ZZZ
czyli pozytywna zoofilia.
To miało wyglądać zupełnie inaczej. Właściwie, to miało być kolejne, nieco nudnawe, choć rzecz jasna satysfakcjonujące przedpołudnie, jakie Albus Dumbledore zwykł spędzać na rozwiązywaniu problemów bieżących szkoły.
W tym przypadku – więdnącego kaktusa, bez którego zasłużony członek grona pedagogicznego szkoły nie wyobrażał sobie dalszego życia, o pracy nie wspominając.
Oczywiście, można się było tego spodziewać. Właściwie, był już najwyższy czas. Zatrudnianie Śmierciożercy, nawet byłego Śmierciożercy, w jakiejkolwiek placówce oświatowej musi się wiązać z pewnymi... utrudnieniami. Co prawda, przy aktualnym stanie skupienia Czarnego Pana, wskazującym na permanentną absencję, każdy Śmierciożerca stawał się automatycznie mniej lub bardziej byłym Śmierciożercą. Jednak nawet w przypadku najbardziej byłego ze zwolenników Voldemorta, praca w szkole, bądź co bądź jednostce kształcąco – wychowawczo – opiekuńczej, musiała prędzej czy później sprowokować jakieś kłopoty.
Czcigodny Dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart nie był zatem bardzo zaskoczony, kiedy upojne znęcanie się nad wyjątkowo dziś opornym we współpracy feniksem Fawkesem przerwało mu przybycie świeżo upieczonego Mistrza Eliksirów, Severusa Snape’a. Co mogło dziwić, to fakt, że ów - bądź co bądź - były Śmierciożerca prześliznął się niemalże bezkonfliktowo przez pierwszy miesiąc pracy i połowę drugiego, zaliczając zaledwie jedną poważniejszą scysję z tegorocznym profesorem od OPeCeeMu, Alim Khrają, niedawno importowanym z Egiptu. Tym niemniej jednak kończył się październik, a Severus Snape dopiero po raz pierwszy stawił się na dyrektorskim dywaniku.
Dywanik, jakby przeczuwając nerwową atmosferę, zafalował niespokojnie pod stopami nauczyciela, ten jednak nie dał się wybić ze sztywnej postawy i marsowej miny – na poły wyzywającej, a na drugie poły nadąsanej. Nawet o cal nad podłogą, na chybotliwym podłożu latającego dywanu (pól metra na metr, tylko dwa galeony za sztukę!), a może zwłaszcza w takiej pozycji, Severus prezentował się imponująco.
Dyrektor pozwolił sobie na dyskretne westchnienie ponad szyją zniesmaczonego Fawkesa. W komfortowych warunkach hogwarckiego zacisza, w sprzyjającej atmosferze lochów, w pozniknięciovoldemortowym rozluźnieniu, trzeba było niechybnie czegoś poważnego, żeby do tego stopnia usztywnić Severusa. Pozostawała nadzieja, jednak wyjątkowo nikła, że kochany chłopiec przedawkował eliksir Huius Illius1.
Jak by to powiedziała Pomona – o w grządkę...
- Usiądź, Severusie, rozgość się, weź dropsa, ja tylko skończę z moją ptaszyną i zaraz się tobą zajmę. – Dumbledore posłał młodszemu czarodziejowi pokrzepiający uśmiech. Snape poruszył nerwowo nosem, jednak ostatecznie zszedł z podfuwającego uparcie wzwyż dywanika (sztywno), przysunął sobie fotel (sztywno) i usiadł na nim, odsuwając na boki poły surduta (sztywno).
- Nie chciałbym krytykować, ale jeśli koniecznie chce pan skończyć z tym nieszczęsnym stworzeniem, są chyba bardziej humanitarne metody... Nawet na zatłuczenie feniksa – mruknął posępnie. Dyrektor wzdrygnął się nerwowo i w odruchu instynktownego sprzeciwu przygarnął sobie Fawkesa do pojemnej piersi. Przypadkiem zagarnął też w objęcia tkwiącą pod wyżymanym feniksem doniczkę z kaktusem, który ochoczo wplatał długie i sterczące dumnie igły w dyrektorską brodę.
