Pamuk Orhan Czarna księga

Pamuk Orhan

Czarna księga


PRZEŁOŻYŁA

Anna Akbike Sulimowicz


Tytuł oryginału Kara Kitap



Ibn Arabi podaje, traktując to jako rzeczywiste zdarzenie,

że pewien jego przyjaciel, wędrowny derwisz, został przez anioły

1. wyniesiony w niebiosa i znalazł się na otaczającej ziemię górze

Kaf, gdzie ujrzał owiniętego wokół góry węża. Dziś powszechnie

wiadomo, że nie ma takiej góry ani opasującego ją węża.

Ahmet Atesz, Encyklopedia islamu


GDY GALiP ZOBACZYŁ

RuyĘ PO RAZ PIERWSZY

Nie używajcie motta.

Zabija tajemnicę ukrytą w dziele.

Adli

Skoro ma umrzeć, zabij więc i ty tajemnicę,

zabij fałszywych proroków, którzy ją sprzedają.

Bahti

W miękkim, ciepłym mroku spała Ruya, leżąc na brzuchu,

nakryta kołdrą przykrywającą całe łóżko, pofałdowaną w cie-

niste doliny i łagodne, błękitne wzgórza. Z zewnątrz docho-

dziły pierwsze dźwięki zimowego poranka: warkot pojedyn-

czych samochodów i starych autobusów, stukot dzbanów

stawianych na chodniku przez sprzedawcę salepu*, który

prowadził wspólny interes z piekarzem wypiekającym bu-

łeczki, świst gwizdka strażnika kierującego ruchem na pobli-

skim przystanku dla dolmuszy**. Wnętrze pokoju rozjaśniało

ołowianoszare, zimne światło, sączące się zza granatowych

zasłon. Wciąż jeszcze zaspany Galip spojrzał na głowę żony,

wystającą spod niebieskiej kołdry w romby: podbródek Ruyi

* Salep — napój przygotowywany ze sproszkowanych bulw storczyka

męskiego, z uwagi na właściwości rozgrzewające chętnie spożywany

zimą (przypisy pochodzą od tłumaczki).

** Dolmusz — popularny w tureckich miastach środek transportu, mikro-

bus kursujący ustaloną trasą i zatrzymujący się na żądanie pasażerów.

9

spoczywał w zagłębieniu puchowej poduszki. W delikatnych

zmarszczkach rysujących się na jej czole było coś nierzeczy-

wistego — wzbudzały wymieszaną z lękiem ciekawość, jakież

to cudowne rzeczy dzieją się w tej chwili w głowie śpiącej.

Umysł — napisał w jednym ze swych felietonów Celal* — to

ogród". „Ogrody Ruyi, ogrody Ruyi... — pomyślał wtedy Ga-

lip. — Nie myśl o tym, nie myśl, będziesz zazdrosny!". Ale

patrzył na czoło żony i myślał.

Chciałby teraz przejść się po zamkniętym ogrodzie Ruyi,

pogrążonej w spokojnym śnie, wśród rosnących tam wierzb,

akacji i pnących róż, w promieniach świecącego słońca. Bać

się i wstydzić napotkanych twarzy: „Witaj, i ty tu jesteś?".

Z zaciekawieniem i bólem spostrzegać zarówno nieprzyjemne

wspomnienia, których mógł się spodziewać, jak i pojawiające

się nieoczekiwanie cienie mężczyzn. „Przepraszam, kolego,

gdzie to poznał się pan z moją żoną?". „Trzy lata temu u pań-

stwa w domu, w gimnazjum, do którego chodziliście, w skle-

piku Alaaddina, gdzie kupiła zagraniczne pismo o modzie,

przy wejściu do kina, gdy trzymał ją pan za rękę..." Nie, być

może pamięć Ruyi nie była wcale tak zatłoczona; być może

w jedynym rozświetlonym słońcem miejscu swego mrocz-

nego ogrodu Ruya właśnie wypływała z Galipem łódką na

przejażdżkę. Pół roku po tym, jak wraz z rodzicami przeniosła

się do Stambułu, ona i Galip zachorowali na świnkę. Wtedy

czasem matka Galipa, czasem matka Ruyi, piękna ciocia Su-

zan, a czasem obie zabierały dzieci i klekoczącymi na nie-

równym bruku autobusami wiozły je do Bebeku albo Tarabyi

na wycieczkę łódką. W owych czasach sławą cieszyły się

* Wymowa w języku polskim niektórych głosek tureckich — zob. s. 617

(przyp. red.).

10

bakterie, nie leki; wierzono, że czyste powietrze nad Bosforem

dobrze robi na świnkę. Rano morze bywało spokojne, łódka

miała biały kolor, przewoźnik zaś — niezmiennie przyjazny.

Matki siadały na rufie, a Galip z Ruyą sadowili się na samym

dziobie, jedno obok drugiego, ukryci za pochylającymi się

i prostującymi rytmicznie plecami wioślarza. Morska woda

przepływała powoli pomiędzy ich spuszczonymi za burtę no-

gami, opływała wąskie kostki, a oni śledzili wzrokiem glony,

mieniące się tęczowo plamy ropy, małe, na wpół przezro-

czyste otoczaki i skrawki gazet z wciąż czytelnymi literami,

wypatrując felietonów Celala.

Gdy Galip po raz pierwszy zobaczył Ruyę, pół roku przed

tym, nim zachorowali na świnkę, siedział właśnie na zydel-

ku ustawionym na blacie stołu, a fryzjer ścinał mu włosy.

W owych czasach fryzjer, wysoki mężczyzna o małym wąsiku

przystrzyżonym a la Douglas Fairbanks, pięć razy w tygodniu

przychodził do domu, by ogolić Dziadka. „Owe czasy" to

była epoka, gdy przed sklepami Araba i Alaaddina ustawiały

się kolejki po kawę, przemytnicy handlowali nylonowymi

pończochami, stopniowo wzrastała liczba chevroletów mo-

del 56 jeżdżących ulicami Stambułu, a Galip zaczął chodzić

do szkoły podstawowej i z uwagą czytał felietony Celala, które

podpisane pseudonimem Selim Kaęmaz — ukazywały się

pięć razy w tygodniu na drugiej stronie gazety „Milliyet".

To nie wtedy jednak nauczył się czytać i pisać; dwa lata

wcześniej nauczyła go tego Babcia. Siadywali na końcu stołu

w jadalni; Babcia, wyjaśniając chrapliwym głosem najwięk-

szy sekret tej sztuki — jak litery się łączą, tworząc wyrazy

wydmuchiwała dym z papierosa marki Bafra, niezmiennie

tkwiącego w jej ustach; wnukowi od dymu łzawiły oczy, a nie-

proporcjonalnie duży koń w elementarzu błękitniał i ożywał.

11

Olbrzymi rumak, ilustrujący literę A — koń po turecku to at

był większy od kościstych szkap zaprzężonych do wózków

kulawego woziwody i handlarza starzyzną — mówiono o nim,

że kradnie. Tego spasionego konia z elementarza Galip chciał

spryskać magicznym eliksirem, który miał sprawiać, że rze-

czy na obrazku ożywały, później jednak, gdy nie zezwolono,

by rozpoczął naukę od razu w drugiej klasie, i z tego samego

elementarza zaczął się powtórnie uczyć abecadła, uznał ten

pomysł za idiotyczny.

Wtedy już bowiem eliksirem ze szklanej buteleczki w ko-

lorze czerwonym jak owoc granatu — gdyby Dziadek kupił

go, tak jak obiecał, od handlarzy na ulicy — zamierzał skro-

pić stronice starych, zakurzonych numerów „Illustration"

z pierwszej wojny światowej, pełne zeppelinów, armat i unu-

rzanych w błocie trupów, a także pocztówki, które stryj Me-

lih przysyłał z Paryża i Maroka, zdjęcie wycięte przez Vasifa

z czasopisma „Dunya", przedstawiające samicę orangutana

karmiącą swoje młode, i dziwne twarze ludzi z wycinków

prasowych Celala. Ale Dziadek już nie wychodził, nawet do

fryzjera, całe dnie spędzał w domu. Wciąż jednak ubierał się

tak jak wtedy, gdy chodził do sklepu: w starą angielską mary-

narkę z szerokimi klapami, ołowianoszarą jak zarost odrasta-

jący w niedzielę na jego policzkach, spodnie pumpy, koszulę

ze spinkami i wąski urzędniczy krawat, który Ojciec nazywał

krawatką. Matka nie mówiła krawatka, tylko krawat. Pod-

kreślała w ten sposób, że pochodzi z rodziny, która niegdyś

była lepiej sytuowana niż rodzina Ojca. Potem Matka i Ojciec

rozmawiali na temat Dziadka, jakby mówili o jakimś starym

drewnianym domu z łuszczącą się farbą, z każdym dniem

popadającym w coraz większą ruinę; po chwili o nim zapo-

minali, zaczynali podnosić na siebie głos i wtedy zwracali

12

się do Galipa: „Idź na górę, pobaw się tam trochę!". „Mogę

pojechać windą?". „Niech sam nie wsiada do windy". „Nie

wsiadaj sam do windy!". „Mogę pobawić się z Vasifem?". „Nie,

bo będzie się gniewał".

W rzeczywistości Vasif się nie gniewał. Był głuchoniemy,

ale wiedział, że się z niego nie wyśmiewam; rozumiał, że

gdy czołgam się po ziemi, prześlizguję pod łóżkami, skra-

dam w ciemną czeluść mrocznego wnętrza kamienicy niczym

w głąb jaskini, jak żołnierz poruszający się bezgłośnie w tu-

nelu wykopanym pod pozycjami wroga — bawię się w „se-

kretne przejście". Inni, z wyjątkiem Rliyi, której wtedy jeszcze

nie znałem, nie rozumieli tego. Czasem długo patrzyliśmy

z Vasifem przez okno na tory tramwajowe. Z jednego okna

w wykuszu betonowego budynku widać było meczet — jeden

koniec świata, z drugiego żeńskie liceum — drugi koniec

świata. Pomiędzy nimi znajdowały się: posterunek policji, po-

tężny kasztanowiec, narożnik ulicy i doskonale prosperujący

sklep Alaaddina. Czasem, gdy obserwowaliśmy wchodzących

tam i wychodzących stamtąd klientów i pokazywaliśmy sobie

przejeżdżające samochody, podniecony Vasif wydawał z sie-

bie straszny charczący głos, jak ktoś, kto walczy z diabłem

we śnie, a mnie ogarniał nagły strach. Wtedy Dziadek, który

siedział naprzeciwko Babci, w fotelu o jednej nodze krótszej,

i otoczony kłębami dymu kurzył wraz z nią papierosa za pa-

pierosem, mówił do niej, puszczającej jego słowa mimo uszu:

Vasif znów nastraszył Galipa", po czym — z przyzwyczajenia

raczej niż z ciekawości — pytał: „No, ile samochodów naliczy-

liście?", i nie słuchał podawanych przeze mnie danych doty-

czących liczby aut marki Dodge, Packard, De Soto i Chevrolet.

Babcia i Dziadek nieustannie gawędzili ze sobą, słucha-

jąc muzyki tureckiej i europejskiej, wiadomości oraz reklam

13

banków, wody kolońskiej i loteru państwowej, płynących

z włączonego od rana do wieczora radioodbiornika, na któ-

rym stała figurka śpiącego psa o puszystej sierści, zupełnie

niepodobnego do swych tureckich pobratymców. Najczęściej

narzekali na papierosy, przy czym mówili o nich jak o bólu

zęba, trwającym tak długo, że się do niego przyzwyczaili;

obwiniali się nawzajem o to, że wciąż nie mogą uwolnić się

od nałogu, a gdy jedno zaczynało gwałtownie kaszleć, drugie

najpierw zwycięsko i radośnie, a potem z niepokojem i gnie-

wem wskazywało, że to ono miało rację. Po chwili któreś

na dobre wpadało w złość i wołało: „Cóż innego mi zostało

oprócz tych papierosów, dajże mi spokój, na litość boską!".

I zaraz dorzucało informację wyczytaną w jakiejś gazecie:

Palenie dobrze robi na nerwy!". Na moment milkli oboje, lecz

cisza, w której dawało się słyszeć tykanie ściennego zegara

w przedpokoju, nie trwała długo. Znów zaczynali rozmawiać,

biorąc ponownie do ręki odłożone gazety i szeleszcząc ni-

mi, gawędzili podczas popołudniowej partu bezika, a także

wtedy, gdy domownicy schodzili się na kolację i wspólne

słuchanie radia. „Pozwoliliby mu podpisać się własnym na-

zwiskiem, może by się opamiętał", mawiał Dziadek, prze-

czytawszy felieton Celala. „To przecież dorosły człowiek",

wzdychała Babcia i zadawała to samo pytanie co zawsze,

choć malujący się na jej twarzy wyraz zainteresowania był

tak szczery, jakby zadawała je po raz pierwszy: „Pisze tak

okropnie dlatego, że nie pozwalają mu się podpisać własnym

nazwiskiem, czy też nie pozwalają mu się podpisać dlatego,

że tak źle pisze?". „Dzięki temu, że nie wolno mu się pod tek-

stem podpisać — oświadczał Dziadek, sięgając po ostateczną

pociechę, z której jedno z nich za każdym razem niezmiennie

korzystało — przynajmniej mało kto zdaje sobie sprawę, jak

14

on nas kompromituje". „Nikt nie wie", oznajmiała Babcia to-

nem, w którym Galip wyczuwał jednak niepewność. „A kto

powiedział, że w tych jego felietonach jest mowa o nas?"

Później, gdy Celal otrzymywał co tydzień setki listów od

czytelników i zaczął ponownie, tym razem już pod własnym

nazwiskiem, zamieszczać te same, nieco tylko przerobione

felietony — jedni twierdzili, że robił tak, bo opuściło go na-

tchnienie, inni byli zdania, że zajęty kobietami i polityką nie

miał czasu na pisanie nowych, a jeszcze inni, że to z powodu

zwykłego lenistwa — Dziadek za każdym razem zadawał to

samo pytanie, niczym drugorzędny aktor teatralny, z nutą

znużenia i ledwie zauważalnego fałszu w głosie powtarzają-

cy wciąż tę samą kwestię: „Na miłość boską, czy jest jeszcze

ktoś, kto nie wie, że kamienica, o której wspomina, to nasza

kamienica?!", i Babcia milkła.

W tym czasie Dziadek zaczął wspominać o pewnym śnie,

który potem miał często do niego wracać. Kiedy o nim mó-

wił, jego oczy rozbłyskiwały, tak jak wtedy, gdy snuł jedną

z opowieści, które z Babcią opowiadali sobie nawzajem przez

cały dzień. Sen był niebieski, granatowy deszcz padał w nim

bez ustanku, a dziadkowa broda i włosy rosły i rosły. „Wkrót-

ce przyjdzie fryzjer", powiedziała Babcia, cierpliwie wysłu-

chawszy do końca opowieści o śnie, ale wzmianka o fryzjerze

bynajmniej nie ucieszyła Dziadka: „Za dużo gada, za dużo

zadaje pytań!". Gdy skończyli rozmawiać o błękitnym śnie

i fryzjerze, Galip usłyszał, jak Dziadek raz czy dwa szepce pod

nosem: „Powinniśmy byli zbudować inną, w innym miejscu.

Ta kamienica okazała się pechowa".

Wiele lat później, gdy wyprowadzili się ze sprzedawanej

piętro po piętrze, mieszkanie po mieszkaniu kamienicy o na-

zwie Miasto Serc i gdy — podobnie jak w innych budynkach

15

w okolicy — ulokowały się w niej drobne wytwórnie odzieży,

gabinety ginekologiczne oferujące dyskretne zabiegi abor-

cyjne oraz biura agencji ubezpieczeniowych, Galip, ilekroć

przechodził przed sklepem Alaaddina, patrzył na jej brzydką,

ponurą fasadę i zastanawiał się, dlaczego Dziadek tak o niej

powiedział. Goląc Dziadka, fryzjer — bardziej z przyzwycza-

jenia niż z ciekawości — pytał go o stryja Meliha, któremu

powrót do Stambułu najpierw z Europy i Afryki, a potem

z Izmiru zajął całe lata. Galip wiedział, że Dziadek nie znosi

tego pytania („A kiedyż to starszy syn szanownego pana wra-

ca z Afryki?") i w ogóle tego tematu, i już wtedy wyczuwał, że

niechęć staruszka do tego miejsca ma związek z najstarszym

i najdziwniejszym z jego synów, który pewnego dnia porzu-

cił pierwszą żonę i syna i wyjechał za granicę, by po latach

powrócić z nową żoną i córką (Ruyą).

Gdy zaczęto wznosić kamienicę, stryj Melih — wówczas

niespełna trzydziestoletni — przebywał w kraju; jak po latach

opowiadał Galipowi Celal, pod wieczór wychodził z kan-

celaru, w której nie tyle wykonywał zawód adwokata, ile

wdawał się w kłótnie i pokrywał strony tomów starych akt

rysunkami okrętów i bezludnych wysp, i ruszał na plac bu-

dowy w Niszantaszi, by spotkać się z ojcem i braćmi, tak jak on

przychodzącymi tu po pracy (rodzina posiadała podówczas

Białą Aptekę na Karakóyu oraz sklep ze słodyczami w dziel-

nicy Sirkeci, w którym — ponieważ nie mogli konkurować

z wytwórnią rachatłukum Haciego Bekira — zajęli się sprze-

dażą warzonych przez Babcię konfitur z pigwy, fig i wiśni, by

potem urządzić tam cukiernię, a jeszcze później restaurację).

Stryj Melih zdejmował marynarkę, ściągał krawat i, zakasaw-

szy rękawy, brał się do roboty, by poderwać do pracy robotni-

ków, rozleniwionych zbliżającym się fajrantem. W tym okre-

16

sie zaczął też co rusz napomykać, że ktoś powinien pojechać

do Francji i Niemiec, by poznać europejskie cukiernictwo,

zamówić złotko do pakowania kandyzowanych kasztanów,

otworzyć do spółki z Francuzami wytwórnię kolorowego my-

dła do kąpieli, od fabryk plajtujących jedna po drugiej wsku-

tek istnej epidemu bankructw w Ameryce i Europie kupić

za bezcen maszyny, a przy okazji również fortepian dla cioci

Hale, a także zawieźć Vasifa do dobrych specjalistów laryn-

gologów i neurologów. Dwa lata później stryj Melih z Vasifem

popłynęli do Marsylu rumuńskim statkiem o nazwie „Trista-

na", którego fotografię, pachnącą wodą różaną, Galip widział

potem w którejś z babcinych szkatułek i który osiem lat po tej

podróży zatonął na Morzu Czarnym, natrafiwszy, jak wyczytał

Celal w zbieranych przez Vasifa wycinkach z gazet, na dry-

fującą minę. Budowa kamienicy była już wtedy zakończona,

lecz rodzina jeszcze się do niej nie wprowadziła. Gdy rok

później Vasif wysiadł z pociągu na stacji Sirkeci, oczywiście

sam (gdy poruszano ten temat, ciocia Hale, z powodów, które

dla Galipa przez lata pozostawały tajemnicą, akcentowała to

słowo w szczególny sposób), dalej był niemy i głuchy, ale

w objęciach mocno ściskał akwarium — na początku ani na

chwilę się z nim nie rozstawał — pełne japońskich rybek,

z których prapraprapraprawnukami po pięćdziesięciu latach

wciąż miał się przyjaźnić i które stale obserwował, czasem

z zapartym tchem, a czasem roniąc łzy smutku.

Celal z matką zajmowali wtedy lokal na trzecim piętrze

kamienicy — ten, który później sprzedano pewnemu Ormia-

ninowi — lecz stryj Melih potrzebował pieniędzy, by móc

kontynuować swoje handlowo-badawcze wędrówki ulicami

Paryża, przenieśli się więc na poddasze (początkowo służyło

jako składzik, potem wyodrębniono z niego niewielkie miesz-

17

kanie), trzecie piętro wynajęli zaś lokatorom. Gdy listy od

stryja Meliha, pełne przepisów na ciasta i słodycze, receptur

mydła i wód kolońskich oraz fotosów używających ich tan-

cerek i aktorek, również paczki, w których przesyłał próbki

miętowej pasty do zębów, kasztanów w cukrze i czekolad

z likierem, a także zabawki — wozy strażackie i marynarskie

czapki — zaczęły przychodzić coraz rzadziej, żona stryja prze-

myśliwała nad zabraniem syna i powrotem do rodzinnego do-

mu. Do podjęcia ostatecznej decyzji o opuszczeniu kamienicy

i zamieszkaniu u ojca, drobnego urzędnika pewnego wakfu*,

w drewnianym domu w Aksarayu, skłoniły ją wybuch wojny

światowej oraz pocztówka wysłana z Benghazi, przedstawia-

jąca samolot lecący nad minaretem o dziwacznym kształcie.

Po tej kartce w kolorze sepu — na jej odwrocie napisał o zami-

nowanych drogach uniemożliwiających mu powrót do kraju

stryj wysłał jeszcze inne, czarno-białe pocztówki, między

innymi z Maroka, do którego trafił wiele lat po wojnie. O tym,

że Melih ożenił się z poznaną w Marrakeszu Turczynką i że

ich nowa synowa, bardzo piękna kobieta, wywodzi się z ro-

du Mahometa, jest więc seyyide, muzułmańską księżniczką,

Babcia i Dziadek dowiedzieli się z ręcznie kolorowanej pocz-

tówki przedstawiającej hotel w stylu kolonialnym — ten sam,

w którym później nakręcono amerykański film opowiadający

o miłości handlarza bronią i szpiega do tej samej kobiety,

spotkanej w barze. (Dużo później, wiele lat po tym, jak na-

uczył się rozpoznawać flagi różnych krajów, powiewające

na balkonie drugiego piętra hotelu, Galip popatrzył jeszcze

raz na tę pocztówkę i, snując rozmyślania w stylu Opowieści

* Wakf (tur. vakif) — muzułmańska fundacja prowadząca działalność

charytatywną, oświatową i religijną.

18

o gangsterach z Beyoglu Celala, doszedł do wniosku, że to

w jednym z pokoi tego budynku, podobnego do tortu, musiało

zostać „rzucone na żyzną glebę nasienie", z którego wyrosła

Rtiya). Pół roku po tej pocztówce nadeszła inna, tym razem

z Izmiru; nie mogli uwierzyć, że wysłał ją stryj Melih, sądzili

bowiem, że już nie wróci do Turcji; krążyły plotki, że oboje

z nową żoną przyjęli chrzest i wraz z misjonarzami wyruszyli

do Kenu, gdzie w jakiejś dolinie, wśród lwów polujących na

trójrogie gazele, wznieśli kościół wyznawców sekty łączącej

wiary krzyża i półksiężyca. Ktoś znający krewnych żony Meli-

ha, zamieszkałych w Izmirze, przyniósł wieść, że stryj wzbo-

gacił się na interesach prowadzonych podczas wojny w Afry-

ce Północnej (handel bronią, przekupienie pewnego króla

itp.) i został milionerem; ulegając kaprysom żony, kobiety

bajecznej wręcz urody (jej zdjęcia były publikowane w arab-

sko-francuskich czasopismach), której marzyła się kariera

aktorska, zamierzał wyjechać z nią do Hollywood. Tymczasem

na przysyłanych pocztówkach, całymi tygodniami krążących

z rąk do rąk wśród mieszkańców kamienicy, coraz bardziej

zniszczonych, noszących ślady drapania paznokciami — ni-

czym budzące wątpliwości banknoty, jakby ktoś chciał spraw-

dzić, czy nie są fałszywe — stryj Melih pisał, że z tęsknoty za

ojczyzną aż się pochorował i dlatego postanowili wrócić do

Turcji. Teraz miał się dobrze, zamierzał przejąć interesy te-

ścia, izmirskiego handlarza tytoniem i figami, i poprowadzić

je według nowoczesnych metod. Przysłana niedługo potem

kolejna kartka, zapisana niemal nieczytelnymi bazgrołami,

na każdym piętrze kamienicy została zinterpretowana w zu-

pełnie odmienny sposób, co być może wiązało się ze sporami

o przyszły podział majątku, które wkrótce miały wpędzić

całą rodzinę w stan zimnej wojny. Jak wyczytał z niej Galip,

19

stryj Melih informował — bynajmniej nie w jakiś pokrętny

sposób — że zamierza wkrótce przenieść się do Stambułu,

a poza tym ma córkę, ale nie potrafi się zdecydować, jakie

imię jej nadać.

Imię Ruya Galip przeczytał po raz pierwszy na jednej

z pocztówek wetkniętych przez Babcię za ramę lustra wiszą-

cego nad kredensem, w którym trzymano zestawy kielisz-

ków do likieru. Kartki otaczały zwierciadło niczym druga,

dodatkowa rama; z czasem do widoków kościołów, mostów,

morza, wież, statków, meczetów, pustyni, piramid, hoteli,

parków i zwierząt, wzbudzających od czasu do czasu irytację

Dziadka, dodano zrobione w Izmirze zdjęcia Ruyi z czasów

niemowlęctwa i dzieciństwa. Galipa interesowała wtedy jed-

nak nie jego rówieśnica, stryjeczna siostra, czyli kuzynka, jak

zaczynano mówić na europejską modłę, lecz ciocia Suzan,

seyyide, która — melancholijnie patrząc w obiektyw aparatu

odchylała rąbek moskitiery, by pokazać córkę, śpiącą w ta-

jemniczej, budzącej lęk czarno-białej grocie. Wtedy jeszcze

nie rozumiał, że to jej uroda sprawiała, iż zarówno mężczyźni,

jak i kobiety milkli na moment w zamyśleniu, gdy spoglądali

na zdjęcia małej Ruyi, przekazywane z rąk do rąk, z piętra

na piętro kamienicy. Rozmawiano głównie o tym, kiedy stryj

Melih przyjedzie z rodziną do Stambułu i które piętro zajmie.

Celal bowiem, którego matka, wyszedłszy ponownie za mąż

za pewnego adwokata, zmarła młodo na jakąś chorobę, przez

każdego lekarza diagnozowaną inaczej, nie mógł już dłużej

przebywać w pełnym pająków domu w Aksarayu i wskutek

nalegań Babci zamieszkał ponownie na poddaszu kamienicy.

Na zlecenie gazety, w której później miał publikować pod

pseudonimem swoje pierwsze felietony, chodził na mecze,

by wyśledzić piłkarskie szachrajstwa, szeroko i barwnie opi-

20

sywał tajemnicze, wyrafinowane zabójstwa gangsterów ze

spelunek, burdeli i szulerni w bocznych uliczkach Beyoglu,

przygotowywał krzyżówki, w których więcej było pól za-

czernionych niż białych, tworzył kolejne odcinki powieści

o zapaśnikach, gdy jej autor, zamroczony winem i opium,

nie był w stanie pisać, od czasu do czasu prowadził rubryki

Co zdradza twój charakter pisma", „Odkryj znaczenie snów",

Wyczytane z rysów twarzy", „Twój horoskop na dziś" (podob-

no za pośrednictwem tej rubryki zaczął przesyłać sekretne

pozdrowienia krewnym i znajomym, a także, jak twierdzili

niektórzy, swoim kochankom) i „Wierzcie albo nie", a jeśli

starczało mu czasu, pisał recenzje najnowszych amerykań-

skich filmów, które oglądał dzięki bezpłatnym wejściówkom

dla prasy. Mówiono, że jeśli nadal będzie mieszkał samotnie

na poddaszu i tak intensywnie pracował jako dziennikarz,

zarobi dość pieniędzy, by się ożenić.

Pewnego poranka wiele lat później, patrząc na asfalt bez-

sensownie zalewający wydeptany bruk przy torach tramwa-

jowych, Galip pomyślał, że przekonanie Dziadka o pechu

prześladującym kamienicę wynikało być może z panującego

w niej tłoku, poczucia braku własnego miejsca lub podobnego

nieokreślonego a budzącego lęk wrażenia. Któregoś wieczoru

stryj Melih, jakby chciał okazać irytację, że wysyłane przezeń

pocztówki nie były traktowane serio, zjawił się niespodzie-

wanie w Stambule ze swoją piękną żoną, córką, walizkami

i skrzyniami i oczywiście zamieszkał na poddaszu zajmowa-

nym przez Celala.

Tamtego wiosennego poranka Galip spóźnił się do szkoły,

dokładnie tak, jak mu się przyśniło. We śnie siedział obok

ładnej, tajemniczej dziewczynki o niebieskich włosach

w miejskim autobusie, wiozącym ich coraz dalej od szkoły,

21

gdzie miał przeczytać ostatnie strony elementarza. Gdy się

obudził, zrozumiał, że zaspał nie tylko on, ale także Ojciec.

Przy oświetlonym porannym słońcem stole, nakrytym obru-

sem w niebiesko-białą szachownicę, Matka i Ojciec — takim

samym tonem, jakim rozmawiali zazwyczaj przy śniadaniu

o myszach harcujących w szczelinach w ścianach kamienicy

czy o upiorach i dżinach, w które wierzyła służąca, pani Esma

plotkowali o nowych lokatorach poddasza. Galip wolał nie

myśleć o tym, że spóźnił się do szkoły i teraz wstydzi się tam

iść, nie chciał się też zastanawiać, kto zamieszkał na górze.

Poszedł do dziadków, gdzie wszystko zawsze się powtarzało,

ale i tam fryzjer, goląc niezbyt zadowolonego Dziadka, pytał

o tych z poddasza. Za ramą lustra nad kredensem brakowało

kilku pocztówek, tu i ówdzie leżały rozrzucone jakieś dziwne,

obce rzeczy, a wokół unosił się nowy zapach, którego w przy-

szłości miał poszukiwać niczym nałogowiec. Nagle poczuł

przygnębienie, lęk i tęsknotę: jakie naprawdę były te kraje,

które znał z lekko podbarwionych widokówek? Jaka była ta

piękna ciocia z fotografu? Gdy powiedział, że chce się ostrzyc,

Babcia bardzo się ucieszyła, ale fryzjer, jak to bywa w przy-

padku gaduł, nie wykazał się domyślnością — posadził Galipa

nie na dziadkowym fotelu, lecz na zydelku ustawionym na

blacie stołu. W dodatku ręcznik, który przedtem okrywał

Dziadka, był bardzo duży i nie dość, że ściskał chłopcu szyję

tak mocno, jakby chciał go udusić, to jeszcze sięgał mu za

kolana niczym spódniczka.

Jeszcze dużo, dużo później, długo po ślubie, który wzięli,

jak precyzyjnie obliczył Galip, dziewiętnaście lat, dziewięt-

naście miesięcy i dziewiętnaście dni po tym, jak zobaczyli

się po raz pierwszy, ilekroć patrzył na głowę śpiącej żony

wtuloną w poduszkę, przychodziło mu na myśl, że błękit

21

kołdry okrywającej Ruyę budzi w nim taki sam niepokój, jak

błękit ręcznika, którym okrył go wtedy fryzjer; nigdy jednak

nie wspomniał o tym żonie, być może dlatego, że wiedział, iż

Ruya nie zmieniłaby pościeli z tak błahego powodu.

Galip pomyślał, że być może wsunięto już gazetę pod

drzwi, i wstał powoli z łóżka, starając się nie robić hałasu, ale

nogi same zaprowadziły go nie do przedpokoju, lecz najpierw

do toalety, a potem do kuchni. Nie było czajnika; w pokoju

dziennym znalazł tylko imbryczek. Sądząc po stosie niedopał-

ków piętrzących się w miedzianej popielniczce, Ruya musiała

siedzieć do rana, czytając — albo i nie — jakiś nowy kryminał.

Czajnik odnalazł się w łazience — ciśnienie wody było nie-

wystarczające, w związku z czym to przerażające urządzenie

zwane junkersem nie działało, lecz zamiast kupić dodatkowy

podgrzewacz, przyzwyczaili się przynosić w czajniku ciepłą

wodę do mycia. Czasami przed pójściem do łóżka czekali

z narastającą niecierpliwością — tak samo jak niegdyś Dzia-

dek z Babcią i Ojciec z Matką — aż woda się zagrzeje*.

Podczas jakiejś sprzeczki, która zaczęła się jak zwykle

od uwagi: „Rzuć te papierosy!", Babcia — oskarżana przez

Dziadka o niewdzięczność — oświadczyła, że ani razu nie

zdarzyło się, by rano została w łóżku dłużej niż on. Vasif

się przyglądał, a Galip słuchał i zastanawiał się, co Babcia

chciała przez to powiedzieć. Potem Celal napisał coś na ten

temat w swoim felietonie, ale niezupełnie to, co Babcia miała

na myśli: „Wstać, nim słońce wstanie, opuścić łóżko, gdy jest

jeszcze ciemno — to taki sam wieśniaczy nawyk, jak przeko-

nanie, że kobieta powinna wstawać z łóżka pierwsza, przed

* Wodę należało podgrzać, by po akcie płciowym, zgodnie z nakazami

islamu, móc dokonać ablucji całego ciała.

23

mężczyzną". W zakończeniu felietonu Celal zawarł jeszcze

dość dokładny opis przyzwyczajeń dziadków, związanych

z rytuałem wstawania z łóżka (ślady popiołu z papierosów

na kołdrze, sztuczne szczęki wkładane na noc do kubeczka

ze szczoteczką do zębów, pobieżne przeglądanie kolumny

z nekrologami w porannej gazecie). „To znaczy, że jesteśmy

wieśniakami! — oświadczyła Babcia po przeczytaniu felieto-

nu. — Powinniśmy dawać mu na śniadanie zupę z soczewicy,

by zrozumiał, co to znaczy być wieśniakiem!".

Galip umył filiżanki, poszukał czystych sztućców i ta-

lerzy, z lodówki, cuchnącej pastirmą*, wyjął oliwki i biały

ser przypominający plastik, po czym się ogolił, używając

wody podgrzanej w czajniku; wykonując te codzienne czyn-

ności miał ochotę narobić hałasu, który obudziłby Ruyę, ale

w końcu zrezygnował. Popijając herbatę, która nie zdążyła

dobrze naciągnąć, jadł czerstwy chleb i oliwki z tymiankiem

i przebiegał zaspanym wzrokiem tytuły w wyjętej spod drzwi

i rozłożonej obok talerza gazecie — wciąż jeszcze pachniała

farbą drukarską; jego myśli podążyły wtedy w zupełnie innym

kierunku: wieczorem mogliby odwiedzić kuzyna albo wybrać

się do kina Konak. Zerknął na felieton Celala i postanowił

przeczytać go wieczorem, po powrocie z kina, lecz oczy nie

usłuchały go i same przebiegły szybko pierwsze zdanie; wstał,

zostawiając na stole rozłożoną gazetę, i włożył palto. Już miał

wyjść, ale zawrócił i wszedł do sypialni. Z rękami w kiesze-

niach, pełnych resztek tytoniu, drobnych monet i zużytych

biletów autobusowych, z uwagą, szacunkiem i miłością pa-

trzył w milczeniu przez chwilę na żonę. Potem odwrócił się

i cichutko zamykając za sobą drzwi, wyszedł z domu.

* Pastirma — suszona wołowina.

24

Świeżo umyte schody pachniały mokrym kurzem i bru-

dem. Na zewnątrz zimne i wilgotne powietrze było ciężkie

od unoszącego się z kominów Niszantaszi dymu z węgla i oleju

opałowego. Wydmuchując z ust kłęby pary, ruszył w stronę

przystanku, lawirując wśród leżących na ziemi stosów śmieci,

by zająć miejsce w długiej kolejce oczekujących na dolmusz.

Na chodniku po drugiej stronie ulicy starszy człowiek,

w marynarce z podniesionym kołnierzem, która miała mu

zastępować palto, zatrzymał się przed sprzedawcą bułeczek

i starannie wybierał między tymi z mięsem a tymi z serem.

Galip jednym susem wyskoczył z kolejki na przystanku i pod-

biegł do sprzedawcy gazet, który rozkładał swoje stoisko

w bramie domu za rogiem; wziął „Milliyet", zapłacił, złożył

gazetę na pół i wsunął pod pachę. Przypomniał mu się Ce-

lal naśladujący swoją czytelniczkę, kobietę po czterdziestce:

Ach, panie Celalu, uwielbiamy pańskie felietony, tak nie

możemy się ich doczekać, że zdarza się nam z Muharremem

jednego dnia kupować dwa egzemplarze gazety!". Zaśmiewali

się z tej parodu wszyscy troje: Galip, Ruya i Celal. Po jakimś

czasie, rozpychając się łokciami, zdołał w końcu wsiąść do

dolmusza, przedtem jednak zdążył porządnie zmoknąć, bo

deszcz rozpadał się na dobre. Gdy w cuchnącym papierosami

i mokrymi okryciami wnętrzu pojazdu zorientował się, że nie

znajdzie partnera do pogawędki, z pieczołowitością nałogow-

ca złożył starannie gazetę, tak by przybrała rozmiary kącika

z felietonem zamieszczonym na drugiej stronie, a następnie,

popatrzywszy przez chwilę w zamyśleniu przez okno, zabrał

się do czytania najnowszego dzieła Celala.

2.

GDY OPADNĄ WODY BOSFORU

Nic nie jest tak zaskakujące jak życie.

Z wyjątkiem pisania.

Ibn Zerhani, Kitap-al Zulmet

Czy zauważyliście, że poziom wód w cieśninie się obniża?

Zapewne nie. W naszych czasach, gdy z radością i zapałem

dzieci uczestniczących w świątecznym festynie zabijamy się

nawzajem, któż z nas czyta cokolwiek, by wiedzieć, co się

dzieje na świecie? Nawet felietony czytamy piąte przez dzie-

siąte, na przystaniach promów, wśród przepychającego się

łokciami tłumu, w autobusach, poszturchiwani, wpadając

jedni na drugich, na siedzeniach dolmuszy, gdy litery trzęsą

się i skaczą przed oczami. Ja tę informację wyczytałem w pew-

nym francuskim czasopiśmie geologicznym.

Morze Czarne staje się coraz cieplejsze, Śródziemne zaś

stygnie. Wody dostają się do olbrzymich pieczar położonych

pod przesuwającymi się płytami tektonicznymi i w wyniku

tych ruchów dna cieśnin — Bosforu, Dardaneli i Gibraltaru

zaczynają się wypiętrzać. Jeden z ostatnich stambulskich

* Rzekome tłumaczenie Libri Obscuri, fikcyjnego dzieła Bottfolia, postaci,

podobnie jak Ibn Zerhani, wymyślonej przez Pamuka.

26

rybaków, z którym miałem sposobność rozmawiać, oznajmiw-

szy, że w miejscach, gdzie kotwicę rzucało się niegdyś na łań-

cuchu długim jak minaret, łodzie osiadają teraz na mieliźnie,

zapytał: „Czy nasz rząd robi coś w tej sprawie?".

Nie wiem. Znam jedynie skutki tego procesu, który, jak

twierdzą uczeni, postępuje coraz szybciej. Bez wątpienia

w niedługim czasie ten rajski zakątek, nazywany Bosforem,

zmieni się w czarne jak smoła trzęsawisko, gdzie pokryte bło-

tem wraki galeonów połyskiwać będą niczym wyszczerzone

zęby przerażającej zjawy. Nietrudno sobie wyobrazić, jak pod

koniec upalnego lata bagno to zacznie miejscami wysychać

niczym koryto skromnej rzeczki, dostarczającej wody jakie-

muś niewielkiemu miasteczku, a na zboczach, nawadnianych

szumiącymi wodospadami ścieków spływających z rur, zazie-

lenią się trawy i zakwitną stokrotki. W tej głębokiej, dzikiej

dolinie, nad którą Wieża Leandra* będzie się wznosić niczym

prawdziwa, przerażająca twierdza na wysokiej górze, zacznie

się nowe życie.

Mówię o nowych dzielnicach, które — mimo bacznych

spojrzeń miejskich strażników, biegających to tu, to tam

i wymachujących bloczkami mandatów — wyrosną w błocie

wypełniającym tę wielką dziurę, zwaną niegdyś Bosforem,

o szałasach, biedadomkach, barach, burdelach i nocnych klu-

bach, o lunaparkach z karuzelami, szulerniach, meczetach,

rozmaitych tekke** derwiszów, kryjówkach frakcji marksi-

stowskich, nielegalnych warsztatach i wytwórniach nylono-

wych pończoch... Wśród chaosu jak w dzień Sądu Ostatecz-

* Wieża Leandra, tur. Kiz Kulesi (Wieża Panny) — latarnia morska na

niewielkiej wysepce w cieśninie Bosfor.

** Tekke — siedziba bractwa derwiszów.

27

nego, wśród pól kapsli i meduz, tkwić będą powywracane

promy, pochodzące jeszcze z czasów osmańskich. Pomiędzy

amerykańskim transatlantykiem, który osiadł na mieliźnie

ostatniego dnia, gdy wody nagle się cofnęły, a obrośnięty-

mi wodorostami jońskimi kolumnami ukażą się szkielety

pradawnych Lików i Celtów, modlących się do nieznanych

bogów. Mogę sobie wyobrazić, jak ta nowa cywilizacja, rozwi-

jająca się wśród pokrytych omułkami bizantyjskich skarbów,

srebrnych i blaszanych sztućców, tysiącletnich beczek wina

i butelek po oranżadzie oraz wraków galer o spiczastych dzio-

bach, będzie czerpać paliwo do antycznych piecyków i lamp

z rozpadającego się rumuńskiego tankowca, pogrążonego

w bagnie. Lecz tym, na co przede wszystkim powinniśmy

się przygotować, będą trujące gazy wydobywające się z dna

tej potwornej dziury, zalewanej ciemnozielonymi ściekami

z całego Stambułu, gnijące ciała delfinów i ryb oraz epidemie

całkiem nowych chorób, roznoszonych przez armie szczurów,

odkrywających swój nowy raj. Ja o tym wiem i ostrzegam:

nieszczęścia, których źródłem będzie ta wylęgarnia zarazy,

choćby objęta kwarantanną i otoczona zasiekami z drutu kol-

czastego, dotkną nas wszystkich!

Z balkonów, z których niegdyś obserwowaliśmy światło

księżyca, nadające jedwabistym wodom Bosforu srebrny po-

łysk, będziemy obserwować niebieskawy dym unoszący się

nad palonymi w pośpiechu zwłokami ofiar zarazy. Siedząc

za stołami, przy których, pijąc raki*, wdychaliśmy kiedyś

oszałamiającą woń kapryfolium i kwiatów drzewa judaszo-

* Raki — popularna w Turcji wódka anyżowa, pita w wąskich szkla-

neczkach po rozcieńczeniu wodą (mętnieje wtedy i nabiera białawego

koloru).

28

wego, będziemy dusić się od kwaśnego odoru gnijących ciał

wymieszanego z wonią pleśni. Na przystaniach, niegdyś peł-

nych wędkarzy, będziemy słyszeć już nie szum bystrego nur-

tu Bosforu ani kojące duszę trele wiosennego ptactwa, lecz

wrzaski walczących ze sobą na śmierć i życie poszukiwaczy

broni — najrozmaitszych mieczy, sztyletów, zardzewiałych

jataganów, strzelb i pistoletów, przez tysiące lat wyrzucanych

w wody cieśniny w obawie przed rewizjami i konfiskatami.

Stambulczycy, wracając zmęczeni po pracy do swych domów

w nadbrzeżnych dzielnicach, nie będą już otwierać okien

w autobusach, by poczuć świeżą woń morskiej bryzy; wręcz

przeciwnie — by zapach zgnilizny i rozkładu nie przeni-

kał do środka, gazetami i chusteczkami będą gorączkowo je

uszczelniać i z przerażeniem patrzeć przez szyby na potworną

ciemność w dole, rozświetlaną płomieniami ognisk. Z nad-

brzeżnych kawiarni, gdzie siadywaliśmy niegdyś wśród krą-

żących sprzedawców balonów i chałwy w waflach, będziemy

podziwiać nie parady floty, lecz czerwone jak krew rozbłyski

eksplozji min, rozrywających ciekawskie dzieciaki, które je

wygrzebały. Ludzie zarabiający na chleb zbieraniem zardze-

wiałych puszek i bizantyjskich miedziaków, wyrzucanych na

brzeg przez sztormy, będą odtąd wygrzebywać z błota młynki

do kawy, zegary z obrośniętą wodorostami kukułką i pokryte

omułkami pianina, które — porwane niegdyś z drewnianych

nadbrzeżnych willi przez fale powodzi — zostały poniesione

w toń cieśniny.

Pewnego razu o północy prześlizgnę się przez zasieki

z drutu kolczastego, by na dnie tego nowego piekła odszu-

kać czarnego cadillaca. Trzydzieści lat temu samochód ów

był szpanerską bryką pewnego rzezimieszka (nie posunę się

do nazywania go gangsterem) z Beyoglu, którego przygody

29

śledziłem jako początkujący reporter; pamiętam, że niezwykle

mi się podobały dwa zdjęcia Stambułu wiszące w jego meli-

nie. Takie auta, oprócz niego, mieli w owym czasie jedynie

Dagdelen — milioner, który wzbogacił się na kolei — oraz król

tytoniu Maruf. Pewnej nocy osaczony przez policję bandyta,

którego ostatnie godziny opisywaliśmy później przez cały ty-

dzień w gazecie, czyniąc z niego istną legendę, będący — jak

niektórzy twierdzili — pod wpływem narkotyków, a według

innych całkiem świadomie, niczym rozbójnik z ludowych

podań, skaczący na koniu w przepaść, wjechał cadillakiem

wraz z kochanką prosto w mroczną toń Bosforu, tam, gdzie

nurt w cieśninie jest najsilniejszy. Mimo usilnych poszu-

kiwań nurkom nie udało się znaleźć samochodu — gazety

i ich czytelnicy szybko zresztą o nim zapomnieli — ja jednak

potrafię wskazać miejsce, w którym się znajduje.

Jest tam, w głębi nowej doliny, zwanej niegdyś Bosforem,

na dnie wypełnionej błotem rozpadliny, do której drogę wska-

zują liczące nawet siedemset lat buty nie do pary, służące

krabom za mieszkanie, kości wielbłąda i butelki z listami mi-

łosnymi do tajemniczych ukochanych, za zboczem pokrytym

dżunglą małży i gąbek, wśród których pobłyskują brylantowe

kolczyki, kapsle po oranżadzie i złote bransoletki, tuż obok

tajnego laboratorium wytwarzającego heroinę, urządzonego

w pośpiechu w przerdzewiałym wraku barki, przy piaszczy-

stej łasze zasiedlonej przez ostrygi oraz wieżyczniki i pole-

wanej obficie krwią koni i osłów z działającej bez zezwolenia

wytwórni kiełbasy.

Mając wciąż w uszach dźwięki klaksonów samochodów

przejeżdżających Drogą Nadbrzeżną, która teraz przypomi-

na raczej górską szosę, zejdę w głąb tej cuchnącej padliną

ciemności i w ciszy, szukając cadillaca, natrafię na szkielety

30

zgiętych wpół pałacowych spiskowców, tkwiących w nie-

zmienionej pozycji w workach, w których zostali utopieni,

czy prawosławnych popów z kamieniami przywiązanymi do

nóg, wciąż kurczowo ściskających swoje krucyfiksy i laski.

Gdy ujrzę błękitnawy dym wydobywający się ze służącego

teraz za komin peryskopu angielskiej łodzi podwodnej, która

osiadła na dnie po tym, jak próbowała storpedować paro-

wiec Gulcemal, wiozący żołnierzy z przystani Tophane do

ęanakkale, zaplątała się w sieci poławiaczy makreli i uderzyła

dziobem w obrośnięte glonami skały, zrozumiem, że to nasi

rodacy, szybko zadomowiwszy się w swojej nowej siedzibie,

wzniesionej ongiś w stoczniach Liverpoolu, piją sobie spo-

kojnie popołudniową herbatę z filiżanek z chińskiej porcela-

ny, zasiadając wygodnie w obitych aksamitem kapitańskich

fotelach, w których dopiero co siedziały szkielety Anglików

uduszonych z braku powietrza, straszące otwartymi ustami.

Nieopodal będzie spoczywać w ciemności pokryta rdzą ko-

twica pewnego pancernika z floty cesarza Wilhelma; nieco

dalej zamruga do mnie perłowo ekran starego telewizora.

Ujrzę resztki rozgrabionego skarbu genueńczyków, zatkaną

błotem lufę armaty, obrośnięte omułkami posągi bożków daw-

no upadłych królestw i zaginionych plemion, rozbite żarówki

leżącego do góry nogami mosiężnego żyrandola. Schodząc

coraz niżej, przedzierając się przez błoto i skały, natknę się

na przykute do wioseł szkielety galerników, z nieskończoną

cierpliwością wpatrujących się w gwiazdy. Oto z krzewu wo-

dorostów zwisa jakiś naszyjnik. Być może nie będę zwracał

uwagi na okulary ani parasolki, ale z pewnością przystanę

na chwilę, by z uwagą i bojaźnią przyjrzeć się krzyżowcom

w pełnym rynsztunku, dosiadającym szkieletów potężnych

koni, w jakiś sposób wciąż trzymających się na nogach. Wtedy

31

zrozumiem, że ci rycerze, dzierżący tarcze i miecze pokryte

małżami, pełnią wartę przy czarnym cadillacu.

Powoli, z szacunkiem, pokornie, jakbym prosił strażników

o pozwolenie, podejdę do limuzyny, otoczonej płynącą nie

wiadomo skąd fosforyzującą poświatą. Pociągnę za klamkę,

lecz pokryty od góry do dołu omułkami i jeżowcami pojazd

nie wpuści mnie do środka, nie odsuną się szczelnie zamknię-

te zielonkawe szyby. Wtedy wyjmę z kieszeni długopis i mo-

zolnie zacznę zdrapywać z nich zielony osad glonów.

O północy, w przerażającej, a jednocześnie magicznej

ciemności, zapalę zapałkę i wewnątrz, w odblasku niklowa-

nych liczników, wskaźników i zegarów, ujrzę na przednich

siedzeniach bandytę i jego ukochaną, dwa szkielety obejmu-

jące się upierścienionymi palcami i ramionami zdobnymi

w bransoletki. Nie tylko kości ich szczęk, ale całe czaszki

zrosły się w wiecznym pocałunku.

Gdy zapałka zgaśnie, nie zapalę drugiej, ale odwrócę się

i zacznę wspinać z powrotem ku światłom miasta, myśląc

sobie, że w chwili klęski nie ma piękniejszego sposobu na

spotkanie śmierci, i przepełniony bólem zawołam do odległej

ukochanej: moja najdroższa, moja śliczna, moja bolesna, oto

nadchodzi katastrofa, przyjdź do mnie, gdziekolwiek jesteś

w biurze pełnym papierosowego dymu, w kuchni pachną-

cej praniem i cebulą czy w zmiętej pościeli błękitnej sypialni

gdziekolwiek jesteś, przyjdź, już czas; zaciągnijmy zasłony

i w ciszy pogrążonego w półmroku pokoju zapomnijmy o zbli-

żającej się strasznej katastrofie; obejmując się mocno, z całych

sił, razem czekajmy, aż nadejdzie śmierć.

3.

POZDROWIENIA DLA RUYI

Dziadek mój nazywał to „rodziną".

Rainer Maria Rilke, Maltę. Pamiętniki Malte-Lauridsa Bridgge

(przeł. Witold Hulewicz)

Rano tego dnia, gdy żona go zostawiła, Galip, z gazetą pod pa-

chą wdrapując się po schodach prowadzących do kancelaru

w jednym z hanów* na zboczu wzgórza Babiali, przypomniał

sobie zielony długopis wrzucony w toń Bosforu podczas jed-

nej z owych przejażdżek łodzią, na które matki zabierały jego

i Ruyę, gdy chorowali na świnkę. Tego samego dnia wieczo-

rem, oglądając z uwagą pożegnalny list pozostawiony przez

żonę, pomyślał, że długopis, którym go napisała, musiał być

taki sam. Tamten długopis dwadzieścia cztery lata wcześniej

pożyczył mu na tydzień Celal, widząc, jak bardzo się Galipo-

wi podoba. Gdy dowiedział się o utracie długopisu, spytał,

w którym miejscu się to stało, i wysłuchawszy opowieści

o łódce i Bosforze, oświadczył: „Skoro wiemy, gdzie wypadł

za burtę, nie jest stracony na zawsze!". Przekraczając próg

biura, Galip przypomniał sobie opis „dnia katastrofy", który

przeczytał tego ranka, i zdziwił się, że do zeskrobania z szyb

* Hart — budynek mieszczący różnego rodzaju biura i sklepy.

33

czarnego cadillaca warstwy pistacjowozielonych glonów Ce-

lal zamierzał użyć nie tego długopisu, ale innego, wyjęte-

go z kieszeni. Jego ulubionym chwytem, przy każdej okazji

z upodobaniem stosowanym w felietonach, było zestawianie

przedmiotów z niedawnej przeszłości z tymi pochodzącymi

sprzed stuleci — na przykład bizantyjskich monet z wizerun-

kiem Olimpu z kapslami od oranżady Olimp. Oczywiście,

o ile pamięć nie zaczęła go zawodzić — co sugerował podczas

jednego z ich ostatnich spotkań. „Gdy ogród pamięci zaczyna

jałowieć — oświadczył owego wieczoru — człowiek trzęsie

się nad ostatnimi drzewami i różami, jakie mu pozostały.

W obawie, że uschną i obumrą, od rana do wieczora stara

się je podlewać, dba o nie czule. I ja tak robię, powtarzam

sobie wciąż: Muszę pamiętać, muszę pamiętać, nie wolno

mi zapomnieć!".

Od Celala Galip dowiedział się, że rok po tym, jak Vasif

wrócił z akwarium w objęciach, a stryj Melih pojechał do

Paryża, Ojciec i Dziadek udali się do kancelaru adwokackiej

stryja, załadowali papiery oraz meble na wóz i przewieźli

do Niszantaszi, na strych kamienicy. Gdy stryj doprowadził do

bankructwa firmę handlującą suszonymi figami, prowadzoną

w Izmirze wraz z teściem, i zamieszkał ze swą piękną żoną

i Ruyą w Stambule, w obawie, że doprowadzi do upadku

także rodzinne przedsiębiorstwo, cukiernię oraz aptekę, nie

został dopuszczony do interesów. Wtedy postanowił wrócić

do zawodu adwokata: przewiózł wszystkie te rzeczy do nowej

kancelaru w nadziei, że będą robić odpowiednie wrażenie na

klientach. Pewnego wieczoru po latach, wspominając prze-

szłość z drwiną i gniewem, Celal opowiadał Ruyi i Galipowi,

że w przeprowadzce pomagał mu tragarz specjalizujący się

w transporcie lodówek i pianin, wymagających szczególnej

34

ostrożności — ten sam, który dwadzieścia dwa lata wcześniej

wnosił owe rzeczy na strych; jedyna różnica polegała na tym,

że tragarz zdążył przez ten czas dorobić się łysiny.

Dwadzieścia dwa lata po tym, jak Vasif, bacznie obserwu-

jąc tragarza, podał mu szklankę wody, stryj Melih zgodził się

przekazać praktykę adwokacką Galipowi, podówczas nawet

nie zięciowi, lecz jedynie bratankowi. Stało się tak — zdaniem

Ojca — dlatego, że stryj wolał walczyć nie z przeciwnikami

swoich klientów, ale z samymi klientami, według Matki zaś

tak zdziadział, że nie odróżniał pism sądowych i protokołów

rozpraw od restauracyjnych menu i rozkładów kursowania

promów. Ruya natomiast była przekonana, że ukochany ojciec

już wtedy przeczuwał, iż jego córka i bratanek w przyszłości

się zwiążą. W ten sposób Galipowi przypadła kancelaria wraz

ze wszystkimi gratami i szpargałami: z portretami pochodzą-

cych z Zachodu i nienoszących nakryć głowy prawników,

których nazwiska i powody do sławy zostały dawno zapo-

mniane, oraz wizerunkami wystrojonych w fezy hodżów*

ze szkół prawniczych sprzed pół wieku, z tomami akt spraw,

z którymi związani sędziowie, powodowie i pozwani dawno

już nie żyli, z biurkiem, przy którym niegdyś wieczorami

pracował Celal, a rano jego matka kopiowała wykroje ubrań,

i ze stojącym w jego rogu wielkim czarnym telefonem, przy-

pominającym nie tyle narzędzie komunikacji, ile ciężką, nie-

ruchawą i złowróżbną machinę wojenną.

Telefon straszył niekiedy, gdy ni stąd, ni zowąd sam z sie-

bie dzwonił; jego czarna, ciężka słuchawka przypominała

miniaturową sztangę. Podczas wykręcania numeru chrobotał

* Hodża (tur. hoca) — tytuł używany w odniesieniu do nauczycieli lub

osób mających wykształcenie religijne.

35

jak stare obrotowe bramki na przystani promów w Kadikóy;

zdarzało mu się łączyć nie z tym, z kim chciał się połączyć

dzwoniący, lecz z innym abonentem, wybranym według wła-

snego widzimisię.

Galip wykręcił domowy numer i zdziwił się, że Ruya ode-

brała niemal natychmiast.

Nie śpisz już? — spytał, zadowolony, że żona nie prze-

bywa w zamkniętym ogrodzie swego umysłu, lecz w znanym

mu i dostępnym świecie. — Przeczytałaś gazetę, którą zosta-

wiłem ci na stole? Celal napisał coś zabawnego. — Wyobraził

sobie pokój w nieładzie, stolik z telefonem i stojącą przy nim

Ruyę.

Nie czytałam — odpowiedziała. — Która godzina?

Późno poszłaś spać, prawda? — zapytał.

Sam zrobiłeś sobie śniadanie — stwierdziła.

Nie miałem serca cię budzić — wyjaśnił Galip. — Co

ci się śniło?

W nocy widziałam w przedpokoju karalucha — oznaj-

miła tonem, w którym pobrzmiewała rutyna, a jednocześnie

przejęcie, niczym u radiowej spikerki ostrzegającej rybaków

przed zauważoną na Morzu Czarnym zbłąkaną miną, po czym

dodała: — Między drzwiami do kuchni a kaloryferem... O dru-

giej... Strasznie wielki... — Zapadła cisza.

Mam złapać taksówkę i przyjechać? — spytał.

Dom wygląda przerażająco, gdy zasłony są zaciągnięte

stwierdziła.

Chodźmy wieczorem do kina — zaproponował Galip.

Do Konaku. Potem wstąpimy do Celala.

Ruya ziewnęła.

Spać mi się chce.

Pośpij sobie — powiedział.

36

Zamilkli. Nim Galip odłożył słuchawkę, usłyszał jeszcze,

jak Ruya znowu ziewa.

W następnych dniach, gdy Galip po wielokroć przypo-

minał sobie wciąż na nowo i na nowo tę rozmowę, nie mógł

się zdecydować, czy usłyszał to ledwie słyszalne ziewnięcie

i w ogóle ile usłyszał z tego, co wówczas mówili. Wspomina-

jąc słowa żony, stale je zmieniał, ogarniały go wątpliwości,

aż zaczynał sobie wmawiać: „Jakbym rozmawiał nie z Ruyą,

ale z kimś innym", i podejrzewać, że ten ktoś chciał go spe-

cjalnie wprowadzić w błąd. Innym razem stwierdzał, że do-

brze słyszał słowa Ruyi, lecz po tej rozmowie to nie ona, ale

on sam powoli zaczął się stawać kimś innym. Wraz z nową

tożsamością tworzył na nowo to, co — jak sądził — źle usły-

szał albo źle zapamiętał. Własny głos odbierał jak należą-

cy do kogoś innego i wtedy zdał sobie sprawę, że gdy dwie

osoby na dwóch końcach linu rozmawiają ze sobą, każda

z nich może stać się kimś innym niż jest. Na początku jednak,

kierując się znacznie prostszą logiką, uznał, że wszystkie-

mu winny jest stary telefon. Masywny aparat dzwonił cały

dzień.

Po rozmowie z Ruyą do Galipa zatelefonował pewien loka-

tor, skłócony z właścicielką mieszkania. Potem była pomyłka

telefoniczna. Nim zadzwonił iskender, takie pomyłki zdarzyły

się jeszcze dwukrotnie. Raz zadzwonił ktoś, kto wiedział, że

ma do czynienia z „krewnym pana Celala", i spytał o jego

numer. Po telefonie od mężczyzny, próbującego wydostać

z więzienia swego syna, który wdał się w politykę, oraz od

handlarza stalą, pytającego, dlaczego łapówkę dla sędziego

należy wręczyć przed wydaniem wyroku, w słuchawce ode-

zwał się głos iskendera, który również próbował się skontak-

tować z Celalem.

37

iskender był kolegą Galipa z liceum, później nie utrzy-

mywali jednak ze sobą kontaktu, dlatego zaczął rozmowę od

szybkiego przedstawienia tego, co wydarzyło się u niego przez

ostatnie piętnaście lat, a następnie złożył Galipowi gratulacje

z okazji ślubu z Ruyą i stwierdził, jak zresztą wielu innych,

że „zawsze wiedział, iż tak się stanie". Pracował teraz jako

producent w agencji reklamowej. Chciał, by Celal spotkał się

z ekipą BBC, realizującą program o Turcji.

Szukają kogoś takiego jak on, felietonisty, który od trzy-

dziestu lat siedzi w tym wszystkim, by przed kamerą opo-

wiedział o sytuacji w kraju. — Zasypując Galipa mnóstwem

niepotrzebnych szczegółów, iskender wyjaśniał, że filmowcy

spotkali się już z politykami, biznesmenami i związkowca-

mi, lecz Celal wydał się im najciekawszą postacią, dlatego

koniecznie chcą z nim porozmawiać.

Nie ma sprawy, zaraz się z nim skontaktuję — odparł

Galip, uradowany, że znalazł pretekst, by zadzwonić do

Celala.

Ci w gazecie od dwóch dni chyba mnie zwodzą — od-

powiedział iskender. — Właśnie dlatego dzwonię do ciebie.

Od dwóch dni nie mogę zastać Celala w redakcji. Coś musi

być na rzeczy.

Zdarzało się, że Celal na kilka dni chował się w jednej ze

swoich kryjówek w którejś z dzielnic Stambułu, nie podając

nikomu swojego adresu ani numeru telefonu, lecz Galip nie

wątpił, że uda mu się go odszukać.

Nie ma sprawy — powtórzył — zaraz go poszukam!

Do wieczora jednak nie udało mu się odnaleźć kuzyna,

choć przez cały dzień wydzwaniał pod numer domowy i do

redakcji „Milliyetu". Za każdym razem wyobrażał sobie, że

gdy w końcu odbierze, on odezwie się zmienionym głosem,

38

tak jak wtedy, gdy we trójkę — on, Celal i Ruya — afektowa-

nymi głosami aktorów z radiowych słuchowisk przedrzeźniali

czytelników rubryki Celala: „Brachu, oczywiście, że zrozu-

miałem ukryty sens tego, co napisałeś w dzisiejszym felieto-

nie!". Lecz za każdym razem, gdy dzwonił do gazety, sekre-

tarka odpowiadała niezmiennie to samo: „Pan Celal jeszcze

nie przyszedł". Choć przez cały dzień niemal nie wypuszczał

słuchawki z ręki, tylko raz, ku swemu zadowoleniu, udało mu

się zmylić kogoś głosem.

Późnym popołudniem zadzwonił do ciotki Hale, sądząc,

że być może ona wie, gdzie jest Celal. Ciotka zaprosiła go na

kolację, po czym dodała:

Galip i Ruya też przyjdą. — Galip się zorientował, że

nie poznała go po głosie i wzięła za Celala. — A co za różnica

oświadczyła ciotka, gdy uświadomił jej pomyłkę — wszy-

scy jesteście moimi dziećmi i wszyscy jesteście tacy sami, za-

niedbujecie mnie. Do ciebie też miałam zadzwonić. — Takim

samym tonem, jakim strofowała Węgielka, swojego czarnego

kota, by nie drapał pazurami foteli, zganiła Galipa, że do niej

nie dzwoni, i poprosiła, by po drodze wstąpił do sklepu Alaad-

dina i kupił nieco karmy dla rybek Vasifa, które jadają wyłącz-

nie tę z importu, Alaaddin zaś sprzedaje ją tylko znajomym.

Czy ciocia czytała jego dzisiejszy felieton? — spytał

Galip.

Czyj felieton? — spytała z przekorą, jak to miała w zwy-

czaju — Alaaddina? Nie, kupujemy „Milliyet", bo twój stryj

lubi rozwiązywać krzyżówki, a Vasif wycinać zdjęcia i artyku-

ły. W żadnym wypadku nie po to, by czytać felietony Celala

i zamartwiać się, co się z tym chłopakiem porobiło.

Może ciocia mogłaby sama zadzwonić do Ruyi i zapro-

sić ją na kolację — poprosił Galip. — Ja nie będę miał czasu.

39

Tylko pamiętaj! — Ciocia Hale przypomniała mu o swo-

jej prośbie i godzinie spotkania, po czym, niczym radiowy

spiker, który powoli, z namaszczeniem, by narobić apetytu

słuchaczom, odczytuje listę znanych zawodników mających

wystąpić w długo oczekiwanym meczu, wymieniła uczest-

ników rodzinnej kolacji, w składzie tak samo niezmiennym

jak przygotowywane dania: — Twoja matka, ciocia Suzan,

stryj Melih, Celal, o ile przyjdzie, oczywiście twój ojciec,

Węgielek i Vasif oraz twoja ciocia Hale. — Brakowało tylko,

by zakończyła wyliczankę wybuchem chrapliwego śmiechu,

ale zamiast tego dodała jedynie: — Przygotuję dla ciebie puf

bóregi*. — Po czym się rozłączyła.

Wpatrując się pustym wzrokiem w telefon, który zaczął

dzwonić, ledwie słuchawka znalazła się z powrotem na wi-

dełkach, Galip wspominał plany zamążpójścia cioci Hale,

które w ostatniej chwili obróciły się wniwecz; na końcu ję-

zyka miał dziwne imię kandydata do jej ręki. „Dopóki sobie

nie przypomnę, jak się nazywał, nie odbiorę żadnego tele-

fonu!" — postanowił, by zmusić umysł do pracy. Telefon

zadzwonił siedem razy i zamilkł. Gdy po chwili odezwał się

znowu, Galip myślał o wizycie, jaką w towarzystwie swego

stryja i starszego brata złożył ten człowiek o dziwnym imie-

niu, by prosić o rękę Hale; było to na rok przez przyjazdem

Ruyi i jej rodziców do Stambułu. Telefon znowu zamilkł.

Gdy zadzwonił po raz kolejny, ściemniło się już na dobre,

a przedmioty w kancelaru straciły w mroku ostrość kształ-

tów. Galip nie mógł sobie przypomnieć, jak nazywał się ten

człowiek, pamiętał za to — i owo wspomnienie napawało

* Puf bóregi — paszteciki smażone na tłuszczu, kształtem przypominające

pierogi.

40

go lękiem — dziwne buty, które gość miał na nogach owego

dnia, i wrzód bagdadzki na jego twarzy. „Czy oni są Arabami?

spytał Dziadek. — Hale, czy ty na serio chcesz poślubić

tego Araba? Skąd on cię zna? Co za zbieg okoliczności!". Koło

siódmej wieczorem, zbierając się do wyjścia z pustoszejącego

hanu, przy wpadającym przez okno świetle ulicznych latarni

Galip zajrzał do akt sprawy pewnego klienta, dotyczącej zmia-

ny imienia, i przypomniał sobie, jak nazywał się niedoszły

mąż ciotki. Maszerując na przystanek dolmuszy kursujących

w kierunku Niszantaszi, pomyślał, że świat jest zbyt rozległy, by

ludzki umysł był w stanie go ogarnąć, a godzinę później, gdy

szedł w stronę kamienicy, doszedł do wniosku, że człowiek

sens wszystkiego wysnuwa ze zbiegów okoliczności...

Kamienica, w której jedno mieszkanie zajmowała ciocia

Hale z Vasifem i panią Esmą, drugie zaś stryj Melih z ciocią

Suzan (a swego czasu także z Ruyą), znajdowała się przy

bocznej ulicy w dzielnicy Niszantaszi. Ulicy tej — oddalonej

o zaledwie trzy przecznice i pięć minut spaceru od głównej

alei, komisariatu na rogu i sklepu Alaaddina — ktoś inny

nie nazwałby boczną, ale dla lokatorów owych mieszkań,

położonych jedno nad drugim, ani ta ulica, której przemianę

z błotnistego pola otoczonego małymi ogródkami najpierw

w brukowaną kocimi łbami drogę, a następnie w wyłożo-

ną kostką ulicę obserwowali z dystansem, bez specjalnego

zainteresowania, ani inne uliczki, które też nie wydawały

im się interesujące, nie mogły być centrum Niszantaszi. Gdy

zaczęli przeczuwać, że będą musieli wyprzedać jedno po

drugim mieszkania w kamienicy Miasto Serc, stojącej przy

głównej alei i stanowiącej centralny punkt ich egzystencji,

wyznaczającej oś symetru ich życia nie tylko pod względem

geograficznym, ale i duchowym, i gdy stało się jasne, że przyj-

41

dzie im opuścić ten budynek — jak mówiła ciocia Hale: „pa-

nujący nad całym Niszantaszi" — i przenieść się do zaniedba-

nych wynajętych mieszkań, oraz potem, gdy już wprowadzili

się do tej obdrapanej kamienicy na odległych rubieżach ich

dawnego świata, nie mogli się powstrzymać przed nazywa-

niem tej ulicy boczną — być może dlatego, że dawało im to

sposobność podkreślenia wagi katastrofy, która stała się ich

udziałem, i obrzucania się nawzajem oskarżeniami. W dniu

przeprowadzki z kamienicy Miasto Serc do mieszkania przy

bocznej ulicy, na trzy lata przed śmiercią, pan Mehmet Sa-

bit, czyli Dziadek, usiadłszy w swoim fotelu o jednej nodze

krótszej, ustawionym pod innym kątem w stosunku do okna

wychodzącego na ulicę niż w starym mieszkaniu, za to pod

tym samym kątem w stosunku do ciężkiego stolika, na którym

stało radio, natchniony widokiem konia, tak wychudzonego,

że pozostały zeń tylko skóra i kości, zaprzęgniętego do wozu,

którym przewieziono sprzęty do nowego mieszkania, oświad-

czył: „I tak oto przesiadamy się z konia na osła! Na zdrowie!",

po czym włączył radio, na którym na szydełkowej serwetce

stała już (jak w starym mieszkaniu) figurka śpiącego psa.

Działo się to osiemnaście lat wcześniej. Teraz jednak, o go-

dzinie ósmej wieczorem, gdy spuszczono już żaluzje w wi-

trynach wszystkich sklepów z wyjątkiem kwiaciarni, sklepu

Alaaddina i małego sklepiku, w którym sprzedawano orzechy

i suszone owoce, a ledwie wyczuwalny mokry śnieg przecinał

brudne powietrze, wypełnione zapachem kurzu, spalin, siarki

i węgla brunatnego spalanego w piecykach, na widok świateł

kamienicy Galipa ogarnęło uczucie, że wspomnienia związa-

ne z tym budynkiem sięgają daleko poza owe osiemnaście lat.

Nie miała znaczenia ani szerokość ulicy, ani nazwa kamienicy

(składała się z tylu O i U, że nikt nie lubił wymawiać tego

42

słowa), ani samo miejsce — w umyśle Galipa w położonych

jedno nad drugim mieszkaniach członkowie rodziny żyli od

dawien dawna, od początku. Wchodząc po schodach i czując

ten sam zapach co zawsze (jak napisał Celal w jednym ze

swych felietonów, przyjętych przez rodzinę z oburzeniem, na

tę woń składały się smród smażonego tłuszczu i cebuli, po-

wietrza z szybów wentylacyjnych oraz odór mokrego kamie-

nia i pleśni), Galip pospiesznie, niczym ktoś przerzucający

z niecierpliwością kartki wielokrotnie już czytanej książki,

wypatrywał znajomych obrazów i scen, które jedne po dru-

gich miały się zaraz pojawić przed jego oczami.

Jest już ósma, więc zaraz ujrzę, jak stryj Melih siedzi w fo-

telu Dziadka i wertuje przeczytane gazety, które sam przyniósł

z góry, a teraz przewraca ich strony, jakby chciał powiedzieć:

Ta sama wiadomość tutaj i piętro wyżej może mieć różne

znaczenie" albo: „Zerknę na to ostatni raz, nim Vasif swoimi

nożyczkami potnie wszystko na kawałki". Na widok nieszczę-

snego kapcia dyndającego na nodze stryja, która porusza się

nerwowo przez cały dzień, pomyślę, że tak jak w dzieciń-

stwie woła do mnie z niecierpliwością i rozpaczą: „Nudzę

się, zróbmy coś, nudzę się, zróbmy coś". Usłyszę służącą,

panią Esmę, jak wygoniona z kuchni przez ciocię Hale, by

ta mogła w spokoju usmażyć bóreki* z papierosem marki

Bafra bez filtra (jej zdaniem jednak nie tak dobrym jak dawne

yeni harmany) w ustach, nakrywając do stołu, spyta głośno

jakby nie znała odpowiedzi na to pytanie i spodziewała

się uzyskać ją od pozostałych: „Ile nas będzie dziś wieczo-

rem?". Po tym pytaniu ciocia Suzan i stryj Melih, siedząc,

* Borek — rodzaj placka z cienkich płatów ciasta przekładanych rozmai-

tymi farszami.

43

tak jak Dziadek i Babcia, po obu stronach radioodbiornika,

a naprzeciwko moich rodziców, będą milczeć przez chwilę,

po czym ciocia odezwie się z nadzieją: „Czy Celal dołączy do

nas, pani Esmo?", a stryj Melih z przyzwyczajenia zacznie

narzekać: „Ten chłopak nigdy nie nabierze rozumu, nigdy".

Wtedy mój ojciec, dumny i zadowolony, że może pokazać

się jako ten bardziej odpowiedzialny i zrównoważony, choć

młodszy brat, stanie po stronie bratanka i oznajmi, że czytał

jeden z jego ostatnich felietonów. Chcąc wzmocnić satys-

fakcję czerpaną z obrony bratanka, ojciec skorzysta z okazji,

by wymądrzać się w obecności własnego syna, i po kilku

pochwałach — Celal, gdyby je usłyszał, na pewno stroiłby

sobie z tego żarty — wypowie parę słów „konstruktywnej"

krytyki. Matka („Mamo, nie wtrącaj się, proszę!") pokręci

głową i poprze ojca (ona również uważa za swój obowiązek

bronić Celala przed stryjem Melihem, robi to jednak z pozycji

w gruncie rzeczy to dobry chłopak, ale..."), a wtedy ja nie

wytrzymam i niepotrzebnie zapytam: „Czytaliście jego dzi-

siejszy felieton?". Wiem przecież, że oni nie rozumieją ukry-

tych znaczeń jego słów, nie odczuwają i nie będą odczuwać

przyjemności, jaką ja czerpię z lektury owych felietonów. Na

to stryj Melih spyta: „A jaki dzień tygodnia mamy dzisiaj?"

albo „To już publikują go codziennie? Nie czytałem!", choć

gazetę będzie trzymał otwartą właśnie na stronie z rubryką

Celala; ojciec oświadczy: „Mimo wszystko nie podoba mi

się obcesowy ton, jakim wyraża się o premierze", matka zaś

wtrąci: „Jeśli nie szanuje jego poglądów, powinien chociaż

szanować jego osobowość jako pisarza", nie wiadomo do ko-

go kierując te słowa, do premiera czy do ojca, i przyznając

Celalowi rację, czy też może wcale nie. Ośmielona tą nieokre-

ślonością, ciocia Suzan powie: „Na kwestię nieśmiertelności,

44

ateizmu i tytoniu zapatruje się podobnie jak Francuzi!", tym

samym kierując rozmowę na papierosy i palenie. Pani Esma,

nadal nie wiedząc, ile osób będzie na kolacji, nakryje stół

obrusem; rozłoży go niczym wielkie, czyste prześcieradło

na łóżku — złapawszy za jeden brzeg, trzepnie tkaniną, aż

jej drugi koniec wzbije się w powietrze, po czym będzie ob-

serwować, jak płachta powoli opada; nie wyjmie przy tym

papierosa z ust, co sprawi, że między nią a stryjem Melihem

na nowo rozgorzeje ta sama co zawsze wymiana zdań: „Dym

z pani papierosa zaostrza moją astmę!", „Skoro tak, niech pan

sam rzuci palenie, panie Melihu!". Wyjdę wtedy z pokoju;

w kuchni, otoczona obłokiem pachnącego ciastem, stopionym

serem i rozgrzanym tłuszczem dymu, ciocia Hale, niczym

czarodziej pochylający się nad kotłem z magicznym eliksirem,

smaży bóreki; pospiesznie, ukradkiem, jakby wręczała mi

łapówkę w nadziei na okazanie specjalnego zainteresowania,

obdarzenie serdecznością, a może i pocałunkiem, wetknie

mi do ust pierożek zdjęty wprost z patelni i zapyta: „Gorą-

cy?", a ja, płacząc z bólu, nie będę w stanie jej odpowiedzieć.

Pójdę do pokoju, w którym niegdyś Babcia i Dziadek, okryci

niebieską kołdrą, spędzali bezsenne noce, w którym mnie

i Ruyę, siedzących na tej samej kołdrze, Babcia uczyła rysun-

ku, arytmetyki i czytania i do którego po śmierci dziadków

Vasif przeniósł się ze swoim akwarium; zobaczę tam Ruyę, jak

razem z Vasifem ogląda jego ukochane japońskie rybki i ko-

lekcję wycinków z gazet. Dołączę do nich, a żeby nie wyszło

na jaw, że Vasif jest głuchoniemy, Ruya i ja nie będziemy ze

sobą rozmawiać, tylko — pomagając sobie naszym językiem

gestów, tak jak robiliśmy, gdy byliśmy mali — odegramy przed

nim scenę ze starego filmu obejrzanego w telewizji, a jeśli

ostatnio nie widzieliśmy żadnego obrazu godnego uwagi,

45

odtworzymy ze wszystkimi szczegółami, jakbyśmy go dopiero

co oglądali, fragment Upiora w Operze, który niezmiennie

wzbudza entuzjazm Vasifa. Dopiero później, gdy Vasif się

odwróci lub podejdzie do swych rybek, popatrzymy na sie-

bie i wtedy zobaczę cię pierwszy raz od rana, porozmawiam

z tobą pierwszy raz od wczorajszego wieczoru, zapytam: „Jak

się masz?", a ty odpowiesz jak zawsze: „Dobrze, wszystko

w porządku". Zatrzymam się wtedy i zacznę się zastanawiać,

jakie aluzje są ukryte w tych słowach, a jakie nie są, i by ukryć

pustkę moich myśli, zapytam: „Co dziś robiłaś?", jakbym nie

wiedział, że spędziłaś dzień nad jakąś powieścią kryminalną,

której ja nigdy nie przeczytałem, a ty jak zawsze obiecywałaś

sobie przetłumaczyć ją na turecki, lecz nigdy się do tego nie

zabrałaś — „Co dziś robiłaś, Ruyo?".

Opisując w pewnym felietonie zaduch snu, smród czosn-

ku, pleśni, wapna, węgla i smażonego tłuszczu, roznoszący

się na klatkach schodowych kamienic przy bocznych ulicach,

Celal wysnuł przypuszczenie, że może on zawierać i inne

składniki. Zanim nacisnął dzwonek u drzwi, Galip postano-

wił spytać Ruyę, czy to ona dzwoniła do kancelaru trzy razy

tego dnia.

Drzwi otworzyła ciocia Hale i od razu spytała:

A gdzie Ruya?

Nie przyszła jeszcze? — zdziwił się Galip. — Miała

ciocia do niej zadzwonić.

Telefonowałam, ale nikt nie odbierał. Uznałam, że ją

zawiadomiłeś.

Może jest na górze, u ojca.

Twój stryj i jego żona już dawno do nas zeszli — oznaj-

miła ciocia.

Zapadła cisza.

46

Pewnie jest w domu — powiedział po chwili Galip.

Polecę i ją przyprowadzę.

Nikt nie odbiera telefonu — zawołała ciocia, lecz Galip

zbiegał już ze schodów. — No dobrze, tylko się pospiesz. Esma

smaży już dla ciebie bórekil

W zacinającym mokrym śniegu Galip niemal biegł; wiatr

rozwiewał poły jego starego palta (które było tematem jeszcze

innego felietonu Celala). Już dawno obliczył, że jeśli będzie

szedł boczną ulicą, pogrążoną teraz w mroku rozpraszanym

jedynie przez mdłe światło padające z reklam coca-coli i ny-

lonowych pończoch, mieszkań dozorców, zamkniętych już

sklepów spożywczych oraz jeszcze czynnego zakładu prowa-

dzonego przez krawca okularnika, droga z kamienicy, w której

mieszkali ciotka i stryj, do jego mieszkania powinna zająć mu

jakieś dwanaście minut. Niewiele się w tych rachubach po-

mylił, gdy bowiem przemierzył z powrotem tę samą trasę tymi

samymi chodnikami i ulicami, minęło w sumie dwadzieścia

sześć minut. Cioci Suzan, która otworzyła mu drzwi, a potem

wszystkim przy stole powiedział, że Ruya jest przeziębiona,

wzięła antybiotyk oraz inne lekarstwa (połknęła wszystko,

co znalazła w szufladzie!) i otumaniona zasnęła; słyszała, że

telefon dzwonił, nie miała jednak siły, by wstać i odebrać,

chce jej się spać, nie ma apetytu, leży w łóżku i przesyła

wszystkim pozdrowienia.

Wiedział, że ta opowieść może wzbudzić zbyt duże po-

ruszenie (biedna, chora Ruya!), spodziewał się jednak, że

wywoła dyskusję na pewien temat związany z kwestiami ję-

zykowymi. I nie pomylił się — posypały się wymawiane z tu-

recka i pełne dodatkowych samogłosek nazwy antybiotyków,

syropów i pastylek na kaszel, leków rozszerzających naczy-

nia, środków przeciwbólowych stosowanych przy grypie oraz

47

preparatów witaminowych, które należało przyjmować jedno-

cześnie, a także rozliczne wskazówki dotyczące dawkowania.

W innych okolicznościach Galip rozkoszowałby się tym festi-

walem medycyny amatorskiej i popisami twórczej fonetyki

niczym dobrym wierszem, lecz jego myśli zaprzątał obraz

Ruyi leżącej w łóżku; później nie potrafił określić, jak dalece

był on wierny. Widok stopy Ruyi wysuniętej spod kołdry czy

rozsypanych na pościeli spinek do włosów wydawał się rze-

czywisty, lecz układ włosów na poduszce oraz kompozycja na

stoliku przy łóżku, złożona z pudełek leków, szklanki, karafki

i książek, sprawiały wrażenie skądś zaczerpniętych — może

z jakiegoś filmu, z którego sceny Ruya tak chętnie odgrywała,

albo z jednego z tych kiepsko przetłumaczonych kryminałów,

pochłanianych przez nią z takim samym apetytem jak kupio-

ne u Alaaddina orzeszki pistacjowe. Odpowiadając możliwie

krótko na pytania, pełne troski i życzliwości, Galip starał się

oddzielać w umyśle wspomnienia Ruyi prawdziwej i tej za-

pożyczonej, tak jak to robili powieściowi detektywi, których

w przyszłości miał naśladować.

Tak, teraz (gdy oni wszyscy razem siedzą za stołem) Ruya

zapewne śpi. Nie, nie jest głodny, ciocia Suzan niepotrzebnie

się trudziła, gotując zupę. Nie, nie chce wzywać tego lekarza,

którego oddech cuchnie czosnkiem, a torba tytoniem. Tak,

Ruya nie poszła w tym miesiącu do dentysty, rzeczywiście,

ostatnio rzadko wychodzi z domu, stale siedzi w czterech

ścianach. Nie, dziś nigdzie nie wychodziła, widzieliście ją

na ulicy? Widać wyszła na chwilę, ale nie powiedziała mu

o tym. Nie, powiedziała; gdzie ją widzieliście? Poszła do pa-

smanteru kupić fioletowe guziki, przechodziła obok meczetu,

oczywiście, że mówiła, zmarzła na tym zimnie i dlatego się

przeziębiła. Kaszlała, a paliła papierosy, całą paczkę. Tak,

48

była blada jak prześcieradło, ach, nie, Galip nie wiedział, że

sam jest blady jak trup ani kiedy skończą z tym niezdrowym

trybem życia.

Palto. Guzik. Czajnik. Potem, gdy rodzinne przesłuchanie

dobiegło końca, Galip nie zastanawiał się za bardzo nad tym,

dlaczego przyszły mu do głowy te trzy słowa. W jednym z fe-

lietonów, napisanym z iście barokową gwałtownością, Celal

twierdził, że podświadomość, mroczne punkty ukryte w głębi

umysłu, nie istnieje, a przynajmniej nie w Turcji — tu można

ją dostrzec jedynie u bohaterów filmów i książek z zachod-

niego świata, których bardzo pragniemy naśladować, lecz

do tej pory nie udało nam się tego nauczyć (w owym czasie

Celal obejrzał Nagle, zeszłego lata, w którym Elizabeth Tay-

lor bez powodzenia próbuje dotrzeć do mrocznych punktów

umysłu Montgomery'ego Clifta). Przedtem, pod wpływem

książek poświęconych psychologu, przeczytanych w skróco-

nych, lecz okraszonych niemal pornograficznymi szczegółami

wersjach, Celal napisał wiele tekstów, w których wszystko,

w tym i nędzę naszej egzystencji, tłumaczył właśnie tymi

niezrozumiałymi, mrocznymi punktami w naszych umys-

łach. Galip miał to zrozumieć dopiero wtedy, gdy odkrył, że

Celal zamienił swoje życie osobiste w muzeum połączone

z biblioteką.

Chcąc zmienić temat, zaczął mówić:

Dzisiejszy felieton Celala... — Lecz nie chcąc się poddać

zatrważającej sile przyzwyczajenia, zdecydował się powie-

dzieć coś, co właśnie w tym momencie mu się przypomnia-

ło: — Ciociu Hale, zapomniałem zajrzeć do sklepu Alaaddina!

Pani Esma podała deser z dyni; półmisek postawiła na

stole tak ostrożnie, jakby niosła w kołysce dziecko w kolorze

pomarańczy. Deser należało posypać włoskimi orzechami,

49

utłuczonymi w moździerzu, będącym pamiątką po rodzinnej

cukierni — ćwierć wieku wcześniej Galip i Ruya odkryli, że

jeśli uderzy się w krawędź moździerza trzonkiem łyżki, za-

dźwięczy on niczym dzwon: bim-bam! „Przestańcie brzęczeć

mi tym nad uchem jak kościelnym dzwonem", złościła się

pani Esma. Mój Boże, jak trudno było to przełknąć! Orze-

chów nie było tyle, by wystarczyło dla wszystkich; ciocia

Hale po mistrzowsku pokierowała ruchem podawanej z rąk

do rąk fioletowej miseczki, by ta trafiła do niej jako do ostat-

niej („Naprawdę nie mam ochoty"), ale gdy tak się stało, też

zerknęła do pustego naczynia. I nagle zaczęła wyrzekać na

dawnego konkurenta w interesach, którego uważała za win-

nego nie tylko niedostatku orzechów, ale w ogóle wszystkich

problemów finansowych rodziny; odgrażała się nawet, że

pójdzie na komisariat i złoży na niego skargę, choć wszyscy

bali się policji niczym ciemnogranatowego upiora. Kiedyś,

po tym, jak Celal napisał w którymś felietonie, że komisariat

to jeden z mrocznych punktów podświadomości, do domu

przyszedł policjant z wezwaniem na przesłuchanie i teraz,

gdy nagle zadzwonił telefon i Ojciec z całą powagą podniósł

słuchawkę, Galip pomyślał: „Dzwonią z posterunku". Podczas

rozmowy Ojciec patrzył pustym wzrokiem na sprzęty w po-

koju (dla pocieszenia ściany zostały pokryte identyczną jak

w kamienicy Miasto Serc tapetą o wzorze z guzików rozsypa-

nych wśród zielonych pnączy) i siedzących przy stole (stryja

Meliha dręczył akurat napad kaszlu, głuchy Vasif zdawał się

przysłuchiwać rozmowie telefonicznej, stale farbowane włosy

matki Galipa przybrały wreszcie taki sam jasny odcień jak

włosy pięknej cioci Suzan), a Galip, tak jak pozostali, przy-

słuchiwał się konwersacji, starając się domyślić, kto jest po

drugiej stronie.

50

Nie, proszę pana, nie ma, a z kim mam przyjemność?

mówił Ojciec. — Dziękuję... Jestem stryjem, niestety, dziś

nie je z nami kolacji...

Ktoś pyta o Ruyę", pomyślał Galip.

Ktoś chciał rozmawiać z Celalem — oznajmił Ojciec,

odłożywszy słuchawkę. Wydawał się zadowolony. — Jakaś

starsza kobieta, jego czytelniczka, prawdziwa dama; spodo-

bał się jej felieton i chciała porozmawiać, pytała o jego adres

i telefon.

Który felieton? — spytał Galip.

Wiesz co, Hale — powiedział Ojciec — jakie to dziwne, ta

kobieta miała głos niezwykle podobny do twojego, niezwykle!

Jakoś mnie nie dziwi, że tobie mój głos wydaje się po-

dobny do głosu staruszki — oświadczyła ciocia. Nagle jej

szyja poczerwieniała i wyciągnęła się jak u gęsi: — Mój głos

w niczym nie przypomina głosu tej kobiety!

Skąd wiesz?

Ta, jak to określiłeś, dama dzwoniła już dziś rano — od-

parła. — To nie był głos damy, ale raczej wiedźmy udającej

damę. Albo nawet mężczyzny próbującego mówić głosem

starej kobiety.

Skąd znała ten numer? Hale, spytałaś ją o to?— zacie-

kawił się Ojciec.

Nie — odpowiedziała ciocia — nie czułam potrzeby.

Odkąd Celal zaczął publicznie prać nasze brudy w gazecie,

jakby pisał kolejne odcinki powieści o zapaśnikach, niczym

mnie już nie zaskoczy, ba, przyszło mi nawet na myśl, że szy-

dząc z nas w którymś ze swoich felietonów, podał na końcu

nasz numer, by ciekawscy czytelnicy mogli się dodatkowo

zabawić. Gdy pomyślę, ile zmartwień z jego powodu mieli

nasi zmarli rodzice, uświadamiam sobie, że jedyną rzeczą,

51

jaka mogłaby być dla mnie niespodzianką, nie byłoby podanie

czytelnikom numeru naszego telefonu, lecz usłyszenie od

Celala, dlaczego od tylu lat tak nas nienawidzi.

Nienawidzi nas, bo jest komunistą — odezwał się stryj

Melih i zadowolony, że atak kaszlu minął, zapalił papierosa.

Swego czasu do komunistów dotarło, że nie zdołają oszu-

kać ani robotników, ani ludu, i wtedy postanowili namówić

wojsko do przeprowadzenia rewolucji bolszewickiej na modłę

buntu janczarów. A Celal ze swoimi felietonami, ociekający-

mi krwią i nienawiścią, stał się narzędziem w realizacji tego

planu.

Ależ skąd! — zaoponowała ciocia Hale. — Przesadzasz.

Ja tam swoje wiem, Ruya mi powiedziała — oświadczył

stryj Melih i zaśmiał się, gdy zdołał zapanować nad kaszlem.

Obiecali mu, że kiedy po zamachu zostanie utworzony

janczarsko-bolszewicki rząd w stylu tureckim, otrzyma stano-

wisko ministra spraw zagranicznych albo posadę ambasadora

w Paryżu. Nawet zaczął uczyć się francuskiego. Nie powiem,

ucieszyłem się, że mój syn, który w młodości wdał się w złe

towarzystwo i nie nauczył żadnego języka obcego, teraz, dzię-

ki tym beznadziejnym marzeniom o rewolucji, pozna przy-

najmniej francuski. Ale gdy do reszty zszedł na manowce,

zabroniłem Ruyi widywać się z nim.

Ależ nic takiego się nie zdarzyło, Melihu! — zaprote-

stowała ciocia Suzan. — Ruya i Celal spotykali się, dzwonili

do siebie i kochali się nie jak przyrodnie rodzeństwo, ale jak

rodzone.

Tak było, tak było, za późno się zorientowałem — wes-

tchnął stryj Melih. — Nie udało mu się zwieść tureckiego

narodu i armu, więc przekabacił własną siostrę. W ten sposób

Ruya stała się anarchistką! Gdyby nasz kochany Galip nie od-

52

ciągnął jej od tych bojówkarzy, nie zabrał jej z ich szczurzych

nor, Ruya nie byłaby dziś w domu, we własnym łóżku, tylko

Bóg jeden wie gdzie.

Galip pomyślał, że w tej chwili wszyscy wyobrażają so-

bie biedną Ruyę złożoną chorobą, i wpatrując się we własne

paznokcie, czekał, aż stryj Melih doda coś nowego do listy

żalów, które co dwa, trzy miesiące z siebie wyrzucał.

Być może Ruya siedziałaby w więzieniu, nie była prze-

cież tak ostrożna jak Celal — kontynuował stryj Melih, podnie-

cony zbliżającą się chwilą recytacji swej litanu, nie zwracając

uwagi na westchnienia reszty: „Nie daj Boże!". — Prawdo-

podobnie wraz z Celalem dołączyłaby do tych zbójów. Gang-

sterów z Beyoglu, producentów heroiny, oprychów ze spelu-

nek, białych Rosjan uzależnionych od kokainy, wszystkich

tych mętów, z którymi on obcował pod pretekstem pisania re-

portaży. Przyszłoby mi szukać mojej córeczki wśród Anglików

przyjeżdżających do Stambułu, by pofolgować swoim wstręt-

nym żądzom, homoseksualistów zainteresowanych opowie-

ściami o zapaśnikach, a jeszcze bardziej samymi zapaśnikami,

wśród wulgarnych Amerykanek uczestniczących w orgiach

w łaźniach, i naszych gwiazd filmowych, którym w żadnym

europejskim kraju nie pozwolono by trudnić się prostytucją,

a co dopiero występować na ekranie, wśród wojskowych wy-

rzuconych z armu za nieposłuszeństwo i kradzieże, piosen-

karek o męskim wyglądzie i głosie ochrypłym od syfilisu oraz

ślicznotek z przedmieść, które pretendują do miana dam z lep-

szego towarzystwa. Powiedz jej, by wzięła steropiramidynę.

Słucham? — zapytał zdezorientowany Galip.

To najlepszy antybiotyk na grypę. Razem z bekozimem

forte. Jedną tabletkę cztery razy na dobę. Która jest teraz go-

dzina? Czy ona jeszcze śpi?

53

Zdaniem cioci Suzan Ruya wciąż spała. Galip pomyślał,

że w tej chwili wszyscy znowu wyobrażają sobie to samo:

śpiącą Ruyę.

Nie zgadzam się! — krzyknęła pani Esma, starannie

składając obrus, którego brzegi, wskutek przejętego od Dziad-

ka, wbrew zakazom Babci, zwyczaju używania go jako serwet-

ki do wycierania ust, pokryte były plamami. — Nie pozwolę

w tym domu mówić źle o moim Celalu. Mój Celal to jest ktoś!

Zdaniem stryja Meliha jego pięćdziesięciopięcioletni syn

też uważał, że jest kimś, i dlatego nie dzwonił do swego sie-

demdziesięciopięcioletniego ojca, nie mówił nikomu, w której

ze stambulskich kamienic mieszka, i aby nie tylko ojciec, ale

też nikt z rodziny, nawet ciocia Hale, która zawsze pierwsza

była gotowa mu wybaczyć, nie mógł się z nim skontaktować,

odłączał telefon, chociaż i tak przecież nikomu nie podawał

swego numeru. Galip pomyślał, że za chwilę stryj uroni — nie

tyle z bólu, ile z przyzwyczajenia — kilka fałszywych łez,

i poczuł strach. Tak się jednak nie stało, pojawiła się nato-

miast równie przerażająca myśl: stryj Melih, zapominając,

także z przyzwyczajenia, o dwudziestu dwóch latach różnicy

wieku dzielącej stryjecznych braci, powtórzył po raz kolejny,

że chciałby, by to nie Celal, ale Galip był jego synem; rozsąd-

ny, dojrzały, spokojny Galip...

Te słowa stryja Meliha Galip usłyszał po raz pierwszy

dwadzieścia dwa lata wcześniej (oznaczało to, że Celal miał

wówczas tyle samo lat, ile Galip teraz), w czasach, gdy bardzo

się wstydził, że rośnie tak szybko, a jeszcze bardziej — że po-

rusza się tak niezdarnie. Pomyślał wtedy, iż tak mogłoby być,

i wyobraził sobie, że uwolniłby się od bezbarwnych, nudnych

rodzinnych kolacji z Matką i Ojcem, podczas których wszyscy

wpatrywali się w nieskończoną dal gdzieś poza czworokątem

54

ścian otaczających stół (Matka: „Z obiadu zostały warzywa

duszone w oliwie, zjesz trochę?". Galip: „Yyyy, nie chcę".

Matka: „A ty?". Ojciec: „Co ja?"), i mógłby co wieczór zasiadać

do stołu razem z ciocią Suzan, stryjem Melihem i Ruyą. Te

myśli przyprawiały go o zawrót głowy: piękna ciocia Suzan,

którą widywał czasami, ubraną w błękitną koszulę nocną,

gdy w niedzielne poranki szedł na górę pobawić się z Ruyą

(zabawy w „sekretne przejście" i „nic nie widzę"), byłaby je-

go matką (zmiana na lepsze), stryj Melih, którego opowieści

o pracy adwokata i życiu w Afryce uwielbiał — ojcem (jeszcze

lepiej), a Ruya, jego rówieśnica — siostrą bliźniaczką (w tym

miejscu przestawał fantazjować, by nie zagłębiać się zbytnio

w przerażające konsekwencje tego faktu).

Gdy sprzątnięto ze stołu, Galip powiedział, że ludzie z eki-

py telewizyjnej BBC szukali Celala, ale go nie znaleźli, wbrew

jego oczekiwaniom jednak słowa te nie wzbudziły ponownie

narzekań na Celala, że nie zdradza nikomu swego adresu ani

numeru telefonu, ani nie wywołały dyskusji o mieszkaniach

w różnych dzielnicach Stambułu, które miał posiadać, o ich

liczbie (krążyły na ten temat najróżniejsze plotki) ani o tym,

jak się dowiedzieć, gdzie się znajdują. Ktoś powiedział, że za-

czął padać śnieg. Wszyscy wstali od stołu i podeszli do okna,

wierzchem dłoni odchylili zasłony i przez chłodny mrok wyj-

rzeli na boczną ulicę, lekko oproszoną śniegiem. Bezgłośny,

świeży śnieg. (Istna powtórka sceny pod tytułem „niegdysiej-

sze wieczory w czasie ramadanu", opisywanej przez Celala

nie tyle z nostalgu, ile dla rozbawienia czytelników). Galip

poszedł za Vasifem do jego pokoju.

Vasif usiadł na brzegu szerokiego łóżka, a Galip naprzeciw-

ko niego. Vasif przeczesał palcami siwe włosy i położył dłoń

na ramieniu Galipa: Ruya? Galip uderzył się pięścią w pierś

55

i udał, że dusi się od kaszlu: jest chora, przeziębiła się. Potem

złożył dłonie i ułożył na nich głowę jak na poduszce: śpi. Vasif

wyciągnął spod łóżka wielkie kartonowe pudło z wybranymi,

zapewne najlepszymi, wycinkami z gazet i czasopism, jakie

zgromadził w ciągu pięćdziesięciu lat. Galip usiadł obok nie-

go z jednej strony, tak jakby Ruya siedziała z drugiej, i zaczęli

oglądać obrazki wyciągane z pudełka na chybił trafił, śmiejąc

się, tak jakby Ruya śmiała się razem z nimi. Oto z reklamy kre-

mu do golenia sprzed dwudziestu lat w uśmiechu pełnym my-

dlanej piany szczerzy się znany piłkarz, który niedługo potem

zmarł wskutek wylewu krwi do mózgu, po tym jak odebrał

na główkę rzut rożny; oto trup zabitego po wojskowym prze-

wrocie przywódcy Iraku, generała Kasima, w zakrwawionym

mundurze; rekonstrukcja słynnej zbrodni przy placu Sziszli

(„Dowiedziawszy się po dwudziestu latach, już po odejściu na

emeryturę, że żona zdradziła go z dziennikarzem playboyem,

pewien zazdrosny pułkownik przez wiele dni miał śledzić

owego dawnego kochanka, po czym zastrzelił nieszczęśnika

i jego młodą żonę, która jechała z nim samochodem", mówiła

Ruya, imitując głos z teatru radiowego); premier Menderes*

darowuje życie wielbłądowi, który miał być złożony w ofierze

w intencji pomyślności rządu, za jego plecami dziennikarz

Celal patrzy gdzieś w przestrzeń, tak samo jak ofiarne zwie-

rzę. Galip już miał wstać, by pójść do domu, gdy jego wzrok

spoczął na dwóch starych felietonach Celala wyciągniętych

przez Vasifa: Sklep Alaaddina oraz Kat i płacząca twarz. Coś

do czytania podczas bezsennej nocy, która go czeka! Nie mu-

siał robić wielu gestów, by skłonić Yasifa do pożyczenia mu

* Adnan Menderes (1899-1961) — w latach 1950-1960 premier Turcji,

pierwszy wybrany w wolnych wyborach; obalony w wyniku wojskowego

zamachu stanu 27 maja 1960 r. i stracony 17 września 1961 r. na wyspie

więziennej Imrali.

56

tych tekstów. Pani Esma ze zrozumieniem przyjęła jego od-

mowę wypicia kawy — najwyraźniej wyraz twarzy mówiący:

moja żona leży chora w domu", był nader przekonujący. Stał

już w otwartych drzwiach wejściowych. Nawet stryj Melih

zawołał: „Niech już idzie, niech idzie!". Ciocia Hale pochyliła

się, by pogłaskać swojego pupila, Węgielka, który właśnie

wrócił z podwórka do domu. „Pozdrów Ruyę! Pozdrów Ruyę

i życz jej zdrowia!", wołano z pokoju.

W drodze powrotnej Galip spotkał krawca okularnika, któ-

ry opuszczał żaluzje w witrynie swojego zakładu. Przywitali

się w świetle ulicznej latarni, z której zwisały małe kawałki

lodu, i poszli dalej razem. „Spóźniłem się — powiedział kra-

wiec, być może po to, by przerwać przytłaczającą ciszę, pa-

dający śnieg tłumił bowiem dźwięki. — Żona czeka w domu".

Zimno", stwierdził Galip. Wsłuchując się w chlupot śnieżnej

brei pod stopami, szli do kamienicy na rogu, aż w oknie w gór-

nym rogu budynku dało się dostrzec mdłe światło lampy na

nocnym stoliku w sypialni. Raz padał śnieg, raz ciemność*.

Światło w salonie było zgaszone, paliło się natomiast

w przedpokoju, tak jak zostawił je Galip, kiedy wychodził

do ciotki. Od razu po wejściu do mieszkania nastawił wodę

na herbatę, zdjął palto i marynarkę, powiesił je na wieszaku,

po czym w sypialni, w słabym świetle nocnej lampki, zmienił

przemoczone skarpetki. Następnie usiadł przy stole i jeszcze

raz przeczytał zostawiony przez Ruyę list, w którym infor-

mowała go, że odchodzi. Napisany zielonym długopisem,

był krótszy, niż mu się przedtem wydawało — zawierał tylko

dziewiętnaście słów.

* Z poematu symbolicznego Husn u Aszk (Piękno i miłość) — Szeyha Galipa

(1757-1799), jednego z najważniejszych dzieł tureckiej literatury sufic-

kiej; zob. Część pierwsza, rozdz. 9, s. 129.

4.

SKLEP ALAADDiNA

Jeśli mam jakąś wadę,

jest nią upodobanie do dygresji.

George Byron, Don Juan

(przeł. Edward Porębowicz)

Jestem pisarzem pittoresque. Zaglądałem do słowników, ale

niezupełnie rozumiem tę nazwę; podoba mi się jednak jej

brzmienie. Zawsze chciałem pisać o rycerzach dosiadających

rumaków, o armiach sprzed trzystu lat, ustawiających się

o świcie mglistego dnia w bojowym szyku na przeciwległych

krańcach równiny pogrążonej jeszcze w ciemnościach, o nie-

szczęśnikach opowiadających w winiarniach miłosne historie

w zimowe wieczory i o niekończących się przygodach kochan-

ków zagubionych w labiryncie mrocznych miast w pogoni za

tajemnicą. Marzyłem o tym, lecz Bóg obdarzył mnie jedynie

tym kącikiem, w którym przyszło mi opowiadać zupełnie

o czymś innym, no i wami, drodzy czytelnicy. Ale jakoś się

nawzajem znosimy.

Gdyby ogród mojej pamięci nie zaczął jałowieć, być może

nie miałbym powodu narzekać na tę sytuację, lecz za każdym

razem, gdy biorę pióro do ręki, stają mi przed oczyma wasze

twarze, twarze moich czytelników, którzy znów czegoś ode

mnie chcą, a tymczasem w zamienionym w ugór ogrodzie

58

natrafiam wyłącznie na cienie wspomnień, pierzchających

przede mną. Znajdowanie zamiast wspomnień jedynie ich

śladów jest podobne do patrzenia przez łzy na odbicie na

fotelu ciała ukochanej osoby, która porzuciła nas i odeszła,

by już nigdy nie wrócić.

Postanowiłem porozmawiać z Alaaddinem. Gdy powie-

działem mu, że zamierzam napisać o nim w gazecie, lecz

przedtem chciałbym zadać mu parę pytań, otworzył szeroko

czarne oczy: „Panie Celalu, czy to ma być coś niepochlebnego

na mój temat?".

Wyjaśniłem mu, że nie, że chodzi mi o rolę, jaką jego sklep

w Niszantaszi odgrywa w naszym życiu. Opowiedziałem o tym,

że dziesiątki, tysiące przedmiotów, które w nim sprzedaje,

pozostają w naszej pamięci wciąż żywe, pełne zapachów i ko-

lorów; o tym, z jaką niecierpliwością chore dzieci, zmuszone

do leżenia w łóżku, czekają na powrót matek, które poszły

do jego sklepu, by kupić im na pocieszenie jakiś upominek,

zabawkę (ołowianego żołnierzyka) albo książeczkę (Chłop-

ca o czerwonych włosach), albo komiks (numer siedemnasty

przygód Żelaznej Pięści, w którym bohater powraca do życia);

jak tysiące uczniów z okolicznych szkół czekają na ostatni

dzwonek (w marzeniach już dawno kazali mu zadzwonić)

i biegną do sklepu, by kupić wafelek z dołączonym portretem

ulubionego piłkarza (Metina z drużyny Galatasaray), zapa-

śnika (Hamita Kapłana) albo aktora (Jerry'ego Lewisa); jak

dziewczęta wpadają do sklepu po buteleczkę acetonu, żeby

nim pójdą wieczorem do szkoły rękodzieła — zmyć z paz-

nokci wyblakły lakier, zaś po latach, nieszczęśliwe w nud-

nych małżeństwach, w pozbawionych wyrazu kuchniach,

wśród dzieci i wnuków, wspominają młodzieńcze miłości,

a jego sklep wydaje im się baśnią.

59

Alaaddin przyszedł więc kiedyś do nas do domu. Usied-

liśmy naprzeciwko siebie. Opowiedziałem mu historię zielo-

nego długopisu, który kupiłem u niego dawno temu — zostało

nim spisane kiepskie tłumaczenie pewnej powieści detekty-

wistycznej. Druga moja opowieść dotyczyła kobiety, bardzo

mi bliskiej, której podarowałem ową książkę. Bohaterka tej

opowieści została skazana na czytanie kryminałów do końca

życia i nierobienie niczego poza tym. Następnie opisałem, jak

dwaj patriotycznie nastawieni ludzie, oficer i dziennikarz,

planujący przewrót, antyrządowy spisek, który zmieniłby

bieg naszej historu i całego Wschodu, spotkali się w jego

sklepie. Owego dnia pod wieczór, w czasie gdy odbywało się

to historyczne spotkanie, on, ukryty za ladą, na której po sam

sufit piętrzyły się sterty książek i pudełek, nie mając o niczym

pojęcia, ślinił palce i przeliczał niesprzedane numery gazet

i czasopism, przeznaczone do zwrotu następnego ranka. Opo-

wiedziałem mu, jak nagie kobiety z kraju i zagranicy, pozujące

na okładkach czasopism, którymi obwieszał pień wielkiego

kasztanowca rosnącego przed sklepem i obkładał półki na

wystawie, w snach, które przyśnią się tej nocy przechodzą-

cym ulicą zamyślonym samotnym mężczyznom, będą igrać

figlarnie niczym nienasycone branki i sułtańskie nałożnice

z Baśni tysiąca i jednej nocy. A skoro już mowa o Baśniach

tysiąca i jednej nocy, wspomniałem mu o jednej, która — choć

nosiła takie miano — nie była jedną z nich, lecz jedynie zosta-

ła zręcznie przemycona do zbioru, wydanego po raz pierwszy

na Zachodzie przez Antoine'a Gallanta dwieście pięćdziesiąt

lat temu. W rzeczywistości baśń tę opowiedziała Gallantowi

nie Szeherezada, ale pewna chrześcijanka o imieniu Hanna.

Jak się okazało, owa Hanna to Yohanna Diyab, uczona kobieta

z Aleppo, a opowiedziana przez nią baśń jest baśnią turecką

60

i rozgrywa się najprawdopodobniej w Stambule, na co wska-

zuje znajdujący się w niej pewien szczegół dotyczący kawy.

Bo w gruncie rzeczy nie da się stwierdzić, co jest pierwotną

wersją baśni, tak jak nie da się stwierdzić, co jest pierwotną

wersją życia. Bo w gruncie rzeczy zapominam, zapominam,

zapominam wszystko. Bo w gruncie rzeczy jestem stary, nie-

szczęśliwy, rozdrażniony, samotny i chcę umrzeć. Bo w grun-

cie rzeczy od placu Niszantaszi dochodzi hałas wieczornego

szczytu, z radia zaś muzyka, pod której wpływem człowieka

ogarnia smutek, a do oczu napływają mu łzy. Bo w gruncie

rzeczy, spędziwszy życie na snuciu opowieści, chciałbym

przed śmiercią usłyszeć od niego, Alaaddina, jedną po drugiej

historie wszystkich zapomnianych przeze mnie przedmiotów:

flakonów wody kolońskiej z jego sklepu, znaczków opłaty

skarbowej, obrazków na pudełkach od zapałek, nylonowych

pończoch, kartek pocztowych, fotosów aktorów, roczników

seksuologicznych, szpilek do włosów i modlitewników.

Tak jak to bywa z rzeczywistymi postaciami, które znalazły

się wewnątrz wymyślonych opowieści, Alaaddin miał w sobie

coś nierealnego, nie mieszczącego się w granicach poznawal-

nego świata, zaprzeczającego zasadom logiki. Oznajmił, że

cieszy go zainteresowanie prasy. Od trzydziestu lat czterna-

ście godzin na dobę pracuje w sklepie na rogu, zawsze peł-

nym klientów, za to w niedzielne popołudnia, między wpół

do trzeciej a wpół do piątej, gdy wszyscy słuchają radiowej

transmisji meczu, śpi w domu. Wyznał, że w rzeczywistości

wcale nie nazywa się Alaaddin, ale klienci o tym nie wiedzą.

Z gazet zaś czytuje jedynie „Hurriyet". Wyjaśnił, że polityczne

spotkanie nie mogło się odbyć w jego sklepie, gdyż dokładnie

naprzeciwko znajduje się komisariat w Teszvikiye, a on sam

polityką się nie interesuje. Nie jest też prawdą, że przelicza

61

gazety, śliniąc palce, ani to, że jego sklep jest jakimś legen-

darnym czy bajkowym miejscem. Nie lubi, gdy ktoś odnosi

mylne wrażenie. Na przykład ubodzy staruszkowie, którzy

ujrzawszy na wystawie plastikowe zegarki zabawki, wzięli

je za prawdziwe i, zaskoczeni niską ceną, natychmiast chcie-

li je kupić. Z kolei pewni gracze w zdrapkę oraz nabywcy

losów Loteru Państwowej, które okazały się puste, wpadli po

przegranej we wściekłość i awanturowali się, oskarżając jego,

Alaaddina, że sam wyprodukował kupony. Kobieta, której po-

szło oczko w nylonowych pończochach, matka dziecka, któ-

remu po zjedzeniu krajowej czekolady wyskoczyła na całym

ciele łuszcząca się alergiczna wysypka, czytelnik nie zgadza-

jący się z politycznymi poglądami prezentowanymi w jakiejś

gazecie — wszyscy mieli pretensje do niego, Alaaddina, bę-

dącego przecież jedynie pośrednikiem, nie zaś producentem.

Nie jego winą było to, że w pudełku brązowej pasty do butów

była pasta czarna. Ani to, że ledwie Emel Sayin skończyła

śpiewać zmysłowym głosem pierwszą piosenkę w transmi-

towanym przez radio koncercie, w rozedrganym odbiorniku

tranzystorowym pękła bateria krajowej produkcji i zniszczyła

urządzenie, gdyż zalała je czarną cieczą. Ani to, że kompas,

niezależnie od miejsca, w którym się znajdował, zamiast

pokazywać północ, wskazywał komisariat w Teszvikiye. Nie

ponosił odpowiedzialności za to, że w paczce papierosów

Bafra ukryty był list młodej marzycielki, robotnicy z fabryki

tytoniowej, z wyznaniem miłości i propozycją małżeństwa,

a pomocnik malarza pokojowego, który znalazł ów list, nie

posiadając się ze szczęścia, w te pędy przyleciał do sklepu

i, ucałowawszy z szacunkiem dłoń Alaaddina, poprosił, by

ten został świadkiem na jego ślubie, po czym zapytał o adres

dziewczyny.

62

Sklep znajdował się w dzielnicy Stambułu uznawanej

niegdyś za najlepszą, ale klientela wciąż zaskakiwała jego

właściciela. Zadziwiali go panowie w krawatach, którzy nie

nauczyli się jeszcze, że istnieje coś takiego jak kolejka; cza-

sem nie wytrzymywał i krzyczał na tych, którzy wiedzieli

już, że należy zająć miejsce w ogonku, ale wciąż nie umieli

spokojnie poczekać na swoją kolej. Zrezygnował ze sprze-

daży biletów autobusowych, ponieważ za każdym razem,

gdy zza rogu wyjeżdżał autobus, do sklepu wpadała grupa

osób i wrzeszczała, siejąc zamęt niczym horda Mongołów:

Daj pan bilet, bilet, tylko szybko!". Przyzwyczaił się już do

par z czterdziestoletnim stażem małżeńskim, kłócących się

zawzięcie przy wybieraniu losu na loterię, do umalowanych

elegantek obwąchujących trzydzieści kostek mydła, zanim

kupią jedną z nich, i do emerytowanych oficerów, którzy,

szukając gwizdka, wypróbowywali po kolei wszystkie znaj-

dujące się w pudełku. Nie zwracał już na nich uwagi, tak jak

nie przejął się panią domu utyskującą, że nie ma jednego ze

starych numerów fotopowieści, która przestała się ukazywać

jedenaście lat wcześniej, ani otyłym jegomościem liżącym

przed kupnem każdy znaczek, by sprawdzić, jaki smak ma

klej na jego spodzie, ani też żoną rzeźnika, która, kupiwszy

goździk z krepiny, przyniosła go z powrotem następnego dnia

z pretensją, że nie pachnie.

Dorobienie się tego sklepu kosztowało go wiele ciężkiej

pracy i wyrzeczeń. Długie lata własnymi rękami oprawiał

w tomy stare egzemplarze komiksów Teksas i Tom Mix, co

dzień o świcie, gdy miasto jeszcze spało, otwierał sklep, za-

miatał chodnik, do sznurków na drzwiach sklepu i rosnącego

przed nim kasztanowca przyczepiał klamerkami do bielizny

gazety i czasopisma, układał nowości na wystawie; w po-

63

szukiwaniu najbardziej osobliwych towarów, jakich mogliby

sobie zażyczyć klienci (figurek tancerek, które po zbliżeniu

lusterka wyposażonego w magnes zaczynały się obracać,

trójkolorowych sznurowadeł, gipsowych statuetek Ataturka

z oczami, w których zapalały się niebieskie żaróweczki, tem-

perówek w kształcie holenderskich wiatraków, tabliczek z na-

pisami „Do wynajęcia" i „Bismillahirahmanirahim"*, gum do

żucia o zapachu żywicy, z obrazkami ptaków o numeracji

od jednego do stu umieszczonymi w opakowaniach, różo-

wych zestawów do tavli**, które można było znaleźć jedynie

na Krytym Bazarze, kalkomanu z postaciami Tarzana i Bar-

barosa, czapek w barwach klubów piłkarskich — sam przez

dziesięć lat nosił taką w niebieskim kolorze — metalowych

przyrządów z łyżką do butów na jednym końcu i otwieraczem

do butelek na drugim), przez całe lata przemierzał miasto,

odwiedzał tysiące sklepów i hurtowni; na najdziwniejsze,

najbardziej fantastyczne zapytania („Dostanę u pana niebieski

atrament o zapachu wody różanej?", „Ma pan może śpie-

wające pierścionki?") nigdy nie odpowiadał: „Nie ma", bo

skoro pytano o coś, to owo coś musiało istnieć. Mówił wtedy:

Jutro sprowadzę", i zapisywał w zeszycie, by następnego

dnia niczym uparty wędrowiec tak długo przemierzać miasto

i rozpytywać po sklepach, aż znajdował to, o co pytał klient.

Bywały dni tłuste, gdy nie musiał specjalnie się trudzić, by

zarobić na sprzedaży niewiarygodnie wielu egzemplarzy foto-

powieści, komiksów o kowbojach lub podobizn krajowych

gwiazd o twarzach pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu,

* Bismillahirahmanirahim (arab.) — „W imię Boga miłosiernego i lito-

ściwego"; fraza otwierająca sury Koranu (z wyjątkiem jednej), którą

pobożny muzułmanin rozpoczyna pracę.

** Tavla — popularna w Turcji gra planszowa, inaczej tryktrak, back-

gammon.

64

oraz dni chude, zimne, ponure, kiedy jego spokój pryskał,

a kawę i papierosy mógł dostać jedynie na czarnym rynku.

Z perspektywy jego sklepu nie sposób było poznać, że pły-

nący chodnikiem potok przechodniów składa się nie z ludzi,

którzy potrafią dokładnie sprecyzować swoje oczekiwania:

to i to, takie a takie", lecz z niezdecydowanych: „może taki,

może siaki, sam nie wiem".

Wszystkie te rzesze ludzi tak — wydawałoby się — zu-

pełnie od siebie różnych nagle jak jeden mąż zaczynały się

interesować pudełkami na papierosy z pozytywką, by wkrótce

zapałać chęcią posiadania importowanego z Japonu pióra

wiecznego wielkości małego palca, a już następnego dnia,

nie pamiętając o poprzednich zabawkach, z takim zapałem

kupowały zapalniczki w kształcie pistoletu, że Alaaddin nie

nastarczał ich sprowadzać. Potem nadeszła moda na plastiko-

we ustniki i cały naród przez sześć miesięcy palił papierosy

w przezroczystych fifkach, by z niezdrową pasją badacza

oglądać osiadającą w nich ohydną smołę. Nagle wszyscy,

wierzący i niewierzący, lewicowcy i prawicowcy, zaczęli

kupować u Alaaddina kolorowe tespihy* różnej wielkości

i gdziekolwiek się znaleźli, nieustannie obracali je w pal-

cach. W końcu i ten szał wygasał, Alaaddinowi zaś pozostały

stosy różańców, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Ostat-

nio w modzie są senniki i przed sklepem ustawia się kolejka

po broszurkę z objaśnieniami snów. Bywa, że na ekrany kin

wchodzi nowy amerykański film i pod jego wpływem mło-

dzież masowo sprawia sobie ciemne okulary, albo napiszą

coś w gazecie i już wszystkie kobiety muszą mieć błyszczyk,

a mężczyźni —- przylegające do głowy czapki, odpowiednie

* Tespih — muzułmański różaniec służący jako pomoc przy wymienianiu

99 imion Boga.

65

raczej dla imamów; na ogół jednak takie mody rozprzestrze-

niają się niczym dżuma i w niewytłumaczalny sposób. Dla-

czego ni stąd, ni zowąd tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi w tym

samym momencie zaczynają stawiać na radioodbiornikach,

parapetach, tylnych półkach samochodu, biurkach i ladach

takie same drewniane żaglówki? Jak rozumieć to, że wiedzeni

najwyraźniej tym samym niewytłumaczalnym pragnieniem

kobiety i mężczyźni, dorośli i dzieci, starzy i młodzi wieszają

na ścianach i drzwiach ten sam obrazek, przedstawiający

smutne dziecko o europejskich rysach, któremu z oka spływa

wielka łza? Ci ludzie, ten naród jest... jest... „Dziwny — pod-

powiedziałem Alaaddinowi brakujące słowo — niezrozumia-

ły, a nawet przerażający". Wszak wyszukiwanie słów to moja

specjalność, nie jego. Milczeliśmy chwilę.

Gdy potem opowiadał mi o kiwających głową laleczkach

z celuloidu, które sprzedawał przez wiele lat, albo o popu-

larnych dawniej czekoladkach w kształcie buteleczek, wy-

pełnionych likierem wiśniowym i z wisienką w środku, albo

o miejscach w Stambule, gdzie można było najtaniej kupić

najlepsze listewki na latawce, zrozumiałem, że Alaaddina

i jego klientów łączy więź, której nawet on sam nie potrafił

wyrazić słowami. Lubił zarówno małą dziewczynkę, która

przychodziła z babcią po hula-hoop, jak i pryszczatego mło-

dzieńca zaszywającego się w kącie sklepu z francuskim czaso-

pismem, by ukradkiem uprawiać miłość z nagimi kobietami,

których wizerunki zdobiły strony. I urzędniczkę z banku,

okularnicę, która kupowała powieść o niewiarygodnym życiu

hollywoodzkich gwiazd, by przeczytawszy ją w nocy, zwrócić

następnego ranka ze słowami: „Okazało się, że już taką mam".

I staruszka, który nalegał, by portret dziewczyny czytającej

Koran zawinąć mu w gazetę pozbawioną zdjęć. Sympatia ta

66

miała jednak granice. Był w stanie, przynajmniej częściowo,

okazać zrozumienie matce i córce, które z czasopisma o mo-

dzie wyjęły arkusz z wykrojami, rozłożyły na środku sklepu

i zabrały się do krojenia sukienki, a także dzieciakom, któ-

re, kupiwszy czołgi, natychmiast rozegrały bitwę pancerną

i zanim zdążyły opuścić sklep, już połamały zabawki, lecz

gdy ktoś pytał o latarkę w kształcie długopisu albo breloczek

z trupią czaszką, ogarniało go uczucie, że klient wysyła mu

znaki z nieznanego i niezrozumiałego świata. Jaką tajemnicą

był naznaczony dziwny człowiek, który zeszyt z ćwiczeniami

dla uczniów zatytułowany „Zimowy pejzaż" uparcie nazywał

Letnim pejzażem"? Pewnego wieczoru, tuż przed zamknię-

ciem sklepu, zjawiły się dwa typy spod ciemnej gwiazdy

i z uwagą, czułością i wprawą lekarzy zajmujących się praw-

dziwymi niemowlętami zaczęły oglądać wielkie lalki w goto-

wych ubrankach, poruszające kończynami, i podziwiać, jak

różowe stworzenia zamykają i otwierają oczy, po czym kazały

sobie zapakować butelkę raki oraz jedną z lalek i przyprawiw-

szy sklepikarza o dreszcz, zniknęły w ciemnościach. Po wielu

podobnych zdarzeniach Alaaddinowi zaczęły śnić się lalki,

sprzedawane odtąd w pudełkach i foliowych opakowaniach,

które po zamknięciu sklepu powoli mrugają powiekami, a ich

włosy rosną. Być może zapytałby mnie, czego to może być

oznaką, lecz mówił zbyt dużo, aż w końcu ogarnęło go pełne

smutku i bezradności milczenie, zdarzające się naszym roda-

kom, gdy nagle poczują, że swoimi problemami nadmiernie

absorbują świat. Milczeliśmy obydwaj, wiedząc, że tym razem

przez długi czas żaden z nas nie przerwie ciszy.

Wychodząc, Alaaddin takim tonem, jakby przepraszał,

powiedział, żebym napisał to, co uważam, sam przecież wiem

najlepiej. Być może pewnego dnia, drodzy czytelnicy, będę

w stanie napisać dobry artykuł o małych dzieciach i ich snach.

5.

DZIECINADA

Wyjeżdża się, mając jakiś powód. I wyjaśnia się go.

Druga strona ma prawo coś odpowiedzieć.

Ale w taki sposób nikt nie wyjeżdża. Nie, to jest dziecinne.

Marcel Proust, Nie ma Albertyny

(przeł. Maciej Żurowski)

Liczący dziewiętnaście wyrazów list pożegnalny Ruya napi-

sała zielonym długopisem, który zawsze leżał obok telefonu.

Tym razem długopisu nigdzie nie było i mimo usilnych po-

szukiwań Galip go nie odnalazł, uznał więc, że Ruya napisała

list w ostatniej chwili, tuż przed wyjściem z domu — potem

zapewne wrzuciła długopis do torebki, sądząc, że może jej

się jeszcze przyda; wskazywał na to fakt, że grube wieczne

pióro, którego z wyraźną przyjemnością używała w niezmier-

nie rzadkich wypadkach, gdy z wielką starannością pisała do

kogoś list (i tak go na ogół nie kończyła, a nawet jeśli, to nie

wkładała do koperty, a jeżeli już włożyła, to nie wrzucała do

skrzynki), znajdowało się na swoim miejscu: w szufladzie

szafki w sypialni. Galip nieraz potem próbował ustalić, z ja-

kiego zeszytu wyrwała kartkę, na której napisała pożegnalny

list. Długo porównywał jego papier ze stronicami zeszytów

wyjętych z szuflady, zamienionej przez Ruyę (za namową

Celala zresztą) w miniaturowe muzeum własnej przeszłości:

zeszytu do arytmetyki ze szkoły podstawowej, w którym ob-

68

liczała należność za tuzin jaj po sześć kuruszy, przymusowo

prowadzonego zeszytu do religu (na jego ostatnich stronach

nabazgrała z nudów swastyki i karykaturę zezowatego ka-

techety), a także tego do literatury („Na sprawdzianie mogą

pytać o Husn u Aszk"), którego marginesy okrasiła projektami

spódnic oraz imionami zagranicznych gwiazd filmowych,

piosenkarzy pop i przystojnych sportowców. Uparcie prze-

szukiwał wnętrze szuflady, z niezmienną łatwością budzące

w nim poczucie głębokiego rozczarowania, i różne pudła,

zwodzące go mirażami znalezienia tego, czego szukał. Zaglą-

dał pod łóżka i do kieszeni ubrań Ruyi, wciąż przesiąknię-

tych jej zapachem, jakby chciały go przekonać, że nic się nie

zmieniło. Aż w końcu pewnego dnia, po porannym wezwa-

niu na modlitwę, jego wzrok padł na przeszukaną już szafę

sięgnął ręką do jej wnętrza na chybił trafił i znalazł zeszyt,

z którego pochodziła kartka. Ze środka zeszytu — przeglądał

go już wcześniej, lecz nie zwrócił uwagi na zawarte w nim

notatki („Armia dokonała przewrotu 27 maja 1960 roku, bo

rząd nadmiernie eksploatował państwowe lasy") i rysunki

(przekrój stułbi, przypominający wazon stojący na kreden-

sie u Babci) — jedna kartka została pospiesznie i bezlitośnie

wyrwana. Ani ten gwałtowny pośpiech, ani inne szczegóły,

drobne odkrycia i skojarzenia, piętrzące się bezładnie niczym

wysypane z pudełka kostki domina, nie prowadziły go w żad-

nym konkretnym kierunku...

Skojarzenie: gdy przed laty w gimnazjum siedzieli z Ruyą

w tej samej klasie, lecz w różnych ławkach, nauczyciel hi-

storu, wyjątkowo brzydki mężczyzna, którego cierpliwie zno-

sili i trochę się z niego podśmiewali, nakazywał: „Wyjmijcie

kartki i długopisy!", a nieprzygotowani uczniowie milkli,

przestraszeni kartkówką — całą klasę ogarniała wtedy cisza,

69

zakłócana jedynie szelestem kartek wydzieranych z zeszy-

tów; nauczyciel nie znosił tego dźwięku i krzyczał ochryple:

Nie drzyjcie zeszytów! Ma być papier podaniowy! Ten, kto

niszczy zeszyty, trwoni majątek narodowy, nie jest Turkiem,

niegodziwcy, zaraz postawię wam pały!". I stawiał.

Drobne odkrycie: o północy, w ciszy przerywanej jedynie

przez agregat lodówki, włączający się z bezczelnym rumorem

w nieregularnych odstępach czasu, grzebiąc po raz kolej-

ny w szafie z ubraniami, obok ciemnozielonych pantofli na

wysokim obcasie, których Ruya nie zabrała ze sobą, Galip

dostrzegł jakąś powieść detektywistyczną, przetłumaczoną

na turecki. Nie zainteresowałaby go może, wszak w domu

były ich setki, lecz jego dłoń, przez całą noc penetrująca

dna szaf i wnętrza szuflad, machinalnie zaczęła przewracać

strony książki w czarnej okładce ozdobionej wizerunkiem

oczu, a wtedy spomiędzy kartek wysunęło się zdjęcie wycięte

z czasopisma drukowanego na kredowym papierze. Przedsta-

wiało nagiego, przystojnego mężczyznę. Galip instynktownie

spojrzał na jego męskość, natychmiast porównał ją z własną

i pomyślał: „Musiała wyciąć to z jakiegoś zagranicznego ma-

gazynu kupionego u Alaaddina!".

Skojarzenie: Ruya wiedziała, że Galip nie lubi krymina-

łów i nawet nie bierze ich do ręki. Nie potrafił spędzać czasu

(„Po prostu spędzam czas", zwykła mawiać Ruya, wrzucając

do ust orzeszek lub inną przekąskę kupioną wraz z książką

u Alaaddina) w tym sztucznym do bólu świecie, w którym

Anglicy byli do przesady angielscy, a jeśli ktoś był gruby,

to od razu monstrualnie, i w którym wszystkie przedmio-

ty i ludzie, z przestępcami i ich ofiarami włącznie, służyli

wyłącznie jako wskazówki lub fałszywe tropy, aż zupełnie

przestawali przypominać siebie. Pewnego razu powiedział

70

Ruyi, że mógłby przeczytać tylko taką powieść, której autor

nie wiedziałby, kto jest mordercą. W ten sposób przedmioty

i bohaterowie nie byliby przez pisarza zmuszani do uda-

wania, że są wskazówkami, prawdziwymi czy fałszywymi,

przestaliby być wytworami jego fantazji, a stali się odzwier-

ciedleniem rzeczywistych przedmiotów i osób. Ruya, znająca

książki detektywistyczne o wiele lepiej niż Galip, zastanawia-

ła się kiedyś, jak autorowi udaje się zapanować nad obfitością

szczegółów. W tego rodzaju powieściach każdy z nich służy

przecież jakiemuś celowi.

Szczegóły: nim wyszła z domu, Ruya spryskała obficie

(wciąż było to czuć) ubikację, kuchnię i przedpokój środkiem

owadobójczym, z którego etykiety straszyły wielki karaluch

i trzy małe prusaki. Włączyła urządzenie zwane elektrycz-

nym junkersem, by nagrzać wody (zapewne z roztargnienia

w czwartki bowiem w kamienicy pojawiała się w kranach

ciepła woda), przejrzała gazetę „Milliyet" (papier był nieco

wymięty) i ołówkiem, który następnie zabrała ze sobą, czę-

ściowo rozwiązała krzyżówkę, wpisując w jej pola: grobowiec,

interwał, miesiączek, trudny, podział, sekretny, opium, słu-

chaj. Zjadła śniadanie (biały ser, chleb i herbata), ale nie po-

zmywała naczyń. Wypaliła dwa papierosy w sypialni i cztery

w salonie. Włożyła palto w tym samym kolorze co jej włosy.

Zabrała ze sobą tylko niektóre zimowe ubrania, część kos-

metyków do makijażu (choć, jak twierdziła, niszczyły cerę),

kapcie, książki, które właśnie czytała, wiszący dotąd na gałce

szuflady pusty breloczek do kluczy (wierzyła, że przynosi

jej szczęście), naszyjnik z pereł — jedyną biżuterię, jaką po-

siadała — i szczotkę do włosów z lusterkiem na odwrotnej

stronie. Wszystko to zapakowała zapewne do starej waliz-

ki średniej wielkości, otrzymanej w prezencie od ojca (stryj

71

Melih przywiózł ją z Maghrebu) na podróż, w którą nigdy się

nie wybrali. Domknęła drzwi szaf (niektóre musiała pewnie

dopchnąć nogą), dosunęła szuflady, położyła na miejsce róż-

ne drobiazgi, rozrzucone tu i tam, i bez śladu jakichkolwiek

wątpliwości napisała list pożegnalny — w koszu na śmieci

i popielniczkach nie było żadnych resztek brudnopisu.

Być może nie powinien nazywać go listem pożegnalnym.

Nie napisała, że wróci, ale nie wspomniała też, że nie wróci.

Jakby porzucała nie Galipa, lecz dom. W czterech słowach:

wytłumaczysz to jakoś rodzicom", proponowała mu wręcz

rodzaj współudziału, na który natychmiast się zgodził. Był

wdzięczny, że nie rzuciła mu w twarz powodów, dla których

odeszła, a cały ten spisek był pewnym pocieszeniem — bądź

co bądź stawał się wspólnikiem Ruyi. Otuchy dodawała też

obietnica, złożona przez nią również w czterech słowach:

odezwę się do ciebie". Ale do rana się nie odezwała.

Przez całą noc rury wodociągowe i kanalizacyjne wyda-

wały rozmaite dźwięki: wycia, jęki, bulgoty i westchnienia.

Śnieg padał z przerwami. Ulicą przejechał z wózkiem sprze-

dawca bozy*, by więcej się nie pojawić. Zielony podpis Ruyi

i Galip przypatrywali się sobie całymi godzinami. Znajdujące

się w mieszkaniu przedmioty i cienie przybrały nową toż-

samość, dom stał się innym domem. „No proszę, żyrandol,

od trzech lat zwisający z sufitu, przypomina pająka!", Galip

nie potrafił ukryć zdziwienia. Chciał zasnąć — być może miał

nadzieję, że przyśni mu się coś optymistycznego — ale nie

mógł. Przez całą noc w regularnych odstępach czasu zaczynał

* Boza — gęsty, lekko kwaskowy napój ze sfermentowanego zboża (naj-

częściej prosa), spożywany tradycyjnie w okresie jesienno-zimowym,

od października do kwietnia.

72

wciąż od nowa dopiero co zakończone poszukiwania (czy

zajrzał do pudła na dnie szafy z ubraniami? — zajrzał, chyba

tak — chyba jednak nie zajrzał — nie, nie zajrzał — powinien

teraz jeszcze raz wszędzie zajrzeć), sprawdzał też w nowych

miejscach. W trakcie tych poszukiwań, prowadzonych bez

większej nadziei, trzymając w ręku klamrę starego paska Ruyi,

z którym wiązało się tyle wspomnień, albo pusty futerał po

jej dawno zagubionych okularach przeciwsłonecznych, nagle

uświadamiał sobie, że to, co robi, do niczego nie prowadzi

(jakże nieprawdziwi byli ci detektywi z książek, jakimi opty-

mistami byli pisarze podszeptujący im do ucha celne wska-

zówki!). Niczym uważny muzealnik sporządzający inwentarz

kolekcji odkładał wtedy ostrożnie na miejsce przedmiot, który

trzymał w dłoni, a nogi same wiodły go jak lunatyka do kuch-

ni — otwierał lodówkę, grzebał w niej chwilę, niczego z niej

jednak nie wyjmował, po czym szedł do salonu i zasiadał

w ulubionym fotelu Ruyi, by po chwili rozpocząć od nowa

rytuał poszukiwań.

Owej nocy, gdy został porzucony i siedział samotnie w fo-

telu, naprzeciwko którego zasiadał przez trzy lata ich małżeń-

stwa i obserwował, jak Ruya z pasją i przyjemnością czyta

kryminały, kiwając przy tym nerwowo nogą, jak przeczesuje

palcami włosy i od czasu do czasu wzdycha głęboko, gdy od-

wraca kartki, miał przed oczami wciąż ten sam obraz. Nie, nie

było to wspomnienie z lat licealnych, gdy był świadkiem, jak

Ruya w towarzystwie pryszczatych chłopaków, którym wąs

zaczął się sypać wcześniej niż Galipowi i którzy wcześniej

niż on nauczyli się palić papierosy, idzie do cukierni, gdzie

po blatach stolików bezczelnie przechadzają się zblazowane

karaluchy, ani to trzy lata późniejsze, gdy w sobotnie popo-

łudnie, zaszedłszy do nich na górę („Wpadłem, by zapytać,

73

czy macie przypadkiem niebieską etykietkę?"), ujrzał, jak

ciocia Suzan robi makijaż przy starej, odrapanej toaletce,

a Ruya ze zniecierpliwieniem spogląda na zegarek i kiwa ner-

wowo nogą, ani późniejsze o kolejne trzy lata wspomnienie

narastającego poczucia własnej bezwartościowości („Mam

asymetryczne rysy twarzy, dwie lewe ręce, zbyt bladą cerę,

mówię niewyraźnie"), klęski i samotności, gdy Ruya, pobladła

i zmęczona, oznajmiła, że — absolutnie nie z politycznych

pobudek — wyszła za mąż za młodego lewackiego aktywistę,

podziwianego za odwagę i oddanie sprawie, który opubliko-

wał pod własnym nazwiskiem pierwsze polityczne „analizy"

w pisemku „Zorza Pracy". Ale zamiast tych obrazów przed

oczyma jawił mu się jedynie symbol zmarnowanego życia,

niewykorzystanych okazji i zaprzepaszczonych możliwości:

światła sklepu Alaaddina, przedzierające się przez padający

śnieg i oświetlające pokryty bielą chodnik.

Półtora roku po tym, jak stryj Melih z rodziną wprowadził

się na poddasze (co oznacza, że oboje z Ruyą uczyli się wtedy

w trzeciej klasie szkoły podstawowej), w pewien piątek, gdy

z placu Niszantaszi dochodziły odgłosy tramwajów i samocho-

dów, przejeżdżających ulicami w zimowy wieczór, wynaleźli

nową grę, która powstała z wymieszania reguł wcześniejszych

zabaw w „sekretne przejście" oraz w „nic nie widzę", i nazwa-

li ją „znikam!". Polegała ona na tym, że jedno z nich szło do

któregoś z mieszkań w kamienicy, zajmowanych przez stry-

jów i dziadków, i schowawszy się w jakimś kącie, „znikało";

wtedy drugie zaczynało go szukać i szukało, aż znalazło. Ta

prosta gra, podczas której w ciemnych pokojach nie wolno

było zapalać światła, mogła trwać dowolnie długo i wymagała

od uczestników cierpliwości i wyobraźni. Gdy któregoś razu

na Galipa przyszła kolej, by „zniknąć", skorzystał z kryjówki

wymyślonej dwa dni wcześniej w przypływie nagłej kreatyw-

ności — wdrapał się na szafę w sypialni Babci (stanął najpierw

na podłokietniku fotela, a potem ostrożnie na jego oparciu)

i tam się schował. W ciemności, przekonany, że Ruya nigdy

go nie znajdzie, zaczął sobie wyobrażać, jak kuzynka go szu-

ka, tak intensywnie, że niemal poczuł ból, jaki sprawiło Ruyi

jego zniknięcie. Zapewne zbierało jej się na płacz, nudziła

się, ze łzami w oczach prosiła Galipa, by wyszedł już ze swej

kryjówki w mrocznym pokoju! Po długim oczekiwaniu, cią-

gnącym się bez końca jak dzieciństwo, Galip nie wytrzymał;

nie przejmując się, że jego niecierpliwość psuje grę, nagle

zeskoczył z szafy i kiedy przyzwyczaił oczy do przygaszonego

światła lampy, wyruszył na poszukiwanie Ruyi. Obszedł po

kolei wszystkie piętra, aż w końcu z poczuciem przegranej

i dziwnym wrażeniem, jakby stał się duchem, postanowił

zapytać o nią Babcię. „Och, cały jesteś w kurzu! — zawoła-

ła. — Gdzie się podziewałeś? Szukali cię!". „Celal przyszedł

wtrącił Dziadek. — Poszli z Ruyą do sklepu Alaaddina".

Galip natychmiast podbiegł do okna — zimnego, mrocznego,

granatowego okna. Na zewnątrz padał śnieg, ciężki, jakby pe-

łen bólu; wydawał się przyzywać go do siebie. Z widocznego

w oddali sklepu Alaaddina, spośród zabawek, ilustrowanych

czasopism, piłek, jo-jo, kolorowych butelek i czołgów, wy-

pływało światło o tej samej barwie, co cera Ruyi, i delikatnie

odbijało się od śniegu pokrywającego chodnik.

Owej nocy, która wydawała się trwać i trwać, Galip za każ-

dym razem, gdy przypominał sobie ten obraz sprzed dwudzie-

stu czterech lat, z niesmakiem czuł, że znów narasta w nim,

niczym kipiące w garnku mleko, taka sama niecierpliwość,

jaka ogarnęła go dwadzieścia cztery lata wcześniej: gdzie jest

ta cząstka życia, którą zaprzepaścił? Słyszał niemilknące,

75

drwiące tykanie zegara z wahadłem, niegdyś odmierzającego

nieskończoność w przedpokoju dziadków — tuż po ślubie,

ogarnięty pragnieniem ożywienia wspomnień z dzieciństwa,

legend ich wspólnej przeszłości, Galip przyniósł go z miesz-

kania cioci Hale i z entuzjazmem powiesił na ścianie ich

szczęśliwego gniazdka. W ciągu trzech lat wspólnej egzy-

stencji to nie Galip, lecz Ruya wciąż się skarżyła, że omijają

ją radości i przyjemności nieznanego życia w jakimś innym,

nieokreślonym miejscu.

Rano wychodził do pracy, a wieczorem wracał do domu,

przepychając się w autobusach i dolmuszach wśród tłumu

anonimowych mrocznych twarzy, bezpańskich łokci i kolan.

Za dnia, pod pretekstem wywołującym u Ruyi pogardliwe

skrzywienie ust, telefonował do niej raz czy dwa razy, wie-

czorem zaś, po powrocie do ciepłego domu, z liczby i rodza-

ju wypalonych papierosów, których niedopałki znajdował

w popielniczce, z położenia mebli i przedmiotów, pojawienia

się nowych rzeczy oraz odcienia cery Ruyi potrafił niemal

bezbłędnie, przynajmniej z grubsza, wywnioskować, co robiła

cały dzień. Gdyby w chwili zadowolenia (nader rzadkiej) albo

podejrzliwości zdecydował się, tak jak to sobie wyobrażał po-

przedniej nocy, wzorem mężów z zachodnich filmów zapytać

żonę wprost, co tego dnia robiła w domu, co w ogóle robiła,

oboje poczuliby niepokój, jakby weszli na śliski, niepewny

teren, nigdy nie pokazywany w filmach — ani zagranicznych,

ani krajowych. Istnienie takiego ukrytego, tajemniczego i nie-

bezpiecznego terenu w życiu istoty pozbawionej osobowości,

w statystykach i biurokratycznych klasyfikacjach zwanej go-

spodynią domową (czyli kobiety zajętej dziećmi i proszkami

do prania, z jaką nigdy jednak nie utożsamiał Ruyi), Galip

odkrył dopiero po ślubie.

76

Miał świadomość, że ten tajemniczy, śliski teren, poroś-

nięty gąszczem tajemniczych roślin i przerażających kwiatów,

jest — tak samo jak ów niepojęty ogród w głębinach umysłu

Ruyi — całkowicie dla niego niedostępny. Teren ten był te-

matem i celem każdej reklamy mydła i proszku do prania,

fotopowieści, plotkarskich wiadomości zaczerpniętych z za-

granicznych czasopism, programów radiowych i kolorowych

dodatków do codziennych gazet, lecz krył się gdzieś daleko

poza nimi, tajemniczy i nieosiągalny. Czasem, gdy pod wpły-

wem niewytłumaczalnego natchnienia zaczynał się zastana-

wiać na przykład, jak i dlaczego nożyczki do papieru znalazły

się w miedzianym kociołku stojącym na kaloryferze w przed-

pokoju, albo gdy podczas niedzielnej przechadzki napotykali

przypadkiem znajomą, z którą od lat nie miał kontaktu, choć

wiedział, że Ruya często się z nią widuje, przez chwilę czuł

się zaskoczony, że natrafił na oznakę istnienia tej śliskiej jak

jedwab krainy, na jej tajemniczy ślad, i zatrzymywał się na

moment, jakby stanął twarzą w twarz z zepchniętym do pod-

ziemia tajnym bractwem, które nie może już dłużej pozosta-

wać w ukryciu. Tym, co go przerażało, była łatwość, z jaką ta

tajemnica, niczym członkostwo w zakazanym stowarzyszeniu,

ogarniała rzesze anonimowych istot zwanych gospodyniami

domowymi, szczególnie zaś niepokojący wydał mu się fakt, że

wszystkie zachowywały się tak, jakby te ich sekrety, tajemne

rytuały, wspólne przestępstwa, radości i przygody wcale nie

istniały, a w dodatku robiły to zupełnie szczerze, jakby nie

zamierzały czegokolwiek ukrywać. Niczym tajemniczy ha-

rem, zamknięty na klucz i pilnowany przez agów eunuchów*,

* Strażnikami sułtańskiego haremu byli czarnoskórzy kastraci, na których

czele stał kizlar agasi, „aga dziewcząt".

ów niedostępny teren wydawał mu się pociągający i odstrę-

czający zarazem. Skoro wszyscy mieli świadomość jego ist-

nienia, być może nie był aż tak przerażający jak nocny kosz-

mar, ale ponieważ nigdy nie został nazwany ani opisany, dla

nikogo nie stał się — mimo że był przekazywany z pokolenia

na pokolenie — źródłem dumy, pewności siebie i poczucia

zwycięstwa; było w nim coś smutnego. Czasem Galip miał

wrażenie, że obszar ten jest czymś w rodzaju straszliwej klą-

twy, nieszczęściem ciągnącym się za wszystkimi członkami

rodziny; obserwował jednak, jak wiele kobiet po ślubie, uro-

dzeniu dzieci czy z jakichkolwiek innych niezrozumiałych

względów rezygnuje z pracy zawodowej i zgłasza akces do

owego tajemniczego bractwa, i był skłonny uznać, że przy-

należność do niego może być kusząca. Wydawało mu się, że

u sporej liczby kobiet, które postanowiły uwolnić się od tego

przekleństwa, stać się kimś innym, z wielkim trudem znalazły

zajęcie i zaczęły pracować, dostrzega pragnienie powrotu do

tajnych ceremoniałów, magicznych momentów, niepojętych,

śliskich jak jedwab i mrocznych krain. Czasem, kiedy Ruya

niespodziewanie zaczynała się śmiać do rozpuku z jego dow-

cipu czy gry słów albo gdy z podobną radością pozwalała, by

jego nieporadne dłonie błądziły po lesie jej rudych włosów,

czyli w jednym z tych momentów niemal nierzeczywistego

poczucia bliskości łączącej męża i żonę, kiedy przeszłość

i przyszłość przestają się liczyć, gdy tracą znaczenie ilustro-

wane czasopisma i opisywane w nich rytuały, Galip miał

ochotę spytać żonę o coś związanego z tym tajemniczym

terenem, zadać jej pytanie, co dziś robiła, co robiła w jakimś

konkretnym momencie, oprócz tego, że zajmowała się pra-

niem, zmywaniem, czytaniem powieści detektywistycznych

i chodzeniem na spacery (lekarz powiedział, że nie będą mieli

78

dzieci; Ruya zresztą nie wykazywała chęci, by czynić jakiekol-

wiek starania w tym względzie), lecz po tego rodzaju pytaniu

wkradłby się między nich taki chłód, zaczęłaby ich wtedy

dzielić taka przerażająca przepaść, a ponadto wypowiedziałby

słowa tak obce językowi, którym posługiwali się między sobą,

że w końcu o nic nie pytał, tylko pustym wzrokiem patrzył na

Ruyę, tuląc ją w ramionach. „Znowu się tępo gapisz! Zrobiłeś

się biały jak papier", wołała wówczas Ruya, beztrosko powta-

rzając to, co matka mówiła Galipowi, gdy był mały.

Po porannym wezwaniu na modlitwę udało mu się na

chwilę zdrzemnąć w fotelu w salonie. Przyśniło mu się

akwarium wypełnione zieloną (jak tamten długopis) cieczą,

w której kołysały się japońskie rybki; w tym śnie Ruya i Vasif

rozmawiali o jakiejś pomyłce — okazało się, że głuchoniemy

jest nie Vasif, lecz Galip, ale nie wydawali się tym specjalnie

zmartwieni, wszak wszystko się wkrótce ułoży!

Kiedy Galip się obudził, usiadł za stołem i, tak samo jak

mniej więcej dwadzieścia godzin wcześniej Ruya, zaczął szu-

kać na blacie czystej kartki do pisania. I tak samo jak Ruya

nie znalazł jej, więc osoby i miejsca, które przychodziły mu

na myśl, zaczął spisywać po kolei na odwrocie pożegnalnego

listu. Im dłużej pisał, tym lista stawała się dłuższa, a im była

dłuższa, tym więcej nazwisk należało jeszcze na niej umie-

ścić; budziła w Galipie irytację, ponieważ miał wrażenie, że

imituje bohaterów kryminałów. Litery składające się na imio-

na i nazwiska dawnych chłopaków Ruyi, jej koleżanek zgry-

wusek z liceum, jakichś znajomych, o których czasem wspo-

minała, dawnych „politycznych" towarzyszy i wspólnych

przyjaciół (Galip postanowił o niczym ich nie informować,

póki sam nie ustali, gdzie jest Ruya), te wszystkie samogłoski

i spółgłoski, ich zaokrąglone brzuszki, wklęśnięcia, kreski

79

w górę i w dół, kształty w miarę pisania nabierające znaczenia

podwójnego znaczenia! — wydawały się dawać Galipowi

znaki, machały do niego, mrugając porozumiewawczo, sta-

rały się podsunąć detektywowi amatorowi fałszywe poszlaki.

Gdy ulicą przejechali śmieciarze, hałasując niemiłosiernie

opróżnianymi pojemnikami, Galip postanowił nie wydłużać

już listy i umieścił ją wraz z długopisem — takim samym jak

tamten zielony — w wewnętrznej kieszeni marynarki, którą

tego dnia zamierzał założyć.

Gdy za oknami zrobiło się jasno od błękitnawego śnie-

gu, pogasił wszystkie lampy. By nie budzić podejrzeń cie-

kawskiego dozorcy, wystawił na klatkę schodową wiadro

ze śmieciami, na wszelki wypadek jeszcze raz przejrzawszy

jego zawartość. Zaparzył herbatę, wymienił ostrze w maszyn-

ce i ogolił się starannie, włożył czystą, ale nie uprasowa-

ną bieliznę i koszulę oraz uporządkował nieco mieszkanie,

które przeszukiwał całą noc. Popijając herbatę, przeglądał

Milliyet", którą dozorca wsunął pod drzwiami, gdy się ubie-

rał — w najnowszym felietonie Celal wspominał o „oku",

które napotkał przed laty, o północy, w jednej z mrocznych

peryferyjnych dzielnic miasta. Galip czytał już kiedyś ten

felieton (widocznie zamieścili go ponownie), ale znów po-

czuł lęk przed owym „okiem". W tym momencie zadzwonił

telefon.

To Ruya!", pomyślał Galip; nim podniósł słuchawkę,

zdążył postanowić, jak spędzą razem wieczór: wybiorą się

do kina Konak. Jego nadzieja zgasła na dźwięk głosu cioci

Suzan; odpowiadając na jej pytania, nawet się nie zająknął:

tak, gorączka spadła, Ruya przespała spokojnie całą noc, ra-

no opowiedziała mu, co jej się przyśniło, oczywiście, zaraz

podejdzie do telefonu, chwileczkę.

80

Ruya, twoja mama dzwoni! — Wyobraził sobie, jak

Ruya, ziewając, wstaje z łóżka, powoli się przeciąga i szuka

rannych pantofli. A teraz zmiana szpuli z filmem w kinie

mieszczącym się w jego głowie: Galip, troskliwy mąż, idzie

poprosić żonę do telefonu i zastaje ją smacznie śpiącą w łóżku.

Aby lepiej odegrać tę scenę i bardziej przekonująco wypaść

przed ciocią Suzan, Galip postarał się o efekty dźwiękowe:

przeszedł przedpokój tam i z powrotem. Podniósł odłożoną

na bok słuchawkę. — Znowu śpi, ciociu, od gorączki zaro-

piały jej oczy, poszła umyć twarz, a potem wróciła do łóżka

i zasnęła!

Niech pije dużo soku z pomarańczy — zaleciła cio-

cia Suzan, po czym zaczęła szczegółowo wyjaśniać, gdzie

w Niszantaszi można dostać najbardziej soczyste i najtańsze

czerwone pomarańcze na sok.

Wieczorem może pójdziemy do kina — w głosie Galipa

pobrzmiewała pewność.

Żeby tylko znowu się nie rozchorowała! — zaniepo-

koiła się ciocia, uznała jednak, że być może za bardzo się do

wszystkiego wtrąca, więc skierowała rozmowę na inny tor:

Wiesz, w telefonie twój głos brzmi niezwykle podobnie

do głosu Celala. A może ty też jesteś przeziębiony? Uważaj,

żebyś się nie zaraził od Ruyi!

Oboje z wzajemnym szacunkiem i sympatią odłożyli słu-

chawki powoli i bezgłośnie, jakby obawiali się zarówno zbu-

dzić Ruyę, jak i uszkodzić delikatne urządzenie.

Zaraz potem wrócił do lektury starego felietonu Celala;

wśród spojrzeń, jakie wymieniali między sobą „oko" z felieto-

nu i czuły mąż, którego rolę dopiero co odegrał, wśród myśli

kłębiących się w jego głowie niczym dym pojawił się nagły

przebłysk: to jasne, Ruya na pewno wróciła do pierwszego

81

męża! Zdziwił się, że nie dostrzegł wcześniej tak oczywistej

rzeczy, tylko całą noc snuł bezsensowne fantazje. Przekonany

o słuszności swoich podejrzeń, podszedł do telefonu i wy-

kręcił numer Celala. Chciał opowiedzieć mu, jaki miał zamęt

w głowie i do jakiego wniosku w końcu doszedł. „Idę ich

szukać — zamierzał powiedzieć kuzynowi — lecz obawiam

się, że gdy odnajdę Ruyę i jej byłego męża, co nie powinno

zająć mi wiele czasu, nie zdołam jej namówić do powrotu.

Ty najlepiej wiesz, jak z nią rozmawiać. Co powinienem jej

powiedzieć, by zechciała wrócić (zamierzał powiedzieć: «do

mnie», ale te słowa nie przeszły mu przez gardło) do domu?"

Najpierw się uspokój — powie mu Celal bez ceregieli. — Kie-

dy Ruya odeszła? Tylko spokojnie! Zastanówmy się wspólnie.

Przyjdź do mnie do redakcji".

