Bulyczow Kir 蕆skie zrodlo

Kir Bu艂yczow




Carskie 藕r贸d艂o

t艂umaczyli Agnieszka Chodkowska鈥揋yurics Tadeusz Gosk



Carskie 藕r贸d艂o

1


Dawno temu, bo za cara Aleksieja Michaj艂owicza, Ni偶niesotwi艅sk o ma艂o co nie sta艂 si臋 prawdziwym miastem. Niestety, inne uralskie miasta odebra艂y mu i mieszka艅c贸w, i znaczenie. Geolodzy nie znale藕li 偶elaza ani szlachetnych kamieni, a kolej poprowadzono o sto wiorst dalej. I tak oto zapomniany i zaniedbany Ni偶niesotwi艅sk dotrwa艂 do naszych czas贸w, ledwie osi膮gn膮wszy jako tak膮 pozycj臋 w rejonie.

Gdy tylko Ella Stiepanowna wysiad艂a z zakurzonego autobusu na centralnym placu, od razu poczu艂a wsp贸艂czucie dla tej mie艣ciny. Wyda艂 jej si臋 podobny do starej panny, kt贸ra nie ma ju偶 偶adnej nadziei na szcz臋艣cie.

Ella Stiepanowna poprawia艂a niepokorne, rudawe w艂osy i odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 autobusu, obawiaj膮c si臋, 偶e Andriusza i Benjamin czego艣 zapomn膮. Inni gubili rzeczy, a jej, niestety, przypad艂o w udziale pilnowanie porz膮dku.

Na rozmi臋k艂y od gor膮ca, po艂atany asfalt lekko zeskoczy艂 Andriusza z dwoma walizkami i przewieszon膮 przez rami臋 gitar膮. Ella pomy艣la艂a, 偶e 鈥 na miejscu jego matki 鈥 kaza艂aby mu si臋 ostrzyc. Wypalone s艂o艅cem, si臋gaj膮ce do ramion kud艂y, w po艂膮czeniu z dziurawymi, poprzecieranymi d偶insami nie zach臋ca艂y, aby zaufa膰 ich w艂a艣cicielowi.

Andriusza postawi艂 walizki na asfalcie, g艂臋boko westchn膮艂, leniwym spojrzeniem omi贸t艂 plac otoczony jednopi臋trowymi domami w r贸偶nym wieku i stanie.

Pom贸偶 koledze 鈥 powiedzia艂a Ella Stiepanowna. Benjamin utkn膮艂 akurat w drzwiach autobusu, stara艂 si臋 uwolni膰 zaklinowany plecak, nie trac膮c przy tym poczucia w艂asnej godno艣ci. By艂 skrajnym egoist膮 i wszystko przyjmowa艂 bardzo emocjonalnie, jak przysta艂o na doktoranta, kt贸ry wspaniale gra w szachy i ca艂e 偶ycie marzy艂 o tym, by zosta膰 bokserem.

Andriej, zamiast pom贸c starszemu koledze, zacz膮艂 g艂upio chichota膰. Na szcz臋艣cie staruszka, kt贸rej te偶 pilno by艂o wysi膮艣膰, silnie pchn臋艂a Benka w plecy tak, 偶e ten wylecia艂 prosto w obj臋cia Andriuszy. Wyrwa艂 si臋 natychmiast i ju偶 zamierza艂 si臋 obrazi膰, gdy Ella Stiepanowna nie dopu艣ci艂a do tego, pytaj膮c:

Gdzie jest niebieska torba?

Wiedzia艂em鈥 鈥 burkn膮艂 Andriusza i wr贸ci艂 do autobusu.

Po p贸艂godzinie cz艂onkowie ekspedycji etnograficznej siedzieli w sto艂贸wce podleg艂ej ni偶niesotwi艅skiemu zarz膮dowi zbiorowego 偶ywienia, jedli pierogi i rozmy艣lali, co dalej robi膰.

Ostatnie osiemdziesi膮t kilometr贸w drogi do Potok贸w Po艂ujechtowa okaza艂o si臋 najtrudniejszym odcinkiem trzystu 鈥 kilometrowej podr贸偶y. Nie je藕dzi艂y tam autobusy, nie uda艂o si臋 z艂apa膰 okazji.

Przysiad艂 si臋 do nich 偶yczliwy tubylec, Grisza Pantalejew, w bia艂ej, mi臋kkiej czapce bez daszka. Okaza艂o si臋, 偶e by艂 pesymist膮.

Nie 鈥 powiedzia艂, siorbi膮c ciep艂e piwo 鈥 do Potok贸w nie dojedziecie. Nie ma szans. M贸wi臋 wam. Lepiej ju偶 wr贸ci膰 do Swierd艂owska. Pami臋tam, kiedy艣 wybra艂em si臋 do Potok贸w po maliny, a s膮 tam wielkie jak jab艂ka, trzy dni czeka艂em, 偶adna okazja si臋 nie nadarzy艂a. I wam te偶 nie radz臋.

A co, samochody tam nie je偶d偶膮? 鈥 spyta艂a Ella Stiepanowna, przekonana, 偶e auta je偶d偶膮 wsz臋dzie.

Je偶d偶膮 鈥 zgodzi艂 si臋 Grisza. 鈥 Szczerze powiem, 偶e je偶d偶膮. Mleko stamt膮d przywo偶膮, do sp贸艂dzielni koronczarek samoch贸d je藕dzi. W tym miesi膮cu by艂a kontrola skarbowa i te偶 je藕dzili samochodem.

Dlaczego kontrola? 鈥 zapyta艂 Andriusza. 鈥 Kradn膮?

Panatalejew popatrzy艂 zm臋czonym wzrokiem na kud艂y Andriuszy i odpowiedzia艂 Elli Stiepanownie:

Nar贸d tam ciemny. To ju偶 trzecia taka awantura. Mleko przywioz膮, a wyla膰 si臋 go nie da.

Skwa艣nia艂e? 鈥 spyta艂 Andriusza.

Mas艂o 鈥 Pantalejew odpowiedzia艂 Elli. 鈥 Samo mas艂o. Na pewno jaki艣 szkodnik spo艂eczny.

Droga kiepska 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 Nast臋puje rozdzielenie t艂uszcz贸w.

Droga jest r贸wna 鈥 sprzeciwi艂 si臋 Pantalejew. 鈥 Na pewno kradn膮 po drodze. Ich 偶urawin臋 widzieli艣cie? Wielka jak pomidory. I do czego taka 偶urawina?

A dzisiaj ju偶 nie b臋dzie 偶adnego samochodu? 鈥 zapyta艂 Benjamin.

Pantalejew akceptowa艂 Benjamina, bo ten by艂 w okularach.

Tam nie ma po co jecha膰 鈥 odpowiedzia艂. 鈥 Je艣li zbieracie przy艣piewki i bajki, zosta艅cie tutaj. Posiedzimy, porozmawiamy, zobaczycie, jakie piosenki wam za艣piewam! Chcecie, to za艣piewam? Macie magnetofon?

Dzi臋kuj臋, nie trzeba 鈥 cierpliwie odpowiedzia艂a Ella Stiepanowna. 鈥 Ni偶niesotwi艅sk jest ju偶 zbadany. Nas interesuje folklor Potok贸w Po艂ujechtowa.

To ostatnia 鈥瀊ia艂a plama鈥 na etnograficznej mapie Uralu 鈥 doda艂 Benjamin.

Rozumiem 鈥 powiedzia艂 Pantalejew. 鈥 Ale co tu jest do rozumienia? Niech zostanie 鈥瀊ia艂膮 plam膮鈥. Nie ma co go 偶a艂owa膰. Lepiej pos艂uchajcie鈥

I Pantalejew za艣piewa艂 偶yw膮, m艂odzie偶ow膮 pie艣艅, wymachuj膮c do taktu kuflem. Stoj膮ca za lad膮 dziewczyna krzykn臋艂a:

Pantalejew, uspok贸j si臋!

Folklor zbieramy 鈥 sprzeciwi艂 si臋 Grisza. 鈥 Teraz za艣piewamy wszyscy razem, a ekspedycja nagra to na magnetofon. Wiera, znasz s艂owa?

Wsta艂, podszed艂 do lady i zacz膮艂 przypomina膰 bufetowej s艂owa.

Benjamin wzruszy艂 ramionami, a Andriusza zaproponowa艂:

A mo偶e st膮d zwiejemy? Pogadam z szoferami na placu. Inaczej trzeba b臋dzie i艣膰 na piechot臋. Dla entuzjast贸w osiemdziesi膮t kilometr贸w to 偶adna odleg艂o艣膰.

Uciekniemy 鈥 zgodzi艂a si臋 Ella Stiepanowna.

W tej samej chwili drzwi sto艂贸wki otworzy艂y si臋 i do 艣rodka weszli dwaj m臋偶czy藕ni.

Pierwszy, z grubym portfelem w r臋ku, by艂 wysoki, lekko przygarbiony, porusza艂 si臋 ostro偶nie. Nawet w taki upa艂 mia艂 na sobie garnitur, liliow膮 koszul臋 i wi艣niowy krawat. Twarz mia艂 d艂ug膮, blad膮, pooran膮 r贸wnymi, poprzecznymi zmarszczkami 鈥 wzd艂u偶 ust, wzd艂u偶 w膮s贸w, wzd艂u偶 ciemnych oczu i wzd艂u偶 cienkich, zro艣ni臋tych brwi.

Tu偶 za nim wszed艂 postawny m臋偶czyzna w pomi臋tych, lu藕nych spodniach i szarej koszuli z podwini臋tymi r臋kawami. Mocarz mia艂 r贸偶ow膮, m艂od膮 twarz, oczy niebieskie, wytrzeszczone jak u ryby. Pszeniczne k臋dziory klei艂y si臋 do czo艂a.

Podeszli do lady, zatrzymali si臋 przed ni膮 jak nowojorscy milionerzy przed wystaw膮 jubilera, kt贸rzy spogl膮daj膮 na ni膮 od niechcenia, leniwie, maj膮c wszystko w zasi臋gu portfela.

Rybek nie przywie藕li艣cie? 鈥 delikatnie zapyta艂a bufetowa.

Ryb nie ma, Wiero 鈥 ze smutkiem odpowiedzia艂 wysoki.

Jurgen pyta艂 鈥 powiedzia艂a Wiera, patrz膮c na mocarza.

Junak odepchn膮艂 艂okciem Pantalejewa i rzuci艂 rozkazuj膮cym tonem:

Herbatnik贸w 鈥濧matorskich鈥 trzy paczki, dwie cytrynowych, butelk臋 szampana. Jurgenowi powiedz, 偶e b臋d膮 w czwartek. 鈥 Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 wysokiego i zapyta艂: 鈥 Edik, kupujesz szampana?

Tu do rozmowy wmiesza艂 si臋 Pantalejew.

Pos艂uchaj! 鈥 krzykn膮艂 nerwowo. 鈥 Wszystko dobrze! Uprzedza艂em!

Mocarz, nie zwracaj膮c na niego uwagi, otworzy艂 portfel i zacz膮艂 odlicza膰 pieni膮dze.

Nie odwracaj si臋, nie odwracaj 鈥 obrazi艂 si臋 Pantalejew. 鈥 Ludzie do ciebie przyjechali ze Swierd艂owska, ledwie znale藕li.

Wy do Wasi? 鈥 wysoki spyta艂 Elli Stiepanowny.

T艂umacz臋 im 鈥 powiedzia艂 Pantalejew. 鈥 Do Potok贸w w 偶yciu nie da si臋 dojecha膰. Nie ma o czym gada膰. No, chyba 偶e, m贸wi臋, Edward i Wasia was podwioz膮.

Jeste艣cie z Potok贸w Po艂ujechtowa? 鈥 domy艣li艂a si臋 w ko艅cu Ella Stiepanowna. 鈥 Jeste艣cie samochodem?

Na twarzy Edwarda pojawi艂 si臋 u艣miech.

W go艣ci? 鈥 zapyta艂. 鈥 Czy s艂u偶bowo?

Mocarz Wasia my艣la艂 z otwartymi ustami, wyraz twarzy 艣wiadczy艂, 偶e ekspedycja mu si臋 nie podoba.

Jeste艣my etnografami 鈥 powiedzia艂a Ella.

Nie 鈥 powiedzia艂 Wasia. 鈥 Nasz samoch贸d nie b臋dzie wam odpowiada艂.

No co ty! Co ty! 鈥 zdenerwowa艂 si臋 Pantalejew. 鈥 Oni pie艣ni zbieraj膮. Sam im jedn膮 za艣piewa艂em.

Nam jest wszystko jedno 鈥 wtr膮ci艂 si臋 Andriusza. 鈥 Mo偶emy jecha膰 nawet czo艂giem.

Czo艂g贸w nie mamy! 鈥 Wysoki Edward wyci膮gn膮艂 do Elli w膮sk膮 d艂o艅. 鈥 Ale czym mo偶emy, tym ch臋tnie pomo偶emy. Zawsze gotowi. Edward Olegowicz Wiktor贸w, chwilowo mieszkam we wsi Potoki Po艂ujechtowa. 呕e tak powiem, miejscowa inteligencja. Przyjechali艣cie po pie艣ni?

Po pie艣ni te偶. 鈥 Ella przedstawi艂a swych towarzyszy podr贸偶y.

To wspaniale, cudownie! 鈥 ucieszy艂 si臋 Edward. 鈥 W naszej wsi zachowa艂y si臋 cudowne, stare pie艣ni. Staruszki je pami臋taj膮. I m艂odzi te偶. Na d艂ugo przyjechali艣cie?

Na miesi膮c, je艣li wszystko p贸jdzie jak trzeba.

To wspaniale 鈥 powiedzia艂 Edward 鈥 偶e nasza nauka nie zapomina o odleg艂ych terenach. Mamy te偶 bajki. Bajki was interesuj膮?

Na pace mamy baga偶 鈥 wtr膮ci艂 mocarz Wasia. 鈥 B臋dzie ciasno.

Ciasno 鈥 pouczaj膮cym tonem odezwa艂 si臋 Edward 鈥 ale zapraszamy ze szczerego serca. Elli Stiepanownie odst膮pimy miejsce w szoferce. Koledzy, sko艅czyli艣cie posi艂ek?

W ka偶dej chwili mo偶emy wyp艂ywa膰 鈥 nie wytrzyma艂 Andriusza.

Ella Stiepanowna obrzuci艂a go zimnym spojrzeniem, Benek tr膮ci艂 艂okciem, a Edward po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu i powiedzia艂:

Bardzo dobrze. Wspania艂a m艂odzie偶 nam dorasta, 艣mia艂a, zdecydowana! Do kt贸rej klasy zda艂e艣?

Przeszed艂em na drugi rok 鈥 powiedzia艂 Andriej i ostro偶nie poruszy艂 ramieniem. Edward zabra艂 r臋k臋 i popatrzy艂 na elektroniczny zegarek.

Zbi贸rka na placu 鈥 powiedzia艂. 鈥 O siedemnastej czterdzie艣ci pi臋膰. Zd膮偶ycie, koledzy? Gdzie macie sprz臋t? Narz臋dzia? Baga偶?

Wszystko jest tutaj 鈥 delikatnie odpowiedzia艂a Ella Stiepanowna. 鈥 Tylko bardzo prosz臋, nie odje偶d偶ajcie bez nas.

Brwi Edwarda pow臋drowa艂y w g贸r臋, zatrzyma艂y si臋, z艂ama艂y na p贸艂, twarz zamieni艂a si臋 w smutn膮, tragiczn膮 mask臋.

Nawet tak nie my艣lcie 鈥 powiedzia艂 cicho. 鈥 Wasia, idziemy.

Mocarz Wasia przytuli艂 do piersi herbatniki i szampana, a potem niezadowolony odwr贸ci艂 si臋 do etnograf贸w plecami.

Ella g臋siego poprowadzi艂a m艂odzie偶 z powrotem do sto艂u, a Pantalejew odszed艂 od lady, podni贸s艂 wysoko kufel z piwem i zawo艂a艂:

Za zdrowie obecnych tu dam! I co by艣cie beze mnie zrobili?

Andriusza wyj膮艂 z kieszeni znaczek przedstawiaj膮cy Carlsona, kt贸ry 偶yje na dachu, i z namaszczeniem udekorowa艂 pier艣 Pantalejewa. Odznaczony nie obrazi艂 si臋, wypi膮艂 pier艣, 偶eby Andriejowi wygodniej by艂o przypina膰 i spogl膮da艂 na 鈥瀘rder鈥 spod oka, zapomniawszy o kuflu, z kt贸rego na pod艂og臋 la艂o si臋 piwo.


2


Ci臋偶ar贸wka z Potok贸w Po艂ujechtowa sta艂a obok chyl膮cej si臋 ku ziemi cerkwi, nad kt贸r膮 kr膮偶y艂y kawki. Zza zielonej burty wystawa艂y pokrywy pojemnik贸w na mleko. Benjamin podawa艂 rzeczy, Andriusza odbiera艂 je na g贸rze, a Ella liczy艂a na g艂os, 偶eby niczego nie zapomnie膰. W g艂owie Benjamina dojrzewa艂o rozwi膮zanie znanego zadania o dw贸ch koniach, ale odegna艂 od siebie natr臋tn膮 my艣l i stara艂 si臋 oddycha膰 powoli i g艂臋boko, zgodnie z zaleceniami znanego jogina Ramakrisznadewy.

Podeszli Edward i Wasia. Taszczyli jeszcze jedn膮 ba艅k臋. Edward z daleka pomacha艂 woln膮 r臋k膮, wyra藕nie ciesz膮c si臋 ze spotkania. Wasia patrzy艂 w dal. Postawili konew na asfalcie, odsapn臋li i Edward zapyta艂:

D艂ugo musieli艣cie czeka膰?

Nie ma o czym m贸wi膰! 鈥 odpowiedzia艂a Ella.

Wspaniale! Za dwadzie艣cia minut wyruszamy. Ella Stiepanowna w szoferce, a ja z m艂odzie偶膮 na pace. Kto艣 protestuje?

Id臋 鈥 powiedzia艂 Wasia.

Bardzo dobrze. Id藕. I wr贸膰. Masz cztery minuty.

Edward odwr贸ci艂 si臋 do Elli i wyja艣ni艂:

Obowi膮zkowe zakupy. 呕ycie w g艂uszy zmusza nas do realizowania zam贸wie艅 naszych krajan贸w.

Rozumiem 鈥 zgodzi艂a si臋 Ella Stiepanowna.

A teraz 鈥 Edward potar艂 d艂onie 鈥 najwa偶niejsze zadanie: tak wstawi膰 konew na pak臋, 偶eby si臋 nie przechyli艂a. Mog臋 liczy膰 na pomoc m艂odych koleg贸w?

Andriusza rzuci艂 si臋 do ba艅ki, ale Benjamin go odsun膮艂.

Sam si臋 tym zajm臋 鈥 powiedzia艂 to surowo, prosto, po m臋sku.

Andriej nie sprzeciwi艂 si臋, przypomnia艂 sobie, 偶e zapomnia艂 kupi膰 papierosy i pogna艂 przez plac do sklepu. Jego kud艂y wirowa艂y na wietrze, a Edward krzykn膮艂 w 艣lad za nim:

Masz trzy minuty! Morze nie lubi sp贸藕nialskich!

Tak jest, kapitanie 鈥 odpowiedzia艂 w biegu Andriusza.

Edward d藕wign膮艂 ci臋偶k膮 konew, podni贸s艂 ku niebu jakby sk艂ada艂 ofiar臋 S艂o艅cu, a Benjamin wychyli艂 si臋 i odebra艂 ci臋偶ar. Poci膮gn膮艂 mocno w swoj膮 stron臋, podeszwy zacz臋艂y si臋 艣lizga膰, Benek klapn膮艂, pokrywa spad艂a, a konew przewr贸ci艂a si臋 na doktoranta i przez chwil臋 zapanowa艂a ci臋偶ka cisza.

Naruszy艂 j膮 odg艂os spadaj膮cych kropli. Ciemna ciecz dosta艂a si臋 mi臋dzy deski i kroplami kapa艂a na asfalt, rozp艂ywaj膮c si臋 w z艂owieszcz膮, atramentow膮 ka艂u偶臋.

Krew 鈥 wyszepta艂a Ella. 鈥 Ludzka krew.

Szept by艂 g艂o艣ny i straszny. Kawki krzycza艂y.

Nie 鈥 te偶 szeptem odpowiedzia艂 Edward 鈥 to z pewno艣ci膮 nie krew鈥

Z ci臋偶ar贸wki dobieg艂 odg艂os ci臋偶kiego uderzenia, a potem s艂aby g艂os Benjamina:

Prawie nic si臋 nie wyla艂o.

Co艣 ci si臋 sta艂o? 鈥 spyta艂a Stiepanowna, wspi臋艂a si臋 na palce, 偶eby zajrze膰 przez burt臋. Edward obj膮艂 kobiet臋 i podni贸s艂 do g贸ry.

Dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂a Ella, nie odwracaj膮c si臋. Ca艂a jej uwaga by艂a skupiona na wn臋trzu ci臋偶ar贸wki.

Jestem ca艂y 鈥 powiedzia艂 Benjamin, zamykaj膮c konew.

Podni贸s艂 si臋. Ella z przera偶enia odwr贸ci艂a g艂ow臋.

Twarz Benka by艂a rozdzielona na p贸l szerok膮, czarn膮, pionow膮 lini膮, kt贸ra ci膮gn臋艂a si臋 tak偶e na koszuli i rozdwaja艂a na nogawki spodni. R臋ce mia艂 czarne do 艂okci.

Co z tob膮, ch艂opcze? 鈥 Ella Stiepanowna odskoczy艂a tak, 偶e trzymaj膮cy j膮 Edward musia艂 cofn膮膰 si臋 o dwa kroki.

To wyciek艂o z konwi 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 To wszystko moja wina.

Trzeba by艂o uprzedzi膰 鈥 z pretensj膮 w g艂osie powiedzia艂a Ella Stiepanowna i zrozumia艂a, 偶e znajduje si臋 w powietrzu.

Prosz臋 postawi膰 mnie na ziemi!

Edward us艂ucha艂 i odetchn膮艂.

Chcia艂em pom贸c 鈥 powiedzia艂.

Mam nadziej臋 鈥 powiedzia艂a Ella Stiepanowna. 鈥 Benjamin musi si臋 umy膰.

Edward chrz膮kn膮艂.

To wcale nie jest 艣mieszne 鈥 powiedzia艂 Benek.

Wcale si臋 nie 艣miej臋. Ale musisz wytrzyma膰, a偶 dojedziemy do rzeki 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 B臋dzie ze dwa kilometry. To jest tusz. Przykro mi, ale zmy膰 go b臋dzie trudno. Wasilij wykupi艂 ca艂y zapas w sklepie papierniczym.

Tusz? A do czego? 鈥 spyta艂a Ella.

W buteleczkach kupowali艣my 鈥 powiedzia艂 Edward.

Wszystko co by艂o. Wasia si臋 zmartwi. Chcia艂 malowa膰 pod艂og臋.

Benjamin patrzy艂 na swoje d艂onie i cierpia艂. Sam si臋 siebie brzydzi艂. Bo czy normalny cz艂owiek oblewa si臋 tuszem z konwi na mleko?

W tej samej chwili po przeciwnych stronach placu pojawili si臋 Wasilij i Andriusza. Ten ostatni ni贸s艂 karton papieros贸w, natomiast dziecinn膮, emaliowan膮 wanienk臋 d藕wiga艂 Wasia, kt贸ry na widok pasiastego Benjamina a偶 przysiad艂 i na sekund臋 zakry艂 twarz wanienk膮. Ale Andriusza pozna艂 koleg臋 w艂a艣ciwie od razu.

Nie wydurniaj si臋, Wania! 鈥 krzykn膮艂 Edek. 鈥 Uspok贸j si臋!

Wystraszone kawki rzuca艂y si臋 nad dzwonnic膮 ceglanej cerkwi.

W oddali pojawi艂 si臋 milicjant, os艂oni艂 r臋k膮 oczy od s艂o艅ca i wyra藕nie wpatrywa艂 si臋 w figurk臋 na ci臋偶ar贸wce.

Nie ma rady, musisz si臋 schowa膰 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 B臋dziesz siedzie膰 na pod艂odze. Tobie i tak wszystko jedno, a ludzie si臋 boj膮.

Wasilij zatrzyma艂 si臋 z dala od ci臋偶ar贸wki i spyta艂 mrocznym g艂osem:

Wszystko si臋 wyla艂o?

Tylko odrobinka 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Nie wi臋cej ni偶 dziesi臋膰 buteleczek.

Czego to cz艂owiek nie zrobi dla urody 鈥 powiedzia艂 Andriej. 鈥 To 艣mietana?

Milcz 鈥 powiedzia艂a Ella Stiepanowna. 鈥 Sprawd藕, czy Benjamin nie zala艂 baga偶y. On jest teraz w takim stanie鈥

Wasilij przekaza艂 wanienk臋 Andriuszy, podci膮gn膮艂 si臋 w g贸r臋, zajrza艂 do wn臋trza ci臋偶ar贸wki i powiedzia艂:

Co najmniej za pi臋膰 rubli.

Zap艂acimy, prosz臋 si臋 nie denerwowa膰 鈥 powiedzia艂a Ella.

Nie trzeba 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 Ja zap艂ac臋.

No i bardzo dobrze, wspaniale! 鈥 weso艂o zakrzykn膮艂 Edward. 鈥 Wszyscy wskakiwa膰 na g贸r臋! Za minut臋 rzucamy cumy!


3


Obok mostu na rzece Sotwie stali przez p贸艂 godziny. Edward Olegowicz mia艂 racj臋. Tusz by艂 na spirytusie, wysokiej jako艣ci, niezmywalny. Ani myd艂o, ani piasek nie da艂y mu rady. Paski i plamy na twarzy Benjamina tylko nieco zblak艂y.

Tusz na dnie ci臋偶ar贸wki zasech艂 i b艂yszcza艂. S艂o艅ce odbija艂o si臋 w nim jak w bezdennej otch艂ani.

W ko艅cu ruszyli dalej. Andriusza i Edward stali na pace, trzymaj膮c si臋 kabiny. Benjamin siedzia艂 w k膮cie i udawa艂, 偶e czyta powie艣膰 Agaty Christie w oryginale.

Za wiosk膮 Krasnoje droga zw臋zi艂a si臋. Po obu stronach ros艂y wiekowe jod艂y os艂aniaj膮ce drog臋 przed zachodz膮cym s艂o艅cem. Od czasu do czasu jod艂y zast臋powa艂o b艂臋kitne jezioro omywaj膮ce skaln膮 艣cian臋. W oddali pojawi艂 si臋 kamienny most zawieszony nad potokiem. By艂 stary i dziwny. Mia艂 balustrad臋 opart膮 na wytoczonych starannie s艂upkach, a przy wje藕dzie, ochraniaj膮c most, szczerzy艂y z臋by kamienne lwy wielko艣ci podw贸rzowego psa.

Prosz臋 si臋 zatrzyma膰! 鈥 wrzasn膮艂 Andriusza. 鈥 Prosz臋 natychmiast si臋 zatrzyma膰!

Maszyna zadr偶a艂a, szarpn臋艂a i stan臋艂a. Drzwi kabiny otwar艂y si臋, wyjrza艂a z nich z艂a, jak r贸偶owa 艂una, twarz Wasi.

Czego tam? 鈥 zapyta艂.

Nasz m艂ody przyjaciel 鈥 wyja艣ni艂 Edward 鈥 zobaczy艂 rzecz wart膮 uwagi.

Andriusza, przyciskaj膮c do brzucha aparat fotograficzny, wyskoczy艂 z ci臋偶ar贸wki.

Trzeba jecha膰 鈥 powiedzia艂 Wasilij. 鈥 Zaraz zrobi si臋 ciemno.

Nie szkodzi 鈥 powiedzia艂 Edward O艂egowicz. 鈥 Og艂aszam pi臋tnastominutow膮 przerw臋 na 艣wie偶ym powietrzu. Benjaminowi radz臋 jeszcze raz umy膰 twarz w tym zachwycaj膮cym potoku.

M艂odzieniec pokornie poszed艂 w stron臋 potoku. Edward poda艂 r臋k臋 Elli, pomagaj膮c jej wyj艣膰 z kabiny. Wasilij siedzia艂 za kierownic膮 i patrzy艂 przed siebie. Andriusza kr臋ci艂 si臋 po mo艣cie, pod mostem, wok贸艂 mostu, poszukuj膮c ciekawych uj臋膰.

Sk膮d to si臋 mog艂o wzi膮膰? 鈥 krzykn膮艂 Andriusza.

Z czas贸w przed rewolucj膮 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 呕adnych zapis贸w na ten temat nie uda艂o mi si臋 znale藕膰.

Wygl膮da na osiemnasty wiek 鈥 powiedzia艂a Ella Stiepanowna, g艂adz膮c lwa po pe艂nym z艂o艣ci pysku. 鈥 Naiwne i prowincjonalne.

To by艂a prowincja 鈥 zgodzi艂 si臋 Edward. 鈥 Mo偶e nawet sam Po艂ujechtow to postawi艂.

A tak przy okazji, kim on by艂? Dlaczego wie艣 ma tak膮 dziwn膮 nazw臋?

To miejscowy w艂a艣ciciel ziemski, major 鈥 odpowiedzia艂 Edward. 鈥 Opowiadaj膮 o nim mn贸stwo bajek.

Benjamin wr贸ci艂 znad potoku.

Gdy ruszyli w dalsz膮 drog臋, Wasilij, kt贸ry dot膮d uparcie milcza艂 i ani razu nie spojrza艂 nawet na Ell臋 Stiepanown臋, nieoczekiwanie odwr贸ci艂 si臋 w jej stron臋 i powiedzia艂:

Nie zwyk艂y major, tylko Gross鈥搈ajor.

O kogo chodzi?

O Po艂ujechtowa, a o kog贸偶 by innego? U nas p贸l wsi nazywa si臋 Po艂ujechtow.

Jak dawno on 偶y艂?

Przed rewolucj膮.

We wsi s膮 d艂ugowieczne osoby? 鈥 zapyta艂a Ella, kt贸ra lubi艂a pracowa膰 ze starymi lud藕mi.

Jest jeden, kt贸ry du偶o pami臋ta 鈥 powiedzia艂 Wasilij. 鈥 Tylko, 偶e on nie b臋dzie z wami rozmawia艂.

Spr贸bujemy 鈥 przekornie odpowiedzia艂a Ella Stiepanowna. 鈥 Mam du偶e do艣wiadczenie. Jak on si臋 nazywa?

Grigorij.

A nazwisko?

Nie wiem. Nazwiska mi nie powiedzia艂.

I chocia偶 Wasilij nie u艣miecha艂 si臋, patrzy艂 przed siebie, w jego g艂osie Ella Stiepanowna intuicyjnie wyczu艂a drwin臋, zamilk艂a i zako艅czy艂a dochodzenie.

Wjechali na brukowan膮 drog臋. Kostka by艂a u艂o偶ona w p贸艂kola, r贸wno jak na placu w niemieckim mie艣cie. Ci臋偶ar贸wka od razu przy艣pieszy艂a, potoczy艂a si臋 weso艂o do przodu.

Andriusza wyci膮gn膮艂 g艂ow臋 do przodu i powiedzia艂:

Tajemnica za tajemnic膮. Kto by pomy艣la艂?

O co chodzi? 鈥 zapyta艂 z k膮ta Benjamin.

Brukowana droga. Czy偶by major tak sobie dogadza艂? 鈥 Tutaj w艂a艣ciciele ziemscy nie mieszkali 鈥 zakomunikowa艂 Benek. 鈥 Gospodarka wiejska by艂a s艂abo rozwini臋ta.

S艂o艅ce schowa艂o si臋 za niebieskim, d艂ugim ob艂okiem. Z naprzeciwka powia艂 ch艂odny, orze藕wiaj膮cy wiatr, jakby kto艣 otworzy艂 drzwi do lod贸wki. Ci臋偶ar贸wka trzeszcza艂a i wy艂a, pokonuj膮c wzniesienia.

A ta droga prowadzi tylko do Potok贸w? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Dalej drogi nie ma. Tajga, b艂oto, g贸ry 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Koniec 艣wiata. Tak w艂a艣nie 偶yjemy.

Benjamin zacz膮艂 kaszle膰. Suchym, szarpi膮cym kaszlem. By艂o mu wstyd, ale nie m贸g艂 przesta膰. Edward wyj膮艂 z g贸rnej kieszeni marynarki opakowanie pigu艂ek i zapyta艂:

Dasz rad臋 prze艂kn膮膰 bez wody?

Dam 鈥 powiedzia艂 Benek.

艁ykaj. Do rana przejdzie. Ca艂kiem si臋 tu uwsteczniam. Powietrze czyste, nikt nie choruje. I ja, felczer, zajmuj臋 si臋 jednocze艣nie kultur膮.

Wasilij w艂膮czy艂 艣wiat艂a. Ciemno艣膰 od razu wch艂on臋艂a tajg臋.

Po kilku minutach wtoczyli si臋 na pag贸rek i w dolinie pokaza艂y si臋 przytulne, ciep艂e ogniki. Ci臋偶ar贸wka zamar艂a, jakby Wasilij chcia艂, aby pasa偶erowie poczuli bezgraniczn膮, b艂og膮, wieczorn膮 cisz臋.

I wtem, w艣r贸d tej ciszy, nie naruszaj膮c jej, lecz tylko podkre艣laj膮c doskona艂o艣膰, rozleg艂 si臋 daleki, czysty, dziewcz臋cy g艂os, kt贸ry 艣piewa艂 co艣 bajkowo鈥搒mutnego, wzruszaj膮cego i delikatnego.

G艂os by艂 cz臋艣ci膮 wieczoru i nieba, ksi臋偶yca i pierwszych gwiazd, szelestu li艣ci wiekowych brz贸z rosn膮cych wzd艂u偶 drogi.

Co to? 鈥 wyszepta艂a Ella Stiepanowna.

Wasilij nie odpowiedzia艂. Wyci膮gn膮艂 papierosa i zapali艂, staraj膮c si臋 nie ha艂asowa膰.

Nimfa 鈥 powiedzia艂 Andriusza, wstaj膮c i wpatruj膮c si臋 w dal. Sentymentalizm nie by艂 mu obcy.

Schubert 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 C鈥揹ur.

To nasza Angelina 鈥 u艣miechn膮艂 si臋 Edward Olegowicz, b艂yskaj膮c b艂臋kitnymi z臋bami. 鈥 Nale偶y do mojego amatorskiego k贸艂ka. Musz臋 zaznaczy膰, 偶e z wyr贸偶nieniem sko艅czy艂a technikum rolnicze i niedawno wr贸ci艂a w rodzinne strony. Zadziwiaj膮c膮 mamy m艂odzie偶.

Tym o艣wiadczeniem wyg艂oszonym dono艣nym g艂osem Edward naruszy艂 bajkowy czar. Ci臋偶ar贸wka zjecha艂a z pag贸rka, wywo艂uj膮c niezadowolenie w艣r贸d ps贸w, przejecha艂a obok pierwszych dom贸w, a偶 w pewnym momencie Edward postuka艂 w kabin臋, nakazuj膮c Wasilijowi zatrzyma膰 si臋 obok wysokiego, srebrnego ze staro艣ci, drewnianego domu.

Tutaj was umie艣cimy 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz. 鈥 Szko艂a podstawowa 鈥 doda艂 schodz膮c na ziemi臋 鈥 jest niewielka, a do tego w tej chwili jest w remoncie. M艂odzie偶 aktywnie dzia艂a w klubie, ja sam zajmuj臋 tylko jeden pokoik na zapleczu. A ten dom jest obszerny. Rodzina niewielka, a drobna zap艂ata ka偶demu si臋 przyda鈥 Warn zwracaj膮 za hotel?

Edward znacz膮co popatrzy艂 na Ell臋 Stiepanown臋. W og贸le lubi艂 patrze膰 na ni膮 pod r贸偶nymi pretekstami.

Oczywi艣cie zap艂acimy 鈥 powiedzia艂a Ella.

Lepiej zakwaterowa膰 ich u dziadka Artioma 鈥 powiedzia艂 Wasilij.

Nie, m贸j przyjacielu, u Artemija Nikandrowicza warunki sanitarne s膮 op艂akane. Zapewniam was jako medyk. Natomiast tutaj鈥 Nie zaprzeczysz, je艣li powiem, 偶e ten dom jest idealnie czysty?

Z ciemno艣ci dobieg艂 trz臋s膮cy si臋 g艂os:

Gazet臋 鈥瀂agadki historii鈥 przywioz艂e艣?

Nieopodal sta艂 niski cz艂owieczek. Andriusza zauwa偶y艂, wystaj膮c膮 jak klin spod czapki, siw膮 brod臋.

Przywioz艂em, Artiomie Nikandrowiczu 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Poznajcie si臋, go艣cie do nas przyjechali, ekspedycja.

Ekspedycja nam nie przeszkadza 鈥 powiedzia艂 staruszek 鈥 chocia偶 korzy艣ci z niej jest niewiele.

Artiemij Nikandrowicz 鈥 nasz krajoznawca, obro艅ca przyrody 鈥 przedstawi艂 go przyby艂ym Edward Olegowicz.

Staruszek uk艂oni艂 si臋. Mo偶na si臋 by艂o tego domy艣le膰, bo br贸dka wykona艂a szybki ruch w d贸艂, skry艂a si臋 za czapk膮 i znowu pojawi艂a.

Ekolog 鈥 poprawi艂 staruszek. 鈥 Bawimy si臋 w ekologi臋. Daj gazet臋.

Edward znalaz艂 gazet臋 w teczce, a staruszek, zamiast podzi臋kowa膰, tylko warkn膮艂:

Mniej si臋 zadawaj z Wasilijem. Jeste艣 inteligentny, a on 偶ulik. Ta鈥 Daje dzieciom 艂ap贸wki.

Zamknij si臋, dziadku 鈥 powiedzia艂 Wasilij.

Ust mi nie zamkniesz. Prawdzie ust nie zamkniesz.

Jakie 艂ap贸wki? 鈥 nietaktownie wmiesza艂 si臋 Andriusza.

Taki 偶arcik 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Wasia dogadza sobie rybkami. Lubi uch臋. Sam nie ma czasu 艂owi膰, wi臋c dzieciom w zamian za ryby przywozi prezenty. Ryb u nas w br贸d.

Uch臋 wszyscy lubi膮 鈥 dobieg艂 g艂os z ciemno艣ci. 鈥 Ta鈥 Rzecz w ilo艣ci. Dobior臋 si臋 do ciebie, Wasiliju.

A id藕偶e 鈥 zez艂o艣ci艂 si臋 Wasia.

Ju偶 mnie nie ma 鈥 powiedzia艂 dziadek z oddali. Znowu zapad艂a cisza. Gdzie艣 w oddali trzasn臋艂y drzwi, wypu艣ci艂y ludzki g艂os i d藕wi臋ki krakowiaka. Zaszczeka艂 pies, natychmiast odpowiedzia艂 mu drugi, jakby zaspany鈥

Wtem cisz臋 rozdar艂, zniszczy艂 i odrzuci艂 straszny, nieludzki krzyk:

Omniameemekumporrrto!

Przenikliwy krzyk poni贸s艂 si臋 nad wsi膮, pogr膮偶aj膮c j膮 w os艂upieniu, zmuszaj膮c wszystkie 偶ywe stworzenia do ucieczki, zaganiaj膮c psy do bud, dzwoni膮c szybami鈥 Przez jaki艣 czas dr偶a艂 jeszcze w powietrzu, a potem, z 偶alem wypuszczaj膮c wie艣 z u艣cisku, niech臋tnie potoczy艂 si臋 w stron臋 g贸r.

Co to by艂o?! 鈥 spyta艂a nerwowo Ella Stiepanowna.

Prosz臋 si臋 nie denerwowa膰鈥ie ma powodu鈥 鈥 Edward odwr贸ci艂 si臋 do skamienia艂ego w ci臋偶ar贸wce Wasilija:

Wr贸ci艂. Rozumiesz?

Tak 鈥 powiedzia艂 Wasilij. 鈥 Pobiegn臋 鈥 doda艂 i ci臋偶ko pocz艂apa艂 w ciemno艣膰.

Co to takiego? 鈥 zapyta艂 Andriusza g艂osem pewnym, jakby wcale si臋 nie przestraszy艂.

Nie trzeba na to zwraca膰 uwagi 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Miejscowy folklor.

Nie 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 To by艂o 偶ywe stworzenie w stanie ogromnego stresu. I zdanie wydaje mi si臋 znajome鈥 Gdzie艣 to ju偶 s艂ysza艂em.

Edward obrzuci艂 doktoranta szybkim spojrzeniem:

Gdzie, nie pami臋tasz przypadkiem?

Powoli do wsi wraca艂y spokojne d藕wi臋ki. Psy cicho wymienia艂y si臋 wra偶eniami, znowu zagra艂o radio. Wie艣 udawa艂a, 偶e nic si臋 nie sta艂o.

I nagle, od strony lasu podchodz膮cego nieomal do samej wsi, w powietrzu zmaterializowa艂a si臋 delikatna, bia艂a posta膰, p艂yn膮ca nad szarym zagonem.

Pierwszy zobaczy艂 t臋 bezcielesn膮 istot臋 Benjamin, cicho wci膮gn膮艂 powietrze i drgn膮艂 jakby chcia艂 si臋 cofn膮膰. Nie wierzy艂, oczywi艣cie, w duchy, chocia偶 w tym akurat momencie by艂 gotowy uwierzy膰 we wszystko. No, nawet wierz膮c, Benjamin nigdy by si臋 nie schowa艂, gdy偶 pozosta艂yby po nim 艣lady czarnego tuszu.

Ruch Benjamina, a nawet jego przyczyny, nie usz艂y uwadze Edwarda, kt贸ry przyjrza艂 si臋 bia艂emu widziad艂u i 鈥 z widoczn膮 ulg膮 鈥 zakrzykn膮艂:

Angelina! Ptaszynko! Czekamy na ciebie. G艂afira jeszcze nie wr贸ci艂a?

Dobry wiecz贸r, Edwardzie Olegowiczu 鈥 powiedzia艂o przywidzenie. 鈥 Mamy nie ma. A co?

Go艣cie przyjechali ze Swierd艂owska. My艣la艂em, my艣la艂em i doszed艂em do wniosku, 偶e u was w domu jest miejsce鈥

Niech mieszkaj膮 鈥 od razu powiedzia艂a Angelina. Stan臋艂a tu偶 obok Andriuszy, kt贸ry dzi臋ki temu m贸g艂, mimo ciemno艣ci, dok艂adnie przyjrze膰 si臋 dziewczynie. By艂a wysoka, gruboko艣cista. Jasne w艂osy opada艂y na ramiona, a cia艂o mia艂a tak opalone, 偶e by艂o prawie niewidoczne w ciemno艣ci i zlewa艂o si臋 z powietrzem. Przez to jasna sukienka bez r臋kaw贸w, bia艂ka oczu i z臋by jakby 艣wieci艂y w ciemno艣ci.

Prosz臋 wej艣膰 鈥 powiedzia艂a dziewczyna.

To ty 艣piewa艂a艣? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Ona, ona 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Cudowny g艂os. Wyst臋puje u mnie w zespole. Szykuje si臋 na wy偶sz膮 uczelni臋.

Te偶 co艣 鈥 powiedzia艂a dziewczyna 鈥 a po co?

To by艂 Schubert 鈥 rozleg艂 si臋 g艂os zza ci臋偶ar贸wki.

Kto tam? 鈥 spyta艂a Angelina.

To nasz wsp贸艂pracownik 鈥 powiedzia艂 Adriusza. 鈥 Dzi艣 przebra艂 si臋 za zebr臋 i nie chce straszy膰 miejscowej ludno艣ci.

Benjamin g艂o艣no zgrzytn膮艂 z臋bami, a Edward wsun膮艂 r臋k臋 do kabiny.

To od Wasi 鈥 powiedzia艂. 鈥 Prezent. Herbatniki i szampan.

Nie trzeba 鈥 powiedzia艂a Angelina.

Nie chcesz? No i bardzo dobrze, wspaniale 鈥 ucieszy艂 si臋 Edward. 鈥 Rozgo艣膰cie si臋 przyjaciele. Jutro czeka nas wielki dzie艅.

Ella Stiepanowna i Andriusza odebrali rzeczy od Benjamina, kt贸ry wszed艂 na ci臋偶ar贸wk臋, i zanie艣li je do domu. Dla Benjamina zosta艂y dwie ostatnie walizki.

Angelina posz艂a do domu pierwsza i od razu zacz臋艂a si臋 krz膮ta膰. Wszystko robi艂a szybko, ale nie po艣piesznie, sama nie zagadywa艂a, tylko odpowiada艂a na grzeczne pytania Elli Stiepanowny. W tym czasie Andriusza wyj膮艂 kie艂bas臋, konserwy i chcia艂 razem z Angel膮 nakrywa膰 do sto艂u, ale jego pomoc zosta艂a odrzucona.

Dziewczyna przypad艂a do gustu Andriejowi. Podoba艂o mu si臋, 偶e by艂a nieomal takiego wzrostu jak on, zauwa偶y艂 jej niewinno艣膰, spokojn膮 twarz, i skromno艣膰. Czekaj膮c, a偶 woda w czajniku zakipi, Andriusza odni贸s艂 po艣ciel i cz臋艣膰 rzeczy do nieogrzanej cz臋艣ci domu 鈥 tam, gdzie na dw贸ch 艂贸偶kach mia艂 spa膰 on i Benjamin. Elli Stiepanownie po艣cielili za cieniutk膮 艣ciank膮, tu偶 obok du偶ego pokoju.

Dopiero gdy Angela nakry艂a st贸艂, Ella zauwa偶y艂a:

Andriusza, a gdzie Benjamin? Czy偶by znowu co艣 si臋 wydarzy艂o?

Wykuwa sobie 偶elazn膮 mask臋 鈥 za偶artowa艂 Andriusza i poszed艂 szuka膰 doktoranta.

Benjamin siedzia艂 na ganku, obok sta艂y walizki. Patrzy艂 w gwiazdy i prze偶ywa艂.

Pos艂uchaj, nie ma sensu tu nocowa膰 鈥 poradzi艂 kolega. 鈥 Przygotowa艂em j膮, powiedzia艂em, 偶e nale偶ysz do szczeg贸lnego plemienia.

Daj spok贸j 鈥 odpowiedzia艂 Benjamin. 鈥 Nie rozumiesz, ona tak 艣piewa艂a Schuberta, 偶e po prostu nie mog臋 och艂on膮膰. Posiedz臋 tutaj. Przyjd臋, jak zgasz膮 艣wiat艂o.

Mo偶esz przej艣膰 nawet teraz. Z sieni na lewo, nie trzeba wchodzi膰 do domu. Po艣cieli艂em ci ju偶. Napijesz si臋 herbaty?

Nie, nie mam ochoty 鈥 odrzek艂 Benek tak, jakby rezygnowa艂 z wielkiego szcz臋艣cia.

Rozumiem 鈥 powiedzia艂 Andriusza i wr贸ci艂 do domu.

Benjamin prze艣lizgn膮艂 si臋 za nim i ukry艂 w ch艂odnej sypialni, nie zapalaj膮c 艣wiat艂a.

Szczerze si臋 wzruszy艂, gdy po p贸艂godzinie Andriej przyni贸s艂 mu fili偶ank臋 gor膮cej herbaty, kanapk臋 z kie艂bas膮, a przede wszystkim 鈥 misk臋 i czajnik z wrz膮tkiem. Benek tar艂 twarz i r臋ce tward膮 g膮bk膮 i w ciemno艣ci wydawa艂o mu si臋, 偶e farba poddaje si臋, schodzi z twarzy, a woda w misce ciemnieje.

Wr贸ci艂 Andriusza, zapali艂 艣wiat艂o i powiedzia艂, 偶e w sprawie tuszu widoczne s膮 post臋py. Po艂o偶y艂 si臋, ale d艂ugo nie zasypia艂, tote偶 zacz膮艂 opowiada膰 Benjaminowi, czego uczy si臋 Angelina do egzamin贸w na uczelni臋 oraz to, 偶e jej matka, G艂afira, jest tutaj brygadzistk膮. Benjaminem targa艂a zazdro艣膰. Nie spojrzawszy nawet na Angelin臋, zakocha艂 si臋 w jej czystym g艂osie i sk艂onno艣ci do romantyzmu, bez kt贸rego nie chodzi艂aby przecie偶 sama po okolicy, 艣piewaj膮c Schuberta. A mo偶e czeka艂a na Wasilija?

Teraz rozumiem, dlaczego Wasilij nie chcia艂, 偶eby艣my zatrzymali si臋 w tym domu 鈥 powiedzia艂 zasypiaj膮cy ju偶 Andriusza. Jakby odgad艂 my艣li Benjamina.


4


Rano pierwszy obudzi艂 si臋 Benjamin. S艂o艅ce dopiero co wsta艂o i ostro 艣wieci艂o wprost w male艅kie okienko. Obok, na takim samym 艂贸偶ku jak Benjamin, ze s艂onecznymi plamami na plecach, le偶膮c na ogromnej pierzynie, spokojnie spa艂 Andriusza. By艂o bardzo cicho, tylko sp贸藕niony komar brz臋cza艂 gdzie艣 pod ciemnym, drewnianym sufitem.

Benjamin spojrza艂 na zegar. Wp贸艂 do sz贸stej. Niedobrze, pomy艣la艂. Za cicho. Powinny pia膰 koguty, szczeka膰 psy, rycze膰 krowy鈥 Dziwna wie艣. Co mia艂 znaczy膰 ten wczorajszy krzyk? Jakby ni贸s艂 w sobie przes艂anie, kt贸rego znaczenie m贸g艂 odkry膰 tylko Benjamin. Ale dlaczego on?

Benjamin nie zd膮偶y艂 doko艅czy膰 my艣li. Rozleg艂 si臋 g艂uchy, kr贸tki huk, jakby kto艣 wystrzeli艂 z armaty.

Andriusza nie rozumiej膮c, co go obudzi艂o, podskoczy艂, usiad艂 na 艂贸偶ku i zaskoczony zapyta艂:

Co? Gdzie?

Benjamin nie odpowiedzia艂. Us艂ysza艂 co innego: huk okaza艂 si臋 sygna艂em otwieraj膮cym drzwi porannym d藕wi臋kom 鈥 zapia艂 kogut, drugi mu odpowiedzia艂. 呕a艂o艣nie zaszczeka艂 pies, zarycza艂y krowy, ptaki zacz臋艂y 艣piewa膰.

Andriusza pokr臋ci艂 g艂ow膮 i wr贸ci艂 pod ko艂dr臋.

Benjaminowi odesz艂a ochota na sen.

Wsta艂, odszuka艂 sw贸j r臋cznik, szczoteczk臋 do z臋b贸w i zacz膮艂 rozgl膮da膰 si臋 za miejscem do mycia. Wszystko, co potrzeba, znalaz艂 w drugiej po艂owie domu, gdzie znajdowa艂a si臋 tak偶e drabina prowadz膮ca w d贸艂, do obory, w kt贸rej, na jego widok, zacz臋艂y kr臋ci膰 si臋 niespokojnie owce. Kto艣 otworzy艂 zagrod臋, wypu艣ci艂 zwierz臋ta. Benjamin schowa艂 si臋 za rogiem: by艂 tylko w podkoszulku i wstydzi艂 si臋 swych bladych, cienkich r膮k. A gdy w koszuli i spodniach, uczesany i ucywilizowany wyszed艂 na podw贸rko, nikogo tam ju偶 nie by艂o.

Furtka g艂o艣no zaskrzypia艂a, wypuszczaj膮c Benjamina na drog臋.

By艂a ona szeroka, zielona, a jej 艣rodkiem, niby potok, przelewa艂a si臋 pylista 艣cie偶ka. Lu藕no rozrzucone domy ogrodzone by艂y wysokimi p艂otami. Ale 偶eby nikt nie pomy艣la艂, 偶e mieszkaj膮 tu zamkni臋ci i nudni ludzie, okna, dachy, a nawet bramy ozdobione by艂y rze藕bami, a gdzieniegdzie nawet pomalowane.

Droga bieg艂a ku rzece, w po艂owie przecinaj膮c si臋 z drug膮. Na skrzy偶owaniu sta艂a grupa ludzi i Benjamin pomy艣la艂, 偶e takie zgromadzenie nie jest typowe dla wsi. Poszed艂 w t臋 stron臋.

Zatrzyma艂 si臋 w p贸艂 kroku.

Z k臋py drzew niespiesznie wyszed艂 brunatny nied藕wied藕, rozejrza艂 si臋, przechyli艂 艂eb, odganiaj膮c psiaka, kt贸ry wyskoczy艂 spod p艂otu, potem powoli potruchta艂 w bok, trz臋s膮c zadkiem.

Benjamin zamar艂. Lepiej dalej nie i艣膰. Nied藕wied藕 m贸g艂 zaczai膰 si臋 za rogiem. Ale co艣 trzeba by艂o zrobi膰, przecie偶 we wsi s膮 kobiety i dzieci, nie podejrzewaj膮ce nawet obecno艣ci strasznego zwierza鈥

Widok w膮skich plec贸w chwiej膮cych si臋 niepewnie w furtce zwr贸ci艂 uwag臋 Andriuszy, kt贸ry tak偶e wybra艂 si臋 na przeszpiegi.

Ej 鈥 powiedzia艂 on, k艂ad膮c r臋k臋 na ramieniu doktoranta. 鈥 A ty co?

Benjamin dziwnie podskoczy艂 i odwr贸ci艂 si臋 do Andriuszy, spogl膮daj膮c dziko:

Tam chodzi nied藕wied藕.

Gdzie chodzi nied藕wied藕? 鈥 zdziwi艂 si臋 Andriusza.

Po drodze. Sam widzia艂em.

Trzeba co艣 zrobi膰 鈥 powiedzia艂 Andriusza i pobieg艂 do domu.

Jeszcze poprzedniego wieczora zwr贸ci艂 uwag臋 na strzelb臋 wisz膮c膮 nad kanap膮 w g艂贸wnej izbie, zerwa艂 j膮 teraz ze 艣ciany, z艂apa艂 naboje, z艂ama艂 strzelb臋 na kolanie i do ka偶dej komory w艂o偶y艂 po naboju. Ella Stiepanowna poruszy艂a si臋 za zas艂on膮, a Andriusza na palcach wybieg艂 z domu.

Benjamin ci膮gle ko艂ysa艂 si臋 w furtce, nie wiedz膮c co robi膰. Odsun膮艂 si臋 na bok, przepuszczaj膮c Andriusz臋 i pobieg艂 za nim, krzycz膮c w biegu:

To cudza strzelba! Nie mo偶na tak, bez pozwolenia!

Nie ma czasu na zastanawianie 鈥 odpowiedzia艂 Andriusza. 鈥 Nied藕wiedzie i wilki czuj膮 respekt tylko przez brutaln膮 si艂膮!

Z furtki domu stoj膮cego najdalej z prawej strony, pomalowanego na 偶贸艂to, z b艂臋kitnymi rze藕bionymi ozdobami wok贸艂 okien i czerwonym dachem, wybieg艂o dw贸ch, wygl膮daj膮cych na siedmiolatk贸w, ch艂opc贸w. Zamarli, ujrzawszy, jak po drodze gna obcy m臋偶czyzna w b艂臋kitnych, po艂atanych spodniach i koszulce ozdobionej rysunkiem gitary, z d艂ugimi kud艂ami powiewaj膮cymi mu na wietrze, a na dodatek 鈥 ze strzelb膮. Za nim pod膮偶a艂 drugi obcy, ni偶szy, w garniturze i okularach na ko艅cu ostrego nosa. Ch艂opcy do艂膮czyli si臋 do biegn膮cych.

Niebezpiecze艅stwo! Wszyscy do dom贸w! 鈥 krzykn膮艂 do nich Benjamin.

Ch艂opcy nie wykonali polecenia, za to krzyk Benjamina poruszy艂 ca艂膮 wie艣; wzd艂u偶 drogi do okien przylepi艂y si臋 kobiece i starcze twarze.

Andriusza wybieg艂 na skrzy偶owanie i w tym w艂a艣nie momencie z naro偶nego domu z szyldem 鈥濻klep鈥 wyszed艂 bury nied藕wied藕. Obliza艂 si臋 z艂owieszczo i Andriusza, czuj膮c jak zamiera mu serce, zrozumia艂, 偶e si臋 sp贸藕ni艂 鈥 zwierz zd膮偶y艂 ju偶 kogo艣 zje艣膰.

Podni贸s艂szy si臋 na tylne 艂apy jak do ta艅ca, nied藕wied藕 ruszy艂 do przodu. Bro艅 wypali艂a.

Nied藕wied藕 z艂apa艂 si臋 r臋kami za pier艣, zachwia艂, upad艂 do ty艂u i usiad艂 w pyle. Zarycza艂 trwo偶nie i g艂ucho.

Andriusza stara艂 sobie przypomnie膰, gdzie w艂o偶y艂 zapasowe naboje. Na pr贸偶no! Schwyci艂 bro艅 za luf臋, aby pos艂u偶y膰 si臋 ni膮 jak pa艂k膮. W tym czasie nied藕wied藕 znowu wsta艂 na tylne 艂apy, sier艣膰 na piersi mia艂 osmalon膮 od wystrza艂u. Gro藕nie napiera艂 na studenta. Andriusza zrozumia艂, 偶e pora ucieka膰, ale nie zd膮偶y艂.

Z艂apa艂y go ci臋偶kie, zako艅czone pazurami 艂apy.

Przed oczami przemkn臋艂o mu kr贸tkie i, w zasadzie, szcz臋艣liwe 偶ycie 鈥 od pierwszych dzieci臋cych wspomnie艅 o k膮pieli w wanience, a偶 po ostatni, niezbyt udany egzamin z 艂aciny鈥 Tu Andriusza straci艂 przytomno艣膰. Nied藕wied藕 przyci膮gn膮艂 my艣liwego do szerokiej, burej piersi i pomrukuj膮c, pobieg艂 przez plac.

Ujrzawszy jego plecy Benjamin zrozumia艂, 偶e nie mo偶e zostawi膰 przyjaciela samego w 艣miertelnym niebezpiecze艅stwie. Rzuci艂 si臋 w siad za dzikim zwierz臋ciem, dogoni艂 go, uderzy艂 pi臋艣ci膮 w plecy. Toptygin* nawet si臋 nie odwr贸ci艂. Ni贸s艂 Andriusz臋 do starego, chyl膮cego si臋 ku ziemi domu, podpartego na sze艣ciu kolumnach z wiekowych bali, dawno temu pomalowanych na bia艂o. Na schody tego w艂a艣nie domu nied藕wied藕 rzuci艂 swoj膮 ofiar臋.

Benjamin rozejrza艂 si臋, aby zawo艂a膰 na pomoc ludzi albo znale藕膰 jak膮艣 bro艅, ale wtedy od strony lasu us艂ysza艂 g艂o艣ny trzask i zobaczy艂, 偶e pod dom podjecha艂 motocykl z koszem. Kierowa艂 nim ch艂opiec dwunasto 鈥 albo trzynastoletni, w du偶ych, ciemnych motocyklowych okularach, zas艂aniaj膮cych mu p贸艂 twarzy. W koszu siedzia艂a postawna kobieta, owini臋ta czarnym szalem.

Gdy tylko nied藕wied藕 us艂ysza艂, 偶e motocykl hamuje, zwr贸ci艂 w t臋 stron臋 obra偶ony pysk i zarycza艂 z wyra藕n膮 pretensj膮 w g艂osie.

Postawna kobieta wysz艂a z kosza, omiot艂a wzrokiem t艂umek, do kt贸rego do艂膮czy艂 tak偶e wstrz膮艣ni臋ty, ubrany w sam膮 pi偶am臋 Edward, i zatrzyma艂a si臋 przed nied藕wiedziem.

No! 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Na jeden dzie艅 nie mog臋 wyjecha膰! Co narozrabia艂e艣?

Nied藕wied藕 dalej j臋cza艂, tar艂 艂apami pier艣, pokazuj膮c kobiecie ran臋.

Poczekaj 鈥 powiedzia艂a kobieta. 鈥 Nie krzycz na ca艂膮 wie艣. Nie jeste艣 ju偶 dzieckiem.

Nied藕wied藕 zamilk艂, a tylko jego przy艣pieszone sapanie nios艂o si臋 nad placem.

Kto tu tak narozrabia艂? 鈥 zapyta艂a kobieta i przenios艂a wzrok z le偶膮cego Andriuszy na Benjamina, kt贸ry wyst膮pi艂 krok naprz贸d.

Ch艂opiec, kt贸rego doktorant niedawno przegna艂, ratuj膮c przed zwierzem, przyni贸s艂 strzelb臋 i wyci膮gn膮艂 j膮 w stron臋 postawnej kobiety.

Ciociu G艂afiro, oni za nim biegali 鈥 wskaza艂 na Benjamina 鈥 i strzelali.

Moja strzelba 鈥 powiedzia艂a kobieta. 鈥 Sk膮d si臋 tu wzi臋艂a?

Andriusza poruszy艂 si臋 nerwowo, otworzy艂 oczy i jeszcze szybciej je zamkn膮艂, gdy nied藕wied藕 zerkn膮艂 w jego stron臋.

Wszystko jasne 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz. 鈥 To wstrz膮saj膮ce. Po prostu szok! To ja ponosz臋 za wszystko odpowiedzialno艣膰. Pozw贸lcie, 偶e was sobie przedstawi臋, G艂afira Siergiejewna, a to ekspedycja ze Swierd艂owska. Przyjechali zbiera膰 pie艣ni ludowe. Inteligentni, mili ludzie, etnografowie鈥 Zatrzymali si臋 u was.

M贸wisz mili? 鈥 zdziwi艂a si臋 postawna kobieta. 鈥 Ukradli bro艅, strzelaj膮 po艣rodku wsi. Etnografowie! Nie 艣cierpi臋 ich tutaj ani minuty d艂u偶ej!

Prosz臋 wybaczy膰 鈥 powiedzia艂 Benjamin, staraj膮c si臋 obej艣膰 nied藕wiedzia tak, aby znale藕膰 si臋 jak najbli偶ej zapomnianego przez wszystkich Andriuszy. 鈥 To nieporozumienie. Zobaczyli艣my drapie偶nika i rzucili艣my si臋 na pomoc. Wok贸艂 kobiety, dzieci, nie rozumiecie?

Nazwany drapie偶nikiem nied藕wied藕 zarycza艂 tak, 偶e Benek zn贸w si臋 cofn膮艂, a Andriusza zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek.

Odejd藕 鈥 powiedzia艂a G艂afira do nied藕wiedzia. 鈥 My艣le膰 trzeba, ludzie obcy, etnografowie, mogli ci臋 zastrzeli膰.

Nied藕wied藕 nie odszed艂, ale zamilk艂. 鈥 Edziu, masz ma艣膰 na oparzenia? Zajmij si臋 zwierz臋ciem.

Nie jestem weterynarzem 鈥 odpowiedzia艂 Edward.

Od tego jest Angelina. Misza, wchod藕 do domu, felczer ci ran臋 przemyje.

Boisz si臋? 鈥 zapyta艂a G艂afira Sergiejewna. Nied藕wied藕 westchn膮艂 g艂臋boko, zrobi艂 krok nad Andriusza i poszed艂 do domu.

Kapituluj臋 wobec si艂y 鈥 powiedzia艂 Edward.

Kapituluj 鈥 powiedzia艂a G艂afira Siergiejewna. 鈥 I pami臋taj, 偶e Misza ucierpia艂 w pracy.

Nie b臋d臋 wypisywa艂 zwolnienia 鈥 burkn膮艂 Edward, w艂o偶y艂 pi偶am臋 w spodnie i ruszy艂 w 艣lad za nied藕wiedziem.

Andriusza zrozumiawszy, 偶e niebezpiecze艅stwo ju偶 min臋艂o, usiad艂 i schwyci艂 si臋 za g艂ow臋. W g艂owie szala艂 mu huragan.

Co? 鈥 lodowatym g艂osem spyta艂a G艂afira Siergiejewna. 鈥 Jeste艣 ranny? Te偶 potrzebujesz pomocy? Poczekaj, najpierw zajm膮 si臋 Miszk膮, a potem tob膮.

Nie 鈥 powiedzia艂 Andriusza 鈥 dzi臋kuj臋.

Wsta艂. Koszulka z rysunkiem gitary by艂a podarta.

Prosz臋 zrozumie膰 鈥 powiedzia艂 Benjamin 鈥 mieli艣my jak najlepsze intencje. To by艂 naturalny odruch, dobry uczynek.

Ju偶 dobrze 鈥 powiedzia艂a G艂afira Siergiejewna. 鈥 Podyskutujemy w domu.


5


O dramatycznych wydarzeniach Ella Stiepanowna dowiedzia艂a si臋 dopiero podczas porannej herbaty, kt贸r膮 pili w pi膮tk臋: G艂afira Siergiejewna Po艂ujechtowa, brygadzistka w ko艂chozie i rzeczywisty przyw贸dca wsi Potoki Po艂ujechtowa, jej wnuk, Kola, ten, kt贸ry przyjecha艂 z ni膮 na motorze i cz艂onkowie ekspedycji etnograficznej.

No jak 鈥 powt贸rzy艂 Benjamin 鈥 jak mogli艣my domy艣li膰 si臋, 偶e to oswojony nied藕wied藕?

Nie jest oswojony 鈥 sprzeciwi艂a si臋 G艂afira Siergiejewna. 鈥 By艂 w pracy.

Nala艂a herbaty do fili偶anki i g艂o艣no siorbn臋艂a.

Nie ma na pysku tego napisanego 鈥 Andriusza otrz膮sn膮艂 si臋 z szoku, ale apetyt jeszcze mu nie wr贸ci艂, siedzia艂 wi臋c na kanapie i 艂ata艂 d偶insy. 鈥 Co to za praca?

Strzela z armaty. Nikt inny si臋 nie nadaje 鈥 powiedzia艂a G艂afira Siergiejewna. 鈥 M臋偶czyzn we wsi brakuje, wszyscy w pracy, a tradycj臋, sami rozumiecie, trzeba podtrzymywa膰.

Chcecie powiedzie膰, 偶e macie tu armat臋? 鈥 Elli Stiepanowny nie zdziwi艂a tak nietypowa praca nied藕wiedzia, jak obecno艣膰 armaty w dalekiej wsi. 鈥 Prawdziwa? Przecie偶 to niebezpieczne.

Bez armaty, z ca艂ym szacunkiem, nie damy rady 鈥 powiedzia艂a G艂afira, ze smakiem chrupi膮c cukier w kostkach.

Z armaty ju偶 dwie艣cie lat strzelamy.

A je艣li kogo艣 traficie?

艢lepakami strzelamy 鈥 sprzeciwi艂a si臋 G艂afira Siegiejewna. 鈥 Proch dostarcza k贸艂ko my艣liwskie. Bezgot贸wkowo.

A dlaczego nied藕wied藕? 鈥 spyta艂 Benjamin. 鈥 W innych wsiach te偶 wszyscy s膮 zaj臋ci?

W innych wsiach z armatami cienko 鈥 powiedzia艂 Andriusza, przegryzaj膮c nitk臋. 鈥 W innych wsiach jest bardzo ma艂o armat. 鈥 Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 G艂afiry Siergiejewny.

A armata stara?

Bardzo stara 鈥 powiedzia艂a G艂afira Siergiejewna. Andriusza nie przypad艂 jej do gustu. Nieporz膮dny, nieostrzy偶ony, biega po wsi z cudz膮 strzelb膮. 鈥 Z armaty przez dwie艣cie lat nikogo nie zranili艣my, a ty, go艂膮bku, od razu pierwszego dnia nied藕wiedzia pokaleczy艂e艣.

Ella Stiepanowna wyj臋艂a notatnik.

G艂afiro Siergiejewna 鈥 powiedzia艂a 鈥 prosz臋 po艣wi臋ci膰 nam jeszcze pi臋膰 minut. Utrzymujecie, 偶e tradycja ma swe korzenie w dalekiej przesz艂o艣ci. W legendarnej przesz艂o艣ci鈥

Nie legendarnej, tylko w historycznej. Major Po艂ujechtow postanowi艂 dawa膰 sygna艂 i tak si臋 to ci膮gnie鈥 Prosz臋 mi wybaczy膰, pora i艣膰 do biura, czekam na telefon z rejonu. Mamy zebranie w sprawie uprawy lnu w rejonie鈥, wi臋c komu mam zostawi膰 gospodarstwo?

G艂afira wyprostowa艂a si臋, rozprostowa艂a szerokie ramiona, 艣ci膮gn臋艂a brwi.

Id臋, a wy wi臋cej sami si臋 nie rz膮d藕cie, nie wiadomo, co jeszcze mo偶ecie nabroi膰, etnografowie.

Wybaczcie 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Ch艂opcy chcieli dobrze.

G艂afira Siergiejewna za艂o偶y艂a kozaki, stary, m臋ski fartuch i wysz艂a do biura. W domu zosta艂 Kola 鈥 ch艂opiec sprytny, niebieskooki i z jasnymi brwiami.

Chcecie, to opowiem o armacie? 鈥 powiedzia艂.

Woleliby艣my us艂ysze膰 to od twojej babci 鈥 powiedzia艂a Ella Stiepanowna. 鈥 Bli偶ej 藕r贸d艂a.

Kola przeszed艂 przez pok贸j, zatrzyma艂 si臋 ko艂o 艂awy, na kt贸rej le偶a艂 aparat fotograficzny.

Zakres przys艂ony wam odpowiada? Te jupitery maj膮 niezbyt du偶y.

Co? 鈥 zapyta艂 Andriusza. 鈥 A ty sk膮d to wiesz?

Wol臋 japo艅ski canon 鈥 powiedzia艂 ch艂opiec. 鈥 Nikon daje przerysowane zdj臋cia.

Aha 鈥 zgodzi艂 si臋 Andriusza. 鈥 Przerysowane m贸wisz? A sk膮d masz canon i nikon?

To proste, z Japonii 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 B臋dziecie nagrywa膰 legend臋 o armacie czy nie? Bo ja ju偶 musz臋 i艣膰.

Nagramy 鈥 powiedzia艂 Andriusza. Ch艂opiec spodoba艂 mu si臋. 呕ywy dzieciak, nie wstydzi si臋, prowadzi motocykl鈥

Andriusza w艂膮czy艂 magnetofon. Kola zerkn膮艂 na kaset臋, odkaszln膮艂 i zacz膮艂 powoli m贸wi膰, staraj膮c si臋, by g艂os brzmia艂 doro艣le:

Dzia艂o si臋 to jeszcze przed rewolucj膮. By艂a tu twierdza, chroni膮ca Rosj臋 przed wikingami i faszystami.

Benjamin od艂o偶y艂 podr臋cznik portugalskiego, przetar艂 okulary.

A jak tu si臋 dostali wikingowie? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Nie przerywaj, ta艣ma si臋 marnuje 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Od morza, przez tundr臋, tajg臋 d膮偶yli do Swierd艂owska. Twierdz膮 dowodzi艂 major Po艂ujechtow, tutaj p贸艂 wsi nazywa si臋 Po艂ujechtow 鈥 to na jego cze艣膰. By艂 odwa偶nym oficerem gwardzist膮, wychowankiem Piotrogrodu, trafi艂 tutaj za uczestnictwo w bohaterskim powstaniu dekabryst贸w.

G艂os Koli okrzep艂, ch艂opiec chodzi艂 po pokoju i 偶ywo gestykulowa艂.

Pewnego razu, gdy ca艂y garnizon spa艂 zm臋czony walk膮 z 偶ywio艂em, w samym 艣rodku burzy, pod twierdz臋 podkradli si臋 faszy艣ci. Mniej wi臋cej pu艂k faszyst贸w z dywizji Tottenkopf.

Z czo艂gami? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Jeszcze raz kto艣 mi przerwie i ko艅cz臋 opowiadanie 鈥 zagrozi艂 Kola. 鈥 I nigdy si臋 nie dowiecie, jak si臋 to wszystko sko艅czy艂o.

Milcz臋 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Tak wi臋c鈥 Faszy艣ci cicho podkradli si臋 pod twierdze, od garnizonu dzieli艂a ich tylko polana. Jeszcze jeden skok 鈥 i droga do Swierd艂owska stanie otworem. Lecz wtedy w艂a艣nie rozleg艂 si臋 wystrza艂 z armaty! Major Po艂ujechtow wyskoczy艂 z polowego 艂贸偶ka i rzuci艂 si臋 na zewn膮trz. 呕o艂nierze za nim. I co widz膮? W bramie jeszcze dymi armata, a obok niej stoi bury nied藕wied藕. Na ziemi le偶膮 setki martwych faszyst贸w. Po艂ujechtow krzykn膮艂: 鈥濻zable w d艂o艅! Za mn膮!鈥 i rzuci艂 si臋 do ataku. Walka by艂a nier贸wna, wszyscy obro艅cy twierdzy zgin臋li bohatersk膮 艣mierci膮. Ale faszy艣ci te偶 wszyscy zgin臋li. Ca艂a dywizja Tottenkopf. To wszystko.

Jak to wszystko? 鈥 zdziwi艂 si臋 Andriusza. 鈥 A co z armat膮 i nied藕wiedziem?

Armata zosta艂a na pami膮tk臋 Po艂ujechtowa. Mo偶ecie j膮 obejrze膰, stoi za drzewami na placu. Postanowiono, 偶e od tej pory, co rano ma przychodzi膰 nied藕wied藕 i strzela膰 na pami膮tk臋 czynu majora. I to wcale nie jest bajka, tylko szczera prawda.

Poziom nauczania historii jest tu op艂akany 鈥 powiedzia艂a Ella.

Tworzenie mit贸w 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 Wsp贸艂czesne tworzenie mit贸w. Majorowie, faszy艣ci鈥

A ja co, nie rozumiem, co to jest tworzenie mit贸w? 鈥 nieoczekiwanie obrazi艂 si臋 ch艂opiec. 鈥 Nie gorzej ni偶 wy wiem, 偶e faszyst贸w tu nie by艂o. Tylko jakie to ma znaczenie? 鈥 Niestety, 偶adnego, Kola 鈥 zgodzi艂a si臋 Ella Stiepanowna.

Dzi臋kuj臋 za ciekaw膮 opowie艣膰.

Prosz臋 鈥 uspokoi艂 si臋 Kola. 鈥 Musz臋 i艣膰. Mam du偶o roboty.

Wyj膮艂 spod 艂awy du偶膮, sportow膮 torb臋 z napisem 鈥濷limpiada 鈥80鈥, przerzuci艂 j膮 przez rami臋 i, ju偶 w drzwiach, powiedzia艂:

Je艣li chcecie zje艣膰 obiad musicie by膰 o wp贸艂 do pierwszej, jak w zegarku.

Andriusza zmieni艂 kaset臋.

G艂upstwa 鈥 powiedzia艂. 鈥 Dzieciak zabawi艂 si臋 naszym kosztem.

Niewa偶ne 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 Za to ogl膮damy narodziny folkloru.

Mnie interesuje co innego 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Armata istnieje, a nied藕wied藕 z niej strzela. To ju偶 nie legenda.

Nie, nie legenda 鈥 zgodzi艂 si臋 Benek. 鈥 Pom贸c ci 艂ata膰 d偶insy?

Po co? Jeszcze jedna dziura im nie zaszkodzi.

Drzwi skrzypn臋艂y i pojawi艂 si臋 Edward.

Dzie艅 dobry 鈥 powiedzia艂 rado艣nie. 鈥 Musz臋 was poinformowa膰, 偶e Miszce nic nie grozi. Przemy艂em mu ran臋. Z nara偶eniem 偶ycia. S艂yszeli艣cie, Ellu Stiepanowna, o porannych wydarzeniach?

S艂ysza艂am 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Prosz臋 nam wybaczy膰.

Ja temu Miszce nie wierz臋 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 To chytry i podst臋pny zwierzak. Ma spojrzenie przest臋pcy.

Ale z armaty strzela 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Elementarna, prosz臋 wybaczy膰, tresura. Sam widzia艂em, jak zaj膮ce w cyrku to samo robi膮. Tam wisi sznur, a Miszka za niego ci膮gnie. Ot, i ca艂a tajemnica.

Nie, Edwardzie Olegowiczu 鈥 powiedzia艂a Ella 鈥 nie zgadzam si臋 z waszym podej艣ciem do tego zwierz臋cia. To pi臋kna i stara tradycja. A tradycji trzeba strzec.

Jaka tam stara! Przypa艂臋ta艂 si臋 nied藕wied藕, mo偶e uciek艂 z zoo. A gdyby tak, wybaczcie, skaleczy艂 waszego m艂odego wsp贸艂pracownika? Co by艣cie wtedy powiedzieli w Akademii Nauk?

Milcza艂abym 鈥 odpowiedzia艂a Ella. 鈥 Bo co mia艂abym powiedzie膰鈥

A ja w waszym post臋pku dostrzegam szlachetno艣膰 鈥 nie zgodzi艂 si臋 Edward Olegowicz. 鈥 Nie zapomnieli艣cie, 偶e czas ju偶 zapozna膰 si臋 ze wsi膮? Ella Stiepanowna nie ma nic przeciwko?

Nie p贸jd臋 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

A to dlaczego? 鈥 zdziwi艂a si臋 Ella Stiepanowna.

Musz臋 uporz膮dkowa膰 ta艣my.

M艂ody cz艂owiek wstydzi si臋 wyj艣膰 na dw贸r. Rozumiem go, oj, jak dobrze rozumiem 鈥 zafrasowa艂 si臋 Edward, a Andriusza ledwie powstrzyma艂 si臋 od odpowiedzi.


6


Ella Stiepanowna sz艂a w 艣rodku, po prawej stronie mia艂a Edwarda, z lewej Benjamina. Andriusza odprowadzi艂 ich spojrzeniem i pomy艣la艂 ze smutkiem, 偶e w towarzystwie Edwarda Ella rozkwita, chocia偶 felczer zupe艂nie na to nie zas艂uguje. Zar贸wno fizyczne, jak i duchowe zalety kierowniczki ekspedycji zas艂ugiwa艂y na znacznie lepszego wielbiciela.

Z艂y wzrok Andriuszy nie m贸g艂 przebi膰 szyby, wi臋c Edward nic nie poczu艂. Opisywa艂 miejscowe atrakcje, elegancko przy tym gestykuluj膮c i udaj膮c, 偶e wie znacznie wi臋cej ni偶 w rzeczywisto艣ci. Edward znalaz艂 si臋 w Potokach Po艂ujechtowa dopiero p贸艂tora roku temu, szukaj膮c cichego miejsca, gdzie m贸g艂by odpocz膮膰 od przyg贸d, w kt贸re obfitowa艂o jego burzliwe, cho膰 nie zawsze szcz臋艣liwe 偶ycie. I mimo 偶e zadomowi艂 si臋 na d艂u偶ej, a nawet zamierza艂 kupi膰 dom od tej ga艂臋zi Po艂ujechtowych, z kt贸rej osta艂a si臋 tylko babka Fiodora, chocia偶 ch贸r, kt贸ry nie bez entuzjazmu prowadzi艂, wyje偶d偶a艂 ju偶 na rejonowy przegl膮d tw贸rczo艣ci amatorskiej i nawet otrzyma艂 dyplom, to w Potokach by艂 ci膮gle obcym, nie tylko dlatego, 偶e za takiego mieli go miejscowi, ale tak偶e dlatego, 偶e nie przygl膮da艂 si臋 szczeg贸lnie 偶yciu wsi, nie zna艂 jej historii i nie szczyci艂 si臋 ni膮. Jednak przed przyjezdnymi Edward chcia艂 zaprezentowa膰 si臋 jako jedyny we wsi inteligent.

Domy u nas s膮 stare 鈥 m贸wi艂. 鈥 Drzewo z up艂ywem lat staje si臋 coraz mocniejsze, a rze藕bienia, zwr贸膰cie na nie uwag臋, od dawna zamierzam sfotografowa膰 i naszkicowa膰 鈥 specjali艣ci b臋d膮 zachwyceni. Wspania艂e wzory, zachwycaj膮ce, nieprawda偶?!

Rze藕bienia trzeba podda膰 analizie por贸wnawczej 鈥 powiedzia艂 Benjamin.

S艂usznie. A oto centralny plac. Umownie. Powsta艂 na skrzy偶owaniu dw贸ch dr贸g.

A ile ich jest? 鈥 zapyta艂 Benjamin.

Dwie. Trzydzie艣ci dwa gospodarstwa. Sklep, zarz膮d brygady, klub i punkt medyczny.

Zatrzymali si臋 na rogu skrzy偶owania, Edward zwr贸ci艂 uwag臋 na dom z kolumnami. Wida膰 by艂o, 偶e budowniczy chcia艂 stworzy膰 co艣 wielkiego i koniecznie przywo艂uj膮cego na my艣l Moskw臋 bia艂okamienn膮: kolumny i 艣ciany by艂y drewniane, pobielone. Tylko dwa niewielkie lwy stoj膮ce po obu stronach schod贸w by艂y kamienne, takie same jak na le艣nej drodze. Tyle 偶e tam lwy siedzia艂y, a tutaj spokojnie le偶a艂y, chocia偶 tak偶e szczerzy艂y z臋by.

Na kolumnach przyczepione by艂y blaszane tabliczki z nier贸wnymi, oficjalnymi napisami: 鈥濨rygada Potoki Po艂ujechtowa鈥, 鈥濸unkt pomocy medycznej鈥, 鈥濳lub鈥, 鈥瀂esp贸艂 ta艅ca ludowego Potoki鈥, 鈥濳ino鈥.

Centrum 偶ycia kulturalnego 鈥 zakomunikowa艂 Edward Olegowicz. 鈥 Czasami tutaj nocuj臋, a dni to ca艂e tutaj sp臋dzam. Z prawej strony jest szko艂a podstawowa, a tam 鈥 sklep. Ot, i wszystko.

A armata? 鈥 Benjamin wskaza艂 na k臋p臋 drzew, z kt贸rej wychodzi艂 nied藕wied藕.

Tak, tam 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz. 鈥 Dawno trzeba by艂o odda膰 j膮 na z艂om. Kto艣 w ko艅cu powa偶nie ucierpi od wybuchu. Albo od nied藕wiedzia.

Pod wiekowymi drzewami panowa艂 lekki mrok, by艂o ch艂odno. Wewn膮trz, ukryty za pniami, prawie niezauwa偶alny, znajdowa艂 si臋 male艅ki placyk, a na nim 鈥 wro艣ni臋ta do po艂owy k贸艂 w ziemi臋 鈥 sta艂a br膮zowa, stara armata.

Pachnia艂o prochem. Z armaty niedawno strzelano.

A sk膮d nied藕wied藕 wie, kt贸ra godzina? 鈥 zapyta艂 Benjamin.

B贸g raczy wiedzie膰. Pewnie orientuje si臋 wed艂ug s艂o艅ca 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz. 鈥 Chocia偶 ja temu nied藕wiedziowi nie wierz臋.

Benjamin rozgarn膮艂 krzaki za armat膮. Zobaczy艂 tam kamienny s艂up, 艣ci臋ty na wierzcho艂ku jak obelisk. Na bokach wyrze藕bione by艂y dwug艂owe or艂y, a nad nimi napisy. 鈥濪o Moskwy 1386 wiorst鈥, 鈥濪o Sanki鈥揚eterburga 1938 wiorst鈥.

Benjamin obszed艂 s艂up, rozgarniaj膮c nogami pokrzywy i przeczyta艂 jeszcze dwa napisy. 鈥濪o Jekaterynburga 746 wiorst鈥, 鈥濪o Carskiego 殴r贸d艂a 9 wiorst鈥.

Benjamin potar艂 poparzone przez pokrzywy r臋ce i wr贸ci艂 na polank臋. Edward delikatnie chwyci艂 Ell臋 za r臋k臋, udaj膮c silne emocje, ale m贸wi艂 spokojnie:

Dzisiaj wieczorem zaprezentujemy wam w klubie osi膮gni臋cia zespo艂u amatorskiego. Musz臋 powiedzie膰, 偶e obecno艣膰 zaanga偶owanego cz艂owieka, ca艂膮 dusz膮 oddanego ludowym talentom, jest niezb臋dna do ich rozwoju. Rozumiecie mnie?

Edwardzie Olegowiczu 鈥 powiedzia艂 Benjamin 鈥 a co to jest Carskie 殴r贸d艂o?

Nie wiem 鈥 odpowiedzia艂 zapytany m臋偶czyzna i doda艂, zwracaj膮c si臋 do kobiety: 鈥 I tak oto, Ellu Stiepanowno, pracujemy na jednej, 偶e tak powiem, niwie.

To gdzie艣 niedaleko 鈥 powiedzia艂 Benjamin.

Na mi臋kkiej trawie obok armaty widnia艂y pod艂u偶ne, zako艅czone pazurami 艣lady.

Zamieszka艂ej miejscowo艣ci o takiej nazwie nie spotka艂em 鈥 powiedzia艂 Edward. Ella delikatnym ruchem odsun臋艂a jego r臋k臋; Edward rzuci艂 oskar偶aj膮ce spojrzenie na Benjamina.

Ten obszed艂 armat臋 dooko艂a i bole艣nie uderzy艂 si臋 czubkiem stopy o 偶eliwn膮 kul臋. 鈥瀂 armaty kiedy艣 strzelano na serio鈥 鈥 pomy艣la艂. W ka偶dej ludowej opowie艣ci kryje si臋 ziarno prawdy 鈥 mo偶e naprawd臋 sta艂a tutaj twierdza i stacjonowa艂 w niej z 偶o艂nierzami major Po艂ujechtow? Podr贸偶nik鈥搊dkrywca? Trzeba b臋dzie porozmawia膰 o tym ze staruszkami, a jeszcze lepiej 鈥 zajrze膰 do archiwum w Swierd艂owsku. Ludzka pami臋膰 jest bardziej zawodna ni偶 dokumenty鈥

Galiaestmnisdiwizainparrrrrrrrtestrrrrrrrrs! 鈥 rozleg艂 si臋 straszny, przewlek艂y, gard艂owy wrzask.

Nieoczekiwanie zamilk艂.

Sk膮d艣 to znam! 鈥 zakrzykn膮艂 Benjamin. 鈥 Jestem blisko rozwi膮zania!

Czarny cie艅 przemkn膮艂 mi臋dzy ga艂臋ziami, a na ziemi臋 posypa艂y si臋 li艣cie. Zdawa艂o si臋, 偶e niebo pociemnia艂o.

Edward Olegowicz machn膮艂 r臋kami, staraj膮c si臋 z艂apa膰 cie艅, ale ruch by艂 niezdecydowany, niedoko艅czony, jakby w rzeczywisto艣ci felczer nie zamierza艂 schwyci膰 strasznego, krzycz膮cego stworzenia.

Znowu? 鈥 spyta艂a Ella.

Trrres 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 Rozszyfruj臋 to.

Po prostu dziki krzyk 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz. 鈥 Chod藕my, poka偶臋 wam scen臋 i k膮cik pami臋ci. Dostajemy wszystkie, najwa偶niejsze, centralne czasopisma, nawet magazyn 鈥濫strada i cyrk鈥.

Benjamin pog艂adzi艂 luf臋 armaty. Na ciemny metal pad艂 promie艅 s艂o艅ca. Do jasnej plamy podpe艂z艂a biedronka wielko艣ci w艂oskiego orzecha. By艂o cicho.


7


Andriusza w艂o偶y艂 film do aparatu, schowa艂 do torby dodatkowy obiektyw i zapasowe klisze. Nie b臋dzie przecie偶 siedzia艂 ca艂y dzie艅 w domu tylko dlatego, 偶e dokona艂 nie ca艂kiem udanego, bohaterskiego czynu.

Zarzuci艂 torb臋 z aparatem na rami臋 i ledwie zd膮偶y艂 wyj艣膰 na ganek, gdy przez furtk臋 wbieg艂a Angelina trzymaj膮ca w r臋ce kank臋 na mleko. W dziennym 艣wietle wygl膮da艂a inaczej, bardziej zwyczajnie.

Wstali艣cie ju偶? 鈥 zdziwi艂a si臋 Angelina.

Nied艂ugo dziewi膮ta 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Wszyscy ju偶 wyszli, tylko ja si臋 grzebi臋. Du偶o si臋 wydarzy艂o. To by艂 burzliwy poranek.

Szkoda. Przybieg艂am z fermy, chcia艂am was ugo艣ci膰 mlekiem prosto od krowy. Miastowi wstaj膮 p贸藕no. Wiem, w mie艣cie sama p贸藕no wstawa艂am. Spieszysz si臋 gdzie艣?

Nie 鈥 powiedzia艂 Andriusza 鈥 ch臋tnie skorzystam.

Angelina zaczerwieni艂a si臋, widocznie w spojrzeniu Andriuszy dostrzeg艂a zbyt wiele zachwytu. Zauwa偶ywszy jej reakcj臋 ch艂opak zawstydzi艂 si臋 i nie ogl膮daj膮c, pierwszy ruszy艂 w stron臋 domu.

Ja te偶 napij臋 si臋 mleka 鈥 powiedzia艂a Angelina. 鈥 Prosz臋 siada膰. A dok膮d oni poszli?

Edward Olegowicz pokazuje im wie艣.

A co tu jest do pokazywania? 鈥 powiedzia艂a Angelina, wyjmuj膮c z kredensu kubki, a z p贸艂ki wzi臋艂a pusty s艂oik. 鈥 On nic nie wie. Jest tu obcy. Lepiej by Kola ich oprowadzi艂.

Kola opowiedzia艂 nam legend臋, a potem uciek艂. 鈥 Andriusza z zainteresowaniem przygl膮da艂 si臋, jak Angelina najpierw nape艂ni艂a s艂oik do po艂owy mlekiem, a potem zaczerpn臋艂a dzbankiem zimnej wody i dola艂a do mleka. 鈥 A po co tak? 鈥 zapyta艂.

Z kanki nie wypijecie 鈥 powiedzia艂a Angelina i u艣miechn臋艂a si臋. 鈥 My艣la艂e艣, 偶e sk膮pi臋?

Oczywi艣cie 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Tak podejrzewa艂em.

Prosz臋 spr贸bowa膰, je艣li nie wierzysz.

Oczy jej powesela艂y, zrobi艂y si臋 niebieskie, prawie b艂臋kitne. Mleko la艂o si臋 do szklanek jak g臋sty kisiel.

Trzeba by艂o powiedzie膰, 偶e to 艣mietana.

To mleko 鈥 powiedzia艂a Angelina. 鈥 Takie tu doimy. 鈥 Prychn臋艂a, podnios艂a nos do g贸ry, per艂owe z臋by b艂ysn臋艂y w s艂o艅cu. Andriusza siedzia艂 z otwartymi ustami, na twarzy malowa艂 mu si臋 taki zachwyt, 偶e Angelina machn臋艂a r臋k膮 i 艣miej膮c si臋, powiedzia艂a: 鈥 Co si臋 tak gapisz? Mam narzeczonego.

Wasilija?

Nie, Wasilij to tylko kandydat. Beznadziejny. Narzeczonego mam w Norylsku. W technikum korespondowa艂y艣my z 偶o艂nierzami, wymieniajmy fotografie. Zakocha艂 si臋 we mnie, a ja nie. Ale jest nadzieja.

To znaczy, 偶e go nawet nie widzia艂a艣?

Mo偶e zobacz臋. A tw贸j kolega jest bardzo muzykalny. Zna Schuberta. Nie widzia艂am go dobrze po ciemku, ale g艂os ma przyjemny.

Angelina dola艂a do szklanek wody, a i tak wysz艂o z tego mleko t艂uste i g臋ste.

Kto艣 zastuka艂 w okno. Na zewn臋trznym parapecie okna siedzia艂 ogromny, czarny kruk.

Angelina otworzy艂a okno, a kruk przyfrun膮艂 na st贸艂, surowo popatrzy艂 na znieruchomia艂ego Andriusz臋, kiwn膮艂 w jego stron臋 g艂ow膮, odwr贸ci艂 si臋 do Angeliny i kiwn膮艂 do niej.

Zaraz 鈥 powiedzia艂a Angelina, si臋gaj膮c na p贸艂k臋 po kawa艂ek chleba. Kruk, jak obc臋gami, schwyci艂 kromk臋 du偶ym, masywnym dziobem i przeskoczy艂 na parapet.

A to znowu co za zjawisko? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Grigorij 鈥 powiedzia艂a Angelina. 鈥 Cos ostatnimi czasy zrobi艂 si臋 ostro偶ny, czego艣 si臋 boi. Przedtem by艂 ca艂kiem oswojony.

To nie wie艣, a jakie艣 zoo 鈥 powiedzia艂 Andriusza. Kruk g艂o艣no zatrzepota艂 skrzyd艂ami i odlecia艂.

Masz na my艣li nied藕wiedzia? On mieszka w lesie.

Czyli co, dochodz膮cy mieszkaniec? A po co z armaty strzela?

Oj, lepiej ci sam opowie! Strzela, odk膮d si臋gam pami臋ci膮. Przez ca艂y rok. Inaczej nie wolno 鈥 bez armaty nawet krowy nie chc膮 i艣膰 do stada. Przedtem, gdy by艂am dzieckiem, pracowa艂a tu nied藕wiedzica, a potem zdech艂a. Tego Miszk臋 od male艅ko艣ci przyprowadza艂a, strzela膰 uczy艂a. Chod藕my ju偶, dobrze? Musz臋 wraca膰 na ferm臋.

Dzi臋kuj臋 za mleko 鈥 powiedzia艂 Andriusza. Wyszli. Ogromny, czarny kruk siedzia艂 na dachu i dzioba艂 kromk臋 chleba.


8


Mimo 偶e Angelina zapewnia艂a, 偶e nikt si臋 z niego 艣mia膰 nie b臋dzie, Andriusza nie poszed艂 przez wie艣, skr臋ci艂 w przeciwn膮 stron臋, aby pozwiedza膰 okolic臋. Za polem lnu wi艂a si臋 rzeczka, w膮ska i czysta. S艂o艅ce sta艂o wysoko, grza艂o mocno, ale od strony b艂臋kitnych g贸r, nad bliskim, ciemnym lasem, wia艂 lekki wietrzyk.

Z drogi rozci膮ga艂 si臋 pi臋kny widok na wie艣. Andriusza wyj膮艂 aparat. Wtem us艂ysza艂 za sob膮 g艂osy.

D藕wi臋ki przycich艂y. 艢cich艂o tak偶e drobienie bosych pi臋t na dr贸偶ce. By艂o jasne, 偶e si臋 zatrzyma艂y.

Ma zork臋 鈥濵鈥. Z obiektywem jupitera. Wiem.

Jak膮 zork臋? Co ja, zorki nie widzia艂em?

Ch艂opcy pogr膮偶yli si臋 w sp贸r, nie mieli zamiaru odej艣膰, najwyra藕niej czekali, a偶 fotograf odwr贸ci si臋 i wyja艣ni spraw臋. Andriusza zrozumia艂, 偶e nadesz艂a pora nawi膮zywania kontakt贸w, opu艣ci艂 aparat i odwr贸ci艂 si臋.

Oho! 鈥 powiedzia艂.

Oho! 鈥 odpowiedzieli dwaj ch艂opcy w wieku oko艂o dziesi臋ciu lat.

Ch艂opcy rozpoznali bohatera, kt贸rego rankiem nied藕wied藕 nosi艂 po placu, a Andriusza zauwa偶y艂, 偶e dzieciaki wlok膮 za sob膮 przywi膮zan膮 do kija, ponadmetrow膮 ryb臋.

Ryba niemrawo poruszy艂a ogonem.

Przyjechali艣cie ogl膮da膰 m艂yn? 鈥 zapyta艂 jeden z ch艂opc贸w.

Nie 鈥 powiedzia艂 Andriusza 鈥 nagrywamy pie艣ni i bajki.

Dziadek Artiom m贸wi艂, 偶e m艂yn jest zabytkiem kultury. Na pewno go wywioz膮. Jest bardzo stary, rozumiesz?

Wodny?

Nie, wiatrak鈥

Poka偶ecie?

A dasz pofotografowa膰? Kolka Po艂ujechtow ma japo艅skiego canona, a my tylko smien臋.

Umowa stoi 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Kiedy?

Zajdziemy po ciebie jutro rano. Teraz jeste艣my zaj臋ci.

A co to za ryba? Sum?

Wida膰, 偶e jeste艣 z miasta. Czy sum ma taki pysk? Na suma zreszt膮 nie p贸jdziemy. On 偶yje w toni, du偶y jak dom. A poza tym nie wolno go rusza膰, ma z艂ot膮 obr膮czk臋 przyczepion膮 do skrzeli. Specjalnie go wypu艣cili. W celach badawczych. A to jest 艣led藕鈥

Ch艂opcy ponie艣li ryb臋 dalej.

Andriusza posta艂 chwil臋, poczeka艂 a偶 znikn膮 za pierwszym domem i poszed艂 dalej ku rzece. Obok dr贸偶ki, na skraju Pola, ros艂y chabry. Nie od razu zgad艂, 偶e to chabry 鈥 wygl膮da艂y jak niebieskie go藕dziki. Andriusza zerwa艂 niewielki bukiet dla Elli Stiepanowny.

Ratunku! 鈥 od strony rzeki rozleg艂 si臋 krzyk. 鈥 Ratunku! Rabuj膮!

Andriusza nale偶a艂 do tego gatunku ludzi, dla kt贸rych ka偶de wo艂anie o pomoc jest rozkazem do dzia艂ania. Zapomniawszy o porannej historii z nied藕wiedziem Misz膮, rzuci艂 si臋 na skr贸ty w d贸艂 i wlecia艂, 艂ami膮c ga艂臋zie, w zaros艂a nad rzek膮, krzycz膮c przy tym:

Prosz臋 si臋 trzyma膰! Nadchodz臋!

Ofiar膮 napadu okaza艂 si臋 wczorajszy staruszek z siw膮, kozi膮 br贸dk膮, spokojnie siedz膮cy na pie艅ku.

Co si臋 sta艂o? 鈥 krzykn膮艂 Andriusza. 鈥 Kto napad艂?

Kto napad艂, ten uciek艂 鈥 powiedzia艂 staruszek, wstaj膮c. B艂yszcz膮ca, spocona 艂ysina ledwie si臋ga艂a Andriuszy do piersi. 鈥 Dzi臋kuj臋. Oj, w krzy偶u mnie 艂amie! Jak tak mo偶na popycha膰 starego cz艂owieka! Id藕, podnie艣 m贸j koszyk 鈥 zosta艂 w krzakach.

Andriusza poszed艂 we wskazanym kierunku. Z przewr贸conego koszyka wysypa艂y si臋 czerwone jab艂ka. Staruszek zbli偶y艂 si臋 od ty艂u.

Pozbieraj je 鈥 powiedzia艂. 鈥 B膮d藕 tak mi艂y. Nie mog臋 si臋 schyla膰.

Andriusza zacz膮艂 zbiera膰 owoce. Okaza艂o si臋, 偶e to wcale nie jab艂ka.

Co to jest? 鈥 zapyta艂. 鈥 Ananasy?

Malin w 偶yciu nie widzia艂e艣?

Takich nie widzia艂em 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Maliny zazwyczaj s膮 mniejsze.

To zazwyczaj. A u nas s膮 wi臋ksze.

Kto 鈥 zapyta艂 Andriusza 鈥 z艂akomi艂 si臋 na wasze maliny?

Nie domy艣lasz si臋? 鈥 zdziwi艂 si臋 dziadek mru偶膮c oczy. 鈥 Dyplomata z ciebie! To przez ciebie! Tiaaa鈥 Wpad艂em w 艂apy m艣ciciela!

Staruszek wygra偶a艂 pi臋艣ci膮 w stron臋 krzak贸w, z daleka rozleg艂 si臋 ryk. Andriusza zatrz膮s艂 si臋. Nie mia艂 ochoty na ponowne spotkanie z nied藕wiedziem. Na szcz臋艣cie, staruszek podziela艂 jego obawy.

Biegnijmy 鈥 powiedzia艂. 鈥 A nu偶 Miszka domy艣li si臋, kto mi przybieg艂 na ratunek. Wzi膮艂 ci臋 za oddzia艂 piechoty. Taaa鈥

Staruszek podni贸s艂 koszyk i podrepta艂 w g贸r臋, ku 艣cie偶ce. Andriusza po艣pieszy艂 za nim, staraj膮c si臋 ze wszystkich si艂 nie wyprzedzi膰 go.


9


Ko艂o klubu, kt贸ry by艂 punktem opieki medycznej, na d艂ugiej 艂awce, pod drewnianym kolumnami siedzia艂o dziesi臋膰 staruszek w wysokich, koronkowych kokosznikach*, r贸偶nobarwnych sukniach do ziemi, a na ich twarzach malowa艂 si臋 wyraz tw贸rczej dumy.

Tak 鈥 powiedzia艂 Edward z ulg膮 鈥 obawia艂em si臋, 偶e nie przyjd膮 w samym 艣rodku dnia pracy. Ale przysz艂y. I nawet si臋 wystroi艂y. Wspaniale. Witajcie, towarzyszki emerytki!

Staruszki skin臋艂y g艂owami na powitanie, a Elli wyda艂o si臋, 偶e po艂膮czonym w jedno spojrzeniem przenikn臋艂y j膮 na wskro艣, wiedz膮c, gdzie si臋 urodzi艂a, jak si臋 uczy艂a w szkole i dlaczego nie u艂o偶y艂o si臋 jej 偶ycie osobiste.

Cudownie 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 To nasz ch贸r ludowy. A przed wami, towarzyszki emerytki, specjalna ekspedycja Akademii Nauk. Ci ludzie przyjechali zapisywa膰 i bada膰. Szczeg贸lnie interesuj膮 si臋 zachowaniem i rozwojem tw贸rczo艣ci ludowej. Poznajcie si臋, prosz臋! 鈥 Edward Olegowicz cofn膮艂 si臋 o krok i szeroko zamachn膮艂 si臋 r臋k膮 jak siewca. Po chwili doda艂: 鈥 Chod藕my do 艣rodka. Tam porozmawiamy, zbiera si臋 na deszcz鈥

Benjamin nie poszed艂 do klubu. Ta spokojna i stara wie艣 skrywa艂a w sobie tajemnice, nieuchwytne, ale wyczuwalne, nie zmy艣lone. Tajemnica porannego wystrza艂u z armaty niby si臋 wyja艣ni艂a. Ale sam fakt strza艂u nie t艂umaczy jego przyczyny. Mamy tresowanego nied藕wiedzia. Ale po co?

Benjamin rozejrza艂 si臋, rozmy艣laj膮c, w kt贸r膮 stron臋 si臋 wybra膰. Wydawa艂o mu si臋, 偶e jest witeziem na rozdro偶u. Postanowi艂 poczeka膰, a偶 los rozstrzygnie dylemat 鈥 powinien pojawi膰 si臋 znak, kt贸ry skieruje go w dobr膮 stron臋.

Aluzja zmaterializowa艂a si臋 po dw贸ch minutach 鈥 przyj臋艂a posta膰 znajomej ci臋偶ar贸wki, kt贸ra powoli wjecha艂a na plac. Benjamin pomy艣la艂, 偶e we wsi musz膮 obowi膮zywa膰 specjalne ograniczenia pr臋dko艣ci dotycz膮ce jedynego pojazdu: mo偶e chroni膮ce nied藕wiedzia. Jednak w tej samej chwili wyja艣ni艂a si臋 przyczyna tak wolnej jazdy: siedz膮cy za kierownic膮 Wasilij rozmawia艂 z jak膮艣 dziewczyn膮, kt贸rej nogi widoczne by艂y z drugiej strony ci臋偶ar贸wki.

P贸jdziesz wieczorem do kina? 鈥 zapyta艂 Wasilij, nachylaj膮c si臋 w bok tak, 偶e Benjamin widzia艂 tylko jego kr贸tko ostrzy偶ony kark.

Musz臋 si臋 uczy膰 鈥 us艂ysza艂 prawie ca艂kiem zag艂uszony przez silnik, dziewcz臋cy g艂os, kt贸ry Benek rozpozna艂by w艣r贸d tysi膮ca innych.

A ja i bez wykszta艂cenia zarabiam. Najwa偶niejsze 鈥 umie膰 wykorzysta膰 okazj臋.

Kogo cytujesz? 鈥 zapyta艂a Angelina.

Nie cytuj臋, sam wymy艣li艂em 鈥 powiedzia艂 Wasilij. 鈥 Nie my艣l sobie, dla mnie autorytety nie istniej膮.

Jed藕 do miasta 鈥 powiedzia艂a Angelina 鈥 mleko skwa艣nieje.

Nasze nie skwa艣nieje 鈥 powiedzia艂 Wasilij. 鈥 Rozm膮c臋 je wod膮 ze 藕r贸d艂a.

Nie str贸j sobie 偶art贸w 鈥 powiedzia艂a Angelina, przy艣pieszy艂a krok i Benjamin zobaczy艂, jak opalone nogi przesun臋艂y si臋 do przodu. W tym momencie jednak Wasilij nieco przy艣pieszy艂 i dogoni艂 dziewczyn臋.

A do kina p贸jdziesz? 鈥 zapyta艂.

Nie p贸jd臋.

Uczeni przyjechali, co? Poka偶臋 im, gdzie raki zimuj膮.

Przesta艅 si臋 odgra偶a膰 鈥 powiedzia艂a Angelina.

Dalszej rozmowy Benjamin nie us艂ysza艂, bo ci臋偶ar贸wka i Angelina za bardzo si臋 oddali艂y.

Benjamin powl贸k艂 si臋 drog膮, podziwiaj膮c rze藕by wok贸艂 okien i na kolumienkach, ciesz膮c si臋 niezbyt gor膮cym, ale przyjemnym s艂o艅cem, patrz膮c czule na 藕rebaka, kt贸ry wyskoczy艂 na drog臋, rozejrza艂 si臋 i pogoni艂 za kurami, kt贸re leniwie rozbieg艂y si臋, ust臋puj膮c mu drogi. Obok ostatniego domu, gdzie zaczyna艂a si臋 droga prowadz膮ca ku nizinie, Benek zatrzyma艂 si臋. Belki bramy, siwe ze staro艣ci, mia艂y posta膰 偶o艂nierzy w wysokich czapkach grenadier贸w. Nosy 偶o艂nierzy dawno odpad艂y, tak samo jak kolby karabin贸w, ale oczy patrzy艂y przed siebie spod pos臋pnych brwi. Tematyka rze藕by wyda艂a si臋 Benjaminowi nietypowa 鈥 mimo ogromnej ciekawo艣ci i dobrej orientacji w zagadnieniach tw贸rczo艣ci ludowej, nie czyta艂 o niczym podobnym w 偶adnym naukowym artykule. 鈥濼rzeba powiedzie膰 Andriuszy, 偶eby zrobi艂 zdj臋cie鈥 鈥 pomy艣la艂 i w tej samej chwili us艂ysza艂 nad g艂ow膮 艣piew wielu g艂os贸w 鈥 r贸wny i cichy.

W oknie wysokiego pi臋tra pojawi艂a si臋 dziewcz臋ca g艂贸wka, jakby domy艣laj膮c si臋, 偶e na drodze kto艣 pods艂uchuje. Na widok chudego, m艂odego cz艂owieka w okularach, krawacie i ze 艣ladami pas贸w na twarzy, unios艂a ze zdziwienia brwi. Dziewczyna znik艂a, pie艣艅 umilk艂a, a we wszystkich czterech oknach pojawi艂y si臋 g艂owy: dziewcz膮t, kobiet i staruszek, patrz膮ce na Benjamina z weso艂ym zainteresowaniem.

Dzie艅 dobry 鈥 powiedzia艂 Benjamin.

Dzie艅 dobry 鈥 odpowiedziano ze wszystkich okien. 鈥 Przyjechali艣cie z ekspedycj膮?

To on biega艂 za Miszk膮 鈥 poinformowa艂a pierwsza dziewczyna.

Przyjechali wiatrak zobaczy膰 鈥 powiedzia艂a kobieta z drugiego okna.

Nie 鈥 dobieg艂o z trzeciego 鈥 zbieraj膮 pie艣ni.

Zapraszamy do nas 鈥 pad艂o z czwartego. 鈥 Za艣piewamy.

Z przyjemno艣ci膮 鈥 powiedzia艂 Benjamin, zapominaj膮c na chwil臋 o zdobi膮cym go malunku.

Na progu ogromnej sali Benjamina przywita艂a postawna staruszka z g艂adko zaczesanymi do ty艂u w艂osami. Gdy doktorant wchodzi艂 po schodach, dziewcz臋ta i kobiety zd膮偶y艂y usi膮艣膰 do warsztat贸w tkackich, na kt贸rych rozci膮gni臋te by艂y koronki.

Witamy 鈥 dostojnym g艂osem powiedzia艂a staruszka 鈥 w naszej sp贸艂dzielni koronczarskiej.

Oznajmiwszy, 偶e jest dyrektorem sp贸艂dzielni, poprowadzi艂a doktoranta wzd艂u偶 warsztat贸w, m贸wi膮c przy tym spokojnie i powoli jak zawodowy przewodnik.

Nasze koronki by艂y znane nawet poza granicami rejonu, a w roku 1897 zosta艂y nagrodzone srebrnym medalem na wystawie w Brukseli.

Du偶ym srebrnym medalem 鈥 doda艂a grubaska w niebieskich okularach.

To nie ma znaczenia, nie jeste艣my zarozumia艂e 鈥 powiedzia艂a dyrektorka. 鈥 A jednak nasza dzia艂alno艣膰 zamar艂a i niemal zagin臋艂a. Dopiero ostatnimi laty odradza si臋 s艂awa naszych koronek. Ale jest k艂opot 鈥 w rejonie nie chc膮 naszych wzor贸w, m贸wi膮, 偶e nie s膮 ludowe, musimy zajmowa膰 si臋 artyku艂ami codziennego u偶ytku.

Codziennego u偶ytku 鈥 rozleg艂y si臋 oburzone g艂osy.

Prosz臋 tylko popatrze膰, co umiemy! Nikt tak nie potrafi.

Koronkarki powstawa艂y z miejsc i zbi艂y si臋 w ciasn膮 gromadk臋 za plecami dyrektorki i Benjamina, wok贸艂 du偶ego sto艂u, na kt贸rym le偶a艂 ogromny album w rozsypuj膮cej si臋, safianowej ok艂adce. W 艣rodku naklejone by艂y wzory koronek 鈥 jedne po偶贸艂k艂e ze staro艣ci, a inne nowe.

Zobaczywszy koronki Benjamin rzeczywi艣cie si臋 zdziwi艂. Cieniutkie nitki splata艂y si臋, tworz膮c scen臋 my艣liwsk膮, gdzie m臋偶czyzna w wojskowym p艂aszczu i tr贸jk膮tnym kapeluszu oficerskim polowa艂 na kaczki. Natomiast na nast臋pnej stronie damy w strojnych sukniach gra艂y w ciuciubabk臋 z eleganckimi kawalerami, a t艂o stanowi艂y wyszukane budowle. Jedn膮 z nich by艂 zamek, kt贸ry s膮siadowa艂 z cerkiewk膮, a wok贸艂 niej sz艂y korowodem dziewcz臋ta w kokosznikach鈥

Nie rozumiem鈥 鈥 powiedzia艂 Benjamin.

No w艂a艣nie, ci z rejonu powiedzieli to samo 鈥 potwierdzi艂a postawna dyrektorka. 鈥 Powiedzieli, 偶e to nie mie艣ci si臋 w przyj臋tych ramach, a zatem nie jest to sztuka. Znacie takie ograniczone my艣lenie?

Niestety, znam 鈥 powiedzia艂 Benjamin.

M贸wi膮, 偶e to nie jest ludowe 鈥 wtr膮ci艂a si臋 dziewczyna w okularach 鈥 a u nas we wsi trzy wieki tak robi膮.

Trzy wieki 鈥 zaszepta艂a z k膮ta leciwa babulinka. Benjamin popatrzy艂 w t臋 stron臋 i zobaczy艂 wisz膮ce nad jej g艂ow膮 dwa pociemnia艂e ze staro艣ci portrety w z艂otych ramach. Wida膰 by艂o, 偶e malarz, kt贸ry je stworzy艂, nie studiowa艂 w akademii, ale by艂 utalentowany i spostrzegawczy. Czu艂o si臋 zdecydowan膮 r臋k臋 i pewno艣膰 siebie.

Z prawej strony wisia艂 portret m臋偶czyzny w zielonym mundurze z czerwonymi wy艂ogami i mankietami, z艂otymi guzikami i w tr贸jk膮tnej czapce obszytej z艂otym galonem. Twarz m臋偶czyzny by艂a surowa, podbr贸dek wyrazisty, a oczy jasne, b艂臋kitne, jak u wszystkich koronczarek.

Kto to? 鈥 zapyta艂 Benjamin

Major Po艂ujechtow 鈥 zaskrzecza艂a leciwa babulinka. 鈥 A kt贸偶 by inny.

Ale Benjamin nie s艂ysza艂. Patrzy艂 na drugi portret. Widnia艂a na nim m艂oda kobieta, te偶 niebieskooka, o pe艂nych, wygi臋tych nieznacznie ku do艂owi ustach, ufna i dobra. Suknia z dekoltem ods艂ania艂a kr膮g艂e ramiona i kszta艂tne piersi zakryte koronk膮.

A to najja艣niejsza imperatorowa 鈥 wymamrota艂a staruszeczka. 鈥 El偶bieta Pietrowna podczas swej bytno艣ci u nas.

Ta wersja jest co najmniej w膮tpliwa 鈥 powiedzia艂a dyrektorka. 鈥 S膮dz臋, 偶e to raczej 偶ona Po艂ujechtowa.

Nie 鈥 powiedzia艂a staruszka 鈥 imperatorowa kocha艂a naszego majora czyst膮 mi艂o艣ci膮, dlatego w艂a艣nie si臋 tutaj znalaz艂.

Benjamin nie s艂ysza艂 sporu trwaj膮cego z pewno艣ci膮 od wielu lat. Patrzy艂 na portret i cierpia艂, odczuwaj膮c bezmiar czasu oddzielaj膮cy go od m艂odo艣ci tej, kt贸r膮 widzia艂 na portrecie. Nie mia艂o znaczenia 鈥 ksi臋偶niczka, imperatorowa, narzeczona, 偶ona鈥 nie ma jej, Benjamin sp贸藕ni艂 si臋, tragicznie sp贸藕ni艂 si臋 z narodzinami鈥

Nie wiedzia艂, jak znalaz艂 si臋 na drodze, chocia偶 mia艂 wra偶enie, 偶e do furtki odprowadzi艂a go dyrektorka sp贸艂dzielni, kt贸rej obieca艂 to, 偶e porozmawia ze specjalistami ze Swierd艂owska i stanie w obronie koronek. S艂ysza艂 tylko bicie swego serca i wiedzia艂, 偶e zakocha艂 si臋 beznadziejnie i na zawsze.


10


Andriusza ze staruszkiem szli niespiesznie. M艂odzieniec zatrzyma艂 si臋 tam, gdzie zostawi艂 aparat. Obok le偶a艂 bukiet b艂臋kitnych, aksamitnych chabr贸w.

Poczekaj 鈥 nieoczekiwanie powiedzia艂 surowym g艂osem staruszek. 鈥 Po co zniszczy艂e艣 kwiaty?

S膮 艂adne 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Niech postoj膮 w s艂oiku.

A ty w swoim 偶yciu cokolwiek posadzi艂e艣? Stworzy艂e艣 co艣? Zrywa膰 si臋 nauczy艂e艣? Zrywa膰 wszyscy potrafi膮! Ta鈥

Ale to chabry. Chwasty.

G艂upek 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 呕yto mamy normalne, ziarna dostajemy z rejonu, a chabry s膮 niepowtarzalne, tylko tutaj rosn膮. Naruszysz r贸wnowag臋 ekologiczn膮 i nie b臋dzie wi臋cej takiego chwastu.

No i dobrze 鈥 upiera艂 si臋 Andriusza. 鈥 Zbiory b臋d膮 lepsze.

Jaki艣 ty nierozumny 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Zniszczysz tak zwany chwast niespotykanej urody, a na nim mo偶e rozwija si臋 specjalny gatunek motyli i on te偶 wyginie. Nie 偶al ci ich?

Staruszek wyci膮gn膮艂 przed siebie br膮zow膮 r臋k臋 i z g贸ry, z b艂臋kitnych przestworzy, pos艂usznie nadlecia艂 i usiad艂 pomara艅czowy motyl z niebieskimi plamkami na skrzyd艂ach.

Znasz ten gatunek? 鈥 zapyta艂 staruszek.

Nie znam si臋 na motylach 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Mo偶e mieszka na sosnach.

To endemiczny gatunek 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Rozumiesz? Przyroda opiera si臋 na r贸wnowadze, wszystko jest powi膮zane, jak m贸wi艂 Darwin.

Kto?

Darwin m艂odszy, wnuk, korespondowa艂em z nim.

Wida膰 by艂o, 偶e staruszek nie k艂amie. Motyl odlecia艂 z d艂oni, zatoczy艂 ko艂o nad bukietem chabr贸w by膰 mo偶e zmartwiony ekologiczn膮 katastrof膮, kt贸ra pojawi艂a si臋 wraz z Andriusza i odlecia艂 w gor膮cy, wonny b艂臋kit.

Co mam teraz zrobi膰? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Podaruj komu chcesz. Tylko w przysz艂o艣ci b膮d藕 ostro偶ny, chro艅 przyrod臋. Najwy偶szy czas za艂o偶y膰 tu rezerwat. Nie widzia艂e艣 dw贸ch ch艂opc贸w, Sie艅ki i Siemiona?

Widzia艂em.

Przez nich, pod艂ych, musia艂em odda膰 Miszce maliny. Znowu k艂usuj膮.

Chodzi o ryby?

Tak. 鈥 Najwidoczniej staruszek od dziecka m贸wi艂 g艂o艣no, podkre艣laj膮c wybrane s艂owa. 鈥 A ty co, w zespole pop wyst臋pujesz?

Nie rozumiem 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

W艂osy masz takie dzikie. I charakter ognisty. Rzucasz si臋 na nied藕wiedzia. My艣la艂em, 偶e grasz na saksofonie. W zespole. Widzisz, ja akurat najbardziej lubi臋 klasyczny jazz. Dixieland. Co s膮dzisz o nim?

Jest w porz膮dku 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 A dlaczego nied藕wied藕 strzela z armaty?

Tradycja 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Chcesz zobaczy膰, jak to robi?

Pewnie, 偶e chc臋. Tylko, czy on mnie nie pozna?

W pracy jest spokojny. Rozumie, 偶e mo偶e straci膰 pensj臋. Pilnuje etatu. Sam jest bezinteresowny, ale ma rodzin臋, a nied藕wiedzica jest sroga. Nie b贸j si臋, jakby co, wszystko mu wyja艣ni臋. Przecie偶 to ja zarz膮dzam armat膮. Ta鈥

To dlaczego zabra艂 maliny?

Lepiej by艣 zamilk艂 鈥 sam go porani艂e艣, doprowadzi艂e艣 zwierz臋 do sza艂u. Przecie偶 to w ko艅cu dzikie zwierz臋. 鈥 Staruszek rozz艂o艣ci艂 si臋. Stan膮艂, tupn膮艂 nog膮 i srogo zapyta艂: 鈥 Przyjechali艣cie ogl膮da膰 wiatrak?

Dlaczego wszyscy o to pytaj膮? Przecie偶 jeste艣my etnografami.

Rozumiem 鈥 powiedzia艂a staruszek. 鈥 I tak bym wam drogi do wiatraka nie pokaza艂. Nasz wiatrak ma swoje humory.

Obejrze膰 go by艂oby ciekawie 鈥 powiedzia艂 Andriusza. Doszli do domu na skraju wsi i zatrzymali si臋. Staruszek powiedzia艂:

Drugi dom po tamtej stronie jest m贸j. Zapami臋ta艂e艣? Czekam na ciebie.

Staruszek szybko przeszed艂 przez drog臋 i pod膮偶y艂 w stron臋 domu.

Andriusza nie mia艂 ochoty wraca膰. Zrozumia艂, 偶e we wsi wszyscy ju偶 wiedz膮 o jego porannym wyczynie, ale nie wy艣miewaj膮 si臋 z niego. Mo偶e poszuka膰 Elli? Jakkolwiek by by艂o, jest ona cz艂onkiem ekspedycji i jego umiej臋tno艣ci fotografa mog膮 si臋 przyda膰.

W tej w艂a艣nie chwili zobaczy艂 znajomych ch艂opc贸w, kt贸rzy rozci膮gn臋li sznurek mi臋dzy ogromnymi lipami. Andriusza przysiad艂 na trawie, by艂o cicho, wie艣 podoba艂a mu si臋, poranne przygody odesz艂y do historii. Patrzy艂 na Sienie i Siemiona i my艣la艂, 偶e czym艣 鈥 by膰 mo偶e kszta艂tem oczu albo d艂ugimi, jasnymi rz臋sami 鈥 przypominaj膮 Angelin臋.

B臋dziesz skaka膰? 鈥 zapyta艂 Siemion. 鈥 Trenujemy skok wzwy偶. Zaraz przyjdzie trener.

Skaczcie, a ja popatrz臋.

Patrz 鈥 powiedzia艂 Sienia. 鈥 Za patrzenie nie trzeba p艂aci膰. Tylko je艣li znasz jaki艣 nowy styl, to powiedz. Skaczemy flopem, i to nas ogranicza.

Siemion wzi膮艂 rozbieg i przeskoczy艂 przez sznurek. Nie flopem, a stylem przerzutowym, zaczepi艂 nogami o sznurek na wysoko艣ci nieco powy偶ej metra, r膮bn膮艂 o ziemi臋 鈥 na szcz臋艣cie mi臋kk膮, poro艣ni臋t膮 traw膮.

Rozgrzewka 鈥 powiedzia艂. 鈥 Nieudane l膮dowanie.

Tym razem rozbieg wzi膮艂 Sienia, pokona艂 wysoko艣膰 i powiedzia艂 do Siemiona: 鈥 Podnie艣 wy偶ej.

S艂usznie 鈥 powiedzia艂 Benjamin, kt贸ry pojawi艂 si臋 nie wiadomo sk膮d. Zdj膮艂 okulary i poda艂 je Andriuszy. 鈥 Przy艂膮cz臋 si臋. Nie macie nic przeciwko temu?

Prosz臋 skaka膰 鈥 powiedzia艂 Siemion. 鈥 Zostawi膰 wysoko艣膰 czy podnie艣膰?

Podnie艣膰 鈥 powiedzia艂 przyby艂y m艂odzieniec. 鈥 Czuj臋 przyp艂yw energii.

Podbieg艂 truchtem do sznurka, zwolni艂 tu偶 przed nim i podskoczy艂. Sznurek uderzy艂 go po kolanach, Benjamin przewr贸ci艂 si臋, upad艂 na brzuch i znieruchomia艂. Nie chcia艂o mu si臋 podnie艣膰 鈥 ci臋偶kie powietrze powodowa艂o znu偶enie. Benek odczo艂ga艂 si臋 na bok, do cienia, przewr贸ci艂 si臋 na plecy i zamkn膮艂 oczy.

Sienia i Siemion podnie艣li sznurek na wysoko艣膰 p贸艂tora metra. Sienia od razu poradzi艂 sobie z wysoko艣ci膮, Siemion r贸wnie偶, ale dopiero za drugim razem i w dodatku skacz膮c flopem. Andriusza popatrzy艂 na nieliczne, strz臋piaste ob艂oki i powiedzia艂:

Musz臋 ratowa膰 honor miastowych. Rozst膮pcie si臋 przyjaciele!

Wzi膮艂 porz膮dny rozbieg, przeskoczy艂 ze znacznym zapasem i powiedzia艂:

Mo偶ecie podnie艣膰 poprzeczk臋 o trzy centymetry.

Przy kolejnej wysoko艣ci odpad艂 Sienia, ale Siemion da艂 rad臋, Andriusza pokona艂 go tylko liczb膮 pr贸b.

I co, jestem g贸r膮 鈥 powiedzia艂. 鈥 A nie wierzyli艣cie.

Zdysza艂 si臋, zm臋czy艂. I jako艣 wylecia艂o mu z g艂owy, 偶e przeciwnicy maj膮 nie wi臋cej ni偶 po osiem lat.

Dzisiaj wy, jutro my 鈥 powiedzia艂 Siemion. 鈥 Nie skakali艣my jeszcze w dal. Patrz, trener przyszed艂.

Obok nich zatrzyma艂 si臋 Kola Po艂ujechtow z przerzucon膮 przez rami臋 torb膮 鈥濷limpiada 80鈥.

I jak tam sukcesy, ch艂opaki? 鈥 zapyta艂.

Skromne 鈥 powiedzia艂 Sienia.

Staramy si臋 鈥 powiedzia艂 Siemion. 鈥 Bez ciebie jest trudno.

Kola podszed艂 do sznurka znajduj膮cego si臋 na poziomie jego nosa i spokojnie sprawdzi艂 jego wysoko艣膰.

Nie藕le 鈥 powiedzia艂. 鈥 Metr pi臋膰dziesi膮t trzy. Przy kt贸rej pr贸bie si臋 uda艂o?

Andrzejowi przy drugiej 鈥 powiedzia艂 Siemion. 鈥 Mnie przy trzeciej.

Nie 鈥 Kola zlustrowa艂 wzrokiem Andriusz臋. 鈥 Dla ciebie to 偶adne osi膮gni臋cie. Masz co najmniej metr osiemdziesi膮t wzrostu.

Metr siedemdziesi膮t sze艣膰 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Swoj膮 wysoko艣膰 trzeba przeskakiwa膰 bez wysi艂ku. To twoja granica?

Ch艂opcy patrzyli na Kol臋 z szacunkiem, wierzyli w ka偶de jego s艂owo.

Nie wiem 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Mam inne cele w 偶yciu.

Cele nie przeszkadzaj膮 skokom. 鈥 Kola m贸wi艂 pouczaj膮cym tonem i to w艂a艣nie rozz艂o艣ci艂o Andriusz臋.

A ty sw贸j wzrost przeskoczysz?

Bez problem贸w 鈥 powiedzia艂 Kola i nawet bez rozbiegu, nie zdj膮wszy torby i nie przebrawszy si臋, odbi艂 si臋 i przeskoczy艂 przez sznurek. 鈥 Nie gniewaj si臋 na mnie. W zimie przeskocz臋 dwa metry. Taki mam cel. No dobrze, odpoczywajcie tutaj, ja mam inne sprawy.

Kola poszed艂 drog膮 w stron臋 domu, a po jego odej艣ciu Sienia powiedzia艂:

Jest niezwykle uparty.

Czyta encyklopedi臋 鈥 westchn膮艂 Siernion. 鈥 Doszed艂 ju偶 do trzeciego tomu.

Przez furtk臋 wyszed艂 pies, rozejrza艂 si臋 dooko艂a, potruchta艂 dalej. Wygl膮da艂 na zaj臋tego i zamy艣lonego.

Poszed艂 po krowy 鈥 powiedzia艂 Sienia.

Drog膮, nie 艣piesz膮c si臋, szli Ella i Edik. Zatrzymali si臋 ko艂o furtki. Do m艂odych dotar艂o pytanie Edwarda:

Jeste艣 zadowolona ze spotkania?

Dzi臋kuj臋, Edziu 鈥 odpowiedzia艂a Ella. 鈥 Twoja pomoc by艂a niezb臋dna.

No c贸偶, na mnie pora 鈥 powiedzia艂 Andriusza, nie czekaj膮c, a偶 Edward odpowie na powitanie.


11


G艂afira zasiedzia艂a si臋 w zarz膮dzie, prowadzi艂a rozmowy telefoniczne z rejonem. Angelina zosta艂a na fermie, gdy偶 zachorowa艂o ciel臋. Obiad przygotowa艂a Ella, a Kola napali艂 w 艂a藕ni i cz艂onkowie ekspedycji wreszcie porz膮dnie si臋 wyszorowali. 艁a藕nia okaza艂a si臋 skuteczna, poniewa偶 twarz Benjamina odzyska艂a naturalny kolor. Co prawda on sam tego nie zauwa偶y艂, gdy偶 nieoczekiwana mi艂o艣膰 odgrodzi艂a go grub膮 艣cian膮 od rzeczywisto艣ci. Ella Stiepanowana szczerze zdenerwowa艂a si臋, gdy dowiedzia艂a si臋, co zasz艂o.

B臋d臋 musia艂a tam p贸j艣膰, popatrze膰, co to za portret 鈥 postanowi艂a.

Kola sprz膮tn膮艂 ze sto艂u, a potem zdj膮艂 z p贸艂ki czwarty tom encyklopedii Jefrona i Brockhausa.

Poczytam troch臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 Do wieczornego treningu zosta艂o jeszcze nieco czasu.

Andriusza 鈥 zapyta艂a Ella 鈥 z magnetofonem wszystko w porz膮dku? Od jutra zaczynamy nagrywa膰.

Technika gotowa鈥 鈥 odpowiedzia艂 Andriusza. 鈥 Tylko 偶e rano chcia艂em p贸j艣膰 zobaczy膰 wiatrak.

Jaki wiatrak? 鈥 oburzy艂a si臋 Ella. 鈥 Przyjechali艣my tutaj鈥

Wiem, zbiera膰 pie艣ni 鈥 zgodzi艂 si臋 Andriusza. 鈥 Ale naszym obowi膮zkiem jest nie przechodzi膰 oboj臋tnie obok gin膮cych zabytk贸w kultury. A do tego ten wiatrak jest jaki艣 dziwny.

Wcale nie dziwny 鈥 Kola oderwa艂 si臋 od encyklopedii.

Na ko艂ach? 鈥 spyta艂 Andriusza.

Nie. Po prostu w臋druj膮cy 鈥 wyja艣ni艂 ch艂opiec. 鈥 W zesz艂ym roku sta艂 na wzg贸rzu, za rzek膮. Potem znik艂. M贸wi膮, 偶e pojawi艂 si臋 w Wilczym Jarze.

I ty w to wierzysz! 鈥 krzykn臋艂a Ella. 鈥 Ty, pionier!

A dlaczego mam nie wierzy膰?

Jak to wyja艣nisz? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

A co tu jest do wyja艣niania? To wszystko sztuczki gross鈥搈ajora 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Chodzi do wiatraka i szaleje. Wszyscy to wiedz膮.

No nie, tak nie mo偶na! 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Porozmawiam z twoj膮 babci膮.

Bardzo prosz臋 porozmawia膰 鈥 powiedzia艂 Kola i wr贸ci艂 do lektury.

Miejscowy folklor 鈥 stwierdzi艂 Benjamin. 鈥 Zwyczajny, miejscowy folklor. Rodzi si臋 na naszych oczach. Wiatrak, by膰 mo偶e, nie istnieje鈥 Minie kilka miesi臋cy i b臋d膮 opowiada膰 o mnie, jak to zakocha艂em si臋 w portrecie, a on o偶y艂. Gogol鈥

Obudzi艂 si臋 w tobie Pigmalion 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Ale portrety nie o偶ywaj膮, Benku 鈥 powiedzia艂a Ella.

Przesta艅 o tym my艣le膰.

P贸jd臋 鈥 powiedzia艂 Benjamin 鈥 do sp贸艂dzielni. Popatrz臋 na portret.

Kola z westchnieniem od艂o偶y艂 encyklopedi臋.

Jak dzieci, dos艂ownie jak dzieci 鈥 powiedzia艂. 鈥 Wszyscy etnografowie s膮 tacy zwariowani?

Czuj臋 si臋 zagubiona 鈥 powa偶nie odpowiedzia艂a Ella.

A twoja, Ko艂u, opowie艣膰 o wiatraku, wcale mnie nie uspokoi艂a.

Mimo wszystko p贸jd臋 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 Mam przeczucie鈥

Podszed艂 w stron臋 drzwi, kt贸re otworzy艂y si臋 w tej samej chwili i do 艣rodka wesz艂a Angelina.

Zjedli艣cie ju偶 obiad? 鈥 zapyta艂a od progu. 鈥 艢pieszy艂am si臋鈥

Rozleg艂 si臋 g艂uchy stuk.

Benjamin z rozmachem upad艂 na pod艂og臋.

Straci艂 przytomno艣膰.


12


Ech 鈥 powiedzia艂 Kola, ostatecznie zamykaj膮c encyklopedi臋.

Powiedzia艂am co艣 nie tak? 鈥 przestraszy艂a si臋 Angelina.

Jest przem臋czony鈥 Andriusza, podaj wod臋 鈥 powiedzia艂a Ella, schylaj膮c si臋 nad Benkiem.

Zagadkowa historia 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Znacie si臋?

Angelina zaprzeczy艂a ruchem g艂owy, zaczerpn臋艂a z wiadra kubek wody, poda艂a go Elli. Ta przytkn臋艂a go do warg Benjamina, ale ch艂opak nie zareagowa艂. Ella sprawdzi艂a puls aspiranta, a Andriusza wzi膮艂 kubek i wyla艂 wod臋 na g艂ow臋 swego kolegi.

Benjamin zakrztusi艂 si臋, kichn膮艂, zakaszla艂, podskoczy艂, zobaczy艂 Angelin臋 i znowu o ma艂o nie zemdla艂, ale Andriusza nie dopu艣ci艂 do tego:

Zaczekaj! Najpierw wyja艣nij, o co chodzi!

To ona鈥 鈥 wyszepta艂 Benjamin. 鈥 Wiedzia艂em.

Jaka ona?

Portret 鈥 powiedzia艂 Benek. 鈥 Nie na darmo mia艂em nadziej臋.

Mdle膰 w tej sytuacji by艂o i bez sensu, i niegrzecznie. Zmieszany Benek odsun膮艂 troskliwe r臋ce Elli, podni贸s艂 si臋 zdecydowanym ruchem i, zataczaj膮c si臋 lekko, podszed艂 do okna.

Wszystko jasne 鈥 powiedzia艂 Andriusza do zdumionej Angeliny. 鈥 Nasz uczony by艂 dzisiaj u koronkarek i zobaczy艂 tam kobiecy portret. Zakocha艂 si臋 w nim od pierwszego wejrzenia. I wtedy wesz艂a艣 ty鈥

To tw贸j portret 鈥 powiedzia艂 Benjamin, nie ogl膮daj膮c si臋. 鈥 To by艂a艣 ty.

A je艣li to by艂 portret imperatorowej El偶biety Pietrowny? 鈥 zapyta艂 Andriusza. 鈥 Rozumiesz, z kim masz do czynienia?

Jest mi wszystko jedno 鈥 g艂ucho odpowiedzia艂 Benjamin, wpatruj膮c si臋 w okno. 鈥 Jestem wstrz膮艣ni臋ty. Nie wiem, co mam teraz zrobi膰.

I艣膰 do studni 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 B臋dziemy pi膰 herbat臋.

Nie trzeba 鈥 od drzwi dobieg艂 g艂os. 鈥 Herbata mo偶e poczeka膰.

Sta艂 tam kierowca Wasilij, kt贸rego wej艣cia nikt nie zauwa偶y艂. W r臋ku trzyma艂 bilet do kina.

Dobry wiecz贸r 鈥 powiedzia艂a Ella Stiepanowna. 鈥 Jak mi艂o, 偶e nas odwiedzili艣cie.

Wasilij nawet nie spojrza艂 na ni膮.

Idziesz do kina? 鈥 surowo zapyta艂 Angelin臋. I sam sobie odpowiedzia艂: 鈥 Nie idziesz.

Je艣li jeste艣 zazdrosny 鈥 powiedzia艂 Kola 鈥 to niepotrzebnie. Benek zakocha艂 si臋 w portrecie.

Kamufla偶 鈥 powiedzia艂 Wasilij. 鈥 Nie r贸b mi wody z m贸zgu.

Daj臋 s艂owo! 鈥 Benjamin szybko odwr贸ci艂 si臋 od okna.

Daj臋 s艂owo, 偶e nigdy wcze艣niej nie widzia艂em Angeliny. M贸j stosunek do niej ma drugorz臋dne znaczenie!

Dlaczego drugorz臋dne? 鈥 zdziwi艂a si臋 Angelina.

Prosz臋 usi膮艣膰, posiedzie膰 z nami 鈥 powiedzia艂a Ella.

Mo偶e kto艣 z nas wybierze si臋 z wami do kina?

Co? 鈥 Wasilij dopiero teraz przypomnia艂 sobie o biletach. Otworzy艂 艣ci艣ni臋t膮 pi臋艣膰. Bilety zakr臋ci艂y si臋 i upad艂y na pod艂og臋, a Wasilij podszed艂 do Benjamina i powiedzia艂 ostrzegawczo:

Id藕 do swojego portretu, rozumiesz? Na Angelin臋 nie wa偶 si臋 nawet spojrze膰, zrozumia艂e艣?

Nie mog臋 ci tego obieca膰 鈥 powiedzia艂 Benjamin.

Prosz臋 wybaczy膰. To jest silniejsze ode mnie.

W ka偶dym b膮d藕 razie uprzedza艂em 鈥 powiedzia艂 Wasilij. Patrzy艂 na doktoranta z pogard膮, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca. Wtem za oknem przemkn膮艂 czarny cie艅 i rozleg艂 si臋 krzyk:

Mea culpa!

Na twarzy Wasilija pojawi艂 si臋 nieprzyjemny grymas.

Przekl臋ty! 鈥 krzykn膮艂 strasznym g艂osem i wybieg艂 z domu. Za oknem zawy艂a ci臋偶ar贸wka.

Kto to? 鈥 zapyta艂a Ella.

My艣l臋, 偶e ptak 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Ten sam, nieprawda偶?

Grisza 鈥 powiedzia艂a Angelina. 鈥 To Grisza. Wasia gania za nim ju偶 drugi tydzie艅.

Nie dogoni 鈥 powiedzia艂 Kola 鈥 Chcesz, to popatrzymy?

Andriusza w 艣lad za Kol膮 wybieg艂 na dw贸r.

S艂o艅ce sk艂ania艂o si臋 ku zachodowi. Cienie dom贸w i drzew wyd艂u偶y艂y si臋, nabra艂y liliowego koloru, trawa wydawa艂a si臋 jeszcze ja艣niejsza i ziele艅sza.

Daleko nad drog膮 powoli lecia艂 ogromny, czarny ptak, za nim gna艂a ci臋偶ar贸wka.

Nie dogoni 鈥 powt贸rzy艂 Kola. 鈥 Nie martw si臋. Andriusza chcia艂 powiedzie膰, 偶e wcale si臋 nie martwi, ale z ty艂u rozleg艂 si臋 g艂os Edwarda Olegowicza:

Zadziwiaj膮ce! Doros艂y cz艂owiek, a takie oddanie!

Oddanie? 鈥 zdziwi艂 si臋 Andriusza. 鈥 Angelinie?

O nie! Taksidermii.

Nie rozumiem 鈥 powiedzia艂 Andriusza. Nie zna艂 takiego s艂owa.

Wasia marzy, 偶eby wypcha膰 tego rzadkiego ptaka i wys艂a膰 go do Akademii Nauk.

On nie jest do wypychania! 鈥 oburzy艂 si臋 Kola. 鈥 Grisza mieszka tutaj trzysta lat i jeszcze sobie u nas po偶yje.

Nieopodal pojawili si臋 Sienia i Siemion.

P贸jd臋 ju偶 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz. 鈥 Mam du偶o pracy w klubie. Andriusza, wpadnij, je艣li masz ochot臋. We藕 gitar臋, pos艂uchamy.

Dzi臋kuj臋 鈥 odpowiedzia艂 m艂odzieniec. 鈥 My艣l臋 o wiatraku.

O wiatraku? 鈥 Edward Olegowicz u艣miechn膮艂 si臋. 鈥 Staruszki twierdz膮, jakoby w nim zamieszka艂 duch.

Mieszka 鈥 potwierdzi艂 Sienia. 鈥 Wszyscy wiedz膮, 偶e mieszka.

A kto艣 go widzia艂? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

P贸jdziesz, sam zobaczysz 鈥 powiedzia艂 Kola.

Chod藕my 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Teraz? 鈥 Kola popatrzy艂 na niebo. 鈥 Zaraz si臋 艣ciemni.

Od strony rzeki dobieg艂o wycie silnika. Wszyscy odwr贸cili si臋 w t臋 stron臋. Przed oczami przemkn臋艂a im twarz Wasilija przytulona do kierownicy.

Ci臋偶ar贸wka wyskoczy艂a na g贸rk臋, przemkn臋艂a przez brzozow膮 alejk臋, skr臋ci艂a za pag贸rek i znik艂a.

Nie 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz. 鈥 P贸jd臋 na pr贸b臋. Jazda przez wie艣 z tak膮 pr臋dko艣ci膮 jest absolutnie niedopuszczalna. A wam鈥 鈥 popatrzy艂 smutnym wzrokiem na Andriusz臋 鈥 nie radz臋 chodzi膰 do wiatraka. Noc膮 w lesie jest niebezpiecznie, mo偶e si臋 co艣 przytrafi膰. Poza tym, z tego co wiem, wiatrak dawno ju偶 nie istnieje鈥

Nie istnieje? 鈥 powiedzia艂 Sienia obra偶onym g艂osem. 鈥 A ja to co, 艣lepy jestem? W Wilczym Jarze to co widzia艂em, szko艂臋 z internatem?

Wszystko jasne 鈥 powiedzia艂 Andriusza, spogl膮daj膮c na m艂odzie偶. 鈥 Id臋 po aparat, za minut臋 wyruszamy.


13


Andriusza chwyci艂 torb臋 z aparatem i od razu wybieg艂 z domu.

Nieletnia gwardia przest臋powa艂a z nogi na nog臋. 鈥濪ziwni ludzie 鈥 pomy艣la艂 Andriusza 鈥 nie choruj膮, zamiast mleka pij膮 艣mietan臋, trenuj膮, ogl膮daj膮 telewizj臋, a tu nagle wierz膮 w ducha gross鈥搈ajora. Wstyd鈥.

Daleko trzeba i艣膰? 鈥 zapyta艂.

Na twarzach ch艂opc贸w pojawi艂o si臋 pewne rozczarowanie. Widocznie w g艂臋bi duszy mieli nadziej臋, 偶e miejski uczony tylko sobie za偶artowa艂.

Nie 鈥 odpowiedzia艂 Sienia. 鈥 Oczywi艣cie, je艣li nie zab艂膮dzimy.

Nie zab艂膮dzili. Chocia偶 szli do Wilczego Jaru ponad godzin臋. Szli na prze艂aj przez sosnowy b贸r, potem po 艂agodnym stoku poro艣ni臋tym m艂odymi modrzewiami, przez niewielkie bagno, po 艂膮ce, na kt贸rej sta艂y stogi siana, a偶 dotarli do wiatro艂omu 鈥 pozosta艂o艣ci po dawnym po偶arze lasu.

