszcze grzmotn膮艂 w spi偶, i jeszcze, i jeszcze, a偶 gong hu艣ta艂 si臋 jak szyld na porywistym wietrze. Zarazem ochoczo podskakiwa艂, wal膮c butami w deski pok艂adu, czym powi臋ksza艂 rwetes (a przy okazji rozgrzewa艂 stopy).

Klapa zej艣ci贸wki dziobowej zosta艂a z rozmachem odemkni臋ta i z do艂u jak kometa wyskoczy艂 Paszawar. Podbieg艂 do Kocura i stan膮艂 z ob艂臋dem w oczach. Za starszym kapralem zbiegli si臋 - z Mikkidem na czele - pozostali najmici, w wi臋kszo艣ci p贸艂 nadzy. Za nimi, z du偶o mniejszym po艣piechem, nadszed艂 Gaws i jego ziomek nietrzymaj膮cy akurat wachty; obaj zawi膮zywali czarne kaptury pod p艂owymi brodami. Ourf, niczym duch, pojawi艂 si臋 za kapitanem, lecz dwaj ostatni Mingole, i s艂usznie, nie opuszczali swoich stanowisk na dziobie i przy rumplu. A wi臋c trzepanie sk贸ry niezdyscyplinowanym przynosi艂o skutek.

Miarowo uderzaj膮c si臋 g艂owic膮 pa艂ki w otwart膮 d艂o艅 prawej r臋ki, Kocur tak powiedzia艂:

- No c贸偶, moi mali zb贸je. - Istotnie, wszyscy byli od niego ni偶si przynajmniej o palec. - Wygl膮da na to, 偶e艣cie unikn臋li lania... o w艂os. - Na jego usta wyp艂yn膮艂 szelmowski u艣miech, gdy przyjrza艂 si臋 uwa偶nie najemnikom marzn膮cym w sk膮pym przyodziewku. - Wszelako musicie walczy膰 z zimnem 鈥 ci膮gn膮艂 - co jest w tych stronach marynarskim obowi膮zkiem, z kt贸rego macie si臋 wywi膮zywa膰 pod kar膮 ch艂osty. - Na jego twarzy pojawi艂 si臋 艂otrowski wyraz. - A偶eby nas po ciemku nie staranowa艂 nieprzyjacielski okr臋t, jazda do wiose艂!

Dwunastu nieszcz臋snych najmit贸w przetoczy艂o si臋 ko艂o niego do stojak贸w mi臋dzy grotmasztem a bezanmasztem, sk膮d po艣ci膮gali d艂ugie, smuk艂e wios艂a, osadzili dr膮偶ki w dziesi臋ciu dulkach i stan臋li na baczno艣膰 zwr贸ceni w stron臋 dziobu, ze stopami przy wspornikach, r臋koje艣ciami wiose艂 przy piersi, pi贸rami zawieszonymi nieruchomo we mgle. Dru偶yna Paszawara sta艂a przy prawej burcie, Mikkida - przy lewej. Na dziobie i rufie czuwali nad wszystkim starszy i m艂odszy kapral.

Zerkn膮wszy na Paszawara, aby sprawdzi膰, czy ka偶dy jest na swoim stanowisku, Kocur gromko zakomenderowa艂:

- Rozbitkowie! Raz, dwa, trzy... w d贸艂! - R膮bn膮艂 w gong, kt贸ry zaraz chwyci艂 z brzegu, by uspokoi膰 go i uciszy膰. Dziesi臋ciu wio艣larzy zanurzy艂o pi贸ra w niewidocznej wodzie i mocno napar艂o na dr膮偶ki. - W g贸r臋! - rykn膮艂 wolno Kocur i powt贸rnie uderzy艂 w gong. Statek ruszy艂 do przodu, a wzburzona woda zacz臋艂a chlupa膰 przy kad艂ubie. - I tak trzyma膰, p贸艂go艂e z艂odziejskie wyskrobki! - krzykn膮艂. - Mo艣ci Mikkido, zast膮pisz mnie przy gongu! Mo艣ci Paszawarze, niech wioski j膮 r贸wniej! - Przekazuj膮c pa艂k臋 zdyszanemu m艂odszemu kapralowi, nachyli艂 si臋 do ucha pomarszczonego, nieprzeniknionego Ourfa i szepn膮艂: - Po艣lij na d贸艂 Giba i Trencziego, niech przynios膮 tym tutaj jakie艣 ciep艂e kapoty.

Westchn膮艂 przeci膮gle, og贸lnie zadowolony... aczkolwiek odczuwa艂 r贸wnie偶 pewien niedosyt, gdy偶 Paszawar nie uczyni艂 nic, by zas艂u偶y膰 sobie na ch艂ost臋. C贸偶, nie mo偶na mie膰 wszystkiego. Niby dziwna rzecz: w艂amywacz, specjalista od wchodzenia przez okno, krn膮brny cz艂onek z艂odziejskiej gildii, przebiera si臋 w sk贸r臋 obiecuj膮cego 偶o艂nierza i marynarza. Z drugiej strony, wspinanie si臋 po linach nie r贸偶ni艂o si臋 a偶 tak dalece od wspinaczki po murach.

Nie by艂o mu ju偶 tak zimno, wi臋c pomy艣la艂 te偶 cieplej o Fafrydzie. B膮d藕, co b膮d藕, barbarzy艅ca z p贸艂nocy nigdy nie omieszka艂 przyj艣膰 na um贸wione spotkanie. To raczej 鈥濺ozbitek鈥 przyp艂yn膮艂 za wcze艣nie. Dopiero teraz przysz艂a wyznaczona pora. Jednak偶e mina mu si臋 wyd艂u偶y艂a, kiedy nasz艂a go nieweso艂a my艣l (z gatunku tych przez nikogo nielubianych), 偶e trzeba cudu, aby zetkn膮艂 si臋 z Fafrydem w艣r贸d tych ustronnych morskich przestworzy, nie wspominaj膮c ju偶 o lodowatej mgle. Z drugiej strony, Fafryd by艂 niezwykle zaradnym cz艂owiekiem.

Na statku zn贸w si臋 uciszy艂o, je艣li nie liczy膰 zgrzytu i plusku wiose艂, d藕wi臋ku gongu oraz ma艂ego zamieszania, kt贸re wynik艂o, kiedy Paszawar na chwil臋 da艂 wytchn膮膰 wio艣larzom, 艣piesz膮cym otuli膰 si臋 ubraniami przyniesionymi przez Mingoli. Kocur natomiast skupi艂 si臋 na tej cz臋艣ci umys艂u, kt贸ra rejestrowa艂a odg艂osy dochodz膮ce z daleka poprzez k艂臋by mg艂y. Odwr贸ci艂 si臋 do Ourfa z pytaj膮cym wzrokiem. Niski Mingol bezradnie wzruszy艂 ramionami. Kocur pokiwa艂 g艂ow膮, wyt臋偶aj膮c wzrok. A偶 nagle wszyscy us艂yszeli coraz g艂o艣niejsze bicie skrzyde艂. Co艣 zawadzi艂o o wierzcho艂ek oblodzonego masztu i z g贸ry run膮艂 bia艂y kszta艂t. Kocur podni贸s艂 praw膮 r臋k臋, aby si臋 zas艂oni膰, lecz r臋ka zosta艂a w dw贸ch miejscach chwycona, szarpni臋ta i silnie wykr臋cona. Na chwil臋 opanowa艂 go d艂awi膮cy strach, wi臋c si臋gn膮艂 lew膮 r臋k膮 po sztylet, lecz rozmy艣li艂 si臋 i dotkn膮艂 zaci艣ni臋tych jak imad艂o rogowych szpon贸w. Przy pokrytej 艂usk膮 艂apie namaca艂 zwini臋ty pergamin, kt贸rego rzemyki odci膮艂 naostrzonym paznokciem kciuka.

Olbrzymi bia艂y sok贸艂 pu艣ci艂 go wreszcie i przycupn膮艂 na okr膮g艂ej 偶erdce, na kt贸rej wisia艂 gong.

Mingol przyni贸s艂 grub膮 艣wiec臋, zapalon膮 w blaszance z podpa艂k膮, 偶eby w jej 艣wietle Kocur m贸g艂 przeczyta膰 zwi臋z艂膮 wiadomo艣膰 od Fafryda, wypisan膮 jego zamaszystym pismem:



Ahoj, maluchu! W膮tpi臋, by na tym morskim odludziu znajdowa艂 si臋 akurat jaki艣 inny statek, tedy zapal czerwon膮 rac臋, a podp艂yn臋.

F.



Potem jeszcze dopowiedzia艂 ciemniejszymi, mniej zgrabnymi literami, najwyra藕niej w po艣piechu:



Spotykaj膮c si臋, udajmy bitw臋, sprawdzimy przydatno艣膰 naszych za艂贸g. Jeno si臋 nie migaj!



Bia艂y blask 艣wiecy, pal膮cej si臋 jasnym, r贸wnym p艂omieniem w nieruchomym powietrzu, ukaza艂 radosny u艣miech Kocura i zaraz tak偶e wyraz z艂o艣ci po艂膮czonej z niedowierzaniem, gdy przeczyta艂 dopisek. Barbarzy艅cy z p贸艂nocy ju偶 tacy si臋 rodzili, z bzikiem na punkcie wojowania, Fafryd za艣 by艂 w艣r贸d nich najgorszy.

- Gib, dawaj pi贸ro i atrament z ka艂amarnicy! - rozkaza艂. - Mo艣ci Paszawarze, wyjdziesz z czerwon膮 rac膮 na czubek grot-masztu i tam j膮 podpalisz. Nu偶e! Ale bacz, bo je艣li spalisz statek, przybij臋 ci臋 gwo藕dziami do p艂on膮cego pok艂adu!

Niebawem, kiedy niski w艂amywacz ostro偶nie wspina艂 si臋 po linach, dodatkowo obci膮偶ony bosakiem, jego dow贸dca odwr贸ci艂 pergamin, rozprostowa艂 go na drzewcu masztu i w blasku 艣wiecy - kt贸r膮 Gib trzyma艂 wraz z ro偶kiem na atrament - napisa艂, co nast臋puje:



Mile widziany szale艅cze! Nie zgadzam si臋. Moja za艂oga jest ju偶 przeszkolona.

K.



呕eby pismo wysch艂o, potrz膮sn膮艂 pergaminem, po czym ostro偶nie zawin膮艂 go nad szponami przygl膮daj膮cego si臋 temu podejrzliwie soko艂a. Na koniec zawi膮za艂 rzemyki. Zaledwie cofn膮艂 r臋k臋, ptak z g艂o艣nym kwileniem rozprostowa艂 skrzyd艂a i nie czekaj膮c na polecenie, 艣mign膮艂 w mglist膮 dal. A wi臋c przynajmniej swoich skrzydlatych pos艂a艅c贸w Fafryd dobrze wyszkoli艂.

Zaskakuj膮co jasne czerwone 艣wiat艂o rozb艂ys艂o we mgle nad grotmasztem i tajemniczym sposobem unios艂o si臋 dziesi臋膰 艂okci w g贸r臋. W tym momencie Kocur zauwa偶y艂, 偶e przez wzgl膮d na bezpiecze艅stwo swoje i statku starszy kapral przytwierdzi艂 rac臋 do bosaka, kt贸ry uni贸s艂 wysoko. Dzi臋ki temu mo偶na j膮 by艂o zobaczy膰 z du偶o wi臋kszej odleg艂o艣ci - wi臋kszej, o co najmniej jedno lankmarskie staje, jak napr臋dce wyliczy艂 Kocur. Dobry pomys艂, musia艂 przyzna膰, wr臋cz genialny.

Drugiemu kapralowi kaza艂 w celach szkoleniowych obr贸ci膰 鈥濺ozbitka鈥; wio艣larze przy prawej burcie musieli teraz wios艂owa膰 odwrotnie, aby statek skr臋ci艂 ich stron膮.

Kocur uda艂 si臋 na dzi贸b, 偶eby sprawdzi膰, czy grubo opatulony Mingol wci膮偶 uwa偶nie przewierca wzrokiem mg艂臋. Nast臋pnie wr贸ci艂 na ruf臋, gdzie stali Ourf i jego sternik, obaj w ciep艂ych szubach dla ochrony przed zimnem.

Natenczas, kiedy czerwona raca pali艂a si臋 spokojnie, a wio艣larze w miar臋 cicho i r贸wno obracali statek, Kocur mimowolnie nat臋偶y艂 uszy, ws艂uchany w docieraj膮ce zewsz膮d dziwne g艂osy. Nie patrz膮c na Ourfa, zapyta艂 go szeptem:

- Powiedz mi, staruszku, ale tak szczerze, co my艣lisz o tych skorych do bitki koczownikach, w艣r贸d kt贸rych si臋 wychowa艂e艣. Czemu wsiedli na statki zamiast na konie?

- Pr膮 naprz贸d jak lemingi, szukaj膮 艣mierci... ali艣ci nie swojej - odpar艂 ochryple starzec, zadumany. - Cwa艂uj膮 po fali miast po twardym stepie. Nade wszystko chc膮 pali膰 i burzy膰 grody, szturmowa膰 je od strony l膮du lub morza. Mo偶e te偶 uciekaj膮 przed Ludem Topora.

- S艂ysza艂em o nim - powiedzia艂 Kocur bez przekonania. - S膮dzisz, 偶e sprzymierzy艂 si臋 z niewidocznymi lotnikami z Grani Niebios, kt贸rzy szybuj膮 w mro藕nych przestrzeniach nad 艣wiatem?

- Nie wiem. Lud Topora p贸jdzie wsz臋dzie za swoimi szamanami.

Czerwona raca zgas艂a. Z masztu do艣膰 ra藕no zszed艂 Paszawar i z艂o偶y艂 raport swemu okrutnemu dow贸dcy. Ten odprawi艂 go srogim spojrzeniem, lecz niespodzianie mrugn膮艂 okiem z 艂obuzersk膮 min膮 i kaza艂 mu zapali膰 nast臋pn膮 rac臋 za p贸艂 godziny b膮d藕 wcze艣niej, je艣li rozlegnie si臋 d藕wi臋k gongu.

Odwracaj膮c si臋 znowu do Mingola, zapyta艂:

- A skoro mowa o szamanach i czarodziejach, to s艂ysza艂e艣 mo偶e o Kchakchcie?

Starzec odczeka艂 pi臋膰 uderze艅 serca i wychrypia艂:

- Kchakcht to Kchakcht, nie 偶aden wioskowy czarownik. Mieszka na najdalszej p贸艂nocy, i tu r贸偶nie ludzie powiadaj膮, w wielkiej sali lub kuli z czarnego lodu. Stamt膮d widzi najdrobniejsze uczynki cz艂owieka i przy ka偶dej okazji dopuszcza si臋 nikczemno艣ci. Zazwyczaj, kiedy gwiazdy si臋 pomy艣lnie uk艂adaj膮 (dla nas niepomy艣lnie), a wszyscy bogowie 艣pi膮. Mingole boj膮 si臋 Kchakchta, a mimo tego... widz膮c przed sob膮 wielk膮 dziejow膮 szans臋, prosz膮 go, by sta艂 na czele armii przed ich najwybitniejszymi i najokrutniejszymi wodzami. L贸d to jego ulubione tworzywo, l贸d to jego narz臋dzie, a lodowy oddech to najwyra藕niejsza pr贸cz b艂ysku oznaka jego obecno艣ci.

- B艂ysku? C贸偶 to? - spyta艂 Kocur, zaniepokojony.

- Blask s艂o艅ca lub ksi臋偶yca odbity od lodu - odpar艂 Mingol. - Lodowy b艂ysk.

W ciemnej, per艂owoszarej mgle mrugn臋艂o blade 艣wiat艂o. Kocur pos艂ysza艂 plusk wiose艂, uderzenia w wod臋 mocniejsze ni偶 te w wykonaniu za艂ogi 鈥濺ozbitka鈥, 艣wiadcz膮ce o wielkiej, mozolnej pracy. Tak czy inaczej, by艂y to wios艂a i ha艂as si臋 nasila艂. Kocur, rozpromieniony, rozgl膮da艂 si臋 z ciekawo艣ci膮. Ourf wskaza艂 palcem pewien obszar mg艂y i zamar艂 w bezruchu. Kocur kiwn膮艂 g艂ow膮 i dono艣nym, 艣widruj膮cym g艂osem, podobnym do grania tr膮bki, zawo艂a艂:

- Fafryd, ahoj!!!

Nast膮pi艂a kr贸tka cisza, zak艂贸cana jedynie prac膮 wio艣larzy na dw贸ch statkach, a偶 raptem z mg艂y dolecia艂 z艂owr贸偶bny okrzyk, przyprawiaj膮cy o szybsze bicie serca:

- Ahoj, Kocurku! Co za mi艂e spotkanie na tych dzikich wodach! A teraz... bro艅 si臋!

Kocurowi zrzed艂a mina, przerazi艂 si臋 nie na 偶arty. Czy偶by Fafryd rzeczywi艣cie, mimo mg艂y, zamierza艂 przeprowadzi膰 sw贸j szalony zamiar, doprowadzi膰 do pr贸bnej bitwy morskiej? Z groz膮 w oczach popatrzy艂 na Ourfa, kt贸ry pot臋偶nie, jak na tak ma艂ego cz艂owieka, wzruszy艂 ramionami.

We mgle zamruga艂o ja艣niejsze bia艂e 艣wiat艂o. Niewiele si臋 namy艣laj膮c, Kocur j膮艂 rzuca膰 rozkazy:

- Wios艂a na lewej burcie! Od siebie! Z 偶yciem! Sterburta, ile si艂 do siebie! - Nie przejmuj膮c si臋 Mingolami obs艂uguj膮cymi ster, przyskoczy艂 do rumpla i przesun膮艂 go ku prawej burcie, aby p艂etwa steru pomog艂a wio艣larzom przy lewej burcie wykona膰 manewr skr臋tu.

Po艣piech go uratowa艂, bowiem z mg艂y wynurzy艂 si臋 niski, masywny, ostro zako艅czony i po艂yskliwy dzi贸b statku, kt贸ry m贸g艂by staranowa膰 鈥濺ozbitka鈥 i prze艂ama膰 go na dwie cz臋艣ci. Tymczasem taran tylko odrapa艂 kad艂ub z przera藕liwym zgrzytem, gdy stateczek w odpowiedzi na desperackie wysi艂ki najemnych z艂odziei wartko skr臋ca艂 w lewo.

Za taranem wyr贸s艂 w pe艂nej okaza艂o艣ci bia艂y, smuk艂y dzi贸b okr臋tu Fafryda. Niebywale wynios艂a dziobnica zapowiada艂a olbrzymi膮 jak dom reszt臋 statku, wi臋c marynarze z za艂ogi 鈥濺ozbitka鈥 wysoko zadzierali g艂owy. Nawet Kocur wstrzyma艂 oddech ze strachu i zdumienia. Szcz臋艣ciem obcy okr臋t przesuwa艂 si臋 kilka s膮偶ni od prawej burty skr臋caj膮cego sprawnie 鈥濺ozbitka鈥 inaczej mniejszy statek zosta艂by roztrzaskany.

Z mg艂y bez ostrze偶enia wychyn膮艂 p艂aski obiekt, przesuwaj膮cy si臋 mniej wi臋cej poziomo. Uderzy艂 w maszt kilka 艂okci nad pok艂adem; maszt pewnie by p臋k艂, ale zrz膮dzeniem losu obiekt sam si臋 od艂ama艂 i z hukiem rymn膮艂 pod nogi Kocurowi. Ten z niedowierzaniem spojrza艂 na ogromne, oblodzone pi贸ro wraz z u艂omkiem wios艂owego dr膮偶ka, dwukrotnie wi臋ksze od ca艂ych wiose艂 鈥濺ozbitka鈥. Kojarzy艂o si臋 nieodparcie z paznokciem zabitego olbrzyma.

Nast臋pne gigantyczne wios艂o oszcz臋dzi艂o maszt, za to bole艣nie grzmotn臋艂o i przewr贸ci艂o Paszawara. Kolejne wios艂a mija艂y 鈥濺ozbitka鈥 w coraz wi臋kszej odleg艂o艣ci.

Od strony znikaj膮cego we mgle po艂yskliwego, ogromnego niby zamek kad艂uba okr臋tu dobieg艂 tubalny okrzyk:

- O tch贸rzu! Wykr臋casz si臋 od walki? O tch贸rzu przebieg艂y! Miej si臋 na baczno艣ci, maluchu, bo ci臋 jeszcze dopadn臋! Nie ujdziesz mi!

Po tych gromkich, dzikich s艂owach nast膮pi艂 nie mniej ob艂膮ka艅czy wybuch 艣miechu. Tego rodzaju 艣miech nieraz wydziera艂 si臋 z gard艂a Fafryda, gdy w bitwie nienajlepiej si臋 dzia艂o, lecz tym razem by艂 to 艣miech ha艂a艣liwszy ni偶 inne, wprost diabelski - tak dono艣ny, jakby tuzin Fafryd贸w rycza艂o jednym g艂osem. Czy偶by nauczy艂 swoich zb贸j贸w na艣ladowa膰 jego wrzask?

Wtem Kocur poczu艂 na 艂okciu u艣cisk ko艣cistej d艂oni.

Ourf pokaza艂 mu le偶膮ce na pok艂adzie szcz膮tki olbrzymiego wios艂a.

- To偶 to sam l贸d! - Zauwa偶y艂 s臋dziwy Mingol z zabobonnym l臋kiem. - L贸d wykuty w ku藕niczych ch艂odniach Kchakchta. - Pu艣ciwszy Kocura, pochyli艂 si臋 i podni贸s艂 w czarnych r臋kawicach kawa艂ek wios艂a, szeroko rozk艂adaj膮c r臋ce, jak mo偶na podnosi膰 rannego w臋偶a. Szybkim ruchem wyrzuci艂 go za burt臋.

Za nim Mikkido d藕wign膮艂 ramiona starszego kaprala z okrwawion膮 g艂ow膮. Popatrzy艂 na dow贸dc臋, przenosz膮c spojrzenie nad swym nieprzytomnym towarzyszem. W jego wyl臋k艂ych oczach tai艂o si臋 rozpaczliwe pytanie.

Kocur si臋 nasro偶y艂.

- Wios艂owa膰, lenie! - rozkaza艂 twardym tonem. - Mikkido, go艅 ich ostro! Kto inny zajmie si臋 Paszawarem. B臋dziesz wybija艂 rytm gongiem. Najszybciej, jak mo偶esz. Ourf, niech zbroj膮 si臋 twoi ludzie. Po艣lij ich na d贸艂 po strza艂y i 艂uki z rogu dla was, a dla moich 偶o艂nierzy proce i pociski. O艂owiane kule, nie kamienie. Gaws, wyt臋偶aj oczy na rufie. Trenczi, uwa偶aj tam na dziobie. Nu偶e, do roboty!

Szary Kocur z w艣ciek艂ym, nieprzyjaznym wejrzeniem oddawa艂 si臋 rozmy艣laniom, kt贸re doprowadza艂y go do jeszcze wi臋kszej pasji. Tysi膮c lat temu w 鈥濻rebrnym W臋gorzu鈥 Fafryd o艣wiadczy艂, 偶e najmie dwunastu berserk贸w, w bitwie niespo偶ytych r臋baj艂贸w. Ale czy jego serdeczny przyjaciel, opanowany przez demony, przewidywa艂 w贸wczas, 偶e szale艅stwo dwunastu drab贸w, kt贸rych przy sobie zgromadzi, oka偶e si臋 zara藕liwe, co wi臋cej, i jemu si臋 udzieli?

Nad tumanem lodowej mg艂y gwiazdy b艂yszcza艂y niczym sople, przy膰mione jedynie blaskiem ksi臋偶yca, kt贸ry 艣wieci艂 nisko w po艂udniowo-zachodniej cz臋艣ci niebosk艂onu, gdzie czo艂o zbli偶aj膮cej si臋 wichury zawija艂o gruby kobierzec sk艂臋bionych kryszta艂k贸w lodu.



***



Niewysoko nad bia艂aw膮 powierzchni膮 mg艂y, kt贸ra rozci膮ga艂a si臋 poza horyzont we wszystkich kierunkach pr贸cz po艂udniowo-zachodniego, szybowa艂 na wsch贸d sok贸艂 odes艂any przez Kocura. Jak okiem si臋gn膮膰, 偶adna 偶ywa istota nie dzieli艂a z nim tej zakrzywionej, podniebnej przestrzeni, a mimo to ptak raptownie rzuci艂 si臋 w bok, jakby co艣 go zaatakowa艂o. Gwa艂townie bij膮c skrzyd艂ami, szarpn膮艂 si臋 i zatrzyma艂 w powietrzu, gdzie - rzec by mo偶na - zosta艂 pochwycony i brutalnie przytrzymany. Tyle, 偶e w przejrzystym powietrzu nie by艂o nic wida膰 ko艂o miotaj膮cego si臋 ptaka.

Pergamin przymocowany do nogi rozwin膮艂 si臋 jak zaczarowany, przez chwil臋 wisia艂 rozpostarty, by na koniec zwin膮膰 si臋 z powrotem. W tym momencie bia艂y sok贸艂 wyrwa艂 desperacko na wsch贸d; polecia艂 zygzakiem dla unikni臋cia pogoni i bardzo blisko mgielnej pierzyny, jakby w razie potrzeby chcia艂 si臋 w niej schowa膰.

W pustce, gdzie dopiero, co szarpa艂 si臋 sok贸艂, rozleg艂 si臋 monolog:

- I dla mnie znajdzie si臋 korzy艣膰 z tego sojuszu Umforafora z Grani Niebios i Kchakchta z Czarnego Lodu. Byle m贸j podst臋p si臋 uda艂... a nie mo偶e si臋 nie uda膰! O zdradzieckie siostrzyczki, p艂aczcie, bo wasi kochankowie, kt贸rzy tak was zha艅bili, s膮 ju偶 martwi, lubo jeszcze dychaj膮 i po ziemi cz艂api膮. Ile偶 przyjemno艣ci z odk艂adanej zemsty, jak偶e wybornie smakuje! A najs艂odsza jest wonczas, gdy ci, kt贸rych nienawidzisz, a kt贸rzy darz膮 si臋 serdeczn膮 przyja藕ni膮, wzajemnie si臋 zabijaj膮. Bo je艣li moje listy nie spe艂ni膮 swego zadania, nie nazywam si臋 Farumfar! A teraz gnaj z pr臋dko艣ci膮 d藕wi臋ku, m贸j powietrzny rumaku, m贸j niewidzialny lataj膮cy dywanie!



***



Niezwyk艂y ca艂un mgie艂 nadal by艂 g臋sty i przejmuj膮co zimny, lecz futro ze 艣nie偶nego jelenia, odwr贸cone w艂osiem do 艣rodka, dawa艂o ciep艂o Fafrydowi. Stoj膮c na dziobie 鈥濻oko艂a Morskiego鈥, d艂oni膮 w r臋kawicy pog艂adzi艂 g艂ow臋 drewnianej figury sycz膮cego 艣nie偶nego w臋偶a i obejrza艂 si臋 na swoich wio艣larzy, kt贸rzy tyrali z tym samym animuszem, co wtedy, gdy na widok czerwonej racy na maszcie Kocura rozkaza艂 im wios艂owa膰. Dzielne zuchy... byle nie pozwoli膰 im pr贸偶nowa膰 i w razie czego 艂oi膰 sk贸r臋. Dziewi臋ciu dor贸wnywa艂o mu wzrostem, trzech go przewy偶sza艂o: kaprale Skulik i Minimark oraz sier偶ant Sk贸r; dw贸ch ostatnich mg艂a skrywa艂a na rufie, gdzie Sk贸r wybija艂 rytm. Ka偶dy z oficer贸w dowodzi艂 trzyosobow膮 dru偶yn膮.

Sok贸艂 Morski鈥 by艂 doprawdy zacn膮 galer膮: troch臋 d艂u偶sz膮 i w najszerszym miejscu w臋偶sz膮 ni偶 statek Szarego Kocura, do tego z du偶o wy偶szym masztem i o偶aglowaniem uko艣nym. Aczkolwiek Fafryd nie m贸g艂 tego wiedzie膰, bo nie widzia艂 鈥濺ozbitka鈥.

A jednak troska poora艂a mu czo艂o. Peli powinien ju偶 wr贸ci膰. Je艣li oczywi艣cie Kocur wyprawi艂 go z odpowiedzi膮, ale przecie偶 szary maluch nigdy nie przepuszcza艂 okazji do rozmowy, ustnej czy pisemnej. Najwy偶sza pora, 偶eby wyj艣膰 na g贸r臋; Kocur m贸g艂 zapali膰 nast臋pna rac臋, a Skulik my艣le膰 na wachcie o niebieskich migda艂ach. Gdy jednak podszed艂 do masztu, ujrza艂 przy nim, jak ducha, pot臋偶ne ch艂opisko, odziane w poszarza艂e futro z wydr.

- A ty tu, czego, Skulik? - warkn膮艂, podnosz膮c wzrok na cz艂owieka, kt贸ry przewy偶sza艂 go o p贸艂 pi臋dzi. - Po co艣 opuszcza艂 posterunek? Gadaj zaraz, baranie! - Bez przygotowania i bez ostrze偶enia waln膮艂 starszego kaprala w przepon臋.

Cios odrzuci艂 o krok nieszcz臋艣nika i pozbawi艂 go tchu, co nie u艂atwi艂o mu, rzecz jasna, odpowiedzi na pytanie.

- Tam... jest zimno... jak u wied藕my pod kieck膮... - wyduka艂, skulony z b贸lu. - A m贸j zmiennik... si臋 sp贸藕nia.

- Odt膮d masz zawsze czeka膰 na zmiennika, p贸ki l贸d piek艂a nie skuje... lub sam na mrozie nie zdechniesz. Ale teraz ju偶 nie wracasz na wacht臋. - Fafryd przy艂o偶y艂 mu znowu w to samo czu艂e miejsce. - Daj pi膰 wio艣larzom, jedna miarka okowity na cztery miarki wody. I ostrzegam, je艣li wych艂epczesz wi臋cej ni偶 dwa 艂yki gorza艂y, poznam od razu!

Odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie, w dw贸ch zamaszystych krokach podszed艂 do masztu i j膮艂 si臋 zwinnie wspina膰, wykorzystuj膮c spi偶owe okucia. Min膮艂 grotrej臋, do kt贸rej starannie zwini臋to wielki 偶agiel, potem pik, a na koniec namaca艂 r臋kawic膮 kr贸tkie, poziome drzewce bocianiego gniazda. Gdy wdrapa艂 si臋 na g贸r臋, stwierdzi艂 ze zdumieniem, 偶e mg艂a, zamiast stopniowo rzedn膮膰, ust臋puje czystym przestworzom pod gwiazdami nagle, jakby kryszta艂ki lodu wi臋zi艂a cienka, niedostrzegalna, a jednak skuteczna bariera. Stoj膮c prosto na 偶erdzi, nurza艂 si臋 po pas we mgle tak g臋stej, 偶e ledwo, co widzia艂 stopy. Dzi臋ki niewidocznym wio艣larzom, kt贸rzy harowali w dole, wraz z wierzcho艂kiem masztu p艂yn膮艂 w per艂owoszarym morzu. Po gwiazdach pozna艂, 偶e 鈥濻ok贸艂 Morski鈥 nadal sunie na zach贸d. A wi臋c zmys艂 orientacji nie zawi贸d艂 go nawet we mgle. 艢wietnie!

Okaza艂o si臋 te偶, 偶e nieodpowiedzialny Skulik m贸wi艂 prawd臋. By艂o zimno jak w obj臋ciach diablicy, ale te偶 cudownie rze艣ko. Fafryd zauwa偶y艂 wiatr przeganiaj膮cy mg艂臋 na po艂udniowym-zachodzie - na p贸艂noc od miejsca, gdzie przedtem na kra艅cu widnokr臋gu wypatrzy艂 rac臋 Kocura. Teraz p艂on臋艂a tam lekko nadgryziona tarcza ksi臋偶yca. Je艣li Kocur zapali艂 drug膮 rac臋, powinna by膰 gdzie艣 wy偶ej, poniewa偶 statki zbli偶a艂y si臋 do siebie. Uwa偶nie przeszukiwa艂 wzrokiem zachodni horyzont, aby sprawdzi膰, czy silny blask nehwo艅skiego ksi臋偶yca nie przy膰miewa czerwonego 艣wiate艂ka.

Wtem na ko艣lawej twarzy ksi臋偶yca dostrzeg艂 czarny punkcik. W miar臋 jak patrzy艂, punkcik r贸s艂, doszed艂 艂opot skrzyde艂, a偶 w ko艅cu na r臋kawicy Fafryda wyl膮dowa艂 nieporadnie, chwytaj膮c go mocno szponami, bia艂y sok贸艂.

- C贸偶e艣 taki potarmoszony, Peli? Kto艣 ci臋 napad艂? - Rozwi膮za艂 rzemyki i rozwin膮艂 pismo. Zauwa偶y艂 pocz膮tek w艂asnej wiadomo艣ci, wi臋c odwr贸ci艂 pergamin i w bladej po艣wiacie miesi膮ca przeczyta艂 s艂owa Kocura:



Mile widziany szale艅cze! Nie zgadzam si臋. Moja za艂oga jest ju偶 przeszkolona.

K.

B臋dzie bitwa, ale nie na 偶arty, m贸j skundlony przyjacielu. B臋dzie bitwa na 艣mier膰 i 偶ycie. Z艂oj臋 ci sk贸r臋, psie! Biada ci!



Fafryd z ulg膮 i zadowoleniem przeczyta艂 s艂owa powitania, ale dwa nast臋pne zdania wielce go zdziwi艂y. Po zapoznaniu si臋 ze strasznym dopiskiem spochmurnia艂. Min膮 zdradza艂 zgroz臋 i bezbrze偶n膮 udr臋k臋. Raz jeszcze wartko przeczyta艂 wiadomo艣膰, bo mo偶e umkn臋艂o mu co艣 szczeg贸lnego. S艂owa i litery niew膮tpliwie wysz艂y spod pi贸ra Kocura, cho膰 dopisek, zapewne dodany w po艣piechu, by艂 napisany niestarannie. Jaki艣 drobiazg obudzi艂 jego podejrzliwo艣膰, lecz zaraz o nim zapomnia艂. Zmi膮艂 pergamin i wcisn膮艂 go do sakwy.

Jak cz艂owiek dr臋czony koszmarem, rzek艂 do siebie niskim, grobowym g艂osem:

- Nie mog臋 w to uwierzy膰, a jednak to prawda. Wiem, kiedy Kocur 偶artuje, a kiedy m贸wi powa偶nie. Ani chybi, w tych podbiegunowych krajach cz艂eka jakowe艣 szale艅stwo ogarnia, mo偶e za spraw膮 czarownika, o kt贸rym wspomnia艂a Afryta. Czarnoksi臋偶nik Lodu... Kchakcht... No c贸偶... c贸偶... musz臋 przygotowa膰 statek do morderczej bitwy, chocia偶 ci臋偶ko na duszy. Trzeba by膰 gotowym na wszelkie okoliczno艣ci, cho膰by sk贸ra cierp艂a i serce krwawi艂o.

Po raz ostatni skierowa艂 oczy na zach贸d. Czo艂o wichury bardzo si臋 ju偶 zbli偶y艂o, wiatr goni艂 przed sob膮 wa艂 sk艂臋bionych kryszta艂k贸w lodu. 呕ywio艂 oczy艣ci艂 olbrzymi fragment zamglonego kr臋gu morza, zast臋puj膮c go czarnym lustrem wody. Tam na moment pokaza艂o si臋 bia艂e 艣wiate艂ko.

- Lodowy b艂ysk - mrukn膮艂 pod nosem Fafryd.

Troch臋 bli偶ej, w odleg艂o艣ci, co najwy偶ej dziesi臋ciu strza艂贸w z 艂uku, we mgle, aczkolwiek w pobli偶u jej poszarpanych wiatrem brzeg贸w, rozb艂ysn膮艂 i zgas艂 czerwony punkcik. Fafryd bez zastanowienia zanurzy艂 si臋 we mgle; schodz膮c po maszcie, b艂yskawicznie przek艂ada艂 d艂onie i ledwo, co dotyka艂 spi偶owych oku膰.



***



Wewn膮trz pustej przestrzeni, sferycznie otoczonej ciemn膮 map膮, czarnoksi臋偶nik zaprzesta艂 swych dzia艂a艅, zesztywnia艂 z wypr臋偶on膮 sylwetk膮 i wzrokiem odwr贸conym od otoczonej r贸wnikowymi wodami tarczy s艂o艅ca, po czym zaintonowa艂 g艂osem przypominaj膮cym chrz臋st 艣cieraj膮cych si臋 kier:

- Baczno艣膰, tycie drobiny, kt贸re marzniecie w odm臋cie sinym! S艂udzy mrozu, l贸d mi zmienia膰! Wykonywa膰 polecenia! Statki si臋 spotkaj膮, woje powitaj膮. Jeden drugiemu 艣mier膰 zada, czeka ich zag艂ada. Straszne moce w lodowej pomroce, horda Mingoli, czas wielkiej szkody, niech sczezn膮 chramy, wioski i grody. Je艣li przechytrz膮 niewidzialnego, uderzcie na nich ca艂膮 pot臋g膮. Okr臋ty p臋kaj膮, ko艣ci gruchotaj膮. Ginie ludzkie stworzenie, krew tryska strumieniem. Wszystko po艂amane, starte i porwane! Ciemnym sprawom ciemno艣膰 s艂u偶y, niech si臋 s艂o艅ce zawieruszy!

Z gadzi膮 szybko艣ci膮 odwr贸ci艂 si臋 i po艂o偶y艂 偶elazn膮 klapk臋 na promieniej膮cej 艂agodnym blaskiem tarczy s艂o艅ca, co pogr膮偶y艂o w mroku ca艂e kuliste wn臋trze jego siedziby.

Wyszepta艂 z chrapliwym chichotem:

- Gule prawi膮, jakoby zakl臋ciem mog膮 s艂o艅ce zdj膮膰 z nieba! Gule samochwa艂y! Kchakcht nie gada po pr贸偶nicy, Kchakcht dzia艂a!



***



Przy grotmaszcie 鈥濺ozbitka鈥 Szary Kocur chwyci艂 za gard艂o Paszawara, lecz powstrzyma艂 si臋 od dalszych r臋koczyn贸w. Starszy kapral, mimo poszarza艂ej twarzy i okrwawionego banda偶u na g艂owie, patrzy艂 na艅 wyzywaj膮co wytrzeszczonymi oczami.

- Czy偶by po jednym uderzeniu wios艂a z p臋kni臋tej czachy wyla艂o ci si臋 p贸艂 m贸zgu? - strofowa艂 go Kocur. - Zapali艂e艣 rac臋, 偶eby odnalaz艂 nas nieprzyjaciel?

Paszawar skrzywi艂 si臋, nadal jednak odwzajemnia艂 w艣ciek艂e spojrzenie dow贸dcy.

- Wyda艂e艣 rozkaz i go nie odwo艂a艂e艣 - broni艂 si臋 nieust臋pliwie.

Kocur prychn膮艂, lecz nie m贸g艂 odm贸wi膰 mu s艂uszno艣ci. Kapral, cymba艂 jeden, s艂ucha艂 polece艅, cho膰 zdecydowanie brakowa艂o mu oleju w g艂owie. Jak to 偶o艂dak potrafi by膰 艣lepo pos艂uszny dow贸dcy! Zw艂aszcza, je艣li dostanie wyra藕ny rozkaz. Pomy艣le膰, 偶e ten lojalny p贸艂g艂贸wek by艂 niedawno zwyk艂ym w艂amywaczem, samolubem oddanym k艂amstwu i zdradzie. Kocur zreszt膮 musia艂 przyzna膰 w duchu, 偶e m贸g艂 odwo艂a膰 rozkaz. Swoim zaniedbaniem i nadmiern膮 ufno艣ci膮 w m膮dro艣膰 ludzk膮 walnie przyczyni艂 si臋 do wariactwa kaprala. Dopiero wtedy po艂apa艂 si臋 we wszystkim, kiedy g艂uptak po raz drugi wylaz艂 na maszt. Paszawar, nieszcz臋sny utrapieniec, najwyra藕niej nie otrz膮sn膮艂 si臋 jeszcze po ciosie w g艂ow臋. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e kiedy us艂ysza艂 z do艂u ryk dow贸dcy, pr臋dko wrzuci艂 do morza bosak z rac膮.

- Trudno, sta艂o si臋 - rzek艂 burkliwe Kocur, puszczaj膮c kaprala. - Nast臋pnym razem, je艣li b臋dziesz mia艂 chwil臋 czasu (a teraz mia艂e艣), zastan贸w si臋 nad tym, co robisz. Popro艣 Ourfa o p贸艂kwaterek gorza艂ki. Potem sta艅 z Gawsem na przedzie. Podwajam wachty na dziobie i rufie.

Co powiedziawszy, wzi膮艂 na siebie trud wyt臋偶ania s艂uchu i przebijania wzrokiem nieruchomej mg艂y. Ci膮gle te偶 zadawa艂 sobie pytanie, markotny i zaniepokojony, jakie偶 to szale艅stwo op臋ta艂o Fafryda i czy sw贸j olbrzymi, przera偶aj膮cy okr臋t zbudowa艂, kupi艂, przej膮艂 si艂膮 czy po prostu dosta艂 od Ningobla lub innego czarodzieja. A mo偶e czarodziej贸w? Bez w膮tpienia by艂 na tyle du偶y i pot臋偶ny, 偶e m贸g艂 stanowi膰 wsp贸ln膮 w艂asno艣膰 kilku arcymag贸w. Ale r贸wnie dobrze m贸g艂 by膰 wyremontowanym statkiem wi臋zienniczym z No-Ombrulska. A je偶eli - czego ba艂 si臋 Kocur najbardziej po biadoleniach Ourfa, wystraszonego widokiem roztopionego kawa艂ka wios艂a - statek nale偶a艂 do czarnoksi臋偶nika Kchakchta, ten za艣 mia艂 sw贸j udzia艂 w szale艅stwie Fafryda?

Rozbitek鈥 sun膮艂 wolno niczym duch, poruszany ostro偶nymi pchni臋ciami wiose艂. Kocur oszcz臋dza艂 wio艣larzy, 偶eby zachowali si艂y do walki.

- Trzy dzwony! - zawo艂a艂 Ourf niezbyt g艂o艣no.

Zaraz 艣wit, pomy艣la艂 Kocur.

Raptem od strony dzioba dobieg艂 krzyk Paszawara, kt贸ry przed chwil膮 stan膮艂 na wachcie:

- Przed nami czyste morze! I wiatr!

Mg艂a zacz臋艂a rzedn膮膰 i przewala膰 si臋 w strz臋pach nad pok艂adem statku, rwana podmuchami mro藕nego powietrza. Ksi臋偶yc niezm膮cenie wisia艂 na zachodnim widnokr臋gu, zalewaj膮c 艣wiat osobliwie bia艂膮 po艣wiat膮. Dalej na po艂udnie b艂yska艂o na niebie par臋 samotnych gwiazdek. Rzecz niezwyk艂a, pomy艣la艂 Kocur, albowiem powinny ju偶 je przy膰miewa膰 pierwsze brzaski. Skierowa艂 wzrok na wsch贸d... i a偶 dech mu zapar艂o. Nad niskim pu艂apem mgie艂, osrebrzonych blaskiem ksi臋偶yca, firmament jawi艂 si臋 wyj膮tkowo ciemny, noc by艂a bezgwiezdna, gdy tymczasem na wschodzie, nad mglist膮 krain膮, pojawi艂 si臋 nieprzejrzanie ciemny kr膮g, jakby wschodzi艂o tam czarne s艂o艅ce, kt贸re swoimi promieniami rozprowadza艂o po 艣wiecie mrok r贸wnie silny i 偶ywy jak 艣wiat艂o, lecz b臋d膮cy nie tyle jego brakiem, co zaprzeczeniem i wrogiem. Z tego 藕r贸d艂a ciemno艣ci zdawa艂y si臋 tak偶e pochodzi膰 fale zimna gorszego i odmiennego w swej naturze ni偶 ch艂贸d po艂udniowo-zachodniego wiatru, kt贸ry dmucha艂 mu w ucho.

- Statek po lewej burcie! - wrzasn膮艂 艣widruj膮co Paszawar.

Kocur natychmiast odszuka艂 spojrzeniem dziwny okr臋t, kt贸ry w odleg艂o艣ci trzech strza艂贸w z 艂uku wychyn膮艂 z mg艂y, podobnie osrebrzony blaskiem miesi膮ca, i zmierza艂 w kierunku 鈥濺ozbitka鈥. Zrazu wzi膮艂 go za lodowego lewiatana Fafryda, szybko jednak si臋 pomiarkowa艂, 偶e jest r贸wnie ma艂y jak jego w艂asny, mo偶e nawet w臋偶szy. Opad艂y go rozmaite my艣li. Czy偶by Fafryd dowodzi艂 flot膮? Czy to nie statek P艂ywaj膮cych Mingoli? A je艣li to inni piraci? Lub statek z Oszronionej Wyspy? Z trudem zaprowadzi艂 wzgl臋dny 艂ad w my艣lach.

Po dw贸ch uderzeniach serca zawo艂a艂:

- Stawia膰 偶agle, moi Mingole! Wio艣larze o nieparzystych numerach: wios艂a na stojaki i do broni! Paszawar! Dowodzisz nimi! - Sam z艂apa艂 za rumpel puszczony przez sternika.



Z pok艂adu 鈥濻oko艂a Morskiego鈥 Fafryd dojrza艂 na zachodzie, na tle widmowo bia艂ego, ko艣lawego ksi臋偶yca, czarn膮 sylwetk臋 statku: niski kad艂ub, kr贸tkie maszty i d艂ugie, uko艣nie nachylone reje. Raptownie zrozumia艂, jaka my艣l pr贸bowa艂a przebi膰 si臋 do jego 艣wiadomo艣ci na bocianim gnie藕dzie. 艢ci膮gn膮艂 praw膮 r臋kawic臋, pogrzeba艂 d艂oni膮 w sakwie i raz jeszcze przeczyta艂 w艂asn膮 wiadomo艣膰... wraz z przekl臋tym dopiskiem, co do kt贸rego mia艂 pewno艣膰, 偶e go nie napisa艂. Prawdopodobnie oba dopiski, cho膰 skre艣lone podobnym charakterem pisma, by艂y chytrym fa艂szerstwem, sporz膮dzonym wysoko w kr贸lestwie ptak贸w.

Kiedy czuj膮c wiatr, rozkazywa艂:

- Sk贸r, zbierz swoich ludzi! Przygotuj si臋 do stawiania 偶agla! - z le偶膮cego na deskach ko艂czanu wyci膮gn膮艂 ulubion膮 strza艂臋, starannie obwi膮za艂 wok贸艂 niej skrawek pergaminu, a nast臋pnie wydoby艂 z futera艂u i opatrzy艂 ci臋ciw膮 sw贸j ogromny 艂uk. Z kr贸tk膮 modlitw膮 do Kosa napi膮艂 艂uk tak, 偶e zabola艂y go mi臋艣nie, i pu艣ci艂 strza艂臋 wysoko w czarne niebo, w stron臋 ksi臋偶yca i czarnego dwumasztowca.


Kiedy na pok艂adzie 鈥濺ozbitka鈥 w ch艂odnych podmuchach orze藕wiaj膮cego wiatru Mingole zmagali si臋 z oblodzonymi linami i w臋z艂ami, Kocura ogarnia艂 niewyt艂umaczalny l臋k. I nie bez powodu, bo oto niemal偶e pionowo spad艂a strza艂a i ugrz臋z艂a ledwie o 艂okie膰 od jego nogi. A zatem ma艂a, o艣wietlona blaskiem ksi臋偶yca galera (po uwa偶niejszym przyjrzeniu si臋 rozpozna艂 typ statku) obwieszcza艂a atak! Jednakowo偶 odleg艂o艣膰 by艂a bardzo du偶a; zdaniem Kocura, tylko jeden 艂ucznik w Nehwonie potrafi艂by przenie艣膰 strza艂臋 na tak gigantyczn膮 odleg艂o艣膰. Nie puszczaj膮c rumpla, pochyli艂 si臋 i rozlu藕ni艂 rzemyki mocuj膮ce zwini臋ty pergamin do drzewca strza艂y, tu偶 nad grotem wrytym teraz w pok艂ad. Powt贸rnie przeczyta艂, a w艂a艣ciwie przelecia艂 wzrokiem dwie wiadomo艣ci, przy czym pod swoj膮 ujrza艂 czyj艣 perfidny dopisek, kt贸rego tam wcze艣niej nie by艂o. Zaledwie sko艅czy艂 czyta膰, litery sta艂y si臋 nieczytelne w czarnych promieniach przeciws艂o艅ca, skutecznie walcz膮cych z po艣wiat膮 mroczniej膮cego ksi臋偶yca. Pomimo to doszed艂 do tego samego wniosku, co jego przyjaciel. Gor膮ce 艂zy szcz臋艣cia wyp艂yn臋艂y z jego zzi臋bni臋tych oczodo艂贸w, kiedy uzmys艂owi艂 sobie, 偶e niezale偶nie od niewiarygodnych, oburzaj膮cych wiadomo艣ci i g艂os贸w, jakie przynios艂a ta noc, Fafryd nie postrada艂 zmys艂贸w i nadal darzy艂 go przyja藕ni膮.

P艂贸tno przeci膮gle zatrzeszcza艂o, kiedy rozlu藕niono ostatnie w臋z艂y i opad艂 wype艂niony wiatrem 偶agiel, wyrywaj膮c si臋 z fantazyjnych lodowych wi臋z贸w. Kocur pchn膮艂 rumpel, by ustawi膰 鈥濺ozbitka鈥 dziobem do wiatru, szybko przybieraj膮cego na sile.

- Mikkido! - rozkaza艂 ostro. - Zapalisz trzy race: dwie czerwone i bia艂膮!