Celal jednak nadal nie pojawił się ani w domu, ani w re-

dakcji. Wychodząc, Galip zastanawiał się, czy nie zostawić

odłożonej słuchawki. „Dzwoniłam, dzwoniłam, ale wciąż

było zajęte — powie ciocia Suzan, a wtedy Galip oświadczy:

Widać Ruya nie odłożyła dobrze słuchawki na widełki. Za-

wsze jest taka roztargniona, zapomina o wszystkim".

6.

DZIECI MISTRZA BEDUEGO

...[był] szeptem westchnień, który skroś stuleci

Powietrze wzruszał bezustannym drganiem.

Dante Alighieri, Boska Komedia (Piekło, Pieśń IV)

(przeł. Edward Porębowicz)

Odkąd ten kącik na łamach naszej gazety udostępniliśmy

ludziom, wszystkim, bez względu na warstwę czy klasę spo-

łeczną, z której się wywodzą, otrzymujemy mnóstwo intere-

sujących listów. Niektórzy czytelnicy, spostrzegłszy, że mogą

wreszcie opowiedzieć o swoim życiu, nie mają czasem dość

cierpliwości, by przelać opowieść na papier, przychodzą więc

wprost do redakcji i tu do woli wylewają żale. Gdy zauważą,

że opisywane przez nich niesłychane zdarzenia i przeraża-

jące szczegóły budzą nasze niedowierzanie, zmuszają nas

do oderwania się od biurek i, by udowodnić prawdziwość

swych słów, prowadzą prosto w mroczne rejony, tajemnicze

i grząskie, którymi nikt się nie interesował, których nikt nie

opisywał. W ten właśnie sposób poznaliśmy dramatyczne

dzieje rzemiosła zepchniętego w Turcji do podziemia — wy-

twórstwa manekinów.

Jeśli nie liczyć strachów na wróble, trącących wsią i nawo-

zem „folklorystycznych" tworów, nasze społeczeństwo nigdy

nie zetknęło się z manekinami, przez setki lat nie miało nawet

83

pojęcia, że istnieje takie rzemiosło. Pierwszym specjalistą

w tej profesji był mistrz Bedu, który przygotował manekiny

dla Muzeum Morskiego, otwartego na rozkaz sułtana Ab-

dulhamida pod protektoratem księcia Osmana Celalettina

Efendiego. Jak relacjonują świadkowie, zwiedzający muzeum

osłupieli, ujrzawszy naszych marynarzy, dzielnych junaków,

którzy trzysta lat wcześniej zatapiali na Morzu Śródziemnym

włoskie i hiszpańskie okręty, jak strosząc swoje sumiaste wąsy

stoją dumnie wśród galer i paradnych sułtańskich łodzi. Two-

rząc te pierwsze arcydzieła, mistrz Bedu użył drewna, gipsu,

wosku, skór antylop, wielbłądów i owiec, a także ludzkich

włosów i zarostu. Na widok owych cudownych tworów, wy-

konanych z niezwykłym kunsztem, ówczesny Szeyhulislam*,

człowiek o ograniczonych horyzontach, wpadł w gniew.

Stworzenie tak doskonałych kopu dzieł bożych uznano za

swego rodzaju próbę bluźnierczego współzawodnictwa z Naj-

wyższym, usunięto więc manekiny z ekspozycji, a między

galerami ustawiono barierki.

Ten jeden z licznych przejawów zakazowo-nakazowej

mentalności, z jakimi wciąż mamy do czynienia w nadal nie

dokończonym procesie okcydentalizacji naszego narodu, nie

zdołał stłumić żądzy tworzenia rozgorzałej w duszy mistrza

Beduego. Nad nowymi manekinami pracował w domu, a jed-

nocześnie wciąż pertraktował z władzami, by swoje dzieła

dzieci, jak je określał — umieścić na powrót w muzeum lub

wyeksponować w jakimś innym miejscu. Gdy te starania speł-

zły na niczym, znienawidził państwo i jego urzędników, lecz

nie swoje rzemiosło. Dalej wytwarzał manekiny w pracowni

* Szeyhulislam — muzułmański przywódca religijny, w czasach osmań-

skich najwyższy autorytet w sprawach wiary.

84

urządzonej w piwnicy. Aby nie narażać się na oskarżenia są-

siadów o „czary, zboczenie i bezbożność", a jednocześnie by

zapewnić miejsce wciąż powiększającemu się gronu „dzieci",

które nie mieściły się już w skromnym muzułmańskim do-

mostwie, wkrótce musiał przenieść się ze Starego Stambułu

do nowej siedziby w Galacie, dzielnicy zamieszkanej przez

niemuzułmanów.

W tym nowym domu w Kuledibi, do którego zaprowadził

mnie czytelnik, dalej z pasją, przekonaniem i ogromną pre-

cyzją konstruował figury, przekazując fach, którego sam się

nauczył, synowi. Dwadzieścia lat później, gdy w początkach

republiki przez kraj przeszła fala entuzjastycznej europeizacji,

która panom kazała zamienić fezy na panamskie kapelusze,

paniom zaś zdjąć kwefy i włożyć pantofle na obcasach, na

wystawach słynnych sklepów odzieżowych w alei Beyoglu

zaczęto umieszczać manekiny. Ujrzawszy owe figury, spro-

wadzone z zagranicy, mistrz Bedu uznał, że oto nadszedł

wyczekiwany tyle lat dzień tryumfu, i wyszedł ze swego pod-

ziemnego warsztatu na ulicę. Lecz na tej reprezentacyjnej alei

zakupów i rozrywki zwanej Beyoglu miało go spotkać nowe

rozczarowanie, które zepchnęło go z powrotem do podziemia,

gdzie pozostał już do śmierci.

Ze strony dekoratorów wystaw, właścicieli sklepów z go-

tową odzieżą, sprzedawców garniturów, spódnic, kostiumów,

pończoch, płaszczy i kapeluszy, którzy przychodzili do jego

piwnicy, by obejrzeć wzory, lub którym sam je zanosił do

obejrzenia, spotykały go wyłącznie odmowy. Jego manekiny

nie przypominały ludzi z Zachodu, skąd pochodziły modele

strojów, lecz miały nasze rysy. „Klient — powiedział jeden

z handlowców — nie kupi palta wiszącego na chudym, czar-

niawym facecie z wąsami i krzywymi nogami, jednym z tych,

85

których dziesiątki tysięcy widuje co dzień na ulicy, lecz chęt-

nie włożyłby na siebie takie, jakie widzi na przybyłym z da-

lekich, nieznanych krajów nowym i pięknym mężczyźnie,

bo wierzy, że dzięki takiemu paltu sam się w niego zmieni,

będzie kimś innym". Pewien znający się na rzeczy dekora-

tor, obejrzawszy z podziwem dzieła mistrza Beduego, wy-

znał szczerze, że, niestety, nie opłaca mu się umieszczać ich

na wystawie, gdyż Turcy nie chcą już być Turkami. Pragnąc

stać się kimś innym, wymyślili odzieżową rewolucję, zgolili

brody, zmienili język i alfabet. Natomiast pewien właściciel

sklepu, lubiący się wyrażać krótko i dosadnie, stwierdził, że

klienci nie kupują teraz ubrań, lecz marzenia i złudzenia, że

ubierając się jak „tamci", staną się nimi.

Mistrz Bedu nawet nie próbował robić manekinów odpo-

wiadających tym oczekiwaniom. Zdawał sobie sprawę, że

nie jest w stanie konkurować ze sprowadzanymi z Europy,

stale zmieniającymi się modelami w dziwacznych pozach,

szczerzących się w uśmiechu jak na reklamie pasty do zębów.

Powrócił więc do swojego mrocznego warsztatu, do swych

własnych, prawdziwych marzeń. Ostatnie piętnaście lat ży-

cia spędził, nadając im rodzimą, przerażającą, cielesną po-

stać — wykonał jeszcze ponad sto pięćdziesiąt figur, a każda

z nich była istnym dziełem sztuki. Jego syn, który przyszedł

do redakcji, a potem zaprowadził mnie do pracowni ojca, po-

kazywał mi je jedną po drugiej, twierdząc, że to, co czyni nas

tym, kim jesteśmy, istota nas, kryje się w tych dziwacznych,

zakurzonych tworach.

Wdrapaliśmy się po wykrzywionych, rozpadających się

stopniach chodnika na tonące w błocie wzgórze Kuledibi

i znaleźliśmy się w zimnej i mrocznej piwnicy jakiegoś domu.

Wokół nas trwało zastygłe życie manekinów, które sprawiały

86

wrażenie, jakby z całych sił pragnęły się poruszyć, coś zrobić,

zdziałać, ożyć. Z półmroku, z cienia wynurzały się setki twa-

rzy i oczu patrzących na nas i siebie nawzajem. Jedne figury

po prostu siedziały, inne coś sobie opowiadały, jadły, śmiały

się, modliły; niektóre swoją „egzystencją", w tym momencie

tak dla mnie nieznośną, wydawały się rzucać wyzwanie ze-

wnętrznemu światu. Wszystko stało się jasne jak słońce: było

w nich życie, którego z taką siłą nie wyczuwało się nie tylko

na sklepowych wystawach w Beyoglu i Mahmutpaszy*, ale

nawet w rzeszach przechodniów na moście Galata. Tryskało

wręcz z kłębiącego się, zdyszanego tłumu manekinów, ni-

czym światło biło z ich twarzy. Byłem oczarowany. Z lękiem

i ciekawością podszedłem do jednej z figur (przedstawiającej

staruszka, szarego człowieka rozmyślającego o swoich zmar-

twieniach), by poczuć w niej to życie, poznać sekret owego

niezwykłego realizmu przedstawienia, tajemnicę tego świata;

pamiętam, że dotknąłem jej ręką — twarda skóra była zimna

i przerażająca.

Ojciec mawiał, że najważniejsze to zwracać uwagę na ge-

sty, które czynią nas tym, kim jesteśmy", z dumą oświadczył

syn wytwórcy manekinów. Obaj po długiej i wyczerpującej

pracy wychodzili na powierzchnię z mrocznych podziemi

Kuledibi, szli na Taksim, do jednej z knajp, w których przesia-

dywali alfonsi, zajmowali miejsca przy stoliku z widokiem na

ulicę i, popijając herbatę, obserwowali ruchy przechodniów

na placu. To właśnie wtedy ojciec uświadomił sobie, że można

zmienić styl życia jakiegoś narodu, jego historię, technologię,

kulturę, sztukę i literaturę, lecz gestykulacji zmienić się nie

* Mahmutpasza — handlowa dzielnica Stambułu nieopodal Wielkiego

Bazaru.

87

da. Opowiadając mi o tym, syn opisywał szczegółowo pozy-

cję, jaką przyjmuje kierowca, kiedy zapala papierosa, oraz

sposób chodzenia opryszka z Beyoglu, wyjaśniał, dlaczego

trzyma on przy tym ręce z dala od ciała i porusza się nieco

bokiem, niczym krab, zwracał moją uwagę na ruch szczęki

młodego pomocnika sprzedawcy prażonego grochu, który

śmiejąc się — otwierał usta na całą szerokość, tak jak to

robi zresztą większość z nas. Tłumaczył, co oznacza prze-

rażenie widoczne w utkwionym gdzieś przed sobą wzroku

kobiety przemierzającej samotnie ulicę z siatką z zakupami

w ręku i dlaczego ludzie w mieście patrzą w ziemię, a na wsi

w niebo... I stale na nowo, nie wiem, ile razy, wskazywał

mi te wszystkie nasze gesty, szczegóły pozycji manekinów

czekających, aż wypełni się wieczność, by ożyć. Warto też

dodać, że te wszystkie cudowne dzieła idealnie nadawały się

do tego, by eksponować na nich najbardziej wyrafinowane

stroje.

Mimo to w owych nieszczęsnych tworach było coś odpy-

chającego, coś, co budziło w człowieku chęć jak najszybszego

opuszczenia tego miejsca i wyjścia na zewnątrz, na światło,

do życia. Kryły się w nich... jak by to powiedzieć... jakiś lęk,

przerażenie, ból, ciemność! „Ale potem ojciec nie mógł już

dłużej obserwować tych codziennych gestów", oświadczył

w pewnej chwili syn, a ja nagle uświadomiłem sobie, czym

mogło być to, co mnie do nich tak zrażało. Te ruchy, powsze-

dnie czynności, które określałem jako gesty, od wycierania no-

sa po wybuch śmiechu, od sposobu chodzenia po spojrzenia

rzucane ukradkiem, od uścisku dłoni po otwieranie butelki,

w oczach ojca i syna straciły niewinność. Na początku, gdy

z okien knajpy dla alfonsów patrzyli na tłum ludzi, którzy nie

widywali nikogo, kogo mogliby naśladować, oprócz samych

88

siebie i reszty im podobnych, rzemieślnicy nie byli w stanie

określić, kto kogoś imituje, kto wzoruje się na kimś i stara się

zmienić. Gesty, czyli „największy skarb naszego narodu", jak

je określali, drobne codzienne ruchy ciała ulegały powolnym,

niewielkim zmianom jakby na rozkaz jakiegoś niewidoczne-

go, tajemniczego dowódcy; jedne znikały, a na ich miejsce

pojawiały się inne, nowe, zaczerpnięte nie wiadomo skąd.

Potem, gdy pracowali nad serią figur dzieci, nagle ich olśniło.

To wszystko przez te przeklęte filmy!", wykrzyknął syn.

To z powodu tych filmów, sprowadzanych całymi skrzy-

niami z Zachodu i całymi godzinami puszczanych w kinach,

gesty zwykłych Turków zaczęły tracić niewinność. Tak powo-

li, że niemal niezauważalnie, nasi rodacy zaczęli odrzucać

własne ruchy i przyjmować te właściwe innym, imitować

je. Nie chciałbym się zbyt szczegółowo rozwodzić, ale syn

podał mi całe mnóstwo przykładów na potwierdzenie słusz-

ności gniewu ojca w reakcji na nowe nienaturalne zachowa-

nia, niezrozumiałe gesty: podpatrzone w filmach wybuchy

śmiechu, wyuczone i nie pasujące do sytuacji ruchy, które

towarzyszyły różnym czynnościom, od otwierania okna po

trzaskanie drzwiami, od trzymania filiżanki po zakładanie

marynarki, te wszystkie kiwania głową, dyskretne chrząk-

nięcia, gniewne żachnięcia się, mrugnięcia okiem, uderzenia

pięścią, unoszenia brwi, rozbiegane spojrzenia, wszystkie te

ugrzecznione lub brutalne pozy, które zabijały naszą nieco

rubaszną dziecięcość gestykulacji. Ojciec nie chciał dłużej pa-

trzeć na te „mieszańce". Obawiając się, że pod wpływem wi-

doku nowych, uproszczonych ruchów sam mógłby zniszczyć

naturalność póz swoich „dzieci", postanowił nie opuszczać

pracowni. Oświadczył, że od dawna zna „istotę tajemnicy,

którą należy znać", i zamknął się w swoim królestwie.

89

Patrząc na dzieła powstałe w ostatnim okresie życia mi-

strza Beduego, byłem przerażony jak wychowane przez wil-

ki dzikie dziecko, które po latach dowiaduje się, kim jest

naprawdę; zacząłem sobie uświadamiać, co mistrz miał na

myśli, kiedy mówił o istocie tajemnicy. Wśród patrzących

na mnie, zmierzających w moim kierunku figur robotników,

sprzedawców, dziadków, babć, kolegów, krewnych i znajo-

mych dostrzegałem też takie, które przypominały mnie, ja

sam wręcz byłem tam, w mroku pełnym beznadziei i poczucia

przegranej. Pokryte szarym kurzem postacie zwykłych ludzi

(wśród nich znajdowali się i gangsterzy z Beyoglu, i szwaczki,

a także znany bogacz pan Cevdet i encyklopedysta Selahattin,

strażacy, niezwykłe karły, starzy żebracy i kobiety w ciąży),

rzucające w słabym świetle lampy przerażające cienie, wy-

dawały mi się bóstwami, które cierpiały z powodu utraconej

niewinności, męczennikami zadręczającymi się, że nie są

kimś innym, nieszczęśliwymi kochankami, którzy zapałali

do siebie miłością, lecz nigdy nie podzielili ze sobą łoża, aż

w końcu pozabijali się nawzajem. Wszyscy oni, tak samo jak

ja, tak samo jak każdy z nas, kiedyś, dawno temu, tak dawno,

że zdawało się, iż było to jeszcze w raju, odkryli znaczenie

nieokreślonej egzystencji, jaką przyszło im wieść, lecz potem

umknął im sens owej tajemnicy. Ta pogrzebana pamięć spra-

wiała nam ból, jej ciężar nas przygniatał; mimo to uparcie

staraliśmy się pozostać sobą. Poczucie klęski i niespełnienia,

przenikające nasze ruchy, wszystko to, co czyniło nas tym,

kim jesteśmy — nasz sposób wycierania nosa, drapania się

po głowie, zakładania nogi na nogę, rzucania spojrzeń — było

w gruncie rzeczy karą za ten upór. Gdy syn mistrza Beduego

stwierdził: „Mój ojciec zawsze wierzył w to, że jego maneki-

ny znajdą się kiedyś na wystawach", i dodał: „Ojciec nigdy

90

nie stracił nadziei, że nasz naród stanie się kiedyś na tyle

szczęśliwy, by przestać naśladować innych", pomyślałem,

że ten tłum figur z całej duszy pragnie wyjść wraz ze mną na

powierzchnię z tej piwnicy cuchnącej stęchlizną i żyć szczęś-

liwie tak jak my, patrząc w promieniach słońca na innych

ludzi, naśladując ich i próbując stać się kimś innym.

To pragnienie, jak się później dowiedziałem, nie do końca

pozostało niespełnione! Pewien właściciel sklepu, lubujący

się w osobliwościach (wiedząc być może, że uda mu się wy-

targować niską cenę), zakupił kilka figur z pracowni. Niestety,

wystawione w witrynie manekiny pozami i gestami tak przy-

pominały ludzi po drugiej stronie szyby, przechodniów mija-

jących sklep, tak były prawdziwe, tak nasze, tak swojskie, że

nikt nie zwrócił na nie uwagi. Skąpy sklepikarz pociął je więc

piłą na części. Gdy przestała istnieć integralność nadająca

znaczenie ich gestom, pozostały po prostu ręce, nogi i stopy,

które — ustawione na malutkiej wystawie malutkiego sklepu

długie lata służyły do prezentowania klienteli z Beyoglu

rękawiczek, parasolek, botków i pantofli.

7.

LITERY Z GÓRY KAF

A czy imię musi coś znaczyć?

Lewis Carroll, Po drugiej stronie lustra

(przeł. Robert Stiller)

Gdy po bezsennej nocy Galip wyszedł z domu i znalazł się

na ulicy, z ostrego blasku bieli, pokrywającej jednolicie oło-

wianoszare zazwyczaj Niszantaszi, wywnioskował, że śniegu

napadało więcej, niż przypuszczał. Wypełniający chodniki

tłum zdawał się nie wiedzieć o zwisających z dachów i gzym-

sów kamienic ostro zakończonych, przezroczystych soplach

lodu. Galip zaszedł do Banku Trudu („Banku Brudu", mawia-

ła Ruya, ilekroć wspomniała wiszące nad placem Niszantaszi

smog, kurz i kłęby szaroniebieskiego dymu, wydobywające

się z rur wydechowych samochodów i kominów domów),

gdzie dowiedział się, że w ciągu ostatnich dziesięciu dni

Ruya nie pobrała ze wspólnego konta żadnych poważniej-

szych kwot, że kaloryfery w budynku banku nie działają i że

wszyscy są szczęśliwi, gdyż jedna z mocno wymalowanych

pracownic wygrała na loteru niewielką sumę. Minął kwia-

ciarnię o zaparowanych szybach, pasaże, w których znikali

chłopcy roznoszący herbatę, oraz Liceum Postępu w Sziszli, do

którego chodzili oboje z Ruyą, i przeszedł pod przypominają-

92

cymi zjawy kasztanowcami o gałęziach pokrytych lodem, by

dotrzeć w końcu do sklepu Alaaddina. Sprzedawca, w nie-

bieskiej czapce z pomponem — tej samej, którą dziewięć lat

wcześniej Celal opisał w jednym ze swoich felietonów — wy-

cierał nos.

Witaj, Alaaddinie, jak się masz, czyżbyś był chory?

Przeziębiłem się.

Starannie wymawiając tytuły, Galip poprosił o kilka le-

wicowych tygodników politycznych, do których pisywał

niegdyś były mąż Ruyi, niekoniecznie zgadzający się z pre-

zentowanymi w nich poglądami. Alaaddin z dziecinnym,

lekko przestraszonym i podejrzliwym, ale bynajmniej nie

wrogim wyrazem twarzy powiedział, że czytują je wyłącznie

studenci.

Na co ci one? — zapytał.

Będę rozwiązywał krzyżówki! — odpowiedział Galip.

Alaaddin zaśmiał się krótko na znak, że zrozumiał dowcip,

po czym dodał:

Ależ chłopie, w nich nie ma krzyżówek! — W jego gło-

sie pobrzmiewał autentyczny żal nałogowego miłośnika tego

rodzaju rozrywki. — Nowe numery tych dwóch właśnie się

ukazały, weźmiesz je?

A daj — odpowiedział Galip i niczym staruszek kupują-

cy potajemnie świerszczyki z rozebranymi panienkami, dodał

szeptem: — Zawiń je wszystkie w jakąś gazetę!

W autobusie do Eminónu poczuł, że paczka, którą trzymał

w ręku, stała się dziwnie ciężka, a jednocześnie ogarnęło

go inne osobliwe uczucie, że ktoś go obserwuje. Nie był to

jednak nikt ze współpasażerów, gdyż ci, kołysząc się jak w ło-

dzi na wzburzonym morzu, w zamyśleniu wyglądali przez

okna na zaśnieżone ulice i spieszących nimi przechodniów.

93

W tym momencie Galip zauważył, że ze strony starej gazety

Milliyet", w którą Alaaddin zawinął polityczne pisemka,

spogląda na niego Celal — jego fotografia zamieszczona była

obok tytułu felietonu. Od tylu lat widywał ją codziennie; tym

razem jednak było w niej coś niepokojącego — spojrzenie

Celala wydawało się mówić: „Wiem, ktoś ty, i nie spuszczam

cię z oka!". Galip zakrył palcem to „oko", które zaglądało mu

w głąb duszy, ale i tak przez całą długą drogę autobusem

wciąż czuł jego obecność.

Gdy tylko znalazł się w kancelaru, zadzwonił do Celala,

lecz znowu go nie zastał. Wyjął lewicowe czasopisma z ga-

zety i odłożywszy ją starannie na bok, zabrał się do lektury.

Kiedy odwracał ich strony, czuł znów dawno zapomniane

podniecenie, napięcie, oczekiwanie na zbliżający się dzień

zwycięstwa i wyzwolenia, który miał być niczym dzień Są-

du Ostatecznego i na którego nadejście stracił już nadzieję,

ba, nie pamiętał nawet, kiedy ją stracił. Potem spędził dłuż-

szą chwilę na wydzwanianiu do starych znajomych, których

nazwiska wypisał na odwrocie pożegnalnego listu Ruyi, co

przywołało kolejne wspomnienia — te wydały mu się pocią-

gające i niewiarygodne, jak filmy oglądane w dzieciństwie

w letnich kinach, wciśniętych pomiędzy ściany meczetów

a ogródki herbaciarni.

Owe czarno-białe obrazy wyprodukowane w wytwórniach

przy ulicy Yeszilęam* miały często tak nielogiczne scenariu-

sze, że Galip albo w ogóle nie rozumiał, o co w nich cho-

dzi, albo nabierał podejrzeń, że ogląda jakiś czysto baśniowy

świat, pełen bogatych i okrutnych ojców, biedaków tak uczci-

* Yeszilęam — od nazwy tej ulicy pochodzi określenie nurtu popularnego

kina tureckiego, którego rozkwit przypadł na lata 1950-1970.

94

wych i dobrych, że do rany przyłóż, kucharzy, służących

i samochodów „skrzydłaków" (Ruya twierdziła, że desoto

o tych samych numerach rejestracyjnych widziała już w ja-

kimś filmie), a wtedy widok innego widza szlochającego na

krzesełku obok wprawiał go w zdumienie i — tak, uwaga,

właśnie w tej chwili — nagle, jak za dotknięciem czarodziej-

skiej różdżki, proszę bardzo, hokus-pokus, zaczynał ze łzami

w oczach dzielić ból oglądanych na ekranie smutnych i bla-

dych pozytywnych postaci, cierpiących katusze dzielnych

i ofiarnych bohaterów.

Chcąc zebrać teraz więcej informacji o równie nierzeczy-

wistym, czarno-białym świecie drobnych lewackich frakcji,

które to wiadomości na pewno mu się przydadzą, gdy odnaj-

dzie już Ruyę i jej byłego męża, Galip postanowił zadzwonić

do kolegi, kolekcjonującego wszelkie polityczne periodyki.

Wciąż zbierasz czasopisma, prawda? — zapytał śmiało.

Mam klienta w tarapatach; czy zgodzisz się, bym popraco-

wał trochę w twoim archiwum, żeby przygotować obronę?

Oczywiście — odpowiedział Saim, jak zawsze pełen

' dobrej woli i zadowolony, że ktoś interesuje się jego zbiorami.

Galip miał wpaść do niego o wpół do ósmej wieczorem.

Do zmroku pracował w kancelaru. Kilkakrotnie dzwonił

do Celala — bez skutku. Po każdej rozmowie z sekretarką,

która niezmiennie odpowiadała, że pan Celal albo jeszcze nie

przyszedł, albo właśnie wyszedł, Galipa ponownie ogarniało

uczucie, że z kawałka gazety, położonego na regale odziedzi-

czonym po stryju Melihu, „oko" Celala stale go obserwuje.

Także wtedy, gdy z ust nadmiernie otyłej matki (w torebce

miała pełno opakowań leków) i równie grubego syna, stale

wchodzących sobie nawzajem w słowo, wysłuchiwał opo-

wieści o kłótni pomiędzy udziałowcami sklepu na Wielkim

95

Bazarze, oraz wtedy, gdy wyjaśniał nie zdejmującemu z nosa

czarnych okularów policjantowi z drogówki, który zamie-

rzał wytoczyć państwu proces o źle wyliczony staż pracy,

że zgodnie z obowiązującymi przepisami dwa lata spędzone

w szpitalu psychiatrycznym nie są liczone do wysługi lat

czuł w pokoju obecność Celala.

Obdzwonił po kolei przyjaciół Ruyi. Za każdym razem

wymyślał inny pretekst. Macide, koleżankę z liceum, pod

pozorem prowadzonej sprawy sądowej poprosił o telefon do

Gul. Gdy zadzwonił do tej drugiej, od pracującej w owym

bogatym domu uprzejmej pokojówki dowiedział się, że nie-

lubiana przez Macide koleżanka o pięknym imieniu* uro-

dziła właśnie trzecie i czwarte dziecko w szpitalu Gulbahęe

i jeśli Galip zaraz tam pobiegnie, między trzecią a piątą przez

szybkę w drzwiach sali noworodków będzie mógł zobaczyć

urocze bliźnięta o imionach Husun i Aszk. Figen, życząc Ruyi

powrotu do zdrowia, obiecała zwrócić pożyczone Co robić?

Czernyszewskiego i kryminały Raymonda Chandlera. Behiye

natomiast oświadczyła, że nie, Galip się myli, ona nie ma

wujka policjanta w wydziale narkotykowym, Galip zaś z to-

nu jej głosu wywnioskował, że nic nie wskazuje na to, by

wiedziała cokolwiek o zniknięciu Ruyi. Semiha zaskoczyło,

skąd Galip wie o jego nielegalnej fabryczce odzieżowej; tak,

z kilkoma inżynierami i technikami gorączkowo pracowali

nad produkcją pierwszych rodzimych zamków błyskawicz-

nych; nie, nic nie wie o przeciekach do prasy dotyczących

przemytu szpulek, nie może więc pomóc Galipowi od strony

prawnej, przesyła tylko najserdeczniejsze (Galip wierzył, że

szczere) pozdrowienia dla Ruyi.

* Gul (tur.) — róża.

96

Gdy dzwonił, zmieniając głos i podając się za kogoś innego,

również nie natrafił na żaden ślad Ruyi. Wezwany pilnie do

telefonu domokrążca Suleyman, który handlował wydaniami

angielskich encyklopedu zdrowia sprzed czterdziestu lat,

powiedział Galipowi, udającemu dyrektora szkoły, że zaszła

pomyłka — nie tylko nie ma chodzącej do gimnazjum córki

o imieniu Ruya, ale w ogóle nie ma dzieci — i był absolutnie

szczery. Tak samo ilyas, wożący na barce swego ojca węgiel

z Morza Czarnego (zaprzeczał, by zapomniał w kinie Ruya*

notatnika, w którym zapisywał sny, gdyż od wielu miesięcy

nie był w kinie i w ogóle nie ma takiego notatnika), oraz

importer wind Asim (tłumaczył, że nie odpowiada za awarię

windy w kamienicy Ruya, ponieważ po raz pierwszy słyszy

zarówno o ulicy, jak i kamienicy o tej nazwie) też musieli być

szczerzy i niczego nieświadomi, bo wypowiadali słowo „Ruya"

bez najmniejszych oznak zdenerwowania czy poczucia winy.

Tank, który rano w laboratorium ojczyma produkował trutkę

na szczury, a wieczorami pisał wiersze o alchemu śmierci,

z radością przyjął propozycję wykładu na temat snu i jego

tajemnic w swoich wierszach, złożoną przez Galipa w imieniu

studentów wydziału prawa, i zaproponował spotkanie tego

wieczoru w knajpie dla alfonsów przy placu Taksim. Kemal

i Bulent podróżowali po Anatolu: jeden zbierał materiały do

rocznika wydawanego przez producenta maszyn do szycia

Singer i zamierzał spisać wspomnienia pewnej krawcowej

z Izmiru, która przed pięćdziesięciu laty, odtańczywszy z Ata-

turkiem walca wśród fleszy i oklasków, zaraz potem zasiadła

do swojej maszyny do szycia na pedał i z miejsca uszyła

spodnie o europejskim kroju, drugi zaś wędrował ze swoim

* Ruya (tur.) — sen.

97

mułem po wschodniej Anatolu, od wsi do wsi, od herbaciar-

ni do herbaciarni, i sprzedawał obdarzone magiczną mocą

żetony do tavli, wykonane z kości udowej pewnego starusz-

ka żyjącego tysiąc lat temu, którego Europejczycy nazywali

Świętym Mikołajem.

Pozostałych nazwisk z listy nie zdołał sprawdzić — tele-

fon głuchł, źle łączył, co zresztą w śnieżne i deszczowe dni

zdarzało się szczególnie często — za to do późnego wieczoru

przeglądał strony periodyków politycznych i znajdował na

nich imiona, nazwiska oraz pseudonimy aktywistów zmie-

niających frakcje, aresztowanych i przyznających się do winy,

torturowanych i zamordowanych, tych, którym wyprawiono

pogrzeby, oraz zaginionych bez wieści, tych, na których listy

odpowiadano, do których wypowiedzi się odwoływano i któ-

rych listy publikowano, karykaturzystów, poetów i redakto-

rów, ale nie natrafił wśród nich na nazwisko ani pseudonim

byłego męża Ruyi.

Zmierzchało, a on siedział w fotelu — smętnie, nierucho-

mo. Zza okna zerkała na niego ciekawska wrona i dobiegały

odgłosy tłumu, przewalającego się ulicami w piątkowy wie-

czór. Galip powoli zasypiał i zaczynał śnić piękny i rado-

sny sen. Gdy się obudził, w pokoju panowała ciemność, lecz

wciąż czuł na sobie wzrok wrony, niczym „oko" Celala ze

starej gazety. Nie zapalając światła, pozamykał szuflady, po

omacku włożył palto i wyszedł z kancelaru. Lampy w kory-

tarzu również były zgaszone. Chłopak roznoszący herbatę

mył wychodek.

Przechodząc po ośnieżonym moście Galata, poczuł chłód:

od Bosforu wiał silny, przenikliwy wiatr. Na Karakóyu za-

szedł do baru i usiadłszy przy stoliku o marmurowym blacie,

bokiem do dwóch odbijających się nawzajem luster, zjadł

98

rosół z zacierkami i jajka sadzone. Na jedynej ścianie, która

była pozbawiona luster, widniał namalowany górski pejzaż,

zainspirowany najwyraźniej pocztówkami i widoczkami

z kalendarzy Pan American: wśród sosen, za jeziorem o po-

łyskliwej tafli, wznosiła się góra z pomalowanym na biało

szczytem; przypominała nie tyle Alpy z pocztówek, ile górę

Kaf, którą Galip i Ruya często wybierali za cel wycieczek.

Wjeżdżając Tunelem* do Beyoglu, Galip wdał się w oży-

wioną dyskusję z jakimś starszym panem na temat słynnej

katastrofy kolejki: czy wagony wyskoczyły z szyn, bo zerwała

się lina, i rozbijając ściany i okna stacji, niczym zerwane

z uwięzi radosne ogiery, wypadły na plac Karakóy, czy też

stało się tak, bo kierujący składem był pijany? Okazało się,

że staruszek jest rodakiem motorniczego oskarżonego o spo-

wodowanie wypadku, który pochodził z Trabzonu.

Ulice Cihangiru były kompletnie opustoszałe. Saim, który

z radosnym pośpiechem otworzył Galipowi drzwi, wraz z żo-

ną oglądał w telewizji ten sam program, co kierowcy i dozorcy

zebrani w kawiarni w suterenie.

Program, zatytułowany Pozostawiliśmy po sobie, w no-

stalgiczno-łzawej konwencji opowiadał o starych meczetach,

studniach i karawanserajach, wzniesionych ongiś przez

Osmanów na Bałkanach, a dziś znajdujących się w rękach

Jugosłowian, Albańczyków i Greków. Galip siedział w pseudo-

rokokowym fotelu o zdezelowanych sprężynach niczym chło-

piec od sąsiadów, który przyszedł obejrzeć mecz; gospodarz

i jego żona wydawali się nie pamiętać o jego obecności. Saim

przypominał nieżyjącego już znanego zapaśnika, mistrza

* Tunel — podziemna kolejka kursująca pomiędzy położoną na brzegu

Złotego Rogu dzielnicą Karakóy a Beyoglu, które znajdowało się na

wzgórzu.

99

olimpijskiego, którego portrety nadal można było zobaczyć

na ścianach sklepów z warzywami, jego żona zaś — tłuściut-

ką, sympatyczną myszkę. W pokoju znajdowały się zakurzo-

ny stół i zakurzona lampa; na jednej ścianie wisiał oprawny

w pozłacane ramy portret dziadka Saima, przy czym dziadek

ów był podobny raczej do jego żony (zmęczony Galip zasta-

nawiał się, czy przypadkiem nie miała na imię Remziye — za

żadne skarby nie był jednak w stanie przypomnieć sobie jej

imienia), przy drugiej stał kredens, a na nim kalendarz firmy

ubezpieczeniowej, popielniczka z logo banku, kieliszki do

likieru, wazon, srebrna cukiernica i filiżanki do kawy; dwie

pozostałe ściany zajmowało to, co stanowiło powód wizyty

Galipa: biblioteka archiwum, czyli zakurzone papiery i cza-

sopisma, czasopisma, czasopisma.

Saim założył tę kolekcję, przez kolegów ze studiów na-

zywaną ironicznie archiwum epoki, z racji — jak to kiedyś

wyznał w nieoczekiwanym przypływie szczerości — nie-

zdecydowania. Było to niezdecydowanie kogoś, kto bał się

dokonać wyboru nie tyle, jak się w owych czasach mówiło,

pomiędzy dwiema klasami społecznymi, ile pomiędzy frak-

cjami politycznymi.

W owych czasach Saim brał udział w różnorakich poli-

tycznych zebraniach, uczestniczył w wiecach, latał od uni-

wersytetu do uniwersytetu, od kantyny do kantyny, skłonny

wysłuchać każdego przemówienia, i śledził każdy „polityczny

ruch", a ponieważ nie miał dość śmiałości, by zadawać py-

tania, starał się dotrzeć do wszelkiego rodzaju lewicowych

wydawnictw, wystąpień powielanych na papierze przebitko-

wym, broszur propagandowych i ulotek („Przepraszam, czy

masz może apel w sprawie czystości języka rozprowadzany

na politechnice?"), po czym czytał je jak szalony. Nie star-

100

czało mu jednak czasu, by zapoznać się z treścią wszystkich,

a ponieważ nadal nie potrafił się zdecydować, za którą li-

nią polityczną powinien się opowiedzieć, zaczął gromadzić

nie przeczytane materiały. W następnych latach sprawa ich

przeczytania i podjęcia decyzji zeszła na dalszy plan; najważ-

niejszym celem stało się zbudowanie zbiornika, do którego

mogłaby uchodzić rozrastająca się, wypuszczająca coraz to

nowe odnogi rzeka dokumentów — Saim, z zawodu inżynier

budowlany, który sam wymyślił ową metaforę, postanowił

poświęcić temu resztę życia.

Gdy program się skończył, odbiornik wyłączono i w ciszy,

która zapadła po grzecznościowych pytaniach o zdrowie,

gospodarze utkwili w Galipie pytające spojrzenia, ten zaś od

razu rozpoczął opowieść: student, którego obrony się podjął,

został oskarżony o zbrodnię polityczną, której nie popełnił.

Nie, w sprawie rzeczywiście był trup; po nieudanym napa-

dzie na bank, zorganizowanym przez trzech niezdarnych

młodzieńców, sprawcy w panice pobiegli do czekającego na

nich samochodu i wtedy jeden z nich w tłumie ludzi robią-

cych zakupy potrącił drobną staruszkę. Zderzenie było tak

silne, że kobiecina przewróciła się na ziemię, uderzyła głową

o krawężnik i na miejscu wyzionęła ducha. („A widzisz!",

powiedziała żona Saima). Jedynym zatrzymanym podczas

tego zdarzenia był ów spokojny, cichy chłopak z dobrej rodzi-

ny, przy którym znaleziono broń. Nie chciał zdradzić policji

nazwisk pozostałych kolegów, których podziwiał i szanował,

i — co zadziwiające — udało mu się to mimo tortur; jednak,

jak Galip potem ustalił, jego milczenie wiązało się, niestety,

z wzięciem na siebie odpowiedzialności za śmierć kobiety.

Ten, który potrącił staruszkę i spowodował jej śmierć, student

archeologu nazwiskiem Mehmet Yilmaz, trzy tygodnie po

101

owym zdarzeniu został zastrzelony z broni maszynowej przez

nieznanych sprawców, w chwili gdy malował zaszyfrowane

hasła na murze pewnej fabryki w położonej za Umraniye

nowo powstałej dzielnicy gecekondu*. W tej sytuacji można

się było spodziewać, że chłopak z dobrej rodziny wskaże

prawdziwego winnego, policja jednak nie uwierzyła, że zabity

Mehmet Yilmaz był tym Mehmetem Yilmazem**; co więcej,

członkowie kierownictwa grupy, która zorganizowała napad,

zupełnie nieoczekiwanie zaczęli twierdzić, że Mehmet Yilmaz

żyje, a w dodatku z niezmienną pewnością siebie nadal pu-

blikuje teksty w tym samym czasopiśmie co przedtem. Galip,

który na żądanie ojca chłopaka, bogatego, ale uczciwego męż-

czyzny, teraz zajął się tą sprawą, chciał zajrzeć do archiwum,

aby: po pierwsze — znaleźć artykuły, które udowodniłyby,

że obecny Mehmet Yilmaz nie jest tym dawnym Mehmetem

Yilmazem, po drugie — ustalić na podstawie pseudonimów,

kim jest osoba pisząca pod nazwiskiem zmarłego Mehmeta

Yilmaza, po trzecie — przyjrzeć się działalności owej grupy

w ostatnich sześciu miesiącach, gdyż cały ten napad, jak Saim

i jego żona zapewne się domyślają, był dziełem organizacji,

której niegdyś przewodził mąż Ruyi, a po czwarte i ostatnie

gruntownie zbadać tajemnicę piszących za zmarłych auto-

rów widm, ich pseudonimów oraz losów zaginionych osób.

Wraz z Saimem, również podekscytowanym tym pomys-

łem, natychmiast przystąpili do pracy. Przez pierwsze dwie

godziny sprawdzali wyłącznie nazwiska i pseudonimy auto-

* Gecekondu (tur.) — dosł. „zbudowane nocą", slumsy, biedadomki wznie-

sione w ciągu jednej nocy (zadaszonych budynków policja nie miała

prawa zburzyć).

** Imię Mehmet i nazwisko Yilmaz (Niepokonany) są w Turcji bardzo

rozpowszechnione.

102

rów artykułów, popijając przy tym herbatę i pogryzając keks

podany przez panią domu (Galip przypomniał sobie w końcu

jej imię: Rukiye). Następnie rozszerzyli zakres poszukiwań

włączyli pseudonimy informatorów, zabitych i pracowni-

ków redakcji. Wkrótce ten tajemniczy, na wpół tajny świat,

zbudowany na nekrologach, groźbach, zeznaniach, bombach,

błędach drukarskich, wierszach i sloganach, świat, który —

choć jeszcze istniał — już zaczynał odchodzić w zapomnie-

nie, przyprawił ich o zawrót głowy.

Znaleźli jawne pseudonimy, utworzone od tych pseudoni-

mów kolejne i jeszcze inne, powstałe z ich podziału. Analizo-

wali akrostychy, niezupełnie składne zabawy literami oraz na

wpół czytelne szyfry, nie wiadomo w jakim stopniu powstałe

przypadkiem, a w jakim wymyślone celowo. Na drugim koń-

cu stołu, przy którym siedzieli Galip i Saim, zajęła miejsce Ru-

kiye. W pokoju panował nastrój nie tyle powagi — wszak cho-

dziło o życie chłopaka niesłusznie oskarżonego o zabójstwo,

a właściwie o odnalezienie zaginionej kobiety — ile melancho-

lu, zaprawionej nutą niecierpliwości połączonej z rutyną, jak

podczas noworocznej partu loteryjki albo gry w domowe der-

by. Zasłony były rozsunięte — za oknem zaczął sypać śnieg.

Z zadowoleniem cierpliwego nauczyciela, który odkrył wy-

jątkowo utalentowanego ucznia i z radością patrzy, jak młody

człowiek się rozwija i odnosi sukcesy, obserwowali przygody

autorów ukrytych pod pseudonimami, zygzakowate drogi ich

kariery, wiodące od jednego tytułu do drugiego, ich wzloty

~ oraz upadki, gdy zaś dowiadywali się, że któryś dziennikarz

został aresztowany i skazany, a wcześniej był torturowany, al-

bo że fotograf, którego pierwsze opublikowane zdjęcia widzie-

li w jednym z czasopism, został zastrzelony przez nieznanych

sprawców, gasł w nich entuzjazm poszukiwaczy i ze smut-

103

kiem milkli na chwilę, lecz zaraz natrafiali na nową grę słów,

dziwny fakt, osobliwy zbieg okoliczności — i wracali do pracy.

Zdaniem Saima większość nazwisk i imion pojawiających

się w gazetach, a także samych bohaterów artykułów, była

wymyślona, organizowane zaś przez nich demonstracje, ze-

brania, tajne rady, kongresy nielegalnych partu i napady na

banki nigdy się nie wydarzyły. Jako skrajny przykład podał

ludowe powstanie, które dwadzieścia lat wcześniej wybuchło

podobno w miejscowości Kuęuk ęeruh, położonej między

miastami Erzincan i Kemah, i które szczegółowo, łącznie z do-

kładną datą, opisała jedna z gazet: ponoć wtedy powołano

rząd tymczasowy, wydano znaczki pocztowe z wizerunkiem

gołąbka pokoju na różowym tle i jednodniową gazetę wy-

pełnioną wyłącznie wierszami; starosta zginął od uderzenia

wazonem w głowę, apteki i lekarze okuliści rozdawali zezo-

watym bezpłatne okulary, zapewniono opał do ogrzewania

szkoły, a nawet przystąpiono do wznoszenia mostu, mającego

połączyć miasteczko z cywilizowanym światem. Nim go jed-

nak zbudowano, nadciągnęły oddziały wojsk kemalistow-

skiego rządu, opanowały sytuację w krótszym czasie, niż

potrzebowały krowy, by zeżreć cuchnące starymi skarpetami

dywany wyściełające glinianą podłogę miejscowego mecze-

tu, i obwiesiły rebeliantami stary platan na głównym placu.

Tymczasem, jak wykazał Saim, analizując znaki ukryte na

mapach i w tekstach, miejscowość o nazwie Kuęuk ęeruh

w ogóle nie istniała, a wszystkie imiona i nazwiska rzeko-

mych uczestników powstania, które niczym Feniks miało

rozgorzeć nagłym płomieniem, były fałszywe. Gdy zagłębili

się w poetyckie rymy i brzmienia tych wymyślonych imion,

natrafili na pewne ślady wskazujące na związek z Mehmetem

Yilmazem (wzmianki o morderstwie politycznym popełnio-

104

nym w Umraniye w okresie, o którym mówił Galip), lecz

prowadziły one donikąd — lektura czasopism przypominała

bowiem oglądanie tureckiego filmu, w którym nagle urywa

się akcja: w kolejnych numerach pisma nie znajdowali infor-

macji, co było dalej oraz jak sprawa się zakończyła.

W pewnym momencie Galip wstał od stołu, zadzwonił

do domu i pełnym czułości tonem poinformował Ruyę, że

zamierza do późna pracować z Saimem, niech więc nie czeka

na niego, tylko idzie spać. Telefon był w drugim końcu pokoju.

Saim i jego żona poprosili, by pozdrowił od nich Ruyę, ta zaś,

oczywiście, również przekazała pozdrowienia...

Gdy ponownie zajęli się wyszukiwaniem i rozszyfrowy-

waniem pseudonimów oraz układaniem z ich liter nowych,

w pewnej chwili żona Saima wstała i poszła się położyć, pozo-

stawiając pochłoniętych łamigłówkami mężczyzn przy stole,

którego cały blat zasłany był stosami gazet, czasopism i ulo-

tek. Było już dawno po północy; Stambuł spowijała magiczna

cisza śniegu. Zafascynowany bogactwem kolekcji („Ach, jest

niekompletna, tak wiele w niej brakuje", mówił Saim, jak

zawsze zbyt skromny), Galip właśnie z lubością wyszukiwał

błędy ortograficzne i drukarskie w rozmaitych broszurach roz-

powszechnianych w różnych miejscach — w zadymionych

uniwersyteckich knajpach, w mokrych od deszczu namiotach

strajkujących oraz na peryferyjnych stacjach kolejowych —

ale wszystkich tak samo trudno czytelnych, drukowanych na

papierze przebitkowym, na słabej jakości powielaczach, gdy

Saim pokazał mu przyniesiony z drugiego pokoju plik kartek,

prawdziwą rzadkość, jak twierdził: „Anty-Ibn Zerhani, czyli

twardo stąpające po ziemi stopy wędrownego derwisza".

Galip z uwagą przeglądał strony oprawionego maszyno-

pisu.

105

Autor pochodził z miasteczka w okolicy Kayseri, któ-

rego nazwy próżno szukać na mapach Turcji w średniej skali

oświadczył Saim. — Od ojca, szejcha w niewielkim tekke,

otrzymał w dzieciństwie wykształcenie religijne i sufickie.

Czytając traktat trzynastowiecznego arabskiego mistyka, Ibn

Zerhaniego, zatytułowany Ukryte znaczenie utraconej tajem-

nicy, wzorem Lenina podczas lektury Hegla czynił na margi-

nesach uwagi „w duchu materializmu". Następnie przepisał te

spostrzeżenia na czysto i okrasił je niepotrzebnymi, długimi

dygresjami w nawiasach, po czym do własnych notatek ułożył

obszerne przypisy, rodzaj komentarza, jakby były to czyjeś

tajemnicze, niezrozumiałe idee. Wszystko opatrzył przed-

mową wydawcy, znów chcąc stworzyć wrażenie, że autorem

jest ktoś inny, i przepisał całość na maszynie. Na początku

umieścił jeszcze trzydziestostronicową biografię w formie

legendy o sobie samym jako o człowieku wierzącym, a jed-

nocześnie rewolucjoniście. Najciekawszy w tej fantastycznej

opowieści jest opis pewnego wieczoru, podczas którego autor,

spacerując po miejscowym cmentarzu, odkrywa silny zwią-

zek łączący filozofię suficką, określaną przez Zachód jako

panteizm, z rodzajem filozofu materialistycznej, którą sam

rozwinął pod wpływem ojca, szejcha. Kiedyś na cmentarzu,

pełnym duchów i pasących się owiec, ujrzał wronę; dwa-

dzieścia lat później znów zobaczył tego samego ptaka — jak

zapewne wiesz, tureckie wrony mogą żyć ponad dwieście

lat — tym razem pośród jeszcze grubszych cyprysów. Zro-

zumiał wówczas, że cokolwiek dzieje się z głową i nogami

tego bezczelnego skrzydlatego stworzenia, uchodzącego za

wyjątkowo inteligentne, jego tułów i skrzydła pozostają takie

same. Sporządził widniejący na okładce wizerunek wrony. Ta

książka jest dowodem, że każdy Turek, któremu marzy się nie-

106

śmiertelność, musi stać się własnym Johnsonem, Boswellem,

Goethem, a także Eckermannem. Maszynopis sporządzono

w sześciu egzemplarzach. Nie sądzę, by w Narodowej Agencji

Wywiadowczej mieli choćby jeden.

Autor książki z wroną na okładce wiódł smutne, ciche, po-

zbawione wyrazu życie między domem a niewielkim sklepem

żelaznym odziedziczonym po ojcu, tak silnie jednak oddzia-

ływał na wyobraźnię obu mężczyzn, że nie mogli oprzeć się

wrażeniu, iż w pokoju jest duch kogoś trzeciego. „Jest tylko

jedna opowieść — miał ochotę zawołać Galip — którą za-

wierają wszystkie książki, opisywana z radością i smutkiem

wszystkimi literami, wszystkimi słowami, wszystkimi snami

o wyzwoleniu oraz wspomnieniami tortur i poniżenia!". Wy-

dawało się, że Saim odnalazł tę opowieść w kolekcji ulotek,

gazet i czasopism, do której okazy gromadził, cierpliwie zarzu-

cając sieci niczym doświadczony rybak, i miał świadomość,

że do niej dotarł, ale nie był w stanie nad nią zapanować, gdyż

w piętrzących się dookoła stosach materiałów zgubił słowo,

które było do niej kluczem.

W końcu w numerze pewnego czasopisma sprzed czterech

lat natrafili na Mehmeta Yilmaza i Galip, który chciał już iść

do domu, zamierzał uznać to za zbieg okoliczności, lecz Saim

go zatrzymał, twierdząc, że w jego czasopismach — mówił

o nich „moje czasopisma" — nic nie jest przypadkowe. Przez

następne dwie godziny, nadludzkim wysiłkiem wytężając

uwagę i trzymając oczy szeroko otwarte, przeglądali tytuł po

tytule, aż odkryli, że Mehmet Yilmaz zmienił się w Ahmeta

Yilmaza; potem w pewnym tygodniku ze zdjęciem studni na

okładce oraz licznymi podobiznami kur i wieśniaków w środ-

ku Ahmet Yilmaz stał się Metinem ęakmazem. Saim bez

trudu zorientował się, że Metin ęakmaz i Ferit ęakmaz to

107

jedna i ta sama osoba, przy czym ten, kto krył się za owym

imieniem i nazwiskiem, zrezygnował z pisania teoretycznych

elaboratów i zaczął tworzyć zaangażowane pieśni, wykony-

wane z towarzyszeniem sazu* i dymu papierosowego podczas

uroczystości wspomnieniowych organizowanych w domach

weselnych. Nie poprzestał na tym: wkrótce zaczął pisać tek-

sty, w których wszystkich oprócz siebie oskarżał o współpracę

z policją, a następnie zmienił się w ambitnego i gniewnego

ekonomistę o matematycznych inklinacjach, demaskującego

naganne uchybienia brytyjskich uczonych akademików. Dłu-

go jednak nie wytrzymał wtłoczony w te mroczne i ponure

szablony. Saim odnalazł go w pewnym czasopiśmie, w nu-

merze sprzed trzech lat i dwóch miesięcy, który przyniósł

z sypialni, zakradłszy się tam cichutko na paluszkach: tym

razem ich bohater nazywał się Ali Cudnykraj i twierdził, że

w nadchodzącej wspaniałej przyszłości królowie i królowe

nie będą potrzebni, w związku z czym należy zmienić zasady

gry w szachy; z dobrze odżywionych chłopców o imieniu

Ali wyrosną chłopy na schwał i będą potrafiły rozwiązywać

zagadki zadawane przez jajka z imionami wypisanymi na

twarzy, siedzące po turecku na murze. W innym numerze

Ali Cudnykraj pojawił się wyłącznie jako tłumacz jednego

z artykułów. Ale naprawdę Galip zdziwił się dopiero wtedy,

gdy pod biografią pewnego albańskiego profesora znalazł na-

pisane czarno na białym nazwisko byłego męża Ruyi — jego

prawdziwe nazwisko, nie jakiś tam pseudonim.

Nic nie jest tak zaskakujące jak życie — oświadczył

dumnie Saim po chwili milczenia wywołanego tym zdumie-

wającym odkryciem. — Oprócz pisania.

* Saz — lutnia dlugoszyjkowa, popularny w tureckiej muzyce ludowej

instrument strunowy szarpany.

108

Znów poszedł na palcach do sypialni i przyniósł dwa wiel-

kie kartony po margarynie Sana z piętrzącymi się w środku

stosami czasopism. — To gazetka pewnej frakcji utrzymującej

kontakty z Albanią. Wydaje mi się, że to, czego szukasz, ma

związek z pewną tajemniczą sprawą, której rozwiązaniu po-

święciłem kilka lat, dlatego chciałbym ci o niej opowiedzieć.

Zaparzył świeżą herbatę, wyjął z pudeł kilka numerów

czasopisma i zdjął z półek parę książek, które miały być przy-

datne w opowieści; położył je wszystkie na stole.

To było sześć lat temu — zaczął opowiadać. — Pewnego

sobotniego popołudnia przeglądałem ostatni numer „Walki

Ludu", jednego z czasopism (w sumie było tego wówczas rap-

tem trzy tytuły, śmiertelnie ze sobą skłócone) wydawanych

przez zwolenników drogi, którą podążali Albańska Partia

Pracy i jej wódz, Enver Hodża, gdy moją uwagę przyciągnął

pewien artykuł, opatrzony zdjęciem; była w nim mowa o uro-

czystości przyjęcia nowych członków. Dziwne wydało mi się

nie to, że w kraju, w którym jakakolwiek działalność komu-

nistyczna jest zakazana, urządza się marksistowską imprezę

z recytacją zaangażowanych wierszy przy akompaniamencie

sazu — organy każdej, choćby najmniejszej lewicowej orga-

nizacji publikowały w każdym numerze podobne materiały

(mimo związanego z tym ryzyka), by pokazać, że się rozrasta-

ją. Zaciekawiło mnie natomiast, że w podpisie pod czarno-

-białym zdjęciem, przedstawiającym artystów recytujących

wiersze w sali obwieszonej plakatami z podobiznami Enve-

ra Hodży i Mao oraz słuchający ich tłum, palący papierosy

z takim namaszczeniem, jakby chodziło o jakąś świętą misję,

wspomniano o dwunastu* filarach znajdujących się w tym

* Liczba 12 ma w alewizmie znaczenie magiczne.

109

pomieszczeniu. Co jeszcze dziwniejsze, osoby wstępujące do

organizacji przyjmowały jako pseudonimy imiona typowe dla

alewitów*: Ali, Huseyin, Hasan, a jak później odkryłem, rów-

nież imiona znanych derwiszów z bractwa bektaszytów**.

Gdybym nie wiedział, jak silna była niegdyś pozycja tego brac-

twa w Albanu, ów niezwykły fakt nie wzbudziłby zapewne

mojego zainteresowania, ale ponieważ byłem tego świadomy,

postanowiłem dokładniej zbadać sprawę; przez cztery lata

bezustannie czytałem wszystko o bektaszytach, janczarach,

hurufitach*** oraz albańskich komunistach i odkryłem spisek

liczący sto pięćdziesiąt lat. Znasz to przecież — dodał Saim,

po czym zaczął opowieść o siedmiuset pięćdziesięciu latach

historu bektaszytów, od samego początku, od Haciego Bekta§a

Velego. Wspomniał o alewickich, sufickich i szamanistycz-

nych korzeniach tego bractwa, o jego związku z powstaniem

i rozkwitem imperium osmańskiego, o długich tradycjach

rewolt i buntów korpusu janczarów, bastionu bektaszyzmu.

Jeśli uświadomić sobie, że każdy janczar był jednocześnie

* Alewici — przedstawiciele odłamu islamu związanego z szyizmem,

który wyłonił się na przełomie XV i XVI w. jako kontynuacja wcześniej-

szego ruchu kyzyłbaszów. W ich wierzeniach można odnaleźć wiele

elementów szamanizmu, zoroastryzmu i chrześcijaństwa. Są blisko

związani z bractwem bektaszytów. Nie wytworzyli spójnej organizacji

religijnej, co zaowocowało ogromną różnorodnością obyczajów i ob-

rzędów. Ich kulturowa i religijna odmienność oraz sprzyjanie przeciw-

nikom państwa osmańskiego skutkowały nieprzyjaznymi postawami

i powstaniem negatywnego stereotypu alewitów w oczach sunnitów.

Wielu wyznawców alewizmu skłania się ku lewicowym ruchom po-

litycznym. (Zob. Marzena Godzińska, Alewizm, w: Leksykon wiedzy

o Turcji, Warszawa 2003, s. 20).

** Bektaszyci — bractwo sufickie [tarikaf] założone w XuI w. przez Haciego

Bektasza Velego. Cieszące się w Turcji oraz w Albanu dużą popularno-

ścią, w czasach osmańskich powiązane było z korpusem janczarów.

*** Hurufici — wyznawcy sufickiej sekty nadającej mistyczne znaczenie

literom alfabetu arabskiego.

110

bektaszytą, natychmiast staje się jasne, jak ogromny wpływ

wywarła ta tajemnicza organizacja na dzieje Stambułu; Pierw-

sze wygnanie bektaszytów z miasta miało związek z janczara-

mi: w 1826 roku sułtan Mahmut u rozkazał ostrzelać z armat

koszary k2orpusu*, który sprzeciwiał się modernizacji armu na

wzór zachodni; tekke bektaszytów, zapewniających duchowe

wsparcie buntownikom, zostały zamknięte, co do jednego,

a starszyzna bractwa musiała opuścić Stambuł.

Dwadzieścia lat po tym pierwszym zejściu do podziemia

bektaszyci powrócili do stolicy jako nakszybendyci**. Do cza-

su gdy Ataturk zakazał działalności wszelkich tarikatów***,

przez osiemdziesiąt lat występowali pod tym nowym mia-

nem, lecz we własnym gronie pozostali bektaszytami i jeszcze

głębiej ukrywali swoje tajemnice.

Na rycinie (bliższej wyobrażeniom rytownika niż rzeczy-

wistości) w leżącej na stole angielskiej książce podróżniczej

Galip próbował doliczyć się dwunastu filarów.

Trzeci powrót bektaszytów do Stambułu — kontynuo-

wał opowieść Saim — nastąpił pięćdziesiąt lat po proklamacji

republiki. Wtedy zwali się nakszybendytami, teraz marksi-

stami-leninistami... — Zamilkł na chwilę, po czym zaczął

wyliczać przykłady znalezione w czasopismach, broszurach,

książkach i wycinkach prasowych, na zdjęciach i rycinach. To

samo, co miało miejsce w bractwach, opisywano, stosowano

i praktykowano także w organizacjach politycznych: cere-

* Pozostałych przy życiu janczarów schwytano i wymordowano. W ten

sposób formacja ta przestała istnieć.

** Nakszybendyci — członkowie powstałego w XuI w. bractwa sufickiego

(tur. Nakszibendiye), działającego po dziś dzień w całym świecie mu-

zułmańskim.

*** Tańkat — z arab. „droga, ścieżka", sufickie bractwo oferujące mistyczną

drogę do poznania Boga.

111

monie przyjęcia nowych członków, pełne wyrzeczeń okresy

próby, cierpienia, które musieli znosić, kult świętych, czyli

towarzyszy poległych w imię bractwa albo partu, sposoby wy-

rażania kultu, specjalne znaczenie nadawane słowu „droga",

wspólne powtarzanie wybranych słów dla wzmocnienia du-

cha jedności i wspólnoty, głośne recytacje podobne do litanu,

rozpoznawanie współtowarzyszy po kształcie bród, wąsów,

a nawet tylko po spojrzeniach, grę na sazie podczas spotkań,

te same rymy i metra w deklamowanych wierszach oraz wiele

innych. — Co najważniejsze — powiedział Saim — nawet

jeśli to tylko zbieg okoliczności, jeśli Bóg, podsuwając mi te

dokumenty, jedynie okrutnie sobie ze mnie zażartował, tylko

ślepiec nie dostrzegłby, że gry słowami i ukrytymi znaczenia-

mi liter, które bektaszyci przejęli od hurufitów, powtarzają się,

i to w sposób nie budzący żadnych wątpliwości, w pisemkach

wydawanych obecnie przez lewicowe ugrupowania.

Zapadła cisza, w której słychać było jedynie dochodzące

z oddali gwizdki stróżów; po chwili Saim powoli, jakby recy-

tował modlitwę, zaczął czytać Galipowi teksty i wyłuszczać

to, co odkrył: tajne znaczenia zwyczajnych na pozór słów

i zdań.

Późno w nocy, gdy znajdujący się już w stanie pomiędzy

jawą a snem Galip zaczął śnić o Ruyi i dryfować wśród wspo-

mnień o minionych szczęśliwych dniach, Saim przystąpił

do objaśniania sedna sprawy, tego, co nazywał „najbardziej

wstrząsającym jej elementem". Nie, młodzi ludzie wstępujący

do politycznej organizacji nie zdawali sobie sprawy, że stają

się bektaszytami; nie, ogromna większość członków, może

poza trzema, czterema osobami, nie wiedziała, że przedsta-

wiciele kierownictwa partu średniego szczebla zawarli taj-

ne porozumienie z kilkoma szejchami z Albanu; nie, tym

112

gotowym do poświęceń entuzjastom, którzy po wstąpieniu

do organizacji wywrócili do góry nogami całe swoje życie

i zmienili nawet codzienne przyzwyczajenia, przez myśl nie

przeszło, że ich zdjęcia zrobione podczas uroczystości, spo-

tkań, wspólnych posiłków i manifestacji są oglądane przez

albańskich derwiszy, starszych bractwa, uważających ich za

członków tarikatu.

Najpierw, o naiwności, pomyślałem, że natrafiłem na

ślad niesłychanego spisku, wielkiej tajemnicy, i współczułem

tym młodym ludziom, oszukiwanym w tak perfidny sposób

powiedział Saim. — Emocje targały mną do tego stopnia,

że po raz pierwszy od piętnastu lat postanowiłem napisać

i opublikować artykuł o swoim odkryciu, zawierający wszyst-

kie szczegóły i dowody, lecz niemal natychmiast zrezygno-

wałem z tego pomysłu. — Poczekał, aż ucichnie podobny do

jęku dźwięk, dobiegający z tankowca przepływającego przez

Bosfor i wprawiający w delikatne drżenie szyby w oknach

całego miasta, po czym mówił dalej: — Wiedziałem przecież,

że udowodnienie, iż nasze życie jest snem śnionym przez

kogoś innego, niczego nie zmieni.

Potem opowiedział Galipowi historię plemienia Zeri-

ban, które wywędrowało w odległe, górzyste rejony Anatolu

Wschodniej i tam przez dwieście lat szykowało się do wy-

ruszenia na górę Kaf. Cóż zmieniłoby ujawnienie, że idea

tej nigdy nie zrealizowanej podróży została zaczerpnięta

z pewnego sennika sprzed trzystu dwudziestu lat albo że

szejchowie, którzy z pokolenia na pokolenie skrywali ten

fakt, z góry dogadali się z Osmanami, by wyprawa nigdy nie

doszła do skutku? Czy ma sens wyjaśnianie żołnierzom, za-

pełniającym w niedzielne popołudnia sale kin anatolijskich

prowincjonalnych miasteczek, że rebelianci i chrześcijańscy

113

duchowni, którzy w historycznych filmach podają zatruty

napój dzielnym tureckim wojownikom, są tylko aktorami,

w prawdziwym życiu skromnymi muzułmanami, czy prowa-

dzi to do czegoś oprócz pozbawienia tych ludzi ich jedynej

rozrywki — rozkoszowania się gniewem? Gdy nad ranem

Galip przysnął na kanapie, Saim stwierdził, że starzy szej-

chowie bektaszytów, którzy w Albanu, w pustej sali białego

kolonialnego hotelu z początków wieku, w sceneru jak ze snu,

spotykali się z partyjnymi przywódcami i ze łzami w oczach

oglądali pokazywane im fotografie młodych ludzi, również

nie wiedzieli, że podczas uroczystości nie mówiono o tajem-

nicach bractwa, lecz zawzięcie dyskutowano o zawiłościach

marksizmu-leninizmu. To, że alchemicy nie wiedzieli, iż nie

wytworzą złota, choć tyle lat próbowali, nie było ich nie-

szczęściem, lecz fundamentem istnienia. Współcześni iluzjo-

niści mogą do upadłego powtarzać ludziom, że ich występy

to oszustwo, lecz widzowie, patrzący z podziwem na ich

sztuczki, są szczęśliwi, że choć przez chwilę mogą sądzić,

iż mają do czynienia z magią. Wielu młodych zakochuje się

pod wpływem usłyszanego słowa, opowieści czy lektury tej

samej książki i w tym entuzjastycznym stanie ducha żeni się

z ukochaną, a potem wiedzie szczęśliwe życie, nie rozumie-

jąc, że ta miłość wynikła ze złudzenia.

Gdy rano Rukiye, zebrawszy ze stołu pisma, nakrywała do

śniadania, Saim, czytając gazetę, którą wsunięto pod drzwi,

powiedział, że nawet świadomość, iż słowo pisane — wszel-

kie słowo pisane — z zasady opowiada nie o życiu, lecz wy-

łącznie o marzeniach, też niczego nie zmieni.

8.

TRZEJ MUSZKIETEROWIE

Spytałem go o wrogów.

Wyliczał. Wyliczał. Wyliczał.

Sermet Sami Uysal, Yahya Kemal'le Sohbetler

Pogrzeb odbył się dokładnie tak, jak się tego dwadzieścia

lat wcześniej obawiał i jak to trzydzieści dwa lata wcześniej

opisał; w uroczystości uczestniczyło w sumie dziewięć osób:

dwóch kolegów — jeden pacjent, drugi salowy z niewielkiego

ośrodka dla uzależnionych w Uskudar, emerytowany dzienni-

karz, protegowany zmarłego z czasów, gdy ten był u szczytu

kariery felietonisty, dwóch zdezorientowanych krewnych,

nie znających ani życia, ani dzieł nieboszczyka, przesadnie

wystrojona kobieta w dziwnym tiulowym zawoju, spiętym

szpilą niczym sułtański turban egretą, czcigodny imam, ja

i spoczywający w trumnie pisarz. Moment złożenia trumny

do grobu wypadł dokładnie w środku wczorajszej śnieżycy,

dlatego imam skrócił modlitwę do minimum i zanim się obej-

rzeliśmy, już rzucaliśmy grudki ziemi na trumnę. Potem, sam

nie wiem jak, wszyscy błyskawicznie się rozeszli. Oprócz

mnie nikt inny nie czekał na przystanku tramwajowym

Kisikli. Przedostałem się na drugi brzeg Złotego Rogu i po-

szedłem na Beyoglu. W kinie Alhambra grali film z Edwardem

115

G. Robinsonem; obejrzałem go z prawdziwą przyjemnością.

Uwielbiam Edwarda G. Robinsona! Film opowiadał o pew-

nym urzędniku, życiowym nieudaczniku i malarzu amatorze,

który — by zrobić wrażenie na ukochanej — udaje milionera.

Tymczasem ona, Joan Bennett, go zdradza. Zostaje oszukany,

przeżywa tragedię, cierpi; patrzyłem na to ze smutkiem.

Gdy po raz pierwszy spotkałem zmarłego — pozwólcie,

że podobnie jak pierwszy akapit, także i ten zacznę słowami,

których On często używał — a więc gdy po raz pierwszy spo-

tkałem zmarłego, był siedemdziesięcioletnim felietonistą, ja

zaś miałem lat trzydzieści. Tego dnia wybierałem się odwie-

dzić znajomego w Bakirkóyu; już miałem wsiąść na Sirkeci

do podmiejskiej kolejki, gdy co widzę?! Przy stoliku w jednej

z kawiarni na stacji dostrzegam go w towarzystwie dwóch

innych legendarnych felietonistów, których artykułami zaczy-

tywałem się w dzieciństwie i wczesnej młodości — siedzą,

przed sobą mają szklaneczki raki. Zadziwiające było nie to, że

tych trzech starców (wszyscy byli po siedemdziesiątce), rezy-

dujących na górze Kaf moich literackich marzeń, spotkałem

na stacji Sirkeci, w tłumie zwykłych śmiertelników, lecz to,

że owych trzech fechmistrzów pióra, którzy w czasach, gdy

prowadzili aktywne życie zawodowe, bezlitośnie obrzucali

się nawzajem obelgami, dwadzieścia lat później ujrzałem

siedzących przy jednym stoliku w knajpie Baba Duma i po-

pijających trunek niczym trzej muszkieterowie.

Trzej wojowniczy mistrzowie felietonu przez pięćdziesiąt

lat kariery, kiedy to byli świadkami panowania trzech sułta-

nów, jednego kalifa i trzech prezydentów, oskarżali się wza-

jemnie, niekiedy słusznie, o bycie bezbożnikami, młodotur-

kami, propagatorami europeizacji, nacjonalistami, masonami,

kemalistami, republikanami, zdrajcami ojczyzny, monarchi-

116

stami, miłośnikami wszystkiego, co zachodnie, plagiatorami,

nazistami, Żydami, Arabami, Ormianami, pedałami, wiaro-

łomcami, islamskimi fundamentalistami, komunistami, zwo-

lennikami Stanów Zjednoczonych oraz — zgodnie z najnow-

szą modą — egzystencjalistami. (Jeden z nich w owym czasie

napisał, że największym egzystencjalistą był Ibn Arabi*, a lu-

dzie z Zachodu odkryli go po siedmiuset latach i zaczęli na-

śladować, bezprawnie zawłaszczywszy jego idee).

Przez chwilę z uwagą obserwowałem trzech dziennikarzy,

po czym, wiedziony nagłym impulsem, podszedłem do ich

stolika, przedstawiłem się i wyraziłem swój podziw dla nich,

starając się chwalić każdego w równym stopniu.

Chciałbym, by czytelnicy dobrze mnie zrozumieli: byłem

podekscytowany, pełen zapału, młody, twórczy, błyskotliwy,

utalentowany i wiecznie w rozterce między czczym samo-

chwalstwem a wiarą we własne siły, łatwowiernością a spry-

tem. Choć zakosztowałem już fascynującego życia świeżo

upieczonego, obiecującego felietonisty, nie śmiałbym nawet

zbliżyć się do trzech mistrzów, gdybym nie był szczerze

przekonany, że jestem częściej niż oni czytywany, otrzymuję

więcej listów od czytelników, no i, oczywiście, lepiej piszę,

a w dodatku o dwóch pierwszych rzeczach ci starzy wyjada-

cze dobrze wiedzą.

Z tego względu krzywe miny, które zrobili na mój widok,

uznałem radośnie za oznakę własnego zwycięstwa. Gdybym

nie był młodym, utalentowanym felietonistą, tylko wypowia-

dającym słowa uznania zwyczajnym czytelnikiem, potrakto-

waliby mnie na pewno przyjaźniej. Nie poprosili mnie, bym

* Ibn Arabi (1165-1240) — pochodzący z Andaluzji jeden z największych

sufickich filozofów islamu, twórca teoretycznych podstaw mistycyzmu

muzułmańskiego.

117

usiadł; poczekałem na zaproszenie. Gdy w końcu pozwolili

mi usiąść, zaraz posłali mnie jak kelnera do kuchni — poszed-

łem; kiedy wyrazili chęć obejrzenia jakiegoś tygodnika — po-

biegłem do kiosku i przyniosłem; jednemu obrałem poma-

rańczę ze skórki, drugiemu, nim zdążył się schylić, podałem

serwetkę, którą upuścił na ziemię; na pytania odpowiadałem

skromnie i z pokorą: „Nie, proszę pana, nie znam niestety

francuskiego, ale co wieczór ze słownikiem staram się roz-

gryźć Fleurs du Mai". Moja ignorancja czyniła me zwycięstwo

jeszcze trudniejszym do przełknięcia, lecz uniżoność, jaką im

okazywałem, została uznana za okoliczność łagodzącą.

Gdy po latach jakiś młody dziennikarz zachował się wobec

mnie tak jak ja wtedy wobec tych trzech muszkieterów, zro-

zumiałem, że starzy mistrzowie, ignorując moją osobę i wy-

mieniając zdania wyłącznie między sobą, chcieli w gruncie

rzeczy zrobić na mnie wrażenie. Słuchałem ich w pełnym

szacunku milczeniu. Co skłoniło niemieckiego fizyka jądro-

wego, o którym wiadomości nie schodziły z pierwszych stron

gazet, do przyjęcia islamu? Czy ojciec tureckiego felietonu,

Ahmet Mithat Efendi*, przegrawszy walkę na pióra z Lasti-

kiem Saitem Bejem, pewnego wieczoru dopadł swego adwer-

sarza w mrocznej uliczce, sprał na kwaśne jabłko i zmusił

do złożenia obietnicy, że zrezygnuje na zawsze z walki na

słowa? Czy Bergson to mistyk, czy materialista? Co dowodzi

istnienia tajemniczego, ukrytego równoległego świata? Kim

* Ahmet Mithat Efendi (1844-1912) — turecki pisarz i wydawca, autor

pierwszych w T\ircji powieści popularnych. W 1878 r. felietonista ga-

zety „Tarik", niejaki Lastik Sait Bey, przypisał mu autorstwo pewnych

piosenek, a przy okazji pozwolił sobie na żarty z jego życia osobistego.

Rozzłoszczony pisarz napadł kpiarza na ulicy i go pobił. Po latach obaj

wdali się ponownie w spór na temat przetłumaczonego i ocenzurowa-

nego przez Ahmeta Mithata Efendiego Cyda Corneille'a.

118

są poeci potępiani w ostatnich wersach dwudziestej szóstej

sury Koranu za to, że mówią, iż wierzą, choć nie wierzą, i że

robią, choć nie robią?* Czy w związku z tym André Gide

jest naprawdę homoseksualistą, czy też udaje, bo wie, że ten

temat wzbudza zainteresowanie, tak jak arabski poeta Abu

Nuwas**, który darzył namiętnością kobiety, ale demonstra-

cyjnie okazywał, że jest inaczej? Czy Juliusz Verne popełnił

błąd w zawartym w pierwszym rozdziale Kerabana upartego

opisie placu Tophane i fontanny Mahmuda I, bo zasugerował

się jedną z rycin Mellinga, czy dlatego, że ściągnął ten opis

żywcem z Podróży na Wschód Lamartine'a? Czy historię ko-

biety, która zmarła, uprawiając miłość z osłem, Mevlâna***

zamieścił w piątym tomie swojego Mesnevi dla rozrywki, czy

dla nauki?

Podczas kulturalnej i wyważonej dyskusji nad tą ostatnią

kwestią jego wzrok spoczął na mnie na moment, a białe brwi

się uniosły, jakby dawał znak, poczułem się więc upoważnio-

ny do wypowiedzenia opinu: ta przypowieść, tak samo jak

inne, zostaje przytoczona dla niej samej, ale w zawoalowany

* Fragment ten brzmi:

A jeśli chodzi o poetów,

To postępują za nimi ci, którzy błądzą.

Czy ty nie widzisz,

jak oni wędrują po wszystkich dolinach

I jak mówią to, czego nie czynią?

Koran, przeł. Józef Bielawski, Warszawa 1986, s. 450.

** Abu Nuwas (756-814) — jeden z największych klasycznych poetów

arabskich, piewca wina i miłości do chłopców.

*** Mevlana, właśc. Maulana Dżalal ad-Din Rumi (1207-1273) — najwy-

bitniejszy poeta suficki, mistyk i teolog muzułmański. Jego najbardziej

znanym dziełem jest zbiór przypowieści Masnavi-e Ma'navi (tur. Mes-

nevi-i Manevi), zawierający wykładnię sufickiej doktryny. Po śmierci

Rumiego jego syn, Sułtan Veled, założył w Konyi zakon wirujących

derwiszów (mewlewitów, tur. Mevleviye).

119

sposób ma stać się także nauką. Wtedy ten, w którego pogrze-

bie uczestniczyłem wczoraj, spytał: „Młody człowieku, a pan

swoje felietony pisze po to, by ludzi uczyć czy bawić?". Pra-

gnąc pokazać, że na każdy temat mam sprecyzowane zdanie,

rzuciłem szybko pierwsze, co mi przyszło do głowy: „By ba-

wić, proszę pana!". Nie spodobało im się to. „Jest pan młody,

stawia pan dopiero pierwsze kroki w zawodzie — stwierdzili.

Damy panu kilka rad". Ochoczo zerwałem się z miejsca:

Chętnie je sobie zapiszę, proszę pana!". Natychmiast polecia-

łem do właściciela lokalu, stojącego przy kasie, i poprosiłem

o kilka kartek papieru.

Chcę teraz podzielić się z wami, moi czytelnicy, radami na

temat pisania felietonów, które otrzymałem od nich podczas

owej długiej niedzielnej pogawędki i zapisałem zielonym

atramentem emaliowanego wiecznego pióra, pożyczonego od

starych dziennikarzy, na odwrocie papieru firmowego opa-

trzonego logo restauracji.

Wiem, że kilku czytelników umiera z ciekawości, jak na-

zywali się ci trzej, obecnie dawno zapomniani mistrzowie;

mają nadzieję, że zdradzę im — choćby wyszepcę na ucho

ich nazwiska, które do tego momentu udało mi się utrzy-

mać w sekrecie. Nie zrobię tego jednak. Nie dlatego, że nie

chcę zakłócać wiecznego spoczynku owych mistrzóW pióra,

lecz by odróżnić czytelników zasługujących na taką wiedzę

od tych, którzy na nią nie zasługują. Dlatego nadam zmar-

łym dziennikarzom przydomki, jakich używali sułtanowie

poeci. Kto przypisze właściwy pseudonim władcy i uzna,

że istnieje zależność między nim a imieniem i nazwiskiem

jednego z mistrzów, ten być może rozwiąże tę zupełnie nie-

istotną zagadkę. Główna zagadka kryje się bowiem w radach

ruchach starców rozgrywających ze mną tę partię szachów.

120

Wciąż nie potrafię pojąć piękna tej tajemnicy, dlatego niczym

jeden z tych pozbawionych talentu nieszczęśników, którzy

w kącikach szachowych gazet komentują niezrozumiałe dla

siebie ruchy mistrzów, opatrzyłem otrzymane rady mizerny-

mi komentarzami i nędznymi wywodami (umieszczonymi

w nawiasach).

A. — Adli. Owego zimowego dnia miał na sobie kremowy

garnitur z angielskiej wełny (piszę tak, bo każdy drogi mate-

riał nazywało się wtedy angielskim) i krawat w ciemnym kolo-

rze. Był wysoki, miał siwe, wypielęgnowane wąsy. I laseczkę.

Wyglądał na niezamożnego angielskiego dżentelmena, ale nie

wiem, czy można być dżentelmenem, będąc niezamożnym.

B. — Bahti. Krawat miał poluzowany i wymięty, podobnie

jak twarz. Nosił poplamioną, wygniecioną starą marynarkę.

Spod niej widać było kamizelkę i zwisającą z kieszonki dewiz-

kę zegarka. Otyły, niechlujny. Nie rozstawał się z papierosem,

nazywając go czule „swoim jedynym przyjacielem" — ten

przyjaciel zdradził potem ich jednostronną przyjaźń i zabił

go, zatrzymując akcję serca.

C. — Cemali. Niski, nadpobudliwy. Starał się wyglądać

czysto i porządnie, ale i tak przypominał strojem emerytowa-

nego nauczyciela. Wyblakła marynarka i spodnie jak u listo-

nosza, gumowe buty z Sumerbanku*. W okularach o grubych

szkłach, ze swoją zaawansowaną krótkowzrocznością, był

brzydki w agresywny sposób.

* Sumerbank — instytucja produkcyjno-handlowo-finansowa założona na

polecenie Ataturka w 1933 r., sprywatyzowana w 1988 r. Sklepy Sumer-

bank, oferujące odzież, obuwie, tkaniny i inne towary wyprodukowane

we własnych zakładach, niezbyt dobrej jakości, ale po przystępnych ce-

nach, cieszyły się wielką popularnością wśród mniej zamożnych warstw

społeczeństwa.

121

A oto rady mistrzów i moje jakże żałosne komentarze:

1. C. Pisanie tylko po to, by dać ludziom przyjemność czy-

tania, pozostawia felietonistę dryfującego na środku morza

bez kompasu.

2. B. Felietonista nie jest ani Ezopem, ani Mevlaną. Nauka

zawsze płynie z opowieści, nie na odwrót.

3. C. Pisz podług inteligencji nie czytelnika, ale własnej.

4. A. Twoim kompasem jest opowieść. [Ukryta aluzja do I.C.).

5. C. Bez wniknięcia w tajemnice naszej przeszłości i na-

szych cmentarzy, nie można się wypowiadać ani o nas, ani

o Wschodzie w ogóle.

6. B. Klucz do kwestu Wschód-Zachód kryje się w słowach

Brodatego Arifa: „Ach, wy, nieszczęśni, patrzący na Zachód

z pokładu statku płynącego bezgłośnie na Wschód!". (Brodaty

Arif był bohaterem felietonów B., wzorowanym na autentycznej

postaci).

7. A. — B. — C. Zbieraj przysłowia, powiedzonka, aneg-

doty, facecje, wiersze i sentencje.

8. C. Nie szukaj aforyzmu, który uwieńczy wybrany przez

ciebie temat, lecz wybierz najpierw aforyzm, a potem wypro-

wadź z niego opowieść.

9. A. Nie siadaj do biurka bez wymyślonego wcześniej

pierwszego zdania. /

10. C. Musisz w coś szczerze wierzyć.

11. A. Jeśli nie wierzysz w nic szczerze, zadbaj, by czytelnik

wierzył, że wierzysz.

12. B. Czytelnik jest jak dziecko, które chce iść na jar-

mark.

13. C. Temu, kto znieważa Proroka, czytelnik nie wybaczy,

a Bóg odbierze mu władzę w członkach. [Podejrzewając, że

punkt 11. stanowił aluzję do jego osoby, C. pił do felietonu A.

122

o życiu małżeńskim Proroka, a przy okazji do oznak lekkiego

paraliżu widocznego w kąciku ust A.).

14. A. Kochaj karły, czytelnik też je kocha. (Aluzja do ni-

skiego wzrostu C.).

15. B. Dobrym tematem jest na przykład tajemniczy dom

karłów w Uskudar.

16. C. Zapasy to też dobry temat, ale tylko wtedy, gdy są

uprawiane i opisywane dla sportu. (Uznawszy radę numer

15 za docinek pod swoim adresem, C. robi aluzję do pogłosek

o homoseksualnych skłonnościach B., których źródłem było

zamiłowanie B. do tego sportu i poświęcona zapaśnikom po-

wieść w odcinkach).

17. A. Czytelnik to osobnik z inteligencją na poziomie

dwunastolatka, żonaty, ojciec czwórki dzieci, toczący co-

dzienną walkę, by związać koniec z końcem.

18. C. Czytelnik jest fałszywy jak kot.

19. B. Kot, który jest mądrym zwierzęciem, wcale nie

jest fałszywy; wie, że nie należy ufać pisarzom kochającym

tylko psy.

20. A. Zajmuj się nie kotami i psami, lecz problemami

kraju.

21. B. Znaj adresy konsulatów. (Aluzja do tego, że w cza-

sie drugiej wojny światowej C. był podobno utrzymywany

przez niemiecką placówkę dyplomatyczną, A. zaś — przez

brytyjską).

22. B. Wdawaj się w polemikę, ale tylko wtedy, gdy potra-

fisz dopiec do żywego adwersarzowi.

23. A. Wdawaj się w polemikę, ale tylko wtedy, gdy masz

za sobą szefa.

24. C. Wdawaj się w polemikę, ale tylko wtedy, gdy masz

ze sobą palto. [Aluzja do słynnego wyjaśnienia B., dlaczego nie

123

wziął udziału w wojnie wyzwoleńczej* i pozostał w Stambule:

Ankarskiej zimy nie zniosę!").

25. B. Odpowiadaj na listy czytelników; jeśli nikt nie pisze,

pisz sam do siebie.

26. C. Naszą patronką i mistrzynią jest Szeherezada; pa-

miętaj, że tak samo jak ona, ty tylko zdarzenia zwane życiem

okraszasz kilkustronicowymi opowieściami.

27. B. Czytaj niewiele, za to z przyjemnością — i tak bę-

dziesz się wydawał bardziej oczytany niż ten, kto czyta dużo,

lecz z niechęcią.

28. B. Bądź przebojowy i nawiązuj kontakty ze znanymi

ludźmi, żebyś mógł napisać o nich wspomnienie, kiedy umrą.

29. A. Wspomnienia o zmarłym nie zaczynaj słowami

nasz błogosławionej pamięci", jeśli zamierzasz je zakończyć

inwektywami.

30. A. — B. — C. Wystrzegaj się następujących sformuło-

wań: a) Nieboszczyk jeszcze wczoraj był żywy; b) Niewdzięcz-

ny jest nasz zawód — następnego dnia nikt nie pamięta o na-

szych felietonach; c) Czy słyszał pan wczoraj wieczorem ten

program w radiu? e) Ciekawe, co na wieść o tym skandalu

powiedziałby nieboszczyk, gdyby żył? f) W Europie tak się nie

robi; g) Tyle a tyle lat temu bochenek chleba był taaaki duży;

h) To zdarzenie przypomniało mi potem o innym.

31. C. Wyraz „potem" jest dobry dla nie znających rze-

miosła, młodych, niedoświadczonych dziennikarzy.

* Wojna wyzwoleńcza (tur. Kurtuluę Sava§i) — wojna toczona w latach

1919-1922 przez Turków pod wodzą Mustafy Kemala (Ataturka) prze-

ciwko aliantom o zachowanie integralności Turcji, podzielonej w wyniku

przegranej imperium osmańskiego, sojusznika państw osi, w pierwszej

wojnie światowej. Zakończona w 1923 r. traktatem w Lozannie, na któ-

rego mocy powstała Republika Turecka, obejmująca tereny Anatolu

i wschodniej Tracji.

124

32. B. Jeśli cokolwiek w felietonie ma charakter artystycz-

ny, powinno zostać usunięte, gdyż felieton — bez względu

na to, czym jest — na pewno nie jest sztuką.

33. C. Nigdy nie schlebiaj komuś, kto dla zaspokojenia

literackich żądz gwałci poezję. (Aluzja do wierszy pisanych

przez B.).

34. B. Pisz lekko, a lekko będzie się ciebie czytać.

35. C. Pisz w trudzie, a lekko będzie się ciebie czytać.

36. B. Pisz w trudzie, a dorobisz się wrzodów żołądka.

37. A. Dostaniesz wrzodów — staniesz się artystą. (Wtym

miejscu po raz pierwszy któryś powiedział innemu coś miłego

i wszyscy wybuchnęli śmiechem).

38. B. Zestarzej się jak najszybciej.

39. C. Zestarzej się, byś mógł napisać dobry felieton o je-

sieni. (Znów uśmiechnęli się do siebie z sympatią).

40. A. Trzy wielkie tematy to oczywiście: śmierć, miłość

i muzyka.

41. C. Ale trzeba wiedzieć, czym jest miłość.

42. B. Szukaj miłości. (Przypominam czytelnikom, że po-

między tymi radami następowały długie przerwy, chwile mil-

czenia).

43. C. Skrywaj miłość — jesteś przecież pisarzem!

44. B. Miłość to poszukiwanie.

45. C. Skrywaj miłość, by wszyscy uznali, że skrywasz

tajemnicę.

46. A. Daj do zrozumienia, że skrywasz tajemnicę, by ko-

biety cię kochały.

47. C. Każda kobieta to lustro. (W tym miejscu otworzono

nową butelkę raki i nalano szklaneczkę także dla mnie).

48. B. Zawsze o nas pamiętaj. („Oczywiście, będę pamiętał",

odpowiedziałem i, jak wielu czytelników na pewno zauważyło,

125

napisałem wiele felietonów, mając w pamięci zarówno ich

samych, jak i opowiadane przez nich historie).

49. A. Wyjdź na ulicę, popatrz na twarze ludzi — i już

masz temat.

50. C. Wyczuwaj tajemnice historu, nawet jeśli, niestety,

nie będziesz mógł o nich pisać. (Wtym miejscu C. opowiedział

pewną historię — dotyczyła mężczyzny, który zwykł mawiać

do ukochanej: „Jestem tobą"; wrócę do niej w którymś z felie-

tonów— a ja po raz pierwszy poczułem, że musi istnieć jakaś

tajemnica, która sprawiła, że ci trzej dziennikarze po pół wieku

obrzucania się nawzajem obelgami zasiedli w zgodzie przy

jednym stoliku).

51. A. Nie zapominaj, że cały świat jest do nas wrogo na-

stawiony.

52. B. Ten naród kocha generałów, dzieciństwo i matki; ty

też ich kochaj.

53. A. Nie stosuj motta, bo zabija tajemnicę ukrytą w dziele.

54. B. Skoro ma umrzeć, zabij więc i ty tajemnicę, zabij

fałszywych proroków, którzy ją sprzedają.

55. C. Jeśli jednak sięgasz po motto, nie pożyczaj go z za-

chodnich książek, których ani autorzy, ani bohaterowie w ni-

czym nie są do nas podobni, ani też z książek, których nie

przeczytałeś, bo to jest właśnie to, o co chodzi Dadżdżalowi*.

56. A. Nie zapominaj, że jesteś i aniołem, i diabłem, i An-

tychrystem, i Najwyższym. Ludzie szybko nudzą się kimś,

kto jest w całości dobry lub w całości zły.

57. B. Jeśli jednak czytelnik pojmie, że ma do czynienia

nie z Najwyższym, lecz z Antychrystem, jeśli się zorientuje,

* Dadżdżal (ar. Masih al-Dadżdżal, tur. Deccal) — według hadisów fał-

szywy prorok, Antychryst; pojawi się przed nastaniem dnia Sądu Osta-

tecznego, gdy nastąpi powtórne przyjście proroka Isy (Jezusa).

126

że został oszukany, że tym, którego miał za swego wybawcę,

jest Dadżdżal, złoi ci skórę w ciemnej uliczce!

58. A. Tak, dlatego zachowuj tajemnice, pod żadnym po-

zorem nie zdradzaj sekretów zawodu.

59. C. Twoją tajemnicą jest miłość, nie zapominaj o tym.

Miłość to słowo klucz.

60. B. Nie, słowo klucz mamy wypisane na twarzy, patrz

i słuchaj!

61. A. To miłość, miłość, miłość!

62. B. I nie obawiaj się plagiatu; wszak cała nasza tajem-

nica i wszelkie tajemnice marnych książek, które czytamy

i piszemy, ukryte są w zwierciadle mistycyzmu. Znasz przy-

powieść Mevlany o malarzach, którzy stanęli do zawodów?

On tę przypowieść zaczerpnął od innych, choć sam... („Znam,

proszę pana", odpowiedziałem).

63. C. Gdy człowiek się zestarzeje, pewnego dnia zaczyna

zadawać sobie pytanie, czy może być sobą. Ty też zapytasz

kiedyś siebie, czy pojąłeś tę tajemnicę, nie zapominaj o tym!

(Nie zapomniałem).

64. B. I nie zapominaj starych autobusów, naprędce na-

gryzmolonych książek, ludzi znoszących cierpliwie swój los

i tych, którzy zrozumieli, tak samo jak tych, którym się to

nie udało!

Gdzieś z dworca, może z wnętrza stacji, słychać było pio-

senkę o miłości, bólu i pustce życia; starcy zapomnieli o mojej

obecności i przyjaźnie, serdecznie, ze smutkiem zaczęli opo-

wiadać różne historie, jakby chcieli sobie nawzajem przypo-

mnieć, że każdy z nich jest starą, wąsatą Szeherezadą. Oto kil-

ka z nich: Śmieszna i łzawa historia pewnego nieszczęsnego

felietonisty, który przez całe życie marzył o opisaniu podróży

Mahometa przez siedem kręgów nieba i przeżył wielkie roz-

127

czarowanie, gdy po latach dowiedział się, że Dante stworzył

już podobne dzieło. Opowieść o pogrążonym w szaleństwie

i perwersji sułtanie, który w dzieciństwie ganiał z siostrą

wrony w ogrodzie; o pisarzu, który stracił wenę, gdy uciekła

od niego żona; o czytelniku, który zaczął się uważać jedno-

cześnie za Albertynę i samego Prousta; o felietoniście przebie-

rającym się za Mehmeta Zdobywcę. I tak dalej, i tak dalej.

9.

KTOŚ MNIE ŚLEDZI

Raz padał śnieg, raz ciemność.

Szeyh Galip, Husn-u Aszk

Rano, po opuszczeniu domu kolegi archiwisty, Saima, kiedy

Galip schodził uliczkami starego Cihangiru po stopniach sze-

rokich schodów w kierunku Karakóyu, spostrzegł zdezelowa-

ny fotel, który — niczym szczegół z koszmarnego snu — miał

mu się przypominać cały dzień. Mebel stał porzucony przed

zasłoniętym metalowymi żaluzjami wejściem do jednego

z warsztatów — stolarskiego, sztukatorskiego, tapicerskiego

czy może malarskiego — jakich pełno było na stromych wzgó-

rzach za Tophane, penetrowanych niegdyś przez Celala w po-

szukiwaniu informacji do tekstu o handlu opium i haszyszem

w Stambule. Z nóżek i podłokietników łuszczył się lakier,

a przez pokryte skórą siedzisko niczym wielka rana biegło

głębokie rozcięcie, z którego wyłaziły zardzewiałe sprężyny,

jak jelita z brzucha konia zranionego w bitwie.

Gdy Galip znalazł się na Karakóyu, równie opustoszałym

(choć minęła już ósma) jak wzgórze, na którym widział fo-

tel, zaczął się zastanawiać, czy ta pustka spowodowana jest

jakąś zbliżającą się katastrofą — może jej oznaki dostrzegli

129

wszyscy oprócz niego? W oczekiwaniu na nią promy, któ-

re powinny odbijać od brzegu, stały przycumowane, ludzie

opuścili nabrzeża, a uliczni handlarze, fotografowie i żebracy

o ogorzałych twarzach, okupujący zazwyczaj most Galata, po-

stanowili zrobić sobie wolne. Patrząc znad barierki na mętną

wodę, przypomniał sobie dzieciaki skaczące z mostu w tym

właśnie miejscu, by wyłowić grosiki wrzucane do Złotego

Rogu przez „chrześcijańskich" turystów z Zachodu, a potem

felieton o dniu, w którym opadną wody cieśniny, i zaciekawi-

ło go, dlaczego Celal nie wspomniał w nim o tych monetach;

przecież kiedyś w przyszłości one także będą miały jakieś

inne, ukryte znaczenie.

Gdy znalazł się w kancelaru, zabrał się do czytania nowego

felietonu kuzyna. Właściwie felieton nie był nowy, został już

raz opublikowany kilka lat wcześniej. Stanowiło to wyraźny

znak, że Celal od dawna nie przysłał do redakcji nowego tek-

stu, ale mogło też wskazywać jeszcze na coś innego. Zawarte

w felietonie pytanie: „Czy bycie sobą przychodzi wam z tru-

dem?", podobnie jak zadający je fryzjer, bohater opowieści,

wydawało się nie odwoływać do spraw, które tylko pozornie

były zamierzonym celem autora; w gruncie rzeczy chodzi-

ło o coś innego, tajemniczego, ukrytego nie w tekście, lecz

w świecie zewnętrznym.

Galip przypomniał sobie, że kiedyś Celal mu o tym opo-

wiadał. „Większość ludzi — mówił — nie widzi podstawo-

wych cech przedmiotów tylko dlatego, że ma je tuż przed

nosem, dostrzega za to najdrobniejsze drugorzędne szczegóły

innych, które znajdują się gdzieś na uboczu i przyciągają ich

uwagę. Dlatego w moich felietonach nie podaję czytelnikom

wprost tego, co chcę im przekazać, lecz udaję, że wciskam

to w jakiś zakamarek. Nie jest to sekretne, głęboko ukryte

130

miejsce, ale raczej kryjówka jak w zabawie w chowanego,

a i tak cokolwiek w niej znajdą, wierzą w to od razu i bez

zastrzeżeń, jak dzieci. Niestety, nim zwrócą uwagę zarówno

na znaczenia podsuwane im przeze mnie, jak i na te ukry-

te, napotykane przypadkiem, których rozwiązanie wymaga

odrobiny cierpliwości i inteligencji, gazeta leży już ciśnięta

gdzieś w kąt".

Galip odłożył gazetę i pod wpływem nagłego impulsu

poszedł do redakcji „Milliyetu", by spotkać się z Celalem.

Wiedział, że chętnie bywa tam w weekendy, gdy jest mniej lu-

dzi, spodziewał się więc, że zastanie go siedzącego samotnie

w swoim pokoju. Maszerując pod górę, planował oznajmić, że

Ruya jest jedynie lekko przeziębiona. Potem zaś opowiedzieć

historię bezradnego klienta, którego porzuciła żona. Ciekawe,

co na to powie Celal? Wbrew tradycji i obyczajom naszego

narodu żona nagle opuszcza męża, uczciwego, pracowitego,

rozsądnego, zrównoważonego, dobrego obywatela o ustabili-

zowanej sytuacji materialnej. Czego to dowodzi? Co się za tym

kryje? Jaką katastrofę zwiastuje? Gdy Celal z uwagą wysłucha

szczegółów zdarzenia, zacznie odpowiadać, a w miarę snucia

opowieści świat nabierze sensu, sekretne prawdy, które mamy

tuż pod nosem, zostaną włączone w zaskakująco bogatą hi-

storię (znaliśmy ją już wcześniej, lecz nie wiedzieliśmy, że ją

znamy), i w ten sposób życie stanie się znośniejsze. Patrząc na

błyszczące od topniejącego śniegu gałęzie drzew w ogrodzie

konsulatu Iranu, Galip pomyślał, że wolałby żyć nie w swoim

świecie, lecz w tym, o którym opowiada Celal.

Celala nie było w pokoju. Na biurku panował porządek,

popielniczka stała pusta, a obok niej nie było żadnej fili-

żanki. Galip usiadł w purpurowym fotelu, który zajmował

zawsze, ilekroć przychodził z wizytą, i czekał. Po chwili na-

131

brał przekonania, że słyszy śmiech Celala dochodzący z głębi

budynku.

Gdy w końcu pozbył się tego wrażenia, powróciło wiele

wspomnień. Przypomniała mu się pierwsza wizyta w redakcji,

gdy z kolegą z klasy, który później miał zakochać się w Ruyi,

odwiedził Celala pod pretekstem otrzymania zaproszeń do

radiowego quizu; przyszedł do niego do pracy, nie znał bo-

wiem adresu domowego. (W drodze powrotnej zażenowany

Galip powiedział: „Oprowadziłby nas po redakcji, gdyby miał

czas", a kolega na to: „Widziałeś te fotografie kobiet na jego

biurku?"). Gdy pierwszy raz poszli tam z Ruyą, Celal pokazał

im wszystko („A panienka też chce zostać dziennikarką?",

spytał stary zecer Ruyę, która to samo pytanie zadała Gali-

powi, gdy wracali do domu); wtedy ów pokój wydał mu się

komnatą z Baśni tysiąca i jednej nocy, wypełnioną marzenia-

mi i kartkami papieru, na których powstawały fantastyczne

opowieści...

Gdy zaczął pospiesznie przeglądać zawartość biurka, by

znaleźć nowe historie, nowe zapisane kartki papieru, a mo-

że by zapomnieć... zapomnieć... natrafił na wciąż nie od-

pieczętowane listy od czytelników, ołówki, wycinki z gazet

(zakreślona zielonym długopisem wiadomość o morderstwie

popełnionym przed laty przez zazdrosnego męża), ludzkie

twarze wycięte z zagranicznych czasopism, portrety, kartecz-

ki z notatkami poczynionymi ręką Celala („Nie zapomnieć:

historia księcia"), puste buteleczki po atramencie, zapałki,

okropny krawat, popularne czasopisma na temat szamaniz-

mu, hurufitów i ćwiczenia pamięci, opakowania tabletek na

sen i leku rozszerzającego naczynia, guziki, nie działający

zegarek, nożyczki, zdjęcia w otwartej kopercie z listem od

czytelnika (na jednym był Celal z jakimś łysawym oficerem,

132

na drugim, zrobionym w wiejskiej kawiarni, dwaj zawodnicy

tradycyjnych tureckich zapasów oraz przyjazny pies rasy

kangal* patrzyli prosto w obiektyw), kredki, grzebienie, fifki

do papierosów, różnokolorowe długopisy...

Obok suszki do atramentu leżały dwie teczki, z których

jedna opatrzona była napisem „Wykorzystane", a druga — „Za-

pasy". W teczce z wykorzystanymi tekstami Galip znalazł

maszynopisy felietonów drukowanych w ostatnich sześciu

numerach oraz nie publikowany felieton do wydania niedziel-

nego. Ten ostatni miał się ukazać następnego dnia, zapewne

został już więc złożony, dobrano do niego zdjęcia, a maszy-

nopis trafił z powrotem do teczki.

W folderze z zapasami znajdowały się jedynie trzy teksty.

Wszystkie zostały już przed laty opublikowane. Skoro według

wszelkiego prawdopodobieństwa czwarty leżał w tej chwili

na stole zecera w drukarni na dole, zapasy mogły wystarczyć

do czwartku. Czy to oznaczało, że Celal, nikomu nic nie mó-

wiąc, wyjechał na wakacje? Przecież on nigdy nie opuszczał

Stambułu.

Galip poszedł do hali redakcyjnej spytać o Celala. Nogi

same zaprowadziły go do stołu, przy którym dwaj mężczyź-

ni w dość zaawansowanym wieku ucinali sobie pogawędkę.

Jednym z nich był osobnik znany powszechnie pod pseudo-

nimem Neszati — złośliwy staruch, który od lat konkurował

z Celalem, a teraz pracował z nim w tej samej gazecie i w mo-

ralizatorsko-gniewnym tonie pisał artykuły do mniej waż-

nego i cieszącego się mniejszym zainteresowaniem kącika

wspomnień.

* Kangal (owczarek anatolijski) — rasa psów pasterskich hodowanych

w okolicach miasta Sivas w środkowej Anatolu.

133

Pan Celâl nie pokazuje się tu od wielu dni — odwarknął

z ponurą miną buldoga, taką samą, jaką miał na zdjęciu przy

swojej rubryce. — A dlaczego pan pyta?

Gdy drugi dziennikarz spytał, dlaczego szuka Celâla, Ga-

lip w pośpiechu przejrzał archiwa pamięci, by przypomnieć

sobie, kim jest ten mężczyzna w ciemnych okularach. Tak, to

sprytny jak wąż Sherlock Holmes rubryki plotkarskiej — ten,

który wiedział, ile gwiazd filmowych silących się na manie-

ry osmańskich księżniczek pracowało przed laty na jednej

z bocznych uliczek Beyogłu, w przybytku jednej z luksu-

sowych burdelmam, i że vedette chanteuse, przedstawiana

jako argentyńska arystokratka, w rzeczywistości jest Algierką,

muzułmanką, która występowała jako akrobatka na prowin-

cjonalnych jarmarkach we Francji.

Aha, pewnie jest pan z rodziny — powiedział redak-

tor kolumny towarzyskiej. — Sądziłem, że od czasu śmierci

matki pan Celâl nie ma już żadnych krewnych.

Proszę, proszę — odezwał się dziennikarz, który ry-

walizował z Celâlem — gdyby nie ci krewni, to nie wiem,

czy wielmożny pan Celâl zajmowałby taką pozycję, jaką dziś

zajmuje! Ma na przykład szwagra, który pomaga mu jak mo-

że. To pobożny człowiek; uczył go, jak pisać, a potem zo-

stał przez niego zdradzony. Ten szwagier należał do bractwa

nakszybendytów, które urządzało ayiny* w starej fabryce

mydła w Kumkapi. Co tydzień po ceremonu (w trakcie używa-

no jakichś łańcuchów, pras do wyciskania oliwy, świec i form

mydlarskich) siadał i pisał raport dla Narodowej Agencji Wy-

wiadowczej. Chciał przekonać armię, że adepci bractwa, na

których donosił, w gruncie rzeczy nie robią nic szkodliwego

* Ayin — ceremonia odprawiana przez członków sufickiego bractwa.

134

dla kraju. Swoje raporty dawał do przeczytania Celalowi, by

jego interesujący się dziennikarstwem powinowaty mógł się

z nich czegoś nauczyć, by zasmakował w dobrej prozie. Gdy

pod wpływem politycznego wiatru chorągiewka poglądów

Celala zwróciła się w lewą stronę, bez skrupułów wykorzystał

on styl tych raportów — wplatał w nie metafory zaczerpnięte

bezpośrednio z przekładów dzieł Attara*, Chorasaniego**,

Ibn Arabiego i Bottfolia. Skąd ci, którzy potem w owych po-

równaniach — wszystkie opierały się na tych samych okle-

panych pomysłach — doszukiwali się nowych mostów łączą-

cych nas z kulturą przeszłości, mogli wiedzieć, że autorem

tych pastiszy był kto inny? Szwagier — Celal najchętniej wy-

mazałby go z pamięci — był wszechstronnie utalentowany:

wynalazł nożyczki z lusterkiem, ułatwiające pracę fryzjerom,

i nożyk do obrzezania, dzięki któremu nie zdarzały się już

przykre wypadki kładące się cieniem na przyszłym życiu tylu

chłopców; skonstruował też szubienicę z łańcuchem zamiast

natłuszczonego sznura i zapadnią zamiast stołka, które to

rozwiązania pozwalały zaoszczędzić cierpień skazańcom.

W okresie gdy Celal potrzebował troski ze strony ukochanej

starszej siostry i szwagra, entuzjastycznie zachwalał te wy-

nalazki w kąciku „Wierzcie albo nie".

Wybacz, ale było dokładnie odwrotnie — zaoponował

redaktor kolumny plotkarskiej. — Kiedy Celal zajmował się

* Farid ud-Din Attar (ok. 1145-ok. 1221) — wybitny perski poeta mi-

styczny, teoretyk sufizmu, wywarł znaczący wpływ na perską literaturę

i mistycyzm muzułmański.

** Chodzi zapewne o Abu Muslima Chorasaniego (ok. 700-755), ab-

basydzkiego generała. Niezwykle popularny w Iranie, stał się bohate-

rem eposów; w rzeczywistości nie pozostawił po sobie dzieł, z których

mogłyby pochodzić cytaty.

135

Wierzcie albo nie", był zupełnie sam. Opowiem panu pewną

scenę, której byłem świadkiem, a nie jakieś wymysły zasły-

szane od innych.

Była to sytuacja jakby żywcem wyjęta z jednego z filmów

realizowanych w studiach wytwórni Yeszileam — o bied-

nych i samotnych, ale z gruntu dobrych młodzieńcach, któ-

rym w końcu zaczyna się powodzić i osiągają sukces. W ubo-

gim domu w ubogiej dzielnicy młody i obiecujący dziennikarz

Celal mówi matce, że mieszkający w Niszantaszi krewni z bo-

gatej gałęzi rodziny zapraszają go na przyjęcie w ostatnią noc

starego roku. Spędzi wieczór w towarzystwie wesołych kuzy-

nek i zblazowanych kuzynów, a potem, kto wie, może pójdzie

bawić się jeszcze gdzie indziej. Uradowana matka, krawcowa,

wyobraża sobie, jak syn ucieszy się z niespodzianki, którą dla

niego przyszykowała: w tajemnicy pocerowała i przerobiła

starą marynarkę jego zmarłego ojca. Celal przymierza mary-

narkę, która leży na nim jak ulał (na ten widok do oczu matki

napływają łzy: „Jesteś taki podobny do ojca!"), a szczęśliwa

kobiecina oddycha z ulgą, gdy się dowiaduje, że syn idzie nie

sam, lecz w towarzystwie kolegi dziennikarza, którego też

zaproszono. Kiedy w mroku i zimnie schodzą razem po scho-

dach na pełną błota ulicę, Celal zdradza koledze, świadkowi

tej sceny, że nie zaprosili go na przyjęcie ani bogaci krewni,

ani nikt inny. W dodatku, aby zdobyć pieniądze na operację

oczu matki, która traci wzrok, gdyż nieustannie ślęczy nad

szyciem, Celal musiał wziąć nocny dyżur w drukarni.

Wysłuchawszy w milczeniu tej historu, Galip poczynił

uwagi, że niektóre szczegóły nie zgadzają się z rzeczywisto-

ścią, ale ani jeden, ani drugi dziennikarz się tym nie przejął.

Tak, oczywiście, mogli się mylić co do krewnych czy niektó-

rych dat; skoro ojciec żyje („Jest pan tego pewien?"), mogli

136

pomylić ojca z dziadkiem, a starszą siostrę z ciotką, ale nie

ma co wyolbrzymiać znaczenia tych nieścisłości. Posadzili

Galipa przy stole, poczęstowali papierosem i zadali pytanie

(„To kim pan właściwie jest dla niego?"), odpowiedź jednak

puścili mimo uszu, po czym na wyimaginowanej szachowni-

cy zaczęli ustawiać pionki i figury wspomnień.

Celala otaczała tak ogromna miłość ze strony rodziny, że

w owych ponurych czasach, gdy zabroniono pisać o czym-

kolwiek oprócz problemów, z jakimi walczyły władze miasta,

wystarczyło przypomnieć mu dzieciństwo spędzone w wiel-

kim domu, z którego każdego okna widać było inne drzewo

lipy, a zaraz spod jego pióra spływał felieton niezrozumiały

ani dla cenzorów, ani dla czytelników.

Nie, jego kontakty z ludźmi spoza kręgu dziennikarzy były

ograniczone do tego stopnia, że gdy wybierał się na spotkanie

w szerszym gronie, zabierał ze sobą zaufanego kolegę, któ-

rego gesty, słowa oraz sposób ubierania się i jedzenia mógł

naśladować.

Bzdura! Młody adept dziennikarstwa, zajmujący się

krzyżówkami i kącikiem porad dla kobiet, w ciągu zaledwie

trzech lat zaczyna prowadzić rubrykę czytaną chętnie nie

tylko w kraju, lecz także na Bałkanach i Bliskim Wschodzie,

przy czym bez skrupułów rzuca oszczerstwa na prawo i lewo

czym innym można to wytłumaczyć, jeśli nie bezwarun-

kowym wsparciem, jakie otrzymywał od wpływowych krew-

nych i powinowatych, którzy darzyli go miłością większą,

niż na to zasługiwał?

Gdy jeden z naszych mężów stanu, człowiek o postępo-

wych poglądach, pragnąc, by tradycja obchodzenia dnia uro-

dzin — ten jakże ludzki obyczaj — zagościła na stałe w kul-

turze naszego kraju, zorganizował dla swojego ośmioletniego

137

syna przyjęcie urodzinowe, podczas którego na truskawko-

wym torcie z kremem zapłonęło osiem świeczek, i zaprosił

na nie kolegów syna, lewantyńską damulkę brzdąkającą na

fortepianie oraz dziennikarzy, Celal w felietonie zmieszał

ten pomysł z błotem, bezlitośnie wydrwił imprezę, a uczynił

to nie, jak powszechnie sądzono, z przyczyn politycznych,

ideologicznych czy estetycznych, lecz dlatego, że sam nigdy

nie zaznał ojcowskiej miłości ani żadnej miłości w ogóle.

Jego obecne zniknięcie oraz to, że wszystkie podawane

przez niego adresy i numery telefonów okazywały się pomył-

kowe lub całkiem wymyślone, wynikało z dziwnej, niewytłu-

maczalnej nienawiści, jaką żywił do rodziny, której miłości nie

potrafił odwzajemnić, do bliższych i dalszych krewnych, do

wszystkich ludzi. (Galip zapytał, gdzie może znaleźć Celala).

Nie, powód jego ukrywania się (w jakimś niedostępnym

zakątku miasta) i izolowania się od ludzi był oczywiście

zupełnie inny: zrozumiał wreszcie, że nigdy nie uwolni się

od poczucia samotności, unoszącego się nad jego głową jak

aureola nieszczęścia, że nie pokona tej choroby, czyniącej

go niezdolnym do nawiązywania bliższych relacji; niczym

zrezygnowany chory siedzi teraz w jakimś pokoju i poddaje

się z pokorą odbierającej nadzieję samotności, przed którą

nie potrafi uciec.

Galip wspomniał, że ekipa filmowa z Europy miała na-

dzieję skłonić go do opuszczenia tej dobrze zakamuflowanej

kryjówki...

Tak czy siak pan Celal wkrótce straci pracę — przerwał

mu konkurent Celala, felietonista Neęati. — Od dziesięciu dni

nie przysyła nowych materiałów. Wszyscy już się zoriento-

wali, że te, które pozostawił rzekomo w zapasie, to przepisane

na nowo stare teksty sprzed dwudziestu lat!

138

Tak jak Galip się spodziewał i na co miał nadzieję, redaktor

plotkarskiej kolumny zaoponował — stwierdził, że felietony

wzbudzają zainteresowanie większe niż zwykle, telefon nie

milknie, a listonosz co dzień przynosi co najmniej dwadzie-

ścia listów adresowanych do Celala.

Tak — warknął stary felietonista — to wszystko listy

z propozycjami od kurew, alfonsów, terrorystów, hedonistów,

handlarzy narkotykami i tak wychwalanych przez niego gang-

sterów.

Czyżbyś potajemnie je otwierał i czytał? — zapytał

kpiąco jego kolega.

Tak samo jak ty!

Obaj, niczym zadowoleni z otwarcia partu szachiści, wy-

prostowali się w swoich fotelach. Felietonista polemista po-

grzebał głęboko w kieszeni marynarki i wyjął z niej małe

pudełko, po czym starannie, jak iluzjonista demonstrujący wi-

dzowi przedmiot, który zaraz zniknie, pokazał je Galipowi.

Jedyne, co łączy mnie z Celalem, pańskim krewnym, jak

pan twierdzi, to to lekarstwo na żołądek. Natychmiast hamuje

wydzielanie kwasów żołądkowych. Proszę wziąć pastylkę.

Galip nie miał pojęcia, jaką grę prowadzą ci dwaj ani w ja-

kim celu, jednak postanowił wziąć w niej udział i szybko

połknął jedną z białych tabletek.

Podoba się panu nasza gra? — spytał z uśmiechem stary

felietonista.

Staram się poznać jej reguły—odparł Galip podejrzliwie.

Czytuje pan moje felietony?

Owszem.

A gdy bierze pan gazetę do ręki, czyta pan najpierw

mnie czy Celala?

Celal to mój krewny...

139

Tylko dlatego czyta pan jego teksty jako pierwsze? —

drążył dziennikarz. — Co więcej znaczy: pokrewieństwo czy

dobry styl?

Celal także dobrze pisze!

Każdy może tak pisać, nie rozumie pan? — zirytował się

felietonista. — W dodatku jego teksty są tak długie, że trudno

je nazwać felietonami. To raczej streszczenia opowiadań. Ar-

tystyczne ozdobniki. Puste słowa. Kilka banalnych sztuczek

i tyle. Przesłodzone gadki o wspomnieniach i takich tam. Co

rusz jakiś paradoks. Gra w udawanie niewiedzy, w coś, co

dywanowi poeci nazywali tecahul-i arif, ignorancją erudyty.

Rzeczy, które nie zaistniały, opisuje się jako rzeczywiste, rze-

czywiste zaś jako nie istniejące. Gdy się to wszystko odrzuci,

obnażona zostaje pustka kryjąca się pod pompatycznymi zda-

niami, które jego wielbiciele uważają za piękną prozę. Każdy

ma swoje życie, przeszłość, wspomnienia nie mniej bogate

niż on. Każdy może prowadzić taką samą grę jak on. Pan też.

Niech mi pan opowie jakąś historię.

Jaką historię?

Jakąkolwiek, pierwszą, jaka przychodzi panu na myśl.

Pewnego dnia mężczyźnie ucieka żona, którą bardzo

kocha — zaczął Galip. — On rusza na poszukiwania. Do-

kądkolwiek pójdzie, wszędzie, w całym mieście, trafia na jej

ślady, ale jej samej nigdzie nie ma...

Tak?

To wszystko.

Nie, nie, musi być dalszy ciąg! — zaprotestował stary

felietonista. — Co udaje mu się odczytać ze znalezionych

śladów? Czy jego żona jest piękna? Do kogo uciekła?

Ze śladów znalezionych w mieście mężczyzna odczytu-

je własną przeszłość. Swoją i pięknej żony. Nie wie, do kogo

140

uciekła, a może nie chce wiedzieć, gdyż wszędzie natrafia na

ślady tego, co było, i zaczyna sądzić, że miejsce, do którego

uciekła żona, oraz ten drugi mężczyzna muszą się znajdować

w jakimś punkcie jego przeszłości.

Ładny temat — pochwalił go staruch. — Tak jak radził

Poe, coś o zmarłej lub zaginionej pięknej kobiecie. Ale pisarz

musi wiedzieć, czego chce. Czytelnik nie zaufa komuś, kto

okazuje niezdecydowanie. Dopełnijmy tę historię sztuczka-

mi stosowanymi przez Celala... Wspomnienia: niech miasto

i piękne chwile w pamięci tego mężczyzny złączą się w jedno.

Styl: niech wskazówki ukryte we wspomnieniach, zagubione

w gąszczu wyszukanych zdań, prowadzą donikąd. Ignorancja

erudyty: niech ten facet udaje, że nie wie, iż żona uciekła.

Paradoks: okazuje się, że tym, do kogo żona uciekła, jest on

sam. I jak? Widzi pan, potrafiłby pan napisać taki felieton.

Każdy może to zrobić.

Ale tylko Celal pisał w ten sposób! — zawołał Galip.

Zgadza się. Ale od dziś pan też będzie tak pisać—oświad-

czył stary felietonista tonem sugerującym koniec dyskusji.

Jeśli chce go pan odszukać, powinien pan zajrzeć do

jego felietonów — poradził redaktor kolumny plotkarskiej.

On jest gdzieś w nich. Jego teksty pełne są wiadomości wy-

syłanych do różnych ludzi, malutkich, specjalnych sygnałów.

Rozumie pan?

W odpowiedzi Galip wyjawił, że w dzieciństwie Celal po-

kazywał mu zdania, które tworzył z pierwszych i ostatnich

wyrazów kolejnych akapitów. Gry słów i liter, stosowane do

zmylenia cenzury i prokuratorów, łańcuchy słów tworzone

z pierwszych i ostatnich sylab, duże litery układające się

w zdanie, ukryte znaczenia, które wprowadzał, by rozzłościć

naszą ciocię".

141

Ciocia była starą panną? — spytał redaktor rubryki plot-

karskiej.

Nie wyszła za mąż — potwierdził Galip.

Czy to prawda, że Celal miał konflikt z ojcem o miesz-

kanie?

Galip oznajmił, że to „bardzo dawna sprawa".

Czy to prawda, że jego stryj, który był adwokatem, mylił

protokoły rozpraw, kodeksy i ich wykładnie z restauracyjnymi

menu i rozkładami rejsów promów?

Zdaniem Galipa ta opowieść, podobnie jak pozostałe,

mogła być wymysłem.

Rozumie pan, młody człowieku — oświadczył stary

felietonista niemiłym tonem — to nie Celal mu o tym opo-

wiedział. Wszystkie te informacje nasz kolega, pasjonat pra-

cy detektywistycznej i badacz filozofu hurufickiej, wyczytał

w jego felietonach; wymagało to mrówczej pracy, jak kopanie

studni igłą, ale cierpliwie wyłuskał spośród liter ukryte w ich

gąszczu znaczenia.

Redaktor kolumny plotkarskiej oświadczył, że te gry mają

zapewne jakiś sens, może mówią o wielkiej tajemnicy i może to

właśnie ona zaprowadziła Celala tak wysoko, wyżej niż innych

felietonistów; musi jednak przypomnieć o czymś Galipowi:

Dziennikarzom, którzy zbyt wysoko zadzierają nosa,

pogrzeb urządza się albo z zasiłku, albo na koszt miasta...

A jeśli, nie daj Boże, nie żyje? — wyraził przypuszcze-

nie stary felietonista. — Nie podoba się panu nasza gra?

Podobno stracił pamięć, prawda to czy wymysł? — spy-

tał redaktor.

I jedno, i drugie — odparł Galip.

A te mieszkania, które wynajmował w mieście i nikomu

nie zdradzał ich adresów?

142

Tak samo.

Być może siedzi teraz samotnie w jednym z nich, po-

grążony w depresji, i wydaje ostatnie tchnienie — powiedział

felietonista. — Wie pan, że on uwielbia tego rodzaju gry?

Gdyby tak było, wezwałby do siebie kogoś bliskiego

zaoponował redaktor.

On nie ma nikogo bliskiego — stwierdził felietonista

i dodał: — A pan nawet nie powiedział nam, jak się nazywa.

Galip się przedstawił.

Niech więc pan powie, panie Galipie — poprosił re-

daktor — czy pogrążony w depresji, zamknięty w czterech

ścianach Celal ma kogoś na tyle bliskiego, by mu przekazać

literackie sekrety, swoje dziedzictwo? Chyba nie jest aż tak

samotny?

Galip się zastanowił.

Chyba nie jest aż tak samotny — powiedział z wahaniem.

Kogo by do siebie wezwał? — spytał redaktor. — Może

pana?

Młodszą siostrę — rzucił Galip bez namysłu. — Ma

przyrodnią siostrę, młodszą o dwadzieścia lat, to ją by we-

zwał. — Zamyślił się. Przypomniał sobie stary fotel ze ster-

czącymi zardzewiałymi sprężynami. Rozmyślał dalej.

Chyba zaczął pan pojmować logikę naszej gry — stwier-

dził felietonista. — Wyciąga pan wnioski i delektuje się tym.

Dlatego powiem bez ogródek: wszyscy hurufici źle kończą.

Założyciel tej sekty, Fazlallah Astarabadi, został zabity jak

pies, a jego trupa, obwiązawszy mu nogi sznurem, powle-

czono na plac targowy. Czy wie pan, że on zaczął — było

to sześćset lat temu — od objaśniania snów, podobnie jak

nasz pan Celal? Tyle że zajmował się tym nie w gazecie, lecz

w grocie za miastem...

143

Jak dalece można zrozumieć człowieka za pomocą

takich porównań, w jakim stopniu pozwalają one zgłębić

tajemnicę życia? — spytał redaktor. — Mija trzydzieści lat

odkąd próbuję poznać niesłychane sekrety naszych żałosnych

artystów, których na amerykańską modłę nazywamy gwiaz-

dami. Dowiedziałem się jednego: ci, którzy twierdzą, że lu-

dzie zostali stworzeni parami, są w błędzie. Nie ma dwóch

takich samych ludzi. Każda z naszych biednych dziewczyn

jest biedna na swój sposób. Każda nasza gwiazda jest jedna

jedyna — to samotna, mała, biedna gwiazdka na niebie.

Z wyjątkiem oryginału w Hollywood — wtrącił stary

felietonista. — Czy wspominałem panu o oryginałach, któ-

rych kopią był pan Celal? Podkradał to i owo nie tylko od

tych, których wymieniłem wcześniej, ale też od Dantego,

Dostojewskiego, Mevlany i Szeyha Galipa.

Każde życie jest wyjątkowe i niepowtarzalne — za-

protestował redaktor. — Opowieść dlatego jest opowieścią,

że nie ma innej podobnej do niej. Każdy pisarz jest ubogi

i samotny.

Nie podzielam tego poglądu! — zawołał stary felietoni-

sta. — Weźmy na przykład felieton zatytułowany Gdy opadną

wody Bosforu, który tylu ponoć zachwycił. Czy nie jest to

wszystko ściągnięte z ksiąg liczących tysiące lat, mówiących

o oznakach zbliżania się końca świata i katastrofach poprze-

dzających nadejście Mesjasza, z sur Koranu opisujących dzień

sądu, z dzieł Ibn Chalduna* i Abu Chorasaniego? Do tego

dołożył jeszcze historię jakiegoś tam gangstera. Żadnej war-

tości artystycznej. Ale to nie z powodu owych bzdur felieton

* Ibn Chaldun (1332-1406] — arabski filozof, historyk, prekursor socjo-

logu, politologu i ekonomu.

144

został przyjęty z entuzjazmem przez wąską grupę odbiorców,

a setki rozhisteryzowanych kobiet wydzwaniały tego dnia

do redakcji. Wśród liter ukryte zostały sekretne wiadomości

przeznaczone nie dla takich jak ja czy pan, ale dla adeptów

bractw mających klucz do ich rozszyfrowania! Adepci owi,

z których jedna połowa to dziwki, a druga — pederaści, ode-

brawszy tajne rozkazy, dzwonią od rana do wieczora do gaze-

ty, byśmy nie wywalali na zbity pysk ich szejcha, szanownego

pana Celala, za bzdury, które wypisuje. Zresztą zawsze, gdy

wychodzi z pracy, ktoś na niego czeka. Skąd mamy wiedzieć,

panie Galipie, że nie jest pan jednym z nich?

Polubiliśmy pana Galipa — odezwał się redaktor. — Jest

na swój sposób podobny do nas samych w młodości. Wzbu-

dza sympatię i dlatego podzieliliśmy się z nim naszymi ta-

jemnicami. Znamy się na ludziach. Jak powiedziała mi słynna

niegdyś gwiazda, pani Samiye Sarnim, przebywająca pod

koniec życia w domu opieki, plaga zwana zazdrością... Jak

to, wychodzi pan, młody człowieku?...

Panie Galipie, nim nas pan opuści, proszę odpowie-

dzieć na jedno pytanie — zawołał stary felietonista. — Dla-

czego angielska telewizja chciała rozmawiać z Celalem, a nie

ze mną?

Bo on pisze lepiej niż pan — odpowiedział Galip. Wstał

od stołu i bez słowa skierował się ku drzwiom na klatkę scho-

dową. Usłyszał, jak felietonista, nie tracąc rezonu, woła za

nim głośno:

Naprawdę uwierzył pan, że tabletki, którymi pana po-

częstowałem, to lekarstwo na żołądek?

Kiedy Galip był już na zewnątrz, rozejrzał się uważnie.

Na rogu, po drugiej stronie ulicy, gdzie uczniowie religijne-

go liceum, zarzucający Celalowi obrazę wiary, spalili stronę

145

z jego felietonem, stali sprzedawca pomarańczy i jakiś ły-

sy facet. Wydawało się, że nikt nie czeka na Celala. Galip

przeszedł przez ulicę i kupił pomarańczę. Gdy obierał owoc,

ogarnęło go uczucie, że ktoś go obserwuje. Z placu ęagaloglu

szedł w stronę kancelaru; nie miał pojęcia, skąd wzięło się to

wrażenie. Powoli schodził w dół wzgórza, oglądał wystawy

księgarń i bezskutecznie zastanawiał się, dlaczego wydaje

się ono takie rzeczywiste. Jakby obserwowało go jakieś oko,

którego spojrzenie czuł na karku.

Ujrzawszy parę oczu w witrynie jednej z mijanych księ-

garń, przed którą zwolnił kroku, jak to miał w zwyczaju, ucie-

szył się niczym na widok kogoś znajomego. Mieściło się tu

wydawnictwo publikujące powieści kryminalne, którymi za-

czytywała się Ruya. Antypatyczna sowa, tak często widywana

przez niego na okładkach, spoglądała cierpliwie z wystawy

niedużej księgarni na sobotnich przechodniów i na Galipa.

Wszedł do środka i kazał sobie zapakować trzy starsze tytuły,

których Ruya, jak sądził, jeszcze nie czytała, oraz książkę

Kobieta, miłość i whisky, reklamowaną jako nowość. Zawie-

szony nad półkami plakat głosił: „Żadna inna seria powieści

kryminalnych w Turcji nie składa się z aż 126 pozycji. Wysoki

numer kolejny gwarancją wysokiej jakości". Sprzedawano tu

różne książki, nie tylko z seru Klasyka Romansu i Sowa Po-

leca — Cykl Powieści Satyrycznych, zapytał więc o pozycje

poświęcone hurufitom. Zażywny staruszek siedzący w fote-

lu przy drzwiach, skąd mógł obserwować zarówno bladego

młodzieńca za ladą, jak i przechodniów na ulicy, udzielił

Galipowi odpowiedzi, jakiej ten się spodziewał:

Nie mamy. Proszę spytać u Skąpego ismaila. — Po czym

dodał: — Kiedyś wpadł mi w ręce brudnopis pewnej powie-

ści detektywistycznej, przetłumaczonej z francuskiego przez

146

księcia Osmana Celalettina Efendiego, który sam był hurufitą.

Czy wie pan, w jaki sposób został zamordowany?

Po wyjściu z księgarni Galip rozejrzał się uważnie, ale po

obu stronach ulicy nie dostrzegł nic niezwykłego, jedynie ko-

bietę w chustce z dzieckiem w za dużym płaszczyku, patrzącą

na wystawę sklepiku z kanapkami, dwie uczennice w iden-

tycznych zielonych podkolanówkach i starszego mężczyznę

w brązowym płaszczu, szykującego się do przejścia na drugą

stronę jezdni. Ledwie jednak ruszył w kierunku kancelaru,

znów poczuł na karku spojrzenie oka.

Nigdy przedtem nie był śledzony, nigdy wcześniej nie

miał wrażenia, że ktoś go obserwuje, wszystko więc, co na ten

temat wiedział, pochodziło z obejrzanych filmów i krymina-

łów, które czytała Ruya. Choć Galip przeczytał niewiele tego

typu powieści, lubił się wymądrzać na ich temat: powinno

się napisać taką, której pierwszy rozdział byłby dokładnie taki

sam jak ostatni, albo taką, która nie miałaby zauważalnego

końca, gdyż ten ukryty byłby gdzieś wewnątrz opowieści, albo

też taką, której akcja toczyłaby się wśród niewidomych itd.

Snując pomysły, na które Ruya tylko się krzywiła, Galip wy-

obrażał sobie, że sam mógłby pewnego dnia stać się kimś

innym.

Wydało mu się nagle, że beznogi żebrak, okupujący wnękę

tuż przy drzwiach do budynku kancelaru, jest ślepy, i wte-

dy uznał, że przyczyną sennego koszmaru, w którym tkwi,

jest tyleż nieobecność Ruyi, ile bezsenność. Gdy znalazł się

w biurze, nie zasiadł za biurkiem, lecz podszedł do okna,

otworzył je i wyjrzał na ulicę; przez chwilę obserwował ruch

na chodniku. W końcu usiadł, a ręka sama wyciągnęła się

nie po słuchawkę telefonu, lecz po teczkę z papierem. Wyjął

czystą kartkę i po krótkim namyśle zaczął pisać:

147

Miejsca, w których może przebywać Ruya. Mieszkanie

byłego męża. Mieszkanie stryja. Mieszkanie Banu. Mieszkanie

będące kryjówką organizacji politycznej. Mieszkanie będące

po części kryjówką organizacji politycznej. Mieszkanie, w któ-

rym rozmawia się o poezji. Mieszkanie, w którym rozmawia

się o wszystkim. Mieszkanie w Niszantaszi. Jakiekolwiek miesz-

kanie. Jakieś mieszkanie". Uznawszy, że pisanie przeszkadza

mu myśleć, odłożył długopis. Gdy znów wziął go do ręki,

skreślił wszystko oprócz: „Mieszkanie byłego męża", i dopisał:

Miejsca, w których mogą przebywać Ruya i Celal. Ruya i Ce-

lal w jakimś mieszkaniu. Ruya i Celal w pokoju hotelowym.

Ruya i Celal idą do kina. Ruya i Celal? Ruya i Celal?".

Notując to wszystko, czuł się podobny do bohaterów wy-

myślonej przez siebie powieści kryminalnej; miał wrażenie,

że stoi na progu drzwi przypominających mu o Ruyi i o no-

wym człowieku, jakim pragnął się stać. W nowym świecie,

który stąd dostrzegał, świadomość, że jest się śledzonym, nie

budziła niepokoju. (Nawet jeśli ktoś sądzi, że jest obserwowa-

ny, powinien być jednocześnie pewien, że należy do ludzi,

którzy potrafią usiąść i spisać jedną po drugiej wskazówki

mogące pomóc odnaleźć kogoś zaginionego). Galip wiedział,

że nie przypomina bohatera powieści detektywistycznej, ale

wiara, że może być kimś takim, czyniła przebywanie w tym

zagraconym przedmiotami i opowieściami pomieszczeniu

odrobinę znośniejszym. Dużo później, gdy kelner z pobli-

skiej restauracji, chłopak o włosach zadziwiająco dokład-

nie rozdzielonych przedziałkiem pośrodku głowy, przyniósł

zamówiony posiłek, Galip zdążył już zapełnić poszlakami

wiele kartek i do tego stopnia upodobnić otaczającą go rze-

czywistość do świata z kryminałów, że zwyczajny obiad na

brudnej tacy — dóner kebap z ryżem i sałatka z marchewki

148

wydał mu się inny, niezwykły, jakby miał jeść taki po raz

pierwszy w życiu.

Telefon, który zadzwonił w czasie posiłku, odebrał tak jak

ktoś, kto czeka na rozmowę. Pomyłka, nie ten numer. Kiedy

skończył jeść i odstawił tacę, z taką samą swobodą wykręcił

numer domu w Niszantaszi. Sygnał przywołania rozbrzmiewał

raz po raz, Galip zaś wyobrażał sobie Ruyę — po powrocie do

domu położyła się zmęczona do łóżka, a teraz powoli wstaje;

nie poczuł jednak rozczarowania, gdy nikt nie podniósł słu-

chawki. Wybrał numer cioci Hale.

Uprzedzając grad pytań, którymi z pewnością zasypałaby

go ciocia, matka Ruyi (zaniepokojona, że nikt nie odbiera

telefonu, wybrała się do nich, ale tylko pocałowała klamkę)

Galip wyrzucił z siebie jednym tchem: telefon jest zepsuty,

dlatego nie mogli dać znać, choroba Ruyi minęła jeszcze tam-

tej nocy, teraz jest zdrowa jak ryba, ubrana w fioletowe palto

czeka właśnie na niego, zadowolona z życia, w taksówce,

chevrolecie 56, jadą razem do Izmiru, by odwiedzić ciężko

chorą koleżankę z dawnych lat, prom niedługo odpływa, Ga-

lip dzwoni ze sklepu spożywczego po drodze, dziękuje sprze-

dawcy, który pozwolił mu z niego skorzystać, do widzenia!

Mimo to cioci udało się zapytać, czy dobrze zamknęli drzwi

i czy Ruya wzięła ze sobą zielony wełniany sweter.

Gdy zadzwonił Saim, Galip zastanawiał się właśnie, jak

człowiek może się zmienić od samego patrzenia na mapę

miasta, w którym nigdy nie postawił stopy. Po wyjściu Galipa

Saim kontynuował poszukiwania i natrafił na kilka obiecu-

jących poszlak: tak, oskarżany o śmierć staruszki Mehmet

Yilmaz być może nadal żył, ale kręcił się po mieście niczym

duch, jednak nie — jak przypuszczali — pod przybranymi

nazwiskami Ahmet Kaęar albo Haldun Kara, lecz pod pseudo-

149

nimem, który nawet nie przypominał pseudonimu: Muammer

Ergener. Napotkawszy to imię i nazwisko w piśmie głoszą-

cym „poglądy opozycyjne", Saim bynajmniej się nie zdziwił;

zaskoczyło go coś innego: w tymże czasopiśmie osoba pod-

pisana jako Salih Gólbaszi w ostry sposób skrytykowała dwa

felietony Celala, pisząc w stylu, jakim zwykł się posługiwać

były mąż Ruyi i popełniając te same błędy ortograficzne, co

on. Zauważywszy, że ten „pseudonim" rymuje się z imieniem

i nazwiskiem byłego męża Ruyi i składa się z tych samych

spółgłosek, a ponadto pojawia się w pisemku oświatowym

Godzina Trudu" jako nazwisko redaktora naczelnego, Saim

wyszukał adres redakcji mieszczącej się poza centrum mia-

sta, w Sinanpaszy, dzielnicy Bakirkóyu: rejon Guntepe, ulica

Refeta Beya numer 13.

Odłożywszy słuchawkę, Galip odszukał w przewodniku

mapę Guntepe i zdumiał się; nie było to jednak zdumienie,

które odmieniłoby go od stóp do głów, tak jak tego pragnął.

Okazało się, że rejon obejmuje jałowe wzgórze, na którym

niegdyś wznosiło się parę biedadomów — do jednego z nich

dwanaście lat wcześniej, tuż po ślubie, Ruya wprowadziła się

z pierwszym mężem, by prowadzić „badania" wśród mieszka-

jących tam robotników. Obecnie, jak wynikało z mapy, popro-

wadzono tamtędy sieć ulic noszących nazwiska bohaterów

wojny wyzwoleńczej. Na skraju planu można było dostrzec

zaznaczony na zielono park i minaret symbolizujący meczet

oraz placyk z małym kwadracikiem pośrodku — zapewne

pomnikiem Ataturka. Było to ostatnie miejsce, jakie w ma-

rzeniach mogłoby przyjść na myśl Galipowi.

Kolejny raz zadzwonił do redakcji „Milliyetu" i usłyszaw-

szy znowu, że Celal „jeszcze nie przyszedł", wybrał numer

iskendera. Poinformował go, że skontaktował się z kuzynem

150

i powiedział mu o angielskich filmowcach, że Celal nie ma nic

przeciwko temu, by się z nimi spotkać, ale obecnie jest bardzo

zajęty. Gdy to mówił, słyszał w tle płacz małej dziewczynki,

iskender był pewien, że Anglicy, którzy mieli pozostać w mie-

ście jeszcze co najmniej sześć dni, poczekają — tyle dobrego

nasłuchali się o Celalu; Galip, jeśli ma ochotę, może sam do

nich zadzwonić, mieszkają w hotelu Pera Palas*.

Wyszedł z kancelaru, zostawiwszy przed drzwiami tacę

z naczyniami. Schodząc w dół wzgórza, zauważył, że niebo

ma niezwykły, zgaszony odcień, jakiego nigdy wcześniej nie

widział. Jakby miał zacząć padać śnieg o barwie popiołu, co

ludzie — tłumnie wypełniający w sobotę ulice — i tak uznają

za coś zwyczajnego. Już teraz, jakby chcieli się z tym oswoić,

szli, patrząc na zabłocone chodniki. Poczuł, że paczka z po-

wieściami kryminalnymi, którą niósł pod pachą, napawa go

spokojem. Jakby za sprawą tego rodzaju powieści — pisanych

w odległych, zaczarowanych krainach i tłumaczonych „na

nasze" przez sfrustrowane panie domu, wciąż pełne żalu, że

nie ukończyły liceum z wykładowym językiem obcym — każ-

dy mógł prowadzić codzienne życie, jakby tylko dzięki nim

mogli, jak co dzień, żyć i oddychać handlarze w zszarzałych

ubraniach, napełniający po bramach zapalniczki, zgarbieni

osobnicy przypominający wyblakłe sztuki odzieży i milczący

pasażerowie na przystanku dolmuszy.

Przejechawszy autobusem z Eminónu do Harbiye, Galip

dostrzegł tłum przed kinem Konak. O 14.45 zaczynał się so-

* Pera Palas — otwarty w 1895 r., najstarszy i niegdyś najbardziej luk-

susowy hotel w Stambule. Gościł wiele sław. Agatha Christie miała

w nim napisać Morderstwo w Orient Expressie. W Pera Palas mieszkał

także Ataturk — w 1981 r. w zajmowanym przezeń pokoju urządzono

muzeum.

151

botni seans popołudniowy. Dwadzieścia pięć lat wcześniej

Galip wraz z Ruyą oraz kilkoma kolegami i koleżankami z li-

ceum, w tłumie ubranych w podobne płaszcze pryszczatych

uczniaków, schodził po schodach wysypanych trocinami —

tak samo jak teraz — i patrząc na oświetlone małymi lampka-

mi fotosy filmów zapowiadanych na przyszły tydzień, w cier-

pliwym milczeniu starał się zaobserwować, z kim rozmawia

Ruya. Poprzedni seans wydawał się nie mieć końca; drzwi

! do sali kinowej wciąż były zamknięte, chwila, w której oboje

zasiądą obok siebie, a światła zgasną, nie nadchodziła.

Kiedy się okazało, że są jeszcze bilety na 14.45, Galipa

ogarnęło uczucie wolności. W sali, nie przewietrzonej po

poprzednim seansie, było gorąco i duszno. Światła zgasły,

zaczęły się reklamy — i Galip zrozumiał, że zaraz zaśnie.

Gdy się ocknął i wyprostował w fotelu, na ekranie wi-

dać było piękną kobietę, piękną, ale bardzo smutną. Potem

pojawiła się rzeka, szeroka i spokojna, za nią — otoczona

zielenią amerykańska farma. Smutna, piękna dziewczyna

rozmawiała z mężczyzną w średnim wieku, którego Galip

nie widział dotąd w żadnym filmie. Na podstawie ich słów,

a także powolnych, spokojnych ruchów i wyrazu twarzy Ga-

lip mógł przypuszczać, że wiodą ciężkie życie pełne trosk.

Nie, nie przypuszczał — był pewien. Życie pełne jest bólu,

zmartwień i zgryzot, z których jedna się kończy, a druga zaraz

zaczyna; ledwie przyzwyczaisz się do jednej, a już pojawia

się druga i sprawia, że twoja twarz, naznaczona cierpieniem,

staje się podobna do twarzy innych ludzi. I choć pojawiają się

nagle, wiemy, że nadejdą, możemy się więc przygotować; mi-

mo to, gdy spadają na nas niczym nocny koszmar, ogarnia nas

uczucie samotności, samotności nieuniknionej i beznadziej-

nej, lecz nam wciąż się wydaje, że możemy być szczęśliwi,

152

jeśli tylko podzielimy ją z innymi. Przez moment Galip czuł,

że jego własny smutek i smutek kobiety na ekranie są jednym

i że tak naprawdę nie ma smutku, jest za to ich wspólny,

swojski świat, od którego nie można wiele oczekiwać, ale też

nie można się nim mocno rozczarować, w którym sens i bez-

sens są ograniczone, pociągające ze względu na swą skrom-

ność. Gdy w dalszej części filmu kobieta nabierała wody ze

studni, jeździła starą furgonetką marki Ford, utulała do snu

trzymane w objęciach dziecko i kładła je w łóżeczku, Galipo-

wi wydawała się tak bliska, jakby na ekranie oglądał samego

siebie. Miał ochotę ją objąć, przytulić; lecz to nie jej uroda

i naturalność ani wrażenie, że w tej kobiecie jest coś z niego,

budziły w nim takie pragnienie, ale głęboka wiara, że oboje

żyją w tym samym świecie — gdyby mógł objąć tę szczupłą

szatynkę, podzieliłaby jego przekonanie. Miał poczucie, że

jest jedynym widzem, że tylko on ogląda sceny rozgrywające

się przed jego oczami. Wkrótce jednak w spalonym słońcem

miasteczku, przez które wiodła szeroka asfaltowa droga, wy-

buchła walka i akcja stała się szybsza, ruchliwsza, mocniej-

sza, bardziej męska; Galip poczuł wtedy, że znika łącząca

ich więź. Słowa w napisach pchały się do oczu, wyczuwał

ruchy tłumu widzów wypełniającego po brzegi salę. Wstał

i wyszedł; we wczesnym zmierzchu, w powoli padającym

śniegu ruszył do domu.

Leżąc pod niebieską kołdrą w romby, między snem a jawą,

uświadomił sobie, że zostawił w kinie kryminały, które kupił

dla Ruyi.


10.

OKO

W tym okresie życia jego codzienny pisarski urobek

nie schodził poniżej pięciu stron.

Abdurrahman Szeref, istanbul Ansiklopedisi

(hasło: Ahmet Mithat Efendi)

To, o czym dziś opowiem, przydarzyło mi się pewnej zimowej

nocy. Był to dość ponury okres mojego życia: trudne początki

w zawodzie dziennikarza miałem już za sobą, ale wysiłek, jaki

musiałem włożyć, by jako tako się z tego utrzymać, sprawił, że

mój dawny zapał znikł bez śladu. W mroźne wieczory powta-

rzałem sobie: „Udało mi się, stoję na własnych nogach!", ale

czułem się pusty, wypalony. Owej zimy zaczęła mi dokuczać

bezsenność, na którą cierpię po dziś dzień, dlatego przesia-

dywałem do późna w redakcji i przygotowywałem materiały,

wiedząc, że rano, w codziennym zgiełku i tłoku, nie będę

w stanie nic napisać. Taki nocny system był idealny do pracy

nad modnym wówczas w Europie kącikiem „Wierzcie albo

nie". Otwierałem jakąś zagraniczną gazetę czy czasopismo

ze stronami w strzępach, bo już powycinano z nich to i owo,

i z uwagą oglądałem zdjęcia (uczenie się jakiegokolwiek ob-

cego języka uważałem za niepotrzebne, ba, wręcz szkodliwe

dla wyobraźni), którymi zilustrowano tę rubrykę, po czym

w twórczym natchnieniu chwytałem za pióro.

154

Tamtej zimowej nocy ujrzałem we francuskiej gazecie

(„L'Illustration") dziwoląga o zniekształconej twarzy (jedno

oko miał wyżej, drugie niżej) i szybko stworzyłem coś o jedno-

okim monstrum; opisałem jego dzieje, poczynając od potwora

z Księgi Dede Korkuta*, straszącego młode dziewczęta, który

u Homera staje się zdradzieckim cyklopem, by w Dziejach

proroków Buchariego** zamienić się w samego Dadżdżala,

Antychrysta; wspomniałem o tym, który w Baśniach tysiąca

i jednej nocy zakrada się do haremów wezyrów, w Raju Dante-

go pojawia się na moment w purpurowych szatach, tuż przed

spotkaniem poety z ukochaną Beatrycze (jakże mi bliską),

w Mesnevi Rumiego staje na drodze karawanom, a w opo-

wieści o przygodach mojego ulubionego Vatheka przyjmuje

postać Murzynki. Porozwodziwszy się nieco nad tym, do cze-

go może być podobne to jedno oko, zionące pustką niczym

mroczna studnia pośrodku czoła, do czego służy, czemu tak

nas przeraża i dlaczego powinniśmy się go wystrzegać, po-

puszczając dalej wodze fantazji, dodałem do tej minimono-

grafu dwie historyjki: o Jednookim żyjącym w jednej z ubo-

gich dzielnic nad Złotym Rogiem, nocami zanurzającym się

w mętne, cuchnące mazutem wody zatoki, by zniknąć w nich

nie wiadomo gdzie, oraz o jego sobowtórze, będącym, jak

twierdzili niektórzy, tą samą osobą — szlachetnym Jedno-

okim nazywanym Milordem, który o północy pojawia się

w luksusowych burdelach w Perze, zdejmuje futrzaną czapę

* Księga Dede Korkuta — epos Turków oguzyjskich, stanowiący zbiór lu-

dowych opowieści spisanych w XV w. Jedną z pojawiających się w nich

postaci jest jednooki potwór Tepegóz.

** Muhammad al-Buchari (810-870) — zebrał hadisy, ustne relacje o na-

ukach i czynach Mahometa; opracowany przez niego zbiór uchodzi za

najbardziej wiarygodny.

155

i swym widokiem tak przeraża pracujące tam dziewczyny, że

mdleją ze strachu.

Zostawiwszy tekst rysownikowi, który uwielbiał takie hi-

storie, z krótką adnotacją („Tylko nie rób mu wąsów!"), tuż

po północy wyszedłem z redakcji, a ponieważ nie chciało mi

się od razu wracać do pustego, wyziębionego mieszkania,

postanowiłem przespacerować się uliczkami Starego Stambu-

łu. Nie byłem zadowolony z siebie, jak zazwyczaj bywałem,

ale z tego, co napisałem — owszem. Miałem nadzieję, że

jeśli podczas tej przechadzki będę sobie wyobrażał drobny

pisarski sukces, być może głęboki smutek, który — jak nie-

uleczalna choroba — zagnieździł się we mnie, choć na chwilę

złagodnieje.

Szedłem przez coraz węższe i coraz mroczniejsze uliczki,

przecinające się pod różnymi kątami. Mijałem nieprzeniknio-

ne ciemne okna pochylonych domów, których wykusze nie-

mal stykały się nad moją głową, i wsłuchiwałem się w odgłos

własnych kroków. Przemierzałem zapomniane zaułki omijane

przez bezpańskie psy, zaspanych stróżów, palaczy opium,

a nawet przez duchy.

Gdy w pewnym momencie odniosłem wrażenie, że ktoś

mi się przygląda, z początku się nie zaniepokoiłem. „To musi

być omam związany z tekstem, który dopiero co napisałem

przekonywałem sam siebie. — Przecież ani w bocznym

oknie wykuszu zwieszającego się nad wąską uliczką, ani na

pogrążonej w ciemności pustej parceli nie ma żadnego oka,

które mogłoby mnie obserwować". Starałem się zbagatelizo-

wać to słabe odczucie, niewyraźne jak widmo. Ono jednak

stale narastało w ciągnącej się w nieskończoność ciszy, prze-

rywanej jedynie dobiegającymi z oddali gwizdkami stróżów

i ujadaniem psów, aż po pewnym czasie stało się tak inten-

156

sywne, że zrozumiałem, iż ignorując je, nie uwolnię się od

jego duszącej obecności.

Wszystkowidzące oko, zdolne dostrzec mnie wszędzie,

gdziekolwiek bym się skrył, ostentacyjnie mi się przyglą-

dało! Nie, nie miało żadnego związku z bohaterami wymyś-

lonej przeze mnie historyjki, nie było ani tak przerażające,

ani brzydkie, ani śmieszne jak oni, nie było zimne ani obce

wręcz przeciwnie, wydawało się znajome: oko znało mnie,

a ja znałem oko. Od dawna wiedzieliśmy o sobie, ale do tej

pory nie zauważaliśmy swojego istnienia; do tego potrzebne

były: dziwne uczucie, które ogarnęło mnie w środku nocy, ta

specyficzna uliczka, którą szedłem, i siła oddziaływania tego,

co na niej ujrzałem.

Czytelnikom nie znającym Stambułu nazwa owej uliczki

na zboczach wzgórza nad Złotym Rogiem nic nie powie, dla-

tego jej nie podam. Wystarczy, że wyobrazicie sobie mroczne

drewniane domy, które wciąż jeszcze, po trzydziestu latach od

owego metafizycznego doświadczenia, tam stoją, cienie rzu-

cane przez ich wykusze i kamienny bruk, oświetlony bladym

światłem ulicznej latarni przenikającym przez splątane gałę-

zie drzew. Brudne i wąskie chodniki. Mury małego meczetu,

biegnące w niekończącą się ciemność. W mrocznym punkcie

zbiegu linu perspektywy czekało na mnie to idiotyczne (jak

mógłbym inaczej je określić?) Oko. W końcu stało się jasne:

czekało na mnie nie po to, by zrobić mi coś złego, wystraszyć

mnie, udusić, dźgnąć nożem czy zamordować; jak potem

uznałem, Oko chciało mi pomóc, bym jak najszybciej wszedł

w to metafizyczne doświadczenie, przypominające sen.

Panowała zupełna cisza. Od pierwszej chwili przeczuwa-

łem, że to wszystko ma związek z panującą w moim wnętrzu

pustką, z tym, co odebrał mi zawód dziennikarza. Najgorsze

157

koszmary śnią się wówczas, gdy człowiek jest zmęczony! Ale

to nie był zły sen, to było ostre, czyste, dające się precyzyjnie

określić uczucie. „Wiem, że wewnątrz mam kompletną pust-

kę! — pomyślałem w tamtej chwili, a potem, gdy zatrzyma-

łem się i oparłem o mur meczetu: — Ono wie, że wewnątrz

mam kompletną pustkę!". Wiedziało, co myślę, wiedziało,

co do tej pory robiłem, ale nawet to nie było ważne, gdyż

Oko wskazywało na coś innego, coś jasnego i oczywistego.

Ja je stworzyłem, ono zaś mnie! Sądziłem, że ta myśl prze-

mknęła tylko przez mój umysł (tak jak bezsensowne słowa,

które ma się czasem na końcu pióra), że zaraz zniknie — ale

nie, została. A ja, niczym tamta angielska dziewczynka, która

przez króliczą norę dostała się do magicznej krainy, prze-

szedłem przez drzwi, otwarte przez ową myśl, do nowego

świata.

Na początku to ja stworzyłem Oko, by mnie widziało i ob-

serwowało. Nie chciałem się przed nim ukrywać. Pod jego

spojrzeniem — z jego spojrzenia — powstałem i byłem za-

dowolony, gdyż istniałem dzięki temu, że stale miałem świa-

domość, iż jestem obserwowany. Tak jakbym miał przestać

istnieć w momencie, gdy ono przestanie mnie widzieć. Było

to tak oczywiste, że zapomniałem, iż to ja je stworzyłem,

i zacząłem darzyć stwarzające mnie Oko wielką wdzięczno-

ścią. Pragnąłem spełniać jego rozkazy! W ten sposób mógł-

bym wznieść się na jeszcze przyjemniejszy poziom „bytu",

osiągnięcie tego było jednak bardzo trudne; z drugiej strony

trudność ta nie sprawiała bólu, była częścią życia, czymś,

co należy w naturalny sposób zaakceptować. Dlatego myśli,

które mną owładnęły, gdy stałem oparty o mur meczetu, nie

przypominały nocnego koszmaru — składały się raczej na

swego rodzaju szczęście, utkane ze wspomnień i znajomych

158

obrazów, niczym dzieła nie istniejących malarzy, których

dziwactwa opisywałem w kąciku „Wierzcie albo nie".

Pośrodku tego rajskiego ogrodu ujrzałem siebie stojącego

w nocy pod ścianą meczetu i śledzącego własne myśli.

Od razu zrozumiałem, że to nie mój sobowtór, lecz ja sam

znajduję się w tym świecie myśli, marzeń albo złudzeń —

nazwijcie to, jak chcecie. Poczułem, że moje spojrzenie jest

spojrzeniem owego Oka, które dopiero co widziałem. Ozna-

czało to, że ja stałem się Okiem i teraz patrzę na siebie z ze-

wnątrz. Nie było to obce, dziwne uczucie, nie miało w sobie

nic przerażającego. Spojrzawszy na siebie samego z zewnątrz,

natychmiast pojąłem — przypomniałem sobie — że byłem

do tego przyzwyczajony. Od wielu lat patrzyłem na siebie

i doprowadzałem się do porządku. Przyjrzawszy się sobie

z takiej pozycji, mogłem powiedzieć: „Tak, wszystko mam na

miejscu". Mogłem też stwierdzić: „Jestem niepodobny" albo:

Nie jestem w wystarczającym stopniu podobny do tego, kogo

chciałbym przypominać", albo: „Jestem podobny, ale muszę

się bardziej postarać". Mówiłem tak przez lata, aż w końcu,

jeszcze raz popatrzywszy na siebie z zewnątrz, oświadczałem:

Tak, wreszcie przypominam tego, kogo chcę przypominać",

i uszczęśliwiony dodawałem: „Tak, jestem taki sam, stałem

się Nim!".

