Autor: Kir Bułyczow
Tytul: Na ratunek
(Spasitie Galju!)
Z "NF" 2/97
Rozdział pierwszy. Z RAPORTU
Dnia 18 września o godzinie 16.40 od grupy, podczas
przejścia z hali nr 3 do profilaktorium celem zaznajomienia
zwiedzających z warunkami wypoczynku pracowników
przedsiębiorstwa, odłączyła się Galina N., uczennica klasy
VII B szkoły podopiecznej. Mimo zastosowanego wobec dzieci
dozoru, który polegał na tym, że oprócz głównego technologa
N. R. Szczukina i jego zastępcy R. G. Kłopatego grupie
towarzyszyli wychowawca klasy VII B R. R. Kalinina i
strażnik straży przemysłowej G. Ł. Warnawski, Gali N.,
według oświadczeń jej kolegów klasowych obecnych podczas
incydentu, udało się dyskretnie odejść na stronę pod
pretekstem poprawienia pończoch. Do takiego zachowania
popchnęły ją krążące wśród dzieci pogłoski o tym, że na
terenie przedsiębiorstwa kryją się pewne skarby i sławetne
Jeioro Życzeń. Wyżej wspomnianą Galinę N., według
oświadczenia nauczycielki R. R. Kalininy, charakteryzuje
zmienność charakteru, ciężka sytuacja rodzinna i słaba
dyscyplina.
Po odkryciu zniknięcia Galiny N. podjęte zostały
następujące środki:
a) w sieci wewnętrznej przedsiębiorstwa ogłoszono
komunikat w nadziei, iż Galina N. nie zagłębiła się zbyt
daleko w głąb Strefy i zawróci po usłyszeniu wezwania.
Środek ten nie dał efektu;
b) grupa uczniów została czasowo zatrzymana w
profilaktorium, gdzie została im wydana gorąca kolacja;
wyłączono wideofon, by pogłoski o zniknięciu Galiny N. nie
rozeszły się po mieście i wśród ludności nie wywołały
zbędnej paniki;
c) ściągnięty został z domu G. W. Wasjunin, monter z hali
nr 2, który, jak wiadomo, bywał samowolnie w Strefie, za co
został ukarany naganą i ostrzeżeniem o zwolnieniu w wypadku
recydywy.
Rozdział drugi. STALKER ŻORA
Wyciągnęli mnie z wyrka. Skończyłem robotę o drugiej i
poszedłem spać. Obudził mnie telefon od głównego technologa.
- Przepadł dzieciak. Został przepuszczony do Strefy.
Przyjeżdżaj natychmiast.
Oczywiście odpowiedziałem, że kiedy dzielili naganami, to
do tego pasował im Wasjunin. Kiedy jednak poszkapili i
dzieciaka przepuścili - to do Wasjunina lecą po ratunek!
Ubrałem się i przyjechałem do przedsiębiorstwa.
Tam przy bloku trzecim byli i się krzątali: dyrektor,
główny technolog, zastępcy, straż przemysłowa. Dyrektor
powiedział do mnie:
- Potrzebujemy, Stalker, pomocy.
Wołają na mnie Stalker przez jeden film. Był w nim tam
taki typ, coś w rodzaju mnie. I była też Strefa. Obejrzałem
ten film, ale nie wywarł na mnie wrażenia. Straszą tam, ale
strachu to jakoś nie czuć. Gdzie im do naszej Strefy.
- Nie - powiedziałem - nie jestem w formie.
- Dostaniesz premię, poprawimy warunki mieszkaniowe -
powiedział dyrektor.
No chyba, pomyślałem, co to się w mieście podniesie,
kiedy przechwycą, że dzieciak przepadł bez śladu! A szans na
wyjście to ma niewiele. Bywało, że do Strefy różni włazili.
Gdzież są teraz? Kto teraz zajmuje się ich dziećmi? Chociaż,
oczywiście, pokus to jest niemało. Ale skarbów tam nie ma.
To tylko plotki. Nikt tam daleko nie pójdzie. Być może jeden
Łukianycz. Łukianycz to doszedł do punktu trzeciego. Dalej
go nie puścił Biały Robal. Po powrocie pokazywał wszystkim
bliznę na ręce.
- Pomyśl tak o jej matce - powiedział technolog.
- A kim jest jej matka?
- Może ją znasz? Ona wcześniej pracowała w "Jaskółce".
To mnie podcięło. Larisa! Serce moje, Larisa, ileż to
było westchnień z jej powodu, ileż to łez zostało wylanych,
a być może i krwi. I ja, jako chłopak, gapiłem się na jej
złote kędziorki i szkarłatne usteczka! I zostałem raz
dopuszczony. Nie, poważnie. Jeden pocałunek - i umrzeć! Więc
Galka to jest jej? Cała matka!
- Pójdę - powiedziałem. - Tylko przygotujcie rentę dla
mojej Ludmiły. Jakby co, to ona będzie Paszkę wychowywać.
- Jaką rentę? - zakrzyknął dyrektor. - Ty przecież
wrócisz! O niczym nie chcę słyszeć! Wierzymy w ciebie, Żora!
- Słuchaj, tylko bez demagogii - powiedziałem. - Szkoda
mi dziewczynki, ale ja żyć to chcę. Jeśli ona poszła w głąb,
to tam ja nie bywałem. Strefa jest Strefą. Ona człowieka nie
uznaje. Ma własne prawa.
Wtedy to dyrektor dał mi słowo, że w razie czego to rentę
załatwią formalnie, jako po zabitym podczas pracy.
Dyrektor powiedział, że pójdzie ze mną Szczukin.
- Słuchaj, ty inteligencie - powiedziałem do Szczukina. -
Będziesz mi tylko ciężarem. Zamiast zajmować się wyciąganiem
dzieciaka to będę musiał ciebie na garbie taszczyć. Lepiej
będzie, jak wezmę Łukianycza.
Łukianycz początkowo, że za nic w świecie.
- Mnie już tam łamało - powiedział.
Ale poszliśmy we trójkę. Sam pobrałem w magazynie co
trzeba. Straciłem na to prawie godzinę. Magazynier gdzieś
sobie poszedł, dyrektor sam plomby zrywał. Wziąłem porządną
nylonową linkę. Łukianyczowi armatę kazałem zostawić. W
Strefie kula to nie uratuje. Szczukina pognałem do
sportowców. Wzięliśmy od nich, od alpinistów, wyposażenie.
Wyłamaliśmy drzwi i wzięliśmy. Dwa czekany. Namiot. Ktoś z
naczalstwa zaczął tam mówić, że po co nam namiot, przecież
nocować tam nie zamierzamy. Oczywiście by się przydały
kamizelki przeciwkulowe, ale czegoś takiego to u nas nie ma.
