! NIX miesięcznik literacko filmowy 1'92



NUMER 1 (10) 1992


OPOWIADANIA:


Robert Silverber Na scenę wkracza żołnierz. A po nim wkracza drugi

Babel’s Children Clive Barker Wyścig

Andrzej Sapkowski...........................................................................................Tandaradei!

Jacek Piekara....................................................................................To, co najważniejsze

Diana Wynne Jones..............................................................................Jabłkowe robaczki



FENIX - miesięcznik literacko filmowy


Robert Silverberg

Na scenę wkracza żołnierz. A po nim wkracza drugi

Przełożył Krzysztof Sokołowski

Nagroda HUGO 1990 w kategorii “Opowiadanie”


Być może to właśnie niebo. Z pewnością nie Hiszpania i wątpił, by było to Peru. Wydawał się płynąć w powietrzu, zawieszony w pół drogi pomiędzy niczym a niczym. Wysoko nad nim było lśniące złote niebo, daleko pod nim mgliste wzburzone morze wirujących chmur. Kiedy spojrzał w dół widział swe nogi i stopy zwisające jak dziecinne zabawki nad niezmierzoną otchłanią i na ten widok dostał mdłości, ale nie było w nim nic, czym mógłby zwymiotować. Był pusty. Składał się z powietrza. Znikł nawet dawny ból w kolanie, tak jak znikło zawsze, obecne tępe uczucie gorąca w mięśniach ramienia tam, gdzie trafiły go strzałki Indian; dawno temu, na wybrzeżach tej wyspy pereł, niedaleko Panamy. Miał uczucie jakby się znów narodził, sześćdziesięcioletni lecz wyzwolony od ran zadanych ciału i od miliardów sumujących się urazów; wyzwolony, można by rzec, od samego ciała.

- Gonzalo? - krzyknął. - Hernando?

Odpowiedziały mu niewyraźne, senne echa. A po nich cisza.

- Matko Boga, czy umarłem?

Nie. Nie. Nigdy nie potrafił wyobrazić sobie śmierci. Kres walki? Miejsce, w którym jest tylko bezruch? Wielka pustka, jama bez dna? A więc - czy to miejsce było miejscem śmierci? Tego nie mógł wiedzieć. O to musiał zapytać świątobli­wych ojców.

- Chłopcze, gdzie księża? Chłopcze?

Rozejrzał się szukając pazia. Dookoła widział tylko oślepiające spirale światła, skręcające się w nieskończoność. Widok był piękny, lecz niepokojący. Kiedy patrzył na samego siebie wiszącego tak w królestwie powietrza i światła trudno mu było zaprzeczyć, że umarł. Umarł i poszedł do nieba. Do nieba, tak, oczywi­ście, oczywiście. Bo i czymże mogło być to coś?

A więc to prawda, że jeśli chodzisz na mszę i z wiarą przyjmujesz Chrystusa, i dobrze Mu służysz, grzechy zostają ci odpuszczone, doznajesz przebaczenia, zosta­jesz oczyszczony. Czasami w to wątpił. Ale mimo wszystko nie był jeszcze gotów na śmierć. Myśl o śmierci była obrzydliwa, doprowadzała do wściekłości. Tyle jeszcze trzeba dokonać. I nie pamiętał żadnej choroby. Szukał w swym ciele ran. Nie znalazł żadnej. Nawet najmniejszej. Dziwne. Znów rozejrzał się dookoła. Był sam. Nie widział nikogo; ani pazia, ani brata, ani De Soto. “Fray Marcos! Fray Marcos! Słyszycie mnie! Do diabła, gdzie jesteście? Matko Boska! Święta Matko, błogosła­wiona między niewiastami! Niech cię diabli, Fray Vincente, powiedz mi... powiedz...”

Jego głos brzmiał nie tak: zbyt twardy, zbyt głęboki; głos nieznajomego. Słowa walczyły z językiem i wychodziły z ust zdeformowane, kalekie; nie była to dobra , jędrna hiszpańszczyzna z Estramadury lecz coś dziwnego i zawstydzającego. To, co słyszał, przypominało fircykowatą gadaninę Madrytu lub nawet szybki bełkot, którym mówili w Barcelonie; Jezu, mógłby prawie być Portugalczykiem, tak ochryple i błazeńsko kształtował słowa.

Powiedział ostrożnie i powoli:

- Jestem gubernatorem i generałem-kapitanem Nowej Kastylii. Wciąż to samo, śmieszne dźwięki.

- Adelantado - Alguacil Mayor - Marques de la Conquista...

Obcość tej nowej wymowy była obrazą nadanych mu tytułów. Jakby zapomniał języka w gębie. Czuł, jak z wysiłku wkładanego we właściwe kształtowanie słów gorący pot strumieniami spływa mu po ciele lecz kiedy potarł ręką czoło, by wytrzeć pot nim spłynie do oczu, dotknął palcami suchej skóry i nie był wcale pewny, czy w ogóle może poczuć siebie.

Wciągnął głęboko oddech.

- Jestem Francisco Pizarro - krzyknął, rozpaczliwie wyrzucając z siebie swe imię tak, jak woda przerywa zgniłą tamę.

Echo wróciło, głębokie, dudniące, kpiące. Franciścio Piziarro. Nawet to. Nawet imię, idiotycznie zniekształcone.

- O wielki Boże! - krzyknął. - Święci i aniołowie.

Więcej zniekształconych dźwięków. Nic nie brzmi tak, jak powinno. Nie po­znał nigdy sztuki czytania i pisania, a teraz wydawało się, jakby odebrano mu sztukę prawdziwej mowy. Zaczął się zastanawiać, czy słusznie wziął to za niebo, mimo nadnaturalnego blasku i wszystkiego innego. Na jego język spadło prze­kleństwo; być może demon trzymał go w swych kleszczach. Czyżby więc było to piekło? Piękne miejsce, ale mimo wszystko piekło?

Wzruszył ramionami. Piekło czy niebo, nie ma różnicy. Uspokajał się, zaczynał akceptować, przyjął warunki gry. Wiedział, nauczył się tego dawno temu, że nikt niczego nie zyska wściekając się na coś, na co nie można poradzić, a panika w obliczu nieznanego może spowodować wyłącznie klęskę. Był tu i to wszystko, niezależnie od tego, czym był tu, i musi znaleźć sobie miejsce ale nie to, w którym tkwił zawieszony między niczym i niczym. Już kiedyś trafiał do piekieł, małych piekieł, piekieł na ziemi. Ta jałowa wyspa nazywana Galio, gdzie słońce gotowało człowieka w jego własnej skórze i nie było nic do jedzenia oprócz krabów smakujących jak kozie gówno. I te ponure bagna przy ujściu Rio Biru, gdzie deszcz padał rzeką i drzewa sięgały w dół gałęziami tnącymi jak miecze. I te góry, które przekroczył ze swą armią, gdzie śnieg był tak zimny, że aż parzył a powie­trze przy każdym wdechu cięło gardło jak sztylet. Ze wszystkich wyszedł cało, a wszystkie były gorsze niż to. Tu nie było bólu i niebezpieczeństwa, tutaj było tylko kojące światło i dziwna nieobecność jakiejkolwiek niewygody. Ruszył przed siebie. Szedł po powietrzu. “Popatrz no, popatrz, powiedział sobie, idziesz po powietrzu”. Powiedział to głośno; “idę po powietrzu” - oznajmił i roześmiał się z tego jak brzmiały jego słowa. “Santiago! Idę po powietrzu! Czemu nie? Jestem Pizarro!” Krzyknął ile sił w płucach: “Pizarro! Pizarro!” i czekał, aż jego imię wróci do niego echem.

Piziarro! Piziarro!


Roześmiał się. Poszedł dalej.

Pochylony do przodu Tanner siedział w wielkiej, migającej światełkami półkuli - laboratorium obrazów na dziewiątym piętrze. Obserwował, jak mała figurka w centrum holotanku kroczy; dostojna, napuszona. Skulony obok niego Lew Richardson, z dłońmi wciśniętymi w rękawice systemu danych, by móc bezustannie przesyłać informacje sieci permutacyjnej, wydawał się niemal nie oddychać - w rzeczywistości sprawiał wrażenie, jakby był tylko jedną więcej częścią sieci.

Ale Richardson jest właśnie taki, pomyślał Tanner, całkowicie poświęca się najbliższemu celowi. Pozazdrościć. Należeli do dwóch różnych gatunków. Ri­chardson żył, by programować i tylko programować. Taką miał wielką pasję. Tanner nigdy nie potrafił zrozumieć do końca ludzi kierujących się wielkimi pasjami. Richardson był reliktem wcześniejszej epoki, epoki, w której coś się jeszcze liczyło, w której można było zachować wiarę w znaczenie własnych osiągnięć.

- Jak ci się podoba zbroja? - zapytał Richardson. - Mam wrażenie, że wyszła doskonale. Skopiowaliśmy ją ze starych grafik. Klasa!

- Akurat strój na tropiki - odparł Tanner. - Blaszany garniturek i hełm do kompletu.

Kaszlnął i niecierpliwie poruszył się w fotelu. Pokaz trwał już pół godziny i nie zdarzyło się jeszcze nic, co miałoby jakieś znaczenie - maleńka brodata postać w hiszpańskiej zbroi maszerowała po prostu tam i sam poprzez świetliste pole - i Tanner zaczynał się niecierpliwić.

Richardson najwyraźniej nie zauważył ostrego tonu Tannera i niecierpliwości, z jaką drgnął on w fotelu. Po prostu dalej dostrajał aparaturę drobnymi ruchami. Sam był drobny, schludnie ubrany i schludnie wyglądający; miał spłowiałe, jasne włosy, bladoniebieskie oczy i cienkie, proste usta. Tanner wydawał się przy nim wielki i niechlujny. W teorii był szefem Richardsona i jego projektów badaw­czych, lecz w rzeczywistości zawsze pozwalał mu robić to, na co Richardson akurat miał ochotę. Tym razem - pomyślał - może trzeba będzie w końcu nieco przykrócić cugli.

Od czasu, gdy Richardson zaczaj się bawić w te symulacje historyczne, była to dwunasta lub trzynasta demonstracja, do oglądania której go zmusił. Poprzednie skończyły się różnego rodzaju katastrofami i Tanner zaczynał się poważnie niepo­koić i o tę, i o projekt, któremu udzielił swej aprobaty kiedyś, dawno temu. Coraz trudniej przychodziło mu wierzyć, że te prace mogą służyć jakiemukolwiek użyte­cznemu celowi. Jak to się stało, że pozwolił, by grupa Richardsona straciła tyle czasu i tyle pieniędzy? Jaką miało to mieć praktyczną wartość? Jaki przynieść pożytek?

To tylko gra, pomyślał Tanner. Kolejny desperacki, pozbawiony jakiegokol­wiek znaczenia, kaskaderski wyczyn, kolejny absurdalny piruet w bezsensownym balecie. Marnowanie ogromnych środków na pokaz pomysłowości dla samej pomysłowości, nic innego; masz tu przykład dekadencji w sam raz dla siebie.

Maleńki obraz w holotanku zaczął tracić kształt i kolor.

- Ocho - powiedział Tanner. - Znika. Jak wszystkie poprzednie. Lecz Richardson potrząsnął głową.

- Tym razem jest inaczej, Harry.

- Tak sądzisz?

- Nie tracimy go. Po prostu porusza się tam według własnej woli i wychodzi poza nasze parametry dostrojenia. Co oznacza, że osiągnęliśmy ten stopień auto­nomii, o który nam chodziło.

- Wola, Lew? Autonomia?

- Przecież wiesz, że postawiliśmy je sobie za cel.

- Tak. Wiem, jaki cel sobie postawiliśmy - Tanner był nieco zirytowany. -Tylko nie jestem przekonany, że utrata ostrości oznacza osiągnięcie woli.

- Patrz - powiedział Richardson. - Odetnę stochastyczny program dostrajający. On porusza się gdzie chce, a my śledzimy go bez przeszkód. - W mikrofon komputera, wpięty w klapę fartucha, powiedział: - Daj mi przyśpieszenie dojścia, dobra? - Środkowym palcem lewej dłoni uczynił jednocześnie drobny ruch, oznaczając poziom wielkości.

Maleńka postać w bogatej zbroi i spiczastych butach znów się wyostrzyła. Tanner dostrzegał delikatne ozdoby pancerza, pierzasty hełm, stożkowaty napierś­nik, nałokietniki, ozdobną gałkę rękojeści miecza. Maszerowała z lewa na prawo, równo, wysoko podnosząc kolana, jak człowiek, który wspina się na najwyższą górę i nie ma zamiaru zwolnić dopóki nie przekroczy szczytu. To, że najwyraźniej maszeruje przez powietrze, nie wydawało się sprawiać jej najmniejszej różnicy.

- Oto jest - powiedział tryumfalnie Richardson. - Odzyskaliśmy go, nie? Masz przed sobą zdobywcę Peru we własnej osobie, jeśli można się tak wyrazić.

Tanner skinął głową. Tak, miał przed sobą Pizarra. I musiał przyznać, że sprawiało to pewne wrażenie, a nawet jakoś wzruszało. W pośpiechu, z jakim poruszała się po błyszczącym, perłowym wnętrzu holotanku mała figurka w zbroi, było coś, co budziło pewien rodzaj sympatii. Maleńki człowieczek był w całości wyobrażony, ale zdawał się o tym nie wiedzieć, a nawet jeśli wiedział, to nie miało go to zatrzymać; szedł przed siebie, coraz dalej i dalej, jakby rzeczywiście chciał gdzieś dojść. Patrząc na to Tanner doznawał dziwnego uczucia fascynacji i z zaskoczeniem zorientował się nagle, że znów zaczyna się interesować tym całym projektem. - Możesz go powiększyć? - zapytał. - Chcę zobaczyć twarz.

- Mogę go powiększyć. Może być wielki jak świat. A nawet większy. Każdego rozmiaru, wedle życzenia. Już.

- Poruszył palcem i hologram Pizarra rozrósł się nagle; miał ponad dwa metry Wysokości. Hiszpan zatrzymał się wpół kroku, jakby jakimś cudem zdał sobie sprawę ze zmiany skali obrazu.

To niemożliwe, pomyślał Tanner. Tam nie ma żywej świadomości. A może jest?

Pizarro stał, łatwo utrzymując równowagę choć wisiał w powietrzu. Opuścił głowę i osłonił oczy jakby patrzył w oślepiające światło. Powietrze wokół niego błyszczało kolorowymi pasmami, jak zorza polarna. Był wysokim, szczupłym mężczyzną w późnym średnim wieku, z rozwichrzoną brodą i twardą, kanciastą twarzą. Usta miał cienkie, nos ostry, oczy zimne, bystre, uważne. Tannerowi wydawało się, że oczy te spoczęły na nim i poczuł chłód.

Mój Boże, pomyślał, on jest prawdziwy.

Na początku był program francuski, napisany w Centre Mundial de la Computation w Lyonie około 2119 roku. W tych czasach we Francji nad oprogramowa­niem pracowały naprawdę świetne mózgi. Ci ludzie pisali zdumiewające cudeńka, z którymi nikt nic nie robił. To była ich wersja malaise XXII wieku.

Pomysłem francuskich programistów było użycie hologramów rzeczywistych postaci historycznych jako ozdoby turystycznych sonet lumiere przed pomnikami ich historii narodowej. Nie zamierzali tworzyć z góry zaprogramowanych robotów-modeli w rodzaju starego Disneylandu, stojących sobie przed Notre Damę, przed Łukiem Tryumfalnym lub Wieżą Eiffla i wygłaszających mowy z puszki, lecz. prawdziwe reinkarnacje rzeczywistych wielkich tego świata, mogące cho­dzić, mówić, odpowiadać na pytania i żartować. Wyobraźcie sobie państwo Lu­dwika XIV pokazującego fontanny w Wersalu, mówili, albo Picassa oprowadza­jącego wycieczkę po paryskich muzeach, albo Sartre'a siedzącego w lewobrzeżnej .kawiarni i wymieniającego egzystencjalne bon mots z wchodzącymi na kawę turystami. Napoleon! Joanna d'Arc! Aleksander Dumas! Być może symulacje mogłyby dokonać czegoś jeszcze większego; być może można by je zaprojekto­wać wystarczająco dobrze, by potrafiły rozszerzyć i dopełnić osiągnięcia dokona­ne w swym oryginalnym życiu; powódź nowych arcydzieł malarstwa, literatury, filozofii i wizji architektonicznych wprost z warsztatów starych mistrzów.

Zasada tego projektu była całkiem prosta: napisać program samouczący, zdolny wchłonąć informacje, przetrawić je, skorelować i generować kolejne programy oparte na wprowadzonych danych. Z tym nie było żadnych poważnych proble­mów. Następnie daj programowi dzieła zebrane na piśmie (jeśli jakieś zostały) postaci, która ma być symulowana; dostarczy to nie tylko ogólnego wyczucia jej idei i pomoże w zrozumieniu jej punktu widzenia, lecz także da bazowy wzór określający podejście do sytuacji, styl myślenia - bowiem le style mimo wszystko est le homme meme. A jeśli nie było akurat dzieł zebranych, no to co? Trzeba znaleźć wspomnienia o człowieku, zapisane przez jego współczesnych, i użyć ich. Następnie dorzuć zapiski historyczne o dziełach obiektu, wliczając w nie wszy­stkie kolejne uczone analizy i biorąc odpowiednie poprawki na niezgodność w interpretacjach - w rzeczywistości wykorzystaj owe niezgodności by stworzyć pełniejszy, bogatszy portret, pełen różnic i sprzeczności, nieuniknionych cech każdej ludzkiej istoty. Teraz wbuduj w to zbiór generalnych danych kulturowych odpowiedniego okresu tak, by obiekt miał bogactwo odnośników i słownika, z których może generować myśli odpowiednie dla swego miejsca w czasie i w przestrzeni. Zmieszaj. Et voila. Dodaj nieco skomplikowanej techniki obrazów i dostajesz symulację zdolną myśleć, rozmawiać i zachowywać się jakby była właściwym ja, na podstawie którego ją stworzono.

Oczywiście, wymaga to znaczących mocy komputerowych. Lecz to nie prob­lem w świecie, w którym stupięćdziesięcio- gigaflopowe sieci są standardowym wyposażeniem laboratorium a dziesięcioletnie dzieciaki noszą komputery wielko­ści ołówka o mocy daleko przekraczającej wielkie urządzenia z czasów ich prapradziadków. Nie, nie było żadnego teoretycznego powodu, by projekt Francuzów się nie powiódł. Kiedy już programiści z Lyonu rozpracowali podstawowy schemat programu samouczącego, wszystko powinno pójść całkiem gładko.

Popełniono dwa błędy. Jeden wywodził się z nadmiaru ambicji, będącej być może produktem francuskich osobowości samych programistów, drugi miał coś wspólnego z typową dla wielkich narodów w XXII wieku, z których jednym była Francja, niemożliwością pogodzenia się z klęską.

Pierwszy polegał na tragicznej zmianie kierunku we wczesnej fazie tworzenia programu. Do Paryża miał przybyć z oficjalną wizytą król Hiszpanii i programiści zdecydowali, że na jego cześć zsyntetyzują na próbę Don Kichota. Chociaż pro­gram samouczący przeznaczony był wyłącznie do symulowania osób, które rze­czywiście istniały, nie było poważnych zastrzeżeń co do wyprodukowania zamiast nich postaci tak doskonale udokumentowanej jak Don Kichot. Do dyspozycji stała długa powieść Cervantesa, nie brakowało danych o czasach, w których Don Kichot miał żyć, istniała wielka biblioteka krytycznych analiz książki i charaktery­stycznej, bogatej osobowości Dona. Więc czemu przywołanie do życia Don Ki­chota miałoby być trudniejsze niż, powiedzmy, Ludwika XIV, Moliera lub kardy­nała Richelieu? To prawda, oni kiedyś rzeczywiście istnieli, a rycerz z la Manczy był tylko wymysłem; lecz czyż Cervantes nie dostarczył znacznie większej ilości szczegółów dotyczących umysłu i duszy Don Kichota od znanych nam szczegó­łów dotyczących Richelieu, Moliera lub Ludwika XIV?

Oczywiście, tak. Don - jak Edyp, jak Odyseusz, jak Otello, jak David Copperfield - nabrał realności znacznie głębszej i bardziej namacalnej niż większość ludzi, którzy rzeczywiście żyli. Postaci takie jak on przerosły swe fikcyjne pocho­dzenie. Lecz nie według komputerów. Jasne, komputer zdołał wyprodukować przekonywającą namiastkę Don Kichota: wychudzony, dziwaczny, holograficzny obraz ze wszystkimi właściwymi oryginałowi manieryzmami; postać ta deklamo­wała z patosem i bredziła dokładnie tak, jak należało się po niej spodziewać i rozprawiała ze znajomością rzeczy o Dulcynei, Rosynancie i hełmie Mambrina. Króla rozbawiło to i zainteresowało. Lecz dla Francuzów eksperyment okazał się klęską. Wyprodukowali Don Kichota beznadziejnie uwięzionego w Hiszpanii końca XVI wieku i w książce, z której wyrósł. Brak mu było zdolności do niezależnego życia i niezależnego myślenia - Don Kichot w żaden sposób nie odbierał świata, który powołał go do życia, nie miał o nim zdania, nie reagował nań. Nie było w tym nic nowego i interesującego. Każdy aktor mógłby ubrać się w zbroję, nakleić rzadką bródkę i recytować fragmenty Cervantesa. To, co wyszło z komputera po trzech latach pracy było niczym więcej niż przewidywalnym prze­tworzeniem tego, co weń wprowadzono, sterylnym, niezmiennym.

Co doprowadziło Centre Mundial de la Computation do podjęcia kolejnego tragicznego kroku: zarzucenia całej sprawy. Zut! - i projekt skreślono bez żadnych kolejnych prób. Nie symulowano Picassów, nie symulowano Napoleonów, nie symulowano Joann d'Arc. Sprawa Don Kichota zwarzyła wszystkich i nikt już nie miał serca, by podjąć pracę w tym punkcie4 poprowadzić ją dalej. Do projektu przylgnęło nagle piętno klęski i Francja - jak Niemcy, jak Australia, jak Strefa Handlowa Hań, jak Brazylia, jak wszystkie centra nowoczesnego świata, strasznie bała się klęski. Klęska to było coś dla narodów zacofanych lub dekadenckich -jak Islamski Związek Socjalistyczny, powiedzmy, lub Ludowa Republika Sowiecka, lub ten śpiący gigant, Stany Zjednoczone Ameryki. Tak więc schemat symulacji postaci historycznych odłożona na półkę.

W rzeczywistości Francuzów do tego stopnia przestał on obchodzić, że po kilku latach, w trakcie których leżał odłogiem, wydano nań licencję bandzie Ameryka­nów, którzy jakoś o nim usłyszeli i poczuli, że fajnie byłoby się tym pobawić.

- W końcu chyba rzeczywiście ci się udało - powiedział Tanner.

- Tak. Chyba tak. Po tych wszystkich falstartach.

Tanner skinął głową. Jakże często przychodził do tego pokoju z wielkimi nadziejami tylko po to, by zobaczyć jakąś fuszerkę, jakąś bezmyślność, jakąś beznadziejną partaninę? Richardson potrafił wytłumaczyć wszystko. Z Sherlockiem Holmesem nie udało się, bo to postać fikcyjna; trzeba było koniecznie sprawdzić francuski projekt Don Kichota, zademonstrować, że postaciom fikcyj­nym brakuje właściwej i dotykalnej rzeczywistości, nie mogą właściwie wykorzy­stać programu, brak im sprzeczności, brak starć. Król Artur padł z tego samego powodu. Juliusz Cezar? Może zbyt odległy w czasie; niesprawdzone dane, zatrą­cające o fikcję. Mojżesz? Ditto. Einstein? Zbyt skomplikowany, być może, dla projektu w tej fazie rozwoju; potrzeba mnóstwa doświadczeń. Królowa Elżbieta I? George Washington? Mozart? Po każdej klęsce Richardson naciskał: uczymy się za każdym razem. Nie zajmujemy się czarną magią, wiesz? Nie paramy się czarną magią lecz pisaniem programów i musimy się dowiedzieć, jak dać programowi to, czego potrzebuje.

I ten Pizarro.

- A dlaczego chcesz pracować właśnie z nim? - zapytał Tanner pięć, może sześć miesięcy temu. - Bezlitosny hiszpański imperialista, pamiętam to ze szkoły. Krwiożerczy kat wielkiej kultury, człowiek bez moralności, honoru, wia...

- Możesz być niesprawiedliwy - stwierdził Richardson. - On od stuleci ma kiepską prasę. I jest w nim coś, co mnie fascynuje.

- Na przykład?

- Zapał. Odwaga. Absolutna pewność siebie. Odwrotną, dobrą stroną braku

litości jest całkowita koncentracja na celu, absolutna pewność, że nic nie zdoła cię powstrzymać. Niezależnie od tego, czy to pochwalasz, czy nie, musisz podziwiać człowieka, który dokonał...

- W porządku - powiedział Tanner, którego cała ta sprawa nagle zmęczyła. -Zrób Pizarra. Kogo tylko zechcesz.

Mijały miesiące. Richardson składał mu wymijające raporty z podjętych prac; nic, co budziłoby jakieś nadzieje. .Lecz teraz Tanner patrzył na małą dumną figurkę w holotanku i rosło w nim przekonanie, że Richardson w końcu odkrył jak użyć programów symulacyjnych by robiły to, co do nich należało.

- Więc sądzisz, że go właściwie odtworzyłeś, co? Człowieka, który żył... ile? Pięćset lat temu?

- Zmarł w 1541 roku.

- Więc niemal sześćset.

- I nie przypomina innych. To nie tylko odtworzenie wielkiej postaci z prze­szłości, która wygłosi kilka zaprogramowanych z góry mów. Mamy tutaj, jeśli się nie mylę, sztucznie stworzoną inteligencję, zdolną myśleć za siebie modułami różnymi od wprowadzonych przez programistów. Postać, która, mówiąc innymi słowami, dysponuje większą ilością informacji niż jej dostarczyliśmy. To dopiero prawdziwe osiągnięcie! To podstawowy jakościowy skok, o którym myśleliśmy, kiedy po raz pierwszy zajęliśmy się tym projektem. Użyć programu, który da nam programy zdolne do autonomicznego myślenia - programu zdolnego myśleć jak Pizarro a nie jak to, co Lew Richardson myśli o tym co jakiś historyk myśli o tym, co mógłby pomyśleć Pizarro. - Tak - przytaknął Tanner.

- Co oznacza, że nie otrzymamy wyłącznie tego, czego się spodziewany i co możemy przewidzieć. Będą niespodzianki. Niczego nie można się nauczyć ina­czej, jak tylko przez niespodzianki, wiesz? Przez nagłą kombinację znanych czynników w coś najzupełniej nowego. I wydaje mi się, że po długich i ciężkich cierpieniach udało się stworzyć tu właśnie to. Harry, to może być największy w historii przełom w dziedzinie sztucznej inteligencji.

Tanner zamyślił się. Czy to prawda? Czy naprawdę tego dokonali?

A jeśli tak, to...

Za wiele postawił w tej grze nim zaczął rozumieć coś nowego i kłopotliwego. Wpatrywał się w holograficzną figurkę unoszącą się w centrum zbiornika, w brutalnego starca o surowej twarzy i zimnych, okrutnych oczach. Myślał, jakim musiał być człowiekiem, ten, na wzór którego wymodelowano obraz. Ten, który w wieku pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, czy ile tam miał lat, zechciał wylądować w Południowej Ameryce, ten tępy, niepiśmienny, hiszpański wieśniak w źle dopasowanej zbroi, wymachujący zardzewiałym mieczem, wyruszający by pod­bić wielkie imperium milionów ludzi rozciągające się na przestrzeni tysięcy mil.

Zastanawiał się, kim był człowiek zdolny dokonać czegoś takiego. A teraz czło­wiek ten patrzył mu wprost w oczy i trzeba było walczyć, by nie opuścić wzroku przed jego nieubłaganym spojrzeniem.

Po chwili Tanner odwrócił wzrok. Lewa noga zaczęła mu drżeć. Niepewnie zerknął na Richardsona.

- Spójrz w te oczy, Lew. Jezu, są przerażające.

- Wiem. Zaprojektowałem je sam, ze starych grafik.

- Myślisz, że on nas teraz widzi? Może nas dostrzec?

- To tylko programy, Harry.

- Sprawiał wrażenie jakby wiedział, że powiększasz obraz. Richardson wzruszył ramionami.

- To doskonałe programy. Mówiłem ci, on dysponuje autonomią, ma wolę. Ma elektroniczny umysł, właśnie to chcę powiedzieć. Mógł odebrać momental­ny skok napięcia. Ale mimo wszystko jego percepcja jest ograniczona. Nie sądzę, żeby w jakikolwiek sposób mógł zobaczyć cokolwiek spoza holotanku jeśli nie przekaże mu się tego za pomocą danych, które mógłby przetworzyć -a tego nie zrobiłem.

- Nie sądzisz? Nie jesteś pewien?

- Harry, proszę.

- Ten człowiek podbił całe ogromne imperium Inków mając pięćdziesięciu żołnierzy, prawda?

- W rzeczywistości było ich chyba stu pięćdziesięciu.

- Pięćdziesięciu, stu pięćdziesięciu, co za różnica? Kto wie, co tu rzeczywiście masz? A jeśli zrobiłeś lepszą robotę niż przypuszczasz?

- O czym ty mówisz?

- Mówię o tym, że nagle się zdenerwowałem. Przez dłuższy czas nie myślałem, by z tego projektu w ogóle miało coś wyjść. I nagle nabrałem przekonania, że może z niego wyjść coś, z czym sobie nie poradzimy. Nie chciałbym, żeby któraś z twoich cholernych symulacji wydostała się z holotanku i podbiła nas.

Richardson obrócił się w stronę Tannera. Twarz miał zaczerwieniona, ale uśmiechał się.

- Harry, Harry! Na litość Boską! Pięć minut temu myślałeś, że nie mamy tu nic oprócz małego, i na dodatek nieostrego, obrazka. Teraz nagle zmieniłeś zdanie tak całkowicie, że wyobrażasz sobie najgorszą...

- Widziałem jego oczy, Lew. I boję się, że jego oczy widziały mnie.

- Nie patrzysz w prawdziwe oczy! To, na co patrzysz, to tylko program graficzny rzutowany na holotank. Nie ma zdolności wizualnych w sensie, w jakim ty rozumiesz to słowo. Jego oczy będą widziały tylko wtedy, kiedy tego chcesz. Akurat teraz nie widzą.

- Ale możesz sprawić, by widziały mnie?

- Mogę sprawić, by widziały wszystko co chcę, by widziały. Ja go stworzyłem, Harry.

- Z wolą. Z autonomią.

- Tyle czasu minęło i dopiero teraz zaczynasz się o to martwić?

- Ja nałożę głową jeśli coś, co stworzyliście wy, chłopcy z technicznego, dostanie szału. Ta autonomia zaczęła mnie nagle martwić.

- Mam ciągle na rękach rękawice danych. Poruszam palcem i on tańczy. Ten tam to nie prawdziwy Pizarro, pamiętaj. I nie potwór Frankensteina. Po prostu symulacja. Zwykła suma danych, zbiór impulsów elektromagnetycznych, który mogę wyłączyć jednym drgnięciem małego palca.

- No to go wyłącz.

- Wyłączyć go? Nawet nie zacząłem ci pokazywać...

- Wyłącz go, a później włącz z powrotem - powiedział Tanner. Richardson sprawiał wrażenie zakłopotanego.

- Jeśli tak mówisz, Harry.

Poruszył palcem. Obraz Pizarra w holotanku znikł. Wir szarej mgły poruszał się przez chwilę a później została tylko biała chmura. Tanner poczuł nagłe ukłucie winy, jakby właśnie przeprowadził egzekucję tego człowieka w średniowiecznej zbroi. Richardson powtórzył gest, w holotanku błysły kolory i Pizarro znów się pojawił.

- Chciałem tylko zobaczyć, ile autonomii ma naprawdę ten twój człowieczek -stwierdził Tanner. - Czy jest wystarczająco szybki, by cię wyprzedzić i ucięć przed wyłączeniem w jakiś inny kanał.

- Tak naprawdę ty wcale nie rozumiesz jak to działa, nie, Harry?

- Chciałem tylko zobaczyć - powtórzył ponuro Tanner. A po chwili ciszy dodał: - Czy kiedyś czułeś się jak Bóg?

- Jak Bóg?

- Tchnąłeś w niego życie. W każdym razie jakiś rodzaj życia. Tchnąłeś w niego także wolną wolę. Właśnie o to chodzi w tym eksperymencie, prawda? Po to ta cała gadka o woli i autonomii? Próbujesz odtworzyć ludzki umysł - co oznacza stworzenie go od nowa - umysł, mogący myśleć na swój własny, unikalny sposób i znaleźć unikalne odpowiedzi na sytuacje, które niekoniecznie będą odpowiedzia­mi, które mógł przewidzieć programista, a w rzeczywistości będą prawie na pewno tymi, których nie przewidział, i które także wcale nie muszą być takie pożądane i łagodne i po prostu trzeba podjąć to ryzyko, dokładnie jak Bóg; kiedy Bóg dał człowiekowi wolną wolę wiedział, że najprawdopodobniej będzie świad­kiem wszystkich możliwych złych uczynków, których dokona jego stworzenie ćwicząc tę swoją wolną wolę...

- Harry, proszę...

- Słuchaj, czy mogę pogadać z tym twoim Pizarrem?

- Dlaczego?

- A dlatego, by odkryć co tu właściwie mamy. By zdobyć bezpośrednią relację o tym, co osiągnęliśmy. Możesz też powiedzieć, że po prostu chciałem sprawdzić jakość symulacji. Bez różnicy. Poczuję głębszy związek z tym projektem, lepiej zrozumiem o co tu właściwie chodzi, jeśli będę miał z tym człowiekiem bezpo­średni kontakt. Czy to niczym nie grozi?

- Nie. Oczywiście, że nie.

- Czy muszę z nim rozmawiać po hiszpańsku?

- Możesz wybierać. W końcu jest interfejs. Będzie myślał, że słyszy swój język; niezależnie od wszystkiego i tak usłyszy szesnastowieczną hiszpańszczyznę. I odpowie ci w tym, co jest dla niego hiszpańskim, ale ty usłyszysz angielski.

- Jesteś pewien?

- Oczywiście.

- I nie przeszkadza ci, że się z nim skontaktuję?

- Rób co tylko chcesz.

- To nie wpłynie na jego kalibrację ani nic?

- To mu wcale nie zaszkodzi, Harry.

- Dobrze. Chcę pogadać z Pizarrem.

Powietrze przed nim skłębiło się, poruszyło, zakręciło, jak mały wir. Zatrzymał się i przez chwilę patrzył zastanawiając się, co teraz nastąpi. Może przybywa demon, żeby go torturować. Lub anioł. Cokolwiek miało się pojawić, był gotów.

Nagle z wiru rozległ się głos, mówiący tą samą komicznie przesadzoną kastylijską hiszpańszczyzną, którą -jak się o tym niedawno przekonał - mówił on sam.

- Czy mnie słyszysz?

- Słyszę, tak. Ale nie widzę. Gdzie jesteś?

- Dokładnie przed tobą. Poczekaj chwilę. Pokażę ci.

W wirze pojawiła się dziwna twarz wisząca pośrodku niczego, twarz bez ciała, szczupła, wygolona, bez brody, bez wąsów, z krótko przyciętymi włosami i ciemnymi, umieszczonymi blisko siebie oczami. Nigdy przedtem nie widział twarzy takiej jak ta.

- Czym jesteś? - zapytał Pizarro. - Demonem czy aniołem?

- Ani jednam, ani drugim. - Rzeczywiście, ten głos wcale nie brzmiał demoni­cznie. - Jestem człowiekiem, jak ty.

- Chyba nie całkiem jak ja. Czy masz tylko twarz, czy może także i ciało?

- Widzisz tylko mą twarz?

- Tak.

- Zaczekaj chwilę.

- Będę czekał jak długo zechcesz. Mam mnóstwo czasu. Twarz znikła. Po chwili powróciła, złączona z ciałem wysokiego barczystego mężczyzny, ubranego w luźną, szarą szatę, podobną do księżej sutanny lecz znacznie ozdobniejszą, ze świecącymi na niej licznymi małymi światełkami. Później ciało znikło i Pizarro znów mógł widzieć tylko twarz. Nie potrafił doszu­kać się w tym żadnego sensu. Zaczynał pojmować, jak musieli się czuć Indianie kiedy zza horyzontu wypadli pierwsi Hiszpanie, konno, ze strzelbami, w zbrojach.

- Wyglądasz bardzo dziwnie. Jesteś może Anglikiem?

- Amerykaninem.

- Ach - powiedział Pizarro, jakby przez to wszystko stało się prostsze. -Amerykanin. A co to takiego?

Twarz zadrżała i rozmyła się na chwilę. W otaczających ją ciężkich białych chmurach pojawił się dziwny, nerwowy ruch. Później twarz znieruchomiała i powiedziała:

- Ameryka to kraj na północ od Peru. Bardzo duży kraj, w którym żyje wielu ludzi.

- Masz na myśli Nową Hiszpanię, niegdyś nazywaną Meksykiem, której Generałem-Kapitanem jest mój krewniak Cortez?

- Na północ od Meksyku. Daleko na północ. Pizarro wzruszył ramionami.

- Nic o tym nie wiem. Albo niewiele. Tam jest wyspa nazywana Florydą, prawda? I legendy o miastach ze złota; ale myślę, że to tylko legendy. Znalazłem złoto w Peru. Znalazłem go tyle, że można się nim było udławić. Powiedz mi to: czy jestem teraz w niebie?

-Nie.

- A więc to piekło?

- Także nie. Jesteś... to bardzo trudno wyjaśnić...

- Czy jestem w Ameryce?

- Tak. Tak, w Ameryce.

- A czy nie żyję?

Przez chwilę panowała cisza.

- No... żyjesz - w głosie brzmiała niepewność.

- Sądzę, że mnie okłamujesz.

- Jak moglibyśmy ze sobą rozmawiać, gdybyś nie żył? Pizarro roześmiał się ochryple.

- Mnie o to pytasz? Nie rozumiem nic z tego, co zdarza mi się w tym miejscu. Gdzie moi księża? Gdzie mój paź? Przyślij mi mojego brata. - Jego oczy rozbły­sły. - No i co? Dlaczego ich tu dla mnie nie sprowadzisz?

- Ich tu nie ma. Jest pan całkowicie sam, Do Francisco.

- W Ameryce. Zupełnie sam w Ameryce. No, to pokaż mi swą Amerykę. Czy to coś istnieje? Czy Ameryka to tylko chmury i kręgi światła? Gdzie jest Amery­ka? Chcę zobaczyć Amerykę. Dowiedź mi, że jestem w Ameryce.

Zapadła cisza, tym razem dłuższa. Później twarz znikła, a ściana białych chmur

zaczęła się burzyć i kotłować bardziej niż poprzednio. Pizarro patrzył na to wszystko czując rosnącą ciekawość i rozdrażnienie. Twarz nie pojawiła się. Nie widział nic* Bawiono się nim. Był więźniem w jakimś dziwnym miejscu i trakto­wali go jak dziecko, jak psa, jak... jak Indianina. Więc może płaci za to, co zrobił królowi Atahualpie, temu wspaniałemu, szlachetnemu głupcowi, który oddał mu się w swej niewinności i którego on skazał na śmierć, by zdobyć złoto jego królestwa?

Niech i tak będzie, pomyślał Pizarro. Atahualpa zaakceptował to, co go spotka­ło, bez skargi i bez strachu, więc i ja postąpię podobnie. Chrystus będzie mym strażnikiem, a jeśli nie ma Chrystusa, cóż - nie będę miał strażnika i niech tak będzie. Niech się tak stanie.

Głos z wiru przemówił nagle.

- Spójrz, Don Francisco. Oto Ameryka.

Na ścianie chmur pojawił się obraz. Był to rodzaj obrazu, którego Pizarro nigdy przedtem nie spotkał i którego nawet sobie nie wyobrażał; taki, który wydawał się otwierać przed nim jak wrota, wessał go i włączył w perspektywę zmieniających się scen znaczonych jaskrawymi smugami żywych kolorów. Było tak, jakby leciał wysoko nad ziemią, patrząc w dół na nieskończony zwój cudów. Widziała ogrom­ne miasta bez murów, drogi, które rozciągały się jak nieskończona plątanina białych wstążek, wielkie jeziora, potężne rzeki, gigantyczne góry, a wszystko przemykało pod nim tak szybko, że zaledwie mógł coś rozpoznać. Po chwili wszystko co dostrzegł, splątało mu się w głowie: budynki większe niż wieże najwyższej katedry, kłębiące się masy ludzi, lśniące, .metalowe powozy, których nie ciągnęły żadne zwierzęta, oszałamiające krajobrazy, ciasnota i złożoność świata na dole. Patrząc na ten świat poczuł wspaniały, stary głód opanowujący go znowu - chciał chwycić to dziwne, ogromne miejsce, zdobyć je, przycisnąć i wydusić wszystko, co miało do ofiarowania. Ta myśl ogarnęła go całego. Oczy zaszkliły mu się a serce zaczęło bić tak mocno, że sądził, iż mógłby usłyszeć jego bicie gdyby przyłożył dłoń do zbroi. Odwrócił się, szepcząc: “Dość, dość!”

Przerażający obraz znikł. Łomot serca przycichł powoli.

I wtedy Pizarro zaczął się śmiać.

- Peru! - krzyknął. - Przy waszej Ameryce Peru to nic, to pustka, to błoto! Jakim byłem ignorantem! Poszedłem do Peru, kiedy była tu Ameryka, dziesięć tysięcy razy wspanialsza! Ciekawe, co mógłbym znaleźć w Ameryce.

Mlasnął ustami i mrugnął. Później, chichocząc, dodał:

- Ale nie martwcie się. Nie spróbuję podbić waszej Ameryki. Na to jestem b wiele za stary. I może Ameryka to byłoby dla mnie zbyt wiele, nawet wtedy. Może.

Uśmiechnął się dziko do wpatrzonej w niego, zakłopotanej twarzy wygolonego mężczyzny o krótkich włosach, Amerykanina.

- Naprawdę nie żyję, co? Nie czuję głodu, nie czuję bólu, pragnienia; a gdy przyłożę dłoń do ciała, nie czuję nawet ciała. Jestem jak ktoś, kto leży i śni. Ale to nie sen. Czy jestem duchem?

- Nie... nie całkiem.