Kim był On? W tym punkcie podróży przez krainę cudów

zrozumiałem najpierw, dlaczego ukazał mi się ten ktoś, do

kogo chciałem się upodobnić. Bo podczas tej długiej noc-

nej przechadzki nie chciałem być do Niego podobny, nie

chciałem Go naśladować. Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie

twierdzę, że można żyć, nie naśladując innych i nie pragnąc

być kimś innym, ale tamtego wieczoru byłem tak zmęczony,

a pustka we mnie była tak ogromna, że po tylu latach stoso-

159

wania się do Jego rozkazów straciłem nagle chęć, by dalej to

robić, i w tym momencie staliśmy się sobie równi. Nie bałem

się Go, bez lęku wszedłem do magicznego ogrodu marzeń, do

którego mnie wezwał, i stąd ta nasza „na oko" równość. Jego

spojrzenie wciąż spoczywało na mnie, ale tamtej wspaniałej

zimowej nocy byłem wolny. Choć uczucie to zawdzięczam

nie sile własnej woli i zwycięstwu, lecz zmęczeniu i prze-

granej, otworzyło ono przede mną drogę do zjednoczenia się

z Nim (naszą zażyłość można rozpoznać nawet po stylu mo-

jego pisania). I tak pierwszy raz od lat to On odkrywał przede

mną swoje tajemnice, a ja Go rozumiałem. Tak, rozmawiałem

sam ze sobą, ale czymże są rozmowy tego rodzaju, jeśli nie

przyjacielskimi pogawędkami szeptem z drugą, a czasami

jeszcze i trzecią osobą kryjącą się w naszym wnętrzu?

Z określeń, których wymiennie używałem, uważni czy-

telnicy z pewnością domyślili się, kim jest On, ale dla pew-

ności powtórzę: to oczywiście Oko. To Nim chciałem być.

Najpierw stworzyłem nie Oko, lecz Jego, tego, kim chciałbym

być. To On rzucił mi owo straszne spojrzenie zapierające dech

w piersiach. Nad moją głową niczym przeklęte słońce zawisło

Oko, ograniczające moją wolność, nie spuszczające ze mnie

wzroku, dostrzegające i bezlitośnie osądzające wszystko, co

robię. Nie wyciągajcie jednak z mych słów wniosku, że się

skarżę. Byłem zadowolony z pełnego blasku widoku, jaki

rozpościerało przede mną Oko.

Patrząc z zewnątrz na siebie w tym czystym, geometrycz-

nym (to była jego główna zaleta) krajobrazie, miałem świa-

domość, że to ja Go stworzyłem, ale z tego, w jaki sposób to

zrobiłem, ledwie zdawałem sobie sprawę. Niektóre poszlaki

wskazywały, że użyłem materiałów z własnego życia i wspo-

mnień. Na wizerunek Jego, którego pragnąłem naśladować,

160

złożyły się rysunki bohaterów czytanych w dzieciństwie ko-

miksów i ujrzane w zagranicznych czasopismach podobizny

pisarzy filozofów, uwiecznionych w pyszałkowatych pozach

na tle księgozbiorów, przy biurkach i w innych uświęconych

miejscach, gdzie rozwijali swoje „głębokie i pełne znaczeń

myśli". Oczywiście, że chciałem być do nich podobny, ale

jak bardzo? W tym metafizycznym pejzażu znalazły się też

inne, czasem upokarzające, znane mi z przeszłości elementy,

jakie się na Niego złożyły: bogaty i pracowity sąsiad, o którym

Matka wyrażała się z podziwem; postać pewnego generała,

który poświęcił całe swoje życie, by zeuropeizować, a przez

to uratować swój kraj; bohater pewnej powieści, przeczytanej

pięć razy od deski do deski; nauczyciel, za karę zabraniający

uczniom się odzywać; kolega z klasy zwracający się do ojca

per pan, a pochodzący z rodziny tak bogatej, że co dzień

mógł zakładać inne, czyste skarpetki; inteligentni, utalento-

wani i wygadani bohaterowie zagranicznych filmów, obejrza-

nych w kinach w Szehzadebaszi i Beyoglu, oraz sposób, w jaki

trzymali szklaneczki whisky, i to, jak swobodni, dowcipni

i pewni siebie potrafili być wobec kobiet, pięknych kobiet;

znani pisarze, filozofowie, uczeni, odkrywcy i wynalazcy,

o których życiu czytałem w encyklopediach i wstępach do

książek; niektórzy wojskowi i bohaterowie komiksów, ratu-

jący całe miasta przed straszną powodzią, kiedy nie mogli

spać... Wtedy, dobrze po północy, gdy oparłem się o mur

meczetu i wstąpiłem do krainy cudów, wszystkie te osoby

pojawiały się przed moimi oczyma, niczym znajome miejsca

zaznaczone na mapie tu i tam, i machały do mnie. Z początku

byłem zaskoczony, dziecięco zdziwiony, tak jak ktoś, kto po

raz pierwszy zobaczył na mapie swoją ulicę i dzielnicę, w któ-

rej spędził całe życie. A potem poczułem niesmak, głębokie

161

rozczarowanie, jak ten sam ktoś, gdy spostrzeże, że budynki,

ulice, parki i domy, których wspominanie mogłoby mu zająć

całe życie, wszystkie te miejsca pełne jego wspomnień zostały

sprowadzone na mapie do paru małych kresek i kropek, nic

nie znaczących wobec innych linu i punktów pokrywających

całą olbrzymią mapę.

Z tych wspomnień, z zapamiętanych postaci — stworzy-

łem Jego. Spojrzenie rzucane na mnie z góry, spojrzenie Oka,

które teraz było moim spojrzeniem, stanowiło kolaż wspo-

mnień napływających jedno po drugim, było poskładanym

z kawałków potworem. Dostrzegałem w Nim teraz siebie i całe

swoje życie. Zadowolony, że mnie obserwuje, bo to mnie dys-

cyplinowało, żyłem, naśladując Go, starając się przez naśla-

downictwo zbliżyć do Niego z nadzieją, że pewnego dnia sta-

nę się Nim albo przynajmniej będę mógł się stać taki jak On.

Nie, to nie tak, żyłem nie z nadzieją, ale dla nadziei, że stanę

się Nim. Niech moi czytelnicy nie sądzą, że to metafizyczne

doświadczenie było rodzajem przebudzenia, pouczającym

zdarzeniem z rodzaju „to otworzyło mi oczy na prawdę".

W świecie cudów, do którego wszedłem, oparłszy się o mur

meczetu, wszystko lśniło nieskalaną czystością, doskonałą

geometrią, wolne od winy i grzechu, od rozkoszy i kary. Kie-

dyś przyśniło mi się, że księżyc w pełni, wiszący na takim sa-

mym, jak za pierwszy razem, gdy dostrzegłem Oko, spowitym

w granat nocnym niebie na końcu tej samej ulicy, u zbiegu

linu perspektywy, powoli zmienia się w tarczę zegara. Obraz,

który teraz mi się ukazał, był równie czysty, ostry i symetrycz-

ny. Chciało się patrzeć na ten obraz bez końca, wyszukiwać

i wskazywać różne, tak wyraźnie widoczne zabawne detale.

Tak też zrobiłem. Jakbym podczas gry w trzy kamienie

wróżył sobie z układu kamyków na granatowym marmurze,

162

mówiłem do siebie: „Ten opierający się o mur meczetu Ja

chce być Nim". Ten człowiek, który Mu zazdrości, chce stać

się Nim. A On udaje, że nie wie, iż jest tylko wymysłem tego

Ja, które Go naśladuje. Stąd bierze się ta pewność w spojrze-

niu Oka. On zapomina, że człowiek oparty o ścianę meczetu

stworzył Oko, by zbliżyć się do Niego, ale człowiek oparty

o mur ma tego niejasną świadomość. Jeśli zrobi ruch i zdo-

ła Go dosięgnąć, jeśli stanie się Nim, wówczas Oko znaj-

dzie się w położeniu bez wyjścia albo — dokładniej rzecz

ujmując — w kompletnej pustce, a zarazem... I tak dalej, i tak

dalej...

Rozmyślałem o tym, jednocześnie przyglądając się so-

bie z zewnątrz. W końcu ja, na którego patrzyłem, ruszyłem

wzdłuż ściany meczetu, a gdy się skończyła — wzdłuż kolej-

nych identycznych drewnianych domów z wykuszami, nie

zabudowanych parceli, studni, sklepów ze spuszczonymi

żaluzjami i cmentarza, do własnego domu i łóżka.

Gdy idziemy zatłoczoną ulicą, patrząc na twarze i postacie

innych ludzi, czasami spostrzegamy siebie samych odbijają-

cych się w wystawowej szybie albo wielkim lustrze ukrytym

za rzędem manekinów i przez moment jesteśmy tym zasko-

czeni; tak samo ja, obserwując teraz siebie, co chwila prze-

żywałem podobne zaskoczenie. Jednocześnie wiedziałem, że

nie ma nic dziwnego w tym, iż osobą, której się przyglądam,

jestem ja sam. Dziwna była jedynie niewiarygodnie subtelna,

pełna ciepła, serdeczna sympatia, jaką darzyłem tego czło-

wieka. Czułem, jak bardzo jest wrażliwy, jak bardzo zbolały,

jaki biedny, bezradny i udręczony; tylko ja wiedziałem, że nie

jest taki, na jakiego wygląda, i niczym ojciec, niczym jakiś

bóg pragnąłem chronić to wzbudzające czułość dziecko, tego

nieszczęśnika, to dobre, biedne stworzenie, roztoczyć nad

163

nim opiekuńcze skrzydła. On zaś szedł i szedł (o czym tak

rozmyślał, dlaczego był taki przygnębiony, zmęczony i zała-

many?), aż znalazł się na głównej ulicy. Od czasu do czasu

spoglądał na pogrążone w ciemności wystawy sklepów i okna

barów. Ręce trzymał w kieszeniach. Potem spuścił smętnie

głowę. Szedł pieszo z Szehzadebaszi do Unkapani, nie zwra-

cając uwagi na mijające go od czasu do czasu samochody

i wolne taksówki. Widocznie nie miał pieniędzy.

Na moście Unkapani popatrzył przez chwilę na Złoty Róg;

na holowniku, który miał przepłynąć pod mostem, niemal

niewidoczny w ciemnościach marynarz, ciągnąc za linę, skła-

dał wysoki, cienki komin. Wspinając się na wzniesienie Szisz-

hane, nasz wędrowiec zamienił kilka słów z jakimś pijakiem;

rzęsiście oświetlone witryny w alei istikłal nie wzbudziły

jego zainteresowania, z wyjątkiem jednej — dłuższą chwilę

wpatrywał się w wystawę sklepu ze srebrami. O czym myś-

lał? Spoglądałem na niego z czułością i troską, nie mogąc

opanować zaciekawienia.

Na Taksimie kupił w kiosku papierosy i zapałki; powol-

nymi ruchami, które często można zaobserwować u naszych

smutnych współobywateli, otworzył paczkę i zapalił papie-

rosa. Ach, ta wąska strużka dymu wydobywająca się z jego

ust! O wszystkim wiedziałem, wszystko znałem, wszystko

przeżyłem, ale byłem tak zalękniony i zdenerwowany, jakbym

po raz pierwszy spotkał człowieka, po raz pierwszy zetknął

się z jego życiem. „Uważaj, chłopcze!", miałem ochotę zawo-

łać. Ilekroć przeszedł na drugą stronę ulicy, postawił kolejny

krok, dziękowałem niebu, że nie przydarzyło mu się nic złe-

go; wszędzie — na ulicy, za mrocznymi fasadami kamienic,

w oknach, w których nie paliło się światło — dostrzegałem

zwiastuny katastrofy.

164

Na szczęście bezpiecznie dotarł do Niszantaszi i zniknął

w bramie jednej z kamienic (nazywała się Miasto Serc!). Są-

dziłem, że gdy znajdzie się w mieszkaniu na poddaszu, poło-

ży się spać razem ze swoimi troskami, które chciałem poznać

i znaleźć na nie lekarstwo. On jednak usiadł w fotelu i przej-

rzał gazetę. Potem zaczął chodzić tam i z powrotem wśród

starych, sfatygowanych mebli, wyblakłych zasłon, papierów

i książek. Nagle usiadł przy stole, na skrzypiącym krześle,

wziął czystą kartkę papieru i — pochylony — zaczął coś na

niej pisać wiecznym piórem.

Natychmiast znalazłem się przy nim; niemal siedziałem na

zagraconym blacie stołu. Obserwowałem go z bardzo bliska:

pisał uważnie niczym dziecko, ze spokojną satysfakcją kogoś,

kto właśnie ogląda ulubiony film, ale jego oczy zwrócone

były w głąb siebie. Patrzyłem na niego z dumą, tak jak ojciec

spogląda na syna, który po raz pierwszy pisze list. Kąciki jego

ust lekko się wyginały, gdy kończył zdanie, a nieco rozedrgany

wzrok przesuwał się po papierze z wyrazu na wyraz. W końcu

zapełnił niemal całą stronę i wtedy przeczytałem to, co napi-

sał — wzdrygnąłem się, głęboko przeszyty bólem.

Nie napisał tego, co dyktowało mu serce, a co ja tak bardzo

pragnąłem poznać; spisał jedynie moje słowa, które teraz

czytacie. To nie był jego świat, tylko mój; wyrazy, które teraz

szybko przebiegacie wzrokiem (nieco wolniej, proszę!), nie

były jego, lecz moje. Chciałem zaprotestować, powiedzieć

mu, że powinien użyć własnych słów, ale — jak to często

bywa w snach — nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu,

mogłem jedynie patrzeć. Wyrazy i zdania następowały jedne

po drugich i sprawiały mi coraz większy ból.

Na moment zatrzymał się przed nowym akapitem. Spoj-

rzał na mnie; wydawało się, że mnie dostrzega, że patrzymy

165

sobie w oczy. W dawnych książkach i czasopismach można

znaleźć sceny, w których pisarz prowadzi miłą pogawędkę ze

swoją muzą; na marginesach widać obrazki — naszkicowane

przez skłonnych do żartów ilustratorów — przedstawiające

sytuację, gdy zamyślony twórca i duszek natchnienia, malutki

niczym ołówek rysownika, uśmiechają się do siebie. W ten

sam sposób i my się do siebie uśmiechaliśmy. Po tej wymia-

nie znaczących spojrzeń, pełen optymizmu, spodziewałem

się, że wszystko się wyjaśni. On opisze swój świat, którego

tak byłem ciekaw, a ja z przyjemnością poznam dowody, że

zdołał pozostać sobą.

Tymczasem nic takiego się nie stało. Przez chwilę jeszcze

uśmiechał się do mnie pogodnie, jakby wyjaśnił to, co było

do wyjaśnienia, zatrzymał się na chwilę, niczym szachista

przed ostatecznym posunięciem, po czym dopisał ostatnie

słowa i w ten sposób wtrącił cały mój świat w nieprzeniknio-

ny mrok niezrozumienia.

11.

KINO ODEBRAŁO NAM PAMIĘĆ

Kino psuje dzieciom nie tylko wzrok,

lecz także umysł.

R.C. Ulunay, „Milliyet", 7 czerwca 1952

Gdy tylko się obudził, Galip zdał sobie sprawę, że śnieg wciąż

pada. Być może zauważył to jeszcze we śnie, który pamiętał

po przebudzeniu, ale kiedy wyjrzał przez okno, sen uleciał

mu z pamięci — słyszał w nim ciszę śniegu tłumiącą miejski

zgiełk. Na dworze już dawno zrobiło się ciemno. Umył się

w zimnej wodzie, której piecyk nadal nie dawał rady pod-

grzać — i ubrał. Wziął papier i ołówek, po czym, zasiadłszy

za stołem, zaczął znowu spisywać poszlaki. Później się ogolił,

a po jakimś czasie włożył marynarkę w jodełkę — wybrała ją

Ruya, a Celal miał identyczną — na nią zaś grubą jesionkę,

i wyszedł z domu.

Śnieg już nie padał, ale na chodnikach i zaparkowanych

samochodach leżała biała warstwa gruba na cztery palce.

Przechodnie powracający z sobotnich zakupów z pakunka-

mi w rękach poruszali się ostrożnie, jakby stawiali pierwsze

kroki na nowo odkrytej planecie.

Gdy doszedł do placu Niszantaszi, ucieszył się, że główna

ulica jest przejezdna. U sprzedawcy gazet, który na wieczór

167

lokował się w wejściu do sklepu spożywczego, wśród skan-

dalizujących czasopism ze zdjęciami nagich kobiet wyszu-

kał niedzielne wydanie „Milliyetu". W restauracji po drugiej

stronie ulicy usadowił się w kącie niewidocznym dla prze-

chodniów i poprosił o zupę pomidorową oraz kófte* z rusztu.

Czekając, aż kelner zrealizuje zamówienie, rozłożył na stoliku

gazetę i z uwagą przeczytał niedzielny felieton Celala.

Czytając ponownie tekst na temat pamięci, napisany wiele

lat wcześniej, stwierdził, że wciąż kojarzy pojedyncze zdania.

Już przy kawie zaznaczył w felietonie parę miejsc. Po wyjściu

z lokalu zatrzymał taksówkę, by pojechać do Bakirkóyu, do

dzielnicy Sinanpasza.

Podczas długiej jazdy Galip zaczął mieć wrażenie, że oglą-

da nie Stambuł, ale zupełnie inne miasto. W miejscu, gdzie

zbocze Gumuszsuyu przechodzi w Dolmabahęe, zderzyły się

trzy autobusy miejskie; wokół zebrał się tłumek gapiów. Na

przystankach dolmuszy i autobusów było pusto. Jakby wraz ze

śniegiem spadło na miasto przygnębienie, światło latarni stało

się jeszcze bledsze, zamarł ruch, który czynił miasto miastem,

a Stambuł z pozamykanymi drzwiami i pustymi chodnikami

zaczął przypominać mroczny średniowieczny gród. Śnieg

na kopułach meczetów, dachach magazynów i biedadomów

nie był biały, lecz niebieski. W okolicy Aksarayu Galip ujrzał

prostytutki o sinych z zimna twarzach i fioletowych ustach,

młodych ludzi ślizgających się na deskach pod murami oraz

niebieskie światła kogutów na dachach policyjnych wozów

kontrolujących wyjeżdżające z dworca autobusy, których

pasażerowie wyglądali przez okna ze strachem w oczach.

Staruszek taksówkarz snuł długą i niewiarygodną opowieść

* Kófte — rodzaj kotlecików z mielonego mięsa.

168

o długiej i niewiarygodnej zimie. W świetle lampki pod su-

fitem plymoutha (rocznik 1959) Galip nakreślił na felietonie

Celala cyfry, znaki i litery, ale nie doszedł do żadnych kon-

kretnych rezultatów. Gdy dojechali do Sinanpaszy, taksówkarz

oświadczył, że dalej nie pojedzie. Galip ruszył więc przed

siebie pieszo.

O ile sobie przypominał, rejon Guntepe znajdował się

gdzieś w pobliżu głównej ulicy. Droga wiodła między dwu-

kondygnacyjnymi betonowymi domami o szczelnie zasłonię-

tych oknach, wzniesionymi w miejsce biedadomów, i skle-

pami z nieoświetlonymi witrynami, a potem wspinała się

lekko w górę, by nagle skończyć się na niewielkim placyku.

Pośrodku znajdowało się popiersie Ataturka (nie zaś pomnik,

jak wywnioskował rano z kwadracika na planie w przewodni-

ku). Kierując się szczegółami zapamiętanymi z mapy, skręcił

w uliczkę obok dość sporego meczetu, którego ściany pokry-

wały slogany polityczne.

W niektórych domach z okien sterczały rury wyprowadzo-

ne z piecyków, w innych krzywe balkony zwieszały się nad

ulicą — Galip nie chciał nawet dopuścić do siebie myśli, że

Ruya mogła się znajdować w którymś z nich. Jednak dziesięć

lat wcześniej, gdy przyszedł tu pewnej nocy, bezszelestnie

podszedł do otwartego okna jednego z domów i zajrzał do

środka, ujrzał to, o czym też wolał nawet nie myśleć: w gorącą

sierpniową noc Ruya w perkalowej sukience bez rękawów

siedziała przy stole wśród piętrzących się stosów papierów

i mechanicznie nawijając na palec pasmo włosów, pracowała

nad czymś, jej mąż, odwrócony do Galipa plecami, mieszał

łyżeczką herbatę w szklance, a wokół wiszącej nad ich gło-

wami nagiej żarówki umierająca ćma zataczała coraz bar-

dziej chaotyczne kręgi. Między małżonkami stał talerz pełen

169

świeżych fig i spray owadobójczy. Galip doskonale pamiętał

brzęk łyżeczki w szklance i dochodzące z pobliskich zarośli

dźwięki cykad, ale teraz widok tabliczki z nazwą „ulica Refeta

Beya", wiszącej na pokrytym śniegiem słupie elektrycznym,

nie wywołał w nim żadnych skojarzeń.

Dwukrotnie przeszedł tam i z powrotem ulicę, na której

jednym końcu dzieci obrzucały się śnieżkami, a na drugim la-

tarnia oświetlała afisz filmowy z niczym nie wyróżniającą się

kobietą — ktoś ją oślepił, zamazując jej oczy. Wszystkie domy

były jednopiętrowe i na żadnym nie wisiała tabliczka z nume-

rem, dlatego chcąc nie chcąc musiał przywołać w pamięci ob-

raz tamtego okna — za pierwszym razem, kiedy przechodził

ulicą, niefrasobliwie udawał, że tego nie pamięta — kształt

klamki u drzwi, za którą dziesięć lat wcześniej wstydził się

chwycić, tamte nie otynkowane, chropawe ściany. Dobudo-

wano górne piętro. Otoczono ogródek murem. Zamiast gołej

ziemi był beton. Parter tonął w mroku. Ale przez zasłony na

pierwszym piętrze, dokąd prowadziło osobne wejście, prze-

nikało niebieskie światło telewizora, a ze sterczącej ze ściany

budynku niczym lufa rury od piecyka sączył się żółtawy dym

z węgla brunatnego, obwieszczający prowadzonemu przez

Boga gościowi (gdyby ten w środku nocy zapukał do drzwi),

że znajdzie tu strawę, ciepły piec i dobrych ludzi, tępo gapią-

cych się w telewizor.

Gdy Galip ostrożnie wspinał się po ośnieżonych schodach,

na sąsiednim podwórku zaczął złowieszczo ujadać pies. „Nie

będę długo rozmawiał z Ruyą", postanowił w duchu, ale nie

był pewien, czy kierował te słowa do siebie, czy do byłego mę-

ża własnej żony. Poprosi, by podała powody odejścia, których

nie wymieniła w pożegnalnym liście, a potem zażąda, by jak

najszybciej przyszła i zabrała swoje rzeczy, książki, papierosy,

170

pończochy nie do pary, puste pudełka po lekarstwach, szpilki

do włosów, futerały na okulary dla krótkowidza, nadgryzione

czekolady, spinki do włosów i drewniane kaczki na kółkach —

pamiątki z dzieciństwa. „Każdy przedmiot, który przypomina

mi o tobie, jest dla mnie źródłem bólu nie do wytrzymania".

Oczywiście nie powie tego w obecności tamtego typa; najlepiej

będzie od razu przekonać Ruyę, by poszli gdzieś, gdzie będą

mogli usiąść i porozmawiać jak rozsądni ludzie. Kiedy już

się tam znajdą i rozmowa przybierze rozsądny ton, na pewno

uda się ją namówić także do innych rzeczy; ale gdzie w tej

dzielnicy znaleźć miejsce, dokąd mogliby pójść, skoro są tu

zapewne tylko kawiarnie dla mężczyzn? Zadzwonił do drzwi.

Najpierw rozległ się głos dziecka („Mamo, ktoś dzwoni do

drzwi!"), a zaraz potem głos kobiety, w najmniejszym stopniu

nie przypominający głosu jego żony, którą kochał od dwudzie-

stu pięciu lat, a znał ją i przyjaźnił się z nią od trzydziestu,

głos uświadamiający mu bolesną rzeczywistość — na jego

dźwięk Galip zrozumiał bowiem, jakim był głupcem, skoro

się spodziewał, że znajdzie tu Ruyę. Już miał się chyłkiem

oddalić, gdy drzwi się otworzyły. Od razu rozpoznał byłe-

go męża Ruyi, ten jednak nie rozpoznał Galipa. Mężczyzna

średniego wzrostu w średnim wieku — dokładnie taki, jak go

sobie Galip wyobrażał, i dokładnie taki, jakim nigdy więcej

nie będzie go sobie wyobrażał.

Gość odczekał chwilę, żeby gospodarz, który starał się

oswoić oczy z panującą na zewnątrz niebezpieczną ciemno-

ścią, zdołał go sobie przypomnieć; w tym czasie z wnętrza

mieszkania zaciekawionymi spojrzeniami obrzucili go naj-

pierw żona mężczyzny, potem jedno dziecko, a następnie

drugie: „Tato, kto to?". Ojciec, zaskoczony nieoczekiwaną

odpowiedzią na to pytanie, którą właśnie znalazł, na moment

171

zaniemówił. Galip uznał, że to jedyna okazja, by umknąć,

nim zaproszą go do środka, i jednym tchem wyrzucił z siebie

całą opowieść.

Przeprosił, że niepokoi po nocy, ale znalazł się w wyjątko-

wo trudnej sytuacji; innym razem z chęcią ich odwiedzi po

starej przyjaźni (a nawet przyprowadzi Ruyę), lecz teraz ma

bardzo pilną sprawę, poszukuje informacji o pewnej osobie,

a może tylko o pewnym nazwisku. Podjął się obrony studenta

fałszywie oskarżonego o zbrodnię. Nie, nie może powiedzieć,

że nikt nie zginął, ale chodzi o to, iż prawdziwy morderca,

który teraz krąży po mieście niczym duch, był niegdyś...

Zanim skończył opowieść, znajdował się już w środku,

miał zdjęte buty, a na ich miejsce włożone nieco za małe kap-

cie; woda na herbatę była wstawiona, ale wcześniej poczęsto-

wano go kawą. Galip powtórzył jeszcze raz nazwisko osoby,

o którą mu chodziło (aby uniknąć przypadkowej zbieżności

nazwisk, wymyślił zupełnie nowe), a wtedy mówić zaczął

były mąż Ruyi. Galip szybko zrozumiał, że owa opowieść

zaczyna spadać na niego niczym ciężki sen i coraz trudniej

będzie mu opuścić ten dom. Przez pewien czas pocieszał się

jeszcze myślą, że dowie się czegoś o Ruyi, znajdzie jakieś po-

szlaki, ale przypominało to pocieszanie się chorego tracącego

przytomność przed operacją, która może skończyć się śmier-

cią. Po trzech godzinach, gdy w końcu udało mu się dotrzeć

do drzwi wyjściowych — sądził już, że nigdy się nie otworzą

z opowieści płynących z ust byłego męża niepowstrzyma-

nie jak wody potopu dowiedział się tylko tego:

Wydaje się nam, że dużo wiemy, ale w gruncie rzeczy nie

wiemy nic.

Wiemy na przykład, że większość Żydów we wschodniej

Europie i Ameryce wywodzi się z ludu, który utworzył ży-

172

dowskie imperium Chazarów, władające tysiąc lat temu te-

renami pomiędzy Wołgą a Kaukazem. Wiemy, że Chazarowie

to w istocie Turcy, którzy przyjęli judaizm. Ale nie wiemy, że

skoro Żydzi są Turkami, to Turcy są Żydami. Jakże ciekawe,

jakże fascynujące jest śledzenie, jak te dwa pokrewne ple-

miona przez dwadzieścia stuleci wędrówek stale stykają się

ze sobą, choć nigdy nie łączą, niczym w magicznym tańcu

w rytm sekretnej muzyki, zawsze razem, jak skazani na siebie

nieszczęśliwi bracia bliźniacy.

Gdy przyniesiono mapę, Galip, który miał wrażenie, że

słucha baśni, szybko otrząsnął się z sennego nastroju i wstał,

by rozruszać rozleniwione panującym w pokoju ciepłem ciało.

Podszedł do stołu, na którym rozłożono mapę jakiejś bajkowej

planety, i ze zdziwieniem stwierdził, że narysowano na niej

strzałki zielonym atramentem. Skoro nie ulega wątpliwości,

że historia jest symetryczna, musimy być przygotowani, że

po okresie pomyślności nastąpi trwający tyle samo okres nie-

pomyślny... I tak dalej, i tak dalej.

Pierwszym krokiem będzie utworzenie państwa nad Bosfo-

rem i Dardanelami. Tym razem, tak samo jak przed tysiącem

lat, również nie sprowadzą do nowego kraju osadników, lecz

z dawnych mieszkańców uczynią „nowych ludzi", którzy

będą im służyć. W tym celu wymażą nam pamięć; nie trze-

ba czytać Ibn Chalduna, by się domyślić, że zamienią nas

w godne politowania stworzenia pozbawione przeszłości

i historu, żyjące poza czasem. Wiadomo, że aby zniszczyć

nasze wspomnienia, w mrocznych szkołach prowadzonych

przez misjonarzy gdzieś w bocznych uliczkach Beyoglu na

wzgórzach nad Złotym Rogiem zmuszano tureckie dzieci do

picia jakichś płynów w fioletowym kolorze (kobieta, przysłu-

chująca się z uwagą słowom męża, wtrąciła w tym miejscu:

173

Niech pan zwróci uwagę na kolor!"). „Bardziej ludzki odłam"

na Zachodzie uznał później ten okrutny sposób za zbyt nie-

bezpieczny ze względu na możliwość zatrucia chemikaliami,

dlatego sięgnięto po inny, łagodniejszy, ale wymagający wię-

cej czasu: metodę kinowo-muzyczną.

Bez wątpienia metoda ta, wykorzystująca piękne kobiety

o twarzach madonn z ikon i potężną, symetryczną kościel-

ną muzykę organową, kuszące, wspaniałe obrazy alkoholu,

broni i strojów oraz oparta na powtarzaniu tych obrazów

niczym refrenów wzniosłych hymnów, była skuteczniejsza

i oddziaływała głębiej niż sposoby, których imali się misjo-

narze w Ameryce Południowej i Afryce. (Galip zastanawiał

się, kto zazwyczaj wysłuchuje tych długich zdań, najwyraź-

niej wyuczonych na pamięć. Sąsiedzi? Koledzy z pracy? Nie-

znajomi współpasażerowie w dolmuszach? Teściowa?). Gdy

w Stambule otwarto pierwsze kina na Szehzadebaszi i Beyoglu,

setki ludzi dosłownie oślepły. Rozpaczliwe krzyki tych, którzy

protestowali, gdyż przeczuwali straszne rzeczy, jakie działy

się w ciemnych salach, zostały bezwzględnie uciszone przez

policję i szalonych lekarzy. Dzieciom, reagującym podobnie,

tracącym wzrok pod wpływem oglądania tych nowych obra-

zów, sprawia się dziś okulary na koszt państwa lecz zawsze

znajdą się osoby, których nie da się tak łatwo zbyć. Dwie

dzielnice dalej widział kiedyś, jak pewien szesnastolatek

w bezsilnej furu strzela o północy do plakatów reklamowych

od razu się domyślił, dlaczego chłopak to robi. Inny, któ-

rego złapano przed wejściem do kina, gdy próbował wnieść

dwa kanistry benzyny, szarpany przez ochroniarzy, żądał,

by oddano mu oczy... Oczy, które potrafiły widzieć dawne

obrazy... Syn pasterza z Malatyi w ciągu tygodnia uzależnił

się od kina, wskutek czego nie mógł sobie przypomnieć drogi

174

powrotnej do domu, zapomniał wszystko, co wiedział, kom-

pletnie stracił pamięć; gazety pisały o tym wypadku, może

Galip czytał? Nie starczyłoby życia, by opowiedzieć o tych

wszystkich nieszczęśnikach, którzy tak pożądali oglądanych

w kinie ulic, strojów i kobiet, że nie potrafili wieść dalej daw-

nego życia i popadali w nędzę. Trudno zliczyć tych, którzy

utożsamiali się z postaciami z ekranu; było ich tak wielu, że

przestano ich już nazywać chorymi czy zboczeńcami, ba, nasi

nowi panowie czynili z nich swoich wspólników. Wszyscy

staliśmy się ślepi, wszyscy, wszyscy...

Pan domu, były mąż Ruyi, pytał: „Czy żaden przedstawiciel

władz naprawdę nie dostrzegł zależności między upadkiem

Stambułu a rozkwitem kin? Czy to przypadek, że burdele

i kina mieszczą się zawsze przy tych samych ulicach? Dla-

czego w kinach jest tak ciemno, dlaczego zawsze jest w nich

ciemno?".

Tutaj, w tym domu, przed dziesięciu laty pod przybrany-

mi nazwiskami i na fałszywych papierach próbowali z pa-

nią Ruyą żyć dla sprawy, w którą szczerze wierzyli. (Gdy to

mówił, Galip co chwila zerkał na własne paznokcie). Ode-

zwy przysłane z państwa, w którym nigdy nie byli, napisane

w języku kraju, w którym nigdy nie byli, tłumaczyli na nasz

język, starając się go upodobnić do języka owych odległych

krain; przepisywali na maszynie i odbijali na powielaczu

przełożone na ów nowy język polityczne przepowiednie lu-

dzi, których nie widzieli na oczy, by rozgłaszać je wśród ludzi,

których mieli nigdy nie ujrzeć. Ale w gruncie rzeczy po prostu

chcieli być kimś innym. Jakże się cieszyli, gdy ktoś z nowych

znajomych uznawał ich przybrane nazwiska za prawdziwe!

Czasem jedno z nich zapominało o zmęczeniu po godzinach

pracy w fabryce bateru, o tekstach czekających na napisanie

175

i odezwach, które trzeba było zapakować do kopert, i długo

wpatrywało się w trzymany w ręku nowy dokument tożsa-

mości. „Ale się zmieniłem! Ale się zmieniłam!", uwielbiali

powtarzać z młodzieńczym zapałem i optymizmem. „Stałem

się kimś zupełnie innym!" Lubili to do tego stopnia, że sami

prowokowali sytuacje, w których mogli te słowa wypowia-

dać. Dzięki nowej tożsamości wyczytywali ze świata nowe,

nieznane dotąd treści: świat był nową encyklopedią, którą

należało przeczytać od deski do deski, a w miarę lektury

zmianom stale ulegało zarówno dzieło, jak i oni sami; do-

czytawszy ją do końca, zaczynali czytać na nowo, od pierw-

szego tomu; upojeni nową tożsamością, zatracali się wśród

mnogości stron i zapominali, na której w danym momencie

się znajdują. (Pan domu również zagubił się wśród stron tego

encyklopedycznego porównania, którego, tak jak poprzed-

nio wypowiedzianych zdań, nie używał bynajmniej po raz

pierwszy, Galip zaś na półce kredensu dostrzegł tomy Skarbca

wiedzy, dodawanego do kolejnych numerów pewnej gazety).

Teraz jednak, po latach, zrozumiał, że to błędne koło zorgani-

zowali dla nich na osłodę „tamci". Jeżeli stali się kimś innym,

a potem jeszcze kimś innym, i jeszcze, i jeszcze, to zbytnim

optymizmem byłoby się spodziewać, że zdołają wrócić do

dawnej, szczęśliwej tożsamości. Oboje z żoną zrozumieli, że

gdzieś pośrodku wędrówki, wśród znaków, których sensu nie

potrafili już rozszyfrować, wśród listów, odezw, zdjęć, twarzy

i pistoletów stracili gdzieś wspólne małżeńskie lata. Wtedy

ten dom został sam na jałowym wzgórzu. Pewnego wieczoru

Ruya spakowała parę rzeczy do niewielkiej torby i wróciła do

starego, bezpieczniejszego domu, do rodziny.

W ten sposób pan domu, który chwilami — gdy podeks-

cytowany własnymi słowami zrywał się z fotela, po czym

176

zaczynał chodzić tam i z powrotem, przyprawiając tym Galipa

o zawroty głowy — wydawał się podobny do Królika Bugsa

z komiksów w starych czasopismach dla dzieci, doszedł do

wniosku, że aby zniweczyć perfidny plan „tamtych", należy

wrócić do początku wszystkiego, do korzeni. „Pan Galip sam

widzi: ten dom to typowy dom «małej burżuazji» albo «ko-

goś z klasy średniej», albo «tradycyjnego obywatela»". Stare

fotele obleczone pokrowcami z kretonu w kwiaty, zasłony

ze sztucznego włókna, emaliowane talerzyki z motylkami

na obrzeżach, paskudny kredens, z którego wyciągano bom-

bonierkę, by poczęstować słodyczami świątecznych gości,

i w którym stały nigdy nie używane komplety kieliszków

do likieru, wyblakły, wydeptany dywan na podłodze. Żona

nie jest wykształcona i obyta tak jak Ruya, zdaje sobie z tego

sprawę, przypomina mu matkę — to prosta, skromna, zwykła

kobieta (pani domu najpierw gościa, a potem męża obdarzyła

tajemniczym uśmiechem, którego znaczenia Galip nie umiał

rozszyfrować), córka jego stryja. Ich dzieci są wierną kopią

rodziców. Takie życie wiódłby jego ojciec, gdyby dane mu

było jeszcze pożyć. On sam wybrał to życie świadomie, bo

żyjąc świadomie, niweczył spisek liczący dwa tysiące lat,

nie zgadzał się zostać kimś innym, uparcie trwał przy swojej

prawdziwej tożsamości.

Wszystko, co Galip zobaczył w tym pokoju i uznał za przy-

padkowe, znalazło się tu w konkretnym celu. Zegar ścienny

został wybrany właśnie taki, a nie inny, bo w tego rodzaju

domach potrzebne są takie tykające głośno zegary. W podob-

nych domach o tej porze telewizor zawsze jest włączony,

dlatego i tu się go nie wyłącza, by służył jako nocna lampka,

a nakryto go szydełkową serwetką, bo na odbiornikach na-

leżących do innych podobnych rodzin również leżą takie

177

serwetki. Bałagan na stole, stare gazety rzucone na bok po

tym, jak wycięto z nich kupony, plama z konfitur na brze-

gu pudełka po czekoladkach, służącego do przechowywania

przyborów do szycia, a także detale, do których powstania

nie przyczynił się bezpośrednio, takie jak zbita przez dzieci

filiżanka z uszkiem w kształcie ucha czy bielizna susząca się

przy przerażającym piecu — wszystko to stanowiło element

szczegółowo dopracowanego planu. Czasem, gdy rozmawiał

z żoną i dziećmi, niczym na film patrzył na pozycje, jakie

przybierali, siedząc na krzesłach przy stole, i z zadowoleniem

stwierdzał, że ich ruchy, słowa i podejmowane przez nich

tematy są takie same jak w innych rodzinach. Jeśli szczęście

to świadome przeżywanie życia takiego, jakiego się pragnie

był szczęśliwy. Dodatkowo uszczęśliwiała go świadomość,

że dzięki swemu szczęściu niweczy historyczny spisek liczą-

cy dwa tysiąclecia.

Galip, który uznał te słowa za idealne zakończenie roz-

mowy, wciąż otępiały, mimo tylu wypitych kaw, podniósł się

z miejsca. Zauważył, że śnieg znów zaczął padać, i chwiej-

nym krokiem ruszył ku drzwiom. Pan domu stanął jednak

między nim a jesionką na wieszaku i mówił dalej.

Szkoda, że pan Galip wraca do Stambułu, skąd cały ten

upadek bierze swój początek. To miasto jest kamieniem pro-

bierczym — postawić w nim stopę, a co dopiero żyć w nim,

to jakby się poddać, to klęska. Owo potworne miasto pełne

jest teraz odrażających obrazów, które na początku mogliśmy

oglądać jedynie w mrocznych kinach. Rzesze ludzi pozbawio-

nych nadziei, stare samochody, powoli zapadające się mosty,

stosy puszek, podziurawiony asfalt jezdni, olbrzymie litery

pozbawione znaczenia, nieczytelne plakaty, nie przekazu-

jące już żadnych sensownych informacji połamane tablice,

178

rozmazane napisy na murach, reklamy papierosów i alkoho-

lu, minarety, z których nikt nie wzywa na modlitwę, stosy

kamieni, kurz, błoto i tym podobne. Po tej ruinie nie można

się spodziewać niczego dobrego. Jeśli pewnego dnia nastąpi

odrodzenie — pan domu był pewien, że są też inni, którzy

tak jak on stawiają opór całym swoim życiem — to zacznie

się ono tu, w dzielnicach określanych z pogardą jako „beto-

nowe gecekondu", które zdołały zachować klejnot własnej

tożsamości. Szczycił się, że jest założycielem takiej dzielnicy,

torującym drogę innym, i namawiał Galipa do osiedlenia się

tu, do rozpoczęcia takiego samego życia, i to teraz, zaraz.

Może zostałby na noc, mogliby podyskutować...

Galip włożył jesionkę, pożegnał małomówną małżonkę

gospodarza i rozespane dzieci, po czym otworzył drzwi,

by wyjść. Pan domu z uwagą wpatrywał się przez chwilę

w śnieg na dworze, po czym w sposób, który Galipowi nawet

się spodobał, przesylabizował jedno słowo: bia-ły! Poznał

kiedyś pewnego szejcha, zawsze ubierającego się na biało,

a po spotkaniu z nim przyśnił mu się sen cały w bieli. W tym

bieluteńkim śnie siedział razem z Mahometem na tylnym

siedzeniu białego cadillaca. Z przodu znajdowali się: szo-

fer, którego twarzy nie widział, oraz dwaj ubrani na biało

wnukowie Mahometa, Hasan i Huseyin. Gdy biały cadillac

przejeżdżał ulicami Beyoglu, obok plakatów, reklam, kin

i burdeli, chłopcy odwrócili się w stronę dziadka i krzywili

niemiłosiernie.

Galip zbierał się, by zejść po pokrytych śniegiem scho-

dach, a pan domu mówił dalej. Nie, nie przykłada do snów

jakiejś specjalnej wagi. Nauczył się tylko rozpoznawać w nich

niektóre święte znaki. Chętnie podzieli się tą wiedzą z panem

Galipem, i z Ruyą też, tak jak dzieli się z innymi.

179

Przyjemnie było słyszeć teraz z ust premiera słowo w sło-

wo taką samą „analizę sytuacji światowej", jaką trzy lata te-

mu, gdy prowadził jeszcze ożywioną działalność polityczną,

opublikował pod pseudonimem. Oczywiście tamci ludzie

dysponują szeroko rozgałęzioną organizacją wywiadowczą,

która śledzi każde, nawet najmniejsze czasopismo ukazujące

się w kraju, a w razie potrzeby przekazuje „górze" wszelkie

ważne informacje. Ostatnio wpadł mu w oko artykuł Celala

Salika; od razu pojął, że dociera on tymi samymi kanałami do

tych samych źródeł, ale to był beznadziejny przypadek — Ce-

lal na próżno szukał rozstrzygnięcia dawno już zamkniętej,

przegranej sprawy.

Najciekawsze w tych dwóch przypadkach było to, w jaki

sposób premier i znany felietonista dotarli do idei głoszonych

przez niego właśnie — szczerze wierzącego muzułmanina,

którego wielu uznawało za skończonego, wypalonego, poża-

łowania godnego człowieka, którego poglądy należało igno-

rować — i jak posłużyli się jego pomysłami. Swego czasu za-

mierzał nawet poinformować prasę o tej bezczelnej kradzieży

intelektualnej, udowodnić słowo po słowie, że obaj szanowni

panowie „pożyczyli" sobie z jego tekstu, opublikowanego

w mało poczytnym organie pewnej frakcji, całe wyrażenia,

a nawet zdania, lecz panujące wtedy warunki nie sprzyjały

akcji tego rodzaju. Należało jeszcze cierpliwie poczekać, ale

on już wiedział, że pewnego dnia ci ludzie zapukają do jego

drzwi. Zwiastunem tego była też wizyta pana Galipa w ową

mroźną noc, jego przyjazd do tak odległej dzielnicy pod zu-

pełnie nieprzekonującym pretekstem poszukiwania jakiegoś

pseudonimu. Chce, by jego gość wiedział, że on umie właś-

ciwie odczytywać znaki.

180

Galip znalazł się w końcu na zaśnieżonej ulicy, a pan domu

niemal bezgłośnie zadawał mu ostatnie pytania. Czy potrafi

odczytać naszą historię z nowej perspektywy? Jeśli się boi,

że zabłądzi, może chciałby, żeby odprowadzić go do głównej

ulicy? Kiedy przyjdzie znowu z wizytą? No dobrze, czy może

chociaż pozdrowić od niego Ruyę?

12.

POCAŁUNEK

Nawyk czytania czasopism można byłoby

w zasadzie zaliczyć do sklasyfikowanych

przez Averroesa antymnemoników,

czyli rzeczy osłabiających pamięć.

Samuel Taylor Coleridge, Biographia Literaria

Dokładnie* tydzień temu pewien człowiek prosił, by przeka-

zać ci pozdrowienia. „Oczywiście, przekażę", odpowiedzia-

łem, ale jeszcze nim wsiadłem do auta, zapomniałem o tym.

Nie o pozdrowieniu, tylko o człowieku, który je przekazywał.

Nie jest mi z tego powodu przykro, bynajmniej. Moim zda-

niem każdy rozsądny mąż powinien zapominać o wszelkich

pozdrowieniach dla swojej żony od innych mężczyzn. Nigdy

przecież nic nie wiadomo. Zwłaszcza jeśli żona jest gospody-

nią domową — nieszczęsnym stworzeniem, które oprócz rzeź-

nika i handlarzy na targu oraz najbliższych krewnych spośród

mężczyzn widuje przez całe życie jedynie własnego, nudnego

męża. Gdy jakiś dżentelmen przekaże jej pozdrowienia, za-

czyna o nim rozmyślać — a ma na to przecież mnóstwo czasu.

Ale czy tacy mężczyźni rzeczywiście są dżentelmenami? Na

miłość boską, czy niegdyś było to w ogóle do pomyślenia?

W dawnych dobrych czasach dżentelmeni mogli co najwyżej

* W oryginale pierwsze litery akapitów tego rozdziału tworzą adres: Aleja

Teszvikiye nr 135.

182

przekazać wyrazy szacunku ogólnie, dla całego haremu. Stare

tramwaje też były lepsze.

Czytelnicy, którzy wiedzą, że nie jestem żonaty i nigdy nie

byłem, a ze względu na swoją dziennikarską profesję zapewne

nigdy się nie ożenię, zorientowali się zapewne, że ten wstęp

to rodzaj zmyłki z mojej strony. Kim jest owa „ona", do której

się zwracam? Hokus-pokus? Wasz stary felietonista będzie

tym razem opowiadał o powoli traconej pamięci; zapraszam,

powąchajcie wraz ze mną ostatnie więdnące róże w moim

ogrodzie, a zrozumiecie, o czym mówię. Nie podchodźcie

jednak za blisko, zatrzymajcie się dwa kroki wcześniej, bym

mógł robić swobodnie swoje pisarskie magiczne sztuczki, nie

zdradzając ich sekretu.

Jakieś trzydzieści lat temu, w początkach mojej dziennikar-

skiej kariery, jako korespondent gazety chodziłem po Beyoglu

od drzwi do drzwi w poszukiwaniu informacji. Sprawdzałem

w nocnych lokalach, czy w światku handlarzy haszyszem

i miejscowych gangsterów nie doszło do nowej zbrodni, czy

jakaś miłosna historia nie zakończyła się samobójstwem, od-

wiedzałem hotele, by się dowiedzieć, czy do Stambułu nie

zawitał jakiś sławny cudzoziemiec albo ktoś, kogo mógłbym

przedstawić czytelnikom jako sławnego cudzoziemca odwie-

dzającego nasze tak europejskie miasto; raz w miesiącu, wsu-

nąwszy w dłoń recepcjonisty dwuipółlirową monetę, przeglą-

dałem hotelowe książki meldunkowe. W owych czasach świat

nie był pełen sławnych ludzi, a w dodatku takie osoby nie

przyjeżdżały do Stambułu. Opisywałem więc zupełnie nie-

znanych w swoich krajach cudzoziemców jako zagraniczne

sławy, oni zaś zdumiewali się, mniej lub bardziej szczerze, na

widok swoich zdjęć w gazecie. Jedna z tych osób zresztą po

latach zdobyła w swej ojczyźnie sławę, którą przewidziałem

183

i zapowiedziałem w artykule: dwadzieścia lat po tym, jak na-

pisałem, że pewna znana projektantka mody tego a tego dnia

przebywała w naszym mieście, rzeczywiście została słynną

francuską projektantką — i egzystencjalistką — ale nie po-

dziękowała mi ani słowem. Ot, zachodnia niewdzięczność!

Właśnie w owych czasach, gdy zajmowałem się pseudo-

sławami i gangsterami (dziś mówi się o nich „mafia"), pozna-

łem pewnego starego farmaceutę, który mógł być dla dzienni-

karza interesującym tematem. Człowiek ów cierpiał, podobnie

jak ja teraz, na bezsenność i zanik pamięci. Choć można się

było spodziewać, że jedna przypadłość (nadmiar czasu w wy-

niku bezsenności) zniweluje drugą (znikanie wspomnień),

wystąpienie tych dwóch schorzeń jednocześnie przyniosło

wręcz przeciwne, straszliwe skutki: podczas bezsennych nocy

wspomnienia tak szybko opuszczały staruszka, że w środku

nocy — która wydawała się nie przemijać — trafiał nagle do

świata pozbawionego tożsamości, osobowości, kolorów i za-

pachów i nabierał przekonania, że jest sam, samiuteńki na

ciemnej stronie Księżyca, o której często wówczas wspomina-

no w artykułach tłumaczonych z zagranicznych czasopism.

Stary aptekarz, zamiast leczyć się tak jak ja — pisaniem,

wynalazł w swoim laboratorium pewien lek. Na konferencji

prasowej, w której oprócz mnie wziął udział korespondent

popołudniówki, nałogowy palacz haszyszu (razem z farma-

ceutą było więc nas trzech), zademonstrował światu swój

wynalazek — przelał z buteleczki do szklanki różowy płyn

i wypił, po czym rzeczywiście zapadł w sen, upragniony od

tylu lat. Niestety, opinia publiczna, podekscytowana tym,

że w końcu jakiś Turek coś wynalazł, nie dowiedziała się,

czy wraz ze snem powróciły również do jego pamięci błogie

wspomnienia, gdyż stary aptekarz więcej się nie obudził.

184

Jakieś dwa dni później, kiedy w pochmurny dzień posze-

dłem na jego pogrzeb, cały czas się zastanawiałem, o czym

tak bardzo pragnął sobie przypomnieć. Wciąż się nad tym

zastanawiam: czy kiedy się starzejemy, nasza pamięć, niczym

niesforny koń pociągowy, chcący uwolnić się od zbyt cięż-

kiego ładunku, strąca z wozu pakunki najbardziej nielubiane,

najcięższe, czy też te, które najłatwiej dają się zrzucić?

Ja zapomniałem, jak w małych pokojach w najpiękniej-

szych zakątkach Stambułu promienie słońca przenikające

przez tiulowe firanki oświetlały nasze ciała. Zapomniałem,

przed jakim kinem pracował konik, którego miłość do bladej

Greczynki z kasy doprowadziła do szaleństwa. Dawno już

nie pamiętam imion drogich czytelników, którym na łamach

gazety objaśniałem sny — takie same, jakie i mnie się śniły

ani tajemnic dzielonych z nimi w listach.

Teraz, gdy po latach wasz stary felietonista znów patrzy

wstecz na mijający czas, szukając podczas bezsennych nocy

czegoś, czego mógłby się uchwycić, przychodzi mu na myśl

pewien straszny dzień na ulicach Stambułu. Ten jeden raz

ogarnęło mnie całego, moją duszę i moje ciało, przemożne

pragnienie pocałunku.

Pewnego sobotniego popołudnia w którymś z starych kin

zobaczyłem w amerykańskim filmie (Scarlet Street Fritza Lan-

ga), być może starszym nawet niż samo kino, niezbyt długą

scenę pocałunku. To była zwyczajna scena, nie różniąca się

niczym od podobnych scen w innych czarno-białych filmach,

skrócona przez naszych cenzorów do czterech sekund, ale

wzbudziła we mnie, sam nie wiem dlaczego, tak ogromną

chęć przyciśnięcia w ten sam sposób warg do ust kobiety,

tak, przywarcia do nich z całej siły, że niemal dusiłem się

w poczuciu bezsilności. Miałem dwadzieścia cztery lata, ale

185

jeszcze nigdy z nikim się nie całowałem. Nie znaczyło to, że

nie spałem z kobietą — odwiedzałem przecież burdele, ale

pracujące tam dziewczyny nie całowały się z klientami, sam

zresztą nie miałem na to ochoty.

Wyszedłem przed końcem seansu, podniecony i zniecier-

pliwiony, jak gdyby gdzieś w mieście czekała na mnie ko-

bieta, która chciała się ze mną całować. Niemal pobiegłem

do Tunelu, po czym zawróciłem i ruszyłem pędem w stronę

Galatasarayu; pamiętam, że próbowałem desperacko, jakbym

szukał czegoś w ciemności, wyobrazić sobie jakąś kobietę, jej

twarz, uśmiech. Nie miałem żadnej znajomej, żadnej krewnej,

z którą mógłbym się całować, i żadnej nadziei na znalezienie

kochanki — nie znałem przecież żadnej kobiety, która mog-

łaby zostać moją kochanką! Zatłoczone miasto wydawało się

pustynią.

W końcu jakoś doszedłem do Taksimu i znalazłem się

w autobusie. Dalecy krewni ze strony matki (gdy ojciec nas

opuścił, udzielili nam pomocy i okazali zainteresowanie)

mieli córkę, dwa lata młodszą ode mnie, z którą w tamtych

czasach kilka razy grałem w dziewięć kamieni. Kiedy godzinę

później pukałem do ich drzwi w Findikzade, przypomniałem

sobie, że dziewczyna, z którą zamierzałem się całować, od

dawna jest mężatką. Jej rodzice, dziś już nieżyjący, zaprosili

mnie do środka. Moja niespodziewana wizyta po latach nieco

ich zaskoczyła, ciekawi byli jej powodów. Porozmawialiśmy

o tym i owym (to, że jestem dziennikarzem, nie zrobiło na

nich wrażenia; ten zawód, podobnie jak plotkarstwo, uważali

za godny pogardy), wysłuchaliśmy w radiu transmisji meczu,

wypiliśmy herbatę, zjedliśmy obwarzanki. Prosili, bym został

na kolacji, ale — mamrocząc coś pod nosem o ważnych spra-

wach — pospiesznie ich opuściłem.

186

Mimo chłodu panującego na zewnątrz pragnienie poca-

łunku wciąż płonęło we mnie z wielką siłą. Czułem głęboki,

nieznośny niepokój, jakby pod zimną jak lód skórą moje ciało

i krew trawiły płomienie. W Eminónu wsiadłem na prom i prze-

prawiłem się na azjatycki brzeg, do Kadikóyu. Kiedy byłem

w liceum, pewien kolega opowiadał mi, że w jego dzielnicy,

Fenerbahęe, jest dziewczyna, która się całuje (to znaczy całuje

się bez ślubu). Idąc teraz do niego, miałem nadzieję, że nawet

jeśli ona już tam nie mieszka, kolega na pewno zna inne ko-

biety podobne do niej. Cztery razy obszedłem ulicę z pogrążo-

nymi w mroku drewnianymi willami i cyprysami, przy której

niegdyś mieszkał, lecz nie znalazłem jego domu. Wędrując

tak wśród starych budynków (większość z nich już dawno

została wyburzona), zaglądałem w okna, w których paliło się

światło, i wyobrażałem sobie, że mieszka tam dziewczyna

całująca się bez ślubu. Tu jest dziewczyna, którą pocałuję

w usta! — myślałem za każdym razem, gdy zerkałem w jakieś

okno. Nie dzieliło nas wiele — mur ogrodu, drzwi i drewnia-

ne schody — ona jednak wciąż pozostawała nieosiągalna.

Chciałem się całować, ale nie mogłem. Pocałunek, to znane

wszystkim, a jednocześnie tajemnicze, dziwne, niezwykłe

doświadczenie, obce i magiczne jak sen, przerażające i pocią-

gające jednocześnie, jakże było wtedy bliskie i jakże odległe!

Pamiętam, że kiedy wracałem na europejski brzeg, zasta-

nawiałem się, co by było, gdybym pocałował — siłą lub niby

niechcący — jedną z kobiet na promie; ale choć nie byłem

wybredny, nie dostrzegłem żadnej twarzy, która by się do

tego nadawała. W innych okresach życia zdarzało mi się już,

że w tłumie wypełniającym Stambuł z każdym oddechem

czułem się coraz bardziej przygnębiony i zbolały, aż zaczy-

nałem mieć wrażenie, że całe miasto jest puste, kompletnie

187

opustoszałe, nigdy jednak to uczucie nie było tak dojmujące

jak owego dnia.

Długo przemierzałem wilgotne chodniki. Myślałem, że

kiedyś, gdy zdobędę sławę i majątek, wrócę z pewnością do

tego opustoszałego miasta, by zdobyć to, czego pragnę. Jed-

nak w tamtej chwili jedyne, co mogłem zrobić, to wrócić

do domu, w którym mieszkałem wraz z matką, i szukać po-

cieszenia w przetłumaczonej na turecki opowieści Balzaka

o biednym Rastignacu. Ale przecież książki czytałem nie dla

przyjemności, lecz — jak przystało na Turka — z poczucia

obowiązku i przekonania, że kiedyś w przyszłości mi się to

przyda. Coś, co może się przydać w przyszłości, nie uratuje,

niestety, teraźniejszości! Tylko przez chwilę siedziałem więc

zamknięty w pokoju, po czym, dręczony niecierpliwością,

zaraz z niego wyszedłem. Przypominam sobie, jak na widok

swojej twarzy w lustrze w łazience pomyślałem, że zawsze

można pocałować samego siebie; patrząc na własne odbicie,

wyobrażałem sobie aktorów występujących w filmie.

Stale miałem przed oczami ich usta (Joan Bennett i Dana

Duryea). Ale w lustrze mogłem pocałować tylko szkło, nawet

nie siebie. Wyszedłem z łazienki. Matka siedziała przy stole;

wśród wykrojów, otrzymanych od nie wiem których dalekich

krewnych, oraz ścinków szyfonu szyła wieczorową suknię na

przyjęcie weselne.

Zacząłem jej coś opowiadać. Co będę robił w przyszłości

snułem jakieś marzenia i podobne do marzeń plany osiąg-

nięcia sukcesu — ale matka, zajęta pracą, wcale mnie nie

słuchała. Zrozumiałem, że cokolwiek mówię, i tak nie ma to

znaczenia; ważne było, żebym w sobotni wieczór posiedział

w domu i dotrzymał jej towarzystwa. Poczułem gniew. Tego

wieczoru miała ładnie uczesane włosy i wargi lekko pomalo-

188

wane szminką; wciąż pamiętam jej ceglastoczerwony odcień.

Wpatrywałem się w usta matki — często słyszałem, że są

podobne do moich.

Czemu tak dziwnie na mnie patrzysz? — spytała prze-

straszona.

Zapadła długa cisza. Ruszyłem w stronę matki, ale po

dwóch krokach się zatrzymałem; nogi mi drżały. Nie pod-

szedłem bliżej, tylko zacząłem wrzeszczeć z całych sił. Nie

pamiętam teraz dokładnie, co krzyczałem; zaczęła się jedna

z tych strasznych awantur, do których często między nami

dochodziło. Oboje przestaliśmy się obawiać, że sąsiedzi nas

usłyszą. Była to chwila gniewu i wolności, gdy człowiek jest

w stanie powiedzieć drugiemu wszystko; w takich sytuacjach

wydaje się, że zaraz zostanie potłuczona zastawa albo nawet

przewróci się piec.

Kiedy w końcu wypadłem z domu, matka płakała wśród

kawałków szyfonu, szpulek i importowanych szpilek (pierw-

sze krajowe szpilki zostały wyprodukowane dopiero w roku

1976, przez firmę Atli). Do północy włóczyłem się po ulicach.

Zaszedłem na dziedziniec meczetu Sulejmana Wspaniałego,

przeszedłem mostem Ataturka i dotarłem do Beyoglu. Jakbym

nie był sobą, jakby prześladowało mnie coś w rodzaju widma

gniewu i zemsty, jakby ścigał mnie ktoś, kim powinienem być.

Siedziałem w Beyoglu w lokalu specjalizującym się w mlecz-

nych deserach; chciałem znaleźć się w tłumie, ale w obawie,

że napotkam spojrzenie kogoś takiego jak ja, kto przyszedł tu,

by jakoś wypełnić dłużące się godziny sobotniego wieczoru,

wolałem na nikogo nie patrzeć. Tacy jak ja bowiem natych-

miast rozpoznają podobnych do siebie i chętnie ich poniżają.

Po chwili podeszła do mnie jakaś para. Mężczyzna zaczął coś

mówić. Kim był ten siwowłosy duch z moich wspomnień?

189

To mój dawny kolega, którego domu w Fenerbahęe nie mog-

łem wtedy odnaleźć. Ożenił się, pracował w Państwowych

Drogach Żelaznych, zupełnie osiwiał, ale dobrze pamiętał mi-

nione czasy. Dawny kolega, którego spotykamy przypadkiem

po latach, chce, by jego przeszłość wydała się ciekawa towa-

rzyszącej mu żonie czy znajomemu, dlatego udaje, że jeste-

śmy niezwykle interesujący, ku naszemu zaskoczeniu zaczyna

napomykać o jakichś wspomnieniach i sekretach, które rze-

komo z nami dzielił — ten też tak zrobił, ale ja nie dałem się

nabrać. Nie zamierzałem być wspólnikiem jego wymyślonych

wspomnień ani brać udziału w grze, w której miałbym wieść

nędzne i przykre życie, jakie on już dawno zostawił za sobą.

Powoli jedząc łyżką budyń bez cukru, wyznałem mu więc,

że od dawna jestem żonaty, dobrze zarabiam, ty czekasz na

mnie w domu, a ja zostawiłem chevroleta na Taksimie i przy-

szedłem tutaj, bo zachciało ci się tavuk gógsu*. Mieszkamy

w Niszantaszi; jeśli chcą, mogę ich gdzieś podwieźć po drodze

do domu. Podziękował; nie skorzysta, bo nadal mieszka w Fe-

nerbahęe. Wypytywał o ciebie — początkowo ze skrępowa-

niem, a potem, gdy się dowiedział, że pochodzisz z „dobrej

rodziny", zupełnie już otwarcie, by pokazać żonie, że ma

znajomości wśród „dobrych rodzin". Nie przepuściłem okazji

i powiedziałem mu, że powinien cię pamiętać. Oczywiście

z przyjemnością sobie ciebie przypomniał. Prosił, by przekazać

ci wyrazy szacunku. Wychodząc z lokalu z zapakowaną porcją

tavukgógsu, ucałowałem go serdecznie, po czym z galanterią

zaczerpniętą z zachodnich filmów ucałowałem także jego

żonę. Jacy dziwni z was czytelnicy, jaki dziwny jest ten kraj.

* Tavuk gógsu — podobny do budyniu deser z gotowanych w mleku piersi

młodych kurcząt.

13.

ZOBACZ, KTO PRZYSZEDŁ

Powinniśmy się byli spotkać dawno temu.

Turkan Szoray

Kiedy Galip opuścił dom byłego męża Ruyi, szedł główną

ulicą, ale nie napotkał na niej żadnego środka transportu,

którym mógłby wrócić do centrum. Pędzące jeden za dru-

gim autobusy linu międzymiastowych nawet nie zwalnia-

ły. Postanowił pójść pieszo do stacji kolejowej w Bakirkóy.

Zanim — brnąc przez śnieg — dotarł do dworca, kształtem

przypominającego którąś ze zdezelowanych lad chłodniczych

używanych w sklepach spożywczych w charakterze witryn,

zdążył nieskończenie wiele razy spotkać się w wyobraźni

z Ruyą, wrócić do dawnego codziennego życia, zapomnieć

o powodach, dla których go opuściła (jak się potem okazało

bardzo prozaicznych), ale w nowym życiu, rozpoczyna-

nym w tych marzeniach, nigdy nie zdołał opowiedzieć Ruyi

o spotkaniu z jej byłym mężem.

W pociągu, który odjechał pół godziny później, jakiś sta-

ruszek opowiedział Galipowi o swoich przeżyciach z pewnej

równie mroźnej nocy czterdzieści lat wcześniej. W czasach

wielkiej biedy, gdy spodziewano się, że wojna światowa obej-

191

mie również nasz kraj, trudne zimowe dni spędzał ze swym

oddziałem w wiosce w Tracji. Pewnego ranka przyszedł taj-

ny rozkaz; całą kompanią dosiedli koni i opuścili wieś, by

po całodziennej jeździe stanąć pod Stambułem. Nie weszli

jednak do miasta, przeczekali noc na jednym ze wzgórz nad

Złotym Rogiem. Gdy ruch w mieście ucichł, zeszli na po-

grążone w mroku ulice i po bruku pokrytym lodem, w ciszy,

poprowadzili konie do rzeźni w Sutluce. Z powodu stukotu

kół pociągu Galip, by rozpoznać poszczególne sylaby i słowa,

musiał uważnie wsłuchiwać się w płynące z ust staruszka

opisy krwawych scen — jak zwierzęta padały jedno po dru-

gim, zaskoczone, że z brzuchów, niczym sprężyny ze starego

fotela, wypadają im wnętrzności, jak jelita wlokły się po za-

krwawionym bruku, rzeźnicy zwijali się niczym w ukropie,

konie czekające na swą kolej patrzyły smutno, a na twarzach

żołnierzy opuszczających cichcem miasto malowało się po-

czucie winy, identyczne u wszystkich.

Na Sirkeci pod dworcem też nie było taksówek ani dol-

muszy. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie spędzić nocy

w kancelaru, ale zobaczył zawracającą taksówkę i pomyślał,

że się nią zabierze. Samochód zatrzymał się dużo wcześniej

przy chodniku i czarno-biały mężczyzna z teczką, jakby żyw-

cem wyjęty z czarno-białego filmu, otworzył drzwi i wsiadł.

Kierowca, choć miał już pasażera, zatrzymał się także przed

Galipem i zaproponował, że zawiezie do Galatasarayu zarów-

no „tego pana", jak i jego. Galip wsiadł do auta.

Gdy wysiadał w Galatasarayu, żałował, że nie zamienił ani

słowa z człowiekiem jak z czarno-białego filmu. Patrząc na

przycumowane przy moście Karakóy oświetlone, lecz puste

promy, pomyślał, że mógł mu powiedzieć: „Proszę pana, kie-

dyś, wiele lat temu, w podobny śnieżny wieczór...". Gdyby

192

tylko zaczął opowiadać, na pewno z łatwością doprowadziłby

opowieść do końca, a mężczyzna słuchałby go z należytą

uwagą.

Tuż za kinem Atlas, gdy zatrzymał się przy wystawie skle-

pu z damskim obuwiem (Ruya nosiła numer trzydzieści sie-

dem), podszedł do niego mały, chudy człowieczek. W ręku

miał teczkę z tworzywa imitującego skórę, taką, jaką noszą

inkasenci z gazowni.

Lubi pan gwiazdy? — zapytał.

Zamiast palta nosił zapiętą pod szyję marynarkę. Galip

uznał, że ma do czynienia z kolegą po fachu osobnika, który

na placu Taksim rozstawiał teleskop i za sto lirów pozwalał

zainteresowanym popatrzeć w niebo, lecz w tym momencie

człowieczek wyjął z teczki album. Odwracając jego karty,

pokazał Galipowi niezwykłe fotografie niektórych słynnych

gwiazd filmowych, odbite na luksusowym papierze.

Nie, nie były to zdjęcia gwiazd, lecz ich sobowtórów, ubra-

nych w takie same stroje, noszących takie same ozdoby, a co

najważniejsze — doskonale imitujących ich pozy, sposób,

w jaki stały, paliły papierosy i składały wargi jak do poca-

łunku. Do każdej strony poświęconej danej gwieździe dołą-

czony był jakiś zaskakujący tytuł wycięty z gazety, pośrodku

znajdowało się jej zdjęcie z kolorowego czasopisma, a wokół

rozmieszczone były fotografie sobowtóra w „atrakcyjnych"

pozach, starającego się jak najbardziej upodobnić do gwiazdy.

Zauważywszy zainteresowanie Galipa, chudy człowie-

czek z teczką wciągnął go w pustą, wąską uliczkę obok kina

Yeni Melek, gdzie podał mu album do przejrzenia. W świetle

padającym z osobliwej wystawy, gdzie na uciętych rękach

i nogach, zwisających z sufitu na żyłkach, wyeksponowano

rękawiczki, parasole, torebki i pończochy, Galip z uwagą

193

przyglądał się licznym wersjom Turkan Szoray*, ze znużeniem

zapalającym papierosa, wirującym w tańcu i pozwalającym,

by cygański strój rozchylał się w nieskończoność; kopiom

Mujde Ar**, które — obierając banana — z lubieżnym uśmie-

chem patrzyły prosto w obiektyw i śmiały się bezczelnie;

Hulyom Koęyigit***, zmywającym naczynia nad zlewem i za-

raz potem zalewającym się łzami. Człowieczek, z taką samą

uwagą przyglądający się Galipowi, w pewnym momencie

wyrwał mu album z rąk, niczym nauczyciel, który przyłapał

ucznia na czytaniu zakazanych książek, i jednym ruchem

schował z powrotem do teczki.

Zaprowadzić cię do nich?

A gdzie one są?

Wyglądasz na porządnego gościa, chodź ze mną.

Ruszyli bocznymi uliczkami; uporczywie namawiany, aby

dokonał wyboru, Galip oświadczył, że podoba mu się Turkan

Szoray.

To naprawdę ona! — szepnął człowieczek z teczką,

jakby zdradzał jakąś tajemnicę. — Ucieszy się, zobaczysz,

spodobasz się jej.

Weszli na pierwsze piętro cuchnącej kurzem i tkaninami

starej kamienicy przy posterunku policji na Beyoglu. Na jej

* Turkan Szoray (ur. 1945) — aktorka filmowa uchodząca za wzór klasycz-

nej tureckiej urody, jedna z czterech (obok Hulyi Koęyigit, Filiz Akin

i Fatmy Girik) najpopularniejszych w latach 60. i 70. ubiegłego wieku

gwiazd kina tureckiego.

** Mujde Ar (ur. 1954) — aktorka filmowa, w latach 70. gwiazda filmów

klasy B, zdobyła uznanie w 1984 r. główną rolą w filmie Fahriye Abla,

zrealizowanym na podstawie wiersza Ahmeta Muhipa Dranasa pod

tym samym tytułem.

*** Hulya Koęyigit (ur. 1947) — aktorka filmowa, uważana za jedną z naj-

większych gwiazd tureckiego kina, laureatka wielu nagród.

194

frontonie widniał napis: „Przyjaciele"; choć w pogrążonym

w półmroku pokoju nie było widać maszyn do szycia ani

bel materiału, Galipowi od razu przyszła na myśl pracownia

krawiecka „Przyjaciele". Drugi pokój, dobrze oświetlony, do

którego wiodły wysokie drzwi pomalowane na biało, przypo-

mniał mu o konieczności zapłacenia alfonsowi za usługę.

Turkan! — zawołał mężczyzna, chowając pieniądze do

kieszeni. — Turkan, chodź, izzet cię szuka!

Dwie kobiety grające w karty odwróciły się i z uśmiechem

spojrzały na Galipa. Pokój, przypominający stary, sypiący

się teatr, wypełniały senny zaduch, właściwy pomieszcze-

niom z niezbyt sprawnie działającym piecem, duszący za-

pach perfum i nużący łomot hałaśliwego tureckiego popu.

Na sofie, w pozycji, jaką przybierała Ruya podczas lektury

kryminałów (z nogą na oparciu), leżała kobieta niepodobna

ani do żadnej gwiazdy, ani do Ruyi, i przeglądała satyryczny

tygodnik. To, że Mujde Ar była Mujde Ar, wynikało z napisu:

Mujde Ar" umieszczonego na koszulce na wysokości piersi.

Starszy mężczyzna ubrany jak kelner zasnął przed telewizo-

rem, na którego ekranie uczestnicy programu publicystycz-

nego dyskutowali o znaczeniu podboju Stambułu w dziejach

świata.

Dziewczyna w dżinsach, z trwałą ondulacją, wydała się

Galipowi podobna do jakiejś amerykańskiej gwiazdy — na-

zwiska nie mógł sobie przypomnieć — ale nie był pewien,

czy podobieństwo było zamierzone. Mężczyzna, który wszedł

drugimi drzwiami, podszedł do Mujde Ar i niczym ktoś, kto

nie wierzy w to, co mu się przydarza, dopóki nie przeczyta

o tym w gazetach, z pijacką powagą zaczął powoli sylabi-

zować napis na jej koszulce — połknął przy tym pierwszą

sylabę.

195

Kobieta w sukience w lamparcie cętki musi być Turkan §o-

ray, uznał Galip, wnioskując z ledwie wyczuwalnej harmonu

w sposobie poruszania się oraz z faktu, że zmierzała w jego

stronę. Może nawet bardziej niż inne przypominała pierwo-

wzór — jej długie blond włosy opadały na prawe ramię.

Mogę zapalić? — spytała z miłym uśmiechem. Wsunęła

między wargi papierosa bez filtra. — Poda mi pan ogień?

Galip podsunął jej zapalniczkę i twarz kobiety spowiły

niezwykle gęste kłęby dymu. W dziwnej ciszy, w której nie

słychać już było hałaśliwej muzyki, z tytoniowej chmury

wychynęła po chwili twarz o dużych oczach okolonych dłu-

gimi rzęsami, niczym wyłaniająca się z mgły głowa świętej,

a Galip pierwszy raz w życiu pomyślał, że mógłby pójść do

łóżka z kobietą inną niż Ruya. Wręczył pieniądze ubranemu

jak urzędnik mężczyźnie, który nazwał go izzetem. Poszli

na górę, do starannie urządzonego pokoju; kobieta zgasiła

nie wypalonego do końca papierosa w popielniczce z logo

Akbanku, po czym wyjęła z paczki następnego.

Mogę zapalić? — spytała tym samym tonem co poprzed-

nio. Takim samym ruchem wsunęła między wargi papiero-

sa bez filtra i rzucając mu takie samo zamglone spojrzenie,

uśmiechnęła się. — Poda mi pan ogień?

Gdy znów tym samym zmysłowym ruchem pochyliła gło-

wę nad wyimaginowaną zapalniczką, odsłaniając przy tym

nieco piersi, Galip zrozumiał, że gesty i słowa przy zapalaniu

papierosa pochodzą z filmu z Turkan Szoray, a on powinien

wcielić się w izzeta Gunaya*, odtwarzającego w nim główną

* izzet Gunay (ur. 1934) — ceniony turecki aktor filmowy i teatralny,

wystąpił w ponad stu filmach; znawca antyków oraz kolekcjoner (nu-

mizmatyk i filatelista).

196

rolę męską. Podał jej ogień i głowę kobiety znów spowiła

niewiarygodnie gęsta chmura dymu, po czym powoli zaczęły

wyłaniać się zza niej wielkie czarne oczy okolone długimi, gę-

stymi rzęsami. Jak udawało się jej wypuścić z ust tyle dymu?

Taka sztuczka mogła powstać tylko w studiu filmowym.

Dlaczego milczysz? — spytała z uśmiechem.

Nie milczę — odpowiedział Galip.

Wyglądasz na niezłego cwaniaka, a może po prostu

jesteś taki niewinny? — W głosie kobiety pobrzmiewały uda-

wana ciekawość i gniew. Te same słowa z towarzyszeniem

takich samych gestów powtórzyła raz jeszcze. W uszach miała

ciężkie kolczyki, sięgające niemal do nagich ramion.

Z fotosów zatkniętych za ramę okrągłego lustra nad toa-

letką Galip zorientował się, że sukienkę w lamparcie cętki

z odsłaniającym całe plecy głębokim wycięciem Turkan Szoray

nosiła w Licencji na miłość, filmie sprzed dwudziestu lat,

w którym zagrała kobietę lekkich obyczajów, przesiadującą

w nocnych lokalach — a partnerował jej izzet Gunay. Usłyszał

też inne kwestie wypowiadane przez słynną gwiazdę w tym

filmie: „Iść teraz spać? To niemożliwe! Jak sobie wypiję, mam

ochotę na zabawę!" (pochylała przy tym głowę jak niezado-

wolone, rozkapryszone dziecko, składała ręce pod brodą, po

czym nagłym ruchem je rozkładała), „izzet, zostań u mnie,

dopóki nie opuszczą mostu" (ton dobrej cioci niepokojącej się

o dziecko sąsiadów), „Mamy być razem, i to już dziś, los tak

chce!" (w nagłym wybuchu radości), „Miło mi poznać, miło

mi poznać, miło mi poznać" (jak dama).

Galip zajął miejsce na krześle przy drzwiach, kobieta zaś

usiadła na taborecie przed toaletką, rzeczywiście podobną

do tej z filmu, i zaczęła czesać długie włosy, ufarbowane na

blond. Jeden z fotosów przedstawiał tę właśnie scenę. Plecy

197

kobieta miała jednak ładniejsze niż pierwowzór. Rzuciła Ga-

lipowi krótkie spojrzenie w lustrze.

Powinniśmy się byli spotkać dawno temu...

Spotkaliśmy się dawno temu — odparł Galip, patrząc

na odbicie jej twarzy. — W szkole nie siedzieliśmy w tej samej

ławce, ale gdy w gorące wiosenne dni po długich dyskusjach

pozwalano otworzyć okno, w szybie, która dzięki znajdującej

się tuż obok tablicy zamieniała się w istne lustro, obserwo-

wałem twoją twarz, tak jak to robię teraz.

Hm... Powinniśmy się byli spotkać dawno temu...

Spotkaliśmy się już dawno — powtórzył Galip. — Gdy

widzieliśmy się po raz pierwszy, twoje nogi wydały mi się

tak cienkie, tak delikatne, że przestraszyłem się, że nagle

się złamią. W dzieciństwie twoja cera była jakby szorstka,

ale kiedy wyrosłaś, po gimnazjum, nabrała koloru i niezwyk-

łej miękkości. W gorące letnie dni, gdy znudzeni zabawą

w domu, zaczynaliśmy rozrabiać, prowadzono nas czasem

na plażę; wtedy w drodze powrotnej jedliśmy lody kupione

w Tarabyi i paznokciami wypisywaliśmy litery na warstewce

soli, która pokrywała nasze ręce. Kochałem delikatne włoski

na twoich przedramionach. Kochałem twoje zaróżowione od

słońca nogi. Kochałem twoje włosy muskające moją twarz, gdy

próbowałaś dosięgnąć czegoś na półce ponad moją głową...

Powinniśmy się byli spotkać dawno temu...

Kochałem ślady, jakie na twoich plecach zostawiały

paski kostiumu kąpielowego pożyczanego od matki, sposób,

w jaki nerwowo targałaś włosy w chwilach irytacji, to, jak

chwytałaś między kciuk a palec wskazujący drobinkę tyto-

niu, która dostała ci się na język z papierosa bez filtra, i jak

otwierałaś usta podczas oglądania filmu, jak zajęta lekturą

machinalnie sięgałaś po orzeszki i prażony groch z talerzyka,

198

który zawsze miałaś pod ręką, jak gubiłaś klucze, jak mruży-

łaś oczy, choć twierdziłaś, że nie jesteś krótkowidzem. Gdy

zrozumiałem, że wpatrując się zmrużonymi oczami w jakiś

odległy punkt, jesteś gdzie indziej i myślisz o czym innym,

kochałem cię i niepokoiłem się o ciebie jednocześnie. Mój Bo-

że, kochałem tę część twojego umysłu, którą znałem, a jeszcze

bardziej tę, której nie znałem, i bałem się, bałem się!

Dostrzegłszy na twarzy Turkan Szoray ledwie zauważalny

niepokój, Galip zamilkł. Kobieta położyła się na łóżku stoją-

cym obok toaletki.

Chodź — powiedziała. — Nic nie jest tego warte, nic,

rozumiesz? — Galip jednak dalej siedział niezdecydowany.

Czyżbyś nie kochał Turkan Szoray? — spytała po chwili

z nutą zazdrości (prawdziwej czy udawanej, tego Galip nie

potrafił określić) w głosie.

Kocham.

Podoba ci się, jak trzepoczę rzęsami?

Podoba.

A to, jak schodziłam po stopniach na plażę w filmie Jak

ta lala, zapalałam papierosa w Licencji na miłość, trzymałam

cygarniczkę w Bombowej dziewczynie1

Podobało mi się.

W takim razie chodź tu do mnie, kochany.

Porozmawiajmy jeszcze.

O czym?

Galip zaczął się zastanawiać.

Jak masz na imię, czym się zajmujesz?

Jestem adwokatem.

Miałam kiedyś adwokata — powiedziała kobieta. —

Wziął ode mnie kupę forsy, ale nie umiał wziąć od mojego

męża samochodu, który był zarejestrowany na mnie. Samo-

199

chód był mój, rozumiesz, mój, a teraz wozi się nim ta dziwka.

Chevroletem 56 w kolorze strażackiej czerwieni. Co mi po

adwokacie, który nie umie odzyskać mojego samochodu? A ty

zabrałbyś samochód mojemu eks?

Zabrałbym.

Zabrałbyś? — spytała kobieta z nadzieją. — Zabierz.

Zabierz, a ja wyjdę za ciebie za mąż. Wybawisz mnie od tego

życia tutaj. To znaczy filmowego życia. Mam już dość by-

cia aktorką. Ten kretyński naród traktuje aktorki jak dziwki,

nie jak artystki! Ja nie jestem aktorką, jestem artystką, rozu-

miesz?

Oczywiście...

Ożenisz się ze mną? — spytała wesoło. — Po ślubie bę-

dziemy jeździć moim samochodem. Ożenisz się? Ale musisz

mnie pokochać.

Ożenię.

Nie, nie, to ty mnie zapytaj... Czy wyjdziesz za mnie?

Turkan, czy wyjdziesz za mnie?

Nie tak! Szczerze, z uczuciem, jak na filmach! Ale naj-

pierw wstań, tego pytania nie zadaje się na siedząco.

Galip stanął na baczność, jakby zamierzał odśpiewać

hymn narodowy:

Turkan, czy wyjdziesz..., czy wyjdziesz za mnie?

Ale ja nie jestem dziewicą — oświadczyła kobieta. —

Miałam wypadek.

Podczas jazdy konnej czy zjeżdżania po poręczy?

Nie, w trakcie prasowania. Śmiejesz się, ale ja już wczo-

raj słyszałam, że nasz sułtan kazał cię ściąć. Jesteś żonaty?

Jestem.

Że też zawsze muszę trafić na żonatego! — zawołała

kobieta tonem z dialogów Licencji na miłość. — Nieważne!

200

Ważne są Państwowe Drogi Żelazne. Która drużyna zdobę-

dzie mistrzostwo w tym roku, jak sądzisz? Dokąd to wszystko

zmierza? Kiedy armia powie anarchu: stop? Wiesz, dobrze by

było, gdybyś poszedł się ostrzyc.

Nie rób uwag na tematy osobiste — żachnął się Galip.

Nie wypada.

A co ja takiego powiedziałam? — kobieta udała zdziwie-

nie, otwierając szeroko oczy i trzepocząc rzęsami jak Turkân

Szoray. — Pytałam, czy uratujesz moje auto, jeśli za ciebie wyj-

dę. Nie, nie tak. Czy ożenisz się ze mną, gdy uratujesz moje

auto? Podam ci numer rejestracyjny: 34 CG 19 maja 1919*.

Wyjechał z Samsunu, ocalił całą Anatolię, Chevrolet 56.

Opowiedz mi o swoim chevrolecie — poprosił Galip.

Dobrze, ale zaraz zaczną się dobijać do drzwi. Visite się

kończy.

Mów po turecku.

Słucham?

Pieniądze nie są ważne — oświadczył Galip.

Też tak sądzę — zgodziła się kobieta. — Mój Chevrolet

56 był w kolorze czerwonym, takim samym jak ten lakier do

paznokci. O, jeden się chyba złamał, zobacz. Może i mój che-

vrolecik w coś uderzył. Zanim ten drań, zwany moim mężem,

podarował go tej dziwce, codziennie nim tutaj przyjeżdżałam.

A teraz tylko widuję go na ulicy, samochód znaczy się. Cza-

sem jak okrąża plac Taksim, czasem gdy czeka na kogoś przy

przystani na Karakóyu; za każdym razem kto inny siedzi za

kierownicą. Baba lubi samochody, co dzień maluje go na in-

* Data 19 maja 1919 r. jest uważana za umowny początek tureckiego

ruchu wyzwoleńczego. Tego dnia Mustafa Kemal (Atatürk) wylądował

w Samsunie.

201

ny kolor. Raz patrzę — mój Chevrolet jest kasztanowy, dzień

później ma dołożone niklowane części i odcień kawy z mle-

kiem. Następnego dnia różowy, przystrojony kwiatami, z lalką

w stroju panny młodej z przodu, wozi nowożeńców. A ty-

dzień później cały czarny, w środku siedzi sześciu wąsatych

policjantów — co to, przerobili go na radiowóz? Z boku ma

napisane „Policja", o pomyłce nie ma mowy. Oczywiście za

każdym razem zmienia tablice rejestracyjne, żebym go nie

rozpoznała.

Oczywiście.

Oczywiście i policjanci, i szoferzy to kochasie tej baby,

ale czy ten rogacz, mój mąż, wie, co ona wyprawia? Zostawił

mnie ot tak, poszedł sobie. Czy ciebie ktoś tak kiedyś porzu-

cił? Którego mamy dzisiaj?

Dwunastego.

Jak ten czas leci. Patrzcie go, pozwala mi gadać i gadać.

A może chcesz czegoś ekstra? Powiedz, lubię cię, miły z ciebie

facet, więc czemu nie. Masz przy sobie dużo forsy, naprawdę

jesteś bogaty? Czy tak jak izzet handlujesz warzywami? Nie,

jesteś adwokatem. Zadaj mi jakąś zagadkę, panie mecenasie.

Albo ja tobie zadam: jaka jest różnica między padyszachem

a mostem na Bosforze?

Nie wiem.

A między Ataturkiem a Mahometem?

Nie wiem.

Zbyt łatwo się poddajesz! — zawołała. Przestała przy-

glądać się sobie w lustrze, wstała od toaletki i podeszła do

Galipa; chichocząc, wyszeptała mu na ucho odpowiedzi, po

czym objęła go ramionami za szyję: — Weźmy ślub — mrucza-

ła. — Pojedźmy na górę Kaf, będziemy należeć do siebie, sta-

niemy się innymi ludźmi. Weź mnie, weź mnie, weź mnie.

202

Prowadząc dalej rozpoczętą grę, pocałowali się. Czy było

w tej kobiecie coś, co przypominało mu Ruyę? Nie, ale Galip

był zadowolony. Kiedy padli na łóżko, kobieta zrobiła coś

podobnie jak jego żona: gdy Ruya wkładała język do jego

ust, Galipa za każdym razem ogarniał niepokój; przychodzi-

ło mu na myśl, że jego ukochana jest kimś innym. Kiedy

natomiast imitacja Turkan Szoray wsuwała język, większy

i cięższy niż u Ruyi, ze swego rodzaju poczuciem tryumfu,

a przy tym delikatnie i jakby żartobliwie, Galip miał wraże-

nie, że to nie kobieta w jego ramionach, lecz on sam staje się

kimś innym, i poczuł podniecenie. Popchnęła go teatralnym

gestem i przeturlali się po wielkim łożu na drugą stronę — raz

jedno na górze, raz drugie, raz jedno na dole, raz drugie — ni-

czym w kompletnie nierealistycznych scenach w tureckich

filmach.

Przestań, kręci mi się w głowie! — zawołała kobieta,

naśladując nie wiadomo kogo; zachowywała się przy tym,

jakby rzeczywiście zakręciło jej się w głowie.

Galip zorientował się, że z tej strony łoża mogą dostrzec

siebie w lustrze, i zrozumiał, do czego była potrzebna ta fi-

glarna scena z turlaniem się. Teraz, rozbierając siebie i Galipa,

kobieta mogła czerpać przyjemność z przyglądania się temu.

Potem oboje, jakby patrzyli na kogoś trzeciego, niczym człon-

kowie jury zawodów gimnastycznych, oceniający zawodnika

wykonującego program obowiązkowy — no, może radośniej

niż oni — podziwiali w lustrzanym odbiciu wszystkie kolejno

demonstrowane talenty kobiety.

Oboje staliśmy się kimś innym — powiedziała kobieta,

w chwili gdy Galip, wyciągnięty na materacu o bezgłośnie

uginających się sprężynach, nie mógł widzieć ich w lustrze.

Kim jestem? Kim jestem? — spytała, lecz Galip nie udzielił

203

odpowiedzi, na którą czekała. Szczytował. Usłyszał tylko, jak

kobieta mówi: „Dwa razy dwa to cztery", a potem mruczy

pod nosem: „Słuchaj, słuchaj!", i ledwie słyszalnie opowiada

o jakimś sułtanie, księciu i jego nieszczęsnym synu, jakby

opowiadała bajkę albo sen.

Jeśli ja jestem tobą, to ty jesteś mną — powiedziała

później, gdy się ubierali. — Co z tego, że ty stałeś się mną,

a ja tobą! — uśmiechnęła się przebiegle. — Spodobała ci się

Turkan Szoray?

Spodobała.

Wyzwól mnie zatem od tego życia, uratuj, zabierz mnie

stąd, weź mnie, pojedźmy gdzieś daleko, ucieknijmy, pobierz-

my się, zacznijmy nowe życie.

Z jakiego filmu pochodził ten tekst? Galip nie wiedział,

co robić. Być może o to właśnie chodziło kobiecie. Powie-

działa, że nie wierzy, iż jest żonaty. Zbyt dobrze zna bowiem

żonatych. Jeśli się pobiorą, a Galip odzyska jej chevroleta 56,

pojadą na przejażdżkę nad Bosfor: w Emirganie kupią kagit

helva*, w Tarabyi będą patrzeć na morze, w Buyukdere zjedzą

obiad.

Nie lubię Buyukdere.

W takim razie na próżno na Niego czekasz — powie-

działa kobieta. — On nigdy do ciebie nie przyjdzie.

Mnie się nie spieszy!

Ale mnie tak — odparła kobieta przekornie. — Boję się,

że gdy przyjdzie, nie rozpoznam Go. Boję się, że dostrzegę go

później niż inni. Boję się, że będę ostatnia.

Kim jest On?

Kobieta uśmiechnęła się tajemniczo.

* Kagit helva — biały nugat w waflu.

204

Nie oglądasz filmów? Nie znasz reguł gry? Ci, co za

dużo mówią, źle kończą w tym kraju. A ja chcę żyć.

Właśnie opowiadała mu historię koleżanki, która zniknęła

w niewyjaśnionych okolicznościach — prawdopodobnie zo-

stała zamordowana, a jej ciało wrzucono do Bosforu — gdy

ktoś zaczął walić w drzwi. Kobieta zamilkła. Kiedy Galip

wychodził z pokoju, wyszeptała za nim:

Wszyscy na Niego czekamy, wszyscy, wszyscy na Niego

czekamy.

14.

WSZYSCY na NIEGO CZEKAMY

Uwielbiam tajemnicze sprawy.

Fiodor Dostojewski, Listy

Wszyscy na Niego czekamy. Wszyscy od stuleci na Niego

czekamy. Czekamy, gdy patrzymy ze smutkiem na ołowia-

noniebieskie wody Złotego Rogu, by znaleźć wytchnienie od

tłumu na moście Galata; kiedy wrzucamy szczapy do piecyka,

by ogrzać pokoik w Surdibi*; gdy wdrapujemy się po niekoń-

czących się schodach greckiej kamienicy przy bocznej uliczce

Cihangiru; w miasteczku na zapadłej anatolijskiej prowincji,

kiedy — nim nadejdzie pora spotkania z kolegami w knajpie

dla zabicia czasu rozwiązujemy krzyżówkę w stambulskiej

gazecie albo marzymy, by wsiąść do samolotu wspomnianego

w jednym z artykułów i pokazanego na zdjęciu, by znaleźć

się w opisywanych w tejże gazecie salonach i obejmować

widziane w niej piękne kobiety z zamieszczonych fotografu.

Gdy idziemy przez kałuże na chodnikach, niosąc wrzynają-

ce się nam w dłonie ciężkie siatki, wyładowane zakupami

w torebkach zrobionych ze sto razy przeczytanych gazet,

* Surdibi — dosi. Podmurze, uboga dzielnica Stambułu u podnóża murów

Teodozjusza.

206

które — wydrukowane na byle jakim papierze — zostawia-

ją niemiły zapach farby na zapakowanych w nie jabłkach.

Kiedy wracamy w sobotni wieczór z kina, gdzie na ekranie

z zapartym tchem śledziliśmy przygody mężczyzn rozbi-

jających szyby i butelki oraz ich niewiarygodnie pięknych

kobiet; z ulicy burdeli, gdzie przespaliśmy się z dziwką, co

tylko spotęgowało nasze poczucie samotności; z knajp, w któ-

rych z powodu naszych drobnych idée fixe byliśmy obiek-

tem bezlitosnych żartów kompanów; od sąsiadów, których

rozwrzeszczane dzieci nie chciały iść spać i nie pozwalały

dorosłym wysłuchać w spokoju teatru radiowego — wszyscy

na Niego czekamy. Niektórzy twierdzą, że najpierw pojawi

się w mrocznych zakamarkach peryferyjnych dzielnic, gdzie

młodociani chuligani porozbijali uliczne latarnie, strzelając

do nich z procy, inni zaś — że przed jakimś sklepem dla

grzeszników, sprzedającym losy na loterię i kupony totali-

zatora sportowego, pisemka z gołymi panienkami, zabawki,

tytoń, prezerwatywy i wszelkiego rodzaju duperele. Wszyscy

są jednak zgodni, że gdziekolwiek to nastąpi — czy w barze,

w którym dzieciaki zatrudnione do pomocy po dwanaście

godzin dziennie ugniatają mielone mięso na kotleciki, czy

w kinie, gdzie tysiąc oczu gorejących jednym pragnieniem

staje się jednym okiem, czy na zielonych wzgórzach, gdzie

pasterze, niewinni jak anioły, ulegają czarowi cmentarnych

cyprysów — szczęśliwiec, który dostrzeże Go jako pierwszy,

od razu Go rozpozna, a wtedy oczekiwanie długie jak wiecz-

ność i krótkie jak mrugnięcie okiem dobiegnie końca i będzie

wiadomo, że oto nadszedł dzień wyzwolenia.

Koran mówi o tym jasno, choć oczywiście tylko tym, którzy

potrafią odczytać jego litery (sura „Nocna podróż", wers 97;

a także wers 23 sury „Grupy", gdzie powiedziano, że Bóg ze-

207

słał Koran, „Księgę, zawierającą podobne do siebie powtórze-

nia"* itd.); jak jednak twierdzi Mutahhar Ibn Tahir** w dziele

Stworzenie i dzieje, napisanym trzysta pięćdziesiąt lat po ze-

słaniu Koranu, jedyną wskazówką są słowa Mahometa: „Drogę

wskaże ktoś, kto będzie się nazywał jak Mahomet, wyglądał

jak on i czynił to, co on", a także świadectwa innych osób,

stanowiące źródło tego i innych podobnych hadisów. Po ko-

lejnych trzystu pięćdziesięciu latach Ibn Battuta*** w księdze

Osobliwości miast i dziwy podróży zamieścił krótką wzmiankę

o uroczystych czuwaniach w oczekiwaniu na Jego przyjście,

urządzanych przez szyitów w podziemiach grobowca Hakim

al-Waqt w Samarze. Trzydzieści lat później, jak kazał zapisać

swemu skrybie sułtan Delhi, Firuz Szach Tughlak, tysiące

nieszczęśników czekało na żółtych od pyłu ulicach miasta, aż

On nadejdzie i wyjawi tajemnicę liter. W tym samym czasie

Ibn Chaldun w swojej Mukaddimie, w której poddaje szczegó-

łowej analizie hadisy mówiące o Jego przyjściu, oczyszczając

je z szyickich naleciałości, koncentruje się na innym aspek-

cie: wraz z Nim pojawi się Dadżdżal, Szatan, Antychryst, jak

go określają Europejczycy — w dniu sądu i wyzwolenia On

stoczy walkę z Dadżdżalem i unicestwi go.

Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że wszyscy — za-

równo mój drogi czytelnik, Mehmet Yilmaz, który opisał mi

wizję, jaką miał we własnym domu w prowincjonalnym mia-

steczku gdzieś w Anatolu, jak i żyjący siedemset lat wcześ-

niej Ibn Arabi, który tę samą wizję opisał w Księdze Feniksa,

* Koran, przeł. J. Bielawski, Warszawa 1986, s. 552.

** Mutahhar Ibn Tahir al-Makdisi (al-Mukaddasi) — uczony, encyklope-

dysta, działający w X w. w Sistanie.

*** Abu Abdallah Muhammad Ibn Battuta (1304-1377) — ostatni z wiel-

kich geografów arabskich. Zob. Osobliwości miast i dziwy podróży,

przeł. T. Majda, H. Natorf, Warszawa 1962 (2008).

208

a także filozof sprzed jedenastu stuleci, al-Kindi*, któremu się

przyśniło, że ocaleni przez Niego odbiorą chrześcijanom Kon-

stantynopol, i dziewczyna z pasmanteru przy bocznej uliczce

Beyoglu, która wiele lat po tym, jak sen al-Kindiego się ziścił,

śniła o Nim na jawie wśród szpulek, guzików i nylonowych

pończoch — wszyscy marzący o wielkim wyzwolicielu i czeka-

jący na Jego przyjście nie potrafią wyobrazić sobie Jego twarzy.

Bez trudu natomiast możemy określić, jak wygląda Dadż-

dżal: al-Buchari w Życiu proroka pisze, że ma on jedno oko

i rude włosy, w Pielgrzymce zaś — że ma wypisane na twarzy,

kim jest; według at-Tajalisiego** jest obdarzony grubą szyją,

za to u Hodży Nizamettina Efendiego, który opisuje go tysiąc

lat później w Stambule, ma czerwone oczy i jest kościsty.

W komiksie o przygodach pewnego tureckiego herosa, pu-

blikowanym na łamach bardzo poczytnej w Anatolu gazety

Karagóz", gdzie debiutowałem jako dziennikarz, Dadżdżal,

zastawiający śmiertelnie niebezpieczne pułapki (parę z nich

osobiście zasugerowałem rysownikowi) na naszego bohate-

ra, który stale kocha się ze ślicznotkami z wciąż jeszcze nie

zdobytego przez Turków Konstantynopola, miał wykrzywione

usta, szerokie czoło, wielki nos i gładko ogoloną twarz. Pod-

czas gdy Dadżdżal tak silnie działał na wyobraźnię, doktor

Ferit Kemal, jedyny nasz pisarz, który zdołał przedstawić

barwny i żywy obraz Jego, tak oczekiwanego wybawiciela,

zmuszony był napisać swe dzieło Le Grand Pacha po fran-

cusku i wydać je w Paryżu w 1870 roku, co niektórzy z nas

uważają za stratę dla rodzimej literatury.

* Abu Jusuf Jakub Ibn Ishak al-Kindi (ok. 801-ok. 879) — arabski filozof,

teolog, matematyk i lekarz, uważany za ojca filozofu muzułmańskiej.

** Abu Dawud at-Tajalisi — jeden z wczesnych zbieraczy hadisów, żyjący

w VuI w.

209

Nieuznawanie Le Grand Pacha, w tak realistyczny sposób

przedstawiającego zbawiciela, za część literatury tureckiej

tylko dlatego, że dzieło to powstało w języku francuskim,

jest równie żałosne jak zarzuty, niekiedy zaprawione goryczą,

wysuwane przez prowschodnie czasopisma w rodzaju „Fon-

tanny" czy „Wielkiego Orientu" wobec rosyjskiego pisarza

Dostojewskiego, że epizod z Wielkim Inkwizytorem w Bra-

ciach Karamazow zaczerpnął z tej właśnie niewielkiej ksią-

żeczki. Opowieści o dziełach zapożyczonych przez Zachód

od Wschodu i przez Wschód od Zachodu nieodmiennie przy-

wodzą mi na myśl pewne porównanie: jeśli ta kraina snów,

nazywana przez nas światem, jest jak dom, którego próg prze-

kroczyliśmy nieświadomie niczym lunatycy, literatury po-

szczególnych tradycji są jak zegary wiszące w pokojach owego

domu, który staramy się poznać i oswoić. W takim razie:

1. Nonsensem jest twierdzić, że spośród zegarów tyka-

jących w tym domu sennych marzeń jedne pokazują czas

właściwy, a inne niewłaściwy.

2. Bzdurą jest też twierdzenie, że jeden zegar śpieszy się

o pięć godzin w porównaniu z innym, bo zgodnie z taką logiką

równie dobrze można dowodzić, że ten sam zegar spóźnia

się o siedem godzin.

3. Wyciąganie wniosku, że jakiś zegar naśladuje inny, z te-

go, iż pokazał godzinę dziewiątą trzydzieści pięć, a nieco póź-

niej drugi również wskazał tę godzinę, także nie ma sensu.

Rok przed pogrzebem Ibn Ruszda* w Kordobie** Ibn Arabi,

który napisał ponad dwieście dzieł o charakterze mistycznym,

* Ibn Ruszd (1126-1194)—zwany na Zachodzie Awerroesem, wszechstron-

ny uczony arabski, filozof, teolog, lekarz, prawnik, matematyk i polityk.

** Uczony zmarł na wygnaniu w Marrakeszu, ale jego ciało przewieziono

do Kordoby, gdzie się urodził.

210

przebywał w Maroku i tworzył kolejne dzieło, natchniony

opowieścią (snem) ze wspomnianej wyżej (tu uwaga do kolegi

zecera: jeśli ten fragment tekstu wypadnie u góry kolumny,

zamień „wyżej" na „niżej"!) sury XVu o cudownym przenie-

sieniu Mahometa do Jerozolimy, gdzie po drabinie wspiął

się do nieba (wydarzenie to z arabska zwie się Miraę), by

ujrzeć Raj i Piekło. Jeśli wziąć pod uwagę, że Ibn Arabi miał

dokładnie trzydzieści pięć lat, gdy opisywał (w 1198 roku),

jak — prowadzony przez przewodnika — przemierzył siedem

niebiańskich kręgów, co w nich zobaczył i o czym rozmawiał

ze spotkanymi tam prorokami, nonsensem (numer jeden) by-

łoby uznanie, że pojawiająca się w jego snach piękna dziew-

czyna o imieniu Nizam* jest tą właściwą, nie zaś Beatrycze,

albo że Ibn Arabi jest tym właściwym poetą, a nie Dante, czy

też że Księga nocnej podróży jest tym właściwym dziełem,

a nie Boska Komedia.

W XI wieku spod pióra andaluzyjskiego filozofa Ibn Tu-

fajla** wyszła opowieść o losach dziecka, które trafia na bez-

ludną wyspę, gdzie — wykarmione przez łanię — żyje wiele

lat, poznając przyrodę, morze, śmierć, niebo i „Boże prawdy".

Twierdzenie, że bohater tej opowieści, Hajj Ibn Jakzan, wy-

przedza o sześćset lat Robinsona Crusoe albo że Ibn Tufajl jest

sześćset lat w tyle za Danielem Defoe, bo ten drugi bardziej

* Nizam, córkę perskiego arystokraty, Ibn Arabi spotkał w Mekce i poświę-

cił jej zbiór wierszy miłosnych, co naraziło go na oskarżenia o żywienie

wobec niej uczuć niegodnych mistyka. W komentarzu, którym opatrzył

swe poezje, nie zaprzeczył, że ją kocha, lecz stwierdził, iż miłość ta nie

jest ludzką namiętnością, lecz uczuciem do wiecznego piękna, a dziew-

czyna stanowi jedynie jego symbol.

** Ibn Hifajl (1105-1185) — muzułmański filozof, teolog, lekarz (postu-

lował przeprowadzanie autopsji), pisarz, a także urzędnik na dworze

Almohadów w Granadzie; nauczyciel Awerroesa.

211

szczegółowo opisuje przedmioty i narzędzia, jest przykładem

nonsensu numer dwa.

Pewnego wieczoru w marcu 1761 roku Szeyhulislama

Haciego Vełiyuddina Efendiego, urzędującego za panowania

sułtana Mustafy uI, odwiedził gadatliwy przyjaciel, który

na widok wspaniałej szafy w gabinecie pana domu wypalił

bez namysłu i należnej atencji: „Drogi hodżo, w twojej szafie

panuje taki sam bałagan jak w twojej głowie!". Natchnęło

to duchownego do napisania poematu, w którym porównu-

je swój umysł do mebla z drewna orzecha i udowadnia, że

w obu panuje ład i porządek. Twierdzi, że podobnie jak owa

wspaniała szafa ormiańskiej roboty, o dwojgu drzwiach, czte-

rech półkach i dwunastu szufladach, ludzki umysł również

ma dwanaście przegródek, w których przechowuje czasy,

miejsca, liczby, papiery i różne szpargały, dzisiaj nazywane

przez nas „istnieniem", „koniecznością" albo „przyczynowoś-

cią", a wszystko to opisuje dwadzieścia lat przed wydaniem

słynnego dzieła Kanta, w którym niemiecki filozof wymienia

dwanaście kategoru czystego umysłu. Dowodzenie jednak na

tej podstawie, że Niemiec naśladował Turka, jest nonsensem

określonym w punkcie trzecim.

Gdyby doktor Ferit Kemal, opisując tak plastycznie naszego

wybawiciela, na którego wszyscy czekamy, wiedział, że sto lat

później jego rodacy będą mu czynić tak absurdalne zarzuty,

zapewne nie byłby nawet zdziwiony; zawsze bowiem spotykał

się z obojętnością i życie upłynęło mu w ciszy i zapomnieniu.

Dziś mogę sobie jedynie wyobrażać jego twarz niczym obli-

cze ujrzane we śnie — nie zachowała się wszakże ani jedna

fotografia. Był namiętnym palaczem haszyszu. Z informacji

zawartych w dziele Abdurrahmana Szerefa Nowi Osmanowie

i wolność można wnioskować, że nałogiem tym zaraził wielu

212

swych pacjentów. W roku 1866 — tak, na rok przed drugą po-

dróżą Dostojewskiego do Europy! — wyjechał, wiedziony być

może jakimś nieokreślonym pragnieniem buntu i wolności,

do Paryża, gdzie napisał dwa, trzy artykuły do emigracyjnych

gazet „Hurriyet" i „Muhbir", a gdy młodoturcy* dogadali się

z dworem i jeden po drugim zaczęli wracać do kraju, on po-

został za granicą. Na tym ślad się urywa. W przedmowie do

swego dzieła wspomina o Les paradis artificiels Baudelaire'a,

co wskazuje, że być może znał De Quinceya, którego tak lubię.

Niewykluczone, że brał udział w eksperymentach z opium,

lecz strony, na których pisze o Nim, nie noszą śladu tych do-

świadczeń, wręcz przeciwnie — nacechowane są silną logiką,

tak nam dziś potrzebną.

Piszę ten felieton, by zapoznać oficerów patriotów z na-

szych sił zbrojnych z niezwykłymi ideami Ferita Kemala.

Aby je zrozumieć, należy najpierw wczuć się w atmosferę

jego dzieła. Wyobraźcie sobie książeczkę w niebieskiej opra-

wie, wydrukowaną na grubym, bibułopodobnym papierze,

wydaną w Paryżu przez Poulet-Malassisa w 1870 roku. Za-

ledwie dziewięćdziesiąt sześć stron. Wyobraźcie sobie ilu-

stracje (autorstwa francuskiego rysownika de Tenniselle'a)

przedstawiające miasto podobne raczej do Stambułu dzisiej-

szego niż ówczesnego, z brukowanymi ulicami, chodnika-

mi i murowanymi budynkami; zamiast kamiennych lochów

i prymitywnych narzędzi tortur — pomieszczenia pełne cieni,

przypominające dzisiejsze betonowe cele, i zwisające z sufitu

przedmioty do zadawania bólu, wyposażone w magnesy.

* Młodoturcy — nacjonalistyczny i modernistyczny ruch polityczny

działający w Turcji na przełomie wieku XIX i XX, dążący do obalenia

monarchu osmańskiej i reorganizacji państwa.

213

Książka rozpoczyna się opisem jednej z bocznych uliczek

Stambułu. Wokół panuje cisza, przerywana jedynie docho-

dzącym z oddali stukotem uderzających o chodniki pałek

nocnych stróżów i wyciem psów. Zza zasłoniętych gęstymi

kratami okien drewnianych domów nie pada nawet promień

światła. Ledwie widoczny dym, dobywający się ze służących

za kominy, zamocowanych do piecyków rur, miesza się z le-

ciutką mgłą spowijającą dachy i kopuły. Nagle w głębokiej

ciszy na opustoszałych chodnikach rozlegają się kroki. Ni-

czym w głos zwiastujący dobrą nowinę, wszyscy wsłuchują

się w ten nowy, dziwny, niespodziewany dźwięk — zarówno

ci, którzy włożyli na siebie kilka kaftanów i zbierają się, by

lec w lodowatej pościeli, jak i ci, którzy już śpią i śnią, okryci

kilkoma kołdrami.

Wstaje dzień, słoneczny i radosny, niczym nie przypomina-

jący ponurej nocy. Wszyscy Go rozpoznali, wszyscy już wie-

dzą, że to On, zrozumieli, że wypełniła się wieczność pełna

bólu, choć — dręczeni czarnymi myślami — sądzili, że nigdy

się nie skończy. Tam, wśród karuzeli obracających się niczym

w świąteczny dzień, wśród dawnych wrogów wybaczających

sobie urazy, wśród dzieci objadających się słodyczami, wśród

tańczących, żartujących, bawiących się kobiet i mężczyzn, jest

On. Przechadza się wśród nich nie jak wybawiciel, który po-

wiedzie rzesze nieszczęsnych od zwycięstwa do zwycięstwa,

ku lepszym dniom, ale jak starszy brat. Jednak Jego oblicze za-

snuwa cień, cień wątpliwości, niepokojącej myśli, złego prze-

czucia. I gdy tak w zamyśleniu przemierza ulice, dopadają Go

słudzy Le Grand Pacha, czyli Wielkiego Paszy, i wtrącają do

zimnego kamiennego lochu, jednego z wielu w tym mieście.

O północy do Jego celi przychodzi — trzymając w ręku zapa-

loną świecę — sam Wielki Pasza i rozmawia z Nim całą noc.

213

Kim jest Wielki Pasza? Chciałbym, aby czytelnik zdecydo-

wał o tym według własnego uznania, dlatego nawet nie będę

podawał imienia ani tłumaczył na turecki pełnego tytułu tej

osoby, jedynej w swoim rodzaju. Tytuł „pasza" wskazuje, że

może chodzić o wysoko postawionego polityka, wybitnego

dowódcę lub jakiegoś oficera bardzo wysokiej rangi; z nie-

zachwianej logiki jego wypowiedzi można wnioskować, że

jednocześnie mamy do czynienia z filozofem albo z jedną

z wcale nierzadkich wśród nas osób obdarzonych szczegól-

nym rodzajem mądrości, które nie myślą o sobie, lecz o kraju

i narodzie. Owej nocy w więzieniu Wielki Pasza mówił, On

zaś go słuchał. Oto słowa Wielkiego Paszy, które przekonały

Go i zmusiły do milczenia:

1. Podobnie jak wszyscy ja też od razu poznałem, że jesteś

Nim (tak zaczął mowę Wielki Pasza). By to pojąć, nie potrze-

bowałem uciekać się do tajemnic liter i cyfr, szukać, jak to

robiono setki i tysiące lat, znaków na niebie czy w Koranie,

czytać proroctw o Tobie. Gdy na twarzach ludzi dojrzałem

radość i zwycięską euforię, wiedziałem, że jesteś Nim. Te-

raz oczekują, że dzięki Tobie zapomną o bólu i smutku, że

dasz im nadzieję, którą stracili, poprowadzisz ich od zwy-

cięstwa do zwycięstwa; lecz czy Ty będziesz w stanie im to

dać? Wiele stuleci temu Mahomet zdołał przywrócić nadzieję

nieszczęsnym, bo potrafił zwyciężać mieczem. Teraz jednak,

choćby nasza wiara była nie wiem jak silna, wrogowie islamu

dysponują orężem potężniejszym niż nasz. Nie ma szans na

militarny sukces! Czyż nie dowodzi tego los wielu fałszywych

mahdich*, podających się za Niego, którzy — choć przez

* Mahdi — oczekiwany przez muzułmanów wybawiciel, wysłannik Alla-

cha, który ma się pojawić przed końcem świata, by zbawić wiernych.

215

pewien czas przysparzali kłopotów Anglikom i Francuzom

w Indiach czy w Afryce — w końcu zostali pokonani i znisz-

czeni, a swymi działaniami sprowokowali jeszcze większe

nieszczęścia? (W tym miejscu następuje seria przykładów

natury wojskowej i ekonomicznej, wskazujących, że tryumf

nie tylko islamu, lecz całego Wschodu nad Zachodem jest

jedynie mrzonką. Wielki Pasza, jak przystało na polityka rea-

listę, uczciwie porównuje nędzę Orientu i bogactwo Okcy-

dentu, On zaś słucha ze smutkiem i milczeniem potwierdza

ponury obraz kreślony przez Paszę, bo nie jest jakimś tam

szarlatanem, tylko prawdziwym Nim).

2. Ale nie oznacza to wcale, że bolesne ubóstwo nie może

przynieść zwycięstwa cierpiącym (Wielki Pasza mówił dalej,

choć już dawno minęła północ). Wojnę przyjdzie nam wypo-

wiadać nie tylko zewnętrznym wrogom. Bo co z wewnętrz-

nymi? Czyż źródłem całej naszej nędzy, naszego cierpienia

nie są żyjący wśród nas grzesznicy, lichwiarze, krwiopijcy,

okrutnicy, którzy tylko udają prawych i uczciwych? Sam wi-

dzisz, że przywrócić nadzieję zrozpaczonym braciom, dać im

zwycięstwo możesz jedynie przez walkę z wrogiem w naszych

szeregach, czyż nie? Jeśli tak, to zdajesz sobie sprawę, że bę-

dziesz ją toczyć nie z dzielnymi żołnierzami, wojownikami

u boku, ale ramię w ramię z donosicielami, katami, policjan-

tami i mistrzami tortur. Pozbawionym nadziei trzeba pokazać

sprawcę ich biedy, by uwierzyli, że gdy zostanie zdeptany jak

wąż, zapanuje raj na ziemi. Od trzystu lat nie robimy nic in-

nego. By dać nadzieję naszym braciom, wskazujemy im win-

nych, którzy żyją wśród nich. Oni zaś, spragnieni tej nadziei

nie mniej niż chleba, wierzą nam. Najbystrzejsi i najuczciwsi

z winnych pojmują sens naszych działań i nim zostaną stra-

ceni, szczegółowo opowiadają o swych występkach, nawet

216

tych najmniejszych, wyolbrzymiając je i koloryzując, by choć

trochę dodać otuchy pozbawionym nadziei współbraciom.

Niektórym nawet wybaczamy, a oni dołączają do nas i razem

wyruszamy na poszukiwania winowajców. Nadzieja, tak samo

jak Koran, podtrzymuje nie tylko nasze życie duchowe, lecz

także doczesne: nadzieję i wolność spodziewamy się otrzy-

mać z tych samych rąk, które dają nam chleb.

3. Wiem, że jesteś wystarczająco zdecydowany, by dokonać

tych trudnych rzeczy, wystarczająco sprawiedliwy, aby bez

mrugnięcia okiem wyłowić winnych z ludzkiego mrowia,

i wystarczająco silny, żeby bez specjalnej chęci, ale jednak —

poddać ich torturom. Bo jesteś Nim. Tylko jak długo będziesz

w stanie podsycać nadzieję mas? Po jakimś czasie zorientują

się, że nic się nie zmieniło na lepsze. Gdy nie będzie przyby-

wać chleba, nadziei, którą czerpali z Ciebie, zacznie ubywać.

Zaczną wtedy tracić wiarę w świętą księgę i w oba światy,

ogarną ich na powrót głęboki pesymizm, duchowe ubóstwo,

niemoralność. A co gorsza — zwątpią w Ciebie, znienawidzą

Cię. Donosiciele zaczną mieć wyrzuty sumienia z powodu

winnych, których wydali w ręce Twoich katów i pracowi-

tych mistrzów tortur; policjanci i strażnicy tak się zmęczą

bezsensem zadawanych cierpień, że nie ucieszą ich ani nowe

metody sprawiania bólu, ani nadzieja, jaką będziesz próbował

ich natchnąć; uznają, że nieszczęśnicy, którymi obwieszano

szubienice, zostali straceni bez powodu. W owym sądnym

dniu przekonasz się, że nie wierzą już ani Tobie, ani opowie-

ściom, którymi ich raczyłeś. Ale najgorsze dopiero nastąpi:

gdy nie pozostanie już żadna opowieść, w którą mogliby wie-

rzyć wszyscy razem, każdy z nich zacznie wierzyć w swoją

każdy bowiem będzie miał własną historię i każdy będzie

chciał ją opowiedzieć. Miliony biedaków, niosąc nieszczęś-

217

cia nad głowami niczym aureole, będą jak lunatycy krążyć

melancholijnie ze swoimi opowieściami po brudnych ulicach

zatłoczonego miasta i pełnych błota placach, których nigdy

nie udaje się doprowadzić do porządku. Dla nich nie będziesz

już Nim — staniesz się Dadżdżalem, a Dadżdżal stanie się

Tobą. To nie w Twoje, lecz w jego opowieści będą chcieli tym

razem uwierzyć. Dadżdżal będzie mną, powracającym zwy-

cięsko, lub kimś takim jak ja. I powie tym nieszczęśnikom,

że zwodziłeś ich od dawna, karmiłeś ich nie nadzieją, lecz

kłamstwem, bo w rzeczywistości nie jesteś Nim, ale Dadżdża-

lem. Być może nie będzie to nawet konieczne, bo Dadżdżal we

własnej osobie albo jakiś nieszczęśnik, który sam dojdzie do

wniosku, że zawsze go oszukiwałeś, w środku nocy w jakiejś

mrocznej uliczce wystrzeli cały magazynek w Twoje śmier-

telne — choć niegdyś uważane za kuloodporne — ciało. Całe

lata dawałeś im nadzieję i całe lata ich zwodziłeś, i za to pew-

nej nocy znajdą Twego trupa na brudnym chodniku w jednej

z zabłoconych uliczek, do których zdążyłeś już przywyknąć,

a nawet je polubić.

11.

W ZIMOWY WIECZÓR

Ludzie bez zajęcia i ci goniący

za bajkami, opowieściami.

Mevlana, Mesnevi

Galip właśnie opuścił buduar sobowtóra Turkan Szoray, kiedy

ponownie ujrzał człowieka jakby wyjętego z czarno-białego

filmu; to był ten sam mężczyzna, obok którego siedział w tak-

sówce jadącej z Sirkeci do Galatasarayu. Galip znajdował się

przed posterunkiem policji; nie mógł się zdecydować, dokąd

ma iść, więc zatrzymał się na chwilę, a w tym momencie

zza rogu, migając niebieskim światłem, wyłonił się radiowóz

i podjechał do chodnika. Tylne drzwi gwałtownie się otworzy-

ły i Galip od razu rozpoznał człowieka, którego policjanci wy-

prowadzili z samochodu, poszturchując i popychając. Szedł

między dwoma funkcjonariuszami; wygląd jak z czarno-białe-

go filmu gdzieś znikł, jego twarz ożywiał rumieniec pasujący

do poczucia winy i granatu nocnego nieba. Na brzegu wargi

miał ciemnoczerwoną plamę krwi, ale nie starał się jej otrzeć;

połyskiwała w jaskrawym świetle latarni, która oświetlała

fronton budynku policji, nie pozwalając potencjalnym zama-

chowcom kryć się w mroku. Teczkę, którą w taksówce mocno

ściskał w ręku, niósł teraz policjant; mężczyzna zaś szedł,

219

patrząc przed siebie, jak przystało na kogoś, kto przyznał się

do winy, lecz wydawał się osobliwie zadowolony. Ujrzawszy

Galipa przy schodach wiodących na posterunek, rzucił mu

krótkie, dziwne i przerażające spojrzenie:

Dobry wieczór panu!

Dobry wieczór! — odpowiedział Galip niepewnie.

Kto to? — spytał jeden z policjantów, wskazując na

Galipa.

Reszty rozmowy Galip nie dosłyszał, gdyż policjanci we-

pchnęli nieszczęśnika do środka i zamknęli drzwi.

Gdy znalazł się na głównej ulicy, minęła już pierwsza;

mimo to po zaśnieżonych chodnikach wciąż spacerowali lu-

dzie. „Na ulicy biegnącej równolegle do ogrodu brytyjskiego

konsulatu — pomyślał — jest lokal czynny do rana; chodzą

do niego nie tylko prowincjusze, którzy przyjechali zaszaleć

w mieście, lecz także inteligencja. Ruya czytała o nim w cza-

sopismach o sztuce, które w kpiarskim stylu opisywały tego

rodzaju miejsca".

Przed hotelem Tokatliyan wpadł na iskendera, od którego

na kilometr czuć było anyżkiem — widać nie żałował sobie

raki. Mężczyzna opowiedział mu, jak zabrał ekipę brytyjskich

filmowców z Pera Palas na wycieczkę po mieście w stylu

Stambuł tysiąca i jednej nocy" (bezpańskie psy penetrują-

ce śmietniki, handlarze haszyszu i dywanów, otyłe tancerki

brzucha, typy spod ciemnej gwiazdy przesiadujące po knaj-

pach itp.), a w końcu zaprowadził ich do jakiejś spelunki

w bocznej uliczce. Tam ktoś coś powiedział, nie słyszał co, ale

dziwny facet z teczką wszczął awanturę, nie, nie z nimi, z ty-

mi obok, przyszła policja i rach-ciach — zabrała gościa, tak

jak stał, inny wyskoczył oknem, po tym zajściu dosiadło się

do nich sporo ludzi i zrobiła się wesoła imprezka, Galip może

220

dołączyć, jeśli ma ochotę. W poszukiwaniu papierosów bez

filtra dla iskendera przeszli całe Beyoglu tam i z powrotem,

aż w końcu znaleźli się przed — jak głosił szyld — nocnym

klubem.

Pojawienie się Galipa przyjęto radośnie, głośno, lecz

w gruncie rzeczy obojętnie. Jedna z zagranicznych dzienni-

karek, piękna kobieta, coś opowiadała. Zespół grający kla-

syczną muzykę spakował instrumenty i ustąpił miejsca na

scenie iluzjoniście, który zaczął wyjmować z pudełek kolejne

pudełka. Asystentka magika miała krzywe nogi i bliznę po

cesarskim cięciu poniżej pępka. Galip pomyślał, że zamiast

dziecka mogła urodzić tego ospałego królika, którego trzymała

w dłoniach. Po numerze ze znikającym radioodbiornikiem,

ściągniętym zresztą od Zatiego Sungura*, znów z pudełek

zaczęły wyskakiwać pudełka, a publika straciła zaintereso-

wanie występem.

iskender tłumaczył na turecki opowieść Angielki siedzącej

przy drugim końcu stołu. Galip słuchał z nadzieją, że choć

opuścił początek tej historu, z twarzy kobiety — pełnej eks-

presji — zdoła wyczytać, o co chodzi. Z dalszego ciągu wyni-

kało, że pewna kobieta (Galip uznał, że jest nią zapewne sama

Angielka) próbowała przekonać mężczyznę, którego znała

i kochała od dziewiątego roku życia, iż twarz wyobrażona na

bizantyjskiej monecie wydobytej przez nurka z dna morza

ma niezwykły wyraz, lecz mężczyzna, zaślepiony miłością do

kobiety, niczego tajemniczego nie dostrzegał, potrafił jedynie

w uniesieniu pisać miłosne wiersze.

* Zati Sungur (1898-1984) — znany turecki iluzjonista, w latach 20.

i 30. ubiegłego wieku cieszący się sławą również w Europie > A

Południowej.

221

I tak dzięki monecie wyłowionej przez nurka kuzyn

i kuzynka w końcu się pobrali! — iskender przetłumaczył na

turecki słowa Angielki. — Ale gdy pod wpływem owego ma-

gicznego wizerunku życie kobiety się odmieniło, mężczyzna

nadal niczego nie rozumiał.

Dlatego resztę swoich dni kobieta spędziła samotnie,

zamknięta w wieży.

(Galip pomyślał, że porzuciła męża).

Gdy opowieść się skończyła, siedzący przy długim stole

dłuższą chwilę milczeli, wyrażając w ten sposób szacunek dla

ludzkich uczuć, co Galipowi wydało się kompletnym nonsen-

sem. Nie chodziło mu o to, by wszyscy tak jak on cieszyli się,

że piękna kobieta porzuciła durnia, ale wzruszający, tragiczny

koniec opowieści, z której wysłuchał co prawda tylko połowę,

był wręcz śmieszny (podobnie jak idiotyczna zaduma po tych

wszystkich wzniosłych słowach). Kiedy Angielka skończyła

mówić, Galip gotów był przyznać, że nie jest piękna, lecz

jedynie sympatyczna.

Wysoki mężczyzna w okularach, który zabrał głos po niej,

był — jak wynikało ze słów iskendera — literatem; Galipo-

wi jego nazwisko obiło się już o uszy. Oznajmił, że będzie

mówił o pewnym pisarzu, zastrzegł jednak, żeby słuchacze

nie próbowali utożsamiać bohatera opowieści z nim samym.

Powiedział to nieco nieśmiało, jakby chciał zaskarbić sobie

sympatię współbiesiadników, ale uśmiechał się przy tym tak

dziwnie, że Galip nie był wcale pewien jego intencji.

Człowiek, o którym mówił pisarz, długie lata spędził sa-

motnie w domu, pisząc opowiadania i powieści, nikomu jed-

nak nie dawał ich do przeczytania; zresztą nawet jeśliby je

komuś pokazał, to i tak nikt by ich nie opublikował. Był tak

obsesyjnie pochłonięty pracą (której w owych czasach nikt

222

nie uznawał za pracę), że żył zamknięty w czterech ścianach;

nie widywał się z nikim, ale nie dlatego, że nie lubił ludzi albo

że nie odpowiadał mu ich styl życia — po prostu nie potrafił

oderwać się od biurka. Żyjąc w zupełnej samotności, do tego

stopnia zatracił umiejętność współżycia społecznego, że kie-

dy raz na sto lat znalazł się wśród ludzi, oszołomiony tłumem

zaszywał się w jakimś kącie i wyczekiwał chwili, gdy znów

znajdzie się w domu. Co dzień, spędziwszy przy biurku czter-

naście godzin, o świcie, gdy z minaretów zaczynały dobiegać

poranne wezwania na modlitwę, odbijające się echem wśród

wzgórz, kładł się do łóżka i myślał o ukochanej kobiecie,

którą widział tylko raz, i to przypadkiem, lecz to, co do niej

czuł, nie miało wiele wspólnego z miłością czy pożądaniem

było jedynie rodzajem tęsknoty za drugim człowiekiem,

wyimaginowaną towarzyszką życia, za czymś, co stanowiłoby

przeciwieństwo jego dotychczasowej samotności.

Ów pisarz, twierdzący, że zna miłość jedynie z książek,

a seks niespecjalnie go pociąga, po latach ożenił się z tą nie-

zwykle piękną kobietą, o której marzył. Małżeństwo — po-

dobnie zresztą jak książki, które w owym czasie doczekały

się wydania — niewiele zmieniło w jego życiu. Tak samo jak

przedtem spędzał czternaście godzin dziennie przy biurku,

wpatrywał się w leżące przed nim puste kartki papieru, powo-

li, cierpliwie konstruował zdania i wymyślał nowe szczegóły

swych opowieści. Jedyną zmianą była paralela, jaką dostrzegał

między snami pięknej i milczącej żony, śpiącej spokojnie, gdy

nad ranem wślizgiwał się do łóżka, a marzeniami, jakie snuł

on sam, wsłuchując się w dźwięki porannego ezanu*. Kiedy

* Ezan — wezwanie wiernych na modlitwę, wyśpiewywane przez mue-

zina z minaretu pięciokrotnie w ciągu dnia.

223

tak leżał obok żony i rozmyślał, wydawało mu się, że między

ich snami istnieje jakiś związek — coś jakby harmonia, po-

dobna do tej powstającej mimowolnie w rytmie oddechów,

przypominająca wznoszącą się i opadającą delikatną melodię.

Pisarz był zadowolony z nowego życia; po długich latach sa-

motności lubił zasypiać u boku pięknej kobiety, wsłuchiwać

się w jej spokojny oddech, snuć marzenia i wierzyć, że ich

sny się splatają.

Gdy pewnego zimowego dnia żona odeszła bez podania

konkretnej przyczyny, zaczęły się dla niego trudne dni. Kiedy

leżał w łóżku i wsłuchiwał się w echa porannego ezanu, nie

potrafił już tak jak dawniej marzyć w półśnie. Tak łatwo przy-

woływane w czasach przed małżeństwem i w jego trakcie,

obrazy w jego głowie nie osiągały teraz takiej wyrazistości

i wiarygodności, jakiej pragnął. Niczym w powieści, której nie

mógł napisać tak, jak chciał, było w nich jakieś niewytłuma-

czalne niezdecydowanie — niedostatek, wciągający pisarza

w ślepe uliczki pełne lęku. W pierwszych dniach po odejściu

żony to upośledzenie sennych marzeń tak się nasiliło, że pi-

sarz, który zawsze bez trudu zapadał w sen wraz z dźwiękami

porannego ezanu, teraz nie mógł zasnąć długo po tym, jak

ptaki zaczęły śpiewać, odleciały mewy nocujące na dachach

domów, a na ulice miasta wyjechały śmieciarki i pierwsze

autobusy. Co gorsza, niedostatek snu i snów stawał się coraz

bardziej widoczny w jego twórczości. Choć dwadzieścia razy

zaczynał pisać na nowo to samo, najprostsze nawet zdanie,

nie potrafił nadać mu zamierzonego wyrazu.

Aby wydobyć się z ogarniającej go depresji, pisarz poddał

swe życie ścisłej rutynie; zmuszał się do przypominania sobie

marzeń z nadzieją, że pozwoli mu to przywrócić dawną har-

monię. Po wielu tygodniach odzyskał wreszcie zdolność do

224

zasypiania po usłyszeniu porannego ezanu, a niedługo potem

spostrzegł, że gdy wstaje z łóżka niczym lunatyk i zasiada do

pisania, potrafi składać zdania piękne i wyraziste, co uznał

za początek wychodzenia z depresji; przy okazji zauważył, że

pomogła mu w tym pewna przypadkowo odkryta sztuczka.

Człowiek porzucony przez żonę, pisarz, który nie potrafił

snuć takich marzeń, jakich pragnął, stale wspominał dawne

życie, gdy z nikim nie dzielił łóżka, gdy jego sny nie splatały

się ze snami pięknej kobiety. Przypomniał sobie przeszłość tak

intensywnie, tak wyraziście, że w końcu udało mu się wcielić

w dawnego siebie i zaczął snuć dawne marzenia, śnić dawne

sny, co pozwoliło mu spokojnie zasypiać. Wkrótce przyzwy-

czaił się do tego podwójnego życia i nie musiał już zmuszać

się do wyobrażania sobie marzeń, by móc śnić albo pisać.

Strząsając popiół do tej samej popielniczki i pijąc kawę z tej

samej filiżanki, stawał się kimś innym i był w stanie tworzyć;

przeistaczając się w tym samym łóżku, o tej samej porze,

w siebie samego z przeszłości, mógł spokojnie zasnąć.

Gdy pewnego dnia żona, znów bez podania konkretnej

przyczyny, wróciła do niego („do domu", jak powiedziała),

pisarzowi trudno było przywyknąć do nowej sytuacji. Ta sama

nieokreślona niepewność, która pojawiła się w jego snach

w pierwszych dniach po porzuceniu, ogarnęła teraz całe jego

życie. We śnie, w który dopiero co nauczył się na nowo zapa-

dać, dręczyły go koszmary; nie znajdował spokoju ani w sta-

rej, ani w nowej tożsamości, miotał się bez sensu pomiędzy

nimi niczym pijak, który nie może odnaleźć drogi do domu.

Pewnego bezsennego poranka wstał z łóżka i z poduszką w rę-

ku poszedł do gabinetu, pachnącego kurzem i kaloryferami,

gdzie na biurku piętrzyły się papiery. Położył się, skulony,

na niewielkiej sofie i natychmiast głęboko zasnął. Od tego

225

dnia zaczął sypiać nie u boku milczącej, tajemniczej żony,

wśród jej niezrozumiałych snów, lecz w gabinecie. Gdy tylko

się budził, jeszcze w półśnie siadał za biurkiem i w spokoju

pisał opowieści, które wydawały się dalszym ciągiem śnio-

nych chwilę wcześniej snów. Wtedy pojawił się jednak inny,

przerażający problem.

Jeszcze zanim opuściła go żona, napisał książkę o dwóch

bliźniaczo do siebie podobnych ludziach, którzy zamienili się

miejscami — powieść określoną przez czytelników mianem

historycznej. Potem, gdy zmuszał się do bycia kimś, kim był

kiedyś, by móc spać i pisać, stawał się narratorem tej opowie-

ści, a ponieważ nie mógł przeżyć ani własnej przyszłości, ani

przyszłości swego drugiego wcielenia, z zaskoczeniem odkry-

wał, że wciąż na nowo pisze opowieść o sobowtórach! Ten

świat, w którym wszystko naśladowało wszystko, opowieści

i postaci były jednocześnie imitacjami i oryginałami, a jedna

opowieść prowadziła do innej, po pewnym czasie wydał się

pisarzowi tak realny, że — sądząc, iż nikt nie uwierzy w tak

realistyczne przedstawienie — postanowił wymyślić nierze-

czywisty świat, który przyjemniej mu będzie opisywać, a czy-

telnikom bardziej przypadnie do gustu. W tym celu nocami,

gdy jego piękna i tajemnicza żona spała spokojnie w łóżku,

zaczął wędrować po mrocznych ulicach miasta, zapuszczać

się do dzielnic, gdzie nie paliły się porozbijane uliczne latar-

nie, i penetrować podziemne kanały z czasów bizantyjskich,

kawiarnie, w których przesiadywali dziwacy i narkomani,

winiarnie oraz nocne kluby. To, co tam zobaczył, nauczyło

go, że życie w naszym mieście jest równie realne jak jego wy-

myślony świat: całe było książką. Czytanie jej, przewracanie

kart, dostrzeganie na nich coraz to nowych twarzy, znaków

i historu, codzienne wędrówki ulicami miasta tak mu się

226

spodobały, że zaczął się bać, iż nie potrafi wrócić do śpiącej

pięknej żony i przerwanej w połowie powieści.

Ponieważ ta opowieść mówiła nie o miłości, ale o samot-

ności, i mniej była historią o ludziach, a bardziej o samym

akcie opowiadania, słowa pisarza przyjęto w milczeniu. Galip

pomyślał, że współbiesiadnicy zapewne najbardziej ciekawi

są, dlaczego żona odeszła od bohatera, wszak wszyscy mieli

jakieś doświadczenia związane z byciem „porzuconym bez

powodu".

Następna w kolejce do opowiadania była dziewczyna z ba-

ru, naciągająca klientów na drinki, która kilkakrotnie powtó-

rzyła, że jej opowieść jest prawdziwa. Chciała być całkowicie

pewna, że „koledzy turyści" też są tego świadomi, ta historia

bowiem powinna być przestrogą nie tylko dla Turków, ale

w ogóle dla całego świata. Wydarzyła się całkiem niedawno,

tu, w tym lokalu. Kuzyn i kuzynka, stryjeczne rodzeństwo,

spotkali się przypadkiem po latach i płomień młodzieńczej

miłości rozgorzał między nimi na nowo. Dziewczyna do-

trzymywała towarzystwa klientom, chłopak zajmował się

ciemnymi interesami („To znaczy był alfonsem", wyjaśni-

ła opowiadająca, zwracając się do „turystów"), w związku

z czym „honorowe zabójstwo", którym zazwyczaj kończą

się tego rodzaju sytuacje, czyli śmierć z ręki kuzyna, dziew-

czynie nie groziło. W owym czasie w knajpie, podobnie jak

w całym kraju, panował spokój, nikt do nikogo nie strzelał

na ulicy, na święta zaś posyłano sobie paczki ze słodycza-

mi, a nie ładunki wybuchowe. Dziewczyna i chłopak byli

szczęśliwi. Ojciec dziewczyny zmarł nagle, zamieszkali więc

razem, ale spali w osobnych łóżkach i z utęsknieniem czekali

dnia ślubu.

227

Gdy w końcu nadszedł ten dzień i dziewczyna wraz z ko-

leżankami po fachu z całego Beyoglu stroiła się, malowała

i perfumowała, chłopak, wracając od fryzjera po przedślub-

nym goleniu, spacerował sobie główną ulicą — i nagle wpadł

w sidła niezwykle urodziwej kobiety. W jednej chwili zawró-

ciła mu w głowie, zaprowadziła do pokoju w Pera Palas i po

namiętnym seksie wyznała, że jest nieślubną córką szacha

perskiego i królowej angielskiej. Przyjechała do Turcji, by

zrealizować plan zemsty na rodzicach, którzy porzucili ją

owoc przelotnego, sekretnego związku. Poprosiła naszego

opryszka o pomoc — chciała odzyskać mapę, której jedna

połowa znajdowała się u dyrekcji policji, druga zaś w rękach

tajnych służb MiT*.

Wciąż płonący namiętnością mężczyzna zostawił kochan-

kę w hotelu i pognał do lokalu, w którym miał się odbyć

ślub; goście już się rozeszli, tylko narzeczona płakała w ką-

cie. Starał się ją ułagodzić, powiedział, że musiał się zająć

pewną sprawą „ważną dla narodu". Odłożyli ślub, rozesłali

wici wśród prostytutek, tancerek brzucha, właścicielek do-

mów schadzek i Cyganek z Sulukule** i wyłapali jednego

po drugim wszystkich policjantów uczęszczających do stam-

bulskich przybytków rozpusty. Gdy w końcu udało im się

zdobyć i złożyć obie części mapy, niedoszła panna młoda

zrozumiała, że kuzyn wykiwał ją oraz wszystkie ciężko pra-

cujące dziewczyny w mieście i że zakochał się w córce szacha

perskiego i królowej angielskiej. Z mapą schowaną pod lewą

piersią ukryła się w najpodlejszym burdelu w Kuledibi, gdzie

* MiT (Milli istihbarat Tegkilati) — Narodowa Organizacja Wywiadowcza.

** Sulukule — historyczna dzielnica w europejskiej części Stambułu, tra-

dycyjnie największe skupisko Romów w tym mieście.

228

najniżej upadłe kobiety obsługiwały najbardziej zepsutych

mężczyzn.

Na rozkaz niby księżniczki, podłej wiedźmy, mężczyzna

przetrząsał w poszukiwaniu kuzynki cały Stambuł. Ale im

dłużej szukał, tym wyraźniej zaczynał rozumieć, że szuka

nie jakiejś tam kobiety, lecz miłości swego życia; że kocha

nie tę, która kazała mu szukać, lecz tę, której szuka — nie

księżniczkę, ale córkę stryja, którą znał od dziecka. Znalazł ją

w końcu w burdelu w Kuledibi; gdy podglądał dawną miłość

przez dziurkę od klucza i zobaczył, jak ima się różnych sztu-

czek, by „obronić swą niewinność" przed bogatym klientem

w muszce, wyłamał drzwi i uratował dziewczynę. Nad okiem,

którym zerkał przez dziurkę (by z bólem serca zobaczyć, jak

jego półnaga ukochana robi klientowi loda), wyrosła mu wiel-

ka narośl i już tam pozostała. Takie samo czerwone miło-

sne znamię pojawiło się pod lewą piersią dziewczyny. Gdy

wraz z policją udali się do hotelu Pera Palas, by zatrzymać

wiedźmę, odkryli w szufladach tej pożeraczki męskich serc

dziesiątki tysięcy zdjęć uwiedzionych przez nią niewinnych

młodzieńców, sfotografowanych nago w różnych pozach.

Obok całej tej kolekcji, gromadzonej najwyraźniej z zamia-

rem szantażu, policja znalazła setki wywrotowych publikacji

w rodzaju tych, które pokazuje się w telewizji po zatrzymaniu

anarchistów, odezwy opatrzone sierpem i młotem, testament

tej starej cioty, ostatniego sułtana, oraz plany podziału Turcji

z namalowanym bizantyjskim krzyżem. Policja miała dowody,

że kobieta roznosi po całym kraju anarchistyczną zarazę jak

syfilis, ale gdy się okazało, że w jej kolekcji nie brakuje zdjęć

policjantów, gołych jak ich Pan Bóg stworzył i dzierżących

pałki" w rękach, sprawę wyciszono, zanim przedostała się

do prasy. Pozwolono jedynie opublikować informację o ślubie

229

stryjecznego rodzeństwa, opatrzoną fotografią. Dziewczyna

opowiadająca historię wyciągnęła z torebki wycinek z gazety

z tym właśnie zdjęciem i podała je siedzącym przy stole, by

je sobie po kolei obejrzeli — była na nim także ona, ubrana

w palto z kołnierzem z lisa i w tych samych kolczykach z per-

łami, które teraz miała w uszach.

Gdy się zorientowała, że jej opowieść została przyjęta

z niedowierzaniem, a u niektórych wywołała wręcz śmiech,

dziewczyna wpadła w złość. Upierając się, że wszystko, co

powiedziała, to szczera prawda, przywołała kogoś z głębi lo-

kalu; okazało się, że to fotograf, który na zlecenie księżniczki

robił nieprzyzwoite fotografie jej ofiarom. Gdy mężczyźnie

o ołowianosiwych włosach, który podszedł do stolika, oznaj-

miła, że goście w zamian za dobrą miłosną historię zamówią

u niego mnóstwo zdjęć, a do tego zostawią suty napiwek, stary

fotograf zaczął opowiadać.

Trzydzieści lat temu, a może jeszcze dawniej, w jego nie-

wielkim atelier zjawił się służący, by mu oznajmić, że jest pro-

szony do jednej z rezydencji przy trasie tramwajowej w Sziszli.

Zaciekawiony, dlaczego zamiast któregoś z kolegów bardziej

predestynowanych do zabawiania bogaczy wybrano jego, cie-

szącego się opinią „fotografa półświatka", poszedł do owego

domu. Przyjęła go tam młoda, piękna, niedawno owdowia-

ła kobieta i zaproponowała pracę: w zamian za sporą sumę

każdego dnia rano miał jej dostarczać po odbitce wszystkich

zdjęć, jakie zrobił poprzedniej nocy w spelunkach Beyoglu.

Fotograf przyjął propozycję. Przeczuwał, że musiała kryć

się za nią jakaś miłosna historia; postanowił przy tym przyj-

rzeć się możliwie z bliska zleceniodawczyni, ładnej szatyn-

ce, obdarzonej uroczym leciutkim zezem. Dwa lata później

zrozumiał, że kobieta nie szuka nikogo konkretnego, nikogo,

230

kogo kiedyś spotkała, gdyż ujęcia do powiększenia, wybierane

przez nią z setek przeglądanych co rano zdjęć, przedstawiały

mężczyzn w różnym wieku i o różnym typie urody, sfotogra-

fowanych w najrozmaitszych pozach. W następnych latach,

być może wskutek poczucia bliskości, jakie daje wspólna

praca, a może dlatego, że przekonała się o jego dyskrecji,

kobieta zaczęła mu się zwierzać. „Nie przynoś mi zdjęć ludzi

o twarzach pozbawionych wyrazu, o pustych spojrzeniach

mówiła. — Nie mogę dostrzec w nich żadnych liter, żad-

nego znaczenia!". Gdy inne ujęcia czyjegoś oblicza, z którego

spodziewała się odczytać (tak to uparcie określała) jakieś

sensy, przynosiły jej rozczarowanie, powtarzała: „Jeśli są tacy

smutni, tacy przygnębieni w knajpach i nocnych lokalach,

do których chodzą, by się zabawić, to, dobry Boże, jakież

puste spojrzenia muszą mieć, kiedy siedzą w biurach, za ladą,

w kasowych okienkach?".

Nie oznaczało to, że nie natrafili na kilka przypadków bu-

dzących pewne nadzieje. Pewnego razu z pokrytej zmarszcz-

kami twarzy starego mężczyzny (jak się potem okazało — ju-

bilera) kobieta odczytała coś, co dało jej do myślenia, jakieś

znaczenie; było ono jednak bardzo stare i zastygłe. Wiele

można było wyczytać ze zmarszczek na jego czole i pod ocza-

mi, lecz były to jedynie powtórzenia, które obecnie nie rzu-

cały już światła na niedostępne znaczenie. Trzy lata później

natrafili na inną twarz, na której aż roiło się od liter, i to

mówiących o dniu dzisiejszym. Pewnego pochmurnego po-

ranka z podnieceniem wpatrywali się w powiększone zdjęcia

wzburzonego oblicza mężczyzny, o którym wiedzieli tylko

tyle, że jest księgowym, i wtedy kobieta pokazała fotografowi

wielkie zdjęcie w gazecie, umieszczone tuż pod krzykliwym

tytułem: „Przywłaszczył sobie 20 milionów!". Widoczny na

231

nim mężczyzna, prowadzony przez wąsatych policjantów,

był odprężony — uwolnił się już od napięcia, jakie wywołuje

popełnianie przestępstwa, działanie wbrew prawu, i spo-

kojnie wpatrywał się w czytelników, a jego twarz była pusta

i niewinna, przypominała pomalowanego henną ofiarnego

baranka.

Poszeptawszy między sobą i wymieniwszy porozumie-

wawcze spojrzenia, słuchacze uznali, że chodziło oczywiś-

cie o miłość między fotografem a tajemniczą kobietą, ale na

końcu tej „miłosnej opowieści" pojawił się jeszcze jeden bo-

hater: pewnego rześkiego letniego poranka na fotografiach

przedstawiających liczne towarzystwo siedzące za stołem

w jednym z nocnych lokali, wśród mnóstwa twarzy pozba-

wionych wyrazu kobieta dostrzegła tę jedną, niezwykłą,

jaśniejącą blaskiem, i od razu pojęła, że jej poszukiwania,

trwające od jedenastu lat, nie były daremne. Wieczorem foto-

graf znów spotkał w nocnym lokalu tę cudowną młodą twarz

i zrobił więcej zdjęć; z powiększonych odbitek kobieta bez

trudu mogła odczytać bardzo jasne, czyste, niczym nieska-

żone znaczenie: miłość. Na pięknym jasnym obliczu owego

trzydziestotrzyletniego mężczyzny, zajmującego się naprawą

zegarków w małym zakładzie w Karagumruk, dawało się wy-

czytać trzy „nowe" (czyli pochodzące z łacińskiego alfabetu)

litery w sposób tak wyraźny i oczywisty, że zirytowana kobie-

ta nazwała fotografa, który nie potrafił ich dostrzec, ślepcem.

Następne dni spędziła, drżąc jak młoda dziewczyna przed

spotkaniem ze swatką i znosząc katusze niczym zakochana,

która z góry wie, że nie zdobędzie wzajemności, a gdy tylko

pojawia się choćby najmniejsze światełko nadziei, zaczyna

snuć perfekcyjne w najdrobniejszych szczegółach fantazje

na temat wspólnego szczęścia. W ciągu tygodnia na ścianach

232

jej salonu zawisły setki zdjęć zegarmistrza, zrobionych pod

najrozmaitszymi pretekstami.

Kiedy po pewnym wieczorze, podczas którego fotograf

zrobił jeszcze więcej dokładnych ujęć z jeszcze mniejszej

odległości, zegarmistrz o niezwykłej twarzy przestał się poja-

wiać w nocnym lokalu, kobieta oszalała z rozpaczy. Wysłała

fotografa na poszukiwania do Karagumruk, ale nie zastał on

mężczyzny ani w zakładzie, ani w domu wskazanym przez

okolicznych mieszkańców. Poszedł tam znowu po tygodniu

na drzwiach warsztatu wisiała kartka „Na sprzedaż",

a mieszkanie stało puste. Od tej pory kobieta straciła zupeł-

nie zainteresowanie zdjęciami, które fotograf — z sympatu,

nie dla pieniędzy — nadal jej przynosił, nie chciała nawet

zerknąć na inne, choćby najbardziej interesujące twarze. Aż

pewnej jesieni (tamtego roku nadeszła wyjątkowo wcześnie),

kiedy z ciekawym, jak sądził, materiałem zapukał do drzwi,

wścibski jak zawsze dozorca oznajmił mu z wyraźną satys-

fakcją, że pani się wyprowadziła, nie zostawiając adresu. Po-

myślał wtedy, że to koniec historu, a być może początek jego

własnej, którą zacznie układać ze wspomnień.

Ale właściwe zakończenie poznał, albo raczej domyślił

się go, dopiero po latach, kiedy przeczytał nagłówek w gaze-

cie: „Oblała mu twarz kwasem!". Nie zgadzały się ani imię

i nazwisko zazdrosnej żony, ani jej wygląd, ani wiek; obla-

ny kwasem mąż nie był zegarmistrzem, lecz prokuratorem

w miasteczku w środkowej Anatolu, którego nazwa widniała

na początku wiadomości. Co więcej, żaden ze szczegółów

podanych w notatce nie pasował do kobiety, jaką zapamiętał,

ani do przystojnego zegarmistrza, ale gdy tylko przeczytał

słowo „kwasem", od razu wyczuł, że chodzi o tamtych dwoje;

nie miał wątpliwości, że znali się od lat, wykorzystali go, by

233

razem zniknąć, to wszystko było sprytną grą, do której ucie-

kli się, by wyprowadzić w pole wszystkich, którzy mogliby

stanąć im na drodze. W bulwarowej gazecie, kupionej tego

samego dnia, zobaczył zdjęcie poparzonej twarzy zegarmi-

strza, szczęśliwej, bo pozbawionej do reszty „liter" i znaczenia

zrozumiał wtedy, że się nie myli.

Fotograf zerknął na zagranicznych gości, by sprawdzić,

jakie wrażenie robi jego historia, a widząc w ich oczach zacie-

kawienie i uznanie, zamilkł na chwilę, po czym takim tonem,

jakby zdradzał jakąś wojskową tajemnicę, dodał jeszcze jeden

szczegół: ten sam brukowiec zamieścił po latach to samo zdję-

cie oszpeconego kochanka jako podobiznę najnowszej ofiary

trwającej od lat wojny na Bliskim Wschodzie i opatrzył ją jakże

znamiennym podpisem: „Mówią, że to wszystko dla miłości".

Siedzący przy stole z radością zgodzili się wspólnie pozo-

wać do zdjęcia. Wśród nich było kilku dziennikarzy i specja-

listów od reklamy, których Galip znał dość słabo, jakiś łysy

mężczyzna, którego też już gdzieś widział, oraz cudzoziem-

cy, siedzący całą grupą przy drugim końcu stołu. Wszyscy

poczuli życzliwe zainteresowanie, jakie pojawia się wśród

podróżujących, którym wskutek niegroźnego wypadku przy-

szło spędzić noc w towarzystwie przypadkowo spotkanych

osób. Klub powoli pustoszał, gwar milkł, na scenie już dawno

pogasły światła.

Lokal wydał się Galipowi tak podobny do tego, w którym

nakręcono Licencję na miłość z Turkan Szoray w roli głównej,

że zapytał kelnera, czy niektóre sceny nie powstały aby w tym

miejscu. Ów starszy mężczyzna, zachęcony być może tym, że

uwaga wszystkich skupiła się teraz na nim, a może wcześniej-

szymi opowieściami, którym się dyskretnie przysłuchiwał,

opowiedział krótką historię.

234

Nie, nie dotyczyła filmu wspomnianego przez Galipa, lecz

innego, starego, nakręconego właśnie tutaj — kelner obejrzał

go czternaście razy w ciągu tygodnia, póki film widniał w re-

pertuarze kina Ruya. Kiedy producent i występująca w nim

piękna aktorka poprosili, by wystąpił w kilku epizodach,

z radością się zgodził. Dwa miesiące później obejrzał film

i zauważył, że widoczne na ekranie ręce i twarz kelnera to

jego własna twarz i jego ręce, lecz plecy, ramiona i tył głowy

należą do kogoś innego, i za każdym razem, gdy oglądał film,

czuł lęk, a jednocześnie dziwnie przyjemny dreszcz. Nie mógł

się też przyzwyczaić, że z jego ust dobywa się obcy głos, i to

w dodatku głos, który często słyszał w innych filmach. Rodzi-

na i znajomi kelnera również obejrzeli film, ale nie zwrócili

uwagi na tę zmianę jak ze snu, wywołującą ciarki i mącącą

umysł, nie dostrzegli tej filmowej sztuczki, a przede wszyst-

kim nie zrozumieli podstawowej prawdy: że dzięki drobnemu

trikowi łatwo można być wziętym za kogoś innego, udać, że

jesteśmy kimś innym albo że ten ktoś jest nami.

Długie lata kelner wyczekiwał z nadzieją, że obejrzy ten

film raz jeszcze, ale na próżno. Był przekonany, że gdyby

udało mu się zobaczyć go znów choć raz, mógłby zacząć

nowe życie — nie dlatego że ujrzałby na nowo własną mło-

dość, lecz z powodów, których nie zrozumieliby jego bliscy,

a „oczywistych" dla wyjątkowego towarzystwa siedzącego

przy tym stole.

Słowa starego kelnera o „oczywistych względach" stały

się przedmiotem długiej dyskusji. Większość obecnych by-

ła zdania, że chodzi o miłość — miłość kelnera do samego

siebie, do świata, w którym ujrzał siebie, do sztuki filmowej.

Dziewczyna z baru położyła kres tym spekulacjom, zdradza-

jąc, że kelner jest ciotą, tak jak większość byłych zapaśników

235

przyłapano go kiedyś, jak rozebrany do naga robił sobie

dobrze przed lustrem i jak obmacywał w kuchni młodych

pomocników.

Staruch o łysej głowie, który Galipowi wydał się znajomy,

oprotestował te — jak to nazwał — bezzasadne uprzedzenia

wobec zapaśników uprawiających „nasz narodowy sport"

i zaczął wyliczać przykłady wzorowego życia rodzinnego

sportowców, które swego czasu miał możność obserwować

z bliska w Tracji. W tym czasie iskender powiedział Galipowi,

kto to jest: spotkał starszego pana w holu hotelu Pera Palas,

gdy zabiegany tak, że nie wiedział, jak się nazywa, organizo-

wał pobyt ekipy BBC w Stambule i gorączkowo poszukiwał

Celala — tak, to mogło być owego wieczoru, kiedy dzwonił

w tej sprawie do Galipa. Facet powiedział mu, że zna Celala,

ma do niego pewną osobistą sprawę, zatem chętnie włączy

się w poszukiwania. W następnych dniach natykali się na

niego to tu, to tam — jako emerytowany oficer miał szerokie

znajomości, pomógł więc iskenderowi i Anglikom załatwić

różne drobne sprawy. Lubił wtrącać pojedyncze słowa po

angielsku; wymawiał je zresztą z okropnym akcentem. Było

jasne, że to jeden z tych emerytów, którzy mają dużo wol-

nego czasu i chcieliby robić coś pożytecznego, przyjaźnie

nastawionych i doskonale znających Stambuł. Starszy pan,

wyraziwszy opinię na temat trackich zapaśników, oświadczył,

że teraz jego kolej, aby coś opowiedzieć. Właściwie było to

pytanie, a nie opowieść.