Wzięliśmy waciaki i swetry. Lekarka przyniosła z punktu
medycznego bandaże, watę, ja zażądałem do manierki
spirytusu. Było to dalsze dziesięć minut czekania.
Ostatecznie dyrektor napełnił manierkę koniakiem ze swoich
zasobów.
Powiedziałem do Szczukina:
- Zostań, Kola.
Ale ten zamrugał, poprawił okulary i powiedział:
- Głupstwo, służyłem w młodości w wopie. Nie kłopotaj
się. Ciężarem to ci nie będę. To moja wina, że nie
dopatrzyłem, i jestem za to odpowiedzialny.
- Dobra - powiedziałem - ale miej na uwadze, że idę
ratować nie ciebie, ale Galkę Larisy.
- Rozumiem - powiedział.
Tyle że waciak to był na niego za mały - ręce miał
odsłonięte niemal po łokcie. Ale on jest uparty.
Wyszliśmy o piątej trzydzieści.
To mi się nie podobało. Szybko miał nastać zmierzch. A
nocy w Strefie to nikt jeszcze nie spędził. A jeśli i
spędził, to już nie opowie.
Rozdział trzeci. TECHNOLOG SZCZUKIN
Szedłem w środku. Pierwszy szedł lekki, chudy i zły Żora
Wasjunin. Zamykał przemarsz Łukianycz. Tracił odwagę, co
chwila się oglądając. Dyrektor go zachęcił wysoką premią.
Zresztą, to po co Łukianyczowi premia? Zadziwiająco
nieporównywalne są nasze sprawy i ich następstwa! Ciekawe, a
co, gdybym i ja zażądał premii? Uśmiechnąłem się w duchu.
Pojmowałem, że dziewczynkę należy znaleźć przed zmierzchem.
Dyrektor wziął od nas słowo, że wrócimy przed nastaniem
ciemności. Ja go rozumiałem; zaginięcie dziewczynki było
mieszczęściem, ale nie tragedią dla przedsiębiorstwa jako
takiego. Jeśli zginie grupa - nie obędzie się bez sądu. A
dyrektor do emerytury miał dwa lata.
Niosłem megafon. Kiedy go zabierałem, Żora nic nie
powiedział. Lecz kiedy tylko ściany kontenerów skryły nas
przed żałośnie zgnębioną grupą odprowadzającą, obejrzał się
i krótko powiedział:
- Zostaw.
Położyłem megafon na skrzyni.
- Lepiej nie hałasować - powiedział krótko. - Strefa nie
lubi obcego hałasu.
Chód Żory, jego głos uległy zmianie. Stał się człowiekiem
pierwotnym. Właśnie pierwotnym - elastycznym, czujnym,
gotowym odskoczyć. Idąc jego śladem starałem się go
naśladować. Łukianycz za nami tupał i sapał. On tam nikogo
nie naśladował.
Poszczerbiony asfalt pokrywał gęsty kurz. Jeszcze osiem,
dziesięć lat temu tutaj był plac gospodarczy
przedsiębiorstwa. Przez te lata Strefa nas zaatakowała,
pochłonęła tę część placu i zbliżyła się do hali trzeciej.
Niektórzy pracownicy z drugiej zmiany twierdzą, że
jesiennymi głuchymi wieczorami słychać ze Strefy jęki i
krzyki. I czuć jej okropny dech.
- Zobacz - powiedział cicho Żora. Wskazał pod nogi.
Podszedłem do niego. Między zniszczonymi kontenerami ciągnął
się łańcuszek śladów delikatnych dziewczęcych stóp. Przez
szpary w kontenerach wystawały metalowe zgrubiałe części
maszyn.
- To ona - powiedział Łukianycz. - Zawołam ją.
- Ciszej - odpowiedział Żora. - Przeszła tędy z godzinę
temu. Widzisz, kurz już znów osiadł... Teraz się nie
dokrzyczysz.
Zatrzymaliśmy się pod dwoma płytami betonowymi, które
utworzyły coś na podobieństwo domku z kart.
- Byłem tutaj - powiedział Łukianycz.
Żora podniósł rękę do góry. Od przodu doszedł cichy jęk.
Chciałem się tam rzucić, sądząc, że to jęczy Galka. Ale Żora
mnie zatrzymał.
- To nie ona - wyszeptał.
Przecisnęliśmy się po kolei przez sploty armatury. Pod
nogami chlupotała ruda ciecz. I wtedy zrozumiałem, skąd jęk
usłyszeliśmy - wiszące na resztkach kolumn rury, przy pełnej
nieruchomości powietrza kołysały się, jakby je popychała
niewidzialna siła. Rury wydawały dziwnie żałosne i
dokuczliwe dźwięki.
Westchnąłem z ulgą i chciałem iść dalej, ale Żora znakami
polecił wziąć bardziej w prawo. Szliśmy, przyciskając się do
zębisk ceglanej ściany. Śladów dziewczynki nie było już
widać. Próbowałem sobie wyobrazić, jak ona wyglądała.
Przecież ją widziałem w grupie tych wesołych,
szczebioczących uczniów. Dlaczego właśnie ją pociągnęło do
Strefy, choć wiadomo było wszystkim, że grozi tam śmiertelne
niebezpieczeństwo? Co za zaciemniająca rozum siła siedzi w
człowieku? Prędzej mógłbym zrozumieć Łukianycza, którego
tutaj wiodła interesowność, lub Żorę, tak w ogóle skłonnego
do przygód i, jak mówiły pogłoski, wynoszącego ze Strefy
cenne i zagadkowe rzeczy. Ale dziewczynka?
Zamyśliłem się i wpadłem na plecy znieruchomiałego Żory.
Za mną dyszał Łukianycz. Może ma astmę?
- Przechodzimy rurę - wyszeptał Żora. - Przechodzimy
pojedynczo. Ja pobiegnę pierwszy. Jeśli szczęśliwie, to
pomacham ręką. Następny będziesz ty. Nie oglądaj się i nie
zatrzymuj.
Pochyliłem się i zajrzałem do rury. Nie wydawała mi się
straszna. W przodzie, niedaleko, widać było światło.
- A obejść nie można? - spytałem.
Żora nie odpowiedział. Głupio spytałem. Po obu stronach
wznosiły się urwiska z cegły i zardzewiałych konstrukcji, z
których zwisały szare brody porostów.
Żora pochylił się i pobiegł.
Patrzyłem jego śladem i liczyłem kroki. Jego czarna
sylwetka wypełniała całą rurę.
I nagle zniknęła. Zniknęła wcześniej, niż się skończyła
rura. Mógłbym to przysiąc.
- Zginął - powiedział Łukianycz.
- Co ty gadasz! - warknąłem.
- To idź pan - powiedział Łukianycz. - Ja tam się nie
śpieszę.
