H.P. Lovecraft
Dagon
Strach! Na og贸艂 ludzie woleliby w og贸le si臋 z nim nie styka膰, podobnie jak z b贸lem czy rozpacz膮. Jednak偶e czasem okoliczno艣ci, warunki w jakich cz艂owiek 偶yje, nawarstwiaj膮ce si臋 problemy, czy wreszcie stres, wymagaj膮 niejakiego odreagowania, w pewnym sensie prze偶ycia namiastki tych uczu膰. Nazywa si臋 to katharsis - roz艂adowanie napi臋cia pod wp艂ywem... sztuki. Bywa, 偶e pewnym kryterium oceny takiej sztuki jest to w jakim stopniu potrafi ona wzruszy膰 czy przerazi膰. Mo偶e to znamienne, ale obecnie, w zalewie informacji o najr贸偶niejszych okrucie艅stwach - o to drugie -jest, jak si臋 wydaje, trudniej.
Strach! S膮 jednak tw贸rcy, kt贸rzy wywo艂uj膮 go do dzi艣, a jednym z nich jest pisarz sprzed p贸艂 wieku: Howard Phillips Lovecraft. Nie s膮dz臋, 偶eby jego tw贸rczo艣膰 by艂a ponadczasowa, ale na pewno d艂ugowieczna. Potrafi on styka膰 czytelnik贸w z niezwyk艂ymi, mrocznymi mocami czy te偶 potworami; robi to stopniowo, w spos贸b subtelny. Napi臋cie narasta w miar臋 odkrywania okre艣lonych aspekt贸w jestestwa owych mrocznych pot臋g... Wa偶ne, 偶e t艂em dla jego utwor贸w jest pewna mitologia. Mitologia CthuIhu. Nie nada艂 jej mo偶e wyra藕nych kszta艂t贸w, nie przeprowadzi艂 genezy, nie opisa艂 powstania wszech艣wiata ani walki o niego, nie uczyni艂 tego co w wielu mitologiach jest podstaw膮, fundamentem. Prawd膮 jest, 偶e owa mitologia nie zawsze trzyma si臋 kupy, ale przecie偶 nie tworzy艂 jej setki lat, nie mia艂 mo偶liwo艣ci korygowania jej pod wp艂ywem ca艂ych pokole艅 innych ludzi. Tak, na przyk艂ad, by艂o z mitologi膮 greck膮, tworzon膮 wieki, notabene przez bardzo wiele os贸b, niemal偶e z r贸偶nych epok. Mimo tego 艣wiat, kt贸ry wykreowa艂 jest, na sw贸j spos贸b, fascynuj膮cy. Jest to 艣wiat mroczny, tajemniczy i w zasadzie niesko艅czony. 艢wiat mi臋dzy innymi, a mo偶e przede wszystkim. Bog贸w.
W mitologii Cthulhu nie ma wyra藕nie zarysowanej hierarchii, cho膰 wiadomo, 偶e najwa偶niejsi s膮 Bogowie Zewn臋trzni, w szczeg贸lno艣ci Azathoth - ich w艂adca, zwany Besti膮 Nuklearnego Chaosu. Istnieje on od pocz膮tku wszech艣wiata, 偶yje poza normaln膮 czasoprzestrzeni膮 w samym Centrum Niesko艅czono艣ci. Tam jego amorficzne cia艂o wije si臋 bezustannie, w otoczeniu innych Bog贸w, w rytm d藕wi臋ku wydobywaj膮cego si臋 z niesamowitego fletu. Azathoth jest pot臋偶ny, aczkolwiek 艣lepy i g艂upi, przez to nieobliczalny. Cz艂owiek o zdrowych zmys艂ach nie b臋dzie si臋 stara艂 nawet wym贸wi膰 jego imienia, a co dopiero przywo艂a膰. Zdarza si臋 jednak niekt贸rym zrobi膰 to przez przypadek, w rezultacie, nie艣wiadomie, powoduj膮 nieszcz臋艣cie i groz臋.
Innym, prawie r贸wnie pot臋偶nym Bogiem Zewn臋trznym jest Yog-Sothoth. Jego pot臋ga nie polega na sile, w dos艂ownym tego s艂owa znaczeniu, ale na wiedzy i co za tym idzie - w艂adzy. Yog-Sothoth czyli Jedno艣膰 we Wszechrzeczy i Wszechrzecz w Jedno艣ci w艂a艣ciwie egzystuje na wszystkich p艂aszczyznach, jest zawsze i wsz臋dzie, przebywa pomi臋dzy wymiarami, dysponuje wiedz膮 o przesz艂o艣ci, tera藕niejszo艣ci i przysz艂o艣ci, wie co by艂o, co jest i co b臋dzie. Przede wszystkim za艣 jest Bram膮 i Kluczem. Zdarza si臋, 偶e do nas dociera poprzez rytua艂y i zakl臋cia.
Trzecim wa偶nym Bogiem jest kapry艣ny Nyarlathotep, w pewnym sensie prawa r臋ka Azathotha. Jest on Wielkim Pos艂a艅cem i dusz膮 wszystkich Bog贸w, a zarazem jedynym z tych trzech, kt贸rego mo偶na spotka膰 w ludzkiej postaci. Nyarlathotep, jak gdyby, lubuje si臋 w szpiegowaniu.Jest straszny i gro藕ny; w sumie kontakt z nim ko艅czy si臋 na og贸艂 dla cz艂owieka 艣mierci膮 b膮d藕 czym艣 jeszcze gorszym...
Oczywi艣cie nie wszyscy Bogowie Zewn臋trzni 偶yj膮 ze sob膮 w zgodzie. Dla przyk艂adu Nodens 鈥 Pan Wielkiej Otch艂ani, wyst臋puj膮cy cz臋sto pod postaci膮 starca, pomaga ludziom 艣ciganym przez Nyarlathotepa czy te偶 przedstawicieli Wielkich Przedwiecznych. Nodens, widywany na rydwanie utworzonym z ogromnej, morskiej muszli, znany jest z tego 偶e nie atakuje nigdy fizycznie swoich wrog贸w i dla ludzi jest niemal 鈥瀙rzyjacielski". R贸wnie偶 w miar臋 neutralnymi Bogami Zewn臋trznymi s膮: Bast 鈥 Bogini Kot贸w, uosobienie sympatii, zami艂owania Lovecrafta do tych zwierzaczk贸w, kt贸re, swoj膮 drog膮, by艂o niemal tak wielkie jak Thomasa Eliota (ten to na pewno mia艂, w tym wzgl臋dzie, bzika), oraz Hypnos - Pan Sn贸w. Mypnos ukazuje si臋 jako m艂ody, przystojny m臋偶czyzna o kr臋conych w艂osach i u艣miechni臋tym obliczu. W rzeczywisto艣ci jednak jego wygl膮d jest przera偶aj膮cy, jak 鈥瀗ajgorsza ze zm贸r nocnych". Jego natura zwi膮zana jest ze snem; z granic膮 pomi臋dzy 艢wiatem Przebudzenia, a Krain膮 Sn贸w. Ci, kt贸rzy 艣ni膮, podr贸偶uj膮 w艂a艣nie przez jego dominium.
U Lovecrafta Bogowie s膮 podzieleni w艂a艣ciwie na dwie grupy: Bog贸w Zewn臋trznych, o kt贸rych wspomnia艂em wy偶ej i Wielkich Przedwiecznych, takich jak Cthulhu, od kt贸rego imienia nazw臋 wzi臋艂a mitologia. Wielcy Przed-wieczni 偶yli na Ziemi przed wiekami, zanim jeszcze pojawili si臋 ludzie. Zd膮偶yli zetkn膮膰 si臋 z tajemnicz膮 Star膮 Ras膮 i stoczy膰 z nimi wojn臋 o w艂adz臋 nad planet膮. Teraz w wi臋kszo艣ci s膮 martwi i spoczywaj膮 g艂臋boko pod dnem oceanu, w R'lyeh - wielkim mie艣cie Cyklop贸w. Mo偶na ich jednak o偶ywi膰 i wed艂ug legendy nadejdzie czas, kiedy gwiazdy osi膮gn膮 鈥瀢艂a艣ciw膮 pozycj臋 w cyklu wieczno艣ci". Wtedy R'lyeh wynurzy si臋, a Bogowie przebudz膮. 鈥濩z艂owiek rz膮dzi teraz tam, gdzie niegdy艣 rz膮dzi艂y One; wkr贸tce One b臋d膮 rz膮dzi膰 tam, gdzie rz膮dzi teraz cz艂owiek".
Wielcy Przedwieczni nie maj膮 cia艂a ani krwi, chocia偶 posiadaj膮 kszta艂t. S膮 zbudowani z czego艣 innego ni偶 materia. Lovecraft uparcie nadawa艂 im wygl膮d o艣miornicopodobnych, jaszczuropodobnych, rybiopodobnych, ropuchopodobnych istot albo te偶 wszystkich na raz. nie inaczej jest z najs艂ynniejszym i najpot臋偶niejszym z nich, z Cthulhu. Ma on, co prawda, pewne antropoidalne kszta艂ty, ale one raczej tylko podkre艣laj膮 obco艣膰 ca艂ej reszty. Cthulhu ma g艂ow臋 o艣miornicy, skrzyd艂a nietoperza, cia艂o pokryte 艂uskami i niesamowite szpony, wsz臋dzie gdzie da艂o si臋 je wcisn膮膰. Poza tym jest ogromnych rozmiar贸w. B贸g ten ma moc porozumiewania si臋 z lud藕mi za pomoc膮 snu, a raczej koszmaru. Posiada wiele s艂ug w艣r贸d S艂u偶ebnych Ras i ludzi. Tak jak i pozostali, jest martwy tylko w pewnym sensie. Raczej nale偶a艂oby powiedzie膰, 偶e jest u艣piony. Jego kult na Ziemi jest do艣膰 nie藕le zorganizowany i rozsiany po ca艂ym 艣wiecie. G艂贸wne uroczysto艣ci przypadaj膮 w przeddzie艅 l maja i Wszystkich 艢wi臋tych, czyli 30 IV i 31 X. Wtedy to wyznawcy podtrzymuj膮 kult ohydnymi obrz臋dami, kt贸re na og贸艂 ko艅cz膮 si臋 z艂o偶eniem ofiary z ludzi.
Innym znanym Wielkim Przedwiecznym jest Tsathog-gua. Przyby艂 z czarnego, pozbawionego 艣wiat艂a N鈥檏al i wygl膮da jak skrzy偶owanie ropuchy z nied藕wiedziem. Wbrew posturze nale偶y do 艂agodniejszych, leniwszych Bog贸w. Jednak w przeciwie艅stwie do takiego autentycznie gro藕nego Ghatanothoi ma bardzo wielu wyznawc贸w. Z tej grupy wypada艂oby jeszcze wymieni膰 Hastura, jednego z pot臋偶niejszych Wielkich i Yiga - Ojca W臋偶y. Wi臋kszo艣膰 z nich ma s艂ugi w postaci przedstawicieli S艂u偶ebnych Ras. Na przyk艂ad Cthulhu s艂u偶y, mi臋dzy innymi, rzadko spotykana para: Dagon i Hydra, kt贸ra nale偶y do Istot z G艂臋bin, z tym 偶e i Dagon, i Hydra s膮 nieco przero艣ni臋ci i obecnie maj膮 ju偶 jakie艣 miliony lat. Zwyk艂e Stwory G艂臋binowe wygl膮daj膮 podobnie, ale s膮, rzecz jasna, mniejsze. Gromadz膮 si臋 na ceremoniach ku czci Cthulhu i co bardzo wa偶ne, mog膮 w jaki艣 spos贸b krzy偶owa膰 si臋 z lud藕mi. Takie hybrydy zamieszkuj膮, na og贸艂, przybrze偶ne wioski i na pocz膮tku wygl膮daj膮 jak istoty ludzkie. Z biegiem czasu dokonuje si臋 jednak przemiana, kt贸ra uwie艅czona jest wypraw膮 takiego delikwenta w g艂臋biny... do domu. Istota z G艂臋bin, je偶eli si臋 jej nie zabije, jest nie艣miertelna.
Ostatni膮 grup膮 wyst臋puj膮c膮 w mitologii Cthulhu s膮 tak zwane Rasy Niezale偶ne i tutaj bodaj najwi臋ksz膮 rol臋 odgrywaj膮 b膮d藕 odgrywa艂y niejakie Mi-Go. Pojawili si臋 najpierw na Shaggai, nast臋pnie na Yuggoth - dziewi膮tej planecie naszego uk艂adu s艂onecznego (czyli wypada na Pluton). Zbudowali tam pot臋偶ne miasta z czerwonego kamienia. By艂 to 艣wiat tarasowato wzniesionych wie偶, czarnych, smolistych rzek i grzybiastych ogrod贸w. W skr贸cie Mi-Go wygl膮da jak wielki krab ze stercz膮cymi, mi臋sistymi mackami. Na grzbiecie posiada ogromne skrzyd艂a, a w kolorze jest r贸偶owawy. Rasa ta jest ca艂kiem nie藕le zaawansowana technicznie, je偶eli mo偶na to tak nazwa膰. W przestrzeni kosmicznej, wprawdzie, poruszaj膮 si臋 za pomoc膮 swych mocnych skrzyde艂, a nie wahad艂owc贸w, ale dobrym przyk艂adem na to, 偶e jak膮艣 tam technik臋 posiadaj膮, jest tzw. B艂yszcz膮cy Trapezohedron, czyli Okno Wszystkich Czas贸w i Przestrzeni, dzi臋ki kt贸remu mo偶na ogl膮da膰 wszystkie 艣wiaty. Prawda, 偶e jak gdyby wchodzi nieco w kompetencje Yog-Sothotha? Mi-Go to straszliwe stwory zamieszkuj膮ce obecnie r贸wnie偶 o艣nie偶one szczyty Himalaj贸w, przez co cz臋sto identyfikowane s膮 z Yeti.
Do Ras Niezale偶nych zaliczaj膮 si臋 tak偶e Shoggothy, pozosta艂o艣膰 Starej Rasy w tym sensie, 偶e przez ni膮 Shoggothy zosta艂y stworzone. Prawdopodobnie Starych Istot ma co艣 wsp贸lnego r贸wnie偶 z pojawieniem si臋 ludzi. W ka偶dym razie Shoggothy nie mog膮 nie wygl膮da膰 strasznie. Maj膮 ogromne cielska, wygl膮daj膮ce jak oblepiona 艣luzem czarna kie艂basa z wielkim, szczodrze uz臋bionym pyskiem. Ciekawostk膮 jest to, 偶e niekt贸re gatunki charakteryzuj膮 si臋 sprytem i inteligencj膮. W mitologii Cthulhu istniej膮 pewne niedopowiedziane w膮tki, jak ten dotycz膮cy Starych Istot. Sam Cthulhu jest podobno ich kuzynem i to od nich w przysz艂o艣ci mo偶e oczekiwa膰 pomocy.
Dawne Istoty istniej膮 pomi臋dzy znanymi nam przestrzeniami i s膮 bezwymiarowe i niewidzialne. Nie mog膮 przybra膰 cia艂a bez ludzkiej krwi...
Jest jeszcze kwestia Araba Abdula Alhazreda. Pozna艂 on wszystkie tajemnice Bog贸w i pewnie od tego oszala艂. Zdo艂a艂 je jednak spisa膰 w ksi臋dze zatytu艂owanej 鈥濶ecronomicon".
Cho膰 Lovecraft w swojej mitologii jest niekonsekwentny, nie przeszkodzi艂o mu to zosta膰 jednym z najbardziej popularnych pisarzy powie艣ci grozy. W Stanach Zjednoczonych do dzi艣 istniej膮 ca艂e kluby zrzeszaj膮ce mi艂o艣nik贸w jego tw贸rczo艣ci; jaki艣 czas temu pojawi艂a si臋 gra fabularna 鈥瀂ew Cthulhu" z realiami zaczerpni臋tymi prosto z owej mitologii. Lovercraftowski 艣wiat rozbudowuje si臋 r贸wnie偶 do dzi艣, czego przyk艂adem s膮 powie艣ci Lumleya i Mastertona, ale najwa偶niejszy w tym wzgl臋dzie okres nast膮pi艂 jeszcze za 偶ycia Lovecrafta. Wtedy to korespondencyjnie zainicjowa艂 on kontakty z wieloma innymi pisarzami. Z biegiem czasu zaprzyja藕ni艂 si臋 z takimi autorami jak Robert Bloch, Henry Kuttner, C.L. Moore czy Clark Ashton Smith. Zaowocowa艂o to napisaniem przez nich paru utwor贸w osadzonych twardo w 艣wiecie Lovecrafta. Najwa偶niejszym jednak z owych pisarzy by艂 niejaki August Derleth. Tak bardzo zafascynowa艂 si臋 mitologi膮 Cthulhu, 偶e niemal ca艂a jego p贸藕niejsza dzia艂alno艣膰 by艂a z ni膮 zwi膮zana. Wraz z Donaldem Wandreidem za艂o偶y艂 wydawnictwo Arkham Mouse, kt贸re, mo偶na tak powiedzie膰, specjalizowa艂o si臋 w Lovecrafcie i mitologii Cthulhu, o kt贸rej coraz cz臋艣ciej pisali inni. W ka偶dym razie przyczyni艂 si臋 Derleth do jej spopularyzowania. Do najwa偶niejszych utwor贸w samego Derletha zalicza si臋 dzi艣: 鈥濼he Dweller in Darkness", 鈥濼he Lurker at the Threshold", napisany wesp贸艂 z Markiem Schorerem 鈥濼he Lair of the Star-Spawn" czy wreszcie napisany z Lovecraftem 鈥濼he Gable Window". Wypada艂oby te偶 wspomnie膰 tytu艂y innych tw贸rc贸w, takie jak 鈥濼he Render of the Yeils" - Cambella, 鈥濷ut of the Eons" - Healda, 鈥濽bbo-Sathla" - Smi-tha, 鈥濼he Salem horror" - Kuttnera czy te偶 opisuj膮c膮 Yiga -Ojca W臋偶y 鈥濼he Curse of Yig" - Bishopa. Lovecraft zostawi艂 wi臋c po sobie nie tylko sw贸j dorobek, nied艂ugo b臋dzie czas, aby si臋 z nim zapozna膰, a ocena tej tw贸rczo艣ci nale偶e膰 b臋dzie ju偶 do pa艅stwa. Jednak nie ulega dla mnie w膮tpliwo艣ci, 偶e Howard Phillips Lovecraft pozostanie zawsze niepowtarzalny. Czym jest strach? Mo偶e w艂a艣nie jego o to zapytacie...
Piotr Jaskanis
Dagon (Dagon)
Pisz臋 te s艂owa pod bardzo silnym naciskiem psychicznym, jako 偶e przed p贸艂noc膮 ju偶 nie b臋d臋 istnia艂. Bez grosza przy duszy i z ko艅cz膮cym si臋 zapasem narkotyk贸w, kt贸re czyni艂y moje 偶ycie l偶ejszym, nie jestem w stanie znosi膰 d艂u偶ej tych cierpie艅; rzuc臋 si臋 z okna mego staro艣wieckiego domu na w膮sk膮, ci膮gn膮c膮 si臋 w dole ulic臋. Nie s膮d藕cie, i偶 poprzez swe uzale偶nienie od morfiny sta艂em si臋 s艂abeuszem czy degeneratem. By膰 mo偶e czytaj膮c te pospiesznie skre艣lone s艂owa, domy艣licie si臋, cho膰 nie b臋dziecie mieli pe艂nego obrazu, dlaczego pragn臋 zapomnienia b膮d藕 艣mierci.
Zdarzy艂o si臋 to w jednym z najbardziej otwartych i najmniej ucz臋szczanych obszar贸w Pacyfiku, kiedy okr臋t, na kt贸rym by艂em nadzorc膮 艂adunku, pad艂 ofiar膮 niemieckiego r膮jdera. By艂 to zaledwie pocz膮tek wielkiej wojny, a si艂y morskie Hun贸w dopiero w p贸藕niejszym okresie osi膮gn臋艂y poziom bezlitosnej, brutalnej degradacji, tak 偶e okr臋t handlowy by艂 dla nich s艂usznym celem, nas za艣, czyli jego za艂og臋, traktowano zgodnie z prawami nale偶nymi je艅com wojennym. Prawd臋 powiedziawszy, mieli艣my tak膮 swobod臋, i偶 w pi臋膰 dni po schwytaniu zdo艂a艂em uciec samotnie 艂odzi膮, z zapasem wody i prowiantu na do艣膰 d艂ugi okres czasu. Kiedy znalaz艂em si臋 wreszcie wolny na szerokim oceanie, stwierdzi艂em i偶 nie wiem gdzie si臋 w艂a艣ciwie znajduj臋. Jako 偶e nigdy nie by艂em wprawnym nawigatorem, mog艂em jedynie dzi臋ki po艂o偶eniu s艂o艅ca i gwiazd ustali膰, 偶e znalaz艂em si臋 gdzie艣 na po艂udnie od r贸wnika. Nie zna艂em d艂ugo艣ci geograficznej, a w zasi臋gu wzroku nie by艂o 偶adnej wyspy czy linii brzegowej.
Pogoda dopisywa艂a i przez niezliczone dni dryfowa艂em bez celu w pra偶膮cych promieniach s艂o艅ca, czekaj膮c b膮d藕 na przep艂ywaj膮cy okr臋t, b膮d藕 na zbli偶enie si臋 do jakichkolwiek, byle tylko zamieszka艂ych brzeg贸w.
Na mej drodze nie pojawi艂 si臋 jednak ani statek, ani brzeg i, samotnemu, pod bezkresnym b艂臋kitnym niebem, zacz臋艂a mi doskwiera膰 dojmuj膮ca rozpacz.
Zmiana nast膮pi艂a podczas snu. Szczeg贸艂贸w nigdy si臋 nie dowiem - gdy偶 spa艂em twardo, chocia偶 dr臋czy艂y mnie koszmary.
Kiedy w ko艅cu si臋 obudzi艂em, by艂em na wp贸艂 zagrzebany w grz膮skim, czarnym, piekielnym b艂ocku, kt贸rego po艂acie, jak okiem si臋gn膮膰, rozci膮ga艂y si臋 wok贸艂 mnie -w oddali za艣 dostrzeg艂em moj膮 艂贸d藕, kt贸r膮 fale r贸wnie偶 wyrzuci艂y na brzeg.
Cho膰 mo偶na by si臋 spodziewa膰, i偶 pierwszym moim odczuciem powinno by膰 zdumienie spowodowane tak dziwn膮 i nieoczekiwan膮 zmian膮 krajobrazu; w rzeczywisto艣ci jednak, by艂em bardziej przera偶ony, ani偶eli zdumiony - albowiem w powietrzu i martwej ziemi by艂o co艣 z艂owieszczego, co - niczym lodowaty dreszcz - przeszywa艂o mnie do szpiku ko艣ci. Okolic臋 za艣ciela艂y gnij膮ce truch艂a rozk艂adaj膮cych si臋 ryb i innych, mniej rozpoznawalnych istot, wystaj膮cych z ohydnego b艂ocka pokrywaj膮cego bezbrze偶n膮 r贸wnin臋. By膰 mo偶e nie powinienem si臋 艂udzi膰, i偶 uda mi si臋 s艂owami wyrazi膰 niewiarygodn膮 wr臋cz zgroz臋 czaj膮c膮 si臋 po艣r贸d absolutnej ciszy i rozleg艂ej pustki, jaka mnie otacza艂a.
S艂o艅ce pra偶y艂o niemi艂osiernie, a bezlitosne niebo nad moj膮 g艂ow膮 wydawa艂o si臋 niemal czarne, jakby odbija艂y
si臋 w nim atramentowe moczary pod mymi stopami. Kiedy wczo艂ga艂em si臋 do wyrzuconej na brzeg 艂odzi, u艣wiadomi艂em sobie, 偶e tylko jedna teoria mog艂a wyja艣ni膰 moje obecne po艂o偶enie. Wskutek jakiej艣 niewiarygodnej aktywno艣ci wulkanu cz臋艣膰 oceanicznego dna musia艂a zosta膰 wypchni臋ta na powierzchni臋, ods艂aniaj膮c obszary, kt贸re przez niezliczone miliony lat spoczywa艂y ukryte w niezg艂臋bionej morskiej otch艂ani. Po艂a膰 nowego l膮du pode mn膮 by艂a tak rozleg艂a, 偶e pomimo i偶 wyt臋偶a艂em s艂uch, nie zdo艂a艂em wychwyci膰 najs艂abszego nawet odg艂osu fal bij膮cych o brzeg. Nie zauwa偶y艂em te偶 morskiego ptactwa, 偶eruj膮cego w艣r贸d szcz膮tk贸w martwych istot.
Siedzia艂em przez kilka godzin pogr膮偶ony w rozmy艣laniach w mojej 艂odzi, kt贸ra, przewr贸cona na bok, oferowa艂a nieco cienia, w miar臋 jak s艂o艅ce przesuwa艂o si臋 po niebosk艂onie. Pod wiecz贸r gleba utraci艂a nieco swej lepko艣ci i zacz臋艂a obsycha膰; stwierdzi艂em, i偶 niebawem mo偶na b臋dzie po niej chodzi膰.
Przespa艂em jeszcze ca艂膮 noc, a nast臋pnego dnia przygotowa艂em sobie plecak zawieraj膮cy zapas wody i prowiantu, aby wybra膰 si臋 na poszukiwanie zaginionego brzegu morza i mo偶liwo艣ci ratunku. Gleba by艂a ju偶 dostatecznie sucha, abym z 艂atwo艣ci膮 m贸g艂 po niej st膮pa膰. Od贸r ryb przyprawia艂 o md艂o艣ci, ale moje my艣li zaprz膮ta艂y pos臋pniejsze i bardziej niepokoj膮ce rzeczy, tote偶 szybko wyruszy艂em ku nieznanemu celowi. Pod膮偶a艂em dziarsko przez ca艂y dzie艅 zmierzaj膮c ku zachodowi, wiedziony przez odleg艂y pag贸rek, stanowi膮cy najwy偶szy punkt na tym odra偶aj膮cym pustkowiu. Noc sp臋dzi艂em pod go艂ym niebem, a nast臋pnego dnia ruszy艂em w dalsz膮 drog臋 ku pag贸rkowi, cho膰 mia艂em wra偶enie, 偶e mimo tak d艂ugiego marszu, nie zbli偶y艂em si臋 do niego zanadto.
Pod koniec czwartego dnia dotar艂em do podn贸偶a pag贸rka, kt贸ry okaza艂 si臋 wy偶szy ni偶 przypuszcza艂em, gdy widzia艂em go z oddali. Poni偶ej rozci膮ga艂a si臋 g艂臋boka kotlina. Zbyt zm臋czony, aby wspi膮膰 si臋 na szczyt, usn膮艂em w jego cieniu.
Nie wiem dlaczego tej nocy mia艂em tak szalone i dzikie sny, kiedy jednak blady sierp ksi臋偶yca wzeszed艂 nad r贸wnin膮 na wschodzie, obudzi艂em si臋 zlany zimnym potem i przepe艂niony pe艂nym determinacji postanowieniem, i偶 nie zmru偶臋 ju偶 wi臋cej oka. nie zni贸s艂bym po raz wt贸ry wizji, kt贸rych dane mi by艂o do艣wiadczy膰, i w blasku ksi臋偶yca zrozumia艂em, jak nieroztropn膮 rzecz膮 by艂o w臋drowanie za dnia. Marsz w pra偶膮cych promieniach s艂o艅ca kosztowa艂 mnie zdecydowanie zbyt wiele energii. Teraz poczu艂em w sobie do艣膰 si艂, by podj膮膰 wspinaczk臋, kt贸r膮 przerwa艂em o zachodzie s艂o艅ca. Wzi膮wszy plecak ruszy艂em ku skrajowi wzg贸rza. Stwierdzi艂em, 偶e nieprzerwana monotonia p艂askiej r贸wniny by艂a dla mnie 藕r贸d艂em nieokre艣lonej grozy; s膮dz臋 jednak, i偶 przera偶enie me wzros艂o znacznie, kiedy znalaz艂em si臋 na szczycie wzniesienia i spojrza艂em w d贸艂 na drug膮 stron臋, w g艂膮b niezmierzonej czelu艣ci w膮wozu, kt贸rej nie zdo艂a艂 jeszcze roz艣wietli膰 s艂aby blask wisz膮cego nisko na niebie ksi臋偶yca. Mia艂em wra偶enie jakbym znajdowa艂 si臋 na kraw臋dzi 艣wiata i zagl膮da艂 ponad ni膮 w bezdenny chaos wiecznej nocy. To niezwyk艂e, ale z ogarniaj膮cym me serce uczuciem przera偶enia miesza艂y si臋 osobliwe reminiscencje Raju Utraconego i upiornej wspinaczki Szatana poprzez nieodgadnione Krainy Mroku.
Kiedy ksi臋偶yc wspi膮艂 si臋 wy偶ej, zacz膮艂em dostrzega膰, i偶 zbocza doliny nie by艂y wcale tak strome, jak to sobie wyobra偶a艂em. Skalne wyst臋py i p贸艂ki zapewnia艂y przy schodzeniu wygodne oparcia dla st贸p i r膮k, a kilkaset st贸p ni偶ej zbocze traci艂o ostr膮 spadzisto艣膰 i stawa艂o si臋 艂agodniejsze.
Pchany impulsem, kt贸rego nie potrafi臋 sprecyzowa膰, zgramoli艂em si臋 po skalnej 艣cianie w d贸艂 i stan膮艂em na rozleg艂ym sp艂achciu kamienistego zbocza, wpatruj膮c si臋 w stygijskie ciemno艣ci, kt贸rych nie przenika艂, najdrobniejszy nawet promie艅 艣wiat艂a.
Natychmiast uwag臋 m膮 przyku艂 ogromny, osobliwy obiekt widniej膮cy na przeciwleg艂ym zboczu, kt贸re pi臋艂o si臋 stromo mniej wi臋cej o sto jard贸w przede mn膮; obiekt 贸w po艂yskiwa艂 bia艂awo w przybieraj膮cym na sile blasku niedawno wzesz艂ego ksi臋偶yca.
Niebawem upewni艂em si臋, 偶e by艂 to ogromny kamienny blok, aczkolwiek dr臋czy艂o mnie dziwne i niewyt艂umaczalne wra偶enie, i偶 ani jego kszta艂t, ani miejsce nie by艂y dzie艂em Natury. Po bli偶szym zbadaniu ogarn臋艂y mnie odczucia, kt贸rych nie jestem w stanie opisa膰; pomimo jego ogromu i umiejscowienia w otch艂ani ziej膮cej na dnie morza powsta艂ej w czasach kiedy 艣wiat by艂 m艂ody, dziwny 贸w obiekt by艂 doskonale wyprofilowanym Monolitem, kt贸rego masywny kszta艂t zdawa艂 si臋 by膰 dzie艂em i najprawdopodobniej r贸wnie偶 obiektem kultu 偶yj膮cych i my艣l膮cych istot.
Oszo艂omiony, przera偶ony, ale i nie pozbawiony typowego dla naukowca podniecenia, przyjrza艂em si臋 uwa偶niej memu znalezisku. Ksi臋偶yc, obecnie stoj膮cy niemal w zenicie, rzuca艂 silny i dziwny blask na otaczaj膮ce w膮w贸z skalne 艣ciany, za艣 w jego srebrnym 艣wietle dostrzeg艂em, i偶 dno czelu艣ci zalane by艂o wod膮, a nap艂ywaj膮ce z dw贸ch stron fale nieomal obmywa me stopy, kiedy tak sta艂em na 艂agodnej skalnej pochy艂o艣ci. Po drugiej stronie w膮wozu mroczne fale rozbija艂y si臋 o podstaw臋 cyklopowego Monolitu, na kt贸rego powierzchni mog艂em teraz dostrzec zar贸wno inskrypcje, jak i toporne, prymitywne p艂askorze藕by.
Pismo nale偶a艂o do rodzaju hieroglificznego, kt贸rego kompletnie nie zna艂em, ale w przeciwie艅stwie do innych jakie widywa艂em w ksi膮偶kach,sk艂ada艂o si臋 w ogromnym stopniu z konwencjonalnych symboli przedstawiaj膮cych zwierz臋ta morskie, takie jak: ryby, w臋gorze, o艣miornice, skorupiaki, mi臋czaki, wieloryby itp. Kilka symboli bez w膮tpienia ukazywa膰 mia艂o istoty morskie nieznane nowoczesnemu 艣wiatu, a kt贸rych szcz膮tki zauwa偶y艂em na wypi臋trzonej z dna oceanu r贸wninie.
Najbardziej zafascynowa艂y mnie p艂askorze藕by zdobi膮ce ogromny Monolit. By艂y doskonale uwidocznione w blasku ksi臋偶yca, a ich tematyka mog艂aby wzbudzi膰 zazdro艣膰 samego Gustawa Dore'a. S膮dz臋, i偶 mia艂y obrazowa膰 ludzi, cho膰 przedstawione by艂y jako istoty b膮d藕 baraszkuj膮ce, niczym ryby w wodzie, wewn膮trz jakiej艣 ogromnej, morskiej groty b膮d藕 sk艂adaj膮ce cze艣膰 jakiej艣 monolitycznej 艣wi膮tyni, kt贸ra r贸wnie偶 zdawa艂a si臋 znajdowa膰 w morskiej g艂臋binie. O ich twarzach i kszta艂tach nie odwa偶臋 si臋 opowiedzie膰 szczeg贸艂owo - samo bowiem wspomnienie sprawia, i偶 trac臋 艣wiadomo艣膰. Wykraczaj膮ce poza mo偶liwo艣ci wyobra藕ni Poe'go czy Bulwera, mia艂y one, og贸lnie rzecz bior膮c, ludzki kszta艂t, pomimo b艂on rozci膮gaj膮cych si臋 mi臋dzy palcami r膮k i st贸p, szokuj膮co szerokich i obwis艂ych warg, szklistych wy艂upiastych oczu i innych jeszcze mniej przyjemnych szczeg贸艂贸w, o kt贸rych mo偶na by wspomnie膰. Co zatrwa偶aj膮ce, istoty te zdawa艂y si臋 by膰 wyrze藕bione nieproporcjonalnie w stosunku do otaczaj膮cego je t艂a.
Jeden ze stwor贸w uwieczniony zosta艂 w trakcie zabijania wieloryba, wale艅 jednak by艂 nieco tylko wi臋kszy od niego. Moj膮 uwag臋 szczeg贸lnie zwraca艂a ich groteskowo艣膰 i dziwne rozmiary; dopiero po d艂u偶szej chwili namys艂u stwierdzi艂em, i偶 musieli to by膰 wyimaginowani bogowie jakiego艣 prymitywnego rybackiego, b膮d藕 偶eglarskiego plemienia, szczepu, kt贸rego ostatni potomek dokona艂 偶ywota na ca艂e ery przed przyj艣ciem na 艣wiat Cz艂owieka z Pilt-down czy Neandertalczyka. Oszo艂omiony, mog膮c w tak nieoczekiwany, b膮d藕 co b膮d藕, spos贸b spojrze膰 w przesz艂o艣膰, wykraczaj膮c膮 poza wyobra偶enia naj艣mielszego antropologa, sta艂em rozmy艣laj膮c, a ksi臋偶yc rzuca艂 dziwne refleksy na roztaczaj膮cy si臋 przede mn膮 krajobraz.
l nagle To zobaczy艂em. Jej pojawienie si臋 oznajmi艂o jedynie kilka 艂agodnych kr臋g贸w na powierzchni wody, po czym Istota wy艂oni艂a si臋 majestatycznie z mrocznych odm臋t贸w. Ogromne, niczym Polifem i odra偶aj膮ce istne monstrum z najgorszego nocnego koszmaru podp艂yn臋艂o 偶wawo do Monolitu, obj臋艂o go gigantycznymi, pokrytymi 艂usk膮 ramionami, pochyli艂o ohydny 艂eb, po czym wyda艂o kilka miarowych d藕wi臋k贸w.
Wydaje mi si臋, 偶e w艂a艣nie wtedy straci艂em zmys艂y.
Z mej szale艅czej wspinaczki po zboczu i 艣cianie klifu, a potem delirycznego powrotu do uwi臋zionej w mule 艂odzi pami臋tam raczej niewiele. Wydaje mi si臋, 偶e sporo 艣piewa艂em, a gdy ju偶 nie mog艂em, zanosi艂em si臋 dziwnym 艣miechem. Jak przez mg艂臋 przypominam sobie, 偶e kiedy dotar艂em do 艂odzi, rozp臋ta艂a si臋 wielka burza. S艂ysza艂em dochodz膮ce odg艂osy grom贸w i inne d藕wi臋ki rozlegaj膮ce si臋 jedynie w贸wczas, gdy natura ma naprawd臋 paskudny nastr贸j.
Kiedy wy艂oni艂em si臋 z mrok贸w niepami臋ci okaza艂o si臋, i偶 znajduj臋 si臋 w szpitalu w Santa Fe; sprowadzi艂 mnie tam kapitan ameryka艅skiego okr臋tu, kt贸ry napotka艂 moj膮 艂贸dk臋 na 艣rodku oceanu. Pogr膮偶ony w delirium sporo majaczy艂em, cho膰 nikt praktycznie nie zwraca艂 uwagi na to, co m贸wi艂em. Moi wybawcy nie wiedzieli nic o wypi臋trzeniu wielkiej po艂aci dna morskiego na Pacyfiku, ja za艣 nie uwa偶a艂em za stosowne, by opowiada膰 im o Istocie, w kt贸r膮 najprawdopodobniej by nie uwierzyli.
***
Po wyj艣ciu ze szpitala z艂o偶y艂em wizyt臋 pewnemu nader znanemu etnologowi i zaskoczy艂em go zadaj膮c dziwne pytania zwi膮zane z prastar膮 filisty艅sk膮 legend膮 o Dago-nie - Bogu-Rybie. Kiedy jednak okaza艂o si臋, i偶 pogl膮dy jego s膮 beznadziejnie konwencjonalne i 偶e reprezentuje on wi臋kszo艣膰 - zaprzesta艂em moich docieka艅.
Teraz za艣, zw艂aszcza kiedy na niebie 艣wieci blady sierp ksi臋偶yca, zdarza mi si臋 widzie膰 ow膮 upiorn膮 Istot臋. Pr贸bowa艂em morfiny - narkotyk dawa艂 mi jednak tylko kr贸tkotrwa艂e zapomnienie i uczyni艂 swym bezwolnym niewolnikiem. Zamierzam to wreszcie sko艅czy膰, uczyni臋 to teraz, kiedy spisa艂em wszystko, gwoli wiadomo艣ci lub pogardliwego rozbawienia moich rodak贸w. Cz臋sto zapytuj臋 sam siebie, czy to wszystko nie by艂o li tylko czyst膮 iluzj膮, fatamorgan膮, majakiem wywo艂anym gor膮czk膮, kiedy trawiony pora偶eniem s艂onecznym i delirium le偶a艂em na dnie ma艂ej 艂贸deczki po mojej ucieczce z pok艂adu niemieckiego okr臋tu wojennego. Zadaj臋 sobie raz po raz te pytania, a w odpowiedzi widz臋 przed oczyma 贸w upiorny, odra偶aj膮cy kszta艂t. Nie potrafi臋 my艣le膰 o otwartym morzu, nie czuj膮c na plecach lodowatych ciarek wywo艂anych 艣wiadomo艣ci膮, 偶e w艂a艣nie w tej chwili bezimienne, nienazwane istoty mog膮 wpe艂za膰 i wczo艂giwa膰 si臋 na pokryty szlamem podest oddaj膮c cze艣膰 prastarym, kamiennym bo偶kom i rze藕bi膮c swe ohydne podobizny na podwodnych obeliskach z nad偶artego przez wod臋 granitu.
艢ni臋 o dniu, kiedy mog膮 wynurzy膰 si臋 z otch艂ani spienionych fal, aby zatopi膰 swe cuchn膮ce szpony w niedobitkach zdziesi膮tkowanej przez wojn臋 ludzko艣ci - o dniu, kiedy l膮dy pogr膮偶膮 si臋 w g艂臋binach a mroczne dno ocean贸w wzniesie si臋 po艣r贸d uniwersalnego pandemonium.