- Aaaaaj... Severusie, a ty jak zawsze podejrzewasz najgorsze... Widzisz, pupilek Pomony choruje, biedziła się nad nim, kołysanki śpiewała, a kaktusik marniał i marniał.
- O.
- Obiecałem jej, że przekonam Fawkesa, żeby się użalił nad biedną roślinką. – Dumbledore w zamyśleniu potrząsnął trzymanym za szyję w garści ptakiem nad swoją brodą, zdobną chwilowo w kaktus. – Ale on ma dziś chyba dzień bez litości i ani jednej łezki nie uronił.
- Chyba go rozumiem. – Snape uniósł jedną brew i wymienił ze zmaltretowanym feniksem długie spojrzenie. Dumbledore pokiwał z roztargnieniem głową i spróbował podetkać pod zacięty dziób świeżo obrany ząbek czosnku.
- No, Fawkes, bądź człowiekiem... Kap? Kap?
Snape wymienił długie spojrzenie z sufitem.
- Chyba go bardzo dobrze rozumiem...
Po chwili Dyrektor westchnął rozdzierająco i wypuścił Fawkesa na żerdź. Ustawił mu przed dziobem kaktus w charakterze wyrzutu sumienia z powiewającymi na kolcach siwymi włosami, wyrwanymi z brody.
- Bez serca jesteś, ot co. Zobaczysz, w Dniu Spalenia rozrzucę twoje prochy na cztery wiatry.
- I piec piąty... – bąknął Severus, nie odrywając się od kontemplacji sufitu. Stary czarodziej posłał mu pełne bolesnego wyrzutu spojrzenie, które jednak obiło się tylko o usztywniony podbródek.
- Już do ciebie wracam, już... Zjedz dropsa, naprawdę. Dobrze robią na samopoczucie.
- Mojemu samopoczuciu nic nie dolega – zauważył Snape z silnym akcentem na „mojemu”. Dyrektor westchnął.
- No to już mów, chłopcze.
Ciemne, buńczuczne spojrzenie oderwało się od sufitu i powędrowało do dyrektorskiej twarzy.
- Zzz zjadł Pringle’a. Tak jakby.
Chwila ciszy, w której Fawkes stroszył pióra nad kaktusem, a Severus łypał, pozwoliła Dumbledore’owi zebrać myśli.
- Severusie... Czy ty się jąkasz, czy też naprawdę miałeś na myśli to, co usłyszałem?
Sądząc z wyrazu twarzy, Snape stanowczo wypierał się jąkania, chyba jednak nie całkiem miał na myśli to, co miał na ustach.
- Chciałem powiedzieć, Zygfryd. Zygfryd – mruknął szybko, popatrując niespokojnie na Dyrektora. Ten w zamyśleniu wyrwał sobie z brody kolec kaktusa.
- Zygfryd. Zygfryd zamiast „zjadł”, czy zamiast „tak jakby”? A może... – nieco rozpaczliwa nadzieja napełniła pytanie Dumbledore’a niestosownym optymizmem – zamiast Pringle’a?
Ciemne i wyzywające spojrzenie zabarwiło się w kącikach oczu zniecierpliwieniem.
- Zygfryd. Zjadł. Pringle’a. Tak jakby.
- Tak jakby Pringle’a, czy tak jakby... – drążył okrężnie Dyrektor, zbierając nadwątlone fawkesowymi dąsami siły moralne do zapytania wprost.
- Tak jakby zjadł – wyjaśnił całkiem już niecierpliwie Snape.
- A Zygfryd...
- Dziękuję, dobrze. – Wąskie usta Mistrza Eliksirów wyrwały z siebie uprzejme słowa i rzuciły je na biurko w charakterze wyzwania. Stary czarodziej za biurkiem zerknął ze skruchą znad okularów.
- Przebacz mi, Severusie, niech mi przebaczą ci, co byli przede mną i bezczelnie podsłuchują ze swoich ram, ale nie mam najmniejszego pojęcia, o czym ty mówisz.
Severus wydał z siebie bolesny pomruk.
- Pogłoski o pańskiej wszechwiedzy...
- Są przydatne. – Starzec uśmiechnął się rozbrajająco. - Ale między nami mówiąc...