Zdawałem sobie sprawę, że iść trzeba. Zdjąłem z ramienia
zwój linki i podałem go Łukianyczowi. Sam chwyciłem jej
koniec.
- Będziesz pan ubezpieczać - powiedziałem.
Łukianycz przytaknął. Był przestraszony.
Pochyliłem się i wszedłem do rury. Przenikał ją ostry
nieprzyjemny zapach, podobny do zapachu amoniaku. Dno rury
było śliskie, szedłem ostrożnie - liczyłem kroki. Żora
zniknął przy kroku dziesiątym. Przy kroku dziewiątym się
zatrzymałem. Zapanowała nienaturalna martwa cisza.
Ku memu zdziwieniu dno rury i dalej wydawało się twarde,
i przez to złudzenie wzrokowe omal nie zrobiłem następnego
kroku, podniosłem nawet nogę, ale nie zdążyłem przenieść
ciężaru ciała do przodu, kiedy zrozumiałem, że to dno rury
jest w samej rzeczy tylko odbiciem jej sufitu w pokrytym
błyszczącą błonką mroku głębokiej studni. Przysiadłem na
piętach i spróbowałem błonkę rozerwać. Błonka pękła z
trzaskiem i zobaczyłem - całkiem blisko, w odległości metra
- odrzuconą do tyłu głowę Żory, która powoli wpełzała w
czarne błyszczące bagno. Jakoś się wcale nie przestraszyłem,
niewątpliwie byłem przygotowany na coś podobnego. Rzuciłem
koniec linki Żorze, a sam upadłem na śliskie dno rury i
krzyknąłem do Łukianycza, żeby trzymał mocniej - szarpnięcie
tak naprężyło linkę, że omal jej nie wypuściłem. A tymczasem
Żora zdołał wyciągnąć ręce z cieczy i złapać linkę, przez co
jego twarz na moment skryła się w czerni, ale kiedy obaj z
Łukianyczem zaczęliśmy ciągnąć, bagno wypuściło Żorę ze
szlochnięciem i chlupotem i po chwili okropnego napięcia
znalazł się on obok mnie. Biła od niego odrażająca woń.
- Żyję - wychrypiał - żyję...
- Wiedziałeś? - spytałem. - Wiedziałeś i poszedłeś?
- To się rzadko otwiera. A od czwartej jest zamknięte.
- Cały jest w gównie - oznajmił z wymówką Łukianycz.
- Idziemy - powiedział Żora, podnosząc się na czworaka. I
tak, na czworakach, popełznął do przodu. Spróbowałem go
zatrzymać, uważając, że zwariował, ale Żora tylko ordynarnie
odszczeknął i pomyślnie minął miejsce, gdzie przed chwilą
ziało bagno.
Wahałem się, czy iść za jego przykładem.
- Nie pietraj się, idź - wychrypiał, obracając ku mnie
czarną twarz. - To jest zamknięte.
Popełzłem za nim i kiedy niebezpieczeństwo zostało z
tyłu, pozwoliłem sobie zadać pytanie:
- Co to było? Dlaczego powstało? Dlaczego zniknęło?
- Powiem ci potem, teraz się zamknij...
Wyczołgaliśmy się z rury. Obróciłem się. Z czarnej
paszczy rury wyłonił się Łukianycz. Nad rurą krzywo wisiała
emaliowana tabliczka "Toaleta czynna do 16.30". Jakby jakiś
żartowniś tę tabliczkę powiesił chwilę temu i podpowiedział
mi, bym się obrócił i podzielił z nim naturalną radość z
powodu jego pomysłu. A on sam uśmiechał się z ciemności.
W odpowiedzi na moje myśli z wnętrza rury dotarł hałas
spuszczanej wody, jakby wybuchnął wodospad i w następnym
momencie miał wylecieć na zewnątrz, żeby nas utopić...
Szarpnąłem się do przodu i wpadłem na plecy Łukianycza,
który mnie wyprzedził, i zamarł ramię w ramię z Żorą,
zasłaniając przede mną to, co moich towarzyszy zmusiło do
zatrzymania się.
Początkowo mi się wydało, że stoją oni na skraju łączki,
która rozkwitła błękitnymi chabrami, ale też zaraz stało się
oczywiste, że polanka jest żywa, lecz nie pokrywa jej trawa
i kwiaty, ale tysiące okrągłych, wielobarwnych szklanych
oczu, w większości zielonych i turkusowych. Były to same
gałki oczne, pozbawione rzęs i powiek, ale niemniej jednak
one żyły, mrugały porozumiewawczo, przyglądając się nam,
źrenice ich się zwężały, i po tej łączce oczu jakby się
przetoczyła fala, przez co oczy do nas się zbliżyły,
starając się dosięgnąć naszych nóg.
- W prawo! - krzyknął Żora i pobiegliśmy między
rozsypiskiem oczu i szczątkami domu z płyty, który na
podobieństwo domku z kart złożył się w długi stos płyt, ram,
kawałków dachu, schodów...
Oczy były ruchliwsze od nas, płynęły, odcinając nam
drogę, i oto już biegliśmy po oczach, które pękały z
trzaskiem, rozpadały się pod nogami w pył, ale ku nam się
rwały coraz to inne oczy, już się wspinały, wtaczały po
spodniach, łaskotały nogi...
Już nie biegliśmy - brnęliśmy przez oczy prawie po pas, a
Żora, przekrzykując trzask i szum, krzyczał do nas:
- Nie bójcie się, one nie gryzą, nie gryzą...
Ale Łukianyczowi puściły nerwy. Zobaczył z boku szczelinę
między płytami, zaczął się do niej przeciskać, rozdzierając
wytarty mundur. Wrzeszczał i wierzgał, jeszcze moment - i
zniknął nam z oczu, słychać było tylko, jak płyty trzeszczą
i skrzypią, i zaraz też się rozległ hałas obwału, a stos
płyt i schodów zaczął osiadać, wpadać do środka, grzebiąc
pod sobą Łukianycza.
- Finis - powiedział Żora, strząsając z siebie błękitne
oczy.
- Musimy go ratować - powiedziałem.
- Miał głośny pochówek.
- Możliwe jednak, że on żyje.
- No to idź sam - powiedział ze złością Żora.
- Idę - powiedziałem, patrząc z zakłopotaniem na ruiny
domu i nie widząc ani szczeliny, ani otworu, w który można
by było się wcisnąć.
A Żora, nie odwracając się, poszedł wzdłuż ruin, jakby
zapomniał o Łukianyczu.
- Tak nie wolno! - krzyknąłem, doganiając go.
Żora nie odpowiedział.
Wreszcie zatrzymał się, patrząc do góry.
Podążyłem za jego spojrzeniem i zobaczyłem, że zwał na
wysokości trzech metrów przecina szczelina.
- Poczekaj tutaj - powiedział Żora.