- Nie całkiem duchem! Nie całkiem! Nawet ktoś z połową mózgu świni nie powiedziałby czegoś takiego. O co tu chodzi?

- Niełatwo to wytłumaczyć słowami, które mógłby pan zrozumieć. Don Fran­cisco.

- Nie, oczywiście że nie. Jestem strasznym głupcem, o czym wszyscy wiedzą, i właśnie dlatego podbiłem Peru, bo byłem strasznym głupcem. Ale dajmy temu spokój. Jestem niecałkiem duchem, ale mimo wszystko nie żyję, prawda?

- Cóż...

- Nie żyję, tak. Lecz jakimś cudem nie poszedłem do piekła ani nawet do czyśćca, lecz ciągle jestem na świecie, tylko że minęło już wiele czasu. Spałem jak śpią martwi, a teraz obudziłem się w roku dalekim od mego czasu, i jest to czas Ameryki. Czy nie tak? Kto jest teraz królem? Kto jest papieżem? Który to rok? 1750?1800?

- Jest rok 2130 - odpowiedział głos po krótkiej chwili wahania.

- Ach! - Pizarro przygryzł z namysłem dolną wargę. - A król? Kto jest królem? Długa przerwa.

- Ma na imię Alfonso - odpowiedział głos.

- Alfonso? Królowie Aragonii nosili imię Alfonso. Ojciec Ferdynanda nosił imię Alfonso. To był Alfonso V.

- Teraz królem Hiszpanii jest Alfonso XIX.

- Ach, ach. A papież? Kto jest papieżem?

Nowa przerwa. Nie pamiętać imienia papieża i nie podać go od razu, natych­miast. Jakie to dziwne. Demon nie demon, ale ten ktoś jest głupcem.

- Pius - powiedział głos po dłuższej przerwie. - Pius XVI.

- Szesnasty Pius - powiedział ponuro Pizarro. - Jezus, Maria, szesnasty Pius! Co się ze mną stało? Jestem starym trupem - oto, czym jestem. I ciągle nie obmytym z grzechów. Nawet teraz czuję, jak lepią się do mej skóry jak błoto. A ty jesteś czarownikiem, ty Amerykaninie, i przywołałeś mnie znowu do życia. Co? Co? Czy nie mam racji?

- To mniej więcej tak, Don Francisco - zgodziła się twarz.

- Więc mówisz dziwnie po hiszpańsku bo już nie wiecie, jak mówić prawidło­wo. Co? Nawet ja mówię dziwnie po hiszpańsku i mówię głosem, który nie brzmi jak mój głos. Już nikt nie mówi po hiszpańsku, co? Co? Mówią tylko po amerykańsku. Co? Ale ty próbujesz mówić po hiszpańsku, tylko że to brzmi głupio. I sprawiłeś, że też mówię głupio myśląc, że tak właśnie mówiłem, chociaż nie masz; racji. Cóż, potrafisz robić cuda, ale przypuszczam, że nie wszystko potrafisz zrobić doskonale, nawet w tym kraju cudów w 2130 roku. Co? Co? Pizarro czujnie pochylił się do przodu. - co powiesz? Myślałeś, że jestem głupcem, bo nie potrafię czytać i pisać? Nie jestem aż takim głupcem, co? Myślę szybko.

- Myślisz bardzo szybko.

- Ale ty znasz wiele rzeczy, których ja nie znam. Na przykład musisz wiedzieć, jak umarłem. Jakie to dziwne, mówić z tobą o tym, jak umarłem, ale ty musisz o tym wiedzieć, co? Kiedy przyszła do mnie śmierć? Jak? Czy przyszła we śnie? Nie, nie, to się nie mogło zdarzyć. W Hiszpanii umiera się we śnie, ale nie w Peru. Więc jak to się stało? Zostałem wystawiony przez tchórzy, prawda? Jakiś brat Atahualpy, atakujący mnie kiedy wyszedłem z domu? Niewolnik wysłany przez Inca Manco, albo któregoś z nich? Nie. Nie. Indianie nie skrzywdziliby mnie, mimo tego, co im zrobiłem. Załatwił mnie młody Almagro, prawda, mszcząc się za ojca, lub Juan de Herrada, co? A może nawet Picado, sekretarz... nie, nie Picado, on był moim człowiekiem, zawsze... lecz może Alavarado, młody Diego... nooo, jeden z nich i to musiało nastąpić nagle, bardzo szybko, inaczej zdołałbym ich powstrzymać... czy mam rację, czy mówię prawdę? Ty to wiesz. Powiedz mi, jak umarłem.

Nie było odpowiedzi. Pizarro osłonił oczy i spojrzał w oślepiającą, perłową biel. Nie widział już twarzy Amerykanina.

- Jesteś tam? Dokąd odszedłeś? Czy byłeś tylko snem? Amerykaninie! Amery­kaninie! Dokąd odszedłeś?

Zerwanie kontaktu wstrząsnęło nim. Tanner siedział sztywny, ręce mu się trzęsły, usta miał mocno zaciśnięte. W holotanku Pizarro był tylko dalekim, maleńkim chlapnięciem koloru, nie większym od kciuka, gestykulującym wśród wirujących chmur. Jego siła życiowa, jego arogancja, jego gwałtowna, nienasyco­na ciekawość, potęga nienawiści i zazdrości, siła pochodząca z dalekich podróży podejmowanych z niecierpliwości i desperacko prowadzonych do tryumfu, wszy­stkie te cechy, które tworzyły Francisca Pizarro, wszystko, co Tanner czuł jeszcze przed momentem... wszystko to znikło od drgnięcia palca.

Po kilku chwilach poczuł, jak szok łagodnieje. Obrócił się do Richardsona.

- Co się stało?

- Musiałem cię stamtąd wyciągnąć. Nie chciałem, żebyś mu powiedział coś o jego śmierci.

- Nie wiem nic o jego śmierci.

- On też, a ja nie chciałem ryzykować, że coś mu powiesz. Nie sposób przewidzieć, jak taka wiedza mogłaby wpłynąć na jego psychikę.

- Mówisz o nim jakby żył.

- A nie żyje? - spytał Richardson.

- Gdybym to ja powiedział ci coś takiego uznałbyś, że jestem ignorantem i nie mam pojęcia o nauce.

Richardson uśmiechnął się słabo.

- Masz rację. Lecz jakoś ufam, że kiedy sam stwierdzam, iż on żyje, to wiem co mówić. Wiem, że nie mówię tego dosłownie, a ciebie nie jestem pewien. W każdym razie, co o nim myślisz?

- Jest zdumiewający - powiedział Tanner. - Doprawdy zdumiewający. Ta jego siła - czułem, jak uderza we mnie falami. I ten mózg! Tak szybko się we wszystkim zorientował. Domyślił się, że jest w przyszłości. Chciał wiedzieć, który papież sprawuje urząd. Chciał zobaczyć, jak wygląda Ameryka. I ta jego buta! Powiedział mi, że nie ma zamiaru podbijać Ameryki, że parę lat temu mógłby spróbować tego zamiast Peru, lecz nie teraz, teraz jest na to trochę za stary! Nic nie zbije go z tropu na dłużej, nie zmieszał się nawet wtedy, kiedy zorientował się, że od dawna nie żyje. Chciał się dowiedzieć, jak umarł. - Tanner zmarszczył czoło. -A w jakim wieku właściwie go stworzyłeś, kiedy pisałeś ten program?

- Około sześćdziesiątki. Pięć czy sześć lat po konkwiście, rok czy dwa lata przed śmiercią. Innymi słowy, u szczytu potęgi.

- Przypuszczam, że nie mogłeś pozwolić mu na to, by wiedział o swej własnej śmierci. Za bardzo przypominałby jakiegoś ducha.

- Tak właśnie myśleliśmy. Zaprogramowaliśmy zaporę w czasie, ustawioną kiedy już dokonał wszystkiego, co sobie zamierzył, kiedy był już pełnym Pizarrem. Ale przed końcem. O tym nie potrzebował wiedzieć. Nikt nie potrzebował o tym wiedzieć. Dlatego musiałem cię wyłączyć, rozumiesz? Na wypadek, gdybyś wiedział. I chciał mu powiedzieć.

Tanner potrząsnął głową. - Jeśli nawet wiedziałem, to już zapomniałem. Jak to się stało?

- Dokładnie tak, jak się domyśla: zginął z rąk towarzyszy.

- Więc wiedział, co nadchodzi.

- W wieku, w którym go stworzyliśmy wie już, że w Południowej Ameryce zaczęła się wojna domowa, że konkwistadorzy pokłócili się o podział łupów. Tyle w niego wbudowaliśmy. Wie, że jego towarzysz, Almagro, obrócił się przeciw niemu i został zwyciężony w bitwie i skazany na śmierć. Czego nie wie, lecz najwyraźniej się domyśla, to, że przyjaciele Almagra włamią się do jego domu i będą próbowali go zabić. Wyobraził sobie wszystko prawie dokładnie tak, jak ma się zdarzyć. Powinienem powiedzieć, jak się zdarzyło.

- Niesamowite. Ktoś tak sprytny...

- Tak, niezły z niego sukinsyn. Lecz także geniusz.

- Doprawdy? Czy może zrobiłeś go takim w opracowanym dla niego progra­mie?

- W program włożyliśmy tylko szczegóły jego życia, wzór zdarzeń i reakcji. Plus mnóstwo komentarzy osób trzecich, jego współczesnych i późniejszych historyków znających źródła, którzy dostarczyli nam dodatkowego wymiaru przy określeniu stopnia nasycenia charakteru. Kiedy zbierzesz wystarczającą ilość tego rodzaju danych, najwyraźniej sumują się one w pełnię osobowości. To nie moja osobowość lub czyjakolwiek spośród tych, którzy uczestniczyli w projekcie, Harry. Jeśli włożysz łańcuch zdarzeń i reakcji charakterystycznych dla Pizarra, otrzy­masz Pizarra. Genialnego i bezlitosnego. Inny łańcuch i dostajesz kogoś innego. A to, co teraz widzimy świadczy, że jeśli dobrze wykonasz robotę otrzymasz z komputera coś, co przekracza sumę tego, co weń włożyłeś.

- Jesteś pewien?

- A czy zauważyłeś - powiedział Richardson - że skarżył się na hiszpańszczyznę, którą, jak sądzi, mówi?

- Tak. Powiedział, że brzmi dziwnie, że wydaje się, jakby nikt już nie wiedział, jak mówić poprawnie po hiszpańsku. Nie całkiem to rozumiem. Czy ten interfejs, który wbudowałeś, kiepsko mówi po hiszpańsku?

- Najwyraźniej kiepsko mówi szesnastowiecznym hiszpańskim. W rzeczywi­stości nikt nie wie, jak brzmiała szesnaste wieczna hiszpańszczyzna. Możemy się tylko domyślać. Najwyraźniej nie domyślamy się za dobrze.

- To jak on może o tym wiedzieć? Po pierwsze, to ty go zsyntetyzowałeś. Jeśli ty nie wiesz, jak wtedy mówiono po hiszpańsku, to skąd on to wie? Wszystko, co wie o hiszpańskim, czy o czymkolwiek innym, to, co w niego wbudowałeś.

- No właśnie - odpowiedział Richardson.

- Ale to najzupełniej bez sensu, Lew!

- Powiedział też, że hiszpański, którym mówi sam, jest niedobry i że jego własny głos brzmi mu źle. Że sprawiliśmy, by mówił w ten sposób, myśląc, że on rzeczywiście tak mówił, lecz myliliśmy się.

- A skąd może wiedzieć, jak naprawdę brzmiał jego głos, jeśli jest tylko symulacją złożoną przez ludzi, którzy nie mają najmniejszego pojęcia, jak jego głos naprawdę...

- Nie mam pojęcia - powiedział cicho Richardson. - Ale on wie.

- Wie? A może to tylko jakaś diabelska, pizarrowska gra, w którą zagrał by nas zaniepokoić, ponieważ taki jest jego charakter, który zaprojektowaliście?

- Sądzę, że wie - powiedział Richardson.

- Więc jak się o tym dowiedział?

- Jakoś. Nie wiemy jak, ale wie. Jest to gdzieś w danych, które wprowadziliśmy do sieci permutacyjnej, chociaż o tym nie wiemy i nie potrafilibyśmy znaleźć ich nawet, gdybyśmy rozpoczęli poszukiwania. On potrafi je znaleźć. Nie potrafi wytworzyć tej wiedzy magią, lecz potrafi złożyć to, co jest dla nas najwyraźniej nic nie znaczącymi okruchami informacji i otrzymać z tego nową informację, która ma dla niego ogromną wartość. To właśnie nazywamy sztuczną inteligencją, Harry. Mamy w końcu program, który pracuje podobnie jak ludzki mózg: dzięki skokom intuicji tak nagłym i szerokim, że wydają się; niewytłumaczalne i niekwantyfikowalne, nawet jeśli w rzeczywistości można je tłumaczyć i kwantyfikować. Daliśmy mu wystarczającą ilość danych, by mógł przyswoić sobie mnóstwo pozornie niezwiązanych ze sobą informacji i otrzymać z tego nową informację. W tym zbiorniku nie siedzi lalka brzuchomówcy. Mamy coś, co myśli, że jest Pizarrem i myśli jak Pizarro i wie o tym, o czym wiedział Pizarro a my nie wiedzieliśmy. Co oznacza, że osiągnęliśmy jakościowy skok w zdolnościach sztucznej inteligencji, który założyliśmy sobie w tym projekcie. To zdumiewające. Kiedy o tym myślę mrówki chodzą mi po plecach.

- Mnie też - powiedział Tanner. - Ale nie ze zdumienia. Raczej ze strachu. .-Strachu?

- Jak możesz być tak absolutnie pewny, że nie zdobędzie jakoś władzy na twą siecią i nie uwolni się; przecież wie, że posiada zdolności przekraczające te, które w niego zaprogramowano?

- To technicznie niemożliwe. On składa się tylko z impulsów elektromagne­tycznych. Mogę mu wyciągnąć wtyczkę, kiedy tylko zechcę. Nie ma powodów do paniki. Uwierz mi, Harry.

- Właśnie próbuję.

- Mogę ci pokazać schematy. Mamy w tym komputerze fenomenalną symula­cję, to prawda. Ale to tylko symulacja. Nie wampir ani wilkołak, to nic nadnatu­ralnego. To po prostu najlepsza cholerna symulacja, jaką kiedykolwiek stworzono.

- To mnie niepokoi. On mnie niepokoi.

- A powinien. Ta jego potęga, ta jego nieposkromiona natura... a dlaczego przywołałem właśnie jego, jak myślisz, Harry? Ma coś, czego my, w tym kraju, już nie rozumiemy. Chcę, żebyśmy go studiowali. Chcę, żebyśmy spróbowali nauczyć się, jak naprawdę wygląda taki zapał, taka determinacja. Teraz, kiedy z nim rozmawiałeś, kiedy dotknąłeś jego duszy, to cię - oczywiście - wstrząsnęło. Bije z niego niesamowita pewność. Bije z niego niesamowita wiara w siebie. Człowiek taki jak on może osiągnąć wszystko - nawet podbić całe imperium Inków ze stu pięćdziesięcioma żołnierzami, czy ilu ich tam miał. Lecz ja nie boję się tego, co tu stworzyliśmy. I ty też nie powinieneś się tego bać. Powinniśmy być z tego cholernie dumni. I ludzie, którzy zajmowali się sprawami technicznymi, i ty. Jeszcze poczujesz dumę.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz.

- Zobaczysz.

- Czy ta twoja nowa zabawka z paralaksą jest gotowa do prób? Ta, która ma kompensować zakłócenia czasowe i zanieczyszczenie mitem? r Prawie. Ale nie testowaliśmy...

- Dobrze - powiedział Tanner. - To masz szansę. A gdybyśmy tak spróbowali Sokratesa?

Poniżej i wokół kłębiła się biel, jakby cały świat zrobiony był z owczego runa. Zastanawiał się, czy to może śnieg. Śnieg był czymś, czego tak naprawdę nie znał. Od czasu do czasu, z rzadka, padał w Atenach, tak, lecz zazwyczaj był tylko lekkim pyłem, który topił się w porannym słońcu. Oczywiście, widział mnóstwo śniegu kiedy był na wojnie na północy, w Potydei, w czasach Peryklesa. Ale to było dawno i śnieg, o ile dobrze pamiętał, niezbyt przypominał to, co widział tutaj. W bieli, która go teraz otaczała, nie było chłodu. Równie dobrze mogły to być wielkie ławice chmur.

Lecz co chmury miały do roboty pod nim? Chmury, myślał, to tylko para, powietrze i woda, nie ma w nich żadnej substancji. Ich naturalne miejsce jest w górze. Chmury zbierające się u stóp nie mają w sobie prawdziwej jakości.

Śnieg bez zimna? Chmury, które nie ulatują? Żadna z rzeczy znajdujących się w tym miejscu nie posiadała najwyraźniej właściwych sobie jakości; także on sam. Wydawało się, że idzie - ale jego stopy niczego nie dotykały. Przypominało to bardziej poruszanie się w powietrzu. Lecz jak człowiek może poruszać się w powietrzu? Arystofanes, w tej swojej bezlitośnie kpiącej sztuce, wysłał go w koszu na lot pośród chmur i kazał mu mówić rzeczy takie jak: “Przemierzam powietrze i kontempluję słońce”. W ten sposób Arystofanes podkpiwał sobie z niego, co go wcale nie zdenerwowało, chociaż przyjaciele czuli się w jego imieniu poważnie skrzywdzeni. Cóż, to był tylko teatr. A tu miał rzeczywistość, jeśli w ogóle coś miał.

Być może śnił, a natura jego snu była taka, że sądził, że robi naprawdę to, co robił w sztuce Arystofanesa. Jakież było to cudowne zdanie: “Musiałem zawiesić działanie mózgu i zmieszać delikatną esencję mego umysłu z tym oto powietrzem, mającym tę samą naturę, by móc jasno zbadać rzeczy niebieskie”. Dobry, stary Arystofanes! Dla niego nie było nic świętego! Oczywiście, z wyjątkiem tego, co jest rzeczywiście święte: mądrości, prawdy, cnoty. “Nie odkryłbym niczego gdy­bym pozostał na ziemi i rozważał od dołu rzeczy, które są w górze, bowiem ziemia przez swą siłę odciąga od siebie soki mózgu. To samo dzieje się z rzeżuchą”. I Sokrates zaczął się śmiać.

Wyciągnął przed siebie ręce i przyglądał się im uważnie: krótkie palce, grube, potężne przeguby. Tak, to jego ręce. To jego zwykłe ręce, które tak dobrze służyły mu przez całe życie - kiedy, jak ojciec, zajmował się murarką, kiedy walczył w wojnach swego miasta, kiedy ćwiczył w gimnazjum. Lecz teraz, kiedy przyłożył je do twarzy, nie czuł nic. Tu powinien być podbródek, tu czoło, tak, szeroki, spłaszczony nos, szerokie usta; lecz nie było nic. Dotykał powietrza. Mógł przeło­żyć dłoń przez miejsce, w którym powinna być jego twarz. Mógł przyłożyć dłoń do dłoni, zacisnąć je z całej mocy - i nie czuł nic.

To rzeczywiście dziwne miejsce - pomyślał.

Może jest to miejsce czystych form, o którym tak lubił spekulować młody Platon - miejsce, gdzie wszystko jest doskonałe i nic nie jest całkiem rzeczywiste. Chmury wokół mnie są idealne, nie realne. Idę po idealnym powietrzu. Sam jestem idealnym Sokratesem, wyzwolonym z mego niekształtnego, zwykłego ciała. Czy to możliwe? Cóż, może. Przystanął na chwilę rozważając tę możliwość. Przyszła do niego myśl, że może jest to życie po życiu i jeśli tak, to może spotkać któregoś z bogów, jeśli - po pierwsze - byli tu jacyś bogowie, i jeśli zdoła ich znaleźć. Chciałbym spotkać bogów, pomyślał. Być może mieliby ochotę na rozmowę. Atena rozmawiałaby ze mną o mądrości, lub Hermes o szybkości, lub Ares o naturze odwagi, lub Zeus o... nooo, o wszystkim, o czym chciałby rozmawiać.

Oczywiście - im wydałbym się najnędzniejszym głupcem, ale to dobrze -każdy, kto spodziewa się rozmawiać z bogami, jakby były im równy, jest głupcem. Ja nie mam złudzeń. Jeśli bogowie w ogóle istnieją, z pewnością przewyższają mnie ogromnie pod każdym względem, bo inaczej dlaczego ludzie uważaliby ich za bogów? Oczywiście, miał poważne wątpliwości czy bogowie w ogóle istnieją. Lecz jeśli tak, rozsądnym przypuszczeniem było, że znajdują się w miejscu takim jak to.

Spojrzał w górę. Niebo lśniło jaskrawym, złotym światłem. Odetchnął głęboko, uśmiechnął się i ruszył przez wełnistą nicość tego powietrznego świata by przeko­nać się, czy zdoła odnaleźć bogów.

- Co teraz myślisz? - zapytał Tanner. - Ciągle pesymista? - Za wcześnie przesądzać - odparł chmurny Richardson.

- Wygląda jak Sokrates, prawda?

- To najłatwiejsze. Mamy mnóstwo opisów Sokratesa pochodzących od ludzi, którzy go znali: szeroki, płaski nos, łysa głowa, szerokie usta, krótka szyja. Typowa twarz Sokratesa, którą rozpoznają wszyscy, tak jak rozpoznają Sherlocka Holmesa czy Don Kichota. Więc takim go stworzyliśmy. To niczego nie przesą­dza. Czy jest Sokratesem dowiemy się po tym, co się dzieje w jego głowie.

- Wydawał się spokojny i w dobrym humorze, kiedy sobie tam wędrował. Tak powinien wyglądać filozof.

- Pizarro sprawiał wrażenie dokładnie takiego samego filozofa, kiedy wywoła­liśmy go w zbiorniku.

- Pizarro może być dokładnie takim samym filozofem. Żaden z nich nie należy do ludzi, którzy ulegliby panice, znajdując się w jakimś tajemniczym miejscu -stwierdził Tanner.

Pesymizm Richardsona zaczął działać mu na nerwy. Sprawiał wrażenie, jakby zmienili się na miejsca; teraz Richardson nie był pewny zasięgu i mocy własnego programu a on zmierzał przebojem ku rzeczom większym i wspanialszym.

Richardson stwierdził ponuro:

- Jestem ciągle mocno sceptyczny. Wypróbowaliśmy nowe filtry paralaksyczne, to prawda. Ale obawiam się, że możemy spotkać te same problemy, które Francuzi mieli z Don Kichotem, a my- z Holmesem, Mojżeszem i Cezarem. Dane są zbyt zanieczyszczone przez mit i fantazję. Sokrates, który tu się nam pojawił jest zarówno prawdziwy, jak fikcyjny; być może wyłącznie fikcyjny. Z tego, co wiem, to Plato wymyślił o nim wszystko tak, jak Conan Doyle wymyślił Sherlocka Homlesa. I obawiam się, że dostaniemy coś z drugiej ręki, coś bez życia, coś pozbawionego właściwej iskry inteligencji, której szukamy.

- Lecz nowe filtry...

- Być może, być może. Tanner uparcie potrząsał głową.

- Holmes i Don Kichot to fikcja i tylko fikcja. Istnieją tylko w jednym wymia­rze, skonstruowani dla nas przez ich twórców. Przebijasz się przez zakłócenia spowodowane przez późniejszych czytelników ł komentatorów i to, co znajdujesz na dnie to tylko sztuczna postać. Sporo Sokratesa Platon mógł wymyśleć dla swych własnych celów, lecz sporo nie wymyślił. Sokrates istniał naprawdę. Rze­czywiście był aktywny jako obywatel Aten V wieku. Wzmianki o nim znajdujemy w wielu książkach jego współczesnych, nie tylko w dialogach Platona. To nam daje paralaksę, której szukasz, prawda - obserwujemy go więcej niż z jednego punktu widzenia?

- Być może tak. Może nie. Z Mojżeszem nie doszliśmy do niczego. Czy to fikcyjna postać?

- Kto wie? Możesz się posiłkować wyłącznie Biblią. I tonami komentarzy biblijnych, nie wiadomo ile wartych; Najwyraźniej niewiele.

- A Cezar? Nie próbuj mi tłumaczyć, że Cezara nie było - powiedział Richard­son. - Lecz wszystko, co o nim wiemy najwyraźniej zanieczyszczone jest przez mit. Kiedy go zsyntetyzowaliśmy otrzymaliśmy karykaturę i nie muszę ci przypo­mina, jak szybko nawet to zmieniło się w czysty bełkot.

- Nieistotne - stwierdził Tanner. - Cezar to początkowa faza projektu. Teraz o wiele lepiej wiesz, co robisz. Myślę, że ci się uda.

Głęboki pesymizm Richardsona - zdecydował Tanner - musi być mechani­zmem obronnym, stworzonym dla uodpornienia przeciw możliwości nowej klęski. W końcu Sokrates to nie był wymysł Richardsona. I po raz pierwszy użył nowych metod wzmacniania programu paralaksycznego, ostatniego dodatku do procesu.

Tanner spojrzał na Richardsona. Richardson milczał.

- Dalej - powiedział Tanner. - Przywołaj Pizarra i pozwól im pogadać. Wtedy zobaczymy, jakiego to Sokratesa tu stworzyłeś. Jeszcze raz, w dali poruszyło się powietrze - mały, ciemny wir na perłowym horyzoncie, plama, skaza na lśniącej bieli. Przybywa kolejny demon, pomyślał Pizarro. A może to ten sam, co przedtem, Amerykanin, ten, który lubił pokazywać się jako twarz o krótkich włosach i bez brody.

Lecz, gdy postać się zbliżyła, Pizarro zobaczył, że to ktoś inny, niewysoki i potężny, o szerokich ramionach i wypukłej piersi, niemal łysy, z gęstą, rozczo­chraną brodą. Ktoś wyjątkowo brzydki z tymi wypukłymi oczami, płaskim nosem o szerokich, ruchliwych nozdrzach i szyją tak krótką, że zbyt wielka głowa wydawała się wyrastać wprost z korpusu, ubrany wyłącznie w cienką, poszarpaną, brązową szatę. Nogi miał bose.

- Hej, ty - krzyknął-Pizarro. - Ty! Demonie! Czy ty też jesteś Amerykaninem, demonie?

- Przepraszam? Czy powiedziałeś Ateńczykiem?

- Powiedziałem Amerykaninem. Ten poprzedni był Amerykaninem. Czy ty też przybywasz stamtąd, demonie? Ameryka? Wzruszenie ramion.

- Nie, chyba nie. Pochodzę z Aten. - W oczach demona tlił się dziwny, kpiący płomyk.

- Grek? Demon jest Grekiem? ,

- Pochodzę z Aten - powtórzył brzydal. - Nazywam się Sokrates, syn Sofroniusza. Nie mogę ci powiedzieć, co to Grek, więc być może jestem nim lecz raczej nie, chyba, że Grekiem nazywasz człowieka z Aten.

Mówił powoli, z wysiłkiem, jak ktoś niesłychanie głupi. Pizarro spotykał już ludzi mówiących w ten sposób i wiedział z doświadczenia, że z reguły nie są tak głupi, na jakich pozują. Poczuł, jak rodzi się w nim ostrożność.

- I nie jestem demonem, tylko zwykłym człowiekiem, bardzo zwykłym, co z pewnością zauważyłeś. Pizarro żachnął się.

- Lubisz igrać ze słowami, prawda?

- To nienajgorsza zabawa, przyjacielu - powiedział nowoprzybyły, założył obie ręce za plecy najzupełniej zwykłym gestem i stał spokojnie, uśmiechając się, patrząc w przestrzeń, kołysząc się na piętach tam i z powrotem.

- No i co? - zapytał Tanner. - Mamy tu Sokratesa, czy nie? Powiedziałbym, że to oryginał.

Richardson spojrzał w górę i skinął głową. Sprawiał wrażenie, jakby mu ulżyło i jednocześnie był zakłopotany.

- Muszę stwierdzić, że na razie jest nieźle. Wydaje się rzeczywisty i prawdziwy.

- Tak.

- Być może rzeczywiście rozpracowaliśmy problem zanieczyszczenie informa­cji, który zrujnował niektóre wcześniejsze symulacje. Nie ma żadnej degradacji sygnału, co się nam już zdarzało.

- To dopiero ktoś, nie? - powiedział Tanner. - Podoba mi się, jak tak podszedł wprost do Pizarra bez najmniejszej niepewności. Zupełnie się go nie boi.

- A czego miałby się bać?

- A ty byś się nie bał? Gdybyś maszerował przez nie wiadomo jakie, niesamo­wite miejsce, nie wiedząc gdzie jesteś ani jak się tu dostałeś i nagle zobaczyłbyś takiego groźnego sukinsyna jak Pizarro, stojącego przed tobą w pełnej zbroi i z mieczem... - Tanner potrząsnął głową. - No, może nie. W końcu to Sokrates, a Sokrates nie był się niczego oprócz nudy.

- A Pizarro to tylko symulacja. Nic oprócz programu.

- Cały czas mi to powtarzasz. Ale Sokrates o tym nie wie.

- Prawda - przytaknął Richardson. Przez chwilę wydawał się pogrążony w myślach. - Być może to jednak ryzyko.

- Co?

- Jeśli nasz Sokrates jest chociaż trochę taki, jak u Platona, a z pewnością powinien być, to może być prawdziwą zarazą. Pizarro nie musi kochać jego słownych gierek. Jeśli nie będzie w nastroju do zabawy to przypuszczam, że istnieje teoretyczna możliwość, że odpowie jakimś agresywnym ruchem.

To zaskoczyło Tannera, który obrócił się i powiedział:

- Czy próbujesz mi powiedzieć, że może on w jakiś sposób skrzywdzić Sokra­tesa?

- Kto wie? - odparł Richardson. - W rzeczywistym świecie jeden program z pewnością może zmiażdżyć inny. Wszyscy poruszamy się po nieznanym gruncie, Harry. Włączając w to ludzi w zbiorniku.

Wysoki siwy mężczyzna powiedział krzywiąc się:

- Mówisz mi, że jesteś Ateńczykiem, lecz nie Grekiem. Jak mam to rozumieć? Chyba mógłbym spytać o to Pedra de Candia, który jest Grekiem, lecz nie Ateńczykiem. Ale jego tu nie ma. Może jesteś po prostu głupcem, co? Albo sądzisz, że ja nim jestem.

- Nie mam pojęcia kim jesteś. Czy możliwe, byś był bogiem?

- Bogiem?

- Tak - powiedział Sokrates. Przyglądał się spokojnie rozmówcy. Twarz miał surową, wzrok zimny. - Być może jesteś Aresem. Sprawiasz wrażenie groźnego wojownika i masz na sobie zbroję, lecz nie taką, jaką kiedykolwiek widziałem. To miejsce jest tak dziwne, że z pewnością może być siedzibą bogów i przypuszczam, że możesz mieć na sobie zbroję boga. Jeśli jesteś Aresem, pozdrawiam cię z szacunkiem ci należnym. Jestem Sokrates Ateńczyk, syn murarza.

- Gadasz głupstwa. Nie słyszałem o twoim Aresie.

- Przecież to bóg wojny! Wszyscy o tym wiedzą. Oczywiście z wyjątkiem barbarzyńców. Czy więc jesteś barbarzyńcą? Muszę powiedzieć, że mówisz jak barbarzyńca - aleja też mówię jak barbarzyńca, a mówiłem językiem Hellady całe życie. Rzeczywiście, mnóstwo tu tajemnic.

- Masz znów swój problem językowy - powiedział Tanner. - Czy nie potrafisz nawet odtworzyć klasycznej greki? Czy może rozmawiają ze sobą po hiszpańsku?

- Pizarro myśli, że rozmawiają po hiszpańsku. Sokrates myśli, że rozmawiają po grecku. A greka jest oczywiście językiem martwym. Nie wiemy, jak mówiono jakimkolwiek językiem przed wprowadzeniem zapisu dźwiękowego. Możemy się tylko domyślać.

-To czy nie...

- Ciii - powiedział Richardson. Mówił Pizarro:

- Mogę być bastardem, ale nie jestem barbarzyńcą, przyjacielu, więc miarkuj swój język. I nie wolno ci już bluźnić.

- Wybacz jeśli bluźniłem. To niewinność. Powiedz mi, gdzie pobłądziłem, a więcej tego nie uczynię.

- To, co mówiłeś o bogach - to szaleństwo. O tym, że jestem bogiem. Spodzie­wałem się, że może tak mówić poganin, ale nie Grek. Lecz być może jesteś pogańskim rodzajem Greka i nie można cię za to winić. To poganie wszędzie widzą bogów. Czy przypominam ci Boga? Jestem Francisco Pizarro z Trujillo w Estremadurze, syn słynnego żołnierza Gonzalo Pizarro, pułkownika piechoty, który służył w wojnach Gonzala z Kordoby, nazywanego przez ludzi Wielkim Kapitanem. Sam walczyłem w kilku wojnach.

- A więc nie jesteś bogiem, lecz zwykłym żołnierzem? To dobrze. Jak też byłem żołnierzem. Czuję się swobodniej w towarzystwie żołnierzy niż w towarzy­stwie bogów, myślę, że tak jest z większością ludzi.

- Żołnierzem? Ty? - Pizarro uśmiechnął się. Ten nędzny, zwykły, mały czło­wieczek, bardziej zszargany niż którykolwiek z ceniących się chłopców stajen­nych, miałby być żołnierzem? - W jakich wojnach?

- W wojnach Aten. Walczyłem w Potydei, kiedy Koryntczycy sprawiali nam kłopoty i nie płacili należnej daniny. Było tam bardzo zimno a nudne oblężenie ciągnęło się długo, ale wypełniliśmy nasz obowiązek. Walczyłem znów kilka lat później pod Delium przeciw Beotyjczykom. Naszym dowódcą był wtedy Laches, ale wyprawa nie powiodła się i zrobiliśmy, co mogliśmy walcząc w odwrocie. A później - mówił Sokrates - kiedy Brasidas był w Amfipolis i posłał Kleona, żeby go wyparł, ja...

- Dosyć - Pizarro niecierpliwie machnął ręką. - Nie znam tych wojen. -Ochotnik, niewątpliwie wysoki rangą. - Nor przypuszczam, że w takim razie jest to miejsce, do którego wysyłają martwych żołnierzy.

- Czyżbyśmy byli martwi?

- Od dawna: Jest tu król Alfonso i papież Pius, nie uwierzyłbyś w ich numery.

Pius XVI - tak chyba powiedział ten demon. I Amerykanin powiedział też, że jest rok 2130. Ostatni rok, który pamiętam, to 1539. A co z tobą?

Ten, który nazywał się Sokratesem, jeszcze raz wzruszył ramionami.

- W Atenach używamy innej miary czasu. Lecz powiedzmy, dla dobra dyskusji, że umarliśmy. Myślę, że to bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę, jakie wrażenie sprawia to miejsce i jakie lekkie jest moje ciało. Więc umarliśmy i to jest życie po życiu. Zastanawiam się, czy w to miejsce wysyłają ludzi cnotliwych, czy też niecnotliwych? Czy też może po śmierci wszyscy idą w to samo miejsce, niezależnie czy są cnotliwi, czy nie? Co sądzisz?

- Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem - odparł Pizarro.

- Cóż, czy w swym życiu byłeś cnotliwy, czy nić?

- Masz na myśli, czy grzeszyłem?

- Tak, możemy użyć tego słowa.

- Chce wiedzieć, czy grzeszyłem? - Pizarro był zdumiony. - Pyta, czy-byłem grzesznikiem? Czy prowadziłem cnotliwe życie? A co to go obchodzi?

- Zrób mi przyjemność - powiedział Sokrates. - A jeśli wolisz, to dla dobra dyskusji pozwól mi zadać kilka małych pytań...

- A więc zaczyna się - powiedział Tanner. - Widzisz? Naprawdę tego dokona­łeś. Sokrates wciąga go w dialog.

Richardsonowi płonęły oczy.

- Tak. Jakie to cudowne, Harry.

- Sokrates załatwi go w dyskusji.

- Nie jestem tego taki pewien - powiedział Richardson.

- Oddawałem oko za oko - mówił Pizarro. - Kiedy otrzymałem ranę, sam raniłem. W tym nie ma grzechu, to tylko zdrowy rozsądek. Mężczyzna robi to, co konieczne by przetrwać i bronić swego miejsca w świecie. Czasami mogłem zapomnieć o dniu świętym, lub użyć imienia bożego nadaremno - to chyba grzechy? Ksiądz Vincente zawsze karcił mnie za tego rodzaju rzeczy - ale czy robi to ze mnie grzesznika? Odprawiałem pokutę, a ja nie różnię się niczym od innych ludzi, więc dlaczego trzeba traktować mnie szczególnie surowo? Co? Bóg uczynił mnie, kim jestem. Uczynił mnie na swój obraz. I wierzę w Jego Syna.

- Więc jesteś cnotliwym człowiekiem?

- W każdym razie nie jestem grzesznikiem. Mówiłem ci już, że kiedy zgrzeszy­łem, odprawiałem pokutę a to przecież tak, jakbym wcale nie zgrzeszył.

- Rzeczywiście - stwierdził Sokrates. - jesteś więc cnotliwym człowiekiem a ja trafiłem w dobre miejsce. Lecz chcę mieć całkowitą pewność. Powiedz mi jeszcze raz: czy sumienie masz całkowicie czyste?

- A kim ty jesteś? Spowiednikiem?

- Tylko ignorantem szukającym oświecenia. Którego możesz mi udzielić, biorąc ze mną udział w tych poszukiwaniach. Jeśli trafiłem w miejsce ludzie

cnotliwych, to kiedy żyłem, sam musiałem być cnotliwy. A więc ulżyj mej głowie i objaśnij mnie, czy na twej duszy ciąży jakiś uczynek, którego żałujesz. Pizarro poruszył się niespokojnie.

- No... - powiedział. - Zabiłem króla.

- Złego władcę? Wroga twego miasta?

- Nie. Był dobry i łagodny.

- A więc masz czego żałować. Z pewnością grzechem jest zabić mądrego króla.

- Lecz to był poganin.

- Kto?

- Wyparł się Boga?

- Wyparł się swego boga? - zapytał Sokrates. - Więc może zabicie go nie było takim złem?

- Nie, wyparł się mojego Boga. Wolał swojego. A więc był poganinem. I wszyscy jego ludzie byli poganami, ponieważ szli jego drogą. Ryzykowali wiecz­nym potępieniem, ponieważ poszli za nim. Poświęciłem go dla duszy jego ludu. Zabiłem go z miłości Boga.

- Lecz czy nie powiedziałeś, że wszyscy bogowie są odbiciem jednego Boga? Pizarro zastanowił się nad tym.

- Przypuszczam, że w jakiejś Mierze to prawda.

- A czy służba Bogu nie jest dziełem bożym?

- Jak może być czymkolwiek innym, Sokratesie?

- A czy nie powiedziałbyś, że ten, kto wiernie służy swemu Bogu zgodnie z naukami tego Boga, uczestniczy w dziele bożym? Pizarro zmarszczył brwi i powiedział:

- No... jeśli stawiasz sprawę w ten sposób... tak...

- Wiec sądzę, że król, którego zabiłeś był człowiekiem bożym i zabijając go zgrzeszyłeś przeciw Bogu.

-Zaraz, zaraz...!

- Pomyśl tylko: służąc swemu bogu król musiał także służyć twemu, bowiem każdy służący bogu służy prawdziwemu Bogu, który obejmuje wszystkich wa­szych wyobrażonych bogów.

- Nie - powiedział ponuro Pizarro.- Jak on mógł służyć Bogu? Nie wiedział nic o Jezusie. Nie rozumiała Trójcy Świętej. Kiedy ksiądz dał mu Biblię, rzucił ją na ziemię z pogardą. Był poganinem, Sokratesie. Tak, jak i ty. W ogóle nic nie wiesz o tych sprawach, jeśli myślisz, że Atahualpa był człowiekiem bożym. Lub jeśli myślisz, że skłonisz mnie, żebym ja tak myślał.

- Rzeczywiście, wiem w ogóle bardzo niewiele. Lecz to ty powiedziałeś, że był to mądry i łagodny człowiek.

- Na swój pogański sposób.

-I był dobrym królem dla swego ludu?

- Tak mi się wydawało. Kraj kwitł, kiedy ich odkryłem.

- A jednak nie był człowiekiem bożym?

- Mówiłem ci. Nigdy nie przyjmował sakramentów i w rzeczywistości odrzucał je z pogardą aż do chwili śmierci, kiedy przyjął chrzest. Lecz wtedy wydano na niego wyrok śmierci i było już zbyt późno, by coś mogło mu pomóc.

- Chrzest? Powiedz mi, co to jest, Pizarro?

- Sakrament.

- A sakrament to...?

- Święty rytuał. Prowadzony przy pomocy wody święconej, przez księdza. Włącza człowieka do Świętej Matki Kościoła i przynosi wybaczenie grzechów, poprzednich i obecnych i daje człowiekowi dar Ducha Świętego.

- Musisz mi kiedyś opowiedzieć więcej o tych sprawach. Więc uczyniłeś tego dobrego króla człowiekiem bożym chrzcząc go? A potem go zabiłeś?

- Tak.

- Lecz był człowiekiem bożym, kiedy go zabiłeś. A więc zabicie go było grzechem.

- Musiał umrzeć, Sokratesie.

- A to czemu? - zapytał Ateńczyk.

- Sokrates załatwi go lada chwila - powiedział Tanner. - Uważaj.

- Uważam. Ale nikt tu nikogo nie załatwi - odparł Richardson. - Mają zupełnie inne systemy wartości.

-Zobaczysz.

-Czyżby? Pizarro mówił:

- Już ci tłumaczyłem, dlaczego musiał umrzeć. Dlatego, że jego ludzie naślado­wali cokolwiek robił. Więc modlili się do słońca, bo powiedział im, że słońce jest bogiem. Ich dusze poszłyby do piekła, gdybyśmy pozwolili sprawom rozwijać się w ten sposób.

- Lecz jeśli naśladowali go we wszystkim - mówił Sokrates - to z pewnością naśladowaliby go także we chrzcie, i staliby się ludźmi bożymi, i w ten sposób dokonali tego, co zadowoliłoby ciebie i twojego Boga! Czy nie mam racji?

- Nie! - Pizarro wplótł palce w brodę.

- A dlaczego tak myślisz?