- Między nami mówiąc – przerwał dosadnie Snape – moja śmierciotula pożarła byłego Woźnego Hogwartu. Tak jakby, dodam.
W kolejnej chwili ciszy Fawkes stroszył co tam miał, Severus łypał nawet bardziej buńczucznie, a Dyrektor Hogwartu rozmyślał o tym i owym.
- Czy hodowla śmierciotuli nie jest nielegalna?
Poza polem widzenia Dumbledore’a młodszy czarodziej wysunął wężowym ruchem stopę i szturchnął nią podskakujący beztrosko dywanik.
- Tak samo jak latające dywany.
- Nie hodujemy ich. To prezent od Alego Khraji.
- A ja nie hoduję śmierciotuli. Ot, jedna przypadkiem żyje ze mną w moich komnatach. Ewentualnie czasem w Wielkiej Sali. – Nonszalanckie wzruszenie ramion. – Jak dotąd, nie podpadłem pod kodeks. Nie w sprawie Zygfryda.
- Jak dotąd... – mruknął łagodnie starzec. – Ale, taka pozytywna zoofilia, mogę tylko przyklasnąć... Jak dotąd. Ale wspomniałeś coś o Wielkiej Sali? A przedtem o Pringle’u?
- Sam pan wie. – Kolejne wzruszenie nieco bardziej usztywnionych ramion. – Kiedy pani Sprout... Pomona... zaczęła przynosić te swoje chwasty ze sobą na posiłki, a potem Flitwick tresowane bahanki... Któregoś razu po prostu przyniosłem Zygfryda ze sobą. Nikt nic nie powiedział, nawet kiedy karmiłem go serem. – W głosie Severusa zabrzmiała zrozumiała uraza. Dumbledore skądinąd go rozumiał – przynieść na śniadanie śmierciotulę w charakterze chowańca i nie sprowokować lawiny co najmniej pytań, jeśli nie obłąkanych wrzasków – to było stanowczo...
Dziwne.
- Nosisz go za pazuchą? Pod pachą? – drążył łagodnie, usiłując sobie przypomnieć, kiedy to widział Severusa w towarzystwie wygłodniałej, morderczej plamy cienia.
Kiedy to widział go w innym towarzystwie...?
- Zwykle trzyma mnie za szyję i zwisa z tyłu. Czasami nawet powiewa. – W głosie Snape’a pojawiło się dziwne ciepło. – Zresztą, przecież sam pan widział.
- Zaiste – przyznał Dumbledore, usiłując pozbyć się z podświadomości wspomnienia powiewającej za swoim Mistrzem Eliksirów czarnej, mrocznej peleryny, zwisającej z tyłu w charakterze strzępu wygłodniałego cienia. – I... Nie próbuje cię... Trawić?
- Och, nie. Zygfryd mnie... – Ciepło w głosie pokłóciło się przez moment z oschłym zaciśnięciem ust, przegrało, ale nie znikło. – Toleruje.
- To uroczo. – Dyrektor Hogwartu odłożył na potem ogłoszenie absolutnego zakazu wyprowadzania ludożerczych śmierciotuli poza próg severusowych komnat. – A Apollion?
- Ha.
Snape pokiwał głową z namysłem i po chwili powtórzył, nieco bardziej posępnie:
- Ha.
/retrospekcja <przerywana>/
Nie tak dawno, bowiem zaledwie poprzedniego ranka przy śniadaniu (okraszonym mrocznym powiewaniem z severusowych pleców, jak sobie teraz przypomniał, słuchając opowieści podwładnego), sam Dumbledore z radosną beztroską ogłosił rychłą kontrolę eksploatacji latających dywanów. Ów nieco krnąbrny osprzęt, w zamyśle sprowadzony jako pomoce naukowe (za ominięciem kilku mało istotnych przepisów) przez przeraźliwie operatywnego Alego Khraję, już kilka tygodni wcześniej został rozdzielony wybranym członkom grona pedagogicznego do przetestowania w warunkach domowych.
(„Czytaj: gabinetowo – prywatnokomnatnych. Uprasza się o powstrzymanie od ujeżdżania nieoswojonych dywanów na terenach rekreacyjnych szkoły. Tak, Rolando, do ciebie mówię.” – wspomniał mimochodem Dumbledore).