- Nie - powiedziałem - idziemy razem.
Żora zaklął i zaczął się drapać do góry. Pomogłem mu.
Potem Żora wyciągnął do mnie rękę i ja też się wdrapałem.
Szczelina była wąska, w dole ciemna. Żora rzucił do
środka kamyk. Kamyk stukał po płytach - to znaczyło, że
wyrwa nie była głęboka.
Żora spojrzał na niebo. Niebo było bezbarwne, wieczorne.
- Diabli nadali - powiedział. - Przez tego bałwana Galkę
zmarnujemy.
Ale widać w tym ordynarnym na wygląd facecie zwyciężył
pierwiastek dobroci.
Przecisnął się przez szczelinę, zeskoczył w dół, zniknął
z widoku. I zaraz też ze środka usłyszałem:
- Skacz, tu nie jest wysoko.
Usłuchałem go. Uderzył mnie w nogi kamienny rumosz,
padając na bok się potłukłem. Zamknąłem oczy. Kiedy je
otworzyłem - wokół panowała ciemność. Ledwie można było się
dopatrzeć sylwetki Żory.
- Żyjesz? - zapytał.
- W porządku - powiedziałem.
- No to chodźmy. Musimy zejść na dół, jego tam wciągnęło.
Żora poszedł przodem, ja się podniosłem i poszedłem za
nim.
- Trzymaj się ściany - powiedział Żora - ściana jest
tutaj.
I rzeczywiście, z prawej strony była ściana.
- Schody - uprzedził mnie Żora, i to, że on schodzi w
dół, rozpoznałem po tym, że jego czarny cień zaczął się
zmniejszać.
Schodziłem jego śladem, wymacując stopnie nogą.
- Ostrożniej!
Jednego stopnia nie było.
A oto i podest schodów.
- Któż by pomyślał, że wewnątrz są takie przestrzenie -
powiedziałem.
- Zamknij się. Nie wiadomo, kto nas słucha.
- Kto może tutaj być? - powiedziałem, uśmiechnąwszy się
pod wąsem, ruiny nie wydawały mi się okropne. Dom jak dom,
stary...
Pokonaliśmy kolejny odcinek schodów.
I w tym momencie coś szybkiego i gorącego uderzyło mnie w
szyję. Krzyknąłem. I przysiadłem. To gorące się poruszało i
dusiło - to było Żywe.
- Co z tobą?
Miękkie, owłosione palce obmacywały moje policzki...
Próbowałem jedną ręką oderwać je od twarzy, a drugą
odruchowo macałem po ścianie. Koniuszkami palców wymacałem
włącznik i go nacisnąłem. Zapaliło się światło. Lampa za
białym kloszem oświetlała schody, było jasno jak w dzień.
Gorące palce oderwały się od mojej twarzy - pod sufitem
zaczął się miotać wielki nietoperz. I zniknął...
Żora stał na dole i patrzył w sufit.
- Mutant - powiedział.
Poczułem okropny ubytek sił i opadłem na stopnie.
Żora podszedł do mnie, uchylił mi głowę, obejrzał szyję,
przeciągnął po niej palcami. Potem pokazał mi palce. Były we
krwi.
- Wampir - powiedział. - Dobrze, że światło się zapaliło.
- Wampir? - Głos mój brzmiał głucho, ja sam go nie
poznawałem. Jakby mówił jakiś starzec.
- Myślę, że nie zdążył wiele wyssać. Idziemy.
- Mogą tam być inne?
- Mogą. Niepotrzebnie cię wziąłem ze sobą. Jeśli się
boisz, to wyłaź.
- A Łukianycz?
- No właśnie.
Weszliśmy do niskiego wąskiego korytarza, oświetlonego
takimi samymi białymi okrągłymi kloszami. Drzwi były
pozamykane. Podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu. Pod
ścianą stała otwarta skrzynia z różnobarwnymi grzechotkami.
Zza drzwi słychać było stukot maszyny do pisania.
- Żora!
- Słyszę - powiedział. - Chodź.
- Ale tam ktoś jest.
- Powiedziałem, chodź!
Ja jednak uchyliłem drzwi.
Tam w pokoju panował półmrok. Światło do wnętrza
przenikało z korytarza. Przez rozbite okno, osiągając
podłogę, walał się stos cegieł. Na stole stała maszyna do
pisania. Obok nie dopita butelka mleka i kawałek kiełbasy.
Żadnych innych drzwi w pokoju nie było. I żadnego człowieka.
- Nie wchodź! - Żora wyciągnął rękę, odciągnął mnie i
zatrzasnął drzwi. - Żyć ci się odechciało?
Za nami dał się usłyszeć trzask. Drgnąłem i obejrzałem
się. Z otwartej skrzynki jak pchły wyskakiwały grzechotki i
padały na podłogę.
- Idziemy - powiedział Żora.
U końca korytarza były jeszcze jedne schody zakończone
piwnicą.
Piwnica była długa i niska. Z rur kapała woda, woda była
na podłodze, po wodzie pływały szerokie jasnozielone liście
grzybienia, ale zamiast kwiatów na wodzie kołysały się kolby
wypełnione różową cieczą.
- Łukianycz! - zawołał Żora.
Odpowiedziała cisza. Martwa, groźna.
- On zginął - powiedział Żora. - Niepotrzebnie tutaj
leźliśmy. Sami stąd nie wyjdziemy.
Ale poszedł dalej piwnicą, odrzucając butami kolby i
liście grzybienia. W rurze coś zaśpiewało, jakby był tam
uwięziony ptak.
I zaraz też zobaczyliśmy Łukianycza. Brnął nam na
spotkanie powoli i niepewnie. Trudno sobie wyobrazić ulgę i
radość, jakie odczułem na widok starego strażnika.
- Łukianycz! - krzyknąłem i pobiegłem ku niemu.
Usłyszał mnie.
- No tak - powiedział - a ja myślałem, że to z wami już
koniec.
Nagle rura przecinająca piwnicę pod samym sufitem wygięła
się, rozerwała na pół i na każdym z jej końców wytworzył się
zębaty bezoki pysk. Pyski te obróciły się ku Łukianyczowi.
- Padnij! - krzyknął do niego Żora. - Mówię ci, padnij!
Ale Łukianycz był zdezorientowany lub tego krzyku nie
usłyszał. Zatrzymał się, podniósł ręce i zaczął się opędzać
przed pyskami.
Z pysków wypełzły białe włochate języki, złapały
Łukianycza za ręce, objęły je i zaczęły ciągnąć, jakby go
chciały wciągnąć do rury.
Łukianycz walczył, próbując oderwać od siebie te białe
języki, ale zanim zdążyliśmy podbiec, jakoś leniwie i
obojętnie opuścił się w wodę - liście grzybienia odpłynęły
we wszystkie strony, jakby się obawiając jego dotyku.