Na pok艂adzie 鈥濻oko艂a Morskiego鈥 Fafryd dostrzeg艂 wyczekiwany znak, trzy 艣wiate艂ka w nienaturalnych ciemno艣ciach, kt贸re g臋stnia艂y z ka偶d膮 chwil膮. Gdy wyd臋艂y si臋 skr贸cone 偶agle, ustawi艂 statek dziobem na wiatr i zakrzykn膮艂:

- Manimark! Zapal podobne race! Skulik, o艣le, ka偶 ludziom od艂o偶y膰 艂uki! Ci z zachodu s膮 naszymi przyjaci贸艂mi! - I zwr贸ci艂 si臋 do Skora: - Sta艅 przy sterze. Statek mojego przyjaciela, tak samo jak nasz, p艂ynie na po艂udnie ostrym bajdewindem. Zbli偶 si臋 do niego, 偶eby oba sz艂y burta w burt臋.

Tymczasem Kocur podobne rozkazy wydawa艂 Ourfowi. Ucieszy艂 go widok umownych 艣wiate艂 nad statkiem Fafryda, aczkolwiek nie potrzebowa艂 ich 艣wiadectwa. T臋skni艂 za rozmow膮 z przyjacielem. Nie powinien d艂ugo czeka膰. Dziel膮cy statki szmat czarnej wody pr臋dko si臋 zmniejsza艂. Przez chwil臋 艂ama艂 sobie g艂ow臋 nad tym, czy strza艂a omin臋艂a jego serce za spraw膮 czystego przypadku, czy te偶 pokierowa艂a ni膮 wola jakiej艣 bogini. Wspomnia艂 Cif.

Wtem na jednym statku Paszawar, na drugim za艣 Manimark zawo艂ali jednocze艣nie, przera偶eni:

- Okr臋t za ruf膮!

Z potarganej, ciemniej膮cej mg艂y, pr膮c z nadnaturaln膮 pr臋dko艣ci膮 prosto w paszcz臋 wichury, bezszelestnie wynurzy艂 si臋 okr臋t monstrualny pod wzgl臋dem rozmiar贸w i wygl膮du, kt贸ry chcia艂 chyba staranowa膰 mniejsze statki. Mo偶e i nikt by go nie spostrzeg艂 do chwili zderzenia, wszelako dziwne promienie czarnego s艂o艅ca, padaj膮ce na jego lew膮 burt臋, krzesa艂y na niej pos臋pne, blade odblaski: nie naturalne bia艂e 艣wiat艂o, ale upiorny, bezbarwny po艂ysk - biel powoduj膮c膮 ciarki na sk贸rze, biel jaskiniowej ropuchy i rybiego brzucha. Je偶eli l艣ni膮ca powierzchnia mia艂a jak膮kolwiek faktur臋, to tak膮 sam膮 jak szary, pomarszczony r贸g lub paznokcie zmar艂ego cz艂owieka.

W cmentarnej 艣wiat艂o艣ci diaboliczny korab ukazywa艂 swe olbrzymie nadburcie, trzykrotnie wi臋ksze od tych spotykanych w zwyk艂ych statkach. Kad艂ub z wynios艂膮 dziobnic膮 by艂 nier贸wny, poza艂amywany, jakby w ca艂o艣ci zosta艂 odlany z lodu w kolosalnej formie, relikcie z Ery Chaosu, albo napr臋dce wyrze藕biony przez d偶inna z g贸ry lodowej, od艂amanej z olbrzymiego lodowca. Okr臋t, mkn膮cy po czarnej wodzie z nies艂ychan膮 szybko艣ci膮, nap臋dza艂y rz臋dy wiose艂 d艂ugich i ruchliwych niczym odn贸偶a stonogi, a zarazem pot臋偶nych jak pospinane reje i maszty. Z wysokiego pok艂adu, wyrzucane jakby z demonicznych katapult, balist i ona ger贸w, posypa艂y si臋 na 鈥濺ozbitka鈥 i 鈥濻oko艂a Morskiego鈥 wielkie bloki lodu, kt贸re po wpadni臋ciu do wody wzbija艂y wysokie fontanny wody. Z poszarpanego wierzcho艂ka fokmasztu - bladego, ogromnego i poskr臋canego jak obumar艂a, postrzelona piorunem sosna - wystrzeli艂y dwa cienkie promienie najczarniejszej czerni, jeszcze ciemniejsze od promieni przeciws艂o艅ca. Ugodzi艂y w pier艣 Fafryda i Kocura, kt贸rzy poczuli przenikliwe zimno, md艂o艣ci, niemoc cia艂a i os艂abienie woli.

Mimo to obaj zdo艂ali ostrym, stanowczym g艂osem wyda膰 rozkazy, po kt贸rych statki w mgnieniu oka skr臋ci艂y i odsun臋艂y si臋 od siebie. Diabelska bry艂a lodu, nap臋dzana wios艂ami, przewali艂a si臋 mi臋dzy nimi. 鈥濺ozbitek鈥 szed艂 tym samym halsem, lecz 鈥濻ok贸艂 Morski鈥 musia艂 wykona膰 zwrot przez ruf臋. 呕agiel za艂opota艂 g艂o艣no i z piorunowym grzmotem wyd膮艂 si臋 z drugiej strony. Na szcz臋艣cie mocne p艂贸tno z Ol Krutu nie p臋k艂o. Statki pomyka艂y na p贸艂noc, uciekaj膮c przed wichur膮.

Z ty艂u nieziemski lodostatek wyhamowa艂 z nadnaturaln膮 szybko艣ci膮 na swoich dziwnych, paj臋czych nogach i z potwornym zaci臋ciem zawr贸ci艂 w po艣cigu za zdobycz膮, kierowany mocarnymi uderzeniami wiose艂. Wprawdzie po stronie uciekaj膮cych nikt nic nie powiedzia艂 i 偶adnym gestem nie okaza艂 strachu - jakby wierzyli, 偶e je艣li nie b臋d膮 zwraca膰 uwagi na upiora za ruf膮, odejdzie on w niebyt - to jednak ciarki przesz艂y po sk贸rze marynarzy z galery i dwumasztowca.

Z t膮 chwil膮 zacz膮艂 si臋 dla wszystkich czas pr贸by i boja藕liwego wyczekiwania, godziny trwogi i noc niesko艅czona, jakiej nie do艣wiadczyli jeszcze nigdy w 偶yciu. Po pierwsze, by艂a ciemno艣膰, kt贸ra nasila艂a si臋 w miar臋, jak przeciws艂o艅ce wytacza艂o si臋 na czarne niebo. Nawet p艂omyki 艣wiec pod pok艂adem i ogie艅 w kambuzie, os艂oni臋te przed niepogod膮, przygas艂y i posinia艂y. Zarazem poluj膮ce na nich trupie bia艂e 艣wiat艂o mia艂o t臋 cech臋, 偶e nie o艣wietla艂o niczego, na co pad艂o, a raczej przyciemnia艂o, jakby buntowa艂o si臋 przeciw prawom przyrody, jakby istnia艂o wy艂膮cznie po to, 偶eby uwypukli膰 groz臋 bij膮c膮 od lodostatku. Chocia偶 okr臋t by艂 prawdziwy jak 艣mier膰 i stale si臋 przybli偶a艂, to jego osobliwe 艣wiat艂o czasem wydawa艂o si臋 Kocurowi i Fafrydowi czym艣 podobnym do b艂y艣ni臋膰, kt贸re b艂膮kaj膮 si臋 pod zamkni臋tymi powiekami w nieprzeniknionych ciemno艣ciach.

Po drugie, by艂o zimno spokrewnione z przeciw艣wiat艂em, r贸wnie jak ono przenikliwe, docieraj膮ce do najg艂臋bszych zakamark贸w 鈥濺ozbitka鈥 i 鈥濻oko艂a Morskiego鈥. Broni膮c si臋 przed zamarzni臋ciem, nie tylko przywdziewali grubsze futra i poruszali si臋 ze zdwojon膮 werw膮, ale te偶 wspomagali si臋 jad艂em i napitkiem podgrzewanym wolno i z trudno艣ci膮 nad mizernym ogie艅kiem. Takie zimno mog艂o porazi膰 cia艂o i umys艂, a w konsekwencji zabi膰.

Po trzecie, nienaturalnym ciemno艣ciom i ch艂odom towarzyszy艂a dojmuj膮ca cisza, kt贸ra niemal偶e wyg艂usza艂a trzeszczenie p艂贸tna i drewna, t艂umi艂a odg艂osy ludzi bij膮cych r臋kami o boki i przytupuj膮cych zmarzni臋tymi stopami, zamienia艂a ka偶de s艂owo w szept, a ryk dm膮cych z po艂udnia pot臋偶nych, rozhasanych wichr贸w - w cichy szum muszli trzymanej przy uchu.

Do tego dochodzi艂 sam wicher, kt贸rego g艂os w najmniejszej mierze nie dor贸wnywa艂 jego sile. Morderczy wiatr smaga艂 ich z ty艂u bryzgami zmro偶onej piany i stale nale偶a艂o z nim walczy膰, stale mie膰 si臋 na baczno艣ci (b臋d膮c na pok艂adzie lub nad nim, rozpaczliwie chwyta膰 si臋 palcami dobrze umocowanych przedmiot贸w). Huragan spycha艂 ich na p贸艂noc z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮. 呕aden nie p艂yn膮艂 jeszcze pe艂nym wiatrem w takich warunkach; nawet Fafryd, Kocur i Ourf podczas pierwszej przeprawy przez Morze Zewn臋trzne. Gdyby nie zagro偶enie ze strony wrogiego okr臋tu, dawno ju偶 ustawiliby si臋 dziobem do wiatru z dryfkotwami i go艂ymi masztami.

I wreszcie na koniec sam straszny okr臋t, 贸w lodostatek czy statkol贸d, jakkolwiek go zwa膰. Ci膮gle si臋 do nich zbli偶a艂, coraz natarczywiej bi艂 wios艂owymi odn贸偶ami. Niekiedy w czarn膮 to艅 wpada艂 nieociosany blok lodu. Niekiedy czarny promie艅 d藕ga艂 serce bohatera. Ale by艂y to jedynie b艂ahe niedogodno艣ci. Najbardziej podejrzana cecha przera偶aj膮cego okr臋tu: nie robi艂 nic pr贸cz zmniejszania odleg艂o艣ci od uciekinier贸w. Prawdopodobny cel przera偶aj膮cego okr臋tu: sczepi膰 si臋 burtami i wybi膰 wrog膮 za艂og臋.


Fafryd i Kocur borykali si臋 ze zm臋czeniem i ch艂odem, morz膮c膮 ich senno艣ci膮 oraz dziwnymi, ulotnymi zwidami. Raz zda艂o si臋 Fafrydowi, 偶e dostrzega na niebie b贸j niewidzialnych lotnik贸w, jakby w g贸rze trwa艂a bitwa, w zagadkowy spos贸b odzwierciedlaj膮ca morskie zmagania z lodowym olbrzymem. Raz zda艂o si臋 Kocurowi, 偶e widzi dwie wielkie grupy okr臋t贸w z czarnymi 偶aglami. Pomimo tego dow贸dcy dodawali otuchy za艂ogom, gonili ich do wyt臋偶onej pracy.

Czasem 鈥濺ozbitek鈥 i 鈥濻ok贸艂 Morski鈥 w swym p臋dzie na p贸艂noc oddala艂y si臋 od siebie poza zasi臋g wzroku, czasem za艣, gdy si臋 przybli偶a艂y, z jednego statku wida膰 by艂o m臋tne zarysy drugiego. Raz odleg艂o艣膰 mi臋dzy nimi tak bardzo zmala艂a, 偶e dow贸dcy mogli ze sob膮 zamieni膰 par臋 s艂贸w.

Fafryd rykn膮艂 urywanym g艂osem:

- Ahoj, maluchu! S艂ysza艂e艣 lotnik贸w z Grani Niebios? Nasze g贸rskie ksi臋偶niczki... walcz膮 z Farumfarem!

Kocur odkrzykn膮艂:

- Uszy mi zmarz艂y! Zauwa偶y艂e艣... wrogie statki... opr贸cz tej monstremy?

- Monstremy? A co to takiego?

- Maszkara, co nas goni. Wymy艣li艂em to s艂owo! Jest birema, trirema... a wi臋c i monstrema! Okr臋t z potworami u wiose艂!

- Monstrema w huraganowym wietrze. A偶 strach my艣le膰! - Fafryd obejrza艂 si臋 za ruf臋.

- Monstrema w monsunowym wietrze! To dopiero okropno艣膰!

- Nie strz臋pmy j臋zyk贸w! Kiedy ujrzymy brzegi Oszronionej Wyspy?

- Zapomnia艂em, 偶e dok膮d艣 p艂yniemy. Jak my艣lisz, kt贸ra godzina?

- Pierwszy dzwon drugiej wachty. Pi臋kny wsch贸d s艂o艅ca.

- Kiedy zajdzie to czarne s艂o艅ce, powinno si臋 rozwidni膰...

- Powinno! Licho nada艂o te podw贸jne ciemno艣ci!

- Licho nada艂o to md艂e, przy膰mione bia艂e 艣wiat艂o za ruf膮! Co zamierzaj膮?

- Przymarzn膮膰 do nas, jak tusz臋. By艣my pogin臋li z zimna. Je艣li nie, to wejd膮 na pok艂ad.

- No 艣wietnie, nie ma, co. Pewnie ci臋 przyjm膮 do s艂u偶by.

Ich krzyki w ko艅cu ucich艂y - na pocz膮tku radosne, p贸藕niej ju偶 m臋cz膮ce. Musieli zaj膮膰 si臋 swoimi lud藕mi. Poza tym, statkom p艂yn膮cym tak blisko siebie grozi艂o niebezpiecze艅stwo.

Dr臋cz膮ce, koszmarne chwile wlok艂y si臋 w niesko艅czono艣膰, a偶 wreszcie na p贸艂nocy, gdzie przez okr膮g艂y dzie艅 nic si臋 nie zmienia艂o, Fafryd nagle zauwa偶y艂 ciemnoczerwon膮 艂un臋. D艂ugo nie wierzy艂 w艂asnym oczom. S膮dzi艂, 偶e to gor膮czkowe majaki powsta艂e w jego przemarzni臋tej g艂owie. W wyobra藕ni zobaczy艂 poci膮g艂膮 twarz Afryty.

Stoj膮cy obok niego Sk贸r wyrwa艂 go z zadumy:

- Kapitanie, czy to 艂una po偶aru tam przed nami? A mo偶e s艂o艅ce, kt贸re si臋 gdzie艣 zagubi艂o, wzejdzie na p贸艂nocy?

Dopiero teraz Fafryd uwierzy艂 w rzeczywisto艣膰 tego, co widzi.

Gdy na pok艂adzie 鈥濺ozbitka鈥 Kocur, nieledwie mdlej膮c z wyczerpania, pos艂ysza艂 szept Fafryda: - Ahoj, Kocurze! Sp贸jrz no przed siebie! Co widzisz? - zda艂 sobie spraw臋, 偶e to w艂a艣ciwie tubalny krzyk, zag艂uszany szumem wiatru i martw膮 cisz膮 czarnej pustki. Do 鈥濺ozbitka鈥 znowu zbli偶y艂 si臋 鈥濻ok贸艂 Morski鈥: tarcze zamocowane na burcie po艂yskiwa艂y blado, gdy z ty艂u dogania艂 go upiornie opalizuj膮cy kawa艂 lodu.

Potem Kocur popatrzy艂 przed siebie.

- Czerwone 艣wiat艂o - wychrypia艂 i zmusi艂 si臋, 偶eby powt贸rzy膰 to g艂o艣niej z twarz膮 zwr贸con膮 na zawietrzn膮. - M贸w, co to jest, nim zasn臋! - doda艂.

- Pewnikiem Oszroniona Wyspa - odpowiedzia艂 Fafryd z s膮siedniego statku. - Czy偶by pali艂 si臋 port?

Odpowied藕 Fafryda nadesz艂a niewyra藕na i niezrozumia艂a:

- Pami臋tasz... na z艂otych monetach... wulkan?

Kocur nie by艂 pewien, czy si臋 nie przes艂ysza艂, kiedy jego przyjaciel zn贸w do niego krzykn膮艂, wi臋c kaza艂 mu powt贸rzy膰.

- Mo艣ci Paszawarze! - rykn膮艂 zaraz potem. A kiedy 贸w podszed艂, utykaj膮c i przytrzymuj膮c banda偶 na g艂owie, rozkaza艂: - Rzu膰 za burt臋 wiadro na sznurze, 偶eby zaczerpn膮膰 wody! Chc臋 mie膰 pr贸bk臋 tej fali. Rusz si臋, kulawy ba艂wanie!

Niebawem Paszawar patrzy艂 z uniesionymi brwiami na swego dow贸dc臋, kt贸ry wzi膮艂 przelewaj膮ce si臋 wiadro, podni贸s艂 je do ust, przechyli艂, a na koniec odda艂 kapralowi. Nie prze艂ykaj膮c, zbada艂 smak wody w ustach, skrzywi艂 si臋 i wszystko wyplu艂 za burt臋.

Woda, wbrew przewidywaniom, zamiast lodowato zimnej okaza艂a si臋 letnia. I bardziej s艂ona ni偶 woda w Morzu Potwor贸w, kt贸re znajdowa艂o si臋 na zach贸d od Uschni臋tych G贸r, wznosz膮cych si臋 na szlaku do Krainy Cienia. Przemkn臋艂o mu przez my艣l, 偶e zostali czarodziejsko przeniesieni do tego odleg艂ego, martwego jeziora. Wszystko by艂o mo偶liwe, skoro 艣ciga艂a ich taka monstrema. Znowu pomy艣la艂 o Cif...

Dosz艂o do zderzenia. Pok艂ad przechyli艂 si臋 i nie wr贸ci艂 ju偶 do poprzedniego po艂o偶enia. Paszawar z krzykiem upu艣ci艂 wiadro.

Monstrema wcisn臋艂a si臋 mi臋dzy dwa mniejsze statki i natychmiast do nich przymarz艂a. Potw贸r morski nad dziobnic膮, martwy lub 偶ywy, urodzony b膮d藕 wyciosany z lodu, rozdziawia艂 paszcz臋 mi臋dzy masztami. Znad niebotycznego pok艂adu dolecia艂 gromki 艣miech Fafryda, osobliwie zwielokrotniony.

Monstrema wyra藕nie zmala艂a.

Naraz ust膮pi艂y ciemno艣ci. Nisko nad zachodnim horyzontem rozb艂ys艂o prawdziwe s艂o艅ce: ciep艂ym 艣wiat艂em zalewa艂o zatok臋, gdzie sta艂y statki Fafryda i Kocura, krzesz膮c niezliczone krocie z艂otych blask贸w na bia艂ej, krystalicznej powierzchni strzelistego urwiska, z kt贸rego tysi膮cem strumyk贸w i strumyczk贸w sp艂ywa艂a woda. Oko艂o jednego staja dalej wznosi艂 si臋 sto偶ek g贸ry czerwieniej膮cej law膮 na zboczach; z nier贸wno 艣ci臋tego wierzcho艂ka bucha艂y w niebo pomara艅czowoczerwone p艂omienie. Wiatr wiej膮cy w kierunku p贸艂nocno-wschodnim unosi艂 z sob膮 szare k艂臋by dymu.

Fafryd wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i zawo艂a艂:

- Widzisz, Kocurze, co to by艂a za 艂una?

Dok艂adnie przed nimi, w odleg艂o艣ci mniejszej ni偶 urwisko, z ka偶d膮 chwil膮 bli偶ej, wyrasta艂o nieogrodzone miasteczko lub nawet miasto, zlepek niskich budynk贸w na 艂agodnych wzg贸rzach. Nad wod膮 bieg艂o d艂ugie nabrze偶e, gdzie cumowa艂o par臋 statk贸w i zebra艂a si臋 nieliczna gromada spokojnych ludzi. Patrz膮c na zach贸d, mo偶na by艂o zobaczy膰 nast臋pne otaczaj膮ce zatok臋 urwiska: bli偶ej klify ciemne i nagie, dalej - przysypane 艣niegiem.

- S艂ona Przysta艅 - rzek艂 Fafryd, patrz膮c na miasto.

Przygl膮daj膮c si臋 po艂yskliwemu, osnutemu mg艂膮 lodowemu urwisku, a tak偶e ognistej g贸rze, Kocur przypomnia艂 sobie dwie scenki na z艂otych monetach, dawno ju偶 wydanych. Wspomnia艂 r贸wnie偶 cztery srebrniki, kt贸rych nie by艂 w stanie wyda膰, poniewa偶 dmuchn膮艂 je ze sto艂u w tawernie poobijany pacho艂ek; na nich z kolei wyt艂oczono g贸r臋 lodow膮 i potwora.

Odwr贸ci艂 si臋.

Monstrema znikn臋艂a. Ostatnie topniej膮ce szcz膮tki kry艂y si臋 w spokojnej toni bez 偶adnego szmeru, nie burz膮c wody. Unosi艂y si臋 w tych miejscach ma艂e ob艂oki pary.



***



Po cz臋艣ci zdmuchni臋ty, a po cz臋艣ci w艂asnym zakl臋ciem przeniesiony do swej ciasnej, mrocznej kuli z pok艂adu kapita艅skiego monstremy - sk膮d do tej pory triumfalnie przypatrywa艂 si臋 krz膮taninie zrozpaczonych, przemarzni臋tych postaci na pok艂adach mniejszych stateczk贸w - Kchakcht zakl膮艂 g艂osem najpierw przypominaj膮cym g艂os Fafryda, potem ochryp艂ym i skrzecz膮cym:

- Niechaj piek艂o poch艂onie przekl臋tych bog贸w Oszronionej Wyspy! Z nimi te偶 si臋 policz臋, pr臋dzej czy p贸藕niej przywiod臋 ich do zguby! Teraz si臋 wy艣pi臋 i obmy艣l臋 plany... - Zdj膮艂 klapk臋 ze s艂o艅ca na dnie wodnej studni i wypowiedzia艂 zakl臋cie, kt贸rym obr贸ci艂 sfer臋, a偶 Wielka Podr贸wnikowa R贸wnina znalaz艂a si臋 na dole, a s艂o艅ce na g贸rze. W s艂o艅cu rozdmucha艂 wi臋kszy 偶ar, zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek na pustyni, zamkn膮艂 oczy i mrukn膮艂: - Bo nawet Kchakcht ma do艣膰 zimna.

Tymczasem na wynios艂ej Grani Niebios Wielki Umforafor s艂ucha艂 wie艣ci o kl臋sce (czy raczej niepowodzeniu) oraz kolejnych wiaro艂omstwach ukochanych c贸rek, z jakimi powr贸ci艂 jego rozsierdzony, przemoczony syn, ksi膮偶臋 Farumfar, podobnie jak Kchakcht odrzucony w swe rodzinne strony.



***



Kiedy Kocur odwr贸ci艂 si臋 do bia艂ego urwiska, u艣wiadomi艂 sobie, 偶e musi by膰 ono ca艂e z soli - st膮d nazwa portu. Strumyki wody rozgrzanej blisko艣ci膮 wulkanu rozpuszcza艂y s贸l, co skutkowa艂o wyj膮tkowo du偶ym zasoleniem i ciep艂em okolicznych w贸d, jak r贸wnie偶 szybkim stopieniem si臋 lodowej monstremy. Domy艣la艂 si臋, 偶e ta ostatnia by艂a stworzona z magicznego lodu, jednocze艣nie silniejszego i s艂abszego ni偶 l贸d naturalny... Podobna zale偶no艣膰 istnia艂a mi臋dzy magi膮 a 偶yciem.

Do艣wiadcza艂 uczucia niewys艂owionej ulgi, widz膮c, jak statki jego i Fafryda wolno zbli偶aj膮 si臋 do siebie. Kiedy razem z druhem spojrza艂 na d艂ugie nabrze偶e, dostrzeg艂 dwie szczup艂e postacie r贸偶nego wzrostu, stoj膮ce w niewielkim oddaleniu od reszty komitetu powitalnego. Wnosz膮c nie tylko z tego, ale te偶 z ich dumnej postawy i bogatego, gustownego odzienia - w pierwszym przypadku niebiesko-zielonego, w drugim rdzawoczerwonego - przyjaciele s膮dzili, 偶e to osobisto艣ci wysoko postawione we w艂adzach Oszronionej Wyspy.


OSZRONIONA WYSPA


Fafryd i Szary Kocur nadzorowali cumowanie 鈥濺ozbitka鈥 i 鈥濻oko艂a Morskiego鈥. Gdy rzucone z rufy i dzioba liny zamocowano wok贸艂 pot臋偶nych, drewnianych pacho艂k贸w, zwinnie zeskoczyli na nabrze偶e; cho膰 czuli si臋 do cna wycie艅czeni, wiedzieli, 偶e dow贸dcom statku nie wypada okazywa膰 zm臋czenia. Podeszli do siebie, u艣ciskali si臋, po czym obr贸cili wzrok na t艂umek mieszka艅c贸w Oszronionej Wyspy, kt贸rzy obserwowali dramatyczne wydarzenia, stoj膮c p贸艂kolem w pobli偶u miejsca, gdzie teraz cumowa艂y sfatygowane i ubielone sol膮 statki przybysz贸w.

Za gapiami wznosi艂y si臋 domy: ma艂e, solidne, przygi臋te do ziemi, czego nale偶a艂o si臋 spodziewa膰 w tym surowym, p贸艂nocnym klimacie. Mia艂y kolor brudnej zieleni i b艂臋kitu, a czasem szaro-granatowy - z wyj膮tkiem jaskrawoczerwonych i chorobliwie 偶贸艂tych budynk贸w portowych, wyra藕nie zaniedbanych.

Za S艂on膮 Przystani膮 rozci膮ga艂a si臋 kraina niskich pag贸rk贸w, szarozielonych za spraw膮 mchu i wrzosu, zagrodzona szarobia艂ym licem olbrzymiego lodowca. Za nim natomiast prawieczny l贸d dociera艂 do stromych zboczy czynnego wulkanu, aczkolwiek czerwone, roz偶arzone potoki lawy i zmieszane z p艂omieniami tumany czarnego dymu wydawa艂y si臋 mniejsze w por贸wnaniu z tym, co widzieli ze statk贸w.

Barczy艣ci m臋偶czy藕ni stoj膮cy na przedzie byli lud藕mi, i owszem, s艂usznego wzrostu, ale te偶 艂agodnego oblicza. Nosili rybackie buty, spodnie i kapoty. W wi臋kszo艣ci dzier偶yli okute dr膮gi, trzymaj膮c je tak, jakby doskonale umieli pos艂ugiwa膰 si臋 t膮 gro藕n膮 broni膮. Z zaciekawieniem, lecz bez obawy przygl膮dali si臋 dw贸jce bohater贸w, a tak偶e dowodzonemu przez Kocura 鈥濺ozbitkowi鈥, szerokiemu i niezbyt 艣mig艂emu statkowi handlowemu z niedu偶膮 mingolsk膮 za艂og膮 i oddzia艂em zdyscyplinowanych - dziw nad dziwy! - z艂odziejaszk贸w, tudzie偶 dowodzonemu przez Fafryda 鈥濻oko艂owi Morskiemu鈥 pi臋knej galerze z kontyngentem pos艂usznych - co ju偶 w og贸le nie mie艣ci艂o si臋 w g艂owie - wojownik贸w z p贸艂nocy. Na nabrze偶u przy pacho艂kach cumowniczych stali podkomendni Fafryda i Kocura, Sk贸r i Paszawar, a z nimi jeszcze po jednym marynarzu.

W艂a艣nie 贸w niezm膮cony spok贸j zebranych mieszka艅c贸w portu frapowa艂, a nawet zaczyna艂 ju偶 denerwowa膰 Kocura i Fafryda. Oto pokonali olbrzymi szmat drogi, wyszli ca艂o z nies艂ychanych niebezpiecze艅stw i szpon贸w czarnego huraganu, spiesz膮c na ratunek Oszronionej Wyspie, zagro偶onej najazdem olbrzymiej hordy rozzuchwalonych mingolskich pirat贸w, marz膮cych o podboju 艣wiata... a tu prosz臋: nikt si臋 nie cieszy, tylko przygl膮da si臋 bacznie przyby艂ym. Powinny by膰 radosne okrzyki, ta艅ce i jaka艣 uroczysto艣膰 z pannami rzucaj膮cymi wianki! Zgoda, dwa paruj膮ce kot艂y zupy rybnej, d藕wigane za pomoc膮 koromys艂a przez jednego z rybak贸w, oznacza艂y chyba przyjazne powitanie... ale p贸ki co, nikt nie proponowa艂 strawy!

Marynarze - stoj膮cy przy burtach statk贸w w niedba艂ych pozach, 艣wiadcz膮cych o kra艅cowym zm臋czeniu i przygn臋bieniu (byli bez ma艂a tak samo utrudzeni jak ich dow贸dcy i nie mieli zamiaru tego ukrywa膰) - poczuli wreszcie smakowit膮 wo艅 gor膮cej zupy, bo powoli si臋 rozpromieniali i zaczynali 艂akomie rusza膰 ustami. Za nimi przytulny, upstrzony odblaskami s艂o艅ca basen portowy, tak niedawno zakryty czarnymi chmurami, pe艂en by艂 stateczk贸w kolebi膮cych si臋 na kotwicy, miejscowych kutr贸w rybackich, najcz臋艣ciej z obfitym 艂adunkiem mor艣win贸w. Jednak偶e zdarza艂y si臋 te偶 statki z dalekich stron, mi臋dzy innymi niedu偶y galeon z kraj贸w Wschodu, zaskakuj膮ca na tych morzach kleszycka d偶onka, a tak偶e kilka 艂adnych, cho膰 nieznanych statk贸w, kt贸re sprawia艂y niesamowite wra偶enie, jakby pochodzi艂y z krain le偶膮cych gdzie艣 poza Nehwonem. W艣r贸d ludzi na nabrze偶u, tu i tam mi臋dzy wysokimi tuziemcami, pokazywa艂a si臋 garstka 偶eglarzy z odleg艂ych port贸w.

M臋偶czyzna stoj膮cy najbli偶ej Kocura i Fafryda bez s艂owa podszed艂 do nich w 艣wicie dw贸ch trzymaj膮cych si臋 krok z ty艂u towarzyszy. Przystan膮艂 w bliskiej odleg艂o艣ci, lecz nadal milcza艂. Prawd臋 m贸wi膮c, zdawa艂 si臋 patrze膰 nie tyle na nich, co na ich statki i za艂ogi, dokonuj膮c w my艣lach jakich艣 zawi艂ych oblicze艅. Ka偶dy z tr贸jki dor贸wnywa艂 wzrostem Fafrydowi i jego berserkom.

Przyjaciele w poczuciu godno艣ci osobistej nie zabierali g艂osu, cho膰 przychodzi艂o im to z trudem. Maj膮c przed sob膮 swoich d艂u偶nik贸w, nie zamierzali odzywa膰 si臋 pierwsi.

W ko艅cu m臋偶czyzna przesta艂 rachowa膰 i przem贸wi艂 po dolnolankmarsku, w j臋zyku u偶ywanym w handlu na p贸艂nocy:

- Nazywam si臋 Groniger, jestem miejscowym kapitanem portu. Na moje oko, potrzeba tygodnia, 偶eby wyremontowa膰 i wyposa偶y膰 wasze statki. Za艂ogom zapewnimy kwatery i wy偶ywienie w dzielnicy kupieckiej. - Gestem r臋ki wskaza艂 zapuszczone budynki w kolorach 偶贸艂tym i czerwonym.

- Dzi臋kujemy - odrzek艂 ponuro Fafryd.

- Dzi臋ki wielkie - zawt贸rowa艂 mu Kocur ch艂odnym tonem.

Dobrze, 偶e w og贸le ich witano, cho膰 bez zachwytu.

Groniger wyci膮gn膮艂 r臋k臋 jak poborca podatku.

- Op艂ata wyniesie pi臋膰 sztuk z艂ota za galer臋 i siedem za 艂ajb臋, p艂atne z g贸ry! - oznajmi艂 g艂o艣no.

Fafrydowi i Kocurowi szcz臋ki opad艂y. Ten drugi musia艂 da膰 wyraz swemu oburzeniu, zapominaj膮c o godno艣ci dow贸dcy statku:

- Ale偶 my jeste艣my waszymi sojusznikami! - zaprotestowa艂. - Przybywamy zgodnie z obietnic膮, niebaczni na trudy i niebezpiecze艅stwa, aby ofiarowa膰 wam swoje s艂u偶by i uchroni膰 wysp臋 przed napa艣ci膮 bezecnych P艂ywaj膮cych Mingoli, licznych jak szara艅cza i wspieranych rad膮 przez nikczemnego Kchakchta, Czarodzieja Lodu.

Groniger uni贸s艂 brwi.

- O jakiej napa艣ci m贸wisz? - zapyta艂. - P艂ywaj膮cy Mingole s膮 z nami zaprzyja藕nieni. Kupuj膮 od nas ryby. Mo偶e i 艂upi膮 statki, ale nie nasze. Kchakcht 偶yje jeno w starych bajkach, w kt贸re nie uwierzy 偶aden rozs膮dny cz艂owiek.

- W starych bajkach?! - wybuch艂 Kocur. - Trzy noce z rz臋du n臋ka艂a nas straszliwa galera Kchakchta, kt贸ra zaton臋艂a dopiero u wr贸t tego portu. Ma艂o brak艂o, a porachowa艂by si臋 z wami. Czy偶by艣cie nie zauwa偶yli niezwyk艂ych ciemno艣ci i diabelskiej wichury, kiedy on na trzy dni zas艂oni艂 s艂o艅ce na niebie?

- Widzieli艣my czarne chmury, zbiera艂y si臋 na po艂udniu - odpar艂 Groniger. - Da艂y wam os艂on臋, gdy艣cie zbli偶ali si臋 do S艂onej Przystani. Ale chmury rozprasza艂y si臋 nad Oszroniona Wyspa. Podobne przes膮dy nie maj膮 tu przyst臋pu. Co za艣 do napa艣ci, to owszem, przeb膮kiwano o niej par臋 miesi臋cy temu, lecz rada rozwa偶y艂a docieraj膮ce do nas wie艣ci i uzna艂a je za czcze wymys艂y. Czy kt贸ry s艂ysza艂 p贸藕niej o planowanej napa艣ci P艂ywaj膮cych Mingoli? - podni贸s艂 g艂os, tocz膮c wzrokiem doko艂a. Jego ziomkowie kr臋cili g艂owami przecz膮co. - No, wi臋c p艂a膰cie! - powt贸rzy艂, trz臋s膮c wyci膮gni臋t膮 d艂oni膮.

M臋偶czy藕ni za jego plecami poruszyli gro藕nie dr膮gami, poprawiaj膮c uchwyt.

- O wy bezwstydni niewdzi臋cznicy! - zgromi艂 ich Kocur, kt贸remu funkcja dow贸dcy statku pozwala艂a uderzy膰 w moralizatorski ton. - Jakich bog贸w czcicie na Oszronionej Wyspie, 偶e tak stwardnia艂y wam serca?

Groniger odpowiedzia艂 mu d藕wi臋cznym, stanowczym g艂osem:

- A po co nam czci膰 bog贸w? Patrzymy trze藕wo na 艣wiat, nie dajemy si臋 zwie艣膰 omamom. Oparcia w bogach niech szukaj膮 tak zwane ludy cywilizowane, upadaj膮ce kultury rozgrzanego po艂udnia. No, wi臋c p艂acicie czy nie?

Wtem Fafryd, kt贸ry ze wzgl臋du na sw贸j wzrost m贸g艂 przenie艣膰 spojrzenie nad g艂owami t艂umu, wykrzykn膮艂:

- Oto nadchodz膮 te, kt贸re nas wynaj臋艂y, mo艣ci kapitanie! Zadadz膮 k艂am twoim s艂owom!

T艂um rozst膮pi艂 si臋 z szacunkiem, 偶eby przepu艣ci膰 dwie szczup艂e niewiasty w spodniach, uzbrojone w d艂ugie no偶e w wysadzanych klejnotami futera艂ach. Wy偶sza mia艂a modre oczy i jasne w艂osy, jej towarzyszka za艣 oczy zielone i w艂osy czarne z mistern膮, z艂ot膮 siateczk膮. Sk贸r i Paszawar, cho膰 nadal przyt臋pieni ze zm臋czenia, od razu je zauwa偶yli. By艂o oczywiste, co wyra偶aj膮 roziskrzone oczy wilk贸w morskich: oto wreszcie prawdziwe anio艂y p贸艂nocy!

- Czcigodne radczynie Afryta i Cif - rzek艂 beznami臋tnie Groniger. - Ich obecno艣膰 jest dla nas zaszczytem.

Zbli偶y艂y si臋 z dostojnym u艣miechem i min膮 wyra偶aj膮c膮 偶yczliwo艣膰 i zaciekawienie.

- Opowiedz, pani Afryto - poprosi艂 grzecznie Fafryd - jak mi nakaza艂a艣 sprowadzi膰 na Oszronion膮 Wysp臋 dwunastu... - Ugryz艂 si臋 w j臋zyk przed s艂owem 鈥瀊erserk贸w鈥 - ...dzielnych wojownik贸w z p贸艂nocy, zapalczywych w boju.

- A mnie, zacna pani Cif, dwunastu... zr臋cznych i przebieg艂ych lankmarskich procarzy i fechmistrz贸w - doda艂 lekkim tonem Kocur, unikaj膮c s艂owa 鈥瀦艂odzieje鈥.

Cif i Afryta patrzy艂y na nich ze zdziwieniem. Nagle na ich twarzach pojawi艂a si臋 troska i wyrozumia艂o艣膰.

- Biedaki! - rzek艂a Afryta. - Sztorm z nimi pohula艂 i pomiesza艂y im si臋 wspomnienia. Na p贸艂nocy byle wietrzyk nap臋dza strachu 偶eglarzom z po艂udnia. Tacy s膮 delikatni. Nie traktuj ich 藕le, Gronigerze. - 艢widruj膮c wzrokiem Fafryda, poprawi艂a w艂osy, by przy opuszczaniu d艂oni zatrzyma膰 na chwilk臋 palec przy zamkni臋tych ustach.

- Prze偶yte niedole przej艣ciowo pozbawi艂y ich rozumu - zgodzi艂a si臋 Cif. - Te statki wiele znios艂y. Ale co za historia! Ciekawa jestem, kim s膮. Dajcie im ciep艂ej zupy, jeno nie za darmo, rzecz jasna. - Tak by Groniger nie widzia艂, pu艣ci艂a oko do Kocura, zielone w ciemnej oprawie.

Niewiasty si臋 oddali艂y.

Trzeba przyzna膰, 偶e Kocur i Fafryd wykazali si臋 zimn膮 krwi膮 i du偶膮 doz膮 zdrowego rozs膮dku (jako dow贸dcy, mieli przecie偶 by膰 wzorem dla innych), nie protestuj膮c przeciwko tym zdumiewaj膮cym, zawoalowanym zniewagom. Wsun臋li r臋ce do sakw, a jednocze艣nie zaskoczonym spojrzeniem odprowadzili odchodz膮ce kobiety. Zobaczyli wi臋c, jak Sk贸r i Paszawar, kt贸rzy z rozmarzeniem 艣ledzili poczynania kobiet o niebanalnej, zjawiskowej urodzie, podchodz膮 do owych pi臋kno艣ci z oczywistym zamiarem zawarcia obiecuj膮cej, romantycznej znajomo艣ci.

Afryta w spos贸b zdecydowany odepchn臋艂a Skora, lecz wprz贸dy nachyli艂a si臋 nad jego uchem, szepn臋艂a mu par臋 s艂贸w i chwyci艂a go za r臋k臋, aby - by膰 mo偶e - wcisn膮膰 mu w d艂o艅 ma艂y przedmiot lub li艣cik. Cif tak samo post膮pi艂a z Paszawarem.

Groniger, zadowolony z tego, 偶e cudzoziemcy wy艂uskuj膮 z trzos贸w z艂ote monety, nie omieszka艂 ich przestrzec:

- Baczcie, by 偶aden z waszych marynarzy nie uchybi艂 kobiecie ze S艂onej Przystani! Niech nie wychylaj膮 nosa poza kupieck膮 dzielnic臋!

P艂ac膮c, przyjaciele sp艂ukali si臋 z resztek pieni臋dzy, kt贸re dostali od Cif w 鈥濻rebrnym W臋gorzu鈥, przy czym Kocur musia艂 dodatkowo wysup艂a膰 dwa lankmarskie rylki i sarchenmarskiego dublona.

Groniger wyba艂uszy艂 oczy przy sprawdzaniu monet.

- Bite na Oszronionej Wyspie! Tedy艣cie tu ju偶 zawijali, poznali nasz port i chcieli jeno wytargowa膰 lepsze warunki! Ale c贸偶 wam kaza艂o wymy艣li膰 tak niewiarygodn膮 histori臋?

Fafryd wzruszy艂 ramionami i odpar艂 w臋z艂owato:

- Niezupe艂nie to prawda. Z艂upili艣my tu niedaleczko galer臋 z kraj贸w Wschodu.

Kocur skwitowa艂 to 艣miechem.

Gronigerowi wyda艂o si臋 to jednak mocno podejrzane. Popatrzy艂 w zadumie na radczynie i rzek艂 kr贸tko:

- Mo偶ecie nakarmi膰 ludzi.

- Hej偶e, ch艂opaki! - zawo艂a艂 Kocur do za艂ogi 鈥濺ozbitka鈥. - Dawajcie no tu kubki i michy z 艂y偶kami! Nadzwyczajnie go艣cinni gospodarze przygotowali dla was uczt臋! Jeno si臋 nie bijcie! Paszawar, do mnie!

Fafryd poszed艂 za jego przyk艂adem, dodaj膮c:

- Nie zapominajcie, 偶e dobrze nam 偶ycz膮! B膮d藕cie dla nich uprzejmi. Sk贸r, prosz臋 do mnie na s艂owo!

Kocur nie chcia艂 okazywa膰 roz偶alenia, nawet, je艣li nazwanie jego statku 艂ajb膮 wci膮偶 d藕wi臋cza艂o mu w uszach nieprzyjemnym tonem. Mimo 偶e to okre艣lenie pasowa艂o do p臋katego, popychanego d艂ugimi wios艂ami 鈥濺ozbitka鈥.

Kiedy przyjaciele zobaczyli, 偶e marynarze maj膮 co je艣膰, a nawet dostali po kwaterce grogu dla uczczenia szcz臋艣liwej przeprawy, zwr贸cili si臋 do swoich cokolwiek markotnych kaprali, kt贸rzy z odrobin膮 niech臋ci oddali otrzymane li艣ciki wraz (czego nale偶a艂o si臋 spodziewa膰) ze s艂owami:

- Dla kapitana.

Afryta napisa艂a:

W radzie decyduj膮cy g艂os ma teraz inne stronnictwo. Udawaj, 偶e si臋 nie znamy. Jutro o zmierzchu wypatruj mnie na Wzg贸rzu O艣mionogiego Konia.

Cif natomiast:

Lodowy Kchakcht zasia艂 ziarno niezgody w radzie wyspy. W razie, czego, nigdy艣my si臋 nie spotkali. Znajdziesz mnie jutro wiecz贸r w Ognistej Jamie. Przyjd藕 sam.

- A zatem kto inny rz膮dzi na Oszronionej Wyspie - skomentowa艂 cicho Fafryd. - Zwi膮zali艣my nasz los z jakim艣 operatywnym babskim stronnictwem...

- Z艂otem nie pogardzi艂e艣 - odpar艂 burkliwie Kocur. - Teraz mamy dwie nowe zagadki do rozwi膮zania.

- Ognista Jama i O艣mionogi Ko艅.

- O moim statku rzek艂: 艂ajba - przypomnia艂 z gorycz膮 Kocur. Mia艂 ju偶 m臋tlik w g艂owie. - Jakim to bezbo偶nym, grubosk贸rnym filozofom mamy na si艂臋 nie艣膰 pomoc?

- Sam偶e艣 bezbo偶nik - zauwa偶y艂 Fafryd.

- Niekoniecznie, kiedy艣 by艂 Mog - sprzeciwi艂 si臋 Kocur zwyk艂ym sobie 偶artobliwie t臋sknym g艂osem. Mia艂 na my艣li czasy swej m艂odzie艅czej niefrasobliwo艣ci, kiedy uwierzy艂 w boga-paj膮ka, 偶eby przypodoba膰 si臋 kochance.

- Jeszcze o tym porozmawiamy, zagadki te偶 mog膮 poczeka膰 - powiedzia艂 Fafryd. - Pora wkra艣膰 si臋 w 艂aski niewierz膮cych rybak贸w.

Z Kocurem zbli偶y艂 si臋 kurtuazyjnie do Gronigera i pocz臋stowa艂 go bia艂ym winem, kt贸re przyni贸s艂 z 鈥濺ozbitka鈥 stary Ourf, mingolski renegat. Kapitan portu da艂 si臋 skusi膰; pij膮c trunek drobnymi 艂yczkami, najpierw wda艂 si臋 w dysput臋 o stoczni remontowej, dost臋pno艣ci wody, kwaterach dla za艂贸g i cenach ryb, a p贸藕niej rozmawia艂 na og贸lniejsze tematy. Fafryd i Kocur wyprosili zgod臋 na wychodzenie poza kupieck膮 dzielnic臋, ale tylko za dnia i bez towarzystwa. Groniger odm贸wi艂 nast臋pnej kwaterki wina.



***



W lodowatej sferze, gdzie wi臋kszej istocie by艂oby ciasno, Kchakcht ockn膮艂 si臋 i mrukn膮艂:

- Nowi bogowie Oszronionej Wyspy lubuj膮 si臋 w zdradzie, zdradzaj膮 wszystkich i na ka偶dym kroku, ale s膮 silniejsi, ni偶 mi si臋 zdawa艂o.

J膮艂 przypatrywa膰 si臋 ciemnej mapie Nehwonu, wyrysowanej na wewn臋trznej powierzchni sfery. Skupi艂 uwag臋 na p贸艂nocnej odnodze Morza Zewn臋trznego, gdzie wyd艂u偶ony p贸艂wysep wysuwa艂 si臋 z Zachodnich Ziem w stron臋 Lodowych Pustaci. Mi臋dzy nim a l膮dem na wschodzie znajdowa艂a si臋 Oszroniona Wyspa. Nachylaj膮c sw膮 paj臋cz膮 twarz nad kra艅ce p贸艂wyspu, u jego p贸艂nocnych wybrze偶y dostrzeg艂 male艅kie punkciki na granatowych wodach.

- Wspaczni Mingole oblegaj膮 Sajend wielkimi si艂ami 鈥 rzek艂 do siebie z charkotliwym chichotem, maj膮c na my艣li najbardziej na zach贸d wysuni臋te miasto staro偶ytnego imperium Iwemarenzy.

- A zatem do dzie艂a! - Spl贸t艂 swoje poro艣ni臋te czarn膮 szczeci膮 r臋ce nad skupiskiem punkcik贸w i zaintonowa艂: - S艂udzy 艣mierci, nas艂uchujcie, g艂os m贸j s艂yszcie i dech czujcie! W mig rozkazy wype艂nicie, najsamprz贸d Sajend spalicie! Niechaj spl膮druje wasza armada Oszronion膮 Wysp臋 i reszt臋 艣wiata! - Wyci膮gn膮艂 w bok paj臋cz膮 r臋k臋, w stron臋 zielonej wysepki na 艣rodku oceanu. - Niech wok贸艂 wyspy ryby si臋 mno偶膮, moim Mingolom prowiantu przysporz膮. - R臋ka si臋 cofn臋艂a, s艂owa pada艂y szybciej: - W my艣lach Mingola mrok zago艣ci, uczyni z niego wroga ludzko艣ci! Mingol w艣cieknie si臋 bez powodu, po偶oga rozb艂y艣nie w艣r贸d lod贸w!

- Gdy dmuchn膮艂 pot臋偶nie jak w stygn膮cy popi贸艂, przy koniuszku p贸艂wyspu zab艂ys艂o ciemnoczerwone 艣wiate艂ko, podobne do roz偶arzonego w臋glika. - Z woli Kchakchta, niechaj si臋 utrwal膮 wszystkie czarne zakl臋cia! - zako艅czy艂 ochryple.



***



Statki Wspacznych Mingoli kiwa艂y si臋 na kotwicy w porcie Sajend, upchane jak 艣ledzie w beczce i jak one srebrzystobia艂e. 呕agle by艂y zwini臋te. 艢r贸dokr臋cia stykaj膮cych si臋 burtami statk贸w tworzy艂y swoisty pomost mi臋dzy urwistym brzegiem a okr臋tem flagowym, gdzie - siedz膮c na tronie na kasztelu rufowym - naczelny w贸dz Edumir hojnie si臋 raczy艂 sprowadzaj膮cym wizje kuarmalskim winem z grzyb贸w. Zimny blask ksi臋偶yca, wisz膮cego w po艂udniowej cz臋艣ci pos臋pnego nieba, pada艂 na w膮sk膮 klatk臋, zbudowan膮 w miejscu kasztelu dziobowego, tak膮 sam膮 zreszt膮 jak na innych statkach. Z p贸艂mroku wy艂ania艂 si臋 ko艣cisty 艂eb chudego, wystraszonego ogiera z dalekich step贸w, wysuni臋ty spomi臋dzy szeroko rozstawionych pr臋t贸w. Oczy zwierz臋cia spogl膮da艂y na wsch贸d.

Miasto zdobyte, morska brama rozwarta na o艣cie偶, domy osnute ciemno艣ci膮. Pod murami grodu i na nadbrze偶nej ulicy le偶a艂y pokotem garstki obro艅c贸w, zalanych krwi膮 i deptanych przez mingolskich rabusi贸w. Ci nie zwracali uwagi na drzwi kamienicy naczelnika, za kt贸rymi zabarykadowali si臋 pozostali przy 偶yciu mieszka艅cy miasta. Pi臋膰 dziewic potrzebnych do ceremonii, schwytanych napr臋dce, wys艂ano ju偶 na okr臋t flagowy. Obecnie trwa艂y poszukiwania oleju z t艂uszczu wieloryb贸w i mor艣win贸w. Co ciekawe, szabrownicy nie przenosili 艂up贸w na statki, wi臋kszo艣膰 po prostu niszczyli: roztrzaskuj膮c beczki toporami i t艂uk膮c s艂oje, polewali cennym olejem drzwi, drewniane 艣ciany i brukowan膮 ulic臋.

