Tytuł oryginału PACYFIC VORTEX
Copyright O 1982 by Clive Cussler.
Przedmowa
Właściwie nie ma to większego znaczenia, ale książka ta jest pierwszą powieścią o Dirku Pitcie. Gdy zdecydowałem się napisać serię opowieści przygodowych, zacząłem się rozglądać za kimś innym niż dotychczasowi bohaterowie; za kimś, kto nie jest tajnym agentem, policjantem czy prywatnym detektywem, lecz ma styl i zachowuje swobodę w każdej sytu—acj i — zabawiając piękną kobietę w restauracji czy popijając piwo z kompanami w miejscowym barze. Miał to być osobnik sympatyczny, ale i nie pozbawiony tajemniczej aury wokół swojej osoby. Zamiast jakiegoś kasyna czy ulic Nowego Jorku miejscem jego działania zostało morze, a jego wyzwaniem—nieznane.
I tak fantazja zrodziła Dirka Pitta.
Ponieważ była to pierwsza przygoda i brakuje w niej zawiłych wydarzeń, z jakimi Pitt styka się w swoich późniejszych wyczynach, wahałem się, czy oddać tę powieść do druku. Namawiany gorąco przez rodzinę i znajomych, entuzjastów i czytelników, postanowiłem jednak powierzyć ożywienie postaci Dirka Pitta w ręce Czytelników.
Mam nadzieję, że książka ta zagwarantuje kilka godzin przyjemnej lektury, a może nawet potraktowana zostanie jako swego rodzaju „dzieło historyczne”.
Clive Cussler
Prolog
Każdy ocean zbiera żniwo z ludzi i okrętów, żaden jednak nie pochłania ich więcej niż Pacyfik. Nienasycony apetyt tych wielkich wodnych przestrzeni jest dobrze znany — Pacyfik połyka okręty i ludzi w najbardziej niezwykły i nieoczekiwany sposób. Tutaj miał miejsce bunt na „Bounty”, w którym rebeliancka załoga spaliła żaglowiec u wybrzeży Pitcairn Island. Essex, jedyny okręt, który został zatopiony przez wieloryba, pierwowzór „Moby Dicka” Melville’a, spoczywa pod falami Pacyfiku. Podobnie „Hai Maru” —rozpadł się na kawałki, gdy pod jego kadłubem miała miejsce erupcja podwodnego wulkanu. Na ogół jednak największy ocean świata jest miejscem spokojnym i zrównoważonym. Stąd jego nazwa, Pacyfik, oznacza przecież spokój i umiarkowany temperament. Ale właśnie dlatego człowiek nigdy nie powinien go lekceważyć — ci spokojni, ci tajemniczy nagle się zmieniają i zabijają w sposób, którego nie da się przewidzieć.
Ponura myśl o nieszczęściu nie mogła być bardziej odległa od kapitana Felixa Dupree, gdy tuż przed zachodem słońca wspinał się na pomost atomowego okrętu podwodnego „Starbuck”. Skinął na trzymającego wachtę oficera i przechylił się nad relingiem, wciągając nosem wczesnowieczorne powietrze, ciesząc się słoną bryzą. Popatrzył z profesjonalnym zadowoleniem na pękaty dziób okrętu z łatwością przecinającego regularnie maszerujące fale.
Większość ludzi czuje przed morzem respekt, a nawet się go boi. Ale nie Dupree. Człowiek ten żywił do morza takie uczucie jak ateista dla religii: owszem, akceptować gniew burzy i spokój ciszy, lecz nigdy nie dać się zwieść ich urokowi. Spędził dwadzieścia lat na morzu, z czego czternaście na okrętach
podwodnych, alt ciągle czegoś mu brakowało. Pragnął uznania. Dupree był kapitanem najnovszego na świecie i najbardziej doskonałego okrętu podwodnego, to jednak me dawało mu satysfakcji. Tęsknił za czymś wspanialszym.
„Starbuck” dopiero co opuścił stocznię konstrukcyjną w San Francisco. Od stępki w gór? budowany był jak żaden inny okręt podwodny przed nim. Każdy element, liżdy system w jego sztywnym kadłubie zaprojektowany został przy pomocytomputerów — był pierwszym egzemplarzem z nowej generacji okrętów podwodnych, początkiem podwodnego miasta, zdolnego przemieszczać się z szybkością stu dwudziestu pięciu węzłów, pokonując nieskończone głębie dwćch tysięcy stóp poniżej rozświetlonej słońcem powierzchni oceanu. „Starbud” był podobny do konia czystej krwi na jego pierwszym w życiu pokazie, szarpiącego wędzidło i gotowego zademonstrować swój chód. Nie przewidywani) jednak widzów. Departament podwodnych działań wojennych wydał rozkaz, by próby przeprowadzić w absolutnej tajemnicy, w jakimś odległym zakątkuPacyfiku, na dodatek bez okrętu eskortującego.