Podczas zaćmienia Słońca stado owiec, zdezorientowane

nieoczekiwaną ciemnością, wraca do wsi. Stary pasterz za-

myka je w zagrodzie, a sam idzie do domu, gdzie przyłapuje

ukochaną żonę w łóżku z kochankiem. Waha się przez mo-

ment, po czym chwyta za nóż i zabija oboje. Oddawszy się

236

w ręce policji, staje przed sądem i twierdzi, że nie zabił żony

i jej kochanka, tylko nieznajomą parę, którą zastał w swoim

łóżku. Logika tej linu obrony jest taka: skoro nie było moż-

liwe, by kobieta, z którą przeżył tyle lat w miłości, której

ufał i którą dobrze znał, zrobiła mu coś takiego, to zarówno

mężczyzna, jak i kobieta w łóżku musieli być obcy. Tę zadzi-

wiającą przemianę pasterz przypisał wpływowi zaćmienia

Słońca i natychmiast w nią uwierzył. Był gotów ponieść karę

za czyn popełniony przez inną osobowość, która nagle prze-

jęła kontrolę nad jego ciałem, ale domagał się jednocześnie,

by uznano, że ofiary morderstwa to para złodziei, która wła-

mała się do jego domu i bezwstydnie skorzystała z łóżka. Po

odbyciu kary, choćby była nie wiadomo jak długa, zamierzał

wyruszyć na poszukiwania żony — nie widział jej od dnia

zaćmienia, a gdy ją odnajdzie, zaczną wspólnie szukać jego

utraconej osobowości. Jaką karę w tej sytuacji powinien mu

wymierzyć sędzia?

Słuchając odpowiedzi na to pytanie, udzielanych kolej-

no przez siedzących przy stole, Galip miał wrażenie, że już

gdzieś tę historię słyszał albo czytał, nie mógł sobie jednak

uzmysłowić gdzie. Fotograf przyniósł wywołane zdjęcia; na

widok jednego z nich Galipowi wydało się, że już wie, skąd zna

łysego starucha. Przez moment miał wrażenie, że tamten zaraz

sam mu wyjawi, kim jest, i w ten sposób zostanie rozwiązana

tajemnica oblicza starego wojskowego, które — niczym twarze

z opowieści fotografa — kryło w sobie nieodgadnione zna-

czenie. Nadeszła kolej Galipa, by zabrał głos — oświadczył,

że kobieta powinna pasterzowi wybaczyć, i zorientował się,

że poznał sekret twarzy emerytowanego oficera. Zrozumiał,

że w momencie, gdy kończył opowieść, starzec był już kimś

innym niż wtedy, kiedy ją rozpoczynał. Co się z nim stało

237

w czasie snucia tej opowieści? Co było w niej takiego, że go

tak odmieniło?

Przyszła pora na historię Galipa. Zaczął mówić o miłosnej

przygodzie pewnego starego, samotnego dziennikarza — jego

historię usłyszał kiedyś z ust kolegi po fachu. Człowiek ten

spędził całe życie w redakcjach w Babiali, robiąc tłumaczenia

dla różnych czasopism oraz pisząc recenzje filmów i sztuk

teatralnych. Ponieważ bardziej niż kobiety interesowały go

noszone przez nie suknie i ozdoby, nigdy się nie ożenił;

wraz z pręgowanym kotem, który wydawał się jeszcze star-

szy od niego i jeszcze bardziej samotny, mieszkał w małym,

dwupokojowym mieszkaniu przy jednej z bocznych uliczek

w Beyoglu. Dopiero pod koniec życia jego spokojną egzy-

stencją wstrząsnęło pewne zdarzenie — przeczytał książkę,

którą można czytać wciąż na nowo: powieść Marcela Prousta

W poszukiwaniu straconego czasu.

Stary dziennikarz tak pokochał owo dzieło, że mówił

o nim każdemu, kogo spotkał, ale nigdy nie trafił na kogoś,

kto nie tylko zadałby sobie trud przeczytania tylu tomów po

francusku, lecz w dodatku byłby nimi równie zauroczony

jak on. Zrezygnowany, sam sobie zaczął opowiadać sceny

i historie z powieści, którą czytał tyle razy. Gdy spotykała

go jakaś przykrość, musiał znosić grubiaństwa i okrucień-

stwa ze strony osób bez kultury, pozbawionych wrażliwości

i dobrych manier, powtarzał sobie w duchu: „A mnie tu wca-

le nie ma! Jestem w domu, w mojej sypialni, i wyobrażam

sobie, co w sąsiednim pokoju robi Albertyna — może śpi,

a może się właśnie obudziła — i z przyjemnością, z radością

wsłuchuję się w delikatne odgłosy jej kroków, gdy chodzi po

domu". Kiedy bowiem markotny przemierzał ulice miasta,

wyobrażał sobie, zupełnie jak narrator powieści Prousta, że

238

w domu czeka na niego młoda, piękna kobieta o imieniu

Albertyna, tak piękna, że kiedyś poznanie jej wydawało mu

się nieziszczalnym marzeniem, a teraz czeka na niego, on zaś

wyobraża sobie, co ona robi. Gdy stary dziennikarz przekra-

czał próg niedogrzanego, ciasnego mieszkania, przychodziły

mu na myśl fragmenty z dalszych tomów powieści, kiedy to

Albertyna porzuciła Prousta. Czuł smutek na widok pustych

pokoi i zaczynał wspominać, jak kiedyś siedzieli tu we dwoje

z Albertyną i gawędzili ze śmiechem, jak przychodziła do

niego, obowiązkowo szarpiąc za dzwonek u drzwi; wspominał

wspólne śniadania, swoje niekończące się napady zazdrości,

plany wspólnej podróży do Wenecji; wspominał to wszystko,

jakby był jednocześnie Proustem i jego uwięzioną Albertyną,

aż w końcu z oczu zaczynały mu płynąć łzy żalu i szczęścia.

W niedzielne poranki, które nieodmiennie spędzał w do-

mu w towarzystwie pręgowanego kocura, zirytowany pro-

stackimi historiami opisywanymi w gazetach, wciąż roz-

pamiętując drwiące uwagi wścibskich sąsiadów, dalekich

krewnych pozbawionych wyczucia oraz ich złośliwych, źle

wychowanych bachorów, udawał, że znalazł w szufladzie

pierścionek. Właściwie to Franciszka, służąca, znalazła go

w szufladce sekretarzyka z drzewa różanego — zapewne zo-

stawiła go tam Albertyna. „Nie, Franciszko — zwracał się do

wyimaginowanej służącej na tyle głośno, by usłyszał go kot

Albertyna go nie zapomniała, nie ma sensu go jej odsyłać,

przecież wkrótce i tak wróci do domu".

Nikt nie wie, kim jest Albertyna, nikt nie zna Prousta,

jakże ubogi i żałosny jest nasz kraj!", myślał stary dzienni-

karz. „Ale pewnego dnia i tu pojawią się ludzie, którzy będą

rozumieć Prousta i Albertynę, tak, może wówczas ci ludzie na

ulicach, ci biedacy z wąsami zaczną lepiej żyć, może wtedy

239

zamiast w szale zazdrości rzucać się jeden na drugiego

z nożem — będą, tak jak Proust, jedynie przywoływać w wy-

obraźni postać ukochanej osoby". Brak zrozumienia i niechęć

do mężczyzny ze strony innych dziennikarzy i tłumaczy,

którzy dostali pracę w redakcjach, bo uznano ich za wykształ-

conych, również wynikały z tego, że nie czytali Prousta, nie

znali Albertyny i nie wiedzieli, że stary dziennikarz czytuje

Prousta i sam jest zarówno Proustem, jak i Albertyną.

Zadziwiające w tej historu było jednak nie to, że stary

dziennikarz uważał się za bohatera powieści albo za jej autora

wszak każdy Turek oczarowany jakąś zachodnią książką,

której nikt inny tu nie zna, nabiera po pewnym czasie prze-

konania, że nie tylko przeczytał ją z przyjemnością, ale także

napisał. Taka osoba zaczyna potem gardzić ludźmi ze swego

otoczenia — nie tylko z tego powodu, że nie czytali książki,

ale również dlatego, że żadnej nie napisali. Toteż zadziwiające

było nie to, że stary dziennikarz uważał się za Prousta i Alber-

tynę, lecz to, że pewnego dnia zdradził ów sekret, ukrywany

tyle lat, pewnemu felietoniście.

Być może żywił dla młodszego kolegi jakieś specjalne

uczucia i dlatego mu się zwierzył; felietonista miał bowiem

w sobie jakiś urok, przywodzący na myśl francuskiego pi-

sarza i postaci z jego powieści. Był niewysokim brunetem

o proporcjonalnej, klasycznej sylwetce, wąskich biodrach,

długich rzęsach i małym wąsiku, a jego cera miała promienną,

jedwabistą gładkość jak u Pakistańczyków. Na tym jednak po-

dobieństwa się kończyły. Młody, piękny felietonista, którego

znajomość literatury zachodniej nie wykraczała poza Paula de

Kocka i Pitigrillego, wysłuchawszy zwierzeń starego dzienni-

karza, wybuchnął śmiechem, po czym oświadczył, że opisze

tę historię w felietonie.

240

Kiedy stary dziennikarz zorientował się, jak wielki błąd

popełnił, zaczął błagać młodszego kolegę, by o wszystkim

zapomniał, ale rozbawiony młodzieniec puszczał jego prośby

mimo uszu. Po powrocie do domu wielbiciel Prousta zrozu-

miał, że cały jego świat legł w gruzach: w pustym mieszkaniu

nie mógł już rozmyślać o parkosyzmach zazdrości pisarza ani

o miłych chwilach spędzonych w towarzystwie Albertyny,

nie mógł się zastanawiać, dokąd poszła kobieta. Teraz o tej

niezwykłej, magicznej miłości, o której w całym Stambule

wiedział tylko on, o tym wielkim, nieskalanym uczuciu, je-

dynej rzeczy w jego życiu, z której był dumny, wkrótce będą

czytać setki tysięcy bezdusznych prymitywów — to będzie

jak gwałt na wielbionej przez niego tyle lat Albertynie! Na

myśl o tym, że durni czytelnicy, zainteresowani jedynie in-

formacjami, ile to nakradł ostatnio premier i ile razy pomyliła

się spikerka w radiu, na kawałku papieru, którym następnie

wyłożą dno kubła na śmieci albo będą na nim czyścić rybę,

przeczytają imię Albertyny — tej, którą tak kochał, o którą był

taki zazdrosny, której odejście wtrąciło go w otchłań rozpaczy,

jego Albertyny, którą ujrzał pierwszy raz w Baalbeku, jadącą

na rowerze, i widoku tego nigdy nie zapomni — na samą myśl

o tym stary dziennikarz chciał natychmiast umrzeć.

Zebrawszy się na odwagę, zatelefonował do młodego felie-

tonisty o aksamitnej cerze i małym wąsiku i błagał, by nigdy

w żadnym felietonie nie wspominał o Prouście i Albertynie

wszak kto jak kto, ale on na pewno potrafi zrozumieć tę

wyjątkową miłość, na którą nie ma lekarstwa, nieprzezwy-

ciężoną, nieskończoną zazdrość, tę jakże ludzką słabość.

Przecież pan nawet nie czytał tego dzieła Marcela Prousta",

dodał śmiało. „Czyjego, jakiego dzieła? O co chodzi?", spytał

rozmówca, który zdążył już zapomnieć o tamtym wyznaniu.

241

Stary dziennikarz opowiedział mu więc jeszcze raz o wszyst-

kim, a młody, bezwzględny felietonista znów zaczął się śmiać

i po raz kolejny oświadczył beztrosko, że trzeba o tym napisać.

Być może pomyślał nawet, że stary dziennikarz chce, by jego

historia została opisana.

I opisał ją. Bohaterem felietonu, a raczej miniopowiadania,

był samotny i żałosny starzec, zakochany w bohaterce dzi-

wacznej zachodniej książki, stambulczyk, który uważał się

jednocześnie za pisarza i postać z powieści. Za jedynego to-

warzysza miał pręgowanego kota — tak samo jak rzeczywisty

dziennikarz. I tak samo jak on chciał umrzeć na widok nazwi-

ska Prousta i imienia Albertyny wymienionych w gazecie. Do-

wiedziawszy się, że został opisany w felietonie, stary dzien-

nikarz przeżył wstrząs. W sennym koszmarze, który przyśnił

mu się podczas ostatniej nocy jego życia, ujrzał felietonistów,

Proustów i Albertyny, wynurzających się z bezkresnej otchła-

ni, z niekończących się niczym bezdenne studnie ciągów opo-

wieści w opowieści. Kiedy w środku nocy nagle się obudził,

uświadomił sobie, że jego miłość przepadła i nie znajdzie już

szczęścia w marzeniach o niej, gdyż było to możliwe jedynie

tak długo, jak długo nikt o jego uczuciu nie wiedział. Gdy ran-

kiem, trzy dni po opublikowaniu owego okrutnego felietonu,

wyłamano drzwi do mieszkania starego dziennikarza, oka-

zało się, że zmarł we śnie, zatruty czadem wydobywającym

się z niesprawnego piecyka. Pręgowany kot głodował dwa

dni, jednak nie odważył się pożywić ciałem martwego pana.

Opowieść Galipa, choć smutna, wzbudziła w słuchaczach

radosne poczucie więzi. Kilka osób, w tym także zagraniczni

dziennikarze, wstało od stołu i zaczęło tańczyć z dziewczyna-

mi z baru w takt muzyki płynącej z niewidocznych głośników.

Tańczyli tak, śmiali się i bawili aż do zamknięcia klubu.

16.

MUSZĘ BYĆ SOBĄ

Jeśli człowiek chce być radosny — albo melancholijny,

albo smutny, albo zadumany, albo uprzejmy

powinien po prostu wyrażać ten nastrój

każdym swoim gestem.

Patricia Highsmith, Utalentowany pan Ripley

(przeł. Robert Sudół)

Już kiedyś opisywałem na łamach tej gazety pewne metafi-

zyczne doświadczenie, które stało się moim udziałem w zimo-

wą noc przed dwudziestu sześciu laty. Jakieś jedenaście, dwa-

naście lat temu, dokładnie nie pamiętam (niestety nie mam

też pod ręką mojego „tajnego archiwum", z którego korzystam

w podobnych sytuacjach, jako że moja pamięć w ostatnich

czasach znacząco osłabła), po opublikowaniu tego felietonu

otrzymałem stosy listów. Wśród głosów oburzenia, że napi-

sałem coś innego niż zazwyczaj i w stylu, do którego czy-

telnicy nie byli przyzwyczajeni („Dlaczego nie omawia Pan

problemów kraju? Dlaczego nie opisuje Pan melancholu ulic

Stambułu zalanych deszczem?"), znalazł się list od kogoś,

kto przeczuwał, że w „innej ważnej kwestu" mamy zbieżne

poglądy. Zamierzał mnie wkrótce odwiedzić i zadać mi kilka

pytań dotyczących „szczególnych" i „ważnych" spraw, co do

których zapewne będziemy zgodni.

Zdążyłem już niemal zapomnieć o liście, gdy jego autor,

z zawodu — jak napisał — fryzjer (to też było niezwykłe),

243

pewnego popołudnia ni stąd, ni zowąd zjawił się w redakcji.

Byłem bardzo zajęty, zbliżała się bowiem godzina zamknięcia

numeru i trzeba było zsyłać na dół gotowe materiały. Oba-

wiałem się ponadto, że fryzjer zacznie się rozwodzić nad

interesującymi go problemami i nalegać, bym poświęcał im

więcej miejsca w mojej rubryce. Aby się od niego uwolnić,

poprosiłem, żeby przyszedł kiedy indziej. Przypomniał mi, że

przecież uprzedzał o swojej wizycie, kiedy indziej nie będzie

miał czasu, a chce mi zadać tylko dwa pytania, na które mogę

odpowiedzieć bez zastanowienia. Spodobało mi się, że od

razu przystępuje do rzeczy, więc się zgodziłem.

Czy bycie sobą przychodzi panu z trudem?

Niewielki tłumek zebrał się przy moim biurku w nadziei

na jakieś dziwne, zabawne zdarzenie, z którego potem będzie

się można pośmiać: kilku młodszych kolegów, których wzią-

łem pod skrzydła, komentator z działu sportowego, zajmu-

jący się piłką nożną, pogodny, hałaśliwy grubas nieustannie

rozśmieszający wszystkich dowcipami... Zamiast odpowiedzi

rzuciłem więc jeden z tych „inteligentnych" żartów, jakich

spodziewała się po mnie publiczność. Fryzjer wysłuchał mo-

ich słów z uwagą, jakby to była odpowiedź, na którą czekał,

po czym zadał drugie pytanie:

Czy jest sposób, by człowiek był tylko sobą?

Tym razem zabrzmiało to tak, jakby pytał nie dla zaspoko-

jenia własnej ciekawości, ale w imieniu kogoś innego, kogo

(tylko) reprezentował. Bez wątpienia wyuczył się pytania na

pamięć.

Rozbawienie wywołane moim pierwszym żartem wciąż

trwało; słysząc śmiech, do grona obserwatorów dołączyli ko-

lejni. W tej sytuacji wygłaszanie ontologicznej mowy o byciu

sobą nie miało sensu, za to rzucenie jeszcze jednego celnego

244

bon motu, na który liczyła publika, było jak najbardziej na

miejscu. Drugi żart wzmocnił jeszcze efekt wywołany przez

pierwszy; zanosiło się na to, że powstanie z tego zdarzenia

elegancka anegdota na mój temat. Nie pamiętam treści żartu,

ale fryzjer wysłuchał go ze spokojem, tak samo jak poprzed-

niego.

Tak myślałem! — powiedział i wyszedł.

W tym kraju zwraca się uwagę na grę słów jedynie wtedy,

gdy drugie znaczenie stanowi jakąś obelgę albo wulgaryzm,

nie zastanawiałem się więc, czy fryzjer poczuł się urażony.

Powiem więcej: potraktowałem go równie lekceważąco, jak

potraktowałbym czytelnika, który rozpoznałby mnie w pu-

blicznej toalecie i, zapinając rozporek, zacząłby mi zadawać

pytania o sens życia albo wiarę w Boga.

Jednak w miarę upływu czasu... Czytelnicy, którzy z tego

urwanego w połowie zdania wysnują wniosek, że pożałowa-

łem swej arogancji i doceniłem wagę pytania zadanego przez

fryzjera albo że z poczucia winy zaczęły mnie dręczyć nocne

koszmary, najwyraźniej wcale mnie nie znają. Zupełnie nie

myślałem o fryzjerze, no, może raz. Ale nawet ta jednorazowa

myśl nie miała bezpośredniego związku z jego osobą, stano-

wiła jedynie kontynuację innej, która naszła mnie wiele lat

wcześniej, zanim jeszcze go poznałem. Na początku trudno

byłoby nawet nazwać ją myślą — przypominała raczej refren

od dzieciństwa powtarzający się w mojej głowie, nagle roz-

brzmiewający w uszach, nie, nie w uszach, gdzieś w głębi

umysłu, duszy: „Muszę być sobą, muszę być sobą, muszę

być sobą...".

Któregoś wieczoru, koło północy, po dniu spędzonym w to-

warzystwie krewnych i kolegów z pracy, zanim położyłem

się spać, usiadłem w starym fotelu, nogi oparłem na stoliku

245

i gapiłem się w sufit, paląc papierosa. W uszach wciąż dźwię-

czały mi niekończące się potoki słów wypowiadanych przez

ludzi, których spotykałem w ciągu dnia, ich żądania i krzyki

zlewały się w jeden dźwięk, nieprzyjemny i męczący jak ból

głowy, albo lepiej — jak podstępny ból zęba. Tamta myśl,

a raczej refren, pojawiła się najpierw jako rodzaj — jak by to

powiedzieć — antydźwięku. Podpowiadała, że istnieje droga

ucieczki przed nieustannym zgiełkiem tłumu, trzeba tylko

zanurzyć się we własny głos wewnętrzny, własny spokój,

szczęście, a nawet zapach. „Musisz być sobą, musisz być

sobą, musisz być sobą!"

Właśnie tamtej nocy poczułem, jak dobrze mi jest, gdy

siedzę samotnie, z dala od tłumu, chaosu, od tego odrażają-

cego bagna, które oni (imamowie wygłaszający piątkowe ka-

zania, nauczyciele, ciocia, ojciec, stryj, politycy i cała reszta)

nazywają życiem i w które próbują mnie — nas wszystkich

wciągnąć! Byłem tak szczęśliwy, że mogę się przecha-

dzać po ogrodzie własnych marzeń, a nie wśród ich nudnych

i pospolitych bajek, że nawet na swoje biedne, chude nogi

wyciągnięte na stoliku patrzyłem z czułością, z sympatią ob-

serwowałem ruch swojej brzydkiej, niezdarnej dłoni, gdy

podnosiłem do ust papierosa, by wydmuchać dym w stronę

sufitu. Raz w życiu mogłem być sobą, ten jeden raz zdołałem

polubić siebie! I właśnie wtedy refren zmienił barwę. Przestał

przypominać monotonną modlitwę wioskowego głupka, który

idąc wzdłuż muru meczetu, szepce to samo słowo przy każ-

dym kamieniu, albo mamrotanie staruszka liczącego z okna

pociągu mijane słupy telegraficzne; stał się gwałtownym ży-

wiołem pełnym gniewu i zniecierpliwienia i ogarnął nie tylko

mnie, mój nędzny, stary pokoik, ale i całą „rzeczywistość".

Teraz to nie refren się powtarzał — to ja, wypełniony ową ota-

246

czającą mnie mocą, sam powtarzałem w radosnym gniewie:

Muszę być sobą!".

Muszę być sobą, muszę, bez względu na nich, na ich gło-

sy, zapachy, pragnienia, sympatię i niechęć, muszę być sobą",

powtarzałem, patrząc na swoje nogi, wygodnie spoczywające

na stoliku, i na kłęby dymu wydmuchiwanego pod sufit. „Bo

jeśli nie będę sobą, stanę się kimś, kim oni chcą, bym się

stał, a ja nie znoszę tego kogoś, kim oni chcą, bym się stał,

już lepiej, bym stał się nikim albo w ogóle nie istniał, niż stał

się tym nieznośnym kimś, kim oni chcą, bym się stał". Gdy

w młodości szedłem do stryja i ciotki, stawałem się kimś,

o kim mówili: „Szkoda, że zajął się dziennikarstwem, ale jest

pracowity, może któregoś dnia, daj Boże, odniesie sukces",

i by się od tego uwolnić, ciężko pracowałem całe lata, a po-

tem, gdy jako dorosły już człowiek szedłem do mieszkania

zajmowanego przez mojego ojca i jego nową żonę, stawałem

się kimś, kogo widzieli jako tego, który „ciężko pracował i po

latach osiągnął sukces, niewielki, ale zawsze", a co gorsza,

sam nie potrafiłem postrzegać siebie w inny sposób i ta znie-

nawidzona osobowość oblepiała moje ciało niczym ohydna

druga skóra. Przyłapywałem się na tym, że gdy przebywam

w ich towarzystwie, wypowiadam słowa tego kogoś, a nie

własne, po czym po powrocie do domu torturowałem się

przypominaniem sobie, co powiedział tamten, i tracąc oddech

z żalu, powtarzałem banalne zdania typu: „Zająłem się tym

tematem w długim artykule w tym tygodniu", „Pisałem o tej

sprawie w niedzielnym felietonie", „Opisuję to w jutrzejszym

wydaniu", „Dokładnie omawiam to w ten wtorek", by w koń-

cu choć odrobinę pobyć sobą.

Całe moje życie pełne było podobnych złych wspomnień.

Przypominałem sobie chwile, gdy nie mogłem być sobą, by

247

teraz, siedząc w fotelu i trzymając nogi na stoliku, jeszcze

bardziej rozkoszować się byciem sobą.

Pierwszego dnia w wojsku towarzysze broni uznali, że

jestem „facetem, który nie przestaje żartować nawet w naj-

trudniejszych sytuacjach", i kimś takim pozostałem do koń-

ca służby. Podczas pięciominutowych przerw w seansach

kiepskich filmów, na które chodziłem nie tyle po to, by ja-

koś spędzić czas, ile żeby posiedzieć samotnie w ciemności,

poznawałem po spojrzeniach widzów, palących papierosy

ludzi bez zajęcia, że postrzegają mnie jako „wartościowego

młodego człowieka, który może dokonać kiedyś ważnych

rzeczy", i natychmiast zaczynałem zachowywać się tak, jak

przystało na kogoś „pogrążonego w niezwykle istotnych,

wzniosłych rozmyślaniach". W czasach, gdy wszystkich nas

zajmowały plany dokonania przewrotu wojskowego i marze-

nia o przejęciu władzy, stawałem się gorącym patriotą, który

nocami nie może spać w obawie, że dalsze opóźnianie się

rewolty przedłuży cierpienia narodu. Kiedy odwiedzałem

ukradkiem domy publiczne, zmieniałem się w nieszczęśni-

ka, który niedawno przeżył straszny zawód miłosny, bo ta-

kich klientów dziwki lepiej traktowały. Jeśli nie miałem dość

czasu, by przejść na drugą stronę ulicy, i musiałem minąć

komisariat, starałem się wyglądać na spokojnego, potulnego

obywatela. W sylwestrowy wieczór w domu babci, do któ-

rej poszedłem, bo nie miałem dość odwagi, by spędzić tę

okropną noc samotnie, grałem razem ze wszystkimi w lote-

ryjkę i udawałem, że się świetnie bawię. W obecności kobiet,

które mi się podobały, też nie byłem sobą; dla jednych sta-

wałem się kimś, kto myśli wyłącznie o małżeństwie i zapew-

nieniu bytu rodzinie, dla drugich kimś tak zajętym sprawą

ocalenia narodu, że na nic poza tym nie starcza mu czasu,

248

dla jeszcze innych — wrażliwcem, który ma dość panującej

w tym kraju obojętności i nietolerancji, czyli, krótko mó-

wiąc, „utajonym poetą" — a wszystko po to, by im się przy-

podobać. W końcu (tak, na samym końcu!) przypomniałem

sobie, że nawet u fryzjera, do którego chodziłem raz na dwa

miesiące, nie mogłem być sobą i naśladowałem samego sie-

bie, będącego sumą wszystkich tych naśladowanych przeze

mnie osób.

A przecież chodziłem do fryzjera (oczywiście był to inny

fryzjer niż wspomniany na początku felietonu), by uwolnić

umysł od tego wszystkiego. Lecz gdy zaczynałem patrzeć

w lustro, na ścinane włosy, na głowę, na której rosły, na ra-

miona i ciało, natychmiast zauważałem, że osoba, która siedzi

w fotelu i odbija się w lustrze, nie jest mną. Głowa, którą fry-

zjer obracał to w jedną, to w drugą stronę, pytając: „A z przo-

du ile skrócić?", podtrzymująca ją szyja, ramiona i ciało nie

były moje — należały do felietonisty, pana Celala.

Ten człowiek nie miał ze mną nic wspólnego. Było to tak

wyraźne, że sądziłem, iż fryzjer też to zauważy, ale jemu to

nawet przez myśl nie przeszło. Ba, by podkreślić fakt, że

jestem felietonistą, stale zadawał mi pytania z rodzaju tych,

które często zadaje się dziennikarzom: „Czy gdyby wybuchła

wojna, zdołalibyśmy pokonać Grecję?", „Czy to prawda, że

żona premiera się puszcza?" albo „Czy drożyznę wywołują

handlarze warzywami?". Jakaś siła, której pochodzenie pozo-

stawało dla mnie nieznane, nie pozwalała, bym odpowiedział

na te pytania jako ja sam — zawsze odzywał się felietonista,

którego zaskoczony obserwowałem w lustrze, i jak zwykle

odburkiwał przemądrzale: „Pokój jest cenny!", „Trzeba mieć

świadomość, że wieszając paru winnych, nie spowoduje się

spadku cen", lub coś w tym guście.

249

Nienawidziłem tego felietonisty, któremu się wydawało, że

wie wszystko, a jeśli czegoś nie wiedział, to wiedział, że nie

wie, tego zarozumialca, który potrafił pobłażliwie patrzeć na

własne wady i niedostatki! Nienawidziłem też fryzjera, gdyż

po każdym zadanym przezeń pytaniu coraz bardziej stawałem

się „panem Celalem". I gdy tak snułem te przykre wspomnie-

nia, przypomniał mi się tamten fryzjer, który przyszedł do

redakcji, by zadać mi dwa pytania.

Wtedy właśnie, owej nocy, gdy z nogami opartymi na sto-

liku siedziałem w fotelu, który pozwalał mi być tym, kim by-

łem, wsłuchując się w gniewny głos dawnego refrenu, wciąż

rozbrzmiewający w mojej głowie i przywołujący najgorsze

wspomnienia, mówiłem do siebie: „Tak, panie fryzjerze. Nie

dadzą człowiekowi być sobą, nie pozwolą, by był tym, kim

jest, nigdy na to nie pozwolą!". Słowa te, wypowiadane z gnie-

wem w rytm refrenu, wciągały mnie jeszcze głębiej w spokój,

który tak pragnąłem osiągnąć. Dostrzegłem wówczas pewien

porządek, sens w tej opowieści, więź łączącą wizytę tamtego

fryzjera i wspomnienia, które ożyły podczas wizyty u innego,

pewną — jak by to powiedzieć — tajemniczą symetrię, o któ-

rej napomykałem w innych felietonach, co mogli zauważyć

jedynie najwierniejsi czytelnicy. Był to znak wskazujący moją

przyszłość: po długim dniu czy wieczorze zasiąść samotnie

w fotelu i wreszcie móc być sobą to jak powrót do domu po

wieloletniej, pełnej przygód wędrówce.

17.

CZY PAN MNIE POZNAJE?

Gdy teraz spoglądam wstecz, na tamte dni,

wydaje mi się, że dostrzegam tłum ludzi

idących w ciemności.

Ahmet Rasim, Muharir, Szair, Edip

Po wyjściu z lokalu towarzystwo nie rozpierzchło się od

razu; spoglądając po sobie, wszyscy stali na ulicy w lekko

prószącym śniegu, w oczekiwaniu na jakąś nową rozrywkę,

niczym świadkowie pożaru lub zbrodni, którzy nie ruszają

się z miejsca, bo sądzą, że zaraz znowu wydarzy się podobny

wypadek.

To nie jest miejsce dostępne dla każdego, panie

iskenderze — mówił staruch, nakrywając łysą głowę wiel-

kim pilśniowym kapeluszem. — Nie pomieści takiego tłumu.

Chcę zaprowadzić tam tylko Anglików, niech poznają nasz

kraj i od tej strony. — Odwrócił się do Galipa: — Oczywiście

pan może pójść z nami...

Ruszyli w stronę Tepebaszi, zabrawszy ze sobą także dwoje

ludzi, którzy nie dali się zbyć tak jak inni: kobietę zajmującą

się handlem antykami i architekta w średnim wieku, z krótko

przyciętym wąsem.

Gdy mijali konsulat amerykański, łysy staruch w kapelu-

szu spytał:

251

Czy był pan w mieszkaniach pana Celala w Niszantaszi

i Sziszli?

A dlaczego miałbym tam być? — odpowiedział Galip

pytaniem na pytanie, wpatrując się z bliska w twarz męż-

czyzny, z której jednak niewiele dało się wyczytać.

Pan iskender wspomniał, że jest pan bratankiem Celala

Salika. Nie ma pan z nim kontaktu? Byłoby dobrze, gdyby to

on opowiedział Anglikom o problemach naszego kraju. Widzi

pan, świat wreszcie zaczyna się nami interesować.

Oczywiście — zgodził się Galip.

Wie pan może, gdzie mieszka? — pytał dalej mężczyzna.

Nie — odrzekł Galip. — On nikomu nie podaje adresu.

Podobno zamyka się w tych mieszkaniach z kobietami.

Czy to prawda?

Nie — zaprzeczył Galip.

Proszę wybaczyć — powiedział mężczyzna. — Ot, plot-

ki. Słowo wylatuje skowronkiem, a wraca wołem. Zwłaszcza

że chodzi o pana Celala, który jest prawdziwą legendą. Znam

go osobiście.

Ach tak?

Tak. Raz zaprosił mnie do jednego ze swych mieszkań

w Niszantaszi.

Gdzie dokładnie to było? — zaciekawił się Galip.

Ach, już dawno zburzyli ten budynek. Dwupiętrowy,

murowany dom, spędziłem tam wieczór, słuchając jego na-

rzekań na samotność. Powiedział, że jeśli tylko zechcę, mogę

go odwiedzać.

Ależ on chce być sam — zaoponował Galip.

Być może pan go dobrze nie zna. Jakiś głos podpowiada

mi, że on szuka u mnie pomocy. Na pewno nie zna pan jego

adresu? — dopytywał się rozmówca Galipa.

252

Niestety — odparł Galip. — Ale nie na darmo każdy

znajduje w Celalu jakąś cząstkę siebie.

Tak, to wyjątkowa osobowość — podsumował męż-

czyzna. W ten sposób rozmowa zeszła na temat najnowszych

felietonów Celala.

Na jednej z uliczek prowadzących do Tunelu usłyszeli

dźwięk, którego można byłoby się spodziewać raczej w pe-

ryferyjnych dzielnicach, coś jakby świst gwizdka nocnego

stróża. Odwrócili się wszyscy naraz i spojrzeli na zaśnieżony

chodnik wąskiego zaułka, oświetlony purpurowym blaskiem

neonu. Weszli w uliczkę prowadzącą do wieży Galata — Ga-

lipowi wydało się, że ostatnie piętra budynków wznoszących

się po obu jej stronach powoli suną ku sobie niczym ciężka

kurtyna w kinie. Na szczycie wieży płonęły czerwone światła,

jako zapowiedź opadów śniegu*. Była druga w nocy, gdzieś

niedaleko z hukiem spuszczono sklepowe żaluzje.

Obeszli wieżę dookoła i weszli w uliczkę, na której Ga-

lip jeszcze nigdy nie był; szli powoli pogrążonym w mroku,

oblodzonym chodnikiem. W końcu mężczyzna w kapeluszu

zapukał do drzwi niedużego domu. Po dłuższej chwili na

piętrze zapaliło się światło i w otwartym oknie zamajaczyła

niebieskawo czyjaś głowa.

Otwórz, to ja! — zawołał mężczyzna w kapeluszu. —

Mamy gości z Anglu.

Odwrócił się i posłał Anglikom przepraszający, zakłopo-

tany uśmiech.

Drzwi z napisem „Atelier manekinów Merih" otworzył

mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna, blady, zarośnięty

* Chodzi o lampy, których kolor wskazuje, jaka pogoda będzie następnego

dnia (niebieski — pogodnie, zielony — deszcz, żółty — mgła, czerwony

śnieg).

253

i zaspany. Był ubrany w czarne spodnie i górę od piżamy

w niebieskie paski. Rzucając gościom tajemnicze spojrzenia,

jakby byli współuczestnikami jakiejś sekretnej ceremonu,

uścisnął dłoń każdemu z nich, a następnie zaprowadził ich do

jasnego pomieszczenia, pachnącego farbą, pełnego pudełek,

form, puszek i najróżniejszych części ciała. Wyciągnął skądś

broszurki i, wręczając je, zaczął opowiadać monotonnym

głosem:

Nasze przedsiębiorstwo jest jednym z najstarszych w tej

branży na Bałkanach i Bliskim Wschodzie. Może się poszczy-

cić stuletnią tradycją, a jednocześnie pokazuje, dokąd doszła

Turcja w kwestu uprzemysłowienia i modernizacji. Obec-

nie nie tylko sto procent rąk, nóg i bioder jest produkowane

w kraju...

Panie Cebbarze — przerwał mu łysy mężczyzna ze znie-

cierpliwieniem — nasi przyjaciele przyszli tu, by pokazał im

pan to, co jest na dole, w piwnicy. Naszych nieszczęsnych

przodków, naszą historię, to, co decyduje o naszej tożsamości.

Przewodnik gniewnym ruchem wyłączył światło i w jednej

chwili ręce, nogi, korpusy i głowy pogrążyły się na powrót

w mroku; paliła się jedynie goła żarówka oświetlająca mały po-

dest przy schodach. Zeszli po metalowych stopniach; w noz-

drza uderzył ich zapach wilgoci. Galip się zatrzymał, a wte-

dy pan Cebbar z zaskakującą swobodą zbliżył się do niego.

Nie obawiaj się, znajdziesz tu to, czego szukasz! — po-

wiedział z miną wszystkowiedzącego. — To On mnie przysłał.

Nie chce, żebyś błądził po manowcach, gubił drogę.

Czy te niezupełnie zrozumiałe słowa były skierowane tak-

że do innych?

To pierwsze dzieła mojego ojca — oznajmił przewodnik,

wskazując manekiny w pomieszczeniu tuż obok schodów.

254

W następnym, w świetle kolejnej nagiej żarówki, ujrzeli figury

osmańskich marynarzy, korsarzy, pisarzy oraz wieśniaków,

siedzących po turecku wokół sofry*. Przewodnik mamrotał

coś pod nosem. Dopiero w następnej sali, przy praczce, po-

zbawionym głowy bezbożniku i kacie z narzędziem pracy

w ręku Galip zaczął rozumieć, co mówi mężczyzna.

Przed stu laty, gdy mój dziadek stworzył pierwsze dzie-

ła, które tu widzicie, przyświecała mu prosta myśl, wszy-

scy powinniśmy mieć ją na uwadze: manekiny wystawiane

w witrynach powinny być wzorowane na ludziach z naszego

kraju. Tego chciał dziadek. Ale na przeszkodzie stanęli mu

nieszczęśnicy, którzy padli ofiarą wielkiego międzynarodo-

wego spisku zawiązanego dwieście lat temu.

Schodzili jeszcze niżej, po schodkach przechodzili z po-

mieszczenia do pomieszczenia. Z sufitów sączyła się woda,

a w świetle żarówek wiszących na splątanych kablach można

było dostrzec setki manekinów.

Ujrzeli marszałka Fevziego ęakmaka, który trzydzieści lat

pełnił funkcję szefa sztabu generalnego i stale się obawiał,

że naród mógłby zawrzeć sojusz z wrogami, dlatego plano-

wał wysadzić w powietrze wszystkie mosty w kraju, zbu-

rzyć minarety, żeby nie stały się punktami orientacyjnymi

dla Rosjan, wysiedlić ludność ze Stambułu i zamienić go

w miasto duchów, by nieprzyjaciel, jeśli dostanie je w swoje

ręce, zgubił się w nieprzebytym labiryncie ulic. Byli tam też

wieśniacy z okolic Konyi, którzy żenili się między sobą, więc

wszyscy — matki, ojcowie, córki, dziadkowie i wujkowie

stali się do siebie bliźniaczo podobni, a także handlarze

* Sofra — tradycyjne miejsce spożywania posiłków, duża taca na drew-

nianym stojaku pełniąca funkcję stołu.

255

starzyzną, chodzący od drzwi do drzwi, by niepostrzeżenie

zabrać wszystkie rzeczy czyniące nas tym, kim jesteśmy.

Stały tam figury tureckich artystów, aktorów, którzy nie mogli

być ani sobą, ani nikim innym, w związku z czym najlepiej

grali bohaterów nie mogących być sobą, czyli — krótko mó-

wiąc — samych siebie; postacie żałosnych głupków chcących

przenieść na Wschód naukę i sztukę Zachodu i w tym celu

całe życie zajmujących się tłumaczeniami i „adaptacjami";

marzycieli pragnących zmienić wąskie i kręte uliczki Stam-

bułu w aleje wysadzane lipami jak w Berlinie, rozchodzą-

ce się gwiaździście jak w Paryżu i połączone mostami jak

w Petersburgu — w tym celu wiecznie ślęczeli nad planami,

ze szkłem powiększającym w ręku, i wymyślali nowoczesne

chodniki, na które mogłyby srać wyprowadzane wieczora-

mi na smyczy pieski naszych emerytowanych generałów,

po czym umierali, nie doczekawszy się realizacji żadnego

ze swych projektów, a ich groby popadały w zapomnienie;

funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa, odsyłanych na wcze-

śniejsze emerytury, gdyż w torturach zamiast nowych, mię-

dzynarodowych standardów preferowali tradycyjne metody;

wędrownych handlarzy z nosidłami na ramieniu, krążących

od dzielnicy do dzielnicy i oferujących bozę, świeże ryby

i jogurt. Na Obrazku z kawiarni, który przewodnik wskazał

gościom ze słowami: „Serię tę rozpoczął mój dziadek, rozwi-

nął ojciec, a ja ją kontynuuję", widać było graczy w warcaby

i tavlę, zajętych grą szczęściarzy nie pamiętających o tym, kim

są, ani o stuleciu, w którym przyszło im żyć, pogrążonych

w myślach zwykłych ludzi ze szklaneczką herbaty w ręku, za-

ciągających się tanim papierosem i wpatrujących w bezkresną

dal, jakby usiłowali sobie przypomnieć utracony powód ist-

nienia, oraz tych, którzy nie umieją zamknąć się we własnym

256

świecie, więc dręczą karty do gry, pionki i innych podobnych

do siebie.

Na łożu śmierci dziadek przeczuwał, jak wielkie mię-

dzynarodowe moce ma przeciwko sobie — opowiadał prze-

wodnik. — Siły historu, które nie pozwalały, by nasz naród

ocalił tożsamość, chciały pozbawić nas najcenniejszego skar-

bu: codziennych gestów i zachowań, i dlatego wypędziły

mojego dziadka ze sklepów Beyoglu, z witryn alei istiklal. Mój

ojciec i umierający dziadek zrozumieli, że zostały im jedynie

piwnice, tak, tylko piwnice, nie wiedzieli jednak, że Stambuł

od zawsze, przez cały czas swojego istnienia, był miastem

podziemi. Zrozumieli to dopiero później, gdy dobudowywali

nowe pomieszczenia, by pomieścić manekiny, i natrafiali

w błocie na zapomniane lochy i korytarze.

Kiedy zeszli schodami do owych podziemnych przejść,

do wilgotnych pomieszczeń, a właściwie grot, które trudno

byłoby nazwać salami, ujrzeli setki nieszczęśliwych kukieł.

W jaskrawym świetle żarówki część z nich wydała się Gali-

powi podobna do pokrytych kurzem i błotem cierpliwych

podróżnych czekających na zapomnianym przystanku na

autobus, który nigdy nie nadjedzie. Ich widok przypomniał

mu o pewnym złudzeniu, jakiego doznawał, gdy wędrował

ulicami Stambułu, o uczuciu braterstwa łączącym wszystkich

nieszczęśliwych ludzi na świecie. Ujrzał tam tombalacich*

z workami w ręku, skorych do żartów albo gniewnych studen-

tów, czeladników z prażalni orzechów, miłośników ptaków

i poszukiwaczy skarbów, uczniów muzułmańskich liceów —

* Tombalaci — człowiek oferujący na ulicy lub w lokalu nielegalną grę

hazardową (loteryjkę typu bingo — z woreczka losuje się żetony ozna-

czone cyframi), w której stawką są na ogół papierosy.

257

tych, którzy czytali Dantego po to, by udowodnić, że zachod-

nia sztuka oraz nauka są przejęte ze Wschodu, kreślili mapy

mające pokazać, że minarety to znaki wysyłane do innych

światów, i dotykali kabli pod napięciem, aby po doznaniu

szoku, błękitnego jak wyładowanie elektryczne, przypomnieć

sobie zdarzenia z życia codziennego sprzed dwóch stuleci.

Ustawione rzędami w wilgotnych pomieszczeniach manekiny

były podzielone na grupy: w jednym miejscu stali oszuści,

w innym ci, którzy nie potrafili być sobą, osobno grzesznicy

oraz podający się za kogoś innego; nieszczęśliwi w małżeń-

stwie, zmarli, którzy nie znaleźli po śmierci spokoju, polegli

wojownicy. Znajdowali się tam także tajemniczy osobnicy

z literami wypisanymi na czołach, uczeni, którzy odkryli

tajemnice tych napisów, oraz dzisiejsze osobistości będące

spadkobiercami tej wiedzy.

W rogu wśród figur współczesnych pisarzy, rysowników

i artystów Galip dostrzegł Celala w charakterystycznym tren-

czu, który felietonista nosił dwadzieścia lat temu. Kiedy go

mijali, przewodnik powiedział, że niegdyś jego ojciec wiązał

wielkie nadzieje z tym dziennikarzem i zdradził mu tajem-

nicę liter, lecz ten zrobił z niej zły użytek, sprzedał ją za

parę tanich sukcesów. Felieton Celala sprzed dwudziestu lat,

w którym opisywał ojca i dziadka przewodnika, wisiał teraz

oprawiony w ramkę na szyi manekina niczym wyrok śmierci.

Przewodnik opowiadał, jak ostatnią nadzieją jego ojca, tyle

razy już zdradzanego, stała się tajemnica liter zgromadzonych

podczas podróży po Anatolu, jak rył tę tajemnicę na twarzach

figur i jak otwierały się przed nim kolejne podziemne przej-

ścia, dzięki którym Stambuł jest tym, czym jest, Galip zaś

słuchał jego słów, czując w płucach wilgoć i duszący smród

pleśni bijący od ścian podziemi, dobudowanych przez właści-

258

cieli nieruchomości nielegalnie, tak jak w wielu podobnych

przypadkach, bez zgody magistratu. Przez chwilę stał nieru-

chomo przed figurą Celala, grubym manekinem o potężnym

korpusie, małych dłoniach i miękkim spojrzeniu.

Przez ciebie nigdy nie byłem sobą! — miał ochotę wykrzy-

czeć mu w twarz. — Przez ciebie uwierzyłem w te wszystkie

historie, które uczyniły mnie tym, kim jestem!"

Wpatrywał się uważnie w manekina, niczym syn z za-

interesowaniem oglądający po latach portret ojca. Przypo-

mniał sobie, że materiał na spodnie Celal kupił po obniżonej

cenie w sklepie dalekiego krewnego w Sirkeci, a naddarcia

przy kieszeniach marynarki powstały z nawyku trzymania

w nich rąk, że w ostatnich czasach nie widywał na jego dol-

nej wardze i jabłku Adama śladów po zacięciu się żyletką

i że pióra wystającego z kieszonki na piersi marynarki Celal

nadal używa. Kochał go, a jednocześnie czuł przed nim

lęk. Chciał być na jego miejscu, a jednocześnie przed nim

uciekał. Szukał go i chciał o nim zapomnieć. Chwycił ma-

nekin Celala za klapy marynarki, jakby się domagał, by ten

wskazał mu drogę wyjścia z gry, która zaczęła się wesoło,

lecz wkrótce zmieniła w koszmar; żeby zdradził mu tajem-

nicę drugiego świata, równolegle istniejącego w naszym,

tajemnicę, którą zachowywał dla siebie; aby wyjaśnił mu

sens życia, który znał, ale którego nie chciał zdradzić, Galip

zaś nie potrafił sam go odczytać. Z daleka dobiegał głos

przewodnika, pobrzmiewający już nie tylko rutyną, ale i pod-

nieceniem.

Na twarzach manekinów ojciec umieszczał znaczenia,

których próżno szukać we współczesnym społeczeństwie,

w naszych domach i na ulicach. Figury powstawały tak szyb-

ko i licznie, że zaczynało brakować miejsca w podziemnej

259

części domu. Dlatego trudno uznać za przypadek, że właśnie

wtedy natrafiliśmy na lochy, które zawiodły nas do ukrytego

świata przeszłości. Ojciec doskonale zdawał sobie sprawę,

że nasze dzieje będą się teraz toczyć pod ziemią, a to pod-

ziemne życie zwiastuje koniec upadku, jaki widoczny jest

na powierzchni, że korytarze, do których wejścia znajdują

się tutaj, te pełne szkieletów podziemne drogi stanowią hi-

storyczną okazję, by stworzone przez nas prawdziwe twarze

ożyły i nabrały znaczenia.

Galip puścił manekin Celala, a ten zakołysał się powoli

na boki niczym ołowiany żołnierzyk. Galip cofnął się o krok

i zapalił papierosa; przeszło mu przez głowę, że nigdy nie

zapomni tego dziwnego, przerażającego, a jednocześnie ko-

micznego widoku. Nie miał ochoty schodzić wraz z pozosta-

łymi zwiedzającymi do podziemnego miasta, które „pewnego

dnia wypełni się manekinami, tak jak teraz wypełnione jest

szkieletami".

Przewodnik pokazywał gościom wejście do korytarza zbu-

dowanego przed szesnastoma wiekami przez Bizantyjczy-

ków w obawie przed najazdem Attyli i zaczynającego się na

drugim brzegu Złotego Rogu, a prowadzącego aż tu. Kiedy

gniewnym tonem tłumaczył, że gdy wejdzie się z latarką do

środka, ujrzy się stoły i krzesła niemal niewidoczne spod

festonów pajęczych sieci oraz szkielety trzymające straż przy

skarbach ukrytych sześćset siedemdziesiąt pięć lat temu

przed pazernymi krzyżowcami, Galip przypomniał sobie,

że w jednym z dawnych felietonów Celala czytał o zagadce

mającej związek z tymi obrazami i opowieściami. Przewodnik

z pasją opowiadał dalej, że jego ojciec uważał swoje zejście

w podziemia za zwiastun ostatecznego końca, bowiem za

każdym razem, gdy z jakichś względów wykopano w tym

260

mieście (Bizantion, Buzos, Nova Roma, Romani, Carogród,

Miklagard, Konstantinopolis, Cospoli czy Istin-Polin — jak-

kolwiek je nazywano) korytarz położony głęboko pod ziemią,

tajny tunel, na powierzchni zaczynały dziać się potworne

rzeczy, jakby cywilizacja podziemi mściła się na tej z góry za

to, że ta zepchnęła ją w mrok. Pod wpływem tych słów Galip

przypomniał sobie, że w jednym z felietonów Celál nazwał

mieszkania w kamienicy przedłużeniem podziemnego świata.

Podekscytowany przewodnik grzmiał dalej: aby wziąć udział

w tym ogromnym dziele zniszczenia, sądnym dniu, którego

nadejście, zapowiadane przez otwarcie się podziemi, było

nieuniknione, ojciec zamierzał wypełnić manekinami wszyst-

kie tunele, wszystkie podziemne drogi, w których roiło się

od szczurów, szkieletów i pokrytych pajęczynami skarbów.

Marzenia o tym świecie niepowstrzymanej destrukcji nada-

ły nowy sens życiu starego mistrza manekinów, a teraz on

przewodnik — kontynuuje jego dzieło, tworząc kolejne

figury i wypisując na ich twarzach tajemnicze litery. Galip

był skłonny uwierzyć, że ten człowiek co dzień wcześnie ra-

no, by zdążyć przed innymi, kupuje „Milliyet" i z taką samą

pasją, zazdrością, nienawiścią i gniewem czyta felieton Cé-

lala. A kiedy przewodnik oświadczył, że jeśli ktoś nie boi się

widoku splecionych w nieśmiertelnych uściskach szkieletów

Bizantyjczyków, którzy w czasie oblężenia miasta przez Ara-

bów pod wodzą Abbasydów szukali schronienia pod ziemią,

oraz Żydów uciekających przed krzyżowcami, może zejść

w głąb tunelu, gdzie ze sklepienia zwisają złote naszyjniki

i bransolety, Galip nabrał pewności, że mężczyzna uważnie

przeczytał ostatnie teksty Célala. Gdy przewodnik opisywał,

jak szkielety włoskich kupców z Genui, Amalfi i Pizy, siedem-

set lat temu szukających tu schronienia przed Bizantyjczy-

261

kami, którzy wymordowali ponad sześć tysięcy ich rodaków,

oraz kościotrupy mieszkańców ocalałych z epidemu dżumy,

przywleczonej przed sześciuset laty przez statek przybyły

z Morza Azowskiego, siedzą teraz razem, oparte jedne o dru-

gie, przy stołach zniesionych do podziemi podczas oblężenia

miasta przez Awarów, i wytrwale czekają, aż nadejdzie ów

sądny dzień — Galip odkrył w sobie taką samą cierpliwość,

jaką miał Celal. Słuchając opowieści o tunelach wykopanych

przez Bizantyjczyków jako droga ucieczki przed pustoszą-

cymi miasto wojskami Osmanów, poprowadzonych z Hagu

Sofu do Hagu Eirene, a stamtąd do kościoła Pantokratora,

gdy zaś okazały się niewystarczające, by pomieścić wszyst-

kich, pociągniętych dalej, aż tu, na drugi brzeg Złotego Rogu

tych samych, w które dwieście lat później zapuszczali

się miłośnicy używek zakazanych przez sułtana Murada IV:

kawy, tytoniu i opium, teraz pokryci aksamitną warstwą ku-

rzu niczym śniegiem, dzierżący w dłoniach młynki do kawy,

cezve*, filiżanki, fajki wodne, cybuchy oraz woreczki z tyto-

niem i opium i czekający, aż pewnego dnia manekiny wskażą

im drogę do wolności — Galip wyobrażał sobie, że powłoka

kurzu kiedyś pokryje również szkielet Celala. I gdy prze-

wodnik obiecywał, że w lochach, w których Żydzi chronili

się przed Bizantyjczykami, zwiedzający ujrzą kościotrupa

osmańskiego księcia, syna Ahmeda uI, po nieudanym spis-

ku szukającego tu schronienia, oraz młodsze od niego o sto

lat szkielety gruzińskiej branki, uciekinierki z haremu, i jej

kochanka, jak również współczesnych fałszerzy sprawdzają-

cych odcień jeszcze wilgotnych banknotów, które dopiero co

* Cezve — wyposażony w długą rączkę tygielek służący do przygotowy-

wania kawy.

262

opuściły maszynę drukarską, i muzułmańskiej lady Makbet,

która zeszła aż tu, bo w małym teatrzyku, mieszczącym się

w suterenie, nie było garderoby, a teraz siedzi przy toaletce

z lustrem i w misie pełnej krwi bawołu, kupionej od niele-

galnego rzeźnika, zanurza dłonie, by pokryć je wyjątkową

czerwienią, niespotykaną na żadnej teatralnej scenie, albo

młodych chemików z zapałem prowadzących działalność

eksportową i pochylających się nad szklanymi retortami,

w których rafinują pierwszorzędną heroinę, ekspediowaną

następnie bułgarskimi statkami do Ameryki, Galip miał wra-

żenie, że wszystko to mógł wyczytać równie dobrze z twarzy

Celala, jak i z jego felietonów.

Kiedy przewodnik pokazał gościom wszystkie korytarze

i manekiny, wyjawił im największe marzenie ojca i własne:

pewnego gorącego letniego dnia, gdy Stambuł będzie sobie

drzemał, omdlały, w południowym skwarze, wśród rojów

much, stosów śmieci i kłębów kurzu, tu, pod ziemią, w chłod-

nych, wilgotnych i mrocznych korytarzach cierpliwe szkiele-

ty i manekiny, w których zacznie kipieć siła naszego narodu,

urządzą sobie święto, wielki bal na cześć życia i śmierci,

zabawę nieograniczoną czasem ani historią, ani prawami, ani

zakazami. Zlęknieni goście, wyobrażając sobie, jak szkielety

i manekiny w radosnym tańcu rozbijają czary i kubki, jak

muzyka przechodzi w ciszę, w której rozlegają się przeraża-

jące, a jednocześnie porywające zgrzyty i stukoty wydawane

przez zwierające się w miłosnym uścisku pary, patrzyli na

wyraz bólu zastygły na obliczach setek manekinów „zwyk-

łych obywateli", których historu przewodnik nie uznał za

stosowne opowiedzieć. W drodze powrotnej Galip był przy-

tłoczony ciężarem wysłuchanych opowieści i obrazów tego,

co ujrzał. Słabość, jaką czuł w nogach, nie wynikała ani ze

263

stromizny wiodących teraz w górę przejść, ani ze znużenia

długim dniem. Na własnym ciele odczuwał zmęczenie ma-

lujące się na twarzach nadal przesuwających mu się przed

oczami, twarzach współbraci ujrzanych w świetle żarówek

na śliskich stopniach korytarzy. Pochylone plecy, zgięte karki,

garbate łopatki, pokrzywione nogi — udręki i historie tych po-

staci były częścią jego ciała. Wszystkie fizjonomie wydawały

mu się jego własną twarzą, wszystkie nieszczęścia — włas-

nymi nieszczęściami, dlatego wolał nie patrzeć na tłoczące

się przed nim manekiny, nie spotykać ich wzroku, ale, jak

bliźniak nigdy nie rozstający się ze swoim bratem, nie był

w stanie oderwać od nich oczu. Przez moment Galip pragnął

wierzyć — tak jak wierzył niegdyś, gdy jako młody chłopak

czytał felietony Celala — że za widzialnym światem kryje

się jakaś prosta w gruncie rzeczy tajemnica i jeśli ją odkryje,

wyzwoli się spod jej wpływu — gdyż ujawniona, uczyni go

wolnym. Jednak tak samo jak dawniej, gdy czytał felietony,

ten świat tak go przytłaczał, że ilekroć próbował przeniknąć

tajemnicę, czuł, że dziecinnieje, staje się zagubiony i bez-

radny jak ktoś, kto stracił pamięć. Nie wiedział, co oznaczają

manekiny, co razem z tymi obcymi ludźmi robi w ich świecie,

nie znał sekretu liter i twarzy, ani nawet własnego istnienia.

Im bardziej zbliżali się do wyjścia na powierzchnię, im wyżej

wspinali się korytarzami, tym bardziej oddalał się od tajem-

nic ukrytych w podziemiach i zaczynał zapominać o tym,

co w nich zobaczył i czego się dowiedział. Gdy w jednym

z wyżej położonych pomieszczeń ujrzał manekiny, którym

przewodnik w ogóle nie poświęcił uwagi, grupę „zwykłych

ludzi", poczuł, że łączą go z nimi wspólny los i te same myśli

niegdyś zarówno on, jak i oni prowadzili życie mające sens,

ale z niewiadomego powodu ten sens gdzieś stracili, tak jak

264

teraz tracili pamięć. Za każdym razem, kiedy próbowali ów

sens odzyskać, grzęźli gdzieś w korytarzach niepamięci, za-

snutych pajęczynami, nie potrafili odnaleźć drogi powrotnej

w mrocznych zaułkach umysłu — klucz do nowego życia

wpadł do bezdennej studni wspomnień, oni zaś czuli cierpie-

nie, dobrze znane tym, którzy stracili domy, kraj i przeszłość.

Ból, jaki czuli, kiedy zgubili drogę, gdy znaleźli się daleko od

domu, był tak silny, tak nieznośny, że poszukiwania utraco-

nego sensu i próby przypomnienia go sobie przestawały mieć

znaczenie; można było tylko czekać cierpliwie, w milczeniu

i w pokorze, aż wypełni się wieczność. Jednak w miarę zbli-

żania się do powierzchni Galip czuł coraz wyraźniej, że nie

zniesie tego przytłaczającego oczekiwania, nie odzyska spo-

koju, jeśli nie znajdzie tego, czego szuka. Czy nie lepiej żyć

jako kiepska imitacja kogoś innego, niż być kimś, kto stracił

przeszłość, pamięć i marzenia? Kiedy znalazł się u podnóża

metalowych schodów, zapragnął wcielić się w Celala i okazać

pogardę manekinom oraz idei, która je stworzyła — to wszyst-

ko jest przecież niczym innym jak obsesyjnie powtarzaną

po wielokroć bzdurą, złowrogą karykaturą, przyprawiającym

o dreszcz kiepskim żartem, żałosną głupotą pozbawioną ładu

i składu! W tym momencie przewodnik, będący zresztą kary-

katurą samego siebie, oświadczył, że jego ojciec przestrzegał

tak zwanego zakazu przedstawiania postaci w islamie, a to,

co nazywa się ideą, to nic innego jak kopia — wszystko, co

tu widzieli, to seria kopu. Znaleźli się na powrót w pomiesz-

czeniu, do którego weszli z ulicy. Tam przewodnik wyjaśnił,

że aby móc kontynuować ten „wspaniały zamysł", musi pro-

wadzić działalność w branży manekinów sklepowych, i po-

prosił gości o wrzucenie paru groszy, co łaska, do zielonej

skrzyneczki.

265

Wsuwając do otworu skarbonki tysiąc lir, Galip napotkał

spojrzenie kobiety handlującej antykami.

Nie poznaje mnie pan? — spytała, jakby właśnie obu-

dziła się ze snu; na jej twarzy zagościł przekorny wyraz dzie-

cinnej chęci do zabawy. — Historie, które opowiadała mi bab-

cia, były, jak się okazuje, prawdziwe. — Jej oczy błyszczały

w ciemności jak u kota.

Słucham? — zapytał Galip, zakłopotany.

Nie pamiętasz mnie. W gimnazjum chodziliśmy do jed-

nej klasy. Jestem Belkis.

Belkis — powtórzył Galip, który zdał sobie sprawę, że

nie może przywołać w pamięci obrazu żadnej dziewczyny

oprócz Ruyi.

Przyjechałam samochodem — oświadczyła kobieta.

I też mieszkam w Niszantaszi, mogę cię podwieźć.

Po opuszczeniu budynku grupa powoli się rozeszła. An-

gielscy filmowcy udali się do Pera Palas, mężczyzna w ka-

peluszu zaś skręcił w jedną z bocznych uliczek Cihangiru,

przedtem jednak wręczył Galipowi wizytówkę i poprosił

o przekazanie Celalowi pozdrowień, iskender wsiadł do tak-

sówki, a architekt o nastroszonych wąsikach poszedł razem

z Belkis i Galipem. Na rogu przy kinie Atlas kupili pilaw

u ulicznego sprzedawcy. W pobliżu Taksimu obejrzeli ze-

garki wystawione za pokrytą szronem szybą sklepu jubilera

wpatrywali się w nie niczym w czarodziejskie zabawki.

Kiedy Galip przyglądał się podartemu afiszowi w tym samym

złamanym granatowym odcieniu co nocne niebo i wiszącemu

w oknie zakładu fotograficznego zdjęciu dawno zamordowa-

nego byłego premiera, architekt zaproponował, by wybrali się

do meczetu Sulejmana — było tam coś ciekawszego niż to, jak

je określił, piekło manekinów: licząca czterysta lat budowla

266

powoli się przesuwała! Wsiedli do samochodu, który Belkis

zaparkowała w bocznej uliczce w Talimhane, i w milczeniu

ruszyli w drogę. Gdy przejeżdżali obok brzydkich, niskich

budynków pogrążonych w mroku, Galip miał ochotę zawołać:

Okropne, okropne!". Padał drobny śnieg, miasto spało.

W końcu dojechali na miejsce. Architekt wyjaśnił, że

pracował przy renowacji meczetu i zna tutejsze podziemne

przejścia, a także imama, który za parę lir jest gotów otworzyć

przed nimi wszystkie drzwi. Ledwie silnik przestał praco-

wać, Galip oświadczył, że nigdzie nie idzie, zostanie w samo-

chodzie.

Zamarzniesz tu! — zaprotestowała Belkis.

Jego uwagę zwróciło najpierw to, że zwracała się do niego

poufale per ty, potem zaś to, że choć była ładna, w grubym

palcie i chustce, którą po wyjściu z auta zawiązała na głowie,

przypominała mu pewną ciocię. Podczas świątecznych wi-

zyt owa daleka krewna częstowała go marcepanem; był tak

słodki, że zanim Galip zjadł drugi kawałek, który w niego

wmuszała, musiał napić się wody. Dlaczego Ruya nigdy nie

odwiedzała jej podczas świąt?

Nie mam ochoty iść — oświadczył Galip stanowczo.

Ależ dlaczego? — zdziwiła się kobieta. — Wejdziemy

potem na minaret. — Zwróciła się do architekta: — Będziemy

mogli wejść, prawda?

Zapadła cisza. Gdzieś niedaleko zaszczekał pies, do uszu

Galipa dobiegał stłumiony przez śnieg hałas miasta. — Te

schody to nie na moje serce — powiedział architekt. — Pój-

dziecie tam sami.

Pomysł wdrapania się na szczyt minaretu przypadł Gali-

powi do gustu, wysiadł więc z samochodu. Przeszli przez ze-

wnętrzny dziedziniec meczetu, gdzie gołe żarówki oświetlały

267

pokryte śniegiem gałęzie drzew, i weszli na wewnętrzny. Wiel-

ka masa kamieni wydawała się stąd mniejsza niż w rzeczywi-

stości i meczet zamienił się w swojski budynek pozbawiony

jakichkolwiek tajemnic. Warstwa zlodowaciałego śniegu po-

krywająca jego marmury była mroczna i pełna dziur niczym

powierzchnia Księżyca na reklamach zagranicznych zegarków.

W narożniku arkad otaczających podwórze znajdowały się

metalowe drzwi — architekt zaczął sprawnie majstrować przy

wiszącej na nich kłódce. Opowiadał przy tym, że wzgórze, na

którym stoi meczet, oraz cała budowla od setek lat zsuwają

się powoli ku Złotemu Rogowi, w tempie pięciu, dziesięciu

centymetrów rocznie, i w zasadzie już dawno powinny zna-

leźć się w wodzie, ale tempo osuwania zostało spowolnione

dzięki otaczającym fundamenty kamiennym konstrukcjom

(ich tajemnicy nadal nie rozwiązano), sieci kanalizacyjnej

(współczesnej inżynieru wodnej wciąż nie udało się stwo-

rzyć niczego bardziej zaawansowanego technicznie), zwier-

ciadłu wód podziemnych (obliczonemu i ustabilizowanemu

z niezwykłą precyzją) oraz systemowi podziemnych tuneli

(zaprojektowanemu cztery wieki temu). Gdy kłódka, a wraz

z nią drzwi, zostały otwarte i architekt odsłonił wejście do

mrocznego korytarza, Galip dostrzegł w oczach kobiety błysk

zaciekawienia. Belkis nie była może jakąś wyjątkową pięk-

nością, ale budziła zainteresowanie, chciało się wiedzieć, co

teraz zrobi.

To jedna z tajemnic, których Europejczycy nie zdołali

zgłębić! — oświadczył architekt nieco bełkotliwym głosem

i chwiejnym krokiem przekroczył próg. Galip został na ze-

wnątrz.

Kiedy wsłuchiwał się w odgłosy dochodzące z korytarza,

między pogrążonymi w cieniu, pokrytymi lodem kolumnami

268

pojawił się imam. Nie wydawał się zaskoczony ani oburzo-

ny tym, że nad ranem ktoś wyrywa go ze snu. On też zaczął

nadsłuchiwać.

Ta kobieta to turystka? — spytał po chwili.

Nie — odparł Galip, który zauważył, że ze względu na

brodę imam wydaje się starszy, niż jest w rzeczywistości.

A ty jesteś nauczycielem? — pytał dalej imam.

Tak, jestem.

Jesteś profesorem, tak jak pan Fikret!

Tak.

Czy to prawda, że meczet się osuwa?

Tak, to prawda, w tej sprawie tu przyszliśmy.

Niech Bóg wam sprzyja! — W głosie imama zadźwię-

czała nutka podejrzliwości: — Czy ta kobieta przyprowadziła

ze sobą dziecko?

Nie — odpowiedział Galip.

Tam w środku, w głębi, schowało się jakieś dziecko.

Meczet osuwa się już od wielu wieków — odezwał się

Galip niepewnie.

Wiem o tym — oświadczył imam. — Nie wolno tam

wchodzić, ale jakaś turystka weszła tam z dzieckiem, sam

widziałem, a potem wyszła bez niego. Dziecko zostało

w środku.

Powinien pan zawiadomić policję.

Nie trzeba, bo zdjęcia kobiety i dziecka zamieścili w ga-

zetach. To był podobno wnuczek cesarza Abisynu. Niech go

w końcu stamtąd wyprowadzą.

Co było na twarzy dziecka? — spytał Galip.

No, popatrz, popatrz! — w głosie imama zabrzmiała

nuta podejrzliwości. — Ty wiesz. Nie potrafiłbyś nawet spoj-

rzeć dziecku w oczy.

269

Co było wypisane na jego twarzy? — uparcie dopytywał

się Galip.

Wiele rzeczy — odrzekł imam niepewnie.

Potrafisz czytać z twarzy? — nalegał Galip. Imam mil-

czał. — Czy aby odnaleźć utraconą twarz, wystarczy podążyć

za wypisanym na niej znaczeniem?

Na tym znasz się lepiej ode mnie — odpowiedział imam

ze smutkiem.

Meczet jest otwarty? — zapytał Galip.

Właśnie otworzyłem drzwi. Zaraz zaczną się schodzić

na poranną modlitwę. Wejdź!

Meczet był pusty. Żarówki bardziej oświetlały nagie ścia-

ny niż purpurowe dywany, rozciągające się szeroko niczym

morze. Stopy Galipa w cienkich skarpetkach były zimne jak

lód. Spojrzał w górę w nadziei, że kopuła, kolumny, olbrzymia

masa kamienia nad jego głową zrobią na nim wrażenie, ale nie

poczuł nic oprócz chęci, by coś go poruszyło, oprócz uczucia

jakiegoś oczekiwania, nieokreślonej ciekawości, co się te-

raz wydarzy... Budowla, podobnie jak kamienie, z których ją

wzniesiono, była olbrzymim, zamkniętym, samowystarczal-

nym tworem. Nie przyzywała człowieka do siebie, nie kiero-

wała go w inne miejsca. Nic niczego nie oznaczało, a zarazem

wszystko mogło być znakiem. W pewnym momencie wydało

mu się, że dostrzega błękitne światło, jednocześnie usłyszał

coś jakby pospieszny trzepot gołębich skrzydeł, ale niemal

natychmiast wszystko powróciło do poprzedniego stanu ci-

szy i bezruchu w oczekiwaniu na nowe znaczenie. Pomyślał,

że sprzęty i kamienie są tu bardziej nagie, niż trzeba. Jakby

wołały: „Nadaj nam znaczenie!". Pojawiło się jednak dwóch

staruszków, którzy przyklękli tuż przed mihrabem, szepcąc

coś między sobą, i Galip przestał słyszeć głos przedmiotów.

270

Być może dlatego, wchodząc na minaret, nie spodziewał

się już, że spotka go coś nowego. Architekt oznajmił mu, że

pani Belkis nie czekała i poszła sama, popędził więc po scho-

dach, szybko jednak serce, bijące jak oszalałe, kazało mu przy-

stanąć. Usiadł na stopniach, czując ból w nogach i biodrach.

Zatrzymywał się przy każdej mijanej żarówce oświetlającej

schody, odpoczywał chwilę i ruszał dalej. Przyspieszył, gdy

usłyszał w końcu dobiegający z góry odgłos kroków kobie-

ty, ale dogonił ją dopiero na galeryjce. Nie odzywając się

słowem, w milczeniu wpatrywali się w pogrążony w mro-

ku Stambuł, w przytłumione przez prószący śnieg światła

miasta.

Galip spostrzegł, że ciemność zaczyna się powoli rozpra-

szać, miasto jednak wydawało się wciąż pogrążone w nocy,

jak nieoświetlana słońcem strona Księżyca. Drżąc z zimna, po-

myślał, że światło powoli zalewające betonowe bloki, ściany

meczetu i dymy unoszące się z kominów płynie nie z nieba,

lecz z samego miasta. Jakby miał przed sobą powierzchnię

dopiero formującej się planety — cząsteczki tworzące metro-

polię, kawałki betonu, kamienia, dachówek, drewna i pleksi-

glasu oraz wzgórza zwieńczone kopułami rozsuwały się po-

woli, a spomiędzy nich, z tajemniczych podziemi, buchała

jasność o barwie płomieni. Ta chwila nieokreśloności nie

trwała jednak długo, wkrótce bowiem spomiędzy ścian i ko-

minów zaczęły się wyłaniać olbrzymie litery reklam banków

i papierosów, z wiszącego zaś tuż nad ich głowami głośnika

rozległ się metaliczny głos imama, wzywającego wiernych na

poranną modlitwę.

Gdy schodzili po schodach, Belkis spytała o Ruyę. Galip

odpowiedział, że żona czeka na niego w domu; nocami uwiel-

bia czytać kryminały, więc kupił jej dzisiaj trzy nowe.

271

Ponownie zapytała o Ruyę, gdy wsiedli do jej niczym nie

wyróżniającego się murata* i, wysadziwszy architekta o na-

stroszonych wąsach przy opustoszałej jak zwykle alei Cihan-

gir, ruszyli dalej w stronę Taksimu. Tym razem powiedział, że

żona nie pracuje, czyta kryminały i od czasu do czasu próbuje

któryś przetłumaczyć. Okrążając plac, spytała, jak Ruya je

tłumaczy, on zaś odparł, że pomalutku — on idzie rano do

kancelaru, a Ruya, posprzątawszy po śniadaniu, zasiada przy

stole; ponieważ Galip ani razu nie widział jej przy pracy,

nie potrafił sobie tego wyobrazić. Pogrążony w myślach, jak

lunatyk odpowiedział na kolejne pytanie: czasem wychodzi

z domu, zanim Ruya wstanie z łóżka. Raz w tygodniu bywają

na kolacji u ich wspólnej cioci, czasem pod wieczór wybierają

się do kina Konak.

Wiem — rzuciła Belkis — widywałam was tam czasem.

Ty, zadowolony z siebie, czule prowadziłeś żonę pod rękę na

balkon, oglądając po drodze rozwieszone w holu fotosy, a ona

na plakatach i w tłumie szukała twarzy, która otworzyłaby

przed nią drzwi do innego świata. Wiedziałam, że gdzieś

bardzo daleko od ciebie stara się odczytać z nich tajemne

znaczenie.

Galip milczał.

W czasie przerwy ty, jak przystało na statecznego, tros-

kliwego męża, chciałeś kupić żonie czekoladę z nadzieniem

kokosowym albo lody Pingwin, dawałeś znak sprzedawcy,

który — by zwrócić uwagę potencjalnych klientów — stukał

monetą o spód drewnianej skrzynki, i szukałeś po kieszeniach

drobnych, a ja czułam, że twoja żona, smutnym wzrokiem

* Murat — samochód produkowany w zakładach Tofasz w Bursie na licen-

cji Fiata 124 i 131.

272

wpatrująca się w umieszczoną na kurtynie reklamę odkurza-

cza albo wyciskarki do pomarańczy, ledwie widoczną w sła-

bym świetle lamp, nawet tam szuka magicznych znaków,

które poprowadziłyby ją do innej krainy.

Galip nadal milczał.

Koło północy widzowie opuszczali kino, przytulając

się nie tyle jedni do drugich, ile do płaszczy. Widziałam was

wtedy, jak szliście do domu, trzymając się pod rękę i patrząc

prosto przed siebie.

Okazuje się — odezwał się Galip z ledwie wyczuwalną

nutą gniewu w głosie — że raptem raz widziałaś nas w kinie.

Nie raz, ale dwanaście razy w kinie, ponad sześćdzie-

siąt razy na ulicy, trzy w restauracji i sześć w sklepach. Gdy

wracałam do domu, wyobrażałam sobie, tak jak w dzieciń-

stwie, że to ja, a nie Ruya, jestem dziewczyną, która idzie

z tobą.

Zapadła cisza.

W gimnazjum — odezwała się po chwili kobieta, gdy

mijali właśnie kino Konak, o którym dopiero co rozmawiali

podczas przerw, kiedy Ruya zaśmiewała się z historyjek

opowiadanych przez chłopaków, którzy przyczesywali zwil-

żone włosy grzebieniami wyciągniętymi z tylnej kieszeni i no-

sili breloczki przyczepione do szlufek spodni, wyobrażałam

sobie, że to nie na nią, ale na mnie zerkasz kątem oka, nie uno-

sząc głowy znad książki rozłożonej na pulpicie. W zimowe

poranki chciałam, żebym to ja, a nie ona, była tą dziewczyną,

którą widywałam, jak przechodzi przez ulicę, nie rozglądając

się, czy coś nie jedzie, bo czuje się bezpiecznie, skoro ty przy

niej jesteś. W niektóre sobotnie popołudnia widywałam was

na placu Taksim, jak szliście w stronę przystanku, i marzyłam,

by to mnie dolmusz zabierał razem z tobą do Beyoglu.

273

Jak długo trwała ta zabawa? — spytał Galip, włączając

radio.

To nie była zabawa — odrzekła kobieta; nawet nie zwol-

niła, gdy mijała ulicę, przy której mieszkał. — Nie skręcam

w stronę twojego domu.

Pamiętam tę piosenkę — powiedział Galip, patrząc na

swoją ulicę jak na pocztówkę z dalekich stron. — Śpiewał ją

Trini Lopez.

W wyglądzie ulicy i domu nie było nic, co mogłoby wska-

zywać, że Ruya wróciła. Galip nie wiedział, co robić z rę-

kami, przekręcił więc gałkę radia. Jakiś mężczyzna spokoj-

nym, kulturalnym tonem wyjaśniał, co należy uczynić, by

zabezpieczyć przed gryzoniami pomieszczenia gospodarcze

w obejściu.

Nie wyszłaś za mąż? — zapytał, gdy samochód skręcił

w jedną z bocznych uliczek Niszantaszi.

Jestem wdową — odparła Belkis. — Mój mąż zmarł.

Nie pamiętam cię ze szkoły — oświadczył Galip z nie-

wytłumaczalnym okrucieństwem. — Przypominam sobie

tylko jedną koleżankę, jesteś do niej trochę podobna. Sym-

patyczna, nieśmiała Żydówka, Meri Tavaszi, jej ojciec był wła-

ścicielem fabryki pończoch Vogue. W okolicach Nowego Roku

chłopaki, a nawet niektórzy nauczyciele, prosili ją o firmowe

kalendarze z modelkami. Biedaczka strasznie się wstydziła,

kiedy przynosiła je do szkoły.

Po chwili ciszy kobieta zaczęła opowiadać: — W pierw-

szych latach małżeństwa byliśmy z Nihatem bardzo szczęśli-

wi. Był łagodny, cichy, tylko dużo palił. W niedziele przeglądał

gazety, słuchał transmisji meczu przez radio, próbował grać

na flecie, który od kogoś dostał. Pił bardzo mało, ale miał tak

smutny wyraz twarzy, jakiego nie zobaczysz u największych

pijaków. Czasami z zażenowaniem wspominał coś o bólach

głowy. Okazało się, że od lat cierpliwie hodował w mózgu

guz. Znasz te uparte, milczące dzieci, które chowają coś w za-

ciśniętej piąstce i żadną siłą nie jesteś w stanie ich zmusić,

żeby to oddały, a gdy w końcu rozewrą palce, aby pokazać ci

koralik, przez moment ich twarze rozjaśnia uśmiech. On też

tak uparcie ukrywał guz, a kiedy szedł na operację, podobnie

jak te dzieci, uśmiechnął się do mnie, zadowolony. I podczas

zabiegu cichutko zmarł.

Weszli do kamienicy znajdującej się niedaleko tej, w której

mieszkała ciocia Hale i reszta rodziny, przy ulicy, którą Ga-

lip doskonale znał, choć rzadko nią chodził — front i drzwi

wejściowe zaskakująco przypominały te w kamienicy Miasto

Serc.

Wiem, że swoją śmiercią chciał się na mnie zemścić

kontynuowała opowieść kobieta, gdy starą windą wjeżdżali

na górę. — Domyślił się, że tak jak ja byłam kopią Ruyi, tak

on miał być kopią ciebie. W niektóre wieczory bowiem, po

zbyt dużej dawce koniaku, przestawałam nad sobą panować

i zaczynałam mu opowiadać o Ruyi i o tobie.

Milczeli, kiedy wchodzili do mieszkania, i dopiero gdy

usiedli wśród sprzętów bliźniaczo podobnych do tych z jego

domu, Galip powiedział z żalem, jakby przepraszał:

Przypominam sobie Nihata ze szkoły.

Czy twoim zdaniem był do ciebie podobny?

Galip z trudem wyłuskał z pamięci kilka scen: oto Galip

i Nihat wręczają panu od wychowania fizycznego zwolnie-

nia z lekcji, podpisane przez rodziców, a ten wyzywa ich od

słabeuszy; w gorący wiosenny dzień w cuchnącej szkolnej

ubikacji Galip i Nihat piją wodę prosto z kranu. Nihat był

gruby, niezdarny, ociężały, powolny i niezbyt bystry. Mimo

275

chęci Galip nie poczuł sympatu do swego rzekomego sobo-

wtóra, którego zresztą zbyt dobrze nie pamiętał.

Tak — powiedział — Nihat trochę mnie przypominał.

Wcale nie był do ciebie podobny — oświadczyła Belkis.

W jej oczach zapaliły się na moment niebezpieczne błyski,

które Galip dostrzegł już wcześniej, gdy po raz pierwszy zwró-

cił na nią uwagę. — Wiem, że zupełnie cię nie przypominał.

Ale chodziliśmy do jednej klasy. Zdołałam sprawić, że patrzył

na mnie tak jak ty na Ruyę. Kiedy podczas przerw razem

z Ruyą i chłopakami paliliśmy papierosy w barze mlecznym

Sutisz, widziałam, jak z ulicy rzuca zatroskane spojrzenia

w stronę towarzystwa siedzącego w środku, bo wie, że ja

także tam jestem. W smutne jesienne wieczory, gdy wcześnie

zapadał zmrok i słabe światło sączące się z okien budynków

ledwie oświetlało drzewa, patrzyłam na ich bezlistne gałęzie

i wiedziałam, że tak jak ja myślałam o tobie i Ruyi, tak on

myślał o mnie.

Gdy zasiedli do śniadania, za oknami jaskrawo świeciło

już słońce.

Wiem, jak trudno być sobą — powiedziała Belkis, zmie-

niając nagle temat, tak jak ktoś, kto od dłuższego czasu nad

czymś się zastanawiał. — Ale zrozumiałam to dopiero po

trzydziestce. Przedtem wydawało mi się, że problem spro-

wadza się jedynie do chęci bycia taką jak ktoś inny, ot, po

prostu zwyczajna zazdrość. Gdy w bezsenne noce leżałam

w łóżku na wznak i wpatrywałam się w cienie na suficie, tak

bardzo pragnęłam być tym kimś, że zaczynałam wierzyć, że

jeśli się naprawdę postaram, to zdołam wyjść ze swej skóry,

jak dłoń wysuwająca się z rękawiczki, a potem wślizgnąć się

w cudzą i rozpocząć nowe życie. Czasem rozmyślanie o tym

276

kimś innym, przeżywanie własnego życia, jakby to było życie

tego kogoś, sprawiało mi ból tak ogromny, że gdy siedziałam

w kinie albo obserwowałam ludzi na bazarze, zajętych swoimi

sprawami, łzy zaczynały mi płynąć strumieniami.

W zamyśleniu wodziła nożem po chrupiącej kromce chle-

ba, opieczonego w tosterze, jakby smarowała ją niewidzial-

nym masłem.

Ale po tylu latach nadal nie wiem, dlaczego człowiek

chciałby żyć jako ktoś inny, a nie jako on sam — mówiła da-

lej. — Nie potrafię nawet jasno określić, dlaczego chciałam

być Ruyą, a nie kimkolwiek innym. Mogę tylko powiedzieć,

że przez lata uważałam to za chorobę, którą trzeba utrzymy-

wać w sekrecie. Wstydziłam się tej choroby, chorującej duszy

i ciała, które było jej nosicielem. Sądziłam, że moje życie jest

jedynie imitacją właściwego życia, którym powinno być, że to

żałosna, nędzna podróbka i należy się go wstydzić. W owym

czasie wydawało mi się, że jedynym sposobem, aby uwolnić

się od rozpaczy, było jeszcze bardziej upodobnić się do „ory-

ginału". Planowałam zmienić szkołę, miejsce zamieszkania,

środowisko, ale wiedziałam, że oddalenie się od was nic nie

da, że zacznę tylko jeszcze więcej o was myśleć. Pewnego

deszczowego jesiennego popołudnia nie byłam w stanie nic

robić, siedziałam tylko w fotelu i godzinami wpatrywałam się

w krople uderzające o szyby. Myślałam o was, o Ruyi i Gali-

pie, wyobrażałam sobie, co w tej chwili robicie, aż w końcu

zaczęłam wierzyć, że osoba siedząca w fotelu to nie ja, lecz

Ruya, i ta przerażająca myśl sprawiała mi niesamowitą przy-

jemność.

Przynosząc z kuchni kolejne tosty albo herbatę, kobieta

uśmiechała się swobodnie, jakby opowiadała jakąś pogodną

historię, dlatego Galip nie czuł się nieswojo, słuchając jej słów.

278

Choroba trwała do śmierci męża. Być może trwa nadal,

ale teraz nie postrzegam jej jako choroby, bo po tym, jak Nihat

odszedł, w te dni pełne smutku i żalu, doszłam do wniosku,

że nie ma sposobu na to, by być sobą. W poczuciu głębokiej

skruchy, będącej odmianą tego samego schorzenia, pragnę-

łam z całej duszy przeżyć jeszcze raz to wszystko, co prze-

żyłam z Nihatem, tym razem jednak nie jako ktoś inny, lecz

jako ja. Pewnej nocy, gdy się zorientowałam, że ten żal może

mi zatruć resztę moich dni, przyszła mi do głowy dziwna

myśl: przez pierwszą połowę życia nie byłam sobą, bo pra-

gnęłam być kimś innym, drugą zaś miałam spędzić jako ktoś

inny, żałując lat, w których nie mogłam być sobą. Wydało mi

się to tak komiczne, że rozpacz i nieszczęście, jawiące mi się

jako moja przeszłość i przyszłość, w jednej chwili zmieniły

się w los dzielony z wieloma innymi ludźmi, niewart tego,

by się nad nim długo zastanawiać. Odtąd ponad wszelką

wątpliwość miałam zawsze pamiętać, że nikt nigdy nie zdo-

ła być sobą. Wiedziałam, że zaabsorbowany swoimi zmar-

twieniami staruszek na przystanku, czekający w kolejce na

autobus, też pielęgnuje w sobie duchy „prawdziwych" osób,

którymi kiedyś chciał być. Zdrowa i silna matka, w zimowy

poranek zabierająca na spacer do parku swoje dziecko, by mu

buzia ogorzała na słońcu, również jest ofiarą naśladowania

innej zdrowej i silnej matki, spacerującej zimą z dziećmi.

Widzowie, w zamyśleniu i smutku opuszczający kina, oraz

nieszczęśnicy, od których roi się na zatłoczonych ulicach

i w gwarnych kawiarniach, także od rana do wieczora są nie-

pokojeni przez zjawy swych „oryginałów", na których miejscu

tak bardzo pragnęliby się znaleźć.

Zapalili papierosy. Kiedy kobieta opowiadała, Galip czuł,

że w pokoju robi się coraz cieplej, a jego ciało powoli ogar-

278

nia coraz silniejsza, nieodparta senność, niczym poczucie

niewinności, jakiego można doznać jedynie w snach. Spytał,

czy może się na chwilę wyciągnąć na sofie przy kaloryferze

na krótką drzemkę, Belkis zaś zaczęła snuć opowieść o księ-

ciu, którego historia, jak twierdziła, miała z tym wszystkim

związek.

Tak, żył sobie kiedyś pewien książę, który odkrył, że naj-

ważniejszym problemem w życiu człowieka jest możność lub

niemożność bycia sobą, lecz w tym miejscu Galip, próbując

przywołać barwy tej historu, poczuł, jak zmienia się w kogoś

innego, potem w kogoś zasypiającego, aż w końcu zasnął.

18.

MROCZNIK

Ta czcigodna rezydencja przywodzi mi zawsze

na myśl ludzką twarz.

Nathaniel Hawthorne, Dom o siedmiu szczytach

(przeł. Bronisława Bałutowa)

Pewnego dnia późnym popołudniem postanowiłem zobaczyć

po latach tamten budynek. Oczywiście zdarzało mi się, i to

często, bardzo często, przechodzić tą zawsze zatłoczoną uli-

cą, iść chodnikiem pełnym poszturchujących się nawzajem

i wymachujących teczkami licealistów w krawatach i powy-

ciąganych marynarkach, mężów wracających z pracy oraz

pań domu udających się na spotkania z przyjaciółkami, ale

zazwyczaj trafiałem w te okolice przypadkiem — nie szedłem

tamtędy specjalnie po to, by po latach zobaczyć znowu tę

kamienicę, która niegdyś tak wiele dla mnie znaczyła.

Był zimowy wieczór. Wcześnie zrobiło się ciemno, dym

z kominów opadł na wąską uliczkę jak mglista noc. Tylko

w dwóch mieszkaniach paliło się światło — pozbawione wy-

razu słabe lampy świeciły we wciąż otwartych, mimo późnej

pory, biurach. Reszta fasady pogrążona była w ciemności.

Zasłony w oknach, pustych i przerażających niczym oczy

ślepca, były zaciągnięte. Jaki to okropny, zimny i złowrogi

widok, zwłaszcza jeśli porównać go z tym, jak budynek pre-

280

zentował się przed laty. Trudno było sobie nawet wyobrazić,

że niegdyś żyła tu liczna, wielopokoleniowa, zżyta ze sobą,

hałaśliwa rodzina.

Miałem wrażenie, że kamienica została ukarana za grzechy

młodości, a widok jej ruiny i upadku sprawił mi przyjem-

ność. Ten słodki smak zemsty brał się zapewne stąd, że nie

otrzymałem należnej mi części przyjemności płynącej z grze-

chu, w tej chwili jednak moje myśli zaprzątało coś innego:

co się stało z tajemniczą sztolnią, którą potem przerobio-

no na szyb wentylacyjny, co się stało z tajemnicą ukrytą na

jej dnie?

Mam na myśli szyb tuż przy budynku, małe podwórko,

studnię, która niegdyś nocami przyprawiała o dreszcz lęku

nie tylko mnie, lecz także inne mieszkające w kamienicy dzie-

ci, dziewczęta, a nawet dorosłych. Jak w baśniach kłębiły się

w niej nietoperze, jadowite żmije, skorpiony i szczury. Byłem

pewien, że jest to ta sama studnia, o której opowiadali §eyh

Galip w Husn u Aszk i Mevlana w Mesnevi. Czasem urywał

się sznur, na którym spuszczano w głąb wiadro, czasami mó-

wiono, że w jej bezdennej czeluści kryje się potwór, Murzyn

wielki jak cała kamienica! Dorośli przestrzegali nas, dzieci,

byśmy trzymali się od niej z daleka. Pewnego razu, na sznurze

przywiązanym do pasa, dozorca opuścił się do jej wnętrza;

z tej podróży w bezkres mroku bez czasu i grawitacji powrócił

z załzawionymi oczami i nikotynową smołą w płucach, która

już zawsze miała w nich zalegać. Wiedziałem też, że pilnująca

studni złośliwa pustynna wiedźma przybiera czasem postać

żony dozorcy, kobiety o jasnej twarzy, okrągłej jak księżyc

w pełni, i że studnia ma bezpośredni związek z tajemnicą

ukrytą głęboko w pamięci mieszkańców kamienicy. Bali się

tego tkwiącego w nich sekretu jak grzechu, którego nie udało

281

się pogrzebać raz na zawsze w przeszłości. W końcu — ni-

czym zwierzęta zakopujące w ziemi nieczystości — zagrze-

bali w niepamięci studnię, żyjące w niej istoty, ukryte w niej

tajemnice i swoje wspomnienia. Pewnego ranka, zbudziwszy

się z koszmaru o barwie nocy, w którym roiło się od ludzkich

twarzy pozbawionych znaczenia, ujrzałem, że studnię zamu-

rowano. W tym momencie zrozumiałem, że koszmar trwa

nadal, a w miejscu, w którym była studnia, teraz zaczyna się

wznosić jej odwrotność. To nowe miejsce, podtykające nam

śmierć i tajemnice pod same okna, nosiło nowe imię: szyb

wentylacyjny...

Nowe miejsce, które lokatorzy nazywali z obrzydzeniem

i niechęcią szybem wentylacyjnym albo „mrocznikiem" —

w przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców Stambułu,

używających określenia „świetlik" — pierwotnie nie było

sztolnią ani niczym w tym rodzaju, ponieważ gdy wznoszono

kamienicę, sąsiadujące z nią działki były niezabudowane, nie

powstał jeszcze rząd brzydkich budynków, stojących obok

siebie i otaczających ulicę niczym brudny mur. Pewnego dnia

parcela obok została sprzedana przedsiębiorcy budowlane-

mu i wkrótce z okien kuchni, długiego, wąskiego korytarza

prowadzącego w głąb mieszkania oraz małego pokoiku, na

każdym piętrze wykorzystywanego w innym celu (jako skła-

dzik, służbówka, pokój dziecinny, skromny pokój dla gości,

prasowalnia albo pokój dalekiej krewnej), z których dotych-

czas roztaczał się widok na meczet, tory tramwajowe, liceum

żeńskie, sklep Alaaddina i podwórko studnię tuż obok, można

było zajrzeć jedynie w odległe o trzy metry okna nowego

wysokiego budynku, dobudowanego do naszego. W ten spo-

sób pomiędzy betonowymi ścianami, które z brudu zatraciły

kolor, i odbijającymi się w sobie nawzajem oknami powsta-

282

ła podobna do dawnej studni, pozbawiona światła, głęboka

sztolnia, wypełniona nieruchomym, ciężkim powietrzem.

Gołębie natychmiast odkryły to miejsce i wkrótce nabrało

ono specyficznego, zatęchłego, duszącego zapachu. Tam, gdzie

ludzkie ręce nie sięgały, a z czasem zaczęły bać się sięgać, pta-

ki znalazły idealne warunki dla siebie i coraz liczniejszego

potomstwa; mogły gnieździć się w spokoju i pokrywać odcho-

dami okienne wnęki, popękane parapety, betonowe gzymsy

oraz kolanka rynien. Czasami dołączały do nich bezczelne

mewy, uważane za zwiastun nie tylko meteorologicznych ka-

tastrof, ale i innych nieokreślonych nieszczęść, a także kruki,

które — zmyliwszy w ciemnościach drogę — wpadały noca-

mi do bezdennej studni i tłukły się o szyby ślepych okien...

Obrane przez szczury do kości ścierwa tych skrzydlatych

stworzeń leżały na dnie szybu, dokąd można się było dostać

jeśli dobrze się przy tym pochyliło — przez podobne do

drzwi więziennej celi (zgrzytały zresztą niczym wrota kaza-

mat) małe, metalowe drzwiczki w dusznym i niskim miesz-

kaniu dozorcy. Wśród zwałów obrzydliwych nieczystości

określenie „nawóz" byłoby tu nadużyciem — znajdowały

się też inne rzeczy: skorupki gołębich jajek, wykradzionych

z gniazd i strąconych w dół przez szczury, które wdrapywały

się na wyższe piętra po rynnach, nieszczęsne pojedyncze

sztućce i skarpetki nie do pary, które spadły w zielonkawo-

niebieską otchłań z wytrzepywanych obrusów w kwiatowe

wzory i sennych prześcieradeł, ściereczki do kurzu, niedo-

pałki papierosów, odłamki szklanych naczyń, żarówek i lu-

ster, zardzewiałe sprężyny z materacy, pozbawione kończyn

różowe lalki niemowlęta, uparcie i rozpaczliwie mrugające

oczami o plastikowych rzęsach, drobne kawałeczki staran-

nie podartych stron podejrzanych gazet i czasopism, prze-

283

dziurawione piłki, brudne dziecięce majtki, pomięte okropne

fotografie...

Od czasu do czasu dozorca chodził po piętrach, z wy-

raźnym obrzydzeniem trzymając w palcach za sam koniu-

szek jedną z tych rzeczy, jakby chciał ustalić i napiętnować

sprawcę, ale mieszkańcy kamienicy nie przyznawali się do

przedmiotów, które niespodziewanie do nich wracały, wynu-

rzywszy się z tych zaświatów pełnych błota i brudu: „Nie, to

nie nasze — mówili. — Znalazł pan to tam?".

Owo „tam" było jak strach, przed którym chcieli uciec, ale

nie mogli, o którym chcieli zapomnieć, lecz nie potrafili. Mó-

wili o nim jak o brzydkiej, zaraźliwej chorobie: szyb jawił się

im jako przerażający ściek, do którego, jeśli nie będą uważać,

mogą sami przypadkiem wpaść i podzielić los pochłoniętych

przezeń nieszczęsnych przedmiotów; był gniazdem zła, które

zdradziecko zalęgło się wśród nich. To na pewno z niego brały

się mikroby, o których tyle pisano w gazetach i którymi stale

zarażały się dzieci; to przez szyb bały się upiorów i w tak

młodym wieku mówiły o śmierci. To z niego przez szpary

w oknach przenikał do wnętrza mieszkań smród, który, tak

samo jak strach, ogarniał całą kamienicę. Jak łatwo można

sobie wyobrazić, również on był źródłem nieszczęść i nie-

pomyślnych zdarzeń. W umysłach mieszkańców wszelkie

katastrofy (bankructwa, długi, porzucenie rodziny, kazirodz-

two, rozwody, zdrady, zazdrość i śmierć) wiązały się ściśle

z historią szybu; choć woleli niczego nie pamiętać i kartko-

wali po łebkach księgi własnej przeszłości, wyziewy z szybu

niczym gromadzące się nad ich głowami chmury ciężkiego,

ciemnogranatowego dymu — nie pozwalały im zapomnieć.

Jednak, dzięki Bogu, pojawiali się i tacy, którzy zaglądali

na owe pomijane stronice, w zakazane rejony, i znajdowali

284

tam skarby: dzieci (ach, te dzieciaki!), czując dreszcz lęku

w mrocznych korytarzach, gdzie nie zapalano lamp, by mniej

płacić za prąd, wślizgiwały się za szczelnie zaciągnięte zasło-

ny i z ciekawością próbowały zajrzeć do szybu, przyciskając

czoła do mrocznych okien. W czasach, gdy na piętrze Dziadka

przygotowywano posiłek dla wszystkich, służąca używała

szybu jako tuby, by obwieścić tym z niższych pięter (a przy

okazji także mieszkańcom sąsiednich kamienic), że podano

do stołu, a matka i syn, wiodący na poddaszu życie wygnań-

ców i niezapraszani na obiad, zerkali w jego głąb przez okno

w kuchni, które trzymali uchylone, by móc śledzić, co się

dzieje niżej, jakie intrygi się tam snuje i jakie przygotowuje

się dania. W niektóre noce głuchoniemy mężczyzna wyglą-

dał przez mroczne okna tak długo, aż przyłapywała go na

tym jego matka i posyłała do łóżka. W deszczowe dni młoda

służąca w swoim pokoiku melancholijnie patrzyła na wodę

płynącą z rynien w głąb szybu i oddawała się marzeniom; to

samo robił młodzieniec, który po latach miał tu tryumfalnie

powrócić, gdy podupadająca rodzina zaczęła tracić władzę

nad kolejnymi piętrami kamienicy.

Rzućmy okiem na ujrzane tam przez nich skarby: mgliste

zarysy postaci kobiet i dziewcząt za zaparowanymi szybami

kuchennych okien — ich głosów nie dawało się usłyszeć;

cień powoli prostujących się pleców osoby, która modliła się

w słabo oświetlonym pokoju — wyglądała jak duch; noga star-

szej kobiety, odpoczywającej na zasłanym łóżku, i fragment

leżącego obok czasopisma — jeśli się trochę poczekało, moż-

na było ujrzeć także rękę, jak przewraca stronice tygodnika

i leniwie drapie nogę; oparte o chłodną szybę czoło młodego

człowieka, który powrócił zwycięsko do bezdennej studni,

by odkryć tajemnicę skrywaną przez mieszkańców kamieni-

285

cy — ten sam młodzieniec, wpatrując się w odbicie własnej

twarzy w szybie, widywał niekiedy w oknie piętro niżej swą

macochę, kobietę magicznej wręcz urody, tak samo jak on

oddającą się marzeniom. Uzupełnijmy te obrazy o gołębie,

które przycupnęły tam w mroku, ciemnogranatowe cienie,

falujące zasłony, jasno oświetlone pokoje i lampy, które zapa-

lały się, by za moment zgasnąć. Wszystkie one pozostawiały

w nieszczęśliwej, dręczonej poczuciem winy i wciąż powra-

cającej do nich pamięci jaskrawopomarańczowy ślad, który

mówił: krótko żyjemy, niewiele widzimy, niewiele wiemy,

więc przynajmniej snujmy marzenia. Miłej niedzieli, drodzy

czytelnicy!


19.

Znaki miasta

Gdy się obudził, miał przed sobą zupełnie inną kobietę. Belkis

się przebrała — włożyła ciemnozieloną spódnicę, która przy-

pomniała Galipowi, że jest w obcym miejscu z obcą kobietą.

Jej twarz i fryzura także się zmieniły. Zebrała włosy do tyłu,

jak Ava Gardner w 55 dniach w Pekinie, i umalowała usta

szminką w takim samym odcieniu czerwieni, jakiego używała

gwiazda. Patrząc na jej nową twarz, Galip nagle zdał sobie

sprawę, że ludzie od dawna go oszukują.

Po chwili wyjął gazetę z kieszeni palta, które kobieta po-

wiesiła starannie na wieszaku i włożyła do szafy, i rozłożył

ją na stole, także starannie uprzątniętym po śniadaniu. Gdy

ponownie czytał felieton Celala, poczynione uprzednio na

marginesach notatki, podkreślone wyrazy i sylaby wydały

mu się teraz kompletną bzdurą. To, że w literach, które mia-

ły być kluczem do tajemnicy, nie krył się żaden sekretny

sens, było tak oczywiste, że Galip niemal uznał, iż tajemnica

nie istnieje. Każde zdanie niedzielnego felietonu — poświę-

conego komuś, kto stracił pamięć i przez to nie mógł ogło-

287

sić światu dokonanego przez siebie niezwykłego odkrycia

było jednocześnie częścią innej, znanej i zrozumiałej dla

wszystkich opowieści o ludzkiej kondycji. Jak gdyby słowa

znaczyły jedno, a jednocześnie także coś innego. Było to tak

jasne i oczywiste, że wybieranie poszczególnych liter, sylab

i słów nie miało żadnego sensu. Jedyne, co należało zrobić,

by odnaleźć „ukryte", „niewidoczne" znaczenie, to przeczytać

felieton, mając świadomość tej dwoistości. Przenosząc wzrok

z wyrazu na wyraz, Galip wierzył, że wyczyta nie tylko poło-

żenie i znaczenie miejsca ukrycia się Ruyi i Celala, lecz także

sens życia i wszelkie tajemnice miasta; za każdym razem

jednak, gdy unosił głowę znad gazety i widział przed sobą

nową twarz Belkis, optymizm go opuszczał. Żeby nie stracić

tej wiary, spróbował przeczytać felieton kilka razy z rzędu,

ale nie potrafił dostrzec wyraźnie owego tajemniczego sensu,

który wydawał się tak łatwy do odnalezienia. Już się cieszył,

że jest tak blisko poznania sekretu życia i świata, lecz gdy

chciał tę tajemnicę wypowiedzieć na głos, sylaba po sylabie,

ujrzeć wyraźnie miejsce, którego szukał, jego wzrok padał

na twarz kobiety obserwującej go z drugiego końca pokoju.

Po jakimś czasie doszedł do wniosku, że wiara i przeczucia

nie doprowadzą go do tajemnicy, i postanowił kierować się

rozumem, zaczął więc od nowa robić notatki na marginesach,

zaznaczać nowe sylaby i słowa. Był tym tak zaabsorbowany,

że nie zauważył Belkis, która podeszła do stołu.

Felieton Celala Salika — odezwała się — twojego stryja.

Tam w podziemiach była jego figura. Wiesz, dlaczego wydała

mi się tak przerażająca?

Wiem. Ale to nie mój stryj, tylko stryjeczny brat.

Bo była tak niesamowicie do niego podobna — ciąg-

nęła Belkis. — Kiedy spacerowałam po Niszantaszi w nadziei,

288

że spotkam ciebie z Ruyą, zamiast was widywałam jego, był

dokładnie tak samo ubrany.

To jego stary prochowiec — powiedział Galip. — Daw-

niej stale nosił ten płaszcz.

Nadal go nosi; krąży jak jakaś zjawa po Niszantaszi —

oznajmiła Belkis. — Co tam tak notujesz na marginesach?

Nic związanego z felietonem — odparł. — To histo-

ria zaginionego odkrywcy bieguna. Ślad po nim ginie, więc

wyrusza następny badacz i on też znika. Aura tajemniczości

otaczająca jego zaginięcie pogłębia jeszcze sekret zniknięcia

pierwszego, który, jak się okazuje, żyje w jakimś mieście pod

innym nazwiskiem, ale pewnego dnia zostaje zamordowany...

Ten zamordowany, który przybrał inne nazwisko...

Ledwie skończył opowieść, zrozumiał, że będzie musiał

opowiedzieć ją jeszcze raz. Zaczął mówić, czując wściekłość

na każdego, przez kogo musiał zaczynać od początku. „Naj-

lepiej, jakby wszyscy byli tacy sami i nikt nie musiałby ni-

komu niczego opowiadać", miał ochotę zawołać. Nie przery-

wając opowieści, wstał, złożył gazetę i z powrotem umieścił

ją w kieszeni palta.

Wychodzisz? — spytała Belkis nieśmiało.

Nie skończyłem opowiadać — odpowiedział Galip ze

złością.

Spojrzał na kobietę i wydało mu się, że jej twarz zakry-

wa maska. Jeśli udałoby mu się zerwać tę maskę z ustami

pomalowanymi na czerwono jak u Avy Gardner, na twarzy,

która ukazałaby się pod nią, zapewne byłoby wyraźnie wy-

pisane znaczenie, ale nie miał pojęcia, jakie przesłanie by

niosło. Sam ze sobą zaczął się bawić w grę „Po co istnieje-

my", tak jak to robił w dzieciństwie, gdy umierał z nudów.

W dzieciństwie potrafił równocześnie bawić się i zajmować

289

czymś innym; podobnie teraz — w tym samym momencie

rozmyślał i snuł opowieść. Kiedyś sądził, że ta podziel-

ność uwagi sprawia, że kobiety się nim interesują, ale teraz

Belkis patrzyła na niego nie jak kobieta słuchająca opowie-

ści, lecz jak ktoś, kto nie skrywa znaczenia wypisanego na

twarzy.

Czy Ruya nie będzie się o ciebie niepokoić? — zapytała.

Nie — odparł Galip. — A bo to raz wracałem do domu

dobrze po północy?! Przez zaginionych działaczy politycz-

nych, oszustów wystawiających weksle na fałszywe nazwiska,

lokatorów, którzy wyprowadzili się, nie zapłaciwszy czynszu,

bigamistów zawierających drugie małżeństwo na podstawie

fałszywego dowodu osobistego nieraz znikałem na całą noc,

aż do rana.

Ale teraz minęło już południe — przypomniała mu

Belkis. — Gdybym była Ruyą, oczekiwałabym, że przynaj-

mniej zadzwonisz.

Nie chcę telefonować.

Gdybym to ja czekała na ciebie w domu, rozchorowa-

łabym się z niepokoju — kontynuowała Belkis. — Wygląda-

łabym przez okno, nasłuchiwała dzwonka telefonu. Zasta-

nawiałabym się, dlaczego nie dzwonisz, chociaż wiesz, że

się martwię i denerwuję, i jeszcze bardziej bym się martwiła

i denerwowała. Rusz się, zadzwoń do niej. Powiedz, że jesteś

ze mną, że jesteś u mnie.

Podała mu telefon jak jakąś zabawkę. Wykręcił numer, ale

nikt nie odbierał.

Nie ma jej w domu.

Ciekawe, gdzie jest — zastanawiała się Belkis, a w jej

głosie pobrzmiewała nie tyle troska, ile rozbawienie.

Nie mam pojęcia — odparł.

290

Znów wyjął gazetę z kieszeni palta, rozłożył na stole i za-

czął czytać felieton. Tak długo czytał go wciąż od nowa, że

słowa straciły znaczenie i zamieniły się w kształty zbudowane

z liter. Pomyślał, że sam mógłby coś takiego napisać, mógłby

pisać tak jak Celal. Zaraz potem wyjął z szafy palto, włożył je,

starannie poskładał gazetę, oderwał część strony z felietonem

i wsunął do kieszeni.

Idziesz? — spytała Belkis. — Nie idź.

Z okien taksówki, którą po dłuższym oczekiwaniu udało

mu się złapać, rzucił ostatnie spojrzenie na znajomą ulicę

i poczuł strach, że nie zapomni twarzy Belkis proszącej go,

by został; tak chciałby zapamiętać ją z inną twarzą, w innej

historu! Miał ochotę zawołać do kierowcy, tak jak bohatero-

wie kryminałów czytanych przez Ruyę: „Na ulicę taką a taką,

szybko!", ale poprosił jedynie, by taksówkarz zawiózł go na

most Galata.

Gdy w niedzielnym tłumie spacerowiczów przechodził

na drugą stronę Złotego Rogu, miał wrażenie, że za chwilę

odkryje tajemnicę, którą tropił od lat, lecz dopiero niedawno

zdał sobie sprawę, że ją tropi. Jednocześnie gdzieś głęboko

w świadomości, jakby we śnie, wiedział, że to tylko złudzenie.

Te dwie sprzeczne myśli krążyły mu po głowie, nie wywołując

jednak dyskomfortu. Mijał żołnierzy na przepustce, wędkarzy

i rodziny z dziećmi, spiesznym krokiem zdążające na prom.

Wszyscy nieświadomie znaleźli się wewnątrz tajemnicy, którą

Galip wkrótce miał poznać. I ten ojciec z dzieckiem na ręku,

zdążający z niedzielną wizytą do krewnych, i jego starszy syn

w tanich bucikach z plastiku, i siedząca w autobusie matka

w chustce na głowie oraz jej córka — za chwilę, gdy Galip

odkryje tajemnicę, oni również ujrzą to, co od tak dawna

kształtowało ich życie.

291

Idąc chodnikiem od strony morza Marmara, zaczął celowo

wpadać na ludzi, a wtedy nieobecny, rozmyty, ulotny wyraz

ich twarzy na moment stawał się wyrazisty, pełen blasku.

Kiedy rzucali mu spojrzenia, zaniepokojeni, Galip patrzył

im w twarz, zaglądał w oczy, jakby chciał z nich wyczytać

tajemnicę.

Większość miała na sobie stare, wypłowiałe palta i mary-

narki. Gdy tak podążali przed siebie, cały świat uważali za

równie zwyczajny jak chodnik, po którym szli, a jednocześ-

nie wcale nie byli w tym świecie zadomowieni. Sprawia-

li wrażenie nieobecnych duchem i trzeba ich było dopiero

sprowokować, by na twarzach podobnych do masek poja-

wił się na chwilę wyraz zaciekawienia, wiążący tych ludzi

z przeszłością, znaczeniem, tajemnicą. „Chciałbym zburzyć

ich spokój — pomyślał Galip — opowiedzieć im o księciu!"

Ta historia, która właśnie przyszła mu do głowy, wydawała

się taka nowa i świeża, tak doskonale ją pamiętał, jak gdyby

sam ją przeżył.

Większość przechodniów niosła reklamówki pełne papie-

rowych torebek, jakichś drobiazgów z metalu i tworzywa,

gazet, paczuszek. Patrzył na nie, jakby widział coś takiego

pierwszy raz w życiu, i uważnie wczytywał się w widniejące

na nich napisy — czuł, że słowa, litery na torbach mogą być

drogowskazem prowadzącym go do innej rzeczywistości, do

właściwej prawdy, i to natychmiast przywróciło mu nadzieję.

Ale podobnie jak znaczenie, które na moment rozjaśniało

twarze mijających go ludzi, by zaraz zgasnąć, także słowa

i sylaby na plastikowych torebkach rozbłyskiwały nagle, po

czym znikały jedne po drugich. Mimo to Galip wciąż ich

wypatrywał i czytał: mleczne... Atakóy... Turksan... owoce

suszone... czas na... Pałace...

292

Na reklamówce należącej do starszego mężczyzny łowią-

cego ryby nie było liter, był jedynie obrazek przedstawiający

bociana, co poddało Galipowi myśl, że odczytywać można

nie tylko napisy. Na innej torebce dostrzegł rodzinę z nadzieją

patrzącą w przyszłość — radosnych rodziców z dwojgiem

dzieci, chłopcem i dziewczynką, na jeszcze innej dwie ryby,

na następnych buty, mapy Turcji, sylwetki budynków, paczki

papierosów, czarne koty, koguty, końskie podkowy, minarety,

porcje baklawy, drzewa. Bez wątpienia wszystkie te obrazki

wskazywały na jakąś tajemnicę, ale jaką? Na torbie leżącej

na ziemi obok staruszki sprzedającej karmę dla gołębi pod

Nowym Meczetem* dostrzegł wizerunek sowy. Zrozumiał,

że może to być ta sama sowa, która widniała na kryminałach

czytanych przez Ruyę, albo jej przebiegle maskująca się sio-

stra bliźniaczka, i całkiem wyraźnie poczuł istnienie niewi-

dzialnej ręki, dyskretnie kierującej wszystkim na tym świecie.

Tak, tym, co należało odcyfrować i ujawnić, były intrygi owej

siły, ich sekretne znaczenie. Niestety, nikogo oprócz niego to

nie obchodziło. W dodatku w sytuacji, gdy wszyscy tkwili

w tym po szyję, otoczeni zewsząd tajemnicą!

Aby móc dokładniej przyjrzeć się sowie, Galip podszedł do

staruchy, przypominającej Babę Jagę, i kupił od niej misecz-

kę owsa, który następnie rzucił gołębiom. W jednej chwili,

łopocząc skrzydłami, chmara brudnych, wstrętnych ptaków

zasłoniła ziarna niczym parasol. Sowa na reklamówce to była

właśnie ta z okładek kryminałów Ruyi! Galip poczuł gniew

na rodziców, którzy z dumą i miłością patrzyli na córeczkę

* Nowy Meczet (tur. Yeni Cami) — meczet w żydowskiej niegdyś dzielni-

cy Eminónu, którego budowę, rozpoczętą ponad pół wieku wcześniej,

dokończono w 1665 r. na rozkaz Tlirhan Sułtan, matki Mehmeta IV;

budowlę zamieszkują liczne stada gołębi.

293

karmiącą gołębie — jak mogli nie dostrzegać niczego, nie

zauważyć sowy, tej tak jasno widocznej prawdy, pozostałych

znaków, jakichkolwiek znaków?! W ich duszach nie było

miejsca na najmniejszy nawet cień wątpliwości, na ledwie

wyczuwalne przeczucie. O wszystkim zapomnieli. Wyobra-

ził sobie, że Ruya czeka na niego w domu, czytając powieść

kryminalną, a on jest bohaterem tej powieści. Sprawa miała

się rozstrzygnąć pomiędzy nim a ową tajemniczą ręką, która

ustawiała wszystko tak, aby wskazywało na głęboko ukryte

znaczenie, sama jednak pozostawała przy tym niewidzialna.

Wystarczyło, że w pobliżu meczetu Sulejmana ujrzał w rę-

ku jakiegoś czeladnika pocztówkę przedstawiającą świątynię,

oprawioną w ramkę ozdobioną koralikami chroniącymi od

uroku, by uznał, że to, co przedstawiają obrazki na reklamów-

kach, jest tak samo znakiem jak obrazki, słowa i litery same

w sobie. Jaskrawe kolory na fotografu były bardziej rzeczy-

wiste niż barwy samego meczetu. Nie tylko twarze, napisy

i obrazki, ale wszystko, dosłownie wszystko było pionkami

w grze rozgrywanej przez tajemniczą rękę. W tym momen-

cie stało się dlań jasne, że również nazwa dzielnicy, której

splątane uliczki przemierzał, Zindan Kapi, czyli Więzienne

Wrota, ma specjalne znaczenie, dostrzegane tylko przez niego

niczym cierpliwy miłośnik krzyżówek wpisujący w kratki

ostatnie słowa, czuł, że zaraz dokończy układankę.

Przeczuwał, że przedmioty, które jego wzrok napotykał

w byle jak skleconych sklepikach i warsztatach oraz na krzy-

wych, wyboistych chodnikach — sekator, śrubokręt, znak

zakazu parkowania, puszki po koncentracie pomidorowym,

kalendarze na ścianach tanich restauracyjek, pozostałości

bizantyjskiego akweduktu obwieszone napisami z pleksi,

ciężkie kłódki przy sklepowych żaluzjach — też są znakami

294

mogącymi doprowadzić go do tajemnicy. Jeśli zechce, może

je odczytać, tak samo jak ludzkie twarze. Kombinerki mówi-

ły: „uwaga", oliwki w słoiku — „cierpliwości", uśmiechnięty

szofer z reklamy opon — „już niedaleko", a wszystkie razem

wskazywały, że krok po kroku zbliża się do celu. Dookoła

pełno było jednak znaków już nie tak łatwych do odczytania:

przewody telefoniczne, reklama specjalisty od obrzezania,

znaki drogowe, paczki mydła do prania, łopaty bez styliska,

zatarte slogany polityczne, kawałki lodu, numery abonenckie

elektrowni, strzałki, niezapisane kartki papieru... Być może

ich znaczenie miało się wkrótce wyjaśnić, teraz jednak stano-

wiły chaotyczną, męczącą mieszankę, jakże inną od uporząd-

kowanego, spokojnego świata powieści kryminalnych Ruyi,

w których autorzy podsyłali bohaterom poszlaki w mocno

ograniczonej liczbie.

Pewnym pocieszeniem dla Galipa stał się meczet Ahi

ęelebi, będący zrozumiałym znakiem: przed laty w jednym

z felietonów Celal napisał, że we śnie ujrzał w tym mecze-

cie siebie w towarzystwie Mahometa i kilku świątobliwych

mężów. Wróżbiarz w Kasimpagy, do którego się wybrał, by

zapytać o znaczenie tego snu, powiedział, że Celal do końca

swych dni będzie się zajmował pisaniem. Pisząc, będzie so-

bie wyobrażał tak wiele rzeczy, że gdy na starość spojrzy na

swoje życie, wyda mu się ono długą podróżą, choćby w rze-

czywistości nigdy nie opuścił domu. Dopiero po jakimś czasie

Galip dowiedział się, że Celal zapożyczył tę historię od Evliyi

ęelebiego*.

* Evliya ęelebi (1611-ok. 1683) — słynny turecki podróżnik, autor

Seyahatname (Księga podróży), dziesięciotomowego dzieła zawierają-

cego opisy peregrynacji jego autora.

295

W ten sposób — pomyślał Galip, wchodząc do hali targo-

wej — po pierwszym czytaniu opowieść ma jakiś określony

sens, a po drugim inny, zupełnie inny. Był pewien, że felieton

czytany po raz trzeci i czwarty nabierze kolejnych znaczeń.

Choć opowieści Celala, niczym szarady w pisemkach dla

dzieci, za każdym razem wskazywały na coś innego, Galip,

mijając otwierane przez nie kolejne drzwi, miał wrażenie, że

przybliża się do celu. Rozmyślając tak w czasie marszu splą-

tanymi alejkami targu owocowo-warzywnego, zapragnął jak

najszybciej znaleźć się w miejscu, gdzie mógłby przeczytać

wszystkie felietony Celala.

Rozczarowany, że przez niesłychany zgiełk i smród panu-

jący na targowisku nie doszedł do żadnej konkluzji, opuścił

halę; na ulicy ujrzał handlarza starzyzną. Przedmioty, które

ten wyłożył na płachcie rozścielonej na chodniku, urzekły

Galipa: dwa kolanka od rur, stare płyty, para czarnych butów,

podstawa lampy, połamane obcęgi, czarny aparat telefonicz-

ny, dwie sprężyny z łóżka, ustnik do papierosów wykładany

masą perłową, zepsuty zegar ścienny, banknoty carskiej Rosji,

mosiężny kranik, posążek przedstawiający rzymską boginię

może Dianę? — z kołczanem na plecach, pusta ramka, stare

radio, dwie klamki, cukiernica.

Nazwał każdą rzecz, starannie wymawiając słowa, każdą

z uwagą obejrzał. Zafascynowały go nie tyle przedmioty, ile

sposób, w jaki zostały ustawione. Rzeczy same w sobie niczym

się nie wyróżniały — to samo oferowali handlarze w całym

mieście — ale ten stary człowiek ułożył je na płachcie niczym

pionki na szachownicy: po cztery w czterech rzędach. Nie

stykały się ze sobą, oddzielone regularnymi odstępami, a pro-

stota i określoność ich pozycji bynajmniej nie wydawała się

przypadkowa. Galipowi natychmiast przypomniały się testy

296

na znajomość słownictwa z podręczników do nauki języków

obcych: miały formę tabelki z obrazkami przedstawiającymi

szesnaście przedmiotów, a jego zadaniem było nazwać każdy

z nich w poznawanym języku. Teraz też miał ochotę wyliczać:

rura, płyta, telefon, buty, obcęgi...

Ku swemu przerażeniu zorientował się, że przedmioty

mają jeszcze inne znaczenie. Patrząc na mosiężny kranik,

Galip myślał najpierw, że to po prostu mosiężny kranik, taki

jak w tabelce w podręczniku, ale zaraz potem zrodziła się nie-

pokojąca myśl, że kranik oznacza co innego. Czarny telefon

na płachcie był, tak samo jak tamten na obrazku w książce,

powszechnie znanym urządzeniem, które po podłączeniu do

gniazdka i wykręceniu numeru na tarczy pozwala usłyszeć

czyjś głos, ale Galip z dreszczem przeczuwał, że kryje się

w tym coś więcej.

Jak wejść do tego sekretnego świata podwójnych znaczeń,

jak złamać jego tajemnicę? Czuł, że pełen radości i nadziei

stoi na jego progu, ale nie potrafi zrobić kroku, by znaleźć się

w środku. W powieściach kryminalnych Ruyi zagadka zostaje

w końcu rozwiązana i tamten drugi świat, skryty za zasłona-

mi, otwiera się, lecz tylko przez chwilę jaśnieje blaskiem, by

niemal natychmiast znów pogrążyć się w mroku. W środku

nocy, z ustami pełnymi prażonego grochu, kupionego w skle-

pie Alaaddina, Ruya mówiła: „Mordercą okazał się emeryto-

wany pułkownik, mszczący się za doznaną zniewagę", a Galip

wiedział, że jego żona zapomniała o angielskich lokajach,

zapalniczkach, stołach w jadalni, porcelanowych filiżankach,

pistoletach i innych szczegółach, od których roiło się w tek-

ście, pamięta zaś jedynie nowe, ukryte znaczenia, noszone

przez przedmioty i osoby pojawiające się na kartach powie-

ści. To, co w zakończeniu kiepsko przetłumaczonych książek

297

przenosiło detektywa i Ruyę w nowy świat, teraz jedynie

dawało Galipowi nadzieję, że i on kiedyś ów świat zobaczy.

Zwrócił się do starego handlarza, który w tak znaczący sposób

ustawił przedmioty na płachcie — wpatrywał się uważnie

w jego twarz, jakby chciał wyczytać z niej wskazówki mogące

doprowadzić go do rozwiązania tajemnicy:

Ile za ten telefon?

Jesteś zainteresowany? — spytał handlarz podejrzliwie,

najwyraźniej zamierzając się targować.

To nieoczekiwanie zadane pytanie wydało się Galipowi

dziwne. „Oni też dostrzegają, że mogę być kimś innym", po-

myślał. Ale to nie był świat, w którym pragnął się znaleźć, to

nie był świat przez długie lata tworzony przez Celala. Snując

opowieści w felietonach i nazywając przedmioty, Celal oto-

czył ten świat murem, za którym się skrył, a klucz do jego

wrót schował. Oczy starego handlarza na moment rozbłysły

nadzieją na zarobek, po czym znów stały się obojętne i nie-

ruchome.

Do czego to służy? — spytał Galip, wskazując na nie-

wielką, prostą podstawę do lampy.

To noga od stolika — odpowiedział handlarz. — Nie-

którzy nakładają to na końcu karnisza. Może też służyć jako

gałka do drzwi.

Kiedy Galip znalazł się na moście Ataturka, postanowił

odtąd przyglądać się tylko twarzom. Pod jego spojrzeniem

oblicze każdego przechodnia zamieniało się w znak zapytania

coraz większy i większy, jak na rysunkach w zagranicznych

komiksach — a potem, w miarę jak właściciel twarzy się odda-

lał, znak ten malał i malał, aż znikał, pozostawiając po sobie

ledwie zauważalny ślad. W pewnym momencie niemal udało

mu się połączyć widoczną z mostu panoramę Stambułu ze

298

zgromadzonymi w pamięci twarzami jego mieszkańców, lecz

było to tylko złudzenie. Być może dałoby się na nich dostrzec

bogatą przeszłość miasta, jego smutek i ból, ślady nieszczęść,

które na nie spadły, i dawno minionej chwały, ale nie były

to starannie ułożone wskazówki wiodące do tajemnicy, lecz

oznaki wspólnej przeszłości, wspólnej przegranej, wspólnej

winy. W warkoczu piany, jaki pozostawiały za sobą motorów-

ki, chłodny, szarawy błękit wód Złotego Rogu zamieniał się

w niepokojący odcień brązu.

W pobliżu Tunelu Galip zaszedł do kawiarni w bocznej

uliczce i ujrzał przed sobą siedemdziesiąt trzy nowe twarze.

Zadowolony z tego widoku, usiadł przy stoliku. Zamówił her-

batę i wyjąwszy z kieszeni palta gazetę, zaczął po raz kolejny

czytać felieton Celala. Słowa, zdania i litery się nie zmieniły,

ale czytając je, Galip poczuł, jak w jego głowie pojawiają się

nowe idee. Nie wypływały one z tekstu, lecz były wytworem

jego umysłu — mimo to w jakiś niewytłumaczalny sposób

znajdowały odbicie w felietonie. Ta paralelność myśli włas-

nych i Celala była dla Galipa źródłem wewnętrznego spokoju,

takiego samego, jaki odczuwał w dzieciństwie, gdy uznał,

że udało mu się idealnie upodobnić do kogoś, kogo chciał

naśladować.

Na stoliku leżał rożek z papieru. Rozsypane wokół łuski

świadczyły, że ci, którzy siedzieli tu przed Galipem, zajadali

się ziarnami słonecznika kupionymi od ulicznego sprzedaw-

cy. Rożek został zrobiony z kartki wyrwanej z zeszytu. Sta-

rannym pismem jakieś dziecko napisało na niej: „6 listopa-

da 1972 roku. Lekcja 12. Praca domowa: Nasz dom i ogród.

W ogrodzie przy naszym domu rosną cztery drzewa. Są to

2 topole, jedna duża wierzba, jedna mała wierzba. Tata zrobił

ogrodzenie z kamieni i drutu. Dom jest zimą schronieniem

299

przed zimnem, a latem przed upałem. Dom chroni nas przed

złem. Nasz dom ma 1 drzwi, 6 okien i 2 kominy". Rysunek

pod wypracowaniem przedstawiał otoczony drzewami dom.

Najpierw starannie narysowano cegły, jedna po drugiej, a po-

tem pospiesznie pokolorowano je na czerwono. Kiedy Galip

ujrzał, że liczba drzwi, okien, kominów i drzew odpowiada

liczbom podanym w wypracowaniu, ogarnęła go kolejna fala

spokoju.

Wciąż odczuwając ten spokój, odwrócił kartkę i na pustej

stronie zaczął szybko notować. Nie miał wątpliwości, że wy-

razy, które kreślił pomiędzy liniami na papierze, oznaczają

rzeczy istniejące równie realnie jak te opisywane w uczniow-

skim wypracowaniu. Jakby dzięki tej kartce z zeszytu odzys-

kiwał utracony głos, odnajdywał zagubione dawno słowa.

Wszystko jest takie proste!", pomyślał, gdy zapisał drobnym

pismem — jedna pod drugą — odnalezione poszlaki i dotarł

w ten sposób do końca strony. „By mieć pewność, że Celal

myśli tak samo jak ja, powinienem obejrzeć więcej twarzy!",

postanowił.

Przyjrzawszy się gościom kawiarni, dopił herbatę i wy-

szedł na ulicę. Było zimno. Na jednej z uliczek za liceum

Galatasaray zobaczył staruszkę w chustce — mówiła do

siebie. Z twarzy dziewczynki, która schylając się, weszła

pod częściowo opuszczoną żaluzją do sklepu spożywczego,

wyczytał, że wszyscy ludzie wiodą podobne życie. Twarz

dziewczyny w wyblakłej sukience, wpatrującej się w wystawę

sklepu z obuwiem, zdradzała, że jej właścicielce nieobcy jest

niepokój.

Galip wszedł do następnej kawiarni, wyjął z kieszeni kart-

kę z wypracowaniem i zaczął je szybko czytać, tak jak czytał

felieton Celala. Teraz wiedział, że dzięki lekturze felietonów

300

uzyska dostęp do pamięci ich autora, a wtedy łatwo odkryje,

gdzie ów autor przebywa. Oznaczało to, że najpierw musi

znaleźć miejsce, w którym Celal przechowywał wszystkie

teksty. Po kilkakrotnym przeczytaniu wypracowania stało się

dlań jasne, że tym archiwum powinien być dom. Czytając

je, czuł się jak niewinne dziecko beztrosko nadające nazwy

przedmiotom — był niemal pewien, że już wkrótce uda mu

się wydedukować, gdzie czekają na niego Ruya i Celal. Jednak

za każdym razem, gdy ogarniało go radosne podniecenie, mógł

jedynie zapisać na odwrocie kartki kolejne wskazówki.

Przejrzał je, gdy ponownie znalazł się na ulicy: niektóre

odrzucił, inne podkreślił. Nie mogli być poza miastem, bo

Celal nie potrafił żyć poza Stambułem. Nie mogli być na

azjatyckim brzegu, ponieważ Celal mówił zawsze, że tamte

okolice nie są wystarczająco „historyczne". Nie mogli też zna-

leźć schronienia u przyjaciół, gdyż ich nie mieli. Koleżanki

Ruyi nie wchodziły w rachubę, bo u żadnej nie mogłaby za-

mieszkać z Celalem. Nie wynajęli również pokoju w hotelu,

ponieważ kobieta i mężczyzna, choćby byli rodzeństwem, na

pewno wzbudziliby podejrzenia.

W następnej kawiarni doszedł do wniosku, że przynaj-

mniej może być pewny, iż obrał właściwy kierunek: zmierzał

bocznymi uliczkami Beyoglu w kierunku Taksimu, w stronę

Niszantaszi, Sziszli, do jądra swej przeszłości. Przypomniał so-

bie, że w jednym z felietonów Celal szczegółowo opisywał

konie na ulicach Stambułu. Na ścianie lokalu wisiała fotogra-

fia nieżyjącego już mistrza zapasów, o którym kiedyś długo

rozmawiali z kuzynem. Czarno-białe zdjęcie zostało wycięte

ze środkowych stron jakiegoś starego numeru czasopisma

Hayat" i oprawione w ramkę — podobne obrazki często zdo-

biły warzywne stragany oraz wnętrza zakładów fryzjerskich

301

i pracowni krawieckich. Przyglądając się obliczu sportowca,

który — wsparty pod boki — z pełnym skromności uśmie-

chem prezentował medal olimpijski wiszący na jego piersi,

Galip przypomniał sobie, że zapaśnik zginął w wypadku sa-

mochodowym. W ten sposób kraksa sprzed siedemnastu lat

i nieśmiały uśmiech malujący się na twarzy mężczyzny zlały

się w jego umyśle, jak to się zresztą już wcześniej zdarzało,

w jedno i, chcąc nie chcąc, Galip uznał wypadek za znak.

Oznaczało to, że przypadek miał do odegrania jakąś rolę

w łączeniu rzeczywistych zdarzeń z marzeniami i tworze-

niu w ten sposób nowych znaków prowadzących do nowej

opowieści. Wyszedł z kawiarni; idąc dalej bocznymi ulicami

w kierunku Taksimu, rozmyślał: „Patrząc na przykład na konia

ciągnącego wóz, który zatrzymał się przy wąskim chodniku

na ulicy Hasnuna Galipa, czuję potrzebę odwołania się do

wspomnienia o wielkim koniu z elementarza, z którego babcia

uczyła mnie czytać. Ten rumak z abecadła, pod którym wid-

niał napis KOŃ, przypomina mi o Celalu, żyjącym samotnie

na najwyższym piętrze kamienicy przy alei Teszvikiye, oraz

o jego mieszkaniu, które urządził na swój sposób, wypełniając

je wspomnieniami. To z kolei można uznać za znak, jak ważne

miejsce w moim życiu zajmują Celal i poddasze".

Jednak Celal wyprowadził się stamtąd wiele lat temu. Ga-

lip zląkł się, że może źle interpretuje znaki. Jeśli nabierze

przekonania, że przeczucia go mylą, bez wątpienia zagubi

się w tym mieście. Tym, co pozwalało mu odnajdywać drogę

i iść dalej, były opowieści wyszukiwane dzięki przeczuciom,

tak jak przedmioty po omacku odnajdywane i rozpoznawa-

ne przez niewidomego. Trzymał się jeszcze na nogach tylko

dzięki temu, że ze znaków, które wytropił w ciągu trzech dni

wędrówki ulicami, zdołał zbudować opowieść. Był przeko-

302

nany, że wszyscy ludzie i cały świat dookoła funkcjonują

również dzięki opowieściom.

Znów usiadł w jakiejś kawiarni i — pełen nadziei — prze-

analizował swoje położenie. Słowa, którymi opisał wskazów-

ki, wydawały się równie proste i zrozumiałe jak te w wypra-

cowaniu na odwrocie kartki.

Na ekranie telewizora w drugim końcu lokalu widać by-

ło piłkarzy na zaśnieżonym boisku. Linie boiska oznaczono

węglem, pokryta błotem piłka była czarna. Z wyjątkiem kilku

osób grających w karty przy stoliku, wszyscy w kawiarni

wpatrywali się w tę czarną piłkę.

Kiedy Galip wyszedł z kawiarni, pomyślał, że tajemnica,

której rozwiązania szuka, jest klarowna i prosta jak ten czar-

no-biały mecz. Jedyne, co powinien zrobić, to iść tam, dokąd

go nogi prowadzą, i przyglądać się miastu oraz twarzom jego

mieszkańców. W Stambule jest mnóstwo kawiarni — można

przejść całe miasto wzdłuż i wszerz, co dwieście metrów

przysiadając w którejś z nich.

W pobliżu Taksimu ni stąd, ni zowąd znalazł się w tłumie

widzów wychodzących z kina. Twarze ludzi na schodach,

patrzących w zamyśleniu przed siebie, idących z rękami

w kieszeniach lub trzymających się pod ramię, były tak peł-

ne znaczeń, że Galipowi jego własna historia, w istocie dość

koszmarna, wydała się w tej chwili mało istotna. Na obliczach

tych ludzi malował się spokój, tak jak u kogoś, kto zanurza się

po szyję w innym świecie i zapomina o własnym nieszczęściu.

Byli tu, na tej nędznej uliczce, a jednocześnie tam, w opowie-

ści, w której natychmiast zapragnęli się znaleźć. Wypełniła

ich umysły, wolne teraz od cierpienia i poczucia przegranej,

ukoiła smutek i bolesne wspomnienia. „Wierzą, że mogą być

kimś innym!", pomyślał Galip z tęsknotą. Przez moment sam

303

zapragnął obejrzeć film, który oni właśnie skończyli oglądać,

zatracić się w opowieści i stać się kimś innym. Patrzył, jak

ludzie rozchodzą się na ulicy, oglądają wystawy sklepów i wy-

łożone na nich dobrze im znane towary, po czym wracają do

zwyczajnego, nudnego świata. „Poddają się!", pomyślał Galip.

A przecież by stać się kimś innym, człowiek musi użyć

całej swojej mocy. Gdy dotarł do placu Taksim, Galip był zde-

cydowany zmobilizować w tym celu całą siłę woli. „Jestem

kimś innym!", powtarzał sobie w duchu. Było to przyjemne

doznanie, pozwalające poczuć, jak zmienia się nie tylko ob-

lodzony chodnik pod nogami i plac obwieszony reklama-

mi konserw i coca-coli, lecz również cała jego osobowość.

Powtarzając uparcie raz po raz te słowa jak mantrę, można

było uwierzyć, że gruntownej przemianie podlega cały świat,

ale nie było potrzeby posuwać się tak daleko. „Jestem kimś

innym!" — powtórzył raz jeszcze. Nie chciał nadawać imie-

nia tej nowej osobie, czuł jednak, jak jej wspomnienia i jej

smutek narastają w nim niczym muzyka, niczym nowe życie.

W nieustannie pogrążonych w mroku zakątkach placu Taksim

centralnego punktu jego wszechświata — wśród autobu-

sów krążących jak wielkie indyki i trolejbusów wlokących

się powoli niby niezdarne langusty melodia ta powoli się

zmieniała i nagle Galip pierwszy raz w życiu znalazł się na

krzykliwym, „nowoczesnym" placu jakiegoś zubożałego, wy-

nędzniałego kraju. Pokryty śniegiem pomnik Republiki, pro-

wadzące donikąd szerokie schody i budynek opery, którego

gwałtowny pożar Galip z satysfakcją obserwował dziesięć lat

wcześniej, stały się rzeczywistymi fragmentami wyimagino-

wanego kraju, choć miały być jedynie jego znakami. W tłumie

podenerwowanych ludzi czekających na autobus i wśród

przepychających się łokciami pasażerów Galip nie zdołał

304

dostrzec ani żadnej tajemniczej twarzy, ani nawet foliowej

reklamówki, która mogłaby stać się wskazówką prowadzącą

do innego świata.

Nie czując już potrzeby zaglądania do kawiarni w poszu-

kiwaniu twarzy, z których mógłby coś wyczytać, Galip ruszył

przez Harbiye do Niszantaszi. Dużo później, gdy nabrał pew-

ności, że znalazł miejsce, którego szukał, nie potrafił określić

do końca, w czyją postać wcielił się podczas tej wędrówki.

Wówczas nie zdołałem jeszcze całkiem przekonać siebie, że

jestem Celalem" — miał powiedzieć wtedy, siedząc wśród

starych felietonów, brulionów i wycinków prasowych, rzuca-

jących światło na przeszłość kuzyna. „Wówczas nie zdystan-

sowałem się jeszcze całkowicie wobec siebie". Na wszystko

wokół patrzył oczami podróżującego tranzytem pasażera,

który — czekając na opóźniony samolot — spędza pół dnia

w obcym mieście, choć zupełnie nie planował go odwiedzać:

pomnik Ataturka wskazuje, że ów wojskowy odegrał ważną

rolę w historu kraju, tłumy gromadzące się w niedzielne po-

południa przed jasno oświetlonymi wejściami do kin są zna-

kiem, że znużeni rzeczywistością mieszkańcy tego kraju ucie-

kają w świat importowanych marzeń, sprzedawcy kanapek

i bóreków z nożami w rękach, wyglądający ze swoich lokali

na ulicę — że ich żałosne marzenia i wspomnienia obraca-

ją się w popiół, a mroczne, nagie drzewa rosnące pośrodku

alei — że cały naród pogrąża się w melancholu, gęstniejącej

w miarę zbliżania się wieczoru. „Na Boga, czego tu szukają,

w tym mieście, na tej ulicy, o tej porze?", mruczał pod nosem

Galip, świadomy, że owe słowa zaczerpnął ze starego felieto-

nu Celala, który wyciął z gazety i zachował.

Gdy dotarł do Niszantaszi, zrobiło się już ciemno. Wąskie uli-

ce wypełniał zapach spalin z rur wydechowych samochodów

305

stojących w korkach w zimowe wieczory i dymu z kominów

kamienic. Galip swobodnie wciągał w płuca tę duszącą woń,

którą z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu uważał za właś-

ciwą dla swojej dzielnicy. Gdy przechodził przez skrzyżowa-

nia w Niszantaszi, pragnienie bycia kimś innym zaczęło w nim

narastać z taką siłą, że widywane po tysiąckroć fronty kamie-

nic, sklepowe witryny, szyldy banków i neonowe litery wydały

mu się odmienione, nowe. Czuł się lekki, gotowy na przygody,

a uczucie to, sprawiające, że dzielnicę, w której mieszkał od

lat, zaczął postrzegać jako zupełnie inne miejsce, zapanowało

nad nim całkowicie, jakby już nigdy nie miało go opuścić.

Zamiast przejść na drugą stronę ulicy i udać się prosto

do domu, skręcił w prawo, w aleję Teszvikiye. Uczucie, które

go opanowało, było tak przyjemne, a możliwości oferowane

przez nową osobowość stały się tak kuszące, że Galip, niczym

chory wypisany ze szpitala po latach spędzonych w czterech

ścianach izolatki, chciał do syta nacieszyć oczy odmieniony-

mi widokami. „O, wystawa muhallebici*, obok której tyle razy

przechodziłem, została oświetlona rzęsiście jak sklep jubile-

ra!", miał ochotę zawołać. „Ulica jest taka wąska, a chodniki

krzywe i wyboiste!"

W dzieciństwie często wyobrażał sobie, że opuszcza ciało

i duszę i jako ktoś zupełnie inny obserwuje dawne ja. „O, teraz

przechodzi przed Bankiem Osmańskim", mówił więc w du-

chu, jakby patrzył na siebie z zewnątrz, tak jak wtedy, gdy

był dzieckiem. „Mija kamienicę Miasto Serc, w której tyle lat

mieszkał z matką, ojcem i dziadkami, i nawet na nią nie spoj-

rzy. Teraz zatrzymuje się przed apteką, w której za kasą siedzi

syn kobiety robiącej zastrzyki, i ogląda wystawę. Teraz śmiało

* Muhallebici — rodzaj cukierni oferującej mleczne puddingi.

306

przechodzi obok posterunku policji, a teraz patrzy — jak na

starych przyjaciół — na manekiny stojące wśród maszyn do

szycia marki Singer. Teraz, jak ktoś zdecydowany, mający

jasno wytyczony cel, zmierza prosto w sam środek tajemnicy

spisku knutego misternie wiele lat...".

Przeszedł na drugą stronę ulicy i zawrócił tam, skąd przy-

był, po czym jeszcze raz przekroczył ulicę i idąc pod gałęzia-

mi lip i tablicami reklamowymi, dotarł aż do meczetu. Wte-

dy znów zawrócił i tym samym chodnikiem przebył jeszcze

raz tę samą trasę. Za każdym razem posuwał się kawałeczek

dalej w obu kierunkach i w ten sposób rozszerzał „pole ba-

dań". Obserwując wszystko uważnie, co rusz dostrzegał nowe

szczegóły, które umknęły uwagi jego dawnego, nieszczęśli-

wego ja, i skrupulatnie zapisywał je w pamięci: na wystawie

sklepu Alaaddina wśród stosów starych gazet, plastikowych

pistoletów i paczek nylonowych pończoch leżał nóż spręży-

nowy; znak drogowy „nakaz jazdy", zamiast wskazywać, tak

jak powinien, aleję Teszvikiye, wskazywał kamienicę Miasto

Serc; kawałki suchego chleba dla ptaków, wyłożone na ni-

skim murku otaczającym meczet, mimo mrozu pokryły się

pleśnią; niektóre wyrazy w politycznych sloganach wypisa-

nych na ścianie żeńskiego liceum można było dwuznacznie

rozumieć; czyjaś ręka, wiedziona dziwnym zamiarem, spięła

szpilkami pąki róż w witrynie kwiaciarni, a Ataturk z portretu

wiszącego w sali centrum kursów dokształcających, w której

zapomniano zgasić światło, wpatrywał się przez zakurzone

szyby w jeden punkt — w kamienicę Miasto Serc. Efektowne

manekiny na wystawie nowo otwartego sklepu z odzieżą skó-

rzaną również się na nią gapiły, a dokładnie — na najwyższe

piętro, gdzie niegdyś mieszkał Celal i gdzie potem wprowa-

dziła się Ruya z rodzicami.

307

Galip wraz z manekinami wpatrywał się dłuższą chwi-

lę w poddasze kamienicy. Miał wrażenie, że podobnie jak

one jest kopią czyichś marzeń wyprodukowaną w dalekim

kraju, imitacją nieomylnych bohaterów powieści detektywi-

stycznych, których co prawda sam nie przeczytał, lecz opo-

wiedziała mu je Ruya, i uznał za całkiem logiczną myśl, że

Ruya i Celal mogą być tam, na poddaszu, w którym utkwiły

wzrok manekiny. W pośpiechu, jakby uciekał, ruszył w stronę

meczetu.

By tego dokonać, musiał wytężyć wszystkie siły. Jego nogi

wcale bowiem nie chciały oddalić się od kamienicy, wręcz

przeciwnie, pragnęły wejść do środka, wbiec tak dobrze zna-

nymi schodami na samą górę, do tamtego mrocznego miejsca,

budzącego lęk, i pokazać mu coś. Nie chciał nawet myśleć,

co mógłby tam zobaczyć. Oddalając się z wielkim wysiłkiem

od budynku, czuł, że chodniki, sklepy i litery na szyldach

reklamowych wracają do dawnych znaczeń. Gdy zrozumiał,

że znowu oznaczają to samo, co oznaczały przez lata, ogarnęło

go przeczucie zbliżającej się katastrofy. Im dalej od dawnego

domu się znajdował, tym bardziej rósł w nim lęk — nie potra-

fił określić, czy działo się tak dlatego, że gdy dotarł do sklepu

Alaaddina, znalazł się blisko posterunku, czy też dlatego, że

zauważył, iż znak „nakaz jazdy" na rogu nie wskazuje już ka-

mienicy Miasto Serc. Był zmęczony, w głowie miał kompletny

mętlik. Musiał przysiąść gdzieś na chwilę, by odpocząć.

Zaszedł do małej knajpki obok przystanku dolmuszy kur-

sujących na trasie Teszvikiye-Eminónu, zamówił bóreka i her-

batę. Czy nie było rzeczą całkiem naturalną, że Celal, tak

przywiązany do przeszłości i dręczony lękiem przed utratą

pamięci, mógł wynająć lub kupić mieszkanie, w którym spę-

dził dzieciństwo i młodość? Podczas gdy ci, którzy wypędzili

308

go stamtąd, musieli z braku pieniędzy gnić w zakurzonej

kamienicy przy bocznej ulicy, on mógłby tryumfalnie po-

wrócić do dawnego domu. Galip uznał, że ukrywanie tego

przed wszystkimi — z wyjątkiem Ruyi — i zatarcie za sobą

wszelkich śladów, choć mieszkał przecież przy głównej ulicy,

było dokładnie w stylu Celala.

Na kilka minut uwagę Galipa przyciągnęła rodzina, która

właśnie pojawiła się w lokalu: w późne niedzielne popołudnie

po wyjściu z kina ojciec, matka, córka i syn zamierzali zjeść

kolację. Rodzice byli w wieku Galipa. Ojciec co raz to zaglą-

dał do gazety, wyjętej z kieszeni palta, matka ruchami brwi

kontrolowała kłótnię, która wybuchła między dziećmi, a jej

ręka, stale kursująca między torebką a stołem, ze zręcznością

iluzjonisty wyczarowującego z cylindra dziwne przedmio-

ty podsuwała chusteczkę zasmarkanemu synowi, zapinała

spinkę na włosach córki, kładła czerwoną pastylkę na wycią-

gniętej dłoni męża, zagłębionego w lekturze felietonu Celala,

podawała mu zapalniczkę i znów chusteczkę synowi...

Kiedy Galip skończył jeść bóreka i dopił herbatę, przypo-

mniał sobie, że z ojcem tej rodziny chodził do jednej klasy

w gimnazjum i liceum. Zamierzał już wyjść z lokalu, ale pod

wpływem impulsu podszedł do mężczyzny, by się przywitać,

a wtedy na jego prawym policzku i szyi dostrzegł potworną

bliznę po oparzeniu, w matce zaś rozpoznał koleżankę z klasy

Ruyi, zdolną i gadatliwą dziewczynę z liceum Terakki w Sziszli.

Gdy dorośli wdali się w wymianę zwyczajowych grzeczności,

wspomnień i informacji o obecnym życiu, podczas których

dla swego rodzaju symetru — z sympatią wspomniano

oczywiście Ruyę, dzieciaki skorzystały z okazji, by wyrównać

ze sobą rachunki. Galip powiedział, że nie mają z Ruyą dzieci,

żona czeka na niego w domu i pewnie czyta kryminały, wie-

309

czorem wybierają się do kina Konak, poszedł po bilety i teraz

właśnie wraca do domu; po drodze spotkał inną koleżankę

z ich klasy, Belkis, no, tę niską szatynkę.

Niesympatyczna para w niesympatyczny sposób oświad-

czyła tonem nieznoszącym sprzeciwu: „W naszej klasie nie

było żadnej Belkis!". Byli tego absolutnie pewni, bo często

przeglądali pamiątkowy album ze szkoły, z łatwością mogli

więc wymienić wszystkich uczniów z ich rocznika, z większo-

ścią mieli związane jakieś wspomnienia i potrafili o każdym

powiedzieć choć kilka słów.

Kiedy Galip wyszedł z lokalu, poczuł przejmujący chłód.

Szybkim krokiem ruszył w stronę placu Niszantaszi, do kina

Konak — przypuszczał, że Celal i Ruya mogli wybrać się na

seans o siódmej piętnaście, ale nie zauważył ich ani przed

kinem, ani w holu. Czekając na nich, dostrzegł fotos aktorki,

którą poprzedniego dnia po południu widział na ekranie,

i znowu poczuł, jak narasta w nim chęć, aby stać się nią.

Upłynęło sporo czasu, zanim — po tym jak wędrował uli-

cami, przyglądał się wystawom sklepów i usiłował wyczytać

coś z twarzy przechodniów — znalazł się z powrotem przed

kamienicą Miasto Serc. W oknach wszystkich budynków sto-

jących przy tej ulicy migotało błękitnawe światło telewizorów,

włączanych co wieczór koło ósmej — w tym nie. Wpatrując

się w ciemne okna kamienicy, Galip zauważył kawałek grana-

towej tkaniny przywiązany do balustrady balkonu na najwyż-

szym piętrze. Trzydzieści lat wcześniej, gdy mieszkali tu całą

rodziną, taka szmata wisząca na balkonie była znakiem dawa-

nym woziwodzie. W ten sposób człowiek, który przyjeżdżał

zaprzężonym w konia wozem załadowanym cynkowanymi

stągwiami, od razu wiedział, na którym piętrze skończyła się

woda do picia, i dostarczał ją pod właściwy adres.

310

Galip też uznał szmatę za znak, ale po głowie krążyły mu

różne pomysły, jak powinien ów znak zinterpretować. Być

może był to znak dla niego, że Celal i Ruya są tutaj. Jeszcze

jedna wskazówka, że Celal powrócił do niektórych szczegó-

łów z przeszłości. Galip postał przed budynkiem do wpół do

ósmej, po czym ruszył do domu.

Widok włączonych lamp w starym salonie, w którym sia-

dywali oboje z Ruyą, palili papierosy i czytali książki i gaze-

ty — wydawało się, że od tamtej pory upłynęło tyle czasu,

a przecież było to całkiem niedawno — wywołujący nieznoś-

ny smutek i wspomnienia, jak fotografie przywodzących na

myśl utracony raj egzotycznych krain w czasopiśmie podróż-

niczym, sprawił mu ból. Nic nie wskazywało na to, by Ruya

wróciła do domu lub choćby na chwilę do niego wstąpiła

zmęczonego męża powitały te same zapachy i cienie. Po-

zostawiwszy milczące przedmioty w melancholijnym świetle

lamp, Galip przeszedł mrocznym korytarzem do sypialni,

pogrążonej w ciemnościach. Zdjął palto, po omacku wyszukał

łóżko i położył się na nim na wznak. Światło lamp w salonie

i przenikające do sypialni światło ulicznych latarni zamienia-

ło się na suficie w delikatne, diabelskie cienie.

Kiedy podnosił się z łóżka, wiedział już dokładnie, co zro-

bi. Przeczytał w gazecie program telewizyjny, dowiedział się,

jakie filmy grają w okolicznych kinach i o której rozpoczynają

się seanse. Po raz ostatni zerknął na felieton Celala, otworzył

lodówkę i napełnił żołądek paroma oliwkami — wybrał te,

które nie zdradzały jeszcze oznak gnicia — białym serem oraz

czerstwym chlebem. Do sporej koperty, znalezionej w sza-

fie Ruyi, wsunął na chybił trafił trochę wycinków z gazet,

zaadresował ją na nazwisko Celala i schował do kieszeni.

Kwadrans po dziesiątej wyszedł z domu i zająwszy miej-

311

sce przed kamienicą Miasto Serc, tym razem nieco z boku,

czekał.

Wkrótce na klatce schodowej zapaliło się światło i stary

ismail, od niepamiętnych czasów pełniący tu funkcję dozorcy,

zaczął opróżniać wyniesione z budynku kosze na śmieci do

ustawionego pod kasztanowcem wielkiego pojemnika. Galip

przeszedł przez ulicę.

Witam, panie ismailu! Chciałbym zostawić tę kopertę

dla Celala.

O, Galip! — zawołał dozorca radośnie, a zarazem po-

dejrzliwie, niczym dyrektor szkoły spotykający po latach swo-

jego ucznia. — Ale Celala tutaj nie ma.

Wiem, wiem, że tu mieszka, i ja też nikomu o tym nie

mówię — powiedział Galip, przekraczając próg kamienicy.

— „Nikomu nic nie mów, tylko zostaw tę kopertę na dole,

u pana ismaila", tak mi powiedział.

Galip zszedł do sutereny — wciąż tak samo cuchnącej

spalonym tłuszczem i gazem — do mieszkania dozorcy. Żona

ismaila, Kamer, siedziała jak zwykle w fotelu i wpatrywała

się w ekran telewizora, ustawionego na stoliku, na którym

niegdyś stało radio.

Kamer, zobacz, kto przyszedł! — zawołał. — Galip!

Ach! — ucieszyła się kobieta. Wstała, ucałowali się na

powitanie. — Zapomniałeś o nas.

Jakże mógłbym zapomnieć!

Przechodzicie tylko koło naszych drzwi, ale żaden nie

wstąpi!

Przyniosłem to dla Celala — Galip pokazał kopertę.

ismail ci powiedział?

Nie, wiem od Celala. Wiem, że on tutaj jest, ale proszę

o tym nikomu nie mówić.

312

My też nie mówimy, skoro tak chce — zapewniła go

kobieta. — Tak kazał.

Wiem — uciął krótko Galip. — Czy jest teraz na górze?

A bo to wiadomo? Przychodzi w nocy, kiedy śpimy,

wychodzi, zanim się obudzimy. Nie widujemy go, słyszymy

tylko głos. Zabieramy śmieci, przynosimy gazety. Czasem pod

drzwiami gromadzi się ich cały stos.

Nie będę wchodził na górę — oświadczył Galip. Udając,

że szuka miejsca, gdzie mógłby położyć kopertę, rozejrzał się

po mieszkaniu dozorcy: stół nakryty tą samą co kiedyś ceratą

w niebieską kratę, te same wypłowiałe zasłony, za którymi

widać było nogi przechodniów i zabłocone koła samocho-

dów, pudełko z przyborami do szycia, żelazko, cukiernica, ku-

chenka gazowa, zardzewiałe grzejniki... Na gwoździu wbitym

w brzeg półki nad kaloryferem Galip dostrzegł klucz — wisiał

tam, gdzie zawsze. Żona dozorcy usiadła z powrotem w fotelu.

Zaparzę ci herbaty — powiedziała. — Usiądź sobie tu,

na łóżku. — Jednym okiem wciąż zerkała w telewizor. — Co

słychać u pani Ruyi? Czemu jeszcze nie macie dzieci?

