A.S. Byatt
Dżinn
w oku słowika
Przełożyła
Barbara Kopeć-Umiastowska
2002
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
The Djinn in the Nightingale’s Eye
Data wydania:
1994
Wydanie polskie
Data wydania:
2002
Ilustracja na okładce:
Leland Klanderman
Projekt okładki:
Dorota Malinowska
Barbara Wójcik
Przełożyła:
Barbara Kopeć-Umiastowska
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
ISBN 83-7255-654-7
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Bajka o najstarszej Królewnie
Dawno, dawno temu, w krainie, która leży między górami a morzem, między pustynią a puszczą, żyli sobie Król i Królowa z trzema córkami. Najstarsza córka była blada i cicha, średnia – śniada i żywa, trzecia zaś była jedną z owych urodzonych w niedzielę, co to są bystre i ładne, dobre i wesołe, i po których można spodziewać się wszystkiego i niczego zarazem.
Kiedy urodziła się najstarsza Królewna, niebo barwy przetacznika pokrywały obłoki leniwe jak ogromne, białe barany. Przy narodzinach średniej po błękicie pędziły prędkie końskie ogony, kremowe i szare. A kiedy urodziła się najmłodsza, niebo było jak przeczysta modra tafla, bez jednej chmurki – można by wręcz pomyśleć, że niebiosa nakrapiane są złotem słońca, choć oczywiście było to złudzenie.
Lecz zanim Królewny dorosły, wokół dokonały się wielkie zmiany. Już w dzieciństwie widywały całe serie burzliwych zachodów słońca, znaczonych smugami zieleni morza i wodorostów. Potem oprócz zmierzchów pojawiły się świty, gdy niebo bywało pomarszczone, barankowe, cętkowane podwodną zielenią, limonową i butelkową, i jeszcze innymi zieleniami, malachitu i nefrytu. A gdy dziewczynki przeobraziły się w chmurne i kapryśne panny, po błękicie i szarości nieba już całymi dniami snuły się bryzgi najróżniejszych zieleni, poczynając od śniedzi, poprzez szmaragd, aż po najbledszy opal z rozbłyskami ognia. Na początku ludzie Przystawali na ulicach i polach, rozdziawiając usta, mówiąc och i ach tonem zachwytu i podziwu. Aż pewnego dnia mała dziewczynka poskarżyła się mamie, że od trzech dni w ogóle nie widziała błękitu i że bardzo by chciała znów go zobaczyć. Mama kazała jej być rozsądną i cierpliwą, powiedziała, że wszystko się rozwieje, i rzeczywiście, mniej więcej po miesiącu niebo znów stało się niebieskie, lub prawie niebieskie – ale tylko przez kilka dni – i teraz przecinały je złowrogie, jak sądzono, pasy akwamaryny. Odtąd dni błękitu stawały się coraz rzadsze, zielenie zaś – coraz bardziej różnorodne, aż wyjaśniło się ostatecznie, że podstawową barwą nieba nie jest już kolor wciąż zwyczajowo zwany niebieskim, lecz nowa zieleń, blada i płaska, kolor pośredni między niegdysiejszą barwą jabłek, trawy i mchu. Jabłka bowiem, trawa i mech w nowym świetle wyglądały, rzecz jasna, zupełnie inaczej, coś dziwnego i mrocznego przytrafiło się również pomarańczom i cytrynom, maki zaś, owoce granatu i dojrzałe papryki popadły w stan dziki i gorączkowy.
Ludzi, początkowo urzeczonych, ogarnęło rozdrażnienie, i wreszcie, jak to ludzie, uznali, iż to Król i Królowa winni są zniknięcia błękitnego nieba. Jęli więc słać na dwór posłów, proszących o przywrócenie stanu poprzedniego, a na Pałacowym Placu zaczęły się gromadzić gniewne, mrukliwe gromadki. Królewscy małżonkowie naradzili się tedy i upewnili nawzajem, iż nie ponoszą winy za zaistniałą zieloność, nadal jednak byli bardzo zmartwieni, gdyż jest rzeczą ludzką zakładać, że ludzkie istoty – my czy ktoś inny – są odpowiedzialne za wszystko, co się dzieje. Zasięgnęli więc rady najważniejszych ministrów i kapłanów, poprosili też o opinię statystycznie znaczącą próbkę generałów, wiedźm i czarodziejów. Ministrowie orzekli, że nic się nie da zrobić, choć przydałby się okolicznościowy fundusz, którego można by użyć, gdy wiadomo już będzie, jakie podjąć działania. Kapłani zalecili cierpliwość i wyrzeczenia jako ogólne środki uzdrawiające, ordynując ponadto unikanie soczewicy, przy jednoczesnym spożyciu większych ilości sałaty. Generałowie uznali za wskazany atak na wschodnich sąsiadów, zawsze bowiem przyda się ktoś, na kogo można zwalić winę, marsze zaś i bitwy odwracają uwagę ludu od innych spraw.
Większość wiedźm i czarodziejów opowiedziała się za Wyprawą. Pewien dość potężny i na ogół małomówny czarodziej, który dotychczas bardzo rzadko – choć zawsze z powodzeniem – wtrącał się w sprawy państwowe, wynurzył się ze swej jaskini i oznajmił, że trzeba wysłać kogoś Drogą przez Las i Pustynię aż do Gór, aby przyniósł stamtąd niezwykłego srebrnego ptaka w jego gnieździe z gałązek jesionu. Ptak ów, dodał czarodziej, ukrywa się za murem ogrodu Starego Człowieka z Gór, gdzie pije z kryształowego Źródła Życia, strzeżony przez gąszcz cierni – trujących, jak zaznaczył – oraz pierścień splecionych, jadowitych, ognistych węży. Czarodziej był przekonany, że wskazówek, jak oszukać ich czujność, należy szukać po drodze, on sam radził jedynie, aby wysłannik trzymał się Drogi i nie zbaczał ani do Lasu, ani na Pustynię, ani na kamieniste górskie ścieżki, i aby zawsze był uprzejmy. Co powiedziawszy, Czarodziej powrócił do swej jaskini.
Król i Królowa zwołali Radę Stanu – która składała się z nich samych, ich córek, premiera i starej księżnej – by postanowić, co robić dalej.
Premier opowiedział się za Wyprawą, gdyż było to konkretne działanie, miłe ludowi i niezagrażające spokojowi kraju. Średnia Królewna powiedziała, że oczywiście ona pójdzie, a stara księżna zasnęła. Król rzekł, iż jego zdaniem wszystko należy robić po kolei, sądzi więc, że pójść powinna najstarsza Królewna, z tego właśnie powodu, iż jest najstarsza i najlepiej pamięta błękit nieba. Jakie to miało znaczenie, nikt dokładnie nie wiedział, ale najwyraźniej jakieś miało, najstarsza Królewna oznajmiła zatem, że z przyjemnością wyruszy jeszcze tego samego dnia, jeśli wedle opinii Rady tak będzie najlepiej.
I poszła. Dali jej miecz i samonapełniający się bukłak z wodą, który ktoś przyniósł kiedyś z innej Wyprawy, oraz zawiniątko z chlebem, przepiórczymi jajami, sałatą i owocami granatu (które szybko się skończyły). Następnie wszyscy zebrali się przy bramie miasta, aby życzyć jej szczęścia na drogę, trębacz zatrąbił czysto i srebrzyście w kierunku leżącej przed nią pustki, minister zaś wręczył jej mapę Drogi, na której z grubsza zaznaczono kilka miejsc, zwłaszcza na Pustyni, gdzie piaskowe burze zwykły pochłaniać prosty trakt.
Najstarsza Królewna wędrowała Drogą dość żwawo. Raz czy drugi zdawało jej się, że widzi przed sobą starą kobietę, lecz postać ta co chwilę znikała za zakrętami lub wzniesieniami terenu, pojawiając się z rzadka i na krótko, toteż Królewna nigdy nie miała pewności, czy jest to jedna stara kobieta, czy też cały ich szereg. Tak czy owak, jeżeli były to stare kobiety, zawsze znajdowały się daleko przed nią i szły nadzwyczaj szybko.
Wzdłuż Drogi ciągnął się Las; z brzegu jasnozielone polany, dalej ścieżki, a jeszcze głębiej ciemne, gęste ostępy. Królewna słyszała śpiew niewidzialnych ptaków, kląskających, nawołujących i skrzeczących wśród drzew. Czasem ponad Drogę wypływały z Lasu przygodne motyle, małe, szkarłatne i zaaferowane, lub granatowe, leniwie żeglujące, a raz nawet przezroczysty owad wielkości dłoni, migotliwa błonka z dwojgiem złotych oczu pośrodku dolnych skrzydeł. Stworzenie to zawisło obok Drogi i zda się, kilka chwil leciało za Królewną, ale nigdy nie przekroczyło niewidzialnej bariery między Drogą a Lasem. Gdy wreszcie zanurkowało i skręciło w nakrapiany półmrok drzew, Królewna zapragnęła pójść za nim, po mchu i trawie, wiedziała jednak, że jej nie wolno. I choć miała ze sobą niewyczerpany bukłak, poczuła lekki głód.
Zaczęła się zastanawiać. Z natury była Królewną czytającą, nie zaś podróżującą. Oznaczało to, że samotna wędrówka na świeżym powietrzu, jako rzecz nowa, sprawiała jej ogromną przyjemność; oznaczało to również, iż w wolnych chwilach czytywała ogromnie wiele bajek, między innymi opowieści o Królewnach i Królewiczach, którzy udali się na Wyprawę. A wszystkie te bajki były podobne do siebie w tym – myślała sobie – że dwie starsze siostry (lub bracia) wyruszały w drogę nadzwyczaj pewne siebie, po czym z tego czy innego powodu spotykała je klęska, zamieniały się w kamień, były wtrącane do lochu lub zapadały w magiczny sen. Ratunek przychodził ze strony trzeciego królewskiego Dziecka, które wszystko robiło jak należy, uwalniało starsze rodzeństwo i osiągało cel Wyprawy.
Myślała, że nie chciałaby zmarnować siedmiu lat swego krótkiego życia w charakterze posągu albo więźnia, gdyby tylko mogła tego uniknąć.
Myślała, że mimo wszystko powinna być czujna i bardzo uprzejma dla wszystkich napotkanych istot – klęska bowiem większości starszych Królewiczów i Królewien była skutkiem braku uprzejmości i nadmiernego zadufania.
Lecz na Drodze nie było nikogo, komu mogłaby okazać uprzejmość, z wyjątkiem starej kobiety lub kobiet, pojawiających od czasu do czasu daleko przed nią.
Znajduję się, myślała, wewnątrz schematu, który dobrze znam, i podejrzewam, iż nie jest w mej mocy go zburzyć; zostanę poddana próbie, której nie sprostam, i spędzę siedem lat zaklęta w kamień.
Co przygnębiło ją tak bardzo, że przysiadła na wygodnym, dużym kamieniu przydrożnym i zaczęła płakać.
Kamień zaś, zda się, przemówił głosem cienkim, suchym i skrzypiącym:
– Wypuść mnie. Nie mogę się wydostać.
Głos był gniewny i rozdrażniony.
Królewna zerwała się jak oparzona.
– Kim jesteś? – zawołała. – Gdzie jesteś?
– Jestem uwięziony pod tym kamieniem – bzyczał głos. – Nie mogę wyjść. Odsuń kamień.
Królewna ostrożnie objęła kamień i pchnęła. Pod nim, ukryty we wgłębieniu, tkwił bardzo duży i zakurzony skorpion z trochę zgniecionym ogonem, gniewnie machający odnóżami.
– To ty mówiłeś?
– A któż by inny? Nawet krzyczałem. Strasznie długo trwało, zanim mnie usłyszałaś. Twoja poprzedniczka na tej Drodze przysiadła dość ciężko, gdy szukałem ochłody w doskonałej kryjówce pod kamieniem, i jak widzisz przycięła mi ogon.
– Cieszę się, że mogłam być użyteczną – bąknęła Królewna, zachowując bezpieczną odległość.
Skorpion nie odpowiedział, usiłował bowiem unieść się i przesunąć do przodu. Wydawało się, że ruch sprawia mu ból; wyginał ciało i znów opadał, bzycząc gniewnie do siebie.
– Mogę w czymś pomóc? – zapytała Królewna.
– Nie sądzę, byś umiała leczyć rany takie, jak moja. Ale mogłabyś zanieść mnie na skraj Lasu, gdzie znalazłbym się na drodze osoby, która umiałaby mnie uzdrowić, oczywiście, gdyby jeszcze kiedyś tamtędy przechodziła. Ale zapewne ty, jak cała reszta, zamierzasz tylko gnać przed siebie po Drodze przez Las.
– Wyruszyłam na Wyprawę, aby znaleźć niezwykłego srebrnego ptaka w jego gnieździe z gałązek jesionu.
– Mogłabyś położyć mnie na dużym liściu babki i pójść sobie dalej. Pewnie ci się śpieszy.
Królewna rozejrzała się za liściem babki, zastanawiając się przy okazji, czy może to zgryźliwe stworzenie poddaje ją pierwszej próbie, której ona raczej nie sprosta. Otarła kolejną łzę i zerwała wyjątkowo sztywny liść, rosnący blisko Drogi.
– Dobrze – rzekło gniewne stworzonko, stając dęba i machając szczypcami. – Teraz szybko, okropnie nie lubię tej dziury. Dlaczego płakałaś?
– Bo nie jestem Królewną, która odnosi sukces, lecz jedną z dwóch, skazanych na niepowodzenie, i nie widzę żadnego wyjścia z tego położenia. Jednak nie zdołasz mnie zmusić, abym była dla ciebie niegrzeczna, choć zauważyłam, że twoje maniery pozostawiają wiele do życzenia; na przykład dotąd nie podziękowałeś mi za odsunięcie kamienia, poza tym komenderujesz mną, nie mówiąc nawet „proszę”, i w ogóle nie bierzesz pod uwagę, że ludzie nie lubią dotykać skorpionów.
To mówiąc, podsunęła mu liść i pomogła mu nań wejść, popychając go gałązką najdelikatniej jak umiała, mimo że wiercił się i wściekle chrzęścił. Po czym położyła go w trawie na skraju Lasu.
– Większość skorpionów – zauważył Skorpion – ma coś lepszego do roboty, niż żądlić na oślep. Oczywiście reagujemy natychmiast, kiedy nadepnie na nas istota taka jak ty, gdy czujemy się zaszczute lub przestraszone. Ale na ogół jesteśmy zajęte czym innym. – Tu zadumał się przez chwilę. – Rzecz jasna, kiedy nie mamy zgniecionego ogona – dodał smętnie.
– A któż to jest – zapytała uprzejmie Królewna – ta osoba, która, jak sądzisz, umiałaby ci pomóc?
– Och, to bardzo mądra kobieta, która mieszka za Lasem. Wiedziałaby, co robić, ale rzadko opuszcza swój dom, bo i po co? Ma tam wszystko, czego jej potrzeba. Oczywiście, gdybyś szła w tamtą stronę, mogłabyś ponieść mnie kawałek, dopóki bym nie poczuł się lepiej. Ale ty wolisz pędzić Drogą jak szalona. Do widzenia.
Królewna nigdzie nie pędziła. Stała nieruchomo i rozmyślała.
– Znam tę bajkę – powiedziała w końcu. – Ja cię poniosę, lecz zapytam najpierw, czy aby mnie nie użądlisz? Ty odpowiesz, że nie, bo nie leży to w twoim interesie. Ale po drodze jednak mnie użądlisz, mimo że oboje na tym ucierpimy. A kiedy zapytam, dlaczego to zrobiłeś, odpowiesz – bo taka jest moja natura.
– Jesteś bardzo uczoną młodą kobietą i gdybyśmy razem podróżowali, bez wątpienia opowiedziałabyś mi mnóstwo pouczających historii. Mógłbym udowodnić, że nie zdołam cię użądlić – moje żądło jest nieszkodliwe wskutek wypadku, jakiemu uległ mój ogon. Rozumiem, że czujesz do mnie odrazę; twój gatunek zwykle tak reaguje. Ale to wszystko nie ma znaczenia – przecież podążasz tą drogą i nie zamierzasz zbaczać ani na lewo, ani na prawo. Do widzenia.
Królewna popatrzyła na Skorpiona. Pod warstwą kurzu był połyskliwy, granatowoczarny, miał długie ramiona, piękne nogi i odwłok misterny jak dżetowy naszyjnik. Jego szczypce układały się w półksiężyc. Jednakże nie dało się spojrzeć mu w oczy, co trochę niepokoiło Królewnę.
– Sądzę, że jesteś bardzo urodziwy – powiedziała.
– Pewnie, że tak. Jestem zwinny, elegancki, wszechstronny i rozkosznie zawiły. Zdumiewa mnie wszelako, że to dostrzegłaś.
Królewna wysłuchała ostatniej uwagi z pewnym roztargnieniem. Zamyśliła się głęboko, po czym mruknęła, głównie do siebie:
– Chyba mogę po prostu opuścić tę niefortunną bajkę i pójść w swoją stronę; po prostu zejść z Drogi i na własną rękę poszukać przygód w Lesie. Dla Wyprawy nie ma to żadnego znaczenia; jeśli opuszczę Drogę, nie dotrę do celu, a wtedy kolejna osoba wyruszy na Wyprawę. Oczywiście, jeśli za porzucenie Drogi nie zostanę zaklęta w kamień.
– Nie przypuszczam – powiedział Skorpion. – Gdybyś zechciała, mogłabyś bardzo mi pomóc; ja ze swej strony także znam sporo bajek, a poza tym pomaganie innym stworzeniom to zawsze świetny pomysł, one przynajmniej tak uważają.
Królewna spojrzała w Las. Pod zielonym niebem jego zielone gałęzie kołysały się i szeleściły przyzywająco. Po kurzu i pyle Drogi poszycie z mchu wydawało się miękkie i kuszące. Królewna schyliła się, podniosła Skorpiona wraz z jego liściem i ostrożnie umieściła go w koszyku, opróżnionym już z jedzenia. Następnie z małym, buntowniczym podskokiem opuściła Drogę i weszła pomiędzy drzewa.
Skorpion powiedział, że powinna kierować się na południowy zachód, a jeżeli jest głodna, to on zna drogę do zarośli, gdzie rosną wczesne jeżyny i grzyby na pniach drzew. Wyruszyli więc na poszukiwania, wskutek których Królewna uczerniła sobie usta, nie całkiem jednak zaspokajając głód.
Wędrowali i wędrowali pod kopułami zielonego cienia, gdzie motyle tłoczyły się nad głową Królewny i siadały na jej włosach i ramionach. Wreszcie dotarli do cienistej kotlinki, pełnej kęp trawy i starych, suchych korzeni. Pod jednym z nich bystre oko Królewny wypatrzyło jakby maleńką zamieć, piaskową burzę. Kiedy podeszła, aby się jej przyjrzeć, usłyszała gardłowy, ochrypły głosik, z trudem powtarzający:
– Wody! Och, proszę, wody, jeśli ktoś mnie słyszy, wody!
Coś pokrytego zaschniętym piaskiem pełzło, potykając się o żylaste korzenie – cztery bezradne łapki i mały, krągły brzuszek. Nie zwracając uwagi na gniewny syk Skorpiona, Królewna uklękła i ujrzała dwoje czarnych, załzawionych oczu, patrzących na nią spomiędzy kupek piasku, oraz rozdziawiony, drżący pyszczek, z którego dobyło się schrypnięte: – Wody!
Królewna wydobyła więc swój samonapełniający się bukłak i wlała kilka kropel wody do otwartego gardziołka, po czym zmyła piasek, odsłaniając pokrytą brodawkami, zielonozłotą ropuchę z niezwykłym, mięsistym grzebieniem. Ropucha wydęła gardło i uniosła małe paluszki ku strumieniowi wody, a kiedy piasek spłynął, Królewna ujrzała na jej głowie duże, krwawiące skaleczenie.
– Och, jesteś ranna! – wykrzyknęła.
– Schwytał mnie Człowiek – odparła Ropucha – który słyszał, że noszę na głowie drogocenny klejnot, postanowił zatem go wyciąć. To tylko bajka, rzecz jasna, ludzka bajka, którą opowiadają istoty, lubiące wtykać kolorowe kamyki w swoje włosy i skóry, ja zaś jestem istotą z krwi i kości. Na szczęście moja skóra jest dla Ludzi lekko trująca, więc palce Człowieka zaczęły swędzieć i puchnąć, a ja wierzgałam tak mocno, że udało mi się wyrwać. Ale nie sądzę, bym miała dość sił, aby dotrzeć do osoby, która potrafi mnie wyleczyć.
– Właśnie do niej zmierzamy – powiedział Skorpion. – Możesz udać się z nami, jeśli masz ochotę. Mogłabyś podróżować w pustym koszyku na jedzenie tej oto Królewny.
– Chętnie się przyłączę – odrzekła Ropucha. – Lecz wybij sobie z głowy, że zamienię się w przystojnego Królewicza, i tym podobne bzdury. Jestem przystojną Ropuchą, albo taką bym była, gdyby mnie nie pocięto. I przystojną Ropuchą pozostanę.
Królewna podsadziła ją więc na patyku do koszyka i podążyła przez Las w kierunku wskazanym przez Skorpiona. W miarę jednak jak zagłębiała się między ciemniejące drzewa, miała coraz silniejsze wrażenie, że ścieżka donikąd nie prowadzi. Ogarnęło ją zmęczenie, ale stworzenia poganiały ją, aby dotarła jak najdalej przed nastaniem nocy. W zapadającym zmierzchu nieomal nastąpiła na coś, co wyglądało jak kłębek nici, zawiany przez wiatr pod gęste krzaki.
Schyliła się. Coś tkwiło beznadziejnie zaplątane w czarną bawełnianą nitkę, ciągnąc za sobą zakurzone supły sideł. Królewna uklękła na miękkiej ściółce Lasu i ujrzała, że jest to gigantyczny owad, którego odnóża, skrzydła i odwłok rozcinają srogo zaciśnięte nici. Królewna, wychowana w pałacu, nigdy nie widziała takiego stworzenia.
– To Karaluch – powiedział Skorpion. – Sądziłem, że mają dość sprytu i odporności, aby nie wpadać w takie tarapaty.
– Te nici to pułapka, którą Ptasznik zastawił na śpiewające ptaki – wtrąciła Ropucha. – Ale złapał tylko ogromnego Karalucha.
Królewna rozplątała kilka luźnych nitek, lecz niektóre supły wpiły się głęboko w ciało stworzenia, i Królewna bała się sprawić mu ból. Spoczywało w kurzu i stoicko pozwalało się dotykać. Milczało.
– Lepiej chodź z nami – rzekła Królewna. – Chyba idziemy do kogoś, kto mógłby cię uzdrowić.
Karaluch drgnął. Królewna podniosła go i umieściła w koszyku ze Skorpionem i Ropuchą, które odsunęły się z niesmakiem. Karaluch spoczął nieruchomo w swoim kokonie z czarnych nici i nic nie powiedział.
Tak wędrowali przez kilka dni, coraz głębiej w Las. Stworzenia podpowiadały Królewnie, gdzie znajdują się orzechy, zioła, jagody i grzyby, których nigdy sama by nie znalazła. Raz usłyszeli z oddali coś jak wesołe pogwizdywanie człowieka na tle ptasich głosów. Królewna chciała nawet skręcić w tamtą stronę, lecz Skorpion powiedział jej, że to gwizd Ptasznika; jego wołanie nęci nieświadome ptaki w niewidzialne sidła, w których giną, uduszone. Królewnę, choć nie była ptakiem, przepełnił bezrozumny lęk, toteż posłuchała ostrzeżeń Skorpiona i oddaliła się chyłkiem przez krzewy tarniny. Przy innej okazji dobiegł ją, znów z oddali, wysoki, chrapliwy dźwięk rogu, który przypomniał jej wesołe polowania w Parkach Królewskich, gdy młodzi dworzanie uśmiercali z łuków jelenie, zające i lotne ptactwo, a ładne panny, pełne podziwu, klaskały radośnie w dłonie. I znów chciała skręcić w tamtą stronę i znów zwierzęta odwiodły ją od tego zamiaru. Albowiem biedna Ropucha, usłyszawszy granie rogu, zszarzała ze strachu i zaczęła drżeć w koszyku.
– To Łowca – powiedziała – który skaleczył mój grzebień swym myśliwskim nożem, który idzie przez las, niosąc na ramieniu zimne, związane trupy zwierząt, który dla samej zabawy mierzy w gąszczu do jasnego oka, gotów zbryzgać je krwią. Musisz się go strzec.
Zatem Królewna zanurzyła się jeszcze głębiej w cierniste krzewy, choć kolce szarpały jej włosy, darły suknię i drapały śliczne rączki oraz szyję.
Aż kiedyś w południe Królewna usłyszała donośny, czysty śpiew, dobiegający z leśnej polany, i wyjrzawszy zza cierni, ujrzała wysokiego, ogorzałego mężczyznę o czarnych kędzierzawych włosach, obnażonego do pasa, który śpiewał wsparty o długi topór:
Pójdź ze mną, zostań moją miłą,
Podziel mój stół i moje łoże,
A będziesz śpiewać przez dzień cały,
Piec dla mnie chleb i mielić zboże,
I w mych ramionach słodko sypiać,
Kiedy wieczorne zgasną zorze1.
Już-już miała wynurzyć się z ukrycia – miał taki radosny uśmiech i takie piękne ramiona – gdy z koszyka dobył się cichy głos, suchy, jak przesypujące się wióry, i zasyczał drugą zwrotkę:
Będziesz myć, skrobać i szorować,
Do krwi urobisz ręce obie,
A ja bić będę cię po grzbiecie
I łamać kij na twej osobie,
I śpiewać innym pannom – które
Zastąpią cię, gdy legniesz w grobie.
– Mówiłeś coś? – Królewna zapytała szeptem Karalucha, on zaś odszeleścił:
– Żyłem w jego domu, który jest ohydnym miejscem, pełno tam pustych baryłek po piwie i rozbitych butelek. W ogrodzie pochował pięć młodych żon, które bił w pijackim szale. Nie zabił ich wprawdzie i płakał po nich pijackimi łzami, lecz one utraciły wolę życia. Więc jeśli ci życie miłe, trzymaj się z dala od Drwala.
Królewnie trudno było w to uwierzyć, Drwal wydawał się taki zdrowy i pełen werwy. Pomyślała wręcz, iż stworzenia mają swój interes w tym, by powstrzymać ją od spotykania istot ludzkich; jednak ostrzeżenia przemówiły do czegoś w jej wnętrzu, co pragnęło wędrować dalej, więc oddaliła się ukradkiem, Drwal zaś nigdy nie dowiedział się, że słyszała jego piosenkę i że widziała go, jak stał, wysoki i urodziwy, wsparty o swój topór.
Szli więc i szli, coraz głębiej w Las, aż Królewnie – być może pod wpływem śpiewu Drwala – strasznie zachciało się chleba z masłem. Miała wrażenie, że jagody są coraz bardziej wodniste i coraz trudniej znaleźć je w coraz gęstszym lesie. Karaluch leżał jak nieżywy, być może wyczerpało go mówienie. Królewna czuła, że musi się śpieszyć, że jego życiu grozi niebezpieczeństwo, tymczasem pozostałe zwierzęta skarżyły się na jej niezdarność. Aż pewnego wieczora, gdy niebo nabrało barwy najciemniejszej sosnowej zieleni, która zastąpiła znane nam indygo, Skorpion zaczął ją błagać, aby zatrzymała się na noc, ogon bowiem bolał go nieznośnie. Zawtórował mu skrzeczący głos Ropuchy, która błagała, by oblano ją wodą. Królewna zatrzymała się zatem, obmyła Ropuchę i ułożyła Skorpiona na świeżym liściu, po czym powiedziała:
– Czasem zdaje mi się, że już do końca naszych dni będziemy się tak błąkać, pozornie dokądś zmierzając, naprawdę idąc donikąd.
– W takim razie – wychrypiał Skorpion – obawiam się, że moje dni są policzone.
– Próbowałam wam pomóc – powiedziała Królewna. – Ale może lepiej by się stało, gdybym nie schodziła z Drogi.
Wtem jednak dał się znów słyszeć kruchy i sypki głos:
– Jeśli pójdziesz trochę dalej, skręcisz w lewo i znów w lewo, zobaczysz. Jeśli pójdziesz zaraz.
Królewna więc podjęła swój koszyk, wsunęła sandały na opuchnięte stopy, i poszła dalej, potem w lewo i znów w lewo. I wtedy przez zarośla ujrzała roztańczone światełko, bardzo żółte i bardzo ciepłe. Szła więc dalej, aż bardzo daleko, na końcu pełnej korzeni, kamienistej ścieżki, zobaczyła między gałęziami okienko, a w nim równy płomień świecy. I chociaż nigdy dotąd w swym puchowym życiu nie wędrowała tak daleko w ciemności, z ogromną nadzieją, ciepłem i ulgą oraz maleńkim dreszczem niepokoju zrozumiała, że ma przed sobą to, co tylekroć widzieli przed nią niezliczeni zbłąkani wędrowcy – aczkolwiek w granatowe, nie zielone noce – i poczuła wielką wspólnotę z całą tą ogromną rzeszą ludzi, wracających do domu i szukających schronienia.
– Czy to nie domek Drwala? – zapytała Karalucha, on zaś westchnął: – Nie, nie, to Ostatni Dom, tam właśnie idziemy.
Szła więc dalej, biegnąc, potykając się i podskakując, aż dotarła do chatki z omszałych kamieni, krytej łupkowym dachem z niskim okapem, gdzie do solidnych dębowych drzwi prowadził biały stopień, a z komina sączył się drzewny dym, pachnący zdrowo i cierpko. Królewna, przywykła do samotności, przebiegłości i wędrówki, przelękła się nagle, zastukała jednak pośpiesznie i zaczekała.
Drzwi otworzyła stara kobieta w praktycznej szarej sukni, o ostrej twarzy pokrytej misternym rysunkiem cienkich zmarszczek, niczym sieć pajęcza utkana z jej losów, twarzy stanowczej, myślącej i uśmiechniętej. Miała bystre, zielone oczy pod ciężkimi, sinymi powiekami, i plecioną koronę wspaniałych, lśniących włosów, stalowych, srebrnych i całkiem białych. Królewna niemal zemdlała od cudownej woni świeżego chleba i od innych pysznych zapachów, bijących z otwartych drzwi, od aromatu jabłek pieczonych z cynamonem, placka z truskawkami i palonego cukru.
– Czekaliśmy na was – rzekła Stara Kobieta. – Stawialiśmy dla was świeczkę w oknie co wieczór przez cały zeszły tydzień.
Wzięła koszyk Królewny i powiodła ją do środka, gdzie na kominku, na posłaniu szkarłatnego popiołu palił się żywy ogień. Był tu długi, biały drewniany stół i krzesła, malowane na ciemne, intensywne kolory, oraz oczy, wszędzie oczy, lśniące odbitym światłem, mrugające i błyszczące; oczy na półce nad kominkiem, oczy w zegarze i za talerzami na kredensie, oczy czarne jak węgiel, szklistozielone, ogromne, żółte i bursztynowe, a nawet różowe niczym róża. A to, co Królewna początkowo wzięła za misterny, barwny dywan, poruszyło się z szelestem, sykiem i błyskiem, okazując się ruchomą masą żywych stworzeń, węży, pasikoników, żuków i trzmieli, myszy, nornic, sówek i nietoperzy, wydr, a nawet kilku modliszek. Były też większe zwierzęta – koty, szczury, borsuki, kocięta oraz biała koza. Rozbrzmiewało tu ciche, spokojne i radosne popiskiwanie i mruczenie maleńkich głosików, witających i zdumionych. W jednym kącie stał kołowrotek, a w drugim wrzeciono, na które gospodyni odłożyła na chwilę szal o skomplikowanym wzorze, jaki robiła na szydełku z różnobarwnych włóczek, leżących w koszyku.
– Jednemu z was potrzebny jest posiłek – powiedziała Stara Kobieta – a trojgu lekarz.
I Królewna zasiadła do pożywnej zupy, świeżego chleba, owocowego placka z bitą śmietaną i kubka ostrego jabłecznika, Stara Kobieta zaś postawiła stworzenia na stole i zaczęła je uzdrawiać swoim sposobem. A jej sposób polegał na tym, że kazała każdemu opowiadać historię jego nieszczęść, gdy ona tymczasem za pomocą pędzelków z piór i szpatułek z kości nakładała na jego rany maści i krople; nastawiła i usztywniła ogon Skorpiona, chrypiącego o swej krzywdzie, opatrzyła poranioną głowę Ropuchy i zeszyła ją nicią, chyba pajęczą, wreszcie przy pomocy niemal niewidocznych haczyków i szczypiec rozplątała sidła oplatające Karalucha. Na koniec poprosiła Królewnę o jej historię, którą ta opowiedziała najlepiej jak umiała. Ponownie przeżyła chwilę, gdy zrozumiała, że jest skazana na klęskę, naśladowała chrypienie Skorpiona, skrzekliwy gulgot Ropuchy i chrypliwy szept Karalucha. Do ciepłego domostwa wniosła na chwilę wszystkie pułapki groźnego Lasu; zwierzęta raz jeszcze zadrżały na wspomnienie strzały Myśliwego, sideł Ptasznika i topora Drwala. Królewna zaś opowiadała swoją historię z najwyższą przyjemnością, starając się to robić jak należy, dokładnie i wiernie, dobierając właściwe słowa, a nawet – do tego się posunęła – właściwe gesty, rzucając cienie gałęzi i sylwetek na żółtą plamę światła na ścianie. A gdy skończyła, dały się słyszeć rozmaite odgłosy aplauzu, harmonijne tarcia skrzydełek, stukania pazurków, szelesty i świergoty.
– Jesteś urodzoną bajarką – powiedziała Stara Pani. – Miałaś dość rozumu, by dostrzec, że jesteś schwytana w bajkę, i dość rozumu, by zamienić ją na inną. Przejawiłaś także szczególną mądrość, pojmując, że ciąży na tobie klątwa – będąca również błogosławieństwem – która sprawia, że bajka jest dla ciebie ciekawsza niż wszystkie przygody. Być może inne młode kobiety nie zważałyby na zwierzęta, ostrzegające przed Drwalem, i wolałyby przekonać się same. Może postąpiłyby mądrze, a może głupio – to już ich bajka. Lecz ty posłuchałaś Karalucha i przyszłaś tutaj, gdzie zbieramy baśnie i snujemy opowieści, gdzie naprawiamy to, co da się naprawić, i dociekamy tego, co naprawić się nie da, gdzie żyjemy sobie cichutko, nie próbując zmieniać świata. Nie mamy tu własnej opowieści, jesteśmy wolni, jak wolne są stare kobiety, które nie muszą przejmować się Królewiczami lub Królestwami, lecz ciekawe są wszystkich istot i zawsze tańczą same.
– Ale... – powiedziała Królewna i urwała.
– Ale?
– Ale niebo wciąż jest zielone, a ja zawiodłam wszystkich i opowiedziałam bajkę, która zadowala tylko mnie.
– Zielony to bardzo piękny kolor, a raczej bardzo piękna gama kolorów, tak przynajmniej sądzę – rzekła Stara Pani. – Nam tutaj bardzo się podoba. Piszemy piosenki o zieleni i tkamy gobeliny, na których niebo ma wszystkie jej odcienie. Zieleń podnosi urodę traszki i jaszczurki, a Karaluch uważa, że jest kojąca. Czy wszystko musi być zawsze takie, jak było?
Królewna nie znała odpowiedzi, lecz poczuła się nieszczęśliwa. Zwierzęta zatem stłoczyły się wokół niej i jęły ją pocieszać i namawiać, aby zamieszkała z nimi w małym domku, czego bardzo pragnęła, miała bowiem uczucie, że dotarła do domu, do miejsca, gdzie mogła być wolna. Wciąż jednak martwiła się o kolor nieba i o pozostałe Królewny. Wówczas Karaluch zaszeleścił do Starej Pani:
– Opowiedz nam resztę bajki, opowiedz nam koniec tej bajki, z której wyszła Królewna.
Czuł się już znacznie lepiej, jego odwłok doznał ulgi i wyginał się niemal zmysłowo.
– No cóż – rzekła Stara Pani – jest to bajka o najstarszej Królewnie. Ale, jak mądrze zauważyłeś, bajka o najstarszej Królewnie nie może istnieć bez bajek o dwóch pozostałych, opowiem wam więc te bajki, są to zaledwie bajki możliwe, gdyż wiele rzeczy dzieje się lub dziać się może, bajki się zmieniają, poza tym bajki to nie historia, i nie zdarzają się naprawdę. Możecie zatem wierzyć albo nie w moje krótkie opowieści o średniej i najmłodszej Królewnie, jak wam się podoba.
– Zawsze wierzę w bajki, w chwili gdy ktoś je opowiada – powiedział Karaluch.
– Mądre z ciebie stworzenie – rzekła Stara Kobieta. – Po to właśnie są bajki. A potem zobaczymy to, co zobaczymy.
I zaczęła opowiadać.
Krótka opowieść o średniej Królewnie
Kiedy średnia Królewna zrozumiała, że najstarsza Królewna nie wróci, także wyruszyła w drogę, podczas której napotkała te same radości i kłopoty, usiadła na tym samym kamieniu, i zdała sobie sprawę, że jest więźniem tej samej bajki. Będąc wszelako stanowczą młodą kobietą, postanowiła przechytrzyć opowieść i poszła dalej Drogą. Po wielu przygodach zdołała schwytać niezwykłego srebrnego ptaka i triumfalnie przynieść go wraz z gniazdem do pałacu ojca. Wówczas stary czarodziej powiedział jej, że musi spalić ptaka, i choć bardzo się tym przejęła, uznała, że musi postąpić jak należy, roznieciła więc ogień. Gniazdo i ptak spłonęli, lecz z pożogi wzleciał nowy, cudowny ptak, który omiótł niebo płomienistym ogonem, aż stało się niebieskie jak dawniej. Królewna zaś po śmierci rodziców została Królową i rządziła mądrze swoim ludem, który jednak narzekał nieustannie, tęsknił bowiem za gamą miękkich i ostrych zieleni, jakie niegdyś mógł widywać.
Krótka opowieść o najmłodszej Królewnie
Co się tyczy najmłodszej Królewny, to kiedy ptak zapłonął na niebie, poszła do sadu i pomyślała: „Nie muszę już wyruszać na Wyprawę. Nie muszę już nic robić, mogę więc robić, co mi się podoba. Nie mam bajki”. I od tej pustki, którą poczuła wokół siebie, zakręciło się jej w głowie, a to nie zawsze jest miłe uczucie. Wówczas zerwał się rześki wietrzyk i potargał jej włosy i halki, wzbijając w błękitne niebo płatki kwiatów, Królewnie zaś przyszło do głowy, że unosi się na wietrze jak kwiat wiśni. Wtem przy furtce wiodącej do sadu zobaczyła starą kobietę z koszykiem, podeszła więc do niej, a wtedy Stara Kobieta powiedziała bez ogródek:
– Jesteś nieszczęśliwa, bo nie masz nic do roboty.
I Królewna pojęła, że to mądra stara kobieta, odpowiedziała zatem grzecznie, że tak jest w istocie.
– Może mogę ci pomóc – rzekła Stara Kobieta – a może i nie. Zajrzyj do mego koszyka.