Koniec jest bliski. S艂ysz臋 ha艂as u drzwi, jakby napiera艂o na nie jakie艣 ogromne, 艣liskie cielsko. Ale TO mnie nie znajdzie. Bo偶e, TA R臉KA ! Okno ! Okno !
Hypnos (Hypnos)
鈥Co si臋 tyczy snu, owej z艂owieszczej przygody wszystkich naszych nocy, mo偶emy powiedzie膰, 偶e ludzie k艂ad膮 si臋 na odpoczynek ze 艣mia艂o艣ci膮, kt贸ra by艂aby niezrozumia艂a, gdyby艣my nie wiedzieli, i偶 jest ona rezultatem nie艣wiadomo艣ci niebezpiecze艅stwa鈥
Niech lito艣ciwi bogowie, je偶eli takowi istniej膮, strzeg膮 mnie w tych godzinach, kiedy ani si艂a woli, ani narkotyk wymy艣lony przez sprytnych ludzi nie jest w stanie powstrzyma膰 mnie przed wpadni臋ciem w otch艂a艅 snu. 艢mier膰 jest mi艂osierna, bowiem nie ma z niej powrotu, ten jednak, kt贸ry powraca do nas po艣r贸d mrok贸w nocy, wycie艅czony, ale Wiedz膮cy, nigdy nie zazna spokoju ni zapomnienia.
Jakim偶e by艂em g艂upcem, 偶e z tak niewyt艂umaczalnym zapa艂em rzuci艂em si臋, by zg艂臋bia膰 tajemnice, kt贸rych nie powinien pozna膰 偶aden 艣miertelnik - i g艂upcem lub bogiem by艂 m贸j jedyny przyjaciel, kt贸ry wprowadzi艂 mnie w 贸w 艣wiat i uda艂 si臋 tam przede mn膮, a na koniec pozna艂 koszmar i zgroz臋, kt贸rej by膰 mo偶e r贸wnie偶 i mnie dane b臋dzie jeszcze do艣wiadczy膰!
Spotkali艣my si臋 - o ile sobie przypominam - na dworcu kolejowym, w samym sercu t艂umu gapi贸w. Le偶a艂 nieprzytomny, a dziwne konwulsje sprawi艂y, 偶e jego smuk艂e, odziane w czer艅 cia艂o w osobliwy spos贸b zesztywnia艂o. S膮dz臋, 偶e m贸g艂 mie膰 w贸wczas oko艂o czterdziestu lat, gdy偶 twarz jego pokrywa艂y g艂臋bokie bruzdy zmarszczek; mia艂 ziemist膮 cer臋 i zapad艂e policzki, ale owalne oblicze tego m臋偶czyzny wydawa艂o si臋 niezwykle pi臋kne, w jego g臋stych faluj膮cych w艂osach i ma艂ej, pe艂nej br贸dce - ongi艣 kruczoczarnej - dostrzec mo偶na by艂o wyra藕ne pasemka siwizny. Jego czo艂o by艂o bia艂e niczym marmur i tak wysokie i szerokie, 偶e nieomal boskie.
Z gorliwo艣ci膮 rze藕biarza powiedzia艂em sobie: cz艂owiek ten by艂 niczym pos膮g fauna z antycznej Hellady, wykopany z ruin 艣wi膮tyni i w jaki艣 niepoj臋ty spos贸b o偶ywiony w naszym dusznym stuleciu tylko po to, by poczu膰 ch艂贸d i nap贸r niezliczonych, niszcz膮cych lat.
A kiedy otworzy艂 swe ogromne, zapadni臋te, pa艂aj膮ce dziko czarne oczy zrozumia艂em, i偶 b臋dzie odt膮d moim przyjacielem; jedynym przyjacielem tego, kt贸ry nigdy ich nie posiada艂 - wiedzia艂em bowiem, i偶 te oczy musia艂y ogl膮da膰 chwa艂臋, jak i zgroz臋 krain wykraczaj膮cych poza normaln膮 艣wiadomo艣膰 i rzeczywisto艣膰; krain o kt贸rych marzy艂em, lecz kt贸rych poszukiwa艂em na pr贸偶no.
Kiedy wi臋c odgoni艂em t艂um gapi贸w, powiedzia艂em nieznajomemu, 偶e musi p贸j艣膰 do mego domu, aby sta膰 si臋 moim nauczycielem i przyw贸dc膮 w zg艂臋bianiu nie odkrytych dot膮d tajemnic. Uczyni艂 to bez s艂owa.
P贸藕niej okaza艂o si臋, 偶e jego g艂os by艂 sam膮 muzyk膮 -muzyk膮 g艂臋bokich wiol i krystalicznych sfer. Rozmawiali艣my cz臋sto nocami i za dnia; rze藕bi艂em jego popiersia i miniaturowe wizerunki g艂贸w z ko艣ci s艂oniowej, aby uwieczni膰 rozmaite grymasy i nastroje.
O naszych zainteresowaniach nie spos贸b m贸wi膰 - nie maj膮 one bowiem nic wsp贸lnego ze 艣wiatem innych 艣miertelnik贸w. Dotyczy艂y pot臋偶nego i o wiele bardziej przera偶aj膮cego wszech艣wiata niewyt艂umaczalnych istnie艅 i pod艣wiadomo艣ci; wszech艣wiata znajduj膮cego si臋 g艂臋biej ni偶 materia, czas i przestrze艅, a kt贸rego obecno艣膰 podejrzewamy jedynie w niekt贸rych fragmentach naszych sn贸w - tych rzadkich sn贸w poza snami, nie przydarzaj膮cych si臋 pragmatykom, ale raz czy dwa na ca艂e 偶ycie ludziom obdarzonym nadzwyczajn膮 wyobra藕ni膮.
Naukowcy jedynie podejrzewaj膮 ich istnienie, cho膰 w wi臋kszo艣ci je ignoruj膮. M臋drcy interpretowali takie sny, a bogowie si臋 艣miali. Jeden z m臋偶czyzn o orientalnych oczach stwierdzi艂, 偶e zar贸wno czas i przestrze艅 s膮 wzgl臋dne; ludzie us艂yszawszy to r贸wnie偶 si臋 艣miali.
Jednak nawet ten m臋偶czyzna nie zrobi艂 nic wi臋cej, jak tylko snu艂 przypuszczenia. Ja i przypuszcza艂em, i stara艂em si臋 zrobi膰 co艣 wi臋cej, m贸j przyjaciel za艣 pr贸bowa艂 -i nawet odni贸s艂 cz臋艣ciowy sukces. Razem za艣 i przy pomocy egzotycznych narkotyk贸w do艣wiadczyli艣my w pracowni, umiejscowionej w starej wie偶y w hrabstwie Kent, wiele przer贸偶nych i zakazanych sn贸w.
Spo艣r贸d agonii i cierpie艅, jakich doznawali艣my w p贸藕niejszych dniach, najgorszym by艂a niemo偶no艣膰 ich artykulacji. Tego czego si臋 dowiedzia艂em i widzia艂em podczas wielogodzinnych bezbo偶nych bada艅, nie spos贸b opowiedzie膰 - z braku symboli, odniesie艅 czy por贸wna艅 w jakimkolwiek j臋zyku. M贸wi臋 tak, poniewa偶 w naszych odkryciach - od pierwszego po ostatnie - dzieli艂em si臋 jedynie natur膮 odczu膰; odczu膰 nie zwi膮zanych z wra偶eniami, Kt贸re zdolny jest odbiera膰 system nerwowy normalnych ludzi.
nasze do艣wiadczenia mo偶na by najkr贸cej przyr贸wna膰 do nurkowania albo latania - gdy偶 podczas ka偶dego z kolejnych 鈥瀍ksperyment贸w" jaka艣 cz臋艣膰 naszych umys艂贸w odrywa艂a si臋 dziarsko od wszystkiego co realne i tera藕niejsze, 艣migaj膮c w eterze po艣r贸d szokuj膮cych, mrocznych, napawaj膮cych zgroz膮, nawiedzonych przestrzeni, a od czasu do czasu r贸wnie偶 przedzieraj膮c si臋 przez pewne dobrze oznaczone i typowe dla nas przeszkody, kt贸re mo偶na by opisa膰 jedynie jako lepkie, kleiste, blu藕niercze k艂臋by opar贸w. Podczas tych czarnych, bezcielesnych lot贸w czasem byli艣my sami a czasami razem - wtedy m贸j przyjaciel zawsze znajdowa艂 si臋 daleko w przedzie; wyczuwa艂em jego obecno艣膰, pomimo braku kszta艂tu fizycznego, a dzi臋ki swoistemu malarskiemu wspomnieniu, widzia艂em jego twarz sk膮pan膮 w z艂otym blasku, przera偶aj膮c膮 w dziwnym pi臋knie; owe nietypowo m艂ode policzki, pa艂aj膮ce oczy, olimpijskie czo艂o i szpakowate w艂osy, i brod臋.
Nie liczyli艣my up艂ywu czasu, gdy偶 poj臋cie to sta艂o si臋 dla nas z艂udzeniem. Wiem jedynie, 偶e musia艂o si臋 z tym wi膮za膰 co艣 doprawdy osobliwego, gdy偶 koniec ko艅c贸w zacz臋li艣my si臋 zastanawia膰, dlaczego si臋 nie starzejemy.
Wasze rozmowy by艂y blu藕niercze: zawsze upiornie ambitne - 偶aden b贸g czy demon nie m贸g艂by nawet marzy膰 o odkryciach i podbojach, kt贸re planowali艣my szeptem. Przeszywa mnie dreszcz, kiedy o nich m贸wi臋 i nie 艣miem zag艂臋bia膰 si臋 w szczeg贸艂y - cho膰 musz臋 przyzna膰, i偶 pewnego razu m贸j przyjaciel napisa艂 na kartce 偶yczenie, kt贸rego nie o艣mieli艂 si臋 wypowiedzie膰 na g艂os, a po przeczytaniu kt贸rego natychmiast spali艂em 贸w 艣wistek, wpatruj膮c si臋 z przera偶eniem w okno i widniej膮ce za nim rozgwie偶d偶one niebo. Przypuszczam, 偶e opracowa艂 on plany dotycz膮ce w艂adania widoczn膮 cz臋艣ci膮 wszech艣wiata, i nie tylko; plany by Ziemia i gwiazdy porusza艂y si臋 na jego komend臋 i by w jego r臋kach spoczywa艂y losy wszystkich 偶yj膮cych istot. Przyznaj臋, przysi臋gam, 偶e nie podziela艂em jego wybuja艂ych aspiracji, albowiem nie czuj臋 si臋 do艣膰 silny, by podj膮膰 ryzyko zapuszczenia si臋 w g艂膮b niewypowiedzianych sfer, gdzie tylko kto艣 dostatecznie odwa偶ny i bezwzgl臋dny m贸g艂by osi膮gn膮膰 sukces.
***
Pewnej nocy wiatry z nieznanych przestrzeni zepchn臋艂y nas bezlito艣nie w bezdenn膮 otch艂a艅, gdzie nie istnia艂o zupe艂nie nic, nawet my艣li.
Atakowa艂o nas wra偶enie niemo偶liwe do przekazania czy opisania, najgorsze ze wszystkich, przyprawiaj膮ce niemal o ob艂臋d: wra偶enie Niesko艅czono艣ci. Przedzierali艣my si臋, jak burza przez lepkie zapory, a偶 w ko艅cu poczu艂em, 偶e dotarli艣my do odleglejszych krain ni偶 te, kt贸re przemierzali艣my do tej pory.
M贸j przyjaciel wysforowa艂 si臋 znacznie do przodu, gdy p艂yn臋li艣my po艣r贸d tego przera偶aj膮cego oceanu dziewiczego eteru i widzia艂em grymas z艂owieszczego u艣miechu maluj膮cego si臋 na jego p艂ynnej, 艣wiec膮cej i zbyt m艂odej 鈥瀟warzy ze wspomnie艅". Nagle ta twarz sta艂a si臋 zamglona i b艂yskawicznie znikn臋艂a. A zaraz potem natrafi艂em prze膰 sob膮 na przeszkod臋, kt贸rej nie by艂em w stanie pokona膰. By艂a taka jak inne a jednak niesko艅czenie g臋艣ciejsza; lepka, gliniasta masa, je偶eli tego typu por贸wnania mo偶na u偶y膰 w 艣wiecie, gdzie wszystko jest niematerialne.
Czu艂em, 偶e zosta艂em zatrzymany przez barier臋, kt贸r膮 m贸j przyjaciel i przyw贸dca zdo艂a艂 pokona膰. Ponownie podj膮艂em pr贸b臋 przedarcia si臋, ale w tej samej chwili sen narkotyczny dobieg艂 ko艅ca; otworzy艂em moje fizyczne oczy, by dostrzec wok贸艂 siebie 艣ciany starej pracowni, a w przeciwleg艂ym rogu pomieszczenia blade i wci膮偶 jeszcze nieprzytomne cia艂o mego nauczyciela. W z艂otawo-zielonym ksi臋偶ycowym blasku jego marmurowe rysy wydawa艂y si臋 dziwnie wychudzone i ob艂臋dnie wr臋cz pi臋kne.
Nagle drgn膮艂... i niech lito艣ciwe niebiosa pozbawi膮 mnie wzroku i s艂uchu, gdybym raz jeszcze mia艂 do艣wiadczy膰 podobnego prze偶ycia. Nie potrafi臋 wam wyja艣ni膰 jak brzmia艂 jego wrzask ani jakie czelu艣cie najdalszych piekie艂 odbija艂y si臋 przez sekund臋 w jego czarnych przepe艂nionych przera偶eniem oczach. Powiem tylko, 偶e zemdla艂em i dopiero m贸j przyjaciel, kiedy ju偶 sam doszed艂 do siebie, ocuci艂 mnie, spragniony czyjego艣 towarzystwa -kogo艣, kto pom贸g艂by mu przezwyci臋偶y膰 wspomnienia okropnych koszmar贸w i dojmuj膮cej samotno艣ci.
To by艂 koniec naszych ochotniczych poszukiwa艅 i w臋dr贸wek po jaskiniach sn贸w. Przera偶ony, na skraju ob艂臋du, przyjaciel m贸j ostrzeg艂 mnie, 偶e ju偶 nigdy nie wolno nam zawita膰 do tej krainy, nie odwa偶y艂 si臋 opowiedzie膰 mi o tym co widzia艂; stwierdzi艂 jednak, i偶 musimy spa膰 mo偶liwie jak najmniej, nawet gdyby艣my musieli utrzymywa膰 si臋 w stanie czuwania przy pomocy narkotyk贸w.
O tym, 偶e mia艂 racj臋 przekona艂em si臋 ju偶 wkr贸tce, gdy zapadaj膮c w drzemk臋, za ka偶dym razem, ogarnia艂 mnie niesamowity, potworny, rozdzieraj膮cy strach.
Po ka偶dym kr贸tkim i nieuniknionym okresie snu wydawa艂em si臋 starszy, podczas gdy przyjaciel m贸j starza艂 si臋 w niemal szokuj膮cym tempie. To potworne, kiedy, niemal na twoich oczach, komu艣 robi膮 si臋 zmarszczki na twarzy a w艂osy przypr贸sza siwizna. Masz styl 偶ycia diametralnie si臋 zmieni艂. M贸j przyjaciel -jego prawdziwe imi臋 czy nazwisko nigdy nie przesz艂o mi przez usta - dawniej odludek zacz膮艂 l臋ka膰 si臋 samotno艣ci. Moc膮 nie chcia艂 zostawa膰 sam, nie uspokaja艂a go te偶 obecno艣膰 kilku os贸b. Ulg臋 sprawia艂y jedynie huczne i t艂umne biesiady - z tego te偶 powodu ju偶 wkr贸tce znali艣my prawie wszystkich birbant贸w i hulak贸w z ca艂ej okolicy.
Nasz wygl膮d i wiek zdawa艂 si臋 wzbudza膰 powszechn膮 艣mieszno艣膰, co do g艂臋bi mnie wzburza艂o, ale m贸j przyjaciel wola艂 to ni偶 samotno艣膰. Ba艂 si臋 przede wszystkim przebywania samemu poza domem, kiedy na niebie 艣wieci艂y gwiazdy, a gdy bywa艂o to nieuniknione, trwo偶liwie popatrywa艂 w g贸r臋, jakby l臋ka艂 si臋 jakiej艣 upiornej istoty czaj膮cej si臋 gdzie艣 wysoko, w艣r贸d atramentowych niebios. Nie zawsze spogl膮da艂 w to samo miejsce na niebosk艂onie - wydawa艂o si臋, i偶 w r贸偶nych okresach znajduje si臋 ono gdzie indziej.
W wiosenne wieczory punkt ten znajdowa艂 si臋 nisko na p艂n. wschodzie. Latem, nieomal dok艂adnie pionowo nad jego g艂ow膮. Jesieni膮 na p艂n. zachodzie. Zim膮 na wschodzie, ale tylko wczesnym rankiem.
Najmniej obawia艂 si臋 wieczor贸w w samym 艣rodku zimy. Dopiero po dw贸ch latach zdo艂a艂em skojarzy膰 jego l臋k z czym艣 konkretnym - wcze艣niej nie zdawa艂em sobie sprawy, i偶 poszukiwa艂 jakiego艣 okre艣lonego punktu, kt贸rego pozycja o r贸偶nych porach roku odpowiada艂a stronom 艣wiata. Punkt 贸w wyznaczony by艂, naj艣ci艣lej rzecz bior膮c, przez konstelacj臋 Corony Borealis.
***
Obecnie mieli艣my pracowni臋 w Londynie, i cho膰 nigdy si臋 nie rozstawali艣my, nie rozmawiali艣my te偶 o dniach, gdy obaj usi艂owali艣my zg艂臋bi膰 tajemnice nierealnego 艣wiata. Postarzeli艣my si臋 i os艂abili od narkotyk贸w, hulaszczego trybu 偶ycia i trwania w ci膮g艂ym stresie; rzedn膮ce w艂osy i broda mego przyjaciela sta艂y si臋 艣nie偶nobia艂e. Nasze uwolnienie od d艂ugiego snu by艂o zadziwiaj膮ce - rzadko bowiem zdarza艂o si臋 nam zmru偶y膰 oczy na d艂u偶ej ni偶 godzin臋 czy dwie i przenie艣膰 si臋 do krain, w kt贸rych czyha艂o na nas przera偶aj膮ce, cho膰 niejasne zagro偶enie.
***
Nadszed艂 stycze艅, pe艂en mgie艂 i deszcz贸w a wraz z nim k艂opoty pieni臋偶ne. Coraz trudniej by艂o kupi膰 narkotyki. Sprzeda艂em wszystkie swoje rze藕by i popiersia z ko艣ci s艂oniowej i dalej nie mia艂em za co naby膰 nowych surowc贸w.
Gdyby nawet mi si臋 to uda艂o i tak nie mia艂bym w sobie do艣膰 si艂y, by cokolwiek z nich wyrze藕bi膰. Cierpieli艣my straszliwe katusze i pewnej nocy przyjaciel m贸j zapad艂 w g艂臋boki sen, z kt贸rego nie by艂em w stanie go obudzi膰.
Pami臋tam ca艂膮 sceneri臋, jakby to sta艂o si臋 dzisiaj -opustosza艂a pracownia na poddaszu; deszcz bij膮cy o szyby; tykanie naszego jedynego zegara 艣ciennego; szalone tykanie naszych zegark贸w le偶膮cych na kom贸dce, skrzypienie jakiej艣 obluzowanej okiennicy w odleg艂ej cz臋艣ci domu; odg艂osy miasta st艂umione przez mg艂臋 i przestrze艅; i najgorsze ze wszystkiego: ci臋偶ki, regularny, z艂owieszczy oddech mego przyjaciela le偶膮cego na tapczanie - rytmiczny oddech zdaj膮cy si臋 odmierza膰 chwile nadnaturalnego strachu i cierpie艅 jego ducha, kt贸ry w臋drowa艂 teraz w zakazanych, niewyobra偶alnych i upiornie odleg艂ych 艣wiatach.
Napi臋cie towarzysz膮ce memu czuwaniu sta艂o si臋 nie do zniesienia, a przez m贸j bliski ob艂臋du umys艂 przep艂ywa艂 rw膮cy potok trywialnych wra偶e艅 i dozna艅. Us艂ysza艂em, jak gdzie艣 zegar wybija godzin臋 - nasz tego nie robi艂 i moja pos臋pna wyobra藕nia odnalaz艂a w tym d藕wi臋ku punkt zwrotny do nowych rozmy艣la艅. Zegary 鈥 czas 鈥 przestrze艅 - niesko艅czono艣膰, po czym przemkn膮wszy przez dach, deszcz i mg艂臋 skupia艂 si臋 na niebosk艂onie, gdzie na p艂n. wschodzie wznosi艂a si臋 Corona Borealis. Nagle moje wyczulone, nas艂uchuj膮ce uszy wychwyci艂y nowy d藕wi臋k, odr贸偶niaj膮cy si臋 spo艣r贸d chaosu innych wzmocnionych narkotykami odg艂os贸w - niskie, przera藕liwe, natarczywe zawodzenie dochodz膮ce z bardzo daleka - monotonne, z艂owieszcze drwi膮ce wo艂anie z p艂n. wschodu.
Nie ono jednak pozbawi艂o mnie zmys艂贸w i nape艂ni艂o me serce trwog膮, kt贸rej nie wyzb臋d臋 si臋 ju偶 do ko艅ca 偶ycia; nie ono wywo艂ywa艂o r贸wnie偶 krzyki czy gwa艂towne konwulsje, kt贸re sk艂oni艂y ostatecznie mieszka艅c贸w i policj臋 do wywa偶enia drzwi.
Nie sprawi艂o tego to, co us艂ysza艂em, ale to co zobaczy艂em - nagle bowiem w tym mrocznym, zamkni臋tym pokoju, z oknami przys艂oni臋tymi zas艂onami, z p艂n. wschodu nap艂yn膮艂 strumie艅 przera偶aj膮cego czerwono-z艂otego 艣wiat艂a. S艂up ten nie emanowa艂 blasku, kt贸ry rozproszy艂by ciemno艣ci, ale sp艂ywa艂 na g艂ow臋 mego 艣pi膮cego przyjaciela, wywo艂uj膮c upiorny duplikat dziwnie fosforyzuj膮cego i m艂odzie艅czego 鈥瀘blicza ze wspomnie艅", jakie pami臋tam z sennych podr贸偶y w nieznanych krainach poza czas i przestrze艅 - oblicze z czas贸w zanim m贸j druh przedosta艂 si臋 poza barier臋 do owych sekretnych i blu藕nierczych nocnych koszmar贸w.
l kiedy tak patrzy艂em, ujrza艂em jak unosi g艂ow臋, w jego czarnych, zapadni臋tych oczach maluje si臋 dojmuj膮ca zgroza a cienkie, spierzchni臋te wargi rozchylaj膮 si臋 do krzyku, zbyt przera偶aj膮cego jednak, aby m贸g艂 wydoby膰 go z piersi. Na tej p艂ynnej, odm艂odzonej twarzy unosz膮cej si臋 w powietrzu, roztaczaj膮cej upiorny, widmowy blask, odzwierciedla艂o si臋 wi臋cej d艂awi膮cego, czystego, mro偶膮cego krew w 偶y艂ach strachu, ni偶 kiedykolwiek z woli niebios, czy piekie艂, dane mi by艂o ujrze膰.
Po艣r贸d jednostajnego, odleg艂ego d藕wi臋ku, kt贸ry stale przybiera艂 na sile nie us艂ysza艂em 偶adnego g艂osu, ale kiedy pod膮偶y艂em wzrokiem wzd艂u偶 s艂upa 艣wiat艂a za ob艂臋dnym spojrzeniem 鈥瀟warzy ze wspomnie艅", przez kr贸tk膮 chwil臋, dostrzeg艂em to samo, co ona: 藕r贸d艂o owego 艣wiat艂a i 藕r贸d艂o przera藕liwego d藕wi臋ku. W tym samym momencie rozdzwoni艂o mi si臋 w uszach i run膮艂em jak d艂ugi, pora偶ony atakiem epilepsji, kt贸ry w艂a艣nie sprowadzi艂 do pracowni lokator贸w i policj臋. Nawet gdybym si臋 stara艂, nie zdo艂a艂bym opowiedzie膰 wam co w贸wczas ujrza艂em -nie zdradzi wam tego r贸wnie偶 spokojne 艣mierci膮 oblicze mego przyjaciela, cho膰 z ca艂膮 pewno艣ci膮 musia艂o widzie膰 wi臋cej ode mnie. Zawsze jednak b臋d臋 mia艂 si臋 na baczno艣ci przed drwi膮cym i nienasyconym Hypnosem - W艂adc膮 Sn贸w, nocnym niebem i szalonymi ambicjami ch臋ci posiadania wiedzy zakazanej.
Nie wiem co si臋 dok艂adnie wydarzy艂o, gdy偶 dziwna i upiorna si艂a sprawi艂a, i偶 umys艂 m贸j przes艂oni艂a mglista zas艂ona niepami臋ci. Inni r贸wnie偶 zostali dotkni臋ci tak bliskim ob艂臋dowi darem zapomnienia. Twierdzili, i偶 nigdy nie mia艂em przyjaciela, i 偶e jedynie sztuka, filozofia oraz ob艂臋d wype艂nia艂y ca艂e moje tragiczne 偶ycie. Lokatorzy i policja owej nocy usi艂owali mnie uspokoi膰, lekarz da艂 mi jakie艣 lekarstwa, ale 偶aden z nich nie dostrzeg艂 koszmaru jaki si臋 tu wydarzy艂. Nie przej臋li si臋 tragicznym losem mego towarzysza, ale to co znale藕li na tapczanie w pracowni wywo艂a艂o z ich strony wielki podziw, cho膰 wzbudzi艂 we mnie obrzydzenie i gorycz, i kt贸ry przysporzy艂 mi s艂awy. Ogarni臋ty rozpacz膮 przesiaduj臋 ca艂ymi godzinami - 艂ysy, siwobrody, podkurczony, sparali偶owany, oszo艂omiony narkotykami i za艂amany - adoruj膮c i modl膮c si臋 do znalezionego przez nich przedmiotu.
Zaprzeczaj膮, 偶e sprzeda艂em ostatni膮 z moich prac i z ekstaz膮 wskazuj膮 skamienia艂膮, zimn膮, milcz膮c膮 鈥瀝zecz", kt贸r膮 pozostawi艂 po sobie migocz膮cy s艂up 艣wiat艂a. To wszystko, co pozosta艂o po moim przyjacielu: boska g艂owa z prastarego greckiego marmuru, m艂oda ponadczasow膮 m艂odo艣ci膮, o pi臋knym, brodatym obliczu i pe艂nych, zastyg艂ych w u艣miechu wargach, olimpijskim czole i g臋stych faluj膮cych w艂osach ozdobionych makami. M贸wi膮, 偶e to upiorne 鈥瀘blicze" ze wspomnie艅 jest odzwierciedleniem mego w艂asnego, kiedy mia艂em dwadzie艣cia pi臋膰 lat, tyle tylko, 偶e na jej marmurowej podstawie widniej膮 wyryte attyckie litery uk艂adaj膮ce si臋 w jedno, jedyne s艂owo - HYPNOS.
Arthur Jermyn (Arthur Jermyn)
1
呕ycie jest okropne i tajemnicze, nadzwyczaj rzadko mamy okazj臋 ujrze膰 cienie prawdy skrywane za zas艂on膮 r贸偶norodnych z艂udze艅 i iluzji - a kiedy to ju偶 nast膮pi, 偶ycie wydaje si臋 nam po tysi膮ckro膰 straszniejsze. Nauka, kt贸ra i tak ju偶 srodze daje si臋 wszystkim we znaki kolejnymi, coraz bardziej szokuj膮cymi rewelacjami, mo偶e si臋 sta膰 ostatecznym eksterminatorem poszczeg贸lnych ludzkich gatunk贸w - naturalnie je偶eli rzeczywi艣cie stanowimy odr臋bne gatunki. Umys艂y 艣miertelnik贸w nie s膮 w stanie wytrzyma膰 brzemienia niewyobra偶alnej zgrozy, jaka mo偶e si臋 czai膰 w prawdzie, i kt贸ra kiedy艣 mo偶e wychyn膮膰 na beztroski, nie spodziewaj膮cy si臋 niczego 艣wiat. Gdyby艣my wiedzieli czym jeste艣my, post膮piliby艣my tak samo jak Arthur Jermyn.
Arthur Jermyn za艣, pewnej nocy, obla艂 si臋 od st贸p do g艂贸w naft膮 i podpali艂.
Nikt nie z艂o偶y艂 jego zw臋glonych szcz膮tk贸w do urny ani nie wystawi艂 mu pomnika. Znaleziono bowiem pewne dokumenty oraz obiekt zamkni臋ty w skrzyni, kt贸re sprawi艂y, i偶 ludzie za wszelk膮 cen臋 pragn臋li o nim zapomnie膰. Niekt贸rzy nawet, ci co go znali, zaprzeczaj膮 jakoby kiedykolwiek istnia艂.
Arthur Jermyn wyszed艂 na moczary i spali艂 si臋 偶ywcem po tym, jak ujrza艂 贸w obiekt kt贸ry w wielkiej skrzyni przys艂ano mu z Afryki.
***
Zapewne wielu nie chcia艂oby 偶y膰, gdyby mia艂o rysy twarzy podobne do oblicza m艂odego Jermyna, by艂 on jednak poet膮, uczonym i nie zwraca艂 na ten fakt wi臋kszej uwagi. Nauk臋 mia艂 we krwi, bowiem jego pra-pra-pradziad, sir Wade Jermyn by艂 jednym z pierwszych badaczy regionu Konga i autorem wielu cenionych prac na temat tamtejszych plemion, fauny, flory i relikt贸w przesz艂o艣ci. Niew膮tpliwie stary sir Wade by艂 zapale艅cem, przy czym jego zapa艂 graniczy艂 nieomal z ob艂臋dem; jego dziwaczne dywagacje na temat prehistorycznej bia艂ej cywilizacji kongijskiej wzbudzi艂y wiele kontrowersji i kpin, kiedy opublikowa艂 je w ksi膮偶ce zatytu艂owanej: 鈥濷bserwacje na temat niekt贸rych cz臋艣ci Afryki". W 1765 roku 贸w nieustraszony odkrywca zosta艂 umieszczony w zak艂adzie dla ob艂膮kanych w Huntingdon.
Szale艅stwo tkwi艂o we wszystkich Jermynach, ludzie za艣 cieszyli si臋, bowiem nie by艂o ich wielu. R贸d wymiera艂 - Arthur by艂 ostatnim jego przedstawicielem. Gdyby by艂o inaczej, nie wiadomo, co m贸g艂by uczyni膰 Arthur, kiedy otrzyma艂 PRZESY艁K臉. Jermynowie nigdy nie wygl膮dali najlepiej, czego艣 im brakowa艂o, ale Arthur bez w膮tpienia prezentowa艂 si臋 najgorzej. Ogl膮daj膮c stare portrety rodu Jermynow wida膰 wyra藕nie, i偶 przed narodzeniem sir Wade'a jego przodkowie mieli dostojne, szlachetne i ca艂kiem przystojne oblicza.
Najwyra藕niej szale艅stwo zacz臋艂o si臋 od sir Wade'a, kt贸rego przera偶aj膮ce, dzikie opowie艣ci o Afryce by艂y ongi艣 dla jego przyjaci贸艂 powodem do rado艣ci i zgrozy. Wida膰 to by艂o w jego zbiorze trofe贸w i okaz贸w, innych od tych, kt贸rymi m贸g艂by poszczyci膰 si臋 normalny mi艂o艣nik afryka艅skiej kultury; przechowywanych w duchu orientalnym, w jakim - co nale偶y doda膰 - Wad臋 wychowywa艂 r贸wnie偶 swoj膮 偶on臋.
By艂a ona, jak twierdzi艂, c贸rk膮 portugalskiego handlarza, kt贸rego spotka艂 w Afryce, i nie lubi艂a angielskiego stylu 偶ycia. Zar贸wno ona i ich syn, kt贸ry przyszed艂 na 艣wiat w Afryce, wr贸cili z nim z drugiej i najd艂u偶szej z jego podr贸偶y, po czym wyjechali wsp贸lnie, ale bez syna, na trzeci膮 i ostatni膮, nikt nigdy nie widzia艂 jej z bliska, nawet s艂u偶膮cy, zachowanie jej bowiem by艂o nader gwa艂towne i osobliwe.
Podczas swego kr贸tkiego pobytu w Jermyn House zajmowa艂a odleg艂e skrzyd艂o, gdzie przebywa艂a jedynie w towarzystwie swego m臋偶a. Sir Wad臋 przejawia艂 dziwn膮 trosk臋 wzgl臋dem swojej rodziny - kiedy bowiem powr贸ci艂 do Afryki nie pozwala艂 opiekowa膰 si臋 swym synem nikomu, pr贸cz odra偶aj膮cej murzynki z Gwinei. Po 艣mierci lady Jermyn, osobi艣cie zaj膮艂 si臋 wychowaniem ch艂opca.
Jednak to opowie艣ci sir Wade鈥檃, zw艂aszcza te snute 鈥瀙o kielichu", by艂y g艂贸wnym powodem uznania go przez przyjaci贸艂 za niespe艂na rozumu.
W wieku racjonalno艣ci, jakim by艂o osiemnaste stulecie, nie by艂o rzecz膮 roztropn膮 dla uczonego m贸wi膰 o szalonych obrazach i dziwnych scenach zaobserwowanych w ksi臋偶ycowe noce w kongijskim buszu; o gigantycznych murach i kolumnach zapomnianego miasta, obr贸conych w gruzy i poro艣ni臋tych winoro艣l膮 budowlach oraz o wilgotnych, milcz膮cych, kamiennych stopniach wiod膮cych w bezkresn膮, mroczn膮 czelu艣膰 grobowych skarbc贸w i niezmierzonych katakumb.
Przede wszystkim za艣, nierozs膮dnym by艂o bredzi膰 o 偶ywych istotach, kt贸re nawiedza艂y pono膰 owe miejsca, o stworzeniach na po艂y z d偶ungli, na po艂y za艣 z plugawych, bezbo偶nych, pradawnych miast - bajecznych istotach, kt贸re nawet Plutarch opisywa艂by z wyra藕nym sceptycyzmem; o stworach, kt贸re mia艂y pojawi膰 si臋, kiedy wielkie ma艂py zaludni艂y wymieraj膮ce miasta z ich murami, kolumnami, grobowcami i dziwnymi p艂askorze藕bami. Mimo to, po powrocie do domu sir Wade opowiada艂 o tym wszystkim ze wstrz膮saj膮cym, mro偶膮cym krew w 偶y艂ach zapa艂em. Snu艂 swoje historie przewa偶nie po wypiciu trzeciego 鈥瀏艂臋bszego" w Knights Head; che艂pi艂 si臋 opowie艣ciami o tym, co odnalaz艂 w d偶ungli i o tym, jak mieszka艂 w艣r贸d przera偶aj膮cych, jemu tylko znanych ruin.
Koniec ko艅c贸w jego historie o 偶yj膮cych istotach sprawi艂y, i偶 trafi艂 do zak艂adu dla ob艂膮kanych w Muntingdon. Nie odczuwa艂 jednak g艂臋bszego 偶alu z powodu zamkni臋cia, gdy偶 jego umys艂 pracowa艂 w nader osobliwy spos贸b. Odk膮d jego syn przesta艂 by膰 dzieckiem, sir Wade coraz mniej lubi艂 przebywa膰 w domu, a w ko艅cu mog艂o si臋 wydawa膰, i偶 si臋 obawia艂 w艂asnego syna.
Jego g艂贸wn膮 siedzib膮 sta艂a si臋 Knights Head, a kiedy zamkni臋to go w zak艂adzie, przyj膮艂 ten fakt z wdzi臋czno艣ci膮, jakby oferowano mu tu schronienie. W trzy lata p贸藕niej umar艂.
Syn Wade'a Jermyna, Philip, by艂 nader niezwyk艂膮 osob膮. Pomimo silnego fizycznego podobie艅stwa do swego ojca r贸偶ni艂 si臋 od niego zachowaniem, tak 偶e powszechnie starano si臋 go unika膰. Pomimo 偶e nie odziedziczy艂 po ojcu szale艅stwa, jak obawiali si臋 niekt贸rzy, by艂 to najkr贸cej m贸wi膮c sko艅czony kretyn, przejawiaj膮cy sk艂onno艣ci do kr贸tkotrwa艂ych atak贸w niekontrolowanej w艣ciek艂o艣ci.
Z wygl膮du niepozorny, by艂 niewiarygodnie silny i zr臋czny. W dwana艣cie lat po odziedziczeniu tytu艂u o偶eni艂 si臋 z c贸rk膮 swego gajowego -jak powiadano Cygank膮 - ale jeszcze nim przyszed艂 na 艣wiat jego syn, zaokr臋towa艂 si臋 jako marynarz na pok艂ad statku, przypiecz臋towuj膮c tym czynem og贸lne rozgoryczenie i odraz臋 wywo艂an膮 zar贸wno jego fatalnymi nawykami jak i mezaliansem. Po zako艅czeniu wojny ameryka艅skiej podj膮艂 prac臋 na okr臋cie marynarki handlowej p艂ywaj膮cym na szlakach afryka艅skich, zyskuj膮c sobie popularno艣膰 dzi臋ki niezwyk艂ej sile i umiej臋tno艣ciom wspinaczki, ale koniec ko艅c贸w, kt贸rej艣 nocy, nie wiedzie膰 czemu, znikn膮艂. Statek kotwiczy艂 w贸wczas u wybrze偶y Konga. Powszechnie przyjmowane dziwactwa rodu Jermyn贸w powr贸ci艂y wraz z osob膮 syna sir Philipa, kt贸rego losy pod膮偶y艂y jeszcze dziwniejszym i fatalnym torem. Wysoki i do艣膰 przystojny, z odrobin膮 tajemniczego wschodniego wdzi臋ku, pomimo pewnych drobnych anomalii w proporcjach, Robert Jermyn by艂 urodzonym naukowcem i badaczem. To on jako pierwszy podda艂 badaniom naukowym ogromny zbi贸r relikt贸w, kt贸re jego szalony dziadek przywi贸z艂 z Afryki i swymi odkryciami rozs艂awi艂 szeroko w dziedzinie etnologii nazwisko rodu. W 1815 roku sir Robert po艣lubi艂 c贸rk臋 si贸dmego wicehrabiego Brightholme, B贸g za艣 obdarzy艂 ow膮 par臋 tr贸jk膮 dzieci, z kt贸rych najstarszego i najm艂odszego nigdy nie widziano publicznie, ze wzgl臋du na ich okropne deformacje tak na ciele jak i umy艣le. Zasmucony rodzinnymi nieszcz臋艣ciami naukowiec szuka艂 pociechy w pracy i urz膮dzi艂 dwie d艂ugie ekspedycje w g艂膮b afryka艅skiego buszu, W roku 1849 jego syn Nevil, osobnik wyj膮tkowo odra偶aj膮cy, kt贸ry zdawa艂 si臋 艂膮czy膰 w sobie gburowato艣膰 Philipa Jermyna i wynios艂o艣膰 Brightholme贸w, uciek艂 z podrz臋dn膮 tancerk膮, gdy wszak偶e w rok p贸藕niej powr贸ci艂, jego czyn zosta艂 wybaczony.
Powr贸ci艂 do Jermyn House jako wdowiec, z ma艂ym dzieckiem, Alfredem, kt贸ry pewnego dnia sp艂odzi Arthura Jermyna.