Na kasztelu rufowym pot臋偶nego okr臋tu flagowego, mimo blasku ksi臋偶yca, panowa艂 ten sam p贸艂mrok, co w mie艣cie. Obok Edumira, pochylony nad piecykiem z podpa艂k膮, sta艂 jego znachor, trzymaj膮c w jednej r臋ce krzemie艅, w drugiej podkow臋. Oczy b艂yszcza艂y mu dziko jak wierzchowcom pozamykanym w klatkach. Przy nim siedzia艂 w kucki rozebrany do pasa 偶ylasty wojownik, uzbrojony w - najgro藕niejszy w ca艂ym Nehwonie -mingolski 艂uk ze sklejonych warstw drewna i rogu oraz pi臋膰 strza艂 z ga艂ganami nas膮czonymi olejem. Po drugiej stronie znachora czeka艂 topornik z pi臋cioma zrabowanymi beczu艂kami oleju.

Na ni偶szym pok艂adzie pi臋膰 dziewic z Sajend kuli艂o si臋 w milczeniu, ze strachem w oczach. Czarne w艂osy, zaplecione w warkocze, podkre艣la艂y blado艣膰 lic. Ka偶dej uwa偶nie pilnowa艂y dwie ponure Mingolki z no偶ami w r臋ku.

Jeszcze ni偶ej, na g艂贸wnym pok艂adzie, pi臋ciu m艂odych mingolskich je藕d藕c贸w, wybranych do tego zaszczytnego zadania w nagrod臋 za m臋偶ne czyny, siedzia艂o na ustawionych w szeregu pos艂usznych stepowych klaczach, kt贸re raz po raz dudni艂y kopytami o deski pok艂adu.

Edumir wyrzuci艂 kielich za burt臋 i bardzo wolno, bez jakiegokolwiek uczucia maluj膮cego si臋 na poci膮g艂ej twarzy, odwr贸ci艂 si臋 do znachora i skin膮艂 g艂ow膮. Ten skrzesa艂 nad piecykiem iskry z podkowy, a potem dopilnowa艂, 偶eby nie zgas艂y p艂omyki.

艁ucznik po艂o偶y艂 strza艂y na piecyku, by nast臋pnie po kolei wystrzeli膰 wszystkie z p艂on膮cymi szmatkami, przy czym dokona艂 tego z tak niebywa艂膮 szybko艣ci膮, 偶e nim pierwsza strza艂a spad艂a na gr贸d, ju偶 pi膮ta pomara艅czowym 艂ukiem malowa艂a ciemno艣ci nocy.

Wszystkie ugrz臋z艂y w drewnianych belkach. Po偶ar wybuchn膮艂 z nadprzyrodzon膮 gwa艂towno艣ci膮, oblane olejem miasto pali艂o si臋 niczym jedna olbrzymia pochodnia. Gruchn臋艂y zduszone krzyki zrozpaczonych, bezradnych niedobitk贸w, jakby cierpieli w piekielnych otch艂aniach.

Tymczasem Mingolki pilnuj膮ce dziewic zdar艂y z pierwszej ubranie - no偶e 艣miga艂y jak srebrne b艂yskawice - i pchn臋艂y j膮 ku pierwszemu z je藕d藕c贸w. Ten chwyci艂 m艂贸dk臋 za czarne warkocze i posadzi艂 j膮 okrakiem na siodle, przyci艣ni臋t膮 nagimi plecami do jego sk贸rzanego napier艣nika. R贸wnocze艣nie topornik rozbi艂 wieko beczu艂ki i przechyliwszy j膮 nad je藕d藕c贸w i dziewczyn臋, sk膮pa艂 oboje w l艣ni膮cym oleju. Je藕dziec szarpn膮艂 cuglami, d藕gn膮艂 klacz ostrogami i pogalopowa艂 z pok艂adu na pok艂ad w stron臋 p艂on膮cego miasta. Kiedy dziewczyna u艣wiadomi艂a sobie, dok膮d tak szale艅czo p臋dz膮, zacz臋艂a krzycze膰; jej wrzaski rozchodzi艂y si臋 dalej i dalej, a towarzyszy艂y im ochryp艂e okrzyki je藕d藕ca i g艂uchy t臋tent kopyt.

Wszystko to powt贸rzono raz, drugi, trzeci i czwarty (trzeci ko艅 po艣lizn膮艂 si臋 na oleju, potkn膮艂, lecz odzyska艂 r贸wnowag臋), przy czym pi膮ty je藕dziec wyruszy艂 w drog臋, zanim pierwszy dotar艂 do celu. Konie od 藕rebi臋cia oswajano z p艂omieniami i uczono przeskakiwa膰 wa艂y ognia. Wcze艣niej je藕d藕com dano si臋 napi膰 tego samego wina z grzyb贸w, kt贸rym delektowa艂 si臋 Edumir. Panny mog艂y szuka膰 ulgi jedynie w dzikim wrzasku.

Jeden po drugim jezdni pojawiali si臋 na tle czerwonej bramy i w niej znikali. Pi臋膰 razy p艂omienie strzela艂y wy偶ej nad grodem, k艂ad膮c czerwony blask na zatoczk臋, 艣ci艣ni臋te statki, skamienia艂e twarze Mingoli i ich b艂yszcz膮ce oczy. Miasto umar艂o z d艂ugim, przera藕liwym okrzykiem bole艣ci.

Na koniec Edumir powsta艂 w swoim futrzanym p艂aszczu i zawo艂a艂 d藕wi臋cznym g艂osem:

- A teraz na wsch贸d, za morze! Nast臋pny cel: Oszroniona Wyspa!



***



Nazajutrz wypompowano wod臋 ze statk贸w Kocura i Fafryda, odholowano je do stoczni i natychmiast poddano naprawom. Za艂ogi, wypocz臋te po d艂ugim 艣nie na l膮dzie, po kr贸tkim utyskiwaniu wzi臋艂y si臋 do pracy: z艂odzieje Kocura pod nadzorem starszego kaprala Paszawara i grupki mingolskich marynarzy. Pachnia艂o smo艂膮 i rozlega艂 si臋 g艂uchy 艂oskot pobijak贸w wciskaj膮cych paku艂y (uszczelniano od wewn膮trz szpary mi臋dzy deskami 鈥濺ozbitka鈥), podczas gdy z pok艂adu 鈥濻oko艂a Morskiego鈥 dolatywa艂o weselsze granie pi艂 i m艂otk贸w, bo tam barbarzy艅cy usuwali szkody, wynik艂e z uderze艅 pocisk贸w wystrzeliwanych z lodowej monstremy Kchakchta. Sprawdzano te偶 sfatygowane omasztowanie i wymieniano ponadrywane liny.

Kupiecka dzielnica, w kt贸rej znajdowa艂a si臋 stocznia, by艂a ma艂膮 kopi膮 zwyczajnych marynarskich dzielnic we wszystkich portach Nehwonu. Znajdowa艂y si臋 w niej trzy tawerny, dwa domy uciech oraz kilka kapliczek i sklepik贸w - zarz膮dzanych i obs艂ugiwanych przez mieszkaj膮cych tu na sta艂e cudzoziemc贸w, nielicznie przyby艂ych z rozmaitych stron 艣wiata. Nieoficjalnym naczelnikiem tej spo艂eczno艣ci by艂 pokryty bliznami Bomar: pow艣ci膮gliwy kapitan, pochodz膮cy z Pa艅stwa O艣miu Miast. Finansami zajmowa艂 si臋 ponury, ciemnosk贸ry Kleszyta. Fafryd i Kocur odnosili wra偶enie, 偶e osiedlonym tu rybakom i kupcom zale偶y na tym, aby istnienie Oszronionej Wyspy, b臋d膮cej dla nich 偶y艂膮 z艂ota, zachowa膰 w tajemnicy przed reszt膮 艣wiata. Je艣li nie, to przej臋li skryty spos贸b bycia od rdzennych mieszka艅c贸w wyspy, kt贸rzy ich tolerowali, zarabiali na nich i przy byle sposobno艣ci narzucali im pozory dyscypliny. Tak偶e i ci przybysze nie s艂yszeli - podobno - o zagro偶eniu ze strony P艂ywaj膮cych Mingoli.

Miejscowi byli chyba rzeczywi艣cie tacy, jakimi si臋 wydawali na samym pocz膮tku: ro艣li, skromnie ubrani, cisi, trze藕wo my艣l膮cy i ufni w swoje si艂y. Nie mieli dziwacznych nawyk贸w, nie wierzyli w przes膮dy, pili ma艂o i wyznawali zasad臋: nie wtykaj nosa w cudze sprawy. W wolnych chwilach grywali w szachy i pojedynkowali si臋 na okute dr膮gi, lecz poza tym nie przejmowali si臋, co kto robi, zw艂aszcza cudzoziemcy. Oczy jednak mieli szeroko otwarte.

Dzi艣 stali si臋 jeszcze bardziej nieprzyst臋pni. Gdy rano 艂贸d藕 rybacka prawie od razu wr贸ci艂a z po艂owu, niesamowita wie艣膰 wygoni艂a na morze rybak贸w. Tu偶 po po艂udniu pierwszy statek z pe艂nymi 艂adowniami wr贸ci艂 do portu na spienionej fali; kiedy po艣pieszne osolono ryby (niezb臋dn膮 s贸l dostarcza艂 olbrzymi klif we wschodniej cz臋艣ci wyspy, po kt贸rym nie sp艂ywa艂a ju偶 woda rozgrzana wybuchem wulkanu) i statek z podniesionymi 偶aglami znowu wyp艂yn膮艂 na po艂贸w, sta艂o si臋 oczywiste, 偶e u wej艣cia do portu zebra艂y si臋 niespotykane 艂awice ryb. Zaradni rybacy nie zamierzali przepu艣ci膰 okazji do zarobku. Widziano nawet Gronigera, wyruszaj膮cego na po艂贸w.

Kocur i Fafryd, ka偶dy z osobna zaj臋ty nadzorowaniem prac i za艂atwianiem najr贸偶niejszych rzeczy (tylko im wolno by艂o opuszcza膰 kupieck膮 dzielnic臋), spotkali si臋 przy nadmorskim wale na p贸艂noc od stoczni. Tam przystan臋li, by odsapn膮膰 i podzieli膰 si臋 nowinami.

- Znalaz艂em Ognist膮 Jam臋 - o艣wiadczy艂 Kocur. 鈥 Przy najmniej tak mi si臋 zdaje. To izba w tawernie 鈥濻olony 艢ledzik鈥. Iltmarski w艂a艣ciciel przyzna艂, 偶e czasami wynajmuje j膮 na noc... je艣li dobrze zrozumia艂em, czemu mruga okiem.

Fafryd pokiwa艂 g艂ow膮.

- W艂a艣nie przespacerowa艂em si臋 na p贸艂nocne kra艅ce miasta, gdzie zapyta艂em przygodnego dziadunia, czy nie s艂ysza艂 o Wzg贸rzu O艣mionogiego Konia. Roze艣mia艂 si臋 szkaradnie i pokaza艂 mi wrzosowiska. By艂a dobra widoczno艣膰... A tak w og贸le, to zauwa偶y艂e艣, 偶e wulkan przesta艂 kopci膰? Ciekawe, czemu wyspiarzy niewiele to obchodzi. No, wi臋c kiedy spojrza艂em na poro艣ni臋te wrzosem wzg贸rze, kt贸re dziadzio pokazywa艂 paluchem (jakie艣 staje na p贸艂nocny-zach贸d), dopatrzy艂em si臋 tam czego艣 na kszta艂t szubienicy.

Kocur prychni臋ciem skwitowa艂 t臋 ponur膮 wiadomo艣膰 i z 艂okciami wspartymi na kraw臋dzi wa艂u j膮艂 przygl膮da膰 si臋 statkom w porcie. Zosta艂y tylko te nale偶膮ce do cudzoziemc贸w.

- Mam wra偶enie - powiedzia艂 - 偶e S艂ona Przysta艅 jeszcze nieraz nas zaskoczy. Dziej膮 si臋 tu jakie艣 dziwne rzeczy. We藕my na przyk艂ad ten p艂askodenny 偶aglowiec z Ol Plerns. Widzia艂e艣 tam, chocia偶 jedn膮 kog臋 z takim niskim dziobem? Albo czapka z przedziwnym daszkiem tego marynarza, co艣my go widzieli, jak schodzi艂 z kutra z Gnampf Nar. Albo srebrna moneta z podobizn膮 sowy, kt贸r膮 Groniger wyda艂 mi z dublona. Zupe艂nie jakby Oszroniona Wyspa le偶a艂a na pograniczu 艣wiat贸w, gdzie s膮 inne statki, inni ludzie i inni bogowie... Rzek艂bym, rubie偶...

Fafryd tak偶e patrzy艂 na zatok臋. Wolno pokiwa艂 g艂ow膮 i otworzy艂 usta, 偶eby co艣 powiedzie膰, gdy raptem od strony stoczni dolecia艂y odg艂osy k艂贸tni. Kto艣 rozdar艂 si臋 na ca艂e gard艂o.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e to Skulik! - stwierdzi艂. - Cholera wie, w jak膮 ten mato艂 wpakowa艂 si臋 znowu kaba艂臋! - Po tych s艂owach oddali艂 si臋, co tchu.

- Pewnikiem garbuj膮 mu sk贸r臋 za z艂amanie zasad! - zawo艂a艂 Kocur, biegn膮c za nim. - Rano Mikkido oberwa艂 dr膮giem, kiedy pr贸bowa艂 艣wisn膮膰 mieszek wyspiarzowi. Dobrze mu tak! Sam bym go za to lepiej nie o膰wiczy艂!



***



Wieczorem Fafryd, ani razu nie ogl膮daj膮c si臋 na miasto, wyruszy艂 ze S艂onej Przystani na Szubieniczne Wzg贸rze, jak nazywa艂 je w my艣lach. S艂o艅ce, kt贸re przed chwil膮 zasz艂o daleko na po艂udniowo-zachodnim horyzoncie, okrasi艂o 艂agodn膮, fioletow膮 barw膮 bezchmurne niebo, k臋py ciemnego wrzosu, w kt贸rych cz艂owiek brodzi艂 po kolana, a nawet czarne zbocza wulkanu, gdzie od wczoraj styg艂a lawa. Lekka, prawie niezauwa偶alna bryza dmuchn臋艂a Fafrydowi w twarz od lodowca. 艢wiat pogr膮偶ony by艂 w ciszy. Czu艂o si臋 majestat przyrody.

Stopniowo ust臋powa艂y troski dnia, a we wspomnieniach powraca艂y czasy m艂odo艣ci, kt贸r膮 sp臋dzi艂 w podobnym klimacie: w Zimowym Zak膮tku, gdzie w艣r贸d stromizn gnie藕dzi艂y si臋 namioty, ros艂y strzeliste 艣wierki, grasowa艂y wilki i 艣nie偶ne w臋偶e, mieszka艂y wied藕my i duchy. Przypomnia艂 sobie ojca Nalgrona, matk臋 Mor, a tak偶e Mar臋, swoj膮 pierwsz膮 mi艂o艣膰. Nalgron by艂 wrogiem bog贸w, w pewnej mierze takim jak mieszka艅cy Oszronionej Wyspy (zwano go Mitob贸rc膮)... cho膰 w przeciwie艅stwie do nich kocha艂 przygody; by艂 doskona艂ym wspinaczem, mimo 偶e w trakcie zdobywania Bia艂ego K艂a straci艂 偶ycie. Fafryd cofn膮艂 si臋 my艣lami do tamtego wieczoru, kiedy ojciec wyprowadzi艂 go nad skraj Chmurnego W膮wozu, by nazywa膰 gwiazdy, w miar臋 jak b艂yska艂y na fioletowym niebie.

Z zamy艣lenia wyrwa艂 go cichy szmer, by膰 mo偶e leminga buszuj膮cego we wrzosach. Przystan膮艂 na niezbyt stromym stoku wzg贸rza. Po chwili ruszy艂 dalej i wnet by艂 ju偶 na szczycie. St膮pa艂 z ostro偶no艣ci膮 i trzyma艂 si臋 z dala od szubienicy, a szczeg贸lnie miejsca, nad kt贸rym wisia艂a poprzeczna belka. Czu艂 si臋 nieswojo, jakby co艣 na艅 w pobli偶u czyha艂o. Rozejrza艂 si臋 po cichu.

Na p贸艂nocnym stoku wzg贸rza r贸s艂 g臋sty zagajnik wysokich na ch艂opa kolcolist贸w. 艢rodkiem chyba bieg艂a w膮ska dr贸偶ka, kt贸rej wylot gin膮艂 w mroku. Pog艂臋bi艂o si臋 uczucie czyjej艣 obecno艣ci. Fafryd z trudem powstrzyma艂 si臋 od dr偶enia.

Kiedy oderwa艂 wzrok od zagajnika, ujrza艂 stoj膮c膮 powy偶ej Afryt臋; przygl膮da艂a mu si臋 bez s艂owa. Ciemniej膮cy fiolet nieba u偶yczy艂 kolor贸w jej niebieskiemu ubraniu. Zanim przysz艂o mu do g艂owy odezwa膰 si臋 do niej, unios艂a smuk艂膮 d艂o艅 i po艂o偶y艂a palec na ustach, nakazuj膮c milczenie. Potem spojrza艂a na zagajnik.

Na 艣cie偶ce wynurzy艂y si臋 z ciemno艣ci trzy szczup艂e dziewczyny, prawie jeszcze dzieci. Zdawa艂y si臋 kogo艣 prowadzi膰, podnosi膰 wzrok na pocz膮tkowo niewidoczn膮 osob臋. Fafryd zamruga艂 oczami, otworzy艂 szerzej oczy i wreszcie dostrzeg艂 wysok膮 posta膰 siwobrodego m臋偶czyzny w szerokim kapeluszu, rzucaj膮cym cie艅 na oczy. By艂 to cz艂owiek albo ju偶 bardzo stary, albo os艂abiony chorob膮, bo co rusz przystawa艂. Chocia偶 si臋 nie garbi艂, mocno si臋 podpiera艂 na ramionach dziewcz膮t.

Natenczas zimny dreszcz przeszed艂 po sk贸rze Fafrydowi, poniewa偶 zrodzi艂o si臋 w nim podejrzenie, 偶e to Nalgron, kt贸rego ducha nie widzia艂 od chwili opuszczenia Zimowego Zak膮tka. Sk贸ra, broda i szaty tajemniczej postaci wygl膮da艂y dziwnie nakrapiane... je偶eli owe kropki nie by艂y cierniami rosn膮cych za nim kolcolist贸w.

Ale nawet, je艣li to by艂 duch Nalgrona czy kogokolwiek innego, dziewczyny nie okazywa艂y strachu, a raczej 偶yczliw膮 troskliwo艣膰. Ugina艂y si臋 zreszt膮 pod jego ci臋偶arem, co te偶 o czym艣 艣wiadczy艂o.

Powoli zaprowadzi艂y go na szczyt. Kilka krok贸w z ty艂u pod膮偶a艂a milcz膮ca Afryta. Ostatecznie starzec zatrzyma艂 si臋 pod ko艅cem ramienia szubienicy, gdzie zapewne nabra艂 si艂 (lub zyska艂 bardziej materialn膮 form臋), bo zdj膮艂 r臋ce z ramion dziewczyn. Te cofn臋艂y si臋 par臋 krok贸w w stron臋 Afryty, nie spuszczaj膮c z niego oka. On tymczasem zadar艂 g艂ow臋, a wtedy Fafryd przekona艂 si臋, 偶e chocia偶 jest to istotnie chudy m臋偶czyzna w podesz艂ym wieku, o wyrazistych, szlachetnych rysach twarzy przypominaj膮cej oblicze Nalgrona, to jednak ma cie艅sze wargi, w k膮cikach zgi臋te w d贸艂 jak u do艣wiadczonego nauczyciela, a na lewym oku 艂atk臋.

Rozejrza艂 si臋 wko艂o niepewnie, zahaczaj膮c wzrokiem Fafryda, by na koniec odwr贸ci膰 si臋 i wyci膮gn膮膰 r臋k臋 w kierunku p贸艂nocy. G艂osem ochryp艂ym niczym szelest wiatru w ga艂臋ziach powiedzia艂:

- Z zachodu ci膮gnie flota Wspacznych Mingoli. Trzy okr臋ty rozb贸jnicze p艂yn膮 przodem do Zimnego Portu. - Nagle wykr臋ci艂 g艂ow臋 pod niewiarygodnym k膮tem, jakby mimo z艂amania mia艂 nadal sprawn膮 szyj臋, i swoim jedynym okiem spojrza艂 prosto na Fafryda. - Musisz ich zniszczy膰!

Po tych s艂owach zoboj臋tnia艂. Powt贸rnie ogarn臋艂a go s艂abo艣膰 czy raczej pewne rozleniwienie po wykonaniu zadania, bo wraca艂 do zagajnika do艣膰 偶wawo, a gdy otoczy艂y go dziewcz臋ta, d艂o艅mi wspartymi na ich chudych ramionach g艂aska艂 je lubie偶nie po szyi. W ko艅cu poch艂on臋艂y go ciemno艣ci na 艣cie偶ce.

Fafryd do tego stopnia przej膮艂 si臋 t膮 przygod膮, nie m贸wi膮c ju偶 o strachu, 偶e kiedy zbli偶y艂a si臋 Afryta, m贸wi膮c cicho, acz rzeczowym tonem:

- Czy偶e艣 poj膮艂? Zimny Port to drugie miasto na Oszronionej Wyspie, a w zasadzie miasteczko, 艂atwa zdobycz cho膰by i dla jednego mingolskiego okr臋tu, gdyby uderzy艂 z zaskoczenia. Le偶y na p贸艂nocnym wybrze偶u, dzie艅 drogi st膮d, skuty lodem zawsze pr贸cz miesi臋cy lata. Musisz...

Wpad艂 jej w s艂owo:

- My艣lisz, 偶e dziewki b臋d膮 przy nim bezpieczne?

Po chwili wahania odpowiedzia艂a kr贸tko:

- Zwyczajnie, jako przy m臋偶czy藕nie. Lub przy duchu m臋偶czyzny. Lub bogu.

Przy ostatnim zdaniu Fafryd przeszy艂 j膮 uwa偶nym spojrzeniem.

Pokiwa艂a g艂ow膮 i ci膮gn臋艂a:

- Dadz膮 mu je艣膰 i pi膰, potem u艂o偶膮 go do snu. Zapewne przed za艣ni臋ciem pobawi si臋 cycuszkami. To s臋dziwy b贸g, daleko od domu, jak s膮dz臋. 艁atwo si臋 m臋czy, co chyba nale偶y uzna膰 za szcz臋艣liw膮 okoliczno艣膰. Tak czy owak, dziewcz臋ta s艂u偶膮 wyspie i musz膮 si臋 liczy膰 z ryzykiem.

Po rozwa偶eniu tych s艂贸w Fafryd odchrz膮kn膮艂 i zauwa偶y艂:

- Nie gniewaj si臋, pani Afryto, ale tutejsi wyspiarze, Groniger i inni, kt贸rych spotka艂em, nawet radcy, nie wierz膮 w 偶adnych bog贸w.

Zmarszczy艂a czo艂o.

- To prawda. Dawni bogowie opu艣cili Oszronion膮 Wysp臋 przed wieloma laty. Musieli艣my nauczy膰 si臋 walczy膰 o swoje w okrutnym 艣wiecie, szczeg贸lnie bezlitosnym w tych stronach. Z tego si臋 wzi臋艂a nasza nieczu艂o艣膰 w tym wzgl臋dzie.

- A jednak - da艂 wyraz swoim rozterkom Fafryd - m贸j szary przyjaciel podejrzewa, 偶e Oszroniona Wyspa to swoista rubie偶, gdzie mo偶na spotka膰 najr贸偶niejsze statki, ludzi i bog贸w z odleg艂ych kraj贸w.

- Rzeczywi艣cie - zgodzi艂a si臋 po艣piesznie. - I to si臋 przyczyni艂o do wspomnianej nieczu艂o艣ci. Skoro pl膮cze si臋 tutaj tyle duch贸w, cz艂owiek zdaje si臋 wy艂膮cznie na to, co mo偶na chwyci膰 w gar艣膰 i zwa偶y膰 na szali. Czyli na pieni膮dze i ryby. Wszelako ja i Cif posz艂y艣my inn膮 drog膮, mi臋dzy rzesze widziade艂, ucz膮c si臋 odr贸偶nia膰 te po偶yteczne i godne zaufania od postrzele艅c贸w i szachraj贸w. Dobrze s艂u偶ymy Oszronionej Wyspie. Je艣li chodzi o dw贸ch bog贸w, kt贸rych 偶e艣my znalaz艂y...

- Dw贸ch bog贸w? - zapyta艂 Fafryd z wytrzeszczonymi oczami. - Cif te偶 jednego znalaz艂a? Czy mo偶e drugi siedzi w krzakach?

- D艂ugo by prawi膰 - odrzek艂a, zniecierpliwiona. - Za d艂ugo, zwa偶ywszy na straszne okoliczno艣ci, kt贸re nagl膮 nas do dzia艂ania. Zejd藕my na ziemi臋. Zimny Port znalaz艂 si臋 w wielkim niebezpiecze艅stwie.

- Wybacz mi i tym razem, pani Afryto - przerwa艂 jej Fafryd podniesionym g艂osem - ale skoro mowa o schodzeniu na ziemi臋, to przypomnia艂a mi si臋 druga rzecz, kt贸ra wyr贸偶nia ciebie i Cif od pozosta艂ych radc贸w. Nic nie wiedz膮 o gro偶膮cej im napa艣ci ze strony Mingoli ani o tym, 偶e wynaj臋艂y艣cie nas do obrony wyspy. Prosi艂y艣cie w li艣cikach, by艣my zachowali to w tajemnicy. I co teraz b臋dzie? Przywioz艂em dwunastu zam贸wionych berserk贸w...

- Wiem, wiem - przerwa艂a mu ostro - i ciesz臋 si臋 z tego. Jeno pami臋tajcie, 偶e艣my wam zap艂aci艂y... i jeszcze sporo dorzucimy za dalsze zas艂ugi. W szczerym z艂ocie. Co si臋 tyczy radc贸w, to Kchakcht czarodziejskim sposobem u艣pi艂 ich czujno艣膰. Id臋 o zak艂ad, 偶e dzisiejsza obfito艣膰 ryb te偶 jego jest dzie艂em. Rybak贸w op臋ta艂a 艣lepa zach艂anno艣膰.

- Razem z przyjacielem sporo wycierpieli艣my za spraw膮 sztuczek tego Kchakchta, jak mniemam. W ka偶dym razie, w lankmarskiej tawernie twierdzi艂a艣, 偶e m贸wisz g艂osem Oszronionej Wyspy, a teraz wychodzi na to, 偶e m贸wisz jeno za Cif i za siebie, gdy radc贸w jest... ilu? Dwunastu?

- A c贸偶e艣 my艣la艂, 偶e zgarniesz pieni膮dze i b臋dziesz si臋 wczasowa艂 na morzu? - nasro偶y艂a si臋. - Zali艣 nie s艂ysza艂 o niespodziewanych zwrotach i przeciwnych wiatrach? Nie koniec na tym: my naprawd臋 m贸wimy g艂osem Oszronionej Wyspy, bo w radzie jeno nam le偶y na sercu dawna 艣wietno艣膰 wyspy. I wiedz, 偶e jeste艣my pe艂noprawnymi radczyniami. Jako c贸rka jedynaczka, dziedzicz臋 po ojcu t臋 godno艣膰 wraz z w艂o艣ciami. Cif dlatego, 偶e jej bracia zgin臋li. W dzieci艅stwie bawi艂y艣my si臋 na tych wzg贸rzach, przywracaj膮c w zabawach chwa艂臋 Oszronionej Wyspy. Cho膰 czasem by艂y艣my kr贸lowymi pirat贸w i 艂upi艂y艣my wysp臋, najcz臋艣ciej marzy艂y艣my, 偶e podporz膮dkujemy sobie rad臋, a nieprzychylnych nam radc贸w wyrzucimy...

- Tyle my艣li zbrodniczych w g艂owach ma艂ych dziewczynek? - nie m贸g艂 si臋 nadziwi膰 Fafryd. - Ma艂olaty powinny zbiera膰 kwiatki, ple艣膰 wianki i wyobra偶a膰 sobie, 偶e s膮 偶onkami lub mateczkami...

- .. .i 偶e wycinaj膮 w pie艅 przeciwnik贸w i podrzynaj膮 gard艂a ich 偶onom! - doko艅czy艂a Afryta. - Niekiedy zbiera艂y艣my kwiatki, i owszem.

Fafryd zachichota艂 i naraz spowa偶nia艂.

- No, wi臋c podsumujmy: odziedziczy艂y艣cie miejsce w radzie, a Groniger zawsze wyra偶a si臋 o was z szacunkiem, cho膰 wydaje mi si臋, 偶e podejrzewa jakowe艣 konszachty mi臋dzy nami. Wyszpera艂y艣cie gdzie艣 dw贸ch starych, zapomnianych bog贸w, o kt贸rych wiecie, 偶e was nie zdradz膮 ani nie zwiod膮 starczym bajdurzeniem. B贸g wam powiedzia艂 o wielkiej flocie Mingoli, chc膮cych zdoby膰 Oszronion膮 Wysp臋, przycz贸艂ek przed wypraw膮 na podb贸j reszty 艣wiata. Na tej podstawie przyby艂y艣cie do Lankmaru, powierzy艂y艣cie mnie i Kocurowi dow贸dztwo nad oddzia艂ami najemnik贸w, a wszystko pewnikiem za w艂asne pieni膮dze...

- Cif jest naszym skarbnikiem - stwierdzi艂a Afryta ze znacz膮cym u艣mieszkiem. - Zna si臋 na liczbach i rachunkach, podobnie jak ja na pismach i sprawozdaniach, bowiem piastuj臋 funkcj臋 pisarza w radzie.

- A jednak pok艂adacie nadziej臋 w leciwym bogu - ci膮gn膮艂 Fafryd - kt贸ry kocha si臋 w szubienicach i czerpie z nich si艂臋. Osobi艣cie, nigdy nie ufam starym ludziom i bogom. Z do艣wiadczenia wiem, 偶e s膮 chciwi, spro艣ni i tyle z艂a w 偶yciu widzieli, 偶e 艣wietnie umiej膮 si臋 nim pos艂ugiwa膰 w swoich pokr臋tnych intrygach.

- Zgoda, ale m贸w, co chcesz, b贸g to b贸g. Nawet, je艣li w starym sercu l臋gn膮 si臋 brudne 偶膮dze, nawet, je艣li po g艂owie snuj膮 si臋 my艣li o 艣mierci i zag艂adzie, musi pozosta膰 wierny swej boskiej naturze: wys艂uchiwa膰 naszych pr贸艣b, trzyma膰 nas przy sobie, opowiada膰 o zdarzeniach w odleg艂ych miejscach i szczerze czyni膰 przepowiednie... cho膰 tych, co nie s艂uchaj膮 uwa偶nie, mo偶e ba艂amuci膰 dwuznacznymi s艂贸wkami.

- To by si臋 zgadza艂o z tym, co wiem o tej rasie - przyzna艂 Fafryd. - Powiedz, czemu to miejsce nazywacie Wzg贸rzem O艣mionogiego Konia?

Afryta odpowiedzia艂a bez zmru偶enia okiem, jakby nie zaskoczy艂a jej zmiana tematu:

- Bo trzeba czterech m臋偶贸w do niesienia trumny czy mar z cia艂em wisielca. Czterech m臋偶贸w, osiem n贸g, jak si臋 pewnie domy艣lasz.

- Jak si臋 zowie ten tw贸j b贸g?

- Odyn.

Fafryd dozna艂 przedziwnego uczucia na d藕wi臋k tego prostego imienia, kt贸re poruszy艂o w nim czu艂膮 strun臋, jakby zwi膮zan膮 ze wspomnieniami z innego 偶ycia. Przychodzi艂a mu na pami臋膰 be艂kotliwa mowa Karla Treuherza, niezwyk艂ego podr贸偶nika z innych 艣wiat贸w, kt贸ry siedz膮c okrakiem na dwug艂owym w臋偶u morskim, przez chwil臋 uczestniczy艂 we wspania艂ej wojennej przygodzie Kocura i Fafryda, gdy zmagali si臋 z rozumnymi szczurami z lankmarskich podziemi. Zwyk艂e imi臋... a jednak towarzyszy艂o mu wra偶enie, jakby otworzy艂a si臋 wyrwa w murze mi臋dzy 艣wiatami.

R贸wnocze艣nie zagl膮da艂 g艂臋boko w du偶e oczy Afryty, zdziwiony tym, 偶e t臋cz贸wki s膮 fioletowe, a nie niebieskie, jakie zdawa艂y si臋 w 偶贸艂tym blasku lamp w 鈥濻rebrnym W臋gorzu鈥, jego zdziwienie wzros艂o, gdy zmiarkowa艂, 偶e nie powinien nigdzie widzie膰 tej barwy, skoro fioletowe zorze dawno zgas艂y. Nocne ciemno艣ci zapad艂y na dobre, aczkolwiek nad wschodnim cyplem wspina艂 si臋 na niebo ksi臋偶yc z odci臋tym kawa艂eczkiem.

Kto艣 zawo艂a艂 za Afryt膮 spokojnym, beztroskim g艂osem:

- B贸g 艣pi.

Przed paszcz膮 zagajnika sta艂a dziewczyna, w膮t艂e bia艂e widmo w po艣wiacie miesi膮ca, odziane w kus膮 sukienk臋, a w艂a艣ciwie koszulin臋 z opuszczonym ramiaczkiem. Zadziwiaj膮ce, 偶e nie dygota艂a z zimna. Za ni膮 majaczy艂y sylwetki towarzyszek.

- Sprawia艂 k艂opoty, Maro? - zapyta艂a j膮 g艂o艣no Afryta. S艂ysz膮c to imi臋, Fafryd poczu艂 dreszcze.

- Nie wi臋cej ni偶 zwykle - odpowiedzia艂a dziewczyna.

- Dobrze, w艂贸偶 buty i opo艅cz臋. Maja i Gala, wy tak偶e! Wracam do S艂onej Przystani z tym zacnym cudzoziemcem. P贸jdziecie za nami, ale w pewnej odleg艂o艣ci, poza zasi臋giem g艂osu. Dasz rad臋, Majo, odwiedzi膰 boga o 艣wicie, przynie艣膰 mu mleko?

- Tak.

- Twoje c贸rki? - spyta艂 szeptem Fafryd.

- Krewne. A tymczasem - doda艂a r贸wnie cicho, cho膰 rzeczowo - om贸wimy spraw臋 twej wyprawy do Zimnego Portu, dok膮d wyruszysz ze swoimi dzikimi wojownikami.

Fafryd skin膮艂 g艂ow膮 z zamy艣lonym czo艂em. W g贸rze dostrzeg艂 nieznaczne poruszenie, kt贸re przywodzi艂o na my艣l dawne kochanki jego i Kocura, niewidzialne g贸rskie ksi臋偶niczki Hirywi臋 i Kejar臋, a tak偶e ich brata ksi臋cia Farumfara, kt贸ry zwyk艂 kr膮偶y膰 noc膮 po 艣wiecie.



***



Szary Kocur dopilnowa艂, 偶eby jego ludzie najedli si臋 i pok艂adli do 艂贸偶ek w przydzielonej im kwaterze, nie zapominaj膮c o paru ojcowskich pouczeniach o potrzebie obyczajnego zachowania w rodzinnym porcie pracodawcy. Pokr贸tce obgada艂 z Paszawarem i Ourfem zadania na nast臋pny dzie艅. Na koniec z tajemnicz膮, pochmurn膮 min膮 potoczy艂 wko艂o spojrzeniem, zarzuci艂 p艂aszcz na lewe rami臋, wyszed艂 na ch艂odne, wieczorne powietrze i uda艂 si臋 spacerkiem w stron臋 鈥濻olonego 艢ledzika鈥.

Mimo 偶e razem z Fafrydem pokrzepi艂 si臋 dzi艣 snem na pok艂adzie 鈥濺ozbitka鈥 (obaj nie chcieli mieszka膰 w kwaterach wskazanych im przez Gronigera, jakkolwiek umie艣cili w nich swoich najmit贸w), d艂u偶y艂 mu si臋 ten dzie艅, wyj膮tkowo pracowity i m臋cz膮cy. A jednak, co stwierdzi艂 ku swemu zdziwieniu, budzi艂a si臋 w nim nowa ochota do 偶ycia - maj膮ca niewiele wsp贸lnego z mrowiem przyziemnych trosk czy uk艂adaniem wielkich plan贸w wojennych. 脫w zapa艂 podsyca艂o zrozumienie niedorzeczno艣ci tego, 偶e od trzech miesi臋cy sumiennie odgrywa rol臋 dow贸dcy, nieprzeb艂aganego zwolennika surowej dyscypliny, nadzwyczajnego 偶eglarza i autora wielu heroicznych czyn贸w. Sam z艂odziej, dowodzi艂 z艂odziejami, wpaja艂 w nich wojskowe i marynarskie umiej臋tno艣ci, kt贸re do niczego im si臋 nie przydadz膮 po powrocie do dawnej profesji. Doprawdy, absurdalne! A wszystko, dlatego, 偶e pewna niewysoka kobieta ze z艂ocistymi skierkami w czarnych w艂osach i zielonych oczach zleci艂a mu tak nies艂ychan膮 misj臋. Ko艅 by si臋 u艣mia艂!

Padaj膮cy uko艣nie blask ksi臋偶yca nie rozja艣nia艂 w膮skiej ulicy, lecz wydobywa艂 z mroku belki krzy偶uj膮ce si臋 nad wej艣ciem do 鈥濻olonego 艢ledzika鈥. Sk膮d brali tyle drewna na wyspie po艂o偶onej tak daleko na p贸艂nocy? Przynajmniej na to pytanie rych艂o znalaz艂 odpowied藕; wystarczy艂o wej艣膰 do 艣rodka. Za budulec pos艂u偶y艂y szare belki i deski z rozbitych lub rozebranych statk贸w. Jedna 艣ciana kry艂a w sobie kszta艂ty 艂odzi wygi臋tej jak grzbiet wieloryba, druga za艣 - nad偶erki i muszle morskich stwor贸w.

B艂膮dz膮c wzrokiem po wn臋trzu tawerny, Kocur zauwa偶y艂 sze艣ciu spokojnie pij膮cych marynarzy i dw贸ch m艂odych wyspiarzy, graj膮cych w szachy topornymi, kamiennymi figurami. Pozna艂 tego, kt贸ry gra艂 czarnymi: odwiedzi艂 go rano z Gronigerem.

Bez s艂owa ruszy艂 ku s膮siedniej izbie. W przej艣ciu - nachylona nad niskim stolikiem - siedzia艂a t臋ga, krostowata starucha, kt贸ra wygl膮da艂a niczym czarownica i matka wszelkich plugawych olbrzym贸w i potwor贸w.

Obok Kocura zjawi艂 si臋 iltmarski w艂a艣ciciel tawerny. Wycieraj膮c r臋ce s艂u偶膮cym za r臋cznik fartuchem, powiedzia艂 艂agodnie:

- Ognista Jama zosta艂a wynaj臋ta na noc. Zamkni臋te przyj臋cie. Nie szukaj zwady z Matk膮 Twardziuch膮. Czym mog臋 s艂u偶y膰?

Kocur nie odpowiedzia艂, tylko obrzuci艂 go surowym spojrzeniem i ruszy艂 przed siebie. Matka Twardziuch膮 popatrzy艂a na艅 ponuro spod krzaczastych brwi. Odwzajemni艂 si臋 tak膮 sam膮 min膮. Iltmarczyk wzruszy艂 ramionami.

Matka Twardziuch膮 zlaz艂a z taboretu i z pochylon膮 g艂ow膮 wprowadzi艂a go do drugiej izby. Po drodze obejrza艂 si臋 i obdarzy艂 w艂a艣ciciela zimnym, zwyci臋skim u艣miechem. Jeden z wyspiarzy, trzymaj膮c w palcach czarn膮 wie偶臋, zerkn膮艂 na niego z ukosa, mimo 偶e nachyla艂 si臋 nieruchomo nad szachownic膮, jakby w g艂臋bokim zamy艣leniu.

W izbie pali艂 si臋 ma艂y ogie艅 - chyba tylko po to, 偶eby strzelaj膮ce p艂omyki stanowi艂y urozmaicenie dla oka. Wielkie palenisko na 艣rodku pomieszczenia by艂o w艂a艣ciwie si臋gaj膮c膮 do pasa kamienn膮 p艂yt膮. Trzy 艂okcie nad paleniskiem znajdowa艂 si臋 wylot prowadz膮cej do niskiego sufitu grubej, miedzianej rury (Kocur zastanawia艂 si臋, pod pok艂adem, jakiego statku dawniej funkcjonowa艂a). Teraz wyci膮ga艂a w膮skie, pokr臋cone smu偶ki dymu. Opr贸cz tego mo偶na by艂o zobaczy膰 kilka porysowanych sto艂贸w, krzes艂a przy nich i drugie drzwi.

Obok siebie na skraju paleniska siedzia艂y dwie kobiety o mi艂ej powierzchowno艣ci, lecz ju偶 wyra藕nie sterane 偶yciem. Jedn膮 z nich Kocur widzia艂 p贸藕nym popo艂udniem. Od razu wzi膮艂 j膮 za dziwk臋. Do艣膰 prowokacyjnym odzieniem (w jednym przypadku czerwonymi po艅czochami) dowodzi艂y s艂uszno艣ci jego domys艂贸w.

Zbli偶y艂 si臋 do sto艂u z boku paleniska, powiesi艂 p艂aszcz na oparciu krzes艂a i usiad艂 na s膮siednim, gdzie mia艂 na oku jedne i drugie drzwi. Spl贸t艂 palce i j膮艂 beznami臋tnie wpatrywa膰 si臋 w p艂omienie.

Matka Twardziucha przysiad艂a na taborecie i odwr贸ci艂a si臋 do wszystkich plecami.

Jedna z kobiet o zdzirowatym wygl膮dzie bez ustanku gapi艂a si臋 w ogie艅 i raz po raz przyrzuca艂a drewna: szcz膮tki wrak贸w, kt贸re piszcza艂y i czasem zabarwia艂y p艂omyki na zielono lub niebiesko, b膮d藕 czarne, cierniste patyki, kt贸re trzaska艂y, strzela艂y i dawa艂y pomara艅czowy p艂omie艅. Druga dziwka mi臋dzy rozcapierzonymi palcami wyci膮gni臋tych d艂oni splata艂a kocie ko艂yski z czarnego szpagatu. Kocur zerka艂 na jej zagadkowe, kanciaste wytwory.

D艂ugo 偶adna nie zwraca艂a uwagi na go艣cia, a偶 w ko艅cu ta opiekuj膮ca si臋 ogniem wsta艂a, a po chwili przynios艂a i postawi艂a na jego stole dzban wina z dwoma kufelkami. Nape艂niwszy jeden z nich, wbi艂a wzrok w Kocura. Ten wzi膮艂 kufelek, skosztowa艂 trunku, upi艂 drobny 艂yczek, odstawi艂 naczynie i uprzejmie pokiwa艂 g艂ow膮. Ani razu nie spojrza艂 na kobiet臋.

Wr贸ci艂a do poprzedniego zaj臋cia. Od tej chwili Kocur, co pewien czas raczy艂 si臋 winem, zapatrzony i ws艂uchany w p艂omienie. Wymieszane z sob膮 trzaski i psykania brzmia艂y wyra藕nie w sk膮din膮d cichej izbie; przypomina艂y porywczy, d藕wi臋czny g艂os m艂odej osoby, na przemian weso艂y i z艂owieszczy. Niekiedy Kocur przysi膮g艂by, 偶e s艂yszy s艂owa i zdania.

W stale podsycanym ogniu zacz膮艂 dostrzega膰 twarze, a w zasadzie jedn膮 twarz, na kt贸rej pojawia艂y si臋 wci膮偶 nowe miny i pr臋dko porusza艂y si臋 usta. By艂o to 艂adne, m艂odzie艅cze oblicze, czasem otwarte i przyjazne, czasem wykrzywione wyrazem zazdro艣ci i nienawi艣ci (strzela艂y w贸wczas zielone p艂omienie), a czasem niewiarygodnie zniekszta艂cone, niby obraz widziany w faluj膮cym, rozgrzanym powietrzu. Ze dwa razy wyda艂o mu si臋 nawet, 偶e po drugiej stronie paleniska widzi jak膮艣 posta膰, kt贸ra podnosi艂a si臋, patrz膮c na niego poprzez ogie艅, albo si臋 kuli艂a. Korci艂o go, 偶eby wsta膰, obej艣膰 palenisko i sprawdzi膰, o co chodzi, ale zwalczy艂 pokus臋.

Co dziwniejsze, Kocur mia艂 wra偶enie, 偶e sk膮d艣 zna t臋 twarz, lecz nie m贸g艂 jej sobie przypomnie膰. W ko艅cu przesta艂 艂ama膰 sobie nad tym g艂ow臋 i rozsiad艂 si臋 wygodniej w krze艣le. Stara艂 si臋 lepiej ws艂ucha膰 w g艂os ognia, przyporz膮dkowywa膰 wyobra偶one s艂owa ruchom ust w p艂omieniu.

Matka Twardziucha znowu wsta艂a i z uk艂onem usun臋艂a si臋 z przej艣cia. Nie pochylaj膮c si臋 w progu, do izby wkroczy艂a dama w rdzawoczerwonym p艂aszczu, podci膮gni臋tym na p贸艂 twarzy. Kocur pozna艂 jednak zielone oczy ze z艂ocistymi skierkami i te偶 wsta艂.

Cif skin臋艂a g艂ow膮 w stron臋 Matki Twardziuchy i dw贸ch nierz膮dnic, podesz艂a do sto艂u Kocura, rzuci艂a p艂aszcz na to samo co on miejsce i usiad艂a obok. Nape艂ni艂 jej kufel, uzupe艂ni艂 braki w swoim i te偶 klapn膮艂 na krzes艂o. Napili si臋. Przez chwil臋 艣widrowa艂a go wzrokiem.

- Widzia艂e艣 twarz w ogniu i s艂ysza艂e艣 g艂os, prawda? - zagai艂a.

Otworzy艂 szerzej oczy i potwierdzi艂 kiwni臋ciem g艂owy. Te偶 si臋 jej pilnie przypatrywa艂.

- Domy艣li艂e艣 si臋, czemu twarz wydaje ci si臋 znajoma?

Pr臋dko pokr臋ci艂 g艂ow膮 i pochyli艂 si臋 w prz贸d z pe艂nym nadziei wyczekiwaniem.

- Bo przypomina ciebie - wyja艣ni艂a kr贸tko.

Uni贸s艂 brwi i szcz臋ka mu opad艂a, tak troch臋. Ale偶 oczywi艣cie! Dostrzeg艂 podobie艅stwo do samego siebie, gdy by艂 m艂odszy, du偶o m艂odszy. Albo nawet i dzisiaj, kiedy w przyst臋pie pr贸偶no艣ci patrzy艂 w lustro z samouwielbieniem, 艣lepy na zmiany wynik艂e z up艂ywu czasu.

- Wiesz, czemu? - zapyta艂a, nie kryj膮c ciekawo艣ci.

Pokr臋ci艂 g艂ow膮 przecz膮co.

- Ja te偶 nie wiem - wyzna艂a z ulg膮. - My艣la艂am, 偶e ty b臋dziesz wiedzia艂. Dostrzeg艂am podobie艅stwo, ledwiem ci臋 ujrza艂a w tawernie, ale sk膮d to si臋 bierze?... Tajemnicza zagadka. P贸ki, co, za ma艂o wiemy, 偶eby j膮 rozwi膮za膰.

- Oszroniona Wyspa to kopalnia tajemnic - rzek艂 dwuznacznie Kocur. - Jedna to pytanie, czemu wypar艂a艣 si臋 mnie i Fafryda.

Pokiwa艂a g艂ow膮 i si臋 wyprostowa艂a.

- C贸偶, najch臋tniej by艣 pos艂ucha艂, dlaczego jeste艣my z Afryt膮 takie pewne mingolskiej napa艣ci na Oszronion膮 Wysp臋, gdy reszta radc贸w nie chce temu da膰 wiary. Mam racj臋?

Z wigorem pokiwa艂 g艂ow膮, u艣miechni臋ty.