W koszyku było magiczne szkiełko, w którym Królewna, gdyby zechciała, mogłaby ujrzeć tego, kogo miała pokochać, gdziekolwiek by był, cokolwiek by robił, oraz magiczne krosna; tkane na nich tkaniny ożyłyby na ścianach pałacowych komnat niczym gaje, pełne śpiewających ptaków, i ścieżki leśne, wiodące aż po skraj widzialnego świata.
– Lub też mogłabym ci podarować nitkę – rzekła Stara Kobieta, widząc, że Królewna się waha; Królewna bowiem nie chciała jeszcze wiedzieć, kogo pokocha, jeszcze nie teraz – on był końcem bajki, nie jej początkiem – nie chciała też tkać magicznych lasów, pragnęła ujrzeć lasy prawdziwe. Patrzyła więc, jak Stara Kobieta podnosi z trawy koniec nici, która przypominała owe nitki babiego lata, wysnute przez młode pajączki, niesione wiatrem o świcie. Ta nić jednak była mocna jak len i cienka jak jedwab, kiedy zaś Stara Kobieta lekko ją pociągnęła, nić napięła się i pobiegła daleko przez sad, przez łąkę, do lasu, aż Królewna straciła ją z oczu.
– Zacznij ją zwijać – powiedziała Stara Kobieta – i zobacz, dokąd cię zaprowadzi.
Królewna podniosła koniec wijącej się i lśniącej nici, nawinęła ją starannie na palce i zrobiła kilka kroków, znów trochę zwinęła, i tak podążyła za nicią przez sad, przez łąkę, do lasu, aż... ale to już inna bajka.
– Jedno mi powiedz – zwróciła się najstarsza Królewna do Starej Kobiety, gdy wszyscy już wyrazili podziw dla jej opowieści. Księżyc świecił na szmaragdowym niebie, a zwierzęta drzemały, szeleszcząc cicho. – Powiedz mi jedno: czy to ciebie widziałam na Drodze, pędzącą przede mną w takim pośpiechu?
– Kiedy podróżujesz drogą, przed tobą i za tobą zawsze pędzi jakaś stara kobieta, i nie zawsze jest to ta sama osoba; kobieta ta może być straszna lub dobrotliwa, groźna lub miła w miarę, jak zmienia się droga i twoja nią wędrówka. Pewnie, że byłam przed tobą, a także za tobą, ale nie tylko ja, i nie zawsze taka, jaką jestem teraz.
– Cieszę się, że jestem tu z tobą taką, jaką jesteś teraz.
– Zatem to dobra chwila, abyśmy poszły spać i przestały opowiadać bajki, aż do rana, które przyniesie swoje własne zmiany.
Poszły więc spać i spały, aż słońce pomalowało niebo w trawiastozłote, świetliste paski, a horyzont nabrał barwy zielonych jabłuszek.
Oddech smoka
Dawno, dawno temu, w pewnej otoczonej górami wiosce żyli sobie rodzice z dwoma synami i córką, których imiona brzmiały Henryk, Jacek i Ewa. Wioska leżała u podnóża góry, a poniżej, w głębokiej misie doliny, rozpościerało się jezioro, kryształowo czyste przy brzegu, czarne jak atrament w niezgłębionym środku. W cieniu górskiego grzbietu rosły gęste świerkowe lasy, wioskę wszelako otaczały kwitnące łąki i sady, i pola zbóż, niezbyt bujnych, lecz wystarczających na potrzeby mieszkańców. Niedostępne szczyty okrywały błękitne cienie lodów i migotliwe płaty śniegu, a zbocza poorane były długimi, zstępującymi bruzdami, przypominającymi ślady monstrualnego pługa. W Anglii koliste wgłębienia wokół niektórych wzgórz przypisuje się uściskom starożytnych smoków, toteż i w tej krainie powiadano, że wąwozy owe wyryły w pradawnych czasach potworne gady, schodzące z gór. Wieczorami, przy ogniu, rodzice dostarczali dzieciom miłego dreszczyka, opowiadając o płomienistym, rozbrykanym smoczym pochodzie.
Henryk, Jacek i Ewa nie bali się smoków, ale każde z nich na swój sposób obawiało się nudy. Życie w wiosce powtarzało się, pokolenie za pokoleniem; ludzie rodzili się, kochali, zostawali rodzicami i dziadkami, umierali. Prawdę mówiąc, byli już trochę wsobni, za często pobierali się między sobą, świat bowiem zewnętrzny był daleko i trudno było doń dotrzeć, czasem tylko, nieregularnie, odwiedzali ich latem wędrowni handlarze. Wieśniacy tkali na ręcznych krosnach tradycyjne kilimy w ustalonych barwach – krwawej czerwieni, ciemnego błękitu z tchnieniem zieleni, piaskowej żółci i czerni węgla drzewnego – pozyskiwanych z barwników roślinnych, które zdobywali sami. Istniało kilka tradycyjnych wzorów, prawie niezmiennych – rozłożyste drzewo z owocami, jakby granatu, na którym siedziały podobne do bażantów ptaki, lub bardziej abstrakcyjny, geometryczny wzór: kręgi jednego koloru nakładające się na kręgi innego koloru na tle koloru trzeciego. Na ogół kilimy tkały kobiety, które również gotowały i prały. Mężczyźni zajmowali się inwentarzem, pracowali w polu i muzykowali. Mieli swój własny instrument, rodzaj zawodzącej fujarki, niespotykany gdzie indziej, choć większość z nich nigdy nie zawędrowała dość daleko, by sobie to uświadomić.
Henryk był świniopasem, Jacek zaś uprawiał rolę, siał i zbierał. Henryk miał wśród świń swego ulubieńca, młodego wieprzka imieniem Borys, rozumne stworzenie, które umiało sprytnie się wymknąć i niespodziewanie wykopać trufle. Jednak nawet igraszki Borysa nie były w stanie złagodzić dojmującej nudy Henryka. Marzył o wielkich miastach za górami, o tłumach zaaferowanych ludzi, barwnych i zajętych. Jacek lubił patrzeć, jak wschodzi zboże, zielone igły w czarnej ziemi, wiedział też, gdzie znaleźć prawdziwki i leśny miód, lecz i jego nudę przysmaki te łagodziły tylko nieznacznie. Marzył o ogrodach, kipiących za wysokimi murami, otaczającymi ogromne pałace, o subtelnych smakach, ognistych przyprawach i nieznanych w dolinie napitkach. Marzył także o dzikich tańcach i o ciałach, gnących się swobodnie przy wtórze instrumentów, o których tylko słyszał: cytrze, bębnach bongo, fortepianie, dzwonach rurowych.
Ewa tkała kilimy. Mogłaby tkać we śnie, myślała, i często tak właśnie było; gdy się budziła, w głowie jej się kręciło od powtórzeń i wariantów, skręconych nici, ruchu wątku i osnowy. Śniła o nieznanych kolorach, o fiolecie, cynobrze, turkusie i oranżu, o barwach kwiatów i piór ptasich, o miękkim jedwabiu i mocnej bawełnie. Śniła o sobie, nieco starszej Ewie, ubranej w karmazynowo-srebrną szatę. Śniła o morzu, którego nie umiała sobie wyobrazić, śniła o słonej wodzie, smakując własne niecierpliwe łzy. Nie tkała zbyt dobrze, za mocno naciągała nić i jej wzory marszczyły się, ale taką miała pracę. Była tkaczką; chciała być podróżniczką, żeglarką, uczoną medyczką, śpiewaczką operową w blasku świateł rampy, wśród ryku zachwyconych tłumów.
Możliwe, że pierwszym zwiastunem nadchodzących nieszczęść były relacje myśliwych o niezwykle obfitych lawinach, spadających wysoko w górach. A może – jak twierdzili później niektórzy – były to rozgorączkowane, różowe świty lub zachody słońca, płonące przesadnym szkarłatem. Stamtąd, znad granicy śniegów, zaczęły dobiegać dziwne pomruki i trzaski, które wieśniacy omawiali, jak zwykli omawiać wszystkie dźwięki, obce i znajome – wielokrotnie i miarowo powtarzając swe uwagi, aż Henryk i Jacek zgrzytali zębami z wściekłości na niezmienność owych rozmów. Po pewnym czasie stało się jasne, że grań łańcucha górskiego tuż nad wioską zarówno w dzień, jak i w nocy mieni się pełgającą, ognistą poświatą, dymnym, łososiowym różem, przetykanym tu i ówdzie rozbłyskami czerwieni i złota. Kolory były dość piękne, co do tego się zgadzali, oglądając je z ganków, gdy tymczasem jaskrawe wstęgi barw błyskały i znikały na szarobłękitnym niebie. Poniżej płonącej grani biel śniegu ustępowała surowej szarości mokrych skał i migotaniu – a tak, i parowaniu – świeżej wody.
Chyba od początku się bali; rozumieli doskonale, że szykują się wielkie zmiany, że wszystko jest w ruchu, ziemia i powietrze, ogień i woda. Lecz ich strach mieszał się z ogromnym podnieceniem i ciekawością, czerpali nawet pewną przyjemność z nowych doznań estetycznych, której wielu z nich później się wstydziło. Chodzili na polowania w stronę zjawiska i wracali, aby opowiedzieć, że całe zbocze górskie zdaje się poruszać, że gotuje się i płonie, że trudno coś dostrzec przez gęste kłęby dymu, popiołu i pary, jakie zawisły nad ruchomymi piargami. O ile wiedzieli, góry te nie należały do wulkanicznych, lecz życie ludzkie krótkie jest w porównaniu z trwaniem skał i kamieni, więc dziwili się tylko i naradzali.
Po pewnym czasie ujrzeli na tle nieba wybrzuszenia, jakby knykcie gigantycznej pięści, sześć pagórków w miejscu, gdzie przedtem nie było nic, sześć pagórków, które mogły mieć wielkość dużych szop albo małych domów. W ciągu następnych kilku tygodni pagórki te bez wahań i odchyleń, dymiąc i sypiąc skry, powoli i miarowo obniżały się jeden obok drugiego coraz bardziej po zboczu góry. Za każdym z nich ciągnęła się jakby długa rura, niczym grzbiet bruzdy lub wykop, przelewający się ku wiosce przez górski grzebień, przez krawędź świata, posuwający się powoli ku dołowi.
Kilku śmiałków wybrało się na rekonesans, lecz obłoki wrzącej pary i deszcz płonącego żużlu zmusiły ich do odwrotu. Dwaj przyjaciele, obaj dzielni myśliwi, wyruszyli w góry i już nie wrócili.
Pewnego dnia pewna kobieta w ogrodzie powiedziała:
– To wygląda prawie tak, jakby pełzły do nas nie lawiny, lecz żywe stworzenia, wielkie gady; ogromne, kiwające się, łyse łby, guzowate, dziobate i rogate, z paskudnymi, gorącymi, mokrymi ślepiami, łypiącymi czerwienią w wielkich, błotnistych oczodołach; dwanaścioro oczu, widzicie je? i dwanaście owłosionych nozdrzy na sześciu tępych ryjach z szarego błota.
I po wielu deliberacjach, porównaniach, opisach i dyskusjach nad szczegółami wszyscy już je widzieli, były właśnie takie, jak powiedziała, sześć tłustych, kiwających się, ohydnych łbów, ciągnących za sobą ciężkie cielska, tak długie jak droga z ich wioski do sąsiedniej, ciągnących je z trudem, a nawet, zda się, z bólem, nieludzko powoli, lecz nieubłaganie.
Kiedy się zbliżyły – a powolność, z jaką się posuwały, miała w sobie coś nierzeczywistego, jak ze snu – ujrzeli ich wielkie paszcze, szerokie jak u wielorybów, uzbrojone w sierpowate ostrza, niby straszliwe dzioby z rogu albo chityny, których używały, aby kopać i pożerać kolejne warstwy ziemi i wszystko, co się na niej znajdowało – krzaki, płoty, stogi, drzewa owocowe, kilka owiec, czarno-białą krowę, staw i wszelkie w nim życie. Wsysały i cięły ze świstem, plując miałkim popiołem, sypiąc nim ze straszliwych szczęk, sprawiając, że osiadał na wszystkim dokoła. I w miarę jak się zbliżały, poprzedzający je tuman popiołu pokrywał wszystko w domach i ogrodach, oblepiał okna, wpadał do studni. I popiół ten cuchnął, był niewymownie wstrętny. Z początku mieszkańcy wioski złościli się i próbowali go usuwać, potem jednak przestali, gdyż był to daremny trud, za to zaczęli się bać. Co prawda, wszystko działo się tak wolno, że przez czas jakiś odczuwali zaledwie nierzeczywistą, na poły ekscytującą obawę, później jednak owładnął nimi prawdziwy, mdlący, paraliżujący strach, a nastąpiło to wówczas, gdy stwory znalazły się na tyle blisko, że widać było ich oczy w obwódkach śluzu lepkiego niczym roztopiona guma, i ich ogniste jęzory. Owe języki w niczym nie przypominały radosnych, czerwonych proporców, jakie miary smoki na malowidłach w kościele, ani też ognistych mieczy archaniołów. Były to jęzory mokre i rozlazłe, pokryte grubą, przezroczystą skórą; szkarłatne brodawki i kubki smakowe wielkości kapusty żarzyły się na nich niczym węgle, ociekały kleistą, siarczaną mazią, cuchnęły rozpaczą i nieskończonym rozkładem, jakby nigdy, przenigdy, aż do końca świata nie miały się już oczyścić. Odrażające były też ciała gadów, garbate, pełznące, miażdżące, szare, powolne, niewybredne; ich pyski były za wielkie, by można je było zobaczyć w całości, postrzegano je tylko po kawałku. Lecz najgorszy okazał się smród, i to on wywoływał lęk, potem panikę, a potem beznadziejny, rozdygotany paraliż, jak u królika w obliczu gronostaja, lub u myszy, która widzi węża.
Wieśniacy długo, o wiele za długo omawiali możliwość zniszczenia wioski i sposoby zabicia potworów lub odwrócenia ich uwagi, dyskusje te wszakże okazały się jałowe i spełzły na niczym. Spierali się o kierunek posuwania się gadów, o to, czy przejdą przez wioskę, czy też ominą ją z tej lub innej strony. Później oczywiście z łatwością przyznali, że wioska od początku leżała na drodze tego straszliwego pochodu, lecz nadzieja zwodzi i inercja zwodzi, trudno bowiem sobie wyobrazić, że zniknie coś, co zdawało się trwałe jak kamień. Toteż mieszkańcy o wiele za późno powzięli plan ewakuacji i w końcu uciekali w wielkim pośpiechu i zamęcie, biegając tam i sam w zaduchu i dymie smrodliwych oddechów, chwytając dobytek jak popadnie, porzucając jedno, łapiąc drugie, kłębiąc się jak przerażone mrówki w mrowisku. Uciekali do lasu z workami ziarna i garnków, z pierzynami i połciami boczku, całkowicie oszołomieni bliskością ohydnych stworów. Zresztą nie jest jasne, czy owe gady naprawdę dostrzegały ludzkie istoty, ludzie byli dla nich czymś w innej skali, podobnie jak maleńkie stworzenia, zamieszkujące skórę naszych głów lub kryjące się w liściach sałaty, którą jemy, są dla nas niewidoczne i nie zwracają naszej uwagi.
Tymczasem pobyt wieśniaków w lesie stał się monotonny, a nawet nudny, ludzie bowiem mogą nudzić się nawet w przerwach między chwilami wysiłku i przerażenia. Cierpieli chłód, zwłaszcza w nocy, byli też głodni i odczuwali nieustanne mdłości, zarówno ze strachu, jak i z powodu marnego jedzenia. Wiedzieli, że są poza zasięgiem oddechu potworów, a jednak wciąż czuli jego wstrętny odór, we śnie, w dymie wijącym się z ogniska, w gnijących liściach. Wystawili strażników, którzy w oddali widzieli zarys wioski i szereg opasłych łbów, zbliżający się niepostrzeżenie; nagle ujrzeli rozbłyski ognia i kłęby gęstego dymu, niewątpliwie pochodzące z podpalanych domów. Patrzyli na zniszczenie swego świata, a jednak czuli coś w rodzaju znudzenia, które było nieodłączną częścią wszystkich nieszczęść, jakich doświadczyli. Zapytacie zapewne – a gdzież podziali się rycerze, gdzie wojownicy, którzy podjęliby próbę przeciwstawienia się gadom, przeszycia kulą lub strzałą tych zropiałych ślepi? Rozmawiano o tym przy obozowych ogniskach, lecz nie pojawili się żadni herosi; możliwe zresztą, że tak było najmądrzej, gdyż stwory okazały się niewrażliwe na ukłucia ludzkiej broni. Starsi ludzie mówili, że najlepiej wszystko przeczekać; ogromne cielska pośrodku wsi mogły być równie odrażające po śmierci jak za życia. Stare kobiety opowiadały, że wedle dawnych podań oddech smoka paraliżuje wolę, lecz proszone o konkretną radę, nie miały nic do zaproponowania. Ewa przyłapała się na myśli, że można pragnąć śmierci tylko dlatego, że trzeba spać na twardej ziemi, na nieznośnie uwierającym korzeniu, albo spożywać niesmaczne jedzenie, nudzące w obu znaczeniach tego słowa.
W końcu Jacek, Henryk i kilku innych młodych mężczyzn wybrało się w stronę wioski, aby z bliska obejrzeć rozmiar i naturę spustoszeń. Niebawem odkryli, że zbliżają się ku ścianie płomieni i wstrętnie cuchnącego dymu, ciągnącej się przez całe hektary pastwisk i pól uprawnych, za którą dostrzegali wielkie, guzowate narośla na łbach potworów, obecnie już bardziej od siebie odległych, rozchodzących się na boki niby spiętrzone wody delty rzecznej. Jacek powiedział do Henryka, że te wachlarzowato rozchodzące się ścieżki raczej nie wróżą, by coś ostało się z wioski. Henryk odparł w roztargnieniu, że wśród dymu poruszają się jakieś postacie, lecz nagle zawołał, że to świnie, biegające z kwikiem tam i z powrotem. Wtem z dymu, kwicząc i dysząc, wypadła jedna z nich; Henryk krzyknął: – Borys! – i rzucił się w ślad za swym wieprzkiem, który dziko chrząknął i poszarżował z powrotem w ciemność. Jacek ujrzał jeszcze okopcone sylwetki świni i człowieka, po czym usłyszał odgłos potwornego ssania i poczuł tchnienie gorącej pary oraz gęsty, dławiący, ognisty oddech, od którego zatoczył się i zemdlał. Gdy się ocknął, jego skóra była pokryta grubą warstwą lepkiego popiołu i wydawało mu się, że słyszy bulgotanie wrzącej cieczy w gadzim brzuchu.
Przez chwilę myślał, że po prostu będzie tak leżał na drodze zbliżającej się paszczy i zostanie przez nią zagarnięty wraz z polem i żywopłotem. Potem jednak, mimo wszystko, postanowił uciekać i metr po metrze, czołgając się i potykając, oddalił się nieco od gada. Wyczerpany i chory leżał przez kilka godzin pod kolczastym krzakiem, po czym poniósł się obolały i wrócił do leśnego obozu. Miał nadzieję, że Henrykowi także udało się wrócić, lecz w gruncie rzeczy się nie zdziwił, gdy okazało się, że tak nie jest.
I tak to się ciągnęło, tygodniami, miesiącami; powietrze gęste było od popiołu i żużlu, a straszliwy smród przenikał ubrania i ciała wieśniaków, aż wreszcie powoli, po trochu, długie, odrażające cielska powlokły się przez pola i łąki, zostawiając za sobą owe znane już skaliste bruzdy, całkowicie odarte ze wszystkiego, co żywe. Z wysokiego pagórka wieśniacy ujrzeli, że stwory pełzną obok siebie po piaszczystym brzegu jeziora i nie zmieniając tempa, bez wahania dążą na płyciznę, jakby wiedzione mechaniczną koniecznością lub organiczną potrzebą, niby żółwie albo ropuchy, okresowo powracające na rozród do wodnego świata. I wielkie łby zgięły się na spotkanie tafli jeziora, a gdy się zanurzyły, woda jęła wrzeć, parować i kipieć niczym w ogromnym kotle. A potem zniknęły pod powierzchnią wody, która nadal gotowała się i bulgotała, długie zaś ciała w całej swej powolnej rozciągłości dzień po dniu prześlizgiwały się i pełzły po piasku w stronę głębiny, aż wreszcie na płyciźnie zostały tylko tępe, brzydkie ogony. I pewnego dnia, w podobnie nieokreślony sposób, jak nadeszły, gady skończyły odchodzić, i stało się jasne, że przepadły w jeziorze, pod nim lub za nim, pozostawiając za sobą tylko brutalne ślady ciężkich odwłoków i zapach spalenizny w ziemi, skale i w zmiażdżonym, zwiędłym świecie roślinności.
Gdy wieśniacy powrócili, by z daleka popatrzeć na swą wioskę, zniszczenia zdały się im tyleż powszechne, co równomierne; zmiażdżone domy, wyrwane z korzeniami drzewa, poryta, dymiąca i spopielona ziemia. Błąkali się wśród ruin, grzebiąc wśród cegieł i desek, niekiedy znajdując – jak to ludzie – utracone w zgliszczach skarby i drobiazgi, monetę, pół książki, pogięty garnek. I niektórzy z tych, którzy zaginęli w początkowym zamęcie, pojawili się teraz z opalonymi brwiami lub poparzonymi twarzami, inni zaś nie. Jacek i Ewa wrócili razem i przez chwilę nie mogli się zorientować, gdzie szukać ruin tego, co było ich domem. Ale gdy okrążyli stertę gruzu, nagle ujrzeli, że ich dom jest nietknięty. Obok niego, równolegle do płotu, przechodził jeden ze smoczych wąwozów, lecz sam płot stał nadal, a za płotem ogród, weranda, drzwi i okna, takie jak zawsze, jeśli pominąć lotny popiół. I Jacek podniósł kamień, pod którym zawsze trzymali klucz; leżał na miejscu, jak zawsze. Weszli więc do domu, i oto były – stoły i krzesła, kominek i półka, i krosna Ewy, stojące przy oknie na tyłach domu, z którego roztaczał się widok na zbocza i szczyty gór. Wówczas za tylnymi drzwiami rozległ się ciężki łomot, a kiedy Jacek je otworzył, ujrzał wieprzka Borysa z lekko zwieszoną głową, pachnącego pieczoną wieprzowiną, bez jednego włoska na osmalonym grzbiecie, z radosnym, powitalnym wyrazem w małych, głęboko osadzonych ślepkach.
Widząc, iż wieprzek jakimś cudem uniknął smoczych oddechów i ognistych jęzorów, powzięli nadzieję, że wróci także Henryk. Czekali z nadzieją całe dnie i miesiące, całe lata, wbrew rozsądkowi. Ale nie wrócił.
Ewa odkurzyła kilim, pokryty jedynie cienką warstwą popiołu – leżał bowiem na tyłach domu, gdzie okna były szczelne – i ujrzała kolory, czerwony, niebieski, żółty i czarny, jakby nigdy przedtem ich nie widziała, i poczuła radosne napięcie, spowodowane ich miłą bliskością. Archeolog, znajdując ten pokój i ten kilim na krosnach, powiedzmy, dwa tysiące lat później, doświadczyłby gwałtownego podniecenia na widok ich niebywale dobrego stanu, a także gwałtowne zaciekawienie sposobem, w jaki zostały wykonane, i życiem codziennym, częściowo wyobrażalnym na podstawie znalezionych artefaktów. Takie zdumienie poczuła teraz Ewa, widząc swe dzieło – uporczywą trwałość ramy, wełny i kościanego czółenka, a także niedokończone drzewo z rozsiadłymi wśród granatów bażantami. Poczuła się wzruszona i wstrząśnięta tą formą własnej przeszłości, a także przeszłości jej matki i babki, śladami swego kapryśnego mistrzostwa i częstych okresów napięcia, niepokoju, nieporadności. Jacek, który raz po raz przemierzał dom w poprzek, od okien, otwartych na dymiące zgliszcza, aż do widoku na niezmienne góry, także czuł zachwyt i zdumienie. Oboje uściskali Borysa, bezpiecznie im zwróconego, tuląc jego mokry ryjek i wilgotne boki. Takie zdumienie i zachwyt są przeciwieństwem, dokładnym przeciwieństwem nudy, i większość ludzi doznaje ich dopiero po przeżyciu lęku i utraty. Lecz kto raz ich doświadczy, nigdy, tak sądzę, całkiem ich nie zapomni, rzucają bowiem potoki niebiańskiego światła na najbardziej przyziemne chwile i miejsca.
Wieśniacy odbudowali swoją wioskę; ocalone rzeczy w ocalonym domu otoczyły nowe domy, gdzie w ogrodach kwitły nowe kwiaty, wschodziły nowe warzywa i przyjmowały się nowe sadzonki. Ludzie zaczęli snuć opowieści o gadach, schodzących z gór, i opowieści owe także były przeciwieństwem nudy. Popiół i wstrętny oddech, miażdżenie i pożeranie stawały się w nich ciekawe, podniecające, zgoła piękne. Pewne rzeczy przeszły do legendy, o innych nie mówiono wcale. Jacek opowiadał o porywczej odwadze Henryka, który rzucił się w kłęby dymu, ażeby ratować wieprzka, ale nikt nie wspomniał o codziennej udręce oczekiwania i wciąż malejącej nadziei na jego powrót. Świętowano przedsiębiorczość wieprzka, który tak dzielnie się uratował, lecz nie jego przyszły los, nieuchronny w tych ciężkich czasach. A wszystkie te opowieści, stworzone przez ludzi, zdumionych swoim ocaleniem, stały się z czasem zaklęciami przeciwko nudzie dla ich dzieci i wnuków, zagadkowymi zwiastunami prawdziwych związków, jakie istnieją między spokojem, pięknem i przerażeniem.
Dżinn w oku słowika
Dawno, dawno temu, kiedy ludzie śmigali w powietrzu na metalowych skrzydłach i stąpali po dnie morskim upłetwionymi stopy, ucząc się mowy wielorybów i śpiewu delfinów, kiedy perłowoskóre, diamentowe zjawy teksaskich pastuchów i pięknych hurys migotały o zmierzchu na wzgórzach Nikaragui, kiedy mieszkańcy Norwegii i Tasmanii głęboką zimą śnili sen o truskawkach, daktylach, guawach i passiflorze, a nazajutrz znajdowali je na swych stołach, żyła sobie kobieta w zasadzie nieważna i dlatego szczęśliwa.
Trudniła się opowiadaniem historii, choć nie była mądrą i sprytną królową, żyjącą w lęku, iż o świcie przyniosą jej kir żałobny, ani naquibomalek – przewodniczką, wiodącą szacha przez bramę snu, ani też aszik – kochanką-pieśniarką, opiewającą Mehmeda Zdobywcę i podbój Bizancjum, ani nawet kobietą-derwiszem w skórzanej mycce i portkach, wymachującą toporem lub laską, aby straszliwym stał się jej cień. Nie była to mehmet, snująca niewiarygodne opowieści na dworze osmańskim lub w bazarowej palarni kawy; była to zaledwie kobieta-narratolog, istota drugorzędna, która pędziła przygarbione dni w czeluściach ogromnych bibliotek, dociekając, interpretując i rozszyfrowując bajki dzieciństwa oraz reklamy świata dorosłych, nieskończone romanse złocistych spijaczy kawy i perypetie erotyczne lekarzy i pielęgniarek, książąt i skromnych dziewic, muzyków i amazonek Czasem kobieta owa także latała. Za czasów swej ubogiej młodości sądziła, że nauka jest rzeczą suchą, statyczną i zakurzoną, teraz jednak była mądrzejsza i dwa lub trzy razy do roku latała do obcych miast, do Chin, Meksyku i Japonii, do Transylwanii, Bogoty i na wyspy Mórz Południowych, gdzie narratolodzy zbierali się niby szpaki na parlamenty uczonego ptactwa, by opowiadać historie o historiach.
W chwili, gdy rozpoczyna się moja opowieść, zielone morze było czarne i gładkie jak skóra wieloryba-ludojada, a jego ociężałe fale jaśniały tańczącym płomieniem za ciężką zasłoną cuchnącego dymu. Na opustoszałych pustyniach poniewierały się czaszki i metalowe kanistry ze śmiercią, między wydmami skradała się niewidzialna zaraza. W owe dni kobiety i mężczyźni – w tym i narratolodzy – lękali się latać na Wschód, a ich zgromadzenia były coraz rzadsze. A mimo to nasza pani narratolog – która nazywała się Gillian Perholt – pewnego dnia znalazła się w powietrzu między Londynem i Ankarą. Kto wie, czy stało się tak dlatego, że była prozaiczną Angielką i nie bardzo umiała sobie wyobrazić, iż ktoś mógłby wysadzić ją w powietrze? Czy też przeciwnie, miała dość wyobraźni, aby bać się w należytym stopniu, nie umiała jednak oprzeć się pokusie podróży ponad chmury i minarety Istambułu, pokusie ujrzenia Złotego Rogu i brzegów Bosforu, Europy i Azji, stojących twarzą w twarz? Latanie samolotem jest statystycznie bezpieczniejsze niż inne sposoby podróżowania, powtarzała sobie Gillian Perholt, a teraz, w chwili obecnej, przecież tylko trochę mniej bezpieczne – statystycznie tylko trochę mniej.
Miała swoje określenie na subtelną przyjemność samotnego lotu. Powtarzała je sobie jak zaklęcie, gdy wielki, srebrny statek powietrzny oderwał się od pępowiny Heathrow, zakolebał na pasie startowym niczym albatros i uniósł się przez szare zasłony angielskiego deszczu ponad dywan wełnistych, stalowoszarych, angielskich chmur; gdy opuściwszy świat wirującej mgły, wlokącej swe długie szale za maleńkim oknem, podążył ku niebieskim i złotym przestrzeniom, które od zawsze, od zawsze istnieją tam, ponad szarością. – „Unosząc nadmiar” – mówiła do siebie Gillian, sącząc szampana i skubiąc solone migdały, podczas gdy wokół niej rozpościerały się pola niebieskie, pofałdowane i białe, połyskliwe i migotliwe, o różano-granatowych cieniach, muskane niezmiennym blaskiem słońca. – „Unosząc nadmiar” – mruczała błogo, gdy powietrzny statek położył się na skrzydle i w kabinie rozległ się bezosobowy męski głos, oznajmiający, że Francję pokrywa zasłona wilgotnej mgły, która jednakże wkrótce się wypali i będzie można ujrzeć Alpy. Wypali się, myślała, to mocne określenie, retorycznie interesujące, woda bowiem się nie pali, a jednak żar słońca obraca tę wodę w nicość. Znajduję się wśród ognistych mocy, żadna moja krewna ani przodkini nawet w marzeniach nie była bliżej słońca, mogę patrzeć w jego stronę, pozostając tutaj, „unosząc nadmiar”.
Oczywiście, sformułowanie to nie było jej własne; Gillian Perholt należała, jak już mówiłam, do istot drugorzędnych. Frazę tę wymyślił John Milton; u szczytu swoich mocy twórczych wyłuskał ją z powietrza, z wszechobecnego języka, aby opisać urodę pierwotnych zwojów przebiegłego węża w rajskim ogrodzie. Gillian Perholt świetnie pamiętała dzień, gdy owe słowa po raz pierwszy zwinęły się we właściwy kształt i uniósłszy się wdzięcznie ze stronicy, ukąsiły ją, ufną niczym Ewa. Tu stała ona – szesnastoletnia, złotowłosa, białoskóra dziewica o nieobecnych, błękitnych oczach (tak przynajmniej o sobie myślała) – a tam, na zakurzonym, poplamionym atramentem biurku leżała zniszczona, szmaragdowozielona książeczka, także poplamiona atramentem, zniszczona i pobazgrana przez sumienne bądź niecierpliwe dziewczęce palce; wokół unosił się zapach, nieruchomy, suchy i mocny, zapach rozgrzanego atramentu, linoleum i kurzu – a może popiołu – i jawił się ten stwór, przepiękny i zuchwały
...nie falujący
Lub, tak jak dzisiaj, pełznący po ziemi,
Lecz na kolistej podstawie ogona
Całym pokrętnym swoim ciałem wspięty,
Z głową wyniosłą, strojną w dumny grzebień
I karbunkuły oczu; z szyją prężną
Lśniącą zielonym złotem pośród zwojów,
Których się nadmiar unosił na trawie,
Cudownym kształtem ciesząc wszelkie oko2.
I przez chwilę Gillian Perholt widziała go, lśniącego, rozkołysanego; nie tego węża, którego Ewa ujrzała w ogrodzie, a nawet nie tego, który powstał w mrocznej grocie czaszki ślepego Johna Miltona – lecz po prostu węża, stworzonego ze słów, a jednak widocznego dla oka. Podobnie, jako dziecko, widziała czasem niedźwiedzie, wilki i małe, szare ludziki, odgradzające ją od bezpiecznego otworu drzwi lub niedzielnej postaci ojca, śpiącego w fotelu. Wszelako odbiegam, albo lada chwila odbiegnę od tematu. Wspomniałam węża (w swoim czasie także go widziałam) jedynie, aby wyjaśnić, jak doktor Perholt sama określała swój stan.
W tamtych czasach nauczono ją postrzegać „unoszący się nadmiar” jako magiczny Miltonowski stop dwóch języków – miejscowego „unosić”, które mogło też dotyczyć wędrowania po wodzie, i zawiłego etymologicznie słowa „nadmiar”, wywodzącego się z łaciny, mającego związek z przepełnieniem. Teraz jednakże, poddane analizie jej własnego rozumu i wiedzy, słowo „nadmiar” objawiło swe współczesne znaczenie; nadmiarowy oznaczało niechciany, nieużyteczny, zbędny, zwolniony. „Obawiam się, że będziemy musieli pana zwolnić”, mówili wszędzie pracodawcy, zwracając wolność niechętnym Arielom, jakby pracownicy byli duchami w niewoli, marzącymi tylko, by rzucić się swobodnie w otchłań żywiołów. Wszelako w umyśle doktor Perholt słowo to tylko mimochodem kojarzyło się z kwestiami zatrudnienia, a przede wszystkim określało jej wiek i płeć, była bowiem kobietą po pięćdziesiątce, nie mogła już rodzić, dzieci jej dorosły i wyfrunęły z domu, z Anglii, jedno do Saskatchewan, a drugie do Saõ Paulo, skąd, zajęte własnymi dziećmi, dawały rzadkie oznaki życia. Mąż doktor Perholt także opuścił dom, opuścił doktor Perholt, wyniósł się po dwóch latach dusznych niepokojów i przekradania się z domu i do domu, po dwóch latach samooskarżeń, rozdrażnienia, mimowolnej impotencji, unikania czule przygotowanych posiłków, ostentacyjnego machania intymnymi liścikami, po dwóch latach rozmów, dyszanych w słuchawkę, gdy zdawało mu się, że doktor Perholt śpi, tajemniczych ubytków na koncie bankowym, oddechu, nieprzyjemnie cuchnącego brandy i zatęchłym dymem, dziwnego odoru skóry, woniejącej cudzym potem, hiacyntami i stephanotis3.
W końcu wyjechał z Emmeline Porter na Majorkę, skąd przysłał faks, w którym pisał, że czuje się jak tchórz, zachowując się w ten sposób, ale pragnie jej, Gillian, oszczędzić bólu – i że nigdy już nie wróci do domu.
Kiedy faks zaczął się materializować, zapowiedziany przez odgłos wirowania i jęk dzwonka, Gillian Perholt przebywała akurat w swoim gabinecie. Wiotki, biały papier uniósł się w powietrzu i znużony oklapł za krawędzią biurka; faks był długi i pełen samousprawiedliwień, nie ma jednak potrzeby go tutaj przytaczać, zapewne umiecie go sobie wyobrazić. Podobnie umiecie wyobrazić sobie Emmeline Porter, która nie ma nic wspólnego z tą historią. Miała lat dwadzieścia sześć, to wszystko, co musicie wiedzieć, a tegoście i tak się domyślali. Gillian obserwowała nierówne skoki wysuwającego się papieru, podziwiając nie tyle elokwencję pana Perholta, ile sposób, w jaki jego czarne, nerwowe gryzmoły, wsunięte w szparę maszyny na Majorce, pojawiały się niemal natychmiast w dzielnicy Primrose Hill. Skądinąd faks został nabyty, aby pan Perholt, konsultant wydawniczy, mógł pracować w domu po tym, jak został zwolniony, uznany za „nadmiarowego” w banalnym sensie tego słowa, jednak korzystała z niego głównie Gillian Perholt, której poczta elektroniczna przynosiła warianty opowieści od narratologów z Kairu i Auckland, Osaki i Port of Spain. Teraz, kiedy mąż odszedł, faks należał do niej. I choć stała się „nadmiarowa” jako kobieta, nie będąc ani żoną, ani matką, ani kochanką, jednak jako narratolożka nie czuła się zbyteczna, przeciwnie, wszędzie pożądano jej obecności. W owych czasach kobiety zajmowały uprzywilejowaną pozycję, kunszty narratolożek były w wielkim poszanowaniu, a w świecie narratologii żyły pytonissy, bazylissy i sybille, objawiające wiedzę tajemną strażniczki granic poprawności.
Po otrzymaniu faksu Gillian Perholt stanęła w pustym gabinecie i próbowała wyobrazić sobie, iż odczuwa żal z powodu zdrady, utraty miłości, być może utraty kontaktów towarzyskich, zapewne również – jako starzejąca się kobieta, porzucona dla młodszej osoby – utraty szacunku w świecie. Na Primrose Hill trwał słoneczny dzień i ściany gabinetu miały pogodną, złocistą barwę; Gillian ujrzała, jak pokój wypełnia się złotym światłem i nagle przepełniła ją lekkość, szczęście i poczucie celu. Czuła się – tak to poetycznie określiła – jak więzień, który zerwał kajdany i mrugając, wychodzi z lochu na światło; jak ptak, dotąd zamknięty w klatce, jak gaz, zamknięty w butelce, który znalazł drogę wyjścia i wyrwał się na zewnątrz. Czuła, że rośnie w przestrzeni swego życia. Koniec czekania z obiadem, koniec pretensji i żalów, koniec znużonego oczekiwania na wybuchy cudzych emocji, koniec chrapania, koniec pierdzenia, koniec szczeciny w umywalce. Starannie przemyślała odpowiedź. Napisała:
OK. Zgoda. Ubrania w przechowalni. Książki w kufrach tamże. Zmieniam zamki. Baw się dobrze. G.
Wiedziała, że ma szczęście. Jej przodkinie, o których myślała coraz częściej, prawdopodobnie nie dożyłyby jej wieku. Zmarłe przy porodzie, zmarłe na grypę, gruźlicę, gorączkę połogową lub ze zwykłego wyczerpania, zmarłe – myślała, cofając się w czasie – z powodu zniszczonych, bezskutecznych zębów, pękniętych rzepek kolanowych, zmarłe z głodu, uśmiercone przez lwy, tygrysy, tygrysy szablozębne, inwazję Obcych, powódź, pożar, prześladowania religijne, ofiarę z ludzi, czemu nie? Niektóre narratolożki z przyjemnym dreszczykiem opowiadały o mądrych Wiedźmach, ona jednak nie była wiedźmą, była bytem bezprecedensowym, kobietą z koronkami na zębach, laserowo korygowanym wzrokiem, własnym zasobem pieniędzy, własnym życiem i zakresem władzy, kobietą, która „unosząc nadmiar”, latała po całym świecie i spała w luksusowej pościeli, która we dnie spoglądała na ozłocone słońcem, białe pola chmur, w nocy zaś na jasne obroty gwiazd.