Dupree zostaJiyybrany na kapitana „Starbucka” podczas jego dziewiczego rejsu, gdyż miał ofraię człowieka sumiennego i drobiazgowego. Koledzy z klasy w Annapolis mówili o nim „stary bank danych”: trzeba go tylko nafaszerować faktami, a potem odsunąć się i słuchać płynących z ust logicznych wypowiedzi. Uzdolnienia Dupfle były dobrze znane wśród marynarzy z okrętów podwodnych, jeśli jednak chodzi o awans w marynarce wojennej, osobiste talenty mają znaczenie drugorzędne. Poparcie i smykałka do reklamy — oto konieczne przymioty umożliwiające otrzymanie stopnia admirała, a Dupree nie posiadał żadnego z nich; ostatnio znńv pominięto go przy nadawaniu nominacji.
Odezwał się kzęczyk i trzymający wachtę na pomoście oficer, wysoki porucznik o kruczoczarnych włosach, podniósł słuchawkę aparatu. Chociaż rozmówca z drugisj strony linii nie widział go, porucznik skinął dwukrotnie i odwiesił słuchawkę.
— Centrala — pwiedział krótko. — Echosonda informuje, że na ostatnich pięciu milach dmwzniosło się o tysiąc pięćset stóp.
Dupree odwróił się wolno, zamyślony.
— Zapewne tojakiś niewielki łańcuch podmorskich gór. Ciągle mamy jeszcze pod stępkącałąmilę wody. — Uśmiechnął się i dodał: —Nie ma obawy, nie osiądziemy na mieliźnie!
Porucznik odpowiedział uśmiechem.
— Wystarczy folka stóp asekuracji.
Wokół oczu Dupree pojawiły się zmarszczki uśmiechu, gdy powoli znowu odwrócił się t stronę morza. Podniósł zawieszoną na piersi lornetkę i uważnie spojrzał aa horyzont. Rutynowy gest, nabyty po wielu tysiącach godzin przeczesywania oceanów*świata w poszukiwaniu innego statku dzielącego tę absolumąsamotność. Był to zarazem gest bezużyteczny. Wymyślne
systemy radarowe na pokładzie „Starbucka” mogły wykryć dowolny obiekt o wiele wcześniej niż oko obserwatora. Dupree wiedział o tym, lecz w obserwowaniu morza było coś, co oczyszczało ludzką duszę. W końcu westchnął i opuścił lornetkę.
— Schodzę na dół na kolację. Przygotować się do zanurzenia o godzinie dwudziestej pierwszej.
Dupree opuścił się zręcznie przez trzy poziomy kiosku i wpadł do centrali. Oficer dyżurny i nawigator pochylali się nad stołem nakresowym, przyglądając się liniom oznaczeń głębokości. Oficer spojrzał na Dupree.
— Mamy tu dziwne odczyty, sir.
— Nie ma to jak jakaś tajemnica na zakończenie dnia — dobrodusznie odrzekł Dupree.
Wszedł między mężczyzn i zerknął na arkusz precyzyjnie zadrukowanego papieru wykresowego, podświetlonego delikatnie od spodu matowej szyby stanowiącej blat stołu. Kilkanaście krótkich ciemnych linii przecinało wykres, a każda z nich opisana była notatkami i formułami matematycznymi.
— Co tu macie? — spytał Dupree. Nawigator zaczął wolno:
— Dno wznosi się w zadziwiającym tempie. Jeżeli na przestrzeni następnych dwudziestu pięciu mil nic się nie zmieni, zaczniemy trzeć nosem o jakieś wyspy, których nie powinno tu być.
— Jaką mamy pozycją?
— Jesteśmy tutaj, sir — odparł nawigator, stukając ołówkiem w jakieś miejsce na mapie. — Sześćset siedemdziesiąt mil na północ od Kahuku Point, na Oahu, kurs zero—zero—siedem stopni.
Dupree odwrócił się do tablicy sterowniczej i włączył mikrofon.
— Radar, mówi kapitan! Masz coś?