- Ponieważ król zgodził się na chrzest dopiero po tym, kiedy skazaliśmy go na śmierć. Stał nam na drodze, rozumiesz? Był przeszkodą dla naszej potęgi! Więc musieliśmy się go pozbyć! Z własnej, wolnej woli nigdy nie poprowadziłby swych ludzi do prawdy. To dlatego musieliśmy go zabić. Ale nie chcieliśmy zabić jego duszy z jego ciałem, więc powiedzieliśmy mu: “Słuchaj, Atahualpa, zamierzamy skazać cię na śmierć, lecz jeśli pozwolisz się ochrzcić, udusimy cię szybko, a jeśli nie to spalimy cię żywcem i będziesz umierał długo”. Więc oczywiście zgodził się na chrzest i udusiliśmy go. Nikt tu nie miał żadnego wyboru, prawda? Musiał umrzeć. Ciągle nie wierzył w prawdziwą wiarę i wszyscy o tym wiedzieliśmy. W sercu był ciągle takim samym wielkim poganinem. Ale mimo wszystko umarł jako chrześcijanin.

- Jako co?

- Chrześcijanin. Chrześcijanin! Ten, kto wierzy w Syna Bożego.

- Syna Bożego? - w głosie Sokratesa brzmiało zaskoczenie. - A Czy chrześci­janie wierzą także w Boga, czy tylko w jego syna?

- Jakimże jesteś głupcem!

- Temu nie zaprzeczę.

- Istnieje Bóg Ojciec, Syn Boży i jest też Duch Święty. :

- Ach! A więc w którego wierzył twój Atahualpa, kiedy zbliżał się do niego kat?

- W żadnego.

- A jednak umarł jako chrześcijanin? Nie wierząc w żadnego z twoich trzech bogów? Jak to możliwe?

- Przez chrzest - mówił Pizarro z rosnącym gniewem. - Jakie to ma znaczenie,^ w co wierzył? Ksiądz spryskał go wodą! Ksiądz wypowiedział słowa! Jeśli odpo­wiednio dokona się obrzędu, dusza zostaje zbawiona niezależnie od tego, co człowiek myśli i w co wierzy! Jakże inaczej mógłbyś ochrzcić dziecko? Dziecko niczego nie rozumie i w nic nie wierzy - a jednak staje się chrześcijaninem dzięki wodzie!

- Wiele z tego jest dla mnie tajemnicą - powiedział Sokrates. - Ale widzę, że uważasz króla, którego zabiłeś, za człowieka bożego i za człowieka mądrego, ponieważ został obmyty wodą wymaganą przez twoich bogów, a więc zabiłeś dobrego króla, który z powodu chrztu żyje teraz na łonie twych bogów. Co wydaje mi się niegodziwe, a więc to nie może być miejsce, do którego trafiają po śmierci ludzie cnotliwi, więc musi być tak, że ja też nie jestem cnotliwy - albo nie zrozumiałem niczego z tego miejsca ani z tego, dlaczego tu jesteśmy.

- Niech cię diabli, chcesz mnie doprowadzić do szaleństwa? - wrzasnął Pizar­ro, sięgając ręką do boku. Wyciągnął miecz i wymachiwał nim z wściekłością. -Zamknij gębę, albo cię poćwiartuję!

- Ocho!,- powiedział Tanner. - To tyle jeśli chodzi o dialektykę.

- Nie miałem najmniejszego zamiaru cię zdenerwować, przyjacielu - powie­dział Sokrates łagodnie. - Chcę się tylko czegoś nauczyć.

- Jesteś głupcem!

- To oczywiście prawda, co przyznałem już kilka razy. Cóż, jeśli zamierzasz, uderzyć mnie mieczem, zrób to. Tylko nie myśl, że coś przez to osiągniesz.

- Niech cię diabli - mruknął Pizarro. Spojrzał na miecz i potrząsnął głową. -Nie. To do niczego nie doprowadzi, prawda? Ostrze przejdzie przez ciebie jak

przez powietrze. Lecz ty, tylko stałbyś w miejscu i pozwolił się przeciąć na pół, nawet nie mrugnąwszy okiem, prawda? Prawda? - Potrząsnął głową. - A jednak nie jesteś głupcem. Spierasz się jak najcwańszy ksiądz, nikogo takiego jeszcze nie spotkałem.

- W rzeczywistości jestem głupcem - powiedział Sokrates. - Nie wiem niemal nic. Lecz bezustannie walczę, by zrozumieć coś ze świata, albo przynajmniej zrozumieć siebie.

Pizarro spojrzał na niego gniewnie.

- Nie - powiedział. - Nie kupię tej twojej fałszywej dumy. Ja też wiem sporo o ludziach, stary człowieku. Rozumiem twoją grę.

- A co to za gra, Pizarro?

- Potrafię dostrzec twoją arogancję. Widzę, że sądzisz, że jesteś najmędrszym człowiekiem na świecie i że twoją misją jest wędrować po świecie, ucząc bied­nych, wymachujących mieczami głupców, takich jak ja. I że pozujesz na durnia by ich rozbroić nim ich poniżysz.

- Jeden zero dla Pizarra - stwierdził Richardson. - Jasne, nie daje się nabierać na sztuczki Sokratesa.

- Może czytał Platona - podsunął Tanner.- Był analfabetą.

- Wtedy, tak. A teraz?

- Niewinny - powiedział Richardson. - On stosuje tylko chłopski spryt i ty doskonale o tym wiesz.

- Nie mówiłem serio - przyznał Tanner. Pochylił się, patrząc w holotank. -Boże, jakie to zdumiewające, słuchać jak tak rozmawiają. Wydają się całkowicie rzeczywiści.

- Bo są - powiedział Richardson.

- Nie, Pizarro, wcale nie jestem mędrcem. Jestem głupcem, ale może nie największym głupcem na świecie.

- Myślisz, że jesteś mądrzejszy ode mnie, prawda?

- Skąd mogę to wiedzieć? Powiedz mi, jaki jesteś mądry.

- Wystarczająco, by zacząć życie jako bastard i świniarczyk, a skończyć je jako generał-kapitan Peru.

- Ach, więc musisz być bardzo mądry.

- Tak. Tak sądzę.

- A jednak zabiłeś mądrego króla, który nie był wystarczająco mądry by czcić Boga w sposób, który uznałeś za najlepszy. Czy to było takie mądre, Pizarro? Jak to przyjęli jego ludzie, kiedy dowiedzieli się, że ich król został zabity?

- Powstali przeciw nam. Zniszczyli swe własne świątynie i pałace, schowali przed nami swe złoto i srebro, spalili mosty i walczyli z nami zawzięcie.

- Być może użyłbyś go lepiej, gdybyś go nie zabił, nie sądzisz?

- Na dłuższą metę i tak ich podbiliśmy i uczyniliśmy chrześcijanami. A t zamierzaliśmy zrobić.

- Lecz to samo moglibyście osiągnąć mądrzejszym sposobem?

- Być może - zgodził się opornie Pizarro. - A jednak osiągnęliśmy cel. To najważniejsze, prawda? Osiągnęliśmy to, co zamierzaliśmy osiągnąć. Jeśli b lepszy sposób, to dobrze. Aniołowie robią wszystko najlepiej. Nie jesteśmy aniołami, lecz osiągnęliśmy to, co zamierzaliśmy więc nich ci będzie, Sokratesie, nieć , ci będzie.

- Uznałbym to za remis - powiedział Tanner.

- Zgoda.

- Grają wspaniałą grę.

- Zastanawiam się, kogo jeszcze moglibyśmy w niej wykorzystać.

- A ja się zastanawiam, jak moglibyśmy użyć ich do czegoś więcej niż gra - powiedział Tanner.

- Pozwól, że opowiem ci pewną historię — powiedział Sokrates. — Wyrocznia delfijska powiedziała kiedyś mojemu przyjacielowi: “Nie ma człowieka mędrsze go od Sokratesa”, ale bardzo w to wątpiłem i martwiło mnie, że wyrocznia powiedziała coś, o czym wiedziałem, jak jest dalekie od prawdy. Więc zdecydo­wałem, że poszukam człowieka, który jest mędrszy ode mnie. W Atenach był polityk słynny ze swej mądrości; poszedłem do niego i zapytałem go o wiele rzeczy. Kiedy przez pewien czas posłuchałem jego odpowiedzi, doszedłem do wniosku, że chociaż wielu ludzi i - co najważniejsze - on sam sądzi, że jest mądry to jednak nie jest mądry. Tylko wyobraża sobie, że jest mądry. Więc zrozumiałem, że muszę być mądrzejszy od niego. Żaden z nas nie wiedział tego, co naprawdę warto wiedzieć, ale on nie wiedział nic i myślał, że wie podczas gdy ja zarówno nic nie wiedziałem jak i wiedziałem, że nic nie wiem. Więc przynajmniej w jednej sprawie byłem od niego mądrzejszy - nie myślałem, że wiem, kiedy nie wiedzia­łem.

- Czy chciałeś ze mnie zakpić, Sokratesie?

- Czuję do ciebie tylko najwyższy szacunek, przyjacielu Pizarro. Lecz pozwól mi skończyć. Poszedłem do innych mądrych ludzi lecz oni też, chociaż pewni swej mądrości, nie potrafili udzielić mi jednej jasnej odpowiedzi. Ci, którzy cieszyli się opinią najmędrszych, sprawiali wrażenie najgłupszych. Poszedłem do wielkich poetów i tragików. W ich dziełach była mądrość, bowiem natchnęli ich bogowie, ale to nie uczyniło ich mądrymi, chociaż oni myśleli inaczej. Poszedłem do murarzy, garncarzy innych rzemieślników. Byli mądrzy w tym, co robili, lecz większość z nich wydawała się myśleć, że czyni ich to mądrymi we wszystkim, co nie Okazywało się prawdą. Więc szukałem dalej. I nie udało mi się znaleźć nikogo, kto byłby prawdziwie mądry. Więc może wyrocznia miała rację: chociaż jestem prawdziwym ignorantem, nie ma człowieka mędrszego ode mnie. Lecz wyrocznie

często mają rację w sposób, który nie jest zbyt praktyczny i sądzę, że powiedziała tylko, że nie ma człowieka mądrego, że mądrość zarezerwowana jest dla bogów. Co na to powiesz, Pizarro.

- Powiem, że jesteś głupcem i w dodatku bardzo szpetnym.

- Mówisz prawdę. A więc mimo wszystko jesteś człowiekiem mądrym. I uczciwym.

- Powiedziałeś, uczciwym? Nie uważam się za człowieka uczciwego. Uczci­wość to zabawa dla głupców. Kiedy tylko zaszła konieczność kłamałem. Oszuki­wałem. Łamałem dane słowo. Zwróć uwagę, nie jestem z tego dumny. Po prostu musisz to robić, żeby utrzymać się na świecie. Myślisz, że chciałem być świniarzem do końca życia? Chciałem złota, Sokratesie! Chciałem mieć władzę nad ludźmi! Chciałem sławy!

- Otrzymałeś to wszystko?

- Otrzymałem to wszystko.

- Czy dało ci to zadowolenie, Pizarro?

Pizarro patrzył na Sokratesa przez dłuższą chwilę. Potem zacisnął usta. Splunął.

- Nie miało żadnej wartości.

- Sądzisz, że nie miało żadnej wartości?

- Ani odrobiny. Nie mam co do tego najmniejszych złudzeń. Ale i tak lepiej było mieć to wszystko niż tego nie mieć. Na dłuższą metę nic nie ma żadnego sensu, starcze. Na dłuższą metę wszyscy jesteśmy martwi, człowiek uczciwy i złoczyńca, król i głupiec. Życie jest oszustwem. Mówi się nam, że mamy walczyć, że mamy podbijać, że mamy zyskiwać - i po co? Po co? Żeby puszyć się przez kilka lat. A później odbiera się nam wszystko, jakbyśmy nigdy tego nie mieli. Mówię: oszustwo. - Pizarro zamilkł. Spojrzał na swe dłonie, jakby ich nigdy nie widział. - Czy powiedziałem to wszystko przed chwilą? Czy mówiłem szczerze? - Roześmiał się. - Tak, chyba byłem szczery. Ale - tylko życie jest rzeczywiste i chcesz go mieć tyle, ile tylko możesz. Co oznacza złoto, potęgę i władzę.

- Które miałeś. I których najwyraźniej już nie masz. Gdzie teraz jesteśmy, przyjacielu Pizarro?

- Chciałbym wiedzieć.

- Ja też - stwierdził trzeźwo Sokrates.

- Jest prawdziwy - powiedział Richardson. - Obaj są prawdziwi. Wyelimino­waliśmy usterki systemu i osiągnęliśmy coś wspaniałego. Będzie to miało znacze­nie nie tylko dla uczonych - sądzę, że będzie też wspaniała rozrywka.

- Czymś znacznie większym - powiedział Tanner dziwnym głosem.

- Co masz na Myśli?

- Jeszcze nie jestem pewien. Ale z pewnością coś wielkiego. Coś wpadło mi do głowy zaledwie kilka minut temu i jeszcze nie nabrało kształtu. Ale mogłoby zmienić cały ten cholerny świat.

Richardson sprawiał wrażenie zaskoczonego i zdumionego.

- O czym ty do diabła mówisz, Harry?

- Może o nowym sposobie rozstrzygania dyskusji politycznych. Co byś powie­dział o czymś w rodzaju pojedynku między dwoma narodami? Powiedzmy, na wzór średniowiecznego turnieju. A obie strony używają wojowników, których dla nich zsymulujemy - największych umysłów w historii, walczących ze sobą... -potrząsnął głową. - Coś takiego. Wiem, że trzeba to dokładnie rozpracować. Ale rysuje się sporo możliwości.

- Średniowieczny turniej - walka zbroja przy użyciu symulacji? To masz na myśli?

- Walka słowna. Przecież nie rzeczywisty turniej, na miłość boską!

- Nie wiem, jak... - zaczął Richardson.

- Ja też nie. Jeszcze nie. Szkoda, że w ogóle o tym powiedziałem.

- Ale...

- Później, Lew. Później. Niech jeszcze trochę o tym pomyślę.

- Nie masz pojęcia, co to za miejsce? - zapytał Pizarro.

- Najmniejszego. Ale jestem najzupełniej pewien, że to nie ten świat, w którym kiedyś mieszkaliśmy. A więc, czy umarliśmy? Jak możemy to stwierdzić? Spra­wiasz na mnie wrażenie żywego.

- Ty na mnie też.

- A jednak myślę, że żyjemy jakimś innym rodzajem życia. Tak, podaj mi rękę, czy czujesz moją dłoń w swojej?

- Nie. Niczego nie czuję.

- Ja też. A jednak widzę nasze zaciśnięte dłonie. Dwóch starych mężczyzn stojących na chmurze ściska się za rękę - Sokrates roześmiał się. - Jakim strasz­nym łotrem jesteś, Pizarro!

- Tak, oczywiście. Ale wiesz co, Sokratesie? Ty też. Gadatliwy, stary łotr. Podobasz mi się. Chwilami doprowadzałeś mnie do szału tym swoim gadaniem, ale też mnie rozbawiłeś. Naprawdę byłeś żołnierzem?

- Kiedy wymagało tego ode mnie moje miasto, tak.

- Muszę powiedzieć, że jak na żołnierza jesteś cholernie niewinny. Nie wiesz nic o mechanizmach świata. Ale przypuszczam, że mógłbym cię nauczyć tego i owego.

- Nauczysz mnie?

- Z przyjemnością - powiedział Pizarro.

- Będę twoim dłużnikiem.

- Weź Atahualpę. Jak mam sprawić byś zrozumiał, dlaczego musiałem go zabić? Nas nie było nawet dwustu, a ich dwadzieścia cztery miliony i jego słowo było prawem i kiedy odszedł nie mieli nikogo, kto by im rozkazywał. Więc oczywiście musieliśmy się go pozbyć, jeśli chcieliśmy ich podbić. Więc zrobili­śmy to i wygraliśmy.

- Jakie to proste w twoich ustach!

- Bo to było takie proste. Słuchaj, starcze, on musiał umrzeć prędzej czy później, prawda? W ten sposób uczyniliśmy jego śmierć użyteczną: dla Boga, dla Kościoła, dla Hiszpanii. I dla Francisco Pizarra. Czy potrafisz to zrozumieć?

- Chyba tak - powiedział Sokrates. - Lecz czy sądzisz, że zrozumiał to król Atahualpa?

- Każdy król zrozumiałby coś takiego.

-Więc powinien zabić cię w chwili, w której postawiłeś stopę na jego ziemi. ;- Chyba, że Bóg chciał, byśmy ich podbili i dał mu to do zrozumienia. Tak. Tak, to właśnie musiało się zdarzyć.

- Może on jest gdzieś tutaj i będziemy mogli go zapytać - powiedział Sokrates. Oczy Pizarra rozbłysły.

- Matko Boga, tak! Doskonały pomysł! A jeśli nie zrozumiał, to co! Spróbuję mu wszystko wytłumaczyć. Może ty mi pomożesz? Wiesz, jak mówić, jak spra­wiać, by słowa tańczyły. Co o tym sądzisz? Pomożesz mi?

- Jeśli go spotkamy, chciałbym z nim porozmawiać - powiedział Sokrates. -Oczywiście chciałbym wiedzieć, czy zgadza się z tobą na temat przydatności swojej śmierci z twych rąk.

- Uśmiechnięty Pizarro stwierdził:

- Przewrotny jesteś! Ale lubię cię. Bardzo cię lubię. Chodź. Poszukamy Atahualpy.









Babel’s Children

Clive Barker Wyścig

Przełożył

Krzysztof Sokołowski


Czemu właściwie Vanessa nie była w stanie oprzeć się nieoznaczonej drodze; drodze, która prowadziła jeden Bóg wie gdzie? Przecież entuzjazm, z jakim wędrowała w nieznane, wystarczająco często pakował ją w kłopoty. Samotna noc w Alpach, która omal nie skończyła się fatalnie, zdarzenie w Marrakeszu, niemal uwieńczone gwałtem, wypad z uczniem połykacza noży w dżunglę dolnego Man­hattanu... A jednak mimo tego, czego powinno nauczyć ją gorzkie doświadczenie, gdy tylko miała wybór między drogą oznaczoną i nieoznaczoną zawsze, bez najmniejszych wątpliwości, wybierała tę ostatnią.

Na przykład tu. Droga prowadząca zakosami ku wybrzeżu Kithnos; cóż może zdarzyć się na tej drodze oprócz nudnej jazdy wśród niskich krzaczków? Oprócz spotkania z przygodną kozą i pięknego widoku na błękitne Morze Egejskie? Taki sam widok miała z hotelu nad Zatoką Merikha i nawet nie musiała wstawać z łóżka. Lecz wszystkie drogi wychodzące z tego skrzyżowania były tak jasno oznaczone; jedna prowadziła do Luthra z jego zrujnowanym weneckim fortem, a druga do Driopis. Nie odwiedziła do tej pory żadnej z tych wiosek; słyszała, że obie są czarujące, lecz sam fakt, że na znakach były ich nazwy, sprawił, iż nie stanowiły dla niej żadnej pokusy. A ta, chociaż mogła prowadzić - i w rzeczywi­stości najprawdopodobniej prowadziła - nigdzie, to przynajmniej było to nie nazwane nigdzie. Niezłe referencje. A więc, napędzana czystą perwersją, Vanessa skręciła właśnie w nią.

Krajobraz po obu stronach drogi (która szybko stawała się ścieżką) w najle­pszym razie nie wyróżniał się niczym. Nie było tu nawet kóz, których się podświadomie spodziewała, lecz nędzna roślinność prawdopodobnie nie zapewniała im odpowiedniej diety. Ta wyspa nie była rajem. Nie przypominała Santorini z jej malowniczym wulkanem lub Mykonos, Sodomy, Cykladów, z przytulnymi plaża­mi i jeszcze przytulniejszymi hotelikami. Tu nic nie przyciągało turystów. Nieco upraszczając, właśnie to przyciągnęło Vanessę; znalazła się bardzo daleko od tłumów, a dzięki tej drodze niewątpliwie oddali się od nich jeszcze bardziej.

Krzyk, który dobiegł do niej ze wzgórka, z pewnością nie został wydany po to, by go zignorować. Był to krzyk czystego strachu, który skutecznie zagłuszył-stuki' w silniku jej wynajętego samochodu. Vanessa zatrzymała gruchot i przekręciła kluczyk w stacyjce. Po chwili znów usłyszała krzyk, po nim strzał, przerwę i drugi strzał. Bez zastanowienia otworzyła drzwi i wyszła na drogę. Powietrze przepeł­niał zapach lilii i dzikiego tymianku, wewnątrz samochodu całkowicie stłumiony zapachem benzyny. Odetchnęła głęboko; w tym momencie padł trzeci strzał i tymi razem dostrzegła postać - zbyt daleko by mogła ją rozpoznać, nawet gdyby był to jej mąż - wspinającą się na grzbiet jednego z pagórków i zaraz znikającą w dolince. Trzy lub cztery uderzenia serca później pojawili się ścigający. Padł kolejny strzał; Vanessa z wielką ulgą zauważyła jednak, że strzelano w powietrze a nie do uciekiniera. Próbowano go zatrzymać, nie zabić. Ścigających także nie sposób było rozpoznać. Jedynym - i bardzo groźnym - szczegółem widocznym z tej odległości były powiewające czarne szaty, otulające ich od stóp do głów.

Vanessa oparła się o samochód niepewna, czy powinna wskoczyć do środka, czy spróbować dowiedzieć się co oznacza ta zabawa w chowanego. Huk strzałów nie brzmiał szczególnie przyjaźnie, lecz czy wystarczy jej siły woli, by oprzeć się ta fascynującej tajemnicy? Ludzie w czerni znikli jak ten, który przed nimi uciekał; dziewczyna wlepiła wzrok w miejsce, w którym ich dostrzegła i ruszyła przed siebie, pochylając się i kryjąc głowę jak tylko się dało.

W tak jednostajnym terenie trudno było ocenić odległość, jeden piaszczysty pagórek do złudzenia przypominał następny. Brnęła pomiędzy niewysokimi wzgórkami przez pełne dziesięć minut nim nabrała całkowitej pewności, że omi­nęła miejsce w którym zginęli i uciekinier, i pogoń - a w międzyczasie zgubiła się całkowicie wśród porośniętych rzadką trawą pagórków. Krzyki i strzały dawni umilkły. Słyszała tylko skrzek mew i zdyszaną dyskusję kłębiących się wokół jej stóp cykad.

- Cholera! Dlaczego właściwie bez przerwy robię coś takiego?

Wybrała największe wzgórze w okolicy i ruszyła na szczyt. Nogi grzęzły jej w piaszczystej ziemi. Chciała sprawdzić, czy z góry zobaczy ścieżkę lub chociażby morze. Gdyby udało się jej zlokalizować klify wiedziałaby mniej więcej, w którym miejscu zostawiła samochód i mogłaby pójść w tym kierunku wiedząc, że prędzej czy później dojdzie do ścieżki. Lecz pagórek nie dorastał do jej wymagań; ze szczytu dostrzegła wyłącznie, jak bardzo jest samotna. We wszystkie strony ciągnęły się podobne do siebie wzniesienia, wygrzewające boki w zachodzącym słońcu.

Zdesperowana, polizała palec i podniosła rękę zakładając, że wiatr najpra­wdopodobniej wieje od morza i nawet na tej niepewnej podstawie można oprzeć umysłową kartografię. Wiatru prawie nie było, ale-nie miała innej wskazówki, więc ruszyła w- stronę, w której spodziewała się znaleźć ścieżkę.

Po pięciu coraz bardziej denerwujących minutach, które spędziła włażąc na pagórki i złażąc z pagórków, znalazła się twarzą w twarz nie z samochodem, lecz z zespołem białych budynków, z którego wyróżniała się przysadzista wieża i, jak w koszarach, wysoki mur; obserwując teren z góry wcale go przedtem nie zauwa­żyła. Natychmiast uświadomiła sobie, że uciekinier i jego trzej wielbiciele, dopra­wdy przesadnie manifestujący przywiązanie, pochodzili właśnie stąd; biorąc pod uwagę tę mądrość, lepiej byłoby chyba zachować dystans. Lecz jeśli nikt nie wskaże jej drogi, może się przecież błąkać w nieskończoność po tej pustyni i nigdy nie trafić do samochodu, prawda4 A poza tym budynki sprawiały wrażenie od­świeżającej bezpretensjonalności. Znad jasnych ścian prześwitywały nawet liście świadczące o tym, że wewnątrz znajduje się być może mały ogród, w którym mogłaby znaleźć choćby skrawek cienia. Vanessa odwróciła się i ruszyła tam.

Do bramy z kutego żelaza dotarła kompletnie wyczerpana. Dopiero na widok miejsca gwarantującego względną wygodę zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest zmęczona, wędrówka przez niskie wzgórza spowodowała, że uda u łydki drżały jej tak, że nie mogła unieść ciężaru ciała.

Skrzydło wielkiej bramy stało otworem. Weszła do środka. Wewnętrzny dzie­dziniec był brukowany i upstrzony odchodami gołębi; winni tego stanu rzeczy siedzieli na drzewach mirtu i gruchali jej na powitanie. Z dziedzińca kilka krytych korytarzy prowadziło do prawdziwego labiryntu budynków. Z perwersją, na którą przeżyta dopiero co przygoda nie miała żadnego wpływu, wybrała ten najmniej obiecujący, który wyprowadził ją na słońce i do przepełnionej żywicznym zapa­chem alejki z ustawionymi po obu stronach prostymi ławkami, a po przeciwnej stronie na mały, zamknięty dziedziniec. Słońce oświetlało jedną z jego ścian, a na ścianie, w niszy, stał posąg Maryi Dziewicy trzymającej na ręku swego osławio­nego syna, wznoszącego dwa palce w geście błogosławieństwa. Dopiero teraz, na widok posągu, Vanessa ułożyła sobie w głowie wszystkie elementy łamigłówki: sekretna lokalizacja, cisza, prostota dziedzińców i korytarzy... to z pewnością coś w rodzaju klasztoru!

Od szesnastego roku życia była ateistką i przez następne ćwierć wieku z rzadka przekraczała próg kościoła. Teraz, mając czterdzieści jeden lat, nie liczyła już na nawrócenie, więc poczuła się podwójnie nie na miejscu. Ale przecież nie szukała tu azylu, prawda? Tylko informacji o tym, jak dotrzeć do ścieżki. Zapyta i ruszy w drogę.

Kiedy tak szła po oświetlonych promieniami słońca kamiennych płytach, do­znała tego dziwnego uczucia; z podwójną siłą uświadomiła sobie, że istnieje. Uczucie to pojawiło się zawsze wraz ze świadomością, że ktoś ją szpieguje. Pożycie z Ronaldem wyostrzyło tę zdolność w szósty zmysł. Jego szalona za­zdrość, która zaledwie trzy miesiące temu zakończyła małżeństwo, doprowadziła do tego, że wypracował techniki szpiegowskie godne MI i CIA. Czuła, że obser­wuje ją niejedna, lecz wiele par oczu. Chociaż zerkała w wąskie okna wychodzące na dziedziniec i w jednym z nich dostrzegła nawet ruch, nikt nie wysilił się, by ją zawołać. Być może mnichów obowiązywała tu reguła milczenia, i to tak ściśle, że będzie musiała porozumiewać się z nimi językiem migowym? Cóż, niech i tak będzie.

Gdzieś, za plecami, usłyszała tupot biegnących stóp; było ich kilkanaście i zbliżały się. A z dziedzińca zabrzmiał huk zamykanej bramy. Z jakiegoś powodu serce Vanessy przyśpieszyło gwałtownie, co wcale nie uszczęśliwiło krwiobiegu; zaskoczony zaatakował jej twarz. Zmęczone nogi znów zaczęły drżeć.

Obróciła się twarzą w stronę niewidocznych lecz szybko przebierających noga­mi biegaczy i dostrzegła, jak kamienna twarz Dziewicy obraca się o ułamek milimetra. Jej niebieskie oczy niewątpliwie śledziły ją, gdy szła przez dziedziniec, a teraz obserwowały jak wraca. Vanessę wmurowało w ziemię. Lepiej nie uciekać, pomyślała, kiedy Matka Boska depcze ci po piętach. Zresztą z ucieczki i tak nic by jej nie przyszło, bowiem w tej właśnie chwili z cienia krużganka wyłoniły się trzy zakonnice w rozwianych habitach. Tylko brody i trzymane w rękach lśniące karabiny psuły znakomite wrażenie, jakie sprawiały te święte, poślubione Chrystusowi panny. Być może roześmiałaby się nawet z zaskoczenia, gdyby nie lufy karabinów, które nagle wycelowały wprost w jej serce.

Nikt nie próbował jej niczego wyjaśniać, ale przecież w miejscu zasiedlonymi przez uzbrojonych mężczyzn przebranych za siostry zakonne zdrowy rozsądek: musiał być równie rzadki, jak perła na pustyni.

Trzy zakonnice wyprowadziły jaz dziedzińca i przeszukały, bez osłonek, jakby właśnie zrównała z ziemią Watykan. Nawet nie próbowała protestować; skierowa­ne w nią lufy nie drgnęły i w tej sytuacji posłuszeństwo wydawało się najlepszymi wyjściem.

Po zakończeniu poszukiwań jedna z sióstr kazała się jej ubrać i wszystkie razem odprowadziły ją do małego pokoiku, po czym przekręcono klucz w zamku. Po małej chwili któraś zakonnica miłosiernie przyniosła jej butelkę znośnej retsiny i by uzupełnić katalog idiotyzmów, najlepszą pizzę, jaką Vanessa kiedykolwiek jadła, oczywiście nie licząc Chicago. Zagubiona w Krainie Cudów Alicja ni mogłaby zdumieć się bardziej.

- Być może rzeczywiście popełniliśmy błąd - przyznał niechętnie mężczyzna wywoskowanych wąsikach po kilkunastu godzinach przesłuchania. Vanessie bardzo ulżyło gdy stwierdziła, że nie ma zamiaru udawać siostry przełożonej, choć tak dziwnie przebierał swych żołnierzy. Jego gabinet - jeśli można go było tak nazwać - umeblowany był oszczędnie, a jedyny wyzywający element dekoracyjny stanowiła ludzka czaszka pozbawiona dolnej szczęki, stojąca na stole i wpatrująca się martwo w fotel dla klientów. Mężczyzna wyglądał znacznie lepiej, miał wspa­niale zawiązany krawat i spodnie wyprasowane w kant ostry i śmiercionośny jak brzytwa. Vanessie wydawało się, że spod jego ostrożnego angielskiego przegląda cień akcentu. Francuskiego? Niemieckiego? Dopiero gdy mężczyzna wyciągnął z szuflady biurka czekoladę zdecydowała, że musi być Szwajcarem. Szwajcar twier­dził, że nazywa się pan Klein.

- Błąd? - powtórzyła. - Do jasnej cholery, oczywiście, że popełniono błąd!

- Zlokalizowaliśmy samochód. Dzwoniliśmy do hotelu. Jak na razie zwery­fikowaliśmy pani opowieść.

- Ja nie łżę! - Vanessa zaszła już z panem Kleinem poza granicę grzeczności, mimo prób przekupienia jej słodyczami. Choć nie miała zegarka przypuszczała, że musi już być późna noc; maleńki pokoik, umieszczony w podziemiach kompleksu i pozbawiony okien, czynił zgadywankę niemal niemożliwą. Czas wyznaczali tylko pan Klein i jego niedożywiony Numer Drugi i tylko oni koncentrowali na sobie resztki jej uwagi.

-Cóż, jestem zadowolona, że jesteście zadowoleni. Czy teraz mogę już wrócić do hotelu? Jestem zmordowana. Klein potrząsnął głową.

- Nie. Obawiam się, że to niemożliwe.

Vanessa wstała szybko, tak gwałtownie, że na podłogę runęło z hukiem prze­wrócone krzesło. W sekundę później otwarły się drzwi i stanęła w nich brodata siostrzyczka z wycelowanym pistoletem.

- Wszystko w porządku, Stanisławie - zamruczał ciepło pan Klein. - Pani Japę nie poderżnęła mi jeszcze gardła.

- Siostra Stanisław wycofała się, zamykając za sobą drzwi.

- Dlaczego? - pojawienie się strażnika rozproszyło jakoś gniew Vanessy. Dlaczego, co? - zapytał pan Klein.

- Dlaczego zakonnice?

Klein westchnął ciężko i położył dłoń na ekspresie, który przyniesiono mu całą godzinę temu; sprawdzał, czy kawa jest jeszcze ciepła. Nalał sobie pół filiżanki i dopiero wtedy odpowiedział:

- Moim prywatnym zdaniem większość z tych sztuczek jest całkowicie zbędna, pani Japę, i ma pani moje osobiste słowo, że dopilnuję by zwolniono panią najszybciej, jak to jest po ludzku możliwe. Na razie błagam o cierpliwość. Proszę myśleć o tym jak o grze. - Twarz wydłużyła mu się odrobinę. - Oni lubią gry.

-Kto?

Klein zmarszczył brwi.

-To bez znaczenia - powiedział. - Im mniej pani wie, tym mniej będzie pani musiała zapomnieć na nasze życzenie. Vanessa rzuciła czaszce złe spojrzenie.

- To wszystko nie ma sensu - powiedziała.

- I nie powinno - odparł pan Klein. Przerwał, by łyknąć letniej kawy. -Popełniła pani pożałowania godny błąd pojawiając się tutaj, pani Japę. I my popełniliśmy błąd, pozwalając pani tu wejść. Zazwyczaj bronimy się przed intru­zami znacznie skuteczniej. Ale złapała nas pani z opuszczoną gardą... - nie zorientowaliśmy się, kiedy...

- Proszę pana - stwierdziła Vanessa - nie wiem, o co tu chodzi. I nie chcę wiedzieć. Chcę tylko, żebyście pozwolili mi wyjechać i w spokoju dokończyć wakacji. - Sądząc z wyrazu twarzy jej sędziego, prośby te nie trafiły na razie na podatny grunt. - Czy to zbyt wiele? Nic nie zrobiłam. Nic nie widziałam. W czym problem?

Pan Klein wstał.

- Problem? - powtórzył cicho, sam do siebie. - A teraz i pytanie. Nie próbował na nie odpowiedzieć. Zawołał po prostu: Stanisław! Drzwi otwarły się i stanęła w nich zakonnica.

- Proszę, odprowadź panią Japę do jej celi.

- Złożę protest w ambasadzie! - krzyknęła Vanessa, czując nowy przy gniewu.-Mam swoje prawa! .

- Proszę - poprosił pan Klein, sprawiając wrażenie urażonego. - Krzyk niczym nam nie pomoże.

Zakonnica złapała Vanessę za ramię.

- Idziemy? - zapytała grzecznie.

- A czy mam wybór? - spytała z kolei Vanessa.

- Nie.

Tajemnica farsy, dowiedziała się kiedyś Vanessa od szwagra, który był aktorem, polega na tym, że należy ją grać śmiertelnie serio. Nie ma w niej miejsca na znaczące spojrzenia rzucane na galerię i sygnalizujące dowcipne zamysły autora, i na sceny tak przedziwne, by podmywały zaufanie w realność sztuki. Sądząc według tych trudnych kryteriów, otaczali ją prawdziwi zawodowcy, umie­jący - mimo habitów, zakonnych kwefów i szpiegujących Dziewic Maryj - grać tak, jakby w tej szokującej sytuacji nie było nic niezwykłego. Próbowała jak mogła, lecz nie potrafiła obnażyć ich blefu; nie krzywili ust w uśmiechu, niczym nie dali do zrozumienia, że odczuwają niezwykłość sytuacji. Najwyraźniej ona sama nie miała najmniejszego talentu koniecznego do odgrywania tego rodzaju komedii. Im szybciej pojmą swój błąd i uwolnią się od jej towarzystwa, ty będzie szczęśliwsza.

Spała nieźle, w czym pomogło jej pół butelki whisky, którą ktoś domyślnie zostawił w jej pokoju. Vanessa nieczęsto piła tak dużo i tak szybko, i kiedy wczesnym świtem obudziło ją lekkie pukanie do drzwi, głowę miała spuchniętą jej język sprawiał wrażenie zamszowej rękawiczki. Nie od razu zorientowała się gdzie jest; a w międzyczasie pukanie powtórzyło się i ktoś z zewnątrz otworzy judasza w drzwiach. Pojawiła się w nim napięta twarz, twarz starego człowieka brodą jak grzyb i dzikimi oczami.

- Pani Japę - syknął ten ktoś - Pani Japę! Czy możemy pogadać?

Vanessa przemierzyła pokój, doszła do drzwi i zerknęła przez judasza. Oddech mężczyzny składał się z dwóch części starego ouzo na jedną część świeżego powietrza. Powstrzymało ją to przed przytuleniem twarzy do judasza, choć starzec] gestykulował gwałtownie.

- Kim pan jest? - zapytała Vanessa, powodowana nie tylko kobiecą ciekawo­ścią; opalona na kolor skóry twarz tego człowieka wydawała się jej znajoma. Mężczyzna zerknął w górę i zaraz opuścił wzrok.

- Wielbicielem - odparł.

- Czy ja pana znam? Mężczyzna potrząsnął głową.

- Jest pani o wiele za młoda - powiedział. - Aleja znam panią. Widziałem j pani tu wchodzi. Chciałem panią ostrzec, ale zabrakło mi czasu.

- Czy pan też jest tu więźniem?

- W pewnym sensie. Proszę... czy pani widziała Floyda?

- Kogo?

- On... uciekł. Przedwczoraj.

- Ach... - czuła, że udało się jej nawlec na nitkę kilka rozsypanych pereł. - To Floyda ścigali?

- Tak... Widzi pani, jemu udało się wymknąć. Ścigali go... te tępaki... i zostawili otwartą bramę. Ostatnio kwestie bezpieczeństwa wyglądają tu po prostu strasznie - mężczyzna wydawał się autentycznie oburzony. - Nie to, żebym nie był szczęśliwy, bo pani się tu znalazła. - W jego oczach Vanessa zauważyła coś w rodzaju rozpaczy; smutek, którego, jej zdaniem, próbował nie ujawniać. - Słysze­liśmy strzały - powiedział. - Nie dorwali go, prawda?

- Chyba nie. Nic nie widziałam. Chciałam sprawdzić. Ale nie dostrzegłam ani śladu...

- Ach! - twarz mężczyzny rozjaśniła się. - Więc może mu się udało?

Vanessa domyśliła się już, że ta rozmowa może być pułapką; jej prześladowcy podstawili staruszka zapewniając sobie jeszcze jeden sposób na wyciśnięcie z niej wszystkich informacji. Lecz instynkt mówił jej coś innego. Ten człowiek patrzył na nią z takim uczuciem... a jego twarz, przypominająca twarz cyrkowego klowna, z pewnością nie służyła ukrywaniu emocji. Na dobre lub na złe zaufała mu. Prawdę mówiąc, nie miała wyboru.

- Niech pan mi pomoże się wydostać. Muszę się wydostać! Mężczyzna sprawiał wrażenie załamanego.

- Już? - zapytał. - Przecież pani dopiero co tu przyszła.

- Nie jestem złodziejką. Nie lubię siedzieć w zamknięciu. Mężczyzna skinął głową.

- Oczywiście, że nie - przytaknął, po cichu upominając się za swe samolubstwo. - Przepraszam. Tylko, że piękna kobieta... - umilkł i zaczął z innego końca. - Nigdy nie radziłem sobie dobrze ze słowami.

- Czy jest pan pewien, że pana nie znam? - próbowała się dopytać Vanessa. -Mam wrażenie, jakbym gdzieś widziała pańską twarz.

- Doprawdy? To bardzo miło z pani strony. Widzi pani, my wszyscy myśleli­śmy, że dawno nas tu zapomniano.

- My?

- Zgarnięto nas tak dawno temu. Wielu dopiero zaczynało prace. To dlatego Floyd uciekał. Chciał te kilka ostatnich miesięcy poświęcić na uczciwe badania. Ja też bym tego chciał. - Mężczyzna przerwał te melancholijne rozważania i powró­cił do zadanego mu pytania. - Nazywam się Harvey Gomm, profesor Harvey Gomm. Chociaż ostatnio jakoś zapominam, że byłem profesorem czegokolwiek.

Gomm. Szczególne nazwisko; przypominało jej coś, ale na razie nie mogła sobie uświadomić, co.

- Nie pamięta pani, prawda?

Żałowała, że nie może skłamać, ale kłamstwo mogło odstręczyć mężczyznę, jedynego normalnego człowieka, którego tu spotkała, bardziej niż prawda, która brzmiała:

- Nie... chociaż... gdyby mi pan podpowiedział?

- Nie mogę przeciągać rozmowy, pani Japę.

- Proszę mi mówić Vanessa.

- Czy mogę? - twarz starca rozjaśniła się z radości, że tak wspaniale go potraktowano. - Vanessa?

- Pomoże mi pan?

- Jak tylko mogę - odpowiedział mężczyzna. - Lecz jeśli spotka mnie pani w towarzystwie... i -...to nigdy sienie widzieliśmy.

- Właśnie. Au revoir. - Mężczyzna zamknął judasza. Słyszała jego kroki oddalające się korytarzem. Kiedy, w kilka minut później, pojawił się jej strażnik, sympatyczny twardziel imieniem Guillemot, przynosząc tacę z herbatą, Vanessa , uśmiechała się serdecznie i szeroko.

Gwałtowny wybuch uczuć, którym dała wyraz wczoraj, najwyraźniej na coś się przydał. Tego ranka, po śniadaniu, zgłosił się do niej pan Klein z krótką informa­cją, że wolno jej będzie wyjść na świeże powietrze (w granicach kompleksu i w towarzystwie Guillemota) i cieszyć się słońcem. Dano jej także nowe ubranie -nieco przy duże, lecz i tak powitane z wdzięcznością jako szansa na pozbycie się przepoconego stroju, noszonego już przez ponad dwadzieścia cztery godziny. To ostatnie ustępstwo było jednak czymś w rodzaju kukułczego jaja. Czysta bielizna sprawiła jej sporo przyjemności lecz sam fakt, że jej ją dostarczono oznaczał, że pan Klein nie przewiduje szybkiego zwolnienia więźnia.

Próbowała obliczyć jak długo może potrwać nim tępawy właściciel hoteliku, w którym mieszkała, zauważy, że klientka nie wraca; a jeśli zauważy - myślała - to co zrobi? Być może już zawiadomił władze, być może władze znajdą samochód i wytropią ją w tej dziwnej fortecy. Ta ostatnia nadzieja zgasła tego samego ranka, podczas przechadzki dla zdrowia. Samochód stał wewnątrz, pod drzewami waw­rzynu, i - sądząc z obfitych śladów gołębich odchodów - sprowadzono go tu już wczoraj. Jej prześladowcy nie byli idiotami. Być może będzie musiała czekać, aż zaniepokoi się o nią ktoś w Anglii i zacznie jej szukać; a w międzyczasie pewnie przyjdzie jej umrzeć z nudów.