Spostrzegli, 偶e w lesie by艂o du偶o grzyb贸w, dorodnych borowik贸w, kt贸rych kapelusze mia艂y wielko艣膰 talerza, 偶e a偶 wr臋cz prosi艂y, aby je zebra膰. Po p贸艂godzinie Sienia i Siemion i zm臋czyli si臋, tote偶 trzeba by艂o odpocz膮膰 na obsypanej jagodami polance. Siedz膮c, zrywali gar艣ciami jagody, najedli si臋, 偶e a偶 j臋zyki mieli granatowe.

Potem las zg臋stnia艂, jakby nikt nigdy tam nie chodzi艂, lecz wtem, nieoczekiwanie pojawi艂 si臋 z przodu prze艣wit. S艂o艅ce dopiero co zasz艂o, w lesie od razu zrobi艂o si臋 nieprzyjemnie. Podr贸偶nicy pod膮偶yli w stron臋 艣wiat艂a.

Okaza艂o si臋, 偶e jest to mocno zaro艣ni臋ta droga, kt贸rej istnienie mo偶na by艂o odgadn膮膰 tylko dzi臋ki ci膮gn膮cym si臋 po obu stronach rowom melioracyjnym. Jednak na 艣rodku trawa by艂a zgnieciona, czyli 偶e po drodze kto艣 je藕dzi艂.

Kiedy艣 by艂a tu pustelnia 鈥 powiedzia艂 Sienia. 鈥 Ukrywali si臋 tutaj dzicy odszczepie艅cy. Ale ona zaton臋艂a w jeziorze.

Bajki 鈥 powiedzia艂 Siemion. 鈥 Roboty le艣ne i tyle.

Droga zaros艂a pokrzywami, kt贸re gdy sieje przygnie, podnosz膮 si臋 leniwie, chwiej膮, gotowe bole艣nie uderzy膰 w twarz, i Z lasu ci膮gn膮艂 wieczorny ch艂贸d, na drodze by艂o jeszcze widno, brz臋cza艂y, 艣piesz膮ce si臋 wykona膰 dzienn膮 norm臋 pszczo艂y, na g艂owami skaka艂y koniki polne.

Z prawej strony rozci膮ga艂a si臋 dolina.

Oto Wilczy Jar 鈥 powiedzia艂 Sienia. 鈥 Tu zwykle stoi wiatrak.

Poszli w膮sk膮 艣cie偶k膮, zatrzymali si臋, rozejrzeli.

O, tutaj sta艂.

Trawa na 艣rodku polany by艂a zgnieciona, tworz膮c wyra藕ny, du偶y kwadrat, najg艂臋biej w ziemi odcisn臋艂y si臋 艣lady dw贸ch, r贸wnoleg艂ych bali. Trawa wewn膮trz kwadratu by艂a niska, n臋dzna i blada.

Kola zatacza艂 coraz szersze kr臋gi, a偶 w ko艅cu krzykn膮艂:

Poszed艂 w t臋 stron臋!

Andriusza machn膮艂 lekcewa偶膮co r臋k膮. Nie lubi艂 mistycyzmu, gdy偶 nie nale偶a艂 on do poj臋膰, do kt贸rych przywyk艂, i tym samym nie mia艂 prawa istnie膰. A jednak wszystko wskazywa艂o na to, 偶e przyszli do Wilczego Jaru, gdzie niedawno by艂 wiatrak. Tyle tylko, 偶e sobie poszed艂.

M贸wi臋 powa偶nie 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Zostawi艂 艣lady.

Wiatrak najwidoczniej pope艂zn膮艂 po trawie, wyrywaj膮c gdzieniegdzie ca艂e k臋pki. Bruzdy prowadzi艂y w stron臋 drogi.

Po co? 鈥 zapyta艂 Andriusza. 鈥 Komu to potrzebne?

Komu? 鈥 odpowiedzia艂 pytaniem Siemion. 鈥 Wiadomo koniu. Gross鈥搈ajorowi. 鈥 Wyci膮gn膮艂 w stron臋 Andriuszy co艣 b艂yszcz膮cego.

By艂 to stary, miedziany guzik, g艂adki, wypuk艂y, wielko艣ci trzykopiej贸wki.

Chodzi w mundurze 鈥 poinformowa艂 Sienia. 鈥 Mundur ma wojskowy, z tamtych czas贸w. Takie guziki. Wszyscy to wiedz膮.

Bzdury 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Je艣li to duch, to znaczy, 偶e jest nierealny. Sk膮d to przywidzenie, 偶e ma mie膰 miedziane guziki?

Nie wiem 鈥 powiedzia艂 Siemion. 鈥 Wida膰 tak musi by膰.

艢lady wiatraka dochodzi艂y do le艣nej drogi, dalej zlewa艂y si臋 z koleinami.

Kiedy sobie poszed艂? 鈥 zapyta艂 z zadum膮 w g艂osie Andriusza. 鈥 Dzisiaj?

Nie, no co wy 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Od tego czasu pada艂 deszcz. Zatar艂 wszystkie 艣lady. Inaczej wi臋cej by艣my zobaczyli.

Nie uzgadniaj膮c dalszej trasy w臋dr贸wki, poszli dalej. S艂o艅ce ca艂kiem zasz艂o, brz臋cza艂y komary. W g艂臋bi, pod wielkimi drzewami pociemnia艂o, kolory rozmy艂y si臋, cienie sta艂y si臋 nieprzezroczyste. Na drodze wci膮偶 by艂o widno.

Mo偶e wr贸cimy? 鈥 zapyta艂 Sienia. 鈥 Zaraz si臋 艣ciemni.

Nie 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Dojdziemy do przecinki. Wiatrak nie m贸g艂 p贸j艣膰 daleko. Uton膮艂by w rzece.

Andriusza, mimo 偶e nie by艂 pomys艂odawc膮 w臋dr贸wki, poczu艂 si臋 niezr臋cznie, bowiem dotychczas nie mia艂 do czynienia z w臋druj膮cymi wiatrakami ani z gross鈥搈ajoramj czy te偶 z innymi bzdurami, kt贸rych, rzecz jasna, nie ma, mimo 偶e jednak istniej膮鈥 A tu wraca膰 trzeba przez ciemny las w towarzystwie trzech ma艂ych ch艂opc贸w! Niech no si臋 kt贸ry zgubi 鈥 las jest ogromny, a on, Andriusza, go nie zna. 鈥濲eszcze sto krok贸w 鈥 powiedzia艂 sam do siebie 鈥 i zawracamy鈥︹.


14


Wiatrak odnale藕li w odleg艂o艣ci dwustu krok贸w, na drugiej polanie, na brzegu cichej, poro艣ni臋tej trzcin膮 odnogi rzeki. Sta艂 niedaleko od traktu, tak dobrze ukryty w艣r贸d m艂odych wierzb, 偶e nie odnale藕liby go, gdyby nie 艣lady w miejscu, gdzie zszed艂 z drogi.

By艂 du偶o mniejszy ni偶 oczekiwa艂 Andriusza. Pomy艣la艂, 偶e gdyby Don Kichot zechcia艂 podj膮膰 z nim walk臋, nie musia艂by nawet wsiada膰 na konia. Do tego skrzyd艂a gdzie艣 si臋 zgubi艂y. Zwyczajna chatynka z wysokim, czworok膮tnym dachem. Drzwi by艂y tak malutkie, 偶e nawet Kola musia艂by si臋 zgi膮膰, gdyby chcia艂 wej艣膰 do 艣rodka. Ca艂o艣ci dope艂nia艂y w膮ziutkie okna.

W ciemniej膮cym powietrzu wida膰 by艂o, 偶e w wiatraku pali si臋 艣wiat艂o 鈥 prostok膮t okna by艂 pomara艅czowy.

To wiatrak? 鈥 cicho zapyta艂 Andriusza.

Tak, a co innego mog艂oby tu by膰? 鈥 szeptem odpowiedzia艂 Sienia. 鈥 To ten sam, kt贸ry widzia艂em w Wilczym Jarze.

Kto艣 w nim mieszka?

Dzieci popatrzy艂y na Andriusz臋 jak na nienormalnego. Nie mia艂y 偶adnych w膮tpliwo艣ci, 偶e mieszka tam gross鈥搈ajor gubi膮cy miedziane guziki.

呕贸艂膰 okna powinna przywodzi膰 na my艣l obraz przytulnej izdebki, bulgocz膮cego na stole samowaru, precli i szczerej rozmowy, lecz Andriusza, nie wiedzie膰 czemu, wyobrazi艂 sobie, 偶e w 艣rodku z艂a baba鈥搄aga 鈥 machaj膮c 艂opat膮 鈥 stara si臋 wepchn膮膰 do pieca kolejnego g艂upka.

Mimo wszystko p贸jd臋 鈥 powiedzia艂 Andriusza, nie dlatego, 偶e rzeczywi艣cie tego chcia艂, ale dlatego, 偶e nie m贸g艂 tak po prostu podda膰 si臋 i zawr贸ci膰.

Postoimy tutaj 鈥 odpowiedzia艂 Sienia.

Andriusza zostawi艂 torb臋 pod opiek膮 ch艂opc贸w, a sam ruszy艂 w stron臋 wiatraka, jednak nie prosto przez polan臋, ale bli偶ej krzak贸w, aby by膰 niezauwa偶alnym dla ducha, gdyby temu przysz艂o akurat do g艂owy wyjrze膰 na zewn膮trz. Chocia偶, oczywi艣cie, duch贸w nie ma.

Zatrzeszcza艂a nadepni臋ta ga艂膮zka. Andriusza odskoczy艂 w bok, wpad艂 do niewielkiego do艂ka i zastyg艂 w niewygodnej pozycji. Zdawa艂o mu si臋, 偶e ca艂y las szumi. Minut臋 sta艂 na jednej nodze, dalej ruszy艂 dopiero wtedy, gdy przekona艂 si臋, 偶e nikt, poza komarami, nie zwraca na niego uwagi.

Okno znajdowa艂o si臋 zbyt wysoko, by mo偶na by艂o przez nie zajrze膰 do 艣rodka, trzeba wi臋c by艂o oprze膰 si臋 o 艣cian臋 i wspi膮膰 na palce. Staraj膮c si臋 opanowa膰 bicie serca, Andriusza zerkn膮艂, ale niczego nie zd膮偶y艂 zobaczy膰, gdy偶 jego uwag臋 odwr贸ci艂 dobiegaj膮cy tu偶 zza plec贸w odg艂os oddechu. Nerwowo odwr贸ci艂 si臋. Za nim sta艂 Kola.

Co tutaj robisz? 鈥 wyszepta艂 Andriusza.

Uciekli 鈥 w odpowiedzi szepn膮艂 Kola. 鈥 Sie艅ka i Siemion. Co b臋d臋 sam sta膰. Strach. A tam co?

Cicho. Zaraz! 鈥 Andriusza znowu wspi膮艂 si臋 na palce i w ko艅cu uda艂o mu si臋 zobaczy膰, co si臋 dzieje w 艣rodku.

Wiatrak sk艂ada艂 si臋 z niewielkiej, ciasnej izby, zastawionej jakimi艣 skrzynkami i beczkami. Pomieszczenie sk膮po o艣wieca lampa kolejowa. W s艂abym 艣wietle Andriusza zobaczy艂 odwr贸conego plecami cz艂owieka, kt贸rego wygolony kark by艂 dziwnie znajomy. W r臋ku trzyma艂 stalowy pr臋t. Cz艂owiek rozmawia艂 z kim艣 ukrytym za szerokimi plecami.

Gadaj 鈥 m贸wi艂. 鈥 Gadaj, albo po偶a艂ujesz.

Rozm贸wca milcza艂. B艂ysn膮艂 stalowy pr臋t, r臋ka wykona艂a szybki ruch w d贸艂, rozleg艂 si臋 gard艂owy krzyk b贸lu.

Co? Co? 鈥 szepta艂 z ty艂u Kola.

Morduj膮 鈥 zwr贸ci艂 si臋 do niego Andriusza. 鈥 Albo przes艂uchuj膮. Ale to nie duch.

Podsad藕 mnie 鈥 poprosi艂 Kola.

Andriusza wzi膮艂 Kol臋 na r臋ce, w tej samej chwili w艂a艣ciciel szerokich plec贸w podni贸s艂 g艂os:

Oderw臋 ci 艂eb i nikt si臋 nie dowie. Zrozumia艂e艣, 艣cierwo?

Donnerveter! 鈥 rozleg艂 si臋 gard艂owy g艂os.

Przeklinasz, tak? 鈥 kolejne uderzenie.

To Wasia 鈥 Kola zwr贸ci艂 si臋 do Andriuszy. 鈥 Wasia鈥搒zofer.

Andriusza, nie puszczaj膮c Koli, zajrza艂 przez okno. Plecy Wasilija przesun臋艂y si臋, przed oczami pojawi艂 si臋 niezrozumia艂y obraz: na wbitych w 艣ciany wiatraka hakach wisia艂 rozci膮gni臋ty, ogromny, czarny kruk Grisza. Wasilij ok艂ada艂 go 偶elaznym pr臋tem, a kruk uparcie odkr臋ca艂 w bok g艂ow臋 i stara艂 si臋 dosi臋gn膮膰 dr臋czyciela dziobem.

Griszka! 鈥 zduszonym g艂osem krzykn膮艂 Kola. Okrzyk Koli dotar艂 do Wasilija, kt贸ry natychmiast odwr贸ci艂 si臋.

Zabij臋! 鈥 krzykn膮艂 strasznym g艂osem i nie wypuszczaj膮c z r臋ki pr臋ta, rzuci艂 si臋 ku drzwiom.

Kola wyrwa艂 si臋 z r膮k Andriuszy, obaj upadli na ziemi? Ze strachu zacz臋li pe艂za膰, potem na czworakach uciekli w stron臋 krzak贸w. Zdawa艂o im si臋, 偶e Wasilij jest tu偶, tu偶鈥

Ale nie dosz艂o do tego. Z ty艂u dobieg艂 kr贸tki krzyk przera偶enia. Kroki prze艣ladowcy ucich艂y i Andriusza obejrzawszy si臋 w ty艂, zobaczy艂, 偶e Wasilij zamar艂, jakby napotka艂 niewidzialn膮 艣cian臋.

Patrz! 鈥 krzykn膮艂 Kola, zrywaj膮c si臋 na r贸wne nogi.

Po okrywaj膮cej polan臋, cienkiej, jakby utkanej z waty warstwie wieczornej mg艂y, powoli, niewa偶ko, z艂owieszczo nadci膮ga艂a ludzka posta膰, ubrana starannie i ze smakiem: d艂ugi, zielony p艂aszcz z czerwonym ko艂nierzem i mankietami, bia艂e, obcis艂e spodnie, bia艂e po艅czochy i bia艂e trzewiki z klamrami. Twarz zakrywa艂 zielony, tr贸jk膮tny kapelusz, w r臋ku trzyma艂 stary pistolet.

Zaszele艣ci艂y krzaki 鈥 to Wasilij rzuci艂 si臋 do ucieczki.

Andriusza, mimo 偶e nie wierzy艂 w duchy, poczu艂 taki lodowaty i przenikaj膮cy na wskro艣 strach, 偶e nogi same poci膮gn臋艂y go gdzie艣 w bok. Przed oczami przemkn臋艂y plecy uciekaj膮cego Koli, potem pojawi艂a si臋 艣ciana ciemnych drzew. Poczu艂 uderzenie w nogi, polecia艂 w stron臋 krzak贸w i upad艂 obok Koli.

Pole偶eli przez chwil臋, Andriusza ostro偶nie podni贸s艂 g艂ow臋 i wyjrza艂 przez prze艣wit w krzakach. Zawieszony w niebieskawym mroku duch zbli偶a艂 si臋 do wiatraka.

Biegnijmy, p贸ki duch jest daleko 鈥 wyszepta艂 Kola.

Poczekaj 鈥 powiedzia艂 Andriusza, kt贸ry mimo obecno艣ci ducha odzyskiwa艂 wrodzony sceptycyzm.

To jego wiatrak 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Wasia tam wlaz艂 i teraz tego po偶a艂uje. Za takie przewinienie gross鈥搈ajor wydostanie go cho膰by spod ziemi.

Andriusza podni贸s艂 si臋 nieco na 艂okciach, popatrzy艂 przed siebie. Zobaczy艂, 偶e z drzwi wiatraka wyskoczy艂 czarny cie艅 i wzbi艂 si臋 ku niebu.

Wypu艣ci艂 go 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Poczekamy jeszcze chwilk臋?

R贸b, jak chcesz 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Ja mam do艣膰.

Dobrze 鈥 powiedzia艂a Andriusza, kt贸ry te偶 nagle poczu艂, 偶e jest bardzo zm臋czony i chce wraca膰 do domu.

Nie zd膮偶yli wsta膰, a tam 鈥 gdzie艣 w pobli偶u 鈥 trzasn臋艂a ga艂膮zka. Kto艣 szed艂 powoli i ostro偶nie.

Wasia 鈥 szepn膮艂 Kola.

Ale to nie by艂 Wasia. Z krzak贸w, na ledwie widoczn膮 w g臋stniej膮cym mroku polan臋, kt贸r膮 wype艂ni艂a mg艂a podnosz膮ca si臋 pasmami znad wody, bezg艂o艣nie wyp艂yn臋艂a jeszcze jedna posta膰. By艂 to jeszcze jeden duch 偶o艂nierza. Mia艂 na sobie niebieski mundur z czerwonym ko艂nierzem i wy艂ogami, spodnie, w przeciwie艅stwie do pierwszej zjawy, by艂y czerwone, wsuni臋te w wysokie buty z rozszerzonymi mankietami. Niebieski, tr贸jk膮tny kapelusz obszyty by艂 b艂yszcz膮cym w 艣wietle ksi臋偶yca galonem.

Znowu gross鈥搈ajor 鈥 wyszepta艂 Kola. 鈥 Tego ju偶 za du偶o.

Pewnie z innego pu艂ku 鈥 powiedzia艂 Andriusza. Duch obejrza艂 si臋, jakby chcia艂 zwietrzy膰 obecno艣膰 偶ywych, potem ruszy艂 w stron臋 wiatraka, b臋d膮c po kolana pogr膮偶onym we mgle. C贸偶 to by艂 za widok, niemal偶e zagadkowy i pozaziemski.

Drzwi wiatraka otwar艂y si臋 i wyszed艂 z nich, poprawiaj膮c tr贸jk膮tny kapelusz, pierwszy gross鈥搈ajor. Zanim zobaczy艂 sobowt贸ra, zd膮偶y艂 przej艣膰 kilka krok贸w. W tej samej chwili sobowt贸r zauwa偶y艂 go.

Duchy zatrzyma艂y si臋, popatrzy艂y na siebie nawzajem.

Podw贸jny 鈥 wyszepta艂 Kola.

Duchy dos艂ownie przyros艂y do ziemi. Sekundy ci膮gn臋艂y si臋 powoli, straszna, nieko艅cz膮ca si臋 cisza zawis艂a nad polan膮. Andriusza s艂ysza艂 szybkie, nier贸wne bicie w艂asnego serca.

I wtem oba duchy odwr贸ci艂y si臋 i, przy艣pieszaj膮c kroku, rozesz艂y si臋 w r贸偶ne strony: pierwszy poszed艂 w stron臋 w膮wozu, drugi 鈥 ku drodze. Sz艂y coraz szybciej, lecia艂y nad mg艂膮, i rozmy艂y si臋 w niej, jakby nigdy nie istnia艂y.

Andriusza i Kola bez umawiania si臋 podnie艣li si臋 i, milcz膮c, pobiegli w stron臋 lasu.

By艂o ju偶 ca艂kiem ciemno, gdy wyszli z niego mniej wi臋cej kilometr od wsi. Tu偶 przy op艂otkach us艂yszeli nadci膮gaj膮cy z ty艂u ryk silnika i, odskoczywszy w bok, obserwowali jak, ac si臋, przemkn臋艂a ci臋偶ar贸wka. Rozejrzeli si臋 i przy艣pieszyli kroku 鈥 wie艣 by艂a blisko.

W domach pali艂y si臋 ju偶 艣wiat艂a, s艂ycha膰 by艂o jak pluszcze p艂yn膮cy po kamieniach strumyk. Ze stoj膮cego na skraju domu wysz艂y dwa cienie 鈥 Sienia i Siemion. Ch艂opcy pobiegli ku drodze.

Czekali艣my na was 鈥 o艣wiadczy艂 Sienia 鈥 a偶 zmarzli艣my.

Uciekli艣cie 鈥 pogardliwie powiedzia艂 Kola.

Widzieli艣my ducha 鈥 powiedzia艂 Siemion. 鈥 Biegli艣my tak, 偶e ledwie n贸g nie po艂amali艣my.

My widzieli艣my ca艂e ich stado 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Pe艂no ich w lesie, jak grzyb贸w. Wasilij przeje偶d偶a艂 t臋dy?

Dopiero co przejecha艂. A co?

Nic 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Dobranoc, ch艂opaki.

Gdzie si臋 podziewa艂e艣? 鈥 zapyta艂a Ella na widok Andriuszy. 鈥 Mia艂am ju偶 ca艂膮 wie艣 podnie艣膰 na nogi.

Chodzi艂em z Kol膮 po lesie 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

A gdzie si臋 podzia艂a m艂odzie偶?

Benek poszed艂 z Angelin膮 do klubu. Na pr贸b臋 ch贸ru. Angelina 艣piewa, a Benek chcia艂 pos艂ucha膰, czy nie trafi si臋 jaka艣 ciekawa melodia.

Jasne 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Benka poprowadzi艂a bezinteresowna mi艂o艣膰 do folkloru.

Je艣li nawet podoba mu si臋 Angelina, to co w tym z艂ego 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Tobie to uczucie jest na razie ca艂kiem obce.

Na szcz臋艣cie 鈥 powiedzia艂 Andriusza. W tym momencie by艂 rzeczywi艣cie jak najdalej od tego rodzaju uczu膰.


15


Kola rozpala艂 w piecu, spogl膮daj膮c na niego. Nie rozumia艂, dlaczego Andriusza robi sekret z wieczornych zdarze艅 oraz nie opowiada kierowniczce o duchach鈥 A poniewa偶 by艂 ch艂opcem spokojnym, nie wtr膮ca艂 si臋 do cudzych spraw, tym bardziej, 偶e w艂a艣nie przysz艂a G艂afira i ci臋偶ko usiad艂a na krze艣le.

Zm臋czy艂am si臋 艣miertelnie 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Brakuje r膮k do pracy. Przyjdzie nam dzieci do roboty goni膰. Zamykamy sp贸艂dzielni臋.

Ciocia Agafia si臋 nie zgodzi 鈥 powiedzia艂 Kola, dmuchaj膮c na ogie艅 w piecu. 鈥 Ma plan.

Nie wiem, co robi膰. Do tego jeszcze zebranie w sprawie lnu. A jak wam dzie艅 min膮艂?

Edward Olegowicz zapozna艂 nas z kobietami. Obieca艂y mi pom贸c. Benjamin poszed艂 do klubu na pr贸b臋.

Zakocha艂 si臋 w Angeli 鈥 powiedzia艂 Kola.

Co? Ju偶 zd膮偶y艂? A to z niej zi贸艂ko 鈥 rozz艂o艣ci艂a si臋 G艂afira. 鈥 Cz艂owiek uczony, w pracy, a ona mu zawraca g艂ow臋!

Nie 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 To nie jej wina. Benek zobaczy艂 portret u koronkarek i wpad艂 w zachwyt. A Angelina okaza艂a si臋 kopi膮 portretu鈥 I jego serce nie wytrzyma艂o.

Nie na艣miewaj si臋, Andriusza 鈥 powiedzia艂a Ella.

Nie na艣miewaj si臋. Kiedy艣 sam znajdziesz si臋 w podobnej sytuacji.

Jasna rzecz. Dziewczyna pomieszka艂a w mie艣cie, teraz t臋skni 鈥 powiedzia艂a G艂afira. 鈥 A tu cz艂owiek wykszta艂cony, w okularach. Bardziej martwi mnie Wasilij.

Wasi臋 widzieli艣my dzi艣 w lesie 鈥 powiedzia艂 Kola.

W wiatraku. Pokazywali艣my wiatrak Andriuszy.

W Wilczym Jarze?

Nie, poszed艂 dalej 鈥 powiedzia艂 powa偶nie Kola. 鈥 Znale藕li艣my go obok Maksymowego zakola. Wasilij torturowa艂 tam Grisz臋.

Nie mo偶e by膰! 鈥 krzykn臋艂a Ella. 鈥 Jakiego Grisz臋? Dlaczego mu nie przeszkodzili艣cie? Dlaczego nic mi nie powiedzieli艣cie?

Zaczekajcie 鈥 powiedzia艂a G艂afira, z trudem wstaj膮c z krzes艂a. 鈥 Niko艂aj, opowiedz mi wszystko po kolei. Ten Wasia od dawna mnie niepokoi. Kogo torturowa艂, czego chcia艂 si臋 dowiedzie膰?

Nie widzieli艣my 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Sta艂 do nas ty艂em, 艣wiat艂o by艂o kiepskie鈥

A potem nas us艂ysza艂 i pogoni艂. A potem duch鈥

Duch? 鈥 spyta艂a Ella.

Gross鈥搈ajor 鈥 powiedzia艂a G艂afira. 鈥 Sama go co prawda nie widzia艂am, ale s膮 tacy, co widzieli.

To przecie偶 niemo偶liwe 鈥 powiedzia艂a Ella.

S艂usznie 鈥 zgodzi艂a si臋 G艂afira. 鈥 Niko艂aj, opowiadaj dalej.

Nic wi臋cej nie ma do opowiadania. Duch przyszed艂 w mundurze i z pistoletem, Wa艣ka uciek艂, my te偶.

I to wszystko?

Kola popatrzy艂 na Andriusz臋. Ten zrozumia艂 spojrzenie. W jednego ducha mo偶na by艂o jeszcze jako艣 uwierzy膰.

Nie wszystko 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Duchy by艂y dwa.

G艂upi膮 ze mnie chcecie zrobi膰 鈥 zas臋pi艂a si臋 G艂afira.

Jak Boga kocham, dwa 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Tylko 偶e jeden by艂 w zielonym mundurze, a drugi 鈥 w niebieskim. Pierwszy poszed艂 do wiatraka, wypu艣ci艂 Grisz臋鈥

Czyli niepokoi si臋, gospodarstwa pilnuje 鈥 powiedzia艂a G艂afira.

Grisza nie powie 鈥 zauwa偶y艂 Kola.

Andriusza nagle posmutnia艂. By艂 tutaj obcy. Niby widzia艂 to samo co inni, niby z nimi rozmawia艂, siedzia艂 przy jednym stole, chodzi艂 do lasu, ale z tego wynika艂y tylko kolejne nieporozumienia i tajemnice. To napadasz na nied藕wiedzia, a tu okazuje si臋, 偶e napada膰 nie wolno, to szukasz w lesie wiatraka i nikt si臋 nie dziwi, 偶e wiatrak w臋druje, a w 艣rodku przes艂uchuj膮 Grisz臋, a tobie wszystko wydaje si臋 zagadk膮, mo偶e wyja艣nienie jest proste, ale wyja艣ni膰 nie ma kto鈥

Nast膮pi艂a przerwa, kt贸rej ani Ella, ani Andriusza nie odwa偶yli si臋 przerwa膰. Ella kr臋ci艂a na palcu rudy lok i stara艂a si臋 Przekona膰 sam膮 siebie, 偶e gospodarze 偶artuj膮. G艂afira znowu usiad艂a przy stole, zamy艣li艂a si臋, za艂o偶y艂a masywne, modne okulary i zacz臋艂a przegl膮da膰 gazet臋, a w niej 鈥 osi膮gni臋cia podczas sianokos贸w.

Patrzcie no 鈥 powiedzia艂a 鈥 鈥濪roga rewolucji鈥 skosi艂a sze艣膰dziesi膮t dwa procent. Widzia艂 kto co艣 takiego? Przecie偶 nie zacz臋li jeszcze za Sotw膮 kosi膰!

Wczoraj kosili 鈥 sprzeciwi艂 si臋 Kola. 鈥 Prosta sprawa, maj膮 trzydziestu student贸w do pomocy.

Studenci zbieraj膮 jagody w lesie 鈥 powiedzia艂a G艂afira.

Uwierz mi, 偶e Kondratij po艣pieszy艂 si臋 ze sprawozdaniem. Oj, po艣pieszy艂 si臋.

Czyli widzieli艣cie postacie w strojach oficerskich? 鈥 Ella cicho zapyta艂a Andriusz臋. 鈥 A mo偶e tutaj rozmieszczono jednostk臋 wojskow膮? Wolno im w czasie wolnym chodzi膰 po lesie.

Je艣li nawet by艂o to rozlokowane wojsko 鈥 westchn膮艂 Andriusza 鈥 to dwie艣cie lat temu. Szkoda, 偶e by艂o ciemno, nie mog艂em zrobi膰 zdj臋cia.

Milicja interesuje si臋 Wa艣k膮 鈥 powiedzia艂a G艂afira, odk艂adaj膮c gazet臋. 鈥 Tyle lat wiatrak sta艂 na miejscu. Komu to potrzebne, nie rozumiem. Niko艂aj, pobiegnij do Artemija, zawo艂aj go. Musz臋 z nim porozmawia膰.

Wkr贸tce staruszek Artemij wszed艂 do izby powoli, zatrzymuj膮c si臋 na chwil臋 w drzwiach. W r臋ku trzyma艂 obwi膮zan膮 sznurkiem, star膮 walizk臋, z jak膮 zwykle chodz膮 hydraulicy.

Dobry wiecz贸r 鈥 powiedzia艂, g艂adz膮c siw膮 br贸dk臋.

Nie przeszkadzam?

Wchod藕, dziadku 鈥 powiedzia艂a G艂afira. Zdj臋艂a okulary, od艂o偶y艂a je na st贸艂 i nakry艂a je, jak much臋, ci臋偶k膮 d艂oni膮. 鈥 Siadaj.

Po co mnie zaprosi艂a艣? 鈥 zapyta艂.

Mam do ciebie 偶al. Wiesz o co?

Nie wiem. Sk膮d mam wiedzie膰? Nie domy艣lam si臋. Do pracy dzi艣 nie poszed艂em. Ta鈥.

Znowu zachorowa艂e艣? A kto b臋dzie kosi膰?

S艂usznie! Ale nie zachorowa艂em. Niepokoi艂em si臋. O zdrowie Michai艂a, sama rozumiesz. Nastraszyli go. 鈥 Dziadek uprzejmie skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 Andriuszy. 鈥 Bez 偶adnych z艂ych zamiar贸w, ale wystraszyli. A on cos鈥 si臋 nerwowy ostatnio zrobi艂, bardzo nerwowy. Zabra艂 mi maliny. Ale jutro b臋d臋 od rana, G艂afiro, na pewno! Z kos膮 na polanie! Bez kr臋cenia, taa鈥

Popatrz, co tu pisz膮! 鈥濪roga rewolucji鈥 skosi艂a ju偶 sze艣膰dziesi膮t dwa procent!

Z kieszeni szarej marynarki staruszek wyj膮艂 stary, poz艂acany lornion i pochyli艂 si臋 nad gazet膮. Wszyscy milczeli, czekaj膮c, gdy staruszek, poruszaj膮c wargami, czyta艂 informacje o przebiegu sianokos贸w.

Tak 鈥 powiedzia艂 w ko艅cu. 鈥 Kondratij, mo偶na powiedzie膰, przesadzi艂. Ta鈥!

Kola si臋gn膮艂 po garnek z ziemniakami. Ella pomog艂a mu, obok postawi艂a patelni臋 z ryb膮, a Andriusza kroi艂 chleb.

Powiedz, gdzie jest Grisza? 鈥 zapyta艂a G艂afira. 鈥 Nic mu si臋 nie sta艂o?

Staruszek zakaszla艂, ale milcza艂.

Czego milczysz? Ludzie przyjezdni, to i tak nie zrozumiej膮.

Widzia艂em dzisiaj Grisz臋 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Widzia艂em. Przylecia艂. Ma uszkodzone skrzyd艂o, brakuje dw贸ch pi贸r w ogonie. Udzieli艂em mu azylu politycznego.

Wasilij? 鈥 zapyta艂a G艂afira.

Staruszek zdziwi艂 si臋 bardzo, z艂apa艂 za brod臋, poci膮gn膮艂 j膮 w d贸艂, oczy zrobi艂y mu si臋 szklane.

Wasilij? Co Wasilij? 鈥 zapyta艂.

Nie to nie 鈥 powiedzia艂a G艂afira. 鈥 Tylko we藕 pod uwag臋, stary, 偶e ch艂opcy byli w lesie i znale藕li wiatrak. Widzieli tam Wasilija. I Grisz臋.

Wiatrak? W Wilczym Jarze?

Nie 鈥 powiedzia艂 Kola 鈥 dalej, ko艂o Maksymowego zakola.

Aha 鈥 zgodzi艂 si臋 staruszek 鈥 dalej.

Kiedy Grisza przylecia艂 do ciebie?

Nie dalej jak p贸艂 godziny temu.

Co powiedzia艂?

A co on mo偶e powiedzie膰, g艂upi ptak.

Ella i Andriusza s艂uchali rozmowy, jej znaczenie wydawa艂o si臋 prawie zrozumia艂e, a jednak wci膮偶 im umyka艂o.

Czyli nic nie wiesz? 鈥 zapyta艂a G艂afira.

Nic nie wiem, ta鈥 Ale z pewno艣ci膮 dojd臋 do tego, znasz mnie G艂afiro.

Siadaj, zjesz z nami.

Nie trzeba, dzi臋kuj臋. Ju偶 jad艂em.

Zjedz. Nie odmawiaj. Ludzie z tob膮 porozmawiaj膮. Mo偶esz im si臋 przyda膰鈥 Dziwi臋 si臋. Niby znam i ludzi i okolic臋, ca艂e 偶ycie tu sp臋dzi艂am, a tu masz, teraz czego艣 tu nie rozumiem. Jakby duch jaki艣鈥 si臋 wtr膮ci艂. Po prostu nie rozumiem!

Ja te偶 tak my艣l臋 鈥 powiedzia艂 staruszek. Wyj膮艂 szczotk臋, zacz膮艂 rozczesywa膰 brod臋. 鈥 Te偶 s膮dz臋, 偶e pojawi艂 si臋 jaki艣 z艂y duch, tylko nie znam jeszcze jego nazwiska.

Czyli nie wierzysz?

W kogo nie wierz臋?

W gross鈥搈ajora.

Nie 鈥 ze smutkiem odpowiedzia艂 staruszek 鈥 wierz臋. Wola艂bym nie, ale wierz臋. Sam go widzia艂em. W lesie. Dzisiaj. Chodzi, brodzi we mgle. Czego on chce, ot pytanie?

Zjedzmy co艣 鈥 powiedzia艂a G艂afira. 鈥 I zaczynaj dziadka opowie艣膰.

O czym mam opowiada膰?

Nie udawaj, walizk臋 po co przynios艂e艣? Wszyscy wiedz膮, 偶e trzymasz w niej swoje papierzyska.

Ochraniam 鈥 zgodzi艂 si臋 staruszek 鈥 przed innymi lud藕mi.


16


Staruszek wyj膮艂 d艂ug膮, ko艣cian膮 fifk臋, z drugiej kieszeni wydosta艂 wyszyty drobnymi paciorkami woreczek z tytoniem, zapali艂 skr臋ta i w艂o偶y艂 go do lufki.

Ella i Kola sprz膮tn臋li ze sto艂u. Staruszek postawi艂 walizk臋 stole, rozwi膮za艂 sznurki 鈥 pakunek natychmiast rozsypa艂 si臋, kartki wypad艂y na st贸艂.

Wie艣 nasza 鈥 powiedzia艂 staruszek, rozk艂adaj膮c papiery na stole 鈥 ma d艂ug膮 i dziwn膮 histori臋. Ale znana jest ona tylko w膮skiemu gronu ludzi, bo nikt inny si臋 ni膮 nie interesowa艂. Popatrz na swoich go艣ci, G艂afiro. Ludzie z ich specjalno艣ci膮 bywaj膮 w najdalszych zak膮tkach, a do nas dotarli dopiero pod koniec dwudziestego wieku. Ty, ruda 鈥 zwr贸ci艂 si臋 do Elli, ale ona si臋 nie obrazi艂a 鈥 powiedz, dlaczego Potoki nosz膮 imi臋 Po艂ujechtowa?

Po艂ujechtow by艂 w艂a艣cicielem ziemskim 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Opowiada艂 nam Edward Olegowicz.

Nie s艂uchaj tyle Edwarda Olegowicza. On cz艂owiek nie st膮d, z miasta przyszed艂, nie interesuje si臋. Jak przyjecha艂, tak i wyjedzie.

Edward Olegowicz zrobi艂 du偶o dla tw贸rczo艣ci amatorskiej 鈥 powiedzia艂a G艂afira.

Gdy m膮drze m贸wisz, G艂afiro, zawsze ci臋 s艂ucham. Ale gdy mowa o tw贸rczo艣ci amatorskiej albo ameryka艅skim jazzie, lepiej by艣 milcza艂a. Jasne?

G艂afira u艣miechn臋艂a si臋. Za oknem zrobi艂o si臋 ju偶 ca艂kiem ciemno, nad firank膮 wisia艂 ksi臋偶yc.

Artiom chytrze u艣miechn膮艂 si臋, od艂o偶y艂 lornion, wysun膮艂 brod臋, zako艂ysa艂 si臋 powoli, rytmicznie, uni贸s艂 r臋ce nad kolanami, jakby na nich le偶a艂y g臋艣le, na kt贸rych zamierza艂 sobie akompaniowa膰.

Za siedmioma g贸rami 鈥 zacz膮艂 z za艣piewem 鈥 za siedmioma rzekami鈥

Pos艂uchaj Artiom 鈥 przerwa艂a mu G艂afira 鈥 a pro艣ciej nie mo偶esz?

Pro艣ciej nie wolno 鈥 odpowiedzia艂 dziadek. 鈥 Zapomnia艂a艣, kogo podejmujemy? Specjalist贸w od folkloru 鈥 dla nich to co zaczyna si臋 od dat i opowie艣ci 艣wiadk贸w, jest nieciekawe Czyli tak, za siedmioma g贸rami, za siedmioma morzami, za siedmioma rzekami, 偶yli dobrzy ch艂opi, ziemi臋 orali, smutku nie znali, podatki p艂acili, len hodowali鈥

Andriusza w艂膮czy艂 magnetofon, staruszek nachyli艂 si臋 tak aby nic nie umkn臋艂o podczas zapisu, a sam spogl膮da艂 na zielone dr偶膮ce 艣wiate艂ko lampki wskazuj膮cej jako艣膰 nagrywania.

A ty co, folklor wymy艣lasz? 鈥 z pow膮tpiewaniem wtr膮ci艂a G艂afira.

Kto艣 musi 鈥 powiedzia艂 staruszek 鈥 nie mo偶na tego zostawi膰 niegramotnym babkom. A ty 鈥 dlaczego nie kupisz Telefunkena?

Co? 鈥 Andriusza nie zrozumia艂.

Jako艣膰 kiepska 鈥 powiedzia艂 staruszek.

Nie zbaczaj z tematu 鈥 powiedzia艂a G艂afira. 鈥 My艣lisz, 偶e jak masz nowych s艂uchaczy, to ju偶 nic ci zrobi膰 nie mo偶na? Zaraz ka偶臋 Koli opowiada膰鈥

Nie, Kola nie mo偶e 鈥 nie zgodzi艂 si臋 staruszek. 鈥 Jest romantykiem. Na pewno nak艂amie. O twierdzy i Indianach.

To sama opowiem.

Opowiadaj, a mnie co tam, czyja si臋 sprzeciwiam? Jeste艣 kierownikiem brygady, ty tu jeste艣 w艂adz膮 wykonawcz膮. No, opowiadaj.

Rzecz w tym 鈥 powiedzia艂a G艂afira 鈥 偶e nasz dziadek jest krajoznawc膮. Trzy urlopy pod rz膮d sp臋dzi艂 w Leningradzie, w archiwach, w muzeach. Wszystkie nasze bajki i legendy wyja艣ni艂 naukowo, skromno艣膰 tylko staje mu na przeszkodzie, no i brak wykszta艂cenia鈥

G艂afira m贸wi艂a, u艣miechaj膮c si臋 p贸艂g臋bkiem i spogl膮daj膮c na staruszka, kt贸ry kr臋ci艂 si臋 na sto艂ku: i s艂ucha膰 by艂o mi艂o, i samemu chcia艂o si臋 opowiada膰.

Dobrze ju偶 鈥 powiedzia艂 staruszek 鈥 sam dalej opowiem.

Dwoma r臋kami przyci膮gn膮艂 do siebie stert臋 papier贸w. Papiery by艂y r贸偶ne: stare, pomi臋te notatki, maszynopisy, fotokopie r臋cznie spisanych dokument贸w鈥

Staruszek pogrzeba艂 w papierach, powi贸d艂 srogim spojrzeniem po audytorium i powiedzia艂:

Tym niemniej zaczniemy od folkloru.

Zaczniemy 鈥 powiedzia艂 Andriusza i wyj膮艂 aparat fotograficzny. Widok staruszka patrz膮cego przez lornion na cz艂onk贸w ekspedycji by艂 bez w膮tpienia egzotyczny.

Ustaw d艂u偶szy czas na艣wietlania 鈥 srogo powiedzia艂 staruszek. 鈥 艢wiat艂a tu ma艂o. A zaczniemy od bajki. Tak jak opowiadano j膮 w艣r贸d ludu i jak us艂ysza艂 j膮 od mojej babki Pelagii przypadkowy cz艂owiek, naukowiec Miller, kt贸ry w nasze okolice dotar艂 z ciekawo艣ci, typowej dla porz膮dnego, rosyjskiego Niemca.

Staruszek wyj膮艂 fotokopi臋 gazety.

Wydrukowano w gazecie 鈥濵i艂o艣nik Rosji鈥, numer sz贸sty, grudzie艅 1887, a by艂 to ostatni numer gazety. Znalaz艂em go w bibliotece Permskiego Instytutu Kultury. 鈥濨ajka to czy nie bajka鈥 鈥 tak moja babka zawsze zaczyna艂a opowie艣ci. Pocz膮tek typowy w naszych stronach.

Typowy 鈥 zgodzi艂a si臋 Ella 鈥 macie ca艂kowicie racj臋.

鈥 鈥Bajka to czy nie bajka, lecia艂a czajka, nios艂a jajka鈥. Ostatnie s艂owa podaj臋 na odpowiedzialno艣膰 Millera, babka moja nigdy tak nie rymowa艂a 鈥 powiedzia艂 staruszek.

To prawdopodobne 鈥 ponownie zgodzi艂a si臋 Ella. 鈥 Kobiety opowiadaj膮ce bajki zawsze szanowa艂y j臋zyk rosyjski.

Zosta艅my przy tym, 偶e babka dawa艂a sobie rad臋 bez rymu 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Sedno w czym innym. Na pocz膮tku mamy typowy tekst o g艂upku Iwanie, szukaj膮cym lekarstwa dla carewny. Spotyka Iwan starca鈥 A teraz s艂uchajcie dos艂ownie: 鈥濱 powiedzia艂 mu starzec: za lasami, za morzami, Za wysokimi g贸rami jest w lesie 藕r贸d艂o, a w nim 偶ywa woda. Dasz martwemu si臋 napi膰 鈥 o偶yje, dasz choremu 鈥 choroba p贸jdzie precz, dasz kalece 鈥 ta艅czy膰 b臋dzie鈥.

Tak jest napisane?

Powtarzam, to zapis Niemca Millera. Kontynuuj臋: 鈥濱 powiedzia艂 wtedy g艂upek Iwan: Chod藕my, ojczulku, po 偶yw膮 wod臋, wyleczymy carewn臋. Rozgniewa艂 si臋 okrutnie ojczulek鈥揷ar. Jak to 鈥 m贸wi 鈥 ty, ch艂opski syn, chcesz mi rozkazywa膰? We藕 鈥 powiada 鈥 moich zbrojnych gwardzist贸w i id藕 do 殴r贸d艂a, znajd藕 je, przynie艣 wody i wylecz carewn臋. Wyleczysz, to dostaniesz j膮 za 偶on臋 i p贸艂 imperium na dodatek鈥.

Staruszek od艂o偶y艂 kartk臋, popatrzy艂 przez lornion na etnograf贸w i zapyta艂:

Jak cz臋sto g艂upi Iwan dostaje do towarzystwa rot臋 wojska?

No, to jest ca艂kowicie niezrozumia艂e 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Bohater w bajkach zawsze dzia艂a sam.

Ano w艂a艣nie 鈥 powiedzia艂 dziadek Artiom. 鈥 Te偶 tak pomy艣la艂em. Musz臋 ci powiedzie膰, 偶e t臋 histori臋 s艂ysza艂em od babci ju偶 po tym, jak odwiedzi艂 nas Niemiec Mil艂er, a babcia mia艂a wtedy ci膮gle jeszcze sprawny umys艂 i dobr膮 pami臋膰. Oczywi艣cie, nic wtedy nie wiedzia艂em o Millerze, ale babcia m贸wi艂a mi, 偶e 藕r贸d艂o z 偶yw膮 wod膮 znajduje si臋 w lesie, za nasz膮 wsi膮. Rozumiesz, za nasz膮! Taaa鈥.

A jest tam? 鈥 zapyta艂 Andriusza. 鈥 Czy w臋druje jak wiatrak?

To w艂a艣nie postanowi艂em sprawdzi膰. Tym bardziej, 偶e woda w naszej wsi nie jest zwyczajna.

W jakim sensie? 鈥 zapyta艂a Ella Stiepanowna, odruchowo odstawiaj膮c fili偶ank臋 z herbat膮, czego nikt, opr贸cz Andriuszy, nie zauwa偶y艂.

A w takim, 偶e niepowtarzalna. Czysta, dobra.

W艂osy mo偶na my膰 jak w szamponie 鈥 powiedzia艂 Kola.

O to chodzi! Od naszej wody poprawia si臋 zdrowie, si艂 przybywa. Lepsza od markowej mineralnej.

Oj, da艂by艣 spok贸j 鈥 sprzeciwi艂a si臋 G艂afira. 鈥 Patrioto pisa艂 nawet do Kis艂owodzka, 偶eby przys艂ali specjalist臋.

I przy艣l膮 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Zorientuj膮 si臋 i przy艣l膮.

Nie ma sensu 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Dojecha膰 tu rudno. Kto tu przyjedzie? Morza nie ma, pejza偶y ma艂o.

Ot, g艂upek 鈥 powiedzia艂 staruszek z przekonaniem. Okazuje si臋, 偶e kiedy艣 ludzie byli m膮drzejsi ni偶 ty, student. Kto kryje si臋 w ludowym eposie pod postaci膮 g艂upka Iwana i jego roty 偶o艂nierzy? Nie istnieje czasem historyczne wyja艣nienie?

S艂usznie 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Armata na placu, drogowskaz, nazwisko 鈥濸o艂ujechtow鈥.

Staruszek pogrzeba艂 w stosie papier贸w, kilka z nich przysun膮艂 bli偶ej do siebie, chocia偶 wida膰 by艂o, 偶e wszystkie zna na pami臋膰.

W po艂owie osiemnastego wieku w艂ada艂a u nas caryca Anna Joannowna, s艂yszeli艣cie o niej?

Ella kiwn臋艂a.

Pod koniec swego panowania zachorowa艂a z g艂upoty i nieprzyzwoitego ob偶arstwa. I w jaki艣, niezrozumia艂y dla nas na razie, spos贸b dowiedzia艂a si臋, 偶e tutaj, na Uralu, znajduje si臋 lecznicze 藕r贸d艂o. S膮dz臋, 偶e wie艣ci pochodzi艂y od kupc贸w przyje偶d偶aj膮cych tutaj po futra. Przecie偶 carowie s膮 jak zwykli ludzie: gdy zachoruj膮 鈥 s膮 gotowi uwierzy膰 we wszystko. Caryca nakaza艂a koniecznie odnale藕膰 藕r贸d艂o i urz膮dzi膰 dla siebie kurort. 鈥 Staruszek wyci膮gn膮艂 ogromn膮, zwini臋t膮 w tr膮bk臋, po偶贸艂k艂膮 kartk臋 i rozwin膮艂 j膮. 鈥 鈥濵y, z 艂aski bo偶ej, Anna Joannowna鈥 鈥 przeczyta艂. 鈥 Bez lupy nie da rady. Dwa miesi膮ce nad tym siedzia艂em, zanim rozszyfrowa艂em鈥 鈥濸osy艂amy wojsk naszych gross鈥搈ajora Iwana Po艂ujechtowa鈥︹. A dalej nic ju偶 nie da si臋 odczyta膰. I wiecie, gdzie znalaz艂em ten dokument?

Staruszek zrobi艂 przerw臋, poczeka艂, a偶 wszyscy pokr臋c膮 zaprzeczaj膮co g艂owami, po czym powiedzia艂 cicho i uroczy艣cie:

W kufrze mojej babki. Jasne? To orygina艂. By膰 mo偶e, gdzie艣 w archiwach jest kopia, ale tu mamy orygina艂. Jasno z niego wynika, 偶e caryca pos艂a艂a w nasze strony jednego gross鈥搈ajora. Tu bajka przestaje by膰 bajk膮, nic na to nie poradz臋.

A tu, patrzcie, przepisa艂em z gazety 鈥濧rchiwa Rosji鈥. 鈥濷 pewnej, zapomnianej ekspedycji w XVIII wieku鈥. Pisze niejaki Fiodorow鈥揋awri艂ow. Pisze on, 偶e cel ekspedycji, kt贸ra w wielkiej tajemnicy zosta艂a wys艂ana w roku 1738 z Petersburga na wsch贸d pozostaje niewyja艣niony. Wiadomo, 偶e na czele stan膮艂 gross鈥搈ajor Po艂ujechtow, kt贸ry wyr贸偶ni艂 si臋 w czasie wojny krymskiej, s艂u偶膮c pod wodz膮 feldmarsza艂ka Minicha 鈥 wszystko tu opisano, co i jak. Fiodorow鈥揋awri艂ow za艂o偶y艂, 偶e celem ekspedycji by艂y wybrze偶a Oceanu Lodowatego lub zdobycie z艂ota, dalej snuje rozwa偶ania na ten temat i dodaje, 偶e ekspedycja nie powr贸ci艂a.

A to dobre 鈥 nie wytrzyma艂 Andriusza. 鈥 Wychodzi na to, 偶e przybyli tutaj?

Co wi臋cej, bez dr贸g, 艣cie偶kami, przyci膮gn臋li armat臋. Dokonali tego wy艂膮cznie wojskow膮 dyscyplin膮. Wybudowali dom, ustawili armat臋鈥

Czyli znale藕li 藕r贸d艂o? 鈥 zapyta艂a Ella.

Zak艂adam, 偶e znale藕li nasz potok 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Woda w nim dobra.

Dobra 鈥 powiedzia艂a G艂afira 鈥 ale zwyczajna.

Caryca czuje si臋 coraz gorzej 鈥 kontynuowa艂 staruszek.

Pyta swoich biron贸w i osterman贸w*:, Jak tam sprawy stoj膮 z moim szybkim ozdrowieniem?鈥. A oni odpowiadaj膮: 鈥濶ie mamy 偶adnych wie艣ci, wiemy tylko, 偶e Po艂ujechtow dotar艂 na miejsce i buduje drog臋鈥. 鈥濧 woda jaka jest?鈥 鈥 pyta caryca. 鈥濷 wodzie nic nie wiemy鈥 鈥 odpowiadaj膮 bironowie 鈥 鈥濺az, dwa, szybko mi si臋 dowiedzie膰!鈥 鈥 rozkazuje caryca.

鈥 鈥Najwa偶niejszego nie ustalili艣cie!鈥. Zakr臋cili si臋 bironowie i po艣piesznie wys艂ali carskiego lekarza, Blumenquista, 偶eby m u da艂 wod臋. Od dawna 贸w doktor bezskutecznie leczy艂 caryc臋, a gdy dotar艂 na miejsce, przygotowa艂 raport po niemiecku, ale mi go dobrzy ludzie w Leningradzie przet艂umaczyli. Przy okazji kupi艂em tam stereo, 偶eby jazzu s艂ucha膰鈥 Oto co og艂osi艂 doktor: 鈥濸o przybyciu na miejsce odkry艂em, 偶e klimat jest tu deszczowy i nieodpowiedni dla szacownych os贸b, a woda, opr贸cz czysto艣ci, niczym specjalnym si臋 nie wyr贸偶nia鈥.

Dlaczego tak kategorycznie? 鈥 zapyta艂a Ella.

Intrygi 鈥 odpowiedzia艂 staruszek. 鈥 Oto fragment osobistego dziennika Ostermanna: 鈥濸oza tym, wyjazd imperatorowej z Sankt鈥揚eterburga jest skrajnie niepo偶膮dany, albowiem mo偶e doprowadzi膰 do niepokoj贸w w艣r贸d gwardii, szczeg贸lnie je艣li imperatorowa umrze lub powa偶nie zachoruje w trakcie m臋cz膮cej podr贸偶y. Rozmawia艂em z przyby艂ym z Uralu doktorem Blumenquistem, kt贸rego raport na temat w贸d mineralnych winien by膰 pomy艣lny dla naszych plan贸w i losu Rosji鈥. Jasne?

Jasne 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 A co by艂o dalej?

Tutaj zaczyna si臋 najciekawsze. Majorowi przykazano, aby przerwa艂 budow臋 kurortu i powr贸ci艂 do domu. Agross鈥搈ajor nie odpowiedzia艂. Pos艂uchajcie, jak ko艅czy si臋 bajka. 鈥濱 m贸wi g艂upek Iwan: Cho膰 zabij mnie carze, powrotnej drogi do miasta dla mnie nie ma. B臋dziemy tu z carewn膮 偶y膰, dzieci chowa膰. Chatk臋 zbudujemy, ogr贸d za艂o偶ymy. Z艂y by艂 car, krzycza艂, ale co robi膰 鈥 s艂owa dotrzyma膰 trzeba. Odda艂 Iwanowi carewn臋. I zostali w lesie, chat臋 zbudowali, dzieci zrodzili, i tak nasza wie艣 pojawi艂a si臋 na 艣wiecie. I do tej pory 偶yj膮, jak偶e im umiera膰, gdy 偶ywa woda obok 鈥 cho膰by i wiadrem czerpa膰鈥.

Czyli zosta艂 tutaj i zamieszka艂? 鈥 zapyta艂a Ella.

Droga kierowniczko 鈥 powiedzia艂 Andriusza 鈥 sprawa jest prosta, gross鈥搈ajor mieszka tu do tej pory, tyle 偶e na samej wodzie d艂ugo nie poci膮gniesz, ot, i zamieni艂 si臋 w ducha.

A naprawd臋? 鈥 spyta艂a Ella, pe艂na zaufania dla detektywistycznego talentu staruszka.

Taaa鈥! 鈥 Staruszek triumfowa艂. 鈥 Mam tutaj dokument numer dziewi臋膰dziesi膮t trzy, datowany 贸smego wrze艣nia Roku Pa艅skiego tysi膮c siedemset czterdziestego drugiego!

Potrz膮sn膮艂 w powietrzu zapisan膮 kartk膮. 鈥 Oto kropka nad 鈥瀒鈥 w moich naukowych poszukiwaniach! Doniesienie syberyjskiego gubernatora o poszukiwaniu zaginionego bez wie艣ci gross鈥搈ajora Po艂ujechtowa i jego ludzi. Taaa鈥!

Nie zanudzaj go艣ci 鈥 powiedzia艂a G艂afira. 鈥 Wszyscy wiemy, 偶e m贸wi膰 to ty potrafisz.

Po kolei 鈥 powiedzia艂 staruszek 鈥 trzeba si臋 przygotowa膰. Okazuje si臋, 偶e gubernator otrzyma艂 rozkaz odnalezienia Po艂ujechtowa i przywiezienia go do stolicy i to w dodatku 鈥 razem z pieni臋dzmi. Dlaczego tak si臋 sta艂o? Popatrzcie na daty. Min臋艂y dwa lata, zanim si臋 zorientowali. Wyobra藕cie sobie 鈥 Anna zmar艂a, Ostermann wypad艂 z 艂ask, do w艂adzy dosz艂a m艂oda caryca El偶bieta, kt贸rej w艂asne zdrowie na razie jeszcze nie niepokoi艂o. I w ca艂ym tym ba艂aganie zapomnieli o naszym gross鈥搈ajorze. A on 偶y艂. Nie dostawa艂 nowych rozkaz贸w, czeka艂. I nie wiedzia艂, 偶e 偶ywa woda zosta艂a uznana za zwyk艂膮.

Moja babka 鈥 wtr膮ci艂a si臋 G艂afira 鈥 s膮dzi艂a, 偶e rozkaz powrotu nadszed艂, tylko Iwan go podar艂.

Zawierucha by艂a, rozumiecie, zawierucha! 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 By膰 mo偶e nikt nie mia艂 g艂owy do Po艂ujechtowa? A on sam o偶eni艂 si臋 z Helen膮.

Z kim? 鈥 zapyta艂a Ella Stiepanowna.

Zajrzeliby艣cie do koronkarek, wisz膮 tam dwa portrety Jeden 鈥 gross鈥搈ajora, drugi 鈥 Heleny, jasne?

To przecie偶 ukochana Benka! 鈥 domy艣li艂 si臋 Andriusza.

Dok艂adna kopia Angeliny!

Nic dziwnego 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Co drugi w naszej wsi to wynik ich mi艂o艣ci.

Kim by艂a? 鈥 spyta艂a Ella.

My艣l臋, 偶e tutejsz膮 dziewczyn膮 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 I w osadach ludzie mieszkali, i z Sotwi艅ska m臋偶czy藕ni przyje偶d偶ali drog膮, aby dom carycy budowa膰. S膮dz臋, 偶e cz臋艣膰 偶o艂nierzy za艂o偶y艂a rodziny.

Bardzo si臋 kochali 鈥 powiedzia艂a G艂afira. 鈥 Nawet pie艣ni o tym 艣piewaj膮 w naszej wsi. Mieli tr贸jk臋 dzieci: Pieti臋, Konstantego i El偶biet臋.

No! 鈥 Staruszek zrobi艂 przerw臋. 鈥 Taki zwi膮zek musia艂 zako艅czy膰 si臋 tragedi膮. Taaa鈥 Dlaczego? Przez straszne warunki socjalne, jakie wtedy panowa艂y. Kim by艂 gross鈥搈ajor? Dworzaninem. A Helena? Ch艂opska c贸rka, najni偶sza warstwa spo艂eczna. Nie wolno im by艂o si臋 pobra膰. S膮dz臋, 偶e 偶yli tutaj szcz臋艣liwie, ale w strachu, 偶e szcz臋艣cie dobiegnie ko艅ca.

A co tu s膮dzi膰 鈥 powiedzia艂a G艂afira. 鈥 S膮 o tym pie艣ni. Dzieci mieli nie艣lubne, czeka艂a ich roz艂膮ka鈥

Nieunikniona 鈥 podchwyci艂 staruszek. 鈥 Niewykluczone, 偶e gross鈥搈ajor mia艂 drug膮 rodzin臋鈥 Z raportu gubernatora wynika, 偶e w roku czterdziestym drugim otrzyma艂 on rozkaz odszukania gross鈥搈ajora i jego 偶o艂nierzy, przywiezienia go z powrotem, a je艣li on, przypadkowo, przeni贸s艂 si臋鈥

To znaczy umar艂鈥 鈥 wyja艣ni艂 Kola.

Wtedy鈥 Kola, nie przerywaj, uszu ci natr臋鈥 Wtedy nale偶a艂o dostarczy膰 do Moskwy szkatu艂臋, trzyna艣cie tysi臋cy rubli w z艂ocie i srebrze, wydane gross鈥搈ajorowi na przygotowania do przyjazdu carycy.

A偶 tyle? 鈥 zdziwi艂a si臋 Ella.

A jak! Drog臋 zbudowa膰, dom, wygody鈥 Dobrze, co robi wi臋c gubernator? Jak wszyscy gubernatorzy 鈥 wydaje rozkazy. Posy艂a polecenie z Tobolska do Jekaterynburga, a stamt膮d wysy艂aj膮 cz艂owieka do Ni偶niesotwi艅ska. Co to za major, co za szkatu艂a? Dlaczego o niczym nie wiem? Gubernator by艂 nowy, a do Ruczaj贸w z Tobolska, daleka droga! Z Ni偶niesotwi艅ska donosz膮 mu 鈥 mamy gross鈥搈ajora, 偶yje z ch艂opk膮 we wsi, Dzieci si臋 dorobi艂, z punktu widzenia dworskiej moralno艣ci 鈥 chuligan, a pieni膮dze z pewno艣ci膮 roztrwoni艂.

A on ich nie roztrwoni艂 鈥 powiedzia艂 Kola 鈥 tylko schowa艂 w jaskini.

Co za bzdura 鈥 oburzy艂 si臋 staruszek. 鈥 Gross鈥搈ajor zbudowa艂 dom i drog臋, przez cztery lata utrzymywa艂 偶o艂nierzy 鈥 sk膮d mia艂 mie膰 pieni膮dze? Nie wa偶 si臋 obra偶a膰 swojego przodka!

Schowa艂, wszyscy wiedz膮, tylko znale藕膰 ich nie mo偶na. Duch pilnuje.

Mnie te偶 tak m贸wili 鈥 powiedzia艂a G艂afira.

Opami臋taj si臋, G艂afiro 鈥 staruszek a偶 gotowa艂 si臋 ze z艂o艣ci. 鈥 Nie zachowuj si臋 jak wyrachowany i naiwny Wasilij.

A jaka jest wasza teoria? 鈥 zapyta艂a Ella.

Nie teoria, tylko przekonanie. Pieni膮dze rozkradli ni偶niesotwi艅scy urz臋dnicy. Gross鈥搈ajor by艂 偶o艂nierzem, cz艂owiekiem prostym, finansowych zawi艂o艣ci nie rozumia艂. Ale kto mu uwierzy, je艣li nawet wy, krewniacy mo偶na powiedzie膰, nie wierzycie!

Dalej, dalej! 鈥 domaga艂a si臋 Ella.

Wszystko po kolei. Gubernator wysy艂a do majora rozkaz, by ten natychmiast stawi艂 si臋 do raportu ze szkatu艂膮 i 偶o艂nierzami. A major nie odpowiada. Gubernator wysy艂a wi臋c do Ruczaj贸w porucznika z oddzia艂em wojska. Gdy gross鈥搈ajor dowiedzia艂 si臋 o ich przybyciu鈥

O tym napisano pie艣ni 鈥 poinformowa艂a G艂afira i wtem za艣piewa艂a ze 艂z膮 w oku, z uczuciem:


I zbiera si臋 sok贸艂 jasny w le艣n膮 g臋stwin臋,

I szepcze sok贸艂 jasny m艂odej 偶onie鈥


Oj nie p艂acz 偶ono m艂oda, nie lej 艂ez na pr贸偶no! 鈥 podchwyci艂 staruszek. Natychmiast jednak przerwa艂 i kontynuowa艂 rzeczowo, proz膮: 鈥 呕o艂nierze nie zastali gross鈥搈ajora we wsi. Poszed艂 w las i nie wr贸ci艂. Zagin膮艂.

Mo偶e uciek艂? 鈥 zaproponowa艂 Andriusza.

Nie, zgin膮艂, taaa鈥 Przylecia艂 kruk Grisza, mieszka艂 u Heleny w domu. By艂 piskl臋ciem, gdy znalaz艂 go major, wychowa艂 od ma艂ego, nauczy艂 wszystkiego, a Grisza by艂 jak pies. Nigdy si臋 nie rozstawali鈥 呕o艂nierzy zwi膮zali, w dyby zamkn臋li, szukali pieni臋dzy, ca艂膮 ziemi臋 zryli. Gubernator wys艂a艂 raport do Petersburga 鈥 nie ma majora, nie ma pieni臋dzy.

Poszed艂 do swojego skarbu 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Zasypa艂o go w jaskini. Snuje si臋 teraz jako duch. Miejsce zna, ale pokaza膰 nie chce.

Istnieje taki przes膮d 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 S膮 tacy, co wierz膮 w ducha gross鈥搈ajora.

A wy? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Wierz臋, dlaczego nie? Mo偶e to obraz elektroniczny? Ot, i ca艂a bajka 鈥 podsumowa艂 dziadek Artiom.

Nie ca艂a. Bajka ko艅czy si臋 tym, 偶e Helena, 偶ona majora 鈥 zacz臋艂a 艣piewnie G艂afira 鈥 wyp艂akiwa艂a oczy, czeka艂a, a potem posz艂a, przez lasy, pola i doliny. Zobaczy艂a, 偶e martwy le偶y ko艂o jeziora鈥

Martwy le偶y, usech艂 z t臋sknoty 鈥 podchwyci艂 dziadek, porzucaj膮c twardy grunt fakt贸w historycznych.

Z t臋sknoty usech艂, umar艂 bez mi艂o艣ci 鈥 za艣piewa艂 Kola.

I posz艂a do carskiego 藕r贸d艂a. Do 藕r贸d艂a po 偶yw膮 wod臋鈥 鈥 艣piewali razem Po艂ujechtowowie.

Staruszek przerwa艂 艣piew zdecydowanym ruchem r臋ki.

Og贸lnie s膮dzi si臋, 偶e o偶ywi艂a go, po czym zamieszkali razem w lesie. Ale to bzdura. Przez nast臋pne lata Helena Po艂ujechtowa wraz z potomstwem szcz臋艣liwie mieszka艂a we wsi Potoki 鈥 艣wiadcz膮 o tym zapisy w cerkwi wsi Krasnoje.

Szkoda, je艣li oka偶e si臋, 偶e skarb nie istnieje 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 A Wasilij zna t臋 legend臋?

Wszyscy znaj膮, znaj膮 zanim si臋 jeszcze naucz膮 m贸wi膰. Moja babcia opowiada艂a t臋 histori臋 zamiast bajek.

My艣licie, 偶e dlatego 艂apa艂 Grisz臋?

Jestem pewien 鈥 powiedzia艂 dziadek Artiom. 鈥 Tylko Ze Grisza tajemnicy nie zdradzi.

Co za naiwno艣膰! 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Kruki nie maj膮 rozumu. Ptak nie mo偶e skrywa膰 tajemnicy.

A gdzie by tam ptak m贸g艂 鈥 nieszczerze zgodzi艂 si臋 staruszek.

A w og贸le Wasia mi si臋 ostatnio nie podoba 鈥 powiedzia艂a G艂afira. 鈥 Zamkn膮艂 si臋 w sobie, godzinami przepada w mie艣cie鈥

Wasilij tylko rozwija cudze pomys艂y 鈥 powiedzia艂 Artiom.

Czyje? 鈥 zapyta艂a G艂afira.

Powiem, jak b臋d臋 wiedzia艂.

Co b臋dziesz wiedzia艂? 鈥 rozleg艂 si臋 g艂os od strony drzwi.

Dobry wiecz贸r 鈥 powiedzia艂a G艂afira, rozpoznaj膮c stoj膮cego w progu Edwarda. 鈥 Wchod藕, wypijemy herbaty.


17


Andriusz臋 obudzi艂 wystrza艂 z armaty.

Benjamin tak偶e podskoczy艂, zamruga艂 zaspany. Przez chwil臋 na jego twarzy malowa艂 si臋 lekki strach, ale po chwili dozna艂 ol艣nienia, usta rozchyli艂y si臋 w szerokim u艣miechu. Z podw贸rka dobiega艂y odg艂osy zwierz膮t. Benjamin rzuci艂 si臋 w stron臋 okna i przylepi艂 twarz do szyby.

A co, sz艂a t臋dy z wiadrami? 鈥 zapyta艂 Andriusza z pewn膮 doz膮 zazdro艣ci, bo cho膰 zakochani s膮 艣mieszni, to jednak nie dotyczy to tych, kt贸rzy kochaj膮 z wzajemno艣ci膮.

Dzie艅 dobry 鈥 wyszepta艂 Benjamin przez okno tak g艂o艣no, 偶e z pewno艣ci膮 s艂ycha膰 go by艂o na g艂贸wnym placu.

Dzie艅 dobry, Benku 鈥 odpowiedzia艂 dziewcz臋cy g艂os.

B臋dziemy razem szykowa膰 referat 鈥 oznajmi艂 koledze Benek.

Ella ci g艂ow臋 urwie, je艣li ca艂kiem zapomnisz o pracy 鈥 sprzeciwi艂 si臋 Andriusza. 鈥 I b臋dzie mia艂a racj臋. A tak w og贸le, to strasznie ci zazdroszcz臋, ale dobr膮 zazdro艣ci膮.

Nie 鈥 zaprotestowa艂 Benek. 鈥 Nie ma dobrej zazdro艣ci. Zazdro艣膰, to ch臋膰 otrzymania czego艣, co ma kto inny, a ty nie. Dlatego zazdro艣膰 to uczucie negatywne.

Nie mam 偶adnych plan贸w co do twojej Angeliny 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Jestem twoim wiernym przyjacielem i je艣li trzeba, pomocnikiem.

Dzi臋kuj臋 鈥 odpowiedzia艂 Benek z uczuciem.

W 偶aden spos贸b nie m贸g艂 poradzi膰 sobie ze sznurowad艂ami. Andriusza ze wsp贸艂czuciem obserwowa艂 jego poczynania. Przez okno wlecia艂 bielinek kapustnik o skrzyd艂ach wielko艣ci d艂oni. Andriusza powiedzia艂 zamy艣lonym tonem:

W dzieci艅stwie wszystko bym odda艂 za taki egzemplarz.

Aha 鈥 powiedzia艂 Benjamin 鈥 motyl.

Nie masz wra偶enia, 偶e tu wszystko jest za du偶e?

No pewnie 鈥 powiedzia艂 Benek. 鈥 Ona ma znami臋 na policzku.

Wszystko jasne 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Id藕, tylko najpierw za艂贸偶 buty, jak nale偶y. W艂o偶y艂e艣 odwrotnie. Czeka na ciebie鈥

Dlaczego wcze艣niej nie powiedzia艂e艣? 鈥 zdenerwowa艂 si臋 Benjamin. 鈥 Te偶 mi pomocnik!

Wybieg艂 do sieni, szuraj膮c nogami w nie do ko艅ca nasuni臋tych butach. Przewr贸ci艂 si臋, wpadaj膮c na jaki艣 metalowy przedmiot. Andriusza chcia艂 p贸j艣膰 mu z pomoc膮, ale w tej samej chwili przez okno wpad艂 do pokoju kawa艂ek kartki. M艂odzieniec rozwin膮艂 j膮. 鈥濧ndriej, przyjd藕 do mnie. Szybko. Musimy pogada膰. A.鈥

Co znowu za 鈥濧鈥 鈥 zapyta艂 na g艂os Andriusza.

To dziadek Artiom 鈥 odpowiedzia艂 dzieci臋cy g艂os.

Na dworze, pod oknem, stali Sienia i Siemion, wymyci i rze艣cy 鈥 jeszcze nie zd膮偶yli si臋 wypa膰ka膰.

Sienia i Siemion uciekli, gdy Angelina wysz艂a z szopy z ba艅k膮 mleka. Przed drzwiami czeka艂 na ni膮 Benjamin, kt贸ry przetrz膮sa艂 kieszenie w poszukiwaniu okular贸w. Andriusza wzi膮艂 je ze stolika, wyskoczy艂 na ganek, podszed艂 od ty艂u i za艂o偶y艂 na nos Benjamina. Ten nic nie powiedzia艂, poprawi艂 tylko okulary, s膮dz膮c najwidoczniej, 偶e rzeczywi艣cie powinny same si臋 zak艂ada膰. Andriusza powi贸d艂 spojrzeniem po zielonym podw贸rku, du偶ych, wielko艣ci g臋si, kurach, patrz膮cych z zadumana poranne spotkanie zakochanych, gdy wtem spojrzenie napotka艂o inny wzrok 艣widruj膮cy go przez szczelin臋 mi臋dzy sztachetami. Kto艣 podgl膮da艂 ich z drogi? Sienia? Siemion?

Andriusza podszed艂 do miski z wod膮 do mycia r膮k, nachyli艂 si臋 i poczu艂 si臋 nieswojo. Zrozumia艂 dlaczego. Oko nale偶a艂o do doros艂ego, wysokiego cz艂owieka. Andriusza wyprostowa艂 si臋, odwr贸ci艂. Podczas gdy Angelina z Benjaminem ca艂y czas patrzyli na siebie, oko w szczelinie znikn臋艂o. W tej samej chwili Andriusza zauwa偶y艂, jak co艣 ogromnego i b艂yszcz膮cego leci ku niebu, kre艣l膮c ostry 艂uk. Gdy znalaz艂o si臋 bli偶ej ziemi, zrozumia艂, 偶e to konew.

Blaszane naczynie z g艂uchym stukiem upad艂o na ziemi臋, w g贸r臋 wystrzeli艂a fontanna czarnego tuszu. Tam, gdzie upad艂a ba艅ka, czyli ko艂o ganku, sta艂a para zakochanych. Dziewczyna i doktorant zamienili si臋 w czarne, migocz膮ce w porannym s艂o艅cu pos膮gi, stoj膮ce na b艂yszcz膮cym postumencie 鈥 czarnej, pob艂yskuj膮ce trawie.

Wasilij! 鈥 wrzasn膮艂 Andriusza, wyskoczy艂 na drog臋 i zobaczy艂, 偶e przed bram膮 stoi ci臋偶ar贸wka, a w niej znajduje si臋 toporna, ale efektywna katapulta; sam Wasilij wraca艂 w艂a艣nie do szoferki.

Nie, nie! 鈥 krzykn膮艂 Andriusza. 鈥 Nie uciekniesz mi!

Pobieg艂 za nabieraj膮c膮 pr臋dko艣膰 ci臋偶ar贸wk膮. Konwie z mlekiem brz臋cza艂y i podskakiwa艂y. W艂a艣nie zza rogu wyszed艂 nied藕wied藕, zajadaj膮cy z apetytem bochenek bia艂ego chleba, ledwie zd膮偶y艂 odskoczy膰 na bok, zamachn膮艂 si臋 bochenkiem, ale nie rzuci艂 nim 鈥 偶al mu by艂o chleba.

Ci臋偶ar贸wka przemkn臋艂a obok zaro艣li, w kt贸rych sta艂a armata, nied藕wied藕 pobieg艂 w t臋 stron臋, jakby chcia艂 wystrzeli膰 w 艣lad za uciekinierem.

No, to ju偶 przekracza wszelkie granice 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz, pojawiaj膮c si臋 nie wiadomo sk膮d. 鈥 Dok膮d tak pomkn膮艂? S膮dz臋, 偶e nadszed艂 czas, aby we wsi postawi膰 znaki ograniczenia pr臋dko艣ci. A co wy o tym s膮dzicie, Andriusza?

My艣l臋, 偶e najwy偶szy czas wsadzie go do wi臋zienia 鈥 odrzek艂 m艂odzieniec. 鈥 Niech no tylko nawinie mi si臋 pod r臋k臋!

Co艣 si臋 sta艂o? 鈥 przestraszy艂 si臋 Edward Olegowicz.

Andriusza nie odpowiedzia艂, tylko ruszy艂 z powrotem do domu. Edward Olegowicz poszed艂 za nim. Zatrzymali si臋 przy furtce. Starszy m臋偶czyzna omi贸t艂 wzrokiem wstrz膮saj膮c膮 scen臋 i mrocznym g艂osem powiedzia艂:

Myli艂em si臋, broni膮c tego chwalipi臋ty.


18


Andriusza wszed艂 na ganek, zastuka艂. Drzwi od razu si臋 otworzy艂y, jakby oczekiwano go z niecierpliwo艣ci膮. Dziadek Artiom pojawi艂 si臋 w sieni, drapi膮c w brod臋.

Wchod藕, my艣la艂em, 偶e ju偶 si臋 nie doczekam.

Wasilij narozrabia艂 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Wyrzuci艂 z katapulty konew z tuszem, oblewaj膮c nim Angelin臋 i Benka.

Zazdro艣膰 鈥 oznajmi艂 staruszek. 鈥 Zrozumia艂e uczucie. Dziewczyna nie robi艂a mu 偶adnych nadziei.

Otworzy艂 drzwi do izby i od razu Andrieja og艂uszy艂 g艂os Louisa Armstronga. Pod 艣cian膮 kr贸lowa艂 ogromny zestaw stereo, g艂o艣niki dr偶a艂y pod wp艂ywem pot臋偶nego g艂osu. Na wypolerowanej pokrywie magnetofonu siedzia艂, przechyliwszy g艂ow臋, ogromny kruk Grisza.

On te偶 kocha muzyk臋! 鈥 krzykn膮艂 Artiom. 鈥 Siadaj, siadaj!

Mo偶na by tak ciut ciszej? 鈥 r贸wnie偶 krzykiem poprosi艂 m艂odzieniec. Popatrzy艂 na stoj膮ce przy drzwiach oficersk膮 i buty z miedzianymi sprz膮czkami.

Mo偶na ciszej 鈥 zgodzi艂 si臋 staruszek i przyciszy艂 muzyk臋. Kruk otworzy艂 dzi贸b, g艂ucho zaskrzecza艂.

Niezadowolony 鈥 powiedzia艂 Artiom. 鈥 Denerwuje si臋. Wczoraj ten niegodziwiec ca艂kiem zszarpa艂 mu nerwy. Chcesz kawy?

Nie, dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂 Andriusza, rozgl膮daj膮c si臋 wok贸艂. Skrzynka z nakr臋tkami, gwo藕dziami, opornikami i przewodami na stole nakrytym bia艂膮 serwet膮 ozdobion膮 na rogach tygrysimi pyskami, niepo艣cielone 艂贸偶ko, chwiej膮ca si臋 biblioteczka z ksi膮偶kami, ogromny portret Karola Darwina mi臋dzy oknami, gipsowe popiersie piosenkarki Elli Fitzgerald, zwi膮zane sznurkiem sterty gazet w k膮cie, kufer z 偶elaznymi okuciami, kolorowy telewizor鈥

Zaprosi艂em ci臋, ze wzgl臋du na twoje wykszta艂cenie 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Sam za ma艂o umiem. Znasz j臋zyki?

Angielski 鈥 odpowiedzia艂 go艣膰. 鈥 I staros艂owia艅ski.

Angielskiego akurat nam nie potrzeba.

Kruk rozpostar艂 skrzyd艂a, a偶 w izbie pociemnia艂o, potrz膮sn膮艂 nimi, znowu z艂o偶y艂, zas艂oni艂 oczy bia艂ymi b艂onami.

Stary jest 鈥 powiedzia艂 dziadek. 鈥 Ci臋偶ko mu. Du偶o zapomina.

Po co przebierali艣cie si臋 za ducha? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Ju偶 drugi tydzie艅 艣ledz臋 Wa艣k臋. Wydaje mi si臋, 偶e we wsi zagnie藕dzi艂a si臋 szajka; wcze艣niej nic takiego si臋 nie zdarza艂o. Maj膮 kryj贸wk臋 w wiatraku, a ten poszed艂 sobie.. Szuka艂em go, a Grisza mi pomaga艂. Znale藕li艣my, tylko 偶e ptak wpad艂 w sie膰, gdy lecia艂 do mnie z wiadomo艣ci膮. No i musia艂em tam pobiec.

Ale dlaczego jako gross鈥搈ajor?

Andriusza spojrza艂 na nogi staruszka i zobaczy艂 znoszone walonki. Buty oficerskie sta艂y obok drzwi. Na z艂ocon膮 sprz膮czk臋 pad艂 promie艅 s艂o艅ca, odbi艂 si臋 weso艂ym zaj膮czkiem na portrecie Darwina.

Pomy艣la艂em, 偶e pod w艂asn膮 postaci膮 nie nastrasz臋 szajki. Najwy偶ej oberw臋. A ducha boj膮 si臋鈥 I mia艂em racj臋.

Staruszek podszed艂 do skrzyni, z trudem uni贸s艂 ci臋偶k膮 pokryw臋. W 艣rodku pe艂no by艂o ubra艅 鈥 wyci膮gn膮艂 ze 艣rodka i u艂o偶y艂 na pod艂odze kobiece, d艂ugie suknie, kaftany, samodzia艂owe koszule, pogr膮偶a艂 si臋 g艂臋biej i g艂臋biej w przepastnym wn臋trzu, zar贸wno kr贸j, jak i rozmiar wyjmowanych ubra艅 艣wiadczy艂y o coraz bardziej zaawansowanym wieku, o pod艂og臋 uderzy艂y wysokie buty z ostrogami, kruk wzdrygn膮艂 si臋, zeskoczy艂 z magnetofonu i szarpn膮艂 zas艂on臋.

Dowiedzia艂e艣 si臋鈥 A gdzie p艂aszcz? 鈥 Staruszek stukn膮艂 si臋 w czo艂o opalon膮 d艂oni膮. 鈥 Demencja starcza! Przecie偶 po艂o偶y艂em go w innym miejscu! 鈥 Podni贸s艂 ko艂dr臋 i poduszk臋. Pod poduch膮 le偶a艂 zielony p艂aszcz i tr贸jk膮tny kapelusz. Staruszek naci膮gn膮艂 na twarz leciw膮, nylonow膮 po艅czoch臋 z wyci臋tymi otworami na oczy, na wierzch za艂o偶y艂 kapelusz. 鈥 Boisz si臋?

Uwierzy艂em, 偶e to duch.

Wysz艂oby na moje, gdyby nie prawdziwy gross鈥搈ajor.

Chodzi o drugiego ducha?

W艂a艣nie o niego 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Musia艂em wycofa膰 si臋. Ale po co ci臋 zaprosi艂em? Musisz porozmawia膰 z Grisz膮. Na staro艣膰 coraz wi臋cej m贸wi w obcych j臋zykach. Wykszta艂cony ptak, denerwuje si臋.

Na razie w og贸le nie m贸wi 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Przygl膮da ci si臋. Porozmawiaj z nim, porozmawiaj, on chce powiedzie膰 co艣 naprawd臋 wa偶nego.

Kraaaa! 鈥 powiedzia艂 kruk

To nie jest po angielsku 鈥 powiedzia艂 m艂odzieniec.

Musz臋 i艣膰 do lasu 鈥 staruszek zdj膮艂 z g艂owy kapelusz i po艅czoch臋. 鈥 W wiatraku kryj膮 si臋 ich tajemnice. Musz臋 je odkry膰.

A je艣li pojawi si臋 duch?

Za dnia nie chodzi, nie znosi 艣wiat艂a s艂onecznego. Porozmawiaj z Grisz膮, mo偶e co艣 zrozumiesz.

Galiaestomnidiwizainpartestrrrrres! 鈥 nieoczekiwanie zakrzykn膮艂 kruk, otwieraj膮c szeroko dzi贸b i pokazuj膮c b艂yszcz膮c膮 paszcz臋 wielko艣ci膮 pasuj膮c膮 raczej do psa.

Widzisz 鈥 powiedzia艂 staruszek, zak艂adaj膮c p艂aszcz 鈥 rozmawia.

To nie angielski. Benjamin na pewno wie 鈥 odpowiedzia艂 Andriusza. 鈥 Jest doktorantem.

Wo艂aj koleg臋, tylko szybko. 鈥 P艂aszcz trz膮s艂 si臋 na chudych ramionach staruszka, brakowa艂o cz臋艣ci miedzianych guzik贸w.

Jak go mam zawo艂a膰? Teraz si臋 myje. Jest ca艂y czarny od tuszu.

Ot, pech 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 A czasu nie ma. Musz臋 biec. Zrobimy tak: odprowadz臋 ci臋 do domu, taaa鈥 a ja sam p贸jd臋 do lasu.

Przeszli na drug膮 stron臋 drogi. Staruszek szed艂 pierwszy, ubrany w d艂ugi p艂aszcz przeciwdeszczowy, spod kt贸rego pob艂yskiwa艂y sprz膮czki oficerskich but贸w. Andriusza pod膮偶a艂 za nim. Nad nimi ci臋偶ko polatywa艂 Grisza, trzymaj膮c w dziobie ostrog臋, kt贸r膮 zd膮偶y艂 zw臋dzi膰 w domu Artioma.


19


Andriusza i kruk znale藕li Benjamina w przedsionku 艂a藕ni.

Siedzia艂 tam ca艂y czarny, okropny, ale weso艂y. Za drzwiami my艂a si臋 Angelina, ch艂opak czeka艂 na swoj膮 kolej.

Gdzie znikn膮艂e艣? 鈥 zapyta艂 Benek, gdy Andriusza uchyli艂 drzwi. 鈥 Napadli na nas.

Wiem 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Goni艂em tego typa.

W przedsionku by艂o ciep艂o, z 艂a藕ni, szpar膮 pod drzwiami s膮czy艂a si臋 para.

Nie mam szcz臋艣cia 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 Wyzw臋 go chyba na pojedynek.

Nawet o tym nie my艣l 鈥 dobieg艂 zza drzwi g艂os Angeliny. 鈥 Damy sobie rad臋 bez tego.

A ja go i tak wyzw臋. 鈥 Benjamin za艣mia艂 si臋, na tle czarnej, b艂yszcz膮cej twarzy, z臋by wydawa艂y si臋 jeszcze bielsze. 鈥 Ale偶 ten tusz 艣ci膮ga sk贸r臋! Zaprzyja藕ni艂e艣 si臋 z krukiem?

Benek niczemu si臋 nie dziwi艂 i niczego si臋 nie ba艂. Mi艂o艣膰 odmieni艂a go zupe艂nie. Nie zdziwi艂by si臋 nawet, gdyby Andriusza przyszed艂 z tygrysem.

Kruk chce powiedzie膰 nam co艣 wa偶nego, ale m贸wi jakim艣 dziwnym j臋zykiem. Dziadek Artiom prosi ci臋 o pomoc.

M贸wcie 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 Od dawna mia艂em takie podejrzenia.

Grisza wypi膮艂 pier艣, po艂o偶y艂 ostrog臋 na pod艂odze i og艂uszaj膮co rykn膮艂 jedno s艂owo:

Perasperaadastrrrrra!

Blisko, blisko! 鈥 krzykn膮艂 Benjamin. 鈥 Gdzie艣 to s艂ysza艂em!

Tym bardziej 鈥 powiedzia艂 Andriusza 鈥 rozszyfruj, b膮d藕 tak mi艂y, mo偶e w ko艅cu rozwi膮偶emy t臋 przekl臋t膮 tajemnic臋!

Kontynuuj 鈥 powiedzia艂 Benjamin, zeskrobuj膮c tusz z okular贸w.

Meakulpa 鈥 cicho powiedzia艂 kruk.

Co?

Omniapreklaarrrarrrarrra!

Aha 鈥 przytakn膮艂 Benjamin 鈥 ca艂kowicie si臋 z tob膮 zgadzam. Angela, s艂ysza艂a艣, co o tobie powiedzia艂?

Dlaczego o mnie? 鈥 zza drzwi spyta艂a Angelina. 鈥 To jaka艣 chi艅szczyzna.

Nie 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 M贸wi, 偶e pi臋kno jest rzadkim zjawiskiem. Jestem pewien, 偶e to dotyczy ciebie.

Zaczekaj 鈥 powiedzia艂 Andriusza 鈥 czas ucieka. Co ci powiedzia艂 kruk i dlaczego go rozumiesz?

M贸wi po 艂acinie. Dziwne, 偶e si臋 nie domy艣li艂e艣.

Egzegimonumentumterrreperrrenius! 鈥 zawy艂 kruk, znalaz艂szy w ko艅cu ch臋tnego s艂uchacza.

W艂adczym ruchem r臋ki Benjamin przerwa艂 krukowi i kontynuowa艂 z uczuciem:

Regalique situ pyramidum altius quod non imber edax non aquilo impotens!

Kruk przechyli艂 g艂ow臋 i powiedzia艂:

Dobrze, dobrze! Widz臋 bratni膮 dusz臋.

O czym rozmawiacie? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

D藕wign膮艂em pomnik sw贸j, nie trudem r膮k ciosany; wydepcz膮 艣cie偶k臋 do艅 miliony ludzkich st贸p, rozumiesz?*

Puszkin?

Nie 鈥 藕r贸d艂o. Kruk deklamuje Horacego w oryginale.

Szkoda 鈥 stwierdzi艂 Andriusza. 鈥 A my ze staruszkiem my艣leli艣my, 偶e ptak chce zdradzi膰 tajemnic臋 gross鈥搈ajora.

Nie znios臋 tego d艂u偶ej 鈥 oznajmi艂a Ella, nieoczekiwanie pojawiaj膮c si臋 w drzwiach. 鈥 Dlaczego nikogo nie ma w domu?

Przepraszam 鈥 powiedzia艂 Benjamin. Ella nie od razu go pozna艂a.

Znowu?! 鈥 spyta艂a wzburzona, gdy w ko艅cu rozpozna艂a, kto przed ni膮 stoi. 鈥 Ile razy mo偶na robi膰 nieprzemy艣lane kroki?

Nic podobnego 鈥 zaprotestowa艂 Benjamin. 鈥 To by艂 zamach.

M贸wi prawd臋 鈥 potwierdzi艂 Andriusza. 鈥 Zamachowcy zbiegli, ale przechodnie zauwa偶yli, 偶e by艂 to znany gangster Wasilij Po艂ujechtow.

Znowu tu przyszed艂? 鈥 zapyta艂a Ella. 鈥 Po co?

Zazdro艣nik 鈥 powiedzia艂 Benek. 鈥 M艣ciciel zza rogu 鈥 Ekstremista.

Oczekiwania Artioma nie spe艂ni艂y si臋 鈥 powiedzia艂 Andriusza, pakuj膮c torb臋. 鈥 B臋d臋 musia艂 rozczarowa膰 staruszka. Kruk nie ma nic do powiedzenia opr贸cz 艂aci艅skich sentencji.

A ty dok膮d tak szybko si臋 zbierasz? 鈥 spyta艂a Ella. 鈥 Dzisiaj pracujemy. Potrzebny jest tw贸j magnetofon.

Potem odpracuj臋 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Pojawi艂a si臋 mo偶liwo艣膰 odnalezienia kryj贸wki miejscowych gangster贸w. Nie mog臋 przepu艣ci膰 takiej szansy. Pie艣ni mog膮 poczeka膰.

Ech, ch艂opcze, gdybym by艂a twoj膮 matk膮鈥

Kruk usiad艂 na brzegu sto艂u, popatrzy艂 na Ell臋 i powiedzia艂:

Pi臋kno艣膰.

No co ty 鈥 odruchowo odpowiedzia艂a Ella, natychmiast jednak zawstydzi艂a si臋, 偶e dyskutuje z krukiem jak r贸wny z r贸wnym. Grisza podni贸s艂 z pod艂ogi ostrog臋, dostojnie przelecia艂 na parapet i znik艂.

Za oknem rozleg艂o si臋 smutne wycie. Angelina rzuci艂a si臋 do drzwi. Za ni膮 pobiegli oczywi艣cie Benjamin i Andriusza.

Co艣 si臋 sta艂o z dziadkiem Artiomem! 鈥 krzykn膮艂 Andriusza.

Obok bramy sta艂 nied藕wied藕 Misza, macha艂 艂apami 鈥 ca艂a jego posta膰 wyra偶a艂a smutek i zdenerwowanie. Rozpozna艂 Andriusz臋, zakr臋ci艂 si臋 nerwowo, widocznie nie oczekiwa艂 spotkania z wrogiem.

Dziadek Artiom jest w lesie? 鈥 zapyta艂 Andriusza. 鈥 Co艣 z艂ego si臋 z nim dzieje?

Nied藕wied藕 zastanowi艂 si臋, czy zaufa膰 studentowi, po chwili opad艂 na przednie 艂apy i truchtem, trz臋s膮c t艂ustym zadem, pobieg艂 w stron臋 op艂otk贸w. W 艣lad za nim rzuci艂a si臋 Angelina, Andriusza i, oczywi艣cie, Benjamin. Za nimi pod膮偶yli, pojawiwszy si臋 nie wiadomo sk膮d, Sienia i Siemion.

Bieg okaza艂 si臋 d艂ugi. Nied藕wied藕 nie rozumia艂, 偶e ludzie biegaj膮 du偶o wolniej, zwolni艂 dopiero wtedy, gdy Benek nie m贸g艂 ju偶 z艂apa膰 tchu, zatrzyma艂 si臋, opar艂 plecami o sosn臋, a kruk Grisza zatoczywszy kr膮g, krzykn膮艂 co艣 niezrozumia艂ego po 艂acinie.

Dotarli do le艣nej drogi. Biec po niej by艂o 艂atwiej, tylko pokrzywy bi艂y po r臋kach i nogach. Benek, przepe艂niony wsp贸艂czuciem do Angeliny, kt贸ra podskakiwa艂a po ka偶dym oparzeniu pokrzyw膮, krzykn膮艂, z trudem 艂api膮c powietrze:

Ponios臋 ci臋!

Ale Angelina nie odezwa艂a si臋, s艂ycha膰 by艂o jedynie 艣miech Andriuszy, kt贸ry bieg艂 wci膮偶 w jednakowym tempie.

Droga przeci臋艂a dolink臋, do wiatraka zosta艂o z pi臋膰 minut biegu, gdy natkn臋li si臋 na Artioma. I nie tylko na niego.

Przez le艣n膮 polank臋, chowaj膮c si臋 w wysokiej trawie, przeszkadzaj膮c sobie nawzajem, rodzina Michai艂a 鈥 nied藕wiedzica i dwa ma艂e nied藕wiadki pchali ogromn膮 beczk臋, wyj膮c przy tym i poj臋kuj膮c ze zdenerwowania i niepokoju.

Na widok ludzi nied藕wiedzie pu艣ci艂y beczk臋, kt贸ra powoli potoczy艂a si臋 do ty艂u. Ze 艣rodka wydoby艂 si臋 cichy j臋k.

Andriusza pierwszy zeskoczy艂 z drogi, dogoni艂 beczk臋 i zatrzyma艂 j膮:

Jest tam kto?

Ja 鈥 odpowiedzia艂 g艂os z beczki. 鈥 Taaa鈥

Beczka by艂a zabita na g艂ucho, a 偶adnego narz臋dzia nie by艂o pod r臋k膮! Andriusza od艂ama艂 such膮 ga艂膮藕, spr贸bowa艂 podwa偶y膰 ni膮 pokryw臋, ale ga艂膮藕 z艂ama艂a si臋. Pozostali stali dooko艂a, wsp贸艂czuli mu, ale nie byli w stanie pom贸c.

Co wam przysz艂o do g艂owy? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Lepiej milcz 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 D艂ugo jeszcze? Udusz臋 si臋 tutaj.

Mo偶e doturla膰 go do wsi? 鈥 zapyta艂 Sienia. 鈥 Je艣li popchniemy razem z nied藕wiedziami鈥

Oszala艂e艣! 鈥 doni贸s艂 si臋 z beczki g艂os staruszka. To ze dwie艣cie metr贸w, a po nich zostanie ze mnie mokra plama. 鈥 My艣lisz, 偶e nied藕wiedzie cacka艂y si臋 z beczk膮?

Zwierz臋ta zawy艂y, obra偶one tak膮 czarn膮 niewdzi臋czno艣ci膮.

Nie ma szans 鈥 powiedzia艂 zrozpaczony Andriusza, gdy 艂ama艂 drug膮 ga艂膮藕. 鈥 Trzeba b臋dzie, ch艂opcy, pobiec do wsi.

Nie wytrzymam, umr臋 鈥 oznajmi艂 staruszek z beczki. 鈥 To ju偶 nie te lata.

W tej samej chwili z wysoka g艂o艣no krzykn膮艂 kruk, co艣 z艂otego przelecia艂o Andriuszy przed samym nosem i upad艂o na traw臋. U jego st贸p le偶a艂a ostroga 鈥 idealne narz臋dzie do otwierania beczek.

Gdy klepki, jedna za drug膮, odskoczy艂y z trzaskiem od beczki przesi膮kni臋tej paskudnym zapachem gnij膮cych ryb, ze 艣rodka wypad艂 staruszek. P艂aszcz ducha ca艂y oblepiony by艂 艂uskami. Nied藕wiedzie zas艂oni艂y nosy 艂apami i uciek艂y na bok.

Co si臋 sta艂o? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

A bo ja wiem? 鈥 ze smutkiem odpowiedzia艂a staruszek. 鈥 Znowu mnie przechytrzyli. Dotar艂em do wiatraka 鈥 sta艂 pusty, drzwi by艂y otwarte. Wszed艂em do 艣rodka. Widz臋, beczki, skrzynki, co tylko chcesz. No, pomy艣la艂em, zaraz wszystko wy艣ledz臋, napisz臋 raport o ich kryj贸wce. Nagl臋 s艂ysz臋 g艂osy z zewn膮trz. I, musz臋 si臋 przyzna膰, zbarania艂em. Postanowi艂em schowa膰 si臋 i pods艂ucha膰 rozmow臋, pozna膰 ich plany. Patrz臋, stoi pusta beczka, jak raz mojego wzrostu. Ledwie zd膮偶y艂em si臋 schowa膰 鈥 wchodz膮. Jeden m贸wi: 鈥濨ydl臋 z ciebie straszne, zazdro艣nik bezmy艣lny, nic nie mo偶na ci powierzy膰!鈥. 鈥濪oni贸s艂bym na ciebie 鈥 m贸wi 鈥 na milicj臋, gdyby艣 nie by艂 mi potrzebny鈥. A drugi odpowiada: 鈥濸otrzebujesz mnie, beze mnie jeste艣 jak bez r臋ki鈥.

To by艂 Wasilij 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 To on jest zazdro艣nikiem.

Nie w膮tpi臋. No, tu mnie ciekawo艣膰 zmog艂a 鈥 kto m贸wi? Kto rz膮dzi? Wylaz艂em troch臋 z beczki, tylko oczy wystawi艂em, ale i tak mnie zauwa偶yli.

A kto to by艂?

Duch, a kt贸偶 by inny 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Bardzo mnie to zasmuci艂o. Po co, my艣l臋, duch zadaje si臋 z Wasilijem?

Nie poznali艣cie go?

Jak mia艂em pozna膰? Co艣 mia艂 za艂o偶one na twarz. Jak tylko mnie zobaczy艂, podskoczy艂, przycisn膮艂 pokryw膮, a Wa艣ka przybi艂 gwo藕dziami. Wytoczy艂 mnie z wiatraka i m贸wi: sam si臋 o siebie martw. Gdyby nie Miszka鈥

S膮 tam jeszcze? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Na pewno, gdzie偶 by si臋 podziali.

Do wiatraka! 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Nakryjemy ich na gor膮cym uczynku.

Do polany dotarli niemal natychmiast. By艂a zielona i jasna. Wiatraka na niej nie by艂o.

Znowu 鈥 powiedzia艂 Sienia. 鈥 Nie ma go ani w Wilczym Jarze, ani na polanie.

Cuda 鈥 potwierdzi艂 Siemion. 鈥 Trzeba by w gazecie opisa膰.

Dopiero co tu by艂em 鈥 o艣wiadczy艂 staruszek. 鈥 Je艣li wiatraka tu nie by艂o, to znaczy, 偶e sam siebie zamkn膮艂em w beczce?

Tam, gdzie sta艂 wiatrak, trawa by艂a pomi臋ta, 艣lady nie zd膮偶y艂y wype艂ni膰 si臋 wod膮 i prowadzi艂y w stron臋 drogi.

Na prze艂aj przez las nie chodzi 鈥 powiedzia艂 Andriusza 鈥 Woli porusza膰 si臋 po drogach.

A to co? 鈥 zapyta艂a Angelina. 鈥 Patrzcie!

艢lady ci臋偶ar贸wki 鈥 powiedzia艂 Benjamin.

A ci臋偶ar贸wka jest we wsi tylko jedna 鈥 doda艂 Artiom.


20


Mam ju偶 powy偶ej uszu pomys艂贸w Wasilija 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 A Benek, dos艂ownie, ca艂y sczernia艂.

Nie 偶artuj 鈥 powiedzia艂 Benjamin, id膮c po 艣ladach wiatraka i ci臋偶ar贸wki. 鈥 To ju偶 nie s膮 偶arty.

To wcale nie jest 艣mieszne! 鈥 Od Artioma ca艂y czas dolatywa艂 zapach zgnilizny. 鈥 Do艣膰 tego. Taa鈥

Dok膮d zmierzamy? 鈥 spyta艂a Angelina. 鈥 Mo偶e poczekamy na niego we wsi?

Tego akurat nie wiemy 鈥 odpowiedzia艂 staruszek. 鈥 Zaci膮gn膮 wiatrak w takie miejsce, 偶e za 偶adne skarby 艣wiata nie da si臋 go znale藕膰. A to przecie偶, pami臋tajcie, cenny zabytek. Sta艂 tu ju偶 za czas贸w Po艂ujechtowa.

Nie wierz臋 w si艂臋 nieczyst膮 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 A ci臋偶ar贸wka z wiatrakiem na przyczepie daleko nie zajedzie. Szczeg贸lnie po takiej drodze.

Grigorij poszybowa艂 wysoko ku niebu, strasz膮c kanie truchlej膮ce na widok ogromnego, czarnego ptaka. Po chwili obni偶y艂 lot i zataczaj膮c kr臋gi, frun膮艂 z przodu.

Nie min臋艂o nawet pi臋膰 minut szybkiego marszu, a droga zacz臋艂a pi膮膰 si臋 w g贸r臋 na niewielki wzg贸rek, u podn贸偶a kt贸rego rozpo艣ciera艂o si臋 niewielkie jeziorko. W t臋 w艂a艣nie stron臋 pod膮偶a艂 wiatrak holowany przez skrzypi膮c膮 ci臋偶ar贸wk臋. Wiatrak podskakiwa艂, przedzieraj膮c si臋 przez krzaki i pokrzywy, przeskakuj膮c wyboje, koleiny i ka艂u偶e.

Andriusza domy艣li艂 si臋, co zamierza Wasilij: dowie藕膰 wiatrak do stromego brzegu i zepchn膮膰 do jeziora, aby tam utopi膰.

Ta sama my艣l najwidoczniej przysz艂a do g艂owy tak偶e staremu Artiomowi, gdy偶 z zza plec贸w Andriuszy dobieg艂 krzyk:

Do wody? Nie odwa偶y si臋.

Wtem drog臋 Andriuszy zagrodzi艂 duch gross鈥搈ajora, ten prawdziwy. Rozpostar艂 szeroko r臋ce i przeszywaj膮cym g艂osem wykrzykn膮艂:

Zatrzymajcie si臋, nieszcz臋艣ni! Wasz koniec jest bliski!

Gdyby duch pojawi艂 si臋 w nocy, lub cho膰by o zmroku, by艂by bardziej wstrz膮saj膮cy. Ale teraz 艣wieci艂o s艂o艅ce wida膰 by艂o wyra藕nie, jak znoszony i wytarty jest mundur gross鈥搈ajora, a g艂os zag艂usza艂a 艣cierka owini臋ta wok贸艂 g艂owy 鈥 co nie jest typowym elementem stroju duch贸w.

Andriusza uchyli艂 si臋 w bok, uciekaj膮c przed wygra偶aj膮cymi r臋kami, i nie zwalniaj膮c kroku, pobieg艂 dalej. 呕贸艂te motyle wielko艣ci d艂oni szybowa艂y mu nad g艂ow膮, kruk Grisza krzycza艂 zach臋caj膮co, krzaki stara艂y si臋 usun膮膰 z drogi, ca艂膮 rodzina w臋偶y pe艂z艂a z przodu, przyginaj膮c traw臋, krety wyr贸wnywa艂y nier贸wno艣ci, 偶eby Andriusza nie potkn膮艂 si臋, z ty艂u delikatnie, ale zdecydowanie popycha艂y go s艂owiki.

Wszyscy mieszka艅cy lasu ruszyli na ratunek wiatrakowi. Koniki polne i muchy roi艂y si臋 przed przedni膮 szyb膮, zas艂aniaj膮c Wasilijowi widok, osy atakowa艂y z boku, staraj膮c si臋 u偶膮dli膰 go wielokrotnie a偶 do utraty przytomno艣ci, bobry taszczy艂y pa艂ki i ga艂臋zie, 偶eby zagrodzi膰 drog臋, a stado dzi臋cio艂贸w nie 偶a艂uj膮c si艂 i dziob贸w, stara艂o si臋 przerwa膰 stalow膮 lin臋鈥

Gdy Andriusza opad艂 z si艂 i nieomal upad艂 na ziemi臋, z lasu wybieg艂 ogromny 艂o艣, przykl臋kn膮艂, zaj膮ce podsadzi艂y ch艂opaka tak, 偶e ostatnie metry przegalopowa艂 wierzchem.

Wasilij nie poddawa艂 si臋, wyciska艂 resztki mocy z ci臋偶ar贸wki, kt贸ra zacz臋艂a powoli stacza膰 si臋 w d贸艂, w stron臋 skarpy. Zosta艂o ju偶 tylko kilka metr贸w, gdy Wasilij, nie zwracaj膮c uwagi na uk膮szenia, wychyli艂 si臋 z kabiny, oceniaj膮c, jak najlepiej zawr贸ci膰 ci臋偶ar贸wk臋, by wiatrak wpad艂 do wody. W tej samej chwili r贸j owad贸w rozst膮pi艂 si臋 i Wasilj zobaczy艂, jak do ci臋偶ar贸wki zbli偶a si臋 ogromny 艂o艣, a le偶膮cy na jego grzbiecie Andriusza wygra偶a pi臋艣ciami i czyni starania, by wskoczy膰 na stopie艅 ci臋偶ar贸wki.

Wasilij w panice nacisn膮艂 peda艂 gazu, zapominaj膮c o blisko艣ci urwiska i鈥 ci臋偶ar贸wka powoli zacz臋艂a stacza膰 si臋 w d贸艂. Utrzymywa艂a j膮 tylko stalowa lina przywi膮zana do wiatraka. Bok ci臋偶ar贸wki zadar艂 si臋 do g贸ry, z kabiny 鈥 gor膮czkowo wymachuj膮c r臋kami 鈥 wype艂z艂 spuchni臋ty od uk膮sze艅 os Wasilij, odskoczy艂 w bok, potoczy艂 si臋 po trawie. Ci臋偶ar贸wka jeszcze przez kilka sekund wisia艂a nad urwiskiem, gdy 鈥 naruszona dziobami dzi臋cio艂贸w 鈥 lina nie wytrzyma艂a i p臋k艂a z og艂uszaj膮cym trzaskiem. Furgon podskoczy艂 i pogr膮偶y艂 si臋 w jeziorze, wyrzucaj膮c w g贸r臋 fontann臋 wody. Wiatrak te偶 przewr贸ci艂 si臋 na bok, ale w ostatniej chwili bobry z nara偶eniem 偶ycia zd膮偶y艂y podtoczy膰 pod niego stary pie艅.

Wasilij na czworakach, szybko, jakby przez ca艂e 偶ycie rusza艂 si臋 tylko w ten spos贸b, rzuci艂 si臋 w stron臋 lasu. Andriusza zrozumia艂, 偶e Wasia ucieka przed odpowiedzialno艣ci膮 i trzeba go goni膰, ale si艂y ca艂kiem go opu艣ci艂y. Usiad艂 na progu wiatraka, czekaj膮c na towarzyszy i jednocze艣nie obserwuj膮c, jak maleje i ginie w trawie posta膰 Wasilija, jak zbli偶a si臋 do drzew 鈥 jeszcze chwila i schowa si臋 w艣r贸d nich.

Ale co to? Nie, nie schowa si臋, gdy偶 na spotkanie wyszed艂 mu brunatny nied藕wied藕. Wasilij rzuci艂 si臋 w bok, wskoczy艂 na pie艅, wspi膮艂 wy偶ej, a nied藕wied藕 usiad艂 pod drzewem, przechyli艂 艂eb i rado艣nie obserwowa艂, jak szofer ko艂ysze si臋 na ga艂臋zi.

Z drzwi wiatraka wydobywa艂 si臋 zapach zgni艂ych ryb. 鈥濩o oni tam robili?鈥 鈥 pomy艣la艂 Andriusza. Przerywany, p艂ytki oddech dobiegaj膮cy z ty艂u podpowiedzia艂 mu, 偶e przybieg艂 dziadek Artiom.

Ech, 艣cierwo! 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Dobrze, 偶e zd膮偶y艂e艣!

Tr贸jk膮tny kapelusz w r臋ce staruszka wygl膮da艂 jak 艣cierka obszyta z艂otym galonem, jeden but zgubi艂 si臋 gdzie艣 po drodze. Mimo to staruszek nie straci艂 si艂y ducha i od razu rzuci艂 si臋 do 艣rodka wiatraka.

No tak 鈥 krzycza艂 ze 艣rodka 鈥 tak my艣la艂em!

Ale Andriusza nie mia艂 si艂y patrze膰.

Przybiegli Sienia i Siemion.

A duch zabi艂 twojego okularnika! 鈥 krzyczeli.

Co? 鈥 przerazi艂 si臋 Andriusza.

Pewnie ze strachu 鈥 powiedzia艂 Sienia. 鈥 Jak zobaczy艂, 偶e biegnie do niego tw贸j Benek, morda czarna, na oczach okulary, waln膮艂 go w 艂eb, a sam 鈥 w krzaki!

Gdzie Benek? 鈥 Andriusza skoczy艂 na r贸wne nogi. 鈥 Nie 偶artujecie?

Krew si臋 z niego leje, strasznie! Angelina rozpacza.

Andriej! 鈥 dobieg艂 g艂os z wn臋trza wiatraka. 鈥 Chod藕, na co czekasz?

Duch napad艂 na Benka!

Poczekaj鈥 Popatrz! 鈥 Ze starego wiatraka wyszed艂 dziadek Artiom. Wyci膮gn膮艂 przed siebie d艂onie pe艂ne czarnego kawioru, kt贸ry powoli przecieka艂 mi臋dzy palcami i spada艂 na pr贸g. 鈥 W 艣rodku s膮 dwie beczki kawioru, rozumiesz? Wiedzia艂em, wiedzia艂em! I co tu m贸wi膰 o ekologii! Trzeba ich pod s膮d odda膰!

Benek jest ranny! 鈥 powt贸rzy艂 Andriusza. 鈥 A wam w g艂owie kawior!

Pobieg艂 do le偶膮cego na trawie przyjaciela. Ten czo艂o mia艂 rozci臋te, purpurow膮 krew na czarnej sk贸rze, oczy zamkni臋te; nachyla艂a si臋 nad nim p艂acz膮ca Angelina. Benek otworzy艂 oczy:

Wygra艂e艣? To dobrze. O mnie si臋 nie martw鈥

Podbieg艂 Artiom z r臋kami wymazanymi kawiorem.

Oprzyj si臋 o mnie i o Andriusz臋. Jako艣 dojdziemy 鈥 zaproponowa艂.


21


Doprowadzili Benjamina do domu G艂afiry i u艂o偶yli w go艣cinnej izbie. Gospodyni i Kola jeszcze nie wr贸cili z rejonu.

Z jednej strony 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz do Angeliny, kt贸ra wzi臋艂a na siebie odpowiedzialno艣膰 za opiek臋 nad Benjaminem 鈥 potrzebny jest mu ca艂kowity spok贸j i cisza. Z drugiej 鈥 lepiej by艂oby zawie藕膰 go do rejonu. Mo偶e wezwiemy helikopter, co?

Edward Olegowicz by艂 tak zak艂opotany zdarzeniami, kt贸re mia艂y miejsce we wsi, 偶e powiedzia艂 do Elli:

Ach, ca艂kiem nie rozumiem, dlaczego wasza ekspedycja napotyka obiektywne trudno艣ci! To moja wina, powinienem by艂 zawczasu uprzedzi膰.

A niby dlaczego? 鈥 odpowiedzia艂a Ella. 鈥 Kto m贸g艂 przypuszcza膰?

Widzia艂em negatywne tendencje i nie wzi膮艂em ich pod uwag臋鈥 To straszne, to nie do zniesienia鈥

Zaczekajcie 鈥 cicho wyszepta艂 Benek. 鈥 No, upad艂em, uderzy艂em si臋, tylko po co zaraz helikopter? 鈥 w jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o tak膮 wewn臋trzn膮 si艂臋, 偶e Edward poczu艂 si臋 nieswojo i powiedzia艂:

By膰 mo偶e nie ma z艂amania, ani nawet p臋kni臋cia, ale obra偶enia s膮 powa偶ne. Mimo wszystko trzeba jecha膰 do Krasnego. Tam jest posterunek milicji. I traktor, kt贸ry przyda si臋, 偶eby wyci膮gn膮膰 ci臋偶ar贸wk臋.

Po co milicja? 鈥 zapyta艂 Benjamin. 鈥 B臋dziemy spisywa膰 protok贸艂?

Trzeba podj膮膰 odpowiednie kroki w stosunku do tego drania ha艅bi膮cego ca艂膮 nasz膮 wie艣. M贸wi臋 o Wasiliju Po艂ujechtowie, kt贸ry uciele艣nia sob膮 wszystko, co najgorsze w jego szlacheckiej przesz艂o艣ci.

Szlachecka przesz艂o艣膰 nie ma tu nic do rzeczy 鈥 powiedzia艂a Angelina. 鈥 Wiecie, 偶e dziadek Artiom znalaz艂 wiatrak?

Nie, nie mia艂em poj臋cia, 偶e go znalaz艂 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Czy zabytek sztuki ludowej jest w dobrym stanie?

Przechyli艂 si臋, ale wszystko z nim w porz膮dku. Dziadek Artiom znalaz艂 w 艣rodku dwie beczki czarnego kawioru. Oto, do czego by艂y potrzebne ryby! 鈥 powiedzia艂a Angelina.

Jakie ryby? 鈥 zdziwi艂 si臋 Edward Olegowicz. 鈥 Wybacz, Galeczko, nie pierwszy dzie艅 tu mieszkam, uwielbiam uch臋, ale ani jesiotr贸w, ani bie艂ugi w naszej rzeczce, jak 艣wiat 艣wiatem, nigdy nie by艂o.

Nie by艂o, ale kawior jest. O, w艂a艣nie idzie dziadek, jego spytajcie!

Weszli Andriusza i dziadek Artiom. Przyby艂y m艂odzieniec by艂 zm臋czony, w艂osy mia艂 posklejane od potu, ale mimo to wygl膮da艂 jak zwyci臋zca. Staruszek ku艣tyka艂 z ty艂u w jednym bucie, za艣 na drug膮 nog臋 za艂o偶y艂 znaleziony gdzie艣 walonek.

Jak on si臋 czuje? 鈥 spyta艂 Angeliny Andriusza.

Jutro wstan臋 鈥 odpowiedzia艂 sam Benjamin. 鈥 Niech no tylko z艂api臋 tego ducha! Sam jestem sobie winny 鈥 przestraszy艂em go.

Duch? 鈥 zapyta艂 Edward Olegowicz. Zatrzyma艂 wzrok na zielonym, oficerskim p艂aszczu Artioma.

Nie ja 鈥 powiedzia艂 staruszek 鈥 inny duch. Prawdziwy. Je艣li nie udaje. 鈥 Rzuci艂 na st贸艂 p臋czek kluczy. 鈥 Id藕 do piwnicy. Wiesz gdzie, za klubem? Z Andriusz膮 zamkn臋li艣my tam tego przest臋pc臋 i spekulanta.

S艂ysza艂em, 偶e utopi艂 ci臋偶ar贸wk臋 鈥 powiedzia艂 Edward.

Nie wyobra偶acie sobie nawet, jak mi wstyd za wszystkie jego post臋pki.

Prowadza艂e艣 si臋 z nim 鈥 powiedzia艂 dziadek Artiom 鈥 a teraz go os膮dzasz.

Szczerze wierzy艂em w jego resocjalizacj臋 鈥 z uczuciem powiedzia艂 Edward Olegowicz. 鈥 Nie ma ludzi beznadziejnych.

No to bierz klucz, zbadaj go raz, dwa. Jeste艣 felczerem.

Nie przestrasz si臋, jak wejdziesz 鈥 doda艂 Andriusza.

W drodze do domu Miszka da艂 mu ze dwa klapsy. I osy go po偶膮dli艂y. Nie mo偶e otworzy膰 oczu.

Trzeba go natychmiast zabra膰 z piwnicy 鈥 powiedzia艂a ostro Ella. 鈥 Jak mo偶na chorego cz艂owieka trzyma膰 w takim zimnie.

Nic mu si臋 nie stanie 鈥 powiedzia艂 Artiom 鈥 dobrze mu zrobi, jak troch臋 posiedzi w zamkni臋ciu. Och艂onie.

Dziadek Artiom ma absolutn膮 racj臋 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Ca艂kowit膮, absolutn膮. Wasilij mo偶e stanowi膰 zagro偶enie dla spo艂ecze艅stwa. Te dwie beczki kawioru zwi臋kszy艂y moj膮 czujno艣膰. Zadzwoni臋 z zarz膮du na milicj臋.

Taa鈥 鈥 powiedzia艂 Artiom. 鈥 Za jaki艣 czas trzeba b臋dzie jeszcze raz p贸j艣膰 do wiatraka, opiecz臋towa膰 pomieszczenie. A ty 鈥 zwr贸ci艂 si臋 do Edwarda 鈥 bierz jodyn臋 albo jaki艣 plaster i maszeruj do piwnicznego wi臋zienia. Je艣li si臋 boisz, we藕 ze sob膮 Andrieja. A na policj臋 nie da si臋 dodzwoni膰. Kto艣 w zarz膮dzie rozbi艂 telefon. Na drobne kawa艂eczki.

Andriusza westchn膮艂 鈥 od godziny marzy艂 o mi臋kkiej po艣cieli, gdy偶 zaw艂adn臋艂o nim ogromne zm臋czenie. Ale rozumia艂, 偶e nie ma go kto zast膮pi膰. Benek 鈥 inwalida, reszta m臋偶czyzn na sianokosach.

Chod藕my 鈥 powiedzia艂 i wzi膮艂 klucze ze sto艂u.


22


Dziadek Artiom powi贸d艂 za nimi wzrokiem, przysiad艂 na kraw臋dzi 艂贸偶ka.

Powiedz, m贸j drogi 鈥 poprosi艂 鈥 偶adnej nadziei na identyfikacj臋?

Jak膮 identyfikacj臋? 鈥 nie zrozumia艂 Benjamin.

Ducha.

Nie, wszystko dzia艂o si臋 tak szybko.

Ech, lepiej ju偶 by mnie dopad艂 鈥 westchn膮艂 Artiom. Pomilcza艂 chwil臋, po czym doda艂: 鈥 Trzeba znowu i艣膰 do wiatraka. Inaczej duch zatrze wszystkie 艣lady.

P贸jd臋 z wami 鈥 powiedzia艂 Benjamin s艂abym g艂osem.

Przesta艅 gada膰 鈥 powiedzia艂a Angelina. 鈥 M贸wienie ci szkodzi.

Nie, zrozum, dziadek nie mo偶e i艣膰 sam. Nie wiemy, czego chce duch.

Chce rozrabia膰, ot co 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Na razie przy wiatraku zostawi艂em Miszk臋. Niech pilnuje.

Nied艂ugo powinien wr贸ci膰 Kola 鈥 zauwa偶y艂a Angelina. Zawiezie ci臋 na motocyklu. Albo poczekajcie przynajmniej na Andriusz臋.

S艂usznie 鈥 powiedzia艂 Artiom. 鈥 Poczeka艂bym, gdyby nie tajemnica, kt贸ra chodzi mi po g艂owie 鈥 nie wiem jak j膮 ugry藕膰.

O co chodzi? 鈥 spyta艂 Benek. 鈥 Je艣li filologiczna, mog臋 si臋 przyda膰.

Nie, gastronomiczna 鈥 powiedzia艂 dziadek. 鈥 Ca艂y czas mam na my艣li te dwie beczki kawioru. W naszych stronach nigdy nie by艂o jesiotr贸w.

My艣licie, 偶e go sk膮d艣 przywie藕li? 鈥 zapyta艂a Ella

W sklepie przecie偶 nie ma?

U nas w sklepie jest co najwy偶ej kasza 鈥 odpowiedzia艂 staruszek.

To na pewno przemytnicy 鈥 powiedzia艂 Benjamin.

Odsprzedaj膮 go dalej. Nitka, rozumiecie, prowadzi od Morza Kaspijskiego do Oceanu Lodowatego.

Ci膮gn膮膰 kawior przez g贸ry, gdzie nie ma dr贸g? Nie, tajemnica kryje si臋 gdzie艣 indziej. Rzecz w tym, 偶e kawior bywa czarny lub czerwony, ale nie 偶贸艂ty. A w wiatraku widzia艂em beczk臋 偶贸艂tego kawioru.

Bywa 鈥 rozleg艂 si臋 g艂os od strony drzwi. Sta艂 tam Sienia. 鈥 Nie jeste艣cie w臋dkarzami, to nie wiecie. To ikra 艣ledzi.

艢ledzi? 鈥 Staruszek zamy艣li艂 si臋. 鈥 Oczywi艣cie. G艂upiec ze mnie! Oczywi艣cie, 偶e te偶 od razu na to nie wpad艂em!

Wa艣ka 艂owi艂 艣ledzie 鈥 powiedzia艂 Sienia. 鈥 My tez czasem mu przynosili艣my. Wszystkie dzieci. A Wa艣ka g艂uszy艂 w jeziorze i w rzece.

Mamy tu du偶e 艣ledzie 鈥 rozmy艣la艂 staruszek na g艂os 鈥 maj膮 ponad metr, gdzie indziej takich nie ma, gatunek endemiczny. Pisa艂em o tym do Geralda Darella, z wyspy Jersey. Ale 偶eby zbiera膰 艣ledziow膮 ikr臋鈥

I malowa膰 鈥 ponuro doda艂 Benjamn. 鈥 To do tego potrzebowa艂 takich ilo艣ci czarnego tuszu.

Taaa! 鈥 uradowa艂 si臋 staruszek. 鈥 Malowali 艣ledziow膮 ikr臋 i sprzedawali jako kawior z jesiotra. Przest臋pcy! Ich produkcja w wiatraku daje tysi膮ce rubli zysku! Nie na darmo duch tam si臋 szwenda艂, szczeg贸lnie, je艣li chce na nowo nape艂ni膰 szkatu艂臋.

Wr贸ci艂 Andriusza i by艂 tak zgrzany i zm臋czony, 偶e oczy mu si臋 zamyka艂y. Rzuci艂 kurtk臋 na krzes艂o, napi艂 si臋

I jak tam? 鈥 spyta艂a Ella. 鈥 Jak Wasilij?

Wyjdzie z tego 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Rany odni贸s艂 g艂贸wnie na psychice. Na pocz膮tku w og贸le nie pozna艂 Edwarda. Nie mo偶e m贸wi膰. Ryczy i chowa si臋 pod poduszk臋.

Andriusza, s艂o艅ce 鈥 powiedzia艂 sm臋tnie staruszek 鈥 pewnie jeste艣 strasznie zm臋czony?

Troch臋 鈥 powiedzia艂 ch艂opak, siadaj膮c na 艂awie i wyci膮gaj膮c nogi.

A tu trzeba znowu i艣膰 do wiatraka. Koniecznie.

Nie 鈥 powiedzia艂 Andriusza 鈥 nie trzeba.

Trzeba, Andriusza 鈥 popar艂 staruszka Benjamin.

Mo偶e nie warto? 鈥 wtr膮ci艂a si臋 Ella. 鈥 Poczekamy na milicj臋. Tam s膮 przest臋pcy i nied藕wied藕.

Na milicj臋 si臋 nie doczekamy 鈥 powiedzia艂 staruszek 鈥 bo nikt jej do tej pory jeszcze nie wezwa艂. I nied藕wiedzia trzeba zluzowa膰, nie przystoi tak d艂ugo trzyma膰 na posterunku 偶ywe stworzenie.

Mo偶e zawo艂a膰 Edwarda?

Jaki tam z niego pomocnik 鈥 powiedzia艂 staruszek.

To obcy.

A Andriusza?

Andriej to cz艂owiek waleczny 鈥 powiedzia艂 dziadek. 鈥 Jak 偶o艂nierz.

Andriej nie by艂 skory do walki, ale zaufanie staruszka, wyra偶one w tak dziwny spos贸b, mile po艂echta艂o jego pr贸偶no艣膰. Nic nie powiedzia艂, tylko wsta艂.


23


Do wiatraka by艂 jeszcze co najmniej kilometr, gdy zawa偶yli s艂up czarnego dymu.

Ach! 鈥 krzykn膮艂 staruszek. 鈥 Przecie偶 tam jest nied藕wied藕! 呕eby tylko co艣 z艂ego go nie spotka艂o!

W milczeniu dobiegli do skraju polany.

Wiatrak pali艂 si臋 r贸wnym, jasnym p艂omieniem jak starannie u艂o偶ony s膮g drewna. Widocznie przez stulecia drewno wysch艂o i przesi膮k艂o 偶ywic膮, takich polan ze 艣wiec膮 si臋 nie znajdzie.

Podbiegli bli偶ej i zobaczyli p艂omienie odbijaj膮ce si臋 w tafli jeziora i w dachu zatopionej ci臋偶ar贸wki. Obok w trawie szczerz膮c si臋, ale nie ze z艂o艣ci, a ze zdziwienia, le偶a艂 martwy Misza.

Staruszek nie patrzy艂 ju偶 na wiatrak, tylko przykucn膮艂 obok zwierzaka.

Jak stra偶nik 鈥 powiedzia艂 鈥 do ostatniej kropli krwi.

Sp贸藕nili艣my si臋 鈥 westchn膮艂 Andriusza.

To moja wina 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Powinienem by艂 pomy艣le膰. Ten lipny kawior wart jest ogromnych pieni臋dzy.

Ale Wasilij siedzi w piwnicy, sam widzia艂em, by艂em tam niedawno z Edwardem Olegowiczem鈥

A czy to wa偶ne?

Wa偶ne 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Prawdziwe duchy nie strzelaj膮. Nigdy w to nie uwierz臋.

Uwierzysz w ducha, a reszta staje si臋 prostsza 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Trzeba go zakopa膰. Inaczej komu艣 przyjdzie do g艂owy zdj膮膰 sk贸r臋鈥

P艂omienie miesza艂y si臋 ze 艣wiat艂em s艂o艅ca, by艂o co艣 z艂ego w tym, 偶e po偶ar szaleje w 艣rodku dnia, a nad Miszk膮 kr膮偶膮 muchy.

Kto艣 powinien tu zosta膰 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Kul膮 w 艂eb? Kul膮 w 艂eb? 鈥 zapyta艂 staruszek, patrz膮c na nied藕wiedzia i doda艂: 鈥 Mo偶e lepiej by by艂o, gdybym to ja, g艂upek, oberwa艂 t膮 kul膮.

W oddali, gdzie艣 na skraju lasu, gro藕nie rycza艂a nied藕wiedzica. Ale nie podchodzi艂a.


24


Wydawa艂o si臋, 偶e Benjaminowi jest lepiej. Angelina przybieg艂a z fermy, namawia艂a go, by co艣 zjad艂, ale stanowczo odm贸wi艂. Dziadek Artiom, wspomagany przez Andriusz臋, zakopa艂 nied藕wiedzia, przywl贸k艂 si臋 bez si艂 z lasu, schowa艂 w chacie, oznajmiaj膮c, 偶e nic ju偶 nie chce i najlepiej b臋dzie, jak umrze. Przylecia艂 Grisza, usiad艂 na parapecie, patrzy艂 na Benka i recytowa艂 艂aci艅skie zdania.

Benek t艂umaczy艂 s艂abym g艂osem, a kruk kiwa艂 potakuj膮co g艂ow膮. Ella powiedzia艂a:

Grisza, a mo偶e tak do艣膰 ju偶 tego? Przesta艅 zawraca膰 g艂ow臋 Benjaminowi鈥 Ch艂opak potrzebuje spokoju.

Wcale mi on nie przeszkadza 鈥 sprzeciwi艂 si臋 Benjamin.

Nigdy 鈥 powiedzia艂 kruk.

Andriusza, wci膮偶 jeszcze podenerwowany i pe艂en zapa艂u, podskoczy艂 nagle, rzuci艂 si臋 w stron臋 piwniczki, przykucn膮艂 przed male艅kim okienkiem.

Wasilij, wiesz, 偶e spalili wiatrak?

Uuuu 鈥 powiedzia艂 Wasilij. Ci膮gle by艂 w szoku.

Kto to zrobi艂? 鈥 zapyta艂 Andriusza. 鈥 Lepiej powiedz od razu. 呕arty si臋 sko艅czy艂y. We wsi jest uzbrojony maniak.

Wasilij s艂ucha艂 uwa偶nie, nie przerywa艂, a potem, nagle zakl膮艂 i zawy艂. Andriuszy nie uda艂o si臋 osi膮gn膮膰 nic wi臋cej, ale gdy wraca艂 do domu, wyda艂o mu si臋, 偶e za plecami s艂yszy cichy 艣miech. By膰 mo偶e by艂o to tylko z艂udzenie.

Min臋艂a nast臋pna godzina, wr贸ci艂 Edward Olegowicz, kt贸ry wybra艂 si臋 na rowerze do Krasnego, aby wezwa膰 helikopter i milicj臋. W op艂otkach spotkali go ch艂opcy, pomogli mu prowadzi膰 rower. Wyprawa nie powiod艂a si臋. Jakie艣 dziesi臋膰 kilometr贸w od wsi, obok mostu z lwami, straci艂 r贸wnowag臋 na zakr臋cie i wpad艂 do rowu. Przednie ko艂o odlecia艂o, a w tylnym powygina艂y si臋 szprychy. Przez trzy godziny taszczy艂 z powrotem rower na plecach.

Widzicie 鈥 powiedzia艂 鈥 rower nie jest m贸j. Nie mog艂em zostawi膰 go przy drodze, gdzie ka偶dy m贸g艂 go zgarn膮膰.

Edward Olegowicz ca艂y by艂 zakurzony, w艂osy mia艂 posklejane, nier贸wne kosmyki klei艂y si臋 do czo艂a. Siedzia艂 na skraju 艂贸偶ka Benjamina, zmartwiony niepowodzeniem. Elli zrobi艂o si臋 go 偶al.

Post膮pili艣cie jak prawdziwy lekarz.

Sk艂ada艂em przysi臋g臋 Hipokratesa. Nie mog艂em post膮pi膰 inaczej.

Edward Olegowicz wsta艂, zawo艂a艂 Andriusz臋 na ganek. 艢ciszonym g艂osem powiedzia艂:

Osobi艣cie 鈥 w膮siki jak 偶ywe, porusza艂y si臋 delikatnie pod nosem 鈥 nie wierz臋 w lokalny folklor. Ale czasami nachodz膮 mnie w膮tpliwo艣ci. Kruki m贸wi膮, nied藕wiedzie strzelaj膮鈥

O nied藕wiedzia nie trzeba si臋 ju偶 martwi膰 鈥 z gorycz膮 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Nied藕wied藕 zgin膮艂. Zastrzelili go.

Jak to si臋 sta艂o?

Broni艂 wiatraka. Sp贸藕nili艣my si臋.

Tragiczne. Przest臋pcy usuwaj膮 艣lady. Ale najwa偶niejsze pytanie 鈥 kim oni s膮? Jutro przyjedzie milicja, a wtedy Wasilij do wszystkiego si臋 przyzna. Przecie偶 wy te偶 macie 艣wiadomo艣膰, 偶e nie dzia艂a艂 sam?

Tak my艣l臋 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Do wsi nadci膮ga艂 spokojny wiecz贸r, krowy rozchodzi艂y si臋 po gospodarstwach, pastuch pogania艂 je, uderzenie bata wyda艂o si臋 Andriuszy kolejnym wystrza艂em. S艂o艅ce skry艂o si臋 za niebieskawy, otoczony pomara艅czow膮 po艣wiat膮 ob艂ok.

Pogoda si臋 psuje 鈥 powiedzia艂 Edward, pod膮偶aj膮c wzrokiem za spojrzeniem Andriuszy. 鈥 A tak przy okazji, gdzie s膮 klucze do piwnicy? Moim obowi膮zkiem jest zbada膰 rannego.

Klucze s膮 u dziadka 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Ale my艣l臋, 偶e staruszek 艣pi.

W takim razie spr贸buj臋 p贸藕niej, chocia偶 wcale nie mam ochoty spotyka膰 si臋 znowu z tym buhajem.

Wr贸cili do domu. Okaza艂o si臋, 偶e Benjamin ma podwy偶szon膮 temperatur臋 鈥 trzydzie艣ci siedem i pi臋膰. Niezbyt wysoka, ale mimo wszystko鈥 Edward postanowi艂 p贸j艣膰 po doktoranta, a Ella zaproponowa艂a, 偶e b臋dzie mu towarzyszy膰 鈥 mia艂a ochot臋 wyj艣膰 na 艣wie偶e powietrze. Ob艂ok, za kt贸rym skry艂o si臋 zachodz膮ce s艂o艅ce, zakry艂 p贸艂 nieba, zerwa艂 si臋 wiatr. Angelina nieoczekiwanie rozp艂aka艂a si臋 i wysz艂a z pokoju. 呕al jej by艂o nied藕wiedzia.

Dzieje si臋 tu za du偶o dziwnych rzeczy, jak na jedn膮 wie艣 鈥 zauwa偶y艂 Benjamin. 鈥 Ca艂y dzie艅 o tym my艣l臋.

Zaraz mi nogi odpadn膮 鈥 odezwa艂 si臋 Andriusza. 鈥 Za du偶o biega艂em po lesie. Od dzi艣 jest co najmniej o dwa dziwa mniej.

Nie na darmo Ella m贸wi, 偶e jeste艣 cynikiem 鈥 powiedzia艂 Benjamin, krzywi膮c si臋 z b贸lu. 鈥 Masz na my艣li wiatrak i nied藕wiedzia?

Tak, rozw贸j cywilizacji uderza w bajki. Bajk臋, jak wida膰, mo偶na eksploatowa膰. W dobrym albo w z艂ym celu, ale eksploatowa膰. Nied藕wied藕 strzela z armaty, a ze 艣ledzi robi膮 jesiotrowy kawior. Najwa偶niejsze, 偶e nikt si臋 nie dziwi. Trafi艂by si臋 smok, to m贸g艂by pilnowa膰 ko艂chozowej szopy.

W izbie zapanowa艂 b艂臋kitny zmrok. Daleko rozleg艂 si臋 grzmot, potem na moment w pokoju zaja艣nia艂o od b艂yskawicy.

Zapali膰 艣wiat艂o? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Nie trzeba. A je艣li to nie bajka? 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 Je偶eli istnieje naukowe wyja艣nienie?

Co masz na my艣li? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

By艂 艣pi膮cy, nie podoba艂o mu si臋, jak b艂yszcz膮 oczy Benjamina. Angelina podzwania艂a naczyniami w kuchni.

Przywracaj膮ca zdrowie woda 鈥 powiedzia艂 Benjamin. 鈥 Mineralna woda dla imperatorowej.

Znies艂awiona przez z艂ego medyka Blumenquista.

Ale je艣li w osiemnastym wieku plotki dochodzi艂y a偶 do Petersburga, musia艂y by膰 jakie艣 podstawy!

Kto艣 chcia艂 si臋 wybi膰 spo艂ecznie, wykorzystuj膮c przes膮dy carycy 鈥 powiedzia艂 Andriusza i przysn膮艂. S艂owa Benka dotar艂y do jego 艣wiadomo艣ci, ale miesza艂y si臋 ze snem.

A je艣li 藕r贸d艂o istnieje? Na drogowskazie, obok puszki jest napis 鈥濪o Carskiego 殴r贸d艂a 9 wiorst鈥. Zastan贸w si臋 jakie tu s膮 motyle, ryby, jagody, w ko艅cu gadaj膮cy Grisza? Czy gdzie艣 bywaj膮 takie ogromne kruki?

I mleko 鈥 krzykn臋艂a Angelina z kuchni, g艂os zdawa艂 si臋 dochodzi膰 z daleka, bo Andriusza znowu bieg艂 za ci臋偶ar贸wk膮鈥 鈥 殴r贸d艂o istnieje 鈥 dziewcz臋cy g艂os rozleg艂 si臋 bli偶ej 鈥 W g贸rach, w lesie. Sk膮d by si臋 w rzece wzi臋艂a taka dobra woda? Dziadek Artiom m贸wi, 偶e trzeba zbudowa膰 sanatorium. Sk膮d p艂ynie? 呕ywa woda 鈥 czy to ma sens?

呕ywa woda p艂yn臋艂a i p艂yn臋艂a przed oczami Andrieja, b艂yszcza艂a w s艂o艅cu, toczy艂a ma艂e kamyczki.

Helena tam chodzi艂a 鈥 powiedzia艂 kto艣 鈥 poi艂a majora wod膮, a caryca jej nie dosta艂a. 艢mieszne, prawda? Caryca dosta艂a fig臋.

Andriusza zasn膮艂 na dobre, opar艂 si臋 o st贸艂 i spa艂, dop贸ki r臋ka nie ze艣lizgn臋艂a si臋, a g艂owa nie stukn臋艂a nosem w obrus. Wydawa艂o si臋, 偶e gross鈥搈ajor uderzy艂 pa艂k膮 po g艂owie jego, a nie Benka鈥

Wtedy w izbie pali艂o si臋 艣wiat艂o i sen prysn膮艂 z powiek m艂odzie艅ca. Edward Olegowicz z wystraszon膮, pe艂n膮 niepewno艣ci twarz膮 pochyli艂 si臋 na 艂贸偶kiem. W jednej r臋ce trzyma艂 艂y偶eczk臋 do herbaty z rozpuszczon膮 tabletk膮 aspiryny, w drugiej 鈥 szklank臋 wody.

Wypij 鈥 m贸wi艂 do Benjamina 鈥 to sprawdzony 艣rodek. Z pewno艣ci膮 pomo偶e.

Trzeba by mu zrobi膰 zastrzyk 鈥 powiedzia艂 przez sen Andriusza.

Po co? 鈥 oczy Benjamina gniewnie p艂on臋艂y. Zaczyna艂 gor膮czkowa膰. 鈥 Jest mi lepiej.

Mimo to prze艂kn膮艂 tabletki.

Ja te偶 si臋 dzisiaj zm臋czy艂em 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Tyle nieszcz臋艣膰 dopad艂o mnie, gdy nie szcz臋dz膮c si艂, mkn膮艂em do wsi Krasnoje po pomoc! Oczywi艣cie, nie chwal臋 si臋鈥

Nie przysz艂o by nam to do g艂owy 鈥 powiedzia艂a Ella, spogl膮daj膮c na niego z uczuciem, kt贸re zdenerwowa艂o Andriusz臋. Podszed艂 do okna. Nadal grzmia艂o, a wiatr uderza艂 w dom tak, jakby si艂owa艂 si臋 ze 艣cian膮. Andriusza zamkn膮艂 okno, a Benek powiedzia艂:

Andriusza, nie trzeba, duszno.

Ella po艂o偶y艂a d艂o艅 na czole Benka.

Tak 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Warto jeszcze raz zmierzy膰 temperatur臋.

Benek nie sprzeciwi艂 si臋, oczy mu b艂yszcza艂y, co艣 szepta艂.

Co si臋 dzieje? 鈥 zapyta艂a Angelina.

呕artuj臋 鈥 wyszepta艂 Benek 鈥 偶artuj臋, nie zwracaj na mnie uwagi. 鈥 U艣miecha艂 si臋, wzrok mia艂 pozbawiony wyrazu.

Drzwi uchyli艂y si臋. Wszed艂 Artiom.

Pogoda okropna 鈥 oznajmi艂 obrzuciwszy wzrokiem wszystkich siedz膮cych w izbie. 鈥 Dali艣cie mu lekarstwo? Potrzebne s膮 antybiotyki.

To moja wina 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Ale to od dw贸ch lat pierwszy przypadek w naszej wsi. Dawno ju偶 nie przepisywa艂em lekarstw.

Jecha艂 na rowerze do Krasnego 鈥 powiedzia艂a Ella.

Pewnie nie dojecha艂 鈥 z pow膮tpiewaniem odpowiedzia艂 staruszek.

Rower si臋 zepsu艂 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Mo偶ecie zobaczy膰, ko艂o z艂amane na p贸艂. Ledwie wyszed艂 z tego z 偶yciem. Ma艂o brakowa艂o, a by艂aby jeszcze jedna ofiara.

Starczy ju偶 ofiar 鈥 powiedzia艂 staruszek, stoj膮c ca艂y czas Benjaminem. 鈥 On potrzebuje 偶ywej wody.

Przyda艂aby si臋 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz. 鈥 Ale lepszy b臋dzie helikopter.

P贸jd臋 do Krasnego 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Do rana nie dojdziesz 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Trzydzie艣ci pi臋膰 kilometr贸w w ulewie i burzy.

Nie mog臋 na to pozwoli膰 鈥 powiedzia艂a Ella.

Trzy staruszki spo艣r贸d tych, kt贸re wieczorem siedzia艂y przed klubem, a potem 艣piewa艂y dla Elli, wesz艂y g臋siego do 艣rodka, uk艂oni艂y si臋, siad艂y na 艂awie przy drzwiach, podzi臋kowa艂y za herbat臋.

Nie przysz艂a艣 鈥 powiedzia艂a jedna z nich do Elli. 鈥 wi臋c my przysz艂y艣my.

Dzi臋kuj臋 鈥 odpowiedzia艂a Ella. 鈥 Przytrafi艂o nam si臋 nieszcz臋艣cie.

Wiemy 鈥 powiedzia艂y staruszki. Wygl膮da艂y r贸偶nie, ale wszystkie mia艂y podobne do Angeliny oczy, figur臋 i czyst膮 cer臋.

Dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂 Benek, obrzuciwszy je gor膮czkowym wzrokiem. 鈥 Przysz艂y艣cie 艣piewa膰? 艢piewajcie, nie przeszkadzacie mi.

殴le z nim 鈥 powiedzia艂a jedna ze staruszek. 鈥 Gor膮czka si臋 podnosi.

A Edward, oczywi艣cie, nie ma antybiotyk贸w 鈥 powiedzia艂a druga.

Nie potrzebowa艂em ich. Wszyscy s膮 tutaj zdrowi. Nawet nie zamawia艂em.

Potrzebna jest 偶ywa woda 鈥 powiedzia艂a pierwsza staruszka.

P贸jd臋 do Krasnego 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Wezw臋 helikopter.

Helikopter to dobry pomys艂, ale lepiej by艂oby go nie rusza膰 鈥 powiedzia艂a druga staruszka. 鈥 Woda jest lepsza.

呕ywa woda, 偶y艂a woda, po偶ywa艂a woda 鈥 powoli, cicho za艣piewa艂 Benjamin.

Czuje 鈥 powiedzia艂a pierwsza staruszka.