- Ot贸偶 rok temu, prawie, co do dnia, w艂贸czy艂y艣my si臋 z Afryt膮 po wrzosowiskach na p贸艂noc od miasta, jak to czynimy od dzieci艅stwa. Op艂akiwa艂y艣my utracon膮 chwa艂臋 Oszronionej Wyspy i utraconych, albo raczej odrzuconych przez ludzi bog贸w. Marzy艂y艣my o ich powrocie, aby wyspa mia艂a lepszego sternika i 艣wiadomo艣膰 gro偶膮cych jej niebezpiecze艅stw. Ko艅czy艂a si臋 wiosna, ale do lata zosta艂o jeszcze troch臋 czasu. Tamtego dnia, co chwila zmienia艂a si臋 pogoda, wiatr wia艂 z r贸偶nych stron, robi艂o si臋 na zmian臋 ja艣niej i ciemniej, w miar臋 jak s艂o艅ce chowa艂o si臋 za chmurami. Chodz膮c po niedu偶ym pag贸rku, zobaczy艂y艣my raptem posta膰 m艂odziana le偶膮cego na wznak we wrzosach. Mia艂 zamkni臋te oczy i odrzucon膮 w ty艂 g艂ow臋, jakby umiera艂, zemdla艂 z wyczerpania lub w czasie przyp艂ywu zosta艂 wyrzucony na brzeg ostatni膮 wielk膮 fal膮 niewiarygodnie pot臋偶nego sztormu... Mia艂 na sobie prost膮, znoszon膮 tunik臋 z samodzia艂u i zwyczajne sanda艂y, mocno ju偶 wytarte i postrz臋pione, do tego za艣 bardzo stary pas z niewyra藕nymi wizerunkami potwor贸w... a jednak na pierwszy rzut oka pozna艂am, 偶e to b贸g. Przemawia艂y za tym trzy rzeczy. Po pierwsze, jego niematerialna forma, cho膰 mo偶na go by艂o dotkn膮膰. Niemal偶e widzia艂am zgniecione wrzosy poprzez blade cia艂o. Po drugie, nieziemska uroda. Mia艂 tak膮... ognist膮 twarz, chocia偶 rysy 艂agodne, spokojne jak po 艣mierci. Po trzecie, serce me wezbra艂o uczuciem uwielbienia... Moje przypuszczenia potwierdzi艂o post臋powanie Afryty, kt贸ra ukl臋k艂a obok mnie, jeno z drugiej strony. Aczkolwiek w jej zachowaniu by艂o ju偶 zna膰 co艣 nienaturalnego, zapowied藕 ogromnego kroku naprz贸d, kt贸ry zrobi艂y艣my po zrozumieniu wszystkiego. Ale zrozumienie nie od razu przysz艂o. Wr贸c臋 jeszcze do tego... Zapewne s艂ysza艂e艣, 偶e b贸g umiera, kiedy odwracaj膮 si臋 od niego wierni. W tym przypadku mog艂oby si臋 wydawa膰, 偶e gdzie艣 w Nehwonie kona jego ostatni wierny. Albo, 偶e, co jest bli偶sze prawdy, w jego pierwotnym 艣wiecie straci艂 wszystkich wiernych, wi臋c wystrzeli艂 w przestrze艅 mi臋dzy 艣wiatami, aby p艂yn膮膰 dalej lub uton膮膰, ocale膰 lub sczezn膮膰 w zale偶no艣ci od tego, jakie mu ludzie zgotuj膮 przyj臋cie w nowym 艣wiecie, na kt贸ry los go zap臋dzi. My艣l臋, 偶e bogowie maj膮 moc podr贸偶owania mi臋dzy 艣wiatami. Czy to z przymusu, czy te偶 z w艂asnej woli. Kto wie, jakie kapry艣ne 偶ywio艂y n臋kaj膮 ich na szlakach mrocznej w臋dr贸wki... Wszelako tamtego cudownego dnia nie traci艂am czasu na pr贸偶ne dociekania. Rozciera艂am mu pier艣 i r臋ce, przyciska艂am swe gor膮ce policzki do jego zimnej twarzy, j臋zykiem otwiera艂am mu usta (szcz臋ka lekko mu chodzi艂a), przywiera艂am wargami do jego warg (艣ciskaj膮c mu nos palcami) i wdmuchiwa艂am powietrze g艂臋boko do jego p艂uc. A jednocze艣nie w my艣lach modli艂am si臋 do niego 偶arliwie, cho膰 podobno bogowie s艂ysz膮 jeno g艂o艣ne s艂owa, nie my艣li. Gdyby nas w贸wczas zobaczy艂 obcy cz艂owiek, pomy艣la艂by, 偶e to druga lub trzecia ods艂ona mi艂osnego aktu, a ja, rozp艂omieniona i niezaspokojona, pr贸buj臋 na nowo rozpali膰 偶ar w jego ciele... Tymczasem Afryta, ci膮gle nienaturalna w swoim zachowaniu, wydawa艂a si臋 w tym samym stopniu poch艂oni臋ta swym zaj臋ciem, a mimo to mia艂am wra偶enie, 偶e sama musz臋 o wszystko si臋 troszczy膰. Na wyja艣nienie musia艂am jeszcze poczeka膰... W ko艅cu m贸j b贸g zacz膮艂 dawa膰 oznaki 偶ycia. Zadr偶a艂y powieki, poczu艂am ruch piersi, usta odpowiada艂y na poca艂unki. Otworzy艂am srebrn膮 manierk臋 i wla艂am mu w gard艂o gorza艂ki, po kilka kropel na przemian z poca艂unkami oraz s艂owami czu艂o艣ci i pocieszenia. Wreszcie otworzy艂 oczy (br膮zowe ze z艂otym odcieniem, podobne do twoich) i z moj膮 pomoc膮 podni贸s艂 g艂ow臋. Zarazem mamrota艂 co艣 w nieznanym j臋zyku. Odpowiada艂am mu we wszystkich znanych mi j臋zykach, ale on marszczy艂 czo艂o i kr臋ci艂 g艂ow膮. Zrozumia艂am, 偶e ten b贸g nie pochodzi z Nehwonu. Chyba si臋 ze mn膮 zgodzisz, 偶e b贸g, cho膰 w swoim 艣wiecie wszechwiedz膮cy, po dotarciu do nowego 艣wiata pocz膮tkowo ma prawo czu膰 si臋 zagubiony. Najpierw musi rozezna膰 si臋 w otoczeniu... Ostatecznie u艣miechn膮艂 si臋 i uni贸s艂 d艂o艅 do mojej piersi, przeszywaj膮c mnie pytaj膮cym wzrokiem. Wym贸wi艂am swoje imi臋. Pokiwa艂 g艂ow膮, odpowiednio u艂o偶y艂 usta i je powt贸rzy艂. Potem dotkn膮艂 si臋 w pier艣 i zdradzi艂 nam swoje: Loki.

Kocura ogarn臋艂y podobne uczucia i my艣li, co Fafryda na d藕wi臋k imienia 鈥濷dyn鈥. Przemkn臋艂y mu przez g艂ow臋 wspomnienia innego 偶ycia, innego 艣wiata. Tak偶e mowa Karla Treuherza i jego Ma艂y s艂ownik lankmarsko-niemiecki i niemiecko-lankmarski, podarowany Fafrydowi. Przez kr贸tk膮, kr贸ciutk膮 chwil臋 widzia艂 w ogniu p艂omieniste oblicze podobne do swego. I oko, kt贸re do艅 mrugn臋艂o. Zas臋pi艂 si臋, zamy艣lony.

A Cif ci膮gn臋艂a opowie艣膰:

- Nast臋pnie palcami poda艂am mu resztki mi臋sa z sakwy, kt贸re ch臋tnie przyjmowa艂, cho膰 jad艂 niedu偶o i cz臋sto popija艂 gorza艂k膮. R贸wnocze艣nie pokazywa艂am mu r贸偶ne rzeczy i t艂umaczy艂am, jak co si臋 nazywa. Czarny Ogie艅 mocno dymi艂 i strzela艂 p艂omieniami, wi臋c Loki chcia艂 pozna膰 jego nazw臋. Wyci膮gn臋艂am z sakwy krzemie艅 i krzesiwo, uderzy艂am nimi o siebie i powiedzia艂am: 鈥瀘gie艅鈥. Strasznie si臋 ucieszy艂. Jakby od iskier, pal膮cych si臋 藕d藕be艂 i samego s艂owa przybywa艂o mu si艂. Pog艂aska艂 p艂omyki i nawet si臋 nie poparzy艂. Troch臋 si臋 przestraszy艂am... I tak mija艂 dzie艅. Zupe艂nie si臋 w nim zatraci艂am. Nie zwraca艂am uwagi na nic, co si臋 wok贸艂 dzia艂o, na nic pr贸cz jego pyta艅 i zachcianek. By艂 niebywale poj臋tnym uczniem. T艂umaczy艂am mu nazwy w naszym wyspiarskim j臋zyku i od razu po dolnolankmarsku, bo my艣la艂am, 偶e przyda mu si臋 szersza wiedza, gdy zainteresuje si臋 dalekimi krajami... Dzie艅 chyli艂 si臋 ku ko艅cowi. Pomog艂am wsta膰 bogu. Blade wieczorne 艣wiat艂o, kt贸re na niego pada艂o, jakby go przenika艂o na wylot. Pokaza艂am mu S艂on膮 Przysta艅, m贸wi膮c, 偶e powinni艣my tam p贸j艣膰. Zgodzi艂 si臋 ochoczo, bo kusi艂y go dymy z komin贸w, a w艂a艣ciwie ogie艅, jego 偶ywio艂. Wspar艂 si臋 lekko na moim ramieniu i wyruszyli艣my w drog臋... Dopiero teraz wysz艂a na jaw tajemnica dziwnego zachowania Afryty. Za nic w 艣wiecie nie chcia艂a p贸j艣膰 z nami! W贸wczas zauwa偶y艂am, jak przez mg艂臋, osob臋, kt贸rej przez ca艂y dzie艅 udziela艂a pomocy, kt贸r膮 opiekowa艂a si臋 i uczy艂a. By艂 to stary, zmarnia艂y cz艂owiek (b贸g raczej), jednooki brodacz, kt贸ry na pocz膮tku le偶a艂 obok Lokiego. Ot贸偶 mnie dane by艂o zobaczy膰 jednego, a Afrycie drugiego!

- Doprawdy, rzecz nies艂ychana - podsumowa艂 Kocur. - Mo偶e znalaz艂 sw贸j swego i wtedy si臋 ukaza艂. Powiedz mi, czy drugi b贸g, cho膰 troch臋 przypomina Fafryda? Tym, 偶e mia艂 jedno oko, na razie si臋 nie przejmujmy.

Skwapliwie pokiwa艂a g艂ow膮.

- Tak, wykapany Fafryd, jeno starszy, jakby jego ojciec. Afryta to zauwa偶y艂a. Oho, ju偶 wy na pewno wiecie co艣 wi臋cej w tej materii.

Kocur zaprzeczy艂 ruchem g艂owy.

- Wszystko domys艂y. Jak nazywa艂 si臋 ten starszy b贸g?

- Odyn.

- Dobrze, i co dzia艂o si臋 dalej?

- Rozsta艂y艣my si臋. Zaprowadzi艂am Lokiego do S艂onej Przystani. Nie przestawa艂 si臋 na mnie wspiera膰, by艂 jeszcze bardzo os艂abiony. Wygl膮da na to, 偶e jedna wierz膮ca osoba, cho膰by si臋 ze wszystkich si艂 stara艂a, mo偶e, co najwy偶ej, a i to ledwo, ledwo, utrzyma膰 boga przy 偶yciu i w widzialnej postaci. Loki pokazywa艂 mi rozmaite rzeczy, gesty i uczucia, przy czym ka偶dorazowo, sam od siebie, odnajdywa艂 dla nich nazwy w j臋zyku wyspiarskim, dolnolankmarskim, ba, nawet g贸rnolankmarskim! Zaiste, niezmierzone s膮 granice jego rozumu! W tym samym czasie, pomimo s艂abo艣ci, zaczyna艂 dawa膰 mi do zrozumienia, 偶e podobam mu si臋 jako kobieta. Pozbawi艂 mnie z艂udze艅, co do tego, jak b臋d臋 mia艂a go zabawia膰 w domu. Owszem, by艂am szcz臋艣liwa z pozyskania dla wyspy nowego boga i wiedzia艂am, 偶e musz臋 go wielbi膰 chocia偶by po to, 偶eby nie umar艂. Ale 偶eby wpuszcza膰 go od razu do 艂贸偶ka? Ta my艣l napawa艂a mnie dziwn膮 niech臋ci膮, nawet, je艣li jego cia艂o w dotyku zdawa艂o si臋 ulotne niczym posta膰 ducha. Zreszt膮, nie wiedzia艂am, czy to si臋 wnet nie zmieni... C贸偶, mo偶e w ko艅cu i tak bym uleg艂a. Chocia偶 sypianie z bogiem ma swoje z艂e strony. To wielki zaszczyt, nie przecz臋, nie mo偶na jednak po takim spodziewa膰 si臋 wierno艣ci (gdyby komu艣 na niej zale偶a艂o), a zw艂aszcza ju偶 po weso艂kowatym, kapry艣nym i 艂obuzerskim bogu, na jakiego wygl膮da艂 Loki! Ponadto, chcia艂am na trze藕wo rozwa偶a膰 wszelkie otrzymywane od niego ostrze偶enia i przepowiednie dla Oszronionej Wyspy, nie za艣 w umy艣le rozko艂ysanym mi艂osnymi igraszkami i przy膰mionym tymi wszystkimi fantazjami i obawami, jakie zwykle towarzysz膮 zauroczeniu... Los oszcz臋dzi艂 mi jednak podejmowania decyzji. Gdy艣my przechodzili ko艂o tawerny, przyci膮gn臋艂o go chybotliwe, czerwone 艣wiat艂o i niezauwa偶enie w艣lizn膮艂 si臋 do 艣rodka. Wszak nadal nikt opr贸cz mnie nie m贸g艂 go zobaczy膰. Posz艂am za nim, co spotka艂o si臋 ze zdziwieniem bywalc贸w (jako radczyni, jestem tu szacown膮 osob膮), i nie odst臋powa艂am go na krok, kiedy pod膮偶y艂 za blaskiem do s膮siedniej izby, gdzie odbywa艂a si臋 hulaszcza zabawa i pali艂 ogie艅 w palenisku. Na moich oczach Loki wszed艂 w p艂omienie i z艂膮czy艂 si臋 z nimi! Hulak贸w zbi艂o z tropu moje naj艣cie, ale popatrzy艂am na nich z u艣miechem i zaraz wysz艂am, machaj膮c r臋k膮 i m贸wi膮c: 鈥濨awcie si臋!鈥 Mia艂am na my艣li r贸wnie偶 Lokiego. Chyba znalaz艂 dla siebie najlepsze miejsce.

Cif pomacha艂a pl膮saj膮cym p艂omieniom i odwr贸ci艂a si臋 do Kocura z pogodn膮 min膮. U艣miechn膮艂 si臋 do niej i pokr臋ci艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem.

- Wr贸ci艂am do domu wielce zadowolona, lecz wcze艣niej wynaj臋艂am Ognist膮 Jam臋 (tak nazywano t臋 izb臋) na nast臋pn膮 noc. Nazajutrz zatrudni艂am dwie dziwki, by wieczorem zabawi艂y Lokiego, oraz Matk臋 Twardziuch臋, 偶eby pilnowa艂a drzwi i nie wpuszcza艂a obcych... Noc up艂yn臋艂a tak, jak przypuszcza艂am. Loki rzeczywi艣cie zadomowi艂 si臋 w ogniu. Niebawem mog艂am z nim porozmawia膰, otrzyma艂am nawet odpowiedzi na par臋 pyta艅, lecz 偶adnej z korzy艣ci膮 dla Oszronionej Wyspy. Uzgodni艂am z Iltmarczykiem, 偶e Ognista Jama b臋dzie wynaj臋ta dla mnie raz w tygodniu, a Hilsa i Ril zgodzi艂y si臋 zabawia膰 i uszcz臋艣liwia膰 boga. Hilso, czy b贸g dzi艣 zabawia艂 si臋 z tob膮? - zapyta艂a kobiet臋 dok艂adaj膮c膮 do ognia, t臋 w czerwonych po艅czochach.

- Dwa razy - odpar艂a w臋z艂owato z lekk膮 chrypk膮. - Wychodzi艂 niewidzialny z ognia i potem wraca艂. Jest zadowolony.

- Racz wybaczy膰, pani Cif - wtr膮ci艂 Kocur - ale czy tym kobietom bieg艂ym w swym zawodzie podoba si臋 zbli偶enie z niewidzialnym bogiem? Jak to jest? Pytam z ciekawo艣ci.

Cif popatrzy艂a na siedz膮ce przy ogniu kobiety.

- Jakby ci mysz wskoczy艂a pod sp贸dnic臋 - odpowiedzia艂a Hilsa z gard艂owym chichotem, hu艣taj膮c nog膮 w czerwieni.

- Lub 偶absko - doda艂a jej kole偶anka. - Chocia偶 mieszka w p艂omieniach, jego cia艂o jest zimne. - Od艂o偶y艂a na bok koci膮 ko艂ysk臋 i zacz臋艂a przek艂ada膰 palce, rzucaj膮c na 艣cian臋 osobliwe cienie: olbrzymich wilko艂ak贸w ze stercz膮cymi uszami, wielkich w臋偶贸w morskich, smok贸w i wied藕m z krogulczymi nosami i szpiczastymi podbr贸dkami. - Lubi patrze膰 na te r贸偶ne straszyd艂a.

Kocur pokiwa艂 g艂ow膮 w zadumie, przygl膮daj膮c si臋 temu przez chwil臋, po czym obr贸ci艂 spojrzenie z powrotem na palenisko. A Cif m贸wi艂a dalej:

- Niebawem zauwa偶y艂am, 偶e b贸g zaczyna orientowa膰 si臋 w Nehwonie, obejmowa膰 go umys艂em, si臋ga膰 my艣l膮 do najdalszych granic. Jego wyrocznie nabiera艂y sensu. Tymczasem Afryta, z kt贸r膮 codziennie rozmawia艂am, w podobny spos贸b opiekowa艂a si臋 Odynem na wrzosowiskach. Zamiast doros艂ych kobiet podsuwa艂a mu dziewcz臋ta, aby pocieszy膰 go, udobrucha膰 i wydoby膰 z niego wa偶ne przepowiednie. Loki pierwszy nas uprzedzi艂, 偶e Mingole wyruszaj膮 na zb贸jeck膮 wypraw臋 przeciwko Oszronionej Wyspie, 偶e pakuj膮 konie na okr臋ty, a podjudzani przez Kchakchta, wspinaj膮 si臋 na szczyty szale艅stwa i bestialstwa. Afryta osobno spyta艂a o to Odyna. Potwierdzi艂. Ostrze偶enia zgadza艂y si臋 z sob膮, co do joty... Pytani, co mamy robi膰, ka偶dy z osobna poradzi艂 nam to samo: odszuka膰 w Lankmarze dw贸ch znakomitych bohater贸w i nak艂oni膰 ich do przybycia z odsiecz膮 na czele zbrojnych dru偶yn. Przy tym nie sk膮pili szczeg贸艂贸w: podali wasze imiona i miejsca pobytu, m贸wi膮c, 偶e jeste艣cie ich lud藕mi niezale偶nie od tego, czy w tym 偶yciu macie tego 艣wiadomo艣膰. Gdy艣my im poleca艂y wszystko powt贸rzy膰, niczego nie zmieniali. Powiedz mi, Szary Kocurze, nie spotka艂e艣 ty wcze艣niej boga imieniem Loki? Powiedz prawd臋.

- Kln臋 si臋 na honor, nie spotka艂em! - zapewni艂 j膮 Kocur. - I nie mam poj臋cia, sk膮d mi臋dzy nami to uderzaj膮ce podobie艅stwo. Chocia偶 imi臋 Lokiego wydaje mi si臋 dziwnie znajome. R贸wnie偶 Odyna, jakbym s艂ysza艂 o nich we snach lub koszmarach. Wyt臋偶am pami臋膰, lecz nic mi nie 艣wita.

- Hm... - podj臋艂a po chwili milczenia. - Bogowie powtarzali nam w k贸艂ko, by艣my was poszuka艂y, tote偶 p贸艂 roku temu wsiad艂y艣my na statek i pop艂yn臋艂y do Lankmaru nad Hlalem. Z jakim skutkiem, sami wiecie.

- Pani Cif - przerwa艂 jej znowu Kocur, odrywaj膮c wzrok od p艂omieni - rad bym si臋 dowiedzie膰, jak偶e艣cie z Afryt膮 wr贸ci艂y na wysp臋. Pami臋tam, 偶e wywia艂a was z tawerny zamie膰 czarnoksi臋偶nika Kchakchta.

- R贸wnie szybko usta艂a zamie膰, co trwa艂a nasza podr贸偶 do Lankmaru. Szamota艂y艣my si臋 w jego zimnych szponach, obite i o艣lepione lodem niesionym na wietrze, og艂uszone hucz膮cym 艣miechem, a偶 nagle zaopiekowa艂y si臋 nami dwie lataj膮ce istoty o niewie艣cich g艂osach. Ze zdumiewaj膮c膮 pr臋dko艣ci膮 zanios艂y nas w nocy do ciep艂ej jaskini, gdzie zosta艂y艣my bez tchu w piersi. Powiedzia艂y, 偶e s膮 c贸rkami kr贸la g贸r.

- Hirywia i Kejara, to na pewno one! - wykrzykn膮艂 Kocur. - A wi臋c s膮 po naszej stronie!

- Znasz je?

- To g贸rskie ksi臋偶niczki, kt贸re z Fafrydem poznali艣my swego czasu. Tak samo niewidzialne jak nasz wielebny mieszkaniec ognia. - Kiwni臋ciem g艂owy wskaza艂 palenisko. - Ich ojciec sprawuje rz膮dy na szczycie wynios艂ej Grani Niebios.

- S艂ysza艂am o tej g贸rze i jej strasznym kr贸lu Umforaforze, o kt贸rym si臋 m贸wi, 偶e razem z synem sprzymierzy艂 si臋 z Kchakchtem. C贸rki przeciwko braciom i ojcu, normalne... Gdy z艂apa艂y艣my oddech i odnalaz艂y艣my wyj艣cie z jaskini, okaza艂o si臋, 偶e patrzymy na Oszronion膮 Wysp臋 i S艂on膮 Przysta艅 z miejsca po艂o偶onego w po艂owie wysoko艣ci zbocza Czarnego Ognia. Bez szczeg贸lnych trudno艣ci zesz艂y艣my na d贸艂 po kamieniach i lodzie.

- Wulkan... - duma艂 Kocur. - Loki ma jaki艣 wp艂yw na niego. - Jego uwag臋 ponownie przyku艂o palenisko.

- Od tamtej pory Loki na bie偶膮co powiadamia艂 nas o post臋pach Mingoli i waszej podr贸偶y na Oszronion膮 Wysp臋. Cztery dni temu j膮艂 偶ywo opowiada膰 o waszej przygodzie z lodow膮 monstrem膮 Kchakchta. Potrafi si臋 wyra偶a膰 nader obrazowo; czasem mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e sam prowadzi jeden ze statk贸w. Uda艂o mi si臋 wynaj膮膰 Ognist膮 Jam臋 na te wszystkie dni. Jeszcze przez trzy dni i noce nikt nam tu nie przeszkodzi. Mog艂y艣my 艣ledzi膰 przebieg ca艂ej gonitwy, kt贸ra prawd臋 m贸wi膮c, sta艂a si臋 do艣膰 nu偶膮ca.

- Trzeba by艂o tam by膰 - mrukn膮艂 Kocur.

- Loki sprawi艂, 偶e czu艂am si臋, jakbym w艂a艣nie tam by艂a.

- Aha, tak przy okazji - rzek艂 Kocur zdawkowym tonem - my艣la艂by, kto, 偶e wynajmiesz t臋 izb臋 na wszystkie dni i noce, odk膮d b贸g tu zamieszka艂.

- Nie 艣pi臋 na z艂ocie - odpar艂a bez urazy. - Poza tym, Loki lubi urozmaicenia. Bawi膮 go odbywaj膮ce si臋 tutaj popijawy, wszak to jedna z nich go tu przywiod艂a. Ma艂o tego, radcy patrzyliby z jeszcze wi臋ksz膮 podejrzliwo艣ci膮 na moje poczynania.

Pokiwa艂 g艂ow膮.

- Je艣li si臋 nie myl臋, obok gra w szachy s艂ugus Gronigera.

- Cicho! - przykaza艂a mu Cif. - Musz臋 si臋 teraz porozumie膰 z Lokim. - Pod koniec opowie艣ci jej g艂os stawa艂 si臋 艣piewny, co jeszcze si臋 nasili艂o, kiedy bez przygotowania zaintonowa艂a: - Rzeknij mi, o Loki, co wiesz o naszych wrogach za morzami i w kr贸lestwie lodu. Co wiesz o zimnym, okrutnym Kchakchcie i o Edumirze, w艂adcy Wspacznych Mingoli, i Gonowie, w艂adcy S艂onecznych. Hilso, Ril! 艢piewajcie bogu wraz ze mn膮. - Nast臋pnie wy艣piewa艂a senn膮, jednostajn膮 pie艣艅 bez s艂贸w, wspierana ochryp艂ym g艂osem Hilsy i nieco piskliwym Ril... tudzie偶, czego nie od razu zauwa偶y艂 Kocur, cichym, chrapliwym g艂osem Matki Twardziuchy. Pie艣艅 zlewa艂a si臋 z osobliwym szeptem ognia.

Kocur wsi膮kn膮艂 w t臋 dziwn膮 mieszanin臋 艣piewnych g艂os贸w, a偶 naraz z trzask贸w w palenisku, niby w jakim艣 czarodziejskim p贸艂艣nie, wyodr臋bni艂 si臋 zrozumia艂y j臋zyk. Szeptane zdania pr臋dko si臋 uk艂ada艂y, z艂o偶one ze s艂贸w dolnolankmarskich, a czasem nawet dziwnie obcych i niepokoj膮cych jak samo imi臋 boga:

- Ju偶 nad wysp膮 czarne chmury, id膮 rzezie i tortury. Trwoga ro艣nie, wszelki potw贸r 艣pieszy, elf i nikor, i troll z g贸rskich le偶y. - Trzy wymienione istoty by艂y nieznane Kocurowi, tylko o trollach co艣 s艂ysza艂, cho膰 nie widzia艂 ich na w艂asne oczy. - Bijcie w dzwony, w tr膮by dmijcie, za trzy dni Mingol tu przyjdzie! Nadp艂ywaj膮 hen ze wschodu bestie z ko艅mi 偶膮dne mordu. U偶yjcie fortelu, wywied藕cie ich w kipiel, gdzie na nieostro偶nych bezdenny lej dybie. Wirom zaufajcie, trolli si臋 wystrzegajcie! Mingol znajdzie 艣mier膰 w odm臋tach, gdy piekielna to艅 go sp臋ta. Nie zaczerpnie ju偶 oddechu, b臋dzie kona艂 wieki wiek贸w. B臋dzie wi艂 si臋, b臋dzie cierpia艂, b臋dzie zagubiony w g艂臋biach. Nic szale艅stwa nie ostudzi, spok贸j nigdy nie powr贸ci!

Mow臋 przerwa艂y szczeg贸lnie g艂o艣ne trzaski, kt贸re wytr膮ci艂y Kocura z jego niezwyk艂ego p贸艂snu i momentalnie poderwa艂y go na nogi. Senny nastr贸j prys艂 jak ba艅ka. Popatrzy艂 podejrzliwie na ogie艅, obszed艂 go wartko, przyjrza艂 mu si臋 uwa偶nie z drugiej strony, po czym omi贸t艂 wzrokiem izb臋. I nic! Zerkn膮艂 na Hils臋 i Ril.

Oboj臋tnie odwzajemni艂y jego spojrzenie i rzek艂y jednym g艂osem:

- B贸g przem贸wi艂.

Kocur ju偶 nie odnosi艂 wra偶enia, 偶e kto艣 niewidzialny siedzi w ogniu lub gdziekolwiek w izbie. Nie pozosta艂 po nim nawet cie艅, w kt贸rym m贸g艂by si臋 schowa膰. Chyba, 偶e... ten kto艣 schroni艂 si臋 w jego wn臋trzu, co t艂umaczy艂oby ogarniaj膮ce go niespodzianie ogniste my艣li i uczucie nadludzkiej si艂y. W jego pami臋ci zapowied藕 zniszczenia Mingoli wci膮偶 偶y艂a i d藕wi臋cza艂a.

- Czy to mo偶liwe? - zapyta艂 samego siebie i zaraz znalaz艂 odpowied藕: - Ale偶 oczywi艣cie!

Wr贸ci艂 do Cif, kt贸ra tak偶e wsta艂a.

- Zosta艂y trzy dni - stwierdzi艂a.

- Na to wygl膮da. Co ci wiadomo o trollach? Co to za jedni?

- Sama mia艂am o to pyta膰. Chyba wiem o nich r贸wnie ma艂o, co ty.

- W takim razie wiry. - My艣li hucza艂y mu w g艂owie. - S膮 tu jakie艣 wiry w okolicach wyspy? 呕eglarze nie opowiadaj膮...?

- S膮! Wielki Malstrom przy skalistym wschodnim brzegu wyspy, gdzie zdradliwe pr膮dy morskie gnaj膮 jak szalone, a fale p艂ataj膮 figle 偶eglarzom. Dzi臋ki niemu na wyspie nie brakuje drewna, bo morze wyrzuca kup臋 szcz膮tk贸w na Pla偶臋 Wyblak艂ych Ko艣ci. Malstrom wzmaga si臋 codziennie o tej samej porze. Nasi marynarze dobrze go znaj膮 i omijaj膮 z daleka.

- Doskonale! Musz臋 wyp艂yn膮膰 w morze, odszuka膰 go i pozna膰 wszystkie jego sztuczki. Musz臋 wiedzie膰, kiedy przybiera na sile i kiedy s艂abnie. Zda艂aby si臋 jaka艣 偶agl贸wka, bo 鈥濺ozbitek鈥 na razie przechodzi w stoczni remont. A czas nagli. Aha, i pieni臋dzy jeszcze potrzebuj臋, troch臋 srebra dla moich ludzi na brzegu.

- Po co mia艂by艣 rusza膰 w morze? - zapyta艂a Cif, z trudem 艂api膮c oddech. - Czemu rzucasz si臋 w paszcz臋 艣mierci?

W jej szeroko otwartych oczach Kocur dostrzeg艂 blask, kt贸ry zdradza艂, 偶e zacz臋艂a pojmowa膰 kieruj膮ce nim pobudki.

- Po co? Ano 偶eby pokona膰 waszych wrog贸w 鈥 rzek艂 d藕wi臋cznym g艂osem. - Nie s艂ysza艂a艣 przepowiedni Lokiego? Sprawimy, 偶e si臋 zi艣ci. Zatopimy przynajmniej jeden hufiec Mingoli, nim dobij膮 do brzeg贸w Oszronionej Wyspy! A je艣li z pomoc膮 Odyna Fafryd i Afryta rozprawi膮 si臋 ze Wspacznymi Mingolami, sprawa b臋dzie za艂atwiona!

Jej oczy roz艣wietli艂 triumfalny blask, podobny do blasku w oczach Kocura.

Gdy Fafryd prowadzi艂 dwunastu wojownik贸w na p贸艂noc od S艂onej Przystani, na wschodzie szarza艂o niebo, cho膰 wysoko nad po艂udniowo-zachodnim horyzontem wci膮偶 b艂yszcza艂y najja艣niejsze gwiazdy i 艣wieci艂a nadgryziona tarcza ksi臋偶yca. Ka偶dy ciep艂o si臋 ubra艂 przed wypraw膮 w lodowce, zabra艂 w drog臋 d艂ugi 艂uk, ko艂czan, dodatkowy p臋k strza艂, top贸r wci艣ni臋ty za pas i worek z 偶ywno艣ci膮. Ty艂y zamyka艂 Sk贸r; w czasie przemarszu przez miasto pilnowa艂, 偶eby nikt nie m膮ci艂 ciszy nakazanej przez Fafryda. Dzi臋ki temu nie przy艂apano ich na 艂amaniu przepis贸w portowych. O dziwo, nikt ich nie zaczepia艂. By膰 mo偶e wyspiarze spali dzi艣 wyj膮tkowo twardym snem, jako 偶e wielu po艂o偶y艂o si臋 bardzo p贸藕no, po zasoleniu reszty ryb z monstrualnego po艂owu. Ostatnie 艂odzie rybackie wr贸ci艂y do portu po zmroku.

Wojownikom dotrzymywa艂y kroku dziewcz臋ta Maja i Mara, ubrane w mi臋kkie buty i p艂aszcze z kapturami; pierwsza nios艂a dla Odyna ba艅k臋 mleka z porannego udoju, druga pe艂ni艂a rol臋 przewodnika, przeprowadza艂a ekspedycj臋 przez 艣rodkow膮 cz臋艣膰 wyspy do Zimnego Portu. Mar臋 poleci艂a Afryta: ...bo urodzi艂a si臋 na farmie niedaleko portu i dobrze zna drog臋. I nie pozostanie w tyle za m臋偶czyzn膮鈥.

S艂ysz膮c to, Fafryd pokr臋ci艂 g艂ow膮 z pow膮tpiewaniem. Wola艂by nie bra膰 odpowiedzialno艣ci za dziewczyn臋 nosz膮c膮 imi臋 tej, kt贸r膮 kocha艂 w m艂odo艣ci. Niech臋tnie te偶 zostawia艂 w S艂onej Przystani wszystkie sprawy na g艂owie Kocura i dw贸ch kobiet, skoro by艂o tyle do zrobienia. Poza tym, misja zbadania Wielkiego Malstromu, odkrycia jego w艂a艣ciwo艣ci, kt贸ra Kocurowi mia艂a zaj膮膰, co najmniej dzie艅, powinna raczej przypa艣膰 Fafrydowi, bardziej obeznanemu z 偶eglarskim rzemios艂em. O p贸艂nocy w kabinie 鈥濺ozbitka鈥, za zas艂oni臋tymi bulajami, we czworo przedyskutowali t臋 kwesti臋; podzielili si臋 wiedz膮 i radami, rozwa偶yli przepowiednie bog贸w i na koniec podj臋li decyzj臋.

Postanowiono, 偶e Kocur wyruszy nale偶膮cym do radczy艅 ma艂ym kutrem, zabieraj膮c ze sob膮 s臋dziwego Ourfa, do艣wiadczonego marynarza, oraz Mikkida, kt贸ry b臋dzie mia艂 oko na Mingola. Paszawar przejmie nadz贸r nad remontem 鈥濺ozbitka鈥 i 鈥濻oko艂a Morskiego鈥 (zobowi膮zany do stosowania si臋 do rad trzech pozosta艂ych Mingoli), udaj膮c, 偶e dru偶yna Fafryda pracuje pod pok艂adem. Cif i Afryta mia艂y na zmian臋 trzyma膰 stra偶 przy wej艣ciu do stoczni, 偶eby odpowiada膰 na pytania Gronigera i za艂atwia膰 nag艂e, nieprzewidziane sprawy.

Plan powinien si臋 uda膰, pociesza艂 si臋 w duchu Fafryd. Wyspiarze byli szczerymi prostaczkami, twardymi, lecz 艂atwowiernymi. Kocur 艣wi臋cie wierzy艂 w sukces swoich dzia艂a艅: gorliwy i pe艂en werwy, z b艂yszcz膮cymi oczami mrucza艂 pod nosem piosnk臋.

Wstaj膮cy 艣wit malowa艂 na niebie r贸偶owe brzaski, kiedy Fafryd wyd艂u偶onym krokiem depta艂 wrzosy, nas艂uchuj膮c szept贸w id膮cych za nim zabijak贸w i weselszych szczebiot贸w dziewcz膮t. Zerkn膮wszy przez rami臋, przekona艂 si臋, 偶e wszyscy maszeruj膮 w wyznaczonym porz膮dku, Mara i Maja tu偶 za nim.

Gdy po lewej r臋ce ukaza艂o si臋 Szubieniczne Wzg贸rze, ludzie wskazywali je sobie z ponur膮 min膮. Niekt贸rzy pluli, by odegna膰 z艂e licho.

- Pozdr贸w ode mnie boga, Majo - powiedzia艂a Mara.

- Ani chybi, rozbudzi si臋 na tyle, 偶eby napi膰 si臋 mleka, i zaraz p贸jdzie spa膰. - Maja z ba艅k膮 oddali艂a si臋 od ekspedycji, przebijaj膮c si臋 przez rzedn膮ce ciemno艣ci w stron臋 wzg贸rza.

Widz膮c to, ludzie rzucali ponure uwagi, p贸ki Sk贸r nie nakaza艂 ciszy.

Mara zwr贸ci艂a si臋 cicho do Fafryda:

- Skr臋cimy tu lekko w lewo, 偶eby omin膮膰 lodospad Czarnego Ognia, kt贸ry zajmuje du偶膮 cz臋艣膰 艣rodka wyspy i 艂膮czy si臋 p贸藕niej z lodowcem G贸ry Piekielnych 艢wiate艂.

Jak tu weso艂o wszystko nazywaj膮, pomy艣la艂 z przek膮sem Fafryd i wbi艂 wzrok w dal. Wrzosy i kolcolisty stawa艂y si臋 coraz marniejsze, gdzieniegdzie pokazywa艂 si臋 艂upliwy kamie艅, pokryty porostami.

- Czy m贸wicie jako艣 szczeg贸lnie na 艣rodek Oszronionej Wyspy? - spyta艂.

- Kraina 艢mierci - odpar艂a. No tak, jak偶eby inaczej. W ka偶dym razie, miejsce w sam raz dla szalonych, drapie偶nych Mingoli i tego boga Odyna, mi艂o艣nika szubienic.



***



Kocur by艂 najwy偶szy w czw贸rce niewysokich, szczup艂ych m臋偶czyzn, kt贸rzy czekali na uboczu w porcie. Obok niego Paszawar, cho膰 kapk臋 blady, wydawa艂 si臋 czujny i pe艂en animuszu. Czo艂o mia艂 starannie obwi膮zane banda偶em. Ourf i Mikkido przypominali ma艂py: jeden z pomarszczon膮 twarz膮 m臋drca, drugi ze smutkiem przebijaj膮cym si臋 w m艂odzie艅czych rysach.

Na wschodzie s艂o艅ce wynurza艂o si臋 spoza solnego klifu; promienie skrzy艂y si臋 na krystalicznym szczycie, o艣wietla艂y p贸艂 portu i flot臋 ryback膮 ruszaj膮c膮 na po艂贸w. Kocur z niedowierzaniem przygl膮da艂 si臋 stateczkom; mo偶na by mniema膰, 偶e rybacy zadowol膮 si臋 wczorajsz膮 zdobycz膮, ale nie, dzi艣 wyprawiali si臋 z jeszcze wi臋ksz膮 ochot膮, jakby zaopatrywali w ryby ca艂y Nehwon albo brzmia艂a w ich my艣lach natarczywa pie艣艅, nagl膮ca ich do dzia艂ania, podobna do grania w g艂owie Kocura. Mingol znajdzie 艣mier膰 w odm臋tach, gdy piekielna to艅 go sp臋ta. Ot贸偶 to w艂a艣nie, niech ich piek艂o poch艂onie! A czas ucieka艂. Gdzie ta Cif?

Dowiedzia艂 si臋 tego, kiedy po cichu zbli偶y艂a si臋 do nabrze偶a lekka 艂贸d藕, kierowana przez Matk臋 Twardziuch臋, kt贸ra siedzia艂a na rufie i uderza艂a wios艂em to z lewa, to z prawa, niczym ryba kiwaj膮ca ogonem. Gdy Cif stan臋艂a na 艣rodku 艂odzi, g艂ow膮 ledwie si臋ga艂a poziomu nabrze偶a. Chwyci艂a podan膮 r臋k臋 i dwoma d艂ugimi susami dosta艂a si臋 na g贸r臋.

- Do rzeczy - powiedzia艂a zaraz na wst臋pie. - Matka Twardziucha zawiezie was do 鈥濩hochlika鈥. - Wr臋czy艂a Kocurowi mieszek. - Gar艣膰 srebra. - Pokr臋ci艂a nosem, gdy zechcia艂 zajrze膰 do 艣rodka.

Odda艂 pieni膮dze Paszawarowi.

- Rozdasz po dwa srebrniki na g艂ow臋, je艣li nie wr贸c臋 do wieczora. Tylko niech nie pr贸偶nuj膮! Chcia艂bym, 偶eby jutro do po艂udnia 鈥濺ozbitek鈥 by艂 got贸w do drogi. Id藕!

Paszawar po偶egna艂 si臋 i odszed艂.

- A wy jazda do 艂odzi! - zwr贸ci艂 si臋 Kocur do reszty.

Ourf us艂ucha艂 z oboj臋tn膮 min膮, Mikkido zerkn膮艂 z ukosa na ponur膮 przewo藕niczk臋. Cif przytrzyma艂a Kocura za rami臋. Odwr贸ci艂 si臋.

Spojrza艂a mu w oczy.

- Malstrom jest niebezpieczny. Masz tu co艣, co go mo偶e udobrucha, je艣li wpadniesz w pu艂apk臋. W razie konieczno艣ci, ci艣nij to w najg艂臋bsze wiry. Strze偶 tego i nikomu nie pokazuj.

Zaskoczony ci臋偶arem ma艂ego, kanciastego przedmiotu, kt贸ry wsun臋艂a mu w gar艣膰, przyjrza艂 mu si臋 podejrzliwie.

- Z艂oto? - szepn膮艂 ze zdziwieniem.

Przedmiot mia艂 kszta艂t szkieletowego sze艣cianu: dwana艣cie po艂膮czonych ze sob膮 kr贸tkich, grubych pr臋cik贸w z po艂yskliwego z艂ota.

- Tak - odpowiedzia艂a lakonicznie. - 呕ycie jest cenniejsze.

- Czy to jaki艣 przes膮d...?

- Owszem - uci臋艂a.

Pokiwa艂 g艂ow膮, schowa艂 podarek do sakwy i bez s艂owa, spr臋偶y艣cie, zeskoczy艂 do 艂odzi. Matka Twardziucha, dziarsko wywijaj膮c wios艂em, zabra艂a ich w stron臋 jedynego kutra pozostawionego w porcie.

Cif odprowadza艂a wzrokiem 艂贸d藕, kt贸ra wp艂yn臋艂a w blask s艂o艅ca. Po chwili poczu艂a ten sam blask na g艂owie. Wiedzia艂a, 偶e w jej czarnych w艂osach b艂yskaj膮 z艂ociste 艣wiate艂ka. Kocur ani razu si臋 nie odwr贸ci艂. Nawet nie chcia艂a. 艁贸d藕 wreszcie dotar艂a do 鈥濩hochlika鈥 i trzej m臋偶czy藕ni ra藕no wskoczyli na pok艂ad.

Przysi臋g艂aby, 偶e w pobli偶u nikogo nie ma, a jednak kto艣 za ni膮 odchrz膮kn膮艂. Odczeka艂a kr贸tk膮 chwil臋, nim si臋 odwr贸ci艂a.

- Witam, mo艣ci Gronigerze - przywita艂a si臋.

- Witam, pani Cif - odpowiedzia艂 z r贸wn膮 uprzejmo艣ci膮. Nie wygl膮da艂 na kogo艣, kto wybra艂 si臋 na przeszpiegi. - Wys艂a艂a艣 cudzoziemc贸w z misj膮? - zagadn膮艂.

Wolno pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Wypo偶yczyli m贸j statek, m贸j i pani Afryty. By膰 mo偶e chc膮 艂owi膰 ryby. - Wzruszy艂a ramionami. - Jak ka偶dy na tej wyspie, nie gardz臋 偶adnymi pieni臋dzmi. Nie samym 艂owieniem 偶yje cz艂owiek. Nie dowodzisz dzi艣 statkiem?

Teraz to on pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Na kapitanie portu ci膮偶y wiele obowi膮zk贸w. 脫w drugi cudzoziemiec nie pokaza艂 si臋 jeszcze. On ani jego ludzie.

- I co z tego? - spyta艂a, by przerwa膰 milczenie.

- Chocia偶 pod pok艂adem galery a偶 huczy, pewnie tam wre robota...

Przytakn臋艂a i odwr贸ci艂a si臋, 偶eby popatrze膰 na 鈥濩hochlika鈥, kt贸ry pod pe艂nym 偶aglem wyp艂ywa艂 na otwarte morze. Nieopodal sun臋艂a 艂贸dka z kr臋p膮, kud艂at膮 postaci膮.

- Na popo艂udnie zwo艂ano posiedzenie rady 鈥 oznajmi艂 Groniger, jakby dopiero teraz przypomnia艂 sobie o tym. Gdy kiwn臋艂a g艂ow膮, wci膮偶 zapatrzona w morze, doda艂 lekko tytu艂em wyja艣nienia: - Jest wniosek o sporz膮dzenie wykazu z艂ota i drogocennych przedmiot贸w powierzonych twej pieczy: z艂otej strza艂y prawdom贸wno艣ci, z艂otych pier艣cieni jedno艣ci, z艂otego sze艣cianu ugody...

Ponownie kiwn臋艂a g艂ow膮 i zas艂oni艂a usta. Us艂ysza艂 ziewni臋cie. S艂o艅ce b艂yszcza艂o w jej w艂osach.



***



Pod wiecz贸r dru偶yna Fafryda maszerowa艂a 艣rodkiem Krainy 艢mierci, terenem g臋sto obsypanym g艂azami. Ja艂owa po艂a膰 ciemnej ska艂y rozci膮ga艂a si臋 mi臋dzy niskimi zboczami lodowc贸w, znajduj膮cych si臋 z lewej strony w odleg艂o艣ci strza艂u z 艂uku i jeszcze bli偶ej z prawej. Wygl膮da艂o to troch臋 jak szeroka prze艂臋cz. Chyl膮ce si臋 ku zachodowi s艂o艅ce mocno piek艂o, lecz dmucha艂 ch艂odny wiatr. B艂臋kitne niebo zdawa艂o si臋 wisie膰 na wyci膮gni臋cie r臋ki.

Na szpicy szed艂 najm艂odszy z wojownik贸w, bez broni: bezbronny cz艂owiek ze zdwojon膮 uwag膮 wygl膮da wroga, aby si臋 na艅 nie nadzia膰. Czterdzie艣ci krok贸w z ty艂u ubezpiecza艂 go Manimark, a dopiero za nim pod膮偶a艂 trzon oddzia艂u, prowadzony przez Fafryda z Mar膮 u boku. Sk贸r nadal szed艂 na szarym ko艅cu.

Nagle z kryj贸wki wyskoczy艂 ros艂y, bia艂y zaj膮c i niesamowitymi susami hyca艂 w ich kierunku, jakby czym艣 przera偶ony. Fafryd gestem r臋ki przywo艂a艂 obu wysuni臋tych piechur贸w. O艣miu z jego polecenia zaczai艂o si臋 w zasadzce pod os艂on膮 kamieni; zostaj膮cemu z nimi Skorowi rozkaza艂 przywita膰 wroga gradem strza艂, ale w 偶adnym wypadku nie rzuca膰 si臋 do ataku. Sam poprowadzi艂 reszt臋 okr臋偶nym, os艂oni臋tym szlakiem na najbli偶szy lodowiec. Opr贸cz czterech wojownik贸w, w tym Skulika, towarzyszy艂a mu Mara. P贸ki, co, zgodnie z zapewnieniami Afryty, nie przysparza艂a k艂opot贸w.

Kiedy ostro偶nie st膮pali po lodzie, cisz臋 na wy偶ynach zak艂贸ci艂y ciche j臋ki ci臋ciw i okrzyki dochodz膮ce z miejsc, gdzie czyha艂a zasadzka i sk膮d spodziewali si臋 wroga.

Ze swojego punktu widokowego Fafryd dostrzeg艂 swoich ludzi, a przed nimi, w odleg艂o艣ci strza艂u, czterdziestoosobow膮 grup臋 Mingoli, 艂atwych do poznania po futrzanych p艂aszczach, czapach i kr臋conych 艂ukach. Wojownicy w zasadzce i kilkunastu Mingoli szyli do siebie strza艂ami, kt贸re frun臋艂y do celu wysokim 艂ukiem. Jeden rozb贸jnik le偶a艂, dow贸dcy chyba si臋 naradzali. Fafryd 偶wawo przy艂o偶y艂 strza艂臋 do ci臋ciwy i rozkaza艂 swoim wojownikom zrobi膰 to samo. Strzelili z boku w gromad臋 Mingoli. Kolejny pad艂, tym razem jeden z dyskutant贸w. Sze艣ciu w odwecie pr贸bowa艂o u艣mierci膰 nowych napastnik贸w, lecz tym sprzyja艂a wysoko艣膰.

Mingole si臋 pochowali, cho膰 jeden podskakiwa艂 jak ob艂膮kany, p贸ki kamraci nie zaci膮gn臋li go za kamie艅. Po chwili ca艂a nieprzyjacielska gromada, na ile mo偶na by艂o oceni膰, pocz臋艂a si臋 wycofywa膰, zabieraj膮c rannych.

- Pogonimy ich i wybijemy? - zapyta艂 Skulik z 艂otrowskim u艣miechem.

Dziewczynie 艣wieci艂y si臋 oczy.

- 呕eby zobaczyli, jak nas ma艂o? Wybaczam ci, bo艣 m艂ody. - Fafryd machni臋ciem r臋ki rozkaza艂 Skorowi zaprzesta膰 strzelania.

- Za to odprowadzimy ich czujnie do statku, Zimnego Portu czy gdziekolwiek wracaj膮. Dobry wr贸g to uciekaj膮cy wr贸g. - Od razu te偶 wys艂a艂 go艅ca do Skora ze szczeg贸艂ami planu. Nadto zastanawia艂 si臋, jak to mo偶liwe, 偶e okutani futrami stepowi rozb贸jnicy, wbrew przewidywaniom, nie pr膮 po 艂up w morderczym szale. Obawia艂 si臋 podst臋pu. Nie wiedzia艂, jak stary b贸g Odyn, (kt贸ry przecie偶 rzek艂: 鈥濵usisz ich zniszczy膰!鈥) odniesie si臋 do jego decyzji. Mo偶e utkwione w nim oczy Mary, wyra偶aj膮ce rozczarowanie, powinny by膰 dla niego wskaz贸wk膮?



***



Kocur siedzia艂 na pok艂adzie dziobowym 鈥濩hochlika鈥, oparty plecami o maszt, z nogami wy艂o偶onymi na okucie bukszprytu. Powt贸rnie zbli偶ali si臋 do wybrze偶y Oszronionej Wyspy, tym razem z p贸艂nocnego-wschodu. Gdzie艣 przed nimi znajdowa艂o si臋 miejsce formowania Malstromu, kt贸ry wkr贸tce, poniewa偶 by艂 ju偶 odp艂yw, mia艂 da膰 zna膰 o sobie... je偶eli nie pomyli艂 si臋 w obliczeniach i m贸g艂 zaufa膰 wskaz贸wkom Ourfa i Cif. Za nim na rufie stary Mingol z wpraw膮 opiekowa艂 si臋 rumplem i tr贸jk膮tnym, sko艣nym grot偶aglem, podczas gdy Mikkido czuwa艂 przy pojedynczym, w膮skim kliwrze.

Kocur odpi膮艂 klap臋 g艂臋bokiej sakwy, przytroczonej do pasa, i obejrza艂 umieszczony na jej dnie jednolity, m臋tnie b艂yszcz膮cy 鈥瀙oskramiacz wir贸w鈥, jak nazwa艂 贸w przedmiot, kt贸ry Cif mu podarowa艂a. Po raz wt贸ry si臋 zastanawia艂, jakim trzeba by膰 niepoprawnym rozrzutnikiem, ale te偶 sko艅czonym os艂em, 偶eby robi膰 ze z艂ota tego rodzaju przedmioty jednorazowego u偶ytku. C贸偶, zabobon nigdy nie idzie w parze ze zdrowym rozs膮dkiem... A mo偶e jednak idzie?