Inni najwyraźniej znaleźli rozrywki, powstrzymujące ich przed przekroczeniem granicy szaleństwa. Kiedy tak Vanessa wędrowała sobie alejkami wraz z Guillemontem, z pobliskiego dziedzińca wyraźnie słyszała głosy, jeden z nich niewątpli­wie Gomma, hałaśliwe i podniecone.

- Co się tam dzieje?

- Grają - odpowiedział Guillemont.

- Możemy pójść i zobaczyć? - zapytała go niedbale.

- Nie.

- Lubię gry.

- Doprawdy? - zdziwił się Guillemont. - To może kiedyś zagramy, co? Nie takiej odpowiedzi oczekiwała, lecz naciskając mogła wzbudzić niepotrzeb­ne podejrzenia.

- Czemu nie? - zdobywając zaufanie tego człowieka mogła tylko wygrać.

- Poker?

- Nigdy nie grałam.

- Nauczę cię - powiedział. Ten pomysł najwyraźniej sprawił mu przyjemność. Sądząc z tych okrzyków, wyrażających najwyraźniej zachętę a później stopniowo cichnących, odbywało tam coś w rodzaju wyścigów. Guillemont zauważył, jak słucha.

- Żaby - powiedział. - Wyścig żab.

- Właśnie się zastanawiałam.

Guillemont przyjrzał się jej niemal z sympatią i stwierdził:

- Lepiej się nie zastanawiać.

Wbrew tej radzie, raz zwróciwszy uwagę na dochodzące z dziedzińca krzyki, nie potrafiła już o nich zapomnieć. Hałas słychać było całe popołud­nie, raz ciszej, raz głośniej. Czasami rozlegały się wybuchy śmiechu, równie często gwałtowne kłótnie. Gomm i jego przyjaciele byli jak dzieci; kłócili się o coś tak nieważnego jak wyścig żab. Lecz, biorąc pod uwagę brak bardziej pożywnych dla wyobraźni zajęć, czy mogła się im dziwić? Kiedy - wieczo­rem tego samego dnia - w drzwiach pojawiła się twarz Gomma, pierwsze jej słowa brzmiały:

- Słyszałam was dziś rano, na jednym z dziedzińców. I po południu też. Brzmiało tak, jakbyście się doskonale bawili.

- Ach, gry! - odpowiedział Gomm. - Mieliśmy ciężki dzień. Mnóstwo spraw do załatwienia.

- A czy nie mógłbyś przekonać ich, żeby pozwolili mi się do was dołączyć? Zaczynam się strasznie nudzić!

- Biedna Vanessa! Szkoda, że nie mogę ci pomóc. To praktycznie niemożliwe. Akurat teraz jesteśmy strasznie zapracowani, a bez Floyda...

Przepracowani, pomyślała, wyścigami żab? Nie chcąc nikogo obrażać, nie wyraziła jednak głośno swych wątpliwości.

- O co tu chodzi? - zapytała. - Nie jesteście kryminalistami, prawda?: Gomm sprawiał wrażenie rozgniewanego.

- Kryminalistami?

- Przepraszam...

- Nie, rozumiem pani wątpliwości. Przypuszczam, że to może się wydawać dziwne... że tak nas tu zamknęli. Ale nie, nie jesteśmy kryminalistami.

- To o co chodzi? Co to za wielki sekret?

Gomm zaczerpnął głęboko powietrza i odpowiedział:

- Jeśli powiem wszystko, czy pomoże nam pani się stąd wydostać? Jak? Pani samochód. Stoi przy bramie.

- Tak, widziałam go.

- Jeśli się do niego dostaniemy, wywiezie nas pani?

- Ilu was jest?

- Czworo. Ja, Ireniya, Mottershead i Goldberg. No, i oczywiście Floyd jest gdzieś tam, w pobliżu, ale on musi sam się o siebie troszczyć, prawda?

- To mały samochód - stwierdziła Vanessa ostrzegawczym tonem.

- My wszyscy też jesteśmy mali - odbił piłkę Gomm. - Z wiekiem człowiek się kurczy, wie pani, jak suszony owoc. A my jesteśmy starzy. Razem z Floydem mieliśmy trzysta dziewięćdziesiąt osiem lat. Gorycz życia - westchnął - ...i żaden z nas nie zmądrzał.

Na podwórku, pod oknem pokoju Vanessy, rozległy się nagle krzyki. Gomm znikł na chwilę, pojawił się, ryknął: - Znaleźli go. Mój Boże, znaleźli go i uciekł.

Vanessa podeszła do okna i wyjrzała na dwór. Widziała tylko mały kawałek podwórka, a po tym kawałku zakonnice ganiały w pośpiechu tam i sam. W samym środku szaleństwa tkwiła mała figurka - bez wątpienia zbieg Floyd we własne osobie - wyrywająca się dwóm strażnikom. Dni i noce spędzone w głuszy i dzicz} nie wyszły mu na dobre; pomarszczoną twarz miał brudną, od nadmiaru słońca skóra złaziła mu z łysiny. Vanessa usłyszała przebijający się przez ten cały hałas znajomy głos i na scenę wkroczył pan Klein. Podszedł do Floyda i zaczął mu bezlitośnie wymyślać. Rozumiała z tego nie więcej niż jedno słowo na dziesięć lecz widziała, jak ta brutalna chłosta słowna raptownie doprowadziła starego człowieka do łez. Odwróciła się od okna modląc się cicho i żarliwie by pan Klein udławił się następnym kawałkiem czekolady.

Jak na razie spędzony w fortecy czas zaowocował zdumiewającą różnorodno­ścią doświadczeń. Niektóre z nich były bardzo przyjemne: uśmiech Gomma, pizza, odgłosy rozgrywanych na dziedzińcu wyścigów. A inne: przesłuchanie, wymysły których właśnie wysłuchała, nieznośne. I ciągle nie potrafiła zrozumieć, jaki sens miało to więzienie, dlaczego trzymano w nim tylko pięć osób (sześć, wliczając ją) i dlaczego wszyscy byli tacy starzy, skurczeni ze starości, jak to ujął Gomm. Lecz po tym, jak Klein upokorzył Floyda nabrała pewności, że żadna, nawet najciekawsza tajemnica nie powstrzyma jej w próbie udzielenie pomocy Gommowi.

Ale tego wieczora profesor się nie pojawił, co mocno ją rozczarowało. Być może ujęcie Floyda zaowocowało zaostrzeniem dyscypliny, przypuszczała, choć jeśli tak, to ta zasada najwyraźniej nie stosowała się do niej. O niej praktycznie zapomniano. Guillemont przynosił jej wprawdzie jedzenie i picie, ale nie został, jak obiecywał, by uczyć ją gry w pokera, i nikt nie wyprowadzał jej już na świeże powietrze. Pozostawiona sama sobie w maleńkim pokoiku, pozbawiona jakiejkol­wiek rozrywki oprócz liczenia palców u stóp, Vanessa niemal od razu stała się apatyczna i leniwa. .

Właśnie przesypiała wczesne popołudnie, gdy coś uderzyło w ścianę budynku, od zewnątrz, przy framudze. Vanessa wstała i akurat przechodziła przez pokój sprawdzić skąd pochodził dźwięk, kiedy jakiś przedmiot wpadł przez okno i z donośnym stukiem wylądował na podłodze. Chciała zobaczyć nadawcę, ale już nie zdążyła.

Paczuszka składała się z klucza owiniętego w krótki liścik. “Vanesso” - napisał ktoś. “Bądź gotowa. Twój in saecula saeculorum H.G.”

Niezbyt silna w łacinie, Vanessa mogła tylko mieć nadzieję, że te ostatnie słowa były dowodem uczucia a nie instrukcją. Włożyła klucz w zamek drzwi. Pasował. Z pewnością Gomm nie pragnął jednak, by użyła go teraz. Miała czekać na sygnał. Napisał przecież: “bądź gotowa”. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Taka pokusa: drzwi otwarte, wolne przejście korytarzem wprost w słońce. Łatwo zapomnieć o Gommie i innych, i próbować wydostać się na wolność. Lecz H.G. z pewnością sporo ryzykował zdobywając klucz. Coś mu była winna.

Teraz już nie miała ochoty na drzemkę. Za każdym razem, gdy z krużganków dobiegał ją odgłos kroków, gdy słyszała jakiś okrzyk na podwórzu, podrywała się na równe nogi gotowa do akcji. Lecz Gomm nie dał znaku życia. Popołudnie przeszło w wieczór. Guillemont pojawił się przynosząc jej na kolację kolejną pizzę i butelkę Coca-coli, i nim zdążyła się zorientować zapadła noc. Minął następny dzień.

Być może pojawią się pod osłoną nocy, myślała, ale się nie pojawili. Wzeszedł księżyc, uśmiechając się kretyńsko swymi morzami, a Gomm i obiecany przez niego exodus nie zmaterializowali się w żadnej formie. Vanessa zaczęła podejrze­wać najgorsze: że odkryto ich plan i że wszystkich za to ukarzą. Jeśli tak, to czy pan Klein prędzej czy później nie odkryje, że i ona brała w tym udział? A choć był on minimalny, jaką karę obmyśli zaś ów łakomczuch? Gdzieś po północy Vanessa doszła do wniosku, że siedzenie w miejscu i czekanie, aż spadnie miecz, to zupełnie nie w jej stylu i że najmądrzej będzie zrobić to, co zrobił Floyd: spróbo­wać ucieczki.

Wydostała się z celi, zamknęła za sobą drzwi i przemknęła krużgankami starając się cały czas trzymać w cieniu. Ani śladu ludzi - lecz pamiętała czujną Madonnę, która już raz ją szpiegowała. W miejscu takim jak to niczemu nie wolno zaufać. Poruszając się jak najciszej i mając szczęście po swojej stronie znalazła w końcu dziedziniec, na którym Floyd stanął twarzą w twarz z Kleinem. Zatrzymała się próbując dojść, który korytarz prowadzi do wyjścia, chmury zakryły jednak księżyc i w ciemności jej żałosne poczucie kierunku zanikło zupełnie. Ufając szczęściu, które sprawiło, że dotarła niezauważona tak daleko, wybrała na chybił trafił jeden z korytarzy. Wijąc się i skręcając raz w lewo, raz w prawo, korytarz ten wyprowadził ją w końcu na kolejny dziedziniec, większy od poprzedniego. Lekki wiatr poruszał liście dwóch splecionych ze sobą drzew wawrzynu wyrastających z jego środka, cykady obsiadły mury i stroiły się do nocnego koncertu. Piękny i spokojny był ten dziedziniec, miał jednak jedną wadę: nie dostrzegła żadnej drogi, która prowadziłaby stąd na wolność. Vanessa już miała wrócić drogą, którą przyszła, gdy nagle rozwiały się chmury i księżyc zalał go swym blaskiem od ściany do ściany.

Oprócz drzew wawrzynu i ich cieni Vanessa nie dostrzegła niczego, lecz cień padł na skomplikowany wzór zdobiący posadzkę. Wpatrzyła się weń, zbyt zacie­kawiona by odejść, choć wzór ten nie miał dla niej na razie żadnego sensu. Był tym, czym się wydawał, po prostu dekoracją. Przeszła wzdłuż jego krawędzi, starając się dostrzec w nim jakiś sens. Nagle domyśliła się, że ogląda go do góry - nogami. Przeszła na drugi koniec dziedzińca i wzór stał się całkiem jasny. Patrzyła na mapę świata, tak szczegółową, że przedstawiono na niej nawet najmniejszą wysepkę. Wszystkie wielkie miasta były wyczerpująco opisane, a oceany i konty­nenty pocięto południkami, równoleżnikami i mnóstwem innych oznaczeń. Cho­ciaż nie potrafiła domyślić się sensu wielu z nich było dla niej jasne, że mają coś wspólnego z polityką: wody terytorialne, strefy sporne, kwestionowane przez którąś ze stron granice. Wiele z nich kilkakrotnie zmieniano przy pomocy kredy, jakby na mapę nanoszono dane wywiadu. W niektórych regionach, najprawdopo­dobniej tam, gdzie wiele się działo, zarysy kontynentów prawie w całości zamaza­ne były notatkami.

Między Vanessę a jej własne bezpieczeństwo wkroczyła niepohamowana cie­kawość. Nie słyszała kroków, gdy ktoś wkroczył na biegun północny i dostrzegła gościa dopiero wtedy, gdy wyszedł z cienia w blask księżyca. Już zbierała się do ucieczki, gdy nagle rozpoznała Gomma.

- Nie ruszaj się! - szepnął poprzez cały świat.

Zrobiła co kazał. Gomm rozejrzał się wokół jak osaczony zając i podszedł do Vanessy dopiero wtedy gdy upewnił się, że nikt ich nie śledzi.

- Co tu robisz? - zapytał oskarżycielsko.

- Nie przyszedłeś - odparła Vanessa tym samym tonem. - Myślałam, że o mnie zapomniałeś.

- Ciężko jest. Obserwują nas przez cały czas.

- Nie mogłam tak po prostu czekać, Harvey. To nie miejsce na spędzenie wakacji.

- Nie, oczywiście że nie - odparł Gomm, żywy obraz klęski. - To beznadziejne, to całkiem beznadziejne. Powinnaś uciekać sama. Zapomnij o nas. Nas nigdy nie wypuszczą. Prawda jest zbyt straszna.

- Jaka prawda?

Gomm potrząsnął głową.

- Zapomnij o tym. Zapomnij, że się kiedykolwiek spotkaliśmy. Vanessa złapała go za cienkie ramię.

- Nie zapomnę - powiedziała. - Muszę wiedzieć, co się tutaj dzieje. Gomm wzruszył ramionami.

- Być może nawet powinnaś. Być może cały świat powinien wiedzieć. - Wziął Vanessę za rękę i obydwoje wycofali się w oazę względnego bezpieczeństwa, pod ścianę krużganków.

- Po co ta mapa? - To było pierwsze pytanie, które przyszło Vanessie do głowy.

- Właśnie tutaj gramy - Gomm spojrzał na notatki, zamazujące posadzkę.

Westchnął. - Oczywiście, nie zawsze była to gra. Ale systemy degenerują się, wiesz? To warunek nie do uniknięcia; dotyczy zarówno materii, jak i idei. Zaczy­nasz pełen szlachetnych intencji i po dwudziestu latach... dwudziestu latach... -powtórzył, jakby ten fakt przeraził go od nowa - ...urządzasz wyścigi żab.

- Mówisz bez sensu, Harvey. Czy to zamierzone, czy tylko skleroza?

Gomm drgnął słysząc jej oskarżenie, ale zrobiło ono swoje. Ze wzrokiem wbitym w mapę wypowiadał następne słowa jasno i precyzyjnie, jakby ćwiczył już kiedyś swą spowiedź.

- Kiedyś, w 1962 roku, przyszedł dzień otrzeźwienia i wielcy tego świata zorientowali się, że już go prawie zniszczyli. Nawet im niezbyt przypadła do gustu wizja Ziemi zamieszkałej wyłącznie przez karaluchy. Jeśli mamy zapobiec anihilacji, zdecydowali, górę muszą wziąć nasze szlachetne instynkty. I zebrali się na tajnym spotkaniu w Genewie. Nigdy przedtem nie odbyło się takie spotkanie wielkich umysłów. Przywódcy Politbiur i Parlamentów, Kongresów, Senatów, władcy Ziemi, podczas jednej gigantycznej debaty. Zdecydowali, że w przyszłości sprawy polityki powinny być nadzorowane przez specjalny komitet, w skład którego wejdą ludzie o niewątpliwym autorytecie i inteligencji, na przykład tacy jak ja; mężczyźni i kobiety, na których kaprysy polityki i polityków nie mają żadnego wpływu i którzy mogą określić jakieś zasady zapobiegające masowemu samobójstwu. Komitet miał się składać z ludzi przodujących na polu intelektualnym, z najlepszych z najlepszych, naukowców i moralistów; ich zbiorowa mądrość miała sprowadzić na Ziemię nowy Złoty Wiek. W każdym razie taka była teoria.

Vanessa słuchała w milczeniu. Nie zadała ani jednego z tysiąca pytań, które przyszły jej do głowy już po wysłuchaniu tej krótkiej przemowy.

- Przez pewien czas nawet się nam udawało - mówił dalej Gomm. - Było nas tylko trzynaścioro; w końcu trzeba się było jakoś dogadywać. Rosjanin, kilku Europejczyków jak ja, oczywiście droga Yoniyoko, Nowozelandczyk, paru Ame­rykanów... Całkiem potężna z nas była banda, dwóch laureatów Nobla, wliczając mnie...

Teraz Vanessa przypomniała sobie Gomma, a przynajmniej uświadomiła sobie, kiedy po raz ostatni widziała jego twarz. Obydwoje byli wtedy znacznie młodsi. Szkoła, jego teorie, które wkuwała na pamięć...

- ...naszym zadaniem było, mówiąc najkrócej, kształtowanie zrozumienia między istniejącymi potęgami, pomoc przy opracowywaniu humanitarnych struktur ekonomicznych i kształtowaniu kulturowej specyfiki powstających narodów. To wszystko, oczywiście, ogólniki, ale wtedy brzmiały one wspania­le. Okazało się, że niemal od początku mieliśmy przede wszystkim problemy terytorialne.

-Terytorialne?

Gomm szerokim gestem wskazał na mapę.

- Pomagaliśmy dzielić świat. Regulowaliśmy przebieg małych wojen, żeby nie stały się wielkimi wojnami. Powstrzymywaliśmy dyktatorów przed zbytnim sa­mouwielbieniem. Staliśmy się śmieciarzami świata, czyściliśmy brud by nie zaległ zbyt grubą warstwą. Wielka odpowiedzialność, lecz z radością nieśliśmy ją na naszych barkach. Na początku sprawiało nam sporą przyjemność to, że w trzyna­ścioro kształtujemy historię świata, że o naszym istnieniu wiedzą tylko najwyższe kręgi rządowe.

To, pomyślała Vanessa, największy w historii kompleks Napoleona. Gomm niewątpliwie jest szaleńcem, lecz jakież to bohaterskie szaleństwo! I w gruncie rzeczy nieszkodliwe. Dlaczego musieli go zamknąć? Przecież z pewnością nie jest groźny.

- To chyba nie w porządku - powiedziała - że tak was tu zamknęli.

- Cóż, zrobili to oczywiście dla naszego własnego bezpieczeństwa. Wyobraź sobie ten chaos, gdyby dowiedziała się o nas jakaś grupa terrorystyczna i zorgani­zowała zamach. Przecież rządziliśmy światem. Nie miało być tak, ale, jak powie­działem, wszystkie systemy degenerują się. W miarę upływu czasu wielcy, wie­dząc, że zawsze możemy podjąć za nich najważniejsze decyzje, coraz częściej zajmowali się przyjemnościami związanymi z pełnieniem wysokich urzędów, a coraz rzadziej myśleniem. W ciągu pięciu lat zmieniliśmy się z doradców we władców zastępczych. Zaczęliśmy żonglować narodami.

- Ale zabawa - stwierdziła Vanessa.

- Być może, na krótką chwilę - odpowiedział jej Gomm. - Ale zaszczyty szybko bledną. Po jakichś dziesięciu latach zaczęliśmy odczuwać skutki ciśnienia. Połowa komitetu już nie żyła. Buchanan, Nowozelandczyk, miał syfilis i nic o tym nie wiedział. Droga Yoniyoko była stara, Bernheimer i Sourbutts także. Wszyscy się starzejemy i Klein obiecuje nam bez przerwy, że zdobędzie ludzi na zastę­pstwo, ale to nikogo nie obchodzi. Wszyscy mają to w nosie! Jesteśmy po prostu funkcjonariuszami - Gomm zaczął się denerwować. - Jak długo przekazujemy im polecenia, wszystko jest w porządku. No i - głos opadł mu do szeptu - chcemy się wycofać.

Czy to moment względnej normalności, zastanowiła się Vanessa. Czy to ukryty w mózgu Gomma rozsądek próbuje zniszczyć iluzje o dominacji światowej? Jeśli tak, może mogłaby pomóc?

- Chcecie uciec? - zapytała. Gomm skinął głową.

- Przed śmiercią chcę jeszcze raz zobaczyć dom. Dla tego komitetu, Vanesso, zrezygnowałem z tylu rzeczy, że omal nie przyprawiło mnie to o szaleństwo. Ach, pomyślała Vanessa, on wie.

- Czy nie zabrzmi to zbyt samolubnie jeśli powiem, że życie wydaje mi się zbyt wielkim poświęceniem dla sprawy światowego pokoju?

Vanessa uśmiechnęła się z jego pretensji do władzy, ale milczała.

- Jeśli tak, niech sobie brzmi! Nie żałuję! Chcę uciec! Chcę...

- Bądź cicho - poradziła mu.

Gomm przypomniał sobie gdzie jest i skinął głową.

- Przed śmiercią chcę jeszcze zaznać odrobiny wolności. Wszyscy tego chce­my. I myśleliśmy, wiesz, że mogłabyś nam pomóc - Gomm podniósł wzrok. - Co się stało? - zapytał.

- Stało?

- Dlaczego tak na mnie patrzysz?

-Jesteś chory, Harvey. Chyba niegroźnie, ale...

- Zaraz, chwilę. Co ja ci według ciebie opowiedziałem? Tyle kłopotów...

- Harvey, twoja historyjka bardzo mi się podobała.

- Historyjka? Co masz na myśli? - Gomm stawał się opryskliwy. - Ach... rozumiem. Nie wierzysz mi, prawda? No właśnie! Zdradziłem ci największy sekret świata, a ty mi nie wierzysz!

- Nie mówię, że kłamiesz...

- A więc to tak! Myślisz, że zwariowałem? - Gomm eksplodował. Echo jego głosu poniosło się nad prostokątnym światem. Niemal natychmiast w szeregu budynków odezwały się inne głosy, którym szybko zawtórował stukot kroków.

- Popatrz, co zrobiłaś!

- Ja? - zdumiała się Vanessa.

- Mamy kłopoty.

- Słuchaj, Harvey, to nie znaczy...

- Za późno się teraz wycofywać. Zostań gdzie jesteś... ja sobie pobiegam. Odwrócę ich uwagę.

Już miał uciekać gdy nagle obrócił się do Vanessy, złapał ją za rękę i podniósł jej dłoń do ust.

- Jeśli jestem szalony - powiedział - to ty doprowadziłaś mnie do szaleństwa.

I zwiał. Krótkie nóżki przeniosły go przez dziedziniec ze zdumiewającą szybkością. Nie zdążył jednak dobiec nawet do wawrzynów, gdy pojawili się strażnicy \ i krzykiem rozkazali mu stanąć. Nie usłuchał ich i jeden ze strażników wystrzelił. Kule przeorały ocean u stóp Gomma.

- W porządku - wrzasnął Gomm, stając i podnosząc do góry ręce. - Mea culpa! Wstrzymano ogień. Strażnicy rozdzielili się, a przed szereg wystąpił ich dowódca.

- A, to ty, Sidney - powiedział Gomm kapitanowi, który wyraźnie drgnął gdy usłyszał, jak go nazwano przed niższymi rangą.

- Co tu robisz tak późno w nocy? - zapytał.

- Obserwuję gwiazdy - odparł Gomm.

- Nie byłeś sam!

Serce Vanessy uderzyło mocniej. Nie mogła wrócić do pokoju nie przekracza­jąc dziedzińca a poza tym, biorąc pod uwagę ten cały hałas i zamieszanie, Guillemont z pewnością sprawdzał już jej pokój.

- To prawda - przyznał Gomm. - Nie byłem sam. - Czyżby obraziła staruszka tak mocno, że zamierzają teraz zdradzić? - Widziałem kobietę, którą tu sprowa­dziliście...

-Gdzie!

- ...jak przełaziła przez mur.

- Święty Jezu! - kapitan odwrócił się do swych ludzi i wydał im rozkaz pościgu.

- Powiedziałem jej, ględził dalej Gomm, powiedziałem jej: “Skręcisz kark przełażąc przez mur. Lepiej zaczekaj, aż otworzą bramę”. Otworzą bramę. A więc jednak nie był aż tak szalony.

- Filipienko - rozkazał kapitan. - Odprowadzicie Harveya do jego sypialni.

- Nie potrzebuję bajeczki na dobranoc - zaprotestował Gomm. - Dajcie mi święty spokój!

- Odprowadzić!

Strażnik podszedł do Gomma i wyprowadził go z dziedzińca. Kapitan zatrzy­mał się na chwilkę, mruknął: “I kto tu jest cwany, Sidney?” i poszedł za nimi. Dziedziniec opustoszał; pozostały na nim tylko światło księżyca i mapa.

Vanessa odczekała aż odgłos kroków całkowicie ucichnie, a później wyślizgnęła się z kryjówki i poszła drogą, którą przed nią obrali strażnicy. Droga ta doprowadziła ją do miejsca, które pamiętała ze swych spacerów z Guillemontem, co nadzwyczajnie dodało jej odwagi. Pośpieszyła koryta­rzem i dotarła nim na dziedziniec Naszej Pani Patronki Szpiegów. Skradając się pod ścianą prześlizgnęła się poniżej poziomu wzroku Madonny i w końcu dotarła do bramy. Rzeczywiście, otwarte. Jak stwierdził ten starzec kiedy spotkali się po raz pierwszy, dyscyplina wyglądała tu doprawdy fatal­nie.

Podbiegła do drzwi i wtedy usłyszała chrzęst ciężkich butów na żwirze; a kiedy obejrzała się przez ramię dostrzegła, jak zza drzewa wychodzi kapitan z karabinem w dłoni.

- Czekoladkę, pani Japę? - zapytał Klein.

- To szpital wariatów - stwierdziła Vanessa, kiedy przyprowadzono ją do pokoju przesłuchań. -.Ni mniej, ni więcej. Nie macie prawa mnie tu trzymać! Klein zignorował jej protesty.

- Pani rozmawiała z Gommem - stwierdził. - A Gomm z panią.

- A jeśli tak, to co?

- Co on pani powiedział?

- Spytałam: to co?

- A ja spytałem: co powiedział!? - ryknął Klein. Nie przypuszczała, że może się tak wściec. - Muszę to wiedzieć, pani Japę!

Wbrew swym najszczerszym chęciom Vanessa stwierdziła, że drży.

- Mówił jakieś bzdury. To szaleniec. Chyba wszyscy tu oszaleli.

- Jakie bzdury?

- Po prostu bzdury.

- Chcę wiedzieć - głos Kleina cichł powoli. - Proszę mnie uspokoić.

- Mówił, że obraduje tu jakiś komitet decydujący o polityce światowej. Że sam jest członkiem tego komitetu. Takie tam nonsensy.

- I?

- Jak najłagodniej oznajmiłam mu, że jest wariatem.

Pan Klein uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Oczywiście, to tylko wymysł - stwierdził.

- Oczywiście - przytaknęła Vanessa. - Chryste, niech mnie pan nie traktuje jak idiotkę, panie Klein. Jestem dorosłą kobietą...

- Pan Gomm...

- Powiedział, że jest profesorem.

- Kolejne złudzenie. Pan Gomm to schizofrenik. W pewnych okolicznościach może być bardzo niebezpieczny. Miała pani sporo szczęścia.

- A inni?

- Inni?

- Przecież nie jest tu sam. Słyszałam ich. Czy oni wszyscy to schizofrenicy? Klein westchnął.

- Wszyscy są umysłowo chorzy, chociaż w różnym stopniu. I swego czasu, choć brzmi to niewiarygodnie, byli mordercami - przerwał, dając Vanessie czas na przyswojenie sobie tej informacji. - Niektórzy z nich to wielokrotni mordercy. To dlatego trzymamy ich wszystkich tu, w ukryciu. I dlatego straż jest uzbrojona.

Vanessa otworzyła usta pragnąc zapytać skąd wziął się pomysł przebrania strażników za zakonnice, ale pan Klein nie zamierzał jej na to pozwolić.

- Proszę mi wierzyć, pobyt tu jest dla mnie równie uciążliwy, co dla pani denerwujący.

- Więc niech mnie pan wypuści.

- Kiedy zakończę śledztwo. W międzyczasie byłbym wdzięczny, gdyby zgo­dziła się pani współpracować. Jeśli pan Gomm lub któryś z pacjentów będzie usiłował panią w coś wciągnąć, proszę poinformować mnie o tym. Natychmiast. Dobrze?

- Chyba...

- I proszę powstrzymać się od prób ucieczki. Następna może się zakończyć tragicznie.

- Chciałam zapytać...

- To może jutro - Klein wstał i spojrzał na zegarek. - Na razie pora spać.

Sen nie nadchodził. Vanessa zastanawiała się, która z leżących przed nią dróg wiodących do prawdy jest najmniej prawdopodobna. Dróg tych było kilka: inną wytyczał Gomm, inną Klein, a jeszcze inną jej własny zdrowy rozsądek. Każda z nich kusiła, bo była nieprawdopodobna. Na żadnej, jak na drodze, którą tu przyby­ła, nie było drogowskazu. Niemiła konsekwencja skrętu w tą najponętniejszą z dróg było to, że się tu znalazła; zmordowana, pognębiona, pozbawiona niemal nadziei ucieczki. Lecz taka perwersja leżała w jej naturze a być może, przynaj­mniej zdaniem Rolanda, była jedyną wyróżniającą ją cechą. Jeśli teraz postąpi wbrew swym zasadom i instynktom, choć to one ją tu wpakowały, jest zgubiona. Vanessa przewracała się w łóżku; szukała wyjścia z sytuacji. I nad ranem je znalazła.

Przeczekała dzień. Miała nadzieję, że Gomm jednak się pojawi choć nie była zdziwiona kiedy się nie pojawił. Całkiem możliwe, że zdarzenia z poprzedniego dnia wpakowały go w kłopoty wystarczająco poważne, by nie mógł się już z nich wyłgać. Guillemont pojawiał się i znikał przynosząc jedzenie, picie i - po południu - także talię kart. Vanessa szybko przyswoiła sobie ducha klasycznego pokera i grali tak sobie radośnie godzinkę czy dwie, podczas gdy w powietrzu brzmiały okrzyki szaleńców dopingujących żaby.

- Jak sądzisz, czy dałoby się załatwić mi kąpiel? No, przynajmniej prysznic -zapytała, kiedy wieczorem przyniósł jej kolację. - Doszło już do tego, że nie mogę znieść własnego towarzystwa.

Guillemont nawet się uśmiechnął. ,- - Dowiem się - obiecał.

- Doprawdy? - szepnęła Vanessa. - To bardzo miło z twojej strony. W godzinę później strażnik wrócił z informacją, że złożył petycję, otrzymał pozwolenie, i czy pani Japę nie byłaby uprzejma udać się z nim pod prysznic?

- Masz zamiar umyć mi plecy? - zapytała niedbale Vanessa. W oczach Guillemonta zabłysła panika, uszy zaczerwieniły mu się jak marche­wka.

- Proszę za mną - powiedział tylko.

Vanessa poszła za nim posłusznie, starając się zapamiętać drogę na wypadek, gdyby musiała kiedyś przejść nią bez przewodnika.

Łazienka, do której ją zaprowadzono była całkiem luksusowa i - przeglądając się w wiszących na ścianach lustrach - Vanessa żałowała, że prawdziwa kąpiel mieści się tak nisko na liście jej priorytetów. Wszystko jedno, doczyści się kiedy indziej.

- Zaczekam za drzwiami - obiecał Guillemont.

- To brzmi obiecująco - Vanessa rzuciła mu powłóczyste spojrzenie; miał nadzieję, że uznaje za obiecujące, i zamknęła drzwi. Puściła z prysznica najgorętszą wodę, aż całą łazienkę zasnuła para, padła na kolana i namydliła podłogę K1Cdy już nic nie było widać i kiedy zabrakło mydła zawołała Guillemonta szybkość, z jaką zareagował, była dla niej wspaniałym komplementem Nie miał; jednak czasu by kontemplować ten zaszczyt, bo musiała zajść go we mgle od tyłu i mocno popchnąć. Guillemont poślizgnął się, wjechał głową naprzód pod gorącą wodę i wrzasnął. Karabin z brzękiem upadł na kafelki; nim strażnik zdołał wstać Vanessa trzymała już broń w rękach i celowała mu w pierś - całkiem pokaźny cel I chociaż nie była snajperem i ręce się jej trzęsły, z tej odległości trafiłby nawę” ślepiec. Obydwoje o tym wiedzieli. Guillemont podniósł ręce nad głowę.

- Nie strzelaj.

- Nie rusz nawet paluszkiem.

- Proszę, nie strzelaj.

- Nooo... to zabierz mnie do Gomma i innych! Szybko i cicho.

- Dlaczego?

- Ruszamy - Vanessa machnęła karabinem dając mu do zrozumienia że ma pierwszy wyjść z łazienki. - Jeśli spróbujesz czegoś sprytnego, strzelę ci w plecy Wiem, że to nie po rycersku, ale ja nie jestem rycerzem. Jestem nieobliczalną kobietą, więc postępuj ze mną bardzo ostrożnie.

- Oczywiście.

Zrobił co mu kazała, potulnie; wyprowadził ją z gmachu i poszli korytarza­mi, które jej zdaniem prowadziły do dzwonnicy i przytulonych do niej budyn­ków. Od początku niewoli i przez cały jej czas Vanessa sądziła, że to coś, serce fortecy, musi stanowić kaplica. Nie mogła mylić się bardziej. Kryty dachówką dach i białe ściany okazały się tylko skorupą, fasadą; po przekroczeniu progu znaleźli się w betonowym labiryncie bardziej przypominającym bunkier niż miejsce modlitwy. Vanessa doznała przelotnego wrażenia, że jest to nawet schron przeciwatomowy; wrażenie to potęgował fakt, że wszystkie korytarze prowadziły w dół. Jeśli rzeczywiście był to szpital, to zbudowano go dla bardzo szczególnych wariatów.

- Co to jest? - zapytała Guillemonta.

- Nazywamy to buduarem. Tu wszystko się dzieje.

Akurat teraz działo się niewiele. Większość biur, do których wchodziło się z korytarza, pogrążona była w ciemności. W jednym opuszczony komputer obliczał sobie szansę na wolność i niezależność, w innym teleks wypisywał listy miłosne sam do siebie. Nie niepokojeni dotarli na samo dno, lecz gdy wyszli zza jednego z rogów, wpadli na sprzątaczkę myjącą na klęczkach linoleum. Spotkanie zaskoczy­ło obie strony i Guillemont szybko to wykorzystał: pchnął Vanessę na ścianę i prysnął. Znikł, nim zdołała się pozbierać.

Vanessa przeklinała pod nosem samą siebie. Za chwilę zadzwonią dzwonki i pojawią się strażnicy. Jeśli zostanie tu, jest zgubiona. Wszystkie trzy wyjścia z tego korytarza wyglądały równie beznadziejnie, więc po prostu pobiegła ku naj­bliższemu, ścigana zdumionym spojrzeniem sprzątaczki. Okazało się, że wybrała drogę wręcz najeżoną niespodziankami. Mijała kolejne gabinety: w jednym do­strzegła kilkanaście zegarów, z których każdy pokazywał inny czas, w następny najmarniej kilkadziesiąt czarnych telefonów, a w trzecim, największym, mnóstwo monitorów telewizyjnych, zasłaniających wszystkie ściany od podłogi do sufitu. Wszystkie oprócz jednego były wyłączone, a na jedynym czynnym odbywało się coś, co Vanessa wzięła w pierwszej chwili za transmisję damskich zapasów w błocie, a co w rzeczywistości okazało się nędzną kopią pornosa. W fotelu, balan­sując na brzuchu puszką piwa, siedziała wpatrzona w ekran wąsata siostrzyczka. Przyłapana przez Vanessę na gorącym uczynku, zerwała się na równe nogi i wpatrzyła w wymierzoną w nią lufę.

- Zastrzelę cię na miejscu - stwierdziła Vanessa.

- O kurwa! - wy stękała zakonnica.

- Gdzie Gomm i inni?

- Co?

- Gdzie oni są!? Już!

- Idź korytarzem. W lewo i jeszcze raz w lewo - poinformowała ją siostrzyczka i dodała: - Nie chcę umierać.

- To siadaj i stul dziób.

- Dzięki Bogu!

- To dziękuj. - Kiedy wysuwała się tyłem z pokoju, zakonnica posłusznie padła] na kolana, a nad jej głową nadal tarzały się zapaśniczki.

W lewo i jeszcze raz w lewo. Instrukcje okazały się do niczego; poprowadziły ją do kilku pokoi. Właśnie miała zapukać do najbliższego, kiedy rozległ się dźwięk alarmu. Vanessa zarzuciła nawet pozory ostrożności i zaczęła otwierać wszystkie drzwi po kolei. Jakieś głosy przeklinały, bo późno i dlaczego właściwie dzwoni alarm? Wreszcie, w trzecim pokoju, odnalazł się sam Gomm, szeroko uśmiechając się na powitanie.

- Vanessa - powiedział, wyglądając na korytarz. Miał na sobie długą kamizelkę i nic więcej. - Więc jednak przyszłaś, co? Przyszłaś!

Z pokojów zaczęli wychodzić i inni, nieprzytomni, zaspani. Ireniya, Floyd, Mottershead, Goldberg. Patrząc na ich pomarszczone twarze z łatwością wierzyła, że mają łącznie ze czterysta lat.

- Wstawajcie, wy stare pryki - przemówił do nich Gomm. Znalazł już spodnie i właśnie je zakładał.

- To alarm - odezwał się Ktoś o włosach kompletnie białych i opadających aż na ramiona.

- Dotrą tu szybko - powiedziała Ireniya.

- Nie ma sprawy - stwierdził Gomm. Floyd już zdążył się ubrać.

- Jestem gotów - oznajmił.

- Ale nas jest mniej - zaprotestowała Vanessa. - Nie wydostaniemy się stąd żywi.

- Ma rację - powiedział ktoś i spojrzał na nią zezem.

- Zamknij się, Goldberg - warknął Gomm. - Ma przecież broń, nie?

- Jeden karabin - stwierdził siwowłosy. To musiał być Mothershead. - Jeden karabin na nich wszystkich.

- Wracam do łóżka - oznajmił Goldberg.

- Mamy szansę ucieczki - przekonywał Gomm. - Druga taka prawdopodobnie już się nam nie zdarzy.

- Ma rację - poparła go kobieta.

- A co z grą? - przypomniał jej Goldberg.

- Dajmy spokój grze - zaproponował wszystkim Floyd. - Niech oni się tym pomartwią.

- Za późno - odezwała się Vanessa. - Idą. - Z obu stron korytarza dobiegły ich krzyki. - Jesteśmy w pułapce.

- To dobrze - ucieszył się Gomm.

- Jednak jesteś wariatem - Vanessa uznała, że nie warto już bawić się w grzeczno­ści.

- Ciągle możesz nas zabić - odparł z uśmiechem. Floyd chrząknął.

- Aż tak mi na wolności nie zależy - oznajmił.

- Zagroź im! Zagroź! - krzyknął Gomm. - Powiedz im, że jeśli spróbują cię zatrzymać, zabijesz nas.

Ireniya uśmiechnęła się szeroko. Zęby zostawiła w sypialni.

- Jest w tobie coś oprócz urody - powiedziała Gommowi.

- No jasne! - Floyd aż się cały rozpromienił. - Nie ośmielą się ryzykować nas! Będą musieli nas wypuścić.

- Zwariowaliście wszyscy - mruknął Goldberg. - Tam nikt już na nas nie czeka. -Wrócił do pokoju i trzasnął drzwiami. Ich huk nie zdążył nawet przebrzmieć, gdy mnóstwo strażników zablokowało korytarz z obu stron. Gomm złapał lufę karabinu Vanessy i podniósł ją na wysokość serca.

- Uważaj - powiedział i posłał jej całusa.

- Niech pani odłoży broń - odezwał się znajomy głos. Wśród tłumu gwardzistów objawił się pan Klein. - Proszę mi wierzyć, jesteście otoczeni.

- Zabiję ich wszystkich - głos Vanessy zabrzmiał bardzo niepewnie, a potem nabrał uczucia. - Ostrzegam was. Zdecydowałam się. Zabiję ich wszystkim nim wy zdążycie zabić mnie.

- Rozumiem - Klein mówił cicho, spokojnie. - A czemu przypuszcza pani, że mnie w ogóle obchodzi, co się stanie z tymi ludźmi? To wariaci. Mówiłem pani, to wszystko szaleńcy, zabójcy...

- Oboje wiemy, że pan kłamał - wyraz niepewności na twarzy Kleina dodał Vanessie odwagi. - Ma pan otworzyć bramę i włożyć kluczyki do stacyjki mojego samochodu. Jeśli postąpi pan głupio, panie Klein, zastrzelę zakładni­ków, jednego po drugim. A teraz proszę wycofać stąd tych byczków i zrobić, co powiedziałam. ,

Pan Klein zawahał się, a później nakazał odwrót.

Oczy Gomma zabłysły.

- Dobra robota - szepnął.

- Ty prowadź - podpowiedziała mu Vanessa. Gomm usłuchał jej rady i niewielka grupa poszła powolutku za nim, mijając po drodze wszystkie te telefony, zegary i monitory. Przy każdym kroku Vanessa spodziewała się usłyszeć strzał, ale pan Klein był najwyraźniej tak bardzo zatroskany o zdrowie staruszków, że wolał nie wypróbowywać jej blefu. Na świeże powietrze wyszli bez szwanku.

Na zewnątrz dało się dostrzec strażników, mimo że bardzo się starali być niewidzialni. Vanessa nie spuszczała lufy wycelowanej w jej czterech jeńców. Mijali kolejne dziedzińce, zbliżając się do miejsca gdzie zaparkowano jej samo­chód. Brama stała otworem.

- Gomm - szepnęła Vanessa. - Otwórz drzwi.

Gomm otworzył drzwi. Mówił przedtem, że wszyscy skurczyli się ze starości i być może miał nawet rację, ale w maleńkim pojeździe musiało się ich zmieścić pięcioro i było trochę ciasno. Vanessa wchodziła ostatnia. Skuliła się, by wślizg­nąć się na fotel kierowcy i wtedy padł strzał. Kula ugodziła ją w bark. Karabin wypadł jej z dłoni.

- Sukinsyny! - krzyknął Gomm.

- Zostaw ją - pisnął ktoś cienko z wnętrza samochodu, ale Gomm już był na zewnątrz i wciskał ją do środka, obok Floyda, po czym sam wskoczył za kierow­nicę i włączył silnik.

- Umiesz prowadzić? - dopytywała się Ireniya.