Konferencja w Ankarze nosiła tytuł „Opowieści z życia kobiet”. Tytuł ten był niczym skład mebli, zdolny pomieścić każdego, z każdego kraju, rodzaju i czasu. Na lotnisku czekał na doktor Perholt barczysty, brodaty turecki profesor, ciemny i uśmiechnięty, w którego ramiona padła ze stosownym okrzykiem radości, gdyż był to stary przyjaciel, niegdyś razem studiowali wśród średniowiecznych wieżyc i powolnych, obrzeżonych wierzbami rzek, mieli swoją własną opowieść, podrzędny wątek, nitkę w tkaninie życia obojga, raz niknącą, raz bardziej wyrazistą, lecz nigdy całkiem nie zerwaną. Doktor Perholt rozzłościła się na jasnowłosą stewardesę Lufthansy, która z powagą kłaniała się wysiadającym, siwym biznesmenom, do widzenia panu, dziękujemy, do widzenia panu, lecz dla doktor Perholt miała jedynie protekcjonalne: „Pa, pa, kochanie”. Jednakże Orhan Rifat jak zwykle kipiał od nowych pomysłów, projektów, wierszy, odkryć. Z grupą tureckich przyjaciół mieli zwiedzić Izmir, po czym pojechać do jego miasta, Istambułu.
Konferencja, jak większość konferencji, przypominała bazar, miejsce wymiany idei i opowiadań. Odbywała się w otchłannym teatrze, pozbawionym okien na świat, lecz doskonale wyposażonym w ekrany, na których w ciemności niepewnie migotały przezrocza. Najlepsi narratolodzy w swojej pracy opowiadają historie wciąż na nowo; nie pozwala to słuchaczom zasnąć i umożliwia opowiadającemu/ej umieszczenie siebie w opowieści. Tak więc drapieżny szwajcarski pisarz opowiedział straszną bajkę o Tyfusowej Mary, niewinnej zatruwaczce środowiska, bezwiednej morderczyni, elegancka zaś Leyla Doruk wprowadziła namiętność i rozmach do swojej wersji historii potulnej Fanny Price, chorowitej i drżącej mieszkanki lesistej angielskiej prowincji. Orhan Rifat miał mówić jako ostatni: tytuł jego referatu brzmiał „Moc i jej brak: dżinny i kobiety w «Baśniach z tysiąca i jednej nocy»„. Gillian Perholt mówiła przed nim. Postanowiła przeanalizować opowieść Szkolarza z „Opowieści kanterberyjskich”4, która jest historią Cierpliwej Gryzeldy. Historia ta nie jest specjalnie lubiana, choć opowiada ją jeden z najsympatyczniejszych pielgrzymów Chaucera, skromny, zakochany w księgach Szkolarz z Oksfordu, który przejął ją z łaciny Petrarki, która z kolei stanowi wersję włoszczyzny Boccaccia. Gillian Perholt też jej nie lubiła; dlatego właśnie pragnęła ją opowiedzieć wśród innych historii z życia kobiet. O czym myślę, zadała sobie pytanie po otrzymaniu zaproszenia, kiedy myślę o „Opowieściach z życia kobiet”? I wzdrygnąwszy się, odpowiedziała sobie, podniecona: o „Cierpliwej Gryzeldzie”.
Teraz więc, w Ankarze, opowiedziała ją mieszanej publiczności, złożonej z naukowców i studentów. Większość tureckich studentów, odziana w dżinsy i podkoszulki, wyglądała jak wszyscy studenci na całym świecie, lecz w pierwszym rzędzie wyróżniały się trzy młode kobiety z głowami spowitymi w szare chusty, rozsiani zaś po dżinsowej widowni siedzieli żołnierze – młodzi oficerowie w mundurach. W laickiej republice tureckiej chusty były oznaką buntu religijnego, aktem niezależności, który wedle liberalnych profesorów należało traktować z sympatią, choć w państwie islamskim to, czego sami nauczali, byłoby zabronione i potępione bardziej niż owe zakryte głowy na konferencyjnej sali. Młodzi żołnierze – zwróciła uwagę Gillian Perholt – słuchali uważnie i skrupulatnie robili notatki. Trzy kobiety w chustach, przeciwnie, spoglądały dumnie przed siebie, nie patrząc mówcom w oczy, jakby całkowicie zaabsorbowane własnym ostentacyjnym samopotwierdzeniem. Przyszły, aby wysłuchać wszystkich referatów; Orhan powiedział Gillian, że jedna z nich, zapytana, czemu tak się ubiera, odparła: „Mój ojciec i narzeczony mówią, że tak należy. I ja się z nimi zgadzam”.
Historia Cierpliwej Gryzeldy, opowiedziana przez Gillian Perholt
Żył sobie raz w Lombardii młody markiz imieniem Walter, który, jak to zwykle młodzi ludzie, cieszył się życiem i rozrywkami – na przykład polowaniami z sokołem – i wcale nie pragnął się ożenić; być może małżeństwo wydawało mu się rodzajem więzienia, a może sądził, że stanowi ono koniec beztroskiej młodości, o ile młodość wolna jest od trosk. Jednakże jego bliscy jęli go nakłaniać, aby znalazł sobie żonę, może dlatego – jak powiadali – że powinien pomyśleć o dziedzicu, a może w nadziei, że po ślubie młody pan się ustatkuje. Walter zapewnił ich zatem, że weźmie sobie te argumenty do serca i zaprosił ich na wesele ustalonego dnia – wszelako pod warunkiem, że przysięgną, iż zaakceptują jego żonę, kimkolwiek będzie.
Było to jedno z dziwactw Waltera; lubił, by ludzie zawczasu przysięgali, że bezwarunkowo i nieodwołalnie zaakceptują wszystko, co mógłby zechcieć uczynić.
Bliscy przystali na jego warunek i jęli gotować się do ślubu. Przygotowali ucztę weselną i bogate stroje, klejnoty i pościel dla nieznanej oblubienicy, gdy zaś wyznaczony dzień nadszedł, na młodą parę czekał już ksiądz i orszak ślubny, choć nikt nadal nie wiedział, kim będzie wybranka Waltera.
Otóż Griseldis lub Grisilde, lub Grisildis, lub Grizel, lub Gryzelda była córką ubogiego wieśniaka, piękną i cnotliwą. W dniu, wyznaczonym na ślub markiza, wybrała się po wodę do studni; była świetną gospodynią i zamierzała zakończyć prace domowe zanim przyjdzie pora, by stanąć przy drodze z innymi wieśniakami i wiwatować na cześć młodej pary. Śluby ze wszystkich nas czynią widzów, i to widzów uczestniczących, toteż Gryzelda, jak my wszyscy, także zapragnęła stać się częścią uroczystości i ujrzeć pannę młodą. Wszyscy lubimy patrzeć na panny młode – panny młode i księżniczki – lubimy, będąc na zewnątrz, wyobrażać sobie osoby z bajek. Kto wie, być może Gryzelda także pragnęła wyobrazić sobie uczucia owej nieznanej kobiety, gdy ta będzie ją mijała.
Lecz człowiekiem, który się zjawił na wysokim koniu, był nie kto inny, jak młody pan; nie przejechał obok Gryzeldy, lecz zatrzymał się, kazał jej odstawić dzban i czekać. Po czym oznajmił jej ojcu, że zamierza uczynić Gryzeldę swoją żoną, jeżeli ojciec wyrazi na to zgodę. Następnie zwrócił się do dziewczyny, mówiąc, że pragnie, by za niego wyszła i żąda tylko jednego: aby przyrzekła, że będzie mu we wszystkim posłuszna i zrobi wszystko, czego on sobie zażyczy, bezwarunkowo i nieodwołalnie, o każdej porze dnia i nocy. Gryzelda zaś, „trwogą przejęta”, jak powiada Chaucer, przysięgła, że nigdy świadomie, ani czynem ani myślą nie okaże mu nieposłuszeństwa pod groźbą śmierci, choć wyznała również Walterowi, że bardzo lęka się umrzeć.
Wówczas Walter natychmiast rozkazał, by zdjęto z niej ubranie i odziano w nowe, bogate suknie, które przygotował, by uczesano jej włosy i ukoronowano ją złotą opaską, wysadzaną klejnotami. I Gryzelda poszła za niego za mąż i zamieszkała w zamku, Chaucer zaś powiada – w rzeczy samej, dokłada wszelkich starań – że na swoim nowym stanowisku wykazywała wielką roztropność, pojednawczość w sporach, szczodrość i grzeczność, i że wielce ukochał ją lud.
Wszelako opowieść nieubłaganie posuwa się naprzód, ku złowieszczej przyszłości, zwiastowanej przez ową przysięgę, wymuszoną i bezwzględnie przestrzeganą. I zwróćcie uwagę – rzekła w tym miejscu Gillian Perholt – że we wszystkich prawie historiach o zakazach i obietnicach, owe zakazy i obietnice niosą ze sobą nieuchronność klęski, pewność, iż zostaną złamane. Orhan Rifat uśmiechnął się pod wąsem na te słowa, a żołnierze zaczęli szybko notować – zapewne fragment o zakazach i obietnicach. Kobiety w szarych chustach patrzyły nieruchomo przed siebie.
Po pewnym czasie – powiada Chaucer – Gryzelda powiła córkę, choć wolałaby urodzić syna; wszyscy jednakże bardzo się ucieszyli, gdy bowiem kobieta raz okaże się płodna, następne dziecko może przecież być chłopcem. I wówczas Walterowi przyszło do głowy, by poddać swoją żonę próbie. Ciekawe, mówiła Gillian, że w tym miejscu Szkolarz z Oksfordu dystansuje się jako narrator od swego bohatera i oznajmia, iż nie rozumie, dlaczego w ogóle jakaś próba była konieczna. I opowiada dalej, jak to Walter powiedział żonie zatroskany, iż ludzie narzekają na rządy córki wieśniaka, a tym bardziej nie chcą mieć nad sobą dziecka kogoś tak nisko urodzonego. Zatem on, Walter, proponuje – powiedział – aby dziewczynkę uśmiercić. Gryzelda odparła, że ona i jej dziecko należą do niego i może robić z nimi, co mu się podoba. Walter przysłał więc prostego sierżanta, który zabrał dziecko od piersi. Gryzelda pocałowała je na pożegnanie, prosząc jedynie, by pochowano je tam, gdzie nie rozszarpią go dzikie zwierzęta.
Po jakimś czasie Gryzelda urodziła syna, mąż wszelako, wciąż zawzięcie ją próbujący, również i to dziecię oderwał od piersi i skazał na śmierć. Gryzelda jednak niezłomnie dotrzymywała przyrzeczenia, zapewniając go, że nie czuje krzywdy ani żalu; że jej dwoje dzieci przyniosło jej z początku chorobę, później zaś tylko „ból i żałość”.
Teraz w narracji następuje przerwa – mówiła Gillian – wystarczająco długa, by dzieci Gryzeldy, sekretnie chowane w Bolonii, zdążyły dorosnąć i dojrzeć do małżeństwa. Przerwa tak długa, jak okres między III i IV aktem „Powieści zimowej”, w którym uznana za zmarłą królowa Hermiona przebywa w ukryciu, gdy tymczasem jej opuszczona córka Perdyta, wychowywana przez pasterzy, staje się przedmiotem miłości księcia. Na Sycylii, dokąd zmuszona jest uciekać, Perdyta spotyka swego skruszonego ojca i utraconą matkę, która pojawia się w postaci posągu na piedestale i mocą sztuki zostaje cudownie przywrócona życiu i szczęściu. W „Powieści zimowej” – mówiła Gillian – prześliczna córka jest zarazem odrodzoną matką; podobnie pojawienie się Persefony zwiastowało wiosenne odrodzenie się pól, spustoszonych przez gniew Demeter, matki-bogini. Tu głos Gillian się załamał. Patrząc wprost na słuchaczy, opowiedziała, jak Paulina, służka i przyjaciółka Hermiony, potężna czarownica, artystka i bajarka, przywróciła życiu zaginioną królową.
– Osobiście – mówiła Gillian – nigdy nie mogłam strawić... znieść... tego wydumanego rozwiązania, stanowiącego przeciwieństwo wiosennego nadejścia Persefony. Istoty ludzkie bowiem nie umierają, aby znów odrosnąć, jak trawa i zboże; istoty ludzkie żyją tylko raz i raz się starzeją. Hermionie zaś – i Cierpliwej Gryzeldzie – intryga odebrała większą część jedynego życia, jakie im było dane, zamieniając je w szary bezkres przymusowej bezczynności.
Cóż tedy robiła Gryzelda, kiedy jej syn, a zwłaszcza jej córka, dorastali? Tu historia znów rusza z kopyta; życie kobiety w jednym mgnieniu oka biegnie od wesela przez poród do nicości. Chaucer nie wspomina o kolejnych dzieciach, ale wciąż podkreśla, że Gryzelda pozostawała wierna obietnicy miłości, cierpliwości i uległości, za to jej mąż odczuwał aż w nadmiarze Paulinową żądzę narracji, orkiestracji, reżyserii. Trudził się jak pszczoła, aż uzyskał od papieża dyspensę, aby oddalić swą żonę, Gryzeldę, i pojąć za żonę młodszą kobietę. Lud pomrukiwał coś o zamordowanych dzieciach, Walter jednakże – jeśli mamy wierzyć opowieści – udał się do swej cierpliwej żony i oznajmił jej, iż zamierza zastąpić ją kimś młodszym i bardziej okazałym, ona zaś winna wrócić do ojca, porzucając bogate stroje, klejnoty i wszystko, co dostała. Gryzelda i to zniosła pokornie, chociaż tutaj Chaucer wkłada w jej usta słowa cierpliwości i mocy, które zyskują jej sympatię czytelnika i usuwają irytację, mogącą tę sympatię podważyć.
Naga – rzecze Gryzelda do męża – przyszła od ojca i naga doń powróci. Ponieważ jednak Walter zabrał wszystkie jej stare ubrania, prosi go o koszulę, aby mogła nią okryć swą nagość, albowiem „łono, w którym spoczywały twe dzieci, nie powinno obnażać się przed wzrokiem ludzkim. Nie pozwól – mówi Gryzelda – bym przemykała się jak robak. Daj mi koszulę w zamian za dziewictwo, które ci przyniosłam w darze i którego nie możesz mi już zwrócić”.
I Walter łaskawie darował Gryzeldzie koszulę, w której przed nim stała, aby okryła nią swoją nagość.
Jednak wciąż, niezmordowanie, obmyślał dalsze meandry intrygi, każda bowiem komplikacja czyniła zaplanowane przezeń rozwiązanie wspanialszym i bardziej zadowalającym. Zaledwie Gryzelda weszła w progi domu ojca, a już zjawił się tam Walter, prosząc, aby wróciła do zamku i przygotowała komnaty i ucztę dla jego nowej, młodej żony. Nikt nie uczyni tego lepiej niż ty – powiedział. I choć można by pomyśleć, że ich umowa wygasła z chwilą powrotu Gryzeldy do ojcowskiego domu, ta zdawała się sądzić inaczej: cierpliwie wróciła, cierpliwie gotowała i sprzątała, cierpliwie szykowała łoże nowożeńców.
Kiedy więc Gryzelda ciężko pracowała w swym ubogim odzieniu, na zamku zjawił się orszak ślubny, wiodący piękną dziewczynę. Panie i panowie zasiedli do uczty; teraz, aczkolwiek z pewnym opóźnieniem, Gryzelda mogła wreszcie przyjrzeć się z zewnątrz weselnej uroczystości. Lecz Walter zawołał ją do siebie i zapytał, co sądzi o jego nowej żonie i jej urodzie. I Gryzelda nie przeklęła jej ani jego, w żadnym wypadku, lecz jak zwykle cierpliwie odparła, że nigdy nie widziała urodziwszej kobiety, i że prosi go tylko i ostrzega, by nie „dręczył tej słodkiej dziewczyny” tak jak dręczył ją, Gryzeldę, gdyż panna młoda została wychowana w zbytku i tego nie wytrzyma.
I teraz Walter nareszcie mógł obwieścić rozwiązanie, koniec swej opowieści, i wyjawić Gryzeldzie, że jego nowa żona naprawdę jest nie żoną, ale córką, a towarzyszący jej szlachcic – synem, i że odtąd już wszystko będzie dobrze, a Gryzelda będzie szczęśliwa; wszystko co uczynił, uczynił bowiem nie ze złości czy okrucieństwa, lecz aby sprawdzić jej, Gryzeldy, dobrą wiarę, na której się nie zawiódł. Teraz więc będą mogli się pojednać.
I cóż uczyniła Gryzelda? – spytała Gillian Perholt. Co powiedziała, co zrobiła? – powtórzyła. Słuchacze zamarli zaciekawieni. Większość z nich, poza tytułem, nie znała historii Cierpliwej Gryzeldy. Czy nędzny robak pokazał pazury? – zadał sobie pytanie ten i ów, poruszony wyobrażeniem Gryzeldy o jej własnym nagim ciele. Patrzyli na doktor Perholt, oczekując odpowiedzi, ta jednak milczała, jakby ścięta mrozem. Stała na scenie z otwartymi ustami i ręką wyciągniętą w retorycznym geście, z oczyma lśniącymi odbitym światłem. Była kobietą obfitą, otyłą, o czystej, miękkiej skórze, ubraną w luźną płócienną suknię i żakiet, strój odpowiedni dla tęgich pań, w suknię i żakiet barwy kamienia, ożywioną paciorkami z niebieskiego szkła.
I Gillian Perholt patrzyła przed siebie szklistym wzrokiem, słysząc, jakby z wielkiej odległości, że zawodzi ją głos. Znalazła się daleko stąd, w odległej przeszłości – była słupem soli, jej głos odbijał się echem w szklanym pudełku, niczym smutny świerkot zimowego świerszcza. Nie mogła poruszyć palcami ani wargami; w głębi sali, za kobietami w szarych chustach, ujrzała ogromną kobiecą postać z zakrytą głową, pochyloną nad pustką, o długich, zwiotczałych, żylastych ramionach, zwisających luźno wokół nicości, w fałdzistej szacie z kapturem, unoszącej się nad smaganą wiatrem próżnią – istotę banalną w swej konwencjonalnej okropności, i z tego powodu bardziej jeszcze wstrząsającą, gdyż każdy mógł ją zobaczyć. Oczy Gillian rozróżniały każdą fałdę, dostrzegały czerwone obwódki obrzękłych powiek i spękane wargi, rozciągnięte wokół bezzębnych, bezradosnych ust, widziały wiele barw tej postaci, a wszystkie z nich szare, szare. Pierś owej istoty była płaska, a zwiędła skóra zwisała obnażona ponad pustką, wietrzną dziurą, która stanowiła jej brzuch i łono.
Tego właśnie się boję, pomyślała Gillian Perholt, której inteligencja wciąż działała pełną parą, usiłując stwierdzić, czy to coś jest wytworem halucynacji, czy też naprawdę jakoś istnieje na niespodziewanej długości fali.
Lecz kiedy Orhan, widząc, że Gillian patrzy osłupiała niczym Makbet na uczcie, podniósł się, aby jej pomóc, zaczęła znów mówić, jakby nigdy nic, słuchacze zaś odetchnęli i ponownie się rozsiedli, nieswoi lecz uprzejmi.
I cóż zrobiła Gryzelda? – spytała Gillian Perholt. Co powiedziała, co uczyniła? – spytała doktor Perholt ponownie. Po pierwsze, ogłupiała i oszołomiona, zemdlała. Kiedy przyszła do siebie, podziękowała mężowi za to, że uratował jej dzieci, a dzieciom powiedziała, że ojciec zaiste czule się nimi opiekował – po czym ciasno, ciasno objęła syna i córkę, i znów zapadła w straszną nieświadomość, ale wciąż tuliła dzieci tak mocno, że otoczenie z wielkim trudem wyrwało je z jej objęć. Chaucer – Szkolarz z Oksfordu – nie mówi, że je dusiła, lecz z jego słów, a także z siły uścisku Gryzeldy przebija trwoga; cała jej stłumiona, okaleczona energia wpycha całą trójkę w nieświadomość, nieprzytomność, nieobecność w tym finale, jakże świetnie przygotowanym przez ich pana i władcę.
Ale oczywiście w końcu się ocknęła i ponownie zdjęła z siebie stare odzienie, aby przywdziać szaty ze złotogłowiu i koronę z klejnotów, i zająć należne jej miejsce przy stole. Aby zacząć od nowa.
A ja chciałabym powiedzieć kilka słów, rzekła Gillian Perholt, o uczuciu dotkliwej przykrości, jaką wywołuje ta straszliwa historia. Można by sądzić, że jest to jedna z tych opowieści, w których ojciec, król lub pan próbuje poślubić córkę po śmierci żony, podobnie jak pierwowzór Leontesa chciał poślubić Perdytę w opowieści, która poprzedza „Powieść zimową”5, czyli historia mężczyzny, który pragnie przywrócić wiosnę, młodość i płodność w sposób, jaki nie przystoi istotom ludzkim, w przeciwieństwie do trawy i kwiatów polnych. Ten wzór postępowania jest bolesny lecz naturalny, to głęboko ludzki błąd, który bajki śpieszą ukarać i naprawić. Jednak osobliwa okropność „Cierpliwej Gryzeldy” nie polega na odrazie, jaką wzbudzają w nas kazirodztwo lub po prostu starość, lecz tkwi w sposobie narracji tej opowieści i w roli, jaką odgrywa w niej Walter. Historia ta jest okropna, gdyż Walter pełni w niej zbyt wiele funkcji: jest bohaterem, czarnym charakterem, losem, Bogiem i narratorem – nie ma w tej opowieści gry, chociaż Szkolarz i ukryty za nim Chaucer próbują urozmaicać jej ton relacjami o sprzecznej naturze ludzkich uczuć, a także zgryźliwym komentarzem do szczęśliwych zaślubin syna Gryzeldy, który
…chociaż szczęśliwość znajdował w małżeństwie
Na wielkie próby nie wystawiał żony.
Ach, świat dzisiejszy bardziej jest zmęczony
I nie tak srogi jak w minione dni.
Morał zaś – ciągnie dalej komentator – nie zawiera się w tym, że wszystkie żony powinny iść w ślady pokornej Gryzeldy, to bowiem jest niemożliwe, nieosiągalne, nawet gdyby która zechciała. Morał jest taki, jak u Hioba, powiada Szkolarz za Petrarką; istoty ludzkie muszą cierpliwie znosić wszystko to, co je spotyka. A jednak naszą reakcją jest z całą pewnością oburzenie na to, co uczyniono Gryzeldzie – na to, że pozbawiono ją najlepszych lat życia, którego nie można już przywrócić, na owo stłumienie, zablokowanie energii. Gdyż historie z życia powieściowych kobiet są w istocie historiami zablokowanej energii; historie Fanny Price, Lucy Snowe, nawet Gwendolen Harleth6, są historiami Gryzeldy i wszystkie sprowadzają się do tej chwili dławiącego, przymusowego zapomnienia.
Gillian Perholt podniosła wzrok. Upiorna istota zniknęła. Dały się słyszeć oklaski. Gillian zeszła z podium. Orhan, człowiek dobry, a zarazem bezpośredni, zapytał ją, czy źle się czuje, na co odparła, że zakręciło się jej w głowie, ale sądzi, że nie ma się czym martwić. Po prostu chwilowy, łagodny atak. Byłaby mu także powiedziała o zjawie, lecz coś jej przeszkodziło, język leżał ołowiem w jej ustach i owa rzecz nie dała się wymówić; a to, czego nie można wymówić, żyje nadal, krążąc w żyłach, w nerwach, w komórkach mózgu. Jako dziecko wiedziała, że gdyby potrafiła opisać staruchę w toalecie albo szarych ludzi na schodach, zaraz by zniknęli. Ale nie mogła. Wyobrażała ich sobie soczyście, z przerażeniem, i czasem ich widywała, lecz to było już co innego.
Referat Orhana kończył konferencję. Mówca był urodzonym aktorem, zawsze nim był, przynajmniej we wspomnieniach Gillian. Przypomniała sobie studencki spektakl „Hamleta”, w którym grali oboje. Orhan był duchem ojca Hamleta i zmroził wszystkim krew w żyłach swą głuchą, basową retoryką. Obecnie, inaczej niż wówczas, jego broda była „czarna, posrebrzana”7, lecz teraz, jak i wtedy, przycinał ją na modłę elżbietańską, aczkolwiek rysy młodzieńczo zamyślonej twarzy wyostrzyły się i, zdaniem Gillian, nosiły pewne podobieństwo do portretu Mehmeda Zdobywcy pędzla Belliniego8. Ona sama grała Gertrudę, choć pragnęła być Ofelią, pragnęła być piękną i oszaleć z namiętności. Grała królową, która nie mogła zobaczyć ducha, nawiedzającego jej sypialnię; myśl ta, wraz z odświeżonym, teraz już wyłącznie mentalnym obrazem upiora Hermiony-Gryzeldy, przyszła jej do głowy, gdy ujrzała Orhana, który wysoki, majestatyczny, uśmiechnięty pod wąsem, zaczynał właśnie swój wykład o Szeherezadzie i dżinnach.
– Należy przyznać – mówił Orhan – że mizoginia jest siłą napędową większości przednowoczesnych opowieści, być może przede wszystkim tak zwanych opowieści ramowych, począwszy od Kata sarit sagara – „Morza opowieści” – po Alf lajla wa lajla, „Baśni z tysiąca i jednej nocy”9. Dlaczego tak jest, nie zostało, o ile wiem, w pełni wyjaśnione i choć wysuwano już pewne przypuszczenia – począwszy od struktur społecznych po psychologię głębi – prawdą pozostaje smutny fakt, że kobiety w owych historiach są na ogół przedstawiane jako istoty zdradliwe, niegodne zaufania, chciwe, niepowściągliwe, pozbawione zasad i po prostu niebezpieczne; jako istoty, których siła (z wyjątkiem czarodziejek i żeńskich upiorów lub ludożerczyń) wyraża się poprzez struktury bezsilności. Szczególnie ciekawa z punktu widzenia tematu naszej konferencji jest w „Tysiącu i jednej nocy” baśń ramowa. To historia dwóch władców, doprowadzonych do morderczej rozpaczy przez niewierność kobiet, posiadająca wszakże potężną bohaterkę, narratorkę Szeherezadę, która co dzień musi opowiadać baśnie swej małej, niewinnej siostrzyczce – w nocy, w łóżku, w sypialni – aby ratować swe życie przed zastępczą zemstą, wymierzoną w istocie we wszystkie kobiety; Szeherezadę, która posiadła sztukę nieustannego zaczynania, zwłóczenia, kończenia, zaczynania, zwłóczenia, kończenia, kobietę nieskończenie pomysłową i mądrą – ciągnął Orhan z uśmiechem – która jednak, będąc całkowicie bezsilną, musi uciekać się do podstępu i manipulacji, gdy tymczasem miecz losu, jak miecz Damoklesa, wisi nad jej głową w sypialni na metaforycznej nici – nici narracji – a każdego ranka czeka na nią nowy kir żałobny. Król Szachrijar bowiem, podobnie jak hrabia Walter, przyjął na siebie rolę przeznaczenia i męża zarazem, zostawiając żonie jedynie opowiadanie, snucie wątku – co zupełnie wystarczy. Wystarczy, by ją ocalić, wystarczy, by dać jej czas na poczęcie i urodzenie dzieci, które ukrywa przed mężem, podobnie jak Walter ukrywał dzieci przed Gryzeldą; wystarczy, by przedłużyć jej życie, które w końcu zamienia się w miłość, i jak życie Gryzeldy, trwa, by tak rzec, „długo i szczęśliwie”. Te baśnie bowiem to nie powieści psychologiczne, nie zajmują się one stanami umysłu czy dojrzewaniem postaci, ale Losem, Przeznaczeniem – tym, co pisane jest ludzkim istotom. Jak znakomicie to ujął filmowiec Pasolini, wszystkie „Baśnie z tysiąca i jednej nocy” kończą się zniknięciem losu, który „roztapia się w senności życia codziennego”. Wszelako życie Szeherezady nie może roztopić się w senności, póki wszystkie opowieści nie zostaną opowiedziane. Tak więc codzienność codziennego życia jest dla niej kresem i celem, podobnie jak dla Kopciuszka lub Śpiącej Królewny – ale już nie dla pani Bovary czy Juliana Sorela, którzy co prawda umierają, ale nie znikają w pozagrobowym życiu opowieści. Wyprzedzam jednak nieco swój wywód, który, podobnie jak wykład mojej przyjaciółki i koleżanki doktor Perholt, dotyczy roli charakteru, przeznaczenia i płci w bajkach ludowych, inaczej bowiem, niż sądził Novalis, charakter nie jest w nich tożsamy z przeznaczeniem, ale z czymś zupełnie innym.
A więc najpierw opowiem o życiu kobiet występujących w baśni ramowej, potem zaś krótko omówię historię Kamar az-Zamana i księżniczki Budur, która w rękopisach „Baśni” została opowiedziana tylko do połowy...
Gillian Perholt siedziała za kobietami w szarych chustach i patrzyła na ciemną, orlą twarz Orhana, który mówił o dwóch królach-braciach Szachrijarze i Szachzamanie, i o tym, jak Szachzaman, udając się w podróż do swego brata, wrócił na chwilę do domu, aby pożegnać się z żoną i znalazłszy ją w ramionach kuchcika, natychmiast zgładził oboje, po czym wyruszył w drogę, zżerany rozpaczą i obrzydzeniem. Uczucia te zelżały dopiero, gdy z okna pałacu swego brata ujrzał jego żonę, wchodzącą do sekretnego ogrodu w otoczeniu dwudziestu niewolnic, z których dziesięć było białych, a dziesięć czarnych. Czarne postaci niezwłocznie zrzuciły szaty, okazując się młodymi mężczyznami, którzy jęli ochoczo chędożyć białe dziewczęta, podczas gdy z drzewa zszedł Mas’ud, czarny kochanek królowej, i uczynił dla niej to samo. Scena ta rozbawiła Szachzamana i przyniosła mu ulgę, zrozumiał bowiem, że jego los był losem powszechnym, a co więcej, mógł to udowodnić bratu, który najpierw mu nie dowierzał, po czym z gniewu i wstydu także popadł w wielką rozpacz. I obaj królowie, przygnębieni i pełni obrzydzenia, w tej samej chwili porzucili dwór i dotychczasowe życie, aby wyruszyć na pielgrzymkę w poszukiwaniu kogoś jeszcze bardziej nieszczęśliwego niż oni... biedni rogacze.
Zwróćmy uwagę – powiedział Orhan – że w owej chwili nikt jeszcze nie nastawał na życie królowej, jej czarnego kochanka ani żadnego z dwadzieściorga lubieżnych niewolników.
Istotą zaś, którą napotkali dwaj królowie, był dżinn, który wytrysnął z morza niby czarna, rozkołysana, sięgająca chmur kolumna, zwieńczona szklanym kufrem z czterema stalowymi zamkami. Widząc to, królowie schronili się na drzewie (jak Mas’ud przed nimi), lecz zrządzeniem losu, przypadku czy też przeznaczenia, dżinn ułożył się do snu pod tymże drzewem, otworzył kufer, uwolnił z niego piękną kobietę – którą porwał był w jej noc poślubną – po czym złożył głowę na jej podołku i natychmiast zachrapał.
Wówczas kobieta dała obu królom do zrozumienia, że widzi ich kryjówkę, i gotowa jest krzykiem ujawnić dżinnowi ich obecność – chyba że natychmiast zejdą na dół i zaspokoją jej palące seksualne pragnienie. Zważywszy sytuację, królowie mieli niejakie trudności ze spełnieniem tego życzenia, robili wszakże co w ich mocy, ponaglani groźbą wydania na niechybną śmierć. A kiedy odbyli już miłosny stosunek z porwaną żoną dżinna, ta rozkazała im oddać pierścienie i leżąc z rozwartymi nogami na pustynnym piasku, schowała je do małej sakiewki, gdzie znajdowało się już dziewięćdziesiąt osiem innych pierścieni rozmaitych fasonów, wykonanych z rozmaitych kruszców. I następnie z pewnym zadowoleniem oznajmiła, że są to pierścienie wszystkich mężczyzn, z którymi udało się jej zdradzić dżinna, mimo iż pozostawała zamknięta w szklanym kufrze z czterema stalowymi zamkami, zatopionym w głębinach rozszalałego, ryczącego morza. Dżinn, wyjaśniła, daremnie usiłuje strzec jej czystości i cnoty, nie pojmuje on bowiem, po pierwsze, że nie można zapobiec temu, co jest nam pisane, po drugie zaś, że nic nie powstrzyma kobiety, kiedy ta czegoś zapragnie.
Królowie – gdy tylko udało im się uciec – doszli zatem do wniosku, że dżinn miał jeszcze większego pecha niż oni. Wrócili więc do pałacu, kazali ściąć żonę Szachrijara i dwadzieścioro niewolników, uzupełnili ubytek niewolnic w haremie, po czym jęli poszukiwać żon-dziewic, z których każda musiała umrzeć po jednej nocy, spędzonej z królem Szachrijarem, „aby uchronić go przed występkiem i chytrością kobiet”. Taka właśnie – ciągnął Orhan, uśmiechając się pod wąsem – była geneza pomysłowego planu Szeherezady, która postanowiła uratować życie niezliczonych dziewcząt, i w tym celu zastąpiła niedoświadczone dziewictwo atrakcjami rozkoszy narracyjnych, co zajęło jej tysiąc i jedną noc. I w tej ramowej historii – mówił dalej Orhan – przeznaczeniem mężczyzn jest utrata godności wskutek kobiecej obłudy i zachłanności, przeznaczeniem zaś kobiet – ścięcie z tych samych powodów.
W baśni o księciu Kamar az-Zamanie – mówił Orhan – najciekawsze są dla mnie działania dżinna, dzięki którym krnąbrny książę przystosowuje się szczęśliwie do normalnego, ludzkiego losu.
Kamar az-Zaman był ukochanym jedynakiem sułtana Szachrimana z Chalidanu, dzieckiem wieku dojrzałego swego ojca, zrodzonym z łona dziewiczej konkubiny o obfitych kształtach – dzieckiem, dodajmy, pięknym niczym księżyc, niczym wiosenne anemony, niczym dziecię aniołów. Był to chłopiec miły, lecz bardzo sobą przejęty, więc kiedy ojciec zachęcał go, by się ożenił i przedłużył ród, on wzbraniał się, cytując księgi mędrców i zawarte w nich relacje o perfidii i występności kobiet. „Wolałbym umrzeć, niż dopuścić do siebie kobietę – powtarzał. – W rzeczy samej – ciągnął górnolotnie – jeśli zmusisz mnie do małżeństwa, nie zawaham się odebrać sobie życia”. Ojciec porzucił zatem temat na rok – podczas którego Kamar az-Zaman wypiękniał jeszcze bardziej – a potem ponowił pytanie. W odpowiedzi usłyszał, że chłopiec przeczytał dalsze księgi i teraz jest już całkowicie przekonany, iż kobiety są niemoralne, głupie i obrzydliwe, że lepiej jest umrzeć, niż mieć z nimi do czynienia. Po upływie kolejnego roku ojciec za radą wezyra zwrócił się do księcia oficjalnie, przed całym dworem, ale tym razem uzyskał tylko obraźliwą odpowiedź. Król tedy – znowu za radą wezyra – zamknął syna w ruinach rzymskiej wieży i zostawił go, aby radził sobie sam, dopóki nie ulegnie.
Otóż w wieży, w zbiorniku wodnym, mieszkała dżinnija – dżinn płci żeńskiej – pełna energii wierna sługa Sulejmana10. Jak wiecie albo i nie wiecie, istnieją trzy rodzaje inteligentnych istot, stworzone przez Allacha – anioły uformowane ze światła, dżinny, stworzone z subtelnego ognia, i ludzie, ulepieni z ziemskiej gliny. Istnieją także trzy rodzaje dżinnów – latające, chodzące i nurkujące, wszystkie zmiennokształtne i podobnie jak ludzie, dzielące się na sługi Boga i sługi Iblisa, pana demonów. Koran jednako nawołuje dżinny i ludzi do modlitwy i pokuty, istnieją także prawa, regulujące małżeństwa i związki seksualne między ludźmi i dżinnami. Są to istoty z tego świata, czasem widzialne, a czasem nie, które nawiedzają łazienki i ubikacje oraz latają po niebie; mają swój własny złożony system społeczny i ścisłe hierarchie, w które nie będę się zagłębiał.
Dżinnija, o której mówimy, imieniem Majmuna, należała do latających. Kiedyś, przelatując obok okna wieży Kamar az-Zamana, ujrzała śpiącego młodzieńca, pięknego jak zazwyczaj, wleciała więc do środka i podziwiała go przez jakiś czas. Znalazłszy się znów na nocnym niebie, napotkała innego latającego ifrita, lubieżnego i niewiernego Dachnasza. Ten podniecony opowiedział jej o przecudnej chińskiej księżniczce Budur, którą jej stare sługi zamknęły w komnacie, przysięgła bowiem, iż dźgnie się nożem, jeżeli każą jej wyjść za mąż i wciąż pytała: „Jakże to ciało, które ledwie toleruje dotyk jedwabiu, miałoby znosić grubiańskie zaloty mężczyzny?”.
Krążąc na twardych jak skóra skrzydłach po środkowym niebie, oba dżinny zaczęły spierać się o to, która z owych istot ludzkich jest piękniejsza, mężczyzna czy kobieta. Wreszcie dżinnija rozkazała Dachnaszowi, by przyniósł z Chin śpiącą księżniczkę i dla porównania położył ją obok księcia Kamar az-Zamana, co ten uczynił, nim minęła godzina. Ale choć oba ifrity, męski i żeński, nadal kłóciły się gorąco – regularnym wierszem – nie doszły jednak do żadnego wniosku w kwestii pierwszeństwa urody. Wezwały tedy trzecią istotę, wielkiego ducha ziemi, o sześciu rogach i trzech rozwidlonych ogonach, garbatego i kulawego, z jedną ręką ogromną, drugą – lilipucią, uzbrojonego w pazury, kopyta oraz męskość, długości wręcz monstrualnej. Ta zaś istota wykonała dokoła łóżka triumfalny taniec i oznajmiła, że osądzić względną moc tych doskonałych piękności można tylko budząc każde z nich z osobna i bacząc, które poczuje do drugiego większą namiętność, przy czym zwyciężyć miało to, które wzbudzi w drugim większe pożądanie. Tak też uczyniono; obudzono księcia, który wręcz omdlał z żądzy i uwielbienia, po czym usnął niezaspokojony, potem zaś obudzono księżniczkę, której trawiąca potrzeba wznieciła w śpiącym księciu moc i wzajemność, po czym „stało się to, co się stać musiało”.