Potrzebuje 鈥 przytakn臋艂a trzecia, a druga przypomnia艂鈥

Dziewica powinna i艣膰. Kochaj膮ce serce. 鈥 Wtedy wszyscy odwr贸cili si臋 w stron臋 Angeliny. Dziewczyna zaczerwieni艂a si臋, powiedzia艂a powa偶nie:

Posz艂abym, ale nie znam drogi. 鈥 Nikt nie zna 鈥 powiedzia艂a pierwsza staruszka. 鈥 Ale ludzie tam chodzili.

Nie ma drogi, zasypa艂a j膮 oberwana ska艂a 鈥 powiedzia艂 Edward.

Drogi nie ma 鈥 zgodzi艂 si臋 Artiom. 鈥 Sprawdzi艂em.

Sprawdzanie jest w modzie 鈥 powiedzia艂a pierwsza staruszka 鈥 A moja babka swojemu m臋偶owi zdrowie wychodzi艂a, gdy go wilki porani艂y. By艂 umieraj膮cy鈥

A jak tam chodzi艂a? 鈥 zapyta艂 Edward.

Nie wiadomo 鈥 odpowiedzia艂y staruszki. Trzecia doda艂a jeszcze:

Na pewno Grisza zna drog臋 do Carskiego 殴r贸d艂a.

Nie ma drogi 鈥 powiedzia艂 Artiom. 鈥 Trzymajmy si臋, baby, prawdy historycznej.

A ty, nie ba艂amu膰, milcz. Te偶 mi duch! Gdyby nie twoje pomys艂y, wiatrak sta艂by do dzi艣 鈥 powiedzia艂a pierwsza staruszka.

Sta艂by? A wiecie, 偶e tam 艣ledziow膮 ikr臋 na czarny kawior przemalowywali?

Przemalowywali 鈥 zgodzi艂y si臋 staruszki. 鈥 Milicja obieca艂a przyjecha膰 w tym tygodniu. Bez ha艂asu.

Wy wszystko wiecie, baby 鈥 powiedzia艂 dziadek z odraz膮.

Wiemy 鈥 zgodzi艂a si臋 druga staruszka i zwr贸ci艂a si臋 do Elli, wskazuj膮c na Artioma. 鈥 Narwany on, cierpliwo艣ci nie ma. Spoza archiwalnych dokument贸w nie dostrzega cz艂owieka. 鈥 Staruszki zachichota艂y.

Dobrze 鈥 nieoczekiwanie powiedzia艂a Angelina. 鈥 P贸jd臋!

To wspaniale! 鈥 powiedzia艂a pierwsza staruszka.

Wstydzi艂aby艣 si臋 鈥 sprzeciwi艂 si臋 Edward. 鈥 Komsomo艂ka, sko艅czy艂a艣 technikum, szykujesz si臋 na wy偶sz膮 uczelni臋.

Silny poryw wiatru otworzy艂 okno, b艂yskawice rozdziera艂y niebo ca艂kiem blisko. Na parapecie usiad艂 Grisza, spode 艂ba spogl膮da艂 na izb臋.

Zaprowadzisz dziewczyn臋 do 偶ywej wody? 鈥 zapyta艂a druga staruszka.

Omniaanpreklarrrrarara! 鈥 zakrzykn膮艂 kruk.

Zamknij okno 鈥 powiedzia艂a surowo Ella. 鈥 Benek ma gor膮czk臋.

Nie mam r膮k 鈥 odpowiedzia艂 kruk, zamacha艂 skrzyd艂ami, poszybowa艂, zlewaj膮c si臋 z wieczorn膮 ciemno艣ci膮 b艂yskawicami i czarnymi chmurami.

Ella rzuci艂a si臋 zamyka膰 okno.

P贸jdziesz o 艣wicie 鈥 powiedzia艂a pierwsza staruszka

Kruk poka偶e drog臋. Nie odm贸wi艂.

Zestarza艂 si臋 鈥 powiedzia艂a druga, wstaj膮c razem z pozosta艂ymi kobietami.

Zaskrzypia艂y schody, staruszki wychodzi艂y z ganku. Angelina odprowadzi艂a je, wr贸ci艂a. By艂o cicho. Andriusza u艣miechn膮艂 si臋 g艂upio:

Angela, zabierz mnie ze sob膮. Przy okazji zabierzemy szkatu艂臋.

G艂upek 鈥 powiedzia艂 Artiom. 鈥 Tam nie ma 偶adnej szkatu艂y.

Edward Olegowicz milcza艂, przygl膮da艂 si臋 wszystkim zebranym, by艂 blady.

Nie jest 藕le 鈥 powiedzia艂 powa偶nie Benjamin. 鈥 Szklanka 偶ywej wody postawi mnie na nogi. Nieprawda偶?

Spa膰, spa膰. 鈥 Edward Olegowicz wsta艂. 鈥 Niestety, musz臋 zbada膰 jeszcze jednego pacjenta. Obowi膮zek przede wszystkim.

Mo偶e by go tak na noc wypu艣ci膰 z piwnicy? 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Przezi臋bi si臋 tam.

Nie 鈥 powiedzia艂 Artiom. 鈥 Nawet o tym nie my艣l. R贸bcie ze mn膮, co chcecie. Po tym, jak sp艂on膮艂 wiatrak i Miszka nie 偶yje, nie ma dla nich lito艣ci 鈥 to banda, kt贸ra nikogo nie 偶a艂uje!

Ca艂kowicie si臋 z wami zgadzam 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Ale jestem humanist膮, i nic na to nie mog臋 poradzi膰鈥

P贸jdziemy razem 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Popilnuj臋. Andriusza, podaj mi bro艅.

Nie trzeba 鈥 powiedzia艂 Edward Olegowicz. 鈥 Zm臋czyli艣cie si臋, macie swoje lata. Dam sobie z nim rad臋.

Nie wiem, dasz rad臋 czy nie, ale we dw贸jk臋 zawsze ra藕niej. Chod藕my, p贸ki nie zacz臋艂o znowu la膰.

Id藕cie 鈥 powiedzia艂 Benek.

Mia艂 temperatur臋 trzydzie艣ci dziewi臋膰 i sze艣膰. Gdy drzwi si臋 zamkn臋艂y, Andriusza tak偶e zacz膮艂 szykowa膰 si臋 do wyj艣cia.

P贸jd臋 do Krasnego, nic mi si臋 nie stanie.

Dok膮d p贸jdziesz? 鈥 oburzy艂a si臋 Ella. 鈥 Lecisz z n贸g.

Dobrze 鈥 Andriusza podda艂 si臋. 鈥 W takim razie id臋 odpocz膮膰, Prosz臋 obudzi膰 mnie za godzin臋. Mam nadziej臋, 偶e do tego czasu burza minie. Obiecajcie, 偶e mnie obudzicie. 鈥 I mimo obola艂ych od ca艂odziennych w臋dr贸wek n贸g, ruszy艂 pewnym krokiem w stron臋 ch艂odnej sypialni, zwali艂 si臋 na 艂贸偶ko i od razu zasn膮艂.


25


Andriusza nie s艂ysza艂 szalej膮cej burzy. Obudzi艂a go cisza sk艂adaj膮ca si臋 z szumu r贸wnego, g臋stego deszczu, tak jednostajnego, 偶e a偶 nies艂yszalnego. M艂ody cz艂owiek podni贸s艂 si臋, w ca艂kowitej ciemno艣ci wsta艂 z 艂贸偶ka, wybieg艂 do sieni. Zdawa艂o mu si臋, 偶e dom opustosza艂, 偶e wszyscy go opu艣cili. Ale przez szczelin臋 pod drzwiami s膮czy艂o si臋 s艂abe 艣wiat艂o.

Mrugaj膮c zaspanymi oczami, otworzy艂 drzwi na o艣cie偶. Budzik pokazywa艂 wp贸艂 do drugiej. Benjamin spa艂. Ca艂y by艂 pokryty plamami 鈥 czerwonymi i czarnymi. Oddycha艂 szybko, charcza艂, macha艂 przez sen r臋kami. Obok 艂贸偶ka, na krze艣le, drzema艂a Ella.

Co si臋 sta艂o? 鈥 zapyta艂 rozpaczliwie Andriusza, z艂y na ca艂y 艣wiat, rozgoryczony zdrad膮 bliskich, a jeszcze bardziej zdrad膮 w艂asnego cia艂a, kt贸re zmarnowa艂o na sen cztery godziny. 鈥 Dlaczego nikt nie my艣li o Benjaminie?

Ach 鈥 wzdrygn臋艂a si臋 Ella 鈥 obudzi艂e艣 si臋?

Liczy si臋 ka偶da minuta 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Uczesz si臋 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Wygl膮dasz jak dziw Nie budzili艣my ci臋, czekali艣my, a偶 deszcz przejdzie.

Benjamin wybe艂kota艂 co艣 przez sen. Wesz艂a Angelina nios膮c mokry r臋cznik, po艂o偶y艂a go na czole Benjamina.

Jak膮 ma temperatur臋? 鈥 szeptem zapyta艂 Andriusza.

Czterdzie艣ci 鈥 powiedzia艂a Ella.

By艂 Edward? Co m贸wi艂?

Przepad艂 gdzie艣 鈥 powiedzia艂a Ella. 鈥 Te偶 by艂 zm臋czony.

Masz d艂ugie buty? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

Poczekaj鈥 鈥 Angelina przynios艂a kalosze i p艂aszcz nieprzemakalny. 鈥 Nada si臋? 鈥 zapyta艂a.

Nada 鈥 powiedzia艂 Andriusza, zmieniaj膮c buty. 鈥 No to id臋.

Id藕 鈥 powiedzia艂a Ella 鈥 tylko uwa偶aj.

Andriusza przeszed艂 przez podw贸rko, skrzypn臋艂a furtka. Nie wiadomo dlaczego, ale wyda艂o mu si臋, 偶e na drodze deszcz pada mocniej ni偶 na podw贸rku. Strugi wody od razu znalaz艂y drog臋 za ko艂nierz, p艂aszcz zrobi艂 si臋 ci臋偶ki. 鈥濲ak mam doj艣膰 do Krasnego? 鈥 pomy艣la艂 Andriusza. 鈥 Trzydzie艣ci pi臋膰 kilometr贸w przez las. Pi臋膰 kilometr贸w na godzin臋鈥 Siedem godzin. Najwa偶niejsze, nie straci膰 tempa鈥.

Rozejrza艂 si臋. By艂o ciemno, oczy z trudem wypatrywa艂y drog臋 鈥 wida膰 by艂o tylko blask odbity od ka艂u偶. Niebo zakry艂y chmury. Sylwetki dom贸w i p艂ot贸w mo偶na by艂o rozpozna膰 tylko po tym, 偶e by艂y ciemniejsze od otoczenia. Deszcz uspokoi艂 si臋 nieco, nadal by艂 jednak do艣膰 g臋sty i jednostajny. Psy milcza艂y, wszystko we wsi ucich艂o.

Przez to nieko艅cz膮ce si臋 milczenie i szum deszczu przebi艂 si臋 krzyk, przyt艂umiony, ledwie s艂yszalny, pe艂en rozpaczy, samotno艣ci i rezygnacji. Andriusza pobieg艂 przez ka艂u偶e w stron臋 placu. Krzyk ucich艂. Ch艂opak zatrzyma艂 si臋, zrobi艂o si臋 strasznie, gdy zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e jest sam po艣rodku wsi, wzdrygn膮艂 si臋 na my艣l o tym, jak b臋dzie samotnie szed艂 przez tajg臋.

Krzyk rozleg艂 si臋 znowu i znowu umilk艂. Andriusza upad艂, ale by艂 tak przemokni臋ty, 偶e nie mia艂o to tu偶 najmniejszego znaczenia. P艂aszcz by艂 ci臋偶ki jak z o艂owiu. M艂odzieniec, otoczony zewsz膮d koszmarem nocy, chcia艂 otworzy膰 oczy, by zobaczy膰 chocia偶 odrobin臋 艣wiat艂a.

Ratunku! 鈥 wo艂anie donios艂o si臋 przez 艣cian臋 deszczu, a potem zn贸w umilk艂o.

Id臋 鈥 powiedzia艂 Andriusza, g艂os brzmia艂 cicho, za艂ama艂 si臋 鈥 nie starczy艂o oddechu.

Wtem krzyk rozleg艂 si臋 znowu i to ca艂kiem blisko.

Czy to oczy przywyk艂y do ciemno艣ci, czy chmury rozwia艂y si臋, nie wiadomo, ale Andriusza nagle zobaczy艂, 偶e stoi obok piwniczki, w kt贸rej zamkni臋ty by艂 Wasilij. Dopad艂a go z艂o艣膰 鈥 okaza艂o si臋, 偶e bieg艂 na pomoc nikczemnikowi.

Ratunku! 鈥 g艂os by艂 cienki. Wasilij udawa艂 os艂abionego, 偶eby wywo艂a膰 w przechodniu wsp贸艂czucie. Tylko kto m贸g艂by t臋dy przechodzi膰 o tej porze?

Milcz 鈥 powiedzia艂 rozz艂oszczony Andriusza, zamierzaj膮c odwr贸ci膰 si臋 na pi臋cie. Tyle czasu zmarnowa艂鈥

Andriusza! 鈥 g艂os by艂 blisko. 鈥 Andriusza, szcz臋艣cie ty moje!

Dziadek Artiom? Sk膮d wy tutaj?

Wspaniale, cudownie 鈥 rozleg艂 si臋 drugi, znajomy g艂os. 鈥 Nie liczyli艣my ju偶 na pomoc. Wspaniale!

I wy, Edwardzie Olegowiczu?

To nasza wina, nasza wina 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 I do tego ta burza, wszyscy pochowali si臋 w domach, piekielny ha艂as, nic nie s艂ycha膰. 鈥 Wi臋藕niowie m贸wili przez male艅kie okienko, ich g艂osy brzmia艂y g艂ucho.

Oszuka艂 nas 鈥 wyja艣ni艂 Artiom. 鈥 Udawa艂, 偶e 艣pi, a potem z艂apa艂 klucze i uciek艂. I zamkn膮艂 nas!

Nasza wina, ach, nasza wina! 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Teraz jest ju偶 bezpieczny w lesie.

Znajdziemy go 鈥 twardo powiedzia艂 Artiom. 鈥 Otwieraj.

Andriusza wymaca艂 mocn膮 k艂贸dk臋.

A gdzie s膮 klucze? 鈥 zapyta艂.

Kluczy nie ma 鈥 powiedzia艂 dziadek. 鈥 Zabra艂 je ze sob膮.

Andriusza spr贸bowa艂 rozbi膰 k艂贸dk臋 znalezion膮 w pobli偶u ceg艂膮, ale ona rozpad艂a si臋 na p贸艂.

Nie da si臋 otworzy膰 鈥 powiedzia艂.

Wszystko dooko艂a by艂o mokre. Ca艂y 艣wiat by艂 mokry i zimny.

Id藕 do domu 鈥 powiedzia艂 Artiom 鈥 we藕 siekier臋, bez niej nic nie zdzia艂asz.

G艂upio 鈥 powiedzia艂 Andriusza. Chcia艂 doda膰, 偶e liczy si臋 ka偶da minuta, a tu dw贸ch鈥 hmmm鈥 ludzi da艂o si臋 zamkn膮膰 w piwnicy. Powstrzyma艂 si臋 jednak, rozumiej膮c, 偶e mimo wszystko trzeba ich ratowa膰. 鈥 Id臋 鈥 powiedzia艂 i nagle zobaczy艂, 偶e z ciemno艣ci patrzy na niego jasne, tygrysie oko. Skuli艂 si臋, kolana zrobi艂y si臋 mi臋kkie鈥 Ale nie, to nie by艂y oczy drapie偶nika, to reflektor. Kto艣 jecha艂 drog膮.

Ej! 鈥 krzykn膮艂 Andriusza, tak, jak krzycz膮 marynarze, ujrzawszy 偶agiel po roku 偶ycia na bezludnej wyspie. 鈥 Ej, st贸j!

Motocykl o艣lepi艂 Andriusz臋. G艂os G艂afiry zapyta艂:

Co tu robicie?

Ju偶 dobrze 鈥 doni贸s艂 si臋 g艂os z piwnicy 鈥 wszystko, dobrze. Nie p艂acz Edwardzie, nadszed艂 ratunek.


26


Ella sprzeciwia艂a si臋, twierdz膮c, 偶e to niemo偶liwe, by ma艂y Kola, sam, po ca艂ym dniu pracy i do tego w nocy pojecha艂 do Krasnego, ale ch艂opiec by艂 twardy jak ska艂a. Pojedzie i ju偶, tylko zatankuje 鈥 w szopie s膮 zapasowe kanistry. Kola by艂 strasznie zmartwiony: taki dzie艅, tyle wydarze艅, a jego nie by艂o we wsi. By艂 g艂臋boko przekonany, 偶e gdyby by艂 na miejscu, wiatrak by艂by ca艂y, nied藕wied藕 by 偶y艂, a i Benjamin by nie ucierpia艂. Ale to ju偶 przesz艂o艣膰, teraz wszystko zale偶y od niego 鈥 偶adna przeszkoda nie mia艂a znaczenia.

Benek obudzi艂 si臋, by艂 przytomny, ale bardzo cierpia艂. Ella i G艂afira krz膮ta艂y si臋 wok贸艂 niego, a Kola i Andriusza poszli do szopy.

Nie zazdroszcz臋 Wasilijowi 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Z艂apiemy go jutro z milicjantami. Jeszcze si臋 znajdzie na niego paragraf.

Mo偶e pojecha膰 z tob膮, b臋dzie ra藕niej? 鈥 zaproponowa艂 Andriej.

Tylko maszyn臋 przeci膮偶ysz 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Lepiej zajmij si臋 kobietami. Jeste艣 jedynym m臋偶czyzn膮, kt贸ry tu zosta艂.

Pochwa艂y by艂y mi艂e, cho膰 wypowiada艂 je tylko ma艂y ch艂opiec.

Jak Wasilij ich przechytrzy艂? 鈥 zapyta艂 Kola. 鈥 Podaj mi smar z p贸艂ki, jeste艣 wy偶szy, dr膮galu.

Rzuci艂 si臋 na Edwarda, rykn膮艂, ten wystraszy艂 si臋, potkn膮艂 o skrzynk臋, przewr贸ci艂 starego. Reszta jest oczywista.

To mo偶liwe鈥 鈥 potakn膮艂 Kola. 鈥 No to jad臋.

Andriusza pom贸g艂 mu wyprowadzi膰 motocykl za bram臋, zamkn膮艂 j膮, i kul膮c si臋 w strumieniach deszczu, patrzy艂 jak niknie powoli czerwone 艣wiate艂ko.

Naprzeciwko, u dziadka Artioma pali艂o si臋 艣wiat艂o. Staruszek prze偶ywa艂 pora偶k臋. Zosta艂 zha艅biony. Mo偶e warto by go by艂o odwiedzi膰.

Przechodz膮c przez ulic臋, Andriusza nieoczekiwanie zauwa偶y艂, 偶e widzi dobrze i drog臋, i ciemny p艂ot. Trzecia rano 鈥 ju偶 艣wita艂o. Tutaj wcze艣nie robi si臋 jasno. A spa膰 si臋 nie chce. Wygl膮da na to, 偶e deszcz os艂ab艂, chocia偶 za lasem ci膮gle b艂yska艂o i rozlega艂y si臋 gromy.

Do uszu Andriuszy dobieg艂 kr贸tki d藕wi臋k: w podw贸rzu trzasn臋艂y drzwi. Kto艣 wyszed艂. D藕wi臋k ni贸s艂 si臋 daleko. Znowu cisza. Potem ostro偶ne kroki po deskach, skrzyp furtki. Andriusza zamar艂 przytulony do p艂otu.

W furtce zamajaczy艂 cie艅. To Angelina sta艂a, jakby nie wiedzia艂a, co ma dalej robi膰, dok膮d i艣膰.

Ej 鈥 powiedzia艂a cicho 鈥 gdzie jeste艣?

Andriusza nie odpowiedzia艂. Ka偶dy zazwyczaj czuje, gdy zwracaj膮 si臋 nie do niego. Przez g艂ow臋 przemkn臋艂o mu gorzkie podejrzenie 鈥 dziewczyna wo艂a Wasilija, martwi si臋 o niego czeka, a ca艂a rozmowa o 偶ywej wodzie, bajki, 藕r贸d艂a i ok艂ady 鈥 to nic, po prostu bajerowanie. Mimo wszystko jeste艣my tu obcy, pomy艣la艂 Andriusza. Ot, przyjechali艣my, wyjedziemy, a 偶ycie we wsi potoczy si臋 dalej po staremu鈥 przynajmniej do czasu, dop贸ki nie wybuduj膮 tutaj sanatorium, nie zjad膮 si臋 wczasowicze, kt贸rzy stworz膮 w艂asne, nowe, ciekawe legendy o armacie na placu i dziwnej nazwie 鈥濩arskie 殴r贸d艂o鈥.

Po roz艣wietlaj膮cym si臋 niebie przemkn膮艂 czarny cie艅, zamacha艂 skrzyd艂ami. Kruk usiad艂 na p艂ocie, tu偶 obok Angeliny, wyra藕ny kontur ptaka g贸rowa艂 nad dziewczyn膮.

Griszka! 鈥 ucieszy艂a si臋 Angelina. 鈥 A ju偶 si臋 ba艂am, 偶e nie przylecisz! Musimy si臋 pospieszy膰.

Kruk zamacha艂 skrzyd艂ami, jakby strzepywa艂 z nich krople deszczu.

Poczekaj tu 鈥 za艂o偶臋 buty, wezm臋 co艣 na 偶yw膮 wod臋.

Stukn臋艂a furtka. Andriuszy zrobi艂o si臋 wstyd, 偶e podgl膮da. W tej samej chwili, z ty艂u, rozleg艂o si臋 przeci膮g艂e skrzypni臋cie. Obejrza艂 si臋. W uchylonym oknie zobaczy艂 g艂ow臋 Artioma. Nagle zrobi艂o si臋 ciemno 鈥 u dziadka zgas艂o 艣wiat艂o.

A ty, czego tu sterczysz? 鈥 staruszek zauwa偶y艂 Andriusz臋.

Odprowadza艂em Kol臋. Chcia艂em potem do was zaj艣膰, ale przylecia艂 Grisza.

Nie przeszkadzaj 鈥 powiedzia艂 staruszek 鈥 nie wolno przeszkadza膰. I nie id藕 za ni膮. Mo偶esz wszystko zepsu膰.

Przecie偶 nie wierzyli艣cie?

Nadal nie wierz臋. Ale przeszkadza膰 nie wolno, rozumiesz?

Znowu stukn臋艂a furtka. Angelina, w cienkiej sukience i wysokich kaloszach, z kank膮 w r臋ku wysz艂a na drog臋.

Idziemy 鈥 powiedzia艂a.

Krk powoli oderwa艂 si臋 od p艂otu i polecia艂 w stron臋 placu. Angelina ruszy艂a za nim 鈥 kalosze rozbryzgiwa艂y wod臋 z ka艂u偶. Wszystko ucich艂o.

I tak 鈥 wyszepta艂 staruszek 鈥 mo偶emy spa膰. Id藕 do domu.

W g艂osie staruszka d藕wi臋cza艂 rozkaz. Andriusza podporz膮dkowa艂 si臋.

Przeszed艂 na drug膮 stron臋 drogi, obejrza艂 si臋. Bia艂a br贸dka dziadka znowu pojawi艂a si臋 w roz艣wietlonym okienku. Andriej wszed艂 na podw贸rko, uchyli艂 furtk臋鈥 i zatrzyma艂 si臋. Wyobrazi艂 sobie, jak Angelina idzie do 藕r贸d艂a sama przez mokry las鈥 A co z Wasilijem i jego wsp贸lnikami? Mog膮 j膮 wy艣ledzi膰. Co to za obrona 鈥 kruk?

Staruszek zabroni艂. Ale on traktuje wszystko jak bajk臋, a je艣li wzi膮膰 pod uwag臋, 偶e mamy koniec dwudziestego wieku, bajek nie ma, a wszystko 鈥 co si臋 dzieje wok贸艂 鈥 jest niewyja艣nione albo jeszcze nie odkryte zjawisko fizyczne? Dlaczego Angelinie ma zaszkodzi膰, je艣li kto艣 z ni膮 p贸jdzie dla ochrony?

Andriusza rozmy艣la艂 i zastanawia艂 si臋, w jaki spos贸b wyj艣膰 z podw贸rka, 偶eby go staruszek nie zauwa偶y艂. Mo偶na przecie偶 i艣膰 w pewnej odleg艂o艣ci od dziewczyny, tylko dla bezpiecze艅stwa, nie zbli偶a膰 si臋鈥 Na drodze b艂ysn臋艂a ka艂u偶a. Przyciskaj膮c oko do szczeliny w bramie, Andriusza zauwa偶y艂, 偶e staruszek ubrany w waciak, wysokie buty i mi臋kki, tr贸jk膮tny kapelusz stoi obok swej chaty i nas艂uchuje. 鈥濧ch, ty m膮dralo 鈥 pomy艣la艂 Andriusza 鈥 sam postanowi艂e艣 i艣膰 za Angelin膮鈥︹.

Pobieg艂 przez podw贸rko, wpad艂 do sieni, zacz膮艂 szuka膰 po omacku.

Drzwi do izby otworzy艂y si臋, wyjrza艂a Ella.

Kto tam? 鈥 wyszepta艂a. 鈥 To ty, Andriusza? Ciszej, Benek zasn膮艂. Kola pojecha艂?

Wszystko w porz膮dku. P贸jd臋 do Artioma.

Co to za w臋dr贸wki o trzeciej nad ranem? 鈥 powiedzia艂a Ella z wyrzutem. 鈥 I gdzie si臋 podzia艂 Edward? Andriusza, je艣li wybierasz si臋 na dw贸r, zajrzyj do jego domu. Mo偶e 艣pi鈥 obieca艂 mi lekarstwo znale藕膰. Jak my艣lisz, wypada go obudzi膰?

Wypada 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Jak najbardziej wypada.

Wybieg艂 na dw贸r i, nie ukrywaj膮c si臋, pobieg艂 na plac. Trzeba zajrze膰 do Edwarda. A mo偶e nie warto? 呕adnej korzy艣ci z tego nie b臋dzie 鈥 felczer z niego kiepski, tylko prze偶ywa. Ale z drugiej strony, Ella b臋dzie spokojniejsza w jego towarzystwie鈥 鈥濪obrze, zastukam w okno 鈥 powiedzia艂 sam do siebie Andriusza. 鈥 Powiem, co trzeba i p贸jd臋 dalej鈥.

Min膮艂 drzewa otaczaj膮ce armat臋. Kto z niej jutro wystrzeli? Je艣li staruszek nie wr贸ci, to po raz pierwszy od wielu lat armata nie wystrzeli. Tak gin膮 tradycje. Nie wystrzeli raz i drugi, potem zapomn膮 i zaczn膮 u偶ywa膰 budzika. A mo偶e w og贸le nie wstan膮 rano? Ptaki nie b臋d膮 艣piewa膰, krowy nie dadz膮 mleka? Andriusza u艣miechn膮艂 si臋 w duchu, ale zaraz przypomnia艂 sobie le偶膮cego z rozrzuconymi 艂apami nied藕wiedzia鈥

Zatrzyma艂 si臋 obok klubu. W oknie Edwarda pali艂o si臋 艣wiat艂o. Andriusza podszed艂 na palcach i zajrza艂 do 艣rodka 鈥 nikogo tam nie by艂o. Spod za艣cielonego 艂贸偶ka wygl膮da艂o co艣 niebieskiego. Andriusza zastuka艂 w szyb臋. Czeka膰 鈥 a nu偶 Edward wyszed艂 za potrzeb膮, czy i艣膰 dalej, p贸ki staruszek i dziewczyna nie odeszli za daleko w las? Wtem us艂ysza艂 ciche g艂osy, dochodz膮ce zza w臋g艂a.

Czego 鈥 zapyta艂 znajomy, wysoki g艂os 鈥 czego ci臋 nosi?

Posz艂a 鈥 odpowiedzia艂 bas. Wasilij? O czym rozmawia z Edwardem? Czy偶by si臋 ju偶 pogodzili? 鈥 Stary te偶 polaz艂 鈥 Za艂o偶y艂 kapelusz i polaz艂.

Starego nastraszymy. Starego nie musimy si臋 ba膰. Id藕 szybko, nie spuszczaj jej z oka, ale nie podchod藕 za blisko. Rozumiesz?

Rozumiem, ale to mi si臋 nie podoba. Po lesie chodz膮 nied藕wiedzie.

Nie ma ju偶 Miszy. Za艂atwi艂em go.

Tak czy siak, las鈥 鈥 z艂o艣ci艂 si臋 Wasilij.

Dziewczyna lasu si臋 nie boi, a ty 鈥 tak? Przez tw贸j strach stracili艣my kawior, teraz i z艂oto przejdzie ko艂o nosa. Zosta艅, czekaj na milicj臋, oni si臋 tam za tob膮 st臋sknili.

Nie strasz mnie. Je艣li na to mi przyjdzie, powiem, kto mnie inspirowa艂.

M膮drego s艂owa si臋 nauczy艂! A dowody? Mnie w lesie nie by艂o, nie rozrabia艂em, jestem czysty, mog膮 mi nagwizda膰.

Rimma ze sklepu powie.

Nie powie. To ty jej kawior wozi艂e艣, ty jej sprzedawa艂e艣 lekarstwa i ryby. Wszystko ty robi艂e艣! 鈥 I tak ci臋 posadz膮.

Id藕 ju偶, ale szybko! Do艣膰 mam twojego marudzenia!

Poczekam na ciebie.

Edward zakl膮艂 i rzuci艂 si臋 w stron臋 domu. Andriusza widzia艂 przez okno, jak zdejmuje marynark臋, wyjmuje spod 艂贸偶ka niebieski mundur, zak艂ada go, chwyta w locie tr贸jk膮tny kapelusz i wciska go na g艂ow臋. Andriej sta艂, wstrzymuj膮c oddech 鈥 ca艂kiem blisko, bo tu偶 za rogiem, rozlega艂o si臋 ci臋偶kie sapanie Wasilija.

A to ci felczer, inteligentny cz艂owiek. Okazuje si臋, 偶e to on zabi艂 nied藕wiedzia i spali艂 wiatrak鈥︹ 鈥 m艂odzieniec w my艣lach podsumowa艂 ca艂膮 sytuacj臋.

Edward鈥揹uch miota艂 si臋 po pokoju, wyj膮艂 z szafy sk艂adan膮 parasolk臋. No tak, do Benjamina na pewno nie p贸jdzie, chorzy go nie interesuj膮鈥 Andriusza przest臋powa艂 z nogi na nog臋 i niemal da艂 si臋 z艂apa膰: sapanie Wasilija ucich艂o, skrzypn臋艂y drzwi, 艣wiat艂o zagas艂o. Edward wyszed艂 na dw贸r. Andriusza wcisn膮艂 si臋 w 艣cian臋.

Idziemy 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Wiesz chocia偶 dok膮d?

Wiem, do Wilczego Jaru. A gdzie偶 by indziej?

Dwie ciemne figury oddali艂y si臋 od chaty i po艣pieszy艂y w stron臋 lasu.

Andriusza zrozumia艂, 偶e nie ma innego wyj艣cia, jak tylko i艣膰 za nimi! I nie powinien ujawnia膰 swej obecno艣ci, jak d艂ugo si臋 da. Zaskoczenie zadzia艂a na jego korzy艣膰鈥


27


Pocz膮tkowo Andriusza szed艂 szybko 鈥 zdawa艂o mu si臋, 偶e je艣li id膮cy przed nim skr臋c膮 w jak膮艣 dr贸偶k臋, z pewno艣ci膮 tego nie zauwa偶y i b臋dzie si臋 b艂膮ka艂 po nieznanym lesie鈥 艢pieszy艂 si臋 w obawie, aby nie zgubi膰 Edwarda i Wasilija.

艢ledzeni weszli ju偶 do lasu, gdzie mi臋dzy drzewami by艂o ca艂kiem ciemno; Andriusza niemal wpad艂 na nich, gdy wyskakiwa艂 zza grubego pnia. Tu偶 obok prze艣lizgn膮艂 si臋 snop 艣wiat艂a z niewielkiej latarki, przesun膮艂 si臋 po li艣ciach i pniach, potem zacz膮艂 miota膰 si臋 na boki, o艣wietli艂 ozdoby p艂aszcza i zgas艂. Najwidoczniej Edward i Wasilij wybierali drog臋. Andriusza skrzywi艂 si臋 i us艂ysza艂, jak przekrzykuj膮c stukanie kropli spadaj膮cych z li艣ci, za艣piewa艂 pierwszy ptak. S艂ysz膮c go, drugi zacz膮艂 zawodzi膰 swoj膮 melodi臋, potem trzeci. Nadchodzi艂 ranek.

Andriusza stara艂 trzyma膰 si臋 z ty艂u, a na prostych odcinkach drogi oddala艂 si臋 tak, 偶e 艣ledzone sylwetki zlewa艂y si臋 ze strugami deszczu. Edward i Wasilij te偶 szli ostro偶nie, zatrzymuj膮c si臋 na ka偶dym zakr臋cie.

Tak up艂yn臋艂o ponad p贸艂 godziny. Oko艂o pi膮tej w lesie zrobi艂o si臋 jasno, deszcz prawie ca艂kiem usta艂. Ju偶 za chwil臋 powinno wzej艣膰 s艂o艅ce, jego blisko艣膰 zwiastowa艂 coraz g艂o艣niejszy ch贸r ptasich g艂os贸w.

Le艣na dr贸偶ka, gdzieniegdzie zaro艣ni臋ta, a w innych miejsach wydeptana r贸wno i szeroko, zaprowadzi艂a ich do d艂ugij doliny, przez kt贸r膮 przep艂ywa艂 strumie艅. Spo艣r贸d trzcin prze艣wieca艂a woda, zm膮cona przez krople deszczu. Dr贸偶ka prowadzi艂a dalej ku brzegowi i wi艂a si臋 wzd艂u偶 skraju, ale Andriusza nie odwa偶y艂 si臋 wyj艣膰 na otwart膮 przestrze艅; przedziera艂 si臋 wi臋c przez rosn膮ce pod lasem krzaki, gdzie ka偶dej poruszonej ga艂膮zki spada艂y lodowate krople.

Co艣 ci臋偶ko westchn臋艂o w chaszczach, kaczki wzbi艂y si臋 w powietrze i Andriusza zauwa偶y艂 艣liski, czarny grzbiet jakiego艣 potwora pe艂zn膮cego powoli w stron臋 wody. Edward Wasilij tak偶e go zauwa偶yli i zatrzymali si臋. W ciszy do Andrieja dobieg艂 wysoki g艂os Edwarda: 鈥 Krokodyl!

Nie 鈥 odpowiedzia艂 Wasilij 鈥 krokodyli u nas nie ma. To sum, od dawna wiadomo, 偶e tu jest. Tylko nie mo偶na go w 偶aden spos贸b pokona膰. Nawet kul膮.

I nie ma po co 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Mi臋so ma niejadalne.

Mi臋so wstr臋tne 鈥 zgodzi艂 si臋 Wasilij.

Sum wysun膮艂 na chwil臋 z wody t臋py pysk z malutkimi oczkami, porusza艂 metrowej d艂ugo艣ci w膮sami i odp艂yn膮艂 w g艂膮b, m膮c膮c wod臋. Zaro艣la jeszcze d艂ugo si臋 ko艂ysa艂y, a kaczki lata艂y nad wod膮, nie maj膮c odwagi wr贸ci膰 na ziemi臋.

Dr贸偶ka prowadzi艂a do samej wody. Tutaj, w w膮skim przesmyku, strumyk zamieni艂 si臋 w rw膮cy potok 鈥 na drug膮 stron臋 trzeba by艂o przej艣膰 po 艣liskim pniu. Po chwili 艣cie偶ka odbi艂a w bok od strumienia, prowadz膮c do g贸ry, do jasnej brzeziny. Andriusza bieg艂 od pnia do pnia. Wtem s艂o艅ce, rozrywaj膮c chmury, nieoczekiwanie wystrzeli艂o zza horyzontu, promienie Przedar艂y si臋 w g艂膮b brzeziny, przenikaj膮c j膮 na wylot.

Edward i Wasilij zatrzymali si臋 przed ogromnym, szarym g艂azem 鈥 Felczer schyli艂 si臋 i obszed艂 kamie艅 dooko艂a. Wasilij zapali艂 papierosa i ruszy艂 dalej. Edward dogoni艂 go.

Ko艂o kamienia dr贸偶ka si臋 sko艅czy艂a i Andriusza zrozumia艂, dlaczego Edward chodzi艂 w k贸艂ko 鈥 szuka艂 艣lad贸w.

Edward i Wasilij ju偶 znikn臋li w艣r贸d drzew. Teraz wysoka, mokra trawa si臋ga艂a do kolan, a przedtem Andriusza szed艂 po wydeptanej niedawno, w膮skiej 艣cie偶ce. Doprowadzi艂a go znowu do strumienia, tego samego, kt贸ry wpada艂 do zaro艣ni臋tego trzcin膮 jeziora. Za oddzielonym pasem kamieni i piasku strumieniem, ros艂y r贸wno mroczne jod艂y. Tam w艂a艣nie znikn臋li Edward i Wasilij.

Czarny, jod艂owy las nie chcia艂 go wpu艣ci膰, jakby broni艂 zaczarowanej okolicy. Pnie sta艂y blisko jeden obok drugiego, suche ga艂膮zki, cienkie, k艂uj膮ce, spr臋偶ynuj膮ce uderza艂y po r臋kach i twarzy i ju偶 po kilku krokach Andriuszy wyda艂o si臋, 偶e zab艂膮dzi艂 na zawsze. Zatrzyma艂 si臋 i us艂ysza艂, jak z przodu 鈥 trzaskaj膮c ga艂膮zkami i g艂o艣no przeklinaj膮c 鈥 przedzieraj膮 si臋 przest臋pcy. Szybko nie tylko ich dogoni艂, lecz nawet niemal wpad艂 na Wasilija. Szofer ba艂 si臋, miota艂 po niewielkiej polance, a Andriusza nie od razu zrozumia艂, co si臋 sta艂o. Po chwili zorientowa艂 si臋 鈥 Wasilij wszed艂 do kr贸lestwa le艣nego paj膮ka, kt贸ry zagrodzi艂 przej艣cie mi臋dzy jod艂ami szar膮, pob艂yskuj膮ca kroplami deszczu sieci膮 鈥 firank膮. Wa艣ka ta艅czy艂, kl膮艂, wyrywaj膮c r臋ce z lepkiej sieci. Paj膮k wielko艣ci du偶ego talerza siedzia艂 na skraju paj臋czyny i czeka艂, a偶 ofiara si臋 uspokoi.

Edziu! 鈥 krzycza艂 Wasilij. 鈥 Przesta艅 chichota膰. Przecie偶 on jest jadowity!

Felczer nie chichota艂, po prostu ze strachu z jego ust wydobywa艂o si臋 dziwne gulgotanie.

Boj臋 si臋 paj膮k贸w 鈥 wydusi艂 w ko艅cu.

Tnij 鈥 krzykn膮艂 Wasilj. 鈥 Tnij, m贸wi臋!

Edward podni贸s艂 parasol, zacz膮艂 m艂贸ci膰 nim paj臋czyn臋, zrobi艂 nie艣mia艂y szermierczy ruch.

Bij 鈥 wrzeszcza艂 Wasilij. 鈥 On mnie hipnotyzuje!

Paj膮k rzeczywi艣cie wpatrywa艂 si臋 w swoj膮 ofiar臋. By膰 mo偶e dawno ju偶 nie trafi艂 mu si臋 cz艂owiek.

Pdward, zacisn膮wszy oczy, zacz膮艂 na o艣lep m艂贸ci膰 paj臋czyn臋 parasolem. W ko艅cu podda艂a si臋, nici zwis艂y bezw艂adnie.

Paj膮k zrozumiawszy, 偶e 艣niadanie mu przepad艂o, znikn膮艂 w ciemno艣ci za pniem drzewa. Wasilij zacz膮艂 zrywa膰 z siebie przylepione nici, a Edward powiedzia艂:

Chod藕my, bo ich nie odnajdziemy.

Id藕 pierwszy 鈥 powiedzia艂 Wasilij. 鈥 Tyle tu tego wisi.

K艂贸cili si臋 przez chwil臋 i ruszyli razem, rami臋 w rami臋. Felczer nie wypuszcza艂 z r膮k parasolki, macha艂 ni膮, 艂ami膮c ga艂臋zie.

Andriusza ruszy艂 ich 艣ladem. Nachylony przeszed艂 pod podart膮 firank膮 paj臋czyny, min膮艂 j膮, obejrza艂 si臋. Paj膮k wype艂z艂 z powrotem na ga艂膮藕 i zacz膮艂 reperowa膰 sie膰. Patrzy艂 w 艣lad za Andriusza 鈥 wydawa艂o si臋, 偶e mrugn膮艂 do艅 porozumiewawczo, co, oczywi艣cie, nie mog艂o si臋 zdarzy膰.

Ciemny, jod艂owy las niespodziewanie przerzedzi艂 si臋 i Andriusza znowu zobaczy艂 Edwarda i Wasilija. Stali obok zgni艂ego, wymalowanego niegdy艣 w pasy, szlabanu, le偶膮cego na niezbyt szerokiej, brukowanej drodze, prowadz膮cej obok male艅kiej budki pomalowanej w czarno鈥揵ia艂膮 jode艂k臋. Droga zaczyna艂a si臋 tu偶 za jod艂ami nieoczekiwanie, zupe艂nie jakby wyskoczy艂a spod ziemi. A na pag贸rku, tu偶 przy drodze siedzieli obok siebie Artiom i Angelina. Przed nimi le偶a艂a rozpostarta na trawie bia艂a serweta, a na niej p贸艂 bochenka chleba, kilka jajek i og贸rek. W pobli偶u, na zwisaj膮cej nad drog膮 ga艂臋zi, siedzia艂 kruk. Z dzioba wystawa艂 mu kawa艂ek chleba.

Andriusza przykucn膮艂 za krzakiem i po偶a艂owa艂, 偶e nie przysz艂o mu do g艂owy wzi膮膰 ze sob膮 jedzenia.

Ta sama my艣l przysz艂a najwidoczniej do g艂owy tak偶e Edwardowi.

Zg艂odnia艂em 鈥 powiedzia艂 cicho do Wasilija. 鈥 A w domu zosta艂 jeszcze s艂oik kawioru鈥 Trzeba go wyrzuci膰, a szkoda, chcia艂em pojecha膰 na urlop do by艂ej te艣ciowej, do Ja艂ty. Zabra艂bym ze sob膮.

Daj co艣 przek膮si膰 鈥 powiedzia艂 Wasilij. 鈥 Siedzia艂em w piwnicy.

Wytrzymaj 鈥 wyszepta艂 Edward. 鈥 Prosz臋, wytrzymaj.

I napi艂bym si臋. Mam do艣膰. Ca艂e 偶ycie musz臋 by膰 cierpliwy. Wszystkich pozabijam!

Zdob臋dziemy skarb, czeka nas ca艂kowita wolno艣膰.

A je艣li pieni臋dzy b臋dzie ma艂o? 鈥 zapyta艂 Wasilij. G艂o艣no zaburcza艂o mu w brzuchu. Ze z艂o艣ci膮 uderzy艂 si臋 pi臋艣ci膮 w brzuch, kruk Grisza prze艂kn膮艂 chleb i odlecia艂 z ga艂臋zi.

A ty dok膮d? 鈥 zapyta艂 Artiom.

Zaraz 鈥 powiedzia艂 kruk i polecia艂 do ty艂u, przyjrze膰 si臋 drodze. Wasilij i Edward skoczyli w krzaki, znieruchomieli. Andriej skuli艂 si臋. Kruk zatoczy艂 kr膮g nad krzakami i wr贸ci艂 na miejsce.

Kto艣 tam jest? 鈥 zapyta艂 staruszek.

Kruk k艂apn膮艂 dziobem, Angelina rzuci艂a mu kawa艂ek chleba.

Trzeba i艣膰 鈥 powiedzia艂a. 鈥 S艂o艅ce wschodzi. Rosa si臋 podnosi.

Zaraz 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Zjemy, to p贸jdziemy.

Tylko ty, dziadku, poczekasz na zewn膮trz. Mo偶e naprawd臋 powinnam i艣膰 sama?

Poczekam, poczekam, chocia偶 wcale w to nie wierz臋.

To po co przyszed艂e艣?

Nie chcia艂em ci臋 zostawi膰 samej. A co, je艣li Wa艣ka gdzie艣 si臋 tu kr臋ci?

Kruk wzbi艂 si臋 w powietrze i powoli polecia艂 przodem. Artiom i Angelina zawin臋li resztki jedzenia w serwet臋, staruszek w艂o偶y艂 w臋ze艂ek do wypchanego worka.

Nie dojedli 鈥 powiedzia艂 Wasilij z nienawi艣ci膮. 鈥 We 艂bach im si臋 poprzewraca艂o鈥

Przest臋pcy skradali si臋 przez krzaki, a staruszek z Angel膮 szli nier贸wno: to szybko, gdy kruk lecia艂 do przodu, to wolno, gdy wznosi艂 si臋 wy偶ej, aby rozpozna膰 drog臋. Od czasu do czasu Andriusza s艂ysza艂 strz臋pki rozm贸w.

To jego droga 鈥 powiedzia艂 Artiom. 鈥 Widzia艂 j膮 m贸j ojciec鈥

A dlaczego jej nie doko艅czyli? 鈥 spyta艂a Angelina.

Mo偶e przyszed艂 rozkaz, 偶e caryca nie przyjedzie, a mo偶e sko艅czy艂y si臋 pieni膮dze鈥

Do Andriuszy dobieg艂 roze藕lony szept Wasilija, zag艂uszaj膮cy s艂owa staruszka:

S艂yszysz! Pieni膮dze si臋 sko艅czy艂y! Po co by艂o mnie do wiezienia wsadza膰?

Stary k艂amie 鈥 uspokoi艂 go Edward. 鈥 Major nie doko艅czy艂 budowy, bo schowa艂 pieni膮dze. Ka偶dy g艂upi to wie.

Droga prowadzi艂a w g贸r臋, mi臋dzy spadzistymi, kamienistymi wzg贸rzami, znowu bieg艂a obok strumienia, kt贸ry w tym miejscu by艂 w膮ski, wartki, szumia艂, uderzaj膮c o kamienie. Na p艂yci藕nie leniwie kr膮偶y艂y lipienie metrowej d艂ugo艣ci. Andriusza musia艂 wyj艣膰 z ukrycia, gdy偶 droga bieg艂a wok贸艂 ogromnej ska艂y: z lewej strony stromy stok, z prawej 鈥 nawis skalny.

Niezbyt wysoko, na skale wymalowano bia艂膮 farb膮 litery metrowej wysoko艣ci: 鈥濻andro Szejnikmaniszwi艂i. Odessa, 1973鈥.

Patrz 鈥 dobieg艂 g艂os staruszka. 鈥 I tutaj dotarli tury艣ci!

Wsz臋dzie wlez膮 鈥 powiedzia艂a Angelina. 鈥 Pami臋tam, jak przechodzili przez wie艣, 艣piewali o dzikiej p贸艂nocy i morsach, pytali o ikony.

Zagro偶enie ekologiczne. Jak nic, spal膮 las!

Staruszek i Angelina znikn臋li za zakr臋tem, nic ju偶 nie by艂o s艂ycha膰 opr贸cz 艣piewu ptak贸w i szumu strumienia.


28


Pokonawszy wierzcho艂ek g贸ry droga opad艂a w d贸艂, w ciasn膮 dolin臋 okr膮偶on膮 z臋bami ciemnych ska艂. Strumie艅 znikn膮艂 w jasnej zieleni traw i pojawi艂 si臋 na nowo dopiero przy wyj艣ciu z doliny. Dosta膰 si臋 tam nie by艂o 艂atwo. Z g贸ry Andriusza widzia艂, 偶e drog臋 przecinaj膮c膮 p贸艂kole skalnego urwiska przegradza skalny nawis. Angelina i staruszek zatrzymali si臋 przed usypiskiem g艂az贸w, jak przed zamkni臋tymi drzwiami A gdzie bandyci? Aha, s膮 tutaj, przycupn臋li za ska艂膮, oko艂o dwudziestu metr贸w od do艣膰 stromego urwiska.

Staruszek i Angelina patrzyli na Grisz臋, kt贸ry pofrun膮艂 wysoko ku g贸rze i kr膮偶y艂, jak gdyby zapomnia艂, gdzie dalej lecie膰. Andriusza widzia艂, jak staruszek pierwszy zacz膮艂 si臋 wspina膰 po g艂azach, zostawiwszy na drodze worek z jedzeniem. Angelina posz艂a jego 艣ladem. O, ju偶 patrz膮 z g贸ry na zielony lej doliny. Na niebie pojawi艂y si臋 czarne punkty, ros艂y, zbli偶a艂y do Griszy, kt贸ry zapikowa艂 w d贸艂. Prawdopodobnie przestraszy艂 si臋, gdy偶 lecia艂o ku niemu ca艂e stado ogromnych nietoperzy. Okr膮偶y艂y Grisz臋, zatoczy艂y kr膮g, potem od stada oddzieli艂a si臋 jedna czarna plama 鈥 kruk szybowa艂 ku ziemi rozpostar艂szy szeroko skrzyd艂a. Znik艂 za wzniesieniem, a stado, zatoczywszy kr膮g, zawr贸ci艂o z powrotem鈥 Staruszek i Angelina, potykaj膮c si臋, ruszyli w jego stron臋. I wtedy, zza kamienia podnios艂a si臋 niezgrabna sylwetka Wasilija, rzuci艂 si臋 w stron臋 sterty kamieni, z艂apa艂 worek z jedzeniem i poci膮gn膮艂 go do siebie. Edward podni贸s艂 si臋, sycza艂 i macha艂 r臋kami:

Rzu膰 to, m贸wi臋 do ciebie, rzu膰, zobacz膮 ci臋!

Worek by艂 najwidoczniej 藕le zwi膮zany, otworzy艂 si臋, na drog臋 wypad艂y kawa艂ki chleba, potoczy艂y si臋 jajka i og贸rki Wasilij rzuci艂 si臋 zbiera膰 rozsypane jedzenie. Wpycha艂 do ust jajka i og贸rki, ciamka艂 i sapa艂 tak g艂o艣no, 偶e odg艂osy najwidoczniej dotar艂y do staruszka 鈥 jego g艂owa znowu pojawi艂a si臋 nad urwiskiem. Edward czmychn膮艂 za kamienie, a Wasilij pe艂z艂 po drodze. G艂owa staruszka znikn臋艂a. Edward gryz艂 艂okcie i tupa艂.

Wszystko przepad艂o! Zobaczy艂 ci臋, rozumiesz, zobaczy艂!

Sami i tak nie znajd膮 鈥 niewyra藕nie powiedzia艂 Wasilij. 鈥擹艂ap Griszk臋. Nie wolno tam chodzi膰, rozumiesz?

Z g贸ry Andriusza widzia艂 to, co by艂o ukryte przed Edwardem: tam, za skarp膮, po w膮skiej pozosta艂o艣ci drogi, przytulaj膮c si臋 do kamiennej 艣ciany, posuwali si臋 naprz贸d staruszek i Angelina. Dziewczyna tuli艂a Grisz臋, staruszek ni贸s艂 pust膮 kanke. Ostro偶nie zeszli ze skarpy i szli skrajem zielonej polany, przeskakuj膮c z kamienia na kamie艅. Za kt贸rym艣 razem staruszek potkn膮艂 si臋 鈥 noga zanurzy艂a si臋 w zieleni. Andriusza zrozumia艂, 偶e ziele艅 to trz臋sawisko.

Angelina ze staruszkiem pokonali po艂ow臋 zielonej topieli i zbli偶ali si臋 do oddalonego ko艅ca doliny, gdzie z mokrad艂a stercza艂y jak palce drewniane s艂upy b臋d膮ce resztkami mostu. Edward nam贸wi艂 Wasilija, aby wej艣膰 na zawa艂. Ujrzawszy, 偶e staruszek i dziewczyna odeszli daleko, Wasilij skoczy艂 na r贸wne nogi i krzykn膮艂:

St贸jcie! Dok膮d idziecie?

Krzyk dogoni艂 biegn膮cych, ale ich nie zatrzyma艂. Obejrzeli si臋 i znikn臋li w w膮skiej szczelinie po艣r贸d ska艂. Wasilij poturla艂 si臋 w d贸艂, ku zielonemu trz臋sawisku.

St贸j! 鈥 krzykn膮艂 Edward. 鈥 Poczekaj na mnie!

Jeszcze czego! 鈥 odgryz艂 si臋 Wasilij. 鈥 Dam sobie rad臋 bez ciebie!

D艂ugim skokiem dosi臋gn膮艂 zieleni i w tej samej chwili poczu艂, 偶e grunt nie jest w stanie go utrzyma膰. Spod jego n贸g chlupn臋艂o b艂oto, brudz膮c zielon膮 traw臋. Si艂膮 bezw艂adno艣ci zrobi艂 jeszcze dwa kroki, ugrz膮z艂 po kolana, z trudem wyrwa艂 nog臋, rzuci艂 si臋 do przodu鈥 Wasilij, zanurzony w trz臋sawisko po biodra, odwr贸ci艂 si臋 i dopiero wtedy zauwa偶y艂, 偶e od brzegu dzieli go co najmniej sze艣膰 metr贸w.

Ej! 鈥 krzykn膮艂 do Edwarda. 鈥 Daj r臋k臋!

Niby jak? 鈥 Edward zorientowa艂 si臋, co si臋 dzieje i zacz膮艂 du偶o wolniej posuwa膰 si臋 w stron臋 b艂ota. 鈥 Sam si臋 teraz wyci膮gnij. Chcia艂e艣 uciec ode mnie! 鈥 Wa艣ka pragn膮艂 si臋 na niego rzuci膰 i pogr膮偶y艂 si臋 w bagnie po pas.

A ty co robisz?! 鈥 nieoczekiwanie przestraszy艂 si臋 Edward, widz膮c strach w oczach szofera. 鈥 Poczekaj!

Andriusza zbieg艂 ze swojej g贸ry w stron臋 zwaliska i po kilku krokach straci艂 bandzior贸w z pola widzenia. Gdy znowu ich zobaczy艂, Edward miota艂 si臋 na brzegu, wyci膮gaj膮c do Wasilija parasolk臋. Andriusza obejrza艂 si臋 鈥 potrzebny by艂 jaki艣 kij, dr膮g, ale w pobli偶u nie by艂o ani jednego drzewa. Las zosta艂 daleko z ty艂u.

Wasilij zanurzy艂 si臋 po szyj臋, oczy wysz艂y mu z orbit.

Nie mog臋! 鈥 krzycza艂 do niego Edward. 鈥 呕egnaj!

Edek 鈥 wychrypia艂 Wasia 鈥 ratuj, oddam ci wszystkie pieni膮dze, bierz sobie skarb, tylko uratuj mnie!

Chcia艂bym 鈥 rozpacza艂 Edward. 鈥 Chcia艂bym鈥

Zabij臋 ci臋, jak st膮d wyjd臋! 鈥 krzykn膮艂 Wasilij.

呕egnaj 鈥 roz艂o偶y艂 r臋ce Edward. 鈥 Nie m臋cz si臋. Od razu si臋 zanurz.

Nie, draniu! 鈥 Wasilij nie skorzysta艂 z rady. 鈥 Stoj臋 na twardym gruncie! 鈥 B艂oto si臋ga艂o mu do podbr贸dka.

Stoisz? 鈥 upewni艂 si臋 Edward. 鈥 No i pi臋knie. Wspaniale. Cudownie. St贸j.

Edek! 鈥 krzykn膮艂 Wasilij. 鈥 Oddam ci臋 pod s膮d!

Nie wyg艂upiaj si臋. 鈥 Edward ko艅cem parasolki strz膮sn膮艂 z oficerskiego buta resztki b艂ota. 鈥 Nic ci to nie da. Przecie偶 stoisz, nie toniesz. P贸jd臋 za nimi, wezm臋 skarb i wr贸c臋 po ciebie. Poczekaj tu. 鈥 Edward ruszy艂 brzegiem trz臋sawiska, przeskakuj膮c z kamienia na kamie艅 tak, jak przed chwil膮 szli staruszek i Angelina.

Edziu! 鈥 nios艂o si臋 w 艣lad za nim. 鈥 Edziu, zgin臋! Wr贸膰! 鈥 Bo powiem, jak handlowa艂e艣 lekarstwami! I gdzie s膮 ikony!

Milcz, draniu! 鈥 Edward podni贸s艂 grud臋 ziemi i rzuci艂 j膮 tak, 偶e upad艂a do wody tu偶 obok Wasilija, rozbryzgn臋艂a b艂oto i ochlapa艂a kark szofera. Jego g艂owa zrobi艂a si臋 szara i wydawa艂a z siebie niezrozumia艂e, ochryp艂e d藕wi臋ki, skierowane w stron臋 felczera.

Wytrzymaj 鈥 powiedzia艂 Edward 鈥 wygl膮dasz wstr臋tnie. 鈥 I przeskakuj膮c lekko z kamienia na kamie艅, pospieszy艂 w stron臋 szczeliny.

Andriusza poczeka艂, a偶 Edward skryje si臋 za ska艂膮 i dopiero wtedy przeszed艂 przez zwalisko. Wasilij zauwa偶y艂 go, zamruga艂, chlipn膮艂 z nadziej膮 w g艂osie:

Studencie鈥 Studencie, ratuj, wszystko powiem!

St贸j i 鈥 bezlito艣nie odpowiedzia艂 Andriusza. 鈥 A dlaczego mia艂bym ci臋 偶a艂owa膰! B艂oto to optymalne 艣rodowisko dla ciebie!

Student! 鈥 wyrzuci艂a z siebie g艂owa. 鈥 Inteligentny cz艂owiek!

B臋d臋 ci臋 ratowa艂, a w tym czasie Edward napadnie na Angelin臋? Przecie偶 on nie ma sumienia.

Studencie! 鈥 upiera艂 si臋 Wasilij. 鈥 Podziel臋 si臋 z tob膮. Mam obligacje鈥 Nie chcesz? Zabij臋!

Z b艂ota wyskoczy艂a 偶aba, du偶a, zielona, z bia艂ym, g艂adkim brzuchem. Wzi臋艂a g艂ow臋 Wasi艂ija za kamie艅, wskoczy艂a na ni膮 i rozsiad艂a si臋 wygodnie. Bezmy艣lne oczy utkwi艂a w Andriuszy. Pod ci臋偶arem 偶aby Wasilij zanurzy艂 si臋 jeszcze g艂臋biej, nawet podbr贸dek tkwi艂 w b艂ocie. Zamilk艂, 偶eby nie zach艂ysn膮膰 si臋 wod膮.

Wr贸c臋 po ciebie. Je艣li on nie dotrzyma s艂owa, ja wr贸c臋 鈥 powiedzia艂 Andriusza i ruszy艂 w stron臋 ciemnej szczeliny.


29


W skalnej szczelinie kroki odbija艂y si臋 g艂uchym echem, po 艣cianie 艣cieka艂a woda, wpadaj膮c do p艂yn膮cego do艂em strumyka. Powietrze by艂o zadziwiaj膮co czyste, pachnia艂o ozonem, jakby przed chwil膮 w pobli偶u uderzy艂 piorun.

Ska艂y zamkn臋艂y si臋 nad g艂ow膮, zrobi艂o si臋 ca艂kiem ciemno, ale po kilku krokach w oddali pojawi艂y si臋 plamy 艣wiat艂a 鈥 to 艣wieci艂a latarka Edwarda. On sam sta艂 przed kolejnym utworzonym przez spadaj膮ce z g贸ry od艂amki skalne zwaliskiem, o艣wietla艂 je, szukaj膮c przej艣cia.

To niemo偶liwe 鈥 mrucza艂 dr偶膮cym g艂osem Edward

Nie zd膮偶yliby go zasypa膰鈥 鈥 Woln膮 r臋k膮 odsuwa艂 kamienie szukaj膮c tego, kt贸ry tarasowa艂 drog臋. Rozleg艂 si臋 huk, z g贸ry posypa艂y si臋 kolejne g艂azy. Felczer odskoczy艂 do ty艂u. 鈥 Noga! 鈥 zawy艂. 鈥 Nog臋 mi zasypa艂o dra艅stwo!

Andriusza zrozumia艂 nagle, 偶e brakuje d藕wi臋ku, do kt贸rego zd膮偶y艂 ju偶 przywykn膮膰 鈥 umilk艂 szum strumienia, pod nogami by艂o sucho. Cofn膮艂 si臋.

Tote偶 us艂yszawszy znowu przed sob膮 szum, Andriusza przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po 艣cianie i tu偶 przy ziemi wymaca艂 otw贸r o 艣rednicy nie wi臋kszej ni偶 metr, z kt贸rego wylewa艂a si臋 woda. Ba艂 si臋. A je艣li otw贸r zw臋zi si臋? A je艣li kamienna lawina spad艂a dopiero przed chwil膮? W oddali znowu rozleg艂 si臋 ha艂as 鈥 to pewnie Edward nadal przesuwa艂 kamienie.

Andriusza wsun膮艂 r臋k臋 w w膮sk膮 szczelin臋, palce natkn臋艂y si臋 na co艣 mi臋kkiego. Ptasie pi贸ro. Du偶e, ptasie pi贸ro.

Wszystkie w膮tpliwo艣ci rozwia艂y si臋. Andriej schyli艂 si臋 i wcisn膮艂 pod niski strop. Musia艂 si臋 czo艂ga膰, przebieraj膮c r臋kami w lodowatej wodzie. R臋ka otar艂a si臋 o czubek stalaktytu鈥 Tunel prowadzi艂 do g贸ry, ale nie zw臋偶a艂 si臋. Andriusza ju偶 si臋 nie ba艂, ale droga zdawa艂a si臋 nie mie膰 ko艅ca, a na dodatek bola艂a go r臋ka鈥

W ko艅cu jego twarz roz艣wietli艂o o艣lepiaj膮ce s艂oneczne 艣wiat艂o. Andriusza skrzywi艂 si臋, a gdy otworzy艂 oczy, zobaczy艂, 偶e 艣wiat艂o przebija si臋 przez zielone li艣cie. Teraz juz m贸g艂 i艣膰 na czworakach, a po chwili wsta艂 i rozsun膮艂 mi臋kkie ga艂膮zki.

Sta艂 na skraju niewielkiej, zielonej doliny, poro艣ni臋tej drzewami i krzakami, kt贸r膮 zamyka艂o zbocze wysokiej g贸ry.

By艂o ciep艂o i sucho. S艂ycha膰 by艂o tylko bzykanie komar贸w, kt贸re najwyra藕niej wzi臋艂y go za d艂ugo oczekiwany obiad. Andriusza zacz膮艂 ogania膰 si臋 i zobaczy艂 swoj膮 d艂o艅 鈥 by艂a rozci臋ta, a z otwartej rany ciek艂a krew. Aby obmy膰 ran臋, Andriusza w艂o偶y艂 r臋k臋 do znikaj膮cego w g艂臋bi czarnej ska艂y strumienia. R贸偶owy ob艂ok krwi odp艂yn膮艂 wraz z wod膮, brzegi rany zblad艂y. Wyj膮艂 r臋k臋 z lodowatej wody i zobaczy艂, 偶e krew ju偶 nie cieknie, a rana goi si臋 w oczach.

Andriusza umy艂 w strumieniu twarz i znowu spojrza艂 na r臋k臋. Rana zagoi艂a si臋 ca艂kowicie, pozosta艂a po niej tylko jasna szrama.

Cud 鈥 powiedzia艂 na g艂os Andriusza i poszed艂 dalej, w g贸r臋 strumienia, nie ogl膮daj膮c si臋 na boki, bo nie m贸g艂 oderwa膰 wzroku od w艂asnej r臋ki. 鈥 Nie 鈥 powiedzia艂, zatrzymuj膮c si臋 po kilku krokach 鈥 to niemo偶liwe.

Co pocz膮膰? 鈥 odezwa艂 si臋 znajomy g艂os. 鈥 Te偶 nie dopuszcza艂em do siebie takiej my艣li, a przecie偶 jestem tutejszy z dziada pradziada!

Andriusza rozsun膮艂 krzaki i znalaz艂 si臋 na polanie, po艣rodku kt贸rej sta艂a marmurowa rze藕ba, a na 艂aweczce siedzia艂 Artiom i kruk Grisza, ca艂y i zdrowy, ale zas臋piony.

Rozci膮艂em sobie r臋k臋 鈥 oznajmi艂 Andriusza.

A Grisza zd膮偶y艂 zdechn膮膰 鈥 powiedzia艂 staruszek 鈥 to znaczy znajdowa艂 si臋 w stanie 艣mierci klinicznej.

Weniwidiwci 鈥 ochryp艂ym g艂osem powiedzia艂 kruk.


30


A gdzie Angela?

Posz艂a po wod臋 do 藕r贸d艂a. Tam jest woda w czystej postaci.

Dlaczego pu艣cili艣cie j膮 sam膮?

Upar艂a si臋. Chocia偶 to przes膮d, po co psu膰 z艂udzenia?

Wasilij ugrz膮z艂 w bagnie 鈥 powiedzia艂 Andriusza.

Uton膮艂? 鈥 spokojnie zapyta艂 staruszek.

Nie, stoi w b艂ocie po szyj臋. Trzeba b臋dzie si臋 nim zaj膮膰 w drodze powrotnej. Nie nale偶y raczej liczy膰 na Edwarda.

Na kogo? 鈥 zdziwi艂 si臋 staruszek.

Edward Olegowicz, wasz felczer. Nie rozumiecie? Kr臋ci razem z Wasilijem, to on jest drugim duchem. To on wszystko zorganizowa艂: i z kawiorem, i lekarstwami handlowa艂, i mleko rozrzedzali. W domu zosta艂o mu nawet troch臋 kawioru, ca艂y s艂oik, kt贸ry chce zawie藕膰 te艣ciowej do Ja艂ty.

To znaczy, 偶e jest dow贸d 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 To straszne. A oni nas wy艣ledzili?

Dlatego w艂a艣nie poszed艂em, bo jest ich dw贸ch.

Aha, ich jest dw贸ch, a nas czworo. 鈥 Staruszek poklepa艂 Grisz臋 po skrzydle. 鈥 A to dra艅, a to spryciarz, nawet w piwnicy ze mn膮 zosta艂! Wa艣k臋 wypu艣ci艂, a sam zosta艂! Wszystko obmy艣li艂, dra艅鈥

Dziadku! 鈥 da艂 si臋 s艂ysze膰 krzyk Angeliny. 鈥 Chod藕 tu! Nabra艂am wody.

Idziemy 鈥 odkrzykn膮艂 staruszek. Grisza chcia艂 si臋 sprzeciwi膰, ale w ko艅cu machn膮艂 g艂ow膮, zeskoczy艂 z 艂awki i poszed艂 pieszo, spogl膮daj膮c w niebo. 鈥 Boi si臋 鈥 wyja艣ni艂 staruszek. 鈥 Tutaj str贸偶uj膮 nietoperze. A z ich punktu widzenia Grisza jest zdrajc膮.

Fillantrrrop 鈥 odpowiedzia艂 kruk.

Jak wolisz. Ja ciebie nie os膮dzam. A gdzie Edzio?

Zab艂膮dzi艂 w jaskini. Utkn膮艂 ko艂o zwaliska.

Taaa鈥 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 My na pocz膮tku te偶 o ma艂o si臋 nie pomylili艣my. Droga trudna, mn贸stwo zwalonych g艂az贸w 鈥 to najpewniej dzie艂o majora.

Trawa sko艅czy艂a si臋, zast膮pi艂a j膮 dr贸偶ka z u艂o偶onych r贸wno, jedna obok drugiej, kamiennych p艂yt. Droga rozdzieli艂a si臋 dobieg艂a do niewielkiego stawku otoczonego marmurowym ogrodzeniem. Kamienie gdzieniegdzie wykruszy艂y si臋, osiad艂y w ziemi, mi臋dzy p艂ytami ros艂a trawa.

Po drugiej stronie stawu widoczna by艂a kamienna rotunda, przed kt贸r膮 pe艂ni艂y stra偶 lwy, spokojnie po艂o偶ywszy 鈥炁俹wy na 艂apach. Wewn膮trz sta艂 marmurowy nied藕wied藕 naturalnej wielko艣ci, z jego pyska bi艂a niewielka fontanna. 呕e to 偶ywa woda, Andriusza domy艣li艂 si臋 od razu, gdy tylko zobaczy艂, jak do 藕r贸d艂a zbli偶a si臋 ogromny zaj膮c, z wisz膮c膮 bezw艂adnie, poranion膮 艂ap膮. Zerkaj膮c spod oka na stoj膮c膮 nieopodal z kank膮 w r臋ku Angelin臋, zaj膮c doskoczy艂 do fontanny i zamar艂 w bezruchu. Woda zmy艂a krew z 艂apy, zaj膮c przem贸k艂, Angelina roze艣mia艂a si臋. Grisza zakraka艂, odganiaj膮c zaj膮ca, kt贸ry ogromnymi susami pomkn膮艂 mi臋dzy kamienn膮, rze藕bion膮 balustrad膮. Angelina zauwa偶y艂a Andriusz臋.

Szed艂e艣 za nami? Ale jeste艣 w艣cibski!

Broni艂 ci臋 鈥 powiedzia艂 powa偶nie staruszek. 鈥 Tam jest nie tylko Wa艣ka, ale i jego kole偶ka, Edward.

On te偶? Widzieli艣cie raki?

Raki tkwi艂y w sadzawce. Trzy zielone, metrowej d艂ugo艣ci raki wytrzeszcza艂y oczy na przyby艂ych z przezroczystej wody. Wok贸艂 nich powoli p艂ywa艂y z艂ote rybki.

Andriusza zauwa偶y艂 skryty za drzewami czarny dach. Bale, z kt贸rych zbudowano male艅k膮 chatk臋, dawno ju偶 zaros艂y i domek wygl膮da艂 jak k臋pa drzew. Zardzewia艂y, pokryty blach膮 dach cudem trzyma艂 si臋 nad bujn膮 pl膮tanin膮 ga艂臋zi.

P贸jd臋 ju偶 鈥 powiedzia艂a Angelina 鈥 musz臋 si臋 艣pieszy膰.

Id藕cie 鈥 zgodzi艂 si臋 Andriej. 鈥 Dogoni臋 was. 鈥 呕a艂owa艂, 偶e nie wzi膮艂 ze sob膮 aparatu fotograficznego. W膮tpliwe, aby uda艂o mu si臋 trafi膰 tutaj po raz drugi. Nie dlatego, 偶e droga by艂a trudna albo daleka: mo偶e szlak naprawd臋 by艂 zaczarowany鈥 Pojawi艂 si臋 pod wp艂ywem bajkowego zakl臋cia i zniknie znowu na sto albo dwie艣cie lat, dop贸ki jaka艣 inna Angelina nie wyruszy na ratunek swemu ukochanemu.

Zbudujemy tu sanatorium 鈥 powiedzia艂 Artiom. 鈥 Pokoje, lecznica pourazowa, k膮piele鈥

Angelina popatrzy艂a na polan臋, na rotund臋, na g艂upiutke pyski rak贸w i powiedzia艂a:

Szkoda.

Szkoda 鈥 staruszek zgodzi艂 si臋 od razu i ruszy艂 w 艣lad za dziewczyn膮. 鈥 Znaczy tak 鈥 kontynuowa艂 鈥 stworzymy rezerwat pa艅stwowy i poprowadzimy st膮d wodoci膮g鈥 鈥 Gfos staruszka gin膮艂 w zaro艣lach, tr贸jk膮tny kapelusz jeszcze raz mign膮艂 nad li艣膰mi鈥

Andriusza zajrza艂 do domku. W 艣rodku by艂o ciemno i pusto, stara, wiekowa pustka鈥 Kiedy艣 mieszkali tu ludzie, ale dawno st膮d odeszli. Na 艂awce wala艂 si臋 miedziany dzbanek, dwie puste butelki sta艂y zapomniane na rozwalaj膮cym si臋 piecu. I jeszcze jeden tr贸jk膮tny kapelusz鈥 Andriusza wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i kapelusz rozsypa艂 si臋. Pomy艣la艂: to tutaj na pewno gross鈥搈ajor ukrywa艂 si臋 przed carskimi prze艣ladowcami, tutaj umar艂, zapomniany przez wszystkich. Mo偶e gdzie艣 niedaleko domu le偶y jego szkielet, chyba 偶e zgin膮艂 w lesie鈥 Zardzewia艂a szpada bez pochwy stercza艂a spod szerokiej 艂awy. Andriusza postanowi艂 wzi膮膰 j膮 ze sob膮 i odda膰 staruszkowi. Niech le偶y pod szk艂em w budynku sanatorium albo w zarz膮dzie rezerwatu.

Gdy Andriusza schyli艂 si臋, 偶eby wyj膮膰 szpad臋 zauwa偶y艂, 偶e pod 艂aw膮 stoi kuferek. Wyci膮gn膮艂 go. Kuferek by艂 okuty 偶elaznymi pasami i zamkni臋ty.

Jest i skarb 鈥 na g艂os pomy艣la艂 Andriusza i wyni贸s艂 kufer na zewn膮trz. 鈥 To te偶 przeka偶臋 dziadkowi 鈥 postanowi艂.

Tak oto wyszed艂 z domku鈥揹rzewa 鈥 kuferek przyciska艂 do brzucha, za pasek zatkn膮艂 szpad臋 z poz艂acan膮 r臋koje艣ci膮. Nie odszed艂 jednak daleko, bo us艂ysza艂 znajomy, nieprzyjemny g艂os.

R臋ce! 鈥 powt贸rzy艂 uparcie g艂os. 鈥 R臋ce! Andriusza zobaczy艂, jak Angelina i staruszek cofaj膮 si臋 po dr贸偶ce prowadz膮cej do rotundy. Staruszek trzyma艂 obie r臋ce w g贸rze, Angelina jedn膮 鈥 w drugiej mia艂a drogocenn膮 kank臋. Pod nogami pl膮ta艂 im si臋 kruk, kt贸ry te偶 stara艂 si臋 cofn膮膰, a na ca艂膮 grup臋 naciera艂, oddalony o jakie艣 dziesi臋膰 krok贸w napastnik, trzymaj膮cy w r臋ce z艂o偶on膮 parasolk臋, odziany w porwany na strz臋py oficerski p艂aszcz, bez kapelusza, w艣ciek艂y, z trudem 艂api膮cy oddech.

Gdzie skarb? Gdzie skarb, pytam?

Staruszek i Angelina milczeli.

Gdzie skarb? Pozabijam was, nie mam nic do stracenia! Postaw kank臋 na ziemi! 鈥 Ange艂ina postawi艂a naczynie na dr贸偶ce. 鈥 Do ty艂u! Jeszcze bardziej!

Edward si臋gn膮艂 nog膮 do kanki, popchn膮艂 j膮, woda wyla艂a si臋 na dr贸偶k臋, pociek艂a po kamieniach i鈥 w szczelinach natychmiast pojawi艂y si臋 zielone kie艂ki.

Gdzie skarb?

Edziu 鈥 powiedzia艂 staruszek 鈥 nie potrzebujemy twojego skarbu. Zosta艅 tutaj i szukaj, ile dusza zapragnie. Wypu艣膰 nas. Musimy zanie艣膰 偶yw膮 wod臋. A ty j膮 rozla艂e艣.

Starczy 鈥 powiedzia艂a nieoczekiwanie Angelina. 鈥 Mam tego do艣膰!

Spokojnie zrobi艂a krok w prz贸d i podnios艂a kank臋.

Ani mi si臋 wa偶! 鈥 krzykn膮艂 Edward.

Andriusza przez d艂ugie sekundy nie m贸g艂 uwolni膰 si臋 od ci臋偶kiego, niewygodnego kufra, kt贸ry wreszcie odstawi艂 na ziemi臋. Teraz ju偶 mu nie przeszkadza艂 w wyj臋ciu szpady zza paska.

St贸j, draniu! 鈥 powiedzia艂 Andriusza. Zdawa艂o mu si臋, 偶e m贸wi powa偶nie i spokojnie, ale g艂os za艂ama艂 mu si臋 na wysokim d藕wi臋ku.

Edward odwr贸ci艂 si臋 i zauwa偶y艂 skrzyni臋. Nie widzia艂 ani szpady, ani Andriuszy 鈥 widzia艂 tylko kufer.

M贸j! 鈥 krzykn膮艂 i rzuci艂 si臋 w jego stron臋.

Wpad艂 na Andriusz臋 jak w艣ciek艂y byk, z艂apa艂 znalezion膮 przez Andrieja skrzyni臋 i poci膮gn膮艂 do siebie. Jednak nie utrzyma艂, bo kufer upad艂, szcz臋kn膮艂, otworzy艂 si臋 i wylecia艂y ze艅, jak stado go艂臋bi, r贸偶ne kartki. Edward skoczy艂 do przodu i zakry艂 kufer w艂asnym cia艂em. Rozw艣cieczony Andriusza zamachn膮艂 si臋 szpad膮 i z rozmachem waln膮艂 ni膮 w krocze felczera. Ten zawy艂, ale nie wypu艣ci艂 zdobyczy. Andriusza zrozumia艂, 偶e kufer jest pusty 鈥 ze 艣rodka wylecia艂a srebrna moneta, potoczy艂a si臋, b艂yskaj膮c w s艂o艅cu, po dr贸偶ce w stron臋 okr膮g艂ej sadzawki i zatrzyma艂a si臋 na ogrodzeniu.

Tak my艣la艂em 鈥 powiedzia艂 staruszek, podnosz膮c jedna z kartek. 鈥 To rozliczenia. Wydatki poniesione ze 艣rodk贸w pa艅stwowych.

Czyli pieni臋dzy nie ma? 鈥 zapyta艂 Andriusza.

A niby sk膮d maj膮 by膰? Nasz przodek zosta艂 zrehabilitowany! Po艣miertnie!

Id臋 鈥 powiedzia艂a Angelina. 鈥 Benek czeka. Dziadek zbiera艂 karki z rozliczeniami.

Dasz rad臋? 鈥 Angela zwr贸ci艂a si臋 do Andriuszy.

Dam 鈥 odpowiedzia艂, odsuwaj膮c parasol na bok nog膮. 鈥 Id藕cie. I ty te偶 wstawaj, Edwardzie!

Dra艅 鈥 powiedzia艂a Angelina, przechodz膮c obok. 鈥 Wa艣ce jeszcze mo偶na wybaczy膰, ale wam 鈥 nigdy.

Gdzie pieni膮dze? 鈥 krzycza艂 Edward, nie zauwa偶aj膮c nikogo.

Zrozpaczony wzrok zatrzyma艂 si臋 na b艂yszcz膮cej na skraju ogrodzenia monecie. Poczo艂ga艂 si臋 w jej stron臋. Zielone raki patrzy艂y na niego ze zdziwieniem 鈥 my艣la艂y, 偶e jest jednym z nich. Jeden niezgrabny ruch i do wody wpad艂a moneta, a po chwili tak偶e sam Edward; raki podnios艂y kleszcze, jakby chcia艂 broni膰 b艂yszcz膮cego skarbu.

Pobiegn臋 za Angelina 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 A co, je艣li tam jest Wa艣ka?

Nie ma obawy 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 On jest teraz grzeczny.

Edward miota艂 si臋 w sadzawce z 偶yw膮 wod膮, walcz膮c z rakami; w tej walce nie mog艂o by膰 zwyci臋zcy. Ka偶da rana natychmiast si臋 goi艂a, oderwana 艂apa raka odros艂a w mgnieniu oka, gdyby kto艣 urwa艂 Edwardowi g艂ow臋, te偶 by mu pewnie odros艂a. Ale raki nie odgryz艂y g艂owy felczera, kt贸ry wyrwawszy si臋 z ich obj臋膰, wylaz艂 na brzeg i poczo艂ga艂 si臋 powrotem w stron臋 kuferka, 艣ciskaj膮c w r臋ku srebrnego rubla.

Andriuszy znudzi艂o si臋 patrze膰 na felczera. Wsun膮艂 szpad臋 za pasek i obejrza艂 si臋. Zobaczy艂 zaro艣ni臋t膮 dr贸偶k臋. 鈥濸rzejd臋 si臋 kawa艂ek w t臋 stron臋 鈥 postanowi艂. 鈥 Pi臋膰 minut nic nie zmieni鈥.

Rozsuwaj膮c ga艂臋zie krzak贸w i 艂opian贸w przypominaj膮cych wielko艣ci膮 bananowce, uwolniwszy si臋 od ogromnego trzmiela, Andriusza min膮艂 domek.

Zaro艣ni臋te mchem zbocze pag贸rka by艂o twarde, ale twarde w inny spos贸b ni偶 kamie艅 鈥 r贸偶nicy tej nie mo偶na by艂o wyrazi膰 s艂owami, ani nawet opisa膰 w my艣lach; a jednak by艂a. Andriusza przykucn膮艂, zerwa艂 r臋k膮 warstw臋 mchu i zobaczy艂 nier贸wn膮, chropowat膮 powierzchni臋 metalu. 呕elazna g贸ra, pomy艣la艂 i wspi膮艂 si臋 na wierzcho艂ek niewielkiego, stromego pag贸rka. Bujna ziele艅 doliny zosta艂a w dole, tutaj 鈥 wok贸艂 藕r贸d艂a, wia艂 wiatr i by艂o ch艂odniej. Wida膰 by艂o dom gross鈥搈ajora wraz z dachem ukrytym pod zielon膮 czapk膮 li艣ci, bia艂膮 kopu艂臋 rotundy i ciemny szmaragd sadzawki鈥 Andriusza obejrza艂 si臋. Dolina Carskiego 殴r贸d艂a by艂a okr膮g艂a, jej r贸wna powierzchnia przypomina艂a ogromny krater, a metalowy pag贸rek wznosi艂 si臋 dok艂adnie po艣rodku. Andriej zrozumia艂, 偶e najprawdopodobniej za niepami臋tnych czas贸w upad艂 tu ogromny meteoryt 鈥 przyniesiony z g艂臋bi kosmosu. Zapewne ten dziwny zestaw tamtejszej materii nape艂ni艂 藕r贸d艂o bajkow膮 moc膮 i woda nabra艂a w艂a艣ciwo艣ci nie wyst臋puj膮cych nigdzie indziej na 艣wiecie.

A mo偶e nie? Mo偶e ten metalowy kolos zrodzi艂 si臋 we wn臋trzu ziemi i wydoby艂 si臋 na powierzchni臋 dzi臋ki ogromnemu ci艣nieniu albo wybuchowi wulkanu? A moc jego sk艂adnik贸w stworzy艂a 偶yw膮 wod臋?

Dalej, za zboczem, co艣 pob艂yskiwa艂o. Andriusza zszed艂 w to miejsce i zobaczy艂 nachylony krzy偶, wbity w poro艣ni臋ty nisk膮 traw膮 wzg贸rek. Trawa wiedzia艂a, 偶e w tym miejscu nie wolno rosn膮膰 wysoko, nie wolno skrywa膰 pami臋ci o tym, kto zosta艂 tu pochowany.

Obok 艂aweczka, jakby kto艣 tutaj przychodzi艂.

Na krzy偶u przybita by艂a tabliczka. Napis wyblak艂, ale w jasnym 艣wietle Andriusza m贸g艂 przeczyta膰: 鈥濭ross鈥搈ajor Cesarskiego Pu艂ku Preobra偶e艅skiego, Iwan Po艂ujechtow zmar艂 8 dnia grudnia 1762 roku. Ukochany ojciec i m膮偶. Pok贸j Twej duszy鈥.

Andriusza usiad艂 na 艂aweczce. Czyli tutaj mieszka艂 a bajka k艂ama艂a, bo bajki wymy艣laj膮 ludzie, kt贸rzy nie wiedz膮 wszystkiego. Helena nie powiedzia艂a nikomu we wsi, 偶e major 偶yje, tylko sk艂ama艂a, 偶e zgin膮艂 przy 藕r贸dle鈥

I nagle m艂odzieniec poczu艂, 偶e nie jest sob膮, nie jest Andriejem Siemionowem ze Swierd艂owska, ale gross鈥搈ajorem Iwanem Po艂ujechtowem, wygna艅cem i odszczepie艅cem. Jesienny wiatr wieje na wzg贸rzu, major my艣li o tym, 偶e kiedy艣, dawno temu, ten 偶elazny pag贸rek spad艂 z nieba jak ogniste kamienie i przyni贸s艂 z gwiazd na Ziemi臋 tajemnic臋 i 偶yciodajn膮 si艂臋, a mo偶e pojawi艂 si臋 spod ziemi, a ta woda to sama esencja naszego 艣wiata. Opanowa艂y go t臋sknota i samotno艣膰 鈥 pociesza艂a tylko nadzieja, 偶e przyjdzie Helena, przyjdzie i zostanie tu na tydzie艅, we wsi powie, 偶e pojecha艂a do krewnych, do Penzy. Z grzeczno艣ci obieca艂a poby膰 troch臋 u nich, malucha we藕mie, najmniejszego, innych nie mo偶na, wygadaj膮 si臋鈥

Major wsun膮艂 r臋k臋 do kieszeni p艂aszcza, wyj膮艂 srebrny rubel 鈥 komu potrzebne pieni膮dze, kt贸re zosta艂y z carskiej szkatu艂y? Nikt nie uwierzy, 偶e wyda艂 je budow臋, nie krad艂, nie oszukiwa艂, nie chowa艂. Nic si臋 nie da udowodni膰鈥 Iwan Po艂ujechtow popatrzy艂 na rublow膮 monet臋 ozdobion膮 profilem imperatorowej i rzuci艂 j膮 w dal, w traw臋. Z g贸ry nadlecia艂 wierny Grisza, podni贸s艂 monet臋 i zabra艂 ze sob膮. A mo偶e by tak wsta膰, wr贸ci膰 do Petersburga, tam toczy si臋 prawdziwe 偶ycie, s膮 bale i manewry, rozmowy o polityce i pa艂ace na bulwarach. Czy potrzebne ci to, Iwanie, siedzisz tutaj, lata mijaj膮 w zapomnieniu, czekasz tylko na jedno 鈥 odg艂os krok贸w na progu twojego domu. Przyjdzie twoja Helena, ju偶 niem艂oda, rozty艂a si臋, r臋ce pierzch艂y od pracy, sama niesie sw贸j wstyd 鈥 m臋偶a nie ma, o ona trzecie dziecko w ko艂ysce buja. Jest wierna, przez las, przez zwalisko chodzi do swojego Wanieczki, a Wanieczka, chocia偶 i nie chory 鈥 jak tu zachorowa膰, gdy obok 偶ywa woda 鈥 od smutku starzeje si臋, k艂贸tliwy si臋 zrobi艂.

Helena m贸wi艂a: uciekniemy, pojedziemy na po艂udnie, za Wo艂g臋, do Kubania. Ale jego nie ci膮gnie ju偶 do ludzi, zreszt膮, nie mo偶e by艂y gross鈥搈ajor zajmowa膰 si臋 zb贸jowaniem ani ch艂opsk膮 prac膮. Lepiej ju偶 zostanie tutaj do 艣mierci, jak stra偶nik na posterunku, obok 藕r贸d艂a.

Czasem ca艂kiem ju偶 nie mo偶e wytrzyma膰, wychodzi wtedy do ludzi w paradnym mundurze, ze szpad膮, idzie lasem, blisko do chat nie podchodzi, patrzy tylko na dym unosz膮cy si臋 z komin贸w, na bawi膮ce si臋 dzieci 鈥 przede wszystkim na swoje. Dzieci krzepkie 鈥攋ak偶e by inaczej, 偶ywa woda w rzeczce rozrzedzona, ale dla zdrowia wystarczy.

Czasem spotka kogo艣 w lesie鈥 I ludzie ju偶 wiedz膮, ale bior膮 go za ducha, boj膮 si臋, uciekaj膮. Czasami spotyka znajomego nied藕wiedzia, uczy艂 go strzela膰 z armaty, gdy jeszcze mieszka艂 we wsi. Nied藕wied藕 ci膮gle chodzi do armaty i nied藕wiedzi膮tka te偶 nauczy艂 strzela膰.

Umr臋 鈥 pomy艣la艂 spokojnie major 鈥 ale co robi膰? Umr臋. Niech Helena pochowa mnie tutaj, widok st膮d pi臋kny, g贸ry wida膰, zimne wierzcho艂ki, p艂yn膮ce ob艂oki i przelatuj膮ce ptaki. Ptaki przysiadaj膮 ko艂o 藕r贸d艂a, lecz膮 rany. Minie wiele lat, zanim dotrze tu jaka艣 dusza, zobaczy krzy偶 i zrozumie m贸j smutek, zrozumie, 偶e 偶y艂em tu d艂ugie 艂ata sam膮 mi艂o艣ci膮, a bez niej dawno bym umar艂 bez 艣ladu i bez mogi艂y鈥︹.

Krzy偶 sta艂 na zielonym zboczu, nachylony, samotny, jak sam major. A jednak da艂 pocz膮tek ca艂ej wsi 鈥 i Koli, i G艂afirze, i Angelinie鈥

Pora i艣膰 z powrotem. Nie mo偶na zostawi膰 felczera, jeszcze co艣 narozrabia, b臋dzie szuka艂 pieni臋dzy, zniszczy rotund臋.


31


By膰 mo偶e 鈥 my艣la艂 Andriusza, poganiaj膮c w ciemnej jaskini pogodzonego z losem Edwarda 鈥 nazw膮 sanatorium imieniem majora Po艂ujechtowa. Ale gdzie tam 鈥 to nie jest posta膰 historyczna, ani bohater, ani m艣ciciel ludu. A szkoda鈥

Edward poj臋kiwa艂. W jednej r臋ce ni贸s艂 kufer, w drugiej zaciska艂 srebrny rubel z portretem grubej, ostronosej baby z piersiami jak balony.

Rozkradli 鈥 powtarza艂 i wzdycha艂. 鈥 Oszu艣ci, grabiciele. A ja chcia艂em dla ludzi.

Gdy wyszli ze szczeliny i przed nimi rozci膮gn臋艂o si臋 bagno, Edward zaniepokoi艂 si臋 i powiedzia艂:

Trzeba pom贸c Wasilijowi. Jeste艣my istotami humanitarnymi, nieprawda偶?

Humanitarnymi 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Przyniesiesz dr膮g i wyci膮gniesz go.

Ale dr膮g okaza艂 si臋 niepotrzebny. Zobaczyli, 偶e Wasilij nadal stoi zanurzony po gard艂o w b艂ocie, a na brzegu przykucn膮艂 Artiom 鈥 na kolanach trzyma艂 rapier, obok le偶a艂a d艂uga lina. Gdy szli wok贸艂 bagna, Wasilij monotonnie wymienia艂 wszystkie grzechy w艂asne i Edwarda, a staruszek zach臋ca艂 go w przerwach:

Dawaj, dawaj, przest臋pcza mordo, wszystko opowiadaj, bo inaczej nie zobaczysz brzegu! 鈥 I Wasilij kontynuowa艂 opowie艣膰.

Edwarda zauwa偶y艂 dopiero, gdy ten stan膮艂 tu偶 obok staruszka.

To on! 鈥 zabulgota艂 Wasilij.鈥擮n mn膮 kierowa艂. A ja go s艂ucha艂em z g艂upoty. Gdzie skarb? Gdzie pieni膮dze?

To legenda, tylko legenda 鈥 powiedzia艂 Edward. 鈥 Chc臋 ci臋 jak najszybciej o tym poinformowa膰 i pom贸c jak najpr臋dzej wydosta膰 si臋 z b艂ota. Wybacz, 偶e nie mog艂em zrobi膰 tego wcze艣niej 鈥 pomaga艂em Angelinie.

No i dra艅 z ciebie, Edziu 鈥 powiedzia艂 Artiom.

A co tam masz? 鈥 zapyta艂 Wasilij, wskazuj膮c oczami na wieko kufra. 鈥 Skarb?

Pami膮tka 鈥 szybko odpowiedzia艂 felczer. By艂 niemal go艂y, a wiekiem zakrywa艂 brzuch. 鈥 Na pami膮tk臋 o przesz艂o艣ci naszej okolicy. Artiomie Niko艂ajewiczu, nie wierzcie w ani jedno s艂owo tego typa i oszusta. Chce mnie znies艂awi膰鈥

Spokojnie 鈥 powiedzia艂 Artiom 鈥 wszystko si臋 wyja艣ni.

Wyci膮gn臋li Wasilija z trudem, spocili si臋 jak myszy, nim bagno da艂o za wygran膮. Edward biega艂 dooko艂a i udziela艂 rad, a gdy Wasilij wyszed艂 na brzeg i w niepowstrzymanym gniewie rzuci艂 si臋 na swego starszego kumpla, ten pogna艂 przed siebie w takim tempie, 偶e uda艂o si臋 go dogoni膰 dopiero w lesie.

Przeszli jeszcze ze sto krok贸w, gdy zobaczyli Angelin臋. By艂a zm臋czona, wi臋c Andriusza wzi膮艂 od niej kank臋.


32


Helikopter sta艂 tu偶 za op艂otkami, jakie艣 sto krok贸w od domu. Obok le偶a艂y puste nosze. 艢mig艂o kr臋ci艂o si臋 powoli.

Odlec膮! 鈥 krzykn臋艂a Angelina, rzucaj膮c si臋 w stron臋 helikoptera. 鈥 Andriusza, szybciej!

Pobiegli wzd艂u偶 drogi.

Hej! 鈥 krzykn膮艂 Andriusza, zauwa偶ywszy w kabinie Pilota. 鈥 Zatrzymajcie si臋! Przynie艣li艣my 偶yw膮 wod臋!

Angelina podnios艂a kank臋, 偶eby pilot m贸g艂 j膮 dostrzec. Ten nie od razu zrozumia艂, o co chodzi, potem wy艂膮czy艂 silnik, 艣mig艂o zatrzyma艂o si臋, zwalniaj膮c obroty.

O co chodzi? 鈥 zapyta艂 pilot. 鈥 Co tam przynie艣li艣cie?

呕yw膮 wod臋 鈥 powiedzia艂a Angelina.

Przykro mi! 鈥 powiedzia艂 pilot. 鈥 Zrozumia艂em aluzj臋. Za sterami nie pij臋.

Nie dla was 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Dla chorego.

No to mu zanie艣cie.

To jego nie ma na pok艂adzie?

Nie ma.

Angelina niemal upu艣ci艂a wod臋. Z kanki chlusn臋艂o i w miejscu, gdzie kapn臋艂a woda, zacz臋艂a bujnie rosn膮膰 trawa, zakwit艂y ogromne, niebieskie dzwonki 鈥 pilot skamienia艂 wpatruj膮c si臋 w to zjawisko.

Jak to nie ma? 鈥 zapyta艂 Andriusza, czuj膮c jak lodowaciej膮 mu r臋ce.

Widzicie nosze? Jak tylko go tu przynie艣li, zeskoczy艂 i uciek艂 w krzaki. W jego stanie to pewna 艣mier膰. Szukaj膮 go w krzakach. A on co艣 bredzi.

W zaro艣lach zakot艂owa艂o si臋 i wyci膮gn臋li stamt膮d opieraj膮cego si臋 z ca艂ych si艂 Benjamina. Opatrunek zsun膮艂 si臋 na bok, przesi膮k艂 krwi膮. Obok bieg艂 lekarz i nerwowo stara艂 si臋 nape艂ni膰 strzykawk臋, 偶eby zrobi膰 choremu zastrzyk uspokajaj膮cy.

Benek! 鈥 krzykn膮艂 Andriusza. 鈥 Nie szalej. Wszystko w porz膮dku!

Benek! 鈥 Angelina bieg艂a do niego, przyciskaj膮c kank臋 do piersi.

Wr贸cili艣cie? 鈥 chory m贸wi艂 szybko, oczy b艂yszcza艂y mu od gor膮czki, ale by艂 w pe艂ni 艣wiadomy. 鈥 Wybacz Angela, nie mog艂em odlecie膰 bez ciebie. Dla mnie posz艂a艣 do lasu, przecie偶 ja wszystko rozumiem, nie mog艂em odlecie膰 jak dezerter鈥 Prosz臋 mnie zrozumie膰 鈥 zwr贸ci艂 si臋 do lekarza 鈥 i wybaczcie, 偶e was zdenerwowa艂em.

Wszystko w porz膮dku 鈥 powiedzia艂 lekarz. Skorzysta艂 z tego, 偶e chory si臋 uspokoi艂 i szybko wbi艂 mu strzykawk臋 w r臋k臋.

To by艂o zupe艂nie zb臋dne 鈥 zauwa偶y艂 Benjamin 鈥 ju偶 si臋 uspokoi艂em. 鈥 Sam u艂o偶y艂 si臋 na noszach.

Mog艂e艣 umrze膰 鈥 powiedzia艂 lekarz. 鈥 To skandal.

Przysz艂a艣, Angelo, dzi臋kuj臋 ci. Woda to bajka, wiem, ale posz艂a艣 w nocy鈥

呕ywa woda jest tutaj 鈥 powiedzia艂a Angela. 鈥 Wszystko w porz膮dku. I naprawd臋 dzia艂a.

Dzia艂a 鈥 powiedzia艂 Andriusza. 鈥 Sam sprawdzi艂em.

Koledzy, nie zatrzymujcie nas 鈥 poprosi艂 lekarz. 鈥 Ka偶da minuta zwi臋ksza niebezpiecze艅stwo.

Doktorze 鈥 krzykn膮艂 pilot. 鈥 Woda dzia艂a, sam widzia艂em!

Co znowu za woda?

Oczy Benka zw臋zi艂y si臋, zacz膮艂 zasypia膰 z u艣miechem szcz臋艣cia na twarzy, trzymaj膮c za r臋k臋 Angel臋.

Podajcie mi chusteczk臋 鈥 powiedzia艂a dziewczyna.

Powiedzia艂a to takim tonem, 偶e G艂afira bez s艂owa zdj臋艂a z g艂owy bia艂膮 chustk臋. Angela zanurzy艂a j膮 w kance.

Nie widzieli艣cie gdzie艣 tych kombinator贸w i spekulant贸w? 鈥 zapyta艂 Andriusz臋 milicjant.

Tam id膮 鈥 powiedzia艂 Andriej.

Drog膮 szli obok siebie Edek i Wa艣ka i zajadle si臋 k艂贸cili. Ich r臋ce by艂y zwi膮zane za plecami, 偶eby nie uciekli; staruszek znalaz艂 sznurek w worku. Z ty艂u za nimi cz艂apa艂 Artiom, trzymaj膮c ich jak za lejce.

Kruk Griszka wzbi艂 si臋 w niebo, zatoczy艂 ko艂o nad helikopterem, traktuj膮c go najwidoczniej jako rywala, kt贸ry wdar艂 si臋 na jego terytorium. Zapikowa艂 w stron臋 maszyny, z ca艂ej si艂y uderzy艂 dziobem w szyb臋 kabiny. Potem podni贸s艂 dumnie g艂ow臋 i powiedzia艂:

Omniaprieklarrarara!

Z lasu wysz艂a nied藕wiedzica. Prowadzi艂a nied藕wiadka, aby nauczy膰 go strzela膰 z armaty.


t艂umaczy艂a Agnieszka Chodkowska鈥揋yurics


呕urawl w rukach

呕uraw w gar艣ci


By艂 to niedu偶y bazar: trzy szeregi krytych stragan贸w i niezbyt obszerny plac, na kt贸rym z zaprz臋偶onych woz贸w sprzedawano kartofle i kapust臋. Przeszed艂em przez targ, odbieraj膮c defilad臋 baniek z mlekiem, garnuszk贸w ze 艣mietan膮 i dzbank贸w brunatnego miodu, mijaj膮c tace z agrestem, miski z czarnymi porzeczkami i bor贸wkami, stosiki grzyb贸w i sterty jarzyn. Towary by艂y o艣wietlone promieniami s艂o艅ca, a ich w艂a艣ciciele skryli si臋 w tak g艂臋bokim cieniu, 偶e trzeba by艂o podej艣膰 bli偶ej, aby ich w og贸le dostrzec.

Jedna z kobiet zdumia艂a mnie sw膮 obco艣ci膮, oderwaniem od tego powszedniego, codziennego 艣wiata bazarowych handlarzy.

Zobaczy艂em i 鈥 jak to si臋 cz臋sto mi zdarza 鈥 natychmiast wymy艣li艂em jej dom i otaczaj膮cych j膮 ludzi, s艂owem 鈥 ca艂e 偶ycie. Uzna艂em, 偶e przyjecha艂a z zagubionego w lasach starowierskiego chutoru, gdzie jej ojciec 鈥 ponury i ciemny, ale sprytny starzec 鈥 przewodzi艂 kilku staruszkom. Tam te偶 mieszka艂a jej matka, baba t臋ga, leniwa, ze spuchni臋tymi nogami.

W przeciwie艅stwie do innych handlarek nikogo nie zaczepia艂a, nie zachwala艂a swojego towaru 鈥 kosza wielkich jaj! Wczesnych pomidor贸w, u艂o偶onych obok wagi w zgrabn膮 piramidk臋 niczym kamienne kule przy staro艣wieckiej armacie.

Mia艂a na sobie wyp艂owia艂膮 sukienk臋 z niebieskiego kretonu, kt贸ra ods艂ania艂a jej szczup艂e i opalone r臋ce, patrzy艂a ponad g艂owami mijaj膮cych j膮 ludzi, jakby g艂臋boko si臋 nad czym艣 zastanawia艂a. Nie dojrza艂em koloru w艂os贸w i oczu, gdy偶 zawi膮za艂a na g艂owie bia艂膮 chustk臋, kt贸ra na podobie艅stwo daszka os艂ania艂a jej twarz. Je艣li kt贸ry艣 z kupuj膮cych podchodzi艂 do niej, u艣miecha艂a si臋 nie艣mia艂o lecz ufnie.

Kobieta poczu艂a m贸j wzrok i odwr贸ci艂a si臋 szybko jak sp艂oszona sarna. Spu艣ci艂em oczy. By艂em pewien, 偶e ona nigdy nie by艂a w starowierskiej sadybie. I wcale nie dlatego, 偶e w tych okolicach nie ma wielkich bor贸w, 偶e niewielkie tereny le艣ne, ci膮gn膮ce si臋 wzd艂u偶 p艂ytkich rzeczu艂ek i nad brzegami bagnistych jezior, poprzedzielane s膮 polami i 艂膮kami. Po prostu ka偶dy skrawek gruntu by艂 tu z dawien dawna zagospodarowany i o starowierskich osiedlach nikt nawet nie s艂ysza艂. Nie, nie dlatego: na jej szyi wisia艂 na cienkim rzemyku wypolerowany kawa艂ek bursztynu, a nie krzy偶yk.

A wi臋c mieszka艂a w odleg艂ej wsi, a jej m膮偶, zwalisty i silny hulaka, pos艂a艂 j膮, aby sprzeda艂a nazbierane przez tydzie艅 jaja i dojrza艂e akurat pomidory. Potem przepije przywiezione pieni膮dze i w przyp艂ywie skacowanej skruchy kupi za pozosta艂e grosze chust臋 dla najm艂odszej c贸rki鈥

Zapragn膮艂em us艂ysze膰 jej g艂os. Nie m贸g艂bym odej艣膰, zanim bym go nie us艂ysza艂. Zbli偶y艂em si臋 i staraj膮c si臋 zajrze膰 jej w oczy, poprosi艂em o dziesi臋膰 jaj. Wprawdzie ciocia Alona nic mi nie wspomina艂a o ich braku, kaza艂a mi tylko kupi膰 na obiad ze dwa kilo m艂odych kartofli i troch臋 szczypiorku, ale鈥

Patrzy艂em na jej szczup艂e r臋ce z d艂ugimi, smuk艂ymi palcami. Na serdecznym palcu prawej r臋ki dostrzeg艂em cienk膮 obr膮czk臋 ze z艂ota. Mia艂em racj臋, by艂a zam臋偶na.

Ile p艂ac臋? 鈥 zapyta艂em, patrz膮c jej w twarz (oczy mia艂a jasne, chyba szare).

Rubel 鈥 powiedzia艂a kobieta, zwijaj膮c z gazety tutk臋 i ostro偶nie uk艂adaj膮c w niej jaja.

Wzi膮艂em zawini膮tko. Jaja by艂y wielkie, pod艂u偶ne i r贸偶owawe.

Z daleka je pani przywioz艂a? 鈥 zapyta艂em.

Z daleka. 鈥 Nie patrzy艂a na mnie.

Dzi臋kuje 鈥 powiedzia艂em. 鈥 B臋dzie tu pani jutro?

Nie wiem.

G艂os mia艂a niski, przyt艂umiony, nawet nieco schrypni臋ty i ka偶de s艂owo wymawia艂a tak wyra藕nie, jakby rosyjski nie by艂 jej j臋zykiem ojczystym.

Kiedy wr贸ci艂em do domu, ciocia Alona nie da艂a si臋 przekona膰, 偶e na targu zabrak艂o m艂odych kartofli. Wzi臋艂a jednak jaja i zanios艂a je do kuchni. Po chwili zawo艂a艂a stamt膮d:

Kola, co艣 ty kupi艂? Przecie偶 to nie s膮 kurze jaja.

A jakie? 鈥 zapyta艂em.

Pewnie kacze鈥 Ile da艂e艣?

Rubla.

Wszed艂em do kuchni. Ciocia Alona u艂o偶y艂a jaja na talerzu i dopiero teraz spostrzeg艂em, 偶e istotnie wygl膮da艂y jako艣鈥 dziwnie. Powiedzia艂em jednak:

Najzwyczajniejsze w 艣wiecie jajka, ciociu. Kurze.

Ciocia Alona skroba艂a marchew. Roz艂o偶y艂a r臋ce, w kt贸rych trzyma艂a: w jednej 鈥 marchewk臋, w drugiej 鈥 n贸偶. Ca艂a jej poza zdawa艂a si臋 m贸wi膰: 鈥濶iechaj ci b臋dzie鈥︹.

Ciocia Alona jest moj膮 jedyn膮 偶yj膮c膮 krewn膮. Ju偶 od pi臋ciu lat co roku obiecywa艂em przyjecha膰 do niej, ci膮g艂e zwodzi艂em i鈥 nag艂e przyjecha艂em. Sta艂o si臋 to nie tyle z powodu g艂upiej i niepotrzebnej moskiewskiej k艂贸tni, czy fiaska moich plan贸w, ile wskutek nag艂ego l臋ku, 偶e nieub艂agany czas mo偶e kt贸rego艣 dnia zabra膰 mi cioci臋 Alon臋, kt贸ra pisze d艂ugie, szczeg贸艂owe listy, Pe艂ne staromodnych rozwa偶a艅 i utyskiwa艅 na pogod臋, regularnie przysy艂a kartki z 偶yczeniami na 艣wi臋ta i na urodziny, zaopatruje mnie co roku w s艂oiki z domowymi konfiturami i nie daje po sobie pozna膰, 偶e czuje si臋 dotkni臋ta moimi czczymi obietnicami.

Kiedy przyjecha艂em, ciocia Alona nie od razu uwierzy艂a w swoje szcz臋艣cie. Wiem, 偶e potrafi艂a wsta膰 w nocy i podej艣膰 do mojego 艂贸偶ka, aby si臋 przekona膰, 偶e nie znikn膮艂em. Dzieci nie mia艂a, m膮偶 poleg艂 na froncie, kocha艂a mnie wi臋c bardziej ni偶 na to zas艂ugiwa艂em.

Nie up艂yn膮艂 jeszcze tydzie艅 od mego przyjazdu do cichego miasteczka na skraju las贸w i p贸l, gdy przekonawszy si臋, po raz kt贸ry艣 z rz臋du, 偶e nie potrafi臋 odpoczywa膰, zacz膮艂em t臋skni膰 do swego codziennego, 藕le urz膮dzonego 偶ycia, do grzbiet贸w ksi膮偶ek Wolfsona i Trepietowa na g贸rnej p贸艂ce rega艂u i do swej zaocznej, bezsensownej teraz polemiki z ich tezami. K艂贸tnia, przez kt贸r膮 tu przyjecha艂em, zacz臋艂a z wolna przybiera膰 swe istotne, skromne wymiary. No, powiedzmy, nie pojad臋 do Chorogu, powiedzmy, odejd臋 z instytutu. I co si臋 przez to zmieni? B臋dzie inne, niemal takie samo laboratorium, niemal takie same dyskusje i konflikty. A je艣li odjecha艂bym teraz, kiedy ciocia A艂ona ju偶 zawczasu martwi si臋, 偶e pozostaj膮ce mi jeszcze dwa tygodnie up艂yn膮 zbyt szybko, by艂oby to z mojej strony okrucie艅stwem.

Pewnie nigdy nie widzia艂e艣 kurzych jaj 鈥 powiedzia艂a ciocia Alona. 鈥 Czym was w tej Moskwie karmi膮?

Najlepsz膮 metod膮 rozstrzygni臋cia naszego sporu jest usma偶enie dw贸ch jajek 鈥 odpar艂em, id膮c do pokoju, gdzie wzi膮艂em z p贸艂ki stary numer 鈥濴iteratury Zagranicznej鈥.

Przed kolacj膮 przypomnia艂em cioci o swej pro艣bie.

Mo偶e lepiej b臋dzie, jak skocz臋 do sklepu i kupi臋 zwyk艂e jajka? 鈥 powiedzia艂a ciocia.

Co to, to nie. Zaryzykujemy.

Ciocia Alona postawi艂a przede mn膮 talerz z jajecznic膮, nala艂a sobie esencji z imbryczka, kt贸rego wyj臋艂a spod nader sfatygowanej, lecz wci膮偶 jeszcze imponuj膮cej watowanej lali dola艂a wrz膮tku z samowara i od艂upa艂a szczypcami r贸wniutka kostk臋 cukru. Udawa艂a, 偶e moje jajeczne eksperymenty zupe艂nie jej nie interesuj膮, ale gdy ju偶 zamierza艂em zabra膰 si臋 do jedzenia, nie wytrzyma艂a:

Na twoim miejscu 鈥 powiedzia艂a 鈥 ograniczy艂abym si臋 do herbaty.

Ciocia usma偶y艂a mi jaja sadzone. 呕贸艂tka by艂y wielkie wypuk艂e niczym po艂贸wki dojrza艂ych jab艂ek. Pomy艣la艂em, 偶e warto by艂oby obliczy膰 ich wsp贸艂czynnik energii powierzchniowej.

Nie zapomnij posoli膰 鈥 przypomnia艂a ciocia, s膮dz膮c, 偶e oblecia艂 mnie strach. W jej g艂osie zabrzmia艂a ironia. Poprawi艂a okulary, kt贸re zawsze zje偶d偶a艂y jej na czubek nosa.

Nie b贸j si臋.

Jajecznica smakowa艂a niemal tak, jak prawdziwa, cho膰 nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e pi臋kna nieznajoma sprzeda艂a mi zamiast kurzych jakie艣 inne, nieznane w naszych okolicach jaja. Postanowi艂em wi臋c zrobi膰 cioci Alonie przyjemno艣膰 i zapyta膰:

A jak wygl膮daj膮 jajka cietrzewi?

Dlaczego pytasz tylko o cietrzewie? Poza nimi istniej膮 s艂onki, g艂uszce, a nawet 偶urawie i or艂y. Wszystkie ptaki znosz膮 jaja. 鈥 Ciocia A艂ona przez wiele lat uczy艂a w szkole i jej pouczaj膮cy ton mo偶na by艂o potraktowa膰 jako skrzywienie zawodowe.

S艂usznie 鈥 nie poddawa艂em si臋. 鈥 Strusie, s艂owiki, a nawet dziobaki. Ale z punktu widzenia konsumenta najwa偶niejsz膮 w艂a艣ciwo艣ci膮 jajek jest ich warto艣膰 od偶ywcza i smak. A ta jajecznica jest wr臋cz znakomita.

Kiedy zrobi艂o si臋 ciemno, nagle wsta艂em zza sto艂u i ruszy艂em na spacer. W parku odszuka艂em 艂aweczk臋 stoj膮c膮 nieopodal kr臋gu tanecznego. Usiad艂em tam, pali艂em i patrzy艂em z 偶yczliw膮 pob艂a偶liwo艣ci膮 na ch艂opc贸w i dziewcz臋ta, ta艅cz膮cych przy d藕wi臋kach s艂abiutkiej, ale nader powa偶nie traktuj膮cej swoje obowi膮zki orkiestry. Sw膮 偶yczliwo艣膰 posun膮艂em tak daleko, 偶e nieomal pok艂贸ci艂em si臋 z jakim艣 poirytowanym staruszkiem, kt贸ry pi臋tnowa艂 stroje i fryzury ch艂opak贸w z takim ferworem, i偶 pomy艣la艂em, 偶e pewnie przychodzi tu co wiecz贸r, popychany dzieci臋cym prawie negatywizmem. Staraj膮c si臋 sk艂oni膰 staruszka o wi臋kszej tolerancji, nagle przerazi艂em si臋, 偶e oto sta艂em si臋 wiele bli偶szy jemu ni偶 tej dzieciarni i 偶e broni臋 nie ich, lecz samego siebie sprzed dwudziestu lat. A ch艂opcy, kt贸rzy stali w pobli偶u i s艂yszeli nasz膮 dyskusj臋, nadal rozmawiali o swoich sprawach i tak偶e byli wobec nas pob艂a偶liwi. C贸偶 z tego, 偶e mog臋 wyobrazi膰 sobie, jak gromadzi si臋 艂adunek elektryczny w chmurze niewidzialnej za 偶贸艂tym blaskiem latar艅, 偶e zauwa偶am, jak zal艣ni艂a bezd藕wi臋czna b艂yskawica nad teatralnie pod艣wietlonymi drzewami i 偶e widz臋 energi臋, kt贸ra zmusza kropelk臋 rosy przyklejon膮 do oparcia 艂awki, aby przybiera艂a kszta艂t kulki? Po prostu nauczy艂em si臋 drobiazgu zupe艂nie rym ch艂opakom niepotrzebnego: energia napi臋cia powierzchniowego wody 鈥 wci膮偶 ten prze艣laduj膮cy mnie WEP 鈥 o temperaturze 20掳 Celsjusza wynosi 72,5 erga na centymetr kwadratowy. Tak to wygl膮da naprawd臋. Ch艂opcy s膮 w lepszej sytuacji ni偶 gderliwy staruszek, bo niekt贸rzy z nich poznaj膮 jeszcze te i inne liczby. Poznaj膮 i pokochaj膮, wzlec膮 w niebo w pogoni za sinymi 偶urawiami chmur. A starzec ju偶 niczego nie pokocha.

Warto by ich ostrzyc do go艂ej sk贸ry 鈥 upiera艂 si臋 starszy pan. 鈥 Bo inaczej wszy im si臋 zal臋gn膮 w tych kud艂ach.

Przypomnia艂o mi si臋, 偶e Wala Dmitriew zgin膮艂 tej wiosny, mierz膮c WEP w chmurze burzowej. On r贸wnie偶 mia艂 d艂ugie w艂osy si臋gaj膮ce do ramion i akurat tego dnia personalny wezwa艂 go na pogadank臋 na temat wygl膮du, jaki przystoi m艂odemu pracownikowi nauki. Wsta艂em i odszed艂em bez s艂owa.

W domu zasta艂em cioci臋 Alon臋 siedz膮c膮 na wgniecionej kanapie i czytaj膮c膮 鈥濧nn臋 Karenin臋鈥. Podwin臋艂a pod siebie nogi w grubych we艂nianych skarpetach, gdy偶 przed deszczem dokucza艂 jej reumatyzm. Obok niej le偶a艂 鈥 doskona艂e mi znany od mosi臋偶nych zameczk贸w do wytartego b艂臋kitnego aksamitu ok艂adek, lecz przez dwadzie艣cia lat dok艂adnie zapomniany 鈥 gruby album ze zdj臋ciami.

Pami臋tasz? 鈥 zapyta艂a ciocia Alona. 鈥 Porz膮dkowa艂am dzi艣 skrzyni臋 i przypadkiem wpad艂 mi w r臋ce. Dawniej lubi艂e艣 go ogl膮da膰. Siada艂e艣 na tej kanapie i zaczyna艂e艣 wypytywa膰: 鈥濧 dlaczego wujek ma takie pagony? A jak si臋 wabi艂 ten pies?鈥︹

Po艂o偶y艂em ci臋偶ki album na stole w kr臋gu 艣wiat艂a rzucanym przez pomara艅czowy aba偶ur z fr臋dzlami i spr贸bowa艂em wyobrazi膰 sobie, co w nim zobacz臋. Nie potrafi艂em przypomnie膰 sobie niczego.

Album otworzy艂 si臋 tam, gdzie mi臋dzy grubymi arkuszami kartonu le偶a艂a paczuszka p贸藕niejszych zdj臋膰, dla kt贸rych na kartach zabrak艂o ju偶 miejsca. Na samym wierzchu zobaczy艂em w艂asne. Le偶a艂em nagusie艅ki na brzuchu, z zadowolonym u艣miechem na g艂upiutkim pyszczku, zupe艂nie nie podejrzewaj膮c, jakie przej艣cia gotuje mi podst臋pny los. Rozpozna艂em si臋 w tym niemowlaku tylko dlatego, 偶e identyczn膮 fotografi臋, nieodmiennie rozczulaj膮c膮 starsze krewne i znajome, mia艂em u siebie w Moskwie. Potem natkn膮艂em si臋 na grupowy portret z podpisem 鈥濸iatigorsk, 1953鈥, z kt贸rego u艣miecha艂y si臋 do mnie nie najm艂odsze ju偶 nauczycielki uwiecznione na tle bujnej ro艣linno艣ci. By艂a w艣r贸d nich r贸wnie偶 ciocia A艂ona. Na fotografiach rozpozna艂em par臋 znajomych twarzy, ale wi臋kszo艣膰 to byli nieznajomi 鈥 cioci koledzy z pracy, s膮siedzi i ich dzieci.

Znacznie ciekawsze by艂o przegl膮danie od pocz膮tku w艂a艣ciwego albumu. M贸j pradziadek siedzia艂 w fotelu, prababcia sta艂a obok z r臋k膮 wspart膮 na jego ramieniu. Pradziadek mia艂 na sobie studencki tu偶urek i wygl膮da艂 tak, 偶e zacz膮艂em podejrzewa膰, i偶 siedzi w kr贸lewskiej pozie nie z nadmiaru pychy, lecz dlatego, 偶e jest malutki, szczuplutki i pod ka偶dym innym wzgl臋dem ust臋puje 偶onie. To przekonanie bra艂o r贸wnie偶 pocz膮tek w legendach rodzinnych. Teraz ju偶 wiedzia艂em, 偶e na nast臋pnej stronie ujrz臋 t臋 sam膮 par臋 鈥 pradziadka i prababci臋 鈥 ale ju偶 jako ludzi starszych, solidnych, w innym ubraniu, otoczonych dzie膰mi, a nawet wnukami, w艣r贸d kt贸rych sta艂a ciocia Alona, kt贸r膮 oznaczono bia艂ym krzy偶ykiem. Okaza艂o si臋, 偶e sama kiedy艣 postawi艂a ten krzy偶yk, aby nie pomyli膰 si臋 z innymi przedstawicielami tego samego pokolenia rodziny Tichonow贸w. Dalej by艂y zdj臋cia mojej mamy i cioci A艂ony 鈥 sp贸dnice do kostek i sznurowane trzewiczki. By艂y bardzo do siebie podobne i czym艣 najwyra藕niej zachwycone. By艂em ciekaw, w jaki spos贸b fotografowi uda艂o si臋 wzbudzi膰 w nich zachwyt鈥 Te zdj臋cia pochodzi艂y sprzed rewolucji.

Kto to jest, bo zapomnia艂em鈥

Ciocia Alona od艂o偶y艂a 鈥濧nn臋 Karenin臋鈥, wsta艂a z kanapy i pochyli艂a si臋 nade mn膮.

M贸j narzeczony 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Naturalnie nie znasz go. Po rewolucji mieszka艂 w Wo艂ogdzie, zosta艂 tam jak膮艣 wa偶n膮 figur膮. A w贸wczas, w tysi膮c dziewi臋膰set szesnastym roku, uchodzi艂 za mojego narzeczonego. W tej chwili nie wiem ju偶, dlaczego. Pami臋tam tylko, 偶e bardzo mnie to peszy艂o. Tych tutaj te偶 nie znasz. To lekarze z naszego szpitala powiatowego przed wyruszeniem na front poci膮giem sanitarnym. Drugi z prawej stoi m贸j wujek Siemion. Powiadaj膮 ludzie, 偶e by艂 znakomitym lekarzem, mia艂 z艂ote r臋ce. W艣r贸d takich w艂a艣nie powiatowych lekarzy, musz臋 ci powiedzie膰, zdarzali si臋 cudowni ludzie. Mojego wujka zna艂 sam Czech贸w z czas贸w, kiedy wsp贸lnie zwalczali epidemi臋 cholery.

A co si臋 potem z nim sta艂o?

Zgin膮艂 w tysi膮c dziewi臋膰set dziewi臋tnastym roku.

Wujek mia艂 surowy wyraz twarzy, czapk臋 nisko nasuni臋t膮 na czo艂o, a szynel le偶a艂 na nim tak 藕le, 偶e by艂o oczywiste, i偶 z magazynu pobra艂 pierwszy z brzegu.

A gdzie jego narzeczona鈥 鈥 ci膮gn臋艂a ciocia Alona.

Mia艂a na imi臋 bodaj偶e Masza i wspania艂e zielonkawe oczy. Opowiadano, 偶e po 艣mierci Siemiona przez dwa dni by艂a jak skamienia艂a. A potem znik艂a i nikt jej odt膮d nie widzia艂.

Mo偶e gdzie艣 wyjecha艂a?

Nie. Wiem, 偶e umar艂a. Ona bez niego nie mog艂a 偶y膰.

Ciocia Alona kartkowa艂a album. 鈥 Aha, jest tutaj.

Nie wiadomo czemu, narzeczona wujka Siemiona sfotografowa艂a si臋 oddzielnie.

Po偶贸艂k艂e ze staro艣ci zdj臋cie by艂o naklejone na karton, na kt贸rym u do艂u wyt艂oczono adres i nazwisko fotografa, Masza mia艂a na sobie ciemn膮 sukni臋 z wysokim stoj膮cym ko艂nierzykiem, czepek z czerwonym krzy偶em i tak膮偶 opask臋 na r臋ku.

Zna艂em j膮.

Zna艂em nie tylko dlatego, 偶e widzia艂em dwadzie艣cia lat temu w tym albumie, a mo偶e nawet s艂ysza艂em ju偶 co艣 o jej losach. Nie, widzia艂em j膮 wczoraj na targu! To znaczy, 偶e nie zgin臋艂a鈥 Co za brednie!

Kobieta na zdj臋ciu nie u艣miecha艂a si臋. Patrzy艂a powa偶nym wzrokiem 鈥 takim samym, jak wszyscy ludzie na starych fotografiach, kt贸rzy s膮 zawsze powa偶ni, a to z tego wzgl臋du, 偶e w owych czasach fotografia wymaga艂a d艂ugiego na艣wietlania i u艣miech nie utrzymywa艂 si臋 na twarzy. Oczyma wyobra藕ni ujrza艂em, jak wybierali si臋 do fotografa w Wo艂ogdzie wszyscy razem. Zaczyna艂 si臋 rok 1917. Masza sp贸藕ni艂a si臋 i przybieg艂a, kiedy fotograf zabiera艂 ju偶 kasety. A doktor Tichonow, niem艂ody, brzydki, m膮dry, z艂ote r臋ce, nam贸wi艂 siostr臋 Mari臋 do sfotografowania si臋 oddzielnie. Dla niego. Jedno zdj臋cie wzi膮艂 ze sob膮, drugie zostawi艂 w domu. I nic po tych ludziach nie zosta艂o, je艣li nie liczy膰 strz臋pka ich 偶ycia utrwalonego w pami臋ci cioci Alony, a teraz r贸wnie偶 i w mojej pami臋ci. Tyle 偶e po wielu latach Masza ponownie przysz艂a na 艣wiat w tych okolicach鈥

Wieczorem ciocia Alona w s膮siednim pokoju d艂ugo przewraca艂a si臋 z boku na bok, mrucza艂a co艣 pod nosem, szele艣ci艂a kartami ksi膮偶ki. Gdzie艣 daleko ujada艂y psy i od czasu do czasu nasz Szarik w艂膮cza艂 si臋 swoim urywanym szczekaniem do ich odleg艂ego ch贸ru. Uliczk膮 przemkn膮艂 motocykl bez t艂umika i nie zd膮偶y艂 jeszcze ucichn膮膰 艂oskot jego silnika, gdy motocyklista zawr贸ci艂 i znowu przejecha艂 pod oknami, widocznie po to, abym m贸g艂 nacieszy膰 si臋 znakomit膮 prac膮 Jego maszyny.

Bazyli 鈥 dobieg艂 z s膮siedniego podw贸rka wysoki kobiecy g艂os 鈥 je艣li nie zdob臋dziesz dziecku rakietki do badmintona, to w og贸le nie wiem, do czego ty si臋 mo偶esz nadawa膰.

Popatrzy艂em na zegarek. By艂a za dwadzie艣cia pierwsza. Najlepsza pora na dyskusje o badmintonie, pomy艣la艂em i przewr贸ci艂em si臋 na drugi bok.

Li艣cie jab艂oni rosn膮cej pod oknem by艂y czarne, lecz niejednakowo czarne. R贸偶ne nasycenie czerni stwarza艂o pozory g艂臋bi obrazu, tym bardziej 偶e zewn臋trzne li艣cie przepuszcza艂y odrobink臋 gwiezdnego blasku. Na ciemnoszarym, jedwabistym niebie p贸艂nocnego lata gwiazdy wci膮偶 nie mog艂y si臋 rozpali膰 i drgaj膮ce li艣cie gasi艂y ich nik艂y blask. Jedna gwiazda zdo艂a艂a jednak przebi膰 listowie swym promieniem i nabieraj膮c si艂y dotar艂a po jego 艣cie偶ce do samego okna. Lekki blask ws膮czy艂 si臋 do pokoju, g臋stniej膮c pod sufitem, migoc膮c, jakby gwie藕dzie by艂o ciasno. Nale偶a艂o w艂a艣ciwie wsta膰 i sprawdzi膰, co si臋 dzieje, ale cia艂o odmawia艂o jakiegokolwiek wysi艂ku, i 艁贸偶ko zacz臋艂o si臋 z wolna ko艂ysa膰, jak to bywa we 艣nie, ale; wiedzia艂em, 偶e nie 艣pi臋 i nawet s艂ysz臋, jak Bazyli usprawiedliwia si臋 przed 偶on膮, zwalaj膮c win臋 na kogo艣, kto obieca艂, ale nie dotrzyma艂 s艂owa. Kobieta z rynku wesz艂a do pokoju, przy czym uda艂o jej si臋 nie potr膮ci膰 zas艂onki w oknie, nie skrzypn膮膰 drzwiami. By艂a bardzo dziwnie ubrana. Jasny, d艂ugi worek, gdzieniegdzie pocerowany, z wyci臋ciami na g艂ow臋 i r臋ce, si臋ga艂 jej do kolan. Nogi by艂y bose i brudne. Kobieta przy艂o偶y艂a palec do ust i skin臋艂a w stron臋 pokoiku cioci Alony. Nie chcia艂a jej widocznie budzi膰. Kobieta mia艂a na imi臋 Lusz. To by艂o dziwne imi臋, bardzo 艂atwe do wyszeptania. Wyda艂o mi si臋 jakby puszyste.

Nie chcia艂em zanurza膰 si臋 艣ladem Lusz w czelu艣ci jaskini, gdy偶 w jej ciemno艣ci kry艂o si臋 co艣 strasznego, niebezpiecznego, nawet bardziej strasznego i niebezpiecznego dla Lusz ni偶 dla mnie, to co艣 bowiem mog艂o j膮 zatrzyma膰 na zawsze. Lusz wyci膮gn臋艂a d艂ug膮, szczup艂膮 r臋k臋 i mocno ujew m贸j przegub silnymi palcami. Trzeba by艂o si臋 spieszy膰, a nie my艣le膰 o niebezpiecze艅stwie.

Zgubi艂em Lusz w korytarzu o艣wietlonym m臋tnymi pochodniami, kt贸re pali艂y si臋 tam ju偶 tak d艂ugo, 偶e strop na dwa palce pokryty by艂 czarn膮 sadz膮. Nie mog艂em jednak wej艣膰 do li gdzie by艂o znacznie wi臋cej 艣wiat艂a, gdy偶 w贸wczas nie spe艂ni艂bym obietnicy鈥

Dlaczego nie 艣pisz? 鈥 zapyta艂a ciocia Alona zza 艣ciany. 鈥 Zga艣 艣wiat艂o.

By艂em jej wdzi臋czny za wyprowadzenie mnie z jaskini, ale l臋k o Lusz pozosta艂 i odpowiadaj膮c cioci Alonie: 鈥濲u偶 gasz臋鈥, zrozumia艂em doskonale, 偶e wprawdzie wizyta kobiety przywidzia艂a mi si臋, ale odnalaz艂bym Lusz i spr贸bowa艂 wyprowadzi膰 j膮 z jaskini, gdyby ciocia mi nie przeszkodzi艂a.

Jeszcze par臋 razy tej nocy trafia艂em do podziemia i wci膮偶 od nowa szed艂em korytarzem, zatrzymuj膮c si臋 przed o艣wietlon膮 sal膮 i przeklinaj膮c siebie za to, 偶e nie mog臋 przekroczy膰 kr臋gu 艣wiat艂a. Jednak nie spotka艂em tam Lusz. Obudzi艂em si臋 rozbity i przepe艂niony irracjonalnym l臋kiem o kobiet臋, kt贸ra znalaz艂a si臋 tam, sk膮d nikt jeszcze nie wyszed艂.

Jak ci si臋 spa艂o? 鈥 ciocia Alona wesz艂a do pokoju i zacz臋艂a podlewa膰 pelargoni臋 stoj膮c膮 na parapecie. 鈥 Mia艂e艣 dobre sny?

Dla cioci Alony sny r贸wna艂y si臋 nieomal wyprawie do kina. Ja natomiast 艣ni臋 rzadko i natychmiast wszystko zapominam. Zeskoczy艂em z kanapki, kt贸ra j臋kn臋艂a wszystkimi spr臋偶ynami.

P贸jdziesz na grzyby?

Nie, pow艂贸cz臋 si臋 po mie艣cie.

Tylko nie kupuj jajek 鈥 roze艣mia艂a si臋 ciocia Alona. 鈥 Jeszcze wczorajszych nie dojad艂e艣.

W godzin臋 p贸藕niej by艂em ju偶 na targu. Min膮艂em rz膮d baniek z mlekiem, garnk贸w z twarogiem i miodem, miednic z agrestem i porzeczkami. Znajomej kobiety nie by艂o, bo nie mog艂o by膰.

Nast臋pnego ranka 鈥 偶eby zakupiony przeze mnie produkt si臋 nie zmarnowa艂 鈥 ciocia Alona ugotowa艂a mi dwa jajka na mi臋kko. Oko艂o po艂udnia, na pla偶y za miejskim parkiem poczu艂em raczej, ni偶 us艂ysza艂em, brz臋czenie w g艂owie i zobaczy艂em, jak po niebie w艣r贸d chmur p艂ynie wyspa. Patrzy艂em na ni膮 jednak nie z do艂u, jakby nale偶a艂o, lecz z g贸ry. Patrzy艂em na niedbale z偶臋te pole, na stoj膮ce kr臋giem lepianki otoczone wysok膮, pochylon膮 gdzieniegdzie palisad膮. Spostrzeg艂em, jak Lusz wybieg艂a z chatynki pod uschni臋te drzewo, na kt贸rym wisia艂 cz艂owiek, i zacz臋艂a kiwa膰 r臋k膮, abym jak najszybciej zszed艂 z g贸ry. Nie mog艂em jednak zej艣膰, poniewa偶 by艂em w dole, na pla偶y, a wyspa lecia艂a w艣r贸d chmur. Tu偶 obok dzieciaki gra艂y w siatk贸wk臋 pasiast膮 dzieci臋c膮 pi艂k膮, a przy kiosku z lemoniad膮 i lodami kto艣 zapewnia艂 sprzedawczyni臋, 偶e na pewno zwr贸ci butelk臋. Patrzy艂em z g贸ry na oddalaj膮c膮 si臋 wysp臋, gdzie zupe艂nie ju偶 male艅ka posta膰 Lusz wybieg艂a na pole, a ci, kt贸rzy na ni膮 czyhali, wyskakiwali w艂a艣nie zza palisady.

Potem zasn膮艂em i spa艂em chyba ze dwie godziny, bo gdy si臋 obudzi艂em, s艂o艅ce sta艂o ju偶 w zenicie, spieczone plecy bola艂y, kiosk by艂 zamkni臋ty, siatkarze p艂yn臋li na przeciwleg艂y brzeg i tam grali swoj膮 pasiast膮 pi艂k膮.

Poniewa偶 m贸j zaw贸d nauczy艂 mnie wi膮za膰 przyczyny ze skutkami, w domu wyj膮艂em z kuchennej szafki pozosta艂e jaja, prze艂o偶y艂em je do pude艂ka po butach i zanios艂em do swojego pokoju. Ustawi艂em pude艂ko na szafie, aby kot si臋 do niego nie dobra艂. Postanowi艂em zabra膰 jaja do Moskwy i pokaza膰 znajomemu biologowi, kt贸ry robi艂 do艣wiadczenia z meksyka艅skimi narkotykami. Fakt, 偶e to by艂o do艣膰 dawno, mo偶e pi臋膰 lat temu, tote偶 obawia艂em si臋, i偶 laboratorium mog艂o tymczasem zmieni膰 temat.

Ale m贸j pomys艂 przesta艂 by膰 aktualny ju偶 nast臋pnego dnia. Obudzi艂 mnie g艂o艣ny ha艂as. Kot spad艂 z szafy wraz z pude艂kiem. Na pod艂odze, po艂yskuj膮c w uko艣nych promieniach porannego s艂o艅ca, rozlewa艂a si臋 ka艂u偶a rozchlapanych bia艂ek i 偶贸艂tek przemieszanych ze skorupami. Kot, zupe艂nie nie speszony upadkiem, skrada艂 si臋 w moim kierunku. Przewiesi艂em g艂ow臋 przez kraw臋d藕 艂贸偶ka i zobaczy艂em, 偶e w t臋 sam膮 stron臋, z oczywistym zamiarem ukrycia si臋 w ciemnym k膮cie, drepce puszyste, bardzo r贸偶owe piskl臋, wi臋ksze od kurzego, z d艂ugim cienkim dziobkiem i pomara艅czowymi, szczud艂owatymi nogami.

St贸j! 鈥 krzykn膮艂em na kota, ale sp贸藕ni艂em si臋.

Kot schwyta艂 piskl臋 i natychmiast odskoczy艂 od mojej wyci膮gni臋tej r臋ki, aby samemu nie zosta膰 schwytanym. Na parapecie zatrzyma艂 si臋, bezczelnie b艂ysn膮艂 dzikimi zielonymi oczami i znikn膮艂.

Zanim wygrzeba艂em si臋 z po艣cieli i podbieg艂em do okna, po kocie nie by艂o nawet 艣ladu. Gapi艂em si臋 zdezorientowany na rozbite jaja i na le偶膮ce obok pude艂ko po butach. Najprawdopodobniej kot us艂ysza艂, jak piskl臋 zacz臋艂o wykluwa膰 si臋 ze skorupy, zainteresowa艂 si臋 i wskoczy艂 na szaf臋.

Co tam si臋 sta艂o? 鈥 zapyta艂a ciocia Alona zza 艣ciany. 鈥 Z kim wojujesz?

Tw贸j kot wszystko zaprzepa艣ci艂.

Ciocia Alona nie uwierzy艂a w niezwyk艂e piskl臋. Powiedzia艂a, 偶e mi si臋 przy艣ni艂o, i doda艂a:

Nie trzeba by艂o wynosi膰 jajek z kuchni. Tam nic by si臋 im nie sta艂o.

Nigdy do tej pory nie zdarzy艂o mi si臋 widywa膰 r贸偶owych piskl膮t wykluwaj膮cych si臋 z jaj i wywo艂uj膮cych sny na jawie. W dodatku istnia艂a jeszcze pi臋kna nieznajoma, kt贸rej obecno艣膰 pot臋gowa艂a zagadkowo艣膰 ca艂ej tej historii.

Postanowi艂em mo偶liwie jak najdok艂adniej przeszuka膰 ogr贸dek, kt贸ry tak 偶a艂o艣nie skurczy艂 si臋 od czas贸w mojego dzieci艅stwa. W贸wczas wydawa艂 mi si臋 ogromny i dziewiczy niczym d偶ungla, w kt贸rej mo偶na zab艂膮dzi膰. A teraz okaza艂o si臋, 偶e rosn膮 w nim 鈥 i to w du偶ej ciasnocie 鈥 zaledwie dwa krzaki bzu, krzywa jab艂o艅, daj膮ca cioci Alonie kwa艣ne dziczki na marmolad臋, i par臋 krzew贸w ja艣minu pod parkanem. Natomiast bli偶ej domu, gdzie dociera艂o 艣wiat艂o s艂oneczne, bujnie rozros艂y si臋 kwiaty i trawy 鈥 floksy, z艂ocienie, lilie i wiele Jeszcze innych na po艂y zdzicza艂ych rezydent贸w dawnych klomb贸w lub rabatek, niekiedy przypadkowych przybysz贸w z s膮siednich sad贸w i ogrod贸w. Z g臋stej murawy i zaro艣li pio艂unu strzela艂y ku g贸rze k臋dzierzawe czapki marchwi, parasolowate kwiaty kopru i nawet r贸s艂 tam samotny kwitn膮cy krzak ziemniaka. To w艂a艣nie na jego li艣ciu znalaz艂em strz臋pek r贸偶owego puchu.

Przynios艂em go do domu, w艂o偶y艂em do koperty i zaklei艂em. Je偶eli nauka zna takie ptaki, odrobina r贸偶owego puchu powinna wystarczy膰 do identyfikacji.

Na targ? 鈥 zapyta艂a domy艣lnie ciocia Alona, widz膮c, 偶e czyszcz臋 buty. 鈥 Przecie偶 tam jest mn贸stwo kurzu.

Wybieram si臋 na spacer 鈥 odpar艂em.

T臋 kobiet臋 spotka艂em dopiero na pi膮ty dzie艅. Przez ca艂y ten czas chodzi艂em na targ jak do pracy. I to nie raz, ale trzy, cztery, pi臋膰 razy dziennie. Handlarki ju偶 mnie poznawa艂y, a ja r贸wnie偶 niemal wszystkie zna艂em z widzenia. Na pi膮ty dzie艅 zobaczy艂em j膮 i natychmiast pozna艂em, chocia偶 tym razem nie mia艂a chustki i jej twarz, w aureoli ci臋偶kich, jasnych w艂os贸w, dziwnie si臋 zmieni艂a, z艂agodnia艂a i ju偶 nie kojarzy艂a si臋 z osad膮 staroobrz臋dowc贸w ani z okrutnym i chciwym m臋偶em. Od rzeki wia艂 ostry, ch艂odny wiatr, narzuci艂a wi臋c na ramiona czarn膮 chust臋 w r贸偶e, Oczy mia艂a zielone i ostre brwi na wypuk艂ym czole. Mia艂a te偶 pe艂ne, ale niezbyt czerwone wargi i ci臋偶kawy podbr贸dek, nieco psuj膮cy owal twarzy.

Nie od razu mnie spostrzeg艂a, gdy偶 akurat obs艂ugiwa艂a klient贸w. Tym razem le偶a艂 przed ni膮 stos wielkich, czerwonych jab艂ek, a do jej straganu ustawi艂a si臋 d艂uga kolejka.

Przywyk艂em ju偶 do tego, 偶e na pr贸偶no wypatrywa艂em jej na targu, tote偶 w pierwszej chwili jej obecno艣膰 uzna艂em za dalszy ci膮g sennych majak贸w, w kt贸rych nosi艂a imi臋 Lusz.

Aby nieco si臋 uspokoi膰, odszed艂em w cie艅 i stamt膮d obserwowa艂em, jak sprzedaje jab艂ka. Patrzy艂em, w jaki spos贸b stawia odwa偶niki na szalce i spostrzeg艂em, 偶e czasami zbli偶a do oczu, jakby by艂a kr贸tkowzroczna lub te偶 nie mia艂a nawy pos艂ugiwania si臋 ci臋偶arkami. Widzia艂em, jak zawsze dodaje najmniej jedno jab艂ko, aby szala z owocami wyra藕nie przewa偶a艂a, jak chowa pieni膮dze do p艂askiej, wytartej portmonetki i jak wydobywa z niej reszt臋, starannie j膮 przeliczaj膮c. Kiedy stos jab艂ek na straganie zmala艂, ja r贸wnie偶 zaj膮艂em miejsce w kolejce. Przede mn膮 sta艂y trzy osoby. Kobieta nadal mnie nie widzia艂a.

Poprosz臋 o kilogram 鈥 powiedzia艂em, kiedy przysz艂a moja kolej. Kobieta nie unios艂a nawet oczu. 鈥 Dzie艅 dobry 鈥 doda艂em.

Ma艂o bierzesz, m艂ody cz艂owieku 鈥 powiedzia艂a staruszka, odchodz膮ca akurat od straganu z pe艂n膮 torb膮. 鈥 We藕 wi臋cej, 偶ona ci podzi臋kuje.

Nie mam 偶ony 鈥 odpar艂em. Kobieta podnios艂a wzrok. Nareszcie zechcia艂a mnie pozna膰!

Pami臋ta mnie pani? 鈥 zapyta艂em.

Dlaczego mam nie pami臋ta膰? 鈥 Szybko rzuci艂a na szalk臋 trzy jab艂ka, kt贸re wa偶y艂y prawie p贸艂tora kilograma.

Rubel 鈥 powiedzia艂a.

Bardzo dzi臋kuj臋, ale tu jest znacznie wi臋cej ni偶 kilogram. 鈥 Bez po艣piechu grzeba艂em w kieszeniach w poszukiwaniu pieni臋dzy. 鈥 A jajek dzisiaj nie ma?

Nie ma 鈥 powiedzia艂a kobieta. 鈥 Mia艂am je wtedy przez przypadek, bo normalnie jajek nie sprzedaj臋.

A daleko pani mieszka?

M艂ody cz艂owieku 鈥 powiedzia艂 m臋偶czyzna w uniformie urz臋dnika powiatowego, sk艂adaj膮cym si臋 z p艂贸ciennej czapki i zbyt ciep艂ego jak na t臋 pogod臋 lu藕nego garnituru. 鈥 Za艂atw spraw臋 i 偶egnaj, ko艅czy mi si臋 przerwa obiadowa.

