J.R.R TOLKIEN
Przygody Toma Bombadila
Tytuł oryginału
The Adventures of Tom Bombadil
Przekład
Aleksandra Jagiełowicz
Dziarski Tom Bombadil, co serce ma złote,
Nosi żółte buty i modrą kapotę,
Na to pas ma zielony, a spodnie ze skóry,
I wysoki kapelusz, w nim łabędzie pióro.
A mieszka pod wzgórzem, tam, gdzie rzeka Wija
Ma wśród traw swe źródło i gdzie gąszcz ją spija.
Szedł
Tom przez letnie łąki, rwał jaskry garściami
I
składał w bukiety, igrając z cieniami.
Drażnił
tłuste trzmiele, upojone kwieciem,
Nad
brzegiem strumienia siedział godzinami.
Długa
broda zwisła mu w przejrzystą wodę
Wabiąc
córę Rzeki, Złotą tę Jagodę.
Pociągnęła
swawolnie - z krzykiem i chlupotem
Wpadł
Tom między lilie, krztusząc się bulgotem.„Hej,
Tomie Bombadilu!
Gdzież
cię niesie woda?
Ryby
tylko straszysz" - rzecze mu Jagoda -
„tak
plując bąbelkami. Perkozy zdębiały,
szczur
się boi, zmoczyłeś też kapelusz cały!"
„Przynieś go jak przystoi tak grzecznej
dziewczynie!"
Tom
na to. „Nie mam chęci taplać się w głębinie.
Zmykaj!
Idź i zaśnij wśród wierzby korzeni
Cudna
wodna panno, w twej krainie cieni".
Wróciła
Jagoda do swej matki kraju,
W
rzeki toń głęboką. Tom pozostał w gaju.
Usiadł
sobie w cieple na Wierzby korzeniu,
Susząc
buty i piórko raz w słońcu, raz w cieniu.
Zbudziła
się Wierzba i zaczęła nucić,
Usypiając
Toma, tak by nie mógł wrócić.
Chwyciła
go w korzenie i wciągnęła w dziurę
Razem
z brodą, kapeluszem, kapotą i piórem.
„Ha!
Tomie Bombadilu! Oj, głowę ci zmyję!
Tak
mi w dziuplę zaglądać, podglądać, jak piję
W
moim domu drewnianym łaskotać mnie piórem
I
wodą zalewać, niby deszczem z chmurek!"
„Twarde
masz korzenie, moja Wierzbo Stara,
Zesztywniałem
tutaj, więc wypuść mnie zaraz.
Wracaj
do swej wody i zaśnij w ciemnicy,
a
mnie zostaw w spokoju, jak córa wodnicy!"
Puściła
go Wierzba, słysząc taką mowę,
Zatrzasnęła
z hukiem więzienie wierzbowe,
Skrzypiąc
i mamrocząc, a Tom, rad, że żyje,
Ruszył
dalej na spacer nad srebrzystą Wiję.
Siadł
nad skraju lasu, słuchając w skupieniu,
Jak
ptaki śpiewają w drzewa chłodnym cieniu.
Rój
motyli na głową muskał go skrzydłami,
Nim
słońce się okryło szarymi chmurami.
Nagle
wiatr się zerwał. Lał deszczu strugami,
które
wodę znaczyły wielkimi kręgami,
Rwał
kaskady liści w lodowatej słocie,
Aż
Tom skrył się w jamie, bo dość miał wilgoć
Borsuk
nań wyskoczył, marszcząc śnieżne czoło,
Czerwonymi
ślepiami błyskając wokoło.
Drążył
właśnie tunel z żoną i synami,
Złapał
Toma za kark, powlókł podziemiami.
Zataszczył
do nory i dalejże gadać:
„Tomie
Bombadilu! Ładnie to tak wpadać,
drzwi
frontowe niszczyć? Będziesz ukarany,
na
zawsze zostaniesz tutaj pogrzebany!" Ejże,
stary Borsuku, chyba źle cię słyszę!
Wywiedźże
mnie zaraz w wonną leśną ciszę.
Wskaż
mi tylne wyjście przy krzewie różanym,
A
sam wytrzyj nos i łapy ziemią utytłane.
Wracaj
spać na swoje słomiane poduszki
Wzorem
pięknej Jagody i Wierzby Staruszki.
„Wybacz nam, Bombadilu" - na to borsuki mu
chórem,
I
wyprowadziły go zaraz na górę,
Po
czym szybko wróciły, do swych nor pod ziemię,
Trzęsąc
się ze strachu - i do dziś tam drzemią.
Deszcz
ustał, rozpierzchły się chmury na niebie,
A
Tom, śmiejąc się cicho, poczłapał do siebie.
Wszedł
do domu, na oścież otwarł okiennice,
Aż
ćmy wpadły do kuchni, tańcząc wokół świecy.
Tom
spoglądał przez okno, jak gwiazdy migocą
I
jak lśni młody księżyc, wędrując wraz z nocą.
Gdy
ciemno się zrobiło, Tom drzwi zaryglował,
Wdrapał
się na piętro i do snu szykował.
„Huu!
Tomie Bombadilu! Patrz, kto przyszedł
nocą.
Jestem
tuż za drzwiami i wiesz dobrze, po co.
Zapomniałeś
o mnie, Upiorze w Kurhanie.
Dotąd
w kamiennym kręgu miałem swe
mieszkanie,
A
teraz jestem wolny! Wciągnę cię w mogiłę,
Uczynię
bladym, sinym, odbiorę ci siłę..."
„Precz
stąd! Drzwi zamykaj i nie przychodź więcej!
Zabierz
płonące ślepia i kościste ręce
Tam
gdzie twój dom pod darnią, kamienna
poduszka
Złóż
swój czerep i zaśnij jak Wierzba Staruszka,
Jak
Złota Jagoda i borsucze plemię.
Wróć
do złota i smutków ukrytych pod ziemią!"
Zerwał
się Upiór Kurhanu i przez okno skoczył,
Podwórcem
mrocznym jak cień się przetoczył
Ze
skowytem w górę, pomiędzy kamienie
Czmychnął,
stukając kośćmi, aż okrył się cieniem.
A
Tom zaś leżał i myślał, że jego poduszka
Lepiej
usypia człeka niż Wierzba Staruszka,
Miększa
jest od Borsuka, słodsza niż Jagoda;
Westchnął
zatem donośnie i zasnął jak kłoda.
Obudził
się rankiem, gwiżdżąc jak skowronek,
Nucąc
swe „derry-dol, merry-dol" szalone.
Włożył
buty, kapelusz, kapotę - i w końcu
Otworzył
okno, aby ogrzać się na słońcu.
Mądry
Tom jest ostrożny, choć serce ma złote.
Nosi
żółte buty i modrą kapotę.I któż by go schwytał, z tych, co
tutaj żyją,
Czy
to na leśnych ścieżkach, czy nad rzeką Wiją,
Lub
pośród nenufarów, kiedy wodą płynie?
Póki
Złotej Jagody nie złowił w głębinie,
Kiedy
w sukni zielonej zabawiała śpiewem
I
dawną pieśnią ptaki krążące nad krzewem.
Tom
złapał ją i trzymał! Z wrzaskiem uleciało
Ptactwo,
ryby i szczury, a jej serce drżało.
Rzecze
wtedy Bombadil: „Oto ma ślicznotka!
Pójdziesz
ze mną do domu, gdzie śmietanka
słodka,
Miód,
świeży chleb i masło na stole czekają,
Przez
okno różyczki wdzięcznie zaglądają.
Pójdziesz
ze mną, ma śliczna, powiem ci, dlaczego:
Bo
w wodzie, u swej mamy, nie znajdziesz lubego".
I
wydał Tom Bombadil weselisko huczne;
W
koronie z kaczeńców zapraszał na ucztę,
Grał
na skrzypkach lipowych, gwizdał jak
skowronek,
Gdy
pannę w srebrnej sukni brał sobie za żonę.
W
girlandach z niezabudek brzęczał niby pszczoła,
Gdy
jej smukłą kibić w tańcu okręcał dokoła.