Zanim jednak przejdę do dalszego ciągu opowieści i zacznę analizować rozłąkę i szaleństwo Kamar az-Zamana i Budur, długie poszukiwania ukochanej wszczęte przez księcia, przebranego za geomantę, małżeństwo kochanków i ich powtórne rozdzielenie z winy jastrzębia, który skradł talizman z szuflad księżniczki, pomysłowe przebranie się Budur za swego męża i jej zaloty do pewnej księżniczki, a także awanse, jakie czyniła własnemu mężowi, które ten uznał za nienaturalne – zanim wszystko to opowiem, chciałbym skomentować obecność dżinnów przy defloracji Budur, opisać ich niewidzialny zachwyt dla ludzkich ciał oraz niezwykłe przeżycie, jakim jest oglądanie tajemnego aktu spełnienia pierwszej miłości. Chciałbym skomentować sztuczny narracyjny zabieg wprowadzający do akcji grupę dziwacznych, aczkolwiek głęboko przejętych widzów, po trosze dżentelmenów grających na wyścigach, po trosze inscenizatorów – metteurs-en-scene, entremetteurs – po trosze służących w łożnicy. Ten moment baśni – mówił Orhan – zawsze był dla mnie zagadkowy i jednocześnie przyjemny, gdyż opowiedziany został z punktu widzenia trzech magicznych istot: głównej inicjatorki zdarzenia i dwóch podległych jej stworzeń płci męskiej. Chwila najintymniejszego wyboru w życiu człowieka – utrata dziewictwa, tutaj obustronna – chwila wzajemnego zaspokojenia i błogości, realizuje się jako funkcja żądzy, ciekawości i rywalizacji ognistych stworzeń nieba, ziemi i studni. Zarówno Kamar az-Zaman, jak i Budur – a także hrabia Walter – próbują ocalić swoją wolność i wolę, odrzucając płeć przeciwną jako brzydką, odrażającą i uciążliwą; cóż, kiedy pogrążeni w najgłębszym śnie muszą poddać się losowi, rozpiętemu między śmiesznością i sentymentalizmem przez dziwaczne, niewidzialne trio; trio, dodajmy, którego najbardziej rzucającym się w oczy członkiem jest ów rogaty troll – całkiem zbyteczny z punktu widzenia narracji – o przerażających rozmiarach i rozwidlonym ogonie, pląsający z uciechy nad cudownie doskonałymi kształtami śpiących piękności. To tak, jakby nasze sny aktywnie nas śledziły i kierowały naszym życiem, podczas gdy my jedynie biernie i w omdleniu odgrywamy ich przyjemności. Tyle że dżinny są bardziej konkretne od snów i poza księciem i księżniczką mają inne zajęcia i zainteresowania...
Żołnierze pilnie notowali; kobiety w chustach patrzyły przed siebie nieruchomo, uniósłszy wysoko dumne głowy. Gillian Perholt z przyjemnością słuchała Orhana Rifata, który teraz przeszedł już do technicznej strony wyobraźni narracyjnej, oraz do rzeczywistości, konstruowanych przez nią w baśniach wewnątrz baśni, zanurzonych wewnątrz jeszcze innych baśni. Była zmęczona i miała lekką gorączkę; w powietrzu Ankary unosiły się wyziewy węgla brunatnego, przywołujące jej na myśl dzieciństwo, spędzone w przemysłowym mieście w hrabstwie York, gdzie siarka dławiła oddech i dzień po dniu przykuwała ją, chorą na astmę, do łóżka, gdzie czytała bajki i wciąż widziała je przed oczyma. Kiedyś poszli do kina na „Złodzieja z Bagdadu” i czując zapach siarki patrzyli, jak zaczarowany koń pędzi po ekranie, a dżinn rozrasta się z kropki do ogromnej chmury, ogarniającej całe wybrzeże. W kinie zaskoczył ich nalot: ekran błyskał i podskakiwał, wyładowania elektryczne rozpraszały mroczny wzrok czarodzieja, odległe wybuchy towarzyszyły księżniczce, błąkającej się w ogrodzie. Gillian pamiętała, że musieli wyjść z seansu gęsiego i schronić się w piwnicy, ona zaś z trudem chwytając oddech, wyobrażała sobie ogniste skrzydła w wieczornym powietrzu. Co ja sobie wtedy myślałam o swoim przyszłym życiu? – pytała samą siebie Gillian Perholt, nie słuchając już Orhana Rifata, który właśnie próbował określić wiarygodność fikcyjnych postaci, występujących w zmyśleniach fikcyjnych postaci, które z kolei występowały w zmyśleniach postaci rzeczywistych, czyli pisarza i czytelnika. Miałam pewną wizję kobiety – myślała Gillian – którą zamierzałam zostać, chyba jeszcze zanim zrozumiałam, czym jest płeć (całym ciałem odczuwała omdlewającą rozkosz Kamar az-Zamana i księżniczki Budur), ale na pewno wyobrażałam sobie, że wyjdę za mąż, że zostanę mężatką, będę miała welon i wesele, i dom, i Kogoś – kogoś oddanego, jak złodziej z Bagdadu – no i psa. Chciałam tego – ale nigdy, w najśmielszym porywie wyobraźni nie sądziłam, że będę narratologiem w Ankarze, co jest o wiele ciekawsze i bardziej zdumiewające, myślała, usiłując jednocześnie słuchać, co Orhan Rifat mówi o progach i zasłonach.
Nazajutrz, mając pół dnia dla siebie, wybrała się do Muzeum Cywilizacji Anatolijskiej – wszyscy jej tureccy przyjaciele zapewniali, że nie wolno go pominąć – i tam spotkała Starego Żeglarza11. Samochód z British Council zostawił ją przed wejściem do muzeum, które było nowoczesnym budynkiem wciętym w zbocze wzgórza, zbudowanym z dyskretnego drewna i szkła – miejscem cichym, zamyślonym i eleganckim, gdzie miała nadzieję przez parę godzin cieszyć się samotnością i smakować swą rozkoszną nadmiarowość. Wzmiankowany stary osobnik wyłonił się bezszelestnie zza kolumny, a może posągu, i ujął ją za łokieć. Amerykanka? – zapytał, ona zaś odparła z oburzeniem, nie, Angielka, i tym samym, chcąc nie chcąc, podjęła rozmowę. Jestem oficjalnym przewodnikiem, oznajmił osobnik, walczyłem w Korei u boku angielskich żołnierzy, to dobrzy żołnierze, Turcy i Anglicy to dobrzy żołnierze. Był ciężkim, przysadzistym, bezwłosym mężczyzną, z fałdami tłuszczu na karku, o dużej, nagiej głowie, połyskliwej niczym marmur. Nosił krótki kożuszek z wojskowym orderem i plakietką z napisem Przewodnik, najwyraźniej własnej roboty. Niskie czoło kryło głębokie oczodoły – nie miał brwi ani rzęs – szerokie zaś usta odsłaniały błyszczący rząd dużych, białych, sztucznych zębów. Mogę pani wszystko pokazać, powiedział do Gillian Perholt, trzymając ją za łokieć, znam tu rzeczy, których pani sama nigdy nie odnajdzie. Nie powiedziała ani tak, ani nie, lecz weszła do holu muzeum, mając za sobą muskularne, człapiące ciało byłego żołnierza. Proszę spojrzeć, powiedział, gdy patrzyła na rekonstrukcję ziemianki, proszę spojrzeć, jak żyli ci pierwsi ludzie, kopali nory niczym zwierzęta, ale umieli się w nich urządzić. Proszę spojrzeć tu, na tę boginię. Proszę pomyśleć – któregoś dnia ocknęli się z grudką gliny w rękach i zobaczyli w niej głowę i korpus, o proszę, zobaczyli rękę i nogę, tu wcisnęli, tam odjęli, no i proszę, oto Ona, mała, tłusta kobieta. Kochali tłuszcz, oznaczał siłę i udane dzieci i szansę przeżycia zimy dla tych nagich ludzi, pewnie byli na wpół żywi z głodu, chudzi od tych ciągłych polowań i krycia się w norach, więc ulepili ją tłustą, tłuszcz był dla nich życiem. Kto wie, dlaczego zrobili tę pierwszą małą kobietkę, figurkę, obraz, może małą ofiarę, ulepioną, aby przejednać boginię – co było najpierw, lalka czy bogini, tego nie wiemy – ale wyobrażamy sobie, że musieli czcić tę tłustą kobietę, że sądzili, iż wszystko wyszło z jej dziury, tak samo jak oni wyszli ze swych podziemnych domów, jak rośliny i drzewa wychodzą na wiosnę z ciemności. Proszę na nią spojrzeć, jest bardzo stara, osiem, dziewięć tysięcy lat przed początkiem waszej chrześcijańskiej rachuby czasu, i ma tylko to, co istotne, głowę, ręce, nogi i śliczny tłusty brzuch oraz piersi do karmienia, niepotrzebne są dłonie ani stopy, ani twarz. Proszę tylko spojrzeć, zrobiły ją z błota ludzkie palce, tak dawno, tak strasznie dawno, że to naprawdę przechodzi wszelkie wyobrażenie.
A Gillian Perholt patrzyła na małe, grube lalki, na ich brzuchy i piersi, i wciągnęła mięśnie brzucha, i poczuła w mięśniach serca śmiertelny lęk na myśl o tysiącletnich palcach, modelujących ciała z gliny.
A potem, powiedział, prowadząc ją od figurki do figurki, zyskała moc, stała się boginią na lwim tronie, oto siedzi, teraz już jako władczyni świata, siedzi na swym tronie z dłońmi wspartymi na głowach lwów, a tu, proszę spojrzeć, głowa dziecka wynurza się spomiędzy jej nóg, proszę spojrzeć, jak ci starożytni umieli oddać czaszkę dziecka, które właśnie się rodzi.
Stały tu całe rzędy wypalanych figurynek, różniących się między sobą, lecz podobnych w charakterze. Kobieta zatopiona w zwałach sadła siedziała na przysadzistym tronie, z glinianą królewską opaską na głowie; dłonie oparła o stojące lwy, tłuste pośladki wylewały się z siedziska, piersi były ciężkie i zniekształcone, opróżniony już brzuch zwisał realistycznie między ogromnymi, grubymi kolanami. Stanowiła jedność z tronem, potęgę cielesności. Głowy lwów były jej dłońmi, głowę miała łysą, jak ten stary żołnierz, i tak samo toporną, zanurzoną w fałdach tłuszczu na potylicy.
Teraz tłuste dziewczęta nie są w modzie, powiedział stary z żalem. Wolimy, gdy kobiety wyglądają jak młodzi chłopcy z greckiego gimnazjonu za rogiem. Ale proszę na nią spojrzeć, widać, jaka była potężna, jak dotykali jej mocy, o tutaj, wydrapując kształt jej piersi, pełnych dobroci, jak sądzili, jak mieli nadzieję.
Gillian Perholt nie patrzyła na starego żołnierza, którego głos pełen był pasji; właściwie nie wyraziła zgody na jego towarzystwo, toteż zewnętrzne warstwy jej świadomości zajęte były krępującym obliczaniem, ile tureckiej gotówki ma przy sobie i jak to wypadnie w funtach szterlingach, i ile taki przewodnik może zażądać na końcu swej opowieści, jeśli nie uda się jej go pozbyć. Dreptali więc dalej, jedno za drugim, ona – nigdy nie odwracając głowy i nie patrząc mu w oczy, on – nie przestając mówić z tyłu do jej ucha, do jej uczonej potylicy, cały czas przemykając się między gablotami, operując masywnym ciałem lekko i cicho, jakby miał podeszwy z filcu. Miejsce glinianych kobiet w gablotach stopniowo zaczęły zajmować metalowe jelenie i słoneczne krążki, opowieści za plecami Gillian dotyczyły teraz królów i armii, ofiar i rzezi, ofiar z dziewic składanych na ołtarzu słońca, ona zaś bezradnie zgadzała się ich słuchać, gdyż w swoim towarzyszu znalazła najlepszego, najbardziej godnego zaufania gawędziarza, jakiego mogłaby spotkać. Nie wiedziała nic o Hetytach ani Mezopotamczykach, ani Babilończykach, ani Sumerach, i tylko niewiele o Egipcjanach i Rzymianach, zwłaszcza w tym kontekście, lecz żołnierz wiedział wszystko; z dzbana na wino z dzióbkiem w kształcie kaczki i ze srebrno-turkusowego naszyjnika umiał wyczarować całe wesele, słoiczek starożytnego czernidła zamieniał w przejętą pannę młodą, spoglądającą w zwierciadło z brązu; jego szept przywoływał czarne włosy, ogromne oczy, dłoń, prowadzącą szczotkę, służącą, suknię z plisowanego lnu. Pomiędzy stuleciami i gablotami wtrącał opowieści o dzielności brytyjskich i tureckich żołnierzy, walczących ramię w ramię na wzgórzach Korei, Gillian zaś przypomniała sobie męża, mówiącego, że u Turków kary za grabież i dezercję były tak okropne, iż udało im się położyć kres jednemu i drugiemu. Wspomniała też słowa Orhana: „Ludzie sądzą, że Turcy myślą tylko o chuci i zabijaniu, co jest smutne, gdyż jesteśmy narodem skomplikowanym i w naszej naturze mieści się wiele rzeczy. Między innymi pewna dzikość. A także przyjemność, jaką czerpiemy z uciech życia”.
Pustynne lwy oznaczały śmierć dla ludów Anatolii, ciągnął stary przewodnik, gdy zbliżali się do końca wędrówki, rozpoczętej przy mieszkańcach ziemianek – wędrówki prowadzącej obok cywilizacji, które zbudowały spalone słońcem zikkuraty, i kończącej się przy lwich bramach Niniwy i Asyrii. Tamta stara bogini siedziała na lwim tronie, lwy były częścią jej mocy, ona była ziemią i lwami zarazem. Później królowie i wojownicy okiełznali lwy, przejęli ich moc, nosili ich skóry i wznosili im posągi, strzegące przed pustynią. Tu mamy lwy perskie – słowo brzmi aslan – które są siłą i śmiercią, przez rzeźbioną bramę lwów można wejść do krainy umarłych, jak to uczynił Gilgamesz, szukając swego zmarłego przyjaciela Enkidu. Zna pani historię Gilgamesza? – spytał kobietę stary mężczyzna, gdy przechodzili przez bramę lwów, ona jak zwykle przodem, odwróciwszy wzrok. Z autentycznych fragmentów rzeźbionych murów i bram zbudowano w muzeum sztuczne korytarze i dziedzińce, niewielki labirynt w chłodnym świetle. Teraz, późnym popołudniem, byli tu jedynymi gośćmi i żołnierz ściszył głos, być może onieśmielony dziełami umarłych, być może z szacunku dla ciszy tego miejsca, gdzie w półmroku połyskiwały szklane gabloty.
Niech pani patrzy, powiedział, nagle podniecony, tutaj jest historia Gilgamesza wyryta w kamieniu, jeśli ktoś wie, jak ją czytać. Proszę, tu jest bohater, odziany w skóry, a tu jego przyjaciel dzikus ze swą maczugą – tu się spotykają, tu toczą zapasy, a potem zaprzyjaźniają się na progu królewskiego pałacu. Wie pani coś o Enkidu? Był ogromny i owłosiony, żył wśród leśnych i polnych stworzeń, pomagał im uciekać przed myśliwymi. Wreszcie myśliwi poprosili króla Gilgamesza, by wysłał do lasu kobietę, ladacznicę, która skusiła Enkidu, żeby opuścił świat gazel i stad bydła. I Enkidu przybył do Gilgamesza, który stoczył z nim walkę, a potem bardzo go pokochał. Stali się nierozłączni i razem zgładzili olbrzyma Humbabę – podeszli go i zabili w lesie. Tak, oszukali go i zabili, byli młodzi i silni, nie było nic, czego nie mogliby dokonać. Ale wówczas młodość i siła Gilgamesza przyciągnęły uwagę bogini Isztar, bogini miłości, a także wojny – tej samej, którą pani, madame, zna jako Kybele i Astarte – a kiedy zjawili się Rzymianie, ich Diana to była ta sama bogini, straszna i piękna. Wokół jej świątyń gromadziły się kurwy – święte kurwy, których pragnieniom nie można było odmówić. Isztar chciała poślubić Gilgamesza, lecz ten ją odpędził, gdyż sądził, że ona go oszuka i zniszczy. Ale popełnił błąd, powiedział jej, że jej nie chce, że chce być wolny – bowiem zniszczyła już Tammuza, po którym płakało wiele kobiet, pasterzy zamieniała w wilki, a porzuconych kochanków w ślepe krety, uśmiercała lwy w pułapkach i konie w bitwie, choć kochała ich dzikość. Więc Isztar bardzo się rozgniewała i zesłała z niebios olbrzymiego byka, aby zniszczył królestwo Gilgamesza, lecz nasi dwaj herosi pokonali go – o, widzi pani, tutaj wbijają miecz tuż za jego rogami – po czym Enkidu wyrwał bykowi nogę i cisnął ją w twarz bogini. Wówczas Isztar wezwała kurwy świątynne, aby zapłakały nad bykiem, i postanowiła, że Enkidu musi umrzeć. Proszę spojrzeć, tu leży chory na łożu i śni o śmierci. Wie pani, młodzi mężczyźni nie znają śmierci, lub myślą, że śmierć jest jak lew albo byk, że jest czymś, co trzeba pokonać. Ale chorzy ludzie wiedzą, co to śmierć, toteż Enkidu śnił o jej nadejściu, o człowieku-ptaku z twarzą upiora, z piórami i szponami – ten odrażający obraz śmierci wywodzi się od sępa – i Enkidu śnił, że śmierć go dusi, zamienia go w człowieka-ptaka i prowadzi do pałacu bogów podziemia, tam zaś – ujrzał we śnie Enkidu – nie ma światła ani radości, a ludzie jedzą kurz i żywią się gliną. Tam, na dole, także włada bogini – oto ona, Ereszkigal, królowa podziemnego świata. Wtedy Gilgamesz i Enkidu obaj zapłakali, sen ten bowiem przeraził ich i zabrał im całą siłę, po czym Enkidu zmarł w strasznych bólach.
Gilgamesz był niepocieszony. Nie mógł pogodzić się z utratą przyjaciela, był młody i silny, nie mógł pogodzić się z tym, że śmierć chodzi po świecie. Młodzi mężczyźni tacy są, wie pani, naprawdę sądzą, że mogą stawić czoło temu, co nieuchronne, gdyż ich krew jest gorąca, a ciała silne. I Gilgamesz przypomniał sobie swego przodka, Utnapisztima, który jako jedyny ocalał, gdy ziemię zalał potop; powiadano, że mieszka w podziemnym świecie i że posiadł tajemnicę wiecznego życia. Gilgamesz wędrował zatem długo, aż dotarł do góry zwanej Maszu, u wrót której stali dwaj ludzie-skorpiony, demony, wie pani, niczym smoki. Możemy udawać, że mamy przed sobą wrota do podziemi – do budowli Sumerów, Babilończyków, wiodły wielkie, solidne bramy, przy bramach zaś stali strażnicy. Widzi pani, tu też są lwy, a tu, przy tej bramie, geniusze – mówi się geniusze? – tak, geniusze, w Babilonie istniały geniusze dobre i złe, nazywały się utukku, jedne były złe, inne dobre. Dobre wyglądały jak ci tutaj strażnicy, skrzydlate byki o mądrych, ludzkich twarzach – nazywają się szedu lub lamassu i strzegą tych bram – lecz mogły przybierać także inne postacie; niewidzialne, chodziły za każdym człowiekiem, i niektórzy mówią, że każdy ma swego geniusza, który go chroni, istnieje nawet stare przysłowie, że „kto wychodzi na dwór bez geniusza, ten prosi się o ból głowy”. Ciekawe, nie sądzi pani?
Gillian Perholt przytaknęła. Ją samą bolała głowa – od chwili, gdy ujrzała upiora Gryzeldy, odczuwała aureolę bólu, któremu towarzyszyły dźgnięcia niewidzialnych sztyletów albo sopli lodu; przestrzeń między bramą a płaskorzeźbą, wyrytą w kamiennych tablicach, mieniła się migotliwą szarością. Stary żołnierz, coraz bardziej ożywiony, zaczął tańczyć niczym niedźwiedź, odgrywając dla niej przybycie Gilgamesza do góry Meszu; to zbliżał się, to znów cofał, zerkał w górę, skakał żwawo przez dziedziniec do filarów bramy, podnosił palce niczym rogi do nagiej czaszki, pytał i sam sobie odpowiadał, wcielając się w postaci ludzi-skorpionów. (Te tutaj, to są dobre geniusze, proszę pani, wyjaśniał na marginesie, ale ludzie-skorpiony mogą być groźnymi edimmu, lub, co gorsza, zrodzonymi z żółci bogini arallu, które wychodzą z podziemi i sprowadzają zarazę; powinna pani wyobrazić sobie straszliwych ludzi-skorpiony zamiast tych skrzydlatych byków).
Pytają go więc: „Po co przyszedłeś?”, a Gilgamesz odpowiada: „Po mego przyjaciela Enkidu. I jeszcze, aby ujrzeć wśród bogów mego ojca, Utnapisztima”. Na co mówią: „Żaden człowiek zrodzony z kobiety nie wszedł dotąd do wnętrza tej góry; jest ona bardzo głęboka, nie ma tu światła i serce przygniata ciemność. Przygniata ciemność”.
Tu stary żołnierz odskoczył w tył, po czym zbliżył się do Gillian ponownie jako Gilgamesz. To potomek aszików, o których czytałam, pomyślała, w mundurach i czapkach ze skóry, uzbrojonych w pałkę lub miecz, rekwizyty zawodu, które rzucały cienie na ściany kawiarni i place targowe. Cień starego żołnierza miotał się między rzeźbionymi utukku; był Gilgameszem, znikającym w ciemności; wyszedł na światło i stał się Siduri, kobietą winorośli w nadmorskim ogrodzie, gdzie stała złota misa i złote kadzie wiatru; stał się Ur-Szanabim, przewoźnikiem przez Ocean, który obawiał się kogoś, kto w innym świecie nosił skóry i jadł mięso. To przecież, pomyślała nagle Gillian Perholt, bliski krewny komediantów i lalkarzy, animatorów tureckich kukiełek Karagöza i Hacivata12, którzy zwalczali zarówno demony z piekieł, jak i tłustych kapitalistów. Utalentowanym lalkarzem był również Orhan Rifat; miał skórzaną walizkę, pełną małych figurek, które umiał ożywić na tle rozpiętego prześcieradła lub białej ściany.
– A więc Utnapisztim – ciągnął Stary Żeglarz, przysiadając nagle na kamiennym lwie i wlepiając wzrok w Gillian Perholt – powiedział Gilgameszowi, że istnieje pewna roślina, kwiat, rosnący pod wodą. Kwiat ten ma ostre kolce, które mogą pokaleczyć ręce, lecz gdyby Gilgamesz go zdobył, odzyskałby dar młodości. Gilgamesz przywiązał sobie do stóp ciężkie kamienie, zanurzył się w głębinę i ruszył po dnie morza, aż napotkał roślinę, która rzeczywiście go ukłuła. Jednak Gilgamesz chwycił ją mocno, wyniósł ku światłu, i wyruszył z przewoźnikiem Ur-Szanabim z powrotem do starców swego miasta, Uruk, aby przywrócić im utraconą młodość. Lecz kiedy tak wędrowali – mówił Stary Żeglarz, tanecznym krokiem okrążając starożytne posągi – napotkali studnię, pełną chłodnej wody, w której Gilgamesz wykąpał się i odświeżył. A głęboko w studni mieszkał wąż, który wywąchał słodycz kwiatu, wypłynął do Gillian na powierzchnię, porwał kwiat i zjadł go, a następnie zrzucił skórę i zniknął im z oczu. Gilgamesz siadł i zapłakał, łzy ciekły mu po twarzy, po czym zapytał przewoźnika Ur-Szanabiego: „I po to się trudziłem, po to wykrwawiłem sobie serce? Nic nie zyskałem – nie mam już kwiatu, zabrała go bestia z głębin ziemi. Znalazłem znak i straciłem go”.
Ciężka, łysa głowa obróciła się ku Gillian Perholt, bezrzęse powieki zaślepiły na chwilę oczy, jakby wyczerpane. Grube dłonie pogrzebały w kieszeniach kożuszka niby palce Gilgamesza, szukające tego, co utracił. Wewnętrzne zaś oko Gillian wypełniła wizja zrzuconej wężowej skóry – pergaminowej, zjawiskowej, pustej formy, unoszącej się przy krawędzi studni, w której żwawo zagłębiał się muskularny wąż.
– I cóż to znaczy, moja pani? – zapytał stary człowiek. – To znaczy, że Gilgamesz musiał teraz umrzeć – zrozumiał, że mógł posiąść cierń i kwiat i żyć wiecznie, ale wąż ukradł kwiat, przypadkiem, nie dlatego że chciał kogoś skrzywdzić, lecz dlatego że spodobał mu się jego słodki zapach. To takie smutne, mieć w ręku znak i go utracić, to żałosna historia – w większości bajek, gdy ktoś po coś wyrusza, to w końcu, po wielu trudnościach, to coś zdobywa, tak mi się zdaje, ale tutaj stworzenie po prostu zabrało kwiat, przypadkiem, po całym tym trudzie. Byli to smutni ludzie, proszę pani, bardzo smutni. Wisiała nad nimi śmierć.
Kiedy wyszli na światło dnia, dała mu wszystkie tureckie pieniądze, jakie miała przy sobie, on zaś je obejrzał, przeliczył i schował do kieszeni. Nie umiała stwierdzić, czy jego zdaniem dostał za dużo, czy za mało; gdy się zastanawiał, jego łysa głowa jeszcze bardziej się fałdowała. W samochodzie z British Council czekał na nią kierowca. Odwróciła się, aby pożegnać się ze Starym Żeglarzem, ale nie było po nim śladu.
Turcy wiedzą, jak urządzać przyjęcia. Na przyjęcie w Izmirze przyszli przyjaciele Orhana – naukowcy, pisarze, dziennikarze, studenci.
– Oto Smyrna – mówił Orhan, gdy wjeżdżali do miasta wzdłuż nabrzeża, zatykając nosy, aby nie czuć smrodu ekskrementów. – Smyrna kupiecka – powiedział, gdy spoglądali w górę na miasto, położone na stożkowym wzgórzu.
– Smyrna, miejsce narodzin Homera, jak lubimy sądzić, miejsce, gdzie zapewne naprawdę się urodził.
Była wiosna, jasne powietrze przenikał blask nowego słońca. W małych restauracyjkach zamawiali faszerowaną paprykę i liście winorośli, kebaby i dymne bakłażany; jeździli na wycieczki i siedząc przy stołach, ustawionych na krzyżakach w maleńkich przystaniach, jedli pieczone ryby i przyglądali się łodziom rybackim, zda się pozaczasowym, noszącym nazwy gwiazd i księżyców. Opowiadali sobie różne historie. Orhan opowiadał o tragikomicznej walce, jaką stoczył z urzędnikami o brodę, którą nakazano mu zgolić, zanim zezwolono mu na nauczanie. Broda we współczesnej Turcji stanowiła symbol religii bądź marksizmu; jedno i drugie było źle widziane. Toteż Orhan tymczasowo zgolił brodę, która jednak – mówił – odrosła niczym skoszona trawa, jeszcze bujniejsza i gęstsza. Rozmowa przeszła na poezję i politykę: mówili o uwięzieniu wielkiego poety Nazima Hikmeta13 i jego pobycie na wygnaniu w Halikarnasie. Orhan wyrecytował poemat Hikmeta „Wierzba płacząca”, o upadłym jeźdźcu i głuchym tętencie koni czerwonych wojowników, oddalających się galopem. A Leila Serin zadeklamowała wiersz Faruka Nafiza Çamlibela14 „Göksu”, który miał własną wierzbę płaczącą:
Kiedykolwiek me serce zabłądzi do Göksu
Ogród z sennych majaczeń odbija się w lesie,
O zmierzchu róże w dali woal rozsuwają,
Każda widmowa wierzba liści kaptur niesie.
W wonnym mroku snują odwieczne ballady
Turkawki i słowiki minionego świata,
Po lustrze wód błękitnych nieśpiesznie przepływa,
Odbita łódź Nedima, w sześć wioseł skrzydlata...15
Gillian opowiedziała o swym spotkaniu ze starym żołnierzem w anatolijskim muzeum.
– Mógł to być dżinn – zamyślił się Orhan. – Dżinn po turecku pisze się „çin” i w ludzkiej postaci można go rozpoznać po tym, że jest nagi i łysy. Dżinny przyjmują wiele form, lecz występując jako ludzie, są pozbawione włosów.
– Miał włochatą kurtkę – powiedziała Gillian – ale był bezwłosy. Jego skóra miała kolor kości słoniowej, kolor wosku, i nie było na niej ani jednego włoska.
– Dżinn, z całą pewnością – orzekł Orhan.
– W takim razie – wtrącił młody Attila, który na konferencji mówił o „Bajazycie w haremie” – jak wyjaśnisz przypadek królowej Saby?
– A co niby mam wyjaśniać? – spytał Orhan.
– No, tradycja islamska mówi, że kiedy Salomon wyruszał z Mekki do Saby, aby wreszcie ujrzeć tę swoją królową, miała łydki owłosione niczym nogi osła, albowiem była córką dżinna. Ale kiedy Salomon się jej oświadczył, ona, chcąc sprawić mu przyjemność, natarła nogi maściami i ziołami, aż stały się gładkie jak skórka niemowlęcia...
– Autres pays, autres moeurs16 – rzekła Leila Doruk. – Dżinny nie dają się tak łatwo zdefiniować. A może naqqual doktor Perholt jest spokrewniony z duchem ziemi, występującym w baśni o Kamar az-Zamanie?
Pojechali też na wycieczkę do Efezu. Jest to białe miasto, po części powstałe z martwych, z marmurową drogą, którą zapewne chadzał święty Paweł. Kolumny i portyki, elegancki szkielet biblioteki, świątynie i kariatydy znów wznoszą się w wiosennym powietrzu. Kiedy mijali fasady świątyń, młody Attila zmarszczył brew i powiedział, że przyprawiają go o dreszcze. Gillian sądziła, że chodziło mu o umieranie narodów, lecz okazało się, że myśli o czymś bardziej prymitywnym i aktualnym – o trzęsieniach ziemi. Wtedy również Gillian spojrzała z przestrachem na strzaskane kamienie.
W muzeum znajdują się dwa posągi Artemidy z Efezu, której świątynia, Artemizjon, była jednym z siedmiu cudów starożytności, odkrytym dla Zachodu w dziewiętnastym wieku przez upartego i natchnionego angielskiego inżyniera, Johna Turtle’a Wooda. Artemida kolosalna jest surowsza i podobnie jak Kybele, Wielka Macierz, nosi na głowie spiętrzoną koronę w kształcie świątyni, pod łukami której zasiadają skrzydlate sfinksy. Jej ciało to wyniosła kolumna z lekko zaznaczonymi biodrami, a jej spódnicę stanowią wizerunki zwierząt, mieszkańców lasów, pól i nieba, ułożone geometrycznie w kwadraty, wyznaczone rzeźbionymi w kamieniu sznurami – pary i trójki byków, baranów, antylop, skrzydlatych byków, latających sfinksów o kobiecych piersiach, skrzydlatych mężczyzn i wielkich, hieratycznych pszczół, albowiem pszczoła jest symbolem bogini, a także symbolem Efezu. Okrywają ją girlandy kwiatów i owoców, z tego samego kamienia, z którego ją zrobiono; w zgięciach jej łokci czają się lwy (dłonie zaginęły), a zawój albo welon składa się z zastępów skrzydlatych byków, przypominających geniusze, strzegące wejścia do muzeum w Ankarze. Przed sobą, niby palma daktylowa niosąca daktyle, kolosalna Artemida niesie potrójny rząd krągłych piersi, siedem, siedem i osiem, płodność zaklętą w kamieniu.
Mniejsza Artemida, którą Turcy zwą Güzel Artemis, Francuzi zaś La Belle Artémis, stoi na tle ceglanego muru; jej lekko uśmiechnięta twarz jest mniej egipska, bardziej orientalna. Ta bogini również nosi suknię utkaną ze stworzeń ziemi i powietrza, byków i antylop, skrzydlatych byków i sfinksów, a lwy leżą w cieniu rzędów jej obwisłych piersi. Także jej zawój utkany jest ze skrzydlatych byków, choć korona zniknęła ze skroni. Ale ma za to stopy, stojące razem, otoczone wężową falbaną lub gadzim ogonem, i u tych stóp stoją barcie pełne miodu. Jej szeroko otwarte oczy o ciężkich powiekach spoglądają z kamienia na widzów.
Zwiedzający z podziwem obejrzeli boginię. Orhan pokłonił się jej, a Leila Doruk i Leila Serin opowiedziały Gillian Perholt o jej kulcie; prawie na pewno była znacznie starsza niż grecka Artemida lub rzymska Diana, była azjatycką boginią ziemi, Kybele, Astarte, Isztar, w jej świątyniach służyły dziewice i świątynne prostytutki, łączyła w sobie skrajności, bujne życie i straszliwe okrucieństwo, a jej kapłani kastrowali się w napadach poddańczego szaleństwa, niby umierający bogowie, Tammuz, Attis, Adonis, których krwią rzeki spłynęły aż do morza. Kobiety opłakiwały umierających bogów, mówiła Leila Serin, uważa się także, iż w opisach takich właśnie, rytualnych lamentów, Coleridge odnalazł owo cudowne zdanie, „szloch kochanki, tęskniącej za swoim demonem”17.
– Istniał także kapłan – mówiła Leila Doruk – Megabyxus, co po persku oznacza „wyzwolony przez Boga”, prawdopodobnie eunuch z innego kraju. Były też trzy kapłanki – kapłanka dziewica, nowicjuszka, czyli przyszła kapłanka, i stara kapłanka, która uczyła młode. Nazywano je Melissae, czyli pszczoły. Byli też inni kapłani, zwani Acrobatae, którzy chodzili na palcach, i kapłani, zwani Essenes, a to słowo nie pochodzi z greki. Essen oznacza król pszczół – Grecy nie wiedzieli, że pszczołami włada królowa, ale my to wiemy...
– Jej piersi są przerażające – powiedziała Gillian Perholt. – Jak węże Meduzy, jest ich za wiele, lecz są w swej wielości uporządkowane.
– Teraz niektórzy sądzą, że to nie piersi, lecz jaja – wtrącił Attila. – Symbole ponownych narodzin.
– To muszą być piersi – upierała się Gillian Perholt. – Każdy, kto ujrzy tę postać, musi przyznać, że te formy to piersi.
– Niektórzy mówią – powiedziała z uśmiechem Leila Doruk – że są to jądra byków, złożonych jej w ofierze, wie pani, zawieszonych na niej, by oddać jej cześć, tak jak kiedyś wieszano, te... narządy... wykastrowanych kapłanów.
Były pełne, dojrzałe i kamienne.
– To są metafory – rzekł Orhan. – Są wieloma rzeczami naraz, podobnie jak sfinksy i skrzydlate byki.
– Podziwia pani naszą boginię – powiedziała Leila Doruk.
Ona nie jest wasza, pomyślała Gillian. Wy przyszliście później. Ona jest starsza i silniejsza. Po czym pomyślała: Ale mimo wszystko jest bardziej wasza niż moja. Ceglany mur za Güzel Artemis, piękną Artemidą, obwieszony był plastikowym bluszczem, wyblakłym na słońcu do kremowej barwy.
Obie Leile stanęły wraz z Gillian Perholt przed posągiem, biorąc ją z obu stron pod ręce.
– A teraz, doktor Perholt – rzekła ze śmiechem Leila Serin – musi pani pomyśleć życzenie. Jeśli bowiem ktoś zażyczy sobie czegoś, stając na tym miejscu z dwiema osobami o tym samym imieniu, to jego życzenie się spełni.
Leila Doruk była duża i obfita, Leila Serin mała i podobna do ptaka. Obie miały duże ciemne oczy i wspaniałe cery. Gillian Perholt czuła się przy nich spocona, anglosaska, nadęta i niezdarna. Przywyczaiła się już ignorować to uczucie.
Śmiejąc się, powiedziała:
– Jestem narratolożką w dostatecznym stopniu, aby wiedzieć, że z wypowiadania życzeń nigdy nie wynika nic dobrego. Życzenia zazwyczaj wykorzystują życzących do swoich własnych celów.
– Tylko głupie życzenia – zaprzeczyła Leila Serin. – Tylko życzenia ludzi niedouczonych i bezmyślnych. Jak tego wieśniaka, który ocalił czarodziejskiego ptaka i otrzymał w zamian trzy życzenia i zażyczył sobie pęta kiełbasy na patelni, a kiedy już je dostał, jego żona powiedziała, że to głupie i durne życzenie – pęto kiełbasy, kiedy jest do wzięcia cały świat! Mąż tak się na nią wściekł, że zażądał, aby kiełbasa przyrosła jej do nosa, co też się stało, ale ponieważ wykorzystał już dwa życzenia, to musiał zmarnować trzecie, żeby odczepić kiełbasę.
I przez chwilę ta wymyślona, nordycka żona, ozdobiona pętem kiełbasy, stała wraz z nimi przed tą boginią z rzędami obwisłych piersi. Wszyscy się roześmieli.
– Pomyśl życzenie, Gillian – powiedział Orhan. – Jesteś dostatecznie inteligentna, by nie chcieć czegoś głupiego.
– W Anglii – rzekła Gillian – kiedy wypowiadamy życzenia, krojąc tort urodzinowy, zwykle głośno krzyczymy, chyba po to, żeby odwrócić od siebie nóż.
– Niech pani krzyczy, jeśli pani chce – powiedziała Leila Serin.
– Nie jestem w Anglii – odparła Gillian Perholt – i to nie są moje urodziny. Nie będę więc krzyczeć, skupię się na inteligentnym zachowaniu, wedle rozkazu Orhana.
Zamknęła oczy, skupiła się i pomyślała życzenie, widząc czerwone światło pod powiekami, jak wiele razy przedtem, słysząc w uszach ciche dudnienie krwi. Pomyślała dokładne, ostrożne życzenie, aby poproszono ją o wygłoszenie głównego referatu na jesiennej konferencji narratologów w Toronto, uzupełniając życzenie prośbą o przelot pierwszą klasą i hotel z basenem. Był to jakby pakiet życzeń, wyjaśniła krwi pulsującej w uszach i pod powiekami, po czym otworzyła oczy i potrząsnęła głową przed uśmiechniętą Artemidą. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Wyglądałaś tak poważnie, mówili, ściskając jej ramiona, i puścili ją, wciąż się śmiejąc.
Idąc przez staro-nowy Efez, dotarli do amfiteatru. Orhan stanął na zrujnowanej scenie i wygłosił jakąś inkantację po turecku; była to – wyjaśnił – pierwsza mowa Dionizosa, jego straszna, groźna mowa, wygłaszana z uśmiechem na początku „Bachantek”18. Następnie położył sobie dłoń na ramieniu i ze zwinnego, pogodnego człowieka Wschodu przeobraził się w wysokiego, sztywno kroczącego osobnika, owiniętego opończą.
– Posłuchaj, Gillian – powiedział.
Takie bym rzeczy ci opisał, których
Najmniejszy szczegół rozdarłby ci duszę,
Młodą krew twoją zmroził, oczy twoje
Jak gwiazdy z posad wydobył, zwinięte,
Gładkie kędziory twoje wyprostował
Tak, że ich każdy włos stanąłby dębem
Jako na jeżu kolce; ale takich
Podań nie znosi ludzkie ucho19.
– Aniołowie i zwiastuny łaski pańskiej, miejcie nas w opiece – powiedziała Gillian ze śmiechem, wspominając młodego Orhana, zdobywcę angielskiej studenckiej sceny, myśląc też o Mehmedzie Zdobywcy, jakim widział go Bellini, wymownym, czujnym i niebezpiecznym.
– Dobry byłem wtedy – rzekł Orhan. – To była jego rola, Szekspir sam grał rolę ducha, wiedziałeś o tym, Attilo? Kiedy mówisz te słowa, mówisz to, co on mówił.
– Nie na tej scenie – powiedział Attila.
– Teraz – odparł Orhan – teraz to już tu jest.