Mieszkam daleko st膮d 鈥 powiedzia艂a kobieta. M臋偶czyzna odsun膮艂 mnie 艂okciem.

Prosz臋 trzy kilo, tylko jak najwi臋kszych. Mo偶na pomy艣le膰, 偶e pani nie zale偶y na kliencie.

D艂ugo tu pani jeszcze b臋dzie? 鈥 zapyta艂em.

Zaraz panu zapakuj臋 鈥 powiedzia艂a kobieta 鈥 bo tak niewygodnie b臋dzie nie艣膰.

Najpierw prosz臋 mnie obs艂u偶y膰 鈥 powiedzia艂 m臋偶czyzna w p艂贸ciennej czapce.

Prosz臋 go obs艂u偶y膰 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Moja przerwa obiadowa dopiero si臋 zaczyna.

Kiedy m臋偶czyzna odszed艂, kobieta wzi臋艂a ode mnie jab艂ka, po艂o偶y艂a je na straganie i zacz臋艂a zwija膰 torb臋 z gazety.

A jab艂ka te偶 s膮 niezwyk艂e? 鈥 zapyta艂em.

Dlaczego niezwyk艂e?

Bo te jaja nie by艂y kurze.

Ale偶 co pan m贸wi!鈥 Je艣li nie smakowa艂y, mog臋 zwr贸ci膰 pieni膮dze. 鈥 Si臋gn臋艂a po portmonetk臋.

Wcale nie mam pretensji, tylko po prostu jestem ciekaw, od jakiego ptaka pochodz膮鈥

Kupuje pan? 鈥 rozleg艂 si臋 g艂os z ty艂u. 鈥 Czy tylko tak sobie stoi?

Odszed艂em, stan膮艂em w cieniu, wyj膮艂em z torebki jab艂ko, wytar艂em je chusteczk膮 i ugryz艂em. Kiedy obraca艂em owoc w r臋ku, napotka艂em jej wzrok. U艣miechn膮艂em si臋 przyja藕nie, daj膮c jej w ten spos贸b do zrozumienia, 偶e nie jestem gro藕ny. Ona r贸wnie偶 si臋 u艣miechn臋艂a, ale by艂 to u艣miech tak nie艣mia艂y, 偶e a偶 偶a艂osny. Zrozumia艂em, 偶e lepiej by艂oby odej艣膰, oszcz臋dzi膰 jej przykro艣ci, ale nie potrafi艂em oderwa膰 n贸g od ziemi. Zwyczajnie ba艂em si臋, 偶e ju偶 jej nigdy nie zobacz臋.

Ruchy kobiety utraci艂y swobod臋, sta艂y si臋 powolne i niezr臋czne. Zdawa艂a si臋 umy艣lnie odwleka膰 moment, kiedy odejdzie ostatni klient i ja zn贸w do niej podejd臋.

Jab艂ko by艂o soczyste i s艂odkie. Takie u nas nie rosn膮, a sadownicy amatorzy pojawiaj膮 si臋 na targu ze swymi owocami najwcze艣niej w sierpniu. Wyda艂o mi si臋, 偶e jab艂ko pachnie ananasem. Wyci膮gn膮艂em z ogryzka pestk臋. By艂a to jedyna pestka w tym owocu. D艂uga, ostra, kanciasta. To nie by艂o jab艂ko.

Zobaczy艂em, 偶e kobieta wysypa艂a z kosza ostatnie owoce, przeliczy艂a pieni膮dze i zamkn臋艂a portmonetk臋. W贸wczas zbli偶y艂em si臋 do niej i powiedzia艂em p贸艂g艂osem:

Lusz.

Kobieta drgn臋艂a, portmonetka upad艂a na stragan. Chcia艂a j膮 podnie艣膰, ale r臋ka zawis艂a w powietrzu, znieruchomia艂a, zamar艂a, jakby w oczekiwaniu ciosu.

Przepraszam 鈥 powiedzia艂em 鈥 przepraszam. Nie chcia艂em pani przestraszy膰.

Nazywam si臋 Maria Paw艂owna. 鈥 Jej g艂os by艂 senny i g艂uchy, a s艂owa by艂y wyuczone na pami臋膰, jakby ju偶 od dawna czeka艂a na t臋 chwil臋 i w l臋ku przed jej nieub艂aganym nadej艣ciem nieustannie powtarza艂a odpowied藕. 鈥 Nazywam si臋 Maria Paw艂owna.

艢wi臋ta prawda 鈥 rozleg艂 si臋 g艂os z ty艂u. By艂 cichy i pe艂en w艣ciek艂o艣ci. 鈥 Maria Paw艂owna. A co, interesuje to pana?

Niewysoki, starszy ju偶 m臋偶czyzna z ciemn膮, ogorza艂膮 twarz膮, w wyp艂owia艂ej, zniszczonej czapce le艣nika odsun膮艂 mnie i nakry艂 d艂o艅mi palce kobiety.

Spokojnie, Masza, spokojnie. Ludzie patrz膮. 鈥 Wpija艂 si臋 we mnie tak w艣ciek艂ym wzrokiem bia艂awych oczu, 偶e pomy艣la艂em: 鈥濭dyby nie by艂o dooko艂a ludzi, na pewno by mnie uderzy艂鈥.

Przepraszam 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Nie s膮dzi艂em鈥

On przyszed艂 po mnie? 鈥 zapyta艂a Masza, prostuj膮c si臋, lecz nie wypuszczaj膮c r臋ki le艣nika.

Co za pomys艂y! Przecie偶 s艂yszysz, 偶e cz艂owiek przeprasza鈥 Zaraz pojedziemy do domu. Nikt ci nie zrobi krzywdy.

No to ju偶 p贸jd臋 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Id藕.

Nie zd膮偶y艂em jednak odej艣膰 daleko, gdy le艣nik mnie dop臋dzi艂.

Jak j膮 nazwa艂e艣? 鈥 zapyta艂.

Lusz. Jako艣 tak przypadkiem wysz艂o.

Przypadkiem, powiadasz?

Przy艣ni艂o si臋.

M贸wi艂em mu szczer膮 prawd臋 i nie wiedzia艂em, czym wobec tych ludzi zawini艂em, ale zawini艂em na pewno i to zmusza艂o mnie do potulnego odpowiadania na pytania le艣nika.

Imi臋 si臋 przy艣ni艂o?

Widzia艂em Mari臋 Paw艂own臋 ju偶 wcze艣niej. Kilka dni temu.

Gdzie?

Tutaj, na bazarze.

Le艣nik rozmawia艂 ze mn膮, a jednocze艣nie zerka艂 w stron臋 straganu, gdzie kobieta trz臋s膮cymi si臋 r臋koma wi膮za艂a puste koszyki, zbiera艂a papier, uk艂ada艂a odwa偶niki na szalce wagi.

I co dalej?

By艂em tu kilka dni temu i kupi艂em dziesi臋膰 jajek.

Siergieju Iwanowiczu! 鈥 zawo艂a艂a kobieta. 鈥 Trzeba zda膰 wag臋.

Zaraz pomog臋.

Kto to by艂? M膮偶? W膮tpliwe, on przecie偶 jest co najmniej dwa, a mo偶e trzy razy od niej starszy. Ale z pewno艣ci膮 nie ojciec, bo w tych okolicach dzieci nie zwracaj膮 si臋 do ojca tak oficjalnie.

Le艣nik najwyra藕niej nie chcia艂 mnie traci膰 z oczu.

Trzymaj 鈥 powiedzia艂, podaj膮c mi szalk臋 z odwa偶nikami. Sam wzi膮艂 wag臋. Maria Paw艂owna nios艂a puste koszyki. Stara艂a si臋 i艣膰 tak, aby mi臋dzy nami znajdowa艂 si臋 Siergiej Iwanowicz.

Masza 鈥 zapyta艂 le艣nik 鈥 sprzedawa艂a艣 jajka?

Nie odpowiedzia艂a.

Przecie偶 ci zabroni艂em. Zabroni艂em.

Chcia艂am kupi膰 maszynk臋 do golenia. Tak膮 ze spr臋偶yn膮. Nie potrzebujecie?

Idiotka 鈥 powiedzia艂 le艣nik.

Zatrzymali艣my si臋 przed wej艣ciem do kantoru.

Wejd藕 鈥 zwr贸ci艂 si臋 do mnie.

Ja te偶? 鈥 spyta艂a Masza.

Poczekasz. Nic ci si臋 nie stanie. Pe艂no ludzi dooko艂a.

Masza jednak posz艂a z nami i kiedy zwracali艣my wag臋 zaspanej dy偶urnej, sta艂a w milczeniu pod 艣cian膮 oklejon膮 plakatami, kt贸re przekonywa艂y o szkodliwo艣ci much i brucelozy.

Oddam wam pieni膮dze 鈥 powiedzia艂a Masza, kiedy szli艣my, i poda艂a le艣nikowi portmonetk臋.

Zostaw sobie 鈥 odpar艂 Siergiej Iwanowicz. Stan臋li艣my cieniu za biurowym barakiem. Le艣nik zerkn膮艂 wyczekuj膮co na mnie, zapraszaj膮c w ten spos贸b do kontynuowania opowie艣ci.

Jaja by艂y niezwyk艂e 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Wi臋ksze od kurzych i r贸偶owawe鈥 Potem przy艣ni艂 mi si臋 sen, a w艂a艣ciwie zacz膮艂em majaczy膰 na jawie. I w tym p贸艂艣nie zobaczy艂em Mari臋 Paw艂own膮, kt贸ra tam mia艂a na imi臋 Lusz.

Tak 鈥 powiedzia艂 le艣nik.

By艂 strapiony i zdenerwowany. Nienawi艣膰, z jak膮 pocz膮tkowo na mnie patrzy艂, teraz znik艂a. By艂em dla niego cz艂owiekiem k艂opotliwym, ale niegro藕nym.

Przed bram膮 stoi motocykl 鈥 powiedzia艂 le艣nik do Maszy. 鈥 Pojedziemy? A mo偶e chcesz wst膮pi膰 do sklepu?

Wybiera艂am si臋 do apteki, ale lepiej b臋dzie p贸j艣膰 innym razem.

Jak chcesz. 鈥 Le艣nik popatrzy艂 na mnie. 鈥 A pan tu na urlopie? 鈥 zrobi艂 si臋 nagle niezwykle uprzejmy.

Tak.

Tak my艣la艂em, bo jako艣 dawniej nie spotyka艂em tu pana. 呕egnam.

Do widzenia.

Odeszli. Masza o p贸艂 kroku za nim. Garbi艂a si臋 mo偶e dlatego, 偶e kr臋powa艂a si臋 swego wzrostu. Na nogach mia艂a bardzo porz膮dne, drogie pantofle z troch臋 ju偶 startymi obcasami.

Zrozumia艂em, 偶e nigdy ju偶 ich nie zobacz臋, i ruszy艂em szybkim krokiem w kierunku wyj艣cia z bazaru. Dop臋dzi艂em ich tu偶 za bram膮.

Zaczekajcie 鈥 powiedzia艂em.

Le艣nik odwr贸ci艂 si臋, a potem gestem nakaza艂 Maszy, 偶eby sz艂a do motocykla.

Siergieju Iwanowiczu, prosz臋 mi tylko powiedzie膰, co to za ptak. Przecie偶 widzia艂em piskl臋.

Masza przywi膮zywa艂a puste koszyki do baga偶nika.

Piskl臋?

No tak, r贸偶owe, szczud艂onogie, z d艂ugim dziobem.

A diabli go wiedz膮. Mo偶e potworek si臋 wyklu艂. Od tej jak j膮 tam, radiacji鈥 W og贸le to jajka s膮 zwyczajne.

Le艣nik ju偶 nie wydawa艂 si臋 silny ani gro藕ny. Jako艣 skurczy艂 si臋, postarza艂 i chyba nawet zmala艂. 鈥 I jab艂ka te偶 s膮 zwyczajne?

A po co niby mieliby艣my tru膰 ludzi?

Takie owoce tu nie rosn膮.

Zwyczajne, dobre jab艂ka. Po prostu taki gatunek.

Ruszy艂 w stron臋 motocykla. Masza ju偶 siedzia艂a w przyczepie.

Z bramy bazaru wyszed艂 m臋偶czyzna podobny do gruszki. W r臋ku ni贸s艂 siatk臋 z dwoma arbuzami. Owoce by艂y wczesne, przywiezione z po艂udnia przez m艂odego ch艂opaka o orientalnej urodzie, zamy艣lonego i roztargnionego, niczym wielki matematyk z winietki w czasopi艣mie 鈥濺ozrywki umys艂owe鈥. Sprzedawa艂 te arbuzy na wag臋 z艂ota i dlatego ludzie kupowali je niech臋tnie, chocia偶 mieli na nie wielk膮 ochot臋.

Siergiej?! 鈥 rykn膮艂 arbuzopodobny grubas. 鈥 Kop臋 lat!

Le艣nik skrzywi艂 si臋 na widok znajomego.

Jak leci, jak polowanko? 鈥 grubas postawi艂 siatk臋 na ziemi i arbuzy natychmiast potoczy艂y si臋 jak 偶ywe. Pop臋dzi艂 za nimi 鈥 Ju偶 od dawna si臋 do was wybieramy 鈥 zawo艂a艂 鈥 ale cz艂owiek ma tyle spraw na g艂owie鈥

Odszed艂em. Z ty艂u rozleg艂 si臋 warkot motocykla. Najwidoczniej le艣nik nie mia艂 ochoty na rozmow臋. Motocykl wyprzedzi艂 mnie. Masza odwr贸ci艂a si臋, przytrzymuj膮c d艂oni膮 w艂osy. Unios艂em r臋k臋 po偶egnalnym gestem.

Kiedy motocykl skry艂 si臋 za zakr臋tem, zatrzyma艂em si臋 鈥 Mi艂o艣nik arbuz贸w akurat przechodzi艂 ulic膮. Dopad艂em go przed wej艣ciem do sklepu.

Przepraszam 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Pan, jak s艂ysza艂em, r贸wnie偶 jest my艣liwym.

Witam, ciesz臋 si臋, bardzo si臋 ciesz臋 鈥 grubas postawi艂 siatk臋 na chodniku, a ja pomog艂em mu schwyta膰 arbuzy, kt贸re zn贸w zacz臋艂y ucieka膰. Rozmawiaj膮c, przytrzymywali艣my niesforn膮 siatk臋 nogami.

Polowanie jest moj膮 prawdziw膮 pasj膮 鈥 o艣wiadczy艂 grubas. 鈥 A nie polowa艂em ju偶 od dw贸ch lat. Wyobra偶a pan sobie? Pan przyjezdny?

Na urlopie. Je艣li dobrze zrozumia艂em, wybiera si臋 pan鈥

Do Siergieja? Koniecznie musz臋 go odwiedzi膰! Cisza, pi臋kna natura, ani 偶ywej duszy na wiele kilometr贸w dooko艂a. Wspania艂y cz艂owiek, prawdziwy rosyjski charakter, rozumie pan? Tylko pije. Och, jak on pije! Ale to r贸wnie偶 cecha charakteru, rozumie pan? Samotno艣膰, tylko on i pies鈥

Wydawa艂o mi si臋, 偶e by艂 z 偶on膮鈥

Czy偶by? Nie zauwa偶y艂em. Pewnie kogo艣 podwozi艂. A jak on zna las, zwyczaje zwierz膮t, ptak贸w!鈥 Zna nawet botaniczne nazwy ro艣lin. Nie uwierzy艂by pan. Nigdzie si臋 pan nie spieszy? Ja r贸wnie偶. To znaczy, kupimy co艣 i p贸jdziemy do mnie, zjemy razem obiad. Mam nadziej臋, 偶e pan nie odm贸wi鈥


Do wsi Sieliszcze dojecha艂em autobusem. Stamt膮d jak膮艣 przygodn膮 ci臋偶ar贸wk膮 do Le艣n贸wki, a dalej pieszo poln膮 dr贸偶k膮, zaro艣ni臋t膮 mi臋dzy koleinami bujn膮 traw膮, a nawet niskimi krzaczkami. Najwyra藕niej rzadko ni膮 je偶d偶ono. Dr贸偶ka wdrapywa艂a si臋 na pokryte sosnami wzg贸rki, gdzie spod suchego igliwia wy艂ania艂y si臋 widoczne z daleka kapelusze j臋drnych borowik贸w. Potem opada艂a mi臋dzy bagienka i w koleinach Pokazywa艂a si臋 woda, a na poboczach ros艂a zielona trawa, uPstrzona gdzieniegdzie czarnymi punkcikami jag贸d.

Wystarczy艂o zatrzyma膰 si臋 na moment, a ju偶 rozw艣cieczone komary rzuca艂y si臋 na odkryte przeguby r膮k i spocon膮 szyj臋. Na wzg贸rkach dop臋dza艂y mnie 艣lepaki, kt贸re brz臋cza艂y nad g艂ow膮, straszy艂y, ale nie k膮sa艂y.

Trudno powiedzie膰, abym by艂 zawo艂anym my艣liwym W ka偶dym razie uda艂o mi si臋 wy偶ebra膰 od cioci Alony dubelt贸wk臋 jej nieboszczyka m臋偶a, znalaz艂em te偶 troch臋 naboj贸w i stary plecak, do kt贸rego wrzuci艂em jakie艣 konserwy, koc szczotk臋 do z臋b贸w. Ta maskarada nie by艂a przeznaczona dla gajowego, lecz raczej mia艂a wprowadzi膰 w b艂膮d cioci臋 Alon臋, kt贸rej powiedzia艂em, 偶e um贸wi艂em si臋 na polowanie ze starym znajomym spotkanym przypadkowo na ulicy.

Trudno by艂oby mi rozs膮dnie wyt艂umaczy膰 i jej, i komukolwiek innemu, i mnie samemu wreszcie, dlaczego przyczepi艂em si臋 do pulchniutkiego mi艂o艣nika arbuz贸w, poczciwego Wiktora Donatowicza, smakosza 偶yj膮cego marzeniami o polowaniach, podr贸偶ach i o innych bohaterskich przedsi臋wzi臋ciach, kt贸re tak przyjemnie planowa膰, 偶e ju偶 nie warto realizowa膰. Zjad艂em u niego smaczny obiad, nadskakiwa艂em tak samo pulchniutkiej i dobrodusznej ma艂偶once, wynudzi艂em si臋 jak mops, ale zdoby艂em adres gajowego.

Czym wyt艂umaczy膰 moje post臋powanie? Mi艂o艣ci膮 od pierwszego wejrzenia? A mo偶e fascynacj膮 tajemniczymi zjawiskami? By艂y przecie偶 sny na jawie, r贸偶owe piskl臋ta, dziwne jab艂ka, przera偶enie kobiety, kt贸ra reagowa艂a na niecodzienne imi臋 Lusz, by艂 gniew gajowego鈥 Zwyk艂膮 ciekawo艣ci膮 cz艂owieka, kt贸ry nie potrafi wypoczywa膰 i dlatego wymy艣la sobie zaj臋cia daj膮ce poz贸r dzia艂ania? Mo偶e zawini艂o tu przyzwyczajenie do szufladkowania albo mo偶e wreszcie ucieczka od w艂asnych problem贸w wymagaj膮cych rozwi膮zania

1 ch臋膰 odwleczenia tych偶e rozwi膮za艅? 呕adna z tych przyczyn nie usprawiedliwia艂a ani nawet nie t艂umaczy艂a mego g艂upiego post臋powania, a jednocze艣nie wszystkie one razem wzi臋te sk艂oni艂y mnie do udania si臋 na poszukiwanie 艣pi膮cej kr贸lewny, kwiatu paproci i diabli wiedz膮 czego jeszcze. Na swoj膮 obron臋 mog臋 powiedzie膰 tylko to, 偶e rusza艂em jednak z ci臋偶kim sercem, gdy偶 by艂em go艣ciem nieoczekiwanym i, co najwa偶niejsze, niechcianym. Go艣ciem niepotrzebnym, co wi臋cej, sprawiaj膮cym sw膮 obecno艣ci膮 przykro艣膰. Gdybym wi臋c by艂 nieco przyzwoitszy albo przynajmniej silniejszy, postara艂bym si臋 zapomnie膰 o wszystkim, poniewa偶 sam uwa偶am natr臋ctwo za jedn膮 z najgorszych cech ludzkiej natury.

Dom gajowego sta艂 na brzegu ma艂ego jeziorka, w miejscu gdzie las cofn膮艂 si臋 znad wody. Do chaty przylega艂a szopa, a za ni膮 znajdowa艂 si臋 niewielki ogr贸dek otoczony chru艣cianym p艂otem. Dom by艂 posiwia艂y ze staro艣ci, ale krzepki, jak te borowiki, kt贸re widzia艂em po drodze. Przy brzegu ko艂ysa艂a si臋 艂贸dka przywi膮zana 艂a艅cuchem. Porywy wiatru chwia艂y bujn膮 trzcin膮. Wiatr by艂 ciep艂y, wilgotny, 鈥瀔omarowy鈥. Zbiera艂o si臋 na deszcz i powietrze lekko pachnia艂o grzybami i wilgotnymi li艣膰mi.

Zatrzyma艂em si臋 na skraju lasu. Masza by艂a w ogr贸dku. Pieli艂a grz膮dki, ale akurat w tym momencie, kiedy j膮 spostrzeg艂em, wyprostowa艂a si臋 i popatrzy艂a na jezioro. By艂a sama, Siergiej Iwanowicz poszed艂 chyba do lasu. Zrozumia艂em, 偶e b臋d臋 tak stercza艂 cho膰by do wieczora, ale nie podejd臋 do niej. Przecie偶 nawet na bazarze, w t艂umie ludzi, moje nieostro偶ne s艂owa wywo艂a艂y jej zmieszanie. Ukry艂em si臋 za pniem starej sosny. Masza sko艅czy艂a pielenie, podnios艂a z ziemi motyk臋 i schowa艂a j膮 do szopy. Skrzypni臋cie drzwi rozleg艂o si臋 tak wyra藕nie, jakbym sta艂 tu偶 obok niej. Po wyj艣ciu z szopy Masza zerkn臋艂a w moj膮 stron臋, ale mnie nie dostrzeg艂a. Potem wesz艂a do domu. Zacz膮艂 kropi膰 deszcz. By艂 drobny, lekki, przenikliwy. Odwr贸ci艂em si臋 na pi臋cie i ruszy艂em w stron臋 Sieliszcza. M贸wi艂em ju偶, 偶e nie jestem my艣liwym, a tym bardziej detektywem.

Las teraz wygl膮da艂 zupe艂nie inaczej. Skurczy艂 si臋, utraci艂 g艂臋bi臋 i barwy, sm臋tnie i pokornie przeczekiwa艂 wieczorn膮 niepogod臋. Nad drog膮 wisia艂a tylko drobniutka mgie艂ka, ale na li艣ciach woda zbiera艂a si臋 w grube, ci臋偶kie krople, kt贸re spadaj膮c, d藕wi臋cznie pluska艂y w ka艂u偶e rozlane w koleinach. Zacz膮艂em si臋 martwi膰, 偶e dotr臋 do szosy ju偶 w ca艂kowitej ciemno艣ci i ze nie wiadomo, czy uda mi si臋 z艂apa膰 jaki艣 samoch贸d. Dobrze mi tak.

Gdzie艣 daleko zaterkota艂 motocykl. Zanim zd膮偶y艂em zorientowa膰 si臋, kto to mo偶e jecha膰, aby ukry膰 si臋 w lesie, Siergiej Iwanowicz gwa艂townie zahamowa艂 tu偶 przede mn膮.

Dzie艅 dobry 鈥 powiedzia艂, odrzucaj膮c z czapki kaptur peleryny. Nie wygl膮da艂 na zdziwionego. 鈥 Dok膮d idziesz?

Szed艂em do pana 鈥 powiedzia艂em.

Do mnie w inn膮 stron臋.

Wiem. Doszed艂em do skraju lasu, zobaczy艂em dom, Mari臋 Paw艂own臋 i ruszy艂em z powrotem.

Silne d艂onie gajowego le偶a艂y nieruchomo na kierownicy. Czapka by艂a nisko nasuni臋ta na czo艂o. 鈥 I dlaczeg贸偶 to zawr贸ci艂e艣?

Zrobi艂o mi si臋 wstyd.

Nie rozumiem.

Zdoby艂em pa艅ski adres, wzi膮艂em dubelt贸wk臋 i postanowi艂em przyjecha膰 tu, zapolowa膰.

Zwyczajnie zapolowa膰?

W艂a艣ciwie porozmawia膰.

Rozmy艣li艂e艣 si臋?

Tak. Rozmy艣li艂em si臋, kiedy zobaczy艂em, 偶e Maria Paw艂owna jest sama.

Gajowy wyj膮艂 z wewn臋trznej kieszeni mundurowej kurtki pogi臋t膮 blaszan膮 papiero艣nic臋, otworzy艂 j膮 i wzi膮艂 papierosa. Po chwili namys艂u wyci膮gn膮艂 papiero艣nic臋 w moim kierunku. Zapalili艣my, os艂aniaj膮c od deszczu jaskrawy w nadchodz膮cym p贸艂mroku p艂omyk zapa艂ki. W lesie nerwowo brz臋cza艂y komary, listowie nabra艂o koloru wody w zaro艣ni臋tej rz臋s膮 sadzawce.

Siadaj. Pojedziesz do mnie 鈥 powiedzia艂 gajowy, zdejmuj膮c brezent z przyczepy motocykla. Podrzuci艂bym ci臋 do Sieliszcza, ale wieczorem nie lubi臋 Maszy zostawia膰 samej.

Nie trzeba 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Jako艣 dojd臋. Sam sobie jestem winien.

Gajowy u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

Siadaj.

Przyczepa wysoko podskakiwa艂a na nier贸wno艣ciach drogi i zapada艂a si臋 w koleiny. W艂a艣ciciel motocykla milcza艂, 艣ciskaj膮c z臋bami niedopa艂ek zgas艂ego papierosa.

Masza us艂ysza艂a warkot silnika i wysz艂a otworzy膰 bram臋. Gajowy powiedzia艂:

Przywioz艂em go艣cia.

Dzie艅 dobry! 鈥 wykrzykn膮艂em, gramol膮c si臋 z przyczepy. Dubelt贸wka bardzo mi w tym przeszkadza艂a.

Dobry wiecz贸r 鈥 Masza patrzy艂a na Siergieja Iwanowicza.

Powiedzia艂em, 偶e mamy go艣cia. Poka偶, gdzie mo偶e si臋 umy膰. Nakryj do sto艂u. 鈥 Gajowy m贸wi艂 cicho, wybieraj膮c zwyczajne, powszednie s艂owa, jakby chcia艂 w ten spos贸b da膰 jej do zrozumienia, 偶e nie r贸偶ni臋 si臋 niczym od przypadkowych w臋drowc贸w, jacy tu czasem zagl膮daj膮. 鈥 Spotka艂em w lesie my艣liwego i podwioz艂em go. Gdzie偶 on po ciemku b臋dzie si臋 wl贸k艂 do Sieliszcza鈥

To nie my艣liwy 鈥 powiedzia艂a Masza. 鈥 Po co on tu przyjecha艂?

No dobra, nie my艣liwy 鈥 zgodzi艂 si臋. 鈥 Wprowadz臋 motocykl do szopy, bo noc膮 mo偶e si臋 porz膮dnie rozpada膰.

Nie b臋d臋 przeszkadza艂 鈥 zwr贸ci艂em si臋 do Maszy. 鈥 Jutro z samego rana odjad臋.

Tak w艂a艣nie b臋dzie 鈥 powiedzia艂 gajowy. Masza uciek艂a do domu.

Nie przejmuj si臋 鈥 mrukn膮艂 Siergiej Iwanowicz, zamykaj膮c na skobel wrota szopy. 鈥 Ona jest troch臋 dzika, ale to dobra kobieta. Chod藕my umy膰 r臋ce.

Mam w plecaku w贸dk臋 鈥 powiedzia艂em.

Donatycz kaza艂 ci wzi膮膰?

Tak 鈥 przyzna艂em.

A ja ju偶 prawie dwa lata nie pij臋 i wcale mnie nie ci膮gnie.

Przepraszam.

Po co przeprasza膰? Przecie偶 w go艣ci jecha艂e艣. Nie b贸j si臋, dla towarzystwa mog臋 wypi膰. Masza nie b臋dzie mia艂a za z艂e. Jak ci臋 wo艂aj膮?

Miko艂aj.

Umywalka by艂a w sieni. Obok niej na p贸艂ce sta艂a ju偶 zapalona lampa naftowa.

Nie mamy elektryczno艣ci 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Obiecali przeci膮gn膮膰 lini臋 z Le艣n贸wki, bo w sianokosy b臋dzie tu mieszka艂a brygada ko艂chozowa. Mo偶e w przysz艂ym roku doprowadz膮 pr膮d.

Nie szkodzi 鈥 odpar艂em. 鈥 I tak jest dobrze.

W pokoju sta艂 nakryty st贸艂: pewnie gajowy stale wraca艂 do domu o jednakowej porze. Sycza艂 samowar, a w jego wypucowanych bokach odbija艂y si臋 p艂omienie dw贸ch starych lamp naftowych pochodz膮cych z czas贸w, kiedy jeszcze starano si臋 je przyozdabia膰. Parowa艂y kartofle, obok nich sta艂a 艣mietana, kwaszone og贸rki. By艂o przytulnie i spokojnie, tym przytulniej, 偶e na dworze pada艂 deszcz stukaj膮cy o szyby i 艣ciekaj膮cy po nich krzaczastymi strumykami.

Przywioz艂em te krzes艂a z miasta 鈥 powiedzia艂 le艣nik. 鈥 Wy艣cie艂ane.

艁adnie tu u was.

To wszystko zas艂uga Maszy. Nawet tapety naklei艂a. Gdyby przyjecha艂 tu Donatycz albo kt贸ry艣 ze starych my艣liwych, za nic by nie uwierzy艂. Zreszt膮 teraz ich nie zapraszam.

Na eta偶erce mi臋dzy oknami sta艂o radio tranzystorowe. Za uchylon膮 zas艂onk膮 wida膰 by艂o 艂贸偶ko z piramidk膮 poduszek. Do 艣ciany, pod portretem Gagarina, by艂a przybita p贸艂ka z ksi膮偶kami.

Wyj膮膰 w贸dk臋? 鈥 zapyta艂em.

Wyci膮gaj.

Siergieju Iwanowiczu 鈥 powiedzia艂a ostrzegawczo Masza.

Nie b贸j si臋. Przecie偶 mnie znasz. Jak tam tw贸j pier贸g, uda艂 si臋?

Spr贸bujcie.

Mo偶e ja naprawd臋 przyjecha艂em tu w go艣ci? Po prostu w go艣ci.

Masza postawi艂a na stole brytfank臋 z pierogiem pachn膮cym ryb膮 i dwie grube szklanki. Potem usiad艂a i podpar艂a brod臋 r臋kami. Poczu艂em si臋 straszliwie g艂odny.

Za nasze spotkanie 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Za to, aby艣my zostali przyjaci贸艂mi.

Nie powinienem tego m贸wi膰.

Nie spiesz si臋 鈥 powiedzia艂 le艣nik. 鈥 Jeszcze nawet nie jeste艣my znajomymi.

Upi艂 w贸dk臋 ze szklanki, jakby to by艂a woda, i odstawi艂 j膮.

Odzwyczai艂em si臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 Ale ty pij, nie kr臋puj si臋.

Prawd臋 m贸wi膮c, to i ja nie pij臋.

艁adne rzeczy, zesz艂o si臋 dw贸ch pijak贸w! 鈥 gajowy roze艣mia艂 si臋, ukazuj膮c r贸wne, mocne z臋by. Twarz mu z艂agodnia艂a. Tam, w mie艣cie, wydawa艂 si臋 starszy, surowszy i bardziej osch艂y.

Masza u艣miechn臋艂a si臋. Mnie te偶 przypad艂a w udziale cz膮steczka jej u艣miechu.

Jedli艣my wolno wspania艂y pier贸g z rybami, kt贸rego nie potrafi艂aby tak przyrz膮dzi膰 nawet ciocia Alona. Rozmawiali艣my o pogodzie, lesie i drodze, jakby艣my si臋 zawczasu um贸wili omija膰 inne tematy. Dopiero przy herbacie Siergiej Iwanowicz zapyta艂:

Ty sk膮d jeste艣?

Z Moskwy. Sp臋dzam tu urlop u ciotki.

Dlatego jeste艣 taki ciekawy? Czy te偶 mo偶e masz taki zaw贸d?

Pomy艣la艂em nagle, 偶e chyba akurat teraz w Moskwie, w instytucie, tacy sami jak ja rozs膮dni i poch艂oni臋ci swoj膮 Prac膮 ludzie w艂膮czyli ekspres do kawy, kt贸ry starannie ukrywam przed surowym stra偶akiem, i zazdroszcz膮 mi urlopu, rozmawiaj膮c o polowaniu, na kt贸re powinni wybra膰 si臋 za jakie艣 dwa tygodnie. B臋dzie to polowanie na zwierza imieniem WEP, co znaczy wolna energia powierzchniowa. Jest to zwierz pot臋偶ny, kt贸rego mo偶na napotka膰 wsz臋dzie, a zw艂aszcza na styku r贸偶nych cia艂. Jego wszystkim znana, ale jeszcze w ma艂ym tylko stopniu zbadana i zupe艂nie nie wykorzystana si艂a zmusza krople rosy do zwijania si臋 w kulki i rodzi t臋cz臋. Jednak ma艂o kto wie, 偶e WEP jest wszechobecna i gigantyczna: zasoby energii powierzchniowej wszechoceanu wynosz膮 64 miliardy kilowatogodzin. Oto na jakiego zwierza polujemy ze zmiennym szcz臋艣ciem. Tropimy go nie po to, 偶eby zabi膰, lecz po to, aby zmierzy膰 i wykorzysta膰.

Pracuj臋 w instytucie naukowym 鈥 odpowiedzia艂em.

Ale czy naprawd臋 pracuj臋? Konflikt by艂 w zasadzie niepotrzebny, ale nabrzmiewa艂 od dawna. Landa powiedzia艂, 偶e b臋d臋 musia艂 pojecha膰 do Chorogu. Inaczej wszystko si臋 zawali, a poza mn膮 rzekomo nie ma kogo wys艂a膰. A dwa miesi膮ce temu, kiedy wymusi艂em na Andriejewie p贸艂 roku na my艣lenie, na prawdziw膮 prac臋, Landa tego nie wiedzia艂? Mo偶na przecie偶 ugania膰 si臋 za 偶urawiami na niebie*, cho膰by do samej 艣mierci, ale prosta wyliczanka fakt贸w jest dobra wy艂膮cznie w ksi膮偶ce telefonicznej. Zas艂u偶y艂em sobie, ci臋偶ko zapracowa艂em na prawo zaj臋cia si臋 nauk膮. Nauk膮! I powiedzia艂em o tym Landzie wprost, bo zbrzyd艂y mi do reszty niedom贸wienia, za kt贸rymi kry艂a si臋 zwyczajna zawi艣膰. Powiedzia艂em mu to, cho膰 rozwodzi艂 si臋 o konieczno艣ci, obowi膮zku, o krzy偶u, kt贸ry wszyscy niesiemy i o tym, 偶e ka偶dy z nas powinien uprawia膰 nie tylko w艂asne poletko鈥 A mnie znudzi艂y si臋 ju偶 cudze poletka! Jednym s艂owem, po tej rozmowie sta艂o si臋 jasne, 偶e do Chorogu nie pojad臋 i w instytucie nie zostan臋鈥

A ja nie mam nawet szko艂y. Jako艣 tak wysz艂o. Mo偶e zabrak艂o zdolno艣ci. Gdyby by艂y, co艣 bym sko艅czy艂.

Pil herbat臋 ze spodka, przegryzaj膮c cukrem. Ko艅czyli艣my ju偶 po trzeciej szklance, a Masza nie dopi艂a nawet pierwszej. Ogarn膮艂 mnie leniwy nastr贸j, zapragn膮艂em powiedzie膰 co艣 mi艂ego tym ludziom, zamiast siedzie膰 tak i czeka膰, a偶 Masza si臋 u艣miechnie. Za oknem zrobi艂o si臋 zupe艂nie ciemno, deszcz la艂 teraz jak z cebra i jego szum przypomina艂 艂oskot morza.

Dawno by艂e艣 na polowaniu? 鈥 zapyta艂 Siergiej Iwanowicz.

Pierwszy raz si臋 wybra艂em.

W艂a艣nie widz臋. Bro艅 nie czyszczona od lat. Gdyby艣 wystrzeli艂, rozlecia艂aby si臋 na kawa艂ki.

Nawet jej nie nabija艂em.

Napijesz si臋 jeszcze?

Dzi臋kuj臋, wypi艂em ju偶 trzy szklanki.

M贸wi臋 o w贸dce.

Nie, jako艣 nie mam ochoty.

A ja dawniej pi艂em jak smok. Przesta艂em dzi臋ki Maszy.

Sami rzucili艣cie 鈥 powiedzia艂a Masza.

Rzadko kto sam rzuca. Prawda? Nawet w szpitalu ludziska nie rzucaj膮. Pow贸d musi by膰.

Prawda.

No c贸偶, trzeba i艣膰 spa膰. Nie pogniewasz si臋, je艣li ci po艣cielimy na 艂awie, Miko艂aju, czy jak ci tam po ojcu?

Po prostu Miko艂aj. M贸g艂bym by膰 pa艅skim synem.

Nie k艂uj w oczy staro艣ci膮. Mo偶e i m贸g艂by艣, ale nie jeste艣. Kiedy b臋dziesz szed艂 na dw贸r, we藕 moj膮 peleryn臋.

Wstali艣my od sto艂u.

Zawsze tak wcze艣nie si臋 k艂adziecie? 鈥 zapyta艂em.

Jak kiedy. Ale trzeba si臋 wyspa膰, bo rano ci臋 obudz臋. Musz臋 jecha膰 do roboty, a i przed tob膮 daleka droga.

Zrobi艂o mi si臋 przykro. Je艣li kto艣 ci si臋 podoba, to chcesz, aby i on ci臋 polubi艂. A tymczasem okaza艂o si臋, 偶e mimo wszystko jestem tu obcy. Zwali艂em si臋 im na g艂ow臋 bez pytania, jutro odjad臋 i na tym koniec, nie zostanie po mnie nawet 艣lad, jakbym umar艂.

Za piecem cyka艂 艣wierszcz, a dotychczas my艣la艂em, 偶e 艣wierszcze cykaj膮 wy艂膮cznie w literaturze klasycznej. Le艣nik po艂o偶y艂 si臋 na piecu, a Masza za zas艂onk膮, kt贸ra si臋ga艂a do pieca i g艂owa Siergieja Iwanowicza znajdowa艂a si臋 nad g艂ow膮 Maszy.

艢picie? 鈥 szepn臋艂a Masza. 鈥 Nie, my艣l臋.

A on 艣pi?

Nie wiem

Chyba 艣pi.

Mia艂a racj臋. Spa艂em, p艂yn膮艂em przez ciemny las i ich szept ledwie dociera艂 do mnie przez szelest li艣ci i plusk deszczu. Ale strop izby pieczo艂owicie zbiera艂 ich s艂owa i odrzuca艂 w moj膮 stron臋.

Tak si臋 ba艂am.

Czego si臋 teraz ba膰. Wcze艣niej czy p贸藕niej i tak by si臋 kto艣 domy艣li艂.

To ja jestem wszystkiemu winna.

Nie dr臋cz si臋. Co si臋 sta艂o, to si臋 nie odstanie.

My艣la艂am, 偶e on jest stamt膮d.

Nie, tutejszy.

Wiem. Ma dobre oczy.

Us艂ysza艂em, jak gajowy ugniata papierosa. Potem zap艂on臋艂a zapa艂ka i z pieca zwiesi艂a si臋 jego g艂owa. Zamkn膮艂em oczy.

艢pi 鈥 powiedzia艂. 鈥 Zm臋czy艂 si臋. M艂ody jeszcze. On nie z powodu jajek tu przylecia艂.

A dlaczego?

Przez ciebie. 艁adna jeste艣, wi臋c przylecia艂.

Nie trzeba tak m贸wi膰. Dla mnie i tak nie ma lepszego cz艂owieka ni偶 wy.

Jestem dla ciebie jak ojciec. Nie znasz jeszcze mi艂o艣ci.

Znam. Kocham was, Siergieju Iwanowiczu.

Leciutko szele艣ci艂 tyto艅. Le艣nik mocno zaci膮gn膮艂 si臋 papierosem.

Zamilkli. Nie odzywali si臋 tak d艂ugo, 偶e pomy艣la艂em, i偶 zasn臋li, ale nie, nie spali jeszcze.

On nie jest namolny 鈥 powiedzia艂 le艣nik.

Czy to dobrze, 偶e nie jestem namolny? Gdybym by艂 troch臋 bardziej stanowczy, nikt by mn膮 nie ora艂 i Landzie nigdy by nie przysz艂o do g艂owy zabiera膰 mi te moje p贸艂 roku bada艅鈥

A dlaczego tu szed艂? 鈥 zapyta艂a Masza.

Nie doszed艂, zawr贸ci艂. Zobaczy艂 ci臋 sam膮 i nie chcia艂 niepokoi膰. Spotka艂em go w powrotnej drodze.

Nie wiedzia艂am o tym. Widzia艂 mnie?

Popatrzy艂 na ciebie i odszed艂.

Zn贸w milczenie. Tym razem przerwa艂a je Masza.

Nie palcie, bo wam szkodzi. Rano zn贸w b臋dziecie kas艂a膰.

Zaraz ko艅cz臋. 鈥 Zgasi艂 papierosa.

Wiesz co, Masza, zdecydowa艂em si臋. Je艣li on rano zn贸w do tego wr贸ci, wszystko mu opowiem.

Oj, co wy!

Nie b贸j si臋. Ju偶 dawno chcia艂em opowiedzie膰 jakiemu艣 wykszta艂conemu cz艂owiekowi. A Miko艂aj jest z Moskwy, w instytucie pracuje鈥

Poruszy艂em si臋 nieostro偶nie, 艂awka skrzypn臋艂a.

Cicho! 鈥 szepn臋艂a kobieta. Stara艂em si臋 oddycha膰 r贸wno i g艂臋boko.

Wiedzia艂em, 偶e oboje ws艂uchuj膮 si臋 teraz w m贸j oddech.


Jak si臋 spa艂o? 鈥 zapyta艂 rano Siergiej Iwanowicz, widz膮c, 偶e otwieram oczy. By艂 ju偶 ogolony i ubrany w star膮, Wyp艂owia艂膮 bluz臋 wojskow膮.

Dzie艅 dobry. Dzi臋kuj臋.

By艂o ju偶 do艣膰 p贸藕no. Przez otwarte okienko wlewa艂o si臋 do izby pachn膮ce, nagrzane powietrze. Buty gajowego by艂y mokre, widocznie chodzi艂 gdzie艣 po trawie. W piecu co艣 bulgota艂o, kipia艂o.

Usiad艂em na 艂awce.

Szkoda odje偶d偶a膰 鈥 powiedzia艂em.

Niby dlaczego? 鈥 zapyta艂 le艣nik spokojnie.

艁adnie tu u was, ch臋tnie bym zosta艂.

Nie mo偶na 鈥 odpar艂 Siergiej Iwanowicz i u艣miechn膮艂 si臋 samymi wargami. 鈥 Masz臋 mi jeszcze zba艂amucisz.

Przecie偶 ona pana kocha.

Tak?鈥 Przypadkiem nie budzi艂e艣 si臋 w nocy?

Obudzi艂em si臋 i s艂ysza艂em wasz膮 rozmow臋.

Nie艂adnie. M贸g艂by艣 da膰 zna膰.

Nie odpowiedzia艂em.

Tak my艣la艂em. Mo偶e to i lepiej. Nie trzeba powtarza膰. Jak to m贸wi膮, nie ma odwrotu.

I nagle mrugn膮艂 do mnie, jakby艣my zamierzali sp艂ata膰 razem jakiego艣 psikusa.

Ubieraj si臋 szybciej, myj si臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 Masza zaraz wr贸ci. Jest w ogrodzie. Zbiera ci og贸rki na drog臋. Dla niej b臋dzie lepiej, 偶eby艣 jak najszybciej odjecha艂 i o wszystkim zapomnia艂.

Og贸rki s膮 zwyczajne? 鈥 zapyta艂em.

Najzwyczajniejsze w 艣wiecie. Mo偶esz si臋 wyk膮pa膰 w jeziorze. Woda jest ciep艂a.

My艂em si臋 w sieni, kiedy wesz艂a Masza, nios膮c w fartuchu og贸rki.

Dzie艅 dobry 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Nie mamy krowy. Siergiej Iwanowicz je藕dzi po mleko do Le艣n贸wki. Zanim je dowiezie na motocyklu, od razu robi si臋 mas艂o.

Pani pewnie myje si臋 ros膮 鈥 powiedzia艂em.

Masza zarumieni艂a si臋, jakbym pozwoli艂 sobie na jak膮艣 nieprzyzwoito艣膰, ale Siergiej Iwanowicz powiedzia艂:

Powietrze tu mamy dobre, zdrowe. I od偶ywiamy si臋 te偶 jak nale偶y. Zobaczy艂by艣, jak ona wygl膮da艂a na pocz膮tku. Sk贸ra i ko艣ci.

Obaj patrzyli艣my na ni膮 z zachwytem.

Lepiej by艣cie siedli do sto艂u, zamiast si臋 na mnie gapi膰 鈥 powiedzia艂a Masza. Nasz podziw jednak najwyra藕niej nie sprawia艂 jej przykro艣ci. 鈥 A pan, Miko艂aju, niech si臋 uczesze. Zapomnia艂 pan o tym鈥

Kiedy ponownie wszed艂em do izby, Masza zapyta艂a Siergieja Iwanowicza:

P贸jdziecie?

Zjemy 艣niadanie i p贸jdziemy.

Przygotuj臋 wam co艣 na drog臋.

Dobrze. Nie martw si臋, szybko wr贸cimy.

Przy 艣niadaniu gajowy spowa偶nia艂, zamy艣li艂 si臋 i d艂ugo milcza艂. Masza te偶 si臋 nie odzywa艂a. Wreszcie Siergiej Iwanowicz westchn膮艂, zerkn膮艂 na mnie znad trzymanego w r臋ku kubka i powiedzia艂:

Wci膮偶 si臋 zastanawiam, od czego zacz膮膰.

Czy to takie wa偶ne, od czego si臋 zaczyna?

Zastan贸w si臋, Miko艂aju. Bo potem mo偶e b臋dziesz 偶a艂owa艂.

M贸wi pan tak, jakby namawia艂 mnie do wyprawy na nied藕wiedzia.

Co tam nied藕wied藕! Gorzej b臋dzie. Zobaczysz takie rzeczy, jakich nikt na 艣wiecie nie widzia艂.

Jestem got贸w.

Oj, m艂ody ty jeszcze jeste艣. No dobra, ko艅cz jedzenie, po drodze ci wszystko opowiem. 鈥 Zdj膮艂 z gwo藕dzia dubelt贸wk臋, wsun膮艂 za cholew臋 buta szeroki n贸偶. Masza krz膮ta艂a si臋 po izbie, przygotowuj膮c nam zawini膮tko na drog臋. Ja nie wia艂em czego zabiera膰.

Dam Miko艂ajowi gumiaki 鈥 zaproponowa艂a Masza.

Nie przesadzaj 鈥 powiedzia艂 dobrodusznie Siergiej Iwanowicz. 鈥 Tam teraz jest sucho. Buty masz mocne?

Masza poda艂a gajowemu niewielki plecak. Zarzuci艂 go sobie na jedno rami臋.

A to analgina. Agasz臋 zn贸w bol膮 z臋by. Pewnie zapomnieli艣cie?

Zapomnia艂em 鈥 przyzna艂 si臋 le艣nik, wk艂adaj膮c do kieszeni szeleszcz膮ce celofanowe opakowanie z tabletkami.

Mo偶e jednak Miko艂aj by zosta艂? 鈥 Uprzytomni艂em sobie, 偶e nie m贸wi艂a ju偶 o mnie jak o obcym.

Daleko go nie zaprowadz臋. Do wsi i z powrotem.

W艂o偶y艂am do plecaka troch臋 piernik贸w. Kupi艂am je w mie艣cie.

No to zosta艅 z Bogiem.

Co艣 mi dzisiaj niespokojnie na sercu.

Tylko si臋 nie rozbecz 鈥 powiedzia艂 le艣nik, siadaj膮c przed drog膮. 鈥 Okropnie nie znosz臋 twoich 艂ez. Sk膮d ci si臋 one bior膮?

Masza spr贸bowa艂a si臋 u艣miechn膮膰, usta skrzywi艂y jej si臋 po dzieci臋cemu i zliza艂a 艂z臋 sp艂ywaj膮c膮 po policzku.

Nie m贸wi艂em! 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz, wstaj膮c. 鈥 Zawsze tak jest. Idziemy, Kola.

Masza wysz艂a z nami za wrota i kiedy spojrza艂em na ni膮, mnie r贸wnie偶 obdarzy艂a po偶egnalnym spojrzeniem. Na skraju polany Siergiej Iwanowicz zatrzyma艂 si臋 i uni贸s艂 r臋k臋. Masza nawet nie drgn臋艂a. Zag艂臋bili艣my si臋 w las i stracili艣my dom z oczu.

Szli艣my w milczeniu przez kilka minut, a potem zapyta艂em:

Daleko idziemy?

B臋dzie ze dwa kilometry鈥 呕al mi jej. Kocham j膮 i 偶a艂uj臋. Powinna i艣膰 do miasta, uczy膰 si臋鈥

Ile Masza ma lat?

Dok艂adnie nie powiem, ale wychodzi na to, 偶e jakie艣 dwadzie艣cia trzy.

Pan te偶 nie jest jeszcze stary.

Akurat! W kwietniu sko艅czy艂em pi臋膰dziesi膮t pi臋膰. Chc臋 Masz臋 wys艂a膰 do Jaros艂awia. Mam tam stryjeczn膮 siostr臋.

Skr臋cili艣my na prawie niewidoczn膮, rzadko u偶ywan膮 艣cie偶k臋. Gajowy szed艂 przodem, odsuwaj膮c ga艂臋zie leszczyny. S艂o艅ce jeszcze nie wysuszy艂o wczorajszego deszczu i z li艣ci sypa艂y si臋 zimne krople.

To taka historia, 偶e trudno zacz膮膰 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Gdybym ci to powiedzia艂 w mie艣cie, za nic by艣 nie uwierzy艂.

Przeci臋li艣my jasn膮, brz臋cz膮c膮 od pszcz贸艂, wonn膮 polank臋. Dalej zaczyna艂 si臋 ciemny, 艣wierkowy b贸r.

Ju偶 od dawna mnie to m臋czy. Jak tylko zobaczy艂em, 偶e cz艂apiesz z powrotem w deszczu, bo ci si臋 zrobi艂o 偶al Maszy, postanowi艂em ci powiedzie膰.

Niech mi pan da plecak, bo id臋 bez niczego, a pan w dodatku ma dubelt贸wk臋.

Nie szkodzi. Kto ze sob膮 nosi, nikogo nie prosi.

Las robi艂 si臋 coraz rzadszy. Coraz cz臋艣ciej te偶 trafia艂y si臋 zwalone pnie. Wyszli艣my na por臋b臋. Kto艣 wykarczowa艂 drzewa, ale ich nie wywi贸z艂.

Nie dziwi ci臋 to? 鈥 zapyta艂 Siergiej Iwanowicz.

To wiatro艂om? Ale przecie偶 las doko艂a jest nienaruszony!

Wicher tak nie powali.

W samym 艣rodku por臋by wznosi艂 si臋 niewielki kopiec, kt贸ry by艂 opleciony na wp贸艂 zmursza艂ymi korzeniami. Dotarli艣my do niego, przeskakuj膮c z k臋py na k臋p臋 przez czarne, bagienne ka艂u偶e. K臋py porasta艂 d艂ugi, ciep艂y mech, w kt贸ry nogi zapada艂y si臋 po kolana. Stara艂em si臋 i艣膰 dok艂adnie 艣ladem le艣nika, ale raz chybi艂em i do buta wla艂a mi si臋 lodowata woda.

No tak 鈥 powiedzia艂 gajowy z wyrzutem. 鈥 Trzeba nam si臋 by艂o pos艂ucha膰 Maszy i za艂o偶y膰 gumiaki.

Dotarli艣my do wzg贸rka. Ziemia by艂a tam zupe艂nie naga, Pokryta szarawym nalotem 鈥 kurzem czy te偶 jakimi艣 porostami, kryj膮cymi kruche ga艂臋zie i korzenie. Siergiej Iwanowicz rozrzuci艂 stos chrustu i za nim, pod daszkiem ze splecionych ga艂臋zi, ukaza艂 si臋 czarny otw贸r.

Postawi艂em tu ziemiank臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 Na艣ci膮ga艂em 艣wierkowych ga艂臋zi. Wysch艂y i teraz nie odr贸偶nisz. Odpoczywaj.

Nie jestem zm臋czony.

Wcale nie m贸wi臋, 偶e艣 si臋 zm臋czy艂. Potem si臋 zm臋czymy.

Nabi艂 dubelt贸wk臋, skr贸ci艂 pasy plecaka, 偶eby nie kr臋powa艂y ruch贸w.

Tam jest paskudny zwierz. Niekul. S艂ysza艂e艣 o takim?

A potem nagle da艂 nura w czarny otw贸r, rozleg艂 si臋 chrz臋st chrustu, z g贸ry posypa艂o si臋 rude igliwie.

Jeste艣 tam, Miko艂aju? 鈥 us艂ysza艂em jego g艂os. 鈥 Id藕 za mn膮. Ciemno艣ci si臋 nie b贸j. A jak ci臋 skr臋ci, te偶 si臋 nie l臋kaj. Zamknij oczy. S艂yszysz?

Schyli艂em si臋 i ruszy艂em za nim, wysuwaj膮c przed siebie r臋k臋, 偶eby nie nadzia膰 si臋 w ciemno艣ci na jak膮艣 ga艂膮藕.

Siergieju Iwanowiczu! 鈥 zawo艂a艂em. Nie odpowiedzia艂.

Ciemno艣膰 przede mn膮 by艂a g艂ucha i bezdenna. Nie nale偶a艂a do tego lasu, by艂a jaka艣 pierwotna, niesko艅czona i nie m贸g艂bym jej por贸wna膰 na przyk艂ad z wej艣ciem do g艂臋bokiego szybu kopalni ju偶 chocia偶by dlatego, 偶e kopalnia lub g贸rska jaskinia daje pewno艣膰 osi膮gni臋cia dna; je艣li rzuci si臋 kamie艅, kiedy艣 wreszcie do uszu dotrze stuk lub plusk wody. A tutaj, nawet niczego nie widz膮c, wiedzia艂em, 偶e ciemno艣膰 nie ma ko艅ca.

Wiedzia艂em to i dlatego nie mog艂em zdecydowa膰 si臋 na zrobienie kroku. Zrozumia艂em, 偶e gajowy ju偶 Tam jest. 呕e czeka na mnie. Mo偶e nawet wy艣miewa si臋 z mojego tch贸rzostwa. Gdzie si臋 podzia艂?鈥 Nie my艣la艂em o tym, ale pod艣wiadomie by艂em pewien, 偶e nie jest to zwyczajna grota, 偶e Siergiej Iwanowicz nie przyczai艂 si臋 w ciemno艣ci, lecz by艂 Tam, za czarn膮 kurtyn膮鈥 艢ni臋 czy bredz臋?! Przecie偶 on zaraz wr贸ci i zapyta ironicznie: 鈥濶o i co z tob膮, Miko艂aju?鈥 鈥 Zrobi艂em krok do przodu.

W tej samej chwili ziemia zapad艂a mi si臋 pod nogami, a ja oderwa艂em si臋 od niej i przesta艂em istnie膰, gdy偶 ciemno艣膰 nie tylko zwar艂a si臋 wok贸艂 mnie, lecz tak偶e przekszta艂ci艂a w swoj膮 cz膮stk臋, rozpu艣ci艂a w sobie i ponios艂a z szybko艣ci膮, kt贸r膮 mo偶na odczu膰, ale nigdy wyt艂umaczy膰 lub zmierzy膰. W takich wypadkach starzy, dobrzy romansopisarze zwykli byli mawia膰: 鈥濵oje pi贸ro nie potrafi tego opisa膰鈥︹.

Wszystko to trwa艂o nie d艂u偶ej ni偶 mgnienie oka, chocia偶 r贸wnie dobrze mog艂o trwa膰 rok i je艣li kto艣鈥 by mi powiedzia艂, 偶e p臋dzi艂em przez ciemno艣膰 co najmniej trzy godziny, tak偶e bym uwierzy艂.

Ockn膮艂em si臋 jednak w tym samym sza艂asie, z t膮 jedynie r贸偶nic膮, 偶e ujrza艂em przed sob膮 艣wiat艂o i na jego tle pochylon膮 sylwetk臋 Siergieja Iwanowicza.

Jeste艣? 鈥 zapyta艂. 鈥 A ja ju偶 chcia艂em po ciebie i艣膰. Poda艂 mi r臋k臋 i pom贸g艂 wyj艣膰 na zewn膮trz. G臋ste zaro艣la otacza艂y sza艂as ze wszystkich stron. Siergiej Iwanowicz postawi艂 dubelt贸wk臋 mi臋dzy nogami, wyj膮艂 papierosy, pocz臋stowa艂 mnie i sam zapali艂.

Obejrzyj si臋 鈥 powiedzia艂.

Nie od razu poj膮艂em, o co mu chodzi. Podeszli艣my do sza艂asu, przedzieraj膮c si臋 przez zabagniony wiatro艂om. A tutaj za sza艂asem ci膮gn臋艂y si臋 g臋ste, kolczaste, poskr臋cane zaro艣la niemal bezlistnych krzew贸w. Wok贸艂 nie by艂o te偶 ani jednego powalonego drzewa, k臋pki mchu, najmniejszego 艣ladu bagna czy ka艂u偶y.

Nie rozumiesz? Ja za pierwszym razem te偶 niczego nie rozumia艂em 鈥 powiedzia艂 gajowy. 鈥 Sza艂as zrobi艂em znacznie p贸藕niej. A wtedy, za pierwszym razem, wlaz艂em wprost do dziury鈥 I zapad艂em si臋.

Za plecami Siergieja Iwanowicza sta艂a sosna. Nie, to nie by艂a sosna, lecz stare, rozdwojone na kszta艂t liry drzewo z pniem sosny, kt贸re zamiast igliwia mia艂o drobniutkie, w膮skie listki. Na korze wida膰 by艂o g艂臋bokie naci臋cie pokryte naciekami 偶ywicy.

To po to, 偶eby znale藕膰 powrotn膮 drog臋 鈥 powiedzia艂 gajowy. 鈥 Drugiego takiego drzewa tu w pobli偶u nie ma. Widzisz wej艣cie do sza艂asu?

Pod ga艂臋ziami i po偶贸艂k艂ymi li艣膰mi zia艂 czarny otw贸r. Siergiej Iwanowicz zebra艂 rozrzucony dooko艂a chrust i zamaskowa艂 wej艣cie.

Nie by艂o zbyt gor膮co, ale wiatr wydawa艂 si臋 suchy, a li艣cie pokrywa艂a warstewka kurzu. W bucie mi jeszcze chlupota艂o.

Droga jest tylko jedna 鈥 powiedzia艂 gajowy. 鈥 Przez sza艂as. Mo偶esz sprawdzi膰.

Jak? 鈥 zapyta艂em. Nigdy bym si臋 nie podejrzewa艂 o tak膮 t臋pot臋.

Obejd藕 dooko艂a.

Obszed艂em sza艂as. By艂 ukryty w g臋stwinie krzak贸w, przez kt贸re przedziera艂em si臋 z najwi臋kszym trudem. Basowo brz臋cza艂 jaki艣 owad, przez rzadkie li艣cie przebija艂o sp艂owia艂e niebo. Obejrza艂em si臋. Gajowy szed艂 za mn膮 z luf膮 dubelt贸wki opart膮 na zgi臋tej r臋ce. Tylna 艣ciana sza艂asu by艂a zawalona suchymi ga艂臋ziami. Przez szczelin臋 mi臋dzy nimi dojrza艂em to samo blade niebo.

Przekona艂e艣 si臋? 鈥 zapyta艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Nie ma tu 偶adnego bagna i ani jednego 艣wierku na wiele kilometr贸w dooko艂a.

Przekona艂em si臋 鈥 odpar艂em.

Przyszed艂e艣 tu jak do muzeum z przewodnikiem. A pomy艣l, jak ja si臋 czu艂em, gdy mi si臋 to przydarzy艂o po raz pierwszy? Sam by艂em. I wiesz co, stch贸rzy艂em. Pop臋dzi艂em z powrotem, a dziur臋 zgubi艂em. Chyba z p贸艂 godziny 艂azi艂em po krzakach. Przecie偶 sw贸j las znam jak w艂asne pi臋膰 palc贸w. A widz臋, 偶e to nie ten las鈥

Zn贸w wyszli艣my na polank臋 przed sza艂asem. Le艣nik chcia艂, abym dok艂adnie poj膮艂, jak wtedy si臋 czu艂:

Ja chyba z tysi膮c razy przechodzi艂em przez to bagien鈥 ko. Tam by艂a lisia nora 鈥 wskaza艂 papierosem sza艂as. 鈥 na samym brzegu nizinki. Ca艂膮 t臋 lisi膮 rodzin臋 znalem, mo偶na powiedzie膰 z imienia i z nazwiska. Bokiem chodzi艂em, a ten kopiec omija艂em. Jakie艣 paskudne miejsce, nawet nie wiem dlaczego. Teraz ju偶 nie pami臋tam, po co mnie w te wiatro艂omy zanios艂o. Widz臋, 偶e co艣 si臋 czerni, zupe艂nie jak nied藕wiedzie legowisko. Ale puste, wiem, 偶e by艂o puste.

Siergieju Iwanowiczu 鈥 przerwa艂em mu. 鈥 A ten las kiedy zosta艂 powalony?

Las? Nie wiem. Dawno. No wi臋c wlaz艂em do dziury i co艣 mnie porwa艂o. Nied藕wied藕, my艣l臋 sobie, czy sama 艣mier膰? Ale jako艣 mi si臋 upiek艂o, 偶yj臋. Wy艂a偶臋, a tu deszcz. Po naszej stronie deszczu nie by艂o鈥 Rozumiesz, pod R偶ewem, jeszcze w czterdziestym pierwszym, zosta艂em kontuzjowany od bliskiego wybuchu. G艂owa od tej pory pobolewa. No to pomy艣la艂em sobie, 偶e to skutki kontuzji鈥

Poryw suchego wiatru przemkn膮艂 przez zaro艣la, kt贸re zatrzeszcza艂y, zazgrzyta艂y ga艂膮zkami, zaszepta艂y suchymi li艣膰mi.

Siergiej Iwanowicz rzuci艂 papierosa i przydepta艂 go obcasem. Zauwa偶y艂em, 偶e w pobli偶u poniewiera艂o si臋 kilka innych niedopa艂k贸w, starych, poszarza艂ych, jednakowo sp艂aszczonych.

Idziemy 鈥 powiedzia艂. 鈥 Pogadamy po drodze. Mam tu troch臋 spraw do za艂atwienia. Ludzie czekaj膮.

Przeszli艣my skrajem rozleg艂ego pola, poro艣ni臋tego nieznan膮 wysok膮 traw膮, po kt贸rej przetacza艂 si臋 wiatr i tam, gdzie j膮 pochyla艂, 藕d藕b艂a odwraca艂y si臋 jasn膮 stron膮. Seledynowe fale toczy艂y si臋 w stron臋 krzew贸w, co sprawia艂o wra偶enie, jakby艣my szli brzegiem morza.

Patrz pod nogi 鈥 ostrzeg艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Tu jest du偶o gad贸w.

Trawa wydziela艂a ci臋偶ki, perfumeryjny aromat. Trawa nie powinna tak pachnie膰. Gdzie jeste艣my? Na sawannie? W selwasie?鈥

D艂ugo sobie nad tym 艂ama艂em g艂ow臋 鈥 powiedzia艂 gajowy, jakby czyta艂 w moich my艣lach. 鈥 Wci膮偶 zastanawia艂em si臋, gdzie to mnie zanios艂o. Do Australii czy co? Ziemia jest okr膮g艂a?

Ostatnie s艂owa zabrzmia艂y jak pytanie. W膮tpliwo艣ci rodzi艂y si臋 nie z niewiedzy, lecz z nadmiernego do艣wiadczenia.

Wyobrazi艂em sobie dziur臋 na wylot przez ca艂膮 Ziemi臋. Potem przesta艂em o niej my艣le膰鈥

Jego dubelt贸wka poderwa艂a si臋 nagle do g贸ry i odskoczy艂a do ty艂u. Drgn膮艂em. Strza艂 by艂 kr贸tki i niezbyt g艂o艣ny, a krzewy poch艂on臋艂y go i st艂umi艂y jak wata. W zaro艣lach zatrzeszcza艂y ga艂臋zie i na ziemi臋 upad艂o co艣 ci臋偶kiego.

Spokojnie鈥 鈥 powiedzia艂 gajowy. Wyj膮艂 z kieszeni ma艂y nab贸j, nabi艂 ponownie bro艅 i dopiero wtedy, nakazawszy mi gestem r臋ki pozostanie na miejscu, wyci膮gn膮艂 zza cholewy n贸偶 i wszed艂 mi臋dzy krzewy.

Teraz to by艂 zupe艂nie inny, w艂a艣ciwie ju偶 trzeci cz艂owiek. Pierwszego 鈥 ci臋偶kawego, starzej膮cego si臋 m臋偶czyzn臋 zobaczy艂em na targu w mie艣cie. Drugi 鈥 poczciwy, gospodarny i silny zosta艂 w domu z Masz膮. A trzeci okaza艂 si臋 szczup艂y, zwinny i szybki. Strzela艂 ten trzeci.

Kola 鈥 zawo艂a艂 z zaro艣li. 鈥 Chod藕 tutaj. Zobacz, kogo ut艂uk艂em.

Na ziemi le偶a艂o wielkie, szare zwierz臋, przygniataj膮c swym ci臋偶arem d艂ugie 艂odygi traw. Mia艂o nieprawdopodobnie d艂ugie nogi, zbyt cienkie jak na sw贸j masywny kad艂ub, i spiczast膮 jak u charta, lecz znacznie ci臋偶sz膮, niemal krokodyl膮 paszcz臋k臋 z wyszczerzonymi k艂ami.

Ju偶 sko艅czy艂 鈥 powiedzia艂 le艣nik. 鈥 Mieli艣my szcz臋艣cie, 偶e pad艂 od pierwszego strza艂u. To paskudztwo jest bardzo 偶ywotne.

Co to za zwierz臋?

Niekul. Podobno kiedy艣 by艂y one oswojone jak psy 鈥 P贸藕niej zdzicza艂y, kiedy Sukry zrujnowa艂y pasterzy. Teraz niekule s膮 gorsze od wilk贸w. Znaj膮 cz艂owieka i nie lubi膮 go. Poluj膮 na ludzi. 鈥 M贸wi膮c to 艂ama艂 ga艂臋zie i przykrywa艂 nimi cia艂o zwierz臋cia. 鈥 Powiem swoim, to p贸藕niej zabior膮 鈥 gdzie艣 w pobli偶u jest legowisko, jeden si臋 ju偶 na mnie rzuca艂, wi臋kszy od tego.

Chodz膮 w pojedynk臋?

Tylko zim膮 zbieraj膮 si臋 w stada鈥 Nie b贸j si臋. 艢cie偶ka wi艂a si臋 mi臋dzy rzadko stoj膮cymi ostrolistnymi drzewami, potem omin臋艂a rozleg艂膮 nizink臋 poro艣ni臋t膮 czerwonawymi cierniami. Spoza nich wy艂ania艂y si臋 ko艅ce opalonych belek.

Tu dawniej mieszkali 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 No wi臋c jestem cz艂owiekiem, mo偶na powiedzie膰, zupe艂nie zwyczajnym. Nie uda艂o si臋 zdoby膰 wykszta艂cenia, ale za to niejedno si臋 widzia艂o. Przeszed艂em ca艂膮 wojn臋, by艂em w r贸偶nych krajach i rozmaicie 偶ycie si臋 toczy艂o. Wi臋c nie spiesz si臋 z pot臋pianiem mnie. Wydaje ci si臋, 偶e nie ma nic prostszego: zobaczy艂e艣 dziur臋 w lesie, za ni膮 co艣 zupe艂nie innego, no to le膰, powiedz, komu trzeba, m膮drzy ludzie dojd膮, co i jak. Ale tonie takie proste鈥

Zeszli艣my do p艂ytkiego jaru, kt贸rego dnem p艂yn膮艂 w膮ski strumyczek. Na jego przeciwleg艂y brzeg prowadzi艂 prowizoryczny mostek zbity z dw贸ch pni.

Dawno nie by艂o deszczu 鈥 powiedzia艂 le艣nik tonem, jakim m贸wi si臋 o suszy u siebie w domu, we w艂asnej wsi. 鈥 Najpierw sam chcia艂em si臋 zorientowa膰, o co tu chodzi. Przecie偶 nie jestem w mie艣cie, gdzie wystarczy zaczepi膰 pierwszego milicjanta. A wi臋c musia艂bym jecha膰 do powiatu, trzydzie艣ci pi臋膰 kilometr贸w drogi, a tam dopiero 艂azi膰 po r贸偶nych biurach, obija膰 progi. A jak nie uwierz膮? Sam bym nie uwierzy艂, a 艣miechu si臋 boj臋. Dlatego zrezygnowa艂em z tego. Zobaczysz, dlaczego. Mo偶e zrozumiesz. Teraz twoja kolej i ty b臋dziesz musia艂 decydowa膰. Tylko najpierw si臋 przyjrzyj, rozgry藕 wszystko, a dopiero potem decyduj. Podejrzewam, 偶e to nie jest Ziemia. Rozumiesz? Czego si臋 gapisz jak w贸艂 na malowane wrota?

Dlaczego pan tak s膮dzi?

Gwiazdy nie takie i doba kr贸tsza. O godzin臋, ale kr贸tsza, inne rzeczy te偶 si臋 nie zgadzaj膮鈥 My艣liwi jeszcze wtedy do mnie przyje偶d偶ali. Nie tyle polowa膰, ile w贸d臋 chla膰. Raz by} z nimi pewien wyk艂adowca z powiatu, to sobie z nim teoretycznie porozmawia艂em. O to go wypytuj臋, o tamto, ale o dziurze ani mru鈥搈ru. M贸wi臋 mu: 鈥濧 gdyby tak i tak?鈥. A on mi na to: 鈥濿 twoich delirycznych majaczeniach, Siergieju, widzia艂e艣 r贸wnoleg艂y 艣wiat. Jest taka teoria鈥. Sam pije jak g膮bka, a ja znaczy, mam bia艂膮 gor膮czk臋鈥 S艂uchaj, Miko艂aju, s艂ysza艂e艣 co艣 o r贸wnoleg艂ych 艣wiatach? Co nauka o nich m贸wi?

S艂ysza艂em. Nauka nic o nich nie m贸wi.

Niby taka sama Ziemia, tylko 偶e na niej wszystko jest troch臋 inaczej. I 偶e takich 艣wiat贸w mo偶e by膰 nawet sto鈥 Stop. Odejd藕 no na bok. W krzaki. Bo sp艂oszysz.

W tym miejscu 艣cie偶ka wychodzi艂a na piaszczyst膮 poln膮 dr贸偶k臋. Rozleg艂o si臋 skrzypienie k贸艂. Siergiej Iwanowicz wyszed艂 na drog臋 i gwizdn膮艂. W odpowiedzi kto艣 zawo艂a艂 p贸艂g艂osem: 鈥濫j鈥. Skrzypienie k贸艂 usta艂o.

呕eby tylko jaki艣 niekul nie domy艣li艂 si臋, 偶e tu stoj臋 sam i bez broni! Gajowy nawet nie zd膮偶y艂by dobiec. Kora drzewa by艂a czarna i szorstka. Z艂oty 偶uczek z d艂ugimi, wytwornie podkr臋conymi w膮sikami zatrzyma艂 si臋 i zacz膮艂 nimi obmacywa膰 m贸j palec, zagradzaj膮cy mu drog臋. R贸wnoleg艂y 艣wiat鈥 Nie wiedzie膰 czemu, interesowa艂a mnie nie tyle istota owego 艣wiata, o kt贸rej b臋dzie mo偶na m贸wi膰 dopiero po pobie偶nej chocia偶by z nim znajomo艣ci, ile dziura. Drzwi w bagnie. To jest fakt ju偶 w tej chwili oczywisty. Jakie to jest przej艣cie? Czy tak kr贸tkie, jak sam sza艂as, czy te偶 niesko艅czenie d艂ugie? Sk膮d bierze si臋 wra偶enie upadku, nieprawdopodobnej szybko艣ci? Kotara czy tunel biegn膮cy w przestrzeni? Czy do natury tych drzwi zale偶y natura 艣wiata, w kt贸rym si臋 znale藕li艣my? Je艣li przyj膮膰, 偶e jest to 艣wiat r贸wnoleg艂y, to nie ma sensu pytanie o jego lokalizacj臋 przestrzenn膮. Je艣li za艣 jest to 艣wiat istniej膮cy, powiedzmy, w naszej Galaktyce, to jakie musi by膰 zakrzywienie przestrzeni? Nigdy nie s膮dzi艂em, 偶e kiedykolwiek b臋d臋 musia艂 sobie 艂ama膰 g艂ow臋 nad takimi rzeczami!

Miko艂aju 鈥 zawo艂a艂 gajowy z drogi. 鈥 Chod藕 tutaj.

Id臋.

W k艂臋bach kurzu unosz膮cych si臋 nad drog膮 niczym poranna mg艂a sta艂 pojazd, zaprz臋偶ony w par臋 malutkich, wychudzonych do ostateczno艣ci nosoro偶c贸w. Zwierzaki mia艂y niezwykle wystaj膮ce 偶ebra, karki otarte przez jarzmo i kosmate nogi. Szara, psia sier艣膰 ob艂azi艂a k艂akami. Nad nosoro偶cami kr膮偶y艂y 艣lepaki. Obok sta艂 m臋偶czyzna w workowatej odzie偶y z szarego zgrzebnego p艂贸tna. By艂 bosy. Na m贸j widok podni贸s艂 jedn膮 r臋k臋 (w drugiej trzyma艂 postronek przywi膮zany do pysk贸w swojego zaprz臋gu) i przy艂o偶y艂 j膮 do piersi. Rzadka br贸dka wygl膮da艂a jak narysowana przez niewprawnego dzieciaka. Zielone oczy patrzy艂y czujnie i podejrzliwie.

M贸j kumpel 鈥 przedstawi艂 go le艣nik. 鈥 Nazywa si臋 Zuj. Powiedzia艂em mu, 偶e jeste艣 moim m艂odszym bratem. Nie obrazisz si臋?

Zuj przest膮pi艂 z nogi na nog臋 i co艣 powiedzia艂.

M贸wi, 偶e trzeba si臋 spieszy膰. W艂a藕 na w贸z.

Plecak Siergieja Iwanowicza le偶a艂 na brudnej s艂omie wy艣cie艂aj膮cej dno dziwnego pojazdu zwanego 鈥瀉rba鈥. Wgramoli艂em si臋 do 艣rodka i usiad艂em na podwini臋tych nogach. Nosoro偶ce macha艂y miarowo ogonami, odp臋dzaj膮c 艣lepaki.

Arba wlok艂a si臋 niemi艂osiernie, porywy wiatru p臋dzi艂y kurz na nas i wtedy wszystko nikn臋艂o w 偶贸艂tej mgle. Przeje偶d偶ali艣my obok n臋dznego, bo byle jak uprawionego, pola. Na horyzoncie wznosi艂 si臋 s艂up czarnego dymu.

Co to? 鈥 zapyta艂em, ale Siergiej Iwanowicz by艂 poch艂oni臋ty rozmow膮 z Zujem i nie us艂ysza艂.

By艂o w tym wszystkim co艣 z dr臋cz膮cego koszmaru, kiedy cz艂owiek doskonale rozumie, 偶e 艣pi, ale nie mo偶e si臋 otrz膮sn膮膰, oprzytomnie膰, lecz w ko艅cu zaczyna go interesowa膰, jak rozwinie si臋 ta idiotyczna fabu艂a. W dole, wy艂aniaj膮c si臋 z kurzu, ko艂ysa艂y si臋 szare grzbiety nosoro偶c贸w鈥

Zuj m贸wi, 偶e wczoraj Sukry szuka艂y mnie 鈥 powiedzia艂 gajowy, rozgniataj膮c papierosa.

Sukry? 鈥 Ju偶 po raz wt贸ry us艂ysza艂em to s艂owo.

Tutejsi stra偶nicy.

Czego oni pilnuj膮?

Potem ci opowiem. Wiedz, Miko艂aju, 偶e dla nich wszystkich ja mieszkam za lasem. Niby tam jest inny kraj do kt贸rego nie wolno wchodzi膰. O drzwiach oczywi艣cie nic nie wiedz膮. Nie chcia艂bym, 偶eby kt贸ry艣 z nich do nas trafi艂 Pami臋tasz, jak Masza na targu si臋 przestraszy艂a? Pomy艣la艂a z pocz膮tku, 偶e jeste艣 st膮d.

A ona tu by艂a?

By艂a, by艂a. Jasne, 偶e by艂a. Nie o ni膮 teraz chodzi, tylko o to, co zrobi膰 z tym wszystkim?

A jednak, Siergieju Iwanowiczu, nie mog臋 si臋 z panem zgodzi膰. Mo偶na przecie偶 sprowadzi膰 do lasu fachowc贸w. Om by zorganizowali鈥

Poczekaj 鈥 gajowy zapali艂, a Zuj z obaw膮 zerkn膮艂 na dym wydobywaj膮cy si臋 z jego ust. 鈥 Nie mog膮 si臋 przyzwyczai膰. Staram si臋 tu nie pali膰, 偶eby nie roznieca膰 przes膮d贸w. Ju偶 i tak diabli wiedz膮, co wymy艣laj膮 na m贸j temat. No wi臋c powiadasz, zorganizowaliby鈥 No dobra, a co dalej? Przecie偶 by mnie st膮d wyp臋dzili. 鈥濿ybaczcie, Siergieju Iwanowiczu 鈥 powiedzieliby 鈥 z waszym brakiem wykszta艂cenia i pijack膮 przesz艂o艣ci膮 lepiej b臋dzie uda膰 si臋 na zas艂u偶ony wypoczynek鈥.

Nie mo偶na tak m贸wi膰!

Mo偶na. Na miejscu uczonych tak bym w艂a艣nie rozumowa艂. Ten Siergiej Iwanowicz tylko psuje nam obraz ca艂o艣ci. Kr臋ci si臋 pod nogami, przeszkadza鈥 A uczeni te偶 wszystkiego nie zrozumiej膮.

Czeg贸偶 to oni nie zrozumiej膮? 鈥 zapyta艂em.

呕ycia nie dadz膮 rady zrozumie膰. A co moi beze mnie zrobi膮? Masza, Zuj, inni? Przecie偶 na mnie licz膮. Je艣li do s膮siedniego domu wlaz艂 bandzior z karabinem, to co b臋dzie rozs膮dniejsze, spieszy膰 na ratunek czy te偶 zastanawia膰 si臋: 鈥濧 mo偶e on do mnie strzeli?鈥.

Nie wiem, czy to jest argument. S膮siedni dom 偶yje wed艂ug naszych praw. A prosz臋 sobie wyobrazi膰, 偶e w innym kraju鈥

Gajowy rzuci艂 niedopa艂ek papierosa w kurz drogi.

Nie b臋dziemy si臋 k艂贸ci膰. Wzi膮艂em ci臋 ze sob膮 po to, 偶eby艣鈥 zobaczy艂, jacy tu s膮 bandyci. A je艣li co艣 mi si臋 przydarzy, sam znajdziesz drog臋鈥

Arba podskakiwa艂a na wyboistej drodze, kurz zgrzyta艂 w z臋bach, w zaro艣lach porusza艂o si臋 co艣 wielkiego i ciemnego. Krzaki trzeszcza艂y i ko艂ysa艂y si臋, ale ani gajowy, ani Zuj nie zwracali na to uwagi.

Co tam si臋 dzieje? 鈥 zapyta艂em.

Nie wiem 鈥 przyzna艂 si臋 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Czasami tak bywa. Kiedy艣 chcia艂em to obejrze膰 z bliska, ale mnie nie pu艣cili. Nie wolno podchodzi膰, ale je艣li si臋 nie zbli偶asz 鈥 nie ma 偶adnego niebezpiecze艅stwa.

Czy偶by nie chcia艂 pan tego sprawdzi膰, dowiedzie膰 si臋, co to jest?

Gdyby cz艂owiek wszystko chcia艂 sprawdza膰, 偶ycia by mu nie starczy艂o鈥 A dla ciebie w s膮siednim mie艣cie wszystko i zawsze jest jasne?鈥

Przez jakie艣 pi臋膰 minut jechali艣my w milczeniu. Potem zapyta艂em:

Sk膮d Zuj wiedzia艂, 偶e przyjdziemy?

By艂em tu niedawno, w tym tygodniu. Bez uprzedzenia lepiej si臋 do wsi nie pcha膰. Sukr贸w mo偶na spotka膰, a oni mnie nie lubi膮.

Dop臋dzili艣my stado. Cztery jednorogie, kosmate bydl膮tka wlok艂y si臋 w tumanach kurzu, otoczone grupk膮 jakich艣 zwierz膮tek. Nagi ch艂opaczek biega艂 wok贸艂 nich, odgania艂 kijkiem, 偶eby艣my mogli przejecha膰. Nagle zobaczy艂 mnie i zamar艂.

Syn Kurdy 鈥 powiedzia艂 do mnie gajowy. Wyj膮艂 z g贸rnej kieszeni bluzy kawa艂ek cukru i rzuci艂 go dzieciakowi.

Cukier natychmiast pow臋drowa艂 do buzi pastuszka.

Do szko艂y powinien p贸j艣膰 鈥 powiedzia艂 gajowy. 鈥 Ci膮gle my艣l臋, 偶e mo偶e trzeba by艂oby go do nas zabra膰.

Pan by pewnie nie tylko jego zabra艂 鈥 powiedzia艂em.

Jasna rzecz. Mo偶e jeszcze zabior臋鈥

Drog臋 zagradza艂 p艂ot z 偶erdzi. Zuj odda艂 lejce Siergiejowi Iwanowiczowi, zeskoczy艂 z arby i odci膮gn膮艂 par臋 偶erdzi, aby zrobi膰 przejazd. Nie wstawi艂 ich na miejsce, gdy偶 za nami sz艂o stado byd艂a. Arba wjecha艂a na szczyt ma艂ego wzniesienia i w dole ukaza艂a si臋 wie艣.

Wioska by艂a otoczona palisad膮 i szerok膮, ale najwidoczniej p艂ytk膮, pokryt膮 wodorostami fos膮 ochronn膮, przez kt贸r膮 prowadzi艂 most z drewnianych belek. Wrota w palisadzie, niegdy艣 grube i pot臋偶ne, teraz by艂y uchylone i zwisa艂y krzywo z zawias贸w.

Ej! 鈥 krzykn膮艂 Zuj, zatrzymuj膮c nosoro偶ce przed mostkiem.

Nikt nie odpowiedzia艂. Wie艣 wygl膮da艂a na wymar艂膮. Nosoro偶ce chcia艂y skr臋ci膰 w bok, wi臋c Zuj uderzy艂 je batem. Arba szarpn臋艂a si臋 i wjecha艂a na most. Belki zatrz臋s艂y si臋, jakby mia艂y za chwil臋 si臋 rozpa艣膰.

Znale藕li艣my si臋 na zakurzonym, udeptanym placyku, na kt贸ry ze wszystkich stron gapi艂y si臋 czarnymi g臋bami drzwi ubogich lepianek. Wygl膮da艂y jak piskl臋ta w gnie藕dzie, kt贸re straci艂y ju偶 nadziej臋 na pokarm. Z palisady i ze spiczastych s艂omianych dach贸w poderwa艂y si臋 szare ptaki i zacz臋艂y ko艂owa膰 nad nami i uschni臋tym, powykr臋canym drzewem, przy kt贸rym si臋 zatrzymali艣my.

Zna艂em t臋 wie艣. Przywidzia艂a mi si臋 wtedy na pla偶y, ale widzia艂em j膮 w贸wczas z g贸ry. Widzia艂em te偶 drzewo i cz艂owieka wisz膮cego na grubym, d艂ugim konarze.

Poryw gor膮cego, suchego wiatru zako艂ysa艂 cia艂em i lekko, jak wahad艂o, rzuci艂 je w nasz膮 stron臋. Serce podesz艂o mi do gard艂a.

Gajowy, zeskakuj膮c z arby, poda艂 mi r臋k臋 i w tej samej chwili zorientowa艂em si臋, 偶e to nie jest cz艂owiek, lecz kuk艂a wielko艣ci cz艂owieka, strach na wr贸ble z twarz膮 prymitywnie namalowan膮 na bia艂ej szmacie 鈥 dwie plamy oczu, kreska ust i 鈥 prostopadle do niej 鈥 kreska nosa. Tak rysuj膮 dzieci.

To ja 鈥 u艣miechn膮艂 si臋 gajowy. 鈥 To mnie powiesili. Zaocznie, 偶e tak powiem, wrogom ku przestrodze.

Kto powiesi艂?

Sukry. Dawno powiesili, ju偶 wiosn膮. 鈥 Zuj przywi膮za艂 lejce do drzewa, Siergiej Iwanowicz zdj膮艂 z arby plecak.

Bardzo im si臋 nie podobam 鈥 powiedzia艂 nie bez dumy. 鈥 No i musieli zrobi膰 tego stracha. Agitacja wizualna.

Dlaczego tu tak pusto? 鈥 zapyta艂em.

A kto niby ma tu by膰? Tych par臋 ocala艂ych kobiet i starc贸w posz艂o w pole. Wszystkich ch艂op贸w, kt贸rzy nie zd膮偶yli si臋 ukry膰, zap臋dzili w g艂膮b g贸ry. Sam rozumiesz鈥

Zarzuci艂 dubelt贸wk臋 na rami臋 i ruszy艂 w kierunku jednego z dom贸w. Wszed艂em za nim przez otwarte drzwi i zanurzy艂em si臋 w ci臋偶kim zat臋ch艂ym powietrzu. By艂o ciemno, jedynie przez otw贸r w dachu przedostawa艂o si臋 nieco 艣wiat艂a.

Dzie艅 dobry 鈥 powiedzia艂 gajowy, k艂ad膮c plecak na ziemi.

Nikt nie odpowiedzia艂. Pod strzech膮 poruszy艂 si臋 ptak i po chwili, b艂ysn膮wszy w uko艣nym promieniu 艣wiat艂a, sp艂yn臋艂o ku mnie znajome r贸偶owe pi贸rko.

Co s艂ycha膰? 鈥 rzuci艂 w ciemno艣膰 gajowy.

Dobry de艅, Serge 鈥 powiedzia艂 znany mi, g艂臋boki i czysty g艂os. 鈥 Jak jecha艂e艣?

Oczy zacz臋艂y oswaja膰 si臋 z ciemno艣ci膮. Siergiej Iwanowicz postawi艂 dubelt贸wk臋 pod 艣cian膮 i poszed艂 w g艂膮b izby, gdzie pochyli艂 si臋 nad stert膮 jakich艣 艂achman贸w.

Dobrze 鈥 powiedzia艂. 鈥 Pojecha艂em z bratem. A co u ciebie, Agaszo?

呕yj臋 鈥 odpar艂 g艂os. 鈥 Gdzie brat?

Miko艂aju, chod藕 tutaj. Poznaj si臋 z ciotk膮.

Na stercie szmat le偶a艂a staruszka w ciemnej koszuli. Siwe w艂osy mia艂a g艂adko uczesane, twarz niemal bez zmarszczek.

Ciocia Agasza by艂a jak dwie krople wody podobna do mojej cioci Alony. Tyle 偶e nie nosi艂a okular贸w. Powinna by艂a teraz u艣miechn膮膰 si臋 i z zawodow膮 ironi膮 nauczycielki zapyta膰 鈥 鈥濩zekasz, a偶 ci kto艣 podpowie?鈥.

Podejd藕 bli偶ej 鈥 powiedzia艂a staruszka. Wyci膮gn臋艂a szczup艂膮, wyschni臋t膮 r臋k臋 i dotkn臋艂a mojej twarzy. Dwa palce mia艂a odr膮bane.

Ona nie widzi 鈥 powiedzia艂 gajowy.

Znam twoj膮 twarz 鈥 powiedzia艂a ciocia Agasza. 鈥 Mia艂am bratanka z twoj膮 twarz膮. On wzi膮艂 miecz. Zabili go. On by艂 m膮dry.

Zapal臋 艣wiec臋 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Ciemno tu u ciebie.

Pami臋tasz, gdzie le偶膮 艣wiece? Jak tam Lusz?

Lusz przysy艂a ci pozdrowienia i podarki 鈥 odpowiedzia艂.

Dzi臋kuj臋. Nic mi nie trzeba. Zuj mnie 偶ywi. Wszed艂 Zuj i z ha艂asem zrzuci艂 nar臋cze drzewa na polep臋 ko艂o glinianego paleniska.

Napijecie si臋 naparu 鈥 powiedzia艂a ciocia Agasza. 鈥 Jeste艣cie zm臋czeni. Nie mam n贸g 鈥 doda艂a, zwracaj膮c twarz w moj膮 stron臋. 鈥 Zuj, zr贸b.

Agasza m贸wi po rosyjsku prawie tak samo dobrze jak ja czy ty 鈥 powiedzia艂 gajowy. 鈥 Raz us艂yszy jakie艣 s艂owo i ju偶 pami臋ta. Nie pij za du偶o ich naparu. Na pierwszy raz, p贸ki si臋 nie przyzwyczaisz, wystarczy p贸艂 garnuszka. Ten nap贸j daje si艂臋 i orze藕wia.

Jab艂ka i jaja pochodz膮 st膮d?

St膮d. Je艣li co艣 zwyczajnego, nie zabraniam Maszy. Z pieni臋dzmi u nas nie jest najlepiej, a przecie偶 tutejszym trzeba pomaga膰. Ale jajkami nie kaza艂em jej handlowa膰. Surowo zakaza艂em. Robi膮 z nich kupu, to takie lekarstwo. Ale znasz Masz臋, ma charakterek.

W palenisku trzeszcza艂y ga艂臋zie i na twarz cioci Agaszy pada艂y odblaski p艂omienia. Staruszka poruszy艂a si臋, si臋gn臋艂a r臋k膮 za prycz臋, na kt贸rej siedzia艂a, i wyj臋艂a stamt膮d dwa emaliowane kubki. Kubki by艂y zwyczajne, nasze. Siergiej Iwanowicz powiedzia艂:

Nie mo偶emy tu za du偶o przynosi膰.

Tak 鈥 powiedzia艂a ciocia Agasza. 鈥 Dla nas bogactwo jest niebezpieczne. Kubki czyste. Syn Kurdy my艂 w gor膮cej wodzie. Serge boi si臋 niebieskiej gor膮czki. Wielu ludzi na ni膮 umar艂o.

Nie o siebie si臋 boj臋 鈥 powiedzia艂 gajowy. 鈥 Boj臋 si臋 zawlec zaraz臋 do nas.

Teraz nie ma gor膮czki 鈥 powiedzia艂a Agasza. 鈥 W naszej rodzinie nikt nie umar艂. Serge przyni贸s艂 okr膮g艂e kamyki.

Nie zrozumia艂em, o co jej chodzi, i popatrzy艂em pytaj膮co na gajowego.

Przynios艂em tabletki 鈥 wyja艣ni艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Wybra艂em si臋, rozumiesz, do apteki. Na temat medycyny wiedzia艂em tyle, ile wyczyta艂em w miesi臋czniku 鈥瀂drowie鈥, prenumeruj臋 go. Kupi艂em aspiryn臋, troch臋 tetracykliny i etazolu. Antybiotyki dawa艂em ostro偶nie, 偶eby nie by艂o jakiego艣 ubocznego dzia艂ania. Ka偶d膮 tabletk臋 艂ama艂em na p贸艂. Jako艣 si臋 uda艂o.

No wiesz, bracie 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Czasami to ja ci臋 nie rozumiem. Przecie偶 jeste艣 doros艂y. Mog艂e艣 zaszkodzi膰. Organizmy鈥

Nie mog艂em patrze膰, jak ci ludzie umieraj膮 鈥 uci膮艂 gajowy.

Wzi膮艂em kubek z naparem. Nap贸j by艂 ciep艂y, korzenny. Na dnie le偶a艂y ciemne jag贸dki.

Pij, nie spiesz si臋 鈥 powiedzia艂 gajowy. 鈥 Czekam tu na kogo艣.

Jakby na potwierdzenie jego s艂贸w do chaty wszed艂 m臋偶czyzna. Agasza powiedzia艂a co艣 surowym g艂osem cioci Alony.

Gniewa si臋, 偶e przyszed艂 bez uprzedzenia 鈥 wyja艣ni艂 gajowy. 鈥 A po co si臋 gniewa膰? 艢lepcy zawsze tak. Konspiratorzy.

Pot臋偶ny, jednooki m臋偶czyzna w kr贸tkim czarnym kaftanie przepasanym rzemieniem, na kt贸rym wisia艂 niezbyt d艂ugi miecz, sk艂oni艂 si臋 cioci Agaszy. Siergiej Iwanowicz wsta艂 przyciskaj膮c r臋k臋 do serca, podszed艂 do przybysza, kt贸ry zacz膮艂 m贸wi膰 tak szybko i gwa艂townie, jakby rzuca艂 mu s艂owami w twarz. Gajowy o co艣 zapyta艂 i przez kilka chwil zastanawia艂 si臋. Potem powiedzia艂 ze z艂o艣ci膮 po rosyjsku:

Przecie偶 m贸wi艂em, uprzedza艂em! I co ty teraz zrobisz? 鈥 Jego spojrzenie prze艣lizn臋艂o si臋 po mojej twarzy, ale pytanie nie by艂o skierowane do mnie. 鈥 Id臋, bo inaczej wydusz膮 ich tutaj jak szczeni臋ta.

Co si臋 sta艂o? 鈥 zapyta艂em.

M贸j brat tu zostanie. 鈥 Gajowy mocniej zaci膮gn膮艂 pas na bluzie. Pozostali patrzyli na mnie w milczeniu. By艂em dla nich przeszkod膮, ci臋偶arem.

Na d艂ugo? 鈥 zapyta艂em. W pierwszym momencie chcia艂em si臋 nie zgodzi膰: je艣li id膮 wszyscy, p贸jd臋 i ja. Natychmiast jednak zmitygowa艂em si臋: musz臋 s艂ucha膰 Siergieja Iwanowi 鈥 cza, jak s艂ucha si臋 przewodnika w g贸rach. Nie wiadomo tylko, czy on sam zna drog臋鈥

Na kr贸tko 鈥 odpar艂 gajowy. 鈥 Zasz艂a komplikacja. W razie czego, znajdziesz sam drog臋? Wiesz, dok膮d i艣膰?

Mo偶e jednak p贸jd臋 z wami?

Nie wiesz, o co tu chodzi i jeszcze co艣 narozrabiasz. Zostawi臋 ci bro艅. Nie mog臋 jej wzi膮膰 ze sob膮.

Dlaczego?

A je艣li dostanie si臋 w ich 艂apy? I tak ju偶 mam do艣膰 na sumieniu.

Poszli.

Daj mi kubek, Serge 鈥 powiedzia艂a ciocia Agasza. 鈥 Dopij臋.

Poda艂em jej ciep艂y kubek i zapyta艂em:

Mo偶e wyjd臋 i rozejrz臋 si臋 doko艂a?

Nie chod藕 daleko 鈥 odpar艂a niewidoma. 鈥 Nikt nie mo偶e ci臋 zobaczy膰.

Wyszed艂em na powietrze. Arba przejecha艂a ju偶 przez most i oddala艂a si臋 drog膮 w k艂臋bach py艂u. Wiatr ko艂ysa艂 kuk艂臋 u艣miechaj膮c膮 si臋 narysowanymi ustami. Zajrza艂em do s膮siedniej lepianki. Pachnia艂o w niej przykurzonym sianem. Jedna z belek tworz膮cych powa艂臋 zwali艂a si臋 w d贸艂 i pasmo 艣wiat艂a z zawieszonymi w nim drobinkami kurzu pada艂o na polep臋 pokryt膮 od艂amkami glinianych garnk贸w i jakimi艣 patykami. Wie艣 wype艂nia艂y d藕wi臋ki zrodzone przez wiatr 鈥 skrzypienie 偶erdzi i desek, szelest 艣mieci w w膮skiej szczelinie mi臋dzy domami. By艂y to odg艂osy pustki i 艣mierci.

Tak, to nie jest taki sobie inny kontynent. R贸wnoleg艂y 艣wiat? Wyobrazi艂em sobie, jak przyjezdny my艣liwy, znu偶ony w贸dk膮 i gor膮cem, pob艂a偶liwie t艂umaczy le艣nikowi wyczytan膮 gdzie艣 ide臋 r贸wnoleg艂ych 艣wiat贸w. Gdybym wiedzia艂, gdzie jestem, mo偶e 艂atwiej by艂oby ustali膰 spos贸b post臋powania. 呕eby to cz艂owiek mia艂 natur臋 Siergieja: jemu jest wszystko jedno, gdzie le偶y ten 艣wiat鈥

Ze szczeliny w glinianej polepie wyrasta艂y grzyby na d艂ugich, bia艂ych n贸偶kach. Mia艂y spiczaste kapelusiki, by艂y cherlawe i wiotkie. Zerwa艂em jeden z nich i patrzy艂em, jak mi si臋 ko艂ysze w palcach鈥 A niby jakie grzyby mog艂y wyrosn膮膰 w tym rozleg艂ym obszarze wiecznie zielonych las贸w?

U艣miechn膮艂em si臋. Ubawi艂 mnie brak elastyczno艣ci w moim my艣leniu. Za wszelk膮 cen臋 chcia艂em znale藕膰 jakiekolwiek wyja艣nienie, kt贸re da艂oby si臋 wt艂oczy膰 w ramy powszednio艣ci. A je艣li naprawd臋 jestem w banalnym, zwyczajnym selwasie? Co to zmienia? Poryw wiatru uderzy艂 w 艣cian臋 lepianki, skrzypn膮艂 tylnymi drzwiami. Przez szpar臋 w deskach wida膰 by艂o ziele艅 pod艣wietlon膮 s艂o艅cem.

Podszed艂em do drzwi. Nie da艂y si臋 otworzy膰. Zawiasy tak zardzewia艂y, jakby nikt nie korzysta艂 z nich od wielu Miesi臋cy. Zrobi艂em krok i przeszed艂em na wylot przez 艣cian臋.

Mi臋dzy chat膮 a palisad膮, kt贸rej zaostrzone ko艅ce wznosi艂y si臋 nad zieleni膮, le偶a艂 ciasny i w膮ski ogr贸dek cioci Alony kilka krzew贸w i krzywa jab艂o艅 z zielonymi, malutkimi jab艂uszkami. Sp艂oszona wrona oci臋偶ale i niech臋tnie zerwa艂a si臋 z drzewa.

Tu by艂o zupe艂nie inne powietrze 鈥 wilgotne, nape艂nione zapachami znajomych ziemskich floks贸w, lilii i georginii wyrastaj膮cych chaotycznie z wysokiej trawy. Spod pojedynczego krzaczka kwitn膮cych kartofli patrza艂 na mnie z pe艂nym zdumienia wyrzutem r贸偶owy kurczak. Pszczo艂a sfrun臋艂a z malwy i odprowadzaj膮c wzrokiem jej lot, dojrza艂em w przeciwleg艂ym ko艅cu ogr贸dka dziewczyn臋. Mia艂a ona na sobie niebiesk膮 sukienk臋 do samej ziemi, na g艂owie bia艂y czepeczek z czerwonym krzy偶em i bia艂膮 opask臋 z krzy偶em na r臋kawie. Dziewczyna czyta艂a mocno sfatygowan膮 ksi膮偶k臋. Pszczo艂a przelecia艂a tu偶 obok jej twarzy i dziewczyna op臋dzi艂a si臋 od niej r臋k膮, ale nie unios艂a oczu znad ksi膮偶ki. Chcia艂em jej przypomnie膰, 偶e ju偶 pora i艣膰, ale nie wiadomo czemu, zn贸w znalaz艂em si臋 na placyku.

By艂o tam zupe艂nie pusto. Wrona siedzia艂a na g艂owie powieszonej kuk艂y i trzyma艂a w dziobie malutkie zielone jab艂ko. Wr贸ci艂em do cioci Agaszy.

To ty, m艂odszy bracie? 鈥 zapyta艂a.

Daleko oni pojechali?

W las. Do ludzi.

Nic o was nie wiem.

A co o nas mo偶na wiedzie膰? Po co dobrze 偶yj膮cy ludzie maj膮 wiedzie膰 o tych, kt贸rzy 偶yj膮 藕le?

A m贸j brat?

On wie, ale czasami jest jak dziecko. Chce dobrze, ale nie rozumie, 偶e p贸藕niej b臋dzie gorzej. Nie rozumie najprostszych rzeczy. To dla ciebie jasne, ch艂opcze?

Mo偶liwe. A jak Siergiej do was trafi艂?

Nie powiedzia艂 ci?

Dopiero wczoraj do niego przyjecha艂em.

To by艂o dawno 鈥 powiedzia艂a ciocia Agasza. Ogie艅 dopala艂 si臋 i dymi艂. 鈥 M贸j brat by艂 w lesie. Napad艂 na niego niekul. Znasz niekula?

Widzia艂em.

Serge zabi艂 niekula. M贸j brat d艂ugo chorowa艂. Powiedzia艂 do Serge鈥檃: 鈥濵oje 偶ycie 鈥 twoje 偶ycie鈥. Rozumiesz?

Rozumiem.

M贸j r贸d przyj膮艂 Serge鈥檃, ale Sukry mog艂y si臋 dowiedzie膰. Nie wolno przyjmowa膰 do rodu obcego. Serge nie chcia艂 u nas mieszka膰. Odchodzi艂. Nikt Sukrom nie m贸wi艂 o Serge鈥檜. Z艂ama艂e艣 prawo Sukr贸w 鈥 艣mier膰. Ale jak z艂ama艂e艣 prawo rodu 鈥 te偶 艣mier膰. Rozumiesz?

Rozumiem.

Tamtego roku by艂a gor膮czka. Wielu ludzi umar艂o, a wielu uciek艂o do lasu. Kiedy oni przyszli, nie by艂o m臋偶czyzn, 偶eby broni膰 wr贸t. Sukrom byli potrzebni nowi ludzie. M贸j syn zgin膮艂. M贸j brat zosta艂 zabity na progu domu. Mnie zostawili, 偶ebym sama umar艂a, bo komu potrzebna jest stara i 艣lepa kobieta? I kiedy przyszed艂 Serge i przyni贸s艂 lekarstwo, ma艂o zosta艂o ludzi, 偶eby je艣膰 lekarstwo. Powiedzia艂am do Serge鈥檃: 鈥濼w贸j brat, m贸j brat 鈥 nie 偶yje. Ty jeste艣 teraz m贸j brat. We藕 jego c贸rk臋, Lusz. Znajd藕 Sukra, kt贸ry zabi艂 brata, i zabij Sukra鈥. A wszyscy, co to s艂yszeli, powiedzieli: 鈥濼ego nie wolno robi膰, tego zabrania prawo. Wszystkich nas zabij膮鈥. A Serge powiedzia艂: 鈥濸rawa u艂o偶yli ludzie i oni je zmieniaj膮鈥.

1 on zabija艂?

Chcia艂em, aby staruszka odpowiedzia艂a mi: 鈥濶ie, Siergiej nie mia艂 prawa s膮dzi膰 i wykonywa膰 wyrok贸w. Nawet je艣li wydawa艂o mu si臋, 偶e tak ka偶e sprawiedliwo艣膰鈥.

Powiedzia艂: 鈥濲e艣li zabij臋 Sukra, przyjdzie inny Sukr. Tylko wszyscy razem mog膮 ich przep臋dzi膰鈥.

S艂usznie, to niczego nie rozwi膮zuje.

A my czekamy 鈥 powiedzia艂a staruszka. 鈥 I jest nas coraz mniej.

Gdzie艣 daleko, za wsi膮, rozleg艂 si臋 niski, przeci膮g艂y d藕wi臋k jakby kto艣 szarpn膮艂 strun臋 gigantycznego kontrabasu. Agasza zamilk艂a, jej niewidz膮ce oczy patrzy艂y tam, sk膮d nadszed艂 d藕wi臋k. Palce wczepi艂y si臋 w szmat臋 przykrywaj膮c膮 kolana.

Co to? 鈥 zapyta艂em.

Tr膮by 鈥 odpar艂a staruszka. 鈥 Musisz ucieka膰. Serge tak powiedzia艂.

A gdzie jest Siergiej? Gdzie go mog臋 znale藕膰?

Serge jest w lesie. Oni go szukaj膮. Uciekaj. Nie mo偶na spiera膰 si臋 z si艂膮鈥

D藕wi臋k kontrabasu rozleg艂 si臋 ponownie, tym razem nieco bli偶ej. A mo偶e mi si臋 tylko tak wyda艂o?

Agasz鈥損ato! Agasz鈥損ato!

Do chaty wbieg艂 zasapany pastuszek. Wymachiwa艂 r臋koma, pomagaj膮c sobie w ten spos贸b m贸wi膰. Staruszka s艂ucha艂a, nie przerywaj膮c mu. Potem wyci膮gn臋艂a r臋k臋. Ch艂opiec otworzy艂 zaci艣ni臋t膮 pi膮stk臋. Trzyma艂 w niej strz臋pek papieru. Wyg艂adzi艂em go. Na kartce wyrwanej z notesu zobaczy艂em par臋 s艂贸w napisanych wielkimi, ko艣lawymi literami: 鈥濵iko艂aju, szybko uciekaj. Je艣li nie wr贸c臋, zaopiekuj si臋 Lusz. Ona ma tylko mnie. To rozkaz鈥.

Odchodzisz? 鈥 zapyta艂a Agasza.

Spojrza艂em na zegarek. Zaledwie przed godzin膮 le艣nik odjecha艂 z m臋偶czyznami. Nie mog艂em wraca膰 sam.

Id藕 szybko 鈥 powiedzia艂a Agasza. 鈥 Syn Kurdy ci臋 wyprowadzi.

A wy, ciociu?

Wskaza艂a gestem czarn膮 szczelin臋 za prycz膮.

Schowam si臋 w norze.

P贸jd臋 do Siergieja 鈥 powiedzia艂em. 鈥 On jest moim bratem.

Ch艂opiec przest臋powa艂 z nogi na nog臋, jakby chcia艂 ucieka膰, ale nie mia艂 odwagi.

Staruszka powiedzia艂a co艣 do niego, a potem zwr贸ci艂a si臋 do mnie.

Id藕 do Serge鈥檃. Jeste艣 m臋偶czyzn膮. Nie chc臋, 偶eby go zabili.

Dzi臋kuj臋, ciociu Alono 鈥 powiedzia艂em.

Wydostali艣my si臋 przez dziur臋 w 艣cianie jednej z lepianek, przez wyrw臋 w palisadzie wy艣lizn臋li艣my si臋 na zewn膮trz, zbiegli艣my z pochy艂o艣ci, przeszli艣my w br贸d p艂ytk膮 fos臋 i ruszyli艣my przez 艣ciernisko w kierunku nagich ska艂 wyrastaj膮cych z odleg艂ego lasu. By艂o gor膮co. Pot 艣cieka艂 mi po plecach, dubelt贸wka zrobi艂a si臋 ci臋偶ka i parzy艂a r臋ce. Kurz osiad艂 na spoconej twarzy, w艂azi艂 do oczu.

Ch艂opiec bieg艂 przodem, odwracaj膮c si臋 od czasu do czasu, aby sprawdzi膰, czy mnie nie zgubi艂. Jego straszliwie chude, spuchni臋te w kolanach nogi miga艂y w艣r贸d kurzu, w艂osy bi艂y go po ramionach.

Zn贸w rozleg艂 si臋 ryk tr膮b, niski i z艂owieszczy. By艂 tak blisko, jakby niewidzialny muzykant sta艂 tu偶 obok. Malec pochyli艂 si臋 i rzuci艂 w stron臋 lasu, klucz膮c jak zaj膮c. Druga tr膮ba odezwa艂a si臋 z lewej. Przyspieszy艂em. Las zbli偶a艂 si臋 wolno, malec znacznie mnie wyprzedzi艂.

Od przodu, stamt膮d, dok膮d bieg艂 pastuszek, rozleg艂 si臋 krzyk. Przystan膮艂em, ale szum w uszach i 艂omotanie serca przeszkadza艂y s艂ucha膰. Kto krzycza艂? Swoi? By艂em tu najwy偶ej od trzech godzin, ale ju偶 dzieli艂em mieszka艅c贸w tego 艣wiata na swoich i obcych.

Kiedy dobieg艂em do lasu, ch艂opca nigdzie nie by艂o. W贸wczas oblecia艂 mnie strach. Strach zrodzony przez samotno艣膰. Z艂apa艂em si臋 na tym, 偶e usi艂uj臋 odtworzy膰 w pami臋ci drog臋 powrotn膮 do rozdwojonej sosny, do drzwi na bagnie, do rzeczywisto艣ci, gdzie kursuj膮 autobusy i gdzie ciocia Alona co chwil臋 zerka w okno, boj膮c si臋, 偶e co艣 mi si臋 sta艂o. Ale co mog艂o mi grozi膰? 呕e sp贸藕ni臋 si臋 na autobus?

Wyprostowa艂em si臋 i zwolni艂em kroku. Nie jestem tutejszy. Nic nie powinno mi si臋 przytrafi膰. Trzeba znale藕膰 dzieciaka, on boi si臋 bardziej.

Strza艂a gwizdn臋艂a mi nad uchem. Z pocz膮tku nie zorientowa艂em si臋, 偶e to ona. Nigdy jeszcze nie strzelano do mnie z 艂uku. Strza艂a wbi艂a si臋 w pie艅 drzewa i jej opierzony koniec gwa艂townie zadygota艂. Rzuci艂em si臋 w g臋stwin臋 i jeszcze jedna czarn膮 nitk膮 przemkn臋艂a mi przed oczyma. Ga艂臋zie bi艂y po twarzy, dubelt贸wka przeszkadza艂a biec, kto艣 g艂o艣no tupa艂 z ty艂u, 艂ama艂 z trzaskiem ga艂臋zie. Grunt zacz膮艂 opada膰 tak gwa艂townie, 偶e nawet nie zauwa偶y艂em, kiedy znalaz艂em si臋 na urwisku.

Stacza艂em si臋 po stromi藕nie, uderzy艂em w stercz膮ce z niej korzenie, przewala艂em si臋 przez jakie艣 krzaki, ale nie wypu艣ci艂em dubelt贸wki i tylko woln膮 r臋k膮 stara艂em si臋 uchwyci膰 ga艂臋zi. Zawadzi艂em o co艣 bole艣nie czo艂em i rozci膮艂em sobie policzek. Zdawa艂o mi si臋, 偶e to spadanie nigdy si臋 nie sko艅czy. Prawdopodobnie straci艂em na chwil臋 przytomno艣膰.

Ca艂e cia艂o bola艂o. Ostra ga艂膮藕 uwiera艂a mnie w plecy, nie pozwala艂a odetchn膮膰. Spr贸bowa艂em wsta膰, ale ga艂膮藕 wbita w marynark臋 trzyma艂a mocno. Twarz piek艂a. Znieruchomia艂em. Przecie偶 oni mog膮 us艂ysze膰. Trzeba oddycha膰 wolniej, ciszej. Chyba ich nie ma鈥 Opar艂em si臋 na dubelt贸wce i gwa艂townie szarpn膮艂em. Ga艂膮藕 trzasn臋艂a og艂uszaj膮co i pu艣ci艂a mnie.

Ostro偶nie usiad艂em i obmaca艂em zranion膮 nog臋. Nogawka na 艂ydce by艂a rozerwana i zakrwawiona. Podci膮gn膮艂em nog臋. Zabola艂a, ale mog艂em ni膮 porusza膰. Stan膮艂em i spojrza艂em na urwisko. By艂o niewysokie. Zajrza艂em do luf, aby sprawdzi膰, czy nie nabi艂o si臋 w nie piasku. Czyste. Marynark臋 zostawi艂em pod krzakiem. By艂a w strz臋pach i do niczego si臋 ju偶 nie nadawa艂a.

Drog臋 odnalaz艂em opodal miejsca, gdzie zanurza艂a si臋 w las. By艂a upstrzona 艣ladami k贸艂 i n贸g ludzkich. Poszed艂em w g艂膮b lasu jej skrajem, aby w razie niebezpiecze艅stwa m贸c da膰 nura w krzaki. Wkr贸tce od drogi odga艂臋zi艂a si臋 艣cie偶ka. 艢lady wiod艂y w艂a艣nie tam 鈥 w jednym miejscu ko艂o arby rozgniot艂o pomara艅czowy kapelusz grzyba.

Wtedy zobaczy艂em ch艂opca.

Le偶a艂 twarz膮 w d贸艂, a z jego plec贸w stercza艂y dwie czarne, pierzaste strza艂y.

Wzi膮艂em go na r臋ce i odnios艂em w las. By艂 zupe艂nie lekki i jeszcze ciep艂y.

Na艂ama艂em ga艂臋zi, przyrzuci艂em nimi cia艂o i poszed艂em dalej. Zgin膮艂 przeze mnie. Trzeba by艂o go dop臋dzi膰 i nie puszcza膰 od siebie. Trzeba by艂o us艂ucha膰 gajowego鈥 Trzeba鈥 trzeba鈥 trzeba鈥

Ten 艣wiat musi by膰 okrutny i niesprawiedliwy wobec s艂abych. To okrucie艅stwo jest jawne, u艣wi臋cone prawem i powszednie. Nie ma nic dziwnego w tym, 偶e gajowy stan膮艂 po stronie s艂abszych, i 偶e wrogowie jego wsi stali si臋 jego wrogami. Zaj膮艂 si臋 ich sprawami nie z ch臋ci wpl膮tywania si臋 w awantury lub wykazania odwagi, lecz po prostu dlatego, 偶e nie m贸g艂 inaczej. Dzieli艂 na p贸艂 tabletki tetracykliny, walczy艂 z jakimi艣 Sukrami, t臋pi艂 niekule, przynosi艂 z naszego 艣wiata blaszane kubki i robi艂 chyba jeszcze wiele innych rzeczy, o jakich nie mia艂em poj臋cia.

Ale czy jego dzia艂alno艣膰 jest obiektywnie rozs膮dna? Czy nie post臋puje jak cz艂owiek, kt贸ry dla uratowania muchy niszczy paj臋czyn臋? Co mo偶e tu zdzia艂a膰 i czy w og贸le jest tu potrzebny? Sprawiedliwo艣膰 w niesprawiedliwym 艣wiecie jest nierealna. Ugania si臋 za mira偶em i nie pozwoli sobie otworzy膰 oczu鈥 Uprawia cudze poletko, nie pytaj膮c dla kogo. W swej zaocznej dyskusji z Siergiejem stara艂em si臋 nie popuszcza膰 wodzy emocjom i pozosta膰 naukowcem, stara艂em si臋 najpierw odnale藕膰 艂a艅cuszek przyczyn i skutk贸w, dotrze膰 do mechanizmu zjawiska i dopiero wtedy podj膮膰 decyzj臋.

Kiedy dojrza艂em przed sob膮 lekki prze艣wit, zwolni艂em, a potem stan膮艂em. Jeszcze niedawno na polanie znajdowa艂 si臋 ob贸z. Szkielety sza艂as贸w by艂y obdarte z pokrycia, ga艂臋zie i konary rozrzucone po trawie. Na zdeptanej zieleni le偶a艂 Zuj z brod膮 zadart膮 do nieba. W pi臋艣ci zaciska艂 u艂amek sztyletu.

Kryj膮c si臋 za pniami drzew, obszed艂em polan臋 dooko艂a. W艣r贸d niskiego poszycia natkn膮艂em si臋 na znajomy w贸zek. Nosoro偶ce znikn臋艂y, dyszel opiera艂 si臋 o ziemi臋.

Wczoraj by艂em w lesie. Dzisiaj zn贸w jestem w lesie. Zadawa艂em sobie pytania, na kt贸re nie spos贸b odpowiedzie膰. 鈥 鈥濩o ja tu robi臋? Jak tu trafi艂em? Jaka si艂a przyci膮gn臋艂a do siebie dwa 艣wiaty i wytworzy艂a tunel w punkcie ich zetkni臋cia?鈥. Spr贸bujmy zbudowa膰 teoretyczny model zjawiska na podstawie znanego fenomenu: wyobra藕my sobie SEP 鈥 Sumaryczn膮 Energi臋 Planety鈥 Model by艂 do艣膰 u艂omny, nie mog艂em bowiem przyporz膮dkowa膰 planety do jakiego艣 punktu przestrzeni, gdy偶 jej skrzywienie musia艂o by膰 niewiarygodnie z艂o偶one, takie, jakie si臋 nie zdarza i zdarzy膰 si臋 nie mo偶e. Nie mo偶e, ale istnieje. A co b臋dzie, je艣li potraktowa膰 to jako czysto spekulatywny model niemal zamkni臋tego 艣wiata? Ju偶 Friedman w latach dwudziestych bada艂 problemy kosmologiczne w 艣wietle og贸lnej teorii wzgl臋dno艣ci. St膮d wzi膮艂 si臋 wymy艣lony przez Markowa fridmon, cz膮stka wielko艣ci cz膮stki elementarnej, ale zdolna pomie艣ci膰 galaktyk臋, je艣li uda艂oby si臋 tylko przenikn膮膰 do jej wn臋trza. Wtedy dla tych, kt贸rzy znajd膮 si臋 wewn膮trz fridmonu, nasz 艣wiat przekszta艂ci si臋 w punkt.

Zatrzyma艂em si臋, gdy偶 us艂ysza艂em brz臋k metalu, g艂osy, skrzypienie. Ma艂o brakowa艂o, a wpad艂bym na id膮cych przede mn膮.

Procesja rozci膮gn臋艂a si臋 na le艣nej drodze i musia艂em wej艣膰 w zaro艣la, aby j膮 wyprzedzi膰.

By艂em nieludzko zm臋czony, a na drugi oddech nie mog艂em liczy膰. Cz艂owiek przez ca艂e 偶ycie planuje: b臋d臋 wstawa艂 p贸艂 godziny wcze艣niej, gimnastykowa艂 si臋, chodzi艂 pieszo do pracy, Ale k艂adzie si臋 p贸藕no, rano nie mo偶e si臋 zmusi膰 do wstania, goni autobus i znowu my艣li: od poniedzia艂ku to juz na pewno鈥

Wyjrza艂em zza krzak贸w. Obok mnie w p贸艂mroku ci膮gn臋艂y wozy. Na nich le偶eli ludzie. Kto艣 j臋cza艂. Przed zaprz臋gami wlok艂a si臋 garstka ch艂op贸w. I wtedy po raz pierwszy zobaczy艂em z bliska ich wrog贸w.

Kiedy艣, za czas贸w m艂odo艣ci mojego ojca, modne by艂y powie艣ci fantastyczne o rozumnych mr贸wkach. Autorzy umieszczali je na Marsie i na Ksi臋偶ycu, powi臋kszali do wzrostu cz艂owieka, zaopatrywali w zimny, precyzyjny rozum, opisywali ich perfidi臋 i okrucie艅stwo. Podniszczone ksi膮偶ki o mr贸wkach le偶a艂y w lamusie, daj膮c 艣wiadectwo temu, 偶e i m贸j ojciec by艂 kiedy艣 m艂ody. Znalaz艂em je, maj膮c chyba z pi臋tna艣cie lat. Od tego czasu nabra艂em do mr贸wek wstr臋tu i l臋ka艂em si臋 ich bardziej, ni偶 na to zas艂ugiwa艂y. Potem gdzie艣 przeczyta艂em, 偶e owady nie mog膮 sta膰 si臋 rozumne. Dow贸d by艂 prosty, do艣膰 przekonuj膮cy i ch臋tnie we艅 uwierzy艂em, tym bardziej, ze nowych powie艣ci o mr贸wkach jako艣 nie wydawano. I oto teraz, w 艣wiecie Agaszy i Lusz, zobaczy艂em, jak gigantyczne, nieco ni偶sze od cz艂owieka mr贸wki p臋dz膮 gdzie艣 sp臋tanych ludzi.

Okr膮g艂e 艂ebki owad贸w, zako艅czone z przodu dziobkiem, walcowate kad艂uby i cienkie 艂apki przydawa艂y widokowi wieczornej procesji z艂owieszczego zabarwienia koszmaru. Wtedy pomy艣la艂em, czy to aby nie sen. Procesja wolno ci膮gn臋艂a drog膮. Arby. Grupka mr贸wek z dzidami, kryty w贸zek, znowu mr贸wki. W艣r贸d ch艂op贸w gajowego nie by艂o.

Nie mog艂em uwierzy膰 w jego 艣mier膰. A mo偶e jest ranny i le偶y na wozie?

Znowu zag艂臋bi艂em si臋 w g膮szcz, gdzie by艂o juz prawie ciemno. Po paru krokach nadepn膮艂em na ga艂膮zk臋, kt贸ra trzasn臋艂a jak mina przeciwpiechotna. Rzuci艂em si臋 w zaro艣la, gdyby mnie chcieli 艣ciga膰, nie uciek艂bym, bo za bardzo by艂em zm臋czony. Wtedy zorientowa艂em si臋, ze las si臋 ko艅czy.

Sta艂em na jego skraju i patrzy艂em, jak na po艂y ukryta w k艂臋bach kurzu kolumna wydostaje si臋 na rozleg艂e pustkowie. Dalej, odbijaj膮c przedwieczorne ob艂oki, po艂yskiwa艂a niebiesko i pomara艅czowo rzeka. Za ni膮 wznosi艂a si臋 niewysoka g贸ra o kszta艂cie niemal regularnego sto偶ka Nad sam膮 wod膮 sta艂o kilka mr贸wek i ich pancerze po艂yskiwa艂y w promieniach zachodz膮cego s艂o艅ca. Stra偶nicy zacz臋li pop臋dza膰 kolumn臋, nosoro偶ce ruszy艂y truchtem, a ja wci膮偶 ba艂em si臋 wyj艣膰 na otwart膮 przestrze艅.

Kiedy tak sta艂em i zastanawia艂em si臋, co mam teraz robi膰 tamte mr贸wki podesz艂y do kolumny. Wszyscy stra偶nicy otoczyli kryty w贸zek, otworzyli drzwiczki i wyci膮gn臋li ze 艣rodka cz艂owieka. To by艂 Siergiej Iwanowicz. Dostrzeg艂em zielon膮 偶o艂niersk膮 bluz臋 i siwiej膮ce kr贸tkie w艂osy. Odetchn膮艂em.

Nie uzna艂em racji gajowego, nie przeszed艂em na jego stron臋. Nadal by艂em pe艂en w膮tpliwo艣ci, ale teraz zag艂uszy艂a je konieczno艣膰. Cywilizowany cz艂owiek nie mo偶e porzuci膰 innego cz艂owieka w nieszcz臋艣ciu, cho膰by nie zamierza艂 kontaktowa膰 si臋 z tym 艣wiatem. Zrozumia艂em, 偶e musia艂em uratowa膰 Siergieja Iwanowicza nawet w tym wypadku, gdyby wszystkie teorie fizyczne sprzysi臋g艂y si臋 przeciwko mnie. W przeciwie艅stwie do niego nie b臋d臋 tu organizowa艂 powstania i ukrywa艂 si臋 w lesie. Nie jestem 鈥瀞w贸j鈥 i dlatego b臋d臋 wci膮偶 zastanawia艂 si臋 nad s艂uszno艣ci膮 w艂asnych post臋pk贸w i nieuchronnie dojd臋 do wniosku, 偶e takie kwestie powinien jednak rozwik艂a膰 kto inny, odpowiedzialny, kompetentny. Chocia偶 kto u diab艂a mo偶e tu by膰 kompetentny? Ka偶da nieingerencja jest tylko szczeg贸lnym rodzajem ingerencji, zazwyczaj dwuznacznej, gdy偶 nieingerencja zawsze jest komu艣 na r臋k臋.

Gdy zobaczy艂em Siergieja Iwanowicza, uspokoi艂em si臋. Nie wiedzia艂em jeszcze, w jaki spos贸b go wyzwol臋, ale by艂em pewny, 偶e to zrobi臋. Cho膰bym musia艂 utkn膮膰 tu na miesi膮c. Zapomnia艂em, 偶e nie znam j臋zyka, 偶e ka偶dy przechodzie艅 rozpozna mnie na kilometr, 偶e jestem g艂odny jak wilk i wal臋 si臋 z n贸g ze zm臋czenia.

Obserwowa艂em kolumn臋 do chwili, kiedy przejecha艂a most i skry艂a si臋 w g贸rze. Na pustkowie wpe艂z艂a znad rzeki mg艂a przemieszana z kurzem. Za ni膮 p艂on臋艂o blade 艣wiate艂ko; Szybko zrobi艂o si臋 ch艂odno. Dooko艂a by艂o pusto, a w lesie za moimi plecami rozleg艂o si臋 wycie. Pomy艣la艂em o niekulach i zacz膮艂em, wyrzuca膰 sobie, 偶e nie pochowa艂em dzieciaka. Te bestie mog膮 si臋 do niego dobra膰.

Zdj膮艂em dubelt贸wk臋 z ramienia, wyszed艂em na pustkowie i po paru minutach znalaz艂em si臋 nad rzek膮.

Jeszcze niezupe艂nie 艣ciemnia艂o, a w dodatku wzeszed艂 ksi臋偶yc. Droga zbiega艂a ku wodzie, ale na mo艣cie sta艂a mr贸wka z d艂ug膮 dzid膮. Zobaczywszy j膮, skr臋ci艂em w bok i dotar艂em do rzeki o jakie艣 dwie艣cie metr贸w od mostu. Niski brzeg ton膮艂 w zaro艣lach trzciny i gdy spr贸bowa艂em doj艣膰 do wody, nogi grz臋z艂y w mule; musia艂em do艣膰 d艂ugo i艣膰 brzegiem, zanim zdo艂a艂em znale藕膰 kawa艂ek piaszczystego dna. W tym miejscu rzeka rozlewa艂a si臋 szeroko, a po艣rodku nurtu by艂a wysepka. Mia艂em nadziej臋, i偶 rzeka nie jest zbyt g艂臋boka.

Do wysepki dotar艂em do艣膰 szybko, chocia偶 przemoczy艂em ubranie do pasa. Zreszt膮 noc by艂a w miar臋 ciep艂a, nie zanosi艂o si臋 na przymrozki, tak 偶e przymusowa k膮piel nie grozi艂a wi臋kszymi konsekwencjami. Za to w przesmyku, dziel膮cym wysepk臋 od przeciwleg艂ego brzegu, by艂o znacznie trudniej. Przesmyk by艂 w膮ziutki i od czarnej stromizny poro艣ni臋tej krzewami dzieli艂o mnie nie wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia metr贸w. Pr膮d by艂 tu znacznie szybszy i przy pierwszym kroku zapad艂em si臋 po kolana, a przy nast臋pnym 鈥 po pas. Nap贸r wody znosi艂 mnie i ju偶 wiedzia艂em, 偶e przy nast臋pnym kroku strac臋 r贸wnowag臋. W贸wczas unios艂em r臋k臋 z dubelt贸wk膮 i z determinacj膮 odepchn膮艂em si臋 od dna. Woda porwa艂a mnie, bo jedn膮 r臋k膮 trudno by艂o utrzyma膰 si臋 na powierzchni. Napi艂em si臋 wody, ale broni nie zamoczy艂em.

Wreszcie jako艣 wydosta艂em si臋 na przeciwleg艂y brzeg, robi膮c przy tym wi臋cej ha艂asu ni偶 stado s艂oni przeprawiaj膮ce si臋 przez Ganges. Przemokni臋ty do suchej nitki, dr偶膮cy z zimna musia艂em, ukrywszy si臋 w krzakach, 艣ci膮ga膰 z siebie i wy偶yma膰 ca艂e ubranie. Najgorsze by艂o to, 偶e zamoczy艂em Papierosy, a przecie偶 w艂a艣nie papieros by艂by dla mnie teraz ratunkiem.

Wci膮偶 trz臋s膮c si臋, naci膮gn膮艂em o艣liz艂e buty na mokre skarpetki. Obrzydliwie zimne spodnie i koszula przykleja艂y si臋 do cia艂a. Stara艂em si臋 zapomnie膰 o cielesnych cierpieniach i my艣le膰 o tym, co mnie teraz czeka. My艣li jednak by艂y jakie艣 popl膮tane i u艂omne. W niczym chyba nie przypomina艂em genera艂a uk艂adaj膮cego plan decyduj膮cej bitwy. Gdyby mnie teraz zobaczy艂 m贸j moskiewski szef, Landa, nawet on by si臋 nade mn膮 u偶ali艂.

W tym rozlanym mi臋dzy dwoma 艣wiatami wieczorze zagubili si臋 ludzie, kt贸rzy nigdy si臋 nie widzieli i kt贸rzy istnieli jakby jedynie w mojej wyobra藕ni: zmar艂a p贸艂 wieku temu Masza, Lusz stoj膮ca obok chatki nad jeziorem, ciocia Alona przegl膮daj膮ca album rodzinny i ciocia Agasza przyczajona w czarnej jamie za prycz膮, Siergiej wzi臋ty do niewoli przez mr贸wki i ch艂opczyk, kt贸ry zgin膮艂 dlatego, 偶e szed艂 ze mn膮.

Losy tych wszystkich ludzi zdawa艂y si臋 tworzy膰 tam臋 oddzielaj膮c膮 mnie od moskiewskich przyjaci贸艂 i wrog贸w. 呕ebym tylko m贸g艂 dociec, na ile owa tama jest realna.

Na upstrzonym gwiazdami niebie rysowa艂 si臋 czarny garb g贸ry 鈥 mrowiska, w kt贸rym uwi臋ziono le艣nika. Ksi臋偶yc o艣wietla艂 czarne otwory, rzadko rozrzucone po ca艂ym stumetrowym zboczu. Najwi臋kszy w艂az znajdowa艂 si臋 na dole, wprost przede mn膮.

Przedsi臋wzi臋cie by艂o ca艂kowicie beznadziejne i gdybym nie by艂 taki przemarzni臋ty, z pewno艣ci膮 wspomnia艂bym dzieci艅stwo i wykona艂 znany z ksi膮偶ek rytua艂 po偶egnania z 偶yciem. Na szcz臋艣cie jednak dygota艂em z zimna, kiszki mi marsza gra艂y, okropnie chcia艂o si臋 pali膰 i w dodatku 膰mi艂 z膮b, nie mia艂em wi臋c si艂y my艣le膰 o 艣mierci.

Mrowiska powinni strzec wartownicy. Nie tylko przy mo艣cie, ale r贸wnie偶 przy wej艣ciach, a w ka偶dym razie przy g艂贸wnym wej艣ciu. Wobec tego lepiej b臋dzie skorzysta膰 z jakiego艣 bocznego otworu. Podszed艂em do wzg贸rza tak膮 drog膮, aby nie mo偶na mnie by艂o dostrzec z mostu lub od g艂贸wnego wej艣cia, i zacz膮艂em gramoli膰 si臋 na czworakach ku czarnemu otworowi, znajduj膮cemu si臋 o jakie艣 dziesi臋膰 metr贸w od podn贸偶a. Tu偶 przed w艂azem rozci膮gn膮艂em si臋 plackiem na ziemi i przez jaki艣 czas nads艂uchiwa艂em. By艂o cicho. Ta cisza mog艂a oznacza膰, 偶e nikt nie podejrzewa mojej obecno艣ci, ale z r贸wnym powodzeniem mog艂a 艣wiadczy膰 o tym, 偶e wartownicy przyczaili si臋, wyczekuj膮c sposobnej chwili, aby schwyta膰 mnie na pewniaka.

Podczo艂ga艂em si臋 bli偶ej. Ksi臋偶ycowe 艣wiat艂o przenika艂o zaledwie na metr w g艂膮b otworu. Dalej nie by艂o niczego, a w艂a艣ciwie mog艂o by膰 wszystko.

No c贸偶, uczynimy ten krok? Przecie偶 tobie, Miko艂aju, nic si臋 nie mo偶e przytrafi膰. R贸偶ne paskudne rzeczy zdarzaj膮 si臋 wy艂膮cznie innym. Pociesza艂em si臋 w ten spos贸b do chwili, kiedy wzi臋艂a mnie z艂o艣膰 na samego siebie. Takie spekulacje nie mog艂y pom贸c gajowemu, a w dodatku zabiera艂y niepotrzebnie czas. Jakie mia艂em inne wyj艣cie? Uciec do jamy pod rozdwojonym drzewem? Wr贸ci膰 do Maszy i powiedzie膰: 鈥濨ardzo mi przykro, Mario Paw艂owna, ale wasz Siergiej Iwanowicz zosta艂 wzi臋ty do niewoli przez mr贸wki. Tak go chcia艂y schwyta膰, 偶e nawet powiesi艂y na placu jego kuk艂臋, i w膮tpliwe, aby go teraz wypu艣ci艂y 偶ywego. Ale nie martw si臋, Maszo, b臋d臋 si臋 tob膮 opiekowa艂, kulturalniej i czulej ni偶 gajowy; poka偶臋 ci Moskw臋, zaprowadz臋 do muzeum, wybior臋 si臋 z tob膮 do weso艂ego miasteczka鈥.

Poderwa艂em si臋 z ziemi i nieco pochylony wszed艂em do 艣rodka. Woln膮 r臋k臋 wysun膮艂em przed siebie, aby nie nabi膰 sobie guza. Kwa艣ny, zat臋ch艂y od贸r g臋stnia艂 w miar臋 tego, jak posuwa艂em si臋 do przodu. Czasami gdzie艣 z g贸ry z g艂o艣nym pla艣ni臋ciem spada艂a kropla wody lub rozlega艂 si臋 jaki艣 szmer. Stara艂em si臋 wm贸wi膰 sobie, 偶e mr贸wki noc膮 powinny spa膰, mocno spa膰. Gdzie艣 z przodu, je艣li mnie wzrok nie myli艂, tli艂a si臋 偶贸艂tawa plama 艣wiat艂a. Uzna艂em, 偶e m贸j tunel 艂膮czy si臋 z innym, o艣wietlonym. Kiedy wreszcie do niego dotar艂em i zobaczy艂em za rogiem filuj膮c膮 pochodni臋 wetkni臋t膮 w szczelin臋 艣ciany, natychmiast pozna艂em to miejsce. By艂em tu kiedy艣 鈥 w majakach Zna艂em nawet sopel sadzy naros艂y nad 艂uczywem, kt贸re widocznie palono tam od wielu lat.

Po艂o偶y艂em na ziemi przy zakr臋cie rozmi臋k艂膮 paczk臋 papieros贸w, aby nie zab艂膮dzi膰, je艣li trzeba b臋dzie ucieka膰 na z艂amanie karku Przygotowa艂em dubelt贸wk臋 do strza艂u nie dlatego, 偶eby mog艂a mnie uratowa膰 w tym labiryncie, ale po prostu dla dodania sobie odwagi.

W g艂臋bokiej mszy co艣 biela艂o. Pomy艣la艂em, 偶e to mr贸wcze jaja, i postanowi艂em jak najszybciej stamt膮d odej艣膰. Przy jajach mog艂a by膰 przecie偶 stra偶. Z nast臋pnej mszy dobieg艂o mnie g艂臋bokie westchnienie i senny pomruk. Ludzie? 呕ebym przynajmniej mia艂 zapa艂k臋, 偶eby chocia偶 jaki艣 ogarek 艣wiecy! Zajrza艂em do 艣rodka By艂o tak cicho, ze mog艂em policzy膰 oddechy 艣pi膮cych ludzi

Siergiej! 鈥 szepn膮艂em cicho. By艂em pewien, ze le艣nik nie b臋dzie spa艂. Nikt nie odpowiedzia艂.

Nie, tu go nie ma. Je艣li je艅ca wie藕li w zamkni臋tym w贸zku i starannie pilnowali, to nie mogli zostawi膰 go na noc w otwartej mszy bez dozoru.

Dziwny 艣wiat. Ludzie i mr贸wki. Do czego ludzie mog膮 s艂u偶y膰 rozumnym mr贸wkom?

Uprawiaj膮 dla nich zbo偶e i owoce? A mo偶e s膮 dla nich 偶ywymi konserwami?

Na skrzy偶owaniu tuneli musia艂em si臋 przyczai膰, gdy偶 w pobli偶u kr臋ci艂o si臋 kilka mr贸wek Nie mog艂em im si臋 dobrze przyjrze膰 w m臋tnym blasku odleg艂ej pochodni i dojrza艂em je dynie blade odblaski 艣wiat艂a na ci臋偶kich g艂owach. To znaczy ze nie wszystkie 艣pi膮.

Przeci膮艂em szeroki tunel i skr臋ci艂em w w膮skie, ledwie o艣wietlone przej艣cie zbiegaj膮ce pochy艂o w d贸艂 Wi臋zienia bywaj膮 zazwyczaj w piwnicach.

Wtedy us艂ysza艂em 艣piew. Sm臋tny, beznadziejny, dw贸ch nutach. 艢piew niewolnik贸w.

To by艂a wysoka, dudni膮ca echami, strzelista jaskinia, przypominaj膮ca gotyck膮 naw臋. 艢wiat艂o pochodni nie si臋ga艂o stropu, kt贸ry dzi臋ki temu wydawa艂 si臋 niezmiernie daleki.

Przy wej艣ciu do groty le偶a艂 stos mr贸wczych g艂贸w, a nieco dalej pi臋trzy艂a si臋 sterta ich kad艂ub贸w. Jakby kto艣 rozrywa艂 je na cz臋艣ci i po偶era艂, wysysaj膮c chitynowe pancerze.

Po艣rodku jaskini siedzieli w k贸艂ku bladzi, chudzi ludzie ze zmierzwionymi czarnymi w艂osami, ubrani w czarne obcis艂e stroje, przypominaj膮ce staro艣wieckie cyrkowe trykoty. Kto to? Sojusznicy, po偶eracze mr贸wek, m艣ciciele ludzkich krzywd?

Przypatrzy艂em si臋 uwa偶nie i natychmiast z wielkim trzaskiem rozpad艂a si臋 moja sp贸jna dotychczas hipoteza. Wystarczy przecie偶 zbudowa膰 hipotez臋 odpowiadaj膮c膮 pozornym faktom, rozwin膮膰 j膮 i uzupe艂ni膰 legend膮, aby hipoteza przekszta艂ci艂a si臋 w teori臋, z kt贸rej niezmiernie trudno zrezygnowa膰.

To byli 偶o艂nierze鈥搈r贸wki.

艢ci膮gnijcie z 偶o艂nierza ogromny, spiczasty z przodu he艂m, zdejmijcie p臋katy p贸艂pancerz i b艂yszcz膮ce na艂okietniki, a wewn膮trz znajdziecie cz艂owieka. Moja pomy艂ka wynika艂a z tego, 偶e masywna zbroja k艂贸ci艂a si臋 z cienkimi ko艅czynami, t艂umaczy艂a te偶 j膮 bujna wyobra藕nia, przygotowana raczej na widok ogromnej rozumnej mr贸wki ni偶 plugawego, brudnego cz艂owieka.

呕o艂nierze 艣piewali melodi臋 sk艂adaj膮c膮 si臋 z dw贸ch nut. Najpierw przez minut臋 ci膮gn臋li jedn膮 鈥 to ciszej, to g艂o艣niej 鈥 potem spe艂zali na drug膮. Tak膮 rozpaczliw膮 beznadziejno艣ci膮 wion臋艂o od tej grupki ludzi, przykucni臋tych na dnie ciemnej pieczary przy m臋tnym 艣wietle pochodni, kt贸rych dym s艂a艂 si臋 po 艣cianach i po wilgotnych, 藕le dopasowanych p艂ytach posadzki, 偶e zrobi艂o mi si臋 wstyd, i偶 mog艂em uwa偶a膰 ich za rozumne mr贸wki.

Zreszt膮 w istocie nic si臋 nie zmieni艂o. Odpad艂o jedynie obrzydzenie, jakie cz艂owiek 偶ywi do owad贸w.

Tu偶 obok mnie g艂o艣no zadudni艂y czyje艣 kroki. Kto艣 odepchn膮艂 mnie i wszed艂 do jaskini. To r贸wnie偶 by艂 偶o艂nierz 鈥 bez he艂mu, ale w p臋katym 偶elaznym p贸艂pancerzu, spod kt贸rego wystawa艂a zielona sp贸dniczka. Przybysz co艣 krzykn膮艂.

Na wszelki wypadek cofn膮艂em si臋 od wej艣cia. Zwierzchnik m贸g艂 si臋 zorientowa膰 i przeliczy膰 swoj膮 dru偶yn臋. W pieczarze rozleg艂 si臋 ha艂as i pobrz臋kiwanie 偶elaza.

Po paru minutach dwaj 偶o艂nierze, ju偶 w mr贸wczej postaci 鈥 偶e te偶 mog艂em ich wzi膮膰 za mr贸wki! 鈥 wyskoczyli na korytarz. Dow贸dca szed艂 z ty艂u.

Z braku lepszego pomys艂u chcia艂em ju偶 p贸j艣膰 za nimi, ale o ma艂o nie zderzy艂em si臋 z reszt膮 偶o艂nierzy, kt贸rzy 鈥 je艣li dobrze zrozumia艂em 鈥 postanowili wybra膰 jakie艣 bardziej ustronne miejsce na wypoczynek i o par臋 krok贸w ode mnie dali nura w jak膮艣 dziur臋. Nikt mnie nie zauwa偶y艂. Zajrza艂em do jaskini. By艂o w niej pusto. P艂on臋艂y jedynie pochodnie i le偶a艂y sterty he艂m贸w i p贸艂pancerzy.

Nie potrafi艂em oprze膰 si臋 pokusie. Maskowanie uratowa艂o ju偶 niejednego!鈥 He艂m wlaz艂 na g艂ow臋 z wielkim trudem, nieomal urywaj膮c mi uszy, natomiast p贸艂pancerz w 偶aden spos贸b nie dawa艂 si臋 dopi膮膰. Zapl膮ta艂em si臋 w haczykach i paskach, a na domiar z艂ego wyda艂o mi si臋, 偶e kto艣 nadchodzi. Upu艣ci艂em zbroj臋 na posadzk臋 i przy akompaniamencie og艂uszaj膮cego 艂oskotu 偶elaza wybieg艂em na korytarz. Szczelina w he艂mie by艂a w膮ska i 偶eby cokolwiek widzie膰, musia艂em stale pochyla膰 g艂ow臋.