- Do cholery, jasne że umiem prowadzić! - odwarknął jej Gomm. Szarpiąc, z, przeraźliwym zgrzytem zmienianych biegów, samochód powoli wytoczył się za bramę.

Nigdy przedtem Vanessa nie była postrzelona. Miała tylko nadzieję, że -« oczywiście jeśli wyjdzie z tego cało - nigdy nie przeżyje podobnego doświadcze­nia. Rana na ramieniu krwawiła obficie; Floyd próbował zatamować krew, ale wyczyny Gomma za kierownicą praktycznie uniemożliwiały jakąkolwiek kon­struktywną pomoc.

- Jest droga - zdołała wykrztusić Vanessa. - Jedź w tamtą stronę...

- Która strona to tamta strona? - wrzasnął rozpaczliwie Gomm.

- W prawo! W prawo!

Gomm zdjął obie ręce z kierownicy i przyjrzał się im uważnie.

- Która jest prawa?

-Na litość boską...

Z tylnego siedzenia wychyliła się Ireniya i położyła ręce Gomma z powrotem na kierownicy. Samochód wyciął hołubca, każdy wstrząs wyrywał jęk z ust Vanessy.

- Widzę! - wrzasnął Gomm. - Widzę drogę! - Poderwał samochód, przydeptując gaz do deski.

Niedomknięte tylne drzwi otworzyły się i Vanessa omal przez nie wypadła. Przechylając się przez Floyda, Mottershead szarpnął ją i wciągnął do środka, lecz nim zdołał zatrzasnąć drzwi spotkały się one z głazem umieszczonym przy zbiegu dwóch dróg i ze zgrzytem wyleciały z zawiasów.

- Robiło się duszno - stwierdził Gomm, nie popuszczając nogi z gazu.

Ciszę egejskiej nocy mącił warkot nie tylko jednego motoru. Za nimi rozbłysły światła. Ryk silnika oznajmił początek wściekłej pogoni. Karabin Guillemonta pozostał w klasztorze; uciekinierzy stracili jedynego asa z rękawa i Klein dobrze o tym wiedział.

- Gazu! - Floyd uśmiechnął się szeroko. - Gonią nas!

- Szybciej się nie da - zapewnił Gomm......

- Wyłącz światła - zaproponowała Ireniya. - Trudniej nas będzie trafić.

- Nie zobaczę drogi! - zaprotestował Gomm przekrzykując ryk silnika.

- Co? I tak po niej nie jedziesz!

Mottershead ryknął śmiechem. Vanessa zawtórowała mu, wbrew zdrowe­mu rozsądkowi. Być może utrata krwi stępiła jej instynkt samozachowaw­czy, ale nic nie mogła na to poradzić. Czterech Matuzalemów i ona sama jedzie oto sobie trzydrzwiowym samochodem przez noc, nie wiadomo do­kąd: tylko szaleniec mógłby to wziąć poważnie. Oto miała ostateczny, niepodważalny dowód, że ci ludzie nie byli szaleńcami, jak twierdził Klein - oni też dostrzegali komizm sytuacji! Gomm zaczai sobie nawet podśpie­wywać za kierownicą: jakieś fragmenty z Verdiego i piskliwą wariację na temat “Over the Rainbow”.

A jeśli - jak to jej podpowiadał coraz bardziej oszołomiony umysł - oni wszyscy byli tak normalni jak ona sama, to co z historyjką, którą opowiedział jej Gomm? Czy ta opowieść mogła być prawdziwa? Czy to możliwe, by ta trójka rozchichotanych prapradziadków powstrzymywała Armageddon?

- Doganiają nas! - krzyknął Floyd, który klęczał na siedzeniu i patrzył przez tylną szybę.

- Nie damy rady - zauważył Mottershead nie przestając się śmiać. - Zginiemy wszyscy!

- Tam! - krzyknęła Ireniya. - Tam jest inna droga! Skręcaj! Skręcaj!

Gomm obrócił kierownicę i samochód, zjeżdżając w nową drogę, omal się nie przewrócił. Bez świateł nic prawie nie widzieli, ale tak przyziemne proble­my nie miały żadnego wpływu na wyczyny Gomma za kierownicą. Pompował gaz, aż silnik wył. Za samochodem wlókł się kł4b kurzu, pył wdzierał się przez wyrwane drzwi, przerażona koza prysnęła w bok dosłownie ocierając się q śmierć.

- Dokąd jedziemy! ? - krzyknęła Vanessa.

- Nie mam pojęcia! - odkrzyknął Gomm. - A ty?

Gdziekolwiek jechali, jechali szybko. Ta droga była równiejsza od poprzednie i kierowca w pełni to wykorzystywał. Znów zaczął śpiewać.

Mottershead wychylał się przez okno w ocalałych drzwiach, długie włosy powiewały mu na wietrze. Wypatrywał pogoni.

- Oddalamy się! - wrzeszczał tryumfalnie. - Oddalamy się!

Uciekinierów ogarnęło wspólne uniesienie i wszyscy zaczęli śpiewać) wraz z Gommem. Śpiewali tak głośno, że Gomm nie mógł usłyszeć ostrze­żenia Mottersheada; droga przed nimi wydawała się niknąć. W rzeczywisto­ści profesor nie był nawet świadom, że samochód przeleciał przez krawędź klifu, dopóki maska nie wycelowała w dół i morze nie wyskoczyło im na spotkanie.

- Pani Japę? Pani Japę?

Vanessa budziła się wbrew własnej woli. Bolała ją głowa i ramię. Ostatnio zdarzyło się coś strasznego; minęło trochę czasu nim przypomniała sobie, co. Lecz pamięć wróciła jej w końcu. Wylatujący w powietrze samochód, krzyki, gdy uderzył w morze i zaczai tonąć. Zaledwie półprzytomna, zdołała się jednak wydo­stać; prawie nie zdawała sobie sprawy, że obok niej na powierzchni unosi się Floyd. Wołała go, ale nie odpowiedział. Zawołała znowu.

- Nie żyją - powiedział pan Klein - wszyscy nie żyją.

- O mój Boże - szepnęła. Patrzyła nie na twarz Kleina, lecz na plamę czekolady na jego kamizelce.

- Nie o nich teraz chodzi— powiedział Klein z naciskiem.

- Nie o nich?

- Mamy na głowie ważniejsze sprawy, pani Japę. Musi pani wstać, szybko. Napięcie w głosie Kleina poderwało Vanessę na równe nogi.

- Czy to ranek? - zapytała. W tym pokoju nie było okien. Sądząc po betonowych ścianach, znajdowała się w buduarze.

- Tak, to ranek - odparł niecierpliwie Klein. - Czy może pani teraz pójść ze mną? Chcę pani coś pokazać.

Otworzył drzwi, przez które wyszli na ponury korytarz. Gdzieś niedaleko toczyła się jakaś zażarta kłótnia; Vanessa słyszała mnóstwo podniesionych gło­sów, złorzeczących i błagalnych.

- Co się dzieje?

- Wprawka do apokalipsy - Klein wprowadził Vanessę do sali, w której ostatnio obserwowała damskie zapasy. Tym razem włączone były wszystkie mo­nitory, a każdy pokazywał inne wnętrze: sale operycyjne, gabinety prezydentów, sejmy i senaty. Wszędzie wrzeszczeli ludzie.

- Była pani nieprzytomna przez dwa dni - stwierdził Klein, jakby chciał wyjaśnić sens tych wszystkich wrzasków. Vanessa poczuła łupanie w głowie. Rzuciła okiem na monitory, na Waszyngton i Hamburg, na Rio de Janeiro i Sydney. W każdym zakątku globu wielcy czekali na wieści. A wyrocznia opusto­szała.

- To tylko aktorzy - powiedział Klein, wskazując na wrzeszczące postaci. - Nie panują nad niczym, już nie mówiąc o świecie. Dostają histerii i świerzbią ich palce na guzikach.

- A co ja mam robić? - spytała Vanessa. Ta wieża Babel mocno ją przygnębiła. - Nie jestem strategiem.

- Gomm też nim nie był. I inni. Kiedyś może tak, ale to wszystko szybko się rozleciało.

- Degeneracja systemu?

- To dopiero cholerna prawda. Kiedy ja się tu znalazłem, połowa komitetu już. nie żyła. A reszta miała swe obowiązki w nosie i... Ale dalej wydawali polecenia, jak twierdził Gomm?

- Tak, oczywiście.

- Rządzili światem?

-W pewnym sensie.

- Co to znaczy: “w pewnym sensie?”

Klein spojrzał na monitory. W oczach miał łzy, niemal płakał.

- Nie wyjaśnił pani? Oni grali, pani Japę. Kiedy już znudził im się zdrowy rozsądek i dźwięk ich własnych głosów, przestali dyskutować i zaczęli rzucać monetą.

-Nie!

- Mieli, oczywiście, także wyścigi żab. To była ich ulubiona gra.

- Ale rządy... - zaprotestowała Vanessa - ...z pewnością rządy nie akceptowały...

- Pani myśli, że ich to coś obchodzi? - spytał Klein. - Byleby tylko wszystko działo się na oczach widowni, mają w nosie, kto im pisze teksty, po co i jak.

Vanessa poczuła zawrót głowy.

- Rachunek prawdopodobieństwa? - zapytała.

- A czemu nie? To bardzo szacowna tradycja. Decyzje podjęte wyrokiem boskim objawionym we flakach owcy obalały już przecież całe narody.

- To bez sensu.

- Zgoda, bez sensu, lecz pytam panią, pytam uczciwie, czy to rzeczywiście straszniejsze niż zostawić losy świata w ich rękach? - Klein wskazał na rzędy wściekłych twarzy. Demokraci drżeli z obawy, że jutro nie przyniesie im afer do ujawnienia i poklasku do zdobycia, tyrani ze strachu, że bez instrukcji wszystkie okrucieństwa wyjdą na jaw i obalą ich rządy. Pewien premier miał chyba atak astmy i słaniał się podtrzymywany przez dwóch doradców, inny celował w kamerę z rewolweru i domagał się zadośćuczynienia, a jeszcze inny żuł treskę. Czyżby to były te najszlachetniejsze owoce politycznego drzewa' wiadomości dobrego i złego, ci bełkoczący, wrzeszczący, płaszczący się idioci, których do apopleksji doprowadzał brak instrukcji, zdalnego sterowania? Nie było wśród nich ani jednego, któremu Vanessa pozwoliłaby przeprowadzić się przez ulicę.

- Już lepsze żaby - mruknęła, choć była to gorzka konkluzja.

Po martwych światłach bunkra jasny blask słońca na dziedzińcu oślepiał, lecz Vanessa była szczęśliwa, nie słysząc już panicznych wrzasków. Nowy i komitet pojawi się bardzo szybko, upewnił ją Klein kiedy wychodzili z bunkra; za parę tygodni równowaga światowa zostanie przywrócona. Lecz w międzyczasie te nieszczęsne stwory, które przed chwilą obserwowała, .mogą roznieść ziemię na drzazgi. Instrukcji trzeba im było dostarczyć jak najszybciej.

- Goldberg ciągle żyje - tłumaczył Klein - i będzie grał, ale przecież potrzeba mu przeciwnika.

- Czemu nie pan?

- Bo on mnie nienawidzi. Nienawidzi nas wszystkich. Mówi, że tylko z panią może grać.

Goldberg siedział pod wawrzynem i układał pasjansa. Szło mu to powoli. Krótki wzrok zmuszał go do podnoszenia każdej karty pod same oczy i kiedy dochodził do końca rządka zapominał, co było na początku.

- Zgodziła się - oznajmił Klein. Goldberg dalej układał karty. - Zgodziła się!

- Jestem ślepy, nie głuchy - stwierdził Goldberg nie przerywając pracy i kiedy w końcu podniósł wzrok, patrzył na Vanessę. - Mówiłem, że to się źle skończy -powiedział cicho i Vanessa zrozumiała, że tym swoim fatalizmem maskował ostry ból spowodowany stratą przyjaciół. - Od początku mówiłem, że powinniśmy tu zostać. Bez sensu. Nie mieliśmy gdzie uciec. - Wzruszył ramionami i wrócił do kart. - Świat się zmienił. My go zmieniliśmy.

- To nie było takie straszne - powiedziała Vanessa.

- Co! Świat!?

- Ich śmierć.

- Aha.

- Dobrze się bawili. Aż do końca.

- Gomm był taki strasznie sentymentalny. Nie przepadaliśmy za sobą. Wielka żaba wyskoczyła tuż przed Vanessę. Goldberg dostrzegł ruch.

- Kto to? - zapytał.

- Kto, kto? - Stworzenie przyjrzało się Vanessie nieprzyjaźnie. - Ach, to tylko

żaba!

- Jak wygląda?

- Gruba. Na grzbiecie ma trzy plamki.

- Izrael - poinformował ją Goldberg. - Nie warto obstawiać.

- Czy zdążycie podjąć jakieś decyzje do południa? - wtrącił się Klein. - Chodzi szczególnie o sytuację w Zatoce Perskiej i dyskusje w Meksyku...

- Tak, tak, tak - przerwał mu Goldberg. - A teraz wynoś się pan stąd!

- Czeka nas kolejna Zatoka Świń...

- Nie mówi mi pan nic, czego i tak bym nie wiedział. Woni Stoi pan na drodze narodów - Goldberg znów zerknął na Vanessę. - No i co, będzie tu pani tak stała?

Vanessa usiadła.

- Zostawiam to wam - stwierdził pan Klein i wycofał się dyskretnie.

Goldberg zaczął wydawać t głębi gardła dziwne dźwięki podobne do kumka­nia. Żaby odpowiedziały mu ochoczo i zaczęły wyłazić ze wszystkich zakątków dziedzińca. Słysząc kumkanie, Vanessa stłumiła śmiech. Już raz kiedyś powie­działa sobie, że farsę należy grać ze śmiertelną powagą, jakby wierzyło się w każde bzdurne słowo. Śmiech to domena tragedii, a tragedii, przy pomocy żab, mogą przecież jeszcze zapobiec.


Andrzej Sapkowski

Tandaradei !


- Jestem nieładna - powiedziała półgłosem Monika Szreder, patrząc w lustro.

Monika Szreder miała rację. Co więcej, w poruszonej kwestii pogląd Moniki Szreder i zdanie otaczającego ją świata było absolutnie zgodne.

Nie, Monika nie była brzydka. Była po prostu nieładna. Była kwintesencją nieładności, promieniała nieładnością zdolną przyćmić wszystko, co mogłoby uładnić każdą inną, nawet brzydszą dziewczynę. W jakiś niepojęty sposób konglomerat elementów, samych w sobie atrakcyjnych, ładnych, mało tego - nawet pięknych, stawał się w przypadku Moniki nijaki, nieatrakcyjny i mdły. Jej włosy, które powinny być włosami ciemnoblond, były w samej rzeczy szare i matowe. Ich naturalna tendencja do puszystości, ich pełna indywidualności i uroku tendencja do nieposłuszeństwa względem wszelkiego typu grzebieni i szczotek w istocie sprawiała, że wyglądały zaniedbanie i nieporządnie, a starania, by to zmienić, nic nie dawały. Nie pomagał najkunsztowniejszy makijaż - nawet za pomocą drogich kosmetyków niczego nie dawało się zrobić z oczami, które zza grubych soczewek okularów zawsze wyglądały nijako i blado. Na jej sylwetce, ogólnie rzecz ujmując normalnej, wszelki dobór gustownych i atrakcyjnych rzeczy tworzył w połączeniu efekt, który przy najlepszych chęciach nie mógł być uznany za cieszący oko.

Fakt, że o wszystkich wspomnianych czynnikach Monika Szreder doskonale wiedziała, jeszcze sprawę pogarszał. Świadoma jak gdyby, że nie jest w stanie się upiększyć, od czasu osiągnięcia pełnoletniości Monika programowo i konsekwentnie robiła wszystko, by się nie wyróżniać, zlać z tłem, umysić i uszarzyć. Ta swoista mimikra, mająca w założeniu maskować i ukrywać nieładność, odnosiła, rzecz jasna, skutek dokładnie odwrotny.

Teraz właśnie, o piątej nad ranem, stojąc przed nadtłuczonym lustrem w poprzecinanym smugami światła półmroku domku kempingowego, Monika silniej niż kiedykolwiek czuła swoją nieładność. Żałowała, że wyjechała na te wczasy, na ten turnus w głuszy, w braku komfortu, który miał jakoby być romantyczny, a okazał się wyłącznie uciążliwy. Biuro Usług Turystycznych - “Rommar Tour”, przypomniała sobie. “Jesteś samotny? Podaj nam swój wiek, zawód, wykształcenie, zainteresowania. Napisz, o czym marzysz, a zorganizujemy ci wakacje twoich marzeń”.

Wakacje moich marzeń...

Wyjechała, bo była sama, a nie chciała samotnie spędzać lata w mieście. “Rommar Tour” nie kłamał ani nie przesadzał, ogólnie rzecz biorąc, chociaż w swojej ankiecie rubrykę “wykształcenie” preferował nader wyraźnie przy doborze. Dookoła roiło się od złaknionych doktorantek i rozwiedzionych docentów.

Wakacje moich marzeń...

Wyjazd miał dla Moniki być jeszcze jedną próbą udowodnienia sobie, że lubi towarzystwo. Próba, jak wiele poprzednich, była nieudana. Monika po raz kolejny nie udowodniła sobie niczego poza faktem, że nienawidzi samotności.

A była sama. Wciąż sama. Jej przypadkowa współlokatorka, Elka, z niewiadomych powodów nazywana Pardwą, przez kilka pierwszych dni turnusu denerwująca szczebiotem, beztroską i czynionym dookoła bałaganem, ostatnio zwykła była znikać wieczorami i wracać późną nocą. A niekiedy - jak dziś - dopiero rano. Monika nie miała żadnych wątpliwości co do tekstu, jaki Pardwa musiała wpisać do kwestionariusza “Rommar Tour” w rubryce “zainteresowania”.

Z początku Monika była przerażona - bała się, że Pardwa należy do dziewcząt traktujących barwną i szczegółową opowieść jako swoisty rodzaj gry końcowej, jako naturalne i konieczne uzupełnienie nocnych doznań. Tego Monika nie zniosłaby na na pewno. Szczęśliwie, Elka nie była opowiadaczką. Wręcz przeciwnie, była dyskretna. Nie przeszkadzało jej to jednak w spontanicznym demonstrowaniu zadowolenia i wyższości, jaką w przyrodzie samica wybrana obowiązana jest okazywać samicy wzgardzonej.

Monika Szreder nie czuła się wzgardzona. Miała dwadzieścia sześć lat, a za sobą aż dwie poważne eksperiencje erotyczne. Charakter i przebieg obydwu sprawiał, że nie tęskniła do trzeciej.

A jednak...

- Jestem nieładna - powiedziała do popstrzonego lustra. I nie rozpłakała się. Była z tego bardzo dumna. Nie ma niczego gorszego niż zaczynać dzień od płaczu, pomyślała.

Dzień? Trudno to jeszcze nazwać dniem, pomyślała. Ośrodek wczasowy śpi w najlepsze, czekając, aż słońce do końca wysuszy rosę, nagrzeje powietrze, wciąż jeszcze ostre, atakujące skórę ukąszeniami zimna.

Położyła się, wysoko ustawiła poduszkę, sięgnęła po książkę. Próbowała odnaleźć miejsce, w którym skończyła czytać, wieczorem, senna i zniecierpliwiona oczekiwaniem na Elkę. Zamiast tego wróciła do początku, do miejsca oznaczonego małym, zasuszonym bratkiem. Do ulubionego miejsca. Tylko kilka strofek, pomyślała. Tylko kilka.


Unter den Linden

Bei der Heide

Wo unser beider Bette gemacht

Da mögt ihr finden

Wie wir beide

Pflückten im Grase der Blumen Pracht

Vor dem Wald im tiefen Tal

Tandaradei!

Lieblich sang die Nachtigall



- Tandaradei - szepnęła w zamyśleniu, opuszczając książkę. Zamknęła oczy.

- Tandaradei... - powiedział minnesńnger.

Był bardzo szczupły, wręcz chudy, targany wiatrem płaszcz, ściśle oblepiając jego postać, jeszcze bardziej podkreślał tę chudość. Jego cień, cienki, prosty niczym czarna krecha, kładł się na arrasie, na którym biały jednorożec wspinał się, stawał dęba, podnosząc przednie nogi w heraldycznej pozie.

- Tandaradei - powtórzył minnesńnger. - Ta pieśń...

Tyle wspomnień. Tyle pięknych wspomnień. Unter den Linden, bei der Heide... Ty... To właśnie ty. Płowowłosa...

Monika poruszyła rękami, rozgarniając kwiaty, tysiące kwiatów, wśród których leżała. W większości były to róże, czerwone, mokre, rozwinięte, gubiące płatki.

- Jak wtedy - ciągnął cicho minnesńnger, a jego oczy były czarne, zimne i głębokie jak Ren przy skale Lorelei.

Na zamku w Würzburgu... A może jeszcze później, w Szwabii, na dworze u Filipa... Pamiętam pełne usta Beatrix, córki Berengara von Passau. A potem, wiele lat później, słyszałem tę pieśń w oberży nie opodal Worms. Vor dem Wald im tiefen Tal... Budzisz mnie ze snu.

Monika mocno zacisnęła powieki.

Budzisz mnie ze snu. Ta pieśń... Przetrwała tak długo. Pamiętam, śpiewaliśmy ją w marszu, idąc z Marienburga na spotkanie z komturem Wolframem de Lys, ku przeprawom na Drwęcy. A jeszcze później, wiele lat później, śpiewałem ją wraz z innymi pod Frankenhausen, kiedy to stoki góry Hausberg spłynęły krwią zbuntowanego chłopstwa.

Budzisz mnie ze snu.

Monika leżała nieruchomo na łożu z kwiatów. Patrzyła prosto w oczy minnesńngera. Nigdy nie widziała tak zimnych oczu. Nigdy nie widziała tej twarzy. Tylko uśmiech...

Daj rękę.

Tak, ten uśmiech już kiedyś widziała. Na pewno widziała.

Ale nie pamiętała gdzie.

- Daj rękę.

Zza pleców minnesńngera wyrosły inne postacie, w groteskowych futrzanych maskach, trzęsące olbrzymimi uszami. Rozległ się cichy, rytmiczny, skandowany zaśpiew, wielogłosowy, bełkotliwy chór, pojedyncze, akcentowane, niezrozumiałe słowa...

Tandaradei!

- Monika! - zawołała Elka, zwana Pardwą. - Hej, Monika, nie wiesz, gdzie jest cukier?

- Co? - Monika zerwała się, strącając książkę na podłogę, macając rękoma po pościeli. - Co? Ela? Zasnęłam?

- Nie - powiedziała Elka, zamykając drzwi szafki ze straszliwym łoskotem, płoszącym resztki dziwnego snu. - Wręcz przeciwnie. Obudziłaś się, akurat w porę. Jest dziewiąta. Słuchaj, Monika, nie mogę znaleźć mojego słoiczka z kawą. Chyba go dokądś wyniosłam. Mogę wziąć trochę twojej?

Monika przetarła oczy knykciami, sięgnęła po okulary.

- Możesz, Elu.


* * *


Sygnały, powtarzające się co dnia, co nocy, były ciche, pozornie nieznaczące, ledwie zauważalne. Doktorka z domku na szczycie wzgórza nie od razu zorientowała się w ich znaczeniu. Znacznie szybciej zorientował się kot - dał znać zmianą zachowania, niepokojem, niepohamowaną agresją, wyładowywaną na czym popadło. Doktorka zauważyła to, ale nie przejęła się - kładąc humory zwierzątka na karb drapieżnej, nieposkromionej natury. Nie zdziwiło jej także, że borsuk, zwykle biegający za nią jak pies, zaszył się w komórce i nie wychodził z niej za dnia. Doktorka wytłumaczyła to lękiem przed szaleństwami kota.

Następne sygnały były już wyraźniejsze - wieczorne kumkanie żab ucinane raptownie, przeplatane długimi okresami przejmującej, pełnej przerażenia ciszy. Poranne, bezgłośne wyloty lelków kozodojów, chmarami, od których aż ciemniało w powietrzu. Zmieniony, gniewny bulgot rzeki wśród zwalonych drzew.

Coś się szykuje, pomyślała doktorka. Coś się szykuje.

Następnego dnia, na samym skraju lasu, znalazła rozszarpaną sójkę, krople skrzepłej krwi jak paciorki lśniły na rudawych piórkach. Doktorka wiedziała, że to nie sprawka kota - kot, biegnący za nią, na widok zabitego ptaka syczał, przypadał do ziemi, patrzył z przestrachem w jej oczy.

- Na Bajora i Plosa - szepnęła. Kot miauknął.

Wróciła na podwórze, zamyślona, nieobecna. I wtedy...

Kot zasyczał, wygiął grzbiet.

Na drzwiach domu nie było sierpu, który zawsze tam wisiał, przybrany suchą miotłą ziół. Odwróciła się, w samą porę, by zobaczyć, jak zakrzywione żelazo leci ku niej, koziołkując, świszcząc w powietrzu.

- Eth! - krzyknęła, przyciśnięta plecami do framugi.

Sierp zawirował, zwinął się jak żywa wstęga, zboczył z trasy lotu, z hukiem wyrżnął w odrapane drzwi, zadygotał wściekle, zaśpiewał metalowym jękiem. Doktorka słyszała, jak czarny las, schylony nad urwiskiem, trzęsie się w złośliwym śmiechu.

- Deskath - szepnęła. - Ty... Poznaję cię...

Kot syczał

Sierp dygotał, drżał i śpiewał.


* * *


- No nie, Monika - powiedziała Elka, zwana Pardwą. Zdjęła okulary przeciwsłoneczne i ostrożnie smarowała kremem zadarty nos. - Tak naprawdę nie można. Dlaczego nie chcesz jechać z nami? Z całą paczką? Dlaczego ciągle siedzisz sama? Co?

- Nie czuję się najlepiej.

Wcale nie kłamię, pomyślała Monika. Na samą myśl o waszej hałaśliwej paczce czuję się źle. Nie rozumiem waszych dowcipów. Nie zaraża mnie wasza wesołość, wręcz przeciwnie, budzi ona we mnie jedynie zakłopotanie. I nie jestem pewna, czy nie jest to aby waszym celem.

- Naprawdę, Monika - paplała Elka, stając tuż obok leżaka, tuż nad nią. - Powinnaś pojechać. Jak tam jest pięknie nad rzeką, to pojęcia nie masz...

Aleksandrze, pomyślała Monika, nie zasłaniaj mi słońca.

- Jacek, ten historyk, wiesz, ten, który mieszka sam w dwunastce - Pardwa roztarła resztę kremu na dłoniach, roztaczając dookoła zapach Pondsa - kolega tego blondyna, który miał granatowe audi, wiesz...

Wiem.

- ...On tak ciekawie opowiada.

Wiem.

- ...o historii tej okolicy, o wojnach, o wędrówkach ludów, o sabatach czarownic, o kulcie jakichś tam demonów, o wykopaliskach, mówię ci, Monika, godzinami można słuchać. Wiesz, że pytał mnie o ciebie?

- Kto? – Monika uniosła głowę.

- Jacek. Ten historyk.

- O mnie?

- O ciebie. Skąd jesteś, gdzie pracujesz. Wpadłaś mu w oko, Monika. Szczęściara jesteś. Chłopak jest strasznie fajny.

O, Boże.

- Nie udawaj, że nie zauważyłaś, jak patrzy na ciebie. Co, Monika?

Zauważyłam, zauważyłam.

- Nie, Elu. Nie zauważyłam.

- Ja naprawdę nie umiem z tobą rozmawiać - nadąsała się Pardwa. - Co cię gryzie, dziewczyno? Marnie wyglądasz, wiesz? A może masz okres? Ojej, przepraszam, nie rób takiej miny. To ja lecę. Umówiliśmy się za pół godziny, idę do nich. Wrócimy na obiad. Albo na kolację. Pa.

- Pa, Elu.

Pomiędzy konarami pokracznej sosny pająk uplótł pajęczynę, regularne, precyzyjne dzieło. Piękno w przyrodzie, pomyślała Monika, ma cel, nie jest pięknem czysto estetycznym. Ma cel, nawet jeśli tym celem jest mord.

Na stronicy książki usiadła biedronka. Monika strąciła ją, potrząsając książką.

- Leć do nieba - powiedziała półgłosem.

Biedronka nie spadła na ziemię, w locie rozwinęła niezgrabne skrzydełka, poszybowała - prosto w środek pajęczyny.

Pająk, wielki krzyżak z opasłym odwłokiem, wyskoczył z kryjówki w zrolowanym, oplecionym kokonem liściu. Biedronka, nie śpiesząc się, rwała nitki pajęczyny naporem chitynowego pancerza. Jeszcze chwila i wypadnie, pomyślała Monika.

Ale pająk był szybszy.

Uciekaj, pomyślała, zaciskając szczęki. Uciekaj, pająku. Już!

Pająk zaszamotał się na nitkach, błyskawicznie ukrył się w zrolowanym liściu.

Wystraszyłam go, pomyślała Monika, zdziwiona. Bzdura, pomyślała zaraz, pająk najzwyczajniej na świecie nie lubi czerwonych żuków, zakutych w chitynowe pancerze. Woli miękkie i soczyste muchy. To jasne jak słońce.

Drgnęła, słysząc odgłos kroków, tuż za sobą.

- Dzień dobry, Moniko.

- Dzień dobry, Jacku.

O, Boże.

- Jak zwykle z nosem w książce? Moniko, zwracam twoją uwagę, że to są wakacje. Zjawisko, które występuje raz do roku i niestety przemija tak prędko. Naprawdę, szkoda każdej minuty. Moniko.

- Słucham, Jacku.

- Pardwa powtórzyła mi, że nie chcesz jechać z nami nad rzekę. Miałaś jakoby odmówić, bezlitośnie odrzucić propozycję. Jest mi szczególnie przykro, bo to była moja propozycja. Przyszedłem więc, żeby naprawić błąd, jakim było wykorzystanie Pardwy jako pośredniczki. Powinienem sam cię poprosić. Już dawno.

Odejdź, proszę. Źle się czuję, gdy tak stoisz i patrzysz na mnie. Nie chcę twojego wzroku. Nie chcę, by dotykał mnie twój wzrok.

- Jedź z nami, Moniko.

Odejdź, proszę.

- Nie... Przepraszam. Może innym razem.

- Czyżby lektura, której się poświęcasz, była ciekawsza od perspektywy mojego... naszego towarzystwa? Co czytasz, Moniko?

- Och... To poezja, Jacku. Dawna poezja niemiecka.

- To widzę. Poznaję po gotyckich literach, których sam czytać nie potrafię, pomimo iż mój nauczyciel niemieckiego zdołał wbić mi do głowy podstawy języka Goethego. Czyje to wiersze?

- Nie sądzę...

- ...żeby były to wiersze, które może znać zwykły historyk? Ech, filologowie. Jak wy często uzurpujecie sobie monopol na wiedzę o literaturze i języku. Czy masz w sobie trochę żyłki do hazardu, Moniko?

Uniosła oczy, będąc zupełnie świadoma, że unosi twarz i okulary.

- Nie rozumiem...

- Proponuję ci małą grę o wielką stawkę. Coś jak u Puszkina, trójka, siódemka, as. Jeśli na podstawie jednej, dwu linijek poznam, czyje to wiersze, jedziesz z nami. Jeśli się pomylę, odejdę z żalem i nie będę ci więcej przeszkadzał.

Zastanowiła się chwilę. Niemożliwe, pomyślała. Tak mało znane...

- Dobrze - powiedziała, opuszczając głowę, by nie zobaczył jej uśmiechu.


Unter den Linden

Bei der Heide

Wo unser beider Bette gemacht...


- Walther von der Vogelweide, średniowieczny niemiecki poeta i trubadur, przełom dwunastego i trzynastego - roześmiał się. - Wiersz ma tytuł “Unter den Linden”. Przegrałaś, Moniko. Wasza dama ubita, towarzyszu Herman. Zabieram wszystkie ruble ze stołu. I ciebie także zabieram, Moniko.

Uśmiechnęła się, tym razem nie kryjąc tego. Cóż, pomyślała, może...

- Między nami mówiąc - powiedział - to do ciebie pasuje.

- Co?

- Poezja średniowieczna, pieśni truwerów - powiedział, patrząc jej w oczy. W okulary, poprawiła się w myśli. - To do ciebie pasuje. Natura poetyczna, uroczo niedzisiejsza, skomplikowane wnętrze, samotnicza natura. Magia. No, płowowłosy elfie, zbieraj się. Jedziemy.

- Tak - powiedziała, nadal uśmiechając się blado. - Cóż, słowo się rzekło... Za chwilę przyjdę do was. Za chwilę.

- Czekamy.

Nie wstała od razu. Siedziała z opuszczoną głową, wpatrzona w gotyckie litery, kręte i chwiejne niczym proporce, wijące się na strzelistych wieżach. Słyszała dźwięk lutni, daleki i cichy.

Biały jednorożec stawał dęba na zielonym arrasie, unosząc przednie nogi w heraldycznej pozie.


* * *


Szczyt wzgórza był równy, płaski, jak ścięty żyletką. Domek o bielonych ścianach, usadowiony wśród pokracznych jabłonek, przyciągał. Wzywał ją do siebie.

Stała niezdecydowana, patrząc, jak cała kompania zbiega w dół, nad rzekę, po piaszczystym, nagrzanym słońcem zboczu. Słyszała okrzyki i śmiechy chłopców, dalekie i ciche pobrzękiwanie kontenera z piwem. Pisk dziewcząt wpadających na podmokłą łąkę.

- Ciekawe wzgórze, prawda? Na pierwszy rzut oka widać, że nie jest naturalne.

- Słucham, Jacku? Dlaczego nienaturalne?

- Spójrz na jego kształt, jakie jest regularne. Na położenie. Moniko, tu mógł być kiedyś warowny gród strzegący brodu. A może chram jakiejś bogini czczonej przez Pomorzan. Może miejsce składania ofiar, święte wzgórze pogańskich Prusów, Gotów lub zabłąkanych tu Celtów? Tyle ludów przetoczyło się przez tę krainę, tyle jeszcze nie zbadanych rzeczy kryje ta ziemia... No, chodźmy. Porozmawiamy o tym jeszcze na naszym wspaniałym biwaku.

- Zaraz... zaraz do was przyjdę. Za chwilę.

- Dlaczego?

- Chcę się przespacerować - opuściła głowę.

- Czy pozwolisz...

- Nie - powiedziała szybko. - Przepraszam cię. Sama.

Dlaczego on tak na mnie patrzy?

- Dobrze, Moniko. Ale pamiętaj, czekamy na ciebie. Chciałbym, żebyś była z nami. Ze mną.

- Przyjdę.

Wzgórze. Nienaturalne?

Zrobiła krok do przodu. Nagle poczuła, że musi iść dalej. Bo za plecami miała czarną ścianę boru, mokrego, ciemnego i niepokojącego, a przed sobą słońce i błyszczącą wstęgę rzeki, w dole, nisko wśród olch. Las odpychał, szeptał głosem przejmującym lękiem, głosem, w którym wyczuwała groźbę i złość. Biały domek nad urwiskiem był jasny, ciepły, przyjazny. Wzywał ją, ciągnął ku sobie, namawiał.

- Dzień dobry... Czy jest tu ktoś?

Ciemna sień, w ciemność wbita smuga światła, nabrzmiała wirującym kurzem. Wchodzę nieproszona do cudzego domu, pomyślała. Zaraz ktoś wyjdzie, spojrzy na mnie niechętnie, a ja poczuję się odtrącona, skrzywdzona. I będę miała o to żal, chociaż sama sobie będę winna. Jak zwykle.

Pokoik pełen ciemnych mebli. Ciężki, mdlący zapach ziół.

- Dzień dobry! Przepraszam...

Na stole szklanka w metalowym koszyczku, łyżeczka utkwiona w kawianych fusach, okulary w drucianej oprawce.

I książki.

Nie wiedząc, czemu to robi, zbliżyła się. Książki były stare, oprawne w złuszczoną tekturę. Wytłaczane złoto litery, mówiące, że to encyklopedia Orgelbranda, były zatarte, ledwo czytelne. Przewróciła okładkę, pierwszą z brzegu.

To nie była encyklopedia Orgelbranda.

Ten gotyk nie niósł dźwięku lutni. Ten gotyk był złowrogi i czarny, krzyczał groźnie i teutońsko.

Geheymwissenschaften und Wirken des Teuffels in Preussen, Johann Kiesewetter, Elbing 1792. Na stronie tytułowej pentagram, znaki Zodiaku, inne dziwne, niepokojące symbole.

Druga książka. I znowu pod fałszywą okładką ciężkie, szorstkie od kurzu, pożółkłe stronice i prawdziwy tytuł - Dwymmermorck. Tylko tyle.

Następna. Inne pismo, inny druk. Człowiek z głową kozła, krzyżujący na chudej piersi ręce o długich palcach. La lettre noire - Histoire de la Science Occulte, Jules de Bois, Avignon 1622.

Kolejna, rozsypująca się prawie, krzycząca jednym zdaniem, wielką, pajęczą czcionką pośrodku zniszczonej strony - Gondelman, Tractatus de Magiis.

I następna.

Gdy sięgnęła, by odwrócić kłamliwą orgelbrandowską okładkę, jej dłoń drżała, grzęzła w niepojętym oporze, w aurze broniącej dostępu. Jednocześnie zaś inna, przeciwstawna siła ciągnęła jej rękę niby magnes.

Źwierzcyadło Maggi Czarney Bissurmańskiey, przez Abdula z Hazredu. Spolszcził Iędrzey Śleszkowski, iezuita A.M.D.G. w Krakowie, w Drukarni Mikołaia Zborskiego JKM Ord. Tipografa, Roku Pań. 1696.

Ciężkie, pozlepiane, wystrzępione stronice, wyblakłe, półzatarte pismo. Chciała odwrócić stronę.

Coś ją powstrzymało. Coś, co uwięzło w przełyku, przylgnęło do podniebienia, coś, co było zgrozą, wstrętem, mdlącym obrzydzeniem. Miała wrażenie, że lepki kurz ze stronicy zaczyna powoli wpełzać jej na rękę. Zamknęła księgę, wzdrygnęła się, w uszach, w głowie eksplodował jej niespodziewanie chóralny, wielogłosowy zaśpiew, bełkot, krzyk, niezrozumiałe słowa.

Wyjść, pomyślała. Muszę stąd wyjść.

Wbrew sobie sięgnęła jednak po kolejną książkę. Phńnomene, Dńmone und Zaubereysunden, R. Ennemoser, Nürnberg 1613. Odwróciła stronicę.

Biały jednorożec, stając dęba, unosił przednie nogi w heraldycznej pozie.

Otworzyła na chybił trafił, pośrodku tomu. Rozmazane gotyckie litery zdawały się poruszać, cisnęły się natrętnie do oczu i do świadomości.

...wie lautet der Name des Demons? Der Hagre Junge, da er unseren geheymen Sünden und unsre Bösheyt frisset und trotzdem hager bleybet. Das Brennende Kind, das mit Hasse brennt. Und der echte Name? Der ist unaussprechlich, schrecklich. Deskath, was zugleych Die Wahrheyt oder Der Betrug bedeutet. Zernebock, der Schwartze Wahnsinn...

Na stronę padł szybki, ruchliwy cień, na stole miękko, acz ciężko, wylądował wielki czarny kocur. Monika cofnęła się, tłumiąc krzyk. Kocur zmierzył ją niechętnym spojrzeniem złotożółtych oczu, przeciągnął się, zeskoczył ze stołu, by wskoczyć na łóżko.

Staruszka była maleńka, ale nie zgarbiona, a jej twarz, poorana zmarszczkami, poważna i skupiona. Miała duże, niezwykle jasne oczy, tak jasne, że prawie przezroczyste niczym soczewki, niczym opale, oszlifowane na kaboszony.

- Przepraszam panią - wyjąkała Monika. - Drzwi były otwarte. Ja wiem, że nie powinnam...

Wykręciła do tyłu ręce i zaczęła wyłamywać sobie palce. Jak zwykle.

- Nic nie szkodzi - powiedziała staruszka, podchodząc do stołu. Zamknęła książkę, rzuciwszy przelotnie okiem na otwartą stronę.

- Ten dom jest otwarty dla wszystkich, którzy chcą wejść - powiedziała. - Słucham cię, dziecko.

- Ja... Ja zupełnie przypadkowo. Przechodziłam i... Ja jestem z tymi, którzy nad rzeką... Widziała pani pewnie samochody...

- Wcale nie jesteś z tymi, którzy są nad Rzeką - staruszka pokiwała głową. - A powinnaś. Powinnaś być z nimi, a tymczasem jesteś tutaj. Dlaczego?

Monika zamilkła z półotwartymi ustami.

- Szukałaś w książce odpowiedzi na pytanie? To nie jest najlepszy sposób, dziecko. Zwłaszcza nie radziłabym ci korzystać z książek, które tu leżą.

- Ja jeszcze raz przepraszam. Nie powinnam... Pójdę już.

- Nie zadawszy swego pytania?

- Jakiego pytania?

- A tego, drogie dziecko, to ja nie wiem - jasne oczy staruszki jeszcze bardziej pojaśniały. - Ja nie mogę przecież znać pytań. Znam wyłącznie odpowiedzi, a i to daleko nie wszystkie.

- Ja... Nie rozumiem. Pójdę już.

- Twoja wola. Jeśli zechcesz wrócić i zadać swoje pytanie, pamiętaj, że dom starej doktorki jest zawsze otwarty.

Jezus, pomyślała Monika. Trafiłam na wioskową babcię. Na aborcjonistkę. Ona myśli, że ja...

- Dziwne myśli tłuką ci się po głowie, dziecko - powiedziała ostro staruszka. - Szalone, dziwne, nieodpowiednie myśli. Nie podobasz mi się. Podejdź do mnie.

Nie, pomyślała Monika, nie podejdę. I zrobiła krok do przodu. A potem drugi. I trzeci.

- Bliżej.

Nie!

Jeszcze jeden krok. Wbrew swej woli.

- Mów.

Monika bezgłośnie poruszyła ustami. Oczy, oczy jasne, prawie przezroczyste...

- Zapomniana - mruknęła doktorka.

Bełkotliwy chór, pojedyncze, niezrozumiałe, przeraźliwe słowa, wykrzykiwane w rytmicznym zaśpiewie...

- Nie - powiedziała nagle staruszka. - Nie podchodź. Ani kroku dalej.

Monika zatrzęsła się z zimna, które nagłą falą spłynęło jej po karku i plecach.

- Zapomniana - powtórzyła doktorka, mrużąc jasne oczy. - Tak, bez wątpienia. Przyciąga was Rzeka, przyciąga was to wzgórze. Przyciągają was te księgi, ciągną jak magnes.