- Mikkido! - zawo艂a艂 ostro.

- S艂ucham, kapitanie! - dosz艂a go odpowied藕: natychmiastowa, pos艂uszna, zabarwiona l臋kiem.

- Widzia艂e艣 cienk膮 lin臋, kt贸ra wisi w zej艣ci贸wce? Ten mocny sznur, kt贸rym m贸g艂by艣 spu艣ci膰 艂upy wsp贸lnikowi pod oknem i po kt贸rym samemu zszed艂by艣 w razie niebezpiecze艅stwa? Taki sam, jakiego czasem u偶ywa si臋 do duszenia?

- Tak, kapitanie!

- 艢wietnie. Przynie艣 go!

Sznur w ca艂o艣ci odpowiada艂 opisowi i na oko mierzy艂, co najmniej dwie艣cie 艂okci d艂ugo艣ci. Pojawi艂 mu si臋 na ustach szyderczy u艣miech, kiedy jeden koniec liny przywi膮za艂 do 鈥瀙oskramiacza wir贸w鈥, a drugi do ucha 艣ruby wkr臋conej w desk臋 pok艂adu. Upewniwszy si臋, 偶e zw贸j nie jest spl膮tany, schowa艂 z艂oty przedmiot z powrotem do sakwy.

Rejs trwa艂 ju偶 p贸艂 dnia. Najpierw p贸艂wiatrem gnali na wsch贸d, mijaj膮c po prawej burcie statki rybak贸w, kt贸rzy nie widzieli tam jeszcze takiego zatrz臋sienia ryb, a偶 zostawili daleko za sob膮 bia艂y, solny cypel. Potem skr臋cili na p贸艂noc i 艣lamazarnie sun臋li pod wiatr, oddalaj膮c si臋 od ciemnej, poszarpanej linii wschodniego brzegu wyspy, kt贸ra niebawem zas艂oni艂a skrz膮ce si臋 klify. Potem po szybkim nawrocie statek pomkn膮艂 z wiatrem ku wabi膮cej nieostro偶nego 偶eglarza p艂ytkiej zatoczce, obwarowanej z dw贸ch stron przez bli藕niacze skalne czuby. 呕agiel 艂opota艂, a pod dziobem pieni艂y si臋 drobne fale, nap艂ywaj膮ce z przeciwka w zwartych szeregach. Wsz臋dzie 艣wieci艂o s艂o艅ce.

Kocur wsta艂 i wpatrzy艂 si臋 w to艅 przed dziobem statku. Szuka艂 podwodnych ska艂 i jakichkolwiek oznak podejrzanej dzia艂alno艣ci fal. 鈥濩hochlik鈥 wyczuwalnie przyspieszy艂 mimo niezmienionego wiatru, jakby dosta艂 si臋 we w艂adanie pr膮du morskiego. Kocur zauwa偶y艂 przed sob膮 zawirowanie, nag艂e 艂ama艅ce w艣r贸d pienistych grzyw na falach. A wi臋c nadesz艂a stosowna pora... je艣li w tym przypadku mo偶na m贸wi膰 o stosowno艣ci! Krzykn膮艂 do Ourfa, ka偶膮c mu si臋 przygotowa膰 do zwrotu.

Pomimo zachowania nale偶ytej ostro偶no艣ci wielce si臋 zdumia艂, gdy - jak si臋 zdawa艂o - niewidoczna olbrzymia 艂apa pochwyci艂a od do艂u kad艂ub statku, obr贸ci艂a go, przechyli艂a w bok i pchn臋艂a z impetem po zakrzywionym torze. Zobaczy艂, jak Mikkido frunie nad wod膮 z g艂ow膮 o trzy 艂okcie od nadburcia. Gdy odruchowo ruszy艂 na pomoc oszo艂omionemu z艂odziejowi, lew膮 r臋k膮 bezwiednie owin膮艂 drzewce masztu, praw膮 za艣 wyci膮gn膮艂 mo偶liwie daleko i z艂apa艂 Mikkida za ko艂nierz. Mi臋艣nie napr臋偶y艂y si臋 bole艣nie, lecz wytrzyma艂y obci膮偶enie. W podmuchach wiatru k艂api膮cego 偶aglami Kocur rzuci艂 kaprala na deski pok艂adu, przydepta艂 go dla bezpiecze艅stwa, po czym kucn膮艂 i spr贸bowa艂 si臋 rozejrze膰.

Gdzie tak niedawno przesuwa艂y si臋 fale w uporz膮dkowanych szeregach, tam 鈥濩hochlik鈥 z niespotykan膮 szybko艣ci膮 okr膮偶a艂 pog艂臋biaj膮c膮 si臋 czarn膮 studni臋, szerok膮 na prawie dwie艣cie s膮偶ni. Za dziko 艂opocz膮cym grotmasztem dostrzeg艂 niewyra藕n膮 sylwetk臋 Ourfa, kt贸ry trzyma艂 si臋 obur膮cz rumpla. Skierowawszy wzrok z powrotem na wir, zauwa偶y艂, 偶e statek znacznie si臋 zbli偶y艂 do jego zapadaj膮cego si臋 艣rodka, sk膮d nastroszone ska艂y stercza艂y niby czarne, po艂amane k艂y potwora. Bez namys艂u wydoby艂 z sakwy 鈥瀙oskramiacz wir贸w鈥, po czym z poprawk膮 na wiatr i szybko艣膰 statku cisn膮艂 go prosto w gardziel leju. Przez chwil臋 przedmiot wydawa艂 si臋 wisie膰 w powietrzu, rozz艂ocony w promieniach s艂o艅ca, a偶 w ko艅cu znikn膮艂 w g艂臋binach.

Tym razem mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e sto gigantycznych, niewidocznych r膮k gwa艂townym uderzeniem t艂amsi wir. 鈥濩hochlikiem鈥 zatrz臋s艂o, jakby zderzy艂 si臋 z murem. Krzy偶uj膮ce si臋 fale tak bardzo wzburzy艂y topiel, 偶e na pok艂ad wlewa艂a si臋 spieniona woda, do z艂udzenia przypominaj膮ca mydliny.

Kocur cieszy艂 si臋, 偶e Ourf i Mikkido nie wypadli za burt臋; z pewno艣ci膮 dojd膮 do siebie. P贸藕niej sprawdzi艂, czy niebo i morze s膮 na swoich miejscach. Nast臋pnie popatrzy艂 na rumpel i 偶agle. Odwracaj膮c oczy od przemoczonego kliwra, odnalaz艂 wzrokiem ucho 艣ruby wkr臋conej w pok艂ad w cz臋艣ci dziobowej. Zabra艂 si臋 do wci膮gania przywi膮zanej liny, aczkolwiek nie robi艂 sobie du偶ych nadziei: zapewne o co艣 zaczepi艂a i p臋k艂a w zba艂wanionej kipieli. A jednak - cud nad cudami! - na ko艅cu liny dynda艂 鈥瀙oskramiacz wir贸w鈥, b艂yszcz膮cy cudownym, z艂ocistym 艣wiat艂em po k膮pieli mi臋dzy ska艂ami. Kocura rozpiera艂a duma, gdy chowa艂 go do sakwy i zapina艂 mokr膮 klap臋.

Wiatr i woda nareszcie zacz臋艂y zachowywa膰 si臋 naturalnie. Ourf i Mikkido ju偶 si臋 poruszali. Kocur zaraz zagoni艂 ich do pracy (nie wdaj膮c si臋 w dysputy na temat wir贸w i ich tajemniczego znikania) i zawadiacko kaza艂 im podp艂yn膮膰 bli偶ej brzegu, gdzie zobaczy艂 pla偶臋 usian膮 ska艂ami, a w艣r贸d nich stosy szarego drewna: szkielety martwych statk贸w.

Wyspiarze b臋d膮 mieli, co 艂adowa膰, przemkn臋艂o mu przez g艂ow臋. Trzeba powiedzie膰 Gronigerowi. A mo偶e lepiej poczeka膰 na nast臋pne wraki... mingolskich 艂ajb! To dopiero b臋d膮 偶niwa!

Z u艣miechem zarz膮dzi艂 powr贸t do S艂onej Przystani. Statek szparko p艂yn膮艂 przy sprzyjaj膮cym wietrze, a on nuci艂 sobie po cichu:


Mingol znajdzie 艣mier膰 w odm臋tach,

gdy piekielna to艅 go sp臋ta...



W艂a艣nie. A statki niech gin膮 w z臋batym topielisku!



***



Gdzie艣 w艣r贸d chmur na p贸艂noc od Oszronionej Wyspy unosi艂a si臋 czarodziejskim sposobem kula czarnego lodu, mieszkanie Kchakchta i jego poniek膮d wi臋zienie. Padaj膮cy jednostajnie 艣nieg przykry艂 kul臋 bia艂膮 czap膮. Ten sam 艣nieg zbiera艂 si臋 i odcina艂 bia艂ymi konturami na mocarnych skrzyd艂ach, szyi i grzbiecie niewidzialnej istoty, kt贸ra wisia艂a przy kuli. Istota musia艂a jako艣 trzyma膰 si臋 kuli, bo ilekro膰 potrz膮sa艂a 艂bem i ramionami, by strzepa膰 z siebie 艣nieg, ta ko艂ysa艂a si臋 w rozrzedzonym powietrzu.

W trzech czwartych wysoko艣ci kuli otworzy艂a si臋 klapa. Ze 艣rodka wysun膮艂 r臋k臋 i g艂ow臋 Kchakcht - niczym jaki艣 wyj膮tkowo paskudny bo偶ek, kt贸ry z niesmakiem spoziera w d贸艂 ze swego niebia艅skiego pa艂acu.

Nast膮pi艂a rozmowa.

Kchakcht:

- Natr臋tny potworze! Czemu nachodzisz mnie w podniebnym mieszkaniu, czemu si臋 dobijasz? Bo jeszcze po偶a艂uj臋, 偶e da艂em ci skrzyd艂a!

Farumfar:

- Mo偶e i bym wola艂 z powrotem lataj膮c膮, niewidzialn膮 raj臋. Mia艂a swoje zalety.

Kchakcht:

- Na psie 艣cierwo, bo...

Farumfar:

- Pohamuj si臋, szkaradny dziaduniu! Skoro pukam, to przybywam z wa偶n膮 spraw膮. Mingole chyba stygn膮 w swym szale艅stwie. Gon贸w, w贸dz S艂onecznych, zbli偶aj膮c si臋 do Oszronionej Wyspy, z obawy przed burz膮 kaza艂 skraca膰 偶agle! A banda rozb贸jnik贸w ci膮gn膮cych skro艣 wyspy daje nog臋 przed trzykrotnie s艂abszym przeciwnikiem. Czy偶by os艂ab艂y twe zakl臋cia?

Kchakcht:

- Uspok贸j si臋. Usi艂owa艂em dowiedzie膰 si臋 czego艣 o dw贸ch nowych bogach, kt贸rzy wspieraj膮 Oszronion膮 Wysp臋: jak s膮 moc ni, sk膮d pochodz膮, co jest ich celem i czy mo偶na ich skaptowa膰.

Na razie mog臋 stwierdzi膰: to podst臋pna para, wcale nie tak silna. Nikczemni bogowie z niedu偶ego wszech艣wiata. Nie warto si臋 nimi przejmowa膰.

Na lotniku ponownie zebra艂a si臋 warstwa 艣niegu: cieniutka ko艂derka pozwalaj膮ca dostrzec 艣ci膮gni臋te, surowe rysy jego szlachetnej twarzy. Zaraz si臋 otrz膮sn膮艂.

Farumfar:

- Wi臋c co robimy?

Kchakcht:

- Ju偶 ja pogoni臋 Mingoli, je艣li wyga艣nie w nich bojowy zapa艂, o to si臋 nie martw. A ty staraj si臋 tymczasem unika膰 swoich niecnych si贸str i uprzykrzaj 偶ycie dru偶ynie Fafryda. To oni nap臋dzili stracha mingolskim rozb贸jnikom, prawda? Zajmij si臋 dziewk膮. Do roboty! - Cofn膮艂 si臋 do swej czarnej kuli, przykrytej 艣nie偶n膮 czap膮, niby pajac na spr臋偶ynie kryj膮cy si臋 w pude艂ku.

Spadaj膮ce p艂atki 艣niegu skot艂owa艂y si臋, kiedy Farumfar roz艂o偶y艂 skrzyd艂a i opu艣ci艂 si臋 ku ziemi.



***



Matka Twardziucha, co dobrze o niej 艣wiadczy艂o, czeka艂a ju偶 w 艂贸dce na kotwicowisku, kiedy Ourf i Mikkido sprawnie i szybko podprowadzili do nabrze偶a 鈥濩hochlika鈥, przycumowali statek do boi i zwin臋li 偶agiel pod czujnym okiem u艣miechni臋tego Kocura. Nadal by艂 w wy艣mienitym humorze, wielce z siebie zadowolony; zrywaj膮c z wizerunkiem tyrana, zamieni艂 kilka 偶yczliwych s艂贸w z Mikkidem - kt贸ry nie wiedzia艂, jak to rozumie膰 - i raz po raz, gdy nachodzi艂a go nag艂a ochota, prowadzi艂 uczone rozmowy z m膮drym, acz pow艣ci膮gliwym Mingolem.

Usadowiony wraz z Ourfem na 艣rodkowej 艂awce 艂odzi (Mikkido skuli艂 si臋 na przedzie), zapyta艂 wynio艣le wios艂uj膮c膮 wied藕m臋:

- Jak tam dzie艅 min膮艂, Matko? Masz dla mnie jakie艣 wie艣ci od swej pani? - A poniewa偶 odpowiedzia艂a mrukni臋ciem, mog膮cym oznacza膰 wszystko albo nic, rzek艂 kr贸tko, filozoficznym tonem: - Niech ci staro艣膰 lekk膮 b臋dzie, wierna s艂u偶ebnico - i skierowa艂 uwag臋 na port.

Nasta艂a noc. Statki rybackie w艂a艣nie wr贸ci艂y do portu, zapadni臋te w wod臋 pod ci臋偶arem zdobyczy - rekordowej po raz kt贸ry艣 z rz臋du. Kocur przyjrza艂 si臋 statkowi cumuj膮cemu po drugiej stronie najbli偶szego pomostu, gdzie czterech tuziemc贸w w 艣wietle latarni uwija艂o si臋 przy roz艂adunku. G臋siego znosili na l膮d zapewne najcenniejsze k膮ski z potwornego (dos艂ownie i w przeno艣ni) mrowia schwytanych w sieci morskich stworze艅.

Zesz艂ego dnia wyspiarze wydawali si臋 Kocurowi statecznymi, trze藕wo my艣l膮cymi lud藕mi, lecz teraz dostrzega艂 w nich coraz wi臋cej cech 偶ulowatego prostaka. Co dotyczy艂o szczeg贸lnie owych czterech osobnik贸w, kt贸rzy cz艂api膮c po pomo艣cie, u艣miechali si臋 g艂upkowato, rozdziawiali g臋by i wytrzeszczali oczy pod poka藕nym ci臋偶arem 艂adunku.

Przodem szed艂 pochylony, brodaty jegomo艣膰; ni贸s艂 na grzbiecie wielkiego, srebrzystego tu艅czyka, r贸wnie d艂ugiego jak on sam i mo偶e nawet grubszego.

Za nim d艂ugor臋ki m臋偶czyzna d藕wiga艂 na barkach, trzymanego za ogon i szyj臋, najwi臋kszego w臋gorza, jakiego widzia艂 Kocur. Kroczy艂 chwiejnie, jakby mocowa艂 si臋 z ryb膮, kt贸ra wi艂a si臋 niestrudzenie, jeszcze 偶ywa. Zaraz mu si臋 okr臋ci wok贸艂 szyi, pomy艣la艂 Kocur.

Trzeci rybak przerzuci艂 przez rami臋 bosak, kt贸rym przedtem zmy艣lnie przebi艂 pancerz olbrzymiego zielonego kraba. Dziesi臋膰 odn贸偶y bezustannie podrygiwa艂o w powietrzu, pot臋偶ne szczypce otwiera艂y si臋 i zamyka艂y. Trudno by艂o powiedzie膰, czyje oczy by艂y bardziej wyba艂uszone, skorupiaka czy cz艂owieka.

Ostatni rybak ni贸s艂 na ramieniu o艣miornic臋 z powi膮zanymi ramionami. W przed艣miertnych konwulsjach zmienia艂a kolory, wpadni臋te 艣lepia m臋tnia艂y nad szkaradnym otworem g臋bowym.

Potwory taszcz膮 potwory, podsumowa艂 w my艣lach Kocur z weso艂ym chichotem. O bogowie, co z tych ludzi za groteskowe istoty!

Nareszcie dotarli do nabrze偶a. Kocur odwr贸ci艂 si臋 na 艂awce i ujrza艂... nie Cif - co stwierdzi艂 z 偶alem - ale, ku swemu zaskoczeniu, Hils臋 i Ril stoj膮ce nad sam膮 wod膮; ta druga przy艣wieca艂a sobie weso艂ym p艂omieniem pochodni. U艣miecha艂y si臋 z ciep艂膮 偶yczliwo艣ci膮, przy czym wygl膮da艂y doprawdy wyzywaj膮co w swoich szminkach, pudrach i napuszonych strojach. Hilsa mia艂a na sobie czerwone po艅czochy, Ril jasno偶贸艂te, wy偶ej za艣 okry艂y si臋 wulgarnymi, kusymi ko偶uszkami z du偶ym wyci臋ciem pod szyj膮. Kocurowi, gdy wyskakiwa艂 ko艂o nich na nabrze偶e, wydawa艂y si臋 m艂odsze ni偶 ostatnio, a przynajmniej nie tak sfatygowane. Jak偶e to mi艂o ze strony Lokiego, 偶e wys艂a艂 swoje kap艂anki... C贸偶, mo偶e kap艂anki to za du偶e s艂owo, raczej dziewki 艣wi膮tynne. Dziewki to znowu za ma艂o powiedziane; zawodowe na艂o偶nice, opiekunki i damy do towarzystwa boga... kt贸re witaj膮 po podr贸偶y wiernego s艂ug臋 tego偶 boga.

Tymczasem ledwie si臋 uk艂oni艂, a ju偶 przesta艂y si臋 u艣miecha膰.

- Z艂e wie艣ci, kapitanie - ozwa艂a si臋 po艣piesznie Hilsa przyciszonym g艂osem. - Pani Cif kaza艂a nam powiedzie膰, 偶e razem z pani膮 Afryt膮 zosta艂a przez reszt臋 rady postawiona w stan oskar偶enia. Zarzuca si臋 jej marnotrawienie przechowywanych w skarbcu sztuk z艂ota i kosztowno艣ci, kt贸rymi mia艂a op艂aca膰 ciebie, wysokiego kapitana i waszych najemnik贸w. S艂yniesz z chytro艣ci, wi臋c spodziewa si臋, 偶e wybawisz j膮 z k艂opot贸w jak膮艣 zmy艣lon膮 histori膮.

U艣miech Kocura przygasi tylko nieznacznie. Gdy Hilsa przekazywa艂a mu t臋 smutn膮 nowin臋, patrzy艂 z rozbawieniem na p艂omie艅 pochodni, kt贸ry ko艂ysa艂 si臋 weso艂o i migota艂. Na wzmiank臋 o kosztowno艣ciach po艂o偶y艂 r臋k臋 na sakwie, w kt贸rej trzyma艂 鈥瀙oskramiacz wir贸w鈥 z kawa艂kiem sznurka. Nie w膮tpi艂, 偶e posiada w艂a艣nie jeden z owych drogocennych przedmiot贸w, lecz to go wcale nie zmartwi艂o.

- To wszystko? - zapyta艂, kiedy Hilsa umilk艂a. - My艣la艂em, 偶e opowiecie mi o szturmie trolli, przed kt贸rymi ostrzega艂 nas b贸g. C贸偶, skarbuszki, prowad藕cie na sal臋, gdzie odbywa si臋 zebranie rady! Ourf i Mikkido, wy z nami! Odwagi, Matko Twardziucho! -zawo艂a艂 w stron臋 艂贸dki. - Twej pani w艂os z g艂owy nie spadnie!

K艂ad膮c r臋ce na ramionach kobiet, ruszy艂 przed siebie 偶wawym krokiem, przekonany, 偶e w chwilach niepewno艣ci najwa偶niejsz膮 rzecz膮 jest zachowa膰 niezm膮con膮 pewno艣膰 siebie, a nawet p艂on膮膰 entuzjazmem jak pochodnia Ril! Oto ca艂a tajemnica. Co z tego, 偶e nie mia艂 zielonego poj臋cia, jak膮 bajk臋 wci艣nie radzie. Wystarczy 艣mia艂o d膮偶y膰 do celu, a przyjdzie natchnienie.

Szli w膮skimi uliczkami, dosy膰 zat艂oczonymi ze wzgl臋du na p贸藕ny powr贸t rybak贸w. Mo偶e by艂a to noc targowa, a mo偶e zebranie rady mia艂o z tym co艣 wsp贸lnego, w ka偶dym razie wa艂臋sa艂o si臋 pr贸cz wyspiarzy mn贸stwo cudzoziemc贸w - przy czym, rzecz dziwna, ci drudzy w tym zestawieniu jawili si臋 wi臋kszymi dziwakami i oszo艂omami. Kocur powt贸rnie napatoczy艂 si臋 na czterech rybak贸w, kt贸rzy d藕wigali sw膮 monstrualn膮 zdobycz. Gapi艂 si臋 na nich gruby ch艂opiec. Kocur potarmosi艂 mu czupryn臋. Ech, 偶ycie to przedstawienie!

Hilsa i Ril, kt贸rym udzieli艂a si臋 beztroska Kocura, zn贸w si臋 u艣miecha艂y. Musia艂 stanowi膰 nie lada widok: spacerowa艂 z dwiema wytwornymi dziwkami, jakby by艂 panem miasta.

Ukaza艂a si臋 niebieska fasada gmachu rady. Drzwi otacza艂a masywna rufa rozbitego galeonu, po bokach za艣 sta艂y dwa pochmurne obwiesie z okutymi dr膮gami. Kocur poczu艂 wahanie kobiet, mimo to z tubalnym okrzykiem: - Chwa艂a i honor radzie! - wci膮gn膮艂 je do 艣rodka. Za nim hycn臋li Ourf i Mikkido.

Znale藕li si臋 w pomieszczeniu wi臋kszym i odrobin臋 wy偶szym ni偶 g艂贸wna izba w 鈥濻olonym 艢ledziku鈥, ale podobnie jak tam, 艣ciany zbudowano tu z szarych belek wy艂amanych z wrak贸w. Nie by艂o kominka; nieudolnie pr贸bowa艂y go zast膮pi膰 dwa kopc膮ce piecyki i 艂uczywa p艂on膮ce smutnym niebieskim p艂omieniem (mo偶e trawi艂y spi偶owe gwo藕dzie) - nie tak weso艂ym, 偶贸艂to-czerwonym jak pochodnia Ril. Najwa偶niejszym meblem by艂 d艂ugi, ci臋偶ki st贸艂, przy kt贸rym na jednym ko艅cu siedzia艂y wynio艣le Cif i Afryta. W niewielkim oddaleniu siedzia艂o dziesi臋ciu ros艂ych, powa偶nych wyspiarzy w 艣rednim wieku (po艣rodku Groniger), kt贸rych twarze okrywa艂 twardy wyraz tak wielkiego zgorszenia czy wr臋cz oburzenia, 偶e Kocur wybuchn膮艂 艣miechem. Pod 艣cianami licznie zebrali si臋 pro艣ci mieszka艅cy wyspy, mi臋dzy nimi kobiety. Wszyscy patrzyli na nowo przyby艂ych z mieszanin膮 zak艂opotania i zniesmaczenia.

Groniger zerwa艂 si臋 z miejsca i hukn膮艂:

- Jak 艣miecie szydzi膰 z powagi rady wyspy?! Zw艂aszcza, 偶e w艂azicie nieproszeni w towarzystwie kobiet lekkich obyczaj贸w i swoich niezdyscyplinowanych marynarzy!

Kocur st艂umi艂 艣miech i s艂ucha艂 go z bole艣ci膮 widoczn膮 w szczerych oczach, istne wcielenie ura偶onej niewinno艣ci.

A Groniger m贸wi艂 dalej, potrz膮saj膮c palcem oskar偶ycielsko:

- Oto stoi przed nami, szacowna rado, g艂贸wny odbiorca sprzeniewierzonego z艂ota, mo偶e nawet z艂otego sze艣cianu ugody.

Przybysz z po艂udnia, kt贸ry bajtluje o nadprzyrodzonych sztormach, nocach bez dnia, znikaj膮cych okr臋tach wroga i rzekomo rych艂ej napa艣ci Mingoli. Cho膰 sam, jak wida膰, ma mingolsk膮 za艂og臋! Za remont statku zap艂aci艂 z艂otem z Oszronionej Wyspy!

S艂ysz膮c to, Cif wsta艂a z b艂yszcz膮cym wzrokiem.

- Przynajmniej dajcie mu g艂os! Niech odpowie na wasze ordynarne zarzuty, skoro nie wierzycie mi na s艂owo!

Podni贸s艂 si臋 radca siedz膮cy obok Gronigera.

- Po co wys艂uchiwa膰 k艂amstw cudzoziemca?

- Dzi臋kuj臋, Dwon - rzek艂 Groniger.

Wsta艂a r贸wnie偶 Afryta.

- Niech m贸wi! B臋dziecie s艂ucha膰 jeno samych siebie?

Po chwili sta艂 ju偶 nast臋pny radca.

- Co rzekniesz, Zwakenie? - zapyta艂 go Groniger.

- Nic z艂ego si臋 nie stanie, je艣li powie, co ma to powiedzenia. Mo偶e sam zrozumie, 偶e jest w b艂臋dzie.

Cif popatrzy艂a wrogo na Zwakena i zawo艂a艂a:

- Powiedz im, Kocurze!

W tym momencie Kocur zerkn膮艂 na pochodni臋 RU (mia艂 wra偶enie, 偶e ogie艅 do niego mruga) i naraz poczu艂 bosk膮 moc w sobie, wdzieraj膮c膮 si臋 we艅 i przenikaj膮c膮 wszystkie cz臋艣ci jego cia艂a, po same koniuszki w艂os贸w. Bez uprzedzenia - ba, nawet jego to zaskoczy艂o! - przebieg艂 p贸艂 sali i wskoczy艂 na st贸艂 blisko Cif i Afryty, gdzie by艂o pu艣ciej.

Badawczym, prowokuj膮cym spojrzeniem potoczy艂 po morzu twarzy, przewa偶nie zaci臋tych i nieprzyjaznych, a potem... C贸偶, kiedy boska moc zst膮pi艂a na niego i przej臋艂a nad nim ca艂kowit膮 w艂adz臋, jego umys艂 zosta艂 od艂膮czony, a 艣wiat doko艂a pociemnia艂. Us艂ysza艂 jeszcze, 偶e zaczyna m贸wi膰 podniesionym g艂osem, nim jego my艣li utkwi艂y w jakim艣 zamkni臋tym lochu, gdzie panowa艂y g臋stsze ciemno艣ci ni偶 w najg艂臋bszym 艣nie czy omdleniu.

Zdawa艂o mu si臋, 偶e czas nie mija... albo up艂ywa wieczno艣膰.

Gdy oprzytomnia艂 (s艂uszniej powiedzie膰: narodzi艂 si臋 na nowo - tak wielka zasz艂a zmiana), w艣r贸d pl膮su 偶贸艂tych 艣wiate艂 dostrzeg艂 wy艂aniaj膮ce si臋 z mroku twarze, rozpromienione radosnym u艣miechem. Do jego 艣wiadomo艣ci powoli dociera艂 straszny ha艂as, a w nim czyje艣 bu艅czuczne, dosadne s艂owa. A偶 raptem, zupe艂nie niespodziewanie, zmaterializowa艂o si臋 przed nim ca艂e otoczenie, pe艂ne huku, gwaru i blasku. Zauwa偶y艂, 偶e bezczelnie stoi na stole, przy kt贸rym trwa艂y obrady, maj膮c na ustach co艣, co by艂o chyba drapie偶nym albo wr臋cz ob艂膮kanym u艣miechem. Lew膮 r臋k膮 zuchowato wspiera艂 si臋 pod bok, gdy prawa wywija艂a nad g艂ow膮 zaczepionym na sznurku z艂otym 鈥瀙oskramiaczem wir贸w鈥 (sze艣cianem ugody, przypomnia艂 sobie). A naoko艂o dos艂ownie wszyscy wyspiarze: radcy, stra偶nicy, zwykli rybacy, niewiasty (rzecz jasna, r贸wnie偶 Cif, Afryta, Ril, Hilsa i Mikkido) - stali b膮d藕 podskakiwali, gapili si臋 na niego z baranim zachwytem (jakby by艂 bogiem albo przynajmniej legendarnym herosem) i wznosili radosne okrzyki, a偶 dudni艂o echo! Pi臋艣ci wali艂y w st贸艂, okute dr膮gi d藕wi臋cznie uderza艂y o kamienn膮 posadzk臋. Trzymaj膮cy 艂uczywa tak je rozhu艣tali, 偶e sm臋tne dot膮d p艂omienie zapali艂y si臋 偶贸艂toczerwon膮 barw膮 jak pochodnia Ril.

Na bog贸w wielkich i ma艂ych, zapyta艂 siebie w duchu Kocur, nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰, co ja im powiedzia艂em lub obieca艂em, 偶e tak si臋 rozochocili? Do licha ci臋偶kiego, co!?

Groniger szparko wdrapa艂 si臋 na st贸艂 z drugiej strony, wypychany przez tych stoj膮cych najbli偶ej, machni臋ciem r臋ki nakaza艂 spok贸j, a gdy si臋 jako tako uciszy艂o, zapewni艂 Kocura g艂osem gromkim i pe艂nym uczucia:

- Jakem 偶yw, tak w艂a艣nie uczynimy! Osobi艣cie poprowadz臋 zbrojny oddzia艂 przez Krain臋 艢mierci, po艂ow臋 zdolnych do walki mieszka艅c贸w tego miasta, by pom贸c Fafrydowi spra膰 zamorskich rozb贸jnik贸w! Dwon i Zwaken obsadz膮 statki rybackie drug膮 po艂ow膮 wojska i wyrusz膮 za 鈥濺ozbitkiem鈥 przeciwko S艂onecznym Mingolom. Po zwyci臋stwo!

Rozleg艂y si臋 ch贸ralne okrzyki: 艢mier膰 Mingolom! Zwyci臋stwo! - i wiele innych, kt贸rych Kocur nie zdo艂a艂 zrozumie膰. Kiedy wrzawa zacz臋艂a s艂abn膮膰, Groniger zawo艂a艂:

- Wina! Przypiecz臋tujmy nasz sojusz!

Zwaken krzykn膮艂 za艣 do Kocura:

- Przywo艂aj za艂og臋, niech z nami 艣wi臋tuj膮! Mog膮 czu膰 si臋 wolni na Oszronionej Wyspie odt膮d po wiek wiek贸w!

Mikkido zaraz wyszed艂 z rozkazami.

Kocur spojrza艂 bezradnie na Cif, cho膰 u艣miech nie schodzi艂 z jego twarzy (za to w oczach musia艂a by膰 pustka), ona wszelako wyci膮gn臋艂a do艅 r臋k臋, krzycz膮c z zar贸偶owionymi policzkami:

- Pop艂yn臋 z tob膮!

Obok niej Afryta o艣wiadczy艂a:

- A ja rusz臋 przodem przez Krain臋 艢mierci do Fafryda! Przyprowadz臋 boga Odyna!

S艂ysz膮c to, Groniger zakrzykn膮艂:

- Mo偶esz liczy膰 na szerok膮 pomoc ze strony mojej i moich ludzi, czcigodna radczyni!

Kocur zrozumia艂, 偶e na domiar wszystkiego nawr贸ci艂 na wiar臋 bezbo偶nych rybak贸w - przynajmniej na wiar臋 w Odyna i Lokiego. Co takiego im powiedzia艂?

Nie sprzeciwia艂 si臋, gdy Cif i Afryta 艣ci膮ga艂y go ze sto艂u. Nim jednak zacz膮艂 je wypytywa膰, Cif zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋, u艣ciska艂a go mocno i bez opami臋tania j臋艂a ca艂owa膰 go w usta. Czu艂 si臋 cudownie. By艂o to co艣, o czym marzy艂 od trzech miesi臋cy z hakiem, chocia偶 wyobra偶a艂 sobie cokolwiek intymniejszy nastr贸j. Kiedy si臋 w ko艅cu od niego oderwa艂a, rozp艂omieniona, przysz艂o mu do g艂owy nast臋pne pytanie... lecz niespodziewanie wysoka Afryta pochwyci艂a go w obj臋cia i obsypa艂a r贸wnie gor膮cymi poca艂unkami.

Niby nie mia艂 powod贸w do narzekania... a jednak zgin膮艂 gdzie艣 urok poca艂unk贸w Cif, kt贸re nie mia艂y ju偶 osobistego wymiaru; w wi臋kszej mierze by艂y form膮 podzi臋kowania i wyrazem 偶ywio艂owego entuzjazmu ni偶 oznak膮 g艂臋bszego uczucia. Marzenie o Cif poniek膮d przyblak艂o. Kiedy Afryta da艂a mu spok贸j, zlecia艂y si臋 zewsz膮d t艂umy wielbicieli i niejeden chcia艂 go wy艣ciska膰. K膮tem oka dostrzeg艂 Hils臋 i Ril, kt贸re rozdawa艂y buziaki na lewo i prawo. Ot贸偶 to, wszystkie te poca艂unki nie mia艂y wi臋kszego znaczenia - oczywi艣cie, g艂upcem by艂by, gdyby to samo m贸wi艂 o poca艂unku Cif. W pewnej chwili przy艂apa艂 nawet Gronigera na jakich艣 tanecznych wygibasach. Jedynie s臋dziwy Ourf z nieznanego powodu nie bra艂 udzia艂u w og贸lnej weso艂o艣ci. Popatrywa艂 tylko ze smutkiem na Kocura.

Podczas zabawy, przeci膮gaj膮cej si臋 do p贸艂nocy, nie szcz臋dzono jad艂a i napitku, wznoszono radosne okrzyki, ta艅czono, a korowody biesiadnik贸w przewala艂y si臋 po sali i wyp艂ywa艂y na dw贸r. W miar臋 up艂ywu czasu podrygi i przytupy stawa艂y si臋 coraz bardziej groteskowe, a wszystko to do taktu z m艣ciwym dwuwierszem, kt贸ry ci膮gle hucza艂 mu w my艣lach, a wok贸艂 kt贸rego wszystko si臋 obraca艂o: Ju偶 nad wysp膮 czarne chmury, id膮 rzezie i tortury. Trwoga ro艣nie, wszelki potw贸r 艣pieszy, elf i nikor, i troll z g贸rskich le偶y. Zw艂aszcza druga cz臋艣膰 trafnie opisywa艂a to, co si臋 teraz dzia艂o: narodziny potwor贸w. Chocia偶... gdzie trolle? A rymy prowadzi艂y do straszliwego i niepokoj膮co fascynuj膮cego zako艅czenia: Mingol znajdzie 艣mier膰 w odm臋tach, gdy piekielna to艅 go sp臋ta. Nie zaczerpnie ju偶 oddechu, b臋dzie kona艂 wieki wiek贸w. B臋dzie wi艂 si臋, b臋dzie cierpia艂, b臋dzie zagubiony w g艂臋biach. Nic szale艅stwa nie ostudzi, spok贸j nigdy nie powr贸ci!

Przez ca艂y ten czas Kocur u艣miecha艂 si臋 sztucznym u艣miechem i zachowywa艂 si臋 z chwack膮, zuchwa艂膮 fantazj膮, kt贸ra znamionowa艂a wielk膮 pewno艣膰 siebie.

Raz odpowiedzia艂:

- Nie, nie szkoli艂em si臋 w sztuce pi臋knego wys艂awiania. Aczkolwiek zawsze du偶o m贸wi艂em.

Po偶era艂a go wszak偶e ciekawo艣膰. Przy pierwszej sposobno艣ci spyta艂 Cif:

- Co takiego powiedzia艂em, 偶e wszyscy mnie uwielbiaj膮 i ca艂kowicie zmieni艂o si臋 ich nastawienie?

- Ty wiesz najlepiej - odpar艂a.

- Ale wyja艣nij mi to swoimi s艂owami - nalega艂.

- Odwo艂a艂e艣 si臋 do ich uczu膰 - powiedzia艂a po kr贸tkim namy艣le. - Trafi艂e艣 w najczulsz膮 strun臋. To by艂o niesamowite.

- No dobrze, ale co dok艂adnie m贸wi艂em? Jakich s艂贸w u偶y艂em?

- Nie spos贸b tego wyrazi膰. S艂owa tworzy艂y zamkni臋t膮 ca艂o艣膰, 偶adne si臋 nie wybija艂o. Szczeg贸艂y wypad艂y mi z g艂owy. Mo偶esz by膰 z siebie zadowolony, wypad艂e艣 znakomicie.

Po pewnym czasie zdecydowa艂 si臋 zagadn膮膰 Gronigera:

- W kt贸rym momencie zacz臋艂y ci臋 przekonywa膰 moje argumenty?

- Dziwne pytanie - odpar艂 szpakowaty wyspiarz. Zmarszczy艂 czo艂o w wyrazie szczerego zak艂opotania. - Wszystko wywiod艂e艣 tak rozumnie, jasno i rzeczowo. To tak, jakby艣 t艂umaczy艂, 偶e dwa a dwa jest cztery, a ja mia艂bym wskaza膰 najbardziej przekonuj膮c膮 cz臋艣膰 r贸wnania.

- Ju偶ci prawda - przyzna艂 niech臋tnie Kocur i zaraz doda艂:

- Zapewne tym samym rzeczowym tonem sk艂oni艂em ci臋 do uwierzenia w bog贸w Odyna i Lokiego?

- Owszem - zgodzi艂 si臋 Groniger.

Kocur pokiwa艂 w g艂ow膮, cho膰 w duchu wzruszy艂 ramionami. Wszak dobrze wiedzia艂, co si臋 sta艂o. Po rozmowie z Ril zyska艂 pewno艣膰.

- Gdzie zapali艂a艣 pochodni臋? - spyta艂.

- W boskim ogniu, ma si臋 rozumie膰 - odpowiedzia艂a. - W boskim ogniu w Ognistej Jamie. - I wtedy go poca艂owa艂a.

Niez艂a by艂a, nawet, je艣li w tym ca艂owaniu brakowa艂o iskry.

Wiedzia艂, 偶e b贸g Loki wyszed艂 z ognia, na pewien czas go op臋ta艂 (podobnie jak ongi艣, by膰 mo偶e, b贸g Iszek op臋ta艂 Fafryda w Lankmarze) i przemawia艂 przez niego, u偶ywaj膮c s艂贸w zapadaj膮cych w serce, je偶eli wypowiada je b贸g, zw艂aszcza w czasie wojny lub innego strasznego nieszcz臋艣cia... i zupe艂nie nic nieznacz膮cych w ustach prostego 艣miertelnika w trakcie zdawkowej pogaw臋dki.

Zreszt膮, czy wypada roztrz膮sa膰 to, co si臋 rzek艂o, skoro tyle jest do zrobienia, tyle spraw 偶ycia i 艣mierci do rozstrzygni臋cia, tyle pe艂nych przyg贸d szlak贸w do przemierzenia. Niech tylko sko艅czy si臋 ta balanga i ludzie nieco odsapn膮.

A jednak... mi艂o by艂oby wiedzie膰, co si臋 naprawd臋 powiedzia艂o. Mo偶e pozna艂by nowe sztuczki oratorskie? Na mi艂o艣膰 bosk膮, co nim powodowa艂o, co chcia艂 zobrazowa膰, 偶e wyci膮gn膮艂 z sakwy 鈥瀙oskramiacz wir贸w鈥 i kr臋ci艂 nim nad g艂ow膮?

Musia艂 przyzna膰, 偶e by膰 op臋tanym przez boga to przyjemne uczucie. Ba, gdyby jeszcze cz艂owiek pami臋ta艂, co si臋 dzia艂o! Wszelako po tym do艣wiadczeniu Kocur czu艂 w sobie jedynie pustk臋. No prawie, bo wci膮偶 nie dawa艂a mu spokoju 艣piewka o Mingolach gin膮cych w odm臋tach. Mia艂 wra偶enie, 偶e si臋 od niej nie uwolni.



***



Nazajutrz dru偶yna Fafryda mog艂a po raz pierwszy obejrze膰 sobie Zimny Port, morze i czo艂o mingolskich wojsk naje藕d藕czych, wszystko za jednym zamachem. Zachodni wiatr do sp贸艂ki ze s艂o艅cem rozproszy艂 nadbrze偶n膮 mg艂臋 i wywia艂 j膮 znad lodowca, kt贸rego skrajem teraz si臋 posuwali. Zimny Port by艂 ma艂膮, prymitywn膮 osad膮 w por贸wnaniu ze S艂on膮 Przystani膮. Na p贸艂nocy wznosi艂 si臋 ciemny krater G贸ry Piekielnych 艢wiate艂, tak strzelisty i niedaleki, 偶e jego wschodnie zbocza rzuca艂y cie艅 na l贸d. Z wn臋trza wydobywa艂a si臋 pochylona smu偶ka dymu. Cie艅 na ciemnej skale przy granicy 艣niegu wskazywa艂 wylot jaskini prowadz膮cej do trzewi g贸ry. Ni偶sze partie zboczy, pokryte grub膮 warstw膮 艣niegu, dotyka艂y lodowca, kt贸ry - w膮ski w miejscu, gdzie akurat si臋 znajdowali - ci膮gn膮艂 si臋 na p贸艂noc nad samo morze, szare i po艂yskliwe, teraz zdumiewaj膮co bliskie. U podn贸偶y lodowca zaczyna艂a si臋 falista r贸wnina, trawiasta i gdzieniegdzie poro艣ni臋ta k臋pami ma艂ych, p贸艂nocnych cedr贸w, powykrzywianych przez wiatry. Daleko na po艂udniowym-zachodzie majaczy艂y 艣nie偶ne szczyty, z kt贸rych na s艂oneczn膮 r贸wnin臋 wypuszcza艂y si臋 macki bia艂ej mg艂y.

Wczoraj po po艂udniu i dzi艣 rano, tropi膮c i n臋kaj膮c mingolskich maruder贸w, dostrzegali w艣r贸d wzg贸rz zniszczone i opuszczone zagrody, co przygotowa艂o ich na widok, jaki ukazywa艂 si臋 teraz ich oczom. Chaty i obory by艂y w ca艂o艣ci kryte darni膮, na w膮skich dachach ros艂a trawa i kwiaty. Rol臋 komin贸w pe艂ni艂y zwyk艂e dziury. Mara z kamienn膮 twarz膮 wskaza艂a sw膮 rodzinn膮 zagrod臋. Zimny Port stanowi艂 skupisko kilkunastu takich w艂a艣nie budynk贸w, wzniesionych na do艣膰 stromym wzg贸rzu lub du偶ym nasypie odarniowanym i jedn膮 stron膮 wspartym o lodowiec. Zapewne chronili si臋 tu w czasie zagro偶enia wie艣niacy z pustkowi. Kawa艂ek dalej sta艂y, wci膮gni臋te na piaszczyst膮 pla偶臋, trzy mingolskie galery, rozpoznawalne po wymy艣lnych klatkach dla koni, usytuowanych w dziobowej cz臋艣ci 艂odzi.

Wok贸艂 Zimnego Portu, w bezpiecznej od niego odleg艂o艣ci, roz艂o偶y艂o si臋 obozem niespe艂na osiemdziesi臋ciu rozb贸jnik贸w. Przyw贸dcy wys艂uchiwali sprawozdania tych dwudziestu, kt贸rzy w艂a艣nie wr贸cili z 艂upieskiej wyprawy. Jeden z nich pokaza艂 palcem Krain臋 艢mierci, a potem lodowiec, jakby opisywa艂 si艂臋 nieprzyjaciela. Nieopodal skuba艂y traw臋 trzy stepowe ogiery, wypuszczone z klatek. C贸偶 za sielski obrazek, mog艂oby si臋 wydawa膰, a jednak na oczach Fafryda, kt贸ry ukry艂 swoich ludzi (mia艂 nadziej臋, 偶e dobrze) za lodowym za艂omem (nie ufa艂 za bardzo mingolskiej awersji do lodu), z pozornie u艣pionej osady wylecia艂a w艂贸cznia i - rzut i艣cie niezwyk艂y - powali艂a Mingola. Rozleg艂y si臋 gniewne okrzyki i sze艣ciu rozb贸jnik贸w odpowiedzia艂o strza艂ami z 艂uku.

Fafryd przypuszcza艂, 偶e wzmocnieni napastnicy niebawem rusz膮 do zdecydowanego szturmu na osad臋. Bez wahania j膮艂 wydawa膰 rozkazy.

- Skulik! Oto twoje zadanie: we藕 z sob膮 najlepszego 艂ucznika, oliw臋 i blaszank臋 z podpa艂k膮. Biegnij, co tchu do miejsca, gdzie lodowiec zbli偶a si臋 do wra偶ych statk贸w, i pu艣膰 w ich stron臋 pi臋膰 strza艂! No jazda! A teraz ty, Mara! P贸jdziesz za nimi pod samo wzg贸rze. Kiedy zobaczysz dym z okr臋t贸w, lecz nie wcze艣niej, poczekasz, a偶 droga b臋dzie wolna i pobiegniesz do przyjaci贸艂. Jeno uwa偶aj! Afryta skr贸ci mnie o g艂ow臋, je艣li co艣 ci si臋 stanie. Powiedz im prawd臋, ilu nas jest. Niech si臋 broni膮, a gdy nadarzy si臋 okazja, niech zrobi膮 wypad. Manimark! Zostanie przy tobie jeden cz艂owiek, b臋dziecie tu czuwa膰 i ostrzega膰 nas o ruchach Mingoli. Sk贸r, ty z reszt膮 p贸jdziesz ze mn膮. Zajdziemy ich od ty艂u, udaj膮c du偶y oddzia艂 wojska. Do dzie艂a!

Fafryd pop臋dzi艂 przed siebie, a za nim ci臋偶kim krokiem o艣miu wojownik贸w, kt贸rym ko艂czany obija艂y plecy. Zawczasu wybra艂 k臋p臋 kar艂owatych cedr贸w, z kt贸rej to kryj贸wki zamierza艂 postraszy膰 przeciwnika. Biegn膮c, stara艂 si臋 przewidywa膰, gdzie w danej chwili s膮 Skulik i Mara, aby zgra膰 poszczeg贸lne dzia艂ania.

Gdy wpad艂 mi臋dzy cedry, Manimark sygnalizowa艂, 偶e rozpocz臋艂o si臋 mingolskie natarcie.

- A teraz wyjcie jak wilki! - nakaza艂 swoim zdyszanym ludziom. - Drzyjcie si臋 na ca艂e gard艂o, jakby z was sk贸r臋 darli.

P贸藕niej zasypiemy ich strza艂ami. Po wszystkim na m贸j rozkaz biegnijcie na lodowiec. Szybko jak to mo偶liwe.

Z braku czasu nie patrzy艂 na skutki swojego dzia艂ania, ale co rychlej do艂膮czy艂 ze swoj膮 wyczerpan膮 grup膮 do Mani-marka. Na g贸rze uradowa艂 go widok czarnego s艂upa dymu, kt贸ry unosi艂 si臋 z galery stoj膮cej w piachu najbli偶ej lodowca. Mingole, przerywaj膮c obl臋偶enie, rzucali si臋 p臋dem w stron臋 pla偶y. Fafryd zobaczy艂 te偶 drobn膮 posta膰 Mary, biegn膮cej do Zimnego Portu; jej czerwony p艂aszcz widoczny by艂 z daleka. Na ziemnym wale pojawi艂a si臋 kobieta z w艂贸czni膮, kt贸r膮 macha艂a, by doda膰 dziewczynie otuchy. A偶 nagle Mara zrobi艂a niebywale d艂ugi krok, a jej sylwetka po cz臋艣ci si臋 rozmy艂a, jakby co艣 utrudnia艂o Fafrydowi patrzenie. Potem wydawa艂o si臋 - nie, to si臋 dzia艂o naprawd臋! - 偶e unosi si臋 w powietrze, coraz wy偶ej i wy偶ej, rzek艂by, kto, w szponach niewidzialnego or艂a lub innego drapie偶nego widma. Fafryd pod膮偶a艂 wzrokiem za czerwonym p艂aszczem, kt贸ry nagle poja艣nia艂, kiedy niedostrzegalny drapie偶nik wylecia艂 z cienia w promienie s艂o艅ca, unosz膮c swoj膮 ofiar臋. Us艂ysza艂 przy sobie zduszony okrzyk wsp贸艂czucia i zdumienia. Zerkaj膮c w bok, przekona艂 si臋, 偶e tak偶e Sk贸r jest 艣wiadkiem niezwyk艂ego zdarzenia.

- Nie spuszczaj z niej oka, dobrze? - szepn膮艂. - Ani na chwil臋 nie odwracaj wzroku od czerwonego p艂aszcza. Zapami臋taj, kt贸r臋dy szybuje w bezkresnych niebiosach.

Spojrzenie obu wojownik贸w przesuwa艂o si臋 do g贸ry, potem na zach贸d, potem wolno na wsch贸d ku ciemnej g贸rze. Od czasu do czasu Fafryd patrzy艂 w d贸艂, aby sprawdzi膰, czy wypadki przy statkach i pod osad膮 nie tocz膮 si臋 w z艂ym kierunku, co wymaga艂oby jego interwencji. Za ka偶dym razem obawia艂 si臋, 偶e na zawsze straci艂 z oczu kolorowy p艂aszcz, lecz zawsze go odnajdywa艂. Sk贸r ze swej strony sumiennie wype艂nia艂 jego polecenie. Czerwona kropka mala艂a w oddali. O ma艂o jej nie zgubili, gdy ponownie zanurzy艂a si臋 w cieniu.