Na o艣wietlonym skrzy偶owaniu oficer z milcz膮c膮 zaciek艂o艣ci膮 艂oi艂 na przemian dw贸ch 偶o艂nierzy (nie wiem, czy byli to 鈥瀦najomi鈥 z jaskini), kt贸rzy przewr贸cili na pod艂og臋 ogromny kocio艂 z jakim艣 jad艂em.

Bezczelnie, jakby mr贸wczy he艂m by艂 czapk膮 niewidk膮, zatrzyma艂em si臋 o jakie艣 dziesi臋膰 krok贸w od oficera i czeka艂em, czym to si臋 sko艅czy. Fina艂 by艂 taki, 偶e oficer zm臋czy艂 si臋 biciem 偶o艂nierzy, kt贸rzy przykl臋kli na ziemi i zacz臋li z niej zbiera膰 gar艣ciami obrzydliwe 偶arcie, wrzucaj膮c je z powrotem do kot艂a.

Sta艂em i czeka艂em. W膮tpliwe, aby taki stosunek dojad艂a 艣wiadczy艂 jedynie o nieznajomo艣ci higieny. 呕arcie by艂o prze 鈥 znaczone dla kogo艣, kogo nale偶a艂o 偶ywi膰, nie troszcz膮c si臋 jednak o jako艣膰 pokarmu.

Znudzony oficer powiedzia艂 co艣 do jednego z 偶o艂nierzy, kt贸ry wr贸ci艂 po chwili z dzbanem wody. Wla艂 t臋 wod臋 do kot艂a, rozbe艂ta艂 i wszystko by艂o w porz膮dku. Zszed艂em za 偶o艂nierzami po w膮skich, 艣liskich schodach, min膮艂em co najmniej dziesi臋膰 tuneli, wci膮偶 schodzili艣my w d贸艂. Musieli艣my znajdowa膰 si臋 ju偶 poni偶ej poziomu gruntu, bo 艣ciany sta艂y si臋 zupe艂nie mokre, a po posadzce p艂yn膮艂 w膮ski strumyczek.

W g艂臋bi rozleg艂 si臋 jaki艣 ha艂as. Nie potrafi艂em okre艣li膰, z czego si臋 on sk艂ada. By艂 nier贸wny, g艂uchy i monotonny. Wyp艂ywa艂 z wn臋trza g贸ry i zdawa艂 si臋 wype艂nia膰 jakie艣 wielkie, dudni膮ce echami pomieszczenie. Tunel ko艅czy艂 si臋 przy szerokim pode艣cie i kiedy 偶o艂nierze skr臋cili w bok, mog艂em wreszcie dojrze膰 藕r贸d艂o tego og艂uszaj膮cego ju偶 teraz ha艂asu.

Mn贸stwo pochodni rozja艣nia艂o ogromn膮 hal臋. Ich dym i sadza uniemo偶liwia艂y oddychanie, ale obrazu przez nie o艣wietlanego nie potrafi艂by wymy艣li膰 nawet Dante, specjalista od opis贸w piek艂a.

Nie wiem, ilu tam by艂o ludzi 鈥 pewnie ponad stu. Jedni rozbijali kamienie, inni podwozili je na taczkach, pozostali wreszcie rozwozili rozdrobnion膮 rud臋 gdzie艣 w dal, w stron臋 ogni i 艂oskotu. Ta hala by艂a cz臋艣ci膮 鈥 wyra偶aj膮c si臋 wsp贸艂czesnym j臋zykiem 鈥 艂a艅cucha technologicznego, kt贸ry najprawdopodobniej zaczyna艂 si臋 przy kopalni rudy, znajduj膮cej si臋 gdzie艣 niedaleko wewn膮trz g贸ry, a ko艅czy艂 na piecach hutniczych i ku藕niach.

Jeden z 偶o艂nierzy uderzy艂 w kawa艂ek 偶elaza wisz膮cy na s艂upie i ludzie zobaczyli kocio艂 z po偶ywieniem.

艁omot m艂otk贸w, skrzyp taczek, grzmot zsypywanej rudy urwa艂 si臋 jak uci臋ty no偶em. Teraz rozleg艂 si臋 nowy gwar, cichy i 偶a艂osny, kt贸ry sk艂ada艂 si臋 ze s艂abych odg艂os贸w 膰pania bosych n贸g, j臋k贸w, przekle艅stw i westchnie艅. Nie wszyscy mogli podej艣膰 bli偶ej, niekt贸rzy czo艂gali si臋, a kto艣 nawet le偶a艂 bez ruchu i b艂aga艂, 偶eby i jemu dali si臋 po偶ywi膰 M贸j Bo偶e, pomy艣la艂em, ile偶 to razy w ci膮gu ca艂ej historii Ziemi tacy zoboj臋tniali na wszystko 偶o艂nierze, cz臋sto sami wyzuci z praw i gn臋bieni, stawiali przed wi臋藕niami kocio艂 w kt贸rym znajdowa艂a si臋 nadzieja, 偶e mo偶e 艣mier膰 przyjdzie o dzie艅 p贸藕niej.

Ludzie wydobywali z 艂achman贸w jakie艣 skorupy (jeden nadstawi艂 d艂onie) i pokornie czekali, a偶 偶o艂nierz zaczerpnie im z kot艂a rozgotowanej strawy, dzi艣 jeszcze gorszej ni偶 zazwyczaj, a wtedy mo偶na b臋dzie odczo艂ga膰 si臋 w k膮t, 偶eby oszuka膰 偶o艂膮dek.

Dostatecznie zna艂em histori臋, aby wiedzie膰, 偶e w pojedynk臋, ba, nawet w dziesi臋ciu, nie mo偶na zmieni膰 moralno艣ci i los贸w tej g贸ry i innych takich samych g贸r.

M贸j le艣nik udawa艂 Don Kichota i walczy艂 z wiatrakami. A ja? Wymy艣li艂em sobie z艂owieszcze mr贸wki, bo w bajecznym 艣nie 艂atwiej odseparowa膰 si臋 od cudzego b贸lu.

W臋drowa艂em przez mrowisko sam podobny do mr贸wki, w ciasnym he艂mie, kt贸ry bole艣nie uciska艂 uszy. Pot 艣cieka艂 na oczy i zalewa艂 je, nieomal przyprawiaj膮c mnie o szale艅stwo.

By艂em pewien, 偶e znajd臋 Siergieja. G贸ra nie by艂a tak wielka, a jej wn臋trze ju偶 z grubsza sobie wyobrazi艂em: na r贸偶nych poziomach zbiegaj膮 si臋 promieni艣cie ku 艣rodkowi tunele, przy czym o艣wietlone s膮 tylko najwa偶niejsze z nich. Na pewno nie zab艂膮dz臋. Grozi mi jedynie spotkanie z jakim艣 oficerem lub ciekawskim Sukrem, kt贸ry dostrze偶e, 偶e moje d偶insy nie s膮 uszyte przez miejscowego krawca. Trzeba jedynie obej艣膰 po kolei wszystkie korytarze, nawet je艣li mia艂oby to zaj膮膰 mi ca艂膮 noc.

Jednak zab艂膮dzi艂em ju偶 po paru minutach i wtedy postanowi艂em zajrze膰 w w膮skie przej艣cie, na kt贸rego ko艅cu wida膰 by艂o odblask pochodni. Po oko艂o dwudziestu krokach 艣liska pod艂oga zacz臋艂a si臋 obni偶a膰. Chcia艂em si臋 zatrzyma膰, ale nogi nie pos艂ucha艂y. 呕eby nie upa艣膰, zacz膮艂em nimi szybko przebiera膰, zbiega膰 po coraz wi臋kszej stromi藕nie, jednak poturla艂em si臋 do przodu.

Nie spada艂em d艂ugo i nawet si臋 nie pot艂uk艂em. W ciemno艣ci plusn臋艂a czarna woda, by艂a bardzo zimna i jakby 偶ywa. Co艣 艣liskiego dotkn臋艂o mojej r臋ki. Poderwa艂em si臋 gnany wstr臋tem 鈥 tak, raczej wstr臋tem ni偶 strachem 鈥 i pobieg艂em przed siebie, rozgarniaj膮c butami lodowat膮 wod臋, rozpychaj膮c na boki stworzenia kr膮偶膮ce wok贸艂 mnie opalizuj膮cym korowodem.

Zupe艂nie zapomnia艂em o blisko艣ci 艣cian, waln膮艂em ca艂ym cia艂em i og艂uszony zsun膮艂em si臋 w tajemnicz膮 ciecz, kt贸ra rozst膮pi艂a si臋, a potem ogarn臋艂a mnie i zacz臋艂a obmacywa膰 ka偶d膮 sw膮 kropl膮, jakby zastanawiaj膮c si臋, czy zatrzyma膰 mnie tu na zawsze, wch艂on膮膰, rozpu艣ci膰 w sobie, czy te偶 wypchn膮膰, wydali膰 jak co艣 obcego, niepotrzebnego鈥 To zrozumienie zamiar贸w p艂ynu wype艂niaj膮cego podziemie zmusi艂o mnie do wyrwania si臋 z niego, miotania, szukania w 艣cianie szczeliny lub otworu. Dedukowa艂em, 偶e ten otw贸r powinien znajdowa膰 si臋 gdzie艣 wy偶ej, bo inaczej ciecz odnalaz艂aby drog臋 do wn臋trza g贸ry, 偶eby tam szuka膰 i prze艣ladowa膰 sw膮 lodowat膮 ciekawo艣ci膮 tych, kt贸rzy zamieszkuj膮 ciemno艣膰.

Wtedy czubek trzewika natkn膮艂 si臋 na stopie艅 schodk贸w wyr膮banych w kamieniu. Uderzy艂em czo艂em o g贸rn膮 kraw臋d藕 w艂azu. Lufa dubelt贸wki brz臋kn臋艂a o kamie艅 i ten d藕wi臋k przywo艂a艂 mnie do rzeczywisto艣ci. Schodki niebawem si臋 sko艅czy艂y, dalej bieg艂 tunel. Zrobi艂o si臋 cieplej i bardziej sucho.

Gdzie艣 daleko z przodu zamigota艂a 偶贸艂ta plama pochodni.

Znalaz艂em wreszcie ciemnic臋, w kt贸rej trzymano wi臋藕ni贸w. Poszed艂em za 偶o艂nierzami nios膮cymi garnek z jad艂em. Garnek by艂 niewielki 鈥 dla kilku ludzi.

Przy ciemnej wn臋ce sta艂a stra偶. Wartownicy siedzieli w kucki przy prymitywnie zbitych, masywnych drzwiach i kiedy zjawi艂 si臋 偶o艂nierz zjad艂em, jeden z nich podni贸s艂 si臋 1 odsun膮艂 rygiel. Drugi, uzbrojony w wielki top贸r z dwoma asymetrycznymi ostrzami, stan膮艂 za nim. 呕o艂nierz wszed艂 do 艣rodka, pochyli艂 si臋, postawi艂 garnek na pod艂odze i chcia艂 wyj艣膰, gdy zatrzyma艂y go g艂osy z wn臋trza. 呕o艂nierz z toporem roze艣mia艂 si臋. Widocznie to, co si臋 dzia艂o w celi, wyda艂o mu si臋 zabawne.

W贸wczas us艂ysza艂em g艂os gajowego.

Barany 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz 鈥 przecie偶 m贸wi臋 jak komu m膮dremu: jak b臋dziemy je艣膰, skoro r臋ce mamy zwi膮zane?

Pewnie wyczu艂, 偶e jestem w pobli偶u, i chcia艂 mi da膰 znak.

Zrozumia艂em, ale na razie nie mog艂em mu o tym powiedzie膰.

Nie planowa艂em 偶adnej akcji bojowej, a zreszt膮 偶adne planowanie nie mia艂o chyba sensu. Trzeba by艂o co艣 zrobi膰 mo偶liwie szybko, dop贸ki okoliczno艣ci mi sprzyja艂y. 呕o艂nierz, kt贸ry przyni贸s艂 garnek, rozpi膮艂 p贸艂pancerz i wydoby艂 zza pazuchy par臋 p艂ytkich misek. Jego koledzy zacz臋li si臋 nerwowo krz膮ta膰, zastanawiaj膮c si臋 wida膰, w jaki spos贸b nakarmi膰 wi臋藕ni贸w, nie rozwi膮zuj膮c ich.

Wreszcie wymy艣lili: wywlekli z ciemno艣ci le艣nika i 艢lepego. Obaj mieli r臋ce zwi膮zane na plecach. Dwaj stra偶nicy skierowali na nich dzidy, 偶o艂nierz z toporem zaszed艂 od ty艂u, a czwarty rozwi膮za艂 im r臋ce. Przy tym 偶o艂nierze pokrzykiwali na wi臋藕ni贸w, popychali, na wszelkie sposoby demonstrowali swoj膮 w艂adz臋 i si艂臋, co wynika艂o raczej z niepewno艣ci i z przyzwyczajenia do podporz膮dkowania si臋 kuksa艅com i pokrzykiwaniom.

Gajowy z trudem wyci膮gn膮艂 zza plec贸w zdr臋twia艂e r臋ce i podni贸s艂 je do g贸ry, poruszaj膮c palcami, aby przywr贸ci膰 obieg krwi. Moment by艂 sprzyjaj膮cy, 偶o艂nierze akurat rozlewali jad艂o do misek. By艂em ca艂kowicie spokojny, mo偶e dlatego, 偶e pada艂em z n贸g ze zm臋czenia i jaka艣 cz膮stka m贸zgu nadal z uporem utrzymywa艂a, 偶e to tylko sen, a skoro tak, to nic mi si臋 nie mo偶e sta膰.

Herody blaszane, faszy艣ci! 鈥 warkn膮艂 p贸艂g艂osem gajowy. 鈥 Was by tutaj wsadzi膰. Dobior臋 si臋 jeszcze do waszych pan贸w鈥

呕o艂nierz krzykn膮艂 na niego, pchn膮艂 ostrzem dzidy w plecy.

To ty si臋 pospiesz 鈥 odpar艂 gajowy. M贸wi艂 do nich tylko no rosyjsku, jakby mu nie zale偶a艂o na tym, 偶eby go zrozumieli. 鈥 No tak 鈥 ci膮gn膮艂, podnosz膮c misk臋 z pod艂ogi 鈥 nawet 艂y偶ki nie wymy艣lili 鈥 Co ja pies, 偶ebym to ch艂epta艂?

Pytanie pozosta艂o bez odpowiedzi. 呕o艂nierze patrzyli na niego z l臋kiem, jak na egzotycznego zwierza.

Nie, takiego paskudztwa jeszcze nie pr贸bowa艂em 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Da艂bym ci鈥

Uzna艂em te s艂owa za sygna艂.

Dawaj! 鈥 krzykn膮艂em. M贸j g艂os odbi艂 si臋 od wewn臋trznej powierzchni he艂mu i og艂uszy艂 mnie.

Gajowy us艂ysza艂. Zareagowa艂 b艂yskawicznie, nie straci艂 nawet u艂amka sekundy. Dopiero kiedy miska z 偶arciem polecia艂a w pozbawion膮 he艂mu twarz pochylonego nad nim 偶o艂nierza, a druga wylecia艂a z r膮k 艢lepego, zrozumia艂em, 偶e zrobiliby to i beze mnie. Wcale nie liczyli na moj膮 pomoc: 艢lepy rozumia艂 po rosyjsku i ostatnie s艂owa Siergieja skierowane by艂y do niego.

W nast臋pnej minucie wydarzy艂y si臋 nast臋puj膮ce rzeczy: z jakiego艣 wzgl臋du nie strzela艂em, widocznie po prostu nie przysz艂o mi to do g艂owy, jednak potem rzuci艂em si臋 na wartownik贸w od ty艂u, wymachuj膮c dubelt贸wk膮 jak maczug膮, co sprawi艂o, 偶e m贸j atak by艂 ca艂kowicie nieoczekiwany zar贸wno dla stra偶nik贸w, jak i dla wi臋藕ni贸w. Zapomnia艂em przecie偶, 偶e zamiast twarzy mam 偶elazny, mr贸wczy pysk. Kolba broni spad艂a z 艂oskotem na he艂m 偶o艂nierza i wgniot艂a go. 呕o艂nierz odlecia艂 pod 艣cian臋 i zbi艂 z n贸g innego stra偶nika, mnie za艣 opanowa艂o pragnienie natychmiastowego zdobycia podw贸jnego topora, kt贸rym wymachiwa艂 偶o艂nierz, zagra偶aj膮c raczej swoim ni偶 wi臋藕niom. Wczepi艂em si臋 w stylisko halabardy i szarpn膮艂em do siebie. Dubelt贸wka mi przeszkadza艂a, ale przestraszony 偶o艂nierz pu艣ci艂 top贸r a ja, posiadaj膮c dwa rodzaje broni, wy艂膮czy艂em si臋 z walki ze wzgl臋du na nadmiar 艣rodk贸w bojowych. Jednak efekt psychologiczny wywo艂anego przeze mnie zamieszania by艂 bardzo du偶y. Podczas gdy stra偶nicy usi艂owali zrozumie膰, co to za niebezpiecze艅stwo spad艂o na nich od ty艂u, 艢lepy powali艂 najbli偶szego przeciwnika, a z nast臋pnym upora艂 si臋 gajowy, zabieraj膮c mu dzid臋. Reszta uzna艂a za rozs膮dniejsze wzi膮膰 nogi za pas.

Z dubelt贸wk膮 i toporem w r臋kach podskoczy艂em do gajowego. Moje okrzyki, zag艂uszane he艂mem, przestraszy艂y 艢lepego, kt贸ry powita艂 mnie wystawion膮 do przodu dzid膮. Siergiej jednak my艣la艂 szybciej. S膮dz臋, 偶e rozpozna艂 swoj膮 bro艅, a dopiero potem straszyd艂o w mr贸wczym he艂mie i podartych d偶insach.

Zabierz pik臋! 鈥 zawo艂a艂 do 艢lepego. 鈥 To moja inteligencja. M贸j braciszek.

To ja鈥

Dawaj bro艅 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Naboi ci by艂o szkoda?

Jakich naboi? 鈥 nie zrozumia艂em. 艢lepy ju偶 przecina艂 wi臋zy na r臋kach pozosta艂ych je艅c贸w.

Oni zaraz wr贸c膮 鈥 ostrzeg艂em gajowego. Nie spodziewa艂em si臋 wprawdzie, 偶e zgodnie z regu艂ami gry rzuci mi si臋 na szyj臋 z okrzykiem: 鈥濵贸j ty, wybawco!鈥, ale jak na m贸j gust by艂 jednak zbyt suchy i rzeczowy.

Wiem 鈥 odpar艂. 鈥 Bro艅 w porz膮dku? W rzece jej nie wyk膮pa艂e艣?

W porz膮dku.

No, gdzie s膮 ludzie? 鈥 krzykn膮艂 gajowy w ciemno艣膰 celi.

W ko艅cu korytarza narasta艂y krzyki i tupot n贸g.

Nikogo nie wyko艅czy艂e艣? 鈥 zapyta艂, zrywaj膮c ze 艣ciany pochodni臋 i przydeptuj膮c j膮 butem.

Nie.

I nie powiniene艣. Nie w twoim stylu 鈥 powiedzia艂 gajowy. 鈥 He艂m znalaz艂e艣 przypadkiem?

Prawie.

Jakbym by艂 smarkaczem, kt贸ry musi ze wszystkiego wyt艂umaczy膰 si臋 wujowi. Nie bardzo wiedzia艂em, czy aprobuje moje post臋powanie, czy te偶 nie.

艢lepy wyp臋dza艂 pozosta艂ych z ciemnicy. Robi艂 to bezceremonialnie, nie wszyscy nawet mieli rozwi膮zane r臋ce, rozcina艂 wi臋c w biegu p臋ta i pokrzykiwa艂 na chwiej膮ce si臋 cienie. Nawet ich bi艂. Nie chcia艂em, 偶eby bi艂 swoich towarzyszy, chocia偶 on pewnie by nie zrozumia艂 moich opor贸w moralnych.

P贸jdziesz za nimi, Miko艂aju. Masz top贸r, os艂onisz ich. Zreszt膮 jeste艣 zabezpieczony he艂mem. Ja tu przez chwil臋 zostan臋.

Ja te偶.

Do艣膰 tego! 鈥 powiedzia艂 gajowy. 鈥 Przecie偶 tylko przypadkiem nam pomog艂e艣. Pr臋dzej sam by艣 zgin膮艂. Jasne? Przynajmniej teraz si臋 pos艂uchaj.

Poszed艂em wi臋c za wi臋藕niami, kt贸rzy biegli truchcikiem w kierunku wyj艣cia z g贸ry. Zd膮偶yli pozbiera膰 bro艅 porzucon膮 przez 偶o艂nierzy.

艢lepy wyprzedzi艂 t艂um i bieg艂 przodem, zrywaj膮c ze 艣ciany nieliczne pochodnie i depcz膮c je. Obejrza艂em si臋. Sylwetka gajowego tkwi艂a przy zasnutej dymem 艣cianie.

Nagle hukn膮艂 strza艂. Odpowiedzia艂 mu daleki krzyk. Sylwetka le艣nika oderwa艂a si臋 od 艣ciany. Bieg艂 ku nam.

Nie od razu zorientowa艂em si臋, 偶e wyszli艣my na zbocze. Noc by艂a ciemna, ksi臋偶yc zaszed艂 i dopiero fala 艣wie偶ego powietrza u艣wiadomi艂a mi, 偶e znale藕li艣my si臋 na zewn膮trz.

Zatrzyma艂em si臋. Min臋艂a mnie p臋dem reszta uciekinier贸w. Popatrzy艂em w niebo i pomy艣la艂em, 偶e pewnie nigdy ju偶 nie zobacz臋 tych gwiazd.

Szli艣my bardzo wolno. Nogi same podrywa艂y si臋 do biegu, bo przecie偶 przed nami by艂a rzeka, a potem otwarte pustkowie. Trzeba by艂o jednak i艣膰 za ledwie wlok膮cymi si臋 wi臋藕niami, nic innego mi nie pozostawa艂o.

Wydawa艂o mi si臋, 偶e ju偶 od dawna, od wielu dni, a nawet miesi臋cy w臋druje przez ten 艣wiat i 偶e w istocie nie obchodzi mnie, czy jest to 艣wiat r贸wnoleg艂y czy friedmanowski, zamkni臋ty w elektronie. Przecie偶 ludzie w nim 偶yj膮, cierpi膮, a nawet zabijaj膮. Ja te偶 w nim 偶yj臋. I gajowy.

W krzewach nad brzegiem zrobi艂o si臋 ma艂e zamieszanie, bo je艅cy bali si臋 wej艣膰 do wody. Przez li艣cie wida膰 by艂o sylwetk臋 mostu, po kt贸rym biega艂y ju偶 czarne figurki. Mogli nas odci膮膰 od lasu.

W tej odnodze jest g艂臋boko 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Za wysp膮 jest p艂yciej.

Wiem 鈥 odpar艂 gajowy. 鈥 Wielu z nich nie potrafi p艂ywa膰. A m贸wi艂em 艢lepemu, 偶eby biec na most. Wart臋 by艣my zlikwidowali. Mo偶e zdejmiesz ten he艂m? Bo jeszcze ci臋 wywr贸ci jak statek na burzliwym morzu.

艢lepy, wymachuj膮c r臋koma i kln膮c, wp臋dza艂 uciekinier贸w do wody. Le艣nik przy艂膮czy艂 si臋 do niego. Ze zbocza g贸ry zbiegali ju偶 偶o艂nierze, strza艂y z ich 艂uk贸w g臋sto 艣wista艂y mi臋dzy nami.

Nie wyrzucaj topora! 鈥 zawo艂a艂 do mnie gajowy. 鈥 Je艣li ci za ci臋偶ko, oddaj 艢lepemu.

Nie jest mi za ci臋偶ko.

Wobec tego p艂y艅 pierwszy. Je艣li kt贸ry艣 z Sukr贸w zajdzie ci drog臋 na tamtym brzegu, wal w 艂eb, na nic nie zwa偶aj.

Wskoczy艂em do wody i zapad艂em si臋 po pas, a potem po pier艣. Tym razem nie musia艂em chroni膰 dubelt贸wki i wiedzia艂em, 偶e pi臋膰 krok贸w dalej b臋dzie p艂ytko. Kiedy wydosta艂em si臋 na wysp臋, strza艂a tak silnie dziobn臋艂a mnie w potylic臋, 偶e a偶 g艂owa polecia艂a do przodu. Mr贸wczy he艂m uratowa艂 mi 偶ycie. Obejrza艂em si臋. Na 艣rodku kana艂u zobaczy艂em kilka g艂贸w. Gajowy, stoj膮c po pier艣 w wodzie, wp臋dza艂 na g艂臋bi? ostatnich uciekinier贸w. Ruszy艂em dalej.

Tu偶 za mn膮 na brzegu pojawi艂 si臋 艢lepy. W jednym r臋ku trzyma艂 dzid臋, a drug膮 podtrzymywa艂 s艂aniaj膮cego si臋 cz艂owieka. M臋偶czyzna spr贸bowa艂 usi膮艣膰 na trawie, ale 艢lepy sykn膮艂 na niego, wetkn膮艂 mu do r膮k dzid臋 i wr贸ci艂 do wody, aby pom贸c nast臋pnemu uciekinierowi.

Kiedy do brzegu dotar艂 gajowy, kt贸ry zamyka艂 nasz膮 grup臋, by艂o ju偶 na nim sze艣ciu lub siedmiu ludzi.

Przed nami biela艂a 艣ciana g臋stej, mlecznej mg艂y. Nie zd膮偶yli艣my si臋 w ni膮 zanurzy膰, gdy dopadli nas stra偶nicy biegn膮cy od strony mostu.

Nie wiem, czy kogo艣 zabi艂em lub zrani艂em w tej kr贸tkiej potyczce na brzegu i potem w drodze przez pustkowie. Wymachiwa艂em toporem, bieg艂em, znowu macha艂em i zn贸w bieg艂em. Rozlega艂 si臋 szcz臋k metalu, ale ludzie w mr贸wczych he艂mach 鈥 wy艂aniaj膮cy si臋 z ciemno艣ci i zn贸w w niej nikn膮cy 鈥 wydawali si臋 fantomami, bezosobowymi, bezcielesnymi i niezniszczalnymi zjawami.

Do lasu dotarli艣my we czterech: 艢lepy, gajowy, ja i jeszcze jaki艣 ch艂opak z rozci臋tym g艂臋boko ramieniem, kt贸re Siergiej Iwanowicz zabanda偶owa艂 swoj膮 niebiesk膮 koszulk膮 (podart膮 bluz臋 mundurow膮 naci膮gn膮艂 potem na go艂e cia艂o).

Skryli艣my si臋 w g艂臋bi lasu, gdzie by艂o bujne poszycie. 艢wita艂o ju偶. Kilka razy zasypia艂em w marszu, ale szed艂em, wyczuwaj膮c przed sob膮 szerokie plecy 艢lepego, maj膮c nawet kr贸ciutkie, pogmatwane sny, kt贸rych akcja toczy艂a si臋 w laboratorium. Dowodzi艂em w nich Landzie, 偶e wolna energia powierzchniowa planety, skoncentrowana w jednym punkcie zakrzywionej przestrzeni, zdolna jest do wytworzenia pomostu mi臋dzy dwoma 艣wiatami, ale szef mnie nie s艂ucha艂, tylko wci膮偶 powtarza艂: 鈥濻pokojnego 偶ycia ci si臋 zachcia艂o, co?鈥 Siedzieli艣my w g臋stych zaro艣lach. Gdzie艣 niedaleko dudni艂y basowo tr膮by. Mrowisko ogarn臋艂a panika.

Ch艂opiec zgin膮艂 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Syn Kurdy.

Niemo偶liwe!

Ciocia Agasza wys艂a艂a go ze mn膮 do lasu. Zgubi艂em ch艂opaka na jego skraju, a potem znalaz艂em. Martwego.

Gajowy zakl膮艂.

Nie powinienem by艂 go bra膰 ze sob膮 鈥 powiedzia艂em. Oczekiwa艂em, 偶e zaoponuje, 偶e powie: 鈥濨ez ciebie nie daliby艣my rady si臋 wydosta膰鈥︹, ale tylko powiedzia艂:

Wybili ca艂y r贸d. Nikt nie zosta艂.

Przecie偶 pan temu nie jest winien.

Nie jestem winien 鈥 odpar艂 gajowy twardo. 鈥 I tak by ich zabrali, jak z innych wsi. Sukrom teraz jest potrzebne 偶elazo, potrzebniejsze od chleba. Maj膮 zamiar wojowa膰 z s膮siadami. Dop贸ki chleb by艂 potrzebniejszy, ludzie jako艣 偶yli.

Odp臋dzi艂 komara i westchn膮艂.

Zapali艂bym papierosa. 鈥 Wzruszy艂em ramionami. Dwa lata temu na Pamirze sko艅czy艂o si臋 nam palenie. Postanowili艣my skoczy膰 gazikiem do Chorogu i trafili艣my pod kamienn膮 lawin臋. Uratowali艣my si臋 tylko cudem.

Tr膮by hucza艂y coraz bli偶ej. Ranny nie mia艂 ju偶 si艂y i艣膰. Ukryli艣my go w dziupli pot臋偶nego drzewa, kt贸rego wierzcho艂ek by艂 opalony przez piorun. Jednak nie od razu ruszyli艣my dalej. Wstydzili艣my si臋 chyba, 偶e jeste艣my cali i 偶e mo偶emy uciec. Ch艂opak milcza艂. Wyobra偶a艂em sobie, jak si臋 boi zosta膰 sam. Mo偶e wzi膮膰 go ze sob膮? Jako艣 dotaszczymy go do sza艂asu鈥

Gajowy zarzuci艂 dubelt贸wk臋 na rami臋.

Nie trap si臋, Kola 鈥 powiedzia艂. 鈥 Nie damy rady go dowlec. Sami zginiemy i jego nie uratujemy. A 艢lepy zna rozmaite zio艂a. Zio艂a tu maj膮, mo偶na powiedzie膰, czarodziejskie. Silniejsze od narkotyk贸w. Za艣nie ch艂opak na tydzie艅, a przez ten czas rany mu si臋 zagoj膮.

Siergiej odgad艂 moje my艣li, gdy偶 my艣leli艣my obaj o tym samym albo nieomal o tym samym. Je艣li mo偶na odgadn膮膰 cudz膮 my艣l, to jest to pierwszy krok do wzajemnego zrozumienia. A czy nie czas by艂oby ju偶 nauczy膰 si臋 czyta膰 my艣li, m贸j mi艂y szefie, znakomity Lando? Ile to ju偶 zjedli艣my ze sob膮 soli przez te prawie dwana艣cie lat鈥?

Idziemy 鈥 powiedzia艂 le艣nik. 鈥 Ju偶 czas.

艢lepy doprowadzi艂 nas do zaro艣li, sk膮d wiod艂a 艣cie偶ka do naszego domu. Do wsi nie mo偶na by艂o wraca膰, bo tam ju偶 z pewno艣ci膮 czekaj膮 Sukry. 艢lepy kierowa艂 si臋 do odleg艂ego lasu. Przy po偶egnaniu zacz膮艂 prosi膰 o dubelt贸wk臋, kt贸rej gajowy mu nie da艂, t艂umacz膮c si臋 tym, 偶e nie ma naboj贸w. 艢lepy obrazi艂 si臋. Siergiej Iwanowicz powiedzia艂 po rosyjsku:

Nie zapomnij o rannym ch艂opaku. On jest z obcego rodu, nikt z krewnych mu nie zosta艂.

Nie zapomn臋 鈥 odburkn膮艂 ze z艂o艣ci膮 艢lepy.

Nied艂ugo wr贸c臋 鈥 powiedzia艂 gajowy.

Do kogo? Nie masz do kogo wraca膰, bo Agasz臋 zabior臋 ze sob膮.

Po偶egnali艣my si臋.

Szed艂em w膮sk膮 艣cie偶k膮. Siergiej Iwanowicz odsuwa艂 ga艂膮zki, 偶eby nie bi艂y go po twarzy.

Daj mu bro艅 鈥 burcza艂 le艣nik. 鈥 A sam co zrobi臋? Zreszt膮 oni i tak nie umiej膮 strzela膰, a w dodatku nie ma naboj贸w.

Usprawiedliwia艂 si臋 przed samym sob膮, a ja milcza艂em.

A wraca膰 tu rzeczywi艣cie nie ma do kogo. Do tamtego lasu jest trzy dni drogi. Nawet w nim nie by艂em. Atu wszystko spustoszone鈥 Nie uda艂a ci si臋 wycieczka.

S艂o艅ce sta艂o ju偶 do艣膰 wysoko, he艂m grza艂, ale gajowy powiedzia艂, 偶ebym na wszelki wypadek go nie zdejmowa艂. Je艣li nas zobacz膮, lepiej mie膰 go na g艂owie. Top贸r uwiera艂 mnie w rami臋.

Daleko jeszcze? 鈥 zapyta艂em.

Za godzin臋 b臋dziemy na miejscu. Pi膰 mi si臋 chce.

Wiesz co, Siergieju 鈥 powiedzia艂em nieoczekiwanie dla samego siebie. 鈥 Rozmy艣li艂em si臋. Nigdzie nie odejd臋.

Nie rozumiem.

Nie odejd臋 z instytutu.

A dlaczego niby masz odchodzi膰?

D艂ugo by trzeba t艂umaczy膰鈥 Mam takie wra偶enie, jakby przesun臋艂a si臋 skala warto艣ci. To, co wydawa艂o si臋 wa偶ne, zrobi艂o si臋 teraz zupe艂nie ma艂e.

Odwr贸ci艂 si臋 do mnie. Ku mojemu zdumieniu u艣miecha艂 si臋.

Przesun臋艂a si臋, powiadasz? To znaczy, 偶e wstrz膮sn臋艂o tob膮? Nie szkodzi, takie rzeczy cz艂owiekowi wychodz膮 na zdrowie. 呕eby tylko dotrze膰 do domu. A potem wiesz, co zrobi臋? Wr贸c臋 tutaj.

Trzeba si臋 spokojnie nad tym zastanowi膰 鈥 odpar艂em. 鈥 Czasami wr贸bel w gar艣ci bywa lepszy鈥

A po co nam wr贸bel? Dobra, pomy艣limy. Przecie偶 widzisz, 偶e id臋 do domu. Masza tam od zmys艂贸w odchodzi. To ju偶 drugi dzie艅鈥 Wr贸c臋. Bo tutejsi s膮 zupe艂nie jak dzieci. Wiesz, dlaczego wczoraj tak wysz艂o? Postanowili zaatakowa膰 g贸r臋, a na tamtych z drugiego lasu nie zaczekali. Do czego to podobne?

Po tych s艂owach ruszy艂 szybszym krokiem, jakby chcia艂 jak najpr臋dzej wr贸ci膰 i na serio zaj膮膰 si臋 tutejszymi sprawami.

A Masza? 鈥 zapyta艂em.

Masz臋 zostawi臋 tobie 鈥 odpar艂 gajowy. 鈥 Nie rzucisz jej?

Kiedy mijali艣my rozleg艂膮 polan臋, ujrzeli艣my z lewej s艂up dymu.

Wie艣 pal膮 鈥 powiedzia艂 le艣nik. 鈥 呕eby tylko nie nasz膮. 艢lepy musi wyprowadzi膰 ciotk臋 Agasz臋.

Wyobrazi艂em sobie, jak zapalaj膮 si臋 wyschni臋te lepianki. Ka偶dy sto偶kowy s艂omiany dach staje si臋 okr膮g艂ym ogniskiem. A je艣li zajmie si臋 palisada, ucierpi r贸wnie偶 sad.

By艂e艣 tam w jej ogrodzie? 鈥 zapyta艂em.

Gdzie?

W male艅kim ogr贸dku za jednym z dom贸w.

Ocknij si臋 鈥 powiedzia艂 gajowy. 鈥 Tam na ca艂膮 wie艣 jest jedno drzewo, 偶eby mieli na czym mnie powiesi膰, a i to uschni臋te.

Przed nami, w odleg艂o艣ci jakich艣 stu metr贸w, przez drog臋 przebieg艂 niekul. Zd膮偶y艂em dobrze przypatrzy膰 si臋 jego muskularnemu cia艂u na d艂ugich, smuk艂ych nogach.

Widzia艂e艣?

Nie chc臋 strzela膰 bez potrzeby 鈥 odpar艂 gajowy. 鈥 Us艂ysz膮.

Uwa偶asz, 偶e mog膮 tu na nas czeka膰?

Chyba nie, ale czy to mo偶na wiedzie膰? Najgorzej, jak cz艂owiek uwa偶a wrog贸w za durni. Oni przecie偶 wiedz膮, z kt贸rej strony przychodzi艂em do wsi.

Ta my艣l wyda艂a mi si臋 pozbawiona sensu, nale偶膮ca do innej warstwy snu, do nocnej cz臋艣ci koszmaru. Tam nie mog艂o by膰 stra偶nik贸w, gdy偶 oni znikaj膮, kiedy kur trzy razy zapieje. Czy warto o nich my艣le膰, skoro obaj mamy tyle do zrobienia?

Wpadli艣my w zasadzk臋 tu偶 przed drzwiami do naszego 艣wiata.

Stra偶nicy nie o艣mielili si臋 do nas zbli偶y膰, tylko krzykn臋li z daleka, bo nie byli pewni, kim jeste艣my. Zacz臋li艣my biec. Od rozdwojonej sosny dzieli艂o nas jakie艣 trzysta metr贸w, ale Siergiej Iwanowicz nie kierowa艂 si臋 wprost do niej, lecz bieg艂 przez zaro艣la nieco w bok. Zd膮偶y艂 nawet krzykn膮膰:

Nie 艣ci膮gnij ich do nas, zacieraj 艣lady!

呕o艂nierze strzelali z 艂uk贸w. Jedna ze strza艂 wbi艂a si臋 w plecy gajowego. Bieg艂 nadal, klucz膮c mi臋dzy pniami, a opierzenie strza艂y niczym jaka艣 dziwaczna ozdoba ko艂ysa艂o si臋 z ty艂u. Kiedy upad艂, stra偶nicy stracili nas z oczu, bo do lasu obawiali si臋 wej艣膰.

Co z tob膮?

Le偶a艂 z policzkiem przyci艣ni臋tym do 偶贸艂tej, wypalonej trawy.

Chwyci艂em drzewce strza艂y, chcia艂em j膮 wyci膮gn膮膰, ale przypomnia艂em sobie, 偶e tutejsze groty s膮 z臋bate niczym ostrza harpun贸w鈥

G艂臋boko siedzi 鈥 wychrypia艂 gajowy. 鈥 G艂臋boko, pod samym sercem. 鈥 W k膮ciku ust ukaza艂a si臋 kropelka krwi. 鈥 Nie ci膮gnij鈥 U艂am鈥

Kto艣 wyszed艂 na polank臋. Odwr贸ci艂em si臋 i zacz膮艂em maca膰 r臋k膮 po ziemi, szukaj膮c topora, ale nie zd膮偶y艂em.

Mocne uderzenie trafi艂o mnie w he艂m i rami臋. Nie straci艂em przytomno艣ci, lecz upad艂em, skr臋caj膮c si臋 z b贸lu. Czu艂em si臋 tak, jakbym nigdy ju偶 nie mia艂 odetchn膮膰鈥 Wyda艂o mi si臋, 偶e jednak wstaj臋, aby obroni膰 le艣nika, gdy偶 nie mo偶emy zgin膮膰 tutaj, o dwa kroki od domu鈥

W oczach nieco mi si臋 przeja艣ni艂o i wtedy zobaczy艂em 偶e nad gajowym, odrzuciwszy ci臋偶k膮 ga艂膮藕, pochyla si臋 Masza. G艂adzi艂a go po policzku, szepta艂a co艣 w swoim j臋zyku, p艂aka艂a. Jeszcze nie zdaj膮c sobie sprawy z tego, 偶e to w艂a艣nie ona mnie uderzy艂a, bior膮c mnie za stra偶nika, pomy艣la艂em, 偶e Siergiej umar艂 鈥 tyle b贸lu by艂o w ca艂ej jej postaci. Zanim wsta艂em i podszed艂em do niej, zacz膮艂em 艣ci膮ga膰 mr贸wczy he艂m, nieomal urywaj膮c sobie ucho. To wszystko jednak nie by艂o wa偶ne. Niewa偶ne by艂o, 偶e nie s艂uchaj膮 si臋 r臋ce i 偶e kr臋ci si臋 w g艂owie. Masza spojrza艂a na mnie przelotnie i odwr贸ci艂a si臋.

Lusz 鈥 powiedzia艂em 鈥 trzeba ucieka膰鈥

Nie chcia艂em my艣le膰, 偶e le艣nik umar艂, wiedzia艂em tylko, i偶 trzeba jak najszybciej przenie艣膰 go z powrotem do domu i 偶e je艣li to zrobimy, wszystko b臋dzie dobrze鈥

Ucieka膰鈥 鈥 powt贸rzy艂a Masza.

U艂ama艂em strza艂臋 tu偶 przy samej bluzie, gor膮cej i mokrej od krwi. Ci膮gn臋li艣my Siergieja twarz膮 do ziemi, bo ani ja, ani Masza nie mieli艣my do艣膰 si艂, aby go podnie艣膰.

Kiedy wreszcie ca艂kowicie wyczerpani upadli艣my na ziemi臋 przy samym sza艂asie, le艣nik powiedzia艂 cicho, ale wyra藕nie:

Nie zostawiaj broni.

M贸j Bo偶e 鈥 wykrzykn臋艂a Masza. 鈥 Po co ci bro艅鈥

A ja zmusi艂em si臋 do tego, 偶eby wsta膰, dowlec si臋 po zmi臋tej trawie do miejsca, gdzie upad艂 gajowy, znalaz艂em dubelt贸wk臋, podnios艂em nie wiadomo po co top贸r z dwoma ostrzami, a kiedy wr贸ci艂em, Masza ju偶 do po艂owy wci膮gn臋艂a Siergieja do sza艂asu. Wtedy niezr臋cznie, staraj膮c si臋 nie upa艣膰, pomog艂em jej przepchn膮膰 go i samej wcisn膮膰 si臋 w czarn膮 kurtyn臋, niesko艅czon膮 i kr贸tk膮 jak mgnienie oka, i przywr贸ci膰 Siergieja jego 艣wiatu, bagnom, sosnom.

Wiedzia艂em, 偶e je艣li to nie jest sen, to tam, u siebie, ju偶 nie zdo艂am zrobi膰 nawet kroku i Masza sama b臋dzie musia艂a biec przez las do drogi, do szpitala, do lekarza, i 偶e mo偶e nie zd膮偶y膰.


t艂umaczy艂 Tadeusz Gosk



艢mier膰 pi臋tro ni偶ej


Cz臋艣膰 pierwsza. Przed p贸艂noc膮


Samolot wyl膮dowa艂 o 艣wicie. Naburmuszeni pasa偶erowie, wyrwani z przyjemnego snu, przeci膮gali si臋 leniwie ko艂o trapu. 艢nieg by艂 niebieski, takie samo niebo, a 艣wiat艂a l膮dowiska 鈥 偶贸艂te. Po chwili ruszyli g臋siego w stron臋 budynk贸w lotniska. Z okapu, pod kt贸rym spory t艂umek oczekiwa艂 na baga偶e, spada艂y grudy 艣niegu. Le偶a艂y tam rozdeptane i brudne. Oczekuj膮cych prawie nie by艂o. Na Szubina jednak kto艣 czeka艂. Przewodnicz膮cy miejskiego towarzystwa 鈥濿iedza鈥 przedstawi艂 si臋 jako Fiodor Niko艂ajczyk i natychmiast zacz膮艂 wypomina膰 przyby艂emu m臋偶czy藕nie sp贸藕nienie samolotu.

Czterdzie艣ci minut! 鈥 powiedzia艂 tak, jakby to Szubin specjalnie spowalnia艂 samolot w powietrzu. Witaj膮cemu si臋 w ten szczeg贸lny spos贸b Niko艂ajczykowi towarzyszy艂a m艂oda kobieta w lenin贸wce i kurtce ze sztucznej sk贸ry. Okaza艂o si臋, 偶e jest kierowc膮, i ma na imi臋 Ela.

Szary moskwicz towarzystwa 鈥濿iedza鈥 sta艂 na pustym niebieskim placu. Zamarzni臋te drzwi d艂ugo nie chcia艂y si臋 otworzy膰. Niko艂ajczyk powiedzia艂, 偶e wysi膮dzie po drodze na nowym osiedlu, gdzie dosta艂 dwupokojowe mieszkanie. Gdy w ko艅cu usadowili si臋 w wych艂odzonym samochodzie wyci膮gn膮艂 wymi臋t膮 kartk臋 i, nie patrz膮c na ni膮, bo i tak nic by nie zobaczy艂 w panuj膮cych woko艂o ciemno艣ciach, zacz膮艂 opowiada膰, gdzie i kiedy Szubin ma wyst臋powa膰. Szczeg贸lnie dumny by艂 ze zorganizowania dw贸ch otwartych wyk艂ad贸w.

Nie mo偶emy wam zap艂aci膰 tak jak Chazanowowi, ale ludzie u nas s膮 ciekawi.

Niko艂ajczyk mia艂 profil Indianina z plemienia Maj贸w, ca艂o艣膰 psu艂y tylko zwisaj膮ce w膮sy, jakich z pewno艣ci膮 Majowie nie nosili. Samoch贸d jecha艂 po oblodzonej drodze, mi臋dzy czarnymi, wystrz臋pionymi 艣cianami jode艂. Szubinowi zachcia艂o si臋 spa膰, przytuli艂 policzek do szyby, kt贸ra by艂a lekko uchylona, ale poczu艂 bardzo nieprzyjemny zapach z zewn膮trz, dos艂ownie jakby przeje偶d偶ali obok szamba.

To pan wyst臋powa艂 w telewizji w tym tygodniu? 鈥 zapyta艂a Ela. 鈥 Zapami臋ta艂am pana nazwisko.

To nam zwi臋kszy frekwencj臋 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Teraz ludzie bardziej interesuj膮 si臋 problemami wewn臋trznymi, ekologi膮, reform膮 cen, sam pan rozumie.

Las si臋 sko艅czy艂, zacz臋艂o si臋 pustkowie usiane bez艂adnie rozrzuconymi magazynami, a za nim ci膮gn膮艂 si臋 d艂ugi, betonowy, fabryczny p艂ot. Kominy zak艂adu 鈥 jak kolumny zniszczonej przez czas, antycznej 艣wi膮tyni 鈥 wypluwa艂y k艂臋by r贸偶nokolorowego dymu.

Za fabryk膮 rozpo艣ciera艂o si臋 osiedle mieszkaniowe, pe艂ne czteropi臋trowych, przygn臋biaj膮cych blok贸w. Rozmieszczone w艣r贸d nich wy偶sze, o艣miopi臋trowe, pot臋gowa艂y tylko wszechobecny smutek. Na przystanku autobusowym t艂oczy艂y si臋 ciemne postacie.

Po偶egnam si臋 tutaj 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 O dziesi膮tej zadzwoni臋 do hotelu. A teraz prosz臋 odpocz膮膰.

Dzi臋kuj臋 za powitanie i opiek臋.

To nasz obowi膮zek. Witamy ka偶dego 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk, otwieraj膮c drzwi po swojej stronie. 鈥 Bez wzgl臋du na stanowisko i pozycj臋.

Szubinowi przez g艂ow臋 przemkn臋艂o podejrzenie, 偶e jego znaczenie i pozycja s膮 zdecydowanie niewystarczaj膮ce.

O kt贸rej mam podjecha膰? 鈥 zapyta艂a Ela.

Jak zwykle 鈥 odpowiedzia艂 Niko艂ajczyk.

Pojechali dalej. Ela powiedzia艂a:

Jak zwykle 鈥 to zupe艂nie nic nie znaczy. Blokowiska sko艅czy艂y si臋. Samoch贸d jecha艂 d艂ug膮 ulic膮 w艣r贸d parterowych domk贸w. Dawno temu, gdy miasto by艂o niedu偶e, domy te otacza艂y jednopi臋trowe centrum. Na skrzy偶owaniu d艂ugo stali, czekaj膮c na zmian臋 艣wiate艂..

Siergiejenk臋 pan zna? 鈥 zapyta艂a Ela. 鈥 Przyje偶d偶a艂 do nas w tym miesi膮cu.

A czym on si臋 zajmuje?

To chemik 鈥 odpowiedzia艂a Ela. 鈥 Zajmuje si臋 ekologi膮. Zadawali mu mn贸stwo pyta艅, nie wyobra偶a pan sobie, co si臋 dzia艂o, trzymali go do pierwszej w nocy.

A czym narazi艂 si臋 Silantiewowi?

Za艂o偶yli艣my komitet 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Ekologiczny. Walczy ze sztucznymi paszami i fabryk膮 chemiczn膮. Prezentuj膮 si臋, gdzie tylko mog膮.

Rozumiem 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Chcia艂am p贸j艣膰 na wiec, ale Niko艂ajczyk dowiedzia艂 si臋 i zabroni艂. Obiecali mu wtedy mieszkanie, ba艂 si臋, 偶eby w jego kolektywie nie by艂o dysydent贸w.

Surowo tu was traktuj膮.

Gro艅ski, Niko艂ajew i Silantiew to wielka tr贸jca 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Silantiew si臋 nie wychyli. Miasto dostaje pieni膮dze od kombinatu. I od fabryki. Kto tylko da. Ka偶dy g艂upi to rozumie.

Dojechali do centrum. Smutne, ale logiczne skupisko jednopi臋trowych, murowanych dom贸w, plac, na kt贸rym kr贸lowa艂a katedra i du偶y, ozdobiony ogromnymi kolumnami budynek, szpeci艂y wci艣ni臋te na si艂臋 wie偶owce i szklany, beznadziejny supermarket.

W katedrze urz膮dzili magazyn? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Nie, nie, sk膮d偶e! Kino, a nied艂ugo maj膮 otworzy膰 filharmoni臋. Wspania艂a akustyka, a偶 trudno to sobie wyobrazi膰.

Gdy skr臋cali w stron臋 dworca, przy kt贸rym sta艂 hotel 鈥濺adziecki鈥, by艂o ju偶 ca艂kiem widno, a na placu kr臋ci艂o si臋 sporo ludzi.

Do nas warto przyjecha膰 latem, wtedy jest tu zielono, naprawd臋 艂adnie 鈥 powiedzia艂a Ela.

Place dworcowe rzadko s膮 艂adne, a zimny, listopadowy poranek, czarne szkielety drzew, sam budynek dworca, wybudowany najwyra藕niej jako pr贸ba po艂膮czenia idea艂贸w klasycyzmu i optymizmu epoki, dawno nie malowane, ogradzaj膮ce brudno 鈥 艣nie偶n膮 przestrze艅 betonowe p艂yty, ustawione prostopadle do fasady dworca i zamykaj膮cy plac typowy, czteropi臋trowy hotel 鈥 ca艂y ten obraz prowincjonalnej normalno艣ci wprowadzi艂 Szubina w stan ducha, wywo艂uj膮cy niech臋膰 do samego siebie. Co mnie tutaj przynios艂o? Trzy setki, kt贸re mi zap艂ac膮 za wyk艂ady czy niech臋膰 do k艂贸tni z moskiewskim towarzystwem 鈥濿iedza鈥, kt贸re, w osobie energicznej Ninoczki Georgiewny, obieca艂o odwdzi臋czy膰 si臋 wiosenn膮 wycieczk膮 do kraj贸w nadba艂tyckich?

Ela powiedzia艂a:

Prosz臋 i艣膰. Zamkn臋 samoch贸d i ju偶 id臋.

Tutaj zawsze tak pachnie? 鈥 zapyta艂 Szubin, kr臋c膮c nosem.

Przyzwyczaili艣my si臋. Wielka chemia.

Po pi臋ciu 艣liskich schodkach Szubin doszed艂 do szklanych drzwi, po kolei pchn膮艂 bezskutecznie prawe i 艣rodkowe skrzyd艂o, ale dopiero lewe ust膮pi艂o. W holu, na krze艣le obok drzwi drzema艂 staruszek, z czerwon膮 opask膮 na r臋kawie. Nie obudzi艂 si臋, gdy Szubin przechodzi艂 obok. Na drewnianych 艂awkach spali ci, kt贸rym nie uda艂o si臋 zdoby膰 miejsca w hotelu. Recepcjonistki nie by艂o, za to przysz艂a Ela. Nie ba艂a si臋 obudzi膰 cho膰by i ca艂ego hotelu, zacz臋艂a g艂o艣no si臋 dopytywa膰:

Hej, jest tu kto艣? Go艣cia trzeba przyj膮膰.

Kto艣 z drzemi膮cych na 艂aweczkach obudzi艂 si臋 i powiedzia艂:

Nie ma wolnych miejsc. Recepcjonistka wysz艂a z jakiego艣 zakamarka. Pojawienie si臋 Szubina tak j膮 rozgniewa艂o, 偶e nawet nie chcia艂a rozmawia膰. Pomacha艂a tylko r臋k膮 za kontuarem, a Ela powiedzia艂a:

Ma pan paszport?

Szubin wyj膮艂 paszport, a wtedy recepcjonistka zacz臋艂a szuka膰 rezerwacji. Szubin czu艂 si臋 niezr臋cznie wobec tych, kt贸rzy obudzili si臋 i wpatrywali mu w plecy, a jednocze艣nie ba艂 si臋, 偶e pracownica hotelu nie znajdzie rezerwacji i b臋dzie musia艂 siedzie膰 w zimnie, na brzegu 艂awki, czekaj膮c, a偶 Niko艂ajczyk zacznie prac臋, pojawi si臋 i przywr贸ci sprawiedliwo艣膰 oraz dobre imi臋 towarzystwa 鈥濿iedza鈥. Na szcz臋艣cie rezerwacja si臋 znalaz艂a.

Kiedy Szubin wype艂nia艂 formularze, hotel zacz膮艂 si臋 budzi膰. Kto艣 podszed艂 do kontuaru, 偶eby by膰 bli偶ej recepcjonistki i przypomnie膰 o sobie. Przy drzwiach chudy oficerek z pot臋偶n膮 偶on膮 i dw贸jk膮 dzieci k艂贸ci艂 si臋 ze staruszkiem, kt贸ry monotonnym g艂osem powtarza艂:

Nie ma miejsc, nie ma miejsc, nie ma miejsc.

Po schodach schodzili trzej zaaferowani m臋偶czy藕ni o zdecydowanie kaukaskich rysach, ubrani w sk贸rzane p艂aszcze i czapki z bobra. Wyrzucali z siebie szybkie zdania, zaczynaj膮c ka偶de od s艂owa 鈥瀉ra鈥!

Ela powiedzia艂a:

No i uda艂o si臋. Przyjd臋 dzi艣 na pewno na pa艅ski wyk艂ad.

Dopiero teraz w tym jasno o艣wietlonym holu Szubin zobaczy艂, jaka by艂a m艂oda. Oczy br膮zowe, lekko sko艣ne, usta intensywnie r贸偶owe. Gdy m贸wi艂a, wida膰 by艂o z艂ot膮 koronk臋 na z臋bie.

Ela wyci膮gn臋艂a do Szubina r臋k臋, palce mia艂 d艂ugie, d艂o艅 such膮 i g艂adk膮, spierzchni臋t膮 jak u kogo艣, kto musia艂 pracowa膰 r臋kami na mrozie.

Prosz臋 odpocz膮膰 鈥 powiedzia艂a. 鈥 On nie zadzwoni o dziesi膮tej. B臋dzie spa艂 do dwunastej. Zreszt膮 i tak wcze艣niej nie podstawi臋 mu samochodu. Te偶 musz臋 si臋 przespa膰. Przez pana jeszcze nie spa艂am.

Powiedzia艂a to bez pretensji, wi臋c Szubin nie poczu艂 si臋 winnym.

Dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 To znaczy, 偶e mam pi臋膰 godzin?

Co najmniej 鈥 u艣miechn臋艂a si臋 Ela.

Co艣 sobie przypomnia艂a, podbieg艂a do kontuaru i zapyta艂a:

Ciep艂a woda jest? Go艣cia mamy z Moskwy.

Jest, jest 鈥 odpowiedzia艂a recepcjonistka. 鈥 Myjcie si臋.

Szubin wszed艂 na trzecie pi臋tro. Kierowniczka pi臋tra nakryta p艂aszczem spa艂a na kanapie. Mia艂a klucze, wi臋c musia艂 j膮 obudzi膰.

Kobieta powiedzia艂a:

Nic si臋 nie sta艂o, nie ma co przeprasza膰. I tak pora wstawa膰. Na d艂ugo?

Na trzy dni.

Pok贸j by艂 malutki. Szubinowi wyda艂o si臋, 偶e kiedy艣 ju偶 tu mieszka艂. Rzeczywi艣cie, mieszka艂 w wielu podobnych pokojach, w takich samych hotelach.

Rozebra艂 si臋, obejrza艂 sw贸j dom i wr贸ci艂 do dy偶urnej. Nie spa艂a, rozmawia艂a z pokoj贸wk膮 o w膮tr贸bce, kt贸r膮 przywie藕li do jakiego艣 sklepu. Szubin powiedzia艂:

Przepraszam, ale nie dosta艂em myd艂a ani papieru toaletowego.

Te偶 co艣! 鈥 dy偶urna by艂a wr臋cz obra偶ona. 鈥 Ju偶 drugi rok nie ma.

Jak tak mo偶na? Nawet w rejonowych hotelach鈥

Nie daj膮! Piszcie o tym, gdzie trzeba 鈥 a to tacy, jak wy do mnie z pretensjami si臋 zwracaj膮! A jak wyjad膮, to zapominaj膮.

No, a mo偶e bym kupi艂?

Nie mam.

Chcecie, dam kawa艂ek? 鈥 powiedzia艂a pokoj贸wka. 鈥 Zosta艂 mi jeden w pokoju. Je艣li si臋 nie brzydzicie?

Dzi臋kuj臋.

Szubin nala艂 wody do wanny. Rzeczywi艣cie by艂a ciep艂a, ale pachnia艂a siarkowodorem. Chocia偶 mo偶e nie, nie siarkowodorem, a czym艣 bardziej z艂o偶onym.

Umywszy si臋, m臋偶czyzna po艂o偶y艂 si臋, ale nie pospa艂 d艂ugo. M臋czy艂a go panuj膮ca w pokoju duchota, uchyli艂 okno; do pomieszczenia wdar艂 si臋 dworcowy ha艂as. Zrobi艂o si臋 zimno. Szubinowi zdawa艂o si臋, 偶e nigdy nie u艣nie, a jednak zapad艂 w sen. Obudzi艂 go dzwonek telefonu. Zerwa艂 si臋, a b臋d膮c jeszcze zaspanym, nie trafi艂 r臋k膮 w s艂uchawk臋 i str膮ci艂 aparat na pod艂og臋. Na szcz臋艣cie nie rozbi艂 si臋.

Szubin kucn膮艂 i podni贸s艂 s艂uchawk臋 do ucha.

Dzie艅 dobry 鈥 us艂ysza艂 zm臋czony g艂os Niko艂ajczyka. 鈥 Jak tam odpoczynek?

Dzi臋kuj臋 鈥 odpowiedzia艂 hotelowy go艣膰. 鈥 Spa艂em.

Prosz臋 spa膰 dalej 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Samoch贸d przyjedzie o drugiej. Szary moskwicz, widzia艂 go pan ju偶. Kierowca te偶 b臋dzie ten sam.

Du偶o macie samochod贸w?

Jeden 鈥 z powag膮 odpowiedzia艂 Niko艂ajczyk.

Zadzwoni艂 pan do mnie, 偶eby mi zakomunikowa膰, 偶e mog臋 spa膰 dalej?

My艣la艂em, 偶e mo偶e czeka pan na m贸j telefon, tak jak si臋 umawiali艣my 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk.

Dobrze, dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Wsun膮艂 si臋 pod ko艂dr臋, ale nie m贸g艂 si臋 rozgrza膰. Sen nie wraca艂. Postanowi艂 wsta膰, pospacerowa膰 po mie艣cie. Poza tym by艂 g艂odny.

Woda by艂a tylko zimna, w dodatku cuchn臋艂a. Restauracja w hotelu by艂a zamkni臋ta, musia艂 i艣膰 na dworzec i sta膰 w kolejce do baru, gdzie 鈥 przy znajduj膮cych si臋 obok automatach 鈥 ha艂asowa艂y nastolatki. Szubina prze艣ladowa艂 zapach 鈥 inny, ni偶 fetor wody, ale wyczuwalny, przenikaj膮cy, wstr臋tny, jakby gdzie艣 w pobli偶u le偶a艂a zdech艂a mysz. Ludzi by艂o du偶o, jak zwykle na dworcu, gdzie niekt贸rzy sp臋dzaj膮 po kilka dni. Gdy przez megafon dwa razy og艂oszono, 偶e poci膮g Swierd艂owsk鈥揚erm wje偶d偶a na peron pierwszy, natychmiast zacz膮艂 si臋, spowodowany wyg艂oszonym komunikatem, intensywny ruch.

Szubin wyszed艂 na peron, aby uwolni膰 si臋 od nieprzyjemnego zapachu. Obok wagon贸w sypialnych bez rezerwacji k艂臋bi艂 si臋 t艂um. Szubin spojrza艂 na nich i zauwa偶y艂, 偶e wszyscy pasa偶erowie wchodz膮cy do wagonu byli z dzie膰mi. Na peronie 艣mierdzia艂o jeszcze gorzej. Zacz臋艂o go nawet troch臋 mdli膰. A mo偶e to przez kurczaka na zimno, kt贸rego zjad艂 w bufecie? Tylko tego brakowa艂o鈥

Wr贸ci艂 na plac przed dworcem. W kioskach prywaciarze handlowali naszywkami na d偶insy, bawe艂nianymi bluzeczkami i sztuczn膮 bi偶uteri膮. Szubin postanowi艂 kupi膰 sobie co艣 na obiad, poprosi膰 dy偶urn膮 w hotelu o troch臋 herbaty i w ten spos贸b uniezale偶ni膰 si臋 od punkt贸w zbiorowego 偶ywienia. Ale uda艂o mu si臋 kupi膰 tylko chleb i herbatniki. W sklepie spo偶ywczym wisia艂 wstydliwy napis: 鈥濳ie艂basa zwyczajna i mas艂o tylko na zam贸wienie mieszka艅c贸w鈥.

Z ka偶d膮 chwil膮 miasto coraz mniej si臋 podoba艂o Szubinowi. Nic nie zmieni艂y ani zachowane bli偶ej centrum, mi艂e, przysadziste, prowincjonalne domki jednorodzinne, ani miejski park z fontannami, gdzie na 艣rodku sta艂 neptun w k膮piel贸wkach鈥 Do gustu przypad艂a mu tylko ksi臋garnia. W 艣rodku by艂o ciep艂o; zapach, przenikaj膮cy ca艂e miasto niech臋tnie poddawa艂 si臋 wobec woni farby drukarskiej i ksi膮偶kowego kurzu. Sklep by艂 niewielki, ukryty we wn臋trzu starego domu. W oddalonym k膮cie znajdowa艂 si臋 nawet antykwariat, gdzieci艣ni臋te na p贸lkach sta艂y tomy 艣wiatowej literatury, a na ladzie, grzbietami do g贸ry t艂oczy艂y si臋 ksi膮偶ki stosunkowo nowe, a kt贸re znudzi艂y si臋 w艂a艣cicielom, bo by艂y nieciekawe. Osobna p贸艂ka zosta艂a wydzielona dla bardzo starych ksi膮偶ek. Szubin podszed艂 do niej, 艂askawie dopuszczony przez chudziutk膮, k臋dzierzaw膮 dziewczyn臋 w ogromnych okularach. Dziewczyna zapyta艂a:

Co艣 pana konkretnie interesuje?

Nie, nic konkretnego.

Lubi pan ksi膮偶ki?

A kto ich nie lubi?

Rzadko miewamy ciekawe pozycje 鈥 powiedzia艂a dziewczyna 鈥 ale trafiaj膮 si臋 prawdziwi mi艂o艣nicy. Je艣li przyjecha艂 pan do nas na d艂u偶ej, radz臋 zajrze膰 do Towarzystwa Przyjaci贸艂 Ksi膮偶ki.

Przyjecha艂em na kr贸tko. Nieciekawie tutaj pachnie. Szubin nie mia艂 na my艣li nic z艂ego, ale zorientowa艂 si臋,e na pewno obrazi艂 dziewczyn臋.

To znaczy na zewn膮trz 鈥 doda艂 po艣piesznie.

Do tego nie mo偶na si臋 przyzwyczai膰 鈥 powiedzia艂a dziewczyna. 鈥 Rozumiem pana. W 鈥濺adzieckim Przemy艣le鈥 by艂 artyku艂 o nas, ca艂kiem niedawno. Autor mia艂 potem du偶e nieprzyjemno艣ci. Kierownictwo zadzia艂a艂o.

Maj膮 a偶 takie d艂ugie r臋ce?

Tak, si臋gaj膮 nawet do Moskwy, do ministerstwa! R臋ka r臋k臋 myje.

S艂ysza艂em, 偶e w mie艣cie za艂o偶ono organizacj臋 ekologiczn膮?

Chcemy zorganizowa膰 wiec 鈥 powiedzia艂a dziewczyna. 鈥 Sama chodzi艂am do rady miejskiej. Nie pozwolili. Powiedzieli, 偶e podejm膮 odpowiednie kroki.

Cz艂owiek z czarn膮 brod膮 i d艂ugimi, potarganymi w艂osami podszed艂 ca艂kiem blisko i powiedzia艂:

Natasza, zaprosi艂aby艣 go艣cia na spacer nad rzek臋.

Borys! Nie zauwa偶y艂am ci臋.

Trudno mnie nie zauwa偶y膰 鈥 odpowiedzia艂 d艂ugow艂osy. 鈥 Zauwa偶aj膮 mnie du偶o cz臋艣ciej ni偶bym chcia艂.

Za艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

Borys ca艂y czas sprawia艂 wra偶enie cz艂owieka agresywnego, nawet gdy milcza艂 i, pewnie tak偶e wtedy, gdy spa艂. Tacy ludzie od razu budz膮 niech臋膰 prze艂o偶onych, co bynajmniej nie powstrzymuje ich od wchodzenia w konflikt z kierownictwem.

Bior膮c pod uwag臋, 偶e wpad艂 pan do ksi臋garni, jest pan z Leningradu 鈥 kontynuowa艂 brodaty m臋偶czyzna. 鈥 Jest pan cz艂owiekiem godnym szacunku, bywa艂ym za granic膮. Zgaduj臋 鈥 starszy pracownik naukowy, chemik, kt贸ry zamierza co艣 wdra偶a膰 w naszej fabryce. I dlatego, podzielaj膮c postaw臋 mieszka艅c贸w, pozostanie pan przy swojej opinii, a nawet b臋dzie pan popiera艂 dalsze trucie ludzi, sam 鈥 co prawda 鈥 pozostaj膮c poza zasi臋giem fetoru. Czemu pan milczy? Zgad艂em? No oczywi艣cie, zgad艂em! Takich typ贸w rozpoznaj臋 w mgnieniu oka.

Borys nadal si臋 艣mia艂, a Szubin poczu艂 do niego wstr臋t 鈥 do t艂ustych, niemytych w艂os贸w, niedogolonej, chudej twarzy, czerwonego nosa, do 偶贸艂tych r膮k z obgryzionymi paznokciami.

Nie, nie zgad艂 pan 鈥 powiedzia艂 Szubin i odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 p贸艂ki.

Nie, to nie 鈥 powiedzia艂 d艂ugow艂osy m臋偶czyzna. 鈥 Mnie nie zale偶y.

Boria, obra偶asz nieznanego cz艂owieka 鈥 powiedzia艂a, czerwieni膮c si臋, Natasza.

Zawsze takich obra偶am 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Zbyt du偶o jest mi臋dzy nami barier 鈥 klasowych, socjalnych, narodowych, a nawet higienicznych. Taniego myd艂a u nas nie maj a na drogeri臋 mnie nie sta膰.

Dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂 Szubin do Nataszy i odszed艂 od p贸艂ek. W innej sytuacji przy艂o偶y艂by jasnowidzowi, kt贸ry, za pomoc膮 nie nadaj膮cej si臋 do niczego metody dedukcji, przeprowadzi艂 go do Leningradu i uczyni艂 chemikiem. Za plecami Natasza co艣 szepta艂a, a Borys powiedzia艂 g艂o艣no w 艣lad za oddalaj膮cym si臋 Szubinem:

Mordercy! Wszyscy z jednego stada鈥

W mie艣cie nie by艂o nic wi臋cej do ogl膮dania. Mo偶e by tak poszuka膰 muzeum?

Ale przecie偶 z g贸ry wiadomo, co b臋dzie w takim muzeum. Ekspozycje zatwierdzone w Ministerstwie Kultury.

Do hotelu Szubin wr贸ci艂 inn膮 drog膮. Na szcz臋艣cie trudno by艂o si臋 zgubi膰, gdy偶 miasto zaprojektowano w dziewi臋tnastym wieku, pod linijk臋. Ociepli艂o si臋, bia艂y 艣nieg le偶a艂 jeszcze tylko na podw贸rkach. Dachy by艂y mokre, chodniki i jezdnie pokrywa艂o b艂oto pryskaj膮ce spod k贸艂 zapchanych do granic mo偶liwo艣ci autobus贸w. Nad lud藕mi stoj膮cymi w kolejce po grejpfruty wisia艂o przyklejone do 艣ciany, napisane krzywymi literami has艂o: 鈥濷bronimy czyste powietrze!鈥. Walka o czysto艣膰 艣rodowiska naturalnego, wyra偶ona w transparencie powieszonym na tyle wysoko, by nie mo偶na go by艂o 艂atwo zerwa膰, rozdra偶ni艂a Szubina. Przypomnia艂 mu si臋 Borys i od razu poczu艂 wsp贸艂czucie dla zarz膮dzaj膮cych fabryk膮 chemiczn膮.

S艂o艅ce wyjrza艂o zza sinych ob艂ok贸w, lecz za kr贸tk膮 chwil臋 zn贸w skry艂o si臋 za chmur膮. Zacz膮艂 pada膰 zimny deszcz. Kolejka pokornie mok艂a, chowaj膮c si臋 pod parasolami. Szubinowi zdawa艂o si臋, i偶 deszcz 艣mierdzi, po偶a艂owa艂, 偶e nie wzi膮艂 parasola.

Niko艂ajczyk przyszed艂 o drugiej. D艂ugo zdejmowa艂 palto, sk艂ada艂 parasol.

Dobrze pan odpocz膮艂? 鈥 zapyta艂.

Dzi臋kuj臋.

Zapomnieli艣my om贸wi膰 problem wy偶ywienia 鈥 powiedzia艂. 鈥 Na 艁unaczarskiego jest przyzwoity bar mleczny. Tyle, 偶e trzeba tam i艣膰 albo przed pierwsz膮, albo po trzeciej, bo w ci膮gu dnia jest tam mn贸stwo ludzi.

By艂 bardzo smutnym cz艂owiekiem, zupe艂nie jak pogoda. Przeszed艂 do pokoju, usiad艂 za biurkiem, roz艂o偶y艂 na nim pomi臋t膮 kartk臋, t膮 sam膮, kt贸r膮 usi艂owa艂 odczyta膰 wczoraj w samochodzie.

Teraz jedziemy na spotkanie z towarzyszem Silantiewem. Wypijemy z nim herbat臋 i co艣 przegryziemy.

Kie艂bas臋 na kartki? 鈥 zapyta艂 Szubin, kt贸rego rozbola艂a g艂owa. Nie przyzwyczai艂 si臋 jeszcze do lokalnych wyziew贸w.

Doceniam poczucie humoru mieszka艅ca stolicy 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 A jednak zaopatrzenie na kartki dla nas, mieszka艅c贸w prowincji, ma swoje zalety, gdy偶 pozwala wprowadzi膰 sprawiedliwo艣膰 spo艂eczn膮. Dzi臋ki temu zlikwidowali艣my kolejki po deficytowe towary. Ale nie radz臋 偶artowa膰 na ten temat u towarzysza Silantiewa 鈥 ten rodzaj poczucia humoru mo偶e do niego nie trafi膰. Zaopatrzenie miasta napotyka na wiele trudno艣ci. A towarzysz Silantiew na swym stanowisku niema艂o zrobi艂, aby polepszy膰 warunki 偶ycia.

Wyg艂osiwszy ten monolog, Niko艂ajczyk g艂o艣no odetchn膮艂 i zapatrzy艂 si臋 w okno. Szubinowi wyda艂o si臋, 偶e kto艣 go wy艂膮czy艂.

Cichutko wesz艂a Ela. By艂a w tej samej czapce i takiej samej sk贸rzanej kurtce.

Fiodorze Siemionowiczu 鈥 zwr贸ci艂a si臋 do Niko艂ajczyka. 鈥 Musi pan jeszcze zd膮偶y膰 do 鈥濳omuny paryskiej鈥. Zapomnia艂 pan?

Rzeczywi艣cie 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Zapomnia艂em.

By艂 zmieszany, ale u艣miechn膮艂 si臋, a wtedy Szubin pomy艣la艂, 偶e czasem bywa normalny, a nawet sympatyczny. Niko艂ajczyk d艂ugo ubiera艂 si臋. Nie wiadomo dlaczego, roz艂o偶y艂 parasol w maciupe艅kim przedpokoju, a gdy si臋 nie zmie艣ci艂 w drzwiach, zn贸w go z艂o偶y艂.

Ela sta艂a na 艣rodku pokoju, ogl膮daj膮c go z ciekawo艣ci膮, jakby chcia艂a przekona膰 si臋, jak mieszka znany korespondent mi臋dzynarodowy.

Zawsze pan wozi ze sob膮 maszyn臋 do pisania? 鈥 zapyta艂a.

Zawsze.

呕eby od razu zapisa膰, je艣li co艣 przyjdzie do g艂owy?

Mniej wi臋cej tak.

Niko艂ajczyk zatrzasn膮艂 drzwi i g艂o艣no tupi膮c, ruszy艂 korytarzem.

Na mnie ju偶 czas 鈥 powiedzia艂a Ela, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca.

Czy on zawsze jest taki, czy czasem zachowuje si臋 inaczej?

Jest ca艂kiem przyzwoity 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Tylko zastraszony. Wyrzucili go z rady miejskiej i od tego czasu si臋 boi. My艣la艂am, 偶e mu przejdzie, gdy dostanie mieszkanie. A on si臋 przyzwyczai艂鈥

Za艣mia艂a si臋.

Drzwi otwar艂y si臋, do 艣rodka wsun膮艂 g艂ow臋 Niko艂ajczyk. Czapka zaczepi艂a si臋 o futryn臋 i upad艂a, a wtedy przykucn膮艂 i zapyta艂:

Elu, nie sp贸藕nimy si臋?

Pojad臋 szybko 鈥 powiedzia艂a dziewczyna. 鈥 Rozmawiali艣my o panu.

Wiem 鈥 Niko艂ajczyk wsta艂, naci膮gn膮艂 czapk臋. 鈥 S艂ysza艂em.

Wyszli, ale po chwili Ela zn贸w zajrza艂a do pokoju.

Odwioz臋 go i przyjad臋 po pana! Prosz臋 si臋 ubra膰.

Miejski komitet partii znajdowa艂 si臋 w solidnym, ozdobionym kolumnami, dwupi臋trowym domu, w kt贸rym, prawdopodobnie, wcze艣niej znajdowa艂o si臋 gimnazjum. Id膮c po szerokim korytarzu, Szubin zerkn膮艂 w otwarte drzwi i zobaczy艂, 偶e sal臋 rozdzielono niskimi, nie si臋gaj膮cymi do sufitu 艣ciankami dzia艂owymi. Donosi艂 si臋 zza nich stuk maszyn do pisania i szum g艂os贸w. Po korytarzu snuli si臋 interesanci, niekt贸rzy stali oparci o 艣cian臋, inni siedzieli na parapetach. Na ko艅cu korytarza znajdowa艂y si臋 drzwi obite sztuczn膮 sk贸r膮. Po obu stronach przybite by艂y czarne, oszklone tabliczki Z prawej 鈥 鈥濿.G. SILANTIEW鈥, z lewej 鈥 鈥濿.G. Myszkina鈥. Rzuca艂o si臋 w oczy to, 偶e nazwisko Myszkina napisano znacznie mniejszymi literami.

Ela zdj臋艂a czapk臋 w poczekalni, gdzie z obu stron w膮skiego okna sta艂y biurka, przy kt贸rych siedzia艂y posuni臋te w latach sekretarki.

Przyprowadzi艂am 鈥 powiedzia艂a.

Niech towarzysz poczeka 鈥 powiedzia艂a pierwsza sekretarka. 鈥 U Wasilija Grigoriewicza trwa spotkanie.

Prosz臋 usi膮艣膰 鈥 powiedzia艂a Ela 鈥 p贸jd臋 po Niko艂ajczyka. On si臋 tutaj zawsze gubi. By艂 ju偶 tyle razy i ci膮gle si臋 gubi.

Szubin usiad艂 na mi臋kkim krze艣le tu偶 obok drzwi. By艂y obite tak膮 sam膮 sztuczn膮 sk贸r膮, jak drzwi wej艣ciowe, obok wisia艂a identyczna tabliczka.

Sekretarki nie patrzy艂y na niego. Z gabinetu dobiega艂y strz臋pki zda艅, rozmow臋 prowadzono podniesionym g艂osem.

Wywo偶膮 dzieci z miasta 鈥 dudni艂 basem nieznajomy g艂os. 鈥 Tylko patrze膰, jak w Swierd艂owsku te偶 si臋 zacznie.

Wiecie przecie偶, Wasiliju Grigoriewiczu 鈥 odpowiedzia艂 inny g艂os, te偶 w艂adczy, ale nieco wy偶szy. 鈥 To wszystko babskie plotki. Kiry艂 potwierdzi.

Niebezpiecze艅stwo jest mocno wyolbrzymione, Wasiliju Grigoriewiczu. Ca艂y czas monitorujemy sytuacj臋. Zachorowania nie nasilaj膮 si臋.

Trzeci g艂os nie mia艂 w sobie nic w艂adczego. Tenor.

Kiry艂 to specjalista. Za to mu p艂ac膮.

Kto p艂aci? Kto p艂aci? 鈥 rycza艂 Wasilij Grigoriewicz. 鈥 Wiesz, 偶e na jutro zaplanowali wiec?

Trzeba to ukr贸ci膰 鈥 z przekonaniem powiedzia艂 drugi g艂os. 鈥 Sam rozumiesz, po co to robi膮 i komu to potrzebne?

Nast膮pi艂a przerwa. Po chwili Wasilij Grigoriewicz powiedzia艂 o ton ni偶szym g艂osem:

Chocia偶 z zapachem by艣cie co艣 zrobili. Zaraz b臋dzie u mnie taki jeden z Moskwy鈥

Sk膮d?

Z Moskwy.

Chodzi mi o to, kto go przys艂a艂.

Tym si臋 nie przejmuj. To 鈥濿iedza鈥. Korespondent mi臋dzynarodowy.

I co z tego? Znamy takich korespondent贸w.

O tym w艂a艣nie m贸wi臋: nawdycha si臋 naszego aromatu, wr贸ci i pogna do KC!

Na pewno korespondent mi臋dzynarodowy?

No co ty! Na pewno. Przedwczoraj wyst臋powa艂 w telewizji.

Kiedy mam jeszcze telewizj臋 ogl膮da膰? Uprzedzi艂e艣 Kirinienk臋?

Milicja wie beze mnie. Nie s膮dz臋鈥 zawsze to lepiej zabroni膰 ni偶 rozgania膰.

Musz膮 by膰 inicjatorzy. Trzeba unieszkodliwi膰 przyw贸dc贸w.

A pieriestrojka?

Na 偶arty ci si臋 zebra艂o?

Nie 偶artuj臋. Musz臋 tu pracowa膰. Ty masz w odwodzie Moskw臋 鈥 zatuszuj膮. A mnie kto obroni? Ty?

Przerwa. Potem niezrozumia艂e d藕wi臋ki oddalaj膮cych si臋 g艂os贸w. I znowu, wyra藕niej:

Wy艣lij ich dok膮dkolwiek. Le偶y to w naszym, wsp贸lnym interesie.

Nasz wsp贸lny interes to s艂u偶ba ludziom.

Patrzcie no, jak przem贸wi艂. Sto艂ka pilnujesz?

Jeszcze mi sporo zosta艂o do emerytury. Na twojej li艣cie jest Siniawska鈥 znajome nazwisko.

Z instytutu pedagogicznego.

Dawno powinna by膰 na emeryturze. A ten 呕yd, co urz膮dzi艂 g艂od贸wk臋 na placu? Pami臋tasz, Kirinienko wsadzi艂 go na pi臋tna艣cie dni.

Borys Mielkonian. Jest na li艣cie.

Ormianin?

By膰 mo偶e, i 呕yd. Kolejna pauza. A potem:

We藕 sw贸j wykaz. Nie b臋d臋 si臋 w to wtr膮ca艂. Niech sobie wiecuj膮.

I tak nie utrzymasz swojego sto艂ka. Daj im tylko palec.

Lepiej by艣cie pomy艣leli o oczyszczalni. Uruchomili艣cie drug膮 lini臋, a o niej znowu zapomnieli艣cie.

A co ja mog臋? Pisz臋, dzwoni臋, a oni tylko: pilnuj planu!

Przypominam鈥 Dzieci wywo偶膮 z miasta.

Sytuacja normalizuje si臋. W listopadzie nie by艂o awaryjnego puszczania odpad贸w.

Mog臋 zapewni膰, 偶e podj臋te 艣rodki powinny wystarczy膰 鈥 powiedzia艂 milcz膮cy przez d艂u偶szy czas tenor.

Mam list od docenta Bruni. Uprzedza mnie, nie dowierza kontroli sanepidu 鈥 wszyscy siedzicie w kieszeni u Gro艅skiego.

Wasiliju Grigoriewiczu, a kto by tam wierzy艂 temu Bruni?

Do poczekalni szybkim krokiem wszed艂 Niko艂ajczyk. W r臋ku gni贸t艂 zmokni臋t膮 czapk臋.

Pan tutaj? Jak dobrze! Zatrzymali mnie 鈥 powiedzia艂 鈥 jeszcze pana nie przyj臋li?

Szubin nie odpowiedzia艂. 呕a艂owa艂, 偶e ha艂as, jaki czyni艂 Niko艂ajczyk, zag艂uszy艂 g艂osy dochodz膮ce z gabinetu.

A co? Jest zaj臋ty? 鈥 Niko艂ajczyk powiesi艂 czapk臋 na wieszaku stoj膮cym w k膮cie poczekalni. Zacz膮艂 zdejmowa膰 palto. 鈥 Kto艣 u niego jest?

Gro艅ski i inspekcja sanitarna 鈥 niezadowolonym g艂osem odpowiedzia艂a sekretarka. Szubin zrozumia艂, 偶e ona tez s艂ucha艂a tocz膮cej si臋 za drzwiami rozmowy i r贸wnie偶 偶a艂uje, 偶e Niko艂ajczyk jej w tym przeszkodzi艂.

W takim razie poczekamy 鈥 powiedzia艂 Nikolajczyk, siadaj膮c obok Szubina. 鈥 Omawiaj膮 wa偶niejsze problemy. Nachyli艂 si臋 nieco w stron臋 Szubina i 艣ciszy艂 g艂os:

W mie艣cie panuje trudna sytuacja ekologiczna. Wasilij Grigoriewicz jest w kontakcie ze spo艂ecze艅stwem i osobi艣cie podejmuje odpowiednie kroki. S膮dz臋, 偶e towarzysz Gro艅ski sk艂ada raport o sytuacji w zak艂adzie chemicznym. Poczekamy, dobrze? Mamy jeszcze troch臋 czasu.

Sekretarka chrz膮kn臋艂a g艂o艣no i Szubin zrozumia艂, 偶e w ten spos贸b jakby zwraca艂a si臋 bezpo艣rednio do niego, jako do znaj膮cego rzeczywisty obraz sprawy i mog膮cego oceni膰 zak艂amanie Niko艂ajczyka. A druga niespodziewanie powiedzia艂a:

Mogliby艣cie si臋, Fiodorze Siemionowiczu, rozbiera膰 na dole. Tak jak wszyscy. P艂aszcz jest ca艂kiem mokry.

Oczywi艣cie! 鈥 Niko艂ajczyk poderwa艂 si臋 i rzuci艂 w stron臋 wieszaka, jakby chcia艂 zdj膮膰 p艂aszcz, ale po chwili znieruchomia艂. 鈥 Nie 鈥 powiedzia艂 zdecydowanym tonem. 鈥 W ka偶dej chwili mog膮 nas wezwa膰. Nast臋pnym razem b臋d臋 pami臋ta艂.

Drzwi gabinetu otwar艂y si臋 i jeden za drugim wysz艂o trzech m臋偶czyzn. Wszyscy trzej budzili szacunek, wszyscy mieli na sobie garnitury z importu, bia艂e koszule i krawaty. Szubin bez trudu m贸g艂 wyobrazi膰 sobie podobnych urz臋dnik贸w w moskiewskich biurach 鈥 w najmniejszym stopniu nie naruszyliby sto艂ecznego ceremonia艂u. Jako pierwszy wyszed艂 przystojniak, o idealnej figurze, siwow艂osy, rumiany. Szubin obserwowa艂 ich ruchy, patrzy艂, jak si臋 偶egnaj膮, nie zwracaj膮c na niego 偶adnej uwagi. Czyli to rzeczywi艣cie inspekcja sanitarna. Pulchny, w okularach, u艣miechni臋ty, to z pewno艣ci膮 dyrektor zak艂adu chemicznego 鈥 Gro艅ski, a tryskaj膮cy zdrowiem w艂a艣ciciel idealnie symetrycznego przedzia艂ka 鈥 Silantiew.

艢ciskaj膮c r臋k臋 Gro艅skiego, Silantiew zako艅czy艂 zdanie:

Powietrze jest tam wspania艂e鈥 tajga.

W tej samej chwili zauwa偶y艂 wstaj膮cego Szubina i zgi臋tego wp贸艂 Niko艂ajczyka. Lekko podni贸s艂 brwi i spojrza艂 na du偶y zegar 艣cienny, jakby uwa偶a艂, 偶e go艣cie przyszli za wcze艣nie Spojrzenie na zegar utwierdzi艂o Silantiewa, 偶e to nie go艣cie przyszli wcze艣niej, lecz on o nich zapomnia艂 zaj臋ty wa偶n膮 dyskusj膮 i, nie wypuszczaj膮c r臋ki Gro艅skiego, zrobi艂 krok w stron臋 Szubina, ci膮gn膮c za sob膮 Gro艅skiego.

Przepraszam, zagada艂em si臋 鈥 i w艂adczym ruchem w艂o偶y艂 r臋k臋 Gro艅skiego w d艂o艅 Szubina. 鈥 Dzi臋kuj臋, 偶e przyszli艣cie, dzi臋kuj臋! U nas rzadko pojawiaj膮 si臋 ludzie waszego formatu.

Gro艅ski mocno u艣cisn膮艂 r臋k臋 Szubina i natychmiast j膮 pu艣ci艂, jakby parzy艂a.

A jak偶e 鈥 powiedzia艂 鈥 s艂ysza艂em. Wyst臋powa艂 pan przedwczoraj w telewizji?

W艂a艣nie tak 鈥 ucieszy艂 si臋 Silantiew i zwr贸ci艂 si臋 do Gro艅skiego: 鈥 Mo偶e zostaniesz na wyk艂adzie? Towarzysz Szubin zgodzi艂 si臋 wyst膮pi膰 przed aparatem partyjnym. Za p贸艂 godziny.

Wiesz przecie偶 鈥 Gro艅ski u艣miechn膮艂 si臋, przez co sta艂 si臋 podobny do rasowego psa 鈥 koniec miesi膮ca. Nie pami臋tam ju偶, kiedy mia艂em dzie艅 wolny鈥

No dobrze. Wszystko om贸wili艣my, id藕, pracuj. Dawaj ojczy藕nie wielk膮 chemi臋! A was, towarzyszu Szubin, zapraszam do gabinetu. Wiero Osipowna, mo偶na prosi膰 herbat臋? Na ulicy wilgo膰 i ch艂贸d. Co robi膰, taki klimat. Najch臋tniej odtworzyliby艣my tu Soczi, ale to pie艣艅 przysz艂o艣ci. Ty te偶 wejd藕, Fiodorze Siemionowiczu, zapraszam. Ca艂y czas w biegu?

Niemilkn膮cy g艂os Silantiewa by艂 ca艂kiem inny ni偶 ten, kt贸ry niedawno dochodzi艂 zza drzwi. O oktaw臋 wy偶szy, urywany, o偶ywiony. Klepi膮c Szubina w plecy, wprowadzi艂 go do gabinetu, gdzie sta艂 obowi膮zkowy st贸艂 w kszta艂cie litery 鈥濼鈥, przeznaczony do podejmowania go艣ci, a z boku, d艂ugu przeznaczony dla dziesi臋ciu os贸b, nakryty zielonym suknem st贸艂 wykorzystywany podczas zebra艅. Nad sto艂em wisia艂 retuszowany portret Michai艂a Gorbaczowa, a w zajmuj膮ce] ca艂膮 艣cian臋 szafie sta艂y 鈥濪zie艂a zebrane鈥 Lenina i, oczywi艣cie, medale, rze藕by i proporczyki.

Silantiew by艂 demokrat膮, tote偶 posadzi艂 Szubina przy d艂ugim stole, a sam usiad艂 obok i gestem wskaza艂 Niko艂ajczykowi jego miejsce.

Herbata 鈥 powiedzia艂 鈥 to o偶ywczy nap贸j. Wy tam, na zachodzie nie macie poj臋cia, jak j膮 nale偶y pi膰.

Przez niedomkni臋te drzwi s艂ycha膰 by艂o brz臋k naczy艅 Wiery Osipowny.

Na razie mamy indyjsk膮 鈥 konspiracyjnym tonem powiedzia艂 Silantiew. 鈥 Ale od nowego roku ko艅czymy z reglamentacj膮, wi臋c wszystkie towary skierujemy do weteran贸w i do sieci sprzeda偶y. Sprawiedliwo艣膰 spo艂eczna. Je艣li odwiedzi nas pan w przysz艂ym roku, b臋dziemy was go艣ci膰 gruzi艅sk膮.

Mo偶e do tego czasu indyjskiej herbaty starczy dla wszystkich? 鈥 wtr膮ci艂 Szubin.

Ciekawa my艣l. Macie jakie艣 informacje na ten temat? Trzeba zwi臋ksza膰 zakupy. Z pewno艣ci膮 zauwa偶yli艣cie, 偶e nas, kt贸rzy, 偶e tak powiem, nieraz w delegacji bywali, najbardziej za granic膮 szokuje nie to, 偶e na ka偶dym kroku sprzedaj膮 jakie艣 ciuchy. To jest normalne i dotyczy nas w mniejszym stopniu. Ale wyb贸r towar贸w spo偶ywczych! Niedawno by艂em w K枚ln? By艂 pan w K枚ln?

Zdarzy艂o mi si臋.

Wszed艂em tam do sklepu z herbat膮, akurat naprzeciwko naszego hotelu. Mieli co najmniej sto gatunk贸w herbaty, wcale nie przesadzam. I tanio, 偶eby ich pokr臋ci艂o. Wyda艂em Prawie po艂ow臋 diety 鈥 wszystkim przywioz艂em. Nie ma co oszcz臋dza膰 鈥 i tak grosze p艂ac膮.

Wiera Osipowna przynios艂a herbat臋 i ciasteczka na talerzyku.

Dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂 Silantiew. 鈥 呕yjemy skromnie. Wystarczy zajrze膰 do zwyk艂ego sklepu, 偶eby przekona膰 si臋, 偶e nawet mas艂o mamy na kartki. A偶 wstyd ludziom w oczy sp贸j 鈥 rzec. Wi臋c dop贸ki nie ma towar贸w pod dostatkiem, staramy si臋 rekompensowa膰 braki sprawiedliwo艣ci膮. Pami臋tacie, Wiero Osipowna, jak膮 herbat臋 przywioz艂em w kwietniu z RFN?

Wspania艂a herbata 鈥 westchn臋艂a Wiera Osipowna.

Silantiew zwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Niko艂ajczyka, kt贸ry grza艂 d艂onie ciep艂em fili偶anki.

Mam nadziej臋, 偶e opracowa艂e艣 program pobytu naszego go艣cia? Twoim obowi膮zkiem jest zapewnienie jak najwi臋kszego audytorium. Ot, niech ludzie spotkaj膮 si臋, porozmawiaj膮, pos艂uchaj膮 naocznego 艣wiadka. Powinni艣my organizowa膰 propagand臋 na najwy偶szym poziomie.

Niko艂ajczyk wyj膮艂 z g贸rnej kieszeni pogniecionej marynarki jeszcze gorzej pomi臋t膮 kartk臋 i chcia艂 j膮 odczyta膰, ale Silantiew machn膮艂 tylko r臋k膮:

Wierz臋, wierz臋, orzesz jak w贸艂, nie oszcz臋dzasz si臋. Lokalne kadry mamy bardzo dobre. Trzeba o nie dba膰, a my nie dbamy. P艂acimy kiepsko, problem mieszkaniowy ci膮gle znajduje si臋 w stadium realizacji.

Wasiliju Grigoriewiczu 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk 鈥 obiecali艣cie przydzieli膰 opony do naszego moskwicza. Pami臋tacie?

Co? Jakie opony?

Kiedy odwiedzi艂 nas cz艂onek Akademii Nauk. Siedzieli艣my tutaj.

Spryciarz z ciebie, Niko艂ajczyk, oj, spryciarz! Wiesz kiedy zagada膰 do kierownictwa. Zrobi si臋. Zadzwo艅 jutro do Nieczkina.

Herbata by艂a dobra, mocna.

Jak si臋 pan urz膮dzi艂? 鈥 zapyta艂 Silantiew. 鈥 Hotel mamy niezbyt wyszukany, ale czysty. Prawda, 偶e jest czysto?

Szubin chcia艂 co艣 powiedzie膰 o mydle i papierze toaletowym, ale powstrzyma艂 si臋. Sk膮d Silantiew ma wzi膮膰 ten przekl臋ty papier toaletowy?

Czysto 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Tylko woda co艣 nie bardzo.

Co? Woda? Jaka woda? 鈥 Silantiew jakby wypu艣ci艂 z siebie na chwil臋 kogo艣 innego: cz艂owieka o w艂adczym glosie, czujnego i gotowego do walki. Natychmiast si臋 zorientowa艂 i ukry艂 swe drugie ja. 鈥 Mamy wiele problem贸w. Ot, Fiodor Siemionowicz, wieloletni mieszkaniec tej okolicy pami臋ta, jak膮 kiedy艣 mieli艣my wod臋! W rzece 鈥 ka偶dy kamyczek by艂o wida膰! Na ka偶dej g艂臋boko艣ci. Sam jestem miejscowy, z P艂utowa, pami臋tam, 偶e jako ch艂opcy 艂owili艣my ogromne sumy鈥 Post臋p. Niszczymy przyrod臋, nie 偶a艂ujemy jej. Wystarczy otworzy膰 dowoln膮 gazet臋 鈥 o czym pisz膮? Degradacja 艣rodowiska naturalnego. Dopiero co by艂 u mnie Gro艅ski, dyrektor naszych zak艂ad贸w chemicznych. Dziecko drugiej pi臋ciolatki. Niby to m贸j przyjaciel i wsp贸艂pracownik, a z drugiej strony ci膮gle wybuchaj膮 mi臋dzy nami k艂贸tnie. Naciska go ministerstwo 鈥 realizuj plan! Czy kraj potrzebuje wielkiej chemii? Oczywi艣cie 鈥 potrzebuje! Ale nie kosztem zdrowia ludzi. Moje stanowisko w tej sprawie jest jednoznaczne.

A stanowisko zak艂adu? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Zasadniczo jest konstruktywne. Je艣li b臋dziemy mieli czas, wybudujemy oczyszczalni臋! B臋dzie kosztowa艂a dwa i p贸艂 miliona. Przywr贸cimy czyst膮 wod臋 w naszej rzece! Nie trzeba ulega膰 panice i s艂ucha膰 demagog贸w. Rozumie mnie pan?

Rozumiem 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Niczego przed panem nie ukrywamy. Ale ja te偶 mam pro艣b臋, towarzyszu Szubin.

S艂ucham.

Macie 艣wie偶e spojrzenie. Obiektywne. Prosz臋 was jak towarzysza: je艣li zauwa偶ycie lub us艂yszycie co艣 interesuj膮cego, albo, 偶e tak powiem, niepokoj膮cego 鈥 prosz臋 skontaktowa膰 si臋 ze mn膮! Jestem gotowy w ka偶dej chwili udzieli膰 wyja艣nie艅. Cho膰by w 艣rodku nocy prosz臋 budzi膰 鈥 jestem do dyspozycji!

Silantiew wsta艂.

Czas i艣膰, towarzysze ju偶 si臋 zebrali, z niecierpliwo艣ci膮 oczekuj膮 cz艂owieka, kt贸ry osobi艣cie rozmawia艂 z pani膮 Thatcher.

Po przestronnym korytarzu Silantiew szed艂 tak, jak car Piotr prowadz膮cy zaufanych budowniczych Petersburga Buty mia艂 艣wie偶o zapastowane. Uszy nieodstaj膮ce, przedzia艂ek ko艅czy艂 si臋 na karku, gdzie w艂osy starannie zakrywa艂y pocz膮tki 艂ysiny.

Na klatce schodowej dwie dziewczyny pali艂y papierosy. Schowa艂y je za plecami, gdy zobaczy艂y, kto idzie. Silantiew nie zatrzymuj膮c si臋, powiedzia艂:

Wszyscy do sali. Szybko!

W sali posiedze艅, kt贸ra dawniej by艂a sal膮 gimnastyczn膮 gimnazjum, by艂o pe艂no ludzi. Dwadzie艣cia rz臋d贸w 鈥 szybko policzy艂 Szubin 鈥 po czterna艣cie krzese艂. Wszystkie zaj臋te. Dziewi臋膰dziesi膮t procent 鈥 kobiety. Ciekawe, ile os贸b tu pracuje?

Gdy weszli, cz臋艣膰 z zebranych wsta艂a jak uczniowie przed rozpocz臋ciem lekcji, inni bili brawo. Na scenie sta艂y trzy krzes艂a i mikrofon. Silantiew energicznym gestem przerwa艂 oklaski i podszed艂 do mikrofonu.

Jest w艣r贸d nas 鈥 powiedzia艂 鈥 znany mi臋dzynarodowy korespondent, wsp贸艂pracownik gazety 鈥濱zwiestia鈥, Jurij Siergiejewicz Szubin.

Ostatnie s艂owa wywo艂a艂y burz臋 oklask贸w, dok艂adnie takich, aby mo偶na je by艂o zatrzyma膰 kolejnym ruchem r臋ki.

Podchodz膮c do mikrofonu, Szubin k膮tem oka zauwa偶y艂, jak Silantiew sadowi si臋 przy stole, tu偶 za jego plecami, aby wraz ze wsp贸艂pracownikami pos艂ucha膰 interesuj膮cej opowie艣ci moskiewskiego go艣cia, kt贸ry nie 偶a艂owa艂 czasu, oderwa艂 si臋 od wa偶nych spraw, aby spotka膰 si臋 z pracownikami miejskiego aparatu partyjnego.

Potem, ju偶 w 艣rodku wyk艂adu, Szubin ponownie obejrza艂 si臋 do ty艂u, ale tym razem przy stole siedzia艂 tylko Niko艂ajczyk 鈥 ca艂y zamieniony w s艂uch. Krzes艂o Silantiewa by艂o puste.

S艂uchali go tak sobie, a im d艂u偶ej trwa艂 wyk艂ad, tym g艂o艣niejszy stawa艂 si臋 szmer na sali. Szubin nie by艂 zawodowym wyk艂adowc膮, przy kolejnym nasileniu szumu zmiesza艂 si臋, zapomnia艂, o czym ma m贸wi膰 i z ca艂kowit膮 pewno艣ci膮, jak jasnowidz zagl膮daj膮cy do zjednoczonej duszy audytorium zrozumia艂, jak oboj臋tne s膮 brazylijskie i argenty艅skie problemy, a nawet wybory prezydenta USA dla tych, kt贸rzy siedzieli na sali z nadziej膮, 偶e lektor zmie艣ci si臋 w wyznaczonych mu czterdziestu minutach i mo偶na b臋dzie wcze艣niej wyj艣膰 z pracy. Lecz ten moskiewski wyk艂adowca 鈥 jeszcze stosunkowo m艂ody, przystojny, cho膰 niezbyt wysoki 鈥 ca艂y czas m贸wi i m贸wi, i zupe艂nie nie ma poj臋cia, bo niby sk膮d ma wiedzie膰 syty moskwianin, 偶e trzeba jeszcze skoczy膰 do pralni, odebra膰 dziecko z przedszkola, a w autobusie b臋dzie ciasno i w sklepie d艂uga kolejka.

A teraz prosz臋 zadawa膰 pytania 鈥 Szubin powiedzia艂 to, odgaduj膮c my艣li s艂uchaczy. Nast膮pi艂a kr贸tka przerwa, po kt贸rej prelegent m贸g艂 spokojnie powiedzie膰: 鈥濻koro nie ma pyta艅, chcia艂bym podzi臋kowa膰 za uwag臋鈥︹. Wtedy w艂a艣nie wsta艂 weteran z baretkami na piersi i odkaszln膮艂. Przez sal臋, pe艂n膮 niech臋ci do cz艂owieka, kt贸ry naruszy艂 naturalny bieg rzeczy, przetoczy艂 si臋 pomruk niezadowolenia. Nikolajczyk, zrozumiawszy, 偶e nadesz艂a jego chwila, szybko wsta艂 i g艂o艣no powiedzia艂:

Towarzysze! Wyk艂ad jeszcze si臋 nie zako艅czy艂. Wszyscy b臋d膮 mieli szans臋 zada膰 pytanie.

Jakby ha艂as rzeczywi艣cie podni贸s艂 si臋 z powodu szalonej 偶膮dzy urz臋dnik贸w, aby zasypa膰 Szubina pytaniami.

Czy mogliby艣cie, towarzyszu wyk艂adowco, wyja艣ni膰 bardziej szczeg贸艂owo 鈥 zahucza艂 niski g艂os weterana 鈥 wzajemne stosunki mi臋dzy Angli膮 i Argentyn膮 w sprawie Falklandy 鈥 Malwiny?

Sala pos艂usznie umilk艂a, a Szubin pokornie i zbyt szczeg贸艂owo zacz膮艂 wyja艣nia膰 ludziom, kt贸rym nawet nie 艣ni艂y si臋 wyspy Falklandy, jak przebiega艂a ich brytyjska aneksja.

Sala szemra艂a, szepta艂a i mia艂a nadziej臋, 偶e nie znajdzie si臋 偶aden inny aktywista. A jednak si臋 znalaz艂. Co prawda nieco inny.

Kiedy cz艂owiek z baretkami zacz膮艂 kaszle膰, szykuj膮c nowe pytanie, energicznie zerwa艂a si臋 z krzes艂a kobieta z gatunku prostow艂osych, krzykliwych mi艂o艣niczek prawdy.

Zamiast o Argentynie, opowiedzcie nam lepiej 鈥 wykrzykn臋艂a 鈥 jak w Moskwie wygl膮da sytuacja z wod膮? D艂ugo jeszcze b臋dziemy tru膰 dzieci?

Sala zaszumia艂a ze zrozumieniem. Szubin nie mia艂 poj臋cia, co powiedzie膰, ale wyr臋czy艂 go Niko艂ajczyk.

Prosi艂em 鈥 powiedzia艂 gro藕nie 鈥 aby zadawa膰 tylko pytania na temat, a nie zajmowa膰 si臋 pobocznymi sprawami. Je艣li nie ma wi臋cej pyta艅 dotycz膮cych tre艣ci wyk艂adu, to Jurij Siergiejewicz zako艅czy艂 spotkanie.

Obecni w sali natychmiast zacz臋li wstawa膰, ruszyli w stron臋 drzwi, nikt nawet nie obejrza艂 si臋 w stron臋 sceny. Niko艂ajczyk by艂 rozczarowany.

Nie oczekiwa艂em takich wyskok贸w w tych murach. Ale prosz臋 si臋 nie martwi膰. Wieczorem wszystko b臋dzie zupe艂nie inaczej, ludzie przyjd膮 za w艂asne pieni膮dze.

Jestem tego pewien 鈥 stwierdzi艂 prelegent.

Gdy wychodzili, Szubin wpad艂 na grup臋 kobiet, rozst膮pi艂y si臋, jedna podzi臋kowa艂a za przybycie. Czyja艣 r臋ka dotkn臋艂a jego palc贸w i wtedy dziennikarz poczu艂, 偶e kto艣 wcisn膮艂 mu w d艂o艅 z艂o偶on膮 kartk臋. Chcia艂 w艂o偶y膰 j膮 do kieszeni, ale Niko艂ajczyk zauwa偶y艂, co si臋 dzieje i zapyta艂:

Co pan dosta艂?

Li艣cik 鈥 odpowiedzia艂 Szubin.

Mo偶na da膰 go mnie 鈥 zaproponowa艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Nie jest panu potrzebny.

Prosz臋 si臋 nie martwi膰 鈥 odrzek艂 Szubin. 鈥 Wezm臋 li艣cik.

Do wieczornego wyk艂adu w domu kultury 鈥濼ekstylny鈥 pozosta艂o jeszcze oko艂o trzech godzin. Moskwicza nie by艂o. Szubin powiedzia艂, 偶e p贸jdzie do hotelu na piechot臋. Nikolajczyk ucieszy艂 si臋 z tego, bo 鈥 jak powiedzia艂 鈥 偶ona czeka na niego z obiadem, a jego wrz贸d wymaga przestrzegania diety. Po偶egnali si臋.

Po powrocie do hotelu Szubin poprosi艂 dy偶urn膮 o herbat臋, wyj膮艂 kupion膮 z samego rana bu艂k臋, urz膮dzi艂 sobie skromny, dietetyczny obiad. Przypomnia艂 sobie o li艣ciku, wyj膮艂 go z kieszeni i przeczyta艂:

Jak mo偶na dyskutowa膰 o Malwinach, gdy w mie艣cie panuje tak ci臋偶ka sytuacja i nie ma si臋 do kogo zwr贸ci膰 o pomoc? Powiedzcie, 偶eby przys艂ali do nas korespondenta. Miastu grozi niebezpiecze艅stwo zwi膮zane z dzia艂alno艣ci膮 zak艂ad贸w chemicznych i kombinatu. Kt贸rego艣 dnia spowoduj膮 wybuch epidemii, a na razie powoli zabijaj膮 nasze dzieci i nikt na to nie zwraca uwagi鈥.

Podpisu nie by艂o. Zostawi艂 li艣cik na stole i zacz膮艂 rozmy艣la膰. Niema艂o jest miast ze z艂膮 wod膮 i zatrutym powietrzem. Na 艣wiecie wszystko jest wzgl臋dne: on, Szubin, chcia艂by znowu zamieszka膰 w Szwajcarii, a tymczasem ludziom st膮d Moskwa wydaje si臋 nieosi膮galnym rajem.

Podszed艂 do okna. 艢ciemnia艂o si臋. Po niebie, o艣wietlonym ostatnimi promieniami zachodz膮cego s艂o艅ca, ci膮gn臋艂y si臋 r贸偶owe smugi nienaturalnego koloru.

W pokoju by艂o duszno. M臋偶czyzna, zapomniawszy o aromacie miasta, otworzy艂 okno, ale od razu je zamkn膮艂. Wreszcie postanowi艂 si臋 przespa膰, jednak wkr贸tce obudzi艂a go Ela.

Co? 鈥 zapyta艂 dziennikarz, otwieraj膮c oczy. 鈥 Ju偶 czas?

Wasza twarz zdradza wszystkie uczucia 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 M贸j brat, Gera, jest malarzem, pracuje na cmentarzu 鈥 rze藕bi na nagrobkach litery i wie艅ce. Mo偶e pojedziemy do niego, namaluje was, dobrze?

Szubin roze艣mia艂 si臋. Wsta艂, staraj膮c si臋 zrobi膰 to lekko, z m艂odzie艅cz膮 energi膮. I stan膮艂 obok Eli, albowiem hotelowy Pok贸j by艂 bardzo ma艂y. Podnios艂a oczy, popatrzy艂a na niego uwa偶nie i z powag膮. R臋ce same poci膮gn臋艂y j膮 za ramiona Ela pos艂usznie zrobi艂a krok naprz贸d. Wargi lekko rozchyli艂y si臋, poca艂unek by艂 d艂ugi, jakby by艂 nie pierwszym, ale tym dziesi膮tym, albo setnym, od kt贸rego tylko krok do blisko艣ci. Szubinowi niewygodnie by艂o przytula膰 艣lisk膮 sk贸r臋 kurtki.

Nagle kobieta odepchn臋艂a go i rzek艂a w taki spos贸b, jakby kogo艣 cytowa艂a:

Ani czas, ani miejsce po temu.

Sam poca艂unek nie wywo艂a艂 w niej ani zdziwienia, ani sprzeciwu.

Przepraszam 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Nie ma za co przeprasza膰. 艁atwo si臋 nakr臋cam. Gdyby nie ta sk贸ra, od razu by艣 poczu艂. Chod藕my, bo inaczej Fiodor Siemionowicz dostanie zawa艂u.

Pierwsza posz艂a w stron臋 drzwi. Gdy m臋偶czyzna zak艂ada艂 puchow膮 kurtk臋, patrzy艂 ca艂y czas na w艂osy Eli, bardzo g臋ste, czarne, proste. Wschodnie. I na jej rosyjsk膮 twarz.

Masz pi臋kne w艂osy 鈥 powiedzia艂 Jurij, wychodz膮c do korytarza.

Kiedy艣 by艂y 艂adne 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Robi艂am trwa艂膮. Ale obci臋艂am, gdy zacz臋艂am pracowa膰 jako kierowca. I nie 偶a艂uj臋.

Siedz膮cy przy drzwiach dy偶urny z czerwon膮 opask膮 na r臋kawie wsta艂, gdy Szubin podszed艂 bli偶ej. Otworzy艂 drzwi. 鈥濲aka bezmy艣lna, z艂a twarz鈥 鈥 pomy艣la艂.

Zawsze jest taki? 鈥 zapyta艂 Szubin,

No co wy! Zna si臋 na ludziach. Na kogo innego w og贸le nie zwr贸ci艂by uwagi.

A mo偶e uprzedzili go?

O czym?

呕e w hotelu zatrzyma艂 si臋 rewizor.

Jaki tam z was rewizor?

W艂a艣nie to samo m贸wi臋. A co, nie wygl膮dam?

Rewizorzy bywaj膮 r贸偶ni. Je艣li jeste艣cie rewizorem, to tajnym. Ale nie, tajnym te偶 nie jeste艣cie.

Dlaczego?

Bo nie ca艂owaliby艣cie si臋 z szoferem. Rewizorzy szanuj膮 swoj膮 pozycje. Je艣li trzeba, dostan膮, kogo chc膮. Bez ryzyka. Z manikiurem. Szubin u艣miechn膮艂 si臋. Siad艂 obok Eli na przednim siedzeniu. D艂ugo odpala艂a samoch贸d, silnik zaczyna艂 ha艂asowa膰, lecz po chwili milk艂.

A poza tym rewizorzy, nawet tajni, nie siadaj膮 obok kierowcy 鈥 stwierdzi艂a pouczaj膮cym tonem. 鈥 Ludzie wpadaj膮 na drobiazgach.

Jak szpiedzy 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Patrzy艂 na jej profil, kt贸ry bardzo mu si臋 podoba艂. By艂 wyrazisty i logiczny.

Prosz臋 nie patrze膰 鈥 poprosi艂a Ela. 鈥 Inaczej nigdy nie ruszymy.

Samoch贸d jednak odpali艂, rozbryzguj膮c po asfalcie 艣nie偶n膮 brej臋, ruszy艂 w stron臋 centrum.

Opowiedz mi o tutejszym towarzystwie ochrony przyrody.

O zielonych?

Tak o sobie m贸wi膮?

Nie, tak ich nazywaj膮. Ostatnio w mie艣cie powsta艂o tyle towarzystw, 偶e a偶 trudno to sobie wyobrazi膰. Nawet nie znam wszystkich i nie rozumiem, czym si臋 od siebie r贸偶ni膮. Jest 鈥濸ami臋膰鈥, jest 鈥濸omnik鈥 鈥 ci akurat chc膮 zbudowa膰 pomnik ofiarom stalinizmu, dalej 鈥瀂iemia ojc贸w鈥 i 鈥濷jczyzna鈥. No i oczywi艣cie 鈥瀂ieloni鈥, a w instytucie 鈥 klub polityczny. 艢miesznie, nieprawda偶?

Tak jest teraz wsz臋dzie 鈥 powiedzia艂 Szubin.

U was mo偶e to wszystko dzieje si臋 na serio, ale u nas nikt tego nie traktuje powa偶nie. I tak nie maj膮 偶adnej w艂adzy.

A ty nale偶ysz do jakiej艣 organizacji?

Oszaleli艣cie chyba! Musz臋 pracowa膰. Mitk臋 wy偶ywi膰.

Kogo?

Mam syna, chodzi do przedszkola.

Nie pomy艣la艂bym鈥

Mam ju偶 dwadzie艣cia pi臋膰 lat, a co my艣leli艣cie? Dziewczynka?

A m膮偶? 鈥 Szubin poczu艂 si臋 niezr臋cznie 鈥 osio艂 w delegacji! Czterdziestoletni m臋偶czyzna鈥

Nie ma si臋 czym przejmowa膰鈥 鈥 Ela u艣miechn臋艂a si臋. 鈥 Nie mam m臋偶a. M贸j m膮偶 zak艂ada w Tomsku now膮 rodzin臋. Wygnali艣my go 鈥 ja i Mitka. Jestem woln膮 kobiet膮, kogo chc臋, tego kocham.

Szubinowi nie spodoba艂o si臋 to przem贸wienie.

呕yj臋 od pensji do pensji, ledwie wi膮偶臋 koniec z ko艅cem. Jestem lokajem Fiodora Siemionowicza 鈥 tam, siam, podaj, podwie藕. Nie mam kiedy sob膮 si臋 zaj膮膰. I tak wi膮偶emy koniec z ko艅cem za p贸艂torej setki na miesi膮c.

A ojciec pomaga dziecku?

Lepiej by sam sobie pom贸g艂.

Moskwicz ostro zahamowa艂 przed wej艣ciem do pozbawionego wyrazu, zbudowanego z 偶贸艂tych cegie艂 klubu. Samoch贸d wpad艂 w po艣lizg na b艂ocie. Ela zakl臋艂a przez z臋by. By膰 mo偶e nie艣wiadomie, a mo偶e specjalnie dla Szubina.

Prosz臋 i艣膰 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Czekaj膮 na was przy drzwiach.

Zosta艂a w samochodzie i patrzy艂a w 艣lad za odchodz膮cym m臋偶czyzn膮, jakby obrazi艂a si臋 na niego.

Szubin wszed艂 po schodach. Przy drzwiach czeka艂a zdyszana kobieta w ozdobionym bia艂ym, koronkowym ko艂nierzykiem, fartuszku szkolnym.

Rozbierze si臋 pan nie tutaj 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Zapraszam was, Juriju Siergiejewiczu do gabinetu dyrektora.

Zaraz powie 鈥 pomy艣la艂 鈥 偶e przedwczoraj widzia艂a mnie w telewizji鈥.

Obesz艂o si臋 jednak bez tego. Przeszli przez bufet, w kt贸rym sta艂a d艂uga kolejka. Szubin zrozumia艂, 偶e ludzie w 偶aden spos贸b nie zd膮偶膮 na pocz膮tek wyk艂adu. Przez ca艂y czas b臋d膮 wchodzi膰 i szura膰 krzes艂ami. W gabinecie dyrektora by艂o ciep艂o, na stole sta艂a herbata, domowe ciasteczka, kt贸re, jak si臋 okaza艂o, upiek艂a kobieta w szkolnym fartuchu. Niko艂ajczyk ju偶 siedzia艂 przy stole i zajada艂 kanapki z szynk膮.

Prosz臋 si臋 posili膰 鈥 nalega艂.

Nie trzeba, dzi臋kuj臋.

Poczekaj膮.

Szubin chcia艂 zaprotestowa膰, gdy nagle dotar艂o do niego, 偶e jest strasznie g艂odny, a do tego zupe艂nie nie wiadomo, kiedy nadarzy si臋 kolejna okazja do posi艂ku. By艂 sfrustrowany t膮 sytuacj膮: zapraszaj膮, prowadzaj膮 po gabinetach, a nikomu nie przyjdzie do g艂owy go nakarmi膰.

Usiad艂 przy stole i zabra艂 si臋 za kanapki. Do gabinetu zagl膮dali jacy艣 ludzie, jak gdyby dowiedzieli si臋, 偶e pojawi艂 si臋 okaz rzadkiego zwierz臋cia. Pomy艣la艂, 偶e trzeba jak najszybciej wraca膰 do domu. Tymczasem przed nim sta艂a wstr臋tnie pachn膮ca woda w cienkiej herbatce. Wydawa艂o mu si臋, 偶e ten zapach b臋dzie go teraz wsz臋dzie prze艣ladowa艂.

Nasza woda, mo偶na tak powiedzie膰, lecznicza 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Przegl膮da艂em raport, z kt贸rego wynika, 偶e sk艂ad chemiczny wskazuje na obecno艣膰 wielu korzystnych dla zdrowia sk艂adnik贸w. Co prawda, trac膮 na tym walory smakowe.

Lepiej by艂oby bez mikroelement贸w 鈥 przekornie odrzek艂 go艣膰, a wtedy Niko艂ajczyk pos艂usznie si臋 za艣mia艂.

Sala by艂a prawie pe艂na, pogodzi艂o to Jurija z 偶yciem. Usiad艂 przy stole obok Niko艂ajczyka, odczytuj膮cego z kartki kr贸tki 偶yciorys go艣cia. Brzmia艂 dobrze. Szubin chcia艂 odszuka膰 na sali El臋, ale 艣wiat艂o by艂o przyciemnione w taki spos贸b, 偶e tylko pierwsze rz臋dy by艂y widoczne. Je艣li nawet przysz艂a, sta艂a gdzie艣 niedaleko wej艣cia. Nie, powiedzia艂 sam do siebie, pewnie teraz korzysta z okazji, 偶eby sobie dorobi膰. 艁owi klient贸w na dworcu.

Dziennikarz stara艂 si臋 m贸wi膰 ciekawie, pr贸bowa艂 nawi膮za膰 kontakt z sal膮. Chcia艂 poczu膰, 偶e go s艂uchaj膮. Siedz膮cy na sali ludzie byli nastawieni 偶yczliwie. Kupili bilety, a to znaczy, 偶e 艣wiadomie po艣wi臋cili wiecz贸r i Szubin chcia艂 艣wiadomie odpracowa膰 pi膮taka, kt贸rego ka偶dy z nich zap艂aci艂.

S艂uchali uwa偶nie, potem zadawali pytania. Sala by艂a du偶a, wi臋c pytania zapisywano na kartkach, podawano mi臋dzy rz臋dami, a potem ch艂opiec siedz膮cy w pierwszym rz臋dzie podbiega艂 do sceny, wspina艂 si臋 na palce i wk艂ada艂 je do kartonowego pude艂ka stoj膮cego na brzegu sceny. Niko艂ajczyk wstawa艂, podchodzi艂 do pude艂ka, wyjmowa艂 kolejn膮 kartk臋, zanosi艂 do stolika i, zanim przekaza艂 j膮 prelegentowi, czyta艂 i rozk艂ada艂 na dwie kupki 鈥 jedna bli偶ej dziennikarza, zawiera艂a pytania, na kt贸re nale偶a艂o odpowiedzie膰, druga, le偶膮ca obok Niko艂ajczyka, diabli wiedz膮 do czego s艂u偶y艂a.

Szubin odpowiada艂, spogl膮da艂 na rosn膮c膮 stert臋 obok Niko艂ajczyka i coraz bardziej korci艂o go, by odebra膰 kartki organizatorowi. Nie podoba艂o mu si臋, 偶e kto艣 podejmuje za niego decyzj臋.

Kiedy Niko艂ajczyk po raz kolejny odszed艂 od sto艂u, Szubin wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w stron臋 zakwestionowanych pyta艅 i zapyta艂, kieruj膮c s艂owa do mikrofonu:

A na te mog臋 odpowiedzie膰?

Sala za艣mia艂a si臋. Po chwili rozleg艂y si臋 oklaski. Niko艂ajczyk wr贸ci艂 do sto艂u i odpowiedzia艂 unikaj膮c mikrofonu:

To wszystko powt贸rzenia. Te same pytania. Nie chcia艂em marnowa膰 waszego czasu.

Szubin nie uwierzy艂 mu i przesun膮艂 kartki w swoj膮 stron臋. Niko艂ajczyk podda艂 si臋, ale doda艂:

S膮 te偶 takie, kt贸re was nie dotycz膮.

O tym przekonamy si臋 za chwil臋 鈥 powiedzia艂 prelegent do mikrofonu.

Czytajcie, czytajcie! 鈥 krzykn膮艂 kto艣 z sali.

Szubinem ow艂adn臋艂o s艂odkie uczucie zemsty i pogardy dla prowincjonalnego biurokraty, kt贸ry odwa偶y艂 si臋 podnie艣膰 r臋k臋 na jego wolno艣膰.

Wyprostowa艂 pierwsz膮 kartk臋 i przeczyta艂 na g艂os:

Czy jest pan 偶onaty?

Po kr贸tkiej chwili milczenia przez sal臋 przebieg艂 chichot. Nawet Niko艂ajczyk 艣mia艂 si臋 z zadowoleniem. Szubin powiedzia艂:

To, niestety, nie dotyczy dzisiejszego spotkania. 鈥 Okaza艂o si臋, 偶e odpowied藕 by艂a nieudana, tote偶 艣miech umilk艂.

W jaki spos贸b rozwi膮zuje si臋 problemy azotan贸w w innych krajach? 鈥 zosta艂o przeczytane nast臋pne pytanie z kolejnej kartki.

Szubin zacz膮艂 opowiada膰, sala s艂ucha艂a jak zaczarowana, temat interesowa艂 wszystkich. Prelegent spojrza艂 na ziewaj膮cego nerwowo Niko艂ajczyka. Wida膰 by艂o, 偶e chce jak najszybciej sko艅czy膰 wyk艂ad, ale Szubin w porozumieniu z sal膮 kontynuowa艂:

Oto kolejne pytanie: 鈥濲akie kroki podejmowane s膮 w Japonii albo Ameryce w stosunku do zak艂ad贸w truj膮cych ludzi? Bo u nas zak艂ad chemiczny truje nas jak myszy. Czy my jeste艣my szkodliwymi gryzoniami?鈥.

To prowokacyjne pytanie, a na dodatek 鈥 nie maj膮ce 偶adnego zwi膮zku z sytuacj膮 mi臋dzynarodow膮 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk, a sala zaszumia艂a.

Nie szkodzi 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Odpowiem. Jak rozumiem, jest to nabrzmia艂y problem w waszym mie艣cie.

Jeszcze jak! 鈥 doni贸s艂 si臋 okrzyk z trzeciego rz臋du. Szubin spojrza艂 w t臋 stron臋 i zobaczy艂 siedz膮cych obok siebie brodatego Borysa i okularnic臋 Natasz臋 z ksi臋gami.

Opr贸cz niezale偶nych od w艂adz lokalnych organ贸w pa艅stwowych, kt贸re s膮 odpowiedzialne za ochron臋 艣rodowiska naturalnego, w krajach europejskich istniej膮 organizacje spo艂eczne mog膮ce wp艂ywa膰 na przedsi臋biorc贸w. Firmom po prostu nie op艂aca si臋 niszczy膰 przyrody. Za drogo ich to kosztuje.

A u nas takim p艂aci si臋 z pa艅stwowej kieszeni! 鈥 krzykn膮艂 Borys, podni贸s艂szy si臋 jak rzymski senator, a wyci膮gni臋t膮 r臋k膮 wskaza艂 siedz膮cego w pierwszym rz臋dzie, nieznanego dziennikarzowi, cz艂owieka w czarnym garniturze.

Prosz臋 o spok贸j! 鈥 krzycza艂 przez mikrofon Niko艂ajczyk. 鈥 Uspok贸jcie si臋, towarzysze, nie jeste艣my na bazarze!

Wskazany cz艂owiek wsta艂 i poszed艂 w stron臋 wyj艣cia.

Po prelekcji Borys i Natasza z ksi臋garni czekali na Szubina przy wyj艣ciu. Domy艣la艂 si臋, 偶e zaczekaj膮 na niego. Wyj艣cie cz艂owieka w czarnym garniturze, niejakiego towarzysza Niko艂ajewa, pogr膮偶y艂o Niko艂ajczyka w g艂臋bokim smutku i przy艣pieszy艂o zako艅czenie wieczoru. Jako organizator u偶y艂 podst臋pu, kt贸ry zbi艂 spo艂ecze艅stwo z panta艂yku. Wsta艂 i g艂o艣no przypomnia艂, 偶e po wyk艂adzie przewidziano projekcj臋 brytyjskiego filmu, a operator nie mo偶e czeka膰 do nocy. Powinno to obrazi膰 Szubina, ale w rzeczywisto艣ci tylko rozbawi艂o, a poza tym wiedzia艂 ju偶, 偶e Borys i Natasza chcieli z nim porozmawia膰. Jeszcze kilka minut temu nie pami臋ta艂 o ich istnieniu, a ich problemy nic go nie obchodzi艂y. Nie dlatego, 偶e Szubin by艂 szczeg贸lnie bezduszny

by艂o mu wszystko jedno, jako fatalista by艂 przekonany, 偶e zak艂ad chemiczny dop贸ty b臋dzie zatruwa膰 powietrze, dop贸ki mieszka艅com nie uda si臋 przedstawi膰 swoich zmartwie艅 w telewizji albo w centralnej gazecie; wtedy pojawi si臋 specjalna komisja i w ko艅cu zbuduj膮 tu oczyszczalni臋.

Czyli tak 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk, gdy zeszli ze sceny za kulisy 鈥 w przysz艂o艣ci obaj musimy by膰 bardziej ostro偶ni.

Zd膮偶y艂 ju偶 si臋 opanowa膰 i stara艂 si臋 by膰 dyplomat膮.

Niezupe艂nie rozumiem 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Wydawa艂o mi si臋, 偶e spotkanie by艂o ciekawe.

Juriju Siergiejewiczu! 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Przyjechali艣cie i wyjedziecie. A my zostaniemy tutaj. Sytuacja jest napi臋ta, prowokatorzy zupe艂nie nie my艣l膮 o realnych interesach miasta. 艁atwo by膰 krzykaczem. Trudniej tw贸rc膮.

M贸wicie powa偶nie?

Nie jestem zwolennikiem demagogii 鈥 powiedzia艂 twardo Niko艂ajczyk 鈥 nie nam decydowa膰, jak mo偶na pom贸c rodzinnemu miastu. S膮 bardziej decyzyjne osoby. Czy偶by艣cie sadzili, 偶e Wasilij Grigoriewicz nie bierze sobie do serca tego, co si臋 tutaj dzieje?

Czyli wiecu jutro nie b臋dzie? 鈥 zapyta艂 Szubin. Weszli przebra膰 si臋 do gabinetu dyrektora, za nimi rzuci艂a si臋 kobieta w szkolnym fartuchu i zacz臋艂a dzi臋kowa膰 Szubinowi za wspania艂y wyk艂ad. Chcia艂a ich odprowadzi膰, ale obaj m臋偶czy藕ni ruszyli tak szybko naprz贸d, 偶e nie odwa偶y艂a si臋 im towarzyszy膰.

Co wiecie o wiecu?

Wszyscy o nim m贸wi膮.

Nieprawda. Nie wszyscy. Otrzymali艣cie t臋 informacj臋 od kogo艣 z zewn膮trz. Ciekawe, od kogo?

To b臋dzie czy nie b臋dzie?

Nie jestem z milicji 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Chcecie pozna膰 moje prywatne zdanie?

Znam je.

Tak?

Na miejscu Silantiewa na pewno zakazaliby艣cie organizacji wiecu, kt贸ry jest sprzeczny z prawdziwym dobrem miasta i ca艂ego naszego socjalistycznego kraju.

Mniej wi臋cej tak 鈥 zgodzi艂 si臋 Niko艂ajczyk. 鈥 Nie zgadzacie si臋 ze mn膮?

Kategorycznie.

Ciekawe, to jest wasza prywatna opinia?

Nie 鈥 odpowiedzia艂 Szubin 鈥 uzgodni艂em j膮 z Moskw膮.

Niko艂ajczyk prze艂kn膮艂 艣lin臋. Za plecami rozleg艂 si臋 zduszony okrzyk zdziwienia kobiety w szkolnym fartuchu. Wyszli na korytarz. Szubin zobaczy艂 otwarte drzwi do bufetu. Nadal sta艂a tam d艂uga kolejka.

Niko艂ajczyk energicznie odwr贸ci艂 si臋 do kobiety w szko艂om fartuchu:

Przepraszam, zapomnia艂em zadzwoni膰 do zak艂ad贸w chemicznych w sprawie jutrzejszego spotkania. Gdzie jest telefon?

Zaprowadz臋.

Juriju Siergiejewiczu 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk oficjalnym g艂osem. 鈥 Je艣li zgodzicie si臋 poczeka膰 trzy minuty dos艂ownie trzy minuty, odwioz臋 was do hotelu.

Prosz臋 si臋 nie niepokoi膰 i spokojnie dzwoni膰 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Nie mo偶na przecie偶 wykluczy膰, 偶e jutro klub w fabryce zostanie zamkni臋ty z powodu remontu.

Jak to?

I m贸j wyk艂ad zostanie odwo艂any z przyczyn technicznych. Zdarza si臋.

Wola艂bym tego unikn膮膰.

Do widzenia. P贸jd臋 na piechot臋.

Niko艂ajczyk zacz膮艂 si臋 miota膰. Czu艂 si臋 rozerwany mi臋dzy obowi膮zkiem odwiezienia Szubina do domu, a obowi膮zkiem doniesienia komu trzeba o dziwnym zdaniu wypowiedzianym przez moskiewskiego dziennikarza.

Siergiejewicz szed艂 w stron臋 drzwi, ale Niko艂ajczyk dogoni艂 go.

Chcia艂em was dzi艣 zaprosi膰 do siebie 鈥 powiedzia艂 鈥 ale moja 偶ona 藕le si臋 czuje. Je艣li nie macie nic przeciwko, mogliby艣my przenie艣膰 nasze spotkanie na jutro. 呕ona marzy o spotkaniu z wami.

Oczywi艣cie 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Wspaniale. Borys i Natasza czekali na niego przy wyj艣ciu. Towarzyszy艂y im jeszcze dwie osoby.

Chcieliby艣my z wami porozmawia膰 鈥 powiedzia艂a Natasza. 鈥 Prosz臋 nam wybaczy膰, pewnie jeste艣cie zm臋czeni鈥

Za minutk臋 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Ko艂o samochodu sta艂a Ela. Szubin podszed艂 do niej.

P贸jd臋 do hotelu na piechot臋 鈥 powiedzia艂.

By艂am na sali 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Bardzo ciekawie m贸wili艣cie. A gdzie jest Fiodor Siemionowicz?

Powiedzia艂em mu, 偶e dosta艂em specjalne zadanie z Moskwy.

Pobieg艂 dzwoni膰? 鈥 powiedzia艂a Ela.

Dobrze go znasz?

A jak偶eby inaczej! Pracuje z nim ju偶 trzeci rok. Prosz臋 si臋 na niego nie z艂o艣ci膰. Jest zale偶ny od nich.

Na nikogo si臋 nie z艂oszcz臋. Masz w domu telefon?

Nie. A po co?

Chcia艂em do ciebie zadzwoni膰 wieczorem. P贸藕niej.

P贸藕niej nie bardzo jest kiedy. Ju偶 dziewi膮ta.

No to jutro.

P贸jdziecie z nimi na przechadzk臋?

Do hotelu.

W takim razie prosz臋 i艣膰 szybko. Inaczej Fiodor Siemionowicz wyskoczy, zobaczy was w takim towarzystwie i鈥 b臋dzie si臋 ba艂.

O mnie?

O siebie. Czemu mia艂by si臋 martwi膰 o was? Sami si臋 o siebie martwcie.

Dzi臋kuj臋 za ostrze偶enie.

Nie spacerujcie za d艂ugo. Tutaj nie jest bezpiecznie. W zak艂adzie chemicznym pracuj膮 wi臋藕niowie, a wy macie zagraniczn膮 kurtk臋.

Szubin pod膮偶y艂 w stron臋 czterech ciemnych postaci stoj膮cych ko艂o wej艣cia.

Idziemy?

Borys by艂 bez czapki, bo jego czupryna pewnie nie zmie艣ci艂aby si臋 pod ni膮. Towarzysz膮cy mu ludzie przedstawili si臋. Jeden by艂 zaawansowany w latach, nosi艂 niewielk膮, tr贸jk膮tn膮 br贸dk臋. Takie brody, kt贸re dawno ju偶 wysz艂y z mody, niezawodnie stwarzaj膮 wra偶enie, 偶e ich w艂a艣ciciel jest oportunist膮, w filmach rewolucyjnych posiadacze takich zarost贸w reprezentuj膮 interesy klasy robotniczej. Brodaty nazywa艂 sic Niko艂aj Niko艂ajewicz Burin. Drugi, m艂ody, w waciaku i kolejarskiej fura偶erce, burkn膮艂 co艣 pod nosem, wyci膮gaj膮c w stron臋 Szubina siln膮 r臋k臋, ale moskiewski dziennikarz nie zrozumia艂, jak m艂odzieniec ma na imi臋. Ruszyli w d贸艂, w stron臋 pustego skweru.

Chcieliby艣my pokaza膰 wam nasz膮 rzek臋 鈥 odezwa艂a si臋 Natasza.

Ustalmy najpierw jedno, 偶eby wszystko by艂o jasne 鈥 stanowczym g艂osem oznajmi艂 Jurij Siergiejewicz. 鈥 Nie jestem 偶adnym agentem Moskwy, ani tajnym rewizorem. To wszystko jest wielkim nieporozumieniem.

Nawet nie przysz艂o nam to do g艂owy 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Tak my艣l膮 ci, co si臋 boj膮, tacy wierz膮 w ka偶d膮 bzdur臋. Z was jest typowy, dobrze ustawiony korespondent mi臋dzynarodowy. Pewnie przywie藕li艣cie sobie volvo.

Mam 偶iguli 鈥 odpowiedzia艂 Szubin, ale nie poczu艂 si臋 obra偶ony.

Boria, nie czepiaj si臋 cz艂owieka 鈥 powiedzia艂a Natasza. Och艂odzi艂o si臋 i by艂o 艣lisko. Min臋li skwer, pe艂en mokrych, czarnych s艂up贸w, na kt贸rych pali艂y si臋 dwie lub trzy 偶ar贸wki, pozosta艂e by艂y albo rozbite, albo przepalone. Skrajem placu bieg艂a dr贸偶ka, za kt贸r膮 zaczyna艂 si臋 stok prowadz膮cy do rzeki. Od wody zalatywa艂 nieprzyjemny zapach.

Za rzeczk膮 z ledwo艣ci膮 mo偶na by艂o dostrzec nieo艣wietlone magazyny. Dalej ci膮gn臋艂y si臋 usiane jasnymi kwadracikami bloki mieszkalne, za nimi widoczne by艂y kominy wyrzucaj膮ce w niebo k艂臋by jasnego dymu.

To nie jest woda 鈥 powiedzia艂 Burin. 鈥 To ciecz o op贸藕nionym dzia艂aniu.

Woda w rzece by艂a czarna, tote偶 艣wiat艂a dom贸w i zak艂adu dziwnie si臋 w niej odbija艂y. Lustrzany obraz otoczenia migota艂, gdy偶 na powierzchni p艂yn臋艂y resztki 偶贸艂tej, prawie przezroczystej mg艂y.

A to co znowu? 鈥 zapyta艂a Natasza i wszyscy od razu j膮 zrozumieli.

Postaram si臋 przyj艣膰 tutaj jutro 鈥 powiedzia艂 Burin 鈥 偶eby zorientowa膰 si臋, o co chodzi.

I pachnie jako艣 inaczej 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Jeszcze paskudniej ni偶 zwykle.

To tw贸j nos jest za delikatny 鈥 powiedzia艂 ch艂opak w waciaku.

Rzeczywi艣cie pachnie inaczej 鈥 przytakn膮艂 Szubin.

Jestem tu nowy, jeszcze si臋 nie przyzwyczai艂em.

Zapach budzi艂 strach, by艂a w nim jaka艣 martwa duchota. Wr臋cz trudno by艂o powiedzie膰, na ile jest nieprzyjemny, gdy偶 nos robi艂 wszystko, aby nie przepu艣ci膰 go do p艂uc.

Problem polega na tym 鈥 poinformowa艂 Burin 鈥 偶e ani inspekcja, ani chemicy nie chc膮 zbada膰 sumarycznego dzia艂ania 艣ciek贸w. Brudna woda i inne zanieczyszczenia z dom贸w i zak艂ad贸w same w sobie mog膮 by膰 niezbyt gro藕ne, ale w po艂膮czeniu z innymi substancjami mog膮 okaza膰 si臋 zab贸jcze.

Chod藕my st膮d 鈥 powiedzia艂a Natasza i zakaszla艂a.

Po powrocie na skwer, gdy 艂atwiej by艂o oddycha膰, Szubin zapyta艂:

Dlaczego nigdzie nie piszecie, nie podnosicie wrzawy?

Jutro znowu b臋dziemy protestowa膰. I rozgoni膮 nas 鈥 powiedzia艂 ch艂opak w waciaku. 鈥 Ja ju偶 odsiedzia艂em pi臋tna艣cie dni.

Za co?

Dowiedzieli si臋, 偶e by艂em u brata na weselu. W powrotnej drodze przy艂apali mnie. Pija艅stwo i chuliga艅stwo.

Jestem pewien, 偶e nasze listy i petycje dochodz膮 do adresat贸w 鈥 powiedzia艂 Burin. 鈥 A potem, zgodnie z obowi膮zuj膮c膮 procedur膮 odsy艂aj膮 je do rejonu, stamt膮d do w艂adz miasta i w ko艅cu do zak艂adu. Po czym dostajemy standardow膮 odpowied藕. Panuje tutaj wspania艂y system powolnego niereagowania.

Zaprowadzili Szubina do male艅kiej, gor膮cej i, zat艂oczonej kawiarni. W k膮cie hucza艂 telewizor, wy艣wietlali filmy o Myszce Miki. Ch艂opakowi w waciaku uda艂o si臋 zdoby膰 stolik, przy kt贸rym siedzia艂y dziewczyny z dziwacznymi fryzurami. Natasza i Borys przynie艣li lurowat膮, ale gor膮c膮 kaw臋.

Kawy trzeba sypa膰 trzy razy wi臋cej 鈥 powiedzia艂 Burin 鈥 偶eby zabi膰 wstr臋tny smak wody.

Zabij臋 go 鈥 oznajmi艂 nagle Burin.

Kogo?

Ordynatora szpitala miejskiego. Napisa艂 artyku艂, w kt贸rym udowadnia, 偶e minera艂y wyst臋puj膮ce w naszej wodzie s膮 korzystne dla zdrowia.

S艂ysza艂em ju偶 o tym 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Od Niko艂ajczyka? 鈥 zapyta艂a Natasza.

Tutaj wszyscy si臋 znaj膮?

Nie, nie wszyscy, ale jest szereg znanych os贸b 鈥 wyt艂umaczy艂a Natasza. 鈥 Na przyk艂ad Boria.

Szubin zauwa偶y艂 w jej g艂osie czu艂o艣膰. Czy偶 mo偶na by膰 czu艂ym dla tego cz艂owieka?

Nasze miasto bardzo si臋 rozros艂o 鈥 stwierdzi艂 Burin. 鈥 Mieszka w nim ponad sto pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy os贸b. W wi臋kszo艣ci to mieszka艅cy fabrycznych osiedli鈥揵lokowisk. Widzieli艣cie je, jad膮c z lotniska. I slums贸w, gdzie mieszkaj膮 w艂贸cz臋dzy, bezdomni i inny taki element.

Jest jeszcze strefa 鈥 powiedzia艂 Borys.

Niestety, w zak艂adach pracuje niewiele inteligencji 鈥 powiedzia艂 Burin. 鈥 Najcz臋艣ciej trafiaj膮 tam przypadkowi ludzie. Nie zapuszczaj膮 tutaj korzeni. Zreszt膮 wcale tego nie chc膮. Miasto nie jest wygodne. 呕adnych wska藕nik贸w, klimat parszywy, smr贸d, nuda, zimno. Staraj膮 si臋 wyjecha膰, gdziekolwiek.

Nie, nie masz racji, s膮 tutaj dobrzy ludzie. W kombinacie zorganizowali k贸艂ko polityczne 鈥 powiedzia艂a Natasza.

Szubina zacz膮艂 morzy膰 sen. Ciep艂o, duchota, przed oczami skacz膮ca Myszka Miki. Zwyczajni, mili, niefartowni ludzie, kt贸rzy chc膮 co艣 zrobi膰, ale nie mog膮. A jutro rozp臋dzi ich milicja. I po krzyku, nie nale偶y stawa膰 na drodze mo偶nym tego 艣wiata鈥

W rzeczywisto艣ci Szubin tak nie my艣la艂. Nie maj膮c w艂asnej roli, odgrywa艂 cudz膮鈥 On wyjedzie, oni zostan膮.

Robi si臋 gorzej? 鈥 zapyta艂 Szubin, czuj膮c, 偶e tego od niego oczekuj膮.

Oczywi艣cie. Wszystkie tego rodzaju procesy s膮 nieodwracalne. Je艣li nie zostan膮 przerwane, powstaje efekt lawiny 鈥 powiedzia艂 Burin.

Niko艂aj Niko艂ajewicz Burin pracuje w instytucie pedagogicznym 鈥 powiedzia艂a Natasza. 鈥 Jest biologiem.

Czytali艣cie o Czerniowcach? 鈥 zapyta艂 Burin. 鈥 U nas tak偶e by艂y przypadki wypadania w艂os贸w. Rodzice s膮 wystraszeni.