Przyjaciele twierdzili, 偶e to seria dramat贸w by艂a przyczyn膮 utraty zmys艂贸w sir Roberta Jermyna, najprawdopodobniej jednak, g艂贸wnym powodem nieszcz臋艣cia by艂, najzwyczajniej w 艣wiecie, afryka艅ski folklor. Stary uczony zbiera艂 legendy o plemionach Onga, zamieszkuj膮cych w pobli偶u ziem, kt贸re badali on, a wcze艣niej jego dziadek, w nadziei 偶e odnajdzie jaki艣 dow贸d potwierdzaj膮cy prawdziwo艣膰 szalonych opowie艣ci sir Wade'a o zaginionym mie艣cie, zamieszkiwanym przez dziwne hybrydyczne kreatury. Niezwyk艂a logika w r贸wnie niezwyk艂ych zapiskach jego przodka zdawa艂a si臋 sugerowa膰, i偶 wyobra藕nia szale艅ca mog艂a by膰 stymulowana przez ludowe mity. 19 pa藕dziernika 1852 roku, odkrywca Samuel Seaton przyby艂 do Jermyn House przywo偶膮c ze sob膮 plik notatek sporz膮dzonych w艣r贸d Ongas贸w, stwierdzi艂 bowiem, i偶 niekt贸re spo艣r贸d legend dotycz膮cych szarego miasta bia艂ych ma艂p, w艂adanego przez bia艂ego boga, mog膮 okaza膰 si臋 przydatne dla etnologa.
W swojej rozmowie niew膮tpliwie poda艂 Jermynowi pewne szczeg贸艂y; nie wiadomo niestety jakie, gdy偶 w艂a艣nie w贸wczas rozp臋ta艂a si臋 ca艂a seria okropnych tragedii. Kiedy sir Robert Jermyn opu艣ci艂 bibliotek臋 pozostawi艂 w niej zw艂oki uduszonego badacza, l nim zdo艂ano go powstrzyma膰 u艣mierci艂 ca艂膮 tr贸jk臋 swoich dzieci. Nigel Jermyn zgin膮艂 broni膮c skutecznie swego jedynego, dwuletniego syna, kt贸ry najprawdopodobniej mia艂 by膰 kolejn膮 ofiar膮 pa艂aj膮cego rz膮dz膮 mordu szale艅ca. Sam sir Robert za艣, po wielokrotnych pr贸bach targni臋cia si臋 na 偶ycie, uparcie odmawiaj膮c wydania z siebie jakiegokolwiek artyku艂owanego d藕wi臋ku, umar艂 na atak apopleksji w drugim roku swego pobytu w zak艂adzie zamkni臋tym.
Sir Alfred Jermyn zosta艂 baronetem, zanim sko艅czy艂 cztery lata, ale jego gusta nie korelowa艂y z jego szlacheckim tytu艂em. W wieku lat 36 opu艣ci艂 swoj膮 偶on臋 i dziecko, by wyruszy膰 w tras臋 z w臋drownym cyrkiem. Jego koniec by艂 wyj膮tkowo odra偶aj膮cy. W艣r贸d zwierz膮t w mena偶erii, z kt贸r膮 podr贸偶owa艂, znajdowa艂 si臋 olbrzymi goryl, o nieco ja艣niejszej sier艣ci ni偶 inne osobniki z jego gatunku. Owo nad wyraz spokojne i pos艂uszne zwierz臋 cieszy艂o si臋 wielk膮 popularno艣ci膮 w艣r贸d cyrkowc贸w. Alfred Jermyn by艂 zafascynowany pot臋偶n膮 ma艂p膮 i wielokrotnie, bardzo d艂ugo, cz艂owiek i zwierz臋 przygl膮dali si臋 sobie nawzajem, oddzieleni barier膮 krat.
W ko艅cu Jermyn poprosi艂 - i uzyska艂 pozwolenie na trenowanie zwierz臋cia, zaskakuj膮c swoim sukcesem zar贸wno publiczno艣膰 jak i cyrkowych wykonawc贸w.
Kt贸rego艣 ranka w Chicago, kiedy goryl i Alfred Jermyn robili pr贸b臋 do przemy艣lenia zaplanowanego pojedynku bokserskiego, ten pierwszy zada艂 silniejszy ni偶 zwykle cios rani膮c cia艂o i godno艣膰 trenera - amatora. O tym co sta艂o si臋 p贸藕niej, cz艂onkowie 鈥濶ajwi臋kszego Spektaklu Pod S艂o艅cem" nie lubi膮 opowiada膰.
Nie spodziewali si臋 us艂ysze膰, jak sir Alfred Jermyn wydaje piskliwy, nieludzki wrzask ani ujrze膰 jak chwyta swego przeciwnika obur膮cz, przewraca go na pod艂og臋 klatki i wgryza si臋 zaciekle w jego ow艂osione gard艂o.
Zaskoczy艂 goryla, ale zwierz臋 b艂yskawicznie dosz艂o do siebie, i zanim prawdziwy trener zd膮偶y艂 wkroczy膰 do akcji, cia艂o nieszcz臋snego baroneta przypomina艂o krwaw膮 miazg臋.
2
Arthur Jermyn by艂 synem sir Alfreda Jermyna i nieznanej z pochodzenia piosenkarki rewiowej. Kiedy m膮偶 i ojciec opu艣ci艂 swoj膮 rodzin臋, matka zabra艂a dziecko do Jermyn Mouse, gdzie nie by艂o ju偶 nikogo kto m贸g艂by sprzeciwi膰 si臋 jej obecno艣ci. Nie by艂a pozbawiona cechy zwanej powszechnie 鈥瀞zlacheck膮 godno艣ci膮" i dopilnowa艂a, aby jej syn otrzyma艂 mo偶liwie najlepsze wykszta艂cenie jakie mog艂a mu zapewni膰, cho膰 nie dysponowa艂a du偶膮 ilo艣ci膮 got贸wki. Maj膮tek rodziny szczup艂a! w b艂yskawicznym tempie i Jermyn House zacz膮艂 popada膰 w ruin臋, ale m艂ody Arthur kocha艂 stary budynek ze wszystkim co znajdowa艂o si臋 wewn膮trz. Nie przypomina艂 innych Jermyn贸w, kt贸rzy 偶yli przed nim, by艂 bowiem poet膮 i marzycielem. Okoliczne rodziny, kt贸re pami臋ta艂y opowie艣ci starego sir Wade'a Jermyna o jego nie widzianej przez nikogo portugalskiej 偶onie m贸wili, 偶e w 偶y艂ach ch艂opca musia艂a ujawni膰 si臋 domieszka jej krwi; wi臋kszo艣膰 jednak kpi艂a z jego wra偶liwo艣ci na pi臋kno, twierdz膮c, i偶 by艂a to cecha odziedziczona po jego matce.
Poetycka delikatno艣膰 Arthura Jermyna zwraca艂a wi臋ksz膮 uwag臋 w por贸wnaniu z jego plugawym wygl膮dem fizycznym. Wi臋kszo艣膰 Jermyn贸w nie grzeszy艂a urod膮, ale w przypadku Arthura brzydota by艂a wr臋cz uderzaj膮ca. Trudno powiedzie膰, co konkretnie przypomina艂, ale wyraz jego twarzy, fizjonomia i d艂ugo艣膰 ramion budzi艂a odraz臋 w ka偶dym, kto mia艂 okazj臋 go spotka膰.
Nale偶y stwierdzi膰, i偶 braki w urodzie Arthur Jermyn nadrabia艂 umiej臋tno艣ciami umys艂u i charakteru. Utalentowany i wykszta艂cony, dost膮pi艂 najwy偶szych zaszczyt贸w w Oxfordzie, i wszystko wskazywa艂o na to, i偶 zdo艂a przywr贸ci膰 intelektualn膮 s艂aw臋 swemu rodowi. Pomimo i偶 obdarzony by艂 raczej poetyckim ni偶 naukowym temperamentem, zamierza艂 kontynuowa膰 dzie艂o swych przodk贸w i zaj膮膰 si臋 afryka艅sk膮 etnologi膮, robi膮c jednocze艣nie w艂a艣ciwy u偶ytek ze wspania艂ej, acz osobliwej kolekcji sir Wade'a.
Fantasta 贸w snu艂 cz臋sto d艂ugie rozwa偶ania o prehistorycznej cywilizacji, w kt贸r膮 tak gor膮co wierzy艂 jego szalony pradziadek, i snu艂 opowie艣ci o milcz膮cym mie艣cie w d偶ungli, o kt贸rym wzmianki znajdowa艂y si臋 w licznych dziwnych i chaotycznych zapiskach, najwi臋ksze wra偶enie, wywo艂uj膮ce zar贸wno zgroz臋 jak i ciekawo艣膰, budzi艂y w nim fragmenty dotycz膮ce bezimiennej, bli偶ej nie okre艣lonej rasy hybryd zamieszkuj膮cych d偶ungl臋; niejednokrotnie zastanawia艂 si臋 nad potencjalnymi podstawami tego typu legend i szuka艂 wskaz贸wek w nieco 艣wie偶szych danych zgromadzonych w艣r贸d Ongas贸w, przez rodzin臋 i Samuela Seatona.
W 1911 roku, po 艣mierci swojej matki, Arthur Jermyn postanowi艂 uczyni膰 ostateczny krok w swoich poszukiwaniach. Sprzedawszy cz臋艣膰 maj膮tku, w celu uzyskania koniecznej got贸wki, zorganizowa艂 wypraw臋 badawcz膮 i wyruszy艂 do Konga. Za艂atwiwszy z w艂adzami belgijskimi przewodnik贸w dla swojej ekspedycji, sp臋dzi艂 rok w Krainie Onga i Kaliri, natrafiaj膮c na dowody, kt贸re przeros艂y jego naj艣mielsze oczekiwania. Kaliri mieli starego wodza, niejakiego Mwanu, kt贸ry nie tylko odznacza艂 si臋 doskonal膮 pami臋ci膮, ale by艂 r贸wnie偶 inteligentny i interesowa艂 si臋 starymi legendami. Starzec 贸w potwierdzi艂 wszystkie opowie艣ci zas艂yszane przez Arthura, dodaj膮c przy tym w艂asn膮 wersj臋 historii o kamiennym mie艣cie i bia艂ych ma艂pach, tak jak mu j膮 przekazano.
Wed艂ug Mwanu, szarego miasta i hybrydycznych stworze艅 ju偶 nie by艂o, gdy偶 przed wieloma laty padli oni ofiar膮 wojowniczych N鈥檅angu. Plemi臋 to, zniszczywszy wi臋kszo艣膰 budowli i wyr偶n膮wszy w pie艅 wszystko co 偶ywe, zabra艂o wypchan膮 bogini臋 b臋d膮c膮 obiektem ich poszukiwa艅; bia艂膮 ma艂p臋, kt贸r膮 czci艂y dziwne istoty, i kt贸ra wedle tamtejszych wierze艅 rz膮dzi艂a ongi艣 w艣r贸d tych stworze艅, jako ich ksi臋偶niczka. Mwanu nie wiedzia艂 czym mog艂y by膰 te ma艂piopodobne stworzenia, s膮dzi艂 jednak, 偶e to one zbudowa艂y szare kamienne miasto. Jermyn nie wdawa艂 si臋 w dywagacje na ten temat, ale skupi艂 swoj膮 uwag臋 na wyj膮tkowo obrazowej legendzie o wypchanej bogini.
M贸wiono, i偶 ksi臋偶niczka ma艂p zosta艂a po艂owic膮 wielkiego bia艂ego boga, kt贸ry przyby艂 z zachodu. Przez d艂ugi czas wsp贸lnie rz膮dzili miastem, ale kiedy urodzi艂 im si臋 syn, wyjechali we troje. P贸藕niej b贸g i ksi臋偶niczka powr贸cili; po jej 艣mierci za艣, boski ma艂偶onek zmumifikowa艂 zw艂oki i umie艣ci艂 w 艣wi膮tyni ogromnym kamiennym budynku, gdzie sk艂adano jej ho艂d. nast臋pnie samotnie wyjecha艂.
Dalszy ci膮g legendy przedstawia si臋 trojako. Zgodnie zjedna wersj膮 nic wi臋cej si臋 nie wydarzy艂o za wyj膮tkiem tego, i偶 wypchana bogini sta艂a si臋 symbolem wy偶szo艣ci plemienia, w kt贸rego posiadaniu si臋 znajdowa艂a. W艂a艣nie z tego powodu zosta艂a uprowadzona przez N鈥檅angi. Druga opowie艣膰 m贸wi o powrocie boga i jego 艣mierci u st贸p zmar艂ej 偶ony, spoczywaj膮cej w 艣wi膮tyni.
Trzecia wersja m贸wi o powrocie syna - tym razem ju偶 po osi膮gni臋ciu przez niego pe艂nej dojrza艂o艣ci, niewa偶ne ludzkiej, ma艂piej czy boskiej - niemniej jednak nie艣wiadomego swej prawdziwej to偶samo艣ci.
Z ca艂膮 pewno艣ci膮 wi臋kszo艣膰 wydarze艅, o kt贸rych opowiada艂y legendy, by艂a jedynie wymys艂em odznaczaj膮cych si臋 wybuja艂膮 wyobra藕ni膮 tubylc贸w.
Arthur Jermyn nie w膮tpi艂 ju偶 w istnienie prastarej cywilizacji w d偶ungli, o kt贸rej pisa艂 stary sir Wade, i bynajmniej nie zdziwi艂 si臋 kiedy w 1912 roku natkn膮艂 si臋 na jej pozosta艂o艣ci. Co do wielko艣ci, w legendach by艂o sporo przesady, niemniej s膮dz膮c po kamiennym rumowisku nie mog艂a to by膰 zwyczajna murzy艅ska osada. Nie odnaleziono niestety 偶adnych rze藕b, a niewielka liczba uczestnik贸w ekspedycji nie pozwala艂a na przeprowadzenie dzia艂a艅 w celu oczyszczenia jedynego widocznego przej艣cia zdaj膮cego si臋 prowadzi膰 w g艂膮b labiryntu korytarzy grobowc贸w, o kt贸rych wspomina艂 sir Wade. O bia艂ych ma艂pach i wypchanej bogini rozmawiano ze wszystkimi wodzami plemion w tym regionie, jednak to Europejczyk przyczyni艂 si臋 do wzbogacenia zakresu informacji otrzymanych od starego Mwanu.
M. Verhaeren, Belg, agent z plac贸wki handlowej w Kongu by艂 przekonany, i偶 nie tylko jest w stanie odnale藕膰, ale i odzyska膰 wypchan膮 bogini臋, o kt贸rej mia艂 okazj臋 kiedy艣 us艂ysze膰. Jako 偶e pot臋偶ni niegdy艣 N鈥檅angi byli obecnie pokornymi poddanymi rz膮du kr贸la Alberta, przy odrobinie perswazji mogli zosta膰 zmuszeni do rozstania si臋 z porwanym przez nich truch艂em przera偶aj膮cej bogini. Jermyn odp艂yn膮艂 zatem do Anglii, raduj膮c si臋 w duszy nadziej膮, i偶 w przeci膮gu kilku miesi臋cy otrzyma bezcenny etnologiczny relikt potwierdzaj膮cy najdziksze, najbardziej szalone historie jego pra-pra-pradziadka, a 艣ci艣lej m贸wi膮c najdziksze i najbardziej szalone o jakich s艂ysza艂. By艂o nader mo偶liwe, i偶 mieszka艅cy okolic maj膮tku Jermyn贸w znali jeszcze bardziej nieprawdopodobne, mro偶膮ce krew w 偶y艂ach historie, przekazane im przez przodk贸w, kt贸rzy mieli okazj臋 siedzie膰 z sir Wade'em przy jednym stoliku w knajpce o nazwie Knighfs Mead.
Arthur Jermyn czeka艂 cierpliwie na spodziewan膮 przesy艂k臋 od M. Yerhaerena, studiuj膮c tymczasem z narastaj膮c膮 pilno艣ci膮 manuskrypty pozostawione przez swego szalonego przodka. Zacz膮艂 odczuwa膰 blisk膮 wi臋藕 z sir Wade'em i poszukiwa膰 艣lad贸w osobistego 偶ycia tego ostatniego na terenie Anglii oraz informacji o jego badaniach w Afryce. Niejednokrotnie s艂ysza艂 opowie艣ci o jego tajemniczej, nie widywanej przez nikogo 偶onie, nie zachowa艂 si臋 jednak 偶aden 艣lad jej pobytu w Jermyn House. Jermyn zastanawia艂 si臋 jakie przyczyny zmusi艂y b膮d藕 sk艂oni艂y j膮 do takiego trybu 偶ycia i koniec ko艅c贸w uzna艂, i偶 podstawowym powodem musia艂 by膰 ob艂臋d jej m臋偶a.
Jego pra-pra-prababka by艂a - o ile sobie przypomina艂 -c贸rk膮 portugalskiego handlarza z Afryki. Niew膮tpliwie jej praktyczne dziedzictwo i pobie偶na znajomo艣膰 Czarnego L膮du spowodowa艂a, i偶 pocz臋艂a szydzi膰 z opowie艣ci sir Wade'a o interiorze, czego cz艂owiek taki jak on raczej nie m贸g艂 jej wybaczy膰. Umar艂a w Afryce - by膰 mo偶e zmuszona do udzia艂u w wyprawie przez m臋偶a, zdecydowanego za wszelk膮 cen臋 udowodni膰 jej prawdziwo艣膰 swych s艂贸w. Pogr膮偶ony w rozmy艣laniach Jermyn m贸g艂 jedynie snu膰 akademickie domys艂y, wszak para jego dziwnych przodk贸w nie 偶y艂a ju偶 od z g贸r膮 p贸艂tora wieku.
W czerwcu 1913 roku przyszed艂 list od M. Verhaereza, w kt贸rym Belg pisa艂 o odnalezieniu wypchanej bogini. By艂 to, wedle jego zapewnie艅, wielce niezwyk艂y obiekt, tak niesamowity, i偶 laik nie by艂by w stanie okre艣li膰 jego prawdziwej warto艣ci. Jedynie naukowiec m贸g艂by stwierdzi膰, czy by艂o to truch艂o ludzkie, czy ma艂pie, aczkolwiek wszelkie badania by艂y utrudnione ze wzgl臋du na jego niezbyt dobrze zachowany stan.
Czas i klimat Konga nie s膮 sprzyjaj膮ce dla mumii, zw艂aszcza kiedy preparacja jest - tak jak wydaje si臋 w tym przypadku - dzie艂em amatora. Na szyi stworzenia znaleziono z艂oty 艂a艅cuszek z pustym medalionikiem nosz膮cym znaki herbowe; bez w膮tpienia pami膮tka po jakim艣 nieszcz臋snym podr贸偶niku, kt贸ry wpad艂 w r臋ce N'bangi, i kt贸r膮 zawieszono na szyi bogini w charakterze amuletu. Je偶eli chodzi o komentarz dotycz膮cy oblicza mumii M. Verhaeren sugerowa艂 do艣膰 dziwaczne por贸wnanie, lub raczej wyra偶a艂 humorystyczne zdumienie, i偶 w uderzaj膮cy spos贸b przypomina艂o ono jego korespondenta, ale ca艂a sprawa zbyt go interesowa艂a w sensie naukowym, aby mia艂 marnowa膰 s艂owa na ma艂o wa偶ne kwestie.
Wypchana bogini, napisa艂, zostanie przys艂ana w mniej wi臋cej miesi膮c po otrzymaniu przez pana tego listu.
Przesy艂ka zosta艂a dostarczona do Jermyn House po po艂udniu 3 sierpnia 1913 roku i wniesiono j膮 niezw艂ocznie do ogromnej komnaty, gdzie znajdowa艂a si臋 ca艂a kolekcja afryka艅skich okaz贸w zgromadzona przez sir Roberta i Arthura. Tego co wydarzy艂o si臋 p贸藕niej mo偶na si臋 jedynie domy艣la膰 na podstawie zebranych opowie艣ci s艂u偶膮cych oraz odnalezionych w pomieszczeniu przedmiot贸w i dokument贸w. Spo艣r贸d r贸偶nych wersji najbardziej prawdopodobna i sp贸jna wydaje si臋 historia przedstawiona przez starego Soamesa, g艂贸wnego lokaja. Wed艂ug niego, a cz艂owiek 贸w zas艂uguje na miano wiarygodnego, Arthur Jermyn przed otwarciem przesy艂ki nakaza艂 wszystkim, aby opu艣cili pok贸j, po czym, s膮dz膮c po odg艂osach pracy m艂otka i d艂uta, niezw艂ocznie zabra艂 si臋 do otwierania skrzy艅. Przez pewien czas nic nie by艂o s艂ycha膰; Soames nie potrafi艂 okre艣li膰 jak d艂ugo to trwa艂o, z ca艂膮 pewno艣ci膮 jednak w nie wi臋cej ni偶 kwadrans, p贸藕niej rozleg艂 si臋 przera藕liwy krzyk - wydobywaj膮cy si臋 bez w膮tpienia z ust Arthura Jermyna. Zaraz po tym Jermyn wy艂oni艂 si臋 z pokoju, i co si艂 w nogach -jakby 艣cigany przez jakiego艣 niewidzialnego wroga - pobieg艂 w stron臋 frontu budynku. Wyrazu jego twarzy, owej upiornej maski zastyg艂ej w przera藕liwym grymasie, po prostu nie da si臋 opisa膰. Znalaz艂szy si臋 przy frontowych drzwiach, zdawa艂o si臋, 偶e o czym艣 sobie przypomnia艂 i zawr贸ciwszy zbieg艂 po艣piesznie po schodach do piwnicy. S艂u偶膮cy byli kompletnie zaskoczeni, i zbici z tropu wpatrywali si臋 w podest schod贸w, ale ich pan si臋 nie pojawi艂. W pewnej chwili z do艂u dosz艂a ich ostra wo艅 nafty.
Po zmierzchu us艂yszano metaliczny szcz臋k przy drzwiach prowadz膮cych z piwnicy na dziedziniec; p贸藕niej za艣 ch艂opiec stajenny ujrza艂 Arthura Jermyna, sk膮panego od st贸p do g艂贸w w nafcie i ociekaj膮cego tym p艂ynem, jak wymkn膮艂 si臋 cichaczem z piwnicy i znalaz艂 na, otaczaj膮cych budynek, moczarach, nied艂ugo potem, z zapieraj膮c膮 dech w piersiach zgroz膮, wszyscy zobaczyli ostatni akt. na moczarach rozb艂ys艂a iskra, a potem s艂up 鈥瀕udzkiego ognia" wystrzeli艂 ku niebiosom. R贸d Jermyn贸w przesta艂 istnie膰.
Powodem dla kt贸rego nie zebrano zw臋glonych szcz膮tk贸w Arthura Jermyna i nie wyprawiono mu pogrzebu by艂o to, co znaleziono w jego pokoju, a 艣ci艣lej m贸wi膮c, OBIEKT w skrzyni. Wypchana bogini przedstawia艂a sob膮 odra偶aj膮cy widok - by艂a chuda jak szczapa i nad偶arta zgnilizn膮, niemniej jednak nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, i偶 zmumifikowane zw艂oki nale偶a艂y do jakiego艣 nieznanego gatunku bia艂ych ma艂p, mniej ow艂osionych ni偶 inne i - co mog艂o wydawa膰 si臋 szokuj膮ce - zdecydowanie bli偶szych cz艂owiekowi. Dok艂adniejszy opis nie nale偶a艂by do przyjemno艣ci, mo偶na jednak wspomnie膰 o dw贸ch uderzaj膮cych szczeg贸艂ach - potwierdzaj膮 one bowiem w zadziwiaj膮cy spos贸b niekt贸re zapiski sporz膮dzone podczas afryka艅skich ekspedycji sir Wade'a Jermyna oraz kongijsk膮 legend臋 o bia艂ym bogu i ksi臋偶niczce ma艂p. Chodzi tu mianowicie o znaki herbowe widniej膮ce na medalionie, na szyi stwora - by艂y to znaki rodu Jermyn贸w oraz o 偶artobliw膮 aluzj臋 M. Yerhaerena na temat pewnego podobie艅stwa, jakie zdawa艂o si臋 艂膮czy膰 owo pomarszczone oblicze przepe艂nione 偶yw膮, niemal namacaln膮, nienaturaln膮 zgroz膮 z ni mniej, ni wi臋cej tylko wra偶liwym Arthurem Jermynem, pra-pra-prawnukiem sir Wade'a Jermyna i jego nieznanej 偶ony.
Cz艂onkowie Kr贸lewskiego Towarzystwa Antropologicznego niezw艂ocznie spalili truch艂o stwora, medalion wrzucili do studni, a niekt贸rzy z nich w og贸le zaprzeczaj膮 jakoby Arthur Jermyn kiedykolwiek istnia艂.
Zeznania Randolpha Cartera (The Statement of Randolph Carter)
Powtarzam wam, panowie, 偶e kontynuowanie waszego 艣ledztwa nie ma wi臋kszego sensu. Ska偶cie mnie na do偶ywocie je偶eli chcecie, zamknijcie w wi臋zieniu lub zabijcie, je艣li potrzebujecie koz艂a ofiarnego dla iluzji, kt贸r膮 zwiecie sprawiedliwo艣ci膮; ja jednak, nie mog臋 powiedzie膰 nic wi臋cej, nadto, co zezna艂em dotychczas.
Wszystko co pami臋tam, wyzna艂em wam, z idealn膮 szczero艣ci膮. Nic nie zosta艂o przeoczone czy zatajone, a je偶eli co艣 wydaje si臋 niejasne, to jedynie z powodu mrocznej chmury jaka przy膰mi艂a m贸j umys艂 oraz pora偶aj膮cej natury koszmaru jakiego do艣wiadczy艂em.
Raz jeszcze powtarzam, nie wiem co si臋 sta艂o z Harley'em Warrenem, cho膰 s膮dz臋 - ba, nawet mam nadziej臋 - 偶e pogr膮偶y艂 si臋 w b艂ogim zapomnieniu; je偶eli naturalnie w og贸le mo偶na mie膰 nadziej臋, 偶e istnieje co艣 takiego. To fakt, od pi臋ciu lat by艂em jego najbli偶szym przyjacielem, i w pewnym sensie bra艂em z nim udzia艂 w przera偶aj膮cej wyprawie badawczej w g艂膮b nieznanego, nie zaprzeczam, cho膰 moja pami臋膰 jest mglista i niesp贸jna, 偶e, jak twierdzi wasz 艣wiadek, m贸g艂 widzie膰 nas razem na Gainsville Pik臋, zmierzaj膮cych ku Wielkim Cyprysowym Moczarom, o wp贸艂 do dwunastej owej potwornej nocy. Mog臋 nawet potwierdzi膰, 偶e mieli艣my latarnie, 艂opaty i spory zw贸j drut贸w z przy艂膮czonymi aparatami. Ka偶dy z tych przedmiot贸w odegra艂 swoj膮 rol臋 w jednej upiornej scenie, kt贸rej wspomnienie wry艂o mi si臋 g艂臋boko w pami臋膰.
Jednak co si臋 tyczy p贸藕niejszych wydarze艅 i powodu, z jakiego nast臋pnego ranka odnaleziono mnie samego, w stanie g艂臋bokiego szoku, na skraju trz臋sawiska, stanowczo o艣wiadczam, i偶 nie wiem nic, za wyj膮tkiem tego, co musia艂em wam zeznawa膰, raz po raz, praktycznie bez ko艅ca. Twierdzicie, 偶e tam na bagnach, ani nigdzie w pobli偶u nie ma nic, co potwierdza艂oby moj膮 upiorn膮 opowie艣膰. Powtarzam: nie wiem nic, ponadto, co widzia艂em. Mo偶e by艂a to wizja lub koszmar - dalib贸g, pragn膮艂bym, aby tak by艂o - ba, mam tak膮 cich膮 nadziej臋 - jednak nie potrafi臋 zapomnie膰 o tym, co wydarzy艂o si臋 w ci膮gu tych szokuj膮cych godzin, kiedy we dw贸ch udali艣my si臋 na trz臋sawisko. A je偶eli chodzi o to dlaczego Harley Warren nie wr贸ci艂, chyba jedynie on, jego cie艅, lub jaka艣 bezimienna istota, kt贸rej nie jestem w stanie opisa膰, mogliby odpowiedzie膰 na to pytanie.
Jak ju偶 wcze艣niej m贸wi艂em, dobrze wiedzia艂em o dziwnych zainteresowaniach Harley'a Warrena i w pewnym sensie je podziela艂em. Spo艣r贸d ogromnej kolekcji dziwacznych, starych ksi膮g dotycz膮cych rzeczy zakazanych, przeczyta艂em wszystkie, stworzone w znanych mi j臋zykach. Stanowi膮 one wszak偶e drobny u艂amek w por贸wnaniu z tymi, kt贸rych ze wzgl臋du na nieznajomo艣膰 j臋zyka, nie by艂em w stanie przet艂umaczy膰. Wi臋kszo艣膰 z nich jest, jak s膮dz臋, napisana po arabsku, za艣 ksi臋ga kt贸r膮 mia艂 ze sob膮 Warren tamtej nocy - Ksi臋ga traktuj膮ca o Z艂u, kt贸r膮 zabra艂 ze sob膮 w kieszeni schodz膮c z tego 艣wiata - zapisana by艂a pismem, kt贸rego nigdy dot膮d nie widzia艂em. Warren za艣 nigdy nie m贸wi艂 mi o tre艣ci tej ksi膮偶ki. Co si臋 tyczy natury naszych bada艅 - czy mam powt贸rzy膰, 偶e nie w pe艂ni j膮 teraz pojmuj臋?
Fakt 贸w zda si臋 by膰 dla mnie 艂askawo艣ci膮, gdy偶 by艂y to potworne nauki, kt贸re zg艂臋bia艂em bardziej wskutek pe艂nej waha艅 fascynacji, ni藕li dzi臋ki memu nastawieniu. Warren zawsze nade mn膮 dominowa艂 i czasami - swoj膮 wiedz膮 - przera偶a艂 mnie. Pami臋tam jak przeszed艂 mnie dreszcz, na widok jego wyrazu twarzy, w noc przed upiornym zdarzeniem, kiedy z niezwyk艂ym przej臋ciem m贸wi艂 o swojej teorii, dlaczego niekt贸re zw艂oki nigdy nie ulegaj膮 rozk艂adowi, lecz spoczywaj膮 przez tysi膮c lat nie zmienione i t艂uste w swoich grobowcach. Teraz jednak ju偶 si臋 go nie obawiam, gdy偶 podejrzewam, 偶e pozna艂 zgroz臋 przekraczaj膮c膮 moje zdolno艣ci pojmowania. Obecnie boj臋 si臋 o niego.
Powtarzam, nie wiem co konkretnie by艂o naszym celem owej nocy. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 mia艂o to wiele wsp贸lnego z tre艣ci膮 ksi臋gi, kt贸r膮 Warren zabra艂 ze sob膮; z ow膮 prastar膮 ksi臋g膮 w niemo偶liwym do odczytania j臋zyku, kt贸r膮 otrzyma艂 z Indii miesi膮c wcze艣niej, ale mog臋 przysi膮c, 偶e nie wiem co mieli艣my tam znale藕膰. Wasz 艣wiadek m贸wi, 偶e widzia艂 nas o wp贸艂 do dwunastej w nocy na Gainesville Pik臋, jak szli艣my w kierunku Wielkich Cyprysowych Moczar贸w. Jest to zapewne zgodne z prawd膮, ale szczerze m贸wi膮c, nie pami臋tam. Przed oczami mam jeden tylko obraz, a musia艂o by膰 wtedy sporo po p贸艂nocy -bo wysoko na spowitym oparami niebie wisia艂 bledn膮cy sierp ksi臋偶yca.
Naszym celem by艂 stary cmentarz, tak stary, 偶e zadygota艂em widz膮c jak czas okaza艂 si臋 dla艅 bezlitosny. Po艂o偶ony by艂 on w g艂臋bokiej, podmok艂ej kotlinie, zaros艂ej bujnymi trawami, mchem oraz dziwacznymi pn膮cymi chwastami i wype艂nionej s艂abym acz wyczuwalnym smrodem, kt贸ry nie wiedzie膰 czemu skojarzy艂 mi si臋, absurdalnie, z gnij膮cymi kamieniami. Z ka偶dej strony wida膰 by艂o 艣lady zaniedbania i upadku, i pami臋tam, 偶e odnios艂em niepokoj膮ce wra偶enie i偶 Warren i ja byli艣my pierwszymi 偶ywymi istotami, kt贸re od stuleci o艣mieli艂y si臋 nawiedzi膰 to spowite grobow膮 cisz膮 miejsce.
Ponad kraw臋dzi膮 kotliny gasn膮cy ksi臋偶yc wyjrza艂 spo艣r贸d zas艂ony cuchn膮cych opar贸w, kt贸re zdawa艂y si臋 bezg艂o艣nie wyp艂ywa膰 z g艂臋bi grobowc贸w, i w jego s艂abym 艣wietle ujrza艂em odra偶aj膮c膮, chaotyczn膮 mozaik臋 antycznych p艂yt nagrobnych, urn, kenot i fasat mauzole贸w. Wszystkie by艂y zmursza艂e, poro艣ni臋te mchem i pokryte plamami wilgoci, po cz臋艣ci za艣 nik艂y w艣r贸d bujnej acz zgo艂a niezdrowej ro艣linno艣ci.
Pierwszym wyra藕nym wspomnieniem z mojej wizyty w tej potwornej nekropolii jest scena, kiedy zatrzyma艂em si臋 wraz z Warrenem przed pewnym na wp贸艂 zniszczonym grobowcem i po艂o偶y艂em na ziemi cz臋艣膰 naszych rzeczy. Dopiero teraz zauwa偶y艂em, 偶e nios艂em latarni臋 i dwie 艂opaty, za艣 m贸j towarzysz opr贸cz latarni, d藕wiga艂 przeno艣ny telefon. Nie zamienili艣my s艂owa, zupe艂nie jakby艣my obaj doskonale znali cel tej nocnej wycieczki. Bezzw艂ocznie chwycili艣my za 艂opaty i zacz臋li艣my oczyszcza膰 p艂aski, archaiczny grobowiec z pokrywaj膮cego go mchu, traw, chwast贸w i naniesionej ziemi.
Po ods艂oni臋ciu ca艂ej powierzchni, na kt贸r膮 sk艂ada艂y si臋 trzy wielkie, granitowe p艂yty, cofn臋li艣my si臋 nieznacznie by m贸c si臋 lepiej przyjrze膰 staremu grobowcowi. Warren zdawa艂 si臋 oblicza膰 co艣 w my艣lach, po czym ponownie podszed艂 do grobu i u偶ywaj膮c 艂opaty jak d藕wigni, pr贸bowa艂 podnie艣膰 jedn膮 z p艂yt znajduj膮cych si臋 najbli偶ej sterty gruz贸w, kt贸ra niegdy艣 mog艂a by膰 pomnikiem.
Nie uda艂o mu si臋 to i skin膮艂 na mnie, abym mu pom贸g艂. W ko艅cu, wsp贸lnymi si艂ami zdo艂ali艣my obluzowa膰 kamie艅, podnie艣li艣my go i zwalili艣my na bok.
Oczom naszym ukaza艂a si臋 mroczna czelu艣膰, z kt贸rej buchn膮艂 k艂膮b miazmatycznych gaz贸w, tak dusz膮cy, 偶e cofn臋li艣my si臋 jak pora偶eni. Jednak偶e, chwil臋 p贸藕niej, po ponownym zbli偶eniu si臋 do otworu, stwierdzili艣my, 偶e wyziewy nie s膮 ju偶 tak dokuczliwe.
Blask latarni ukaza艂 stopnie kamiennych schod贸w, ociekaj膮cych jak膮艣 ohydn膮 posok膮 wyp艂ywaj膮c膮 z trzewi ziemi i okolonych wilgotnymi, omsza艂ymi 艣cianami, l w艂a艣nie teraz, moja pami臋膰 rejestruje pierwsz膮 wymian臋 zda艅, s艂owa Warrena skierowane do mnie i wypowiedziane jego mi臋kkim, melodyjnym g艂osem, w kt贸rym nie pobrzmiewa艂 nawet cie艅 zaniepokojenia, jakie mog艂o wywo艂ywa膰 przera偶aj膮ce otoczenie.
鈥 Przykro mi, 偶e musz臋 ci臋 poprosi膰, aby艣 pozosta艂 na powierzchni 鈥 rzek艂 鈥 ale by艂oby zbrodni膮 pozwolenie komu艣 o tak s艂abych nerwach jak ty, zej艣膰 w g艂膮b tych katakumb. Nie jeste艣 sobie w stanie wyobrazi膰, nawet po tym co czyta艂e艣 i o czym ci opowiada艂em, co przyjdzie mi wytrzyma膰 i uczyni膰, tam, na dole. To dzie艂o Z艂ego, Car-ter, i w膮tpi臋 czy jakikolwiek cz艂owiek, nie maj膮cy stalowych nerw贸w, by艂by w stanie zobaczy膰 to wszystko i powr贸ci膰 na powierzchni臋 偶ywy i przy zdrowych zmys艂ach. Nie 偶yw do mnie urazy. B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e bardzo chcia艂bym, aby艣 wszed艂 tam ze mn膮 -jednak w pewnym stopniu spoczywa na mnie odpowiedzialno艣膰, i nie m贸g艂bym ci膮gn膮膰 ze sob膮 takiego k艂臋bka nerw贸w w otch艂a艅 ku prawdopodobnej 艣mierci i szale艅stwu. Powiadam ci, nie wyobra偶asz sobie, co si臋 tam znajduje! Jednak偶e obiecuj臋, 偶e o wszystkim b臋d臋 informowa艂 ci臋 przez telefon - jak widzisz mam dostatecznie du偶o drutu, aby dotrze膰 z nim do samego 艣rodka ziemi i z powrotem.
Wci膮偶 brzmi膮 w mej pami臋ci te wypowiadane spokojnie s艂owa i nadal pami臋tam gorej膮cy we mnie p艂omie艅 sprzeciwu. Tak bardzo pragn膮艂em towarzyszy膰 memu przyjacielowi w w臋dr贸wce w g艂膮b prastarego grobowca, ale on okaza艂 si臋 nieugi臋ty. W pewnej chwili zagrozi艂, 偶e przerwie ca艂膮 wypraw臋, je偶eli nadal b臋d臋 si臋 upiera艂. I gro藕ba okaza艂a si臋 skuteczna, jako 偶e to on dzier偶y艂 klucz do wszystkiego. Pami臋tam to wszystko, ale nie przypominam sobie co konkretnie by艂o naszym celem, czego szukali艣my. Uzyskawszy, aczkolwiek z wahaniem, moj膮 zgod臋 na przyj臋cie jego koncepcji Warren podni贸s艂 z ziemi zw贸j drutu i pod艂膮czy艂 przyrz膮dy. Kiedy skin膮艂 g艂ow膮 wzi膮艂em do r臋ki aparat i usiad艂em na starym, wypranym z kolor贸w kamieniu p艂yty nagrobnej opodal niedawno przez nas otwartego zej艣cia do katakumb. Nast臋pnie poda艂 mi r臋k臋, zarzuci艂 zw贸j drutu na rami臋 i znik艂 w g艂臋bi owej niemo偶liwej do opisania kostnicy. Jeszcze przez pewien czas widzia艂em blask jego latarni i s艂ysza艂em szelest ci膮gn膮cego si臋 za nim po ziemi przewodu; jednak po艣wiata znik艂a nieoczekiwanie, jakby przyjaciel m贸j ni st膮d, ni zow膮d natrafi艂 na za艂om korytarza. D藕wi臋k ucich艂 r贸wnie gwa艂townie. By艂em sam, a jednak po艂膮czony z nieznan膮 czelu艣ci膮 owymi magicznymi przewodami, kt贸rych izolowana powierzchnia po艂yskiwa艂a zielonkawo w s艂abym 艣wietle nikn膮cego sierpa ksi臋偶yca. Raz po raz spogl膮da艂em na zegarek, przy艣wiecaj膮c sobie latarni膮 i z narastaj膮cym niepokojem ws艂uchiwa艂em si臋 w s艂uchawk臋 telefonu - jednak przez ponad kwadrans panowa艂a w niej g艂臋boka cisza. Nagle us艂ysza艂em cichy trzask i zawo艂a艂em mego przyjaciela.