Anioły przywiodły Gillian na myśl świętego Pawła; anioły uwolniły świętego Pawła z więzienia w Efezie. Siedziała w szkółce niedzielnej, słuchając jak mucha bzyczy na wysokim, brudnym oknie zakrystii, i nienawidziła opowieści o świętym Pawle i innych apostołach, ponieważ były prawdą, opowiedziane były jako prawdziwe, co w pewien istotny sposób uniemożliwiało udział wyobraźni, zapewne dlatego że nie mogła w nie uwierzyć, skoro żądano od niej, by dała im wiarę. Była Hamletem, jego ojcem i Szekspirem; widziała węża Miltona i czarodziejskiego, latającego konia Złodzieja z Bagdadu, lecz na aniołach świętego Pawła ciążyło podejrzenie zmyślenia, właśnie dlatego że kazano jej uznać je za specjalne – albowiem prawdziwe. Święty Paweł przybył do Efezu, aby oznajmić ludziom, że bogini Artemida jest nieprawdziwa, nierealna, gdyż zrobili ją swoimi rękami. Powoli dotarło do niej, że stał tutaj, dokładnie tu, w tym teatrze; ów rzeczywisty człowiek, prowincjonalny uzurpator, niosący przesłanie, stał na tym samym miejscu, gdzie teraz stała ona. Trudno jej było w to uwierzyć, gdyż święty Paweł zawsze wydawał się jej papierowy w porównaniu z Dionizosem, Achillesem, Priamem, których poznała później. A jednak przybył, niosąc w sobie gniew przeciwko bałwanom. Odmienił świat. Ten były prześladowca, oślepiony boskim światłem na drodze do Damaszku (w tej jednej chwili nie był papierowy, strawiło go światło), wyruszył głosić wiarę w nowego boga, którego nie dane mu było poznać w ludzkiej postaci. W Efezie wywołał „niemały rozruch”20, a jego kazania szczególnie rozgniewały Demetriusza, złotnika, który robił dla bogini srebrne kapliczki. Zatem Demetriusz podburzył mieszkańców Efezu przeciwko świętemu i jego słowom, iż „to nie są bogowie, którzy są rękami uczynieni”, mówiąc im, że obcy kaznodzieja nie tylko lekceważy ich rzemiosło, lecz umie sprawić, iż „świątynia bogini Diany za nic poczytana będzie i zacznie podupadać majestat tej, którą czci Azja i świat cały”.
I kiedy ludzie usłyszeli te słowa, rozgniewali się wielce i jęli krzyczeć: „Wielka Diana Efeska!”.
I cały świat wypełnił się zamętem: oni zaś, schwytawszy towarzyszy Pawła w podróży, Macedończyków Gajusza i Arystarcha, wraz ruszyli do teatru.
I tam przez dwie godziny wołali: „Wielka Diana Efeska!”. I z powodu tej wrzawy, którą uśmierzył pisarz miejski, Paweł opuścił miasto Efez i wyruszył do Macedonii.
I tak gniewny apostoł został pokonany przez handel i potęgę bogini.
– Wiesz – rzekła Leila Doruk – wasza Matka Boża chyba umarła tutaj. Nie jest to pewne, tak jak nie jest pewne, że Homer urodził się w Izmirze, ale tak się uważa; miejsce, gdzie mieszkała, odkryto w dziewiętnastym wieku dzięki widzeniu pewnej chorej Niemki, która w wyobraźni zobaczyła ten dom i otaczające go wzgórza, a kiedy przyjechali to sprawdzić, istotnie tu stał, tak powiadają. Nazywamy go Panaja Kapulu, jest tutaj również kościół chrześcijański. Mówią, że przybyła tu z Janem i umarła.
Kiedyś w pewnym klubie nocnym w Istambule Gillian doznała wstrząsu, nie bardzo rozumiejąc dlaczego, na widok jednej z owych mdłych, słodkich, różowo-błękitnych kościelnych Madonn naturalnej wielkości, użytej w roli dekoracji, po części jako wieszak na kapelusze, po części jako podstawka, podobnie jak owe wielorękie hinduskie bóstwa lub gipsowe Wenus, które są jej odpowiednikami w klubach na Zachodzie. Teraz nagle zobaczyła realną, nieco zagubioną starą kobietę o wyschłym łonie i pustych oczach, kobietę, której syn został powoli i niezwykle okrutnie zgładzony w jej obecności, drepczącą ulicami Efezu, cicho czekającą na nadejście śmierci. A potem, dużo później, ta stara kobieta, ta realna nieżyjąca stara kobieta stała się częściowo Boginią Matką, Syria Dea, koronowaną królową. Nagle Gillian uświadomiła sobie każdy cal swej wiotkiej, obumierającej skóry. Pomyślała o kamiennych oczach bogini, o jej groźnej godności, o wieloznacznych, pełnych piersiach, martwych jądrach, nienaruszonych jajach, triumfalnie owiniętych wokół niej, i zrozumiała, że nie chodzi o opozycję realne-nierealne, że bogini zawsze była i będzie bardziej żywa, bardziej energiczna i nieskończenie bardziej potężna niż ona sama, Gillian Perholt, że stać będzie przed jej dziećmi i dziećmi Orhana, i dziećmi ich dzieci, i nadal będzie się uśmiechać, kiedy oni wszyscy rozproszą się już na atomy.
I kiedy tak myślała, stojąc wśród uśmiechniętych przyjaciół na środku teatru w Efezie, znów doznała owego dziwnego uczucia zatrzymania życia, które naszło ją wraz z wizją Cierpliwej Gryzeldy. Wyciągnęła rękę do Orhana i nie mogła się poruszyć. Wydało się jej, że otacza ją ogromna, ciemna, brzęcząca chmura, iskrząca rozbłyskami ognia, czuła zapach kwiatów i własnej krwi, słyszała szum i łoskot w żyłach, ale nie mogła uruchomić żadnego mięśnia ani nerwu. Po chwili w jej krtani wezbrał jakby płynny szloch; wówczas Orhan dostrzegł, w jakim jest stanie, objął jej ramiona i przytrzymał, dopóki nie doszła do siebie.
Gdy wracali samolotem do Istambułu, Orhan zapytał ją:
– Wybacz, ale czy całkiem dobrze się czujesz?
– Nigdy nie czułam się lepiej – odparła Gillian, co pod wieloma względami było prawdą. Ale wiedziała, że musi udzielić mu odpowiedzi. – Naprawdę, uważam, że nigdy dotąd nie byłam tak żywa. Choć ostatnio miałam uczucie, że mój los – to znaczy śmierć – czeka na mnie, ukazując się od czasu do czasu, aby mi przypomnieć, że istnieje. To nie jest walka. Ja z tym nie walczę, to po prostu przejmuje kontrolę na parę chwil i znów się wycofuje. Im bardziej żywa się czuję, tym bardziej znienacka się pojawia.
– Może powinnaś iść do lekarza?
– Ale jest mi tak dobrze, Orhan.
– Przyjemnie mi zatem widzieć cię w dobrej formie – powiedział Orhan.
Samolot schodził do lądowania w Istambule i pasażerowie zaczęli klaskać z należytą radością, być może w uznaniu kunsztu pilota, być może dlatego, że kolejny raz udało im się umknąć przeznaczeniu.
W Istambule Orhan Rifat, bardzo szczęśliwy małżonek, powrócił na łono rodziny, a Gillian Perholt rozgościła się na kilka dni w hotelu Peri Palas. Hotel ten nie miał nic wspólnego ze słynnym Pera Palas w starej, europejskiej części miasta na drugim brzegu Złotego Rogu, lecz był zupełnie nowym hotelem, takim, jakie Gillian najbardziej lubiła, w którym duże, twarde łóżka, eleganckie, lustrzane łazienki, windy oraz basen zostały zręcznie połączone z miejscowymi formami i wzorami – majolikowymi fontannami, łazienkami, wykładanymi różową i chabrową turecką glazurą, małymi bawialniami i gabinetami, zdobnymi w dywany, tkane w gęste, jedwabne kwiaty. Zbudowano go niczym plaster miodu wokół wewnętrznych dziedzińców, gdzie balkony wznosiły się się jeden nad drugim, a podwójne, funkcjonalne szyby balkonowych drzwi okrywały jedwabiste, półprzejrzyste, białozłote zasłony. Gillian przeżywała wybuch późnej namiętności do pływania. Latanie zniekształca ludzkie ciało – a zwłaszcza, być może, ciało kobiety w średnim wieku – brzuch puchnie jak balon, kostki zamieniają się w poduszki, kolana zaokrąglają się niczym purchawki, palce u nóg i rąk stają się obrzmiałe i błyszczące. Gillian nauczyła się nigdy nie patrzeć w lustro po przylocie, gdyż spoglądał stamtąd na nią obrzękły potwór. Nauczyła się, że trzeba jak najszybciej iść na basen, nawet gdy nie miała ochoty na wysiłek, delikatne bowiem ciśnienie wody sprawia, iż znika i traci wagę to, co zostało rozdęte przez ciśnienie powietrza.
W dniu przyjazdu Gillian przyjemny, choć mały basen w Peri Palas był pusty. Wykładany ciemnozieloną glazurą zbiornik mieścił się w podziemiu, oświetlonym lampami w złotych obwódkach; ściany owej groty pokrywały niebieskie i zielone kafle, malowane w chryzantemy i goździki, obrzeżone złotą mozaiką, migotliwą i połyskliwą w złocistym świetle. Och, co za rozkosz, westchnęła Gillian, wyciągając się w zielonej, rozkołysanej cieczy i czując, jak jej smutne ciało znika, jak krew i nerwy stają się czystą energią, podążającą naprzód z lekkim pluskiem niczym płynący wąż. Maleńkie fale, wzbudzone przez nią w tym tajemnym rezerwuarze, obmywały jej podbródek; jej uszy wypełniał cichy szept i plusk wody, jej oczy chłonęły zieleń na zieleni, przetykane siatką ruchomych złotych świateł. Obracała się, przeciągała, poruszała dłońmi i stopami, odwracała się na plecy, rozpościerając włosy na szklistych fałdach wody. Nerwy się rozluźniały, uspokojone serce i płuca pompowały, ciało stawało się żywe i radosne.
Gdy Orhan zabrał ją do Topkapi, jej ciało wciąż odczuwało przyjemność pływania, co przypomniała sobie jej skóra, kiedy z górnego okna komnat sułtana patrzyli na wielki, ciemny zbiornik pod cedrami, gdzie ongiś kobiety z haremu razem pływały na słońcu. W haremie, w komnatach Valida Sułtan, matki sułtana, znajdowała się sułtańska wanna, urządzenie całkiem odmienne, pudełko ukryte wewnątrz licznych rzeźbionych pudełek i szaf, gdzie wiele czujnych oczu mogło strzec nagości władcy przed nożami asasynów. Podobnie jak w Efezie, tak i tutaj Gillian musiała opierać się namiętnościom, buchającym z prawdziwych historii. Tutaj synowie sułtana oczekiwali w klatkach na nadejście eunucha, niosącego jedwabny sznur, który miał zakończyć ich życie, zapewniając tron wybranemu. Tutaj chwytano w worki spiskujące lub niezadowalające kobiety, które następnie topiono; tutaj z kaprysu absolutnego władcy ścinano jeńców i marne sługi. Jak ci ludzie mogli żyć w takim strachu?
– To prawda, co mówiłeś o Szachrijarze – zwróciła się do Orhana – i co ja mówiłam o Walterze. Niektórzy ludzie czerpią cudowną przyjemność z tego, że są losem i przeznaczeniem innych ludzi. Być może daje im to złudzenie, że dzierżą w rękach również swój własny los...
– Być może – powiedział Orhan. – Być może dla tych władców życie w ogóle mniej znaczyło, i własne, i cudze.
– Naprawdę sądzisz, że tak myśleli?
– Nie – odparł Orhan, rozglądając się po pustym labiryncie ukrytych komnat i tajemnych schowków. – Nie, chyba nie. Podoba nam się tak mówić. Ale oni wierzyli w życie przyszłe. Tego nie umiemy sobie wyobrazić.
Mimo wszystko Orhan, oprowadzający ją po Istambule, stawał się bardziej turecki. Stojąc przed wielkim złotym tronem Murata III, wysadzanym szmaragdami, wyściełanym biało-złotym jedwabiem, powiedział:
– Byliśmy ludem wędrownym. Przybyliśmy ze stepów Mongolii i Chin. Nasze trony to przenośne skarby, nasze sale tronowe podobne są do namiotów, cały nasz kunszt włożyliśmy w małe przedmioty, sztylety, misy i puchary.
Przypomniała sobie rytm, w jakim recytował wiersz o czerwonych jeźdźcach.
Trzecie spotkanie ze swoim losem – w każdym razie z czymś – Gillian odbyła w Hagia Sophii. Hagia Sophia jest miejscem, gdzie łatwo stracić orientację, pustym i pełnym ech, architektonicznie nieokreślonym mimo imponującej przestrzeni, zamkniętej ogromną kopułą; po kolei mieściły się tu kościół, meczet i współczesne muzeum, są tu minarety i sztukowania, ślady złotych mozaik cesarzy bizantyjskich i chrześcijańskiej Madonny z Dzieciątkiem. Cesarz Justynian budował Hagia Sophię w sposób eklektyczny, gromadząc kolumny i ornamenty ze świątyń Egiptu i Grecji, w tym również ze świątyni bogini w Efezie. Mogło to być miejsce – czego spodziewała się Gillian – spotkania kultur, wschodu i zachodu, kościoła chrześcijańskiego i islamu, ale nim nie było. Przeważało uczucie, że jest to wielka, zmęczona stodoła, wyczerpana walką, rabunkiem i religijną zaciekłością. Cokolwiek tu istniało, odeszło dawno temu, myślała Gillian. Orhan także nie okazywał emocji, lecz powrócił do europejskiego, akademickiego wcielenia, objaśniał znaczenie mozaik i mówił o swych najnowszych przemyśleniach na temat absurdów teorii Marcuse’a, która była krzykiem mody w latach sześćdziesiątych, kiedy dopiero zaczynali uczyć.
– Gdzieś tutaj jest dziwna kolumna – powiedział niepewnie – z dziurą, przy której ludzie wypowiadają życzenia; może chciałabyś ją zobaczyć, jeśli tylko potrafię ją znaleźć. Kamień zużył się od ludzkiego dotyku, zapomniałem, co to daje, ale może chcesz ją obejrzeć.
– Nieważne, nie trzeba – broniła się Gillian.
– Opasali magiczną kolumnę osłoną z brązu, żeby ją chronić – ciągnął Orhan. – Ale pielgrzymi ją przetarli, wydrążyli kamień i metal, po prostu ich dotykając. Zaraz, gdzie ona jest, powinienem umieć ją odszukać... To jak drążenie przy pomocy kropel wody, drążenie wiarą, uważam, że to dość ciekawe. Ach, gdybym potrafił sobie przypomnieć, co ta kolumna właściwie robi.
Przy kolumnie, kiedy do niej dotarli, zastali zgromadzoną rodzinę, ojca Pakistańczyka, jego żonę i dwie córki, strojne i piękne w sari, złoto-różowym, turkusowo-płomiennym, niebiesko-srebrnym. Odnaleźli kolumnę z dziurą w osłonce z brązu, i teraz wszystkie trzy kobiety tłoczyły się przy niej, świergocąc niby spłoszone ptaki, gładząc kamień, wkładając ręce do otworu i znów je wyjmując. Ojciec rodziny, godny w swym czarnym kaftanie, podszedł do Orhana i zapytał, czy ten mówi po angielsku. Orhan przytaknął, został więc poproszony o przetłumaczenie odpowiedniego fragmentu z francusko-tureckiego przewodnika.
Tymczasem trzy kobiety w roztrzepotanych jedwabiach ze śmiechem zwróciły się do Gillian i wyciągnąwszy ku niej trzy miękkie ramiona, ze złotymi bransoletami na przegubach, pociągnęły ją za rękaw, za dłoń, w stronę kolumny, wciąż śmiejąc się cicho. Klepały doktor Perholt po plecach, obejmowały ją, ciągnęły i pchały, schwyciły jej rękę w mocny uścisk, po czym chichocząc, włożyły jej dłoń do otworu, na migi pokazując, co ma zrobić: obrócić dłoń i dotknąć wewnętrznej krawędzi otworu, w koło i w koło i w koło, trzykrotnie. Cofnęła się odruchowo, wiedziona angielską, higieniczną odrazą do miejsca tylekroć dotykanego przez innych, a także bardziej pierwotnym lękiem przed czymś lepkim, wilgotnym, paskudnym, ciemnym. Lecz kobiety nalegały; były zdumiewająco silne. Wewnątrz, w trzonie kolumny znajdował się jakiś płyn. Doktor Perholt wzdrygnęła się, kobiety wybuchnęły głośnym śmiechem, Orhan zaś wyrecytował ojcu rodziny historię kolumny w języku angielskim. Wydaje się, powiedział, że dotknął jej kiedyś święty Grzegorz Taumaturg, Cudotwórca, obdarzając ją swoją mocą. Znajdująca się w niej woda miała leczyć choroby wzroku i zwiększać płodność. Kobiety roześmiały się jeszcze głośniej i skupiły wokół doktor Perholt. Ojciec opowiadał Orhanowi o swoich pielgrzymkach do wszystkich świętych miejsc islamu; wiele podróżował i wiele widział. Zapewne, mówił, Orhan także odbył te pielgrzymki. Orhan przytaknął poważnie i wymijająco, gdyż był najwyraźniej zaciekawiony. Zachód jest zły, oznajmił szacowny pielgrzym w czarnym kaftanie, zły, dekadencki i zmierza ku ciemności. Lecz budzi się moc. Zbliża się dżihad. Oczyszczający miecz prawdziwej religii zniszczy brud, chciwość i zepsucie umierającego Zachodu, na którego zgliszczach powstanie nowy, religijny świat; to nie tylko jest możliwe, to już się dzieje. Ziarno zostało zasiane, iskra już rozbłysła, wyrośnie pole włóczni, wszystko strawi ogień. Tak właśnie mówił ów pater familias, stojąc w Hagia Sophii, której kamienie spłynęły krwią, w której otchłannych przestrzeniach piętrzyły się niegdyś góry trupów, której duch umarł, co Gillian Perholt czuła bardzo silnie, być może dlatego że nie umiała wyczuć nowego ducha, przemawiającego do członków tej rodziny i za ich pośrednictwem napawającego ją lękiem. Orhan, widziała to, na swój sposób świetnie się bawił. Przedłużał rozmowę, przytakiwał z powagą i zadawał łagodne pytania: – Widziałeś znaki, mn21? – nie próbując wyprowadzić swego rozmówcy z błędnego przekonania, jakoby on sam znajdował się w meczecie w charakterze dobrego muzułmanina.
Moja rodzina wszędzie ze mną jeździ, mówił pielgrzym. Lubią oglądać nowe miejsca. A ona, czy ona także mówi po angielsku?
Najwyraźniej wziął Gillian za potulną muzułmańską żonę; stała dwa kroki za Orhanem, gdy ten rozglądał się za magiczną kolumną.
– Ona jest Angielką – odparł Orhab poważnie. – Jest profesorem, przyjechała tu gościnnie. Wybitnym profesorem.
Orhan, dziecko nowego świata stworzonego przez Atatürka, świetnie się bawił. Atatürk popierał emancypację kobiet, Leila Serin i Leila Doruk były jego dziećmi, silnymi osobami, myślącymi nauczycielkami. Orhan, który lubił dramatyczne sytuacje, właśnie doprowadził do zaskakującego spięcia. Dżentelmen z Pakistanu nie był zadowolony. Patrzyli na siebie z Gillian, oboje – myślała – mając świeżo w pamięci jego niedawne słowa o śmierdzącym ścieku Londynu i trupie Wspólnoty Brytyjskiej, gnijącym i rozpadającym się w nicość. Nie mogła spojrzeć mu w oczy; była Angielką i czuła się zażenowana w jego imieniu. On też na nią nie patrzył; jako kobieta nie powinna przebywać z mężczyzną, niebędącym jej mężem, w muzeum, które przecież było meczetem. Zebrał swoje stadko, które oddaliło się, nadal uśmiechając się do Gillian i trzepocząc na pożegnanie długimi palcami.
– Hmm – powiedział Orhan. – Istambuł jest miejscem spotkań wielu kultur. Nie podobała ci się kolumna, Gillian? Miałaś zabawną minę, zupełnie jak jakaś dama.
– Nie podoba mi się Hagia Sophia. A taką miałam nadzieję! Podoba mi się idea Sofii, Mądrości, podoba mi się idea mądrej kobiety, spodziewałam się poczuć – coś – w jej świątyni. A tu jest mokra dziura, podobno spełniająca prośby o płodność, w dodatku w kolumnie, która być może pochodzi ze świątyni Artemidy.
– Chyba to nie ta kolumna – wtrącił Orhan.
– Gdybym lubiła postmodernistyczne kalambury – ciągnęła Gillian – przerobiłabym jakoś Hagia Sophię. Zestarzała się i zamieniła w Wiedźmę Zośkę. Ale nie mogę, bo szanuję etymologię, a „hagia” znaczy święta. „Wiedźma” to moje, północne słowo, nie ma nic wspólnego z tym tutaj.
– Ale już je wymówiłaś – rzekł Orhan. – Nawet jeśli je odrzucasz. Wielu z tutejszych amerykańskich studentów istotnie ma ją za Wiedźmę. Podniecają ich Jędze.
– Mnie nie – odparła Gillian.
– Nie – powiedział Orhan, nie ujawniając, co sam myśli o Jędzach. – Chodźmy na bazar. Zakupy wpływają kojąco na dusze kobiet Zachodu. I Wschodu. I mężczyźni też je lubią.
Istotnie, na Wielkim Bazarze kwitło więcej życia i barw niż w przepastnej jaskini Hagia Sophii. Był to istny labirynt arkad i grot Aladyna, pełnych lamp i latających dywanów, sreber, mosiądzu, złota, ceramiki i kafli. Tu i tam pozdrawiali Orhana jego byli studenci, rozparci w fotelach przy niskich stołach w otoczeniu wiszących lampionów i wodnych fajek albo siedzący po turecku na belach kobierców w namiotach z dywanów, którzy częstowali Gillian kawą lub różaną herbatą w szklankach o kształcie tulipanów i rozkładali przed nią swe towary. Handlarz dywanów, autor rozprawy doktorskiej o „Tristramie Shandym”, teraz podróżował do Iraku, Iranu i Afganistanu, przywożąc dywany z górskich wypraw, które odbywał dżipem i na wielbłądzie. Pokazał Gillian blade kilimy w stylu lat trzydziestych, w tegorocznych, nieśmiałych, ekologicznych barwach eau-de-nil i bois-de-rose z dodatkiem nudnej szarości. Nie, zaprotestowała Gillian, nie; chciała nasyconych, mocnych szafirów, karmazynów i szkarłatów, złota i rdzy, starych dywanów, tkanych w kremowe pąki i drzewa, pełne dziwnych ptaków i kwiatów. Zachód jest kapryśny, skarżył się Bulent, sprzedawca dywanów, najpierw mówią, że w tym roku chcą mdłych kolorów, więc kobiety w Indiach i Iranie kupują odpowiednie wełny i jedwabie, a za rok, kiedy dywany są gotowe, na Zachodzie chcą czegoś innego, czerni, fioletu, oranżu, i tkaczki są zrujnowane, stosy dywanów leżą i gniją. Wydaje mi się, że ten dywan się pani spodoba, mówił Bulent, nalewając kawę; to dywan weselny, posagowy, który mógłby wisieć w namiocie nomada, oto drzewo życia, szkarłat i czerń na ciemnym granacie. To się pani spodoba. O tak, odparła Gillian, widząc ciemne tkane drzewo na tle żółci i bieli swego pokoju na Primrose Hill, obecnie należącego już tylko do niej. Tkaczka, kimkolwiek była, stworzyła wzór mocny i misterny, barwny i subtelny. Nie mogę się targować, powiedziała Gillian do Orhana, jestem Angielką. Zdziwiłabyś się, odparł, widząc, jakie zdolności przejawiają w tym kierunku niektórzy Anglicy. Ale Bulent był moim studentem i weźmie od ciebie uczciwą cenę, z miłości do „Tristrama Shandy”. I nagle Gillian znów poczuła się świetnie, poczuła się pełna życia i rozśpiewanej radości, daleka od kałuży w kolumnie i upiornej Wiedźmy, ukryta w tej grocie Aladyna, zrobionej z latających dywanów, gdzie otaczały ją małe, rozkoszne, ludzkie artefakty – ślubny kobierzec nieznanej kobiety, monumentalna i sentymentalna fantazja Sterne’a na temat życia przed narodzeniem – gdzie z błyszczącego mosiężnego dzbanka nalewano jej brązowoczarną kawę, aromatyczną i niemal – choć nie całkiem – nieznośnie mocną i słodką.
Na Iç Bedesten, centralnym placu bazarowego labiryntu, miał sklepik inny student Orhana; wąskie ściany obwieszone były garnkami, patelniami, lampami, butlami, przedmiotami ze skóry, starymi narzędziami o nieodgadnionym przeznaczeniu, grawerowanymi sztyletami i nożami myśliwskimi, lalkami wycinanymi z wielbłądziej skóry, flakonami perfum i szczypcami do kręcenia włosów.
– Dam ci prezent – rzekł Orhan. – Prezent na pożegnanie.
(Następnego dnia odlatywał do Teksasu, gdzie narratolodzy zbierali się na kolokwium, aby przedyskutować sagi rodzinne w Dallas. Gillian miała przed sobą jeszcze odczyt w British Council i trzy dni w Istambule).
– Dam ci lalki z teatrzyku cieni, Karagöza i Hacivata; tu jest magiczny ptak Simurg, a tu kobieta, związana ze smokiem, dżinnija z małym skrzydlatym demonem na ramionach, może ją polubisz.
Małe figurki zostały starannie zawinięte w szkarłatną bibułkę. Gillian tymczasem pogrzebała na jednej z ław i w bezładnej stercie staro/nowych rzeczy odkryła bardzo zakurzoną butelkę, właściwie flakon o długiej szyjce, zgrabnie mieszczący się w jej złożonych dłoniach, z maleńką kopułką szklanego korka. Ciemne szkło zdobiły białe, spiralne, wirujące paski. Gillian zbierała szklane przyciski, w ogóle lubiła szkło za jego paradoksalną naturę, przejrzystą jak woda, ciężką jak kamień, niewidzialną jak powietrze, solidną jak ziemia, wydmuchaną ludzkim oddechem w ognistym piecu. Jako dziecko uwielbiała czytać o szklanych kulach, wewnątrz których widniały zamki i śnieżne burze, choć w rzeczywistości zawsze sprawiały jej rozczarowanie; toteż przeniosła swą sympatię do magii na przyciski do papieru, w których bez końca lśniły barwne formy i geometryczne, kwiatowe dywany, kurczące się i rozszerzające, kiedy szklana kula obracała się w jej palcach ku światłu. Lubiła przywozić sobie przycisk z każdej podróży – o ile go znalazła – i także w Turcji zdążyła już kupić szklany stożek, podobny do kapelusza wiedźmy, szorstki w dotyku, przejrzystozielony jak lód, z podstawą malowaną w koncentryczne kręgi, niebieskie, żółte, białe, niebieskie, jak oko, które odczynia urok złego oka.
– Co to jest? – zapytała Feyyaza, studenta Orhana.
Wziął od niej flakon i wytarł palcem kurz.
– Nie znam się na szkle – powiedział – ale to może być çesm-i bülbül, co znaczy oko słowika. Albo całkiem współczesne szkło weneckie. Gdzieś koło roku 1845 istniała w Incirköy huta szkła, gdzie wyrabiano słynne tureckie szkło w matowe, spiralne biało-granatowe, i chyba biało-czerwone paski. Nie wiem, dlaczego nazwano je „okiem słowika”. Może słowiki mają oczy, które są matowe i przejrzyste zarazem. W tym kraju mamy obsesję na punkcie słowików. Nasza poezja jest ich pełna.
– Zanim zanieczyszczono środowisko – wtrącił Orhan – przed nastaniem telewizji, wszyscy chodzili nad Bosfor i spacerowali w ogrodach, aby posłuchać pierwszych w roku słowików. To było bardzo piękne. Jak Japończycy i kwiat wiśni. Cały naród cicho spacerował w wiosenną pogodę i nasłuchiwał.
Feyyaz wyrecytował po turecku wiersz, a Orhan go przetłumaczył:
W lasach pełnych wieczoru zamilkły słowiki
Rzeka pochłania niebo i jego fontanny
Ptaki wracają z cienia do niebieskich brzegów
Niosąc w dziobach szkarłatne koraliki słońca22.
Gillian powiedziała:
– Muszę to mieć. Bo choć nazwa i rzecz nie całkiem do siebie pasują, jedno i drugie ogromnie mi się podoba. Ale jeśli to naprawdę çesm-i bülbül, to musi być cenne...
– Chyba nie – odparł Feyyaz. – To pewnie współczesna wenecka robota. W osiemnastym wieku nasi wytapiacze jeździli do Wenecji na nauki, Wenecjanie pomogli nam rozwinąć dziewiętnastowieczne technologie. Sprzedam to pani jako szkło weneckie, bo się pani podoba, może pani sobie wyobrażać, że to çesm-i bülbül, a wtedy, być może, takim się stanie.
– Feyyaz napisał pracę doktorską o Yeatsie i Bizancjum – rzekł Orhan.
Gillian na próbę pokręciła korkiem, ale nie chciał wyjść, ona zaś zlękła się, że go stłucze. A więc także oko słowika zostało zawinięte w szkarłatną bibułkę, po czym wypito jeszcze trochę różanej herbaty i Gillian wróciła do hotelu. Tego wieczora w domu Orhana odbyło się pożegnalne przyjęcie, z muzyką, rakiją i obfitością wspaniałego jedzenia. A następnego dnia Gillian znalazła się sama w hotelowym pokoju.
W samotności hotelowych pokojów czas płynie inaczej. Umysł leniwie ulega poszerzeniu, ciało zaś kurczy się w jasnym pudełku przestrzeni. Ponieważ można myśleć o czymkolwiek, przez dłuższy czas nie myśli się o niczym. W pokojach hotelowych Gillian zawsze kusiło przede wszystkim skakanie po kanałach telewizyjnych; teraz także, leżąc na swym wielkim łóżku wśród kremowych i pąsowych róż, władczo skierowała w stronę telewizora czarny prostokąt z barwnymi przyciskami. Przezroczyste życie rozbłysło i przemknęło po ekranie; mogła sprawić, by zadudniło dźwiękiem ruchu ulicznego lub skrzypiec, głosami zwiastującymi wojnę i głosami ociekającymi obietnicą przepysznego jogurtu/Oranginy/tutti-frutti/batonów Mars. Lub też – co wolała – mogła zamienić je w milczący, swawolny teatr cieni. Ronald Reagan szczerzył się w szklanym pudle między szklanymi skrzydłami przemówienia, płonący samolot spadał w przepaść – fakt czy iluzja? – samochód wyścigowy z księdzem za kierownicą pędził wokół cypla – narracja czy reklama? – Turcy omawiali dojrzałość i krągłość pomidorów na krzaku, kolejne nowe samochody pojawiały się na polach pszenicy i w górach, spadały z wieżowców, hurysa z westchnieniem pieściła czubkiem języka krem malinowy, ogromna mucha tse-tse z wielką energią starała się przekłuć ekran pokryty krowią skórą, dżipy, wiozące brudnych żołnierzy w hełmach, uzbrojonych w karabiny maszynowe, telepały się po zakurzonych ulicach – fakt czy film? – tenis.
Tenis po francusku na kortach niczym czerwone pustynie, tenis z Monte Carlo, gdzie było samo południe, tenis w słońcu, pod którym Istambuł zaczął się przetaczać już dwie godziny temu, tenis męski i najwyraźniej na żywo, na kanale, na którym nigdy nie nadawano nic prócz obrazów ludzkiego ciała (w istocie zaś także i umysłu), wyciągniętego, rozciągniętego, pędzącego, triumfalnego, pokonywanego w jednej niekończącej się, pięknie wymyślonej narracji. Na początku swoich wykładów z narratologii doktor Perholt zwykle mawiała, że człowiek, który wymyślił zasady i punktację tenisa, był narracyjnym geniuszem pierwszej wody, porównywalnym z bajarzami starożytości, którzy kazali pomocnym zwierzętom występować trójkami i wymyślali kary za złamanie zakazów. Im bowiem równiejsza jest tu walka – mówiła doktor Perholt – tym bardziej system punktacji utrudnia zwycięstwo którejś ze stron. Przy remisie, przy stanie 6:6, wymagania są większe, trzeba zdobyć dwa punkty, wygrać nie jeden gem, lecz dwa, w ten sposób zapewniając widzom maksimum napięcia i przyjemności. Tenis w szklanym pudle uwielbiała tak samo, jak niegdyś, będąc dzieckiem, uwielbiała bajki do poduszki. Uwielbiała kunszt kamerzystów – krótkie ujęcie spoconej twarzy, wykrzywionej grymasem wysiłku, baletową sekwencję obrotu niemożliwie precyzyjnych stóp, leniwą powtórkę skoku, od którego pękają płuca, odtworzonego w tempie spadającego liścia, powoli, powoli, kołyszącego się na wietrze, gdyż kamera potrafiła zawiesić w stanie spoczynku tych muskularnych mężczyzn w wydętych koszulkach. Pokochała tenis tak bardzo dopiero wtedy, gdy przestano od niej oczekiwać udziału w grze, gdy mogła już tylko grać swoją właściwą rolę – publiczności. Teraz rozkoszowała się geometrią gry, białymi liniami, znaczącymi coraz większe trudności, nadzieją i rozpaczą, kwaśnozłotą kulą piłki, lotnym, czerwonym pyłem, tkaną kratownicą siatki. Miała swe narracyjne snobizmy. Mecz na żywo zawsze nęcił ją bardziej niż mecz odtwarzany; nawet gdy nie znała wyniku, wiedziała, że ten ostatni rozgrywany był w czasie przeszłym – ktoś, gdzieś, wiedział, jak się skończył, i owa cudownie otwarta opowieść, pięknie zmierzająca ku zadowalającemu zakończeniu, lecz na razie nierozstrzygnięta, przepadała gdzieś, była już tylko zwykłym oszustwem. Na żywych zawodników mogła zstąpić ciemność, mogła się pod nimi otworzyć ziemia. Żywy mecz był żywy, był historią w ruchu, zmierzającą ku końcowi, który prawie na pewno musiał nadejść. I właśnie owo „prawie” było tak zachwycające.
Za godzinę zapowiedziano mecz na żywo (Becker-Leconte). Miała czas wziąć prysznic, tak sądziła, porządny, gorący prysznic, po którym będzie mogła już usiąść, powoli schnąć i patrzeć, jak mężczyźni biegają. Odkręciła więc kurek, duży i mosiężny, za szklaną ścianką w końcu wanny, trawioną w urocze, pnące różyczki i małe ptaszki, siedzące na ich ciernistych łodygach. Kabina miała ładną mosiężną ramę. Woda była trochę mętna, także trochę mosiężna w kolorze, ale gorąca, i Gillian rozkoszowała się jej strumieniem, mydliła piersi, myła włosy, smętnie spoglądając na to, czego lepiej nie oglądać, na wałki tłuszczu na żołądku i obwisłe mięśnie brzucha. Sięgając po ręcznik wspomniała, jak dziesięć lat wcześniej patrzyła z samozadowoleniem na skórę szyi, na wciąż jędrne piersi, uważając się za dobrze, nienagannie zakonserwowaną. Próbowała sobie wówczas wyobrazić, że ta ładna, napięta, elastyczna skóra skurczy się, zmarszczy i zwiotczeje – ale nie potrafiła. To była jej skóra, ona sama, i nie było widomego powodu, dla którego nie miałaby taką pozostać. Jej intelekt wiedział, że taką nie zostanie, że musi się poddać, lecz własna żywotność zadawała jej kłam. A teraz już się poddawała, na powiekach utworzyły się miękkie fałdki, kontury warg zamazały się, a kiedy nakładała szminkę, cienkie nitki koloru wsiąkały w skórę wokół ust.
Naga podeszła do lustra w łazience pokoju nr 49 w hotelu Peri Palas. Lustro okrywał zmienny woal pary, przez który Gillian niewyraźnie ujrzała zbliżającą się śmierć z czarnymi strumieniami włosów, ciemnymi plamami oczodołów i ustami, otwartymi w topniejącej twarzy ze strachu przed spotkaniem. Ze smutkiem zwiesiła głowę i zrobiła unik, wyjmując szlafrok kąpielowy z wiszącego na haczyku foliowego worka. W szafce leżały białe pantofle ranne z nazwą hotelu, wyhaftowaną złotymi literami. Zrobiła z ręcznika luźny turban i tak starannie owinięta, przypomniała sobie o butelce çesm-i bülbül, którą postanowiła opłukać pod kranem, aby przywrócić szkło do życia. Rozpakowała butelkę – naprawdę bardzo zakurzoną, niemal oblepioną gliną – i zaniosła do łazienki, gdzie obróciła ją pod strumieniem ciepłej jak krew wody z kranu. Szkło stało się niebieskie, kobaltowe, ciemne i lśniące, cudownie połyskliwe, rozbłysły na nim matowe, białe żyłki. Obracała je, pocierając palcami uparte plamy kurzu, aż wtem poczuła w dłoni ciepły podskok, jakby żaby, jakby wciąż bijącego serca w ręce chirurga. Chwyciła, ścisnęła, przytrzymała, jej własne serce jęło bić dziko, szybko i nerwowo, w wyobraźni widziała już niebieskie rozpryski. Lecz nic się nie stało, rozległ się jedynie lekki zgrzyt szkła, korek nagle wyskoczył z butelki i, niestłuczony, wpadł z cichym brzękiem do umywalki. Z butelki, którą trzymała w dłoniach, wydobyło się westchnienie, wydech, mrowienie, prędka ciemna plama, cienko brzęcząca i pachnąca drzewnym dymem, cynamonem, siarką, czymś, co mogło być kadzidłem i czymś, co nie mogło być skórą, ale może było? Chmura zgęstniała, zawirowała, i przybrawszy kształt wielkiego zawijasa lub przecinka wyleciała z łazienki. Mam przywidzenia, pomyślała doktor Perholt, chcąc iść za nią i czując, że nie może; drzwi łazienki blokowało coś, co okazało się ogromną stopą o pięciu palcach, z których każdy był tak wielki jak ona sama, z żółtymi, rogowymi paznokciami – stopą obciągniętą oliwkową skórą w złote rozbłyski, podobną do skóry węża, nie łuskowatą, ale jakby wykutą w metalu, mocną, a zarazem przezroczystą. Gillian wyciągnęła rękę. Stopa była namacalna i bardzo gorąca, nie rozżarzona jak węgle, lecz znacznie gorętsza od wody, w której Gillian umyła butelkę. Była też sucha i lekko naładowana elektrycznością, a po wewnętrznej stronie kostki pulsowała żyła, zielonozłota rurka z płynem o niemal szmaragdowej barwie.
Gillian przystanęła i zastanowiła się. Żadna istota, posiadająca taką stopę i zbudowana choć trochę proporcjonalnie, nie mogła zmieścić się w pokoju hotelowym. Gdzie zatem znajdowała się reszta? Tak rozmyślając, usłyszała rodzaj mowy, dźwięki niskie, szorstkie, lecz melodyjne, być może przekleństwa w języku, którego nie rozpoznawała. Włożywszy korek do butelki, chwyciła ją mocno i zaczekała.