— Nie, sir — odezwał się obojętny głos z głośnika. — Ekran czysty… Chwileczkę. .. poprawka, kapitanie. Mam słaby odczyt na horyzoncie w odległości dwudziestu trzech mil, dokładnie przed nami.
— Jakiś obiekt?
— Nie, sir. Raczej coś… jak nisko przesuwająca się chmura, a może dym. Nie mogę dokładnie określić.
— W porządku. Zgłoś się, jak będziesz mógł zidentyfikować. — Dupree odwiesił mikrofon i zwrócił się do mężczyzn stojących przy stole. — A wy, panowie, jak to odczytujecie?
Oficer dyżurny pokręcił głową.
— Tam, gdzie jest dym, jest również ogień. A gdzie jest ogień, coś się z pewnością pali. Może to wyciek ropy?
— Wyciek? Z czego? — niecierpliwie zapytał Dupree. — Nie znajdujemy się w pobliżu północnych szlaków żeglugowych. Ruch z San Francisco na
wschód przez Honolulu odbywa się czterysta mil stąd na południe. To jest najgorsze miejsce na oceanie i dlatego dowództwo wybrało je do wstępnych prób „Starbucka” — nie ma tu żadnych wścibskich oczu. — Pokręcił głową. —Płonąca plama ropy wcale tu nie pasuje. Nowy wulkan unoszący się z dna Pacyfiku byłby bliższym domniemaniem. I można tylko domniemywać. Nawigator odszukał odczyt radaru i nakreślił okrąg na mapie.
— Nisko zalegająca chmura, na powierzchni lub tuż nad nią myślał — głośno. — Wysoce nieprawdopodobne. W takich warunkach atmosferycznych tego rodzaju zjawisko nie powinno występować.
Zatrzeszczał głośnik.
— Kapitanie, mówi radar.
— Tu kapitan — odrzekł Dupree.
— Zidentyfikowałem to, sir. — Wydawało się, że rozmówca zawahał się, zanim zaczął dalej. — Według wskazań kontaktowych chodzi o mgłę. Wał gęstej mgły, w przybliżeniu trzy mile średnicy…
— Jesteś pewien?
— Tak samo jak tego, że dwa dodać dwa równa się cztery. Dupree dotknął włącznika przy mikrofonie i zadzwonił na pomost.
— Poruczniku, nasz radar wskazuje jakiś obiekt dokładnie przed nami. Proszę mnie powiadomić, jak tylko pan coś zobaczy. — Przerwał połączenie i zwrócił się do oficera dyżurnego: — Jaką mamy teraz głębokość?
— Dno ciągle szybko się wznosi. Dwa tysiące osiemset stóp i dalej idzie ku górze.
Nawigator wyciągnął z tylnej kieszeni bawełnianą chusteczkę i otarł nią kark.
— Nic z tego nie kapuję. Jedyne wzniesienie, o jakim słyszałem, a które jest podobne do tego, można spotkać w rowie peruwiańsko—chilijskim. Zaczynając na głębokości dwudziestu pięciu tysięcy stóp pod powierzchnią zbocze wznosi się o milę na odcinku każdej mili. Jak do tej pory było ono uważane za najbardziej okazały podmorski stok.
— Tak — mruknął oficer dyżurny. — Dzięki temu małemu odkryciu geologowie będą się mieli czym popisać.
— A może znaleźliśmy zaginiony kontynent MU?
— Daj spokój! Stanom Zjednoczonym potrzeba tego tylko —jeszcze jednego kontynentu, na który trzeba będzie wysyłać pomoc.
— Tysiąc osiemset pięćdziesiąt stóp — zahuczał obojętny głos operatora echosondy.
— Boże! — sapnął nawigator. — Tysiąc stóp w górę na niecałej połowie mili! To jest po prostu niemożliwe!
Dupree przeszedł na lewą stronę centrali i przysunął twarz na odległość kilku cali do ekranu echosondy. Na wyświetlaczu dno morskie przyjmowało formę długiej, zygzakowatej czarnej linii, która wspinała się stromo w kierun—
10
ku umieszczonej na samej górze czerwonej linii oznaczającej niebezpieczeństwo. Dupree położył dłoń na ramieniu operatora.
— Czy istnieje możliwość pomyłki w pomiarze?
Operator pstryknął przełącznikiem i spojrzał w sąsiednie okienko.
— Nie, sir. Identyczny komplet danych uzyskuję z niezależnego układu wspomagającego.