Pomimo napi臋cia, absolutnie nie by艂em przygotowany na s艂owa jakie dosz艂y mnie z g艂臋bi tych mrocznych i niesamowitych katakumb i jeszcze nigdy nie s艂ysza艂em w g艂osie Harleya Warrena r贸wnie silnego zdenerwowania i dr偶enia. Ten, kt贸ry jeszcze nie tak dawno, odchodz膮c, stara艂 si臋 mnie uspokoi膰, zwraca艂 si臋 teraz do mnie z wn臋trza grobowca dr偶膮cym szeptem, kt贸ry brzmia艂 bardziej z艂owrogo ni偶 najg艂o艣niejszy krzyk!
鈥 Bo偶e, gdyby艣 m贸g艂 widzie膰 to co ja.
Nie mog艂em odpowiedzie膰. Odj臋艂o mi mow臋 i mog艂em jedynie s艂ucha膰. Po chwili zn贸w doszed艂 mnie ten sam, przesycony napi臋ciem, szept
鈥 Carter, to przera偶aj膮ce - potworne - niewiarygodne.
Tym razem g艂os mnie nie zawi贸d艂 i zala艂em s艂uchawk臋 potokiem pe艂nych ekscytacji pyta艅. Przera偶ony, raz po raz powtarza艂em:
- Warren, co tam jest? Co tam jest?
Ponownie us艂ysza艂em g艂os mego przyjaciela, w dalszym ci膮gu ochryp艂y od strachu, teraz jednak wyra藕nie podbarwiony rozpacz膮.
- Nie mog臋 ci powiedzie膰, Carter! To po prostu nie do pomy艣lenia - nie odwa偶臋 si臋 tego powiedzie膰... 偶aden cz艂owiek nie m贸g艂by o tym wiedzie膰 i pozosta膰 przy 偶yciu! Bo偶e...! Nigdy co艣 takiego nawet mi si臋 nie 艣ni艂o!
I zn贸w cisza, je偶eli nie liczy膰 bez艂adnego potoku zadawanych przeze mnie pyta艅. A potem g艂os Warrena, bardziej, o ile to mo偶liwe, przera偶ony i przepe艂niony konsternacj膮.
鈥 Carter, na mi艂o艣膰 bosk膮, po艂贸偶 p艂yt臋 z powrotem i je艣li tylko mo偶esz, uciekaj! Szybko - rzu膰 wszystko i uciekaj, to twoja jedyna szansa! Zr贸b co m贸wi臋 i o nic nie pytaj! Nie ka偶 mi niczego wyja艣nia膰!
Us艂ysza艂em to, ale mog艂em jedynie powtarza膰 moje gor膮czkowe pytania. Wok贸艂 mnie by艂y grobowce, mrok i cienie; poni偶ej za艣 jakie艣 zagro偶enie, przekraczaj膮ce wszelkie ludzkie wyobra偶enia. Jednak m贸j przyjaciel by艂 w wi臋kszym niebezpiecze艅stwie ni偶 ja, i pomimo i偶 bardzo si臋 ba艂em, poczu艂em si臋 nieco ura偶ony, 偶e w tej sytuacji m贸g艂 偶膮da膰 bym pozostawi艂 go samego. Rozleg艂 si臋 kolejny trzask i, po kr贸tkiej chwili, zatrwa偶aj膮ce ponaglenia Warrena:
鈥 Sp艂ywaj! Na lito艣膰 bosk膮, po艂贸偶 p艂yt臋 na miejsce i sp艂ywaj stamt膮d, Carter!
Co艣 w m艂odzie艅czym slangu mojego przera偶onego towarzysza odblokowa艂o moj膮 zdolno艣膰 my艣lenia. Zebra艂em si臋 w sobie i zawo艂a艂em:
鈥 Warren, trzymaj si臋! Schodz臋 do ciebie! Jednak na te s艂owa, Marley odkrzykn膮艂 w nieskrywanej rozpaczy.
鈥 Nie! Nie rozumiesz! Ju偶 jest za p贸藕no - i to moja wina. Po艂贸偶 p艂yt臋 na miejsce i wiej - nic innego nie mo偶esz zrobi膰 ani ty, ani nikt inny!
Ton zn贸w si臋 zmieni艂 - tym razem jednak nieco z艂agodnia艂, jakby w wyrazie beznadziejnej rezygnacji. Ja jednak, przez sw贸j strach wyra藕nie wyczuwa艂em w nim napi臋cie.
鈥 Szybko - zanim b臋dzie za p贸藕no.
Pr贸bowa艂em nie zwraca膰 na niego uwagi; usi艂owa艂em prze艂ama膰 parali偶 jaki mnie ogarn膮艂 i spe艂niaj膮c swoj膮 obietnic臋, czym pr臋dzej ruszy膰 mu z pomoc膮. Jednak gdy rozleg艂 si臋 kolejny szept wci膮偶 jeszcze trwa艂em w kompletnym bezruchu, sp臋tany niewidzialnymi okowami niewypowiedzianej zgrozy.
鈥 Carter - po艣piesz si臋! To nic nie da; musisz odej艣膰... lepiej 偶eby jeden, ni偶 dw贸ch... p艂yta...
Przerwa - kolejne trzaski i s艂aby g艂os Warrena:
鈥 To ju偶 prawie koniec; nie utrudniaj sprawy, zakryj te cholerne schody i wiej, je艣li ci 偶ycie mi艂e. Tylko tracisz czas! Bywaj Carter - ju偶 si臋 nie zobaczymy.
Jednocze艣nie szept Warrena przerodzi艂 si臋 w krzyk; krzyk stopniowo zmieniaj膮cy si臋 we wrzask zawieraj膮cy w sobie ca艂膮 zgroz臋 wiek贸w...
鈥 Przeklinam te piekielne istoty... Legiony... M贸j Bo偶e! Uciekaj! Sp艂ywaj! Sp艂ywaj! Wiej!
Po tym zapad艂a cisza, nie wiem ile niezmierzonych eon贸w siedzia艂em, jak wro艣ni臋ty w ziemi臋, szepcz膮c, mamrocz膮c, wo艂aj膮c i wrzeszcz膮c do s艂uchawki telefonu: 鈥濿arren! Warren! Odpowiedz - jeste艣 tam?"
l wtedy sta艂o si臋 najgorsze, by艂 to istny koszmar - niewiarygodny, niewyobra偶alny, rzek艂bym nawet, niepowtarzalny, co艣 czego nie spos贸b opisa膰. Jak powiedzia艂em, wydawa艂o mi si臋, 偶e min臋艂y ca艂e eony odk膮d Warren wykrzycza艂 do mnie swe ostatnie, rozpaczliwe ostrze偶enie, i 偶e obecnie jedynie moje w艂asne krzyki przerywa艂y okropn膮 cisz臋. Jednak po chwili us艂ysza艂em w s艂uchawce kolejne szcz臋kni臋cie i wyt臋偶y艂em s艂uch. Ponownie zawo艂a艂em: 鈥濲este艣 tam, Warren?" A w odpowiedzi us艂ysza艂em co艣 co sprawi艂o, 偶e mroczna chmura spowi艂a m贸j umys艂, nie staram si臋 t艂umaczy膰 tego czego艣, tego g艂osu, ani te偶 nie pokusz臋 si臋 o bli偶sz膮 jego charakterystyk臋, jako 偶e ju偶 pierwsze s艂owa pozbawi艂y mnie 艣wiadomo艣ci i stworzy艂y mentaln膮 kurtyn臋, kt贸ra unios艂a si臋 dopiero, kiedy ockn膮艂em si臋 ju偶 w szpitalu.
C贸偶 mam powiedzie膰?
Czy mam stwierdzi膰, 偶e 贸w g艂os by艂 g艂臋boki; p艂ytki; galaretowaty; odleg艂y; nieziemski; nieludzki; bezcielesny?
C贸偶 mam powiedzie膰?
To by艂a ostatnia rzecz jak膮 zarejestrowa艂em. Us艂ysza艂em go i nic poza tym nie wiem; us艂ysza艂em go siedz膮c jak skamienia艂y na nieznanym cmentarzysku w kotlinie, po艣r贸d potrzaskanych p艂yt i obr贸conych w gruzy grobowc贸w, maj膮c w nozdrzach wo艅 gnij膮cej ro艣linno艣ci i fetor miazmatycznych wyziew贸w. Us艂ysza艂em ten g艂os, p艂yn膮cy z najg艂臋bszych czelu艣ci przekl臋tego, otwartego grobowca, wpatruj膮c si臋 w amorficzne widmowe cienie ta艅cz膮ce poni偶ej przekl臋tego, bladego sierpa ksi臋偶yca.
To co艣 powiedzia艂o:
鈥 Ty g艂upcze, Warren NIE 呕YJE!
Przemiana Juana Romero (The transition of Juan Romero)
Nie mam zbytniej ochoty m贸wi膰 o wypadkach, kt贸re mia艂y miejsce w kopalni Hortona noc膮 z osiemnastego na dziewi臋tnastego pa藕dziernika 1894 roku. Jedynie poczucie obowi膮zku wobec nauki zmusza mnie do wskrzeszenia, w ostatnich latach mego 偶ycia, obraz贸w i zdarze艅 przera偶aj膮cych tym bardziej, 偶e nie jestem w stanie w 偶aden spos贸b ich wyt艂umaczy膰. Jednak zanim umr臋 powinienem chyba opowiedzie膰 wam to, co wiem na temat zdarzenia, kt贸re okre艣lam mianem przemiany Juana Romero.
Moje nazwisko i pochodzenie nie musz膮 zosta膰 zapami臋tane przez potomnych - prawd臋 m贸wi膮c lepiej, aby posz艂y w zapomnienie, bo kiedy cz艂owiek przenosi si臋 nagle z kolonii do Stan贸w, zostawia za sob膮 ca艂膮 przesz艂o艣膰. Poza tym, to kim by艂em, nie ma najmniejszego zwi膮zku z moj膮 opowie艣ci膮, a na uwag臋 mo偶e jedynie zas艂ugiwa膰 fakt, i偶 podczas mojej s艂u偶by w Indiach czu艂em si臋 bardziej swojsko w艣r贸d bia艂obrodych hinduskich nauczycieli ni偶 w艣r贸d moich rodak贸w - oficer贸w. Zdo艂a艂em zg艂臋bi膰 wiele spo艣r贸d nauk Wschodu, gdy nieszcz臋艣liwym zrz膮dzeniem losu znalaz艂em si臋 na zachodzie Stan贸w, i tam przysz艂o mi rozpocz膮膰 nowe 偶ycie. Wraz z nim przyj膮艂em r贸wnie偶 nowe nazwisko - pospolite i nie maj膮ce g艂臋bszego znaczenia.
Latem i jesieni膮 1894 roku znajdowa艂em si臋 u podn贸偶a pos臋pnego pasma G贸r Kaktusowych, gdzie jako prosty robotnik podj膮艂em prac臋 w kopalni Nortona, kt贸ra odkryta kilka lat wcze艣niej przez podstarza艂ego poszukiwacza z艂ota sprawi艂a, i偶 ca艂y ten zapomniany dot膮d przez Boga i ludzi region sta艂 si臋 nagle przystani膮 dla wszelkiego rodzaju szumowin i m臋t贸w.
Jaskinia z艂ota, znajduj膮ca si臋 g艂臋boko pod g贸rskim jeziorem, przynios艂a staremu poszukiwaczowi niewyobra偶aln膮 fortun臋 a obecnie zmieni艂a si臋 w siedlisko rozleg艂ych korytarzy, gdzie prace poszukiwawcze prowadzili robotnicy z korporacji, kt贸ra koniec ko艅c贸w odkupi艂a kopalni臋 od jej poprzedniego w艂a艣ciciela.
Odnaleziono kolejne groty, a z艂o偶a 偶贸艂tego metalu by艂y niewyobra偶alnie bogate; do tego stopnia, i偶 pot臋偶na, niejednolita armia g贸rnik贸w harowa艂a dzie艅 i noc w rozlicznych korytarzach i tunelach. Kierownik, pan Arthur, cz臋sto rozprawia艂 o osobliwo艣ciach tutejszych formacji geologicznych, spekuluj膮c na temat mo偶liwo艣ci istnienia d艂u偶szego ci膮gu jaski艅 i oszacowuj膮c przysz艂o艣膰 gigantycznych prac wydobywczych. Jego zdaniem istnienie podziemnych grot by艂o rezultatem dzia艂a艅 wody i wierzy艂, 偶e niebawem zostanie otwarta ostatnia z nich.
Nied艂ugo po moim przybyciu i podj臋ciu pracy w kopalni Nortona zjawi艂 si臋 tu Juan Romero. By艂 on jednym z ca艂ej rzeszy niechlujnych, obdartych Meksykan贸w, kt贸rzy 艣ci膮gn臋li z s膮siedniego kraju, i z pocz膮tku zwraca艂 uwag臋 jedynie swymi india艅skimi rysami. Twarz jego mia艂a jednak nieco ja艣niejszy odcie艅 i wydawa艂a si臋 艂agodniejsza w por贸wnaniu z topornie ciosanymi obliczami innych przyby艂ych tu Latynos贸w, czy miejscowych Indian. To zadziwiaj膮ce, 偶e pomimo i偶 tak bardzo r贸偶ni艂 si臋 od rzeszy swoich rodak贸w, nie wydawa艂o si臋 by Romero mia艂 w swoich 偶y艂ach cho膰 odrobin臋 krwi kaukaskiej. Na jego widok wyobra藕nia nie podsuwa艂a mi obrazu hiszpa艅skiego konkwistadora czy ameryka艅skiego pioniera, lecz pradawnego, szlacheckiego Azteka. Zawsze wstawa艂 wczesnym rankiem i z fascynacj膮 wpatrywa艂 si臋 w s艂o艅ce, przesuwaj膮ce si臋 wolno ponad g贸rami na wschodzie, unosz膮c przy tym do g贸ry obie r臋ce, jakby wykonywa艂 jaki艣 pradawny rytua艂, kt贸rego natury nawet on nie rozumia艂. Jednak poza rysami twarzy Romero nie przejawia艂 偶adnych innych oznak, nobliwo艣ci czy azteckiej dojrza艂o艣ci.
Brudny, obdarty nieuk, czu艂 si臋 najlepiej w towarzystwie innych br膮zowosk贸rych Meksykan贸w, i jak mi p贸藕niej powiedziano, przyszed艂 na 艣wiat w okolicy, gdzie mieszka艅cy cierpieli najdotkliwsz膮 n臋dz臋.
Znaleziono go, kiedy by艂 jeszcze niemowl臋ciem, w prymitywnym g贸rskim sza艂asie. Tylko on uszed艂 z 偶yciem z epidemii zarazy, jaka tamt臋dy przesz艂a.
W pobli偶u chaty, opodal raczej niezwyk艂ej szczeliny w skale, le偶a艂y dwa szkielety obrane niedawno z mi臋sa przez s臋py; prawdopodobnie to by艂o wszystko, co pozosta艂o z jego rodzic贸w.
Nikt nie wiedzia艂 jak si臋 nazywali i niebawem wi臋kszo艣膰 zupe艂nie o nich zapomnia艂a. Kiedy za艣 chata z adoby obr贸ci艂a si臋 w gruzy, a niewielka lawina spowodowa艂a zasypanie skalnej szczeliny, w zapomnienie posz艂a nawet scena tragedii. Wychowywany przez meksyka艅skich z艂odziei byd艂a, kt贸rzy dali mu imi臋, Juan nie r贸偶ni艂 si臋 zbytnio od swoich towarzyszy.
Wi臋藕 jak膮 Romero odczuwa艂 wobec mnie by艂a bez w膮tpienia zwi膮zana z dziwnym, starym hinduskim pier艣cieniem, kt贸ry nosi艂em kiedy nie pracowa艂em na przodku. Nie mog臋 powiedzie膰 nic na temat jego natury i sposobu w jaki znalaz艂 si臋 w moim posiadaniu. By艂o to ostatnie ogniwo wi膮偶膮ce mnie z rozdzia艂em 偶ycia, kt贸ry uwa偶a艂em za bezpowrotnie zamkni臋ty. Stanowi艂 wi臋c dla mnie ogromn膮 warto艣膰.
Niebawem zauwa偶y艂em, 偶e dziwnie wygl膮daj膮cy Meksykanin wyra藕nie si臋 nim interesowa艂 - przygl膮da艂 mu si臋 z wyrazem twarzy, kt贸ry zdawa艂 si臋 艣wiadczy膰 o czym艣 wi臋cej, ani偶eli o zwyk艂ej chciwo艣ci czy zawi艣ci. Widniej膮ce na pier艣cieniu hieroglify zdawa艂y si臋 przywo艂ywa膰 w jego prostym, acz bystrym umy艣le dziwne, mgliste wspomnienia, cho膰 z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie m贸g艂 ich wcze艣niej ogl膮da膰. W ci膮gu kilku tygodni od swego przybycia do kopalni, Romero sta艂 si臋 nieomal moim wiernym s艂ug膮, mimo 偶e by艂em przecie偶 jedynie zwyk艂ym, szarym g贸rnikiem.
Nasze rozmowy by艂y z konieczno艣ci ograniczone. Romero zna艂 jedynie kilka s艂贸w po angielsku, ja za艣 stwierdzi艂em, 偶e m贸j oxfordzki hiszpa艅ski znacznie r贸偶ni艂 si臋 od patois peon贸w z Nowej Hiszpanii.
Wypadek o kt贸rym mam tu opowiedzie膰, by艂 na d艂u偶sz膮 met臋 nie zapowiedziany. Pomimo i偶 Romero interesowa艂 mnie, a on z kolei wydawa艂 si臋 by膰 przyci膮gany do mnie przez tajemniczy pier艣cie艅, s膮dz臋, 偶e 偶aden z nas nie spodziewa艂 si臋 tego, co nast膮pi艂o po kolejnym wielkim wybuchu w kopalni.
Geologiczne przewidywania zak艂ada艂y rozszerzenie kopalni przez pog艂臋bienie g艂贸wnego szybu, od najni偶ej po艂o偶onej cz臋艣ci podziemnego wyrobiska. Kierownik, s膮dz膮c i偶 napotkaj膮 jedynie lit膮 ska艂臋 nakaza艂 za艂o偶enie zwi臋kszonego 艂adunku dynamitu. Ani ja, ani Romero nie byli艣my przy tym, tote偶 po raz pierwszy o niezwyk艂ym odkryciu dowiedzieli艣my si臋 od innych robotnik贸w.
艁adunek - by膰 mo偶e jeszcze silniejszy ni偶 wcze艣niej postanowiono - zda艂 si臋 wstrz膮sn膮膰 posadami ca艂ej g贸ry. Fala uderzeniowa wybi艂a wszystkie okna w barakach ustawionych na g贸rskim zboczu, a g贸rnik贸w znajduj膮cych si臋 w podziemiach dos艂ownie zbi艂a z n贸g. Jezioro Klejnot贸w, po艂o偶one powy偶ej miejsca zdarzenia, zafalowa艂o jakby przesz艂o nad nim tornado. Przy bli偶szym zbadaniu okaza艂o si臋, 偶e pod miejscem gdzie za艂o偶ono 艂adunek, otwar艂a si臋 nowa, mroczna czelu艣膰, tak monstrualna, 偶e do jej dna nie si臋ga艂y 偶adne ze znajduj膮cych si臋 w obozowisku lin, ani 艣wiat艂o lamp.
Zak艂opotani g贸rnicy udali si臋 na d艂u偶sz膮 rozmow臋 z kierownikiem, kt贸ry nakaza艂 by do szybu zniesiono ca艂y zapas lin, powi膮zano je i opuszczono w g艂膮b czelu艣ci w celu odkrycia i zbadania dna otch艂ani.
Nied艂ugo potem bladzi robotnicy powiadomili kierownika o swoim niepowodzeniu. Zdecydowanie, acz taktownie dali do zrozumienia, 偶e nie wejd膮 ju偶 wi臋cej do szczeliny ani nie zamierzaj膮 ponownie podj膮膰 pracy w kopalni, dop贸ki otw贸r nie zostanie zasypany.
Musieli najwyra藕niej mie膰 do czynienia z czym艣 niewyt艂umaczalnym, bo jak sami stwierdzili, otch艂a艅 w g艂臋bi szybu zdawa艂a si臋 nie mie膰 ko艅ca.
Kierownik nie ukara艂 ich, ani nie upomnia艂. Miast tego zamy艣li艂 si臋 g艂臋boko, zastanawiaj膮c si臋 nad planami na kolejny dzie艅.
Tego wieczora nocna zmiana nie podj臋艂a pracy. O drugiej w nocy na g贸rskim zboczu zacz膮艂 pos臋pnie wy膰 samotny kojot.
W odpowiedzi, gdzie艣 spomi臋dzy barak贸w, rozleg艂o si臋 szczekanie psa; nie spos贸b okre艣li膰, czy pies szczeka艂 na kojota czy na co艣 innego.
Zanosi艂o si臋 na deszcz.
Wok贸艂 wierzcho艂k贸w g贸r zbiera艂y si臋 burzowe chmury o dziwnych kszta艂tach, przesuwaj膮ce si臋 chy偶o po atramentowym niebie, kt贸re, spoza wielu warstw cirrostratus贸w, usi艂owa艂 roz艣wietli膰 swym blaskiem blady sierp ksi臋偶yca.
Obudzi艂 mnie g艂os Romera, dochodz膮cy z pryczy powy偶ej - g艂os przepe艂niony podnieceniem, napi臋ciem i niepoj臋tym dla mnie wyczekiwaniem.
鈥 Madre de Dios! El sonido. Ese sonido. Orga Vd! Lo oyte Vd?
鈥 Senior, Ten d藕wi臋k!
Nadstawi艂em ucha, zastanawiaj膮c si臋 o co mu chodzi艂o. S艂ycha膰 by艂o jedynie kojota, psa i burz臋, przy czym ta ostatnia wyra藕nie przybiera艂a na sile, a wiatr zawodzi艂 z coraz wi臋ksz膮 zaci臋to艣ci膮. Za oknem baraku wida膰 by艂o bladosrebrzyste smugi b艂yskawic. Zwr贸ci艂em si臋 do zdenerwowanego Meksykanina pytaj膮c go o odg艂osy, kt贸re s艂ysza艂em.
鈥 El coyote? El perro? El viento? Romero nie odpowiedzia艂. Wyszepta艂 tylko, z trwog膮 w g艂osie:
鈥 El ritmo, Senior. El ritmo de la tierra.
鈥 To pulsowanie w ziemi!
Teraz i ja je us艂ysza艂em; us艂ysza艂em i nie wiedz膮c czemu wzdrygn膮艂em si臋. Gdzie艣 z ziemi, g艂臋boko pode mn膮, dobywa艂 si臋 d藕wi臋k, rytm, jak to okre艣li艂 peon, kt贸ry cho膰 s艂aby by艂 w stanie zdominowa膰 wycie kojota, szczekanie psa czy zawodzenie nadci膮gaj膮cej burzy, nie spos贸b tego opisa膰; i bynajmniej nie zamierzam tego czyni膰. By膰 mo偶e da艂oby sieje por贸wna膰 do rytmu silnik贸w w maszynowni wielkiego okr臋tu, pulsowania wyczuwanego poprzez deski pok艂adu, ale nie by艂o ono tak zimne, suche i mechaniczne - nie by艂o pozbawione element贸w 偶ycia i 艣wiadomo艣ci. Spo艣r贸d wszystkich tych cech najbardziej uderzy艂o mnie poczucie niepoj臋tej g艂臋bi.
W my艣lach przemkn膮艂 mi fragment z Glanvila, kt贸ry Poe cytowa艂 z tak wstrz膮saj膮cym efektem:
鈥Ogrom, g艂臋bia i niezmienno艣膰 Jego dzie艂, kt贸re zawieraj膮 w sobie wi臋ksz膮 czelu艣膰, ani偶eli studnia Demokryta".
Nagle Romero poderwa艂 si臋 ze swojej pryczy zatrzymuj膮c si臋 przede mn膮, by 艂ypn膮膰 na dziwny pier艣cie艅 na mojej d艂oni, po艂yskuj膮cy osobliwie w 艣wietle b艂yskawic, po czym skierowa艂 wzrok w stron臋 szybu kopalni. Ja r贸wnie偶 wsta艂em i przez d艂u偶sz膮 chwil臋 trwali艣my w bezruchu ws艂uchuj膮c si臋 w niewiarygodny rytm, kt贸ry, jak wszystko na to wskazywa艂o, przybiera艂 na sile.
Zgo艂a bezwolnie pocz臋li艣my przesuwa膰 si臋 ku drzwiom kt贸re, 艂omocz膮ce i targane podmuchami wichury, dawa艂y nam koj膮ce poczucie ziemskiej rzeczywisto艣ci.
艢piew w czelu艣ci - bo tym w艂a艣nie zdawa艂 si臋 by膰 贸w d藕wi臋k - narasta艂 i stawa艂 si臋 coraz wyra藕niejszy. Nagle obu nas przepe艂ni艂a nieodparta ch臋膰, by wybiec w szalej膮c膮 burz臋 i zanurzy膰 si臋 w pos臋pn膮, mroczn膮 otch艂a艅 szybu.
Nie napotkali艣my nikogo - robotnicy zostali bowiem zwolnieni z nocnej zmiany i najprawdopodobniej przesiadywali teraz w Dry Gulch, karmi膮c jakiego艣 ospa艂ego barmana gar艣ci膮 z艂owieszczych plotek. Jedynie okno chaty str贸偶a jarzy艂o si臋 偶贸艂tym 艣wiat艂em, niczym Oko Opatrzno艣ci. Przez kr贸tk膮 chwil臋 zastanawia艂em si臋 jak rytmiczny d藕wi臋k wp艂yn膮艂 na str贸偶a; Romero jednak szed艂 teraz szybciej i niezw艂ocznie pod膮偶y艂em za nim.
Gdy weszli艣my do szybu, d藕wi臋k dochodz膮cy z do艂u sta艂 si臋 wreszcie wyra藕ny i rozpoznawalny. Z przera偶eniem stwierdzi艂em, i偶 kojarzy mi si臋 on z jak膮艣 orientaln膮 ceremoni膮, kt贸rej towarzyszy bicie w b臋bny i ch贸ralne 艣piewy. Jak zapewne zdajecie sobie spraw臋 sp臋dzi艂em w Indiach sporo czasu i niejedno mia艂em okazj臋 zobaczy膰. Romero i ja przemierzali艣my kolejne korytarze i schodz膮c po drabinkach, zdawa艂oby si臋 bez odrobiny wahania, zbli偶ali艣my si臋 ku przywo艂uj膮cemu nas nieznanemu. W g艂臋bi serca odczuwa艂em dr臋cz膮cy strach, niepok贸j i niepewno艣膰.
W pewnym momencie mia艂em wra偶enie, 偶e popad艂em w ob艂臋d - sta艂o si臋 to wtedy, gdy zastanawia艂em si臋 jakim cudem, pomimo, i偶 nie mieli艣my 艣wiec ani lamp, co艣 o艣wietla艂o nam drog臋. U艣wiadomi艂em sobie, i偶 stary pier艣cie艅 na moim palcu emanowa艂 dziwnym blaskiem, kt贸ry rozrzedza艂 mrok panuj膮cy w wilgotnym korytarzu rozci膮gaj膮cym si臋 na wprost i wok贸艂 nas.
Nagle, bez ostrze偶enia, Romero ze艣lizgn膮wszy si臋 po jednej z szerokich drabinek, pu艣ci艂 si臋 biegiem pozostawiaj膮c mnie samego.
Jaka艣 nowa, dziwna nuta w odg艂osach b臋bn贸w i 艣piewie - dla mnie praktycznie niezauwa偶alna - wywar艂a na艅 niewiarygodny wp艂yw. M贸j towarzysz z dzikim okrzykiem pomkn膮艂 przed siebie i znik艂 w panuj膮cym w g艂臋bi korytarza p贸艂mroku.
S艂ysza艂em jego powtarzaj膮ce si臋 krzyki, gdy biegn膮c kilkakrotnie si臋 potkn膮艂 i ze艣lizgiwa艂 si臋 jak oszala艂y po rozchwianych drabinkach. Pomimo i偶 by艂em przera偶ony, zdo艂a艂em zwr贸ci膰 uwag臋, 偶e jego s艂owa - te artyku艂owane - wypowiadane by艂y w nie znanym mi j臋zyku. Ostre, ale wyraziste wielosylabowe wyrazy zast膮pi艂y mieszank臋 kiepskiego hiszpa艅skiego i jeszcze gorszego angielskiego, kt贸rym si臋 zwykle pos艂ugiwa艂, a spo艣r贸d nich najbardziej znajomym i zrozumia艂ym wydawa艂o si臋 g艂o艣ne: 鈥濰UITZILOFOTCHLI".
P贸藕niej zdo艂a艂em odnale藕膰 to s艂owo w dzie艂ach wielkiego historyka - i wzdrygn膮艂em si臋, kiedy zrozumia艂em jego znaczenie.
Kulminacja owej okropnej nocy by艂a z艂o偶ona, cho膰 kr贸tka i rozpocz臋艂a si臋 z chwil膮, kiedy dotar艂em do ostatniej, w naszej podr贸偶y, jaskini.
Z ciemno艣ci przede mn膮 dobieg艂 ostatni wrzask Meksykanina, po kt贸rym rozleg艂 si臋 ch贸r tak nieczystych, blu藕nierczych g艂os贸w, 偶e nie m贸g艂bym us艂ysze膰 go powt贸rnie i pozosta膰 przy 偶yciu. W tym momencie mia艂em wra偶enie, jakby wszystkie ukryte l臋ki, koszmary i potworno艣ci ziemi ujawni艂y si臋 w zjednoczonym wysi艂ku opanowania ca艂ej ludzkiej rasy. Jednocze艣nie blask mego pier艣cienia zgas艂 i zobaczy艂em nowe 艣wiat艂o bij膮ce z do艂u, o kilka st贸p przede mn膮. Dotar艂em do czelu艣ci, kt贸ra jarzy艂a si臋 teraz czerwonawo, i kt贸ra bez w膮tpienia poch艂on臋艂a nieszcz臋snego Romero.
Zbli偶ywszy si臋, zajrza艂em ponad kraw臋dzi膮 w g艂膮b bezdennej otch艂ani, kt贸rej wn臋trze stanowi艂o teraz istne pandemonium buchaj膮cych p艂omieni i upiornego ryku. Z pocz膮tku nie zauwa偶y艂em nic pr贸cz 艣wiec膮cego, mglistego, wiruj膮cego ob艂oku - jednak ju偶 po chwili, z chaosu pocz臋艂y wy艂ania膰 si臋 kszta艂ty i ujrza艂em... czy偶by to by艂 Juan Romero? Bo偶e! Nie odwa偶臋 si臋 powiedzie膰 wam co zobaczy艂em! Nagle, jaka艣 moc z niebios przysz艂a mi z pomoc膮 pozbawiaj膮c mnie zar贸wno wzroku jak i s艂uchu, w jednym rozdzieraj膮cym huku, przera藕liwej kakofonii d藕wi臋k贸w, jaka mog艂a towarzyszy膰 zderzeniu si臋 w kosmosie dw贸ch wszech艣wiat贸w.
Nasta艂 chaos, a potem zazna艂em spokoju zapomnienia.
Nie wiem jak mam m贸wi膰 dalej, gdy偶 w gr臋 wchodz膮 dwa osobliwe zdarzenia, cho膰 zrobi臋 co w mojej mocy. Nawet nie b臋d臋 si臋 stara艂 oddziela膰 rzeczywisto艣ci od u艂udy.
Kiedy si臋 obudzi艂em, le偶a艂em bezpieczny na mojej pryczy, a okno barwi艂a czerwona po艣wiata wschodz膮cego s艂o艅ca. W pewnej odleg艂o艣ci, na stole, le偶a艂o martwe cia艂o Juana Romero, otoczone przez grupk臋 ludzi, w艣r贸d kt贸rych zauwa偶y艂em te偶 obozowego doktora. M臋偶czy藕ni rozmawiali o dziwnej 艣mierci, kt贸ra zaskoczy艂a Meksykanina we 艣nie. 艢mier膰 ta musia艂a by膰 w jaki艣 spos贸b zwi膮zana z wyj膮tkowo silnym piorunem, kt贸ry uderzy艂 i zatrz膮s艂 ca艂膮 g贸r膮. Nie by艂o 偶adnych widocznych 艣lad贸w, a autopsja nie stwierdzi艂a konkretnej przyczyny zgonu Romero.
Z fragment贸w rozm贸w jasno wynika艂o, 偶e w nocy ani ja, ani Juan nie opuszczali艣my baraku, i 偶e obaj smacznie spali艣my podczas przera偶aj膮cej burzy, jaka rozszala艂a si臋 nad G贸rami Kaktusowymi. Burza ta - stwierdzili robotnicy, kt贸rzy weszli do szybu kopalni - spowodowa艂a pot臋偶ny zawa艂 i ca艂kowite zasypanie g艂臋bokiego otworu, kt贸rego pojawienie si臋 poprzedniego dnia spowodowa艂o tyle k艂opot贸w i niepokoj贸w. Kiedy zapyta艂em str贸偶a jakie odg艂osy s艂ysza艂 przed owym potwornym hukiem gromu, odpar艂, 偶e wycie kojota, szczekanie psa i zawodzenie wiatru. Nic wi臋cej. Nie w膮tpi艂em, 偶e m贸wi艂 prawd臋.
Po podj臋ciu rob贸t kierownik, pan Arthur, wezwa艂 kilku zaufanych ludzi, aby przeprowadzi膰 par臋 pr贸b wok贸艂 miejsca, w kt贸rym otworzy艂a si臋 bezdenna otch艂a艅. Niezbyt ochoczo, ale jednak wykonali polecenie i przeprowadzili g艂臋bokie wiercenia. Rezultaty by艂y nader interesuj膮ce i osobliwe. Pokrywa szczeliny, kiedy j膮 otwarto by艂a bardzo cienka, teraz jednak wszystko wskazywa艂o na to, i偶 g贸rnicy wiercili otwory w litej skale. Nie znalaz艂szy nic wi臋cej, i ani grama z艂ota, kierownik nakaza艂 wstrzymanie prac. Czasami jednak, kiedy pogr膮偶ony w zamy艣leniu siedzi przy swoim biurku, na jego obliczu pojawia si臋 wyraz zdziwienia i zak艂opotania.
Nale偶y wspomnie膰 o jeszcze jednej dziwnej rzeczy, nied艂ugo po tym jak obudzi艂em si臋 rano, po nocnej burzy, stwierdzi艂em i偶 nie mam na palcu swego hinduskiego pier艣cienia. Nie potrafi艂em tego wyja艣ni膰. By艂 dla mnie bardzo cenny, ale mimo to jego znikni臋cie sprawi艂o mi wyra藕n膮 ulg臋. Je偶eli by艂o to sprawk膮 kt贸rego艣 z g贸rnik贸w, musia艂 by膰 on naprawd臋 wyj膮tkowo sprytnym z艂odziejem, umiej膮cym szybko i sprawnie pozbywa膰 si臋 swoich 艂up贸w, gdy偶 pomimo og艂osze艅 i przeszuka艅 dokonanych przez policj臋, pier艣cie艅 nigdy si臋 nie odnalaz艂. W gruncie rzeczy w膮tpi臋, aby skrad艂y mi go r臋ce 艣miertelnika, bowiem w Indiach nauczono mnie wielu dziwnych, sekretnych rzeczy.
Moje zdanie na temat tego zdarzenia zmienia si臋 od czasu do czasu. Za dnia, niemal przez ca艂y rok, jestem sk艂onny przypuszcza膰, i偶 wi臋kszo艣膰 tego co do艣wiadczy艂em by艂a jedynie snem. Bywa jednak, 偶e jesieni膮, gdy o drugiej w nocy wiatr i zwierz臋ta zawodz膮 偶a艂o艣nie, mam wra偶enie, i偶 odbieram dochodz膮ce z wn臋trza ziemi upiorne, rytmiczne pulsowanie... i czuj臋, 偶e przemiana Juana Romero by艂a naprawd臋 przera偶aj膮ca.
Festyn (Te Festival)
Wezwany przez Ojc贸w, szed艂em wzd艂u偶 brzegu Wschodniego Morza. W臋drowa艂em do miejsca, kt贸rego nigdy nie widzia艂em, ale o kt贸rym cz臋sto 艣ni艂em - ku pradawnemu miastu moich przodk贸w.
By艂 czas Yuletide, kt贸re ludzie nazywaj膮 Bo偶ym narodzeniem, cho膰 jednak w g艂臋bi serc wiedz膮, 偶e jest starsze ni偶 Betlejem i Babilon, starsze ni偶 Memphis i ca艂a ludzko艣膰. To w艂a艣nie jest Yuletide!
Dotar艂em w ko艅cu do pradawnego nadmorskiego miasteczka, gdzie zamieszkiwa艂 m贸j lud i zachowywa艂 tradycj臋 festynu nawet w tych czasach, kiedy by艂 zakazany; Ojcowie nakazali synom, aby urz膮dzali podobny festyn raz na sto lat; nie chcieli bowiem, by pami臋膰 o starych sekretach posz艂a w zapomnienie. Lud m贸j by艂 stary; by艂 ju偶 stary, kiedy przed trzystu laty do kraju tego przybyli osadnicy. By艂 dumny, bowiem jego 艣niadolicy, skryci cz艂onkowie pochodzili z po艂udnia, gdzie ros艂y gaje orchidei i opium i m贸wili innym j臋zykiem, zanim nauczyli si臋 j臋zyka b艂臋kitnookich rybak贸w.
Teraz za艣 byli rozproszeni i 艂膮czy艂y ich jedynie rytua艂y misteri贸w, kt贸rych 偶aden 偶yj膮cy nie by艂 w stanie zrozumie膰.
Ja by艂em tym, kt贸ry wraca艂 tej nocy do starej rybackiej osady, bowiem, jak ka偶e legenda, tylko biedni i samotni pami臋taj膮.
Za za艂omem wzg贸rza ujrza艂em Kingsport rozpo艣cieraj膮ce si臋 w mro藕nej, srebrnej po艣wiacie; o艣nie偶one Kingsport ze swymi pradawnymi chor膮giewkami, wie偶yczkami, kominami, kalenicami, nabrze偶em i niewielkimi mostkami, wierzbami i cmentarzami, z bezkresnym labiryntem w膮skich, stromych, kr臋tych uliczek i przyprawiaj膮cym o zawr贸t g艂owy wzniesieniem centralnym, nad kt贸rym g贸rowa艂, nietkni臋ty przez czas, ko艣ci贸艂. Przypominaj膮ca g膮szcz kombinacja kolonialnych domk贸w, rozstawionych pod r贸偶norakim k膮tem, du偶ych i ma艂ych, parterowych i pi臋trowych przywodzi艂a na my艣l klocki, rozsypane przez rozkapryszone dziecko. Ponad osad膮 unosi艂 si臋 na mrocznych skrzyd艂ach cie艅 staro偶ytno艣ci; przemyka艂 ponad pobielonymi przez zim臋 topolami i dwuspadowymi dachami. Latarnie i wielopanelowe okna, jedno po drugim, rozpala艂y si臋 w zimnym zmierzchu do艂膮czaj膮c do Oriona i archaicznych gwiazd.
Fale t艂uk艂y zaciekle o przegni艂e nabrze偶e; tajemnicze odwieczne morze, z kt贸rego w dawniejszych czasach przyby艂 m贸j lud.
Obok drogi, w pewnej odleg艂o艣ci od pos臋pnego wierzcho艂ka wzniesienia, omiecionego do czysta podmuchami wiatru, ujrza艂em cmentarz, na kt贸rym czarne nagrobne kamienie wyziera艂y upiornie ze 艣niegu, niczym gnij膮ce paznokcie gigantycznego trupa. Niewidoczna droga by艂a bardzo odludna i czasami wydawa艂o mi si臋, 偶e s艂ysz臋 dobiegaj膮cy z oddali skrzyp szubienicy na wietrze.