Stopa zaczęła zmieniać kształt. Z początku trochę spuchła, po czym zaczęła się zmniejszać; teraz Gillian mogłaby przecisnąć się obok niej, uznała wszelako, że roztropniej będzie się wstrzymywać. Stopa skurczyła się do rozmiaru sporego fotela i wycofała, nadal się zmniejszając. Dziwny głos wciąż mamrotał coś niezrozumiale. Idąc za jego dźwiękiem, Gillian wyszła ostrożnie z łazienki i ujrzała dżinna, który zajmował połowę jej dużego pokoju, zwinięty jak wąż, wsparty o sufit ogromną głową i plecami, z ramionami wyprostowanymi wzdłuż ścian, z nogami i tułowiem oplecionymi wokół łóżka i ciągnącymi się po podłodze. Miał na sobie coś w rodzaju zielonej tuniki, niezbyt czystej i trochę za krótkiej, gdyż dostrzegała jego intymne narządy, złożone w stosik na samym środku różanego hotelowego łóżka. Za dżinnem rozpościerały się ogromne pióra, migotliwe i wielobarwne, pióra pawie i papuzie, pióra rajskich ptaków, zda się płaszcz, stanowiący część jego ciała, niepodobny jednak do skrzydeł, które wyrastają z kręgosłupa lub łopatek w uświęcony konwencją sposób. Gdy dżinn poruszył swe ściśnięte członki, aby spojrzeć na nią z góry, Gillian rozpoznała ostatni składnik jego zapachu – woń mężczyzny, mocny, samczy odór, przyprawiający o gęsią skórkę.
Twarz dżinna była ogromna, owalna i całkowicie pozbawiona włosów. Wielkie, sinozielone, owalne powieki opadały na oczy barwy morskiej wody w malachitowe cętki. Miał wysokie kości policzkowe i wielkopański, haczykowaty nos nad szerokimi, rzeźbionymi ustami faraonów egipskich.
W jednej dłoni trzymał telewizor, na którego perłowym ekranie Boris Becker i Henri Leconte biegali w czerwonym pyle, skacząc do przodu, cofając się, tańcząc i atakując. Rozlegały się uderzenia w piłkę i dżinn, aby lepiej słyszeć, nadstawiał dużego, elegancko toczonego ucha.
Powiedział coś do Gillian.
– Pewnie nie mówisz po angielsku – odrzekła.
Powtórzył.
– Français? Deutsch? Español? Portugues? – zawahała się. Nie pamiętała, jak nazywa się łacina po łacinie, poza tym nie była pewna, czy umie konwersować w tym języku.
– Łacina – powiedziała w końcu.
– Je sçais le Français – rzekł dżinn. – Italiano anche. Era in Venezia.
– Je préfere le français – powiedziała Gillian. – Lepiej mówię tym językiem.
– Dobrze – odparł dżinn po francusku. – Szybko się uczę, jaki jest twój język?
– Anglais.
– Mniejsze byłoby lepsze – zauważył dżinn, zmieniając temat. – Przyjemnie się rozszerzyć. Siedziałem w tej butelce od 1850 roku, wedle waszej rachuby.
– Wyglądasz na ścieśnionego – powiedziała Gillian, szukając francuskiego odpowiednika słowa „tutaj”.
Dżinn przyjrzał się uważnie tenisistom.
– Wszystko jest względne. Ci ludzie są bardzo mali. Pomniejszę się nieco.
Co też uczynił, ale nie cały od razu, więc przez chwilę jego nadnaturalnie duża istota prawie zniknęła za kopczykiem narządów intymnych, które następnie obkurczył i ukrył pod tuniką. Wyglądało to niemal jak forma przechwałki. Teraz, kiedy leżał zwinięty na łóżku Gillian, był tylko półtora raza większy od niej.
– Jestem ci nader wdzięczny – powiedział – za uwolnienie. Ponadto jestem władny, właściwie nawet zobowiązany, odwdzięczyć ci się, spełniając twoje trzy życzenia. Czy jest coś, czego pragniesz?
– Czy są jakieś granice – zapytała narratolożka – moich życzeń?
– Niezwykłe pytanie – rzekł dżinn. Wciąż zajmował go trochę owadzi dramat Borisa Beckera i Henri Leconte’a. – W istocie, różne dżinny mają różną moc. Niektóre mogą dawać tylko małe rzeczy...
– ...na przykład kiełbasę...
– Wierny... wierzący dżinn uznałby za odrażające ofiarowanie świńskiej kiełbasy komuś twego wyznania. Ale to możliwe. Jednak istnieją nadprzyrodzone prawa, w ramach których działamy wszyscy i których nie wolno złamać. Na przykład nie wolno ci zażądać, by twoje trzy życzenia nieustannie się spełniały. Trzy to trzy, liczba mocy. Nie możesz także zażądać życia wiecznego, gdyż z natury jesteś śmiertelna, tak jak ja jestem z natury nieśmiertelny. Nie mogę za pomocą magii utrzymać twoich atomów, które rozpłyną się... Powiedział:
– Dobrze jest znów mówić, nawet w tym języku, do którego nie jestem przyzwyczajony. Możesz mi powiedzieć, z czego zrobieni są ci mali ludzie i czym się zajmują? Przypomina to królewski tenis, w który graliśmy za czasów Sulejmana Wspaniałego...
– W moim języku nazywa się to tenis na trawie. Tennis sur gazon. Jak widzisz, rozgrywany jest na korcie ziemnym. Lubię go oglądać. Ci ludzie – odkryła nagle – są bardzo piękni.
– W rzeczy samej – przyznał dżinn. – Jak ich tam zamknęłaś? Tutejsza atmosfera pełna jest obecności, których nie rozumiem, kłębią się i tłoczą, nie znajduję na nie słów w swoim języku ani w twoim – to znaczy, w twoim drugim języku... jakby elektryczne emanacje istot żyjących, i nie tylko, owoców, kwiatów i dalekich miejsc... i jakaś wysoce matematyczna gra, z wędrującymi liczbami, które ledwie chwytam, jak pyłki w niewidzialnym powietrzu... od chwili mego uwięzienia coś okropnego zrobiono z moją przestrzenią zewnętrzną – zachowanie zewnętrznej powłoki sprawia mi kłopot, coś zakłóca i drażni wszystkie prądy mocy... Czy ci ludzie to magowie? A ty, czy jesteś czarownicą, że trzymasz ich w pudełku?
– Nie, to nauka. Nauki przyrodnicze. Telewizja. Robi się to za pomocą fal świetlnych i fal dźwiękowych i promieni katodowych – nie bardzo wiem, w jaki sposób, jestem tylko literaturoznawcą, obawiam się, że my nie wiemy zbyt wiele – używamy tego dla informacji i rozrywki. Teraz większość ludzi na świecie ogląda te pudełka, tak mi się wydaje.
– Six-all, première manche – oznajmił telewizor. – Jeu décisif. Service Becker.
Dżinn zmarszczył czoło.
– Jestem dość potężnym dżinnem – powiedział. – Zaczynam rozumieć, jak wędrują te emanacje. Chciałabyś mieć homunkulusa na własność?
– Mam tylko trzy życzenia – powiedziała ostrożnie doktor Perholt. – Nie zamierzam marnować jednego z nich na tenisistę.
– Entendu – odrzekł dżinn. – Jesteś kobietą rozważną i inteligentną. Wyrazisz swoje trzy życzenia, kiedy będziesz miała ochotę; nadprzyrodzone prawa każą mi pozostać do twych usług, dopóki ich wszystkich nie spełnię. Pośledniejsze dżinny próbowałyby cię skusić, sprawić – we własnym interesie – byś sobie czegoś zażyczyła głupio i pośpiesznie, ale ja jestem dżinnem bogobojnym i czcigodnym (a mimo to znaczną część mego długiego życia spędziłem zamknięty w butelce!), więc tak nie postąpię. Chciałbym jednakże spróbować schwytać jednego z tych wędrownych motyli... Rozciągnięte są na falach atmosferycznych, nie tak, jak my, kiedy podróżujemy – wewnątrz fali – chyba potrafię jednego skoncentrować, oprócz emanacji przemieścić też materię... Z przyjemnością wykorzystam prawa rządzące tutejszymi zjawiskami, aby zintensyfikować... mógłbym z łatwością przywołać go życzeniem... ale chcę... zmuszę go, by przybył tu po własnej trajektorii... o tak... tak...
Na komodzie stał maleńki, płowowłosy Boris Becker, zlany potem, który lśnił na każdym złotym włosku jego złocistego ciała. Był mniej więcej dwukrotnie większy od swego obrazu telewizyjnego, który zamarł na ekranie w połowie uderzenia. Mrugnął kilkakrotnie jasnymi rzęsami, zakrywając niebieskie oczy, po czym rozejrzał się, najwyraźniej dostrzegając tylko zamazane kontury.
– Scheiss – powiedział. – Scheiss und Scheiss. Was ist mit mir?
– Mógłbym sprawić, żeby nas zobaczył – rzekł dżinn. – Ale pewnie by się zatrwożył.
– Odstaw go na miejsce. Przegra seta.
– Mógłbym go powiększyć. Do naturalnych rozmiarów. Moglibyśmy z nim porozmawiać.
– Odstaw go, to nie fair!
– Nie chcesz go?
– Nie. Nie chcę.
Becker na ekranie zastygł nieruchomo z uniesioną rakietą, odrzuconą w tył głową i stopą odrywającą się od ziemi. Henri Leconte szedł do siatki. Komentator ogłosił, że Becker zapewne miał jakiś atak, co zachwyciło dżinna, który istotnie prawie go zaatakował.
– Scheiss – powtórzył mały, bezradny Becker w pokoju.
– Odeślij go – zażądała władczo doktor Perholt, dodając pośpiesznie: – To nie jest jedno z moich trzech życzeń, oczywiście zrobisz, jak będziesz uważał, ale zrozum, że przerywając tę historię – pardon, skrzywienie zawodowe, chciałam powiedzieć ten mecz – sprawiasz zawód milionom ludzi na całym świecie...
– Czemu te wasze homunkulusy nie są trójwymiarowe? – zapytał dżinn.
– Nie wiem. Jeszcze nie umiemy tego robić. Może się nauczymy. Mam wrażenie, że chociaż tak długo siedziałeś w butelce, rozumiesz to lepiej ode mnie. Proszę, odeślij go.
– Jeżeli sprawi ci to przyjemność – odparł dżinn z pełną powagi galanterią. Podniósł laleczkę-Beckera, zakręcił nim niby bąkiem, coś wymamrotał i ekranowy Becker upadł bezwładnie na kort.
– Zrobiłeś mu krzywdę – powiedziała Gillian oskarżycielsko.
– Miejmy nadzieję, że nie – rzekł dżinn trochę niepewnie. Becker w Monte Carlo wstał chwiejnie i trzymając się za głowę, pozwolił sprowadzić się z kortu.
– Będą musieli przerwać – stwierdziła Gillian ze złością, po czym zakryła usta dłonią, zdumiona, że osoba, na której łóżku siedzi prawdziwy dżinn, może nadal interesować się wynikiem meczu tenisowego, obejrzanego tylko częściowo!
– Mogłabyś życzyć mu zdrowia – powiedział dżinn. – Ale chyba i tak będzie zdrów. Powiem więcej, prawie na pewno. Więc możesz sobie życzyć, czego dusza zapragnie.
– Życzę sobie – oznajmiła Gillian – aby moje ciało było takie jak wówczas, gdy ostatni raz naprawdę mi się podobało, oczywiście, jeśli to potrafisz.
Wielkie zielone oczy spoczęły na jej tęgiej postaci ubranej w biały szlafrok i turban.
– Potrafię – powiedział. – Potrafię. Jeśli jesteś pewna, że właśnie tego pragniesz najbardziej. Mogę sprawić, że twoje komórki będą takie jak niegdyś, ale nie mogę powstrzymać Przeznaczenia.
– To ładnie z twojej strony, że mi o tym mówisz. I owszem, tego właśnie pragnę. Pragnęłam tego beznadziejnie każdego dnia przez te ostatnie dziesięć lat, niezależnie od innych rzeczy, których także pragnęłam.
– A jednak – orzekł dżinn – moim zdaniem wyglądasz wcale nieźle. Obfitość jest ponętna, madame.
– Nie w mojej kulturze. A poza tym pozostaje kwestia doczesnego rozkładu.
– Tak przypuszczam, choć nie w pełni z wami współodczuwam. My powstajemy z ognia i nie podlegamy rozkładowi. Was stworzono z prochu i do prochu powracacie.
Uniósł rękę i leniwie wskazał na nią palcem, trochę jak Adam na fresku Michała Anioła.
W powłokach brzucha, w zwiotczałym łonie Gillian poczuła gwałtowny skurcz.
– Cieszę się, że wolisz dojrzałe kobiety od zielonych dziewczynek – powiedział dżinn. – Podzielam tę opinię. Ale twój ideał jest trochę mizerny. Nie wolałabyś być okrąglejsza?
– Przepraszam – odparła Gillian, nagle zawstydzona, i oddaliła się do łazienki, gdzie rozchyliła szlafrok i w czystym już lustrze ujrzała jędrną, nienaganną figurę trzydziestopięcioletniej kobiety o pełnych, lecz nie zwiotczałych piersiach, płaskim brzuchu, gładkich udach, okrągłych, różowych sutkach. W istocie, całe to przyjemne, użyteczne ciało okrywał głęboki, różowy rumieniec, jakby przeszła przez ogień lub parową kąpiel. Nadal miała bliznę po operacji wyrostka, a na kolanie ślad po upadku na stłuczoną butelkę pod schodami, gdzie skryła się przed nalotem w 1944 roku. Przyjrzała się swej twarzy w lustrze; nie była to twarz piękna, ale zdrowa i pełna życia, twarz bez zarzutu, osadzona na czystej kolumnie szyi. Z radością stwierdziła również, iż zęby, jakby bardziej liczne, są teraz mocniej osadzone. Odwinęła ręcznik i uwolniła włosy, wilgotne, sprężyste, długie i niespłowiałe. Mogę wyjść na ulicę, powiedziała do siebie, i nadal pozostać sobą w moim swobodnym i szczęśliwym życiu, ludzie będą mnie poznawać, ale będę się lepiej czuła, będę bardziej siebie lubiła. Wyraziłam inteligentne życzenie, nigdy go nie pożałuję. Rozczesała włosy i wróciła do dżinna, który pokładał się na łóżku i oglądał Borisa Beckera; ten ostatni zdążył już przegrać pierwszego seta i na początku drugiego szalał na korcie niczym tygrys. Dżinn przeglądał błyszczące foldery reklamowe, które wyjął z szuflady stolika, oraz Koran i Biblię w wydaniu Gideona, również się tam znajdujące. Z tych materiałów zdawał się wchłaniać język angielski, najwyraźniej na zasadzie jakiejś mózgowej osmozy.
– Hm – rzekł w tymże języku. – „Któraż to jest, co idzie jak zorza powstająca, piękna jak księżyc, wybrana jak słońce, ogromna jak wojska uszykowane porządnie?”23. To twój język; okazuje się, że jestem w stanie szybko nauczyć się jego reguł. Czy jesteś zadowolona, madame, ze skutków swego życzenia? Nasza siostrzyczka jeszcze nie ma piersi; cóż dla niej uczynimy w dniu, kiedy ktoś przyjdzie prosić o jej rękę? Z waszych obrazów widzę, że w tej epoce wolicie panie bez piersi, podobne do chłopców. Dziwna forma ascezy – jeśli o to właśnie chodzi – albo może perwersji. Nie należę do dżinnów, które musiały czaić się w łaźniach, aby łapać młodzieńców za tyłki. Przestawałem z damami różnej konduity, nawet z samą królową Saby, a także z piękną Sulamitką, której „piersi były jak grona winnicy i dojrzałe owoce granatu, szyja jak wieża z kości słoniowej, a wonność nosa jak jabłek”24. Chłopiec to chłopiec, a kobieta to kobieta, łaskawa pani. Ależ te obrazy mają śliczne oczy, umiejętnie używają czernidła.
– Jeśli przestawałeś z królową Saby – zapytała pani doktor – jakim sposobem zostałeś zamknięty w butelce çesm-i bülbül, choć według mnie to wyrób najwyżej dziewiętnastowieczny, a może w ogóle współczesne szkło weneckie?
– Naturalnie, że jest to oryginalna butelka çesm-i bülbül, prosto z fabryki – odparł dżinn. – Właścicielka, piękna Zefir, żona Mustafy Emina Beja ze Smyrny, bardzo ją sobie ceniła. Znalazłem się w niej przez głupi przypadek i zbyt wielkie upodobanie do kobiecej konwersacji. To było moje trzecie uwięzienie; w przyszłości będę ostrożniejszy. Z przyjemnością opowiem ci swoje dzieje, gdy będziesz obmyślać pozostałe dwa życzenia, ale jestem również ciekaw twojej historii – czy jesteś czyjąś żoną, czy wdową, i jakim sposobem zamieszkujesz ten wspaniały apartament z bieżącą wodą w... w Peri Palas, jak wasze błyszczące książki nazywają to miejsce? Niewiele wiem o Anglii, a to co wiem, nie jest miłe. Znam opowieść o bladych niewolnikach z północnej wyspy, o których biskup Rzymu powiedział Non Angli sed angeli. A o Biznismenach słyszałem jeszcze w smyrneńskim karawanseraju; powiadają, że jesteście grubi i czerwoni, że nie umiecie kłaniać się ani uśmiechać, jednak nauczyłem się nie ufać plotkom, a ty wydajesz mi się pełna wdzięku.
– Nazywam się Gillian Perholt – rzekła doktor Perholt. – Jestem kobietą niezależną, naukowcem, zajmuję się sztuką opowiadania, narratologią. – (Uznała, że mógłby nauczyć się tego pożytecznego słowa; jego zielone oczy zalśniły). – Przyjechałam do Turcji na konferencję i za tydzień wracam na swoją wyspę. Nie sądzę, aby moja historia zbytnio cię zainteresowała.
– Wręcz przeciwnie. Chwilowo masz władzę nade mną, a zawsze mądrze jest znać historię tych, którzy mają nad nami władzę. Dużą część życia spędziłem w haremach, gdzie studiowanie pozornie nieciekawych historii osobistych jest kwestią o ogromnym osobistym znaczeniu. Jedyną prawdziwie niezależną kobietą, jaką znałem, była moja przyrodnia siostra, królowa Saby, ale widzę, że od jej czasów wiele się zmieniło. Czego życzy sobie niezależna kobieta Dżil-jan Peri-han?
– Mam prawie wszystko, czego chciałam – odparła Gillian. – Muszę się zastanowić, muszę być mądra. Opowiedz mi o swych trzech uwięzieniach, jeśli to cię nie znudzi.
Później dziwiła się, jak mogła tak rzeczowo potraktować obecność orientalnego daimoniona, z wdziękiem wyciągniętego na jej łóżku w pokoju hotelowym. Jednak w owej chwili bez wahania zaakceptowała jego realność i jego uwagi, podobnie jak uczyniłaby, spotkawszy go we śnie – to znaczy ze świadomością pewnej odmienności, wiedząc, że rzeczywistość, w której przebywa, nie jest tą samą rzeczywistością, w której doktor Johnson obalił solipsyzm biskupa Berkeleya, wymierzając solidnego kopniaka kamieniowi przydrożnemu. Nawet na wykładach mawiała zwykle, że ludzka potrzeba opowiadania zmyślonych historii zapewne wywodzi się ze snów i że pamięć także ma wiele wspólnego ze snami: aranżuje zdarzenia, tworzy klarowne, proste narracje i z całą pewnością jest nie tylko źródłem wspomnień, ale i inwencji. Hobbes, mówiła studentom, opisywał wyobraźnię jako zepsutą pamięć. Ani przez moment nie miała wrażenia, że mogłaby „ocknąć się” z obecności dżinna i stwierdzić, że zniknął, jakby go nigdy nie było; czuła jednak, że któreś z nich, on lub ona, mogłoby nagle przejść do innego świata, gdzie nie mogliby już razem istnieć. On wszakże wciąż trwał. Trwały połyskliwe paznokcie jego rąk i nóg, jego ciało, które zdawało się wrzeć pod skórą, jego wielkie uważne oczy, jego skrzydlaty płaszcz, jego dymny, wonny zapach, pełen feromonów – jeśli dżinny wydzielają feromony, tego pytania wszakże nie śmiała mu jeszcze zadać. Zaproponowała, by zamówili coś do jedzenia, więc wspólnie wybrali sałatkę z opiekanych warzyw, wędzonego indyka, melony i sorbet z owoców passiflory; dżinn zniknął na chwilę, gdy przywieziono posiłek, a gdy znów się pojawił, dopełnił go miską świeżych fig i granatów oraz intensywnie pachnącym różą rachatłukum. Gillian napomknęła, że w takim razie nie musieli niczego zamawiać, na co dżinn odparł, że nie docenia ona siły ciekawości, targającej kimś, kto od roku 1850 (waszej rachuby, zaznaczył po francusku) siedział ściśnięty w butelce i teraz ogromnie pragnie zobaczyć, jak żyją ludzie tej późnej epoki.
– Wasi niewolnicy – powiedział – są zdrowi i uśmiechnięci. To dobrze.
– To nie są niewolnicy, niewolników już nie ma, przynajmniej nie na Zachodzie i nie w Turcji. Wszyscy jesteśmy wolni – stwierdziła, żałując tego uproszczenia już w chwili, gdy się jej wymknęło.
– Nie ma niewolników – zadumał się dżinn. – To pewnie sułtanów też nie ma, co?
– Nie ma. Jest republika. Tutaj. W moim kraju mamy królową, ale ona nie posiada żadnej władzy. Jest postacią... reprezentacyjną.
– Królowa Saby miała władzę – powiedział dżinn, marszcząc czoło w zamyśleniu i dodając do czekającej ich uczty daktyle, sorbet, pieczone przepiórki, kasztany w cukrze i dwa kawałki tarty z jabłkami. – Mawiała do mnie... kiedy szpiedzy donosili jej o jego marszu przez pustynię... znaczy, wielkiego Sulejmana, błogosławiona niech będzie jego pamięć... mawiała do mnie: „Jakże mogę ja, wielka królowa, poddać się więziennym rygorom małżeństwa, niewidzialnym kajdanom, które przykują mnie do łoża mężczyzny?”. Odradzałem jej zamążpójście. Mówiłem, że posiada swoją mądrość, że jest wolna niczym orzeł, szybujący na falach powietrza, wyraźnie widzący miasta, pałace i góry. Mówiłem, że jej ciało bogate jest i piękne, lecz umysł – jeszcze bogatszy, i piękniejszy, i trwalszy, gdyż choć częściowo należała do nas, dżinnów, była także istotą śmiertelną, tak jak ty – potomstwo dżinnów i ludzi nie jest nieśmiertelne, wiesz, podobnie jak osioł i koń mogą spłodzić jedynie beznasiennego muła. Na co ona odparła, iż wie, że mam słuszność; siedziała oparta o poduszki w wewnętrznej komnacie, gdzie nikt nie przychodził, owijając wokół palca pasmo ciemnych włosów i marszcząc zamyśloną brew, ja zaś patrzyłem na wielkie kule jej piersi, na jej wąską talię i ogromne, miękkie pośladki, podobne dwóm wydmom jedwabistego piasku, i byłem chory z pożądania, choć nie wspomniałem o tym, lubiła bowiem trochę ze mną igrać, znała mnie od urodzenia, niewidzialny wchodziłem do jej sypialni, całowałem jej miękkie usta i gładziłem plecy, kiedy dorastała, lepiej niż jej niewolnice znając te lekkie dotknięcia, od których drżała z rozkoszy. Wszystko to było jednak tylko zabawą, ponieważ lubiła zasięgać mojej rady w poważnych sprawach, pytała o zamiary królów Persji czy Besarabii, o strukturę ghazalu25, o lekarstwo na rozpacz i cholerę, o położenie gwiazd. Przyznała więc, iż wie, że mam słuszność, że jej wolność jest jej jedynym prawdziwym dobrem, którego oddać nie można, lecz tylko ja – nieśmiertelny dżinn – tak sądziłem oraz kilka jej kobiet, poza tym zaś wszyscy, cały dwór, kobiety i mężczyźni i cała jej ludzka rodzina, sprzyjali temu małżeństwu z Sulejmanem (błogosławiona niech będzie jego pamięć), który co dzień coraz bliżej nadciągał przez pustynię, rosnąc w jej umyśle, tak jak ja rosłem i malałem przed jej oczyma. A kiedy wreszcie przybył, zrozumiałem, że ją utraciłem, gdyż pożądała go. Zaiste, godzien był pożądania, jego lędźwie i pośladki w jedwabnych pantalonach były doskonale piękne, palce zaś długie i cudownie zwinne – umiał grać na kobiecie tak, jak grał na flecie albo lutni – lecz z początku nie zdawała sobie sprawy, że go pragnie, a ja, głupi, wciąż kazałem jej pamiętać o jej dumnej autonomii, o tym, że może chodzić, gdzie jej się podoba. Ona zaś zgadzała się ze wszystkim, co mówiłem, przytakiwała z powagą, a raz nawet uroniła łzę gorącą, którą natychmiast zlizałem – nigdy bowiem nie pragnąłem tak mocno żadnego stworzenia, kobiety, dżinna, peri26 ani chłopca, podobnego do kasztana, obranego ze skórki. I zaczęła stawiać mu zadania, zda się niemożliwe – aby znalazł w pałacu konkretną czerwoną jedwabną nitkę, aby odgadł tajemne imię jej matki, dżinniji, aby powiedział, czego najbardziej pragną kobiety – i wiedziałem już na pewno, iż jestem zgubiony, znał bowiem mowę zwierząt na ziemi i ptaków w powietrzu, i dżinnów z królestwa ognia; skłonił mrówki, by znalazły czerwoną nić, oraz ifrita z krainy ognia, by zdradził mu tajemne imię dżinniji, po czym spojrzał w oczy królowej i powiedział jej, czego najbardziej pragną kobiety, ona zaś spuściła oczy i przyznała, że tak, ma rację, i dała mu to, czego on pożądał – poślubiła go i pozwoliła, by wziął ją do łoża, wciąż śliczną i nietkniętą, dyszącą lekko z pożądania... nigdy, przenigdy dotąd nie słyszałem u niej takiego oddechu i nigdy już usłyszeć nie miałem. A gdy ujrzałem, jak Sulejman rozdziera jej dziewictwo i wstążka czerwonej krwi plami jedwabną pościel, wydałem z siebie jakby jęk. Wówczas on wyczuł moją obecność. O, był to wielki mag, niech błogosławiona będzie jego pamięć, i doskonale mnie widział, choć byłem niewidzialny. I kiedy leżał skąpany w pocie swoim i jej, zauważył małe ślady po miłosnych ugryzieniach – nader artystycznie rozmieszczone, niestety, nie niewidzialne – w delikatnym wgłębieniu pod obojczykiem i... gdzie indziej, jak możesz sobie wyobrazić. Widział również wyraźnie krew dziewiczą, inaczej mój los byłby zapewne znacznie gorszy, ale i tak magicznym słowem uwięził mnie w wielkim metalowym flakonie, znajdującym się w komnacie, i zalakował swą własną pieczęcią – ona zaś nie powiedziała nic, nie wstawiła się za mną (a przecież jestem wiernym sługą Pana, nie zwolennikiem Iblisa), tylko leżąc westchnęła, ja zaś ujrzałem, jak językiem pieści swe perłowe zęby, a miękka jej dłoń sięga po te jego narządy, które dały jej tyle przyjemności, i wówczas zrozumiałem, żem jest dla niej niczym, tchnieniem w butelce. I tak, z wieloma innymi swego rodzaju znalazłem się na dnie Morza Czerwonego, gdzie spoczywałem bezczynnie przez dwa i pół tysiąca lat, aż wyłowił mnie pewien rybak i sprzedał butelkę wędrownemu handlarzowi, który zabrał mnie na bazar w Istambule, gdzie kupiła mnie służąca księżniczki Mirimy, córki Sulejmana Wspaniałego, i zaniosła do Siedziby Rozkoszy, pałacowego haremu, Eski Seraju.
– Powiedz mi – przerwała opowiadanie Gillian Perholt – czego najbardziej pragną kobiety?
– Nie wiesz? – zapytał dżinn. – Jeśli jeszcze tego nie wiesz, ja ci nie powiem.
– Może nie wszystkie pragną tego samego.
– Ty może nie. Twoje pragnienia, Dżil-jan Peri-han, nie są dla mnie jasne. Nie umiem odczytać twoich myśli, co mnie intryguje. Nie opowiesz mi swego życia?
– Nie ma w nim nic ciekawego. Opowiedz mi, co się stało, gdy kupiła cię służąca księżniczki Mirimy.
– Dama ta była córką sułtana Sulejmana Wspaniałego i jego konkubiny Roksolany, la Rossa, pochodzącej z Galicji córki ukraińskiego popa, znanej w Turcji jako Hurrem, Roześmiana. Owa Roksolana zaiste była jak wojska uszykowane porządnie. Pokonała pierwszą ukochaną sułtana, Gülbahar – Wiosenną Różę, którą uwielbiał – a kiedy urodziła mu syna, dzikim śmiechem zmusiła go, by ją poślubił, co dotąd nie udało się żadnej konkubinie, żadnej chrześcijance. Gdy spłonęły kuchnie – było to w waszym roku 1540 – ruszyła do Seraju z setką dam dworu i eunuchami – którzy co prawda drżeli ze strachu, że na miejscu rozprują im brzuchy, ale bardziej jeszcze lękali się śmiechu Roksolany – i zamieszkała w samym pałacu. Kiedy uduszono Ibrahima, wielkim wezyrem został mąż Mirimy, Rustem Pasza. Pamiętam Sulejmana Wspaniałego – miał okrągłą twarz i niebieskie oczy, barani nos, ciało lwa, gęstą brodę, długą szyję, był dużym mężczyzną, prawdziwym królem bez trwogi i skazy, cudownym człowiekiem... Jego następcy okazali się głupcami i chłopczykami. To przez nią, Roksolanę. Spiskowała przeciwko Mustafie, synowi Sulejmana i Gülbahar, który przypominał ojca i byłby mądrym władcą; przekonała Sulejmana, że Mustafa jest zdrajcą i gdy ten śmiało stawił się przed obliczem ojca, czekali już na niego słudzy niemowy, by go zadusić jedwabnymi sznurami. Próbował zawołać na pomoc janczarów, którzy go kochali, lecz dusiciele przewrócili go i zatrzymali jego oddech. A ja widziałem to wszystko, gdyż poleciła mi to uczynić moja młoda pani, niewolnica księżniczki Mirimy, która otworzyła butelkę, sądząc, iż zawiera wonne olejki do kąpieli księżniczki. Była to chrześcijanka, Czerkieska imieniem Gülten, za blada jak na mój gust, bojaźliwa, skłonna do płaczu i załamywania rąk. Gdy się jej objawiłem w sekretnej łazience, potrafiła jedynie zemdleć i tylko z wielkim trudem udało mi się ją ocucić. Wyjaśniłem, że skoro mnie uwolniła, ma do dyspozycji trzy życzenia, tłumaczyłem, że nawet choćbym chciał, nie mógłbym zrobić jej krzywdy, do chwili bowiem, gdy spełnię jej życzenia, pozostaję niewolnikiem butelki. Cóż, ta biedna gęś była bez pamięci zakochana w księciu Mustafie, toteż natychmiast zażyczyła sobie, by spojrzał na nią łaskawie. Co też się spełniło... posłał po nią... przekonałem go... odprowadziłem ją do jego łożnicy i pouczyłem, jak ma się zachowywać – bardzo przypominał ojca, kochał poezję, śpiew i dobre maniery. I wtedy ta idiotka zapragnęła jeszcze zajść w ciążę.
– To naturalne.
– Naturalne, ale bardzo głupie. Lepiej było, madame, wykorzystać życzenie, aby zapobiec ciąży, a tak, przez ten pośpiech, życzenie zostało głupio zmarnowane; przecież oboje byli młodzi, chętni, rozgorączkowani, i to, co, się stało, stałoby się i bez mojej interwencji, a ja mógłbym jej wówczas pomóc w ważniejszej sprawie. Gdy bowiem Roksolana usłyszała, że Giilten nosi dziecko Mustafy, oczywiście kazała zaszyć ją w worek i zrzucić z Sarayburnu, Skały Seraju, do Bosforu. Ja zaś, wracając z egzekucji Mustafy, cały czas wierzyłem, że w pewnej chwili dziewczyna przypomni sobie o mnie, zażyczy sobie... dokładnie nie wiem czego... może zechce znaleźć się daleko, wrócić do swoich Czerkiesów, albo wydostać się z worka – czekałem, aż sformułuje życzenie, gdyby bowiem to uczyniła, bylibyśmy wolni oboje, ja mógłbym odlecieć, dokąd bym chciał, ona mogłaby żyć i urodzić swoje dziecko. Lecz jej członki zlodowaciały z przerażenia, usta przybrały barwę lapis-lazuli, a niebieskie oczy prawie wyszły z orbit... i ogrodnicy – bo wiesz, kaci byli zarazem ogrodnikami – wsadzili ją do worka jak uschnięty krzak róży i zanieśli na cypel nad Bosforem. Cały czas myślałem, że ją uratuję, liczyłem, że musi wyrazić chęć życia, choćby bezwiednie, więc nie śpieszyłem się, niewidzialny przeszedłem przez wieczorny ogród – właśnie kwitły róże i od ich mocnej woni kręciło się w głowie – ale ona spadła i utonęła, zanim się wreszcie zorientowałem, że nie była już w stanie wyrazić żadnego życzenia.
I tak zostałem – ciągnął dżinn – na pół wyzwolony, można rzec, lecz nadal związany z butelką trzecim, niespełnionym zadaniem. Odkryłem, że w ciągu dnia mogę poruszać się swobodnie na pewną odległość od czarodziejskiego flakonu, lecz na noc musiałem wracać i kurczyć się, aby w nim zasnąć. Byłem więźniem haremu, butelka bowiem leżała bezpiecznie ukryta pod kaflem podłogi w łazience, potajemnie obluzowanym i znanym tylko utopionej Czerkiesce. Kobiety zamknięte w ciasnej przestrzeni wyszukują skrytki, kryjówki dla przedmiotów, ponieważ lubią posiadać różne rzeczy tylko dla siebie, bądź chcą mieć miejsce, gdzie mogą chować listy, miejsce, o którym – jak z upodobaniem sądzą – nie wie nikt inny. I okazało się, że nie potrafiłem zwrócić niczyjej uwagi ani na kafel, ani na butelkę, że po prostu nie jest to w mojej mocy.
Tak więc nawiedzałem seraj Topkapi przez prawie sto lat, przywiązany – można by rzec poetycznie – jedwabnym sznurem do flakonu, ukrytego pod podłogą łazienki. Widziałem, jak Roksolana namówiła Sulejmana Wspaniałego, aby napisał do perskiego szacha Tamaspa, u którego schronił się ich najmłodszy syn, Bajazyt, rozkazując szachowi zabić młodego księcia – co szach, związany wymogami gościnności, wzdragał się zrobić sam, jednak pozwolił, aby uczyniły to tureckie niemowy, jak było w zwyczaju. Bajazyt został zgładzony, a wraz z nim czterech jego synów i piąty, trzyletni, ukryty w Bursie. A sądzę, że byłby z niego znakomity władca – ogólnie tak uważano.
– Ale dlaczego? – spytała Gillian Perholt.
– Tak się wtedy robiło, łaskawa pani; Roksolana chciała zapewnić prawo do sukcesji swemu najstarszemu synowi Selimowi – Selimowi, opojowi i poecie, który umarł w łaźni, wypiwszy zbyt wiele wina. Roksolana już dawno leżała w grobie, pochowana obok Suleymaniye, gdy jej córka Mirima zbudowała nowy meczet ku czci Sulejmana, przy pomocy wielkiego architekta Sinana, tego samego, który zaprojektował Suleymaniye w świętej rywalizacji z Hagia Sophią. Widziałem, jak sułtani przychodzili i odchodzili – Murat III, który ulegał kobietom i udusił pięciu swych braci, Mehmet III, który udusił ich dziewiętnastu, po czym wyprawił im pyszne pogrzeby, a gdy pewien derwisz przepowiedział, że pożyje jeszcze pięćdziesiąt pięć dni, zmarł pięćdziesiątego piątego dnia, drżąc z trwogi. Widziałem, jak sprowadzono Mustafę, świętego szaleńca, z książęcych klatek, osadzono na tronie, obalono, znów sprowadzono po zabójstwie chłopca Osmana, i znów obalono. Po nim nastał Murat IV, najokrutniejszy ze wszystkich. Czy potrafisz, madame, wyobrazić sobie człowieka, który widząc krąg pięknych dziewcząt, tańczących w dolinie, kazał je wszystkie utopić, bo za głośno śpiewały? Nikt w owe dni nie śmiał odezwać się w pałacu z obawy, że zwróci na siebie jego uwagę. Potrafił skazać człowieka na śmierć za to, że ten szczękał zębami ze strachu przed śmiercią. A kiedy umierał, kazał zabić swego jedynego żyjącego brata Ibrahima. Ale jego matka, Valida Sułtan, Greczynka Kösem, skłamała, że rozkaz wykonano, choć tak nie było. Widziałem, jak wówczas Murat się uśmiechnął i uniósł na posłaniu, chcąc zobaczyć zwłoki, i jak opadł w przedśmiertnych skurczach.
Co zaś się tyczy Ibrahima... Był to głupiec, głupiec i okrutnik, który nade wszystko ukochał sobie harem, w którym się wychował. Słuchał opowieści starej haremowej bajarki, Ukrainki, o królach z Północy, którzy kochali się z konkubinami w pokojach wyściełanych sobolowym futrem, na kanapach zasłanych sobolami, ubrani w sobolowe futra. I kazał sobie uszyć obszerną szatę, sobolową wewnątrz i na zewnątrz, z guzami klejnotów, którą przywdziewał, gdy zaspokajał swoją żądzę – po pewnym czasie zapach nie był już przyjemny. Wierzył także, iż jego rozkosz będzie tym intensywniejsza, im więcej ciała będzie miał pod sobą, rozsyłał więc janczarów po całym kraju, aby wyszukiwali mu najobfitsze, najogromniejsze kobiety i dostarczali je do jego łoża, gdzie wdrapywał się na nie, ciągnąc za sobą swe ciemne futro niczym zwierzę. I stało się tak, że musiałem powrócić do butelki, gdyż najtłustsza, najbardziej lubieżna z tych kobiet, najbardziej podobna do krowy o słodkim oddechu, o kostkach dwukrotnie grubszych od twej obecnej talii, madame – była to ormiańska chrześcijanka, potulna i zasapana – ona właśnie swym ciężarem poruszyła kafel, pod którym ukryty był flakon... tak więc ukazałem się jej w łazience, a ona aż zadyszała się z przestrachu. Powiedziałem jej, że Valida Sułtan zamierza rozkazać, by uduszono ją na uczcie, na którą właśnie się stroiła, sądziłem bowiem, że wypowie jakieś życzenie – zapragnie uciec tysiąc mil stamtąd, albo zażyczy sobie, by ktoś udusił Validę Sułtan... albo czegoś zupełnie małego, na przykład: „Chciałabym wiedzieć, co robić”, a wtedy powiedziałbym jej, co ma robić, i odfrunąłbym na rozpostartych skrzydłach na kraniec ziemi.