Bielutka była pościel i lampy świeciły,
I lśnił miesiąc miodowy, gdy w gości przybyły
Drepczące Borsuki, a Wierzba Staruszka
Stuk-stuk w okno, gdzie leżała ich wspólna
poduszka.
Na
brzegu wśród szuwarów wodnica wzdychała,
Gdy
wyjącego w mroku Upiora słyszała.
Nie
obudziły Toma kroki ni stukanie,
Ani
nocne odgłosy, wycie czy szlochanie.
Spał
do rana, a potem gwizdał jak skowronek,
„Hej,
chodź, derry-dol, merry-dol" szalone
Kiedy
na ganku rąbał gałęzie wierzbowe,
A
Jagoda zaplatała warkocze miodowe.
Tom
Bombadil płynie
w
świat
Stary
rok się rozzłocił, Wiatr Zachodni wieje,
Schwytał
Tom listek brzozy wysłany przez knieję.
„To
dzień szczęśliwy przywiał wietrzyk w moje
dłonie!
Po
co czekać rok jeszcze, aż się las zapłoni?
Już
dziś łódź przygotuję i wyruszę w drogę
Na
zachód z prądem rzeki, gdzie chcę, płynąć mogę!"
Ptaszek
siadł na gałęzi. „Ejże, Tomie, witaj!
Wiem
ja, wiem, dokąd płyniesz. Pozwól, że
zapytam,
Mam
to, mam to jej rzec, by mogła cię powitać?"
„Gdy
imię me choć piśniesz, zostaniesz spożyta,
Ptaszyno,
wraz ze skórą. Pieczeń znakomita
Będzie
z ptaka, co gada, choć nikt go nie pyta,
I
Starej Wierzbie zdradzi, dokąd się udałem".
Strzyżyk
łebek przekrzywił, zaćwierkał z zapałem:
„Najpierw
złap mnie, no, złap mnie! Zbyteczne
imiona,
Tam,
gdzie starczy wiadomość głośno powtórzona.
'W
dół ku Ujściu' - powiem - 'gdy się słońce skryje'
Spiesz
się, spiesz! Czas nadchodzi, kiedy wodę pije!"
Tom
tylko się roześmiał. „Inną wprawdzie drogę
Wybrałem,
ale chyba popłynąć tam mogę".
Wyciągnął
łódź i wiosła z ukrytej zatoki
Przez
trzciny i zarośla, przez cień olch głęboki
I
z radosną piosenką w dół rzeki popłynął.
„Hejże,
łajbo moja, zmagaj się z głębiną!"
„Hej!
Tomie Bombadilu! Gdzież to się wybierasz,
Gdy
w tej dziurawej balii wiosłami przebierasz?"
„Cóż,
może z nurtem Wii aż ku Bradywinie,
Do
przyjaciół, co ogień zapalą w kominie,
Na
moje powitanie. Na Ostatniej Łące
Znajdę
miłe mieszkanie, zanim zajdzie słońce".
„Przekaż
więc pozdrowienia dla mojej rodziny,
A
powracając od nich przywieź mi nowiny o rybach i połowach".
„O, nie" - Tom odpowie.
„Zapach
wody chcę wdychać, nie nowiny łowić".
„Widzisz
go, jaki hardy! Bacz, byś nie utonął,
Gdy
cię wierzbowa gałąź zepchnie w ton zieloną!"
„Zamilcz
już, Zimorodku! Dość tych serdeczności!
Fruwaj
oczyścić pióra z resztek rybich ości!
Na
krzaku się nadymasz, lecz masz brudy
w
chacie
Niechluj
z ciebie, pomimo że chodzisz
w szkarłacie.
Słyszałem
też, że głupich zimorodków dzioby
Służą
za wiatromierze oraz dla ozdoby".
Zimorodek
dziób zamknął, popatrzył z ukosa
Jak
Tom dołem przepływa, gwiżdżąc
wniebogłosy,
I
odfrunął, zrzuciwszy w Bombadila dłonie,
Błękitne
piórko, które niby klejnot płonie.
Ozdobił
Tom kapelusz tym piórem wspaniałym.
„Niebieski
to mój kolor - wesoły i trwały".
Na
rzece wokół łodzi rozeszły się koła.
Tom
wiosłem prask! o wodę, a z głębi ktoś woła:
„Ejże,
wszak to Bombadil! Czyżby znowu w drodze?
Przy
wiosłach, co? A, wybacz, czy ci nie
przeszkodzę?"
„Ty? Cóż to, Wąsaczu, czy to twoja rzeka?
Jak cię za kark pochwycę, rok będziesz uciekał!"
„Żartujesz
sobie chyba! Mamę tu sprowadzę,
Ojca,
siostry i braci, z łodzi cię wysadzę!
Tom
zwariował z kretesem, starą łajbą płynie,
Z
prądem w dół Wii, wodę mącąc na głębinie!"
„Milcz,
wydro, bo cię oddam Kurhanów Upiorom.
One
chętnie do skóry twojej się dobiorą.
Matka
nie pozna ciebie, chyba że po wąsach.
Zostaw
Toma w spokoju, bo się zacznie dąsać!"
„Pfu!"
- wydra prychnęła i skoczyła w wodę,
Obryzgując
Toma od piórka po brodę.
Łódź
mu rozkołysała i na brzeg umknęła,
Słuchając,
póki piosnka w dal nie odpłynęła.
Łabędź
z Ostrowia Elfów łódź Toma wyminął,
Łypiąc
złośliwie okiem, z obrażoną miną.
Tom
się zaśmiał: „Czy szukasz tu swojego pióra?
Lepiej
dałbyś mi nowe. Nie strosz się jak kura!
Gdybyś
był trochę milszy, może bym cię lubił.
Długa
szyja, dziób niemy, jakbyś język zgubił.
Nie
będziesz taki ważny, kiedy Król powróci
I
twe lordowskie fochy na dobre ukróci!"
Stary
Łabędź zasyczał i rozłożył skrzydła,
Płynąc
dalej - widać rozmowa mu zbrzydła. Tom zaś dotarł do jazu, gdzie
woda wzburzona
Spływa
do rzeki Wii, szara i spieniona.
Kręcąc
nim niczym listkiem pędem go poniosła,
Tak
że aż do Grindwall tknąć nie musiał wiosła.
„Hejże,
oto Tom z Lasu, co ma kozią bródkę!"
Śmiał
się ludek z Breredon, widząc jego łódkę.
„Bacz,
by cię nie dosięgły z łuków naszych groty,
Leśne
Plemię nic nie ma tutaj do roboty,
Rzeki
się nie przepłynie łodzią ani promem!"
„Ha!
Tak mnie witacie tuż przed własnym domem?
Widziałem
już hobbitów kryjących się w dziury,
Gdy
spojrzał na nich borsuk albo cap ponury,
Bojących
się księżyca i cieni na ścianie.
Napuszczę
na was orków za to powitanie!"
„Gadaj
zdrów, stary Tomie, aż ci broda zwiśnie!
Trzy
strzały w kapeluszu, a on ani piśnie!
Dokąd
teraz pojedziesz? Jeśli szukasz piwa,
Nie
dostaniesz, boś bez dna beczka jest prawdziwa".
„Chcę
płynąć Brandywiną i Graniczą Rzeką,
Ale
prąd jest zbyt rwący, zniesie mnie daleko.
Jeśliby
któryś wziął mnie na pokład swej łodzi,
Z
błogosławieństwem życzyłbym mu szczęścia co
dzień."
Purpurą
błyska fala, rzeka ogniem płonie,
Aż
zaszło słońce, szarość odbija się w toni.
Przy
Ujściu pusto, na Grobli także nikt nie czeka.
„Radosne
powitanie dla gościa z daleka!"
Tom
wolno ruszył drogą. Zmierzch wokół zapadał,
Gdy
ujrzał światła wozów i ktoś doń zagadał:
„Hej,
ty!". Zgrzytnęły koła, kuc stanął w pół kroku.
Tom
szedł dalej bez słowa, nie podnosząc wzroku.
„Hej
ty, żebraku, czego na Moczarach szukasz?
Trzy
strzały w kapeluszu! O, to niezła sztuka!