Le偶a艂o tu czterech moich ziomk贸w. Powieszono ich w 1692 roku, podejrzewaj膮c o czary, cho膰 nie wiedzia艂em, gdzie to dok艂adnie si臋 sta艂o.
Schodz膮c ze wzg贸rza ku brzegowi morza nas艂uchiwa艂em radosnych wieczornych odg艂os贸w dochodz膮cych z wioski, ale -jak si臋 okaza艂o - bezskutecznie. Pomy艣la艂em o porze roku i doszed艂em do wniosku, 偶e ci starzy Purytanie mog膮 mie膰 zupe艂nie inne 艣wi膮teczne zwyczaje i by膰 mo偶e siedz膮 teraz przy kominkach pogr膮偶eni w cichej, acz 偶arliwej modlitwie. Przesta艂em oczekiwa膰 radosnych odg艂os贸w ani nie wypatrywa艂em w臋drowc贸w. Schodzi艂em dziarsko w d贸艂 mijaj膮c ciche, o艣wietlone wiejskie chaty i mroczne kamienne 艣ciany. Szyldy starych sklep贸w i nadmorskich tawern skrzypia艂y w podmuchach s艂onej bryzy, a groteskowe ko艂atki na drzwiach otoczonych z dw贸ch stron kolumienkami, l艣ni艂y w blasku p艂yn膮cym z niewielkich, zaci膮gni臋tymi zas艂onami, okien.
Widzia艂em mapy miasta i wiedzia艂em gdzie znajd臋 dom mego ludu. Powiedziano, 偶e zostan臋 rozpoznany i powitany z rado艣ci膮 - legendy w osadzie maj膮 bowiem d艂ugi 偶ywot. Pospiesznie dotar艂em przez Back Street do Circle Court i poprzez 艣wie偶y 艣nieg, pokrywaj膮cy jedyn膮 brukowan膮 ulic臋 w mie艣cie, przeszed艂em do rozga艂臋zienia Green Lane, na ty艂ach Market House. Stare mapy okaza艂y si臋 dok艂adne i nie mia艂em najmniejszych problem贸w. W Arkham musieli jednak k艂ama膰 twierdz膮c, 偶e docieraj膮 tu tramwaje, gdy偶 nie zauwa偶y艂em przeci膮gni臋tych w g贸rze przewod贸w. Szyny ukry艂by 艣nieg. By艂em zadowolony, 偶e id臋 pieszo, bowiem ze wzg贸rza osada prezentowa艂a si臋 wr臋cz urzekaj膮co. Nie mog艂em si臋 doczeka膰, kiedy wreszcie zastukam do drzwi mego ludu, si贸dmego budynku po lewej, przy Green Lane, ze starym spiczastym dachem i wystaj膮cym pi臋terkiem, zbudowanego przed 1650 rokiem.
Kiedy tam dotar艂em, w domu pali艂o si臋 艣wiat艂o, a ujrzawszy 鈥瀌iamentowe" szybki okna stwierdzi艂em, 偶e budynek musia艂 by膰 zachowany w niemal nienaruszonym stanie. G贸rna cz臋艣膰 zwiesza艂a si臋 nad w膮sk膮, zaro艣ni臋t膮 przez traw臋 ulic膮 i niemal styka艂a si臋 z nawisem pi臋tra domu naprzeciwko. Tym samym znalaz艂em si臋 w swego rodzaju tunelu, gdzie na pojedynczym kamiennym stopniu nie by艂o nawet p艂atka 艣niegu. Chodnika tu nie u艣wiadczy艂e艣, ale w wielu domach do wysoko umieszczonych drzwi dochodzi艂o si臋 wzd艂u偶 podw贸jnej kondygnacji schod贸w z barierkami z kutego 偶elaza.
By艂o to nader osobliwe a poniewa偶 nie zna艂em Nowej Anglii nigdy dot膮d nie widzia艂em czego艣 podobnego. Pomimo i偶 wszystko to bardzo mi si臋 podoba艂o, by艂bym bardziej rad gdybym ujrza艂 na 艣niegu 艣lady st贸p ludzi na ulicach i odci膮gni臋te zas艂ony w przynajmniej kilku mijanych oknach.
Kiedy zastuka艂em, pos艂uguj膮c si臋 przy tym star膮 偶elazn膮 ko艂atk膮, by艂em ju偶 na wp贸艂 przera偶ony. W moim wn臋trzu wzbiera艂 jaki艣 nieokre艣lony strach, by膰 mo偶e wywo艂a艂a go osobliwo艣膰 mojego dziedzictwa, pos臋pno艣膰 wieczoru lub te偶 dziwna cisza panuj膮ca w tym osobliwym mie艣cie. Kiedy za艣 odpowiedziano na moje stukanie, przerazi艂em si臋 jeszcze bardziej, bo zanim drzwi uchyli艂y si臋 ze skrzypni臋ciem, nie s艂ysza艂em aby kto艣 do nich podchodzi艂. Strach m贸j nie trwa艂 jednak d艂ugo, gdy偶 zobaczy艂em przed sob膮 odzianego w nocn膮 koszul臋 starca w papuciach i widok ten, oraz jego dobrotliwy wyraz twarzy, w znacznym stopniu mnie uspokoi艂. Staruszek da艂 mi znak, 偶e by艂 niemow膮. Rysikiem na woskowej tabliczce, kt贸r膮 mia艂 przy sobie, napisa艂 mi nader oryginalne, pradawne powitanie.
Skin膮艂 na mnie i wszed艂em do niskiego, o艣wietlonego blaskiem 艣wiec pokoju z masywnymi, ods艂oni臋tymi belkami stropowymi i ciemnymi, mocnymi - cho膰 nielicznymi - siedemnastowiecznymi meblami. Przesz艂o艣膰 nadal 偶y艂a w tym domu - nie zapomniano o najdrobniejszych szczeg贸艂ach. By艂 tu ogromny kominek oraz ko艂owrotek, przy kt贸rym siedzia艂a zgrzybia艂a staruszka odwr贸cona do mnie plecami. Mia艂a na sobie lu藕ny szlafrok i czepek na g艂owie. Prz臋d艂a w milczeniu, co mog艂o wydawa膰 si臋 dziwne, by艂a przecie偶 pora 艣wi膮t. Miejsce to zdawa艂o si臋 by膰 przesi膮kni臋te do cna wilgoci膮 i w g艂臋bi duszy zastanawia艂em si臋 jak to mo偶liwe, i偶 pali si臋 tu ogie艅.
Lawa z wysokim oparciem sta艂a na wprost zas艂oni臋tego okna i wydawa艂o mi si臋, 偶e kto艣 na niej siedzia艂; nie by艂em tego jednak zbyt pewny. To, co zobaczy艂em, bynajmniej nie przypad艂o mi do gustu i ponownie ogarn膮艂 mnie dziwny l臋k.
Strach 贸w, pomimo i偶 wcze艣niej zel偶a艂, zacz膮艂 narasta膰 ze wzmo偶on膮 si艂膮, bo im d艂u偶ej wpatrywa艂em si臋 w rozja艣nion膮 dobrotliwym u艣miechem twarz staruszka, tym bardziej mnie ona przera偶a艂a. Oczy w og贸le si臋 nie porusza艂y, a sk贸ra przypomina艂a bardziej wosk. Ostatecznie doszed艂em do wniosku, i偶 nie by艂a to wcale twarz, ale diabelska, sprytnie spreparowana maska. Nagle stare, zwiotcza艂e d艂onie odziane - nie wiedzie膰 czemu - w czarne r臋kawiczki poruszy艂y si臋 przesuwaj膮c rysikiem po tabliczce i dowiedzia艂em si臋, 偶e musz臋 zaczeka膰 zanim zostan臋 zaprowadzony na miejsce festynu.
Wskazawszy na krzes艂o, st贸艂 i stert臋 ksi膮g starzec wyszed艂 z pokoju; kiedy za艣 usiad艂em zamierzaj膮c pogr膮偶y膰 si臋 w lekturze, poczu艂em i偶 ksi臋gi, bez wyj膮tku, cuchn臋艂y ple艣ni膮 i wilgoci膮, natrafi艂em w艣r贸d nich na niesamowite 鈥濩uda Nauki" starego Marrystera, przera偶aj膮ce 鈥濻aducismus Triumphatus" Josepha Glanvila, opublikowane w 1681 roku, szokuj膮c膮 鈥濪aemonoatrej臋" Remigiusa, wydan膮 w 1595 roku w Lyonie i najgorszy ze wszystkich, odra偶aj膮cy, plugawy 鈥濶ecronomicon" szalonego Araba Abdula Alhazreda w zakazanym t艂umaczeniu 艂aci艅skim Olausa Wormiusa. Ksi膮偶ki tej nigdy nie widzia艂em, ale s艂ysza艂em kr膮偶膮ce na jej temat blu藕niercze plotki. Nikt si臋 do mnie nie odezwa艂, cisz臋 zak艂贸ca艂o jedynie skrzypienie poruszanych wiatrem szyld贸w na zewn膮trz i turkot ko艂owrotka, gdy偶 staruszka w czepku prz臋d艂a z nieprzerwan膮 milcz膮c膮 zaci臋to艣ci膮. Zar贸wno pok贸j, jak i ludzie, i ksi臋gi wydali mi si臋 wyj膮tkowo pos臋pni i niepokoj膮cy, ale poniewa偶 pradawna tradycja mych ojc贸w przyzwyczai艂a mnie do dziwnych obrz臋d贸w, osobliwo艣膰 tego, co tu zobaczy艂em nie zaskoczy艂a mnie a偶 tak bardzo. Pr贸bowa艂em wi臋c czyta膰 i niebawem, dygocz膮c z niepokoju, pogr膮偶y艂em si臋 w lekturze szalonego 鈥濶ecronomiconu" odnalaz艂szy w nim pewien wyj膮tkowo zajmuj膮cy fragment, my艣li i legend臋, zbyt upiorn膮, aby cz艂owiek m贸g艂 zachowa膰 zdrowe zmys艂y i 艣wiadomo艣膰. Nagle wyda艂o mi si臋, 偶e us艂ysza艂em trzask zamykanego okna, przy kt贸rym sta艂a 艂awa, jakby wcze艣niej kto艣 ukradkiem je odchyli艂.
Zaraz potem rozleg艂o si臋 brz臋czenie i turkot, ale inny ni偶 d藕wi臋k pracuj膮cego ko艂owrotka staruszki. By艂o jednak bardzo ciche, gdy偶 k膮dziel staruszki wirowa艂a przera藕liwie szybko, a niebawem do odg艂os贸w w pokoju do艂膮czy艂o bicie starego zegara. Nie widzia艂em ju偶 os贸b siedz膮cych na 艂awie i do reszty pogr膮偶y艂em si臋 w przera偶aj膮cej lekturze, gdy nagle do pokoju powr贸ci艂 starzec w butach, ubrany w lu藕ny stary str贸j i usiad艂 na 艂awce z dala ode mnie tak, 偶e nie mog艂em go widzie膰.
Wyczekiwanie by艂o bardzo denerwuj膮ce a wra偶enie to podwaja艂a obecno艣膰 blu藕nierczej ksi膮偶ki, kt贸r膮 trzyma艂em w d艂oniach. Kiedy wybi艂a jedenasta starzec wsta艂, prze艣lizgn膮艂 si臋 do masywnej, rze藕bionej komody stoj膮cej w rogu i wyj膮艂 z niej dwa p艂aszcze z kapturami. Jeden na艂o偶y艂 sam, drugim za艣 owin膮艂 staruszk臋, kt贸ra wreszcie przesta艂a prz膮艣膰. Nast臋pnie oboje ruszyli ku drzwiom wyj艣ciowym; kobieta wyra藕nie utyka艂a, starzec za艣 wyj膮wszy mi z r膮k ksi膮偶k臋, kt贸r膮 czyta艂em skin膮艂 na mnie, po czym nasun膮艂 kaptur g艂臋biej na czo艂o i mroczny cie艅 przes艂oni艂 jego nieruchome oblicze, czy mo偶e raczej mask臋.
Wyszli艣my na ulic臋 w bezksi臋偶ycow膮 noc i pod膮偶yli艣my przez labirynt w膮skich, kr臋tych, trudnych do przebycia uliczek. Gdy szli艣my, 艣wiat艂a w oknach z zaci膮gni臋tymi zas艂onami gas艂y, jedno po drugim. Psia Gwiazda 艂ypa艂a z niebios na potoki odzianych w p艂aszcze i peleryny postaci, wyp艂ywaj膮ce bezg艂o艣nie ze wszystkich bram, wej艣膰 i drzwi, formuj膮cych gigantyczne procesje sun膮ce ulicami, mijaj膮ce skrzypi膮ce na wietrze, zardzewia艂e szyldy i przedpotopowe topole, przesuwaj膮ce si臋 obok chat ze s艂omianymi dachami i diamentowymi wielopanelowymi oknami, przemykaj膮ce w po艣piechu alejkami, gdzie popadaj膮ce w ruin臋 domy osuwaj膮c si臋 nadgryzione z臋bem czasu na siebie, styka艂y si臋 艣cianami, aby p贸藕niej wsp贸lnie obr贸ci膰 si臋 w gruzy, przecinaj膮ce otwarte place i dziedzi艅ce ko艣cio艂贸w, na kt贸rych ko艂ysz膮ce si臋 latarnie tworzy艂y przera藕liwe, wiruj膮ce w ob艂臋dnym ta艅cu 艣wietlne konstelacje.
Pod膮偶a艂em wraz z tymi milcz膮cymi t艂umami w 艣lad za moimi cichymi przewodnikami; czu艂em uderzaj膮ce mnie 艂okcie, kt贸re wydawa艂y si臋 nienaturalnie mi臋kkie, i nacisk podejrzanie wiotkich piersi i brzuch贸w; nigdzie jednak nie dostrzeg艂em 偶adnego oblicza, ani nie us艂ysza艂em cho膰by jednego s艂owa. Dziwne procesje pi臋艂y si臋 coraz wy偶ej i wy偶ej w g贸r臋: ujrza艂em, 偶e ich celem, miejscem w kt贸rym gromadzi艂y si臋 t艂umy, by艂 szczyt pag贸rka po艣rodku miasta, na kt贸rym wznosi艂 si臋 ogromny bia艂y ko艣ci贸艂.
Widzia艂em go z drogi na zboczu wzg贸rza, gdy o zmierzchu przygl膮da艂em si臋 Kingsport i zamar艂em, gdy odnios艂em wra偶enie, 偶e przez kr贸tk膮 chwil臋 na ko艅cu jego iglicy zdawa艂 si臋 balansowa膰 艣wiec膮cy jasno Aldebaran.
Wok贸艂 ko艣cio艂a znajdowa艂a si臋 otwarta przestrze艅, po cz臋艣ci dziedziniec z widmowymi kolumnami, po cz臋艣ci za艣 na wp贸艂 wybrukowany plac omieciony wiatrem ze 艣niegu i otoczony plugawymi, archaicznymi domami o spiczastych dachach i g贸ruj膮cymi nad nimi topolami. Ogniki 艣mierci ta艅czy艂y nad grobowcami ukazuj膮c przera偶aj膮ce wizje, cho膰 mog艂o wydawa膰 si臋 osobliwe, i偶 nie rzuca艂y one cieni. Po mini臋ciu dziedzi艅ca, gdzie nie by艂o ju偶 偶adnych dom贸w, ujrza艂em wierzcho艂ek wzg贸rza i odbicie migocz膮cych gwiazd w wodach zatoki, samo miasto by艂o niewidoczne w ciemno艣ciach. Co pewien czas zapalona latarnia ko艂ysz膮c si臋 przemierza艂a serpentyn臋 alejek, aby omie艣膰 t艂um, kt贸ry obecnie w milczeniu znika艂 wewn膮trz ko艣cio艂a. Odczeka艂em a偶 korow贸d zniknie w mrocznym wej艣ciu i zaczeka艂em a偶 do 艣rodka wejd膮 ostatni sun膮cy wolno maruderzy. Starzec poci膮gn膮艂 mnie za r臋k臋, ja jednak upar艂em si臋, 偶e b臋d臋 ostatni.
Przekroczywszy pr贸g zat艂oczonej 艣wi膮tyni, w kt贸rej panowa艂y egipskie ciemno艣ci, raz jeszcze obejrza艂em si臋 za siebie i omiot艂em spojrzeniem dziedziniec sk膮pany w dziwnej, przera偶aj膮cej, z艂owrogiej fosforescencji. Kiedy to uczyni艂em - zadr偶a艂em. Wiatr nie pozostawi艂 na szczycie pag贸rka zbyt wiele 艣niegu, wida膰 by艂o jedynie kilka bia艂ych sp艂achci przy drzwiach, jednak, w tej kr贸tkiej chwili, moje oczy nie dostrzeg艂y na nich 偶adnych 艣lad贸w st贸p, nawet moich w艂asnych.
Ko艣ci贸艂 by艂 s艂abo o艣wietlony kilkoma latarniami, gdy偶 wi臋kszo艣膰 ludzi, kt贸rzy tu weszli, znikn臋li. Przechodzili g艂贸wn膮 naw膮 ku otwartej klapie zej艣cia prowadz膮cego do krypt, ziej膮cych upiorn膮 czerni膮 poni偶ej kazalnicy, bezg艂o艣nie schodzili w duszn膮 czelu艣膰. D艂ugo艣膰 tego milcz膮cego korowodu by艂a zatrwa偶aj膮ca, a jeszcze wi臋ksz膮 groz膮 napawa艂 mnie widok upiornej procesji schodz膮cej w g艂膮b s臋dziwego grobowca. Nagle zauwa偶y艂em, 偶e w posadzce grobowca znajdowa艂a si臋 szczelina i tam w艂a艣nie wchodzili milcz膮cy, czarno odziani ludzie; w chwil臋 potem wszyscy schodzili艣my po z艂owieszczych, kamiennych stopniach; w膮skie, wilgotne schody wydzielaj膮ce dziwny od贸r wi艂y si臋, zdawa艂oby si臋 bez ko艅ca, w g艂膮b trzewi wzg贸rza wzd艂u偶 monotonnych 艣cian, ociekaj膮cych wilgoci膮 kamiennych blok贸w i odpadaj膮cej gipsowej zaprawy.
By艂o to milcz膮ce, szokuj膮ce zej艣cie i po kr贸tkiej acz przera偶aj膮cej przerwie zauwa偶y艂em, 偶e wygl膮d 艣cian i pod艂o偶a zmieni艂 si臋, jakby stopnie wykute zosta艂y w litej skale. Najbardziej niepokoi艂o mnie, 偶e setki schodz膮cych po nich st贸p nie czyni艂o 偶adnego, nawet najcichszego d藕wi臋ku czy echa. Po kolejnych eonach chodzenia, ujrza艂em kilka bocznych korytarzy czy nor prowadz膮cych do tego nocnego korytarza tajemnic z nieznanych, atramentowe czarnych, czelu艣ci. Niebawem sta艂y si臋 liczniejsze niczym bezbo偶ne katakumby bezimiennej grozy; bij膮cy z nich od贸r rozk艂adu stawa艂 si臋 wr臋cz nie do zniesienia. Wiedzia艂em, 偶e musieli艣my min膮膰 zbocza g贸ry i zn膮jdowali艣my si臋 teraz gdzie艣 pod samym Kingsport; przeszy艂 mnie dreszcz, kiedy u艣wiadomi艂em sobie, 偶e miasto mog艂o by膰 tak stare i do cna prze偶arte podziemnym z艂em.
Nied艂ugo potem ujrza艂em blask pos臋pnego, trupiego, bladego 艣wiat艂a - i us艂ysza艂em g艂uchy plusk, nie ogl膮daj膮cych s艂onecznego 艣wiat艂a, fal.
Ponownie zadr偶a艂em, gdy偶 wcale nie przypad艂y mi do gustu rzeczy, kt贸re przynios艂a ze sob膮 noc i przez chwil臋 czu艂em rozgoryczenie i 偶al do przodk贸w, 偶e wezwali mnie, abym przyby艂, by wzi膮膰 udzia艂 w pradawnym rytuale, kiedy nagle stopnie i korytarz poszerzy艂y si臋, us艂ysza艂em kolejny d藕wi臋k, piskliwie zawodz膮ce, kpi膮ce, faluj膮ce tony fletu i tu偶 przede mn膮 roztoczy艂a si臋 bezkresna panorama wewn臋trznego 艣wiata; rozleg艂y, zaro艣ni臋ty i prze偶arty grzybem brzeg o艣wietlony buchaj膮c膮 kolumn膮 plugawego zielonkawego ognia, obmywany falami szerokiej, oleistej rzeki nap艂ywaj膮cymi z nieznanych i przera偶aj膮cych otch艂ani, by z艂膮czy膰 si臋 z najczarniejszymi odm臋tami odwiecznego oceanu.
Os艂ab艂y i zdyszany spojrza艂em na 贸w blu藕nierczy Erebus tytanicznych muchomor贸w, tr臋dowaty ogie艅 i oleiste wody i ujrza艂em, 偶e odziany w peleryny t艂um utworzy艂 p贸艂okr膮g wok贸艂 buchaj膮cej ogniem kolumny. To by艂 rytua艂 Yule, starszy ni偶 cz艂owiek, a losem jego by艂o go prze偶y膰; pierwotny rytua艂 przesilenia dnia z noc膮 i obietnicy nadej艣cia wiosny po zimowych 艣niegach; rytua艂 ognia i wiecznej zielono艣ci, 艣wiat艂a i muzyki.
I w tej pos臋pnej grocie ujrza艂em jak odprawiaj膮 rytua艂, adoruj膮c plugawy s艂up ognia i wrzucaj膮c w mroczne odm臋ty wyrywane gar艣ciami lepkie fragmenty 艣wiec膮cych paso偶ytniczych grzyb贸w.
Zobaczy艂em to, a p贸藕niej ujrza艂em jeszcze co艣 - amorficzn膮 istot臋 kucaj膮c膮 w oddali i graj膮c膮 ha艂a艣liw膮 piskliw膮 melodi臋 na flecie; poprzez tony fletu wydawa艂o mi si臋, 偶e us艂ysza艂em mro偶膮ce krew w 偶y艂ach st艂umione trzepotanie, dochodz膮ce z ton膮cych w nieprzeniknionej ciemno艣ci czelu艣ci jaskini.
Najbardziej przerazi艂a mnie jednak p艂on膮ca kolumna, wytryskaj膮ca niczym gejzer lub wulkaniczna lawa z niezg艂臋bionych, pos臋pnych miejsc, nie rzucaj膮ca cienia, jak powinno to mie膰 miejsce w przypadku zdrowego ognia i pokrywaj膮ca sp臋kane kamienie plugawym, jadowitym grynszpanem. Szalony ten wir bowiem, nie dawa艂 nawet odrobiny ciep艂a, a jedyne co si臋 w nim zawiera艂o to gliniasta wilgo膰 i zgnilizna 艣mierci i rozk艂adu.
Cz艂owiek, kt贸ry mnie tu przyprowadzi艂 przecisn膮艂 si臋, by stan膮艂 na wprost upiornego promienia i wykona艂 kilka sztywnych ceremonialnych ruch贸w skierowanych do stoj膮cych przed nim w p贸艂okr臋gu postaci. W pewnych stadiach rytua艂u zebrani wykonywali g艂臋boki pok艂on, zw艂aszcza gdy prowadz膮cy wznosi艂 nad g艂ow膮 zabrany tu ze sob膮 egzemplarz odra偶aj膮cego 鈥濶ecronomiconu" - ja r贸wnie偶 bi艂em pok艂ony wraz z innymi. Nagle starzec da艂 sygna艂 na wp贸艂 widocznemu w ciemno艣ci fleci艣cie i ton d藕wi臋k贸w zmieni艂 si臋, staj膮c si臋 nieco g艂o艣niejszy i mniej chwiejny ni偶 dotychczas; by艂o to swoiste preludium do niewyobra偶alnego i zgo艂a nieoczekiwanego koszmaru. Ujrzawszy ow膮 zgroz臋 o ma艂o nie pad艂em na pokryt膮 porostami ziemi臋, gdy偶 moje serce stan臋艂o z przera偶enia. Zobaczy艂em co艣, co nie pochodzi艂o z tego czy innego 艣wiata, ale wprost z szalonych przestrzeni pomi臋dzy gwiazdami. Z niewyobra偶alnej czerni poza gangrenicznym blaskiem zimnego ognia, z najdalszych zakamark贸w Tartaru, przez kt贸re przetacza艂y si臋 pos臋pnie czarne, oleiste fale rzeki, wy艂oni艂o si臋 trzepocz膮c skrzyd艂ami stado oswojonych, wytrenowanych, chimerycznych, skrzydlatych istot, kt贸rych ni s艂owem, ni okiem nie by艂e艣 w stanie zmierzy膰, i kt贸rych wygl膮du tw贸j m贸zg z pewno艣ci膮 nie zdo艂a艂by zapami臋ta膰.
Nie by艂y to kruki, krety, myszo艂owy, mr贸wki, nietoperze, wampiry ani gnij膮ce ludzkie zw艂oki, lecz co艣 czego nie potrafi臋 i nie chc臋 sobie przytomnie膰.
Unosi艂y si臋 niezdarnie w powietrzu, pomagaj膮c sobie na po艂y d艂o艅mi, o palcach po艂膮czonych b艂on膮, na po艂y za艣 sk贸rzastymi, p贸艂prze藕roczystymi skrzyd艂ami; kiedy za艣 dotar艂y do t艂umu okutanych w czarne peleryny uczestnik贸w ceremonii, ci, jeden po drugim, pocz臋li na nie wsiada膰 i odlatywa膰 ponad ponurymi czarnymi falami rzeki w g艂膮b jaski艅 i galerii mroku, gdzie truj膮ce potoki zasilaj膮 przera偶aj膮ce i nieodkryte dot膮d katarakty.
Stara prz膮dka odlecia艂a wraz z innymi, starzec za艣 pozosta艂 tylko dlatego, i偶 odm贸wi艂em kiedy skin膮艂 na mnie, nakazuj膮c mi wskoczy膰 na grzbiet jednego z odra偶aj膮cych stworze艅 i zrobi膰 to samo, co pozostali. Dwie skrzydlate bestie czeka艂y pos艂usznie opodal. Kiedy zwleka艂em, starzec wyj膮艂 sw贸j rysik i tabliczk臋, po czym napisa艂, 偶e by艂 prawdziwym wys艂annikiem moich przodk贸w, kt贸rzy za艂o偶yli kult Yule w tym pradawnym miejscu, 偶e m贸j powr贸t zosta艂 z g贸ry przewidziany i 偶e najbardziej sekretne tajemnice mia艂y dopiero zosta膰 ujawnione. Napisa艂 te s艂owa bardzo star膮 r臋k膮, a kiedy nadal si臋 waha艂em -spomi臋dzy fa艂d swej szaty wyj膮艂 pier艣cie艅 z piecz臋ci膮 i zegarek, przy czym na obu tych przedmiotach widnia艂 znak herbowy mojego rodu. W ten spos贸b starzec zamierza艂 potwierdzi膰 prawdziwo艣膰 swoich s艂贸w. By艂 to jednak odra偶aj膮cy dow贸d, poniewa偶 ze starych dokument贸w wiedzia艂em, i偶 zegarek 贸w zosta艂 pogrzebany wraz z moim pra-pra-pradziadkiem w 1698 roku.
Potem starzec zsun膮艂 z g艂owy kaptur. Jego oblicze nosi艂o pewne cechy rodzinnego podobie艅stwa, ale tylko si臋 wzdrygn膮艂em, by艂em bowiem pewny, 偶e ta twarz by艂a jedynie woskow膮 mask膮.
Trzepocz膮ce skrzyd艂ami stwory, wyra藕nie zniecierpliwione, drapa艂y szponami poszycie z mch贸w i, jak zauwa偶y艂em, starzec by艂 r贸wnie zaniepokojony jak one. Kiedy jeden ze stwor贸w zacz膮艂 oddala膰 si臋 chwiejnym krokiem, starzec odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie, by go zatrzyma膰; ruch ten sprawi艂, 偶e woskowa maska obsun臋艂a si臋 z tego, co powinno by膰 jego g艂ow膮...
I wtedy, poniewa偶 upiorna posta膰 oddziela艂a mnie od kamiennych schod贸w, kt贸rymi tu dotarli艣my, rzuci艂em si臋 szczupakiem w oleiste fale podziemnej rzeki docieraj膮cej gdzie艣 hen, do podmorskich jaski艅. Da艂em nurka w g艂膮b gnij膮cych sok贸w wewn膮trz ziemskich koszmar贸w, zanim moje szalone wrzaski zdo艂a艂yby sprowadzi膰 do tej groty wszystkie piekielne legiony, jakie mog艂y czai膰 si臋 w tych cuchn膮cych 艣mierci膮, zgnilizn膮 i morem czelu艣ciach.
W szpitalu powiedziano mi, 偶e o 艣wicie znaleziono mnie na wp贸艂 zamarzni臋tego w zatoce Kingsport, 艣ciskaj膮cego kurczowo unosz膮cy si臋 na falach fragment krokwi, kt贸r膮 zes艂a艂 mi los, by mnie ocali膰. Powiedzieli, 偶e poprzedniej nocy musia艂em skr臋ci膰 w niew艂a艣ciw膮 odnog臋 drogi prowadz膮cej na wzg贸rze i spad艂em z kraw臋dzi klifu w Orange Point; wszystko to wydedukowali na podstawie odnalezionych 艣lad贸w. Nic nie mog艂em im powiedzie膰, poniewa偶 teraz wszystko by艂o zmienione. Dok艂adnie wszystko, pocz膮wszy od szerokich okien, za kt贸rymi by艂o wida膰 morze dach贸w, z kt贸rych jedynie pi臋膰 by艂o starych, poprzez odg艂osy tramwaj贸w i automobil贸w, przeje偶d偶aj膮cych ulicami, poni偶ej. Upierali si臋, 偶e to by艂o Kingsport i nie mog艂em temu zaprzeczy膰. Kiedy dozna艂em ataku histerii na wie艣膰, i偶 szpital sta艂 w pobli偶u starego cmentarza na Central Hill, wys艂ali mnie do szpitala St. Mary鈥檚 w Arkham, gdzie zapewniono mi lepsz膮 opiek臋. Podoba艂o mi si臋 tam, lekarze byli bardziej 艣wiatli i nawet wykorzystali swoje wp艂ywy, by wypo偶yczy膰 dla mnie skrz臋tnie ukrywan膮 kopi臋 odra偶aj膮cego 鈥濶ecronomiconu" szalonego Alhazreda, trzymanego pod kluczem w bibliotece uniwersytetu Miskatonic. Powiedzieli co艣 o 鈥瀙sychozie" i przyzna艂em, 偶e b臋dzie lepiej, je艣li oczyszcz膮 m贸j umys艂 z wszelkich kalaj膮cych go potencjalnych obsesji. Dlatego te偶 przeczyta艂em 贸w przera偶aj膮cy, plugawy rozdzia艂 i wzdrygn膮艂em si臋 ponownie, poniewa偶 wcale nie by艂 dla mnie niczym nowym. Widzia艂em go ju偶 wcze艣niej, a 艣lady st贸p niechaj m贸wi膮 sobie co chc膮; gdzie za艣 zobaczy艂em t臋 ksi臋g臋, niechaj zostanie jak najszybciej zapomniane. Na jawie nie by艂o nikogo, kto m贸g艂by mi o tym przypomina膰 - niemniej jednak moje sny przepe艂nione s膮 groz膮 wywo艂an膮 s艂owami, kt贸rych nie odwa偶臋 si臋 przytoczy膰.
Jestem w stanie zacytowa膰 tylko jeden akapit, przek艂adaj膮c go do艣膰 nieudolnie na angielski, ze starej, prymitywnej 艂aciny:
鈥Najni偶sze jaskinie nie 艣luz膮 zg艂臋bianiu przez oczy, kt贸re widz膮; cuda ich bowiem s膮 osobliwe i przera偶aj膮ce. Przekl臋t膮 jest ziemia, gdzie umar艂e my艣li 偶yj膮 w nowych, dziwnych pow艂okach cielesnych, i z艂ym jest umy艣l, kt贸ry nie zawiera si臋 wewn膮trz czaszki.
M膮drze rzecze Ibn Schacabao, 偶e szcz臋艣liwym jest gr贸b, gdzie nie spoczywa czarownik i szcz臋艣liwe jest noc膮 miasto, gdzie wszyscy czarownicy zostali spaleni na proch.
Stare plotki g艂osz膮, i偶 dusza zaprzedanego diab艂u nie pobiera si艂 z cmentarnej gliny, ale z t艂uszczu i rozkazuje Robakowi, kt贸ry po偶era; a偶 z gnij膮cych tkanek budzi si臋 nowe, upiorne 偶ycie, a ci 偶yj膮cy pod ziemi膮 modeluj膮 je i wype艂niaj膮 jego puste wn臋trze, a偶 nap臋cznieje do monstrualnych rozmiar贸w...
Wielkie otwory wykopano w sekrecie w miejscach gdzie wystarczy艂yby zwyczajne, istoty za艣, kt贸re winny pe艂za膰, nauczy艂y si臋 st膮pa膰 jak ludzie."
Z艂y duchowny (The Evil Clergyman)
Pos臋pny, z wygl膮du inteligentny m臋偶czyzna ze stalowoszar膮 brod膮, w skromnym odzieniu, wprowadzi艂 mnie do pomieszczenia na poddaszu i przem贸wi艂 tymi s艂owy:
鈥 Tak, On tu w艂a艣nie mieszka艂, ale nie radz臋 panu nic robi膰. Ciekawo艣膰 czyni pana nieodpowiedzialnym. My nigdy nie przychodzimy tu noc膮, dlatego, 偶e On tak chce. Wie pan co On zrobi艂? To przera偶aj膮ce Stowarzyszenie zaj臋艂o si臋 nim na sw贸j spos贸b, i nie wiemy gdzie Go pochowano. Ma Stowarzyszenie nie ma 偶adnego prawa. Jest nietykalne.
鈥 Mam nadziej臋, 偶e nie zostanie pan tu po zmierzchu, l b艂agam, aby nie dotyka艂 pan tej rzeczy na stole, rzeczy, kt贸ra wygl膮da jak pude艂ko zapa艂ek. Nie wiemy co to takiego, ale podejrzewamy, 偶e ma co艣 wsp贸lnego z tym co On zrobi艂. Staramy si臋 nawet na to nie patrze膰.
Po jakim艣 czasie m臋偶czyzna pozostawi艂 mnie na poddaszu samego. Pok贸j by艂 obskurny i zakurzony, wystr贸j sparta艅ski, ale mimo wszystko panowa艂 tu porz膮dek -z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie mieszka艂 tu biedak ze slums贸w. P贸艂ki ugina艂y si臋 pod ci臋偶arem ksi膮g z dziedziny teologii i klasyki, na innej za艣 szafce sta艂y traktaty dotycz膮ce magii: dzie艂a Paracelsusa, Albertusa Magnusa, Trithemiusa, Hermesa Trismegistusa, Borellusa i inne, w dziwnych j臋zykach, kt贸rych tytu艂贸w nie potrafi艂em odczyta膰. Mebli by艂o niewiele. Jedyne drzwi by艂y drzwiami od szafy. Do pokoju wchodzi艂o si臋 przez uchyln膮 klap臋 w pod艂odze, do kt贸rej prowadzi艂y toporne, strome, drewniane schody. Okna by艂y okr膮g艂e, jak tarcze strzelnicze, a czarne, d臋bowe belki stropowe, wydawa艂y si臋 niewiarygodnie stare. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, i偶 dom ten nale偶a艂 do Starego 艢wiata.
My艣la艂em wtedy, 偶e wiem gdzie jestem, ale nie pami臋tam, co w贸wczas wiedzia艂em. Z ca艂膮 pewno艣ci膮, miasto nie by艂o Londynem. Odnios艂em wra偶enie jakbym znajdowa艂 si臋 w niewielkim, portowym miasteczku.
Moj膮 uwag臋 przyku艂 niewielki przedmiot le偶膮cy na stole. Wydawa艂o mi si臋, 偶e wiem co nale偶y z tym zrobi膰, gdy偶 wyj膮艂em z kieszeni latark臋 - lub co艣 co j膮 przypomina艂o - i kilkakrotnie, nerwowo sprawdzi艂em czy dzia艂a. 艢wiat艂o nie by艂o bia艂e, lecz fioletowe i bardziej ni偶 prawdziwe 艣wiat艂o przypomina艂o radioaktywne bombardowanie. Pami臋tam, 偶e nie uwa偶a艂em tego za zwyk艂膮 latark臋 - gdy偶 faktycznie, takow膮 mia艂em w drugiej kieszeni.
Zmierzcha艂o, a stare dachy i kominy na zewn膮trz wygl膮da艂y bardzo dziwnie przez okr膮g艂e szyby okien. Ostatecznie, zebra艂em si臋 na odwag臋 i opar艂em niewielki przedmiot le偶膮cy na stole o ksi膮偶k臋 - po czym skierowa艂em na艅 promienie dziwnego, fioletowego 艣wiat艂a. Promie艅 latarki wydawa艂 si臋 teraz rozbity, przypomina艂 bardziej rozproszone krople deszczu albo drobne grudki fioletowego gradu, ni偶 jednostajny strumie艅 艣wiat艂a. Kiedy drobiny pad艂y na szklist膮 powierzchni臋 po艣rodku dziwnego urz膮dzenia, wyda艂y cichy trzask, jak odg艂os iskrz膮cego odkurzacza. Ciemna, szklista powierzchnia rozb艂ys艂a r贸偶owaw膮 po艣wiat膮 i po艣rodku niej pojawi艂 si臋 nagle, niewyra藕ny zrazu, bia艂y kszta艂t. W chwil臋 potem zauwa偶y艂em, 偶e nie by艂em ju偶 w pokoju sam - i w艂o偶y艂em promiennik na powr贸t do kieszeni.
Nowo przyby艂y nie odezwa艂 si臋 jednak - gwoli 艣cis艂o艣ci, przez ca艂y czas trwania spektaklu, jaki w chwil臋 potem rozegra艂 si臋 na moich oczach, nie us艂ysza艂em 偶adnego, nawet najcichszego d藕wi臋ku. Wszystko by艂o mroczn膮 pantomim膮, widzian膮 z oddali, jak przez mg艂臋, cho膰 z drugiej strony zar贸wno nowo przyby艂y, jak i wszystkie inne postaci, kt贸re pojawi艂y si臋 p贸藕niej, wydawa艂y si臋 du偶e i wyra藕ne. Mia艂em wra偶enie, jak gdyby dzi臋ki jakiej艣 nienormalnej geometrii znajdowa艂y si臋 jednocze艣nie tu偶 obok, a zarazem daleko ode mnie.
Nowo przyby艂y by艂 chudym, pos臋pnym m臋偶czyzn膮 艣redniego wzrostu, odzianym w szat臋 duchownego ko艣cio艂a anglika艅skiego. Mia艂 oko艂o trzydziestu lat, ziemist膮, oliwkow膮 cer臋 i do艣膰 przystojne rysy, ale nienaturalnie wysokie czo艂o. Jego czarne w艂osy by艂y starannie przyci臋te i zaczesane. By艂 g艂adko ogolony, za wyj膮tkiem tr贸jk膮tnej, g臋stej, koziej br贸dki, a na nosie mia艂 okulary ze stalowymi skrzyde艂kami, bez oprawek.
Z wygl膮du i budowy przypomina艂 innych duchownych, jakich zdarzy艂o mi si臋 widzie膰, by艂 jednak pos臋pniejszy i sprawia艂 wra偶enie inteligentniejszego; poza tym, by艂o w nim co艣 subtelnie z艂owieszczego, co stara艂 si臋 starannie ukrywa膰. W obecnej chwili, zapaliwszy s艂ab膮 naftow膮 lamp臋, wygl膮da艂 na zdenerwowanego, i nim si臋 zorientowa艂em zacz膮艂 wrzuca膰 swoje ksi臋gi, traktuj膮ce o magii, do kominka, umieszczonego w uko艣nie nachylonej 艣cianie od strony okna. Ogie艅 zacz膮艂 艂apczywie po偶era膰 woluminy; r贸偶nokolorowe p艂omienie strzeli艂y w g贸r臋, a pomieszczenie wype艂ni艂o si臋 niemo偶liwym do opisania, ohydnym fetorem, gdy pokryte dziwnymi hieroglifami stronice i stoczone przez robaki ok艂adki podda艂y si臋 niszcz膮cemu 偶ywio艂owi.