Lecz ta kulista dama była tak tępa i zadowolona z siebie, że wymyśliła jedynie takie oto słowa: „Chciałabym, żebyś wrócił do swej butelki, niewierny Ifricie, bo nie życzę tu sobie żadnych brudnych dżinnów. Poza tym paskudnie śmierdzisz” – dodała, a ja zamieniłem się w proch i z westchnieniem zwinąłem się z powrotem do flakonu, zatykając za sobą korek. Ona zaś wzięła butelkę i poszła przez ogród różany – którędy ongiś niesiono moją białą Czerkieskę – i rzuciła mnie ze skały Seraju do Bosforu. Podjęła się tego samodzielnie; czułem, jak jej obfite ciało przelewa się i trzęsie, gdy podążała ścieżką. Chciałem powiedzieć, że zapewne od lat nie podejmowała takiego wysiłku, lecz byłbym niesprawiedliwy – musiała bardzo energicznie natężać swoją muskulaturę, aby sprostać co bardziej egzotycznym pomysłom sułtana Ibrahima. A Kösem kazała ją zadusić jeszcze tej nocy, dokładnie tak, jak przewidziałem. Byłoby ciekawiej, gdyby uwolniła mnie któraś z tych walecznych sułtanek, Roksolana albo Kösem, lecz miałem szczęście do miękkiej kobiecości.
Tak więc fale Bosforu rzucały mną przez kolejne dwieście pięćdziesiąt lat, aż wyłowił mnie kolejny rybak i sprzedał jako antyk pewnemu kupcowi ze Smyrny, który podarował mnie – to znaczy mój flakon – swej młodej żonie Zefir, na znak miłości. Zefir miała w swej części haremu całą kolekcję butelek i słoi o dziwnych kształtach, toteż gdy ujrzała pieczęć na flakonie, natychmiast domyśliła się, co to jest, była bowiem gorliwą czytelniczką opowiadań i baśni. Mówiła mi później, że całą noc spędziła, lękając się otworzyć flakon, obawiając się, że się rozgniewam, podobnie jak ten dżinn, który zagroził swemu wybawicielowi śmiercią, przez całe wieki bowiem narastała w nim wściekłość, iż biedak tak długo zwlekał z udzieleniem mu pomocy. Lecz Zefir była odważną istotą, żądną wiedzy i śmiertelnie znudzoną, pewnego dnia zatem, gdy znalazła się sama w komnacie, wyjęła korek z butelki...
– Jaka ona była? – spytała Gillian, dżinn bowiem zdawał się odpływać na obłoku wspomnień.
Jego powieki były półprzymknięte, a wielkie nozdrza drgały.
– Ach – westchnął. – Zefir. Gdy miała lat czternaście, wydano ją za starszego kupca, który był dla niej dość dobry – jeśli można nazwać dobrocią traktowanie kogoś jak kanapowego pieska lub zepsute dziecko, lub tłustego ptaszka w klatce. Była ładna urodą ostrą i mroczną, miała tajemnicze czarnobrązowe oczy i gniewnie zaciśnięte usta, napięte w kącikach. Była knąbrna i gniewna i nie miała nic do roboty. Mieszkała razem ze starszą żoną, która jej nie lubiła i nie rozmawiała z nią, oraz służbą, która zdawała się z niej kpić. Zefir zabijała czas, haftując jedwabiem ogromne obrazy – ilustracje do opowieści „Szachnamy”27 o Rustemie i szachu Kajkawusie, który wzorem dżinnów pragnął latać i wymyślił niezwykle sprytną metodę – przywiązał do nóg tronu cztery silne, lecz głodne orły, do baldachimu zaś ponad tronem cztery soczyste udźce baranie. Orły, usiłując dosięgnąć mięsa, uniosły tron – i szacha – wysoko w niebo. Ale wkrótce się zmęczyły i tron wraz z szachem runął na ziemię; Zefir wyhaftowała go, jak leci głową w dół na złamanie karku, i wyszyła dlań gruby dywan w kwiaty, aby miał na co upaść, nie miała go bowiem za głupca, lecz za człowieka z aspiracjami. Gdybyś widziała jej piękne, jedwabne udźce baranie! Jak żywe – a raczej jak martwe. Była wielką artystką, lecz nikt nie oglądał jej dzieł. Gniewała się, czuła bowiem, że jest zdolna do wielu rzeczy, których nawet nie umiała określić, więc traktowała je jak złe sny – tak mi to opisała. Mówiła, że zżera ją niewykorzystana moc, podejrzewała, że jest czarownicą – chociaż, mówiła, gdyby była mężczyzną, to wszystko, o czym myślała, uznano by za całkiem normalne. Gdyby była mężczyzną, i to z Zachodu, dorównałaby wielkiemu Leonardo, którego latające maszyny znalazły się pewnego lata na ustach wszystkich na sułtańskim dworze...
Uczyłem ją więc matematyki, co przyjęła z rozkoszą, oraz astronomii, studiowaliśmy potajemnie wiele języków, a także poezję – napisaliśmy epos o podróżach królowej Saby – i historię – uczyłem ją historii Turcji i Cesarstwa Rzymskiego i Świętego Cesarstwa Rzymskiego, kupowałem jej powieści w obcych językach i traktaty filozoficzne, Kanta, Kartezjusza i Leibniza...
– Chwileczkę – przerwała Gillian. – Czy Zefir życzyła sobie, abyś uczył ją tego wszystkiego?
– Nie całkiem – odparł dżinn. – Chciała stać się mądra i uczona, ja zaś znałem królową Saby i wiem, co to znaczy być mądrą kobietą...
– Dlaczego nie zapragnęła wydostać się stamtąd? – zawołała Gillian.
– Odradziłem jej to. Powiedziałem, że to na pewno źle się skończy, że musi zdobyć więcej informacji o miejscach i epokach, do których mogłaby trafić wskutek takiego życzenia... Powiedziałem jej, że nie ma pośpiechu.
– Uczenie jej sprawiało ci przyjemność.
– Wśród rodzaju ludzkiego rzadko zdarza się ktoś równie inteligentny – powiedział dżinn. – I nie tylko inteligentny. – Zasępił się.
– Nauczyłem ją wielu innych rzeczy – ciągnął. – Nie od razu. Na początku latałem tam i z powrotem z torbami książek, papierów i przyborów do pisania, które następnie ukrywałem w jej kolekcji butelek – mogła zatem w każdej chwili wywołać dzieła Arystotelesa z czerwonej fiolki po perfumach, lub prace Euklidesa z zielonej szklanej łezki, nie byłem jej potrzebny, aby je ucieleśnić.
– I to liczyło się jako życzenie? – zapytała surowo Gillian.
– Właściwie nie – wykręcał się dżinn. – Nauczyłem ją kilku sztuczek magicznych, chciałem jej pomóc... kochałem...
– Kochałeś...
– Kochałem jej gniew. Kochałem swoją moc zamieniania jej złości w uśmiech. Nauczyłem ją tego, czego nie nauczył jej mąż – aby cieszyła się własnym ciałem bez tych wszystkich poddańczych gestów i starań, by mu nie przeszkadzać, których ten głupiec zdawał się wymagać.
– Nie śpieszyłeś się, by pomóc jej uciec... by spróbowała swych sił gdzie indziej.
– Nie. Byliśmy szczęśliwi. Lubię być nauczycielem. To niezwykłe u dżinnów – mamy naturalną skłonność, by oszukiwać i zwodzić wasz gatunek. Lecz wasz gatunek rzadko jest tak żądny wiedzy jak Zefir. Miałem mnóstwo czasu...
– Ale ona nie – rzekła Gillian, próbując samodzielnie zrozumieć tę opowieść, którą najwyraźniej wciąż zakłócały uczucia dżinna. Czuła pewną automatyczną niechęć do owej dawno zmarłej tureckiej mądrali, myśl o niej bowiem wywoływała rozmarzony uśmiech na usta tego, o którym – jakże szybko – Gillian zaczęła myśleć jak o swoim dżinnie. Wszelako czuła także pewien niepokój w imieniu Zefir, bojąc się, że dżinn pragnął być dla niej wyzwolicielem i strażnikiem zarazem.
– Wiem – powiedział dżinn. – Była śmiertelna. Jaki mamy rok?
– Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty pierwszy.
– Gdyby żyła, miałaby dziś sto sześćdziesiąt cztery lata. A nasze dziecko miałoby lat sto czterdzieści, co nie jest możliwe dla ludzkiej istoty.
– Dziecko?
– Dziecko ognia i pyłu. Zamierzałem oblecieć z nim całą ziemię, pokazać mu miasta, lasy i wybrzeża. Byłby – być może – wielkim geniuszem. Nawet nie wiem, czy on się urodził.
– Albo ona.
– Albo ona. Istotnie.
– Co się stało? Czy w ogóle zażyczyła sobie czegokolwiek? Czy też nie pozwoliłeś na to, aby móc nadal ją więzić? Jak to się stało, że znalazłeś się w mojej butelce çesm-i bülbül? Nie rozumiem.
– Była bardzo rozumną kobietą, jak ty, Dżil-jan, i wiedziała, że mądrzej będzie zaczekać. I wtedy... tak sądzę... wiem... zaczęła pragnąć, żebym z nią został. W jej małym pokoju mieliśmy cały świat, przynosiłem jej wszystko – jedwabie i atłasy, trzcinę cukrową i papaje, tafle zielonego lodu, „Perseusza” Donatella, ptaszarnie pełne papug, rzeki, wodospady. Kiedyś, zanim zdążyła ugryźć się w język, nieopatrznie zażyczyła sobie polecieć ze mną do obu Ameryk i prawie zmarnowała drugie życzenie, aby odwrócić pierwsze, ale położyłem palec na jej ustach – była bystra, pojęła w mgnieniu oka – pocałowałem ją i polecieliśmy do Brazylii i Paragwaju, widzieliśmy rzekę Amazonkę, wielką niczym morze, i zwierzęta w tamtejszych lasach, w których nigdy nie stanęła ludzka stopa, ona zaś tkwiła rozkosznie rozgrzana na moim sercu, pod płaszczem z piór – tam również są duchy w płaszczach z piór, spotkaliśmy je latające nad koronami drzew – po czym wróciliśmy do jej pokoju, a ona zemdlała z radości i rozczarowania.
Znów przerwał i doktor Perholt, smakując rachatłukum, musiała go ponaglić.
– A więc wyraziła dwa życzenia. I zaszła w ciążę. Czy była z tego zadowolona?
– Naturalnie, z jednej strony była szczęśliwa, że nosi magiczne dziecko. A z drugiej, naturalnie, bała się; mówiła, że powinna prosić o magiczny pałac, gdzie mogłaby bezpiecznie wychować dziecko w ukryciu – lecz nie tego chciała – mówiła także, iż wcale nie jest pewna, czy w ogóle chce dziecka i niemal zażyczyła sobie, aby przestało istnieć...
– Lecz je uratowałeś.
– Kochałem ją. Był mój, był malutkim nasionkiem, jak dymny przecinek w butelce; patrzyłem, jak rośnie. Sądzę, że i ona mnie kochała, więc nie mogła pragnąć, by on nie istniał.
– Albo ona. A może wiedziałeś, jakiej było płci?
Zastanowił się.
– Nie. Nie wiedziałem. Przypuszczałem, że to syn.
– Ale nie widziałeś, jak się urodził.
– Kłóciliśmy się. Często. Mówiłem ci, że miała gniewną naturę. Była jak nagły deszcz, jak burza z piorunami. Łajała mnie, mówiła, że zmarnowałem jej życie. Robiła to często. A potem bawiliśmy się. Zmniejszałem się i ukrywałem, aż pewnego dnia, aby ją rozbawić, schowałem się w nowej butelce çesm-i bülbül, którą dostała od męża. Wpłynąłem tam z wdziękiem, zwinąłem się, lecz ona nagle wybuchnęła płaczem i w złości zawołała: „Chciałabym zapomnieć, że cię kiedykolwiek spotkałam”. No i zapomniała. Natychmiast.
– Ale... – przerwała doktor Perholt.
– Ale? – zdziwił się dżinn.
– Ale czemu po prostu nie wydostałeś się znów z butelki? Salomon nie zapieczętował tamtej...
– Nauczyłem Zefir kilku zaklęć zamykających, dla przyjemności. Dla mojej przyjemności, gdyż byłem w jej mocy, i dla jej przyjemności, gdyż miała moc nade mną. Są ludzie, którzy uprawiają takie zabawy za pomocą kajdanów i sznurów. Przebywanie w butelce ma trochę – coś – wspólnego z byciem wewnątrz kobiety, jest to pewien rodzaj bólu, którego chwilami nie sposób odróżnić od rozkoszy. Nie możemy umrzeć, lecz w chwili, gdy stajemy się mikroskopijni, znikając w szyjce butelki, słoja, flakonu, przeszywa nas dreszcz obawy przed niebytem – podobnie ludzie mówią o śmierci w chwili najwyższego miłosnego uniesienia. Być niczym w butelce... wlać w Zefir moje nasienie... było to niemal to samo. A słów mocy nauczyłem ją, celowo ryzykując... widziałem w tym formę hazardu, rosyjską ruletkę – mówił dżinn, zdając się wyłuskiwać z powietrza te nieoczekiwane słowa.
– I tak znalazłem się w środku, ona zaś pozostała na zewnątrz i zupełnie o mnie zapomniała.
– A teraz – rzekł dżinn – skoro opowiedziałem ci historię swoich uwięzień, ty musisz opowiedzieć mi o sobie.
– Wykładam. Na uniwersytecie. Byłam zamężna, a teraz jestem wolna. Przemierzam świat samolotami i opowiadam o opowiadaniu historii.
– Więc opowiedz mi swoją historię.
Doktor Perholt ogarnęło coś w rodzaju paniki. Wydało się jej, że nie ma historii, a w każdym razie nie taką, która mogłaby zainteresować tę gorącą osobę o przenikliwym spojrzeniu i niespokojnej inteligencji. Nie mogła przecież opowiadać mu historii świata zachodniego od chwili, gdy Zefir niechcący zostawiła go zapomnianego w butelce çesm-i bülbül; a nie znając tego ciągu cudownych wydarzeń jakże miałby zrozumieć ją samą?
Położył wielką dłoń na jej odzianym w szlafrok ramieniu. Nawet przez tkaninę jego dotyk był suchy i gorący.
– Opowiedz mi cokolwiek.
Zorientowała się, że opowiada mu o swym pobycie w żeńskiej szkole w Cumberland, miejscu pełnym dziewcząt, gdzie nie było schronienia przed ich gęganiem i plotkowaniem. Być może opowiedziała mu o tym pod wpływem obrazu Zefir, zamkniętej w pokojach dla kobiet w Smyrnie 1850 roku. Opowiedziała mu o upiornych dormitoriach, wypełnionych oddechami innych śpiących dziewcząt. Jestem z natury osobą samotną, mówiła dżinnowi doktor Perholt. W czasie tego uwięzienia napisała książkę, swoją pierwszą książkę o młodym mężczyźnie imieniem Julian, który przebrany za dziewczynę imieniem Julienne ukrywał się w miejscu podobnym do tej szkoły, przed zabójcą czy porywaczem, teraz już nie pamiętała. Jej głos ucichł. Dżinn się niecierpliwił. Czy w owych czasach kochała się w kobietach? Nie, odparła doktor Perholt, chyba napisała tę książkę z powodu pustki, z potrzeby wyobrażenia sobie chłopca, mężczyzny, Innego. A jak rozwijała się fabuła, zapytał dżinn, czy nie mogłaś znaleźć prawdziwego chłopca lub mężczyzny, jak ją zakończyłaś? Nie mogłam, rzekła doktor Perholt. Na piśmie wyglądało to głupio, wiedziałam, że jest głupia, więc wypełniłam ją realistycznymi szczegółami, jego bielizną, problemami z gimnastyką, ale im więcej realizmu usiłowałam wlać w tę historię, która właściwie była krzykiem pożądania – choć nie pożądałam niczego konkretnego – tym głupsza się stawała. Powinna być farsą lub przypowieścią, teraz to rozumiem, ja zaś napisałam namiętną tragedię z wiarygodnie oddanymi guzikami. Spaliłam ją w szkolnej kotłowni. Wyobraźnia mnie zawiodła. Zagubiłam się między realizmem, rzeczywistością i prawdą – moją potrzebą, by wyrwać się stamtąd – i zawiodła mnie wyobraźnia. W rzeczy samej, być może dlatego, że Julian/Julienne był tak groteskową postacią, zostałam narratologiem, a nie twórcą fikcji literackiej. Próbowałam go wyczarować – nosił długie, czarne włosy w czasach, gdy wszyscy Anglicy mieli podgolone karki – lecz uparcie pozostawał nieobecny, lub prawie nieobecny. Ale nie całkiem. Od czasu do czasu zyskiwał coś w rodzaju istnienia, jak widmo. Rozumiesz to?
– Niezupełnie – powiedział dżinn. – Był emanacją, jak ten Becker, którego nie pozwoliłaś sobie dać?
– Jedynie emanacją nieobecności. – Zamilkła na chwilę. – W młodości znałam pewnego chłopca, który był rzeczywisty.
– Twego pierwszego kochanka.
– Nie, nie był to człowiek z krwi i kości. To złoty chłopiec, który zawsze przebywał u mego boku. Siedział ze mną przy stole, leżał przy mnie w nocy, śpiewał ze mną i żył w moich snach. Znikał, kiedy bolała mnie głowa, albo gdy byłam chora, ale zawsze się zjawiał, gdy nie mogłam się poruszyć z powodu astmy. Nazywał się Tadzio, nie wiem skąd mi się to wzięło, po prostu przyszedł z tym imieniem, któregoś dnia podniosłam wzrok i zobaczyłam go. Opowiadał mi historie w języku, który znaliśmy tylko my dwoje. Pewnego dnia znalazłam wiersz, który mówił jak to jest, kiedy się go ma za towarzysza. Nie wiedziałam, że ktoś o tym wie, dopóki nie przeczytałam tego wiersza.
– Znam te istoty – powiedział dżinn. – Zefir też takiego znała. Mówiła, że zawsze był trochę przezroczysty, ale kierował się nie jej wolą, lecz własną. Powiedz mi swój wiersz.
Gdym miał trzynaście jeno lat
W kraj złoty wszedłem jak we śnie,
Chimborazo, Cotopaxi
Za rękę ujął mnie.
Umarł mój ojciec, umarł brat,
Ich cienie znikły pośród mgły –
Jam stał gdzie Popocatépetl
W słonecznym blasku lśni.
Słyszałem z dala belfra głos
I rozbawionych chłopców krzyk,
Chimborazo, Cotopaxi
Wykradł mnie spośród nich.
Do szkoły szedłem dzień po dniu
W złocistej chmurze, jakbym śnił;
To wielki Popocatépetl
Rozjarzył ulic pył.
Złocisty chłopiec ze mną szedł
Bez słowa, aż pod domu drzwi –
Chimborazo, Cotopaxi
Odebrał mowę mi.
Patrzyłem w jego jasną twarz,
Urzekł mnie czar i wdzięk i blask –
To płonął Popocatépetl,
To był magiczny czas!
Domy, pojazdy, ulic gwar
Były jak życia blady cień,
Chimborazo, Cotopaxi,
Duszę mi skradł w ten dzień28.
– Uwielbiam ten wiersz – powiedziała doktor Perholt. – Są w nim dwie rzeczy: nazwy i złoty chłopiec. Nazwy nie mają z chłopcem nic wspólnego, należą do romantyki języka; ale on też jest romantyką języka, jest bardziej rzeczywisty od rzeczywistości, podobnie jak bogini z Efezu jest bardziej rzeczywista niż ja...
– Ale ja jestem tutaj – rzekł dżinn.
– W rzeczy samej – odparła doktor Perholt. – Niezaprzeczalnie.
Zapadło milczenie. Dżinn znów zaczął pytać o męża doktor Perholt, o jej dzieci, dom, rodziców, ona zaś odpowiadała mu, nie obdarzając tych obecnie nieważnych ludzi ani odrobiną życia czy koloru. Mój mąż wyjechał na Majorkę z Emmeline Porter, mówiła, i postanowił nie wracać, a ja byłam zadowolona. Dżinn zapytał o wygląd pana Perholta i charakter urody Emmeline Porter, na co otrzymał nijakie i niezadowalające odpowiedzi. Ci twoi ludzie to figury woskowe, zawołał wreszcie oburzony.
– Nie chcę o nich myśleć.
– To widać. Powiedz mi coś o sobie... coś, czego nigdy nikomu nie mówiłaś, czego nie chciałaś powierzyć kochankowi w ciemnościach nocy, ani przyjaciółce w cieple długiego wieczoru. Coś, co zachowałaś dla mnie.
W jej myślach nagle pojawił się obraz, który odrzuciła jako nieistotny.
– Powiedz mi – zachęcił dżinn.
– To nieistotne.
– Powiedz mi!
– Kiedyś byłam druhną. Na ślubie przyjaciółki ze studiów, która chciała mieć białą suknię z trenem, kwiaty i muzykę organową, choć już wtedy szczęśliwie żyła z tym panem, sypiali ze sobą, mówiła, że jest nieprzytomnie szczęśliwa, i wierzę, że tak było. Na studiach robiła wrażenie kobiety bardzo opanowanej i wspaniałej – mocnej, doświadczonej seksualnie, co wtedy uchodziło za dość niezwykłe...
– Kobiety zawsze umiały znaleźć sposoby...
– Przestań przemawiać jak „Baśnie z tysiąca i jednej nocy”. Usiłuję coś ci opowiedzieć. Miała mnóstwo fizycznego wdzięku, potrafiła być szczęśliwa – inaczej niż większość z nas, panowała wówczas moda na dziewczyny znerwicowane i udręczone, a zapewne również na takich chłopców. Nasze pokolenie sądziło, że niezamężna kobieta, stara panna, to coś wstydliwego, choć wszystkie – ja i moje koleżanki – byłyśmy mądre, żądne wiedzy niczym twoja Zefir, byłyśmy naukowcami...
– To prawda. Zefir byłaby szczęśliwa, ucząc filozofii – powiedział dżinn. – Ale wtedy żadne z nas nie wiedziało do końca, czym mogłaby zostać...
– Zawsze mi się wydawało, że moja przyjaciółka – nazwę ją Suzannah, to nie jest jej imię, ale jakoś muszę ją nazwać – że moja przyjaciółka pochodzi z jakiejś świetnej rodziny, z pięknego domu pełnego pięknych rzeczy. Ale kiedy przyjechałam na ślub, zobaczyłam, że jej dom jest podobny do mojego, mały jak pudełko w szeregu takich samych pudełek, stała tam kanapa, trzyczęściowy garnitur mebli, obitych pluszem...
– Trzyczęściowy garnitur mebli? – przerwał dżinn. – Co to za okropna rzecz, że tak się krzywisz?
– Wiedziałam, że to na nic, opowiadać ci cokolwiek o moim świecie. Meble były za duże do pokoi, przytłaczały wszystko, dwa fotele i sofa na beżowym dywanie w wielkie, rozmazane kwiaty...
– Sofa – powtórzył dżinn, rozpoznając słowo. – I dywan.
– Nie masz pojęcia, o czym mówię. Nie powinnam była w ogóle zaczynać. Wszystkie angielskie opowieści zawsze muszą utknąć w rozważaniach, czy czyjeś meble są towarzysko i estetycznie poprawne. A te nie były. To znaczy, tak wtedy myślałam. Teraz wszystko wydaje mi się ciekawe, bo nareszcie żyję po swojemu.
– Nie podniecaj się tak. Dom ci się nie podobał, był za mały, a trzyczęściowy garnitur mebli za duży, jak rozumiem. Opowiedz mi o ślubie; mniemam, że to jest historia o ślubie, a nie o fotelach i sofie.
– Chyba nie. Ślub udał się wspaniale. Panna młoda miała śliczną suknię, jak królewna z bajki – w owych czasach suknie w stylu królewien były bardzo w modzie, ja też taką miałam, z przetykanej srebrem turkusowej tafty, z dekoltem w kształcie serca... a ona miała na sobie kilka siatkowych halek – na to spódnicę z jedwabiu, a na to białą koronkę – i ogromny welon... we włosy wpięła prawdziwe kwiaty, pączki róż, i wszystkie te obłoczne cuda nie mieściły się w jej maleńkiej sypialni. Przy jej łóżku stała lampka w kształcie królika Piotrusia, jedzącego marchewkę. A obok tego cała ta migotliwa masa jedwabiu. W dzień ślubu wyglądała pięknie, jak istota nie z tego świata. Ja miałam kapelusz z wielkim rondem, było mi w nim do twarzy. Pewnie widzisz nasze suknie, ale nie umiesz wyobrazić sobie tego domu, miejsca.
– Skoro tak mówisz – odparł dżinn uprzejmie. – Ale dlaczego mi o tym opowiadasz? Nie mogę uwierzyć, że nigdy przedtem o tym nie mówiłaś.
– Wieczorem w przeddzień ślubu – ciągnęła Gillian Perholt – kąpałyśmy się razem w małej łazience jej rodziców. Była wyłożona kafelkami, malowanymi w ryby o zwiewnych płetwach i wielkich oczach, jak z filmów rysunkowych...
– Filmów rysunkowych?
– Disneya. Nieważne. Komiksowych oczach.
– Komiksowe kafle?
– Nieważne. Nie weszłyśmy do wanny, ale myłyśmy się razem.
– Aha – rzekł dżinn. – Kochała się z tobą.
– Nie – powiedziała doktor Perholt. – Nie kochała się ze mną. Zobaczyłam siebie. Najpierw w lustrze, a potem spojrzałam w dół na swoje ciało. A potem spojrzałam na nią – była perłowobiała, a ja bardziej złocista. I była słodka i miękka...
– A ty nie?
– Byłam doskonała. W tej konkretnej chwili, kiedy już przestałam być dziewczyną, a jeszcze nie zaczęłam być kobietą, naprawdę byłam doskonała.
Przypomniał się jej widok swoich małych, ślicznych, wysokich piersi, ciepłego, płaskiego, zwięzłego brzucha, długich, smukłych nóg i kostek, talii – swej talii...
– Powiedziała mi: „Jakiś mężczyzna oszaleje z pożądania do ciebie” – mówiła Gillian Perholt. – A ja czułam się dumna w swej skórze, dumna jak nigdy przedtem i potem. Cała złocista. – Pomyślała chwilę. – Dwie dziewczyny w podmiejskiej łazience – rzekła angielskim, wzgardliwym głosem.
– Ale kiedy cię odmieniłem – powiedział dżinn – nie stałaś się taka jak wtedy. Jesteś teraz bardzo ładna, bardzo przyjemna, bardzo pociągająca, ale nie doskonała.
– Przeraziło mnie to. Przeraziłam się. To było jakby – znalazła całkowicie nieoczekiwany zwrot – jakbym miała broń, ostry miecz, z którym nie umiałam się obchodzić.
– Ach, tak – powiedział dżinn. – Jak wojska uszykowane porządnie.
– Ale to ciało nie należało do mnie. Czułam pokusę, żeby... sama się w nim zakochać. Było prześliczne, lecz nierzeczywiste. To znaczy istniało, ale wiedziałam, że takie nie zostanie, że coś mu się przydarzy. Byłam mu winna... – ciągnęła, szukając w sobie uczuć dotąd niezbadanych – ...byłam mu winna jakiś odpowiedni akt. I wiedziałam, że do niego nie dorastam.
Urwała z westchnieniem.
– Jestem istotą umysłu, nie ciała, drogi dżinnie. Umiem dbać o swój umysł. Zadbałam o niego, mimo wszystko.
– Czy to koniec opowieści? – zapytał dżinn po kolejnej chwili milczenia. – Twoje opowieści są dziwne, przechodzą jakby obok... Rozpływają się, brak im kształtu.
– To się podoba – albo podobało się – w mojej kulturze. Ale nie, to nie koniec. Jest jeszcze coś więcej. Rano ojciec Suzannah przyniósł mi śniadanie do łóżka. Gotowane jajko w wełnianej czapeczce, posrebrzany dzbanuszek herbaty w ocieplaczu, wydzierganym w kształcie chatki, grzanki na specjalnym stojaku, masło w maselnicy, a wszystko to na tacy z rozkładanymi nóżkami, jak tace starych dam w domach opieki.
– Nie podobało ci się to... to, co okrywało dzbanuszek? Twój zmysł estetyczny, tak wyczulony, znów się zbuntował?
– Nagle pochylił się i zsunął koszulę z moich ramion. Objął dłońmi moje doskonałe piersi – mówiła doktor Perholt, która miała pięćdziesiąt pięć lat, a wyglądała teraz na trzydzieści dwa – i wcisnął między nie swoją smutną twarz... nosił okulary, które przekrzywiły się i zaparowały, miał szczeciniaste wąsiki, które wędrowały po mojej skórze niczym stonoga, węszył między moimi piersiami, ale powiedział tylko: „Nie mogę tego znieść” i zaczął pocierać ciałem o kołdrę... nie do końca rozumiałam, o co chodzi, kołdra była ze sztucznego jedwabiu w kolorze seledynowym... węszył, podrygiwał i miętosił moje piersi... a potem rozłożył nóżki tacy, ustawił mi ją w nogach i poszedł... poszedł poprowadzić córkę do ołtarza, co uczynił z wielką godnością i wdziękiem. A ja czułam się chora i myślałam, że wszystkiemu winne jest moje ciało. Jakby to z niego – powiedziała dobitnie – wysnuło się jego węszenie i pot, i trzyczęściowy garnitur mebli, i ocieplacz na imbryk, i sztuczny jedwab...
– I to koniec opowieści?
– Opowiadacz w moim kraju tak właśnie by ją zakończył.
– Dziwne. A potem spotkałaś mnie i poprosiłaś o ciało trzydziestodwuletniej kobiety.
– Nieprawda. Poprosiłam, żeby było takie, jak wówczas, kiedy ostatnio mi się podobało. W tamtej łazience nie podobało mi się... na poły je wielbiłam, ale też bałam się go... To ciało, które mam teraz, wydaje mi się miłe, mogę na nie patrzeć z przyjemnością...
– Jak garncarz, który świadomie umieszcza skazę na doskonałym naczyniu.
– Możliwe. Jeśli skazą jest to, że się trochę żyło. A pewnie tak jest. Ignorancja tamtej dziewczyny była dla niej ciężarem.
– Czy wiesz już, jakie będą twoje dalsze życzenia?
– Aha, chciałbyś odzyskać wolność.
– Wręcz przeciwnie, jest mi dobrze, jestem ciekaw i mam mnóstwo czasu.
– A ja na razie mam wszystko, czego mogłabym sobie życzyć. Zastanawiałam się nad historią królowej Saby i nad odpowiedzią na pytanie, czego pragną wszystkie kobiety. Opowiem ci o pewnej Etiopce, którą obejrzałam w skrzynce telewizora.
– Zamieniam się w słuch – odparł dżinn, wyciągając się na łóżku i kurcząc trochę, aby pomieścić swą długość. – Powiedz, czy przez tę skrzynkę można podpatrzyć każde miejsce na świecie, od Manaus po Chartum, wedle życzenia?
– Nie całkiem, ale prawie. Na przykład tenis oglądaliśmy na żywo z Monte Carlo. „Na żywo” mówimy, gdy widzimy coś w tym samym czasie, kiedy się to dzieje. Ale możemy także robić obrazy – historie, które potem sobie odtwarzamy. Ta etiopska kobieta występowała w filmie, zrobionym na zlecenie Fundacji na rzecz Ocalenia Dzieci, organizacji charytatywnej, która przekazała żywność dla wioski w Etiopii, dotkniętej suszą i głodem; żywność ta przeznaczona była dla dzieci, aby mogły przeżyć zimę. Kiedy przywieziono żywność, sfilmowano ludzi z wioski, naczelnika, radę starszych i bawiące się dzieci, a potem, pół roku później, naukowcy i pracownicy Fundacji wrócili, aby zbadać dzieci, zważyć je, sprawdzić, czy darowana żywność im pomogła.
– Etiopia to dziki kraj, zamieszkany przez dziki i waleczny lud – powiedział dżinn. – Piękny i straszny. I co ujrzałaś w swojej skrzynce?
– Naukowcy się wściekli, zmartwili się i rozgniewali. Naczelnik obiecał, że rozda żywność tylko rodzinom z małymi dziećmi, którym projekt miał pomóc – „projekt” to jest...
– Wiem. W swoim czasie znałem różnych „projektantów”.
– Ale naczelnik nie zrobił tego, o co go proszono. Nie mógł karmić jednych rodzin, a innych nie, nie mógł karmić dzieci, pomijając dorosłych mężczyzn, którzy mogliby pracować w polu – jeśli coś w ogóle zechciałoby tam rosnąć – to było wbrew jego przekonaniom. Więc rozdzielił żywność po równo i oczywiście zbyt skąpo... wszyscy bardzo schudli, niektóre dzieci umarły – chyba wiele – a inne rozchorowały się, gdyż nie miały nic do jedzenia.
Więc ci działacze – pracownicy organizacji pomocy, dobroczyńcy z Europy i Ameryki – bardzo się rozgniewali i zdenerwowali. Kamerzyści (ludzie, którzy robią filmy) poszli w pole z mężczyznami, którzy dostali żywność i zasiali zboże, mając nadzieję na deszcz – nawet spadło trochę deszczu – i wtedy ci mężczyźni wyciągnęli z ziemi sadzonki i pokazali kamerzystom i działaczom, że korzonki roślin zostały pożarte przez błonkówkę, i że nie będzie zbiorów. I ci ludzie, stojący na polach, trzymający w dłoniach te okaleczone, więdnące sadzonki, byli absolutnie zrozpaczeni. Nie mieli żadnej nadziei, żadnego pojęcia, co robić. Musisz zrozumieć, że obejrzeliśmy w naszych skrzynkach bardzo wielu głodujących... wiedzieliśmy, czym to się kończy, więc wysłaliśmy żywność, gdyż poruszyło nas to, co ujrzeliśmy.
A potem w ślad za kamerami weszliśmy do niewielkiej chaty, gdzie w ciemnościach siedziały cztery pokolenia kobiet – babka, matka i młoda dziewczyna z maleńkim dzieckiem. Matka drewnianym kijem mieszała coś w garnku nad ogniem – wyglądało to jak wodnista zupa – a babka siedziała na czymś w rodzaju posłania w miejscu, gdzie dach chaty, chyba stożkowy, stykał się ze ścianą. Wszystkie były okropnie chude, ale jeszcze nie umierały z głodu, nie miały takich niewidzących oczu, ani zwiotczałych od czekania mięśni. Były to wciąż bardzo piękne kobiety, o pociągłych twarzach i niezwykłych kościach policzkowych, ruszały się z wielką godnością – przynajmniej ludzie Zachodu, tacy jak ja, postrzegają to jako godność, były wyprostowane, głowy nosiły wysoko...
I przeprowadzili wywiad z tą starą kobietą. Zapamiętałam ją trochę dlatego, że była taka piękna, a trochę z powodu kunsztu kamerzysty... czy kamerzystki. Była kanciasta, ale zgrabna; jedną długą rękę uniosła zgiętą nad głowę, nogi wyciągnęła na ławce... i operator zrobił z jej kończyn jakby ramę, jakby mówiła przez kwadrat własnego ciała, z którego wyzierały ciemne jamy oczu i długa, długa twarz; swoim ciałem wyznaczała krawędzie skrzynki. Na ekranie wyświetlano angielskie tłumaczenie jej słów. Mówiła, że nie mają jedzenia, że się skończyło, że mała dziewczynka umrze z głodu, nie będzie już mleka, nie będzie co jeść. A potem powiedziała: „To dlatego, że jestem kobietą, nie mogę się stąd wyrwać, muszę siedzieć i czekać na swój los, gdybym nie była kobietą, mogłabym wyjść i coś zrobić” – powtarzała monotonnie. I mówiła to wszystko wtedy, gdy na zewnątrz mężczyźni bezradnie dreptali w piaszczystych bruzdach i w absolutnej rozpaczy kopali karłowate sadzonki, wzbijając suchy kurz.
Nie wiem, dlaczego ci to opowiadam. Ale powiem ci coś jeszcze. Poradzono mi, żebym poszła wyrazić życzenie przy pewnej kolumnie w Hagia Sophii i zanim zdołałam się powstrzymać... rozumiesz, to nie była dobra kolumna... zażyczyłam sobie tego, czego pragnęłam jako dziecko.
– Życzyłaś sobie nie być kobietą.
– Były tam trzy kobiety o zasłoniętych twarzach, które śmiały się ze mnie i wepchnęły moją rękę do dziury. I pomyślałam sobie wtedy, że to właśnie powiedziała królowa Saby królowi Salomonowi, kiedy zapytał, czego pragną wszystkie kobiety.
Dżinn uśmiechnął się.
– Nie. Nie to mu powiedziała. Nie całkiem.
– Powiesz mi?
– Jeśli sobie życzysz.
– Życzę sobie... O, nie. Nie, nie tego sobie życzę.
Gillian Perholt spojrzała na dżinna, leżącego na jej łóżku. Kiedy tak siedzieli, opowiadając sobie historie, zapadł zmierzch. Na jego zielonozłotej skórze igrał dziwny blask, migotliwy, jak na bizantyjskich mozaikach, gdzie niektóre kamyki osadzone są pod innym kątem, aby chwytać światło. Jego pióra unosiły się i opadały, jakby oddychając, srebrne i szkarłatne, brązowe jak chryzantemy, cytrynowe, szafirowe i szmaragdowe. W jego zapachu czuć było ostrą nutę siarki, drzewo sandałowe – tak jej się wydawało – i coś gorzkiego, być może mirrę, ale nigdy nie wąchała mirry, pamiętała tylko króla z kolędy:
Moja jest mirra, jej gorzki zapach
Zwiastuje żalu i smutku czas,
Rozpaczy cienie i śmierci tchnienie
Zamknięte w grobie zimnym jak głaz.
Skóra po zewnętrznej stronie jego ud miała odcień zielonkawy, po wewnętrznej zaś była miękka i bardziej złocista. Obciągnął tunikę, lecz niewystarczająco; widziała jego genitalia, zwinięte niczym wąż i lekko pobudzone.
– Życzę sobie – powiedziała Gillian Perholt – abyś mnie kochał.
– Czynisz mi zaszczyt – odparł dżinn. – Niewykluczone także, że zmarnowałaś życzenie, gdyż miłość między nami i tak mogłaby się zdarzyć, ponieważ jesteśmy razem i opowiadamy sobie historie ze swego życia, jak to czynią kochankowie.
– Miłość – rzekła Gillian Perholt – wymaga wielkoduszności. Odkryłam, że jestem zazdrosna o Zefir, a nigdy nie byłam o nikogo zazdrosna. Chciałam więc... właściwie chciałam dać coś tobie... dać ci moje życzenie... – mówiła niezbyt zbornie. Wielkie oczy, podobne klejnotom o wielu odcieniach zieleni, spoczęły na niej z uwagą, a rzeźbione usta uniosły się w uśmiechu.
– Dajesz i ograniczasz – powiedział dżinn – jak wszyscy kochankowie. Dajesz mi siebie, co wymaga odwagi i czego, jak sądzę, nigdy przedtem nie robiłaś – ja zaś znajduję cię nader godną miłości. Pójdź.
I nie kiwnąwszy nawet palcem, doktor Perholt ocknęła się całkiem naga w ramionach dżinna.