Czy
ktoś cię już pogonił, złapał na węszeniu?
Podejdźże-no
tu bliżej, przestań kryć się w cieniu!
Pewnie
do Shire na piwo? Ostrzegę mych braci,
Nie
podadzą ci kufla, póki nie zapłacisz".
„No
dobrze, Błotostopy! Jak na spóźnialskiego,
Uprzejmie
mnie tu witasz. Niczego, niczego...
Beczko
tłuszczu, na wozie sadzasz swoje brzucho,
Bo
gdybyś szedł piechotą, już padłbyś bez ducha.
Mógłbyś
być przyjemniejszy, stare skąpiradło!
Bo
żebrak musi brać to, co ze stołu spadło.
No,
Maggot, dawaj łapę! Stawiasz mi kufelek!
Nawet
w mroku poznają się wszak przyjaciele!"
Odjechali ze śmiechem, minęli Łozinę,
Choć
otwarte drzwi karczmy wabiły w gościnę, Z
brzękiem i stukiem skręcili w Drogę do Maggota,
A
Tom z uciechy w wozie butami łomotał.
Nad
Bamfurlong gwiazd krocie lśniły, ogień płonął
W
kuchni na powitanie wędrowców znużonych.
Synowie
gospodarza i córki dorodne
Witali
ich na progu; żona piwo chłodne
Wyniosła
dla spragnionych, kolację podano,
Przy
niej, jak zwykle, wiele gadano, śpiewano.
Przyszła
pora na tańce; Maggot jak kuc brykał,
Tom
przygrywał na dudach, gdy piwa nie łykał.
Kiedy
spać wszyscy poszli, w pościel lub na siano
Gdy
pogaszono światła, drzwi pozamykano,
Tom
i Maggot usiedli, by wreszcie pogadać
O
Kurhanach, o Wzgórzach i czy będzie padać,
Czy
zbiory będą dobre, jak się uda zboże,
O
wieściach z Bree, co słychać w kuźni i w komorze,
O
szeptach drzew nocami, o wiatru westchnieniach,
O
Strażnikach u brodu i na bagnach cieniach.
Maggot
zasnął przy ogniu, a Tom świtu czekał,
By
zniknąć jak sen, który z pamięci ucieka,
Skoro
otworzysz oczy - pół smutny, pół błogi.
Nikt
nie słyszał, jak wyszedł, deszcz zmył ślady
z drogi.
Nikt
go więcej nie widział, ni w Ujściu, ni dalej,
Kroków
ciężkich nie słyszał ni pieśni zuchwałej.
Przez
trzy dni jego łódka przy Grindwall czekała,
Aż
pewnego poranka Wiją ją porwała.
Zdaniem
hobbitów wydry łódeczkę zabrały,
Poprzez
jaz przeciągnęły i z prądem posłały.
Stary
Łabędź wprost z Wyspy Elfów tam przypłynął,
Dumnie
łódkę holował, w dziobie trzymał linę.
Wydry
w toń nurkowały, przejęte szalenie,
By
Starej Wierzby w porę ominąć korzenie.
Zimorodek
i strzyżyk aż zrywały gardła,
Aby
łódka bez szwanku do domu dotarła.
Gdy
byli już w przystani: „Patrzcie, nasza kaczka" -
Rzecze
wydra - „ma wszystko, prócz płetw,
nieboraczka!"
O
Strumieniu Wierzbisty! Gdy woda ich niosła,
Na
brzegu zostawili dwa Tomowe wiosła!
Wędrówka
Był
raz wędrowiec, mówię wam,
Posłaniec,
tułacz, pędziwiatr.
Gondolę
złotą człek ten miał,
By
płynąć tam, gdzie niesie wiatr.
Miał
pomarańczy cały stos,
Owsiankę,
by go nie zmógł głód;
Zapach
lawendy oraz ziół,
Otaczał
go, gdy gnał na Wschód.
Na
pomoc wezwał wiatrów sto,
By
niosły go z ładunkiem wraz
Przez
siedemnaście wielkich rzek,
Tak
bardzo był mu drogi czas.
Samotnie
wylądował tam,
Gdzie
na kamieniach jasno lśni
Wesoła
rzeka Derrilyn
I
płynie w dal po wieczne dni.
Wśród
łąk i pól wędrował tak
Do
kraju gdzie panuje Cień.
Raz
z wiatrem, zaraz znów pod wiatr,
Wiosłował
wciąż, i w noc, i w dzień
Usiadł
i piosnkę zaczął snuć,
O
celu swym zapomniał wnet,
Gdy
urzeczony pięknem chciał,
By
motyl z nim do ślubu szedł
Motyla
panna śmiała się,
Nielitościwie
drwiła w głos,
Lecz
on studiował magii moc,
Potrafił
zaczarować los.
Utkał więc sieć lżejszą niż wiatr,
By zwabić ją w ramiona swe.
Skórzaste skrzydła żuka wziął,
W jaskółcze pióra odział się.
I schwytał ją w czarowny sen.
Pajęczą, srebrną wysnuł nić,
By w łożu z puchu złożyć ją,
Z lilii i słów girlandy wić.
W kwiatach utulał ją do snu
I odział w srebrnolity strój
W przejrzystą biel, w księżyca blask,
I cały świat jej oddał swój.
W
kolie jej splótł klejnotów blask,
A
ona, gorzki czując żal, Wyrzutem powitała go,
Więc z wielkim smutkiem odszedł w dal.
Tak zmroził go jej serca chłód,
Że zdjęty bólem cały drżał.
I ścigał go północny wiatr,
Gdy na jaskółczych skrzydłach gnał.
Archipelagi
mijał, gdzie
Nagietków
złotych dywan lśnił
I
niezliczonych fontann blask
Od
złotych gór się złotem skrzył.
Na
wojnę ruszył w Belmarie,
Przez
morze na daleki ląd,
Do
Thellamie i Fantasie,
By
odejść jak najdalej stąd.
Tarczę
z koralu miał, a hełm
Z
kości słoniowej, zaś swój miecz
Z
bryły szmaragdu zrobił sam.
Walczył
na życie i na śmierć
Z
elfów rycerstwem z Aerie
I
z Faerie, i z innych ziem.
Błyszczące
oczy, złoty włos -
Na
drodze z nimi ścierał się.
Z
kryształu swą kolczugę ciął,
Chalcedon
w mieczu jasno lśnił,
Księżyca
blask rozświetlał mrok,
Gdy hebanową włócznią szył.
Malachitowe ostrze wzniósł,
Ciął ciem upiornych mroczny rój.
Stalaktytowy topór lśnił,
Kiedy wygrywał krwawy bój.
Z Dumbledorami walczył też,
Z Hummerhornami z ciepłych mórz
I złoty Plaster Miodu niósł
Kiedy do domu wracał już.
Z babiego lata liny plótł
Na statku, z liści, kwiatów, ziół,
Ze śpiewem złote żagle tkał
I na kwiecistych masztach snuł.
Zmarudził
jeszcze kilka chwil,
Gdzie
wysp samotnych błogi cień,
Gdzie
tylko szumy bujnych traw,
Aż
wreszcie nadszedł taki dzień,
Kiedy
do domu w drogę chciał
Wyruszyć
wreszcie. Słodki miód
Przypomniał
mu podróży cel,
Nie
osiągnięty, tak jak wprzód.
W
radosnych śpiewach, słodkich snach,
W
zażartych bojach, tęczy snów
Zapomniał,
po co jechać miał,
Więc
zaraz ruszać musi znów.
Wieczny
wędrowiec, wieczny bard, Gondolę swą znów wiedzie w dal
-
Posłaniec
światła, pędziwiatr,
Jak
piórko: tu, to znowu tam,
Gdzie
go poniesie morski wiatr.
Księżniczka Ya
Księżniczka Ya
Diadem z pereł ma,
Tak mówi elfów śpiew.
Jej włos jasny lśni
I srebrem się skrzy
Jak gwiazdy pośród drzew.
Szal z kaszmiru ma
Złotem błyszczy haft
Na piersi gwiezdny sznur.
Z ciem skrzydeł - patrz! -
Ma utkany płaszcz
Srebrzysty jak śnieg z gór.