Języki z powrotem wciągnęły się do pysków, zetknęły się
ze sobą, i rura, jak należy, wyciągnęła się pod sufitem.
Łukianycz leżał w wodzie. Uniosłem mu głowę.
- Za późno - powiedział Żora.
Uniosłem strażnikowi ręce. Nie czułem tętna.
- Idziemy - powiedział Żora. - Łukianycz nie żyje.
- Nie - powiedziałem - nie możemy go tak zostawić.
Spróbowałem podnieść Łukianycza, był niewiarygodnie
ciężki, wyślizgnął mi się z rąk i upadł w wodę.
- No pomóż mi, Żora! - powiedziałem.
- Idiota - powiedział Żora - zobacz.
Łukianycz szybko ciemniał, usta mu się wyszczerzyły,
ukazały się nierówne złote zęby. Wątpliwości już nie było.
Był martwy. Ale zostawić człowieka w piwnicy - to było ponad
moje siły. I Żora musiał mnie dosłownie odciągać od ciała
strażnika. Poprowadził mnie do schodów. I wtedy z tyłu
usłyszałem głos Łukianycza:
- Poczekaj... Szczukin, poczekaj.
- On żyje! - krzyknąłem i wyrwałem się z rąk Żory. Ale
kiedy podbiegłem do Łukianycza, zamarłem z przerażenia.
Jego szeroko otwarte oczy były zupełnie białe, co więcej,
pokryły je krótkie, białe, świecące się włoski. Łukianycz
się śmiał. Chciał mnie złapać, więc zacząłem się cofać -
jego palce, palce szkieletu, prawie mnie dosięgły - i
Łukianycz nagle padł w wodę kupą szmat i zaczął się w niej
rozpuszczać. Nie pamiętam, jak mnie Żora stamtąd
wyciągnął...
Rozdział czwarty. TECHNOLOG SZCZUKIN
Byłem bardzo zmęczony. Niewątpliwie straciłem niemało
krwi. Chciałem odpocząć, ale strach było się zatrzymywać.
Szliśmy przez labirynt żelaznych skrzyń różnej wielkości
i kształtu. Skrzynie były zardzewiałe, coś nimi wstrząsało,
i z ich wnętrza docierało postukiwanie, jakby ktoś się
dopraszał wypuszczenia na zewnątrz... Ścianka jednej była
wyłamana.
- Wyrwały się - powiedział Żora. - Teraz się trzymaj.
Nie wiedziałem, co się wyrwało, i nie miałem sił na
zadawanie pytań.
Niebo było niebieskie, wieczorne i już się pojawiły
pierwsze gwiazdy. Gdzieś daleko leciał samolot. Ściany
skrzyń zwierały się nad głowami i szliśmy wąską krętą
szczeliną.
Teren zaczął się obniżać. Schodziliśmy do jakiegoś leja.
Skrzynie się kończyły, ale wypadało się przedzierać przez
zwały kłód, kłody były zgniłe, między nimi latały świetliki.
Żora szedł pewnie. Zatrzymał się tylko raz i zamarł,
podnosząc palec do ust. Zamarłem i ja. Już zrozumiałem, że
jedyny ratunek - to we wszystkim się słuchać Stalkera. Nie
mogę powiedzieć, że żałowałem tego, iż się wybrałem na tę
nieszczęsną wyprawę. Byłem poza granicami strachu i
ciekawości.
Staliśmy, czekając, aż przetnie drogę przed nami długi
łańcuch wielkich białych szczurów. Szczury nie zwracały na
nas uwagi. Każdy z nich niósł w zębach malutką laleczkę.
Ostatni, zupełne jeszcze szczurzątko, widać się zmęczył i
upuścił laleczkę na ziemię. Kiedy szczury zniknęły, Żora się
nachylił i laleczkę podniósł.
- Zobacz - powiedział, wyciągając ją do mnie.
Chociaż już było dość ciemno, zorientowałem się, że
wielkości małego palca, pomalowana, ołowiana laleczka
przedstawia Łukianycza w mundurze i czapce.
- Dobrze pracują - powiedział Żora.
- Kto?
Ale Żora nie odpowiedział. Pobiegł szybko do przodu,
mignęło przed nim jakieś żywe stworzenie.
- Stój! - krzyknął Żora, rzucając się do przodu.
Rozległo się wycie.
Podszedłem. Żora leżał na ziemi, między kłodami,
zwaliwszy się na jakiegoś chudego, obszarpanego psa.
Pies skowyczał i wyrywał się.
- Nie widziałeś tu dziewczynki? - spytał Żora psa.
Pies nie odpowiadał. Skomlił tylko.
- No i czort z tobą - powiedział Żora i psa odepchnął.
Ten rzucił się w bok.
Żora śledził wzrokiem, gdzie ten pognał.
- Za nim - powiedział.
Przyszło nam się przeprawić przez szybki, pachnący
karbolem, mętny strumień, przedostać się przez zwał pudeł
kartonowych napchanych szmatami. Były tam drzwi. Wymykał się
zza nich strumień światła.
Żora uchylił je i ujrzeliśmy dziwne widowisko.
Wokół długiego niskiego stołu siedziało mnóstwo psów,
chudych i obszarpanych, podobnych we wszystkim do psa,
którego złapał Żora. Psy patrzyły na stół nie odrywając
oczu. Po stole, oświetlone płonącymi grubymi świecami,
biegały samochodziki i lokomotywki. Na wielkim półmisku
pośrodku stołu leżał stos błyszczących ozdób. Nagle niektóre
z samochodzików zaczęły się rozbijać, słabe spadały ze
stołu.
- Hej - powiedział Żora. - Widział ktoś dziewczynkę?
Psy jak na komendę obróciły się ku drzwiom. Jeden z nich
zaczął ryczeć. I wtedy usłyszeliśmy odległy płacz dziecka.
- To ona! - powiedział Żora.
Przebiegł przez pokój z psami, te cofnęły się warcząc.
Pobiegłem za nim. Psy nas nie ruszyły.
Wyskoczyliśmy z leja. Trzeba było długo przedzierać się
przez rozlatujące się bele wełny, potem człapać po kostki w
błocie przez martwe zarośla. Nieoczekiwanie odsłoniła się
przed nami błotnista polana, otoczona wydzielającymi okropny
smród dołami na odpadki.
Pośrodku polany wznosiła się dziwna budowla, podobna do
baszty zamku rycerskiego. Zorientowałem się, choć nie od
razu, że jest to dolna część wielkiego komina fabrycznego. W
kominie były zrobione drzwi. Na ziemię padał z nich słaby
prostokąt światła. Stamtąd też docierał płacz dziecka.