W tej samej chwili zorientowa艂em si臋, 偶e w pokoju byli r贸wnie偶 inni, pos臋pnie wygl膮daj膮cy ludzie w strojach duchownych. Jeden z nich mia艂 na sobie szat臋 biskupi膮.
Pomimo 偶e niczego nie s艂ysza艂em, domy艣li艂em si臋, i偶 podejmowali wa偶k膮 decyzj臋 dotycz膮c膮 pierwszego z przyby艂ych. Sprawiali wra偶enie jakby nienawidzili go i obawiali si臋 zarazem, on za艣 najwyra藕niej podziela艂 ich uczucia. Jego oblicze przybra艂o jeszcze bardziej pos臋pny wyraz, ale okaza艂o si臋, 偶e jego prawa r臋ka dr偶a艂a, gdy usi艂owa艂 chwyci膰 si臋 oparcia krzes艂a.
Biskup wskaza艂 na pust膮 p贸艂k臋 i kominek (p艂omienie przygas艂y po艣r贸d niemo偶liwych do rozpoznania zw臋glonych szcz膮tk贸w), a jego twarz wyra偶a艂a niepohamowan膮 odraz臋. Pierwszy przyby艂y u艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no i wyci膮gn膮艂 lew膮 d艂o艅 ku niewielkiemu przedmiotowi le偶膮cemu na stole. Pozostali, bez wyj膮tku, wydawali si臋 przera偶eni. Procesja kleryk贸w podesz艂a do uchylnej klapy w pod艂odze, i zacz臋艂a schodzi膰 po stromych schodach na parter. Opuszczaj膮c poddasze odwracali si臋 i wygra偶ali pi臋艣ciami pierwszemu z przyby艂ych.
Biskup opu艣ci艂 pok贸j ostatni.
Pierwszy z przyby艂ych podszed艂 do kredensu i wyj膮艂 zw贸j powroza. Przystawiwszy krzes艂o, przymocowa艂 jeden koniec sznura do haka w grubej, czarne] d臋bowej belce stropowej, po czym na drugim ko艅cu zacz膮艂 zawi膮zywa膰 p臋tl臋. Kiedy u艣wiadomi艂em sobie, 偶e zamierza si臋 powiesi膰, post膮pi艂em naprz贸d, aby mu to wyperswadowa膰 albo go uratowa膰.
Zauwa偶y艂 mnie i przerwa艂 swoje przygotowania, przygl膮daj膮c mi si臋 z wyrazem triumfu, kt贸ry jednocze艣nie mnie zdumia艂 i zbi艂 z tropu. Powoli zszed艂 z krzes艂a i zacz膮艂 zbli偶a膰 si臋 w moj膮 stron臋, a jego ciemne oblicze o w膮skich wargach rozja艣ni艂 drapie偶ny, z艂owr贸偶bny u艣miech.
Poczu艂em, 偶e grozi mi 艣miertelne niebezpiecze艅stwo i wyj膮艂em z kieszeni promiennik, by u偶y膰 go jako broni defensywnej. Nie mam poj臋cia, sk膮d przysz艂o mi do g艂owy, 偶e m贸g艂by mi on pom贸c. W艂膮czy艂em go mierz膮c w jego twarz i ujrza艂em, jak ziemiste oblicze zaczyna spowija膰 najpierw fioletowe a potem lekko r贸偶owawe 艣wiat艂o.
Jego wilczy, z艂owr贸偶bny grymas przygas艂 i zast膮pi艂 go wyraz dojmuj膮cej zgrozy. Zatrzyma艂 si臋 gwa艂townie, po czym - wymachuj膮c dziko r臋koma - zatoczy艂 si臋 chwiejnie do ty艂u. Zobaczy艂em, 偶e przesuwa si臋 w stron臋 otwartej uchylnej klapy w pod艂odze i pr贸bowa艂em krzykn膮膰, aby go ostrzec, ale mnie nie us艂ysza艂. W nast臋pnej chwili run膮艂 w g艂膮b otworu i znikn膮艂 mi z oczu.
Mia艂em trudno艣ci w podej艣ciu do schod贸w, ale kiedy tam dotar艂em, na pod艂odze poni偶ej nie dostrzeg艂em zmasakrowanych zw艂ok. Miast tego us艂ysza艂em tupot krok贸w ludzi wchodz膮cych na g贸r臋. W d艂oniach nie艣li lampy. Us艂ysza艂em ich kroki, gdy偶 czar chimerycznej ciszy prysn膮艂; zn贸w odbiera艂em d藕wi臋ki i widzia艂em postaci, normalnie i tr贸jwymiarowo. Co艣 najwidoczniej 艣ci膮gn臋艂o tu tych ludzi. Ale co?
Czy nie us艂ysza艂em jakiego艣 ha艂asu?
Dw贸ch ludzi (z wygl膮du prostych wie艣niak贸w) id膮cych na czele dostrzeg艂o mnie i zamar艂o w bezruchu. Jeden z nich zakrzykn膮艂 g艂o艣no i dobitnie:
鈥 Arrh! To偶 to by艂 on? Zn贸w?
W tej samej chwili odwr贸cili si臋 i pierzchli w pop艂ochu. To znaczy wszyscy, opr贸cz jednego. Kiedy pozostali uciekli, zobaczy艂em samotnego siwobrodego m臋偶czyzn臋 - tego samego, kt贸ry mnie tu przyprowadzi艂, stoj膮cego z lamp膮 w d艂oni. Przygl膮da艂 mi si臋 ze zdumieniem i fascynacj膮, ale nie wygl膮da艂o, aby si臋 ba艂. Wszed艂 po schodach na poddasze i stan膮艂 obok mnie. Nast臋pnie przem贸wi艂:
鈥 A wi臋c jednak pan tego dotkn膮艂! Przykro mi. Wiem co si臋 sta艂o. To si臋 ju偶 zdarzy艂o, ale tamten m臋偶czyzna tak si臋 przerazi艂, 偶e pope艂ni艂 samob贸jstwo. Zastrzeli艂 si臋. Nie powinien pan zmusza膰 Go do powrotu. Wie pan czego On chce? Ale pan si臋 nie boi, tak jak tamten. Przydarzy艂o si臋 panu co艣 bardzo dziwnego i przera偶aj膮cego, ale nie posun臋艂o si臋 na tyle daleko, aby zrani膰 pa艅ski umys艂 i osobowo艣膰. Je艣li zachowa pan spok贸j i pogodzi si臋 z konieczno艣ci膮 uczynienia pewnych do艣膰 radykalnych zmian w pa艅skim 偶yciu, b臋dzie pan m贸g艂 spokojnie 偶y膰, ciesz膮c si臋 艣wiatem i owocami pa艅skiej wiedzy.
Nie mo偶e pan tu zamieszka膰 - i nie s膮dz臋, aby zechcia艂 pan wr贸ci膰 do Londynu. Radzi艂bym wybra膰 Ameryk臋. Nie wolno panu pr贸bowa膰 niczego wi臋cej z t膮... Rzecz膮. Teraz nie mo偶na ju偶 niczego odwr贸ci膰. Wszelkie pr贸by uczynienia czegokolwiek tylko pogorszy艂yby ca艂膮 spraw臋. Mog艂o przydarzy膰 si臋 panu co艣 gorszego - w gruncie rzeczy nie jest a偶 tak l 藕le, ale musi pan natychmiast opu艣ci膰 to miejsce i nigdy, przenigdy nie wolno tu panu powr贸ci膰. Niech pan dzi臋kuje Niebiosom, 偶e sko艅czy艂o si臋 tylko na tym...
Zamierzam przygotowa膰 pana na szok i nie b臋d臋 niczego owija艂 w bawe艂n臋. Pa艅ski wygl膮d zmieni艂 si臋, i to radykalnie. On zawsze to powoduje.
Niemniej jednak, w innym kraju zdo艂a pan do niego przywykn膮膰. Na 艣cianie, po drugiej stronie pokoju wisi lustro - podejd臋 tam razem z panem. Prze偶yje pan szok, aczkolwiek nie zobaczy pan niczego odra偶aj膮cego.
Ca艂y a偶 dygota艂em, zdj臋ty 艣miertelna groz膮, i brodacz wr臋cz musia艂 mnie podtrzymywa膰, kiedy podchodzili艣my do lustra; w wolnej r臋ce trzyma艂 s艂abo 艣wiec膮c膮 lamp臋, kt贸ra do tej pory sta艂a na stole, i na kt贸r膮 zamieni艂 przyniesion膮 przez siebie latark臋.
A oto co zobaczy艂em w lustrze.
Chudego, pos臋pnego m臋偶czyzn臋 oko艂o trzydziestki, odzianego w szat臋 duchownego ko艣cio艂a anglika艅skiego, z pozbawionymi oprawek okularami o stalowych skrzyde艂kach, b艂yszcz膮cymi poni偶ej po偶贸艂k艂ego, ziemistego, nienaturalnie wysokiego czo艂a.
By艂 to 贸w milcz膮cy przybysz, ten, kt贸ry spali艂 swoje ksi臋gi.
Przez reszt臋 偶ycia mia艂em wygl膮da膰 tak jak ten cz艂owiek!
Z otch艂ani (From Beyond)
Przera偶aj膮ca i niepoj臋ta by艂a zmiana, jaka nast膮pi艂a w mym najlepszym przyjacielu, Crawfordzie Tillinghascie. Nie widzia艂em go od owego dnia, przed dwu i p贸艂 miesi膮cami, wtedy gdy powiedzia艂 mi ku jakiemu celowi prowadz膮 jego fizyczne i metafizyczne badania. Kiedy w odpowiedzi na moje pe艂ne l臋ku i niepewno艣ci protesty zareagowa艂 wybuchem w艣ciek艂o艣ci i gwa艂townie wyrzuci艂 mnie za drzwi, musia艂 - odprawiwszy s艂u偶b臋 - sp臋dzi膰 wi臋kszo艣膰 tego czasu zamkni臋ty w swoim laboratorium na poddaszu, maj膮c za jedynego towarzysza ow膮 piekieln膮, przekl臋t膮 machin臋, i racz臋] ma艂o jada艂; zdziwi艂em si艂 wszak偶e, 偶e kr贸tki, b膮d藕 co b膮d藕, okres dziesi臋ciu tygodni m贸g艂 do tego stopnia postarze膰 i zdeformowa膰 cz艂owieka. Nie jest rzecz膮 mi艂膮 ujrze膰, jak smuk艂y ongi cz艂ek staje si臋 chudy niczym szczapa, a jego ogorza艂a sk贸ra 偶贸艂ta lub popielatoszara, oczy pa艂aj膮ce nieziemskim blaskiem zapadaj膮 si臋 g艂臋biej, tworz膮 si臋 pod nimi ciemne si艅ce, czo艂o pokrywa si臋 bruzdami i 偶y艂kami, a r臋ce dygocz膮 i dr偶膮 jak w malignie. Dodawszy do tego jeszcze og贸ln膮 niedba艂o艣膰 wygl膮du - niechlujny str贸j, rozwichrzone ciemne w艂osy, przypr贸szone przy cebulkach siwizn膮, naje偶on膮 szczecin膮 艣nie偶nobia艂ego zarostu pokrywaj膮cego g艂adko niegdy艣 ogolone policzki - po艂膮czony efekt jest raczej wstrz膮saj膮cy.
Tak jednak wygl膮da艂 Crawford Tillinghast owej nocy, kiedy jego na wp贸艂 zrozumia艂a wiadomo艣膰 przywiod艂a mnie, po tygodniach wygnania, do drzwi jego domu; wygl膮da艂 jak duch, gdy dygocz膮c na ca艂ym ciele wprowadzi艂 mnie do 艣rodka i - trzymaj膮c w jednym r臋ku 艣wiec臋 - raz po raz, ukradkiem, ogl膮da艂 si臋 przez rami臋, jakby obawia艂 si臋 niewidzialnych istot nawiedzaj膮cych 贸w prastary, samotnie stoj膮cy dom, po艂o偶ony w pewnym oddaleniu od Benevolent Street.
B艂臋dem by艂o, 偶e Crawford Tillinghast zaj膮艂 si臋 studiowaniem nauk 艣cis艂ych i filozofii. Powinny by膰 one zg艂臋biane przez kogo艣 o ch艂odnym i oboj臋tnym umy艣le, gdy偶 dla cz艂owieka czynu, pe艂nego g艂臋bokich odczu膰, prowadzi膰 mog膮 do dw贸ch r贸wnie tragicznych alternatyw - rozpaczy, w przypadku gdy jego badania zako艅cz膮 si艂 niepowodzeniem i niepoj臋tej, niewyobra偶alnej grozy, w razie odniesienia sukcesu. Tillinghast sta艂 si臋 niegdy艣 ofiar膮 pora偶ki, samotno艣ci i melancholii, teraz jednak- co spowodowa艂o, i偶 w moim wn臋trzu pojawi艂y si臋 przyprawiaj膮ce o md艂o艣ci niepokoje - stwierdzi艂em, i偶 mia艂em przed sob膮 ofiar臋 sukcesu. Prawd膮 jest, i偶 przed dziesi臋cioma tygodniami, kiedy opowiedzia艂 mi o tym co zamierza艂 osi膮gn膮膰, ostrzeg艂em go przed skutkami tego odkrycia. By艂 ca艂y rozpalony i podekscytowany, m贸wi膮c wysokim i nienaturalnym, acz zawsze pedantycznym g艂osem.
鈥 C贸偶 wiemy 鈥 m贸wi艂 鈥 o 艣wiecie i wszech艣wiecie, kt贸re nas otaczaj膮? Nasze mo偶liwo艣ci odbioru wra偶e艅 s膮 absurdalnie ograniczone, a mo偶liwo艣ci postrzegania otaczaj膮cych nas obiekt贸w, niesko艅czenie zaw臋偶one. Postrzegamy to jedynie, co skutkiem naszej budowy, takiej a nie innej, jeste艣my w stanie zauwa偶a膰 i nie zdajemy sobie sprawy z ich absolutnej natury. Przy pomocy pi臋ciu sta艂ych zmys艂贸w udajemy, i偶 rozumiemy bezgraniczn膮 z艂o偶ono艣膰 otch艂ani kosmosu, aczkolwiek istoty dysponuj膮ce szerszym, silniejszym lub innym rodzajem zmys艂贸w, mog膮 nie tylko postrzega膰 rzeczy inaczej ni偶 my, ale r贸wnie偶 widzie膰 i bada膰 ca艂e 艣wiaty materii, energii i 偶ycia, znajduj膮ce si臋 tu偶 obok nas, na wyci膮gni臋cie r臋ki, a jednak niedost臋pne i niezbadane przy pomocy naszych zmys艂贸w. Zawsze wierzy艂em w istnienie, obok nas, takich 艣wiat贸w. A TERAZ WIERZ臉, 呕E ZNALAZ艁EM SPOS脫B NA PRZE艁AMANIE CHRONI膭CYCH JE BARIER. Nie 偶artuj臋! W przeci膮gu dwudziestu czterech godzin ta machina przy stole wytworzy fale dzia艂aj膮ce na nierozpoznane organy zmys艂owe, kt贸re tkwi膮 w nas, naturalnie w formie szcz膮tkowej, gdy偶 uleg艂y gwa艂townej atrofii. Fale te odkryj膮 przed nami obrazy, jakich nigdy nie widzia艂o ludzkie oko, a tak偶e wizje jakich nigdy nie do艣wiadczy艂a 偶adna forma organicznego 偶ycia. Ujrzymy na co psy wyj膮 w ciemno艣ci, i z jakich powod贸w koty po p贸艂nocy czujnie nas艂uchuj膮. Ujrzymy wszystkie te rzeczy i jeszcze inne, jakich nie ogl膮da艂a 偶adna istota z krwi i ko艣ci. Przeskoczymy czas, przestrze艅 i wymiary, by nie wykonuj膮c nawet jednego cielesnego ruchu, zajrze膰 na samo dno Stworzenia.
Kiedy Tillinghast opowiedzia艂 mi o tym, gwa艂townie zaprotestowa艂em, gdy偶 zna艂em go dostatecznie dobrze, aby przyj膮膰 jego s艂owa z niepokojem miast z rozbawieniem czy ironi膮, jednak on, ogarni臋ty fanatycznym pragnieniem doprowadzenia swego eksperymentu do ko艅ca, po prostu wyrzuci艂 mnie z domu. Obecnie jego fanatyzm nie straci艂 ani troch臋 na sile, ale najwyra藕niej pragnienie rozmowy przemog艂o zranione uczucia i oburzenie, gdy偶 wys艂a艂 mi kartk臋 - napisan膮 odr臋cznie, prawie niemo偶liwymi do odczytania bazgro艂ami - w kt贸rej nalega艂, abym niezw艂ocznie do niego przyby艂. Gdy wszed艂em do domu mego przyjaciela, tak nieoczekiwanie przemienionego w upiornego gargulca, ogarn臋艂a mnie zgroza, zdaj膮ca czai膰 si臋 w ka偶dym zalegaj膮cym w k膮cie cieniu. S艂owa i wierzenia, jakimi Tillinghast podzieli艂 si臋 ze mn膮 przed dziesi臋cioma tygodniami, zdawa艂y si臋 przybra膰 cielesn膮 posta膰 i mia艂em wra偶enie, 偶e kry艂y si臋 gdzie艣 tam, w ciemno艣ciach, poza niewielkim kr臋giem 艣wiat艂a ze 艣wiecy, a pusty, zmieniony g艂os mego gospodarza przyprawi艂 mnie o lodowate ciarki. Zacz臋艂o mi brakowa膰 obecno艣ci s艂u偶膮cych i wcale mi si臋 nie spodoba艂o, kiedy us艂ysza艂em, 偶e wszyscy oni opu艣cili dom Tillinghasta przed trzema dniami. Wydawa艂o mi si臋 dziwne, 偶e nawet stary Gregory opu艣ci艂 swego pana nie powiadomiwszy o tym tak wypr贸bowanego przyjaciela, jakim dla niego by艂em. To on przekazywa艂 mi wszelkie informacje na temat Tillinghasta od dnia, kiedy z hukiem wylecia艂em z jego domu.
Niebawem jednak m贸j niepok贸j zast膮pi艂o uczucie ciekawo艣ci i fascynacji. Mog艂em si臋 jedynie domy艣la膰 czego chcia艂 ode mnie Tillinghast, nie ulega艂o jednak w膮tpliwo艣ci, i偶 pragn膮艂 podzieli膰 si臋 ze mn膮 jakim艣 niewiarygodnym sekretem lub odkryciem.
Wcze艣niej zaprotestowa艂em przeciwko jego nienaturalnym pr贸bom zg艂臋bienia nieznanego, teraz jednak, kiedy -jak wszystko na to wskazywa艂o - odni贸s艂 znacz膮cy sukces, nieomal podzieli艂em jego euforyczny nastr贸j, pomimo niew膮tpliwie przera偶aj膮cych koszt贸w, jakie przysz艂o mu ponie艣膰.
Wszed艂em na mroczne poddasze, pod膮偶aj膮c za dzier偶on膮 w d艂oni, ko艂ysz膮c膮 si臋 艣wiec膮. Wygl膮da艂o na to, i偶 pr膮d zosta艂 wy艂膮czony, a kiedy zapyta艂em o to mego przewodnika, oznajmi艂, i偶 by艂y po temu wa偶kie powody.
鈥 Tego by艂oby zdecydowanie za wiele... Nie odwa偶y艂bym si臋 鈥 mamrota艂 bezustannie pod nosem.
Zauwa偶y艂em u niego nowy, acz niespotykany dot膮d, nawyk dziwnego mamrotania, gdy偶 dot膮d nie mia艂 w zwyczaju m贸wi膰 sam do siebie. Weszli艣my do laboratorium na poddaszu i wzrok m贸j pad艂 na upiorn膮, elektryczn膮 machin臋 pulsuj膮c膮 chorobliwym, z艂owieszczym, fioletowym blaskiem. By艂a pod艂膮czona do silnego chemicznego akumulatora, ale pr膮d chyba do niej nie dop艂ywa艂; przypomnia艂em sobie bowiem, jak we wcze艣niejszej fazie eksperyment贸w, g艂o艣no perkota艂a i bucza艂a, kiedy by艂a w艂膮czona. W odpowiedzi na moje pytania Tillinghast wymamrota艂, 偶e ta jednostajna po艣wiata nie by艂a elektryczna, w 偶adnym znaczeniu, kt贸re by艂bym w stanie zrozumie膰.
Posadzi艂 mnie obok niej, tak, 偶e mia艂em j膮 teraz po prawej stronie i przekr臋ci艂 w艂膮cznik ukryty gdzie艣 poni偶ej kilku rz臋d贸w p臋katych, szklanych 偶ar贸wek. Us艂ysza艂em znajome perkotanie, kt贸re przesz艂o z wolna w mechaniczne zawodzenie, a zako艅czy艂o si臋 艂agodnym pomrukiem, tak cichym, 偶e s膮dzi艂em, i偶 lada chwila urz膮dzenie ucichnie zupe艂nie. Tymczasem luminescencja przybra艂a na sile, przygas艂a, po czym zmieni艂a barw臋 na blade outre lub mo偶e raczej mieszank臋 barw, kt贸rej nie potrafi艂em okre艣li膰, ani tym bardziej opisa膰.
Tillinghast obserwowa艂 mnie i zauwa偶y艂 moje zak艂opotanie.
鈥 Wiesz, co to takiego? 鈥 wyszepta艂. 鈥 TO ULTRAFIOLET. 鈥 Zachichota艂 dziwacznie, widz膮c moje zdumienie. 鈥 S膮dzi艂e艣, 偶e ultrafiolet jest niewidoczny i to prawda, ale teraz promienie s膮 ju偶 widoczne, podobnie jak wiele innych rzeczy.
Pos艂uchaj! Fale z tego urz膮dzenia pobudzaj膮 tysi膮ce u艣pionych w nas zmys艂贸w, zmys艂贸w, kt贸re odziedziczyli艣my po eonach ewolucji, przechodz膮c ze stanu swobodnych elektron贸w do zorganizowanego cz艂owiecze艅stwa. Widzia艂em prawd臋 i pragn臋 ukaza膰 j膮 tak偶e tobie. Zastanawiasz si臋 jak b臋dzie wygl膮da膰? Powiem ci. 鈥 Tu Tillinghast usiad艂 dok艂adnie naprzeciw mnie, zdmuchn膮艂 艣wieczk臋 i spojrza艂 mi prosto w oczy. 鈥 Twoje istniej膮ce organy zmys艂贸w - s膮dz臋, 偶e najpierw uszy - odbior膮 wiele rozmaitych wra偶e艅, bowiem s膮 blisko po艂膮czone z u艣pionymi zmys艂ami. Potem w艂膮cz膮 si臋 kolejne. S艂ysza艂e艣 o szyszynce? 艢miesz膮 mnie ci p艂ytcy endokrynolodzy, r贸wnie oszuka艅czy i parweniuszowscy jak freudy艣ci. Szyszynka to g艂贸wny organ zmys艂owy I NIE MAM CO DO TEGO W膭TPLIWO艢CI, SAM TO SPRAWDZI艁EM. To jak inny rodzaj widzenia, gdzie odbierane przy pomocy szyszynki obrazy przekazywane s膮 do m贸zgu. Je艣li jeste艣 normalny, powiniene艣 m贸c zobaczy膰 wi臋kszo艣膰 tych rzeczy... To znaczy, chodzi mi o to, 偶e zdo艂asz naocznie si臋 o tym przekona膰. Dowody same nap艂yn膮 do ciebie Z OTCH艁ANI. Rozejrza艂em si臋 po ogromnym pokoju na poddaszu, kt贸rego uko艣na po艂udniowa 艣ciana by艂a s艂abo o艣wietlona promieniami, niepostrzegalnymi dla nie uzbrojonego oka. W odleg艂ych k膮tach po艂o偶y艂y si臋 g艂臋bokie cienie, a ca艂e miejsce nabra艂o wra偶enia mglistej iluzji, kt贸ra ukrywa艂a jego natur臋 i pobudza艂a wyobra藕ni臋, popychaj膮c j膮 ku symbolizmowi i fantazjom. Podczas tego interwa艂u, kiedy Tillinghast milcza艂, wyobra偶a艂em sobie siebie w ogromnej, przestronnej, niewiarygodnej 艣wi膮tyni dawno zmar艂ych bog贸w; widmowej budowli okolonej niezliczonymi czarnymi, kamiennymi kolumnami strzelaj膮cymi z posadzki wy艂o偶onej prze偶artymi wilgoci膮 p艂ytami ku zachmurzonemu niebu, gdzie znika艂y mi z oczu. Obraz by艂 przez chwil臋 bardzo 偶ywy i wyrazisty, ale stopniowo ust膮pi艂 na rzecz bardziej przera藕liwej wizji - zawieszenia w kompletnej, absolutnej samotno艣ci po艣r贸d bezkresnej, 艣lepej i g艂uchej przestrzeni. Wydawa艂o si臋 jakby wok贸艂 mnie by艂a jedynie pustka i nic wi臋cej, i poczu艂em dziecinny l臋k, nakazuj膮cy mi wydoby膰 z kieszeni rewolwer, kt贸ry nosi艂em zawsze po zmierzchu przy sobie, odk膮d pewnej nocy w East Providence zosta艂em napadni臋ty. I naraz, z najdalszej dali z wolna nap艂yn膮艂 D殴WI臉K. By艂 niewiarygodnie cichy, pe艂en subtelnych wibracji i bez w膮tpienia melodyjny, ale ni贸s艂 w sobie nut臋 niewyt艂umaczalnej dziko艣ci, kt贸ra sprawia艂a, i偶 jego tony zdawa艂y si臋 by膰 dla ca艂ego mego cia艂a delikatn膮 tortur膮. Odnosi艂em wra偶enie, jakbym s艂ysza艂 skrobanie paznokciami po szkle. Jednocze艣nie pojawi艂 si臋 osobliwy lodowaty podmuch, kt贸ry nap艂ywaj膮c z tej samej strony, co odleg艂y d藕wi臋k, omi贸t艂 mnie od st贸p do g艂贸w. Gdy tak czeka艂em ze zniecierpliwieniem, poczu艂em, i偶 zar贸wno wiatr jak i d藕wi臋k przybieraj膮 na sile. W efekcie za艣 wyobrazi艂em sobie siebie, przywi膮zanego w poprzek do szyn, podczas gdy z daleka zbli偶a艂a si臋 do mnie ogromna, rozp臋dzona lokomotywa. Zacz膮艂em m贸wi膰 do Tillinghasta, ale kiedy si臋 odezwa艂em, dziwne odczucia nieoczekiwanie prys艂y. Zobaczy艂em tylko m臋偶czyzn臋, 艣wiec膮c膮 machin臋 i pogr膮偶ony w p贸艂mroku pok贸j. Tillinghast u艣miecha艂 si臋 z odraz膮 widz膮c rewolwer, kt贸ry wyj膮艂em, praktycznie nie艣wiadomie, ale s膮dz膮c po wyrazie jego twarzy, by艂em przekonany, 偶e widzia艂 i s艂ysza艂 tyle samo co ja, a mo偶e nawet wi臋cej. Szeptem podzieli艂em si臋 z nim mymi doznaniami, a on poleci艂 mi abym milcza艂 i stara艂 si臋 ch艂on膮膰 wszystkie doznawane wra偶enia.
鈥 Nie ruszaj si臋 鈥 ostrzeg艂 鈥 bo w tych promieniach MY WIDZIMY, ALE I NAS WIDA膯. Powiedzia艂em ci, 偶e s艂u偶膮cy odeszli, ale nie powiedzia艂em ci JAK. To przez t膮 t臋p膮 gosposi臋. Ostrzega艂em j膮, aby nie w艂膮cza艂a 艣wiate艂 na dole, ale zrobi艂a to i przewody przechwyci艂y wsp贸艂czuln膮 wibracj臋. To musia艂o by膰 przera偶aj膮ce... nawet tu na g贸rze s艂ysza艂em te upiorne krzyki, pomimo rozmaitych dozna艅 wzrokowych i s艂uchowych dochodz膮cych mnie z r贸偶nych stron, a p贸藕niej... to by艂o straszne... w ca艂ym domu znajdowa艂em jedynie ich porozrzucane bezw艂adnie rzeczy. Ubranie pani Updike znajdowa艂o si臋 tu偶 przy kontakcie we frontowym holu - st膮d domy艣li艂em si臋, co uczyni艂a. To dopad艂o ich wszystkich. Al臋 dop贸ki si臋 nie ruszamy, jeste艣my wzgl臋dnie bezpieczni. Pami臋taj... mamy do czynienia z okropnym i przera偶aj膮cym 艣wiatem, w kt贸rym jeste艣my praktycznie bezradni... NIE RUSZAJ SI臉!
Po艂膮czony wstrz膮s jego s艂贸w i wydanego gwa艂townie rozkazu ogarn膮艂 me cia艂o dziwnym parali偶em a umys艂 m贸j, zdj臋ty zgroz膮, ponownie otworzy艂 si臋 na doznania p艂yn膮ce - jak to okre艣li艂 Tillinghast - z otch艂ani. Znalaz艂em si臋 tedy w wirze ruch贸w i d藕wi臋k贸w, a przed mymi oczami przetacza艂y si臋 chaotyczne obrazy. Zobaczy艂em rozmyte kontury pokoju, ale wydawa艂o mi si臋, 偶e z jakiego艣 punktu w przestrzeni wyp艂ywa wrz膮cy s艂up rozmytych widmowych, eterycznych kszta艂t贸w, przenikaj膮cy przez solidn膮 powierzchni臋 dachu przede mn膮, nieco po prawej stronie, niebawem zn贸w odnios艂em wra偶enie, 偶e znajduj臋 si臋 w 艣wi膮tyni, tym razem jednak filary strzela艂y w g贸r臋 ku powietrznemu oceanowi 艣wiat艂a, sk膮d, wzd艂u偶 zauwa偶onej przeze mnie, przed chwil膮, 艣cie偶ki czarnego s艂upa, sp艂ywa艂 pojedynczy, o艣lepiaj膮cy promie艅. Potem sceny zmienia艂y si臋 niemal jak w kalejdoskopie, staj膮c si臋 chaotyczn膮 mozaik膮 obraz贸w, d藕wi臋k贸w i nieokre艣lonych odczu膰, 偶e zaczynam si臋 rozp艂ywa膰 albo w jaki艣 spos贸b trac臋 sw膮 cielesn膮 posta膰. Jeden kr贸tki, wyra藕ny przeb艂ysk na zawsze pozostanie w mej pami臋ci. Przez u艂amek sekundy widzia艂em skrawek dziwnego mrocznego nieba wype艂niony l艣ni膮cymi, wiruj膮cymi kulami, a gdy si臋 oddali艂, dostrzeg艂em pa艂aj膮ce s艂o艅ca, ca艂膮 konstelacj臋 albo galaktyk臋 uk艂adaj膮c膮 si臋 w konkretny kszta艂t -forma jak膮 przybra艂y, przypomina艂a zniekszta艂cone oblicza Crawforda Tillinghasta. Innym razem zn贸w poczu艂em jak wielkie, 偶ywe istoty ocieraj膮 si臋 o mnie, a nawet, kilkakrotnie, PRZENIKAJ膭 NA WSKRO艢 moje materialne cia艂o i wydawa艂o mi si臋, 偶e dostrzegam jak Tillinghast si臋 im przygl膮da - c贸偶, by膰 mo偶e jego lepiej wyszkolone zmys艂y mog艂y dostrzec owe niewidoczne dla mnie istoty. Przypomnia艂em sobie to, co powiedzia艂 na temat szyszynki i zastanawia艂em si臋, co te偶 m贸g艂 dostrzega膰 tym nadprzyrodzonym okiem.
Nagle ja r贸wnie偶 obdarzony zosta艂em moc膮 szerszego postrzegania. Poza i ponad chaosem 艣wiate艂 i cieni pojawi艂 si臋 obraz, kt贸ry, acz mglisty, zawiera艂 w sobie elementy sta艂o艣ci i ci膮g艂o艣ci. By艂 w pewnym sensie znajomy, gdy偶 niezwyk艂a jego cz臋艣膰 nak艂ada艂a si臋 na zwyczajne, ziemskie t艂o, jak obraz w kinie rzucany na p艂贸cienny ekran. Zobaczy艂em laboratorium na poddaszu, elektryczn膮 machin臋 i posta膰 Tillinghasta naprzeciw mnie - jednak偶e spo艣r贸d ca艂ej przestrzeni nie zaj臋tej przez znane mi przedmioty i rzeczy, nawet najmniejszy jej skrawek nie by艂 wolny. Niemo偶liwe do opisania kszta艂ty, 偶ywe i nie, rusza艂y si臋 w odra偶aj膮cym bez艂adzie, blisko za艣 ka偶dej znanej mi rzeczy, k艂臋bi艂y si臋 ca艂e 艣wiaty obcych, nieznanych istot. Mia艂em wra偶enie, i偶 wszystkie rzeczy znane 艂膮czy艂y b膮d藕 przeplata艂y si臋 z nieznanymi - i vice versa.
najcz臋艣ciej spostrzeganymi spo艣r贸d 偶ywych istot by艂y atramentowoczarne, galaretowate potworki pulsuj膮ce ohydnie w rytm wibracji p艂yn膮cych z maszyny. Ohydztw tych by艂o bez liku i - ku swemu przera偶eniu - spostrzeg艂em, i偶 monstra NAK艁ADA艁Y SI臉 jedne na drugie - by艂y bowiem p贸艂p艂ynne i mog艂y przenika膰 si臋 nawzajem, przechodz膮c na wskro艣 przez rzeczy o formach znanych nam jako cia艂a sta艂e. Istoty te pozostawa艂y w ci膮g艂ym ruchu; zdawa艂y si臋 p艂awi膰 w powietrzu, pod膮偶aj膮c ku jakiemu艣 nieznanemu i odra偶aj膮cemu celowi. Od czasu do czasu dostrzeg艂em jak stworzenia te po偶era艂y jedno drugie -atakuj膮cy rzuca艂 si臋 na swoj膮 ofiar臋, kt贸ra natychmiast znika艂a mi z oczu. Wzdryg膮j膮c si臋, odnosi艂em wra偶enie, 偶e wiem ju偶 co si臋 sta艂o z nieszcz臋snymi s艂u偶膮cymi i nie mog艂em przesta膰 my艣le膰 o owych istotach, podczas gdy jednocze艣nie stara艂em si臋 zaobserwowa膰 inne elementy i mieszka艅c贸w nowo postrzeganego 艣wiata, niewidocznego dla naszych oczu, cho膰 rozci膮gaj膮cego si臋 przecie偶 wok贸艂 nas.
Tillinghast przygl膮da艂 mi si臋 z uwag膮 i nagle przem贸wi艂:
鈥 Widzisz je? Widzisz? Dostrzegasz te istoty, kt贸re w ka偶dej chwili twego 偶ycia przep艂ywaj膮 obok ciebie i PRZEZ ciebie? Widzisz istoty, tworz膮ce to, co ludzie nazywaj膮 czystym powietrzem i b艂臋kitnym niebem? Czy偶 nie uda艂o mi si臋 prze艂ama膰 bariery, czy偶 nie pokaza艂em ci 艣wiat贸w jakich nigdy nie widzia艂 偶aden inny cz艂owiek?
S艂ysza艂em jego krzyk po艣r贸d szalej膮cego wok贸艂 mnie chaosu i spojrza艂em na wykrzywion膮 dzikim grymasem twarz, pochylaj膮c膮 si臋 w moj膮 stron臋. Jego oczy by艂y jamami, w kt贸rych p艂on膮艂 ogie艅 i wyra藕nie dostrzeg艂em gorej膮c膮 w nich nienawi艣膰. Maszyna pomrukiwa艂a nieprzerwanie.
鈥 S膮dzisz, 偶e te p艂astugowate stwory zabi艂y moich s艂u偶膮cych? G艂upcze, one s膮 niegro藕ne! Ale s艂u偶膮cy znikn臋li, nieprawda偶? Pr贸bowa艂e艣 mnie powstrzyma膰; zniech臋ca艂e艣 mnie, kiedy najbardziej potrzebowa艂em zach臋ty i wsparcia; obawia艂e艣 si臋 kosmicznej prawdy, ty przekl臋ty tch贸rzu, ale teraz ci臋 mam. Co za艂atwi艂o s艂u偶膮cych? Co sprawi艂o, 偶e tak g艂o艣no wrzeszczeli?... Nie wiesz co? Niebawem si臋 dowiesz. Patrz na mnie, s艂uchaj, co do ciebie m贸wi臋... Czy naprawd臋 uwa偶asz, 偶e istnieje co艣 takiego jak czas i wielko艣膰? Uwa偶asz, 偶e istnieje co艣, co nazywamy form膮 czy materi膮? Powiem ci co艣 - si臋gn膮艂em samych g艂臋bin i to tak dalece, 偶e tw贸j ma艂y m贸偶d偶ek nie by艂by w stanie sobie tego wyobrazi膰. Dotar艂em postrzeganiem poza granice niesko艅czono艣ci i przyci膮gn膮艂em demony z gwiazd... okie艂zna艂em cienie przenikaj膮ce ze 艣wiata do 艣wiata, by sia膰 艣mier膰 i szale艅stwo... Przestrze艅 nale偶y do mnie, s艂yszysz? Teraz 艣cigaj膮 mnie istoty... istoty, kt贸re po偶eraj膮 i niszcz膮, ale ja wiem jak ich unika膰. Potrafi臋 si臋 im wymyka膰. To ciebie dostan膮... tak jak wcze艣niej dosta艂y s艂u偶膮cych... Dr偶ysz, m贸j panie? M贸wi艂em ci, 偶e nie wolno ci nawet drgn膮膰... to niebezpieczne... i tak prze偶y艂e艣 do tej pory tylko dlatego, 偶e powiedzia艂em ci, aby艣 si臋 nie rusza艂... ocali艂em ci臋, aby艣 m贸g艂 wi臋cej zobaczy膰 i wys艂ucha膰 mnie. Gdyby艣 si臋 poruszy艂 dopad艂yby ci臋 ju偶 dawno temu. Nie martw si臋, NIE ZRANI膭 CI臉. S艂u偶膮cych te偶 nie zrani艂y - te nieszcz臋sne istoty wrzeszcza艂y tak g艂o艣no na ich WIDOK. Moje zwierz膮tka nie s膮 urodziwe, gdy偶 pochodz膮 z miejsc, w kt贸rych standardy estetyczne s膮 - rzec by mo偶na - BARDZO ODMIENNE. Mog臋 ci臋 zapewni膰, 偶e dezintegracja jest do艣膰 bolesna, ale chc臋, aby艣 je zobaczy艂. Zaciekawi艂em ci臋? No c贸偶, wiedzia艂em, 偶e nie masz w sobie 偶y艂ki naukowca. Dygoczesz, co? Dygoczesz z niepokoju, by zobaczy膰 jedyne w swoim rodzaju istoty, jakie uda艂o mi si臋 odkry膰. Czemu zatem si臋 nie poruszysz? Jeste艣 zm臋czony? C贸偶, nie martw si臋, przyjacielu. Bo one ju偶 nadchodz膮... Sp贸jrz, sp贸jrz, a niech ci臋 diabli, popatrz... s膮 tu偶 za tob膮, za twoim lewym ramieniem...