Z diamentów pas
Rozsiewa blask
Na bieli jej sukienki.
Płaszcz
jej jak mgła, Gdy
na spacer szła,
Kaptur
jak obłok cienki.
Idąc
nocą wśród gwiazd,
Rozsiewa
cudny blask
Pod
niebem granatowym.
I
lśni rybia łuska,
Gdy
stopką muska
Wód
tafle kryształowe.
Wdzięcznie
chyli dłoń,
Muska
wodną toń,
Zwierciadlaną
i czystą.
I
jak świetlna mgła,
W
pląs szalony szła,
Sukienką
błyszcząc szklistą.
Tam,
gdzie stóp jej ślad
Na
jezioro padł,
Migocze
srebrna toń.
Oczy
wzniosła raz
Na
księżyca blask,
Na
cienistą błoń.
Znów
chce tańczyć, lecz
Bardzo
dziwna rzecz:
Gdy
opuszcza wzrok,
Nagle
widzi Taa
Piękną
tak jak Ya,
Tańczącą
za nią w krok!
Jest cudna jak Ya,
Ten sam urok ma,
Lecz jakże pojąć to?
Choć koroną lśni,
Co gwiazdy ma trzy
Nad głową tylko dno!
Jasne oczy swe,
Tam kieruje, gdzie
Z góry patrzy Ya.
Cudownie tak żyć
I głową w dół tkwić
W morzu gwiazd bez dna!
Mimo wielu prób
Koniuszkami stóp
Dotknąć się mogą jedynie,
Lecz może jest ląd,
Gdzieś daleko stąd,
Gdzie tańczy się w niebios głębinie?
Gdzie zwisa się wpół
Jak Taa, głową w dół
Na głowie tańczy czasami?
Ach, któż kraj ten zna?
Ani ty, ani Ya,
Co pląsa samotnie z gwiazdami.
Perły w warkoczach
I suknia urocza, Bucika łuska
Toń wodną muska, gdy tańczy Ya.
Toń wodną muska
Bucika łuska
I suknia urocza,
I perły w warkoczach, gdy tańczy Taa!
Jak
Człek z Księżyca za
późno
poszedł spać
Jest
sobie gospoda, wesoła gospoda,
Ukryta
wśród szarych wzgórz.
I
warzą tam piwo, brunatne, prawdziwe,
Aż
Człek z Księżyca tam zstąpił w podziwie,
By
zapić nim gwiezdny kurz.
Pijane
kocisko na skrzypkach przygrywa
Pięciostrunowych,
a jakże,
I
smykiem od ucha to w górę, to w dół,
Piszcząc
cieniutko i basem na pół,
A
czasem pośrodku także.
Gospodarz tam ma niewielkiego psa,
Co bardzo lubi kawały,
Więc
kiedy dowcipy się sypią wśród gości, On uszy nadstawia i z
wielkiej radości,
Doprawdy,
aż trzęsie się cały!
I
jest tam też krowa, rogata królowa,
Co
nieprzystępna jest prawie,
Lecz
lubi muzykę i kiedy ją słyszy,
Pędzelkiem
ogona dostojnie kołysze,
A
czasem tańczy po trawie.
I
spójrz! Stoi rządek srebrzystych talerzy
I
srebrnych sztućców jest wiele.
Co
tydzień specjalni służący
Czyszczą
stos sreber brzęczący,
By
zdążyć z tym na niedzielę.
Gdy
Człek tam z Księżyca tak tęgo popijał,
Kot
smętnym zamiauczał tonem,
I
talerz wraz z łyżką ruszyły w pląs
A
krowa tańczyła, aż ogród się trząsł,
Pies
gonił za swoim ogonem.
A
Człowiek z Księżyca już piwem się spił,
I
z krzesła pod stół z hukiem spadł,
O
piwie w ogromnych śniąc dzbanach
Przedrzemał
tam słodko do rana,
Gdy
świt ponad miastem już bladł.
Więc
karczmarz do kota powiada w te słowa:
„Spójrz
tylko na konie z Księżyca,
Jak
rżą i rwą się w uprzęży,
A
pan ich zdrowo zmitrężył,
I
słońce już na ulicach."
l
zaczął kot smykiem po skrzypkach pomykać,
Że
zbudziłby umarłego.
Przyspieszał,
nucąc pod wąsem,
A
karczmarz Człekiem potrząsał,
Wołając
Już trzecia, kolego!"
Więc
wspólnie Człowieka poci górę wtoczyli,
Na
wóz księżycowy wrzucili.
Konie
ruszyły galopem,
Krowa
skoczyła ich tropem,
A
inni wesoło tańczyli.
Znów szybsza muzyka pomknęła spod smyka,
Pies nagle zawył z radości,
Konie w zaprzęgu i krowa
Razem stanęły na głowach
Wraz z tłumem zbudzonych gości.
I
w rytmie szaleńczym struna pękła z brzękiem,
Krowa
przez Księżyc skoczyła,
Pies
ze śmiechu aż piszczał,
Gdy
lśniąca niedzielna łyżka
Z
sobotnim talerzem tańczyła. A
Księżyc okrągły za wzgórze się stoczył,
Gdy
słońce wzeszło po chwili.
I
oczom swym ledwie wierzyło,
Bo
choć południe już było,
Wszyscy
do łóżek wrócili!
Jak
Człek z Księżyca zszedł
za
wcześnie
Człek z Księżyca to Pan, co ma srebrny dzban
I brodę ze srebrnych ma nici.
W koronie z opali i perłach naszytych
Na szarfę, co wszystkich zachwyci,
W srebrnej szarości szat raz cień jego padł
Na sale marmurowe,
Gdy kluczem z kryształu otwierał pomału
Drzwi z jasnej kości słoniowej.
Schody z filigranu i z nici splątanych
W dół, ciągle w dół go wiodą.
A on już się cieszy, ku wolności spieszy,
Na spotkanie z ziemską przygodą.
Z diamentów jasności nie czerpie radości, Znudził go pobyt w tej wieży.
Siny głaz księżycowy, samotny, surowy
Wykuty w zimnym kraterze.
Oddałby
świat cały za rubin wspaniały
Na
jasnej szacie błyszczący,
Za
szlachetne kamienie i stubarwne odcienie
Szafirów,
szmaragdów lśniących.
I
jakże tak żyć, by nie robiąc nic,
Wpatrywać
się w glob złoty,
Wsłuchiwać
się w szmer wirujących sfer,
I
nie mieć na nic ochoty?
Przy srebrnej pełni marzenie chciał spełnić
O Ogniu, co złotem płonie.
Nie mdłe selenity, opałowe szczyty -
Sny jego były czerwone.
Bo śnił o szkarłatach, różanych komnatach,
Pomarańczowych płomieniach
I chmurach w purpurze, gdy wicher dmie w górze,
A noc w świt się zamienia.
O mórz marzył błękitach, o lasach na szczytach
Ciemnozielonych od liści,
I o ludziach co gwarzą i co piwo warzą
I są tacy czerwonokrwiści.
Pożądał zabawy, rozmowy ciekawej
I mięs gorących, i wina.
Jedząc
placki perłowe z mąki księżycowej,
Cieniutką
popijał wódczynę.
Aż
zaklaskał z radości, myśląc o mięs obfitości
Pikantnych
i w piwie skąpanych,
I
zjechał niechcący po schodach wiszących,
I
spadł jak meteor pijany.
Jak
kometa z północy nad Yule przemknął raz
w
nocy,
Błyszcząc i migocząc spadł.
Ze ścieżki srebrzystej zszedł na brzeg urwisty
Nad wietrzną zatoką Bel siadł.
Co robić? Nie wiedział, kiedy tak w wodzie siedział.
Czy tonąć, czy popływać może?
Kiedy łódka rybacka nań wpadła znienacka
I w sieć go złowiła, niebożę!
W falach srebrzystych, wśród toni przejrzystych,
Wśród fosforycznej piany
Schwytała go w bieli perłowej kąpieli,
Zieleni ze srebrem zmieszanych.
Woli
jego wbrew na ląd pośród mew
Wraz
z rybą go odstawili.