W ko艅cu Sk贸r si臋 wyprostowa艂.

- Gdzie znik艂a? - zapyta艂 Fafryd.

- W jaskini przy granicy 艣niegu. Nie mam poj臋cia, jakie czary j膮 tam zaci膮gn臋艂y. Ju偶 jej nigdzie nie wida膰.

Fafryd pokiwa艂 g艂ow膮.

- Czary zaiste niespotykane - stwierdzi艂 pr臋dko. 鈥 Zosta艂a porwana, jak mniemam, przez niewidzialnego lotnika, spokrewnionego z gulami, mojego dawnego wroga, ksi臋cia Farumfara z Grani Niebios. Tylko ja wiem, jak sobie z nim radzi膰.

Dozna艂 wra偶enia, jakby widzia艂 Skora po raz pierwszy w 偶yciu: m臋偶a ciut wy偶szego i m艂odszego o pi臋膰 lat ni偶 on, kt贸ry jednak mia艂 ju偶 poka藕n膮 艂ysin臋 nad czo艂em tudzie偶 do艣膰 rzadk膮, nastroszon膮 rud膮 brod臋. Kiedy艣 z艂ama艂 nos. Wydawa艂 si臋 rozwa偶nym hultajem.

- Naj膮艂em ci臋 do s艂u偶by na Lodowych Pustaciach niedaleko Ilikwingu - ci膮gn膮艂. - W No-Ombrulsku mianowa艂em ci臋 starszym kapralem. Razem z reszt膮 przysi臋ga艂e艣 mi pos艂usze艅stwo w czasie podr贸偶y statkiem do celu i z powrotem. 鈥 Przewierca艂 spojrzeniem berserka. - Nadszed艂 dla ciebie czas pr贸by, bo przejmiesz dow贸dztwo, gdy rusz臋 na ratunek dziewczynie. Nadal n臋kajcie Mingoli, ale unikajcie walnej bitwy. Mieszka艅cy Zimnego Portu s膮 naszymi przyjaci贸艂mi, mimo to nie wchod藕cie do osady, chyba, 偶e jeno to wam pozostanie. Pami臋tajcie, 偶e s艂u偶ymy pani Afrycie. Zrozumiano?

Sk贸r zmarszczy艂 czo艂o, wytrzymuj膮c spojrzenie Fafryda. Kiwn膮艂 g艂ow膮.

- A wi臋c dobrze. - Fafryd powiedzia艂 to na wyrost, cho膰 mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e post臋puje s艂usznie. Z galery mniej si臋 dymi艂o: zapewne Mingole zdo艂ali ugasi膰 po偶ar.

Powr贸ci艂 biegiem Skulik ze swoim kompanem, obaj z 艂ukami i obaj u艣miechni臋ci.

- Manimark! - krzykn膮艂 Fafryd. - Daj mi dwa 艂uczywa! Skulik! Worek z hubk膮! - Odpi膮艂 pas z d艂ugim mieczem. Top贸r zachowa艂 dla siebie. - S艂uchajcie, ludzie! - zwr贸ci艂 si臋 do wszystkich. - Na chwil臋 musz臋 odej艣膰. Dow贸dztwo obejmie Sk贸r, w dow贸d, czego dostanie m贸j miecz. - Przypi膮艂 mu pas z Szar膮 R贸zg膮. - Wiernie wype艂niajcie jego rozkazy! Nie dajcie si臋 por膮ba膰. I postarajcie si臋, 偶ebym nie mia艂 powodu was karci膰, kiedy wr贸c臋!

Bez dalszych ceregieli ruszy艂 lodow膮 艣cie偶k膮 w stron臋 G贸ry Piekielnych 艢wiate艂.



***



Kocur obudzi艂 si臋 i wsta艂 z oci膮ganiem, 偶eby umy膰 si臋 w zimnej wodzie i wypi膰 kubek gor膮cego gawecha. Co 艣wiadczy艂o o jego nastroju. Zagna艂 do roboty ca艂膮 swoj膮 za艂og臋, Mingoli i z艂odziej贸w, aby czym pr臋dzej zako艅czy膰 remont statku. O艣wiadczy艂, 偶e musz膮 wyp艂yn膮膰 najdalej nazajutrz skoro 艣wit, co wi膮za艂o si臋 z przepowiedni膮 Lokiego: 鈥瀂a trzy dni Mingol tu przyjdzie鈥. Poprawi艂a mu humor 艣wiadomo艣膰, 偶e kilku jego podw艂adnych bole艣niej odczu艂o skutki libacji.

- Niech haruj膮, Paszawar! - rozkaza艂. - 呕adnej lito艣ci dla 艣pioch贸w i obibok贸w!

Zarazem nadesz艂a pora dla niego i Cif, by po偶egna膰 oddzia艂 maj膮cy pod wodz膮 Gronigera i Afryty wyruszy膰 l膮dem na wroga. Ha艂a艣liwi wyspiarze z ogniem w oczach, pe艂ni animuszu, rwali si臋 do bitki. Groniger uwija艂 si臋 mi臋dzy nimi i z zastanawiaj膮c膮 zapalczywo艣ci膮 wydawa艂 rozkazy.

Cif i Afryta, ubrane jak zawsze w rdzawoczerwone i b艂臋kitno-zielone stroje, promienia艂y zadowoleniem, co ucieszy艂o Kocura. Razem z Cif odprowadzi艂 piechur贸w kawa艂ek drogi. Z uznaniem i pewn膮 weso艂o艣ci膮 patrzy艂 na czterech podw艂adnych Gronigera, kt贸rych Afryta wyznaczy艂a do niesienia lektyki, chocia偶 na razie z niej nie korzysta艂a. A wi臋c odp艂aca艂a im za wczorajsze fa艂szywe (a ju偶 z pewno艣ci膮 nietaktowne) oskar偶enia. Zamierza艂a przeby膰 Krain臋 艢mierci w komfortowych warunkach. Ca艂kiem w jego stylu.

Czu艂 si臋 troch臋 niezr臋cznie, jakby patrzy艂 z boku na wielkie wydarzenia, zamiast bra膰 w nich udzia艂. Poruszaj膮ca mowa, jak膮 wczoraj wyg艂osi艂 (a raczej - gdy straci艂 przytomno艣膰 - kwieciste przem贸wienie Lokiego) i z kt贸rej nic nie pami臋ta艂, (przy czym nikt go nie chcia艂 o艣wieci膰), nadal by艂a jego sol膮 w oku. Czu艂 si臋 jak marny s艂uga, ch艂opiec na posy艂ki, kt贸rego nie zapoznaje si臋 z zawarto艣ci膮 powierzonych list贸w z piecz臋ciami.

Wcielaj膮c si臋 w rol臋 krytyka i obserwatora, zauwa偶y艂 oczywi艣cie, jak 艣mieszna jest bro艅 rozochoconych wyspiarzy, maszeruj膮cych dziarsko na wojn臋. Mieli swoje okute dr膮gi i zwyczajne ci臋偶kie w艂贸cznie, ale te偶 cienkie rybackie o艣cienie, mocne wid艂y, piki o gro藕nie zakrzywionym z臋batym grocie oraz d艂ugie cepy z bijakami osobliwego kszta艂tu. Dw贸ch dzier偶y艂o w膮skie, ostre szpadle. Gdy napomkn膮艂 o tym Cif, zapyta艂a, jak uzbroi艂 w艂asnych z艂odziejaszk贸w. Afryta wysun臋艂a si臋 na czo艂o oddzia艂u. Zbli偶ali si臋 do wzg贸rza z szubienic膮.

- W proce - odpar艂. - S膮 r贸wnie skuteczne, co 艂uki i mniej z nimi k艂opotu w drodze. Mam podobn膮. - Wyci膮gn膮艂 zza pasa sk贸rzan膮 proc臋. - Widzisz t臋 star膮 szubienic臋? No to patrz uwa偶nie.

Wybra艂 z sakwy o艂owian膮 kulk臋, u艂o偶y艂 j膮 na rzemieniu, po czym pr臋dko oszacowa艂 odleg艂o艣膰 od celu, dwukrotnie zakr臋ci艂 proc膮 wok贸艂 g艂owy i wypu艣ci艂 pocisk. O艂owiana kulka r膮bn臋艂a w belk臋 z niespodziewanie g艂o艣nym hukiem. Niekt贸rzy wyspiarze nagrodzili Kocura s艂owami podziwu.

Jednakowo偶 Afryta przybieg艂a do niego z pro艣b膮, by wi臋cej tego nie robi艂. Jeszcze by si臋 Odyn obrazi艂. Wszystko dzi艣 wychodzi mi na opak, pomy艣la艂 kwa艣no Kocur.

Ale po tym zdarzeniu co艣 mu przysz艂o do g艂owy.

- Pos艂uchaj - zwr贸ci艂 si臋 do Cif - czy przypadkiem wczoraj wieczorem nie opowiada艂em o procy? Gdy kr臋ci艂em przywi膮zanym do sznurka sze艣cianem ugody? Przypominasz sobie? Czasem tak mnie ponosz膮 w艂asne s艂owa, 偶e potem mam dziury w pami臋ci.

Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Mo偶e i o niej wspomina艂e艣. A mo偶e obrazowo przedstawia艂e艣 Wielki Malstrom, kt贸ry zatopi S艂onecznych Mingoli. Ech, co to by艂a za mowa!

Tymczasem Afryta zarz膮dzi艂a post贸j pod wzg贸rzem. Kocur spacerowym krokiem zbli偶y艂 si臋 do niej wraz z Cif, aby zobaczy膰, co z tego wyniknie, i 偶eby si臋 po偶egna膰. Tutaj planowali zawr贸ci膰.

Ku jego zdziwieniu Afryta kaza艂a m臋偶czyznom ze szpadlami wykopa膰 szubienic臋, obali膰 j膮 na ziemi臋, a tragarzom - postawi膰 lektyk臋 u wej艣cia do zagajnika na p贸艂nocnej stronie wzg贸rza i rozsun膮膰 zas艂ony. Wtem spomi臋dzy kolcolist贸w wysz艂y dziewczyny Maja i Gala. St膮pa艂y wolno, ostro偶nie, wykonuj膮c takie ruchy, jakby wspiera艂a si臋 na nich niewidzialna osoba.

Z wyj膮tkiem ludzi szarpi膮cych si臋 z szubienic膮 wszyscy pogr膮偶yli si臋 w milczeniu, gotowi pom贸c w razie, czego.

Cif p贸艂szeptem zdradzi艂a Kocurowi imiona dziewczyn i sens tego, co si臋 dzieje.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e one widz膮 i wspieraj膮 boga Odyna? - odpar艂 r贸wnie cicho. - No tak, przypominam sobie. Afryta m贸wi艂a, 偶e zabierze go ze sob膮, ale... czy ty go w og贸le widzisz?

- Nie za dobrze w tym s艂o艅cu - przyzna艂a. - Wszelako o zmroku ju偶 go widywa艂am. S艂ysza艂am od Afryty, 偶e przedwczoraj Fafryd ujrza艂 go wyra藕nie po zmierzchu. Dot膮d jedynie ona i dziewczyny mog艂y go zobaczy膰.

Dziwna, senna pantomima wkr贸tce si臋 sko艅czy艂a. Afryta naci臋艂a ciernistych ga艂膮zek kolcolistu, umie艣ci艂a je w lektyce (偶eby czu艂 si臋 jak w domu, wyja艣ni艂a Cif) i zacz臋艂a zaci膮ga膰 zas艂ony, gdy raptem Gala o艣wiadczy艂a swoim dzieci臋cym, piskliwym g艂osem:

- On sobie 偶yczy, 偶ebym mu towarzyszy艂a.

Afryta skin臋艂a g艂ow膮 na znak przyzwolenia. Kiedy pogodzona z losem dziewczyna ze wzruszeniem ramion wspi臋艂a si臋 do lektyki i zaci膮gni臋to zas艂ony, wreszcie zrobi艂o si臋 gwarno.

O bogowie, co za g艂upota! - pomy艣la艂 Kocur. My, dwuno偶ne dziwol膮gi, uwierzymy we wszystko. Wnet jednak za艣wita艂a mu w g艂owie nieprzyjemna my艣l, 偶e kto, jak kto, ale on nie powinien si臋 na艣miewa膰, skoro sam s艂ysza艂 g艂os boga w ogniu i by艂 przeze艅 op臋tany. Dziwna sprawa z tymi bogami.

W艣r贸d narastaj膮cej wrzawy przewr贸ci艂a si臋 szubienica. Zagrzebana cz臋艣膰 s艂upa wysz艂a na wierzch, ziemia prysn臋艂a na stoj膮cych najbli偶ej. Sze艣ciu dryblas贸w d藕wign臋艂o szubienic臋 na ramiona i przygotowa艂o si臋 do jej niesienia, ustawiaj膮c si臋 rz臋dem za lektyk膮.

- Mogliby ni膮 wali膰 jak taranem - mrukn膮艂 Kocur.

Cif popatrzy艂a na艅 z ukosa.

Po przekazaniu ostatnich wiadomo艣ci dla Fafryda z艂o偶ono sobie wzajemnie wyrazy otuchy i 偶yczenia zwyci臋stwa nad wra偶ym Mingolem,. Po偶egnawszy si臋, oddzia艂 pomaszerowa艂 naprz贸d szybkim, ra藕nym krokiem. Kiedy Kocur r Cif patrzyli, jak wyspiarze id膮 ku Krainie 艢mierci, zda艂o mu si臋, 偶e co艣 sobie pod艣piewuj膮. Mingol znajdzie 艣mier膰 w odm臋tach, i tak dalej, w k贸艂ko... Mia艂 wra偶enie, 偶e publicznie wyg艂asza艂 te wiersze, a oni je przej臋li. Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

Gdy jednak odwr贸ci艂 si臋, wreszcie sam na sam z Cif, spostrzeg艂, 偶e dzie艅 jest pi臋kny, powietrze rze艣kie, a wietrzyk ko艂ysze wrzosy i polne kwiaty na chudych 艂ody偶kach. Ten widok pokrzepi艂 go na duchu. Cif tym razem nie mia艂a na sobie spodni, zamiast tego ubra艂a si臋 w kusy kubraczek. Czarne, po艂yskuj膮ce z艂otem w艂osy rozpu艣ci艂a na ramiona, a jej ruchy by艂y 偶ywe i swobodne. Nadal cechowa艂 j膮 pewien ch艂贸d w obej艣ciu, lecz nie by艂 to ch艂贸d dumnej, wysokiej rang膮 osoby. Kocur pami臋ta艂, ile wra偶e艅 dostarczy艂 mu jej wczorajszy poca艂unek, zanim uzna艂, 偶e niewiele oznacza.

Przed nimi dwa grube lemingi wyskoczy艂y z nory i stan臋艂y na zadnich 艂apkach; po przyjrzeniu si臋 ludziom smykn臋艂y pod krzaczek. Cif gwa艂townie przystan臋艂a, aby nie nadepn膮膰 na nie, przez co potkn臋艂a si臋 i Kocur musia艂 j膮 z艂apa膰. Po chwili przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie. Najpierw by艂a uleg艂a, lecz zaraz si臋 odsun臋艂a z niewyra藕nym u艣miechem.

- Szary Kocurze - powiedzia艂a cicho - poci膮gasz mnie, ale ju偶 ci powiedzia艂am, jak bardzo przypominasz Lokiego. Wczoraj wiecz贸r, kiedy艣 ca艂膮 wysp臋 rozko艂ysa艂 sw膮 wspania艂膮 przemow膮, podobie艅stwo by艂o naprawd臋 uderzaj膮ce. Wiadomo ci, 偶e nie zamierza艂am przyjmowa膰 pod sw贸j dach boga. Wola艂am naj膮膰 dwie znajome diablice do opieki nad nim. Teraz rodzi si臋 we mnie, niew膮tpliwie za spraw膮 owego podobie艅stwa, pokrewna niech臋膰 wobec ciebie. Najlepiej traktuj mnie jak radczyni臋, ja b臋d臋 widzie膰 w tobie dow贸dc臋 najmit贸w. Je偶eli powiedzie si臋 obrona wyspy, spr贸buj臋 w sercu oddzieli膰 ci臋 od boga.

Z przeci膮g艂ym westchni臋ciem Kocur o艣wiadczy艂, 偶e to najlepsze rozwi膮zanie. W duchu wytyka艂 bogom zbyt cz臋ste wtr膮canie si臋 w sprawy ludzi. Korci艂o go, by zapyta膰, czy jej zdaniem powinien szuka膰 pociechy u Hilsy i Ril (diablic, jak je nazwa艂a), chocia偶 nie wierzy艂, 偶eby zezwoli艂a mu na tak wyuzdane rozrywki (nawet gdyby ich szuka艂), cho膰by by艂 艂udz膮co podobny do Lokiego.

Rozmowa zaprowadzi艂a ich w 艣lepy zau艂ek, wi臋c ucieszy艂 si臋, gdy przeni贸s艂szy wzrok ponad ramieniem Cif, m贸g艂 spyta膰:

- A skoro mowa o diablicach, to, co to za jedne, kt贸re nad chodz膮 od strony S艂onej Przystani?

Cif natychmiast si臋 odwr贸ci艂a. I rzeczywi艣cie, przez wrzosowiska maszerowa艂y dziarsko Hilsa i Ril, za nimi za艣 Matka Twardziucha, ciemna sylwetka w odr贸偶nieniu od ich kolorowych postaci. Mimo 偶e jasny dzie艅 wsta艂 przed ponad trzema godzinami, Ril nios艂a zapalon膮 pochodni臋. W blasku s艂o艅ca trudno by艂o dostrzec p艂omie艅, lecz za rozgrzanym powietrzem falowa艂y wrzosy. Kiedy ladacznice zbli偶y艂y si臋, na ich twarzach malowa艂o si臋 podniecenie i ochota do podzielenia si臋 nowinami, kt贸rych zaiste nie posk膮pi艂y, ledwie Kocur zapyta艂 z przek膮sem:

- C贸偶 to, Ril, o艣wietlasz sobie drog臋?

- W艂a艣nie przem贸wi艂 do nas b贸g w Ognistej Jamie - zacz臋艂a. - Powiada on: Czarny Ogie艅, Czarny Ogie艅, do Czarnego Ognia mnie we藕cie! Id藕cie za p艂omieniem...

Tu wtr膮ci艂a si臋 Hilsa:

- B贸g rzek艂 w艣r贸d trzasku ognia: Id藕cie przed siebie, gdy prosty b臋dzie. Gdy si臋 pochyli, wy r贸wnie偶 skr臋膰cie.

Ril podj臋艂a:|

- Zapali艂am tedy w Ognistej Jamie now膮 pochodni臋, w kt贸rej m贸g艂by podr贸偶owa膰, po czym sz艂y艣my za p艂omieniem jak za drogowskazem. Przyprowadzi艂 nas tutaj!

- Patrzcie - doda艂a Hilsa, kiedy do艂膮czy艂a do nich Matka Twardziucha. - Teraz p艂omie艅 chce, 偶eby艣my sz艂y na g贸r臋. W艂a艣nie na ni膮 wskazuje! - Woln膮 r臋k膮 wskaza艂a lodospad na p贸艂nocy i niemy, czarny 偶u偶lowy wierzcho艂ek, z kt贸rego bucha艂 przygi臋ty ku zachodowi s艂up dymu.

Cif i Kocur, mru偶膮c oczy, popatrzyli ciekawie na niesamowity p艂omie艅.

- Zaiste, pochyla si臋 - skonstatowa艂 po chwili Kocur. - Pewnie, dlatego, 偶e pali si臋 nier贸wno. Rzecz w s艂ojach drewna, sokach albo 偶ywicy.

- Niechybnie prowadzi nas w stron臋 Czarnego Ognia! - krzykn臋艂a z wigorem Cif. - Id藕 pierwsza, RU!

Kobiety skr臋ci艂y na p贸艂noc, w stron臋 lodowca.

- Ale偶 drogie panie - zaoponowa艂 Kocur - wybierzmy lepsz膮 por臋 na g贸rsk膮 wycieczk臋. Trzeba dopilnowa膰 przygotowa艅 do obrony wyspy, jutro wyp艂ywamy przeciwko Mingolom!

- Tak rzecze b贸g - rzuci艂a przez rami臋 Cif. - On wie najlepiej.

- Pewnikiem nie b臋dzie wymaga艂, by艣my na sam szczyt wy艂azili - ozwa艂a si臋 Matka Twardziucha ochryp艂ym g艂osem. - Naok贸艂 bli偶ej ni偶 wprost, jak s膮dz臋.

Po tej tajemniczej uwadze kobiety wyruszy艂y w drog臋. Kocur wzruszy艂 ramionami i, chc膮c nie chc膮c, poszed艂 w ich 艣lady. My艣la艂 przy tym, jak bezrozumne s膮 kobiety, skoro uganiaj膮 si臋 za p艂on膮cym krzakiem lub ga艂臋zi膮 niby za samym bogiem. Chocia偶, trzeba przyzna膰, pochodnia pali艂a si臋 rzeczywi艣cie niezwykle. Nadto przedwczoraj s艂ysza艂 g艂osy dobywaj膮ce si臋 z ognia. No c贸偶, dzisiejsze prace przy remoncie 鈥濺ozbitka鈥 nie wymaga艂y jego osobistego nadzoru. Paszawar by艂 w stanie dowodzi膰 za艂og膮 r贸wnie skutecznie, a przynajmniej niewiele gorzej. Kocur wola艂 czuwa膰 nad Cif, p贸ki trwa艂a w tym osobliwym zamroczeniu. I pilnowa膰, 偶eby ani jej, ani tr贸jce przedziwnie dobranych s艂u偶ek bo偶ych nie sta艂o si臋 nic z艂ego.

Cif by艂aby tak膮 s艂odk膮, siln膮, czu艂膮, zachwycaj膮c膮 dziewczyn膮... gdyby nie ta obsesja na punkcie boga. Rety, jakimi wymagaj膮cymi, dokuczliwymi i czepialskimi chlebodawcami s膮 ci bogowie, ci膮gle im ma艂o! Kocur wmawia艂 sobie, 偶e tego rodzaju my艣leniem nie napyta sobie biedy, albowiem bogowie nie umieli czyta膰 w my艣lach; cho膰 tyle prywatno艣ci mia艂 cz艂owiek. Aczkolwiek mogli pods艂ucha膰 ka偶de s艂owo, wypowiedziane bodaj najcichszym szeptem, a ju偶 z pewno艣ci膮 wysnuwa膰 wnioski z gest贸w i grymas贸w.

Z zakamark贸w umys艂u powr贸ci艂a nu偶膮ca, natr臋tna przy艣piewka: Mingol znajdzie 艣mier膰 w odm臋tach..., on jednak by艂 niemal wdzi臋czny tym jadowitym wierszykom za to, 偶e uwalnia艂y go od roje艅 na temat bog贸w i kobiet.

Zrobi艂o si臋 zimno. Niebawem stan臋li u st贸p lodospadu, przed rachitycznym, obumar艂ym drzewem i ciemnogranatow膮, prawie czarn膮 skaln膮 pochy艂o艣ci膮, w kt贸rej otwiera艂 si臋 jeszcze ciemniejszy korytarz, wysoki i szeroki jak drzwi gospody.

- W tamtym roku tego tu nie by艂o - stwierdzi艂a Cif.

- Ods艂oni艂 j膮 cofaj膮cy si臋 lodowiec - wychrypia艂a Matka Twardziucha.

- P艂omie艅 pochyla si臋 w stron臋 jaskini! - krzykn臋艂a Ril.

- No to schodzimy - zadecydowa艂a Cif.

- Ciemno tam - zawaha艂a si臋 Hilsa.

- Nie b贸j si臋 - odpar艂a gromko Matka Twardziucha. - Czasem mrok jest najlepszym 艣wiat艂em, a id膮c w d贸艂, najszybciej dotrzesz na g贸r臋.

Kocur nie marnowa艂 czasu na pr贸偶ne pogaduszki, tylko od艂ama艂 trzy ga艂臋zie z w膮t艂ego drzewa (pochodnia Lokiego mog艂a si臋 wnet wypali膰) i os艂aniaj膮c z ty艂u kobiety, chy偶o pod膮偶y艂 za nimi w g艂膮b jaskini.



***



Fafryd z uporem wspina艂 si臋 na ostatnie, zdawa艂oby si臋 niesko艅czenie wysokie zbocze G贸ry Piekielnych 艢wiate艂, brn膮c po oblodzonym kamieniu poni偶ej granicy 艣niegu. Pomara艅czowy blask zachodz膮cego s艂o艅ca nie grza艂 go w plecy, za to ubarwia艂 stoki g贸ry i jej ciemny wierzcho艂ek, z kt贸rego ulatywa艂a na wsch贸d smuga dymu. Ska艂a mia艂a twardo艣膰 diamentu i wiele chwyt贸w u艂atwiaj膮cych wspinaczk臋, lecz Fafryd czu艂 si臋 zm臋czony i zaczyna艂 偶a艂owa膰, 偶e porzuci艂 swoich ludzi w niebezpiecze艅stwie (na to wygl膮da艂o), aby si臋 ugania膰 po g贸rach za romantyczn膮 przygod膮. Z boku ch艂osta艂 go zachodni wiatr.

Oto, do czego prowadzi zabieranie dziewczyny na ryzykown膮 wypraw臋 i s艂uchanie si臋 kobiet, a cho膰by i jednej. Afryta by艂a taka pewna siebie i mia艂a w sobie tyle w艂adczej natury, 偶e dzia艂a艂 zgodnie z jej oczekiwaniami, wbrew w艂asnemu zdrowemu rozs膮dkowi. Wszak szuka艂 Mary ze strachu przed tym, co powiedzia艂aby Afryta, gdyby dziewczynie sta艂a si臋 jaka艣 krzywda. Ale przecie偶 dobrze wiedzia艂, co nim kierowa艂o rano, kiedy zamiast wys艂a膰 paru ludzi, osobi艣cie wybra艂, si臋 na poszukiwania. Doszed艂 do wniosku, 偶e Mar臋 porwa艂 ksi膮偶臋 Farumfar, liczy艂, wi臋c (pomny na s艂owa Afryty i Cif, uratowane przed czarami Kchakchta dzi臋ki lataj膮cym ksi臋偶niczkom z g贸r), 偶e kr贸lewna Hirywia, kt贸ra dzieli艂a z nim 艂o偶e pewnej niezapomnianej nocy dawno temu, chy艂kiem sfrunie z g贸ry na swej niewidzialnej rybie, a偶eby wesprze膰 go w boju z jej znienawidzonym bratem.

Jednakowo偶 by艂 z kobietami jeszcze jeden k艂opot. Ka偶da umia艂a si臋 gdzie艣 zawieruszy膰, kiedy ch艂op chcia艂 j膮 mie膰 blisko siebie lub bardzo jej potrzebowa艂. Sobie nawzajem pomaga艂y, owszem, lecz po m臋偶czyznach spodziewa艂y si臋 najbardziej zwariowanych bohaterskich czyn贸w, kt贸rymi udowadnialiby, 偶e s膮 godni przewspania艂ego daru ich mi艂o艣ci. A do czego ona si臋 sprowadza, gdy ju偶 jej dost膮pi膮? Do przelotnej chwili ob艂apiania si臋 w ciemno艣ci, roz艣wietlonej jedynie niem膮, zadziwiaj膮c膮 doskona艂o艣ci膮 smakowitej piersi, pot臋guj膮c膮 uczucie konsternacji i smutku.

Stromizna si臋 powi臋ksza艂a, 艣wiat艂o czerwienia艂o, a mi臋艣nie bola艂y. Je艣li tak dalej p贸jdzie, na skalnej 艣cianie zaskoczy go noc. A ksi臋偶yc przez dwie godziny b臋dzie schowany za g贸r膮.

Czy ratowa艂 Mar臋 wy艂膮cznie przez wzgl膮d na Afryt臋? A mo偶e chodzi艂o o to, 偶e nazywa艂a si臋 tak samo jak jego pierwsza ukochana, kt贸r膮 w m艂odo艣ci porzuci艂 z nienarodzonym dzieckiem, uchodz膮c z Zimowego Zak膮tka w towarzystwie innej kobiety, te偶 p贸藕niej porzuconej - czy przez g艂upot臋 wydanej na pastw臋 艣mierci, co w艂a艣ciwie na jedno wychodzi艂o? Mo偶e stara艂 si臋 przejedna膰 tamt膮 dawn膮 Mar臋, ratuj膮c t臋 dziewczyn臋? Oto kolejny k艂opot z kobietami, a przynajmniej z tymi, kt贸re si臋 mi艂uje lub kiedy艣 mi艂owa艂o: nawet po 艣mierci piel臋gnuj膮 w tobie poczucie winy. Zreszt膮 niezale偶nie od tego, czy kocha艂e艣, czy te偶 nie, niewidzialne wi臋zy 艂膮cz膮 ci臋 z ka偶d膮 kobiet膮, kt贸ra ci臋 w 偶yciu rozpali艂a.

A je偶eli prawdy o powodach ratowania Mary nale偶a艂o szuka膰 g艂臋biej? - zapyta艂 siebie w duchu, wchodz膮c ze swoimi rozwa偶aniami na kolejn膮 boczn膮 艣cie偶yn臋, podobnie jak zmusza艂 omdlewaj膮ce r臋ce do wyszukiwania wci膮偶 nowych chwyt贸w na coraz bardziej stromym zboczu, sk膮panym w brudnoczerwonym 艣wietle. Mo偶e gna艂 za dziewczyn膮 z tej samej przyczyny, dla kt贸rej lepi艂 si臋 do niej lubie偶ny starzec Odyn? Mo偶e wybra艂 si臋 osobi艣cie na pojedynek z Farumfarem, bo uwa偶a艂 ksi臋cia za rozpustnika rywalizuj膮cego z nim o smakowity k膮sek dziewcz臋cego cia艂ka?

A tak przy okazji, to czy Afryta nie urzek艂a go ju偶 w Lankmarze w艂a艣nie sw膮 dziewcz臋co艣ci膮: smuk艂o艣ci膮 postaci, poci膮gaj膮cymi ma艂ymi piersiami, wdzi臋czn膮 opowie艣ci膮 o dawnych w臋dr贸wkach z Cif, kokieteri膮 fio艂kowych oczu, szale艅cz膮 brawur膮? Co w po艂膮czeniu z zap艂at膮 w srebrze przywi膮za艂o go do niej i sk艂oni艂o do przeobra偶enia si臋 w odpowiedzialnego dow贸dc臋 - jego, kt贸ry przez ca艂e 偶ycie by艂 samotnym wilkiem, trzymaj膮cym przy sobie jedynie druha Kocura, samotnego lamparta. Teraz wr贸ci艂 do starych zwyczaj贸w, porzuci艂 swoich ludzi. Bogowie sprawcie, 偶eby zachowali w pami臋ci jego cielesne kary i surowe napomnienia, no i 偶eby Sk贸r nie straci艂 g艂owy! C贸偶, taki los. Czu艂 si臋 skazany na wieczne nadskakiwanie dziewcz臋tom: kapry艣nym, niby zawsze niewinnym, wyrachowanym, niesta艂ym, podst臋pnym demonom o zimnych oczach i sercach! Tym w艣cibskim lisicom z ostrymi z臋bami, bia艂膮 szyj膮 i rozmarzonymi lemurzymi 艣lepiami!

Szukaj膮c po omacku nast臋pnego wyst臋pu, trafi艂 w pustk臋. Uzmys艂owi艂 sobie, 偶e w tym swoim zapami臋ta艂ym samoudr臋czeniu nieoczekiwanie dotar艂 na szczyt stoku. Przypomnia艂 sobie o ostro偶no艣ci i poma艂u wy艣ciubi艂 g艂ow臋 nad kraw臋d藕. W gasn膮cych ciemnoczerwonych promieniach s艂o艅ca ujrza艂 偶wirow膮 p贸艂k臋, szerok膮 na sze艣膰 艂okci. Nad ni膮 zn贸w si臋 wznosi艂o zbocze g贸ry, bez艣nie偶ne i przepa艣ciste. Dok艂adnie przed sob膮 mia艂 wielk膮 wn臋k臋 skaln膮 lub wylot jaskini o szeroko艣ci p贸艂ki i dwukrotnie wi臋kszej wysoko艣ci. U wej艣cia do pieczary panowa艂 mrok, lecz Fafryd dostrzeg艂 jasnoczerwony p艂aszcz Mary, a w cieniu pod kapturem bladziutkie policzki drobnej twarzy. Smoliste oczy patrzy艂y prosto na niego.

Wdrapa艂 si臋 na wierzch, rozejrza艂 podejrzliwie i ruszy艂 do dziewczyny, wo艂aj膮c j膮 cicho po imieniu. Nie odpowiedzia艂a mu s艂owem ni gestem, lecz wci膮偶 na niego patrzy艂a. P艂aszczem targa艂 ciep艂y wiaterek, nios膮cy zapach siarki. Przyspieszy艂 kroku i z rosn膮cym przeczuciem czego艣 okropnego szarpn膮艂 p艂aszczem. Z drewnianego krzy偶a o kr贸tkich ramionach szczerzy艂a do艅 z臋by trupia czaszka.

Cofn膮艂 si臋 nad skraj p贸艂ki, oddychaj膮c ci臋偶ko. S艂o艅ce si臋 skry艂o i pod jego nieobecno艣膰 szary firmament zdawa艂 si臋 wyj膮tkowo rozleg艂y i ponury. Nasta艂a g艂臋boka cisza. Fafryd pobieg艂 spojrzeniem w lewo i prawo, lecz nie wypatrzy艂 niczego szczeg贸lnego. Potem spojrza艂 w g艂膮b jaskini i twarz mu si臋 skurczy艂a. Wyci膮gn膮wszy krzemie艅 i krzesiwo, otworzy艂 blaszank臋 z hubk膮 i po chwili zapali艂 pochodni臋. Trzymaj膮c j膮 wysoko, zako艂ysa艂 toporem w drugiej r臋ce. Min膮艂 dziwnego, strupiesza艂ego stracha - ostro偶nie, aby nie nadepn膮膰 na le偶膮cy p艂aszcz - i wkroczy艂 do pieczary. Ruszy艂 w g艂膮b g贸ry korytarzem wystarczaj膮co obszernym, 偶eby zmie艣ci艂 si臋 w nim olbrzym lub cz艂owiek obdarzony skrzyd艂ami.



***



Kocur dawno ju偶 straci艂 poczucie up艂ywaj膮cego czasu, id膮c krok w krok za czterema bogobojnymi kobietami wn臋trzem dziwnej groty podobnej do tunelu, kt贸ra prowadzi艂a coraz dalej i dalej pod lodowiec, w stron臋 serca wulkanicznej g贸ry. Szed艂 w ka偶dym razie ju偶 na tyle d艂ugo, 偶e zd膮偶y艂 poobdziera膰 i roz艂upa膰 grube ko艅ce trzech suchych ga艂臋zi, aby 艂atwiej by艂o je zapali膰.

I z pewno艣ci膮 do艣膰 d艂ugo, by poczu膰 si臋 diabelnie zm臋czonym pie艣ni膮 - czy mo偶e hymnem - o 艣mierci Mingoli, kt贸ra teraz nie tylko d藕wi臋cza艂a mu w my艣lach, ale r贸wnie偶 ko艂ata艂a w uszach, na okr膮g艂o powtarzana przez podniecone kobiety, jakby zagrzewa艂a je do 偶ywszego marszu, niemal偶e biegu, jak to si臋 sta艂o w przypadku dru偶yny Gronigera. Oczywi艣cie, tym razem nie musia艂 si臋 zastanawia膰, gdzie si臋 jej nauczy艂y, albowiem us艂yszeli j膮 wszyscy przedwczoraj w Ognistej Jamie, gdy b贸g Loki zdawa艂 si臋 przemawia膰 z ognia. Przez co wcale nie by艂a 艂atwiejsza do zniesienia czy bodaj kapk臋 mniej nudna.

Na pocz膮tku pr贸bowa艂 porozmawia膰 z Cif, kiedy gna艂a przed siebie jak w przyst臋pie szale艅stwa; dowodzi艂 niedorzeczno艣ci pochopnego myszkowania po niezbadanych jaskiniach, ona wszelako pokaza艂a mu pochodni臋 Ril, m贸wi膮c:

Zobacz, jak zgina si臋 ogie艅. S艂uchaj polece艅 boga鈥.

I podj臋艂a pie艣艅.

C贸偶, nie spos贸b by艂o zaprzeczy膰: p艂omie艅 pochyla艂 si臋 do przodu wbrew prawom natury, gdy w zwyk艂ych okoliczno艣ciach - skoro szli tak szybkim krokiem - powinien ci膮gn膮膰 si臋 z ty艂u. W dodatku zwyczajna pochodnia dawno by si臋 dopali艂a. Tak, wi臋c Kocur stara艂 si臋 ju偶 tylko zapami臋tywa膰 drog臋 w skalnych czelu艣ciach. Zrazu by艂o mu zimno, co usprawiedliwia艂a blisko艣膰 lodu, p贸藕niej jednak zrobi艂o si臋 du偶o cieplej, przy czym w nozdrza uderza艂a nik艂a wo艅 siarki.

Tak czy inaczej, nikt nie m贸g艂 go zmusi膰, 偶eby polubi艂 to uczucie uzale偶nienia, rol臋 narz臋dzia i zabawki tajemniczych si艂, od niego bez por贸wnania pot臋偶niejszych - si艂 nieracz膮cych mu wyjawi膰 tego, co powiedzia艂y jego ustami. Zreszt膮, ca艂a ta sprawa z przemow膮, kt贸rej tre艣ci nie zna艂, coraz bardziej go irytowa艂a. Nade wszystko jednak nie musia艂 znajdowa膰 upodobania w tym obcowaniu z nieznanym... w przeciwie艅stwie do kobiet, kt贸re bezmy艣lnie powtarza艂y s艂owa o 艣mierci i zag艂adzie.

Ponadto, nie podoba艂o mu si臋, 偶e jest tych kobiet niewolnikiem, coraz silniej wpl膮tanym w ich zamierzenia, ubezw艂asnowolnionym w艂a艣ciwie od chwili przyj臋cia zlecenia, co sta艂o si臋 w Lankmarze przed trzema miesi膮cami. Nie koniec na tym: w pewnym stopniu sta艂 si臋 zarazem niewolnikiem Paszawara, Mikkida i reszty najemnik贸w, a tak偶e swoich ambicji i dumy.

A ju偶 odraz膮 napawa艂a go 艣wiadomo艣膰, 偶e jest potwornie przebieg艂ym jegomo艣ciem, kt贸ry mo偶e sobie dworowa膰 z bog贸w i bo偶k贸w i po kt贸rym ka偶dy si臋 spodziewa dowod贸w nadludzkiej mocy. Dlaczego nie zdecydowa艂 si臋 wyzna膰 Cif, 偶e nie s艂ysza艂 ani s艂owa swej rzekomo 艣wietnej mowy? A je艣li istotnie m贸g艂 sobie drwi膰 z bo偶k贸w, to, czemu tego nie czyni艂?

Niezmierzony tunel, kt贸rym szli ju偶 tak d艂ugo, w ko艅cu doprowadzi艂 ich do znacznie obszerniejszej komory, gdzie k艂臋bi艂a si臋 para. Raptem musieli si臋 zatrzyma膰, bo drog臋 zagrodzi艂a im 艣ciana nieokre艣lonej szeroko艣ci i wysoko艣ci.

Kobiety przerwa艂y pie艣艅 o u艣miercaniu Mingoli, a Ril zawo艂a艂a:

- Dok膮d teraz, Loki!?

To samo dr偶膮cym g艂osem krzykn臋艂a Hilsa.

- Powiedz nam, 艣ciano! - zagrzmia艂a Matka Twardziucha.

- Bo偶e, przem贸w! - b艂aga艂a Cif.

W czasie, gdy kobiety nawo艂ywa艂y Lokiego, Kocur milczkiem zbli偶y艂 si臋 do 艣ciany i po艂o偶y艂 na niej d艂o艅. By艂a tak ciep艂a, 偶e w pierwszym odruchu chcia艂 cofn膮膰 r臋k臋, jednak si臋 powstrzyma艂. Pod szeroko roz艂o偶onymi palcami poczu艂 silne t臋tno; ska艂a pulsowa艂a rytmicznie, jakby i j膮 rozpiera艂o wewn臋trzne granie.

A偶 nagle, mo偶e w odpowiedzi na pro艣by kobiet, pochodnia z Lokim, kt贸ra ju偶 prawie do cna si臋 wypali艂a, rozb艂ys艂a olbrzymim, o艣lepiaj膮co jasnym p艂omieniem o siedmiu odnogach. Cud, 偶e Ril jej nie upu艣ci艂a. 艢ciana w tym blasku przyt艂acza艂a swoim ogromem. R贸wnocze艣nie Kocurowi zdawa艂o si臋, 偶e ska艂a ju偶 nie t臋tni, ale pot臋偶nie si臋 ko艂ysze w takt bezg艂o艣nej pie艣ni, a razem z ni膮 kiwa si臋 pod艂o偶e. Po chwili lico 艣ciany si臋 wybrzuszy艂o, 偶ar sta艂 si臋 nie do zniesienia, a sw膮d siarki tak si臋 nasili艂, 偶e wszyscy j臋li si臋 krztusi膰 i kas艂a膰. Wyobra藕nia podsuwa艂a obrazy rych艂ego trz臋sienia ziemi i zalewaj膮cych jaskinie fal czerwonej lawy, tryskaj膮cych z wn臋trza g贸ry.

Kocur da艂 艣wiadectwo nieprzeci臋tnej przytomno艣ci umys艂u, bo mimo najwy偶szego zdumienia i zgrozy pomy艣la艂 o wetkni臋ciu jednej ze swoich po艂amanych ga艂臋zi do wielkiego p艂omienia. I dobrze zrobi艂, jako 偶e boski ogie艅 zgas艂 r贸wnie szybko, jak rozb艂ysn膮艂. Mogli ju偶 liczy膰 wy艂膮cznie na zwyczajn膮 such膮 ga艂膮藕, kt贸ra m臋tnie o艣wietla艂a wn臋trze komory. Ril odrzuci艂a niedopalony kawa艂ek 艂uczywa z okrzykiem b贸lu, jakby dopiero teraz odczu艂a skutki 偶aru. Hilsa 艂ka艂a i razem z pozosta艂ymi kobietami obraca艂a si臋 w ot臋pieniu.

Dow贸dztwo bezdyskusyjnie przesz艂o na Kocura z pochodni膮. Niczym pasterz, zacz膮艂 zagania膰 swoje towarzyszki w stron臋, sk膮d przyszli, byle dalej od gryz膮cych wyziew贸w, nieprzyjemnymi mrocznymi przej艣ciami, w kt贸rych tylko on mia艂 wzgl臋dne rozeznanie. 艢ciany nadal przera偶a艂y swoim skalnym buczeniem, ma艂powaniem pie艣ni o zniszczeniu Mingoli, symfoni膮 ponurych d藕wi臋k贸w z艂owieszczo powtarzanych w litym kamieniu. Kocur, wi臋c 艣pieszy艂 w stron臋 艣wiat艂a dziennego, powietrza, nieba, p贸l i b艂ogos艂awionego morza.

Ale by艂o co艣, co jeszcze lepiej 艣wiadczy艂o o jego dalekowzrocznym my艣leniu (czasem tak dalekowzrocznym, 偶e traci艂 z oczu cel): ot贸偶 w chwili najwi臋kszego strachu, kiedy wypalona pochodnia z Lokim wypad艂a z r臋ki Ril, roztropnie porwa艂 j膮 z ziemi i schowa艂 t臋 w zasadzie zw臋glon膮 szczapk臋 g艂臋boko do sakwy. P贸藕niej si臋 okaza艂o, 偶e troch臋 si臋 oparzy艂, ale sakwa na szcz臋艣cie nie zosta艂a przepalona.



***



Opatulona szarym p艂aszczem, Afryta odpoczywa艂a, siedz膮c ko艂o lektyki na pokrytym porostami g艂azie, po艣rodku rozleg艂ej prze艂臋czy w Krainie 艢mierci. Blisko miejsca - cho膰 tego nie wiedzia艂a - gdzie Fafryd natkn膮艂 si臋 na Mingoli. Raz po raz wschodni wiatr, zimny jak granatowe niebo, ko艂ysa艂 zsuni臋tymi zas艂onami w lektyce. Tragarze przysiedli si臋 do jednego z male艅kich ognisk, rozpalonych na przyniesionym z daleka chru艣cie. W czasie wieczornego postoju dru偶yna posila艂a si臋 odgrzewan膮 zup膮 rybn膮. Pod okiem Afryty przewr贸cono szubienic臋 tak, aby do艂em s艂upa i ko艅cem ramienia poprzecznej belki zaklinowa艂a si臋 mi臋dzy ska艂ami, co stworzy艂o nad lektyk膮 symboliczny, wyko艣lawiony daszek.

S艂o艅ce jeszcze nie ca艂kiem schowa艂o si臋 za widnokr臋giem. By艂o do艣膰 widno, wi臋c z zaciekawieniem przygl膮da艂a si臋 smudze dymu, uchodz膮cego z w膮skiego krateru G贸ry Piekielnych 艢wiate艂. Zarazem na zimnym wschodzie mrok ju偶 na tyle zg臋stnia艂, 偶e mo偶na by艂o dostrzec nik艂y blask nad szczytem Czarnego Ognia. Wschodni wiatr zn贸w si臋 wzmaga艂. Skuli艂a si臋 i nasun臋艂a brzegi kaptura g艂臋biej na policzki.

W lektyce na moment rozchyli艂y si臋 zas艂ony i ze 艣rodka wyskoczy艂a Maja. Dziewczyna podesz艂a do Afryty i stan臋艂a przed ni膮.

- Co masz na szyi? - zapyta艂a Afryta.

- P臋tl臋 - odpar艂o dziewcz臋 skwapliwie, cho膰 bez weso艂o艣ci.

- Sama j膮 uplot艂am. Odyn pokaza艂 mi, jak zrobi膰 w臋ze艂. Wszyscy b臋dziemy nale偶e膰 do Zakonu P臋tli. Wymy艣li艂am to z Odynem po po艂udniu, kiedy Gala uci臋艂a sobie drzemk臋.

Afryta z wahaniem si臋gn臋艂a do 艂ab臋dziej szyi dziewczyny i, zaniepokojona oraz zaintrygowana, dotkn臋艂a grubego powroza. Pod gard艂em namaca艂a, jak偶eby inaczej, w臋ze艂 do艣膰 mocno zadzierzgni臋ty przez bezdusznego kata, z wetkni臋tym p臋czkiem g贸rskich kwiatk贸w, nieco ju偶 przywi臋d艂ych, zebranych rano na niskich zboczach.

- Zrobi艂am tak膮 sam膮 dla Gali - powiedzia艂a dziewczyna. - Na pocz膮tku nie chcia艂a nosi膰 p臋tli, bo to ja by艂am przy jej wymy艣laniu. Zazdro艣nica.

Afryta pokr臋ci艂a g艂ow膮 z dezaprobat膮, aczkolwiek, o czym innym akurat my艣la艂a.

- Prosz臋 - ci膮gn臋艂a Maja, wyci膮gaj膮c r臋k臋, do tej pory ukryt膮 pod p艂aszczem. - Dla ciebie te偶 zrobi艂am. Troch臋 wi臋ksz膮. Zobacz, z kwiatkami. 艢ci膮gnij kaptur. Wiadomo, nakryjesz j膮 w艂osami.

D艂ugo na siebie patrzy艂y bez zmru偶enia powieki. Potem Afryta 艣ci膮gn臋艂a kaptur, pochyli艂a g艂ow臋 i prze艂o偶y艂a w艂osy przez p臋tl臋. Maja zacisn臋艂a w臋ze艂 na szyi.

- Ot贸偶 to - powiedzia艂a. - Tak trzeba j膮 nosi膰. Ma dobrze le偶e膰, ale nie uciska膰.

Tymczasem zjawi艂 si臋 Groniger, nios膮c trzy miski i zup臋 w kocio艂ku z pokrywk膮. Kiedy wyja艣niono mu znaczenie powroz贸w, uni贸s艂 brwi i wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu.

- Kapitalny pomys艂! To da Mingolom do my艣lenia. Zobacz膮, z kim maj膮 do czynienia. Ma艂y kapitan obdarowa艂 nas wspania艂膮 pie艣ni膮, nie uwa偶asz?

Afryta pokiwa艂a g艂ow膮, patrz膮c na niego z ukosa.

- Owszem. Cudowne s艂owa.

Groniger te偶 obrzuci艂 j膮 uko艣nym spojrzeniem.

- Cudowne s艂owa, dobrze powiedzia艂a艣.

- Szkoda, 偶e nie s艂ysza艂am - odezwa艂a si臋 Maja.

Groniger rozda艂 miski i pr臋dko nala艂 im g臋stej, paruj膮cej zupy.

- Zanios臋 Gali - zaofiarowa艂a si臋 dziewczyna.

- Jedz, p贸ki gor膮ca! - rzek艂 Groniger do Afryty burkliwe.

- A potem odpocznij. Ruszamy o wschodzie ksi臋偶yca, zgoda?

Kiedy przytakn臋艂a, odszed艂 z napuszon膮 min膮, mamrocz膮c dla dodania sobie otuchy s艂owa Kocura (czy mo偶e Lokiego), kt贸re przez ca艂y dzie艅 pomaga艂y im w marszu.

Spochmurnia艂a. Groniger zazwyczaj by艂 opanowanym m臋偶czyzn膮, w jej przekonaniu nudnym i nijakim. Teraz jednak zachowywa艂 si臋 jak nad臋ty pysza艂ek. Czy sko艅czony b艂azen to za du偶e s艂owo? W zamy艣leniu pokr臋ci艂a g艂ow膮. Wszystkim wyspiarzom to si臋 udziela艂o: stawali si臋 niesforni, zarozumiali, jacy艣 karykaturalni. Ale mo偶e widzia艂a 艣wiat ko艣lawy i przejaskrawiony na skutek zm臋czenia?

Po powrocie Mai chwyci艂y za 艂y偶ki i ochoczo wzi臋艂y si臋 do rzeczy.