Kot, przypłaszczony do poduszki, zasyczał, unosząc głowę.

- Idź - powiedziała doktorka. - Wracaj do tamtych. Czekają na ciebie. Należysz do nich. Należysz już do ich świata, czy tego chcesz, czy nie.

Monika drżała.

- Idź już.


* * *


Ból głowy, który dopadł ją po południu, krótko po powrocie z wycieczki, trwał i wzmagał się, mrocząc oczy, aż do wieczora. Nie ustąpił po dwóch gardanach, nie zelżał po dwóch pyralginach. Zwalił ją z nóg, przykleił twarz do poduszki. Wsłuchując się w tępe tętnienie w skroniach, Monika Szreder czekała na sen.



* * *


Stała nieruchoma wśród pokracznych jabłonek, wewnątrz rozszalałego Maelstromu szarych, bezgłośnych ptaków, w samym środku ciszy, wirującej od bezszelestnych uderzeń ostrych, kończystych skrzydeł, wśród tysiąca rozpędzonych, szarych półksiężyców, z których każdy zdawał się godzić prosto w nią, ale w ostatniej chwili zmieniał kierunek, muskał, ale nie uderzał, nie ranił.

Świeca, otoczona widmową aureolą załzawionego światła, rozjaśniała wnętrze pełne ciemnych mebli. Patrzące na nią oczy były jasne, prawie przezroczyste, jak soczewki, jak kaboszony opali.

- Zadaj swoje pytanie. Wezwałam cię, byś zadała swoje pytanie.

Kiwnęła potakująco głową. Wolno unosząc ręce, dotknęła nimi włosów, odsuwając je z ramion, przesunęła palcami po czole, policzkach, ustach. Doktorka nie patrzyła na nią. Nie uniosła wzroku znad księgi trzymanej na kolanach.

Opuszczając ręce, postąpiła krok do przodu. Kot parsknął. Spojrzała w dół, pod nogi, na białą nieprzekraczalną linię nakreśloną na podłodze. Doktorka uniosła głowę.

- Zapomniana - powiedziała cicho. - Jesteś Zapomniana. Nie myśl nawet o powrocie, nie ma powrotu dla takiej jak ty. Jesteś Zapomniana, lepiej będzie dla ciebie, jeśli taką pozostaniesz. Dla wszystkich będzie lepiej.

Pokręciła przecząco głową, przesuwając dłońmi po szyi, sunąc nimi w dół.

- Nie - rzekła ostro doktorka. - Nawet o tym nie myśl. Taka myśl nie rozbudzi ciebie. Może jednak rozbudzić kogoś innego. Tego, który jest Prawdą i Zdradą. Karmisz go, wiecznie Wychudłego, swoimi marzeniami. Budzisz go swoim śpiewem. Strzeż się. On przychodzi w snach, których nie zapamiętasz. Ale on nie zapomni. Strzeż się.

O szybę okna stuknęła ćma, wielka, szara, rozedrgana.

- Strzeż się, Zapomniana. Prawda i Zdrada nie różnią się, są jednością. Obie przybędą jednocześnie na twój krzyk, jeśli zakrzyczysz. A wówczas dłoń wyciągnie się ku tobie z mroku. Jeśli dotkniesz tej dłoni, nie będzie powrotu. Odrodzi się Płonące Dziecię, odrodzi się żar, który gorzeje nienawiścią. Odrodzi się znowu Czarny Obłęd, Zernebock, na ołtarzu z kwiatów.

Doktorka zamilkła, opuściła głowę, wyciągnęła ręce.

- Strzeż się dłoni, która wyciągnie się z mroku. Gdy jej dotkniesz, nie będzie powrotu. Va sivros onochei! Jeśli wrócisz ćmą, spłoniesz. Jeśli wrócisz płomieniem, zgaśniesz. Jeśli wrócisz ostrzem, przeżre cię rdza. Odejdź.

Poczuła na policzku cieknącą łzę, drażniącą, natrętną. Niechcianą.

- Odejdź.

Pytanie?

- Nie. Nie odpowiem.

Nagły rozbłysk, erupcja siły...

- Nie! - w jasnych oczach przerażenie. - Nie...

Pytanie.

- Dobrze. Dobrze, Zapomniana. Jeśli tak bardzo tego chcesz...

Chcę.

- Odpowiedź brzmi: “Tak”. Będziesz. Ale tylko w oczach innych. A teraz odejdź. Zostaw mnie. Odejdź.


* * *


Monika obudziła się, usiadła na łóżku, spojrzała w okno, w mrok niebieszczejący zapowiedzią świtu. Elka, zwana Pardwą, chrapała leciutko, leżąc na wznak, zgiętym ramieniem obejmując poduszkę.

Monika dotknęła książki zagrzebanej w kołdrze, wciskającej się w udo twardym kantem okładki. Zasnęłam, czytając, pomyślała.

I miałam... dziwny sen.

Nie pamiętała jaki.


* * *


- Odnoszę wrażenie, że mnie unikasz, Moniko.

Tak, unikam, pomyślała odważnie, nie mogąc się zdecydować, w którą stronę skierować wzrok. Po chwili wahania, ostatecznie zwyciężyły czubki tenisówek.

- Nie, skądże - wymamrotała. - Wcale nie.

- Pozwolisz sobie potowarzyszyć?

Kiwnęła głową, przestraszona, czy nie nazbyt wiele zapału wkłada w to kiwnięcie.

Szli wolno wzdłuż szpaleru białopiennych brzózek, leśną dróżką, wśród ciemnozielonych kęp wrzosu, jak parkan wytyczających szlak, niekiedy rozrosłych, tarasujących drogę.

Oczywiście, potknęła się, nie trzeba było długo czekać. Podtrzymał ją, wziął pod rękę, a dotknięcie jego ramienia wstrząsnęło nią jak wyładowanie elektryczne. Przyjemne wyładowanie.

- Lato się kończy - przerwał ciszę trywialnym stwierdzeniem. - Kończą się wakacje.

- Mhm.

- Trzeba będzie wracać. Do miasta. Do książek, do doktoratu. Szkoda.

- Będą wakacje i w przyszłym roku - wyjąkała, zastanawiając się, jaki sposób wyzwolenia ręki spod jego ramienia może nie być poczytany za obcesowy, agresywny i niegrzeczny.

- Fakt, będą - uśmiechnął się ładnie, mocniej przyciskając jej ramię. - Ale to, że lato się kończy, smuci mnie. Nie lubię zakończeń. Zakończenie to koniec fabuły. A ja w fabule cenię sobie epizody. Piękne epizody ratujące przesmętną fabułę, nędzny scenariusz, jakim jest nasze życie. Filozofuję. Nie nudzę cię, Moniko?

Nie odpowiedziała. Wypatrywała odpowiedniej kępy wrzosu, by potknąć się o nią i uciec przed ciepłem, którym promieniował.

- Moniko?

- Słu... cham? - potknęła się, ale zbyt wymuszenie, zbyt sztucznie, podtrzymał ją bez trudu, nie puścił ręki.

- Cały czas myślę o... O tym wierszu, który czytałaś. O “Unter den Linden” Walthera von der Vogelweide. Jest w tej balladzie coś dziwnego, coś, czego nie umiem wyjaśnić... Moniko, chciałbym cię o coś prosić. Nie odmawiaj, jeśli to możliwe.

- Słucham cię, Jacku.

- Poczytaj mi wiersze Walthera von der Vogelweide. Proszę.

- Teraz?

- Nie. Nie teraz. Po kolacji, kiedy będzie cicho i spokojnie, kiedy zapadnie mrok. Wydaje mi się, że ta poezja może brzmieć dobrze tylko o wieczorze, chłodnym i mrocznym jak kamienny raubritterski zamek. Wpadnę do ciebie zaraz po kolacji, na chwilę poświęcimy się Minnesangowi, pieśniom trubadurów.

- Jacku, ja...

- Nie odmawiaj, proszę.

Monika zatrzymała się, zdecydowanie, ale nie gwałtownie, wyzwoliła rękę spod jego ramienia.

Spojrzała mu prosto w oczy. Śmiało, choć nie wyzywająco. Naturalnie. Szczerze. Odważnie.

Powiedz mi, czego ode mnie oczekujesz. Czego chcesz ode mnie, właśnie ode mnie, kiedy dookoła roi się od dziewcząt, kolorowych i pięknych jak kolibry, wesołych, rozszczebiotanych, chętnych - jeśli nie do flirtu, to przynajmniej do zabawy we flirt. One wszystkie patrzą na ciebie i żadna nie czułaby się nieswojo, mogąc spacerować z tobą po lesie i słuchać twoich słów. Każda z nich cieszyłaby się myślą o wieczorze, spędzonym z tobą na czytaniu wierszy. Żadna nie drżałaby w środku, tak jak ja drżę teraz. Powiedz więc, otwarcie i szczerze - dlaczego właśnie ja? Przecież ja...

Jestem nieładna!

Spuściła oczy, chowając głowę w ramiona. Jak żółw, pomyślała. Boję się.

- Moniko?

- Dobrze, Jacku.


* * *


Co ja robię, pomyślała, schylona nad książką. Co ja robię najlepszego. Przecież można było wykręcić się bólem głowy, zaraz po kolacji zniknąć, wrócić późno, zamknąć drzwi na klucz, udawać, że mnie nie ma. Można było zrobić cokolwiek. A teraz siedzę tu z nim i...

- Czytaj dalej, Moniko. Proszę.



Ich kam gegangen

Hin zur Aue

Mein Trauter harrte schon am Ort

Wie ward ich empfangen

O Himmelsfraue!

Dass ich bin selig immerfort

Ob er mich küsste? Wohl manche Stund.

Tandaradei!

Seht, wie ist so rot mein Mund.



- Masz piękny głos, Moniko.

Nie. Nie. Nie chcę tego, co już kiedyś było. Nie zniosę, nie chcę znosić upokorzenia, żalu, pustki, samotności. Nie chcę obwiniać ani szukać winy w sobie. Czemu on tak na mnie patrzy? Patrzy tak, jak gdybym była...

(Ładna?)

- Czytaj, Moniko.



Da tńt er machen

Uns ein Bette

Aus Blumen mannigfalt und bunt

Darob wird lachen

Wer an der Statte

Vorüberkommt, aus Herzensgrund

An den Rosen er wohl mag

Tandaradei!

Sehen, wo das Haupt mir lag...



- W rzeczy samej to piękna pieśń, Moniko. Słychać nieledwie brzęk strun lutni trubadura. Czy ktoś przełożył “Under den Linden” na polski?

- Tak. Leopold Staff.

- Nie pytam nawet, czy znasz ten przekład. Wiem, że znasz. Powiedz, proszę. Te dwie ostatnie strofki.

- Jacku... Nie pamiętam...

- Ślicznie się czerwienisz. Ale ja wiem, że pamiętasz. Proszę, Moniko.



Gdym porą nocną

W to ustronie

Przyszła, mój miły już tam był

Tulił mnie mocno

Na swym łonie

Dotąd mam słodycz w głębi żył

Czy całował? Rozdział z chust?

Tandaradei!

Patrz na czerwień moich ust!



I poszedł łoże

Popod lasem

Z przeróżnych kwiatów usłać nam

Śmiałby się może

Ktoby czasem

Przechodził i przystanął tam

Zaraz by po różach zgadł

Tandaradei!

Mej leżącej głowy ślad.



- Pięknie, Moniko. Tylko, wybacz, tego wiersza nie można deklamować z głową na kolanach ani takim grobowym głosem. Sama wiesz, że Walther von der Vogelweide odrzuca w tej pieśni bezsensowny kanon Minnesangu i miłości rycerskiej, egzaltację i westchnienia do nieosiągalnej damy serca. To jest, Moniko, pieśń o miłości spełnionej, o jedynej miłości, jaka ma sens, jaka jest radosna. Piękny epizod, opisany w piękny sposób. Tę pieśń śpiewa dziewczyna, która leżała razem z ukochanym na łożu z kwiatów... Boże, jak ty ślicznie się czerwienisz. Była z ukochanym i jest szczęśliwa, i chce o tym głosić całemu światu, chciałaby, aby wszyscy widzieli odciśnięty w kwiatach ślad jej głowy, by wszyscy dowiedzieli się o jej szczęściu.

- Już strasznie późno, Jacku. I trochę boli mnie głowa...

- Ostatnia strofka, Moniko.

- Nie pamiętam przekładu, naprawdę...

- Przeczytaj w oryginale. Ale przeczytaj głosem dziewczyny szczęśliwej. Proszę.



Wie ich bei ihm ruhte

Wenn jemand es wüsste

Du lieber Gott - ich schńmte mich

Wie mir der Gute

Herzte und küsste

Keiner erfuhr als er und ich

Und ein kleines Vögelein

Tandaradei!

Das wird wohl werschweigen sein!



- Fascynujesz mnie, Moniko.

- Przestań, Jacku. Proszę cię.

- Jesteś urocza, wiesz? Masz w sobie mnóstwo czaru. Zaczynam wariować z twojego powodu. Nie wiem, jak to się stało, Moniko, ale nie mogę przestać myśleć o tobie.

- Jacku... Wprawiasz mnie w zakłopotanie.

- Moniko... Gdy zamykam oczy, widzę twoją twarz, twój uśmiech. Czuję wówczas, jak coś we mnie drga, jak coś ściska mi gardło...

- Proszę, nie. Idź już. Jest już bardzo późno, Ela zaraz wróci.

- Jeszcze chwilę...

- Nie, proszę. Do jutra. Jacku.

- Powiedz mi to.

- Co?

- Że mnie lubisz, Moniko.

(Ja?)

- Moniko.

- Lubię cię.


* * *


Minnesńnger jest szczupły, drobny, delikatny, wiatr szarpie jego czarną peleryną. Skąd ten wiatr, tutaj, w sali tronowej, gdzie nie drżą nawet płomyki świec ani powłóczyste welony na szpiczastych czepcach zasłuchanych, pogrążonych w dźwięku lutni dam? Ale za plecami minnesńngera nie ma już arrasu z jednorożcem, nie ma kolumn i ostrych łuków witrażowych okien. Za jego plecami jest urwisko i czarny las.

Oczy minnesńngera płoną w półmroku, żarzą się czarnym ogniem. W jego twarzy nie ma niczego, niczego, co nie jest tymi oczami, tym żarem.

Daj rękę.

Zapomniana. Nie ma wątpliwości. Przyciąga cię Rzeka, przyciąga cię to wzgórze. Daj rękę. Seh, wie ist so rot mein Mund.

Na pierwszy rzut oka widać, że to nie jest naturalne wzgórze. Tu, w dominującym miejscu, był z pewnością gród strzegący przeprawy. Świątynia, święty chram, ofiarny ołtarz...

Nie, krzyczy Elka, zwana Pardwą. Nie, nie pójdę tam za nic w świecie, patrzcie, jaki okropnie ciemny jest ten las, jak tam mokro, tam są pająki, boję się pająków.

Daj rękę. Fascynujesz mnie. Pozostali śmieją się, klaszczą, futrzane maski na ich głowach śmiesznie kiwają olbrzymimi uszami. Zernebock, der Schwartze Wahnsinn, krzyczy Elka, naga do pasa.

Daj rękę.

Nie! Uciekaj! Oczy jasne, prawie przezroczyste. Nie wracaj tu, bo spłoniesz, zgaśniesz, przeżre cię rdza.

Moniko, Moniko, dotąd mam słodycz w głębi żył. Jesteś urocza, wiesz?

Wiem.

Zapomniana. Boże, jak ty ślicznie się czerwienisz. Gdy zamykam oczy, widzę twój uśmiech. Czerwień twoich ust.

Daj rękę.

Bagno, czarne, lśniące grzęzawisko, porośnięte rzęsą, rozchodzącą się wolno wśród baniek, pękających na oleistej powierzchni. Otchłań, w głąb której wiedzie Tysiąc Stopni. A na dnie otchłani coś, co jest nieodgadnioną tajemnicą, coś, co drga, pulsuje i tętni. I czeka na wezwanie.

Tandaradei!

Spłoniesz. Zgaśniesz. Przeżre cię rdza.

* * *


Obudziła się.

Leżąc na mokrym od potu, starganym, zmiętym prześcieradle, długo nie mogła usnąć, na próżno starając się posklejać w jedną całość urywki snu, którego nie pamiętała.


* * *


Następnego dnia cała kompania, jak zwykle, radośnie i wesoło załadowała się do samochodów, by tradycyjnie zawieźć rejwach, hałas i zamieszanie w jakiś odległy zakątek, gdzie było cicho i spokojnie.

Cała kompania oprócz Moniki, która tym razem zdecydowanie i przekonywająco symulowała migrenę. Oczywiście, namawiano ją. On ją namawiał. Oczywiście, odmówiła. Chciał zostać z nią. Odmówiła również.

Dlaczego, zastanawiała się później, spacerując sama, bez celu, nie zwracając uwagi ani na okolicę, ani na snujących się szlakiem ścieżek i deptaków innych wczasowiczów. Dlatego odmówiłam? Czego ja się boję, myślała, gnąc długi patyk znaleziony przy drodze. Czego ja unikam? Życia? Dlatego, że życie nie jest poezją?

Będę tak spacerować do wieczora, myślała. A wieczorem...

Wieczorem głowa będzie mnie bolała naprawdę. Już czuję ból. Coś niedobrego dzieje się ze mną. Coś bardzo niedobrego.

Malec, przemocą odciągany przez matkę od kiosku pełnego kolorowych wspaniałości, spojrzał na przechodzącą Monikę i rozkrzyczał się ostrym, nagłym, niepohamowanym krzykiem.

Nie zwróciła uwagi.

Czego ja się obawiam, myślała. Rozczarowania? A czy to, co teraz robię, nie jest rozczarowaniem? Co będę czuła, jeśli dzisiaj wieczorem schowam się, zamknę przed nim na klucz? Spełniona miłość, o której śpiewa kochanka Walthera von der Vogelweide, może rzeczywiście jest w tym sens? I może nie kryje się on w słowie “miłość”, ale w słowie “spełnienie”? Może rzeczywiście nazajutrz, pomyślała, coraz to silniej wyginając swój patyk, może rzeczywiście nazajutrz byłabym w stanie rozejrzeć się dumnie dookoła i krzyknąć, patrzcie wszyscy, patrzcie na czerwień moich ust!

Może.

Wiem, czego się boję, pomyślała, przechodząc przez most.

Własnej słabości.

Ileż ja bym dała, myślała, gnąc patyk, za to, żeby stać się silną. Nie, nie piękną, chociaż...

Ale silną.

Patyk złamał się z trzaskiem.

Pod mostem, na zalewie, jeden z przepływających tamtędy kajakarzy zaklął plugawie, w osłupieniu patrząc na dwa ułomki wiosła, które zostały mu w rękach.


* * *


Płomienie. Rozjuszone płomienie opasujące ją ze wszystkich stron, żar roztapiający oczy, dym pozbawiający tchu. Łańcuch wżarty w ciało, bezlitośnie wiążący... Ryk płonącego pieca, gotowego bluzgnąć ogniem i węglami...

Słońce. I wiatr. Wiatr od Rzeki, furkot olchowych liści. Obejmujące ją ramię, emanujące ciepłem i siłą. Jesteś urocza, wiesz? Masz w sobie mnóstwo czaru. Gdy zamykam oczy, widzę twoją twarz.

Och, Jacku.

Nie chcę do lasu, krzyczy Elka, zwana Pardwą. Nie, tam są pająki! Boję się pająków! Umarłabym chyba, gdyby...

Tandaradei! Oczy jasne, prawie przezroczyste. Jeśli wrócisz ćmą, spłoniesz.

Powiedz, że mnie lubisz. Oczy minnesńngera są czarne i ogromne. Powiedz to głosem dziewczyny szczęśliwej, która spoczywała wraz z ukochanym na łożu z kwiatów. I tam, na łożu z kwiatów...

Spłoniesz. Zgaśniesz. Przeżre cię rdza.

Gdzie ja widziałam ten uśmiech?

Czarny bór, ogromne, pokrzywione dęby, ich ciemna kora pokryta naroślami wyglądającymi jak wrzody. Gromada ludzi, wszyscy w futrzanych maskach z wielkimi stojącymi uszami. Dziewczyna naga do pasa.

Kamień, czarny, płaski. Na nim... Róże?



An den Rosen er wohl mag

Sehen, wo das Haupt mir lag...

Tandaradei!



Zernebock, krzyczy Elka, zwana Pardwą. Ciągnie was Rzeka, ciągnie jak magnes. Oczy jasne, prawie przezroczyste. Jednorożec unoszący przednie nogi w heraldycznej pozie.

Daj rękę. To minnesńnger. Nie, nie, krzyczy Elka, zabierzcie go, jest obrzydliwy, wiecie, że boję się pająków.

Budzisz mnie... Pamiętam pełne usta Beatrix, córki Berengara von Passau.

Zernebock, krzyczy półnaga dziewczyna, ciskając różę na płaski, czarny kamień. Der Schwartze Wahnsinn!

Daj rękę. Wstań. Pójdziesz ze mną, by poznać prawdę. Mądrość nie niesie zdrady, nie wierz temu. Mądrość daje siłę. Prawda jest siłą. A ty przecież pragniesz być silna, pragniesz siły i władzy. Daj rękę.

Nie! Oczy jasne, prawie przezroczyste.

Wstań. Pójdź ze mną, by poznać prawdę. Pokażę ci, jak wygląda prawda.

Daj rękę.

Obudziła się.


* * *


Mam wstać i wyjść, pomyślała trzeźwo, natychmiast. Muszę wstać i wyjść. Wówczas poznam prawdę. Tak powiedział...

Nie. On powiedział: Die Wahrheit.

(Die Wahrheyt?)

Monika Szreder wstała, stąpnęła prosto w kałużę rozlanego na podłodze księżycowego światła.


* * *


- No, i jak było?

- Próbujesz wymuszać na mnie komplementy?

- Aha.

- Męskie ego, prawda? Dobrze więc: było bosko. Taka odpowiedź mieści się w konwencji, jak sądzę? Aj, przestań! Co robisz, wariacie?

- Zmieniam konwencję.

- Aj! To ma być zmiana, według ciebie? Nie czuję różnicy.

- Robisz się nieprzyzwoicie nieprzyzwoita.

- Przyganiał kocioł garnkowi. Mmmm. Lubisz tak?

- Mam odpowiedzieć zgodnie z konwencją?

- Możesz w ogóle nie odpowiadać. Niech czyny mówią za ciebie.

- Myślisz, że co ja jestem? Clockwork lover? Na zawołanie?

- Starałeś się, jak mogłeś, żebym tak właśnie o tobie myślała, więc się teraz nie wykręcaj. Ja zresztą i tak wezmę sobie, co chcę, taka już jestem. Nie ruszaj się.

- Tak?

- Mmmm. Ooooch!

- Co?

- Komar ugryzł mnie w tyłek.

- Zaraz go złapię i rozgniotę rozpustnika. Co on sobie myśli, że to jest ménage a trois? Gdzie cię ugryzł? Tu? Niegłupi owad.

- Ajjjj!

- Ela?

- Mmmmm?

- Czemu nazywają cię Pardwą?

- Kiedyś, w pociągu, rozwiązywaliśmy krzyżówkę, było tam hasło, z którym nikt nie mógł sobie poradzić. Poziomo, sześć liter. Ptak zamieszkujący mszary i tundry Północy. I ja zgadłam.

- Ela...

- Och... Mmmm... Jacek...

Monika, przytulona do muru tuż obok uchylonego okna, dygotała z obrzydzenia. Chciała odejść. Nie mogła.

- Jacek?

- Mhm?

- A Monika?

- Co, Monika?

- Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Myślisz, że nikt nie widzi, jak ją czarujesz? Jak koło niej skaczesz?

- O Boże, Pardwa. Nie wyciągaj pospiesznych i banalnych wniosków. Żal mi jej, to wszystko. Chcę, by miała miłe wakacje. Takiej jak ona potrzebne jest trochę adoracji. Co jakiś czas trzeba takiej jak ona powiedzieć, że jest piękna, wówczas faktycznie pięknieje. W miarę skromnych możliwości.

- Jeszcze lepiej się z taką przespać, wtedy pięknieje jeszcze bardziej. To miałeś na myśli?

- Ha! Że też ja się od razu nie domyśliłem. To temu zawdzięczam tę sympatyczną przygodę, Elu? Doprawdy, podtekst nietrudny do rozszyfrowania.

- No, no, teraz ty jesteś banalny, posądzając mnie o zazdrość. Gorzej, o zawiść. I o kogo? O taką myszkę, Boże. Nie odgrywaj tu Pygmaliona. Znalazł się dobroczyńca. Mówię całkiem poważnie, prześpij się z nią. Jeśli tego nie zrobisz, zepsujesz jej wakacje. Pozostawisz uczucie niedosytu. Prześpij się z nią, Jacek.

- Sęk w tym, że nie chcę. Nie czuję do niej woli bożej.

- Co to ma zatem być, sztuka dla sztuki? Mówiłam, Pygmalion. Profesor Higgins dla ubogich.

- Ona jest... Ona jest nieładna. Po prostu nieładna. I aseksualna.

- Egoista. Poświęć się i zrób to tylko dla niej. Zamknij oczy i myśl o Anglii. Ale ja myślę, że kłamiesz. Właśnie ta jej myszkowatość cię podnieca.

- Ela, czy naprawdę nie znajdziemy wdzięczniejszego tematu do rozmowy?

- Sądzę, chłopczyku, że w ogóle tracimy za dużo czasu na gadanie.

- Elka!

- Mmmmmm.


* * *


Biegła przed siebie, na oślep przez las, obijała się o pnie drzew, plątała w szponiastych łodygach jeżyn, potykała w wykrotach, na korzeniach, na zwalonych pniach. Biegła, chcąc jak najdalej za sobą zostawić wstręt, upokorzenie, od którego puchła twarz, wstyd, od którego tętniło w skroniach. Chcąc jak najdalej za sobą zostawić...

Nie będę płakać. Nie będę. Nie. Nie. Nie.

Gałąź, elastyczna i jadowita jak pejcz, smagnęła ją przez policzek, wypełniając oczy mokrym, oślepiającym bólem, usprawiedliwiającym... Dającym pretekst...

Na kolanach, tłukąc pięściami o pień olchy, Monika Szreder wybuchnęła łzami, zatrzęsła się w tłumionym, rzężącym krzyku.


* * *


W białym domu na płaskim szczycie wzgórza, omywanego niespokojnym, rozgadanym nurtem Rzeki, doktorka uniosła głowę znad pożółkłych stronic. Przez chwilę przysłuchiwała się ciszy, jaka niespodziewanie zapadła nad okolicą. Czarny kot, zwinięty w kłębek na haftowanej poduszce, otworzył złociste oczy i zasyczał, wpatrzony w mrok.

Doktorka wróciła wzrokiem do księgi.



...wiadomym iest, iako onego, który wiele ma imion, nie lza przyzwać ni zawezwać proprio motu - on przybywa ieno wonczas, ieśli taka wola iego. On wyhynie z Otchłani, imię ktorey iest Radm-Agakh, stąpaiąc po Tysiącu Stopni. On przybędzie na krzyk, nawet ieśli w krzyku tym nie masz imienia iego. On, który Pluribus Mortis Imago iest i który Wychudły iest. Ni ieden, choćby i naymędrszy, na drodze iego stanąwszy extra periculum liczyć się nie może. Bo ieśli przyzwać go niełatwo, to po stokroć ciężey zatrzymać, gdy przyzwany po żer swóy kroczy, po Tysiącu Stopni z Otchłani, imię którey iest Radm-Agakh...

O szybę stuknęła szara ćma. Potem druga. I trzecia.


* * *


Monika zaszlochała, obejmując pień olchy, przytulona policzkiem do mokrej kory. Las, zalany bladym, upiornym światłem księżyca, zamarł w nienaturalnej ciszy.

Nagły rozbłysk, erupcja siły. Biały jednorożec uniósł przednie nogi w heraldycznej pozie. Monika, czując wzbierającą w sobie moc, wciągnęła powietrze do płuc, unosząc w górę obie pięści wrzasnęła, wrzasnęła w mrok makabrycznym, nie swoim głosem.

- Tandaradei!!!


* * *


Doktorka jęknęła, patrząc na ćmy tłukące o szyby obłędnym staccato.

- Przez Żelazo i Miedź - szepnęła - przez Srebro. Magna Mater, Magna Mater...

Księżyc, do połowy wysunięty zza podświetlonych chmur, roześmiał się jej prosto w twarz, skrzywiony w obelżywym, trupim grymasie.


* * *


Zanim wyczuła obecność, poczuła zapach. Zapach czarnego, porośniętego rzęsą, zgniłego, dyszącego metanem bagna. Zapach bezdennej otchłani, w której coś, co jest tajemnicą, okropnością i zgrozą, drga, pulsuje i tętni. I czeka na wezwanie.

Nie przestraszyła się. Wiedziała, że zna tego, który nadchodzi. Wiedziała, że przyjdzie na jej wezwanie, na krzyk.

Nie zlękła się, słysząc mokre, chlupiące kroki, strzykające wodą wyciskaną z gąbczastego gruntu.

Monika Szreder uniosła głowę.

- Jestem - powiedziała minnesńnger.

Poczuła, jak ogarnia ją spokój. Przywracający wiarę w siebie, silny, niezwyciężony spokój, spokój, który jest chłodny i błękitny jak woda, jak płomień, jak...

- Daj rękę - powiedział minnesńnger.

Jak nienawiść.

Spojrzała.

Minnesńnger - wciąż nie mogła zdobyć się na to, by chociaż w myśli nazwać go jego prawdziwym imieniem - uśmiechnął się. Tak. Widziała już kiedyś taki uśmiech. Pamiętała gdzie. Widziała taki uśmiech na ilustracji Johna Tenniela przedstawiającej Kota z Cheshire. Zaraz będę po drugiej stronie lustra, pomyślała niespodziewanie.

Oczy minnesngera, wielkie i nie zmrużone w uśmiechu, były czarne i bezdenne. W bezwargich ustach lśniły długie zęby, okrągłe, stożkowate, jak u drapieżnej ryby.

Nie czuła lęku.

- Daj rękę - powtórzył minnesńnger, tchnąc na nią zapachem mokradła.


* * *


Wyciągnęła dłoń.

Tamci, w głębi ciemnego boru, w kręgu potężnych, pokrytych naroślami dębów, czekali stłoczeni dookoła płaskiego czarnego kamienia, usłanego tysiącem róż. Czekali w zupełnej ciszy, wysoko unosząc głowy, ustrojone w uszate, futrzane maski, w otworach których płonęły obłędem błyszczące oczy.

Palce minnesńngera były zimne, przeszyły ją igłami palącego mrozu, wybuchły w ciele miliardem odłamków bólu. Bólu, który przyjęła z rozkoszą.

Doktorka, siedząc na krześle ustawionym pośrodku pentagramu wpisanego w koło, nakreślone kredą na podłodze, odjęła dłonie od skroni, wyrzuciła w górę ręce w gwałtownym geście. Rozpalony, huczący piec zawył, zaryczał, o szyby zadudniły chmary nocnych owadów.

- Deeeeeskaaaaath!!!

Drzwiczki pieca odskoczyły z trzaskiem, palenisko bluznęło ogniem i dymem, płonące węgle zadudniły po blasze i deskach podłogi jak kartacze, siejąc iskrami.

Z ognia wytoczył się jak kula nagi malec. Przeturlał się, przekoziołkował, stanął, zataczając się na tłustych, niepewnych nóżkach. Jego skóra pokryta była chropowatymi, szarymi śladami poparzeń. Pojedynczy kosmyk cienkich włosków na łysej główce pełgał chwiejnym, kopcącym płomieniem.

- Deskath - powiedziała doktorka.

Malec dymił, stojąc wśród rozrzuconych na podłodze węgli.

- Deskath - powtórzyła. - Jesteś...

- Jestem - odrzekł niewyraźnie chłopczyk, ukazując bezzębne dziąsła. - Jak ci się podobało moje entre, starucho? To zawsze robi wrażenie, nieprawdaż? Ożywia pewne wspomnienia. Pamiętasz?

- Dosyć - szepnęła doktorka.

Bardzo chudy, czarno odziany młodzieniec, który raptownie pojawił się w miejscu płonącego malca, uśmiechnął się, ukazując długie, stożkowate zęby.

- Wolisz mnie w tej postaci? Proszę, jestem. No, wiedźmo, do rzeczy. Wezwałaś mnie w najmniej sposobnej po temu chwili. Przeszkodziłaś mi w czymś ogromnie ważnym. Jak mi się zdaje, już kiedyś zapowiedziałem ci, co się stanie, jeśli będziesz mi przeszkadzać. Jeśli jeszcze raz odważysz się stanąć mi na drodze.

- Zawsze będę stawać ci na drodze, Deskath.

Czarny młodzieniec przecząco pokręcił głową.

- Nie - powiedział. - Nie będziesz. Za późno. Dziś w nocy odrodzi się Płonący, w lawinie ognia, tak, jak to przed chwilą widziałaś. Wszystko już jest przygotowane. Myślałaś, że tych marnych kilkudziesięciu lat wystarczy, by o mnie zapomniano? Myliłaś się. Są tacy, którzy nigdy nie zapomną. Pamięć przetrwa przez pokolenia.

Nowe roje owadów załupały o szyby, pokrywając je grubą, ruchliwą warstwą.

- Przyjdzie ci pogodzić się z tym faktem, jędzo - ciągnął młodzieniec, powolutku obchodząc krąg, wewnątrz którego siedziała doktorka. - Niczego już nie możesz zrobić. Nie pomoże ci ani twój kredowy znak, ani dyletancki przekład wiadomej księgi. Za późno.

- Nigdy nie jest za późno - powiedziała wolno doktorka. - Patrz, Deskath.

Unosząc rękę, pokazała bursztynowy amulet zwisający z łańcuszka, ciasno oplatającego kiść lewej dłoni. Oczy czarnego młodzieńca zwęziły się.

- Śmieć - powiedział. - Dlaczego nie zawieziesz tego do miasta, nie sprzedasz na pchlim targu? Może masz jeszcze krucyfiks, co? Święconą wodę? Śmieszysz mnie, wiedźmo.

- Przez Powietrze i Wodę - wyrzekła powoli doktorka. - Przez Wierzby i Oczerety. Deskath! Wracaj na dno moczaru. Wracaj w Otchłań, która cię wypluła. Zapadnij się z powrotem w Bagno, w Bajoro, w Ploso.

- Słowa, słowa, słowa - powiedział młodzieniec. Zbliżył się do kręgu i przekroczył go, stając przed staruszką z uśmiechem. - Słowa, które straciły moc i znaczenie już dawno temu, zanim jeszcze kolej żelazna zaczęła kursować po naszej Dolinie. Nic nie zostało z twojej dawnej siły, jędzo. Nie idziesz z duchem czasu.

- To ty przeceniasz swoją siłę, Deskath.

- Tak sądzisz? Zaraz zobaczymy. Nie zabiję cię, o nie. Połamię ci tylko obie ręce. W twoim wieku złamania zrastają się z trudnością. Zagipsują cię po same pachy, a gips będzie zimny, bardzo zimny. A wówczas, gdy ogarnie cię gorączka, odwiedzę cię w domu choroby. Wejdę w ciebie przez igły kroplówki, wbite w twoje zwapniałe żyły. Porozmawiamy wówczas o dawnych czasach. Pooglądamy obrazki. Weźmy się zatem do pracy. Śpieszę się. Tam, wśród olch, czeka na mnie cudowne, płowowłose stworzenie, które po nocach śpiewało mi pieśni. Nie mogę pozwolić, by czekała, to byłoby bardzo nieuprzejme.

- Jeden krok, Deskath - szepnęła doktorka - jeszcze jeden krok i Tysiąc Stopni otworzy się pod tobą.

- Za późno. Dotknęła mojej dłoni. Jest moja. Dziś w nocy odrodzi się Płonący.

- Dotknęła twojej dłoni?

- Tak - uśmiechnął się młodzieniec. - Dotknęła mojej dłoni.

- Spójrz zatem na swoją dłoń, Deskath.

Zaryczał, unosząc rękę, potrząsając bezkształtnym, broczącym kikutem, ociekającym zieloną mazią, roniącym czarnosine, dymiące ochłapy. Długie, cienkie kości, wyłaniające się spod rozpadającej się tkanki, gięły się, rozpływały i skwierczały jak guma wrzucona do żaru. Bulgotała, wzdymała się bąblami skóra na chudym przedramieniu.

- Sam nie wiesz, czego dotknąłeś, Deskath - rzekła doktorka. - Fatalna pomyłka.

Chudy młodzieniec znikł. Nagi chłopczyk, pokryty skorupą poparzeń, zakrzyczał, zatupał bosymi nóżkami, zakiwał dymiącą główką, potrząsnął czerniejącym kikutem.

- Precz, Deskath! Na Bajora i Plosa!

Maluch zakrzyczał jeszcze głośniej. Na paluszkach nie uszkodzonej dłoni wyrosły mu szpony, wielkie jak u kani. Widoczne w rozwartej buzi dziąsła nie były już bezzębne.

- Magna Mater! - krzyknęła doktorka. - Gladius Domini!

Węgle na podłodze i w palenisku zasyczały jak zlane wodą, buchnęły kłębami pary, czarnego dymu.

- Dostanę cię! Dostanę cię jeszcze! - wizgnął malec, skryty w dymie. - Słyszysz, wiedźmo?

Dym rozwiał się na moment, na krótko, na tyle, by zobaczyła go w jego własnej postaci, ogromnego, zgarbionego, z krętymi rogami rzucającymi cienie na powałę.

- I ją - zahuczał z wyraźnym wysiłkiem, ledwo zrozumiale. - Ją też dostanę... Dosta...nę...

- Nie sądzę, żeby to było możliwe, Deskath.

- Dostaa...nę... - zabełkotał, rozwiewając się w cierpkim, gryzącym dymie, powoli wypełniającym izbę.

- Nie - szepnęła doktorka, z trudem łapiąc oddech. Serce jej łomotało, adrenalina biła w przełyk ciężkimi falami, ćmiła oczy.

- Nie, Deskath. Jej już nie dostaniesz. Jej już nikt nie dostanie.

Ćmy, zalepiające szyby, zakręciły się w szaleńczym wirze, zerwały się, odleciały w noc.

- Nikt - zaszlochała sucho doktorka. - Nikt jej już nie dostanie. I nikt nie powstrzyma.


* * *


Monika stała sama wśród olch, patrząc na czubki palców wyciągniętej dłoni. Patrząc, powiedziała...

Nie. To nie ona powiedziała. To powiedziało to coś, co było w niej, w środku. To coś, co było nią.

- Nareszcie. Nareszcie wolna.


* * *


Tamci, w głębi boru, zakotłowali się. Rozebrana do pasa dziewczyna zdarła z głowy groteskową maskę. Ktoś zakrzyczał, ktoś upadł, konwulsyjnie rzucając się wśród zeschłych liści. Ktoś inny odwrócił się, pomknął przed siebie w las, trzeszcząc w chruście, łamiąc gałęzie.

- Zernebock! Zerneboooock!

Półnaga dziewczyna zaczęła wyć, urywanie, histerycznie, strasznie.


* * *


Doktorka wciąż nie odważała się opuścić kręgu, chociaż wyraźnie czuła pełną ulgi pustkę, pulsującą w powietrzu nieobecność zła. Patrzyła na drzwi. Jestem wycieńczona, myślała, zbyt słaba, następny wysiłek mnie zabije. Jeżeli... ona...

Czarny kot wyczołgał się ostrożnie spod łóżka, przeciągnął, miauknął cicho, niepewnie. Potem usiadł, polizał łapkę, potarł nią ucho, spokojny, nieobecny.

Doktorka odetchnęła z ulgą, prawdziwą, wyczekiwaną i ostateczną.

To, co szło przez ciemny bór, uśmiechając się i szepcząc, nie kierowało się w stronę jej wzgórza.

Szło w kierunku przeciwnym.


* * *


Monika przetarła oczy wierzchem dłoni, spojrzała na palce, zazielenione od omszałego pnia olchy, o który tłukła pięściami, tam w głębi lasu. Ale teraz stała pośrodku własnego wczasowego domku, pośrodku jasnej plamy księżycowego światła wpadającego przez okno. Elka, zwana Pardwą, jej współmieszkanka, spała na swoim łóżku, na wznak, z półotwartymi ustami, pochrapując lekko. Zdążyła już wrócić do swojego łóżka.

Monika Szreder uśmiechnęła się, pełna siły i spokoju.

Spojrzała za okno, na pokraczną sosnę, gdzie w rozwidleniu gałęzi koncentryczna pajęczyna srebrzyła się kropelkami rosy.

Lekkim, niedbałym ruchem wyciągnęła rękę, kiwnęła palcem.

Wielki, opasły pająk krzyżak natychmiast wyskoczył ze zrolowanego liścia w rogu pajęczyny, błyskawicznie zjechał po nici w dół. Po krótkiej chwili pełzł już po parapecie, po firance, po podłodze. Zatrzymawszy się przy stopie Moniki zamarł, uniósł dwie przednie nogi na znak, że czeka.

Wciąż uśmiechnięta, Monika wskazała na otwarte usta Elki, zwanej Pardwą. Nie czekając, wyszła z domku. Nie musiała w tym celu otwierać drzwi.

Pająk, posłuszny rozkazowi, prędko popełzł w stronę łóżka.



* * *


Otworzył oczy, krztusząc się, przerażony koszmarem. Chciał sięgnąć ręką do ust, nie mógł. Chciał unieść głowę. Nie mógł. Był jak sparaliżowany. Czuł przenikliwy, słodki zapach kwiatów, czuł dotyk płatków, łodyżek, kolców, mokrych listków, wszędzie, na policzkach, na szyi, na ramionach.

Leżał wśród sterty kwiatów.

Monika Szreder podeszła bliżej i uśmiechnęła się. Widząc ten uśmiech, otworzył usta do wrzasku. Do wrzasku, który w swoim założeniu miał postawić na nogi cały ośrodek wczasowy, cały Tleń, a nawet i straż pożarną w odległych Laskowicach. Ale to, co wydobył z krtani, ściśniętej przez niewidzialną garotę, było tylko ledwie słyszalnym, rozpaczliwym skrzekiem.

Monika Szreder podeszła jeszcze bliżej, stanęła nad nim, szepcząc, a w szepcie tym była tętniąca namiętność, szaleńczy, wściekły zew, przemożna siła. Zareagował, przerażony tym, że reaguje. Słyszał jej szept coraz wyraźniej.