Na ekranie, w który teraz już bez skrępowania wpatrywała

się kobieta, pojawiła się ładna młoda dziewczyna przypomi-

nająca Ruyę — co prawda tylko z daleka, ale jednak. Miała

potargane włosy nieokreślonego koloru i jasną cerę. Z uda-

waną dziecięcą beztroską patrzyła szeroko otwartymi oczami

i radośnie malowała usta szminką.

Ładna dziewczyna — mruknął Galip ledwie dosły-

szalnie.

Pani Ruya jest jeszcze ładniejsza — zauważyła Kamer

równie cicho.

Patrzyła na dziewczynę z szacunkiem, ze swego rodzaju

lękliwym podziwem. Jednym ruchem Galip zręcznie zdjął

313

klucz z gwoździa i schował do kieszeni, w której trzymał kart-

kę z wypracowaniem, od góry do dołu zapisaną poszlakami.

Żona dozorcy niczego nie zauważyła.

Gdzie mam położyć kopertę?

Daj mi ją! — odparła.

Przez okienko stróżówki Galip zobaczył, że ismail wszedł

do budynku, by odstawić na miejsce opróżnione kubły na

śmieci. Światło lekko przygasło, na ekranie telewizora po-

jawiły się zakłócenia — był to znak, że dozorca uruchomił

windę. Galip postanowił się pożegnać.

Głośno stąpając, wszedł po schodach i otworzył drzwi

wejściowe, po czym — nie przestąpiwszy progu — z hukiem

je zatrzasnął. Podszedł do schodów i cichutko, na palcach

wszedł na drugie piętro — serce waliło mu jak młotem, nie

mógł opanować podniecenia. Przysiadł na podeście między

drugim a trzecim piętrem i czekał, aż ismail odstawi kubły na

górne piętra i zjedzie na dół. Nagle zgasło światło. Automa-

tyka! — pomyślał Galip, przypominając sobie to zasłyszane

w dzieciństwie tajemnicze słowo, przywodzące na myśl dale-

kie kraje. Po chwili światło znów się zapaliło. Dozorca wsiadł

do windy i zjechał na dół, a Galip zaczął piąć się do góry. Na

drzwiach mieszkania, w którym kiedyś mieszkał z rodzicami,

wisiała teraz mosiężna tabliczka z nazwą kancelaru adwokac-

kiej. Natomiast na piętrze zajmowanym kiedyś przez babcię

i dziadka zauważył szyld gabinetu ginekologicznego i pusty

kubeł na śmieci.

Na drzwiach Celala nie było ani tabliczki z nazwiskiem,

ani żadnego innego znaku. Ruchem pracowitego inkasen-

ta przynoszącego rachunek za gaz Galip przycisnął guzik

dzwonka. Gdy po chwili zadzwonił ponownie, znowu zgasły

lampy na klatce. Ze szpary pod drzwiami nie wydobywała

314

się smuga światła. Szukając klucza w bezdennej otchłani

kieszeni, przycisnął dzwonek po raz trzeci i czwarty; gdy

w końcu znalazł klucz, zadzwonił przeciągle, wciskając guzik

do oporu. Na pewno schowali się gdzieś w głębi mieszkania

pomyślał — albo siedzą w salonie w fotelach naprzeciwko

siebie cicho jak mysz pod miotłą i czekają. Próbował włożyć

klucz do zamka, ale bez rezultatu; już miał uznać, że nie pasu-

je, lecz w tym momencie, niczym w chwili nagłego olśnienia,

gdy umysł dostrzega swą ograniczoność i odkrywa skom-

plikowany porządek świata, klucz z zadziwiającą łatwością

wsunął się na miejsce. Drzwi się otworzyły i Galip najpierw

spostrzegł, że w mieszkaniu panuje kompletna ciemność,

a zaraz potem usłyszał dobiegający gdzieś ze środka dzwonek

telefonu.

Część Druga

1.

DOM DUCHÛW

Zrobiło mu się w sercu smutno

jak w opuszczonym domu.

Gustave Flaubert, Pani Bovary

(przeł. Aniela Micińska)

Telefon zaczął dzwonić jakieś trzy, cztery sekundy po otwar-

ciu drzwi, Galip jednak wziął jego dźwięk za alarm, taki jak

na filmach o gangsterach, i sądząc, że jest jakoś mechanicznie

połączony z drzwiami, przestraszył się. Gdy dzwonek zabrzę-

czał po raz trzeci, Galip w panice ruszył w poszukiwaniu

aparatu, wyobrażając sobie, jak w pogrążonym w ciemności

mieszkaniu wpada na samego siebie. Przy czwartym dzwonku

uznał, że nikogo tam nie ma, przy piątym zaś, że wręcz prze-

ciwnie — tak długo mógł dzwonić tylko ktoś, kto był pewien,

że dom nie jest pusty. Przy szóstym dzwonku Galip starał się

uzmysłowić sobie topografię mieszkania, w którym po raz

ostatni był piętnaście lat temu, po omacku szukał na ścianie

włączników światła, w końcu zderzył się z jakimś meblem.

Biegnąc do telefonu, wciąż na coś wpadał, potykał się, prze-

wracał. W końcu dopadł aparatu, podniósł słuchawkę, a jego

ciało samo znalazło fotel i usadowiło się w nim.

Halo?

Wreszcie się pan pojawił! — powiedział nieznany głos.

319

Tak.

Od tylu dni pana szukam, panie Celalu. Przepraszam,

że niepokoję o tak późnej porze, ale muszę się z panem jak

najszybciej zobaczyć.

Nie kojarzę pana głosu...

Spotkaliśmy się wiele lat temu na balu z okazji Święta

Republiki. Przedstawiłem się panu, panie Celalu, ale zapew-

ne pan mnie nie pamięta. Potem, używając pseudonimów

wyleciały mi teraz z głowy — napisałem do pana dwa

listy: jeden o pewnych poszlakach, które mogą rzucić światło

na tajemnicze okoliczności śmierci sułtana Abdulhamida,

drugi o zawiązanym przez studentów zbrodniczym spisku,

zwanym sprawą skrzyni. Dałem panu do zrozumienia, że za

tymi zdarzeniami krył się pewien agent, który później zniknął

bez śladu, a pan, dzięki swemu wybitnemu umysłowi, zdołał

tę kwestię dogłębnie zbadać i opisał ją w felietonach.

Tak.

Teraz mam przed sobą akta innej sprawy.

Proszę je zostawić w redakcji.

Wiem, że nie pojawia się pan tam już od dawna. Nie

wiem też, czy mogę ufać pańskim kolegom z gazety, a sprawa

jest pilna.

W takim razie proszę je zostawić u dozorcy.

Nie wiem, gdzie pan mieszka. Informacja na poczcie

nie podaje adresu na podstawie numeru telefonicznego. Być

może telefon jest zarejestrowany na kogoś innego. W książce

telefonicznej Celal Salik nie figuruje. Jest za to Celalettin

Rumi*, widocznie to jakiś pseudonim.

* Celalettin Rumi to imię i przydomek Mevlany (samo mevlana oznacza:

nasz pan").

320

Dostał pan numer telefonu, bez adresu?

Tak.

Od kogo?

Od naszego wspólnego znajomego. Chętnie panu o tym

opowiem, gdy się spotkamy. Tak długo pana szukałem. By

pana znaleźć, próbowałem wszelkich sposobów, jakie tylko

przyszły mi do głowy. Dzwoniłem do rodziny. Rozmawiałem

z pańską ciocią — jak ona pana kocha! Z nadzieją, że może

przypadkiem się spotkamy, chodziłem w miejsca, które, jak

wynika z pańskich felietonów, bardzo pan lubi: do Cihangiru,

na uliczki Kurtulugu, do kina Konak. Dowiedziałem się, że

w hotelu Pera Palas zatrzymała się ekipa angielskiej telewizji,

która chce zrobić z panem wywiad i też pana szuka. Wiedział

pan o tym?

O co chodzi w tej sprawie, o której pan wspomniał?

Nie chcę mówić o tym przez telefon. Proszę podać mi

adres, zaraz się zjawię. To gdzieś w Niszantaszi, prawda?

Tak — odpowiedział Galip, nie tracąc zimnej krwi.

Ale tego rodzaju tematy już mnie nie interesują.

Jak to?

Gdyby uważnie czytał pan moje felietony, wiedziałby

pan, że tego rodzaju sprawami już się nie zajmuję.

Nie, nie, to jest coś, co na pewno pana zaciekawi, bę-

dzie pan chciał o tym napisać. Opowie pan o tym angielskiej

telewizji. Gdzie pan mieszka?

Proszę wybaczyć — oświadczył Galip zaskakująco ra-

dośnie, nawet dla siebie samego. — Nie spotykam się już

z maniakami literatury.

Spokojnie odłożył słuchawkę. Wyciągnął rękę na oślep

i natrafił na włącznik lampy, stojącej na stoliku obok. Widok,

jaki ujrzał, gdy słabe pomarańczowe światło zalało pokój, był

321

tak zaskakujący i napawający lękiem, że Galip miał go później

określać jako fatamorganę.

Pokój wyglądał dokładnie tak samo jak ćwierć wieku

wcześniej, gdy Celal mieszkał w nim jako młody dziennikarz.

Wszystkie sprzęty, zasłony, ustawienie lamp, kolory i cienie

były takie same jak wtedy. Galip miał wrażenie, że nowe

przedmioty imitują stare, jakby prowadziły z nim jakąś grę,

próbowały mu wmówić, że ostatnich dwudziestu pięciu lat

po prostu nie było. Lecz kiedy przyjrzał im się uważniej, do-

szedł do wniosku, że przedmioty nie udają. Poczuł, że zaraz

uwierzy, iż wszystkie lata, jakie upłynęły od dzieciństwa do

chwili obecnej, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki

skurczyły się i znikły. Rzeczy, które niespodziewanie wyłoniły

się z mroku, nie były nowe. Magia, nadająca im aurę nowo-

ści, wzięła się stąd, że nagle ujrzał je przed sobą takie, jakimi

widział je po raz ostatni, choć sądził, że zestarzały się razem

z jego wspomnieniami, połamały się, zniszczyły, albo wręcz

przestały istnieć. Jakby stare stoły, wyblakłe zasłony, brudne

popielniczki i sfatygowane fotele nie poddały się losowi, jaki

wybrały dla nich wspomnienia Galipa oraz życie; jakby zbun-

towały się przeciwko przeznaczeniu, które od konkretnego

momentu — od dnia, gdy stryj Melih z rodziną przeprowa-

dził się tu z Izmiru — miało zacząć się spełniać, i znalazły

sposób, by znaleźć schronienie w stworzonym przez siebie

świecie. Ku swemu przerażeniu Galip pojął, że Celal urządził

mieszkanie w identyczny sposób jak wtedy, gdy czterdzieści

lat temu mieszkał tu z matką i gdy dwadzieścia pięć lat temu

wiódł tu kawalerski żywot młodego dziennikarza.

Taki sam stolik z drewna orzechowego, z nóżkami w kształ-

cie lwich łap, stojący w takiej samej odległości od okna, w któ-

rym wisiały takie same zasłony w pistacjowym odcieniu zie-

322

leni, taka sama plama łoju-brylantyny-włosów w kształcie

ludzkiej głowy, odciśnięta na zagłówku fotela w takim samym

pokrowcu, uszytym z materiału kupionego w Sumerbanku

(takie same rozszalałe charty w gąszczu purpurowych liści,

goniące równie zaciekle jak dwadzieścia pięć lat wcześniej,

takie same jak wtedy gazele), ustawiona na miedzianym tale-

rzyku figurka setera niczym z angielskiego filmu, z niezmien-

ną cierpliwością obserwującego przez zakurzoną szybę witry-

ny wciąż ten sam świat, zepsuty zegar stojący na kaloryferze,

filiżanki, nożyczki do paznokci — w pomarańczowym świetle

wszystkie te rzeczy wyglądały tak, jak Galip je zostawił, by

więcej ich nie wspominać. „Niektórych rzeczy po prostu nie

pamiętamy, o niektórych zaś nie pamiętamy, że nie pamięta-

my, i musimy je na nowo odnaleźć", napisał Celal w jednym

z ostatnich felietonów. Galip przypominał sobie, że po tym,

jak zamieszkali tu rodzice Ruyi, a Celal musiał się wypro-

wadzić, przedmioty te powoli zmieniały miejsce, niszczały,

były wymieniane na nowe lub znikały nie wiadomo gdzie, nie

pozostawiając żadnego śladu w pamięci ludzi. Telefon znowu

zadzwonił i Galip, wciąż siedząc w palcie w „starym" fotelu,

sięgnął po słuchawkę; podnosząc ją, nie miał wątpliwości

(choć wcześniej się nad tym nie zastanawiał), że potrafi na-

śladować głos Celala.

W słuchawce odezwał się ten sam głos, co poprzednio. Na

prośbę Galipa mężczyzna tym razem nie powoływał się już na

wspomnienia, lecz przedstawił się imieniem i nazwiskiem:

Mahir ikinci*. Galipowi nic one nie mówiły.

Dojdzie do przewrotu. W armu działa niewielka orga-

nizacja. Fundamentaliści, nowy tańkat. Wierzą w mahdiego.

* ikinci (tur.) — drugi.

323

Uważają, że nadszedł czas jego przyjścia. Taki wniosek wy-

snuli z pańskich felietonów.

Nigdy nie miałem nic wspólnego z tymi bzdurami.

Ależ owszem, panie Celalu, miał pan. Nie pamięta pan,

bo jak pan sam napisał, traci pan pamięć albo odrzuca nie-

które wspomnienia, a może po prostu nie chce pan pamiętać.

Niech pan zajrzy do swoich felietonów, niech pan je jeszcze

raz przeczyta, a wszystko się panu przypomni.

Nie przypomni się.

Przypomni. Bo o ile pana znam, nie jest pan kimś, kto

na wieść o zamachu stanu będzie siedział spokojnie w fotelu.

Zgadza się, nie jestem. A zapewne nawet nie jestem już

sobą.

Zaraz do pana przyjadę. Przypomnę panu przeszłość,

przywrócę utracone wspomnienia. W końcu przyzna mi pan

rację i zaangażuje się w tę sprawę.

Byłoby świetnie, ale nie chcę pana widzieć.

Spotkamy się na pewno.

Jeśli znajdzie pan mój adres. Nie wychodzę z domu.

Proszę pomyśleć: w książce telefonicznej Stambułu jest

trzysta dziesięć tysięcy abonentów. Znam pierwszą cyfrę,

więc sądzę, że w ciągu godziny jestem w stanie przejrzeć pięć

tysięcy numerów. Oznacza to, że najpóźniej w ciągu pięciu

dni znajdę nie tylko pana adres, ale i przybrane nazwisko,

pod którym się pan ukrywa — bardzo jestem go ciekaw.

Niech się pan na próżno nie trudzi! — powiedział Ga-

lip, starając się, by jego głos brzmiał zdecydowanie. — Tego

numeru nie ma w książce telefonicznej!

Pan uwielbia pseudonimy. Czytam pana od lat i wiem,

że lubi pan fałszywe nazwiska, drobne kłamstwa, podszywa-

nie się pod kogoś innego. Zamiast po prostu zastrzec numer,

324

na pewno podał pan wymyślone dane. Spisałem parę pań-

skich ulubionych pseudonimów, mam też pewne podejrzenia

co do niektórych nazwisk.

Na przykład?

Mężczyzna zaczął wymieniać. Gdy Galip odłożył słuchaw-

kę i wyjął wtyczkę z gniazdka, uświadomił sobie, że choć

powtarzał nazwiska jedno po drugim, to i tak zaraz ulotnią mu

się z pamięci. Wyjął więc kartkę z kieszeni palta i sporządził

listę. Myśl, że istnieje jakiś czytelnik, który jeszcze dokładniej

niż on śledził felietony Celala i jeszcze dogłębniej wczytywał

się w ich treść, wydała mu się tak dziwna i zaskakująca, że

doznał wrażenia, jakby jego ciało przestało być rzeczywiste.

Poczuł jednocześnie, że chociaż ów czytelnik wydał mu się

odpychający, mogłoby powstać między nimi pewnego ro-

dzaju porozumienie. Gdyby usiedli razem i porozmawiali

o dawnych felietonach Celala, być może fotel, w którym te-

raz siedział, i cały ten tak nierealny pokój zyskałyby jakieś

głębsze znaczenie.

W tym samym fotelu zasiadał, gdy jako sześciolatek — by-

ło to jeszcze przed tym, jak Ruya i jej rodzice się tu wpro-

wadzili — wymykał się z piętra dziadków i biegł na górę,

do kawalerskiego mieszkania kuzyna (rodzice nie byli tym

zachwyceni), gdzie w niedzielne popołudnia słuchał razem

z nim transmisji meczu (Vasif też tam był i kiwał głową, jakby

słyszał) albo obserwował z podziwem, jak Celal z papierosem

w ustach z zawrotną szybkością stuka w klawisze maszyny

do pisania, tworząc dalszy ciąg opowieści o zapaśnikach,

urwanej w połowie przez kapryśnego autora. Siadywał w nim

również w czasach, gdy Celal, zanim został zmuszony do

wyprowadzki, mieszkał tu razem ze stryjem Melihem i je-

go rodziną — w chłodne zimowe wieczory Galip za zgodą

325

rodziców przychodził na poddasze, nie po to, by posłuchać

opowieści stryja o Afryce, ale żeby popatrzeć na piękną cio-

cię Suzan i jej równie piękną córkę Ruyę, której niezwykłość

właśnie odkrywał. Siadał wtedy naprzeciwko Celala, który

poruszał brwiami i mrugał, natrząsając się z opowieści oj-

ca. Później, gdy Celal nagle zniknął, a gwałtowne pyskówki

i awantury między ojcem a stryjem Melihem o majątek, nieru-

chomości, udziały i mieszkania doprowadzały babcię do łez,

i gdy w końcu podczas kłótni któryś z braci mówił: „Niech

dzieci idą na górę", to tu, w tym mieszkaniu, wśród tych

rzeczy zostawali sami. Ruya przewieszała nogi przez oparcie

fotela, a on obserwował ją z podziwem. To było dwadzieścia

pięć lat temu.

Przez dłuższą chwilę Galip siedział nieruchomo w fotelu.

Potem, w nadziei, że znajdzie jakieś poszlaki wskazujące,

gdzie ukrywają się Ruya i Celal, zaczął uważnie rozglądać się

po pozostałych pokojach tego mieszkania duchów, w którym

kuzyn ożywił wspomnienia dzieciństwa i młodości. Po dwóch

godzinach chodzenia z pokoju do pokoju z detektywa starają-

cego się odszukać zaginioną żonę Galip z konieczności stał się

zapalonym hobbystą, z podnieceniem, miłością, zachwytem

i respektem zwiedzającym pierwsze muzeum poświęcone

przedmiotom swej obsesji — i doszedł do kilku wniosków.

Na stoliku, który przewrócił, kiedy biegł w ciemności do

telefonu, stały dwie filiżanki, co świadczyło o tym, że Celal

przyjmował gości w tym mieszkaniu. Ale polizanie cieniut-

kiej warstwy fusów (Ruya zawsze piła bardzo słodką kawę)

na jednym z odłamków zbitego naczynka nie dało mu żadnej

wskazówki. Sądząc z daty najstarszego numeru ze stosu gazet

Milliyet", wsuwanych przez dozorcę pod drzwiami, Celal

był tu w dniu zniknięcia Rliyi. Przy maszynie do pisania

326

leżał egzemplarz dziennika z felietonem pod tytułem Gdy

opadną wody Bosforu, opublikowanego tego właśnie dnia,

z błędami w druku poprawionymi na zielono charakterystycz-

nym nerwowym pismem Celala. W sypialni, w szafach przy

drzwiach wejściowych, Galip nie znalazł nic, co wskazywa-

łoby, że Celal wyjechał w podróż, że opuścił dom na dłużej.

Od piżamy w niebieskie paski po buty ze świeżymi śladami

błota, od ciemnogranatowego palta, które często nosił tej zi-

my, po zimowe kamizelki, niezliczone sztuki bielizny osobi-

stej (w jednym z felietonów napisał, że po niedostatku, jaki

cierpiał w dzieciństwie i młodości, miał obsesję kupowania

slipów i podkoszulków w ilościach, których — podobnie jak

większość dobrze sytuowanych mężczyzn w średnim wieku

nie był w stanie zużyć) i skarpetki w koszu z brudną bieliz-

ną — nic nie potwierdzało takiej tezy. Mieszkanie wyglądało

tak, jakby jego właściciel w każdej chwili mógł wrócić z pracy

i prowadzić tu zwyczajne życie.

Z innych szczegółów, takich jak pościel czy ręczniki, trud-

no było wywnioskować, w jakim stopniu obecny wystrój na-

śladuje dawny, ale nie ulegało wątpliwości, że zasada „domu

duchów", widoczna w urządzeniu pokoju dziennego, została

zastosowana w całym mieszkaniu. Z tego względu ściany

pokoju, który Ruya zajmowała jako dziecko, nadal były nie-

bieskie, a stelaż łóżka stanowił replikę dawnego, na którym

matka Celala miała zwyczaj rozkładać wykroje oraz kupony

tkanin przyniesione przez paniusie z Sziszli i Niszantaszi — wraz

ze zdjęciem z czasopisma o modzie na wzór. Zapachy, jak

łatwo było zauważyć, budziły wspomnienia i wywoływały

skojarzenia tylko dlatego, że zawsze towarzyszył im jakiś ele-

ment wizualny. Galip zrozumiał, że to na widok przedmiotu

zaczyna rozpoznawać zapach; i tak przy zgrabnej sofie, która

327

kiedyś służyła Ruyi za łóżko, poczuł mieszankę zapachów

dawnych mydeł Puro i używanej przez wuja Meliha, obecnie

już nie produkowanej, wody toaletowej marki Yorgi Tomatis.

W rzeczywistości bowiem w pokoju nie było ani szuflady peł-

nej kolorowych książeczek, lalek, spinek do włosów, cukier-

ków, ołówków i zeszytów do kolorowania, ani mydeł, które

rozsiewałyby tamte zapachy wokół jej łóżka, ani flakonów

z imitacją wody Pe-Re-Ja, ani miętowej gumy do żucia.

Trudno też było się zorientować, jak często Celal tu przy-

chodził i jak długo tu przebywał. Zarówno niedopałki pa-

pierosów marki Yeni Harman i Gelincik, leżące w starych

popielniczkach, jak i czystość talerzy w kuchennych szaf-

kach czy stopień zaschnięcia pasty do zębów ipana w nie

zakręconej tubce, wyciskanej zazwyczaj przez Celala z ta-

ką samą furią, z jaką zaatakował jej producenta w jednym

z felietonów, można było uznać za znajdujący się pod stałą

kontrolą element wyposażenia tego muzeum, urządzonego

z obłąkańczą starannością. Idąc jeszcze dalej — częścią tej

jedynej w swoim rodzaju muzealnej ekspozycji odtwarzającej

przeszłość mogły być także: kurz zbierający się w kloszach

żyrandola, cienie rzucane na wyblakłe ściany przez światło

przefiltrowane przez warstwę tego kurzu oraz kształty owych

cieni, które dwadzieścia pięć lat temu w wyobraźni dwoj-

ga stambulskich dzieciaków zamieniały się w afrykańskie

puszcze i środkowoazjatyckie pustynie, kuny, wilki, diabły

oraz wiedźmy z opowieści ich babć i cioć. (Galipowi przy-

szło to na myśl, gdy z trudem przełykał ślinę). Dlatego, ani

plamy po wyschniętych kałużach wody przy niedokładnie

zamkniętym oknie balkonowym, falujące po kątach kłęby

szarego kurzu ani skrzypienie klepek parkietu, rozłażących

się pod wpływem ciepła bijącego ze zbyt mocno rozgrzanych

328

starych kaloryferów, nie mogły świadczyć o tym, czy i jak

długo ktoś tu mieszka. Wydawało się, że wskazówki bogato

zdobionego zegara wiszącego na ścianie naprzeciwko wejścia

do kuchni, identycznego (co ciocia Hale nieraz podkreślała

z dumą) z tym, który głośno tykał i wybijał początek każdej

godziny w domu jednego z pierwszych tureckich milionerów,

pana Cevdeta, zostały zatrzymane specjalnie, tak samo jak

zatrzymano zegary w muzeach Ataturka w całym kraju, by

na zawsze wskazywały godzinę śmierci przywódcy — Galip

nie był jednak w stanie określić, godziną czyjej śmierci była

wskazywana przez nie dziewiąta trzydzieści pięć.

Wyobrażał sobie losy oryginalnych mebli — jak wobec bra-

ku miejsca w nowym mieszkaniu zostały sprzedane handla-

rzowi starzyzną i na jego kołyszącym się wózku powędrowały

w Bóg wie jakie odległe miejsca, w zapomnienie. Upiorny

ciężar przeszłości spadł na niego z taką siłą, że dopiero po

dłuższym czasie zdołał uwolnić się od smutku i pragnie-

nia zemsty, jakim napawało go wspomnienie nieszczęsnych

sprzętów, a wtedy wrócił do przedpokoju, by obejrzeć jedyną

rzecz, która w tym domu wydała mu się nowa — oszkloną

biblioteczkę z drewna wiązu, zajmującą całą długą ścianę

między kuchnią a ubikacją — i przejrzeć jej zawartość. Nie

zajęło mu to wiele czasu. Wśród różnych papierów, ułożonych

na półkach z niezmienną pedantyczną starannością, znalazł:

reportaże i artykuły, które Celal napisał jako początkujący

dziennikarz; wycinki materiałów prasowych poświęconych

jego osobie, zarówno tych pochlebnych, jak i krytycznych;

felietony i anegdoty opublikowane przez Celala pod pseu-

donimem; komplet tekstów opublikowanych pod własnym

nazwiskiem; wycinki z redagowanych przez Celala rubryk

Wierzcie albo nie", „Odkryj znaczenie snów", „Co wydarzyło

329

się tego dnia w przeszłości", „Niezwykłe przypadki", „Osobo-

wość a charakter pisma", „Wyczytane z rysów twarzy", „Szara-

dy i krzyżówki" i tym podobnych; wycinki reportaży, których

bohaterem był Celal; teksty felietonów z jakichś względów

nie wydrukowanych; prywatne notatki; dziesiątki tysięcy gro-

madzonych przez lata wycinków prasowych i zdjęć; zeszyty

wypełnione opisami snów, marzeń i rzeczy, o których nie

chciał zapomnieć; pudełka po suszonych owocach, kandy-

zowanych kasztanach i butach, pełne listów od czytelników;

odcinki powieści drukowanej w gazecie, napisane w całości

lub jedynie dokończone przez Celala ukrywającego się pod

pseudonimem; tysiące kopu odpowiedzi na listy od czytelni-

ków; setki dziwacznych czasopism, broszur, książek, ulotek

oraz roczników absolwenckich szkół i jednostek wojskowych;

całe kartony portretów ludzi wyciętych z gazet i czasopism;

zdjęcia pornograficzne; fotografie przedstawiające dziwne

zwierzęta i owady; dwa wielkie pudła pełne pism i wydaw-

nictw na temat hurufizmu i grafologu; pliki pokrytych znaka-

mi, literami i symbolami biletów autobusowych, do kina i na

mecze; zdjęcia luzem i powklejane do albumów; dyplomy ho-

norowe różnych prasowych stowarzyszeń i organizacji dzien-

nikarskich; wycofane z obiegu tureckie monety i banknoty

carskiej Rosji oraz notesy z adresami i numerami telefonów.

Znalazłszy trzy takie notesy, Galip wrócił do salonu, usiadł

w fotelu i zaczął je skrupulatnie przeglądać. Po czterdziestu

minutach lektury doszedł do wniosku, że to nie pomoże mu

znaleźć Ruyi ani kuzyna, gdyż dane zawarte w notesach do-

tyczyły osób, które odgrywały jakąś rolę w życiu Celala w la-

tach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych — większość domów

pod podanymi adresami dawno została zburzona, a numery

telefonów się zmieniły. Zajrzał jeszcze raz na półki biblio-

330

teczki i wśród różnych szpargałów znalazł wysłany przez

Mahira ikinciego list w sprawie morderstwa w skrzyni; aby

się dowiedzieć, co Celal napisał na ten temat, zaczął czytać

felietony opublikowane na początku lat siedemdziesiątych

oraz listy czytelników z tego samego okresu.

Morderstwo polityczne, ochrzczone przez gazety mianem

morderstwa w skrzyni, swego czasu ciekawiło Galipa, ponie-

waż jeszcze z czasów liceum znał kilka osób, które były w tę

sprawę zamieszane. Celal natomiast zainteresował się nim,

gdyż w naszym kraju, w którym — jak się mówi — wszyst-

ko jest naśladownictwem, grupa twórczych młodych ludzi

zebrana wokół pewnej frakcji nieświadomie powtórzyła, i to

z wszystkimi niemal szczegółami, intrygę z jednej z powieści

Dostojewskiego (konkretnie Biesów). Przeglądając nadsyłane

w tym czasie listy czytelników, Galip przypomniał sobie kilka

wieczornych spotkań, podczas których rozmawiali na ten te-

mat. Było to w owe pozbawione słońca, zimne, nieprzyjemne

dni, o których wolał zapomnieć — i rzeczywiście nie pamiętał

ich do tej pory. Ruya poślubiła wówczas tego „dobrego chło-

paka" — jego imię wyleciało mu z głowy — a on nie mógł się

zdecydować, czy ma go za to darzyć szacunkiem czy nienawi-

ścią. Wiedziony ciekawością, której potem się wstydził, Galip

miał nadzieję, że dowie się z plotek szczegółów szczęśliwego

(lub nie) pożycia nowożeńców, zamiast tego jednak do jego

uszu docierały wyłącznie informacje o najnowszych wyda-

rzeniach politycznych...

Pewnego zimowego wieczoru, gdy Vasif karmił swoje ja-

pońskie rybki (złociste karasie i welony, które wskutek chowu

wsobnego utraciły ozdobne wachlarze na płetwach), a ciocia

Hale, zerkając co jakiś czas w telewizor, rozwiązywała krzy-

żówkę w gazecie, Babcia zmarła w zimnym pokoju, wpatrując

331

się w zimny sufit. Na pogrzeb Ruya przyszła sama („To nawet

lepiej" — powiedział stryj Melih, który nie ukrywał, że nie

znosi zięcia, pochodzącego z małego miasteczka, i w ten spo-

sób głośno wyraził to, o czym Galip skrycie myślał), ubrana

w wytarte palto i spłowiałą chustkę, po czym więcej się nie

pokazała. Po pogrzebie, podczas rodzinnego spotkania w ka-

mienicy, Celal spytał Galipa, czy ma jakieś informacje na

temat morderstwa w skrzyni, ale nie dowiedział się od niego

tego, co ciekawiło go najbardziej: czy choć jeden z owych

zaangażowanych politycznie młodych ludzi, których Galip,

jak twierdził, znał, czytał powieść rosyjskiego pisarza.

Ponieważ wszystkie zbrodnie — powiedział tamtego

wieczoru Celal — wszystkie powieści są naśladownictwem

innych, nigdy nie opublikuję żadnej książki pod własnym

nazwiskiem". Następnego wieczoru rodzina i znajomi znów

zebrali się w domu zmarłej. Późno w nocy, gdy Galip i Celal

zostali sami, kuzyn kontynuował: „Ale mimo to najgorsza

nawet zbrodnia ma w sobie coś wyjątkowego, czego nie moż-

na powiedzieć o kiepskiej książce". Myśl tę Celal rozwijał

w następnych latach, pogłębiając ją krok po kroku, a będący

świadkiem jego rozważań Galip miał wrażenie, że odbywają

wspólnie długą podróż. „Okazuje się, że idealną imitacją są

nie zbrodnie, lecz książki. Ponieważ dotyczą tego, co najbar-

dziej lubimy: naśladowania naśladownictwa, zbrodnie od-

wołujące się do książek i książki opowiadające o zbrodniach

mają wspólny mianownik — człowiek zdoła roztrzaskać pałką

głowę ofiary tylko wtedy, gdy potrafi stać się kimś innym (nikt

nie zniesie postrzegania siebie jako mordercy). Zdolność two-

rzenia kryje się często w złości — furu, która sprawia, że za-

pominamy o wszystkim — ale gniew może nas przywieść do

kreatywnego działania tylko takimi metodami, jakich wcześ-

332

niej nauczyliśmy się od innych (bez względu na to, czy będą

to noże, pistolety i trucizny, czy techniki literackie, formy

prozatorskie i metrum poetyckie). Gdy jakiś «wróg publiczny»

mówi do sędziego: «Nie byłem sobą! » — oznacza to nic inne-

go jak to, że zbrodnia, ze wszystkimi związanymi z nią rytua-

łami i szczegółami, jest czymś, czego uczymy się od innych,

z legend, opowieści, wspomnień i gazet, krótko mówiąc — z li-

teratury. Najprostsze nawet zabójstwo stanowi mimowolne

naśladownictwo, literackie naśladownictwo. Nie sądzisz,

że powinienem napisać na ten temat felieton?" Nie napisał.

Gdy już dobrze po północy Galip wciąż czytał wycinki

ze starymi felietonami wyjęte z biblioteczki, najpierw lampy

w pokoju przygasły powoli niczym światła sceny, potem agre-

gat lodówki zajęczał smutno, jak silnik starej, przeładowanej

ciężarówki przy zmianie biegów podczas wjazdu na strome

zbocze pokryte błotem, a chwilę później wszędzie wokół zale-

gła ciemność. Jak przystało na nawykłego do przerw w dosta-

wie prądu mieszkańca Stambułu, Galip — z nadzieją, że „zaraz

włączą" — dłuższą chwilę siedział nieruchomo w fotelu, ścis-

kając w rękach teczki pełne wycinków. Wsłuchiwał się w od-

głosy kamienicy, które przez tyle lat zdążył już zapomnieć:

trzaski w kaloryferach, milczenie ścian, skrzypienie parkie-

tu, buczenie w kranach i rurach, stłumione tykanie zegara,

którego nie potrafił zlokalizować, i przyprawiające o dreszcz

wycie wiatru w szybie wentylacyjnym. Dużo, dużo później,

szukając po omacku drogi, dotarł do sypialni Celala. Kiedy

zdejmował ubranie i zakładał piżamę kuzyna, przypomniał

mu się bohater historu opowiedzianej poprzedniej nocy przez

smutnego pisarza, którego spotkał w nocnym lokalu — o tym,

jak leżał w pogrążonym w ciszy i ciemności pustym łóżku

swojego sobowtóra. Galip położył się, lecz nie zasnął od razu.

2.

NIE MOŻECIE ZASNĄĆ?

Nasze sny są drugim życiem.

Gerard de Nerval, Aurelia

(przeł. Joanna Guze)

Leżycie w łóżku. Ułożyliście się wygodnie na prześcieradle,

pod kocem, wśród znajomych rzeczy, własnego zapachu

i wspomnień, głowa odnalazła znajomą miękkość jaśka, le-

życie na boku, z kolanami podciągniętymi do brzucha i po-

chyloną szyją, na policzku czujecie chłód poduszki — zaraz,

za chwilkę zaśniecie i w ciemności zapomnicie o wszystkim,

o wszystkim.

Zapomnicie o przytłaczającej sile ludzi stojących wyżej

od was, o wypowiedzianych bezrozumnie słowach, głupich

postępkach, rzeczach, których nie zdążyliście zrobić, braku

wyrozumiałości, zdradzie, niesprawiedliwości, lekceważeniu,

o tych, którzy was oskarżają, i o tych, którzy was oskarżą,

o braku pieniędzy, zbyt szybko upływającym czasie i czasie

stojącym w miejscu, o wszystkim, co jest poza waszym za-

sięgiem, o samotności, wstydzie, porażkach, nieszczęściu,

żałosnym położeniu i katastrofach — wszelkich katastrofach;

za chwilę zapomnicie o wszystkim. Czekacie więc.

Wraz z wami w mroku albo półmroku czekają także te

zwyczajne, swojskie szafy, szuflady, kaloryfery, stoły, stoli-

334

ki, krzesła, zaciągnięte zasłony, rozrzucone ubrania, paczki

papierosów, pudełko zapałek w kieszeni marynarki, teczka

i zegarek; one też czekają.

Czekając, słyszycie znajome odgłosy: po jezdni brukowanej

kamienną kostką przejeżdża samochód i rozchlapuje kałuże

zbierające się przy krawężnikach, trzaskają drzwi wejściowe,

szumi agregat lodówki, w oddali szczekają psy, a znad mo-

rza dobiega dźwięk buczków mgłowych, gwałtownie opada

żaluzja muhallebiciego. Dźwięki te, pełne skojarzeń ze snem

i śnieniem oraz wspomnień zapraszających was do nowe-

go świata szczęśliwego zapomnienia, obiecują, że wszystko

będzie dobrze, że wkrótce wraz z waszym najukochańszym

łóżkiem i wszystkimi rzeczami wokół wyruszycie do tego

świata. Jesteście gotowi.

Jesteście gotowi: czujecie, że oddaliliście się od ciała, od

swoich kochanych nóg, a nawet od tak bliskich wam ramion

i rąk. Jesteście gotowi i to sprawia wam przyjemność tak wiel-

ką, że nie potrzebujecie już ciała ani kończyn; wiecie, że

zapomnicie o nich, gdy tylko zamkniecie oczy.

Delikatne ruchy gałek pod opuszczonymi powiekami mó-

wią wam, że źrenice są dobrze osłonięte przed światłem-

Jakby na podstawie skojarzeń budzonych przez znajome za-

pachy i dźwięki uznały, że wszystko będzie dobrze, i zamiast

pokazywać niewyraźne w słabym świetle obrazy sypialni,

pozwoliły, by przed waszymi oczami eksplodowały niczym

fajerwerki feerie barw, wytwarzane przez coraz bardziej roz-

luźniony umysł, szykujący się do spoczynku — widzicie

niebieskie plamy, niebieskie błyskawice, purpurowe opary,

purpurowe kopuły, drżące fale granatu, cienie fioletowych

wodospadów, potoki lawy w kolorze lilaróż spływające z kra-

terów wulkanów i błyszczące gwiazdy w odcieniu błękitu

335

pruskiego. Obserwujecie kolory i kształty, które bezszelest-

nie przesuwają się jedne po drugich, znikają, by za chwilę

znów się pojawić, zmieniają się powoli, pokazując wam jakieś

wspomnienia, jakieś sceny, które zapomnieliście albo które

w ogóle się nie wydarzyły.

Ale nadal nie zasnęliście.

Chyba jeszcze za wcześnie, by przyznać się do porażki,

czyż nie? Przywołajcie myśli, które się pojawiały, gdy ogar-

niał was spokojny sen. Nie, nie myślcie o tym, co robiliście

dziś ani co macie zrobić jutro, lecz wspomnijcie miłe chwile,

które nieraz przynosiły wam ukojenie i zapomnienie: wszyscy

na was czekają, wybucha radość, gdy w końcu się pojawia-

cie; albo nie, nie wracacie, jesteście w pociągu, w walizce są

zapakowane wasze ulubione rzeczy, za oknem widać słupy

telegraficzne pokryte śniegiem; przychodzą wam do głowy

właściwe słowa, po trafnej ripoście wszyscy rozumieją, jak

się mylili, i podziwiają was, choć tego otwarcie nie okazu-

ją; obejmujecie ukochaną osobę, a ona przytula się do was;

znów jesteście w ogrodzie, o którym nie możecie zapomnieć,

zbieracie dojrzałe czereśnie; przychodzi lato, zima, wiosna;

nastaje dzień, błękitny poranek, piękny poranek, słoneczny

poranek, szczęśliwy poranek, wszystko jest w porządku...

I nic, nadal nie śpicie.

Zróbcie wtedy to co ja: łagodnym ruchem przekręćcie się

na drugi bok, jak najmniej zakłócając spokój rąk i nóg, złóżcie

głowę na drugim końcu poduszki, przyciśnijcie policzek do

chłodnej poszewki. A potem pomyślcie o córce bizantyjskiego

cesarza, Maru Paleologinie, zaręczonej siedem wieków temu

z Hulagu, władcą Mongołów. Wysłano ją z tego miasta, w któ-

rym teraz żyjecie, z Konstantynopola, do Iranu, by poślubi-

ła chana, lecz nim zdążyła dotrzeć na miejsce, narzeczony

336

zmarł, dziewczynę poślubił więc jego syn, Abaka, który objął

tron po ojcu. Maria spędziła piętnaście lat na mongolskim

dworze, a gdy jej męża zamordowano, wróciła tu, na te wzgó-

rza, na których próbujecie teraz zasnąć. Myślcie tak długo

o smutku, jaki czuła, kiedy opuszczała to miasto, aż poczu-

jecie ten smutek w sobie, a potem pomyślcie o latach, które

po powrocie spędziła w zamknięciu jako mniszka, w kościele

ufundowanym na brzegu Złotego Rogu*. Pomyślcie o karłach

Handan Sułtan. Dla tych ulubionych towarzyszy swojej matki

Ahmed I kazał wznieść dom w Uskudarze, gdzie żyli wiele

lat, aż kiedyś, również dzięki wsparciu sułtanki, zbudowali

galeon, który miał ich zawieźć do rajskiej krainy, nie znanej

nikomu i położonej tak daleko, że nie zaznaczono jej na ma-

pach. Zwodowali statek i pewnego ranka odpłynęli w siną dal.

Pomyślcie o żalu, jaki czuła Handan Sułtan, kiedy rozstawała

się z przyjaciółmi, o smutku karłów, z pokładu machających

do niej chusteczkami na pożegnanie, i wyobraźcie sobie, że

to wy zaraz opuścicie Stambuł i wszystko, co najbliższe wa-

szemu sercu.

Jeśli i to nie sprowadzi na mnie snu, drodzy czytelnicy,

zaczynam myśleć o człowieku czekającym o północy na opu-

stoszałej stacji na pociąg, który nie nadjeżdża, i niespokojnie

przemierzającym peron tam i z powrotem. Gdy określam cel

jego podróży, wtedy jakby staję się nim. Myślę też o minerach,

siedemset lat temu wykopujących pod murami w Silivrikapi

tunel, przez który dostali się do miasta Grecy, by odbić je

* Po śmierci Abaki w 1282 r. Maria wróciła do Konstantynopola, gdzie jej

ojciec, Michał VuI, próbował ją wydać za kolejnego chana, lecz Maria

się nie zgodziła i została mniszką. Ufundowała kościół Matki Boskiej

Mongolskiej (Panagia Muhliotissa), jedyny, który po zdobyciu miasta

przez Turków nie został zamieniony na meczet.

337

z rąk krzyżowców. Wyobrażam sobie zaskoczenie kogoś, kto

odkrywa, że rzeczy mają drugie znaczenie. Wyobrażam sobie

inny świat, istniejący równolegle z naszym, i moje oszołomie-

nie, gdy znajdę się w nim wśród nowych znaczeń i wszystko

powoli będzie odsłaniać przede mną podwójny sens. Wy-

obrażam sobie radosne zdumienie kogoś, kto stracił pamięć.

Wyobrażam sobie siebie w nie znanym, opustoszałym mieście

duchów, gdzie całe dzielnice, zamieszkane niegdyś przez

miliony mieszkańców, świecą pustkami, a ulice, meczety,

mosty i promy, wszystko, ale to zupełnie wszystko, jest kom-

pletnie opustoszałe, ja zaś, wędrując przez te puste place, ze

łzami wspominam swoją przeszłość, swoje miasto i powoli

zmierzam do swojej dzielnicy, do domu, do łóżka, w którym

usiłuję zasnąć. Wyobrażam sobie, że jestem Franciszkiem

Champollionem — wstaję w nocy z łóżka, by rozszyfrować

zagadkę hieroglifów na kamieniu z Rosetty, niczym lunatyk

krążę po mrocznych korytarzach labiryntu własnego umysłu,

trafiam w ślepe zaułki i natykam się tam na utracone wspo-

mnienia. Staję się Muradem IV i opuszczam w przebraniu

pałac, by sprawdzić, czy zakaz spożywania alkoholu jest prze-

strzegany. W asyście sług — również przebranych — mogę

być pewien, że nic mi się nie stanie, więc oddaję się obser-

wowaniu życia poddanych, kręcących się bezczynnie przy

meczetach, przy sklepach, otwartych jeszcze gdzieniegdzie

mimo późnej pory, oraz przy leprozoriach, do których wiodą

sekretne przejścia.

Na koniec koło północy staję się żyjącym w dziewiętna-

stym wieku uczniem kołdrzarza, który krąży od drzwi do

drzwi, szepcąc na ucho rzemieślnikom pierwszą i ostatnią

sylabę tajnego hasła, by szykowali się do jednego z ostatnich

buntów janczarów. Albo posłańcem przysłanym z medresy, by

338

zbudził członków zakazanego bractwa derwiszy, pogrążonych

wiele lat we śnie i milczeniu.

Jeśli nadal nie zasnąłem, drodzy czytelnicy, staję się

nieszczęśliwym kochankiem, który, tropiąc wspomnienia,

próbuje znaleźć sobowtóra utraconej ukochanej, puka do

wszystkich drzwi w mieście, zagląda do każdej palarni opium,

pojawia się wszędzie tam, gdzie gromadzą się ludzie, by słu-

chać opowieści, w każdym domu, gdzie śpiewa się piosenki,

i wszędzie tam szuka śladów przeszłości oraz ukochanej. Jeśli

moja pamięć, wyobraźnia i zmaltretowane marzenia nie pa-

dły z wyczerpania podczas tych dalekich podróży, w jednym

z tych szczęśliwych momentów zawieszenia między jawą

a snem zachodzę do pierwszego lepszego znanego mi miej-

sca, do domu znajomych albo pustej willi jakiegoś krewnego.

Otwieram po drodze kolejne drzwi i zaglądam do każdego

pokoju, jakbym sprawdzał zawartość zapomnianych szuflad

swej pamięci. W końcu docieram do ostatniego z nich, zdmu-

chuję świecę, kładę się do łóżka i otoczony dziwnymi, obcymi

przedmiotami, wreszcie zasypiam.

3.

KTO ZABIŁ SZEMSA Z TEBRIZU?

Jak długo jeszcze mam cię szukać,

od domu do domu, od drzwi do drzwi?

Jak długo jeszcze, od rogu do rogu, ulica za ulicą?

Mevlana, Divart-i Szemsi

Gdy rano Galip zbudził się z długiego, spokojnego snu, zwisa-

jący z sufitu stary, sześćdziesięcioletni żyrandol był zapalony,

a jego światło miało barwę pożółkłego papieru. Wciąż ubrany

w piżamę Celala, pogasił włączone lampy, wyjął spod drzwi

Milliyet" i zasiadłszy przy biurku, zabrał się do czytania.

W felietonie opublikowanym tego dnia znalazł ten sam błąd,

który spostrzegł w maszynopisie, gdy poszedł do redakcji (za-

miast „jesteście sobą" napisali: „jesteśmy sobą"); mimowolnie

sięgnął do szuflady po zielony długopis i zaczął poprawiać

tekst. Gdy skończył, pomyślał, że każdego ranka Celal w tej

samej pasiastej piżamie siada przy biurku i, paląc papierosa,

tym samym długopisem robi korektę.

Miał przeczucie, że wszystko pójdzie dobrze. Przygotował

śniadanie, zadowolony z siebie jak ktoś, kto dobrze się wyspał

i teraz z optymizmem rozpoczyna nowy, niełatwy dzień; nie

czuł potrzeby bycia kimś innym.

Po śniadaniu postawił na biurku wyjęte z biblioteczki

w przedpokoju pudła pełne felietonów, listów i wycinków

340

z gazet. Nie miał wątpliwości, że jeśli się skupi i przeczyta pię-

trzące się przed nim papiery, znajdzie w końcu to, czego szuka.

Czytając felietony poświęcone dzikiemu życiu bezdom-

nych dzieci koczujących we wnętrzu pontonów mostu Gala-

ta, jąkającym się potworom — dyrektorom domów dziecka,

zawodom we fruwaniu urządzanym przez wyposażonych

w skrzydła wynalazców, którzy rzucali się w powietrze z wie-

ży Galata, jakby skakali do wody, dziejom pederastu i han-

dlarzom żywym towarem tego rodzaju, Galip znalazł w sobie

dość cierpliwości i uwagi, by dokładnie się z nimi zapoznać.

Niezmiennie pełen dobrej woli i ufności, przeczytał wspo-

mnienia chłopca z warsztatu samochodowego w Beszikta§u,

który prowadził pierwszego forda T sprowadzonego do Stam-

bułu; opowieść o tym, dlaczego w każdej dzielnicy w tym

mieście należy wybudować wieżę i zainstalować w niej zegar

z kurantem; wyjaśnienie historycznego znaczenia zakazu roz-

powszechniania w Egipcie scen z Baśni tysiąca i jednej nocy

przedstawiających schadzki czarnych eunuchów z kobietami

z haremu; opis pożytków płynących z możliwości wsiadania

w biegu do tramwajów starego typu oraz powody, dla których

papugi wyprowadziły się ze Stambułu, a ich miejsce zajęły

wrony, co z kolei sprowadziło opady śniegu.

Przypominał sobie, jak czytał te felietony po raz pierwszy,

czasem notował coś na karteluszkach, czasem czytał po kilka ra-

zy to samo zdanie, akapit czy niektóre słowa, i odkładając prze-

czytany felieton do pudełka, z czułością wyjmował następny.

Słońce oświetlało jedynie okno, promienie nie sięgały do

wnętrza pokoju. Zasłony były rozsunięte. Z lodowych sopli

zwisających z dachu sąsiedniego budynku, z rynien wypeł-

nionych brudem i śniegiem kapała woda. Między trójkątem

dachu w kolorze czerwieni dachówek i brudnej bieli śnie-

341

gu a czworokątem wysokiego komina, z którego wywiewki,

podobnej do paszczy z czarnymi zębami, dobywał się gęsty

dym z brykietów lignitowych, widać było kawałek jaskrawo-

niebieskiego nieba. Czasem zwracał ku temu skrawkowi błę-

kitu zmęczone lekturą oczy i patrzył, jak wrony przecinają

ów fragment nieba szybkim lotem, i później, gdy z powrotem

opuszczał wzrok na gazetę, wiedział już, że Celal, gdy zmę-

czył się pisaniem, spoglądał w tę samą stronę i także obser-

wował ptaki.

Dużo później, gdy słońce zaczęło oświetlać szczelnie zasło-

nięte okna sąsiedniej kamienicy, optymizm Galipa zaczął się

powoli ulatniać. W miarę lektury z przykrością zauważał, że

choć przedmioty, słowa i znaczenia wciąż były, jak się wyda-

wało, na swoim miejscu, głębszy sens łączący je w całość zni-

kał bezpowrotnie. Czytał teraz to, co Celal napisał o mahdich,

fałszywych prorokach i oszustach podających się za władców,

o związku Mevlany z Szemsem z Tebrizu, o złotniku Selahad-

dinie, do którego „wielki poeta" potem się zbliżył, i o ęelebim

Husamettinie, który zajął miejsce Selahaddina, gdy ten zmarł.

By uwolnić się od wzbierającego w nim uczucia niesmaku,

zaczął czytać wycinki z rubryki „Wierzcie albo nie", lecz nie

poprawiły mu humoru ani opowieści o poecie Figanim, któ-

ry za obraźliwy dwuwiersz o wezyrze sułtana ibrahima zo-

stał przywiązany do osła i obwieziony po całym mieście*,

* Wezyr Sulejmana Wspaniałego, ibrahim Pasza, wystawił na placu Koń-

skim posąg stanowiący łup zdobyty podczas wyprawy na Węgry. Stało

się to przedmiotem kpin, a wśród ludu zaczął krążyć żartobliwy wier-

szyk na ten temat:

Na ten świat przyszło ibrahimów dwóch,

Jeden (patriarcha) bożków obalił, drugi (wezyr) postawił".

Autorstwo wiersza przypisano poecie Figaniemu. Nieszczęśnika, który

o niczym nie miał pojęcia, aresztowano i stracono.

342

ani o szejchu Eflakim*, poślubiającym po kolei własne siostry

i mimo woli doprowadzającym je do śmierci. Przeglądając

listy, wyjęte z innego pudełka, dziwił się, jak wielu osobli-

wych ludzi interesowało się Celalem i podziwiało go, tak

samo jak on w dzieciństwie. Jednak nie mniej liczne listy od

czytelników proszących o pieniądze, rzucających oskarżenia,

twierdzących, że żony innych felietonistów, z którymi wdał

się w polemikę, to dziwki, donoszących o spiskach zawiąza-

nych przez tajne stowarzyszenia i łapówkach przyjmowanych

przez dyrektorów urzędów monopolu państwowego, wyzna-

jących Celalowi, kogo kochają, a kogo nienawidzą, wszystkie

te listy podsycały jedynie uczucie niepewności wzbierające

w sercu Galipa.

Zdawał sobie sprawę, że to wszystko wiązało się ze zmia-

nami, jakim w momencie, gdy zasiadł przy tym biurku, zaczął

ulegać w jego umyśle obraz Celala. Rano przedmioty i sprzęty

były dla niego elementami znanego, zrozumiałego świata i tak

samo postrzegał Celala — jako osobę, której felietony czytał

od lat, której „ciemną stronę" znał, choćby z daleka, i akcep-

tował. Po południu, gdy winda bez przerwy kursowała w górę

i w dół, przewożąc do gabinetu ginekologa piętro niżej tabuny

chorych i ciężarnych kobiet, Galip poczuł, że obraz Celala

w jego głowie w osobliwy sposób stał się jeszcze bardziej

wybrakowany", a jednocześnie zmieniło się też biurko, przy

którym siedział, sprzęty wokół i cały pokój. Przedmioty stały

się teraz niebezpiecznymi znakami świata, którego tajemnice

niełatwo będzie odkryć.

* Ahmet Eflaki (zm. 1360) — derwisz, uczeń wnuka Mevlany, Ulu Arifa

ęelebiego, podróżnik i astronom, Na polecenie mistrza spisał Żywoty

mędrców (Menakib ul-Arifin), które są cennym źródłem informacji o Mev-

lanie i jego następcach.

343

Czując, że owa przemiana jest ściśle powiązana z tym,

co Celal napisał o Mevlanie, postanowił zgłębić ten temat.

Wyjął wszystkie poświęcone mu felietony i zaczął je szybko

czytać.

Tym, co tak pociągało Celala w największym poecie mi-

stycznym wszech czasów, nie były poezje w języku perskim,

napisane w XuI wieku w Konyi, ani ich wybrane wersy mają-

ce ilustrować wartości moralne, których nauczano na lekcjach

etyki w gimnazjum. Nie interesowały go „perły mądrości"

Mevlany, wyławiane przez rzesze miernych pisarzy, którzy

ozdabiali nimi strony swoich dzieł, ani uwielbiane przez tu-

rystów i wydawnictwa pocztówkowe ceremonie z udziałem

bosonogich derwiszy wirujących w długich szatach. Mevlana,

o którym przez siedemset lat napisano dziesiątki tysięcy trak-

tatów, a założone przezeń bractwo znalazło po jego śmierci

licznych wyznawców na całym świecie, fascynował Celala

jedynie jako przydatny każdemu felietoniście punkt przy-

ciągający uwagę. W tej historu najbardziej interesowała go

tajemnica, która znalazła odbicie w opowieściach o mistycz-

no-seksualnej więzi, w pewnych okresach życia łączącej po-

etę z mężczyznami.

Kiedy czterdziestopięcioletni Mevlana, cieszący się wielką

miłością nie tylko swych uczniów, ale wszystkich mieszkań-

ców miasta, objął po ojcu stanowisko szejcha w Konyi, uległ

wpływowi wędrownego derwisza z Tebrizu o imieniu Szems,

który nie dorównywał mu ani wiedzą, ani pozycją, a ich spoj-

rzenia na życie diametralnie się różniły. Zdaniem Celala było

to zachowanie zupełnie niewytłumaczalne, a potwierdzały to

niezliczone „wyjaśnienia", tworzone na przestrzeni siedmiu

stuleci przez najróżniejszych badaczy po to, by ten zwią-

zek jakoś wytłumaczyć. Celal uważał, że wybór Mevlany nie

344

był podyktowany, jak usiłowano dowieść, „wyjątkowo silną

mistyczną aurą", jaką emanował Szems, lecz wskazywał na

dręczące poetę emocjonalne i seksualne pragnienia. Po znik-

nięciu, a może zamordowaniu Szemsa Mevlana, wbrew pro-

testom uczniów, uczynił swym duchowym przewodnikiem

pewnego złotnika, człowieka niewykształconego, a w dodatku

niewyróżniającego się niczym szczególnym. Po śmierci dru-

giego „przyjaciela od serca" Mevlana znalazł sobie kolejnego,

równie mało błyskotliwego i przeciętnego jak poprzednik.

Podejmowane w ciągu stuleci próby wyjaśnienia tych

trzech niezrozumiałych przypadków, dorabianie do nich

najrozmaitszych teoru, wyposażanie owych „mentorów"

w nadzwyczajne zalety, których w rzeczywistości nigdy nie

posiadali, ba, wymyślanie dla nich, jak to czynili niektórzy,

fałszywych rodowodów i czynienie ich potomkami Mahometa

albo Alego, sprawiało, zdaniem Celala, że nie dostrzegano

pewnej cechy Mevlany. Tę cechę, znajdującą również odbi-

cie w twórczości poety, Celal opisał w felietonie, który ukazał

się w niedzielę, dokładnie w dniu organizowanych w Konyi

dorocznych uroczystości upamiętniających wielkiego misty-

ka. Kiedy Galip czytał ów tekst po raz pierwszy, uznał, że jest

nudny, zresztą tak jak wszystkie artykuły dotyczące religu,

a zapamiętał datę jego publikacji tylko dlatego, że jednocześ-

nie wyemitowano serię znaczków poświęconych Mevlanie

(te o nominale piętnastu kuruszy były różowe, trzydziestu —

niebieskie, a rzadko spotykane sześćdziesięciokuruszowe

zielone), teraz jednak, czytając felieton ponownie po dwu-

dziestu pięciu latach, jeszcze raz poczuł, że rzeczy dookoła

się zmieniają.

Prawdą jest, o czym już we wstępach do swych dzieł infor-

mują rozmaici autorzy i powtarzają to samo po tysiąckroć przy

345

każdej okazji, że Szems z Tebrizu zrobił na Mevlanie — i vice

versa — ogromne wrażenie, gdy tylko się ujrzeli. Ale wbrew

temu, co się sądzi, nie chodziło o to, iż z pytania zadanego

przez Szemsa Mevlana wywnioskował, że ma do czynienia

z mędrcem. Rozmowa dotyczyła dość pospolitego zagadnie-

nia, „kwestu skromności"; tysiące przykładów podobnych

dyskusji można znaleźć w najbardziej nawet powierzchow-

nych dziełach traktujących o sufizmie. Jeśli Mevlana był tak

uczonym mężem, jak powiadano, owa mało wyrafinowana

dysputa nie powinna wywrzeć na nim żadnego wrażenia;

mógł co najwyżej udawać, że go poruszyła.

I zapewne tak zrobił — zachował się tak, jakby dostrzegł

niezwykłą osobowość Szemsa, potężną siłę jego ducha. Celal

był przekonany, że owego deszczowego dnia czterdziesto-

pięcioletni Mevlana czuł przemożną potrzebę znalezienia

bratniej duszy", kogoś, w kim mógłby dostrzec kopię sie-

bie. Kiedy spotkał Szemsa, wmówił sobie, że to jest właśnie

człowiek, którego szuka. W tej sytuacji przekonanie Szemsa

o niezwykłości jego charakteru nie było wcale trudne. Zaraz

po tym spotkaniu, 23 października 1244 roku, zamknęli się

w celi w medresie i nie opuszczali jej sześć miesięcy. Kwe-

stu tego, co robili w zamknięciu i o czym rozmawiali przez

pół roku, Celal wolał nie omawiać zbyt szczegółowo, by nie

drażnić religijnych czytelników, szybko więc przeszedł do

zasadniczego tematu.

Mevlana całe życie poszukiwał „tego drugiego" — kogoś,

kto pobudzałby go do działania, rozpalał jego serce, zwier-

ciadła, które odbijałoby jego oblicze i prawdziwą duszę. Dla-

tego to, o czym rozmawiali zamknięci w celi i co tam robili,

było zachowaniem i słowami kogoś, kto przybierał postać

kilku osób, oraz kilku osób przybierających postać jednej.

346

By wytrzymywać podziw głupich (a jednocześnie niezbęd-

nych) uczniów i nie udusić się w stęchłej atmosferze trzy-

nastowiecznego anatolijskiego miasta, poeta musiał mieć na

podorędziu — niczym kostiumy — inne osobowości, które

mógł przyjmować i znajdować w nich wytchnienie. W felie-

tonie Celal wzmocnił opis tego głębokiego pragnienia pew-

nym obrazem zapożyczonym z innego artykułu: „Oto władca

jakiegoś głupiego kraju, mając dość pochlebców, okrutników

i nędzarzy, którymi przyszło mu rządzić, szuka wytchnienia

w wędrówkach w przebraniu ulicami miasta, dlatego trzyma

w szafie strój wieśniaka".

Miesiąc po opublikowaniu tego felietonu, na który czytel-

nicy przywiązani do religu odpowiedzieli groźbami uśmier-

cenia autora, a laiccy zwolennicy republiki — wyrazami

poparcia i sympatu, Celal jeszcze raz poruszył ten temat,

choć obiecał właścicielowi gazety, że już nigdy do niego nie

wróci.

Nowy felieton zaczął od przypomnienia podstawowych

faktów, znanych wszystkim mewlewitom: pozostali adepci,

zazdrośni, że Mevlana okazuje derwiszowi — Bóg jeden wie

z jakich powodów — szczególne względy, zaczęli dokuczać

Szemsowi i grozić mu śmiercią. W rezultacie w śnieżny po-

ranek 15 grudnia 1246 roku (Galip uwielbiał zamiłowanie

Celala do podawania dokładnych dat, niczym w pełnych

błędów drukarskich podręcznikach do historu dla liceów)

Szems zniknął z Konyi. Mevlana nie mógł żyć bez swego ulu-

bieńca, a jednocześnie drugiej osobowości, i gdy dowiedział

się z listu, że przebywa on w Damaszku, kazał sprowadzić

swoją „miłość" (by wzbudzić w czytelnikach jeszcze więcej

podejrzeń, Celal umieszczał to słowo w cudzysłowie) z po-

wrotem i wydał za niego jedną z przybranych córek. Jed-

347

nak krąg zazdrości wokół Szemsa zaciskał się coraz mocniej

i wkrótce, piątego dnia grudnia roku 1247, w czwartek, tłum

ludzi, wśród których znajdował się także jeden z synów Me-

vlany, Alaaddin, wciągnął derwisza w zasadzkę, by zabić

go ciosami noży Tego samego dnia wieczorem, w strugach

zimnego deszczu, jego ciało zostało wrzucone do studni w są-

siedztwie domu Mevlany.

W następującym dalej opisie owej studni Galip odkrył

wiele znajomych elementów. Mroczna otchłań, wrzucony do

niej trup, jego samotność i smutek wydały mu się przerażające

i dziwne. Poza tym miał wrażenie, że na własne oczy widzi tę

studnię, liczącą siedemset lat, dostrzega kamienie i łączącą je

zaprawę chorasańską*. Przeczytawszy felieton kilka razy, za-

czął przeglądać kolejne i natrafił wśród nich na tekst poświę-

cony szybowi wentylacyjnemu w kamienicy, opublikowany

mniej więcej w tym samym czasie — ze zdumieniem odkrył,

że Celal opisał szyb dokładnie tak samo jak studnię, używając

tych samych — słowo w słowo — zdań, ba, w obu felietonach

udało mu się nawet zachować identyczny styl.

Mając na uwadze tę grę podobieństw, którą zapewne w ogó-

le by się nie przejął, gdyby najpierw przeczytał to, co Celal

napisał na temat hurufizmu, zaczął czytać papiery wysypane

na biurko. Wtedy stało się dla niego jasne, dlaczego w mia-

rę lektury przedmioty wokół zaczęły się zmieniać, dlaczego

znikł optymizm i głęboki sens łączący stoły, zasłony, lampy,

popielniczki, krzesła, grzejniki i wszystkie te szpargały.

Otóż Celal pisał o Mevlanie jak o sobie samym; wykorzy-

stując niewidoczny na pierwszy rzut oka sekretny szyk wyra-

* Zaprawa chorasańska—wytrzymała, wodoodporna zaprawa, której skład-

nikami są m.in. rozdrobnione cegły i inne wyroby z wypiekanej gliny.

348

zów i układ zdań, stawał się Mevlaną. Kiedy Galip zauważył,

że w felietonach, w których Celal mówi o sobie, oraz w in-

nych, „historycznych", gdzie wspomina o Mevlanie, powta-

rza te same zdania, zamieszcza te same akapity, a co więcej:

używa identycznego stylu, pełnego smutku i bólu, nabrał

pewności, że ta zmiana rzeczywiście się dokonała. Budzącym

lęk aspektem owej dziwnej gry było to, że Celal prowadził ją

także w prywatnych notatkach, nie publikowanych szkicach,

pogadankach na tematy historyczne, esejach o Szeyhu Galipie,

tłumaczeniach snów, wspomnieniach o dawnym Stambule

i w niemałej liczbie felietonów.

W kąciku „Wierzcie albo nie" setki razy wspominał o kró-

lach uważających się za kogoś innego, chińskich cesarzach,

którzy palili pałace, by stać się kimś innym, i sułtanach, cho-

robliwie uwielbiających włóczyć się nocami w przebraniu

wśród zwykłych ludzi, w związku z czym zaniedbywali spra-

wy państwa. W notatniku pełnym niedokończonych, często

urwanych w połowie historu, które wydawały się rodzajem

wspomnień, Gałip przeczytał o tym, jak pewnego letniego

dnia Celal wyobraził sobie, że jest kolejno: Leibnizem, znanym

milionerem panem Cevdetem, właścicielem gazety, Anatolem

France'em, uznanym mistrzem kuchni, popularnym imamem

kaznodzieją, prorokiem Mahometem, Robinsonem Crusoe,

Balzakiem i jeszcze sześcioma innymi osobami, których na-

zwiska, być może ze wstydu, starannie wymazał. Wśród por-

tretów Mevlany, znaczków z jego wizerunkiem i plakatów

Galip znalazł nieporadny rysunek przedstawiający sarkofag

z napisem: „Mevlana Celal". Jeden z nie publikowanych fe-

lietonów zaś zaczynał się takim oto zdaniem: „Mesnevi, uzna-

wane za największe dzieło Mevlany, od początku do końca

jest plagiatem!".

349

Następnie, w stylu oscylującym między prawdziwym za-

niepokojeniem a obawą przed wyśmianiem przez akademic-

kich specjalistów, Celal wskazywał — mocno wyolbrzymione

podobieństwa pewnych partu dzieła Mevlany do innych

utworów. Ta opowieść z Mesnevi została zaczerpnięta z Kalili

i Dimny*, tamta z Rozmowy ptaków** Attara, tę anegdotę ścią-

gnął z Leyli i Mecnuna***, a tamtą z Żywotów proroków. Na

liście domniemanych źródeł Galip dostrzegł też Przypowieści

o życiu Proroka, Baśnie tysiąca i jednej nocy oraz dzieła Ibn

Zerhaniego. Na końcu znalazły się cytaty z Mevlany doty-

czące zapożyczania od innych. W gęstniejącym mroku coraz

bardziej pesymistycznie nastrojony Galip odczytał je nie tylko

jako myśli Mevlany, ale jednocześnie jako myśli utożsamia-

jącego się z nim Celala.

Mevlana, zdaniem Celala, tak jak wszyscy ludzie, którzy

nie potrafią długo być sobą i znajdują spokój jedynie wtedy,

gdy udają kogoś innego, mógł opowiadać tylko takie historie,

jakie opowiedział już ktoś inny. Opowiadanie historu było

dla niego, podobnie jak dla wszystkich nieszczęśników gorą-

co pragnących być kim innym, sztuczką wynalezioną po to,

by uwolnić się od własnego nudnego ciała i własnej duszy.

Aby móc opowiedzieć jakąś historię, trzeba było opowiedzieć

inną. Tak jak Baśnie tysiąca i jednej nocy całe Mesnevi było

dziwną, chaotyczną kompozycją, w której każda następna

opowieść zaczynała się, zanim poprzednia się skończyła

* Kalila i Dimna — wywodzący się z literatury sanskryckiej popularny

w literaturze całego Bliskiego Wschodu zbiór baśni o zwierzętach, prze-

tłumaczony na język arabski w VuI w.

** Rozmowa ptaków (tur. Mantik-ut Tayr) — dzieło Xu-wiecznego perskie-

go poety, Farida ud-Dina Attara.

*** Leyla i Mecnun — klasyczna arabska historia miłosna, opiewana także

w literaturze perskiej i tureckiej.

350

razem tworzyły nie kończący się ciąg, jakby ten, kto je

opowiadał, przybierał coraz to inną postać, lecz po krótkim

czasie porzucał ją, znudzony. Przeglądając tomy Mesnevi, Ga-

lip natrafił na zakreślone nieprzyzwoite fragmenty, gniewne

wykrzykniki i znaki zapytania postawione zielonym długopi-

sem na niektórych stronach, poprawki naniesione tak gęsto,

że aż nieczytelne. Już na podstawie pobieżnej lektury tych

zabazgranych, zaplamionych stron mógł stwierdzić, że to, co

w dzieciństwie i młodości uważał za oryginalne felietony Ce-

lala, w istocie było opowieściami z Mesnevi dostosowanymi

do realiów współczesnego Stambułu.

Przypomniał sobie wielogodzinne nocne dyskusje (Ruya

pogryzała wtedy kupione po drodze ciasteczka) na temat na-

zire, czyli wierszy, które pod względem formy i treści z zało-

żenia miały być naśladownictwem innych. Umiejętność ich

tworzenia była, zdaniem Celala, prawdziwym kunsztem. Celal

wyznał, że wiele felietonów, być może nawet wszystkie, na-

pisał z pomocą innych, ale twierdził, że ważne jest nie „two-

rzenie" czegoś nowego, lecz przetwarzanie w nową wartość

cudownych dzieł, które tysiące wybitnych umysłów tworzyły

przez tysiące lat. Na koniec dodawał raz jeszcze, że pomysły

na wszystkie felietony zaczerpnął od innych autorów. Jednak

tym, co najbardziej zirytowało Galipa i sprawiło, że na dobre

stracił wiarę w realność przedmiotów znajdujących się w po-

koju i leżących na stole papierów, nie była świadomość, że

pewne opowieści, które zapamiętał jako dzieła Celala, w rze-

czywistości zostały stworzone przez kogoś innego. Najgorsze

były możliwe konsekwencje tego faktu.

Przyszło mu do głowy, że gdzieś w Stambule może ist-

nieć inne mieszkanie i inny pokój urządzone tak samo jak te

i tak samo imitujące rzeczywistość sprzed dwudziestu pięciu

351

lat. I jeśli nawet w tamtym pokoju nie ma Celala snującego

opowieści ani słuchającej go z rozbawieniem Ruyi, to może

siedzi w nim przy takim samym biurku jakiś podobny do Ga-

lipa nieszczęśnik, który przegląda kolekcję starych felietonów

i usiłuje wpaść na trop zaginionej żony. I jeśli felietony Celala

za każdym razem, gdy są czytane, sugerują inne znaczenie,

tak jak przedmioty, obrazy i znaki na plastikowych torbach

mogą być znakami czegoś innego, niż są w istocie, to jego ży-

cie za każdym razem, gdy o nim pomyśli, także może nabierać

innego sensu — wśród tych znaczeń, sunących nieprzerwanie

jedno za drugim niczym wagony pociągu, łatwo mógłby się

zgubić.

Na dworze zrobiło się już zupełnie ciemno, pokój wypeł-

niła niemal namacalna stłumiona poświata, upodabniająca

go do cuchnącej pleśnią i śmiercią mrocznej piwnicy spowi-

tej pajęczynami. Galip zrozumiał, że jedynym sposobem na

to, by nie dać się uwięzić w tym koszmarze rodem z zaświa-

tów, by opuścić świat duchów, w którym mimowolnie się

znalazł, było czytać dalej. Zapalił stojącą na biurku lampę.

Wrócił do miejsca, w którym przerwał lekturę, do pełnej

pająków studni — na jej dnie leżało martwe ciało Szemsa.

W dalszym ciągu opowieści poeta odchodzi od zmysłów po

zniknięciu „druha", „ukochanego". Nie może uwierzyć, że

Szemsa zabito, że jego zwłoki wrzucono do studni; mało tego

wybucha gniewem na tych, którzy chcą mu pokazać stud-

nię, i choć ma ją pod nosem, wymyśla rozmaite preteksty, by

szukać „ukochanego" gdzie indziej: może udał się do Damasz-

ku, tak jak to zrobił poprzednim razem?

Mevlana jedzie zatem do Damaszku i zaczyna szukać „uko-

chanego" na ulicach miasta. Zagląda do każdego domu, do

każdego pokoju, do każdej winiarni, w każdy zakątek, pod

352

każdy kamień, wypytuje jego dawnych przyjaciół, wspól-

nych znajomych, odwiedza jego ulubione miejsca, meczety,

tekke, aż w końcu się okazuje, że szukanie jest ważniejsze

niż odnalezienie. W tym miejscu czytelnik nagle znajduje się

w pachnącym wodą różaną, spowitym oparami opium, mi-

stycznym i panteistycznym świecie pełnym nietoperzy, gdzie

szukający i poszukiwany zamieniają się rolami, gdzie bardziej

istotne jest, by zmierzać do celu, niż aby do niego dotrzeć,

a utracona miłość mniej się liczy niż uniesienie, dla którego

była pretekstem. Dalej następuje opis przygód, jakie spotkały

poetę na ulicach wielkiego miasta, przygód odpowiadających

kolejnym stopniom wtajemniczenia, które każdy sufi musi

pokonać na drodze do oświecenia: niewiara w zniknięcie

ukochanego" i wyruszenie na jego poszukiwania to nefy-i is-

bat, czyli „potwierdzenie zaprzeczenia", zanegowanie racjo-

nalnej wiedzy i pragnienie odnalezienia prawdy duchowej;

spotkania z przyjaciółmi i wrogami „ukochanego", dotykanie

należących do niego rzeczy, odwiedzanie miejsc, z którymi

wiąże się wiele bolesnych wspomnień, to gile — „cierpienie",

etap próby. Jeśli scena w burdelu ma oznaczać „rozpłynięcie

się w miłości", to zatracenie się w piekle i raju dzieł suto okra-

szonych symbolami, grami słownymi i literackimi pułapkami

z czym mamy do czynienia na przykład w zaszyfrowanych

listach Mansura al-Halladża*, znalezionych po śmierci poety

w jego domu — jest tożsame z „zagubieniem się w dolinie

tajemnicy" opisywanym przez Attara. Jeżeli zaś spotkanie

* Mansur al-Halladż (ok. 858-922) — perski mistyk, skazany na śmierć

za stwierdzenie, że osiągnął pełną jedność z Bogiem (miał powiedzieć:

ana al-hakk — „ja jestem Prawdą"); sławiony przez poetów jako symbol

pełnej oddania miłości do Boga, przez wielu muzułmanów uważany za

świętego.

353

w winiarni gawędziarzy, którzy snują „miłosne opowieści"

każdy inną — stanowi pomysł zaczerpnięty z Rozmowy

ptaków, to moment, gdy wędrujący ulicami miasta i coraz

bardziej upojony wypełniającą je tajemnicą poeta doznaje

olśnienia i pojmuje, że tym, kogo szuka na górze Kaf, na krań-

cu świata, jest on sam, został zapożyczony z tego samego

źródła i jest przykładem fena-i mutlak — „rozpłynięcia się

w absolucie" (albo absolutnej jedności z Bogiem).

Swój długi felieton Celal okrasił błyskotliwymi frazami

na temat jedności poszukującego i poszukiwanego, ułożo-

nymi przez innych mistyków w klasycznym metrum. Po-

nieważ nienawidził poetyckich przekładów, sparafrazował

słynny dwuwiersz Mevlany, w którym poeta, wyczerpany

wielomiesięcznymi poszukiwaniami, pyta: „Skoro ja jestem

Nim — powiedział pewnego dnia, gdy zgubił drogę wśród

tajemnic miasta — to dlaczego nadal szukam?". W tym miej-

scu felieton osiągnął punkt krytyczny, a Celal spuentował to

przytoczeniem faktu powtarzanego z dumą przez wszystkich

mewlewitów: kiedy Mevlana dotarł do tego punktu podróży,

zbiór wierszy, które powstały w tym okresie, nazwał nie Dy-

wanem Mevlany, lecz Dywanem Szemsa z Tebrizu.

Tym, co w felietonie wydało się Galipowi najbardziej in-

teresujące — tak samo zresztą jak w dzieciństwie, gdy czytał

ten tekst po raz pierwszy — była część poświęcona poszu-

kiwaniom, przypominająca powieść detektywistyczną. Ce-

lal dochodził w niej do wniosku, który rozbudzał na nowo

gniew wierzących czytelników, na pozór ułagodzonych już

mistycznymi opowieściami, przez zwolenników laicyzmu

i republiki zaś przyjmowanego z zadowoleniem: „Tym, który

kazał zabić Szemsa i wrzucić jego ciało do studni, był sam

Mevlana!". Słuszności tej tezy dowodził metodą stosowaną

354

często przez policjantów i prokuratorów, których wielu miał

okazję poznać bliżej w latach pięćdziesiątych, gdy pracował

jako dziennikarz sądowy w Beyoglu. Tonem przedstawiciela

prowincjonalnego wymiaru sprawiedliwości, nawykłego do

rzucania oskarżeń, grzmiał, że człowiekiem, któremu zbrod-

nia przyniosła największe korzyści, był Mevlana — dzięki niej

ze zwykłego nauczyciela stał się wielkim poetą mistycznym;

nikt nie był zainteresowany zgładzeniem Szemsa bardziej

niż on. Oczywiście jest różnica między chęcią zabicia kogoś

a zleceniem zabójstwa — Celal był świadom tego subtelne-

go rozróżnienia, charakterystycznego dla chrześcijańskich

powieści kryminalnych, wolał się jednak skoncentrować na

przejawach poczucia winy i wybiegach, do jakich uciekają

się niedoświadczeni zabójcy, takich jak nieprzyjmowanie do

wiadomości śmierci ofiary, symulowanie pomieszania zmy-

słów czy odmowa pójścia do studni i obejrzenia zwłok. Zaraz

potem przeszedł do następnej kwestu, która odebrała Galipo-

wi resztki nadziei: o czym świadczyły w takim razie poszuki-

wania na ulicach Damaszku, prowadzone przez oskarżonego

tyle miesięcy, przewracanie całego miasta do góry nogami?

Celal poświęcił tej sprawie więcej czasu i uwagi, niż moż-

na było sądzić na podstawie felietonu — Galip doszedł do

takiego wniosku, gdy przeczytał niektóre zapiski w notesie

i gdy w pudełku, w którym Celal przechowywał bilety na me-

cze piłkarskie (Turcja-Węgry 3:0) i do kina (Kobieta w oknie,

Powrót do domu), znalazł mapę Damaszku. Zielonym dłu-

gopisem zostały na niej oznaczone miejsca, gdzie Mevlana

miał prowadzić poszukiwania. Skoro nie szukał Szemsa, bo

dobrze wiedział, że ten nie żyje, musiał tam robić coś innego

ale co? Na mapie zaznaczono wszystkie miejsca, gdzie

stanęła stopa poety, a na odwrocie zapisano nazwy dzielnic,

355

zajazdów, karawanserajów i winiarni, które odwiedził. Celal

próbował odkryć tajemne znaczenie liter i sylab wyrazów za-

pisanych jeden pod drugim i tworzących długą listę, znaleźć

ukrytą w nich symetrię.

Po zmroku Galip znalazł mapę Kairu i stambulski prze-

wodnik miejski z 1934 roku — były schowane w innym pu-

dełku, pełnym różnych szpargałów z okresu, w którym Celal

opublikował felieton na temat wątków kryminalnych w Baś-

niach tysiąca i jednej nocy (Ali Żywe Srebro, Sprytny złodziej).

Tak jak się Galip spodziewał, miejsca znane z Baśni zostały

zaznaczone na mapie zielonymi strzałkami. Na niektórych

planach w przewodniku miejskim również dostrzegł strzałki,

narysowane albo tym samym długopisem, albo innym, ale

też z zielonym tuszem. Kiedy wśród splątanych linu śledził

przygody zielonych znaczków, nagle wydało mu się, że ma

przed sobą mapę własnych wędrówek po Stambule, trwa-

jących cały tydzień. By się upewnić, że to tylko złudzenie,

stale powtarzał sobie, że na zielono oznaczono meczety, do

których nie wchodził, oraz pagórki, na które się nie wspinał,

ale wchodził przecież do sąsiednich budynków, inną drogą

wdrapywał się na te same wzgórza; znaczyło to, że cokolwiek

mówiła mapa, w Stambule roiło się od ludzi odbywających

niemal takie same wędrówki.

Rozłożył obok siebie mapy Damaszku, Kairu i Stambułu

dokładnie tak, jak to przewidział Celal w felietonie, do któ-

rego napisania zainspirował go Edgar Allan Poe. Aby to zro-

bić, musiał znalezioną w łazience żyletką — przylepione do

niej kawałeczki zarostu świadczyły, że miała kontakt z brodą

Celala — wyciąć z miejskiego przewodnika kilka stron. Gdy

mapy znalazły się obok siebie, z początku nie potrafił określić,

co oznaczają te niepasujące skalą linie i znaczki. Potem przy-

356

łożył je — jedna na drugiej — do szyby w drzwiach pokoju

dziennego i tak jak to robili z Ruyą jako dzieci, gdy chcieli

skopiować jakieś zdjęcie z gazety, podświetlił od tyłu lampą.

Następnie znów rozpostarł je na stole i starał się patrzeć na

nie tak, jak matka Celala patrzyła na wykroje, które rozkładała

na tym samym blacie — jak na części jakiejś układanki. Jed-

nak jedyną rzeczą, jakiej się dopatrzył, była ledwie widoczna,

pokryta zmarszczkami twarz staruszka.

Wpatrywał się w nią tak długo, aż zaczęło mu się wydawać,

że zna tego człowieka od dawna. Wrażenie obcowania z czymś

znajomym i panująca w nocy cisza uspokajały go, a spokój

ten dodawał mu pewności siebie, wydawał się czymś swoj-

skim, wcześniej zaplanowanym, przeznaczonym nie tylko dla

niego. Galip był szczerze przekonany, że to Celal kieruje jego

krokami. Felietonów i artykułów traktujących o znaczeniu

rysów twarzy był cały stos, ale Galip pamiętał tylko kilka zdań

o „wewnętrznym spokoju", jaki odczuwał Celal, kiedy patrzył

na zagraniczne aktorki. Postanowił więc odszukać recenzje

filmowe pisane przez kuzyna w młodości.

W artykułach poświęconych kinu Celal z bólem i tęsk-

notą pisał o twarzach niektórych amerykańskich gwiazd jak

o marmurowych i alabastrowych rzeźbach, jedwabiście gład-

kiej powierzchni niewidocznej strony jakiejś planety albo

ulotnych opowieściach podobnych do snów o dalekich kra-

inach. Czytając jego słowa, Galip poczuł, że tym, co łączyło go

z kuzynem, tym, na czym koncentrowały się uczucia ich obu,

nie była Ruya, ani też zamiłowanie do opowieści, lecz owa

tęsknota, delikatna jak płynąca nie wiadomo skąd dyskretna

muzyka. Uwielbiał rzeczy, które razem z Celalem znajdowali

na mapach, w twarzach i słowach, a jednocześnie bał się ich.

Chciał się zagłębić w recenzje, by odnaleźć tę melodię, ale

357

zatrzymał się, onieśmielony. Celal nigdy nie opisywał w ta-

ki sposób twarzy znanych tureckich aktorów — ich oblicza

przypominały mu wojenne telegramy sprzed pięćdziesięciu

lat, których szyfry i znaczenia dawno zapomniano.

Gdy następnego ranka Galip zjadł śniadanie i ponownie

zasiadł za biurkiem, wiedział już, dlaczego optymizm, który

wypełniał go poprzedniego ranka, teraz znikł bez śladu. Po

ośmiu godzinach czytania wyobrażenie Celala w jego umyśle

uległo całkowitej przemianie, a przez to i on stał się innym

człowiekiem. Wczoraj rano optymistycznie patrzył na świat,

cierpliwie pracował i naiwnie wierzył, że szybko rozwikła

tajemnicę, do której świat bronił mu dostępu, a w sercu nie

żywił ni śladu pragnienia, aby być kimś innym. Teraz jednak,

gdy sekrety świata znalazły się poza jego zasięgiem, a przed-

mioty i papiery w tym pokoju, o których sądził, że je dobrze

zna, zmieniły się w niezrozumiałe rzeczy z innego świata

i mapy nierozpoznawalnych twarzy, Galip — stając się kimś

innym — pragnął uwolnić się od tego kogoś, kto patrzył na

świat tak irytująco ponuro. By prześledzić ostatnie poszlaki

mogące wyjaśnić, co łączyło Celala z Mevlaną i jego tarika-

tem, znowu zaczął czytać felietony, w których Celal powracał

do przeszłości. Tymczasem w mieście nadeszła pora kolacji

i niebieskawe światło telewizorów zaczęło sączyć się przez

okna na aleję Teszvikiye.

Celal wiedział, że czytelnicy czują niewytłumaczalną więź

z mewlewizmem i chętnie będą zgłębiać ten temat, lecz nie

był to jedyny powód, dla którego się nim interesował: ojczym

Celala należał do zakonu. Gdy matka rozwiodła się z jego

ojcem, stryjem Melihem, którego pobyt w Europie i Afryce

Północnej przedłużał się w nieskończoność, i nie była w sta-

nie utrzymać syna i siebie z szycia, wyszła za mąż za czło-

358

wieka, który uczęszczał do mevlevihane*, mieszczącej się

przy bocznej ulicy, w pobliżu meczetu Selima Okrutnego,

obok cysterny pamiętającej jeszcze czasy Bizancjum — Galip

domyślił się tego, gdy w którymś felietonie Celal w laickim

ferworze, z iście wolterowską uszczypliwością sportretował

mówiącego przez nos, garbatego adwokata" uczestniczące-

go w tajnych obrzędach. Czytając o tym, jak w latach, gdy

mieszkał z ojczymem pod jednym dachem, Celal musiał za-

rabiać na życie jako bileter w kinie, jak wdawał się w bójki,

do których często dochodziło w mrocznych i zatłoczonych

salach, jak czasami obrywał w nich, a czasami spuszczał

komuś manto, jak sprzedawał napoje podczas przerw i, aby

zwiększyć sprzedaż, dogadał się z piekarzem od rogalików, by

ten dodawał do nich więcej pieprzu i soli, Galip identyfiko-

wał się najpierw z bileterem, potem z porywczymi widzami,

piekarzem, a w końcu — jak na dobrego czytelnika przystało

z samym Celalem.

Gdy zabrał się do lektury następnego felietonu, w któ-

rym dziennikarz opisywał, jak po rzuceniu pracy w kinie

w Szehzadebaszi zatrudnił się u introligatora i całe dnie spędzał

w śmierdzącym klejem warsztacie, Galipa uderzyło jedno

stwierdzenie, które wydało mu się prorocze, dotyczące sytua-

cji, w jakiej się obecnie znajdował. Było to zwyczajne zdanie,

stosowane przez wszystkich pisarzy snujących wspomnienia

i wymyślających dla siebie bolesną a chwalebną przeszłość:

Czytałem wszystko, co tylko wpadło mi w ręce", lecz Galip —

czytający wszystko, co napisał Celal — uznał, że kuzyn miał

na myśli jego, a nie czasy, gdy pracował u introligatora.

* Mevlevihane — miejsce spotkań mewlewitów i odprawiania ceremonu

przez tańczących derwiszy.

359

Do chwili gdy po północy wyszedł z mieszkania, za każ-

dym razem, kiedy przypominał sobie owo zdanie, dostrze-

gał w nim dowód na to, że Celal wie, co on w tej chwili

robi. Toteż trwającą blisko tydzień mękę zaczął postrzegać

zupełnie inaczej — nie było to już przeczesywanie miasta

w poszukiwaniu Ruyi i Celala, ale część gry, jaką prowadził

z nim kuzyn (a może i Ruya). Ta myśl nie była pozbawiona

podstaw — wszak Celal lubił dyskretnie manipulować ludźmi

za pomocą drobnych pułapek, niedopowiedzeń, felietonów.

Pod jej wpływem Galip doszedł do wniosku, że poszukiwania

w tym żywym muzeum zwiastują odzyskanie wolności nie

przez niego, lecz przez Celala.

Opuścił mieszkanie nie tylko dlatego, że nie mógł znieść

uczucia osaczenia i bólu oczu zmęczonych czytaniem, ale też

z bardziej prozaicznej przyczyny: w kuchni nie znalazł nic

do jedzenia. Włożył ciemnogranatowy płaszcz Celala, który

znalazł w szafie, by dozorca ismail i jego żona Kamer, w ra-

zie gdyby jeszcze się nie położyli i zauważyli, że wychodzi,

wzięli go za dziennikarza. Nie włączył światła na klatce scho-

dowej; wychodząc, zajrzał w okienko stróżówki — w środku

było ciemno. Nie miał klucza od drzwi wejściowych kamie-

nicy, więc ich nie zatrzasnął, lecz jedynie przymknął. Ruszył

chodnikiem i nagle poczuł dreszcz: a jeśli człowiek, który

telefonował — Galip niemal o nim zapomniał — wyskoczy

zza rogu? Być może w ręku będzie miał nie teczkę z doku-

mentami dowodzącymi, że planowany jest zamach stanu, ale

coś znacznie bardziej przerażającego, śmiercionośnego. Na

ulicy nie było jednak nikogo. Idąc dalej, wyobraził sobie, że

właściciel głosu — czuł, że nie jest to ktoś zupełnie nieznany

go śledzi. Nie, nie uważał się za kogoś innego. „Postrzegam

wszystko takim, jakie jest", powiedział do siebie, przecho-

360

dząc obok posterunku. Uzbrojeni w karabiny maszynowe

policjanci, którzy trzymali wartę przed budynkiem, spojrzeli

na niego zaspanym, ale podejrzliwym wzrokiem. Galip wbił

oczy w chodnik, by nie kusiło go odczytywanie politycznych

haseł wypisanych na murach, plakatów i tablic reklamowych,

podświetlonych bzyczącymi neonami. Wszystkie restauracje

i bary w Niszantaszi były zamknięte.

Przemierzył wiele ulic, przemykając pod kasztanowcami,

cyprysami i platanami, przy smutnym akompaniamencie wo-

dy z topniejącego śniegu, spływającej z rynien, wsłuchując się

we własne kroki i zgiełk dochodzący z lokalnych kahvehane*,

aż w końcu w barze w Karakóyu zjadł zupę, kurczaka i ciastko,

kupił owoce oraz chleb i ser, po czym wrócił do kamienicy

Miasto Serc.

* Kahvehane — rodzaj kawiarni, której klientami są na ogół wyłącznie

mężczyźni. Można tam pograć w karty, tavlę i inne gry czy obejrzeć

telewizję.

4.

OPOWIEŚĆ O NIE UMIEJĄCYCH

OPOWIADAĆ

Tak! — zawołał zadowolony czytelnik.

Oto chodzi, to jest właśnie geniusz;

to właśnie rozumiem i podziwiam!

Ze sto razy pomyślałem dokładnie to samo!"

Innymi słowy, ten człowiek przypomniał mi,

jak jestem inteligentny, i za to go podziwiam.

Samuel Taylor Coleridge, Essays on His Own Times

Nie, moje najbardziej interesujące dzieło — felieton, w którym

ostatecznie rozszyfrowuję tajemnicę spowijającą, z czego zu-

pełnie nie zdajemy sobie sprawy, całe nasze życie — nie ma

żadnego związku z esejem napisanym przeze mnie szesnaście

lat i cztery miesiące temu, w którym wskazałem na niezwykłe

podobieństwo map Damaszku, Kairu i Stambułu. (Zaintere-

sowani mogą się z niego dowiedzieć, że damasceński Suq

al-Hamidijja, kairski Chan al-Chalili i nasz Wielki Bazar mają

kształt litery mim, a także odkryć, czyją twarz przypomina

układ liter „odczytanych" na planie miasta).

Nie, moim najbardziej „znaczącym" dziełem nie jest opisa-

na przeze mnie z podobnym zapałem i obejmująca dwieście

dwadzieścia lat historia nieszczęsnego szejcha Mahmuta, któ-

ry w zamian za nieśmiertelność sprzedał tajemnice tarikatu

pewnemu europejskiemu szpiegowi, a później gorzko tego

żałował. (Kto jest ciekaw, jak szukał naiwnego, który zamieni

się z nim i weźmie na swe barki brzemię nieśmiertelności, jak

362

próbował podejść wojowników, walczących o życie na placu

boju, skąpanych we krwi, ten niech ją przeczyta).

Dziś, kiedy przypominam sobie te wszystkie historie gang-

sterów z Beyoglu, poetów, którzy stracili pamięć, iluzjonistów,

piosenkarek o podwójnej tożsamości i kochanków o złama-

nych sercach, widzę, że w swoich opowieściach pominąłem

najważniejszy temat, zbyłem go byle czym albo z dziwnym

upodobaniem krążyłem wokół, nie dotykając sedna. Ale nie

tylko ja tak robiłem! Od trzydziestu lat piszę i być może nie aż

tyle, ale prawie tyle samo czasu poświęciłem lekturze, i nigdy

nie zauważyłem, by jakikolwiek pisarz, czy to ze Wschodu,

czy z Zachodu, zwrócił uwagę na pewną kwestię.

Teraz, gdy czytacie to, co chcę powiedzieć, niech staną

wam przed oczami te wszystkie twarze, które opiszę. (Wszak

czytanie to nic innego, jak oglądanie w niemym kinie umysłu

obrazów, które pisarz wyraził za pomocą liter, czyż nie?) Wy-

obraźcie sobie sklepik z galanterią w mieście we wschodniej

Anatolu. W chłodne zimowe popołudnia, gdy szybko zapada

zmrok, a na bazarze nie ma już wielkiego ruchu, w skle-

piku wokół pieca zbierają się: fryzjer z naprzeciwka, który

zostawił zakład pod opieką czeladnika, staruszek emeryt,

młodszy brat fryzjera oraz klient z okolicy, wpadający tam

czasem nie tyle na zakupy, ile na pogawędki. Właśnie so-

bie gawędzą: wspominają czasy służby wojskowej, plotkują,

przeglądają gazety, czasem się z czegoś pośmieją. Tylko brat

fryzjera jest niespokojny, najrzadziej zabiera głos. Tak samo

jak inni on też ma wiele historu do opowiedzenia, zna różne

dowcipy, ale choć bardzo się stara, nie potrafi zaintereso-

wać i rozbawić słuchaczy. Przez całe popołudnie, kiedy tyl-

ko zaczyna coś mówić, pozostali mimowolnie natychmiast

mu przerywają. Spójrzcie teraz na wyraz jego twarzy, gdy

363

po raz kolejny urywa opowieść w pół słowa i nie może jej

dokończyć.

Albo wyobraźcie sobie uroczyste zaręczyny w rodzinie

pewnego lekarza ze Stambułu — zeuropeizowanego, ale nie

bardzo bogatego. Kilka osób z wypełniającego cały dom tłumu

gości znalazło się w sypialni; stoją przy łóżku, na którym pię-

trzą się sterty okryć, i rozmawiają. Są wśród nich miła i ładna

dziewczyna oraz dwaj zainteresowani nią mężczyźni. Jeden

z nich nie jest ani specjalnie przystojny, ani inteligentny, ale

śmiały i wygadany. Dziewczyna i kilku starszych panów, któ-

rzy również znaleźli się w tym pokoju, słuchają z uwagą jego

słów. Teraz pomyślcie, jaką minę ma wtedy drugi chłopak,

inteligentniejszy i wrażliwszy niż gaduła, ale nie umiejący

skłonić innych, by go słuchali.

A oto trzy siostry, które w odstępie dwóch lat wyszły ko-

lejno za mąż, a teraz, dwa miesiące po ślubie najmłodszej

z nich, spotkały się w domu rodziców. W mieszkaniu średnio

zamożnej kupieckiej rodziny, w pokoju wypełnionym tyka-

niem wielkiego zegara ściennego i niespokojnym trzepotem

skrzydeł kanarka w klatce, w ołowianoszarym świetle zimo-

wego popołudnia piją herbatę. Najmłodsza z sióstr, wesoła,

rozgadana jak zwykle, tak wesoło, tak dowcipnie opowiada

o swoich zaledwie dwumiesięcznych doświadczeniach żo-

ny, że najstarsza, najpiękniejsza z sióstr, która ma przecież

najdłuższy staż małżeński, zaczyna się ponuro zastanawiać,

czy jej samej, a może mężowi, czegoś nie brakuje. Wyobraźcie

sobie jej oczy — pełne smutku.

Widzieliście te twarze? Czyż w jakiś dziwny sposób nie

są do siebie podobne? Czy nie istnieje między tymi ludźmi

jakaś niewidoczna, spajająca więź, a jednocześnie zewnętrzne

podobieństwo? Czy twarze tych, którzy nie umieją opowia-

364

dać, nie potrafią sprawić, by inni ich słuchali, wydają się nie-

ważni, milczą w towarzystwie, a właściwe riposty przychodzą

im do głowy dopiero po powrocie do domu, tych, których

opowieści nie wzbudzają zainteresowania słuchaczy, nie są

mimo to ciekawsze, bardziej znaczące, wyrazistsze? Oblicza

te, naznaczone milczeniem, przygnębieniem, a nawet klęską,

aż kipią od liter, od słów, których ci ludzie nie są w stanie wy-

powiedzieć. Czy wśród nich dostrzegliście też własną twarz?

Jak wielu nas jest, jak jesteśmy wszyscy żałośni! I w większo-

ści — jakże bezradni!

Ale mimo to nie zamierzam oszukiwać: nie jestem jednym

z was. Jeśli komuś uda się chwycić za pióro i przelać cokol-

wiek na papier, a potem lepiej lub gorzej przeczytać innym

to, co napisał, choć w części uwolni się od tej choroby. Być

może dlatego nigdy nie spotkałem pisarza, który o tej najważ-

niejszej ludzkiej ułomności pisałby w odpowiedni sposób. Za

każdym razem, gdy biorę pióro do ręki, rozumiem, że muszę

poświęcić się jednemu: odkrywaniu strasznej tajemnicy za-

szyfrowanej w ludzkiej twarzy. Bądźcie na to gotowi.

5.

ZAGADKI TWARZY

Ludzi zwykle się odróżnia po twarzach.

Lewis Carroll, Po drugiej stronie lustra

(przeł. Robert Stiller)

Kiedy we wtorkowy poranek Galip zasiadł przy biurku, na

którego blacie piętrzyły się stosy wycinków z felietonami, nie

był już tak optymistycznie nastrojony jak poprzednio. W cią-

gu jednego dnia lektury obraz Celala, jaki miał w pamięci,

uległ diametralnej zmianie, i być może z tego powodu cel

poszukiwań utracił wyrazistość. Nie pozostało mu nic innego,

jak siedzieć i czytać felietony oraz notatki znalezione w bi-

blioteczce w przedpokoju, snując przypuszczenia na temat

miejsca, w którym mogą się ukrywać Ruya i Celal — świado-

mość, że w obliczu katastrofy robi jedyną możliwą rzecz, jaką

może zrobić, przynosiła mu pewną ulgę. Ponadto czytanie

felietonów Celala w pokoju pełnym szczęśliwych wspomnień

z dzieciństwa było o niebo lepsze niż przesiadywanie w za-

kurzonej kancelaru w Sirkeci i zagłębianie się w zawiłości

umów najmu zawartych przez lokatorów spierających się

z właścicielem mieszkania albo akt sprawy kantujących się

wzajemnie handlarzy stalą i dywanami. I nawet jeśli ta sytua-

cja była skutkiem jakiejś katastrofy, czuł w sobie entuzjazm

366

urzędnika, którego posadzono przy nowym, lepszym biurku

i zlecono mu nowe, ciekawsze obowiązki.

Entuzjazm ten nie opuszczał go, gdy pijąc drugą tego dnia

kawę zaczął na nowo przeglądać zebrane dotąd poszlaki. We

wsuniętym pod drzwi egzemplarzu „Milliyetu" znalazł fe-

lieton pod tytułem Przeprosiny i szyderstwa, który, jak sobie

przypominał, został już kiedyś, wiele lat temu, opublikowany

oznaczało to, że od niedzieli Celal nie dostarczył do redak-

cji nowego tekstu. Był to szósty drukowany ponownie stary

felieton. Czyli w teczce został już tylko jeden w zapasie. Jeśli

w ciągu trzydziestu sześciu godzin Celal nie przyśle nowe-

go, od czwartku jego rubryka zniknie z łamów gazety. Przez

trzydzieści pięć lat każdy dzień Galip rozpoczynał od lektury

felietonu — w przeciwieństwie do innych dziennikarzy Celal

nigdy, nawet z powodu choroby czy urlopu, nie odstępował

nikomu swojej działki. Myśl, że po tylu latach ujrzy na drugiej

stronie puste miejsce, wprawiała Galipa w głęboką rozpacz,

jakby miał nadejść koniec świata. Katastrofa porównywalna

z tą, która nastąpi, gdy opadną wody Bosforu.

Aby być otwartym na wszelkie poszlaki, jakie mogą się

pojawić, z powrotem podłączył telefon. Przypomniał sobie

rozmowę z osobnikiem, który przedstawiał się jako Mahir

Ikinci. Wzmiankami o sprawie morderstwa w skrzyni i po-

tencjalnym zamachu wojskowym człowiek ten zwrócił uwagę

Galipa na kilka felietonów Celala. Teraz Galip wyjął je z pu-

dełka i przeczytał z uwagą — przypomniały mu się artykuły

czy ich fragmenty, w których była mowa o mahdich. Te poje-

dyncze zdania i akapity rozsiane były w różnych miejscach,

a ustalenie daty i wyszukanie odpowiedniego wycinka zajęło

Galipowi tyle czasu, że czuł się zmęczony, jakby przepraco-

wał cały dzień.

367

Na początku lat sześćdziesiątych, gdy Celal w swoich fe-

lietonach zaczął namawiać do puczu, sięgnął zapewne do

poglądu będącego podstawą dzieł Mevlany: ktoś, kto chce

pozyskać dla jakiejś idei jak najszerszy krąg zwolenników,

powinien poruszyć przegniłe osady myśli i wspomnień, spo-

czywające na dnie ludzkiej pamięci niczym wraki galeonów

na dnie Morza Czarnego — niech wypłyną na powierzchnię!

Galip więc, jak przystało na wiernego czytelnika, spodziewał

się, że lektura opowieści zaczerpniętych przez Celala z róż-

nych źródeł historycznych zmąci osady jego własnej pamięci

ale poruszyła jedynie wyobraźnię.

Czytał o Dwunastym Imamie* przechadzającym się po

Krytym Bazarze i budzącym lęk złotników fałszujących wagę

kruszcu, o synu szejcha, który został ogłoszony przez ojca

mahdim, zebrał wokół siebie kurdyjskich pasterzy i kowali,

po czym poprowadził ich do zdobywania kolejnych twierdz,

co zostało opisane w osmańskiej kronice Silahtar Tarihi, a tak-

że o pomywaczu, który ujrzał we śnie proroka Mahometa,

siedzącego na tylnym siedzeniu białego kabrioletu marki

Cadillac i sunącego brudnymi ulicami Beyoglu, i sam zaczął

twierdzić, że jest zbawicielem, po czym wezwał dziwki, Cy-

ganów, kieszonkowców, dziwaków, bezdomnych, dzieciaki

handlujące papierosami oraz pucybutów do buntu przeciw

mafiosom i alfonsom. Przed oczami Galipa ożywały sceny

z przeczytanych artykułów, nasycone barwami własnych

wspomnień i marzeń: ceglastą czerwienią i różowopomarań-

czowym blaskiem porannej zorzy. Napotykał też opowieści,

które równie silnie jak wyobraźnię poruszały jego pamięć

* Szyici wierzą, że ostatni z imamów, potomków Alego i Fatimy, Muham-

mad al-Mahdi (ur. 869), żyje w ukryciu, a przed końcem świata znowu

pojawi się na Ziemi i przyniesie pokój, równość i sprawiedliwość.

368

na przykład tę o Mehmecie Myśliwym, który podawał się

najpierw za sułtańskiego syna, a potem za samego padysza-

cha, aż w końcu ogłosił się prorokiem — czytając ją, Galip

przypomniał sobie pewien wieczór, gdy dyskutowali nad wy-

hodowaniem „fałszywego Celala" (kuzyn powiedział wtedy,

że ktoś taki musiałby posiąść jego pamięć), a Ruya przyglą-

dała im się z sennym, lecz jak zawsze pogodnym uśmiechem.

W tym momencie poczuł, że jest wciągany w niebezpieczną

grę, prowadzącą w śmiertelną pułapkę, i zląkł się.

Przejrzał raz jeszcze nazwiska i adresy w notatniku, po-

równując je z tymi z książki telefonicznej. Wykręcił kilka

numerów, które wydały mu się podejrzane. Jeden należał do

wytwórni wyrobów z tworzyw sztucznych w Laleli — robili

tam plastikowe miednice, wiadra i kosze na bieliznę; jeśli

dostaną jeden egzemplarz na wzór, w ciągu tygodnia mogą

dostarczyć setki sztuk w dowolnym kolorze. Drugi telefon

odebrało dziecko; powiedziało Galipowi, że mieszka z tatą,

mamą i babcią i że taty nie ma w domu; zanim w słuchawce

odezwał się pobrzmiewający nutą podejrzliwości głos mat-

ki, wtrącił się starszy brat — o nim maluch nie wspomniał

i napomniał młodszego, by ten nie podawał ich nazwiska

nieznajomym osobom. „Kto mówi, kim pan jest? — zapytała

ostrożnie i lękliwie kobieta. — To pomyłka!"

Kiedy Galip zabrał się do odczytywania notatek na biletach

autobusowych i kinowych, minęło południe. Drobnym pi-

smem Celal zapisał na nich opinie o paru filmach i nazwiska

aktorów. Niektóre były podkreślone — Galip próbował doszu-

kać się w tym jakiegoś sensu. Nazwiska i słowa widniały rów-

nież na biletach autobusowych. Na jednym narysowano twarz

ułożoną z łacińskich liter. (Sądząc po cenie — piętnaście ku-

ruszy — bilet musiał zostać skasowany na początku lat sześć-

369

dziesiątych). Galip przyjrzał się literom na biletach, przeczy-

tał stare recenzje filmów, kilka pierwszych wywiadów Celala

(„Słynna amerykańska gwiazda, Mary Marlowe, przyjechała

do naszego miasta!"), nie wypełnione do końca diagramy

krzyżówek, wybrane na chybił trafił listy od czytelników oraz

wycinki z gazet dotyczące kilku morderstw w Beyoglu, któ-

rym Celal zamierzał poświęcić felieton. Wszystkie opisane

zbrodnie wydawały się bliźniaczo do siebie podobne — nie

tyle ze względu na to, że w każdym przypadku użyto ostre-

go narzędzia kuchennego, morderstwa dokonano o półno-

cy, zarówno zabójca, jak i ofiara byli nietrzeźwi, ile z uwagi

na styl tych relacji, zaprawiony wrażliwością prawdziwego

twardziela i moralizatorską nutą („tak kończą zamieszani

w ciemne sprawy"). Opisując ponownie te ponure zdarze-

nia w felietonach, Celal korzystał z cyklu artykułów „Wyjątko-

we miejsca w Stambule" (Cihangir, Taksim, Laleli, Kurtulusz).

W tym samym pudełku Galip znalazł plik wycinków z se-

ru „Po raz pierwszy w naszej historu", z których dowiedział

się, że pierwszą książkę w alfabecie łacińskim wydał właś-

ciciel wydawnictwa Biblioteka Wiedzy, niejaki pan Kasim,

w 1928 roku. Ten sam człowiek wydawał też Codzienny ka-

lendarz z godzinami modłów; na kartkach kalendarza, prze-

znaczonych do zrywania, oprócz tak lubianych przez Ruyę

przepisów kulinarnych, zabawnych historyjek oraz aforyz-

mów Ataturka, muzułmańskich autorytetów i wielkich ludzi

Zachodu, takich jak Benjamin Franklin czy Bottfolio, wid-

niał rysunek tarczy zegara z zaznaczonymi porami modlitw.

Na kilku takich kartkach Celal przerobił cyferblat, tak aby

powstała z niego okrągła twarz o zwisających wąsach albo

długim nosie — kiedy Galip to zauważył, natychmiast nabrał

przekonania, że mogą to być nowe poszlaki, i zapisał swoje

370

spostrzeżenia. Jedząc na obiad chleb z serem i jabłko, przy-

glądał się tym notatkom z dziwną fascynacją.

Na ostatnich stronach zeszytu, w którym zapisano stresz-

czenia tłumaczeń zagranicznych powieści kryminalnych, za-

tytułowanych Złoty chrząszcz i Siódma litera, a także szyfry

i klucze do nich, przepisane z książek o linu Maginota i nie-

mieckich szpiegach, Galip ujrzał drżące kreski nakreślone

zielonym długopisem. Podobne nieco do śladów pozosta-

wionych przez zielony długopis na mapach Kairu, Damaszku

i Stambułu, tworzyły coś na kształt ludzkiej twarzy, gdzie

indziej znów — kwiatu albo krętych zakoli rzeki. Tajemnicę

asymetrycznych, niezrozumiałych bazgrołów, pojawiających

się na czterech kolejnych stronach, Galip odkrył na piątej, po-

środku której widniała zasuszona mrówka: zielony długopis

podążał za przerażonym owadem i zapisywał na białej kartce

jego chaotyczną wędrówkę. Dobiegła ona końca właśnie na

piątej stronie, gdzie — po zatoczeniu kilku nieregularnych

kręgów — zmęczona mrówka pozostała na zawsze, spraso-

wana między kartkami zamkniętego zeszytu. Galip próbował

określić, ile lat mają szczątki biednego owada, ukaranego za

bezproduktywność — być może to pozwoliłoby ustalić, czy

owo dziwne doświadczenie ma jakiś związek z felietonami

Celala poświęconymi Mevlanie. W czwartej części Mesnevi

poeta opowiada historię mrówki wędrującej po rękopisach:

w zawijasach arabskich liter owad widzi najpierw wyłącznie

narcyzy i lilie, potem dostrzega pióro, które wyczarowało ten

ogród liter, a następnie rękę prowadzącą pióro oraz umysł

sterujący ręką. „A potem — dodał Celal w felietonie — zro-

zumiała, że tym umysłem kieruje inny umysł". W ten sposób

fantazje mistycznego poety jeszcze raz splotły się z marze-

niami Celala. Choć Galip miał nadzieję, że uda mu się przy-

371

porządkować zapiskom w zeszycie konkretne felietony, na

ostatnich stronach znalazł jedynie informacje o miejscach

i datach pożarów w dawnym Stambule oraz o liczbie drew-

nianych pałacyków, które spłonęły.

Jeden z artykułów Celala był poświęcony podstępom sto-

sowanym przez pewnego pomocnika antykwariusza, który na

początku stulecia sprzedawał książki po domach. Co dzień

przypływał promem do innej dzielnicy Stambułu z tobołkiem

pełnym towaru. W pałacykach bogaczy oferował książki ko-

bietom zamkniętym w haremach, gdzie indziej nie opuszcza-

jącym już domów starcom, zapracowanym urzędnikom oraz

rozmarzonym dzieciakom, i zawzięcie się przy tym targował.

Jego prawdziwymi klientami byli jednak paszowie, ministro-

wie, którzy — bezustannie obserwowani przez szpiegów Ab-

dulhamida* — bali się wyściubić nos poza swoje minister-

stwa i pałace. Czytając o tym, jak młody antykwariusz uczył

swych klientów (Celal nazywał ich czytelnikami) wyławiać

zaszyfrowane wiadomości ukryte wśród wyrazów na stro-

nicach książek, jak w zawoalowany sposób przekazywał im

niezbędne do tego tajniki hurufickiej nauki, Galip poczuł,

że powoli staje się kimś innym, dokładnie tak, jak tego prag-

nął. Wiedział przecież dobrze, że te hurufickie sekrety są tak

dziecinnie proste jak znaki i słowa w uproszczonej wersji

amerykańskiej powieści o przygodach na morzu, którą pewnej

soboty w południe Celal przyniósł Ruyi w prezencie. Kiedy

czytamy, stajemy się inni — oto cała tajemnica. W tym mo-

mencie zadzwonił telefon; w słuchawce odezwał się znów

ten sam człowiek.

* Chodzi o sułtana Abdulhamida u (1842-1918), panującego w latach

1876-1909, który zasłynął z despotycznych rządów.

372

Jak się cieszę, panie Celalu, że włożył pan wtyczkę

do gniazdka! — powiedział głosem, który kazał Galipowi

przypuszczać, że ma do czynienia z kimś w średnim wie-

ku. — W obecnych czasach, gdy w każdej chwili można się

spodziewać czegoś strasznego, nie potrafię sobie nawet wy-

obrazić, że ktoś taki jak pan mógłby pozostawać odcięty od

świata, od całego miasta, kraju.

Do której strony książki telefonicznej pan doszedł?

Usilnie nad tym pracuję, ale nie idzie mi tak szybko, jak

się spodziewałem. Po kilku godzinach wczytywania się w cy-

fry człowiek zaczyna się zastanawiać nad rzeczami, o jakich

dotąd nie pomyślał. Zacząłem dostrzegać magiczne wzory

ułożone z cyfr, symetryczne układy, powtórzenia, szablony,

kształty. To wszystko bardzo spowalnia tempo.

Twarze też pan widzi?

Tak, ale one pojawiają się w specjalnych układach liczb.

Cyfry nie za każdym razem przemawiają, czasami milczą.

Niekiedy mam wrażenie, że czwórki coś do mnie szepcą, nad-

chodzą jedna po drugiej. Pojawiają się po dwie, w symetrycz-

ny sposób zmieniają pozycje w kolumnach, i nagle patrzę, a to

szesnastki. Po chwili na zwolnione przez nie miejsca wska-

kują siódemki i nucą cichutko tę samą melodię. Chciałbym

uznać to za absurdalny zbieg okoliczności, ale czyż numer

140 22 40, należący do Timura Yildirimoglu*, nie nasuwa

skojarzeń z bitwą pod Ankarą w 1402 roku i z barbarzyńcą

Timurem, który po zwycięstwie wziął do swego haremu żonę

pokonanego Bajezyda? W książce telefonicznej aż roi się od

* Timur to imię wodza Mongołów, w Europie zwanego Tamerlanem;

Yildirimoglu znaczy dosłownie: „syn Błyskawicy" — Błyskawica to

z kolei przydomek sułtana Bajezyda I, pokonanego i wziętego do niewoli

przez Tamerlana po bitwie pod Ankarą w 1402 r.

373

analogu do całej historu, naszej i Stambułu! Wszystko tam jest

i aż boję się przewracać kartki, dlatego wciąż nie zdołałem do

pana dotrzeć, choć wiem, że tylko pan może powstrzymać spi-

sek — największy w dziejach. Tak, spisek uruchomiła strzała

z łuku napiętego przez pana, panie Celalu, i tylko pan może

zapobiec wojskowemu zamachowi stanu!

Dlaczego?

Nie bez kozery w poprzedniej rozmowie powiedzia-

łem, że na próżno wierzą w nadejście mahdiego, że czekają

na niego. To tylko garstka wojskowych, ale przeczytali pań-

ski felieton napisany przed laty. Przeczytali i — tak jak ja

uwierzyli. Niech pan sobie przypomni, co pan napisał

w pierwszych miesiącach 1961 roku, niech pan rzuci okiem

na nazire do Wielkiego Inkwizytora, na zakończenie pewnego

przemądrzałego felietonu, w którym opisał pan sceny rodzin-

nej idylli widoczne na biletach loteru narodowej („Matka robi

na drutach, ojciec czyta gazetę — być może pański felieton

syn na podłodze odrabia lekcje, babcia z kotem drzemie

przy piecu. Skoro wszyscy są tacy zadowoleni, skoro wszyst-

kie rodziny są takie jak moja, to dlaczego ludzie tak chętnie

kupują bilety na loterię?") i wyjaśnił, dlaczego nie wierzy

pan w to szczęście. Dlaczego w owym czasie tak bezlitośnie

wyszydzał pan krajowe produkcje filmowe? Dlaczego w tych

filmach, wyrażających nasze uczucia, oglądanych przez

rzesze ludzi o mniej lub bardziej wyrobionym smaku, dostrze-

gał pan wyłącznie aranżację wnętrz, butelki wody kolońskiej

stojące na nocnych stolikach przy łóżku, fotografie w ramkach

ustawione na zasnutym pajęczynami fortepianie, na którym

nikt nie gra, pocztówki wsunięte za ramę lustra, figurki śpią-

cych psów na odbiornikach radiowych?

Nie wiem.

374

Ależ wiesz! Pokazywałeś je jako oznaki naszej nędzy

i ruiny. W identyczny sposób opisywałeś rupiecie wrzucane

do szybów wentylacyjnych, rodziny zajmujące kilka mieszkań

w jednej kamienicy i żyjące ze sobą tak blisko, że dochodziło

do ślubów między ciotecznym rodzeństwem, pokrowce za-

kładane na meble, by ich obicia się nie niszczyły — wszystko

to stanowiło bolesne symptomy niepowstrzymanego upadku,

wszechogarniającej powszedniości, w której się pogrążaliśmy.

Ale zaraz potem, w tych tak zwanych historycznych felieto-

nach, dawałeś do zrozumienia, że ocalenie wciąż jest możli-

we, że w najgorszych nawet chwilach może pojawić się ktoś,

kto wyprowadzi nas z biedy. Oto wybawiciel, który kiedyś,

przed wiekami, być może już żył na tym świecie, powraca,

ożywa jako ktoś inny, po upływie pięciuset lat zjawia się

w Stambule jako Mevlana Celalettin, a może jako Szeyh Galip

albo jako pewien felietonista! Gdy mówiłeś o tym, gdy opisy-

wałeś smutek kobiet czekających przy studni w peryferyjnych

dzielnicach i pełne bólu miłosne jęki wyryte na oparciach

drewnianych ławek w starych tramwajach, młodzi oficero-

wie wierzyli w twoje słowa. Wierzyli, że wraz z ponownym

przyjściem mahdiego skończy się ten smutek i nędza, w jed-

nej chwili wszystko się zmieni. To ty ich o tym przekonałeś!

Wiedziałeś, kim są! To dla nich pisałeś!

Czego chcesz ode mnie?

Spotkać się z tobą i tyle.

Po co? Przyznaj się, nie ma żadnej teczki z doku-

mentami.

Spotkajmy się, wszystko ci wyjaśnię.

Nazwisko też podałeś fałszywe — orzekł Galip.

Chcę się z tobą zobaczyć! — zawołał człowiek w słu-

chawce sztucznym, a jednocześnie dziwnie wzruszającym

375

i przekonującym tonem aktora podkładającego głos w fil-

mie, jak gdyby właśnie wypowiadał kwestię: „Kocham cię!".

Chcę się z tobą zobaczyć! Gdy się spotkamy, zrozumiesz

dlaczego. Nikt nie zna cię tak dobrze jak ja, nikt. Wiem, że

nocami zaparzasz sobie herbatę albo kawę i popijając ją, pa-

ląc podsuszane na kaloryferze papierosy Maltepe, do rana

marzysz i rozmyślasz. Piszesz felietony na maszynie, nano-

sisz poprawki zielonym długopisem i nie jesteś zadowolony

ani z siebie, ani ze swojego życia. Wiem też, że nocami, gdy

chodzisz po pokoju tam i z powrotem, chcesz znaleźć się na

miejscu kogoś innego, ale nie możesz się zdecydować, kim

jest ten ktoś, kim chciałbyś być.

Dużo o tym pisałem — wtrącił Galip.

Wiem, że nie układało się między tobą a twoim ojcem,

który wrócił z nową żoną z Afryki i wyrzucił cię z poddasza,

z twojego schronienia. Wiem, jaką biedę cierpiałeś, gdy za-

mieszkałeś z matką, ach, mój bracie! Jakie zbrodnie wymy-

ślałeś, kiedy jako młody reportażysta z Beyoglu starałeś się

zwrócić na siebie uwagę! Jakie wywiady przeprowadzałeś

w hotelu Pera Palas z nie istniejącymi gwiazdami z nigdy

nie nakręconych amerykańskich filmów! Paliłeś opium, by

spisać wyznania nałogowego palacza! Dostałeś lanie podczas

podróży po Anatolu, w którą wyruszyłeś, by dokończyć pu-

blikowaną w odcinkach pod pseudonimem powieść o zapa-

śnikach! W rubryce „Wierzcie albo nie" ze łzami opowiadałeś

o swoim życiu, lecz i tak nikt tego nie zrozumiał! Wiem,

że pocą ci się dłonie, dwa razy miałeś wypadek drogowy,

jeszcze nigdy nie kupiłeś dobrych, nieprzemakalnych butów

i że wciąż jesteś sam, choć tak bardzo boisz się samotności.

Lubisz wdrapywać się na szczyt minaretu, oglądać wydaw-

nictwa pornograficzne, szperać w sklepie Alaaddina i spędzać

376

czas w towarzystwie przyrodniej siostry. Któż inny wie o tym

wszystkim?

Wielu ludzi — odparł Galip. — Wszystkiego można

się bowiem dowiedzieć z moich felietonów. Niech mi pan

poda prawdziwy powód, dla którego chce się pan ze mną

spotkać.

Wojskowy przewrót!

Odkładam słuchawkę...

Przysięgam... — jęknął głos, w którym pobrzmiewały

niepokój i bezradność. — Gdy się zobaczymy, wszystko ci

wyjaśnię.

Galip wyciągnął z gniazdka wtyczkę telefonu. Z biblio-

teczki w przedpokoju wyjął rocznik szkolny, który wpadł mu

w oko poprzedniego dnia; usadowił się z nim w fotelu, tym

samym, w którym zasiadał Celal, gdy wieczorem zmęczony

wracał do domu. Był to porządnie oprawiony rocznik 1947

Akademu Wojennej — na początku zamieszczono portrety

i aforyzmy Atattirka, prezydenta, szefa sztabu generalnego,

wszystkich dowódców armu, członków władz uczelni i kadry

wykładowców; pozostałe strony wypełniały zdjęcia starannie

upozowanych słuchaczy. Odwracając stronice, oddzielone

arkuszami kalki, Galip nie był do końca pewien, dlaczego

zaraz po rozmowie telefonicznej nabrał chęci, aby zajrzeć do

rocznika — wszystkie twarze, spojrzenia, tak samo jak czapki

i symbole rang na kołnierzykach, wydały mu się w zadzi-

wiający sposób do siebie podobne. Miał wrażenie, że prze-

gląda stare numizmatyczne czasopismo, znalezione wśród

tanich, zniszczonych książek w zakurzonym pudle na ulicy

przed antykwariatem — srebrne monety na zdjęciach są tak

do siebie podobne, że jedynie specjaliści potrafią je odróż-

nić po wizerunkach widniejących na rewersach i awersach.

377

Zauważył, że nastrój mu się poprawił, tak jak wtedy, gdy

spacerował ulicami lub płynął promem: lubił przyglądać się

ludzkim twarzom.

Przypomniało mu się uczucie, jakiego doznawał, gdy

w dzieciństwie odwracał pachnące farbą drukarską i papie-

rem kartki nowego numeru pisemka dla dzieci. Oczywiście,

wszystko było ze sobą powiązane, dokładnie tak, jak opisywa-

no w książkach. W twarzach na zdjęciach zaczął dostrzegać

to samo rozbłyskujące na moment znaczenie, co na twarzach

ludzi na ulicy — sycił oczy widokiem nie tyle twarzy, ile

malujących się na nich znaczeń.

Większość ludzi planujących nieudane zamachy stanu na

początku lat sześćdziesiątych — nie licząc generałów, któ-

rzy, aby nie narażać swych karier, ograniczali się do porozu-

miewawczego mrugania okiem do spiskowców — musiała

się rekrutować spośród młodych oficerów widocznych na

fotografiach. Na stronach rocznika ani na oddzielających je

arkuszach kalki Galip nie znalazł jednak żadnych notatek

Celala dotyczących przewrotu. Twarzom na niektórych zdję-

ciach domalowano wąsy i brody, tak jak to robią dzieci, in-

nym dorobiono ołówkiem cienie na kościach policzkowych

i pod nosem. Na jeszcze innych linie na czole przekształcono

w nic nie znaczące przepowiednie ułożone z łacińskich li-

ter, workom pod oczami nadano regularne, okrągłe kształty,

tak że przypominały O i C, dodano gwiazdy, rogi i okulary.

Podkreślono kości żuchwy, czoła i nosy młodych oficerów,

wyrysowano linie pokazujące proporcje twarzy, stosunek sze-

rokości do wysokości — nosa do ust, czoła do szczęki. Pod

niektórymi zdjęciami widniały odnośniki do innych fotografu

zamieszczonych w albumie. Na wielu domalowano pryszcze,

brodawki, przebarwienia, wrzody bagdadzkie, sińce i blizny

378

po oparzeniu. Przy jednej twarzy zaś, tak jasnej i czystej, że

nie godziło się pstrzyć jej liniami i literami, znalazła się no-

tatka: „Retuszowane fotografie zabijają ducha!".

Na to samo zdanie natrafił także w innych rocznikach,

znalezionych w tym samym miejscu, co pierwszy. Te same

linie i rysunki, zrobione zapewne ręką Celala, dostrzegł na

twarzach studentów Wyższej Szkoły Inżynieryjnej*, profeso-

rów wydziału medycznego, posłów wszystkich kadencji na

przestrzeni pięćdziesięciu lat, inżynierów i przedstawicieli

kierownictwa linu kolejowej Sivas-Kayseri, członków Stowa-

rzyszenia Upiększania Miasta Bursa i ochotników z Alsanca-

ku, którzy zaciągnęli się na wojnę w Korei. Większość twarzy

została podzielona na pół pionową linią, jakby chciano w ten

sposób sprawić, że litery ukryte w twarzy staną się lepiej

widoczne. Niektóre strony Galip przewracał szybko, ale cza-

sami długo wpatrywał się w jakieś zdjęcie, jakby w ostatniej

chwili próbował ratować z trudem przywołane wspomnienie

przed osunięciem się w bezdenną przepaść zapomnienia,

jakby po powrocie z jakiegoś miejsca, w które zaprowadzo-

no go w kompletnych ciemnościach, starał się ustalić, gdzie

to było. Niektóre twarze nie mówiły nic więcej, niż moż-

na z nich było wyczytać na pierwszy rzut oka, inne znów,

z pozoru spokojne i nieruchome, nieoczekiwanie zaczynały

opowiadać. Galipowi przypominały się wówczas określone

kolory, smutek, jaki zauważył przed laty we wzroku kelnerki

widocznej przez moment na ekranie w zagranicznym filmie,

czy piosenka, którą tyle razy chciał usłyszeć, lecz dotąd ni-

* Wyższa Szkoła Inżynieryjna (tur. Yuksek Muhendis Mektebi) — woj-

skowa szkoła wyższa będąca kontynuacją założonej w 1773 r. morskiej

szkoły inżynieryjnej Muhendishane-i Bahri-i Humayun; w 1944 r. prze-

kształcona w Politechnikę Stambulską (istanbul Teknik Universitesi).

379

gdy mu się to nie udało, a teraz po raz ostatni puszczono ją

w radiu.

Robiło się już ciemno, gdy Galip przyniósł z szafy w przed-

pokoju wszystkie roczniki i albumy, jakie tylko udało mu

się znaleźć, i wertował je jak odurzony. Przetrząsał pudła

wypełnione po brzegi najróżniejszymi zdjęciami oraz ilustra-

cjami wyciętymi z gazet i czasopism. Widział sfotografowane

nie wiadomo gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach twarze

dziewcząt, jegomościów w pilśniowych kapeluszach, kobiet

w chustach, młodzieńców o niewinnych spojrzeniach oraz

nieszczęśników, którzy zniknęli bez śladu. Czasem miejsce

i okoliczności, w jakich uwieczniono niektóre smutne twarze,

dawały się określić: oto dwóch obywateli z niepokojem patrzy

na wójta, jak pod przyzwalającymi spojrzeniami ministrów

i agentów ochrony wręcza petycję premierowi rządu; oto

matka, która zdołała uratować dziecko i tobołki z dobytkiem

z pożaru, jaki wybuchł przy alei Dereboyu w Besziktaszu; oto

kobiety przed kinem Alhambra, czekające w kolejce do ka-

sy, by kupić bilet na film z udziałem egipskiego gwiazdora

Abdela Wahaba; oto słynna tancerka brzucha i aktorka pro-

wadzona w asyście policjantów na posterunek w Beyoglu po

zatrzymaniu za posiadanie haszyszu; a oto księgowy, którego

twarz straciła jakikolwiek wyraz, gdy wyszło na jaw, że zde-

fraudował znaczne kwoty. Fotografie, które Galip wyjmował

z pudeł na chybił trafił, zdawały się same wyjaśniać, dlaczego

je zrobiono i zachowano. Cóż może być bardziej znaczącego,

satysfakcjonującego i interesującego niż zdjęcie, które utrwala

wyraz twarzy człowieka?, pomyślał.

Z dziwnym smutkiem wyczuwał, że nawet za tymi „pu-

stymi" twarzami na zdjęciach, które poddano retuszowi lub

poprawiono za pomocą innych sztuczek, co upośledziło ich

380

znaczenie i głębię wyrazu, kryją się opowieści pełne wspo-

mnień i lęków, nieodkryte tajemnice i cierpienie, które nie

może być wyrażone słowami, więc zaznacza się w spojrze-

niach, kształcie oczu i brwi. Galipowi zbierało się na płacz,

gdy przyglądał się obliczom pomocnika kołdrzarza, zaskoczo-

nego i szczęśliwego, po tym jak wygrał główną nagrodę na

loteru narodowej, urzędnika firmy ubezpieczeniowej, który

zadźgał nożem żonę, i królowej piękności, drugiej wicemiss

na konkursie w Europie, „najlepszej ambasadorki naszego

kraju".

Dostrzegając na niektórych twarzach ślady takiego samego

smutku, jakim często naznaczone były felietony Celala, Galip

doszedł do wniosku, że kiedy kuzyn pisał, musiał spoglądać

na te właśnie zdjęcia. I tak felieton, w którym opowiadał

o bieliźnie wiszącej na sznurze na podwórku biednego domu

jego okna wychodziły na magazyny należące do fabryki

powstał pod wpływem podobizny boksera amatora, mi-

strza w wadze do 57 kilogramów, ten zaś, w którym Celal

wysunął twierdzenie, że plątanina uliczek w Galacie stanowi

istny labirynt jedynie dla cudzoziemców, został zainspirowa-

ny widokiem sinobiałego oblicza słynnej stujedenastoletniej

pieśniarki, sugerującej z dumą, że spała z Ataturkiem. Twa-

rze pielgrzymów w takke* na głowach, zabitych w wypadku

autobusowym w drodze powrotnej z Mekki, przypomniały

Galipowi felieton o dawnych planach i rycinach Stambułu.

Celal pisał w nim, że na niektórych mapach zaznaczono skar-

by, a na europejskich grawiurach sportretowano szalonych za-

machowców, którzy przybyli do miasta, by dokonać zamachu

* Thkke — rodzaj zakładanej niegdyś pod turban płaskiej czapeczki z dzia-

niny. Obecnie noszona przez religijnych mężczyzn.

381

na życie naszych sułtanów. Na pewno istniał związek między

tym felietonem — powstał zapewne w okresie, gdy Celal, nie

widując nikogo, całymi tygodniami siedział zamknięty w któ-

rymś ze swych mieszkań kryjówek — a mapami pokrytymi

znakami i liniami nakreślonymi zielonym długopisem.

Galip zaczął głośno wymawiać nazwy dzielnic zaznaczo-

nych na planie Stambułu. Te z nich, które przez lata powta-

rzał tysiące razy każdego dnia, były tak obciążone wspomnie-

niami, że niczym najpospolitsze wyrazy, takie jak „woda" czy

rzecz", przestały w nim budzić jakiekolwiek wspomnienia.

Lecz nazwy innych, odgrywających mniej istotną rolę w je-

go życiu, powtórzone na głos kilka razy, natychmiast wy-

woływały skojarzenia. Przypomniał sobie serię felietonów

poświęconych poszczególnym dzielnicom miasta. Odszukał

je w biblioteczce i odkrył, że mimo tytułu — wspólnego dla

wszystkich — „Sekretne zakątki Stambułu" były nie tyle opi-

sem mało znanych miejsc, ile okazją do snucia przez Celala

miniopowieści. Rozczarowanie, które w innych okoliczno-

ściach przyjąłby z uśmiechem, teraz zabolało go szczególnie

dotkliwie. Zirytowany, uznał nawet, że Celal całe zawodowe

życie świadomie oszukiwał nie tylko czytelników, ale też je-

go. Czytając o drobnej bójce w tramwaju linu Fatih-Harbiye,

o chłopcu z Ferikóy, który — wysłany do sklepu — nie wrócił

do domu, i o melodyjnym tykaniu dobiegającym z zakładu

zegarmistrzowskiego w Tophane, Galip mruczał pod nosem:

Nie dam się dłużej oszukiwać!". Po chwili jednak przyszło

mu na myśl, że Celal może się ukrywać gdzieś w Harbiye,

Ferikóyu czy Tophane, a wtedy jego złość na kuzyna, któ-

ry wciągnął go w tę pułapkę, skierowała się przeciwko wła-

snemu umysłowi, dopatrującemu się w felietonach znaków

i poszlak. Poczuł do niego niechęć, jak do dziecka wiecznie

382

szukającego zabawy, znienawidził go za to, że nie potrafi

żyć bez opowieści. Postanowił przyjąć, że nie ma żadnych

znaków, wskazówek, drugich i trzecich znaczeń, tajemnic

ani sekretów, a chęć ich odszukania i zrozumienia to jedynie

wytwór jego owładniętego obsesją umysłu i wyobraźni. Na-

rastało w nim pragnienie spokojnego życia w świecie, w któ-

rym każdy przedmiot istnieje tylko jako przedmiot, gdzie

ani felietony, ani litery, ani twarze, ani uliczne latarnie, ani

biurko Celala, ani ta szafa odziedziczona po stryju Melihu,

ani te nożyczki i długopis, noszące odciski palców Ruyi, nie

są żadnymi drogowskazami prowadzącymi do ukrytej gdzieś

tajemnicy. Jak trafić do tego świata, w którym zielony długo-

pis będzie po prostu zielonym długopisem, a on nie będzie

pragnął stać się kimś innym? Niczym dziecko snujące marze-

nia o podróży do dalekiego kraju, widzianego tylko na filmie,

Galip — z nadzieją, że zdoła uwierzyć, iż żyje w tym świecie

zaczął oglądać mapy rozłożone na stole. Przez moment

wydawało mu się, że dostrzega w nich pokrytą zmarszczkami

twarz starego człowieka, a potem pojawiły się wymieszane ze

sobą oblicza sułtanów, które po chwili zmieniły się w portret

kogoś znajomego, może jakiegoś księcia, ale nim zarys nabrał

wyrazistości, rozpłynął się bez śladu.

Po chwili, gdy uznał, że być może uda mu się spojrzeć na

zdjęcia ludzkich twarzy, zbierane przez Celala trzydzieści lat,

jak na widoki owego świata, w którym tak bardzo pragnął się

znaleźć, Galip zasiadł z powrotem w fotelu. Próbował patrzeć

na fotografie, wyciągane z pudła na chybił trafił, tak by nie

doszukiwać się w nich żadnych znaków ani tajemnic. W koń-

cu każda twarz zaczęła mu się wydawać fizycznym obiektem

wyposażonym w nos, oczy i usta, tak jak twarz na zdjęciu

w dowodzie tożsamości czy zaświadczeniu o zameldowaniu.

383

Gdy natrafiał na przykład na smutne spojrzenie pięknej ko-

biety z fotografu wklejonej do książeczki ubezpieczeniowej

i smutniał pod wpływem głębokiego wyrazu bólu bijącego

z jej twarzy, szybko brał się w garść i natychmiast przecho-

dził do innego portretu, który nie emanował bólem ani nie

opowiadał żadnej historu, przedstawiającego ot, po prostu,

jakiegoś człowieka. Aby nie dać się wciągnąć w historie opo-

wiadane przez twarze, nie czytał notatek i liter skreślonych

przez Celala na brzegach lub wręcz pośrodku fotografu. Dłuż-

szy czas zmuszał się, by dostrzegać w zdjęciach wyłącznie

mapy ludzkich twarzy, aż w końcu, gdy na placu Niszantaszi

wzmógł się wieczorny ruch, z oczu zaczęły mu płynąć łzy,

które zbierały się w nich od dawna, i Galip tym razem zdołał

obejrzeć jedynie malutką część archiwum fotograficznego

Celala, uzupełnianego przez trzydzieści lat.

6.

KAT I PŁACZĄCA TWARZ

Nie płacz, nie płacz, ach, proszę, nie płacz.

Halit Ziya Ugakligil, Nemide

Dlaczego widok mężczyzny zalewającego się łzami budzi

w nas taki niepokój? Widok płaczącej kobiety, choć nie jest

czymś zwyczajnym w codziennym życiu, postrzegamy jako

coś poruszającego, budzącego współczucie; podchodzimy do

niej życzliwie, ze zrozumieniem. Ale gdy płacze mężczyzna,

czujemy się bezradni. Jakbyśmy byli świadkami końca świata

w czyimś życiu, tak jak to bywa na przykład w przypadku

śmierci ukochanej osoby, albo jakby jego świat miał jakiś

rys kompletnie nieprzystający do naszego — niepokojący,

wręcz przerażający. Wszyscy dobrze znamy to zaskoczenie

i przestrach, ogarniające nas, gdy na dobrze znanej, jak nam

się wydaje, mapie zwanej twarzą odkrywamy nagle zupełnie

nieznaną krainę. Na opowieść o tym natrafiłem w czwartym

tomie Kronik Naimy*, w Dziejach paziów Mehmeta Halifego,

a także w Historu katów Kadriego z Adrianopola.

Nie tak dawno, jakieś trzysta lat temu, w pewien wiosenny

wieczór najsłynniejszy ówczesny kat, Czarny Ómer, zbliżał

* Mustafa Naima (1655-1716) — osmański historyk i kronikarz.

385

się na koniu do cytadeli w Erzurum. Dwanaście dni wcześniej

bostancibaszi* wręczył mu sułtański firman** i wysłał go tu,

by na jego podstawie dokonał egzekucji władającego zamkiem

Abdiego Paszy. Był dumny, że drogę ze Stambułu do Erzurum

pokonał zaledwie w dwanaście dni, podczas gdy zwykłemu

podróżnemu o tej porze roku zajęłaby ona miesiąc. Rześkie

wiosenne powietrze sprawiało, że zapominał o zmęczeniu,

mimo to jego serce przytłaczały złe przeczucia, jakich ni-

gdy wcześniej nie zaznał, jakby jakieś przekleństwo, jakieś

niezdecydowanie miało położyć się cieniem na jego misji

i zagrozić wypełnieniu jej w sposób godny i należyty.

Zadanie miał niełatwe: wejść w pojedynkę do zamku peł-

nego sług paszy, którego nie znał i nigdy na oczy nie widział,

wręczyć mu firman, po czym stać tam pewnie i niewzru-

szenie, aż pasza i jego świta zrozumieją bezcelowość oporu

wobec woli sułtana. Być może, jeśli pasza nie pojmie od razu

nieodwracalności wyroku — takie prawdopodobieństwo było

nikłe, ale istniało — będzie musiał zabić go od razu, zanim

jego ludzie zdążą sięgnąć po broń. Miał tak duże doświad-

czenie, że nie zdarzało mu się już odczuwać żadnych wahań

w ciągu trzydziestu lat parania się katowską profesją zdążył

pozbawić życia blisko dwudziestu książąt, dwóch wielkich

i sześciu zwykłych wezyrów, dwudziestu trzech paszów oraz

ponad sześćset innych osób, ludzi uczciwych i złodziei, ko-

biety i mężczyzn, dzieci i starców, chrześcijan i muzułmanów.

Od momentu gdy zaczynał terminować w tym rzemiośle,

poddał torturom tysiące ludzi.

* Bostancibaęi — dowódca gwardu sułtańskiej.

** Firman (tur. ferman) — oficjalny dokument wystawiany przez sułtana,

zawierający pisemny rozkaz opatrzony pieczęcią władcy.

386

Nim wjechał do miasta o poranku owego wiosennego dnia,

kat zatrzymał się nad wodą, zsiadł z konia i dokonawszy

ablucji przy akompaniamencie radosnego świergotu ptaków,

pomodlił się. Nieczęsto zdarzało mu się prosić Miłosiernego,

by wszystko poszło jak należy. Lecz Bóg jak zawsze przychyl-

nie przyjął modlitwę pracowitego sługi.

I wszystko odbyło się jak należy. Kiedy pasza ujrzał przed

sobą kata w czerwonym filcowym kołpaku na gładko ogolonej

głowie, z natłuszczonym sznurem u pasa, od razu zrozu-

miał, jaki los go czeka, ale nie stawiał nadzwyczajnego oporu.

Być może, wiedząc o swej winie, dawno zdążył się pogodzić

z przeznaczeniem.

Najpierw dziesięciokrotnie przeczytał rozporządzenie,

za każdym razem z taką samą uwagą (jak przystało na ko-

goś, kto pozostaje wierny zasadom). Następnie z przesadną

atencją ucałował firman i przytknął do głowy (reakcja kogoś,

kto wciąż ma nadzieję na zrobienie wrażenia na otoczeniu

Czarny Ómer uważał ją za idiotyczną). Powiedział, że chce

poczytać Koran i pomodlić się (życzenie spotykane u tych,

którzy pragną zyskać na czasie, oraz u szczerze wierzących).

Po odprawieniu modłów, nie chcąc, by drogocenne ozdoby

i pierścienie, które nosił, przypadły w udziale katu, rozdał

je ludziom, mówiąc: „Wspomnijcie mnie!" (zachowanie cha-

rakterystyczne dla osób silnie przywiązanych do doczesnego

świata i na tyle powierzchownych, by czuć nienawiść do

wykonawcy wyroku). Następnie — jak to często bywa z tymi,

którzy wykazują nie jedną czy dwie z opisanych wyżej reakcji,

lecz wszystkie naraz — tuż przed tym, zanim kat założył mu

sznur na szyję, zaczął złorzeczyć i szamotać się. Kiedy jednak

otrzymał potężny cios w szczękę, padł na kolana i od tej pory

czekał spokojnie na śmierć. Płakał.

387

W takich sytuacjach płacz ofiary nie jest niczym niezwy-

kłym, jednak na zalanej łzami twarzy paszy Czarny Ómer do-

strzegł coś takiego, co sprawiło, że zawahał się po raz pierw-

szy w swej trzydziestoletniej karierze. I zrobił coś, co mu się

nigdy przedtem nie zdarzyło: nim udusił skazańca, zasłonił

mu twarz kawałkiem tkaniny. Potępiał takie postępowanie

u kolegów po fachu, ponieważ był zdania, że aby sprawnie

i bezbłędnie dokonać egzekucji, kat powinien spoglądać ofie-

rze prosto w oczy aż do końca.

Gdy się upewnił, że pasza nie żyje, za pomocą specjalnego

noża, zwanego szyfrem, ostrego jak brzytwa, oddzielił głowę

od tułowia i jeszcze ciepłą włożył do wypełnionego mio-

dem worka z gęsto tkanej surowej wełny. By udowodnić, że

wykonał rozkaz, musiał bowiem dostarczyć do Stambułu tę

część ciała skazańca w nienaruszonym stanie. Kiedy ostrożnie

zanurzał w miodzie głowę paszy, jeszcze raz z zaskoczeniem

spostrzegł to zapłakane spojrzenie, ten niezrozumiały i prze-

rażający wyraz twarzy. Widoku tego miał nie zapomnieć do

końca życia — wcale nie tak odległego.

Zaraz potem dosiadł konia i opuścił miasto. Gdy bezgłowe

ciało paszy będzie składane do grobu w rozdzierającej serce

ceremonu, zamierzał znajdować się w odległości co najmniej

dwóch dni drogi — wraz z głową w worku przytroczonym do

tylnego łęku siodła. Półtora dnia jechał bez postoju, aż dotarł

do twierdzy Kemah. W karawanseraju napełnił żołądek, po

czym, wziąwszy ze sobą worek, poszedł do przydzielonej mu

izby, położył się i zasnął.

Przespał pół dnia, a gdy się obudził, pamiętał sen, jaki mu

się przyśnił: ujrzał w nim siebie w Edirne z czasów dzieciń-

stwa. Gdy podszedł do wielkiego słoja konfitur, które mama

usmażyła z fig — ich aromatem wypełniła przy tym nie tylko

388

dom i ogród, ale i całą dzielnicę — spostrzegł, że niewielkie

zielone kule, które brał za owoce, są w rzeczywistości gałkami

ocznymi płaczącej głowy. Z poczuciem winy — wypływa-

jącym nie ze świadomości, że robi coś zakazanego, ale ze

wspomnienia owego wyrazu przerażenia malującego się na

zalanej łzami twarzy — podniósł pokrywkę, a wtedy z wnę-

trza słoja rozległ się szloch mężczyzny, on zaś, sparaliżowany

bezradnością, nie mógł się poruszyć.

Następnej nocy, w innym karawanseraju, w innym łóżku,

przyśniły mu się czasy wczesnej młodości: zbliżał się wieczór,

zaczynało się zmierzchać, a on był w Edirne, w jednej z bocz-

nych uliczek. Jeden z kolegów, nie pamiętał, kto to był, wska-

zał na nieboskłon — na jednym jego skraju słońce zaczynało

kryć się za horyzontem, a na drugim ku górze pięła się blada

tarcza księżyca w pełni. Im ciemniej się robiło, tym jaśniejsze

i wyraźniejsze stawało się oblicze księżyca, aż wkrótce bez

trudu można w nim było rozpoznać ludzką twarz, zalaną

łzami ludzką twarz. Nie, tym, co mąciło spokój ulic Edirne

i nadawało im obcy rys, jakby należały do innego miasta, nie

był smutek płynący z przemiany księżyca w zapłakaną twarz

chodziło o niezrozumiałość, tajemnicę tej przemiany.

Następnego ranka kat przypomniał sobie treść snu i stwier-

dził, że była ona związana z jego wspomnieniami. W ciągu

wielu lat parania się katowskim rzemiosłem widział tysiące

płaczących mężczyzn, ale żadna twarz nie wzbudziła w nim

okrucieństwa, strachu ani poczucia winy. Wbrew temu, co

powszechnie sądzono, czuł smutek, żałował ofiar, lecz na-

tychmiast równoważył te uczucia potrzebą wymierzenia

sprawiedliwości, koniecznością, przekonaniem o nieodwra-

calności losu. Wiedział bowiem, że ofiary, które dusił, którym

ścinał głowy i łamał karki, zawsze wiedzą więcej od niego na

389

temat łańcucha przyczyn, jakie doprowadziły do ich śmierci.

W widoku szamoczącego się, zalewającego łzami, zasmarka-

nego, błagającego o litość, szlochającego skazańca nie było

nic, czego kat nie mógłby znieść, co by go poruszało. Kat nie

gardził płaczącymi, tak samo jak nie cenił nadętych durniów,

którzy za pomocą buńczucznych gestów i pompatycznych

słów usiłowali uczynić ze swej egzekucji legendarne, histo-

ryczne wydarzenie; w przeciwieństwie do innych głupców,

nie pojmujących przypadkowości i niezmiennego okrucień-

stwa życia, nie pozwalał też, by ogarnęło go współczucie,

odbierające zdolność do działania.

Co więc paraliżowało go w tych snach? Pewnego słonecz-

nego poranka, gdy z workiem przytroczonym do siodła podą-

żał na koniu skalistymi ścieżkami wśród przepaści, przyszło

mu na myśl, że ta obezwładniająca niemoc ma jakiś zwią-

zek z niezdecydowaniem, jakie ogarnęło go przed wjazdem

do Erzurum, z nieokreślonymi złymi przeczuciami, wraże-

niem, że jakaś klątwa rzuca cień na jego duszę — w obliczu

skazańca, które powinien był od razu zapomnieć, dostrzegł

tajemnicę, a ta zmusiła go do zakrycia mężczyźnie twarzy.

Potem jednak, gdy cały długi dzień pędził na koniu wśród

skał o zadziwiających kształtach (żaglowiec o kadłubie przy-

pominającym garnek, lew z wielką figą zamiast głowy), wśród

buków i sosen, jakby bardziej obcych i dziwniejszych niż

zazwyczaj, oraz wśród osobliwych kamieni, rozrzuconych na

brzegach potoków z wodą zimną jak lód, nie pomyślał już ani

razu o wyrazie twarzy swoich ofiar. W tamtej chwili to świat

wydawał mu się bardziej zdumiewający — odkrywał go na

nowo, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.

Dopiero teraz spostrzegł, że drzewa są podobne do mrocz-

nych cieni przemykających przez jego wspomnienia podczas

390

bezsennych nocy. Po raz pierwszy zauważył, że głowy niewin-

nych pastuszków, pasących owce na stokach pokrywających

się świeżą zielenią, wyglądają jakby należały do kogoś innego.

Po raz pierwszy uświadomił sobie, że liczące parę domów

wioski u podnóża gór przypominają mu buty zrzucone przed

drzwiami meczetu. Teraz dopiero z całą wyrazistością ujrzał,

że fioletowe góry na zachodzie, wśród których znajdzie się

za pół dnia jazdy, i wiszące nad nimi obłoki, jakby żywcem

wzięte z miniatur, stanowią znak, że świat jest nagi, kom-

pletnie nagi. Patrzył na skały, rośliny i płochliwe zwierzę-

ta i nagle zdał sobie sprawę, że to znaki świata starego jak

wspomnienia, obezwładniającego jak bezradność, przeraża-

jącego jak nocne koszmary. Gdy wędrował wciąż dalej i dalej,

a wydłużające się cienie nabierały nowych znaczeń, poczuł,

że otaczają go wskazówki, oznaki, gęstniejące niczym krew

sącząca się z pękniętego glinianego garnka, lecz on wciąż nie

potrafi rozwikłać ich tajemnicy.

O zmroku zatrzymał się w karawanseraju, zaspokoił głód

i wtedy zrozumiał, że nie zaśnie w jednym pomieszczeniu

z głową paszy w worku. Nie zniesie pełnych lęku snów, któ-

re w środku nocy zaczną się sączyć powoli niczym gęsta

ropa z pękniętego wrzodu, ani twarzy, która w postaci coraz

to innych wspomnień co noc będzie w tych snach zalewać

się łzami. Odpoczął więc tylko, ze zdumieniem przyglądając

się twarzom podróżnych, rojnym tłumem wypełniających

karawanseraj, po czym ruszył w dalszą drogę.

Noc była zimna i cicha, nawet najdrobniejsza gałązka nie

poruszała się na wietrze; zmęczony koń sam szukał drogi.

Dłuższy czas Czarny Ómer jechał, tak jak w dawnych, szczęś-

liwych czasach, niczego nie widząc, nie zaprzątając sobie

głowy żadną uporczywą myślą. Później uznał, że było to moż-

391

liwe dzięki panującej wokół ciemności — gdy tylko bowiem

zza chmur wyjrzał księżyc, drzewa, skały i cienie znów stały

się oznakami nierozwiązywalnej tajemnicy. To nie nagrobne

kamienie na cmentarzu, nie samotne cyprysy ani wycie wil-

ków, przeszywające nocną ciszę, napawały go lękiem. Świat

wydawał mu się taki dziwny, że aż przerażający, ponieważ

próbował jemu, Czarnemu Ómerowi, o czymś powiedzieć.

Dawał mu znaki, przemawiał do niego, lecz słowa — niczym

we śnie — znikały bez śladu w mglistej nieokreśloności. Nad

ranem katu wydało się, że słyszy szloch.

O świcie pomyślał, że ten dźwięk wydawały gałęzie poru-

szane wiatrem, który właśnie się zerwał, potem uznał to za

złudzenie wywołane zmęczeniem i brakiem snu. Koło połu-

dnia płacz, dochodzący z worka, stał się tak wyraźny, że kat

zsiadł z konia i zniecierpliwiony — jak ktoś, kto w środku

nocy wyskakuje z ciepłego łóżka, by domknąć nieznośnie

skrzypiące okno — mocniej ściągnął sznur, którym przywią-

zał worek do siodła. Później jednak, jadąc w strugach zaci-

nającego deszczu, nie tylko nadal słyszał szloch, lecz wręcz

czuł na skórze łzy płynące z oczu ściętej głowy.

Gdy na niebie znów pojawiło się słońce, zrozumiał, że ta-

jemnica świata jest w jakiś sposób związana z zagadką płaczą-

cej twarzy. Jakby dawny, znany, zrozumiały świat opierał się

na zwyczajnym wyglądzie ludzkich twarzy, ich zwyczajnym

znaczeniu, lecz w momencie, w którym na zalanym łzami ob-

liczu pojawił się ten dziwny wyraz, w jednej chwili — jakby

z brzękiem rozprysła się magiczna czara, pękła zaczarowana

kryształowa karafka — świat ów nagle stracił sens, a kat zna-

lazł się w przeraźliwej pustce i samotności. Susząc na słońcu

przemoknięte ubranie, wiedział już, że istnieje tylko jeden spo-

sób, by powrócił dawny porządek: musi zmienić wyraz twarzy

392

w worku, zerwać przykrywającą ją maskę, mimo że zasady

etyki zawodowej nakazywały mu przywieźć do Stambułu gło-

wę w takim stanie, w jakim jeszcze ciepłą wsadził do miodu.

Rano, po kolejnej bezsennej nocy spędzonej w siodle, gdy

nie kończące się szlochy i jęki dochodzące z worka zamieniły

się w muzykę, która doprowadzała go do szaleństwa, kat uj-

rzał świat tak odmieniony, że ledwie mógł uwierzyć, iż sam

jeszcze pozostał sobą. Sosny i platany, gościńce pełne błota

i ludzie zebrani przy wiejskich studniach, rozpierzchający

się w panice na jego widok, wszystko wydawało się pocho-

dzić z jakiegoś obcego, nie znanego wymiaru rzeczywistości.

W jakiejś mieścinie, o której istnieniu wcześniej nie miał

nawet pojęcia, dręczony głodem, zatrzymał się na posiłek,

lecz nie potrafił rozpoznać, jakie podano mu potrawy. Za

miastem urządził postój, by dać odpocząć koniowi, sam zaś

wyciągnął się pod drzewem — pojął wtedy, że to, co uważał

za niebo, jest jakąś dziwną niebieską kopułą, której nie znał

i nigdy wcześniej nie widział. O zachodzie słońca ruszył dalej

miał przed sobą jeszcze sześć dni drogi. Był już pewien, że

jeśli nie uciszy szlochów dochodzących z worka i nie zmieni

wyrazu ukrytej w nim twarzy, jeżeli nie dokona tego magicz-

nego zabiegu, który przywróci światu dawną postać, nigdy

nie dotrze do Stambułu.