I co?

Nasili lekarze uwa偶aj膮, 偶e takich przypadk贸w nie ma. Wszystko w granicach normy.

Jeszcze kawy? 鈥 zapyta艂a Natasza.

Nie, dzi臋kuj臋 鈥 odpowiedzia艂 szybko Szubin. Przypomnia艂 sobie, 偶e ma w walizce p臋katy s艂oik brazylijskiej kawy. Wypije po powrocie.

Sytuacja pogarsza si臋 鈥 powiedzia艂 Burin. Mia艂 zwyczaj delikatnie poci膮ga膰 za koniec swojej koziej br贸dki, jakby sprawdza艂, czy dobrze si臋 trzyma. 鈥 Pierwszy czynnik 鈥 kontynuowa艂 biolog 鈥 oddanie do u偶ytku trzeciego bloku kombinatu. Tak si臋 z tym 艣pieszyli, 偶e za艂atwili zgod臋 na op贸藕nienie uruchomienia oczyszczalni a偶 do wiosny. A istniej膮cy system i bez tego nie dawa艂 rady.

Burin m贸wi艂 monotonnie, cicho, Szubin pomy艣la艂, 偶e na jego wyk艂adach wszyscy 艣pi膮. Szczeg贸lnie, je艣li jest to pierwszy wyk艂ad, za oknem panuje p贸艂mrok, a w audytorium jest ciep艂o i przytulnie.

Drugi, wa偶ny czynnik jest taki, 偶e odpady z fabryki i Wokombinatu mieszaj膮 si臋 w by艂ym jeziorze鈥

W艂a艣nie, w by艂ym. Dziesi臋膰 lat temu mo偶na by艂o si臋 w nim k膮pa膰 鈥 powiedzia艂a Natasza. 鈥 Wiecie jak si臋 nazywa艂o? Przejrzyste. S艂owo daj臋, teraz to jaka艣 kpina.

Burin cierpliwie czeka艂, a偶 Natasza zamilknie, i kontynuowa艂:

Nie jeste艣cie specjalist膮, wi臋c nie s膮dz臋, by powie dzia艂y wam co艣 nazwy trzech komponent贸w, kt贸re wchodz膮c ze sob膮 w reakcj臋, daj膮 ko艅cowy efekt. Wystarczy zna膰 chemi臋 na poziomie wy偶szej uczelni, 偶eby zrozumie膰, jakie to mo偶e by膰 niebezpieczne. Prosz臋 wyobrazi膰 sobie鈥

Burin zacz膮艂 palcem na blacie rysowa膰 kierunek stok贸w nad jeziorem i wymienia膰 nazwy zwi膮zk贸w chemicznych reaguj膮cych ze sob膮 w okre艣lony spos贸b. A Szubin wyobra偶a艂 sobie, 偶e siedzi na porannym wyk艂adzie i g艂os dobiega do niego z daleka. Coraz ciszej i ciszej鈥

呕eby tylko 偶adne z nich nie domy艣li艂o si臋, 偶e zasypia. Na szcz臋艣cie wszyscy s艂uchali Burina i nikt nie patrzy艂 na dziennikarza.

To mo偶e zdarzy膰 si臋 dzisiaj, jutro, za tydzie艅. Ale na pewno si臋 zdarzy 鈥 Burin zako艅czy艂 wyk艂ad.

Ale je艣li s膮dzicie, 偶e sytuacja jest a偶 tak niebezpieczna 鈥 powiedzia艂 Szubin, budz膮c si臋 鈥 dlaczego nie wy艣lecie telegramu, listu鈥

Wysz艂o zarz膮dzenie: nie wypuszcza膰 z miasta kompromituj膮cych informacji 鈥 odrzek艂 Burin.

Dajcie list kierownikowi poci膮gu.

List bez przekonanego do sprawy cz艂owieka to po艂owiczne dzia艂anie.

No to jed藕cie do Moskwy.

Nikt nie b臋dzie nas s艂ucha膰.

A kogo b臋d膮?

Was, Juriju Siergiejewiczu! 鈥 krzykn臋艂a Natasza.

A to dlaczego?

Jeste艣cie znanym korespondentem! Macie przyjaci贸艂 w gazetach, w telewizji! Musicie nam pom贸c!

Szubin nie chcia艂 rozpoczyna膰 sporu 鈥 w p贸艂mroku ci ludzie wygl膮dali jak grupa nie ca艂kiem normalnych spiskowc贸w omawiaj膮cych z przyjezdnym komisarzem plan ataku na ratusz miejski. Jaka艣 g艂upota鈥

Z tego, co m贸wicie, wynika, 偶e miastem rz膮dz膮 jakie艣 potwory.

W 偶adnym wypadku 鈥 powiedzia艂a Natasza. 鈥 Sytuacja ich do tego zmusza.

Gro艅ski potrzebuje planu 鈥 powiedzia艂 ch艂opak w waciaku.

Wzywaj膮 go do Moskwy, daj膮 tam sto艂ek. Musi st膮d wyjecha膰 jako zwyci臋zca 鈥 doda艂 Borys.

Szubin przytakn膮艂 g艂ow膮. Mo偶liwe.

Silantiew b臋dzie 艣wi臋towa艂 sze艣膰dziesi膮tk臋 鈥 powiedzia艂a Natasza. 鈥 Chce dosta膰 order.

Inni te偶 maj膮 swoje powody 鈥 doda艂 ch艂opak w waciaku.

Niko艂ajew z biokombinatu, ten, kt贸rego Boria obrazi艂 na waszym wyk艂adzie, chce po prostu 偶y膰 spokojnie.

Prawdopodobnie, oczywi艣cie, wszystko to jest prawd膮 鈥 i ordery, i przeprowadzka do Moskwy. Ale moi przyjaciele maj膮 sk艂onno艣膰 do przesady 鈥 my艣la艂 Szubin. 鈥 W kraju nie ma na razie ani ruch贸w spo艂ecznych, ani nawet k贸艂ek zainteresowa艅. Wszystko od razu zmienia si臋 w sekt臋 religijn膮. Sekta jedz膮cych niegotowane warzywa, sekta pij膮cych wod臋, sekta zbieraj膮cych maliny. Wok贸艂 mnie zebra艂a si臋 kolejna, male艅ka sekta 鈥 jednoczy ich ch臋膰 sprzeciwienia si臋 maszynie 鈥 dopracowanej i zjednoczonej. Im silniejszy sprzeciw, tym wi臋kszy zapa艂 m臋czennik贸w. Oczywi艣cie 鈥 to m臋czennicy wczesnego chrze艣cija艅stwa! I je艣li jutro wyprowadz膮 ich drapie偶nikom na po偶arcie, p贸jd膮 z dum膮 na 艣mier膰鈥.

Prosz臋 nie my艣le膰, 偶e przesadzamy 鈥 powiedzia艂 Burin.

Nic podobnego nie my艣l臋.

Po oczach wida膰, 偶e tak my艣licie. Mamy do czynienia nie z zamierzonym dzia艂aniem na nasz膮 szkod臋, nawet nie z polityczno鈥損rzemys艂owym spiskiem, ale z szeregiem motywacji i interes贸w, kt贸re w sumie zagra偶aj膮 bezpiecze艅stwu miasta.

A do tego oni strasznie si臋 teraz denerwuj膮 鈥 powiedzia艂a Natasza. Jutro powinien odby膰 si臋 nasz wiec. Przyjd膮 ludzie. Trzeba ich rozgoni膰.

I w takim momencie przyje偶d偶acie wy 鈥 dorzuci艂 ch艂opak w waciaku.

Przecie偶 ja absolutnie nie mam z tym nic wsp贸lnego 鈥 zaprotestowa艂 Szubin.

I co z tego? Wystraszeni ludzie maj膮 wybuja艂膮 wyobra藕ni臋 鈥 powiedzia艂 Burin. 鈥 A nu偶 do Moskwy co艣 dotar艂o? A nu偶 powierzono wam tajne zadanie sprawdzenia, jak tu pachnie powietrze. Diabli was wiedz膮.

Dzi臋kuj臋. Ale myl膮 si臋.

My te偶 s膮dzimy, 偶e si臋 myl膮 鈥 zgodzi艂 si臋 Borys, ci膮gn膮c koniuszek br贸dki.

Na pierwszy rzut oka wida膰, 偶e jeste艣cie dobrze ustawionym korespondentem telewizyjnym 鈥 powiedzia艂 Borys.

Czemu tak interesuj膮 was moje dochody?

Biednych zawsze denerwuje bogactwo 鈥 powiedzia艂 Borys, 鈥 Z tego powodu by艂o ju偶 tyle rewolucji!

A ja my艣la艂em, 偶e to nie ja jestem waszym g艂贸wnym wrogiem.

A ja my艣la艂em 鈥 Borys powt贸rzy艂 pocz膮tek zdania Szubina 鈥 偶e gdyby przysz艂o wam mieszka膰 tutaj, byliby艣cie po naszej stronie. I w og贸le bardzo przypominacie mi redaktora naszej gazety.

Mam wyj艣膰? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Naprawd臋 mia艂 ochot臋 wyj艣膰.

Nie ma co obra偶a膰 si臋 na Borysa 鈥 t艂umaczy艂 Burin.

Nie umie trzyma膰 j臋zyka za z臋bami 鈥 ma z tym wieczne k艂opoty. Ale ma dobre intencje.

Ale rzeczywi艣cie ju偶 pora si臋 zbiera膰 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Wsta艂. Pozostali pokornie podnie艣li si臋 ze swoich miejsc. Ich milczenie by艂o pe艂ne wyrzutu i rozczarowania.

Rozumiem, 偶e chcecie, 偶ebym przyszed艂 jutro na wiec 鈥 zapyta艂.

Nie, to nie jest najwa偶niejsze 鈥 ucieszy艂a si臋 Natasza. 鈥 Najwa偶niejsze, aby艣cie wzi臋li ze sob膮 list do Moskwy i oddali go uczciwemu dziennikarzowi.

Przepychali si臋 w stron臋 wyj艣cia. Kawiarnia by艂a pe艂na ludzi. Dooko艂a t艂oczy艂y si臋 nastolatki, ubrane i uczesane z prowincjonaln膮 elegancj膮 na艣laduj膮c膮 widziane w telewizji gwiazdy rocka. Byli zaj臋ci swoimi sprawami.

A oni maj膮 to w nosie 鈥 powiedzia艂 nieoczekiwanie ch艂opak w waciaku, jakby czyta艂 w my艣lach dziennikarza.

Zatrzymali si臋 przy wyj艣ciu. Neon rzuca艂 czerwone smugi na twarze spiskowc贸w.

Odprowadzimy was do hotelu 鈥 kontynuowa艂 Burin.

Daleko?

Nie, trzy przecznice.

Skr臋cili w prawo. Szubin zrozumia艂, 偶e nie puszcz膮 go samego. No c贸偶, zniesie ich towarzystwo jeszcze przez pi臋膰 minut.

Rozstaniemy si臋 na rogu 鈥 powiedzia艂 Burin. 鈥 By膰 mo偶e 艣ledz膮 was. We藕miecie list?

Wezm臋.

Je艣li zajdziecie do ksi臋garni, Natasza przeka偶e go wam.

Po co ta ca艂a konspiracja?

Na pewno wiecie 鈥 powiedzia艂 Burin 鈥 do czego mog膮 posun膮膰 si臋 wystraszeni ludzie.

Do czego?

Mog膮 was skompromitowa膰. To najlepszy spos贸b na pozbycie si臋 niewygodnego 艣wiadka.

Nie tak 艂atwo b臋dzie mnie skompromitowa膰!

Nie tak 艂atwo? 鈥 u艣miechn膮艂 si臋 pod nosem ch艂opak w waciaku. 鈥 Ch艂opaki id膮, widzisz? Zaczn膮 bijatyk臋. Trafimy na milicj臋 i udowodnij potem, 偶e nie jeste艣 wielb艂膮dem. Nawet felieton sklec膮 鈥濪zia艂acze 鈥 chuligani鈥.

Nieoczekiwanie Szubina ogarn膮艂 strach. Czasem tak jest 鈥 nic si臋 nie sta艂o, nic z艂ego sta膰 si臋 nie powinno, a mimo to serce 艣ciska nieoczekiwana trwoga. 艢wiadomo艣膰 tego, jak daleko si臋 jest od domu, gdzie kto艣 broni艂by twoich praw, gdzie 鈥 w najgorszym przypadku 鈥 mo偶na do kogo艣 zadzwoni膰鈥 A tutaj jest inny 艣wiat, kt贸rym rz膮dz膮 nie ci nic nie znacz膮 mimo swej odwagi spiskowcy, tylko pewny siebie Silantie i pos艂uszny mu Niko艂ajczyk.

Szubin zacz膮艂 przygl膮da膰 si臋 dw贸m podrostkom, kt贸rzy szli najwidoczniej w stron臋 kawiarni. Pomy艣la艂, 偶e z pewno艣ci膮 nie interesowa艂a ich grupka ludzi id膮cych im naprzeciw Byli podpici, zataczali si臋 z lekka. Mijaj膮c ich, Szubin odruchowo odsun膮艂 si臋 na bok, aby nie zahaczy膰 przechodz膮cego obok ch艂opaka. M艂odzi ludzie przeszli obok, ale nieprzyjemne uczucie strachu nadal trwa艂o.

I wtedy Szubin us艂ysza艂 z tylu g艂os jednego z podrostk贸w:

Kt贸ra godzina?

Id膮cy za jego plecami Burin odpowiedzia艂:

Pi臋tna艣cie po dziewi膮tej.

Szubin nadal szed艂 z przodu, nie ogl膮daj膮c si臋, kiedy z ty艂u zn贸w dobieg艂y go kolejne s艂owa:

Poczekaj staruszku, nie 艣piesz si臋, pocz臋stujesz papierosem?

Nie pal臋 鈥 powiedzia艂 Burin.

Nie pali? 鈥 rozleg艂 si臋 zdziwiony g艂os drugiego ch艂opaka.

Odczepcie si臋! 鈥 tym razem by艂 to g艂os Nataszy.

Szubin odwr贸ci艂 si臋. Ujrza艂, jak jeden z ch艂opak贸w ci膮gn膮艂 Natasz臋 za r臋kaw, drugiego odpycha艂 Burin. Wtedy Borys rzuci艂 si臋 do ty艂u, a ch艂opak w waciaku przytrzyma艂 rw膮cego si臋 na pomoc Szubina.

Strach znikn膮艂. W ko艅cu, nawet je艣li nie bra膰 pod uwag臋 Burina i Nataszy, to i tak jest ich trzech m臋偶czyzn.

Drugi pijany pu艣ci艂 Burina i nieoczekiwanie uderzy艂 Borysa w twarz. Szubin widzia艂, jak jego g艂owa odskoczy艂a do ty艂u, jak zachwia艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w stron臋 艣ciany najbli偶szego domu, staraj膮c utrzyma膰 si臋 na nogach.

Poczekaj tylko! 鈥 warkn膮艂 Szubin, wyrywaj膮c si臋 m艂odemu cz艂owiekowi w waciaku i rzucaj膮c si臋 na tego, kt贸ry uderzy艂 Borysa. Uderzy艂 go, ale trafi艂 w rami臋 鈥 r臋ka ze艣lizgn臋艂a si臋, pijany zatoczy艂 si臋 w bok i zd膮偶y艂by uderzy膰 Szubina, ale przeszkodzi艂 mu ch艂opak w waciaku. Sczepili si臋 i zmienili w jednego, ciemnego, grubego, ko艂ysz膮cego i rycz膮cego cz艂owieka, a ten, kt贸ry trzyma艂 Natasz臋, odepchn膮艂 j膮 na bok. Dziewczyna upad艂a, a Szubin zobaczy艂 w r臋ce napastnika n贸偶. A mo偶e nawet nie zobaczy艂 鈥 by艂o prawie ca艂kiem ciemno, ale wyczu艂.

Ostro偶nie! 鈥 krzykn膮艂 Szubin. 鈥 N贸偶!

Gdzie艣 na granicy postrzegania zamigota艂o co艣 niebieskiego.

Zawy艂a syrena.

Milicja 鈥 krzykn臋艂a Natasza.

Szubin widzia艂, jak podnosi si臋 z mokrego 艣niegu, 艣lizga si臋, idzie w stron臋 chodnika i podnosi r臋k臋 wzywaj膮c pomocy.

W tej samej chwili ch艂opak w waciaku krzykn膮艂 Szubinowi do ucha:

Biegnijcie! Tam, w podw贸rka! Biegnijcie!

Syrena zbli偶a艂a si臋. Jeden z pijanych, ten, kt贸ry wyj膮艂 n贸偶, zacz膮艂 si臋 cofa膰, ale robi艂 to bez po艣piechu, krok za krokiem. Szubin zauwa偶y艂, 偶e wyrzuci艂 n贸偶, kt贸ry b艂ysn膮艂 w 艣wietle dalekiej latarni i upad艂 tu偶 pod nogi Borysa.

Ch艂opak w waciaku przycisn膮艂 dziennikarza do 艣ciany. Ch艂opak by艂 silniejszy. Szubin opiera艂 si臋, ale milcza艂. Nie wiedzia艂, w jaki spos贸b znalaz艂 si臋 w bramie, gdzie panowa艂a ca艂kowita ciemno艣膰. Ch艂opak w waciaku szepta艂 szybko:

Skr臋膰 w prawo 鈥 wyjdziesz prosto na hotel. Id藕 od razu do swojego pokoju.

Przecie偶 nic nie zrobili艣my.

Biegnij, idioto! 鈥 wyszepta艂 m艂odzieniec w waciaku. 鈥 Nie mo偶esz poj膮膰: moskiewski korespondent bierze udzia艂 w bijatyce鈥

Zapiszcza艂y hamulce. Rozleg艂 si臋 d藕wi臋k milicyjnego gwizdka.

No, biegnij偶e wreszcie!

Szubin pos艂ucha艂. Pobieg艂 do bramy po bia艂ym 艣niegu mi臋dzy rachitycznymi krzakami. Uderzy艂 w pie艅 drzew Stan膮艂, aby zorientowa膰 si臋, kt贸r臋dy biec dalej, spojrza艂 do ty艂u w stron臋 bramy wygl膮daj膮cej jak czarna rama obrazu: male艅ka posta膰 ch艂opaka w waciaku walczy艂a z milicjantem nie wpuszczaj膮c go na podw贸rko.

Do Szubina dotar艂o, 偶e to polowanie jest na niego, przyzwoitego, praworz膮dnego, korespondenta gazety 鈥濱zwiestia鈥 kt贸ry dopiero co powr贸ci艂 z Argentyny. Wtedy znowu zacz膮艂 biec, byle dalej od bramy.

Po stu krokach znalaz艂 si臋 w w膮skiej uliczce, zwolni艂, aby wygl膮da膰 na cz艂owieka, kt贸ry z braku lepszego zaj臋cia w艂贸czy si臋 noc膮 ulicami miasta, bo w艂a艣nie tak oszukiwali pogo艅 bohaterowie wszystkich film贸w. Z ty艂u dobiega艂y g艂osy 鈥 niezbyt g艂o艣ne, ale pe艂ne pogr贸偶ek. Ulica by艂a pusta, nie by艂o si臋 gdzie schowa膰. Naprzeciwko sta艂 parterowy dom otoczony wysokim, drewnianym p艂otem, a w nim by艂a furtka. Szubin w艣lizgn膮艂 si臋 do 艣rodka, zamkn膮艂 furtk臋, przylgn膮艂 do niej ca艂ym cia艂em, wygl膮daj膮c na zewn膮trz przez w膮sk膮 szczelin臋 mi臋dzy deskami.

Z podw贸rka, przez kt贸re dopiero co przebieg艂, wybiegli dwaj milicjanci.

Biegli ci臋偶ko, 艣lizgali si臋, p艂aszcze pl膮ta艂y si臋 im mi臋dzy nogami. Zatrzymali si臋 na ulicy, rozgl膮daj膮c si臋 鈥 najpierw w prawo, potem w lewo.

Szubin zrozumia艂, 偶e zaraz spojrz膮 na p艂ot i zrozumiej膮, co si臋 sta艂o. Powoli zacz膮艂 oddala膰 si臋 od furtki.

Z ty艂u trzasn臋艂y drzwi wej艣ciowe. Jasny prostok膮t 艣wiat艂a pad艂 na 艣nieg, si臋gaj膮c a偶 do n贸g Szubina. Obejrza艂 si臋. Na ganku, wyra藕na na tle 偶贸艂tego 艣wiat艂a, widnia艂a czarna sylwetka kobiety. Patrzy艂a w ciemno艣膰, os艂aniaj膮c oczy d艂oni膮.

Kto tam? 鈥 zapyta艂a.

Dotar艂o do Szubina, 偶e milicjanci mog膮 j膮 us艂ysze膰. Ma艂o brakowa艂o, a powiedzia艂by do kobiety: 鈥濩icho鈥. powstrzyma艂 si臋. Sta艂 nieruchomo ko艂o p艂otu, zwr贸ciwszy g艂ow臋 tak, aby widzie膰 drzwi. Na ulicy by艂o cicho. By膰 mo偶e milicjanci podkradali si臋 do furtki.

Nagle zapanowa艂a ciemno艣膰. Trzasn臋艂y drzwi 鈥 co znaczy艂o, 偶e albo kobieta zmarz艂a, albo dosz艂a do wniosku, 偶e si臋 przes艂ysza艂a.

Szubin poczu艂, 偶e jest ca艂y mokry. Krople potu sp艂ywa艂y mu po plecach i brzuchu. Czo艂o te偶 mia艂 mokre. Otar艂 je d艂oni膮 i zauwa偶y艂, 偶e zgubi艂 czapk臋 鈥 艣wietn膮, angielsk膮 czapk臋. Zupe艂nie nie pami臋ta艂, gdzie to si臋 mog艂o sta膰.

Znowu wyjrza艂 przez szpar臋. Ulica by艂a pusta.

M贸g艂 to by膰 podst臋p milicjant贸w. Postanowi艂 poczeka膰. Policzy艂 do stu, potem zacz膮艂 liczy膰 jeszcze od pocz膮tku. Najpierw do stu, potem do pi臋ciuset. Podczas trzeciej setki czu艂, 偶e strasznie zmarz艂.

Czort z nimi鈥 鈥 powiedzia艂 do siebie, jakby stara艂 si臋 rozz艂o艣ci膰 samego siebie. Zamaszystym gestem otworzy艂 furtk臋 i wolnym krokiem wyszed艂 na ulic臋, wyobra偶aj膮c sobie rozmow臋 z milicjantami wyskakuj膮cymi zza rogu du偶ego domu. Powiedzia艂by wtedy: 鈥濼ak, spacerowa艂em sobie, niczego nie widzia艂em, a na podw贸rko wszed艂em, 偶eby sobie ul偶y膰. Niestety, mam bardzo s艂aby p臋cherz, a w mie艣cie nie ma toalet publicznych鈥.

Nie przerywaj膮c wewn臋trznego monologu, Szubin wyszed艂 na ulic臋 i wyobra偶aj膮c sobie plan miasta, skierowa艂 si臋 w prawo, w stron臋 dworca.

Twarz ca艂y czas marz艂a. Znowu otar艂 j膮 d艂oni膮, s膮dz膮c, 偶e to od potu, ale poczu艂 pod palcami lepk膮 ciecz. Mia艂 rozci臋t膮 brew nad prawym okiem. Szubin nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, kiedy to si臋 sta艂o 鈥 niby nikt go nie uderzy艂鈥 Schyli艂 si臋, nabra艂 gar艣膰 艣niegu i przy艂o偶y艂 go do rany.

Dziennikarz d艂ugo szed艂 s艂abo o艣wietlonymi, niemal偶e Pustymi uliczkami. Mieszka艅cy tego miasta wcze艣nie k艂adli si臋 spa膰, zamykaj膮c si臋 w swoich mieszkankach przed telewizorami.

Nieoczekiwanie wyszed艂 na plac dworcowy z odwrotnej ni偶 przewidywa艂, strony, tote偶 nie od razu pozna艂 zwr贸cony bokiem do niego hotel. Poczu艂, jakby znalaz艂 si臋 w innym mie艣cie 鈥 ha艂a艣liwym, pe艂nym huku poci膮g贸w i odg艂os贸w autobus贸w i samochod贸w podje偶d偶aj膮cych do dworca.

Najwyra藕niej w艂a艣nie przyjecha艂 poci膮g, gdy偶 na postoju taks贸wek sta艂a d艂uga kolejka.

Napotkawszy zdziwiony wzrok szacownej pary, kt贸ra 鈥 nie wiadomo dlaczego 鈥 sz艂a spacerowa膰 z pudlem na plac przed dworcem, przypomnia艂 sobie, 偶e ci膮gle przyciska do brwi 艣nieg. Wyrzuci艂 go. Pod latarni膮 by艂o jasno, a le偶膮cy tam 艣nieg nabra艂 r贸偶owego odcienia.

Ha艂as dworca i codzienno艣膰 sytuacji odegna艂y jakby wyj臋ty z filmu koszmar b贸jki i ucieczki, nie chcia艂 my艣le膰, 偶e wszystko co prze偶y艂 przed chwil膮, przydarzy艂o si臋 naprawd臋. Nic si臋 nie zdarzy艂o 鈥 nawet rozmowy w kawiarni w pobli偶u 艣mierdz膮cej rzeczki nie by艂o鈥 Ale jak na z艂o艣膰 od strony dworca nadci膮gn臋艂a fala przenikliwego zapachu, 偶e a偶 chcia艂o si臋 zatka膰 nos i ukry膰 za zamkni臋tymi drzwiami, co zreszt膮 Szubin po艣piesznie uczyni艂. Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 hotelu p艂yn膮cego jak statek nad placem dworcowym. Prawie wszystkie okna w budynku 艣wieci艂y si臋, emanuj膮c stabilizacj膮 cywilizacji i gor膮cej herbaty parzonej przez dy偶urn膮 na pi臋trze.

Cz艂owiek z czerwon膮 opask膮 na r臋kawie, tak mi艂y za dnia, wsta艂 i zagrodzi艂 drog臋 Szubinowi. Ten d艂ugo przetrz膮sa艂 kieszenie w poszukiwaniu przepustki do hotelu. Podpici, modnie ubrani m艂odzi ludzie odepchn臋li go, aby wcisn膮膰 dy偶urnemu pieni膮dze, szepcz膮c co艣 konspiracyjnym tonem.

Szubin, ca艂kiem odsuni臋ty na bok, zacz膮艂 si臋 obawia膰, 偶e przyjdzie mu nocowa膰 na dworcu 鈥 by艂 w tym element czarnego humoru. I wtedy w艂a艣nie zauwa偶y艂 El臋, kt贸ra siedzia艂a w holu i czeka艂a na niego.

Pojawi艂a si臋 za plecami dy偶urnego z czerwon膮 opask膮. Szubin nie od razu j膮 pozna艂, gdy偶 przyzwyczai艂 si臋 ju偶 do energicznego stworzenia w kurtce i nasuni臋tej na oczy czapce.

Tymczasem Ela mia艂a na sobie sztuczny ko偶uszek, na ramiona zarzuci艂a bia艂膮 chust臋, zakr臋ci艂a ko艅ce czarnych w艂os贸w.

Tego wpu艣膰cie 鈥 powiedzia艂a g艂o艣no, a cz艂owiek w opasce natychmiast si臋 podporz膮dkowa艂 nie tyle jej s艂owom, co tonowi g艂osu.

Wejd藕cie, towarzyszu. Czemu si臋 oci膮gacie? 鈥 jakby Szubin z w艂asnej winy nie wszed艂 jeszcze do hotelu. Neandertalskie oczka dy偶urnego patrzy艂y na Szubina z wyra藕n膮 kpin膮 鈥 oczywiste by艂o, 偶e ju偶 w pierwszej chwili rozpozna艂 go艣cia.

Dobrze ubrani m艂odzi ludzie niech臋tnie przepu艣cili go. W holu by艂o ciep艂o i jasno. Ela od razu zauwa偶y艂a ran臋 nad brwi膮.

Co si臋 sta艂o? 鈥 zapyta艂a. 鈥 Upadli艣cie?

Pobi艂em si臋 鈥 powiedzia艂 Szubin.

呕arty si臋 was trzymaj膮, Juriju Siergiejewiczu.

A ty, co tutaj robisz?

Czeka艂am na was, Juriju Siergiejewiczu.

Czeka艂a艣? Dlaczego?

Mia艂am ochot臋 i czeka艂am. Nie cieszycie si臋?

Bardzo si臋 ciesz臋. Tyle 偶e nie spodziewa艂em si臋.

Czyli zrobi艂am wam niespodziank臋.

Stali na 艣rodku holu. Obok znowu przeszli dobrze ubrani m艂odzi ludzie, skr臋cili w lewo, w stron臋 uchylonych drzwi restauracji. Szubin odprowadzi艂 ich wzrokiem i us艂ysza艂, jak muzycy stroj膮 instrumenty.

Co b臋dziemy robi膰? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Spotkanie z El膮 rozz艂o艣ci艂o go, bo o niczym tak nie darzy艂 jak o tym, by zamkn膮膰 si臋 samotnie w swoim pokoju. Kobieta najwyra藕niej wyczu艂a to w jego g艂osie i szybko Powiedzia艂a:

Mog臋 sobie p贸j艣膰. Powinnam ju偶 wr贸ci膰 do domu. Sz艂am z gara偶u i pomy艣la艂am, 偶e nigdy nic nie wiadomo, obce miasto鈥

Chcia艂a艣 szuka膰 mnie po kostnicach?

U nas i to si臋 zdarza 鈥 powiedzia艂a z powag膮. 鈥 A kostnic臋 mamy jedn膮.

No to chod藕my do mnie 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Do pokoju?

Przecie偶 nie b臋dziemy tutaj sta膰.

Nie, do pokoju nie p贸jd臋.

Dlaczego?

Nie chodz臋 po hotelowych pokojach.

Powiedzia艂a to wyzywaj膮cym tonem, Szubin u艣miechn膮艂 si臋.

Ju偶 chodzi艂a艣 鈥 powiedzia艂. 鈥 By艂a艣 u mnie dzisiaj. Nawet trzy razy. I jeden raz, kiedy spa艂em.

To by艂o w dzie艅. S艂u偶bowo.

Jurij 艣ciszy艂 g艂os i zapyta艂:

A ca艂owa艂a艣 si臋 te偶 s艂u偶bowo?

Dlatego w艂a艣nie nie p贸jd臋 鈥 Ela nagle obrazi艂a si臋.

To co mamy robi膰? Tak czy siak 鈥 musz臋 si臋 umy膰.

Id藕cie, a ja wr贸c臋 do domu.

Pos艂uchaj 鈥 powiedzia艂 Szubin 鈥 a jad艂a艣 dzi艣 obiad?

W dzie艅 co艣 przegryz艂am 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Dzie艅 by艂 ci臋偶ki, ca艂y czas w biegu. Wpad艂am do domu, przygotowa艂am, co trzeba dla Mitki i przybieg艂am tutaj.

Czyli wcale nie prosto z gara偶u鈥 鈥 zauwa偶y艂 Szubin. 鈥濶ie umie k艂ama膰鈥.

Mam tak膮 propozycj臋 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Zjemy obiad w restauracji. Ja te偶 przez ca艂y dzie艅 nic konkretnego nie jad艂em.

W restauracji? Nie, tu za drogo.

To nie twoje zmartwienie 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Tylko pewnie nie uda si臋 nam dosta膰 miejsca.

Dlaczego?

Du偶o ch臋tnych.

Szubin ju偶 zd膮偶y艂 po偶a艂owa膰 zaproszenia. Co prawda istnia艂a nadzieja, 偶e moralny kodeks Eli nie zabrania wizyty w restauracji.

Odetchn膮艂, gdy u艣miechn臋艂a si臋 szeroko. B艂ysn臋艂a z艂ota koronka na z臋bie.

Za艂atwi臋 to 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Mam tu znajomego kelnera. Zauwa偶y艂am go, kiedy czeka艂am na was. Nawet zapyta艂 mnie, czy przysz艂am si臋 zabawi膰. Chodzili艣my do tej samej szko艂y, do r贸wnoleg艂ych klas.

艢wietnie 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Tylko, 偶e nie mam smokingu.

Czego nie ma?

Nie jestem odpowiednio ubrany.

Powa偶nie m贸wicie? Tutaj ka偶dy przychodzi ubrany, jak chce. A ja, jakbym przewidzia艂a, co si臋 stanie i za艂o偶y艂am sukienk臋.

By艂o jasne, 偶e wizyta w restauracji jest jej skrytym marzeniem, ale nie mia艂a odwagi, by samej to zaproponowa膰.

W takim razie zacznij negocjacje z kelnerem, a ja wracam za pi臋膰 minut.

Szubin poszed艂 do pokoju. Pos臋pna dy偶urna oddaj膮c mu klucz, powiedzia艂a:

Szuka艂a was jaka艣 kobieta.

W g艂osie brzmia艂a nagana.

Wiem 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Ju偶 j膮 spotka艂em.

Po dwudziestej trzeciej nie wolno przyjmowa膰 go艣ci 鈥 powiedzia艂a dy偶urna.

Nie ma jeszcze dziesi膮tej 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 A poza tym w moim pokoju jest pusto.

Uprzedzi艂am 鈥 powiedzia艂a dy偶urna, podaj膮c mu w klucz z takim wyrazem obrzydzenia, jakby by艂 to symbol rozpusty.

Szubin wszed艂 do pokoju. W 艂azience, na umywalce siedzia艂 karaluch zdziwiony tak p贸藕n膮 wizyt膮 cz艂owieka. Niespiesznie ukry艂 si臋 w szczelinie. Jurij popatrzy艂 na swoje odbicie w lustrze. Zadrapanie by艂o niedu偶e, ale otoczone zaschni臋t膮 krwi膮. Umy艂 twarz. Myd艂o szczypa艂o skro艅 i brew.

Nic strasznego si臋 nie sta艂o 鈥 rozmy艣la艂. 鈥 Potraktujmy te podr贸偶 jako 艂a艅cuch wielu zabawnych przyg贸d, kt贸re jeszcze si臋 nie zako艅czy艂y, ale nie zapowiadaj膮 nieprzyjemno艣ci..鈥 S艂owo 鈥瀦apowiadaj膮鈥 艣wiadczy艂o o tym, 偶e by艂 przes膮dny.

No, wygl膮da przyzwoicie. Szkoda, 偶e nie ma plastra, ale z drugiej strony rany w zasadzie nie wida膰.

Szubin spojrza艂 na zegarek: za dwadzie艣cia dziesi膮ta Czy偶by rzeczywi艣cie od tamtej chwili min臋艂o tylko dwadzie艣cia minut? A przecie偶 w tym czasie mia艂a miejsce bijatyka ucieczka, potem rozmowa z El膮鈥 Szubin przy艂o偶y艂 zegarek do ucha 鈥 zapomnia艂, 偶e elektroniczny zegarek nie tyka. Prze艂o偶y艂 papierosy do kieszeni marynarki.

Na placu za oknem toczy艂o si臋 偶ycie, 艣wiat艂o latarni b艂yska艂o, odbijaj膮c si臋 w fa艂dach ubrania postaci stoj膮cego na pomniku robotnika. Ciekawe, 偶e nie zauwa偶y艂 go za dnia.

Szubin zas艂oni艂 ram臋 okienn膮, 偶eby do pokoju nie wpada艂y zapachy z zewn膮trz. W samej rzeczy, po silnych prze偶yciach warto si臋 napi膰. Stara艂 si臋 nie my艣le膰 o b贸jce i o tym, co mog艂o si臋 przytrafi膰 jego znajomym. W ko艅cu sami chcieli, 偶eby uciek艂 i mia艂o to sens. Oni s膮 tutejsi, nic im si臋 nie stanie. A on鈥 do Moskwy dotrze depesza o nieodpowiedzialnym zachowaniu dziennikarza? Kt贸ry艣 z wrog贸w wykorzysta j膮 i do Genewy pojedzie kto艣 inny. Ch臋tnych jest du偶o.

Szubin zamkn膮艂 pok贸j i zszed艂 na d贸艂.

Ela by艂a bardzo dumna ze zdobycia stolika blisko estrady. Sta艂a na nim tabliczka 鈥濻tolika nie obs艂ugujemy鈥. Dobroduszny niezdara z szerokim, p艂askim nosem 鈥 przyjaciel Misza 鈥 zabra艂 tabliczk臋 i posadzi艂 przy ich stoliku jeszcze dw贸ch, podr贸偶uj膮cych s艂u偶bowo, urz臋dnik贸w 艣redniego szczebla. Byli rozdra偶nieni, ci膮gle jeszcze prze偶ywali walk臋 z administracj膮. Jeden z nich, przygarbiony i zm臋czony, od razu zacz膮艂 opowiada膰 Szubinowi, 偶e s膮 zameldowani w hotelu, a wi臋c maj膮 prawo w pierwszej kolejno艣ci zje艣膰 skromn膮 kolacj臋 w restauracji:

S膮 wolne miejsca, ale trzymaj膮 je dla spekulant贸w. Wsz臋dzie jedno i to samo, popatrzcie na s膮siedni stolik. Widzicie t臋 kaukask膮 gromad臋? Wychodzi na to, 偶e to w艂a艣nie oni, handlarze s膮 panami 艣wiata. Jeden nawet czapki nie zdj膮艂.

Do jakiego hotelu by艣 nie przyszed艂 鈥 wt贸rowa艂 mu drugi uczestnik delegacji, tryskaj膮cy zdrowiem, przez co dodatkowo podkre艣la艂 kontrast mi臋dzy nim a towarzyszami podr贸偶y 鈥 zawsze kr臋c膮 si臋 w holu. A w艂asnej rezerwacji nie mo偶na znale藕膰 鈥 wiadomo, dlaczego. Maj膮 powi膮zania z administracj膮. Wszyscy siedz膮 u nich w kieszeni.

Na szcz臋艣cie, nie znajduj膮c zrozumienia ze strony Jurija i Eli, s膮siedzi zacz臋li narzeka膰 mi臋dzy sob膮 i zapomnieli o nich.

Ela mia艂a na sobie now膮, ale 藕le skrojon膮 sukienk臋 z grubego materia艂u. M贸wi艂a, 偶e za艂o偶y艂a j膮 specjalnie, bo, chytruska, mia艂a nadziej臋, 偶e tu przyjd膮. Szubin, zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e manipulowa艂a nim. Ale przecie偶 w ko艅cu nie najgorzej wszystko wysz艂o. Tak czy siak, gdzie艣 trzeba je艣膰.

Misza przyjmowa艂 zam贸wienie od m臋偶czyzn w delegacji. D艂ugo dopytywali si臋, co nadaje si臋 do jedzenia, a co nie, dlaczego nie ma czego艣, co umieszczono w menu i dlaczego mi臋so jest twarde. Ela odezwa艂a si臋 do Miszy, gdy ten odwr贸ci艂 si臋 w ich stron臋, trzymaj膮c przed sob膮 notatnik:

Misze艅ka, sam co艣 dla nas wybierz鈥

Zjecie co艣 na ciep艂o? 鈥 zapyta艂 kelner, patrz膮c ze smutkiem na Szubina.

Misze艅ka, przynie艣 wszystko, co trzeba 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 B臋dziemy pi膰? 鈥 zwr贸ci艂a si臋 do Jurija.

B臋dziemy 鈥 odpowiedzia艂. 鈥 Koniecznie b臋dziemy.

No widzisz 鈥 powiedzia艂a, jakby wcze艣niej jej kolega mia艂 co do tego w膮tpliwo艣ci. 鈥 Troch臋 wypijemy.

Mamy w贸dk臋, koniak i wytrawne wino 鈥 powiedzia艂 Misza.

Siedz膮cy przy stoliku s膮siad us艂ysza艂 i wtr膮ci艂 obra偶onym tonem:

Dlaczego nie powiedzieli艣cie, 偶e jest w贸dka?

Zapytam w bufecie 鈥 powiedzia艂 Misza. 鈥 Dla was te偶?

Nie, nie trzeba 鈥 powiedzia艂 drugi s膮siad. 鈥 B臋dziemy pi膰 koniak, tak jak zam贸wili艣my.

Misza poszed艂 zrealizowa膰 zam贸wienie, a Ela zapyta艂a Jurija:

Obiecali艣cie opowiedzie膰, co si臋 sta艂o.

Czekali na mnie spo艂ecznicy 鈥 powiedzia艂 Szubin

Rozmawiali艣my. By艂o ich czworo. I jeszcze dziewczyna z ksi臋garni.

Okularnica? Wiem, kt贸ra. Czego chcieli. Narzekali na Silantiewa?

Opowiadali o sytuacji w mie艣cie.

G艂upki z nich 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Tylko z艂oszcz膮 w艂adze. A lepiej i tak nie b臋dzie.

Nie wierzysz im?

Czy tak za艂atwia si臋 sprawy? Tak samo mo偶na by do tej restauracji przyj艣膰 bez znajomo艣ci. Na zewn膮trz stoi z pi臋膰dziesi膮t os贸b, przest臋puj膮c z nogi na nog臋. A my siedzimy tutaj, rozumiecie?

A jutrzejszy wiec?

Ju偶 zd膮偶yli wam powiedzie膰? Wiec rozp臋dz膮. B臋d膮 z tego tylko nieprzyjemno艣ci.

A ty, sk膮d wiesz?

My, kierowcy, stajemy przed wszystkimi urz臋dami 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Czekamy na przedstawicieli w艂adzy i rozmawiamy. Gdyby miedzy nami pojawi艂 si臋 szpieg, zdziwi艂by si臋, jak du偶o wiemy. Kierowcy nie zauwa偶a si臋. A przecie偶 wszystko s艂yszymy. Jeste艣my zwyk艂ymi lud藕mi. Wszystko ju偶 postanowione. Pocz膮tkowo mieli w膮tpliwo艣ci, a potem podj臋li decyzj臋 鈥 rozp臋dzi膰. Potrzebuj膮 kilku dodatkowych dni鈥

呕eby zorganizowa膰 jubileusz Silantiewa? 鈥 zapyta Szubin.

O, wy te偶 du偶o wiecie. Jeste艣cie u nas dopiero jeden dzie艅, a tyle wiecie.

Podszed艂 kelner, postawi艂 sa艂atk臋, butelk臋 w贸dki, pomidory 鈥 S膮siedzi na razie nic nie dostali 鈥 tylko chleb. Patrzyli na Szubina i El臋 wilkiem, ale milczeli.

Zaraz dla was przynios臋 鈥 zwr贸ci艂 si臋 w ich stron臋 Misza.

Muzycy byli w dobrym humorze, widocznie te偶 zjedli kolacje, jeden z nich opowiada艂 anegdot臋, piosenkarka w d艂ugiej, wydekoltowanej sukni, ca艂a b艂yszcz膮ca 鈥 od czubka g艂owy do st贸p, chichota艂a.

A potem zdarzy艂o si臋 cos dziwnego 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Gdy wyszli艣my z kawiarni, z naprzeciwka nadesz艂o dw贸ch ch艂opak贸w鈥

Opowiedzia艂 o b贸jce, nie przyznaj膮c si臋, co prawda, do ucieczki i ukrywania si臋 przed milicjantami.

Kaza艂 ci uciec? 鈥 zapyta艂a Ela. 鈥 My艣la艂, 偶e to wszystko zaaran偶owano specjalnie?

Tak, ch艂opak s膮dzi艂, 偶e chc膮 mnie skompromitowa膰.

Nie 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 S膮dz臋, 偶e chcieli skompromitowa膰 ich, 偶eby nie mogli przyj艣膰 jutro na wiec. To ma sens! Siedz膮 teraz na komisariacie i sk艂adaj膮 wyja艣nienia. 艢mieszne!

Wygl膮da na to, 偶e niepotrzebnie ucieka艂em?

Nie, wcale nie. Inaczej wy tak偶e sk艂adaliby艣cie teraz wyja艣nienia na komisariacie, a ja bym siedzia艂a sama w tej nowej sukience.

艢liczna 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Sk膮d tu wzi膮膰 艂adn膮? Kupi艂am j膮 jeszcze we wrze艣niu, kole偶anka przywioz艂a z Moskwy. Podoba si臋 wam?

S艂owo daj臋, 偶e mi si臋 podoba.

Wypili. Ela opr贸偶ni艂a kieliszek jednym haustem, niezauwa偶alnie. Jurij odebra艂 to jako nieprzyjemny popis. A mo偶e by艂o to zwyk艂e przyzwyczajenie?

Zostawi艂 troch臋 na dnie, odstawi艂 kieliszek. Ela z rado艣ci膮 napocz臋艂a sa艂atk臋, Potem powiedzia艂a:

Nie, o was nie mogli wiedzie膰. U nas m艂odzie偶 jest taka zdzicza艂a, 偶e a偶 trudno to sobie wyobrazi膰! Dobrze chocia偶 偶e czapki wam nie zabrali.

Czapk臋 zgubi艂em.

Oj, macie drug膮?

Nie, nie mam.

Przynios臋 wam jutro czapk臋 narciarsk膮. Zosta艂a mi po m臋偶u. Inaczej przezi臋bicie si臋. Jest prawie nowa.

Szubin nala艂 w贸dki.

Wasze zdrowie 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 呕eby艣cie si臋 nie przezi臋bili.

Jad艂a sa艂atk臋, potem nagle odstawi艂a talerz i powiedzia艂a:

Nic o was nie wiedzieli. Niko艂ajczyk wyszed艂, kiedy was ju偶 nie by艂o. Zapyta艂 mnie, dok膮d poszli艣cie, a ja odpowiedzia艂am, 偶e nie wiem. A to znaczy, 偶e nie wiedzieli.

To dobrze 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Muzyka hukn臋艂a dziko, tak jak to potrafi膮 zrobi膰 tylko zespo艂y graj膮ce w restauracjach. Trzeba by艂o przerwa膰 rozmow臋. Podszed艂 Misza, niedba艂ym gestem postawi艂 przed s膮siadami dwa talerze z zup膮 i odszed艂.

Chod藕my zata艅czy膰 鈥 krzykn臋艂a Ela do ucha Szubinowi. 鈥 Nie da si臋 rozmawia膰.

Poszli na parkiet. Ta艅czyli prawie wszyscy, i Szubin pomy艣la艂, 偶e tylko wtedy mog膮 porozmawia膰. Ciasnota sprawia艂a, 偶e taniec zamieni艂 si臋 w jakie艣 kolektywne bujanie. Ela odchyli艂a g艂ow臋, patrz膮c otwarcie na Jurija. Przytuli艂 j膮, nie sprzeciwi艂a si臋. Nie rozmawiali, nie mieli na to ochoty. Szubin pi艂 na g艂odnego, wi臋c w贸dka od razu zaszumia艂a w g艂owie. Ela by艂a ni偶sza, wi臋c po艂o偶y艂a g艂ow臋 na jego ramieniu. Dotkn膮艂 wargami jej w艂os贸w, kt贸re pachnia艂y myd艂em.

Gdy wracali do stolika, t艂um ta艅cz膮cych rozproszy艂 si臋 po sali i wtedy Szubin zobaczy艂, 偶e obok 艣ciany, przy d艂ugim stole, siedzi znajomy cz艂owiek, podobny do rasowego doga i uwa偶nie wpatruje si臋 w niego.

Dziennikarz napotka艂 jego spojrzenie i nie widz膮c, z kim ma do czynienia, nieznacznie sk艂oni艂 g艂ow臋, ale znajomy cz艂owiek nie odpowiedzia艂, tylko nadal wpatrywa艂 si臋. Dopiero wtedy Szubin przypomnia艂 sobie: przecie偶 to Gro艅ski, dyrektor zak艂adu chemicznego. Mimo sporej odleg艂o艣ci, ci臋偶ki, pijany wzrok by艂 nieprzyjemny, sprawia艂 wra偶enie niemal fizycznego kontaktu.

Do stolika wracali s膮siedzi Gro艅skiego ze swymi puszystymi partnerkami. Ludzie solidni, krzepcy. Gdy Szubin podchodzi艂 ju偶 do swojego stolika, odwr贸ci艂 si臋 i zauwa偶y艂, 偶e dyrektor zak艂adu chemicznego m贸wi cos do nachylonego nad nim m艂odego m臋偶czyzny z odstaj膮cymi uszami. M艂odzieniec podni贸s艂 g艂ow臋, powi贸d艂 oczami po sali, odszuka艂 wzrokiem Szubina. Natychmiast wyprostowa艂 si臋 i poszed艂 sobie.

Co zobaczyli艣cie? 鈥 zapyta艂a Ela. 鈥 To Gro艅ski?

Maj膮 dzisiaj bankiet 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Komisja z ministerstwa pracowa艂a nad rozszerzeniem produkcji. Odprowadzaj膮 ich.

M艂ody m臋偶czyzna z odstaj膮cymi uszami przeszed艂 tu偶 obok ich stolika, staraj膮c si臋 nie patrze膰 w stron臋 Szubina.

A to kto? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Ela spojrza艂a na plecy m艂odego m臋偶czyzny.

Chyba referent鈥 p艂otka. Szubin powiedzia艂:

Wypijmy jeszcze.

Wypijmy, 偶eby zapomnie膰 o wszystkich nieprzyjemno艣ciach.

Znowu rozleg艂a si臋 muzyka, wi臋c wr贸cili na parkiet. Jurij Poca艂owa艂 El臋 w brew, a ona przytuli艂a si臋 mocniej. Wydawa艂o si臋, 偶e Gro艅ski obserwuje ich spod oka, spogl膮da艂 wi臋c od Czasu do czasu w jego stron臋, ale dyrektor zak艂adu chemicznego wci膮偶 by艂 zaj臋ty rozmow膮 z podobnym do Chruszczowa s膮siadem.

Gdy po ta艅cach wr贸cili z powrotem do sto艂u, s膮siedzi ko艅czyli ju偶 zup臋, a Misza rozstawia艂 talerze 鈥 z kotletami dla s膮siad贸w i z podobnymi kotletami, ale ozdobionymi zielenin膮, marynowanymi 艣liwkami i 膰wiartkami cytryny, dla Eli i Jurija.

Jeden z s膮siad贸w wyj膮艂 z kieszeni p艂aski kalkulator i zacz膮艂 przyciska膰 guziki.

Powinno by膰 po cztery czterdzie艣ci od 艂ba 鈥 powiedzia艂 do garbusa.

Aha 鈥 garbus u艣miechn膮艂 si臋 zagadkowo i Szubin zrozumia艂, 偶e policzyli ju偶 bardzo dok艂adnie, ile powinni zap艂aci膰, s膮 przygotowani na oszustwo, awantur臋 i skargi. Jurij wprawdzie sympatyzowa艂 z Misz膮, ale nie na tyle, aby go ostrzec o zamiarach klient贸w.

M艂ody cz艂owiek z odstaj膮cymi uszami wr贸ci艂 do stolika Gro艅skiego i, nachyliwszy si臋, szepta艂 mu co艣 do ucha. Szubin pomy艣la艂, 偶e je艣li w trakcie rozmowy zerkn膮 w jego stron臋, b臋dzie to znaczy艂o, 偶e rozmowa i wyj艣cie referenta s膮 jako艣 z nim zwi膮zane. Ale nikt nie spojrza艂 na niego i wtedy powiedzia艂 na g艂os:

Mania prze艣ladowcza.

Co?

Nic wa偶nego, Elu, wypijmy jeszcze. Nie pozwolimy, 偶eby si臋 zmarnowa艂o.

Ela wyci膮gn臋艂a r臋k臋 pod sto艂em i dotkn臋艂a kolana Szubina.

Jeste艣cie dla mnie dobrzy 鈥 powiedzia艂a. 鈥 S艂owo daj臋.

Dlaczego tak s膮dzisz?

Wyczuwam ludzi. Spodobali艣cie si臋 mi, gdy tylko zobaczy艂am was rano na lotnisku. Naprawd臋!

Kotlety by艂y ledwie cieple. Pozycja Miszy nie rozci膮ga艂a si臋 na jako艣膰 jedzenia. Jednak to by艂o bez znaczenia, bo Jurij by艂 wpatrzony w El臋. Dostrzeg艂, 偶e by艂a zadziwiaj膮co 艂adna鈥oporn膮, nieco wschodni膮, czyst膮 urod膮 艂ani. Nawet idiotyczna sukienka nie mog艂a ukry膰 gibko艣ci i j臋drno艣ci jej cia艂a, o czym 鈥 od czasu ta艅ca 鈥 pami臋ta艂y jego palce.

Zesp贸艂 muzyczny, kt贸ry milcza艂 ju偶 od kilku minut, nieoczekiwanie o偶ywi艂 si臋. Pianista podszed艂 do mikrofonu i og艂osi艂:

Na pro艣b臋 przyjaci贸艂 Rus艂ana Kwirikadze, 艣wi臋tuj膮cych jego urodziny, zagramy teraz utw贸r 鈥濻uliko鈥.

Zespo艂owi uda艂o si臋 wykona膰 zapowiedzian膮 piosenk臋 w tej samej grzmi膮cej tonacji, co pozosta艂e utwory.

Zata艅czymy? 鈥 zapyta艂a Ela.

Zjedzmy najpierw 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Obok przechodzi艂 Misza, a wtedy jeden z s膮siad贸w z艂apa艂 go za r臋kaw i z ruchu warg Jurij domy艣li艂 si臋, 偶e 偶膮da rachunku. Drugi trzyma艂 r臋k臋 w kieszeni 鈥 Szubin wiedzia艂, 偶e tam czeka na swoj膮 kolej bezstronny kalkulator.

Ciesz臋 si臋, 偶e ci臋 spotka艂em 鈥 powiedzia艂 Jurij, nachylaj膮c si臋 do ucha Eli. Kiwn臋艂a g艂ow膮, prze偶uwaj膮c kawa艂ek kotleta. Prze偶u艂a i krzykn臋艂a:

Ja te偶! Po prostu jestem szcz臋艣liwa. Dzi臋kuj臋. Zesp贸艂 j臋kn膮艂, ko艅cz膮c piosenk臋. Siedz膮cy przy d艂ugim stole Gruzini g艂o艣no klaskali. Misza po艂o偶y艂 rachunek przed s膮siadami Szubina, kt贸rzy wbili oczy w ko艅cow膮 sum臋. Misza odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Jurija i zapyta艂:

Co jeszcze poda膰?

Szubin odmownie pokr臋ci艂 g艂ow膮. Obserwowa艂 s膮siad贸w.

Na ich twarzy malowa艂a si臋 odraza.

Wyj臋li z kieszeni portfele, odliczali pieni膮dze, potem zacz臋li szuka膰 drobnych. Znaczy艂o to, 偶e Misza zawi贸d艂 ich oczekiwania 鈥 podliczy艂 wszystko poprawnie.

Kelner sta艂 obok, udaj膮c, 偶e interesuje go wy艂膮cznie Szubin.

Zapyta艂:

Jak kotlet, smakowa艂?

Bardzo smaczny 鈥 odpowiedzia艂a Ela. 鈥 Dzi臋kuj臋, Misze艅ka.

S膮siedzi u艂o偶yli pieni膮dze na obrusie, garbus przesun膮艂 je w stron臋 kelnera.

R贸wno? 鈥 zapyta艂 Misza, podkre艣laj膮c sw贸j tryumf.

Nie odpowiedzieli. Gro藕nie i ha艂a艣liwie osun臋li krzes艂a, wstali i poszli w stron臋 wyj艣cia.

Te偶 to widzia艂a艣? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Oczywi艣cie, od samego pocz膮tku. Misza te偶 widzia艂.

Widzia艂em z kuchni, jak bawi膮 si臋 kalkulatorem 鈥 powiedzia艂 kelner. 鈥 Policzy艂em im o szesna艣cie kopiejek mniej. Dla bezpiecze艅stwa. Nie przyznali si臋.

Bez liczenia zsun膮艂 pieni膮dze do bocznej kieszeni marynarki, jakby oddziela艂 je w ten spos贸b od pozosta艂ych, przyzwoitych.

Napijecie si臋 kawy? 鈥 zapyta艂 ich.

Ela pytaj膮co popatrzy艂a na Jurija. Zrozumia艂, 偶e nie ma ochoty wychodzi膰.

Prosz臋 przynie艣膰 鈥 powiedzia艂 Szubin. Teraz by艂 ju偶 niemal偶e przyjacielem Miszy.

A dla waszej damy podam lody, dobrze? 鈥 zapyta艂 Misza i uzyskawszy zgod臋, odszed艂.

Dla damy, te偶 co艣! 鈥 z lekk膮 nuty drwiny rzek艂a Ela. Rozbawi艂o j膮 to.

Tutaj pewnie kawa jest n臋dzna鈥 鈥 rozmy艣la艂 g艂o艣no Szubin.

Sztuczne 艣wi艅stwo 鈥 potwierdzi艂a Ela. 鈥 Z beczki.

Mam rozpuszczaln膮. Dobr膮, prawdziw膮. I grza艂k臋.

Gdzie?

W pokoju.

Przyniesiecie?

Po co? P贸jdziemy do mnie, wypijemy kaw臋. Potem odprowadz臋 ci臋.

Oj, co wy! Ju偶 prawie jedenasta. Nie wpuszcz膮 mnie.

Poprosimy. 鈥 A po chwili zapyta艂: 鈥 A oni mog膮? 鈥 i wskaza艂 stolik Gro艅skiego.

Im wszystko wolno.

Szkoda 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Lubi臋 sprawiedliwo艣膰.

Ela po艂o偶y艂a palce na jego r臋ce i pog艂adzi艂a j膮.

Nie martw si臋. Spr贸bujemy. W takim razie powiem Miszy, 偶e nie chcemy kawy.

Nie zd膮偶y艂a wsta膰, gdy nadszed艂 Misza z lodami. Gdy Szubin rozlicza艂 si臋, Ela szybko jad艂a deser. K膮ciki ust zrobi艂y si臋 bia艂e.

Okropnie lubi臋 lody 鈥 przyzna艂a si臋.

Nie spiesz si臋.

Szubin popatrzy艂 na stolik dyrektora zak艂adu chemicznego. Cz艂owiek podobny do Chruszczowa 艣mia艂 si臋, pokazuj膮c palcem siedz膮c膮 obok, postawn膮 dam臋.

Chod藕my 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Inaczej ucieknie mi ostatni autobus do domu.

Gdy weszli do holu, Ela powiedzia艂a:

Id藕cie po schodach. I odci膮gnijcie jej uwag臋 rozmow膮.

Ko艂o stanowiska recepcjonistki t艂oczyli si臋 ludzie, pewnie z poci膮gu lub samolotu. Facet z odstaj膮cymi uszami rozmawia艂 przez telefon, przechylaj膮c si臋 ponad sto艂em.

A ty?

Wjad臋 wind膮 pi臋tro wy偶ej i zejd臋 w d贸艂 po schodach. Tak zrobili. Dy偶urna by艂a zaj臋ta rozmow膮 z jednym z go艣ci, pos艂a艂a Szubinowi pozbawione emocji spojrzenie. Min膮艂 j膮, poszed艂 dalej wzd艂u偶 korytarza, kt贸ry teraz by艂 pusty. Zatrzyma艂 si臋 przed swoimi drzwiami, wyj膮艂 klucz, przekr臋ci艂 go. Zobaczy艂, 偶e korytarzem idzie Ela. Uda艂o si臋! Uda艂o si臋, a niech to.

I wtedy w艂a艣nie na ko艅cu korytarza pojawi艂a si臋 sylwetka dy偶urnej.

A ty dok膮d? 鈥 zapyta艂a gro藕nie, jej g艂os jak pocisk Przelecia艂 przez korytarz.

Ela przebieg艂a jeszcze kilka krok贸w i znieruchomia艂a, jakby czekaj膮c na kolejny strza艂 w plecy.

Szubin wyszed艂 jej na spotkanie.

Dy偶urna spieszy艂a korytarzem, ko艂ysz膮c si臋 jak kaczka Dogoni艂a El臋 i z艂apa艂a j膮 za r臋k臋. Ela j膮 wyrwa艂a, ale zatrzyma艂a si臋.

To do mnie 鈥 powiedzia艂, staraj膮c si臋 wym贸wi膰 te s艂owa oficjalnym tonem, ale j臋zyk go nie pos艂ucha艂.

Widz臋, 偶e do was 鈥 powiedzia艂a dy偶urna. 鈥 Jedenasta a do niego go艣cie. Przecie偶 uprzedza艂am.

My tylko na chwilk臋 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Zostawi艂am ksi膮偶k臋 w pokoju 鈥 powiedzia艂a Ela.

To niech ci wyniesie t臋 twoj膮 ksi膮偶k臋.

Co za porz膮dki! 鈥 nie wytrzyma艂 Szubin. 鈥 Dlaczego musz臋 ca艂y czas o co艣 prosi膰, co艣 narusza膰, przed kim艣 si臋 upokarza膰. Chc臋, 偶eby ta kobieta wesz艂a do mojego pokoju. Wejdzie i wyjdzie ca艂a i zdrowa.

Wbrew zamiarom Jurija g艂os brzmia艂 wy偶ej, pojawi艂y si臋 w nim piskliwe nuty. Ela wcisn臋艂a si臋 mi臋dzy niego i przygotowan膮 ju偶 do wielkiej awantury dy偶urn膮 i zacz臋艂a m贸wi膰 szybko, cicho i z uporem:

Prosz臋 si臋 nie denerwowa膰, powoli, bez nerw贸w.

Szubin zauwa偶y艂 nagle, 偶e Ela wsuwa dy偶urnej do r臋ki czerwony papierek i o ma艂o 鈥 kierowany s艂usznym gniewem 鈥 nie wyrwa艂 tego papierka. Ona zd膮偶y艂a go powstrzyma膰 鈥 jakby rozumia艂a wszystkie jego emocje. Odsun臋艂a go woln膮 r臋k膮, a on przesun膮艂 si臋 o krok.

Tylko szybko 鈥 powiedzia艂a dy偶urna. 鈥 We藕 ksi膮偶k臋 i po艣piesz si臋. Zrozumia艂a艣?

Nie patrzy艂a wi臋cej na Szubina. Weszli do pokoju.

A ty co? 鈥 zapyta艂a Ela. 鈥 Nie chcieli艣cie, 偶ebym przysz艂a?

To wszystko jest wstr臋tne.

Nie wprasza艂am si臋 do waszego pokoju.

Nie to mia艂em na my艣li鈥

Powinni艣cie si臋 cieszy膰, 偶e si臋 uda艂o.

Poca艂owa艂a go w policzek.

A gdzie indziej jest inaczej?

W Szwajcarii tak nie jest.

Ale nie jeste艣my w Szwajcarii. Nam i tutaj jest dobrze.

Jurij poczu艂, 偶e jego gniew rozp艂ywa si臋 i rzeczywi艣cie wszystko jest dobrze. S膮 we dwoje. Drzwi zamkni臋te. Za oknem plac przed dworcem w obcym mie艣cie. Dy偶urna zarobi艂a swojego czerwo艅ca. Pomy艣la艂, 偶e mo偶e to i lepiej, 偶e jest przekupiona, wi臋c nie b臋dzie si臋 wtr膮ca膰. Nie s膮 przecie偶 w Szwajcarii.

Oddam ci dziesi膮tk臋 鈥 powiedzia艂.

Bez sensu鈥 Zap艂acili艣cie za kolacj臋 i to o wiele wi臋cej.

Te偶 mi por贸wnanie. Ile ja zarabiam, a ile ty!

Zarobi艂am dzi艣 wi臋cej ni偶 czerwo艅ca, kiedy wy prowadzili艣cie wyk艂ad.

Gdzie by艂a艣?

Zajmijcie si臋 lepiej kaw膮. Przecie偶 obiecali艣cie.

Szubin wyj膮艂 s艂oik kawy i grza艂k臋. Ela wzi臋艂a s艂oik i zacz臋艂a go ogl膮da膰.

Nie widzia艂am takiej kawy 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Przywie藕li艣cie ze sob膮?

Przywioz艂em. Tylko nie ma nic s艂odkiego.

Nie trzeba.

I nie wzi臋li艣my 偶adnego alkoholu.

Mnie ju偶 wystarczy. Jutro id臋 do pracy.

Jurij nala艂 wody do szklanki, postawi艂 j膮 na biurku i w艂o偶y艂 do 艣rodka grza艂k臋. Ela sta艂a tu偶 obok. Jej w艂osy pachnia艂y byd艂em. Szubin po艂o偶y艂 jej r臋ce na ramiona i przyci膮gn膮艂 do silebie. Poca艂unek by艂 tak d艂ugi, 偶e gdy Ela wyrwa艂a si臋 i zabola艂a teatralnym szeptem: 鈥濻zklanka p臋knie!鈥, Jurij nie od razu zorientowa艂 si臋, 偶e woda w szklance kipi.

Chcesz kawy? 鈥 zapyta艂 tak偶e szeptem, wy艂膮czaj膮c grza艂k臋.

Nie wiem 鈥 powiedzia艂a Ela, przysun臋艂a si臋 do niego podnios艂a g艂ow臋 i odszuka艂a wargami jego wargi.

Zamkn膮膰 drzwi? 鈥 spyta艂.

Tak.

Ela le偶a艂a, wygodnie, wtulaj膮c si臋 w cia艂o Jurija. Jej g艂owa lekko naciska艂a jego rami臋.

Jestem taka szcz臋艣liwa 鈥 szepta艂a. 鈥 Bardzo szcz臋艣liwa. Nie my艣l, 偶e ci si臋 narzucam. Nie s膮dzi艂am, 偶e przyjd臋 do ciebie. Pewnie my艣lisz, 偶e jestem 艂atwa 鈥 bez m臋偶a, jaki艣 tam kierowca.

Nie my艣l臋 tak.

艁adne mam piersi?

Bardzo 艂adne.

Jad艂am lody i ba艂am si臋, 偶e powiesz, 偶e chcesz spa膰 i powinnam ju偶 sobie i艣膰.

Nie chcia艂em, 偶eby艣 odesz艂a.

Jurij poprawi艂 poduszk臋, lubi艂, aby g艂owa le偶a艂a wysoko. Ela lekko unios艂a si臋, 偶eby by艂o mu wygodniej. Zobaczy艂 艣wiec膮ce si臋 za oknem niebo: zielonkawe, z niebieskimi i czarnymi plamami. W tutejszym niebie kry艂 si臋 jaki艣 strach. Na ulicy zawy艂a syrena pogotowia.

Woda na pewno ca艂kiem wystyg艂a.

Zaraz podgrzej臋 鈥 powiedzia艂a Ela, ale nie ruszy艂a si臋 z miejsca. Jurij poczu艂, 偶e liczy sekundy, kt贸re jej zosta艂y do ko艅ca pobytu w jego pokoju hotelowym. Przytuli艂 j膮 mocniej, a ona zacz臋艂a szybko i delikatnie ca艂owa膰 jego r臋k臋.

Szubina zala艂a fala s艂odkiej i gorzkiej czu艂o艣ci do tej kobiety, 偶e serce 艣cisn臋艂o si臋 na my艣l o nieuchronnym ko艅cu spotkania.

My艣la艂am, 偶e nawet na mnie nie spojrzysz.

Nie m贸w g艂upot. Jeste艣 艣liczna i wiesz o tym.

Mam kr贸tkie nogi.

Nie patrzy艂em.

Kto艣 dotkn膮艂 drzwi. Popchn膮艂 je tak, jakby to by艂 cz艂owiek st膮paj膮cy niepewnie po korytarzu, kt贸ry przypadkiem uderzy艂 w nie ramieniem. Tak najpierw pomy艣la艂 Jurij, ale po chwili rozleg艂o si臋 pukanie.


Cz臋艣膰 druga. Po p贸艂nocy


Kto艣 pomyli艂 pokoje 鈥 wyszepta艂 Szubin.

Ona nie przyjdzie 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Wzi臋艂a czerwo艅ca.

Stukanie rozleg艂o si臋 ponownie. Tym razem g艂o艣niej i bardziej zdecydowanie.

Mo偶e telegram? 鈥 zapyta艂a Ela. 鈥 Mog膮 do ciebie przys艂a膰 telegram z Moskwy?

Le偶 鈥 powiedzia艂 Jurij, wstaj膮c. Le偶膮cy ko艂o 艂贸偶ka dywanik przesun膮艂 si臋 i Szubin z trudem utrzyma艂 r贸wnowag臋. W drzwi kto艣 wali艂 tak, jakby chcia艂 je rozwali膰.

Prosz臋 poczeka膰! 鈥 krzykn膮艂 Szubin. 鈥 Zaraz otworz臋.

Na bosaka poszed艂 w stron臋 drzwi.

Kto tam? 鈥 zapyta艂.

Prosz臋 otworzy膰, telegram 鈥 rozleg艂 si臋 m臋ski g艂os.

A widzisz 鈥 powiedzia艂a Ela za jego plecami. 鈥 A nie m贸wi艂am.

Szubin obejrza艂 si臋. Ela siedzia艂a na 艂贸偶ku, jej czarna posta膰 odcina艂a si臋 wyra藕nie na tle ja艣niej膮cego nieba.

Co艣 powstrzymywa艂o Szubina przed otwarciem drzwi. Jakby g艂os nie pasowa艂 do telegramu.

Sk膮d przyszed艂 telegram? 鈥 zapyta艂.

Z Moskwy 鈥 pad艂a odpowied藕 zza drzwi.

Wiecie co 鈥 powiedzia艂 Szubin 鈥 ju偶 si臋 po艂o偶y艂em. Prosz臋 wsun膮膰 pod drzwi.

Nasta艂a chwila ciszy, Szubinowi wydawa艂o si臋, 偶e za drzwiami s艂yszy szepty.

A podpis? 鈥 zapyta艂 g艂os.

Jutro pokwituj臋.

Nie, prosz臋 odebra膰 telegram i podpisa膰 si臋.

Ojeju, otw贸rz 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Mo偶e co艣 si臋 sta艂o w domu?

Szubin przekr臋ci艂 klucz w drzwiach i uchyli艂 je, wyci膮gaj膮c r臋k臋, 偶eby odebra膰 telegram.

Prosz臋 mi go da膰 鈥 powiedzia艂.

Kto艣 pchn膮艂 drzwi tak, 偶e zaskoczony Szubin straci艂 r贸wnowag臋 i uderzy艂 si臋 plecami o wieszak. Drzwi otwar艂y si臋 na o艣cie偶. W oczy uderzy艂o go jasne 艣wiat艂o.

W tej samej chwili zapali艂a si臋 lampa w korytarzu. Jurij podnosz膮c si臋, zobaczy艂, 偶e stoi przed nim m艂odzieniec z czerwon膮 opask膮 i twarz膮 neandertalczyka, kt贸rego zadaniem by艂o pilnowanie wej艣cia. Trzyma艂 r臋k臋 na kontakcie.

Co tu si臋 dzieje 鈥 roze藕li艂 si臋 Szubin.

Dy偶urny z czerwon膮 opask膮 zrobi艂 krok naprz贸d, ale Jurij zagrodzi艂 mu drog臋 do pokoju.

Prosz臋 mnie wpu艣ci膰 鈥 powiedzia艂 neandertalczyk 鈥 wykonuj臋 obowi膮zki.

Szubin poczu艂 taki przyp艂yw z艂o艣ci, 偶e z ca艂ej si艂y odepchn膮艂 dy偶urnego, a ten, aby nie upa艣膰, wpi艂 si臋 palcami w jego podkoszulek, kt贸ry rozerwa艂 si臋 z trzaskiem.

Chcesz si臋 bi膰? 鈥 zachrypia艂 neandertalczyk. 鈥 Ma艂o mu niemoralnego zachowania, jeszcze b贸jki urz膮dza!

W tej samej chwili w pokoju, jakby wepchni臋ty przez niewidzialn膮 r臋k臋, pojawi艂 si臋 m艂ody milicjant w mokrym p艂aszczu i fura偶erce.

Zabieraj go 鈥 powiedzia艂 dy偶urny. 鈥 Na komend臋 z nim.

Szubin odskoczy艂 w ty艂, w g艂膮b pokoju, ale milicjant mia艂 szybszy refleks 鈥 z艂apa艂 go za rami臋 i wykr臋ci艂 r臋k臋 za plecy.

Przelotnym, niepewnym spojrzeniem Szubin zd膮偶y艂 zobaczy膰 El臋. Zawini臋ta w prze艣cierad艂o sta艂a ko艂o kanapy.

Nie wa偶 si臋! 鈥 krzykn臋艂a, ale nie mog艂a si臋 poruszy膰, d艂ugie prze艣cierad艂o nie pozwala艂o jej ruszy膰 si臋 z miejsca.

Jurij czepia艂 si臋 lew膮 r臋k膮 za wszystko, co by艂o w jej zasi臋gu: wieszak, drzwi do 艂azienki, za swoj膮 kurtk臋. Jednak milicjant coraz silniej naciska艂 drug膮 r臋k臋, b臋d膮c pewnym, 偶e Szubin b臋dzie zmuszony si臋 podda膰. Gdy napadni臋ty hotelowy go艣膰 wylecia艂 do korytarza, milicjant popchn膮艂 go twarz膮 na 艣cian臋, a dy偶urny natychmiast uderzy艂 w bok. Milicjant powiedzia艂:

A to ju偶 by艂o niepotrzebne.

Napad艂 na mnie 鈥 powiedzia艂 neandertalczyk. 鈥 Przyje偶d偶aj膮 tu, 偶eby rozrabia膰.

Nie chcia艂am go wpu艣ci膰 鈥 Szubin us艂ysza艂 wystraszony i przez to piskliwy g艂os dy偶urnej z pi臋tra. 鈥 Widzia艂am, 偶e jest pijany i nie chcia艂am wpu艣ci膰.

Wychod藕 鈥 powiedzia艂 neandertalczyk, Jurij zrozumia艂, 偶e s艂owa by艂y skierowane do Eli. Nie m贸g艂 si臋 jednak odwr贸ci膰.

Ubior臋 si臋 鈥 powiedzia艂a Ela.

Umia艂a艣 si臋 puszcza膰, to teraz naucz si臋 chodzi膰 jak ci臋 matka urodzi艂a 鈥 powiedzia艂 neandertalczyk.

S艂uchaj 鈥 powiedzia艂 milicjant. 鈥 Nie ty tutaj rz膮dzisz. Niech si臋 ubierze.

Wezwali ci臋, to wykonuj obowi膮zki.

Dy偶urny sam siebie nakr臋ca艂, z艂o艣ci艂 si臋, by艂 na granicy histerii, jak przest臋pca rw膮cy si臋 do b贸jki.

Prosz臋 mnie pu艣ci膰 鈥 powiedzia艂 Szubin do milicjanta. 鈥 Chcecie mnie w majtkach ci膮gn膮膰 na komisariat?

Poci膮gniemy, sukinsynu 鈥 powiedzia艂 dy偶urny. 鈥 Za pobicie mnie podczas wykonywania obowi膮zk贸w poci膮gniemy. I to przy 艣wiadkach.

Prosz臋 si臋 ubra膰 鈥 powiedzia艂 milicjant.

Chwyt os艂ab艂. Szubin wyprostowa艂 si臋. Dy偶urna odesz艂a dalej. Neandertalczyk sta艂 obok, dysza艂 ci臋偶ko, zalatywa艂o od niego czosnkiem.

Tylko bez 偶adnych sztuczek 鈥 powiedzia艂 milicjant, wchodz膮c do pokoju w 艣lad za Jurijem.

Ela mia艂a ju偶 na sobie sukienk臋, zak艂ada艂a kozaki.

Szubin zobaczy艂 swoje spodnie le偶膮ce na fotelu. Obok wala艂a si臋 pomi臋ta koszula. By艂o mu wstyd, 偶e obcy ludzie patrz膮 si臋 na jego rzeczy.

Mogliby艣cie si臋 odwr贸ci膰 鈥 powiedzia艂. 鈥 Tutaj jest kobieta.

Za oknem zawy艂a jeszcze jedna karetka. Zagwizda艂 parow贸z. Gwizdek urwa艂 si臋 niespodziewanie.

Dziwka, nie kobieta 鈥 powiedzia艂 dy偶urny. Milicjant od razu zrobi艂 krok w stron臋 Szubina, ogradzaj膮c go od dy偶urnego. Ela powiedzia艂a cicho, ze z艂o艣ci膮:

Jeszcze po偶a艂ujesz, 偶e艣 si臋 urodzi艂.

Ty mnie nie strasz. Szubin powiedzia艂:

Towarzyszu milicjancie, jeste艣cie 艣wiadkiem tego, jak nas obra偶aj膮.

Ubierajcie si臋, ubierajcie 鈥 powiedzia艂 milicjant, wygl膮daj膮c przez okno.

Uprzedzam: jutro b臋d臋 u waszego sekretarza komitetu miejskiego.

Zobaczymy 鈥 powiedzia艂 milicjant.

Akurat ci臋 przyjmie 鈥 powiedzia艂 neandertalczyk.

Ubrani? 鈥 zapyta艂 milicjant. 鈥 W takim razie prosz臋 za mn膮. Na komend臋.

Dlaczego? Macie obowi膮zek powiedzie膰 mi, o co jestem oskar偶ony.

O naruszenie zasad obowi膮zuj膮cych w hotelu 鈥 powiedzia艂 milicjant.

Nie! 鈥 krzykn膮艂 neandertalczyk. 鈥 O napad i chuliga艅stwo.

Nie wstyd wam, towarzyszu sier偶ancie? 鈥 zapyta艂 Szubin.

To wam, obywatelu, powinno by膰 wstyd 鈥 powiedzia艂 milicjant.

Twarz mia艂 prostack膮, niemal偶e dzieci臋c膮, nos zadarty.

Wida膰 by艂o, 偶e nie ma ochoty w nic wnika膰 i b艂膮dzi my艣lami gdzie艣 bardzo daleko.

Chod藕my 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Nic im nie udowodnisz. Mimo wszystko dostali ci臋. A ja ci nie wierzy艂am.

Nie p贸jd臋 na komend臋 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Trzeba 鈥 powiedzia艂 milicjant. 鈥 Sprawdzimy obecno艣膰 alkoholu we krwi.

Wzi膮艂 ze sto艂u klucze do pokoju i popchn膮艂 Jurija w stron臋 drzwi.

Ela sama ruszy艂a do przodu.

Nie zapomnieli艣cie dokument贸w? 鈥 zapyta艂 milicjant. Pytanie zabrzmia艂o naturalnie i Szubin poklepa艂 si臋 r臋k膮 po piersi, aby upewni膰 si臋, 偶e portfel jest na miejscu, tak samo naturalnie odpowiedzia艂:

Nie zapomnia艂em.

Milicjant sam zamkn膮艂 pok贸j i odda艂 klucz dy偶urnej, kt贸ra podbieg艂a, aby go odebra膰.

Oddaj czerwo艅ca 鈥 powiedzia艂a Ela.

Co? 鈥 dy偶urna szybko ruszy艂a przodem wzd艂u偶 korytarza, ko艂ysz膮c si臋 jak kaczka, kt贸rej spieszno schowa膰 si臋 za kamieniem.

Neandertalczyk szed艂 za ni膮, odwraca艂 si臋 co chwila, jakby w obawie, 偶e Szubin niebezpiecznie si臋 przybli偶y. Poch贸d zamyka艂 milicjant.

Wyszli na klatk臋 schodow膮, gdzie sta艂 pijany w trupa m艂odzieniec w ko偶uchu i futrzanej czapce. Ujrzawszy Szubina, od niechcenia, ale g艂o艣no i 偶yczliwie zapyta艂:

Czy przekaza膰 co艣 komu艣?

Pijany roze艣mia艂 si臋.

Z do艂u dobieg艂 g艂o艣ny krzyk, zamieni艂 si臋 w charczenie 1 umilk艂.

Musz臋 si臋 ubra膰 鈥 powiedzia艂a Ela do milicjanta. 鈥 Mam palto w restauracji. W szatni.

Milicjant rozmy艣la艂 nad t膮 informacj膮. Zeszli jeszcze o p贸艂 pi臋tra w d贸艂.

Ej, ochrona 鈥 powiedzia艂 milicjant.

Neandertalczyk odwr贸ci艂 si臋.

Odprowadzisz pani膮 do szatni.

Sama dojdzie.

Odprowadzisz, powiedzia艂em. Poczekamy na ciebie w samochodzie.

Dy偶urny nie odpowiedzia艂. Nadal schodzi艂 w d贸艂. Z ostatniego p贸艂pi臋tra wida膰 ju偶 by艂o hotelowy hol.

Na pierwszy rzut oka Szubinowi wyda艂o si臋, 偶e widzi ilustracj臋 do bajki o 艣pi膮cej kr贸lewnie.

Wszyscy spali.

W wype艂niaj膮cej hol 偶贸艂tej, przezroczystej mgle, spali na pod艂odze ludzie, kt贸rzy niedawno t艂oczyli si臋 w oczekiwaniu na wolny stolik. Spali te偶 ci, kt贸rzy przedtem zabijali czas, siedz膮c w fotelach. W uchylonych drzwiach restauracji spa艂 kelner. By艂o bardzo cicho.

艢pi膮ce kr贸lestwo by艂o tak pe艂ne jakiej艣 zaczarowanej tajemnicy, 偶e milicjant szepn膮艂:

St贸jcie!

Wszyscy pos艂usznie stan臋li, opr贸cz neandertalczyka, kt贸ry nadal schodzi艂 w d贸艂.

Z do艂u podnosi艂 si臋 ci臋偶ki, martwy zapach, kt贸ry 鈥 mimo 偶e znajomy 鈥 nie obudzi艂by w Szubinie 偶adnych wspomnie艅, gdyby nie migotanie 偶贸艂tej mg艂y. Wtedy Jurij zobaczy艂: czarna rzeka鈥 偶贸艂ta mg艂a nad wod膮鈥 kaszel Nataszy i s艂owa Burina o nieprzewidywalnych reakcjach chemicznych w 艣ciekach. Obraz pojawi艂 si臋 na chwil臋 i znik艂, wyparty przez niewiarygodn膮 rzeczywisto艣膰.

Szubin widzia艂, jak neandertalczyk wchodzi w 偶贸艂t膮 鈥 ale przezroczyst膮 鈥 warstw臋 mg艂y, a jego ruchy staj膮 si臋 coraz wolniejsze. Chwyci艂 si臋 obiema r臋kami za gard艂o, zawr贸ci艂 z powrotem w stron臋 schod贸w, ale nie da艂 rady pokona膰 wi臋cej ni偶 jeden stopie艅, upad艂, uderzy艂 g艂ow膮 w najni偶szy stopie艅 i znieruchomia艂.

Szubin chwyci艂 za r臋k臋 El臋, kt贸ra rzuci艂a si臋 w stron臋 dy偶urnego.

M贸wili ci, 偶e masz sta膰! 鈥 krzykn膮艂. Krzyk zabrzmia艂 bardzo g艂o艣no.

Stali we tr贸jk臋 na schodach, wok贸艂 nich panowa艂a straszna cisza, bo ani z restauracji, ani z ulicy nie dobiega艂 nawet najcichszy d藕wi臋k. Po minucie odr臋twienia milicjant ruszy艂 w d贸艂. Zrobi艂 jeden krok.

Nie wolno 鈥 krzykn膮艂 Szubin, a jego g艂os dziwnie ni贸s艂 si臋 po holu, jakby to by艂 nie hotel, a pusta 艣wi膮tynia.

呕贸艂ty, lekki opar k艂臋bi艂 si臋, pob艂yskiwal, jak powietrze w letni dzie艅 nad rozgrzanym miastem. Szubin zrozumia艂, 偶e opar poch艂on膮艂 ludzi, kt贸rzy zdawali si臋 spa膰, ale niezgrabne, nienaturalne pozycje zdradza艂y, 偶e s膮 martwi, a teraz ci膮gnie ku g贸rze, ku 偶ywym, aby i on, i Ela, i milicjant upadli i uton臋li w nim tak, jak uton膮艂 dy偶urny z czerwon膮 opask膮 na r臋kawie.

Tam s膮 ludzie 鈥 powiedzia艂 milicjant, a nad jego g贸rn膮 warg膮 b艂yszcza艂y kropelki potu.

Im ju偶 nie pomo偶esz 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 A sam zginiesz.

Zginiesz? 鈥 cicho zapyta艂a Ela. 鈥 Jak to?

Nie wiem. Ale tam nie wolno. Chod藕my na g贸r臋.

Szubin poczu艂 sucho艣膰 i palenie w gardle. By膰 mo偶e by艂a to autosugestia, a mo偶e rzeczywi艣cie opar podnosi艂 si臋, dusz膮c wszystkich woko艂o.

Poci膮gn膮艂 El臋 za r臋k臋, a ona smutnym g艂osem powiedzia艂a:

Zostawi艂am palto w szatni.

Zacz膮艂 ich popycha膰 w g贸r臋 a oni, cho膰 niech臋tnie, poddali si臋.

Stracili przytomno艣膰 鈥 m贸wi艂 policjant. 鈥 Trzeba wezwa膰 pogotowie.

Wypchn膮wszy ich z p贸艂pi臋tra na schody, sk膮d ju偶 nie by艂o wida膰 holu, Szubin zatrzyma艂 si臋 i zacz膮艂 przeszukiwa膰 kieszenie 鈥 gdzie papierosy? Wszystko by艂o nierealne, nie, nie sen, a nierealno艣膰, wewn膮trz kt贸rej zachowa艂 艣wiadomo艣膰.

Szubin prze偶y艂 ju偶 raz co艣 takiego, kiedy zapali艂 si臋 w powietrzu silnik w starym samolocie, kt贸ry ju偶 trzykrotnie by艂 wycofany z eksploatacji. Awionetka nale偶a艂a do prywatnej firmy organizuj膮cej dwa razy w tygodniu rejsy do Bogoty. Wtedy Jurij siedzia艂 w przedziale pasa偶erskim, dooko艂a ludzie krzyczeli, kto艣 stara艂 si臋 wsta膰, przez iluminator wida膰 by艂o ci膮gn膮c膮 si臋 od silnika smug臋 dymu, samolot chybota艂 si臋, kr膮偶y艂, szuka艂 miejsca do l膮dowania, a w dole ci膮gn臋艂y si臋 tylko g贸ry pokryte k臋dzierzawym lasem. Samolot w ko艅cu wyl膮dowa艂 na polanie, potem piloci wyprowadzali posiniaczonych pasa偶er贸w, wypychali ich z samolotu. Ludzie nie rozumiej膮c sytuacji, 艂apali swoje rzeczy, walizki, torby, a piloci poganiali ich i odganiali jak najdalej od pal膮cego si臋 pojazdu鈥 Dopiero z daleka Szubin zobaczy艂 wybuch awionetki i z jak膮艣 dziwn膮 satysfakcj膮 pomy艣la艂, 偶e zd膮偶y艂 zabra膰 swoj膮 walizk臋.

Z g贸ry schodzi艂, chwiej膮c si臋, m艂ody cz艂owiek w ko偶uchu.

Stoicie? 鈥 zapyta艂 i doda艂: 鈥 Chcesz, to uwolni臋 ci臋. Szubin nie zrozumia艂, zapomnia艂, 偶e dopiero co zosta艂 aresztowany, bo mi臋dzy scen膮 w pokoju, a tym, co zobaczy艂 w holu przebiega艂a nieprzenikniona zas艂ona.

Co? 鈥 Jurij by艂 zdezorientowany.

Milicjant powiedzia艂:

Tam nie wolno.

A co to za porz膮dki? 鈥 powiedzia艂 ch艂opak w ko偶uchu. 鈥 Wolny kraj, wolne miasto. 艁api膮 kogo popadnie.

Odepchn膮艂 milicjanta, a ten odsun膮艂 si臋, bo nie czu艂 si臋 w tym momencie na si艂ach pe艂ni膰 swoj膮 funkcj臋.

Poczekaj 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Tam jest niebezpiecznie. Jaki艣 gaz.

Jak gaz to gaz.

Ch艂opak by艂 silny i, jak to pijany, uparty.

Ela rozkaszla艂a si臋.

Szubin powiedzia艂 do ch艂opaka:

Jak chcesz, ale potem b臋dzie za p贸藕no.

Nie wolno, nie wolno! Tam wszyscy le偶膮 martwi! 鈥 krzykn臋艂a Ela i znowu zacz臋艂a kaszle膰.

Jacy znowu martwi? 鈥 ch艂opak wytrze藕wia艂. Nikt mu nie odpowiedzia艂. Szubin podtrzymywa艂 El臋, kt贸rej zrobi艂o si臋 s艂abo, dopad艂y j膮 md艂o艣ci. Stara艂a si臋 powstrzyma膰, ale Jurij zaprowadzi艂 j膮 do kosza na 艣mieci, kt贸ry, na szcz臋艣cie, sta艂 na p贸艂pi臋trze.

Ch艂opak zszed艂 na p贸艂pi臋tro i spojrza艂 w d贸艂. Zatrzyma艂 si臋. Potem zakl膮艂, owin膮艂 si臋 ko偶uchem i pobieg艂 na g贸r臋.

Szubin podtrzymywa艂 omdla艂膮 El臋, ba艂 si臋, 偶e si臋 zatru艂a oparami.

Jak si臋 czujesz? 鈥 zapyta艂. 鈥 To z nerw贸w. Zaraz przejdzie.

Jakby chcia艂 przekona膰 j膮, 偶e to nie ma nic wsp贸lnego z 偶贸艂tym oparem, ani z tym, co zobaczyli.

Ju偶 mi lepiej 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Przepraszam.

Musisz i艣膰 na g贸r臋, do pokoju i tam po艂o偶y膰 si臋 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Tak, koniecznie 鈥 Ela od razu zgodzi艂a si臋.

Gdzie jest klucz do mojego pokoju? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Klucz? Odda艂em dy偶urnej 鈥 powiedzia艂 milicjant.

Chod藕my na g贸r臋 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Trzeba zadzwoni膰.

W艂a艣nie 鈥 milicjant nagle u艣miechn膮艂 si臋 z ulg膮. Jakby kto艣 pchn膮艂 go z powrotem ku realno艣ci.

Pierwszy pobieg艂 na g贸r臋.

Szubin wyj膮艂 chustk臋, a Ela wytar艂a usta.

Gdy w 艣lad za milicjantem weszli na pi臋tro, zd膮偶yli jeszcze zobaczy膰, jak dy偶urna widz膮c, 偶e milicjant wraca sam, wstaje ze zdumienia. Zapyta艂a:

A to co? Co takiego? Nie bra艂am 偶adnych pieni臋dzy.

Klucz do pokoju. Szybko! 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Dy偶urna zacz臋艂a grzeba膰 w szufladzie z kluczami.

A co? Co艣 si臋 sta艂o?

Na dole nieszcz臋艣cie. Katastrofa 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Nie wolno tam schodzi膰. I nie pozw贸lcie na to nikomu. Sta艅cie na schodach i nikogo nie przepuszczajcie.

Zabili kogo艣, prawda? Kogo?

Milicjant zauwa偶y艂 stoj膮cy na jej stoliku telefon.

Prosz臋 milcze膰 鈥 powiedzia艂. Wykr臋ci艂 trzy cyfry, uderzy艂 w wide艂ki.

Przez 贸semk臋 鈥 powiedzia艂a dy偶urna. 鈥 Na miasto trzeba dzwoni膰 przez 贸semk臋.

Trzeba by艂o od razu tak m贸wi膰.

Szubin wzi膮艂 klucz. Powiedzia艂 do milicjanta:

Zaprowadz臋 El臋 do pokoju. Dwie艣cie trzydzie艣ci dwa. Zaraz wracam.

Milicjant kiwn膮艂 g艂ow膮 i znowu zacz膮艂 wykr臋ca膰 numer. Obok sta艂a dy偶urna.

Nikt nie odpowiada 鈥 powiedzia艂 milicjant.

To chod藕my do mnie, zadzwonimy ode mnie. Mo偶e telefon si臋 popsu艂 鈥 zaproponowa艂 Jurij.

We tr贸jk臋 pobiegli korytarzem. W pokoju nadal pali艂o si臋 艣wiat艂o, bo kto艣 zapomnia艂 je wy艂膮czy膰. Milicjant podszed艂 do sto艂u, odsun膮艂 s艂oik brazylijskiej kawy i zacz膮艂 wykr臋ca膰 numer.

Przez 贸semk臋 鈥 przypomnia艂 Szubin.

Podszed艂 do okna i odsun膮艂 zas艂on臋, aby obejrze膰 okolic臋. Nie wiadomo, dlaczego wcze艣niej nie przysz艂o mu to do g艂owy. Przecie偶 w ten spos贸b m贸g艂 odpowiedzie膰 na wszystkie pytania 鈥 czy przytrafi艂o si臋 to tylko w hotelu, czy tak偶e na ulicy.

Okno by艂o jak wielki ekran oddzielaj膮cy Szubina od tego, co zobaczy艂. Na placu przed dworcem 鈥 tak jak przedtem 鈥 pali艂y si臋 latarnie. Ich 偶贸艂te 艣wiat艂o jakby powo艂ywa艂o do 偶ycia podnosz膮ce si臋 w odpowiedzi z ziemi 偶贸艂te b艂yski. 艢nieg straci艂 niebieski odcie艅. To by艂a stop鈥搆latka.

Plac by艂 nieruchomy.

Figurki ludzi by艂y rozrzucone po placu, jak kukie艂ki wysypane z pude艂ka i to z du偶ej wysoko艣ci. By艂y wsz臋dzie 鈥 niewielkie czarne plamki 鈥 obok dworca i przystanku trolejbusowego. Mniej na samym placu, mi臋dzy nielicznymi samochodami i kioskami, a zupe艂nie ma艂o 鈥 z prawej strony, obok ciemnych sklep贸w.

By艂y jeszcze samochody. Jeden z nich z du偶膮 pr臋dko艣ci膮 wpad艂 na s艂up, kt贸ry wbi艂 si臋 g艂臋boko w mask臋, jakby ta wzi臋艂a go w obj臋cia. Drzwi samochodu otwar艂y si臋, kierowca wychyli艂 si臋 do po艂owy, padaj膮c g艂ow膮 na jezdni臋.

Szubin chcia艂 odwr贸ci膰 si臋 i powiedzie膰, 偶eby inni te偶 podeszli i popatrzyli, ale w tej samej chwili zobaczy艂, 偶e na plac wje偶d偶a wysoki ikarus. 呕贸艂te b艂yski zakry艂y ko艂a i zawirowa艂y z przodu. Kierowca najwyra藕niej zrozumia艂, 偶e z przodu dzieje si臋 co艣 z艂ego. Autobus ostro zahamowa艂. Drzwi otworzy艂y si臋.

Szubin zacz膮艂 nerwowo ci膮gn膮膰 okno w swoj膮 stron臋, zapomnia艂 jednak przekr臋ci膰 klamk臋 鈥 chcia艂 ostrzec kierowc臋.

Ten stan膮艂 w drzwiach, rozejrza艂 si臋, zeskoczy艂 na jezdni臋, podeszwy nie zd膮偶y艂y dotkn膮膰 asfaltu 鈥 zgi膮艂 si臋 i upad艂 g艂ow膮 do przodu.

Szarpn膮艂 si臋, jakby chcia艂 si臋 odczo艂ga膰鈥 i znieruchomia艂.

Nie wolno! 鈥 krzykn臋艂a Ela, jej krzyk dotar艂 do Szubina dopiero po chwili. Zawis艂a na jego r臋ce, odrywaj膮c j膮 od okna, aby go nie otworzy艂.

Popatrz! 鈥 stara艂 si臋 wyja艣ni膰.

Wszystko rozumiem, wszystko widzia艂am鈥 nic nie pomo偶esz 鈥 oni nic nie s艂ysz膮!

Milicjant, nie wypuszczaj膮c s艂uchawki z r臋ki, tak偶e patrzy艂 na autobus.

Pasa偶er贸w by艂o niewielu. Ze trzy osoby.

Pierwszy z nich pojawi艂 si臋 w otwartych drzwiach zaraz za kierowc膮, zatrzyma艂 si臋 na najwy偶szym schodku, spogl膮daj膮c w d贸艂. Patrzy艂 na kierowc臋 i najwyra藕niej co艣 m贸wi艂, potem odwr贸ci艂 si臋 do 艣rodka 鈥 podszed艂 do niego drugi pasa偶er. Po chwili pierwszy pasa偶er zacz膮艂 wychodzi膰. Powoli, rozgl膮daj膮c si臋. Szubin widzia艂, jak jego nogi pogr膮偶aj膮 si臋 w 偶贸艂tych b艂yskach, podnosz膮c w g贸r臋 niewielki ob艂oczek. Pasa偶er przestraszy艂 si臋, chcia艂 wr贸ci膰 do autobusu, ale nogi ugi臋艂y si臋 pod nim, jakby chcia艂 usi膮艣膰 na schodku i lec膮c g艂ow膮 w d贸艂, upad艂 na kierowc臋.

Szubinowi w ko艅cu uda艂o si臋 otworzy膰 okno.

Wraca膰! 鈥 krzykn膮艂 z rozpacz膮. 鈥 Nie wychodzi膰! Nie wiadomo, czy drugi pasa偶er co艣 us艂ysza艂, czy sam domy艣li艂 si臋, 偶e nie wolno wychodzi膰, ale odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 kobiety, ostatniej pasa偶erki, kt贸ra zamierza艂a wyj艣膰 przez tylne drzwi. Zatrzyma艂a si臋, obejrza艂a. Machn臋艂a lekcewa偶膮co r臋k膮 i po kilku sekundach le偶a艂a na mokrym 艣niegu ko艂o tylnych drzwi.

Zosta艂 ostatni pasa偶er. Odszed艂 od drzwi, wida膰 by艂o jak przyklei艂 si臋 twarz膮 do szyby i stara艂 zobaczy膰, co si臋 dzieje na placu. Ela zamkn臋艂a okno.

Milicjant, pokazuj膮c s艂uchawk臋 Szubinowi, powiedzia艂:

Nie odpowiadaj膮.

Komisariat jest parterowy? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Cz臋艣膰 operacyjna jest na parterze.

Czy jest pi臋tro?

Pi臋tro? Po co?

Je艣li gaz dosta艂 si臋 na parter, to na pi臋trze mog膮 by膰 ludzie!

Ale tam teraz nikogo nie ma. Jest noc.

To dzwo艅cie do rady miejskiej. Dzwo艅cie do komitetu miejskiego! Na pogotowie! Czy to tak trudno zrozumie膰?

Nie znam numeru 鈥 powiedzia艂 ze smutkiem milicjant. 鈥 Pami臋tam tylko nasz telefon, innych nie.

Dobrze 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Chod藕my do dy偶urnej. Mo偶e ma ksi膮偶k臋 telefoniczn膮. Elu, kochanie, nie wychod藕, dobrze? Zaraz wracam.

Jura, dok膮d idziesz?

Trzeba sprawdzi膰 numery telefon贸w.

A ja?

Ty te偶 dzwo艅. Dzwo艅 do Niko艂ajczyka. Dzwo艅 do wszystkich, kt贸rych znasz. Trzeba podj膮膰 jakie艣 dzia艂ania.

A co si臋 sta艂o? To gaz?

Sk膮d mam wiedzie膰? Przecie偶 byli艣my razem.

Musz臋 i艣膰 do domu 鈥 Ela zatrzyma艂a go. Milicjant sta艂 przy drzwiach, czeka艂. Uzna艂 wy偶sz膮 pozycj臋 Szubina i jego prawo do wydawania polece艅.

Po co do domu? 呕ycie ci niemi艂e?

Mitka zosta艂 w domu.

Na kt贸rym pi臋trze mieszkasz?

Na trzecim.

To niech 艣pi. Z kim zosta艂?

Z mam膮.

W takim razie zadzwo艅 do mamy i powiedz, 偶eby zamkn臋li si臋 i nigdzie nie wychodzili. I niech wyjrz膮 przez okno, czy wida膰 偶贸艂t膮 mg艂臋. Tylko nic jej nie m贸w, nie strasz jej, rozumiesz, nie strasz.

Ela pokornie s艂ucha艂a, kiwa艂a g艂ow膮, jakby stara艂a si臋 wszystko zapami臋ta膰, a potem powiedzia艂a:

Nie mamy telefonu.

Zadzwo艅 do s膮siadki.

U nas w domu nie ma telefon贸w.

Dzwo艅 do Niko艂ajczyka. On ma telefon?

Ma.

Szubin i milicjant wyszli na korytarz. Zza s膮siednich drzwi dobiega艂a muzyka. S艂ycha膰 by艂o podniesione g艂osy.

Trzeba b臋dzie postawi膰 kogo艣 na schodach 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 呕eby nie puszcza艂 mieszka艅c贸w na d贸艂.

Mog膮 zjecha膰 wind膮 鈥 powiedzia艂 milicjant.

Zobaczymy.

Dy偶urnej nie by艂o na miejscu. Zamiast niej zobaczyli cz艂owieka z walizk膮. By艂 to smutny garbus 鈥 jeden z tych, kt贸rzy siedzieli z Szubinem w restauracji. Sta艂 pokornie obok stolika dy偶urnej.

A wy dok膮d? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Wyje偶d偶am 鈥 odpowiedzia艂 m臋偶czyzna. 鈥 A jej nie ma. Musz臋 odda膰 klucz.

Zosta艅cie na schodach. O, tutaj 鈥 powiedzia艂 Jurij.

Nikogo nie wolno puszcza膰 na d贸艂.

Sier偶ancie, prosz臋 wszystko mu wyja艣ni膰 鈥 powiedzia艂 Szubin. Zobaczy艂 艣wiat艂o pal膮ce si臋 u pokoj贸wek. Mo偶e tam ukry艂a si臋 dy偶urna? Nie, pok贸j by艂 pusty.

To niemo偶liwe 鈥 m贸wi艂 garbus do milicjanta. 鈥 To wszystko jest zmy艣lone. By艂em na ulicy p贸艂 godziny temu.

Mieli艣cie szcz臋艣cie 鈥 powiedzia艂 rozdra偶niony Szubin 鈥 偶e uszli艣cie z 偶yciem.

Poci膮gn膮艂 szuflad臋 sto艂u dy偶urnej. By艂a zamkni臋ta, wi臋c poci膮gn膮艂 mocniej.

Co robicie? 鈥 zapyta艂 garbus.

St贸jcie, gdzie wam kazano! 鈥 warkn膮艂 Jurij.

St贸jcie, st贸jcie! 鈥 popar艂 go milicjant. 鈥 Walizk臋 zostawcie. Nikt jej nie zabierze.

Garbus, ca艂y czas pe艂en w膮tpliwo艣ci, zrobi艂 kilka krok贸w w stron臋 klatki schodowej, ale walizki nie pu艣ci艂.

Szuflada wypad艂a z hukiem. Posypa艂y si臋 papiery. Szubin zacz膮艂 je przewraca膰 w nadziei, 偶e znajdzie jaki艣 zeszyt albo spis telefon贸w.

Zaszumia艂a przeje偶d偶aj膮ca obok winda.

A niech to diabli! 鈥 wyrwa艂o si臋 Szubinowi. Rzuci艂 si臋 w stron臋 windy. Gdy bieg艂 do niej us艂ysza艂, 偶e zatrzyma艂a si臋 na parterze, a potem drzwi otworzy艂y si臋. Kto艣 krzykn膮艂. I zapad艂a cisza. Obok drzwi windy ca艂y czas 艣wieci艂o si臋 czerwone 艣wiate艂ko.

Przynajmniej nikt z niej wi臋cej nie skorzysta 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Co? Co si臋 sta艂o?

Zejd藕cie p贸艂 pi臋tra w d贸艂 鈥 powiedzia艂 Szubin do garbusa 鈥 ale nie wi臋cej. Zobaczcie, co si臋 dzieje na dole i natychmiast wr贸膰cie, je艣li s艂owa sier偶anta wam nie wystarcz膮.

Ale on powiedzia艂, 偶e tam nast膮pi艂o zatrucie jakim艣 gazem.

No w艂a艣nie.

Garbus ostro偶nie zszed艂 w d贸艂.

Na g贸rze kto艣 b臋bni艂 w drzwi windy 鈥 widocznie nie m贸g艂 si臋 doczeka膰 i by艂 z艂y.

P贸jd臋 na g贸r臋 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Mo偶e kt贸ra艣 dy偶urna ma ksi膮偶k臋 telefoniczn膮. Wiecie, co robi膰?

Tak jest 鈥 powiedzia艂 milicjant, cho膰 nie mia艂 poj臋cia, co pocz膮膰.

Jurij pobieg艂 w stron臋 schod贸w, lecz nagle zatrzyma艂 si臋. Gdzie si臋 podzia艂 ten przekl臋ty garbus? Zamiast na g贸r臋, Szubin zszed艂 kilka krok贸w w d贸艂. To, co zobaczy艂, nie przestraszy艂o go, ale roze藕li艂o.

Garbus siedzia艂 na dolnym schodku, g艂ow臋 mia艂 odrzucon膮 do ty艂u, usta otwarte. Walizk臋 trzyma艂 na kolanach.

Diabli by to wzi臋li 鈥 powiedzia艂 na g艂os Szubin. 鈥 Postanowi艂 sprawdzi膰!

Popatrzy艂 na hol. Przyzwyczai艂 si臋 ju偶 do tego widoku. By艂 niepoj臋ty, ale nie bajkowy, nie przypomina艂 te偶 snu. By艂a to trudna rzeczywisto艣膰, m贸zg przyjmowa艂 j膮 na ch艂odno.

Poziom 偶贸艂tego migotania podnosi艂 si臋. Sala by艂a zalana nim do wysoko艣ci p贸艂tora metra. Ruch gazu sprawia艂, 偶e kontury przedmiot贸w rozp艂ywa艂y si臋, ludzie zdawali si臋 porusza膰. Szubin zmusi艂 si臋, aby nie patrze膰 d艂u偶ej na hol.

Na g贸rze milicjant ca艂y czas sta艂 obok telefonu

Nigdzie nikt nie odpowiada 鈥 powiedzia艂, u艣miechaj膮c si臋 z zawstydzeniem, jakby to by艂a jego wina. 鈥 Dzwoni艂em na pogotowie i do stra偶y po偶arnej. Nikt nie podchodzi. Dziwne, nieprawda偶?

殴le, ale nic dziwnego 鈥 stwierdzi艂 Szubin.

My艣licie, 偶e tam te偶? 鈥 zapyta艂 milicjant.

Razem musimy zje艣膰 t臋 偶ab臋 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 P贸jd臋 na g贸r臋, poszukam ksi膮偶ki telefonicznej. Chc臋 zadzwoni膰 do fabryki i na lotnisko.

Nie powiedzia艂 milicjantowi nic o garbusie. Wygl膮da艂o na to, 偶e milicjant o nim zapomnia艂.

Szubin nie zd膮偶y艂 doj艣膰 na drugie pi臋tro, gdy us艂ysza艂, 偶e z g贸ry schodzi grupa ludzi rozmawiaj膮cych g艂o艣no i rado艣nie.

Nie przeszkodz膮 nam ni morza, ni l膮dy! 鈥 zadudni艂 bas.

Sta膰! 鈥 rozkaza艂 Jurij, cofaj膮c si臋 o krok od 艣piewaj膮cych ludzi i widz膮c tylko napi臋t膮 twarz Gro艅skiego.

Czego? Czemu nie daj膮 nam 艣piewa膰?! 鈥 zakrzykn臋艂a gruba matrona. 鈥 Witia, on mi przeszkadza!

Jest pijany! 鈥 wtr膮ci艂 si臋 referent. 鈥 Wzywali艣my ju偶 milicj臋, a on ci膮gle rozrabia.

My te偶 jeste艣my pijani! 鈥 za艣piewa艂a matrona. 鈥 Za艣piewajmy razem.

Szubin odepchn膮艂 j膮 zdecydowanym ruchem i stan膮艂 oko w oko z dyrektorem zak艂ad贸w chemicznych.

Odejd藕my na bok 鈥 powiedzia艂, wskazuj膮c ku g贸rze. 鈥 Mam do was dwa s艂owa.

Nie tak szybko! 鈥 krzykn膮艂 referent. 鈥 Bez chuliga艅stwa.

Gro艅ski by艂 ca艂y nastroszony i z艂y. W jego oczach czai艂 si臋 strach: je艣li Szubin m贸g艂 wyrwa膰 si臋 z mocnych obj臋膰 milicji, to znaczy, 偶e znalaz艂 jakie艣 wyj艣cie, mia艂 plecy. U kogo?

A wy 鈥 powiedzia艂 Jurij do pozosta艂ych 鈥 st贸jcie tu. I nie schod藕cie na d贸艂.

W g艂osie Szubina d藕wi臋cza艂a wiara we w艂asne prawo do wydawania polece艅, kt贸r膮 艂atwo jest wychwyci膰 i uzna膰 ludziom przyzwyczajonym do hierarchii. T臋 umiej臋tno艣膰, wynikaj膮c膮 z wewn臋trznego przekonania, trudno jest sfa艂szowa膰.

Kompania przerwa艂a 艣piew, wszyscy zamilkli. Stali, patrzyli na Gro艅skiego, jakby by艂 przyw贸dc膮 stada, do kt贸rego nale偶y decyzja.

Poczekajcie 鈥 powiedzia艂 i wszed艂 schodek wy偶ej, tak 偶e od pozosta艂ych oddziela艂o go oko艂o dw贸ch metr贸w. Referent przyklei艂 si臋 z boku, aby nie zostawi膰 szefa samego w niebezpiecznym momencie.

Prosz臋 odej艣膰 鈥 Szubin rzek艂 z obrzydzeniem, tak, jak nale偶y zwraca膰 si臋 do p艂otek.

Referent patrzy艂 na swego szefa.

No! 鈥 powiedzia艂 Jurij.

Gro艅ski zrobi艂 ruch g艂ow膮, odsy艂aj膮c p艂otk臋 do pozosta艂ych.

Szubin uj膮艂 jego rami臋, odsuwaj膮c go jeszcze dalej od rozbawionej kompanii.

Wydarzy艂o si臋 nieszcz臋艣cie 鈥 wyszepta艂. 鈥 Katastrofa. Zgin臋艂o wielu ludzi.

Gro艅ski nie odpowiada艂. Poczu艂 niebezpiecze艅stwo i ca艂y si臋 spi膮艂. P艂atki rasowego nosa pobiela艂y, nawet brwi mia艂 napi臋te.

Najprawdopodobniej to zatrucie chemikaliami.

Gdzie 鈥 zapyta艂 Gro艅ski szeptem.

Dwa pi臋tra ni偶ej 鈥 powiedzia艂 Szubin. M贸wi艂 ju偶 normalnym g艂osem i s艂ysza艂 ci臋偶kie oddechy pozosta艂ych s艂uchaczy.

Je艣li to 偶art鈥

W takim razie id藕cie, tylko sami 鈥 powiedzia艂. 鈥 Nie radzi艂bym nara偶a膰 na niebezpiecze艅stwo 偶ycia waszych go艣ci.

To jaki艣 bezsens 鈥 stwierdzi艂 dyrektor zak艂ad贸w chemicznych. Patrzy艂 nie na Szubina, a na grubego, wci艣ni臋tego w za ciasny garnitur 艂ysego go艣cia o czerwonych policzkach, kt贸ry ci膮gn膮艂 Jurija za r臋kaw.

Powt贸rzcie, co si臋 zdarzy艂o 鈥 powiedzia艂.

Mia艂 czerwone nie tylko policzki, ale tak偶e i nos, a ponadto 鈥 bardzo jasne, 偶ywe, nie zm膮cone w贸dk膮 oczy.

Nie znam przyczyn katastrofy 鈥 oznajmi艂 Szubin. 鈥 Ale na dole le偶膮 martwi ludzie. Na placu te偶. Du偶o ludzi.

Na placu? Gdzie? 鈥 grubas jakby przej膮艂 dowodzenie. By艂 wa偶niejszy od Gro艅skiego i Szubin zrozumia艂, 偶e bankiet odbywa艂 si臋 w艂a艣nie na jego cze艣膰.

Zejd藕cie ni偶ej, na p贸艂pi臋tro 鈥 mo偶ecie te偶 wyjrze膰 przez okno 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Nie wolno schodzi膰 do holu. Tam jest gaz.

Jaki gaz? 鈥 Gro艅ski by艂 rozdra偶niony, nie chcia艂 uwierzy膰, podejrzewaj膮c, 偶e jest to zemsta Szubina za najazd milicji. 鈥 Jaki tam mo偶e by膰 gaz?

Jurij zszed艂 z nimi na d贸艂. Nie trzeba by艂o ju偶 szuka膰 ksi膮偶ki telefonicznej. Je艣li w takiej chwili mo偶na m贸wi膰 o szcz臋艣ciu, to Gro艅ski by艂 takim szcz臋艣ciem. Na pewno zna艂 wszystkie potrzebne telefony.

Grubas pierwszy dopad艂 klatki schodowej. Milicjant ci膮gle jeszcze sta艂 przy telefonie. Nic wi臋cej si臋 w tym czasie nie zmieni艂o. T臋gi m臋偶czyzna podszed艂 do okna obok sto艂u dy偶urnej i zdecydowanym gestem pijanego cz艂owieka odsun膮艂 zas艂on臋. Gro艅ski stan膮艂 przy nim, inne osoby zagl膮da艂y mu przez rami臋.

Nie odpowiadaj膮? 鈥 zapyta艂 Szubin milicjanta.

Boj臋 si臋, 偶e nie 鈥 odpowiedzia艂, podni贸s艂 le偶膮c膮 na stole fura偶erk臋 i za艂o偶y艂 j膮. Wiedzia艂, kiedy ma do czynienia z dow贸dztwem.

To jaka艣 bzdura 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski. Grubas milcza艂, a on kontynuowa艂 wypowied藕. 鈥 Mo偶e po prostu stracili przytomno艣膰.

Przytomno艣膰? 鈥 t臋gi m臋偶czyzna odwr贸ci艂 si臋 w jego stron臋. Po chwili przeni贸s艂 wzrok na Szubina 鈥 Jak dawno to si臋 wydarzy艂o, towarzyszu鈥

Szubin.

Szubin. Bardzo mi mi艂o. Spiridonow. Kiedy to si臋 zdarzy艂o, towarzyszu Szubin?

Zobaczy艂em to鈥 jakie艣 dwadzie艣cia minut temu.

Jak zobaczyli艣cie?

Schodzi艂em na d贸艂 do holu. Razem z sier偶antem.

Milicjant przytakn膮艂 g艂ow膮. Obecno艣膰 grubasa sprawi艂a, 偶e wszystko znalaz艂o si臋 na swoim miejscu. Ten cz艂owiek na pewno podejmie jakie艣 kroki. Mimo 偶e milicjant rozpoznawa艂 twarz Gro艅skiego, to jednak na przyw贸dc臋 wybra艂 w艂a艣nie Spiridonowa.

Tam jest tak samo?

Tak. Wszyscy nie 偶yj膮. A kiedy id膮cy z nami cz艂owiek zszed艂 na d贸艂, te偶 od razu upad艂.

Czy to zdarzy艂o si臋 szybko?

Praktycznie w mgnieniu oka.

Co mo偶ecie powiedzie膰 na temat, Wiktorze Innokientijewiczu? 鈥 zapyta艂 Gro艅skiego Spiridonow.

Nigdy nic takiego nie zdarzy艂o si臋 u nas 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski.

Wiem, 偶e nie mia艂o miejsca. Inaczej dawno by艣my ju偶 ca艂膮 Rosj臋 wytruli 鈥 powiedzia艂 Spiridonow.

Mo偶e to dywersja? 鈥 zapyta艂 referent. Porusza艂 przy tym uszami.

Dywersja? 鈥 powt贸rzy艂 Spiridonow. 鈥 Na pewno ameryka艅ska? Albo 偶ydowska? Wspania艂e wyja艣nienie.

Trzeba zadzwoni膰 do biokombinatu 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski. 鈥 Mo偶e maj膮 jaki艣 wyciek?

No to zajmijcie si臋 tym 鈥 powiedzia艂 Spiridonow.

Jedna z grubych kobiet przytuli艂a si臋 do 艣ciany i g艂o艣no p艂aka艂a. Gro艅ski podszed艂 do niej i powiedzia艂:

Uspok贸j si臋, Wieroczko.

Milicja nie odpowiada 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Pogotowie te偶 nie 鈥 doda艂 milicjant. 鈥 Stra偶 po偶arna r贸wnie偶.

Jasne 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Chod藕cie ze mn膮, towarzyszu Szubin, poka偶ecie mi, co tam si臋 sta艂o w holu.

Szubin us艂ucha艂, pomy艣la艂 przy tym jednak, 偶e nawet w takiej sytuacji 鈥 przywyk艂emu do wydawania rozkaz贸w Spiridonowowi 鈥 nie przyjdzie do g艂owy p贸j艣膰 samemu obejrze膰 hol. Jurij rozumia艂, 偶e przyczyn膮 nie jest strach Spridonowa, bo nie sprawia艂 wra偶enia cz艂owieka strachliwego. Po prostu nie przywyk艂 dzia艂a膰 bez 艂udzi, kt贸rym m贸g艂by w razie czego wydawa膰 polecenia. A spo艣r贸d obecnych wybra艂 sobie na pomocnika Szubina.

Gro艅ski wzi膮艂 s艂uchawk臋 z wyci膮gni臋tej r臋ki milicjanta. Szubin ruszy艂 w 艣lad za Spiridonowem w stron臋 schod贸w.

Ostro偶nie 鈥 powiedzia艂, gdy zacz臋li schodzi膰 w d贸艂 鈥 mg艂a ca艂y czas si臋 podnosi.

Mg艂a? Dlaczego nie powiedzieli艣cie tego wcze艣niej?

Nie jestem pewien, 偶e to ona jest przyczyn膮 艣mierci ludzi 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Ale jest tam 偶贸艂ta mg艂a i my艣l臋, 偶e ludzie zgin臋li z jej powodu.

Zatrzymali si臋 na ostatnim p贸艂pi臋trze. Spiridonow sta艂, podpar艂szy si臋 r臋kami pod boki, obraca艂 si臋 powoli, jakby wch艂ania艂 ca艂ym cia艂em otaczaj膮c膮 go scen臋.

Dw贸ch ludzi le偶a艂o, blokuj膮c otwarte drzwi windy. Natomiast piosenkarka kuli艂a si臋 w drzwiach restauracji. Spostrzegli, 偶e b艂yskotki zdobi膮ce jej sukienk臋 migota艂y we mgle jak z艂ote gwiazdeczki.

Nie 偶yj膮 鈥 powiedzia艂 Spiridonow.

Odsun膮艂 g艂ow臋 nieco w bok tak, aby mie膰 Szubina w polu widzenia.

艢mierdzi 鈥 powiedzia艂. 鈥 Czujecie?

Tak.

Tu zawsze 艣mierdzi, nawet woda cuchnie 鈥 ju偶 wcze艣niej zwraca艂em na to uwag臋 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Ale nie pami臋tam, 偶eby 艣mierdzia艂o a偶 tak.

Szubin nie odpowiedzia艂.

Co proponujecie? 鈥 zapyta艂 Spiridonow.

Trzeba skontaktowa膰 si臋 z innymi rejonami 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 M贸wiono mi, 偶e miasto znajduje si臋 w dolinie, a zak艂ady s膮 wy偶ej.

Po co? 鈥 zapyta艂 Spiridonow.

Mog膮 poda膰 przyczyn臋.

Nie s膮dz臋 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Dooko艂a noc. W zak艂adach jest tylko ochrona.

A nocna zmiana?

Ma艂o prawdopodobne. Pocz膮tek miesi膮ca 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Ale ludzi trzeba zaalarmowa膰. Warto by skontaktowa膰 si臋 z wojskiem.

Na g贸rze pojawi艂 si臋 Gro艅ski, obok niego referent. Patrzyli w d贸艂, na hol, twarze mieli nieruchome.

A wy co powiecie? 鈥 zapyta艂 Spiridonow.

Bardzo dziwne 鈥 odpowiedzia艂 Gro艅ski.

Z g贸ry dobieg艂 ha艂as. Czyj艣 gromki g艂os krzycza艂:

Za godzin臋 mam samolot. Nie rozumiecie?

W odpowiedzi milicjant wyda艂 z siebie jakie艣 b臋bni膮ce d藕wi臋ki.

Uspok贸jcie go 鈥 powiedzia艂 Spiridonow do Gro艅skiego, a ten z kolei przywo艂a艂 swoj膮 p艂otk臋. Referent od razu zerwa艂 si臋 z miejsca.

呕贸艂ta mg艂a zawirowa艂a pod nogami i Spiridonow wszed艂 stopie艅 wy偶ej.

Dlaczego do tej pory nie zadzwonili艣my do Moskwy? Dlaczego stoimy? 鈥 spyta艂 Jurij.

Do Moskwy? 鈥 powt贸rzy艂 pytanie Spiridonow. Zagryz艂 wargi. 鈥 Mo偶na i do Moskwy.

Po co do Moskwy? 鈥 zapyta艂 Gro艅ski. Nie sprzeciwia艂 si臋, spokojnie zada艂 pytanie, jak cz艂owiek, kt贸ry chce zorientowa膰 si臋 w trudnej sytuacji.

Bez wzgl臋du na wszystko powinni艣my zameldowa膰 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Tam podejm膮 odpowiednie kroki.

Gro艅ski patrzy艂 na Spiridonowa, ten za艣 鈥 na Gro艅skiego.

Nie 鈥 powiedzia艂 twardo Gro艅ski. 鈥 Nie znamy skali katastrofy. Co mo偶emy powiedzie膰 Moskwie? 呕e w hotelu mia艂o miejsce jakie艣 zatrucie?

Nie tylko w hotelu 鈥 powiedzia艂 Szubin.

No dobrze, nie tylko w hotelu. Na placu te偶. Zapytaj膮 nas, jakie podj臋li艣my kroki? A my na to 鈥 zadzwonili艣my do Moskwy. To, z ca艂ym szacunkiem, jest niepowa偶ne! 鈥 Gro艅ski roz艂o偶y艂 r臋ce, aby wszyscy zrozumieli, jak bardzo jest to niepowa偶ne.

Czuj膮c niepewno艣膰 Spiridonowa, Gro艅ski grzmia艂 dalej, wyrzucaj膮c z siebie kolejne pytania:

I do kogo w Moskwie mamy zadzwoni膰? Do Ministerstwa Zdrowia? Dok膮d? Do KC?

S艂owa Gro艅skiego brzmia艂y rozs膮dnie, ale kry艂o si臋 w nich k艂amstwo i l臋k 鈥 silniejszy ni偶 strach przed tym, co zobaczy艂. By艂a to obawa przed osobist膮 kl臋sk膮, nie fizyczn膮, ale moraln膮, zawodow膮, strach przed ko艅cem kariery.

Wr贸ci艂 referent z odstaj膮cymi uszami. Nie ukrywa艂 zachwytu dla gwa艂townej reakcji Gro艅skiego. Rado艣nie potakiwa艂 g艂ow膮, jakby czeka艂, kiedy zaczn膮 rozdawa膰 cukierki.

S艂usznie m贸wisz 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Do Moskwy st膮d daleko. Do rana b臋dziemy dzwoni膰 i szuka膰, z kim by tu porozmawia膰. Spr贸bujmy najpierw uruchomi膰 miejscowe si艂y. Im wi臋cej zrobimy sami, tym mniej b臋dzie pretensji ze strony Moskwy. Co tam, Gro艅ski, w biokombinacie? Co ci powiedzieli?

Nikt nie odebra艂.

To nic nie znaczy. Jakie masz plany na wypadek awarii?

Plan ma stra偶nik.

Nakaza艂e艣 mu rozpocz膮膰 dzia艂ania?

Siergieju Iwanowiczu, ale przecie偶 w mojej fabryce nie ma awarii! Nie ma awarii! Co艣 zdarzy艂o si臋 tutaj, w centrum. A fabryka jest tam. Przecie偶 wiecie.

Czyli jeszcze nie dzwoni艂e艣 do fabryki? Id藕, dzwo艅.

Widz膮c, 偶e referent chce biec za Gro艅skim, Spiridonow nakaza艂 mu:

A ty, P艂otnikow, id藕 do apartamentu, masz klucz! Przynie艣 butelk臋 i szklank臋.

Spiridonow popatrzy艂 na Jurija.

Dwie szklanki. Musimy si臋 wzmocni膰鈥 Prawda, Szubin?

Tak 鈥 Jurij mia艂 ochot臋 si臋 u艣miechn膮膰. Ze Spiridonowa bi艂 wewn臋trzny blask, kt贸ry pozwala艂 podporz膮dkowa膰 si臋 mu bez najmniejszych w膮tpliwo艣ci.

Gro艅ski nie dodzwoni si臋 do fabryki, zobaczysz, 偶e si臋 nie dodzwoni. Tam te偶 wszyscy chrapi膮. A wiesz, co zrobimy? Nawi膮偶emy kontakt z lotniskiem wojskowym. Jest tu niedaleko, w Niecha艂owce. Niech wezm膮 helikopter i popatrz膮 na miasto. Zanim zaczniemy dzia艂a膰, musimy wiedzie膰, z czym mamy do czynienia. Logiczne?

Logiczne 鈥 powiedzia艂 Jurij.

Tak w艂a艣nie my艣la艂em. Chod藕my, inaczej padn臋 od tego fetoru. Mdli mnie. A ciebie?

Mdli 鈥 odpowiedzia艂 Szubin i zauwa偶y艂, 偶e ma ogromn膮 ochot臋 odpowiedzie膰: 鈥濼ak jest!鈥.

Na g贸rze przyby艂o ludzi. Gro艅ski sta艂 przy telefonie. Wszyscy patrzyli na niego. Ela sta艂a z boku i ucieszy艂a si臋, gdy zobaczy艂a Szubina. Ale nie podesz艂a, nie mia艂a odwagi. Rozumia艂a, 偶e nadszed艂 czas przyw贸dc贸w.

Z boku sta艂o trzech Gruzin贸w, kt贸rych wcze艣niej widzieli w restauracji. Wypytywali milicjanta, chcieli popatrze膰, co si臋 dzieje na dole, ale on opanowa艂 si臋 ju偶 i m贸wi艂 w艂adczym g艂osem. Przy windzie, obok kt贸rej ca艂y czas pali艂a si臋 czerwona lampka, sta艂 drugi z m臋偶czyzn, kt贸ry r贸wnie偶 siedzia艂 z Szubinem przy stoliku. Trzeba mu powiedzie膰, 偶e jego kolega nie 偶yje. Pomy艣la艂, 偶e powie mu potem. Mia艂 ochot臋 podej艣膰 do Eli, ale w tej samej chwili Gro艅ski powiedzia艂 g艂o艣no:

Kto przy telefonie? Dlaczego nie odbieracie? Jak to kto, Gro艅ski! Co tam si臋 dzieje?

Gro艅ski us艂ysza艂 odpowied藕. Wszyscy znieruchomieli, zamilkli.

A kto przy telefonie? 鈥 kontynuowa艂 Gro艅ski. 鈥 A wi臋c Howie艅ko, wyjd藕 z dy偶urki, obejd藕 teren. Zadzwoni臋 do ciebie za dziesi臋膰 minut. Jakby co 鈥 natychmiast dzwo艅 do mnie. Jaki numer?

Zakrywaj膮c s艂uchawk臋 d艂oni膮 Gro艅ski zapyta艂:

Jaki jest tutaj numer telefonu?

Dwadzie艣cia 鈥 trzysta cztery. Hotel 鈥濺adziecki鈥. Dzwo艅 natychmiast.

U nas wszystko w porz膮dku 鈥 powiedzia艂.

Wysz艂o na to, 偶e wszystko dooko艂a to tylko pozory, nieporozumienie.

Spiridonow zrozumia艂 to.

U ciebie, w dy偶urce, wszystko w porz膮dku 鈥 powiedzia艂. 鈥 Ale czy to co艣 znaczy? Nic nie znaczy! Ludzie zgin臋li, a ty mi tu 鈥 wszystko w porz膮dku!

B臋dziemy szuka膰 przyczyny 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski, ocieraj膮c d艂oni膮 g艂adki policzek. 鈥 Wszystko si臋 wyja艣ni. Jestem pewien, 偶e to wyciek z biokombinatu.

Pojawi艂 si臋 P艂otnikow. Ni贸s艂 tac臋, na kt贸rej sta艂a p臋kata butelka w贸dki i dwie szklanki, obok le偶a艂y plastry kie艂basy.

Zatrzyma艂 si臋 przed Spiridonowem, nie uk艂oni艂 si臋, ale ca艂a jego postawa wyra偶a艂a uk艂on.

Zuch 鈥 roztargnionym g艂osem powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Postaw na stole.

Taca zosta艂a postawiona na stole dy偶urnej, a wszyscy patrzyli w milczeniu, jak Spiridonow rozlewa w贸dk臋 do dw贸ch kieliszk贸w, jakby rozwi膮zuj膮c zadanie, z kim podzieli膰 si臋 butelk膮.

Szubin 鈥 powiedzia艂 Spiridonow 鈥 wypijemy za znajomo艣膰.

Gro艅ski nie ukrywa艂 nienawi艣ci. Gdyby nie to nieszcz臋艣cie, och, dobra艂by si臋 do Szubina!

By膰 mo偶e w innej sytuacji Jurij by odm贸wi艂, ale w艂a艣nie ze wzgl臋du na spojrzenie Gro艅skiego wzi膮艂 szklank臋.

Na zdrowie 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Sk膮d艣 znam wasz膮 twarz. Ciekawe sk膮d?

Towarzysz Szubin wyst臋powa艂 wczoraj w og贸lnokrajowym programie telewizji 鈥 powiedzia艂 referent, lekkomy艣lnie uprzedzaj膮c swojego szefa.

No w艂a艣nie 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Mam pami臋膰 do twarzy.

Opr贸偶ni艂 swoj膮 szklank臋 trzema 艂ykami.

Do roboty, Gro艅ski, wykr臋膰 numer na lotnisko! Poderwiemy ojczyste skrzyd艂a w ciemne niebo. A ty, czemu nie pijesz? 鈥 zapyta艂 Jurija.

Wiem, do kogo w Moskwie mo偶na zadzwoni膰 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Najlepiej do 鈥濱zwiestii鈥. Oni wiedz膮, co trzeba robi膰.

Po co? 鈥 szybko odpowiedzia艂 Gro艅ski. Trzyma艂 ju偶 mocno s艂uchawk臋. 鈥 Damy rad臋 w艂asnymi si艂ami. Bez prasy.

Przestraszy艂e艣 si臋 鈥 bez z艂o艣liwo艣ci powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Rozumiecie, Szubin, co b臋dzie, je艣li teraz wmiesza si臋 Moskwa?

My艣l臋 o dobru sprawy 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski i zacz膮艂 wykr臋ca膰 numer.

Szubin wiedzia艂, 偶e i tak zadzwoni do gazety. I to zaraz. Ze swojego pokoju.

On pogada z lotnikami, a potem twoja kolej 鈥 powiedzia艂 Spriridonow. 鈥 Ale pij, nie lubi臋, kiedy moi ludzie lekcewa偶膮 swoje obowi膮zki.

Szubin zrozumia艂, 偶e nie uniknie przynale偶no艣ci do grona ludzi Spiridonowa. I wypi膰 te偶 b臋dzie musia艂.

Wci膮gn膮艂 powietrze. I pomy艣la艂: 鈥濨o偶e, uchowaj mnie od tego zaszczytu鈥︹.

Wtedy zgas艂o 艣wiat艂o. Zgas艂o wsz臋dzie 鈥 na klatce schodowej, w korytarzu, zgas艂o nawet czerwone 艣wiate艂ko obok windy.

Zdarzeniu towarzyszy艂 d藕wi臋k 鈥 jakby westchn膮艂 ca艂y budynek 鈥 tak w uszach Szubina zabrzmia艂o wsp贸lne westchnienie i krzyk otaczaj膮cych go ludzi. Od razu sta艂o si臋 jasne, 偶e niebo za oknem odbija z艂owieszczy, 偶贸艂ty blask.

Szubin popatrzy艂 w tamt膮 stron臋. Latarnie na placu zgas艂y, zgas艂o 艣wiat艂o w oknach w pobliskich domach. I tylko w stoj膮cym na placu autobusie, obok kt贸rego le偶a艂 kierowca 1 pasa偶erowie, pali艂o si臋 jasne 艣wiat艂o. Nieco dalej od dworca 艣wieci艂 si臋 jeszcze jeden autobus. Te偶 pusty.

Szubin postawi艂 szklank臋 na brzegu sto艂u. 鈥濩hyba si艂a wy偶sza wys艂ucha艂a mojej pro艣by鈥︹ 鈥 zacz膮艂 my艣l, ale jej nie doko艅czy艂, bo w pobli偶u rozleg艂 si臋 g艂os Eli:

Jura, gdzie jeste艣?

Tutaj 鈥 powiedzia艂 Szubin. Podszed艂 do niej, natkn膮艂 si臋 na kogo艣鈥 鈥 Jestem tutaj!

By艂a tu偶 obok. Wczepi艂a si臋 w jego r臋k臋, tak jak czepia si臋 wystraszone dziecko.

Za plecami rozleg艂 si臋 g艂os Spiridonowa:

Jak 艂膮czno艣膰? Dzia艂a?

Nie 鈥 odpowiedzia艂 Gro艅ski. 鈥 Milczy.

Czyli wy艂膮czyli energi臋. Kto艣 domy艣li艂 si臋, 偶e to stwarza niebezpiecze艅stwo.

A mo偶e wcale si臋 nie domy艣li艂 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Mo偶e do nich tak偶e dotar艂a mg艂a.

Mog艂o tak si臋 zdarzy膰? 鈥 zapyta艂 Spiridonow.

Elektrownia jest stara, stoi nad rzek膮 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski.

W dolinie?

Na tym samym poziomie, co my.

Mog艂a dotrze膰 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Tak wi臋c, Szubin, trzeba b臋dzie wstrzyma膰 si臋 z telefonem do Moskwy.

Widz臋 鈥 powiedzia艂 Jurij.

Niebo za oknem 艣wieci艂o si臋, szybko p艂yn臋艂y po nim ob艂oki, spomi臋dzy kt贸rych raz za razem b艂yska艂 ksi臋偶yc.

Obywatelko dy偶urna 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. Zawsze zd膮偶y艂 powiedzie膰 co艣 szybciej ni偶 inni. 鈥 Dy偶urna z pi臋tra jest tutaj?

Tutaj 鈥 pad艂a odpowied藕.

Gdzie przechowujecie lamp臋 albo 艣wiece na wypadek zak艂贸ce艅 w dostawie energii?

W pomieszczeniu pokojowych.

Przynie艣cie.

Nie mog臋 鈥 odpowiedzia艂a dy偶urna. 鈥 Akurat sko艅czy艂a si臋 nafta. Obiecali przywie藕膰 jutro.

Wszystko nie tak!

Ale przecie偶 obiecali. Gdybym wiedzia艂a, przynios艂abym z domu.

I tak przynie艣cie 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Mo偶e w jaki艣 lampach zosta艂o troch臋 nafty. Przecie偶 jej nie wypili艣cie? Macie zapa艂ki?

Ojej, kto to 鈥 rozleg艂 si臋 g艂os dy偶urnej; najwidoczniej ruszy艂a si臋 z miejsca i wpad艂a na kogo艣 w ciemno艣ci.

Niech jej kto艣 pomo偶e 鈥 warkn膮艂 Spiridonow. Jego kwadratowa sylwetka przes艂oni艂a okno. Szubin podszed艂 do niego.

Oczywi艣cie, uwolni膮 nas 鈥 powiedzia艂 cicho Spiridonow, jakby sam do siebie. 鈥 Ale skandal b臋dzie ogromny. Gro艅ski si臋 nie utrzyma.

Szubin pomy艣la艂, 偶e dyrektor zak艂adu chemicznego us艂ysza艂 s艂owa Spiridonowa, ale wola艂 ich nie rozwa偶a膰.

No nic 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Interesuje mnie po prostu, jak dosz艂o do takiej sytuacji?

To nie moja fabryka!

Wszystko jedno, b臋d膮 szuka膰 winnych. Popatrz, ilu ludzi zgubi艂e艣.

Kiedy wszystko przeanalizuj膮, zrozumiej膮, 偶e nie mieli艣my z tym nic wsp贸lnego.

Jutro, na wiecu, wszystko by si臋 wyja艣ni艂o 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Na jakim wiecu?

A takie tam, spo艂ecznicy, wiecie, ilu si臋 ich teraz namno偶y艂o 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski. 鈥 Teraz powinni艣my my艣le膰 o tym, jak si臋 st膮d wydosta膰.

Spo艂ecze艅stwo, m贸wisz? 鈥 Spiridonow nie da艂 si臋 zwie艣膰 manewrowi Gro艅skiego. 鈥 Sk膮d niezadowolenie?

Rozmawia艂em z nimi 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 To powa偶ni ludzie. Martwi艂 ich stan powietrza w mie艣cie. Chcieli napisa膰 wsp贸lny list do Moskwy.

Nie zd膮偶yli 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Ale mieli racj臋. Rozumiesz, Gro艅ski, 偶e mieli racj臋?

Najpierw trzeba ustali膰, co si臋 sta艂o 鈥 z uporem odpowiada艂 Gro艅ski.

Ciebie nic nie rusza.

Co robi膰, na tym stoimy. Jutro zobaczycie, ile razy pisali艣my do ministerstwa z pro艣b膮 o przydzia艂 funduszy. I do was pisali艣my. My tym powietrzem oddychamy, a wy, Siergieju Iwanowiczu, przyjechali艣cie i wyjedziecie.

Jeszcze mo偶e powiesz, 偶e razem szaleli艣my na bankiecie 鈥 powiedzia艂 Spiridonow.

Nie to mia艂em na my艣li. M贸wi臋 o naszej wsp贸lnej odpowiedzialno艣ci. My, podw艂adni, starali艣my si臋 jak najlepiej wykonywa膰 polecenia.

No i masz 鈥 u艣miechn膮艂 si臋 Spiridonow 鈥 utop wszystkich, mo偶e w kupie wyp艂yniemy鈥 Nie, Gro艅ski, obawiam si臋, 偶e ci si臋 to nie uda.

Z ty艂u zamigota艂 p艂omyk.

Znalaz艂am 鈥 powiedzia艂a, zbli偶aj膮c si臋 z lamp膮, dy偶urna. 鈥 Znalaz艂am! Nafty zosta艂o jeszcze z po艂ow臋.

Bardzo dobrze 鈥 powiedzia艂 Spiridonow, odwracaj膮c si臋, jakby strzepywa艂 z siebie rozmow臋 z Gro艅skim. 鈥 Id藕 z powrotem, szukaj dalej.

Ale przecie偶 ta si臋 艣wieci! 鈥 powiedzia艂a dy偶urna.

Ile ich tam masz?

Ze sze艣膰.

No to bierz lamp臋 i id藕 z powrotem. Dwie z sze艣ciu powinny si臋 jeszcze pali膰. Z jedn膮 nie damy rady. A jak znajdziesz, jedn膮 postaw mi tutaj, a z druga przejd藕 si臋 po pi臋trach i powiedz innym dy偶urnym, 偶eby te偶 zapali艂y lampy. I zbierzcie ludzi. Nikt nie powinien zosta膰 w pokoju. Wszystkich obudzi膰 i przygoni膰鈥 Macie jakie艣 du偶e pomieszczenie? Gdzie艣 wy偶ej?

Wszystkie hole s膮 takie same 鈥 powiedzia艂a dy偶urna. Podnios艂a wysoko pal膮c膮 si臋 lamp臋 naftow膮, w kr臋gu 艣wiat艂a zamajaczy艂y twarze i wtedy Szubin zorientowa艂 si臋, 偶e ludzi wok贸艂 przyby艂o.

W艂adaj膮c膮 hotelem cisz臋 zast膮pi艂 szum g艂os贸w, okrzyk贸w, krok贸w i stukania.

Czyli wszystkich mieszkaj膮cych w hotelu nale偶y zebra膰 w holu, na trzecim pi臋trze. Zrozumiano? Z dy偶urn膮 p贸jd膮 P艂otnikow i Gro艅ski. Potrzebni s膮 jeszcze ochotnicy 鈥 po jednym na pi臋trze. Kto jest ch臋tny?

Towarzysz Jurija z restauracji zawo艂a艂:

Ja p贸jd臋.

Mog臋 p贸j艣膰 i ja 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Nie, ty zostaniesz ze mn膮.

Ja te偶 lepiej zostan臋 tutaj 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski cicho i z pretensj膮. 鈥 Trzeba zorganizowa膰 centrum dowodzenia.

Centrum dowodzenia to ja 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Ze mn膮 zostan膮 Szubin i milicjant. Milicja jest tutaj?

Jest 鈥 powiedzia艂 sier偶ant.

Pozostali 鈥 wykona膰.

Pojawi艂a si臋 druga lampa. Zrobi艂o si臋 przytulniej i weselej. Wprowadzono jako taki porz膮dek, 艂atwiej by艂o nie my艣le膰 o ludziach le偶膮cych na parterze. Dy偶urna pe艂na poczucia w艂asnego znaczenia ruszy艂a w g贸r臋 po schodach. Za ni膮 pod膮偶y艂a grupa m臋偶czyzn. Szubin zauwa偶y艂, jak id膮cy z ty艂u Gro艅ski w ostatniej chwili odwr贸ci艂 si臋 plecami do schod贸w i skry艂 si臋 w cieniu holu.

Siergieju Iwanowiczu 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Zapomnieli艣my o naszym pi臋trze. P贸jd臋, obudz臋 ludzi, nie macie nic przeciwko?

Dobrze, ale wracaj jak najszybciej.

P贸jd臋 z tob膮. Boj臋 si臋 zosta膰 tu sama 鈥 powiedzia艂a Ela, gdy Jurij bra艂 lamp臋 ze sto艂u.

Sz艂a za nim lekkim krokiem, dotykaj膮c go ca艂y czas r臋k膮.

Juroczka 鈥 powiedzia艂a, jakby prosz膮c, 偶eby jej nie przekona艂. 鈥 Gaz do moich si臋 nie dostanie?

Jest ci臋偶szy od powietrza 鈥 powiedzia艂 Szubin, staraj膮c si臋, aby g艂os brzmia艂 pewnie. 鈥 Nie podnosi si臋 do g贸ry. Tutaj przecie偶 si臋 nie podni贸s艂. A twoi s膮 na trzecim pi臋trze?

Na trzecim.

To znaczy, 偶e s膮 bezpieczni.

A je艣li obudz膮 si臋 i zejd膮 na d贸艂?

Mam nadziej臋, 偶e to szybko si臋 sko艅czy. Przecie偶 nie wszyscy w mie艣cie wymarli. S膮 dzielnice, gdzie gaz nie dotar艂. Szczeg贸lnie w wy偶ej po艂o偶onych miejscach. Przyjdzie wiatr i wszystko przegoni鈥

A je艣li鈥

Daj spok贸j 鈥 odburkn膮艂 Szubin. 鈥 Lepiej pom贸偶. B臋d臋 stuka膰 do drzwi z prawej strony, a ty stukaj z lewej.

Zastuka艂 do pierwszych drzwi.