Gdym porą nocną

W to ustronie

Przyszła, mój miły już tam był

Tulił mnie mocno

Na swym łonie

Dotąd mam słodycz w głębi żył

Czy całował? Rozdział z chust?

Tandaradei!



Rozbierała się powoli, nie śpiesząc się i nie przestając uśmiechać. Patrzył na nią oczami rozwartymi aż do bólu. I aż do bólu był dla niej.

Gdy go dotknęła, zatrząsł się, jak gdyby przytknięto mu do piersi rozżarzony pogrzebacz. Gdy go objęła i ścisnęła udami, miał wrażenie, że wylano na niego wiadro ciekłego tlenu. Zobaczył jej oczy tuż nad sobą.

- Patrz na czerwień moich ust.


* * *


- I co, panie doktorze?

- Masywny wylew. Poszła tętnica w mózgu. Wysilił się, Casanova jeden, ponad miarę.

- To znaczy, pan myśli, że...

- Sekcja potwierdzi. Ale z tego, co widzę, wnoszę, że była to piękna, męska śmierć. Padł w walce, na placu boju, że się tak wyrażę.

- Taki młody? On nie ma czterdziestki, na moje oko.

- Młodzi też miewają kruche tętniczki, panie Kaziku. Cóż, romantyczny był chłopak, popatrz pan tylko na te kwiaty. Co za fantazja, cholera. Nasypał kwiatów do łóżka i na tych kwiatach ją...

- Szlag by to trafił. Co ja mam teraz robić? Przecież ja ją będę musiał odnaleźć, tę babę, co z nim była. I jak? Mam chodzić i pytać?

- Po co? Od kiedy to karalne? To był wylew, mówię panu. Mogło mu się to przydarzyć w pracy albo przy wódce.

- No, te... zeznania czy protokół jakiś trzeba by spisać. Z tego, co pan mówi, panie doktorze, wynika, że była z nim, gdy... No, wie pan.

- Jeszcze jak była. Dziwne, że sama nie dostała wtedy szoku. A zresztą, co za różnica. Idę wezwać transport, ja go wieźć nie będę. A pan szukaj sobie tej kobitki, panie Kaziku, jeśli masz pan ochotę. Choćby i po śladach.

- Po jakich śladach?

- Sherlock Holmes to pan nie jest. Popatrz pan na te kwiaty, na poduszce.

- Patrzę, no i co?

- Tu jest odciśnięty ślad głowy.





* * *


Pociąg z Czerska, jadący do Laskowic, przybył na stacyjkę punktualnie, wtoczył się na peron, ledwie przebrzmiał szalony, natarczywy dzwonek przy szlabanie. Peron był pusty, jedynie trzech wędkarzy, obarczonych torbami, plecakami i rurowatymi futerałami na wędziska, wspięło się po żelaznych stopniach do wagonu.

Rozładowali bagaż na półkach i siedzeniach, wyłuskali się z grubych kurtek, które mieli na sobie, pomimo iż ranek był ciepły i słoneczny. Jeden wydobył z kieszeni fantazyjnej kamizelki paczkę papierosów, wyciągnął ją w stronę kolegów.

Ale koledzy wędkarza siedzieli nieruchomo, wpijając oczy w płowowłosą dziewczynę, która obok, po drugiej stronie przedziału, lekko kłoniła głowę nad książką.

Wędkarz zamarł z wyciągniętą ręką. Nie mógł oderwać wzroku. Bo ta dziewczyna była... była... nieprawdopodobnie wręcz... Niewiarygodnie...

Piękna.




Jacek Piekara

To, co najważniejsze


Arivald był magiem. W każdym razie za takiego uchodził w oczach miesz­kańców Wybrzeża. Miał niebieski płaszcz w srebrne gwiazdy, kryształową kulę i Księgę Czarów. Potrafił mamrotać szybkie zaklęcia w obcym języku, o rzeczach jasnych i prostych mówić niezrozumiale i odwrotnie. Umiał leczyć nosaciznę bydła, przyrządzać maści na skaleczenia i oparzenia, wskazywać rybakom miejsca najlepszych połowów, dziewczętom i chłopcom warzyć lubczyk, a starym mężom potrafił dopomóc w ich kłopotach z młodymi żonami. Dlatego też powszechnie uważano go za czarodzieja i jednego z członków Tajemnego Bractwa. Lecz mieszkańcy Wybrzeża, którzy przez parę lat (dawno przed przybyciem Arivalda) mieli już innego maga, nigdy nie potrafili poważnie traktować nowego opiekuna. Może był zbyt wesoły i dobroduszny jak na kogoś parającego się magią i mającego do czynienia z Mocą, może zbyt wiele popełniał omyłek, z których sam się potrafił śmiać, może przyjmował za mało pieniędzy za swoje usługi. W każdym razie nauczono się już, że nie należy przychodzić do niego z poważnymi sprawami typu zapewnienia dobrej pogody, udanych zbiorów czy pomocy w poszukiwaniu skar­bów.

Sama księżniczka, która zresztą bardzo go lubiła i często zapraszała do zamku, aby posłuchać barwnych opowieści z dalekich krajów, miała wiele żalu o to, że nie potrafił wyczarować złotych kolczyków z brylantami o jakich marzyła od dawna. Ale ludzie z Wybrzeża, chociaż często ukradkiem podśmiewali się z czarodzieja woleli go od poprzedniego maga człowieka zimnego i wyniosłego, który zawsze i wszędzie wszystkich (nawet księżniczkę!) traktował z góry. Arivalda zapraszano na chrzciny i wesela, przychodzono do niego po pomoc i radę, a niejednej zako­chanej parze pomógł już przekonać opornych rodziców. Potrafił łagodzić spory, zapobiegać waśniom i zażegnywać awantury. Dlatego też cieszył się sympatią i przez palce patrzono na niedostatki jego czarodziejskiej wiedzy. Nikt nie mógł przecież przypuszczać, że już niedługo Wybrzeże będzie potrzebować prawdziwe­go maga znającego czary najwyższej jakości i umiejącego się posługiwać fortela­mi magii bojowej.

Bowiem Arivald wcale nie był czarodziejem. Był po prostu wędrownym śpie­wakiem i poetą oraz domorosłym filozofem. Nawet jego imię było gminne i proste i brzmiało po prostu Penszo. Właśnie jako Penszo, bard-włóczęga, wieczny podróżnik często przymierający głodem i sypiający pod gołym niebem, przeszedł pierwsze półwiecze życia. Ale nadszedł dzień, który miał wszystko zmienić. Dzień, w którym na drodze Pensza stanął prawdziwy czarodziej, członek Taje­mnego Bractwa i zauroczony grą barda zabrał go ze sobą w podróż. Pewnego ranka, gdzieś na odludziu, mag umarł cicho i spokojnie w czasie snu zostawiając Penszowi na głowie kłopot co uczynić z jego ciałem i dobytkiem. Bard pochował maga, zgodnie z obyczajem układając go głową w stronę wschodzącego słońca. Początkowo zamierzał oddać zarówno niebieski płaszcz, jak i kryształową kulę

oraz różdżkę i Księgę Czarów w ręce kogoś z Bractwa. Ale, gdy sięgnął do ciężkiej, obłożonej w skórę, okutej na rogach złotem Księgi Czarów nie mógł się już od niej oderwać. Okazało się bowiem, że napisana była w języku krainy, którą Penszo kiedyś odwiedził. I tak w ciągu jednego dnia i jednej nocy zdecydował, że zostanie czarodziejem. Założył niebieski płaszcz, wsadził za pas różdżkę, uloko­wał w jukach Księgę i kulę po czym dosiadł konia i ruszył przed siebie. Nie tak prosto jednak stać się z barda i włóczęgi magiem. Nie na darmo przecież czaro­dzieje całymi latami, od dzieciństwa uczą się korzystania z Mocy i posługiwania się Księgą Czarów. Ale Panszo (nazwawszy się w międzyczasie Arivaldem, gdyż wyobrażał sobie, że to imię lepiej pasuje do jego obecnej pozycji) był dociekliwy, uparty i pracowity. A przy tym niebywale zdolny. Nikt chyba w tak krótkim czasie, korzystając tylko z własnej intuicji nie potrafiłby nauczyć się tak wiele. Już po miesiącu zajadłych prób potrafił wyczarować sobie na śniadanie bułkę (fakt, że najczęściej czerstwą) oraz ser i mleko. Później dowiedział się jak zapobiegać zmęczeniu, jak leczyć najprostsze choroby u ludzi i u bydła oraz jak wykonywać najbanalniejsze czarodziejskie sztuczki w rodzaju obłaskawiania dzikich zwierząt czy zapalania ognia z niczego. Po blisko trzech latach umiał już posługiwać się kryształową kulą, tworzyć złudne miraże i odróżniać słowa prawdziwe od kłamli­wych. Nie nauczył się jednego: nie stał się takim jakim powinien być czarodziej. Nie był więc zimny, wyniosły i wzgardliwy. Traktował wszystkich serdecznie i z życzli­wością, często się uśmiechał, a z długiej siwej brody co i rusz wytrząsał okruszki bułki lub sera. Starał się tylko nigdy nie natknąć na prawdziwego maga, bo sądził, że zbyt łatwo rozpoznano by w nim” samozwańca, chociaż wiedział już, iż milczenie lub odpowiadanie zbitką niezrozumiałych formuł jest najlepszym sposobem na wszelkie podejrzenia. Może też z powodu obaw przed innymi czarodziejami wybrał się na Wybrzeże, które słynęło ze spokojnego, monotonnego życia oraz z tego, że niewielu gości kiedykolwiek tam przybywa. Wybrzeże, skaliste i nieurodzajne, żyjące głównie z morskich połowów nie było miejscem, które chętnie odwiedzaliby kupcy, magowie czy rycerze. Życie snuło się tu powolutku, od jednego połowu do drugiego, ludzie byli prości i spracowani, a krajem rządziła młodziutka księżniczka, którą zachwycało, że | ma własnego maga, zupełnie jak znaczący władcy. Nawet jeśli był on czasami tak ' nieporadny, iż nie potrafił wyczarować brylantowych kolczyków.

Arivald już szósty rok przebywał na Wybrzeżu. Mieszkał w małym dwuizbowym domku, niedaleko plaży, przycupniętym tuż u stóp Wieży Strażników. Do codziennych obowiązków maga należało poranne wchodzenie na Wieżę i przepa­trywanie okolic za pomocą kryształowej kuli. Kryształowa kula co prawda równie i dobrze spisywałaby się na plaży, ale mieszkańcy mogliby być niespokojni nie |i widząc co rano na szczycie niewielkiej sylwetki czarodzieja w charakterystycz­nym spiczastym kapeluszu. Wieża była stara, miała strome, częściowo już spróch­niałe schody, ale najgorzej było w czasie sztormu, kiedy wiatr starał się wywiać czarodzieja za balustradę, a wściekła ulewa moczyła całkowicie niebieski płaszcz. Tak więc bycie magiem miało i swoje złe strony. I o nich zawsze myślał rankiem z niechęcią i niecierpliwością. Zbyt jednak skanował obowiązki i spokój miesz­kańców, więc codziennie wdrapywał się na Wieżę z kryształową kulą pod pachą i dokonywał sumiennych obserwacji.

Dzień, w którym rozpocznie się nasza właściwa historia, był jednym z tych pięknych słonecznych dni, kiedy niebo jest bezchmurne, wiatr uspokojony gorącem zaszywa się gdzieś w górach, a powierzchnia morza przypomina lustro. W taki właśnie czas Arivald posapując cicho wdrapywał się na strome schody Wieży, a odpocząwszy chwilę na górze ustawił przed sobą kryształową kulę. Od razu zdziwił go odmienny wygląd kryształu. Zwykle jasny i przejrzysty teraz jakby pociemniał i zmatowiał. Mag splunął na palec. Potarł nim kulę, ale nic się nie zmieniło.

- Coś takiego - mruknął do siebie - sądzę, że nie oznacza to nic dobrego.

- Oczywiście, że nie - odezwał się nagle jakiś zgrzytliwy głos.

Arivald drgnął zaskoczony i dojrzał w kuli głowę niemłodego już człowieka w spiczastym niebieskim kapeluszu. Człowiek ten miał czarne, przenikliwe oczy. One właśnie patrzyły z pogardą i złośliwością na zdumionego czarodzieja.

- Będzie to bardzo niemiły dzień, mój drogi Penszo, kiedy zjawię się u ciebie -ciągnął głos - a nie zjawię się sam. Patrz.

Obraz w kuli zmętniał i nagle zamiast twarzy czarnoksiężnika pojawiło się w niej kilkadziesiąt smukłych okrętów o długich smoczych łbach, płynących przez morze pod wielkimi purpurowymi żaglami. Ale Arivald na tyle już doszedł do siebie, że raz-dwa wymamrotał zaklęcie przeciw omamom i szybko dotknął różdż­ką kuli. Błysnęło, zamigotało i pozostało tylko sześć okrętów. Mag uśmiechnął się sam do siebie.

- No, no - znów pojawiła się twarz czarnoksiężnika - nauczyłeś się widzę czegoś, Penszo. Ale to co widziałeś to już nie omam. A niedługo te sześć okrętów ' dobije do waszego Wybrzeża.

- Czego chcesz ode mnie? - spytał Arivald przełykając ślinę.

- Od ciebie? Nic. Jesteś tylko nędzną kreaturą i spotka cię zasłużona kara za podszywanie się pod jednego z członków Bractwa. Już dawno nikt nie ośmielił się być tak bezczelny jak ty. Kara musi być więc surowa, aby odstraszyć innych niedoszłych samozwańców. Ale tobie poświęcę tylko chwilę mojego czasu. Płynę na Wybrzeże po księżniczkę, bo zapragnąłem jej. Niech się przygotuje do wyjazdu ze mną, bo jeśli nie... - czarnoksiężnik zawiesił głos - to kamień na kamieniu nie pozostanie z całego Wybrzeża. Powtórz jej to.

Arivald potarł mocno brodę i jak zwykle posypały się z niej okruchy chleba. Czarnoksiężnik w kuli zaśmiał się zgrzytliwie.

- Słyszysz idioto? - syknął - powtórz jej, że przybywa oblubieniec i lepiej niech będzie gotowa, aby mnie czule powitać.

Twarz czarnoksiężnika zniknęła, ale kryształ pozostał ciemny i zmatowiały. Arivald usiadł na rozchwierutanym zydlu i starał się zebrać do kupy rozbiegane myśli. Nie ma co, naprawdę był wstrząśnięty i co tu dużo mówić, mocno wystra­szony. Kiedy już jednak uspokoił trochę nerwy, pomyślał że najważniejszą sprawą byłoby dowiedzieć się jak daleko od Wybrzeża znajdują się okręty najeźdźcy. A na to był tylko jeden sposób. Wygrzebał z obszernej kieszeni płaszcza kawałek węgla i narysował na podłodze koło, w które potem wpisał gwiazdę, a następnie pięć ramion gwiazdy poznaczył odpowiednimi dla każdego symbolami. Stanął w środku koła i podrapał się po nosie.

- Zaraz, zaraz jak to było. Murem takalfaris czy Murampahnal oris.

Różnica była zasadnicza, bo jedno zaklęcie przywoływało któregoś z małych morskich demonów, a drugie leczyło katar. Arivaldowi bardziej zależało na pier­wszej sprawie zwłaszcza, że od lat nie chorował na katar.

- Murem takal faris - powiedział w końcu przymykając oczy i przywołując Moc. >

Sprawa zresztą na tym się nie kończyła. Różdżką należało wykonać całą skompli­kowaną sekwencję ruchów (a jeden błąd mógł popsuć wszystko), po czym wypowie­dzieć długą formułę rozkazu, która Arivaldowi jakoś nigdy nie chciała na stałe wejść do głowy. Tym razem jednak wszystko musiało pójść dobrze, bo po chwili coś mokrego pacnęło o podłogę i mag zobaczył małego, zielonego demona omotanego wodorostami i patrzącego na niego złośliwie wyłupiastymi oczami.

- Czego chcesz - zaskrzeczał - ty nędzna imitacjo czarodzieja, co?

- No, no - mag pogroził mu różdżką - bądź grzeczny, bo cię uspokoję. Zaraz, zaraz jak to było. - przypomniał sobie w jaki sposób karci się krnąbrne demony. Demon westchnął głośno.

- Już dobrze, dobrze. Gadaj czego chcesz. Nie mam czasu siedzieć tu godzina­mi nim ty przypomnisz sobie formułę przymuszenia. Wolę po dobrej woli. Tylko chciałbym wiedzieć czy pamiętasz jak mnie uwolnić od rozkazu?

- Zdaje się, że pamiętam - mruknął niepewnie Arivald.

- Mam nadzieję - odparł zrezygnowanym tonem demon - no, czego chcesz?

- Płynie w stronę Wybrzeża sześć okrętów - powiedział mag. - Kiedy tu będą?

- A skąd ja mogę wiedzieć, co ja wróżka jestem? - obraził się demon. - Mogę' najwyżej powiedzieć gdzie są - dodał pojednawczo.

- Właśnie o to mi chodzi.

- Swoją drogą ładny z ciebie czarodziej skoro musisz mnie wzywać do takiego głupstwa - zauważył nie bez złośliwości demon - trzydzieści dwie mile, ale wiatr słabnie i trzeba omijać skały. W tym tempie będą tu nie wcześniej niż pojutrze. No, zadowoliłem cię?

Arivald skinął głową i wyrecytował formułę odejścia. O dziwo, bezbłędnie. Demon zniknął tak szybko jak się pojawił. Teraz przyszedł czas, aby poważnie

zastanowić się nad całą tą niebywałą i zatrważającą sprawą. Mag usiadł na podło­dze podkulając nogi i w zamyśleniu przeczesał palcami długą brodę. Miał dwa dni czasu. Przez dwa dni można zrobić wiele. Na przykład na szybkim koniu opuścić Wybrzeże i znaleźć się w Iglicowych Górach skąd już tylko trzy dni drogi do równin. Ale zostawić księżniczkę? Zostawić wszystkich tych dobrych, spokoj­nych ludzi na pastwę czarnoksiężnika? Lecz cóż innego pozostawało biednemu Penszo bardowi i włóczędze, który pochopnie przywdział maskę mędrca i czaro­dzieja? Przecież nie ma najmniejszych szans w walce z czarną magią! W walce z sześcioma okrętami morskich rozbójników, a na pokładzie każdego z nich co najmniej czterdziestu ludzi! Toż pokonanie tej potęgi było zadaniem nie tylko dla maga, ale i dla solidnego rycerskiego oddziału. Dwa dni. Cóż to są dwa dni. Przez dwa dni nie wezwie się posiłków zza gór ani nie ufortyfikuje zamku. Przez dwa dni nie można zrobić zupełnie nic! A może jednak?

Kiedy otworzył furtkę do ogrodu zobaczył, że księżniczka właśnie bawi się w chowanego. Poznał to po zaaferowanych minach dworzan i po nerwowym prze­trząsaniu przez nich krzaków oraz wpatrywaniu się w korony drzew. Od kiedy księżniczka zaczęła karać najmniej gorliwych w tej zabawie, od tej pory wszyscy bieganiną i zgiełkiem starali się udowodnić swoje zaangażowanie. Bo księżniczka karać umiała. Dla każdego potrafiła wymyśleć coś niezbyt przyjemnego. Hrubelowi Śpiewakowi odebrała na trzy dni harfę, Bomborowi Borsukowi zabroniła przez tydzień jeść ulubiony pasztet z zajęczych języków, Tardowi Wyniosłemu kazała przez cały dzień chodzić w kobiecym czepku, a Magnusowi Pięknowłosemu ścięła loki przy samej skórze. Księżniczka nie była uosobieniem spokoju i łagodności. Była krnąbrna, złośliwa i pyskata. Ale miała złote serce i wszyscy ją kochali.

- O, Arivald - zadyszany Magnus, który nawiasem mówiąc zupełnie idiotycz­nie wyglądał ostrzyżony najeża, zatrzymał się obok. - Witaj. Czy nie mógłbyś znaleźć księżniczki? - spytał ciszej a potem dodał już szeptem - powiedzieć o tym mnie?

- Oczywiście mój drogi - odparł mag. - Nad jeziorem, pod granitowym lwem. W takiej okropnej dziurze. Całą suknię ma ubłoconą.

- Dzięki, panie - Magnus pognał pędem w stronę jeziora.

Czarodziej uśmiechnął się lekko do siebie. Takie rzeczy jeszcze potrafił. Zaraz jednak spoważniał. Nie było czasu na chichy, śmiechy i zabawy. Nadszedł czas walki!

Księżniczka wracała razem z zadowolonym Magnusem, Zastanawiała się czy być nadąsaną czy nie. W dziurze było wilgotno, brudno i ohydnie śmierdzące, ale była ona wspaniałą kryjówką do tej pory przez nikogo nieodnalezioną. A teraz ten Magnus, no!

Wydawało się, że to taki niedorajda.

- Dzień dobry, pani - rzekł pochylając głowę mag.

- O, Arivald! Od dawna tu jesteś? - spytała podejrzliwie.

- Dopiero co nadszedł - zapewnił spiesznie Magnus.

- No, nie wiem - księżniczka uważnie spojrzała na niego. - Coś wolno odrasta­ją ci te włosy - dodała złośliwie.

Magnus zaczerwienił się. Arivald ujął księżniczkę stanowczo pod rękę i popro­wadził parkową aleją w stronę zamku. Dał znak dworzanom, aby nie szli za nimi.

- Cóż to się stało? - księżniczka była zdumiona.

- Nieszczęście, pani - westchnął czarodziej.

- Cóżeś znowu sknocił? - beztrosko i nieco złośliwie spytała księżniczka. Arivald przepuścił jej słowa mimo uszu.

- Czy słyszałaś pani o morskich rozbójnikach pływających okrętami o smoczych łbach?

- Oczywiście, Arivaldzie, ale cóż...

- Płyną tutaj - dokończył mag - w sześć okrętów.

Księżniczka umilkła i odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Teraz nie była to już wesoła dziewczynka bawiąca się w chowanego i drocząca ze wszystkimi. Przed Arivaldem stała władczyni.

- Jesteś pewien?

- Tak, pani.

- Kiedy tu będą?

- Za dwa dni, pani.

- Dobrze, wyślę gońców w góry, ogłoszę wici po wioskach. Do pojutrza powinno stanąć z pięćdziesięciu zbrojnych, jak sądzisz?

- Zgadzam się z tobą, pani. Ale razem będziemy mieć tylko setkę mężczyzn umiejących władać toporem czy łukiem. Przeszło dwa razy mniej niż oni. A to są mordercy, pani. Najlepiej wyćwiczeni i najbardziej okrutni mordercy na świecie.

- A twoja magia? Czy nic nie poradzisz? Teraz trzeba było przejść do najgorszego.

- Płynie z nimi czarnoksiężnik, pani. Mag o potędze tak wielkiej, że nie śnię nawet by mu dorównać.

- Czarnoksiężnik - powtórzyła księżniczka i pobladła - czy nie utrzymamy się choć dwa tygodnie w zamku? Wyślę gońców za góry. Mój wuj...

- Nie utrzymamy się, pani - pokręcił głową Arivald - kilka dni, może tak, ale nie trzy tygodnie. Bo tu najmniej tyle potrzeba. - Więc cóż robić? - księżniczka splotła nerwowo dłonie - czego oni tu chcą?

Nie ma u mnie bogatych łupów ani... - spojrzała w twarz maga i umilkła - ty wiesz. - Spytała po chwili cichym głosem. - Wiesz czego chcą, prawda?

- Tak, pani.

- Mów więc!

- Ciebie!

- Mnie... mnie... och rozumiem. Ukryła twarz w dłoniach. Znów była tylko małą dziewczynką. Teraz przestraszoną i zapłakaną. Arivald objął ją. Wtuliła głowę w jego ramię.

- Nie płacz, malutka - powiedział czule -ja cię obronię. I kiedy mówił te słowa, święcie w nie wierzył.

Hrenwig Wilk stał na dziobie statku i w milczeniu wpatrywał się w dal. Za sobą słyszał równy łomot wioseł i miarowy, monotonny głos żeglarza podającego rytm. Wiatr zupełnie ucichł, żagle wisiały sflaczałe, więc do Wybrzeża dopłyną dopiero za dwa dni. Hrenwigowi nie podobała się ta cała wyprawa, nie podobał mu się też ten, z którym ubili interes. Może dlatego, że Hrenwig nie lubił czarnoksiężników i nie ufał im. Zresztą nie ufał nikomu. I pewnie tylko dlatego żył do tej pory. Nigdy nie popłynąłby z własnej woli na Wybrzeże, bo i po co? Okolica uboga, ludzie twardzi i nawykli do topora i oszczepu. Za niewielkie łupy zapłaciłby dużymi stratami. Ale czarownik obiecał im coś, co warte było o wiele więcej niż paręna­ście trupów, coś o czym marzył każdy danskarski rozbójnik. Obiecał im mapę morza wokół Złotej Wyspy, mapę, na której ponoć zaznaczono wszystkie rady i mielizny. Hrenwig znał wielu, którzy próbowali dotrzeć na Wyspę, tyle tylko że żadnego z nich nie widział już potem żywego. A na Wyspie, jeśli wierzyć temu co gadają ludzie, złoto samo pcha się do rąk. A że Hrenwig cierpiał ostatnio na brak tego kruszcu, więc dał się skusić. Nie żeby nadmiernie wierzył czarownikowi. Wiedział, że wszyscy to chytrusi i oszuści. Ale sądził, że nie będzie on tak głupi, by próbować ich zwieść. Długo umiera ten kto oszukał danskarskiego rozbójnika. A jak nawet ucieknie, to świat stanie się dla niego bardzo malutki. Danskar wszędzie miał szpiegów, a krzywda jednego jest krzywdą wszystkich. Hrenwig zacisnął mocno dłonie w pięści. Czarownik dostanie to czego chce, dostanie dziewczynę, ale biada mu jeżeli nie da mapy. Magia magią a topór toporem. A Hrenwig miał wielką ochotę sprawdzić czy czarownicy umierają tak samo jak zwykli ludzie.

Na Wybrzeżu trwały gorączkowe przygotowania. Ściągali już ludzie z niedale­kich osad, gońcy pośpiesznie przemierzali kraj, kuźnia pracowała pełną parą, a u mistrza ciesielskiego aż kipiało. Arivald nie był od tego, aby nie spróbować siły swej magii. Ślęczał całą noc i następny dzień nad Księgą, rysował jakieś znaki, powtarzał formuły i zaklęcia, wzywał demony. W efekcie nad ranem padał już z nóg, ale miał to co chciał mieć. Wiedział już jak wywołać burzę. Co tam burzę, to mało powiedziane. Sztorm, cyklon, masakrę. Oto do czego doszedł!...

Lecz kiedy stanął na szczycie Wieży Strażników, kiedy po kilku pomyłkach wreszcie puścił w świat straszne zaklęcie aż zadrżał. Bo to co miało się rozpętać na pełnym morzu było przerażające w najwyższym stopniu. Próżno jednak czekał na pierwsze czarne chmury, grzmoty i błyskawice. Czarnoksiężnik Vargaler prze­rwał na chwilę rozmowę ze sternikiem, popatrzył bacznie w stronę Wybrzeża, uśmiechnął się pod nosem, po czym wyciągnął zza pasa różdżkę, machnął nią kilkakroć w powietrzu, zamruczał coś i wrócił do przerwanego dialogu. Burza niestety nie nastąpiła: Arivald szczerze mówiąc był rozczarowany. Nie spodziewał się co prawda zbyt wiele po swoich umiejętnościach, ale liczył chociaż na trochę. No, chociażby ulewę i grzmoty. A tymczasem niebo było bezchmurne jak poprze­dnio i pogoda zdawała się stawać iście letnia. Pocieszające było to, że ludzie na plaży dwoili się i troili, a praca paliła im się w rękach. Zresztą nic dziwnego. Nikt nie lubi odwiedzin danskarskich rozbójników. Ponoć mają nienajlepsze maniery.

Vargaler był coraz bardziej zadowolony. Okręty zbliżały się do Wybrzeża. Jeszcze godzina, może dwie i ląd stanie się widoczny. Czarnoksiężnik traktował tę wyprawę nader lekceważąco. Zresztą kogóż było się bać? Nędznego uzurpatora, który liznął jakieś okruchy magii? Vargaler nie zadał sobie nawet trudu, aby zajrzeć w kryształową kulę. W końcu nic ciekawego w niej nie zobaczy. A Penszo próbował, i to się czarnoksiężnikowi nawet podobało, bo lubił ludzi upartych. Próbował zrobić burzę, ale Vargelowi chciało się śmiać na myśl o tym, ilu ważnych elementów brakowało w zaklęciu. Zresztą nie zlikwidował jej, a wysłał tylko bardziej na wschód, niech tam się martwią. Czarnoksiężnik już sobie wyobrażał ich oburzenie. Swoją drogą co za idioci, że nie zorientowali się, że niedaleko działa samozwaniec.

Wytężył wzrok. Zdawało mu się, że widzi już linię brzegu.

- Dopływamy - doszedł go zza pleców głos Hrenwiga - mam nadzieję, że i wiesz co mówiłeś.

- Jestem pewien - odparł czarnoksiężnik -jak uzbierają setkę to chyba będzie l cud, ale nie sądzę, by księżniczka chciała bitwy. Zobaczysz, że przyjdzie błagać o łaskę.

- Mam nadzieję - mruknął rozbójnik - a poza tym nienawidzę mieć przeciw sobie magów. Wcale mi się nie podoba, że jakiś tam mieszka.

- Bądź spokojny - uśmiechnął się lekceważąco Vargaler. - Jego biorę na siebie. Hrenwig przyłożył dłoń do czoła i zmrużył oczy.

- Tam stoją ludzie - powiedział lekko zdziwiony, wytężając wzrok. Czarnoksiężnik wzruszył ramionami.

- Tym lepiej, skoro witają nas na plaży. Wszystko pójdzie szybciej, niż gdyby zamknęli się w grodzie.

- Tych ludzi jest dość dużo - rzekł wolno Hrenwig i spojrzał badawczo w stronę Vargalera.

Czarnoksiężnik zniecierpliwiony, gdyż miał słabszy wzrok od rozbójnika, strzepnął tylko dłońmi.

- Zaraz zobaczymy, co się dzieje - mruknął. - Poczekajmy.

Zbliżali się. Niedługo wiosła zwolniły rytm i sześć idących łeb w łeb okrętów szło po wodzie jedynie siłą rozpędu. Byli już tak blisko plaży, że widoczny stał się każdy szczegół. No może nie każdy szczegół, ale wszystko wydawało się znaczą­ce.

- Oszukałeś nas - warknął Hrenwig chwytając czarnoksiężnika za ramiona.

Ale i Vargaler ogłupiały wpatrywał się w brzeg, na którym na przestrzeni może tysiąca kroków stali w pięciu szeregach okuci w stal rycerze. Na przedzie widać było łuczników, co najmniej dwustu, a za nimi stało jeszcze trzystu zbrojnych z toporami, pikami lub mieczami w dłoniach. Tuż przy brzegu wody spoczywały trzy balisty, a obok każdej leżał pokaźny stos kamieni.

- Głupcze! - krzyknął Vargaler - to musi być omam!

Hrenwig puścił go na chwilę i przeciągnął spojrzeniem po swoich ludziach, którzy zasępieni i zdumieni przypatrywali się obrońcom Wybrzeża.

- Rób co chcesz, czarowniku - warknął Hrenwig - ale póki widzę to, co widzę, żadna łódź nie dobije do płazy.

Vargaler wyciągnął zza pasa różdżkę, machnął kilkakroć, wymamrotał jakieś zaklęcie, ale pięciuset wojowników jak stało tak stało. Łucznicy szukali sobie najdogodniejszych miejsc, obsługa balist układała kamienie, a siwobrody starzec chodził między rycerzami.

- Nic nie rozumiem - potrząsnął głową czarnoksiężnik - przecież nie mogli zdążyć wezwać posiłków zza gór.

- Słuchaj czarowniku - Hrenwig oparł się o burtę okrętu. - Nie boję się tych ludzi i mogę przejechać im po karkach. Zwłaszcza, że sądzę, iż wielu to mogą być przebrane kobiety, stąd przecież nie widać dobrze co jest dalej. Ale ciekaw jestem z kim podbiję Złotą Wyspę jak mi tu wytną połowę załogi. Wymyśl coś, mądralo.

Vargaler w zdenerwowaniu wzruszył ramionami.

- No zrób coś - rzucił ponaglająco rozbójnik. - Burzę, ogień. Sarn chyba wiesz najlepiej.

Czarnoksiężnik po raz kolejny zadumał się nad niewiedzą ludzi. Czy oni sądzą, że burza to tak jak pstryknąć palcami? Nad dobrą burzą należy siedzieć ładne pół dnia, a i wtedy nie zawsze wychodzi. Żeby jeszcze stali w lesie, ale tutaj? Co on ma palić? Piasek? wodę? Też pomysł! Vargaler uznał, że czas użyć kryształowej kuli. Wygrzebał ją ze swego wora, zasłonił palcami przed rozbójnikiem i po chwili wiedział już wszystko. Tylko około stu może stu dziesięciu ludzi stało na brzegu. Reszta, ci w dalszych szeregach to zręcznie wykonane manekiny w drewnianych zbrojach pomalowanych błyszczącą farbą. Pierwsze szeregi kręcąc się i przemie­szczając sprawiały dla patrzącego z oddali wrażenie, iż cała plaża pełna jest ruchu. Vargaler uśmiechnął się triumfująco.

- To atrapy - powiedział radośnie. - Naprawdę jest ich tylko stu.

- Pokaż - Hrenwig odepchnął go od kuli. - Nic w niej nie widzę - warknął.

- Tylko ja potrafię w nią patrzeć - odparł wyniośle Vargaler - ale wierz mi, możemy atakować.

Hrenwig nie był człowiekiem głupim. Zresztą, gdyby był głupi nie przeżył­by tyle lat jako hövding danskarskich rozbójników. Nie miał co prawda poję­cia w jaki sposób liczba obrońców sięgnęła tak zawrotnej wysokości, ale nie podejrzewałby aby ktokolwiek będący przy zdrowych zmysłach budował na plaży sztucznych rycerzy. Przecież na Wybrzeżu wiedziano, iż przypływa czarnoksiężnik, a jego nie próbowano by nabierać na tak prymitywną sztuczkę. Teraz oczywiście Vargaler chce walki, ale przecież jemu nie zależy czy prze­żyje ją dwustu rozbójników czy żaden. Żaden to nawet lepiej, bo nie trzeba będzie nikomu dawać mapy. Ale Hrenwig był za szczwanym lisem, aby złapać się w pułapkę.

- Ręczę - powiedział Vargaler - że trzy ostatnie szeregi to tylko imitacja, balisty zresztą z pewnością też. Uwierz mi.

Hrenwig dał znak dłonią i łódź z lewej pomknęła w stronę brzegu.

- Zobaczymy - mruknął absolutnie nieprzekonany.

Kiedy okręt był całkiem niedaleko i czarnoksiężnik zaczynał się już triumfalnie uśmiechać, nagle balisty jęknęły i huragan kamieni uderzył w płynącą łódź. Ta zrobiła szybki w tył zwrot, ale Hrenwig dobrze widział kilku leżących na pokła­dzie, a kilku innych jęczało i krwawiło.

- Idioto - oczy rozbójnika pałały gniewem. - Atrapa, co? Sztuczka, imitacja, brać go chłopcy! - ryknął nagle.

Czarnoksiężnik zajęczał w żelaznych ramionach żeglarzy. Nim zdołał uczynić choć ruch związali mu linami ręce i nogi.

- Przeklnę was - zaczął - Rzucę taki urok, że nigdy...

- Zatkać mu gębę! - rozkazał Hrenwig.

Popatrzył na omotanego czarnoksiężnika i podrapał się po głowie. W gruncie rzeczy jak na danskarskiego pirata był dość uczciwym człowiekiem, ale serdecznie - nienawidził magów.

- Odpływamy - zadecydował - a ty łotrze - zwrócił się do Vargalera -opowiesz dokładnie wszystko co wiesz o tej mapie. Bo jeśli nie - zawiesił głos i

spojrzał na załogę - to jeśli o mnie chodzi, dawno chciałem usłyszeć, jak śpiewa przypiekany czarownik.

Odpowiedział mu rechot rozbójników. Łodzie płynęły w stronę pełnego morza.

Na zamkowym podwórcu ustawiono stoły suto zastawione jadłem i napojami. Zarżnięto wiele krów, świń, niezliczoną ilość kur, a kucharze księżniczki pracowa­li jak w ukropie przez cały dzień. Wytoczono mnóstwo beczek dobrego, marcowe­go piwa, a księżniczka kazała nawet sięgnąć po dwustuletnie wino trzymane na specjalne okazje. Okazja była przecież jedyna w swoim rodzaju. Wybrzeże odpar­ło Danskarczyków i w dodatku czarnoksiężnika! Będzie co opowiadać dzieciom i wnukom, będzie czym zadziwiać przyjezdnych. Teraz goście jeden przez drugiego chełpili się co kto zrobił dla wspólnej sprawy. Ten krzyczał, że najlepiej i najszyb­ciej ciosał drewniane zbroje, ów twierdził, że gdyby nie hełmy, który zrobił, to kto wie, co by się stało, tamten na odmianę uważał, że zwycięstwo Wybrzeże za­wdzięcza zręcznemu pomalowaniu sztucznych pancerzy. Najgłośniej wydzierali się otoczeni zachwyconymi dziewkami Magnus i mistrz Borhan. Oni bowiem doprowadzili do ładu stare i nieużywane od lat balisty, oni postarali się aby były zdolne oddać choć jeden strzał. Ó Arivaldzie nikt nie wspominał. Ale nie z niewdzięczności. Po prostu dla każdego było zupełnie jasne, że właśnie mag uratował Wybrzeże, a oni wszyscy mogli się tylko spierać o to kto najlepiej wykonywał jego polecenia. Teraz wpatrywano się w niego z nabożnym szacun­kiem, uważnie słuchano każdego słowa, które raczył wypowiedzieć, jego opinię uważano za ostateczną, a o tym, by kto go poklepał po ramieniu, huknął pucharem w jego puchar, czy poprosił o zrobienie kilku niewinnych czarodziejskich sztuczek nie było nawet mowy.

Arivald odszedł od stołów pełnych rozbawionych i pijanych ludzi. Wzdłuż plaży doczłapał się do własnego domku i raz jeszcze rzucił tylko okiem na groźnie stojące zastępy drewnianych rycerzy. Usiadł za stołem i rozłożył Księgę Czarów. Wiedział co jeszcze chce osiągnąć i czuł przepełniającą go Moc. Kiedy uczyni to, co zamierzał od dawna, wtedy będzie naprawdę magiem. Potężnym magiem Arivaldem.

Księżniczka była niewyspana, choć dawno minęło południe, ale na prośbę Arivalda wyszła z sypialni i zdziwiona ziewając spytała:

- Co tak wcześnie?

- Mam dla ciebie prezent, pani - odparł dumnie mag.

- Prezent? - zainteresowała się księżniczka, zapominając o senności.

- Tak, pani - czarodziej położył na stole dwa niewielkie kamyki. - One zamienią się w to, o czym zawsze marzyłaś.

- Brylantowe kolczyki - klasnęła w dłonie księżniczka.

- Otóż to - stwierdził z godnością Arivald.

- Poczekaj, zawołam wszystkich - krzyknęła księżniczka i już wypadła z komnaty wołając:

- Magnusie, Hrubelu, Tordzie, Bomborze!

Kiedy zjawili się na rozkaz księżniczka obwieściła:

- Arivald stworzy dla mnie brylantowe kolczyki. Tylko mają być duże -zastrzegła.

Wszyscy zastygli w podziwie z szacunkiem wpatrując się w skupioną twarz maga i w jego uniesioną różdżkę.

- Marraris, develtos, sambargo - krzyknął Arivald, po czym wykonał kilka skomplikowanych ruchów i stuknął różdżką w kamienie. Błysnęło, pod sufit podniósł się dym, a kiedy opadł, obecni ujrzeli siedzącą na stole wielką ropuchę. Wyjątkowo wielką i wyjątkowo paskudną.

- Oj! - pisnęła zaskoczona księżniczka.

Dworzanie przez chwilę stali nieruchomo, jakby sami zmienili się w posągi, aż wreszcie gruchnęli potężnym śmiechem. Bombor aż się zatoczył i wpadł pod stół. Ropucha uciekła. Arivald zwiesił głowę i wolno schował różdżkę za pas. Chciał odwrócić się i odejść kiedy objęły go ciepłe ramiona księżniczki i. poczuł jej usta na policzku.

- Przecież właśnie takiego cię kochamy - szepnęła.

Spojrzał po twarzach dworzan i uśmiechnął się. Był pewien, że następnym razem nikt nie będzie się bał stuknąć z nim pucharem ani poklepać po ramieniu, a dzieci znów poproszą o czarodziejskie sztuczki. A to przecież było najważniejsze na świecie.


Diana Wynne Jones

Jabłkowe robaczki

Przekład Elżbieta Glaser


Planeta Reiss jest jedną z kilku, na które nie zamierzam powrócić. Wyproduko­wali ją ludzie jakieś kilkaset lat temu, a ludzie nie należą do moich ulubionych gatunków. Kapitan naszego statku Bon Quin, Yanni Altunian, jest człowiekiem.

Polecieliśmy na Reiss, bo Yanni słyszał od kuzyna w Newhaven, że na Archangel mają się odbyć jakieś wielkie mistyczne obrzędy, i ściągający ze wszystkich stron pielgrzymi używają Reiss jako stacji przesiadkowej. Miałam przepustkę na wyj­ście, więc pojechałam z Yannim windą w górę. Zostawiłam go w biurze turystycz­nym, gdzie oferował luksusowe kabiny do Archangel po 6000 od łebka, a sama wybrałam się na zwiedzanie planety.

Mówią, że Reiss zbudowali piraci. Wierzę w to. Wysokość opłat żądanych za postój sprawiła, że Yanni pobladł, a zaraz po nich posypały się następne, dodatko­we opłaty. Zanim weszłam na górę do wnętrza planety, musiałam zapłacić za powietrze, którym będę oddychała. Wejście zastawiła krata, i tam odkryłam, że muszę zakupić pozwolenie na picie wody, i następne na picie alkoholu, za podwój­ną cenę. Oczywiście spytałam o kostkę informacyjną, z nadzieją, że istnieje coś, za co nie każą mi płacić. Nic z tego. Kostka kosztowała tyle, co wszystkie pozwolenia razem i natychmiast poinformowała mnie, że nie zapłaciłam jeszcze za wstęp. Kiedy już to zrobiłam, migotała wciąż napisem: Kara za zaśmiecanie -1000 koron. Dodatkowa kara za zaśmiecanie rynien - do 10 lat ciężkich robót. Potem wymieniła rozrywki w kolejności cen. Listę rozpoczynały pałace seksu, tawerny były gdzieś w środku. Egzekucję można już było zobaczyć za 2 korony, a za bilet do zoo płaciło się 1,5 korony. Poszłam do zoo. Byłam już w podłym nastroju.