Po zmroku na obrzeżach jakiejś wioski natknął się na studnię

i zsiadł z konia; z zagród dobiegało szczekanie psów. Odwiązał

worek, chwycił głowę za włosy i wyciągnął ją z miodu, w którym

była zanurzona. Wodą zaczerpniętą ze studni obmył ją delikat-

nie, jakby kąpał dziecko, wytarł do sucha kawałkiem szmatki,

po czym przyjrzał się jej w świetle księżyca. Płakała; była nie-

naruszona, a na twarzy wciąż malował się ten sam nieznośny

wyraz bezradności, który nie dawał się wyrzucić z pamięci.

393

Położył głowę na brzegu studni i z juków przy siodle wy-

dobył swoje przybory: dwa specjalne noże i okute metalem

drewniane drągi do zadawania tortur. Najpierw ostrzem noża,

oddzielając mięso od kości, próbował naciągnąć i inaczej

uformować kąciki ust. Niemal posiekał wargi na kawałki, ale

w końcu udało mu się ułożyć je w coś w rodzaju bladego,

ledwie widocznego uśmiechu. Potem zajął się wymagającym

dużo większej delikatności zadaniem, a mianowicie otwiera-

niem powiek, mocno zaciśniętych z bólu. Wszystkie te zabiegi

trwały długo i namęczył się okrutnie, ale w końcu udało mu

się rozciągnąć uśmiech na całą twarz; poczuł ulgę. Gdy na

szczęce dostrzegł siny ślad po ciosie pięścią, jaki zadał Abdie-

mu Paszy przed odebraniem mu życia, poczuł wręcz radość.

Ciesząc się jak dziecko, że udało mu się doprowadzić wszyst-

ko do porządku, pobiegł schować narzędzia do juków.

Kiedy wrócił, głowy nie było tam, gdzie ją zostawił.

W pierwszym momencie przypuszczał, że śmiejąca się twarz

bawi się z nim w chowanego. Zaraz jednak domyślił się, że

musiała wpaść do studni, więc bez wahania pobiegł do naj-

bliższej chaty i łomocząc w drzwi obudził jej mieszkańców.

Wystarczyło, że ojciec, człowiek w starszym wieku, i jego

młody jeszcze syn ujrzeli przed sobą kata, by bez szemra-

nia zaczęli wypełniać jego polecenia. Do świtu we trzech

próbowali wydobyć głowę z niezbyt głębokiej studni. Gdy

zaczęło się rozjaśniać, syn, opuszczony na dno na sznurze do

duszenia skazańców, powrócił na powierzchnię, wrzeszcząc

z przerażenia jak oszalały, ale trzymając głowę mocno za wło-

sy. Była cała poturbowana, poobijana, jednak już nie płakała.

Uspokojony kat wytarł ją do sucha, wepchnął z powrotem do

worka z miodem, po czym — wręczywszy ojcu i synowi parę

kuruszy — uszczęśliwiony ruszył dalej na zachód.

394

Wschodziło słońce, ptaki śpiewały wśród pokrytych kwia-

tami gałęzi drzew, a kat spostrzegł, że świat stał się dawnym,

znajomym światem, i twarz rozjaśnił mu radosny uśmiech,

szeroki jak niebo nad głową. Nie słyszał już żadnych szlochów

dobywających się z worka. Nim nastało południe, zatrzymał

się na popas na brzegu jeziora wśród porośniętych sosnami

wzgórz i zadowolony ułożył się do snu, na który czekał od

tylu dni. Lecz po chwili wstał i zszedł nad wodę, by w jej tafli

przyjrzeć się swemu odbiciu i jeszcze raz się upewnić, że na

świecie znów panuje ład i porządek.

Odbity w wodzie obraz swej szczęśliwej twarzy miał sobie

przypomnieć pięć dni później, w Stambule, gdy świadkowie

dobrze znający Abdiego Paszę oświadczyli, że głowa wyjęta

z worka nie należy do niego, a malujący się na niej uśmiech

zupełnie nie pasuje do paszy. Oskarżony, że w zamian za ła-

pówkę zabił kogoś innego, na przykład jakiegoś Bogu ducha

winnego pasterza, i to jego głowę przywiózł w worku, a żeby

oszustwo nie wyszło na jaw, zmasakrował mu twarz — nie

bronił się, bo wiedział, że to nic nie da. Widział przecież,

jak przez bramę przechodzi kat, który za chwilę oddzieli od

tułowia jego własną głowę.

Pogłoska, że zamiast głowy Abdiego Paszy Czarny Ómer

dostarczył inną, uciętą biednemu pasterzowi, rozniosła się

bardzo szybko. Tak szybko, że drugiego kata wysłanego do

Erzurum, powitawszy go w pałacu, Abdi Pasza kazał natych-

miast stracić. Niektórzy twierdzą, że w ten sposób zaczął się

bunt, mający trwać dwadzieścia lat i kosztować życie sześć

i pół tysiąca ludzi. Nie wiadomo, czy na jego czele stał praw-

dziwy Abdi Pasza — ci, którzy potrafili odczytać litery ukryte

w rysach jego twarzy, twierdzili, że to samozwaniec.

7.

TAJEMNICA LITER

I UTRATA TAJEMNICY

Tysiące, tysiące tajemnic zostanie odkrytych,

gdy niezwykła twarz ukaże się wszystkim.

Farid ud-Din Attar, Mantią at-Thjr

Nadeszła pora kolacji, ulice opustoszały i ucichł gniewny

dźwięk gwizdka policjanta kierującego ruchem na placu

Niszantaszi. Galip tak długo oglądał zdjęcia, że twarze z foto-

grafu przestały budzić w nim smutek, ból i żal; z oczu nie

płynęły mu już łzy. Nie czuł już też radości, entuzjazmu ani

podniecenia na ich widok; nie oczekiwał niczego od życia.

Patrząc na fotografie, czuł jedynie głęboką obojętność kogoś,

kto stracił pamięć, a wraz z nią wszystkie nadzieje i całą

przyszłość. Z jakiegoś zakątka umysłu wypełzało milczenie;

narastało powoli, by zapewne już wkrótce ogarnąć całe jego

ciało. Ale wciąż patrzył na zdjęcia, także wtedy, gdy popijając

zatęchłą herbatę jadł przyniesiony z kuchni chleb z serem,

a okruszki sypały się na rozłożone na biurku fotografie. Nie

milknący przez cały dzień zgiełk miasta ucichł, słychać było

tylko odgłosy nocy. Galip mógł teraz usłyszeć warkot agrega-

tu lodówki, hurgot żaluzji opuszczanych w sklepie na dru-

gim końcu ulicy i wybuch śmiechu, który rozległ się gdzieś

w okolicy sklepu Alaaddina. Czasem jego uwagę przykuwał

396

stukot damskich obcasów, szybko przemierzających chodnik.

Czasami zaś wpatrywał się w twarz na zdjęciu z taką obawą,

czy wręcz przerażeniem i niedorzecznym zdziwieniem, że

zapominał o ciszy.

Zaczął się zastanawiać, jaki sekret łączy litery i wyraz

twarzy — robił to nie tyle dlatego, że pragnął odkryć sens

znaków nakreślonych na zdjęciach przez Celala, ile z chęci

naśladowania bohaterów powieści kryminalnych czytanych

przez Ruyę. „Niewiele trzeba, by stać się takim jak ci detek-

tywi, którzy wśród zwykłych rzeczy zawsze potrafią dostrzec

ważne poszlaki — myślał Galip. — Wystarczy uwierzyć, że

przedmioty wokół nas kryją w sobie tajemnicę". Przyniósł

z przedpokoju pudło, w którym Celal przechowywał książki,

artykuły oraz wycinki z gazet i czasopism na temat hurufiz-

mu, i zaczął przeglądać jego zawartość.

Znalazł tam rysunki twarzy ułożonych z liter arabskiego

alfabetu: oczy powstały z waw i 'ayn, brwi z zai i ra, nosy

z alif. Każdy znak Celal nakreślił starannie, niczym pilny

uczeń uczący się starego alfabetu. Na litografiach w pew-

nej książce Galip ujrzał oczy z wawów i dżimów, roniące łzy

kropka przy dżim była łzą skapującą w dół strony. Z brwi,

oczu, nosów i ust na pewnej starej, nie retuszowanej, czar-

no-białej fotografu bez trudu mógł odczytać te same litery

poniżej Celal wyraźnym pismem zanotował imię znanego

szejcha bractwa bektaszytów. Galip znalazł też kaligraficzną

kompozycję: Ah minel aszk*, utworzone z liter galery na wzbu-

rzonych falach, błyskawice w kształcie słów „oko", „spojrze-

nie" i „trwoga", ludzkie oblicza wkomponowane w gałęzie

drzew oraz brody, z których każda powstała z innej litery.

* Ah minel aszk (osm.) — z ręki miłości.

397

Oglądał blade twarze, którym ktoś wydrapał oczy, twarze

niewinnych — literami podkreślono na nich oznaki grze-

chu czające się w kącikach ust — oraz oblicza grzeszników

z ukrytą wśród zmarszczek zapowiedzią strasznej przyszłości.

Widział nieobecny wyraz twarzy powieszonych bandytów

i ministrów, którzy — specjalnie na egzekucję ubrani w białe

koszule — sponad zawieszonych na ich szyjach opisów do-

konanych przestępstw spoglądali na ziemię, ale nie mogli jej

dotknąć stopami. Na wyblakłych kolorowych fotosach znanej

aktorki filmowej dostrzegł litery postawione tam przez czy-

telników, którzy z jej mocno umalowanych oczu wyczytali

złe prowadzenie się; litery widniały też na zdjęciach przy-

słanych przez ludzi uważających się za podobnych do sułta-

nów, generałów, Rudolfa Valentino i Mussoliniego, na portre-

tach rzekomych sobowtórów i postaci, które przypominają.

W długich listach od czytelników próbujących rozszyfrować

przesłanie zawarte w felietonie poświęconym wyjątkowości

litery H, ostatniej w słowie Allah, „Bóg", wyjaśniających za-

stanawiającą regularność, z jaką Celál na przestrzeni roku,

miesiąca i tygodnia używał słów: „ranek", „twarz" i „słoń-

ce", oraz udowadniających, że doszukiwanie się sekretnego

znaczenia liter niczym nie różni się od pogańskich praktyk,

Galip natrafił na tropy prowadzące do tajemniczej gry w lite-

ry wynalezionej przez Célala. Dostrzegł arabskie i łacińskie

litery na kopiach miniatur przedstawiających Fazlallaha Asta-

rabadiego, założyciela sekty hurufitów, a także słowa i znaki

na obrazkach z podobiznami piłkarzy i aktorów filmowych,

dołączanych do sprzedawanych w sklepie Aláaddina wafel-

ków i kolorowej gumy do żucia, twardej jak kawałek opony;

widniały one również na przysyłanych przez czytelników

portretach morderców, grzeszników i szejchów. Roiło się od

398

nich na setkach, tysiącach, dziesiątkach tysięcy zdjęć zwyk-

łych ludzi, przez trzydzieści lat otrzymywanych przez Celala

z wszystkich zakątków Anatolu — z pokrytych kurzem osad,

prowincjonalnych miasteczek, gdzie latem ziemia pęka od

żaru, a zimą śnieg na cztery miesiące odcina mieszkańców

od świata i nikt do nich nie zagląda oprócz głodnych wilków,

z przemytniczych wiosek na pograniczu syryjskim, w których

połowa mężczyzn straciła nogi w wybuchach min, oraz gór-

skich siedlisk, od czterdziestu lat czekających na wybudo-

wanie drogi; z barów i nocnych lokali w wielkich miastach,

rzeźni ulokowanych w naturalnych jaskiniach, kawiarni,

w których przesiadują handlujący haszyszem i nielegalnymi

papierosami, pomieszczeń „dyrekcji" opuszczonych stacyjek

kolejowych, hoteli, w których zatrzymywali się handlarze

bydła, i burdeli w Sogukoluk. Tysiące zdjęć zrobionych sta-

rymi aparatami marki Leica — ustawionymi na trójnogich

statywach i obwieszonymi koralikami mającymi chronić od

uroku — przed budynkami instytucji państwowych i siedzib

władz wojewódzkich czy przy stolikach pisarzy podań, au-

torstwa ulicznych fotografów, skrytych pod czarną płachtą

i manewrujących szklanymi płytami, czarnymi przysłona-

mi, pompkami i miechami niczym alchemicy albo wróżbi-

ci. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak czuli się ci ludzie,

gdy patrzyli w obiektyw aparatu, targani jednocześnie led-

wie uświadamianym strachem przed śmiercią i pragnieniem

nieśmiertelności. Galip spostrzegł od razu, że to pragnienie,

widoczne na ich obliczach, jest związane ze zniszczeniem,

unicestwieniem i klęską, których znaki odkrył na ludzkich

twarzach i mapach miast. Jakby po latach szczęścia nastąpiła

katastrofa i cała przeszłość znikła pod grubą warstwą popiołu

i kamieni wyrzuconych przez wybuchający wulkan — a jeśli

399

Galip chce odnaleźć utracone wspomnienia, odkryć zaginioną

tajemnicę, musi odczytać te znaki i rozszyfrować ich sens.

Część zdjęć, jak wynikało z notatek na odwrocie, została

przysłana do rubryki „Wyczytane z rysów twarzy", którą Celal

przejął na początku lat pięćdziesiątych wraz z inną, zatytuło-

waną „Wierzcie albo nie", a także kącikami szarad oraz recen-

zji filmowych. Niektóre nadeszły do redakcji w późniejszych

latach, w odpowiedzi na wezwanie zamieszczone w jednym

z felietonów („Chcemy zobaczyć zdjęcia naszych czytelników

niektóre opublikujemy na naszych łamach!"), jeszcze inne

zaś Celal otrzymał prawdopodobnie w odpowiedzi na listy,

których treści Galip nie potrafił jednak ustalić na podstawie

notatek na odwrocie fotografu czy papierów znajdujących się

w pudełkach, gdzie znalazł zdjęcia. Ludzie ze zdjęć wpatry-

wali się obiektyw, jakby przypominali sobie jakieś zdarzenie

z bardzo odległej przeszłości; jakby gdzieś daleko, w miej-

scu ledwie widocznym na horyzoncie, dostrzegli zielonkawą

poświatę rozbłyskującej błyskawicy; jakby stracili pamięć

i pogodzeni z tym, że utracone wspomnienia już nigdy do

nich nie wrócą, obojętnym wzrokiem obserwowali, jak ich

własna przyszłość również znika powoli w mrocznym trzę-

sawisku. Galip poczuł, że cisza emanująca z tych twarzy za-

czyna ogarniać także jego; wydawało mu się, że zna powód,

dla którego Celal przez całe lata pokrywał literami owe foto-

grafie, wycinki, twarze i spojrzenia, ale gdy chciał użyć tego

jako klucza do opowieści o własnym życiu, do odkrycia, jak

splata się ono z życiem Celala i Ruyi i gdzie znajduje się wyj-

ście z tego domu duchów — wszystko zastygało, tak jak owi

ludzie na zdjęciach, a jego umysł, który powinien logicznie

wiązać ze sobą zdarzenia, gubił się nagle we mgle znaczeń,

liter i twarzy. I tak powoli zaczął się zbliżać do wypisanego

400

na twarzach koszmaru, w którego samym środku wkrótce

miał się znaleźć.

Z ilustrowanych litografiami książek oraz artykułów peł-

nych błędów ortograficznych Galip dowiedział się nieco

o życiu Fazlallaha. Założyciel sekty hurufitów i ich prorok

przyszedł na świat w 1339 roku w Asterabadzie, w irańskiej

prowincji Chorasan niedaleko wybrzeży Morza Kaspijskiego.

W wieku osiemnastu lat wkroczył na ścieżkę sufich, odbył

pielgrzymkę do Mekki i został uczniem niejakiego szejcha

Hasana. Czytając, jak Fazlallah zdobywał wiedzę, gdy wędro-

wał od miasta do miasta po Iranie i Azerbejdżanie, o czym

rozmawiał z szejchami w Tebrizie, Szirwanie i Baku, Galip

poczuł nieodparte pragnienie, by nadać swojemu życiu nowy

sens, rozpocząć — jak to określano w tego rodzaju książkach

wszystko od nowa. Przeczucia Fazlallaha dotyczące jego

przyszłości i śmierci, wizje, które miały się spełnić, wydały

się Galipowi rzeczą zwyczajną, przydarzającą się każdemu,

kto zaczyna od początku. Fazlallah zasłynął jako wykładacz

snów. Pewnego razu ujrzał we śnie dwa dudki* oraz siebie

i Salomona; ptaki spoglądały z drzewa na śpiących pod nim

mężczyzn, których sny wymieszały się ze sobą, a wtedy dwa

dudki stały się jednym ptakiem. Innym razem przyśniło mu

się, że w jaskini, w której żył samotnie, odwiedził go pewien

derwisz. Potem ten sam derwisz rzeczywiście przyszedł z wi-

zytą i powiedział, że Fazlallah mu się przyśnił: w jaskini czy-

tali razem księgę i gdy odwracali jej stronice, widzieli na nich

swoje twarze wśród liter, a gdy spojrzeli na siebie, dostrzegli

litery na swoich twarzach.

* W tradycji islamskiej dudek był ptakiem posłańcem, który przynosił

Belkis, królowej Saby, wieści od Salomona.

401

Według Fazlałłaha tym, co oddzielało byt od nicości, był

głos; wszak wszystko, co przeszło ze świata duchowego do

materialnego i stało się namacalne, wydawało jakiś dźwięk

wystarczyło uderzyć w najbardziej nawet „niemą" rzecz,

by się o tym przekonać. Najwyższą formą głosu było oczywiś-

cie słowo, wzniosły twór złożony z liter. Litery, stanowiące

istotę bytu, jego sens, manifestację Boga na ziemi, można było

wyraźnie wyczytać z twarzy człowieka. W chwili narodzin

znajdowały się na niej dwie linie brwi, cztery linie rzęs i jedna

linia włosów, w sumie siedem linu. Gdy w okresie dorasta-

nia dołączała do nich jeszcze jedna, dzieląca twarz na pół,

spóźniona" linia nosa, liczba liter zaznaczonych na twarzy

wzrastała do czternastu, a jeśli przemnożyć to jeszcze przez

dwa, z uwzględnieniem linu wymyślonych i jeszcze bardziej

poetyckich linu rzeczywistych, otrzymywało się dwadzie-

ścia osiem liter alfabetu języka arabskiego, którym mówił

Mahomet — liter, którymi spisano Koran. Od razu widać, że

nie jest to przypadek. Aby dojść do liczby trzydzieści dwa,

odpowiadającej liczbie liter używanych w języku perskim,

którym posługiwał się Fazlallah i w którym stworzył Księgę

wiecznego życia, należało uważniej przyjrzeć się zarysowi

szczęki i linu włosów, podzielić je na dwie części i doszukać

się w każdej dwóch różnych liter — kiedy Galip o tym prze-

czytał, zrozumiał, dlaczego twarze na niektórych zdjęciach

zostały podzielone na pół linią prostą, niczym przedziałki

w wybrylantynowanych włosach aktorów w amerykańskich

filmach z lat trzydziestych. Wszystko wydawało się proste,

tak dziecinnie proste, że Galip po raz kolejny zrozumiał, co

tak pociągało Celala w zabawach literami.

Fazlallah, podobnie jak opisywany przez Celala On, ogłosił

się zbawicielem, prorokiem, mesjaszem, na którego czekali

402

Żydzi, a chrześcijanie przygotowywali się do jego powtór-

nego zstąpienia z niebios, zapowiadanym przez Mahometa

mahdim, po czym w Isfahanie zebrał wokół siebie siedmiu

adeptów i zaczął propagować swoje posłannictwo. Czyta-

jąc, jak Fazlallah wędrował od miasta do miasta i głosił, że

świat nie jest miejscem, które już na pierwszy rzut oka od-

krywa swe tajemnice, że wypełniają go znaki, i by dotrzeć

do tajemnic, trzeba najpierw poznać sekret liter, Galip czuł

wewnętrzny spokój — tak jak się spodziewał, tak jak tego

od dawna pragnął, znalazł dowód, że i jego życie może być

pełne znaków. Prostota tego dowodu sprawiała, że czuł się

pewniej; jeśli wokół jest pełno znaków, to sekretny świat

na który wskazują i którego częścią są: filiżanka do kawy

na stoliku, popielniczka, zakładka do książki, a nawet spoczy-

wająca obok niej jego własna ręka, podobna do nieruchawego

kraba — naprawdę istnieje. Ruya już w nim była, a on stał

na jego progu. Wkrótce pozna tajemnicę liter i też do niego

wejdzie.

Musiał się jednak więcej dowiedzieć. Jeszcze raz przeczy-

tał o życiu i straszliwym końcu Fazlallaha, któremu przyśniła

się własna śmierć i poszedł na kaźń, jakby wciąż śnił. Został

oskarżony o herezję — o to, że zamiast Boga czci litery, ludzi

i bożków, że ogłosił się mesjaszem, że wierzy we własne sny,

które nazywa tajnym, ukrytym sensem Koranu, a ignoruje

przy tym jego rzeczywiste znaczenie, widoczne dla wszyst-

kich — a potem uwięziono go, osądzono i powieszono.

Po śmierci przywódcy i jego najbliższych towarzyszy huru-

fici, którzy nie mogli już czuć się bezpiecznie w Iranie, trafili

do Anatolu, dokąd sprowadził ich poeta Nesimi. Do zielonej

skrzyni, która w przyszłości miała obrosnąć legendą wśród

członków sekty, Nesimi zapakował dzieła Fazlallaha i ręko-

403

pisy dotyczące hurufizmu, po czym rozpoczął wędrówkę po

Anatolu — znajdował zwolenników w prowincjonalnych me-

dresach, zasnutych pajęczynami przez ospałe pająki, i w ubo-

gich tekke, opanowanych przez rzesze jaszczurek. By pokazać

adeptom, że nie tylko Koran, ale też cały świat pełen jest se-

kretnych znaczeń, uczył ich zabaw słowami i literami, które

wyprowadzał ze swej ulubionej gry — szachów. W jednym

z dwuwierszy poeta przyrównał zarys twarzy ukochanej i zna-

mię na jej policzku do litery i kropki, te z kolei — do gąbki na

dnie morza i cennej perły, siebie zaś do poławiacza, który traci

życie, gdy zanurza się w odmęt, by wydobyć klejnot; śmiałka

nurkującego po śmierć utożsamił z mistykiem zdążającym

ku Bogu, Boga zaś z ukochaną — iw ten sposób zamknął

krąg. Nesimiego pojmano w Damaszku, długo go sądzono,

aż w końcu skazano na śmierć przez obdarcie żywcem ze

skóry; jego martwe ciało wystawiono na widok publiczny, po

czym pocięto je na siedem części i ku przestrodze pochowano

w siedmiu różnych miastach, w których miał zwolenników

i w których uczono się na pamięć jego wierszy.

Za pośrednictwem bektaszytów, pozostających pod wpły-

wem Nesimiego, hurufizm szybko rozprzestrzenił się w pań-

stwie Osmanów i piętnaście lat po podboju Konstantynopola

wzbudził fascynację samego Mehmeta Zdobywcy. Gdy ule-

mowie* z otoczenia władcy dowiedzieli się, że sułtan prze-

chadza się po nowym pałacu z pismami Fazlallaha w ręku,

wspomina o tajemnicy świata, zagadkach liter oraz sekretach

Bizantyjczyków i spoglądając na miasto zastanawia się, jaki

klucz otwiera drogę do tajemnicy kryjącej się w każdej kopule,

* Ulemowie — kasta muzułmańskich teologów i nauczycieli.

404

każdym kominie oraz w ziemi pod każdym drzewem, na które

wskazuje ręką, zawiązali spisek i spalili żywcem hurufitów

mącących w głowie padyszachowi.

W pewnej książeczce, wydanej potajemnie — jak wynikało

(a może miało wynikać) z odręcznej notatki na ostatniej stro-

nie — w pierwszych latach drugiej wojny światowej w mie-

ście Horasan, w pobliżu Erzurum, Galip ujrzał rycinę przed-

stawiającą hurufitów pozbawianych głów i palonych żywcem

po nieudanym zamachu na syna Mehmeta Zdobywcy, Baje-

zyda u. Na innej stronie tą samą dziecinną kreską i z takim

samym wyrazem przerażenia na twarzach zostali wyobrażeni

hurufici, którzy nie podporządkowali się rozkazom Sulejmana

Wspaniałego i nie poszli na wygnanie, za co ich także spa-

lono. Płomienie ogarniające ciała układały się w litery 'alif

i lam, występujące w słowie Allah, a co dziwniejsze, z oczu

otoczonych płomieniami w formie arabskich liter płynęły łzy

przypominające kształtem łacińskie O, U i C. Na tym obrazku

Galip po raz pierwszy natrafił na ślad reakcji hurufitów na

reformę alfabetu, przeprowadzoną w 1928 roku, lecz — skon-

centrowany na poszukiwaniu klucza do rozszyfrowania ta-

jemnicy liter — nawet nie próbował tego wyjaśnić.

Przeczytał wiele stron traktujących o tym, że głównym

przymiotem Boga jest tajemnica, kenz-i mahfi, czyli ukryty

skarb. Trzeba jedynie znaleźć do niej drogę. Trzeba tylko do-

strzec jej odbicie w otaczającym świecie. Trzeba zrozumieć,

że jest obecna wszędzie, w każdej rzeczy, w każdym stworze-

niu, w każdym człowieku. Świat to ocean wskazówek, a każda

jego kropla naznaczona jest słonawym smakiem tajemnicy.

Kiedy zmęczonymi, zaczerwienionymi oczami Galip wodził

po kolejnych stronicach, wiedział, że zanurza się w odmętach

tego oceanu.

405

Ponieważ wskazówki kryły się wszędzie i we wszystkim,

tajemnica również była wszędzie i we wszystkim. Im więcej

Galip czytał, tym wyraźniej pojmował, że przedmioty dookoła

są — podobnie jak twarz ukochanej, perły, figi, róże, kielichy

wina, słowiki, złote nici, noce i płomienie w klasycznej poe-

zji — zarówno sobą, jak i znakami powoli prowadzącymi go

do tajemnicy. Zasłona odbijająca blade światło lampy, stare

fotele pełne wspomnień o Ruyi, cienie na ścianach, okropna

słuchawka telefonu — wszystko nosiło tak wiele znaczeń,

z tak wieloma opowieściami się wiązało, że Galip miał wra-

żenie, tak jak zdarzało mu się to czasem w dzieciństwie, że

bezwiednie zaczyna uczestniczyć w jakiejś grze, w której

każdy udawał kogoś innego, każda rzecz imitowała inną. Czuł

się niepewnie, ale ciągnął tę przerażającą grę, wierząc, tak

samo jak wtedy, gdy był dzieckiem, że uda mu się ją prze-

rwać, jeżeli zdoła stać się kimś innym. „Jeśli się boisz, zapalę

lampę", mówił, kiedy grali w to razem, i czuł, że Ruyę ogarnia

taki sam lęk. „Nie zapalaj", odpowiadała dzielna Ruya, która

lubiła się bawić i bać.

Galip czytał dalej.

Na początku XVu wieku, w czasie powstań dżelalich*,

które wstrząsały Anatolią, hurufici zasiedlili odległe wioski

opuszczone przez chłopów uciekających przed uciskiem ze

strony paszów, kadich, imamów i bandytów. Gdy Galip pró-

bował zrozumieć sens poszczególnych wersów przydługiego

wiersza opisującego ich radosne i owocne życie w nowych

* Powstania dżelalich (tur. celali isyanlan) — seria buntów w XVI-XVuI w.

przeciwko władzy osmańskich sułtanów. Pierwszy bunt wybuchł w oko-

licach Yozgat w 1519 r., gdy alewiccy chłopi pod wodzą szejcha Celala

zbuntowali się przeciwko wysokim podatkom i nieuczciwym praktykom

lokalnych urzędników.

406

siedzibach, powróciły do niego wspomnienia radosnych

chwil z dzieciństwa spędzonych z Ruyą.

W owych dawnych, szczęśliwych czasach działanie i zna-

czenie były dla nas jednym — głosił wiersz. W owym złotym

wieku rzeczy, w które wyposażone były nasze domy, i nasze

marzenia o tych przedmiotach stanowiły jedność. W owych

dniach pomyślności wszyscy wiedzieliśmy, że narzędzia

i przedmioty, które bierzemy do ręki, nasze sztylety i pióra

są przedłużeniem nie tylko naszego ciała, lecz także naszego

ducha. W owych czasach, gdy poeta mówił: drzewo, każdy

w wyobraźni mógł ujrzeć to samo kompletne drzewo i nie

trzeba było mozolnie liczyć jego liści i gałęzi, gdyż słowo

oznaczało rzecz istniejącą naprawdę — drzewo z wiersza

było drzewem, które rosło w ogrodzie. Wszyscy doskonale

wiedzieli, że rzeczy wyrażane słowami i realne są sobie bar-

dzo bliskie, tak bliskie, że gdy o świcie mgła spływała z gór

do wioski, słowa mieszały się z opisywanymi za ich pomocą

rzeczami. Ci, którzy budzili się w owe mgliste poranki, nie

byli w stanie odróżnić snów od rzeczywistości, poezji od

życia, imion od ludzi. W owych czasach życie i opowieści

były tak realne, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, by

pytać, czy opowieść jest prawdziwa — była wszak równie

realna jak życie, które opisywała. Ludzie zamiast życia wiedli

sny i wykładali znaczenie życia tak, jak wykłada się znacze-

nie snów. W owych czasach twarze ludzi były, podobnie jak

wszystko dookoła, pełne tak jasnych i wyraźnych znaczeń, że

nawet ci, którzy nie umieli czytać i pisać i brali alfę za owoc,

A za czapkę, 'alif zaś za słupek, byli w stanie je odczytać.

By przywołać obraz tych dawnych, szczęśliwych dni, gdy

ludzie nie znali jeszcze pojęcia czasu, poeta opisuje pomarań-

czową kulę zachodzącego słońca, wiszącą nieruchomo nad

407

horyzontem, i galeony z wydętymi żaglami, choć wiatr ucichł,

płynące po spokojnym morzu o barwie szkła i popiołu, a tak-

że tkwiące wciąż w tym samym miejscu, wznoszące się na

brzegu niczym nigdy nie rozwiewający się miraż, bieluteńkie

meczety z jeszcze bielszymi minaretami — czytając ten opis,

Galip zrozumiał, że hurufici, od XVu wieku żyjący w ukryciu,

objęli swym wpływem także Stambuł. Kiedyś bociany, fenik-

sy, albatrosy i simurgi* zapragnęły poszybować poza horyzont

i zerwały się do lotu, trzepocąc skrzydłami wśród minaretów

o trzech galeryjkach, lecz zawisły na nieboskłonie i odtąd

przez wieki miały się kołysać nad kopułami miasta, którego

ulice nigdy nie krzyżowały się pod kątem prostym i nigdy

nie było wiadomo, gdzie i jak się przetną; każda wędrówka

nimi była jak świąteczna wyprawa w nieskończoność, dostar-

czała rozrywki i przyprawiała o zawrót głowy, a gdy potem

wędrowiec, wodząc palcem po mapie, odtwarzał jej przebieg,

w nakreślonej plątaninie krętych linu dostrzegał obraz włas-

nej twarzy i z widocznych tam liter natychmiast odczytywał

tajemnicę świata. W rozświetlone blaskiem księżyca gorące

letnie noce wiadra spuszczane w głąb studni wydobywały na

powierzchnię zarówno zimną jak lód wodę, jak i znaki tajem-

nic i gwiazd, a ludzie do rana recytowali wiersze, w których

opisywali znaczenie znaków i znaki znaczeń — Galip nie miał

już wątpliwości, że złota era hurufizmu w jego najczystszej

postaci rozpoczęła się w Stambule; zrozumiał też, że czasy,

gdy szczęśliwie żył sobie z Ruyą, bezpowrotnie minęły.

Złota era hurufizmu także nie trwała długo. Po szczęś-

liwych latach, gdy znaczenie wszystkiego było jasne i wi-

* Simurg — wielkie, przypominające ptaka stworzenie z mitologu perskiej.

W Mowie ptaków Attara: mityczny król ptaków.

408

doczne jak na dłoni, tajemnice znów stały się niezrozumiałe.

Podobnie jak niegdyś hurufici w opuszczonych wioskach

jedni usiłowali ukryć znaczenie za pomocą magicznych elik-

sirów, warzonych z krwi, jaj, odchodów i włosów, drudzy

zaś kopali pod domami tajne korytarze, by pogrzebać w nich

swój sekret. Inni, mający mniej szczęścia niż ci, którzy ze-

szli do podziemi, dołączyli do zbuntowanych janczarów, po

czym zostali złapani i powieszeni na drzewach, a gdy pętle

z naoliwionego sznura zaciskały się na ich szyjach, litery na

twarzach traciły kształt. Aszykowie* zaś, którzy o północy

przychodzili z sazami do tekke na przedmieściach, by szeptać

tam hurufickie tajemnice, spotykali się z murem obojętności

i niezrozumienia. Wszystkie te fakty wskazywały, że dla hu-

rufitów żyjących w Stambule, w jego sekretnych zakątkach,

przy jego tajemniczych uliczkach, złote czasy skończyły się

równie nieszczęśliwie jak dla tych, którzy mieszkali w odle-

głych, opustoszałych wioskach.

Kiedy dotarł do ostatniej strony starego tomiku wierszy,

którego kartki o brzegach ogryzionych przez myszy pokryte

były efektownymi, jasnozielonymi i turkusowymi wykwitami

pleśni, wydzielającego po otwarciu zapach papieru i wilgoci,

Galip natrafił na notatkę odsyłającą czytelnika do pewnej

rozprawy, gdzie temat ten został omówiony szerzej. Między

ostatnie wersy wiersza a stopkę zawierającą adres wydawnic-

twa i rok wydania zecer z Horasanu koło Erzurum wcisnął

drobnym drukiem długie i niezbyt składne zdanie, informu-

jące, że siódmy tom z tej samej seru, noszący tytuł Tajemnica

* Aszyk (tur. a§]k) — wędrowny poeta ludowy, recytujący swe pieśni

przy akompaniamencie instrumentu. Poezja aszyków osiągnęła w Hircji

szczyt rozwoju w XVu-XVuI w.

409

liter i utrata tajemnicy, wyszedł spod pióra F.M. Uęuncu*

i otrzymał pochlebne recenzje od dziennikarza ze Stambułu,

Selima Kaęmaza.

Otępiałemu z niedostatku snu i znużonemu grą słów i li-

ter oraz rozmyślaniami o Ruyi Galipowi przypomniały się

lata, gdy Celal stawiał pierwsze kroki w dziennikarstwie.

W owych czasach w swych zabawach słowami i znaczeniami

ograniczał się on do zamieszczania w rubrykach „Twój horo-

skop na dziś" i „Wierzcie albo nie" ukrytych pozdrowień dla

rodziny, znajomych i kochanek. Po chwili Galip z zapałem

zabrał się do poszukiwania owej rozprawy wśród piętrzących

się stosów papierów, czasopism i gazet. Kiedy bezskutecznie

przewrócił wszystko do góry nogami, w końcu z rezygnacją

zajrzał do jakiegoś pudła i wśród rozmaitych wycinków pra-

sowych, nie opublikowanych odpowiedzi polemicznych oraz

kilku dziwnych zdjęć odnalazł ją; było już dawno po północy,

a ulice — jak w okresie stanu wyjątkowego i obowiązywania

godziny policyjnej — pogrążyły się w odbierającej nadzieję,

przerażającej ciszy.

Tak jak wiele podobnych dzieł, których publikację zapo-

wiadano przedwcześnie, Tajemnica liter i utrata tajemnicy

ukazała się drukiem dopiero wiele lat później, w 1962 roku,

i zupełnie gdzie indziej — zaskoczony Galip nie wiedział

nawet, że w owych czasach w Górdes działała drukarnia — ja-

ko książka licząca dwieście dwadzieścia stron. Na pożółkłej

okładce widniał ciemny i byle jak wydrukowany obrazek: ob-

sadzona dwoma rzędami kasztanowców droga ciągnęła się po

horyzont, by zniknąć gdzieś w niezmierzonej dali. Za każdym

drzewem znajdowały się dziwaczne, budzące grozę litery.

* Uęuncu (tur.) — trzeci.

410

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że książka przypo-

mina masowo tworzone w owych czasach przez oficerów

idealistów dzieła typu: Dlaczego od dwustu lat staramy się

dogonić Zachód i wciąż nam się to nie udaje? albo Jak doko-

nać postępu w naszym kraju?'W dodatku na samym początku

umieszczono szczególną dedykację, jaką spotykało się w pu-

blikacjach wydawanych sumptem autorów w prowincjonal-

nych anatolijskich mieścinach: „Kadeci szkół wojskowych!

To wy uratujecie ten kraj!". Ale kiedy Galip przejrzał kilka

początkowych stron, zrozumiał, że ma do czynienia z dzie-

łem zupełnie innego rodzaju. Wstał z fotela, usiadł za biur-

kiem i oparłszy łokcie po obu stronach książki zagłębił się

w lekturze.

Tajemnica liter i utrata tajemnicy składała się z trzech czę-

ści; tytuły dwóch z nich posłużyły za tytuł całości. Część

pierwsza, Tajemnica liter, rozpoczynała się życiorysem Fazl-

allaha, założyciela i ideologa hurufizmu. Autor, F.M. Uęuncu,

nadał jej laicki rys, ponieważ przeniósł punkt ciężkości z su-

fickich, mistycznych aspektów działalności Fazlallaha na jego

dokonania jako racjonalisty, myśliciela, matematyka i filologa.

Można go było postrzegać jako proroka, mesjasza, Szehita*

i świętego męża, lecz równolegle, a może przede wszystkim,

jako subtelnego filozofa, geniusza. A także „człowieka stąd".

Dlatego wyjaśnianie jego poglądów wpływami panteizmu,

plotynizmu, pitagoreizmu czy kabały, jak to próbowali czynić

europejscy orientaliści, nie było niczym innym, jak przypisy-

waniem Fazlallahowi zachodnich idei, którym całe życie się

przeciwstawiał. Fazlallah pozostał nieskażonym człowiekiem

Orientu.

* Szehit — w islamie bojownik poległy za wiarę.

411

Zdaniem F.M. Uętincti świat dzielił się na dwie części:

Wschód i Zachód, stanowiące kompletne przeciwieństwa,

różniące się od siebie jak dobro i zło, biel i czerń, szatan

i anioł. Wbrew nadziejom idealistów i marzycieli nie było

możliwości, by te dwie części porozumiały się i żyły ze sobą

w pokoju. Zawsze jedna musiała dominować, zawsze jedna

była panem, a druga sługą. Omówiono rozliczne przykłady

tej nie kończącej się wojny pomiędzy bliźniaczymi światami:

od rozwiązania przez Aleksandra Macedońskiego słynnego

węzła jednym ciosem miecza (autor użył w tym miejscu sło-

wa „szyfr") w Gordionie po wyprawy krzyżowe; od wysłania

przez kalifa Haruna ar-Raszyda w darze Karolowi Wielkiemu

zegara, na którego tarczy widniały litery i liczby o podwój-

nym znaczeniu, po pokonanie Alp przez oddziały Hannibala;

od zwycięstwa islamu w Andaluzji (całą stronę poświęcono

liczbie kolumn w meczecie w Kordobie) po pokonanie przez

Mehmeta Zdobywcę (który sam był hurufitą) Bizancjum i za-

jęcie Konstantynopola; od upadku kaganatu chazarskiego po

klęskę Osmanów najpierw pod Doppio (Białym Zamkiem),

a potem pod Wiedniem.

W opinu F.M. Uęuncu wszystkie te fakty historyczne wska-

zywały na pewną istotną kwestię, wielokrotnie sygnalizo-

waną w dziełach Fazlallaha w zawoalowany sposób. To nie

przypadek, ale logika wyznaczała epoki dominacji Wschodu

bądź Zachodu. Która z tych sił w danym okresie postrzegała

świat jako miejsce pełne znaków, tajemnic i wieloznaczności,

ta wychodziła zwycięsko z pojedynku i przejmowała władzę

nad drugą. Ta zaś, dla której świat był prosty, jednoznaczny

i pozbawiony sekretów, była z góry skazana na porażkę i cze-

kał ją los niewolnika.

412

Drugą część książki F.M. Uęuncu poświęcił dokładnej

analizie zjawiska utraty tajemnicy. Jego zdaniem tajemnica

zawsze wiąże się z jakimś ukrytym „centrum świata", nie-

zależnie od tego, czy będzie to idea w filozofu starożytnych

Greków, bóstwo w neoplatońskim chrześcijaństwie, hinduska

nirwana, ptak simurg u Attara, ukochany Mevlany, kantowska

rzecz sama w sobie czy przestępca w powieści detektywi-

stycznej. „Oznacza to, że w razie utraty idei tajemnicy

cywilizacja — dowodził F.M. Uęuncu — zubożona zostaje

o swoje centrum i skazana jest na upadek".

Na kolejnych stronach Galip znalazł wyjaśnienie, dlaczego

Mevlana musiał zabić swego „ukochanego", Szemsa z Tebrizu,

dlaczego — by chronić stworzoną w ten sposób tajemnicę

udał się do Damaszku, dlaczego jego wędrówki po tym

mieście i poszukiwania okazały się niewystarczające do pod-

trzymania idei tajemnicy i dlaczego nie potrafił rozszyfrować

znaczenia miejsc, do których trafiał, kiedy przemierzał mia-

sto w nadziei na odnalezienie zanikającego centrum swoich

myśli. Autor książki twierdził wręcz, że popełnienie mor-

derstwa, którego sprawca nigdy nie zostanie wykryty, albo

czyjeś zniknięcie bez śladu są bardzo dobrym sposobem na

ustanowienie na nowo tajemnicy.

Następnie F.M. Uęuncu przeszedł do kwestu najważniej-

szej z punktu widzenia hurufitów: do relacji twarze-litery.

Kontynuując tok myślenia Fazlallaha, zaprezentowany prze-

zeń w Wiecznej księdze, stwierdził, że Bóg, którego oblicze

pozostaje ukryte, ukazuje się jednak w twarzach ludzi, po

czym szczegółowo przeanalizował widoczne na nich linie

i wskazał na związek między nimi a literami arabskiego alfa-

betu. Po bardzo długiej i nieco dziecinnej analizie twórczości

największych hurufickich poetów, takich jak Nesimi, Rafu,

413

Misali, Ruhi z Bagdadu czy Gul Baba, autor starał się wy-

prowadzić konkluzję: w szczęśliwych wiekach zwycięstwa

nasze twarze i wszystko wokół nas staje się pełne znaczeń.

Zawdzięczamy to hurufitom, którzy umieli dostrzec tajem-

nicę ukrytą w świecie i litery wyryte na naszych twarzach.

Gdy hurufici znikli, znikły też tajemnica i litery. Nasze oblicza

stały się puste, nie dawało się już — tak jak niegdyś — wy-

czytać z nich czegokolwiek, nasze brwi, oczy, nosy, spojrzenia

i miny niczego już nie oznaczały Galip zapragnął nagle wstać

od stołu i przejrzeć się w lustrze, ale czytał dalej.

Istniał związek między tą pustką a dziwną topografią twa-

rzy tureckich, arabskich i hinduskich aktorów, przywodzą-

cą na myśl niewidoczną stronę Księżyca, a także ciemnymi,

przerażającymi aspektami fotografu, które ujawniały się tym

mocniej, im bardziej rozpowszechniała się ta sztuka. Wskutek

owej pustki tłum wypełniający ulice Stambułu, Damaszku

czy Kairu składał się z ludzi tak podobnych do siebie jak za-

wodzące nocami nieszczęśliwe duchy; tacy sami mężczyźni

o identycznych wąsach, tak samo marszczący brwi, i kobiety

noszące takie same chusty szli brudnymi chodnikami, patrząc

w taki sam sposób prosto przed siebie. Jedynym wyjściem

było wypełnić twarze nowymi znaczeniami, stworzyć nowy

system, dzięki któremu z biegnących przez nie linu znów

będzie można odczytać litery — tym razem nie arabskiego,

ale łacińskiego alfabetu. Druga część książki kończyła się

zapowiedzią, że zostanie to dokonane w części trzeciej, zaty-

tułowanej Odkrycie tajemnicy.

Galip poczuł sympatię do F.M. Uęuncu za jego skłonność

do używania słów o podwójnym znaczeniu i zabawy nimi

z iście dziecięcą radością. Było w nim coś, co przypominało

mu Celala.

8.

DŁUGA PARTIA SZACHÓW

Harun ar-Raszyd od czasu do czasu wychodził

w przebraniu na ulice Bagdadu, by posłuchać,

co lud mówi o nim i jego rządach. Tego wieczoru znów...

Baśnie tysiąca i jednej nocy

Pewien list mogący rzucić światło na mroczne strony tego,

co nazywamy procesem demokratyzacji, trafił niedawno do

rąk jednego z moich czytelników, który zastrzegł sobie, by nie

zdradzać jego nazwiska — jest to całkowicie zrozumiałe, jeśli

zważyć, że wszedł w jego posiadanie drogą, o której wolał-

by nie mówić, obfitującą w przeszkody, zbiegi okoliczności

i akty zdrady. List ten, napisany przez naszego ówczesnego

dyktatora do jednego z jego mieszkających za granicą dzieci,

publikuję w całości, nie ingerując w styl, tak charakterystycz-

ny dla Paszy:

Owej sierpniowej nocy sześć tygodni temu nawet w po-

koju, w którym wydał ostatnie tchnienie założyciel naszej

republiki, było tak gorąco i duszno, że wszystko wydawało się

zastygać w bezruchu — nie tylko ten złoty zegar na nóżkach,

którego wskazówki zatrzymały się na dziewiątej pięć, godzi-

nie śmierci Ataturka (pamiętasz, jak śmialiście się z waszej

świętej pamięci matki, gdy wprowadzał ją w błąd?), ale także

415

wszystkie zegary w Stambule, a nawet myśli i czas skamie-

niały w potwornym upale. Firanki w oknach wychodzących

na Bosfor, zazwyczaj falujące w podmuchach przeciągu, te-

raz ani drgnęły; wartownicy rozstawieni wzdłuż nabrzeża

stali w półmroku, nieruchomi jak manekiny, jakby nie na

mój rozkaz, lecz dlatego, że czas się zatrzymał. Poczułem, że

nadszedł odpowiedni moment, aby zrobić to, o czym zawsze

myślałem, ale na co nie mogłem się zdecydować — i wyjąłem

z szafy strój wieśniaka. Kiedy wymykałem się z pałacu przez

nie używaną Bramę Haremu, dla kurażu powtarzałem sobie

w duchu, że przecież w ciągu minionych pięciu wieków wielu

sułtanów opuszczało pałace Topkapi, Beylerbeyi czy Yildiz

ukradkiem, przez tylne drzwi — zanurzali się w mroki życia

miasta, życia, za jakim tak tęsknili, po czym wracali do swych

rezydencji cali i zdrowi.

Jakże zmienił się Stambuł! Pancerne szyby limuzyny nie

przepuszczały nie tylko kul, ale też prawdziwego życia w mo-

im ukochanym mieście. Opuściwszy mury pałacu, skiero-

wałem się w stronę Karakóyu; po drodze kupiłem chałwę

miała posmak przypalonego cukru. Rozmawiałem z ludź-

mi, którzy w kawiarniach na wolnym powietrzu grali w tavlę

i w karty, słuchając radia. Widziałem prostytutki przesia-

dujące w barach i małych żebraków, pożądliwie patrzących

na kebaby smażące się na rusztach w witrynach restauracji.

Zaszedłem na dziedziniec meczetu, by wmieszać się w tłum

wiernych wychodzących na ulicę po wieczornej modlitwie,

dosiadłem się do stolika w ogródku herbaciarni, by razem

z innymi pić herbatę i pogryzać pestki słonecznika. Na jednej

z bocznych uliczek, wybrukowanej wielkimi kocimi łbami,

ujrzałem młodych rodziców powracających z wizyty u są-

siadów — z jakim oddaniem kobieta w chustce trzymała pod

416

rękę męża, niosącego w ramionach śpiącego synka! Miałem

łzy w oczach.

Nie, to nie troski ani radości zwykłych obywateli tak mnie

poruszyły; to fakt, że oto byłem świadkiem ich nędznego, ale

prawdziwego życia, gwałtownie wzbudził we mnie poczucie

choć przecież była to noc mojej wymarzonej wolności

że znalazłem się poza rzeczywistością; poczułem strach

i ból niczym w sennym koszmarze. Patrzyłem na Stambuł

i próbowałem się uwolnić od tego lęku. Patrzyłem na wystawy

cukierni i na tłumy podróżnych opuszczających po ostatnim

nocnym kursie miejskie promy o smukłych kominach, lecz

łzy nadal napływały mi do oczu.

Zbliżała się godzina policyjna. W drodze powrotnej za-

pragnąłem poczuć chłód wody, podszedłem więc do łódek

przycumowanych w Eminónu i wcisnąwszy przewoźnikowi

do ręki pięćdziesiąt kuruszy, poprosiłem, by obwiózł mnie

łodzią wzdłuż brzegu i wysadził gdzieś w Karakóyu albo Ka-

bataszu.

Człowieku, czyś ty własny rozum zjadł z chlebem i se-

rem? — zawołał. — Nie wiesz, że o tej porze nasz Pasza pły-

wa motorówką i każdego, kogo spotka na wodzie, zaraz każe

wsadzić do ciupy?

Wyciągnąłem plik różowych banknotów z moim portretem

dobrze wiem, jakie plotki rozsiewają moi wrogowie, odkąd

je wyemitowano — i podałem mu w ciemności.

A jeśli mimo to wypłyniemy, pokażesz mi motorówkę

Paszy? — spytałem.

Schowaj się pod tymi szmatami i ani drgnij! — Ręką,

którą trzymał banknoty, wskazał mi miejsce na dziobie łodzi.

Niech Bóg ma nas w swojej opiece!

Siadł do wioseł.

417

W jakim kierunku popłynęliśmy — na Bosfor, w głąb Złote-

go Rogu czy na morze Marmara — nie wiem. Spokojne morze

było równie milczące jak pogrążone w ciemnościach miasto.

Leżąc w ukryciu, poczułem delikatny, ledwie wyczuwalny

zapach mgły unoszącej się nad wodą. W oddali dał się sły-

szeć hałas silnika. «Zbliża się! — szepnął przewoźnik. — Co

noc tędy przepływa!» Nasza łódka ledwie zdążyła się skryć

między obrośniętymi małżami barkami, gdy snop jaskrawe-

go światła szperacza zaczął omiatać okolicę; przesuwał się

raz w prawo, raz w lewo, oświetlając brzeg, morze, miasto

i meczety, a ja nie mogłem oderwać od niego wzroku. Potem

spostrzegłem jacht, dużą białą jednostkę; wzdłuż nadburcia

stał rząd uzbrojonych ochroniarzy w kapokach, wyżej znaj-

dował się mostek, a jeszcze wyżej fałszywy Pasza prezydent!

Stał w cieniu, wokół panował półmrok, więc nie mogłem

przyjrzeć mu się dokładnie, zauważyłem jedynie, że nosił

taki sam strój, jaki ja zazwyczaj noszę. Chciałem, by prze-

woźnik popłynął za nimi, ale odmówił — oświadczył, że

zaraz zacznie się godzina policyjna, a poza tym jeszcze mu

życie miłe, i wysadził mnie w Kabataszu, skąd wyludnionymi

ulicami niepostrzeżenie wróciłem do pałacu.

Całą noc rozmyślałem o nim, o moim sobowtórze, fałszy-

wym Paszy, nie o tym jednak, kim jest ani co robił pośrodku

morza. Myślałem o nim, bo za jego pośrednictwem mogłem

zastanowić się nad sobą. Aby móc go lepiej obserwować, ran-

kiem następnego dnia poleciłem dowódcom stanu wyjątkowe-

go skrócić o godzinę czas obowiązywania zakazu opuszczania

domów — zostało to natychmiast ogłoszone przez radio tuż

po moim orędziu. Rozkazałem też, by wypuścić z aresztu

część osadzonych, co miało podkreślić atmosferę odwilży

więźniowie zostali zwolnieni.

418

Czy następna noc w Stambule była bardziej radosna?

Nie! Bezgraniczny smutek naszego narodu nie wypływał,

jak twierdzili moi jakże powierzchowni wrogowie, z braku

swobód politycznych, lecz z głębszego źródła, trudniejszego

do zneutralizowania. Następnej nocy ludzie palili papierosy,

pili kawę, jedli lody, pogryzali pestki słonecznika i z takim

samym jak zawsze roztargnieniem i melancholią słuchali

mojego przemówienia o skróceniu godziny policyjnej; jakże

jednak byli przy tym prawdziwi! Przebywając wśród nich,

cierpiałem katusze, niczym lunatyk, który nie może się obu-

dzić i nie potrafi odnaleźć się na powrót w realnym świecie.

Jakoś jednak znalazłem przewoźnika z Eminónu — czekał na

mnie. Od razu wypłynęliśmy.

Tym razem noc była wietrzna, a morze wzburzone. Pasza

prezydent jakby coś przeczuwał, spóźnił się bowiem, każąc

nam na siebie czekać. Obserwując zza barek na wysokości

Kabataszu najpierw jego jacht, a potem samego Paszę prezy-

denta, pomyślałem, że jest piękny; piękny i — jeśli można

zestawić ze sobą te dwa określenia — prawdziwy. Czy to

w ogóle możliwe? Oczy szperaczy skierował sponad tłumu

zebranego na mostku na Stambuł, ludzi i w pewnym sensie

na historię. Co takiego tam dostrzegł?

Wsunąłem przewoźnikowi do kieszeni kolejny plik bank-

notów i zaraz wziął się do wiosłowania. Kołysząc się na fa-

lach, dogoniliśmy jacht w Kasimpaszy, na wysokości stoczni,

ale mogliśmy jedynie obserwować go z daleka — pasaże-

rowie przesiedli się do czarnych i granatowych limuzyn,

wśród których znajdował się również mój Chevrolet, i znik-

nęli w ciemnościach spowijających Galatę. Właściciel ło-

dzi marudził, że jesteśmy spóźnieni i że zbliża się godzina

policyjna.

419

Kołysałem się na falach dłuższy czas, więc kiedy wreszcie

postawiłem stopę na stałym lądzie, sądziłem z początku, że

wrażenie nierzeczywistości ma jakiś związek ze zmysłem

równowagi, ale to nie było to. Potem bowiem, idąc ulicami

niemal zupełnie pustymi ze względu na późną porę oraz ale-

jami, które wyludniły się wskutek wydanego przeze mnie

rozkazu, wrażenie to ogarnęło mnie z taką mocą, że przed

oczyma ujrzałem obraz, jaki można — jak mi się wydawało

zobaczyć tylko w snach. Po drodze z Findikli do Dolmaba-

hęe ujrzałem jedynie stada bezpańskich psów oraz sprzedaw-

cę kukurydzy, pospiesznie pchającego swój wózek i co chwila

zerkającego w moją stronę. Poznałem, że się mnie boi i ucieka

przede mną. Chciałem mu wyjaśnić, że to, czego powinien się

bać, kryje się za potężnymi kasztanowcami rosnącymi wzdłuż

ulicy, ale — jak to bywa we śnie — nie mogłem wydobyć

głosu; tak jak we śnie, czułem lęk, bo nie mogłem powiedzieć

tego, co bym chciał, a nie mogłem tego powiedzieć, bo się

bałem. To, czego się bałem — przyspieszałem kroku, a wte-

dy sprzedawcę kukurydzy też ogarniał lęk i też przyspieszał

kroku — znajdowało się za mijanymi przez nas drzewami,

nie wiedziałem jednak, co to jest. Co gorsza, zdawałem sobie

sprawę, że ten przerażający widok nie jest snem.

Nie chcąc, by moje lęki się powtórzyły, następnego dnia

rano poleciłem jeszcze bardziej skrócić godzinę policyjną

i wypuścić kolejnych więźniów. Nie wyjaśniałem przyczyn

tego kroku; w radiu nadano któreś z moich wcześniejszych

przemówień.

Z doświadczenia wiedziałem, że nic się nie zmieni, że na

ulicach miasta ujrzę znowu te same obrazy — i nie myliłem

się. Tylko niektóre kina letnie przesunęły godziny seansów

na późniejszą porę, i to wszystko. Ręce sprzedawców waty

420

cukrowej były tak samo jak zawsze zabarwione na różowo,

a twarze zachodnich turystów, którzy pod opieką przewodni-

ków powoli zaczęli wychodzić wieczorem na miasto, równie

blade jak zazwyczaj.

Mój przewoźnik czekał na mnie w tym samym miejscu. To

samo mogłem też powiedzieć o fałszywym Paszy. Pojawił się

krótko po tym, jak wypłynęliśmy łodzią w morze. Woda była

tak samo spokojna jak pierwszej nocy, ale nie unosiła się nad

nią tamta lekka mgiełka. W mrocznym lustrze odbijały się

światła miasta i jego minarety, a na jachcie, ponad kapitań-

skim mostkiem, w tym samym miejscu co zawsze, mogłem

dostrzec Paszę — był rzeczywisty. I jak każda rzeczywista

osoba w tak jasną noc, on również nas spostrzegł.

Nasza łódź w ślad za jego jachtem podpłynęła do pomostu

w Kasimpaęy. Po cichu wyskoczyłem na brzeg; natychmiast

dopadli mnie ochroniarze, przypominający raczej wykidajłów

w nocnych lokalach niż żołnierzy; złapali mnie za ramiona,

pytając czego tu szukam o tej porze. Przestraszony, powiedzia-

łem, że do godziny policyjnej zostało jeszcze sporo czasu, a ja

jestem biednym chłopkiem ze wsi, zatrzymałem się w hote-

lu w Sirkeci i w ostatnią noc przed powrotem do rodzinnej

wsi wybrałem się na przejażdżkę łodzią. Nie miałem pojęcia,

że Pasza zabronił... Ale przerażony przewoźnik wygadał im

wszystko, oni zaś powiedzieli o tym Paszy prezydentowi, któ-

ry podszedł do nas. Choć ubrany po cywilnemu, był bardziej

podobny do mnie niż ja sam przebrany za wieśniaka. Kazał

nam wszystko jeszcze raz opowiedzieć, po czym zdecydował:

ja mam pójść z nim, przewoźnik zaś może odejść.

Wyjeżdżając z portu, siedzieliśmy z Paszą na tylnym sie-

dzeniu opancerzonego chevroleta — tylko my dwaj, sam na

sam. Obecność za dźwiękoszczelną szybą — moja limuzyna

421

nie była w taką wyposażona — równie cichego jak samochód

i nie rzucającego się w oczy szofera nie sprawiała, że czułem

się mniej samotny, wręcz przeciwnie.

Od lat obaj czekaliśmy na ten dzień! — odezwał się

Pasza głosem, który wydał mi się zupełnie niepodobny do

mojego. — Ja wiedziałem, że czekam, ty nie, ale obaj czeka-

liśmy. Tylko nie mieliśmy pojęcia, że spotkamy się w takich

okolicznościach.

Zaczął mówić na wpół z pasją, na wpół ze znużeniem;

w jego głosie słychać było nie tyle radość, że wreszcie może

komuś opowiedzieć swoją historię, ile ulgę, że ją wreszcie

zakończy. Byliśmy w jednej klasie w akademu wojskowej.

Chodziliśmy na te same zajęcia, uczyli nas ci sami wykła-

dowcy. W te same mroźne zimowe noce razem wyruszaliśmy

na ćwiczenia, w te same upalne letnie dni razem czekaliśmy

na pojawienie się wody w kranach koszar, w te same dni

przepustek włóczyliśmy się razem po naszym ukochanym

Stambule. Wtedy właśnie pojął, że sprawy potoczą się tak, jak

się potoczyły, choć oczywiście nie wiedział, co się dokładnie

wydarzy.

Już wtedy, gdy rywalizowaliśmy o to, który z nas otrzyma

lepszą ocenę z matematyki, który trafi w dziesiątkę na strzel-

nicy, będzie się cieszył większą sympatią kolegów czy zosta-

nie prymusem z najwyższą średnią, wiedział, że to ja osiągnę

większy sukces i zamieszkam w pałacu pełnym zatrzymanych

zegarów, które wprowadzały w błąd Twoją, drogie dziecko,

świętej pamięci matkę. Odpowiedziałem, że musiała to być

rzeczywiście bardzo tajna rywalizacja, gdyż nie przypominam

sobie, bym w czasie nauki w akademu współzawodniczył

wam też to odradzałem — z którymkolwiek z kolegów,

nie pamiętam także jego. Nie dziwiło go to. Byłem bowiem

422

podobno tak pewny swoich sił, że mogłem nie zauważyć tej

ukrytej wojny, on zaś szybko wycofał się z niej, gdyż zdał

sobie sprawę, że już wtedy przewyższałem wiedzą i umie-

jętnościami kolegów zarówno z naszego roku, jak i z innych,

poruczników, a nawet kapitanów. Nie chciał stać w tyle za

mną jako moja słaba kopia, być drugorzędnym naśladowcą;

pragnął być kimś ważnym, nie cieniem. Kiedy o tym opowia-

dał, ja wpatrywałem się przez okno chevroleta w pustoszejące

ulice Stambułu — zacząłem powoli zdawać sobie sprawę, że

ta limuzyna nie jest dokładną kopią mojej — i tylko co pewien

czas kierowałem wzrok na nasze nogi i kolana nieruchomo

tkwiące między siedzeniami.

Potem oświadczył, że w jego rachubach nie było miej-

sca na przypadek. Już wówczas nie musiał być wróżbitą, by

przewidzieć, że za czterdzieści lat nasz biedny naród znów

ugnie się przed dyktatorem, któremu odda Stambuł, a dyk-

tatorem tym zostanie żołnierz z naszego pokolenia, nasz ró-

wieśnik; łatwo było również wysnuć wniosek, że tym żoł-

nierzem będę ja. Drogą prostej dedukcji jeszcze w akademu

wojskowej ujrzał obraz przyszłości: mógł albo spędzić życie

jako przypominający ducha cień w Stambule, w którym ja

będę Paszą prezydentem, i miotać się, tak jak wszyscy, mię-

dzy byciem kimś prawdziwym, autentycznym a pozostawa-

niem czyimś bladym odbiciem, między przeklętą teraźniej-

szością a marzeniami o przeszłości i przyszłości, albo też

szukać nowej drogi, sposobu, by naprawdę zaistnieć. Do-

piero wtedy, kiedy opowiedział mi, jak popełnił przestęp-

stwo na tyle poważne, że został wyrzucony z wojska, ale na

tyle błahe, że nie trafił do więzienia — złapano go, kiedy

przebrany w mundur komendanta akademu dokonywał in-

spekcji wartowników — przypomniałem sobie tego niepo-

423

zornego kolegę. Po tym, jak usunięto go ze szkoły, zajął się

handlem.

Wszyscy wiedzą, że w naszym kraju być bogatym jest

rzeczą najprostszą pod słońcem! — oświadczył z dumą.

Mogło to brzmieć paradoksalnie, ale jeśli było tutaj tylu

ubogich, to tylko dlatego, że ludzi przez całe życie uczono

nie tego, jak być bogatymi, ale tego, jak być biednymi. Po

chwili milczenia dodał, że osobą, która pokazała mu, jak być

prawdziwym, byłem ja.

Ty! — powiedział z naciskiem. — Po tylu latach ocze-

kiwania dopiero dziś ze zdumieniem odkrywam, że jesteś

mniej prawdziwy niż ja! Ty biedny wieśniaku!

Zapadła długa cisza. W ubraniu, które — jak twierdził

z dumą przygotowujący je adiutant — miało być autentycz-

nym strojem chłopa z okolic Kayseri, czułem, że wyglądam

śmiesznie, a co gorsza — nieprawdziwie, jak gdybym w spo-

sób, który zupełnie mi nie odpowiadał, był zmuszany do

uczestniczenia w jakimś śnie. Cisza wciąż trwała, ja zaś po-

jąłem, że na ów sen składają się widoki pogrążonego w ciem-

ności Stambułu, przesuwające się za oknami limuzyny jak

kadry filmu w zwolnionym tempie: puste jezdnie, chodniki,

place bez jednego przechodnia. Znów zaczęła się godzina

policyjna, miasto jakby wymarło.

Już wiedziałem, że to, co pokazał mi mój zarozumiały

kolega, nie jest niczym innym jak miastem ze snu, które stwo-

rzyłem. Mijaliśmy drewniane domki, niknące pod potężny-

mi cyprysami, przejeżdżaliśmy przez peryferyjne dzielnice,

tak usiane cmentarzami, że niemal zamieniły się w krainy

z sennych marzeń. Zjeżdżaliśmy po kocich łbach ulicami

wydanymi na pastwę walczących ze sobą stad bezpańskich

psów i wjeżdżaliśmy na strome wzniesienia, których ulicz-

424

ne lampy nie oświetlały, lecz zaciemniały. Zostawialiśmy za

sobą ulice duchów, jak ze snu, pełne wyschłych studni, na

wpół zburzonych murów i krzywych kominów, oraz place

z zapomnianymi pomnikami, wyschniętymi fontannami i ze-

psutymi zegarami, które kiedyś skłoniły mnie do uznania, że

nie tylko w moim pałacu, ale w ogóle w całym Stambule czas

się zatrzymał, a ja z dziwnym lękiem patrzyłem na meczety,

podobne do uśpionych olbrzymów z baśni, i zupełnie nie słu-

chałem kolegi przechwalającego się swymi sukcesami w han-

dlu, ani też snutych przez niego opowieści, które uważał za

pasujące do sytuacji, w jakiej się obaj znaleźliśmy (o starym

pasterzu, który przyłapał w łóżku żonę z kochankiem, i tę

zaczerpniętą z Baśni tysiąca i jednej nocy, w której kalif Harun

ar-Raszyd znika). Nad ranem nosząca moje — i Twoje — na-

zwisko aleja, tak jak pozostałe ulice, aleje i place, wydawała

się przedłużeniem snu.

Mój kolega opowiadał o śnie, który Mevlana nazwał poje-

dynkiem malarzy, ja zaś napisałem nad ranem orędzie — to,

w którym znosiłem godzinę policyjną i o którego kulisy py-

tają Cię nasi przyjaciele z Zachodu — i kazałem je ogłosić

przez radio. Leżąc w łóżku i starając się zasnąć po bezsennej

nocy, wyobrażałem sobie, że puste place wypełnią się ludź-

mi, zepsute zegary zaczną znowu chodzić, a w kawiarniach,

gdzie pogryza się pestki, na mostach i przy wejściach do

kin zacznie się życie prawdziwsze niż tamto pełne duchów

i snów. Nie wiem, jak dalece to moje marzenie się spełniło

i czy Stambuł stał się miejscem, w którym ja również mogę

być realny, ale słyszę od adiutantów, że wolność, jak to zwykle

bywa, jest natchnieniem bardziej dla moich wrogów niż dla

snów. Zbierają się w herbaciarniach, w hotelowych pokojach

i pod mostami i spiskują przeciwko nam, już teraz korzystając

425

z okazji; w środku nocy pokrywają mury niezrozumiałymi,

zaszyfrowanymi napisami. Ale to nie ma znaczenia. Czasy,

gdy władcy w przebraniu mieszali się w tłum poddanych,

dawno minęły, pozostały tylko w książkach.

Ostatnio w jednej z takich książek, Historu Osmanów Ham-

mera, wyczytałem, że kiedy sułtan Selim Groźny był jeszcze

księciem, pojechał w przebraniu do Tebrizu. Zyskał sławę jako

dobry gracz w szachy, a gdy wieść o nim dotarła do szacha

ismaila, władca zaprosił młodego człowieka, ubranego jak

derwisz, do pałacu na partię szachów. Po długiej rozgrywce

Selim zwyciężył. Zawsze się zastanawiałem, czy kiedy po

wielu latach szach Ismail dowiedział się, że ten, kto go poko-

nał, nie był derwiszem, lecz osmańskim padyszachem, który

podczas wyprawy przeciwko Safawidom, po bitwie na równi-

nie ęaldiran, odebrał mu Tebriz, pamiętał posunięcia z tamtej

partu. Mój pyszałkowaty sobowtór na pewno pamięta wszyst-

kie ruchy w naszej rozgrywce. A propos, przestali dostarczać

czasopismo szachowe «King and Pawn»; przesyłam pieniądze

do ambasady na Twoje nazwisko, odnów prenumeratę".

9.

ODKRYWANIE TAJEMNICY

Rozdział, który czytasz, wyjaśnia to,

co zapisane na twej twarzy...

Niyazi-i Misri

Nim Galip przystąpił do czytania trzeciej części Tajemnicy

liter i utraty tajemnicy, zaparzył sobie mocną kawę. By odpę-

dzić senność, poszedł do łazienki i obmył twarz zimną wodą,

powstrzymał się jednak od patrzenia na siebie w lustrze. Z fi-

liżanką kawy zasiadł przy biurku Celala, pełen zapału niczym

licealista szykujący się do rozwiązywania trudnego zadania

matematycznego.

F.M. Uęuncu był zdania, że w latach, gdy oczekiwano,

aż mahdi, który ma zbawić Wschód, pojawi się na tureckiej

ziemi, w Anatolu, pierwszym krokiem do ponownego odkry-

cia utraconej tajemnicy powinno być odszukanie w liniach

twarzy dwudziestu dziewięciu łacińskich liter nowego turec-

kiego alfabetu, wprowadzonego w 1928 roku. Na podstawie

zapomnianych hurufickich rozpraw, poezji bektaszytów, ana-

tolijskiej sztuki ludowej, nikłych pozostałości dawnych wio-

sek, zamieszkanych wyłącznie przez hurufitów, malunków

na ścianach porzuconych tekke i pałaców arystokracji oraz

tysięcy kaligraficznych kompozycji udało mu się przedstawić

427

wartości", jakich nabierały niektóre głoski w trakcie prze-

chodzenia z języków arabskiego i perskiego do tureckiego,

po czym z budzącą podziw precyzją odszukał i zaznaczył

poszczególne litery na fotografiach kilku osób. Patrząc na

te postaci z portretów — autor twierdził wręcz, że znacze-

nie malujące się na ich twarzach było łatwo dostrzegalne

i wyraźne nawet bez łacińskich liter — Galip poczuł taki

sam zimny dreszcz, jaki przeszył go, gdy przeglądał kolekcję

Celala znalezioną w szafie. Wertując strony pełne kiepskich

ilustracji, podpisanych jako podobizny Fazlallaha i dwóch

kalifów, „skopiowany z miniatury portret Mevläny" oraz

Hamit Kapłan — zdobywca medalu olimpijskiego w zapa-

sach", z przerażeniem spostrzegł wśród nich fotografię Celala,

zrobioną w latach pięćdziesiątych! Tak jak na pozostałych

wskazano na niej kilka liter, których położenie oznaczono

strzałkami. Na portrecie trzydziestopięcioletniego Celala F.M.

Ügüncü dopatrzył się w kształcie nosa litery U, w kącikach

oczu — Z, cała twarz zaś wydała mu się podobna do leżącej

na boku litery H. Przerzuciwszy szybko kilka stron, na ilu-

stracjach dołączonych do książki obok hurufickich szejchów,

słynnych imamów oraz tych, którzy odbyli podróż na tamten

świat i z powrotem, Galip ujrzał hollywoodzkie gwiazdy:

Gretę Garbo, Humphreya Bogarta, Edwarda G. Robinsona

i Bette Davis; były tam także ryciny i zdjęcia przedstawiające

znanych katów i gangsterów z Beyoglu, których przygody

Celal opisywał na początku kariery. Autor książki twierdził,

że każda z wyszukanych przez niego i wskazanych liter ma

dwa znaczenia: jedno jawne, nadane w alfabecie, i drugie

sekretne, które można wyczytać z twarzy.

Jeśli przyjąć, że wszystkie litery mają ukryte znaczenie ko-

jarzące się z jakimś pojęciem — wywodził dalej F.M. LJęuncu

428

to każdy skonstruowany z nich wyraz również ma dru-

gie, ukryte znaczenie. Mają je także zdania i akapity, słowem

wszystko, co zapisano za pomocą liter. Jeśli uznać, że to

znaczenie też można zapisać słowami, zdaniami, czyli znowu

literami, otrzymujemy trzecie i czwarte znaczenie i staje się ja-

sne, że mamy do czynienia z nieskończonym ciągiem tajnych

znaczeń, które da się odczytać, gdy zinterpretuje się poprzed-

nie. Można to przyrównać do sieci prowadzących przez całe

miasto niezliczonych ulic, przechodzących jedna w drugą,

czy też map, z których każda podobna jest do innej twarzy.

Czytelnik, który na podstawie własnej intuicji i wskazówek

autora próbuje rozszyfrować tajemnicę, nie różni się niczym

od podróżnego wędrującego zaznaczonymi na mapie ulicami

i powoli odkrywającego ich sekret — lecz im lepiej ów sekret

poznaje, tym staje się on głębszy, rozleglejszy, i nasz wędrowiec

zaczyna dostrzegać tajemnicę w ulicach, po których chodzi,

oraz we wzgórzach, na które się wspina, kryje się ona w obie-

ranych przez niego drogach, w odbywanych podróżach, w je-

go życiu. I wtedy, w chwili gdy czytelnicy, nieszczęśliwi ama-

torzy miłośnicy opowieści, pogrążają się i znikają w głębinach

tajemnicy, „objawia się" On, wyczekiwany zbawiciel, mahdi.

W punkcie, w którym życie i pismo się krzyżują, gdzie stykają

się ze sobą mapy i twarze, wśród ulic i znaczeń, podróżny

(niczym derwisz podążający mistyczną ścieżką) otrzymuje od

Niego wskazówkę i zaopatrzony w litery klucze zaczyna szu-

kać swej drogi. „Jakby na ulicach, które przemierza, pojawiły

się znaki drogowe", pisał F.M. Uęuncu z dziecinną radością.

Stąd wniosek, że jedyna trudność polega na tym, aby w ży-

ciu i piśmie umieć dostrzec znaki stawiane przez mahdiego.

F.M. Uęuncu był przekonany, że problem ten można roz-

wiązać — wystarczy postawić się na miejscu mahdiego i pró-

429

bować sobie wyobrazić jego ruchy; niczym szachista powin-

niśmy przewidywać kolejne posunięcia. Autor zwraca się do

czytelnika, by wraz z nim podjął taką próbę i wyobraził sobie

kogoś, kto zawsze i wszędzie potrafi dotrzeć do szerokiego

grona słuchaczy. „Na przykład — dodawał od razu — dzienni-

karza felietonistę". Jeżeli jego felietony czytują co dzień setki

tysięcy ludzi w całym kraju, na promach, w autobusach i dol-

muszach, w kawiarniach i zakładach fryzjerskich, to ktoś taki

idealnie się nadaje do rozpowszechniania sekretnych wska-

zówek, zostawianych przez mahdiego niczym drogowskazy.

Dla tych, którzy nie wiedzą o tajemnicy, felietony będą miały

tylko jedno znaczenie. Proste, oczywiste, widoczne na pierw-

szy rzut oka. Ci jednak, którzy czekają na mesjasza, wiedzą

o tajnych szyfrach i wzorach, na podstawie ukrytego drugiego

znaczenia liter będą mogli odkryć inny sens felietonów. Na

przykład jeśli pojawi się w nich zdanie umieszczone tam

przez mahdiego: „Rozmyślałem o tym, przyglądając się sobie

z zewnątrz...", zwyczajny czytelnik uzna jedynie, że brzmi

ono dziwnie, lecz znający sekret liter od razu będzie wiedział,

że jest to zaszyfrowana wiadomość, na którą od dawna czekał,

i wyposażony we właściwe kody, wyruszy w pełną przygód

drogę, która zawiedzie go do nowego życia.

Tytuł trzeciej części, Odkrywanie tajemnicy, można więc

było rozumieć nie tylko jako odnajdywanie na nowo idei

tajemnicy, której utrata wtrąciła Wschód w niewolę Zacho-

du, lecz także jako wyszukiwanie zdań, które mahdi wplótł

w swoje teksty.

F.M. Uęuncu omówił następnie wzory szyfrów propono-

wane przez Edgara Allana Poego w eseju A Few Words on

Secret Writing. Stwierdził, że są to systemy polegające na

zamianie kolejności liter w alfabecie, najbardziej zbliżone

430

do tych stosowanych w zaszyfrowanych listach Mansura al-

-Halladża oraz tych, których użyje mahdi, po czym w ostat-

nich wersach książki dość nieoczekiwanie doszedł do takiej

oto ważnej konkluzji: punktem wyjścia wszelkich szyfrów,

wszelkich kodów, są litery, które podróżny odczyta na włas-

nej twarzy. Każdy, kto chce ruszyć tą drogą, stworzyć nowy

świat, musi je najpierw tam dostrzec. Ta skromna książeczka,

którą czytelnik właśnie trzyma w ręku, jest wskazówką, jak

ich szukać. Zawiera wstępne informacje o szyfrach i kodach

prowadzących do tajemnicy. Umieszczanie ich w tekstach

będzie zadaniem mahdiego, który wkrótce zajaśnieje wśród

nas niczym wschodzące słońce.

Galip pojął nagle, że wyraz „słońce" stanowi nawiązanie

do imienia Szemsa*, zamordowanego „ukochanego" Mevlany.

Odłożył przeczytaną już książkę i pobiegł do łazienki, by

przejrzeć się w lustrze. Niepozorna myśl, która wcześniej

ledwie kiełkowała w jego głowie, teraz zmieniła się w praw-

dziwe przerażenie: „Celal już dawno temu odczytał znaczenie

wypisane na mojej twarzy!". Ogarnęło go uczucie, jakiego

doznawał w dzieciństwie i wczesnej młodości, ilekroć coś

przeskrobał, że stał się kimś innym albo poznał jakąś tajem-

nicę, uczucie, że wszystko się skończyło, że to, co się stało,

już się nie odstanie, i zaraz nastąpi katastrofa.

Od tej chwili jestem kimś innym — powiedział; za-

brzmiało to jak słowa dziecka bawiącego się w jakąś grę, a jed-

nocześnie kogoś, kto wyrusza w drogę bez powrotu.

Było dwanaście po trzeciej; miasto spowijała magiczna

cisza, jaka zdarza się wyłącznie o tej porze. Nie była to właści-

wie cisza, jednocześnie bowiem w tej ciszy rozlegał się ledwie

* Szems (tur.) — słońce.

431

słyszalny, dochodzący gdzieś z oddali dźwięk generatorów

jakiegoś statku. Uznał, że czas działać, ale powstrzymywała

go jeszcze chwilę myśl o tym, o czym przez ostatnie trzy dni

usiłował zapomnieć: jeśli Celal nie nadeśle do redakcji no-

wego tekstu, od jutra jego rubryka będzie pusta. Coś takiego

nie zdarzyło się ani razu przez te wszystkie lata. Wolał sobie

tego nawet nie wyobrażać, jakby niepojawienie się felietonu

miało oznaczać, że Celal i Ruya, wesoło gawędzący w jakiejś

kryjówce gdzieś w Stambule, nie będą już czekać na Galipa.

Wyjął z szafy na chybił trafił jakiś felieton i zaczął czytać. Ja

też mógłbym taki napisać! — pomyślał. Miał na to gotowy

przepis. Nie, nie ten, który trzy dni wcześniej w redakcji

dał mu stary felietonista, lecz swój własny. „Przeczytałem

wszystkie twoje felietony, wiem wszystko, wiem, wiem!" —

ostatnie słowo wypowiedział na głos. Zaczął czytać następny

felieton. Trudno było to jednak nazwać czytaniem, bo choć

prześlizgiwał się wzrokiem po kolejnych wersach, powtarza-

jąc bezgłośnie wyrazy, skupiał się na ich drugim znaczeniu,

ukrytym w słowach i literach, a gdy do niego docierał, czuł,

że jest coraz bliżej Celala. Czym jest bowiem czytanie, jeśli

nie powolnym zdobywaniem cudzej pamięci?

Był gotowy stanąć przed lustrem i odczytać litery ukryte

we własnej twarzy. Poszedł do łazienki. Dalej wszystko poto-

czyło się w błyskawicznym tempie.

Wiele miesięcy później, za każdym razem, gdy wśród mil-

czących, powściągliwych przedmiotów imitujących rzeczy,

które znał trzydzieści lat wcześniej, zasiadał za biurkiem, by

napisać kolejny felieton, Galip przypominał sobie ów mo-

ment przed lustrem i nieodmiennie przychodziło mu na myśl

jedno słowo, by to opisać: zgroza. Co prawda w pierwszym

432

momencie, gdy spojrzał na swe odbicie, nie ogarnął go strach.

Czuł pustkę, choć nie wiedział, czego mu brakowało, jakby

wszystko przestało go interesować. W jaskrawym świetle na-

giej żarówki patrzył na własną twarz jak na oblicze premiera

albo aktora filmowego, które tak często widywał w gazetach,

że się do niego przyzwyczaił. Nie miał wrażenia, że rozwią-

zuje zagadkę, którą rozwiązywał od wielu, wielu dni; spoglą-

dał w lustro obojętnie, jakby widział w nim znoszony stary

płaszcz czy najzwyklejszy zimowy poranek. Albo wysłużony

parasol, którego widok tak mu spowszedniał, że właściwie go

nie zauważał. Tak przywykłem do życia sam na sam ze so-

bą, że przestałem dostrzegać własną twarz — miał pomyśleć

dużo później. Ale ten brak zainteresowania nie trwał długo.

Gdy odzyskał zdolność patrzenia na swoją twarz tak jak na

twarze z oglądanych od kilku dni fotografu, od razu zaczął

wychwytywać widoczne na niej zarysy liter.

Zdziwił się, że może spoglądać na nią niczym na zapisaną

kartkę papieru, tablicę zawierającą znaki przeznaczone dla in-

nych twarzy, innych oczu, ale w pierwszej chwili nie zastana-

wiał się nad tym, gdyż jego uwagę natychmiast przyciągnęły

litery coraz mocniej rysujące się między brwiami a oczami.

Wkrótce stały się tak wyraźne, że nie pojmował, jak mógł nie

dostrzec ich wcześniej. Przyszło mu na myśl, że to złudze-

nie wywołane zbyt intensywnym wpatrywaniem się w twa-

rze i litery na fotografiach, rodzaj déjà vu, być może jakaś

część uparcie prowadzonej gry, ale gdy na moment odwracał

wzrok, a potem znów spoglądał w lustro, wciąż widział w tym

samym miejscu kształt tych samych liter, które nie znikały

i nie pojawiały się nagle jak na rysunkowych szaradach w pi-

semkach dla dzieci, gdzie raz widać drzewo, a raz złodzieja

schowanego w gałęziach. Były tam, ukryte w rysach, które

433

Galip oglądał codziennie rano podczas golenia, na zaokrąglo-

nej płaszczyźnie zwanej twarzą, w kształcie nosa, w którym

wszyscy hurufici dopatrywali się 'alifu. Jakby trudniej było

nie odczytywać liter, niż je odczytywać. Chcąc się pozbyć

irytującej maski zakrywającej twarz, Galip próbował je zigno-

rować; w tym celu przywołał na pomoc wszystkie pogardliwe

myśli, jakie nasunęły mu się podczas wielu dni wnikliwej lek-

tury hurufickich dzieł i uważnego oglądania fotografu, a jakie

na wszelki wypadek skrupulatnie gromadził w pamięci. Starał

się uruchomić sceptycyzm, który wszystko, co ma związek

z twarzami i literami, kazał mu uznawać za śmieszne, nacią-

gane i dziecinne, lecz linie i krzywizny twarzy tak wyraźnie

układały się w kształt liter, że nie potrafił odejść od lustra.

Wtedy właśnie opanowało go uczucie, które potem miał

nazwać zgrozą. Wszystko jednak stało się tak nagle, tak szybko

dostrzegł na swej twarzy litery oraz słowo, które tworzyły, że

nie potrafił potem określić, czy uczucie to ogarnęło go dlate-

go, że jego twarz zmieniła się w maskę, czy dlatego, że to, co

z niej wyczytał, było przerażające.

Litery wskazywały tajemnicę, którą znał od lat, lecz prag-

nął o niej zapomnieć, prawdę, którą pamiętał, choć sądził, że

o niej zapomniał, o której się dowiedział, choć był przekonany,

że nigdy jej nie poznał; potem, kiedy chciał ją opisać, wyrażał

ją zupełnie innymi słowami. Ale wtedy, gdy z całą pewnością

ujrzał litery na swej twarzy i odczytał je, wszystko wydało mu

się nieskomplikowane i zrozumiałe. Pomyślał, że przecież

zna to, co zobaczył, i nie powinien się dziwić. Być może to,

co potem nazwał zgrozą, było jedynie zdumieniem, że praw-

da może być tak prosta — taki przerażający rys ma czasem

sytuacja, w której w jakimś nagłym przebłysku nasz umysł

smukłą szklaneczkę do herbaty stojącą na stoliku postrzega

434

jako niewiarygodnie piękny przedmiot, podczas gdy oczy, tak

jak dawniej, nie widzą w niej niczego fascynującego.

Doszedłszy do wniosku, że litery rzeczywiście na coś

wskazują i nie są jedynie złudzeniem, Galip opuścił łazien-

kę. Pomyślał, że uczucie zgrozy nie dotyczyło przemiany

twarzy w maskę, w twarz kogoś innego, w pokrytą znakami

tablicę, lecz wypływało z tego, co owa tablica pokazywała.

Zgodnie bowiem z zasadami tej niezwykłej gry litery widniały

na twarzy każdego człowieka. Był o tym tak głęboko prze-

konany, że stanowiło to dla niego swoiste pocieszenie, lecz

gdy w przedpokoju spojrzał na półki szafy bibliotecznej, po-

czuł w sercu przeszywający ból. Tęsknota za Ruyą i Celalem

była tak dojmująca, że ledwie ustał na nogach. Jakby jego

ciało i dusza porzucały go za karę za niepopełnione grzechy,

jakby cały jego umysł wypełniało wyłącznie poczucie klęski

i upadku, jakby wszystkie bolesne wspomnienia i tajemnice,

tak łatwo odrzucane i zapominane przez innych, spoczęły na

nim ogromnym ciężarem i przygniatały go do ziemi.

Odtąd za każdym razem, gdy próbował sobie przypomnieć,

co robił w ciągu tych czterech, pięciu minut po tym, jak spoj-

rzał w lustro (wszystko działo się tak szybko), powracało

wspomnienie owego momentu w przedpokoju, tego, co się

z nim działo między szafą a oknem wychodzącym do szybu

wentylacyjnego, w chwili gdy opanowała go zgroza: jak nie

mógł zaczerpnąć powietrza i chciał odejść jak najdalej od lu-

stra, które pozostawił za sobą w ciemności, jak na jego czole

zbierały się kropelki potu. Przez moment wyobrażał sobie,

że wraca do łazienki i niczym strup z rany zdziera z twarzy

przylegającą do niej cienką maskę, i nie potrafi już odczytać

ukazujących się spod niej liter — tak jak nie mógł odczytać

słów i znaków ujrzanych w napisach na murach, na szyldach

435

i plastikowych torbach. Aby zapomnieć o bólu, próbował

czytać wyjęty z szafy felieton, ale wiedział już wszystko, znał

każde słowo, które napisał Celal, jakby wyszło spod jego włas-

nego pióra. Wyobraził sobie — w przyszłości miał to czynić

jeszcze nieraz — że jest ślepy, zamiast oczu ma marmurowe

kulki z dziurami w miejscu źrenic, zamiast ust — wlot pieca,

zamiast nozdrzy — zardzewiałe nakrętki. Ilekroć pomyślał

o własnej twarzy, uświadamiał sobie, że widoczne na niej

litery Celal dostrzegł pierwszy. Wiedział, że kiedyś Galip tak-

że je ujrzy, i wciągnął go w tę grę (potem, gdy Galip sobie to

wszystko przypominał, nie był do końca pewien, czy rzeczy-

wiście w tych pierwszych minutach potrafił myśleć aż tak

klarownie). Chciał płakać, ale nie mógł, miał wrażenie, że

się dusi, nie umiał opanować jęku dobywającego się z gardła;

bezwiednie sięgnął ręką do klamki okna, by zajrzeć do szybu,

do mrocznika, w głąb tego, co niegdyś było studnią. Poczuł

się jak dziecko próbujące naśladować kogoś, kogo nie zna.

Otworzył okno i wychylił się w mrok; oparty łokciami

o futrynę, zwrócił twarz ku bezdennej otchłani szybu. Poczuł

dochodzący z dołu smród, odór odpadków, zbierających się

tam od ponad półwiecza gołębich odchodów, brudu, miej-

skiego kurzu, błota, smoły i beznadziei. Wrzucano tu rzeczy,

o których chciano zapomnieć. Miał ochotę rzucić się w tę

otchłań bez powrotu, we wspomnienia, po których w pamięci

dawnych mieszkańców kamienicy nie pozostał najlżejszy

nawet osad, w ciemność, tkaną przez Celala długie lata i zdo-

bioną motywami studni, tajemnicy i strachu, zaczerpniętymi

z dawnej poezji, ale patrzył tylko w głąb szybu jak pijak,

próbując sobie przypomnieć dawne czasy.

Wspomnienia z dzieciństwa, które spędził w tym domu

z Ruyą, były ściśle związane z zapachem szybu — to z niego

436

powstali: tamto niewinne dziecko, którym był kiedyś, mło-

dzieniec idealista, szczęśliwy mąż i prosty obywatel, żyjący

na obrzeżach tajemnicy. Pragnienie przebywania w tej chwili

z Ruyą i Celalem tak się nasiliło, że chciało mu się krzyczeć.

Niczym w sennym koszmarze połowa ciała została odcięta

na jego oczach i zabierano ją nie wiadomo dokąd, w jakieś

odległe i mroczne miejsce; jedynym sposobem, by uwolnić

się z tej pułapki, był jak najgłośniejszy krzyk. Lecz Galip jedy-

nie wpatrywał się w bezdenną czeluść, czując na policzkach

chłód zimowej nocy i mokrego śniegu. Tylko gdy się nad nią

pochylał, miał poczucie, że ból, który od tylu dni w sobie

nosił, może z kimś podzielić, że to, co niejasne i przerażające,

staje się zrozumiałe, a to, co w przyszłości nazwie tajemnicą

klęski, biedy i upadku, wychodzi na jaw, tak jak pułapka

misternie zastawiona na niego przez Celala. Wychylony do

połowy z okna w mroczną pustkę, bardzo długo wpatrywał się

w dół, tam gdzie niegdyś znajdowała się bezdenna studnia.

Dopiero gdy na policzkach, szyi i czole poczuł gryzący chłód,

cofnął się i zamknął okno.

Dalsze wydarzenia były jasne i zrozumiałe. Kiedy potem

wspominał, co robił do świtu, wszystkie czynności wydawa-

ły mu się logiczne, niezbędne i jak najbardziej na miejscu;

pamiętał nawet, że był wtedy spokojny i stanowczy. Poszedł

do salonu i na chwilę usiadł w fotelu, żeby odpocząć. Upo-

rządkował rzeczy na biurku, papiery, wycinki i fotografie

powkładał z powrotem do pudełek, te zaś z kolei odłożył na

miejsce, do szafy. Uprzątnął bałagan, nie tylko ten, którego

sam narobił, mieszkając tu dwa dni, ale również wcześniej-

szy, którego sprawcą był Celal: opróżnił popielniczki, umył

szklanki i filiżanki, otworzył okna i przewietrzył mieszkanie.

Potem obmył twarz, zrobił sobie mocną kawę i postawiwszy

437

na uprzątniętym blacie starą i ciężką maszynę do pisania

marki Remington, usiadł przy biurku. Papier był w szufladzie;

wyjął kartkę, włożył do maszyny i zaczął pisać.

Przez dwie godziny nie wstawał od biurka. Wszystko znaj-

dowało się teraz na właściwym miejscu, a on pisał, natchniony

bielą i czystością pustej kartki. Uderzając w klawisze maszy-

ny, wydające dźwięk swojski jak dobrze znana melodia, miał

wrażenie, że to, co teraz przelewa na papier, miał w głowie

od bardzo dawna. Od czasu do czasu musiał zwolnić tempo,

zastanowić się chwilę, by znaleźć pasujące słowo, ale pisał,

jak to określał Celal, bez zmuszania się — pozwalał słowom

i zdaniom płynąć swobodnie.

Pierwszy felieton zaczął słowami: „Spojrzałem w lustro

i przeczytałem własną twarz", drugi: „Przyśniło mi się, że

w końcu stałem się tym kimś, kim od lat pragnąłem być".

Punktem wyjścia do trzeciego były opowieści o starym

Beyoglu. Dwa ostatnie napisał z jeszcze większą łatwością,

a jednocześnie z głębszym bólem i nadzieją niż pierwszy. Był

pewien, że będą idealnie pasować do pragnień i oczekiwań

czytelników rubryki Celala. Na końcu każdego podpisał się

jako Celal — nie na darmo w gimnazjum i liceum na ostatnich

stronach zeszytów ćwiczył podrabianie jego podpisu.

Gdy zrobiło się jasno, a z ulicy dobiegł hurgot pojemników

na śmieci, uderzających o boki przejeżdżającej śmieciarki,

Galip przyjrzał się dokładniej zdjęciu Celala w książce F.M.

Uęuncu. Na innej stronie pod bladą, niewyraźną fotografią nie

było podpisu — Galip pomyślał, że być może to podobizna

autora. Przeczytał z uwagą życiorys zamieszczony na począt-

ku książki, starając się obliczyć, ile lat miał F.M. Uęuncu, gdy

w 1962 roku wziął udział w nieudanej próbie puczu. Skoro

podczas służby w Anatolu — był wtedy w randze porucznika

438

oglądał walki dopiero zaczynającego zapaśniczą karierę

Hamita Kaplana, musiał być w wieku Celala. Galip jeszcze

raz przejrzał roczniki absolwentów akademu wojskowej z lat

1944, 1945 oraz 1946 i natrafił w nich na kilka twarzy, które

mogły być tą z nie podpisanej ilustracji w Odkryciu tajemnicy,

lecz najbardziej rzucająca się w oczy cecha widniejącego na

niej młodego człowieka — łysina — na zdjęciach z roczników

zasłonięta była oficerską czapką.

O wpół do dziewiątej Galip, ubrany w palto, z maszyno-

pisami felietonów w kieszeni marynarki, niczym spieszący

do pracy ojciec rodziny wybiegł z kamienicy Miasto Serc

i przeszedł szybko na drugą stronę ulicy. Nikt go nie widział,

nikt za nim nie zawołał. Niebo było bezchmurne, jego błękit

przybrał chłodny odcień, na chodnikach leżały lód, śnieg

i błoto. Wszedł do pasażu, gdzie znajdował się zakład fry-

zjerski Wenus — ten sam, z którego w czasach, gdy Galip

był mały, co dzień przychodził fryzjer, by ogolić Dziadka,

i do którego później chodzili razem z Celalem. W warsztacie

ślusarskim na końcu pasażu zlecił dorobienie dodatkowego

klucza do mieszkania, a od sprzedawcy gazet na rogu kupił

Milliyet". W barze mlecznym Sutisz, w którym Celal czasami

jadał śniadania, zamówił jajka sadzone, śmietanę z miodem

i herbatę. Czytając przy jedzeniu felieton, pomyślał, że bo-

haterowie powieści detektywistycznych kupowanych przez

Ruyę, gdy uda im się powiązać poszlaki w sensowną całość,

muszą mieć podobne odczucia do tych, które opanowały go

teraz. Czuł się jak detektyw, który znalazł właściwy klucz do

tajemnicy i szykuje się, by otworzyć nim nowe drzwi.

Felieton zamieszczony w gazecie w sobotę był ostatnim

w teczce z zapasami, którą Galip widział w redakcji, i podob-

nie jak wcześniejsze został już kiedyś, dawno temu, opubliko-

439

wany; tym razem jednak Galip nie próbował nawet rozwikłać

drugiego znaczenia liter. Po śniadaniu, czekając na przystanku

na dolmusz, rozmyślał, kim był jeszcze do niedawna i jakie ży-

cie do niedawna prowadził: rano w drodze do pracy czytał ga-

zetę, myślał o godzinie powrotu do domu, wyobrażał sobie żo-

nę, jak śpi w ich wspólnymi łóżku. Łzy napłynęły mu do oczu.

No proszę, wystarczy, by człowiek pojął, że stał się kimś

innym — pomyślał Galip, gdy dolmusz mijał pałac Dolma-

bahęe — a już wierzy, że cały świat wywrócił się do góry

nogami. Stambuł, na który patrzył z okien samochodu, nie

był już dawnym, znajomymi Stambułem, lecz innym mia-

stem, którego tajemnice dopiero co odkrył i o którym będzie

w przyszłości pisał.

Redaktor naczelny i kierownicy działów byli na zebra-

niu. Galip zapukał do drzwi pokoju Celala, odczekał chwilę

i wszedł do środka. Nic się w nim nie zmieniło, odkąd był tu

po raz ostatni, wszystkie przedmioty i sprzęty pozostawały

na swoich miejscach. Zasiadł za biurkiem i pospiesznie przej-

rzał zawartość szuflad: stare zaproszenia na koktajle z okazji

otwarcia czegoś tam, manifesty nadesłane przez rozmaite

ugrupowania z prawej i lewej strony sceny politycznej, wycin-

ki, które wpadły mu w oko poprzednim razem, guziki, krawat,

zegarek na rękę, puste buteleczki po atramencie, lekarstwa

i okulary przeciwsłoneczne, na które poprzednio nie zwrócił

uwagi... Włożył je z powrotem do szuflad i wyszedł z pokoju.

W hali redakcyjnej dostrzegł siedzącego przy biurku starego

felietonistę Neszatiego. Stojące obok krzesło, które podczas

poprzedniej wizyty zajmował redaktor rubryki towarzyskiej,

teraz było puste. Galip podszedł i usiadł na nim.

Poznaje mnie pan? — zapytał po chwili starszego męż-

czyznę.

440

Oczywiście! Jest pan jednym z kwiatów w moim ogro-

dzie pamięci — odpowiedział felietonista, nie unosząc głowy

znad biurka. — Pamięć jest ogrodem. Czyje to słowa?

Celala Salika.

Nie, Bottfolia — dziennikarz wreszcie podniósł wzrok

i spojrzał na Galipa. — Z klasycznego tłumaczenia Ibn Ze-

rhaniego. Celal Salik, jak zwykle, pożyczył to od niego. Tak

jak pan pożyczył sobie okulary Celala.

Okulary są moje — oświadczył Galip.

Czyżby okulary, tak jak ludzie, były tworzone parami?

Niech pan mi je pokaże.

Galip zdjął okulary i podał je felietoniście. Ten oglądał je

przez chwilę, po czym ostrożnie włożył na nos i nagle stał

się podobny do legendarnego gangstera z lat pięćdziesiątych,

opisywanego przez Celala w jednym z felietonów, właści-

ciela nocnego lokalu, burdelu i kasyna, tego, który zaginął

w czarnym cadillacu. Z tajemniczym uśmiechem odwrócił

się do Galipa.

Nie na darmo mówią, że od czasu do czasu trzeba spoj-

rzeć na świat oczami kogoś innego. Podobno wtedy zaczyna

się dostrzegać tajemnicę świata i człowieka. Czy pan wie, kto

to powiedział?

Uęuncu.

On nie ma z tym nic wspólnego. To głupek i tyle —

żachnął się stary felietonista. — Żałosny typ, jeden z tych

dziwaków... Od kogo o nim słyszałeś?

Celal powiedział mi, że to jeden z jego pseudonimów,

którego używa od lat.

Jak człowiek na dobre straci rozum, to nie dość, że

odrzuca własną przeszłość i wypiera się autorstwa tego, co

sam napisał, ale jeszcze zaczyna sięgać po cudze i przedsta-

441

wiać jako własne. Nie sądzę jednak, by nasz szanowny pan

Celal zbzikował do tego stopnia. Musiało być coś na rzeczy,

skoro tak bezczelnie skłamał. F.M. Uęuncu istniał naprawdę,

to był człowiek z krwi i kości. Oficer, który dwadzieścia pięć

lat temu zasypywał listami naszą redakcję. Gdy opubliko-

waliśmy jeden czy dwa — z czystej uprzejmości — zaczął

ostentacyjnie przychodzić do redakcji, jakby pracował tu na

etacie felietonisty. Potem zniknął, na dwadzieścia pięć lat ślad

po nim zaginął. Aż tu nagle w zeszłym tygodniu pojawił się

jak diabeł z pudełka, z tą samą świecącą łysą glacą. Przyszedł

spotkać się ze mną, bo uwielbia moje teksty. Był zmartwiony,

twierdził, że pojawiły się znaki.

Jakie znaki?

No, przecież pan wie. Czy Celal panu nie powiedział?

No, te stałe gadki: czas się wypełnił, pojawiły się znaki, pora

wyjść na ulice. Dzień sądu, rewolucja, wyzwolenie Wschodu...

Przedwczoraj rozmawialiśmy o panu z Celalem.

Gdzież to się on ukrywa?

Nie pamiętam...

Jest zebranie u naczelnego — uśmiechnął się stary fe-

lietonista. — Zaraz wywalą twojego kuzynka Celala na zbity

pysk, bo od dawna nic nie napisał. Powiedz mu, że zaproponu-

ją mi jego rubrykę, felietony na drugiej stronie, ale odmówię.

Przedwczoraj, gdy Celal opowiadał o puczu, w który

obaj byliście zamieszani, wyrażał się o panu z sympatią.

Kłamstwo. Zdradził nas i teraz nienawidzi zarówno

mnie, jak i wszystkich pozostałych — oświadczył felietoni-

sta. W ciemnych okularach, które wciąż miał na nosie, nie

przypominał już dawnego gangstera z Beyoglu, ale raczej

mistrza". — Sprzedał nas. Oczywiście na pewno powiedział

ci coś wręcz przeciwnego, że to on sam wszystko zorgani-

442

zował, ale twój wujek Celal dołączył do nas dopiero wtedy,

gdy wszyscy zaczęli wierzyć, że się uda. Przedtem, kiedy

zaczęły powstawać rozrastające się w całej Anatolu sieci „czy-

tających", kiedy przekazywano sobie wieści o piramidach,

minaretach, masońskich symbolach, pojedynczych oczach,

cyrklach, jaszczurkach, seldżuckich kopułach, znakowanych

banknotach carskiej Rosji i wilczych czaszkach, Celal zbierał

portrety „czytających", tak jak dziecko zbiera fotosy artystów.

Pewnego razu wymyślił historię o domu pełnym maneki-

nów, kiedy indziej znów zaczął opowiadać o oku, które śledzi

go na wąskich uliczkach w mroku nocy. Zrozumieliśmy, że

chce do nas dołączyć, i przyjęliśmy go. Mieliśmy nadzieję,

że otworzy łamy gazety dla naszej sprawy, pomoże wciągnąć

w nią niektórych wojskowych. Nic z tego! W owych czasach

kręciło się wokół niego wielu różnych pomyleńców, darmo-

zjadów, typów pokroju F.M. Uęuncu; pierwsze, co zrobił, to

się z nimi zwąchał. Potem nawiązał kontakty z inną grupą

typów spod ciemnej gwiazdy, takich, co używają szyfrów,

kodów, gier literami. Każdą z tych znajomości przedstawiał

jako osobisty sukces i wykłócał się o to, jaki fotel ministerial-

ny zajmie po przewrocie. Aby wzmocnić swą pozycję, zaczął

opowiadać, że spotyka się z przedstawicielami niedobitków

tarikatów*, tymi, którzy wyczekują nadejścia mahdiego albo

otrzymują wieści od przebywających na wygnaniu osmań-

skich książąt, siedzących bezczynnie we Francji czy Portuga-

lu. Pokazywał listy otrzymywane od różnych, jak się potem

okazało, nieistniejących osób. Opowiadał, że odwiedzają go

w domu potomkowie paszów i szejchów, że powierzają mu

* Od 1925 r. działalność muzułmańskich bractw religijnych była w Turcji

zakazana.

443

rękopisy pełne tajemnic oraz testamenty, a nocami w sekre-

cie spotyka się w redakcji z różnymi dziwnymi osobnikami.

Wszystkich tych ludzi po prostu wymyślił. Kiedy na dodatek

rozeszła się pogłoska, że po przewrocie ma zostać ministrem

spraw zagranicznych, choć przecież nie umiał ani w ząb po

francusku, uznałem, że nadeszła pora przekłuć ten balon.

W tym czasie w swoich felietonach wspominał jakieś

mroczne historie (nazywał je spuścizną po człowieku legen-

dzie), wypisywał banialuki o spisku, który ujawni nie znane

fakty z naszej historu, bełkotał coś o prorokach, mahdich

i Sądzie Ostatecznym. Miałem tego dość, więc napisałem i za-

mieściłem w swojej rubryce felieton, w którym wyłożyłem,

jak się rzeczy mają, i okrasiłem go cytatami z Ibn Zerhaniego

i Bottfolia. A to tchórz! Zaraz rozstał się z nami i dołączył do

tamtych grup. Aby udowodnić nowym przyjaciołom, mają-

cym ściślejsze powiązania z młodymi oficerami, że osoby,

które nazwałem wymyślonymi, rzeczywiście istnieją, ponoć

sam się w nie wcielał. Pewnego razu wieczorem pojawił się

pod kinem w Beyoglu przebrany za mahdiego, a może za

sułtana Mehmeta Zdobywcę, i do patrzącego nań ze zdumie-

niem tłumu zaczął wygłaszać kazanie, że cały naród powinien

zmienić strój i wkroczyć w nowe życie, że amerykańskie filmy

są równie beznadziejne jak krajowe i naśladowanie ich nie

ma sensu. Chciał podburzyć widzów czekających na seans,

poprowadzić masy przeciwko producentom z Yeszilęam.

Już nie tylko „biedni mali burżuje", o których wspomi-

nał w felietonach, mieszkający przy brudnych uliczkach,

w rozpadających się drewnianych domach w peryferyjnych

dzielnicach miasta, lecz cały naród turecki, podobnie zresztą

jak dzisiaj, oczekiwał pojawienia się zbawiciela. Jak zawsze

szczerze i z nadzieją ludzie wierzyli, że jeśli nastąpi przewrót

444

chleb stanieje, jeśli grzesznicy zostaną poddani torturom —

zapanuje raj na ziemi. Ale z powodu nienasyconych ambicji

Celala i jego chęci skupienia wszystkich wokół siebie grupy

spiskowców wystąpiły przeciwko sobie, przewrót skończył

się niepowodzeniem, czołgi, które ruszyły w nocy na stacje

radiowe, zawróciły do koszar. Jak to się skończyło? Jak pan

widzi, nadal się czołgamy, wstydzimy przed Europejczykami,

i tylko od czasu do czasu tak oddajemy głos, by gdy przyjadą

zagraniczni dziennikarze móc z ulgą przyznać, że jesteśmy do

nich podobni. Nie oznacza to jednak, że nie ma już nadziei,

żadnej drogi wyjścia. Gdyby angielscy filmowcy zechcieli

porozmawiać ze mną, a nie z Celalem, wyjawiłbym im sekret,

jak to zrobić, aby Wschód jeszcze wiele dziesiątków tysięcy

lat szczęśliwie pozostawał Wschodem.

Drogi panie Galipie, synu, twój kuzyn Celal jest kaleką,

żałosnym człowiekiem. W odróżnieniu od niego my, aby być

sobą, nie musimy chować w szafach peruk, sztucznych bród,

historycznych kostiumów ani osobliwych strojów. Mahmut I

co wieczór wędrował po mieście w przebraniu, ale wie pan

w jakim? Zamieniał turban padyszacha na fez, brał laskę,

i tyle! Nie potrzeba żadnej wielogodzinnej charakteryzacji, tak

jak w przypadku Celala, żadnych krzykliwych, dziwacznych

ubrań ani łachmanów żebraka. Nasz świat stanowi całość, nie

rozpadł się na kawałki. Rzeczywiście, kryje się w nim inny,

ale nie jest to — tak jak na Zachodzie — świat ukryty za de-

koracjami, zewnętrznym sztafażem, nie wystarczy odsunąć

zasłony, by go z tryumfem obnażyć. Nasz skromny świat jest

wszędzie, nie ma jakiegoś centralnego punktu, nie zazna-

czono go na mapach. I na tym polega nasza tajemnica; pojąć

ją trudno, niezwykle trudno. Wymaga to wielkiego wysiłku.

Ilu jest dzielnych ludzi, pytam się, rozumiejących, że sami

445

są światem, którego tajemnicy poszukują, a świat jest nimi?

Jedynie ci, którzy osiągną ten stopień świadomości, mogą

się przebierać i stawać innymi osobami. Z twoim kuzynem

Celalem łączy nas jedno tylko uczucie: obaj współczujemy

tym biednym gwiazdom filmowym, które nie potrafią być ani

sobą, ani kimś innym. A jeszcze bardziej żal mi naszych roda-

ków, którzy dostrzegają w nich samych siebie. Ten naród, ba,

cały Wschód mógł zostać ocalony, lecz twój wujek, twój kuzyn

Celal sprzedał go dla zaspokojenia własnych żądz. A teraz boi

się swego dzieła i ucieka przed całym narodem, przebierając

się w dziwaczne stroje. Dlaczego się ukrywa?

Sam pan wie — odparł Galip. — Co dzień na ulicach

zostaje popełnionych kilkanaście morderstw politycznych.

To są zabójstwa nie z przyczyn politycznych, lecz

z przyczyn duchowych. A nawet jeśli fałszywi członkowie

bractw, fałszywi marksiści i fałszywi faszyści walczą ze sobą,

to co Celalowi do tego? On nikogo już nie obchodzi. Ukry-

wając się, prowokuje śmierć; pragnie, byśmy wierzyli, że

nadał jest na tyle ważny, że ktoś może chcieć go zastrzelić.

W okresie rządów Partu Demokratycznej* pracował tu pewien

nieżyjący już felietonista, człowiek o dobrym sercu, spokojny

i bojaźliwy. Aby zwrócić na siebie uwagę, co dzień pod pseu-

donimem pisał donos na siebie do prokuratora zajmującego

się prasą — miał nadzieję, że zostanie wszczęte postępowanie

przeciwko niemu, dzięki czemu zyska rozgłos. Posuwał się

nawet do tego, że sugerował, iż to my wysyłamy te donosy.

* Partia Demokratyczna — zarejestrowana w 1946 r. partia opozycyjna,

która w 1950 r. zwyciężyła w pierwszych wielopartyjnych wyborach.

Utrzymała się przy władzy do przewrotu wojskowego w 1960 r., po

którym została zdelegalizowana, a jej przywódcę, premiera Adnana

Menderesa, aresztowano i stracono.

446

Rozumie pan? Szanowny pan Celal wraz z pamięcią stracił też

chyba przeszłość, jedyną więź łączącą go z tym krajem. To nie

przypadek, że nie jest w stanie pisać nowych felietonów.

Przysłał mnie tu — odezwał się Galip, wyciągając z kie-

szeni maszynopisy. — Kazał mi dostarczyć do redakcji nowe

teksty.

Pokaż je.

Nie zdejmując ciemnych okularów, stary dziennikarz za-

brał się za czytanie trzech nowych felietonów, a Galip zauwa-

żył, że na biurku ma rozłożone tłumaczenie Pamiętników zza

grobu Chateaubrianda w starym alfabecie. Kiedy z pokoju

redaktora naczelnego wyszedł wysoki mężczyzna, felietonista

dał mu znak ręką.

Nowe teksty szanownego pana Celala — zawołał. — To

samo samochwalstwo, co zawsze, to samo...

Zaraz poślę je na dół, niech natychmiast złożą — odpo-

wiedział tamten. — A już mieliśmy znowu dać któryś z jego

starych felietonów...

Przez jakiś czas to ja będę przynosił nowe materiały

wtrącił Galip.

A dlaczego on się nie pokazuje? — zaciekawił się wy-

soki mężczyzna. — Ostatnio mnóstwo ludzi o niego pyta.

Nocami obaj włóczą się w przebraniu — powiedział

stary felietonista, ruchem głowy wskazując na Galipa. Wysoki

mężczyzna uśmiechnął się i poszedł sobie. — Tropem ciem-

nych spraw, dziwnych sekretów, upiorów z przeszłości i ludzi

zmarłych sto dwadzieścia lat temu krążycie po bocznych

uliczkach pełnych duchów, wśród meczetów o rozpadających

się minaretach, wśród ruin, opustoszałych domów, porzuco-

nych tekke, handlarzy heroiną i fałszerzy, skryci pod dziwny-

mi przebraniami, maskami i ciemnymi okularami. Bardzo się

447

pan zmienił, drogi Galipie, od czasu naszego poprzedniego

spotkania. Blady, z zapadniętymi oczami, wydaje się pan kimś

innym. Ach, te nie kończące się noce w Stambule... Zjawa,

której wyrzuty sumienia nie dają spać... Przepraszam, co pan

mówi?

Może mi pan oddać okulary? Pójdę już.

10.

PONOĆ TO JA JESTEM BOHATEREM

O osobistym stylu: początkujący pisarz

zawsze zaczyna od naśladowania tego,

co przed nim napisali inni.

To rzecz całkiem naturalna.

Czyż dzieci nie zaczynają

mówić, naśladując dorosłych?

Tahir-ul Mevlevi, Edebiyat Lugati

Spojrzałem w lustro i przeczytałem własną twarz. Lustro było

spokojnym morzem, a moja twarz — wyblakłą kartką papieru

zapisaną długopisem w kolorze morskiej zieleni. „Dziecko,

jesteś blady jak papier!", mówiła dawniej twoja mama, twoja

piękna mama, czyli moja ciocia, gdy patrzyłem pustym wzro-

kiem. Patrzyłem pustym wzrokiem, bo nieświadomie bałem

się tego, co było wypisane na mej twarzy; patrzyłem tak, bo

się bałem, że nie zastanę cię już w miejscu, w którym cię

zostawiłem. W miejscu, w którym cię zostawiłem — wśród

starych stołów, zmęczonych krzeseł, przyćmionych lamp,

gazet, zasłon i papierosów. Zimą szybko robiło się ciemno.

Gdy się ściemniało, gdy zamykano drzwi i zapalano świat-

ła, myślałem o tobie, siedzącej w kącie: kiedy byliśmy mali

na innym piętrze, kiedy dorośliśmy — za tymi samymi

drzwiami.

Czytelniku, och, czytelniku — rozumiesz, że mówię o ku-

zynce, mieszkającej pod tym samym dachem! Czytając to,

postaw się na moim miejscu i zwróć uwagę na znaki, które

449

ci podsuwam. Wiem przecież, że gdy mówię o sobie, snuję

opowieść o tobie, ty zaś wiesz, że gdy opowiadam twoją hi-

storię, z moich ust płyną własne wspomnienia.

Spojrzałem w łustro i przeczytałem własną twarz. Mo-

ja twarz była kamieniem z Rosetty, który odcyfrowywałem

w snach. Moja twarz była nagrobną stelą, której ktoś utrącił

wieńczący ją kołpak. Moja twarz była lustrem ze skóry, w któ-

rym czytelnik mógł dostrzec samego siebie; oboje oddychali-

śmy przez jej pory, oboje, ja i ty, a dym z papierosów zasnuwał

pokój, wszędzie leżało pełno twoich ulubionych powieści,

które pochłaniałaś jedną za drugą; z mrocznej kuchni docho-

dził melancholijny szum agregatu lodówki, a na moje palce

winowajcy i na twoje długie nogi padało światło o barwie twej

skóry, sączące się z lampy przez klosz w odcieniu okładki

książki.

Bohaterem powieści, którą czytałaś, dzielnym i smutnym,

byłem ja; podróżnym, który wśród marmurowych stel, potęż-

nych kolumn i mrocznych skał podążał za swoim przewod-

nikiem do nieszczęsnych dusz skazanych na życie w podzie-

miach i wspinał się przez siedem niebieskich sfer pokrytych

gwiazdami, byłem ja; detektywem, wołającym: „Jestem tobą!"

do ukochanej stojącej na końcu mostu nad przepaścią, sta-

rym wyjadaczem potrafiącym — dzięki łaskawości autora

odkryć zagadkę śladów trucizny w popiele z papierosa,

byłem ja... Ty zaś w milczeniu, niecierpliwie przewracałaś

kartki książki. Popełniłem zbrodnię w imię miłości, poko-

nałem konno Eufrat, zostałem pogrzebany pod piramidami,

zabiłem kardynałów. „Kochanie, o czym jest ta książka?" Ty

byłaś stateczną panią domu, ja byłem mężem powracającym

wieczorem z pracy. „O niczym ważnym". Ostatni autobus,

ten najbardziej pusty, z całą swoją pustką przejeżdżał przed

450

naszym domem, a oba nasze fotele drżały. Ty miałaś w ręku

książkę w miękkiej okładce, ja miałem nie przeczytaną ga-

zetę. Pytałem: „Gdybym to ja był jej bohaterem, kochałabyś

mnie?". „Nie pleć bzdur!", mówiłaś. Twoje książki opowiadały

o okrutnej ciszy nocy. Dobrze wiem, jak okrutna potrafi być

cisza.

Pomyślałem, że twoja matka miała rację — moja twarz

pozostała blada. Jest na niej pięć liter. Pod wielkim koniem

w elementarzu widniało słowo at, czyli koń, pod drzewem

D jak dal, gałąź. Dwa D dają dede — to dziadek, a także star-

szy rangą derwisz. Dwa B to baba — ojciec. We francuskim

to PP — papa. Anne, amca, yenge, akraba — mama, stryj,

ciocia, krewni. Nie ma ani węża otaczającego ziemię, ani góry

o nazwie Kaf. Przebiegałem przez przecinki, zatrzymywałem

się na kropkach, dziwiłem się przy wykrzyknikach. Ranger

Tom Mix mieszkał w Nevadzie. Bohater Teksasu, Stalowa

Pięść — w Bostonie, a Karaoglan* oraz jego miecz — w Azji

Środkowej. Człowiek o tysiącu twarzy, Brandyman, Roddy,

Batman. Alaaddinie, ach, Alaaddinie, czy ukazał się już sto

dwudziesty piąty zeszyt Teksasu? „Poczekajcie — wołała

Babcia, wyrywając nam z rąk komiksy — poczekajcie, skoro

nie ma jeszcze najnowszego numeru tych bzdur, to coś wam

opowiem!" Z papierosem w ustach zaczynała snuć historię.

My dwoje, ja i ty, wspinaliśmy się na górę Kaf, zrywaliśmy

jabłko z drzewa, zjeżdżaliśmy w dół po tyczce, po której pięła

się fasola, wchodziliśmy przez komin, tropiliśmy ślady. By-

liśmy najlepszymi detektywami, zostawiliśmy w tyle same-

go Sherlocka Holmesa, Białe Pióro, przyjaciela Pecosa Billa,

* Karaoglan — bohater popularnego tureckiego komiksu autorstwa Suata

Yalaza.

451

a także Kulawego Al ego, prześladowcę Chudego Mehmeta*.

Czytelniku, ej, czytelniku, czy podążasz za moimi literami?

Nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, że moja twarz jest ma-

pą. „A co było potem? — dopytywałaś się, siedząc na krześle

naprzeciwko Babci i wymachując nogami, które nie dosięgały

podłogi. — Co było potem?"

Potem, długo potem, po latach, gdy stałem się twoim zmę-

czonym mężem, wracałem wieczorem z pracy i wyjmowałem

z teczki czasopismo kupione u Alaaddina, a ty wyrywałaś mi

je, siadałaś na tym samym krześle i tak samo energicznie —

mój Boże! — machałaś nogami. Ja zaś patrzyłem takim samym

pustym wzrokiem i z przerażeniem zadawałem sobie w duchu

pytanie: „O czym ona myśli? Jaka tajemnica jest ukryta w se-

kretnym ogrodzie jej umysłu, do którego nie mam wstępu?".

Próbowałem rozwikłać tę tajemnicę, zrozumieć, co kryje się za

tym wymachiwaniem nogami, zbierałem poszlaki, analizując

kształt twoich ramion, miejsce, w którym opadały na nie two-

je długie włosy, i kolorowe ilustracje w czasopiśmie: drapacze

chmur w Nowym Jorku, sztuczne ognie w Paryżu, przystojni

rewolucjoniści, pewni siebie milionerzy. (Przewróć kartkę).

Samoloty z basenami na pokładzie, gwiazdorzy w różowych

krawatach, obyci w świecie geniusze i najnowsze doniesienia.

(Przewróć kartkę). Młode gwiazdy Hollywood, zbuntowani

piosenkarze, międzynarodowa arystokracja. (Przewróć kart-

kę). Informacje z kraju: dwaj poeci i trzej krytycy wypowia-

dają się na temat pożytków z czytania.

* Chudy Mehmet (tur. ince Mehmet) — tytułowy bohater powieści Yaszara

Kemala, anatolijski chłop walczący o sprawiedliwość i wolność od ucis-

ku. Kulawy Ali (tur. Topal Ali) na zlecenie okrutnego agi tropi Mehmeta,

który zbiegł w góry z ukochaną Hatęe.

452

Podczas gdy ja nadal nie potrafiłem rozwikłać tajemnicy,

ty po wielu stronach, po wielu godzinach, gdy późno w nocy

hordy głodnych psów mijały nasze drzwi, kończyłaś rozwią-

zywać krzyżówkę. Bogini zdrowia w starożytnym Sumerze:

Bo; równina we Włoszech: Po; nuta: re; rzeka płynąca z dołu

do góry: alfabet; góra, która nie znajduje się na równinie liter:

Kaf; magiczne słowo: słuchaj; teatr umysłu: sen, czyli Ruya;

przystojny bohater widoczny na ilustracji obok: ty wiesz

wszystko, ja niczego nie potrafię odgadnąć. Gdy w nocnej

ciszy unosiłaś głowę znad czasopisma i połowa twej twarzy

była oświetlona, a druga połowa stanowiła mroczne lustro,

zadawałaś pytanie, ja zaś nie wiedziałem, czy pytasz mnie,

czy słynnego przystojnego bohatera na zdjęciu pośrodku krzy-

żówki: „A gdybym tak obcięła włosy?". I znów, czytelniku,

patrzyłem przez chwilę pustym wzrokiem!

Nigdy nie zdołałem cię przekonać, że wierzę w świat bez

bohaterów, ani wytłumaczyć ci dlaczego. Nigdy nie zdoła-

łem cię przekonać, że biedni pisarze, którzy tych bohaterów

wymyślali, sami nie byli bohaterami. Nigdy nie zdołałem cię

przekonać, że ludzie na zdjęciach w czasopismach są ulepieni

z innej gliny niż my. Nigdy nie zdołałem cię przekonać, że po-

winnaś się pogodzić ze zwykłym życiem, jakie prowadzimy.

Nigdy nie zdołałem cię przekonać, że w tym twoim zwykłym

życiu powinno być miejsce dla mnie.

11.

O. BRACIE MÓJ

...ze wszystkich władców, o jakich kiedykolwiek słyszałam,

najbardziej zbliżony do Boga, z prawdy i pozoru,

jest moim zdaniem kalif Harun z Bagdadu.

A on, jak panu wiadomo, lubił się przebierać.

Karen Blixen, Potop w Norderney

(przeł. Franciszek Jaszuński)

Opuściwszy redakcję „Milliyetu", Galip włożył ciemne oku-

lary i skierował się bynajmniej nie do swojej kancelaru, lecz

w stronę Wielkiego Bazaru. Gdy mijał dziedziniec meczetu

Nuruosmaniye i przechodził obok sklepów z pamiątkami dla

turystów, nagle tak silnie odczuł brak snu, że Stambuł wydał

mu się zupełnie innym miastem. Skórzane torebki, rzeźbione

fajki z pianki morskiej i młynki do kawy przestały być czę-

ścią dziedzictwa tego miasta, zamieszkanego od tysięcy lat,

i stały się przerażającymi znakami niepojętej krainy, do której

miliony ludzi zesłano tylko na jakiś czas. „Jakie to dziwne —

pomyślał Galip, zanurzając się w plątaninę uliczek bazaru

po odczytaniu liter na twarzy nabrałem optymistycznego

przekonania, że odtąd będę całkowicie sobą".

Skręcając w uliczkę Wytwórców Rannych Pantofli, był

niemal gotów uwierzyć, że to nie miasto się zmieniło, lecz on

sam, ale przecież to nie było możliwe — po odczytaniu liter

na swojej twarzy poznał przecież tajemnicę miasta. Popatrzył

na wystawę sklepu z dywanami i pod wpływem jakiegoś

454

nagłego impulsu nabrał pewności, że te dywany widział już

wcześniej, że długie lata stąpał po nich w zabłoconych butach

i wysłużonych pantoflach, że nie tylko dobrze zna stojącego

w wejściu i popijającego kawę właściciela, który przyglądał

mu się podejrzliwie, ale też że całe pachnące kurzem dzieje

tego sklepu, pełne przypadków drobnych oszustw i nacią-

gania klientów, są mu bliskie jak własne życie. Takie samo

wrażenie miał wtedy, kiedy oglądał wystawy jubilerskie oraz

sklepów z antykami i butami. Pospiesznie minął jeszcze dwie

uliczki i stwierdził, że zna wszystkie towary, które sprzedawa-

no na Wielkim Bazarze, od miedzianych czajników po wagi

z szalkami, wszystkich sprzedawców czekających na klien-

tów, każdego człowieka w tłumie przewalającym się ulicami

targowiska. Cały Stambuł wydawał się znajomy, miasto nie

miało już przed Galipem żadnych tajemnic.

Pełen spokoju wypływającego z tego przeświadczenia,

szedł dalej niczym lunatyk. Rozłożone na wystawach roz-

maite przedmioty i twarze mijanych ludzi wydawały mu się

dziwne i nierealne jak ze snu, a jednocześnie znajome i blis-

kie. Kiedy mijał rzęsiście oświetlone witryny sklepów jubi-

lerskich, przychodziło mu na myśl, że spokój, jaki go ogarnął,

miał związek z tajemnicą wskazywaną przez litery na twarzy,

odczytane przez niego z taką trwogą, ale teraz, gdy już to zro-

bił, nie miał ochoty myśleć o tym żałosnym, nieszczęsnym

człowieku, którego zostawił w przeszłości. Jeśli istniało coś,

co czyniło ze świata miejsce pełne tajemnic — była to obec-

ność drugiego ja, które każdy nosił w sobie, syjamskiego brata,

z którym się nigdy nie rozstawał. Galip minął ulicę Szewców,

na której sprzedawcy sterczeli bezczynnie przed drzwiami

sklepów, i dostrzegł bajecznie kolorowe pocztówki z panora-

mą Stambułu wystawione przed jednym z niewielkich stra-

455

ganów — pod wpływem tego widoku nabrał przekonania,

że jego drugie ja od dawna należy do przeszłości. Pocztówki

przedstawiały tak znajome, stereotypowe i opatrzone obrazy,

że Galip, patrząc na promy linu miejskich przybijające do mo-

stu Galata, na kominy pałacu Topkapi, wieżę Leandra i most

nad Bosforem, po raz kolejny poczuł, że miasto nie skrywa

już przed nim żadnych sekretów. Uczucie to znikło jednak

w chwili, gdy wszedł w wąskie uliczki Starego Bedestenu*.

Ktoś mnie śledzi — pomyślał z przestrachem.

Wokół nie było nikogo podejrzanego, ale Galipa ogarnęło

nieodparte przeczucie zbliżającej się katastrofy. Przyspieszył

kroku. Doszedłszy do ulicy Czapników, skręcił w prawo, do

wyjścia. Zamierzał przejść, nie zwalniając, przez Targ Anty-

kwariuszy, gdy nazwa jednej z księgarń, Elif**, którą dotąd

uważał za całkiem zwyczajną, wydała mu się teraz tajnym

znakiem. Zaskoczyło go nie to, że sklep nosił nazwę pierwszej

litery arabskiego alfabetu i pierwszej litery w słowie Allah,

Bóg", z której, według hurufitów, brały początek wszystkie

pozostałe litery i cały świat, lecz to, że nad drzwiami widnia-

ło: „Elif" napisane łacińskimi literami, tak jak przewidywał

w swej książce F.M. Uęuncu. Galip pragnął dostrzec w tym nie

tajny znak, ale coś zupełnie zwyczajnego, lecz w tym momen-

cie jego wzrok padł na sklep szejcha Muammera Efendiego.

Niegdyś przychodziły tu zbolałe ubogie wdowy z dzielnic od-

ległych od centrum, a także nieszczęśliwi miliarderzy z Ame-

ryki, lecz dziś drzwi księgarni szejcha bractwa zamani były

* Stary Bedesten — najstarsza część Wielkiego Bazaru, wzniesiona

w XV w., gdzie handlowano najcenniejszymi towarami: klejnotami,

futrami i tkaninami.

** Elif — w wymowie tureckiej: nazwa pierwszej litery arabskiego alfabetu,

alif.

456

zamknięte, co, zdaniem Galipa, nie oznaczało bynajmniej, że

staruszkowi z powodu zimna nie chciało się opuszczać domu

ani że po prostu umarł, lecz stanowiło sygnał, iż Stambuł

wciąż ma swoje tajemnice. Wciąż dostrzegam w tym mieście

znaki — pomyślał, przechodząc obok stosów kryminałów

tłumaczonych na turecki oraz komentarzy do Koranu, pozo-

stawionych przez handlarzy książkami pod drzwiami sklepu

czyli nie dowiedziałem się jeszcze wszystkiego, co mogłem

wyczytać z twarzy. To nie był jednak właściwy powód: za

każdym razem, gdy przypominał sobie, że jest śledzony, mi-

mowolnie przyspieszał kroku, a miasto ze spokojnego zakątka

pełnego znanych przedmiotów i znaków zmieniało się w prze-

rażający świat pełen niebezpieczeństw i tajemnic. W końcu

zrozumiał, że jeśli uda mu się iść szybciej, jeszcze szybciej,

pozostawi w tyle śledzący go cień i zapomni o istnieniu ta-

jemnicy, która napawała go niepokojem.

Z placu Bajezyda zagłębił się w ulicę Wytwórców Na-

miotów, stamtąd zaś w uliczkę — jej nazwa przypadła mu

do gustu — Samowarów; potem równoległą do niej ulicą

Wytwórców Fajek Wodnych zszedł ze wzgórza w kierunku

Złotego Rogu, aż na ulicy Wytwórców Moździerzy zawrócił

i ruszył z powrotem pod górę. Ujrzał niezliczone warsztaty

zajmujące się produkcją przedmiotów z tworzyw sztucznych,

jadłodajnie, sklepy z wyrobami miedzianymi, zakłady ślu-

sarskie. Pierwszą rzeczą, jaką spotykam, gdy rozpoczynam

nowe życie, są te sklepiki — pomyślał z dziecięcą naiwno-

ścią, patrząc na sklepy oferujące wiadra, miednice, koraliki,

cekiny oraz wojskowe i policyjne mundury. Obrał sobie za cel

wieżę Bajezyda i przez pewien czas szedł w jej kierunku, ale

potem zawrócił; mijając ciężarówki, sprzedawców pomarań-

czy, wozy konne, stare lodówki, wózki tragarzy, sterty śmieci

457

i mury uniwersytetu z wypisanymi na nich politycznymi has-

łami, dotarł do meczetu Sulejmana. Wszedł na dziedziniec,

gdzie ubłocił sobie buty, przespacerował się pod cyprysami

w ogrodzie, po czym wyszedł na ulicę od strony medresy i ru-

szył dalej, między nie pomalowanymi drewnianymi domami,

opierającymi się jeden o drugi. Na moment w jego głowie

pojawiła się myśl, że rury od piecyków, sterczące z okien na

piętrze tych zrujnowanych budynków, wyglądają jak lufy

pistoletów, zardzewiałe peryskopy albo straszliwe paszcze

starych armat, ale zaraz ją odpędził — żeby w żaden sposób

nie łączyć jednych rzeczy z drugimi, wolał nawet w myślach

nie wypowiadać słowa „jak".

Z ulicy Młodzieńca skręcił w ulicę Fontanny Karłów, lecz

gdy jej nazwa zaczęła mu uparcie dźwięczeć w głowie i skła-

niać do uznania jej za znak, zrozumiał, iż ulice brukowane

kocimi łbami roją się od takich mylnych drogowskazów, które

mogą wpędzić go w pułapkę, i wyszedł na wyłożoną asfaltem

Szehzade Caddesi — aleję Księcia. Ujrzał na niej sprzedawców

obwarzanków, popijających herbatę kierowców minibusów

oraz studentów z lahmacunami* w rękach, spoglądających

na afisze przy wejściu do kina: „Dziś trzy filmy w cenie jed-

nego biletu!". Dwa z nich to były filmy karate z Bruce'em

Lee, w trzecim zaś, jak wynikało z podartych plakatów i wy-

blakłych fotosów, Cuneyt Arkm** jako seldżucki dowódca

z pogranicza walczył z Bizantyjczykami i sypiał z kobietami

* Lahmacun — rodzaj placka posmarowanego pikantnym sosem.

** Cuneyt Arkin (ur. 1937) — gwiazda tureckiego kina, popularny w latach

60. i 70.; grywał głównie w filmach historycznych o zabarwieniu nacjo-

nalistycznym. Wystąpił w tureckiej wersji Gwiezdnych wojen (zatytu-

łowanej Dunayi kurtaran adam, czyli Człowiek, który uratował ziemię),

uznanej za najgorszy film wszech czasów.

458

z ich haremów. Nagle Galip poczuł lęk, że oślepnie, jeśli dłu-

żej będzie się wpatrywał w pomarańczowe twarze aktorów

na afiszach, i szybko ruszył dalej. Przechodząc obok meczetu

Księcia*, starał się nie myśleć o historu syna sułtana. Ale

wokół aż się roiło od tajemnych znaków: napisów na murach,

szyldów niechlujnych restauracji i hoteli, znaków drogowych

o zardzewiałych brzegach, plakatów reklamujących proszki

do prania i piosenkarzy śpiewających w stylu arabesk**. Lecz

choć starał się z całych sił i nawet udawało mu się je ignoro-

wać, to i tak, kiedy szedł wzdłuż ruin akweduktu Walensa,

stale przychodzili mu na myśl rudobrodzi bizantyjscy patriar-

chowie z obejrzanych w dzieciństwie filmów historycznych,

a widok sklepu Vefa Bozacisi*** przypomniał mu pewien

świąteczny wieczór, gdy stryj Melih, pijany po wypiciu sporej

ilości likieru, przywiózł tu taksówkami na bozę całą rodzinę

wszystkie te wspomnienia natychmiast stawały się znaka-

mi tajemnicy kryjącej się w przeszłości.

Bulwar Ataturka przebył biegiem, gdyż po raz kolejny

uznał, że jeśli będzie poruszał się szybko, bardzo szybko, to

znaki, obrazy i litery podsuwane mu przez miasto spostrze-

że tak, jak chciał: nie jako część tajemnicy, lecz jako rzeczy

same w sobie. Gwałtownie skręcił w ulicę Krośniarzy, potem

* Meczet Księcia (tur. Szehzade Camu) — jedno z pierwszych dzieł archi-

tekta Sinana, wzniesione w latach 1543 -1548 na polecenie Sulejmana

Wspaniałego dla upamiętnienia jego syna, Mehmeta, który zmarł na

ospę w bardzo młodym wieku.

** Arabesk — rodzaj muzyki popularnej charakteryzującej się orientalną

manierą wykonawczą (łkania, wibracje) i typowym dla muzyki roz-

rywkowej instrumentarium (perkusje, keyboardy, sazy elektryczne).

Czołowi przedstawiciele tego nurtu to ibrahim Tatlises i Ferdi Tayfur.

*** Vefa Bozacisi — firma produkująca bozę, napój ze sfermentowanego

zboża. Wytwórnię założył w 1876 r. w dzielnicy Vefa pochodzący z Al-

banu Haci Sadik Bey, dziś prowadzą ją jego potomkowie.

459

w ulicę Toporkarzy, a później nie zwracał już uwagi na nazwy

ulic. Po drodze widział zaniedbane kamienice o zardzewia-

łych balkonach, wciśnięte między stare drewniane domy,

ciężarówki z lat pięćdziesiątych z charakterystycznymi dłu-

gimi maskami, dzieci bawiące się kołami samochodowymi,

przechylone słupy elektryczne, rozkopane i tak pozostawione

chodniki, koty buszujące w pojemnikach na śmieci, stare

kobiety w chustkach, palące w oknach papierosy, ulicznych

sprzedawców jogurtu, kanalarzy i kołdrzarzy.

Kierując się z alei Sprzedawców Dywanów ku alei Ojczyz-

ny, nagle skręcił w lewo, dwa razy przeszedł na drugą stronę

jezdni i gdy wstąpił do sklepu spożywczego, aby napić się

ayranu*, przyszło mu na myśl, że wrażenie bycia śledzonym

to coś, o czym dowiedział się z powieści detektywistycznych

czytanych przez Ruyę. Wiedział, że pozbycie się tej myśli bę-

dzie trudne, podobnie jak uwolnienie się od nieodgadnionej

tajemnicy tego miasta. Skręcił w ulicę Dwóch Gołąbków, po

czym na pierwszym skrzyżowaniu jeszcze raz w lewo — kie-

dy znalazł się na ulicy Człowieka Oświeconego, znów zaczął

biec. Przez skrzyżowanie z aleją Fevziego Paszy przebiegł na

czerwonym świetle, lawirując między minibusami. Gdy spoj-

rzał na tabliczkę z nazwą, zorientował się, że skręcił w ulicę

Lwiarni, i wpadł w popłoch — jeśli owa tajemnicza dłoń,

której obecność odczuł cztery dni wcześniej, gdy przechodził

mostem Galata, rozmieszcza po całym Stambule tajne znaki,

przeznaczone tylko dla niego, to tajemnica, której istnienia

był pewien, jest jeszcze bardzo daleko.

Z zatłoczonego placu targowego, gdzie na stoiskach ryb-

nych oferowano makrele, pelamidy i turboty, wszedł na dzie-

* Ayran — napój z jogurtu rozcieńczonego wodą.

460

dziniec meczetu Mehmeta Zdobywcy, przy którym zbiegały

się wszystkie ulice. Rozległy plac był pusty, jeśli nie liczyć

samotnego mężczyzny z czarną brodą i w czarnym palcie,

który niczym wrona dreptał przez białą połać śniegu. Niko-

go nie było także na cmentarzu przylegającym do meczetu.

Drzwi do mauzoleum sułtana były zamknięte na kłódkę. Ga-

lip przez chwilę zaglądał do środka przez okno, wsłuchując

się w gwar miasta. Okrzyki sprzedawców z bazaru, dźwięki

klaksonów, dobiegające z oddali głosy dzieci bawiących się na

szkolnym boisku, stukot młotków, warkot silników, świergot

wróbli i krakanie wron, które obsiadły drzewa rosnące na

dziedzińcu, odgłosy przejeżdżających minibusów i skuterów,

otwieranych i zamykanych drzwi oraz okien, placów budów,

domów, ulic, drzew, parków, morza, statków, dzielnic — ca-

łego miasta. Mehmet Zdobywca, człowiek, którego sarkofag

Galip oglądał przez zakurzone szyby, wyobrażając sobie, że

jest nim, posłużył się hurufickimi tekstami, by zbliżyć się do

tajemnicy miasta, które podbił pięćset lat przed narodzinami

Galipa; krok po kroku próbował odkryć świat, w którym każde

drzwi, każdy komin, ulica, most, łuk i platan oznaczały coś

więcej niż tylko siebie.

Gdyby nie zawiązano spisku, w którego wyniku spalono

hurufickie traktaty i samych hurufitów — pomyślał Galip,

zmierzając ulicą Kaligrafa izzeta w stronę Zeyreku — gdyby

padyszach zdołał dotrzeć do tajemnicy tego miasta, cieka-

we, o czym by myślał, kiedy kroczyłby ulicami pokonanej

bizantyjskiej stolicy i patrzył, tak jak ja teraz, na zburzone

mury, stuletnie platany, pokryte kurzem ulice i puste parce-

le?" Dotarłszy do starych, ponurych składów tytoniowych

w Cibali, Galip sam udzielił sobie odpowiedzi, którą znał

od chwili, gdy odczytał litery na swej twarzy: „Wydałoby

461

mu się, że choć widzi to miasto po raz pierwszy, to zna je,

jakby tysiące razy przemierzał jego ulice". Ale nie tylko to

było zaskakujące: Stambuł nadal sprawiał wrażenie, jakby

dopiero co został zdobyty. Galip był teraz pewien, że wcale

go nie zna, nigdy przedtem nie widział jego ulic, pełnych

błota, wyboistych, dziurawych chodników, rozsypujących

się murów, ołowianoszarych, smętnych drzew, ledwie dyszą-

cych aut i jeszcze bardziej zdezelowanych autobusów, tych

wszystkich smutnych twarzy, tak podobnych jedna do drugiej,

ani psów tak wychudzonych, że zostały z nich tylko skóra

i kości.

Kiedy zrozumiał, że nie uwolni się od tego idącego za nim

krok w krok kogoś, kogo istnienia nie był zresztą pewien,

ruszył dalej, mijając fabryczki na brzegu Złotego Rogu, stosy

pustych beczek, ubranych w robocze kombinezony robotni-

ków, którzy podczas przerwy obiadowej jedli kófte lub grali

w piłkę, oraz ruiny bizantyjskich akweduktów, a jego prag-

nienie ujrzenia tego miasta jako miejsca tchnącego spokojem

i pełnego znajomych obrazów stało się tak intensywne, że

nie pozostało mu nic innego, jak wyobrażać sobie, tak jak to

robił w dzieciństwie, że jest kimś innym, sułtanem Mehme-

tem Zdobywcą na przykład. To dziecinne marzenie, które nie

wydało mu się ani komiczne, ani zwariowane, towarzyszyło

mu dłuższy czas; przypomniało mu się wtedy to, co przed

laty napisał Celal w swoim felietonie z okazji rocznicy zdo-

bycia miasta: spośród dwudziestu czterech władców, którzy

przez tysiąc sześćset pięćdziesiąt lat, od czasów Konstantyna

po dzień dzisiejszy, rządzili Stambułem, Mehmet Zdobywca

był jedynym, który nie czuł potrzeby wychodzenia w nocy

w przebraniu na ulice. „Niektórzy nasi czytelnicy dobrze

wiedzą dlaczego", pisał Celal w owym felietonie, którego

462

treść Galip usiłował sobie przypomnieć w zatłoczonym, pod-

skakującym na kocich łbach autobusie linu Sirkeci-Eyup.

W Unkapam wsiadł do autobusu jadącego na Taksim i zdzi-

wił się, że ten, kto go śledzi, też zdążył się za nim przesiąść

czuł jego spojrzenie na karku, był coraz bliżej. Na placu

przesiadł się jeszcze raz, po czym wpadł na pewien pomysł:

jeżeli zacznie rozmawiać z siedzącym obok staruszkiem, mo-

że uda mu się stać kimś innym i w ten sposób uwolnić się od

prześladującego go cienia.

Ciekawe, czy będzie jeszcze padał śnieg? — zagaił, wy-

glądając przez okno.

Któż to wie! — odpowiedział staruszek i zapewne mó-

wiłby dalej, gdyby Galip mu nie przerwał.

Czego znakiem jest ten śnieg? — spytał. — Co ten śnieg

zwiastuje? Czy zna pan historię o kluczu opowiedzianą przez

wielkiego Mevlanę? Zeszłej nocy zdarzyło mi się ujrzeć we

śnie identyczną sytuację: wszystko wokół było nieskazitelnie

białe, białe jak śnieg, jak ten śnieg. Nagle obudził mnie ostry

ból w piersiach, niczym ukłucie kawałkiem lodu. Wydawało

mi się, że na moim sercu leży kula z lodu, przezroczysta

kula, ale się myliłem. Na moim sercu spoczywał diamen-

towy klucz Mevlany. Chwyciłem ów klucz i postanowiłem

otworzyć nim drzwi sypialni — pasował. Byłem już w innym

pokoju, a w moim łóżku spał ktoś inny, podobny do mnie,

ale nie ja. Kluczem, który leżał na jego piersi, otworzyłem

następne drzwi, a zamiast niego położyłem ten, którego uży-

łem do otwarcia poprzednich, i wszedłem do kolejnego po-

koju. Tam także byli ludzie podobni do mnie, ale piękniejsi,

i każdy miał klucz na sercu... Następny pokój wyglądał do-

kładnie tak samo, i następny, i następny. W dodatku patrzę,

a tam jestem nie tylko ja, ale są też inni — podobne do mnie

463

cienie, lunatykujące zjawy — i wszyscy trzymają w rękach

klucze. W każdym pokoju jest łóżko, w każdym łóżku leży

jakiś człowiek i śni, tak jak ja! Pojąłem, że znalazłem się na

rajskim bazarze. Nie było tu jednak ani sprzedających, ani

kupujących, pieniędzy ani kwitów; były tylko postacie — wy-

bierałeś tę, która ci się podobała, i stawałeś się nią, oraz twa-

rze — zakładałeś wybraną twarz niczym maskę i zaczynałeś

nowe życie! Wiem już, że ta, której szukam, jest w ostatniej

z tysiąca i jednej komnat, lecz ostatni klucz, który trzymam

w ręku, nie pasuje do drzwi! Wtedy pojmuję, że można je

było otworzyć pierwszym kluczem, tym, który leżał na mej

piersi niczym kawałek lodu, lecz kto wie, gdzie on teraz jest,

w czyich rękach się znajduje, gdzie jest ten pokój, łóżko, które

opuściłem, które to z tysiąca i jednego pokoi i łóżek — żal

rozrywa mi serce, płyną łzy, wraz z innymi nieszczęśnikami

chodzę od drzwi do drzwi, z pokoju do pokoju, zostawiam

klucz, zabieram klucz, wpatruję się w śpiące postaci i wiem

już, że w nieskończoność...

Patrz pan! — zawołał staruszek. — Patrz!

Galip spojrzał w kierunku wskazywanym przez staruszka

i zamilkł. Na chodniku przed siedzibą radia leżały czyjeś

zwłoki; kilka osób krzyczało, wokół szybko zbierał się tłumek

gapiów. Na ulicy zrobił się korek, a pasażerowie autobusu,

zarówno ci siedzący, jak i ci, którzy stali, trzymając się porę-

czy, zwrócili się w stronę okien i z przerażeniem w milczeniu

patrzyli na zakrwawione ciało.

Autobus ruszył dalej, lecz cisza trwała jeszcze długo. Ga-

lip wysiadł na przystanku naprzeciwko kina Konak, na rogu,

w sklepie Ankara kupił soloną makrelę, pastę rybną, ozorek,

banany oraz jabłka i szybkim krokiem ruszył w stronę ka-

mienicy Miasto Serc. Do tego stopnia czuł się kimś innym,

464

że pragnienie przyjęcia cudzej tożsamości znikło. Najpierw

zaszedł do sutereny, do mieszkania dozorcy — za stołem na-

krytym niebieską ceratą pani Kamer, dozorca ismail i ich mały

wnuczek jedli ziemniaki z mięsem; nastrój rodzinnej idylli

wydał się Galipowi reliktem zamierzchłej przeszłości.

Smacznego! — powiedział Galip i po chwili milczenia

dodał: — Nie oddaliście Celalowi koperty.

Pukaliśmy do drzwi, ale nie było go w domu — odpo-

wiedziała żona dozorcy.

Jest teraz na górze — oświadczył Galip. — Gdzie koperta?

Celal jest u siebie? — ucieszył się ismail. — Jeśli tam

idziesz, zanieś mu rachunek za prąd.

Dozorca wstał od stołu i zaczął przeglądać papiery leżące

na telewizorze, raz z bliska, raz z daleka wpatrując się krót-

kowzrocznymi oczami w każdą kartkę. Galip wyjął z kieszeni

klucz i zawiesił go na gwoździu obok półki nad kaloryferem.

Niczego nie zauważyli. Zabrał kopertę oraz rachunek i wy-

szedł.

Rozkoszował się pierwszą po tylu latach jazdą starą windą.

Kabina, tak jak kiedyś, pachniała smarem i lakierem do drew-

na; kiedy ruszała, tak jak kiedyś wydawała z siebie jęk, ni-

czym starzec cierpiący na lumbago. Lustro, w którym spraw-

dzali z Ruyą, kto bardziej urósł, wisiało na dawnym miejscu,

Galip jednak bał się w nie spojrzeć, by nie ujrzeć liter na swej

twarzy i by znowu nie ogarnęła go trwoga.

Wszedł do mieszkania, zdjął palto i marynarkę i właśnie

je wieszał, gdy zadzwonił telefon. Nim odebrał, pobiegł pę-

dem do łazienki i kilka sekund odważnie spoglądał w lustro:

nie, to nie był przypadek — litery, tajemnica, cały ten świat,

wszystko było na swoim miejscu. „Wiem — pomyślał, pod-

nosząc słuchawkę — wiem". Wiedział, że zaraz usłyszy ten

465

sam głos, który informował go o planowanym wojskowym

zamachu stanu.

Halo?

Jak tym razem chcesz się nazywać? — spytał Galip.

Tyle się narobiło tych pseudonimów, że zaczęły mi się

mieszać.

Jaki rozsądny początek — powiedział głos z nieoczeki-

waną pewnością siebie. — Niech pan sam jakiś zaproponuje,

panie Celalu.

Mehmet.

Jak Mehmet Zdobywca?

Tak.

Dobrze. Jestem Mehmet. Nie znalazłem cię w książce

telefonicznej. Podaj mi adres, to przyjadę.

Dlaczego miałbym ci zdradzić, gdzie mieszkam, skoro

nikomu tego nie mówię?

Bo jestem zwykłym obywatelem, pełnym dobrych chę-

ci, który chce dostarczyć znanemu dziennikarzowi dowodów

na to, że wkrótce nastąpi krwawy przewrót.

Jak na zwykłego obywatela zbyt dużo o mnie wiesz.

Sześć lat temu w Karsie spotkałem na stacji pewnego

zwykłego obywatela — powiedział głos w słuchawce — sza-

rego człowieka. Attara* zmierzającego do Erzurum. Przez całą

drogę rozmawialiśmy o tobie. Wiedział, dlaczego pierwszy

felieton opublikowany pod własnym nazwiskiem zacząłeś od

słowa bisznov, czyli po persku „słuchaj", tego samego, którym

zaczyna się Mesnevi Mevlany. W felietonie opublikowanym

w lipcu 1956 roku porównywałeś życie do powieści w odcin-

* Attar — przestarzałe: handlarz galanterią i pachnidłami; przydomek

Farida ud-Dina, perskiego poety z przełomu Xu i XuI w.

466

kach, a dokładnie rok później powieść w odcinkach do życia

on od razu dostrzegł ukrytą symetrię i utylitarystyczny

rys tego porównania, gdyż już wcześniej poznał po stylu,

że to ty pod przybranym nazwiskiem dokończyłeś powieść

o zapaśnikach przerwaną w połowie przez znanego pisarza,

który pogniewał się na właściciela gazety. W innym felietonie,

powstałym mniej więcej w tym samym okresie, zaczynającym

się od wezwania, byśmy na ładne kobiety na ulicy patrzyli tak

jak Europejczycy: z sympatią i uśmiechem, a nie marszcząc

brwi z nienawiścią, podałeś jako przykład pewną kobietę cier-

piącą katusze z powodu męskich spojrzeń — tamten człowiek

wiedział, że kobietą, o której opowiadasz z taką serdeczno-

ścią, czułością i podziwem, jest twoja macocha. Wiedział też,

że rodzina żyjąca w pełnej kurzu stambulskiej kamienicy,

w felietonie sprzed sześciu lat porównywana żartobliwie do

japońskich rybek pływających w akwarium, jest w rzeczywi-

stości twoją własną rodziną, a rybki należą do twego głucho-

niemego stryja. Ten człowiek nigdy nie był w Stambule, ba,

nigdy nie wyjechał dalej na zachód niż do Erzurum, ale znał

wszystkich twoich krewnych, których imion nie wymieniłeś,

kamienicę w Niszantaszi, w której mieszkali, okoliczne ulice,

posterunek policji na rogu, sklep Alaaddina naprzeciwko,

dziedziniec meczetu Teszvikiye z sadzawką pośrodku, ostatnie

pozostałe ogrody, bar mleczny Sutisz oraz ocieniające ulicę

kasztanowce i lipy równie dobrze jak własny sklepik u pod-

nóża twierdzy w Karsie, wypełniony — podobnie jak sklep

Alaaddina — wszelkiego rodzaju towarami, od perfum po

sznurówki, od tytoniu po igły i nici. W czasach, gdy radio

jeszcze nie objęło zasięgiem całego kraju, wiedział, że zale-

dwie tydzień po tym, jak opublikowałeś felieton, w którym

wykpiłeś quiz „Jedenaście pytań pasty do zębów ipana", ogło-

467

szony przez Radio Stambuł, zadano w nim pytanie dotyczące

ciebie — z nadzieją, że nagroda tysiąca dwustu lir za pra-

widłową odpowiedź mile połechce twoją dumę i zamknie ci

usta — a ty, jak można się było spodziewać, nie przyjąłeś tej

drobnej łapówki i tydzień później, w następnym felietonie,

wezwałeś obywateli, by nie używali amerykańskich past i my-

li zęby miętowym czyścikiem domowej roboty. Oczywiście

nie możesz wiedzieć, że nasz łatwowierny sklepikarz przez

lata używał pasty przygotowanej według podanej przez ciebie

receptury, wyssanej z palca, wskutek czego stracił po kolei

wszystkie zęby. W dalszej części podróży urządziliśmy nawet

quiz tematyczny, zatytułowany „Nasz ulubiony felietonista

Celal Salik". Nie przyszło mi łatwo pokonanie tego człowie-

ka, który najbardziej się bał, że się zagapi i przejedzie stację

w Erzurum. Tak, to był zwykły obywatel, przedwcześnie po-

starzały, nie mający dość pieniędzy, by wprawić sobie zęby,

którego jedyną rozrywką w życiu, oprócz czytania twoich

felietonów, było zajmowanie się ptakami, trzymanymi w klat-

kach w ogrodzie, i opowiadanie o nich. Czy pan rozumie,

panie Celalu? Zwykły obywatel — niech się pan nie waży nim

pogardzać — nawet zwykły obywatel pana zna. A ja znam

pana jeszcze lepiej niż on. Dlatego będziemy rozmawiać aż

do wieczora!

Cztery miesiące po drugim felietonie o paście do zębów

zaczął Galip — jeszcze raz powróciłem do tego tematu.

W jaki sposób?

Opisałeś, jak śliczne małe dziewczynki i chłopcy cału-

ją po kolei rodziców, wujków, ciocie i przyrodnich braci na

dobranoc, a ich usteczka, ich oddechy pachną miętową pastą

do zębów. Łagodnie mówiąc, nie był to najlepszy tekst.

Inne wzmianki o japońskich rybkach?

468

Sześć lat temu napisałeś w pewnym felietonie, że pra-

gniesz śmierci i ciszy, a miesiąc później, że szukasz porządku

i harmonu, i wtedy wspomniałeś o rybkach. Telewizor w wa-

szym domu często porównywałeś do akwarium. Opisując de-

formację rybek wskutek stałego krzyżowania się między sobą,

podałeś rozmaite dane ściągnięte z Encyklopedu Britanniki.

Kto je dla ciebie przetłumaczył? Twoja przyrodnia siostra,

a może kuzyn?

Posterunek?

Kojarzył ci się z kolorem granatowym, biciem, ciemno-

ścią, dowodem tożsamości, przykrymi skutkami bycia obywa-

telem, zardzewiałymi rurami, czarnym obuwiem, bezgwiezd-

nymi nocami, ponurymi minami, wrażeniem metafizycznego

bezruchu, pechem, tureckością, przeciekającym dachem, no

i oczywiście ze śmiercią.

Czy o tym wszystkim wiedział attar?