Rozdział piąty. STALKER ŻORA
To był zamek Solveige'a. Jak on w rzeczy samej się
nazywa, nie pamiętał nawet on sam. Jestem jedynym żywym
człowiekiem, który go widział. Do jego wieży dotarłem w
zeszłym roku. Jest to najdalsze miejsce, do jakiego się
przedostałem w Strefie. Wtedy Solveige powiedział mi, że
Jeziora Życzeń to nie ma. I mu uwierzyłem. On to wiedział.
Szukał go wiele lat.
Solveigem nazwał sam siebie. Sprawdzałem. Jest taka
opera, tam Solveige przyjeżdżała do niego na nartach. Ale
niewątpliwie staremu się pomieszała ze słowikiem. Miał
wcześniej patefon. Ale mu się złamała igła. Obiecałem igłę
mu przynieść, ale nie znalazłem - teraz ich nie robią.
Jakże ta Galka do starego dotarła? Mocne chłopy zginęły,
a ona dotarła.
W jego zamku stał złoty tron, wprawdzie obszarpany, ale
złoty. On do tego tronu przywiązał Galkę. Była ledwie żywa,
bluzkę miała w strzępach, dżinsy rozdarte... Ojej, ta głupia
to przeżyła co swoje! A tutaj jeszcze wpadła w niewolę
maniaka!
Stary stał przed nią. W jednej ręce trzymał otwartą
puszkę skondensowanego mleka. W drugiej - pogiętą łyżkę
aluminiową. Oczy miał dzikie, pełne obłędu.
Ona to mleko jadła, w mleku miała całą fizjonomię, mleko
ciekło jej po bluzce, po staniczku, w mleku były dżinsy, w
mleku miała nawet włosy - widocznie na początku się
opierała, kręciła głową. Ale teraz to nic już nie pojmowała,
krzyczała tylko momentami, kiedy beczała.
- Jedz - mówił, skrzypiał stary - jedź, moja królowo. Ja
tobie niczego nie pożałuję.
Wkładał jej łyżkę do ust, ona starała się odwrócić, on
się złościł, tupał nogami.
- Zostaw Galkę! - powiedziałem.
Stary nie od razu sobie uświadomił, że przyszliśmy. Potem
się przestraszył, rzucił w kąt i chwycił łom. Chałat mu się
rozpiął, pod spodem był krzepki i nagi, jak go matka
urodziła. Podniósł łom i ruszył na nas.
Uchyliłem się, zrobiłem unik przed łomem i go rąbnąłem w
szczękę z lewej strony.
A Szczukin w tym czasie zaczął odwiązywać Galkę, która
tylko szlochała. Wokół na podłodze walały się puste puszki -
cała podłoga była ciągłą lepką białawą kałużą.
Szczukin poślizgnął się na mleku, pomogłem mu uwolnić
Galkę. Nie była w stanie ustać na nogach, więc ją
odnieśliśmy na starą otomanę, na której zazwyczaj sypiał
stary. Z otomany we wszystkie strony rozbiegły się pająki.
Jego pająki były oswojone, umiały tańcować, sam mi to
pokazywał.
- Wujek Żora - powtarzała Galka - wujek Żora...
Otworzyłem manierkę z koniakiem, zmusiłem ją do łyknięcia
trochę. I Galka zaraz zaczęła wymiotować skondensowanym
mlekiem.
Myślałem, że nam zemrze. Ale nic, po kilku minutach jej
przeszło. Okazało się, że stary tak ją karmił ponad godzinę,
wepchnął w nią co najmniej pięć puszek. Ten psychol oddawał
jej to, co miał najlepszego.
Kiedy Galkę cuciliśmy, stary się ocknął, zaczął prosić,
płakać, byśmy mu jej nie odbierali.
Wyjrzałem na zewnątrz. Było już prawie ciemno.
- Przenocujemy tutaj - powiedziałem.
- Nie możemy, tam na nas czekają - powiedział mój
technolog. - Jej matka wariuje.
- Moja matka od rana jest pijana - powiedziała Galka.
- Chcesz tutaj zostać?
- Nie, zabierz mnie stąd, wujku Żora.
- A co ciebie pociągnęło do tej dziury?
- Potrzebne mi było... potrzebne było Jezioro Życzeń.
- Dla matki? - spytał Szczukin.
- Dla matki? A po co dla niej?
- No to po co? - spytałem.
- Potrzebna mi miłość jednego człowieka - powiedziała
Galka.
- Ile lat ma ten człowiek? - spytałem.
- Czterdzieści. On ma żonę. Brzydką, grubą, zabiłabym ją!
- Idiotka - powiedziałem - żałuję, że poszedłem cię
wyciągać.
Stary znowu zaczął prosić, żebyśmy Galkę mu zostawili.
- Idziemy - powiedział Szczukin. - Jest już późno.
- I gdzie chcesz iść? - spytałem.
- Z powrotem.
- Z powrotem to nie przejdziemy - powiedziałem. - Nawet
za dnia przedarliśmy się cudem. W nocy zginiemy. Gorzej niż
Łukianycz.
- Oddajcie mi królową - powiedział z groźbą w głosie
stary. - Bo Nocni to szybko przyjdą. Zjedzą was.
- To prawda - powiedziałem. - Chodźmy.
Wyszliśmy, stary biegł za nami, prosił, żebym mu oddał
jego łom. Ale go odgoniłem, a po pięćdziesięciu krokach
poleciłem moim towarzyszom ukryć się w ruinach budki
transformatorowej. Powiedziałem do nich szeptem:
- Siedzimy teraz cicho jakieś dziesięć minut. Niech sobie
pomyśli, że poszliśmy.
- A my? - spytał Szczukin.
- A my pójdziemy dalej.
- A czy pan tam był?
- Tam nikt nie był. Ale za to wiem, że w drodze powrotnej
na pewno zostaniemy zabici. A w przodzie - nie wiadomo.
Nic nie odpowiedzieli. Byli zmęczeni. Było im właściwie
wszystko jedno. Rozumiałem ich, mnie samemu też było
właściwie wszystko jedno. Tylko że jestem uparty. Chciałem,
żeby Galka wróciła do domu.
- A kim jest ten stary? - spytała szeptem Galka. Zaczęła
dochodzić do siebie. Żywotna jak kot.
- To wariat - powiedział Szczukin.
- Jest dezerterem - powiedziałem. - To mi to powiedział.
- Jakim dezerterem?
- Ukrył się tutaj w czterdziestym pierwszym. A może to
trockista?
- A cóż on je?
- Mleko skondensowane - powiedziałem. - W czasie wojny, w
ramach lend-lease, szedł tędy skład z mlekiem
skondensowanym, niedaleko jest bocznica, zaciągnięto go do
Strefy i utracono. A może to kłamstwo.
Coś na piersi mnie załechtało. Przestraszyłem się. Może
to coś jadowitego. Wsadziłem rękę za pazuchę. Okazało się,
że to było zielone oko. Wyrzuciłem je, potoczyło się ku
Galce. Ta zapiszczała. Trzeba było je rozgnieść.