Zanim tam dotarłam, oswoiłam się już prawie z Reiss. Odkryłam, że planeta jest pustą metalową kulą. Czułam się trochę tak, jakbym chodziła po dnie szarego półmiska do puddingu. Ze wszystkich stron wznosiły się we mgle domy i pola, a nad głową biło oślepiające światło z centralnego źródła. Ale wciąż zastanawiało mnie, czemu zbudowali ją z metalu. Moje stopy biły z łoskotem w podłogę, a ziemia pod nimi wibrowała. Wszystko wokół grzmiało. To była ciężka próba dla moich fanaszyńskich uszu. Wzdłuż ulic ciągnęły się rzędy okropnych i dziwacz­nych domów z kutego żelaza. Domy wibrowały drżeniem i każdy najmniejszy kawałeczek pomalowany był dokładnie szarą nierdzewną farbą. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego ludzie nie mieszkają gdzieś pod metalową powierzchnią - ich domy zajmowały miejsce, które można by użyć pod uprawy.

Spytałam o to kostkę.

Zamigotała - Niższe poziomy przeznaczone do podtrzymania życia oraz na więzienia i przemysł. Kara za zaśmiecanie 1000 koron. Dodatkowa kara za za­śmiecanie rynien...

Teraz zrozumiałam sens tych kar. Po obu stronach ulic ciągnęły się rynny, w których rosło coś, co na pierwszy rzut oka przypominało małe zielone żywopłoty. Patrząc uważniej odkrywało się, że zieleń pochodziła ód hydroponicznie uprawia­nej sałaty, fasoli i jajek. Bulgot i odgłos kropel wody sączącej się z systemu rur zwiększały jeszcze hałas otoczenia. Zrozumiałam teraz, że gumowe opakowanie upuszczone do kanału może zniszczyć cały zbiór sałaty. Zastanawiałam się, co robili z tymi, którzy tam nasiusiali.

Pożywienie dla zwierząt w zoo zdobywało się w ten sam sposób, i było ono -tak jak kary - takie samo, bo większość stworzeń w żelaznych klatkach to byli przodkowie ludzi. Goryły i czampansy, zdaje mi się, że tak się nazywały. Patrzyłam na nich i czułam się podle. Zastanawiałam się, dlaczego ludzie wydają się być tak dumni ze swojego pochodzenia. Gdybym była człowiekiem, starałabym się to ukryć. Większość ludzkich przodków ma jednak przynajmniej porządne furto. Widok nagiej ludzkiej skóry przyprawiał mnie zawsze o zgrzytanie zębami. Poza tym jednym szczegółem wszyscy przodkowie wyglądali jak bliźniacze odbicia Yanni Altuniana. W jednej klatce z małymi, brązowymi, pierwotnymi Yanni było tak dużo dzieci, że już się nie dziwiłam, dlaczego Yanni zawsze, bez wyjątku, ma kuzyna na każdej planecie, na której lądowaliśmy. To oczywiste, że ma. Cały ten gatunek rozmnaża się bez przerwy.

To właśnie tam przytłumiony łoskot stóp ostrzegł mnie, że jestem otaczana. Z miejsca postawiłam uszy na baczność, choć nie wiem, dlaczego - zoo jest najtań­sze, więc zawsze jest tu tłok. Może dlatego, że Reiss wpędziła mnie w podły nastrój. W każdym razie podniosłam wzrok na dwóch bezwłosych osobników stojących po obu moich stronach. Ten po lewej był spitykanem płci męskiej -dużym spitykanem, normalnie nie wyrastają powyżej 5 stóp, a ten był prawie mojego wzrostu. Po prawej stronie stał ruchliwy mały alfiori, mniej więcej mojego wzrostu, a więc karzełek wśród swoich. Miał bardzo złote oczy i kolorowe łuski. Za sobą czułam dwóch innych, przyciskali się do mnie i oddychali szybko. Aha -pomyślałam. Coś we wzroku tych dwóch, których widziałam, przekonało mnie, że szukali seksu, za który nie trzeba było płacić cen Reiss.

- Jesteś fanaszynką, prawda? - spytał mały alfiori.

Skinęłam głową. Pomyślałam sobie, że biedni głupcy wiedzą dosyć o fanaszynach, żeby rozpoznać we mnie kobietę, ale nie mają pojęcia, że zanim będę mogła uprawiać seks, muszę wejść w sezon grzania. Właściwie tylko to musiałam im wytłumaczyć, ale byłam już w podłym nastroju. Poczułam, że stawiam jeszcze wyżej uszy i obnażam zęby.

Mały alfiori przysunął się bliżej. Spitykan spojrzał z uznaniem na moje futerko. - Ci przodkowie ludzi mają ogony tak jak ja - zauważył, wymachując swoim kończynogonem, i przysuwając się do mnie. Ponieważ sam był duży, jego kończy­na też była potężna. Zaśmiał się na widok wyrazu mojej twarzy, marszcząc swoje odwrócone do góry nogami rysy.

- Ale ty masz rękę na końcu ogona, Haxcrical - powiedział jeden z tych za mną.

Obróciłam się, podążając wzrokiem za głosem. Jego właściciel był człowie­kiem, tak jak drugi, młodszy, i obydwaj gapili się na mnie pożądliwie. To prze­ciągnęło strunę. Jeśli chodzi o ludzi, przyznaję się do rasistowskich uprzedzeń. -Przepraszam - powiedziałam, próbując wyrwać się z zamkniętego kręgu.

- Nie, zaczekaj - powiedział młodszy człowiek, a alfiori położył mi łapę na ramieniu, ćwierkając - Zaczekaj. Mamy propozycję!

Nie było siły, żebym pokonała całą czwórkę. Poza tym kosztowna kostka poinformowała mnie, za kara za zakłócanie porządku publicznego jest odrobinę tylko niższa od kary za zaśmiecanie. Rzuciłam więc kostkę w ludzi, wyrwałam się z łap alfiori, i zaczęłam biec zakosami, żeby zamknąć z zasięgu kończynogona spitykana. Ku mojemu przerażeniu pobiegli za mną całą gromadą, krzycząc, że źle ich zrozumiałam. - Odwalcie się - krzyknęła i dodałam gazu.

Moje stopy waliły w ziemię, kiedy wybiegałam z zoo prosto w rzędy sałaty: Za sobą słyszałam słabnące odgłosy trzech par stóp, ale ten czwarty biegł równo w podwójnym rytmie bumdabum. To był ten Haxcrical, kołyszący się na swoim kończynogonie, i po wibracjach czułam, że mnie dogania.

To, co wtedy zrobiłam, było głupie, wiem, ale mój grzbiet najeżył się cały i myślałam tylko w czasie teraźniejszym, zaczaiłam się na spitykana za następnym rogiem, za żelaznym domem i gulgoczącą rynną pełną sałaty. W przestrzeni można się nauczyć kilku rzeczy, a spotyka się wielu spitykanów - podróżników, bo kończynogon jest bardzo przydatny przy spadaniu. Spitykany nie mają mózgu w jednym miejscu, jak większość gatunków. Prymitywna część - kora mózgowa - znajduje się między nogami i kończynogonem. Jeśli uda się tam dosięgnąć, można unieruchomić spitykana. Ale należy działać szybko i ostrożnie, bo kończy­nogon jest silny. Więc przykucnęłam i czekałam, i kiedy wyłonił się zza rogu, złapałam. Teraz kiedy o tym myślę, widzę, że można by to samo zrobić z człowie­kiem, chociaż reakcja byłaby trochę inna.

Haxcrical nie spodziewał .się, że go zaatakuję, choć wiedział, że tam jestem. Wyszedł zza rogu-mówiąc - Słuchaj, musisz posłuchać...! - Po tym, jak go chwyciłam, udało mu się rzucić - Nie! - zanim zaczął odruchowo i konwulsyjnie machać kończynogonem. Musiałam ścisnąć go w zębach, inaczej by mnie udusił. Jakoś zdało mi się utrzymać na nogach pod jego ciężarem. Przez ten czas jego kończyny zesztywniały, a twarz wykrzywiła się z przerażenia. Przestał oddychać. Ja również. Ważył więcej niż ja. Czekałam, słaniając się, na zbliżające się dudnie­nie kroków trzech pozostałych, z zamiarem rzucenia na nich ich kumpla, kiedy się tylko pojawią zza rogu.

Jednak nie zobaczyłam ich. Usłyszałam, jak hamują. - I co teraz, do licha? -spytał jeden z nich, cały rozgorączkowany. Wtedy wpadłam w szał. Ponieważ i tak musiałam zostawić spitykana, upuściłam go w rynnę na sałatę. Usłyszałam wielkie “chlup”. Woda chlusnęła na mnie, a ja opadłam na cztery łapy - dla szybkości -nie robiłam tego od lat, i popędziłam z łomotem naprzód. Ten odruch otwiera dodatkowe wentylatory powietrza. Przez głowę przeleciała mi myśl, że teraz korzystam w pełni z powietrza Reiss, za które zapłaciłam, ale przede wszystkim zastanawiałam się, jaka kara groziła za wrzucenie spitykana w sałatę. Zaśmiecanie i zakłócanie porządku publicznego. Lata więzienia, wielkie grzywny, egzekucja. Biegłam wytężając wszystkie siły, żeby dostać się do Bon Quin, zanim tych czterech dopadnie posterunku żandarmerii Reiss.

Jak przez mgłę pamiętam urzędników próbujących zagrodzić mi drogę przy kracie. Może próbowali tylko skasować mnie za powrót. Wydaje mi się, że mijając ich w pędzie wykrzyknęłam kilka różnych kłamstw. W połowie żelaznych scho­dów zobaczyłam, że rusza platforma windy, i przeskoczyłam resztę stopni. W (windzie był Yanni Altunian. Spadłam w kupkę w jego stóp.

- O, Fingi! - powiedział. Był bardzo z siebie zadowolony, zbyt zadowolony, by zauważyć, że coś ze mną nie tak. - Cieszę się, że złapałaś tę windę. Będziemy musieli zrobić małą reorganizację na pokładzie. Mam dziesięciu pasażerów na kabiny do Archangel.

- Dziesięciu! - zabrakło mi oddechu, podniosłam się na tylne łapy. Nasze tak zwane kabiny to były dwie komórki - jedna cztero-, jedna dwuosobowa.

- Szóstka jest razem - powiedział - z małym ładunkiem, który musi być trzymany w temperaturze zerowej. Oczywiście płacą za to dodatkowo!

- Ale co z czwórką pozostałych? - zaczęłam. Ale potem zaświtało mi, że im bardziej będę przydatna Yanni'emu, tym większe prawdopodobieństwo, że stanie po mojej stronie, kiedy zgłoszą się żandarmi Reiss. Oczywiście pogderałam trochę, bo Yanni się tego po mnie spodziewał, ale kiedy winda dojeżdżała do pokładu, już się służalczo zgodziłam znaleźć cztery miejsca w kabinie, której nie mieliśmy.

Yanni patrzył, jak Bon Quin rozszerza się wolno u dołu, wyglądało to jak rura wydechowa jakiegoś ziemnego pojazdu, która w jakiś sposób zabłąkała się w gładkiej, szarej rurze kanalizacyjnej. -1 załatw, żeby uporządkowali i wywietrzyli ładownię B - powiedział. -Może trochę ogrzej. Bierzemy też na Archangel stu pielgrzymów.

- Stu! - zawyłam, budząc łomoczące echa. - Co oni będą jedli, do Murphy'ego?

- Przyniosą jedzenie ze sobą - powiedział. - Mój kuzyn, który załatwił ten interes, ma kuzyna, który pożyczy mi tanio 50 kuchenek mikrofalowych z mary­narki wojennej. Gotują sami. Płacą tylko po stówie za przelot czwartą klasą. Ten kurs da niezły zysk. - Zatarł swoje różowe dłonie pokryte rzadkim, ciemnym zarostem. - Zajmij się tym, Fingi!

Zajęłam się. Nie odważyłam się nie zająć. Nie należało to do mnie - drugiego .oficera, ale wtedy zrobiłabym jeszcze więcej -wszystko - żeby utrzymać się w łaskach Yanni'ego. Poza tym nasi dwaj trzeci oficerowie byli panczami bez kręgosłupa (dosłownie). Dobrzy astrogatorzy, ale niewiele poza tym. Złapałam Shyan, najstarszą kobietę w załodze. Była niestety spitykanką, ale i tak mianowa­łam ją główną stewardesą. Zabrałyśmy się do pracy, wpychając ludzi do kabin, po dwóch, trzech na łóżko. To poszło łatwo, natomiast ładownia B zapowiadała się na katastrofę. Była to niewielka przestrzeń w kształcie bębna. Jeśli 100 przeciętnej wielkości pielgrzymów położyłoby się na czymś, co musiałoby tu spełniać rolę podłogi, starczyłoby akurat miejsca.

Miejmy nadzieję, że będą mali. - Toalety chemiczne - rzuciłam z roztargnie­niem w stronę Shyan. - Pięć, i pięć pryszniców. Plastik na podłogę - będą mieli chorobę morską - i nie zapomnij o workach podróżnych. I załóż kable, żeby uruchomić te cholerne kuchenki mikrofalowe. Użyj 4 i 5 wentylatora. Ale znając kapitana, to będą najpewniej wielkie alfiori jak Thean. Wrzuć trochę śpiworów. Będą musieli gdzieś trzymać te swoje jedzenie. Co jest w mini ładowni od strony burty?

- Magazyn win kapitana - powiedziała Shyan. Wyjęłyśmy wino i wepchnęły­śmy do szafek na kombinezony. Trochę kombinezonów poszło do schowka na łodzie ratunkowe. Do licha, zaledwie ich starczyło dla załogi, nie mówiąc o pielgrzymach, ale im bardziej nielegalnie chciał postępować Yanni, tym bardziej było mi to na rękę. Teraz nie pozwoliłby żadnemu policjantowi zbliżyć się do statku.

Kiedy upchnęłyśmy ostatnią skrzynkę z winem, Shyan powiedziała - Czy naprawdę przyniosą jedzenie? - To było dobre pytanie. - Jeśli nie - ciągnęła - do Archangel są dwa tygodnie. Ci, co przeżyją, pozwą nas do sądu.

Miała rację. Mniej więcej kiedy przynieśli 50 sfatygowanych kuchenek mikrofalowych, załamałam się nerwowo, zadzwoniłam do hurtownika i zamó­wiłam ładunek mrożonek. Fingi znów działa skutecznie, proszę pamiętać, kapitanie Altunian. Odpowiedź Yanni'ego brzmiała, że jeśli tak uważam, mogę sama zapłacić za jedzenie, ale - dodał uprzejmie - mogę to odzyskać, sprzeda­jąc je pielgrzymom za podwójną cenę. Co według mojego rozeznania było ceną odrobinę tylko niższą od ceny złotych sztabek. Zapłaciłam skrzywiona za jedzenie.

Byłyśmy zajęte awaryjnym przystosowywaniem miniładowni w burtowym otworze ładunkowych na zamrażalnik, kiedy przyjechali windą pielgrzymi, stło­czeni jak stado krów, które zaraz przepędzono do ładowni B. Byli różnych maści, od alfiori i niezdarnych nizerów, do ludzi i małych lamprotów. Wyglądało na to, że wszystkie rasy leciały na Archangel, żeby się umistycznić. Większość z nich miała materace do spania, i garnki do gotowania, ale, jak obwieściła dostojna nizerowa, skończyło się im jedzenie. Przez trzy tygodnie czekali na Reiss na

transport, na który mogli sobie pozwolić. Przez ten czas większość z nich zupełnie się spłukała, nic dziwnego.

- Więc tak przepadły pieniądze, które zapłaciłam za jedzenie - pomyślałam. Nie mogłam pozwolić im umrzeć z głodu. - Co takiego dzieje się na Archangel, że wydajecie wszystkie pieniądze, żeby się tam dostać? - spytałam ją.

- Wybór - powiedziała z szacunkiem. - Wszyscy mamy .nadzieję być wybrani, więc nikt oczywiście nie rozważa możliwości powrotu. W tej ładowni jest o 10 stopni za ciepło.

Skręciłam ogrzewanie i popędziłam dalej, żeby zająć się naszymi pasażerami z pierwszych sześciu kabin. Wchodzili właśnie do ładowni, niosąc ostrożnie swój bagaż w zbiorniku z podłączonym zamrażalnikiem na baterię. By li drobnymi, małymi milani o ostrych rysach i niezidentyfikowanej liczbie rąk i nóg. Zażądali z miejsca jednej kabiny dla całej szóstki. Znaczyło to, że odzyskam przynajmniej moją kabinę. Właśnie kiedy to wykombinowałam, zjawiła się nizerowa. - Ładow­nia jest teraz o 7 stopni za chłodna.

Musiałam wysłać Shyan, żeby radziła sobie z drugą grupą kabinowych pasaże­rów, a ja zajęłam się ładownią. Pielgrzymi zaczęli już jakieś religijne obrzędy, które wydawały się polegać na siedzeniu w rzędach i śpiewaniu. Kiedy lawirowa­łam między nimi, główny szef milani pośpieszył mi na spotkanie, machając krótkimi rękami spowitymi w długą szatę.

- Ładunek nie wolno tam wkładać. Przyjść zobacz, przyjść zobacz!

Kazałam go umieścić w schowku na łodzie ratunkowe, gdzie mógł podróżować w próżni w tej samej temperaturze co otaczająca przestrzeń kosmiczna. Ponieważ milani był bardzo zdenerwowany, poszłam z nim (albo z nią) do schowka, gdzie on (a może ono) zaczęło machać jeszcze innymi krótkimi kończynami w kierunku pojemnika.

- Nie może mieć próżnia. To żyje, rozumieć? - Schyliłam się, żeby zobaczyć. Pojemnik był przezroczysty. Zawierał jakąś poskręcaną galaretkę -jak prześwie­cające spaghetti - które wydawało się ospale falować. - Więc to żyje - powiedzia­łam. - Co to jest?

- To jabłkowe robaczki. Bardzo cenne. Nie mogą umrzeć - powiedział, powie­działa, powiedziało szczerze. - Zimno trzymać spanie. Próżnia zabić!

Przeprosiłam. Zaczęłam rozmyślać, co z nimi zrobić. Ponieważ kuzyni Yanni'ego pracowali na Reiss, i w dwóch światach przedtem, mieliśmy dwie pełne i zapieczętowane ładownie, została ładownia B. Zaciągnęłam pojemnik do miniła­downi, z pewną trudnością upchnęłam go tam do zamrażalnika. Bon Quin przy­gotowywała się do odlotu i zamykała zawory powietrzne. Z nadzieją, że robaczki nie zanieczyszczą żywnością pielgrzymów, lub odwrotnie, odwróciłam się i pośpie­szyłam na mostek.

I wpadłam na nizerową. - Ładownia jest teraz o 3 stopnie za ciepła.

- No tak, zaczyna się - pomyślałam. Zaciągnęłam ją z powrotem do ładowni w nagłej nieważności - wylecieliśmy właśnie ze strefy przyciągania Reiss - i we­pchnęłam w gromadę innych fruwających pielgrzymów. Potem włączyło się nasze własne przyciąganie, i kilku upadło na mnie. Usunęłam ich z siebie. Kiedy w końcu przedostałam się do mostka, czułam się bardzo skrzywdzona. Przyciąganie powróciło, a oszroniona kula Reiss wypełniała 3/4 ekranów. Z zadowoleniem patrzyłam, jak znika.

Jedyną osobą na moście był Thean, nasz nowy pierwszy oficer alfiori. -Kapitan nie chciał czekać dłużej w obawie przed inspekcją. Ja tu będę. Idź coś zjeść.

Zeszłam radośnie na dół do mesy. Nikt na Reiss nie mógł mnie teraz areszto­wać, i byłam głodna. Moja radość i mój głód trwały do chwili, kiedy wsadziłam głowę przez drzwi. Przy następnym stole siedział spokojnie jedząc duży spitykan, którego wrzuciłam w sałatę. Było z nim dwoje ludzi i mały alfiori. Zobaczyli mnie wszys9y. Alfiori zamigotał ze zmieszania. Spitykan emanował odwróconym do góry nogami smutkiem i wyrzutem.

Wycofałam się natychmiast, w uszach gromadził mi się pot. - Ty idź zjeść -rzuciłam Theanowi. - Zamieniamy się wachtami!

Trzymałam wartę zmieszana i zlana zimnym potem. Czy ta czwórka śledziła mnie? A może zarezerwowali miejsce na Bon Quin, zanim przyszli do zoo, i chcieli po prostu poznać jednego z oficerów? Czy poszli na policję? Z pewno­ścią nie zamierzałam ich o to pytać. Komputer powiedział mi, że jeden z ludzi nazywa się Anthony Nelles, a drugi to jego syn łan, i że alfiori nosi książęce nazwisko Iquatsnal Corra ar Tneshin. Kiedy spytałam Theana, potwierdził, że to bardzo dobra rodzina. Spitykan nazywał się Haxcrical Sesbar. Kimkolwiek byli, posiłki jadłam, kiedy nie było ich w pobliżu, i starałam się schodzić im z drogi.

Po trzydziestu sześciu godzinach, jeden dzień przed skokiem, wybuchły dwie kuchenki mikrofalowe i spowodowały krótkie spięcie tymczasowo założonych przewodów w miniładowni w lewej burcie. Zjawiła się nizerową, jak zawsze dostojna.

- W czym problem? - spytałam. Za zimno czy za gorąco?

- Oficerze Finagi - powiedziała. - Kilku moich pielgrzymów zachowuje się bardzo dziwnie.

Miała rację. Przestrzeń w kształcie bębna wypełniał niebieski dym i swąd spalenizny, ale w powietrzu unosił się także inny zapach, jakaś piżmowa woń, której nie mogłam umiejscowić. Mały pielgrzym lamprot przetaczał się po podło­dze, okręcony dookoła potężnego nizera. Inny lamprot i alfiori starali się ich rozłączyć, chociaż nie było wcale jasne, czy się nie przyłączają. ZA nimi w dymie kopulowało dwoje ludzi, zupełnie jak przodkowie Yanni'ego w zoo.

Kiedy wytrzeszczałam oczy patrząc na to pozbawione mistycyzmu zachowa­nie, do środka wpadł główny milani.

- Przyjść oglądać, przyjść oglądać. Zimno iść. Jabłkowe robaczki budzi się. To najbardzo nieszczęście stracić oni!

- Wpierw zajmij się tym! - powiedziała nizerową.

- Sama to rzecz! — wykrzyknął milani, ciągnąc mnie za lewą nogę. —Przyjść szybko. No, idzie!

Myśląc o tym, jak rozmraża się moja kosztowna żywność, odepchnęłam nize­rową na bok i wystartowałam do miniładowni. Ku mojej uldze nie była aż tak ciepła. Wszystko pokrywał biały szron. Ale niewielki wzrost temperatury wystar­czył, żeby obudzić jabłkowe robaczki. Te, które pozostały w pojemniku, sztywne i wyprostowane trącały po omacku i z uporem pokrywę. Ślady na szronie zdradza­ły miejsce, gdzie przynajmniej połowa z nich uniosła pokrywę i wyśliznęła się. Nie wiedziałam, gdzie popełzły, ale w miniładowni wyraźnie ich nie było.

Milani załamał swoje liczne ręce. — Tragedia jest! One potrzebne jest do rozmnażania. Teraz wszyscy umierać! Musi złap, musi złap!

Wrzasnęłam na Shyan, żeby naprawiła zamrażalnik i przycisnęła pokrywę ciężarkami. - Co to znaczy, że wszyscy umrzecie? - krzyknęłam do milani. - Jecie te robaki czy co?

- Nie, nie - powiedziało, naprawdę zaszokowane. - One sprawia, że my się łączymy. One jest katalizator seksu!

Wyjaśnienia zabrały dobrą chwilę. Wyglądało na to, że milani mają trzy płcie, i że wszystkie trzy potrzebne są do kopulacji. Na ich rodzinnej planecie nigdy nie było to żadnym problemem, ale wszystkie ich kolonie wykazywały tendencje do wymierania. Nie zdarzało się często, żeby cała trójka miała jednocześnie ochotę na seks. - Kiedy jedno ma ochotę, dwa boli głowa. Albo jedno, wychodzi samo. Więc odkrywa, że to robić jabłkowe robaczki. Teraz my szybko-ta dostawa na Archangel, gdzie święta kolonia na ostatnie nogi. Rozumiesz?

System dwupłciowy wydawał mi się prostszy, ale oczywiście tego się nie wybiera. Potem przypomniało mi się zachowanie pielgrzymów. - Czy robaczki j mają ten sam wpływ na inne niemilańskie rasy?

- Na wszystkie znane rasy! - przytaknął dumnie i ochoczo milani.

- Na jaja Murphy'ego - zaklęłam - chodźcie, musimy powiedzieć kapitano­wi.

Kiedy byłam młodą i niewinną fanaszynką, która dopiero co wyleciała w kosmos, miałam swój ideał kosmicznego kapitana. Oczywiście nigdy żaden kapi­tan do niego nie dorósł, a ze wszystkich mi znanych Yanni'emu Altunianowi było do niego prawdopodobnie najdalej. Jednak kiedy wrzeszczał na mnie, że tak nieostrożnie zmagazynowałam robaczki, i rozkazał mi złapać wszystkie co do jednego, poczułam, że oto wreszcie jest prawdziwy kapitan. Jak prawdziwy kapi­tan, rozkazał mi i milani, żebyśmy nikomu na pokładzie nie ważyli się pisnąć słówka o tej katastrofie. Potem odciągnął mnie na stronę i wyszeptał - Fingi, zostaw mi tylko trzy takie robaczki, a zapłacę za mrożonki. Stoi? .

- Stoi -jęknęłam smutno, choć nie bez ulgi.

- Parka rozrodowa - rozmarzył się. - Mógłbym mieć z tego niezłą emeryturkę. Pamiętaj, żebyś znalazła wszystkie przed skokiem.

Wzięłam dwa kubełki, napakowałam w nie lodu i poszłam do ładowni B, gdzie pielgrzymi odprawiali już orgię, dwójkami, trójkami i w kupie. Stąpając między ich sczepionymi ciałami przetaczającymi się po podłodze, łapałam robaczki jeden-go po drugim. Tak, jak przypuszczałam, to one były źródłem dziwnego, piżmowe-' go zapachu: Na szczęście moi przodkowie polowali posługując się węchem. Wydawało się jednak, że robaczków są tysiące.

Przyszła niezerowa i czule udrapowała na mnie swoje ramię - Czy znalazłaś źródło kłopotów? - spytała niespokojnie.

Usunęłam jej dostojnie ramię. - Tak. Należy tu utrzymywać odpowiednią temperaturę! - Kiedy to powiedziałam, uderzyła mnie myśl. Wychodząc, skręci­łam ogrzewanie do orzeźwiających 8 stopni. Potem pośpieszyłam z dwoma dy­miącymi kubełkami z wijącą się zawartością do miniładowni.

Człowiek Anthony Nelles szedł korytarzem w kierunku ładowni, a za nim bujał się Hexcrical.

- To jabłkowe robaczki — powiedział do Haxcricala Nelles. Widziałam, jak próbuje powstrzymać śmiech. Podszedł spitykan, rzucił -mi dziwne spojrzenie, którego w żaden sposób nie mogłam zinterpretować, i zajrzał w kubełki. Kąciki jego ust opadły w uśmiechu.

- Chcesz, żebyśmy pomogli ci je łapać? - spytał. Nie wyglądało, żeby miał do mnie żal, ale ciągle czułam w nich obu jakieś pożądliwe uczucie. - Kapitan rozkazał mi złapać je wszystkie osobiście - powiedziałam. - Dziękuję i żegnam.

Wzruszyli ramionami i odeszli w górę przejściem. Weszłam i wrzuciłam robaki z powrotem do pojemnika, gdzie chłód sprawił, że prawie natychmiast skręciły się i zasnęły. I wróciłam po następne.

I na tyle przydał się mój wspaniały pomysł. Chociaż orgia odbywała się z dawnym wigorem, zniknęły nagle prawie wszystkie robaczki. Blisko godzinę łaziłam po ciałach i złapałam tylko dwa. Widocznie temperatura była teraz za niska, i gdzieś sobie poszły. Ale jak? Gdzie? Odpowiedź znalazła się, kiedy chwyciłam za ogon trzeciego, który wkręcał się właśnie w wentylator. Musiały się rozleźć po całym statku.

Przez intercom odezwał się głos Theana. - Fingi! Pilne wezwanie na mostek!

- O, do Murphy'ego! - pomyślałam. Kiedy biegłam do wyjścia, zjawiła się jeszcze raz nizerowa i uwiesiła się na mnie. - Musisz coś zrobić - powiedziała z uczuciem. Pchnęłam w nią kubełki. - Ty też. Trzymaj to i nie pozwól nikomu dotknąć. Przysłuż się sprawie!

Teraz głos Yanni'ego wył z głośników. - Fingi! Mostek - NATYCHMIAST!

Popędziłam na czterech, żeby zyskać na czasie. Po drodze, w głównym przej­ściu, musiałam dać susa nad parą spitykanów z rękogonami splątanymi w ten specjalny sposób - seks spitykanów jest pełen erotyzmu nawet dla mnie. Jednym z nich była Shyan. Tym drugim był chyba Haxcrical. - Hmm - mruknęłam sobie w duchu, pędząc w górę po trapie mostka.

Thean i Yanni byli na mostku. Thean robił całą robotę. - Co się stało z trzecimi? - spytałam. Thean wskazał palcem kłębek panczowych kończyn za tylnym fote­lem. Yanni krzyknął - Fingi, ja cię chyba zabiję. Mam ochotę kopulować ze wszystkim, co się rusza, a Thean sobie po prostu siedzi!

- Wciąż ci powtarzam, że nie przeszkadza mi seks wielorasowy, ale ja jestem heteroseksualny. I ktoś musi prowadzić statek. Fingi jest kobietą. Spróbuj z nią -poradził Thean.

- Jeśli po to mnie wzywałeś - zaczęłam.

- Nie po to! - wrzasnął Yanni. - Wezwałem, żeby ci pokazać, co zrobiłaś. Będziemy musieli zrezygnować ze skoku. Ludzie pozwą mnie do sądu. Stracę pieniądze. Więc zrób coś, Fingi!

Thean chwycił wąż przełożony przez poręcz fotela i podał mi go. - Polej go -powiedział - a potem polej mnie. Potem przejmij od niego ster. Ludzie nie są w tym dobrzy.

Zrobiłam, jak powiedział, zmoczyłam też porządnie trzecich oficerów -czego zdawali się nie zauważyć. Wypływająca woda i tak niosła ze sobą zapach jabłko­wych robaczków.

Yanni podskoczył, udręczony, ociekający, bardziej niż kiedykolwiek podobny do swoich przodków. - Będę musiał pójść coś popieprzyć -ogłosił. - Jestem oburzony. Ale nie ciebie, Fingi - dodał jadowicie na odchodnym. - Nawet te robaki nie zmuszą mnie, żebym kopułowa! z pluszowym misiem o wielkim futrzanym pępku.

- Musisz wymyśleć jakieś rozwiązanie - stwierdził Thean, kiedy usiadłam w ociekającym fotelu pilota. Jeśli zrezygnujemy ze skoku, to wydłuży to naszą podróż o miesiąc, i będziemy mieli olbrzymie długi. Czy jesteś już przełączona? Dobrze. Idę do ładowni B. Jest tam kilka bardzo atrakcyjnych alfiori.

Wstał i zostawił mnie samą z przyrządami i falującymi kończynami za tylnym fotelem. - Jeszcze nie skończyliście? - wrzasnęłam na nich. Bez odpowiedzi.

Siadłam i zastanawiałam się, jak mam pozbyć się robaczków jabłkowych i jedno­cześnie pilotować statek. Siedziałam i urażona przeżuwałam ostatnią jadowitą uwagę Yanni'ego. Nie jestem wcale podobna do niedźwiedzia, a poza tym fanaszyni nie mają nawet pępka... Chwileczkę. Spojrzałam w dół. Zaklęłam. Robaczki dobrały się też do mnie. Moje organy płciowe były już na wpół rozwinięte. To była zła wiadomość, ponieważ najbliższy fanaszyn płci męskiej, o którym wiedziałam, pracował na liniowcu lecącym na Ziemię, a jedyną metodą, żeby nie wejść w sezon grzania, jest tygodniowy post. No, mogłam tak zrobić. Ale zawsze wpędza mnie to w zły humor. Zaczynałam mieć uczucie, że lepiej by mi było, gdybym odsiadywała karę na Reiss. I w dodatku to wszystko nie była moja wina!

Po jakiejś godzinie zaświtała mi nadzieja. Wywołałam Theana. Bez odzewu. Więc spróbowałam wezwać Shyan, i odpowiedziała. - Gdzie jest Thean? - spyta­łam

- W ładowni B, razem z prawie wszystkimi - wyjaśniła. - Zajęty.

- Kapitan też? - spytałam.

- Jest w swojej kabinie - powiedziała Shyan. -1 wszyscy, którzy się zbliżają, są wciągani do środka, więc nie proś mnie. Nie pójdę tam.

Przerwałam połączenie, mimo swędzącej chętki, żeby spytać, czy wciąż jest z Haxcricalem. Włączyłam automatycznego pilota, modląc się do Murphy'ego i wszystkich bogów, żeby nie zdarzyło się coś, z czym nie poradzi sobie komputer. Potem oderwałam od siebie dwóch trzecich oficerów, i rzuciłam ich przed pulpit sterowniczy. Obiecałam, że ich wykastruję, jeśli tu nie będą siedzieli.

- Mamy wewnętrzne organy płciowe - odpowiedział jeden z nich, cały zado­wolony.

- Ale nie wtedy, kiedy kopulujecie - rzuciłam - więc się zachowujcie. -Oderwałam się od nich i odeszłam do kabiny milanich. Zaczęłam walić w nie pięścią.

- Idź sobie - odpowiedział zduszony głos. - Robimy dzieci!

- Pójdę - zawyłam. - Powiedzcie mi tylko, jaka jest najlepsza temperatura dla jabłkowych robaczków. Jaką lubią najbardziej, jak ciepło, jak zimno?

Zza drzwi dosięgły mnie zirytowane pojękiwania, i odgłosy stłumionej narady. W kończ jeden z nich krzyknął - 22 stopnie C. Teraz sobie idź!

- Mam! - pomyślałam. Teraz pozostawało tylko pytanie, która część statku nadaje się najlepiej do nastawienia temperatury 22 stopni. Ale zanim mogłam zdecydować, moje stopy uniosły się nad podłogę, która umknęła mi spod stóp. Sklęłam głośno trzecich panczów. Wyglądało na to, że wymyślili sobie teraz seks w nieważkości. Wystrzeliłam w stronę mostku, jak tylko mogłam najszybciej.

Przyciąganie wróciło, kiedy biegłam. - Oficer Fingi proszona jest o przyjście na mostek - rozległ się uprzejmy głos, którego nie rozpoznała.

- Co do licha? - pomyślałam, i popędziłam co sił w czterech łapach. U szczytu trapu musiałam przeskoczyć te dwa pancze. Ktoś je znokautował. -Który z was to zrobił? - spytałam.

- Jak - odezwał się Haxcrical - z pomocą lana. Uważaliśmy, że sobie na to zasłużyły.

Usadowił się właśnie ze spokojem w fotelu drugiego pilota. Anthony Nelles był już przełączony w głównym fotelu, a jego syn sprawdzał nasz kurs. - Nie martw się - powiedział do mnie łan. - Jesteśmy wykwalifikowani. Kiedy nie prowadzi­my poszukiwań, pracujemy wszyscy dla Linii Powietrznych Archangel. - Widziałam, że się na tym znają, ale mimo wszystko... - Robaczki jabłkowe nie mają na was wpływu, czy co? - zapytałam podejrzliwie.

- Mają, ale ty nas utrzymujesz jako tako w spokoju - wyjaśnił mały alfiori. Siedział na tylnym fotelu, i z- tego, co mogłam zauważyć, wywoływał wszystkie dokumenty, które doszły na Bon Quin, odkąd opuściliśmy Reiss. Był właśnie przy wczesnych instrukcjach dotyczących trasy lotu, ale kiedy spojrzałam tam, gdzie on, znalazł to, czego szukał. - Chodź, spójrz na to - powiedział. - A może wiedziałaś o tym?

Podeszłam i wpatrywałam się w oficjalne polecenie z planety Reiss dla kapita­na Altuniana, polecenie wydania mnie Interpolowi na Archangel, do ekstradycji z powrotem na Reiss. Poniżej widniała szybka zgoda Yanni'ego. - Nie - powie­działam. - Kto złożył na mnie raport?

- Myślę, że ktoś z jednego z tych domów - powiedział alfiori. - Ludzie patrzyli, kiedy wyciągaliśmy Haxcricala.

- Nie mogą nas tknąć - rzucił przez jego ramię Haxcrical. - Prowadzimy poszukiwania i jest na to umowa międzyplanetarna. Szkoda, że się nie zatrzyma­łaś, żeby nas wysłuchać.

- Wydaje się, że jesteśmy na dobrym kursie - powiedział do lana Anthony Nelles i do mnie. - To było jak ironia losu - zrezygnowaliśmy z naszych poszukiwań, zarezerwowaliśmy miejsce z powrotem do domu, i musiał to być ten statek, bo nie mogliśmy sobie pozwolić na nic lepszego. Reiss ogołociła nas prawie zupełnie. Ale może pójdziesz z Corrą łapać robaki i pozwolisz mu to wyjaśnić?

- Pomyśleliśmy, że nasza kabina będzie najlepszym miejscem do utrzymania temperatury 22 stopni - powiedział łan - bo i tak będziemy tutaj, aż skończy się skok. Kiedy tam dojdziecie, przełączę resztę statku na 8 stopni.

Wszystko odbywało się dla mnie odrobinę za szybko. Powlokłam się z małym alfiori, i wzięłam jeszcze dwa kubełki z lodem, czując się jak idiotka. - Dlaczego idę z tobą? - spytałam.

Było to z mojej strony pytanie całkowicie retoryczne, ale on odpowiedział poważnie - Bo wiemy, że jesteś uprzedzona do ludzi, a Haxcrical sądzi, że jego też

nie lubisz! Pomyślałam z pewnym zawstydzeniem o dużym spitykanie. Jego twarz była całkiem prosta, kiedy wróciłam na mostek - spitykański smutek. - Tak, wiem, że to wszystko było pomyłką - powiedział Corra.

- Słuchaj no - wyrzuciłam z siebie w drzwiach ich kabiny - masz zdolności telepatyczne, czy co?

Zaśmiał się. - Na Archangel każdy je ma. Przynajmniej trochę. To przydaje się w kosmosie. I oczywiście najlepiej, kiedy istnieje grupa współpracujących telepa­tów - powiedzmy czterech, ale musi być zawsze piąta osoba, która działa jako katalizator.

Zamknął drzwi kabiny, łan wyraźnie o tym wiedział. Do czasu, kiedy znala­złam się w drugim końcu pokoju, pierwszy robaczek wynurzył się wyjąc z wenty­latora. Potem zaczęły napływać setkami.

- O to właśnie chodzi w poszukiwaniu i Wyborze - mówił Corra, pomagając robakom włazić do kubełka.

- Myślałam, że to mistyczne - jęknęłam. - Ci pielgrzymi...

- Nie zwracaj uwagi na te bzdury - powiedział Corra. - Festiwal Wyboru jest czysto praktyczny. Nasza czwórka wyruszyła na poszukiwania, bo uważaliśmy, że przy odrobinie szczęścia możemy stworzyć jedno z najlepszych załóg. Ale stano­wimy dziwną mieszankę. Już prawie straciliśmy nadzieję na znalezienie osoby, której potrzebujemy, i włóczyliśmy się naprawdę załamani po tym zoo, kiedy nagle odkryliśmy, że łapiemy się nawzajem, po raz pierwszy prawidłowo - i wszyscy uświadomiliśmy sobie, że to ty. Podbiegliśmy do ciebie, chcąc zapropo­nować ci wspaniałą pracę w przestrzeni, i - potrząsnął wszystkimi łuskami.

Myślałam o tym, wsadzając ostatniego robaka do mojego kubełka. - Reiss? -spytałam.

- Nie mogą cię tknąć, jeśli jesteś Wybrana - powiedział Corra. Propozycja była kusząca, a Yanni i tak mnie zdradził.

- Potrzebujecie mnie jako duchowego robaczka jabłkowego - powiedziałam. Corra zaśmiał się. - A seks nie ma z tym nic wspólnego?

Corra prześliznął się swoim złotym spojrzeniem po moim futerku. Jego łuski zamigotały. - To zależy od ciebie - powiedział.

- Dlaczego nie - pomyślałam sobie. Był piękny. Haxcrical jest mojego wzrostu, a Anthony i łan nie mają owłosionych rąk.

- Macie swojego jabłkowego robaczka-powiedziałam.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
! ?NIX miesięcznik literacko filmowy 2'92
! ?NIX miesięcznik literacko filmowy 1'91
! ?NIX miesięcznik literacko filmowy 1'90
! ?NIX miesięcznik literacko filmowy 0'90
Motywy literackie i filmowe
Masoneria – fikcja literacko filmowa czy otaczająca nas rzeczywistość
Dzieło literackie a filmowa?aptacja (2)
Literacka i filmowa wizja PRL u Analiza wybranych przykładów
Motywy literackie i filmowe
motywy literackie i filmowe Barbara Michałek
Dzieło literackie a jego?aptacja filmowa Omów zagadnienia na przykładzie Władcy pierścieni
Filmowe?aptacje dzieł literackich jako przykład interpretacji tekstu pierwowzoru
Filmowe adaptacje dzieł literackich jako przykład[1]
Bezgraniczna miłość i jej literacki oraz filmowy obraz Omów problem odwołując się do wybranych teks
Filmowe adaptacje dzieła literackiego (matura), prezentacje maturalne
Robinson Crusoe przedstaw swojego ulubionego bohatera literackiego lub filmowego oceniając jego post
Adaptacje filmowe dzieł literatury dziecięcej i młodzieżowej, EDUKACJA POLONISTYCZNA
Adaptacje filmowe literatury polskiej, Filologia polska, polonistyka, rok III, specjalizacja filmozn