Wiedział to i jeszcze więcej.

A jakie pytania on ci zadał?

Ten człowiek, który nigdy wcześniej nie widział tram-

waju i prawdopodobnie do śmierci go nie zobaczył, zapy-

tał, czym różni się zapach tramwajów konnych od zapachu

elektrycznych. Odpowiedziałem, że nie chodzi wyłącznie

o zapach konia i jego potu, ale także o woń silnika, sma-

ru i elektryczności. Zapytał, czy elektryczność w Stambule

ma jakiś zapach. Tego nie napisałeś, ale on wydedukował

to z twoich felietonów. A jak pachnie gazeta wychodząca

z drukarni? Odpowiedź według felietonu z zimy 1958 ro-

ku: mieszanką woni chininy, piwnicy, siarki i wina. Zapach

ten przyprawiał o zawrót głowy. Do Karsu gazety docierają

po trzech dniach, po drodze stają się bezwonne. Najtrud-

niejsze pytanie attara dotyczyło zapachu bzu. Nie mogłem

469

sobie przypomnieć, byś kiedykolwiek poświęcał uwagę tym

kwiatom. Attar się uśmiechnął, przymknął oczy jak staruszek

przywołujący słodkie wspomnienia młodości i powiedział, że

w ciągu dwudziestu pięciu lat wspomniałeś o ich zapachu

trzykrotnie: w opowieści o dziwnym księciu, który żył samot-

nie w oczekiwaniu na objęcie tronu i budził lęk w swym oto-

czeniu, napomknąłeś, że ukochana księcia rozsiewała wokół

siebie zapach bzu. Dwukrotnie — bez wątpienia powtarzając

się zresztą — opisałeś małą dziewczynkę, według wszelkiego

prawdopodobieństwa córkę twego bliskiego krewnego, która

w jednym z pierwszych, wciąż słonecznych, ale już naznaczo-

nych melancholią jesiennych dni, w świeżo wyprasowanym

fartuszku, z kokardą we włosach, szła do szkoły po wakacjach.

W jednym felietonie bzem pachniały jej włosy, w drugim,

napisanym rok później — już cała jej głowa. Czy powtórzyło

się to rzeczywiście, czy była to pomyłka autora plagiatującego

samego siebie?

Galip milczał.

Nie pamiętam — powiedział po chwili, jakby zbudził

się ze snu. — Często myślę o historu księcia, ale nie przypo-

minam sobie, bym ją opisał.

Attar pamiętał. Oprócz zmysłu węchu miał silnie rozwi-

nięte wyczucie przestrzeni. Na podstawie twoich felietonów

nie tylko wyobrażał sobie Stambuł jako istną wieżę Babel

woni, lecz także znał samo miasto, dzielnice, po których spa-

cerowałeś, które lubiłeś jawnie lub skrycie i które uważałeś

za tajemnicze, lecz podobnie jak nie mógł poczuć niektó-

rych zapachów, tak samo nie miał pojęcia, czy poszczególne

miejsca są położone daleko od siebie, czy blisko. Ja dzięki

tobie dobrze je poznałem, zaglądałem do nich w nadziei,

że cię tam spotkam, choć tym razem nie zadałem sobie tego

470

trudu, bo po numerze telefonu łatwo mogę się domyślić, że

ukrywasz się gdzieś w okolicach Sziszli, Niszantaszi. Wiem, że

pewnie cię to nurtuje, dlatego od razu powiem: poradziłem

attarowi, by napisał do ciebie list. Jego bratanek, który czytał

mu felietony — attar był oczywiście kompletnym analfabetą

umiał czytać, ale nie umiał pisać. Sam napisałeś któregoś

razu, że znajomość pisma upośledza pamięć. Gdy nasz pociąg,

ciągnięty przez sapiącą lokomotywę, dojeżdżał do Erzurum,

pokonałem tego człowieka, który znał twoje felietony, choć

nigdy ich nie przeczytał. Chcesz wiedzieć jak?

Nie mów mi.

Choć pamiętał każde abstrakcyjne pojęcie, jakie się

w nich pojawiło, nie potrafił wyobrazić sobie jego znaczenia.

Nie wiedział na przykład, co to plagiat czy literackie przy-

właszczenie. Bratanek z całej gazety czytał mu na głos jedynie

twój felieton, nic innego attara nie interesowało. Sądził chy-

ba, że wszystkie artykuły pisze ta sama osoba albo że wszyst-

kie powstają w tym samym momencie. Spytałem, dlaczego

w kółko wspominasz o poecie Mevlanie. Milczał. Spytałem,

którą część felietonu pod tytułem Sekrety tajnych szyfrów

z 1961 roku stworzyłeś sam, a którą zaczerpnąłeś od Poego.

Tym razem odpowiedział, że wszystko jest twoje. Zapytałem

go o opozycję „źródło opowieści a opowieść źródła", stano-

wiącą sedno twej polemiki — attar nazywał ją kłótnią — z Ne-

Szatim o Bottfolia i Ibn Zerhaniego. Uparcie powtarzał, że źró-

dłem wszystkiego są litery. Nic nie rozumiał, pokonałem go.

W owej polemice — zawołał Galip — argumenty, które

wytoczyłem przeciw tezom Neszatiego, opierały się właśnie

na idei, że litery są źródłem wszystkiego.

Ależ to myśl Fazlallaha, nie Ibn Zerhaniego! Aby unik-

nąć kłopotów po nazire nawiązującej do Wielkiego inkwizy-

471

tora, musiałeś się oprzeć na Ibn Zerhanim. Wiem, że kiedy

to pisałeś, miałeś w głowie tylko jedno: jak skompromitować

Neszatiego w oczach właściciela gazety i doprowadzić do jego

zwolnienia. Najpierw zastawiłeś na niego pułapkę, wciąga-

jąc go w dyskusję pod tytułem „tłumaczenie czy plagiat"?

Następnie, szalejącego z zawiści, sprowokowałeś do zarzu-

cenia ci plagiatu, do wysunięcia oskarżeń, że ściągałeś od

Ibn Zerhaniego, a Ibn Zerhani od Bottfolia, po czym mogłeś

przejść do kontrataku i zarzucić z kolei jemu, że sugeruje,

jakoby Wschód nie potrafił być twórczy i oryginalny, przez co

z pogardą patrzy na Turków. Nagle stałeś się obrońcą naszej

chlubnej przeszłości i kultury, wezwałeś nawet do przysyła-

nia do redakcji listów z protestami. Biedny turecki czytelnik,

jak zawsze wyczulony na wszelkie antytureckie krucjaty, go-

tów walczyć ze zboczeńcami twierdzącymi, że „wielki turecki

architekt" Sinan był w rzeczywistości Ormianinem z okolic

Kayseri, tym razem również nie zawiódł i zasypał redaktora

naczelnego gradem listów potępiających zdrajcę — biedny

Neszati, upojony sukcesem, szczęśliwy, że przyłapał cię na

literackim przywłaszczeniu, stracił zarówno rubrykę, jak

i pracę. Teraz znów pracuje z tobą w tej samej gazecie, ale na

podrzędnym stanowisku. Ptaszki ćwierkają, że rozpowszech-

nia różne plotki na twój temat, niestrudzenie kopie pod tobą

dołki, wiesz o tym?

Co napisałem o studni?

To temat tak oczywisty, że wstyd pytać o niego tak wier-

nego czytelnika jak ja, a przy tym tak szeroki, że właściwie nie

ma końca. Nie będę się rozwodził nad motywem studni w li-

teraturze dywanowej ani wspominał o tej, do której wrzucono

ciało Szemsa, o pełnych dżinów, czarownic i potworów stud-

niach z Baśni tysiąca i jednej nocy, z których masz zwyczaj

472

czerpać pełnymi garściami, o szybie wentylacyjnym w ka-

mienicy ani o bezdennych mrocznych sztolniach, do których,

jak wspominałeś, zostają wtrącone nasze dusze — pisałeś

o nich obszernie i bynajmniej nie jeden raz. A co powiesz na

to?... Jesienią 1957 roku napisałeś, ostrożnie dobierając słowa,

gniewny, lecz jednocześnie pełen smutku felieton poświęco-

ny lasom betonowych minaretów (nic nie miałeś przeciwko

kamiennym), sterczących niczym groźne oszczepy wokół na-

szych miast i wyrosłych na ich obrzeżach nowych miasteczek.

Na końcu tego felietonu, który wzbudził — jak to zazwyczaj

bywa z materiałami dotyczącymi kwestu wykraczających po-

za bieżące sprawy polityczne i aktualne skandale — mniejsze

zainteresowanie czytelników, w jego ostatnich wersach opisa-

łeś ogród zarośnięty asymetrycznymi ciernistymi krzewami

i symetrycznymi paprociami, położony w peryferyjnej dziel-

nicy, przy meczecie z nie dokończonym minaretem. Wspo-

mniałeś przy tym o znajdującej się tam mrocznej, milczącej,

nieczynnej studni. Od razu pojąłem, że za pomocą tej studni,

opisanej trzema przymiotnikami, w mistrzowski sposób da-

jesz nam do zrozumienia, że należy patrzeć nie w górę, na

minaret, lecz w dół, w skryte w podświadomości, pełne węży

i duchów, mroczne, wyschnięte studnie naszej przeszłości.

W innym felietonie, napisanym dziesięć lat później, w pew-

ną bezsenną, niespokojną noc, gdy w samotności musiałeś

się zmagać z upiorami wyrzutów sumienia, zainspirowany

opowieściami o jednookich monstrach i własną bolesną przy-

szłością, stworzyłeś sugestywny obraz „oka" poczucia winy,

nieubłaganie obserwującego cię od lat — nie przez przypadek

opisałeś narząd wzroku jako mroczną studnię pośrodku czoła.

Czy głos w słuchawce, który w wyobraźni Galipa należał

do kogoś ubranego w koszulę z białym kołnierzykiem i wy-

473

służoną marynarkę, o twarzy niewyraźnej jak oblicze ducha,

czerpał te zdania prosto z głowy, z zasobów bogatej pamię-

ci, czy też odczytywał je z notatek? Galip się zamyślił. Głos

uznał milczenie Galipa za znak i zaśmiał się tryumfalnie. Po

czym w poczuciu braterstwa — tak jakby kabel telefoniczny,

biegnący pod nie wiadomo którymi wzgórzami miasta, przez

podziemia pełne bizantyjskich monet oraz osmańskich cza-

szek i wiszący w powietrzu obok platanów i kasztanowców,

rozpięty niczym sznur do bielizny pomiędzy zardzewiałymi

słupami, pnący się jak dzikie wino po bocznych ścianach roz-

walających się, odrapanych domów, był łączącą ich pępowiną

wyszeptał tajemniczym tonem, że bardzo kocha Celala, ma

dla niego ogromny szacunek, tak wiele o nim wie; czy po tym

wszystkim Celal może w to wątpić?

Nie wiem — odparł Galip.

Pozbądźmy się tego czarnego urządzenia, które nas

dzieli — zaproponował głos. Przecież jego dzwonek, rozle-

gający się czasami sam z siebie, nie tyle ostrzegał, ile przera-

żał; czarna jak smoła słuchawka była ciężka niczym hantla;

przy wykręcaniu numeru tarcza wydawała dźwięk podobny

do zgrzytu bramek obrotowych na przystani promów kursu-

jących na linu Karakóy-Kadikóy; czasem łączyło nie z tym

numerem, który został wybrany, ale z tym, który aparat sam

wybrał. — Czy pan rozumie, panie Celalu? Niech mi pan poda

adres, zaraz przyjadę.

Galip zawahał się niczym nauczyciel zaskoczony przez

genialnego ucznia, lecz po chwili, oszołomiony obfitością

kwiatów rozkwitających w ogrodzie pamięci po każdej od-

powiedzi i bezkresnymi horyzontami otwierającymi się po

każdym pytaniu, a mimo to świadomy, że powoli wpada

w pułapkę, zapytał:

474

A nylonowe pończochy?

W felietonie z 1958 roku napisałeś, że dwa lata wcześ-

niej, w czasach, gdy swoje teksty zmuszony byłeś podpisy-

wać nie własnym nazwiskiem, lecz jakimś żałosnym pseudo-

nimem, pewnego upalnego letniego dnia, uciekając przed

poczuciem beznadziei i żarem lejącym się z nieba, wszedłeś

do kina w Beyoglu (kino Ruya), gdzie jeden bilet upoważniał

do obejrzenia dwóch filmów — pierwszy z nich zacząłeś

oglądać od połowy — i wśród rechotu chicagowskich gang-

sterów, fatalnie sturczonego przez miejscowych specjalistów

od dubbingu, wśród jazgotu broni maszynowej oraz brzę-

ku tłuczonych szyb i butelek do twych uszu dobiegł nagle

dźwięk, który przyprawił cię o dreszcz: to jakaś kobieta dłu-

gimi paznokciami drapała się w nogę obleczoną w nylonową

pończochę. Gdy pierwszy film się skończył i podczas przerwy

zapalono światła, ujrzałeś elegancką, ładną kobietę, rozma-

wiającą z jedenastoletnim, grzecznym i rezolutnym chłopcem

najwyraźniej byli to matka i syn — siedzącą dwa rzędy

przed tobą. Dłuższą chwilę przyglądałeś się, jak każde z nich

uważnie słucha drugiego, jak gawędzą ze sobą po przyjaciel-

sku. W innym felietonie, napisanym po kolejnych dwóch

latach, przyznałeś, że w trakcie drugiego filmu wsłuchiwa-

łeś się nie w szczęk oręża i huk sztormowych fal płynący

z głośników, lecz w chrobot powodowany przez niespokojną

dłoń o długich paznokciach, która pocierała łydkę, atakowaną

w ten gorący wieczór przez żarłoczne stambulskie komary,

a twoje myśli krążyły nie wokół spisków korsarzy na ekranie,

lecz wokół przyjaźni między matką a synem. Dwanaście lat po

tym felietonie stworzyłeś kolejny — opisałeś w nim, jak właś-

ciciel gazety wezwał cię na dywanik i zbeształ; zapomniałeś

już, jak ci powiedział, że zwracanie uwagi na seksualność

475

zamężnych kobiet mających dzieci jest niebezpieczne, bardzo

niebezpieczne; turecki czytelnik tego nie zniesie; jeśli chcesz

zostać felietonistą, i to żywym felietonistą, musisz już teraz

uważać na mężatki i styl.

Styl? Proszę o krótką odpowiedź.

Dla ciebie styl był życiem. Styl był dla ciebie głosem.

Sposobem myślenia. Był wyrazem twojej osobowości, ale nie

jednej ani nie dwóch, lecz trzech osobowości, które składały

się na twoje ja.

Jakich to?

Pierwsza to ta, o której mówiłeś: „moja prosta osobo-

wość", mając na myśli głos, jakiego używałeś wobec każ-

dego, kiedy siedziałeś ze wszystkimi przy rodzinnym stole

i gawędziłeś po obiedzie w oparach papierosowego dymu.

Jemu zawdzięczasz szczegóły dnia codziennego. Druga to

głos tego, kim chciałeś być, maska podkradziona ludziom,

którzy nigdzie nie znajdują spokoju, żyją w innym świecie

i noszą piętno tajemnicy tamtego świata, czym budzą podziw.

Napisałeś kiedyś, że gdybyś nie miał w zwyczaju rozmawiać

szeptem z tym „bohaterem", którego najpierw pragnąłeś na-

śladować, a później stać się nim, i gdybyś słownych gier,

zagadek, żartów i docinków, szeptanych ci przez niego na

ucho, nie powtarzał jak refrenu, niczym zdziecinniały staru-

szek klepiący wciąż te same słowa, jedyne, które utkwiły mu

w pamięci, wówczas zwykłe życie byłoby dla ciebie nie do

zniesienia, zaszyłbyś się, tak jak wielu nieszczęśliwych ludzi,

gdzieś w kąt i czekał tam na śmierć. Miałem łzy w oczach,

gdy to czytałem. Trzeci głos zaś zabierał cię tam, dokąd nie

były w stanie zaprowadzić cię dwie pozostałe osobowości,

nazywane przez ciebie „głosem obiektywnym" i „głosem su-

biektywnym" — to był mroczny głos, mroczny styl! Wiem,

476

i to lepiej od ciebie, co pisałeś w owe noce, gdy byłeś zbyt

nieszczęśliwy, by naśladownictwo i maska na cokolwiek się

zdały, bracie mój! Widzisz, rozumiemy się nawzajem, odnaj-

dziemy się i razem będziemy wychodzić w przebraniu w noc.

Podaj mi adres.

A co pisałem o adresach?

Miasta składają się z adresów, adresy z liter, a litery

z twarzy. W poniedziałek, 12 października 1963 roku, opisałeś

jedną ze swoich ulubionych dzielnic Stambułu, a konkretnie

Kurtulu§, niegdysiejszą Tatavlę, starą dzielnicę ormiańską.

Z przyjemnością przeczytałem ten felieton.

A o czytaniu?

Kiedyś, a dokładniej w lutym 1962 roku, w nerwowym

okresie, gdy przygotowywałeś wojskowy zamach stanu, który

miał uratować naród przed nędzą, pewnego zimowego wie-

czoru na jednej z mrocznych uliczek Beyoglu byłeś świad-

kiem, jak na wielkim lustrze w złoconej ramie, przenoszonym

Bóg jeden wie, w jakim celu — z jednego nocnego lokalu

do drugiego, pojawiła się rysa, a chwilę potem tafla rozpry-

sła się na tysiące kawałków. Wtedy właśnie zrozumiałeś, że

nieprzypadkowo substancja, która zamienia zwykłą szybę

w lustro, oraz tajemnica nazywają się po turecku tak samo:

sir. Opisałeś w felietonie ten moment olśnienia i stwierdziłeś:

Czytać znaczy patrzeć w lustro — ci, którzy znają «tajemni-

cę» ukrytą za jego taflą, przechodzą na drugą stronę, ci zaś,

którzy nie mają pojęcia o tajemnicy liter, nie ujrzą w nim nic

oprócz własnej twarzy".

Co to za tajemnica?

Oprócz ciebie tylko ja ją znam. Sam wiesz, że nie jest to

coś, o czym można rozmawiać przez telefon. Podaj mi adres.

Co to za tajemnica?

477

Sądzisz, że twój czytelnik jest gotów poświęcić całe

życie, aby ją poznać? Ja tak zrobiłem. Żeby dotrzeć do tej

tajemnicy, spędziłem długie godziny w nieogrzewanych pań-

stwowych bibliotekach, ubrany w palto, czapkę i wełniane

rękawiczki, a mimo to drżący z zimna, i przeczytałem wszyst-

ko, co napisałeś w latach, gdy nie mogłeś publikować pod

własnym nazwiskiem: powieści w odcinkach pisane za kogoś

innego, zagadki, portrety, reportaże polityczne i sentymental-

ne relacje — jednym słowem wszystko, co mogło, jak podej-

rzewałem, wyjść spod twego pióra. Jeśli przyjąć, że w ciągu

ponad trzydziestu lat potrafiłeś pisać średnio osiem stron

dziennie, daje to sto tysięcy stron maszynopisu albo trzysta

tomów po trzysta trzydzieści trzy strony każdy. Choćby tylko

za to naród powinien wystawić ci pomnik.

Tobie też, za to, że przeczytałeś — odwzajemnił się

Galip. — A co z posągami?

Podczas jednej z moich podróży po Anatolu, w małym

miasteczku, którego nazwy nie pamiętam, w parku przy głów-

nym placu czekałem na odjazd autobusu. Obok mnie usiadł

młody człowiek, zaczęliśmy pogawędkę. Najpierw o pomni-

ku Ataturka, który wskazywał palcem dworzec autobusowy,

jakby chciał powiedzieć, że jedyne, co można zrobić w tej

żałosnej dziurze, to ją opuścić. Potem wspomniałem o twoim

felietonie poświęconym pomnikom wielkiego wodza, których

liczba w naszym kraju przekroczyła dziesięć tysięcy. Napi-

sałeś, że w noc końca świata, gdy niebo będą przeszywać

pioruny i błyskawice, wszystkie te stojące na centralnych

placach miast i miasteczek przerażające figury, wokół których

krążą stare, zakurzone autobusy, konne wozy i muchy, nagle

ożyją. Te w zachodnich strojach, upstrzone odchodami gołębi,

i te w generalskich mundurach obwieszonych medalami, na

478

stających dęba ogierach z olbrzymimi organami płciowymi,

i te w cylindrach oraz pelerynach, upodabniających je do

duchów, powoli zaczną się ruszać; zejdą z cokołów, otoczo-

nych wyschniętymi wieńcami, które po odśpiewaniu hym-

nu narodowego złożyli żołnierze w mundurach cuchnących

potem i licealistki w mundurkach cuchnących naftaliną, po

czym znikną w ciemnościach. Młodzieniec, który siedział

obok mnie, również znał ten felieton. Gdy przeczytał, jak

w noc końca świata, gdy ziemia się zatrzęsie, a niebo pęknie

na pół, nasi rodacy za zamkniętymi oknami domów będą się

wsłuchiwać w rozszalałe ryki burzy i z przerażeniem łowić

uchem stukot ciężkich spiżowych butów oraz podków z brą-

zu, uderzających o bruk na ulicach peryferyjnych dzielnic,

tak się wzburzył, że natychmiast napisał do ciebie list, w któ-

rym pytał z niecierpliwością, kiedy ów dzień nastąpi. Jeśli to

prawda, co mi rzekł, odpowiedziałeś mu krótko: poprosiłeś,

by przesłał ci swoją fotografię, a gdy ją dostałeś, zdradziłeś

mu tajemnicę — podałeś „oznaki, które będą zwiastować na-

dejście tego dnia". Nie, to nie była t a tajemnica. Po kilku la-

tach próżnego wyczekiwania w parku z wyschniętą fontanną

i wydeptanymi trawnikami chłopaka czekało rozczarowanie.

Rozgoryczony, zdradził mi ową tajemnicę, choć była bardzo

osobista. Napisałeś mu, że niektóre litery mają inne, dodatko-

we znaczenie, i pouczyłeś go, by w twoich felietonach szukał

pewnego zdania; gdy kiedyś je znajdzie, będzie wiedział, że

to ów wyczekiwany znak. Odkryje wtedy zaszyfrowany sens

felietonu i będzie mógł przystąpić do działania.

Jakie to było zdanie?

„Całe moje życie pełne było podobnych przykrych

wspomnień". Oto ono. Czy on je wymyślił, czy ty mu je na-

pisałeś, nie wiem, ale dziwnym zrządzeniem losu teraz, gdy

479

zacząłeś wspominać o osłabieniu, a nawet utracie pamięci,

natrafiłem na to nie w jednym z twoich starych, powtórnie

opublikowanych felietonów. Podaj mi adres, chcę ci jak naj-

szybciej wyjaśnić, co ono oznacza.

A inne zdania?

Podaj mi adres! Podaj mi adres, bo wiem, że nie inte-

resują cię już ani inne zdania, ani inne opowieści. Ten kraj

przestał cię obchodzić do tego stopnia, że nic cię już nie

porusza. W tej mysiej norze, w której się schowałeś, z bra-

ku przyjaciół, braku towarzystwa, w nieznośnej samotności

znienawidzony świat obrzydł ci do reszty. Podaj mi adres,

a powiem ci, w którym sklepie z używanymi książkami znaj-

dziesz uczniów muzułmańskiego liceum wymieniających

się twoimi fotografiami z autografem oraz sędziów zawo-

dów zapaśniczych, zainteresowanych młodymi chłopcami.

Podaj mi adres, a pokażę ci ryciny przedstawiające ośmiu

ostatnich sułtanów osmańskich spotykających się w wiado-

mym celu w sekretnych zakątkach Stambułu z kobietami

z haremu przebranymi za europejskie dziwki. Czy wiesz, że

w luksusowych pracowniach krawieckich i burdelach Pary-

ża chorobliwe upodobanie do wielowarstwowych strojów

i mnóstwa ozdób nazywano turecką zarazą? Czy wiesz, że na

pewnej grawiurze sułtan Mahmut u został wyobrażony, jak

w przebraniu kopuluje w ciemnej uliczce? Na gołych nogach

ma wysokie buty, jakie nosił Napoleon podczas kampanu

w Egipcie, a ukochana żona sułtana, Bezmiâlem Valide Sul-

tan — babka księcia, o którym opowieść tak lubisz, i matka

chrzestna jednego z osmańskich okrętów — bezwstydnie nosi

krzyż wysadzany rubinami i diamentami?

Krzyż? — powtórzył Galip z pewnego rodzaju rozbawie-

niem, czując, że pierwszy raz od czasu, gdy porzuciła go żona,

480

to znaczy od sześciu dni i czterech godzin, życie sprawia mu

przyjemność.

Krzyż jest odwrotnością półksiężyca, jego zaprzecze-

niem, negatywem, czego na podstawie wczesnoegipskiej geo-

metru, arabskiej algebry i syriackiego neoplatonizmu dowo-

dziłeś w felietonie z 18 stycznia 1958 roku. Dobrze wiem, że

nieprzypadkowo zaraz pod nim zamieszczono doniesienie

o ślubie mojego ulubionego aktora, Edwarda G. Robinsona,

twardego człowieka z cygarem", z nowojorską projektantką

mody, Jane Adler, ilustrowane zdjęciem nowożeńców na tle

krzyża. Podaj adres. W felietonie, który ukazał się tydzień

później, twierdziłeś, że wychowywanie dzieci w podziwie

dla półksiężyca i lęku przed krzyżem prowadzi do tego, że

gdy dorosną, nie potrafią odcyfrować magicznych twarzy

Hollywood i cierpią na zaburzenia seksualne, objawiające się

tym, że każdą kobietę o jasnej karnacji uważają za matkę lub

ciotkę. Aby udowodnić swe tezy, przytoczyłeś fakt, że w okre-

sie, gdy w szkołach na lekcjach historu przerabiano dzieje

wypraw krzyżowych, setki uczniów w internatach moczyły

się w nocy. To jeszcze nic; podaj mi adres, a opowiem ci

wszystkie historie o krzyżu, na jakie natrafiłem w prowincjo-

nalnych gazetach, gdy przesiadywałem w bibliotekach nad

lekturą tego, co napisałeś: „Skazaniec uratowany cudem od

śmierci, gdy pękł sznur, na którym go powieszono, opowiada

o krzyżach napotkanych podczas krótkiej podróży do piekła"

(„Wieści spod Erciyesu", Kayseri 1962); „Nasz redak.or na-

czelny nadał dziś .elegram do prezyden.a, sugerujący, że re-

zygnacja ze s.osowania wiadomej litery (.), k.óra ksz.ał.em

przypomina krzyż, przysłużyłaby się pa.rio.ycznemu wycho-

waniu narodu .ureckiego" („Zielona Konya", Konya 1951);

mnóstwo podobnych doniesień poznasz, jeśli zdradzisz mi,

481

gdzie mieszkasz... Nie twierdzę, że użyjesz ich w felietonach,

bo wiem, że nie znosisz autorów, którzy na życie patrzą jak

na materiał dziennikarski. Przyniosę wszystko, co mam w tej

chwili przed sobą, popakowane w pudełka, przejrzymy to

razem, wspólnie będziemy się śmiać i płakać. No, dalej, podaj

mi adres, dostarczę ci opisane w lokalnych gazetach historie

mężczyzn z iskenderunu, którzy jedynie w barach przesta-

wali się jąkać, bo tylko pracującym tam dziewczynom potra-

fili opowiedzieć, jak bardzo nienawidzą swoich ojców. Podaj

mi adres, a dam ci wróżby pewnego kelnera dotyczące miło-

ści i śmierci — był to analfabeta, który nie potrafił poprawnie

wyrażać się po turecku, a perskiego nie znał ani w ząb, a mi-

mo to czytał nieznane wiersze Omara Chajjama, gdyż on

i wielki poeta byli pokrewnymi duszami, duchowymi bliź-

niakami. Podaj mi adres, a dostarczę ci sny dziennikarza i wła-

ściciela gazety z Bayburtu, który uświadomił sobie, że traci

pamięć, a wtedy na ostatniej stronie zaczął publikować w od-

cinkach wszystko, co widział i przeżył, wszystkie wspomnie-

nia — wiem, mój bracie, że w rozległym ogrodzie ujrzanym

przez niego w ostatnim śnie, wśród zwiędłych róż, opadłych

liści i wyschniętych studni, odnajdziesz własną opowieść.

Wiem, że dla ratowania usychającej pamięci przyjmujesz le-

ki rozrzedzające krew, a żeby poprawić ukrwienie mózgu,

leżysz godzinami z nogami opartymi o ścianę, i z tej nie-

wdzięcznej, mrocznej studni pamięci wyciągasz po kolei

wspomnienia. Głowa zwisa ci z łóżka lub tapczanu, twarz

staje się purpurowa, starasz się przypomnieć sobie dzień

16 marca 1957 roku: „Tego dnia, 16 marca 1957 roku, jedząc

z kolegami z redakcji kófte w barze Vilayet, opowiadałem im

o maskach, jakie zazdrość każe przywdziewać ludziom!".

Potem znów zmuszasz umysł do wysiłku: „Tak, tak, w maju

482

1962 roku, gdy po fantastycznym seksie podczas południowej

sjesty obudziłem się w mieszkaniu przy jednej z bocznych

ulic w dzielnicy Kurtulusz, powiedziałem leżącej obok mnie

nagiej kobiecie, że wielkie znamiona na jej skórze wydały mi

się podobne do znamion, jakie miała moja macocha", ale

zaraz ogarniają cię wątpliwości, które później określisz w fe-

lietonie jako bezlitosne: czy powiedziałeś to do niej, czy do

tamtej kobiety o białej skórze, w kamiennym domu, do któ-

rego przez wiecznie nie domykające się okna wślizgiwał się

niemilknący zgiełk bazaru w Besziktaszu, a może do tej o za-

mglonych oczach, która tak cię kochała, że z jednopokojowe-

go mieszkania, z którego okien widać było bezlistne drzewa

w parku Cihangir, poszła aż do Beyoglu, żeby kupić ci zapal-

niczkę określonego typu — upierałeś się, że musisz taką mieć,

choć, jak potem napisałeś w felietonie, nie potrafiłeś powie-

dzieć dlaczego, a ona, by spełnić twój kaprys, ryzykowała

kłopoty z powodu zbyt późnego powrotu do domu, do męża

i dzieci. Podaj mi adres, a przyniosę ci najnowszy zagranicz-

ny lek, mnemoniks, który błyskawicznie udrożnia naczynia

w mózgu, zatkane przez nikotynę i złe wspomnienia, i spro-

wadza nas z powrotem do naszego utraconego raju. Nie dwie,

jak podano na opakowaniu, ale dwadzieścia kropli płynu

w odcieniu lawendy wkraplaj co dzień do herbaty, a wiele

wspomnień, które na zawsze, wydawałoby się, utraciłeś, po-

wróci do ciebie niczym kredki z dzieciństwa, grzebienie i ko-

lorowe kulki, znalezione na dnie szafy. Jeśli podasz mi adres,

przypomnisz sobie felieton, w którym napisałeś, że na twa-

rzach nas wszystkich widać mapę pełną rozmaitych znaków,

wskazujących ważne dla nas miejsca w mieście, gdzie przy-

szło nam żyć. Jeśli podasz mi adres, przypomnisz sobie, dla-

czego musiałeś przytoczyć w felietonie opowieść Mevlany

483

o współzawodnictwie dwóch słynnych malarzy. Jeśli podasz

mi adres, przypomnisz sobie, dlaczego napisałeś ów niezro-

zumiały felieton o tym, że absolutna samotność nie istnieje,

gdyż nawet wtedy, gdy jesteśmy samiuteńcy jak palec, towa-

rzyszą nam kobiety z naszych marzeń; w dodatku te kobiety

czekają na nas, bezbłędnie wyczuwają, kiedy zaczynamy

o nich marzyć, i wtedy szukają nas, a niektóre nawet znajdu-

ją. Podaj mi adres, a przypomnę ci to, czego nie możesz sobie

przypomnieć, bracie mój; powoli wymykają ci się z rąk raj

i piekło, w których żyłeś i oddawałeś się marzeniom. Podaj

mi adres, a pospieszę z pomocą, wyciągnę twą pamięć z bez-

dennej studni zapomnienia, nim cała w niej zatonie. Wiem

o tobie wszystko, przeczytałem wszystko, co napisałeś. Nikt

inny, tylko ja mogę ocalić ten świat, byś znowu mógł pisać

swoje czarodziejskie felietony, krążące nad całym krajem —

za dnia niczym drapieżne orły, nocą zaś niczym przebiegłe

duchy. Gdy będę przy tobie, znów będziesz pisał swoje ma-

giczne teksty, które rozniecają ogień w sercach przesiadują-

cych w kawiarniach młodych ludzi z najbardziej oddalonych

anatolijskich wiosek; teksty, które sprawiają, że z oczu na-

uczycieli i uczniów szkół w górzystych rejonach zaczynają

płynąć łzy, które budzą chęć do życia wśród mieszkających

przy wąskich uliczkach małych miasteczek młodych matek,

czytających fotopowieści i czekających na śmierć. Podaj mi

adres, będziemy prowadzić rozmowy do białego rana i odnaj-

dziesz nie tylko utraconą przeszłość, lecz także miłość do

tego kraju, do ludzi. Pomyśl o nich — o zrezygnowanych,

wysyłających do ciebie listy z zasypanych śniegiem górskich

wiosek, do których ambulans pocztowy dociera raz na dwa

tygodnie, o zagubionych proszących cię o radę, czy zerwać

484

zaręczyny, pojechać na pielgrzymkę albo zagłosować w wy-

borach. Pomyśl o nieszczęśliwych uczniach siedzących

w ostatnich ławkach i czytających twoje felietony na lekcji

geografu, o żałosnych starych kancelistach, jak przy biurkach

zepchniętych w kąt oczekują dnia, w którym przejdą na eme-

ryturę, i zerkają do gazety, by przeczytać, co napisałeś, o nie-

udacznikach, którzy — gdyby nie twoje felietony — wieczo-

rami w kawiarni nie mieliby żadnych tematów do rozmowy

poza audycjami radiowymi. Pomyśl o tych, którzy czytają

twoje teksty na przystankach autobusowych pozbawionych

wiat, prażąc się w pełnym słońcu, albo w brudnych i smut-

nych holach kin czy na prowincjonalnych stacyjkach kolejo-

wych. Wszyscy oczekują od ciebie cudów, wszyscy! Musisz

dać im to, czego pragną. Podaj mi adres, we dwóch lepiej nam

pójdzie. Napisz im, że zbliża się dzień wyzwolenia, że dni,

gdy z plastikowymi bidonami w rękach musieli stać w kolej-

ce po wodę i czekać, aż popłynie ona z ulicznej pompy, wkrót-

ce się skończą. Napisz, że licealistki, które uciekły z domu,

nie trafią do burdeli w Galacie, tylko zostaną gwiazdami fil-

mowymi, że gdy wkrótce stanie się cud, nie będzie już pu-

stych losów loteru narodowej, pijani mężowie wracający

wieczorem do domu przestaną bić małżonki, do wiecznie

zatłoczonych pociągów kolejki podmiejskiej zostaną docze-

pione dodatkowe wagony, a na placach wszystkich miast

przez cały dzień będą grały orkiestry, tak jak w Europie. Pew-

nego dnia, i to niezbyt odległego, każdy stanie się sławnym

bohaterem i nie dość, że będzie mógł się przespać z każdą

kobietą, z własną matką włącznie, w każdej kobiecie, z którą

się prześpi, w magiczny sposób będzie nadal widział dziewi-

cę, anioła i młodszą siostrzyczkę. Napisz, że udało ci się

485

w końcu dotrzeć do tajnych dokumentów pozwalających wy-

jaśnić historyczną tajemnicę, która od stuleci jest przyczyną

naszego ubóstwa, że organizacja szczerze wierzących objęła

siecią całą Anatolię i tylko czeka na sygnał, by przystąpić do

akcji, że wkrótce wyjdzie na jaw międzynarodowy spisek,

który skazał nas na nędzę, spisek zawiązany przez cioty, księ-

ży, bankierów i dziwki, że okaże się, kim są zdrajcy, którzy

wysługują im się tu, w kraju. Pokaż ludziom wrogów, by po-

czuli ulgę, że mogą oskarżyć kogoś o swe nieszczęścia i biedę,

zasugeruj im, co mogą zrobić, by się od nich uwolnić. Niech

nie drżą z bezsilności i gniewu i niech wyobrażają sobie, że

pewnego dnia dokonają czegoś wielkiego; wbij im do głów,

że winę za ich nędzne, nieudane życie ponoszą ci ohydni

wrogowie; niech zyskają spokój, mogąc zrzucić grzechy na

innych. Bracie mój, wiem, że masz pióro, które potrafi opisać

jeszcze trudniejsze sprawy, zdziałać niewiarygodne cuda,

ziścić największe marzenia. Utkasz sny z cudownych słów

i przepięknych wspomnień wydobytych z bezdennej studni

swej pamięci. Sklepikarz z Karsu wyczuwał te sny ukryte

między wersami i dlatego mógł w twoich opowieściach ujrzeć

zapachy i kolory ulic, gdzie spędziłeś dzieciństwo — teraz

oddaj mu jego sny. Pisałeś niegdyś felietony, które sprawiały,

że naszym nieszczęsnym rodakom dreszcz przebiegał po ple-

cach, dostawali gęsiej skórki i nie wiedzieli już, co myśleć,

felietony, w których znajdowali wizje wspaniałej przyszłości,

podobne do wspomnień z dawnych świątecznych jarmarków

z karuzelami i huśtawkami. Podaj mi adres, a znowu zaczniesz

je pisać. Cóż innego mogą robić w tym przeklętym kraju tacy

jak ty? Wiem, że piszesz z poczucia bezsilności. Ach, przez

te wszystkie lata niemało rozmyślałem nad twoją bezradno-

ścią! Na targu warzywnym rozczulałeś się, patrząc na wiszą-

486

ce na straganach zdjęcia Paszy* i owoców, przejmowałeś się

łosem naszych braci, ponurych mężczyzn o twardych spoj-

rzeniach, grających w sześćdziesiąt sześć rozmiękłymi od

wilgoci kartami w brudnych kawiarniach w ubogich dzielni-

cach. Gdy widziałem matkę z synem już o świcie stojących

w ogonku przed sklepem Agencji Ryb i Mięsa**, by kupić

tańsze produkty; gdy podczas podróży po Anatolu mój pociąg

mijał „targowiska siły roboczej" — placyki, gdzie bezrobotni

czekali na kogoś, kto da im dorywczą pracę; gdy mój wzrok

zatrzymywał się na ojcach rodzin, spędzających niedzielne

popołudnia z żonami i dziećmi na piknikach w parkach po-

zbawionych drzew i zieleni, którzy palili papierosy i czekali,

aż skończy się ten czas bezgranicznej nudy, zastanawiałem

się, co byś o nich pomyślał. Wiedziałem, że gdybyś ujrzał te

obrazy wieczorem po powrocie do swego małego mieszkanka,

zasiadłbyś za wysłużonym biurkiem, idealnie pasującym do

tego żałosnego, zapomnianego kraju, i na białych kartkach,

tak chętnie chłonących atrament, spisałbyś historie tych lu-

dzi. Wyobrażałem sobie, jak siedzisz pochylony nad blatem,

o północy z rezygnacją i bólem wstajesz od biurka, otwierasz

lodówkę — tak jak kiedyś to opisałeś — zaglądasz do środka

i nieobecnym wzrokiem po prostu patrzysz, niczego nie szu-

kając, nic nie widząc, po nic nie sięgając, a potem chodzisz

po mieszkaniu jak lunatyk, dookoła biurka, z pokoju do po-

koju. O bracie, jaki byłeś wtedy samotny, zbolały i smutny.

Jakże cię kochałem! Całe lata myślałem o tobie, gdy czytałem

twoje felietony. Błagam, podaj mi adres albo chociaż mi od-

* Chodzi o portrety Ataturka — Mustafy Kemala Paszy.

** Agencja Ryb i Mięsa (tur. Balik ve Et Kurumu) — rządowa agencja pod-

legająca ministerstwu rolnictwa, zajmująca się produkcją i sprzedażą

mięsa; powstała w 1952 r.

487

powiedz. Opowiem ci, jak na twarzach studentów akademu

wojskowej, których spotkałem na promie do Yalova, ujrzałem

wielkie litery, podobne do martwych pająków, i jak ci dobrze

zbudowani młodzieńcy przestraszyli się niczym małe dzieci,

gdy w brudnej ubikacji na promie zostali ze mną sam na sam.

Opowiem ci o ślepym sprzedawcy losów na loterię, który

pisywał do ciebie, a listy otrzymane w odpowiedzi zawsze

nosił w kieszeni — kiedy wypił w knajpie szklaneczkę raki,

prosił ludzi siedzących z nim przy stole, by mu je czytali, i za

każdym razem z wielką dumą wskazywał im ukryte wśród

słów tajne przesłanie od ciebie, co rano zaś kazał synowi

czytać na głos twój felieton w „Milliyecie", w którym szukał

kolejnych wskazówek. Na twoich listach widnieje stempel

urzędu pocztowego Stambuł-Teszvikiye. Halo, słuchasz mnie?

Powiedz coś, powiedz chociaż, że tam jesteś. Mój Boże! Słyszę

oddech, słyszę, jak oddychasz. Słuchaj, to zdania, które

z wielką starannością ułożyłem wcześniej, posłuchaj ich

uważnie. Kiedy wyjaśniałeś, dlaczego cienkie, wysokie komi-

ny starych promów na Bosforze, melancholijnie wypuszcza-

jące kłęby dymu, wydają ci się takie delikatne, kruche, ja cię

rozumiałem. Gdy tłumaczyłeś, dlaczego na weselach na pro-

wincji, gdzie mężczyźni tańczą z mężczyznami, a kobiety

z kobietami, nagle zaczyna brakować ci tchu w piersiach, ja

cię rozumiałem. Gdy analizowałeś, dlaczego smutek, który

cię ogarniał, kiedy szedłeś wśród przylegających do cmenta-

rzy starych, rozwalających się drewnianych domów, w nocy,

po wejściu do mieszkania zamieniał się w płacz, ja cię rozu-

miałem. Także wtedy, kiedy pisałeś, że podczas seansu w jed-

nym z tych kin, przed których wejściem mali chłopcy sprze-

dają używane komiksy z przygodami Pecosa Billa i Toma

Miksa, miałeś ochotę umrzeć ze wstydu, gdy wypełniający

488

widownię gwarny tłum naszych mężczyzn milkł raptownie

na widok smutnej twarzy i długich, szczupłych nóg trzecio-

rzędnej amerykańskiej aktorki grającej urodziwą niewolnicę

w historycznym filmie o starożytnym Rzymie, Herkulesie czy

Samsonie, ja cię rozumiałem. Jak? Czy ty mnie rozumiesz?

Odpowiedz, draniu! To ja jestem tym niezwykłym, idealnym

czytelnikiem, o którym każdy pisarz marzy, by choć raz w ży-

ciu go spotkać! Podaj mi adres, a przyniosę ci podobizny li-

cealistek, twoich wielbicielek. Sto dwadzieścia siedem zdjęć

na odwrocie niektórych są adresy, na innych cytaty ze

sztambuchów, pełne słów podziwu. Trzydzieści trzy dziew-

czyny mają okulary, jedenaście — aparaty na zębach, sześć

łabędzie szyje, a dwadzieścia cztery są uczesane w koński

ogon, twoją ulubioną fryzurę. Wszystkie cię kochają, wszyst-

kie cię uwielbiają. Przysięgam. Podaj mi adres, a przyniosę ci

listę kobiet, które są szczerze przekonane, że słowa rozpoczy-

nające jeden z twoich felietonów opublikowanych w latach

sześćdziesiątych: „Czy słuchaliście wczoraj radia? Ja, słucha-

jąc audycji Kochający i kochani, myślałem tylko o jednym"

dotyczą właśnie ich, że to o nich myślałeś. Czy wiesz, że

masz wielbicieli nie tylko w prowincjonalnych miastach,

w domach urzędników, wśród żon oficerów i gniewnych,

zbuntowanych studentów, lecz także w wyższych sferach?

Jeśli powiesz mi, gdzie mieszkasz, będę mógł ci przynieść

zdjęcia kobiet, które lubią się przebierać nie tylko z okazji

tyleż ekskluzywnych, ile żałosnych balów maskowych, ale

również na co dzień, w życiu prywatnym. Kiedyś napisałeś,

całkiem słusznie zresztą, że w naszym kraju nie ma życia

prywatnego — nie jesteśmy nawet w stanie pojąć znaczenia

słów „życie prywatne", pojawiających się w tłumaczonych

na turecki powieściach obcych pisarzy i przedrukach z za-

489

granicznej prasy — ale gdybyś zobaczył ich zdjęcia w botkach

na wysokim obcasie i w diabelskich maskach... Ach, podaj

mi adres, i to już, błagam. Natychmiast przyniosę ci kolekcję

niezwykłych podobizn zwykłych ludzi, skrupulatnie groma-

dzoną przeze mnie w ciągu dwudziestu lat. Są tu zdjęcia

kochanków zrobione natychmiast po tym, jak nawzajem ob-

lali się kwasem, podobizny fundamentalistów — brodatych

i pozbawionych bród — patrzących z zaskoczeniem w obiek-

tyw, gdy przyłapano ich na tajnych obrzędach, podczas któ-

rych malowali sobie na twarzach arabskie litery, poparzonych

kurdyjskich powstańców, z których twarzy napalm usunął

wszelkie ślady liter, fotografie gwałcicieli, wieszanych po

cichu w małych miasteczkach na prowincji — ach, jakie ła-

pówki musiałem dać, by wyciągnąć je z sądowych akt. Gdy

natłuszczony sznur zaciska się na szyi i łamie kark, język,

wbrew temu, co pokazują karykatury, wcale nie wysuwa się

z ust. Jedynie litery na twarzach stają się wyraźniejsze, ła-

twiejsze do odczytania. Teraz wiem, jakie ukryte pragnienie

przywiodło cię do napisania w jednym z felietonów, że wolisz

dawnych katów i dawne egzekucje. Wiem, że ciekawią cię

szyfry, gry słów i tajne pisma, i wiem też, jakie przywdziewasz

przebrania, by — krążąc wśród nas nocami — odtworzyć

utraconą tajemnicę. Wiem, jak zwodzisz męża swojej przy-

rodniej siostry, tego adwokata, by móc się z nią spotykać i do

rana wyśmiewać się z wszystkich i wszystkiego oraz opowia-

dać jej najprostsze, najbardziej naiwne historyjki — takie,

jakie czynią nas tym, kim jesteśmy. Wiem, że mówiłeś praw-

dę, gdy czytelniczkom oburzonym twoimi felietonami, w któ-

rych drwiłeś z prawników, odpowiadałeś, że to nie ich mężów

miałeś na myśli. Powiedz mi w końcu, gdzie mieszkasz. Mo-

gę ci wyłożyć znaczenie psów, czaszek, koni i wiedźm doka-

490

żujących w twoich snach, mogę wskazać, do napisania jakich

miłosnych wyznań zainspirowały cię naklejki w kształcie

kobiet, pistoletów, trupich główek, piłkarzy, flag i kwiatków,

umieszczane przez kierowców taksówek na wstecznym lu-

sterku. Znam też część zdań kluczy, które przekazywałeś na-

gabującym cię wielbicielom, by przestali zawracać ci głowę,

i wiem, dlaczego nie rozstajesz się z notatnikiem, w którym

je zapisałeś, ani ze swoimi historycznymi przebraniami...

Dużo później, po tym jak po cichu wyjął z gniazdka wtycz-

kę telefonu, niczym lunatyk szukający sam siebie, przejrzał

jeszcze raz notatniki i felietony oraz przetrząsnął szafy i stare

ubrania, Galip włożył piżamę Celala, położył się do jego łóżka

i tuż przed zaśnięciem, wsłuchując się w odgłosy ulicznego

ruchu dobiegające z placu Niszantaszi, po raz kolejny uświa-

domił sobie, że najpiękniejszą cechą snu jest to, że pozwala

nam zapomnieć o olbrzymiej odległości — na myśl o niej

aż chce się płakać — dzielącej tego człowieka, którym jeste-

śmy, od tego, którym pragniemy się stać i wciąż wierzymy,

że pewnego dnia się staniemy, że swobodnie miesza to, co

widzieliśmy, z tym, czego nie widzieliśmy, to, co słyszeliśmy,

z tym, czego nie słyszeliśmy, to, co wiemy, z tym, co pozostaje

dla nas niewiadome.

12.

OPOWIEŚĆ WESZŁA DO LUSTRA

Naprzeciwko siebie dwóch władców stanęło,

Odbicie odbicia w zwierciadle zniknęło.

Szeyh Galip, Htisn u Aęk

Przyśniło mi się, że w końcu stałem się tym kimś, kim od lat

pragnąłem być. Dokładnie w środku życia zwanego snem,

w gąszczu kamienic w mieście pełnym błota, wśród mrocz-

nych ulic i jeszcze mroczniejszych twarzy. Zmęczony, nie-

szczęśliwy zasnąłem i spotkałem ciebie. Wiedziałem, że na-

wet jeśli nie zdołam stać się kimś innym, pokochasz mnie.

Patrzyłem z pokorą na swoją fotografię i rozumiałem, że mu-

szę pogodzić się z tym, że jestem, kim jestem; nie ma sensu

szamotać się w bezsilnym pragnieniu wcielenia się w kogoś

innego: może we śnie, a może w opowieści. Szliśmy, a mrocz-

ne ulice i przerażające budowle, zwieszające się nad naszymi

głowami, jakby się przed nami rozstępowały; szliśmy, a nasze

kroki jakby nadawały znaczenie chodnikom i sklepom.

Ile to lat temu odkryliśmy zaskoczeni, ty i ja, tę magiczną

grę, z którą później mieliśmy się często spotykać? Przed świę-

tami, gdy nasze matki zabrały nas do sklepu z odzieżą, do dzia-

łu z ubraniami dla dzieci (w owych pięknych i szczęśliwych

latach nie obowiązywał nas jeszcze podział na dział damski

492

i dział męski), przez przypadek weszliśmy między dwa wielkie

lustra stojące naprzeciwko siebie w pogrążonym w półmroku

kącie tego przybytku, nudniejszego niż najnudniejsza lekcja

religu, i wtedy ujrzeliśmy nasze zwielokrotnione odbicia,

nakładające się jedne na drugie, coraz mniejsze i mniejsze.

Dwa lata później na okładce nowego numeru czasopisma

Dziecięcy Tydzień" — zazwyczaj żartowaliśmy głośno z opu-

blikowanych w nim zdjęć kolegów i koleżanek, którzy nade-

słali je do „Klubu Przyjaciół Zwierząt", po czym w milczeniu

czytaliśmy rubrykę „Wielcy odkrywcy" — zobaczyliśmy foto-

grafię dziewczynki, która trzymała w ręku ten właśnie numer,

a przyjrzawszy się dokładniej, spostrzegliśmy, że obrazek na

okładce powtarza się w nieskończoność. Na zdjęciu rudowło-

sa dziewczynka miała w ręku „Dziecięcy Tydzień" z tą samą,

trochę tylko mniejszą rudowłosą dziewczynką na okładce,

trzymającą w ręku czasopismo z nieco mniejszą rudowłosą

dziewczynką, trzymającą w ręku numer z jeszcze mniejszą

rudowłosą dziewczynką, trzymającą w ręku numer...

Podobnie było z pastą z czarnych oliwek, która pojawiła się

w sprzedaży w późniejszych latach, gdy podrośliśmy i odda-

liliśmy się od siebie — na naszym piętrze jej nie jadano, więc

widywałem ją jedynie na waszym stole w niedzielne poranki.

Reklamowano ją w radiu: „Ooo, widzę, że zajadasz kawior?!

Nie, to Ender, pasta z czarnych oliwek!". Na etykietce sło-

ika przedstawiono idealną, szczęśliwą rodzinę — mamę, tatę,

syna i córkę — przy śniadaniu. Gdy pokazałem ci, że na stole

na obrazku stoi taki sam słoik pasty, a na nim jest taki sam

obrazek z następnym słoikiem i kolejne szczęśliwe rodziny

oraz słoiki zmniejszają się, aż wreszcie stają się nierozpozna-

walne, oboje znaliśmy początek tej historu, którą chcę wam

teraz opowiedzieć, lecz nie jej koniec.

493

Chłopiec i dziewczynka byli krewnymi. Wychowali się

w tej samej kamienicy, chodzili po tych samych schodach,

pogryzali takie same cukierki i rachatłukum. Razem odrabiali

lekcje, razem przechodzili te same choroby, chowali się, by

straszyć się nawzajem. Byli rówieśnikami. Chodzili do tej

samej szkoły, do tego samego kina, słuchali tych samych pro-

gramów radiowych, tych samych płyt, czytali to samo czaso-

pismo „Dziecięcy Tydzień" i te same książki, grzebali w tych

samych szafach i skrzyniach, wyciągali z nich te same fezy,

jedwabne chusty i buty z cholewami. Pewnego dnia kamienicę

odwiedził ich dorosły kuzyn, którego oboje uwielbiali — miał

ze sobą książkę, którą natychmiast zaczęli wspólnie czytać.

Chłopca i dziewczynkę śmieszyły przestarzałe słowa, na-

puszone sformułowania i wyrażenia zapożyczone z perskie-

go, więc szybko znudzili się lekturą i rzucili książkę w kąt.

Potem jednak, w nadziei, że znajdą w niej ilustracje przed-

stawiające scenę tortur, nagie ciało albo łódź podwodną, za-

częli wertować ją z zaciekawieniem, aż w końcu — czytać.

Książka była długa, ale już na samym początku znalazła się

tak niezwykła, tak piękna scena miłosna między pierwszo-

planowymi postaciami, że chłopak zapragnął znaleźć się na

miejscu głównego bohatera i marzył, by zakochać się tak samo

jak on. Zaczął dostrzegać u siebie symptomy miłości, które,

jak sobie wyobrażał, zostały opisane w dalszej części książki

(niecierpliwość podczas posiłków, wymyślanie pretekstów, by

pójść do dziewczyny, odmowa wypicia wody, choć paliło go

pragnienie), aż w pewnej czarodziejskiej chwili, gdy razem

chwytali za brzegi kart książki i odwracali je, zrozumiał, że

zakochał się w dziewczynce.

Jakąż to historię opisano w książce, której kartki wspól-

nie odwracali? Była to bardzo stara opowieść o chłopaku

494

i dziewczynie z tego samego plemienia. Dziewczyna o imie-

niu Husn, czyli Piękno, i chłopak zwany Aszk, czyli Miłość,

żyli na skraju pustyni — przyszli na świat tej samej nocy,

uczyli się u tego samego nauczyciela, przechadzali się nad

brzegiem tej samej sadzawki, aż zakochali się w sobie. Po

latach, gdy chłopiec poprosił o rękę dziewczyny, starszyzna

plemienia postawiła mu warunek: najpierw musi się udać

do Krainy Serc i przynieść stamtąd tajemniczy eliksir. Po

drodze chłopakowi przyszło stawić czoło wielu niebezpie-

czeństwom: wpadł do studni i stał się niewolnikiem ma-

lowanej wiedźmy, w innej studni dostrzegł tysiące twarzy

i postaci i upił się nimi, zakochał się w córce chińskiego

cesarza, gdyż była podobna do jego ukochanej, wydostał się

ze studni, więziono go w twierdzach, był śledzony i stoczył

walkę z zimą. Mimo to nie rezygnował — podążał za ślada-

mi i znakami, zagrzebał się w tajemnicy liter, snuł opowie-

ści i słuchał opowieści. W końcu Poezja, która stale szła za

nim i zawsze spieszyła mu z pomocą, rzekła: „Ty jesteś swą

ukochaną, ona zaś tobą, nie pojąłeś tego jeszcze?". Wtedy

chłopak przypomniał sobie, jak uczyli się razem u jednego na-

uczyciela, jak razem odwracali karty książki i jak się zakochał

w dziewczynie.

W owej książce, którą razem czytali, opowiedziana została

historia króla Radosnego, który niespodzianie dla samego

siebie zakochał się w pewnym urodziwym młodzieńcu o imie-

niu Wieczność. Domyśliłaś się, zapewne jeszcze wcześniej

niż padyszach, że w tej opowieści kryje się inna opowieść

o parze zakochanych, w tej zaś jeszcze inna. Bohaterowie

trzeciej miłosnej opowieści, przeczytawszy historię o tym, jak

kochankowie czytają razem książkę i zakochują się w sobie,

też zaczynają darzyć się miłością.

495

Wiele lat po tym, jak poszliśmy do sklepu z ubraniami dla

dzieci, czytaliśmy razem „Dziecięcy Tydzień" i patrzyliśmy na

słoik z pastą z oliwek — ty byłaś wtedy już dawno po uciecz-

ce z domu, a ja poświęciłem się opowieściom i próbowałem

stworzyć własną — odkryłem, że ogrody naszej pamięci są,

na podobieństwo tych miłosnych historu, z których jedna

zawarta jest w drugiej, nieskończonym ciągiem opowieści,

z których każda prowadzi do następnej. Gdziekolwiek rozgry-

wają się owe miłosne historie, czy to na arabskich pustyniach

w Damaszku, czy na stepach Azji w Chorasanie, w Weronie

u podnóża Alp czy w Bagdadzie u brzegów Tygrysu, wszystkie

są pełne bólu, smutne i wzruszające. Tym, co w nich najbar-

dziej poruszające, jest łatwość, z jaką pozostają w naszej pa-

mięci, łatwość, z jaką człowiek może postawić się na miejscu

najbardziej nawet naiwnego, udręczonego i nieszczęśliwego

bohatera.

Także nasza historia, której zakończenia nadal nie potrafię

przewidzieć, zostanie być może spisana przez kogoś, choćby

nawet przeze mnie samego. Czy jednak czytelnik będzie mógł

natychmiast wcielić się w któregoś z jej bohaterów, tak jak

ja to robiłem, czytając tamte opowieści, czy nasza historia

pozostanie ludziom w pamięci, tego nie wiem, zauważyłem

jednak, że w tego rodzaju książkach zawsze znajdują się pew-

ne fragmenty, dzięki którym bohaterowie odróżniają się od

innych, a ich losy stają się niepowtarzalne i wyjątkowe, więc

postanowiłem napisać coś takiego na wszelki wypadek.

Któregoś razu, gdy wybraliśmy się z wizytą do znajomych,

o północy, w pokoju błękitnym od papierosowego dymu, słu-

chałaś z uwagą opowieści człowieka siedzącego trzy kroki

od ciebie, a na twojej twarzy z wolna pojawiał się wyraz

496

mówiący: „mnie tu nie ma" — kochałem cię wtedy. Lubiłem

też wyraz rezygnacji, kiedy po tygodniu lenistwa i niezajmo-

wania się domem zaczynałaś z ociąganiem grzebać wśród

bluzek, zielonych swetrów i starych koszul nocnych — nie

potrafiłaś się z nimi rozstać — w poszukiwaniu jakiegoś pa-

ska i dostrzegałaś niewiarygodny bałagan wyłaniający się zza

uchylonych drzwi szafy; gdy w dzieciństwie zapaliłaś się do

pomysłu, że zostaniesz malarką, i siedziałaś z Dziadkiem przy

stole, uczyłaś się rysować drzewa, a Dziadek żartował sobie

z twojej pasji, nie złościłaś się, tylko się śmiałaś — kochałem

cię wtedy. Lubiłem wyraz zaskoczenia, właściwy graczom,

który pojawiał się, gdy zamykające się drzwi dolmusza przy-

cinały skraj twojego fioletowego płaszcza albo gdy upuściłaś

pięciolirową monetę, która po idealnym okręgu toczyła się

w stronę studzienki kanalizacyjnej przy krawężniku. Kocha-

łem cię, gdy w słoneczne kwietniowe popołudnie wycho-

dziłaś na balkon, by sprawdzić, czy chusteczka, którą tam

powiesiłaś rano, wyschła, a kiedy się przekonywałaś, że nie,

ze zdumieniem stwierdzałaś, że słońce cię oszukało, a tak-

że zaraz potem, gdy ze smutkiem wsłuchiwałaś się w głosy

dzieci bawiących się na pustej parceli na tyłach kamienicy.

Kochałem cię, kiedy opowiadałaś komuś film, na który wybra-

liśmy się razem, a ja z przestrachem zauważałem, jak bardzo

twoja pamięć różni się od mojej, a to, co zapamiętałaś, od tego,

co mnie utkwiło w głowie. Kochałem cię, gdy zaszywałaś się

w jakimś kącie, by w tajemnicy przede mną przeczytać ar-

tykuł pewnego wybitnego profesora o małżeństwach między

krewnymi, zamieszczony w bogato ilustrowanej gazecie, a ja

patrzyłem — nie, nie na to, co czytałaś, ale na ciebie — jak

przy lekturze, niczym bohaterowie powieści Tołstoja, leciutko

przygryzasz dolną wargę. Lubiłem, gdy w windzie rzucałaś

497

w lustro spojrzenie, jakbyś patrzyła na kogoś innego, a potem,

jakby to, co ujrzałaś, przypomniało ci o czymś, zaczynałaś

gorączkowo szukać tego czegoś w torebce. Uwielbiałem pa-

trzeć, jak pospiesznie wkładasz czekające na ciebie panto-

fle na wysokich obcasach (jeden przypominał przewróconą

żaglówkę, drugi zaś kota prężącego grzbiet), a potem — gdy

po kilku godzinach wracałaś do domu — obserwować, jak

twoje biodra i nogi poruszają się w nich z gracją, po chwili

zaś, jak zrzucasz zabłocone buty i skazujesz je ponownie na

asymetryczną samotność. Kochałem cię, gdy patrzyłaś na

piętrzący się w popielniczce stos niedopałków i czarne łepki

wypalonych zapałek, a twoje myśli podążały w nieznanym

kierunku; kiedy ulice, którymi chodziliśmy codziennie, nagle

ukazywały się nam w zupełnie innym świetle, jakby owego

ranka słońce wzeszło na zachodzie — to nie ulice kochałem,

tylko ciebie; w pogodny zimowy dzień, gdy podmuchy lodo-

su* stopiły śnieg i przegoniły chmury znad Stambułu, to nie

zarys Uludag** kochałem, który mi pokazywałaś, widoczny

za antenami, minaretami i wyspami, lecz ciebie, gdy drżąc

z zimna wtulałaś głowę w ramiona. Kochałem cię, kiedy ze

smutkiem patrzyłaś na starego, zmęczonego konia, ciągną-

cego wyładowany blaszanymi baniakami wózek woziwody.

Kochałem cię, gdy kpiłaś z tych, którzy mówili, by nie dawać

pieniędzy żebrakom, bo to w rzeczywistości bogaci ludzie,

i kiedy się cieszyłaś, że udało ci się znaleźć drogę na skró-

* Lodos — silny południowo-zachodni wiatr występujący w basenie Mo-

rza Egejskiego i Marmara, powodujący sztormy i powodzie.

** Uludag — masyw górski na południe od morza Marmara, niedaleko Bur-

sy, z najwyższym szczytem o wysokości 2543 m n.p.m.; znany ośrodek

narciarski i ulubione miejsce zimowego wypoczynku bogatych stam-

bulczyków.

498

ty i wyprowadzić nas z kina na ulicę przed całym tłumem

widzów, mozolnie zmierzających na powierzchnię przez la-

birynt schodów i korytarzy. Lubiłem, gdy zrywałaś kolejną

kartkę z Codziennego kalendarza wiedzy z godzinami modłów

i pełnym smutku oraz powagi głosem, jakby to była wiado-

mość o zbliżającej się śmierci, czytałaś zamieszczony na jej

odwrocie jadłospis na dany dzień, składający się z cieciorki

z mięsem, pilawu, pikli i kompotu z mieszanych owoców,

oraz gdy cierpliwie pokazywałaś mi, jak otwierać tubkę pasty

anchois marki Kartal — należy najpierw wyjąć podkładkę,

a potem przekręcić nakrętkę — i dodawałaś na końcu: „Z po-

zdrowieniami od producenta, Monsieur Trellidisa". W zimo-

we poranki, kiedy spostrzegałem, że twoja twarz przybrała

bladą barwę nieba nad miastem, patrzyłem na ciebie z niepo-

kojem, tak jak w dzieciństwie, gdy widziałem, jak radosnym,

szalonym pędem przebiegasz na drugą stronę ulicy między

samochodami sunącymi nieprzerwanie jak rzeka. Kochałem

cię, gdy na dziedzińcu meczetu z uwagą i uśmiechem przy-

glądałaś się wronie, która przysiadła na trumnie ustawionej

na musalla taszi*. Kochałem cię, kiedy głosem jak z radiowego

teatru przedrzeźniałaś kłótnie rodziców i kiedy — ująwszy

twoją głowę w dłonie — z przerażeniem dostrzegałem, dokąd

zmierza nasze życie, a także gdy z przyczyn, których do tej

pory nie rozumiem, zostawiłaś przy wazonie obrączkę i gdy

kilka dni potem spostrzegłem, że ona wciąż tam leży, oraz

podczas naszych miłosnych zbliżeń, przypominających po-

wolny lot mitycznych ptaków, kiedy w końcu włączałaś się

* Musalla taęi — kamienna płyta kształtem przypominająca stół, na któ-

rej ustawia się trumnę podczas ceremonu pogrzebowej na dziedzińcu

meczetu.

499

w ten poważny rytuał i wzbogacałaś go swoją inwencją; ko-

chałem cię. Kochałem cię, gdy pokazywałaś mi idealny kształt

gwiazdy na jabłku przekrojonym nie wzdłuż, ale w poprzek,

i gdy w południe spostrzegałem na blacie mojego biurka twój

włos, który nie wiadomo skąd się tam wziął, i gdy podczas

wspólnej jazdy zatłoczonym miejskim autobusem z przykro-

ścią zauważałem, że nasze dłonie, zaciśnięte obok siebie na

metalowej poręczy, są tak mało podobne. Kochałem cię, jak-

bym dopiero poznawał własne ciało, jakbym szukał własnej

duszy, która mnie opuściła, i z przykrością, a jednocześnie

z radością zauważał, że stałem się kimś innym. Kochałem

cię, gdy patrzyliśmy na pociąg zmierzający w nieznane, a na

twojej twarzy pojawiał się ów tajemniczy wyraz, ten sam,

który dostrzegałem wieczorami, kiedy po ciemniejącym nie-

bie ciągnęły z krakaniem stada wron, kiedy nagle wyłączali

prąd i mrok panujący w domu powoli zamieniał się miejsca-

mi z wieczorną poświatą na zewnątrz. Pełen bólu, zazdrości

i bezradności, nadal cię kochałem.

13.

NIE JESTEM WARIATEM,

TYLKO WIERNYM CZYTELNIKIEM

Twa postać lustrem mi się stała.

Suleyman ęelebi, Vesiletun Necat

W czwartek nad ranem Galip zbudził się z głębokiego snu,

w który zapadł w środę wieczorem po dwóch nieprzespanych

nocach — w zasadzie trudno to było nazwać zupełnym prze-

budzeniem, gdy bowiem jakiś czas później starał się przy-

pomnieć sobie, co się z nim wtedy działo i o czym myślał,

dochodził do wniosku, że między czwartą rano, gdy wstał

z łóżka, a siódmą, gdy po porannym ezanie poszedł znowu

spać, znajdował się, jak to nieraz opisywał Celal w felietonach,

wśród cudów baśniowej krainy między jawą a snem".

Tak jak wszyscy, którzy budzą się w środku głębokiego

snu, w jaki zapadli wyczerpani długą bezsennością, tak jak

śmiertelnie zmęczeni nieszczęśnicy, którym zdarzyło się za-

snąć w nie swoim łóżku, Galip na początku nie wiedział,

gdzie jest, nie mógł sobie przypomnieć, co to za pokój, co to

za mieszkanie, skąd się w nim wziął, ale jego pamięć szybko

otrząsnęła się z oszołomienia.

Nie zdziwił go więc widok pudła, w którym Celal przecho-

wywał akcesoria służące mu do przebieranek — stało tam,

501

gdzie je poprzedniego wieczoru zostawił, przy biurku. Zaraz

wyjął z niego po kolei wszystkie przedmioty: melonik, suł-

tańskie turbany, kaftan, laski, wysokie buty, zaplamione jed-

wabne koszule, sztuczne brody różnej wielkości i barwy, pe-

ruki, zegarki z dewizką, pozbawione szkieł oprawki okularów,

staromodne kołpaki, fezy, atłasowe pasy, kindżały, janczarskie

ozdoby, opaski na nadgarstki i wszelkiego rodzaju dziwaczne

rzeczy, które można było dostać w sklepie słynnego pana Ero-

la w Beyoglu, zaopatrującym w stroje i rekwizyty ekipy pro-

ducentów filmów historycznych krajowej produkcji. Z ułam-

ków wspomnień, zepchniętych gdzieś w odległe zakamarki

pamięci, Galip próbował złożyć w wyobraźni obraz Celala

włóczącego się nocą w przebraniu po ulicach. Ale te przebie-

ranki, podobnie jak wciąż kłębiące się w jego głowie obrazy

dopiero co ujrzanych we śnie błękitnawych dachów, wąskich

uliczek i ludzkich postaci przemykających niczym zjawy,

wydały mu się jeszcze jedną z legend z „krainy między jawą

a snem" — ani realnymi, ani nierealnymi, ani zrozumiałymi,

ani niezrozumiałymi projekcjami. We śnie w dzielnicy znaj-

dującej się w Stambule, a jednocześnie w Damaszku i u stóp

cytadeli w Karsie szukał jakiegoś adresu, po czym to, czego

szukał, znajdował z równą łatwością jak słowa do krzyżówki.

Galip wciąż miał w pamięci ów sen, gdy spostrzegł leżący na

blacie biurka notes pełen adresów, i natychmiast poczuł, że to

nie jest przypadek; ucieszył się, jakby dostał znak od tajem-

niczej, niewidzialnej ręki albo bawiącego się w chowanego

Pana Boga. Zadowolony, że przyszło mu żyć w takim, a nie

innym świecie, z uśmiechem przeczytał zapisane w notesie

adresy i widniejące przy każdym z nich zdania. Kto wie, ilu

pełnych podziwu i zapału czytelników z różnych zakątków

Anatolu i Stambułu czekało na pojawienie się tych zdań w fe-

502

lietonach Celala; może niektórzy już się doczekali. Wciąż

jeszcze senny, Galip usiłował sobie przypomnieć, czy nie

natrafił na nie wcześniej, czy przed laty nie natknął się na nie

w jakimś felietonie? Choć nie pamiętał, żeby je kiedykolwiek

czytał, wiedział, że niektóre na pewno słyszał z ust Celala,

i to niejeden raz, na przykład to: „Każda cudowna rzecz jest

cudowna, bo ma w sobie odrobinę zwyczajności, a każda zwy-

czajna rzecz jest zwyczajna, bo zawiera element cudowności".

Niektórych zdań nie słyszał od Celala ani nie czytał w jego

felietonach, miał jednak wrażenie, że zwróciły jego uwagę

gdzie indziej, na przykład ten wers z wiersza Szeyha Galipa,

który dwieście lat temu opisywał szkolne lata dwójki dzieci,

Piękna i Miłości: „Tajemnica jest władcą, okaż jej szacunek".

Jeszcze innych nie usłyszał i nie przeczytał ani u Celala,

ani w innym miejscu, ale mimo to wydały mu się bliskie, jak-

by znał je zarówno z felietonów kuzyna, jak i z innych dzieł.

Na przykład to, które miało być znakiem dla zamieszkałego

w Serencebeyu w Besziktaszu Fahrettina Dalkirana: „Wielu ten

dzień wolności i zmartwychwstania wyobrażało sobie z lu-

bością jako dzień, gdy pobiją do utraty przytomności swo-

ich nauczycieli albo, co prostsze, zabiją własnych ojców, ten

dżentelmen jednak miał dość zdrowego rozsądku, by prze-

widywać, że jedynie objawi mu się wtedy w postaci śmierci

jego dawno zaginiony brat bliźniak — na spotkanie z nim

czekał z ciekawością od tylu lat, dlatego wycofał się z życia

i nie wyściubiał nosa z mieszkania, którego adresu nikt nie

znał". Kim był ten dżentelmen?

Lada chwila miało się zrobić jasno i Galip machinalnie

umieścił na powrót w gniazdku wtyczkę telefonu, umył się,

zaspokoił głód byle czym, co tam znalazł w lodówce, i zaraz

po porannym wezwaniu na modlitwę położył się znowu do

503

łóżka Celala. Nim zasnął, w „krainie między jawą a snem",

a właściwie w jej części bliższej snu, ujrzał, jak w dzieciń-

stwie oboje z Ruyą płyną łódką po Bosforze. Nie ma z nimi

ani Cioci, ani Matki, ani nawet wioślarza — przebywanie sam

na sam z Ruyą budziło w Galipie niepokój.

Obudził go dzwonek telefonu. Jeszcze nim zdążył pod-

nieść słuchawkę, był z góry przekonany, że to nie Ruya, lecz

tamten mężczyzna, który stale wydzwaniał. Znieruchomiał,

gdy usłyszał kobiecy głos:

Celal? Celal, to ty?

Głos należał do zupełnie mu nie znanej i niezbyt, jak moż-

na było sądzić, młodej kobiety.

Tak.

Kochanie, najdroższy, gdzie jesteś, gdzie się podzie-

wasz, od tylu dni cię szukam, szukam cię i szukam, ach!

Potem nastąpił szloch, a zaraz po nim płacz.

Nie kojarzę pani głosu — powiedział ostrożnie Galip.

Pani głosu — powtórzyła kobieta, przedrzeźniając Ga-

lipa. — Mówisz do mnie per pani?! Teraz jestem dla ciebie

panią... — Po chwili milczenia, niczym gracz wierzący w swo-

je mocne karty, oświadczyła na wpół tajemniczo, na wpół

dumnie: — Jestem Emine.

To imię też mu się z niczym nie kojarzyło.

Tak.

Tak? Tylko tyle masz mi do powiedzenia?

Po tylu latach... — wymamrotał Galip.

Mój kochany, po tylu latach, wreszcie po tylu latach.

Nie wyobrażasz sobie, co się ze mną działo, gdy przeczyta-

łam twój felieton w gazecie, gdy zobaczyłam, że się do mnie

zwracasz! Dwadzieścia lat czekałam na ten dzień. Czy wiesz,

jak się czułam, gdy przeczytałam to zdanie, na które czeka-

504

łam tyle lat? Miałam ochotę krzyczeć, wołać na cały świat.

Myślałam, że oszaleję, z trudem panowałam nad sobą, pła-

kałam. Wiesz, Mehmeta posłali na emeryturę, gdy wyszły na

jaw jego powiązania z planowanym przewrotem. Ale co rano

wychodzi z domu, zajmuje się różnymi sprawami. Zaraz wy-

skoczyłam na ulicę. Pędem pognałem do Kurtuluszu, na naszą

uliczkę, ale niczego tam już nie było, nic nie było takie jak

dawniej. Wszystko się zmieniło, wszystko zostało zburzone,

nic nie znajdowało się na swoim miejscu. Naszego domu nie

było. Na środku ulicy zaczęłam płakać. Ktoś się nade mną

ulitował, podał mi szklankę wody. Natychmiast wróciłam do

domu, spakowałam się i uciekłam, nim Mehmet wrócił. Mój

najdroższy, kochany Celalu, powiedz mi, gdzie cię znajdę. Od

siedmiu dni przenoszę się z miejsca na miejsce, mieszkam

po hotelach, u dalekich krewnych, którzy nie kryją, że moja

obecność nie jest im na rękę. Ileż razy dzwoniłam do redakcji

stale odpowiadali: „Nic nie wiemy". Dzwoniłam do twoich

krewnych — to samo. Dzwoniłam na ten numer — nikt nie

podnosił słuchawki. Nie zabrałam ze sobą niczego oprócz

paru drobiazgów, nic zresztą nie chcę. Mehmet szuka mnie

jak szalony. Zostawiłam mu krótki list, w którym niczego nie

wyjaśniłam. Nie wie, dlaczego go zostawiłam. Nikt nie wie,

nikomu nic nie mówiłam; nikomu nie wyjawiłam tajemnicy

mojego życia, mojej miłości, naszej miłości, najdroższy! Co

teraz będzie? Boję się. Jestem wolna! Nie mam już żadnych

zobowiązań. Nie będziesz się już smucił, że twój pulchny

króliczek zostawia cię i wraca do domu, by podać mężowi

kolację. Moi chłopcy są już dorośli, jeden mieszka w Niem-

czech, drugi jest w wojsku. Odtąd całe moje życie, cały czas,

wszystko poświęcę tobie. Będę ci prasować, sprzątać twoje

biurko, ach, układać felietony na kupkę, zmieniać powłoczki

505

na poduszki. Zawsze spotykaliśmy się w tamtym pustym

miejscu, pozbawionym szaf; tak bardzo jestem ciekawa, jak

wygląda twoje prawdziwe mieszkanie, jakie są meble, książ-

ki. Gdzie jesteś, kochany? Jak mam cię znaleźć? Dlaczego

w felietonie nie podałeś zaszyfrowanego adresu? Powiedz

mi, gdzie mieszkasz. Ty też myślałeś, prawda, ty też myślałeś

o mnie przez te wszystkie lata? Znów będziemy sami, tylko

my dwoje, tak jak wtedy, w tamtym małym, jednoizbowym,

murowanym domku, gdy po południu słońce przedzierające

się przez liście lip oświetlało nasze twarze, szklaneczki do

herbaty i nasze ręce, tak dobrze znające się nawzajem. Ale,

Celalu, tamtego domu już nie ma, został zburzony, przestał

istnieć, nie ma ani tamtych Ormian, ani tamtych sklepów...

Wiedziałeś o tym? Chciałeś, bym płakała, bym tam poszła

i płakała? Dlaczego nie wspomniałeś o tym w felietonie? Po-

trafisz napisać o wszystkim, więc mogłeś i o tym. Odezwij się,

porozmawiaj ze mną, przemów do mnie po dwudziestu latach!

Czy nadal pocą ci się ręce, gdy się wstydzisz, czy gdy śpisz,

masz nadal ten niewinny wyraz twarzy dziecka? Powiedz...

Nazwij mnie swoim kochaniem... Jak możemy się spotkać?

Szanowna pani — powiedział Galip ostrożnie — sza-

nowna pani, niczego takiego sobie nie przypominam. Musiało

zajść jakieś nieporozumienie, od wielu dni nie publikuję no-

wych felietonów. Redakcja zamieszcza więc stare, napisane

przeze mnie trzydzieści lat temu. Rozumie pani?

Nie.

Nie zamierzałem dawać w artykule żadnych sekret-

nych znaków ani umówionych haseł. Nie piszę już felieto-

nów. W gazecie zamieszczają ponownie te, które kiedyś już

raz opublikowali. Zdanie, które pani tam znalazła, zostało

napisane trzydzieści lat temu.

506

To kłamstwo! — krzyknęła kobieta. — Kłamstwo! Ty

mnie kochasz. Bardzo mnie kochałeś. Stale wspominałeś

o mnie w felietonach. Gdy pisałeś o najpiękniejszych za-

kątkach Stambułu, opisałeś uliczkę, przy której stał dom,

w którym się kochaliśmy, opisałeś nasz Kurtulusz, nasz mały

kącik, nie jakąś tam garsonierę. I nasze lipy, które widać było

z podwórka. Gdy mówiłeś o piękności z wierszy Mevlany,

o obliczu jasnym jak księżyc, nie chodziło o literaturę, tyl-

ko o twoją ukochaną o obliczu jasnym jak księżyc, o mnie...

Mówiłeś o moich ustach jak wiśnie, o moich brwiach jak

sierp wschodzącego księżyca, to ja dawałam ci natchnienie.

Gdy Amerykanie polecieli na Srebrny Glob i pisałeś o ciem-

nych plamach na jego powierzchni, wiedziałam, że masz na

myśli znamiona na moim policzku. Kochany, nie zaprzeczaj.

Przerażające bezdennością mroczne studnie" to były moje

czarne oczy; dziękuję, płakałam, czytając to. „Powróciłem do

tamtego domu", chodziło oczywiście o nasz mały, jednopię-

trowy domek, ale żeby nikt się nie domyślił, że połączyła nas

zakazana miłość, musiałeś pisać o nim jako o sześciopiętrowej

kamienicy w Niszantaszi, wyposażonej w windę, ja wiem. Bo

osiemnaście lat temu spotykaliśmy się właśnie w tamtym

domku, w Kurtuluszu. Dokładnie pięć razy. Proszę, nie zaprze-

czaj, przecież wiesz, że cię kocham.

Szanowna pani, tak jak pani powiedziała, to było bar-

dzo dawno temu — stwierdził Galip. — Ja już nic nie pamię-

tam, powoli zapominam o wszystkim.

Kochany, mój kochany, najdroższy Celalu, to nie możesz

być ty. Nie wierzę. Czy ktoś cię więzi, zmusza do mówienia

takich rzeczy? Może nie jesteś sam? Powiedz mi prawdę, pro-

szę, powiedz, że przez te wszystkie lata mnie kochałeś, tylko

tyle. Czekałam osiemnaście lat, mogę poczekać i drugie tyle.

507

Jeden jedyny raz powiedz, że mnie kochasz. Dobrze, to cho-

ciaż powiedz, że wtedy mnie kochałeś. Powiedz: „Kochałem

cię", a odłożę słuchawkę i nigdy więcej nie zadzwonię.

Kochałem.

Nazwij mnie najdroższą...

Najdroższa.

Ach, nie tak, powiedz to szczerze, z uczuciem!

Szanowna pani, bardzo proszę! Zostawmy przeszłość.

Ja się zestarzałem, pani być może też nie jest już taka jak

kiedyś. Nie jestem mężczyzną z pani marzeń. Bardzo proszę,

zapomnijmy o tej redakcyjnej wpadce, niestosownym żarcie,

do którego doszło na skutek przeoczenia.

Mój Boże! Co się teraz ze mną stanie?

Wróci pani do domu, do męża. Jeśli panią kocha, to

wybaczy. Wymyśli pani jakąś historyjkę; uwierzy, jeśli panią

kocha. Niech pani wróci do domu, nie łamie serca mężowi,

swojemu wiernemu, kochającemu mężowi.

Chcę cię zobaczyć po tych osiemnastu latach...

Nie jestem już, proszę pani, tym mężczyzną sprzed

osiemnastu lat.

Nieprawda, jesteś nim. Czytam twoje felietony. Wiem

o tobie wszystko. Tak długo o tobie myślałam! Powiedz mi, ten

dzień wyzwolenia jest już bliski, prawda? Kim jest ten wyba-

wiciel? Czekam na niego. To ty nim jesteś. Wiem. Wielu innych

też wie. Jesteś sednem tajemnicy. Przybędziesz nie na białym

koniu, lecz białym cadillakiem. Wszystkim śni się to samo. Mój

Celalu, tak bardzo cię kocham. Chcę cię zobaczyć, choć raz,

choć na odległość. Wystarczy mi, że w jakimś parku, w par-

ku Maęka na przykład, ujrzę cię z daleka. Bądź tam o piątej.

Szanowna pani, proszę wybaczyć, zaraz się rozłączę.

Przedtem jednak, jako stary człowiek, który zerwał kontakty

508

ze światem i żyje w odosobnieniu, pozwolę sobie prosić pa-

nią, by przez wzgląd na łączące nas niegdyś uczucie, na które

bez wątpienia nigdy nie zasługiwałem, zdradziła mi pani,

skąd ma mój numer telefonu. Czy ma pani jakiś mój dawny

adres? To dla mnie bardzo ważne.

Jeśli ci powiem, pozwolisz, żebym zobaczyła cię ten

jeden jedyny raz?

Zapadła cisza.

Pozwolę — odparł Galip.

Znowu zapadła cisza.

Najpierw podaj mi adres — powiedziała przebiegle ko-

bieta. — Szczerze mówiąc, po tylu latach już ci nie ufam.

Galip zastanawiał się. Słyszał w słuchawce, jak kobieta

wydało mu się nawet, że nie jest sama, że po tamtej stronie

są dwie osoby — dyszy nerwowo, sapiąc niczym lokomotywa,

gdzieś w tle ledwie słyszalnie grało radio. Rzewna muzyka,

zapowiadana w audycjach jako turecka muzyka ludowa, nie

kojarzyła mu się specjalnie z miłością, porzuceniem ani bó-

lem, lecz raczej przywodziła mu na myśl Babcię i Dziadka, ich

ostatnie lata, ostatnie papierosy. Próbował wyobrazić sobie

pokój ze stojącym w głębi wielkim, starym radioodbiornikiem

i siedzącą w jego drugim końcu, w zniszczonym fotelu, zapła-

kaną, z trudem łapiącą oddech kobietę ze słuchawką w ręku,

jednak przed oczyma uparcie pojawiał mu się obraz tamtego

pokoju dwa piętra niżej, w którym Babcia i Dziadek siedzieli

i palili papierosy — on i Ruya bawili się tam w „nic nie widzę".

Adresy... — odezwał się Galip po chwili milczenia, lecz

w tym momencie kobieta krzyknęła, ile sił w płucach:

Nie, nic nie mów! On słucha. On tu jest. Zmusił mnie.

Celalu, kochany, nie podawaj adresu, on cię znajdzie i zabije!

Ojej, ojej!

509

Galip mocniej przycisnął słuchawkę do ucha; usłyszał jęki,

metaliczny hałas i niezidentyfikowane zgrzyty i wyobraził so-

bie szarpaninę. Nagle rozległ się głośny huk. Albo wystrzelił

pistolet, albo urwał się i spadł żyrandol. Zaraz potem zaległa

cisza, choć niezupełnie — z radia nadal sączyła się muzyka,

Behiye Aksoy powtarzała refren: „Och, ty niedobry, niedobry

ty", z oddali dochodził szloch kobiety. Słyszał ciężki oddech

osoby, która teraz trzymała słuchawkę, ale się nie odzywała.

Trwało to bardzo długo — z radia płynęła kolejna piosenka,

wciąż rozlegało się sapanie, kobieta zawodziła monotonnie

na jedną nutę.

Halo! — zawołał Galip, na dobre już zirytowany. —

Halo, halo!

To ja — odezwał się w słuchawce męski głos. Ten sam,

który wciąż słyszał od kilku dni. Brzmiał dojrzale, zdecy-

dowanie, jakby chciał zmitygować Galipa i zakończyć nie-

przyjemną dyskusję. — Emine wszystko mi wczoraj wyznała.

Odszukałem ją i sprowadziłem do domu. Brzydzę się panem,

panie Celalu. Już ja panu pokażę! — Obojętnym tonem arbitra

rozstrzygającego rezultat bardzo długiego pojedynku w spo-

sób niezadowalający żadnej ze stron dodał: — Zabiję cię!

Zapadła cisza.

Wysłuchaj moich racji — odparł Galip oficjalnym to-

nem. — Felieton opublikowano przez pomyłkę, napisałem go

dawno temu.

Daj spokój, daruj sobie te gierki — warknął Mehmet.

Jak brzmiało jego nazwisko? — Już dość się nasłuchałem

tych opowieści. Nie dlatego cię zabiję, choć i za to zasługu-

jesz na śmierć. Wiesz, dlaczego cię zabiję? — Nie oczekiwał

od Celala, czyli Galipa, odpowiedzi, znał ją od dawna. Galip

słuchał z przyzwyczajenia. — Nie za to, że zdradziłeś akcję

510

przygotowywaną przez wojskowych, która postawiłaby na

nogi ten upadający kraj; nie za to również, że potem szydziłeś

z tych odważnych oficerów, którzy podjęli się patriotycznej

misji i przegrali, z tych dzielnych ludzi, których spotkały

prześladowania; nie za to, że podburzałeś ich w swoich fe-

lietonach, a kiedy oni, żywiący dla ciebie podziw i szacunek,

otworzyli się przed tobą, postawili wszystko na jedną kartę

i zdradzili ci plany zamachu, siedziałeś w fotelu i snułeś

perfidne, ohydne fantazje; nie za to, że zdobywszy zaufanie

tych dobrych ludzi, kochających ojczyznę ponad wszystko,

dostałeś się do ich domów, by wprowadzić w życie swoje

niecne plany; i nie za to, że — nie będę owijał w baweł-

nę — uwiodłeś moją żonę, która w owych czasach, gdy nas

wszystkich porywał rewolucyjny zapał, przeżywała załama-

nie nerwowe. Zabiję cię za to, że uwiodłeś nas wszystkich,

cały kraj, że te swoje wstrętne fantazje, absurdalne obsesje,

bezczelne kłamstwa ukryłeś pod postacią kurtuazyjnych wy-

rażeń, poruszających subtelności i trafnych sformułowań, za

to, że karmiłeś nimi nasz naród, a co gorsza — przez długie

lata także mnie. W końcu jednak przejrzałem na oczy. Teraz

pora, by inni też to zrozumieli. Pamiętasz attara, którego hi-

storu słuchałeś z rozbawieniem? Pomszczę również tego czło-

wieka, którego zbyłeś śmiechem i zaraz o nim zapomniałeś.

Cały tydzień przemierzałem miasto wzdłuż i wszerz w po-

szukiwaniu śladów, które zaprowadziłyby mnie do ciebie,

aż w końcu uznałem, że to jedyne wyjście. Ani naród, ani ja

nie powinniśmy bowiem zapomnieć, czego nas to nauczy-

ło. Przecież napisałeś, że pierwszej jesieni, gdy pochowamy

już wszystkich pisarzy, utracimy całą ich pamięć, strącimy

ją w bezdenną otchłań zapomnienia, by tam na wieki pozo-

stała w uśpieniu.

511

Zgadzam się z tobą we wszystkim — oświadczył Galip.

Czy mówiłem ci, że postanowiłem napisać jeszcze kilka

felietonów, by pozbyć się resztek wspomnień, które koła-

czą się w mej niemal już pustej pamięci, po czym zupełnie

i na zawsze zarzucę pisanie? Zapytam przy okazji: co sądzisz

o moim ostatnim felietonie?

Ty parszywy gnojku, czy wiesz, co to odpowiedzialność,

czy masz pojęcie, czym jest oddanie, uczciwość, ofiarność?

Czy te słowa kojarzą ci się z czymkolwiek, czy też potrafisz

jedynie stroić sobie żarty z czytelników albo dla zabawy da-

wać znaki biedaczce, której namieszałeś w głowie? Czy wiesz,

czym jest braterstwo?

Galip miał ochotę odpowiedzieć: „Wiem!" — nie po to, by

bronić Celala, ale dlatego, że pytanie przypadło mu do gustu.

Lecz mężczyzna, który przedstawiał się jako Mehmet — nie-

jednemu psu Burek — zaczął mu złorzeczyć i zasypywać go

wymyślnymi przekleństwami.

Zamknij się, wystarczy! — wrzasnął na koniec, gdy

wyczerpał mu się repertuar obelg. Po ciszy, jaka zapanowała

po tych słowach, Galip domyślił się, że były one skierowane

do kobiety, płaczącej gdzieś w kącie. Usłyszał jeszcze, jak

żona Mehmeta coś wyjaśnia, a potem muzyka się urwała

widocznie radio zostało wyłączone.

Wiedziałeś, że ona jest moją stryjeczną siostrą, i dlatego

w swoich przemądrzałych felietonach z pogardą wypowiada-

łeś się na temat małżeństw między krewnymi — kontynuował

Mehmet. — Dobrze wiesz, że połowa młodzieży w tym kraju

wychodzi za mąż za synów ciotek ze strony matki, a druga

połowa żeni się z córkami stryjów; mimo to ośmieliłeś się

bezczelnie szydzić z tego rodzaju związków. Nie, panie Ce-

lalu, poślubiłem tę kobietę nie dlatego, że nigdy nie miałem

512

okazji poznać innej dziewczyny, nie dlatego, że kobiety z mo-

jej rodziny były jedynymi, wobec których nie czułem lęku,

i nie dlatego, że nie wierzyłem, iż jakakolwiek kobieta poza

moją matką, ciotkami ze strony matki i ojca oraz ich córkami

jest w stanie szczerze mnie pokochać, a przynajmniej cier-

pliwie znosić jako męża. Nie, ożeniłem się z nią z miłości.

Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak to jest, gdy kocha się

dziewczynę, z którą się bawiło w dzieciństwie? Czy możesz

sobie wyobrazić, jak to jest kochać całe życie jedną kobietę,

jedną jedyną? Tę kobietę, która teraz płacze z twojego powo-

du, darzyłem uczuciem niezmiennie przez pięćdziesiąt lat.

Pokochałem ją w dzieciństwie, rozumiesz, i nadal ją kocham.

Czy wiesz, co to znaczy kochać? Czy wiesz, jak to jest patrzeć

z czułością, tak jak we śnie spogląda się na własne ciało, na

kogoś, kto stanowi nasze dopełnienie? Czy wiesz, czym jest

miłość? Czy te słowa kiedykolwiek były dla ciebie czymś wię-

cej niż tylko materiałem pospiesznie kleconego felietonu, ko-

lejnej sztuczki serwowanej debilnym czytelnikom, od dawna

gotowym uwierzyć w twoje bajki? Współczuję ci, gardzę tobą

i żal mi ciebie. Czy przez całe życie zrobiłeś cokolwiek oprócz

tego, że bawiłeś się słowami i obracałeś nimi na wszystkie

strony? Odpowiedz mi!

Drogi przyjacielu — odparł Galip — to mój zawód.

To twój zawód!? — wykrzyknął głos w słuchawce. —

Oszukałeś, zwiodłeś, poniżyłeś nas wszystkich! Tak bardzo

ci wierzyłem, że kiedy przeczytałem twój napuszony felieton,

bezlitośnie udowadniający mi, że całe moje życie było nie-

kończącą się demonstracją ubóstwa, ciągiem idiotycznych

złudzeń, piekłem nocnych koszmarów i arcydziełem banału,

u którego podstaw leżały nieszczęście, małość i pospolitość,

byłem skłonny przyznać ci rację. W dodatku zamiast poczuć

513

się pogardzanym i poniżanym, byłem dumny, że poznałem

kogoś, kto tak świetnie włada piórem i głosi tak wzniosłe idee,

ba, uważałem, że to szczęście być razem z nim na tonącym

okręcie, w chwili gdy plany wojskowego zamachu stanu biorą

w łeb. Ty parszywy gnojku, tak ślepo cię podziwiałem, że gdy

jako przyczynę wszystkich moich życiowych niepowodzeń

wskazywałeś tchórzostwo — nie tylko moje, ale całego na-

szego narodu — zaczynałem z goryczą analizować, dlacze-

go jestem tchórzem oraz z jakiego powodu się nim stałem,

i choć dziś wiem, że jesteś jeszcze większym tchórzem niż

ja, wtedy uważałem cię za wzór męstwa i odwagi. Tak cię

czciłem, że nawet wówczas, kiedy kompletnie przestałeś się

nami interesować, setki razy czytałem twoje felietony; czy-

tałem najzwyklejsze wspomnienia z młodości, niczym nie

różniące się od tych, które mamy wszyscy, opisy cuchnącej

smażoną cebulą mrocznej klatki schodowej w starej kamie-

nicy, gdzie spędziłeś część dzieciństwa, opisy twoich snów,

w których roiło się od zjaw i wiedźm, a nawet absurdalnych

doświadczeń metafizycznych, i kazałem je czytać żonie, by

potem dyskutować z nią godzinami na ich temat, aż docho-

dziłem do wniosku, że nie mam innego wyjścia, niż uwierzyć,

że to wszystko musi mieć jakieś ukryte znaczenie, i choć

nie miało to żadnego sensu, wmawiałem sobie, że potrafię je

odkryć.

Nigdy nie zachęcałem czytelników, by podziwiali mnie

w taki sposób — wtrącił Galip.

Kłamiesz! Całe życie, od samego początku swojej dzien-

nikarskiej kariery, polowałeś na takich ludzi jak ja. Odpisy-

wałeś na ich listy, prosiłeś o zdjęcia, analizowałeś charakter

pisma, udawałeś, że dzielisz się z nimi tajemnicami, zdra-

dzasz im sekretne hasła, magiczne słowa...

514

To wszystko dla sprawy rewolucji. By zapowiedzieć

pojawienie się mahdiego, nadejście dnia sądu, godziny wy-

zwolenia...

A co potem? Po tym, jak rzuciłeś to wszystko?

Dzięki temu czytelnicy mieli przynajmniej w co

wierzyć...

W ciebie wierzyli, a ty to uwielbiałeś... Posłuchaj, po-

dziwiałem cię do tego stopnia, że gdy czytałem któryś z twych

błyskotliwych felietonów, podskakiwałem w fotelu, łzy pły-

nęły mi z oczu, w końcu nie mogłem usiedzieć na miejscu

i zaczynałem chodzić po pokoju tam i z powrotem, przemie-

rzałem bez celu ulice i nieustannie myślałem o tobie. Ale to

jeszcze nie wszystko; tak usilnie sobie ciebie wyobrażałem,

tak długo o tobie myślałem, że w pewnym momencie miałem

wrażenie, iż granica dzieląca nasze osobowości rozmywa się

we mgle moich marzeń. Nie, nigdy nie posuwałem się do

tego, by uznać, że to ja jestem autorem felietonów. Wiedz,

że nie jestem wariatem, tylko wiernym czytelnikiem. Ale

wydawało mi się, że w jakiś dziwny, pokrętny sposób miałem

udział — na pierwszy rzut oka niemożliwy do udowodnienia

w powstaniu tych błyskotliwych zdań, które wychodziły

spod twego pióra, wyrafinowanych idei i subtelnych konklu-

zji. Jakbyś nigdy nie miał stworzyć tych cudowności, gdyby

nie ja. Nie, nie zrozum mnie źle, nie mam na myśli tych

pomysłów, które ściągałeś ode mnie przez całe lata i ani razu

nie uznałeś za stosowne, by mnie poprosić o zgodę. Nie mó-

wię o inspiracji, jaką stał się dla mnie hurufizm, ani o moich

odkryciach, które zawarłem w ostatniej części książki — ileż

miałem problemów z jej wydaniem! One słusznie należały

do ciebie. Chcę ci jedynie wytłumaczyć, że mam wrażenie,

iż obaj jednocześnie myślimy o tym samym; czuję, że mam

515

pewien udział w twoim sukcesie, a ty, być może, przyczyniłeś

się do mojego. Rozumiesz?

Rozumiem — odparł Galip. —Napisałem kiedyś coś

podobnego...

Tak, i to w tym felietonie, który nieszczęśliwym zbie-

giem okoliczności ponownie opublikowano; ale i tak nie ro-

zumiesz, gdybyś rozumiał, przyznałbyś mi rację. Dlatego cię

zabiję, właśnie dlatego! Dlatego że nigdy nic nie rozumiałeś,

a mimo to udawałeś, że rozumiesz, nigdy nie byłeś z nami,

a mimo to zdołałeś bezczelnie przeniknąć do naszych dusz

i zagościć w naszych snach. Po tylu latach czytania, pochła-

niania wręcz twoich błyskotliwych tekstów chciałem prze-

konać samego siebie, że przyczyniłem się do ich powstania,

dlatego starałem się sobie przypomnieć jakąś ideę, o której

w owych szczęśliwych latach naszej przyjaźni rozmawia-

liśmy albo jednocześnie myśleliśmy, czy też mogliśmy po-

myśleć. Tyle się nad tym zastanawiałem, tyle razy to sobie

wyobrażałem, że gdy spotykałem innego twojego wielbiciela,

który zasypywał cię gradem niesamowitych pochwał, mia-

łem wrażenie, że są one przeznaczone dla mnie, jakbym

był równie znany jak ty. Plotki o twoim życiu, trzymanym

w sekrecie, zdawały się potwierdzać, że ja też jestem kimś

niezwykłym, a przynajmniej, że po części i mnie opromie-

nia blask twej tajemniczej boskości, jakbym tak samo jak ty

był legendą. Ogarniało mnie radosne podniecenie — dzięki

tobie stawałem się kim innym. W pierwszych latach, gdy

na promie linu miejskich usłyszałem, jak dwóch pasażerów,

trzymając w rękach gazety, rozmawia o tobie, miałem ochotę

wykrzyknąć z całych sił: „A ja znam Celala Salika, i to bardzo

dobrze!", opowiedzieć im o naszych wspólnych sekretach

i rozkoszować się ich zaskoczeniem i podziwem. Pragnienie

516

to przybrało na sile w następnych latach — gdy słyszałem,

że jacyś ludzie rozmawiają na twój temat, gdy widziałem, że

czytają twoje felietony, natychmiast pchały mi się na usta

słowa: „Panowie, znajdujecie się bardzo blisko Celala Salika,

bo w gruncie rzeczy to ja jestem Celalem Salikiem". Myśl

ta przyprawiała mnie o zawrót głowy, wydawała mi się tak

wstrząsająca, że za każdym razem serce zaczynało mi walić

jak młotem, na czole perlił się pot, a perspektywa ujrzenia

podziwu na twarzach zdumionych rozmówców sprawiała,

że niemal mdlałem z rozkoszy. Nigdy nie powiedziałem te-

go głośno, nie wykrzyczałem tryumfalnie, radośnie — nie

dlatego, że uważałem to za absurd albo przesadę, po prostu

wystarczała mi sama myśl o tym. Rozumiesz?

Rozumiem.

Czytałem twoje felietony i czułem się tak samo inteli-

gentny i błyskotliwy jak ty. Oklaskiwano nie tylko ciebie, lecz

także mnie, nie miałem co do tego wątpliwości. Wszak ja i ty

byliśmy razem, w jakimś innym miejscu, daleko od tłumów.

Tak dobrze cię rozumiałem. Ja również nienawidziłem tych

ludzi zdążających do kin, na mecze, targi i jarmarki. Nigdy

nie staną się kimś, będą się zajmować głupotami, wierzyć

w te same bajki, co zawsze. Nawet w tych wzruszających

momentach wywołujących łzy i współczucie, gdy wydają się

tacy niewinni, tacy biedni i nieszczęśliwi, nie są wyłącznie

ofiarami tragedu, lecz także jej sprawcami, a w najlepszym

razie współwinnymi. Miałem dość oszustów, w których oni

widzieli wyczekiwanych zbawicieli, głupoty ich premierów,

wojskowych zamachów stanu, demokracji, tortur i kin, znu-

dziło mi się to wszystko. Dlatego cię kochałem. Przez tyle lat

po przeczytaniu każdego felietonu mówiłem sobie: „Za to

właśnie kocham Celala Salika", i za każdym razem ogarniało

517

mnie radosne podniecenie, do oczu napływały łzy, a ser-

ce przepełniała miłość do ciebie. Czy spodziewałeś się, że

będziesz miał czytelnika, który — tak jak ja wczoraj — wy-

śpiewa ci wszystko jak z nut i udowodni, że pamięta każdy

szczegół z dawnych felietonów?

Może trochę...

W takim razie posłuchaj mnie... W najgorszych mo-

mentach mego żałosnego żywota, w chwilach, gdy ten godny

pogardy świat odsłaniał całą swą banalność i prostactwo,

gdy jakiś prymityw przytrzasnął mi palec drzwiami dolmu-

sza, gdy kompletowałem dokumenty, by zapewnić sobie parę

dodatkowych kuruszy do emerytury, i musiałem cierpliwie

znosić fochy jakiegoś gównianego urzędasa, krótko mówiąc

w chwilach najgorszego poniżenia zastanawiałem się: „Co

zrobiłby w tej sytuacji Celal Salik? Co by powiedział? Czy po-

stępuję tak jak on?", i chwytałem się tej myśli jak koła ratun-

kowego. W ciągu dwudziestu lat nawyk ten przybrał u mnie

wręcz chorobliwą formę. Na weselu krewnych, gdy razem ze

wszystkimi tańczyłem w korowodzie, by nie psuć innym za-

bawy, albo gdy w kawiarni w sąsiedztwie, do której chodziłem

dla zabicia czasu, cieszyłem się z wygranej w sześćdziesiąt

sześć, nagle w mojej głowie pojawiała się wątpliwość: „Czy

Celal Salik zachowałby się w ten sposób?". To wystarczyło,

by zepsuć mi wieczór i zatruć życie, które upłynęło mi na

zadawaniu sobie pytań, co by zrobił Celal Salik, co teraz robi

Celal Salik, o czym właśnie myśli Celal Salik. Gdyby na tym

się skończyło, nie byłoby jeszcze tak źle. Ale zaczęło mnie

prześladować inne pytanie: „Co Celal Salik o mnie myśli?".

Gdy z rzadka, raz na sto lat, zaczynałem rozumować logicz-

nie i postanawiałem, że nie będę o tobie myśleć, nie będę cię

wspominać, zadbam, by w mojej głowie nie postał choćby

518

cień myśli o tobie, pytanie to przyjmowało nieco inną postać:

Co pomyślałby o mnie Celal Salik, gdyby ujrzał mnie w tej

sytuacji? Co by powiedział, gdyby był świadkiem, jak po śnia-

daniu, wciąż w piżamie, zapalam papierosa? Co by pomyślał,

gdyby usłyszał, jak rugam łajdaka, który na statku zaczepia

siedzącą obok mężatkę w krótkiej spódnicy? Co by poczuł,

gdyby się dowiedział, że wycinki wszystkich jego felietonów

przechowuję w klaserze marki ONKA? Jak by się zachował,

gdyby dotarło do niego, co o nim myślę, co myślę o życiu?".

Drogi czytelniku i przyjacielu — rzekł Galip — po-

wiedz mi, dlaczego przez tyle lat ani razu się ze mną nie

skontaktowałeś?

Myślisz, że nigdy nie przyszło mi to do głowy? Bałem

się. Nie zrozum mnie źle, nie obawiałem się, że przy tobie

poczuję się mały i nieznaczący, że — jak to bywa w podob-

nych sytuacjach — nie zdołam się powstrzymać i zacznę

ci schlebiać, każde słowo z twych ust będę przyjmował jak

objawienie albo wybuchał sztucznym śmiechem w nieod-

powiednich momentach. Oczywiście, każdą z tych sytuacji

wyobrażałem sobie tysiąc razy, ale byłem już ponad to.

Jesteś zbyt inteligentny, by pomyśleć o czymś takim

oświadczył Galip.

Bałem się, że po spotkaniu z tobą, po wypowiedzeniu

tych wszystkich pochwał i pochlebstw, tak jak to zrobiłem

teraz, ani ty, ani ja nie będziemy mieli sobie nic do powie-

dzenia.

Ale sam widzisz, że tak się nie stało — odparł Galip.

Patrz, jak miło sobie gawędzimy.

Zapadła cisza.

Zabiję cię! — odezwał się głos po chwili. — Zabiję cię!

Przez ciebie nigdy nie mogłem być sobą!

519

Człowiek nigdy nie może być sobą.

Dużo na ten temat napisałeś, ale nigdy nie odczułeś te-

go tak jak ja, nigdy nie rozumiałeś, co to naprawdę oznacza...

Znałeś to, choć tego nie rozumiałeś, opisywałeś, choć nie

znałeś — to jest właśnie to, co nazywasz tajemnicą. Człowiek

nie może odkryć tej prawdy, jeśli nie jest sobą. A jeżeli ją od-

krywa, oznacza to, że nie jest sobą. Te twierdzenia wzajemnie

się wykluczają. Rozumiesz ten paradoks?

Ja jestem sobą, a jednocześnie jestem kimś innym —

stwierdził Galip.

Nie, nie mówisz tego szczerze — zagrzmiał głos w słu-

chawce. — Dlatego właśnie musisz umrzeć. Tak jak w felieto-

nach nakłaniasz do wiary, ale sam nie wierzysz, a ponieważ

nie wierzysz, jesteś bardziej przekonujący. Lecz gdy ludzie

zaczynają rozumieć, że dali się przekonać komuś, kto nie

wierzy w to, do czego ich przekonuje, czują strach.

Strach?

Nie rozumiesz? Boją się tego, co nazywasz tajemnicą,

tej nieokreśloności, oszukańczej gry zwanej pisaniem, mrocz-

nego oblicza liter. Od tylu lat, gdy czytam twoje felietony,

mam poczucie, że jestem tu, w miejscu, w którym oddaję

się lekturze, w moim fotelu albo przy biurku, a jednocześnie

tam, gdzie przebywa pisarz opowiadający mi jakąś historię.

Czy wiesz, jak to jest przekonać się, że ktoś, kto nie wierzy,

namówił cię, byś uwierzył? Dowiedzieć się, że człowiek, który

wywarł na ciebie wpływ, nie wierzy w to, co mówi? Nie mam

żalu o to, że przez ciebie nie byłem sobą. Moje żałosne, ubogie

życie stało się bogatsze, uwolniłem się od własnej mrocznej

nijakości — w ten sposób stałem się tobą, choć wcale nie by-

łem pewien, czy to magiczne coś, co nazywam tobą, istnieje.

Nie wiedziałem, ale nie wiedząc — wiedziałem. Czy słowo

520

wiedzieć" jest odpowiednie? Gdy moja żona po trzydziestu

latach małżeństwa znikła bez śladu, pozostawiwszy na stole

jedynie króciutki liścik, który niczego nie wyjaśniał, pozornie

wiedziałem, dokąd poszła, ale okazało się, że nie wiem, iż to

wiem. A ponieważ nie wiedziałem, szukałem po całym mie-

ście jak igły w stogu siana, nie ciebie jednak, lecz jej. Szukając

jej, jednocześnie nieświadomie szukałem też ciebie, gdyż

kiedy ulica po ulicy próbowałem rozwikłać tajemnicę Stam-

bułu, od pierwszej chwili kołatała mi w głowie przerażająca

myśl: „Co powiedziałby Celal Salik, gdyby się dowiedział, że

nieoczekiwanie porzuciła mnie żona?". Uznałem, że sytuacja

jest dokładnie w stylu Celala Salika. Chciałem ci o wszystkim

opowiedzieć. Sądziłem, że to idealny temat do rozmowy, ta-

ki, jakiego od lat bezskutecznie szukałem. Byłem ogromnie

podekscytowany — pierwszy raz odważyłem się do ciebie za-

telefonować, ale nie mogłem cię zastać, nie było cię w domu,

nigdzie cię nie było. Wiedziałem, ale nie wiedziałem. O nu-

mery twoich telefonów wystarałem się już dawno z nadzieją,

że kiedyś do ciebie zadzwonię. Wybierałem każdy po kolei

na próżno. Dzwoniłem do twoich krewnych, do cioci, tak

mocno cię kochającej, do macochy darzącej cię wielką sym-

patią, do ojca, który nie krył, jak bardzo się o ciebie troszczy,

do stryja — wszyscy się o ciebie martwili, nikt nie wiedział,

gdzie jesteś. Poszedłem do redakcji „Milliyetu" — tam też

cię nie było. Inni także cię szukali; kuzyn Galip, mąż twojej

przyrodniej siostry, chciał cię skontaktować z angielskimi fil-

mowcami. Instynktownie postanowiłem go śledzić. Uznałem,

że ten marzyciel na pewno zna kryjówkę lunatyka Celala. On

wie, a w dodatku wie, że wie, powtarzałem sobie. Jak cień

chodziłem za nim po Stambule. On przodem, ja parę kroków

w tyle, przemierzaliśmy aleje, wstępowaliśmy do kamiennych

521

hanów, starych sklepów, przeszklonych pasaży i brudnych

kin, uliczka po uliczce zeszliśmy cały Wielki Bazar, pojecha-

liśmy na pozbawione chodników peryferie, przechodziliśmy

mostami, zaglądaliśmy w mroczne zakątki miasta i do jego

zakazanych dzielnic, nurzaliśmy się w błocie, kurzu i brudzie.

Zmierzaliśmy donikąd, ale nie przestawaliśmy iść. Kroczy-

liśmy pewnie, jakbyśmy znali całe miasto, a jednocześnie

nie rozpoznawaliśmy żadnego miejsca. Zgubiłem go, potem

odnalazłem, znowu zgubiłem i znalazłem, i jeszcze raz zgu-

biłem, a wtedy on mnie odnalazł w nocnym klubie podłej

kategoru. W licznym towarzystwie siedzieliśmy przy stole

i każdy opowiadał jakąś historię. Lubię opowiadać, ale nikt

nie chce mnie słuchać. Tym razem jednak wszyscy nadstawia-

li uszu. W połowie opowieści, gdy słuchacze wbijali we mnie

zaciekawione, niecierpliwe spojrzenia, próbując wyczytać

z mej twarzy zakończenie, a ja, jak to bywa w podobnych sy-

tuacjach, obawiałem się, że mimowolnie je zdradzę, w chwili

gdy moje myśli krążyły między tą obawą a opowieścią, nagle

zrozumiałem: moja żona uciekła do ciebie! „No proszę,

wiem, że uciekła do Celala", pomyślałem. Wiedziałem o tym,

ale nie wiedziałem, że wiem. Tym, czego szukałem, był za-

pewne ów stan ducha. Udało mi się w końcu przekroczyć próg

drzwi wiodących do mej duszy i wejść do nowego świata. Po

tylu latach zdołałem spełnić swoje marzenie — być jedno-

cześnie sobą i kimś innym. Z jednej strony miałem ochotę

skłamać i powiedzieć, że wyczytałem tę opowieść w pewnym

felietonie, z drugiej jednak czułem, iż ogarnia mnie wresz-

cie spokój, jakiego pragnąłem od lat. Wcześniej, kiedy prze-

mierzałem ulice Stambułu i bezładną plątaninę chodników,

mijałem zabłocone sklepy, obserwowałem przygnębienie na

twarzach mieszkańców i czytałem stare napisy w nadziei, że

522

wskażą mi drogę do ciebie, ten przeklęty spokój wydawał mi

się przerażającym uczuciem. Ale opowiedziałem swą historię

do końca i zrozumiałem, gdzie jest moja żona. Już przedtem,

gdy słuchałem słów kelnera, fotografa i wysokiego pisarza,

zorientowałem się, do jakich strasznych rzeczy doprowadzi

to, co właśnie pojąłem. Całe życie byłem okłamywany, całe

życie byłem oszukiwany! O Boże, Boże! Czy te słowa coś dla

ciebie znaczą?

Owszem.

W takim razie posłuchaj. Doszedłem do wniosku, że tą

tajemnicą, tą prawdą, za którą każesz nam się uganiać, jest

to, co wiedziałeś, nie wiedząc, co napisałeś, nie rozumiejąc

znaczenia tego: w tym kraju nikt nie może być sobą! Istnieć

w pokonanym, udręczonym społeczeństwie oznacza: być

kimś innym. Jestem kimś innym, więc jestem! A jeśli ten ktoś,

kim z całej duszy pragniesz się stać, także jest kimś innym?

To właśnie mam na myśli, kiedy mówię, że zostałem okłama-

ny, oszukany. Człowiek, w którego wierzyłem, którego teksty

czytałem, nie odebrałby żony komuś, kto go ślepo wielbił.

Tamtej nocy, w knajpie, miałem ochotę zawołać do dziwek,

kelnerów, fotografów i zdradzanych mężów, siedzących przy

jednym stole i opowiadających miłosne historie: „Ej, wy po-

konani! Zdruzgotani! Przeklęci! Zapomniani! Nieistotni! Nie

lękajcie się, nikt nie jest sobą, nikt! Królowie, szczęściarze, pa-

dyszachowie, znane osobistości, gwiazdy filmowe i bogacze

też nie są. Uwolnijcie się od nich! Gdy ich nie będzie, odnaj-

dziecie opowieść, którą oni trzymali w sekrecie. Zabijcie ich

wszystkich! Zbudujcie własną tajemnicę, odnajdźcie własny

sekret!". Rozumiesz? Zabiję cię nie w ataku zwierzęcej furu,

nie z żądzy zemsty, lecz — tak jak większość zdradzanych

mężów — dlatego, że wciągnąłeś mnie do nowego świata,

523

do którego wcale nie chciałem wejść. Cały Stambuł, wszyst-

kie litery i znaki, które umieściłeś w felietonach, wszystkie

twarze odsłonią wtedy prawdziwą tajemnicę. „Celal Salik

zastrzelony!", będą krzyczeć tytuły gazet. „Tajemnicze mor-

derstwo", „Niewytłumaczalne zabójstwo", wszak jego zagadka

nigdy nie zostanie wyjaśniona. Być może sens naszego świa-

ta, który nigdy nie miał sensu, zostanie utracony na dobre,

być może tuż przed nastaniem owego dnia sądu, o którym

wspominałeś, przed nadejściem mahdiego, Stambuł pogrąży

się w chaosie, ale dla mnie i dla wielu będzie to szansą na

odnalezienie zaginionego sekretu życia. Cóż innego może to

bowiem oznaczać, jeśli nie odkrywanie, poznawanie na nowo

tajemnicy, o której wspominałem w mojej skromnej książce

(wydanej zresztą z twoją pomocą), tajemnicy, którą świetnie

rozumiesz.

Wcale tak nie jest — zaoponował Galip. — Popełniaj ile

tylko chcesz tajemniczych morderstw, a i tak owi zdruzgo-

tani i nieszczęśliwi, głupcy i zapomniani staną ramię w ra-

mię, by wymyślić historię, która udowadniałaby, że nie ma

w tym żadnej tajemnicy. Ich opowieść, którą błyskawicznie

stworzą i natychmiast w nią uwierzą, uczyni z mojej śmierci

bezbarwny element zwyczajnego spisku. Zanim jeszcze moje

ciało zostanie złożone w grobie, wszyscy uznają to za konse-

kwencję knowań zagrażających jedności naszego kraju albo

za ostateczny rezultat trwającej od lat przygody z miłością

i zazdrością w tle. Morderca był narzędziem w rękach handla-

rzy haszyszem, bądź też wojskowych planujących przewrót,

zabójstwo zostało zlecone przez bractwo nakszybendytów

albo gang alfonsów, w sprawę byli zamieszani potomkowie

ostatnich sułtanów, a może ci, którzy ośmielają się palić naszą

flagę, za tym haniebnym czynem stoją wrogowie demokracji

524

i naszej republiki lub nowi krzyżowcy planujący kolejną

krucjatę...

W samym środku Stambułu, na brudnym chodniku,

wśród stosów śmieci, resztek warzyw, ścierw bezpańskich

psów i starych biletów loteru państwowej, w tajemniczych

okolicznościach zostanie porzucone ciało znanego felietoni-

sty... Jak inaczej można wyjaśnić tym leniwym kreaturom,

że tajemnica nadal krąży gdzieś w przebraniu, na krawędzi

zapomnienia, że musimy szukać jej głęboko w naszej prze-

szłości, w osadzie wspomnień, wśród słów i zdań, że musimy

ją tam odnaleźć?

Z perspektywy moich trzydziestoletnich doświadczeń

powiedział Galip — mogę stwierdzić, że oni niczego już nie

pamiętają, niczego. Poza tym nie ma żadnej pewności, że za-

bicie mnie pójdzie ci jak z płatka. Zapewne nie trafisz i tylko

mnie zranisz. Skończy się to tak, że pobiją cię — o torturach

nie wspomnę — na komisariacie, a ja mimo woli stanę się

bohaterem i będę musiał wysłuchać durnej przemowy pre-

miera, który odwiedzi mnie, by złożyć mi życzenia rychłego

powrotu do zdrowia. Uwierz mi, nie warto! Oni nie chcą już

wierzyć w nieosiągalną tajemnicę kryjącą się za widzialnym

światem.

Kto mi dowiedzie, że całe moje życie nie było oszu-

stwem, niestosownym żartem?

Ja! — krzyknął Galip. — Posłuchaj...

Bisznov? O, nie, nie chcę...

Uwierz mi. Wierzyłem równie szczerze jak ty.

Chętnie bym uwierzył! — jęknął Mehmet. — Uwie-

rzyłbym, by uratować sens życia, ale co z pomocnikami koł-

drzarza, również usiłującymi odgadnąć sens swojego życia za

pomocą szyfrów, które wcisnąłeś im w ręce? Co z pannami

525

marzycielkami, które czekają na narzeczonych i nie wiedzą,

że oni nie wrócą już z Niemiec ani ich tam nie sprowadzą?

Tylko dzięki twoim felietonom mogą sobie wyobrazić prze-

ścieradła obszyte koronką, lampy w kształcie rybich głów,

wyciskarki do pomarańczy oraz meble, których będą używać,

gdy nastaną obiecane przez ciebie dni rajskiej szczęśliwości.

Co z emerytowanymi konduktorami, którzy dzięki metodzie

opisanej w felietonach dostrzegli na własnych twarzach plany

mieszkań mających należeć do nich, gdy znajdą się w raju,

co z geodetami, inkasentami z gazowni, sprzedawcami obwa-

rzanków, handlarzami starzyzną, żebrakami — jak widzisz,

nie potrafię się uwolnić od użytych przez ciebie słów — co

z naszym sklepikarzem z Karsu i innymi, którzy, zainspiro-

wani twoimi felietonami, wyliczyli na podstawie liczb przy-

pisanych poszczególnym literom kiedy na kamiennych chod-

nikach miasta postawi stopę mahdi, zbawiciel tego biednego

kraju i nas wszystkich? Co z czytelnikami, nieszczęsnymi czy-

telnikami, którzy się dowiedzieli dzięki tobie, że baśniowymi

ptakami, szukanymi przez nich tak długo, są oni sami?

Zapomnij — wtrącił Galip pospiesznie, w obawie, że

głos w słuchawce wda się, jak to miał w zwyczaju, w niekoń-

czące się wyliczanki. — Zapomnij o nich, zapomnij o wszyst-

kich, wyrzuć ich z głowy. Pomyśl raczej o ostatnich sułtanach

z dynastu osmańskiej, krążących w przebraniu po mieście.

Pomyśl o przywiązanych do tradycji gangsterach z Beyoglu,

którzy zgodnie ze zwyczajem torturowali ofiary przed śmier-

cią, by się upewnić, że nie mają one gdzieś ukrytych pie-

niędzy, złota i paru ostatnich tajemnic. Pomyśl o wiszących

w dwóch tysiącach pięciuset zakładach fryzjerskich w mie-

ście zdjęciach wyciętych z czasopism „Życie", „Głos", „Nie-

dziela", „Kurier", „7 Dni", „Wachlarz", „Wróżka", „Rewia"

526

i „Tydzień", przedstawiających meczety, tancerki, mosty,

miss piękności oraz piłkarzy — w oryginale czarno-białe,

zostały pokolorowane pędzelkiem przez retuszerów, w związ-

ku z czym niebo na nich ma zawsze zastanawiający odcień

błękitu pruskiego, a nasza płowa, spalona ziemia zieleni się

niczym angielski trawnik. Pomyśl o słownikach języka turec-

kiego, które trzeba przejrzeć, by znaleźć setki tysięcy słów

mogących opisać tysiąc i jedno źródło zapachów unoszących

się w wąskich, mrocznych klatkach schodowych naszych ka-

mienic oraz dziesiątki tysięcy powstałych z nich mieszanek

woni.

Ach, ty cholerny pisarzu!

Pomyśl o tajemnicy kryjącej się w tym, że pierwszy sta-

tek parowy kupiony przez Turków w Anglu nosił nazwę Swift,

czyli Chyży. Pomyśl o namiętności do symetru i porządku

pewnego kaligrafa mańkuta, który interesował się wróżeniem

z fusów i stworzył liczący trzysta stron manuskrypt z ry-

sunkami przedstawiającymi układy fusów z tysięcy filiżanek

kawy wypitych przez niego w ciągu życia, a na marginesach

tych rysunków pięknie wypisał odczytane z nich wróżby.

Tym razem mnie nie zwiedziesz.

Pomyśl, że w roku dwa tysiące pięćsetnym setki ty-

sięcy studni wydrążonych w ogrodach naszego miasta zo-

staną zalane betonem pod fundamenty nowych budynków,

a wtedy żyjące w nich skorpiony, żaby, spoczywające na ich

dnie libijskie, frygijskie, rzymskie, bizantyjskie i osmańskie

złote monety, rubiny, diamenty, krucyfiksy, portrety, zakazane

ikony, księgi i traktaty, mapy ukrytych skarbów oraz czaszki

nieszczęśników, którzy padli ofiarą niewyjaśnionych mor-

derstw...

Oho, znów ciało Szemsa z Tebrizu wrzucone do studni?

527

...znajdą się pod tonami betonu, zbrojeniami, miesz-

kaniami, drzwiami, starymi dozorcami, parkietami z klepek

ciemne szpary między nimi przywodzą na myśl brud za

paznokciami — zmartwionymi matkami, gniewnymi ojcami,

niedomykającymi się szafami, siostrami rodzonymi i przyrod-

nimi...

Stajesz się Szemsem z Tebrizu? Jesteś Dadżdżalem?

Mahdim?

...kuzynami żonatymi z przyrodnimi siostrami innych

kuzynów, windami hydraulicznymi, lustrami w windach...

Tak, tak, pisałeś już o tym wszystkim.

...sekretnymi schowkami, w których uwielbiają się ba-

wić dzieci, kapami na łóżka z wyprawy panny młodej, kupo-

nem jedwabiu, który prapradziadek, gubernator Damaszku,

nabył od kupca z Chin i z którego nikt dotąd nie odważył się

czegokolwiek uszyć...

Chcesz mnie złapać na haczyk?

...pomyśl o wszystkich sekretach naszego życia. O ta-

jemnicy słowa „szyfr", używanego jako nazwa ostrej brzytwy,

którą w dawnych czasach po wykonaniu wyroku kat oddzielał

od ciała głowę ofiary, by wystawić ją na widok publiczny

na ibret taszi*. O erudycji emerytowanego pułkownika, który

figurom szachowym nadał nowe nazwy, nawiązujące do licz-

nej tureckiej rodziny, i tak król stał się matką, hetman ojcem,

wieża stryjem, a koń ciotką — dlaczego jednak pionków nie

nazwał dziećmi, tylko szakalami?

* ibret taęi — kamień przestrogi, znajdująca się kiedyś przy środkowej

bramie pałacu Topkapi stela, na której wystawiano na widok publicz-

ny głowy straconych dostojników; inna znajduje się nadal w Edirne

w 1683 r. przez cztery dni leżała na niej głowa wezyra Kara Mustafy

Paszy, pokonanego pod Wiedniem przez Jana uI Sobieskiego.

528

Wiesz, po tym, jak nas zdradziłeś, widziałem cię tylko

raz przez te wszystkie lata, przebranego chyba za Mehmeta

Zdobywcę, w dziwnym hurufickim stroju...

Pomyśl o błogim spokoju kogoś, kto w całkiem zwyczaj-

ny wieczór siedzi w domu przy stole i godzinami rozwiązuje

zagadki z literatury dywanowej oraz krzyżówki w gazecie.

Wyobraź sobie, że oprócz papierów i liter, oświetlonych przez

lampę stojącą na stole, wszystko w pokoju — popielnicz-

ki, zasłony, zegary, czas, wspomnienia, ból, smutek, zdrada,

gniew i niepowodzenia, ach, nasze niepowodzenia — pozo-

staje w ciemności. Pomyśl o tajemniczej pustej przestrzeni,

niewypełnionej kratce, pozostałej po wpisaniu liter z lewej

ku prawej i z góry do dołu, oraz nieważkości, którą w niej

poczujesz — z fantastycznym uczuciem, jakie daje, może się

równać jedynie dreszcz emocji odczuwany podczas fascynu-

jącej i pełnej pułapek wędrówki przez miasto w przebraniu.

Posłuchaj mnie, przyjacielu — głos w słuchawce za-

brzmiał nieoczekiwanie rzeczowo — zapomnijmy teraz

o wszystkich pułapkach, grach, literach i bliźniętach; to

wszystko mamy za sobą, już nas to nie dotyczy. Tak, zasta-

wiłem na ciebie pułapkę, ale nie zadziałała. Zapewne już to

wiesz, ale powiem jeszcze raz z całą szczerością: w notesie nie

było twojego numeru telefonu, tak jak nie było żadnej teczki

ani żadnych planów przewrotu wojskowego. Kochamy cię,

stale o tobie myślimy, oboje jesteśmy twoimi wielbicielami,

naprawdę cię podziwiamy. Jesteś z nami całe życie i pozo-

staniesz z nami. A teraz zapomnijmy o wszystkim, o czym

powinniśmy zapomnieć. Wieczorem odwiedzimy cię z Emine.

Będziemy udawać, że nic się nie wydarzyło, będziemy rozma-

wiać jak gdyby nigdy nic. Będziesz dalej snuł swą opowieść,

tak jak to robisz teraz. Proszę, zgódź się. Uwierz nam, zrobimy

529

wszystko, co zechcesz, przyniesiemy ci wszystko, czego sobie

zażyczysz.

Galip zastanawiał się dłuższą chwilę.

Ale podasz mi wszystkie moje telefony i adresy, jakie

masz — odezwał się w końcu.

Podam, ale nie spodziewaj się, że wymażę je z pamięci.

Mężczyzna poszedł po notes; w tym czasie kobieta pod-

niosła słuchawkę.

Zaufaj mu — powiedziała szeptem. — Tym razem na-

prawdę szczerze żałuje. Bardzo cię kocha. Miał zamiar zrobić

coś głupiego, ale już dawno zrezygnował. Jeśli będzie się na

kimś odgrywał, to na mnie. Tobie nic nie zrobi, to tchórz,

gwarantuję ci. Dziękuję Bogu, że pozwolił, by wszystko się

ułożyło. Wieczorem włożę spódnicę w niebieskie romby,

tę, którą tak lubiłeś. Mój kochany, oboje, i on, i ja, zrobimy

wszystko, co zechcesz! Powiem ci coś jeszcze: on tak bardzo

chciał się do ciebie upodobnić, że nie tylko przebierał się za

hurufickiego Mehmeta Zdobywcę, ale w dodatku z liter, które

wyczytał z twarzy członków twojej rodziny...

Rozległy się kroki i kobieta zamilkła. Gdy mąż podniósł

słuchawkę, na ostatniej stronie Charakterów La Bruyere'a

zdjętych z półki obok — Galip starannie zapisał podane

przez niego adresy Celala, kilkakrotnie każąc powtarzać każdy

z nich. Później planował oświadczyć im, że zmienił zdanie,

nie chce się z nimi spotkać, bo nie zamierza tracić więcej

czasu na zajmowanie się nachalnymi wielbicielami. Jednak

w ostatniej chwili zrezygnował. Przyszedł mu do głowy inny

pomysł. Potem, gdy wspominał wydarzenia owego wieczoru

i zastanawiał się, co zrobił dobrze, a co źle, miał pomyśleć:

Chyba ogarnęła mnie ciekawość. Żeby tak ujrzeć choć raz,

choćby z daleka, tę parę. Teraz, gdy miałem adresy i telefony

530

Ruyi i Celala, chciałem, być może, nie tylko opowiedzieć im

tę niesamowitą historię, zrelacjonować rozmowy telefonicz-

ne, ale także opisać, jak małżonkowie wyglądali, jak chodzili,

co nosili".

Nie podam ci mojego adresu domowego — oświadczył

Galip. — Ale możemy spotkać się gdzieś na mieście. Na przy-

kład wieczorem, o dziewiątej, w Niszantaszi, przed sklepem

Alaaddina.

To wystarczyło, by mąż i żona nie posiadali się z radości.

Poczuł się nieswojo, obsypywany gradem podziękowań z dru-

giego końca kabla telefonicznego. Co mają przynieść: ciasto

migdałowe, czy może pan Celal wolałby ptifurki z cukierni

Ómur? Albo fistaszki, orzechy laskowe i dużą butelkę konia-

ku, skoro zanosiło się, że wizyta potrwa do późna?

Przyniosę też moją kolekcję fotografu — zawołał na

koniec zmęczony mąż. — I zdjęcia ciekawych twarzy, i por-

trety licealistek! — dodał i zaśmiał się jakoś dziwnie, po czym

Galip się zorientował, że butelka koniaku musi od dawna stać

otwarta w ich domu. Ochoczo powtarzając godzinę i miejsce

spotkania, rozłączyli się.

14.

TAJEMNICZE OBRAZY

Tajemnicę z Mesnevi wziąłem.

Szeyh Galip, Htisn u Aęk

Na początku lata 1952 roku, a dokładnie w pierwszą sobotę

czerwca, największy przybytek rozkoszy — nie tylko w Stam-

bule czy Turcji, ale też na Bałkanach i całym Bliskim Wscho-

dzie — otworzył podwoje w Beyoglu, w samym sercu dziel-

nicy uciech, na jednej z wąskich uliczek prowadzących do

konsulatu brytyjskiego. Ten szczęśliwy dzień był jednocześ-

nie dniem rozstrzygnięcia trwającego od pół roku konkursu

malarskiego. Najsłynniejszy ówczesny gangster z Beyoglu,

który kilka lat później stał się prawdziwą legendą, gdy razem

z czarnym cadillakiem znikł w falach Bosforu, zapragnął bo-

wiem ozdobić przestronny hol swego nowego lokalu wido-

kami Stambułu.

Nie, ów gangster zamówił malowidła nie po to, by wes-

przeć tak słabo u nas rozwinięty — ze względu na religijne

zakazy — rodzaj sztuki (mówię o malarstwie, nie o płatnej

miłości), lecz by w swym pałacu rozkoszy oferować klientom

przybywającym tu z całego miasta, ba, z całej Anatolu —

wszystko, co najlepsze, nie tylko muzykę, haszysz, alkohol

532

i dziewczyny, ale także piękno Stambułu. Kiedy uznani arty-

ści, profesorowie akademu, uzbrojeni w kątomierze i ekierki,

umiejący imitować europejskich kubistów i zamienić nasze

dziewczyny w romboidalne kształty przypominające porcje

baklawy, odesłali go z kwitkiem (interesowały ich wyłącznie

zlecenia od banków, bo te płaciły najlepiej), gangster zwrócił

się do malarzy, lakierników i pacykarzy, zdobiących malo-

widłami sufity willi prowincjonalnych bogaczy, mury kin

letnich, namioty połykaczy węży, konne wozy i ciężarówki.

Po kilku miesiącach zgłosiło się dwóch, a każdy z nich, jak

przystało na prawdziwego artystę, podawał się za najlepszego

w swoim fachu, wtedy gangster zaprosił obu do konkursu

na najpiękniejszy widok Stambułu. Wziął przykład z ban-

ków — wyznaczył wysoką nagrodę i każdemu z ambitnych

rzemieślników oddał do dyspozycji jedną z dwóch przeciw-

ległych ścian holu prowadzącego do przybytku rozkoszy.

Malarze, podejrzliwie mierzący się wzrokiem, już pierw-

szego dnia rozwiesili w pomieszczeniu szczelną zasłonę

z płótna. Sto osiemdziesiąt dni później ta sama połatana

kurtyna nadal dzieliła na pół hol, pełen złoconych foteli obi-

tych mięsistym czerwonym aksamitem, dywanów z Górdes,

srebrnych świeczników, kryształowych wazonów, portretów

Ataturka, porcelanowych serwisów i stoliczków zdobionych

masą perłową. Podczas uroczystego otwarcia z udziałem za-

proszonych gości, wśród których znajdował się sam guberna-

tor — zgłoszona władzom oficjalna nazwa przybytku brzmia-

ła wszak Klub Kultywowania Klasycznej Sztuki Tureckiej

właściciel lokalu jednym ruchem zerwał zasłonę i zebrani

na jednej ścianie ujrzeli wspaniałą panoramę miasta, na prze-

ciwległej zaś lustro, pokazujące drugą panoramę — jeszcze

piękniejszą, pełną blasku, fascynującą.

533

Nagrodę otrzymał oczywiście ten artysta, który zawiesił lu-

stro. Podwójny widok długie lata przykuwał uwagę klientów

odwiedzających przybytek rozpusty — aby rozkoszować się

niezwykłym urokiem każdego dzieła i wychwytywać dzielące

je subtelne różnice, wielu chodziło od ściany do ściany i go-

dzinami wpatrywało się to w zwierciadło, to w obraz.

Bezpański pies, na jednej ścianie wynędzniały i smutny,

w lustrze zamieniał się w psa równie chudego i smutnego, ale

też przebiegłego, a gdy skierowało się wzrok z powrotem na

obraz, można było dostrzec, że i tu zaznaczono w portrecie

zwierzęcia rys przebiegłości; w dodatku dawało się w nim

wyczuć jakiś podejrzany ruch, któremu przy ponownym spoj-

rzeniu w lustro zaczynały towarzyszyć dziwne drgnienia,

wskazówki, dokąd ten ruch zmierza. Wtedy widz, który zu-

pełnie nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi, z trudem

się powstrzymywał, by gwałtownie się nie odwrócić i nie

spojrzeć raz jeszcze na malowidło.

Pewnego razu klient w starszym wieku, obdarzony naj-

wyraźniej dużą wyobraźnią, ujrzał w zwierciadle, że z nie-

czynnej fontanny na placu, do którego prowadziła uliczka

z melancholijnym psem, tryska woda. Zaniepokojony, jakby

przypomniał sobie, że zostawił w domu nie zakręcony kran,

popatrzył na obraz — fontanna była sucha, spojrzał w lustro

woda płynęła jeszcze obfitszym strumieniem. Zapragnął

podzielić się tym odkryciem z mistrzyniami przyjemności,

lecz one, przyzwyczajone już do niekończących się igraszek

obrazu i lustra, bez zainteresowania przyjęły rewelacje sta-

ruszka, któremu nie pozostało nic innego, jak zamilknąć i po-

wrócić do życia w samotności i niezrozumieniu.

Kobiety te w gruncie rzeczy nie były jednak zupełnie

obojętne; w długie zimowe wieczory, gdy nie miały nic do

534

roboty i zabijały czas snuciem opowieści, używały obrazu

i lustra jak papierka lakmusowego, pozwalającego określić

charakter klienta: ci, którzy nie dostrzegali różnic między

malowidłem a jego odbiciem w lustrze, byli niespokojni, nie-

wrażliwi, wiecznie się spieszyli i albo bez przerwy opowiadali

o własnych problemach, albo od pracownic przybytku — nie

odróżniali ich zresztą, wszystkie wydawały im się takie same

chcieli jak najszybciej dostać to, po co przyszli, czyli to,

czego chcą wszyscy mężczyźni. Inni dostrzegali gierki obrazu

i lustra, lecz nie przykładali do nich wagi — to ci bezczelni,

którzy niejedno w życiu przeszli, ale niczym się nie przej-

mowali; tych należało się obawiać. Jeszcze inni wydawali

się nieuleczalnie chorzy na symetrię i niczym rozkapryszo-

ne dzieci żądali natychmiastowego usunięcia różnic między

malowidłem a jego odbiciem w lustrze, a ich obsesyjne na-

legania doprowadzały do szału dziewczyny do towarzystwa,

kelnerów i wykidajłów. Ci byli skąpi, liczyli każdy kurusz, nie

potrafili się zapomnieć ani w piciu, ani w seksie; chorobliwe

pragnienie ładu i porządku czyniło ich kiepskimi kompanami

i jeszcze gorszymi kochankami.

Po jakimś czasie, gdy klienci przywykli w końcu do ka-

prysów lustra i malowidła, komisarz policji z Beyoglu, który

był gościem nader częstym i mile widzianym — ze względu

nie tyle na zasobność portfela, ile na opiekuńcze skrzydła,

jakie nad owym przybytkiem roztaczał — zerknął pewnego

razu w lustro i napotkał w nim wzrok łysego osobnika z pi-

stoletem w ręku, namalowanego na pogrążonej w ciemności

uliczce — od razu zrozumiał, że to nikt inny, tylko sprawca

morderstwa z placu Sziszli. Komisarz uznał, że ten, kto umie-

ścił lustro na ścianie, musiał znać sekret zbrodni, i wszczął

śledztwo, by ustalić jego tożsamość.

535

Pewnej gorącej, wilgotnej letniej nocy, jaka nastała po dniu

tak upalnym, że ścieki płynące chodnikiem wyparowywały,

nim dotarły do studzienki kanalizacyjnej, syn jednego z bo-

gatych właścicieli ziemskich, który miał zwyczaj parkować

mercedesa — należącego do jego ojca -— dokładnie pod zna-

kiem zakazu postoju, ujrzał w lustrze skromną, pracowitą

dziewczynę z peryferyjnej dzielnicy Stambułu, zajętą tkaniem

dywanu, i uznał, że to jego tajemnicza miłość, której od lat

szukał i nie mógł znaleźć, lecz gdy się odwrócił i spojrzał

w lustro, dostrzegł jedynie jedną z wielu nieszczęśliwych,

nijakich dziewczyn z wioski należącej do ojca. Dla właści-

ciela klubu, który kilka lat później miał poprowadzić swego

cadillaca niczym ogiera w toń Bosforu i odkryć tam zupełnie

inny świat, wszystkie te zabawne żarty, zbiegi okoliczności

i tajemnice nie miały nic wspólnego ani z malowidłem, ani

z lustrem; uważał, że po prostu upojeni haszyszem i rala

klienci wznosili się ponad obłoki smutku i przygnębienia,

odkrywali w umysłach dawny, szczęśliwy świat i ciesząc

się jak dzieci z odzyskania tajemnicy utraconego raju, mylili

zagadki z marzeń z kształtami dostrzeżonymi w lustrze. Wi-

dywano jednak słynnego gangstera, jak bawi się w „znajdź

siedem szczegółów, którymi różnią się te obrazki" z dziećmi

pracownic, czekającymi w niedzielne poranki, aż ich zmę-

czone matki skończą pracę i zabiorą je do kina.

Tych różnic, innych znaczeń i zaskakujących zmian było

nie siedem, lecz nieskończenie wiele. Widok Stambułu na

pierwszej ścianie, choć pod względem technicznym przy-

pominał jarmarczne obrazy albo malowidła zdobiące wozy

konne, miał w sobie coś z mrocznych, przerażających rycin

pełnych cieni, a sposób, w jaki zostało przedstawione miasto,

przywodził na myśl bogaty w szczegóły fresk. Ptak widoczny

536

na obrazie zamieniał się w lustrze w mitycznego Feniksa,

powoli machającego skrzydłami, frontony starych domostw

z surowego drewna stawały się potwornymi twarzami, miej-

sca ludowych zabaw i karuzele nabierały w lustrze barw,

a wszystkie te stare tramwaje, wozy, minarety, mosty, morder-

cy, bary, parki, nadbrzeżne kawiarnie, promy linu miejskich,

napisy i skrzynki jawiły się nagle jako znaki innego świa-

ta. Czarna książka, żartobliwie umieszczona przez malarza

w ręku ślepego żebraka, dzieliła się w lustrze na dwie części

i stawała księgą o podwójnym znaczeniu, opowiadającą dwie

historie, lecz gdy spojrzało się na obraz, widać było, że zawsze

była jednym tomem, a tajemnica znikała w jej wnętrzu. Pewna

gwiazda filmowa, którą artysta namalował na ścianie z czer-

wonymi ustami i omdlewającym spojrzeniem oczu okolonych

szczotką grubych rzęs — najwyraźniej nie potrafił zerwać

z jarmarcznym stylem — w szklanej tafli na przeciwległej

ścianie przybierała postać zubożałej matki narodu o obfitych

piersiach, a gdy widz kierował zamglone spojrzenie z powro-

tem na malowidło, z trwogą i rozkoszą dostrzegał nie matkę,

lecz żonę, z którą od wielu lat dzielił łoże.

Jednak tym, co budziło w gościach największą grozę, były

tłumy — niezliczone mrowie ludzi, którymi malarz zapełnił

obraz; w lustrze ich twarze nabierały nowych znaczeń, sta-

wały się dziwnymi znakami, prowadzącymi do nieznanych

światów. Patrząc na malowidło, bywalcy lokalu widzieli zwy-

kłego obywatela, szarego człowieka przytłoczonego troskami,

albo zadowolonego z życia osobnika w pilśniowymi kapeluszu,

zajętego swoimi sprawami, lecz gdy spojrzeli na przeciwległą

ścianę, zauważali, że twarze tych samych postaci stawały się

mapami pełnymi tajemniczych znaków, fragmentami daw-

no zapomnianych opowieści, i gdy zamroczeni alkoholem

537

i haszyszem chodzili po holu tam i z powrotem wśród wy-

ściełanych aksamitem foteli, z zadowoleniem spostrzegali,

że sami znaleźli się na obrazie prezentowanymi przez lustro,

i wydawało im się, że zostali dopuszczeni do sekretu znanego

tylko nielicznym. Dziewczyny do towarzystwa traktowały

ich jak królów, wiedziały bowiem, że klienci tego rodzaju nie

spoczną, póki nie rozwikłają tajemnicy malowidła i lustra, że

są gotowi na wszystko — podróże na koniec świata, przygody

i bójki — byle tylko znaleźć właściwe wyjaśnienie zagadki.

Gdy wiele lat po tym, jak właściciel przybytku znikł bez

śladu w wodach Bosforu, podupadający lokal odwiedził ko-

misarz policji z Beyoglu, podstarzałe dziewczyny od razu

poznały po jego twarzy, naznaczonej smutkiem, że zalicza się

on do tej dociekliwej i zdeterminowanej grupy klientów.

Komisarz chciał jeszcze raz spojrzeć w lustro, by rozwiązać

tajemnicę słynnego morderstwa z placu Sziszli, popełnionego

dawno temu. Dowiedział się jednak, że ledwie tydzień wcześ-

niej w lokalu doszło do bójki — nie o kobietę czy pieniądze,

lecz z nudy i braku zajęcia — podczas której wielka szklana

tafla spadła ze ściany i rozprysła się z brzękiem na drobne

kawałki. I tak komisarz, który wkrótce miał przejść na emery-

turę, nie zdołał z odłamków zwierciadła poznać ani sprawcy

morderstwa, ani tajemnicy ukrytej po drugiej stronie lustra.

15.

NIE OPOWIADACZ, LECZ OPOWIEŚĆ

Lecz mój sposób pisania właśnie na tym polega,

że myśląc na głos i poddając się własnym nastrojom,

nie zwracam większej uwagi na to,

kto mi się przysłuchuje (...).

Thomas de Quincey, Wyznania angielskiego opiumisty

(przeł. Mirosław Bielewicz)

Nim umówili się na spotkanie przed sklepem Alaaddina,

głos w słuchawce podyktował Galipowi siedem numerów

telefonu. Galip był tak przekonany, że pod jednym z nich za-

stanie Celala i Ruyę, iż oczyma wyobraźni widział już ulicę,

mieszkanie, a nawet drzwi, za którymi się ukrywali. Wie-

dział, że gdy ich zobaczy, przedstawią mu powody swego

zniknięcia, a on uzna je za logiczne i usprawiedliwione. Na

pewno powiedzą: „Galipie, my też cię szukaliśmy, ale nigdzie

cię nie było, ani w domu, ani w kancelaru. Gdzie się podzie-

wałeś?".

Podniósł się z fotela, w którym siedział od kilku godzin.

Zdjął piżamę Celala, umył się, ogolił i ubrał. Gdy patrzył

na odbicie swej twarzy w lustrze, nie dostrzegł na niej ani

wyraźnie widocznych liter, ani tropów prowadzących do ta-

jemniczego spisku, ani oznak kontynuacji szalonej gry — nie

miał omamów wzrokowych, które kazałyby mu wątpić we

własną tożsamość. Litery stały się częścią realnego świata,

539

tak jak były nią mydło marki Lux, którego w reklamie używa-

ła Silvana Mangano, i leżąca na półeczce pod lustrem stara

maszynka do golenia.

Wyjął spod drzwi „Milliyet" i poszukał rubryki Celäla —

zamieszczone tam własne słowa przeczytał jak tekst napisany

przez kogoś innego. Znajdowały się pod zdjęciem Celäla, więc

to on musiał być ich autorem. Jednocześnie Galip doskonale

wiedział, że sam je napisał. Sytuacja nie wydała mu się para-

doksalna — wręcz przeciwnie, była dlań elementem realne-

go, zrozumiałego świata. Wyobraził sobie Celäla czytającego

cudzy felieton opublikowany w jego rubryce; przypuszczał,

że kuzyn nie uzna tego za oszustwo ani za atak. Prawdopo-

dobnie nawet nie zauważy, że nie jest to jeden z jego dawnych

felietonów.

Zaspokoiwszy głód chlebem z pastą rybną i ozorkiem oraz

bananami, zapragnął dokończyć sprawy w sądzie, przerwane

w połowie, by w ten sposób jeszcze bardziej wzmocnić wię-

zy łączące go z realnym światem. Zatelefonował do kolegi,

z którym występowali wspólnie jako obrońcy w kilku proce-

sach politycznych. Wyjaśnił swą nieobecność koniecznością

pilnego wyjazdu poza Stambuł i dowiedział się, że jedno po-

stępowanie powoli posuwa się naprzód, w innym natomiast

zapadł już wyrok, na którego mocy ich klienci za udzielenie

schronienia członkom nielegalnej organizacji komunistycznej

zostali skazani na karę sześciu lat więzienia. Uświadomił

sobie, że w gazecie, którą dopiero co czytał, zamieszczono

informację na ten temat, ale tylko rzucił na nią okiem, jakby

zupełnie go nie dotyczyła. Poczuł gniew, nie potrafił jednak

określić, na kogo i z jakiego powodu tak się zezłościł. Jak

gdyby nigdy nic wykręcił własny numer telefonu. „Jeśli Ruya

odbierze — pomyślał — zrobię jej psikusa". Zamierzał zmie-

540

nić głos i podać się za kogoś, kto chce rozmawiać z Galipem,

ale nikt nie podniósł słuchawki.

Zadzwonił do iskendera, by zapytać, jak długo Anglicy

będą jeszcze w Stambule.

To ich ostatni wieczór — usłyszał. — Jutro z samego

rana odlatują do Londynu.

Galip oświadczył, że właśnie ma się spotkać z Celalem,

który chętnie porozmawia z filmowcami, chce bowiem złożyć

oświadczenie w kilku istotnych sprawach; ten wywiad jest

dla niego równie ważny jak dla nich.

W takim razie umówię ich na wieczór — ucieszył się

iskender — bardzo im na tym zależy.

To jego aktualny telefon — powiedział Galip i podał

iskenderowi numer wypisany na aparacie.

Następnie zadzwonił do cioci Hale; zniżając głos, przed-

stawił się jako wierny czytelnik i wielbiciel talentu Celala,

który pragnie pogratulować mu dzisiejszego felietonu. Zasta-

nawiał się, czy skoro nie mają żadnych wieści o nim i o Ruyi,

nie zgłosili na policji ich zaginięcia. A może wciąż czekają

na ich powrót z Izmiru? Może Ruya odwiedziła rodziców

i ciotkę i wszystko im powiedziała? Czy przez ten czas Celal

nie odezwał się do nich? Ciocia Hale oznajmiła, że Celala nie

ma, a jej oschła sugestia, by dzwonić do redakcji, nie dała

mu odpowiedzi na żadne pytanie. Dwadzieścia po drugiej

Galip zaczął wykręcać kolejno siedem numerów zapisanych

na ostatniej stronie Charakterów La Bruyere'a.

Była siódma, gdy się okazało, że owe numery należą kolej-

no: do rodziny, o której zupełnie nic nie wiadomo, do rodziny

posiadającej dziecko — małego gadułę, jakiego każdy z nas na

pewno zna, nieuprzejmego staruszka o skrzekliwym głosie,

baru sprzedającego kebab, przemądrzałego agenta nierucho-

541

mości, którego zupełnie nie obchodziło, kto wcześniej zaj-

mował ten lokal, dystyngowanej krawcowej, która stanowczo

oświadczyła, że ten numer należy do niej niezmiennie od

czterdziestu lat, oraz pary młodych małżonków późno wra-

cających do domu. W przerwie między kolejnymi próbami

dodzwonienia się pod jakiś numer zajrzał jeszcze raz do bi-

blioteczki z wiązu i na dnie pudełka ze starymi pocztówkami,

które uprzednio przejrzał pobieżnie i niespecjalnie zaintere-

sował się jego zawartością, znalazł dwanaście fotografu.

Oto scenka z wycieczki nad Bosfor: w kawiarni pod słyn-

nym starym platanem w Emirganie stryj Melih w marynarce

i pod krawatem, wciąż jeszcze młoda ciocia Suzan — Ruya

była teraz do niej bardzo podobna — oraz jakiś dziwny męż-

czyzna, być może kolega przyprowadzony przez Celala albo

imam z meczetu Emirgan, a także jedenastoletnia Ruya z za-

interesowaniem wpatrują się w obiektyw aparatu, trzymanego

zapewne przez Celala... Ruya w letniej sukience na ramiącz-

kach, tej, którą nosiła między drugą a trzecią klasą szkoły

podstawowej, razem z Vasifem pokazują rybki w akwarium

dwumiesięcznemu wówczas Węgielkowi, kotu cioci Hale; pa-

ni Esma uśmiecha się do nich, trzymając w ustach papierosa

i mrużąc oczy, a jednocześnie niepewna, czy przypadkiem

nie znajduje się w kadrze, zasłania ręką twarz, udając, że

poprawia chustkę...

Ruya, niedbająca o wygląd rewolucjonistki, która w pierw-

szym roku małżeństwa prawie nie kontaktowała się z rodziną,

pewnego zimowego dnia niespodziewanie zjawiła się samot-

nie na wspólnym rodzinnym obiedzie z okazji zakończenia

ramadanu i najadłszy się do syta, senna i ociężała legła na

łóżku Babci — oto śpi, oddychając miarowo, z twarzą wtulo-

ną w poduszkę i podkulonymi nogami, zupełnie jak siedem

542

dni i jedenaście godzin temu, gdy Galip widział ją po raz

ostatni...

Przed drzwiami kamienicy Miasto Serc cała rodzina oraz

dozorca ismail i jego żona Kamer pozują do zdjęcia — wszy-

scy wpatrują się prosto w obiektyw, tylko Ruya z kokardą

we włosach, trzymana na rękach przez Celala, spogląda na

psa przybłędę na chodniku (to bardzo stare zdjęcie, zwierzę

musiało zdechnąć już wiele, wiele lat temu)...

Ciocia Suzan, pani Esma i Ruya w tłumie gapiów wypeł-

niającym po obu stronach aleję Teszvikiye, na odcinku od

liceum dla dziewcząt po sklep Alaaddina, obserwują przejazd

generała de Gaulle'a, którego nie ma w kadrze, widać jedynie

przód jego limuzyny...

Mała Ruya siedzi przy toaletce matki, zastawionej puder-

niczkami, tubkami kremu Pertev, flakonami wody różanej

i kolońskiej, buteleczkami z pompką do rozpylania perfum,

pilniczkami i spinkami do włosów — główkę o krótko ścię-

tych włosach wsunęła między skrzydła potrójnego lustra

i widać już trzy, pięć, dziewięć, siedemnaście, trzydzieści

trzy Ruye...

Nieświadoma, że jest fotografowana, piętnastoletnia Ruya

w perkalowej sukience bez rękawów pochyla się nad gazetą,

oświetlona wpadającymi przez okno promieniami słońca.

Obok niej stoi miseczka z prażonym grochem; przeczesuje

palcami włosy i ogryzając gumkę na końcu ołówka, z wy-

razem twarzy, który zawsze budził w Galipie przerażające

uczucie, że dziewczyna przebywa w świecie, do którego on

nie ma dostępu, rozwiązuje krzyżówkę...

Ruya śmieje się radośnie, siedząc w fotelu, w którym on

teraz siedzi, przy telefonie, przez który dopiero co rozmawiał,

w pokoju, po którym godzinami chodził tam i z powrotem; ma

543

naszyjnik z hetyckim symbolem słońca — Galip podarował

jej ten wisior na ostatnie urodziny, co oznacza, że zdjęcie

zrobiono nie wcześniej niż pięć miesięcy temu...

Przygnębiona jedną z licznych kłótni rodziców, jakie wy-

buchały między nimi w trakcie podróży, Ruya z ponurą miną

siedzi w nie zidentyfikowanej przydrożnej restauracji...