Przez kilka chwil Dupree przyglądał się, jak linia oznaczająca głębokość zmierza ku górze. Potem wrócił do stołu i spojrzał na wykonane ołówkiem znaki, wskazujące położenie okrętu względem wznoszącego się dna morskiego.
— Tu pomost — zabrzmiał głos podobny do robota. — Mamy to. — Nastała chwila wahania. — Gdybym nie wiedział, że to nieprawdopodobne, powiedziałbym, że to, co napotkaliśmy, stanowi zmniejszoną wersję dobrej starej mgły z okolic Nowej Anglii.
Dupree włączył mikrofon.
— Zrozumiałem.
Dalej przyglądał się mapie z wyrazem twarzy, z którego nic nie dało się wyczytać, i ze spojrzeniem wyrażającym zamyślenie.
— Damy jakiś sygnał do Pearl Harbor, sir? — spytał nawigator. Mogliby przysłać samolot rozpoznawczy i zbadać to… coś.
Dupree nie odpowiedział od razu. Palcami jednej ręki bębnił leniwie po krawędzi stołu, druga dłoa zwisała mu swobodnie wzdłuż boku. Rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, podejmował natychmiastowe decyzje. Każdy ruch wykonywał zgodnie z regułami gry.
Wielu ludzi z załogi „Starbucka” służyło pod Dupree podczas wcześniejszych zadań i chociaż może nie byli ślepo oddani, szanowali i podziwiali jego zręczność i rozsądek. Wszyscy co do jednego ufali mu, mając pewność, że nie popełni żadnego zasadniczego błędu i nie narazi ich życia na niebezpieczeństwo.
W wielu innych okolicznościach mieliby rację, a Dupree przyznałby to pierwszy, tym razem jednak wszyscy mieli się przekonać, jak bardzo byli w błędzie.
— Sprawdźmy to — odrzekł spokojnie Dupree.
Oficer dyżurny i nawigator wymienili porozumiewawcze spojrzenia. „Starbucka” miały przecież przetestować inne zadania, a nie pogoń za upiornymi kłębami mgły na horyzoncie. Mimo osobistych wątpliwości wzruszyli ramionami i wydali stosowne instrukcje.
Nikt nie mógł wiedzieć, dlaczego kapitan Dupree zmienił nagle swój charakter i złamał obowiązujące go rozkazy. Być może czar tego, co nieznane, był zbyt silny. A może Dupree ujrzał siebie jako odkrywcę płynącego w stronę chwały, której zawsze mu odmawiano. Jakikolwiek był powód, zagubił się gdzieś, gdy „Starbuck”, niczym spuszczony ze smyczy pies gończy, wiedziony
11
wpadającym w nozdrza ciepłym zapachem, obrał nowy kurs i ruszył ostro przez wzburzone morze.
Spodziewano się, że „Starbuck” zawinie do Pearl Harbor w poniedziałek, w następnym tygodniu. Kiedy więc nie pojawił się o czasie, a powtarzane sygnały radiowe umilkły bez odpowiedzi i na dodatek podczas intensywnych poszukiwań na wodzie i z powietrza nie znaleziono najmniejszego śladu ropy lub wraku — marynarka wojenna nie miała innego wyboru jak tylko uznać stratę najnowszego okrętu podwodnego i stu sześćdziesięciu osób jego załogi. Zdumionemu narodowi ogłoszono oficjalnie, że „Starbuck” zaginął gdzieś w wielkiej otchłani Pacyfiku. Okręt—okryty nieprzeniknioną tajemnicą—przepadł wraz z całą załogą. Czas, miejsce i przyczyna — pozostały nieznane.
|\Ta zatłoczonych plażach stanu Hawaje woźna jeszcze znaleźć spłachetek J— M piasku, na którym nie trudno o trochę spokoju. Kaena Point, wbijający się w Kauai Channel niczym lewy sierpowy boksera, jest jednym z niewielu nie reklamowanych miejsc, gdzie można odpocząć i nacieszyć się piękną pustą plażą. Ale jest to iluzja zwodnicza. Jakże czysto brzeg smagany jest gwałtownymi prądami, które stanowią wielkie niebezpieczeństwo dla wszystkich z wyjątkiem szczególnie ostrożnych pływaków. Każdego roku, jakby to było przewidziane w dziwnie chorobliwym scenariuszu, jakiś amator kąpieli, zaintrygowany osamotnieniem piaszczystej plaży i łagodnych fal, wchodzi do wody i w ciągu paru minut zostaje zmyty w morze, a jego panicznych krzyków o pomoc nie jest w stanie usłyszeć nikt poza całkiem obojętnie szybującym albatrosem.