Kiedy mi się wydało, że ciągle jest cicho, poprowadziłem
ich dalej. Ale odejść niezauważalnie się nie udało. Rozległ
się taki hałas, jakiego w życiu nie słyszałem. Dziwny,
okropny, donośny, jakby z tysiąc ludzi zaczęło walić w puste
beczki.
Odrzuciło mnie, porwało... Rzuciło na ziemię,
pogrzebało...
I minęło niewątpliwie ze sto lat, zanim sobie
uświadomiłem, co się stało - Galka się natknęła na kraniec
Wielkiej Piramidy. Tej samej, co mi ją stary pokazywał w
ubiegłym roku. Była ona z pustych puszek. On to mleko żre od
pięćdziesięciu lat. Dwie, trzy puszki dziennie. Ile to
puszek - prosta arytmetyka! I całą tę piramidę rozwaliliśmy.
Nic nam się nie stało, jeśli nie liczyć nerwów. I,
oczywiście, przepłoszyliśmy ten cały skorpionnik. Ale
miejsca dalsze, najstarsze, najbardziej tajemnicze, były mi
nieznane.
Biegliśmy przez ciernie i martwy las, przedzieraliśmy się
przez kwitnące pomarańczowymi dmuchawcami zarośla drutu
miedzianego. Noc jeszcze nie zapadła, tak więc, na
szczęście, cokolwiek widzieliśmy. A może na nieszczęście.
Galka i tak była ledwie żywa. I ona właśnie natknęła się
na szkielet. Był on cały potrzaskany, zachowały się długie
włosy na czaszce, strzępy dżinsów i nawet łańcuszek na
wykręconej szyi. I Galka zaczęła ryczeć - ona znała tego
typa. Był to hippis, co zaginął wiosną. Znaczy, że idiota
polazł do Strefy.
Galka ponownie zaczęła wymiotować, szarpało nią, a po
naszych śladach już szli Żelaźni Ludzie, bezgłowe wymalowane
mechanizmy. Dobrze, że miałem łom, ja się broniłem, podczas
gdy Szczukin dalej taszczył Galkę.
Omal nie wpadliśmy jak śliwka w kompot, kiedy się
znaleźliśmy przed szczeliną. Nigdy nie słyszałem, że jest
tutaj szczelina. Bez dna.
Jak przedostaliśmy się na drugi brzeg - nie mam pojęcia
do tej pory. Pełzaliśmy po pajęczynie. Zabiłem dwa pająki.
Trzeci mi wyrwał połowę włosów... Ale uciekliśmy. A Żelaźni
Ludzie zostali.
Ale pająki wezwały na pomoc inne. Może to i nie są pająki
- żółte, pluszowe, nogi mają ze sprężyn. Nie skaczą, tylko
się kołyszą.
Ostrożne jak szakale, czekały, kiedy pomrzemy czy
osłabniemy. I widać było, że długo czekać to nie będą.
Liczyłem ciągle, że Strefa się skończy, ale dokładnie to nie
wiedziałem kiedy. I tak szliśmy według Księżyca, według
gwiazd. Pewności to nie miałem.
Pająki nas zagnały pod betonową ścianę. Nie wiem, kto i
kiedy ją postawił. Miała ze trzy metry i drut kolczasty na
górze. Ścianę tę należało pokonać, ale sił do jej pokonania
nie było.
Usiedliśmy rzędem, przyciskając się plecami do ściany.
Pająki dyżurowały półkolem, też czekały, kołysały się
niczym trener piłkarski.
I wtedy za ścianą usłyszałem stukanie. Szybkie częste
stukanie. I zdałem sobie sprawę, że zginęliśmy - doszliśmy
do Otchłani. Tam jeszcze nikt nie był, ale niektórzy to o
niej słyszeli. Robota tam idzie na całego, jakby nigdy nic,
ale nie wiadomo, kto tam pracuje... A może to Składany
Ślimak, co było jeszcze gorsze...
Wówczas pająki ruszyły do ataku.
Wstałem, ja jeden zdołałem wstać. Podniosłem łom i
zacząłem nim machać.
Pająki się cofnęły, uśmiechając się bezzębnymi ustami.
Oczy świeciły się im jak spodki.
W przypływie rozpaczy się zamachnąłem i łomem uderzyłem w
ścianę. Odleciał od niej kawałek betonu. Zacząłem w ścianę
walić z zapamiętaniem - niech tam będzie i Otchłań - ale
śmierć od tych pająków była zdecydowanie gorsza.
Wpadłem w rytm. Waliłem, waliłem i nic nie słyszałem. Ale
kiedy Galka zapiszczała, to się obróciłem. I zobaczyłem, że
pająki wloką mojego Szczukina. Szarpały go, ciągnęły, a on
prawie się nie opierał. Jak szmaciana kukła.
Rzuciłem się na pająki i zacząłem je walić łomem, miałem
już wszystko gdzieś.
Pająki zostawiły Szczukina. Był nieprzytomny. Powlokłem
go pod ścianę, a pająki poszły moim śladem.
I wtedy znów się rzuciłem na ścianę.
Niewątpliwie nigdy jeszcze nie było we mnie takich sił.
Jak na ostatnich stu metrach w maratonie - a potem człowiek
umiera.
Kawałek ściany się wyłamał i wypadł na tamtą stronę.
Łom przeleciał przez dziurę i tam zadzwonił.
Teraz jeśli tam nawet czekała niezwłoczna śmierć, to
innej drogi już nie było. Tam była moja broń.
Uratowała nas Noga. Pająki jej się boją. Wyszła z
ciemności, skrzypiąc stawami; był to but mego wzrostu,
sterczał z niego kamienny palec. Pająki prysnęły na boki. A
Noga powoli skakała ku nam, żeby nas rozdeptać.
Galkę to dosłownie wrzuciłem do dziury, a następnie
wyciągnąłem Szczukina.
Tam był asfalt.
Upadłem obok Szczukina. Galka leżała na jezdni.
Za ścianą skrzypiała Noga. Potem zrobiło się cicho.
Zamknąłem oczy.
W dali dało się usłyszeć znajome postukiwanie. Coraz to
bliżej i bliżej...
Brzęczał, nadciągając Składany Ślimak... Zacząłem macać
rękami, chciałem znaleźć łom. Łomu nie było. Podniosłem się
na czworaka i wtedy zobaczyłem, że ku nam jedzie nie
Składany Ślimak, lecz tramwaj.
Zwykły tramwaj, późny, prawie pusty. Nawet nie miałem
pojęcia, że w Strefie są takie miejsca.
Niechaj przejedzie. Jest to, niewątpliwie, tramwaj
zabójca.