- Gala woli je艣膰 w lektyce - o艣wiadczy艂a po chwili dziewczyna. - Przypuszczam, 偶e co艣 tam knuje z Odynem. 鈥 Wzruszy艂a ramionami i zaj臋艂a si臋 jedzeniem. Po pewnym czasie zapyta艂a: - Postanowi艂am zrobi膰 p臋tle dla Mary i kapitana Fafryda. - W ko艅cu wyskroba艂a resztki zupy i odstawi艂a misk臋. 鈥 Kuzynko Afryto, nie wydaje ci si臋, 偶e Groniger jest trollem?

- Czym?

- Odyn cz臋sto powtarza, 偶e Groniger jest trollem.

Z lektyki dziarsko wysz艂a Gala z pust膮 misk膮. Nie omieszka艂a zsun膮膰 za sob膮 zas艂on.

- Wymy艣li艂am z Odynem pie艣艅 marszow膮! - o艣wiadczy艂a, wk艂adaj膮c misk臋 do miski Mai. - Twierdzi, 偶e pie艣艅 drugiego boga jest niez艂a, ale chcia艂by mie膰 w艂asn膮. Pos艂uchajcie, za艣piewam. Jest kr贸tsza i 偶ywsza od tamtej. - Wykrzywi艂a twarz. - Wyobra藕cie sobie b臋bny - rzek艂a w skupieniu i j臋艂a tupa膰 nog膮. - Marsz, marsz, przez Krain臋 艢mierci! Raz, dwa, przez Krain臋 Mroku! Krwi! Gi艅, Mingolu! Krwi! Gi艅, wojowniku! Krwi! Krwi! Krwi cudownej! - Im bli偶ej ko艅ca, tym g艂o艣niej 艣piewa艂a.

- Krwi cudownej? - zdziwi艂a si臋 Afryta.

- Tak! Na co czekasz, Majo, 艣piewaj ze mn膮!

- Jako艣 nie mam ochoty.

- Przesta艅! Ja nosz臋 twoj膮 p臋tl臋! Odyn m贸wi, 偶e powinni艣my wszyscy to 艣piewa膰.

Kiedy dziewczyny z rosn膮cym zapa艂em powtarza艂y pie艣艅, nadesz艂y dwie osoby, w tym Groniger.

- 艁adne to - pochwali艂 je, zabieraj膮c miski. - Krwi cudownej... Naprawd臋 艂adne.

- Mnie te偶 si臋 podoba - podchwyci艂 drugi. - Krwi! Gi艅, Mingolu! - powt贸rzy艂 skwapliwie.

Odeszli, pod艣piewuj膮c sobie z cicha. Zapada艂a noc. Wy艂 wiatr. Dziewczyny zamilk艂y.

- Ale偶 zimnica! - odezwa艂a si臋 Maja. - Jeszcze si臋 b贸g zazi臋bi. Chod藕, Galo, wracamy do lektyki. Nie zmarzniesz tutaj, kuzynko Afryto?

- Nie zmarzn臋.

Chwil臋 po tym, jak dziewczyny znikn臋艂y za zas艂on膮, Maja wychyli艂a g艂ow臋 na zewn膮trz.

- B贸g zaprasza do 艣rodka! - zawo艂a艂a.

Afryt臋 zatka艂o. Sil膮c si臋 na spokojny ton, odpowiedzia艂a:

- Podzi臋kuj bogu i powiedz, 偶e zostan臋 tutaj... na stra偶y.

- Jak sobie chcesz. - Maja ponownie skry艂a si臋 za zas艂on膮.

Afryta zacisn臋艂a pi臋艣ci pod p艂aszczem. Nikomu, nawet Cif, nie m贸wi艂a, 偶e ju偶 od pewnego czasu Odyn ga艣nie. Widzia艂a ledwie zarys postaci, a i to niewyra藕nie. Nadal s艂ysza艂a jego g艂os, kt贸ry jednak ostatnio zacz膮艂 s艂abn膮膰, gin膮膰 w艣r贸d wycia wichury. Tamtego wiosennego dnia, kiedy spotka艂y go z Cif po raz pierwszy (i dowiedzia艂y si臋 o istnieniu dw贸ch bog贸w), jawi艂 si臋 im bardzo rzeczywisty. Ale te偶 na granicy 艣mierci, wi臋c ratowanie go wymaga艂o od niej naprawd臋 wielkiego wysi艂ku. Mia艂a dla niego tyle ciep艂ych uczu膰, zupe艂nie jakby by艂 艣wi臋tym bohaterem, przyby艂ym z dawnych wiek贸w, albo jej ukochanym, nie偶yj膮cym ju偶 ojcem. A偶 pewnego razu w jej uczucia wkrad艂y si臋 trwoga i niech臋膰:, gdy pie艣ci艂 j膮 delikatnym dotykiem palc贸w, a przed zapadni臋ciem w sen b膮kn膮艂, chyba rozczarowany. 鈥濲este艣 starsza, ni偶 my艣la艂em鈥. Wpad艂a na pomys艂, 偶eby przyprowadzi膰 dziewcz臋ta. Czy to czyni艂o z niej potwora? By膰 mo偶e. Ale dzi臋ki temu by艂o jej l偶ej na sercu, nie musia艂a si臋 bezpo艣rednio anga偶owa膰.

P贸藕niej czeka艂a j膮 podniecaj膮ca podr贸偶 do Lankmaru, a nast臋pnie niebezpiecze艅stwa zwi膮zane z Mingolami i lodow膮 magi膮 Kchakchta. Na koniec, kiedy na wysp臋 zawitali Kocur i Fafryd, spostrzeg艂a, 偶e ten drugi rzeczywi艣cie przypomina m艂odszego Odyna. Czy偶by, dlatego b贸g znika艂 i m贸wi艂 ledwie s艂yszalnym szeptem? Tego nie wiedzia艂a, ale bezspornie do艂o偶y艂o si臋 to do jej udr臋k i w膮tpliwo艣ci. Dzi艣 nie mog艂a si臋 przem贸c, 偶eby wej艣膰 do lektyki. Tak, by艂a potworem.

Czuj膮c bolesny ucisk na gardle, u艣wiadomi艂a sobie, 偶e w swoim wzburzeniu szarpie za lu藕ny koniec powrozu, schowany pod p艂aszczem. Rozlu藕ni艂a p臋tl臋 i zmusi艂a si臋 do siedzenia w ciszy. By艂o ciemno, cho膰 oko wykol. Nad stokami Czarnego Ognia i G贸ry Piekielnych 艢wiate艂 mruga艂y w膮t艂e ogniki. Od strony ognisk dochodzi艂y strz臋py rozm贸w, a w艣r贸d nich fragmenty nowej pie艣ni, kt贸rej uczono si臋 ze 艣miechem. Afryta nie rusza艂a si臋, nie zwa偶aj膮c na mr贸z. Widnokr膮g na wschodzie poszarza艂, po niebie rozla艂a si臋 mleczna jasno艣膰 i wreszcie wychyli艂 si臋 bia艂y ksi臋偶yc.

W obozie nast膮pi艂o poruszenie. Tragarze wytargali zaklinowan膮 w kamieniach szubienic臋 Odyna i d藕wign臋li lektyk臋. Dopiero teraz wsta艂a Afryta; rozprostowa艂a zesztywnia艂e ko艅czyny i tupaniem przywr贸ci艂a do 偶ycia dr臋twe stopy. Oddzia艂 wyrusza艂 na zach贸d, na prze艂aj przez sk膮pan膮 w srebrnym blasku krain臋. Ludzie k艂adli na rami臋 sw贸j groteskowy or臋偶 lub zabierali si臋 do d藕wigania ci臋偶szego brzemienia. Niekt贸rzy utykali (b膮d藕, co b膮d藕, byli marynarzami nienawyk艂ymi do pieszych w臋dr贸wek), lecz z now膮 pie艣ni膮 Odyna na ustach maszerowali ra藕nym krokiem, odwr贸ceni plecami do wschodniego wiatru, kt贸ry teraz d膮艂 mocno i nieprzerwanie.



***



Fafryd w艂a艣nie zapali艂 drug膮 pochodni臋 od zw臋glonych resztek pierwszej, gdy nagle zrobi艂o si臋 cieplej, a wysoki korytarz, kt贸rym dot膮d szed艂, wyprowadzi艂 go do komory tak wielkiej, 偶e 艣wiat艂o gubi艂o si臋 w jej wn臋trzu. Kiedy odrzucony kawa艂ek 艂uczywa po uderzeniu o kamie艅 wzbudzi艂 w oddali ciche echa, przystan膮艂 i rozejrza艂 si臋 na wszystkie strony. Dostrzeg艂 mrowie podobnych do gwiazd punkcik贸w 艣wiat艂a: to blask pochodni odbija艂 si臋 od uwi臋zionych w kamieniu blaszek miki. Niedaleko przed sob膮 zobaczy艂 niekszta艂tny s艂up, wyciosany ze ska艂y mieni膮cej si臋 od kryszta艂k贸w. Na jego p艂asko 艣ci臋tej powierzchni le偶a艂a drobna posta膰, przykryta burym kocem. Z g贸ry dolecia艂 艂opot mocarnych skrzyde艂, na chwil臋 zrobi艂o si臋 cicho, po czym zn贸w co艣 za艂opota艂o - jakby olbrzymi s臋p kr膮偶y艂 w mroku pieczary.

- Mara! - zawo艂a艂 Fafryd w stron臋 s艂upa.

Ws艂uchuj膮c si臋 w odg艂osy, wy艂owi艂 w艣r贸d nich echo swego imienia, wypowiedzianego s艂abowitym, cienkim g艂osikiem. Raptem zda艂 sobie spraw臋, 偶e nie s艂ycha膰 ju偶 bicia skrzyde艂, za to jeden z 艂yszczyk贸w szybko si臋 rozja艣nia, jakby p臋dzi艂 w d贸艂 prosto na niego. Narasta艂 szum, rzec by mo偶na, wielkiego jastrz臋bia, kt贸ry spada na upatrzon膮 ofiar臋.

Szarpn膮艂 si臋 w bok, unikaj膮c ciosu po艂yskliwego miecza, a zarazem machn膮艂 toporem, by razi膰 tego, kto nim w艂ada. Co艣 na kszta艂t p艂贸ciennego 偶agla wytr膮ci艂o mu z r臋ki pochodni臋 i obali艂o go na kolana. Bardzo blisko rozleg艂 si臋 艂opot skrzyde艂, potem drugi, a towarzyszy艂 temu przera藕liwy ryk cierpi膮cego cz艂owieka, w kt贸rym mimo zawartej w nim bole艣ci pobrzmiewa艂a nienawi艣膰.

Zrywaj膮c si臋 na r贸wne nogi, Fafryd ujrza艂 pochodni臋: le偶a艂a na kamieniu i pali艂a si臋 jasnym p艂omieniem, przebita l艣ni膮cym mieczem, kt贸rego uderzenie wyrwa艂o mu j膮 z gar艣ci. Ryki i 艂opotanie teraz si臋 oddala艂y. Przydepta艂 szczap臋 pochodni, got贸w wyszarpn膮膰 miecz, ale gdy si臋 do tego zabra艂, namaca艂 palcami zaci艣ni臋t膮 na r臋koje艣ci szczup艂膮, 艂uskowat膮 d艂o艅 i - co stwierdzi艂 po kr贸tkim badaniu - ciep艂膮 i mokr膮 u nadgarstka, w miejscu odci臋cia. Zar贸wno d艂o艅, jak i krew by艂y niewidzialne, wi臋c nawet, je艣li palce czu艂y cia艂o, oczy mog艂y zobaczy膰 tylko go艂膮 r臋koje艣膰: srebrny krzy偶owy jelec, srebrn膮 g艂owic臋 w kszta艂cie gruszki oraz uchwyt pokryty czarn膮 sk贸r膮 i opleciony srebrnym drutem.

Us艂ysza艂, jak kto艣 wo艂a go po imieniu 艂ami膮cym si臋 g艂osem. Odwr贸ciwszy si臋, stan膮艂 twarz膮 w twarz z Mar膮, ubran膮 w bia艂y kubraczek. Sprawia艂a wra偶enie wym臋czonej i wstrz膮艣ni臋tej, jakby w艂a艣nie zosta艂a porwana ze s艂upa i postawiona na ziemi. Kiedy w odpowiedzi wym贸wi艂 jej imi臋, obok Mary, nieco nad ni膮, niewie艣ci g艂os rozbrzmia艂 ch艂odnym, deprymuj膮cym tonem osoby znajomej i ukochanej, kt贸ra w koszmarnym 艣nie pa艂a nienawi艣ci膮.

- Biada ci, barbarzy艅co, 偶e艣 po powrocie na p贸艂noc nie pokwapi艂 si臋 z艂o偶y膰 mi wyraz贸w uszanowania na Grani Niebios! - zacz臋艂a niewidzialna ksi臋偶niczka Hirywia. - Biada ci, 偶e przybywasz na zew innej kobiety, cho膰 trzymamy jej stron臋! Biada ci, 偶e艣 porzuci艂 swoich ludzi, by ratowa膰 sikork臋, kt贸r膮 bez twej pomocy by艣my ocali艂y! Biada ci, 偶e wchodzisz w parad臋 bogom i demonom! I biada ci, oj biada, 偶e艣 mia艂 czelno艣膰 okaleczy膰 ksi臋cia z Grani Niebios, z kt贸rym 艂膮cz膮 nas, mimo 偶e za偶arcie ze sob膮 walczymy, wi臋zy silniejsze ni偶 mi艂o艣膰 i nienawi艣膰! R臋ka za r臋k臋 i g艂owa za g艂ow臋! Biada ci, biada, po pi臋ciokro膰 biada!

W czasie tej mowy Mara przysun臋艂a si臋 do Fafryda, kt贸ry kl臋cza艂 z pomarszczon膮 twarz膮, s艂uchaj膮c s艂贸w rozlegaj膮cych si臋 w pustce. Po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na plecach i razem przewiercali wzrokiem mrok, sk膮d p艂yn臋艂y s艂owa.

A Hirywia ci膮gn臋艂a mo偶e z mniejsz膮 pasj膮, lecz tym samym lodowatym tonem:

- Spiesz臋 do Kejary, kt贸ra teraz leczy i pociesza brata. O 艣wicie odwieziemy ci臋 na grzbiecie lataj膮cej ryby do miejsca, gdzie zosta艂a twoja dru偶yna. Wkr贸tce zobaczysz, jaki los ci臋 czeka. A tymczasem odpocznij, ogrzej si臋 w 偶arze Piekielnej G贸ry, kt贸rej jeszcze nie musisz si臋 l臋ka膰.

Na tym sko艅czy艂a. S艂yszeli, jak si臋 od nich oddala. Pochodnia mruga艂a s艂abym 艣wiat艂em, prawie ju偶 wypalona, gdy Fafryda i Mar臋 ogarnia艂o 艣miertelne zm臋czenie. W ko艅cu legli bok w bok i zamkn臋li oczy, zmorzeni snem kamiennym. Kr贸tko przed za艣ni臋ciem Fafryd zastanawia艂 si臋, czemu tak go wzrusza zachowanie Mary, kt贸ra zwin臋艂a si臋 przy nim w k艂臋bek i trzyma艂a kurczowo jego lew膮 d艂o艅.



***



Nazajutrz S艂on膮 Przysta艅 ogarn臋艂a gor膮czka przygotowa艅 do wielkiego po艂owu... tak wcze艣nie i hucznie - nie do wiary! - 偶e niepodobna by艂o dociec, kiedy rozwia艂y si臋 resztki nocnych l臋k贸w i koszmar贸w, a obudzi艂y - oby - nadzieje zwi膮zane z pi臋knym, jasnym dniem. Nawet cudzoziemcy przejawiali wyj膮tkow膮 ochoczo艣膰, jakby i oni we 艣nie s艂uchali pie艣ni o zabijaniu Mingoli. Kocura, cho膰 nie w smak mu to by艂o, nak艂oniono do obsadzenia Fafrydowego 鈥濻oko艂a Morskiego鈥 za艂og膮 z艂o偶on膮, z co bardziej krewkich zapale艅c贸w, na czele z 鈥瀗aczelnikiem鈥 Bomarem oraz iltmarskim w艂a艣cicielem tawerny. Dow贸dc膮 statku Kocur mianowa艂 Paszawara, przy czym do pomocy w utrzymaniu dyscypliny dorzuci艂 mu po艂ow臋 swoich z艂odziejaszk贸w, a do kierowania statkiem doda艂 jeszcze dw贸ch Mingoli, Trencziego i Gawsa.

- Pami臋taj, 偶e ty dowodzisz - napomnia艂 Paszawara. 鈥 Je艣li co艣 im nie pasuje, kopa w dup臋. Aha, i chc臋 was mie膰 blisko po nawietrznej.

Paszawar - z r贸偶ow膮 ran膮 na czole, nie do ko艅ca jeszcze zagojon膮 - gorliwie pokiwa艂 g艂ow膮 i poszed艂 obj膮膰 dow贸dztwo nad za艂og膮. Na wschodzie ponad s艂onym urwiskiem z艂owieszczo malowa艂y si臋 czerwone zorze, gdy na zachodzie ci膮gle panowa艂y nocne ciemno艣ci. Silnie wia艂o ze wschodu.

Stoj膮c na rufie 鈥濺ozbitka鈥, Kocur przygl膮da艂 si臋 rejwachowi w porcie i statkom rybackim, kt贸re przepoczwarzy艂y si臋 w okr臋ty wojenne. Zaiste, widok by艂 niespotykany: pok艂ady, do niedawna zawalone kupami ryb, teraz je偶y艂y si臋 w艂贸czniami i or臋偶em najr贸偶niejszego asortymentu; wczoraj podobnie zbroi艂a si臋 dru偶yna wyruszaj膮ca pod wodz膮 Gronigera. Niekt贸rzy przytwierdzili do bukszpryt贸w pot臋偶ne ceremonialne dzidy (w zasadzie tyki z grotem z br膮zu); zapewne w zast臋pstwie taran贸w, niech bogowie maj膮 ich w opiece! Inni znowu wywiesili czerwono-czarne 偶agle, by膰 mo偶e dla podkre艣lenia, 偶e p艂yn膮 utoczy膰 krwi znienawidzonemu wrogowi. Nawet najspokojniejszy rybak ma w sobie poci膮g do piractwa, to pewne. Trzy statki by艂y w po艂owie przykryte sieciami, czy偶by dla ochrony przed strza艂ami? Dwoma najwi臋kszymi okr臋tami dowodzili Dwon i Zwaken, wiceadmira艂owie Kocura, przynajmniej teoretycznie. Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

Gdyby, chocia偶 mia艂 czas pozbiera膰 my艣li! Niestety, odk膮d si臋 obudzi艂, wydarzenia (tak偶e jego w艂asne nieprzewidywalne pomys艂y) goni艂y go do dzia艂ania, ba, goni艂y jak stado tygrys贸w. Wczoraj uda艂o mu si臋 bezpiecznie wyprowadzi膰 cztery kobiety z cuchn膮cych i dr偶膮cych jaskiniowych tuneli (spojrza艂 w stron臋 wulkanicznej g贸ry: nadal brudzi艂a poczerwienia艂e niebo grubym s艂upem czarnego dymu, spychanego przez wiatr na zach贸d), by stwierdzi膰 po wyj艣ciu, 偶e zabawi艂 pod ziemi膮 przesadnie d艂ugo i zapada zmierzch. Po opatrzeniu r臋ki Ril, dotkliwie poparzonej boskim p艂omieniem pochodni, p臋dem wr贸cili do S艂onej Przystani, gdzie czeka艂y ich rozmaite narady. I gdzie tu czas podzieli膰 si臋 spostrze偶eniami z Cif?

Teraz musia艂 przerwa膰 rozmy艣lania, 偶eby pom贸c Mikkidowi pouczy膰 sze艣ciu wyspiarzy, wcielonych do za艂ogi na miejsce z艂odziejaszk贸w oddelegowanych na pok艂ad 鈥濻oko艂a Morskiego鈥, w paru tak prozaicznych kwestiach jak obs艂uga wiose艂.

Zaledwie si臋 z tym upora艂 (jego rola sprowadza艂a si臋 g艂贸wnie do podszeptywania Mikkidowi), na pok艂adzie znienacka zjawi艂a si臋 Cif w kompanii Ril, Hilsy i Matki Twardziuchy; wszystkie pr贸cz staruchy by艂y uzbrojone w no偶e i ubra艂y si臋 w marynarskie portki i kapoty. Ril praw膮 r臋k臋 podwi膮za艂a temblakiem.

- Oto jeste艣my, kapitanie, czekamy na rozkazy! 鈥 powiedzia艂a weso艂o Cif.

- Droga... radczyni - odpowiedzia艂 Kocur, zas臋piony. - 鈥濺ozbitek鈥 nie mo偶e uczestniczy膰 w bitwie z kobietami na pok艂adzie, a ju偶 zw艂aszcza - rzuci艂 w bok znacz膮ce spojrzenie - z dziwkami i wied藕mami.

- W takim razie wsi膮dziemy na 鈥濩hochlika鈥 i pop艂yniemy za wami - odpar艂a, bynajmniej niezra偶ona. - Albo raczej wypu艣cimy si臋 przodem, wypatruj膮c 艣lad贸w S艂onecznych Mingoli. Wiesz, 偶e 鈥濩hochlik鈥 jest 艣mig艂ym 偶aglowcem. Tak, w艂a艣nie tak, damski okr臋t wojenny z hufcem zbrojnych niewiast na czele!

Kocur - udaj膮c, jaki to on 艂askawy - z konieczno艣ci ust膮pi艂. Ril i Hilsa promienia艂y szcz臋艣ciem. Cif dotkn臋艂a jego r臋ki z min膮 wyra偶aj膮c膮 wdzi臋czno艣膰.

- Ul偶y艂o mi, 偶e si臋 zgodzi艂e艣 - powiedzia艂a. - Wypo偶yczy艂am ju偶 鈥濩hochlika鈥 pewnym trzem kobietom. - Naraz spowa偶nia艂a i doda艂a p贸艂g艂osem: - Powiniene艣 wiedzie膰, 偶e zdarzy艂o si臋 co艣 niepokoj膮cego. Chcia艂y艣my zabra膰 na pok艂ad Lokiego w blaszance. Tak jak wczoraj nios艂a go Ril w pochodni...

- Nie wolno zabiera膰 ognia na pok艂ad okr臋tu p艂yn膮cego na wojn臋 - odrzek艂 bez zastanowienia Kocur. - Sama zreszt膮 widzia艂a艣 poparzon膮 r臋k臋 Ril.

- Ale dzi艣 rano, po raz pierwszy od przesz艂o roku, z niewyja艣nionych przyczyn zgas艂 ogie艅 w Ognistej Jamie. Przekopa艂y艣my popi贸艂. Ani jednej iskierki...

- No c贸偶 - zaduma艂 si臋 Kocur. - Mo偶e wczoraj przy ogromnej skalnej 艣cianie b贸g tymczasowo przeprowadzi艂 si臋 do gor膮cego wn臋trza g贸ry. Patrz, jak kopci! - Pokaza艂 palcem Czarny Ogie艅, buchaj膮cy wyj膮tkowo g臋stym s艂upem dymu.

- W takim razie, nie b臋dzie nam s艂u偶y艂 pomoc膮 - zmartwi艂a si臋 Cif.

- Cieszmy si臋, 偶e w og贸le zosta艂 na wyspie. Nie w膮tpi臋, 偶e w pewnym sensie jest z nami na statku. - Przypomnia艂 sobie (na t臋 my艣l oparzone palce znowu go zapiek艂y) schowany do sakwy czarny kawa艂ek 艂uczywa. Kolejna rzecz, kt贸r膮 powinien w spokojno艣ci przemy艣le膰.

Jednak偶e w tym momencie podp艂yn膮艂 do nich 偶aglowiec dowodzony przez Dwona, kt贸ry zameldowa艂, 偶e flota jest ju偶 gotowa do wyp艂yni臋cia, a ludzie rw膮 si臋 do dzia艂ania. Kocur musia艂 bezzw艂ocznie odbija膰 od brzegu. Kaza艂 stawia膰 wszystkie 偶agle, kt贸re tylko si臋 da艂o przy tym wietrze, a najemnym z艂odziejom i niewprawionym wyspiarzom siada膰 do wiose艂. Ourf wartko bi艂 w gong, aby 鈥濺ozbitek鈥 wysforowa艂 si臋 przed zwrotniejsze statki rybackie.

Z brzegu i s膮siednich statk贸w dolecia艂y Kocura radosne owacje. Przez chwil臋 p艂awi艂 si臋 w samouwielbieniu, widz膮c, jak 鈥濺ozbitek鈥 dzielnie pruje fale na czele floty, za艂oga karnie wykonuje polecenia, Paszawar z powodzeniem dowodzi 鈥濻oko艂em Morskim鈥, a Cif stoi obok z roziskrzonym wzrokiem. Na Mog膮, 艣wietnie si臋 czu艂 w sk贸rze admira艂a!

Ale zaraz nawiedzi艂y go te same dr臋cz膮ce my艣li, kt贸rych dzi艣 nie mia艂 czasu uporz膮dkowa膰. Przede wszystkim zda艂 sobie spraw臋, 偶e jest to rzecz zgo艂a ryzykowna czy wr臋cz absurdalna, by tak beztrosko wyp艂ywa膰 w morze z jednym jedynym, w dodatku do艣膰 karko艂omnym planem, opracowanym w oparciu o trzeszcz膮c膮 mow臋 ognia, szept p艂on膮cych patyk贸w. A jednak siedzia艂o w nim g艂臋boko nieodparte przeczucie, 偶e podejmuje s艂uszne kroki i nic z艂ego go nie spotka, a kiedy natknie si臋 na flot臋 Mingoli, w decyduj膮cej chwili o艣wieci go jaki艣 wspania艂y pomys艂...

Wtem jego wzrok spocz膮艂 na Mikkidzie, kt贸ry z wybitn膮 wpraw膮 wios艂owa艂 przy prawej burcie, najbli偶ej dzioba statku.

- Ourf! - rzek艂, prze艂amuj膮c wewn臋trzne opory. 鈥 Chwytaj rumpel i kieruj statek na pe艂ne morze! - rozkaza艂. - Pilnuj rytmu wios艂owania! - Dziewczynie wyja艣ni艂: - Moja droga, na pewien czas musz臋 ci臋 opu艣ci膰. - Wzi膮wszy ze sob膮 drugiego Mingola, zwr贸ci艂 si臋 oschle do Mikkida: - Idziemy naradzi膰 si臋 do kabiny! Gib ci臋 zast膮pi. - Nie zwa偶aj膮c na spojrzenia zaciekawionych kobiet i zaniepokojon膮 min臋 kaprala, zszed艂 po艣piesznie pod pok艂ad.

艢widruj膮c bezlitosnym wzrokiem Mikkida, siedz膮cego po drugiej stronie sto艂u w nader niskiej kabinie (na szcz臋艣cie Kocur nie odczuwa艂 ciasnoty: jedyna korzy艣膰 z bycia niewysokim kapitanem i posiadania jeszcze ni偶szej za艂ogi), rzek艂 do niego:

- Kapralu, przedwczoraj w gmachu rady wyg艂osi艂em mow臋 do wyspiarzy, kt贸rzy podzi臋kowali mi za ni膮 gromkimi owacjami. Ty te偶 tam by艂e艣. Co powiedzia艂em?

Mikkido wierci艂 si臋 pod jego spojrzeniem.

- Ale偶 kapitanie... - Zaczerwieni艂 si臋. - Wszak nie mo偶esz oczekiwa膰, 偶e...

- Jeno mi nie gadaj, 偶e z wra偶enia wszystko zapomnia艂e艣! - osadzi艂 go Kocur. - Nie wykr臋cisz mi si臋! Wyobra藕 sobie, 偶e statek walczy ze sztormem i jedynie twa szczera odpowied藕 przyniesie mu ocalenie. Na bog贸w, czy偶by艣 si臋 jeszcze nie przekona艂, 偶e nikt z mojej za艂ogi nigdy nie ucierpi za m贸wienie prawdy?

Mikkido prze艂kn膮艂 艣lin臋, chwil臋 zmaga艂 si臋 z sob膮 i w ko艅cu si臋 przem贸g艂:

- Kapitanie... uczyni艂em rzecz straszn膮. Tamtego wieczoru, kiedy艣my szli ze stoczni do gmachu rady, ty z dwiema paniami, kupi艂em jakowy艣 trunek od ulicznego sprzedawcy, a gdy艣 nie patrzy艂, wszystko wy偶艂opa艂em. Przysi臋gam, nie czu艂em w nim mocy, ale musia艂 z op贸藕nieniem dawa膰 mocnego kopa, bo kiedy艣 wyskoczy艂 na st贸艂 i j膮艂 przemawia膰, straci艂em przytomno艣膰! S艂owo daj臋! Po oprzytomnieniu us艂ysza艂em, jak m贸wisz, 偶e Groniger i Afryta poprowadz膮 po艂ow臋 wyspiarzy z odsiecz膮 kapitanowi Fafrydowi, za艣 reszta wyp艂ynie, by wci膮gn膮膰 S艂onecznych Mingoli do wielkiego wiru. Wszyscy wariowali ze szcz臋艣cia, wi臋c si臋 przy艂膮czy艂em, jakbym s艂ysza艂, co oni us艂yszeli.

- I przysi臋gniesz, 偶e tak w艂a艣nie by艂o? - zapyta艂 Kocur z gro藕n膮 min膮.

Mikkido przytakn膮艂, zafrasowany.

Kocur pr臋dko obszed艂 st贸艂, u艣ciska艂 go i uca艂owa艂 w trz臋s膮cy si臋 policzek.

- Porz膮dny ch艂op z ciebie! - Przyja藕nie poklepa艂 go po plecach. - Id藕 teraz na g贸r臋, zacny cz艂owieku, i popro艣 pani膮, aby tu do ranie zesz艂a. Potem zakrz膮tnij si臋 przy jakiejkolwiek po偶ytecznej robocie, kt贸r膮 w swej m膮dro艣ci uznasz za konieczn膮. Nie st贸j jak ko艂ek! R贸b, co masz zrobi膰!

Zanim Cif przysz艂a do kabiny (nie musia艂 d艂ugo czeka膰), obmy艣li艂 strategi臋 rozmowy.

- Moja droga - powiedzia艂 bez ogr贸dek, podchodz膮c do niej - musz臋 ci co艣 wyzna膰. - Pokornie, w paru zwi臋z艂ych, dobitnych s艂owach, wyjawi艂 jej ca艂膮 prawd臋 o swej 鈥瀢spania艂ej przemowie鈥: po prostu nie utrwali艂o mu si臋 w pami臋ci ani jedno zdanie. Na koniec doda艂: - Rozumiesz teraz, 偶e o moj膮 godno艣膰 tu idzie. Cokolwiek s艂ysza艂a艣, nie m贸wi艂em ja, tylko Loki. Tedy prosz臋, wszystko mi opowiedz, niczego nie taj膮c.

U艣miechn臋艂a si臋 ze zdziwion膮 min膮.

- Zachodzi艂am w g艂ow臋, co艣 rzek艂 Mikkidowi, 偶e tak szala艂 z rado艣ci, i chyba do dzi艣 nie mog臋 tego poj膮膰. Tym niemniej przyznaj臋, 偶e owszem, do艣wiadczy艂am podobnego prze偶ycia, ma艂o tego, ja przecie偶 niczego nie pi艂am! Co艣 mi rozum przy膰mi艂o, czas p艂yn膮艂 jakby obok, twoich s艂贸w nie s艂ysza艂am. Z wyj膮tkiem ostatnich poucze艅 o wirze i wyprawie Afryty. Ludzie skakali z uciechy, wi臋c uda艂am, 偶e si臋 z tob膮 zgadzam. Nie chcia艂am zrani膰 twoich uczu膰 ani wyj艣膰 na g艂upca. Osio艂 ze mnie! Raz nawet mia艂am ochot臋 zwierzy膰 si臋 Afrycie ze swej nieuwagi. Rozmy艣li艂am si臋 i 偶a艂uj臋, bo dziwnie si臋 wtenczas zachowywa艂a. My艣lisz, 偶e ona r贸wnie偶...?

Kocur z werw膮 pokiwa艂 g艂ow膮.

- My艣l臋, 偶e ani jeden cz艂ek tam obecny nie pami臋ta nic z mojej (czy raczej Lokiego) przemowy. Wol膮 udawa膰, 偶e co艣 tam s艂yszeli, jako te os艂y, zaiste. A ja, czarny mu艂, podsyca艂em w nich zapa艂. Zatem nikt pr贸cz Lokiego nie wie, co Loki powiedzia艂, a my p艂yniemy zdradliwym szlakiem przeciwko Mingolom, ufni w przychylno艣膰 losu.

- To, co mamy robi膰? - spyta艂a, przel臋kniona.

Zagl膮daj膮c jej w oczy z niepewnym u艣miechem, wzruszy艂 ramionami z komiczn膮 uleg艂o艣ci膮.

- P艂yniemy dalej. Wszak znasz ten szlak, a ja mam ci臋 wspiera膰.

Niespodziewanie nast膮pi艂 ostry przechy艂 i Cif zatoczy艂a si臋 na Kocura. Obj臋li si臋 ramionami, usta spotka艂y si臋 w upojnym poca艂unku... kt贸ry wszak偶e nie trwa艂 d艂ugo, bo Kocur musia艂 艣pieszy膰 na pok艂ad. Za nim pobieg艂a Cif, 偶eby zbada膰 (a w艂a艣ciwie dopyta膰 si臋), co si臋 wydarzy艂o.

Mijaj膮c zawietrzn膮 stron臋 s艂onego klifu, 鈥濺ozbitek鈥 opuszcza艂 wody portu. Z przodu rozpo艣ciera艂 si臋 przestw贸r Morza Zewn臋trznego, gdzie wschodni wiatr dawa艂 si臋 bardziej we znaki, fale by艂y silniejsze, a s艂o艅ce rozgrzewa艂o p艂贸tno i deski pok艂adu. Kocur przej膮艂 rumpel od zasmuconego Ourfa, kt贸ry wraz z Gibem i Mikkidem ustawi艂 偶agiel do pierwszego zwrotu przez sztag. 鈥濻ok贸艂 Morski鈥 i dziwacznie wyposa偶one statki rybackie jeden po drugim zmienia艂y hals, wyp艂ywaj膮c za 鈥濺ozbitkiem鈥 na pe艂ne morze.



***



Ten sam wschodni wiatr, kt贸ry hula艂 nad po艂udniow膮 cz臋艣ci膮 Oszronionej Wyspy i z kt贸rym zmaga艂 si臋 鈥濺ozbitek鈥, hen na morzu wspomaga艂 statki S艂onecznych Mingoli. Pos臋pne galery z kwadratowymi, wyd臋tymi 偶aglami p艂yn臋艂y wielk膮 chmar膮; raz po raz s艂ycha膰 by艂o kwiki ogier贸w w klatkach, gdy okr臋ty rozcina艂y fale wdzieraj膮ce si臋 poprzez czarne, osobliwie pokrzywione pr臋ty potokami piany. Wszystkie oczy kierowa艂y si臋 pilnie na zach贸d i zaiste nie spos贸b by艂o powiedzie膰, czy wi臋cej szale艅stwa mie艣ci si臋 w spojrzeniach opatulonych futrami ludzi, szczerz膮cych z臋by w u艣miechu, czy w 艣lepiach zwierz膮t o d艂ugich pyskach, szczerz膮cych z臋by w grymasie niezadowolenia.

Na kasztelu rufowym okr臋tu flagowego, gdzie Gon贸w rozprawia艂 ze znachorem i uczestnicz膮cymi w kampanii m臋drcami, owo szale艅stwo ods艂ania艂o r贸wnie偶 swoje filozoficzne oblicze. Zadawano pytania w rodzaju: 鈥濩zy wystarczy pu艣ci膰 z dymem miasto, czy te偶 trzeba rozdepta膰 je na miazg臋?鈥 鈥濩hlubn膮 rzecz膮 jest obr贸ci膰 je w perzyn臋, ba, na drobny proch zetrze膰, jeno bez podpalania鈥 - takie odpowiedzi poddawano pod rozwag臋.

Jednocze艣nie zachodni wicher, kt贸ry przewala艂 si臋 nad p贸艂nocn膮 cz臋艣ci膮 wyspy, (przez co w pasie na styku dw贸ch wiatr贸w szala艂a szczeg贸lnie gro藕na wichura), nagania艂 z dalekich zak膮tk贸w bezmiernego oceanu podobn膮 armad臋 Wspacznych Mingoli. W贸dz Edumir zwr贸ci艂 si臋 do swoich filozof贸w z nast臋puj膮cym pytaniem:

- Czy samob贸jcz膮 艣mier膰 w pierwszej szar偶y, kiedy przystawiam pier艣 do wra偶ej w艂贸czni, nale偶y przedk艂ada膰 nad 艣mier膰 w szar偶y ostatniej, po 艣wiadomym spo偶yciu trucizny?

Wys艂uchawszy uczonych odpowiedzi i przewrotnego pytania:

- Skoro 艣mier膰 jest tak po偶膮dan膮 warto艣ci膮, przy膰miewaj膮c膮 rozkosze mi艂o艣ci i smak grzybowego wina, jak to si臋 sta艂o, 偶e nasi szlachetni, czcigodni przodkowie tak d艂ugo p艂odzili potomk贸w? - obr贸ci艂 na wsch贸d t臋skne spojrzenie swoich b艂yszcz膮cych oczu i powiedzia艂:

- Wszystko to jeno teoria. Wkr贸tce 偶ycie poka偶e, ile jest prawdy w naszych rozwa偶aniach.

Tymczasem wysoko ponad burz膮 wiatr贸w, w swym lodowym mieszkaniu, Kchakcht niestrudzenie przygl膮da艂 si臋 mapie wy艣cie艂aj膮cej wn臋trze kuli. Pionki na mapie zast臋powa艂y statki i konie, m臋偶czyzn i kobiety, co wi臋cej, nawet bog贸w. Nachyla艂 nisko sw膮 w艂ochat膮 twarz i z nat臋偶on膮 uwag膮 bada艂 wszelkie podejrzane ruchy pionk贸w.



***



W blasku wschodz膮cego s艂o艅ca, z mro藕nym wiatrem w twarz, Afryta samotnie przemierza艂a wrzosowiska z rzadka upstrzone kar艂owatymi cedrami. Zmierzaj膮c do Zimnego Portu, mija艂a ju偶 ostatni膮 cich膮 zagrod臋 z oklapni臋tymi, zielonoszarymi dachami z darni. Mia艂a poodparzane nogi i s艂ania艂a si臋 ze zm臋czenia (nawet p臋tla Odyna niezno艣nie ci膮偶y艂a jej na szyi), albowiem dru偶yna, nie licz膮c dw贸ch kr贸tkich odpoczynk贸w, maszerowa艂a ca艂膮 noc, ch艂ostana wiatrami wiej膮cymi z moc膮 tornada podczas przej艣cia z po艂udniowo-wschodniej cz臋艣ci wyspy, gdzie znajdowa艂a si臋 S艂ona Przysta艅 i kr贸lowa艂 wschodni wiatr, do cz臋艣ci p贸艂nocno-zachodniej, kt贸ra by艂a terenem dzia艂ania r贸wnie silnego zachodniego wiatru. Pomimo tego uwa偶nie przepatrywa艂a okolic臋, szukaj膮c 艣lad贸w wrog贸w lub przyjaci贸艂, poniewa偶 zaofiarowa艂a si臋 i艣膰 na szpicy dowodzonego przez Gronigera oddzia艂u groteskowo ob艂adowanych piechur贸w. Niedawno, zanim 艣wit rozja艣ni艂 niebo, opu艣ci艂a swoje miejsce przy lektyce i przesz艂a na czo艂o kolumny, aby zwr贸ci膰 uwag臋 Gronigerowi na konieczno艣膰 wys艂ania zwiadowcy, skoro zbli偶ali si臋 do celu wyprawy i 艂acno mogli wpa艣膰 w zasadzk臋. Wydawa艂 si臋 dziwnie rozkojarzony i beztroski, niezdolny do oceny zagro偶enia, zupe艂nie jakby (dotyczy艂o to r贸wnie偶 pozosta艂ych wyspiarzy) skupia艂 si臋 wy艂膮cznie na maszerowaniu, byle dalej przed siebie. Ze szklanym wzrokiem, wy艣piewuj膮c ochryple wojenn膮 pie艣艅 Gali, ludzie parli naprz贸d niczym bezwolne, mechaniczne stwory, gotowi i艣膰 w ten spos贸b, p贸ki nie natkn膮 si臋 na nieprzyjaciela lub oddzia艂 Fafryda. Zapewne gdyby nikogo nie spotkali, bez mrugni臋cia okiem powskakiwaliby w zimn膮 to艅 morza, podobnie jak to czyni膮 gromady leming贸w w czasie masowych w臋dr贸wek. Groniger nie sprzeciwia艂 si臋 jej misji zwiadowczej, ale te偶 nie wyrazi艂 偶adnej troski o jej bezpiecze艅stwo. Gdzie偶 si臋 podzia艂a jasno艣膰 umys艂u i rozwaga, z kt贸rej niegdy艣 s艂yn膮艂?

Afryta, umiej膮ca wy艣ledzi膰 w lesie cz艂owieka b膮d藕 zwierza, szybko przyuwa偶y艂a Skora, kt贸ry zerka艂 w stron臋 portu z k臋py zmarnia艂ych cedr贸w, sk膮d wczoraj rano Fafryd zasypa艂 gradem strza艂 rozb贸jnik贸w. Kiedy zawo艂a艂a go po imieniu, odwr贸ci艂 si臋 b艂yskawicznie, przyk艂adaj膮c strza艂臋 do ci臋ciwy, lecz na widok kobiety w znajomym odzieniu wyszed艂 z kryj贸wki.

- Co tu robisz, pani? - przywita艂 si臋 dosy膰 oschle. - Wygl膮dasz na zm臋czon膮. - Sam nie wygl膮da艂 najlepiej: oczy zapadni臋te, ruda broda zwichrzona, policzki i czo艂o umazane sadz膮 mo偶e ze wzgl臋du na ra偶膮cy blask 艣wiat艂a odbitego od lodowc贸w.

W kilku s艂owach powiadomi艂a go o ci膮gn膮cych za ni膮 posi艂kach. S艂uchaj膮c, wyra藕nie odzyskiwa艂 si艂y.

- Pomy艣lne nowiny - rzek艂, gdy sko艅czy艂a m贸wi膰. - My tutaj jeszcze wczoraj przed zmrokiem po艂膮czyli艣my szyki z obro艅cami portu. Obchodz臋 stanowiska. Zepchn臋li艣my na pla偶臋 mingolskie forpoczty. Podeszli艣my ich fortelem! Niech no zobacz膮 waszych ludzi, stosownie rozmieszczonych, hycn膮 na statki i odp艂yn膮. A my nawet palcem nie kiwniemy.

- Racz wybaczy膰, 偶o艂nierzu - odpar艂a, podniesiona na duchu jego ferworem - ale o tobie i twoich towarzyszach m贸wi si臋: berserkowie. Zawsze my艣la艂am, 偶e tacy uderzaj膮 na wroga przy byle okazji, uderzaj膮 z wilczym wyciem, zwierz臋cym skokiem, rozebrani do naga.

- Prawd臋 m贸wi膮c, dawniej sam mia艂em takie mniemanie. - W zamy艣leniu pociera艂 skrzywiony nos wierzchem d艂oni. 鈥 Do p贸ki kapitan nie otworzy艂 mi oczu. Oj, zna on sztuczki i podst臋py, ten nasz kapitan. Myli wroga pozorami, podjudza ich do tego, by sami sobie szkodzili, i nigdy nie pcha si臋 do walki, gdy jest 艂atwiejszy spos贸b. Uczymy si臋 od niego.

- Czemu nosisz miecz Fafryda? - zapyta艂a, spostrzeg艂szy d艂ugi or臋偶.

- Wczoraj z rana pok艂usowa艂 do G贸ry Piekielnych 艢wiate艂 na ratunek dziewczynie. Dowodz臋 w jego zast臋pstwie. Jeszcze nie powr贸ci艂. - Sk贸r m贸wi艂 z o偶ywieniem, lecz czo艂o mia艂 poorane zmarszczkami. Zaraz te偶 stre艣ci艂 Afrycie tajemnicze okoliczno艣ci porwania Mary.

- Nie do wiary - powiedzia艂a, r贸wnie偶 zas臋piona. - Z tego jednego powodu narazi艂 na niepowodzenie ca艂膮 wypraw臋.

- Sam si臋 wczoraj nad tym zastanawia艂em - wyzna艂 Sk贸r. - Wszelako za ka偶dym razem, gdy dzia艂o si臋 co艣 wa偶nego, zadawa艂em sobie pytanie, co zrobi艂by na moim miejscu kapitan. Na razie wszystko idzie g艂adko. - Skrzy偶owa艂 palce na szcz臋艣cie.

Z oddali dobieg艂 g艂uchy tupot krok贸w i strz臋py pie艣ni. Odwr贸ciwszy si臋, ujrzeli czo艂o zbrojnej kolumny, schodz膮cej ze wzg贸rza.

- Na gro藕nych zb贸j贸w wygl膮daj膮 - stwierdzi艂 po chwili Sk贸r. - I dziwnych jakich艣... - doda艂, gdy zza wzniesienia wychyn臋艂y lektyka i szubienica. Obok lektyki maszerowa艂y dziewczyny w czerwonych p艂aszczach.

- Tacy s膮 w istocie - rzek艂a Afryta.

- Jak ich uzbrojono? Maj膮 co艣 opr贸cz pik, w艂贸czni, dr膮g贸w i podobnego or臋偶a?

Wyja艣ni艂a, 偶e wedle jej rozeznania, nie wzi臋li nic innego.

- Zatem nie dotrzymaj膮 pola Mingolom, ci przetrzebi膮 ich z daleka - zawyrokowa艂. - Ale gdyby doda膰 im paru 艂ucznik贸w i wszystkich pokaza膰 w stosownej chwili...

- K艂opot w tym, 偶e trudno ich b臋dzie powstrzyma膰 od frontalnego ataku. A cho膰by i od dalszego marszu.

- Ach, wi臋c to takie buty... - Sk贸r uni贸s艂 brwi.

- Kuzynko Afryto! Kuzynko Afryto! - Maja i Gala krzycza艂y przera藕liwie i macha艂y r臋kami. Naraz pokaza艂y na niebo. - Tam! Tam! - Pu艣ci艂y si臋 p臋dem ze wzniesienia, wzd艂u偶 kolumny, nie przestaj膮c wrzeszcze膰 i wymachiwa膰 r臋kami.

Sk贸r i Afryta zadarli g艂owy i zobaczyli nad sob膮, w odleg艂o艣ci, co najmniej pi臋膰dziesi臋ciu s膮偶ni, ros艂膮 posta膰 m臋偶czyzny i drobn膮 - dziewczyny, zapewne Mary, s膮dz膮c po czerwonym p艂aszczyku.

Oboje przytuleni do siebie, zdawali si臋 le偶e膰 na brzuchu i trzy ma膰 si臋 kurczowo niewidzialnej istoty, kt贸ra sp艂ywa艂a w stron臋 Zimnego Portu. Raptem zatoczyli w powietrzu szeroki 艂uk, wci膮偶 spadaj膮c, i skierowali si臋 wprost na miejsce, gdzie stali Sk贸r i Afryta. Ta na widok Mary i Fafryda mog艂a sobie wyobrazi膰, jak sama wygl膮da艂a, gdy j膮 i Cif z wywo艂anej przez Kchakchta zamieci ratowa艂a niewidzialna g贸rska ksi臋偶niczka.

Chwyci艂a Skora za rami臋 i powiedzia艂a pr臋dko, zadyszana Z przej臋cia:

- Nic im nie jest. Trzymaj膮 si臋 lataj膮cej ryby jak grubego dywanu, tyle, 偶e niewidzialnego. T膮 ryb膮 kieruje niewidzialna kobieta.

- Ano w艂a艣nie - odpar艂 zagadkowo.

Zaszumia艂o, dmuchn臋艂o i oto Fafryd z Mar膮, wci膮偶 w tej samej pozie, przelecieli im nad g艂owami z rozradowanym u艣miechem. Kucaj膮c z przestrachem, Afryta wyra藕nie dostrzeg艂a ods艂oni臋te dzi膮s艂a barbarzy艅cy. Powietrzni podr贸偶nicy zatrzymali si臋 w po艂owie drogi mi臋dzy ni膮 a Gronigerem - kt贸ry z ca艂膮 dru偶yn膮 zwolni艂 i gapi艂 si臋 ze zdumieniem - nad wrzosami przygi臋tymi do ziemi na du偶ej, owalnej powierzchni, jakby Fafryd i Mara u艂o偶yli si臋 na grubych, szerokich niewidzialnych materacach kr贸lewskiego 艂o偶a.

Bohaterowie tej przygody zerwali si臋 na r贸wne nogi i niepewnym krokiem zeskoczyli na ziemi臋. Sk贸r i Afryta zbli偶ali si臋 z jednej strony, z drugiej podbiega艂y Maja i Gala, za艣 reszta wyspiarzy wytrzeszcza艂a oczy w pewnym oddaleniu.

- Zosta艂am porwana przez obrzydliwego demona, ale Fafryd mnie uratowa艂! - krzykn臋艂a Mara do swoich kole偶anek.

Fafryd zarzuci艂 r臋ce na szyj臋 Afrycie, kt贸ra po chwili zmiarkowa艂a, 偶e sama garnie si臋 w obj臋cia.

- Afryto, na Kosa, jak dobrze, 偶e tu jeste艣! Co艣 ty sobie powiesi艂a na szyi? - Nie puszczaj膮c jej, zwr贸ci艂 si臋 do Skora: - Co z wami? Gdzie wasze stanowiska?

Tymczasem zdumieni wyspiarze maszerowali powoli, jakby z wielkim wysi艂kiem, niczym 艣pi膮ce osoby, kt贸re w pu艂apce koszmarnego snu dostrzegaj膮 niezwyk艂e zjawisko.