Tego właśnie dnia na plaży, na bambusowej macie leżał mocno opalony mężczyzna wzrostu sześciu stóp i trzech cali, ubrany w krótkie białe spodenki kąpielowe. Owłosiona, potężna klatka piersiowa, unosząca się lekko przy każdym wdechu, była spocona — kropelki potu spływały zygzakiem, wsiąkając w chłonny piasek. Ramię, które zakrywało oczy przed silnymi promieniami tropikalnego słońca, miało muskularne kształty. Czarne włosy, gęste i zmierzwione, opadały do połowy czoła przechodzącego w surową, lecz przy—jacielską twarz. Ta twarz potrafiła się uśmiechać każdą linią, każdym mięśniem, kiedy jej posiadacz miał na to ochotę, co zresztą zdarzało się często.
Dirk Pitt ocknął się z drzemki i uniósł się na łokciach, spoglądając na opałowe morze z głębi ciemnozielonych połyskujących oczu. Dla przypadkowego wielbiciela słońca plaża jest zwykle miejscem zabawy, kąpieli, opalania
13
się i obserwowania prawie nagich sylwetek innych ludzi. Dla Pitta plaża była jednak czymś żywym, poruszającym się, ciągle zmieniającym kształt i osobowość pod wpływem nieprzerwanych ataków wiatru i wodnych taranów. Pitt studiował działanie fal, jak napływały ze wzburzonego sztormem miejsca swych narodzin, odległego o całe tysiące kilometrów, jak wznosiły się i przy—spie—szały, dotykając spodem płytkiego dna. Rosnąc stopniowo od pofalo—wa— nią do kształtnych bałwanów, wznosiły się coraz wyżej i wyżej — na osiem stóp od podstawy do grzebienia, jak osądził Pitt — a potem załamywały się i zwalały grzmiącą masą piany i wodnego pyłu. Następnie zamierały wrząc przy brzegu, a ich długa podróż kończyła się, gdy mknęły łagodnie w szorstkim piasku.
Nagle, gdzieś za bałwanami, jakieś trzysta stóp od brzegu, przebłysk odmiennego koloru przyciągnął wzrok Pitta. Na moment przepadł za grzbietem fal. Pitt wpatrywał się z zainteresowaniem w miejsce, w którym zniknął, i po przejściu kolejnej fali ujrzał go znowu. Z tej odległości nie można było określić kształtu, ale chodziło o jasny, żółty, fluorescencyjny blask.
Najsłuszniej — wywnioskował Pitt — byłoby dalej po prostu leżeć i pozwolić, by pęd fal przyniósł ten nie znany obiekt, ale to się jednak nie stało. Po trzydziestu minutach przedmiot kołysał się ciągle w objęciach przybrzeżnego prądu. W końcu Pitt ocenił w myślach sytuację niczym kot obserwujący mysz, podniósł się i wolno wszedł do wody. Gdy jej powierzchnia zafalowała i sięgnęła powyżej kolan, zgiął ciało w łuk i zanurkował pod zbliżający się bałwan, rozkładając w czasie swoje ruchy tak, że poczuł uderzenie fali załamującej się na młócących wodę stopach. Woda była ciepła jak podczas kąpieli w hotelowej łazience. Pomyślał, że temperatura waha się w granicach od siedemdziesięciu pięciu do siedemdziesięciu ośmiu stopni Fahrenheita. Wkrótce Pitt wynurzył głowę na powierzchnię, zaczął uderzać ramionami, płynąc z łatwością przez kipiel i poddając się prądowi, który wyniósł go na głębszą wodę. Nie musiał unosić głowy i kontrolować przypływu kolejnych fal — wiatr od morza porywał drobne krople z ich grzebienia i z odległości kilku metrów rosił mu plecy żądłami gradowej burzy. Właśnie wtedy robił wdech, zanurzał głowę i przebijał się przez nadpływającą z łoskotem ścianę wody, a potem znowu chwytał błysk słońca po drugiej stronie bałwana.