„Leć
do karczmy co tchu" - poradzili mu.
„Do
miasta jest tylko pół mili".
Głęboki
dzwonu głos oznajmił jego los
Z
wysokiej Morskiej Wieży, Że
to z Księżyca Człek, co do miasta zbiegł
I
właśnie do karczmy bieży.
Nikt ognia nie rozniecił wśród popiołów i śmieci,
Noc jakby nie miała końca.
Zimny świt, mokra trawa, nie podgrzana strawa,
Dymiąca lampa miast słońca.
W uliczce samotnej, we mgiełce wilgotnej
Ni głosów, ni pieśni nie słyszał.
Tylko ciężkie chrapania - nikt tu wcześniej nie
wstanie,
Wszędzie
tylko wilgoć i cisza.
Próżno więc wszędzie stukał i kompanii szukał,
I wołał - nikogo nie spotkał,
Aż ujrzał za mgiełką w gospodzie światełko,
Przez okno zajrzał do środka.
Kucharz ze snu wyrwany łypnął okiem zaspanym,
Od „Czego tu?" gadkę zaczyna.
„Chcę strawy i pieśni, po to przyszedłem wcześniej,
Bo wypić chcę rzekę wina!"
„Trudna sprawa, mój panie, jadła pewnie nie stanie,
Lecz witam cię bardzo mile,
Nie mam srebra ni złota, dziurawa kapota,
Więc możesz wejść tu na chwilę.
Srebrny grosik ci może zasuwy otworzy,
A drzwi perełka uchyli.
Daj
dwadzieścia jeszcze, to cię w kuchni umieszczę
I
strawę dam za drugie tyle.
I choćby z głodu padł, nim coś wypił i zjadł,
Oddać musiał płaszcz i koronę.
Za dary te wszystkie dostał drewnianą miskę,
Sagan brudny i zakopcony.
Owsianka w saganie, leciwe już danie
Z wetkniętą łyżką drewnianą,
Bo puddingów śliwkowych, słodkich i waniliowych
Nie piecze się w Yule tak rano.
Gość z Gór Księżycowych, przybysz z Wieżyc
perłowych
Zbyt
wcześnie na Ziemi stanął. Że to z Księżyca Człek, co do miasta
zbiegł
I
właśnie do karczmy bieży.
Nikt ognia nie rozniecił wśród popiołów i śmieci,
Noc jakby nie miała końca.
Zimny świt, mokra trawa, nie podgrzana strawa,
Dymiąca lampa miast słońca.
W uliczce samotnej, we mgiełce wilgotnej
Ni głosów, ni pieśni nie słyszał.
Tylko ciężkie chrapania - nikt tu wcześniej nie
wstanie,
Wszędzie
tylko wilgoć i cisza.
Próżno więc wszędzie stukał i kompanii szukał,
I wołał - nikogo nie spotkał,
Aż ujrzał za mgiełką w gospodzie światełko,
Przez okno zajrzał do środka.
Kucharz ze snu wyrwany łypnął okiem zaspanym,
Od „Czego tu?" gadkę zaczyna.
„Chcę strawy i pieśni, po to przyszedłem wcześniej,
Bo wypić chcę rzekę wina!"
„Trudna sprawa, mój panie, jadła pewnie nie stanie,
Lecz witam cię bardzo mile,
Nie mam srebra ni złota, dziurawa kapota,
Więc możesz wejść tu na chwilę.
Srebrny grosik ci może zasuwy otworzy,
A drzwi perełka uchyli.
Daj
dwadzieścia jeszcze, to cię w kuchni umieszczę
I
strawę dam za drugie tyle.
I choćby z głodu padł, nim coś wypił i zjadł,
Oddać musiał płaszcz i koronę.
Za dary te wszystkie dostał drewnianą miskę,
Sagan brudny i zakopcony.
Owsianka w saganie, leciwe już danie
Z wetkniętą łyżką drewnianą,
Bo puddingów śliwkowych, słodkich i waniliowych
Nie piecze się w Yule tak rano.
Gość z Gór Księżycowych, przybysz z Wieżyc
perłowych
Zbyt
wcześnie na Ziemi stanął.
Kamienny Troll
Troll siadł raz w cieniu na wielkim kamieniu,
Gnat stary przeżuwał w wielkim skupieniu.
Od wielu już lat tak jadł go i jadł,
Bo z mięsem miał pewne trudności.
Gości! Kości!
W jaskini na wzgórzu tkwił w wielkim skupieniu,
Bo z mięsem miał pewne trudności.
Szedł Tom, obuty w okute swe buty
I rzecze do trolla: „Ten gnat twój zapluty,
Poznaję go rad, bo to chyba gnat
Wujka Tima, co leży w grobie.
Sobie! Skrobie!
Wiele lat temu już umarł wuj Tim
I leżeć powinien on w grobie".
Troll
odrzekł: „Ten gnat, com go już rok jadł,
Był
dawno martwy, nim w ręce mi wpadł.
Twój
wujek był trup, od głowy cło stóp,
Nim
kąsek ten znalazłem wreszcie.
Wierzcie!
Spieszcie!
Mógł
się podzielić z głodnym trolliskiem,
Bo
przecież inne ma jeszcze!"
Rzekł Tom: „Powiedz mi, gdy ktoś snem
wiecznym śpi,
Czy
może go skubać trolli pomiot, jak ty?
Już
tego mam dość, oddaj zaraz tę kość,
Bo
wuj Tim to moja rodzina.
Trzcina!
Glina!
Choć
martwy jest wuj, gnat jest jego, nie twój,
A
przy tym to moja rodzina".
Troll zębiska szczerzy: „Wiesz co, nie uwierzysz,
Mam dziś na obiad mięska kąsek świeży.
Przyszedł do mnie sam, popatrz, już cię mam
l zaraz cię zjem na kolację.
Rację! Nację!
Mam dość tego gnata, wolę kąsek świeży.
Dziś będę miał z ciebie kolację".
Po
Toma biednego, sięgał łapą jak po swego,
Lecz
go nie złapał; nie wiedział, dlaczego.
A
Tom skoczył co sił i już za nim był,
I
dał mu w zadek kopniaka.
Raka!
Draka! Bo
nic lepszego od buta tęgiego,
By
dać mu w zadek kopniaka.
Lecz twardszy od skały jest ten skamieniały
Zad trolla, na którym on siedzi rok cały, .
I prędzej kamienie, niż takie siedzenie,
Kopniaka poczują dobrego.
Pstrego! Złego!
Stęknął żałośnie Tom obolały.
Za mocno kopnąłeś, kolego!
Tom do dziś kuleje i źle mu się dzieje,
Bo paluch bez buta mu ciągle sinieje.
A na kamieniu, w zacisznym cieniu
Troll dalej kość swoją wysysa.
Rysa! Misa!
Z niedoli Toma się śmieje
I kość kradzioną wysysa!
Perry Winkle
Raz troll samotny usiadł na głazie,
Zawodząc smutną pieśń:
„Czemuż, ach, czemuż samotny mam żyć?
Daleko na wzgórzach gdzieś?
Po rodzie moim zaginął ślad
I nikt mnie nie szuka już.
Zostałem sam, od Wichrowego
Czuba po brzegi Mórz.
Nie żądam złota, nie pijam piwa
I nie jem mięs cały rok,
Lecz ludzie w strachu ryglują drzwi,
Gdy tylko słyszą mój krok.
O, jakże bym chciał chód lekki mieć
I gładkie jak jedwab ręce!
Umiem gotować jak pan, nie jak kmieć,
I serce mam miękkie, dziecięce".„No, tak" - rzecze wreszcie. „To mało i już.
Przydałby mi się ktoś
Przemierzę Shire i wszerz, i wzdłuż.
Mam samotności już dość".
I ruszył w drogę, wędrował przez noc,
ścigając marzenie swe.
Nad ranem trafił do Delving wprost
Gdy wioska budziła się.
Rozejrzał się - i kogo spotkał gość?
To Pani Bourne idzie tu!
Parasol, koszyczek i twarz miła dość,
Więc biegnie ku niej co tchu.
„Ach witaj, kumoszko, dobrego ci dnia!