Nikt nie odpowiedzia艂. Zastuka艂 mocniej. Wewn膮trz kto艣 si臋 poruszy艂, zakaszla艂 z niezadowoleniem.

Ela stuka艂a do drzwi z prawej strony. Potem roze艣mia艂a si臋.

Co z tob膮? 鈥攋ej 艣miech by艂 dziwny.

Pomy艣la艂am sobie 鈥 powiedzia艂a 鈥 偶e on tak, jak my鈥 Przecie偶 ju偶 po p贸艂nocy.

M贸j Bo偶e, u艣miechn膮艂 si臋 Szubin. Jak dawno wszystko to si臋 zdarzy艂o!

Prosz臋 otworzy膰! 鈥 krzykn膮艂 Szubin. 鈥 Awaria! Prosz臋 si臋 ubra膰 i spokojnie wyj艣膰 z pokoju. Awaria, rozumiecie?

Co? Co takiego? 鈥 otwar艂y si臋 drzwi w dalszej cz臋艣ci korytarza, gdzie by艂o ca艂kiem ciemno. Dochodz膮cy stamt膮d g艂os zapyta艂 ze strachem 鈥 Dlaczego nie ma 艣wiat艂a?

Jaka awaria? 鈥 dobieg艂 g艂os zza drzwi.

Naprzeciwko zaskrzypia艂y inne drzwi i Jurij us艂ysza艂, jak Ela m贸wi do dw贸ch dziewcz膮t w nocnych koszulach stoj膮cych w drzwiach:

Nic strasznego. Ale trzeba wyj艣膰 z pokoju. Prosz臋 si臋 ubra膰.

A rzeczy trzeba wzi膮膰 ze sob膮? 鈥 pytanie pad艂o z daleka, z ko艅ca korytarza.

Szubin szed艂 od drzwi do drzwi, m艂贸c膮c w nie pi臋艣ciami. Nie by艂o czasu na to, aby namawia膰 ka偶dego z osobna.

Szybko, ubiera膰 si臋! 鈥 krzycza艂. 鈥 Wychodzi膰, szybko!

W odpowiedzi rozlega艂y si臋 g艂osy 鈥 wydawa艂o si臋, 偶e dobiegaj膮 nie tylko zza drzwi, ale ze wszystkich stron 鈥 toczy艂y si臋 po korytarzu, odbija艂y od sufitu, od 艣cian鈥

Co? Po偶ar? Co ze 艣wiat艂em? Co si臋 dzieje? Kto tam rozrabia鈥

Trzy lampy pali艂y si臋 na stole dy偶urnej na drugim pi臋trze.

Hol by艂 zapchany ci臋偶ko dysz膮cymi, wystraszonymi, sennymi lud藕mi. Niekt贸rzy nie zmie艣cili si臋, t艂oczyli si臋 w korytarzu, a ca艂y czas nadchodzili nowi i szeptem, a czasami na g艂os, dopytywali si臋, co si臋 sta艂o.

M贸wi艂 Spiridonow. Niepewne 艣wiat艂o lamp pada艂o na jego kanciast膮, gruboko艣cist膮 twarz. Kogo przypomina艂? Fantomasa? Za plecami sta艂o kilka os贸b, w艣r贸d kt贸rych byli, oczywi艣cie, Gro艅ski i jego referent. Niemal偶e sztab. Szubin obj膮艂 ramiona Eli i stan膮艂 obok okna.

Jak dot膮d nie przyby艂a pomoc 鈥 kontynuowa艂 Spiridonow 鈥 a liczymy na jej przybycie, gdy tylko uda si臋 nawi膮za膰 艂膮czno艣膰. Niech nikt nie wychodzi z hotelu. Nie mo偶na schodzi膰 poni偶ej pierwszego pi臋tra, tam jest wysokie st臋偶enie gazu. Istnieje powa偶ne zagro偶enie zdrowia.

Jak powa偶ne? 鈥 zapyta艂 kto艣 z t艂umu.

Bardzo du偶e. Je艣li nie wierzycie, mo偶ecie sprawdzi膰 sami. Mieszka艅cy pierwszego pi臋tra maj膮 wej艣膰 pi臋tro wy偶ej. Zajmuj膮 puste pokoje lub zostaj膮 w korytarzu.

Czy mo偶na korzysta膰 z wody?

Niewskazane. Dop贸ki nie zbadaj膮 jej specjali艣ci. Nie ma powod贸w do paniki. Nakazuje si臋 艣ci艣le przestrzega膰 polece艅 grupy administracyjnej 鈥 znajduje si臋 ona tutaj. Jestem Spiridonow, Siergiej Iwanowicz. W razie potrzeby prosz臋 zwraca膰 si臋 bezpo艣rednio do mnie.

T艂um napar艂 do 艣rodka, w stron臋 sto艂u, za kt贸rym sta艂 Spiridonow. Przerywaj膮c sobie nawzajem, dopytywali si臋 o r贸偶ne rzeczy, mi臋dzy innymi o promieniowanie. Spiridonow odpowiada艂 z szacunkiem, namawia艂, aby pozosta膰 w pokojach. Ale niewiele os贸b wr贸ci艂o do pokoj贸w, ludzie zadawali sobie nawzajem pytania, nikt nic nie rozumia艂. Potem kto艣 wyjrza艂 przez okno, krzykn膮艂, wszyscy rzucili si臋 w tamt膮 stron臋, odepchn臋li Szubina, kt贸ry ponad czyj膮艣 g艂ow膮 powiedzia艂 do Spiridonowa:

P贸jd臋 na d贸艂, prosz臋 poda膰 mi lamp臋.

Po co? 鈥 zapyta艂 Siergiej Iwanowicz.

Szubin przecisn膮艂 si臋 do sto艂u.

Chc臋 sprawdzi膰, czy gaz si臋 nie podnosi.

Rozs膮dny pomys艂 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski.

Spiridonow wzi膮艂 jedn膮 z lamp i poda艂 j膮 Szubinowi.

Zamelduj mi osobi艣cie, 偶eby nikt nie wiedzia艂. I natychmiast krzykn膮艂:

Jest tu milicja?

Jest 鈥 odkrzykn膮艂 stoj膮cy przy schodach sier偶ant.

Nikogo nie puszcza膰 na d贸艂.

Tak jest.

Jak to? 鈥 rozleg艂 si臋 wysoki g艂os. 鈥 Nie wzi臋艂am rzeczy z pokoju.

Rzeczy we藕miecie jutro! 鈥 krzykn膮艂 Spiridonow.

S膮 martwi! Wszyscy s膮 martwi! 鈥 krzykn膮艂 kto艣 od okna.

Szubin poszed艂 w stron臋 schod贸w. Ela jak wierny piesek truchta艂a za nim.

P贸jd臋, zobacz臋, co tam si臋 dzieje 鈥 powiedzia艂 do milicjanta.

B膮d藕cie ostro偶ni 鈥 odpowiedzia艂 milicjant.

Dzi臋kuj臋.

Mo偶e wasza przyjaci贸艂ka zostanie tutaj?

Nie trzeba 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Jest kierowc膮 w komitecie.

Kierowc膮? 鈥 zdziwi艂 si臋 milicjant. 鈥 A mnie powiedzia艂, 偶e ona鈥 z restauracji na dworcu.

Jeszcze niejedno powie 鈥 odgryz艂a si臋 Ela. 鈥 Ja mu poka偶臋.

Nie poka偶ecie 鈥 powiedzia艂 milicjant. 鈥 On tam le偶y, udusi艂 si臋.

Uda艂o im si臋 doj艣膰 tylko do pierwszego pi臋tra. Trzy stopnie ni偶ej Szubin zobaczy艂 migotanie: 偶贸艂te, jakby oleiste w 艣wietle lampy naftowej. Co艣 sprawi艂o, 偶e mg艂a o偶y艂a i podnios艂a si臋 wy偶ej. A przecie偶 je艣li 藕r贸d艂o mg艂y, w kt贸rej zachodzi 艣miertelna reakcja, nadal dzia艂a (a dlaczego mia艂oby by膰 inaczej?) gaz b臋dzie stopniowo wype艂nia艂 kotlin臋, w kt贸rej le偶y miasto. Ludzie mieszkaj膮cy w parterowych domach dawno ju偶 umarli. Najprawdopodobniej nawet nie zauwa偶yli, co si臋 dzieje.

Podnosi si臋 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Dlaczego si臋 dalej podnosi?

Nie wiem 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Jak d艂ugo jeszcze b臋dzie si臋 podnosi艂a?

Najprawdopodobniej to ju偶 granica 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Gaz b臋dzie rozp艂ywa膰 si臋 dop贸ki nie wype艂ni doliny.

I zabija膰 tych, kt贸rzy s膮 wy偶ej? Szubin po偶a艂owa艂, 偶e pozwoli艂 Eli przyj艣膰 tutaj. Dr偶a艂a, g艂os jej si臋 艂ama艂.

Trzeba naradzi膰 si臋 ze Spiridonowem 鈥 powiedzia艂. 鈥 Chod藕my z powrotem.

Milicjant schyli艂 si臋, widz膮c nadchodz膮cego z lamp膮 w r臋ku Szubina. Za plecami milicjanta rozbrzmiewa艂 szum g艂os贸w.

1 co? 鈥 zapyta艂.

Troch臋 si臋 podnios艂a 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 Lepiej nie schodzi膰 na pierwsze pi臋tro.

Macie papierosa?

A niech to diabli, ko艅cz膮 si臋 鈥 powiedzia艂 Szubin, Wyjmuj膮c paczk臋.

W takim razie nie trzeba.

Nie, prosz臋 wzi膮膰, wezm臋 ze swojego pokoju.

Lepiej 偶eby艣 tam nie chodzi艂 鈥 powiedzia艂a Ela.

Pos艂uchajcie, teraz w zasadzie jeste艣my znajomymi 鈥 powiedzia艂 Szubin do milicjanta. 鈥 A ja nie wiem, jak si臋 nazywacie.

Sier偶ant Wasilienko.

A po ludzku?

A po ludzku Kola, Kola Wasilienko.

A ja 鈥 Jurij.

No i poznali艣my si臋, a偶 dziw bierze 鈥 powiedzia艂 milicjant. 鈥 Na pocz膮tku niby byli艣cie przest臋pc膮, a teraz dzia艂amy razem.

To celna uwaga 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Tylko kiedy艣 mi powiesz, jakie przest臋pstwo pope艂ni艂em.

Sami wiecie 鈥 powiedzia艂 Kola i popatrzy艂 spod oka na El臋.

Dobrze ju偶. S艂uchaj, Kola, Ela zostanie z tob膮. Im szybciej p贸jd臋 do pokoju, tym lepiej. Zostawi艂a艣 tam co艣, Elu?

Nie, mia艂am ze sob膮 tylko torebk臋.

Popchn膮艂 El臋 lekko w stron臋 milicjanta i szybko zszed艂 na d贸艂.

P艂omyk w lampie zadr偶a艂, sta艂 si臋 nieco mniejszy.

Tego tylko brakowa艂o, 偶eby zgas艂a. Szubin pokiwa艂 lamp膮, w 艣rodku co艣 jakby pluska艂o.

Na drugim pi臋trze zatrzyma艂 si臋 na klatce schodkowej i znowu spojrza艂 w d贸艂. 呕贸艂ta mg艂a spokojnie le偶a艂a u jego st贸p. Bi艂 od niej martwy zapach. 鈥濲est jak woda 鈥 pomy艣la艂 Szubin. 鈥 Jak ocean, albo jezioro. Na dnie le偶膮 ludzie, kt贸rzy uton臋li. Zdarzy艂a si臋 katastrofa, statek zaton膮艂 i le偶膮 tam pasa偶erowie. Mi臋dzy nimi a mn膮 warstwa wody. Woda rozla艂a si臋 szeroko, nie wiadomo jeszcze, jak szeroko. Zatopi艂a wiele dom贸w鈥 W telewizji mog膮 og艂osi膰 pow贸d藕 na Uralu. Chocia偶 powodzie zdarzaj膮 si臋 zazwyczaj w Bangladeszu. Lepiej, gdyby to by艂a pow贸d藕. Albo trz臋sienie ziemi. Temu nikt nie jest winien. A tutaj 艣mier膰 jest milcz膮ca, z艂a, wymy艣lona przez ludzi鈥.

Poszed艂 wzd艂u偶 korytarza. Jeszcze niedawno byli tu ludzie, nawet zapach pozosta艂. Ale teraz panowa艂a cisza i pustka jak na porzuconym statku, cudem utrzymuj膮cym si臋 na powierzchni. W pokoju Jurij otworzy艂 walizk臋. Co zabra膰? Najrozs膮dniej by艂oby wzi膮膰 ca艂膮 walizk臋 i zanie艣膰 na g贸r臋. Ale nie wypada. Kto艣 zauwa偶y i ludzie z drugiego pi臋tra zaczn膮 wyrywa膰 si臋 na d贸艂. Nie, je艣li nikomu nie wolno, to jemu te偶. Szubin nigdy przedtem nie zetkn膮艂 si臋 z kl臋sk膮 偶ywio艂ow膮 i ta w艂asna decyzja zdziwi艂a go. 鈥濷kazuje si臋, Jura, 偶e twoje sumienie nie 艣pi鈥 鈥 powiedzia艂 sam do siebie.

Wyj膮艂 z walizki papierosy, potem w艂o偶y艂 do kieszeni puchowej kurtki s艂oik kawy. Sprawdzi艂, czy ma dokumenty. Cz艂owiek na tratwie, na pe艂nym oceanie, niczego wi臋cej nie potrzebuje. Ju偶 mia艂 wychodzi膰, gdy przez g艂ow臋 przemkn臋艂a mu my艣l: 鈥濧 co, je偶eli przedmioty, kt贸re zetkn臋艂y si臋 z 偶贸艂t膮 mg艂膮 te偶 s膮 toksyczne?鈥. W takim przypadku nie zobaczy ju偶 wi臋cej swojej walizki. Szkoda, dobra walizka, niedu偶a, mocna, 艂adna, kupi艂 j膮 w Koln. Wrzuci艂 j膮 na szaf臋. By艂o nie by艂o to dodatkowe p贸艂tora metra 鈥 mo偶e nie dosi臋gnie. Potem zajrza艂 jeszcze do 艂azienki, wzi膮艂 szczoteczk臋 i past臋 do z臋b贸w 鈥 te偶 mog膮 si臋 przyda膰.

Przed wyj艣ciem podszed艂 jeszcze do okna.

Plac by艂 taki sam 鈥 b艂膮dzi艂y po nim cienie wywo艂ane 艣wiat艂em ksi臋偶yca. W pustym autobusie nadal pali艂o si臋 艣wiat艂o. Ludzie na 艣niegu le偶eli tak samo pokornie i nieruchomo jak przedtem. Na dachu dworca wida膰 by艂o jaki艣 ruch. Szubin przyjrza艂 si臋. By艂 tam cz艂owiek. Nie, dwoje ludzi. Jurij pomy艣la艂, 偶e musi im by膰 zimno.

Gdzie s膮 teraz Niko艂aj Burin, Borys, Natasza? Je艣li zabrali ich na komisariat to, najprawdopodobniej, nie ma ich ju偶 w艣r贸d 偶ywych. Szubin my艣la艂 o tym bez emocji, jakby rozwi膮zywa艂 zadanie matematyczne. Dobrze, je艣li ich wypu艣cili. W takim Przypadku s膮 w domu. I je艣li, zanim zgas艂o 艣wiat艂o, Burin zobaczy艂, co si臋 dzieje, m贸g艂 zadzwoni膰 do Moskwy albo do Swierd艂owska. Kto艣 powinien si臋 zorientowa膰! Jest kolej, lotnisko, jednostka wojskowa 鈥 miasto jakby by艂o wpisane w paj臋czyn臋 zwi膮zk贸w ze 艣wiatem zewn臋trznym. A to znaczy, 偶e ju偶 podnosz膮 alarm 鈥 telefony urywaj膮 si臋, nadlatuj膮 samoloty鈥

Szubin otrz膮sn膮艂 si臋. Czas i艣膰, bo Ela tam szaleje. Wczoraj nie istnia艂 w jej 艣wiadomo艣ci, a teraz jest pewien, 偶e szaleje o niego z niepokoju. I nie ma w tym nic dziwnego. Mo偶e dlatego 偶ona nigdy nie by艂a mu tak bliska, 偶e przez jedena艣cie lat wsp贸lnego 偶ycia nigdy nie musia艂 si臋 o ni膮 ba膰, a i ona nie musia艂a si臋 niepokoi膰, czy nic mu si臋 nie sta艂o. Nawet kiedy urodzi艂a si臋 c贸rka, to by艂 za granic膮. Dowiedzia艂 si臋 o tym z telegramu, jako o zdarzeniu szcz臋艣liwym, nie budz膮cym trwogi. I rozstali si臋 jako艣 tak, bez tragedii. Wiedzia艂, 偶e ona ma romans, i prawie domy艣la艂 si臋 z kim, rozumia艂, 偶e ten drugi jest silniejszy i zabierze mu Dasz臋. Zabierze j膮, gdy tylko Dasza tego zapragnie. I tak te偶 si臋 sta艂o.

Dw贸ch ludzi sz艂o po skraju dachu dworca.

Szubin zamkn膮艂 drzwi do pokoju. W tej samej chwili zgas艂a lampa naftowa. Potrz膮sn膮艂 ni膮. Nie chlupocze. Musia艂 wraca膰, przytrzymuj膮c si臋 r臋k膮 艣ciany, a potem, ju偶 w holu, obok sto艂u dy偶urnej dopad艂 go strach 鈥 wydawa艂o mu si臋, 偶e 偶贸艂ta mg艂a dotar艂a do klatki schodowej i oczekuje na niego w milczeniu. Szubin nabra艂 powietrza i wstrzyma艂 oddech. Szed艂 wyci膮gn膮wszy przed siebie r臋ce. Serce ko艂ata艂o, brakowa艂o powietrza 鈥 tak bardzo chcia艂 odetchn膮膰, 偶e a偶 rozrywa艂o pier艣. A potem powietrze samo wtargn臋艂o do p艂uc. A偶 zaszumia艂o w uszach. Ale nic si臋 nie sta艂o. Szubin odszuka艂 schody, zacz膮艂 wchodzi膰 na g贸r臋, chwytaj膮c si臋 por臋czy zemdlon膮 r臋k膮.

To ty? 鈥 wyszepta艂a z g贸ry Ela.

Lampa zgas艂a 鈥 powiedzia艂 Szubin. G艂os mu si臋 za艂ama艂. Zakaszla艂. 鈥 Wszystko w porz膮dku. Tylko lampa zgas艂a. Nafta si臋 sko艅czy艂a.

Ela rzuci艂a si臋 w jego stron臋. P艂aka艂a.

Chcia艂am biec do ciebie 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Ale Kola nie pu艣ci艂.

Nie mia艂a 艣wiat艂a 鈥 powiedzia艂 stoj膮cy obok, niewidoczny w ciemno艣ciach Kola.

A co mi si臋 mog艂o sta膰? 鈥 zapyta艂 Szubin. 鈥 Nic mi nie b臋dzie鈥 Prawie zapomnia艂em 鈥 doda艂 Szubin. 鈥 Trzymaj. Papierosy.

Dzi臋kuj臋 鈥 ucieszy艂 si臋 Kola. 鈥 My艣la艂em, 偶e zapomnicie.

Macie zapa艂ki?

Mam.

Weszli wy偶ej. Lampa na stole migota艂a, w niej tak偶e ko艅czy艂a si臋 nafta. Mo偶na by艂o rozpozna膰 sylwetk臋 Spiridonowa, kt贸ry sta艂 opar艂szy si臋 d艂o艅mi o st贸艂. Obok niego zgromadzi艂o si臋 kilka czarnych cieni. T艂um gdzie艣 si臋 rozszed艂.

Podstaw膮 jest, oczywi艣cie, siarkowod贸r 鈥 niezbyt g艂osko m贸wi艂 Gro艅ski. 鈥 Sam w sobie jest niebezpieczny. Ale bez analizy nic nie mog臋 powiedzie膰.

Jeste艣 chemikiem. Wymy艣l, co robi膰 鈥 powiedzia艂 Spiridonow.

Nie jestem chemikiem, pracuj臋 w administracji. Zreszt膮 chemik te偶 by nic innego nie powiedzia艂.

A niech to! Do czego doprowadzili miasto!

Spiridonow wyczu艂 zbli偶aj膮cego si臋 Jurija.

Gdzie si臋 podziewa艂e艣? 鈥 warkn膮艂.

Poszed艂em po papierosy 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Na razie nie podnosi si臋.

Daj fajk臋 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Zapal臋, mimo 偶e rzuci艂em.

Szubin otworzy艂 paczk臋. Siergiej Iwanowicz wzi膮艂 papierosa.

Marlboro 鈥 powiedzia艂. 鈥 Palisz markowe?

Z ciemno艣ci wyci膮gn臋艂y si臋 jeszcze dwie r臋ce, wzi臋艂y po papierosie.

A wy? 鈥 zapyta艂 Szubin Gro艅skiego.

Nie pal臋 鈥 odpowiedzia艂, tak jakby w jego propozycji by艂o co艣 nieprzyzwoitego.

Zapachnia艂o smakowitym dymem.

S艂abiutki p艂omyk lampy naftowej, 偶arz膮ce si臋 papierosy, dooko艂a cisza, kto艣 opowiadaj膮cy gaw臋dziarskim tonem: 鈥濵ia艂em jeszcze tak膮 przygod臋. Pojecha艂em w delegacj臋 do Kurchanu鈥︹ 鈥 wszystko to tworzy艂o jaki艣 na sw贸j spos贸b harmonijny, kompletny, nocny 艣wiat, i je艣li uda艂oby si臋 zapomnie膰 o tym, 偶e na dole, pod warstw膮 偶贸艂tej wody le偶膮 swoi艣ci topielcy, to mo偶na by wymy艣li膰 ca艂kiem zwyczajn膮, powszedni膮 przyczyn臋, kt贸ra po艂膮czy艂a tych ludzi, oczekuj膮cych, ale nie wystraszonych oczekiwaniem.

Siergieju Iwanowiczu 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Chc臋 wej艣膰 na dach.

Po co? Chocia偶 nie, masz racj臋, trzeba si臋 w ko艅cu rozejrze膰. Id藕. Zdasz raport. Tylko we藕 kogo艣 ze sob膮. Nie chod藕 sam.

Wezm臋 ze sob膮 milicjanta 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Jest miejscowy, mo偶e wiele rzeczy wyt艂umaczy膰.

Rozs膮dnie. Id藕cie. P艂otnikow, zast膮pisz milicjanta na klatce schodowej.

Ela nie mia艂a palta, wi臋c Szubin kaza艂 jej zosta膰 na dole. Nie sprzeciwi艂a si臋, tylko powiedzia艂a, 偶e poszuka wolnego pokoju, bo Jura musi si臋 wyspa膰.

Razem z nimi posz艂a dy偶urna z pierwszego pi臋tra. Pi臋tro wy偶ej znale藕li lamp臋. Wida膰 by艂o te偶 艣wiat艂a lamp na czwartym, pi膮tym i na ostatnim pi臋trze. Na wszystkich korytarzach by艂o t艂oczno 鈥 ludzie bali si臋 wraca膰 do ciemnych pokoi. Na widok id膮cego z Szubinem milicjanta ludzie odwracali si臋, wstawali, pytali, co nowego. Jaka艣 kobieta powiedzia艂a:

Widzia艂am po偶ar. Z mojego okna.

Dzi臋kuj臋, popatrzymy z g贸ry 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Na pi膮tym pi臋trze gra艂a muzyka 鈥 dobiega艂a z g艂臋bi korytarza. Muzyka by艂a wsp贸艂czesna, rwana, pe艂na wrzask贸w.

A tam co? 鈥 Kola zapyta艂 staruszka, kt贸ry siedzia艂 przy stole dy偶urnej i czyta艂 przy 艣wietle lampy naftowej.

Bawi膮 si臋 鈥 powiedzia艂 staruszek bez emocji. 鈥 Wida膰 maj膮 niez艂y zapas alkoholu. I postanowili go zlikwidowa膰.

Ze strachu, czy co? 鈥 zapyta艂a dy偶urna.

Z pi膮tego pi臋tra nic nie wida膰 鈥 powiedzia艂 staruszek i przewr贸ci艂 kartk臋.

Co czytacie? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Ewangeli臋 鈥 powiedzia艂 staruszek. I znowu odwr贸ci艂 kartk臋.

Dziwak 鈥 powiedzia艂 milicjant, gdy wyszli na s艂u偶bowe schody.

Dy偶urna pokaza艂a drzwi na strych. By艂y zamkni臋te i opiecz臋towane.

Tutaj jest piecz臋膰 鈥 powiedzia艂 Kola.

Widz臋 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Zerwijcie.

Milicjant waha艂 si臋. Jurij wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i zerwa艂 piecz臋膰.

Nacisn膮艂 drzwi, ale nie ust膮pi艂y.

Dajcie mi spr贸bowa膰 鈥 powiedzia艂 milicjant. Cofn膮艂 si臋 i uderzy艂 w drzwi ramieniem, a one pos艂usznie otwar艂y si臋.

Dy偶urna powiedzia艂a:

Znajdziecie wyj艣cie. Ja nie p贸jd臋. Nie jestem ubrana. Poczekam tutaj. Potrzebujecie lampy?

Bez trudu znale藕li wyj艣cie na dach.

By艂o zimno, ale bezwietrznie. Wi臋kszo艣膰 dom贸w w mie艣cie by艂a ni偶sza ni偶 hotel, wida膰 wi臋c by艂o ca艂e miasto, a偶 do niewysokich pag贸rk贸w otaczaj膮cych rozdzielon膮 po艣rodku rzek膮 kotlin臋.

Widoczno艣膰 by艂a dobra. Jasna ulica, niezbyt jasne niebo, a za rzek膮 szala艂 po偶ar. Podw贸rka i dachy dom贸w pokrywa艂 艣nieg. Miasto by艂o wida膰 niemal jak w dzie艅.

Dach by艂 p艂aski, 艣nieg le偶a艂 na nim r贸wno 鈥 przez ca艂y dzie艅 nikt tutaj nie wchodzi艂.

Miasto spa艂o. W 偶adnym domu nie by艂o 艣wiat艂a. Chocia偶 nie, je艣li by wyt臋偶y膰 wzrok, mo偶na by zobaczy膰, 偶e w oddali, tam gdzie stoj膮 czteropi臋trowe domy, w jednym albo dw贸ch oknach miga s艂abe 艣wiat艂o 鈥 kto艣 zapali艂 艣wiece.

Szubin popatrzy艂 w d贸艂 鈥 wida膰 by艂o ulic臋 wiod膮c膮 od dworca do centrum. Od razu zobaczy艂 takie same figurki, czarne kreski i przecinki na 艣niegu i na jezdni 鈥 wsz臋dzie le偶eli ludzie. Nie by艂o ich a偶 tak du偶o, bo nieszcz臋艣cie zdarzy艂o si臋 p贸藕no, a miasto zasypia oko艂o jedenastej. Ale mimo wszystko, w polu widzenia znajdowa艂y si臋 dziesi膮tki cia艂. Tu kilku ludzi le偶y obok siebie na przystanku autobusowym, tam na chodniku, widocznie byli na spacerze.

Dalej, na widocznych tylko cz臋艣ciowo podw贸rkach i na uliczkach, martwych by艂o bardzo ma艂o. Jeden, dw贸ch鈥 ale uliczki by艂y zabudowane parterowymi domkami, wi臋c 偶贸艂ty gaz dosta艂 si臋 do 艣rodka.

Obecno艣ci gazu mo偶na si臋 by艂o tylko domy艣le膰. Nie tyle zobaczy膰, co domy艣le膰 鈥 by艂 przecie偶 przezroczysty. Pokry艂 centrum miasta r贸wn膮, spokojn膮 przezroczyst膮 warstw膮. Na g艂贸wnej ulicy si臋ga艂 do po艂owy okien na parterze, dalej, w zau艂kach, gdzieniegdzie pokrywa艂 parterowe domy a偶 po dach. Miejscowo艣膰 by艂a delikatnie nachylona w d贸艂, w stron臋 rzeki 鈥 czarnej wst臋gi za domami. Tam, w pobli偶u rzeki, mg艂a si臋ga艂a nawet do drugiego pi臋tra,

Nad wod膮 porusza艂a si臋, k艂臋bi艂a, 偶y艂a, jakby rodzi艂a si臋 w samej wodzie, wytryskiwa艂a i uspokaja艂a, jak 藕r贸d艂o bij膮ce z podziemnej szczeliny, rozp艂ywa艂a si臋 we wszystkie strony. Z lewej strony rzeka wpada艂a do czarnego jeziora, tak偶e przykrytego poduszk膮 偶贸艂tej mg艂y.

Szubin zrozumia艂, 偶e proces powstawania gazu trwa nadal, bo jego poziom ca艂y czas si臋 podnosi. W 偶贸艂tej mgle, gdzie艣 za rzek膮, figlowa艂y odblaski po偶aru. Pali艂 si臋 du偶y, dwupi臋trowy budynek 鈥 w szerokich oknach p艂on臋艂y piekielne p艂omienie, j臋zyki si臋ga艂y ju偶 dachu, czarny dym od czasu do czasu zas艂ania艂 ksi臋偶yc.

Co tam si臋 znajduje? 鈥 zapyta艂 Jurij.

Fabryka w艂贸kiennicza 鈥 powiedzia艂 Kola.

Zadziwia艂 brak jakiegokolwiek 偶ycia w pobli偶u po偶aru, kt贸ry przecie偶 zawsze przyci膮ga do siebie ludzi 鈥 miejsce po偶aru otaczaj膮 nie tylko samochody stra偶y po偶arnej, ale tak偶e zwykli gapie, zawsze tworzy si臋 zbiegowisko. A ten po偶ar p艂on膮艂 w ca艂kowitej ciszy, w oboj臋tnym mie艣cie.

Szubin stara艂 si臋 zobaczy膰, czy 偶贸艂ta mg艂a rozchodzi si臋 wok贸艂 ognia, ale z takiej odleg艂o艣ci nie spos贸b by艂o wypatrzy膰 jego bezcielesn膮 obecno艣膰 po艣r贸d szalej膮cego 偶ywio艂u.

Kolejny po偶ar wybuch艂 r贸wnie偶 nieco dalej 鈥 pali艂 si臋 dom mieszkalny, typowy czteropi臋trowy budynek, kt贸rego cz臋艣ciowo zas艂ania艂y inne domy. A nawet je艣li by i by艂o wida膰 鈥 lepiej by艂oby nie patrze膰, bo ludzie wybiegaj膮cy z domu natychmiast gin臋li od gazu 鈥 dom sta艂 niedaleko rzeki.

A za rzek膮, za takimi samymi, ciemnymi dzielnicami, miasto wspina艂o si臋 na 艂agodny stok. Tam te偶 sta艂y domy 鈥 parterowe domki zbiega艂y w stron臋 jeziora, pogr膮偶aj膮c si臋 we mgle. Dalej zaczyna艂y si臋 budynki fabryczne. Nad lasem komin贸w nie by艂o dymu, w oknach panowa艂a ciemno艣膰. Ale czy s膮 tam ludzie i co robi膮 鈥 z takiej odleg艂o艣ci nie mo偶na si臋 by艂o zorientowa膰.

Jura, jeste艣 tam?

Ela wysz艂a na dach i podbieg艂a do niego. By艂a w samej sukience.

Po co tutaj przysz艂a艣? Nic mi tu nie grozi 鈥 powiedzia艂 Szubin, popychaj膮c j膮 jednocze艣nie w kierunku wyj艣cia z dachu. 鈥 Wracaj natychmiast. Przezi臋bisz si臋.

Puszczaj 鈥 powiedzia艂a Ela. Odepchn臋艂a go, patrzy艂a w stron臋 rzeki na pal膮cy si臋 dom.

A ty co?

Oj! 鈥 krzykn臋艂a Ela.

To tw贸j dom? 鈥 po raz pierwszy tej nocy Jurij poczu艂 przera偶enie.

Nie, to dwudziestka 鈥 powiedzia艂a. 鈥 M贸j jest dalej, bardziej na prawo.

Nie b贸j si臋, ogie艅 nie przedostanie si臋 鈥 szybko powiedzia艂 Szubin. 鈥 Widzisz, mi臋dzy nimi jest skwerek.

Ale tam mieszka Wiera鈥 nie znasz jej. Moja przyjaci贸艂ka鈥

Id藕 st膮d 鈥 powiedzia艂 nagle milicjant. 鈥 Id藕, bo inaczej wyprowadz臋 ci臋 si艂膮!

Nie, nie trzeba, boj臋 si臋, tam jest ciemno. Bardzo prosz臋, nie.

Szubin zdj膮艂 kurtk臋, narzuci艂 j膮 na ramiona Eli.

Kola 鈥 zapyta艂 ostro偶nie 鈥 a ty, gdzie mieszkasz?

W hotelu robotniczym 鈥 powiedzia艂 milicjant. 鈥 Jestem tu偶 po wojsku. St膮d nie wida膰鈥 Za tymi domami. Nie mam si臋 o kogo martwi膰. Tak jak wy.

Dlaczego si臋 zapali艂? 鈥 zapyta艂a Ela.

Kto艣 m贸g艂 zostawi膰 偶elazko albo kuchenk臋鈥

Zostawi艂 i umar艂, tak?

Cicho!

Nad g艂owami rozleg艂 si臋 daleki huk. Zbli偶a艂 si臋. Nad nimi przelecia艂 samolot.

Nie 鈥 powiedzia艂 milicjant. 鈥 To pasa偶erski. Leci za wysoko.

Je艣li nikt nie zauwa偶y, 偶e nie ma 艣wiate艂 鈥 powiedzia艂 Spiridonow, kt贸ry te偶 przyszed艂 na dach 鈥 to zauwa偶膮 chocia偶 po偶ar. Ju偶 zauwa偶yli.

Dobrze, je艣li zauwa偶膮, ale 藕le, je艣li pojad膮 gasi膰 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Daleko nie dojad膮 鈥 zgodzi艂 si臋 Spiridonow.

Urz臋dnik mia艂 na sobie rozpi臋t膮 marynark臋, du偶y brzuch wylewa艂 si臋 na zewn膮trz. Krawat przesun膮艂 si臋 na bok.

Dobrze by teraz by艂o wypi膰 鈥 powiedzia艂. 鈥 Gdzie zosta艂a twoja szklanka?

Na pierwszym pi臋trze.

Butelka te偶 tam zosta艂a?

Pewnie tak.

Dobrze, potem p贸jd臋.

Tymczasem Spiridonow ogl膮da艂 miasto, a 偶e mia艂 k艂opoty z poruszaniem g艂ow膮, wi臋c obraca艂 si臋 ca艂ym cia艂em.

Jak daleko st膮d do jednostki wojskowej? 鈥 Spiridonow zapyta艂 milicjanta.

Oko艂o dwudziestu kilometr贸w 鈥 Kola pokaza艂 w stron臋 fabryki.

Powinni zauwa偶y膰 dym. Nie mog膮 nie zauwa偶y膰. A gdzie jest lotnisko?

Te偶 tam, tylko troch臋 bli偶ej 鈥 powiedzia艂 milicjant. 鈥 Przed chwil膮 przelecia艂 samolot.

Dlaczego milczeli艣cie? Dok膮d polecia艂?

Na pewno pasa偶erski 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Lecia艂 wysoko.

Nie lubi臋 鈥 rzek艂 Spiridonow 鈥 siedzie膰 i czeka膰 na Godota. Nie lubi臋 tego. Jak my艣lisz, jest jakie艣 antidotum?

Nie wiem.

Wypytywa艂em, czy s膮 tu jacy艣 chemicy. Znalaz艂 si臋 jeden, ale nic m膮drego nie powiedzia艂. A potem gdzie艣 si臋 zmy艂.

Trzeba zrobi膰 szczud艂a 鈥 powiedzia艂 milicjant. 鈥 Tylko d艂ugie, 偶eby g艂owa by艂a wysoko.

艢wietny pomys艂 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 A potem co?

Potem wyj艣膰.

Ile razy w 偶yciu chodzi艂e艣 na szczud艂ach?

Ani razu.

Na skrzypcach te偶 nie gra艂e艣?

Nie, nie gra艂em, a bo co?

A to, 偶e wszystkiego trzeba si臋 nauczy膰. Wyjdziesz na szczud艂ach na plac, potkniesz si臋 przy trzecim kroku i, 偶egnaj pi臋kny 艣wiecie.

Spiridonow przeszed艂 na drugi koniec dachu, Jurij do艂膮czy艂 do niego. Wida膰 st膮d by艂o tory bocznicy i ciemne wagony, trupy na szynach, dalej 鈥 pogr膮偶one w 偶贸艂tej mgle domy, magazyny鈥 Z tej strony miasto ko艅czy艂o si臋 wcze艣niej 鈥 w ciemno艣ci mo偶na by艂o dojrze膰 kraj lasu.

My艣l臋 tak 鈥 g艂o艣no rozmy艣la艂 Siergiej Iwanowicz 鈥 w hotelu powinien by膰 sztab obrony cywilnej鈥 鈥 A偶 nagle zapyta艂: 鈥 Milicjant, nie wiesz przypadkiem, gdzie to jest?

Nie, nie wiem.

Sier偶ant Wasilienko tak偶e podszed艂 do nich, po drugiej stronie dachu zosta艂a tylko Ela. Ca艂y czas patrzy艂a na sw贸j dom i na s膮siedni, p艂on膮cy.

Szkoda 鈥 powiedzia艂 Spiridonow 鈥 ale pewnie i tak na parterze. Dlaczego, do diab艂a, wszystkie magazyny umieszczaj膮 zawsze na parterze?

Bo miasta rzadko s膮 zalewane 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Trzeba przeszuka膰 parter. Tam na pewno s膮 maski przeciwgazowe.

Je艣li maski w og贸le pomog膮 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Nie ma 偶adnej pewno艣ci. Potrzebne by艂yby z niezale偶nym zasilaniem.

Wypr贸bowaliby艣my. Ubraliby艣my Gro艅skiego i wys艂ali go. Prze偶y艂by 鈥 wszyscy byliby艣my uratowani, zgin膮艂 鈥 pogrzeb z honorami.

Szkoda, ale wasz plan si臋 nie uda.

Widz臋, 偶e si臋 nie uda. A mo偶e by tak g臋b臋 owin膮膰 mokrym r臋cznikiem? Gdzie艣 o tym czyta艂em.

I gdzie p贸jdziecie?

Uruchomi臋 autobus鈥

Z ty艂u doni贸s艂 si臋 g艂os dzwonu. Jeszcze jedno uderzenie, jeszcze鈥

Rzucili si臋 w t臋 stron臋, do Eli.

Co to? 鈥 zapyta艂 Spiridonow.

To w cerkwi 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Dzwoni膮.

Po co? 鈥 zapyta艂 Spiridonow. 鈥 A to po co?

Na trwog臋 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 S艂yszycie, jak bij膮. Raz za razem, miarowo.

Kto pozwoli艂? 鈥 i w tej samej chwili Siergiej Iwanowicz uspokoi艂 si臋, machn膮艂 r臋k膮.

Dziwne 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Kto艣 tam doszed艂.

Cerkiew stoi na wzg贸rzu 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 A pop pewnie mieszka w domu ko艂o cerkwi. Taki czerwony dom.

W艂a艣nie 鈥 zgodzi艂 si臋 milicjant. 鈥 Tam mieszka.

Niepotrzebnie dzwoni 鈥 stwierdzi艂 Spiridonow 鈥 i bez tego jest 藕le.

Mo偶e chce ludzi ostrzec 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Albo zwr贸ci膰 uwag臋.

Nie wiem, nie wiem. Jaki艣 g艂upek us艂yszy, wyskoczy z domu i tyle z tego b臋dzie.

Zamilkli, dzwon nadal bi艂, jakby chcia艂 obudzi膰 martwe miasto.

P贸艂 偶ycia bym odda艂a, 偶eby by膰 teraz w domu 鈥 powiedzia艂a Ela.

Nie szastaj tak 偶yciem, dziewczyno 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Jeszcze rodzi膰 b臋dziesz.

Ela naje偶y艂a si臋, ale uda艂a, 偶e nie s艂yszy. Poci膮gn臋艂a Szubina za r臋k臋, daj膮c zna膰, 偶e chce i艣膰.

Rzeczywi艣cie, zimno 鈥 powiedzia艂 Spiridonow, zauwa偶ywszy jej ruch. 鈥 Chod藕my, zrobi臋 teraz wypad na pierwsze pi臋tro, 偶eby butelka nie przepad艂a.

By艂o po pierwszej, hol na pi膮tym pi臋trze opustosza艂. Trzech ludzi spa艂o na fotelach, rzeczy postawili obok, pozostali rozeszli si臋 po pokojach.

Na trzecim pi臋trze ci膮gle jeszcze gra艂a muzyka. Spiridonow powiedzia艂:

Rozgoni膰 ich, czy co? Urz膮dzili bal w czasie zarazy.

Szkoda traci膰 si艂y, wpl膮czecie si臋 tylko w awantur臋 鈥 powiedzia艂 staruszek. Ca艂y czas czyta艂 Ewangeli臋. 鈥 Chc膮 zag艂uszy膰 strach. Ka偶dy sobie radzi, jak umie.

Nie mamy si臋 czego ba膰.

Martwi te偶 si臋 niczego wczoraj nie bali.

Dobrze ju偶, chod藕my 鈥 zirytowa艂 si臋 Spiridonow. 鈥 Nie ma co si臋 zajmowa膰 mistyk膮.

Poszli na drugie pi臋tro, gdzie przy stole stali Gro艅ski i P艂otnikow. Co艣 do siebie szeptali.

D艂ugo was nie by艂o 鈥 z tym stwierdzeniem Gro艅ski zwr贸ci艂 si臋 do Spiridonowa. 鈥 Jak dot膮d nic nowego si臋 nie wydarzy艂o.

Odpocznijcie 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Jutro czeka nas ci臋偶ki dzie艅.

D藕wi臋k dzwonu nie dochodzi艂 a偶 tutaj.

P贸jd臋 na pierwsze pi臋tro 鈥 powiedzia艂 Spiridonow.

Trzeba sprawdzi膰.

P贸jd臋 z wami 鈥 zaproponowa艂 Gro艅ski.

Obejdzie si臋 鈥 odrzek艂 grubas.

Lampa ca艂kiem si臋 wypali艂a, tylko patrze膰, jak zga艣nie.

Ty, Gro艅ski, lepiej id藕 na g贸r臋 鈥 powiedzia艂 Spiridonow.

Przynie艣 drug膮 lamp臋, tam chyba jest zb臋dna. Tylko nie zabieraj staruszkowi.

Mrugn膮艂 do Szubina.

Daj臋 wam pi臋膰 minut 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 Potem wy艣l臋 ekspedycj臋 ratunkow膮.

Sam mog臋 uratowa膰 kogo trzeba 鈥 powiedzia艂 Spiridonow i, upewniwszy si臋, 偶e Gro艅ski i referent poszli, zdecydowanym krokiem ruszy艂 w stron臋 schod贸w.

Lamp臋 wzi膮艂 ze sob膮. Zrobi艂o si臋 ciemniej.

Znalaz艂am pok贸j 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Chod藕my, prze艣pisz si臋 chwil臋. Tutaj obok, drugi z brzegu.

Jurijowi nie chcia艂o si臋 spa膰, ale pos艂usznie poszed艂 za El膮. Ci膮gle my艣la艂 o tym, 偶e trzeba j膮 czym艣 zaj膮膰, ale w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 wymy艣li膰 zaj臋cia, kt贸re odci膮gn臋艂oby jej my艣li od domu.

Ela pchn臋艂a drzwi. Pok贸j by艂 du偶o wi臋kszy od tego, w kt贸ry mieszka艂 Szubin.

Najwy偶szy standard 鈥 powiedzia艂a. 鈥 By艂 pusty, najlepsze pokoje zawsze trzymaj膮 dla specjalnych go艣ci, takich jak Spiridonow.

A kim on jest, nie wiesz czasem?

Jurij rozsun膮艂 ci臋偶kie zas艂ony, 偶eby wpu艣ci膰 do pokoju 艣wiat艂o ksi臋偶yca.

Chyba z g艂贸wnego zarz膮du. Z Moskwy. To prze艂o偶ony Gro艅skiego.

Dziwny cz艂owiek. Nie ma w nim strachu. Ani poczucia winy. Jakby by艂 na manewrach.

To dobrze, czy 藕le? 鈥 spyta艂a Ela.

Nie wiem. Ale dobrze si臋 sta艂o, 偶e teraz jest z nami. S膮 ludzie, kt贸rzy umiej膮 wydawa膰 rozkazy. To powo艂anie.

On umie, to pewne 鈥 powiedzia艂a Ela.

Przytuli艂 j膮, poca艂owa艂 w zamkni臋te oczy. Sta艂a pokornie obok. Potem powiedzia艂a:

Nie teraz, dobrze?

Co, nie teraz? 鈥 z pocz膮tku jej nie zrozumia艂. I w tej samej chwili domy艣li艂 si臋, u艣miechn膮艂 i odpowiedzia艂: 鈥 Po prostu poca艂owa艂em ci臋. Rozumiesz 鈥 po prostu, bo jeste艣 dobra i kocham ci臋.

Naprawd臋?

S艂owo honoru.

Patrzy艂 jej prosto w oczy 鈥 zadziwiaj膮ce, jak przyzwyczai艂 si臋 do ciemno艣ci, jak jaki艣 lemur.

Boj臋 si臋 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Ale jestem bardzo szcz臋艣liwa. Czy to 藕le?

Dlaczego 藕le?

Bo Mitka i mama s膮 tam, a ja jestem szcz臋艣liwa?

Nic im nie b臋dzie. Daj臋 s艂owo.

Dzi臋kuj臋. Jeste艣 taki dobry.

Szubin wyjrza艂 przez okno. Ciekawe, co z lud藕mi na dachu dworca? Wyt臋偶y艂 wzrok, ale nie zobaczy艂 nikogo.

Wtem znieruchomia艂 ze zdziwienia. Na dworzec wje偶d偶a艂 poci膮g towarowy. Najpierw jak jasna gwiazda rozb艂ys艂o 艣wiat艂o reflektor贸w, zaatakowa艂o dworzec, a potem pobieg艂o dalej. Nawet przez szyb臋 by艂o s艂ycha膰 stukot k贸艂. Poci膮g min膮艂 dworzec, a w prze艣wicie mi臋dzy dworcem a magazynami wida膰 by艂o podskakuj膮ce wagony.

Czy偶by nie zauwa偶y艂? 鈥 zapyta艂a Ela.

Nie powinien si臋 tutaj zatrzymywa膰 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Chyba 偶e natknie si臋 na jak膮艣 przeszkod臋.

Jak膮?

Mo偶e nie zauwa偶yli, 偶e na torach le偶y cz艂owiek鈥 Nie wiem.

Niech si臋 nic nie zdarzy, niech przejedzie 鈥 powiedzia艂a Ela.

I jakby w odpowiedzi na jej s艂owa w oddali rozleg艂 si臋 pisk. Wagony zacz臋艂y si臋 szarpa膰, zwolni艂y, poci膮g zatrzymywa艂 si臋.

Diabli nadali, zapeszyli艣my 鈥 powiedzia艂 Szubin. Wyobrazi艂 sobie, jak maszynista 鈥 zauwa偶ywszy przeszkod臋 albo przeczuwaj膮c, 偶e dzieje si臋 co艣 dziwnego, gdy偶 zobaczy艂 nieo艣wietlony dworzec i zgaszone semafory 鈥 zacz膮艂 hamowa膰. Zatrzymuje sk艂ad鈥 ju偶, ju偶. Potem powie do pomocnika: 鈥濸o艂膮cz si臋 ze stacj膮, co艣 si臋 tam zdarzy艂o, dlaczego nie odpowiadaj膮?鈥.

I nikt im nie odpowie.

Wida膰 by艂o, jak wagony coraz wolniej ci膮gn膮 si臋 wzd艂u偶 dworca. I oto poci膮g zatrzyma艂 si臋鈥 A teraz maszynista zeskoczy na ziemi臋鈥 upad艂鈥 Pomocnik schodzi do niego, 偶eby zobaczy膰, co si臋 sta艂o鈥

I po wszystkim!

Co po wszystkim?

Nic, m贸wi臋 sam do siebie. Ile czasu min臋艂o? P贸jd臋 i zobacz臋, co z Siergiejem Iwanowiczem. Zostaniesz tutaj?

Nie, tylko nie tutaj. Lepiej p贸jd臋 do dy偶urnej.

Przy stole dy偶urnej nie by艂o Spiridonowa. Ani milicjanta. Gdzie jest Kola?

Kola! 鈥 zawo艂a艂. Odpowiedzi nie by艂o.

Szubin oczekiwa艂, 偶e gdy tylko zejdzie p贸艂 pi臋tra w d贸艂, zobaczy 艣wiat艂o lampy, kt贸r膮 mia艂 prze艂o偶ony Gro艅skiego. Jednak w holu pierwszego pi臋tra by艂o ciemno. Dok膮d oni poszli? Czy偶by na d贸艂?

Siergieju Iwanowiczu! 鈥 zawo艂a艂 Szubin.

Szubin przypomnia艂 sobie o zapalniczce. Zszed艂 jeszcze kilka stopni w d贸艂 i zatrzyma艂 si臋 鈥 niewykluczone, 偶e 偶贸艂ta mg艂a podnios艂a si臋 i Spiridonow sta艂 si臋 jej ofiar膮.

Zapalniczka p艂on臋艂a r贸wnym p艂omieniem, ale 艣wiat艂o by艂o bardzo s艂abe. Szubin przykucn膮艂 鈥 w dole, przynajmniej tam, dok膮d si臋ga艂o 艣wiat艂o, mg艂y nie by艂o. Doszed艂 do pierwszego pi臋tra, r贸wnie偶 nie zauwa偶y艂 mg艂y. Wyprostowa艂 si臋.

Przez okno wpada艂o s艂abe 艣wiat艂o, na stole sta艂a butelka po w贸dce i pusta szklanka.

Szubin nas艂uchiwa艂. Z korytarza dobiega艂 jaki艣 niezrozumia艂y ha艂as. Trzasn臋艂y drzwi.

Szubin krzykn膮艂:

Siergieju Iwanowiczu! Kto艣 g艂o艣no zakl膮艂.

Szubin wyskoczy艂 na korytarz. Tam, w drugim ko艅cu, zobaczy艂 艣wiat艂o. Na pod艂odze sta艂a lampa naftowa, a obok by艂y otwarte drzwi, w kt贸rych sta艂y jakie艣 ciemne postaci.

Szubin pobieg艂 w stron臋 艣wiat艂a. Trwa艂a tam b贸jka鈥 Niewyra藕ne, dobiegaj膮ce z ciemno艣ci chlipni臋cia, uderzenia, odg艂osy szarpaniny鈥

Gdy Jurij podbieg艂 bli偶ej, rozleg艂 si臋 cienki, jakby dzieci臋cy krzyk. Jeden z uczestnik贸w b贸jki upad艂.

Przesta艅! 鈥 krzycza艂 Szubin 鈥 Przesta艅, m贸wi臋! Jeszcze jeden cz艂owiek stara艂 si臋 podnie艣膰, przebieraj膮c r臋kami po 艣cianie. Trzeci podbieg艂 do Szubina.

Wyno艣 si臋! 鈥 krzycza艂 w biegu.

Nie puszczaj! Nie puszczaj go! 鈥 krzycza艂 kto艣 od strony drzwi. Szubin pozna艂 g艂os Spiridonowa.

Szubin rzuci艂 si臋 na biegn膮cego, ten zamacha艂 r臋kami, ale nie by艂 w stanie utrzyma膰 r贸wnowagi po otrzymanym ciosie, co艣 uderzy艂o o pod艂og臋, cz艂owiek upad艂, odbi艂 si臋 od 艣ciany, natychmiast podni贸s艂 si臋 i, kulej膮c, pobieg艂 dalej.

Drugi, zgi臋ty wp贸艂, bieg艂 jego 艣ladem. Nie, to nie by艂 Spiridonow 鈥 biegn膮cy by艂 chudy i niewysoki.

Trzymaj ich, diabli by to wzi臋li! 鈥 Siergiej Iwanowicz le偶a艂 obok drzwi, stara艂 si臋 podnie艣膰, rwa艂 si臋 do przodu.

Szubin w mgnieniu oka wczepi艂 si臋 w uciekaj膮cego, zawis艂 na nim. Cz艂owiek wyrwa艂 si臋 z jego obj臋膰, wi臋c Jurij natychmiast za nim pobieg艂. Nie, nie da rady dogoni膰. Tamten jest m艂ody i bardzo przestraszony.

A ty dok膮d! 鈥 by艂 to g艂os milicjanta Koli. Dobiega艂 z g贸ry.

Milicjant sta艂 na schodach, trzymaj膮c w g贸rze lamp臋 naftow膮.

Szubin zd膮偶y艂 dostrzec zmienion膮 przez b贸jk臋, zdesperowan膮, p艂ask膮 twarz. W tej samej chwili na p贸艂pi臋tro wbieg艂, trzymaj膮c si臋 za bok, drugi cz艂owiek 鈥 ten, kt贸rego goni艂 Jurij.

St贸j bo strzelam! 鈥 krzykn膮艂 Kola.

Obaj uciekinierzy, ca艂kiem zagubieni, my艣l膮c tylko o ratunku, rzucili si臋 po schodach w d贸艂.

Tam nie wolno! 鈥 krzykn膮艂 Szubin. 鈥 Co wy!

Z do艂u dobieg艂 j臋k, g艂uche, mi臋kkie uderzenie cia艂a o pod艂og臋. I po nim nast臋pne鈥

Po wszystkim 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Idioci.

A oni co 鈥 powiedzia艂 milicjant 鈥 nie rozumiej膮?

Za p贸藕no na rozwa偶ania. Lepiej daj lamp臋.

Co tam si臋 sta艂o?

Co艣 ze Spiridonowem.

Jurij wzi膮艂 lamp臋 i pierwszy ruszy艂 wzd艂u偶 korytarza. Kola szed艂 z ty艂u i zadawa艂 niepotrzebne pytania:

Pos艂uchaj, co to by艂o? Przestraszy艂e艣 ich? Przyjrza艂e艣 si臋 im? Tutejsi czy przyjezdni?

Sk膮d mam wiedzie膰? 鈥 odburkn膮艂 Szubin.

Nie od razu zauwa偶yli Spiridonowa, gdy偶 oddziela艂 go od nich pas ognia, poniewa偶 podczas b贸jki przewr贸ci艂a si臋 lampa naftowa. Wprawdzie nafty by艂o w niej ma艂o, ale wystarczaj膮co, 偶eby miejscami zaj膮艂 si臋 brudny kilim, kt贸ry teraz wstr臋tnie cuchn膮艂. Wok贸艂 by艂o pe艂no dymu.

Tylko po偶aru nam brakowa艂o! 鈥 krzykn膮艂 Szubin i zacz膮艂 zadeptywa膰 plamy ognia. Sypa艂y si臋 z nich iskry, wi臋c Jurij podni贸s艂 wysoko lamp臋, aby iskry nie pada艂y na ni膮.

Milicjant tak偶e zacz膮艂 wydeptywa膰 艣cie偶k臋.

Kilim potem! 鈥 krzykn膮艂 Szubin. Przeskoczy艂 przez pas ognia i nachyli艂 si臋 nad Spiridonowem, kt贸ry p贸艂le偶a艂 oparty o 艣cian臋, zanikn膮艂 oczy, a t艂uste, mocne palce przyciska艂 do boku. Palce by艂y ciemne od krwi.

Siergieju Iwanowiczu! 鈥 zawo艂a艂 Szubin. 鈥 Co z wami?

Spiridonow odpowiedzia艂, ledwie poruszaj膮c wargami:

Dopadli mnie, bydlaki. Mieli n贸偶.

Milicjant nadal zadeptywa艂 rodz膮ce si臋 p艂omienie.

My艣la艂em, 偶e si臋 spal臋 鈥 powiedzia艂 ranny.

Boli? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Nie, nie boli, mdli.

To od dymu 鈥 powiedzia艂 milicjant. 鈥 Popatrz臋, co si臋 sta艂o.

Potrafisz?

Uczyli nas udzielania pierwszej pomocy 鈥 powiedzia艂 Kola.

No to, udzielaj.

Szubin i Wasilienko pomogli Spiridonowowi po艂o偶y膰 si臋 na plecach. Sier偶ant podci膮gn膮艂 marynark臋 i koszul臋, 偶eby obejrze膰 ran臋.

Ej! 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 Ogie艅 znowu si臋 pali.

Szubin podni贸s艂 si臋 i zacz膮艂 depta膰 przekl臋ty kilim.

No i co? 鈥 zapyta艂 Spiridonow. 鈥 Jak to m贸wi膮, b臋d臋 偶y膰?

Diabli wiedz膮 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Rana jest niewielka, ale nie wiem, jak g艂臋boka. Nazywaj膮 to ig艂膮.

Diabli mnie podkusili 鈥 powiedzia艂 ranny. 鈥 Us艂ysza艂em, 偶e krz膮taj膮 si臋 tutaj i zdziwi艂em si臋. My艣l臋, komu przyjdzie do g艂owy kr臋ci膰 si臋 tu w takiej sytuacji? Pomy艣la艂em, 偶e mo偶e kto艣 z go艣ci postanowi艂 zataszczy膰 swoje rzeczy na g贸r臋. A oni., a oni鈥 S艂uchaj, sadysto, mo偶esz nie wsadza膰 tam paluch贸w? Przecie偶 to boli! Tylko bakterii naniesiesz.

Szubin obejrza艂 si臋. Kilim nada艂 tli艂 si臋 w kilku miejscach. Dobrze by艂oby pola膰 go wod膮.

Towarzysza trzeba zanie艣膰 na g贸r臋 鈥 powiedzia艂 milicjant.

Spiridonow zakaszla艂 z wysi艂kiem. Znowu z艂apa艂 si臋 za obna偶ony, brudny bok, wida膰 by艂o, jak krew cieknie przez palce.

A mo偶e lepiej mnie nie rusza膰? 鈥 zapyta艂 Spiridonow.

Nie 鈥 podj膮艂 decyzj臋 Szubin. 鈥 Tutaj w ka偶dej chwili mo偶e przenikn膮膰 gaz. I jest nadymione.

Nie doniesiecie mnie, tylko bardziej wym臋czycie. Kilim dymi艂, oddycha膰 rzeczywi艣cie by艂o trudno, milicjant znikn膮艂 za warstw膮 dymu.

Zaniesiemy na ko艂drze 鈥 powiedzia艂. 鈥 Wezm臋 z pokoju.

Odszuka艂 drzwi do pokoju, potkn膮艂 si臋 o co艣, zakl膮艂. Spiridonow j臋kn膮艂.

Fatalnie 鈥 powiedzia艂.

Diabli wiedz膮 co鈥 鈥 zacz膮艂 Szubin, ale nagle zmieni艂 temat. 鈥 Rzeczywi艣cie z艂odzieje. Nawet w takiej chwili si臋 zdarzaj膮?

A dlaczego by nie? 鈥 powiedzia艂 ranny. 鈥 Grabi膰 w takiej chwili 鈥 sam szyk. Uciekli?

Uciekli 鈥 odpowiedzia艂 Jurij.

Szkoda, 偶e ich nie z艂apali艣cie. B臋d膮 robi膰 to samo na innych pi臋trach.

Nie, pobiegli na d贸艂.

Jasne鈥 Czyli porz膮dnie ich wystraszyli艣my鈥 diabli, jak boli. Gdybym wiedzia艂, nie wlaz艂bym. Rozumiesz, my艣la艂em, 偶e to kto艣 z go艣ci鈥

Spiridonow zamilk艂. Oddycha艂 ci臋偶ko i z trudem.

Pojawi艂 si臋 milicjant z ko艂dr膮. W drzwiach znowu natkn膮艂 si臋 na walizk臋, kt贸r膮 najwyra藕niej porzucili szabrownicy. Szubin, bez 偶adnej emocji zauwa偶y艂, 偶e to jego walizka. Dobra, kupiona w Koln i zupe艂nie do niczego niepotrzebna.

Przenie艣li ci臋偶kiego jak kamie艅 Spiridonowa na ko艂dr臋. Potem musieli go zostawi膰 i od nowa depta膰 tl膮cy si臋 kilim.

Do tego nie ma wiadra 鈥 zauwa偶y艂 milicjant.

Zaniesiemy go teraz do schod贸w i zawo艂amy ludzi z wiadrami. Zgasimy.

Kawa艂 ch艂opa z was 鈥 sier偶ant zwr贸ci艂 si臋 do le偶膮cego.

Sam teraz 偶a艂uj臋 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Ostro偶nie, do diab艂a!

Gdy donie艣li go do schod贸w, Szubin ca艂kiem opad艂 z si艂. Jeszcze jeden krok i serce wyskoczy mu gard艂em. Pu艣ci艂 ko艂dr臋 i powiedzia艂 do milicjanta:

Poczekaj, zaraz wracam.

Dopiero wtedy zorientowa艂 si臋, 偶e milicjant nie zostawi艂 lampy. Ni贸s艂 ko艂dr臋 w jednej r臋ce, a lamp臋 鈥 w drugiej. Uparty.

Szubin wszed艂 na g贸r臋 po schodach 鈥 wydawa艂o mu si臋, 偶e biegnie, brakowa艂o oddechu, nogi mia艂 jak z waty. Przy stole siedzia艂y tylko Ela i dy偶urna. O czym艣 rozmawia艂y, Ela szybko podnios艂a g艂ow臋, s艂ysz膮c oddech Szubina.

Co si臋 sta艂o?

Spiridonow jest ranny. Mamy apteczk臋? 鈥 Szubin nie da艂 rady pokona膰 kilku ostatnich stopni. Sta艂, opieraj膮c si臋 o 艣cian臋.

Powinna gdzie艣 by膰 鈥 powiedzia艂a dy偶urna. 鈥 Zaraz poszukam.

Potrzebujemy lekarza i m臋偶czyzny, 偶eby go tutaj przynie艣膰. Gdzie s膮 wszyscy?

Cz臋艣膰 posz艂a na g贸r臋, reszta 艣pi w pokojach 鈥 powiedzia艂a dy偶urna.

Przebiegnij si臋 tam! 鈥 powiedzia艂 Jurij do Eli. 鈥 Poszukaj lekarza. Albo piel臋gniarki, znajd藕 kogokolwiek. I zawo艂aj m臋偶czyzn. Gdzie Gro艅ski i ten jego podw艂adny?

Szubin przytuli艂 si臋 do 艣ciany. Nie mia艂 si艂y zrobi膰 nawet jednego kroku.

Ela bieg艂a przez korytarz, stuka艂a w drzwi, by艂o s艂ycha膰 jak pyta:

Jest tam lekarz? Mamy rannego! Potrzebna jest pomoc.

Powinien wej艣膰 pi臋tro wy偶ej i zrobi膰 to samo, ale nogi odm贸wi艂y mu pos艂usze艅stwa. Dy偶urna powiedzia艂a:

Jest apteczka, zastanawia艂am si臋, gdzie j膮 w艂o偶y艂am 鈥 jeszcze wczoraj j膮 widzia艂am, okaza艂o si臋, 偶e jest w dolnej szufladzie, ech, g艂owa dziurawa!

Szubin odchyli艂 g艂ow臋 i krzykn膮艂 w g艂膮b klatki schodowej:

Je艣li jest tam lekarz, niech zejdzie na drugie pi臋tro! I m臋偶czyzna, 偶eby przenie艣膰 rannego.

Id臋, id臋 鈥 rozleg艂o si臋 z g贸ry.

Na d贸艂 szybko schodzi艂 staruszek, kt贸ry czyta艂 Ewangeli臋. Ni贸s艂 lampy. Za nim szed艂 znajomy z restauracji.

Jeste艣cie lekarzem? 鈥 zapyta艂 Jurij.

Nie, ale chcia艂bym pom贸c.

Szubin otworzy艂 pude艂ko po butach i wysypa艂 zawarto艣膰 na st贸艂. Aspiryna, tabletki na kaszel, jodyna鈥 Zabra艂 ze sob膮 tylko paczk臋 waty.

Na dole by艂o pe艂no dymu. Milicjant przykucn膮艂 obok Spiridonowa i przytrzymywa艂 mu g艂ow臋. Ranny j臋cza艂 g艂ucho, w gardle co艣 mu bulgota艂o. Szubin popatrzy艂 w d贸艂 i zobaczy艂, 偶e 偶贸艂ta mg艂a, jak bulion wype艂niaj膮cy po brzegi fili偶ank臋, dotar艂a do klatki schodowej. Tylko patrze膰, jak zacznie si臋 przelewa膰 dalej.

Pozostali nie zauwa偶yli tego. Szubin poda艂 rannemu du偶y kawa艂 waty, a ten przycisn膮艂 go do boku zakrwawion膮 r臋k膮. Gdy nie艣li Spiridonowa w stron臋 schod贸w, Szubin pokrzykiwa艂:

Trzymaj wy偶ej, wy偶ej!

Ba艂 si臋, 偶e opadaj膮ca pod ci臋偶arem Siergieja Iwanowicza ko艂dra zetknie si臋 z 偶贸艂t膮 mg艂膮.

Na kolejnym p贸艂pi臋trze spotkali Gro艅skiego i grub膮 Wierc. Gro艅ski pom贸g艂 nie艣膰 Spiridonowa. Wiera ba艂a si臋, 偶e ranny rozz艂o艣ci si臋 na Gro艅skiego. Sz艂a obok i powtarza艂a:

Wszystko b臋dzie dobrze, wyzdrowiejecie鈥 No co te偶 wam przysz艂o do g艂owy鈥

A gdy przepychaj膮c si臋 i sprawiaj膮c mu b贸l, wnie艣li w ko艅cu go do pierwszego wolnego pokoju, Gro艅ski przecisn膮艂 si臋 do rannego i powiedzia艂 z wyrzutem:

No co te偶 wam przysz艂o do g艂owy, Siergieju Iwanowiczu!

Spiridonow nie odpowiada艂. Zagryz艂 wargi, po brodzie ciek艂a stru偶ka krwi.

Ela znalaz艂a w艣r贸d go艣ci hotelowych piel臋gniark臋. Kazali wszystkim wyj艣膰 z pokoju, zosta艂 tylko z nimi milicjant, kt贸ry pom贸g艂 rozebra膰 Spiridonowa, a potem zamkn臋li drzwi.

Szubin przypomnia艂 sobie o po偶arze.

Sta艂 w korytarzu, wok贸艂 zgromadzili si臋 ludzie. Tych, co siedzieli w pokojach, przyci膮gn膮艂 ha艂as.

Kto p贸jdzie ze mn膮 na pierwsze pi臋tro? 鈥 zapyta艂 Szubin, przerywaj膮c pe艂ne oczekiwania milczenie. Nikt nie wyznaczy艂 go na zast臋pc臋 Spiridonowa, a jednak oczekiwano jego rozkaz贸w.

Ja p贸jd臋 鈥 powiedzia艂 staruszek, kt贸ry czyta艂 Ewangeli臋.

Postaramy si臋 jak najszybciej sprawdzi膰, co tam si臋 dzieje. A pozostali szybko 鈥 rozumiecie, szybko 鈥 szukaj膮 wiader, misek, czegokolwiek. Mam nadziej臋, 偶e rozumiecie, co w naszej sytuacji oznacza po偶ar.

Z do艂u, z klatki schodowej, ci膮gn臋艂o dymem.

Widzia艂em punkt przeciwpo偶arowy 鈥 powiedzia艂 m艂ody Gruzin w czapce. Chyba mia艂 na imi臋 Rus艂an. 鈥 Jest tam ga艣nica.

To by艂oby najlepsze 鈥 powiedzia艂 Szubin. Zastanawia艂 si臋, czy powiedzie膰 im o 偶贸艂tej mgle. Przecie偶 przestrasz膮 si臋. Ale ludzie wyczuli pauz臋.

A co? Co? 鈥 zapyta艂 kto艣 z ciemno艣ci.

A to: gaz dosta艂 si臋 na klatk臋 schodow膮 na pierwszym pi臋trze. Uprzedzam 鈥 przez klatk臋 nale偶y przechodzi膰 szybko, nie zatrzymywa膰 si臋.

A je艣li dotknie n贸g? 鈥 spyta艂 kobiecy g艂os.

Mam nadziej臋, 偶e nie jest to niebezpieczne 鈥 naprawd臋, mam tak膮 szczer膮 nadziej臋. Ale zagwarantowa膰 nie mog臋 niczego. Jeste艣my wszyscy r贸wni鈥 A w og贸le um贸wmy si臋 tak: idziemy do po偶aru. Je艣li nie ma niebezpiecze艅stwa, nie schodzicie. A je艣li jest鈥 potrzebni b臋d膮 ochotnicy.

Zapanowa艂o milczenie. I nagle, w艣r贸d ciszy rozleg艂y si臋 g艂o艣ne, szybkie kroki. Z ciemno艣ci wy艂oni艂 si臋 Rus艂an. Ni贸s艂 ga艣nic臋 i bosak.

A nie m贸wi艂em 鈥 powiedzia艂.

Dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂 Szubin, wyci膮gaj膮c r臋k臋.

We藕 bosak 鈥 Gruzin poda艂 mu ten sprz臋t przeciwpo偶arowy. 鈥 Ga艣nic臋 sam b臋d臋 obs艂ugiwa艂. Czyta艂em instrukcj臋, a ty nie.

Ty idziesz?

Id臋.

To znaczy, 偶e ja te偶 id臋?

W takim razie, wy ju偶 nie musicie 鈥 powiedzia艂 Szubin do staruszka.

Prosz臋 nie m贸wi膰 mi, co musz臋, a czego nie musz臋 鈥 cicho powiedzia艂 staruszek.

Jurij nie sprzeciwi艂 si臋.

Wzi膮艂 ze sob膮 lamp臋, pozostawiaj膮c hol drugiego pi臋tra w ca艂kowitej ciemno艣ci. By艂a to ostatnia lampa, je艣li nie bra膰 pod uwag臋 tej, kt贸ra pali艂a si臋 w pokoju, gdzie po艂o偶ono Spiridonowa.

Przed wej艣ciem na pierwsze pi臋tro Szubin zatrzyma艂 si臋. Gruzin i staruszek czekali z ty艂u. Wok贸艂 by艂o du偶o dymu, tote偶 Jurij wpatrywa艂 si臋 ze wszystkich si艂, ale nie m贸g艂 zorientowa膰 si臋, czy 偶贸艂ta mg艂a podnios艂a si臋 jeszcze bardziej.

Nie wida膰? 鈥 zapyta艂 z tylu Rus艂an.

P贸jd臋 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Poczekajcie 鈥 rzek艂 zdecydowanie staruszek. 鈥 B臋d臋 was trzyma膰 za r臋k臋. Je艣li, nie daj Bo偶e, poczujecie si臋 gorzej, wyci膮gn臋 was.

Dzi臋kuj臋, nie trzeba 鈥 odpowiedzia艂 Szubin, ale wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Palce staruszka by艂y silne i ch艂odne.

Ja te偶 鈥 powiedzia艂 Rus艂an.

Weszli na klatk臋 schodow膮. Nic si臋 nie sta艂o.

I tak przeszli przez klatk臋 we tr贸jk臋, trzymaj膮c si臋 za r臋ce.

Dalej by艂o tak nadymione, 偶e 艣wiat艂o lampy przebija艂o si臋 tylko na dwa metry, nie wi臋cej.

W艂膮cz臋 ga艣nic臋 鈥 powiedzia艂 Rus艂an.

Za wcze艣nie 鈥 stwierdzi艂 Szubin. 鈥 Do 藕r贸d艂a ognia zosta艂o ze dwadzie艣cia metr贸w, nie mniej.

A mo偶e mniej 鈥 upiera艂 si臋 Rus艂an. Przeszli jeszcze dziesi臋膰 metr贸w i us艂yszeli trzask prawdziwego po偶aru.

Niedobrze 鈥 powiedzia艂 Szubin.

By艂o znacznie cieplej ni偶 na klatce schodowej, w twarz wia艂 gor膮cy wiatr, przez dym przebija艂y si臋 pomara艅czowe b艂yski.

Teraz ju偶 nie jest za wcze艣nie 鈥 powiedzia艂 Rus艂an. Odwr贸ci艂 ga艣nic臋. Dzia艂a艂 zgodnie z instrukcj膮. Szubin pomy艣la艂, 偶e zgodnie z prawem Murphy鈥檈go ga艣nica powinna by膰 zepsuta. Trzyma艂 przecie偶 w r臋ku bosak 鈥 narz臋dzie zupe艂nie nieprzydatne do walki z po偶arem w hotelowym korytarzu.

Przejd臋 si臋 po pokojach 鈥 powiedzia艂 staruszek.

Po co?

Trzeba wsz臋dzie odkr臋ci膰 wod臋. Niech si臋 leje.

Pokoje s膮 zamkni臋te 鈥 poinformowa艂 Szubin

Ech! 鈥 wykrzykn膮艂 rado艣nie Rus艂an. Ga艣nica drgn臋艂a i strumie艅 piany run膮艂 do przodu.

Nie wiadomo dlaczego, Jurij mia艂 nadziej臋, 偶e dym zel偶eje, ale tak si臋 nie sta艂o. Nie mo偶na by艂o oddycha膰 鈥 oczy piek艂y tak, 偶e trudno je by艂o otworzy膰. Staruszek kopn膮艂 drzwi, a one otwar艂y si臋, i wtedy starszy m臋偶czyzna znikn膮艂 w ciemno艣ci.

S艂ycha膰 by艂o szum wody w 艂azience 鈥 d藕wi臋k ten zag艂uszy艂 trzask po偶aru i szum ga艣nicy.

Poczekaj 鈥 Szubin chwyci艂 Ruslana za r臋k臋. 鈥 Wszystko zu偶yjesz.

Rozumiem 鈥 odpowiedzia艂 i skry艂 si臋 we mgle. Staruszek wyszed艂 z pokoju. Ni贸s艂 du偶e, bia艂e zawini膮tko.

Namoczy艂em r臋czniki 鈥 powiedzia艂 鈥 偶eby 艂atwiej by艂o oddycha膰.

Szubin wyj膮艂 jeden z nich i owin膮艂 twarz. Okaza艂o si臋, 偶e rzeczywi艣cie jest lepiej.

Ej, d偶igit! 鈥 krzykn膮艂. 鈥 We藕 mask臋 przeciwgazow膮!

Z dymu wy艂oni艂 si臋 Rus艂an.

Jak膮 mask臋? 鈥 krzykn膮艂.

Szubin wyci膮gn膮艂 w jego stron臋 mokry r臋cznik.

Z ty艂u dobieg艂 krzyk:

Gdzie jeste艣cie?

To bieg艂 znajomy z restauracji. Ni贸s艂 wiadro.

Nie mogli艣my si臋 was doczeka膰 鈥 powiedzia艂. 鈥 Co robi膰?

Tam s膮 otwarte drzwi 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Woda jest odkr臋cona.

Rozumiem 鈥 powiedzia艂 znajomy z restauracji. Obok pojawi艂 si臋 jeszcze jeden cz艂owiek, po艣r贸d dymu nie mo偶na by艂o zorientowa膰 si臋, kto to jest. On tak偶e pobieg艂 do pokoju, w kt贸rym la艂a si臋 woda, w drzwiach zderzy艂 si臋 ze znajomym z restauracji. Ten, stoj膮c jeszcze w drzwiach, z ca艂ej si艂y chlusn膮艂 wod膮.

Ogie艅 jest dalej 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Sam to wiem 鈥 krzykn膮艂 znajomy z restauracji i ponownie znikn膮艂 w pokoju.

Przepraszam 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Czy m贸g艂bym prosi膰 o pomoc, musz臋 si臋 odsun膮膰.

Staruszek sta艂 obok 艣ciany, odchyli艂 g艂ow臋, oczy, widoczne nad bia艂ym r臋cznikiem by艂y m臋tne.

Niedobrze wam?

Zaraz mi przejdzie.

Czy ma kto艣 wiadro? 鈥 zapyta艂 kto艣 obok.

We藕cie bosak 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Pom贸g艂 staruszkowi wyj艣膰 do holu, co okaza艂o si臋 nie艂atwe, gdy偶 z naprzeciwka biegli ludzie, wpadaj膮c na siebie nawzajem w ciemno艣ci i dymie. Szubin podni贸s艂 lamp臋, aby omin膮膰 stoj膮cego im na drodze cz艂owieka i rozpozna艂 w nim milicjanta. Okaza艂o si臋, 偶e sier偶ant zdoby艂 gdzie艣 du偶膮 misk臋.

Kola? 鈥 ucieszy艂 si臋 Szubin. 鈥 Jak si臋 czuje Spiridonow?

Kto go tam wie. Le偶y.

Dobrze. We藕 lamp臋 i postaraj si臋 jako艣 zorganizowa膰 ludzi 鈥 poprosi艂 Jurij. 鈥 Boj臋 si臋, 偶e tylko przeszkadzaj膮 sobie nawzajem.

To prawda 鈥 powiedzia艂 milicjant.

Szubin, w艣r贸d ca艂kowitej ciemno艣ci, wyprowadzi艂 staruszka na korytarz, ale tam te偶 nie mo偶na by艂o pozosta膰 d艂u偶ej, gdy偶 dym nie pozwala艂 oddycha膰. Wok贸艂 by艂o s艂ycha膰 krzyki, ludzie miotali si臋 i Jurij pomy艣la艂, 偶e po偶ar jest dla nich czym艣 zrozumia艂ym, a nawet zbawczym, bo najgorsze by艂o siedzenie w ciemno艣ci i czekanie nie wiadomo na co, gdy w ka偶dej chwili mo偶na by艂o podej艣膰 do okna i zobaczy膰 le偶膮cych na placu, martwych ludzi. Ludzie biegli do po偶aru z w艣ciek艂o艣ci膮, ale bez strachu, bo po偶ar by艂 kl臋sk膮 daj膮c膮 si臋 wyja艣ni膰 i wszyscy wiedzieli, 偶e mo偶na go ugasi膰.

Szubin pom贸g艂 staruszkowi wej艣膰 pi臋tro wy偶ej. Tutaj te偶 by艂o du偶o dymu, ale mo偶na by艂o przynajmniej oddycha膰.

Czy jest tu kto? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Jestem na swoim miejscu 鈥 odpowiedzia艂a dy偶urna i Jurij dostrzeg艂 jej sylwetk臋 za sto艂em.

Gdzie艣 by艂 fotel 鈥 powiedzia艂 staruszek, puszczaj膮c Szubina.

Jak si臋 czujecie?

Lepiej, dzi臋kuj臋 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Ju偶 siedz臋. Mo偶ecie wraca膰 do swoich spraw.

Jurij z艂apa艂 oddech, ci膮gle jeszcze by艂 na chodzie, trzeba by艂o zastanowi膰 si臋, co dalej.

Id藕cie, id藕cie, nie martwcie si臋 o mnie 鈥 staruszek 藕le zrozumia艂 jego rozterki.

Zaraz鈥 Kim jeste艣cie z zawodu?

A dlaczego pytacie?

Czytali艣cie Ewangeli臋.

Nie, nie jestem ksi臋dzem. Jestem pianist膮. By艂em tu na go艣cinnych wyst臋pach. Nazywam si臋 Wo艂odiewski, mo偶e s艂yszeli艣cie?

Przykro mi, nie znam si臋 za bardzo na muzyce klasycznej.

Ma艂o kto mnie zna 鈥 powiedzia艂 staruszek. 鈥 Przez ca艂e 偶ycie budzi艂em du偶e nadzieje. I nic poza tym. Ale to mi艂e, gdy kto艣 m贸wi: 鈥濧 jak偶e, s艂ysza艂em, to naprawd臋 wy?鈥.

Przyjd臋 do was jeszcze 鈥 powiedzia艂 Szubin. Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 dy偶urnej i doda艂:

Macie mo偶e w apteczce co艣 na serce?

Nie trzeba 鈥 powiedzia艂 Wo艂odiewski. 鈥 Wzi膮艂em ju偶 nitrogliceryn臋.

Jurij poszed艂 do Spiridonowa.

Drzwi do pokoju by艂y zamkni臋te. Zapuka艂.

Prosz臋 鈥 powiedzia艂a Ela.

Szubin zamkn膮艂 za sob膮 drzwi, 偶eby do 艣rodka nie nalecia艂o dymu.

Na stoliku obok 艂贸偶ka pali艂a si臋 lampa naftowa. Ela siedzia艂a na krze艣le, trzymaj膮c za r臋k臋 Spiridonowa. Le偶a艂 na plecach, patrzy艂 w sufit, ko艂dra przykrywaj膮ca brzuch wygl膮da艂a jak bia艂y garb.

To ty, Szubin? 鈥 zapyta艂 ranny. 鈥 I jak tam?

Pali si臋 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 Ale przybieg艂o troch臋 ochotnik贸w, wi臋c mo偶e damy rad臋.

Nie damy rady ugasi膰, je艣li pali si臋 porz膮dnie 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 G艂upio wysz艂o.

Dlaczego g艂upio? Ela wsta艂a z krzes艂a.

Siadaj 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Chcesz, przynios臋 ci wody? Tyle 偶e z kranu.

Ela ca艂y czas mia艂a na sobie jego kurtk臋.

Pos艂uchaj 鈥 przypomnia艂 sobie Szubin. 鈥 W kieszeni powinien by膰 s艂oik rozpuszczalnej kawy. Rozpu艣膰 mi troch臋 w zimnej wodzie.

Dobrze 鈥 powiedzia艂a Ela. Posz艂a do 艂azienki.

Boj臋 si臋, 偶e umr臋 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 I co jeszcze?

My艣lisz, 偶e jestem m艂ody? 鈥 powiedzia艂. 鈥 By艂em na froncie. Napatrzy艂em si臋 na rany. Ten gad zrani艂 mnie g艂臋boko, za g艂臋boko. Nie potrafi膮 zatrzyma膰 krwawienia. Opatrzyli, ale krew p艂ynie. Trzymam r臋k臋 pod ko艂dr膮, 偶eby krew zagarnia膰 pod siebie. Po co niepokoi膰 ludzi.

Nie, tak nie b臋dzie 鈥 powiedzia艂 Szubin, jakby odwo艂ywa艂 wyrok.

G艂upi艣 鈥 powiedzia艂 Spiridonow. 鈥 Mo偶e na to zas艂u偶y艂em. Sk膮d po偶ar? Bo z g艂upoty wlaz艂em tam, gdzie nie trzeba, przewr贸ci艂em lamp臋. Je艣li zginiecie, przeklniecie mnie.

Chcieli艣cie jak najlepiej.

Ca艂e 偶ycie chcia艂em jak najlepiej. A wysz艂o鈥 Wiesz, lepiej mi zgin膮膰 jak na posterunku bojowym鈥ε籥rtuj臋, Szubin. Przecie偶 wiedzia艂em, 偶e Gro艅skiemu potrzebny jest awans, 偶e chce do Moskwy. Stara艂 si臋, drug膮 lini臋 uruchomi艂 bez oczyszczalni 鈥 i zaraportowa艂. A ja wiedzia艂em, 偶e to wszystko lipa. I o spo艂ecznikach wiedzia艂em, i o wiecu. O wszystkim wiedzia艂em i da艂em Gro艅skiemu do zrozumienia, 偶e nie zauwa偶am. Nawet smrodu, w kt贸rym 偶yli tu ludzie, nie zauwa偶a艂em. My艣la艂em, jako艣 to b臋dzie. Ja te偶 musz臋 wysy艂a膰 raporty 鈥 tyle 偶e do samego ministra. Dawno ju偶 osi膮gn膮艂em wiek emerytalny, 艂apiesz? Je艣li nie wykonamy planu, b臋d臋 musia艂 odej艣膰. A jestem jeszcze w pe艂ni si艂, chcia艂em pracowa膰鈥 co ci b臋d臋 opowiada膰鈥 Nie da艂em ci zadzwoni膰 do Moskwy, pami臋tasz?

Szum wody w 艂azience umilk艂. W kranie zahucza艂o.

No i masz 鈥 zdenerwowa艂 si臋 Spiridonow.

Co? 鈥 nie zrozumia艂 Szubin.

Ca艂y czas si臋 tego spodziewa艂em 鈥 powiedzia艂 Siergiej Iwanowicz. 鈥 To musia艂o si臋 sta膰.

Woda?

Oczywi艣cie. Tam jest stacja pomp. Przecie偶 nie ze studni鈥 Ca艂y czas my艣la艂em, gdy tylko zacz臋li艣cie gasi膰 po偶ar, to ju偶 koniec鈥 to ju偶 koniec鈥 Ko鈥搉iec鈥 ko鈥搉iec.

Spiridonow jakby bawi艂 si臋 tym s艂owem, wymawiaj膮c je coraz mniej wyra藕nie w艣r贸d panuj膮cej ciszy. Do pokoju wr贸ci艂a Ela.

Woda si臋 sko艅czy艂a 鈥 powiedzia艂a.

To 藕le 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Je艣li nie dali rady zgasi膰 po偶aru鈥 nie mam poj臋cia, dok膮d ucieka膰鈥

Jura 鈥 powiedzia艂a Ela.

Co?

Kocham ci臋.

Mam nadziej臋, 偶e b臋dziesz mia艂a w 偶yciu jeszcze niejedn膮 okazj臋, 偶eby to powiedzie膰.

Ale ja naprawd臋 ci臋 kocham. Spiridonow zaj臋cza艂 cicho, jak dziecko.

Trzeba b臋dzie zanie艣膰 go na dach 鈥 powiedzia艂 Szubin i my艣l ta po prostu go przerazi艂a. Ela nie rozumia艂a, co to znaczy nie艣膰 Spiridonowa.

Dlaczego na dach?

To nasza jedyna szansa 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Na d贸艂 nie mo偶na. To natychmiastowa 艣mier膰. A je艣li podniesiono ju偶 alarm, to szukaj膮 na dachach.

Helikoptery szukaj膮?

Pewnie tak鈥 I po偶ar nie od razu tam dotrze.

Bo偶e, jak nieprzekonywaj膮co m贸wi臋 鈥 pomy艣la艂 Szubin. 鈥 Powinienem m贸wi膰 tak, 偶eby Ela mi uwierzy艂a. Zaraz pojawi膮 si臋 tu inni ludzie, do nich te偶 powinienem m贸wi膰 twardo, tak, 偶eby uwierzyli鈥.

Podszed艂 do okna, kt贸re z tego pokoju wychodzi艂o na puste dachy dom贸w, na martwe ulice i szalej膮ce po偶ary. Jurij popatrzy艂 na zegarek. Nie by艂o jeszcze trzeciej. Min臋艂y dopiero trzy godziny?

Ela sta艂a obok niego, ostro偶nie dotykaj膮c jego ramienia.

Elu 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Chcia艂bym ci臋 o co艣 poprosi膰.

Tak?

Czy zechcia艂aby艣 zosta膰 moj膮 偶on膮?

Zwariowa艂e艣!

Nigdy w 偶yciu nie by艂em taki powa偶ny. Jeste艣 dla mnie najbli偶szym cz艂owiekiem na ziemi.

Oj, ty dla mnie te偶. Mitka i ty.

Kto艣 bieg艂 po korytarzu. Zatrzyma艂 si臋 przed drzwiami. Zapyta艂 g艂o艣no:

Tutaj?

Daleki, niewyra藕ny g艂os dy偶urnej odpowiedzia艂:

Tutaj, tutaj.

Drzwi otwar艂y si臋. To by艂 milicjant. Brudny, ca艂y w sadzy. Od progu zawo艂a艂:

Nie ma wody! Nie ma wody!

Wiem 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Ale tam si臋 nadal pali! Ca艂e pi臋tro si臋 pali.

Czyli nie zd膮偶yli 鈥 dobieg艂 s艂aby g艂os z 艂贸偶ka.

Co robi膰?

Jurij westchn膮艂 i zdecydowa艂:

Trzeba wyprowadzi膰 ludzi na dach. Mamy troch臋 czasu. Niech wejd膮 na g贸r臋. Sprawd藕, czy nikt nie zosta艂 w pokoju. Zaraz przyjd臋.

Tak jest 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 S艂usznie.

Wr贸膰 potem tutaj. Zawo艂aj Gro艅skiego, nie, lepiej tego Gruzina z ga艣nic膮鈥 Trzeba zanie艣膰 na g贸r臋 Spiridonowa

Szubin wskaza艂 艂贸偶ko.

Nie trzeba 鈥 powiedzia艂 Spiridonow jadowicie. 鈥 Zb臋dny trud. Ju偶 umar艂em.

Id藕, id藕 鈥 Jurij zwr贸ci艂 si臋 do sier偶anta, ignoruj膮c zachowanie rannego.

Zaraz wracam 鈥 powiedziawszy to, milicjant g艂o艣no zatupa艂 w korytarzu.

Ela odesz艂a od 艂贸偶ka i wtedy Jurij zauwa偶y艂, 偶e prze艣cierad艂o i ko艂dra s膮 mokre od krwi, kt贸ra r贸wnie偶 kapa艂a na pod艂og臋.

Siergieju Iwanowiczu 鈥 zawo艂a艂. Spiridonow nie odezwa艂 si臋.

Wykrwawi si臋 鈥 powiedzia艂a Ela.

Widz臋. Zrobi膮 mu transfuzj臋. Trzeba go jak najszybciej przenie艣膰.

Ale tam jest mr贸z.

Po kiego czorta si臋 wahasz? 鈥 krzykn膮艂 Szubin. 鈥 Tak nie wolno! Je艣li b臋dziemy si臋 waha膰, zostaniemy tu jak w pu艂apce na myszy!

Tak 鈥 powiedzia艂a Ela 艂ami膮cym si臋 g艂osem.

Przepraszam.

Masz racj臋.

Elu, je艣li my艣lisz, 偶e powiedzia艂em o 艣lubie tylko dlatego, 偶e tak si臋 wszystko z艂o偶y艂o 鈥 to nie masz racji!

Wierz臋 ci, Juroczka 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Nie denerwuj si臋, oczywi艣cie, 偶e ci wierz臋.

Na korytarzu znowu kto艣 tupa艂. Wszed艂 milicjant, za nim Rus艂an. Gruzin by艂 ca艂y czarny 鈥 od czapki po buty. Kto艣 jeszcze tupa艂 w drzwiach.

Zaniesiemy Spiridonowa na g贸r臋 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Potrzeba sze艣ciu ludzi. Jest ci臋偶ki.

Zaraz przyjd膮 鈥 powiedzia艂 Rus艂an. Z臋by i bia艂ka oczu mia艂 bia艂e. Kogo przypomina艂? G贸rnika, oczywi艣cie, 偶e g贸rnika!

Jak tam po偶ar? 鈥 spyta艂 Jurij.

Pali si臋 鈥 powiedzia艂 Rus艂an. 鈥 Pi臋knie si臋 pali.

Trudno si臋 zorientowa膰 鈥 dorzuci艂 swoje spostrze偶enia Kola. 鈥 Za du偶o dymu.

Przez otwarte drzwi dym s膮czy艂 si臋 do pokoju. Wszyscy t艂oczyli si臋 w niewielkim przedpokoju.

Wchod藕cie 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Bierzemy za rogi materaca, a dw贸ch z bok贸w.

Spiridonow milcza艂. Ela schyli艂a si臋, badaj膮c mu puls.

Nie op贸藕niaj 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 I zabierz wszystkie ko艂dry. Ile tylko dasz rad臋. Trzeba go b臋dzie owin膮膰.

Jednak nie donie艣li Spiridonowa na dach鈥 Najpierw trzeba by艂o zatrzyma膰 si臋 mi臋dzy trzecim i czwartym pi臋trem. Spiridonow zacz膮艂 si臋 rzuca膰, jakby chcia艂 si臋 wyrwa膰, przeklina艂, ale niewyra藕nie i nie mo偶na by艂o zrozumie膰, o co mu chodzi. Ela, kt贸ra wzi臋艂a ze sob膮 karafk臋 wody, stara艂a si臋 go napoi膰. Potem, nieoczekiwanie, przesta艂 si臋 rzuca膰, umilk艂, wyci膮gn膮艂 si臋. Ale jeszcze nie umar艂.

Szubin 鈥 wyszepta艂. 鈥 Szubin, jeste艣 tu?

Jestem, Siergieju Iwanowiczu.

Wybacz, Szubin 鈥 wyszepta艂 Spiridonow. Wszyscy zamilkli, 偶eby Jurij m贸g艂 lepiej s艂ysze膰. Spiridonow oddycha艂 szybko i p艂ytko. Potem znowu zacz膮艂 m贸wi膰: 鈥 Uwa偶aj na Gro艅skiego. On prze偶yje. B臋dzie chcia艂 ca艂膮 spraw臋 zatuszowa膰鈥 wyciszy膰. Rozumiesz? Powiedz鈥 mnie nie ma, ale ty powiedz鈥 tylko ostro偶nie, moja 偶ona mieszka鈥 we藕 m贸j paszport.

I nagle zamilk艂. Przesta艂 oddycha膰. Od razu.

Stali wok贸艂 i na co艣 czekali. Ela postawi艂a karafk臋 na pod艂odze, nachyli艂a si臋 nad jego twarz膮, s艂ucha艂a. Potem nachyli艂a si臋 jeszcze ni偶ej i przy艂o偶y艂a ucho do piersi.

Milczy 鈥 powiedzia艂a.

Szubin zobaczy艂, 偶e oczy Spiridonowa s膮 nie do ko艅ca zamkni臋te. Po艂o偶y艂 d艂o艅 i powieki pos艂usznie zamkn臋艂y si臋. Czo艂o Spiridonowa by艂o gor膮ce.

Po wszystkim 鈥 powiedzia艂 milicjant.

Obok nich przechodzili ludzie, mijali ich, szli na g贸r臋, niekt贸rzy nie艣li ze sob膮 rzeczy. Starali si臋 nie patrze膰 na le偶膮cego cz艂owieka. O nic nie pytali.

Zabierzemy go na g贸r臋? 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Ty co, ca艂kiem oszala艂e艣? 鈥 zdziwi艂 si臋 Rus艂an. 鈥 Po co taszczy膰 martwego. Jemu i tu dobrze si臋 le偶y.

Naci膮gn膮艂 ko艂dr臋 na twarz Spiridonowa.

Poszli na g贸r臋, na dach, a tam by艂o ju偶 du偶o ludzi. Niekt贸rzy przynie艣li ko艂dry i owin臋li si臋 w nie, siedz膮c na walizkach, inni stali lub chodzili, wpatruj膮c si臋 w dal, spogl膮dali w niebo, sk膮d powinien nadej艣膰 ratunek.

Rozmawiali cicho.

Staruszek 鈥 przypomnia艂 sobie nagle Szubin. 鈥 Staruszek zosta艂.

Gdzie? 鈥 nie zrozumia艂a Ela.

Ale dy偶urna zrozumia艂a. Sta艂a obok owini臋ta w ko艂dr臋, kt贸ra jak kaptur spada艂a jej na oczy.

Staruszek umar艂. Poszli艣cie, a on umar艂 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Wiem na pewno.

Sk膮d wiecie?

Bo spad艂 z krzes艂a. Us艂ysza艂am, 偶e spad艂 z krzes艂a, czyli 偶e umar艂. Na pewno mia艂 zawa艂.

Nie ma po co i艣膰 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 I tak umar艂.

Wszyscy umrzemy za grzechy nasze 鈥 powiedzia艂a dy偶urna. 鈥 Nikt 偶ywy si臋 nie ostanie.

Szubin pomy艣la艂, 偶e czego艣 brakuje, czego艣 oczekiwanego. Zrozumia艂 鈥 zamilk艂 cerkiewny dzwon.

We藕 kurtk臋 鈥 powiedzia艂a Ela.

Nie trzeba, nie jest mi zimno.

We藕, mam ko艂dr臋.

Wezm臋 jak wr贸c臋.

A ty dok膮d? Staruszek umar艂. Sama widzia艂am. Szubin zauwa偶y艂 Gro艅skiego. Sta艂 na brzegu dachu, za nim 鈥 referent P艂otnikow i dwie grube kobiety. By艂y ubrane 鈥 czyli mia艂y czas, 偶eby si臋 ubra膰. Szubin pomy艣la艂, 偶e dawno ju偶 nie widzia艂 dyrektora zak艂ad贸w chemicznych. A przecie偶 Gro艅ski nie wyprzedza艂 ich, gdy nie艣li Spiridonowa. To znaczy艂o, 偶e przyszli tutaj wcze艣niej.

Gro艅ski sta艂, r臋k臋 w r臋kawiczce przy艂o偶y艂 do bobrowej czapki i patrzy艂 w dal, jak marynarz oczekuj膮cy na pojawienie si臋 ziemi.

Szubin chcia艂 powiedzie膰 mu o 艣mierci Spiridonowa, ale rozmy艣li艂 si臋: widocznie zapomnia艂 o prze艂o偶onym, je艣li sam nie pyta. Przypomni sobie.

Powia艂 wiatr. To dobrze. Wiatr jest potrzebny. Po co? M贸zg pracowa艂 z trudem. 鈥濿iatr jest potrzebny 鈥 wyja艣ni艂 cierpliwie sam sobie 鈥 偶eby rozwia膰 gaz, a wtedy b臋dziemy mogli wyj艣膰 z hotelu. Gaz ulotni si臋, a my wyjdziemy. Oczywi艣cie, je艣li ogie艅 nie odetnie nam drogi鈥.

Kola 鈥 powiedzia艂. 鈥 Chod藕my na d贸艂.

Dobra! 鈥 odpowiedzia艂 Kola. 鈥 Ale po co?

Popatrzymy, dok膮d dotar艂 ogie艅. I czy mo偶na wyj艣膰 z hotelu.

P贸jd臋 z wami 鈥 odezwa艂 si臋 Rus艂an. 鈥 Tutaj jest zimno. By艂o ciemno, trzeba by艂o i艣膰, trzymaj膮c si臋 艣ciany.

Wiatr 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Je艣li nasili si臋, mo偶e rozgoni膰 wiatr.

Wiatr wieje 鈥 powiedzia艂 Rus艂an. 鈥 I to jaki! Spiridonow le偶a艂 na p贸艂pi臋trze i Szubin, przechodz膮c obok, nie wytrzyma艂 鈥 podni贸s艂 ch艂odn膮 ju偶, ci臋偶k膮 r臋k臋 i stara艂 si臋 wyczu膰 puls.

Rus艂an i Kola czekali w milczeniu.

Chod藕my 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Doszli tylko do drugiego pi臋tra. By艂o tam tyle dymu, 偶e nie mo偶na by艂o wej艣膰 nawet do holu. Z do艂u dochodzi艂y g艂o艣ne trzaski 鈥 ogie艅 po偶era艂 dolne pi臋tra. Szubina ogarn臋艂o przera偶enie, kt贸re by艂o wywo艂ane beznadziejno艣ci膮 sytuacji, i tym, 偶e ogie艅 wypiera艂 ich bardzo szybko z hotelu. Ju偶 nied艂ugo zniszczy jego podstawy, a wtedy dach, ze wszystkimi stoj膮cymi na nim lud藕mi, z El膮 i nim samym 鈥 wszystko zwali si臋 w pomara艅czowe p艂omienie.

Szubin zapomnia艂 nawet, 偶e chcia艂 znale藕膰 staruszka Wo艂odiewskiego.

Jest 藕le 鈥 powiedzia艂 Rus艂an.

Chod藕my na trzecie 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Na g贸rze podeszli do okna wychodz膮cego na podw贸rze. Ksi臋偶yc skry艂 si臋, zrobi艂o si臋 znacznie ciemniej. Niebo mniej b艂yszcza艂o. Plac od czasu do czasu gin膮艂 w tumanach sp艂ywaj膮cego ku do艂owi dymu. K艂臋by pogarsza艂y widoczno艣膰.

Co chcecie zrobi膰? 鈥 zapyta艂 Kola.

Chc臋 zorientowa膰 si臋, czy na placu wieje wiatr. Wpatrywa艂 si臋 w przerwy mi臋dzy k艂臋bami dymu, staraj膮c si臋 zgadn膮膰, w jakim stanie jest gaz. Wydawa艂o mu si臋, 偶e 偶贸艂ty gaz zwija si臋 w lejki鈥 Nie, pewnie widzi to, co chce zobaczy膰.

Popatrz 鈥 powiedzia艂 do Koli.

Milicjant i Rus艂an przykleili si臋 do szyby.

Zacz臋艂o si臋 鈥 powiedzia艂 Gruzin. 鈥 M贸wi臋 wam, 偶e si臋 zacz臋艂o.

Wydaje si臋, 偶e przegania gaz 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Tylko nie wiem, czy to dobrze, czy 藕le.

Dlaczego? 鈥 zapyta艂 Rus艂an.

A dlatego 鈥 rozs膮dnie zauwa偶y艂 milicjant 鈥 偶e mo偶e przygna膰 jeszcze wi臋cej ni偶 dot膮d. My艣limy, 偶e przegoni, a mo偶e nagna膰 wi臋cej.

My艣l by艂a zdrowa, cho膰 smutna. Dym wali艂 coraz silniej i coraz rzadziej mo偶na by艂o dostrzec plac.

Chod藕my na g贸r臋 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 Wszystko juz wiemy.

Na dachu niewiele si臋 zmieni艂o 鈥 wzros艂o tylko napi臋cie. Wiele os贸b sta艂o na skraju, spogl膮da艂o w d贸艂, pokazuj膮c co艣 palcami. Szubin zrozumia艂, 偶e nadzieja na to, 偶e wiatr przegoni dym, zaw艂adn臋艂a wszystkimi.

Ela podbieg艂a do niego.

Rozgania 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Wiesz?

Im szybciej, tym lepiej 鈥 odpowiedzia艂. 鈥 Pali si臋 ju偶 drugie pi臋tro.

Niemo偶liwe 鈥 wyszepta艂a Ela. Od razu wszystko zrozumia艂a.

Nad dachem unosi艂 si臋 wysoki s艂up dymu, poryw wiatru rzuci艂 go w stron臋 ludzi, kto艣 zakaszla艂. Krzykn臋艂a przestraszona kobieta. Wzmagaj膮cy si臋 wiatr budzi艂 nadziej臋 na ratunek. Czarny dym przypomina艂 o niebezpiecze艅stwie.

Szubin patrzy艂 w dal, na rzek臋, na fabryk臋. Po偶ar z fabryki tekstylnej si臋gn膮艂 ju偶 rzeki i Jurij m贸g艂 przysi膮c, 偶e widzi nier贸wn膮, 偶贸艂t膮 powierzchni臋, a k艂臋by mg艂y przeganiane przez wiatr.

Trzeba zej艣膰 na d贸艂 鈥 powiedzia艂 kto艣.

Gro艅ski poszed艂 w stron臋 wyj艣cia na dach. Min膮艂 Szubina, jakby go w og贸le nie zauwa偶y艂.

Za nim wlok艂a si臋 gruba Wiera z kole偶ank膮. Z ty艂u szed艂 referent P艂otnikow.

Chcecie zej艣膰 na d贸艂? 鈥 zapyta艂 Jurij. 鈥 Dopiero co tam by艂em. Pali si臋 ju偶 drugie pi臋tro. Nie przejdziecie.

Prosz臋 nie wzbudza膰 paniki 鈥 z obrzydzeniem powiedzia艂 Gro艅ski. 鈥 Namoczymy r臋czniki i przejdziemy.

Zapomnieli艣cie, 偶e nie ma wody? 鈥 Udaje? A mo偶e oszala艂?

Jak to nie ma wody? 鈥 Gro艅ski uni贸s艂 brwi i nachmurzy艂 si臋.

Szubin zrozumia艂, 偶e Gro艅ski jest na dachu od dawna, wszed艂 tu, zanim jeszcze zacz膮艂 si臋 po偶ar, 偶eby jako pierwszy zobaczy膰 helikoptery ratunkowe.

Wody nie ma od dawna 鈥 powiedzia艂 Szubin, rozumiej膮c, 偶e s艂ucha go kilkudziesi臋ciu ludzi gotowych rzuci膰 si臋 za zbawicielem 鈥 Gro艅skim. 鈥 Spalicie si臋. To nie jest dobra 艣mier膰.

To niemo偶liwe 鈥 odpowiedzia艂 dyrektor, zapominaj膮c o kontroli nad g艂osem. Okaza艂o si臋, 偶e g艂os ma w rzeczywisto艣ci znacznie wy偶szy, ni偶 dotychczas si臋 wydawa艂o.

Trzy pi臋tra ju偶 si臋 spali艂y 鈥 powiedzia艂 weso艂o Rus艂an. 鈥 A wy, obywatelu, spacerowali艣cie po dachu, gdy my gasili艣my po偶ar, tak? Omin臋艂o was najciekawsze. Nie szkodzi, nied艂ugo dach si臋 za艂amie 鈥 jak deszczu艂ka w piecu.

Niech on si臋 zamknie! 鈥 krzykn臋艂a gruba Wiera, chowaj膮c twarz w futrze z norek. 鈥 Zabro艅 mu m贸wi膰.

Ma ca艂kowit膮 racj臋 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Ale jeszcze nie zgin臋li艣my. Mamy czas, 偶eby si臋 uratowa膰.

Wok贸艂 zacz膮艂 si臋 rwetes, trudno by艂o wszystkich przekrzycze膰. Trzeba by艂o uspokoi膰 ludzi. Jak? Byleby tylko nie wybuch艂a panika!

Cisza! Cisza! 鈥 krzykn膮艂 p艂otka P艂otnikow. 鈥 Nie przeszkadza膰 towarzyszowi Szubinowi!

Nie ma niebezpiecze艅stwa! Wszyscy si臋 uratujemy. Je艣li b臋dziecie milcze膰 i mnie s艂ucha膰.

Zaczynaj膮c zdanie, Szubin nie wiedzia艂 jeszcze, jak je zako艅czy. W 艣rodku zdania przysz艂a mu do g艂owy nadzwyczaj prosta my艣l. Naprawd臋 mieli szans臋.

Uciszcie si臋! 鈥 krzykn膮艂 Gro艅ski.

Jego twarz rasowego psa skamienia艂a 鈥 jakby z twarzy znik艂o ca艂e mi臋so.

Uspok贸jcie si臋 鈥 powiedzia艂 Szubin niezbyt g艂o艣no, chocia偶 mia艂 ochot臋 krzycze膰. 鈥 Mo偶emy uratowa膰 si臋 tylko je艣li zachowamy dyscyplin臋. Potrzebne jest opanowanie. Bo droga, kt贸r膮 chc臋 zaproponowa膰, jest nie艂atwa. Je艣li zaczniemy si臋 t艂oczy膰, zgin膮 wszyscy.

M贸wi艂, a wok贸艂 panowa艂a cisza. By艂o tak cicho, 偶e s艂ycha膰 by艂o dobiegaj膮cy z do艂u trzask po偶aru.

Zapomnieli艣my o schodach przeciwpo偶arowych 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 S膮 tam, z prawej strony.

Wszyscy popatrzyli w t臋 stron臋. Tam, wygl膮daj膮ce jak protoplasta sani, wbija艂y si臋 w 艣nieg por臋cze schod贸w przeciwpo偶arowych.

Kto艣 od razu pobieg艂 w stron臋 schod贸w.

Na razie nie wolno schodzi膰 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Na dole jest gaz. Je艣li kto艣 chce zgin膮膰, niech pr贸buje.

Cz艂owiek, kt贸ry pobieg艂 w stron臋 schod贸w, zatrzyma艂 si臋 dwa kroki od nich.

Trzeba jeszcze troch臋 poczeka膰 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Podszed艂 do brzegu dachu i popatrzy艂 w d贸艂. Dot膮d zawsze ba艂 si臋 wysoko艣ci, teraz strach min膮艂, ale Jurij nawet tego nie zauwa偶y艂.

Najpierw zobaczy艂 nie schody, ale j臋zyki jasnych, pal膮cych si臋 prawie bez dymu p艂omieni, wdzieraj膮ce si臋 przez znajduj膮ce si臋 obok schod贸w okna pierwszego pi臋tra.

Mi臋dzy pierwszym i drugim pi臋trem schody by艂y zabite deskami. Zrobiono tak, aby z艂odzieje nie mogli dosta膰 si臋 do pokoj贸w.

Tam s膮 deski. Trzeba je oderwa膰 鈥 powiedzia艂 Szubin, rozumiej膮c, 偶e nie mo偶e si臋 za d艂ugo wpatrywa膰 w schody.

Najpierw na d贸艂 zejdzie鈥 Rus艂an. Oderwie je. Dasz rad臋?

A dlaczego mia艂bym nie da膰? 鈥 powiedzia艂 Rus艂an.

A dlaczego nie ja? 鈥 nieoczekiwanie krzykn膮艂 P艂otnikow. Uszy stercza艂y mu spod czapki pod k膮tem prostym.

Bo tam jest po偶ar. Popatrz w d贸艂 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Ruslanowi wierz臋. On by艂 przy po偶arze, a wam nie ufam 鈥 co najwy偶ej zaprzepa艣cicie wszystko i sami zginiecie.

Gro艅ski podszed艂 do skraju dachu, ukucn膮艂 i wyj膮艂 co艣 z kieszeni. Ku zaskoczeniu Szubina by艂a to latarka. 艢wiat艂o ze艣lizgn臋艂o si臋 w d贸艂 po stopniach schod贸w, si臋gn臋艂o desek.

To prawda 鈥 powiedzia艂. 鈥 Towarzysz Szubin ma racje.

Je艣li zrzuc臋 go z dachu, ka偶dy s膮d mnie uniewinni. Przecie偶 wcze艣niej tak potrzebowali艣my latarki!鈥 Z drugiej strony, co by to zmieni艂o? Niech sobie 偶yje鈥

My艣li bieg艂y swoimi 艣cie偶kami, wi臋c nie przeszkodzi艂y Jurijowi zapyta膰 Eli:

Gdzie zostawi艂a艣 karafk臋?

Wzi臋艂am j膮 ze sob膮 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Pomy艣la艂am, 偶e mo偶e b臋dziesz chcia艂 si臋 napi膰.

Daj szalik 鈥 powiedzia艂 Szubin. Nikt si臋 nie poruszy艂.

I wtedy Szubin m艣ciwie wybra艂 Gro艅skiego, podszed艂 do niego i zerwa艂 szalik. Jego g艂owa szarpn臋艂a si臋, ale zd膮偶y艂 z艂apa膰 okulary.

A to co? Co to takiego? 鈥 zawo艂a艂 ze smutkiem.

Elu, namocz szalik i daj Rus艂anowi. Niech owinie twarz.

Mnie si臋 ogie艅 nie ima 鈥 powiedzia艂 Gruzin.

Tam mo偶e by膰 gaz 鈥 powiedzia艂 Szubin.


Rus艂an szybko zszed艂 do miejsca, w kt贸rym przybite by艂y deski. Na sekund臋 zakry艂 go dym. Ela poci膮gn臋艂a Jurija za r臋k臋, 偶eby nie sta艂 zbyt blisko brzegu.

Ze艣lizgniesz si臋, jeste艣 zm臋czony 鈥 powiedzia艂a przepraszaj膮cym tonem. Rozumia艂a, 偶e musi on patrze膰 w d贸艂, ale mimo wszystko ba艂a si臋.

Szubin pos艂usznie skry艂 si臋 za niewysokim parapetem.

Rus艂an zacz膮艂 uderza膰 obcasem w ko艅ce desek przymocowanych pionowo do schod贸w. Musia艂 zej艣膰 jeszcze ni偶ej, 偶eby uderzenia by艂y silniejsze. Ogie艅 wydostawa艂 si臋 przez okno na pierwszym pi臋trze, ale na razie do Gruzina si臋ga艂 tylko dym. Deski nie poddawa艂y si臋.

Silniej! 鈥 krzykn膮艂 z g贸ry Gro艅ski. 鈥 Nie b贸j si臋!

Rus艂an nie odpowiedzia艂. Zszed艂, aby r臋kami sprawdza膰, jak mocno trzymaj膮 si臋 deski. Potem, zwinnie przytrzymuj膮c si臋 za por臋cz tylko ko艅cami but贸w, opu艣ci艂 si臋 w stron臋 desek tak, 偶e g艂ow臋 mia艂 tu偶 nad ich ko艅cami. Szubin domy艣li艂 si臋, o co chodzi: deski nie by艂y przybite, przyczepiono je kawa艂kami drutu.

Szubinowi by艂o zimno. Zimny wiatr przewia艂 go na wylot. Trzeba wytrzyma膰鈥 Musia艂 stawi膰 czo艂o gorszym wyzwaniom.

Trzymaj膮c si臋 jedn膮 r臋k膮 schod贸w, Rus艂an drug膮 odpl膮tywa艂 zardzewia艂y drut. W tym czasie Gro艅ski zacz膮艂 chodzi膰 po skraju dachu; wida膰 by艂o, 偶e si臋 niecierpliwi. Natomiast Szubin stara艂 si臋 zorientowa膰, co si臋 dzieje z 偶贸艂t膮 mg艂膮. Wydawa艂o mu si臋, 偶e wiatr przegna艂 j膮 z tej strony budynku. Ale czy na d艂ugo?

Pomog臋 mu 鈥 powiedzia艂 P艂otnikow i wychyli艂 si臋 przez kraj, 偶eby te偶 zej艣膰 na d贸艂. Nie m贸g艂 doczeka膰 si臋, kiedy w ko艅cu stanie na ziemi. Gro艅ski zrozumia艂 to, chwyci艂 go za r臋k臋, rykn膮艂, a obie damy stoj膮ce obok dyrektora zapiszcza艂y. Przestraszony referent cofn膮艂 si臋.

Wtem z do艂u rozleg艂 si臋 krzyk.

Szubin spojrza艂 w t臋 stron臋. Nie wierzy艂 w艂asnym oczom. W ci膮gu kilku sekund, gdy by艂 zaj臋ty czym艣 innym, ogie艅 przedosta艂 si臋 do pokoj贸w na drugim pi臋trze, j臋zyki p艂omieni jak stworzenia obdarzone rozumem wysun臋艂y si臋 przez okno i jako艣 tak leniwie, z ciekawo艣ci膮, zbli偶a艂y si臋 do Rus艂ana. Gruzin nie zauwa偶y艂 ataku, oparzy艂 si臋 i machaj膮c r臋kami wszed艂 nieco wy偶ej.

Nie b贸j si臋! 鈥 krzykn膮艂 Gro艅ski z uwag膮 obserwuj膮cy to, co si臋 dzia艂o na dole. 鈥 Licz膮 na ciebie kobiety i dzieci.

Och, ty鈥 鈥 rozz艂o艣ci艂 si臋 Rus艂an. 鈥 Sam tutaj chod藕, cwaniaku!

J臋zyk p艂omieni lizn膮艂 deski, uczerni艂 je i z powrotem schowa艂 si臋 w domu, wpuszczaj膮c na swoje miejsce czarny, dusz膮cy k艂膮b dymu.

Rus艂an ze z艂o艣ci膮 uderzy艂 w desk臋. Drut by艂 ju偶 os艂abiony, g贸rny koniec deski z trzaskiem oderwa艂 si臋 od schod贸w i teraz ko艂ysa艂a si臋, wisz膮c pod k膮tem prostym do budynku.

Zuch! 鈥 krzykn膮艂 Gro艅ski. 鈥 Dzia艂aj!

Kto艣 z gapi贸w zgromadzonych na skraju dachu zaklaska艂.

Gruzin znowu zszed艂 ni偶ej, ale natychmiast musia艂 zrejterowa膰 鈥 schody zamieni艂y si臋 w dr贸偶k臋 mi臋dzy j臋zykami p艂omieni, tak gor膮cymi, 偶e nawet Szubin czu艂 偶ar. Co tu dopiero m贸wi膰 o Rus艂anie!

Ela nachyli艂a karafk臋. Strumyk wody, 艣wiec膮c, przelecia艂 ko艂o Rus艂ana.

No, to ju偶 zupe艂nie bez sensu! 鈥 zdenerwowa艂 si臋 Gro艅ski.

Szubin nie zrozumia艂, czy chodzi艂o o nieprzemy艣lany post臋pek Eli, czy o zachowanie Gruzina.

Rus艂an trzyma艂 si臋 resztkami si艂, wy艂膮cznie dzi臋ki uporowi. Nie m贸g艂 wr贸ci膰 z pustymi r臋kami, wi臋c znowu zacz膮艂 walczy膰 z deskami. Oderwa艂a si臋 druga deska. J臋zyczek ognia przebieg艂 po ramieniu Rus艂ana.

Wracaj! 鈥 krzykn膮艂 Szubin. 鈥 Szybciej!

Dlaczego? 鈥 zapyta艂a Wiera. 鈥 Tylko mu przeszkadzacie! Przecie偶 ju偶 niedu偶o zosta艂o.

Nie rozumia艂a, jak trudno jest Rus艂anowi.

Na g贸r臋! 鈥 krzykn膮艂 Szubin. 鈥 Rozkazuj臋 ci.

Szkoda 鈥 machn膮艂 r臋k膮 Gro艅ski, nie podejmuj膮c jednak dyskusji z Szubinem. 鈥 Zosta艂o ju偶 ca艂kiem niewiele.

Jedna z oderwanych desek, kt贸ra ko艂ysa艂a si臋 ko艂o okna, zaj臋艂a si臋 ogniem.

Na trzecim pi臋trze z hukiem wylecia艂a szyba, sypn膮艂 snop iskier.

Rus艂an wszed艂 na dach. By艂 ledwie 偶ywy. Od razu wyci膮gn臋艂o si臋 w jego stron臋 kilka r膮k, wci膮gaj膮c go na dach. Gruzin by艂 bardzo poparzony, ale jeszcze nie zd膮偶y艂 tego poczu膰.

Mo偶na zej艣膰 na d贸艂 鈥 powiedzia艂. 鈥 Daj臋 s艂owo. Gazu nie ma. Patrzy艂em.

Po kolei! 鈥 Gro艅ski wzi膮艂 na siebie dowodzenie ewakuacj膮.

Szubinowi by艂o wszystko jedno. Ludzie cisn臋li si臋 jak najbli偶ej schod贸w. Niekt贸rzy ca艂y czas nie wypuszczali z r膮k walizek.

Najpierw kobiety 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski. 鈥 I dzieci.

Dzieci, na szcz臋艣cie, nie by艂o. Kobiety zacz臋艂y si臋 przepycha膰.

P贸jd臋 pierwszy 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Trzeba oderwa膰 reszt臋 desek.

We藕 si臋 w gar艣膰 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski. 鈥 Nie odpychaj s艂abszych od szalupy.

Idioto, nie widzisz, 偶e deski si臋 pal膮! Jak przejd膮 te twoje kobiety?

Nie k艂贸膰 si臋, Jura 鈥 powiedzia艂 milicjant. 鈥 To m贸j zaw贸d. Ja p贸jd臋. Zejd臋 na d贸艂 i b臋d臋 pomaga艂 ludziom w przechodzeniu.

Dobrze 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Dzi臋kuj臋 ci za wszystko鈥 Uwa偶aj na gaz.

Zobaczymy 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Nie b贸j si臋. Zapi膮艂 p艂aszcz, podci膮gn膮艂 pas, brudn膮 fura偶erk臋 naci膮gn膮艂 na same uszy. Gro艅ski umilk艂, przesta艂 si臋 wtr膮ca膰.

Milicjant schodzi艂 szybko. Wszystko sz艂o mu dobrze. Widocznie drut si臋 przepali艂, bo od razu uda艂o mu si臋 oderwa膰 pozosta艂e deski. Przez kilka sekund skry艂 si臋 w k艂臋bach dymu, potem pojawi艂 si臋 na dole.

Kola sta艂 na ostatnim schodku, znajduj膮cym si臋 jakie艣 p贸艂tora metra nad ziemi膮, i uwa偶nie patrzy艂 w d贸艂. Wida膰 by艂o, 偶e si臋 boi.

Skacz! 鈥 krzykn膮艂 Gro艅ski. 鈥 Nie p臋kaj! Podporz膮dkowuj膮c si臋 g艂osowi, Kola odbi艂 si臋 od schod贸w i upad艂 na 艣nieg. Od razu wsta艂. Podni贸s艂 g艂ow臋.

Wszystko w porz膮dku! 鈥 krzykn膮艂.

Krzyk by艂o s艂ycha膰 s艂abo, bo ogie艅 zawy艂 z now膮 si艂膮.

A teraz kobiety 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski. 鈥 Wieroczka, chod藕 tutaj.

Dopiero w tym momencie Szubin zgad艂, 偶e matrona w futrze z norek to 偶ona dyrektora.

Nie! 鈥 krzykn臋艂a nieoczekiwanie jego ma艂偶onka. 鈥 Za nic! Wol臋 umrze膰!

Gro艅ski ci膮gn膮艂 j膮 ku brzegowi dachu, przeklina艂, a ona wyrywa艂a si臋.

P贸jdziesz? 鈥 zapyta艂 Szubin El臋.

Potem 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Niech id膮.

Przez drzwi, kt贸rymi weszli na dach, zacz膮艂 wydobywa膰 si臋 dym.

Szubin nie mia艂 ochoty podchodzi膰 do Gro艅skich, ale wiedzia艂, 偶e nie da si臋 tego unikn膮膰. Czas p艂yn膮艂. W tej samej chwili jaka艣 niewysoka kobieta w sztucznym futrze rzuci艂a si臋 w stron臋 schod贸w i zacz臋艂a schodzi膰 w d贸艂.

Szubin ba艂 si臋 o ni膮. Takie futro mo偶e zapali膰 si臋 jak zapa艂ka. Krzykn膮艂 do niej:

Zdejmijcie to palto! S艂yszycie, rzu膰cie je na d贸艂! Kobieta nie us艂ysza艂a ostrze偶enia albo nie chcia艂a go us艂ysze膰. Wiele os贸b domy艣li艂o si臋, o co chodzi, te偶 zacz臋li wo艂a膰:

Rzu膰 palto!

Podni贸s艂szy g艂ow臋 do g贸ry krzycza艂 milicjant:

Rzu膰 palto!

Szlag by j膮! 鈥 krzykn膮艂 Rus艂an, kt贸ry siedzia艂 obok Szubina i cicho j臋cza艂, gdy偶 bola艂y go poparzone r臋ce. Mimo to przeskoczy艂 przez balustrad臋 otaczaj膮c膮 dach i zacz膮艂 schodzi膰 w d贸艂, 偶eby dogoni膰 kobiet臋, zanim zd膮偶膮 dopa艣膰 j膮 p艂omienie.

Te偶 krzycza艂. Wszyscy krzyczeli. Tylko kobieta ich nie s艂ysza艂a. By膰 mo偶e ceni艂a futro i ba艂a si臋 z nim rozsta膰, a mo偶e my艣la艂a, 偶e w艂a艣nie ono j膮 ochroni. Szcz臋艣liwie min臋艂a drugie pi臋tro, ale j臋zyki p艂omieni dogoni艂y j膮, gdy dochodzi艂a do pierwszego pi臋tra. Zamiast szybciej i艣膰 na d贸艂, kobieta nagle zatrzyma艂a si臋 i, trzymaj膮c si臋 tylko jedn膮 r臋k膮, drug膮 zacz臋艂a strz膮sa膰 z siebie p艂omie艅, kt贸ry otoczy艂 j膮 jak lekka, iskrz膮ca si臋 kula.

Rus艂an, kt贸ry ju偶 prawie j膮 dogoni艂, podj膮艂 dramatyczn膮 decyzj臋. Skoczy艂 w d贸艂 i w trakcie skoku z艂apa艂 kobiet臋, odrywaj膮c j膮 od schod贸w. Kola nadstawi艂 r臋ce, 偶eby ich przytrzyma膰, ale upadli obok niego.

Kobieta zacz臋艂a krzycze膰 przeci膮gle i przenikliwie. Rus艂an podni贸s艂 si臋 z trudem i natychmiast upad艂 鈥 nog臋 mia艂 podwini臋t膮. Najwidoczniej by艂a z艂amana. Kola najpierw odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 krzycz膮cej kobiety, a potem pom贸g艂 odczo艂ga膰 si臋 Rus艂anowi.

Ludzie stali ko艂o schod贸w, czekali na co艣. Gro艅ski ca艂y czas namawia艂 偶on臋:

B臋d臋 ci臋 przytrzymywa膰. Nie puszcz臋 ci臋.

Nie! 鈥 krzycza艂a. 鈥 Przecie偶 powiedzia艂e艣, 偶e nas uratuj膮. B臋dziemy 偶y膰, 偶e nas uratuj膮鈥

I w tym momencie, jakby modlitwy Wieroczki si臋gn臋艂y niebios, pojawi艂 si臋 nad nimi helikopter.

Nie s艂yszeli go przez szum po偶aru i krzyki 鈥 dopiero kiedy 艣wiat艂o reflektor贸w pad艂o na dach, wszyscy zrozumieli, 偶e z nieba nadszed艂 ratunek.

By艂 to du偶y, wojskowy helikopter. Zawis艂 nad samym dachem, wydawa艂 si臋 wielki jak sterowiec.

Na brzuchu helikoptera pojawi艂 si臋 kwadrat 艣wiat艂a. Wszyscy znajduj膮cy si臋 na dachu poci膮gn臋li w stron臋 艣wiat艂a podnosz膮c r臋ce鈥 Zapanowa艂a cisza.

Wtedy da艂 si臋 s艂ysze膰 klekot silnika helikoptera.

Po sznurkowej drabince, kt贸ra mi臋kko upad艂a na dach, zgrabnie zszed艂 oficer w kombinezonie.

Prosz臋 o spok贸j 鈥 powiedzia艂, zeskakuj膮c na dach. 鈥 Bez paniki, towarzysze.

Jestem Gro艅ski, dyrektor fabryki chemicznej 鈥 nie wiadomo dlaczego w艂a艣nie on jako pierwszy znalaz艂 si臋 obok oficera.

S艂ucham 鈥 oficer popatrzy艂 na nacieraj膮cy w jego stron臋 t艂um. Wygl膮da艂 na zm臋czonego i Szubin zrozumia艂, 偶e nie jest to jego pierwsza taka misja ratunkowa.

Musz臋 dosta膰 si臋 do sztabu 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski. 鈥 Zosta艂 ju偶 zorganizowany?

Tak 鈥 powiedzia艂 oficer. 鈥 Najpierw we藕miemy kobiety.

Oczywi艣cie 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski. 鈥 Wieroczka, szybciej, czekaj膮 na ciebie.

Jego 偶ona znowu zacz臋艂a krzycze膰, 偶e spadnie. Przez jej krzyk przebi艂 si臋 zdecydowany g艂os Gro艅skiego:

Towarzyszu kapitanie, czy nie mo偶na by podlecie膰 ni偶ej? Widzicie, w jakim stanie s膮 kobiety.

Ludzie cisn臋li si臋 ko艂o drabinki, niekt贸rzy trzymali si臋 jej r臋kami jakby w obawie, 偶e helikopter odleci.

Prosz臋 si臋 nie pcha膰! 鈥 krzykn膮艂 oficer. 鈥 Im spokojniej b臋dziecie si臋 zachowywa膰, tym szybciej we藕miemy wszystkich na pok艂ad.

Gro艅ski ju偶 wchodzi艂 po drabince, dos艂ownie wlok膮c za sob膮 ko艂nierz futra 偶ony. Oficer podtrzymywa艂 drabink臋 u do艂u, Wieroczka krzycza艂a, z luku wyjrza艂 偶o艂nierz, 偶eby odebra膰 pierwszych uchod藕c贸w.

Sze艣膰dziesi膮t osiem os贸b 鈥 powiedzia艂 Jurij.

Policzy艂e艣 wszystkich? 鈥 zdziwi艂a si臋 Ela.

By艂em dobry z matmy. Przebijesz si臋 tam? Nie we藕mie wszystkich za jednym zamachem.

Nie, zostan臋 z tob膮.

W takim razie mam propozycj臋 鈥 powiedzia艂 i wskaza艂 g艂ow膮 ziemi臋.

Chod藕my szybciej 鈥 powiedzia艂a Ela 鈥 p贸ki jeszcze mo偶na zej艣膰 na d贸艂.

Jurij opu艣ci艂 kaptur puchowej kurtki i zasun膮艂 zamek, 偶eby schowa膰 w艂osy Eli. Stukn膮艂 j膮 w czubek nosa, a ona u艣miechn臋艂a si臋.

On szed艂 pierwszy, a ona za nim. Jurij my艣la艂, 偶e j膮 ubezpiecza, a Ela schodzi艂a tak, 偶eby zd膮偶y膰 wyci膮gn膮膰 r臋k臋, gdyby on zacz膮艂 spada膰.

P艂omie艅 atakowa艂 schody. By艂o bardzo gor膮co.

Wytrzymaj! 鈥 krzykn膮艂, ale Ela nie us艂ysza艂a. Szubinowi wydawa艂o si臋, 偶e wszed艂 do piekarnika.

Zapali艂y si臋 w艂osy i poczu艂 b贸l. Przez chwil臋 zrobi艂o si臋 tak gor膮co, 偶e z trudem oddycha艂, a w dodatku na chwil臋 straci艂 El臋 z oczu.

Nie wiadomo, czy uda艂oby si臋 im przej艣膰, gdyby nie poryw wiatru tak silny, 偶e a偶 oderwa艂 p艂omie艅 od schod贸w鈥 Potem by艂 ostatni schodek, upad艂, ale by艂 tam ju偶 Kola, kt贸ry ci膮gle sta艂 przy schodach. Z艂apa艂 Jurija, potem El臋.

Masz opalon膮 g艂ow臋 鈥 zauwa偶y艂a, gdy stali na ziemi.

W艂osy b臋d膮 lepiej ros艂y 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Jak w lesie.

Szubin przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po g艂owie. Po dotyku pozna艂, 偶e w艂osy by艂y kr贸tkie, nier贸wne jak u je偶yka. W uszach mu strasznie szumia艂o鈥

Boli 鈥 powiedzia艂.

To przejdzie 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Mama ma ma艣膰 od oparze艅. Zio艂ow膮.

M贸wi膮c 鈥瀖ama鈥 Ela w my艣lach przenios艂a si臋 do domu. Szubin jakby zblak艂 w jej oczach 鈥 zacz臋艂a si臋 艣pieszy膰鈥

Musz臋 i艣膰 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Musz臋, Jura. Nie z艂o艣膰 si臋. Do widzenia.

Poczekaj 鈥 powiedzia艂 Kola 鈥 teraz niebezpiecznie jest chodzi膰 po mie艣cie. Kto wie, gdzie jeszcze gnie藕dzi si臋 gaz.

Kola ma racj臋 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Poczekaj, z艂ap oddech, p贸jdziemy razem.

Ela ucich艂a. Jurij nie zapyta艂, czy si臋 nie poparzy艂a. R臋kaw kurtki stopi艂 si臋 鈥 wystawa艂a z niego nadpalona podszewka. Rus艂an le偶a艂 na 艣niegu i j臋cza艂, zaciskaj膮c z臋by.

Wytrzymaj 鈥 powiedzia艂 Szubin 鈥 wezwiemy pogotowie.

Akurat znajdziesz tu pogotowie 鈥 ze z艂o艣ci膮 powiedzia艂 Rus艂an. 鈥 Mam z艂aman膮 nog臋, rozumiesz?

Id藕cie 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Wiem, 偶e Ela ma dziecko w domu. Ja zostan臋, znajd臋 pomoc.

Jeszcze si臋 spotkamy 鈥 powiedzia艂 Szubin, 艣ciskaj膮c r臋k臋 Koli.

Na pewno si臋 spotkamy 鈥 powiedzia艂 Kola i u艣miechn膮艂 si臋 szeroko, jakby wszystko, co z艂e w 偶yciu, ju偶 si臋 sko艅czy艂o

Oczywi艣cie, je艣li mnie rozpoznacie.

Szubin popatrzy艂 do g贸ry. Helikopter ci膮gle jeszcze wisia艂 nad dachem, a na tej cz臋艣ci drabinki, kt贸r膮 by艂o wida膰 z do艂u, wisieli ludzie. Bardzo wolno wspinali si臋 na g贸r臋. Porywy wiatru rozhu艣ta艂y drabink臋, sprawiaj膮c, 偶e ludzie nieruchomieli, wczepiwszy si臋 w linki.

Nagle helikopter zawy艂 g艂o艣niej, zag艂uszaj膮c huk po偶aru i szybko podni贸s艂 si臋 ku g贸rze.

Patrz co robi, bydl臋! 鈥 krzykn膮艂 Rus艂an, kt贸ry te偶 patrzy艂 w g贸r臋.

Dopiero po chwili Szubin zrozumia艂, co si臋 sta艂o.

W miejscu, gdzie sekund臋 wcze艣niej znajdowa艂 si臋 helikopter, pojawi艂 si臋 k艂膮b dymu i p艂omieni. Rozleg艂 si臋 z艂owieszczy, gro藕ny huk, zag艂uszaj膮cy wszystkie inne d藕wi臋ki. Dach zapad艂 si臋. Helikopter ucieka艂 w bok, szybko opuszcza艂 si臋 w d贸艂, a ludzie wisz膮cy na drabince wygl膮dali jak mszyce. Szubin zrozumia艂, 偶e pilot chce jak najszybciej wyl膮dowa膰 na placu przed dworcem, 偶eby uratowa膰 ludzi.

I wtedy zobaczy艂, jak jeden z nich oderwa艂 si臋 od trapu i roz艂o偶ywszy r臋ce, jak czarny kleks, polecia艂 w d贸艂鈥 Co by艂o dalej, Szubin nie widzia艂. Helikopter znikn膮艂 z oczu.

Rus艂an ze z艂o艣ci膮 krzykn膮艂 co艣 po gruzi艅sku.

Szubin nie wiedzia艂, czy Ela to widzia艂a. Zastanowi艂o go, 偶e podesz艂a do niego i powiedzia艂a:

M膮drze zrobi艂e艣, 偶e przyprowadzi艂e艣 mnie tutaj. Inaczej na pewno by艣my zgin臋li. Wchodziliby艣my do helikoptera na ko艅cu, prawda?

Zrobi艂o si臋 gor膮co, wi臋c zanie艣li Rus艂ana i kobiet臋 dalej od budynku. Wydawa艂o si臋, 偶e hotel jest jasno o艣wietlony od wewn膮trz 鈥 w oknach pali艂o si臋 czerwone i pomara艅czowe 艣wiat艂o.

By艂o wp贸艂 do pi膮tej, do wschodu s艂o艅ca by艂o jeszcze daleko i teraz dopiero Szubin poczu艂 okropne zimno. Ela powiedzia艂a:

To niedaleko st膮d, je艣li p贸jdziesz ze mn膮.

Oczywi艣cie, 偶e p贸jd臋 鈥 powiedzia艂 Jurij, rozumiej膮c, jak bardzo ona boi si臋 sama wraca膰 do domu.

Nie damy rady doj艣膰 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Zamarzniesz po drodze.

Pobiegniemy 鈥 odpowiedzia艂.

Wyszli na ulic臋. Sypa艂 艣nieg. Przy wyj艣ciu z podw贸rka le偶a艂 zgi臋ty, jakby stara艂 si臋 rozgrza膰, cz艂owiek, kt贸rego 艣nieg zd膮偶y艂 ju偶 przysypa膰. Futrzana czapka potoczy艂a si臋 na bok i le偶a艂a jak puste ptasie gniazdo.

Ela schyli艂a si臋, podnios艂a czapk臋 i otrz膮sn臋艂a ze 艣niegu, uderzaj膮c ni膮 o biodro.

We藕 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Jemu nie jest ju偶 potrzebna.

Nie trzeba 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Nie wyg艂upiaj si臋 鈥 Ela wspi臋艂a si臋 na palce i obiema r臋kami wsadzi艂a czapk臋 na podrapan膮, poparzon膮 g艂ow臋 Szubina.

Uwa偶aj 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Boli.

Poprawi艂 czapk臋, by艂a za ma艂a.

W zasadzie to jest szabrownictwo 鈥 powiedzia艂.

Twoj膮 te偶 kto艣 nosi 鈥 powiedzia艂a Ela.

Wyjrza艂a na ulic臋, popatrzy艂a w prawo, w lewo. By艂o ciemno. Po偶ary o艣wietla艂y chmury zakrywaj膮ce niebo, a na nie os艂oni臋tych miejscach, na 艣niegu pojawia艂y si臋 pomara艅czowe b艂yski.

Szli w stron臋 przystanku autobusowego. Tu ludzie le偶eli zwaleni na stert臋, jeden na drugim, jakby chcieli si臋 ogrza膰. Autobus z otwartymi drzwiami wjecha艂 przednim ko艂em na chodnik i zatrzyma艂 si臋 na s艂upie.

Ela powiedzia艂a:

Pewnie nie b臋dziesz chcia艂, ale mogliby艣my zdj膮膰 komu艣 palto.

Przesta艅 鈥 powiedzia艂. 鈥 Gdzie mamy i艣膰?

Czapka grza艂a g艂ow臋, pewnie, 偶e grza艂a, ale by艂a cudza i mia艂a nieprzyjemny zapach. Takie by艂y jego my艣li, gdy straci艂 przytomno艣膰.

Po chwili Szubin ockn膮艂 si臋鈥

Le偶a艂 na jezdni. Ela kl臋cza艂a obok, podtrzymuj膮c mu g艂ow臋 i przyciskaj膮c usta do jego policzka.

Najdro偶szy 鈥 m贸wi艂a 鈥 najdro偶szy, nie trzeba, nie wolno, co ty robisz?

G艂owa bola艂a tak, 偶e nie m贸g艂 zrobi膰 najmniejszego ruchu, ale Ela zauwa偶y艂a, jak pr贸buje ni膮 poruszy膰 i nieoczekiwanie zacz臋艂a na niego krzycze膰.

A ty co 鈥 m贸wi艂a ze z艂o艣ci膮. 鈥 Dlaczego udajesz. Po艣lizgn膮艂e艣 si臋, czy co, ja ju偶 nie mog臋鈥 tak nie mo偶na. Wstawaj, przyjdziemy do domu, zrobi臋 ci herbaty.

Szubin wsta艂 przy pomocy Eli, mdli艂o go.

Przepraszam 鈥 powiedzia艂. 鈥 Odwr贸膰 si臋.

Stan膮艂 na czworakach i zwymiotowa艂. M臋czy艂o go to, bo przewraca艂o wn臋trzno艣ci dop贸ki w 偶o艂膮dku by艂o jeszcze cokolwiek. Ela chcia艂a co艣 zrobi膰, ale Szubin znajdowa艂 w sobie tylko tyle si艂y, 偶eby si臋 od niej ogania膰, odpycha膰 j膮.

W przerwie mi臋dzy wymiotami chcia艂 odej艣膰 nieco na czworakach, 偶eby nie narzuca艂a si臋, z bezsensown膮, jego zdaniem, pomoc膮. Wtedy jego r臋ka napotka艂a ch艂odn膮 przeszkod臋 鈥 by艂a to 艣liczna dziewczyna, kt贸ra le偶a艂a na boku, a jej oczy wpatrywa艂y si臋 w Szubina.

Jurij cofn膮艂 si臋 i w tej samej chwili znowu chwyci艂 go atak wymiot贸w.

K膮tem oka zauwa偶y艂, 偶e Ela nabra艂a w d艂o艅 艣niegu, zbieraj膮c go ze s艂upk贸w przystanku, gdzie nie by艂 zdeptany. Uderzy艂 j膮 lekko w r臋k臋 i 艣nieg rozsypa艂 si臋.

Co ty? Jest jak woda, och艂odzi 鈥 powiedzia艂a Ela bez obrazy, jak do chorego dziecka.

G艂upia 鈥 powiedzia艂 Szubin, staraj膮c si臋 wsta膰. 鈥 Nie rozumiesz? Tam zosta艂 gaz.

Tak 鈥 powiedzia艂a Ela, nie rozumiej膮c. Podnios艂a z asfaltu czapk臋 i wyci膮gn臋艂a j膮 w stron臋 Szubina.

Elu 鈥 powiedzia艂, staraj膮c si臋 m贸wi膰 wyra藕nie i przekonuj膮co 鈥 wyrzu膰 j膮 i nie dotykaj niczego, co le偶a艂o na ziemi. Niczego. Ja te偶 nie od razu si臋 domy艣li艂em. Nawet gdy zorientowa艂em si臋, 偶e czapka 艣mierdzi鈥 widocznie nagrza艂a si臋 na mnie鈥 dobrze chocia偶, 偶e doza by艂a niewielka. Rozumiesz?

Oj! 鈥 Ela odrzuci艂a czapk臋 na jezdni臋, czapka uderzy艂a o podwozie le偶膮cego na boku samochodu. Za nim sta艂 wbity ca艂ym zderzakiem drugi samoch贸d, jego drzwi by艂y otwarte, a cz艂owiek le偶膮cy na przednim siedzeniu ca艂y czas trzyma艂 r臋ce zaci艣ni臋te na klamce.

Wytrzyj r臋ce w kurtk臋 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Porz膮dnie. Idziemy.

Ca艂y czas mdli艂o go jeszcze, w ustach czu艂 obrzydliwy smak, ale szed艂 dalej, omijaj膮c cia艂a, kt贸rych tutaj le偶a艂o szczeg贸lnie du偶o. Szubin w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 zrozumie膰, dlaczego w tym miejscu zgin臋艂o tak wiele os贸b. A Ela, kt贸ra si臋 domy艣li艂a, powiedzia艂a:

Tu jest kino 鈥濳osmos鈥, rozumiesz? Wychodzili z ostatniego seansu.

Biegnijmy 鈥 powiedzia艂 Szubin, czuj膮c, 偶e za chwil臋 ca艂kiem zamarznie.

Wydawa艂o mu si臋, 偶e biegnie, ale w rzeczywisto艣ci tylko nieco szybciej truchta艂. Ela id膮ca szybko i energicznie ca艂y czas nad膮偶a艂a za nim.

Skr臋膰 tutaj 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Przejdziemy podw贸rkami.

Z prawej strony dopala艂 si臋 dom, w kt贸rym mieszka艂a jej kole偶anka, Wala鈥 a mo偶e Larysa? A wi臋c to ju偶 blisko鈥 Mi臋dzy domami ros艂y topole, go艂e, mokre, zasypane 艣niegiem 艂awki i hu艣tawki by艂y puste. Nie by艂o martwych i wydawa艂o si臋, 偶e wszyscy spokojnie 艣pi膮 w oczekiwaniu nadchodz膮cego ranka.

Min臋li jeszcze jeden dom. Na uliczce ci膮gn膮cej si臋 wzd艂u偶 niego sta艂y puste samochody. Na 艂aweczce, obok klombu, siedzia艂a obejmuj膮ca si臋 para.

Siedzieli tak cicho i spokojnie, 偶e Szubin zrobi艂 krok w t臋 stron臋, jakby chcia艂 ich zawo艂a膰.