Ale tramwaj nie przejechał. Skrzypiąc hamulcami zatrzymał
się. Gdzie jest łom? Gdzie, do diabła, jest łom? Nie mogłem
go przecież gołymi rękami!
Z tramwaju wyskoczyła kobieta w niebieskim sarafanie.
Podbiegła ku nam.
To była Larisa, matka Galki. Rozpoznam ją zawsze z
daleka. To stara miłość. Chociaż ona się teraz rozpiła, a ja
mam Ludmiłę i Paszkę, to ze starej miłości coś zawsze
zostało.
- Ja to po prostu wyczułam! - krzyknęła Lariska i rzuciła
się ku Galce.
A Galka znowu zaczęła płakać.
- Mamo, ja więcej nie będę!
I dopiero wówczas zdałem sobie sprawę, że nad ulicą się
palą latarnie. Rzadkie, zwykłe latarnie. Siadłem na
chodniku.
Z tramwaju wyszedł motorniczy. Znałem go, był to Kolka
Maksakow.
Oboje z Larisą poprowadzili Galkę do tramwaju.
Nadciągnęły reflektory. To była wołga dyrektora.
Dyrektor podszedł do nas pierwszy. Usiłował potrząsać
moją ręką. Ale ja miałem wszystkiego już dosyć...
Powiedziałem, że Szczukina trzeba odwieźć do szpitala, bo
stracił dużo krwi. O Łukianycza to nikt nie pytał.
Zrozumieli widać i tak.
Dyrektor polecił wezwać brygadę do załatania ściany.
Rozdział szósty. TECHNOLOG SZCZUKIN
Wypuścili mnie ze szpitala na trzeci dzień. Przez ten
czas przygotowałem memoriał o metodach likwidacji
fabrycznego wysypiska śmieci, które w obecnym stanie stanowi
niebezpieczeństwo dla fabryki i okolicznej ludności.
W memoriale wspomniałem, że nasza fabryka została
zbudowana jeszcze przed rewolucją jako Fabryka Zabawek
Mechanicznych niemieckiego fabrykanta Buchnera. Wysypisko
się zrodziło, kiedy fabryka została zburzona w czasie wojny
domowej.
Na nieszczęście, zamiast ruiny fabryki i magazynów
rozebrać nowe hale Fabryki Zabawek Mechanicznych imienia
Lassalle'a zdecydowano zbudować w sąsiedztwie zburzonych. A
kiedy w dwudziestym piątym fabryka spłonęła, to podczas
odbudowy znowu ją przesunięto. Od tamtej pory wysypisko
zaczęło być wykorzystywane i przez inne przedsiębiorstwa
miejskie. Wysypisko nabrało samodzielności i fabryka
stopniowo się cofała pod jego naporem, zostawiając w jego
władaniu zagubione magazyny i drogi dojazdowe. A wysypisko
ciągle rosło. Podejmowano co i rusz decyzję co do likwidacji
wysypiska, kiedyś nawet próbowano wprowadzić je w życie, ale
zginęły tam dwa spychacze, jednego operatora nie udało się
odnaleźć, drugi to się wydostał, ale zwariował... Wysypisko
zaczęto w mieście nazywać Strefą, i nawet się pojawili
stalkerzy... Obecnie to fabryka odsunięta jest przez
wysypisko od ulicy Młodzieżowej o sześć kilometrów i nikt
dokładnie nie wie, co dzieje się wewnątrz. Napisałem, że
wysypisko się przekształciło w zamknięty ekosystem. W każdej
chwili może w nim nastąpić skok jakościowy i ono zaatakuje
fabrykę lub ulicę Młodzieżową, z którą graniczy, oddzielone
tylko betonowym płotem. Dlatego zażądałem, żeby wysypisko
niezwłocznie zostało zbombardowane przez lotnictwo wojskowe.
Po wyjściu ze szpitala memoriał przekazałem dyrektorowi.
Przeczytał go przy mnie. I zaproponował pójście na urlop.
Powiedział, że sobie zasłużyłem na urlop.
- A co z wysypiskiem? - spytałem.
- Trochę tu pan przesadził. Ale źródło tego jest
zrozumiałe - powiedział dyrektor, uciekając oczami. - Nerwy.
- Pan tam nie był! - krzyknąłem. - Pan nie wie! To jest
straszne! Proszę pamiętać o losie Łukianycza.
- Podejmiemy bezwzględnie środki - powiedział dyrektor. -
Ale co do lotnictwa, to pan przesadza. Tak więc, proszę się
leczyć, odpoczywać.
Dyrektorowi do emerytury zostało dwa lata...
Rozdział siódmy. Z ZARZĄDZENIA NR 176 W FABRYCE ZABAWEK
MECHANICZNYCH IMIENIA FERDINANDA LASSALLE'A:
"...Wychodząc z powyższego, przedsięwziąć niezwłocznie
następujące środki:
1. Postawić od strony hali nr 3 tymczasowe ogrodzenie
wysypiska kosztem zaoszczędzonych środków działu socjalno-
bytowego.
2. Wzmocnić straż peryferii wysypiska w czasie nocnym, do
czego znaleźć środki na zwiększenie etatów straży
przemysłowej o dwóch ludzi.
3. Tymczasowo, aż do specjalnego rozporządzenia,
wstrzymać zwiedzanie fabryki przez wycieczki, a także
wstrzymać przedostawanie się na terytorium przedsiębiorstwa
przedstawicieli prasy, którzy nieodpowiedzialnymi
wystąpieniami mogą dezorientować społeczność.
4. Przyjść do wiadomości postanowienie Organizacji
Terenowej Przedsiębiorstwa o zwrócenie się do zarządu
Głównego Ministerstwa Przemysłu Terenowego Fabryki Zabawek
Mechanicznych o wydzielenie dodatkowych funduszy na
doprowadzenie do porządku terytorium fabryki.
5. Podać całemu składowi osobowemu przedsiębiorstwa
deklarację o niedopuszczalności rozpowszechniania pogłosek
na temat przypuszczalnego istnienia nieznanych zjawisk w
rejonie terytorium fabrycznego. W tym celu przeprowadzić
zebrania w kolektywach wydziałów i dyrekcji.
6. Przeprowadzić w stosownych organach zaopatrzenia
socjalnego ustanowienie renty w podwójnej wysokości po
pracowniku straży przemysłowej Warnawskim G. Ł., jako
poległym podczas wykonywania obowiązków służbowych.
7. Monterowi G. W. Wasjuninowi udzielić nagrody w
wysokości dwutygodniowego uposażenia.
8. Zastępcy Głónego Technologa N. R. Szczukinowi udzielić
dodatkowego urlopu celem leczenie.
Dyrektor Fabryki
Zabawek Mechanicznych
im. Ferdinanda Lassalle'a
Przełożyła Ewa Skórska