Czy dobrze dziś czujesz się?"
Staruszka w krzyk, kosz rzuca i myk!
Jak młódka pędem mknie!
Stary
wójt Pott szedł mimo i zbladł,
Słysząc
ten straszny wrzask.
Ze
strachu cały spąsowiał, aż
Do
nory: hyc! i drzwiami prask!
Samotny
troll zbolały siadł.
„Nie
odchodź" - szepnął mu;
Lecz
stara Bounce uciekła też
Pod
łóżko wlazła co tchu!
Troll
ruszył więc, na rynek wszedł,
Na
kramów spojrzał rząd.
Owce
czym prędzej rozbiegły się,
A
gęsi skryły się w kąt.
Staruszek
Hogg upuścił dzban,
Nóż
rzucił rzeźnik Bill,
Jego
pies Bryś podwinął ogon
I
zniknął w kilka chwil.
A
stary troll siadł, no i w płacz,
Przy
bramie Lockhole tuż.
Tam
Perry Winkle spotkał go:
„No,
przestań ryczeć już!
Czego
się mażesz, ty brzydki jak noc?
Gdzie
lepiej ci: tam czy tu?"
Klepnął
go w ramię, a smutny troll
W
oczy popatrzył mu.
„O, mój Perry Winkle" - powiada mu troll,
Jak balsam są słowa twe,
Jeśli nie boisz się, na mnie wsiądź
Do domu wezmę cię!
l Perry wsiadł trollowi na grzbiet
„Ruszaj" - w ucho mu rzekł.
Pierwszy raz w życiu tak najadł się,
Gdy troll ciasteczka piekł.
I pikle były, i z masłem tost,
I keks, śmietana i dżem,
A
Winkle jadł, jakby pęknąć chciał I myślał: „Coś jeszcze
zjem".
Czajnika
szum i płomieni syk
-
a kubek też wielki był.
W
herbacie Perry pływać by mógł,
Lecz
tylko pił ją i pił.
Gdy pełny miał już żołądek i brzuch,
W milczeniu zdrzemnął się, lecz
Staiy troll rzekł: „Najwyższy już czas
Byś teraz nauczył cię piec.
Jak robić piękne kramowe suchary
I bułki lekkie i złote.
Spać możesz potem, na łożu z piór,
Gdy skończysz swoją robotę".
„Hej, Winkle, gdzie się włóczyłeś, co?'"
Niejeden pytał go kiep.
„Najadłem się, że ledwie żyję,
Bo jadłem kramowy chleb!"
„Ale gdzie w Shire pieką ten cud?"
Pytają: „Czy może w Bree?"
Lecz Winkle odparł: „Pytaj zdrów
Ja nie powiem ci".
Ja
wiem i tak" - rzekł Wścibski Jack,
Widziałem
ciebie i już.
Na
grzbiecie stary troll cię niósł
Aż
cło Dalekich Wzgórz.
I
cały lud jak jeden mąż
Ruszył
w kierunku tym.
Ujrzeli
wnet dom pośród wzgórz,
Nad
nim z komina dym
Stanęli więc przed trolla drzwiami,
Prosząc o jedną rzecz:
„Kramowy chleb, bochenek lub dwa,
Piecz nam, trollu, o, piecz!"
„Wynoście się" - odrzecze troll -
„Nie zapraszałem tu was,
We czwartki tylko piekę ten chleb,
Nie więcej niż kilka naraz.
Odejdźcie już, tu nie ma co jeść
I dom za mały mam.
Nie zostało nic, ni z dżemów, ni z ciast,
Bo Winkle zjadł to sam!
I Jack, i Hogg, Stara Bounce i Pott,
Nie chcę was więcej znać.
Niech tylko Winkle będzie uczniem mym
Wszystko mogę mu dać!"
I Perry Winkę tak strasznie się spasł,
jedząc kramowy chleb,
Że pękał w szwach i nie mógł już też
Czapki kupić na łeb.
We czwartki, gdy już na herbatę szedł Był tłusty i tak wspaniały,
Że gdy w kuchni siadł, to stary troll
Chudy się stawał i mały.
Winkle piekarzem wielkim się stał,
Był w pieśniach rozsławiany.
Od Morza do Bree znany był chleb
Przez niego wypiekany.
Lecz żaden bochen nie był tak miękki
I w smaku tak bogaty
Jak kramowe suchary, które troll stary
Podawał do herbaty.
Wargule
Mroczny
jest cień, gdzie Wargul śpi
Mokry,
czarny jak tusz.
Dzwon
smutno dzwoni: raz-dwa-trzy,
Gdy
w bagnie toniesz już.
Utoniesz
w mule, o niebaczny!
Gdy
stukasz do ich drzwi.
Gargulców
uśmiech coś dziwaczny,
Ten
sekret zdradzi ci.
Nad
zgniłej rzeki korytem
Płaczące
wierzby śpią.
Padlinożerne
stwory skryte
O
swych ofiarach śnią.
Za
Górami Merlok, za najdalszą z dróg,
W
ponurej dolinie czyha smętny wróg. Nad
brzegiem bajora, gdzie zamiera wiatr
Bez
słońca i gwiazd - to Warguli świat.
A
w lochu tam, gdzie Wargul śpi,
Wilgoć
i mrok, i chłód.
W
mdłym blasku świecy złoto lśni
I
syci bogactw głód.
Z
sufitu - kap! - wilgotne łzy
Na
mokry kapią mur,
A
gdy zastukasz do ich drzwi
Słyszysz
kroków szur-szur.
Przez szparę ich nieśmiały wzrok
I czujne dłonie dwie.
Gdy skończą, w czarnym worku w mrok
Uniosą kości twe.
Za
Górami Merlok, za najdalszą z dróg,
Gdzie
pajęczyn kotary i bagienny smród,
Przez
puszczę mokrych drzew, zimną lęku nić,
Tam
znajdziesz Warguli, by ich strawą być.
Olifant
Cielska góra,
Szara skóra,
Nos jak żmija,
Pył w niebo wzbijam.
Gdy krok mój rozbrzmiewa,
Walą się drzewa.
W pysku mam rogi,
Przemierzam drogi,
Wachlując uszami,
Tak idę latami.
Wędruję wciąż sobie,
Nie legnę nawet w grobie.
Jestem Olifantem,
Dziwacznym gigantem.
Wielki, gruby, stary,
Nie ujrzysz - nie dasz wiary.
Gdy zobaczysz mnie,
Pomyślisz Ja śnię".
Bom jest dziw nad dziwy
Ja - Olifant straszliwy.
Fastitocalon
Fastitocalon przed nami,
Piękna wyspa nad wyspami.
Może troszkę naga.
Jak dobrze dopłynąć w końcu,
Tańczyć i leżeć na słońcu.
Widok mew też pomaga...
Uwaga!
Mewy nie toną.
One siedzą sobie na piasku,
Skrzydłami trzepią wśród wrzasku.
Potrzebna odwaga
Tym, co chcą tu lądować
Lub wysiąść choć na chwilę,
By spędzić czas nieco milej
Lub wodę zagotować.
Głupcy,
co na NIM lądować chcą
I
może o ognisku śnią,
I o ciepłej herbacie.
ON szybki jest, choć niby śpi,
Gdy pływa tak po wieczne dni
Spokojnie,
Lecz gdy poczuje tupot nóg
Lub ciepła trochę przy jednej z dróg,
Dostojnie
Się zanurzy.
Zwinnie przewróci się na grzbiet
I gości się pozbędzie wnet.
Koniec podróży.
Ku ich zdumieniu
I ku ostrzeżeniu.
Potworów wiele w morzu znam,
Lecz najgroźniejszym z nich jest sam
Fastitocalon stary, złośliwy,
Ostatni rybo-żółw prawdziwy.
Takich już nigdzie nie ujrzycie.
Więc, jeśli chcesz ocalić życie,
Posłuchaj rady:
Nie stawiaj nigdy nogami obiema
Na ziemi, której na mapie nie ma.
A najlepiej, radzę ci,
W Śródziemiu zostań i koniecznie,
Bezpiecznie,
Dożyj swoich dni.