Natychmiast zrozumia艂, 偶e si臋 pomyli艂. I ch艂opak obejmuj膮cy rami臋 dziewczyny, i dziewczyna, kt贸ra opar艂a g艂ow臋 na jego piersi, byli martwi.

Co z tob膮? 鈥 zapyta艂a Ela, kt贸ra dosz艂a ju偶 do rogu domu. Nie zauwa偶y艂a ich.

Szubin pobieg艂 w 艣lad za ni膮.

Ela przystan臋艂a ko艂o rogu domu. Przed nimi zaczyna艂a si臋 ma艂a uliczka, z drugiej strony sta艂 jeszcze jeden dom.

Tutaj mieszkam 鈥 wyszepta艂a Ela.

Jurij my艣la艂, 偶e ona zaraz rzuci si臋, ile si艂 w nogach w stron臋 swojego domu, ale nagle opad艂a z si艂 i dos艂ownie zawis艂a na nim.

Nie mog臋 鈥 powiedzia艂a.

Dom by艂 ciemny, spa艂. W niekt贸rych oknach by艂y otwarte lufciki.

Trzecie pi臋tro? 鈥 zapyta艂.

Tamte okna.

Chod藕my.

Szubin wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i dos艂ownie poci膮gn膮艂 przez jezdni臋.

Lecz wtedy co艣 zmusi艂o go, 偶eby spojrze膰 w prawo, tam, sk膮d nadlecia艂 kolejny tuman 艣niegu.

To ich uratowa艂o. 艢nie偶ny wir by艂 偶贸艂ty.

Zmieszany ze 艣niegiem gaz, pochwycony przez wiatr gdzie艣 nad jeziorem lub w dolinie rzeki, utworzy艂 gigantyczn膮 kul臋 o 艣rednicy kilku metr贸w i lekko, a nawet weso艂o, b艂yskaj膮c w 艣wietle po偶ar贸w, toczy艂 si臋 wzd艂u偶 ulicy.

Do ty艂u 鈥 krzykn膮艂 Jurij i z rozpaczliw膮 si艂膮 poci膮gn膮艂 El臋 w stron臋 domu, od kt贸rego dopiero co si臋 oddalili. Nie zrozumia艂a, co si臋 dzieje, chcia艂a si臋 wyrwa膰, ale Szubin opanowany przez strach mia艂 w sobie tyle si艂y, 偶e oderwa艂 j膮 od ziemi i rzuci艂 za r贸g domu, po czym pad艂 na ni膮.

Wszystko zdarzy艂o si臋 tak szybko, 偶e nie zd膮偶y艂 nic powiedzie膰. Ale le偶膮c, odwr贸ci艂 twarz od nadlatuj膮cej kuli i wyszepta艂:

Nie oddychaj.

Sam te偶 postara艂 si臋 wstrzyma膰 oddech.

Min臋艂a, by膰 mo偶e, minuta鈥

Szubin podni贸s艂 g艂ow臋. Ulica by艂a pusta. Wiatr ucich艂. Wtedy wsta艂 pierwszy, a potem pom贸g艂 Eli podnie艣膰 si臋. Trzyma艂a si臋 za otarty 艂okie膰.

Co ty? 鈥 zapyta艂a. 鈥 Co to by艂o?

Gaz 鈥 odpowiedzia艂 Szubin.

Sk膮d tutaj gaz?

Wiatr ni贸s艂 go wzd艂u偶 ulicy.

Szybko przeszli przez ulic臋, kr臋c膮c g艂owami, jakby bali si臋, 偶e gaz na nich czyha. Wreszcie skr臋cili w podw贸rze i weszli na klatk臋 schodow膮.

Szubin nie pozwoli艂 Eli wej艣膰 pierwszej do domu. Otworzy艂 drzwi na klatk臋 i policzy艂 do dziesi臋ciu.

Boisz si臋 gazu? 鈥 spyta艂a Ela.

Z niecierpliwo艣ci przest臋powa艂a z nogi na nog臋. Stara艂a si臋 odepchn膮膰 Szubina. Rozumia艂a, 偶e ma racj臋, ale jej cierpliwo艣膰 wyczerpa艂a si臋.

Wyrwa艂a si臋 i wbieg艂a w ciemn膮 otch艂a艅 klatki schodowej. Na schodach zastuka艂y podeszwy jej but贸w.

Szubin poszed艂 za ni膮. Ba艂 si臋 dogoni膰 El臋, ba艂 si臋 tego, co b臋dzie potem. Z trudem wchodzi艂 po schodach. Znowu go mdli艂o, oddech urywa艂 si臋 鈥 nie wiadomo dlaczego brakowa艂o powietrza. Wyczuwa艂 zapach 偶贸艂tego gazu na klatce, szczeg贸lnie na dw贸ch pierwszych kondygnacjach, ale nie przy艣pieszy艂 kroku 鈥 ca艂kiem opad艂 z si艂.

Dogoni艂 El臋 przy drzwiach do jej mieszkania. By艂y to zwyczajne drzwi, bez wizjera, pomalowane na br膮zowo, z numerem 15.

Us艂yszawszy kroki, Ela odwr贸ci艂a si臋 i powiedzia艂a:

Nie mam kluczy鈥 Klucze by艂y w torebce鈥 albo w palcie. Nie wiem.

To zadzwo艅.

Ela nacisn臋艂a dzwonek, ale nadal panowa艂a martwa cisza.

G艂upota 鈥 powiedzia艂 Szubin, opieraj膮c si臋 r臋k膮 o framug臋, 偶eby nie upa艣膰. 鈥 Nie ma pr膮du. Zapukaj.

Ela zapuka艂a. Cisza.

Przecie偶 艣pi膮 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Stukaj g艂o艣niej. Zastuka艂a mocniej.

Nie 艣pi膮 鈥 wyszepta艂a.

Nie mog艂a nic wi臋cej powiedzie膰. Twarz jej znieruchomia艂a, po brudnych policzkach p艂yn臋艂y 艂zy.

Szubin uderzy艂 w drzwi pi臋艣ci膮. I jeszcze raz, wali艂 tylko po to, 偶eby zag艂uszy膰 偶a艂osne d藕wi臋ki wydostaj膮ce si臋 z ust Eli.

Wali艂 tak, 偶e nie us艂ysza艂, gdy zza drzwi dobieg艂 kobiecy g艂os:

Kto tam?

Przesta艅! 鈥 Ela zawis艂a na jego r臋ce. 鈥 To ja, mamo, to ja! Gdzie jest Mitka? To ja, mamo!

Poczekaj, nie ha艂asuj 鈥 odpowiedzia艂 g艂os, zgrzytn膮艂 zamek, drzwi otwar艂y si臋 i matka Eli wypowiedzia艂a zdanie, kt贸re przygotowa艂a zanim jeszcze otwar艂a drzwi, a kt贸re teraz brzmia艂o jak z innego 艣wiata: 鈥 A ty co, znowu zapomnia艂a艣 klucza?

I wtedy w艂a艣nie zobaczy艂a strasznego 鈥 jak bardzo strasznego, Szubin przekona艂 si臋 dopiero potem, gdy przejrza艂 si臋 w lustrze 鈥 m臋偶czyzn臋.

Bo偶e mi艂osierny! 鈥 powiedzia艂a.

Zza s膮siednich drzwi dobieg艂 niezadowolony m臋ski g艂os:

Czego ha艂asujecie, nie wiecie kt贸ra godzina?

Ju偶, ju偶 鈥 Szubin odpowiedzia艂 g艂osowi. 鈥 Przepraszamy, ju偶 wszystko w porz膮dku.

Ela osun臋艂a si臋, zawis艂a na matce i zacz臋艂a 艣mia膰 si臋 nerwowo. Szubin wepchn膮艂 j膮 przez drzwi i szybko zatrzasn膮艂. Zapanowa艂 p贸艂mrok, w kt贸rym s艂ycha膰 by艂o tylko histeryczny 艣miech Eli przerywany okrzykami matki: 鈥濼y co, ty co, co z tob膮?鈥 i kolejnymi pr贸bami zadania pytania przez El臋: 鈥濧 Mitka, gdzie Mitka?鈥

I znowu 艣miech.

Prosz臋 j膮 gdzie艣 po艂o偶y膰 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Musi pole偶e膰.

Ale Ela wyrwa艂a si臋 鈥 pobieg艂a w stron臋 pokoju, otworzy艂a drzwi na o艣cie偶. W 艣wietle gasn膮cego po偶aru wida膰 by艂o 艂贸偶ko. Spa艂 na nim ch艂opczyk. Ela schwyci艂a go, ch艂opczyk zacz膮艂 si臋 budzi膰, a Szubin odci膮ga艂 El臋 i krzycza艂 na ni膮:

Nie wa偶 si臋 go dotyka膰! Nie wa偶 si臋! Na tobie mo偶e by膰 gaz.

Ela po艂o偶y艂a ch艂opca na 艂贸偶ku, a sama spokojnie i cicho po艂o偶y艂a si臋 na dywaniku obok 艂贸偶eczka jakby zasn臋艂a. W rzeczywisto艣ci by艂o to g艂臋bokie omdlenie.

Szubin podni贸s艂 El臋 i zapyta艂 si臋 jej matki, kt贸rej bia艂a nocna koszula 艣wieci艂a si臋 w ciemno艣ciach jak szata przywidzenia:

Gdzie mam j膮 po艂o偶y膰?

Oj, a co z ni膮?

Matka niczego nie rozumia艂a, bo niby jak mia艂a rozumie膰?

Gdzie jest kanapa?

Obok was, tam j膮 po艂贸偶cie.

By艂a z艂a, bo utwierdzi艂a si臋 w przekonaniu, 偶e jej niepokorna c贸rka gdzie艣 si臋 upi艂a, wpad艂a w k艂opoty, a teraz rozrabia. Szubin nie wiedzia艂, czy takie rzeczy zdarza艂y si臋 wcze艣niej Eli 鈥 nic nie wiedzia艂 o swojej przysz艂ej 偶onie.

Macie co艣 na uspokojenie?

A w艂a艣ciwie, to kim jeste艣cie? 鈥 zapyta艂a matka Eli, w kt贸rej narasta艂a niech臋膰 do w艂贸cz臋gi, kt贸rego jej c贸rka przyprowadzi艂a do domu.

Prosz臋 przynie艣膰 walerian臋. Albo walidol. Nic z艂ego si臋 nie dzieje. Jest tylko bardzo zm臋czona. I skrajnie zdenerwowana.

W g艂osie Szubina d藕wi臋cza艂 taki up贸r, 偶e matka, mrucz膮c pod nosem, posz艂a do drugiego pokoju i zacz臋艂a pstryka膰 kontaktem.

Nie ma 艣wiat艂a 鈥 powiedzia艂 Szubin. Przykucn膮艂 obok kanapy i po艂o偶y艂 d艂o艅 na ciep艂ym policzku Eli, a ona, mimo 偶e nie odzyska艂a jeszcze w pe艂ni 艣wiadomo艣ci, podnios艂a r臋k臋 i dotkn臋艂a s艂abymi palcami jego przegubu.

Dlaczego nie ma 艣wiat艂a? 鈥 zapyta艂a z drugiego pokoju matka.

Wody te偶 nie ma 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 A nawet je艣li jest, to i tak lepiej jej nie pi膰. Zosta艂o co艣 w czajniku? Prosz臋 nala膰 z czajnika.

Mitka poruszy艂 si臋 na 艂贸偶ku i wymamrota艂 co艣 przez sen.

Powiecie mi w ko艅cu jak cz艂owiekowi, co si臋 sta艂o? 鈥 zapyta艂a matka z drugiego pokoju. Najwyra藕niej grzeba艂a w lekarstwach, szukaj膮c waleriany.

Katastrofa 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Katastrofa. Nie wolno wychodzi膰 z domu. Prosz臋 zamkn膮膰 lufcik.

Matka zaszura艂a kapciami po kuchni, zabrz臋cza艂a czajnikiem.

Szubin przys艂uchiwa艂 si臋 oddechowi Eli. Zorientowa艂 si臋, 偶e zasn臋艂a.

Nie trzeba 鈥 powiedzia艂. 鈥 Zasn臋艂a鈥

Matka wr贸ci艂a ju偶 z drugiego pokoju. Szubin nie zauwa偶y艂, co si臋 sta艂o 鈥 jego wspomnienia pe艂ne by艂y luk. W艂o偶y艂a mu do r臋ki szklaneczk臋 z walerian膮.

Gdzie katastrofa? Powa偶na, prawda? W zak艂adzie chemicznym?

Powa偶na 鈥 powiedzia艂 Szubin. I zasn膮艂, siedz膮c na dywaniku ko艂o kanapy, po艂o偶ywszy g艂ow臋 na r臋kach, kt贸rymi dotyka艂 d艂oni Eli.

By艂a pi膮ta rano. Mieszka艅cy miasta, kt贸rzy prze偶yli, spali jeszcze.

Szubin obudzi艂 si臋 i wydawa艂o mu si臋, 偶e w og贸le nie spa艂, a tylko zamkn膮艂 na chwil臋 oczy, 偶eby tak nie szczypa艂y 鈥 Od razu przypomnia艂 sobie, gdzie jest, a pierwsza my艣l by艂a optymistyczna: jako艣 si臋 uda艂o.

Le偶a艂 na tej samej kanapie, obok kt贸rej zapad艂 w sen, le偶膮c na pod艂odze. W pokoju panowa艂 poranny p贸艂mrok 鈥 niebo za oknem by艂o ch艂odne, b艂臋kitne. Odwr贸ciwszy g艂ow臋, Jurij zobaczy艂 艂贸偶ko i 艣pi膮cego na nim Mitk臋, kt贸remu do tej pory nie zd膮偶y艂 si臋 dok艂adnie przyjrze膰.

Za 艣cian膮 toczy艂a si臋 cicha rozmowa.

Szubin przypomnia艂 sobie, 偶e poparzy艂 si臋, schodz膮c z dachu; przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po k艂uj膮cej g艂owie. W pokoju by艂o zimno.

Przysun膮艂 zegarek do oczu, ale w pokoju by艂o za ma艂o 艣wiat艂a. Wsta艂 i zachwia艂 si臋 tak, 偶e nieomal usiad艂 z powrotem. W g艂owie mu szumia艂o.

Ela us艂ysza艂a odg艂osy i wesz艂a do pokoju.

Dlaczego wsta艂e艣? 鈥 wyszepta艂a.

Ty te偶 nie 艣pisz 鈥 zauwa偶y艂.

Poszed艂 do kuchni, gdzie na taborecie siedzia艂a matka Eli, zwyczajna, pulchna kobieta, z takimi samymi jak u c贸rki wystaj膮cymi ko艣膰mi policzkowymi i czarnymi w艂osami. Tylko wargi, w przeciwie艅stwie do Eli, mia艂a wyschni臋te i pomarszczone. Oczy mia艂a zap艂akane.

Na kuchennym stole pali艂y si臋 dwie 艣wieczki. Zd膮偶y艂y ju偶 nakapa膰 na spodeczek.

Dzie艅 dobry 鈥 powiedzia艂 do niej. 鈥 Przepraszam, 偶e tak wysz艂o.

Nie, to ja wam dzi臋kuj臋, Juriju Siergiejewiczu 鈥 odpowiedzia艂a matka Eli. Chlipn臋艂a. 鈥 C贸rka wszystko mi opowiedzia艂a, a teraz siedzimy i boimy si臋.

Lepiej nie wychodzi膰 鈥 powiedzia艂 Szubin.

A wody nie ma 鈥 powiedzia艂a matka. 鈥 Ani gazu. Jak my艣licie, kiedy znowu w艂膮cz膮?

Do tego jest strasznie zimno 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 Wiesz, na dworze och艂odzi艂o si臋.

Przez niebieskie okno Szubin widzia艂, 偶e na zewn膮trz pada 艣nieg.

Na g贸rze kto艣 chodzi艂, zabrz臋cza艂y naczynia 鈥 dom zbudowano z wielkiej p艂yty, wszystko by艂o idealnie s艂ycha膰.

Kt贸ra godzina? 鈥 zapyta艂.

Ela popatrzy艂a na zegar wisz膮cy nad sto艂em. Szubin sam zobaczy艂 鈥 wp贸艂 do 贸smej.

O tej porze ju偶 je偶d偶膮 samochody 鈥 poinformowa艂a go. 鈥 Ludzie id膮 do pracy. A mama nie chce mi uwierzy膰.

A co tu jest do uwierzenia 鈥 odpowiedzia艂a matka.

Ludzie m贸wili, 偶e ten zak艂ad doprowadzi nas do zguby. Wywozili dzieci. S艂yszeli艣cie o tym?

Tak, nawet widzia艂em.

Ale po nich sp艂ywa艂o to jak woda po kaczce. A Ela m贸wi, 偶e zgin臋艂o du偶o ludzi.

Tak 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Wiele os贸b zgin臋艂o.

Popatrzy艂 na El臋. Odpowiedzia艂a mu czujnym spojrzeniem, jakby chcia艂a si臋 ukry膰.

By艂 ju偶 inny dzie艅, inne 偶ycie, w kt贸rym czu艂 si臋 jak go艣膰. No i co mo偶na powiedzie膰 przy matce?

Szubin podszed艂 bli偶ej do okna. Ulica, na kt贸r膮 wychodzi艂o, by艂a pusta. O tam, za rogiem domu stoj膮cego po drugiej stronie, starali si臋 przej艣膰 przez ulic臋, a potem chowali si臋 przed 偶贸艂t膮 kul膮. A nieco dalej, za domem jest 艂aweczka, na kt贸rej siedz膮 zakochani.

P贸jd臋 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Co? 鈥 nie zrozumia艂a Ela.

P贸jd臋. Sama rozumiesz, 偶e nie mo偶na tak siedzie膰 i czeka膰.

Ja was, Juriju Siergiejewiczu, nigdzie nie puszcz臋 鈥 powiedzia艂a Ela, znowu przechodz膮c na 鈥瀢y鈥. 鈥 Przejrzyjcie si臋 w lustrze. Ci膮gniecie ju偶 resztkami si艂.

Wyspa艂em si臋 鈥 oznajmi艂. 鈥 Spa艂em ponad dwie godziny.

P贸jd臋 z wami.

Nawet o tym nie my艣l 鈥 powiedzia艂a matka.

A Szubin powt贸rzy艂 jak echo:

Nawet o tym nie my艣l.

Jak to? 鈥 pokornie zapyta艂a Ela.

Bardzo was prosz臋 鈥 powiedzia艂 Jurij 鈥 nie wychod藕cie nigdzie z domu. Mieszkacie na trzecim pi臋trze. To ratunek. Nie wiemy, czy wszystko si臋 sko艅czy艂o, czy mo偶e b臋d膮 jakie艣 dalsze skutki.

Zimno 鈥 powiedzia艂a matka. 鈥 Kiedy zaczn膮 grza膰?

Dowiem si臋 wszystkiego i wr贸c臋 鈥 powiedzia艂 Szubin.

S艂usznie 鈥 powiedzia艂a matka 鈥 id藕cie, rozejrzyjcie si臋 i wracajcie.


Wzi膮艂 艣wiec臋 i pocz艂apa艂 na bosaka do 艂azienki. Nie by艂o wody i by膰 nie mog艂o. Podni贸s艂 g艂ow臋, popatrzy艂 w lustro i po raz pierwszy od wczorajszego wieczoru zobaczy艂 swoje odbicie. Nie od razu si臋 rozpozna艂, bo przez trzydzie艣ci dziewi臋膰 lat 偶ycia przyzwyczai艂 si臋 do innego cz艂owieka.

Patrzy艂o na niego brudne, zaro艣ni臋te szczecin膮 stworzenie. W艂osy i rz臋sy by艂y spalone, na g艂owie zosta艂y tylko jakie艣 n臋dzne k艂aczki. Na skroni i policzku zaschni臋ta krew. I, jak na z艂o艣膰, nie by艂o wody.

Juriju Siergiejewiczu 鈥 powiedzia艂a zza drzwi Ela. 鈥 W garnku zosta艂a woda. Przyda si臋 wam.

Szubin chcia艂 z wdzi臋czno艣ci膮 zgodzi膰 si臋 na propozycj臋, ale odpowiedzia艂:

Odlej mi troch臋 do szklanki. Nie wiadomo, kiedy w艂膮cz膮 wod臋. Trzeba oszcz臋dza膰. Mo偶e trzeba b臋dzie wytrzyma膰 ca艂y dzie艅鈥 albo d艂u偶ej. Sama rozumiesz, 偶e wodoci膮g mo偶e by膰 zatruty.

Rozumiem 鈥 powiedzia艂a Ela. 鈥 We藕cie zielon膮 szczoteczk臋. To moja.

Otworzy艂 drzwi. Wyci膮gn臋艂a w jego stron臋 pe艂n膮 szklank臋.

Us艂ysza艂 dobiegaj膮cy z kuchni g艂os matki.

W czajniku jeszcze troch臋 zosta艂o. Uwa偶aj, nie rozlej.

Szubin czu艂 si臋 niezr臋cznie, nie mog膮c spu艣ci膰 po sobie wody. Przykry艂 sedes pokryw膮, potem umy艂 z臋by, namoczy艂 brzeg r臋cznika i z grubsza przetar艂 nim twarz. Na r臋czniku zosta艂y plamy z sadzy i krwi.

Gdy Szubin zak艂ada艂 buty, Ela wyczy艣ci艂a marynark臋 i stara艂a si臋 nam贸wi膰 go, aby zjad艂 kawa艂ek zimnego mi臋sa. Nie mia艂 jednak apetytu. Ch臋tnie napi艂by si臋 jeszcze wody, ale nie mia艂 odwagi poprosi膰.

Ela sta艂a zak艂opotana obok wieszaka, bo Szubinowi przyda艂oby si臋 przebra膰, a w domu nie by艂o m臋skich rzeczy. Nam贸wi艂a go, aby pod podart膮 kurtk臋 w艂o偶y艂 jej gruby sweter. Potem wyci膮gn臋艂a sk膮d艣 bia艂膮, zrobion膮 na drutach czapk臋 i powiedzia艂a:

Nie szkodzi, 偶e damska. U nas ch艂opcy takie nosz膮. Na czapce widoczne by艂y ko艂a olimpijskie.

Do widzenia 鈥 powiedzia艂 Szubin do stoj膮cej w drzwiach kuchni matki.

Prosz臋 wr贸ci膰 鈥 powiedzia艂a bez emocji. Ela wysz艂a odprowadzi膰 Szubina do schod贸w. Naci膮gn膮艂 mocniej na oczy narciarsk膮 czapk臋.

Pami臋tasz adres? 鈥 zapyta艂a nagle. 鈥 Ulica Budowlana, dwana艣cie, klatka druga, mieszkanie pi臋tna艣cie. Zapisa膰 ci?

Nie, zapami臋tam 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Tylko nie wychod藕. Nie trzeba. I matki nie wypuszczaj. Nie wychod藕, dop贸ki nie wr贸c臋, obiecujesz?

Obiecuj臋 鈥 u艣miechn臋艂a si臋 Ela. Po raz pierwszy od wczorajszego wieczoru zobaczy艂 jej u艣miech. B艂ysn臋艂a z艂ota koronka. Zapomnia艂 ju偶, 偶e j膮 ma.

Drzwi naprzeciwko uchyli艂y si臋, wyjrza艂 zza nich zwalisty m臋偶czyzna w pi偶amie.

Witam 鈥 powiedzia艂. 鈥 Odprowadzasz go艣cia?

W g艂o艣cie d藕wi臋cza艂a kiepsko skrywana pogarda dla s膮siadki.

Dzie艅 dobry, Wasiliju Karpowiczu 鈥 odpowiedzia艂a Ela, nie wypuszczaj膮c r臋ki Jurija.

To by艂 cz艂owiek z innego, zwyczajnego, sennego i wczorajszego 艣wiata.

Dlaczego nie ma 艣wiat艂a? 鈥 zapyta艂. 鈥 Nie wiesz?

Prosz臋 sprawdzi膰 鈥 powiedzia艂 Szubin 鈥 nie ma wody, nie ma gazu, nie dzia艂aj膮 telefony.

Co to? 鈥 cz艂owiek od razu sprawdzi艂 i przestraszy艂 si臋.

Co艣 si臋 sta艂o, prawda?

Elu 鈥 powiedzia艂 Szubin, puszczaj膮c jej r臋k臋. 鈥 Bardzo ci臋 prosz臋. Przejd藕 si臋 po mieszkaniach, a jeszcze lepiej, we藕 kt贸rego艣 z m臋偶czyzn, na kt贸rym mo偶na polega膰. Teraz ludzie b臋d膮 wstawa膰, nic nie wiedz膮. Mo偶e wybuchn膮膰 panika, kto艣 mo偶e by膰 w szoku鈥 Zreszt膮 nie musz臋 ci臋 uczy膰.

Dobrze, Juriju Siergiejewiczu 鈥 powiedzia艂a Ela. Chcia艂a co艣 jeszcze powiedzie膰, ale Wasilij Karpowicz z s膮siedniego mieszkania nie pozwoli艂 jej.

Przecie偶 pytam, co si臋 sta艂o! 鈥 niemal偶e krzycza艂.

Mo偶esz po ludzku wyja艣ni膰?

Szubin zbieg艂 na d贸艂, przeskakuj膮c po dwa stopnie. Trzasn臋艂y szare drzwi klatki schodowej.

W twarz uderzy艂 go powiew zimnego wiatru, kt贸ry ni贸s艂 ze sob膮 k艂uj膮ce 艣nie偶ynki. Szubin naci膮gn膮艂 kaptur.

Na dworze 艣wita艂o. Przeszed艂 przez ulic臋 i obejrza艂 si臋 za siebie. Ela sta艂a przy oknie. Tu偶 obok pojawi艂a si臋 twarz Wasilija Karpowicza 鈥 a wi臋c zd膮偶y艂 ju偶 dosta膰 si臋 do ich mieszkania.

Szubin skr臋ci艂 za s膮siedni dom. Zatrzyma艂 si臋 na rogu, nie odwracaj膮c si臋 wi臋cej. Wiedzia艂, 偶e tylko kilka krok贸w dzieli go od tego powszedniego 艣wiata, w kt贸rym jeszcze nic si臋 nie zdarzy艂o, kt贸ry dopiero teraz zaczyna odkrywa膰, a i to nie w pe艂ni, skal臋 katastrofy 鈥 jakby hotel, w kt贸rym sp臋dzili noc, oddziela艂o od tych dom贸w wiele kilometr贸w i echa tragedii nie zdo艂a艂y jeszcze ich przeby膰.

Szubin m贸g艂, oczywi艣cie, zosta膰 u Eli i przespa膰 si臋 jeszcze kilka godzin. Nie, ju偶 by nie zasn膮艂. Wiedzia艂, 偶e 偶ycie tego i wszystkich s膮siednich dom贸w, to tylko poz贸r, a rzeczywisto艣膰, do kt贸rej on nale偶y zaczyna si臋 za rogiem.

I nagle przez g艂ow臋 przemkn臋艂a mu nieoczekiwana my艣l.

Popatrzy艂 na dom Eli. Nie, nie na trzecie pi臋tro, a na parter. W trzech, nie, w czterech oknach na parterze by艂y otwarte lufciki. A to znaczy, 偶e prawie na pewno le偶eli tam martwi ludzie. Le偶膮 spokojnie jakby spali, ale nied艂ugo kto艣 wy艂amie drzwi. Gdzie jest granica? Dwie kondygnacje 鈥 mogi艂y, trzy g贸rne 鈥 normalne mieszkania, w kt贸rych ludzie budz膮 si臋 i dziwi膮, dlaczego nie ma wody i 艣wiat艂a. Granic膮 jest pierwsze pi臋tro鈥

Nie m贸g艂 d艂u偶ej sta膰 鈥 musia艂 i艣膰 tam, gdzie jest du偶o ludzi, gdzie co艣 si臋 dzieje, gdzie mo偶e si臋 przyda膰.

Szubin wszed艂 na s膮siednie podw贸rko. Na spotkanie ni贸s艂 mu si臋 krzyk. Obok 艂aweczki, na kt贸rej siedzia艂a obejmuj膮ca si臋 para zakochanych, sta艂a, podni贸s艂szy r臋ce, kobieta, krzycz膮c co艣 niezrozumiale. Mo偶na by艂o zrozumie膰 tylko: moja dziewczynka, 鈥ziewczynka鈥 Lidzia鈥

Trzasn臋艂y drzwi, z domu wybieg艂 drugi cz艂owiek, podbieg艂 do 艂aweczki. Jurij szybko odszed艂 na bok, w stron臋 g艂贸wnej ulicy, ku dworcowi.

Przez podw贸rka doszed艂 do g艂贸wnej ulicy prowadz膮cej do dworca, wyszed艂 przez t臋 sam膮 bram臋, przez kt贸r膮 ucieka艂 przed milicj膮.

Pada艂 艣nieg, nier贸wno, falami, ze z艂o艣ci膮. Ko艂o kawiarni, w kt贸rej siedzia艂 ze spo艂ecznikami, le偶a艂y cia艂a. Obok nich, nie wiadomo po co, sta艂o dw贸ch ludzi 鈥 po prostu przygl膮dali si臋.

Po ulicy, wzd艂u偶 dom贸w szed艂 ch艂opak, mniej wi臋cej pi臋tnastoletni, w r臋ce trzyma艂 pe艂n膮 po brzegi reklam贸wk臋. Gdy poczu艂 na sobie wzrok Szubina, zacz膮艂 biec, jedna r膮czka torby urwa艂a si臋 i wysypa艂y si臋 z niej futrzane czapki. Ch艂opak zatrzyma艂 si臋, zacz膮艂 je zbiera膰, nie spuszczaj膮c oczu z Szubina.

殴le robisz 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 S膮 zatrute.

Przyciskaj膮c reklam贸wk臋 do brzucha, ch艂opak skry艂 si臋 w bramie.

W tej samej chwili Szubin zobaczy艂 swoj膮 czapk臋. Le偶a艂a na brzegu chodnika ca艂kiem zasypana 艣niegiem. Czeka艂a na niego.

Szubin podszed艂 do niej, podni贸s艂, 艣nieg zamarz艂 鈥 czapka by艂a twarda i obca. Szubin pochwyci艂 wzrok kobiety owini臋tej szar膮 chust膮. W jej wzroku widoczny by艂 wyrok.

Ludzie cierpieli, a ty to wykorzystujesz 鈥 powiedzia艂a nagle kobieta.

To moja w艂asna czapka 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Zgubi艂em j膮 wczoraj.

Od razu zrozumia艂, jak g艂upio to zabrzmia艂o.

Rozumiem, rozumiem 鈥 powiedzia艂a kobieta.

Prosz臋 przej艣膰 鈥 rozz艂o艣ci艂 si臋 Szubin.

Kobieta ruszy艂a przy samej 艣cianie.

Po ulicy jecha艂 wojskowy transporter. We w艂azie sta艂o dw贸ch 偶o艂nierzy. Rozgl膮dali si臋 dooko艂a, najwyra藕niej oceniaj膮c sytuacj臋.

Szubin popatrzy艂 w ich stron臋. Skr臋ci艂 w tym samym miejscu, gdzie zakr臋ci艂 pojazd 鈥 w stron臋 dworca. Min膮艂 kino 鈥濳osmos鈥 i przystanek autobusowy. Autobus ca艂y czas sta艂 przednim ko艂em na chodniku, ale samochody, kt贸re si臋 zderzy艂y, zosta艂y ju偶 uprz膮tni臋te z drogi, trupy te偶 znik艂y.

Szybko pracuj膮 鈥 pomy艣la艂 Szubin. 鈥 Zuchy. 鈥 Nie zastanawia艂 si臋, kto jest zuchem i dlaczego. Cieszy艂 si臋, 偶e kto艣 my艣li, podejmuje jakie艣 kroki.

Na przystanku sta艂 staruszek w wojskowym p艂aszczu i czapce z zaj膮ca.

M艂ody cz艂owieku! 鈥 krzykn膮艂 w stron臋 Szubina. 鈥 Dlaczego nie ma autobusu? Czekam ju偶 dwadzie艣cia minut.

Autobusu nie b臋dzie 鈥 odpowiedzia艂 mu Jurij i poszed艂 dalej.

Dlaczego? Mo偶ecie mi wyja艣ni膰, dlaczego? 鈥 staruszek stuka艂 lask膮.

Szubin zobaczy艂, dok膮d znosili trupy 鈥 okaza艂o si臋, 偶e nie zd膮偶yli ich jeszcze wywie藕膰. W prze艣wicie mi臋dzy dwoma du偶ymi domami pi臋trzy艂y si臋 na ogromnej stercie 鈥 widocznie przesuni臋to je w to miejsce. Obok sta艂 pusty spychacz, a przy nim sta艂 milicjant i pali艂 papierosa.

Zobaczy艂, 偶e Szubin zatrzyma艂 si臋, powiedzia艂 wi臋c zm臋czonym g艂osem:

Obywatelu, prosz臋 przechodzi膰, nie wolno patrze膰.

Ju偶 dobrze 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Ulic膮, powoli jecha艂a ci臋偶ar贸wka. Tylna burta by艂a otwarta. Tam tak偶e by艂y cia艂a.

Kobieta z prostymi, rozczochranymi w艂osami, w rozpi臋tym palcie wybieg艂a, krzycz膮c przed ci臋偶ar贸wk臋, kt贸rej kierowca zahamowa艂, ale kobieta tego nie widzia艂a. Kierowca poczeka艂, a偶 przebiegnie obok i znowu doda艂 gazu.

Okna pobliskiego sklepu spo偶ywczego by艂y powybijane, na chodniku wala艂y si臋 du偶e od艂amki szk艂a. W 艣rodku porusza艂y si臋 jakie艣 ciemne sylwetki.

Powinno by膰 ju偶 wida膰 hotel, ale nie by艂o go. Mijaj膮c ostatni blok, Szubin zrozumia艂 co si臋 sta艂o: hotel zrobi艂 si臋 o po艂ow臋 ni偶szy 鈥 zawali艂 si臋, dach poci膮gn膮艂 za sob膮 dwa g贸rne pi臋tra. Wydawa艂o si臋, 偶e w hotel trafi艂a bomba.

Zgliszcza jeszcze dymi艂y, 艣nieg dooko艂a by艂 czarny. O dziwo, g艂贸wne wej艣cie do hotelu pozosta艂o nietkni臋te przez ogie艅. Zachowa艂y si臋 nawet, umieszczone po obu stronach, szklane tabliczki z nazw膮 hotelu. Ale przez drzwi wida膰 by艂o pl膮tanin臋 zwalonych belek.

Plac przed dworcem by艂 dziwnie o偶ywiony. Z jaki艣 organizacyjnych powod贸w, w艂a艣nie na dworcu znajdowa艂 si臋 sztab kieruj膮cy specjalistycznymi pracami. Na placu sta艂o kilka transporter贸w, dalej, mi臋dzy pustymi autobusami, sta艂y zakryte plandekami, wojskowe ci臋偶ar贸wki. Pod pomnikiem robotnika sta艂 czo艂g. Okryta pokrowcem lufa by艂a zadarta wysoko w g贸r臋. Przed wej艣ciem na dworzec Szubin zauwa偶y艂 kilka samochod贸w osobowych, w tym dwie albo trzy czarne wo艂gi.

S艂usznie 鈥 pomy艣la艂 Jurij, id膮c przez plac w stron臋 dworca. 鈥 Dworzec to 艂膮czno艣膰 z innymi miastami. Powinny by膰 tu parowozy, mo偶na wi臋c poradzi膰 sobie bez elektryczno艣ci, dop贸ki nie w艂膮cz膮 pr膮du鈥.

Trupy z dworca ju偶 uprz膮tni臋to i Szubin zacz膮艂 rozgl膮da膰 si臋, dok膮d je zabrano. Przeszed艂 obok czo艂gu. Luk by艂 otwarty, w 艣rodku siedzia艂 偶o艂nierz w he艂mie i pali艂 papierosa. Obok sta艂 autobus, drzwi by艂y otwarte, na pod艂odze, zwr贸cony g艂ow膮 w stron臋 drzwi, le偶a艂 cz艂owiek.

Juriju Siergiejewiczu! 鈥 us艂ysza艂 Szubin. 鈥 Juriju Siergiejewiczu, to wy?

W jego stron臋 bieg艂 Borys.

O ile w codziennym 偶yciu by艂 niechlujny i okropny, to teraz wygl膮da艂 jak jaki艣 podziemny potw贸r. D艂ugie, czarne w艂osy zbi艂y si臋 w nieforemn膮 strzech臋, palto nie mia艂o jednego r臋kawa, na jego miejscu wystawa艂a flanelowa koszula w krat臋. Pod okiem widnia艂 ogromny siniak.

Borys z艂apa艂 Szubina za r臋k臋 i zacz膮艂 nim potrz膮sa膰. 呕o艂nierz z czo艂gu patrzy艂 na nich z g贸ry, potem wyplu艂 niedopa艂ek i schowa艂 si臋 w wie偶yczce.

My艣la艂em, 偶e was ju偶 nie ma, 偶e zgin臋li艣cie. Przyszed艂em specjalnie do hotelu, jestem tu ju偶 od godziny, zacz膮艂em traci膰 nadziej臋. Nikt nic nie wie, m贸wili mi tylko, 偶e w nocy, gdy hotel p艂on膮艂, ludzie z dachu rzucali si臋 w d贸艂. Mia艂em resztki nadziei.

Prosz臋 si臋 uspokoi膰 鈥 powiedzia艂 Szubin. Cieszy艂 si臋 ze spotkania z tym wariatem. 鈥 Co z reszt膮, co si臋 z nimi sta艂o?

Co z Natasz膮, nie wiem 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Wiem, 偶e j膮 wypu艣cili. Szukali, oczywi艣cie, was. Potem by艂em na przes艂uchaniu, ale to nieciekawe, szukali kompromituj膮cych materia艂贸w, tak naprawd臋, szukali listu Burina, my艣leli, 偶e to wy go macie.

Kto oni? Jakiego listu? 鈥 Szubin rozejrza艂 si臋, gdzie by mo偶na odej艣膰 z lodowato zimnego placu. 鈥 Chod藕my na dworzec, mo偶e tam chocia偶 nie wieje.

Nie szalejcie, kto was tam wpu艣ci? Tam jest sztab. Wszystko tam jest ogrodzone. Kto nas wpu艣ci?

Szubin popatrzy艂 w tamt膮 stron臋. Po prostu nie zwr贸ci艂 wcze艣niej uwagi na 偶o艂nierzy, kt贸rzy stali niby oddzielnie, a jednak wsp贸lnie tworzyli niezbyt g臋sty kordon, przegradzaj膮cy plac mniej wi臋cej tam, gdzie sta艂y samochody. Oto jedna z wo艂g nieoczekiwanie zakr臋ci艂a i, podnosz膮c kurz, odjecha艂a z placu. Na tylnym siedzeniu wida膰 by艂o profil Silantiewa. A wi臋c prze偶y艂.

Jurij odci膮gn膮艂 Borysa na bok, w stron臋 ci膮gn膮cych si臋 wzd艂u偶 placu budek, na przystanek autobusowy.

Po co tam idziemy? 鈥 zapyta艂 Borys. 鈥 Mamy ma艂o czasu.

Szubin podszed艂 do autobusu, kt贸rego drzwi by艂y otwarte. Wszed艂 do 艣rodka i powiedzia艂 do niego:

Prosz臋 wej艣膰 do 艣rodka, tutaj nie wieje.

W przej艣ciu, zwr贸cony twarz膮 w d贸艂, le偶a艂 cz艂owiek. A wi臋c ludzie sprz膮taj膮cy trupy nie domy艣lili si臋, aby tutaj zajrze膰.

Borys popatrzy艂 na zw艂oki.

Zacz臋li艣cie m贸wi膰 o waszych przyjacio艂ach 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Tak? Nie wiem, co z Natasz膮.

Ju偶 to m贸wili艣cie. Co jeszcze? Co z pozosta艂ymi?

Burin i Syrin zgin臋li. Widzia艂em. Mnie zaprowadzili na g贸r臋, na przes艂uchanie. Bili mnie, bo wygl膮dam nieprzyjemnie. Wywo艂uj臋 z艂o艣膰, wiem o tym. Nawet w was.

Nie mylicie si臋.

A swoj膮 drog膮, te偶 nie wygl膮dacie teraz jak przystojniak 鈥 powiedzia艂 Borys i zamy艣li艂 si臋.

Zgin臋li na komendzie 鈥 kontynuowa艂. 鈥 Dy偶urny zaprowadzi艂 mnie na g贸r臋, przes艂uchiwali mnie, potem na dole by艂 jaki艣 ha艂as, dy偶urny podejrzewa艂 jakie艣 problemy, to by艂o o jedenastej czterdzie艣ci dwie, wiecie?

Domy艣lam si臋.

W autobusie by艂o zimno, przez noc wn臋trze opanowa艂 przenikliwy ch艂贸d. Po ulicy przejecha艂a karetka pogotowia, zatrzyma艂a si臋 ko艂o dworca. Gdzieniegdzie z s膮siednich ulic wychodzili ludzie, ci膮gn臋li w stron臋 dworca. Szubin zobaczy艂, jak zatrzymywani przez 偶o艂nierzy zawracaj膮 z powrotem.

D艂ugo nie wraca艂. By艂o cicho. Wyjrza艂em przez okno i zobaczy艂em mg艂臋. Widzieli艣cie j膮?

Niestety, tak.

A ja widzia艂em, jak dogania ludzi, a oni padaj膮. By艂em w lepszym po艂o偶eniu ni偶 dy偶urny. On nie wiedzia艂, czego oczekiwa膰, a ja czeka艂em na to ju偶 od miesi膮ca. Burin wszystko to przewidzia艂. Wys艂a艂 trzy listy na ten temat. Le偶膮 u nich w archiwum.

U kogo?

U Gro艅skiego, u Silantiewa, w wydziale kontroli. No, i oczywi艣cie, w sanepidzie. Przewidzia艂 nawet mechanizm 鈥 mechanizm dyfuzji. W艂a艣nie tak鈥 opowiada艂 nam, ale sami rozumiecie, 偶e by艂o to zbyt specjalistyczne dla nas. Na przyk艂ad, jego obliczenia dotycz膮ce ukszta艂towania terenu, kierunku wiatru i tych element贸w鈥 Pami臋tacie, prosili艣my wczoraj, 偶eby艣cie wzi臋li list do Moskwy? Pomy艣lcie, tam wszystko to by艂o opisane! I przypadki 艣miertelne tak偶e. Nie wiedzia艂 tylko, 偶e wszystko wydarzy si臋 na tak膮 skal臋 鈥 uruchomili drug膮 lini臋, bardzo si臋 艣pieszyli i przekroczyli mas臋 krytyczn膮鈥 Czeka艂em, czeka艂em, otworzy艂em drzwi 鈥 na korytarzu nikogo nie by艂o. Ciemno. Na dole cisza. A ja ju偶 wiedzia艂em.

Borys zaczerpn膮艂 powietrza.

Nie pobieg艂em na d贸艂. Zobaczy艂em tylko, 偶e kapitan le偶y na dole, przy schodach. I jeszcze jeden milicjant. Obaj le偶eli. A Burin i Paszka Syrin byli w areszcie, na parterze, nie mogli wyj艣膰. Od razu zrozumia艂em, 偶e nie mogli wyj艣膰 i zosta艂em sam jeden. Przesiedzia艂em tam ca艂膮 noc. Musia艂em was znale藕膰, a je艣li by si臋 nie uda艂o 鈥 wyrwa膰 si臋 i dosta膰 do Moskwy. Ale lepiej, 偶eby艣cie to byli wy, jeste艣cie osob膮 postronn膮. Nie macie dzieci.

A co maj膮 do tego dzieci? 鈥 Jurijowi wyda艂o si臋, 偶e Borys bredzi.

Nie m贸wi艂em?

O czym?

Mam 偶on臋, troje dzieci鈥 by艂em w domu.

I co?

Widzicie, przepraszam, moja 偶ona zgin臋艂a. Dzieci by艂y u babci, mieszkamy na tej samej klatce, a ona pewnie martwi艂a si臋, gdzie si臋 podziewam. I zesz艂a na d贸艂 鈥 czasami wychodzi艂a mi na spotkanie 鈥 bardzo si臋 niepokoi艂a, gdzie znowu przepad艂em. Le偶a艂a przed klatk膮 鈥 narzuci艂a palto na szlafrok i zesz艂a na d贸艂. Prosz臋 mi wybaczy膰. Zanios艂em j膮 na g贸r臋, ale nie do domu, bo dzieci jeszcze spa艂y. Potem obudzi艂em Ninoczk臋, jest najstarsza, powiedzia艂em jej, 偶e nied艂ugo wr贸c臋, a do szko艂y dzi艣 nie trzeba i艣膰. To nudne?

A co to ma do rzeczy nudne czy nie nudne? 鈥 krzykn膮艂 Szubin. 鈥 Nie rozumiem, co tu robicie! Id藕cie do domu!

Zaraz p贸jd臋, prosz臋 si臋 nie denerwowa膰.

S膮dzicie, 偶e ukryj臋 to przed Moskw膮? 呕e to w og贸le mo偶na ukry膰?

U nas wszystko mo偶na ukry膰 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 I obozy pracy, i wysiedlenie ca艂ych narod贸w鈥 wszystko.

Ale to by艂o kiedy艣, teraz wszystko si臋 zmieni艂o.

Tak, zmieni艂o si臋. Dlatego jeszcze rozmawiamy i wci膮偶 mam nadziej臋. Ale mechanizm ukrywania nadal istnieje. Wystarczy tylko zaraportowa膰, 偶e zdarzy艂a si臋 awaria, 偶e s膮 ofiary w ludziach. I tyle 鈥 dalej jest tylko milczenie. I nie ma Morza Aralskiego! Ale cicho鈥 W innym mie艣cie 鈥 w Swierd艂owsku, w Kurhanie, zbieraj膮 si臋 w 艣ciekach te ciecze, zachodz膮 reakcje, 偶eby wyrwa膰 si臋, rzuci膰 si臋 na ludzi鈥 Burin to wszystko napisa艂.

Mo偶e zrozumieli 鈥 bez przekonania powiedzia艂 Jurij.

Zrozumieli? 鈥 Borys g艂o艣no, sztucznie za艣mia艂 si臋, jak w kiepskim teatrze. 鈥 Cha, cha! Garbatego i mogi艂a nie naprawi! Jak my艣licie, czym oni si臋 teraz zajmuj膮?

Tym, co ka偶dy sztab podczas katastrofy 鈥 odpowiedzia艂 Szubin. 鈥 S膮 jakie艣 zasady, obowi膮zuj膮ce nawet tych, kt贸rzy si臋 tym zajmuj膮. Tam oczywi艣cie panuje bieganina, ba艂agan, ale staraj膮 si臋 co艣 zrobi膰.

Staraj膮 si臋 zrobi膰 tak, 偶eby nie wyl膮dowa膰 w wi臋zieniu, tyle staraj膮 si臋 zrobi膰.

Widzicie, 偶e jest tu przede wszystkim wojsko.

Wojsko, bo wezwali je tu do czarnej roboty. 呕o艂nierzyki sprz膮taj膮 trupy, a potem b臋d膮 si臋 tru膰, czyszcz膮c jezioro. Dostan膮 rozkaz i zrobi膮. A genera艂owie b臋d膮 je艣膰 obiad z Silantiewem i Gro艅skim i rozwa偶a膰, co zrobi膰, 偶eby imperialistyczna propaganda nie podnios艂a szumu, 偶eby ludzie si臋 nie przestraszyli, 偶eby wielkich osi膮gni臋膰 nie skry艂 mrok pojedynczych wypadk贸w.

Nawet je艣li macie racj臋, Borysie 鈥 powiedzia艂 Jurij 鈥 to teraz s膮 ju偶 bezsilni.

A to dlaczego? 鈥 Borys wsun膮艂 d艂o艅 mi臋dzy spl膮tane w艂osy, palce zapl膮ta艂y si臋, ze z艂o艣ci膮 szarpn膮艂 r臋k膮, 偶eby j膮 uwolni膰.

Za du偶o ofiar. Tego nie da si臋 ukry膰.

A co wy wiecie o tym, co ju偶 ukryto? Nawet o Czernobylu dowiedzieli艣cie si臋 nie od razu i nie wszystkiego, chocia偶 to tak blisko Kijowa. A przecie偶 kupieni profesorowie i cz艂onkowie akademii zapewniali w telewizji, 偶e nie ma 偶adnego niebezpiecze艅stwa, 偶e ofiar prawie nie by艂o. U nas, dwa lata temu rozerwa艂o cysterny 鈥 zburzy艂o ze dwie艣cie dom贸w, ludzi mn贸stwo zgin臋艂o鈥 i co na ten temat s艂yszeli艣cie. Ministerstwo Transportu z艂o偶y艂o raport, w Moskwie wyrazili zgod臋. Nie rozumiecie, 偶e nieszcz臋艣cia nie s膮 nikomu potrzebne? Psuj膮 nastr贸j.

W taki razie ani ja, ani wy, nie mo偶emy nic zrobi膰.

I co tam, 偶e moja 偶ona zgin臋艂a, i Burin te偶? I inni ludzie? Mo偶e sp臋dzili艣cie noc z jak膮艣 bab膮 i nic nie zauwa偶yli艣cie? Chcecie jak najszybciej wr贸ci膰 do Szwajcarii? Nast臋pnym razem wybuchnie tak, 偶e i ze Szwajcarii nic nie zostanie. Dostan膮 was, dostan膮, s艂owo daj臋!

Borys podni贸s艂 r臋k臋 i krzycza艂. Krzycza艂 jak dawny 偶ydowski prorok na pustyni, got贸w by艂 zgin膮膰 na stosie, kt贸rego odblaski zrodzone w wyobra藕ni Szubina pob艂yskiwa艂y mu za plecami.

Nie sp臋dzi艂em nocy z bab膮 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 By艂em w hotelu.

Bez przekonania wskaza艂 na dymi膮ce ruiny.

Tym bardziej 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Nic, do diab艂a, nie widzieli艣cie.

Szubin zrozumia艂, 偶e nie ma sensu si臋 k艂贸ci膰. Borys mia艂 monopol na cierpienie. I mia艂 do tego prawo.

Dobrze 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 Bardzo mi przykro, 偶e dotkn臋艂o ci臋 takie nieszcz臋艣cie鈥

Nie chodzi o moje nieszcz臋艣cie. Chodzi o przysz艂e tragedie! 鈥 Borys krzykn膮艂 jak nauczyciel, staraj膮cy si臋 desperacko wbi膰 do g艂贸w t臋pych uczni贸w elementarne twierdzenie.

Co mog臋 zrobi膰?

To, o co prosili艣my wczoraj. Powinni艣cie to zrobi膰 w imi臋 pami臋ci Burina, pami臋ci wszystkich鈥 We藕miecie wszystkie dokumenty 鈥 wszystko co on napisa艂, kopie naszych list贸w, wyja艣nienia, prognozy鈥 i to, co napisa艂em dzisiaj. Pisa艂em obok cia艂a mojej 偶ony. Rozumiesz? Oddajcie to w KC, samemu sekretarzowi generalnemu 鈥 jak mo偶na najwy偶ej. Niech to b臋dzie dzwon na trwog臋.

Rozumiem 鈥 powiedzia艂 Szubin. G艂owa p臋ka艂a mu od krzyku. Okropnie nieprzyjemny by艂 ten Borys. Ale po jego stronie jest prawda, a je艣li prawd jest wiele, to jego prawda jest najwa偶niejsza.

We藕miecie?

Wezm臋.

W takim razie musicie jak najszybciej st膮d wyjecha膰. Dop贸ki nie odci臋li miasta. A mo偶e ju偶 je okr膮偶yli.

Jak mam si臋 wydosta膰?

Powiem.

Dlaczego nie teraz?

Musz臋 podj膮膰 odpowiednie kroki. Nie mam list贸w przy sobie. Nie mog臋 ich nosi膰 przy sobie po mie艣cie, gdzie ka偶dy mnie zna! B臋d膮 na mnie polowa膰, je艣li ju偶 nie poluj膮. Podejrzewaj膮 mnie.

Szubin chcia艂 powiedzie膰, 偶e w tej chwili nikt nie ma g艂owy do Borysa, ale pomy艣la艂, 偶e wywo艂a艂by tym tylko kolejn膮 porcj臋 krzyku.

Co proponujesz?

B臋d臋 tu z powrotem za czterdzie艣ci minut. W tym autobusie. Dobrze? A wy schowajcie si臋 gdzie艣. Lepiej, 偶eby nas razem nie widzieli. Gdzie jest wasza walizka?

Spali艂a si臋.

No tak, oczywi艣cie. To nic, jeszcze niejedn膮 kupicie, w Szwajcarii.

Uczepili艣cie si臋 tej Szwajcarii jak rzep psiego ogona!

Ju偶 dobrze, zobacz臋 j膮, jak w艂asne uszy bez lustra. Id臋. A wy nie kr臋膰cie si臋 nigdzie.

Nie b臋d臋 tu siedzia艂 ca艂y czas.

Lepiej posiedzie膰.

Powinienem jak najwi臋cej zobaczy膰 na w艂asne oczy. Nie ma nic g艂upszego od bezmy艣lnego siedzenia. Mog臋 si臋 tam przyda膰.

Wy? Im? 鈥 wtr膮ci艂 Borys z sarkazmem. 鈥 呕eby was przymkn臋li?

Borys podszed艂 do drzwi autobusu i przez minut臋 rozgl膮da艂 si臋 jak na filmie kryminalnym, sprawdzaj膮c, czy nikt go nie 艣ledzi. Je艣li kto艣 spojrza艂by przez przypadek w jego stron臋, mia艂by stuprocentow膮 pewno艣膰, 偶e widzi z艂oczy艅c臋.

Szubin nie czeka艂, a偶 Borys nachylaj膮c si臋 i udaj膮c przest臋pc臋, opu艣ci plac. Wyskoczy艂 z przemarzni臋tego autobusu na 艣nieg, wyda艂o mu si臋, 偶e na zewn膮trz jest nieco cieplej. W艂o偶y艂 r臋k臋 do kieszeni kurtki z nadziej膮, 偶e znajdzie w niej papierosy, ale znalaz艂 tylko s艂oik rozpuszczalnej kawy.

Dlaczego Ela jej nie wyj臋艂a? 鈥 pomy艣la艂. 鈥 Lepiej by by艂o, gdyby wyj臋艂a, a w zamian w艂o偶y艂a papierosy.

Sama 艣wiadomo艣膰, 偶e nie ma papieros贸w sprawia艂a, 偶e bardzo chcia艂o mu si臋 pali膰. Szubin podszed艂 do czo艂gu i ju偶 mia艂 zastuka膰 w pancerz, aby zapyta膰 si臋 czo艂gist贸w, czy nie maj膮 papieros贸w, gdy zauwa偶y艂 otwarty kiosk.

Szubin, nie dziwi膮c si臋 wcale, przeszed艂 przez plac.

W kiosku kto艣 by艂.

Szubin zapyta艂:

Dostan臋 paczk臋 papieros贸w?

Po kr贸tkiej przerwie z wewn膮trz da艂 si臋 s艂ysze膰 cienki g艂os:

Jakich?

Macie 鈥濸rima鈥?

Chwileczk臋.

Na ladzie przed okienkiem pojawia艂a si臋 czerwono鈥揷zarna paczka. Trzyma艂a j膮 cienka, dzieci臋ca r臋ka. Szubin powiedzia艂:

Dzi臋kuj臋 鈥 i po艂o偶y艂 rubel.

R臋ka zgarn臋艂a pieni膮dze i znik艂a.

A zapa艂ki s膮?

Zapa艂ek nie ma.

Okienko zamkn臋艂o si臋 z g艂o艣nym stukni臋ciem.

Szubin odszed艂 na trzy kroki, rozerwa艂 opakowanie, wyj膮艂 papieros.

Boczne drzwi kiosku otwar艂y si臋 i wysun臋艂a si臋 z nich g艂owa ch艂opca w we艂nianej czapce. Ch艂opczyk wyci膮gn膮艂 worek wyra藕nie wypchany paczkami papieros贸w, zgrabnie przerzuci艂 go za kiosk, chowaj膮c przed postronnymi spojrzeniami. Zauwa偶ywszy, 偶e Szubin go obserwuje, nie przestraszy艂 si臋 ani troch臋, otworzy艂 pi臋艣膰, w kt贸rej trzyma艂 paczk臋 zapa艂ek i rzuci艂 j膮 w stron臋 Szubina. Jurij zd膮偶y艂 wyci膮gn膮膰 r臋k臋 i z艂apa膰 pude艂ko.

W 艣lad za ch艂opcem z kiosku wysz艂a dziewczynka z takim samym workiem. Oboje schowali si臋 za p艂otem.

Szubin poszed艂 w stron臋 dworca.

呕o艂nierz z automatem stoj膮cy ko艂o czarnych wo艂g i wojskowych gazik贸w, kt贸rych liczba wzros艂a znacznie podczas rozmowy z Borysem, zrobi艂 krok w stron臋 Szubina.

Nie wolno 鈥 powiedzia艂.

Mnie wolno 鈥 stanowczo rzek艂 Jurij. Z kieszeni marynarki wyj膮艂 legitymacj臋 prasow膮. 呕o艂nierz wzi膮艂 j膮, otworzy艂 i zacz膮艂 czyta膰, poruszaj膮c wargami. Potem popatrzy艂 na Szubina, por贸wnuj膮c go ze zdj臋ciem i Jurij zrozumia艂, 偶e 偶o艂nierz nie mo偶e dopatrzy膰 si臋 podobie艅stwa. Zamkn膮艂 legitymacj臋 i powiedzia艂:

Weliczkin! Towarzyszu sier偶ancie!

Sier偶ant, ubrany w ciep艂膮 kurtk臋 ozdobion膮 wzorem maskuj膮cym, podszed艂 bez po艣piechu. Nie mia艂 automatu, ale na kurtce widoczna by艂a kabura.

Mia艂e艣 rozkaz, aby nie wpuszcza膰 鈥 powiedzia艂. 呕o艂nierz poda艂 sier偶antowi legitymacj臋 Szubina, a sam popatrzy艂 t臋sknie na dymi膮cy papieros. Jurij wyj膮艂 paczk臋 i wyci膮gn膮艂 w stron臋 偶o艂nierza.

呕o艂nierz wzi膮艂 papieros, ale nie zapali艂, patrzy艂 na sier偶anta.

Czego chcecie? 鈥 zapyta艂 sier偶ant.

Musz臋 dosta膰 si臋 do sztabu 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Jestem dziennikarzem z Moskwy, korespondentem. Jestem w delegacji.

W delegacji? 鈥 zapyta艂 sier偶ant i obrzuci艂 wzrokiem Szubina 鈥 od we艂nianej czapki, zaro艣ni臋tej, pokaleczonej twarzy, a偶 do podartej puchowej kurtki i brudnych spodni.

Co艣 mi na to nie wygl膮da. Macie dow贸d?

Jest tu kto艣 starszy stopniem? 鈥 Jurij wykaza艂 si臋 cierpliwo艣ci膮, podaj膮c sier偶antowi dow贸d.

呕o艂nierz trzyma艂 papieros tak, jakby ca艂y czas by艂 got贸w zwr贸ci膰 go Szubinowi, gdyby ten zosta艂 zdemaskowany.

Mam rozkaz nie wpuszcza膰 os贸b postronnych 鈥 powiedzia艂 sier偶ant. 鈥 Awaria.

Pos艂uchajcie, sier偶ancie 鈥 Szubin spojrza艂 na niego wnikliwie. 鈥 Przez ca艂膮 noc by艂em przy tej awarii, gdy wy spali艣cie jeszcze w koszarach. Nie mia艂em kiedy doprowadzi膰 si臋 do porz膮dku. By艂em tam 鈥 m贸wi膮c to, wskaza艂 hotel. 呕o艂nierz i sier偶ant pos艂usznie popatrzyli w t臋 stron臋.

Prosz臋 poczeka膰 鈥 powiedzia艂 sier偶ant, wzi膮艂 legitymacj臋 i poszed艂 na dworzec.

Znale藕li sobie czas na biurokracj臋 鈥 z nut膮 ironii rzek艂 Jurij i zapali艂 zapa艂k臋, kt贸r膮 przypali艂 偶o艂nierzowi papierosa. Wida膰 by艂o na pierwszy rzut oka, 偶e m艂ody cz艂owiek w mundurze pochodzi艂 z Azji 艢rodkowej, by艂 przestraszony i zmarzni臋ty.

Nisko, nad placem przelecia艂 helikopter. Zza dworca dobieg艂 huk poci膮gu.

Jak si臋 stamt膮d wydosta艂e艣? 鈥 zapyta艂 偶o艂nierz, wskazuj膮c na hotel.

Zszed艂em z dachu po schodach przeciwpo偶arowych 鈥 odpowiedzia艂 Szubin.

Rozumiem. Rzeczy spali艂y si臋?

Uhm鈥

Podjecha艂 samoch贸d terenowy. Wyszli z niego ludzie, niekt贸rzy zaspani, byle jak ubrani, przestraszeni. Z dworca wybieg艂 P艂otnikow, z daleka macha艂 r臋k膮 i krzycza艂 do ludzi stoj膮cych obok samochodu.

Tutaj towarzysze, do poczekalni, czekaj膮 tam na was. Prosz臋 ich przepu艣ci膰!

Uciek艂 tak szybko, 偶e Szubin nie zd膮偶y艂 go zawo艂a膰. Ale w艣r贸d wysiadaj膮cych z ci臋偶ar贸wki zauwa偶y艂 Nikolajczyka, kt贸ry wl贸k艂 si臋 za pozosta艂ymi w stron臋 dworca.

Fiodorze Siemionowiczu! 鈥 krzykn膮艂 najg艂o艣niej, jak potrafi艂. 鈥 Fiodorze Siemionowiczu!

Niko艂ajczyk zatrzyma艂 si臋. Pozostali tak偶e si臋 odwr贸cili. Jurij podszed艂 do niego.

Szubin 鈥 pozna艂 go Niko艂ajczyk. 鈥 Jak wy wygl膮dacie? Co si臋 z wami sta艂o?

To, co ze wszystkimi.

To straszne! 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Nie wyobra偶acie sobie, jakie to wszystko straszne!

Wyobra偶am sobie.

No tak, oczywi艣cie. Tego nikt nie m贸g艂 przewidzie膰. Obudzono mnie godzin臋 temu i wezwano tutaj, do sztabu. S膮 ofiary w ludziach! 鈥 ostatnie zdanie Niko艂ajczyk wypowiedzia艂 cicho, jakby dzieli艂 si臋 z zaufan膮 osob膮 tajemnic膮 pa艅stwow膮.

Nawet w waszym domu 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Co?

Ci, kt贸rzy mieszkali na dolnych pi臋trach.

Mam nadziej臋, 偶e si臋 mylicie, Juriju Siergiejewiczu 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk, je偶膮c si臋 przy tym.

Niko艂ajczyk 鈥 zawo艂a艂 kto艣 z grupki os贸b, kt贸re posz艂y na dworzec.

Chwileczk臋. A wy, co tu robicie, Juriju Siergiejewiczu? Chcecie wyjecha膰?

Nie chc膮 mnie wpu艣ci膰.

Towarzyszu szeregowy 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk

nale偶y przepu艣ci膰 towarzysza Szubina, to korespondent z Moskwy.

Robi臋, co mi ka偶膮 鈥 powiedzia艂 偶o艂nierz.

Prosz臋 i艣膰 ze mn膮 鈥 Niko艂ajczyk poci膮gn膮艂 Szubina za r臋kaw, ale pu艣ci艂 go, gdy zauwa偶y艂, 偶e jest podarty i nadpalony.

呕o艂nierz bez przekonania zrobi艂 krok do przodu, chc膮c zagrodzi膰 Szubinowi drog臋, ale Niko艂ajczyk by艂 uparty i szeregowy podda艂 si臋.

Szli obok siebie.

Straszne okoliczno艣ci 鈥 m贸wi艂, jakby chcia艂 wbi膰 Szubinowi do g艂owy lekcj臋 鈥 fatalny zbieg okoliczno艣ci.

Jaki tam, do diab艂a, fatalny 鈥 sprzeciwi艂 si臋 Jurij.

Wszystko na to wskazywa艂o.

Nie mo偶na by膰 takim kategorycznym 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Czy s膮dzicie, 偶e je艣li by艂yby jakie艣 przes艂anki, towarzysz Silantiew nie podj膮艂by odpowiednich krok贸w?

A w艂a艣nie, 偶e nie podj膮艂.

Niko艂ajczyk znowu naje偶y艂 si臋 i zamilk艂. Tymczasem weszli do budynku dworca. D艂ugie 艂awki dla oczekuj膮cych, niedawno pe艂ne ludzi, teraz by艂y puste, tylko gdzieniegdzie sta艂y walizki i torby. Nikt si臋 nie przechadza艂, nie zabija艂 czasu 鈥 wszyscy 艣pieszyli si臋, biegali, wykonywali polecenia. 呕o艂nierzy by艂o niewielu, zdarzali si臋 kolejarze i milicjanci. G艂贸wny kierunek ruchu 艂膮czy艂 pierwsze pi臋tro i peron 鈥 jak rz膮d mr贸wek ludzie zbiegali po szerokich schodach, a Szubin nie m贸g艂 zrozumie膰, jaki jest cel tego ruchu.

Gdzie jest toaleta? 鈥 Niko艂ajczyk zapyta艂 Szubina. Jurij nie od razu odpowiedzia艂. My艣la艂 o tym, ilu ludzi tu zgin臋艂o 鈥 przecie偶 pomieszczenia by艂y zat艂oczone鈥

Toaleta? Tam, widzicie, jest strza艂ka w d贸艂: przechowalnia baga偶u, toalety. Tylko pami臋tajcie, 偶e nie ma wody.

Nie jest mi potrzebna! 鈥 kapry艣nie odpowiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Prosz臋 tu na mnie poczeka膰!

Ruszy艂 szybko w stron臋 schod贸w prowadz膮cych w d贸艂, przebieg艂 obok przyczepionej do 艣ciany kartki z napisem 鈥瀂akaz wst臋pu!鈥. Obok Szubina zatrzyma艂o si臋 dw贸ch m臋偶czyzn w bia艂ych fartuchach.

A mo偶e jednak si臋 poszcz臋艣ci艂o 鈥 powiedzia艂 jeden z nich. 鈥 Prawie nie ma ofiar. Szybko dzia艂a艂o.

鈥 鈥Prawie鈥, nie by艂e艣 w pierwszym szpitalu?

Nie, 艣ci膮gn臋li mnie z domu.

Tam s膮 poparzeni i ranni. Le偶膮 na korytarzach, w poczekalni. A personelu nie ma. Ca艂kiem nie ma. Nawet nie wyobra偶am sobie, ilu naszych zgin臋艂o.

Nieoczekiwanie zap艂on臋艂o 艣wiat艂o. Szubin tak ju偶 przyzwyczai艂 si臋 do ciemno艣ci, 偶e musia艂 zmru偶y膰 oczy.

Uruchomili elektrowni臋 鈥 powiedzia艂 medyk.

A jak u ciebie w domu?

Jako艣 si臋 uda艂o.

Ooo! 鈥 rozleg艂 si臋 krzyk. Szubin odwr贸ci艂 si臋. Niko艂ajczyk wyskoczy艂 z piwnicy i bieg艂 w jego stron臋, podtrzymuj膮c rozpi臋te spodnie.

Tam 鈥 powiedzia艂 鈥 tam鈥

Wszystko jasne 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 Nie musicie nic wyja艣nia膰.

Tam鈥 strasznie鈥 Nie macie poj臋cia! Tam s膮 ludzie!

A co my艣licie, gdzie mieli zabra膰 st膮d trupy? 鈥 zapyta艂 Szubin. 鈥 I trzeba przyzna膰, 偶e zrobili to bardzo szybko.

呕o艂nierze 鈥 powiedzia艂 medyk. 鈥 Teraz pracuj膮 na torach. Podstawili tam platformy.

Co to b臋dzie? Co z nimi b臋dzie?

Poch贸wek 鈥 powiedzia艂 medyk, zapalaj膮c papierosa.

Zbiorowy poch贸wek. I to najszybciej, jak si臋 tylko da. Jest ju偶 polecenie z g贸ry.

Dlaczego? 鈥 nie zrozumia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Jak to?

A dlatego, Fiodorze Siemionowiczu 鈥 odpowiedzia艂 Szubin 鈥 偶eby nie psu膰 wszystkim nastroju.

Ciekawa uwaga 鈥 powiedzia艂 medyk. 鈥 A tak w og贸le maj膮 racj臋, sam kaza艂bym zrobi膰 to samo. Nie wiemy, jak gaz b臋dzie dzia艂a艂 na otoczenie 鈥 cia艂a mog膮 stanowi膰 zagro偶enie. Nie wspominaj膮c nawet o epidemii.

Dopiero teraz przywie藕li maski przeciwgazowe dla 偶o艂nierzy 鈥 powiedzia艂 drugi medyk. 鈥 Okazuje si臋, 偶e tam u nich, w magazynach, wszystkich zabi艂o鈥

Nie rozumiecie! 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk do medyka.

Oni tam le偶膮 na stercie, do samego sufitu.

Wyobra偶am sobie. By艂em na lotnisku 鈥 powiedzia艂 medyk. 鈥 Trzeba b臋dzie si臋 przyzwyczai膰.

Tam te偶 dosz艂o? 鈥 zapyta艂 Szubin. 鈥 My艣la艂em, 偶e lotnisko jest wy偶ej鈥

O ile wiem, tam zanios艂o to 艣wi艅stwo, gdy zerwa艂 si臋 wiatr.

A wy, co tutaj robicie? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Diabli wiedz膮 鈥 mamy dy偶ur. Nasza karetka jest przypisana do sztabu. Mo偶na powiedzie膰, 偶e nam si臋 poszcz臋艣ci艂o.

Medycy poszli na pierwsze pi臋tro, a Niko艂ajczyk nie m贸g艂 si臋 w 偶aden spos贸b uspokoi膰:

Zszed艂em tam, rozumiecie, Juriju Siergiejewiczu? Tam jest prawie ciemno. I zapach鈥 taki nieprzyjemny zapach. Czuj臋, 偶e nie da si臋 przej艣膰 鈥 z przodu jest jaka艣 przeszkoda. Zacz膮艂em r臋kami wymacywa膰 przej艣cie 鈥 nie wiedzia艂em, co to za przeszkoda, mo偶e ubrania鈥 by艂o ca艂kiem ciemno. I nagle zapali艂o si臋 艣wiat艂o. Stoj臋, a dooko艂a mnie le偶膮 martwi ludzie 鈥 do samego sufitu, rozumiecie? I taki straszny zapach鈥

Niko艂ajczyk! 鈥 z g贸ry przechyla艂 si臋 przez barierk臋 nieznany Szubinowi m臋偶czyzna. 鈥 Szybko na dywanik!

Przepraszam 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajczyk. 鈥 Idziecie?

Id臋 鈥 powiedzia艂 Jurij, ale zatrzyma艂 si臋, bo przypomnia艂 sobie, 偶e jego legitymacj臋 ma sier偶ant i 偶e musi j膮 odebra膰. Poszed艂 w stron臋 wyj艣cia.

Szubin wyjrza艂 na zewn膮trz, lecz sier偶anta nigdzie nie by艂o. 鈥濭dzie艣 zapewne powinien by膰 jaki艣 punkt dowodzenia鈥 鈥 pomy艣la艂 i wszed艂 na pierwsze pi臋tro.

Poczekalnia by艂a sprz膮tni臋ta, pusta, z艂膮czone po sze艣膰, twarde, dworcowe krzes艂a ustawiono pod 艣cianami. Ale centrum wydarze艅 by艂o nie w poczekalni, a w pokoju dla matek z dzieckiem, z otwartymi na o艣cie偶 drzwiami i w drugim pomieszczeniu, nad kt贸rym 艣wieci艂 si臋 zbyt jasny, neonowy szyld 鈥濻alon wideo鈥. Wok贸艂 neonowych liter zapala艂y si臋 na zmian臋 lampki, zupe艂nie jak na choince.

Gdy Szubin sta艂 niezdecydowanie, nie wiedz膮c, kt贸re drzwi wybra膰, z salonu wideo wybieg艂 P艂otnikow. Za nim pod膮偶a艂 niski, spocony kolejarz.

Jak mam przepu艣ci膰? Ludzie musz膮 wysi膮艣膰 鈥 m贸wi艂.

Przepu艣cisz bez zatrzymywania. Wszystkie trzeba przepuszcza膰. Nie rozumiecie? To jest wyj膮tkowa sytuacja.

Daliby艣cie mi lepiej jaki艣 papier 鈥 powiedzia艂 niski.

B臋dzie papier, b臋dzie, przecie偶 sami widzicie, 偶e jestem zaj臋ty!

Referent odbieg艂 od kolejarza, kt贸ry z westchnieniem roz艂o偶y艂 kr贸tkie r臋ce i poszed艂 z powrotem do salonu wideo. I wtedy w艂a艣nie P艂otnikow zauwa偶y艂 Jurija. Przebieg艂 obok, nie od razu go pozna艂, zatrzyma艂 si臋 jako艣 z boku, cofn膮艂 si臋 dwa kroki.

Szubin? 鈥 zapyta艂.

We w艂asnej osobie 鈥 odpowiedzia艂 dziennikarz. 鈥 呕yj臋.

Widz臋 鈥 powiedzia艂 P艂otnikow. 鈥 Bardzo si臋 z tego ciesz臋. Ciesz臋 si臋, 偶e u was wszystko w porz膮dku. A co wy tu robicie?

Chc臋 si臋 spotka膰 z kierownictwem sztabu 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Mam nadziej臋, 偶e mog臋 si臋 do czego艣 przyda膰.

Po co? 鈥 zdziwi艂 si臋, zamiast i艣膰 dalej swoj膮 drog膮, a nast臋pnie otworzy艂 drzwi pokoju dla matek z dzieckiem.

Szubin poszed艂 za nim. Musia艂 zej艣膰 na bok 鈥 kilku 偶o艂nierzy d藕wiga艂o ci臋偶k膮 skrzyni臋 i zacz臋li przeciska膰 j膮 przez drzwi. Utkn臋li tam, tarasuj膮c wszystkim drog臋.

Wok贸艂 miesza艂y si臋 g艂osy, przekle艅stwa i rady, i w efekcie skrzynia klinowa艂a si臋 jeszcze bardziej. Ponad g艂owami 偶o艂nierzy wida膰 by艂o ludzi stoj膮cych w sali. By艂o ich wielu. Jurij zobaczy艂 Gro艅skiego, do kt贸rego podbieg艂 P艂otnikow i co艣 mu t艂umaczy艂. Powoli odwr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 drzwi i jego wzrok spotka艂 si臋 ze wzrokiem Szubina.

Gro艅ski natychmiast odwr贸ci艂 oczy i zacz膮艂 co艣 m贸wi膰 do nieznanego urz臋dnika. Szubin przecisn膮艂 si臋 do nich. Gro艅ski wygl膮da艂 na zm臋czonego, mia艂 czerwone oczy, podkr膮偶one.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do Szubina. D艂o艅 by艂a ch艂odna, wilgotna.

Widz臋, 偶e ju偶 doszli艣cie do siebie 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski. Potem doda艂, odwracaj膮c si臋 w stron臋 stoj膮cego obok, postawnego, w膮satego urz臋dnika, ubranego w fi艅skie palto i czapk臋. 鈥 Poznajcie si臋, towarzysz Szubin, dziennikarz z Moskwy.

A to Niko艂ajew, dyrektor biokombinatu, zast臋pca kierownika sztabu kryzysowego.

R臋ka Nikolajewa by艂a niemi艂a, twarda i szorstka.

Dziennikarz? 鈥 z niedowierzaniem zapyta艂 Niko艂ajew. By艂 niezadowolony. Szubin nieomal us艂ysza艂 niewypowiedziane s艂owa: 鈥濳iedy zd膮偶y艂? Kto go wpu艣ci艂?鈥.

Gro艅ski wyczu艂 niezadowolenie. Doda艂, jakby si臋 chcia艂 usprawiedliwi膰:

Towarzysz Szubin przyjecha艂 tu do nas poprowadzi膰 wyk艂ady na temat sytuacji mi臋dzynarodowej. Ot, i wpad艂 w awantur臋. Byli艣my z nim razem w hotelu.

A, korespondent mi臋dzynarodowy 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajew z ulg膮 i w tej samej chwili krzykn膮艂 na 偶o艂nierzy rozpakowuj膮cych skrzyni臋, w kt贸rej kry艂 si臋 jaki艣 przyrz膮d z ekranem i mn贸stwem przycisk贸w:

Przesu艅cie bardziej w prawo, w prawo, 偶eby nie zas艂ania膰 okna!

Straci艂 zainteresowanie Szubinem i odszed艂.

Zagospodarowujemy si臋, wojsko pomaga 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski ju偶 tylko do Jurija.

Energicznie wzi臋li艣cie si臋 do pracy.

Niestety 鈥 powiedzia艂 dyrektor zak艂ad贸w chemicznych 鈥 nikt nie b臋dzie nas chwali膰 za prac臋 nad ratowaniem 偶ycia i dobytku obywateli. Jak to u nas bywa鈥 鈥濭艂owa poleci za stare grzechy, a dzisiejsze czyny nie licz膮 si臋鈥.

Gro艅ski u艣miechn膮艂 si臋 smutno. By艂 szczery.

Jak zdrowie 偶ony? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Dzi臋kuj臋. Oczywi艣cie, musi odpocz膮膰 鈥 jest w szoku. Wiecie, co si臋 sta艂o z helikopterem?

Widzia艂em.

Dos艂ownie cudem ocaleli艣my.

Chcia艂bym si臋 do czego艣 przyda膰 鈥 powiedzia艂 Jurij.

Do czego, do czego? 鈥 nieoczekiwanie wybuchn膮艂 Gro艅ski. W zasadzie Szubin nie da艂 mu 偶adnego powodu do zdenerwowania. 鈥 Przy艂膮czycie si臋 do brygady sprz膮taj膮cej trupy? Albo do stra偶ak贸w 鈥 stra偶ak贸w nam brakuje! Albo oddacie krew w szpitalu?

Prosz臋 si臋 nie denerwowa膰 鈥 powiedzia艂 Jurij. 鈥 Rozumiem, 偶e jest wam ci臋偶ko.

I b臋dzie coraz ci臋偶ej. Z ka偶d膮 godzin膮鈥 Nie rozumiecie tego.

Rozumiem 鈥 powiedzia艂 Szubin, kt贸ry nie czu艂 ju偶 niech臋ci do tego zm臋czonego cz艂owieka. Niech臋膰 zosta艂a we wczorajszej nocy. Jaki tam z niego morderca! Zastrachany urz臋dniczyna. I martwi si臋 o 偶on臋, maj膮c nadziej臋, 偶e mo偶e, jakim艣 cudem, wszystko mu si臋 upiecze, i rozumie, 偶e na sucho jednak to nie ujdzie. Przynajmniej jemu.

I dlaczego, do diab艂a, przyjechali艣cie tutaj akurat wczoraj 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski z gorycz膮. 鈥 Pojedziecie do Moskwy, zaczniecie wzdycha膰 鈥 ach, co widzia艂em, co widzia艂em!

Wzdycha膰 nie b臋d臋 鈥 zaoponowa艂 dziennikarz. 鈥 Ale je艣li rzeczywi艣cie my艣licie, 偶e nie ma tu dla mnie nic do roboty, to pom贸偶cie mi prosz臋 wr贸ci膰 do Moskwy. S膮dz臋, 偶e b臋d臋 m贸g艂 wam jako艣 pom贸c. Miastu wiele teraz potrzeba.

Potrzebujemy wszystkiego 鈥 Gro艅ski prawie krzycza艂. 鈥 Nie ma lekarzy, kierowc贸w, niczego nie ma 鈥 sami 偶o艂nierze nie mog膮 wszystkiego ratowa膰!

Nie trzeba si臋 tak denerwowa膰 鈥 da艂 si臋 s艂ysze膰 w艂adczy g艂os.

Do sali wszed艂, otoczony niewielk膮 艣wit膮 wojskowych i cywilnych urz臋dnik贸w, Silantiew.

Nie spodziewa艂em si臋 po was kapitalistycznych wypowiedzi.

Silantiew nie zauwa偶y艂 Szubina, nie zwr贸ci艂 na niego uwagi, a mo偶e nie pozna艂 鈥 w przeciwie艅stwie do Gro艅skiego widzia艂 korespondenta tylko w swoim gabinecie, gdy wszyscy wygl膮dali godnie.

To nie s膮 kapitalistyczne wypowiedzi 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski 鈥 tylko ocena sytuacji.

Sytuacja jest krytyczna, ale nie tragiczna 鈥 powiedzia艂 Silantiew.

Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 stoj膮cego obok genera艂a, wysokiego, czarnookiego bruneta z niebieskimi od zarostu policzkami:

Prawda?

Nie mog臋 da膰 wi臋cej 偶o艂nierzy 鈥 odpowiedzia艂 genera艂, najwyra藕niej kontynuuj膮c wcze艣niej rozpocz臋t膮 rozmow臋.

Nie musisz mi dawa膰 wi臋cej 鈥 powiedzia艂 Silantiew 鈥 zostaw mi tych, kt贸rzy ju偶 tu s膮.

Ludzie od godziny taszcz膮 trupy na mrozie 鈥 powiedzia艂 genera艂. 鈥 Musz膮 odpocz膮膰, nie dali艣my im nawet je艣膰.

A ty co, przedszkole prowadzisz? 鈥 obrazi艂 si臋 Silantiew.

A gdyby wybuch艂a wojna?

Teraz nie ma wojny 鈥 powiedzia艂 genera艂. M贸wi艂 z lekkim, wschodnim akcentem. 鈥 Teraz mamy katastrof臋.

Jeszcze jeden si臋 podda艂 鈥 powiedzia艂 Silantiew rozk艂adaj膮c r臋ce, jakby wzywa艂 wszystkich na 艣wiadk贸w tego, z jakimi lud藕mi przysz艂o mu mie膰 do czynienia.

Wy, Wasiliju Grigoriewiczu, najwyra藕niej nie zdajecie sobie sprawy ze skali wydarze艅 鈥 powiedzia艂 genera艂.

Nikt sobie z tego nie zdaje sprawy. Ale wszystko wyja艣nimy. I twoim or艂om wydzielimy 偶ywno艣膰 z 偶elaznych zapas贸w. Nie damy im zrobi膰 krzywdy.

Moi 偶o艂nierze 鈥 powiedzia艂 genera艂 鈥 to specjali艣ci, a nie grabarze.

B臋dziemy si臋 k艂贸ci膰? 鈥 zapyta艂 Silantiew, mi臋kko k艂ad膮c r臋k臋 na zielonym pagonie generalskiej kurtki. 鈥 Nie trzeba si臋 ze mn膮 k艂贸ci膰. Mnie jest najtrudniej. To moje miasto, moi ludzie!

Szubin przypadkiem uchwyci艂 wzrok genera艂a. Spojrzenie by艂o pe艂ne smutku albo rozpaczy 鈥 tak samo patrzy艂 Gro艅ski i inni ludzie: medycy, Niko艂ajczyk, nawet szeregowy na placu. Natomiast w spojrzeniu Silantiewa nie by艂o smutku. Spojrzenie mia艂 jasne.

Przybieg艂a kobieta w bia艂ych kozakach i rozpi臋tym ko偶uchu. D艂ugi szalik rozwin膮艂 si臋, si臋ga艂 jej do kolan.

Wasiliju Grigoriewiczu, przyszed艂 telefonogram 鈥 powiedzia艂a.

Silantiew roz艂o偶y艂 kartk臋, przebieg艂 j膮 oczami.

Tak 鈥 powiedzia艂. 鈥 B臋dziemy si臋 szykowa膰.

Co? 鈥 zapyta艂 Gro艅ski. 鈥 Kto jedzie?

Rejon 鈥 powiedzia艂 Silantiew. 鈥 Za czterdzie艣ci minut b臋dzie tu samolot.

Nic jeszcze nie jest gotowe 鈥 powiedzia艂 Gro艅ski.

Gdzie ich przyjmiemy? 鈥 Silantiew zapyta艂 kobiety w ko偶uchu.

W komitecie miejskim nie mo偶na 鈥 powiedzia艂a. 鈥 Nie jest przygotowany.

Wiem. Z lotniska przywieziemy ich tutaj. Ty, Mielkonian, zagrasz pierwsze skrzypce 鈥 te s艂owa by艂y skierowane do genera艂a. 鈥 Transporter z przodu, czo艂g z ty艂u 鈥 b臋dzie to atak psychologiczny najwy偶szej pr贸by. Ja wyjad臋 na spotkanie. Ty, Gro艅ski, te偶 pojedziesz ze mn膮, nerwy masz w rozsypce. Niko艂ajew pojedzie drugim samochodem z Niemczenk膮. S艂yszysz?

S艂ysza艂em 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajew.

Nasze g艂贸wne zadanie 鈥 pilnowa膰, 偶eby nie rozgl膮dali si臋 za bardzo na boki. I je艣li na trasie przejazdu b臋dzie chocia偶 jedno martwe cia艂o 鈥 Silantiew zacisn膮艂 d艂o艅 w pi臋艣膰 鈥 zabij臋.

Nie wiadomo, kogo to dotyczy艂o, ale odpowiedzia艂 genera艂.

Puszki艅sk膮 i Radzieck膮 ju偶 oczy艣cili艣my 鈥 powiedzia艂 鈥 ale co do drogi, to nie ma gwarancji.

Tam nikogo nie by艂o 鈥 powiedzia艂 Niko艂ajew. 鈥 Najwa偶niejsze, 偶eby艣my min臋li stacj臋 benzynow膮.

Mielkonian, wy艣lij zaufanego cz艂owieka, niech sprawdzi ca艂膮 tras臋. Natychmiast. Ca艂膮. Jakby co 鈥 do rowu, w krzaki 鈥 zrozumia艂e艣?

Po艣l臋 鈥 powiedzia艂 Mielkonian, nie patrz膮c na Silantiewa.

Dobrze. Kto szykowa艂 liczby? 鈥 zapyta艂 Silantiew.

Ja mam 鈥 powiedzia艂a kobieta w ko偶uchu. Wyci膮gn臋艂a w jego stron臋 pomi臋t膮 kartk臋. 鈥 Jest tu szacunkowa liczba ofiar, po偶ar贸w, i tak dalej.

Silantiew patrzy艂 na kartk臋. Wszyscy czekali.

Do stu ofiar? 鈥 zapyta艂 kobiety. 鈥 Wy co, oszaleli艣cie! Przestrasz膮 si臋. Trzeba by to od razu zaraportowa膰 do Moskwy.

Pisali艣my w przybli偶eniu 鈥 powiedzia艂a kobieta.

Oni te偶 sroce spod ogona nie wypadli. Je艣li powiem, 偶e jest sto ofiar 艣miertelnych, p贸jd膮 ogl膮da膰. Zrobimy tak: s膮 ofiary, liczymy鈥 Dobrze, sam si臋 tym zajm臋. Iwanow!

Pulchny cz艂owiek w powycieranym garniturze, ze z艂otym sygnetem na 艣rodkowym palcu oderwa艂 si臋 od 艣ciany.

Rwij do rezydencji. Obiad ma by膰 gotowy na czwart膮. We藕miesz samoch贸d i trzech milicjant贸w. Zadbaj, 偶eby dooko艂a by艂o spokojnie. A wy, towarzysze, pracujcie 鈥 zwr贸ci艂 si臋 do 偶o艂nierzy. 鈥 呕eby za godzin臋, kiedy wr贸cimy, wszystko tu b艂yszcza艂o. Niech towarzysze z rejonu zobacz膮, jak wszystko zorganizowali艣my.

A je艣li zapytaj膮 mnie, ile jest ofiar? 鈥 spyta艂a kobieta.

Dy偶urny lekarz epidemiolog zda relacj臋. Zdasz? Szubin widzia艂 go wcze艣niej w gabinecie Silantiewa, gdy niechc膮cy pods艂uchiwa艂 rozmow臋.

Na razie wola艂bym wstrzyma膰 si臋 z ocen膮 鈥 powiedzia艂 lekarz.

Mam nadzieje, 偶e zapami臋tali艣cie te m膮dre s艂owa?

Przez otaczaj膮cy Silantiewa t艂um przetoczy艂 si臋 potwierdzaj膮cy pomruk.

A ty, Szubin? 鈥 Jurij nie zorientowa艂 si臋, kiedy Silantiew zauwa偶y艂 go i rozpozna艂. Ale zauwa偶y艂 wcze艣niej, nie teraz, bo ostatnie s艂owa wypowiedzia艂, patrz膮c ju偶 w stron臋 drzwi.

Jurij rozmy艣la艂, czy powinien milcze膰. Nie tylko z obawy o siebie samego 鈥 dla dobra sprawy. To, czy teraz powie cos, czy nic, i tak nie zmieni zachowania Silantiewa. A on b臋dzie m贸g艂 po cichu wydosta膰 si臋 z miasta. Chocia偶, by膰 mo偶e, nie doceni艂 Silantiewa i ten postanowi艂 ju偶 go st膮d nie wypuszcza膰.

Jednak Szubin powiedzia艂:

Wsz臋dzie na parterach s膮 martwi.

Co? Nie zrozumia艂em.

Teraz ludzie zaczynaj膮 otwiera膰 drzwi na parterach, a tam wszyscy s膮 martwi.

Nie strasz ludzi, Szubin 鈥 powiedzia艂 spokojnie Silantiew. Wzi膮艂 go pod r臋k臋 i zaprowadzi艂 do drzwi. 鈥 Ty nie wiesz, a ja wiem 鈥 to 艣wi艅stwo nie przedostanie si臋 przez szk艂o. A i w艣r贸d naszych towarzyszy jest wielu takich, kt贸rzy mieszkaj膮 na parterze. S膮 tacy towarzysze?

W sali panowa艂a ca艂kowita cisza, jakby ludzie bali si臋 uroni膰 cho膰by jedno s艂owo wypowiedziane przez Silantiewa.

Nikt nie odpowiedzia艂. Silantiew zdecydowanym ruchem odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 posuwaj膮cego si臋 wolno za nim t艂umu.

Mam nadziej臋, 偶e s膮 w艣r贸d was osoby mieszkaj膮ce na parterze?

I znowu nikt si臋 nie przyzna艂. Dy偶urny epidemiolog powiedzia艂:

Jeszcze nie sprawdzali艣my, Wasiliju Grigoriewiczu. Mieli艣my do wykonania zadania najwy偶szej wagi.

Wydaje mi si臋 鈥 powiedzia艂 Szubin 鈥 偶e zajmujecie si臋 tutaj g艂upotami.

Co? 鈥 Silantiew a偶 si臋 zatrzyma艂.

Zastanawiacie si臋, jak to wszystko zatuszowa膰, przykry膰, ukry膰鈥 pomy艣leli艣cie ju偶 nawet o obiedzie 鈥 m贸wi膮c to, Szubin jakby uwolni艂 sam siebie. Parali偶uj膮cy go dot膮d strach 鈥 by艂 przecie偶 tylko malutkim cz艂owiekiem w trybach ogromnej maszyny, w kt贸rej nic nie m贸g艂 zmieni膰 鈥 znikn膮艂, tak jak znika trema u niedo艣wiadczonego m贸wcy po wypowiedzeniu z trybuny kilku udanych zda艅. 鈥 Kogo oszukacie? Kierownictwo rejonu? A potem? Gdy rozmiary katastrofy stan膮 si臋 jasne?

Te s艂owa s膮 zupe艂nie nie na miejscu 鈥 powiedzia艂 z obrzydzeniem epidemiolog.

Przecie偶 rz膮dzicie teraz martwym miastem! 鈥 krzycza艂 Szubin. 鈥 Miastem, kt贸rego domy pe艂ne s膮 martwych cia艂, nie rozumiecie tego? Czy po to, 偶eby jutro znowu tru膰 to miasto? 呕eby jutro otru膰 ca艂y kraj? Ca艂y 艣wiat?

Nerwy, nerwy 鈥 m贸wi艂 Niko艂ajczyk, odci膮gaj膮c Szubina na bok.

Poczekaj, daj mu si臋 wykrzycze膰 鈥 powiedzia艂 Silantiew.

Nie wykrzycz臋 si臋 tutaj 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Wykrzycz臋 si臋 w Moskwie.

W tej samej chwili wyczu艂 zmian臋 w szumie nape艂niaj膮cym sal臋.

Do tego momentu szum by艂 pe艂en wsp贸艂czucia, bo prawie wszyscy stoj膮cy tam byli wstrz膮艣ni臋ci nieszcz臋艣ciem, bez wzgl臋du na to jak bardzo niedoskona艂e by艂y resztki ich moralno艣ci. I Szubin wykorzysta艂 ich milczenie i wsp贸艂czucie. Ale w chwili, gdy wypowiedzia艂 s艂owo 鈥濵oskwa鈥, sta艂 si臋 obcym.

No c贸偶 鈥 powiedzia艂 Silantiew. 鈥 Wykrzyczysz si臋 w Moskwie. Ale zobaczymy, kt贸remu z nas uwierz膮.

Uwierz膮 鈥 powiedzia艂 Szubin 鈥 uwierz膮.

Ja najpierw dok艂adnie wszystko bym przemy艣la艂 przed wyci膮ganiem wniosk贸w 鈥 powiedzia艂 Silantiew, ci膮gle jeszcze panuj膮c nad sob膮. 鈥 Co tu widzia艂e艣? Gdzie si臋 schowa艂e艣, gdy my wszyscy, we wsp贸lnym porywie, likwidowali艣my skutki katastrofy?

By艂em tam, gdzie wasz towarzysz Gro艅ski 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Wszystko jasne 鈥 powiedzia艂 Silantiew i nawet si臋 u艣miechn膮艂. 鈥 Ogl膮dali艣cie wszystko z dachu, jak tury艣ci. Dobrze chocia偶, 偶e zd膮偶yli艣my zorganizowa膰 helikopter. To tam zgin膮艂 Spiridonow?

Pytanie nie by艂o skierowane do Szubina, lecz do Gro艅skiego.

Gro艅ski spr臋偶y艂 si臋 nagle, jakby przypomnia艂 sobie rol臋, kt贸r膮 musi odegra膰 przed publiczno艣ci膮.

Okoliczno艣ci 艣mierci towarzysza Spiridonowa s膮 zagadkowe 鈥 powiedzia艂. 鈥 Gdy organizowa艂em akcj臋 ratunkow膮 dla kobiet, towarzysz Szubin z grup膮 m臋偶czyzn mia艂 wynie艣膰 rannego Spiridonowa na dach. Szubin pojawi艂 si臋 na dachu sam. Oj, nie 鈥 ze swoj膮 kochank膮.

A, i kochank臋 sobie znalaz艂! Ciekawa moralno艣膰.

Silantiew popatrzy艂 na zegarek.

Dojdziemy prawdy 鈥 powiedzia艂. 鈥 Dzi臋ki Bogu, nie gasimy tu po偶aru. Takich rzeczy, Szubin, nikomu nie przepuszcz臋. Mog艂e艣 zachowywa膰 si臋 jak tch贸rz, mog艂e艣 uciec do Moskwy i smarowa膰 donosy鈥 Ale 艣mierci mojego starego przyjaciela, Spiridonowa, nigdy ci nie wybacz臋.

To wszystko k艂amstwo 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Wiecie, 偶e to k艂amstwo.

Wiem to, co mi raportuj膮 鈥 powiedzia艂 Silantiew. Poszed艂 w stron臋 wyj艣cia, na progu natkn膮艂 si臋 na porzucon膮 lalk臋, nadepn膮艂 j膮 brudnym butem.

Wszystko to bzdury! 鈥 Jurij poszed艂 za Silantiewem, nie b臋d膮c w stanie opanowa膰 ch臋ci usprawiedliwienia si臋, wyja艣nienia.

Nikt go nie zatrzyma艂. Gdy przechodzi艂 ko艂o genera艂a, ten powiedzia艂:

Ja na waszym miejscu nie zosta艂bym tutaj.

I zanim Szubin zd膮偶y艂 odpowiedzie膰, odszed艂 szybko w stron臋 oficer贸w, stoj膮cych przy drzwiach do salonu wideo.

Jurij szed艂 za Silantiewem w rzedn膮cym t艂umie 鈥瀞ztabist贸w鈥, z ka偶dym krokiem ch臋膰, by przekona膰 Silantiewa mala艂a. Zreszt膮, ten nie b臋dzie go s艂ucha艂. Ale co robi膰?

Mo偶e dosta膰 si臋 do poci膮gu towarowego 鈥 przeje偶d偶aj膮 t臋dy. Spr贸bowa膰 dojecha膰 na platformie do s膮siedniego miasta. Nie, lepiej spr贸bowa膰 dosta膰 si臋 na lotnisko. Tam przylatuj膮 samoloty, lotnisko dzia艂a. Trzeba przedosta膰 si臋 do pilot贸w, nam贸wi膰 ich鈥

Snuj膮c takie rozwa偶ania, Szubin wszed艂 na schody i zobaczy艂, 偶e Silantiew, Gro艅ski i ich najbli偶si wsp贸艂pracownicy zeszli ju偶 do dolnej hali i kieruj膮 si臋 w stron臋 drzwi.

Ale jak dosta膰 si臋 na lotnisko? Jakim艣 samochodem? Trzeba porozmawia膰 z genera艂em. Teraz, gdy nie ma Silantiewa, genera艂 mo偶e mu pom贸c. Jemu osobi艣cie katastrofa chyba niczym nie zagra偶a. Wr臋cz przeciwnie, od razu podj膮艂 stosowne kroki, Szubin mo偶e to potwierdzi膰鈥

Jurij chcia艂 wr贸ci膰 do salonu wideo, gdy w dole us艂ysza艂 krzyki.

Od strony drzwi na Silantiewa i Gro艅skiego rzuci艂a si臋 dziewczyna w rozwianym palcie. W wyci膮gni臋tej r臋ce niezgrabnie trzyma艂a n贸偶. Czarne, rozczochrane w艂osy jak grzywa otacza艂y jej drobn膮 twarz. W du偶ych okularach odbija艂y si臋 艣wiat艂a 偶yrandola.

Gro艅ski odskoczy艂 do ty艂u, za Silantiewa, a ten zas艂oni艂 si臋 du偶膮 teczk膮, kt贸r膮 ni贸s艂 w r臋ce. N贸偶 s艂abo uderzy艂 w teczk臋 i z brz臋kiem upad艂 na pod艂og臋. W tej samej chwili na dziewczyn臋 rzucili si臋 ze wszystkich stron m臋偶czy藕ni i powalili j膮 na pod艂og臋. Mign臋艂y r臋ce i nie by艂o jasne, czego chc膮 鈥 pobi膰 j膮, zwi膮za膰 czy wyrzuci膰.

Przeszkadzaj膮c sobie nawzajem, podnie艣li dziewczyn臋 z pod艂ogi, wygi臋li r臋ce za plecy. Napastniczka rzuca艂a si臋, krzycza艂a co艣. Szubin pozna艂, 偶e to spokojna Natasza z ksi臋garni.

Nie s艂ysza艂, co krzycza艂a, bo krzyczeli wszyscy. Ale s艂owa Silantiewa, kt贸remu mo偶na by艂o tylko zazdro艣ci膰 opanowania, dosz艂y do Szubina:

Wariatka. Bywa鈥 Ostro偶nie z ni膮. Stres. Wezwa膰 lekarzy!

Silantiew nadal szed艂 w stron臋 samochodu. Gro艅ski zosta艂 w tyle. Widocznie ca艂kiem si臋 rozklei艂鈥 Niko艂ajew musia艂 po niego wr贸ci膰. Poprowadzi艂 Gro艅skiego do wyj艣cia, podtrzymuj膮c go za 艂okie膰. Obok dziewczyny byli ju偶 medycy, ci sami, kt贸rzy palili na dole. Sala opustosza艂a, tylko P艂otnikow rozmawia艂 o czym艣 z milicjantem.

Szubin by艂 bezsilny. Przynajmniej 偶yciu Nataszy nic nie zagra偶a艂o. 呕yje, jako艣 to b臋dzie鈥

Uspokoiwszy si臋, Szubin poszed艂 z powrotem. Do salonu wideo nie wpu艣ci艂 go stoj膮cy za drzwiami 偶o艂nierz.

Musz臋 porozmawia膰 z genera艂em Mielkonianem 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Nie wolno.

Szubin stara艂 si臋 zajrze膰 przez rami臋 偶o艂nierza do salonu wideo.

Mielkonian! 鈥 krzykn膮艂. 鈥 Musz臋 z wami porozmawia膰.

W tej samej chwili silna r臋ka odepchn臋艂a go od drzwi.

Ledwie utrzyma艂 si臋 na nogach. Przed nim sta艂 porucznik milicji, tak samo nieogolony jak Szubin. Obok 鈥 jeszcze jeden milicjant i referent P艂otnikow.

Ten? 鈥 zapyta艂 P艂otnikowa porucznik.

Ten.

Prosz臋 ze mn膮, obywatelu. Jeste艣cie zatrzymani 鈥 powiedzia艂 porucznik.

Dlaczego? 鈥 zapyta艂 Szubin.

Idziemy, dowiecie si臋.

Szubin obejrza艂 si臋, ale Mielkonian nie wyszed艂. 呕o艂nierz trzymaj膮cy automat przy piersi patrzy艂 oboj臋tnie na aresztowanego. Po jego twarzy przemyka艂y kolorowe b艂yski weso艂o migaj膮cego napisu 鈥濻alon wideo鈥.


Na posterunku milicjant po艣wi臋ci艂 na rozmow臋 z Szubinem trzy minuty. Zd膮偶yli go wcze艣niej poinstruowa膰. Za偶膮da艂 od Szubina dokument贸w, a on ich nie mia艂, gdy偶 zosta艂y u sier偶anta. Porucznik najwyra藕niej wiedzia艂 o tym. Nast臋pnie przes艂uchuj膮cy powiedzia艂, 偶e towarzysz podaj膮cy si臋 za Szubina zosta艂 zatrzymany w zwi膮zku z podejrzeniem o zab贸jstwo obywatela Spiridonowa, kt贸re mia艂o miejsce tej nocy, w hotelu 鈥濺adziecki鈥. By艂a w tym logika. Szubin doszed艂 do wniosku, 偶e pomys艂odawc膮 jest sam Silantiew. Mo偶na dyskutowa膰, a nawet wykr臋ci膰 si臋, gdy oskar偶aj膮 ci臋 o chuliga艅stwo, niemoralne prowadzenie, czy nawet obraz臋 urz臋dnika pa艅stwowego, ale morderc贸w, szczeg贸lnie w sytuacjach wyj膮tkowych, traktuje si臋 srogo.

Szubin stara艂 si臋 wyja艣ni膰 sytuacj臋, ale porucznik s艂ucha艂 go oboj臋tnie, ze zm臋czeniem. Jakby tylko czeka艂, kiedy Szubin sko艅czy, 偶eby m贸c zasn膮膰.

Powiedzia艂:

Przypar艂em was do 艣ciany.

Jurij zamilk艂. Nie mo偶na by艂o wykluczy膰, 偶e kto艣 poradzi艂 porucznikowi potraktowa膰 ostro tego w艂贸cz臋g臋 podczas pr贸by ucieczki.

Porucznik osobi艣cie odprowadzi艂 wi臋藕nia do jedynej celi dworcowego komisariatu. Szed艂 z ty艂u, wyj膮艂 pistolet i Szubinowi wydawa艂o si臋, 偶e porucznik zastanawia si臋, czy nie doda膰 Jurija do ofiar katastrofy. Porucznik nigdy nie uwierzy, 偶e aresztant jest zak艂adnikiem Silantiewa, Gro艅skiego i ca艂ej tej szacownej bandy trz臋s膮cej si臋 nie z powodu poczucia winy lub b贸lu, ale ze strachu o swoje sk贸ry.

Drzwi do celi zatrzasn臋艂y si臋 z trzaskiem. Pod sufitem pali艂a si臋 s艂aba 偶ar贸wka, obok pryczy, na pod艂odze le偶a艂o ludzkie cia艂o. Szubin nawet nie zdenerwowa艂 si臋 z tego powodu, rozumiej膮c, 偶e porucznik i reszta milicjant贸w, kt贸rzy zostali w mie艣cie, maj膮 wystarczaj膮c膮 liczb臋 zmartwie艅 i bez wynoszenia trup贸w z komisariatu.

W celi nie by艂o okna. Tylko drzwi z zakratowanym okienkiem, 偶ar贸wka i sedes w rogu, pod daszkiem.

Szubin podszed艂 do sedesu i spr贸bowa艂 spu艣ci膰 wod臋. Jednak woda nie pop艂yn臋艂a. Jeszcze jej nie w艂膮czyli. A w rezydencji pewnie jest g贸rskie 藕r贸de艂ko. Tam w艂a艣nie b臋d膮 odpoczywali urz臋dnicy z inspekcji, kt贸rym z pewno艣ci膮 przyjemniej b臋dzie podziwia膰 pi臋kno przyrody ni偶 w膮cha膰 艣mierdz膮ce trupy.

Nagle Jurij przypomnia艂 sobie, 偶e czeka na niego Borys. A je艣li co艣 mu si臋 przydarzy艂o? Ciekawe, czy wie, 偶e Natasza rzuci艂a si臋 z no偶em kuchennym na w艂adze miasta? Ca艂kiem prawdopodobne, 偶e Borysa mogli przymkn膮膰. Przecie偶 Silantiew jest cz艂owiekiem zapobiegliwym, na pewno wie o listach i dokumentach Burina. A je艣li wiedz膮, to szukaj膮. O ile wczoraj papiery te powodowa艂y co najwy偶ej irytacj臋, to dzisiaj mog膮 by膰 jak wyrok 艣mierci.

I jakby w odpowiedzi na te my艣li, w korytarzu rozleg艂y si臋 kroki, zatrzyma艂y si臋 przed drzwiami i Szubin wyobrazi艂 sobie, 偶e do celi zaraz wejdzie porucznik i powie bez emocji:

Na mocy postanowienia o stanie nadzwyczajnym zostali艣cie skazani na 艣mier膰, wyrok zostanie wykonany natychmiast.

Gdy drzwi otwar艂y si臋, Szubin odruchowo opar艂 si臋 o 艣cian臋. Uwierzy艂, 偶e porucznik wypowie te s艂owa.

Porucznik wszed艂 i zatrzyma艂 si臋 w progu. By艂 z nim drugi milicjant. P艂otnikow zosta艂 w korytarzu. Jego stercz膮ce uszy by艂y jeszcze bardziej czerwone.

Mam 艣wiadk贸w! 鈥 nagle krzykn膮艂 Szubin. Chwil臋 wcze艣niej nie mia艂 poj臋cia, 偶e to powie. Ale powiedzia艂. 鈥 Wasz pracownik, sier偶ant Wasilienko, on wszystko wie.

Twarz膮 do 艣ciany 鈥 powiedzia艂 porucznik.

Dlaczego? Po co? Nic nie zrobi艂em!

Odsu艅cie si臋 krok od 艣ciany 鈥 zm臋czonym g艂osem powiedzia艂 porucznik 鈥 r臋ce prosz臋 po艂o偶y膰 na 艣cianie i oprze膰 si臋 na nich.

M贸wi艂 zdecydowanym tonem u偶ywanym przez lekarzy i Szubin zrozumia艂, 偶e nie b臋d膮 go rozstrzeliwa膰, bo do tego nie trzeba opiera膰 si臋 o 艣cian臋. Szybko, staraj膮c si臋 wygl膮da膰 na pos艂usznego i niegro藕nego, odwr贸ci艂 si臋 do 艣ciany, trzymaj膮c r臋ce przed sob膮. P艂otnikow za艣mia艂 si臋. Twarde r臋ce obmacywa艂y boki Szubina, spodnie, kurtk臋. Potem podnios艂y si臋 i zatrzyma艂y na sekund臋 w okolicy kieszeni.

Cofnij si臋! 鈥 powiedzia艂 porucznik.

Rozleg艂y si臋 szybkie kroki 鈥 milicjant i P艂otnikow odskoczyli. Co mog艂o tak przestraszy膰 porucznika? Porucznik wsadzi艂 r臋k臋 do kieszeni kurtki.

To kawa 鈥 powiedzia艂 Szubin 鈥 kawa rozpuszczalna.

Prosz臋 milcze膰 鈥 powiedzia艂 porucznik. 鈥 Widz臋, 偶e nie granat. Bojczenko, zobaczcie, co jest w 艣rodku.

Sam sprawdz臋 鈥 rozleg艂 si臋 g艂os P艂otnikowa.

Od stania w niewygodnej pozycji Jurijowi zesztywnia艂y r臋ce.

Prosz臋 odwr贸ci膰 si臋 twarz膮 do mnie 鈥 powiedzia艂 porucznik.

Szubin odepchn膮艂 si臋 od 艣ciany, wyprostowa艂 si臋 i odwr贸ci艂. Porucznik sta艂 przed nim, milicjant krok dalej. Stoj膮cy w drzwiach P艂otnikow zakr臋ca艂 s艂oik z kaw膮.

Porucznik zako艅czy艂 rewizj臋. Wyj膮艂 portfel z kieszeni. Wychodz膮c, zaczepi艂 nog膮 o le偶膮cego cz艂owieka. Co艣 wymamrota艂.

Dajcie mi 鈥 powiedzia艂 P艂otnikow do porucznika. Ten odda艂 portfel.

Referent w艂o偶y艂 portfel do swojej kieszeni.

Wi臋cej nic? 鈥 zapyta艂.

Nic 鈥 odpowiedzia艂 porucznik i ruszy艂 w stron臋 wyj艣cia. Szubin odzyska艂 艣mia艂o艣膰:

A kiedy oddacie rzeczy?

Jak przyjdzie czas, oddamy.

Jeszcze si臋 wyk艂贸ca 鈥 z udawanym oburzeniem krzykn膮艂 P艂otnikow.

Lepiej by by艂o, gdyby Ela zostawi艂a kaw臋 w domu. Przecie偶 bydlak nie odda. Towar deficytowy.

Gdy drzwi zamkn臋艂y si臋, Szubin usiad艂 na brzegu pryczy.

Le偶膮cy u jego st贸p cz艂owiek odwr贸ci艂 si臋, aby przyj膮膰 wygodniejsz膮 pozycj臋 鈥 okaza艂o si臋, 偶e nie jest martwy, a tylko pijany w trupa.

By艂o jasne, 偶e szukano papier贸w Burina. P艂otnikow nie od razu zorientowa艂 si臋 w sytuacji. Przybieg艂 z powrotem i za偶膮da艂 rewizji osobistej.

Szubin siedzia艂 na brzegu pryczy. Zupe艂nie nie chcia艂o mu si臋 spa膰. Nie mia艂 ochoty na nic, pragn膮艂 tylko wyrwa膰 si臋 z celi. Rozumia艂 jednak, 偶e teraz, w ca艂ym tym ba艂aganie, nikt go nie odnajdzie. Ela? Ela na pewno si臋 przejmie, ale kim偶e ona jest 鈥 kierowc膮? Przypadkow膮 dziewczyn膮? Borys? Borysa postanowiono odizolowa膰. Je艣li w celi by艂oby okno, m贸g艂by napisa膰 li艣cik do genera艂a Mielkoniana. Do diab艂a tam, napiszesz li艣cik! Zabrali portfel i notatnik, teraz P艂otnikow siedzi u porucznika, albo w jakim艣 innym specjalnym pomieszczeniu i studiuj膮 notatki.

Masz papierosa? 鈥 trze藕wym g艂osem zapyta艂 s膮siad z celi.

Chwileczk臋 鈥 powiedzia艂 Szubin. Papierosy mu zostawili.

Gdy je wyjmowa艂 i szuka艂 zapa艂ek, s膮siad znowu usn膮艂, wi臋c zapali艂 sam.

Za drzwiami tupa艂y ci臋偶kie buty. Potem znowu nast膮pi艂 cisza. Szubin podszed艂 do drzwi, przy艂o偶y艂 ucho do kratki, nas艂uchiwa艂. Daleko, gdzie艣 w korytarzu, s艂ycha膰 by艂o g艂osy. Potem trzasn臋艂y drzwi. I Szubin nie tyle us艂ysza艂, co poczu艂 cisz臋 panuj膮c膮 w komisariacie. A czego m贸g艂 oczekiwa膰? 呕e b臋d膮 tu siedzie膰 i go pilnowa膰?

Jurij zastuka艂 w drzwi. Nie wiadomo po co, ale zastuka艂. Potem silniej. Mia艂 ochot臋 stuka膰 w drzwi, wali膰, wk艂adaj膮c w uderzenia ca艂膮 z艂o艣膰 spowodowan膮 w艂asn膮 bezsilno艣ci膮.

Szubin opami臋ta艂 si臋. Przecie偶 to g艂upie.

Nie lepiej przemy艣le膰 dalsze zachowanie? Mo偶e uda膰 pe艂n膮 skruch臋? Obieca膰 milczenie鈥

W oddali trzasn臋艂y drzwi.

Kto艣 wszed艂 do komisariatu. Kroki ucich艂y. Potem znowu by艂o je s艂ycha膰. Zbli偶a艂y si臋 do drzwi. Szubin odsun膮艂 si臋 na bok. Kroki by艂y wolne, ostro偶ne, s艂ycha膰 w nich by艂o pogr贸偶k臋.

Trzasn膮艂 zamek. Drzwi otwar艂y si臋. Szubin sta艂 przytulony do 艣ciany.

Jeste艣 tu? 鈥 us艂ysza艂 g艂os Koli.

Sier偶ant Wasilienko wszed艂 do celi.

Nie b贸j si臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 To ja.

Kola te偶 by艂 nieogolony, ale jasny zarost nie by艂 a偶 tak widoczny. Na czole widnia艂 siniak.

Kola! 鈥 Szubin chcia艂 si臋 na niego rzuci膰, u艣ciska膰 jak starego przyjaciela, ale Kola by艂 oficjalny i osch艂y.

Wychod藕 鈥 powiedzia艂.

Poda艂 mu portfel. Szubin pomy艣la艂, 偶e kaw臋 referent zostawi艂 sobie.

Szybciej 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Nie mam zamiaru trafi膰 przez ciebie pod s膮d.

Ju偶 鈥 nie wiadomo dlaczego, Szubin wzi膮艂 si臋 za zapinanie suwaka kurtki.

Kola wyjrza艂 na korytarz

Tam nie ma nikogo 鈥 powiedzia艂 Szubin.

I bez ciebie wiem. Nie, nie w t臋 stron臋, w drug膮.

Poprowadzi艂 Szubina korytarzem, w艂asnym kluczem otworzy艂 bia艂e drzwi, przez kt贸re wyszli na peron.

Id藕 przed siebie, nie ogl膮daj si臋 鈥 powiedzia艂 Kola.

Z boku powinno to wygl膮da膰 tak, jakby milicjant prowadzi艂 zatrzymanego. Peron by艂 pusty. Na odleg艂ym torze manewrowa艂 parow贸z. Przez otwarte drzwi wagonu towarowego 偶o艂nierze wy艂adowywali jakie艣 worki. Napotkany kolejarz obrzuci艂 Szubina oboj臋tnym spojrzeniem.

W prawo 鈥 powiedzia艂 Kola.

Zatrzymali si臋 w ciemnym przej艣ciu mi臋dzy dworcem a parterowym budynkiem.

No i tak 鈥 powiedzia艂 Kola zupe艂nie innym g艂osem. 鈥 Tak wysz艂o.

Sk膮d wiedzia艂e艣, 偶e mnie zgarn臋li?

Us艂ysza艂em 鈥 powiedzia艂. 鈥 Rozmawiali.

Rozumiesz, dlaczego?

A co tu jest do rozumienia? 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Chc膮 ci臋 wrobi膰 w zab贸jstwo Spiridonowa. Nie wykr臋ci艂by艣 si臋.

Sam wiesz najlepiej.

Jestem na s艂u偶bie 鈥 powiedzia艂 Kola. 鈥 Skr臋膰 teraz od razu w lewo, nie ogl膮daj si臋, wyjdziesz na plac, id藕 w stron臋 budek. Zatrzymaj si臋 za trzeci膮. Zrozumia艂e艣?

Zrozumia艂em.

To ja ju偶 p贸jd臋. I tak mogli nas razem zobaczy膰. Szubin rozejrza艂 si臋 鈥 nikogo nie by艂o. Poszed艂 ciemnym przej艣ciem i znalaz艂 si臋 na placu przed dworcem. Potem szybko ruszy艂 w stron臋 budek, zatrzyma艂 si臋 za trzeci膮 i ostro偶nie wyjrza艂 na plac.

Wiatr uspokoi艂 si臋, 艣nieg pada艂 niezbyt g臋sto. Na placu by艂o znacznie wi臋cej ludzi ni偶 godzin臋 wcze艣niej. Widocznie w mie艣cie ju偶 wiedziano, 偶e sztab znajduje si臋 na dworcu. Grupami i pojedynczo ludzie stali wzd艂u偶 kordonu 偶o艂nierzy, prosili, pr贸bowali dosta膰 si臋 do 艣rodka. G艂os贸w prawie nie by艂o s艂ycha膰, ale og贸lny ha艂as spowodowany licznymi okrzykami by艂 wyra藕ny.

W tej samej chwili, gdy Szubin wyszed艂 zza budki, na plac wjecha艂a kawalkada zd膮偶aj膮ca z lotniska. Z przodu, zgodnie z planem, jak hipopotam ci膮gn膮艂 transporter, za nim trzy wo艂gi: dwie czarne i jedna, mo偶na powiedzie膰, zwyczajna. Za nimi jeszcze jeden transporter.

Czo艂g by艂by lepszy 鈥 pomy艣la艂 Jurij. 鈥 Bardziej przemawiaj膮cy do wyobra藕ni.

Samochody okr膮偶y艂y zasypany 艣niegiem klomb i przejecha艂y g臋siego ca艂kiem blisko Szubina. W trzecim, przy samym oknie siedzia艂 Gro艅ski. Popatrzy艂 na niego. Szubin nie przestraszy艂 si臋. Spotka艂 jego spojrzenie i zdziwienie Gro艅skiego nawet go rozbawi艂o. Stoj膮ce przy ogrodzeniu kobiety rzuci艂y si臋 w stron臋 samochod贸w.

Mia艂 dziwne wra偶enie, 偶e nie jest cz臋艣ci膮 rozgrywaj膮cych si臋 zdarze艅. Jakby by艂 zakl臋ty, zaczarowany, jakby by艂 odporny na t臋 chorob臋.

Juriju Siergiejewiczu! 鈥 zawo艂a艂 Borys. Borys wygl膮da艂 z klatki schodowej obok komisu. 鈥 Tutaj!

Szubin wszed艂 na klatk臋.

Ju偶 my艣la艂em, 偶e si臋 do was nie dorw臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 Poszcz臋艣ci艂o mi si臋 niewiarygodnie.

Na czym polega艂o to szcz臋艣cie?

Chcia艂em da膰 pieni膮dze sier偶antowi, o ma艂o mnie nie przymkn膮艂. A kiedy dowiedzia艂 si臋, 偶e to was przymkn臋li, kaza艂 mi czeka膰. Zrozumia艂em, 偶e wam pomo偶e. Sk膮d on was zna?

Ca艂膮 noc sp臋dzili艣my razem w hotelu 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Mimo wszystko jest B贸g na niebie 鈥 powiedzia艂 Borys.

Macie listy?

Wierzycie?

Dawno uwierzy艂em. Tylko nie wiem, jak je st膮d wywieziemy. Zamkn臋li wszystkie drogi?

Nie dadz膮 rady. Jutro, gdy im pomo偶e rejon, na pewno zamkn膮. A dzisiaj jeszcze nie zamkn臋li.

Z ty艂u kto艣 p艂aka艂.

Co to?

Zapomnia艂e艣, 偶e tutaj te偶 jest parter i pierwsze pi臋tro? Kto艣 przyszed艂 do rodziny i zobaczy艂. Skoncentruj si臋. S艂uchaj. Ukrad艂em samoch贸d.

Jak to ukrad艂e艣?

Normalnie. Jak si臋 kradnie samochody? Teraz w mie艣cie jest pewnie z tysi膮c samochod贸w bez kierowc贸w. Z kluczykami w stacyjce, rozumiesz?

Rozumiem.

Samoch贸d jest za rogiem. Wywioz臋 ci臋 z miasta, wiem, gdzie nie ma przeszk贸d. Zawioz臋 ci臋 do Siniewy, to taka stacja.

Zatrzymuje si臋 tam poci膮g w kierunku na Moskw臋. Za dwie godziny b臋dziesz w Permie. Dasz rad臋 dalej? Masz pieni膮dze?

Mam. Ale nie mam ani paszportu, ani dowodu. Pobiegli za r贸g. Sta艂o tam 偶iguli.

Kiepsko bez paszportu 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Paszport jest potrzebny. We藕 m贸j.

W艂膮czy艂 silnik i zacz膮艂 rozgrzewa膰 samoch贸d.

Nie jeste艣my do siebie podobni.

Kiedy go wyrabia艂em, byli艣my podobni. Mia艂em normaln膮 fryzur臋, nie mia艂em brody. Patrz.

Woln膮 r臋k膮 Borys wyj膮艂 z kieszeni paszport i rzuci艂 go Jurijowi na kolana.

S艂uchaj 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Mo偶e zd膮偶yliby艣my podjecha膰 w jedno miejsce?

Nie 鈥 odpowiedzia艂 Borys. 鈥 Nigdzie nie zd膮偶ymy. Zaraz og艂osz膮 polowanie na ciebie. Stan wyj膮tkowy, uciek艂 morderca, maniak. I siebie zgubisz, i spraw臋.

Dobrze 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Musz臋 koniecznie przekaza膰 wiadomo艣膰 jednej dziewczynie.

Napisz do niej list.

Nie pami臋tam adresu.

G艂upio. Je艣li chcesz przekaza膰 wiadomo艣膰, powiniene艣 najpierw zapami臋ta膰 adres.

Sytuacja nie pozwoli艂a 鈥 powiedzia艂 Szubin, ale Borys nie wyczu艂 ironii.

Stara艂 si臋 zawr贸ci膰. Miejsca by艂o do艣膰, ale Borys okaza艂 si臋 niezbyt dobrym kierowc膮.

Daj, ja b臋d臋 prowadzi膰 鈥 zaproponowa艂 mu.

By膰 mo偶e b臋dziesz musia艂 si臋 chowa膰鈥 Nie chc臋, 偶eby twoja g艂owa stercza艂a na widoku.

Szubin otworzy艂 paszport. Rzeczywi艣cie, je艣li nie przypatrywa膰 si臋 zbyt dok艂adnie, nada si臋. Borys Aszotowicz Mielkonian.

My艣la艂em, 偶e jeste艣 呕ydem. Genera艂 jest twoim krewnym?

Wszyscy mnie o to pytaj膮. Nie, nie jest krewnym. Nie potrzebuj臋 takiego krewnego!

Borysowi uda艂o si臋 zawr贸ci膰, ale tu偶 obok zawy艂a karetka pogotowia. Musieli si臋 zatrzyma膰.

Widzia艂e艣 Natasz臋? 鈥 przypomnia艂 sobie Szubin.

Ju偶 ci m贸wi艂em 鈥 nie wiem!

A ja widzia艂em!

Co? 鈥 Borys nacisn膮艂 hamulec. Samoch贸d podskoczy艂 i zata艅czy艂 na 艣liskim 艣niegu.

Nie denerwuj si臋, jest 偶ywa i, by膰 mo偶e, zdrowa 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Dawaj dalej, nie mo偶emy si臋 tu kr臋ci膰 w k贸艂ko do wieczora.

Ju偶, ju偶, tylko opowiedz, co widzia艂e艣.

Szubin zacz膮艂 opowiada膰. Borys wy艂, przeklina艂, tyle 偶e nie wiadomo kogo 鈥 Natasz臋, czy Gro艅skiego.

Jurij popatrzy艂 na plac, jakby si臋 z nim 偶egna艂. Z lewej strony zw臋glone szcz膮tki hotelu 鈥 z prawej o偶ywiony dworzec. Obok jednej ze stoj膮cych przy wje藕dzie wo艂g kr臋cili si臋 ludzie. Drzwi by艂y otwarte. Z jeden strony do samochodu wsiada艂 znajomy porucznik. Z drugiej 鈥 P艂otnikow.

Diabli nadali! 鈥 powiedzia艂 Szubin.

A ty co? Dlaczego nie opowiadasz? Dok膮d j膮 zabrali? Do jakiego szpitala?

Tego ty si臋 dowiesz. Mnie martwi co innego 鈥 wydaje mi si臋, 偶e zrobi艂em g艂upot臋.

No, co jeszcze?

Wydaje mi si臋, 偶e gdy wracali z lotniska, pozna艂 mnie Gro艅ski.

I co?

Widzisz wo艂g臋 鈥 na nas poluje.

Dlaczego tak s膮dzisz?

Znajome twarze.

W takim razie lepiej pojad臋 z powrotem. Bocznymi uliczkami.

Zanim zawr贸cisz, b臋dziemy ich mie膰 na ogonie. Ruszaj do przodu.

Borys podporz膮dkowa艂 si臋. By膰 mo偶e, nie by艂a to najlepsza decyzja. Tego ranka samochody prawie nie je藕dzi艂y po mie艣cie. Zielone 偶iguli tak szybko przemkn臋艂o ko艂o dworca, 偶e, oczywi艣cie, zwr贸ci艂o na siebie uwag臋. Szubin z pewno艣ci膮 powinien si臋 schowa膰. Ale z drugiej strony ods艂oni艂by, znany r贸wnie dobrze prze艣ladowcom, profil Borysa.

Nie szkodzi, skr臋cimy tutaj 鈥 powiedzia艂 Borys, patrz膮c jak czarna wo艂ga odje偶d偶a spod dworca.

Skr臋ci艂 w prawo, potem zauwa偶ywszy, 偶e prze艣ladowcy s膮 wci膮偶 niewidoczni, skr臋ci艂 w bram臋 du偶ego domu, ale musia艂 natychmiast zahamowa膰. Na podw贸rku le偶a艂y trupy blokuj膮ce przejazd.

Diabli nadali, przecie偶 wiedzia艂em鈥 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 I zapomnia艂em.

Borys chcia艂 natychmiast wyjecha膰 ty艂em z bramy, ale Szubin powstrzyma艂 go.

Nachyl si臋 troch臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 Daj im przejecha膰.

Przytulony do siedzenia patrzy艂 do ty艂u. Mia艂 racj臋. Po minucie obok przemkn臋艂a wo艂ga. Siedzia艂 w niej porucznik policji, jeszcze kto艣 w cywilu i P艂otnikow. Nie zauwa偶yli niewielkiego, zielonego samochodu, tkwi膮cego mask膮 w bramie.

Borys ruszy艂 do ty艂u, wr贸cili na plac dworcowy i stamt膮d ruszyli ju偶 inn膮 ulic膮.

Daj listy 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Nigdy nic nie wiadomo. A nu偶 trzeba si臋 b臋dzie rozsta膰 w po艣piechu.

Masz racj臋. We藕, s膮 w schowku.

Szubin wyj膮艂 grub膮 kopert臋. By艂a zaklejona, ale bez podpisu.

Borys zahamowa艂 na skrzy偶owaniu, gdzie dzia艂a艂a automatyczna sygnalizacja 艣wietlna.

Jurij wyj膮艂 z kieszeni d艂ugopis i, korzystaj膮c z tego, 偶e samoch贸d stoi, napisa艂 na kopercie du偶ymi, drukowanymi, literami:

PRZEKAZA膯 DO KC KPZR. PILNE鈥. Potem, z trudem wcisn膮艂 kopert臋 z powrotem do kieszeni kurtki.

S艂usznie 鈥 powiedzia艂 Borys, widz膮c, jak Szubin pisze. 鈥 A ja na to nie wpad艂em. Trzeba przewidzie膰 ka偶d膮 sytuacje.

Zielone 艣wiat艂o wci膮偶 si臋 nie zapala艂o. Z prawej strony na parterze by艂o otwarte okno. Dw贸ch m臋偶czyzn wynosi艂o stamt膮d cia艂o kobiety, kt贸ra mia艂a na sobie tylko koszul臋, nogi mia艂a bia艂e, grube. M臋偶czyzna, kt贸ry ni贸s艂 j膮 za nogi, stara艂 si臋 ca艂y czas obci膮gn膮膰 koszul臋.

Mo偶e naruszymy przepisy? 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Co? 鈥 Borys tak偶e przygl膮da艂 si臋, jak wynosz膮 kobiet臋. 鈥 Pewnie, pewnie 鈥 powiedzia艂.

Przejecha艂 szybko przez skrzy偶owanie.

Wpad艂em do domu tylko na chwil臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 Tam jest moja mama. Wie wszystko. Moj膮 偶on臋 ubior膮 i wszystko zrobi膮, prawda?

Oczywi艣cie 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Zwr贸ci艂 uwag臋 na to, 偶e po chodniku w tym samym kierunku, w kt贸rym jechali, szli ludzie, szybko, zdecydowanie, jakby na s艂u偶b臋. Samoch贸d przejecha艂 przez tory kolejowe, wyjechali na otwart膮 przestrze艅 nachylon膮 艂agodnie w stron臋 rzeki.

Borys zahamowa艂 z zaskoczenia.

Ca艂a przestrze艅, do samej wody by艂a usiana cia艂ami. Z brzegu sta艂y trzy albo cztery ci臋偶ar贸wki z otwartymi burtami, 偶o艂nierze z wyra藕nym zm臋czeniem, metodycznie uk艂adali cia艂a na ziemi.

Ale mi臋dzy cia艂ami, mi臋dzy tysi膮cami cia艂, chodzili ludzie. Inni spiesznie pod膮偶ali w t臋 stron臋, nadchodzili z r贸偶nych stron. Niekt贸rzy przypatrywali si臋 twarzom zmar艂ych, inni nie mieli odwagi podej艣膰 blisko, jaka艣 kobieta kl臋cza艂a obok cia艂a m臋偶czyzny i bi艂a si臋 pi臋艣ciami w piersi.

Tutaj warto by przywie藕膰 ca艂y komitet rejonowy 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Zrobi臋 to, gdy tylko b臋dziesz bezpieczny 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Przysi臋gam na pami臋膰 mojej 偶ony, zrobi臋 to.

Pojechali dalej. Jechali obok parterowych domk贸w, ulica by艂a zupe艂nie pusta i Szubin zrozumia艂, dlaczego w 偶adnym z dom贸w nie zosta艂 nikt 偶ywy. Na jezdni le偶a艂 rozjechany pies. Dwie kury dzioba艂y co艣 spokojnie ko艂o p艂otu. Albo przesiedzia艂y nieszcz臋艣cie na grz臋dzie, albo ptaki s膮 odporne鈥

A teraz schyl si臋 na wszelki wypadek 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Miniemy posterunek milicji. My艣l臋, 偶e nikogo tam nie b臋dzie, ale mogli ich uprzedzi膰 o niebezpiecznym przest臋pcy.

Szubin schyli艂 si臋. Na pod艂odze, tu偶 obok jego n贸g le偶a艂a kobieca spinka do w艂os贸w.

Mo偶na si臋 wyprostowa膰. Przejechali艣my 鈥 powiedzia艂 Borys.

A w艂a艣ciciel samochodu? 鈥 zapyta艂 Jurij.

W艂a艣cicielka. Mieszka艂a w s膮siednim domu. Odstawi臋 potem samoch贸d na miejsce, nie obawiaj si臋.

Nie obawiam si臋.

Po obu stronach drogi ci膮gn臋艂y si臋 magazyny, potem min臋li obor臋.

Tutaj te偶 dosz艂o 鈥 zauwa偶y艂 Borys.

Wrota obory by艂y otwarte, w przej艣ciu le偶a艂 trup krowy. Min臋li opustosza艂膮, podmiejsk膮 wiosk臋.

Nie艂atwo b臋dzie Silantiewowi zatuszowa膰 to wszystko 鈥 zastanawia艂 si臋 Szubin.

Ma silne oparcie w rejonie 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Dlatego w艂a艣nie nie dali艣my sobie z nim rady. Jest u nas dopiero drugi rok, jako dobrze rokuj膮cy. A tym w rejonie te偶 nie s膮 potrzebne nieprzyjemno艣ci.

Wjechali do lasu. Droga pi臋艂a si臋 w g贸r臋. Wznosi艂a si臋 r贸wnomiernie 鈥 wida膰 j膮 by艂o na kilka kilometr贸w. Omin臋li tkwi膮cy na skraju drogi autobus. Potem stoj膮cego w poprzek drogi moskwicza.

To nie jest g艂贸wna droga 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Prowadzi tylko do Siniewy. Dlatego wioz臋 ci臋 t臋dy. Oni my艣l膮, 偶e jedziemy na lotnisko albo rwiemy tras膮 na Swierd艂owsk.

呕iguli lekko toczy艂o si臋 pod g贸r臋.

Nie 艂ud藕 si臋 鈥 powiedzia艂 Szubin. Patrzy艂 w lusterko wsteczne. Daleko, z ty艂u jecha艂 czarny samoch贸d.

Mo偶e to jaki艣 inny? 鈥 Borys przekr臋ci艂 g艂ow臋, 偶eby lepiej widzie膰 prze艣ladowc臋.

A ja ci m贸wi臋, nie 艂ud藕 si臋. Jaka jest szansa, 偶e w tym samym czasie jedzie t膮 drog膮 druga czarna wo艂ga? Co, maj膮 tu gdzie艣 swoj膮 rezydencj臋?

Nie, rezydencja jest przy trasie na Swierd艂owsk.

No to dodaj gazu 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 S膮 za nami. Borys uczciwie cisn膮艂 i 偶iguli jecha艂 na skraju swoich mo偶liwo艣ci. Droga by艂a zasypana, dawno nie od艣nie偶ana, wi臋c samoch贸d od czasu do czasu podskakiwa艂 tak, 偶e zdawa艂o si臋, i偶 nie wr贸ci ju偶 z powrotem na asfalt. Szubin mia艂 ogromn膮 ochot臋 przej膮膰 kierownic臋, bo by艂 znacznie lepszym kierowc膮 od Borysa, ale nie by艂o czasu na zamian臋 miejsc.

S艂uchaj, Borysie 鈥 powiedzia艂 Szubin. 鈥 Mam do ciebie pro艣b臋. Znasz Niko艂ajczyka z 鈥濿iedzy鈥?

Znam.

U Niko艂ajczyka pracuje kierowca, Ela.

Wiem 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Sympatyzowa艂a kiedy艣 z ch艂opakiem z mojej klasy.

Kiedy?

To by艂o dawno, ze dwa lata temu.

To jest moja wizyt贸wka. Niech napisze do mnie. Potrzebuj臋 jeszcze twojego adresu. Przecie偶 chcesz si臋 dowiedzie膰, co mi si臋 uda艂o wsk贸ra膰?

Czarna wo艂ga stopniowo przybli偶a艂a si臋. Prowadzi艂 j膮 zawodowiec.

Pisz 鈥 powiedzia艂 Borys. 鈥 Gogola szesna艣cie, dwadzie艣cia trzy.

Szubin zapisa艂 adres na jednej ze swoich wizyt贸wek. W艂o偶y艂 j膮 do kieszeni. Drug膮 wsun膮艂 do kieszeni Borysa. Wo艂ga by艂a ju偶 niebezpiecznie blisko.

Co艣 trzeba zrobi膰 鈥 oznajmi艂 Szubin. 鈥 Daleko jeszcze do stacji?

Ze trzydzie艣ci, trzydzie艣ci pi臋膰 kilometr贸w.

Dogoni膮 nas 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Te偶 tak s膮dz臋. Jak mogli si臋 domy艣li膰?

Pewnie my艣leli tak samo jak ty.

Wiem! 鈥 krzykn膮艂 Borys. 鈥 Kilometr st膮d jest zakr臋t, za nim dr贸偶ka przez las, sze艣膰 wiorst, mo偶e troch臋 wi臋cej. Prowadzi do rozjazdu w Lichym. Zatrzymuj膮 si臋 tam czasem poci膮gi towarowe.

Rozumiem.

Samoch贸d nie przejedzie. Droga prowadzi tam z drugiej strony tor贸w, od 艁owczy.

Co proponujesz?

Zwolni臋. Tylko na sekund臋 鈥 a ty biegnij, 偶eby nie zauwa偶yli, 偶e wysiad艂e艣. Poci膮gn臋 ich za sob膮, jak si臋 da najdalej. Jest szansa, prawda?

Tak, jest szansa 鈥 powiedzia艂 Szubin.

Przed nimi by艂 zakr臋t. Szubin odwr贸ci艂 si臋. Wo艂ga jecha艂a jakie艣 czterysta metr贸w za nimi. S艂yszeli pisk hamulc贸w.

Nie hamuj tak ostro 鈥 powiedzia艂 Szubin 鈥 偶eby nie us艂yszeli.

Na oparciu fotela po艂o偶y艂 czapk臋 narciarsk膮, 偶eby wydawa艂o si臋, 偶e pasa偶er siedzi w samochodzie.

Szykuj si臋! 鈥 krzykn膮艂 Borys.

Za zakr臋tem zacz膮艂 hamowa膰 i zje偶d偶a膰 na skraj drogi.

Szubin otworzy艂 drzwi. Drzewa ros艂y blisko drogi, z wo艂gi nie by艂o ich wida膰. Gdy samoch贸d zwolni艂 dostatecznie, odbi艂 si臋 i polecia艂 do przodu.

Uderzenie. Nie czu艂 b贸lu, bo wiedzia艂, 偶e trzeba i艣膰 dalej. Podni贸s艂 si臋, ale r臋ka bola艂a tak, 偶e znowu upad艂. Poczo艂ga艂 si臋 w d贸艂, do rowu i znieruchomia艂, bo wyra藕nie us艂ysza艂, jak zza zakr臋tu, piszcz膮c hamulcami, wyskakuje wo艂ga. Jurij wtuli艂 si臋 twarz膮 w zimny, twardy 艣nieg. Nie wiedzia艂 nawet, czy le偶y na widoku, na skraju drogi, czy mo偶e r贸w jest wystarczaj膮co g艂臋boki, by go ukry膰.

Wo艂ga przemkn臋艂a obok, ale to nic nie znaczy艂o. Mo偶e kto艣 z nich wygl膮da艂 przez okno i zauwa偶y艂 go, ale samoch贸d potrzebowa艂 czasu, 偶eby zawr贸ci膰.

Szubin uni贸s艂 si臋, staraj膮c nie opiera膰 si臋 na bol膮cej r臋ce i pobieg艂 w stron臋 drzew. Tutaj by艂o niewiele 艣niegu 鈥 tylko do kostek 鈥 i Szubin zrozumia艂, 偶e znajd膮 go po 艣ladach. Wbieg艂 do pustego na szcz臋艣cie zagajnika, nie zwracaj膮c uwagi na uderzaj膮ce po twarzy ga艂臋zie. Droga by艂a dobrze widoczna. By艂a pusta.

Zdrow膮 r臋k膮 pomaca艂 bol膮c膮 i nieomal podskoczy艂 z b贸lu.

Dobrze, 偶e nie z艂ama艂em nogi 鈥 powiedzia艂 sam do siebie. 鈥 Mog艂em z艂ama膰 nog臋.

Wok贸艂 panowa艂a zadziwiaj膮ca, bajkowa cisza. W oddali stuka艂 dzi臋cio艂.

Nie zwracaj膮c uwagi na t臋py b贸l, Szubin na艂ama艂 jod艂owych ga艂臋zi i zmusi艂 si臋, aby wr贸ci膰 do szosy. Dok艂adnie wyr贸wna艂 zdeptany 艣nieg. Tak, aby z przeje偶d偶aj膮cego samochodu nie mo偶na by艂o dojrze膰 艣lad贸w. Cofa艂 si臋 machaj膮c miote艂k膮 i my艣la艂 o tym, 偶e nie znalaz艂 jeszcze dr贸偶ki prowadz膮cej do rozjazdu, nie przeszed艂 ni膮 sze艣ciu wiorst i nie doczeka艂 si臋 poci膮gu towarowego. To wszystko jeszcze przed nim, wszystko to trzeba znie艣膰.

A mo偶e trzeba b臋dzie znie艣膰 tak偶e te gniewne i gro藕ne listy, kt贸re, wyprzedzaj膮c go, wyrwa艂y si臋 ju偶 z miejskiego i rejonowego komitetu. B臋d膮 w nich oskar偶a膰 go o wszystkie mo偶liwe grzechy, by膰 mo偶e nawet o zab贸jstwo towarzysza Spiridonowa. Czyli 鈥 偶egnaj, Szwajcario.

Rzuci艂 ga艂膮zki w krzaki.

No i b臋dzie mia艂 za swoje Borys 鈥 powiedzia艂 sam do siebie i ruszy艂 z powrotem wzd艂u偶 drogi, a偶 w ko艅cu znalaz艂 zasypan膮 艣niegiem dr贸偶k臋, kt贸ra po dw贸ch godzinach doprowadzi艂a go, a w艂a艣ciwie jego uparty cie艅, do rozjazdu w Lichym.


t艂umaczy艂a Agnieszka Chodkowska鈥揋yurics

* Toptygin 鈥 nied藕wied藕, bohater popularnych rymowanych opowiastek dla dzieci pi贸ra Kornieja Czukowskiego. (Przyp. t艂um).

* kokosznik 鈥 ludowe nakrycie g艂owy (przyp.t艂um.).

* Ernst Johann von Btthren i Heinrich Johann Friedrich Ostermann: ulubie艅cy carycy Anny Joannowny; tu: 偶artobliwie niemieccy faworyci carycy, (przyp. t艂um.)

* T艂umaczenie Juliana Tuwima na podstawie przek艂adu Aleksandra Puszkina (przyp. t艂um.)

* Przys艂owie rosyjskie: 鈥濴epsza sikorka w r臋ku ni偶 偶uraw na niebie鈥 jest odpowiednikiem polskiego przys艂owia: 鈥濴epszy wr贸bel w gar艣ci ni偶 go艂膮b na dachu鈥. (Przyp. t艂um.)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bulyczow Kir Biala Smierc
Bu艂yczow Kir Miasto na G贸rze
Bulyczow Kir Listy z laboratorium
Bulyczow Kir S膮 wolne miejsca
Bulyczow Kir - Drugie dno ba艣ni, Beletrystyka
Bulyczow Kir Jak zostac pisarzem fantasta
Bulyczow Kir - Cena krokodyla, Beletrystyka
Bulyczow Kir Sta艂o si臋 jutro XIX
Bulyczow Kir Guslar Neapol (zbior)
Bulyczow Kir Co dwa buty to nie jeden
Bulyczow Kir Osada
Bulyczow Kir Miasto na Gorze
Bulyczow Kir Kocio艂
Bulyczow Kir Utwory wybrane 2
Bulyczow Kir Sublokatorzy
Bulyczow Kir Zuraw w garsci