Niespodziewanie zaleg艂a cisza, a Fafryd opu艣ci艂 r臋ce. Odezwa艂 si臋, bowiem - niby srebrna, obdarzona ludzk膮 mow膮 tr膮bka - g艂os, kt贸ry Afryta s艂ysza艂a ostatnio w jaskini na zboczu Czarnego Ognia:

- Bywaj zdrowa, dziewczyno! Bywaj zdr贸w, barbarzy艅co! A na przysz艂o艣膰 radz臋 okazywa膰 wi臋cej wdzi臋czno艣ci i liczy膰 si臋 z mo偶liwo艣ciami. M贸j d艂ug sp艂acony, tw贸j dopiero zaci膮gni臋ty.

Od strony miejsca, gdzie wyl膮dowali Fafryd i Mara - czy raczej, nasuwa艂o si臋 skojarzenie, spod niewidocznego materaca - silnie dmuchn臋艂o, a偶 po艂o偶y艂y si臋 wrzosy i podwia艂y czerwone p艂aszcze dziewczyn. Afryta wyczu艂a zwierz臋c膮 wo艅 ni to ryby, ni ptaka, ni czworonoga. Jaka艣 du偶a istota wzbi艂a si臋 w powietrze i szybko oddali艂a; ucich艂 perlisty 艣miech.

Fafryd podni贸s艂 d艂o艅, 偶eby pomacha膰 na po偶egnanie ksi臋偶niczce, lecz zaraz j膮 zamaszy艣cie opu艣ci艂, jakby chcia艂 powiedzie膰: No, do艣膰 ju偶 tego! Na jego twarzy, skurczonej przygn臋bieniem podczas napomnienia Hirywii, pojawi艂 si臋 ponury wyraz zdecydowania, gdy ujrza艂 zbli偶aj膮c膮 si臋 poma艂u kolumn臋 wyspiarzy.

- Mo艣ci Gronigerze! - zawo艂a艂 ostro.

- S艂ucham, kapitanie Fafrydzie - odpar艂 zagadni臋ty p贸艂przytomnym g艂osem, ca艂kiem jak cz艂owiek budz膮cy si臋 ze snu.

- Zatrzymaj dru偶yn臋! - Fafryd odwr贸ci艂 si臋 do Skora, kt贸ry z艂o偶y艂 meldunek, rozwodz膮c si臋 troch臋 szerzej o sprawach poruszonych ju偶 wcze艣niej w rozmowie z Afryt膮.

Dru偶yna Gronigera ospale przerwa艂a marsz, skupiwszy si臋 w rozsypce wok贸艂 swego dow贸dcy.

Afryta w tym czasie kucn臋艂a obok Mary, aby sprawdzi膰, czy dziewczyna nie odnios艂a powa偶niejszych obra偶e艅. Z rozbawieniem s艂ucha艂a, jak Mara dumnie, acz bez zarozumia艂o艣ci opowiada dziewczynom o swoim porwaniu i szcz臋艣liwym ocaleniu.

- Uczyni艂 stracha na wr贸ble z mego p艂aszcza i czaszki dziewki, kt贸r膮 ostatnio zjad艂 偶ywcem. Cz臋sto mnie dotyka艂, podobnie jak Odyn, a偶 w ko艅cu Fafryd odci膮艂 mu r臋k臋. Dzi艣 rano ksi臋偶niczka Hirywia przynios艂a mi p艂aszcz. Mi艂o wspominam podniebn膮 przeja偶d偶k臋. Ani razu nie zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie.

- U艂o偶y艂am z Odynem pie艣艅 marszow膮 - powiedzia艂a Gala. - Traktuje o zabijaniu Mingoli. Wszyscy j膮 艣piewaj膮.

- A ja porobi艂am p臋tle z kwiatami - pochwali艂a si臋 Maja. - S膮 oznak膮 czci, jak膮 sk艂adamy Odynowi. Wszyscy je nosimy. Uplot艂am jedn膮 dla ciebie i jedn膮, najwi臋ksz膮, dla Fafryda. To mo偶e dam ju偶 p臋tl臋 Fafrydowi. Najwy偶sza pora, 偶eby j膮 w艂o偶y艂. Wielka bitwa tu偶-tu偶.

Fafryd s艂ucha艂 cierpliwie, bo chcia艂 wiedzie膰, do czego s艂u偶y to paskudztwo na szyi Afryty. Gdy jednak Mara poprosi艂a go o pochylenie g艂owy i gdy ukradkowym spojrzeniem obrzuci艂 os艂oni臋t膮 lektyk臋 i przewr贸con膮 szubienic臋, dreszcz obrzydzenia przebieg艂 mu po sk贸rze.

- Nie w艂o偶臋 tego! - oznajmi艂 z gniewem. - Nie wsi膮d臋 na o艣miono偶nego konia. 艢ci膮ga膰 mi zaraz te sznury! Wszyscy!

Mara, ura偶ona, popatrzy艂a na niego z podejrzliwo艣ci膮.

- Ale偶 to ci doda si艂 w bitwie! Powiniene艣 czu膰 si臋 wyr贸偶niony przez Odyna.

Afryta z zak艂opotaniem wskaza艂a lektyk臋, kt贸rej zas艂ony chwia艂y si臋 na wietrze. Fafryd wyczu艂 promieniej膮c膮 ze 艣rodka aur臋 chorobliwej 艣wi臋to艣ci. Widz膮c oczekiwanie w oczach Gronigera i reszty wyspiarzy, zmieni艂 zdanie.

- Wiecie, co zrobi臋? - rzek艂 z udawanym animuszem. - W艂o偶臋 j膮 na r臋k臋, 偶ebym mia艂 wi臋ksz膮 si艂臋 ciosu. - Wsun膮艂 lew膮 d艂o艅 w p臋tlic臋, kt贸r膮 po chwili docisn臋艂a Mara. - Moje lewe rami臋 - t艂umaczy艂 niezupe艂nie szczerze - zwykle jest w boju wyra藕nie s艂absze od prawicy. Powr贸z z pewno艣ci膮 doda mu krzepko艣ci. Twoj膮 p臋tl臋 te偶 wezm臋 - zwr贸ci艂 si臋 do Afryty z dwuznaczn膮 min膮.

艢ci膮gn臋艂a sznur z szyi z uczuciem ulgi, kt贸ra cz臋艣ciowo ust膮pi艂a obawom, gdy zobaczy艂a dwie p臋tle zaci膮gni臋te na r臋ce Fafryda.

- Ty te偶 daj! Ty te偶! I ty te偶! - rozkaza艂 trzem dziewczynom. - B臋d臋 za was nosi艂 te sznury. Nu偶e! Wolicie, 偶eby w boju os艂ab艂a mi r臋ka? Wybornie! - rzek艂 na koniec, chwytaj膮c i obracaj膮c pi臋膰 dyndaj膮cych ko艅c贸w sznur贸w. - Przep臋dzimy Mingoli z Oszronionej Wyspy, przep臋dzimy!

Dziewczyny, odrobin臋 zmartwione rozstaniem z p臋tlami, za艣mia艂y si臋 weso艂o, a wyspiarze nieoczekiwanie wznie艣li radosny okrzyk.

A potem ruszyli w dalsz膮 drog臋. Sk贸r pu艣ci艂 si臋 przodem na zwiady, nie omieszkuj膮c wcze艣niej zwr贸ci膰 miecza Fafrydowi, kt贸ry z kolei pr贸bowa艂 zaprowadzi膰 porz膮dek w dru偶ynie, uciszy膰 troch臋 wyspiarzy. Na szcz臋艣cie pomocny wiatr znosi艂 g艂uche dudnienie pie艣ni w g艂膮b l膮du. Kobiety zosta艂y z lektyk膮 nieco w tyle, cho膰 nie tak daleko, jak by sobie tego 偶yczy艂. Po drodze przy艂膮czy艂o si臋 do nich paru berserk贸w z oddzia艂u Fafryda, kt贸rzy opowiadali o wielkim zgrupowaniu Mingoli przy statkach. Wreszcie wyszli na 艂agodne wzniesienie, sk膮d dalej na po艂udnie bieg艂a linia umocnie艅, po艂膮czona z fortecznym wzg贸rzem Zimnego Portu. Fafryd ze swoimi najemnikami musia艂 zatrzyma膰 rozochoconych wyspiarzy. Od strony pla偶y dolecia艂 rosn膮cy wrzask trwogi i wnet wszyscy mogli obejrze膰 przyjemny widok trzech mingolskich galer, kt贸re wyrywa艂y pod wiatr z szale艅czym biciem wiose艂. Ostatni rozb贸jnicy wspinali si臋 na burty i prze艂azili na pok艂ad.

Nagle w Zimnym Porcie wybuch艂a paniczna wrzawa. Na zachodnim horyzoncie r贸s艂 las 偶agli: przybywa艂a flota Wspacznych Mingoli. Gdzie艣 z dali r贸wnocze艣nie dobieg艂 przyt艂umiony t臋tent, jak gdyby przewala艂 si臋 stepem tabun wojennych rumak贸w. Wyspiarze rozpoznali jednak g艂os wulkanu, kt贸ry grozi艂 wybuchem, brudz膮c czarnym dymem niebo na p贸艂nocy. Na po艂udniu burzy艂y si臋 wielowarstwowe chmury, co zapowiada艂o zmian臋 pogody i kierunku wiatru.



***



Szary Kocur dobrze wiedzia艂, 偶e w swej naje偶onej niebezpiecznymi przygodami karierze nie znajdowa艂 si臋 jeszcze w wi臋kszych tarapatach... aczkolwiek tym razem owo trudne po艂o偶enie dzieli艂o z nim trzystu przyjaznych tubylc贸w (w przypadku Cif nawet drogich sercu) oraz nie艂atwa do okre艣lenia liczba nieprzyjaci贸艂, 艣cigaj膮cych go mingolskich korsarzy. Rozdra偶ni艂 nieprzyjaciela z dziecinn膮 艂atwo艣ci膮 i teraz rybacy wiedli morskich rozb贸jnik贸w na zag艂ad臋 tak ochoczo, 偶e 鈥濺ozbitek鈥 nie p艂yn膮艂 ju偶 na czele, ale na szarym ko艅cu, maj膮c przed sob膮 bez艂adnie rozrzucon膮 flot臋. Najbli偶ej 鈥濺ozbitka鈥 p艂yn膮艂 鈥濻ok贸艂 Morski鈥, a w odleg艂o艣ci strza艂u z 艂uku okr臋ty Mingoli, kt贸rzy gonili uciekinier贸w z wyciem i pian膮 na ustach, czemu towarzyszy艂y nawet kwiki koni. Galery poganiane wiatrem par艂y naprz贸d z niedo艣cig艂膮 pr臋dko艣ci膮. Niedawno jeden ze statk贸w przewo偶膮cych konie przechyli艂 si臋 i zaton膮艂 wskutek nadmiaru 偶agli... przy czym 偶aden z s膮siad贸w nie pospieszy艂 mu z pomoc膮. A hen z przodu, jakie艣 cztery staja dalej, majaczy艂o wybrze偶e wyspy z dwoma skalnymi k艂ami i sielsk膮 zatoczk膮 (i dymi膮cym Czarnym Ogniem w tle), gdzie czai艂 si臋 zdradziecki wir. Na p贸艂nocy wzburzone chmury wci膮偶 wieszczy艂y rych艂膮 zmian臋 pogody. Nasuwa艂o si臋 oczywiste pytanie: jak utopi膰 wroga w wirach, a zarazem samemu nie ponie艣膰 szkody? Dopiero teraz zda艂 sobie spraw臋 z powagi sytuacji. Swoje nadzieje wi膮za艂 z tym, 偶e wir si臋 obudzi zaraz po tym, jak min膮 go rybacy, 鈥濻ok贸艂 Morski鈥 i 鈥濺ozbitek鈥, bo wtenczas wpad艂aby w sid艂a przynajmniej szpica wra偶ej floty. A poniewa偶 wszyscy p艂yn臋li praktycznie w zwartej grupie, plan wymaga艂 doskona艂ego zgrania, wr臋cz boskiej interwencji. Ale c贸偶, czy nie obmy艣li艂 wszystkiego w szczeg贸艂ach i czy bogowie nie byli po jego stronie? Przynajmniej dw贸ch bog贸w.

Galery podesz艂y ju偶 tak blisko, 偶e najmici trzymali w pogotowiu proce z o艂owianymi kulkami, cho膰 mieli rozkaz rzuca膰 tylko wtedy, gdyby Mingole szyli z 艂uk贸w. Nad falami ponios艂o si臋 kwiczenie zamkni臋tego w klatce ogiera.

Na wspomnienie o topielisku Kocur si臋gn膮艂 do sakwy po z艂oty 鈥瀙oskramiacz wir贸w鈥. Znalaz艂 go bez trudu, lecz jakim艣 sposobem utkwi艂 w nim zw臋glony kawa艂ek 艂uczywa, miejscami nawet spopielony. Nie dziwota, 偶e Ril tak bole艣nie si臋 poparzy艂a, pomy艣la艂, zerkaj膮c na jej obwi膮zan膮 r臋k臋. Skoro Cif zosta艂a na pok艂adzie, dziwki i Matka Twardziucha wymog艂y na nim ten sam przywilej, co ludziom przypad艂o do gustu.

Kocur zamierza艂 ju偶 wyszarpn膮膰 czarny kikut, gdy raptem przysz艂o mu do g艂owy, 偶e Loki, jako b贸g (w pewnej mierze u艂omek by艂 w艂a艣nie Lokim), zas艂uguje na z艂oty dom (czy schron), tote偶 bez namys艂u owin膮艂 ci臋偶ki, zloty sze艣cian przytwierdzonym do艅 sznurem i zacisn膮艂 w臋ze艂, by dwa przedmioty, 鈥瀙oskramiacz wir贸w鈥 i resztka 艂uczywa, zosta艂y ze sob膮 nierozerwalnie z艂膮czone.

Cif tr膮ci艂a go 艂okciem. W jej zielonych oczach ta艅czy艂y z艂ociste iskierki.

- Ale偶 to podniecaj膮ce!

Niemrawo pokiwa艂 g艂ow膮 na znak zgody. Oczywi艣cie, by艂a to podniecaj膮ca przygoda, ale te偶 piekielnie ryzykowna, gdy偶 powodzenie zale偶a艂o od wielu drobiazg贸w. A on wci膮偶 m贸g艂 tylko zgadywa膰, jakich wskaz贸wek udzieli艂 im Loki w trakcie przemowy, kt贸ra nie zachowa艂a si臋 w pami臋ci Kocura i kt贸rej nikt w艂a艣ciwie nie s艂ysza艂...

Powi贸d艂 wzrokiem od twarzy do twarzy. I tu rzecz dziwna: ka偶demu oczy iskrzy艂y si臋 tym samym m艂odzie艅czym zapa艂em, kt贸remu uleg艂a Cif. Tak偶e Gawsowi, Trencziemu i Gibowi. Nawet w czarnych paciorkach 藕renic Matki Twardziuchy b艂yszcza艂 ogie艅.

Ch艂odne pozosta艂y tylko otoczone siatk膮 zmarszczek oczy s臋dziwego Ourfa, kt贸ry pomaga艂 Gawsowi przy rumplu. Wyziera艂a z nich cierpliwo艣膰 i smutne pogodzenie si臋 z losem, jakby spokojnie ogl膮da艂 z boku wielki, wszech艣wiatowy kataklizm. Kocur odci膮gn膮艂 go od steru i stan膮艂 przy zawietrznej burcie.

- Starcze - powiedzia艂 - by艂e艣 przedwczoraj w gmachu rady, gdy przemawia艂em do wszystkich, a oni skakali z rado艣ci. Podejrzewam, 偶e i ty nic nie s艂ysza艂e艣, mo偶e z wyj膮tkiem paru s艂贸w na koniec, kiedy m贸wi艂em o wys艂aniu w drog臋 Gronigera z oddzia艂em i naszej dzisiejszej wyprawie.

W czasie mniej wi臋cej dw贸ch oddech贸w s臋dziwy Mingol mierzy艂 go przenikliwym spojrzeniem, po czym wolno pokr臋ci艂 swoj膮 艂ys膮 g艂ow膮.

- Mylisz si臋, kapitanie, dok艂adnie wszystko s艂ysza艂em. Oczy mnie ju偶 藕dziebko zawodz膮, lecz uszy mam dobre. S艂owa twe wielce mnie zatroska艂y, bo艣 g艂osi艂 to samo przes艂anie, co moi rodacy ze step贸w w chwilach szale艅stwa, t臋 sam膮 zgubn膮 filozofi臋, kt贸ra sk艂oni艂a mnie do udania si臋 na obczyzn臋, mi臋dzy pogan.

- Co mam przez to rozumie膰? - spyta艂 ostro Kocur. - Jeno streszczaj si臋, prosz臋.

- C贸偶, zaiste przekonuj膮co prawi艂e艣 o chwalebnej 艣mierci i tym, jak wspania艂膮 rzecz膮 jest gin膮膰, z radosnym sercem zabiera膰 na tamten 艣wiat wrog贸w, ba, r贸wnie偶 i przyjaci贸艂: im wi臋cej, tym lepiej! Sam ci omal nie uleg艂em. M贸wi艂e艣, 偶e to najgodniejsze ukoronowanie 偶ycia, ostateczna nagroda za m臋stwo. Kiedy艣 im opowiada艂, jaka to 艣mier膰 wnet ich spotka, radowali si臋 pijani szcz臋艣ciem jak Mingole w przyst臋pie szale艅stwa, z tym samym 艣wiat艂em w oczach. Znam ja ci dobrze to 艣wiat艂o. Strapi艂o mnie twoje nag艂e umi艂owanie 艣mierci, ale winienem ci pos艂usze艅stwo, jako memu dow贸dcy.

Kocur odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 prosto w oczy zdumionej Cif, kt贸ra posz艂a za nim jak cie艅 i s艂ysza艂a ka偶de s艂owo starego Ourfa. Gdy tak na siebie patrzyli, budzi艂o si臋 w nich zrozumienie prawdy.

Raptem pok艂ad silnie si臋 zatrz膮s艂. 鈥濺ozbitek鈥 najpierw stan膮艂 w poprzek, a zaraz p贸藕niej pocz膮艂 kr膮偶y膰 w k贸艂ko z zatrwa偶aj膮c膮 pr臋dko艣ci膮, podobnie jak przedwczoraj 鈥濩hochlik鈥, lecz ze wzgl臋du na swe rozmiary z wi臋kszym impetem. Niebosk艂on si臋 zako艂ysa艂, morze sta艂o si臋 czarne. Kocur polecia艂 na reling rufowy razem z Cif i garstk膮 z艂odziei, nierz膮dnic, wied藕m (w艂a艣ciwie jednej) i mingolskich marynarzy. Kaza艂 dziewczynie ze wszystkich si艂 trzyma膰 si臋 barierki, odzyska艂 r贸wnowag臋 na przechylonym pok艂adzie i biegiem min膮艂 trzeszcz膮cy, 艂opocz膮cy grot偶agiel - po drodze mijaj膮c te偶 m艂odego Mikkida, kt贸ry obejmowa艂 maszt z oczami zamkni臋tymi ze zgrozy lub zachwytu.

W ko艅cu znalaz艂 si臋 w miejscu, gdzie nic mu nie przes艂ania艂o widoku. 鈥濺ozbitek鈥, 鈥濻ok贸艂 Morski鈥 i statki rybak贸w wirowa艂y z zawrotn膮 szybko艣ci膮 w dolnej cz臋艣ci wiru, maj膮cego z wierzchu 艣rednic臋 przynajmniej dw贸ch staj. Szeroko rozpostarte ramiona 偶ywio艂u zagarn臋艂y chyba ca艂膮 mingolsk膮 flot臋; galery na skraju wydawa艂y si臋 zabawkami hu艣taj膮cymi si臋 pod zachmurzonym niebem, gdy w odleg艂ym jeszcze dnie wodnej paszczy wystawa艂y z pienistej kipieli, niby w otch艂ani zatracenia, z臋bate ska艂y.

Zaraz pod 鈥濺ozbitkiem鈥 w olbrzymim kr臋gu zag艂ady wirowa艂a 艂贸d藕 rybacka Dwona - tak blisko, 偶e wida膰 by艂o twarze. Wyspiarze, trzymaj膮cy si臋 kurczowo swej 艣miesznej broni i siebie nawzajem, zdawali si臋 niewymownie szcz臋艣liwi, niczym podpite i s艂aniaj膮ce si臋 olbrzymy w trakcie weso艂ej biesiady. Oczywi艣cie, rozumowa艂 Kocur, to w艂a艣nie te potwory, kt贸rych nadej艣cie prorokowa艂 Loki, trolle czy inne bestyje. Przy okazji przypomnia艂o mu si臋, co Loki - zgodnie z wiarygodnym sprawozdaniem Ourfa - dla nich wszystkich zaplanowa艂... a tak偶e, niewykluczone, dla Fafryda i Afryty, dla ca艂ej przestrzeni gwiazd i ocean贸w.

B艂yskawicznie wygrzeba艂 z sakwy 鈥瀙oskramiacz wir贸w鈥. Na widok wci艣ni臋tej w 艣rodek czarnej resztki 艂uczywa pomy艣la艂: Wybornie! Pozb臋d臋 si臋 od razu dw贸ch plag! Dobrze, ale musia艂 toto wrzuci膰 na samo dno wodnej gardzieli, a jak to uczyni膰 z tak daleka? Z pewno艣ci膮 istnia艂o proste rozwi膮zanie, kie艂kowa艂o w艣r贸d jego pochowanych my艣li, lecz tyle rzeczy odwraca艂o uwag臋...

Na przyk艂ad taka Cif: w艂a艣nie tr膮ci艂a go w plecy. Mimo kategorycznego zakazu, czego w zasadzie nale偶a艂o si臋 spodziewa膰, sz艂a za nim krok w krok. Z szelmowskim u艣miechem wskazywa艂a... Ale偶 oczywi艣cie, proca!

Umie艣ci艂 bezcenny pocisk w rzemieniu i odes艂awszy dziewczyn臋 pod maszt, sprawdzi艂, drobi膮c jak w ta艅cu, czy mo偶e bezpiecznie sta膰 na przechylonym pok艂adzie, a potem zbada艂 odleg艂o艣ci, pr臋dko艣ci, si艂臋 wiatru i ca艂y szereg innych czynnik贸w. Jednocze艣nie, gdy wywija艂 m艂ynka oz艂oconym w臋glem, przygotowuj膮c si臋 do prawdopodobnie najd艂u偶szego i najtrudniejszego rzutu w 偶yciu, z najg艂臋bszych zakamark贸w jego umys艂u wychyn臋艂y s艂owa, kt贸re ju偶 od paru dni musia艂y tam dojrzewa膰 - s艂owa nawi膮zuj膮ce, nawet rymami, do czterech ostatnich dwuwierszy Lokiego, chocia偶 znaczeniowo przeciwne. Gdy dociera艂y do jego 艣wiadomo艣ci, wypowiada艂 je wcale nie po cichu, jak mu si臋 wydawa艂o, lecz d藕wi臋cznym, wyra藕nym g艂osem. Nagle si臋 spostrzeg艂, 偶e Cif przys艂uchuje si臋 z wyrazem niek艂amanego podziwu, Mikkido otworzy艂 oczy i strzy偶e uszami, a wyspiarze-potwory na statku Dwona obracaj膮 ku niemu zas臋pione twarze. Kocur powzi膮艂 g艂臋bokie przekonanie, 偶e pomimo 艂oskotu rozjuszonych 偶ywio艂贸w jego g艂os niesie si臋 a偶 po odleg艂e kra艅ce wiru, a nawet dalej - trudno powiedzie膰 dok膮d.

Oto, co m贸wi艂:

- Mingol znajdzie 艣mier膰 w odm臋tach? Nie, nie, nie: to艅 go nie sp臋ta! Niech nie traci on oddechu, niechaj 偶yje po wiek wiek贸w! Niech nie ginie, niech nie cierpi, niech nie tonie w czarnej g艂臋bi! Bogowie serca ostudz膮, gdy do swoich 艣wiat贸w wr贸c膮!

Kr臋ci艂 si臋 tanecznie po pok艂adzie, jakby przymierza艂 si臋 do rzutu dyskiem. Oz艂ocony w臋giel w rzemieniu procy po艂yskiwa艂 niby diadem nad jego g艂ow膮... nim wystrzeli艂 i pofrun膮艂 w stron臋 艣rodka kipieli, a偶 jego l艣nienie zgas艂o w oddali.

I naraz... dno olbrzymiego leju wznios艂o si臋 do poziomu morza. Czarn膮 to艅 zala艂a bia艂a piana. Woda i niebo zdawa艂y si臋 przelewa膰 i zamienia膰 miejscami. Ponad wyciem wiatru i hukiem fal da艂 si臋 s艂ysze膰 rozdzieraj膮cy 艂oskot gromu. Odleg艂y wulkan bluzn膮艂 czerwon膮 wst臋g膮 ogromnych p艂omieni, jakby samo piek艂o wdziera艂o si臋 do 艣wiata. Ziemia dr偶a艂a, ogie艅 szala艂, woda i powietrze burzy艂y si臋 nieprzerwanie. Powsta艂e z u艣pienia, rozsierdzone 偶ywio艂y miota艂y statkami jak pe艂nymi mr贸wek 艂upinkami orzecha, ledwie widocznymi w zawierusze. Nie by艂o chyba takiego kierunku na r贸偶y wiatr贸w, z kt贸rego nie dmucha艂yby wojuj膮ce wichry. Piana pokrywa艂a pok艂ady i bryzga艂a na czubki maszt贸w.

Zanim jednak powariowa艂y 偶ywio艂y, nie tylko Kocur, ale te偶 wielu innych ludzi, trzymaj膮cych si臋 rozpaczliwie maszt贸w i reling贸w, mimo szczypi膮cej w oczy s艂onej wody przez kr贸tk膮 chwil臋 widzia艂o p臋dz膮cy do nieba koniec czarnej t臋czy lub, w przekonaniu niekt贸rych, w膮sk膮 i wygi臋t膮 tr膮b臋 wodn膮 niezwyk艂ej d艂ugo艣ci. Pozostawi艂a po sobie dziur臋 w ciemnych chmurach, przez kt贸r膮 ulecia艂a z Nehwonu jaka艣 pot臋偶na moc, og艂upiaj膮ca ludzkie serca i umys艂y.

P贸藕niej Kocur, jego za艂oga i kobiety walczyli spo艂em o ratunek dla siebie i statku na rozszala艂ym morzu, w szponach huraganowego wiatru, kt贸ry po kilkukrotnej zmianie kierunku dmucha艂 z zachodu, nawiewaj膮c w ich stron臋 g臋ste k艂臋by czarnego dymu z wulkanicznej g贸ry. Naoko艂o ten sam b贸j z przyrod膮 toczy艂y inne statki, kt贸re w promieniu kilku staj podskakiwa艂y nad skot艂owanymi odm臋tami w bez艂adnej gromadzie, chocia偶 贸w bez艂ad stopniowo mala艂. 艁odzie rybackie i wi臋ksze kutry (tak偶e 鈥濺ozbitek鈥 i 鈥濻ok贸艂 Morski鈥) dzi臋ki korzystniejszemu o偶aglowaniu by艂y w stanie wzi膮膰 kurs na po艂udniowy-zach贸d i mozolnie p艂yn膮膰 do S艂onej Przystani. Galery z prostok膮tnymi 偶aglami, niemog膮ce polega膰 na wios艂ach na wzburzonym morzu, jedynie ucieka艂y przed otrze藕wiaj膮cym gniewem straszliwej wyspy, kt贸ra owiewa艂a czarnym dymem Mingoli i ich markotne, przemoczone wierzchowce. Kilka galer mog艂o zaton膮膰, poniewa偶 za艂oga 鈥濺ozbitka鈥 wy艂owi艂a dw贸ch rozbitk贸w, cho膰 nie wiadomo, czy zostali zmyci z pok艂adu, czy posz艂y na dno ich statki. W ka偶dym razie, byli zbyt przygnieceni nieszcz臋艣ciem, 偶eby widzie膰 w nich wrog贸w. P贸藕niej, kiedy wiatr przegoni艂 chmury z nieba, Ourf 偶yczliwie nakarmi艂 ich gor膮c膮 zup膮 rybn膮. A skoro mowa o wiatrach, to w kluczowym momencie zachodni wiatr skr臋ci艂 na po艂udnie, by wia膰 wzd艂u偶 wschodniego wybrze偶a Oszronionej Wyspy, a wschodni na p贸艂noc, by wia膰 wzd艂u偶 wybrze偶a zachodniego. Nawa艂nicowy pas mi臋dzy nimi te偶 si臋 stosownie obr贸ci艂, powoduj膮c w Krainie 艢mierci dzikie wiry powietrzne.



***



Kiedy Kocur wyrzuca艂 z procy pocisk z kawa艂kiem 艂uczywa, Fafryd sta艂 przed odarniowanym wa艂em Zimnego Portu i wymachiwa艂 mieczem, zwr贸cony twarz膮 do floty Wspacznych Mingoli, kt贸ra zbli偶a艂a si臋 do pla偶y. I nie by艂y to z jego strony zwyczajne barbarzy艅skie pogr贸偶ki, ale cz臋艣膰 skrupulatnie przemy艣lanego pokazu, maj膮cego w za艂o偶eniu wystraszy膰 wroga, cho膰 musia艂 przyzna膰 (jedynie w duchu), 偶e jego plan nie ma zbyt du偶ych szans powodzenia. Wcze艣niej trzy mingolskie statki zwiadowcze po czmychni臋ciu z pla偶y nie zamierza艂y czeka膰 na g艂贸wne si艂y czy przy艂膮cza膰 si臋 do nich, mimo 偶e z daleka wida膰 by艂o 偶agle; poruszane wios艂ami galery odp艂yn臋艂y na po艂udnie, a偶 znikn臋艂y za widnokr臋giem. Co dawa艂o do my艣lenia. Czy偶by czuli strach przed wysp膮 i nie chcieli jej szturmowa膰 nawet wesp贸艂 z g艂贸wnym trzonem wojsk? Id膮c tym tokiem rozumowania, przypomnia艂 sobie okrzyki panicznej trwogi, przera偶enie Mingoli, kiedy dru偶yna Gronigera znalaz艂a si臋 na szczycie wzniesienia i zwr贸ci艂a na siebie uwag臋 rozb贸jnik贸w. Afryta zwierzy艂a mu si臋, 偶e w trakcie d艂ugiej w臋dr贸wki rodacy wydali jej si臋 potworami, jakby uro艣li. Na nim wywarli podobne wra偶enie. A je艣li w oczach jego i Afryty jawili si臋 wi臋ksi i straszniejsi, to, jakimi wielkoludami musieli zdawa膰 si臋 Mingolom?

Zaniepokojeni tym, Fafryd i Afryta udzielali wskaz贸wek i wydawali polecenia (czasem poparte uk艂adn膮 namow膮, a czasem zastraszeniem), w rezultacie, czego przybywaj膮cy z odsiecz膮 rybacy z dru偶yny Gronigera, wymachuj膮c pikami i czym kto ze sob膮 przyni贸s艂, zostali rozstawieni, co dwadzie艣cia krok贸w w d艂ugiej linii, kt贸ra mia艂a sw贸j pocz膮tek hen na lodowcu, mija艂a umocnienia Zimnego Portu, przechodzi艂a obok wzg贸rza i ci膮gn臋艂a si臋 jeszcze staje na po艂udnie od osady. Pomi臋dzy nimi stan臋li mieszka艅cy osady (ich ziomkowie, kt贸rzy jednak nie okazywali objaw贸w spotwornienia) oraz berserkowie Fafryda, maj膮cy za zadanie powi臋kszy膰 zast臋p obro艅c贸w i zatrzyma膰 na wyznaczonych stanowiskach wyspiarzy ze S艂onej Przystani, kt贸rzy nie wyzwolili si臋 dot膮d z niewidzialnych wi臋z贸w, nadal skorzy do dalszego marszu. Na 艣rodku szerokich wa艂贸w Zimnego Portu, pod okiem stoj膮cych po bokach Gronigera i rybaka z pik膮, postawiono lektyk臋 z Odynem i 鈥瀦adaszono鈥 j膮 szubienic膮 jak w Krainie 艢mierci. Naoko艂o ustawili si臋 Fafryd, Afryta i trzy dziewcz臋ta, kt贸re na艂o偶y艂y na grabie swe czerwone p艂aszcze i wymachiwa艂y nimi niczym chor膮gwiami. Fafryd powiedzia艂, 偶e liczy si臋 skutek, wi臋c ochoczo wczuwa艂y si臋 w swoj膮 rol臋. Afryta mia艂a po偶yczon膮 w艂贸czni臋, natomiast Fafryd macha艂 na zmian臋 mieczem i pi臋cioma p臋tlami na lewej r臋ce, strasz膮c zbli偶aj膮c膮 si臋 do portu gromad臋 mingolskich okr臋t贸w. Groniger wraz z reszt膮 tuziemc贸w wy艣piewywa艂 krzykliwie pie艣艅 Gali (i Odyna):

- Krwi! Gi艅, Mingolu! Krwi! Gi艅, wojowniku!

A偶 nagle, (kiedy po drugiej stronie wyspy Kocur cisn膮艂 do wody sw贸j 鈥瀙oskramiacz wir贸w鈥) przewali艂y si臋 po nich na p贸艂noc tr膮by powietrzne, zwiastuj膮ce zmian臋 kierunku wiatr贸w, wyrywaj膮c czerwone chor膮gwie z r膮k dziewczyn. Niebo pociemnia艂o i rozleg艂 si臋 g艂o艣ny wybuch G贸ry Piekielnych 艢wiate艂, b臋d膮cy odpowiedzi膮 na ryk Czarnego Ognia. Morze si臋 skot艂owa艂o, do wody wpada艂 z pluskiem materia艂 skalny wyrzucany z gardzieli wulkanu w postaci pot臋偶nych g艂az贸w, kt贸re bombardowa艂y fale jak gdyby w takt pie艣ni: Krwi! Krwi! Statki Wspacznych Mingoli oddala艂y si臋 na pe艂ne morze pod naporem wiatru, kt贸ry teraz wia艂 od l膮du - byle dalej i dalej od strasznego p艂on膮cego wybrze偶a, strze偶onego murem olbrzym贸w wielkich niby drzewa i pot臋g膮 czterech 偶ywio艂贸w. Dym buchaj膮cy z G贸ry Piekielnych 艢wiate艂 rozci膮gn膮艂 si臋 nad nimi na podobie艅stwo ca艂unu.

Zanim jednak to wszystko si臋 zdarzy艂o (w艂a艣ciwie dok艂adnie w tej samej chwili, kiedy w odleg艂o艣ci stu staj z czelu艣ci wiru pomkn臋艂a w niebo czarna t臋cza lub tr膮ba wodna), lektyka Odyna pocz臋艂a ko艂ysa膰 si臋 i podskakiwa膰 na wale, a ci臋偶ka szubienica - trz膮艣膰 si臋 i d藕wiga膰 jak 藕d藕b艂o albo ig艂a kompasu wyginana do g贸ry dzia艂aniem niewidzialnej si艂y. Afryta krzykn臋艂a, widz膮c, jak lewa r臋ka Fafryda staje si臋 czarna. A i on sam rykn膮艂 z b贸lu, gdy poczu艂 bezlitosny ucisk skr臋conych i ukwieconych przez Maj臋 powroz贸w, nagle twardych jak druty z 偶elaza. Sznury w偶yna艂y si臋 coraz g艂臋biej mi臋dzy ko艣ci przedramienia i nadgarstka, rozcina艂y sk贸r臋, 艣ci臋gna, chrz膮stki stawowe i mi臋kk膮 tkank臋 cia艂a, a zarazem zdecydowanie ci膮gn臋艂y r臋k臋 do g贸ry. W ko艅cu poderwa艂y si臋 zas艂ony w lektyce, a szubienica stan臋艂a r贸wno i zadr偶a艂a. Co艣 czarnego i po艂yskliwego po przedziurawieniu chmur znikn臋艂o w niebie, a wraz z tym zw臋glony, obwi膮zany p臋tlami kawa艂ek r臋ki Fafryda.

Zas艂ony opad艂y, szubienica z trzaskiem stoczy艂a si臋 z wa艂u, a Fafryd patrzy艂 w os艂upieniu na krew tryskaj膮c膮 z kikuta lewej r臋ki. Przezwyci臋偶ywszy strach, Afryta przycisn臋艂a d艂o艅 do jego rozerwanych naczy艅 krwiono艣nych i kaza艂a stoj膮cej opodal Mai powycina膰 no偶em banda偶e ze skraja bia艂ej sp贸dnicy. Dziewczyna zabra艂a si臋 偶ywo do roboty, dzi臋ki czemu Afryta mog艂a ju偶 po chwili zatamowa膰 up艂yw krwi i sporz膮dzi膰 opask臋 uciskow膮, czemu Fafryd przygl膮da艂 si臋 z poszarza艂膮 twarz膮.

- R臋ka za r臋k臋 i g艂owa za g艂ow臋, powiedzia艂a - mrukn膮艂.

- Lepiej r臋ka ni偶 g艂owa! - odpar艂a ostro Afryta. - Lub pi臋膰 g艂贸w...



***



W swej ciasnej kuli zdenerwowany Kchakcht z Czarnego Lodu grzmotn膮艂 pi臋艣ci膮 w okr膮g艂膮 艣cian臋 i spr贸bowa艂 zetrze膰 z mapy Oszronion膮 Wysp臋. Czarnymi, zrogowacia艂ymi d艂o艅mi zmia偶d偶y艂 pionki reprezentuj膮ce Fafryda i Kocura i wyt臋偶y艂 wzrok w poszukiwaniu tych, kt贸re przedstawia艂y dw贸ch namolnych bog贸w. Nie znalaz艂 ich jednak.

Na odleg艂ym szczycie Grani Niebios okaleczony ksi膮偶臋 Farumfar zasn膮艂 snem spokojnym, wiedz膮c o dope艂nionej zem艣cie.



***



Dwa miesi膮ce po opisanych wydarzeniach Afryta w swoim niskim, fio艂kowym domku na p贸艂nocnych obrze偶ach S艂onej Przystani spo偶ywa艂a skromny obiad z da艅 rybnych w kompanii Gronigera, Skora, Paszawara, RU, starego Ourfa, Cif, no i oczywi艣cie Fafryda i Szarego Kocura. Wi臋cej os贸b nie zmie艣ci艂oby si臋 przy stole, chyba 偶eby zechcia艂y siedzie膰 w niewygodnej ciasnocie. Okazja by艂a taka, 偶e nazajutrz Kocur z Mingolami, Skorem, Mikkidem i jeszcze trzema cz艂onkami swojej pierwotnej za艂ogi wyp艂ywa艂 鈥濻oko艂em Morskim鈥 na wypraw臋 kupieck膮 do No-Ombrulska, dok膮d zawozi艂 towary zakupione lub w inny spos贸b nabyte g艂贸wnie przez siebie i Cif. On i Fafryd na gwa艂t potrzebowali pieni臋dzy, 偶eby uregulowa膰 rachunki za remont statk贸w, op艂aci膰 marynarzy i pokry膰 ca艂膮 mas臋 drobnych wydatk贸w. A i ich damy nie mia艂y si臋 lepiej, obarczone zwrotem wci膮偶 nie do ko艅ca oszacowanych sum do skarbca rady, w kt贸rej sk艂ad, p贸ki, co, nadal wchodzi艂y. Fafryd nie musia艂 przybywa膰 z daleka na obiad, poniewa偶 go艣ci艂 u Afryty na czas powrotu do zdrowia... podobnie jak Kocur bawi艂 u Cif, cho膰 ten nie m贸g艂 si臋 zas艂ania膰 偶adn膮 wiarygodn膮 wym贸wk膮. Prostolinijni mieszka艅cy Oszronionej Wyspy krzywo patrzyli na te ba艂amuctwa, na co czworo sprawc贸w zgorszenia pr贸bowa艂o nie zwraca膰 uwagi.

W czasie obiadu, sk艂adaj膮cego si臋 z zupy z ma艂偶y, 艂ososia zapiekanego w porach i zio艂ach, ciastek z drogiej lankmarskiej m膮ki i lekkiego iltmarskiego wina, rozmowa obraca艂a si臋 wok贸艂 ostatnich wybuch贸w wulkan贸w i zbiegaj膮cych si臋 z nimi (czasem przypadkowo) wypadk贸w, kt贸rych skutkiem by艂 mi臋dzy innymi brak pieni臋dzy. S艂ona Przysta艅 ucierpia艂a w wyniku trz臋sienia ziemi i po偶ar贸w. Gmach rady ocala艂, lecz 鈥濻olony 艢ledzik鈥 wraz z Ognist膮 Jam膮 poszed艂 z dymem.

- Loki by艂 wyj膮tkowo niszczycielskim bogiem - zauwa偶y艂 Kocur - zw艂aszcza, je艣li pos艂ugiwa艂 si臋 ogniem, swoim ulubionym narz臋dziem.

- Zawsze tam si臋 pod艂e rzeczy dzia艂y - stwierdzi艂 Groniger.

W Zimnym Porcie zawali艂y si臋 trzy darniowe dachy, aczkolwiek nikogo nie przygniot艂y, bowiem wszyscy brali udzia艂 w odstraszaniu wroga. Dru偶yna ze S艂onej Przystani wyruszy艂a do domu nast臋pnego dnia. W lektyce niesiono tym razem Fafryda.

- A wi臋c i zwyk艂y 艣miertelnik mia艂 w ko艅cu z niej po偶ytek - powiedzia艂a Afryta. - Dziewcz膮t nie licz臋.

- W 艣rodku czu艂em si臋 osaczony przez widma - odrzek艂 Fafryd. - Jako cz艂ek w gor膮czce.

Jednak偶e rozprawiali przede wszystkim o braku got贸wki i 艣rodkach s艂u偶膮cych wype艂nieniu trzos贸w. Sk贸r wystara艂 si臋 dla siebie i reszty barbarzy艅c贸w o prac臋: pomagali wyspiarzom zwozi膰 drewno z Pla偶y Wyblak艂ych Ko艣ci, lecz nadzieje na obfito艣膰 wrak贸w okaza艂y si臋 p艂onne. Fafryd wyskoczy艂 z pomys艂em, 偶e wsi膮dzie ze swoimi lud藕mi na 鈥濺ozbitka鈥 i przywiezie z Ol Plerns 艂adunek zwyczajnego drewna. Afryta sprzeciwi艂a si臋, radz膮c zaczeka膰 z tym do pe艂nego wyzdrowienia. Najemnicy Kocura trudnili si臋 rybactwem pod okiem Paszawara; byli w stanie wykarmi膰 obie za艂ogi, a nawet od艂o偶y膰, co nieco na sprzeda偶. Co dziwne - a mo偶e wcale nie? - ca艂y olbrzymi po艂贸w, uzyskany w dniach nadzwyczajnego dostatku ryb, nawet w soli zepsu艂 si臋 i za艣mierdn膮艂. Mi臋so trzeba by艂o spali膰, bo cuchn臋艂o gorzej ni偶 zdech艂e meduzy.

- M贸wi艂am, 偶e to bogactwo ryb zawdzi臋czamy zakl臋ciom Kchakchta - skomentowa艂a Cif. - By艂y troch臋 jak zjawy skalane jego wol膮, nawet, je艣li wygl膮da艂y normalnie.

Afryta i Cif sprzeda艂y Hilsie i Ril 鈥濩hochlika鈥 za okr膮g艂膮 sumk臋. Przygody na pok艂adzie 鈥濺ozbitka鈥, niebywa艂a rzecz, obudzi艂y w dziwkach 偶y艂k臋 do morskich podr贸偶y; zarabia艂y teraz na 偶ycie rybo艂贸wstwem, cho膰 po godzinach lubi艂y sobie dorobi膰 w starym fachu. Tego wieczoru Hilsa wybra艂a si臋 z Matk膮 Twardziuch膮 na 艂owiska.

Tak偶e wr贸g cierpia艂 bied臋. Dwie z trzech mingolskich galer, kt贸re swego czasu czmychn臋艂y na po艂udnie, trzy tygodnie p贸藕niej zawin臋艂y do S艂onej Przystani w tragicznym stanie: nie do艣膰, 偶e odbi艂y od brzegu bez odpowiedniego zaprowiantowania, to jeszcze zmaga艂y si臋 ze sztormami lub bezwietrzn膮 pogod膮. Jedna za艂oga z konieczno艣ci po偶ar艂a swego 艣wi臋tego ogiera, gdy tymczasem druga na tyle si臋 pohamowa艂a w swej wynios艂ej dumie i szale艅stwie, 偶e sprzeda艂a konie 鈥瀗aczelnikowi鈥 Bomarowi. Ten zapragn膮艂 by膰 pierwszym cz艂owiekiem posiadaj膮cym wierzchowca na Oszronionej Wyspie, lecz przy pierwszej je藕dzieckiej pr贸bie z艂ama艂 kark.

- 殴le o nim m贸wi膰 nie chc臋, ale okrutnie zadziera艂 nosa - rzek艂 Paszawar. - Chcia艂 mnie pozbawi膰 dow贸dztwa nad 鈥濻oko艂em Morskim鈥.

Groniger utrzymywa艂, 偶e ca艂ej Oszronionej Wyspie - tu g艂贸wnie mia艂 na my艣li rad臋 - przyda艂by si臋 zastrzyk got贸wki. Szczery do b贸lu kapitan portu, z pozoru jeszcze bardziej zatwardzia艂y w swoim przyziemnym postrzeganiu 艣wiata po pierwszym w 偶yciu spotkaniu z tym, co magiczne i nadprzyrodzone, zapewnia艂, 偶e surowo os膮dzi Cif i Afryt臋 za nadu偶ycia przy finansowaniu obrony wyspy. W gruncie rzeczy, by艂 ich najlepszym przyjacielem w radzie, lecz w oczach otoczenia chcia艂 pozosta膰 nieprzejednanym cz艂owiekiem.

- A co ze z艂otym sze艣cianem ugody? - zapyta艂 oskar偶ycielskim tonem. - Przepad艂 na zawsze!

Cif odpowiedzia艂a u艣miechem.

Afryta poda艂a gor膮cy gawech, nowo艣膰 na Oszronionej Wyspie, bo zamierzali dzi艣 wcze艣niej po艂o偶y膰 si臋 spa膰, maj膮c na uwadze jutrzejsz膮 wypraw臋.

- Nie by艂bym tego taki pewien - odezwa艂 si臋 Sk贸r. - Kto chwil臋 popracuje na Pla偶y Wyblak艂ych Ko艣ci, ma wra偶enie, 偶e kiedy艣 tam wszystko wyp艂ynie.

- Mo偶emy zanurkowa膰 - zaproponowa艂 Paszawar.

- Co takiego? I wydoby膰 Lokiego w kawa艂ku 艂uczywa? - Kocur zachichota! i spojrza艂 na Gronigera. - Znowu by艣 zosta艂 nawiedzonym pobo偶nisiem, ty stary bezbo偶niku!

- Kto wie, kto wie - odpar艂 wyspiarz. - Afryta m贸wi, 偶e przez chwil臋 by艂em nawet trollem. Ale ju偶 jestem sob膮.

- W膮tpi臋, by艣cie cokolwiek znale藕li cho膰by w najdalszych g艂臋binach - stwierdzi艂 spokojnie Fafryd ze wzrokiem utkwionym w sk贸rzanym pokrowcu, kt贸rym zas艂ania艂 obanda偶owany kikut r臋ki. - Resztki Lokiego chyba ca艂kowicie opu艣ci艂y 艣wiat Nehwonu, a z nim inne osobliwo艣ci: sze艣cian ugody, kt贸ry po spe艂nieniu swej misji sta艂 si臋 domem boga (ci lubuj膮 si臋 w z艂ocie), duch Odyna oraz... niekt贸re jego przynale偶no艣ci.

Ril dotkn臋艂a jego pokrowca poparzon膮 r臋k膮, kt贸ra wci膮偶 si臋 goi艂a na prawie ca艂ej d艂ugo艣ci. Narodzi艂a si臋 mi臋dzy nimi swoista wi臋藕 zrozumienia.

- Przymocujesz do niej hak? - zapyta艂a.

Pokiwa艂 g艂ow膮.

- Lub gniazdo na rozmaite narz臋dzia i przyrz膮dy. Mo偶liwo艣ci jest wiele.

- Bogowie byli ze sob膮 nierozerwalnie z艂膮czeni 鈥 ozwa艂 si臋 stary Ourf, s膮cz膮c paruj膮cy nap贸j. - Po pierwszym zaraz odszed艂 drugi.

- Gdy艣my ja i Cif natkn臋艂y si臋 na nich, my艣la艂y艣my, 偶e to jedna i ta sama osoba - powiedzia艂a Afryta.

- Uratowa艂y艣my im 偶ycie - doda艂a Cif. - By艂o im z nami bardzo dobrze. - Pochwyci艂a spojrzenie u艣miechaj膮cej si臋 Ril.

- Kiedy ratujesz samob贸jc臋, bierzesz na siebie du偶膮 odpowiedzialno艣膰 - rzek艂a Afryta, spogl膮daj膮c na kikut Fafryda. - Je艣li podczas nast臋pnej pr贸by zgin膮 inni, wina b臋dzie te偶 po twojej stronie.

- Co艣 ci臋 dzisiaj gryzie - zwr贸ci艂 si臋 do niej Kocur. - Dziwne wnioski wyci膮gasz. Je偶eli wybierzesz si臋 w drog臋 z takim samopoczuciem, los mo偶e sp艂ata膰 ci figla. Prawda, Fafryd? Wyp艂yn臋li艣my w morze, 偶eby dowodzi膰 statkami, a zanosi si臋 na to, 偶e zostaniemy kupcami. Kim b臋dziemy potem? Bankierami? A mo偶e piratami?

- A b膮d藕 sobie jednym i drugim - powiedzia艂a Cif z przek膮sem. - Byleby艣 pami臋ta艂, 偶e nim wr贸cisz, rada przetrzyma twych najmit贸w w charakterze zak艂adnik贸w.

- Niechaj trzyma i moich, p贸ki nie znajd臋 drewna! - wtr膮ci艂 Fafryd. - W Plerns rosn膮 pi臋kne, zielone 艣wierki.


Wyszukiwarka