Po kilku minutach Pitt zatrzymał się i uniósł w wodzie, szukając dziwnego żółtego przedmiotu. Zauważył go dwadzieścia metrów dalej, po lewej stronie. Skupił na nim wzrok, gdy odległość znów się zmniejszyła. Stracił go z pola widzenia tylko na chwilę, kiedy pływający obiekt zapadł się między falami. Wyczuł, że prąd ciągnie go za bardzo w prawo, więc skorygował kąt i zaczął mocniej pracować ramionami, ostrożnie dobierając rytm, by uniknąć niebezpiecznego wyczerpania sił. Potem wyciągnął rękę i jego palce dotknęły gładkiej okrągłej powierzchni.
14
Nagroda, dla której Pitt ryzykował utonięcie, miała cylindryczny kształt, prawie sześćdziesiąt centymetrów długości i dwadzieścia centymetrów średnicy, a jej żółty pokrowiec był zrobiony z wodoodpornego sztucznego tworzywa. Na obu końcach widniały napisy wydrukowane czarnymi literami: „US Navy”. Cylinder był lekki, ważył mniej niż sześć funtów, ale ważniejsze było to, że unosił się na powierzchni, więc Pitt objął go rękami, rozluźnił ciało i dokonał przeglądu swojego położenia w pewnej odległości za przelewającymi się falami.
Rozejrzał się po plaży, szukając kogoś, kto mógł go widzieć, jak wchodził do wody, jakiegoś świadka, który mógłby przynajmniej powiadomić władze i przysłać pomoc, lecz piaszczysty brzeg był pusty na przestrzeni wielu mil w obu kierunkach. Nie zawracał sobie głowy, by przyjrzeć się stromym urwiskom za plażą, gdyż bezsensem byłoby oczekiwać, że w środku tygodnia ktoś zechciałby się wdrapywać na skaliste zbocze.
Daremnie zastanawiał się, dlaczego podjął tak głupie i bezsensowne ryzyko, lecz tajemniczy żółty przedmiot był wystarczającym usprawiedliwieniem. Skoro już zaczął, nie myślał o rezygnacji. Teraz jednak zdradzieckie morze trzymało go mocno, nie okazywało łaski i nie dawało szansy ucieczki.
Przez moment zastanawiał się nad podjęciem próby przepłynięcia prosto do brzegu, ale tylko przez moment. Mark Spitz może by tego dokonał, ostatecznie trenował przez połowę swojego życia. Pitt był pewien, że nigdy by nie zdobył wszystkich tych złotych medali olimpijskich paląc paczkę papierosów dziennie i każdego wieczoru wlewając w siebie po kilka głębszych Cutty Sark Scotch. Postanowił zatem skoncentrować się na pokonaniu starej Matki Natury w jej grze za pomocą inteligencji.
Fale były teraz łagodniejsze, prąd też lekko osłabł. Chytry uśmiech pojawił się wolno na ustach Pitta. Był specem od prądów powierzchniowych i cofających się fal. Całymi latami uprawiał surfmg, znał więc każdą ich sztuczkę i wszystkie dziwactwa. Z jednej części brzegu znosiło człowieka daleko w morze, gdy tymczasem sto metrów dalej dzieciaki mogły się chlapać w znikających falach, nie wyczuwając żadnego nurtu. Wiedział, że bezlitosna fala prądu powierzchniowego pojawia się wówczas, gdy woda wraca do morza wąskimi, wyżłobionymi przez sztormy dolinami w ławicach piachu przy brzegu. Właśnie tutaj zbliżająca się fala zmienia kierunek i cofa się od lądu często nawet z szybkością czterech mil na godzinę.
Prąd niemal zupełnie stracił siłę i Pitt był pewien, że teraz powinien popłynąć równolegle do brzegu, wydostać się z obszaru oddziaływania prądu, a potem skierować się do plaży w jakimś innym miejscu. Mark Spitz byłby z niego dumny.
Jak do tej pory jedynym zmartwieniem Pitta przebywającego za linią załamujących się fal była groźba spotkania rekinów. Te morskie maszynki do zabijania nie zawsze sygnalizują swoją obecność płetwą grzbietową przecinającą
15
powierzchnię wody. Mogą z łatwością zaatakować spod wody. Bez maski do nurkowania Pitt nigdy by nie wiedział, kiedy i z jakiego kierunku nadejdzie tnący cios. Mógł tylko mieć nadzieję, że zdoła dotrzeć do bezpiecznego obszaru załamujących się fal, zanim znajdzie się w jadłospisie obiadowym żar—łaczy. Rekiny—wiedział—rzadko kiedy podpływająblisko brzegu, ponieważ w wyniku turbulencji ciężkich fal w ich skrzela dostaje się piasek, co powoduje podrażnienie zniechęcające każdą rybę z wyjątkiem najbardziej wygłodniałych.