W razie, gdyby eksploatacja próbna zakończyła się sukcesem, latające dywany miały zostać upublicznione i dopuszczone do powszechnego – acz kontrolowanego – użytku. I oto właśnie nadszedł dzień, kiedy powołany z zewnątrz niezależny ekspert miał zbadać wszystko, co tylko do zbadania było. Pękający z dumy Argus Filch wczesnym rankiem podreptał na stację kolejową Hogsmeade, odebrać z pociągu owego niezależnego eksperta, swojego poprzednika na stanowisku woźnego, specjalistę od bezpieczeństwa szkoły i potencjalnie szkodliwych artefaktów, Apolliona Pringle’a.
Tymczasem zaś w zaciszu swoich lochów Severus Snape miarowo co piętnaście minut fiukał uparcie w kominek i zamawiał u skrzatów w kuchni półmisek ciasta drożdżowego z truskawkami. Skrzaty za każdym wezwaniem gięły się w ukłonach przed rusztem, przefiukiwały zamówione danie na drugą stronę i po wygaśnięciu zielonych płomieni wymieniały kilka wymownych spojrzeń.
- Panu Severusowi być gorzej.
- Od ciasta jemu lepiej, niedługo.
- Jeszcze jedna porcja i znów być mu gorzej.
- Nie nasza rzecz, jak mu być. Wy mają obierać truskawki.
Przy następnym połączeniu przez ruszt przelatywało kolejne ciasto, a łagodne oczyska skrzatów wymieniały kolejne spojrzenia mniej więcej o tej samej treści.
Po drugiej stronie kominka zaś...
- Śmiało. Ja i tak nie lubię truskawek. - Severus Snape metodycznie odkrawał kawałki ciasta i umieszczał je z pietyzmem na powierzchni wchłaniająco – trawiącej śmierciotuli, rozciągniętej w promieniujący szczęściem romb na posadzce. Z każdym kolejnym kawałkiem stworzenie zamiast strzępu czarnego cienia zaczynało coraz bardziej przypominać krwawą plamę.
- Jutro przyjdzie Pringle i będzie macał za latającym dywanem. – Snape rzucił Zygfrydowi truskawkę. – To maniak, nie da się zbyć wyciekiem łajnomazi w pracowni. A nie powiemy mu przecież, że rozłożyłem dywan na wątki, zamówiłem na Nokturnie przeróbkę i potem posłałem Khrai jako tę kamizelkę, która zwichnęła mu obie ręce i prawie porwała głowę z powrotem do Egiptu.
Zygfryd grzecznie pochłaniał ciasto z truskawkami, różowiejąc na brzegach i czerwieniejąc soczyście od środka.
- W takim stanie nie będę cię obnosił po szkole, ale przy odrobinie wyobraźni – lub ślepoty, w przypadku Pringle’a – można cię wziąć za dywanik. – Snape przyjrzał się krytycznie chowańcowi, który posłusznie uformował prostokątny kształt dywanu. Skraje wciąż były różowe, za to pośrodku wzgórek trawionych truskawek mógł od biedy przypominać jakiś deseń, na przykład nastroszonego rogogona albo czerwonego słonia, z przykrótką co prawda trąbą, ale uniesionym bojowo ogonem.
- Nie będziesz musiał latać – zapewnił Mistrz Eliksirów, choć śmierciotula wydawała się gotowa nawet i na takie poświęcenie. – Podryfuj, ewentualnie, wykaż jakieś oznaki życia... Niezbyt intensywne.
Zygfryd zafalował czerwonym słoniem i wydał z siebie pełen satysfakcji, zgrzytliwy pomruk.
- Zzz... – Snape rzucił mu jeszcze jedną truskawkę.
- Zzzz? –Dyrektor przerwał mu opowieść, powolną i siłą wydzieraną spod śmierciożerczego serca. Severus czerwienił się przez moment – jakby krew uderzyła do bladych policzków, boleśnie napinając mięśnie twarzy. Niezbyt zachęcający widok.
- Zzz. Zdrobnienie od Zygfryda – wyrzucił z siebie niechętnie.