Na plaży w Kilyos, latem owego roku, gdy skończyła liceum

stara się być radosna, lecz jedynie uśmiecha się melancho-

lijnie, ze smutkiem, którego tajemnicy mąż oglądający te zdję-

cia nigdy nie umiał rozwikłać. Za nią spienione fale morza,

ona stoi, opierając rękę na siodełku roweru, jakby należał do

niej, choć w rzeczywistości tak nie było, ma na sobie bikini

odsłaniające brzuch z widoczną blizną po operacji wyrostka,

dwoma znamionami wielkości ziaren soczewicy pomiędzy

blizną a pępkiem i cieniem żeber zarysowujących się pod

jedwabiście gładką skórą. W drugiej ręce trzyma czasopismo,

którego tytułu Galip nie potrafił odczytać, nie dlatego że był

niewyraźny, lecz z powodu łez napływających mu do oczu.

Zapłakany, znajdował się teraz w środku tajemnicy.

W miejscu, które znał, lecz nie wiedział, że zna; na stroni-

cach książki, którą już wcześniej czytał, lecz o tym zapomniał

i teraz z zaciekawieniem do niej zaglądał. Miał wrażenie, że

takiego poczucia nieszczęścia i straty, jakie teraz go ogarnę-

ło, doznał już w przeszłości, a jednocześnie wiedział, że tak

silny ból może dotknąć człowieka tylko raz w życiu. Został

oszukany, złudzenia prysły, stracił wszystko — wydawał się

sobie jedyną osobą, która tak strasznie cierpi, nic równie

bolesnego nie mogło się przydarzyć nikomu innemu, a jed-

nocześnie niejasno podejrzewał, że to zastawiona na niego

pułapka, którą ktoś zaplanował wcześniej, jak posunięcia

w partu szachów.

544

Siedział nieruchomo w fotelu, nie ocierał łez, które ska-

pywały na fotografie Ruyi, z trudem oddychał przez zatkany

nos. Zza okna, z okolic placu Niszantaszi, dochodził uliczny

hałas, wprawiający w drżenie nie tylko szyby w oknach, ale

i przedmioty w pokoju: warkot przeciążonych silników auto-

busów, w piątkowy wieczór wypełnionych po brzegi pasa-

żerami, wciskane do oporu klaksony aut stojących w korku,

nerwowe gwizdki policjantów na skrzyżowaniach, ryk gło-

śników przy wejściach do pasaży, gdzie mieściły się sklepy

z płytami i kasetami, gwar tłumu wypełniającego chodni-

ki. Wsłuchawszy się w ten ledwie wyczuwalny dygot, Ga-

lip przypomniał sobie, że meble i przedmioty, oprócz czasu

i miejsca, które dzielą ze wszystkimi, mają także własny świat

i czas. „Oszukany to oszukany" — powiedział do siebie. Po-

wtarzał to tak długo, aż słowa przestały cokolwiek znaczyć,

przestały boleć i zamieniły się w nic nie znaczące dźwięki

i litery.

Zaczął sobie wyobrażać, że nie siedzi samotnie w tym po-

koju, lecz jest z Ruyą w ich mieszkaniu: w piątkowy wieczór

zjedzą coś na mieście, a potem pójdą do kina Konak. W dro-

dze powrotnej kupią nocne wydanie gazety i w domu trochę

poczytają. Potem w jego wyobraźni ożył inny obraz, w którym

jakaś postać, podobna do ducha, mówi: „Od lat wiem, kim

jesteś, a ty mnie w ogóle nie znasz". Próbuje sobie przypo-

mnieć, kim jest ten, kto wypowiada te słowa, i nagle pojmuje,

że ów człowiek od dawna go śledził, a właściwie nie jego,

lecz Ruyę. Kiedyś, raz czy dwa, sam obserwował ukradkiem

Ruyę i Celala i nagle ogarnął go nieopisany strach. „Jakbym

umarł i z przykrością obserwował z daleka, jak życie toczy się

dalej beze mnie". Usiadł przy biurku, błyskawicznie napisał

felieton zaczynający się od tych właśnie słów i podpisał się

545

jako Celal. Był pewien, że ktoś go obserwuje — a jeśli nawet

nie ktoś, to przynajmniej jakieś oko.

Dobiegający z okolic placu Niszantaszi uliczny hałas powoli

ustępował miejsca odgłosom z telewizorów, płynącym z są-

siednich budynków. Gdy zza obu ścian usłyszał tę samą mu-

zyczną zapowiedź „Wiadomości", zrozumiał, że w tej chwili

cały Stambuł zasiadł do kolacji i sześć milionów ludzi jedno-

cześnie ogląda telewizję. Miał ochotę się onanizować, czuł

jednak niepokój, bo cały czas miał wrażenie obecności owego

wyimaginowanego oka. Jednocześnie zapragnął wreszcie być

sobą, wyłącznie sobą, tak bardzo, że miał ochotę rozwalić

wszystko, co znajdowało się w pokoju, i zamordować wszyst-

kich, przez których znalazł się w tak strasznym położeniu. Już

chciał wyrwać wtyczkę z kontaktu i wyrzucić telefon przez

okno, gdy rozległ się dzwonek aparatu.

To był iskender. Rozmawiał z Anglikami, są bardzo pod-

ekscytowani perspektywą spotkania z Celalem, będą czekać

wieczorem w Pera Palas, sfilmują go w pokoju hotelowym.

Czy Galip się z nim widział?

Tak, tak! — zawołał Galip, zdziwiony swą gniewną re-

akcją. — Celal jest gotów. Ma im coś ważnego do przekazania.

Będziemy w Pera Palas o dziesiątej.

Odłożył słuchawkę i w tym momencie poczuł, jak ogarnia

go fala sprzecznych uczuć — radości i strachu, spokoju i pa-

niki, chęci zemsty i życzliwości. Wśród zeszytów, papierów,

starych felietonów i wycinków zaczął czegoś szukać, sam nie

wiedział czego. Może czegoś, co byłoby dowodem, że litery na

jego twarzy rzeczywiście istnieją? Ale one i ich znaczenia by-

ły tak jasne, że nie potrzebowały potwierdzenia. Może jakiejś

logiki, która pomogłaby mu wybrać właściwe opowieści? Ale

w tej chwili ufał jedynie własnej złości i podnieceniu. A może

546

szukał przykładu obrazującego piękno tajemnicy? Wiedział,

że do tego wystarczy sama historia, musi tylko w nią wierzyć,

gdy będzie ją opowiadał. Pogrzebał jeszcze w szafach, prze-

kartkował szybko notesy z adresami i przejrzał setkę zdjęć,

tasując je niczym karty. Zaglądał właśnie do pudła z akceso-

riami do przebieranek, gdy spojrzał na zegarek — była za trzy

dziewiąta. Poczuł wyrzuty sumienia, że celowo robi wszystko,

by się spóźnić, i wybiegł z domu.

Dwie po dziewiątej stał dokładnie naprzeciwko sklepu

Alaaddina, na chodniku po drugiej stronie ulicy, skryty

w mroku wejścia do budynku, ale nie widział nikogo, kto był-

by podobny do łysego osobnika uczestniczącego w spotkaniu

z Anglikami, czyli rzekomego Mehmeta, albo do jego żony.

Był na nich wściekły, że podali mu złe numery telefonów: kto

tu kogo oszukiwał, kto z kim prowadził grę?

Z miejsca, w którym się znajdował, widział tylko część

witryny rzęsiście oświetlonego sklepu Alaaddina, pełnej naj-

rozmaitszych towarów. Od czasu do czasu spostrzegał głowę

i tułów sklepikarza, pochylającego się i prostującego wśród

zwisających z sufitu na żyłkach pistoletów zabawek, gumo-

wych piłek w siatkach, masek orangutanów i frankensteinów,

a także pudełek gier towarzyskich, butelek raki i likierów,

czasopism plotkarskich i sportowych, przyczepionych do sie-

bie klamerkami do bielizny, oraz lalek niemowląt — Alaaddin

przeliczał i pakował zwroty gazet. W sklepie oprócz niego

nie było nikogo — żona, która za dnia obsługiwała klien-

tów, zapewne czekała teraz w kuchni na powrót męża. Jakiś

dziwnie ubrany osobnik wszedł do sklepu i Alaaddin wrócił

za ladę; zaraz potem pojawiła się para w starszym wieku, co

przyprawiło Galipa o żywsze bicie serca. Po chwili pierwszy

klient wyszedł; w ślad za nim sklep opuścili starsi państwo,

547

niosąc pokaźnych rozmiarów butelkę. Na ulicy wzięli się

pod rękę i ruszyli przed siebie. Galip od razu zrozumiał, że

to nie oni — byli zbyt zajęci własnymi sprawami. Potem do

sklepu wszedł mężczyzna w palcie z futrzanym kołnierzem

i zaczął rozmawiać z Alaaddinem. Mimo woli Galip zaczął

sobie wyobrażać, o czym mogli gawędzić.

Nikt podejrzany nie nadchodził ani od strony placu

Niszantaszi, ani od strony meczetu czy uliczki prowadzącej

w kierunku alei Ihlamur, tylko zamyśleni przechodnie i chłop-

cy na posyłki, przemykający szybkim krokiem — było widać

ich samotne sylwetki zlewające się z ołowianogranatowym

mrokiem nocy. W końcu chodniki opustoszały, a Galipowi

wydało się, że słyszy skwierczenie świetlówki w panelu re-

klamowym wiszącym nad sklepem po drugiej stronie ulicy,

z maszyną do szycia na wystawie. Oprócz uzbrojonych w pi-

stolety maszynowe policjantów, trzymających wartę przed

komisariatem, wokół nie było żywego ducha. Galip popa-

trzył na skryte w cieniu nagie gałęzie drzewa, na którego

pniu Alaaddin — za pomocą gumki do majtek i klamerek do

bielizny — mocował gazety i czasopisma, i poczuł lęk. Lęk,

że jest obserwowany, że nie ma się gdzie skryć, że grozi mu

niebezpieczeństwo.

Rozległ się huk. To samochód marki Dodge model 1954,

nadjeżdżający od strony alei Ihlamur, zderzył się ze starym

autobusem miejskim marki Skoda, zmierzającym w kierunku

Niszantaszi. Autobus zahamował gwałtownie, a jego pasażero-

wie się poprzewracali. W słabym świetle wewnątrz pojazdu

Galip zauważył, że wszyscy patrzą na przód autobusu, tylko

jeden mężczyzna wydawał się nie interesować wypadkiem

z odległości nie większej niż metr spojrzał na Galipa, ich

oczy się spotkały. Był to mężczyzna około sześćdziesiątki,

548

o pobladłej, zmęczonej twarzy; patrzył jakoś dziwnie, me-

lancholijnie, jakby z bólem. Czy wcześniej już się widzieli?

Może to emerytowany adwokat albo nauczyciel czekający

na śmierć? Być może obaj pomyśleli to samo o sobie nawza-

jem i korzystając z okazji, jaką zesłało im życie w mieście,

bez skrępowania gapili się jeden na drugiego? Autobus nagle

ruszył i znikli sobie z oczu, aby zapewne nigdy więcej się

nie spotkać. Przez fioletową chmurę spalin Galip dostrzegł

ruch po drugiej stronie ulicy — przed sklepem Alaaddina

dwóch młodych ludzi, studentów, przypalało papierosy; być

może czekali na kolegę, by w piątkowy wieczór pójść razem

do kina. Po sklepie kręcili się klienci — trzy osoby ogląda-

jące czasopisma i nocny stróż. Popychając wózek, pojawił

się — a może był tam wcześniej, tylko Galip go nie zauważył?

wąsaty sprzedawca pomarańczy. Od strony meczetu zbli-

żała się jakaś para, niosąc paczki ze sprawunkami, ale to nie

na nich czekał — młody mężczyzna trzymał w ramionach

dziecko. Tuż obok właścicielka niewielkiej cukierni, Greczyn-

ka w średnim wieku, uśmiechnęła się uprzejmie do Galipa

i z łoskotem opuściła żaluzję, używając specjalnego haka.

I znowu chodniki i sklep Alaaddina opustoszały. Od strony

liceum dla dziewcząt zbliżał się powoli miejscowy głupek,

uważający się za znanego piłkarza — ubrany w granatowo-

-żółty strój*, pchał przed sobą dziecięcy wózek, w którym

woził gazety i sprzedawał je przed wejściem do kina Inci

w Pangalti. Galip lubił rytmiczny stukot jego kółek. Zerwał

się niezbyt silny wiatr, wystarczająco jednak silny, by Galip

poczuł, że zmarzł. Było dwadzieścia po dziewiątej. Poczekam,

aż pojawią się jeszcze trzy osoby — postanowił. Nie widział

* Barwy klubu piłkarskiego Fenerbahęe.

549

już ani Alaaddina w sklepie, ani policjantów, którzy powinni

znajdować się przed posterunkiem. W kamienicy naprzeciw-

ko ktoś otworzył drzwi na malutki balkon — Galip dostrzegł

ognik papierosa; po chwili mężczyzna wyrzucił niedopałek

i wszedł z powrotem do mieszkania. Lekko wilgotne chodniki

połyskiwały w metalicznym świetle neonów i tablic reklamo-

wych, tu i tam walały się śmieci, kawałki papieru, niedopałki,

plastikowe torebki... Mieszkał tu od maleńkości, znał każdy

zakamarek, obserwował każdą zmianę, jaka nastąpiła, ale

teraz to miejsce, ta dzielnica, kamienice, których kominy od-

cinały się od mrocznego, granatowego nocnego nieba, wydały

mu się odległe i obce, jak dinozaury na ilustracjach w książce

dla dzieci. Poczuł się jak Superman, którym chciał być w dzie-

ciństwie, jak bohater wysyłający z oczu promienie X: dzięki

nim mógł dostrzec ukryte znaczenie świata. Wskazywały je

także litery na szyldach sklepu z dywanami, restauracji i cu-

kierni, ciastka i rogaliki wystawione w witrynie, maszyny do

szycia oraz gazety, lecz nieszczęśnicy przemierzający ulice

jak w lunatycznym śnie utracili wszelkie wspomnienia o rze-

czywistości, której sekret niegdyś znali, zapomnieli to drugie

znaczenie i musieli zadowolić się pierwszym, które pozwalało

im jako tako egzystować. Wydawali się Galipowi podobni

do tych, którzy nie znają miłości, braterstwa i bohaterstwa

i całą wiedzę na ten temat czerpią z filmów. Poszedł na plac

Teszvikiye i złapał taksówkę.

Gdy samochód mijał sklep Alaaddina, Galip pomyślał, że

być może łysy mężczyzna, tak samo jak wcześniej on sam,

kryje się w jakimś kącie i czeka na Celala. Przez chwilę nie

był pewien, czy tylko wyobraził go sobie, czy też w witrynie

z wyeksponowanymi maszynami do szycia, przy których nie-

ruchomo tkwiły manekiny upozowane na szwaczki, skąpane

550

w zimnym świetle lamp elektrycznych, wśród tych przera-

żających, zaczarowanych figur naprawdę dostrzegł dziwnie

ubraną postać, cień budzący lęk. Na placu Niszantaszi kazał

kierowcy się zatrzymać i kupił nocne wydanie „Milliyetu".

Przeczytał napisany przez siebie felieton, tak jakby jego au-

torem był Celal, z zaciekawieniem i zaskoczeniem, czując

posmak niespodzianki, uczestnictwa w grze, a jednocześ-

nie wyobraził sobie, jak kuzyn czyta cudzy tekst opatrzony

jego nazwiskiem i zdjęciem — nie potrafił jednak wyobrazić

sobie jego reakcji. Czuł narastający gniew na Celala i Ruyę;

Jeszcze się doczekacie!", miał ochotę zawołać, ale czy tym,

czego mieli się doczekać, była kara czy nagroda, nie wiedział.

Gdzieś w zakamarku jego umysłu tliła się nadzieja, że spotka

ich w Pera Palas. Gdy taksówka przejeżdżała krętymi i wy-

boistymi uliczkami Tarlabaszi, obok pogrążonych w ciemno-

ściach hoteli i wypełnionych do ostatniego miejsca — wyłącz-

nie mężczyznami — kawiarni o nagich, odrapanych ścianach,

nagle wydało mu się, że cały Stambuł na coś czeka. Napotyka-

ne po drodze autobusy, samochody osobowe i ciężarówki były

stare i zniszczone — zdziwiło go to, jakby nigdy przedtem

tego nie zauważył.

W hotelowym holu było ciepło i jasno. W dużym salonie

na jednej ze stylowych sof siedział iskender wraz z kilko-

ma turystami; przyglądali się ekipie tureckich filmowców,

którzy w dziewiętnastowiecznych dekoracjach kręcili jakiś

film historyczny. Wokół panowała pogodna, przyjazna atmo-

sfera.

Celal nie przyjdzie, nie może — Galip uprzedził pyta-

nie iskendera. — Miał coś bardzo ważnego do załatwienia.

Z powodu pewnej sprawy, która powinna pozostać tajemnicą,

musi się ukrywać. Z tego samego względu chciał, żebym go

551

zastąpił i mówił w jego imieniu. Przekazał mi szczegółowo,

co mam powiedzieć. Wystąpię zamiast niego.

No, nie wiem, czy oni się na to zgodzą...

Przedstawisz mnie jako Celala Salika — powiedział

Galip, zaskoczony gniewnym tonem swego głosu.

A to czemu?

Bo ważna jest opowieść, a nie ten, kto opowiada.

Przecież oni cię znają — zaoponował iskender. — Tam-

tego wieczoru w klubie opowiadałeś im jakąś historię.

Znają? — Galip usiadł. — Użyłeś niewłaściwego słowa.

Widzieli mnie, i tyle. A poza tym dziś jestem kimś innym.

Nie znają ani osoby, którą wtedy widzieli, ani mnie, którego

dzisiaj zobaczą. Na pewno wszyscy Turcy wydają im się po-

dobni do siebie.

Nawet jeśli powiemy im, że to nie ciebie wtedy widzie-

li, tylko kogoś innego — iskender nadal miał wątpliwości — to

jednak spodziewają się, że Celal Salik jest starszy.

A co oni wiedzą o Celalu? — Galip nie tracił pewności

siebie. — Ktoś im powiedział: „Porozmawiajcie z tym znanym

felietonistą, warto, by pojawił się w waszym programie". Za-

pisali sobie nazwisko, ale zapewne nie zapytali, jak wygląda

ani ile ma lat.

Z części sali, w której kręcono film, dobiegł głośny śmiech.

Galip i iskender obejrzeli się w tamtą stronę.

Co ich tak rozbawiło? — spytał Galip.

Nie mam pojęcia — odparł iskender, ale uśmiechał się,

jakby usłyszał jakiś dowcip.

Nikt z nas nie jest sobą — powiedział Galip tajemni-

czym szeptem. — Nikt z nas nie może być sobą. Czy nigdy

nie ogarnęły cię wątpliwości, że być może inni postrzegają

cię jako kogoś zupełnie innego, niż jesteś? Masz pewność, że

552

jesteś sobą? A jeśli masz taką pewność, to czy jesteś przeko-

nany, że osoba, co do której jesteś pewien, że nią jesteś, jest

naprawdę tobą? Czego ci ludzie chcą? Ten, kogo szukają, to

jakiś cudzoziemiec, który pewnego wieczoru pojawi się na

ekranie przed angielskimi widzami, opowie swoją historię,

która ich poruszy i sprawi, że będą dzielić z nim jego smutek,

czyż nie? A ja mam dla nich odpowiednią opowieść. Zresztą

nikt nie musi oglądać mojej twarzy. Moja twarz może kryć się

w mroku, gdy będą mnie filmować. Oto tajemnicza postać,

znany turecki dziennikarz, w dodatku muzułmanin — a to

przecież najciekawsze, nie zapominajmy o tym! — ukrywa-

jący swą tożsamość w obawie przed represyjnymi władzami,

zabójcami politycznymi i wojskowymi szykującymi zamach

stanu, udziela wywiadu BBC! Czy tak nie jest nawet lepiej?

Dobrze — zgodził się iskender. — Zadzwonię na górę,

czekają tam.

Galip przyglądał się ekipie filmowej pracującej w drugim

końcu sali. Osmański pasza w nowiutkim mundurze, obwią-

zany szerokim pasem, z mnóstwem orderów połyskujących

na piersi, rozmawiał z córką, posłusznie słuchającą słów ojca,

lecz twarz miał zwróconą nie ku dziewczynie, ale w stronę

pracującej kamery, której ruchy hotelowi boye i kelnerzy ob-

serwowali w pełnym szacunku milczeniu.

Znikąd pomocy, znikąd nadziei, wszystko stracone,

brak nam sił, a wszyscy, cały świat sprzysiągł się przeciwko

Turkom! — mówił pasza. — Bóg jeden wie, być może przyj-

dzie nam poddać i tę twierdzę...

Ależ, tatusiu, przecież wciąż jeszcze mamy... — odpo-

wiadała córka, pokazując bardziej widzom niż ojcu trzymaną

w ręku książkę, której tytułu Galip nie mógł dostrzec z tej

odległości. Zaintrygowała go, zwłaszcza gdy się zorientował,

553

że to nie Koran, ale nawet przy kolejnym dublu nie zdołał

rozpoznać, co to za dzieło.

Gdy chwilę później wjeżdżał na górę zabytkową windą i za

iskenderem przekraczał próg pokoju 212, wciąż miał poczucie

pustki i niedostatku, takie samo, jakie pojawiało się zawsze

wtedy, gdy nie mógł sobie czegoś przypomnieć.

W pokoju czekało na niego troje angielskich dziennikarzy,

tych samych, których spotkał w nocnym lokalu w Beyoglu.

Mężczyźni, popijając raki, ustawiali kamerę i oświetlenie.

Kobieta zajęta była czytaniem jakiegoś czasopisma — kiedy

wszedł Galip, uniosła głowę.

Nasz znany dziennikarz, felietonista, pan Celal Salik

stoi przed państwem we własnej osobie! — zawołał iskender

po angielsku; jego słowa wydały się Galipowi nienaturalne,

ale — jak przystało na dobrego ucznia — od razu przetłuma-

czył je sobie na turecki.

Bardzo nam miło — odparła kobieta, po czym to samo

powiedzieli jednocześnie dwaj mężczyźni, chórem, jak bliź-

nięta z komiksu. — Czy myśmy się już wcześniej nie spotkali?

spytała zaraz potem kobieta.

Pyta, czy się już wcześniej nie spotkaliście — przetłu-

maczył Galipowi iskender.

Gdzie? — zapytał iskendera Galip.

iskender powtórzył pytanie po angielsku.

W klubie — powiedziała kobieta.

Od lat nie bywam w klubach i nie zamierzam bywać

oświadczył Galip z przekonaniem. — Nie wydaje mi się,

bym kiedykolwiek był w lokalu, o którym mowa. Uważam,

że tego typu rozrywki, tego rodzaju zatłoczone miejsca stoją

w sprzeczności z duchową równowagą i samotnością, które

są mi niezbędne do tworzenia. Porażająca siła oddziaływania

554

mej twórczości literackiej, niezwykła intensywność życia in-

telektualnego, a jednocześnie niewiarygodne wręcz represje

i nieustające zagrożenie morderstwami na tle politycznym

skazują mnie na życie z dala od tego typu miejsc. Z drugiej

strony — mam świadomość, że nie tylko w Stambule, ale

w całym kraju nie brak takich, którzy uważają się za Celalów

Salików, przedstawiają się jako Celal Salik i czynią to z po-

wodów całkowicie dla mnie zrozumiałych i usprawiedliwio-

nych. Bywa, że z przerażeniem spotykam niektórych, gdy

w przebraniu chodzę nocami po mieście, penetrując ogniska

biedy w peryferyjnych dzielnicach, badając mroczne niezro-

zumiałe aspekty naszego życia, docierając do jądra tajemnicy;

zdarza mi się nawet zaprzyjaźnić z tymi nieszczęśnikami,

którzy potrafią upodobnić się do mnie w stopniu budzącym

lęk. Stambuł to cały ogromny kraj, niepojęty kraj.

Gdy iskender powoli tłumaczył jego słowa, Galip przez

otwarte okno patrzył na Złoty Róg i przytłumione światła Sta-

rego Stambułu: meczet Selima Groźnego miał być chyba pod-

świetlony, ale — jak to bywa w podobnych przypadkach —

część reflektorów niemal natychmiast ukradziono, a budowla

zamieniła się w dziwną kamienną bryłę napawającą lękiem,

w mroczną paszczę potwornego starca straszącego jednym zę-

bem. iskender skończył tłumaczyć, a kobieta uprzejmie, choć

lekko kpiącym tonem przeprosiła za pomyłkę i wyjaśniła, że

musiała pomylić pana Salika ze spotkanym tamtego wieczoru

wysokim powieściopisarzem w okularach — wydawało się

jednak, że nie jest o tym całkowicie przekonana, jakby nie do

końca wierzyła słowom Galipa. Postanowiła zatem pogodzić

się z tą dziwną sytuacją i, uznawszy go za jeszcze jednego

tureckiego ekscentryka, przyjęła postawę właściwą osobom

wykształconym i tolerancyjnym, którą można by określić jako

555

nie rozumiem, ale szanuję". Galip poczuł sympatię do tej wy-

rozumiałej i odważnej kobiety, która podjęła grę, choć wiedzia-

ła, że karty są znaczone. Może trochę przypominała mu Ruyę?

Z lampami z tyłu, obiektywem kamery i mikrofonem tuż

pod nosem, otoczony zwojami czarnych kabli, Galip miał wra-

żenie, że siedzi na krześle elektrycznym. Filmowcy zauważyli

jego zdenerwowanie — jeden z mężczyzn nalał mu porcję

raki, po czym z uśmiechem rozcieńczył ją wodą. Kobieta,

również z uśmiechem — wszyscy nieustannie się uśmiechali

sprawnym ruchem włożyła kasetę do przenośnego odtwa-

rzacza i prowokacyjnie patrząc Galipowi w oczy, jakby zamie-

rzała puścić film pornograficzny, niemal niezauważalnie wci-

snęła guzik uruchamiający urządzenie. Na ekranie ukazały się

sceny, które ekipa zdążyła nakręcić w ciągu ośmiu dni pobytu

w Turcji. Oglądali w milczeniu, z ledwie wyczuwalną drwiną

i przekornym zainteresowaniem, jakby rzeczywiście był to ja-

kiś pornos. Żebrak radośnie demonstrujący, niczym akrobata,

nienaturalnie wykrzywione ręce i skierowane w odwrotną

stronę stopy, burzliwy mityng polityczny i charyzmatyczny

lider wygłaszający gorące przemówienie, dwóch staruszków

grających w tavlę, sceny z knajp i nocnych klubów, sprze-

dawca dywanów zachwalający towar, koczownicze plemię

pokonujące na wielbłądach jakieś wzgórze, pociąg ciągnięty

przez lokomotywę wypuszczającą kłęby dymu, dzieciaki ze

slumsów machające do kamery, kobiety w chustach ogląda-

jące pomarańcze na straganie, nakryte gazetami zwłoki ofiary

zabójstwa na tle politycznym, stary tragarz transportujący

fortepian na wózku...

Znam tego tragarza! — zawołał nagle Galip. — To ten

sam, który przewoził nasze rzeczy z kamienicy Miasto Serc

do nowego mieszkania.

556

Z rozbawieniem i jednocześnie przejęciem patrzyli, jak

uśmiechnięty stary tragarz, spoglądający w obiektyw kamery

z podobnym rozbawieniem i przejęciem, stara się wprowadzić

wózek z instrumentem do ogródka przed jakimś budynkiem.

Fortepian księcia wraca na swoje miejsce — powiedział

Galip; nie potrafił określić, czyj głos w tym momencie imituje,

w kogo się wciela, ale był przekonany, że wszystko pójdzie

gładko. — Niegdyś w miejscu, gdzie znajduje się teraz ta

kamienica, stał pałacyk myśliwski, w którym mieszkał syn

sułtana. Opowiem wam dzisiaj jego historię!

Wszystko zostało przygotowane błyskawicznie, iskender

powtórzył, że słynny felietonista przyszedł tu, by złożyć

ważne, niezwykle ważne, historyczne oświadczenie. Głosem

pełnym emocji kobieta powtórzyła to słuchaczom, po czym

obrazowo nakreśliła kontekst, obejmujący ostatnich sułtanów,

działalność zakazanej w Turcji partu komunistycznej i orga-

nizacji islamistycznych, tajemnicze, nie znane dziedzictwo

Ataturka, morderstwa na tle politycznym oraz groźbę prze-

wrotu wojskowego.

Niegdyś w tym mieście żył pewien książę, który odkrył,

że najważniejszą sprawą w życiu jest możność bądź niemoż-

ność bycia sobą — Galip rozpoczął opowieść.

W trakcie opowiadania ogarnął go taki sam gniew, jaki

odczuwał książę, i to z taką siłą, że zaczął postrzegać siebie

jako kogoś zupełnie innego. Kim był? Gdy opowiadał o dzie-

ciństwie syna sułtana, czuł, że ten inny staje się dzieckiem

o imieniu Galip, którym sam niegdyś był. Opisując zmagania

księcia z książkami, stawał się każdym z autorów tych dzieł.

Wspominał o dniach spędzanych w samotności w pałacyku

i postrzegał siebie jako bohatera snutych wtedy opowieści.

Gdy książę kazał skrybie spisywać swoje myśli, zdawały się

557

one dotyczyć Galipa. Opowiadając historię księcia, tak jakby

opowiadał historię Celala, miał wrażenie, że sam jest boha-

terem którejś z Celalowych opowieści. Celal tak by to opo-

wiedział — pomyślał, relacjonując ostatnie miesiące życia

księcia, i poczuł złość na obecnych w pokoju, że nie potrafią

tego zrozumieć. Jego gniew był tak widoczny, że Anglicy słu-

chali go z uwagą, jakby rozumieli po turecku. Kiedy skończył,

natychmiast, bez chwili oddechu, zaczął opowiadać jeszcze

raz to samo od początku:

Niegdyś w tym mieście żył pewien książę, który odkrył,

że najważniejszą sprawą w życiu jest możność bądź niemoż-

ność bycia sobą — powiedział z przekonaniem.

(Gdy po czterech godzinach wróci do kamienicy Miasto

Serc i zacznie się zastanawiać, czym różniło się to zdanie

wypowiedziane po raz pierwszy od wypowiedzianego po raz

drugi, dojdzie do wniosku, że za pierwszym razem wyobrażał

sobie Celala żywego, a za drugim martwego, jako trupa leżą-

cego na chodniku nieopodal sklepu Alaaddina, naprzeciwko

posterunku policji w Teszvikiye, i przykrytego gazetami).

Opowiadając to samo po raz wtóry, zaakcentował pewne

miejsca, na które przedtem nie zwrócił uwagi, a za trzecim

razem uświadomił sobie z całą wyrazistością, że przedstawia-

jąc wciąż na nowo tę samą historię, za każdym razem staje się

innym, nowym człowiekiem. „Tak jak książę, ja również opo-

wiadam, by móc być sobą", miał ochotę zawołać. Wściekły na

tych, którzy mu to uniemożliwiali, i przekonany, że tajemnicę

miasta i życia można rozwiązać jedynie dzięki opowieści, po

raz trzeci doprowadził historię księcia do końca, do cichej bie-

li i śmierci. Gdy wypowiedział ostatnie słowa, zaległa cisza,

po czym angielscy dziennikarze i iskender zaczęli pospiesznie

bić brawo, szczerze poruszeni, niczym widzowie, którym

dane było obejrzeć występ najlepszego aktora na świecie.

16.

OPOWIEŚĆ O KSIĘCIU

Jakie dobre były stare tramwaje!

Ahmet Rasim, Eękali Zaman

Niegdyś w tym mieście żył pewien książę, który odkrył, że

najważniejszą sprawą w życiu jest możność bądź niemożność

bycia sobą. Odkrycie to było całym jego życiem i całe jego ży-

cie sprowadzało się do tego odkrycia. To krótkie twierdzenie,

owoc krótkiego żywota, pod koniec swych dni osobiście kazał

zanotować sekretarzowi zatrudnionemu specjalnie po to, by

spisywał historię owego odkrycia. Książę dyktował, skryba

zaś przelewał słowa na papier.

W tamtych czasach, sto lat temu, nasze miasto nie by-

ło jeszcze takie jak teraz — pełne tłumów ludzi błądzących

ulicami niczym oszołomione kury, stosów śmieci sypiących

się ze wzgórz i ścieków wypływających spod mostów; z ko-

minów nie unosił się jeszcze dym czarny jak smoła, a ludzie

czekający na przystankach nie rozpychali się niemiłosiernie

łokciami. W owych czasach tramwaje jeździły tak powoli,

że można było wsiąść do nich w biegu i tak samo wysiąść.

Statki na Bosforze kursowały w takim tempie, że niektórzy

podróżni wysiadali na jednej przystani, by wypić herbatę

559

w nadbrzeżnym lokalu, po czym, gawędząc wesoło, ruszali

spacerkiem pod lipami, kasztanowcami i platanami do na-

stępnej przystani, gdzie wsiadali na ten sam statek, z któ-

rego wysiedli. W owych czasach drzewa nie zostały jeszcze

ścięte i zamienione w słupy telegraficzne, ani obwieszone

reklamami specjalistów od obrzezań i zakładów krawieckich.

Tam, gdzie kończyło się miasto, wzgórza nie były łyse, lecz

zarośnięte drzewami, nie pokrywały ich śmietniska i słupy

wysokiego napięcia, ale zielone pola i gaje, w których smutni

i okrutni padyszachowie oddawali się łowom. Na jednym

z takich zielonych wzgórz, które potem miały zniknąć pod

kamienicami, brukowanymi ulicami i siecią rur ściekowych,

oplatającą całe miasto, stał myśliwski pałacyk, w którym nasz

książę spędził dwadzieścia dwa lata i trzy miesiące.

Dyktowanie myśli było dlań sposobem na bycie sobą. Wie-

rzył, że jest to możliwe jedynie wówczas, gdy dyktuje słowa

skrybie, siedzącemu przy mahoniowym stoliku. Tylko wtedy

mógł się uwolnić od głosów innych ludzi, słyszanych przez

cały dzień, od ich opowieści, które zapadały mu w pamięć,

gdy chodził tam i z powrotem po komnatach pałacyku, od

obcych myśli, towarzyszących mu uporczywie, kiedy space-

rował po ogrodzie otoczonym wysokim murem. „By człowiek

mógł być sobą, musi słyszeć wyłącznie własny głos, własną

opowieść, własne myśli" — mówił książę, a skryba skrupu-

latnie zapisywał jego słowa.

Nie oznaczało to jednak, że gdy książę dyktował, w jego

głowie rozlegał się wyłącznie własny głos. Wręcz przeciwnie

wiedział, że gdy zaczyna opowiadać jakąś historię, myśli

jednocześnie o cudzych; gdy formułuje własną myśl, po gło-

wie krąży mu inna, wypowiedziana przez kogoś innego; kiedy

ogarnia go gniew, czuje w sobie także gniew innych ludzi.

560

Ale wiedział, że aby odnaleźć własny głos, trzeba zagłuszyć

te inne, w odpowiedzi na czyjąś historię — wymyślić własną,

próbować uciszyć cudze chrapanie", jak mawiał. Dyktowa-

nie było dla niego polem bitwy, którą zamierzał wygrać.

W bitwie tej książę zmagał się z myślami, opowieściami

i słowami, chodził z komnaty do komnaty, z piętra na pię-

tro. Wchodząc jednymi schodami, powtarzał jakieś zdanie,

schodząc drugimi, zmieniał je, po czym — wchodząc z po-

wrotem pierwszymi schodami albo siedząc czy leżąc na sofie

naprzeciwko stolika skryby — nakazywał słudze je zapisać,

a potem odczytać na głos. „A teraz przeczytaj!", rozkazywał

książę i skryba monotonnym głosem czytał zdania, które po-

dyktował mu jego pan:

Książę Osman Celâlettin Efendi wiedział, że w tym kraju,

w tym przeklętym kraju, najważniejszym problemem czło-

wieka jest bycie sobą i dopóki ten problem nie zostanie nale-

życie rozwiązany, dopóty będziemy skazani na nędzę, klęskę

i niewolę. Udziałem wszystkich ludów, które nie znalazły

sposobu, by być sobą, jest niewola, udziałem rodów — dege-

neracja, narodów — unicestwienie, nicość, nicość; tak mawiał

Jego Wysokość Osman Celâlettin Efendi".

«Nicość» napisz nie dwa, ale trzy razy", mówił książę,

wchodząc po schodach lub schodząc z nich, albo krążąc wo-

kół stolika skryby. Mówił to takim tonem, że natychmiast

przypominał mu się nauczyciel francuskiego z dzieciństwa

i wczesnej młodości, niejaki François Efendi, oraz jego dicta.

Książę zauważał, że naśladuje gesty nauczyciela, jego gniew-

ne kroki, a nawet dydaktyczną nutę w głosie, co doprowa-

dzało go do rozpaczy i wzburzenia i w jednej chwili „ni-

weczyło wszelką działalność intelektualną", „sprawiało, że

gasły wszystkie barwy wyobraźni". Przywykły do tych ataków

561

skryba odkładał wtedy pióro i przybierając niczym maskę

chłodny, obojętny i nic nie mówiący wyraz twarzy, czekał,

aż skończy się paroksyzm gniewu i rozpaczy spowodowany

tym, że książę nie może być sobą.

Opowieści księcia Osmana Celalettina Efendiego o dzie-

ciństwie i młodości bywały często sprzeczne. Skryba pamię-

tał, że niegdyś często zapisywał szczęśliwe sceny z radosne-

go, pełnego rozrywek życia członków osmańskiej dynastu

w stambulskich pałacach, pałacykach i willach, ale zapiski te

można było znaleźć tylko w starych notatnikach. „Moja mat-

ka, Nurucihan Kadyn* Efendi, była ukochaną żoną i faworytą

mego ojca, sułtana Abdulmecida, który z tego względu kochał

mnie najbardziej spośród swoich trzydzieściorga dzieci", po-

dyktował książę przed wielu laty. Innym znów razem jego

słowa brzmiały: „Spośród swoich trzydzieściorga dzieci mój

ojciec, sułtan Abdulmecid, mnie kochał najbardziej, dlatego

moją matkę, a swą drugą żonę, Nurucihan Kadyn Efendi,

uczynił faworytą haremu".

Skryba zapisał też opowieść o tym, jak pewnego razu w pa-

łacu Dolmabahęe mały książę, uciekając przed starszym bra-

tem Reszatem, przeskakiwał po dwa stopnie schodów, a potem

biegł przez ułożone w amfiladzie komnaty haremu, z łoskotem

otwierając po kolei drzwi, aż w końcu któreś z nich uderzyły

dowódcę czarnych eunuchów prosto w nos i pozbawiły go

przytomności. A także o tym, jak wieczorem owego dnia, gdy

czternastoletnią siostrę księcia, Munire Sułtan, wydawano za

mąż za czterdziestopięcioletniego paszę półgłówka, księżnicz-

ka przytuliła małego braciszka i powiedziała, płacząc, iż jest

jej smutno tylko dlatego, że będzie musiała się z nim rozstać

* Kadyn (tur. Kadin) — tytuł przysługujący głównym małżonkom sułtana.

562

biały kołnierzyk księcia był zupełnie mokry od jej łez. Rów-

nież tę, jak podczas przyjęcia wydanego na cześć Anglików

i Francuzów, którzy przybyli do Stambułu podczas wojny

krymskiej, książę za zgodą matki zatańczył z jedenastoletnią

Angielką, a potem długo oglądali razem książkę z obrazkami

przedstawiającymi lokomotywy, pingwiny i korsarzy. I tę,

jak podczas uroczystości nadania okrętowi imienia babki po

mieczu, sułtanki Bezmialem, książę zjadł dokładnie dwie

okki* rachatłukum różanego i z orzechami, dzięki czemu

wygrał zakład ze swoim bratem i mógł go zdzielić w kark

otwartą dłonią. I tę, jak razem ze starszym rodzeństwem po-

jechał pałacowym powozem do pewnego sklepu w Beyoglu,

gdzie mieli do wyboru dziesiątki chusteczek, flakonów wo-

dy kolońskiej, wachlarzy, rękawiczek, parasolek i kapeluszy,

ale kazali sprzedawcy zdjąć fartuch i kupili ów fartuch jako

rekwizyt do wystawianej sztuki — za co wszyscy, gdy wieść

o tym rozeszła się w pałacu, zostali ukarani. Skryba zapisał,

że w dzieciństwie i młodości książę potrafił naśladować głosy

lekarzy, angielskiego ambasadora, wezyrów i ojca, odgłosy

statków przepływających za oknami pałacu, skrzypienie

drzwi i kół wozów, piskliwe okrzyki eunuchów z haremu,

stukanie kropli deszczu o szyby, płacz ludzi na pogrzebie

sułtana, odgłos fal i paplaninę Guatellego Paszy, nauczyciela

gry na fortepianie. W późniejszych latach, opowiadając te

same historie, książę opisywał te same szczegóły, ale słowami

pełnymi gniewu i nienawiści. Twierdził, że nie można przy-

woływać tych wspomnień, nie myśląc przy tym o ciastkach,

cukierkach, lusterkach, pozytywkach, mnóstwie zabawek

* Okka — jednostka wagi używana w imperium osmańskim, równa

1282,945 grama.

563

i mnóstwie książek oraz o pocałunkach, buziakach, które

dawały mu tuziny dziewcząt i kobiet w różnym wieku — od

siedmiolatek po siedemdziesięciolatki.

O czasach, gdy książę zatrudnił skrybę do spisywania

wspomnień i myśli, miał powiedzieć: „Moje szczęśliwe

dzieciństwo trwało bardzo długo. Tak długo, że całe dwa-

dzieścia dziewięć lat przeżyłem jako niemądre, szczęśliwe

dziecko. Imperium, które pozwalało następcy tronu pozosta-

wać dzieckiem do dwudziestego dziewiątego roku życia, bez

wątpienia było skazane na upadek, rozpad, unicestwienie".

Do dwudziestych dziewiątych urodzin książę, jak przystało

na piątego w kolejce do tronu, bawił się, kochał z kobietami,

czytał książki, gromadził grunty i pieniądze, powierzchownie

interesował się malarstwem i muzyką, a jeszcze bardziej po-

wierzchownie sprawami wojskowymi, ożenił się, został ojcem

trojga dzieci, w tym dwóch synów, i — tak jak wszyscy ludzie

zyskał przyjaciół i wrogów. „Okazało się, że aby uwolnić się

od tego balastu, tych przedmiotów i kobiet, przyjaciół i głu-

pich myśli, muszę skończyć dwadzieścia dziewięć lat", miał

później podyktować skrybie. Wtedy to w wyniku splotu nie-

oczekiwanych wydarzeń historycznych przeskoczył w kolejce

do tronu z piątego na trzecie miejsce*. Zdaniem księcia tylko

głupcy określają zdarzenia jako nieoczekiwane; cóż bowiem

mogło być bardziej naturalnego niż to, że jego stryj, sułtan

* Zasady dziedziczenia tronu przez kolejnych władców z dynastu Osma-

nów nie były ściśle określone; sułtan mógł wskazać jako swego następcę

któregokolwiek syna (niekoniecznie najstarszego). Książę, który wstępo-

wał na tron, z reguły pozbywał się potencjalnych rywali. W 1595 roku,

gdy Mehmet uI obejmował tron po ojcu, Muradzie uI, kazał zamordować

swoich dziewiętnastu braci (a także ciężarne nałożnice ojca). Jego syn,

Ahmed I, zmienił tę zasadę — odtąd tron dziedziczył najstarszy członek

dynastu, a książęta czekający na swą kolej żyli zamknięci w pałacu.

564

Abdulaziz, o duszy równie zgniłej jak jego myśli i wola, za-

chorował i zmarł, a najstarszy brat księcia, który objął po nim

tron, w krótkim czasie zwariował i został zmuszony do abdy-

kacji? Podyktowawszy te słowa skrybie, dodał — wspinając się

po schodach pałacyku — że kolejny brat, Abdulhamid, który

został wówczas sułtanem, był równie szalony jak najstarszy,

po czym — schodząc drugim ciągiem schodów — stwierdził,

że następny brat, w innym pałacyku czekający tak jak on, aż

przyjdzie jego kolej, był najbardziej niezrównoważony z nich

wszystkich. Książę podyktował te niebezpieczne słowa może

po raz tysięczny (a skryba tylekroć zapisał), po czym zaczął

tłumaczyć, dlaczego jego starsi bracia zwariowali, dlaczego

musieli zwariować, dlaczego osmańscy książęta nie mogli

zrobić nic innego, jak tylko popaść w obłęd — a skryba cier-

pliwie notował jego wyjaśnienia.

Oczekiwanie przez długie lata momentu objęcia tronu

doprowadziłoby do szaleństwa każdego; każdy, kto widział,

jak jego starsi bracia tracą rozum, marząc o tej chwili, wpa-

dał w ślepą uliczkę dylematu: zwariować — nie zwariować,

i nie pozostawało mu nic innego, jak tylko zwariować, gdyż

człowiek wariuje nie dlatego, że chce, ale dlatego, że nie

chce i zadręcza się taką perspektywą. Żaden książę, który

przez wszystkie lata oczekiwania choć raz, jeden jedyny raz

pomyśli o tym, że jego dziadowie i pradziadowie, gdy tylko

zasiedli na tronie, zabijali swoich młodszych braci, nie zdoła

pozostać w pełni władz umysłowych. Jeśli książę, zobowiąza-

ny przecież znać dzieje swego kraju, przeczyta w podręczniku

do historu, że jego przodek, sułtan Mehmet uI, kiedy został

padyszachem, kazał stracić wszystkich dziewiętnastu braci,

także tych, którzy byli zaledwie niemowlętami przy piersi —

będzie musiał oszaleć; w jakimś momencie tego nieznośnego

565

oczekiwania, którego końcem może być śmierć przez udusze-

nie, od trucizny albo w wyniku upozorowanego samobójstwa,

szaleństwo zaczyna oznaczać: „wycofuję się z tego wyści-

gu", i dla książąt, którzy czekają na tron jak na śmierć, staje

się najłatwiejszą drogą ucieczki, najgłębszym, najskrytszym

pragnieniem. Wszak szaleństwo pozwala wyrwać się spod

stałej obserwacji szpiegów sułtana, uciec od spisków i intryg

niecnych polityków, którym udało się zmylić straże i dotrzeć

do książąt, uwolnić się od tych wszystkich nieznośnych ma-

rzeń o tronie. Za każdym razem, gdy książę patrzy na mapę

imperium, nad którym pragnie panować, uświadamia sobie,

jak wielkie brzemię spadnie na jego barki, jak wielki jest kraj,

którym przyjdzie mu rządzić w pojedynkę, jak jest rozległy,

bezkresny, bezgraniczny, i to doprowadza go na skraj szaleń-

stwa. Jeśli zaś nie doznaje owej nieskończoności, oznacza

to, że prawdopodobnie nie rozumie, za jakie imperium pew-

nego dnia będzie ponosił odpowiedzialność, czyli już jest

niespełna rozumu. W tym punkcie wyliczanki powodów do

szaleństwa Jego Wysokość Osman Celalettin Efendi zwykł

mawiać: „Jeśli ja jestem dziś jedynym, który zachował pełnię

władz umysłowych wśród tych głupków, wariatów i tępaków,

zawdzięczam to owemu szalonemu poczuciu nieograniczo-

ności! W przeciwieństwie do tych nieszczęśników pozbawio-

nych silnej woli i chęci myśl, że pewnego dnia spadnie na

me ramiona nieograniczona odpowiedzialność, nie dopro-

wadziła mnie do szaleństwa — wręcz przeciwnie, dokładne

jej przeanalizowanie pozwoliło mi odzyskać zdrowe zmysły.

Z uwagą przyjrzałem się temu poczuciu, wytężając całą siłę

woli, zdołałem nad nim zapanować i w ten sposób odkryłem,

że największym problemem człowieka jest możność bądź

niemożność bycia sobą".

566

Gdy w kolejce do tronu przeskoczył z miejsca piątego na

trzecie, zaczął intensywnie czytać. Jak każdy książę, które-

mu objęcie tronu nie wydaje się cudem, lecz naturalną ko-

leją rzeczy, doszedł do wniosku, że powinien się kształcić,

a za najskuteczniejszy sposób uznał lekturę książek. Czytał

z zapałem, niecierpliwie przewracając stronice, i z każdego

pochłanianego dzieła wyciągał „pożyteczne pomysły", które

mógłby wykorzystać w przyszłości; wyobrażał sobie przyszłe

szczęśliwe imperium osmańskie i aby uwierzyć w te marzenia,

które chroniły go przed szaleństwem, zapragnął jak najszyb-

ciej uwolnić się od wszystkiego, co przypominało mu o jego

dawnym, głupim, dziecinnym życiu; dlatego zostawił żonę,

dzieci, przeszłość i przyzwyczajenia w yali* nad brzegiem

Bosforu, a sam przeniósł się do tego myśliwskiego pałacyku,

w którym miał przeżyć dwadzieścia dwa lata i trzy miesiące.

Pałacyk był położony na wzgórzu, które sto lat później

miało się pokryć brukowanymi ulicami, torowiskami tramwa-

jów i strasznymi, mrocznymi kamienicami wybudowanymi

według różnych wzorców zapożyczonych z Zachodu. Miały

się tu znaleźć: licea (po jednym dla dziewcząt i dla chłopców),

posterunek policji, meczet, sklepy z odzieżą i dywanami,

kwiaciarnia oraz pralnia chemiczna. By chronić się przed

głupotą zewnętrznego świata, książę kazał otoczyć pałacyk

wysokim murem — przy okazji pozwalał on padyszachowi

ściślej kontrolować niebezpiecznego brata — za którym rosły

potężne kasztanowce i platany; sto lat później ich nagie gałę-

zie miały zostać oplecione czarnymi kablami telefonicznymi,

a na pniach zawisnąć przyczepione klamerkami do bielizny

* Yali — willa zbudowana nad samą wodą w charakterystyczny sposób

dla wybrzeży Bosforu.

567

czasopisma pełne zdjęć nagich kobiet. Nawet po upływie stu

lat jedynym dźwiękiem, jaki da się tu słyszeć — oprócz kraka-

nia wron, uparcie trzymających się tego miejsca — miały być

odgłosy musztry i dźwięki marszów wojskowych, dochodzące

z koszar na przeciwległym wzniesieniu w dni, gdy wiatr wiał

ku morzu. Skryba wielokrotnie zanotował słowa księcia, że

pierwszych sześć lat spędzonych w pałacyku było najszczęś-

liwszym okresem jego życia.

Wtedy bowiem zajmowałem się wyłącznie czytaniem

mawiał książę. — Wtedy bowiem snułem marzenia tyl-

ko o tym, co przeczytałem. Przez sześć lat żyłem wyłącznie

myślami i głosami pisarzy. — I dodawał: — Lecz przez te lata

ani razu nie byłem sobą". Wspominając ten szczęśliwy czas

z bólem i nostalgią, mówił: „Nie byłem sobą i zapewne dlatego

czułem się szczęśliwy, ale zadanie padyszacha polega prze-

cież nie na tym, by być szczęśliwym, tylko na tym, żeby być

sobą". Zaraz potem wypowiadał zdanie, które skryba zapisał

pewnie z tysiąc razy: „Być sobą to obowiązek każdego, nie

tylko władcy, każdego!".

Ta prawda, którą określał jako największe odkrycie i cel ży-

cia, objawiła mu się jasno i wyraźnie pewnego wieczoru pod

koniec szóstego roku. „Oddając się marzeniom, co często ro-

biłem w tym najszczęśliwszym okresie mojego życia, wyobra-

ziłem sobie, że zasiadam na tronie osmańskiego imperium

i besztam jakiegoś głupca w ważnej sprawie państwowej,

zaczynając gniewną przemowę od słów: „Jak powiedział Wol-

ter...", i w tym momencie zdałem sobie sprawę, dokąd mnie

to doprowadziło. Doznałem wrażenia, jakby trzydziestym

piątym władcą z rodu Osmanów, którego sobie wyobrażałem,

był Wolter — czy też ktoś, kto imituje Woltera — a nie ja. Po

raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak przerażająca może być

568

myśl, że padyszach, od którego woli zależy życie i śmierć

milionów poddanych, władca kraju tak rozległego, iż wydaje

się bez granic, nie jest sobą, ale kimś innym!".

Później, gdy podczas ataków gniewu i rozdrażnienia opo-

wiadał o tym momencie pierwszego przebłysku, podawał

więcej szczegółów i dodawał inne historie, skryba wiedział

jednak, że wszystko sprowadzało się do odpowiedzi na jedno

pytanie: czy to dobrze, że w umyśle padyszacha, władają-

cego milionami poddanych, krążą cudze myśli? Czy książę,

który pewnego dnia stanie na czele największego imperium

na świecie, nie powinien kierować się wyłącznie, ale to wy-

łącznie, własną wolą? Czy ktoś, kto pozwala, by w jego gło-

wie — niczym niekończący się senny koszmar — kłębiły się

cudze myśli, może być uznany za padyszacha, czy jest tylko

jego cieniem?

Zrozumiawszy, że muszę być prawdziwym władcą, nie

cieniem, nie kimś innym, ale sobą, postanowiłem pozbyć

się książek, uwolnić się nie tylko od tych, których lekturze

poświęciłem ostatnich sześć lat, ale od wszystkich przeczy-

tanych w ciągu całego życia — mawiał książę, gdy zaczynał

opisywać kolejne lata spędzone w pałacyku. — Aby być sobą,

musiałem oczyścić umysł z książek, z wszystkich pisarzy,

opowieści i głosów. Zajęło mi to dziesięć lat".

Książę wymienił po kolei sposoby, za pomocą których

uwolnił się od wpływu przeczytanych lektur, a skryba spi-

sał je jeden po drugim: dzieła Woltera spalił, bo czytając je

i wspominając ich autora, stawał się nie sobą, lecz dowcipnym

Francuzem ateistą, inteligentniejszym niż on i umiejącym

błyskawicznie znaleźć ciętą ripostę; prace Schopenhauera

kazał wywieźć z pałacyku, gdyż całe godziny i dni trawił na

rozmyślaniach nad wolą, aż w końcu utożsamił się z ponurym

569

filozofem do tego stopnia, że na tronie Osmanów zasiadłby

nie książę, lecz niemiecki myśliciel we własnej osobie; książki

Jeana-Jacques'a Rousseau, sprowadzone wielkim kosztem,

podarł na strzępy i wyrzucił, bo zmieniały go w dzikusa pró-

bującego przyłapać samego siebie na gorącymi uczynku. „Ka-

załem spalić dzieła wszystkich tych francuskich myślicieli,

Deltoura, De Passeta i Morellego, który wierzył, że świat jest

miejscem dającym się poznać rozumowo, i twierdzącego coś

wręcz przeciwnego Brichota, gdyż kiedy je czytałem, stawa-

łem się profesorem polemistą i szydercą, próbującym obalić

niemądre tezy poprzedników, zamiast patrzeć na świat tak,

jak powinienem, czyli jako ja sam, jako przyszły padyszach",

wyjaśniał książę. Kazał spalić Baśnie tysiąca i jednej nocy,

gdyż po ich lekturze władcy, z którymi niegdyś pragnął się

utożsamić, wychodzący nocą w przebraniu na miasto, prze-

stali być takimi władcami, do jakich powinien się zaliczać

książę, kiedy obejmie tron. Ten sam los spotkał Makbeta

ilekroć czytał ów dramat, wydawał się sobie tchórzem

pozbawionym silnej woli i dla władzy gotowym splamić rę-

ce krwią, a co gorsza, zamiast się wstydzić, że staje się kimś

takim, czuł z tego powodu poetycką dumę. Usunął z pałacu

Mesnevi Rumiego, gdyż za każdym razem, kiedy zagłębiał się

w zawikłane historie składające się na to dzieło, stawał się

pogodnym derwiszem, głoszącym, że chaos jest istotą życia.

Spaliłem wiersze Szeyha Galipa, bo gdy je czytałem, jawiłem

się sobie jako melancholijny kochanek — wyznawał książę.

Zniszczyłem dzieła Bottfolia, ponieważ pod ich wpływem

stawałem się człowiekiem Zachodu, marzącym o byciu czło-

wiekiem Wschodu, oraz traktaty Ibn Zerhaniego, gdyż przez

niego, jako człowiek Wschodu, pragnąłem usilnie stać się

człowiekiem Zachodu. Zrobiłem to, bo nie chciałem być ani

570

ze Wschodu, ani z Zachodu, nie chciałem wydawać się sobie

ani zapaleńcem, ani wariatem, ani poszukiwaczem przygód,

ani bohaterem jakiejkolwiek książki. — W tym miejscu książę

powtarzał uparcie niczym refren słowa, które w ciągu sześciu

lat skryba po wielekroć już zapisywał: — Chciałem tylko być

sobą, chciałem jedynie być sobą, wyłącznie sobą".

Wiedział jednak, że to nie będzie łatwe. Gdy w końcu

uwolnił się od całego mnóstwa książek, gdy wreszcie prze-

stał słyszeć ich głos, który przez lata opowiadał mu zawarte

w nich historie, cisza, jaka zapanowała w jego umyśle, wydała

mu się tak nieznośna, że chcąc nie chcąc wysłał do miasta jed-

nego ze swych ludzi, by kupił mu nowe książki. Gdy tylko mu

je dostarczono, rozerwał paczki i jednym tchem przeczytał

wszystkie zakupione dzieła — najpierw wyśmiał ich twórców,

po czym gniewnie wrzucił tomy w ogień, ale wciąż słyszał

w głowie ich głos, wciąż mimo woli naśladował ich autorów.

Z bólem uświadomił sobie, że zdoła się od nich uwolnić jedy-

nie dzięki lekturze innych książek, więc znowu wysłał sługę

do księgarzy z Beyoglu i Babiali, którzy oferowali zagraniczne

pozycje i z utęsknieniem wyczekiwali jego zamówień. „Kiedy

Jego Wysokość Osman Celalettin Efendi postanowił, że będzie

sobą, później całe dziesięć lat walczył z książkami", zapisał

pewnego razu skryba. „Zamiast «walczył» napisz: «zmagał

się»", natychmiast poprawił go książę. Po latach walki, po

latach zmagań z książkami i głosami książę Osman Celalettin

Efendi zrozumiał, że może stać się sobą jedynie wtedy, gdy

przeciwstawi im własną opowieść, gdy własnym głosem za-

krzyczy ich głosy — wtedy właśnie zatrudnił skrybę.

Piętnaście lat książę Osman Celalettin Efendi zmagał się

nie tylko z książkami i z opowieściami, ale ze wszystkim, co

nie pozwalało mu stać się sobą", dodał książę, wrzeszcząc

571

ze szczytu schodów, a zdanie to, powtórzone już tysiąc razy,

lecz nawet teraz, za tysiąc pierwszym razem, wypowiedziane

z niezmiennym przekonaniem i entuzjazmem, skryba zapi-

sał z wielką uwagą, podobnie jak następne. Zanotował, że

książę dziesięć lat zmagał się nie tylko z książkami, lecz także

z otaczającymi go przedmiotami, które wywierały nań wpływ

nie mniejszy niż te pierwsze. Wszystkie sprzęty, stoły, fotele

i stoliki, wyrwołujące w nim niepokój — czasem uzasadnio-

ny, a czasem nie — albo wręcz przeciwnie, napełniające go

spokojem, sprawiały, że zbaczał z tematu; przez popielniczki

i lichtarze, przyciągające wzrok, nie mógł skupić się na myśli,

która doprowadziłaby go do bycia sobą. Obrazy olejne na

ścianach, wazony na stolikach i miękkie poduszki na sofach

wprawiały jego umysł w niepożądany stan, a zegary, wazy,

pióra i stare krzesła pełne były skojarzeń i wspomnień nie

pozwalających mu stać się sobą.

Skryba zapisał też, że chodziło nie tylko o przedmioty, któ-

re książę usunął sprzed oczu — spalił je, rozbił bądź odesłał

z pałacyku — ale że dziesięć lat zmagał się również ze wspo-

mnieniami, które nieustannie czyniły z niego kogoś innego.

Ogarnia mnie furia, gdy jakiś drobny szczegół z przeszłości,

prosty, zwykły, nic nie znaczący, po latach pojawia się nagle

w samym środku moich myśli i marzeń, niczym skrytobój-

ca chcący pozbawić mnie życia, podążający moim tropem

szaleniec, który pragnie zemsty za nie wiadomo jakie winy

mawiał książę. — To naprawdę przerażające, gdy komuś,

kto ma objąć tron i musi myśleć o losie milionów biedaków,

swoich poddanych, nagle pojawia się w głowie wspomnienie

poziomek zjedzonych w dzieciństwie albo gdy przyszły wład-

ca przypomina sobie jakieś bezsensowne słowa, które daw-

no temu padły z ust nicponia, haremowego agi. Padyszach,

572

który powinien być sobą, którego umysł powinny wypełniać

wyłącznie własne myśli, konkluzje, do jakich doszedł dzięki

swej woli i zdecydowaniu — zresztą nie tylko padyszach, ale

każdy z nas — nie może poddawać się przypadkowej, zmien-

nej muzyce wspomnień, musi stawiać opór jej i wszystkiemu,

co nie pozwala mu być sobą". „Aby zwalczyć wspomnienia

mącące jego myśli i wolę, książę Osman Celalettin Efendi

usunął w pałacyku wszelkie źródła jakichkolwiek zapachów,

zniszczył wszystkie znajome przedmioty i ubrania, zerwał

wszelkie związki z tą otumaniającą sztuką zwaną muzyką

oraz z białym fortepianem, na którym nigdy nie grał, i kazał

pomalować na biało wszystkie pokoje", zanotował skryba

pewnego razu.

Ale najgorsi, o wiele trudniejsi do zniesienia niż wspo-

mnienia, przedmioty i książki, są ludzie", dodał książę, po

czym wyciągnął się na ostatniej sofie, której jeszcze nie wy-

rzucił, i kazał odczytać sobie to, co skryba zapisał. Ludzie zja-

wiali się ni stąd, ni zowąd, w najmniej pożądanych momen-

tach, nachalnie wpraszali się do środka, przynosili wstrętne

plotki, nic niewarte pogłoski. Chcieli być usłużni, ale zakłó-

cali spokój. Ich sympatia zamiast przynosić ulgę — przytła-

czała. Sądzili, że jeśli będą dużo mówić, udowodnią w ten

sposób, że myślą. Snuli opowieści, by pokazać, jak bardzo są

interesujący. Demonstrując przywiązanie, irytowali. Książę,

który nie mógł się doczekać bycia sobą i pragnął przebywać

sam na sam ze swymi myślami, po każdej niepotrzebnej wizy-

cie tych głupków, wyrachowanych, prymitywnych plotkarzy,

długo jeszcze czuł, że sobą być nie może. „Książę Osman

Celalettin Efendi uważał, że największą przeszkodą na jego

drodze do bycia sobą są otaczający go ludzie", zapisał skry-

ba. Innym razem zaś zanotował: „Największą przyjemność

573

sprawia ludziom doszukiwanie się w innych podobieństw do

siebie". Książę najbardziej obawiał się tego, że w przyszłości,

gdy zasiądzie na tronie, będzie musiał utrzymywać kontakty

z tymi ludźmi. „Trudno powstrzymać się od współczucia dla

biednych, nieszczęśliwych i cierpiących — mawiał. — Ci

zwyczajni, niczym się nie wyróżniający, wywierają na nas

wpływ i w końcu stajemy się prości i zwyczajni jak oni. Tych

zaś, którzy coś sobą reprezentują, zasługują na szacunek,

zaczynamy mimo woli naśladować, a to w efekcie jest naj-

groźniejsze. Napisz, że przegoniłem wszystkich! Napisz, że

toczę tę walkę nie tylko dla siebie, nie tylko po to, bym sam

mógł być sobą, ale dla wyzwolenia milionów ludzi!"

W szesnastym roku owej „niesłychanej wojny o być albo

nie być", o wyzwolenie się spod wpływu wszystkich i wszyst-

kiego, pewnej nocy, gdy książę zmagał się ze znajomymi

przedmiotami, ulubionymi zapachami i książkami, które

zostawiły ślad w jego umyśle, gdy zerkał przez okiennice

w „europejskim" stylu na rozległy ogród, zasypany śniegiem

i zalany księżycową poświatą, zrozumiał, że walka, jaką toczy,

jest walką nie tylko jego, ale też milionów nieszczęśników,

których los był związany z upadającym imperium osmańskim.

Jak zapisał skryba, być może dziesiątki tysięcy razy w ciągu

ostatnich sześciu lat życia księcia, „wszystkie plemiona, które

nie potrafią być sobą, wszystkie cywilizacje naśladujące inne,

wszystkie narody, które zadowalają się opowieściami innych,

są skazane na upadek, zagładę i zapomnienie". Szesnaście lat

po tym, jak w oczekiwaniu na objęcie tronu książę zamknął

się w pałacyku, uświadomił sobie, że opowieści, które w nim

rozbrzmiewają, może zagłuszyć jedynie głośnym opowiada-

niem o własnym życiu, i postanowił zatrudnić skrybę. Jedno-

cześnie pojął, że trwająca szesnaście lat walka, którą traktował

574

jako osobiste duchowe doświadczenie, jest w gruncie rzeczy

historycznym bojem o przetrwanie", „ostatnim etapem walki

o kompletną przemianę, jaka zdarza się raz na tysiąc lat", „naj-

ważniejszym historycznym przystankiem w procesie zmian,

momentem, który po latach historycy prawdopodobnie uzna-

ją, i słusznie, za punkt zwrotny". ,

Jakiś czas po owej księżycowej jasnej nocy, gdy pokryty

śniegiem ogród przypomniał mu o przeraźliwej nieskończo-

ności czasu, po tym, jak zatrudnił starego, wiernego i cierpli-

wego skrybę, który każdego ranka zasiadał przy mahoniowym

stoliku, dokładnie naprzeciwko jego sofy, po tym, jak zaczął

mu dyktować opowieść o swym odkryciu, książę przypomniał

sobie, że „ten wyjątkowo ważny historyczny wymiar" opowie-

ści już odkrył przed wieloma laty. Czyż zanim zamknął się

w pałacyku, nie widział na własne oczy, jak ulice Stambułu

zmieniały się z każdym mijającym dniem, jakby pragnęły

naśladować jakieś wyimaginowane miasto w nieistniejącym

obcym kraju? Czyż nie wiedział, że nieszczęśni mieszkańcy

stolicy imperium zmieniali tradycyjne stroje na nowe, podpa-

trzone u podróżników przybyłych z Zachodu i oglądane na fo-

tografiach przestawiających cudzoziemców? Czyż nie słyszał,

jak melancholicy z peryferyjnych dzielnic, przesiadujący wie-

czorami w kawiarniach wokół pieca, zamiast opowiadać stare

baśnie, przekazywane z ojca na syna, dzielą się wyczytanymi

w gazetach historyjkami pióra drugorzędnych felietonistów,

popłuczynami po przygodach trzech muszkieterów czy hra-

biego Monte Christo, w których imiona bohaterów zmieniono

na brzmiące bardziej muzułmańsko? Co gorsza, czyż sam nie

odwiedzał niegdyś ormiańskich księgarzy, którzy wydawali

podobne gnioty w formie książek, w poszukiwaniu łatwej

lektury dla zabicia czasu? Czy w czasach, gdy wraz z innymi

575

nieszczęśliwymi, żałosnymi biedakami żył zwyczajnym ży-

ciem, dopóki nie wykazał dość zdecydowania i silnej woli,

by zamknąć się w pałacyku, przy każdym spojrzeniu w lustro

nie czuł, że jego twarz, podobnie jak oblicza tamtych, powoli

traci dawny, tajemniczy wyraz? „Tak", dodawał skryba po

każdym z tych pytań, wiedząc, że książę życzy sobie, by tak

zostało to zapisane. „Tak, książę czuł, że jego twarz również

się zmienia".

Odkąd przyszły władca zaczął pracować ze skrybą (to, co

robili, nazywał pracą) w ciągu niecałych dwóch lat przekazał

mu wszystko, co wiedział, ten zaś wszystko zapisał: dźwięki

w dzieciństwie książę lubił je naśladować — wydawane

przez statki płynące po Bosforze oraz smaki rachatłukum, sen-

ne koszmary, jakie przyśniły mu się przez czterdzieści siedem

lat życia, przeczytane książki, stroje, które lubił najbardziej,

i te, których nie znosił, przebyte choroby i znane mu gatunki

zwierząt. Notował, jak często powtarzał, „oceniając każde

słowo i każde zdanie pod kątem podstawowej prawdy, którą

odkrył". Gdy każdego ranka skryba zasiadał przy mahonio-

wym stoliku, a książę zajmował miejsce na sofie, krążył po

pokoju albo chodził w górę i w dół schodami prowadzącymi

na piętro, być może obaj wiedzieli, że książę nie ma żadnej

nowej opowieści. Jednak tym, czego obaj szukali, była właś-

nie owa cisza. „Kiedy człowiekowi nie pozostanie już nic do

opowiedzenia, będzie to oznaczać, że jest bardzo blisko celu,

czyli bycia sobą — mawiał książę. — Dopiero wtedy, gdy

wyczerpią się rzeczy, o których może mówić, gdy ucichną

wspomnienia, historie, książki i pamięć i usłyszy w sobie

głęboką ciszę, pochodzącą z samego dna duszy, z mrocznego,

nieskończonego labiryntu ja rozlegnie się jego prawdziwy

głos, który pozwoli mu stać się prawdziwym sobą".

576

Któregoś dnia, gdy wciąż oczekiwali, aż z bezdennej studni

baśni, z najgłębszych głębi powoli rozbrzmi ów głos, ksią-

żę poruszył temat, który do tej pory uważał za najbardziej

niebezpieczny — temat kobiet i miłości. Prawie sześć mie-

sięcy opowiadał o swoich dawnych ukochanych, o związ-

kach, których nie nazwałby miłością, o kilku „zbliżeniach"

z kobietami z haremu, wspominanych ze smutkiem i bólem,

oraz o żonie.

W tych zbliżeniach największe przerażenie księcia bu-

dziła łatwość, z jaką całkiem zwykła, niczym nie wyróżnia-

jąca się kobieta potrafiła zdominować znaczną część myśli

mężczyzny, i to tak, że nawet tego nie zauważał. W młodo-

ści, w okresie małżeństwa, w pierwszych latach po tym, jak

zostawił żonę i dzieci w yali na brzegu Bosforu i przeniósł

się do tego pałacyku, czyli do trzydziestego roku życia, nie

dokonał jeszcze swego odkrycia i nie stawiał przed sobą celów

w rodzaju: „być tylko sobą" i „nie ulegać niczyim wpływom",

dlatego niespecjalnie przejmował się niebezpieczeństwem,

którego źródłem mogła być słaba płeć. Ba, ponieważ to „spo-

łeczeństwo żałosnych naśladowców" nauczyło go, tak jak

wszystkich, że zatracenie się w miłości do kobiety, chłopca

czy Boga i zapomnienie o całym świecie jest powodem do

dumy, książę szczycił się tym, że jest zakochany, tak jak czynił

to wówczas każdy mieszkaniec tego miasta i kraju.

Kiedy po sześciu latach przebywania w dobrowolnym za-

mknięciu i oddawania się wyłącznie lekturze książę odkrył,

że największym problemem jest możność bądź niemożność

bycia sobą, uznał, że powinien zachować szczególną ostroż-

ność wobec kobiet. To prawda, odczuwał ich brak. Ale prawdą

było też, że każda, do której by się zbliżył, zmąciłaby czystość

jego myśli, powoli zagnieździłaby się w jego marzeniach,

577

a przecież chciał, by ich źródłem był jedynie on sam. Przez

pewien czas sądził, że kontakty z jak największą liczbą kobiet

staną się antidotum na truciznę zwaną miłością, ale ponieważ

myślał tylko o własnej korzyści, o tym, jak się uodpornić, jak

nie dać się ponieść miłosnemu upojeniu, żadna z nich nie

wzbudziła w nim szczerego zainteresowania. Najczęściej wi-

dywał się z Leylą Hanym* — jak podyktował skrybie, „najbar-

dziej nijaką, bezbarwną, niewinną i nieszkodliwą" — uznał

bowiem, że tego rodzaju kobieta na pewno nie wzbudzi w nim

miłości. „Ponieważ książę Osman Celalettin Efendi był prze-

konany, że się w niej nie zakocha, łatwo przyszło mu otworzyć

przed nią serce", zanotował skryba pewnej nocy, w czasie

gdy pracowali już nie tylko za dnia. „Ale ponieważ była to

pierwsza kobieta, przed którą uczyniłem to bez lęku, natych-

miast się w niej zakochałem — dodał książę. — To był jeden

z najstraszniejszych okresów mojego życia".

Skryba opisał spotkania księcia z Leylą Hanym i ich kłót-

nie: przyjeżdżała do pałacyku (podróż trwała pół dnia) powo-

zem w asyście ludzi swego ojca, paszy, po czym zasiadali we

dwoje przy specjalnie dla nich zastawionym stole — dokład-

nie tak, jak opisywano we francuskich powieściach — i zja-

dali posiłek, prowadząc przy tym, niczym bohaterowie owych

powieści, wytworną konwersację na temat poezji i muzyki,

a zaraz potem, gdy nadchodziła pora powrotu Leyli Hanym

do domu, zaczynali się gwałtownie kłócić, ku zmartwieniu

kucharzy, służących i woźniców, podsłuchujących ich zza

leciutko uchylonych drzwi. „Nasze sprzeczki nie miały żad-

nej konkretnej przyczyny — wyjaśnił książę pewnego razu.

Przez nią nie mogłem być sobą, z jej powodu moje myśli

* Hanym (tur. hamm) — pani.

578

traciły niewinność i nie potrafiłem już usłyszeć owego głosu

dobywającego się z głębin mego ja, dlatego byłem na nią zły.

I tak to trwało, dopóki nie umarła wskutek niefortunnego

wypadku, za który do dziś nie wiem, czy powinienem się

obwiniać, czy też nie".

Książę kazał zapisać, że śmierć Leyli Hanym napełniła go

smutkiem, ale jednocześnie stała się dla niego wyzwoleniem.

Skryba, zawsze tak milczący, tak pełen respektu i tak posłusz-

ny, zrobił coś, czego nie odważył się uczynić w ciągu sześciu

lat pracy dla księcia: kilkakrotnie próbował go nakłonić do

powiedzenia czegoś więcej o tej śmierci i o jego miłości, lecz

książę wrócił do tematu dopiero wtedy, gdy sam zechciał,

i w sposób, jaki uznał za stosowny.

Pewnej nocy, szesnaście miesięcy przed śmiercią, książę

powiedział, że jeśli nie uda mu się być sobą, jeśli walka toczo-

na przez niego od piętnastu lat skończy się porażką, to ulice

Stambułu staną się ulicami nieszczęśliwego miasta, które

również „nie może być sobą", a nieszczęśliwi ludzie prze-

mierzający jego place, aleje i parki, będące jedynie imitacją

placów, alei i parków innych miast, też nigdy nie będą sobą.

Mówił, że choć od lat nie zrobił kroku poza ogród otaczający

pałacyk, zna każdą ulicę ukochanego miasta — w jego wy-

obraźni każdy chodnik, każda uliczna latarnia i każdy sklep

ożywają tak prawdziwie, jakby co dzień przechodził obok

nich. Wtedy właśnie, o północy, w jego opowieści przestał

pobrzmiewać gniewny ton i zduszonym, pełnym smutku gło-

sem książę polecił skrybie, by zapisał, że w czasach, gdy Leyla

Hanym co dzień odwiedzała go w pałacyku, on, czekając na jej

przyjazd, wyobrażał sobie, jak jej powóz przemieszcza się uli-

cami miasta. „W czasach, gdy książę Osman Celalettin Efendi

walczył o to, by być sobą, pierwsza połowa dnia upływała mu

579

na wyobrażaniu sobie, którymi ulicami jedzie z Kurugeszme jej

powóz zaprzężony w dwa konie, gniadosza i karosza, potem

jak zwykle jedli razem posiłek i po sprzeczce zapłakana Leyla

Hanym wsiadała do powozu, który miał ją zawieźć do pałacu

ojca, książę zaś przez resztę dnia wyobrażał sobie, jak kobieta

jedzie z powrotem przez te same ulice i wzgórza", zapisał

starannym pismem jak zawsze uważny skryba.

Innym znów razem, dokładnie sto dni przed własną śmier-

cią, książę z gniewem wyliczał swoje inne ja, które zawsze

nosił w sobie niczym drugą duszę — świadomie lub nie — by

zagłuszyć dźwięczące mu w głowie cudze głosy, cudze opo-

wieści. Powiedział wtedy, że spośród tych tożsamości, które

przywdziewał niczym padyszach zakładający co wieczór inne

przebranie, najbardziej lubił postać zakochanego w kobiecie,

której włosy pachniały bzem. Ponieważ skryba każdy wers,

który książę kazał mu zapisać, każde zdanie czytał po kilka

razy i w ten sposób w ciągu sześciu lat poznał ze szczegółami

całą przeszłość księcia i wszystkie jego wspomnienia — z ła-

twością się domyślił, że kobietą o włosach pachnących bzem

była Leyla Hanym, zwłaszcza że przy innej okazji książę kazał

mu zapisać historię zakochanego, który najpierw nie mógł być

sobą z powodu kobiety pachnącej bzem, a potem, gdy kobieta

umarła wskutek nieszczęśliwego wypadku, do którego doszło

być może z jego winy, też nie mógł być sobą, gdyż nie potrafił

zapomnieć woni bzu.

Ostatnie miesiące upłynęły księciu — jak mówił z entuzja-

zmem, zanim zachorował — na intensywnej pracy, nadziei

i wierze. Cały czas dyktował coś skrybie, a im więcej dyk-

tował, im więcej opowiadał, tym wyraźniej słyszał w swym

wnętrzu głos, dzięki któremu był tym, kim był. Pracowali do

późnej nocy; bez względu na to, jak późno skończyli, skryba

580

wsiadał do powozu czekającego w ogrodzie i udawał się do

domu, by rano znowu przyjechać i zająć miejsce przy maho-

niowym stoliku.

Książę opowiadał o królestwach, które upadły, bo nie były

sobą, o plemionach, które przestały istnieć, gdyż imitowały

inne, o ludach, które znikły w niepamięci, ponieważ nie żyły

własnym życiem. Mieszkańcy Iliru zeszli ze sceny historu,

bo przez dwieście lat nie znaleźli króla, który silną osobo-

wością udowodniłby im, że warto być tylko sobą. Upadek

Babilonu nastąpił nie dlatego, że — jak się powszechnie sądzi

król Nemrod rzucił wyzwanie Bogu, lecz z tej przyczyny,

że podczas wznoszenia wież nie zatroszczono się o to, by

nie wyschły źródła, dzięki którym Babilon był Babilonem.

Plemię koczowniczych Lapitów wybrało osiadły tryb życia

i miało nawet utworzyć własne państwo, lecz oczarowane

kulturą innego ludu, z którym utrzymywało kontakty hand-

lowe, zaczęło ów lud we wszystkim naśladować i w końcu

rozpłynęło się bez śladu. Upadek Sasanidów nastąpił z winy

trzech ostatnich władców, Chosrowa, Hormizdasa i Jezdeger-

da, którzy — jak pisał at-Tabari* w swoich Dziejach proroków

i królów — ślepo zapatrzeni w Bizancjum, Arabów i Żydów,

w ciągu całego życia ani przez jeden dzień nie byli sobą. Led-

wie pięćdziesiąt lat po wzniesieniu w Sardes świątyni wzoro-

wanej na tej w Suzie potężne królestwo Lidu upadło i znikło

z areny historu. Niewiele brakowało, a Sabirowie założyliby

w Azji wielkie imperium, lecz gdy wśród nich rozpanoszyły

się, niczym epidemia, sarmackie obyczaje, gdy zaczęli się

ubierać jak Sarmaci, nosić takie same ozdoby i śpiewać ich

* Abu Dżafar Muhammad ibn Dżarir at-Tabari (838-923) — historyk, jeden

z pierwszych perskich egzegetów Koranu.

581

poezje, stracili nie tylko pamięć, ale i sekret, który czynił ich

tym, kim byli — dziś nawet historycy rzadko o nich pamięta-

ją. „Medowie, Paflagończycy, Celtowie — wymieniał książę,

a skryba skrupulatnie zapisywał — znikli, gdyż nie potrafili

być sobą. Scytowie, Kałmucy, Mizyjczycy...". „Znikli, gdyż

nie potrafili być sobą", dokończył skryba. Kiedy, wyczerpani,

późno kończyli pracę, doprowadziwszy do końca opowieść

o śmierci i zniszczeniu, w ciszy upalnej letniej nocy słuchali

dobiegającego z ogrodu głosu cykad.

Pewnego wietrznego jesiennego dnia, gdy czerwone liście

kasztanowca spadały do pełnej nenufarów i żab sadzawki

w ogrodzie, książę przeziębił się i rozchorował, obaj sądzili

jednak, że to nic poważnego. Książę bardziej niepokoił się lo-

sem tych, którzy będą żyć w zdegenerowanym Stambule, jeśli

on pewnego dnia nie stanie się sobą, jeśli pewnego dnia dzięki

sile, jaką daje bycie sobą, nie zasiądzie na tronie Osmanów.

Mówił, że „będą patrzeć na własne życie oczami innych, będą

słuchać obcych baśni zamiast własnych, poddawać się czaro-

wi cudzych twarzy, nie swoich". Zaparzyli herbatę z kwiatu

lipy, zebranego latem w ogrodzie, i jak zwykle pracowali do

późna.

Następnego dnia skryba wszedł na piętro, by przynieść

dodatkowy koc i okryć nim księcia leżącego w gorączce na

sofie, i z dziwną fascynacją spostrzegł, że pałacyk jest pusty,

zupełnie pusty — przez lata wszystkie stoły i krzesła zostały

porąbane na kawałki, drzwi wyjęto z futryn. Puste komna-

ty pałacyku, jego ściany i schody spowijała biel jak ze snu.

W jednym z pustych pokoi stał jeden jedyny w Stambule biały

fortepian marki Steinway, pamiątka z dzieciństwa księcia

od dawna nikt na nim nie grał, a nie został wyrzucony tylko

dlatego, że kompletnie o nim zapomniano. W białym świetle,

582

wlewającym się przez okna pałacyku i zdającym się oświetlać

jakąś obcą planetę, skryba zauważył, że biel wywołuje w czło-

wieku wrażenie, iż wspomnienia wyblakły, pamięć zamar-

zła, wszystkie głosy, zapachy i przedmioty znikły, a czas się

zatrzymał. Z pozbawioną zapachu białą kołdrą w objęciach

zszedł na dół i spostrzegł, jak kruche, delikatne i nierzeczy-

wiste — niczym sprzęty w domku dla lalek — są przedmioty:

sofa, na której leżał książę, mahoniowy stolik, przy którym

pracował przez te wszystkie lata, białe kartki papieru, okna.

Okrywając chorego kołdrą, zauważył, że jego dwudniowy

zarost jest siwy. Na stoliku u wezgłowia sofy stała szklanka

do połowy wypełniona wodą i białe tabletki.

Wczoraj w nocy przyśniło mi się, że w gęstym, mrocz-

nym lesie w jakimś odległym kraju widziałem moją matkę

podyktował książę, nie podnosząc się z sofy. — Z dużej

czerwonej karafki lała się woda, powoli, bo gęsta była jak boza

dyktował dalej. — Wtedy zrozumiałem: przetrwałem tylko

dlatego, że przez całe życie upierałem się, iż muszę być sobą".

Życie księcia Osmana Celalettina Efendiego upłynęło na cze-

kaniu na wewnętrzną ciszę, która pozwoliłaby mu usłyszeć

własny głos i własną opowieść", zanotował skryba. „Czekanie

na ciszę — powtórzył książę. — Niech zegary w Stambule

nie stają — podyktował. — Gdy we śnie spojrzałem na zegar,

wydało mi się, że zawsze przekazuje opowieści innych". Za-

padła cisza. „Kamieniom na pustyni, skałom, na których nie

stanęła jeszcze ludzka stopa, drzewom w dolinach, których

nie ujrzały ludzkie oczy, zazdroszczę tylko jednego: potrafią

być wyłącznie sobą — dyktował dalej książę z mocą i prze-

konaniem w głosie. — Gdy we śnie przechadzałem się po

ogrodzie wspomnień... — zaczął mówić. — Nic", powiedział

po chwili. „Nic", zanotował uważnie skryba. Zapadła długa,

583

długa cisza. Potem pisarz wstał od stolika, podszedł do sofy,

spojrzał na swego pana i w milczeniu usiadł z powrotem na

krześle. Zapisał: „Podyktowawszy to zdanie, we czwartek

siódmego dnia miesiąca szaban roku 1321*, o godzinie trze-

ciej piętnaście nad ranem książę Osman Celalettin Efendi

zmarł w swoim myśliwskim pałacyku w okolicach Teszvi-

kiye". Dwadzieścia lat później tym samym charakterem pisma

skryba dodał notatkę: „Po siedmiu latach na tronie — księciu

Osmanowi Celalettinowi Efendiemu nie było dane go objąć

zasiadł jego starszy brat, Mehmet Reszat Efendi**, ten sam,

którego w dzieciństwie Jego Wysokość zdzielił w kark otwartą

dłonią; za jego panowania państwo osmańskie przystąpiło do

wielkiej wojny i w rezultacie upadło".

Zeszyty z zapiskami przyniósł Celalowi Salikowi jakiś

krewny skryby, a tekst, w którym została opisana historia

księcia, znaleziono po śmierci felietonisty wśród rozmaitych

papierów.

* Data według księżycowego kalendarza muzułmańskiego — szaban to

dziewiąty miesiąc; rok liczony według hidżry, czyli od ucieczki Maho-

meta, odpowiada rokowi 1902.

** Mehmet Reszat V (1844-1918) — trzydziesty piąty sułtan z dynastu

Osmanów, panujący w latach 1909-1918. Za rządów brata, Abdulhami-

da u, który objął tron w roku 1876, przez 33 lata był w zasadzie więziony

w pałacu.

17.

JA, KTÓRY TO PISZĘ

Wy, którzy czytacie, wciąż jesteście wśród żywych,

ja zaś, piszący te słowa, dawno już

wyruszyłem do krainy cieni.

Edgar Allan Poe, Cień — Przypowieść

(przeł. Sławomir Studniarz)

Tak, tak, ja jestem mną — pomyślał Galip, kiedy skończył

opowieść o księciu. — Tak, ja to ja!" Był przekonany, że opo-

wiadając tę historię, był sobą, i szczęśliwy, że w końcu udało

mu się osiągnąć ten stan. Teraz marzył tylko o jednym: wrócić

do kamienicy Miasto Serc, zasiąść za biurkiem Celala i napi-

sać nowy felieton.

Opuściwszy hotel, złapał taksówkę; gdy tylko ruszyli, kie-

rowca zaczął coś opowiadać. Galip wiedział już, że człowiek

może być sobą jedynie wtedy, gdy snuje opowieści, dlatego

z pobłażliwością słuchał wynurzeń taksówkarza.

Sto lat temu, pewnego gorącego letniego dnia, gdy nie-

mieccy i tureccy inżynierowie wznoszący dworzec Haydar-

pasza pochylali się nad projektami i obliczeniami rozłożony-

mi na stołach, nurkujący nieopodal chłopak znalazł na dnie

morza monetę. Na jej rewersie widoczna była głowa kobiety.

Miała dziwną twarz, emanującą magicznym urokiem. Mło-

dy nurek nie potrafił rozwikłać jej tajemnicy, pokazał więc

znalezisko jednemu z tureckich inżynierów pracujących pod

585

czarnymi parasolami w nadziei, że ten odczyta litery wybite

na monecie. Ale to nie napis zafascynował inżyniera, lecz

wyraz twarzy bizantyjskiej cesarzowej — ku zaskoczeniu

nurka czarująca twarz kobiety wywarła na młodym inżynie-

rze piorunujące wrażenie, zachwyciła go i przeraziła. Było

w niej coś, co nie tylko wiązało się z arabskimi i łacińskimi

literami kreślonymi przez inżyniera w projektach, lecz także

przypominało mu jego ukochaną, stryjeczną siostrę, o której

poślubieniu marzył od lat. A dziewczyna miała właśnie wyjść

za mąż za innego.

Tak, zamknęli ulicę od strony posterunku Teszvikiye

odpowiedział taksówkarz na pytanie Galipa. — Znowu

kogoś zastrzelili.

Galip wysiadł z taksówki i wszedł w krótką, wąską uliczkę

łączącą aleję Emlak z aleją Teszvikiye. Migające koguty poli-

cyjnych radiowozów zaparkowanych na końcu zaułka odbi-

jały się słabym, neonowym blaskiem na mokrym asfalcie. Na

małym placyku przed wciąż oświetlonym sklepem Alaaddina

panowała niezwykła, spotykana co najwyżej w snach cisza,

jakiej w tym miejscu Galip jeszcze nigdy nie doświadczył.

Ruch wstrzymano. Drzewa stały nieruchomo. Wiatr zupeł-

nie ucichł. Na placyku panowała atmosfera teatralnej sceny,

pełnej nienaturalnych kolorów i głosów. Wydawało się, że

manekiny przy maszynach do szycia marki Singer zaraz zej-

dą z wystawy i staną obok policjantów. „Tak, ja to ja!", miał

ochotę zawołać. W grupie policjantów i gapiów rozbłysnął

nagle srebrzystoniebieski flesz aparatu fotograficznego i w je-

go świetle Galip dostrzegł — niewyraźnie, jakby coś mgliście

sobie przypomniał, jakby znalazł klucz zgubiony dwadzieścia

lat wcześniej, jakby rozpoznał twarz, której nie chciał widzieć

białą plamę na chodniku, dwa kroki od witryny sklepu

586

z maszynami do szycia. To człowiek: Celal. Leżał nakryty

gazetami. A gdzie Ruya? Galip podszedł bliżej.

Głowa, jedyna część zwłok widoczna spod gazet okrywa-

jących ciało niczym kołdra, spoczywała na mokrej, zabłoco-

nej płycie chodnika jak na poduszce. Oczy były otwarte, na

zmęczonej twarzy malował się nieobecny wyraz; nieboszczyk

zdawał się pogrążony w myślach albo we śnie, a jednocześnie

emanował zeń spokój, jakby właśnie liczył gwiazdy. „Odpo-

czywam, a przy okazji wspominam", wydawał się mówić.

Gdzie była Ruya? Galip miał wrażenie, że to jakaś gra, żart,

ale zaraz się zawstydził. Nie było śladów krwi. Dlaczego za-

nim jeszcze zobaczył trupa, natychmiast uznał, że to Celal?

Czy wiecie — miał ochotę zawołać — że ja ponoć wiem, iż

wiem wszystko? W jego umyśle, w moim, w naszym umyśle

były studnia, guzik, fioletowy guzik, monety znalezione za

szafą, kapsle od oranżady. Patrzymy na gwiazdy, gwiazdy

między gałęziami drzew". Trup wydawał się prosić: „Tylko

dobrze okryjcie mnie kołdrą, żebym nie zmarzł!". „Okryjcie

go kołdrą, zimno mu". Galip zmarzł. „Ja jestem mną!" Gazety

rozłożone jak płachty to „Milliyet" i „Tercuman". Tęczowe

plamy benzyny. Kawałki gazet, które przeglądali, by spraw-

dzić, czy nie ma na nich felietonu Celala. „Okryj się. Jest

zimno".

Zza otwartych drzwi radiowozu dobiegł metaliczny głos

z krótkofalówki — ktoś pytał o komisarza. Proszę pana, gdzie

jest Ruya, gdzie ona jest, gdzie? Na skrzyżowaniu zapalały się

i gasły nikomu niepotrzebne światła. Zielone. Czerwone. Po

chwili jeszcze raz. Zielone. Czerwone. Odbijały się w szybie

wystawy cukierni. Zielone. Czerwone. „Pamiętam, pamiętam,

pamiętam", powtarzał w myślach Galip. Sklep Alaaddina miał

opuszczone żaluzje, ale w środku nadal paliło się światło.

587

Czy to jakaś wskazówka? „Panie komisarzu — miał ochotę

powiedzieć — piszę pierwszą turecką powieść detektywi-

styczną i proszę, oto pierwsza poszlaka: zostawiono zapalone

światło". Na ziemi leżały niedopałki, strzępy papieru, śmieci.

Galip zauważył młodego policjanta, podszedł doń i zaczął go

wypytywać.

Zdarzenie działo się między wpół do dziesiątej a dziesiątą.

Zabójca jest wciąż nie znany. Biedaka zastrzelono na miejscu.

Tak, to sławny dziennikarz. Nie, był sam. Funkcjonariusz nie

wiedział, dlaczego ciągle trzymają tu ciało. Nie, dziękuje,

nie pali. Tak, praca w policji do łatwych nie należy. Nie, zabity

był sam — policjant był tego pewny. „A pan czemu o to pyta?

Czym się pan zajmuje? Czego pan tu szuka o tej porze? Może

się pan wylegitymować?"

Gdy policjant sprawdzał jego dokumenty, Galip przyglądał

się kołdrze z gazet okrywającej zwłoki. Różowawy odcień,

jaki nadawało jej światło neonów z wystawy z manekinami,

z oddali był lepiej widoczny. Zamyślił się. „Panie władzo,

nieboszczyk zwracał uwagę na takie drobne szczegóły. Ten

na zdjęciu to ja, ta twarz to moja twarz". „Proszę, oto pańskie

dokumenty". „Dziękuję. Pójdę już. Żona czeka w domu". Chy-

ba poszło gładko.

Nie zatrzymując się przed kamienicą Miasto Serc, niemal

biegiem przebył plac Niszantaszi i skręcił w ulicę, przy której

mieszkał — w tym momencie, pierwszy raz od bardzo daw-

na, bezpański bury pies zawarczał na Galipa, jakby chciał go

ugryźć, i zaczął szczekać. Co to mogło oznaczać? Przeszedł na

drugą stronę ulicy. Czy w salonie paliło się światło? Jak mógł

nie zwrócić na to uwagi? — zastanawiał się w windzie.

W mieszkaniu nikogo nie było. Nic nie wskazywało też,

by Ruya wstąpiła tu choćby na chwilę. Przedmioty, których

588

kiedyś dotykała, klamki, pozostawione tu i tam nożyczki,

łyżeczki, popielniczki, w których gasiła niedopałki, stół, przy

którym jadali niegdyś razem, fotele, w których kiedyś zasia-

dali naprzeciwko siebie, dziś tak puste i żałosne — wszystko

tchnęło nieznośnym smutkiem, sprawiało Galipowi niewy-

mowny ból. Wybiegł z mieszkania.

Długo chodził bez celu po mieście. Na ulicach wiodących

z Niszantaszi do Sziszli, tych samych, którymi w dzieciństwie

maszerowali z Ruyą szybkim krokiem, gdy zmierzali pod-

ekscytowani do kina Site, nie było żywego ducha, jeśli nie

liczyć bezpańskich psów, grzebiących w śmietnikach. „Ile

felietonów poświęciłeś tym stworzeniom? Ile razy ja o nich

napiszę?" Obszedł meczet dookoła i znalazł się z powrotem

na placu Teszvikiye, i tak jak się spodziewał, nogi same za-

prowadziły go do miejsca, w którym czterdzieści pięć minut

wcześniej leżało ciało Celala. Teraz nie było tam nikogo. Wraz

z ciałem zniknęli dziennikarze, gapie i policyjne radiowo-

zy. W świetle neonów płynącym spomiędzy manekinów na

wystawie sklepu z maszynami do szycia nie zauważył na

chodniku żadnego śladu w miejscu, gdzie spoczywały zwłoki.

Starannie zebrano i usunięto także gazety, które wcześniej

okrywały nieboszczyka. Przed komisariatem jak zwykle trzy-

mał wartę samotny policjant.

Przekroczywszy próg kamienicy Miasto Serc, poczuł nie-

zwykłe zmęczenie. Na widok mieszkania, w tak staranny spo-

sób imitującego przeszłość, łzy napłynęły mu do oczu; wydało

mu się ono obce, a jednocześnie znajome — jak żołnierzowi,

który po latach wojennej tułaczki powraca do rodzinnego do-

mu. Jakże odległa była teraz ta historia! A przecież nie minęło

nawet sześć godzin, odkąd stąd wyszedł. Przeszłość kusiła

niczym sen. Niewinny jak dziecko — i winny jednocześnie

589

położył się w łóżku Celala; zasypiał z nadzieją, że we śnie

ujrzy w świetle lampy felietony, fotografie, tajemnice, Ruyę

i wszystko, czego szuka, że we śnie nie popełni zbrodni, albo

że właśnie we śnie ją popełni.

Po przebudzeniu pomyślał: „Jest sobotni poranek!". W rze-

czywistości było już południe. Nie musiał iść do kancelaru

ani do sądu. Nie założył rannych pantofli; na bosaka pod-

szedł do drzwi wejściowych i podniósł wsuniętą pod nimi

gazetę. „Celal Salik zamordowany!", krzyczał wielki tytuł

na samej górze pierwszej strony „Milliyetu". Poniżej opubli-

kowano zdjęcie zwłok, zrobione zanim je zakryto gazetami.

Cała strona była poświęcona tylko temu zdarzeniu. Od razu

poproszono o wypowiedź premiera i inne ważne osobisto-

ści. Felieton Galipa z zaszyfrowanym przesłaniem („Wróć do

domu!") opublikowano w ramce jako „ostatni felieton". Na

niedawno zrobionym zdjęciu Celal prezentował się bardzo

dobrze. Znani ludzie w komentarzach twierdzili, że kule zo-

stały wystrzelone w demokrację, wolność słowa, pokój i tym

podobne rzeczy wymieniane przy takich okazjach. Podjęto

kroki zmierzające do ujęcia sprawcy.

Usiadł przy stole, którego blat zasłany był wycinkami,

i zapalił papierosa. Siedział tak przez dłuższy czas, ubrany

w piżamę. Na dźwięk dzwonka do drzwi ocknął się i uświado-

mił sobie, że wciąż trzyma w ręku niedopałek. Wstał, zerknął

w wizjer — to była pani Kamer. Kiedy Galip otworzył drzwi,

zastygła w bezruchu, z kluczem w ręku, jakby zobaczyła

upiora, po czym weszła do środka i osunąwszy się na fotel

obok aparatu telefonicznego, wybuchnęła płaczem. Wszyscy

sądzili, że Galip też nie żyje. Wszyscy się o nich niepokoili.

Gdy tylko przeczytała wiadomość w gazecie, zaraz pobiegła

do jego ciotki Hale. Po drodze przed sklepem Alaaddina spo-

590

strzegła tłum ludzi. Dowiedziała się wtedy, że rano znaleziono

w nim ciało pani Ruyi. Kiedy Alaaddin otworzył rano drzwi,

zobaczył ją leżącą wśród lalek, jakby spała.

Czytelniku, czytelniku, nim prześlę te strony do drukarni,

pozwól mi w tym miejscu powieści — w której od początku

próbowałem (z mniejszym lub większym powodzeniem, lecz,

jak zapewne zauważyłeś, zawsze w dobrej wierze) ściśle od-

dzielać narratora od bohaterów, felietony od partu relacjonu-

jących przebieg wydarzeń — wmieszać się ten jeden jedyny

raz. Są w niektórych książkach fragmenty, które głęboko nas

poruszają i na zawsze zapisują się w naszej pamięci, a dzieje

się tak nie ze względu na niezwykły talent pisarza, lecz dlate-

go, że historie te jakby napisały się same. Owe fragmenty po-

zostają w naszych umysłach, sercach, czy gdzie tam chcemy,

nie jako wspaniałe dzieło mistrza pióra, lecz jako kawałeczki

raju bądź piekła naszego życia, a może jednego i drugiego,

jako niezatarte wspomnienia ściskające serce i wywołujące

łzy w oczach. Gdybym był nie początkującym felietonistą

amatorem, lecz utalentowanym, profesjonalnym pisarzem,

uznałbym, że te strony tutaj to fragment mego dzieła, zatytu-

łowanego Ruya i Galip, którego słowa będą towarzyszyć moim

inteligentnym i wrażliwym czytelnikom. Ale ponieważ jestem

realistą, jeśli chodzi o mój talent i twórczość, nie jestem o tym

przekonany. Dlatego wolałem pozostawić cię, czytelniku, sam

na sam ze wspomnieniami i zasugerowałem zecerowi, by

zamalował te strony czarną farbą. Abyś to, czego nie potra-

fię napisać jak należy, stworzył we własnej wyobraźni. Aby

oddać czarny koszmar, w którym się znalazłem w tym punk-

cie opowieści, i aby stale przypominać ci o ciszy panującej

w mym umyśle, gdy przez kilka kolejnych dni poruszałem

591

się jak lunatyk. Następne strony, te czarne strony, traktuj jak

wspomnienia lunatyka.

Ze sklepu Alaaddina pani Kamer pobiegła prosto do cioci

Hale. Tam wszyscy płakali, bo sądzili, że Galipa też zabito. Pa-

ni Kamer zdradziła im w końcu sekret Celala: od lat ukrywał

się w mieszkaniu na ostatnim piętrze kamienicy Miasto Serc,

od tygodnia zaś przebywali tam także Galip z Ruyą. Ale i tak

wszyscy myśleli, że Galip i Ruya nie żyją. Potem, gdy pani

Kamer wróciła do siebie, jej mąż, dozorca ismail, powiedział:

Idź no na górę, zajrzyj tam!". Wzięła klucz i poszła, ale gdy

miała otworzyć drzwi, ogarnął ją dziwny strach, który prze-

rodził się w niezwykłą pewność, że Galip żyje.

Miała na sobie brudny fartuch, a pod spodem jasnozie-

loną spódnicę, w której Galip często ją widywał. Później,

gdy poszedł do cioci Hale, odkrył, że ciocia nosi sukienkę

w identycznym pistacjowym odcieniu zieleni, ale okraszoną

fioletowymi kwiatkami. Czy był to przypadek, czy też relikt

sprzed trzydziestu pięciu lat, mający przypominać, że świat,

tak jak ogrody pamięci, to miejsce pełne magu? Zapłakanym

krewnym, Matce, Ojcu, stryjowi Melihowi i cioci Suzan, po-

wiedział, że po powrocie z Izmiru pięć dni temu oboje z Ruyą

większość czasu spędzali z Celalem w kamienicy Miasto Serc,

nawet tam nocowali — Celal już wiele lat temu w tajemnicy

przed wszystkimi kupił mieszkanie na najwyższym piętrze.

Ostatnio ukrywał się tam przed kimś, kto mu groził.

Późnym popołudniem Galip powtórzył to samo, gdy skła-

dał zeznania przed funkcjonariuszami służb bezpieczeń-

stwa, a potem przed prokuratorem; obszernie opowiedział

też o człowieku, który nagabywał go przez telefon. Jednakże

przesłuchujący, których miny mówiły wyraźnie: „my wszyst-

592

ko wiemy", słuchali jego opowieści bez większego zaintere-

sowania. Poczuł się bezsilny, jak ktoś, kto nie potrafi opuścić

snu ani nikogo do niego zaprosić. W głowie miał tylko ciszę

głęboką, długą ciszę.

Pod wieczór zaszedł do pokoju Vasifa. Było to jedyne po-

mieszczenie w mieszkaniu cioci, gdzie nie płakano, dlatego

dostrzegł tam ślady szczęśliwego niegdyś życia rodzinnego.

W akwarium spokojnie kołysały się japońskie rybki. Węgielek,

kot cioci Hale, ułożył się na skraju dywanu i leniwie zerkał na

Vasifa, który siedział na brzegu łóżka i przeglądał gruby plik

papierów. Były to kondolencje nadesłane przez setki ludzi,

od premiera po zwykłych czytelników. Na twarzy kuzyna

Galip dostrzegł taki sam wyraz zdziwienia i rozbawienia,

jaki pojawiał się na niej, gdy Vasif siedział w tym samym

miejscu, między Galipem a Ruyą, i wertował wraz z nimi

stare wycinki. Pokój był oświetlony takim samym mdłym,

bladym światłem jak wtedy, gdy spotykali się tu przed kolacją

przygotowywaną przez ciocię Hale, a w dawniejszych czasach

przez Babcię. Senne światło słabej żarówki, wyblakłe sprzęty

i tapety, tworzące jedyną w swoim rodzaju całość, przypo-

mniały mu smutek, który dopadał go, niczym nieuleczalna

choroba, w czasach, gdy był z Ruyą. Teraz jednak ten smutek

i melancholia były przyjemnymi wspomnieniami. Galip kazał

Vasifowi wyjść z pokoju. Zgasił światło. Jak dziecko, które

chce się wypłakać przed snem, położył się w ubraniu na łóżku

i przespał dwanaście godzin.

Następnego dnia podczas uroczystości pogrzebowych

przed meczetem Teszvikiye rozmawiał chwilę sam na sam

z redaktorem naczelnym — powiedział mu, że ma jeszcze

całe pudło nie publikowanych felietonów Celala, który choć

do redakcji mało co przysyłał, cały czas pracował, zrealizował

593

dawne projekty, dokończył teksty, których pisanie przerwał

w połowie, sięgnął też po całkiem nowe tematy i stworzył

zupełnie nowe rzeczy w typowym dla siebie szyderczym

stylu. Redaktor naczelny oświadczył, że oczywiście, bardzo

chętnie opublikuje te teksty w rubryce Salika. W ten sposób

Galip utorował sobie drogę do kariery dziennikarskiej, którą

miał prowadzić długie lata pod nazwiskiem Celala. Poprzez

tłum przemieszczający się powoli z meczetu Teszvikiye na plac

Niszantaszi w oczekiwaniu na karawan, który miał zabrać ciało,

Galip dostrzegł Alaaddina, stojącego w zamyśleniu na progu

swego sklepu. W ręku sklepikarz trzymał niedużą lalkę, którą

starannie owijał w kawałek gazety.

W nocy poprzedzającej dzień, w którym miał zanieść do

redakcji dziennika „nowe" felietony Celala, Galipowi po raz

pierwszy przyśniła się Ruya z taką właśnie lalką — sen ów

miał się powtarzać jeszcze wiele razy. W siedzibie „Milliyetu"

otoczyli go przyjaciele i wrogowie zmarłego, w tym także stary

felietonista Neszati; wysłuchał kondolencji, po czym poszedł

do pokoju Celala i zaczął czytać gazety z ostatnich pięciu

dni, których stos zdążył już urosnąć na biurku. Zależnie od

politycznego nastawienia danego tytułu, odpowiedzialno-

ścią za zamach obciążano Ormian, turecką mafię (Galip miał

ochotę poprawić to zielonym długopisem na „gangsterów

z Beyoglu"), komunistów, przemytników papierosów, Gre-

ków, islamistów, nacjonalistów, Rosjan i członków bractwa

nakszybendytów. Wśród mnóstwa ostentacyjnie płaczliwych

panegiryków na cześć Celala oraz całostronicowych materia-

łów opisujących podobne zdarzenia z naszej historu uwa-

gę Galipa przykuł artykuł pewnego młodego dziennikarza,

w którym autor szczegółowo analizował sposób, w jaki po-

pełniono morderstwo. Artykuł ukazał się w „Cumhuriyecie"

594

w dniu pogrzebu; był krótki i jasny, ale ponieważ jego styl

miał w sobie coś z poetyckiej retoryki i krasomówstwa, po-

staci, które w nim występowały, nie wymieniano z imienia

i nazwiska, lecz określano według wykonywanego zawodu

(pisanego dużą literą).

W piątkowy wieczór około siódmej Słynny Felietoni-

sta w towarzystwie młodszej siostry opuszcza mieszkanie

w Niszantaszi i udaje się do kina Konak. Film pod tytułem

Powrót do domu kończy się około dziewiątej dwadzieścia.

Felietonista i jego siostra, zamężna z pewnym Adwokatem

(Galip pierwszy raz w życiu przeczytał w gazecie wzmiankę

o sobie), opuszczają kino wraz z tłumem widzów. Śnieg, od

dziesięciu dni trzymający w szachu Stambuł, przestał padać,

ale nadal jest zimno. Przechodzą alejami Valikonagi i Emlak,

by znaleźć się na alei Teszvikiye. Tam, przed posterunkiem

policji, dokładnie o dziewiątej trzydzieści pięć, spotyka ich

śmierć. Zabójca, posługujący się pistoletem kirikkale starego

typu (takie pistolety często posiadają emerytowani wojskowi),

prawdopodobnie bierze na cel Felietonistę, lecz kula dosięga

także jego siostrę. Być może broń się blokuje, gdyż z pięciu

pocisków trzy trafiają w Felietonistę, jeden w jego siostrę,

a ostatni w ścianę meczetu Teszvikiye. Z owych trzech pierw-

szy trafia prosto w serce i zabija Felietonistę na miejscu, drugi

zaś rozrywa pióro w lewej kieszeni marynarki (prasa ochoczo

nada temu przypadkowemu zdarzeniu wymiar symboliczny),

co powoduje, że jego biała koszula plami się nie tyle krwią,

ile zielonym atramentem. Siostra Felietonisty z przestrzelo-

nym lewym płucem jest w stanie iść, przechodzi więc przez

ulicę i wślizguje się do sklepu z papierosami i gazetami, po-

łożonego w takiej samej odległości od miejsca zdarzenia jak

posterunek policji.

595

Z zacięciem detektywa, który raz po raz odtwarza, cofa

i jeszcze raz odtwarza scenę zarejestrowaną na taśmie fil-

mowej, dziennikarz wielokrotnie opisuje, jak kobieta, idąc

z trudem, zbliża się do kiosku znanego w okolicy jako sklep

Alaaddina, jego właściciel zaś, kryjąc się za pniem drzewa

przed dalszym potencjalnym ostrzałem, nie zauważa nawet,

że ranna weszła do środka. W tej powolnej scenie było coś,

co przywodziło Galipowi na myśl balet rozgrywający się

w granatowoniebieskiej poświacie. Kobieta wchodzi do skle-

pu i w kącie, wśród lalek, osuwa się na ziemię. Nagle film

przyspiesza, sceny tracą sens: właściciel czym prędzej zdej-

muje gazety rozwieszone na pniu kasztanowca rosnącego

przed sklepem, przerażony odgłosami strzałów, nie zauważa

rannej, która wślizgnęła się do środka, zamyka sklep, opusz-

cza żaluzje i jak najszybciej zabiera się stamtąd do domu.

Choć w kiosku znanym jako sklep Alaaddina światło pali

się całą noc, nikt, nawet policjanci badający miejsce zbrodni,

nie ma pojęcia, że w środku kobieta wydaje ostatnie tchnienie.

Nie mniej dziwne jest to, że funkcjonariusz stojący na warcie

przed posterunkiem po drugiej stronie ulicy nie podejmuje

żadnych działań, by pomóc rannej, a fakt, że w zdarzeniu

została postrzelona druga osoba, kompletnie uchodzi jego

uwagi.

Zabójca oddala się w nieznanym kierunku. Następnego

dnia rano do prowadzących śledztwo zgłasza się obywatel,

który zeznaje, że owego wieczoru, krótko przed zdarzeniem,

kupił w sklepie Alaaddina bilet loteru narodowej i w pobliżu

miejsca zbrodni dostrzegł przerażającą postać w dziwnym

ubraniu, pelerynie i stroju podobnym do kostiumu z filmów

historycznych („Wyglądał jak Mehmet Zdobywca"), czającą

się w mroku niczym cień. Poruszony, opowiedział o tym żonie

596

i jej siostrze, zanim jeszcze dowiedział się z gazet o zabój-

stwie. Młody dziennikarz zakończył artykuł życzeniem, by

ta poszlaka, podobnie jak młoda kobieta znaleziona martwa

wśród lalek, nie spotkała się z obojętnością i brakiem profe-

sjonalizmu ze strony władz. Owej nocy Galipowi przyśniła się

Ruya otoczona lalkami sprzedawanymi w sklepie Alaaddina.

Nie zginęła. Siedziała w mroku, tak jak lalki, i dysząc leciut-

ko, czekała na Galipa, mrugała do niego porozumiewawczo.

Galip jednak się spóźnił, nie mógł wejść do sklepu i tylko

przypatrywał jej się z oddali, z okna kamienicy Miasto Serc,

skąd przez łzy mógł dostrzec światło padające z wystawy na

pokryty śniegiem chodnik.

Pewnego słonecznego ranka na początku lutego ojciec

powiedział Galipowi, że nadeszła odpowiedź na wniosek

w sprawie spadku złożony przez stryja Meliha w Urzędzie

Ksiąg Wieczystych w Sziszli i okazało się, że Celal miał jeszcze

jedno mieszkanie, gdzieś w bocznych uliczkach Niszantaszi.

Lokal, do którego stryj Melih udał się z Galipem i garbatym

ślusarzem, mieścił się na ostatnim piętrze jednego z kilku-

piętrowych budynków o czarnej od dymu i sadzy fasadzie,

z której farba łuszczyła się miejscami jak skóra pokryta nie-

uleczalną egzemą, przy wąskiej uliczce z jezdnią brukowaną

kamieniami oraz dziurawym, pełnym wybojów chodnikiem

ilekroć Galip przechodził podobną ulicą, zawsze się za-

stanawiał, dlaczego bogacze mieszkają w tak nędznej okolicy

albo dlaczego ludzi mieszkających w tak nędznej okolicy na-

zywa się bogaczami. Na drzwiach nie było tabliczki z nazwi-

skiem; garbaty ślusarz bez trudu otworzył wysłużony zamek

i zostawił ich samych.

W głębi mieszkania znajdowały się dwie ciasne sypialnie,

każda z łóżkiem, w przedniej części zaś niewielki, słoneczny

597

salon, którego okna wychodziły na ulicę — na środku po-

mieszczenia stał wielki stół, na nim zaś piętrzyły się wycinki

artykułów o najnowszych morderstwach, zdjęcia, czasopisma

poświęcone kinu i sportowi, nowe wydania starych komik-

sów, takich jak Tom Mix czy Teksas, którymi Galip zaczytywał

się w dzieciństwie, powieści detektywistyczne, gazety i róż-

ne papiery. Obok stały dwa krzesła. Miedziana popielniczka

wypełniona po brzegi łupinkami orzeszków pistacjowych sta-

nowiła dla Galipa dowód nie pozostawiający najmniejszych

wątpliwości, że Ruya siadywała przy tym stole.

W sypialni, która zapewne należała do Celala, zauważył

pudełka mnemoniksu, leku poprawiającego pamięć, specyfi-

ków rozszerzających naczynia i zwykłej aspiryny. Przedmioty

leżące na krześle w sypialni Ruyi przypomniały mu, że gdy

żona odchodziła, zabrała ze sobą niewiele rzeczy: parę kosme-

tyków do makijażu, kapcie, pusty breloczek odgrywający rolę

talizmanu i szczotkę do włosów z lusterkiem z tyłu. Galip tak

intensywnie wpatrywał się w przedmioty leżące na giętym

thonetowskim krześle w pustym pokoju o nagich ścianach,

że w pewnym momencie poczuł, iż błyskawicznie wyzbyw-

szy się złudzeń, nagle dostrzegł ową zapomnianą tajemnicę

ukrytą we wnętrzu świata, nagle zrozumiał owo inne znacze-

nie, które wskazywały mu przedmioty. Tu przychodzili, by

opowiadać sobie różne historie — pomyślał, gdy wrócił do

stryja Meliha, który wciąż nie mógł złapać tchu po wspinacz-

ce schodami na samą górę. Układ kartek leżących na końcu

stołu wskazywał, że Ruya zaczęła spisywać opowieści snute

przez Celala, co oznaczało, że przez cały tydzień Celal zasia-

dał w fotelu po lewej, tym samym, w którym spoczął teraz

stryj Melih, Ruya zaś, słuchająca jego słów, siadała w drugim

fotelu, obecnie pustymi. Z myślą, by wykorzystać owe opo-

598

wieści w felietonach, które będzie pisał do „Milliyetu", Galip

wpakował plik kartek do kieszeni, po czym zaczął naświetlać

sytuację stryjowi Melihowi, choć ten wcale na to nie nalegał.

Otóż Celal zachorował na straszliwą chorobę pamięci,

którą znany angielski lekarz, doktor Cole Ridge, odkrył bar-

dzo dawno temu, lecz nie znalazł na nią lekarstwa. By nikt

nie dowiedział się o stanie jego zdrowia, ukrywał się w tym

mieszkaniu, potrzebował jednak stałej pomocy ze strony Ga-

lipa i Ruyi. Dlatego raz jedno, raz drugie zostawało tu na noc

i słuchało, a czasami także zapisywało opowieści Celala, co

miało mu pomóc odzyskać przeszłość bądź stworzyć ją na

nowo. Gdy za oknem padał śnieg, Celal snuł niekończące się

opowieści.

Stryj Melih milczał dłuższą chwilę, jakby wszystko do-

skonale rozumiał. A potem zaczął płakać. Zapalił papierosa.

Przez moment miał trudności z oddychaniem. Powiedział, że

Celalowi stale przychodziły do głowy niestosowne pomysły.

Miał bzika na punkcie zemsty na całej rodzinie za to, że gdy

ojciec ponownie się ożenił, źle traktowano zarówno jego, jak

i matkę, a potem wyrzucono go z kamienicy Miasto Serc.

A przecież on, Melih, kochał go nie mniej niż Ruyę. Teraz nie

miał już dzieci. Nie, miał jeszcze jedno, Galipa. Teraz on był

jego jedynym dzieckiem.

Łzy. Milczenie. Odgłosy obcego domu. Galip już miał za-

proponować stryjowi, by poszli do domu i po drodze kupili

w sklepie na rogu butelkę raki, lecz zamiast tego zaczął zada-

wać sobie pytania, których zapewne nigdy więcej nie postawi

(czytelnicy, którzy zamierzają pytać siebie o podobne rzeczy,

powinni pominąć poniższy akapit).

Jakimi opowieściami, jakimi wspomnieniami, jakimi ba-

śniami zakwitającymi w ogrodach ich pamięci pragnęli się

rozkoszować Celal i Ruya, że zabronili Galipowi dostępu do

nich? Czy dlatego, że nie potrafił snuć opowieści? Czy dlate-

go, że nie był równie barwny i radosny jak oni? Czy dlatego,

że niektórych opowieści zupełnie nie rozumiał? Czy dlatego,

że nadmiernym podziwem zakłócał ich beztroskę? A może

dlatego, że chcieli uciec przed jego nieuleczalną melancholią,

którą rozsiewał wokół jak zakaźną chorobę?

Spostrzegł, że pod cieknący zawór kaloryfera Ruya pod-

stawiła plastikowy kubeczek po jogurcie, tak samo jak robiła

to w domu.

Pod koniec lata Galip nie mógł już dłużej znieść wspo-

mnień wypełniających każdy kąt, potwornego smutku, od

którego nawet meble wydawały się skręcać z bólu, zwolnił

więc mieszkanie, które wynajmowali z Ruyą, i przeniósł się

na najwyższe piętro kamienicy Miasto Serc. Tak jak wcześniej

nie chciał oglądać ciała Ruyi, tak i teraz wolał nie widzieć

mebli i przedmiotów należących do Celala, które w tej sytu-

acji jego ojciec po części porozdawał, po części zaś sprzedał.

Przestał też wyobrażać sobie, jak to czynił niegdyś, pełen

wiary, że pewnego dnia Ruya wróci, zjawi się niespodziewa-

nie — zrobiła tak przecież, gdy jej pierwsze małżeństwo się

rozpadło — i będą dalej wieść wspólne życie, jakby wrócili

do lektury książki przerwanej w połowie. Gorące letnie dni

dłużyły się niemiłosiernie.

Pod koniec lata doszło do wojskowego zamachu stanu.

Nowy rząd, złożony z ostrożnych patriotów, którzy nie dali

się wciągnąć w odrażające bagno zwane polityką, natychmiast

ogłosił, że znajdzie i ukarze sprawców wszystkich politycz-

nych morderstw popełnionych w przeszłości. W związku

z tym gazety, które z powodu cenzury nie mogły wiele pisać

600

na tematy polityczne, skwapliwie, acz dyskretnie i subtelnie,

przypomniały w pierwszą rocznicę śmierci Celala Salika, że

tajemnica jego zabójstwa do tej pory nie została wyjaśniona.

Pewne pismo — z jakichś względów nie „Milliyet", do którego

pisał zamordowany — wyznaczyło nawet pokaźną nagrodę

za informacje mogące doprowadzić do wykrycia sprawcy. Za

obiecaną sumę można było kupić ciężarówkę, niewielki młyn

albo sklepik spożywczy i zapewnić sobie utrzymanie do koń-

ca życia. W ten sposób zaczęło się poruszenie wokół „sprawy

Celala Salika" i znów próbowano wyjaśnić tajemnicę jego

śmierci. Wojskowi komisarze w prowincjonalnych miastach,

powołani na mocy dekretu o stanie wyjątkowym, uznali to

za ostatnią szansę na zapisanie się po wsze czasy w dziejach

kraju, więc ostro wzięli się do roboty i robili wszystko, by

rozwiązać sprawę.

Bez wątpienia po stylu tego akapitu poznaliście, że to zno-

wu ja opowiadam. W owych dniach, wraz z pąkami kaszta-

nowców zmieniającymi się w młode liście, przeistaczałem

się z człowieka pełnego smutku w człowieka pełnego gniewu.

Ten gniewny ja nie zwracał uwagi na przesyłane do Stambułu

relacje lokalnych korespondentów ze „śledztwa prowadzone-

go w tajemnicy". W jednym tygodniu można się było z nich

dowiedzieć, że mordercę złapano w górskim miasteczku, któ-

rego nazwa stała się znana, gdy kilka lat wcześniej autobus

wiozący drużynę piłkarską i jej fanów stoczył się w przepaść

i wszyscy pasażerowie zginęli, a w drugim tygodniu — że

pojmano go w miejscowości położonej na wybrzeżu, gdy

z tęsknotą wpatrywał się w widniejące na horyzoncie zarysy

sąsiedniego kraju, który za to zabójstwo zapłacił mu kupę pie-

niędzy. Ponieważ pierwsze wiadomości zachęciły obywateli,

którzy dotąd nie mieli na to odwagi, do składania donosów,

601

a komendantów zazdroszczących sukcesów kolegom z in-

nych województw — do nasilenia działań, w kraju zaczęło

się istne szaleństwo pod hasłem „złap mordercę". Właśnie

wtedy funkcjonariusze sił bezpieczeństwa zaczęli w środku

nocy wyciągać mnie z domu i wozić do swej siedziby celem

skonfrontowania danych" i „okazania podejrzanego".

Obowiązywała godzina policyjna, a ponieważ od dwu-

nastej w nocy do rana nie pracowały generatory prądu, bo

miasto nie miało pieniędzy, wszystko spowijała przerażająca,

bezgłośna ciemność, w której można było niemal usłyszeć

ostatnie tchnienie starych koni szlachtowanych pod osłoną

mroku przez nielegalnych rzeźników. Życie kraju, niczym

w owych prowincjonalnych miasteczkach, gdzie liczą się

religijność i przywiązanie do cmentarzy, jak przecięte nożem

podzieliło się na dwie części: czarną i białą, jasną i ciemną.

Tuż przed północą musiałem odrywać się od biurka, przy

którym z natchnieniem i polotem godnym Celala tworzyłem

nowy felieton, stawać na kompletnie opustoszałej ulicy przed

kamienicą Miasto Serc i czekać na radiowóz, który powiezie

mnie do siedziby agencji bezpieczeństwa na obrzeżach Beszik-

taszu, otoczonej wysokimi murami jak zamek. O ile miasto by-

ło wyludnione, nieruchome i mroczne, o tyle w zamku służb

bezpieczeństwa panował ruch i gwar, a wszystko oświetlało

jaskrawe światło.

Pokazywano mi zdjęcia niewyspanych młodych ludzi

o nieprzytomnych spojrzeniach, podbitych oczach i potar-

ganych włosach. Niektórzy wydawali mi się podobni do syna

nosiwody, czarnookiego chłopaka, który kiedyś, dawno temu,

przyszedł do nas z ojcem i — nim ten napełnił zbiornik wodą

wścibskim spojrzeniem zdążył omieść wnętrze mieszka-

nia i zapamiętać wszystkie szczegóły, inni do bezczelnego

602

pryszczatego „kolegi starszego brata kolegi", który w kinie

ośmielił się zaczepić Ruyę, w czasie przerwy jedzącą ze sma-

kiem loda Pingwin, i kompletnie zlekceważyć obecnego przy

tym jej stryjecznego brata, jeszcze inni do sprzedawcy ze

sklepu tekstylnego — jednego z miejsc na mapie dzieciństwa

chłopaka w moim wieku, który przez półotwarte drzwi

sennym wzrokiem obserwował tłum uczniów wysypujący się

ze szkoły. Byli też tacy, którzy nikogo mi nie przypominali, nie

wywoływali żadnych skojarzeń — i to było najgorsze. Patrząc

na twarze tych ludzi, zmuszanych do pozowania na tle odra-

panych, ubrudzonych nie wiadomo czym ścian komisariatów,

twarze puste i przerażające, otoczony mglistymi wspomnie-

niami, starałem się dostrzec w nich jakiś niewyraźny cień,

jakiś wyraz niezupełnie dokładnie widoczny, ale też nie do

końca niedostrzegalny, lecz nie potrafiłem, zatrzymywałem

się, a wtedy stojący nade mną śledczy, twardziele, którzy

nie dają sobie w kaszę dmuchać, zaczynali mnie zachęcać,

podpowiadać rozmaite fakty mające pomóc mi zidentyfiko-

wać zjawopodobne postacie na zdjęciach: tego złapano na

podstawie donosu w Sivasie, w kawiarni, gdzie przesiadują

narodowcy — popełnił wcześniej cztery morderstwa; a ten,

któremu zarost ledwie zaczął się sypać, napisał długi artykuł

i wskazywał w nim Célala jako główny cel — opublikowano

to w czasopiśmie wydawanym przez zwolenników Envera

Hodży; ten w marynarce z oberwanymi guzikami, którego

przewożono z Malatyi do Stambułu, to nauczyciel — po tym,

jak piętnaście lat temu Celál opublikował felieton o Mevlánie,

oskarżył go o obrazę tej ważnej dla religu postaci i swym dzie-

więcioletnim uczniom wbijał do głów, że Célala należy zabić;

przerażony mężczyzna w średnim wieku, wyglądający na ojca

rodziny, to pijak, który w jednej z knajp w Beyoglu wygłosił

603

płomienną mowę o konieczności oczyszczenia naszego kraju

z wszelkich mikrobów — obywatel siedzący przy sąsiednim

stoliku, skuszony widać nagrodą wyznaczoną przez gazetę,

doniósł na niego na policję, twierdząc, że wśród „mikrobów"

wymienione zostało nazwisko Celala. Czy pan rozpoznaje

tego pijaka zamroczonego alkoholem? Tych zrezygnowanych,

rozwścieczonych, nieszczęśliwych typów, pojawiających się

na moment i rozwiewających niczym sen? Czy niedawno,

w ostatnich latach, widział pan w otoczeniu Celala którąś

z tych twarzy ze zdjęć, leżących przed panem, naznaczonych

marzeniami i winą?

W środku lata, mniej więcej wtedy, gdy wypuszczono no-

wą serię banknotów o nominale pięciu tysięcy lir, opatrzo-

nych portretem Mevlany, w jednej z gazet znalazłem nekrolog

pułkownika w stanie spoczynku, niejakiego Fatiha Mehmeta

Uęuncu. W te same gorące lipcowe dni moje przymusowe

nocne wizyty w zamku służb bezpieczeństwa stały się jeszcze

częstsze, a fotografie, które przede mną rozkładano — jeszcze

liczniejsze. Widywałem na nich oblicza jeszcze smutniejsze,

jeszcze bardziej zbolałe, przerażające i niewiarygodne niż na

zdjęciach ze skromnej kolekcji Celala: twarze mechaników

naprawiających rowery, studentów archeologu, dziewiarzy

pracujących na owerloku, pracowników stacji benzynowych,

pomocników w sklepach spożywczych, statystów z Yeszilęam,

właścicieli kawiarni, autorów traktatów religijnych, konduk-

torów, stróżów w parkach, wykidajłów w nocnych klubach,

młodych księgowych, sprzedawców encyklopedu... Wszyst-

kich poddano torturom, pobito w mniej lub bardziej widocz-

ny sposób, wszyscy wpatrywali się w obiektyw aparatu fo-

tograficznego z takim samym wyrazem twarzy, mówiącym:

mnie tu nie ma", „to nie ja", maskującym ból i strach, jakby

604

chcieli usunąć bezpowrotnie utraconą tajemnicę, która tkwiła

gdzieś głęboko w ich umysłach, zapomniana, a ponieważ jej

nie pamiętali — nie próbowali też odnaleźć, jakby pragnęli

strącić tę tajną wiedzę do najgłębszej studni, z której już się

nie wydostanie.

Nie zamierzam wracać do tamtej gry, którą zarówno ja,

jak i czytelnicy uważamy już za zakończoną, do gry, w którą

próbowałem grać, nie wiedząc, że pozycje figur i pionków

są z góry ustalone, a każdy mój ruch został wcześniej prze-

widziany, dlatego nie wspomnę o literach, jakie dostrzegłem

na twarzach osób ze zdjęć. Ale podczas jednej z tych nocy

wydających się nie mieć końca — w zamku (może sło-

wo „twierdza" byłoby tu odpowiedniejsze, nie wiem) służb

bezpieczeństwa, gdy z niezmienną pewnością odrzucałem

po kolei wszystkie fotografie, pewien funkcjonariusz, jak

się potem dowiedziałem, dyplomowany pułkownik, zapytał

mnie: „A litery? Nie dostrzega pan żadnych liter?". Po czym

z nutą zawodowej dumy dodał: „My też wiemy, jak trudno

w tym kraju być sobą. Dlaczego nie pomoże nam pan choć

odrobinę?".

Innej znów nocy wysłuchałem wywodu otyłego podpuł-

kownika, który o pozostałościach bractw religijnych w Anato-

lu i wciąż żywych wierzeniach w nadejście mahdiego opowia-

dał tak, jakby przekazywał nie wyniki prowadzonych działań

wywiadowczych, ale wspomnienia z własnego ponurego i bo-

lesnego dzieciństwa: podczas tajnych podróży po Anatolu

Celal starał się nawiązać kontakty z tymi „reakcyjnymi nie-

dobitkami", udało mu się nawet spotkać z niektórymi z nich

w pewnym warsztacie samochodowym na obrzeżach Konyi

i w domu kołdrzarza w Sivasie, zaczął umieszczać w felie-

tonach znaki mówiące o zbliżaniu się dnia sądu, lecz kazał

605

im jeszcze czekać. Od takich znaków roiło się na przykład

w felietonach, w których wspominał o jednookich potworach,

opadnięciu wód Bosforu, padyszachach i paszach krążących

w przebraniu po mieście.

Gdy jeden z pracowitych funkcjonariuszy, chwaląc się,

że zdołał w końcu poznać sekret tych znaków, powiedział

mi zupełnie poważnie, że rozwiąże zagadkę w ten sposób, iż

ułoży akrostych z pierwszych liter kolejnych akapitów felie-

tonu zatytułowanego Pocałunek, miałem ochotę powiedzieć:

Wiedziałem o tym!". Kiedy zwracali mi uwagę na znaczenie

faktu, że ajatollah Chomeini książce, w której opisał własne

życie i działalność, nadał tytuł Odkrywanie tajemnicy, a jed-

nocześnie pokazywali mi jego zdjęcia, zrobione na mrocznych

ulicach Bursy w czasach, gdy przebywał tam na wygnaniu,

domyślałem się, co sugerują, i też miałem ochotę powiedzieć:

Wiedziałem o tym!". Tak samo jak oni wiedziałem, że za fe-

lietonem Celala poświęconym Mevlanie kryją się zaginiony

człowiek i zaginiona tajemnica. Miałem ochotę oznajmić:

Wiedziałem o tym!" także wtedy, kiedy z rozbawieniem po-

wiedzieli mi, że Celal, próbując odbudować utraconą tajemni-

cę, stracił pamięć, lub — jak to określali — „poluzowały mu się

śrubki w głowie" i zaczął szukać kogoś, komu mógłby zlecić

zabójstwo samego siebie; albo kiedy na rozkładanych przede

mną fotografiach dostrzegłem kogoś bardzo podobnego do

jednej z tych smutnych, melancholijnych osób z malującym

się na twarzy wyrazem utraty, których podobizny znalazłem

w mieszkaniu Celala, w czeluściach jego biblioteczki z wiązu.

Chciałem im powiedzieć, że wiem, kim jest ukochana, do

której zwraca się w felietonie poświęconym opadaniu wód

Bosforu, oraz wyimaginowana żona z innego tekstu, w którym

marzy o pocałunku, a także kim są postaci, które przywołu-

606

je, nim zapadnie w sen. I wtedy, gdy ze złośliwą satysfakcją

przypominali mi, że wspomniany w jednym z felietonów

konik sprzedający bilety pod kinem, który zakochał się bez

pamięci w bladej Greczynce z kasy, był w rzeczywistości ich

tajniakiem; i wtedy, gdy oddzielony lustrem weneckim długo

patrzyłem na twarz podejrzanego, denerwującego się, że my

możemy go widzieć, a on nas nie, na twarz, która wskutek

bicia, tortur i bezsenności przestała być całością, straciła ta-

jemnicę i sens, by powiedzieć w końcu, że tego nieszczęśni-

ka też nie znam; i wtedy, gdy tłumaczyli mi, że to, co Celal

napisał o twarzach i mapach, to „zwyczajny numer", mający

tanim kosztem zadowolić (i jednocześnie wyprowadzić w po-

le) czytelników, oczekujących od niego, że podzieli się z nimi

sekretem, wyśle im sygnał, że są dopuszczeni do tajemnicy

wtedy też chciałem im powiedzieć: „Ja to wszystko wiem!",

choć wcale im nie wierzyłem.

Być może oni też wiedzieli to, co ja wiedziałem, albo to,

czego nie wiedziałem, ale chcieli jak najszybciej zakończyć

sprawę, by zdusić w zarodku wątpliwość, powoli kiełkującą

nie tylko w moim umyśle, ale też w umysłach wszystkich

czytelników, wszystkich obywateli, by zniszczyć zaginiony,

mroczny sekret Celala, pokryty czarną smołą i szarym pyłem

życia, zanim go odkryjemy.

Czasem jakiś pewny siebie śledczy, generał, którego wi-

działem po raz pierwszy, albo poznany kilka miesięcy wcześ-

niej gruby prokurator, uznawszy, że sprawa się przedłuża,

próbował na wzór mało wiarygodnych detektywów z po-

wieści kryminalnych, którzy ze sprawnością iluzjonistów

odkrywają przed czytelnikami wszelkie poszlaki i sekretne

znaczenia szczegółów, złożyć wszystko w jakąś sensowną

całość. Przypominało to sceny z ostatnich stron kryminałów

607

czytanych przez Ruyę albo szkolny panel dyskusyjny, pod-

czas którego nauczyciele zasiadający w jury z cierpliwością

i dumą wysłuchują popisów najlepszych uczniów — jeden

prezentował swoją teorię, a pozostali skrupulatnie zapisywali

jego spostrzeżenia w notatnikach opatrzonych logo Państwo-

wych Składów Materiałów Biurowych: zabójca był szpiegiem,

wysłanym przez wrogie siły zewnętrzne, by zdestabilizować

sytuację w kraju, a członkowie bractw bektaszytów i nakszy-

bendytów oraz współcześni ozanowie* i poeci piszący w kla-

sycznym metrum wiersze pełne akrostychów, czyli hurufici

ochotnicy, urażeni wyszydzaniem najświętszych tajemnic,

stali się nieświadomie reprezentantami tych sił i wzięli udział

w spisku popychającym nasz naród do zamieszek i anarchu.

Nie, morderstwo Celala nie miało podtekstu politycznego; by

dojść do takiego wniosku, wystarczyło przypomnieć sobie, że

zabity dziennikarz od lat opisywał — i to w przestarzałym,

niemodnym już stylu, tak rozwlekle, że trudno to było czytać

jakieś nieistotne bzdury zupełnie nie związane z polityką.

Zabójstwa dokonał osobiście albo zlecił je płatnemu zabójcy

znany gangster z Beyoglu, który w barwnych, fantastycznych

opowieściach felietonisty doszukał się kpin ze swej osoby.

Pewnej nocy, gdy torturami zmuszano do odwołania ze-

znań studentów, którzy dla sławy przyznali się do nie popeł-

nionej zbrodni, albo zmuszano do złożenia obciążających

zeznań niewinnych nieszczęśników przywiezionych pro-

sto z meczetu, profesor ze sztuczną szczęką, specjalista od

klasycznej literatury dywanowej, który spędził dzieciństwo

na tych samych krętych uliczkach i ciasnych podwórkach

Starego Stambułu, co jeden z wysoko postawionych funk-

* Ozan — bard, wędrowny pieśniarz-poeta.

608

cjonariuszy służb bezpieczeństwa, wygłosił długi i nudny

i dlatego zapewne często przerywany żartami słuchaczy

wykład o hurufizmie oraz dawnej sztuce gry słowami, po

czym wysłuchawszy mojej (niechętnie zresztą opowiadanej)

historu, krygując się i pusząc niczym wróżka z przedmieścia,

stwierdził, że cała ta sprawa daje się łatwo powiązać z Husn-u

Aszk Szeyha Galipa. Donosy nadsyłane do gazet i organów bez-

pieczeństwa w nadziei na otrzymanie nagrody były spraw-

dzane przez powołaną specjalnie w tym celu dwuosobową

komórkę, której członkowie nie wzięli jednak zupełnie pod

uwagę odkrycia profesora stwierdzającego, że rozwiązania

należy szukać w poezji sprzed dwustu lat.

Niedługo potem uznano, że mordercą jest pewien fryzjer,

na którego wskazano w donosach. Gdy tego drobnego, ni-

skiego sześćdziesięciolatka także nie rozpoznałem, podobnie

jak poprzednich podejrzanych, przestano mnie wzywać do

zamku na szaleńcze nocne festiwale życia, śmierci, tajemnicy

i władzy. Po tygodniu historia fryzjera, który najpierw nie

przyznawał się do winy, potem się przyznał, a następnie znów

zaprzeczał i znów się przyznał, została szczegółowo opisana

w gazetach. Celal Salik wspomniał o tym człowieku w opu-

blikowanym wiele lat wcześniej felietonie zatytułowanym

Muszę być sobą; pisał, że mężczyzna zjawił się w redakcji

i prosił o odpowiedź na ważne pytania, które miały rzucić

światło na tajemnicę Wschodu i naszego bytu, lecz Celal go

zbył, udzielając samych żartobliwych odpowiedzi. Publicznie

poniżony fryzjer zauważył z gniewem, że nie dość, że żarty

te przypomniano w felietonie, to jeszcze zostały kilkakrotnie

powtórzone w innych. Gdy po dwudziestu trzech latach ten

sam tekst opublikowano ponownie pod tym samym tytułem,

uznał, że został ponownie znieważony, w związku z czym

609

podbechtywany przez pewne kręgi — postanowił zemścić

się na dziennikarzu. Nie udało się jednak ustalić, kto należał

do owych kręgów, których istnieniu fryzjer zresztą zaprzeczał,

określając swe działania jako terror jednostkowy — wyrażenie

to usłyszał zapewne od przesłuchujących go policjantów albo

wyczytał w gazetach. Niedługo po tym, jak prasa opubliko-

wała zdjęcie zmęczonej, noszącej ślady tortur twarzy owego

mistrza grzebienia, wypranej z wszelkich znaczeń i oczysz-

czonej z liter, po przyspieszonym — dla przykładu — postę-

powaniu, na mocy natychmiast — również dla przykładu

uprawomocnionego wyroku, pewnego dnia o świcie, gdy

po ulicach Stambułu spacerowały jedynie bezpańskie psy, nie

przejmujące się godziną policyjną, fryzjera powieszono.

W owym czasie zajmowałem się opowieściami o górze

Kaf, wszystkimi, jakie tylko mogłem sobie przypomnieć lub

wyszukać w książkach, a jednocześnie przyjmowałem w kan-

celaru ludzi, którzy przychodzili, by przedstawić mi swoje

teorie dotyczące wyjaśnienia „sprawy"; słuchałem ich, nie-

mal przysypiając, i nikomu w niczym nie pomogłem. W ten

sposób zapoznałem się z długimi i pokrętnymi wywodami

pewnego ucznia liceum religijnego, który pokazał mi stosy

wycinków ze wzmiankami o katach. Na podstawie analizy fe-

lietonów stwierdził on, że Celal to Dadżdżal, a skoro on mógł

się tego domyślić, to morderca także, dlatego zabił felietoni-

stę, by stać się mahdim, czyli Nim. Wysłuchałem też krawca

z Niszantaszi, który szył Celalowi historyczne stroje. Wysila-

jąc pamięć, niczym ktoś, kto usiłuje sobie przypomnieć film

obejrzany dawno temu, z trudem rozpoznałem w nim mistrza

igły, widzianego przy pracy w zakładzie w dniu, gdy zniknę-

ła Ruya. Tak samo zareagowałem na Saima, który chciał się

dowiedzieć czegoś o zasobach archiwów służb bezpieczeń-

610

stwa, a przy okazji przynieść mi radosną wieść, że znaleziono

w końcu prawdziwego Mehmeta Yilmaza, w związku z czym

niewinny student został wypuszczony. Gdy Saim drogą de-

dukcji wysnuwał daleko idące wnioski na podstawie tytułu

felietonu uznanego za powód zabójstwa — Muszę być sobą

ja myślami byłem tak daleko od bycia sobą, tak oddaliłem

się od tej czarnej księgi, że niemal przestałem być Galipem.

Potem przez pewien czas zajmowałem się wyłącznie prak-

tyką adwokacką. Następnie zacząłem prowadzić bardziej swo-

bodny tryb życia, odnowiłem kontakty z dawnymi kolegami,

wieczorami chodziłem do knajp i restauracji z nowo poznany-

mi ludźmi. Czasami zauważałem, że chmury nad Stambułem

przybierają niezwykły odcień żółci czy szarości, i musiałem

siebie przekonywać, że niebo nad miastem to ten co zawsze,

zwykły, dobrze znany nieboskłon. Pisałem lekką ręką — zu-

pełnie jak Celal w najpłodniejszym okresie życia — dwa,

trzy felietony za jednym zamachem, po czym wstawałem

w środku nocy od biurka, zasiadałem w fotelu obok telefonu,

kładłem nogi na stoliku i czekałem, by przedmioty wokół

mnie zmieniły się powoli w rzeczy należące do innego świa-

ta, w znaki innej rzeczywistości. Czułem wówczas, że cień

jakiegoś wspomnienia zaczyna krążyć gdzieś w najgłębszych

rejonach mej pamięci, przechodzi przez otwierające się wrota

jej ogrodu do innego ogrodu i dalej, przez następne drzwi, do

jeszcze jednego, a podczas tego znanego, swojskiego procesu

otwierają się i zamykają kolejne drzwi mej osobowości i ja

też się zmieniam, staję się inną osobą, która spotka ten cień

i dzięki niemu będzie potrafiła być szczęśliwa; w końcu przy-

łapywałem się na próbie mówienia głosem tego innego ja.

Próbowałem jakoś — niezbyt przesadnie — kontrolować

swoje życie, by nie narażać się na nieoczekiwane spotkania

611

ze wspomnieniami o Ruyi. Unikałem smutku w obawie, by

mnie znienacka nie dopadł. Dwa, trzy razy w tygodniu odwie-

dzałem ciocię Hale; po kolacji karmiłem z Vasifem japońskie

rybki, ale nie siadałem obok niego na łóżku i nie przeglądałem

wycinków z gazet, które mi pokazywał. (Mimo to któregoś

razu natrafiłem na zdjęcie Edwarda G. Robinsona, którego

wziąłem za Celala, i w ten sposób odkryłem ich — nikłe co

prawda, jak u dalekich krewnych, ale zawsze — podobień-

stwo). Gdy robiło się późno, Ojciec albo ciocia Suzan przy-

pominali mi, że powinienem już iść — jakby w domu czekała

na mnie leżąca w łóżku, chora Ruya. „Tak — odpowiadałem

pora się zbierać, nim zacznie się godzina policyjna".

Do kamienicy Miasto Serc szedłem jednak nie obok sklepu

Alaaddina, nie ulicami, którymi kiedyś chodziliśmy z Ruyą do

naszego mieszkania, lecz nadkładając drogi, zupełnie innymi,

bocznymi uliczkami. Aby nie wejść w tę, którą Celal i Ruya

wracali z kina Konak, jeszcze raz zmieniałem trasę i nagle

otaczały mnie dziwne, mroczne zaułki Stambułu, nie znane

mury, napisy, uliczne latarnie, przerażające kamienice o fasa-

dach pogrążonych w ciemności, szczelnie zaciągnięte zasłony

i dziedzińce meczetów. Wędrówka wśród tych posępnych,

martwych znaków odmieniała mnie do tego stopnia, że gdy

krótko po rozpoczęciu się godziny policyjnej wkraczałem na

chodnik prowadzący do kamienicy Miasto Serc i dostrzega-

łem szmatę, wciąż wiszącą na balustradzie balkonu na naj-

wyższym piętrze, natychmiast odczytywałem to jako znak, że

Ruya czeka na mnie w domu.

Ujrzawszy po spacerze pustymi i mrocznymi ulicami ten

znak, zostawiony dla mnie przez Ruyę, przypominałem sobie

naszą długą rozmowę w pewną śnieżną noc w trzecim roku

naszego małżeństwa, gdy gawędziliśmy ze sobą jak dwoje

612

starych przyjaciół — znających się od lat i pełnych wyrozu-

miałości — bez uszczypliwości, nie pozwalając, by nasza roz-

mowa wpadła w bezdenną studnię obojętności, nie czując, że

zaraz nadejdzie owa głęboka cisza, wślizgująca się pomiędzy

nas jak duch. To ja poruszyłem ten temat, a Ruya ożywiła go

siłą wyobraźni i razem zastanawialiśmy się, jak będzie wy-

glądał dzień z naszego życia, gdy obydwoje będziemy mieli

po siedemdziesiąt trzy lata.

W taki zimowy wieczór jak dziś wybierzemy się razem do

Beyoglu. Za uskładane pieniądze kupimy sobie nawzajem

prezenty: swetry, a może rękawiczki. Włożymy nasze ulubio-

ne palta, stare, ciężkie i pachnące nami. Nie szukając niczego

konkretnego, będziemy iść przed siebie i gapić się na witry-

ny sklepów. Przeklinając ze złością, będziemy narzekać, że

wszystko się zmieniło, twierdzić uparcie, że dawniej wszyst-

ko — ubrania, wystawy i ludzie — było lepsze i ładniejsze.

Będziemy mieli świadomość, że myślimy tak i mówimy, bo

jesteśmy starzy, tak starzy, że nie spodziewamy się już nicze-

go od przyszłości, ale mimo to nadal będziemy tak mówić

i myśleć. Kupimy kilogram kasztanów w cukrze, patrząc po-

dejrzliwie, jak sprzedawca waży i pakuje słodycze. A potem,

gdy w jakiejś bocznej uliczce natrafimy na antykwariat, o któ-

rym wcześniej nie wiedzieliśmy, zdziwimy się i ucieszymy.

Znajdziemy tam powieści kryminalne, których Ruya jeszcze

nie czytała albo zapomniała już, że czytała. Gdy będziemy

przeglądać książki, stary kot przechadzający się między re-

gałami zacznie mruczeć, a wyrozumiała właścicielka sklepu

uśmiechnie się do nas z sympatią. Niosąc paczki z książkami,

zadowoleni, że udało się nam kupić je tak tanio i że Ruya ma

zapas kryminałów na co najmniej dwa miesiące, zajdziemy

do muhallebiciego, by napić się herbaty, i wtedy wyniknie

613

między nami drobna sprzeczka. Pokłócimy się, bo dożyliśmy

siedemdziesiątki, i tak jak to bywa z ludźmi w naszym wieku,

wiemy już, że zmarnowaliśmy najlepsze lata życia. Po powro-

cie do domu otworzymy paczki z książkami, bez skrępowania

rozbierzemy się do naga i pójdziemy do łóżka, by niespiesz-

nie uprawiać miłość, bawiąc się przy tym kandyzowanymi

kasztanami i sporą ilością syropu, a nasze stare, blade ciała

o zwiotczałych mięśniach będą miały taki sam półprzezroczy-

sty, kremowy odcień jak w dzieciństwie, sześćdziesiąt siedem

lat wcześniej, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Ruya,

która zawsze miała bujniejszą wyobraźnię, powiedziała, że

w trakcie seksu zrobimy sobie przerwę, zapalimy papierosa

i popłaczemy. To ja zacząłem rozmowę na ten temat, gdyż

wiedziałem, że gdy będziemy mieli siedemdziesiąt trzy lata

i nie będziemy już tęsknić za innym życiem, Ruya będzie

mnie kochała. A Stambuł, jak czytelnicy na pewno zauważyli,

będzie żył w biedzie, tak samo jak teraz.

Czasem w pudłach należących do Celala albo u mnie

w kancelaru czy u cioci Hale nadal natykałem się na jej rze-

czy, które dziwnym trafem uszły mojej uwagi i nie zostały

wyrzucone: fioletowy guzik sukienki w kwiatki, którą miała

na sobie, gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem; modne w latach

sześćdziesiątych okulary przeciwsłoneczne, „kocie oczy",

które można było zobaczyć na zdjęciach w zagranicznych

czasopismach — Ruya nosiła je pół roku, po czym rzuciła

w kąt; małe czarne spinki — wpinając jedną we włosy, dru-

gą trzymała w ustach; ogon drewnianej kaczki-skrzyneczki,

w której trzymała przybory do szycia — przez lata nie mogła

odżałować, że gdzieś się zawieruszył; szkolne wypracowa-

nie na temat Simurga, legendarnego ptaka żyjącego na górze

Kaf, i jego poszukiwaczy, w dużej części przepisane z jakiejś

614

encyklopedu — znalazłem je w teczkach ze sprawami stryja

Meliha; pojedyncze włosy wplątane w szczotkę cioci Suzan;

listę zakupów, którą mi kiedyś wręczyła (suszona makrela,

tygodnik „Na białym ekranie", gaz do zapalniczki, czekolada

Bonibon z orzeszkami pistacjowymi); rysunek przedstawia-

jący drzewo, sporządzony wspólnie z Dziadkiem; zieloną

skarpetkę, jedną z pary, którą miała na zdjęciu zrobionym

dziewiętnaście lat temu przy pożyczonym rowerze.

Wszystkie te rzeczy nosiłem kilka dni, czasem tygodni

no dobrze, przyznaję, nawet kilka miesięcy — w brud-

nych kieszeniach; dopiero potem je wyrzucałem, a raczej

umieszczałem starannie, po cichu, z szacunkiem, w koszach

na śmieci ustawionych na ulicach Niszantaszi. Rozstając się

z nimi z bólem, wyobrażałem sobie, że pewnego dnia te

tchnące smutkiem rzeczy powrócą do mnie, tak jak przed-

mioty, które spadały kolejno w mrok szybu, ciągnąc za sobą

wspomnienia.

Dziś po Ruyi pozostały mi jedynie słowa i te czarne strony,

czarne i mroczne jak noc. Czasem, gdy wspomnę jedną z opo-

wieści, które na nich spisałem, historię kata albo baśń o Ruyi

i Galipie, opowiedzianą po raz pierwszy przez Celala pew-

nego śnieżnego zimowego wieczoru, przypomina mi się inna

mówiąca o tym, że jedynym sposobem na to, by być sobą,

jest być kimś innym albo zagubić się w opowieściach innych

ludzi. A kiedy chcę je włączyć do Czarnej Księgi, pojawia się

trzecia i czwarta, jedna prowadzi do następnej, niczym owe

miłosne historie w innych miłosnych historiach — opowieść

o kochanku, który zgubił drogę w Stambule i stał się kimś in-

nym, przypomina mi o przygodach człowieka poszukującego

w twarzach ludzi utraconego sensu i tajemnicy. Z jeszcze

większym zapałem przystępuję więc do nowej pracy, pole-

615

gającej na ponownym opisywaniu starych, bardzo, bardzo

starych historu, i tak dochodzę do końca Czarnej Księgi. Oto

zakończenie: Galip spieszy się, by zdążyć napisać w termi-

nie ostatni z felietonów Celala, które zresztą nie budzą już

takich emocji jak niegdyś. Nad ranem, gdy powracają bolesne

wspomnienia o Ruyi, wstaje od biurka i spogląda na budzący

się, lecz wciąż pogrążony w nocnych ciemnościach Stambuł.

I mnie przypomina się Ruya, i ja wstaję od biurka i patrzę

na mroczne miasto. Obaj wspominamy Ruyę i patrzymy na

mroczne miasto, a w środku nocy, między jawą a snem, ogar-

niają nas smutek i podniecenie, te same, które czułem, gdy

mi się wydawało, że na kołdrze w błękitne romby dostrzegam

ślad Ruyi. Gdyż nic nie jest tak zaskakujące jak życie. Oprócz

pisania. Oprócz pisania. Tak, oczywiście, oprócz pisania, je-

dynej pociechy.

1985-1989

WYMOWA NIEKTÓRYCH GŁOSEK

TURECKICH W JĘZYKU POLSKIM

ę — czyt. cz (Dolmabahęe — Dolmabahcze)

c — czyt. dż (Celal — Dżelal)

i — czyt. y (Fmdikzade — Fyndykzade)

j — czyt. ż (Pe-Re-Ja — Pe-Re-Ża)

§ — czyt. sz (Ni§anta§i — Niszantaszy)

y — czyt. j (Beyoglu — Bejoolu)

g — a) w otoczeniu samogłosek tylnych: a, i, o, u oznacza wydłużenie

poprzedzającej samogłoski i ścieśnienie gardłowe (ęagaloglu

Czaaloolu)

b) w otoczeniu samogłosek przednich: e, i, o, u czyt. j (puf bóregi

puf bóreji)

* — nad samogłoską a zmiękcza poprzedzającą spółgłoskę (Emirgan

Emirgian)

o — czyt. francuskie eu, niemieckie ó

u — czyt. francuskie u, niemieckie u

SPIS ROZDZIAŁÓW

Część pierwsza

1. Gdy Galip zobaczył Ruyę

po raz pierwszy 9

2. Gdy opadną wody Bosforu 26

3. Pozdrowienia dla Ruyi 33

4. Sklep Alaaddina 58

5. Dziecinada 68

6. Dzieci mistrza Beduego 83

7. Litery z góry Kaf 92

8. Trzej muszkieterowie 115

9. Ktoś mnie śledzi 129

10. Oko 154

11. Kino odebrało nam pamięć 167

12. Pocałunek 182

13. Zobacz, kto przyszedł 191

14. Wszyscy na niego czekamy 206

618

15. Miłosne opowieści w zimowy

wieczór 219

16. Muszę być sobą 243

17. Czy pan mnie poznaje? 251

18. Mrocznik 280

19. Znaki miasta 287

Część druga

1. Dom duchów 319

2. Nie możecie zasnąć? 334

3. Kto zabił Szemsa z Tebrizu? 340

4. Opowieść o nie umiejących

opowiadać 362

5. Zagadki twarzy 366

6. Kat i płacząca twarz 385

7. Tajemnica liter i utrata tajemnicy 396

8. Długa partia szachów 415

9. Odkrywanie tajemnicy 427

10. Ponoć to ja jestem bohaterem 449

11.O, bracie mój 454

12. Opowieść weszła do lustra 492

13. Nie jestem wariatem, tylko

wiernym czytelnikiem 501

14. Tajemnicze obrazy 532

15. Nie opowiadacz, lecz opowieść 539

16. Opowieść o księciu 559

17. Ja, który to piszę 585




Wyszukiwarka