W tym momencie nie myślał już o oszczędzaniu sił, młócił wodę tak, jakby wszystkie ludojady Pacyfiku płynęły tuż za nim. Musiało jednak minąć jeszcze prawie piętnaście minut wytężonej pracy, nim poczuł, że pierwsza fala popycha go w stronę brzegu. Przewaliło się dalszych dziewięć bałwanów, dziesiąty wykorzystał siłę wyporności cylindra, dociągając go niemal do samego brzegu. W chwili gdy Pitt znowu dotknął kolanami piasku, był zamroczony i wyczerpany jak rozbitek. Dźwignął się i wyczłapał z wody, wlokąc swoją nagrodę za sobą. Potem opadł zgrabnie na rozgrzany słońcem piach i spojrzał za siebie na morze.
— Jeszcze nie tym razem — wymamrotał. Równie dobrze mógłby oszczędzić sobie tchu. Jedyną odpowiedź, jaką usłyszał, stanowił nieprzerwany grzmot fal. Matka Natura zwróciła ludzką kruszynę, ale nie była w nastroju, by o tym rozprawiać.
Zmęczony Pitt popatrzył uważnie na leżący obok cylinder. Gdy zdjął żółty pokrowiec, jego oczom ukazała się swego rodzaju aluminiowa puszka —takiej nigdy jeszcze nie widział. Boki były ożebrowane kilkunastoma niedużymi prętami, które przypominały miniaturowe tory kolejowe. Na jednym końcu wystawała nakrętka. Zaczął ją odkręcać, zaintrygowany gęstością gwintu i dużą liczbą obrotów, jakie musiał wykonać, zanim nakrętka znalazła się w jego dłoni. Wewnątrz puszki znajdował się ciasny zwój jakichś papierów, ale nic więcej. Wyjął je delikatnie i przestudiował odręczne pismo wykonane pracowicie w ryzach linii i kolumn oznaczonych nagłówkami.
W trakcie czytania kolejnych stron poczuł na skórze dotyk lodowatej dłoni i pomimo dziewięćdziesięciostopniowego upału dostał gęsiej skórki na całym ciele. Rozejrzał się szybko, wyobrażając sobie jakąś upiorną postać, owijającą go lodowatym całunem i kiwającą, by podążył za nią. W rzeczywistości nie było żadnej upiornej postaci, nie było niczego oprócz kilku brodź—ców myszkujących w mokrym piasku i petrela wznoszącego się na wietrze od strony morza. Wiele razy próbował oderwać wzrok od zapisanych stronic, ulegał jednak sile przyciągania niesamowitej treści. Był oszołomiony potęgą tego, co trzymał w rękach.
Pitt usiadł i przez pełnych dziesięć minut wpatrywał się w ocean, przeczytawszy ostatnie zdanie meldunku kończącego się nazwiskiem: Admirał Leigh
16
Hunter. Następnie bardzo wolno i delikatnie włożył papiery z powrotem do cylindra, zakręcił go i ostrożnie nałożył plastykową powłokę ochronną.
Wydawało się, że na Kaena Point opadła pełna grozy zasłona ciszy. Zdaniem Pitta cała ta scena wyglądała nieziemsko: wprawdzie fale załamywały się dalej, ale ich ryk stał się jakby przytłumiony. Pitt wstał, strzepnął piasek, który przylgnął do jego mokrego ciała, wetknął cylinder pod pachę i ruszył truchtem wzdłuż plaży. Gdy dobiegł do swojej maty, podniósł ją i owinął w nią przyniesiony pod pachą przedmiot. Potem odwrócił się i poszedł szybko ścieżką wiodącą do drogi, która biegła równolegle do plaży.
Jasnoczerwony ford cobra AC stał samotnie na skraju drogi niczym wierny pies czekający na powrót swojego pana. Pitt nie tracił czasu. Rzucił bagaż na siedzenie pasażera i wskoczył za kierownicę. Dziwny niepokój w żołądku i zmącenie umysłu powstałe w ciągu ostatnich trzydziestu minut nie ułatwiały mu jasnego myślenia.
— Ty głupi dzwońcu! — warknął.
Skręcił na drogę numer 99, minął Waialua i skierował się w górę długiego wzniesienia, które biegło wzdłuż malowniczego i na ogół wyschniętego strumienia Kaukomahua. Gdy we wstecznym lusterku zniknęły Schofleld Bar—racks Military Reservation, skręcił poniżej Wahiawai z dużą szybkością pomknął w stronę Pearl City, ignorując groźbę napotkania zabłąkanego wozu patrolowego.