Dla odmiany przy wymawianiu „Zzz” wąskie usta Mistrza Eliksirów uformowały niemalże tkliwy półuśmiech. Widok aż nadto zachęcający.
- Aaa, a... – Dumbledore machnął od niechcenia ręką, symulując natychmiastowe zapomnienie o tak krępującym dla Severusa fakcie zdrabniania imienia domowej śmierciotuli.
- Więc, rano przyjechał Apollion...?
Rano, zgodnie z planem, przyjechał Apollion Pringle. Obadał z namaszczeniem ujeżdżony do utraty tchu dywanik w gabinecie profesor Hooch, podotykał z powątpiewaniem tego przycupniętego strachliwie w kątku sali do Transmutacji, złożył kilka wizyt i pomaszerował do lochów.
- Nie szczotkuje go pan! – wytknął z oburzeniem już od progu, zaledwie rzuciwszy okiem na krwistoczerwony prostokąt tuż nad posadzką. Snape zerknął z uniesioną brwią na lewitującego pogodnie Zygfryda.
- Nie przyszłoby mi to do głowy...
Pringle zasapał z dezaprobatą, schylił się i pomacał róg „dywanu”, wywołując u gospodarza nerwowy szczękościsk.
- Nieźle utrzymany, w sumie... – przyznał niechętnie. Snape wypuścił powietrze z płuc.
- Staramy się jak możemy... – wymruczał. Staruszek obchodził Zygfryda dookoła, mamrocząc coś pod nosem, wreszcie dźgnął go palcem od spodu. Palec, ku pewnej uldze Mistrza Eliksirów, nie przeszedł na wylot ani też nie znikł w czeluściach zygfrydowego żołądka.
- Przynajmniej go pan nie znarowił, jak co poniektórzy! – Pringle wskazał w górę, zapewne ku apartamentom pani Hooch. – Ani nie zahukał pan biedaka tak, żeby się nawet na cal podlecieć nie śmiał. Ale coś mi się zdaje, że nie przeleciał go pan porządnie, hę?
Snape z trudem powstrzymał cisnącą się na usta uwagę o zasadności przelatywania zwierząt domowych. Zwłaszcza przelatywania śmierciotuli. Nie do końca zdołał jednak powstrzymać instynktowną samoobronę.
- Wypraszam sobie – wycedził. – Nie jestem jakimś... – Zoofilem. – Maniakiem latania na sprzęcie domowym.
- Nie zna życia, kto nie latał na Nimbusie! – staruszek z chichotem pokiwał palcem przed okazałym nosem Mistrza Eliksirów. Nos zmarszczył się i odsunął do tyłu, razem z resztą twarzy.
- Nimbus – zauważył nie bez racji Snape – nie jest sprzętem domowym.
- No racja, racja. Ale to maleństwo też trudno tak nazwać, hę?
Co do tego, gospodarz był skłonny się zgodzić. Wolał jednak nie wypowiadać tego na głos. Apollion przysiadł na brzeżku krzesła, kręcąc z powątpiewaniem głową.
- I jak ja mam cokolwiek orzec w takich warunkach? Nie umiecie się państwo obchodzić z takim delikatnym sprzętem, ot co! To są dywany latające, nie wycieraczki! Ani nie obrusy! Jedne przetrenowane, inne niedotrenowane, żadnego materiału porównawczego! A ja miałem ocenić, czy to bezpieczne, puszczać je w Hogwart samopas! – Wskazał palcem falującego łagodnie Zygfryda. Severus mógł go, owszem, poinformować, że puszczanie śmierciotuli samopas w Hogwart nie jest zbyt dobrym pomysłem, wolał jednak ponownie wstrzymać się od głosu. Wymamrotał tylko coś niezrozumiałego i czekał.
- No, dobrze. – Staruszek podniósł się w końcu z fotela. – Trzeba sprawdzić to maleństwo. Już ja wiem, co by nawyprawiały te bandy młodziaków, gdyby im dać coś takiego w ręce! Zamiast planować embargo na dywany, te ministerialne tępaki powinny wprowadzić obowiązkowe wyrabianie prawa latania. Pod karą więzienia! Azkabanu! Byle kto nie powinien dotykać takich skarbów. – Dotknął pieszczotliwie „dywanu” mniej więcej w okolicach ucha słonia. – Pan coś mówił?