To ju偶 prawie wszystko - reszta opowie艣ci jest kr贸tka i by膰 mo偶e znacie j膮 z artyku艂贸w w gazetach. Policja us艂ysza艂a strza艂 dochodz膮cy z domu Tillinghasta i znalaz艂a nas tam - Tillinghast nie 偶y艂, ja za艣 by艂em nieprzytomny. Poniewa偶 trzyma艂em w r臋ku rewolwer, zosta艂em aresztowany, ale w ci膮gu trzech godzin znalaz艂em si臋 na wolno艣ci -stwierdzono bowiem, i偶 przyczyn膮 艣mierci Tillinghasta by艂 atak apopleksji, za艣 moja kula trafi艂a w potworn膮 maszyn臋, kt贸ra le偶a艂a obecnie, roztrzaskana w drobny mak, na pod艂odze laboratorium. Nie opowiedzia艂em zbyt wiele o tym, co widzia艂em, gdy偶 obawia艂em si臋 sceptycznego przyj臋cia moich s艂贸w przez koronera - niemniej jednak z tego co opowiedzia艂em, doktor wywnioskowa艂, 偶e bez w膮tpienia musia艂em zosta膰 zahipnotyzowany przez m艣ciwego i op臋tanego 偶膮dz膮 mordu szale艅ca. Chcia艂bym m贸c uwierzy膰 doktorowi. Moim starganym nerwom z pewno艣ci膮 wysz艂oby na zdrowie, gdybym zdo艂a艂 zapomnie膰 o tym, co widzia艂em i gdybym zmieni艂 zdanie na temat powietrza i nieba, tego co mnie otacza i co widz臋 wysoko w g贸rze nad moj膮 g艂ow膮, nigdy nie mam wra偶enia, 偶e jestem sam i nigdy nie czuj臋 si臋 spokojny. Bywa te偶, 偶e kiedy jestem bardzo zm臋czony, ogarnia mnie ni st膮d, ni zow膮d upiorne, przyprawiaj膮ce o lodowate ciarki odczucie, 偶e jestem 艣ledzony. Mam wra偶enie, jakby co艣 nieodparcie pod膮偶a艂o moim tropem. Dlaczego nie potrafi臋 uwierzy膰 w s艂owa lekarza? Powodem tego jest jeden, prosty fakt: policja nigdy nie odnalaz艂a cia艂 s艂u偶膮cych, kt贸rych jakoby zamordowa膰 mia艂 szalony Crawford Tillinghast.
Ksi臋偶ycowe Moczary (The Moon-Bog)
Nie wiem w jakiej cz臋艣ci tej odleg艂ej i przera偶aj膮cej krainy znikn膮艂 Denys Barry. By艂em z nim ostatniej nocy, gdy znajdowa艂 si臋 w艣r贸d 偶ywych i s艂ysza艂em wrzask, kiedy przysz艂a po niego ta Istota. 呕aden z wie艣niak贸w i policjant贸w z hrabstwa Meath nie zdo艂a艂 go odnale藕膰, mimo i偶 poszukiwania zakrojone by艂y na szerok膮 skal臋. Teraz za艣 wzdrygam si臋 s艂ysz膮c kumkanie 偶ab na moczarach, albo gdy widz臋 ksi臋偶yc przebywaj膮c w samotnych, odludnych miejscach.
Doskonale zna艂em Denysa Barry'ego jeszcze w Ameryce, gdzie si臋 wzbogaci艂 i pogratulowa艂em mu, kiedy wykupi艂 stare zamczysko nad moczarami w sennym Kilderry. Stamt膮d w艂a艣nie pochodzi艂 jego ojciec i tam te偶 Denys pragn膮艂 radowa膰 si臋 swym bogactwem w rodzinnych stronach, niegdy艣 w Kilderry rz膮dzili jego przodkowie i to oni wznie艣li zamczysko, w kt贸rym p贸藕niej zamieszkali, niemniej by艂y to bardzo odleg艂e czasy i przez wiele pokole艅 opuszczony zamek popad艂 w ruin臋. Po wyje藕dzie do Irlandii Barry cz臋sto do mnie pisywa艂 opowiadaj膮c, jak pod jego opiek膮 szary zamek, wie偶a po wie偶y, odzyskiwa艂 dawny splendor, jak bluszcz pi膮艂 si臋 z wolna w g贸r臋 po odrestaurowanych 艣cianach, niczym przed setkami lat i jak wie艣niacy dzi臋kowali mu, 偶e za przywiezione zza morza z艂oto o偶ywi艂 pami臋膰 dawnych dni. Potem jednak co艣 si臋 wydarzy艂o i wie艣niacy opu艣cili Kilderry, uciekaj膮c niby przed zaraz膮. Jaki艣 czas p贸藕niej przys艂a艂 mi list i poprosi艂 bym do niego przyjecha艂, gdy偶 czu艂 si臋 w zamku samotny nie maj膮c nikogo, z kim m贸g艂by porozmawia膰 za wyj膮tkiem nowych s艂u偶膮cych i robotnik贸w, sprowadzonych z P贸艂nocy.
Powodem wszystkich jego k艂opot贸w by艂y moczary -o czym Barry poinformowa艂 mnie tej samej nocy, kiedy zjawi艂em si臋 w zamku. Dotar艂em do Kilderry o zmierzchu pewnego letniego dnia, gdy z艂ocisty blask bij膮cy z nieba omiata艂 wzg贸rza, gaje i b艂臋kitn膮 po艂a膰 bagien, gdzie w oddali, na niewielkiej wysepce migota艂y widmowo dziwaczne, stare ruiny. Zach贸d s艂o艅ca by艂 zaiste urzekaj膮cy, ale wie艣niacy z Ballylough nie omieszkali mnie przed nim ostrzec i stwierdzili, 偶e Kilderry zosta艂o przekl臋te, ja za艣 prawie zadr偶a艂em na widok pa艂aj膮cych z艂ocistym ogniem wie偶 zamczyska. Automobil Barry鈥檈go czeka艂 na mnie na stacji Ballylough, gdy偶 Kilderry znajduje si臋 w pewnym oddaleniu od linii kolejowej. Wie艣niacy, kt贸rzy trzymali si臋 z dala od auta i kierowcy z P贸艂nocy, pobledli na twarzach us艂yszawszy, 偶e wybieram si臋 do Kilderry i uraczyli mnie kilkoma trwo偶liwie wyszeptanymi informacjami. Tej nocy za艣, Barry wyja艣ni艂 mi ca艂膮 sytuacj臋.
Wie艣niacy opu艣cili Kilderry poniewa偶 Denys Barry zamierza艂 osuszy膰 wielkie trz臋sawisko. Pomimo mi艂o艣ci jak膮 darzy艂 Irlandi臋, pobyt w Stanach wycisn膮艂 na nim swe pi臋tno i Denys nienawidzi艂 owej wspania艂ej, bezu偶ytecznej przestrzeni, z kt贸rej mo偶na by wybra膰 warstw臋 torfu i przystosowa膰 ca艂y ten teren pod uprawy.
Legendy i przes膮dy Kilderry nie wywar艂y na nim najmniejszego wra偶enia i kwitowa艂 艣miechem, gdy wie艣niacy najpierw odm贸wili mu pomocy, a nast臋pnie przekl臋li go i, przekonani i偶 nic nie zdo艂a zmieni膰 jego decyzji, zabrawszy swoje rzeczy, wynie艣li si臋 do Ballylough. Zast膮pi艂 ich robotnikami z P贸艂nocy, a gdy opu艣cili go s艂u偶膮cy, sprowadzi艂 z P贸艂nocy nast臋pnych. Czu艂 si臋 jednak samotny w艣r贸d obcych, dlatego poprosi艂 abym go odwiedzi艂.
Kiedy us艂ysza艂em o l臋kach, kt贸re by艂y przyczyn膮 tego exodusu, 艣mia艂em si臋 r贸wnie g艂o艣no jak m贸j przyjaciel, gdy偶 by艂y to obawy niejasnego, dzikiego a nawet absurdalnego wr臋cz charakteru. Mia艂y co艣 wsp贸lnego z jak膮艣 niedorzeczn膮 legend膮 dotycz膮c膮 moczar贸w i strzeg膮cego ich pos臋pnego ducha, zamieszkuj膮cego w dziwnych, starych ruinach na odleg艂ej wysepce, kt贸r膮 dostrzeg艂em o zachodzie s艂o艅ca.
Kr膮偶y艂y tu historie o 艣wiat艂ach ta艅cz膮cych przy blasku ksi臋偶yca i ch艂odnych wiatrach wiej膮cych w ciep艂e noce; o widmach w bieli, unosz膮cych si臋 nad wodami i o domniemanym kamiennym mie艣cie, znajduj膮cym si臋 g艂臋boko pod powierzchni膮 bagna. Wszyscy jednak zgodnie twierdzili - i nie mieli co do tego najmniejszych w膮tpliwo艣ci - 偶e na tego, kto o艣mieli si臋 tkn膮膰 lub osuszy膰 rozleg艂膮 po艂a膰 czerwonawych moczar贸w, spadnie okrutna kl膮twa.
S膮 tam sekrety, twierdzili wie艣niacy, kt贸rych nie nale偶y ujawnia膰, tajemnice ukryte odk膮d zaraza spad艂a na dzieci Partholanu w bajecznych latach, niepami臋tnej ju偶 dzi艣, przesz艂o艣ci. W Ksi臋dze Naje藕d藕c贸w powiedziane jest, 偶e owych syn贸w Grecji pogrzebano w Tallaght, ale starcy z Kilderry twierdz膮, 偶e jedno z miast zosta艂o ocalone dzi臋ki jego patronce - bogini Ksi臋偶yca, ukryte w samym sercu zalesionego pag贸rka, kiedy Nemedyjczycy przybyli ze Scytii do brzeg贸w tej krainy na pok艂adach trzydziestu okr臋t贸w.
Takie to historie sk艂oni艂y wie艣niak贸w do opuszczenia Kilderry i gdy je us艂ysza艂em, nie zdziwi艂o mnie, i偶 Denys Barry nie chcia艂 ich wys艂ucha膰. Interesowa艂 si臋 on staro偶ytno艣ci膮 i zamierza艂 dok艂adnie zbada膰 bagnisko, kiedy zostanie nale偶ycie osuszone. Cz臋sto odwiedza艂 bia艂e ruiny na wysepce, ale cho膰 niew膮tpliwie bardzo wiekowe i nie przypominaj膮ce 偶adnych innych tego typu budowli w ca艂ej Irlandii, by艂y one zbyt zniszczone, aby mog艂y powiedzie膰 co艣 wi臋cej na temat czas贸w swojej 艣wietno艣ci.
Niebawem miano rozpocz膮膰 proces osuszania moczar贸w, a robotnicy z P贸艂nocy czekali na rozkaz, by zacz膮膰 zdejmowa膰 z zakazanych trz臋sawisk warstw臋 mchu i czerwonych wrzos贸w oraz, by zlikwidowa膰, jeden po drugim, cienkie jak wst膮偶ki strumyki i ciche, b艂臋kitne sadzawki poro艣ni臋te sitowiem.
Kiedy Barry zako艅czy艂 sw膮 opowie艣膰 by艂em ju偶 bardzo 艣pi膮cy, gdy偶 ca艂odzienna podr贸偶 nader mnie wyczerpa艂a, a m贸j gospodarz snu艂 sw贸j monolog do p贸藕nej nocy. S艂u偶膮cy wskaza艂 mi pok贸j, kt贸ry znajdowa艂 si臋 w odleg艂ej wie偶y, z widokiem na wiosk臋, r贸wnin臋 na skraju trz臋sawiska i na same moczary - z mego okna widzia艂em b艂yszcz膮ce w ksi臋偶ycowym blasku dachy milcz膮cych chat, z kt贸rych uciekli wie艣niacy i gdzie zamieszkali obecnie nowi robotnicy; jak r贸wnie偶 ko艣ci贸艂ek parafialny z antyczn膮 iglic膮. Daleko, na niewielkiej wysepce po drugiej stronie bagien, widnia艂y prastare, zapuszczone mury - zdaj膮ce si臋 emanowa膰 bia艂ym widmowym 艣wiat艂em.
Po艂o偶y艂em si臋 i ju偶 mia艂em usn膮膰, gdy odnios艂em wra偶enie, 偶e s艂ysz臋 dochodz膮ce z oddali s艂abe d藕wi臋ki; odg艂osy dzikie i na wp贸艂 harmonijne, kt贸re przepe艂ni艂y mnie osobliwym podnieceniem i przyda艂y barw mym snom. Kiedy jednak obudzi艂em si臋 nast臋pnego ranka stwierdzi艂em, 偶e wszystko musia艂o mi si臋 przy艣ni膰, bowiem wizje jakich dozna艂em by艂y cudowniejsze ani偶eli jakiekolwiek szale艅cze d藕wi臋ki flet贸w, rozlegaj膮ce si臋 w艣r贸d nocy. Pod wp艂ywem legend przekazanych przez Barry'ego, umys艂 m贸j stworzy艂 obraz majestatycznego miasta po艂o偶onego w zielonej dolinie, a marmurowe ulice, pos膮gi, wille, 艣wi膮tynie, p艂askorze藕by oraz inskrypcje zdawa艂y si臋 艣wiadczy膰, i偶 by艂a to Grecja. Kiedy opowiedzia艂em o moim 艣nie Barry'emu obaj si臋 roze艣miali艣my - ja g艂o艣niej, poniewa偶 on martwi艂 si臋 o swoich robotnik贸w. Po raz sz贸sty z rz臋du zaspali, budzili si臋 wolno - oszo艂omieni -zachowuj膮c si臋 jakby przez ca艂膮 noc nie zmru偶yli oka.
Tego ranka i popo艂udnia w臋drowa艂em samotnie przez sk膮pan膮 w s艂onecznym blasku wiosk臋 i rozmawia艂em z napotkanymi przygodnie robotnikami - Barry bowiem zaj臋ty by艂 ostatecznym opracowywaniem plan贸w przed rozpocz臋ciem osuszania bagien. Robotnicy nie byli tak szcz臋艣liwi, jak mo偶na by si臋 tego spodziewa膰, a wi臋kszo艣膰 z nich sprawia艂a wra偶enie zaniepokojonych snami, kt贸re na pr贸偶no usi艂owali sobie przypomnie膰. Opowiedzia艂em im o moim 艣nie, ale nie zainteresowa艂 ich dop贸ki nie wspomnia艂em o wyimaginowanych wra偶eniach s艂uchowych. Spojrzeli na mnie do艣膰 dziwnie i potwierdzili, 偶e im r贸wnie偶 wydawa艂o si臋, i偶 s艂ysz膮 jakie艣 d藕wi臋ki.
Wieczorem Barry zjad艂 ze mn膮 wieczerz臋 i o艣wiadczy艂, 偶e za dwa dni rozpocznie osuszanie. Jego s艂owa podnios艂y mnie na duchu, bo cho膰 trudno mi by艂o pogodzi膰 si臋 z my艣l膮, i偶 pokrywaj膮ce moczary mech i wrzosy oraz b艂yszcz膮ce jeziorka i strumyki b臋d膮 musia艂y znikn膮膰, coraz bardziej narasta艂o we mnie pragnienie odkrycia prastarych sekret贸w, niew膮tpliwie skrytych pod grub膮 warstw膮 torfu. Tej nocy moje sny o graj膮cych fletach i marmurowych perystylach zako艅czy艂y si臋 w nader gwa艂towny i niepokoj膮cy spos贸b; zobaczy艂em bowiem jak na miasto w dolinie spada zaraza, potem za艣 - przera偶aj膮ca wizja -trupy spoczywaj膮ce na ulicach. Nie pogrzebana pozosta艂a jedynie 艣wi膮tynia Artemidy, znajduj膮ca si臋 na najwy偶szym ze szczyt贸w, gdzie stara kap艂anka, bogini Ksi臋偶yca, Cleis le偶a艂a martwa w koronie z ko艣ci s艂oniowej.
Powiedzia艂em ju偶, 偶e obudzi艂em si臋 gwa艂townie i nagle. Przez jaki艣 czas nie by艂em w stanie odr贸偶ni膰 jawy od snu, gdy偶 wci膮偶 mia艂em w uszach przenikliwe d藕wi臋ki flet贸w; kiedy wszak偶e zobaczy艂em pod艂og臋 komnaty sk膮pan膮 w ksi臋偶ycowym blasku i zarys gotyckiego okna, stwierdzi艂em, i偶 powr贸ci艂em do 艣wiata jawy i zn贸w znajduj臋 si臋 w Kilderry. P贸藕niej us艂ysza艂em jak zegar na dole wybija drug膮 i upewni艂em si臋, 偶e to jawa. Mimo to, wci膮偶 s艂ysza艂em dochodz膮ce z oddali d藕wi臋ki flet贸w; dzikie, osobliwe tony, kt贸re przywodzi艂y mi na my艣l ta艅ce faun贸w na zboczach odleg艂ego Maenalus. Nie dawa艂y mi zasn膮膰 i wyczerpany wyskoczy艂em z 艂贸偶ka. Zupe艂nie przypadkiem podszed艂em do p贸艂nocnego okna i spojrza艂em w kierunku cichej wioski i r贸wniny na skraju bagien. Nie mia艂em ochoty si臋 rozgl膮da膰 - chcia艂em jedynie zasn膮膰 -jednak d藕wi臋ki flet贸w nie dawa艂y mi spokoju i musia艂em co艣 zrobi膰, albo co艣 zobaczy膰. Sk膮d mog艂em przypuszcza膰 jaki widok ujrz膮 moje oczy?
W blasku ksi臋偶yca zalewaj膮cym ca艂膮 rozleg艂膮 r贸wnin臋, rozgrywa艂 si臋 spektakl. Przy d藕wi臋kach trzcinowych piszcza艂ek, kt贸re roznosi艂y si臋 gromkim echem ponad ca艂ym trz臋sawiskiem przesuwa艂 si臋 tamt臋dy bezg艂o艣ny i osobliwy korow贸d r贸偶norodnych, ko艂ysz膮cych si臋 i pl膮saj膮cych ra藕no postaci. Pogr膮偶one w spontanicznym, szale艅czym uniesieniu mog艂y przypomina膰 Sycylijczyk贸w, kt贸rzy w dawnych czasach ta艅czyli przy blasku ksi臋偶yca, oddaj膮c w ten spos贸b cze艣膰 bogini Demeter. Rozleg艂a r贸wnina, z艂ocisty blask ksi臋偶yca, cieniste, poruszaj膮ce si臋 postaci, a przede wszystkim monotonny, przenikliwy d藕wi臋k piszcza艂ek - wszystko to wywar艂o na mnie parali偶uj膮ce wr臋cz wra偶enie. Pomimo tego zdo艂a艂em stwierdzi膰, i偶 po艂ow臋 spo艣r贸d tych niestrudzonych, mechanicznych tancerzy stanowili robotnicy, o kt贸rych s膮dzi艂em, 偶e spali. Pozosta艂ymi uczestnikami korowodu by艂y dziwne, mgliste istoty w bieli, na wp贸艂 materialne, ale sugestywnie blade, sm臋tne najady z nawiedzonych 藕r贸de艂 wytryskaj膮cych na trz臋sawisku. Nie wiem jak d艂ugo obserwowa艂em t臋 scen臋 z okna komnaty na szczycie wie偶y, zanim nie pogr膮偶y艂em si臋 w dziwnej, mrocznej, pozbawionej sn贸w nie艣wiadomo艣ci, z kt贸rej wyrwa艂y mnie dopiero ciep艂e, z艂ociste promienie porannego s艂o艅ca.
W pierwszej chwili po przebudzeniu mia艂em ochot臋 podzieli膰 si臋 mymi obserwacjami i obawami z Denysem Barry'ym, lecz kiedy zobaczy艂em promienie s艂o艅ca przenikaj膮ce przez kratowane wschodnie okno, nabra艂em pewno艣ci, 偶e wszystko to wydawa艂o mi si臋. Miewam r贸偶ne dziwne wizje, jednak偶e nie jestem na tyle s艂aby, aby w nie wierzy膰 - w tym za艣 przypadku zadowoli艂em si臋 jedynie wypytaniem kilku spo艣r贸d robotnik贸w, kt贸rzy spali do bardzo p贸藕na i z poprzedniej nocy nie pami臋tali nic, pr贸cz mglistych sn贸w o przeci膮g艂ych i piskliwych d藕wi臋kach. Sprawa widmowej muzyki wielce mnie niepokoi艂a i zastanawia艂em si臋 czy nie z艂o偶y膰 tego na karb jesiennych 艣wierszczy, kt贸re tego roku pojawi艂y si臋 wcze艣niej i swoim graniem zak艂贸ca艂y nocn膮 cisz臋 oraz spokojny sen robotnik贸w.
P贸藕niej - tego dnia - obserwuj膮c Barry'ego w bibliotece, jak pochyla si臋 nad planami wielkiego dzie艂a, maj膮cego rozpocz膮膰 si臋 ju偶 nazajutrz, po raz pierwszy poczu艂em owo dziwne, nieuchwytne tchnienie grozy, kt贸re nakaza艂o wie艣niakom, by opu艣cili to miejsce. Z jakiego艣 niewiadomego powodu pocz臋艂a napawa膰 mnie l臋kiem my艣l o zak艂贸ceniu spokoju prastarego trz臋sawiska i jego mrocznych tajemnic; wyobrazi艂em sobie jednocze艣nie okropny widok spoczywaj膮cych po艣r贸d czerni, ukrytych g艂臋boko w niezg艂臋bionej otch艂ani moczar贸w, pod grub膮 warstw膮 prastarego torfu - szkielet贸w. Wydobycie owych na 艣wiat艂o dzienne wydawa艂o si臋 zgo艂a nieroztropne i zacz膮艂em szuka膰 jakiej艣 wym贸wki, by m贸c opu艣ci膰 zamek i wiosk臋. Posun膮艂em si臋 nawet do tego, by porozmawia膰 z Barry'ym, ale kiedy mnie wy艣mia艂, nie podj膮艂em wi臋cej przerwanego tematu. Milcza艂em wi臋c, kiedy nad odleg艂ymi wzg贸rzami leniwie zacz臋艂o zachodzi膰 s艂o艅ce, a ca艂e Kilderry sk膮pa艂y, zdawa艂oby si臋, z艂owrogie potoki z艂otawo-czerwonego, ognistego blasku.
Nigdy nie b臋d臋 m贸g艂 powiedzie膰, czy wypadki tej nocy mia艂y miejsce naprawd臋, czy te偶 by艂y jedynie u艂ud膮. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 przewy偶szaj膮 wszystko, co jeste艣my w stanie wyja艣ni膰, a co zwi膮zane jest z natur膮 wszech艣wiata. W 偶aden bowiem normalny spos贸b nie potrafi臋 wyt艂umaczy膰 tajemniczych zagini臋膰, kt贸re stwierdzono, kiedy by艂o ju偶 po wszystkim.
Po艂o偶y艂em si臋 na spoczynek wcze艣nie i - pe艂en niepokoju - nie by艂em w stanie przez d艂ugi czas zasn膮膰 w nieziemskiej, z艂owrogiej ciszy panuj膮cej w wie偶y. By艂o dziwnie ciemno, cho膰 niebo by艂o czyste, jednak ksi臋偶yc 艣wieci艂 bardzo s艂abo i mia艂o tak by膰 a偶 do p贸藕nych godzin nocnych. Le偶膮c w 艂贸偶ku rozmy艣la艂em o Denysie Barry'ym i o tym, co wydarzy si臋 na trz臋sawisku, kiedy nadejdzie dzie艅, a jednocze艣nie ogarn臋艂o mnie szale艅cze wr臋cz pragnienie, aby wybiec w noc, wzi膮膰 w贸z Barry鈥檈go i jak najszybciej opu艣ciwszy te z艂owrogie ziemie, uda膰 si臋 do Ballylough. Zanim jednak zdo艂a艂em wprowadzi膰 swe zamierzenia w c/yn, usn膮艂em i we 艣nie zn贸w ujrza艂em miasto w dolinie, zimne i martwe, otulone ca艂unem upiornych cieni.
Prawdopodobnie obudzi艂y mnie ochryp艂e d藕wi臋ki flet贸w, ale to nie one przyku艂y m膮 uwag臋, kiedy otworzy艂em oczy. Le偶a艂em odwr贸cony plecami w stron臋 wschodniego okna wychodz膮cego na trz臋sawisko, nad kt贸rym wisia艂 blady ksi臋偶yc, tote偶 spodziewa艂em si臋, 偶e na 艣cianie przede mn膮 zobacz臋 艣wiat艂o; to co ujrza艂y moje oczy przesz艂o jednak wszelkie oczekiwania. 艢ciana na wprost rzeczywi艣cie sk膮pana by艂a w blasku, ale bez w膮tpienia nie p艂yn膮艂 on z ksi臋偶yca. Czerwona po艣wiata przep艂ywaj膮ca przez kratowane gotyckie okno i omiataj膮ca ca艂膮 komnat臋 by艂a niewiarygodnie, upiornie wr臋cz intensywna.
Moje poczynania w tej sytuacji mog艂y wydawa膰 si臋 do艣膰 osobliwe, ale jedynie w ksi膮偶kach bohater jest w stanie post臋powa膰 w dramatyczny i przewidywalny spos贸b. Zamiast spojrze膰 na drugi koniec moczar贸w w kierunku 藕r贸d艂a nowego 艣wiat艂a, ogarni臋ty paniczn膮 zgroz膮 odwr贸ci艂em g艂ow臋 od okna i niezdarnie si臋 ubra艂em, powodowany dojmuj膮cym pragnieniem ucieczki. Pami臋tam, 偶e zabra艂em sw贸j rewolwer i kapelusz, ale zanim ca艂e zdarzenie dobieg艂o ko艅ca porzuci艂em je, nie na艂o偶ywszy kapelusza, ani nie oddawszy jednego cho膰by strza艂u. Po pewnym czasie uczucie fascynacji czerwon膮 po艣wiat膮 przemog艂o m贸j strach i podkrad艂szy si臋 do wschodniego okna wyjrza艂em na zewn膮trz, podczas gdy przyprawiaj膮ce o utrat臋 zmys艂贸w, nieprzerwane d藕wi臋ki flet贸w rozchodzi艂y si臋 szerokim echem ponad wiosk膮, docieraj膮c do najdalszych nawet zakamark贸w starego zamczyska.
Po艂a膰 trz臋sawiska rozp艂omieniona by艂a feeri膮 ognistego 艣wiat艂a, szkar艂atnego i z艂owieszczego, bij膮cego z dziwnych, prastarych ruin na odleg艂ej wysepce. Nie potrafi臋 opisa膰 aspektu owych ruin - musia艂em chyba postrada膰 zmys艂y - bowiem odnios艂em wra偶enie, i偶 wznosz膮 si臋 one doskona艂e, majestatyczne i nienaruszone, nietkni臋te z臋bem czasu, okolone smuk艂ymi kolumnami. Marmurowe belkowania, w kt贸rych odbija艂 si臋 p艂omienisty blask strzela艂y w niebo, niczym iglica 艣wi膮tyni stoj膮cej na szczycie wysokiej g贸ry. Flety zawodzi艂y, niebawem zawt贸rowa艂y im b臋bny i gdy tak patrzy艂em sparali偶owany, wydawa艂o mi si臋, 偶e dostrzegam mroczne pl膮saj膮ce postaci odbijaj膮ce si臋 groteskowo na tle czerwonych promieni marmur贸w. Efekt by艂 tytaniczny, aczkolwiek niewyobra偶alny -i m贸g艂bym przygl膮da膰 mu si臋 bez ko艅ca, gdyby po mojej lewej stronie nie rozleg艂 si臋 nagle przybieraj膮cy na sile d藕wi臋k piszcza艂ek. Prze艂amuj膮c przera偶enie mieszaj膮ce si臋 przedziwnie z ekstaz膮, przeszed艂em przez owalny pok贸j do p贸艂nocnego okna, z kt贸rego roztacza艂 si臋 widok na wiosk臋 i r贸wnin臋 na skraju trz臋sawiska. Moje oczy ponownie si臋 rozszerzy艂y w wyrazie szale艅czego zdumienia, jak gdybym zaledwie przed chwil膮 nie ogl膮da艂 niezwyk艂ych i nadnaturalnych scen. Sk膮pan膮 w upiornym krwistym blasku r贸wnin膮 pod膮偶a艂 korow贸d istot, jakich nigdy dot膮d nie mia艂em okazji ogl膮da膰, z wyj膮tkiem najgorszych koszmar贸w sennych. Na wp贸艂 艣lizgaj膮ce si臋, na wp贸艂 unosz膮ce si臋 w powietrzu, odziane w biel bagienne widma wycofywa艂y si臋 z wolna w kierunku nieruchomych w贸d i wyspy z ruinami, ustawione w szyku zdaj膮cym si臋 sugerowa膰 uk艂ad jakiego艣 prastarego, powa偶nego ta艅ca rytualnego. Ich na wp贸艂 przezroczyste r臋ce, ko艂ysz膮ce si臋 w rytm nie cichn膮cego d藕wi臋ku flet贸w, przywo艂ywa艂y w niesamowity spos贸b t艂um s艂aniaj膮cych si臋 robotnik贸w, kt贸rzy pod膮偶ali za nimi jak psy, wolno, sennie, bezmy艣lnie, pow艂贸cz膮c nogami, jak gdyby przyci膮gani jak膮艣 nieodpart膮 demoniczn膮 moc膮. Gdy najady zbli偶y艂y si臋 do moczar贸w nie zmieniaj膮c kierunku marszu, nowy szereg sun膮cych oci臋偶ale, zataczaj膮cych si臋 jak pijani m臋偶czy藕ni, opu艣ci艂 zamczysko wyj艣ciem, kt贸re musia艂o znajdowa膰 si臋 mniej wi臋cej poni偶ej mojego okna, po czym przemierzy艂 na ukos dziedziniec i do艂膮czy艂 do wlok膮cej si臋 kolumny robotnik贸w na r贸wninie. Pomimo odleg艂o艣ci, jaka ich ode mnie dzieli艂a w mgnieniu oka rozpozna艂em s艂u偶膮cych sprowadzonych z P贸艂nocy, gdy偶 wzrok m贸j przyku艂a charakterystyczna, brzydka i nieforemna sylwetka kucharza, kt贸rej absurdalno艣膰 sta艂a si臋 teraz uderzaj膮co tragiczna. Piszcza艂ki zamilk艂y, od strony ruin ponownie dobieg艂 odg艂os b臋bn贸w. Potem zgo艂a bezg艂o艣nie i z gracj膮, najady dotar艂y do wody i jedna po drugiej wtopi艂y si臋 w prastare trz臋sawisko; pod膮偶aj膮cy ich 艣ladem robotnicy, nawet na chwil臋 nie zwalniaj膮c tempa marszu, wkroczyli w m臋tne fale i jedynym 艣ladem okre艣laj膮cym miejsce ich znikni臋cia by艂a niewielka chmura niezdrowych b膮belk贸w, kt贸re z trudem mog艂em dostrzec w blasku szkar艂atnego 艣wiat艂a. Kiedy t艂usty kucharz, ostatni patetyczny uczestnik tego upiornego korowodu, znik艂 po艣r贸d szarawej, cuchn膮cej toni bagniska, d藕wi臋k umilk艂, a o艣lepiaj膮ce czerwone promienie p艂yn膮ce z ruin zgas艂y nieoczekiwanie, pozostawiaj膮c wiosk臋 samotn膮 i opuszczon膮, sk膮pan膮 w s艂abym 艣wietle ksi臋偶yca. M贸j stan w贸wczas okre艣li膰 mo偶na jedynie jako nieopisany chaos. Nie wiedz膮c czy postrada艂em zmys艂y czy te偶 by艂em normalny, 艣ni艂em czy te偶 mo偶e przebywa艂em w 艣wiecie jawy, popad艂em w lito艣ciwe odr臋twienie. Wydaje mi si臋, 偶e robi艂em zgo艂a niedorzeczne rzeczy, zanosi艂em mod艂y do Artemidy, Latony, Demeter, Persefony i Plutona. Wszystko, co sobie przypomnia艂em z klasycznej edukacji, trafia艂o na me usta, w miar臋 jak groza sytuacji pobudza艂a tkwi膮ce g艂臋boko w moim sercu przes膮dy. Czu艂em, 偶e by艂em 艣wiadkiem 艣mierci ca艂ej wioski i wiedzia艂em, 偶e zosta艂em w zamku sam, jedynie z Denysem Barry'ym, kt贸rego 艣mia艂o艣膰 i duma by艂y przyczyn膮 tragedii. Kiedy go wspomnia艂em, nowa groza przyprawi艂a mnie o atak konwulsji i run膮艂em na pod艂og臋. Nie zemdla艂em, ale fizycznie by艂em zupe艂nie bezradny. Potem za艣 poczu艂em lodowaty podmuch od strony okna, w kt贸rym 艣wieci艂 teraz blady ksi臋偶yc i us艂ysza艂em krzyki dobiegaj膮ce z dolnej cz臋艣ci zamczyska. Niebawem wrzaski przybra艂y na sile, a ich brzmienie i tego co w sobie zawiera艂y wr臋cz nie spos贸b by艂o opisa膰. Kiedy o nich my艣l臋, ogarnia mnie fala niewypowiedzianej s艂abo艣ci. Jedyne, co mog臋 powiedzie膰 to to, i偶 wydawa艂 je kto艣, kogo uwa偶a艂em za swego przyjaciela.
W kt贸rym艣 momencie owego przera偶aj膮cego, wstrz膮saj膮cego epizodu, zimny wiatr i ha艂as musia艂y mnie zmusi膰 do dzia艂ania, gdy偶 nast臋pn膮 rzecz膮 jak膮 pami臋tam jest szale艅czy bieg przez atramentowo-czarne pokoje i korytarze. Jak oszala艂y wybieg艂em w upiorn膮 pos臋pn膮 noc i przebieg艂em przez dziedziniec...
Znale藕li mnie o 艣wicie, kr膮偶膮cego bez zmys艂贸w niedaleko Ballylough, ale z r贸wnowagi nie wytr膮ci艂y mnie bynajmniej koszmary jakie zobaczy艂em, czy us艂ysza艂em wcze艣niej. Mamrota艂em pod nosem o dw贸ch fantastycznych zdarzeniach jakie mia艂y miejsce podczas mojej ucieczki - incydentach zgo艂a bez znaczenia w ca艂ej sprawie, kt贸re jednak w dalszym ci膮gu nie daj膮 mi spokoju i dr臋cz膮 czasami, gdy przebywam sam, na pos臋pnych, pustych trz臋sawiskach, sk膮panych w blasku ksi臋偶yca.
Kiedy wybieg艂em z przekl臋tego zamku i gna艂em co si艂 w nogach wzd艂u偶 skraju moczar贸w dobieg艂 mnie nagle zupe艂nie nowy d藕wi臋k: pospolity, aczkolwiek nigdy dot膮d, b臋d膮c w Kilderry, nie mia艂em okazji go s艂ysze膰.
Stoj膮ce wody moczar贸w, w kt贸rych ostatnimi czasy nie by艂o 偶adnych zwierz膮t, by艂y a偶 czarne od hord o艣liz艂ych, ogromnych ropuch, kt贸re rechota艂y ochryple i, co mog艂o wydawa膰 si臋 niemo偶liwe czy wr臋cz nieprawdopodobne, zdawa艂oby si臋 - nieprzerwanie. Ich obrzmia艂e, 艣liskie cia艂a zieleni艂y si臋 w blasku ksi臋偶yca, a ropuchy zdawa艂y si臋 spogl膮da膰 w g贸r臋, w kierunku 藕r贸d艂a 艣wiat艂a.
Pod膮偶y艂em za spojrzeniem jednej wyj膮tkowo du偶ej i odra偶aj膮co szpetnej ropuchy; to by艂a druga rzecz, kt贸ra odj臋艂a mi zmys艂y.
Dostrzeg艂em mianowicie 艣lad promienia - s艂abego, faluj膮cego 艣wiat艂a - ci膮gn膮cego si臋 od dziwacznych, prastarych ruin na odleg艂ej male艅kiej wyspie do zawieszonego na atramentowo-czarnym niebie bladego, pos臋pnego ksi臋偶yca. Co wi臋cej, 艣wiat艂o to nie odbija艂o si臋 w wodach trz臋sawiska. W g贸rze za艣, na tle bledn膮cej smugi widmowego blasku moja rozgor膮czkowana wyobra藕nia zarejestrowa艂a cienki, wij膮cy si臋 wolno cie艅; mglisty, zdeformowany, skr臋caj膮cy si臋 i szamocz膮cy, jakby ci膮gn臋艂y go niewidzialne demony.
Pomimo, i偶 u kresu wytrzyma艂o艣ci i bliski utraty zmys艂贸w, zdo艂a艂em jeszcze wychwyci膰 w owym upiornym cieniu monstrualne podobie艅stwo. W przyprawiaj膮cy o md艂o艣ci, niewiarygodny, karykaturalny, a nawet wr臋cz blu藕nierczy spos贸b przypomina艂 on cz艂owieka, kt贸rego zna艂em pod nazwiskiem Denysa Barry'ego.
Bestia w jaskini (The Beast in the Cave)
Straszliwe przypuszczenie, ko艂acz膮ce si臋 nie艣mia艂o w moim niech臋tnym temu i oszo艂omionym umy艣le, sta艂o si臋 upiorn膮 rzeczywisto艣ci膮. Zgubi艂em si臋 i to na dobre w ogromnych, przypominaj膮cych labirynt, korytarzach Jaskini Mamut贸w. Obracaj膮c si臋 w obie strony i wyt臋偶aj膮c wzrok nie by艂em w stanie dostrzec 偶adnego znaku, kt贸ry pom贸g艂by mi dotrze膰 do drogi prowadz膮cej na zewn膮trz, nie mog臋 ju偶 d艂u偶ej oszukiwa膰 samego siebie, musz臋 pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e by膰 mo偶e ju偶 nigdy nie zobacz臋 艣wiat艂a dziennego, ani rozleg艂ych r贸wnin czy uroczych wzg贸rz zewn臋trznego 艣wiata. Utraci艂em nadziej臋. Niemniej jednak, poniewa偶 偶ycie moje indoktrynowa艂y studia filozoficzne, oboj臋tno艣膰 jak膮 nieodmiennie zachowywa艂em nie przysporzy艂a mi nawet odrobiny satysfakcji - cz臋sto bowiem czyta艂em, 偶e ofiary podobnych zachowa艅 popada艂y w dziki sza艂; ja jednak nie do艣wiadczy艂em niczego podobnego i od chwili, kiedy u艣wiadomi艂em sobie rozpaczliwo艣膰 swej sytuacji, sta艂em spokojnie, pogr膮偶ony niemal w kompletnym bezruchu.
My艣l, 偶e najprawdopodobniej dotar艂em zbyt daleko, by mog艂a mnie odnale藕膰 grupa poszukiwawcza, r贸wnie偶 nie by艂a w stanie wytr膮ci膰 mnie z r贸wnowagi. Je偶eli ju偶 musz臋 tu umrze膰, stwierdzi艂em, miast na cmentarzu, ko艣ci moje spoczn膮 w owej przera偶aj膮ce], majestatycznej jaskini i bardziej ni偶 rozpacz膮 my艣l ta natchn臋艂a mnie spokojem i oboj臋tno艣ci膮.
Najpierw poczuj臋 pragnienie, pomy艣la艂em. Wiedzia艂em, i偶 niekt贸rzy w podobnej sytuacji potraciliby zmys艂y -ja jednak czu艂em, 偶e taki koniec nie jest mi pisany. Nieszcz臋艣cie jakie mi si臋 przytrafi艂o by艂o jedynie moj膮 win膮, jako 偶e nie m贸wi膮c ani s艂owa przewodnikowi oddali艂em si臋 od grupy wycieczkowicz贸w i po ponad godzinnej w臋dr贸wce zakazanymi korytarzami jaskini stwierdzi艂em, 偶e nie jestem w stanie odnale藕膰 powrotnej drogi w艣r贸d mrocznych zakamark贸w kamiennego labiryntu.