Wspomnienie, jakie zachowała o ich miłosnym spotkaniu, było tyleż nieopisane, co dokładnie wytrawione w każdym zakończeniu nerwowym. Zresztą, prawdę mówiąc, nie znała nikogo, komu chciałaby opisać akt miłosny z dżinnem. Wszelka miłość cielesna doprowadza do zmiany kształtu – mężczyzna rośnie niczym drzewo, niczym kolumna, kobieta dotyka nieskończoności w zacieśniających się przestrzeniach swego ciała. Dżinn wszelako umiał wszystko przedłużyć, zarówno w czasie jak i przestrzeni, toteż Gillian zdawała się płynąć przezeń bez końca jak delfin przez bezkres zielonego morza, stawała się gęstwą wąskich, górskich tuneli, przez które przenikał i pędził, albo systemem jaskiń, gdzie zamierał, zwinięty niczym setka smoków. Umiał zamienić się w punkt rozkoszy, skupionej w najczulszych miejscach jej wygiętego w łuk, zachwyconego ciała, i wędrował po niej niby cudowny motyl, składając tu i ówdzie gorące, suche, niemal palące pocałunki; lecz już za chwilę przeobrażał się w falujący pejzaż, w którym znajdowała zapomnienie i odpoczynek, po to tylko, by znów zapragnął ją odszukać i unosząc na swej wielkiej dłoni, zmniejszał się z westchnieniem, tuląc pierś do piersi, brzuch do brzucha, żeńskie do męskiego. Jego pot był niby dym, jego głos mruczał jak chmura pszczół w niezliczonych językach, czuła, że jej skóra płonie, choć się nie pali, i raz nawet chciała mu powiedzieć o kochankach Marvella, którym nie „dość było czasu i świata”, lecz zdołała tylko wyszeptać jeden dwuwiersz do zielonej groty jego ucha: „Roślinna miłość we mnie by wzrastała / Większa od królestw, bardziej od nich trwała”29. Który to kuplet dżinn powtórzył z uśmiechem, wykorzystując jego rytm do szczególnie rozkosznych poruszeń ciała.
Potem zasnęła. Obudziła się sama wśród poduszek, ubrana w swą ładną nocną koszulę. I poszła żałośnie do łazienki, gdzie stała butelka çesm-i bülbül, ze śladami jej własnych palców na mokrym szkle. Dotknęła jej ze smutkiem, prowadząc dłoń wzdłuż spiralnej bieli – miałam sen, pomyślała – lecz oto dżinn pojawił się, przygięty w łazience niczym etiopska kobieta w telewizyjnym pudle, z wysiłkiem próbujący dostosować do niej swój rozmiar.
– Myślałam...
– Wiem. Ale, jak widzisz, jestem.
– Pojedziesz ze mną do Anglii?
– Będę musiał, jeżeli poprosisz. Ale poza tym chciałbym tam pojechać, zobaczyć, jak się teraz rzeczy mają w świecie, zobaczyć, gdzie mieszkasz, choć nie umiesz ciekawie tego opisać.
– Będzie ciekawie, kiedy ty tam będziesz.
Ale bała się.
Powrócili więc do Anglii, pani narratolog, szklana butelka oraz dżinn; polecieli linią British Airways, z butelką otuloną w plastikową piankę, ukrytą w torbie u stóp Gillian Perholt.
A kiedy wrócili, okazało się, że życzenie, wypowiedziane przez doktor Perholt, kiedy stała między dwiema Leilami przed obliczem Artemis, również zostało spełnione; znalazła w domu zaproszenie do wygłoszenia głównego referatu na jesiennej konferencji w Toronto, wraz z ofertą przelotu pierwszą klasą i pobytu w hotelu Xanadu, istotnie posiadającym basen – błękitny prostokąt pod szklaną kopułą sześćdziesiąt cztery piętra nad brzegami jeziora Ontario. W Toronto powietrze było zimne i przejrzyste; doktor Perholt ulokowała się w pokoju hotelowym gustownie urządzonym na chłodne zimy, w ciepłych odcieniach brązu, kasztanu i bursztynu z płomiennymi akcentami. Pokoje hotelowe często miewają złudny wygląd scenografii do występu iluzjonisty – ich ściany, nagie i betonowe, pokrywa biały tynk, ubity jak lukier na torcie, z haków i drążków zwisają miękkie tkaniny, gaza i adamaszek, a pozłacane lustra i pajęcze kandelabry stwarzają złudzenie przepychu. Ale wszystkie te akcesoria mogą w mgnieniu oka zostać zastąpione zupełnie innymi barwami i fakturami – chromem zamiast mosiądzu, fioletem zamiast bursztynu, białym muślinem w kropki zamiast złotego adamaszku, i ta nieskazitelna tymczasowość stanowi część ich uroku. Doktor Perholt odwinęła swoją butelkę, oko słowika, i wyjęła korek; wypłynął z niej dżinn, tym razem wielkości człowieka, potrząsnął płaszczem z piór, aby go rozprostować, po czym wyprysnął przez okno rzucić okiem na miasto i jezioro. Wrócił i zawołał, by poleciała z nim nad wodę, która – mówił – jest wielka i zimna, niebo zaś, atmosferę, przepełnia taki tłum pędzących twarzy i postaci, że musiał się między nimi przeciskać. Fale powietrzne pełne polityków, gwiazd muzyki pop, telewizyjnych kaznodziejów, odkurzaczy, ruchomych lasów, wędrujących piasków, pornograficznych ust, pępków i tyłków, fioletowych dinozaurów z filcu i oszalałych białych szczeniąt – wszystko to głęboko dżinna zasmuciło, niemal przygnębiło. Czuł się jak ktoś, kto zazwyczaj przemierzał samotnie pustynię na wielbłądzie lub pędził przez sawannę na koniu czystej krwi, a teraz zmuszony jest stać w nieskończonej kolejce aktorów, tenisistów i komików, wśród boeingów, czekających na miejsce do lądowania. Koran i Stary Testament, mówił dżinn do doktor Perholt, zabraniają czynienia rytych podobizn albo obrazów, a tu miał wciąż do czynienia z podobiznami, które, choć nie ryte, jego zdaniem stanowiły plagę. Atmosfera, mówił, zawsze była pełna istot niewidzialnych dla ludzi, i nadal taka pozostaje. Ale teraz trzeba uważać. Tam, w górnych warstwach powietrza, mówił dżinn, jest prawie tak źle jak w butelkach. Nie można rozpostrzeć skrzydeł.
– A gdybyś był całkiem wolny – spytała doktor Perholt – dokąd byś poleciał?
– Istnieje kraina ognia... gdzie istoty podobne do mnie bawią się w płomieniach...
Spojrzeli na siebie.
– Ale nie chcę odejść – powiedział łagodnie dżinn. – Kocham cię i mam mnóstwo czasu. A ten zgiełk i te wszystkie latające twarze są również ciekawe. Uczę się mówić wieloma językami. Posłuchaj.
I jął doskonale naśladować Kaczora Donalda, po czym z równą doskonałością odtworzył bombastyczną niemczyznę kanclerza Kohla, a potem głosy Muppetów, następnie zaś wykonał tak zdumiewającą imitację Kiri Te Kanawa, że zmusił sąsiadów doktor Perholt do walenia w ściany.
Konferencja odbywała się na terenie Uniwersytetu Toronto, w obrośniętym dzikim winem budynku w stylu wiktoriańskiego gotyku. Była to konferencja prestiżowa – by użyć przymiotnika, którego znaczenie właśnie w tej chwili przesuwa się od magii i prestidigitatorstwa do czegoś „nader szacownego”, „ogromnie znaczącego” i „wielce zaszczytnego”. Zjawili się tu francuscy narratolodzy Todorov i Genette, oraz liczni orientaliści, czatujący na zachodnie deformacje i sentymentalizmy. Tytuł referatu Gillian Perholt brzmiał „Życzenia i narracyjny los: niektóre aspekty spełnienia życzeń jako zabiegu narracyjnego”. Pisała go do późna; nigdy nie umiała przygotowywać wykładów inaczej niż pod presją i na ostatnią chwilę. Nie chodziło o to, że nie przemyślała go przedtem, przeciwnie, uczyniła to. Myślała długo i w skupieniu, ustawiwszy przed sobą butelkę çesm-i bülbül niczym święty obrazek, wpatrzona w zmierzające ku szyjce, opasujące ją coraz ciaśniej niebieskie i białe paski. Patrzyła na swoje silne, ładne, nowe palce, wędrujące w poprzek strony, i napinała prężne mięśnie brzucha. Próbowała być dokładna. Teraz jednak, gdy wstała, aby przemówić, poczuła, że temat wyrywa się z jej dłoni, niczym magiczna flądra próbująca uciec do morza, niczym różdżka, ciągnąca energicznie ku ziemi, niczym piorunochron, drżący od powietrznych sił elektryczności.
Jak zwykle usiłowała wpleść w swą wypowiedź pewną historię i właśnie ta historia w pewien sposób odwiodła cały referat od pierwotnego tematu. Przytaczanie wszystkich jej tez byłoby nużące; ich charakter można odgadnąć, słuchając, jak rozpoczęła.
– Postacie w bajkach – mówiła Gillian – są podporządkowane Losowi i każda z nich musi swój los wypełnić. Na ogół bohaterowie usiłują odmienić los, odwołując się do cudownych interwencji; na ogół wszakże takie interwencje wzmacniają tylko władzę, jaką ma nad nimi czekający ich los... los, który na ogół sprowadza się do faktu, że są śmiertelni i muszą obrócić się w proch. Najklarowniejszą i najbardziej skrajną wersją tego wątku jest przypowieść o spotkaniu w Samarze – historia człowieka, który spotyka Śmierć, ta zaś oznajmia, że przyjdzie po niego tego samego wieczora. Człowiek ten przerażony ucieka do Samary, by jej uniknąć, Śmierć jednakże napomyka komuś całkiem innemu, że owo pierwsze spotkanie było właściwie przypadkowe, gdyż „miałam się z nim spotkać dziś wieczór w Samarze”.
W obecnych czasach tematami powieści są wybór i motywacja. Coś z nieuchronnej logiki spotkania w Samarze można jeszcze odnaleźć w „wolnym” akcie zabójstwa, dokonanego przez Raskolnikowa, gdyż pociąga ono za sobą całkowicie przewidywalny i konwencjonalny odwet. Jednak już w przypadku Lydgate’a z powieści George Eliot „Middlemarch” nie odnosimy wrażenia, iż „znamiona pospolitości” w jego charakterze są analogicznymi narzędziami nieuchronnego losu; Lydgate mógł dokonać wyboru i nie poślubić Rozamundy, ale czyniąc to, obrócił wniwecz swoje ambicje i fortunę. Kiedy Proust postanawia ujawnić inwersję seksualną u wszystkich swoich postaci, czujemy, iż w roli Losu, rządzącego światem rzeczywistym, występują tu osobiste pragnienia powieściopisarza; kiedy wszelako Swann traci lata życia dla kobiety, która nawet nie była w jego typie, widzimy, iż dzieje się tak wskutek jego wyboru, możliwego, ale wcale niekoniecznego.
Uczucie, jakiego doświadczamy, gdy w bajce spełnia się życzenie jakiejś postaci, jest dość osobliwe. Czujemy przypływ wolności – mogę mieć, czego chcę – a zarazem przewrotną pewność, iż nic to nie zmieni, los bowiem ustalony jest z góry.
Chciałabym opowiedzieć wam historię, którą usłyszałam od jednego z moich przyjaciół w Turcji, gdzie bajki opowiada się bir var mis, bir yok mis – może się zdarzyło, a może nie – a u źródła wszelkich opowieści leży paradoks.
Podniosła wzrok i ujrzała, iż obok przystojnej postaci Todorova zasiadła osoba w kożuchu, o ciężkiej głowie pod grzywą białych włosów. Osoby tej nie było tam przed chwilą; biała czupryna wyglądała jak ekstrawagancka peruka, a niebieskie okulary nadawały nowo przybyłemu wygląd kogoś nieudolnie przebranego. Gillian wydało się, że poznaje wykrój górnej wargi, która wszakże zmieniła kształt natychmiast, gdy myśl ta przyszła jej do głowy, stając się krnąbrnie wąska i zaciśnięta. Nie dało się tej postaci zajrzeć w oczy, gdyż przy każdej próbie zaczepny odblask okularów przybierał odcień wręcz szafirowy.
– W czasach, kiedy wielbłądy fruwały z dachu na dach – zaczęła Gillian – kiedy ryby gnieździły się w drzewach wiśni, a pawie były wielkie niczym stogi siana, żył sobie pewien rybak, który nic nie miał i któremu ponadto nie szczęściło się w połowach, który nie umiał niczego złowić, choć raz po raz zarzucał swoją sieć w wielkim jeziorze, pełnym wodorostów i pitnej wody. W końcu zatem powiedział: „Spróbuję raz jeszcze, lecz jeśli i to nic nie da, porzucę to głodowe zajęcie i zacznę żebrać przy drodze”. Zarzucił więc sieć, poczuł w niej ciężar i wyciągnął coś mokrego, obłego i cuchnącego, co okazało się zdechłą małpą. Mruknął do siebie, to mimo wszystko nie jest nic, wykopał dół w piasku i pochował małpę. Po czym zarzucił sieć drugi raz. I znów sieć okazała się pełna, lecz teraz zaczęła szamotać się pod wodą, jakby żyła własnym życiem. Wyciągnął ją pełen nadziei, lecz okazało się, że złowił kolejną małpę, żywą, lecz wyleniałą i bezzębną, okrytą ranami i wrzodami, śmierdzącą prawie tak samo okropnie jak jej poprzedniczka. No cóż, rzekł rybak, mógłbym ją trochę oporządzić i sprzedać ulicznemu grajkowi, choć nie w smak mu była ta perspektywa. Wówczas jednak małpa rzekła: „Jeśli mnie uwolnisz i zarzucisz sieć jeszcze raz, złowisz mojego brata. I jeśli nie będziesz słuchał jego błagań i nie zarzucisz już sieci, pozostanie z tobą i spełni każde twoje życzenie. Oczywiście jest w tym pułapka, zawsze jest jakaś pułapka, ale nie zamierzam ci powiedzieć, o co chodzi”.
Ta warunkowa szczerość spodobała się rybakowi, który niewiele myśląc, uwolnił chudą małpę i znów zarzucił sieć. Niebawem z zadowoleniem poczuł, że coś się w niej szamocze z należytą gwałtownością; musiał użyć całej swojej siły, aby przyciągnąć ją do brzegu. I w rzeczy samej, w sieci znajdowała się małpa, dorodna, lśniąca, wręcz błyszcząca małpa z pięknym zadkiem – mój przyjaciel szczególnie to podkreślał – w subtelnych kolorach jasnego błękitu i gorącego różu, przetykanych żyłkami makowej czerwieni.
Spojrzała na szafirowe okulary, aby sprawdzić, czy dobrze jej idzie, a ich właściciel kiwnął krótko głową.
– Nowa małpa powiedziała, że jeśli rybak ją uwolni i ponownie zarzuci swą sieć, wyłowi ogromny skarb, pałac i zastępy niewolników, i już nigdy mu niczego nie zabraknie. Ale rybak przypomniał sobie słowa chudej małpy i powiedział: „Życzę sobie nowego domu na brzegu jeziora i nowego wielbłąda, i życzę sobie uczty – umiarkowanych rozmiarów – przygotowanej w tym domu”.
I natychmiast wszystko to pojawiło się przed nim, rybak zaś podzielił się wyborną ucztą z obiema małpami, które przyjęły poczęstunek.
Ponieważ rybak ten w swoim czasie słyszał wiele baśni, a poza tym miał skłonności analityczne, sądził zatem, że rozumie, iż dla ludzi chciwych lub pochopnych życzenia mogą stać się niebezpieczne. Nie zamierzał ocknąć się w świecie, w którym wszystko byłoby zrobione ze złota – a więc niejadalne – a poza tym podejrzewał, że nieustające towarzystwo hurys i ciągłe raczenie się sorbetem oraz musującym winem mogłoby okazać się dziwnie nużące. A więc prosił spokojnie o to i owo: o sklep z kaflami z uczciwym sprzedawcą, który by się na nich znał, o ogród pełen cedrów i fontann, o mały dom i służącą dla jego starej matki, i wreszcie o małą żonkę, taką, jaką wybrałaby dla niego matka, być może nie tak piękną, jak słońce i gwiazdy, lecz dobrą, miłą i kochającą. I tak po cichu stwarzał błogi świat, znacznie podobniejszy do bajkowego „żyli długo i szczęśliwie” niż owa gorączkowa kraina, powstała wskutek życzeń, spełnianych przez złotą rybkę braci Grimm albo Aladynowego dżinna. I dzięki tej dyskrecji nikt specjalnie nie zwracał uwagi na szczęście rybaka, nikt mu nie zazdrościł i nie próbował go okraść. A kiedy chorował on lub jego żonka, życzył sobie po prostu, aby choroba odeszła, a kiedy ktoś powiedział mu coś przykrego, życzył sobie o tym zapomnieć – i zapominał.
No dobrze, zapytacie, a pułapka?
Oto i ona. Zauważył, na początku z rzadka, później coraz częściej, że ilekroć wypowiadał jakieś życzenie, wielka lśniąca małpa stawała się trochę mniejsza. Najpierw ubywał jej centymetr tu i centymetr tam, potem coraz więcej – przy posiłkach trzeba ją było sadzać na poduszkach – aż wreszcie stała się tak mała, że mogła siadać na stole na maleńkim stołeczku i bawić się solniczką. Chuda małpa już dawno poszła w swoją stronę, czasem jednak wracała; obecnie była już całkiem zdrowa, zwyczajnie owłosiona, ze zwykłym niebieskim zadkiem, nic specjalnego. Więc któregoś razu rybak zapytał ją:
„Co będzie, jeśli zażyczę sobie, aby twój brat znów urósł?”.
„Nie mogę powiedzieć – odparła chuda małpa. – To znaczy mogę, ale nie powiem”.
Lecz w nocy rybak usłyszał, jak małpy rozmawiają ze sobą. Chuda małpa trzymała lśniącą małpę na dłoni i smutno mówiła:
„Oj, bieda z tobą, mój bracie. Niedługo zupełnie znikniesz i nic z ciebie nie zostanie. Żal mi widzieć cię w tym stanie”.
„Taki mój Los – rzekła druga małpa, niegdyś większa. – Taki mój Los, że muszę utracić swoją moc i zniknąć. Któregoś dnia stanę się taki mały, że ten człowiek już mnie nie zobaczy i nie wyrazi już więcej życzeń, ja zaś na wieki pozostanę jego niewolnikiem, wielkości ziarnka pieprzu albo piasku”.
„Wszyscy musimy obrócić się w proch” – rzekła chuda małpa sentencjonalnie.
„Ale nie w takim strasznie szybkim tempie – rzekła małpa, spełniająca życzenia. – Robię co mogę, lecz on ciągle mnie wykorzystuje. Och, jak mi ciężko. Chciałbym nie żyć, ale żadne z moich życzeń nie może się spełnić. Och, jak mi ciężko, jak ciężko, jak ciężko”.
Słysząc te słowa, rybak, który był dobrym człowiekiem, powstał z łóżka i wszedł do pokoju, gdzie rozmawiały małpy:
„Niechcący was podsłuchałem i serce mi się ściska – wyznał. – Powiedzcie mi, o małpy, co mogę zrobić, żeby wam pomóc?”.
One zaś łypnęły na niego ponuro i nic nie odpowiedziały.
„Życzę sobie – powiedział wówczas rybak – abyście, jeśli to możliwe, wzięły to moje życzenie i zażyczyły sobie, czego dusza zapragnie”.
I zaczekał, aby zobaczyć, co się stanie.
I obie małpy zniknęły, jakby ich nigdy nie było.
Ale dom, żona i kwitnący interes nie zniknęły. A rybak żył dalej, jak umiał – choć teraz, jak nas wszystkich, nękały go zwykłe ludzkie dolegliwości – aż do samej śmierci.
– W bajkach – ciągnęła Gillian Perholt – te życzenia, które się spełniają i nie są złośliwe lub obliczone na zniszczenie, prowadzą zazwyczaj do stanu cudownej równowagi, bardziej przypominającej dzieło sztuki niż dramat Losu. Jakby szczęśliwcy zeszli z wyboistej drogi życia i znaleźli się w niezmiennym krajobrazie, gdzie wiecznie trwa wiosna i żaden nie dmie wiatr. Dżinn daje Aladynowi piękny pałac, lecz dopóki jest on igraszką Losu, różni magowie przesuwają go z furią po krajobrazie, rozbudowują go lub każą mu znikać. Ale w końcu przechodzi on w stan równowagi, do pseudowieczności, do krainy „długo i szczęśliwie”, która przywodzi nam na myśl dzieła sztuki: rodzinną fotografię w słoneczny dzień, damę z obrazu Gainsborough, siedzącą z dziećmi pod drzewem na angielskiej łące, zaczarowany zamek w zamieci śnieżnych płatków, zamknięty w szklanej półkuli. Geniusz Oskara Wilde’a sprawił, że człowiek zamienił się miejscami z dziełem sztuki; niezmiennie młody Dorian Grey wiecznie się uśmiecha, ale jego portret spotyka straszliwy Los, który przybiera postać przyspieszonego rozpadu. Ale historia Doriana Greya – podobnie jak opowiadanie Balzaca „Ośla skórka” o coraz to mniejszym strzępku skóry dzikiego osła, która przez pewien czas powstrzymuje Los – odwołuje się do innych historii o pragnieniu wiecznej młodości. W rzeczy samej, obecnie wiemy, jak osiągać stan fałszywej równowagi, mamy protezy i hormon wzrostu, chirurgię plastyczną i przeszczepy włosów, potrafimy zamieniać ludzi w dzieła sztuki – lub sztuczności. Symbolami naszych marzeń o tego rodzaju wieczności są zawzięte, waleczne, nieruchome spojrzenia Joan Collins i Barbary Cartland.
Sądzę, że opowieść o małpach ma pewien związek z uwagami Sigmunda Freuda na temat celu wszelkiego życia. Freud był przede wszystkim badaczem naszego pragnienia, naszej chęci, aby żyć długo i szczęśliwie. Badał nasze życzenia oraz sposób, w jaki się spełniają w narracji naszych snów. Wierzył, iż w marzeniach sennych wszyscy przerabiamy swoją historię, by nadać jej szczęśliwe zakończenie, zgodnie ze swymi najtajniejszymi potrzebami. (Twierdził jednak, że nie wie, czego naprawdę chcą kobiety, i ta niewiedza zabarwia i zniekształca jego opowieści). Ale potem, w powtarzających się snach o śmierci, częstych u żołnierzy I wojny światowej, Freud odkrył narracje, które przeczą dążeniu do szczęścia i spełnienia życzeń. Odkrył w nich – tak sądził – pragnienie samozniszczenia. Przemyślał zatem ponownie dzieje życia organicznego na naszej planecie i doszedł do wniosku, że instynkty, które nazwał „organicznymi”, są w swej istocie konserwatywne – że reagując na bodźce, adaptują się w taki sposób, aby w miarę możności zachować stan pierwotny. „Stałoby w sprzeczności z konserwatywnym charakterem instynktów – twierdził Freud – gdyby celem życia był stan, jakiego dotychczas nie udało się osiągnąć”. Nie, mówił, z konieczności musimy pragnąć starego stanu rzeczy. Organizmy, okrężną drogą, dążą z powrotem do tego, co nieorganiczne – do pyłu, kamienia, gleby, z której powstały. „Celem wszelkiego życia jest śmierć”, oznajmiał Freud w swej historii stworzenia – historii, w której wszystkie istoty dążą do stanu sprzed początków życia, i w której kurcząca się peau de chagrin lub zmniejszająca się małpa nie są złowróżbnymi i nieodstępnymi towarzyszami siły życiowej, lecz tym, do czego potajemnie dążymy.
Nie było to wszystko, co powiedziała, lecz w owej chwili po raz drugi zauważyła błysk szafirowych okularów.
Nastąpiło wiele pytań; referat Gillian został oceniony jako udany, choć trochę niejasny.
Owego wieczora w pokoju hotelowym stawiła czoło dżinnowi.
– Przez ciebie mój referat stał się niezrozumiały – mówiła. – Miał to być wykład o losie, śmierci i życzeniach, a ty wprowadziłeś doń jakąś małpią wolność.
– Nie pojmuję, co w tym niezrozumiałego – odparł dżinn. – Rządzi nami entropia. Moc przez cały czas maleje, nieważne czy wywodzi się ze sztuk magicznych, czy z mięśni i nerwów.
– Jestem gotowa wyrazić swoje trzecie życzenie – powiedziała Gillian.
– Zamieniam się w słuch – rzekł dżinn, momentalnie powiększając narządy słuchu do słoniowych rozmiarów. – Nie smuć się, Dzil-jan, może nic się nie stanie.
– A gdzieżeś ty się nauczył tej formułki? Nieważne. Jestem niemal skłonna uwierzyć, że chcesz mi uniemożliwić życzenie.
– Skądże znowu. Jestem twoim niewolnikiem.
– Życzę sobie – powiedziała Gillian – żeby spełniło się to, czego ty sobie życzysz... żeby to ostatnie życzenie było twoim.
Oczekiwała dźwięku gromu, lub, co gorsza, ciszy nieobecności. Ale tym, co usłyszała, był odgłos pękającego szkła. I ujrzała, że jej butelka, oko słowika, stojąca na szklanym blacie toaletki, jakby rozpływa się we łzach, że nie powstają z niej ostre odłamki, lecz stożkowata kupka maleńkich kobaltowobłękitnych kulek, z których każda ma w środku białą spiralkę.
– Dziękuję – powiedział dżinn.
– Odejdziesz? – zapytała pani narratolog.
– Wkrótce – odrzekł dżinn. – Ale nie teraz, nie od razu. Pamiętasz, życzyłaś sobie kiedyś, abym cię kochał, i tak się stało. Dam ci coś na pamiątkę... póki nie wrócę... co zamierzam czynić od Czasu do czasu...
– Jeżeli będziesz pamiętał, by wrócić za mojego życia – rzekła Gillian Perholt.
– Jeżeli będę pamiętał – odparł dżinn, którego ciało zdawało się teraz spowite w szatę z płynnego, niebieskiego płomienia.
Tej nocy kochał się z nią tak pięknie, że w osłupieniu zadawała sobie pytanie, jak mogła pozwolić mu odejść, jednocześnie zdumiewając się, że kiedykolwiek ośmieliła się zatrzymać taką istotę na Primrose Hill lub w pokoju hotelowym w Istambule czy Toronto.
Następnego ranka dżinn pojawił się w dżinsach i kożuszku i oznajmił, że idą razem na miasto, kupić dla niej podarunek. Tym razem jego włosy – nadal niewiarygodne – zamieniły się w masę dredloków, skóra zaś przybrała odcień etiopski.
W małym sklepiku w bocznej uliczce pokazał jej najpiękniejszy zbiór współczesnych szklanych przycisków do papieru, jaki kiedykolwiek widziała. Jest to współczesna kanadyjska sztuka; wystawiają tu swe prace artyści, którzy umieją pochwycić szumiące, falujące, geometryczne morze, dostrzegalne tylko pod pewnym kątem, mieniące się przezroczystą tęczą złocistych drobin; artyści, umiejący na zawsze zamknąć czerwono-błękitny płomień w kuli z chłodnego szkła lub w oszałamiającym, kobaltowo-szmaragdowym stożku, sięgającym nieskończoności, w której napotyka swe własne odbicie. Szkło produkuje się z pyłu i krzemionki, z pustynnych piasków, topionych w ognistych czeluściach pieców, wydmuchanych ludzkim oddechem w konkretny kształt fizyczny. To ogień i lód, ciało stałe i płynne, które zarazem jest i go nie ma.
Dżinn złożył w dłoniach doktor Perholt wielką, kopulastą półkulę, w której mrowie barwnych szklanych wstążek zawisło między bąbelkami powietrza niczym rój przecinków, haczyków na ryby, śpiących embrionów, pasemek barwnego dymu lub budzących się węży. Ruchliwa ciżba migotała wszystkimi kolorami, złotem i żółcią, błękitem i granatem, rozkosznym czystym różem, karmazynem i aksamitną zielenią.
– Jak pędzące nasienie – orzekł dżinn poetycznie. – Pełne wiecznych możliwości. I niemożliwości, oczywiście. To dzieło sztuki, dzieło wielkiego kunsztu, rzecz radosna. Podoba ci się?
– O, tak – powiedziała doktor Perholt. – Nigdy nie widziałam tak wielu kolorów naraz.
– Nazywa się „Taniec żywiołów”. To chyba nie jest twój rodzaj tytułu, ale odpowiedni, prawda? Nie?
– Tak – rzekła doktor Perholt, którą przepełniał żal, a zarazem głębokie poczucie, że wszystko jest, jak być powinno.
Dżinn dopilnował zapakowania przycisku w jaskraworóżową bibułkę i zapłacił zań tęczową kartą kredytową z hologramem Wenus z Milo, która pobudziła końcówkę do obsługi kart do nader ożywionego brzęczenia.
Kiedy znów znaleźli się na chodniku, powiedział:
– Do widzenia. Na razie.
– „Bywaj zdrów zatem” – rzekła doktor Perholt – „i śród elementów, bujaj szczęśliwy”30.
Przeczuwała, że powie to pewnego dnia, od chwili, gdy przez drzwi łazienki ujrzała jego monstrualną stopę. Stała, trzymając w ręku szklany przycisk. Dżinn ucałował jej dłoń i zniknął nad jeziorem Ontario jak wielka chmura pszczół, zostawiając na chodniku krótki kożuszek, który powoli skurczył się do rozmiaru dziecięcego, lalczynego, do rozmiaru pudełka od zapałek, do kilku bzyczących atomów, aż w ogóle przestał być. Pozostała także ruchoma sterta dredloków, podobna do osobliwego jeża, która nagle ożyła, przebiegła kilka metrów i zniknęła w najbliższym rynsztoku.
A czy zobaczyła go jeszcze kiedykolwiek, zapytacie? Być może nie jest to pytanie, jakie chcielibyście zadać przede wszystkim, jedyne wszakże, na jakie otrzymacie odpowiedź.
Dwa lata temu, nadal wyglądając na pogodną trzydziestopięciolatkę, Gillian szła Madison Avenue w Nowym Jorku – gdzie zatrzymała się w drodze na zgromadzenie narratologów w Kolumbii Brytyjskiej – gdy nagle ujrzała wystawę pełną szklanych przycisków do papieru. Inaczej niż w Toronto nie były to dzieła artystów, którzy bawią się czystym kolorem i fakturą, wstęgami, nićmi, woalami, plamami i złudzeniem ruchu. Nie, były to klasyczne, staromodne, kunsztownie realistyczne dziełka: millefiori, korony, kratki, a w nich róże, fiołki, jaszczurki i motyle. Oczy doktor Perholt rozbłysły niby szkło, a w ciemnym sklepie czekało już na nią dwóch starszych, czarujących panów, szczęśliwych w owej grocie lśniącej od klejnotów; przez pół godziny z cudowną cierpliwością zdejmowali dla doktor Perholt kulę za kulą ze szklanych, lustrzanych półek i wraz z nią podziwiali biały koszyczek zawierający chabrowe bratki i wielobarwne poduszeczki geometrycznych kwiatów, przepięknych, jak przepiękny musiał być połyskliwie świeży raj, barwnych barwą, która nigdy nie miała zblaknąć, nigdy nie miała wynurzyć się na bure powietrze ze swego olśniewającego żywiołu.
Och, szkło, powiedziała doktor Perholt do obu panów; to rzecz niemożliwa, to tylko namacalna metafora, to rzecz, przez którą widzimy i która zarazem jest widziana. Szkło jest tym samym, co sztuka, mówiła doktor Perholt do obu mężczyzn, gdy przemieszczali kule światła, czerwone, niebieskie, zielone, na widzialnych i niewidzialnych półkach.
– Najbardziej podobają mi się geometryczne kwiaty – powiedziała doktor Perholt. – Bardziej niż te, które chcą wyglądać realistycznie, które chcą być prawdziwe, zgadzają się panowie?
– Na ogół tak – powiedział jeden z mężczyzn. – Na ogół cały efekt jest lepszy, gdy wzór jest wyraźny, geometria szkła i geometria wnętrza. Ale proszę zobaczyć te. Amerykańskie.
I podał jej przycisk, w którym mały wąż leżał zwinięty na wodnistej powierzchni pływającej rzęsy – wężyk ze szklaną niteczką ruchliwego języka i mikroskopijnym, czerwonobrązowym oczkiem w czujnej lecz rozluźnionej oliwkowej głowie. I podał jej drugi przycisk, w którego ciężkim, namacalnym szkle, niby w głębokiej wodzie studni, unosił się kwiat – kwiat z różową wargą i białym kapturem, z zieloną łodygą i długimi, zatopionymi liśćmi, z korzeniem nakrapianym brązowym sokiem i macierzystą ziemią, który ciągnął przez szklisty żywioł cienkie włoski, kłącza i odnogi. Był doskonały – złudzenie było niemal doskonałe, żywy oryginał podpatrzono tak doskonale, że nieśmiertelny, sztuczny kwiat także zdawał się doskonały. I Gillian wspomniała Gilgamesza, utracony kwiat i węża. Oto istniały obok siebie, uchwycone w zawieszeniu.
Obróciła przycisk i odstawiła go, gdyż miał zastraszająco wysoką cenę.
Prawie bezwiednie zauważyła, że na wierzchu jej dłoni, trzymającej przycisk pojawiła się nowa, ciemna plama wątrobiana o przyjemnej, miękkiej barwie zwiędłych liści.
– Chciałabym... – rzekła do mężczyzny za szklaną kratą półek.
– Chciałabyś mieć ten kwiat – powiedział głos za nią. – I jeszcze węża, czemu nie? Podaruję ci je.
I oto stał za nią, tym razem w ciemnym płaszczu i białym szaliku, w szafirowych okularach i czarnym aksamitnym kapeluszu z dość dużym rondem.
– Co za miła niespodzianka znów pana widzieć – powiedział sklepikarz, wyciągając rękę po tęczową kartę kredytową z wizerunkiem Wenus z Milo. – Jak zawsze niespodziewany, jak zawsze mile widziany, bardzo mile widziany.
I doktor Perholt wynurzyła się na Madison Avenue z ciemnozłotym mężczyzną i dwoma przyciskami, wężem i kwiatem. Są rzeczy na ziemi, niektóre zrobione ręką ludzką, a inne nie, których życie różni się od naszego, które żyją dłużej niż my, których życie przecina się z naszym w baśniach, we snach, a także wtedy, gdy czasem unosimy nadmiar. Gillian Perholt poczuła się szczęśliwa, gdyż znów weszła w ich świat, a przynajmniej miała doń dostęp, jak wówczas, gdy była dzieckiem. Zwróciła się do dżinna:
– Zostaniesz?
On zaś odparł:
– Nie. Ale pewnie znów tu wrócę.
Na co ona powiedziała:
– Jeżeli będziesz pamiętał, by wrócić za mojego życia.
– Jeżeli będę pamiętał – powiedział dżinn.
1 Pastisz znanego wiersza angielskiego poety Christophera Marlowe’a (1564-1593), „Namiętny pasterz do swej lubej”. (Przyp. tłum.).
2 John Milton (1608-1674) „Raj utracony”, ks. IX. (Wszystkie wiersze nieopatrzone nazwiskiem tłumacza przełożyła Barbara Kopeć-Umiastowska).
3 Stephanotis floribunda - odmiana jaśminu. (Przyp. tłum.).
4 „Opowieści kanterberyjskie”, średniowieczny poemat Geoffreya Chaucera (1340?-1400). (Przyp. tłum.).
5 Zapewne aluzja do noweli Roberta Greene’a (1560?-92) „Pandosto. The Triumph of Time” (Pandosto. Triumf czasu), wydanej w 1588 roku. (Przyp. tłum.)
6 Fanny Price - bohaterka powieści Jane Austen „Mansfield Park”; Lucy Snowe - bohaterka powieści Charlotte Brontë „Villette”; Gwendolen Harleth - bohaterka powieści George Eliot „Daniel Deronda”. (Przyp. tłum.).
7 William Shakespeare „Hamlet”, I. 2. (Przyp. tłum.).
8 Mowa o portrecie Mehmeda II zwanego Zdobywcą, autorstwa weneckiego artysty Gentile Belliniego (1429-1507). (Przyp. tłum.).
9 Imiona i nazwy własne za: „Baśnie z tysiąca i jednej nocy”, PIW, Warszawa 1976. (Przyp. tłum.).
10 Sulejman - biblijny Salomon, w islamie uważany za jednego z proroków Allacha; co ciekawsze, według polskiego wydania „Baśni”, owa dżinnija, Majmuna, wywodzi się z rodu Iblisa! (Przyp. tłum.).
11 Aluzja do poematu S. T. Coleridge’a „Pieśń o Starym Żeglarzu”. (Przyp. tłum.).
12 Legenda głosi, że Karagöz i Hacivat byli robotnikami, pracującymi przy budowie meczetu Bursa Ulu. Ich drwiny i satyryczne wierszyki tak bardzo rozgniewały sułtana, że kazał ich stracić pod zarzutem podburzania do buntu. Jednakże pamięć o nich nie zaginęła wśród ludu; z czasem Karagöz i Hacivat przeobrazili się w kukiełki i tak narodził się tradycyjny turecki teatrzyk cieni. (Przyp. tłum.).
13 Nâzim Hikmet Ran (1902-1963) - jeden z największych dwudziestowiecznych poetów tureckich, w 1938 r. aresztowany i skazany na 28 lat więzienia za przynależność do Tureckiej Partii Komunistycznej, zwolniony w 1950 r. na skutek międzynarodowych protestów. (Przyp. tłum.).
14 Faruk Nafiz Çamlibel (1898-1973) - poeta turecki, przedstawiciel tzw. ruchu narodowego w literaturze. (Przyp. tłum.).
15 Prawdopodobnie chodzi o Nedima (?1681-1730), poetę tureckiego zwanego „szalonym poetą”. (Przyp. tłum.).
16 Autres... (fr.) - co kraj, to obyczaj.
17 S.T. Coleridge, „Chan Kubla”, przeł. Stanisław Barańczak. (Przyp. tłum.).
18 Tragedia Eurypidesa, ok. 406 p.n.e. (Przyp. tłum.).
19 William Shakespeare, „Hamlet”, I.5, przeł. Józef Paszkowski. (Przyp. tłum.).
20 Wszystkie cytaty z Biblii za: Dzieje Apostolskie 19.23-40, Pismo Święte w przekładzie ks. Jakuba Wujka, S.J. (Przyp. tłum.).
21 mn (arab.) - grzecznościowy zwrot arabski, odpowiednik naszego pan.
22 Wiersz Ahmeta Hasima (1884-1933), poety tureckiego, pozostającego pod silnym wpływem symbolizmu francuskiego. (Przyp. tłum.).
23 Pieśń na Pieśniami, Ks. Salomona, 6,8. (Przyp. tłum.).
24 ibid., 7,8. (Przyp. tłum.).
25 Ghazal (arab.) - klasyczna perska forma poetycka. (Przyp. tłum.).
26 Peri (pers.) - istota nadprzyrodzona, potomek upadłych aniołów. (Przyp. tłum.).
27 „Szachnama” - dosł. Księga Królów, perski epos narodowy, powstały ok. 1 roku naszej ery. (Przyp. tłum.).
28 Walter James Turner (1889-1946), „Romance”. (Przyp. tłum.).
29 Andrew Marvell (1621-1678), „Do nieskorej bogdanki”, przet. Stanisław Barańczak. (Przyp. tłum.).
30 William Shakespeare, „Burza” V.1, przeł. Leon Ulrich. (Przyp. tłum.).