Pan nic nie mówił, zawarczał sobie tylko pod nosem na znak całkowitej zgody z zakazem dotykania. Zwłaszcza, gdy dotykany obiekt mógł, a nawet powinien odgryźć Pringle’owi rękę.
- Niech pan poczeka... Ja sam. – wyrwał się w końcu Snape, nieco rozpaczliwie. – Chwileczkę, zaraz wrócę... Przyniosę sobie tylko... Ochraniacze? Niech pan nie dotyka mojego dywanu!
Wybiegł z gabinetu z mocnym postanowieniem nieoglądania się za siebie, pozostawiając Pringle’a z wyrazem szczerego zdumienia na twarzy.
W chwilę później profesor McGonagall została gwałtownie wyrwana z czujnego, rzecz jasna, drzemania nad esejami piątoklasistów z Transmutacji. Ponad jej biurkiem świeciła para rozgorączkowanych, czarnych oczu.
- Hmm? Och... Ach... Severus – poznała wreszcie, dopasowując do oczu bladą, chudą i żylastą sylwetkę Mistrza Eliksirów.
- Minerwo... Potrzebuję twój dywan.
- O? – Nauczycielka zerknęła niepewnie na dywanik pod biurkiem, optymistyczny, szkarłatno – złoty i bezdennie gryfoński. – To... ciekawe?
- Nie ten! – Severus z irytacją zamachał rękami. – Latający...
/ koniec retrospekcji/
W gabinecie Dyrektora zapanowała na moment nieco tylko niezręczna cisza. W końcu stary czarodziej pochylił się nad biurkiem i skinął zachęcająco na swojego skrzywionego podwładnego.
- I... Co było dalej?
- Dalej. – Wzruszenie ramion, bardziej przypominające dreszcz. – Wziąłem dywan Minerwy pod pachę i wróciłem do gabinetu.
- A tam? – Albus wyciągał ze Snape’a całą historię jak wyjątkowo mocno przylepione do dna słoja jaszczurcze jelito.
- Tam okazało się, że Pringle chyba inaczej pojmuje znaczenie słów „nie dotykaj”. – Severus zacisnął wargi. – Chyba... Próbował położyć się na Zygfrydzie.
- Ach – westchnął Dumbledore, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział – o ile można to tak określić – resztki po ofierze śmierciotuli. Czyli, oczywiście, całkowity brak resztek. Prawdę mówiąc, spotkał w życiu wiele osób, które następnie znikały bez śladu, rzadko jednak z powodu bycia pożartym.
- Ejże! – Snape zaprotestował przeciw tokowi myślowemu Dyrektora, malującemu się wyraźnie w błękitnych oczach. – Mówiłem, że zjadł go „tak jakby”.
- Można kogoś zjeść „tak jakby”? – zdziwił się łagodnie starzec.
- Najwyraźniej... – Mistrz Eliksirów wykrzywił się szyderczo. – Kiedy wróciłem, zastałem Pringle’a w charakterze mumii, starannie opakowanej w czerwony całun ze śmierciotuli. Ja... Przekonałem Zygfryda, żeby go wypluł.
- Podziwiam twoją zdolność perswazji...
- Najwyraźniej moja zdolność perswazji ma swoje granice – burknął Snape. – Po wyplątaniu ze śmierciotuli, Pringle nadal niewiele się różni od mumii. Przynajmniej, jeśli chodzi o oznaki życia.
- Iii...
- Leży tam, tak jakby pożarty. Zygfryda zamknąłem za karę w łazience. – Wzruszenie ramion w geście ostatecznego otrząśnięcia z siebie tak problemu, jak i odpowiedzialności.
Przez moment Dumbledore kontemplował wrażenie nierealności, które zwykle nawiedzało go przy okazji konwersacji z Mistrzem Eliksirów.
- Czasami, Severusie, mam przedziwne wrażenie, że należymy do dwóch różnych światów – przyznał konfidencjonalnie. – Powiedz mi wprost – czy on nie żyje?!
- No wie pan! – Snape w geście oburzenia skrzyżował ręce na piersi. – Trupem bym panu zawracał głowę?