Kot
Tłusty kot dość ma psot.
Na macie śpi i chyba śni
O mysim mięsku, smacznym kęsku
Na śniadanko ze śmietanką.
A może śmiały, przez dzień cały
Śni inny los?
Dostojny krok i gniewny wzrok
I groźny głos.
Gdzie jego brat, co nie zna krat,
Mieszka wśród drzew
Lub na pustyni, gdzie popłoch czyni
I chłepce krew.
Ogromny
lew: żelazny szpon
I
lśniące kły.
Nie
zna litości więc strzeż się go,
Kiedy
jest zły.
Gepard gwiaździsty, w oku ma błysk
Bestia, co rada
Na swą ofiarę z góry,
Bez szmeru spadać.
Gdzie las cienisty, uroczysty,
Daleko gdzieś
Mruczą swą pieśń,
Wolności pieśń.
Lecz tłusta kocina, zabawka jedyna
Twojego syna,
Nie zapomina.
Narzeczona cienia
Był
sobie człek, co mieszkał sam
I
w dzień, i w noc żył tak;
Lecz
choć jak posąg siedział tam
Cienia
nie rzucał wszak.
Krąg
białych sów nad głową mu
Krążył
w czerwcową noc,
Nie
budząc wszakże go ze snu.
Tak
wielką czar miał moc.
I
przyszła Pani, osnuta w mrok,
We
włosach kwiecia blask.
Chwilkę
cieszyła jego wzrok,
Gdy
srebrny wstawał brzask
Wtem
wstał, jak gdyby zrzucił głaz
I
pękły więzy czarów.
[ej
cieniem on oboje wraz
Owinął,
pełen żaru.
I
nigdy księżyc, słońce, dzień
Ni
ludzkie nie ujrzy oko
Dziewczyny,
uwiedzionej w cień,
Ukrytej
w nim głęboko.
Lecz
raz na rok, gdy pęka głaz,
Dziwne
się dziwy bają.
W
świetle księżyca tańczą wraz
I
jeden cień rzucają.
Skarb
Młode
było słońce i księżyc był w nowiu,
Złotosrebrne
pieśni rozsnuli bogowie,
Na
zielonej trawie srebro rozsypali,
W
fale przezroczyste złoto po wplatali.
Piekło
nie rozdziawiło jeszcze swego pyska,
Ni
karłom, ni smokom klejnot nie błyskał,
Lecz
żyły elfy i wielkie ich czary.
Pod
wzgórzem zielonym mroczne pieczary,
Gdzie
kuto pieśni i złote korony
Dla
elfich królów światłem uwieńczonych.
Ale
zginął ród ich, pieśni ukochane
Zakuto
w stal i żelazne kajdany
Chciwość
nie śpiewa, bez uśmiechu usta,
W
norach bogactwa skrywa zawiść pusta,
Złoto
i srebro krwawą strugą płyną
I
ciemność zawisła nad elfów krainą.
Był
raz krasnolud, co w ciemnej jaskini
Ze
srebra i złota cudne rzeczy czynił.
Młot
i kowadło, kleszcze hartowane
Do
kości zdarły ręce spracowane
Robił
monety i pierścienne kręgi,
Wreszcie
królewskiej zapragnął potęgi.
Przy
pracy oczy i słuch cały stracił
I
siłą swoją za chciwość zapłacił.
Lśniące
klejnoty przez kościste szpony
Na
ziemię spadały nie zauważone.
Kroków
nie łowił słuch przytępiony,
Gdy
smok przy źródle poił się spragniony.
Kłębiły
się mroczne, cuchnące opary,
Płomienie
syczały u wrót pieczary.
Aż
zginął krasnolud w żarze płomienistym,
A
kości spłonęły w bajorze ognistym.
Był raz stary smok pod szarym kamieniem,
Co w mrok spoglądał zmęczonym spojrzeniem.
Radość i młodość bezpowrotnie strawił,
Gdy się bogactwem upajał i dławił.
Członki skręcone, do ruchu niezdolne,
Serce leniwe, gnuśne i powolne.
W skórę się wżarły klejnotów pokłady,
Wąchał je, lizał, chronił od zagłady.
Znał położenie każdego pierścienia
I nie wypuszczał go spod skrzydeł cienia.
Na
łożu czarnym o złodziejach marzył Kradnących
klejnoty, na których stał straży
Czuł
zapach ciała i smak krwi wypitej,
Lecz
czas przytępił mu słuch znakomity,
Toteż
nie usłyszał szczękającej stali,
Kiedy
wojownik przybył tam z oddali.
Młodziutki
rycerz z jasną klingą w dłoni
Wyzwał
go, aby skarbu swego bronił.
Choć
szablozęby, w pancerzu rogowym,
Zginął
smok przecie pod ostrzem stalowym.
Był raz król stary na tronie wysokim,
Spod białych włosów zimnym łypał okiem.
Usta nie czuły smaku jadła ni napoju,
A uszy pieśni - lecz nie znał spokoju,
Bo myślał tylko o ogromnej skrzyni
Pełnej klejnotów i złotych kamieni
W głębokim skarbcu, ciemnością osnutej,
Zimnym żelazem i stalą okutej.
Rdzą zaszły miecze tanów jego dzielnych,
Sława nie zdzierżyła rządów niepodzielnych.
Zamek w ruinie i zimne komnaty
To nic, bo złotem elfów jest bogaty!
Nie słyszał rogów na górskiej przełęczy,
Nie czuł krwi, gdy lud jego nieprzyjaciel dręczył.
Zamek zdobyto, królestwo zniszczono,
A króla kości w dół zimny rzucono.
Jest skarb dawny, pod skalą schowany
Za drzwi siedmiorgiem z dawna zapomniany
Bramy
ponurej żaden człek nie przejdzie.
A
jednak na pagórku wiosną trawa wzejdzie
W
przepychu kwiatów, wśród skowronków
śpiewu
I
ożywczego od Morza powiewu.
Skarbu
pilnuje Noc uważnym okiem,
Ziemia
czeka, a elfowie śpią snem głębokim.
Morski dzwon
Gdy
szedłem raz plażą o morzach marząc,
Jak
gwiazdka lśnił na mokrym piasku.
Więc
wziąłem do ręki ów dzwonek maleńki,
Muszelkę
mżącą od blasku.
W
palcach mych drżących ton nagły, dźwięczący
Narodził
się z niej i rozpłynął.
Radosne
wołanie, namiętne wezwanie;
Zabrzmiał
raz jeden i zginął.
W
zdumieniu ujrzałem statek śnieżnobiały
Wśród
szarych i pustych fal.
Już
czasu nie mamy! Więc na co czekamy?
Krzyknąłem:
„Unieś mnie w dal!"
I
uniósł mnie w dal, w przejrzystej mgle fal,
W
wilgotną pianę spowity,
Gdzie
niezwykły ląd śpi daleko stąd,
W
mroku o zmierzchu ukryty
I znów zabrzmiał dzwon, czarodziejski ton,
Wciąż wyżej głos jego biegł.
Po zdradzieckiej skale, omywanej przez fale
Na gładki i pusty brzeg.
Piaski mżące bielą, co do stóp się ścielą,
Gwiazdy w srebrzystej sieci
I skały perłowe, głazy kryształowe
W księżyca lśniącej zamieci.
Wziąłem
w dłoń piasku pełnego blasku,
Sypiąc
pył mżący, perlisty,
Trąby
z opalu i róże z koralu,
Zielenie
i ametysty.
Lecz
pod skał osłoną jaskinie w mroku toną,
Zielskiem
zarosłe i mułem.
Gdy
niebo ściemniało i chłodem powiało,
Lęk
wielki w sercu poczułem.
Wzgórzem lesistym potok płynął czysty,
Więc piłem wody do syta.
Gdym strumień przekroczył, zachwyciła me oczy
Kraina za nim ukryta.
Łąki w słońcu skąpane, lekkim wiatrem owiane,
Żółte kwiaty gwiaździste, I jak złote księżyce nenufary dziewicze
Na tafli jeziora czystej.
Ważki tańczące i wierzby płaczące
Nad wody omszałym kryształem,
Strzegą twierdzy złocistej gladiole strzeliste
I trzciny - zielone strzały.