Moja latarka zacz臋艂a ju偶 przygasa膰, niebawem otocz膮 mnie nieprzeniknione i niemal namacalne ciemno艣ci panuj膮ce w trzewiach ziemi. Stoj膮c tak, w s艂abym migocz膮cym 艣wietle, zastanawia艂em si臋 leniwie nad konkretnymi okoliczno艣ciami mego zbli偶aj膮cego si臋 ko艅ca. Przypomnia艂em sobie zas艂yszane opowie艣ci o kolonii gru藕lik贸w, kt贸rzy zamieszkali w tej gigantycznej grocie Licz膮c na odzyskanie zdrowia w orze藕wiaj膮cym klimacie podziemnego 艣wiata z jego jednolit膮 temperatur膮, czystym powietrzem, cisz膮 i spokojem, a miast tego znale藕li jedynie 艣mier膰 w osobliwej i upiornej postaci. Widzia艂em sm臋tne szcz膮tki ich 藕le skleconych chatynek, mijaj膮c je wraz z wycieczk膮, i zastanawia艂em si臋, jaki naturalny wp艂yw m贸g艂 wywrze膰 d艂ugi pobyt w tej ogromnej i milcz膮cej jaskini na kogo艣 tak zdrowego i krzepkiego jak ja. Teraz, m贸wi艂em sobie pos臋pnie w duchu, mia艂em okazj臋 si臋 o tym przekona膰, zak艂adaj膮c rzecz jasna, 偶e brak wody nie sk艂oni mnie do szybszego rozstania si臋 z 偶yciem.
W ko艅cu moja latarka zgas艂a zupe艂nie; w tej sytuacji postanowi艂em wykorzysta膰 ka偶d膮 szans臋, ka偶d膮 nawet n膮jw膮tpliwsz膮 mo偶liwo艣膰 wydostania si臋 z jaskini z 偶yciem i nie szcz臋dz膮c p艂uc, wyda艂em seri臋 g艂o艣nych okrzyk贸w, licz膮c, 偶e tym ha艂asem zwr贸c臋 uwag臋 przewodnika mojej grupy.
Niemniej jednak, kiedy to uczyni艂em, poczu艂em w g艂臋bi serca, 偶e moje wysi艂ki posz艂y na marne, a m贸j g艂os, zwielokrotniony i odbity gromkim echem od niezliczonych wa艂贸w mrocznego labiryntu woko艂o, dotar艂 jedynie do moich uszu.
Nagle, zgo艂a nieoczekiwanie, co艣 przyku艂o moj膮 uwag臋 i momentalnie spi膮艂em si臋 w sobie. Wydawa艂o mi si臋 bowiem, 偶e s艂ysz臋 艂agodny odg艂os zbli偶aj膮cych si臋 st贸p, krocz膮cych po kamiennym pod艂o偶u jaskini.
Czy偶by ratunek mia艂 przyby膰 tak szybko? Czy wszystkie moje mro偶膮ce krew w 偶y艂ach l臋ki by艂y pr贸偶ne, gdy偶 przewodnik, zauwa偶ywszy, i偶 samowolnie oddali艂em si臋 od grupy, pod膮偶y艂 moim 艣ladem i odnalaz艂 mnie w korytarzu tego gigantycznego wapiennego labiryntu? Podczas gdy w moim umy艣le k艂臋bi艂y si臋 owe radosne rozmy艣lania, moje usta otwar艂y si臋 do kolejnego krzyku, aby pomoc mog艂a dotrze膰 do mnie szybciej, lecz zaraz uczucie rado艣ci zmieni艂o si臋 w czyst膮 zgroz臋. Nas艂uchiwa艂em bowiem, a s艂uch mia艂em czujny i bardziej wyostrzony przez panuj膮c膮 w jaskini grobow膮 cisz臋, i z przera偶eniem u艣wiadomi艂em sobie, 偶e kroki, kt贸re si臋 do mnie zbli偶a艂y, nie przypomina艂y odg艂osu krok贸w CZ艁OWIEKA! W nieziemskiej ciszy d藕wi臋k obutych st贸p przewodnika powinien brzmie膰 niczym serie ostrych, dono艣nych uderze艅. Te za艣 by艂y cichsze i bardziej ukradkowe, jak st膮panie kocich 艂ap. Poza tym, kiedy wyt臋偶y艂em s艂uch, mia艂em wra偶enie, 偶e wychwytuj臋 odg艂os st膮pania nie dw贸ch, a CZTERECH st贸p.
By艂em teraz przekonany, 偶e moje wo艂anie zaniepokoi艂o i przyci膮gn臋艂o tu jakie艣 dzikie zwierz臋, by膰 mo偶e g贸rskiego lwa, kt贸ry przez przypadek zab艂膮dzi艂 do jaskini. Kto wie, zastanawia艂em si臋, mo偶e Wszechmocny przypisa艂 mi szybsz膮 i bardziej lito艣ciw膮 艣mier膰, ni偶 d艂ugie konanie, niemniej jednak instynkt przetrwania, kt贸ry w moim przypadku nigdy nie zasypia艂, wyra藕nie si臋 teraz o偶ywi艂, i cho膰 ucieczka przed nadci膮gaj膮cym zagro偶eniem mog艂a w tej sytuacji jedynie r贸wna膰 si臋 d艂u偶szej i bardziej ponurej 艣mierci, postanowi艂em broni膰 swego 偶ycia ze wszystkich si艂, tak d艂ugo jak to tylko mo偶liwe. Mo偶e si臋 to wydawa膰 dziwne, ale m贸j umys艂 ze strony tajemniczego go艣cia odczuwa艂 jedynie wrogo艣膰. Znieruchomia艂em zupe艂nie, usi艂uj膮c zachowywa膰 si臋 mo偶liwie bezszelestnie w nadziei, 偶e nieznane zwierz臋, z braku naprowadzaj膮cych je d藕wi臋k贸w, straci orientacj臋 w ciemno艣ciach, minie mnie i p贸jdzie dalej. By艂y to jednak p艂onne nadzieje, gdy偶 skradaj膮ce si臋 kroki nadal si臋 zbli偶a艂y; najwyra藕niej zwierz臋 zwietrzy艂o m贸j zapach, kt贸ry wewn膮trz jaskini, gdzie powietrze by艂o czyste i nie ska偶one przez inne wonie, musia艂o bez w膮tpienia wyczuwa膰 ze sporej odleg艂o艣ci.
Nie pozosta艂o mi zatem nic innego, jak uzbroi膰 si臋 i przygotowa膰 do obrony przed atakiem nieznanego, niewidocznego w ciemno艣ci przeciwnika, tote偶 zacz膮艂em po omacku szuka膰 mo偶liwie najwi臋kszych od艂amk贸w skalnych, za艣cie艂aj膮cych pod艂o偶e jaskini. Uj膮艂em po jednym w ka偶d膮 r臋k臋, aby mocje niezw艂ocznie wykorzysta膰 i czeka艂em z rezygnacj膮 na to, co by艂o nieuniknione. Tymczasem przera藕liwy szelest st贸p zbli偶a艂 si臋 coraz bardziej. Bez w膮tpienia zachowanie zwierz臋cia by艂o skrajnie osobliwe. Przez wi臋kszo艣膰 czasu zdawa艂o si臋 i艣膰 na czworakach, przy czym s艂ycha膰 by艂o wyra藕ny brak unisono pomi臋dzy przednimi a tylnymi 艂apami, niemniej w kr贸tkich niezbyt cz臋stych interwa艂ach odnosi艂em wra偶enie jakby stworzenie porusza艂o si臋 jedynie na dw贸ch nogach.
Zastanawia艂em si臋, z jakim gatunkiem przysz艂o mi si臋 spotka膰; musia艂o ono, jak s膮dzi艂em, zap艂aci膰 za swoj膮 ciekawo艣膰 i pragnienie zbadania jednego z wej艣膰 do groty do偶ywotnim uwi臋zieniem w jego bezkresnych czelu艣ciach. 呕ywi艂o si臋 niew膮tpliwie bezokimi rybami, nietoperzami i szczurami 偶yj膮cymi w jaskini, jak r贸wnie偶 zwyczajnymi rybami przyp艂ywaj膮cymi z odm臋t贸w Green River, kt贸rej odnogi w jaki艣 przedziwny spos贸b 艂膮czy艂y si臋 z podziemnymi wodami.
Mro偶膮ce krew w 偶y艂ach wyczekiwanie skraca艂em sobie wymy艣laniem groteskowych deformacji, jakie 偶ycie w jaskini musia艂o spowodowa膰 w fizycznej budowie zwierz臋cia, przypominaj膮c sobie jednocze艣nie przera偶aj膮cy wygl膮d gru藕lik贸w, kt贸rzy wed艂ug legendy zmarli po d艂ugim pobycie w jaskini, l nagle, z przera偶eniem u艣wiadomi艂em sobie, 偶e nawet gdyby uda艂o mi si臋 pokona膰 przeciwnika, NIE ZDO艁AM GO ZOBACZY膯. Napi臋cie ogarniaj膮ce m贸j umys艂 by艂o przera偶aj膮ce. Wyobra藕nia, w kt贸rej panowa艂 ogromny chaos, tworzy艂a upiorne i przera偶aj膮ce kszta艂ty, tkaj膮c je ze z艂owrogiej materii otaczaj膮cej mnie ciemno艣ci, kt贸ra niemal namacalnie napiera艂a na moje cia艂o. Kroki by艂y coraz bli偶ej. Mia艂em wra偶enie, 偶e bezwarunkowo musz臋 wyda膰 z siebie d艂ugi, przenikliwy krzyk, ale g艂os uwi膮z艂 mi w gardle, i nie by艂em w stanie tego dokona膰. Sta艂em jak skamienia艂y, mia艂em wra偶enie, 偶e stopy wros艂y mi w ziemi臋. W膮tpi艂em, czy moja prawa r臋ka b臋dzie w stanie w krytycznym momencie cisn膮膰 pocisk w zbli偶aj膮c膮 si臋 ku mnie istot臋.
Jednostajne tup, tup, tup krok贸w by艂o bardzo blisko, przera藕liwie blisko.
S艂ysza艂em dyszenie zwierz臋cia i, pomimo i偶 zdj臋ty zgroz膮, u艣wiadomi艂em sobie, 偶e musia艂o ono przeby膰 znaczn膮 odleg艂o艣膰 i by艂o wyra藕nie zm臋czone. Magle czar prysn膮艂. Moja prawa r臋ka, kierowana nieomylnym zmys艂em s艂uchu, cisn臋艂a dzier偶ony kawa艂 wapienia, zaostrzony na jednym ko艅cu, ku temu miejscu w ciemno艣ciach, sk膮d dobiega艂 szelest st贸p i g艂o艣ne dyszenie i, co stwierdzi艂em z nieskrywanym zadowoleniem, trafi艂em niemal w dziesi膮tk臋, us艂ysza艂em bowiem, jak istota odskoczy艂a w ty艂 i przywarowa艂a pod 艣cian膮. Skorygowa艂em namiary celu i cisn膮艂em drugi pocisk. Tym razem mia艂em wi臋cej szcz臋艣cia. Z przepe艂niaj膮c膮 me serce rado艣ci膮 us艂ysza艂em, jak stw贸r bezw艂adnie upad艂 na ziemi臋 i - jak wszystko na to wskazywa艂o - zupe艂nie znieruchomia艂. Nadal by艂o s艂ycha膰 ci臋偶kie sapanie, co pozwoli艂o mi przypuszcza膰, 偶e jedynie zrani艂em stwora. Teraz jednak do reszty straci艂em ochot臋 na przyjrzenie si臋 tej istocie. M贸j m贸zg zaatakowa艂 bezpodstawny, prymitywny l臋k, pozosta艂o艣膰 po pradawnych przes膮dach i wierzeniach 鈥 nie podszed艂em zatem do cia艂a ani nie cisn膮艂em kolejnych kamieni, aby do reszty pozbawi膰 偶ycia niewidoczne w mroku zwierz臋. Miast tego, wykrzesawszy z siebie resztk臋 si艂, pogna艂em w -jak to oszacowa艂 m贸j ogarni臋ty chaosem umys艂 - stron臋, z kt贸rej przyszed艂em. Nagle zn贸w us艂ysza艂em d藕wi臋k, a raczej ca艂膮 ich seri臋: rytmicznych i jednostajnych. W chwil臋 potem zmieni艂y si臋 one w kakofoni臋 ostrych, metalicznych szcz臋kni臋膰. Tym razem nie mia艂em 偶adnych w膮tpliwo艣ci. TO BY艁 PRZEWODNIK. Zacz膮艂em wo艂a膰, krzycze膰, wrzeszcze膰 i zawodzi膰 z rado艣ci, kiedy s艂aba migocz膮ca po艣wiata b臋d膮ca, jak wiedzia艂em, 艣wiat艂em latarki, ukaza艂a moim oczom wilgotne 艣ciany i 艂ukowato sklepiony sufit jaskini. Pobieg艂em w kierunku 艣wiat艂a, i zanim zdo艂a艂em si臋 zorientowa膰 co robi臋, pad艂em memu przewodnikowi do n贸g, obejmuj膮c jego buty. Na przemian, dzi臋kuj膮c za ocalenie be艂kota艂em jak oszala艂y, bez 艂adu i sk艂adu, pr贸buj膮c opowiedzie膰 mu sw膮 prze偶yt膮 histori臋.
W ko艅cu doszed艂em do siebie. Przewodnik, jak si臋 okaza艂o, zauwa偶y艂 moj膮 nieobecno艣膰, gdy grupa dotar艂a do wylotu jaskini, i kierowany intuicyjnym zmys艂em kierunku pod膮偶y艂 przez labirynt korytarzy do miejsca, w kt贸rym rozmawiali艣my po raz ostatni, a偶 w ko艅cu, po czterech godzinach zdo艂a艂 mnie odnale藕膰. Zanim sko艅czy艂 mi o tym opowiada膰, ja, kt贸remu 艣wiat艂o latarki i obecno艣膰 drugiej osoby wyra藕nie doda艂a odwagi, napomkn膮艂em o dziwnym zwierz臋ciu, kt贸re zrani艂em i kt贸re znajdowa艂o si臋 w pewnej odleg艂o艣ci od nas, w spowitym w ciemno艣ciach korytarzu, sugeruj膮c jednocze艣nie aby艣my tam poszli i w 艣wietle latarki wsp贸lnie mu si臋 przyjrzeli. By艂em niezmiernie ciekaw jakiego gatunku stworzenie pad艂o moj膮 ofiar膮. Zawr贸cili艣my wsp贸lnie ku miejscu mej przera偶aj膮cej przygody, tym razem jednak obecno艣膰 przewodnika dodawa艂a mi otuchy.
Niebawem dostrzegli艣my bia艂y obiekt le偶膮cy na kamiennym pod艂o偶u, bielszy nawet od po艂yskuj膮cych wapiennych 艣cian. Zbli偶aj膮c si臋 ku niemu ostro偶nie, nie pr贸bowali艣my powstrzymywa膰 swego zdumienia, gdy偶 spo艣r贸d rozmaitych osobliwych stwor贸w, jakie mieli艣my okazj臋 ogl膮da膰 w swoim 偶yciu, ten by艂 bez w膮tpienia najdziwniejszy. Przypomina艂 ogromn膮, antropoidaln膮 ma艂p臋, kt贸ra by膰 mo偶e uciek艂a z jakiej艣 mena偶erii. W艂osy mia艂a 艣nie偶nobia艂e - niew膮tpliwie wyblak艂y one wskutek d艂ugiego przebywania w mrocznych, atramentowo-czarnych czelu艣ciach jaskini. By艂y jednak zdumiewaj膮co w膮t艂e i rzadkie - porasta艂y jedynie g艂ow臋 zwierz臋cia d艂ugimi, si臋gaj膮cymi ramion kosmykami. Stworzenie by艂o odwr贸cone, nie widzieli艣my jego twarzy, gdy偶 niemal na niej le偶a艂o. Osobliwy by艂 r贸wnie偶 wygl膮d ko艅czyn, ich nachylenie wyja艣nia艂o jednak偶e zmiany w ich u偶ywaniu, gdy偶 ju偶 wcze艣niej zwr贸ci艂em uwag臋, 偶e zwierz臋 to porusza艂o si臋 na przemian na dw贸ch albo na czterech 艂apach. Z ko艅c贸w palc贸w, zar贸wno r膮k jak i st贸p, wyrasta艂y d艂ugie, jakby szczurze szpony. Ko艅czyny nie by艂y chwytne, kt贸ry to fakt sk艂ada艂em na karb d艂ugiego pobytu istoty w jaskini -o czym, jak wcze艣niej zauwa偶y艂em, 艣wiadczy艂a przenikliwa, nieziemska wr臋cz biel, tak charakterystyczna dla ka偶dego z element贸w jej anatomii.
Nie by艂o wida膰 ogona.
Oddech stwora by艂 teraz bardzo s艂aby i przewodnik wyj膮艂 pistolet z wyra藕nym zamiarem dobicia zwierz臋cia, gdy wtem D殴WI臉K, jaki doby艂 si臋 z jego ust sprawi艂, 偶e towarzysz m贸j opu艣ci艂 bro艅 rezygnuj膮c z jej u偶ycia. Trudno by艂oby opisa膰 贸w d藕wi臋k. Nie przypomina艂 偶adnego z odg艂os贸w wydawanych przez ma艂py i zastanawia艂em si臋, czy nienaturalno艣膰 ta nie by艂a wynikiem d艂ugotrwa艂ego, ci膮g艂ego milczenia, ciszy przerwanej dopiero wra偶eniami wywo艂anymi ujrzeniem 艣wiat艂a ogl膮danego po raz pierwszy, odk膮d stworzenie zapu艣ci艂o si臋 w mroczne czelu艣cie groty. D藕wi臋k, kt贸ry z pewnym wahaniem m贸g艂bym okre艣li膰 jako swego rodzaju g艂臋boki chichot, rozlega艂 si臋 przez d艂u偶sz膮 chwil臋.
Nagle ca艂e cia艂o zwierz臋cia przeszy艂 ostry, gwa艂towny spazm. Ko艅czyny stwora zadrga艂y konwulsyjnie, po czym zesztywnia艂y. Zwierz臋 raz jeszcze targn臋艂o ca艂ym cia艂em, po czym odwr贸ci艂o si臋 w nasz膮 stron臋 i po raz pierwszy ujrzeli艣my jego twarz. Widok jego oczu przerazi艂 mnie do tego stopnia, 偶e przez chwil臋 nie by艂em w stanie dostrzec niczego innego. Oczy te by艂y czarne, atramentowo-czarne, i stanowi艂y upiorny kontrast w por贸wnaniu ze 艣nie偶n膮 biel膮 w艂os贸w i reszty cia艂a. Podobnie jak u innych mieszka艅c贸w jaski艅, ga艂ki oczne zwierz臋cia znajdowa艂y si臋 g艂臋boko w orbitach i pozbawione by艂y t臋cz贸wek. Kiedy przyjrza艂em si臋 uwa偶niej stwierdzi艂em, 偶e szcz臋ki i czo艂o stwora by艂y mniej wysuni臋te ni偶 u przeci臋tnych ma艂p i du偶o s艂abiej ow艂osione, nos za艣 du偶o bardziej wydatny. Kiedy w milczeniu przygl膮dali艣my si臋 tajemniczemu stworzeniu, jego grube mi臋siste wargi rozchyli艂y si臋 i spomi臋dzy nich wydoby艂o si臋 kilka d藕wi臋k贸w, po czym istota pogr膮偶y艂a si臋 w spokoju 艣mierci.
Przewodnik schwyci艂 mnie za r臋kaw i dygota艂 tak bardzo, 偶e promie艅 jego latarki przesuwa艂 si臋 nieustannie w g贸r臋 i w d贸艂 rzucaj膮c dziwne, poruszaj膮ce si臋 cienie na bladych, wapiennych 艣cianach groty.
Nie poruszy艂em si臋 i sta艂em jak wro艣ni臋ty w ziemi臋, wpatruj膮c si臋 rozszerzonymi z przera偶enia oczyma w kamieniste pod艂o偶e.
Groza min臋艂a, a jej miejsce zaj臋艂y: zdumienie, niepok贸j, wsp贸艂czucie i szacunek, bowiem d藕wi臋ki jakie wyda艂a konaj膮ca posta膰 spoczywaj膮ca na ziemi, tu偶 przed nami, nieomylnie zdradzi艂y nam okrutn膮 prawd臋.
Istota, kt贸r膮 zabi艂em, owa dziwna bestia z mrocznych czelu艣ci bezdennych jaski艅, dawno bo dawno, ale musia艂a by膰 kiedy艣 CZ艁OWIEKIEM.
Ulica (The Street)
S膮 tacy, kt贸rzy twierdz膮, 偶e rzeczy i miejsca maj膮 dusze i ci, kt贸rzy uwa偶aj膮, 偶e tak nie jest; nie b臋d臋 wypowiada艂 si臋 na ten temat, ale opowiem wam o Ulicy.
Ulic臋 t臋 tworzyli ludzie silni i honorowi - prawi i dzielni, kt贸rzy przybyli z B艂ogos艂awionych Wysp za morzem. Z pocz膮tku by艂a to jedynie 艣cie偶ka wydeptana przez pierwszych osadnik贸w nosz膮cych wod臋 z le艣nego 藕r贸d艂a do grupki dom贸w przy pla偶y, nast臋pni pobudowali nowe chaty, wzd艂u偶 p贸艂nocnej strony, wykonane z grubych d臋bowych bali, od strony lasu za艣 obudowane kamieniami, gdy偶 w g膮szczu czaili si臋 Indianie u偶ywaj膮cy cz臋sto p艂on膮cych strza艂.
W kilka lat p贸藕niej ludzie wznie艣li kolejne domy wzd艂u偶 po艂udniowej strony Ulicy.
Po Ulicy, w t臋 i z powrotem, kroczyli pos臋pni m臋偶czy藕ni w sto偶kowatych czapkach, kt贸rzy zazwyczaj byli uzbrojeni w muszkiety b膮d藕 flowery. Przechadza艂y si臋 t臋dy r贸wnie偶 ich 偶ony, w czepkach na g艂owach i stateczne, opanowane dzieci. Wieczorami m臋偶czy藕ni zasiadali przy gigantycznych kominkach, czytali i rozmawiali. Czytali bardzo proste rzeczy i o takich te偶 dyskutowali, niemniej pomaga艂y im one za dnia w pracy przy karczowaniu lasu i uprawie p贸l. Dzieci za艣, s艂ucha艂y i uczy艂y si臋 o prawach i starych czynach, a tak偶e o ukochanej Anglii, kt贸rej nigdy nie widzia艂y, ani nie mog艂y pami臋ta膰.
Po wojnie Indianie przestali n臋ka膰 mieszka艅c贸w Ulicy. M臋偶czyznom poch艂oni臋tym prac膮 powodzi艂o si臋 nie藕le i byli naprawd臋 szcz臋艣liwi. Dzieci ros艂y, a kolejne rodziny przybywa艂y ze Starego Kraju, aby osiedli膰 si臋 przy Ulicy. A potem doros艂y dzieci i nowo przyby艂ych. Miasteczko stawa艂o si臋 miastem i, jedna po drugiej, chaty pocz臋艂y ust臋powa膰 miejsca domom - prostym, pi臋knym budowlom z ceg艂y i drewna, o kamiennych stopniach i 偶elaznych balustradach, ze 艣wietlikiem nad drzwiami wej艣ciowymi. Domy nie by艂y zbyt wymy艣lne, gdy偶 mia艂y s艂u偶y膰 wielu pokoleniom. Wewn膮trz znajdowa艂y si臋 ozdobnie rze藕bione kominki i urzekaj膮ce oko schody, a tak偶e przyjemne, wygodne meble, delikatne, porcelanowe zastawy sto艂owe i srebra przywo偶one ze Starego Kraju. Tak wi臋c Ulica nape艂nia艂a si臋 snami m艂odych i cieszy艂a si臋, gdy jej mieszka艅cy stawali si臋 coraz bardziej czaruj膮cy i szcz臋艣liwi.
Tam gdzie kiedy艣 by艂a jedynie si艂a i honor, pojawi艂y si臋 obecnie smak, gust i wiedza. Do dom贸w zawita艂y ksi膮偶ki, obrazy i muzyka, m艂odzi za艣 ucz臋szczali na uniwersytet, kt贸rego gmach wznosi艂 si臋 ponad r贸wnin膮 na p贸艂nocy. Strzelby zast膮pi艂y szpady, koronki - peruki. Polne dr贸偶ki i le艣ne drogi pokry艂y si臋 kostk膮 kocich 艂b贸w, po kt贸rych dudni艂y kopyta wierzchowc贸w czystej krwi i ko艂a poz艂acanych karet; przy chodnikach za艣 powsta艂y s艂upki do uwi膮zywania koni.
Przy Ulicy ros艂o wiele drzew: wi膮zy, d臋by i majestatyczne klony; w lecie wi臋c ca艂a okolica zdawa艂a si臋 ton膮膰 w soczystej zieleni, a z roz艂o偶ystych, strzelistych koron drzew dochodzi艂 melodyjny 艣piew ptak贸w. Za domami rozci膮ga艂y si臋 okolone murami r贸偶ane ogrody ze 艣cie偶kami otoczonymi z dw贸ch stron przez starannie przyci臋te 偶ywop艂oty, z tarczami s艂onecznych zegar贸w ton膮cych nocami w srebrzystym blasku ksi臋偶yca i gwiazd, podczas gdy wonne, r贸偶nobarwne kwiaty b艂yszcza艂y od kropel rosy.
Ulica 艣ni艂a dalej, poprzez kolejne wojny, nieszcz臋艣cia i zmiany. Kt贸rego艣 razu odesz艂a wi臋kszo艣膰 m艂odych i niekt贸rzy nigdy nie powr贸cili. Wtedy te偶 zwini臋to star膮 flag臋 i zast膮piono j膮 now膮, z pasami i gwiazdami. I cho膰 m臋偶czy藕ni m贸wili o ogromnych zmianach. Ulica ich nie czu艂a, ludzie bowiem byli nadal tacy sami, m贸wili o starych, znajomych rzeczach w stary, znajomy spos贸b. Drzewa wci膮偶 by艂y schronieniem dla roz艣piewanych ptak贸w, a wieczorami ksi臋偶yc i gwiazdy przygl膮da艂y si臋 sk膮panym w rosie kwiatom w otoczonych murami r贸偶anych ogrodach.
Po jakim艣 czasie znikn臋艂y szpady, tr贸jgraniaste kapelusze i peruki. Jak偶e dziwni wydawali si臋 kr贸tkow艂osi mieszka艅cy z laskami w d艂oniach. Z oddali dochodzi艂y nowe odg艂osy: dziwne sapanie i przenikliwe wycie, dobiegaj膮ce od strony oddalonej o mil臋 rzeki. Powietrze nie by艂o ju偶 tak czyste, jak poprzednio, ale duch tego miejsca nie zmieni艂 si臋. Ulic臋 ukszta艂towa艂a krew i dusza przodk贸w. Duch nie zmieni艂 si臋 nawet kiedy ludzie brutalnie otworzyli ziemi臋, aby po艂o偶y膰 w niej dziwne rury, ani kiedy stawiali wysokie s艂upy z przymocowanymi do nich tajemniczymi drutami. Ulica zawiera艂a w sobie tak wiele prawdziwej wiedzy, 偶e przesz艂o艣膰 nie mog艂a zosta膰 zbyt 艂atwo zapomniana.
A potem nasta艂y dni z艂a, kiedy wielu, kt贸rzy znali Ulic臋 z dawnych czas贸w, przestali j膮 zna膰 i kiedy pozna艂o j膮 wielu, kt贸rzy nie znali jej do tej pory. Akcent ich by艂 chrapliwy i ostry, wygl膮d za艣 i oblicza plugawe. Podobnie jak ich my艣li, kt贸re walczy艂y z m膮dro艣ci膮 ducha Ulicy, ta za艣 bezg艂o艣nie umiera艂a z t臋sknoty, podczas gdy stoj膮ce wzd艂u偶 niej domy popad艂y w ruin臋, drzewa usch艂y, a r贸偶ane ogrody zaros艂y chwastami i sczez艂y. Jednak, kt贸rego艣 dnia zn贸w poczu艂a gwa艂towny przyp艂yw dumy, by艂o to w贸wczas, kiedy m艂odzi ponownie wymaszerowali w nieznane. I znowu wielu z nich nie powr贸ci艂o.
Tym razem m艂odzi ubrani byli na niebiesko.
W miar臋 up艂ywu lat z Ulic膮 dzia艂o si臋 coraz gorzej. Usch艂y ju偶 wszystkie drzewa, a r贸偶ane ogrody ust膮pi艂y miejsca zapleczom tanich, szpetnych nowych budynk贸w stoj膮cych przy r贸wnoleg艂ych ulicach. Domy jednak pozosta艂y, pomimo trudnych lat, robak贸w i burz, bowiem postawiono je z my艣l膮, aby s艂u偶y艂y wielu pokoleniom, na Ulicy pojawi艂y si臋 nowe twarze: 艣niade, z艂owieszcze oblicza o zdradliwych oczach i dziwnych rysach, kt贸rych w艂a艣ciciele m贸wili nieznanym j臋zykiem i wywieszali na prze偶artych wilgoci膮 艣cianach dom贸w szyldy z napisami w innym alfabecie.
Wzd艂u偶 rynsztok贸w pojawi艂y si臋 w贸zki i stragany. Powietrze przesyci艂 okropny, nieokre艣lony fetor, a prastary duch zapad艂 w sen.
Raz Ulica prze偶y艂a chwile wielkiego podniecenia. Za morzem szala艂y wojna i rewolucja; upad艂a dynastia, a nieliczni pozostali przy 偶yciu pokonani dotarli z dwuznacznymi zamiarami do Zachodniego L膮du. Wielu z nich osiedli艂o si臋 w zapuszczonych domach, kt贸re niegdy艣 zna艂y 艣piew ptak贸w i zapach r贸偶. P贸藕niej za艣 Zachodni L膮d przebudzi艂 si臋 i przy艂膮czy艂 do Starego Kraju w tytanicznej walce na rzecz cywilizacji. Nad miastami ponownie 艂opota艂y stare flagi, kt贸rym towarzyszy艂y nowe - prostsze, acz wspania艂e - tr贸jkolorowe. Nad Ulic膮 nie powiewa艂y flagi, gdy偶 obecnie gnie藕dzi艂 si臋 tam jedynie strach, nienawi艣膰 i ignorancja. M艂odzi ponownie odeszli, ale nie tak jak inni ich r贸wie艣nicy, w dawnych czasach. Czego艣 brakowa艂o. Synowie owych m艂odzie艅c贸w z przesz艂o艣ci, kt贸rzy maszerowali przesyceni prawdziwym duchem ich przodk贸w, wywodzili si臋 bowiem z r贸偶nych miejsc i nie znali Ulicy ani jej pradawnego ducha.
Za morzem mia艂o miejsce wielkie zwyci臋stwo i m艂odzi powr贸cili w chwale. Odzyskali to, czego im brakowa艂o, ale przy Ulicy nadal gnie藕dzi艂y si臋 l臋k, nienawi艣膰 i ignorancja - zbyt wielu pozosta艂o i zbyt wielu obcych przyby艂o z r贸偶nych odleg艂ych miejsc, by osiedli膰 si臋 w starych domach. Wi臋kszo艣膰 zn贸w mia艂a 艣niade, z艂owieszcze twarze, by艂y jednak w艣r贸d nich i takie, jak oblicza ludzi, kt贸rzy kszta艂towali Ulic臋 i uformowali jej ducha. Podobne, a zarazem r贸偶ne, bowiem w oczach ich wszystkich migota艂y z艂owrogie iskierki chciwo艣ci, ambicji, m艣ciwo艣ci i granicz膮cego z ob艂臋dem fanatyzmu. Spiskowali, by zada膰 Zachodniemu L膮dowi zab贸jczy cios, i m贸c potem przej膮膰 w艂adz臋 nad krajem, a raczej nad jego ruinami, tak jak w pewnym nieszcz臋snym, mro藕nym kraju, z kt贸rego przyby艂a wi臋kszo艣膰 z nich. Serce spisku znajdowa艂o si臋 przy Ulicy, gdzie chyl膮ce si臋 ku upadkowi domy t臋tni艂y nieust臋pliwymi poczynaniami cudzoziemskich siewc贸w niezgody i rozbrzmiewa艂y echem plan贸w i przem贸wie艅 tych, kt贸rzy z ut臋sknieniem wyczekiwali dnia krwi, ognia i zbrodni.
Prawo wiedzia艂o i m贸wi艂o sporo na temat dziwnych zgromadze艅 na Ulicy, ale nie mog艂o niczego udowodni膰. Tajniacy z uporem przesiadywali, nadstawiaj膮c ucha w takich miejscach jak Piekarnia Pietrowicza, Szko艂a Nowoczesnej Ekonomii Rywkina, Klub 鈥濳r膮g" i kawiarnia 鈥濿olno艣膰".
Zbiera艂y si臋 tam spore grupy pos臋pnych m臋偶czyzn, rozmawiaj膮cych zawsze w obcym j臋zyku. A stare domy sta艂y, przesycone zapomnian膮 wiedz膮 szlachetniejszych, minionych stuleci, 艣mia艂ych kolonizator贸w i sk膮panych w rosie r贸偶anych ogrod贸w w blasku ksi臋偶yca. Czasami samotny poeta czy w臋drowiec zjawia艂 si臋, by rzuci膰 na nie okiem, i usi艂owa艂 odnale藕膰 je w ich minionej chwale; niemniej nie by艂o ich wielu.
Kr膮偶膮ce swobodnie plotki g艂osi艂y, 偶e w domach tych zamieszkiwali przyw贸dcy ogromnej grupy terrorystycznej, kt贸rzy pewnego konkretnego dnia zamierzali rozp臋ta膰 orgi臋 rzezi, maj膮c na celu zniszczenie Ameryki i wszystkich szlachetnych, starych tradycji, ukochanych przez Ulic臋. Ulotki p艂ywa艂y w rynsztokach, ale pomimo i偶 wydrukowane by艂y w r贸偶nych j臋zykach i r贸偶nym rodzajem pisma, m贸wi艂y o jednym: zbrodni i rebelii. Ich autorzy nawo艂ywali do obalenia praw i cn贸t wychwalanych przez naszych ojc贸w, zd艂awienia Konstytucji - konstytucji, kt贸ra zawiera艂a w sobie spu艣cizn臋 p贸艂tora tysi膮ca lat anglosaskiej wolno艣ci, sprawiedliwo艣ci i umiarkowania. M贸wiono, 偶e smagli m臋偶czy藕ni zamieszkuj膮cy przy Ulicy i gromadz膮cy si臋 w jej gnij膮cych budynkach byli m贸zgami przera偶aj膮cej rewolucji, 偶e na ich rozkaz miliony bezmy艣lnych, 偶膮dnych krwi bestii wyci膮gnie ha艂a艣liwe szpony ze slums贸w tysi臋cy miast, pal膮c, niszcz膮c i morduj膮c, a偶 ziemia naszych ojc贸w przestanie istnie膰. To wszystko m贸wiono i powtarzano, a wielu z niepokojem oczekiwa艂o dnia czwartego lipca, o kt贸rym dwuznacznie pisano w ulotkach; nic jednak nie mo偶na by艂o nikomu udowodni膰.
Nikt nie potrafi艂 okre艣li膰, czyje aresztowanie mog艂oby spowodowa膰 unicestwienie spisku. Policjanci niejednokrotnie urz膮dzali naloty przetrz膮saj膮c domy, a偶 w ko艅cu przestali - ich r贸wnie偶 znudzi艂o egzekwowanie prawa i porz膮dku i pozostawili ca艂e miasto swemu losowi. P贸藕niej zjawili si臋 m臋偶czy藕ni w oliwkowych mundurach, z muszkietami; mog艂o si臋 wydawa膰, 偶e to swego rodzaju smutny sen. Ulicy musia艂o przy艣ni膰 si臋 wspomnienie dawnych dni, kiedy uzbrojeni w muszkiety ludzie w sto偶kowatych kapeluszach kr膮偶yli po niej, od 藕r贸d艂a w lesie, do skupiska chat przy pla偶y. Nic nie mo偶na by艂o przedsi臋wzi膮膰, aby zapobiec nadci膮gaj膮cemu kataklizmowi, bowiem smagli, z艂owrodzy m臋偶czy藕ni byli nader sprytni i przebiegli.
Ulica spa艂a wi臋c niespokojnie, a偶 pewnej nocy w Piekarni Pietrowicza, Szkole Nowoczesnej Ekonomii, Klubie 鈥濳r膮g" i kawiarni 鈥濿olno艣膰", jak r贸wnie偶 w wielu innych miejscach, zgromadzi艂y si臋 ogromne grupy ludzi, kt贸rych oczy przepe艂nione by艂y przera藕liwym triumfem i pe艂nym fanatyzmu wyczekiwaniem.
Po ukrytych przewodach w臋drowa艂y dziwne depesze i m贸wiono wiele o maj膮cych nadej艣膰 jeszcze dziwniejszych wie艣ciach; kiedy jednak niebezpiecze艅stwo zagra偶aj膮ce Zachodniemu L膮dowi zosta艂o za偶egnane nawet si臋 tego nie domy艣lano. M臋偶czy藕ni w dziwnych mundurach nie potrafili powiedzie膰 co si臋 dzieje, ani jak powinni si臋 zachowa膰, gdy偶 smagli, z艂owrodzy m臋偶czy藕ni mieli ogromn膮 wpraw臋, byli subtelni i doskonale potrafili maskowa膰 swoje poczynania.
Mimo to m臋偶czy藕ni w oliwkowych mundurach zawsze b臋d膮 pami臋ta膰 t臋 noc i opowiada膰 o Ulicy, tak jak m贸wili o niej swoim wnukom; wielu z nich wys艂ano bowiem tego ranka z zadaniem innym ni偶 to, jakiego si臋 spodziewali. Wiedziano powszechnie, 偶e gniazdo anarchii by艂o stare, a domy, nadgryzione z臋bem czasu, zmieni艂y si臋 w ruin臋, niemniej jednak to, co wydarzy艂o si臋 tej letniej nocy zdziwi艂o wszystkich, ze wzgl臋du na sw膮 jednolito艣膰. Nie da si臋 ukry膰, i偶 zdarzenie to by艂o nad wyraz osobliwe, pomimo i偶 na poz贸r wydawa艂o si臋 proste. Bez ostrze偶enia bowiem, o nieokre艣lonej konkretnie godzinie (wiadomo jedynie, 偶e po p贸艂nocy) wszystkie domy stoj膮ce przy Ulicy, naruszone nieub艂aganym czasem, burzami i 偶ar艂ocznym robactwem, zmieni艂y si臋 w stert臋 gruz贸w; po katastrofie przy Ulicy nie pozosta艂 nawet jeden ca艂y budynek - zachowa艂y si臋 tylko dwa samotne, 偶a艂osne kominy i fragment mocnego ceglanego muru.
Nikt nie wyszed艂 偶ywy z ruin.
Poeta i w臋drowiec, kt贸rzy wraz z t艂umem gapi贸w znajdowali si臋 w miejscu katastrofy opowiadali dziwne historie. Poeta twierdzi艂, 偶e noc膮, na wiele godzin przed 艣witem, w 艣wietle 艂ukowych lamp widzia艂 jakby zamazane, obskurne, odra偶aj膮ce ruiny; i 偶e przed brzaskiem zdo艂a艂 dostrzec nak艂adaj膮cy si臋 na nie zupe艂nie inny obraz. Opisa艂 go jako sk膮pane w blasku ksi臋偶yca schludnie utrzymane domy, przy kt贸rych wznosi艂y si臋 majestatyczne wi膮zy, d臋by i klony. W臋drowiec za艣, 偶e zamiast uporczywego smrodu unosz膮cego si臋 zwykle w tym miejscu czu艂 wyra藕ny, aromatyczny zapach kwitn膮cych r贸偶. Czy偶 jednak sny poet贸w i opowie艣ci w臋drowc贸w nie s膮 jednakowo k艂amliwe?
S膮 tacy, kt贸rzy twierdz膮, 偶e rzeczy i miejsca maj膮 dusze i ci, kt贸rzy uwa偶aj膮, 偶e tak nie jest; ja nie b臋d臋 wypowiada艂 si臋 na ten temat, ale opowiedzia艂em wam o Ulicy.