Ton Mistrza Eliksirów wskazywał wyraźnie, że z czym jak czym, ale z trupami radzi sobie aż nadto dobrze. Oraz że są pewne granice śmierciożerstwa, których nie zamierza przekraczać, jak na przykład szczucie ludzi na śmierć śmierciotulą. Dumbledore, nie ukrywając ulgi, pozwolił sobie nieco się rozluźnić.
- Może należało zawrócić głowę pani Pomfrey? – zasugerował, wciąż jeszcze zaniepokojony wizją nadtrawionego ciała Apolliona, walającego się po severusowych apartamentach.
- I jej miałem tłumaczyć, co się stało?! – Oszczędne prychnięcie. - Jakoś wolałem przyjść do pana.
Albus poczuł się mile połechtany, choć nie aż tak bardzo, jak można by sądzić. Przy różnorakich aspektach swojej pracy na rzecz szkoły, a raczej na rzecz jej Dyrektora, Severus miał ze szkolną medwiedźmą doświadczenia liczne i przeważnie niezbyt przyjemne dla obojga. Nie od rzeczy byłoby przypuścić, że z kłopotów z łakomą śmierciotulą wolałby się zwierzyć chociażby Hagridowi.
- Więc, co właściwie... – zaczął Dyrektor, nie zdołał jednak dokończyć myśli. Do gabinetu wpadł bowiem Apollion Pringle.
Cały, zdrowy, odrobinę tylko stłamszony.
Dumbledore powitał go radosnym uśmiechem, kątem oka przyglądając się, jak Severus rozsądnie rejteruje w kąt.
- Apollionie. Drogi, stary przyjacielu. Żałuję, że nie zacząłeś wizyty od mojego gabinetu! Wyglądasz...
- Ten... Ten... Ten dywan! – wyrzucił z siebie Pringle. – On... On mnie...
- Przeleciał? – zasugerował Snape ze swojego kąta.
- Skrzywdził mnie! – staruszek nie posiadał się z oburzenia. – Żeby to chociaż zrzucił! Uwiózł gdzieś! Ale nie! On mnie zaatakował! Zmaltretował, o! – Wskazał wymownie na swoje potargane szaty i na siniaki.
- Niegrzeczny... – przyznał Dumbledore, ignorując rozzłoszczone parsknięcie Severusa.
- Ale ja z nim zrobiłem porządek, o! – Pringle triumfalnie cisnął na dyrektorskie biurko podrygujący kłąb, który po bliższym spojrzeniu okazał się resztkami zmasakrowanego, czerwonego dywanika.
- Minerwa nie będzie zachwycona – mruknął Snape, jakby do siebie. Dumbledore, który zdążył już nabrać niezachwianej pewności, że Apollion rozszarpał gołymi rękoma severusową śmierciotulę, a teraz chce się pastwić nad zwłokami tu, w gabinecie, wydał z siebie zduszone westchnienie.
- To było chyba trochę... Drastyczne? – zasugerował, dotykając końcem różdżki dywanowych nitek.
- Ooo nie! – Pringle tupnął nogą, po czym nagle skoczył na dywan Dyrektora i podskoczył na nim triumfalnie. – Ja wam pokażę! Koniec z latającymi dywanami w Hogwarcie! Dyrektorze, moja opinia w tej sprawie jest absolutnie negatywna! – Zszedł z dywanu i poderwał go z podłogi. – Zabieram to! Ten i resztę! To jest niebezpieczne, nieobliczalne i... Niewychowane!
- Dobrze powiedziane... – Dumbledore zerknął spod oka na Snape’a, który nie wykazał jednak dość przyzwoitości, by się przy tym zarumienić. – Ale, Apollionie...
- Naprawdę, Dyrektorze, nie można ryzykować. Pan nie może tak ryzykować. – Staruszek pogroził mu palcem.
- Może to odosobniony przypadek? – zasugerował Albus. – A może... Aura magiczna Hogwartu miała zły wpływ na niego?
Przy wzmiance o złym wpływie Snape nie tylko się nie zaczerwienił, ale nawet błysnął okiem.