Pieśń
echo niesie po plaży, po lesie.
Spływa
w dolinę, gdzie stworzeń jest moc.
Białe
zające wśród traw śmigające,
Ćmy
jasnookie, co gapią się w noc.
W
cichym zdumieniu, głęboko w cieniu
Borsuki
świecą ślepiami.
Słyszałem
kroki, lekkie podskoki
I
żwiru chrzęst pod stopami.
Srebrzysta
muzyka, co z nagła umyka,
Zaledwie
pochwyci ją ucho.
Szukałem,
goniłem, lecz ślad zagubiłem -
Znów
wokół pusto i głucho.
Z listowia zieleni i czarnych dereni
Płaszcz sobie splotłem zielony.
Długie berło w dłoni, złota flaga się płoni
I wieniec na kształt korony.
Z okiem błyszczącym, z głosem stalą
dźwięczącym
Stanąłem
sam na szczycie.
Krzycząc: „Dlaczego mnie, króla waszego
Tylko milczeniem darzycie?
Ja władca dostojny, sercem i trzciną zbrojny
Glaclioli klingę wznoszę.
Ujrzeć chcę twarze, niech ktoś się pokaże.
Przemówcie do mnie, proszę!"
Wtem chmury z północy jak całuny nocy
Okryły świat ciemnością.
Chwytałem się ziemi palcami drżącymi,
Walcząc z własną słabością
Do lasu dotarłem, o drzewo się wsparłem,
Groźna objęła mnie cisza.
I mrok mnie uwięził w sieci nagich gałęzi.
Nikt mego wołania nie słyszał.
Przez
rok i przez dzień skrywał mnie nocy cień,
Pętały
pajęczyn sieci.
Słysząc
szmery i stuki, i pracowite żuki
Czekałem
w mroźnej zamieci.
Aż światła promień przez noc przebił się do mnie:
„Co widzę, ja osiwiałem".
Choć zgięty, zgarbiony, lecz wolności spragniony,
Ku morzu pędem pognałem.
I lękiem ścigany, wędrowiec zbłąkany
Na stromej upadłem drodze.
A Mroku straszydła rozpięły swe skrzydła, Znów pogrążając mnie w trwodze.
Ręce miałem w ranach, twarz wiatrem smaganą
I drżąc szukałem schronienia,
Gdy na wargach spieczonych smak poczułem słony
I kres mojego cierpienia.
Mewy w górze krążyły i żałośnie kwiliły
Głosy w pieczarach mrocznych.
Morsów warczenie, zębate kamienie
I chlupot fal niewidocznych.
Nastała zima. Łzawiącymi oczyma
W mroku nocy drogi szukałem,
Aż dotarłem cło brzegu, z włosami w śniegu
Na lądu krańcach już stałem.
Ma łódź zapomniana, falą kołysana
U brzegu na mnie czekała.
Nie tknąłem wiosła - sama mnie niosła,
Sztormowi czoła stawiała.
Mijałem okręty o żaglach wydętych
I zapomniane wraki,
Aż port wytęskniony, zmierzchem otulony,
Morskie wskazały mi ptaki.
Ślepe
okiennice, wiatr zamiata ulice;
Przy
drodze siadłem, znużony,
I
skarby zebrane, skrzętnie przechowywane
W
kanał wrzuciłem spieniony.
W dłoni stulonej garść piasku zlepioną
I muszlę dziwną ściskałem.
Od dawna jest głucha - próżno nastawiam ucha
Nigdy już jej nie słyszałem.
Gdy idę samotny chodnikiem wilgotnym,
Aleją ponurą i ciemną,
Mówię sam do siebie, bo nawet w potrzebie
Nikt nie chce rozmawiać ze mną.
Ostatni statek
Firiel
zbudziła się nad ranem.
Niebo
na wschodzie jaśniało,
Dalekie
koguta pianie
Czysto
i jasno dźwięczało.
Ptaki
zbudzone w cieniu drzew.
Na
tle bladego świtu,
Zaniosły
swój poranny śpiew
Do
wiatru i błękitu.
Patrzyła,
jak srebrzysty brzask
Powoli
w dzień się zmienia,
Na
liściach migoczący blask
Świat
wydobywa z cienia.
I
po podłodze, niby mgła,
Przebiegła
stopką bosą.
Tanecznym
krokiem w słońcu szła,
Słońcem
spowita i rosą.
Klejnotem
brzeg jej sukni lśnił,
Gdy
biegła w dół, ku wodzie.
I
złotem rzeki nurt się skrzył,
Dziwiąc
się jej urodzie.
Zimorodek
spadł jak kamień
W
szkarłacie i błękicie.
Słodko
się niósł sitowia szum
I
lilii woń o świcie.
I
nagle skądś cudowny głos
Doleciał,
gdy tak stała.
Skrzył
się jej promienny włos
I
twarz jak lilia biała.
Na
harfie i na fletni grał
Wirtuoz
niezrównany.
Młodzieńczych
głosów chorał brzmiał
W
śpiewie zaczarowanym
I
złotodzioby statek-ptak,
Zbrojny
w podwójne wiosła,
W
łabędzie skrzydła chwytał wiatr,
Gdy
fala w dal go niosła.
Świetlisty
z kraju elfów ród
Przy
wiosłach stał złoconych,
A
purpurowy słońca wschód
Wyzłacał
trzy korony.
Do
wtóru harf ich śpiew się niósł,
Swój
rytm wiosłom nadając.„Ach, cudny las i liście drzew,
I
ptaki, co śpiewają.
Niejeden
jeszcze taki świt
Rozjaśni
tę krainę
Niejeden
kwiat tu będzie kwitł
Nim
mróz zapowie zimę".
„Dokąd to woda niesie was,
Żeglarze śpiewający?
Czy tam, gdzie gęsty, wieczny las,
Zachodu złoci słońce?
Czy gdzie Północy zimny brzeg
I wyspy kamieniste?
Gdzie mewy i gdzie wieczny śnieg,
Pchają was wiosła złociste?"
„O,
nie!" - odrzekli. „Dalszy ląd
Chcą
ujrzeć nasze oczy.
Szarą
Przystań daleko stąd,
Nim
ciemność nas otoczy.
Do
domu serca głos nas gna,
Gdzie
Białe rośnie Drzewo
I
Gwiazda blaskiem tam za dnia
Ostatni
brzeg oblewa.
Pożegnać marny ziemski los,
Śródziemia las i drzewa;
Do Kraju Elfów, gdzie dzwonu głos
Z
wysokiej wieży śpiewa.
Tu
więdną trawy, ginie liść,
Słońce
i Księżyc gasną,
Coś
wzywa nas, by dalej iść,
Nie
daje w drodze zasnąć".
Podnieśli
wiosła, umilkł śpiew.
„Spójrz,
miejsce jeszcze mamy!
O,
Córo Ziemi, czy słyszysz zew?
Popłyń,
o, popłyń z nami!
Niewiele
czasu zostało już,
Dziewico
jak elf cudna.
Wyruszaj
z nami na kraj mórz,
Spiesz
się, bo droga trudna!"
Firiel
spojrzała na brzeg, w dół
Nieśmiały
krok zrobiła,
Gdy
glina, rozmokła na wpół
Stopy
jej uwięziła.
Więc
do żeglarzy woła w głos,
Wyciąga
ku nim ramiona.
„Nie
mogę odejść, taki mój los
Bo
z Ziemi jestem zrodzona!"
Mroczny
chłód domu witał ją,
Gdy
z łąki powróciła
I
czarodziejską suknię swą
Fartuchem
zastąpiła. Promiennozłoty włosów blask
W
warkoczu uwięziła
I
w wirze gospodarskich prac
Zmierzchu
nie zauważyła.
Za
rokiem rok upływa znów,
Do
Siedmiu Rzek odpływa.
Dzień
pełen słońca, noc bez snów;
Chwieje
się wierzba krzywa.
Lecz
nigdy już, o żadnej z pór
Na
zachód nikt nie płynie
I
nie zaśpiewa elfów chór,
Ich
pieśń na zawsze zginie.