- Haaa, sam pan widzi! – oburzył się Apollion. – Co to za sprzęt, który daje na siebie wpływać?! Przykro mi, ale to musi być ustalone raz na zawsze: nie wolno użytkować latających dywanów! Nie w Hogwarcie, a najlepiej wszędzie wprowadzić zakaz! Producenci Srebrnych Strzał przestawiają się w tym roku na modele grupowe, Srebrne Dzidy. Kto chce, może latać na miotle. Nawet całą rodziną.
- Apollionie...
- To moja ostateczna decyzja, Dyrektorze. – Dawny Woźny pokręcił poważnie głową. – Latające Dywany stanowią poważne zagrożenie bezpieczeństwa Hogwartu. I są bezczelne! Pan wybaczy, pójdę zrobić porządek z tym tałatajstwem. I przygotuję dla pana obszerny raport.
- I przebiorę się... – napłynęło z kąta.
- Ooo, właśnie. Ten mały diabeł porwał na mnie szatę, cerowana jego mać... – Burcząc pod nosem, skinął głową Dumbledore’owi i wyszedł.
W ciężkim milczeniu, które zapadło w gabinecie, Dyrektor Hogwartu usiłował poważnym spojrzeniem wywrzeć presję na swego Mistrza Eliksirów.
- Severusie...
- Skoro wszystko jest w porządku, wrócę do swoich zajęć. – Snape wyszedł z kąta, pochylił krótko głowę i zrobił dwa wielkie kroki w stronę drzwi.
- W porządku?! Severusie...
- Do widzenia.
Kolejne dwa wielkie kroki.
- Severusie.
Zatrzymał się i odwrócił, z wąskimi wargami zaciśniętymi w żarliwy sprzeciw.
- Posłuchaj... – zaczął Dyrektor łagodnie – może zawrzemy układ? Zabierz go w jakieś miłe miejsce... Środek amazońskiej dżungli, na przykład? I tam go wypuść. Tam mu będzie dobrze...
- I wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie – mruknął Snape.
- Severusie.
- Oczywiście. Amazonia. Hagrid mnie może odprowadzić, wywiezie przy okazji te trzy hodowane nielegalnie kociaki nundu.
Dyrektor westchnął. Tym razem jego niepokorny podwładny trafił w sedno. Albo wszystkie ludożercze/drapieżne/nielegalne chowańce, albo żaden.
- Nundu Hagrida nie atakują...- spróbował.
- Zygfryd też nie – przerwał mu zimno Snape. – Dyrektorze, nie jestem zupełnym kretynem. Obnoszenie go po szkole było trochę... Ryzykowne. Ale powiedzmy, że się od tego powstrzymam?
- Ryzykowne, dobre określenie... Ale jak przy tym imponująco powiewał! – Dumbledore mrugnął okiem. – Umówmy się, że nie wypuścisz go za próg swoich komnat, a ja ci kupię czarną pelerynę, barwioną w łuskach smoka hebrydzkiego. Akurat się nada do twoich celów...
Severus znów zaciął usta, ale ku pewnej uldze Dyrektora zrezygnował z dyskusji o różnicy między wtulaniem się w pelerynę, a wtulaniem się w zgrzytającą przyjaźnie śmierciotulę.
- Oczywiście – zgodził się krótko. – A teraz, jeśli można...
- Idź, idź... – Dumbledore pożegnał go machnięciem ręki. – Tylko zabierz, proszę, te podywanowe śmieci. Ech, ten zamek był taki ożywiony z tymi latającymi dywanami...
Prychnięcie.
- Ali Khraja będzie niepocieszony... Ale jeśli mi pan znajdzie pelerynę z włosia thestrala, kupię panu latający kufer.
- O niczym bardziej nie marzę...
/niedaleka przyszłość/
Mistrz Eliksirów Hogwartu strzepnął przed lustrem czarną pelerynę, poprawiając nieco ułożenie materii na ramionach.
- Właściwie, nie jest tak źle.
- Zzz...
Z kłębka cienia w najbliższym kącie emanowała uraza.
- Och, nie dąsaj się. Na kolację u Lucjusza i tak zabieram ciebie.
- Zzzzz...
KONIEC
1 Łac – eliksir Tego Tamtego