Po lewej stronie wznosiły się Koolau Mountains, ich szczyty okryte były wiecznie ciemnymi, przetaczającymi się wolno chmurami deszczowymi. Zadbane, zielone pola ananasowe rozciągały się żywym kontrastem w stosunku do żyznej, czerwonej gleby wulkanicznej, rozpływając się za szybą pędzącej cobry. Pitt napotkał gwałtowną ulewę, sięgnął odruchowo do przycisku i uruchomił wycieraczki.
W końcu w zasięgu wzroku pojawiła się główna brama Pearl Harbor, więc Pitt zwolnił. Z biura wyszedł umundurowany strażnik, by dokonać rutynowej kontroli dokumentów. Pitt wyciągnął portfel ze schowka i pokazał wartownikowi, sierżantowi Marines, swoją służbową kartę identyfikacyjną. Młody desantowiec przyjrzał się uważnie fotografii typu paszportowego, zwrócił dokument, elegancko zasalutował i machnięciem ręki przepuścił Pitta.
Pitt również oddał honory i ruszając spytał wartownika, jak ma jechać do kwatery admirała Huntera. Żołnierz wyciągnął z kieszeni na piersi notes i ołówek, po czym uprzejmie narysował mapkę, którą wsunął przez małe okienko sportowego samochodu, i jeszcze raz zasalutował.
Po chwili Pitt zatrzymał się przed niepozornym, betonowym budynkiem w pobliżu terenów portowych. Minąłby go, gdyby nie mały, wymalowany pieczołowicie przez szablony znak z napisem:, JDowództwo, 101 Flota Ratownicza”. Wyłączył zapłon, wziął do ręki wilgotny pakunek i wysiadł z samochodu.
2—Wir Pacyfiku 17
Wchodząc do budynku zaczął żałować, że nie zabrał na plażę sportowej koszuli i spodni. Podszedł do biurka, przy którym jakiś marynarz w letnim białym mundurze pisał coś na maszynie. Na tabliczce umieszczonej na biurku widniał napis: „Marynarz G. Yager”.
— Przepraszam — mruknął nieśmiało Pitt. — Chciałbym się zobaczyć z admirałem Hunterem.
Mężczyzna piszący na maszynie podniósł leniwie wzrok i niemal natychmiast postawił oczy w słup.
— Wielki Boże, chłopie, co ci strzeliło do głowy?! I co chcesz osiągnąć, przychodząc tutaj w kostiumie kąpielowym? Jak cię stary przyłapie, będzie po tobie. Lepiej spływaj stąd, bo wylądujesz w areszcie.
— Wiem, że nie jestem ubrany odpowiednio jak na popołudniowy bankiet — powiedział Pitt cicho i grzecznie — ale muszę się spotkać z admirałem. To cholernie pilne.
Marynarz wstał zza biurka, ukazując poczerwieniałą twarz.
— Przestań się wygłupiać! — rzucił głośno. — Albo wrócisz do swojej kwatery i prześpisz całą sprawę, albo wezwę patrol.
— No to go wezwij! — Głos Pitta zrobił się nagle szorstki. — Posłuchaj, koleś — marynarz usiłował opanować irytację. — Zrób sobie przysługę. Wracaj na okręt i wystąp drogą służbową z oficjalną prośbą o spotkanie z admirałem.
— To nie będzie konieczne, Yager. — Odezwał się za nimi głos, miły jak buldożer rozrywający betonową autostradę.
Pitt odwrócił się i jego wzrok trafił na spojrzenie wysokiego zasuszonego osobnika stojącego sztywno w drzwiach gabinetu. Mężczyzna był ubrany na biało, od kołnierzyka aż po buty; a od dłoni po same naramienniki ciągnęły się złote galony. Włosy miał siwe i zmierzwione, idealnie pasujące do zmęczonej trupiej twarzy. Był bliźniaczo podobny do hulaki i hazardzisty Johna Carradi—ne’a z filmu „Dyliżans”. Jedynie oczy robiły wrażenie żywych — płonęły takim spojrzeniem, że Pitt poczuł się, jak by mu osmaliło każdy włosek na ciele.
— Admirał Hunter, we własnej osobie. Dam ci pięć minut, dryblasie. Wolałbym, żeby ten czas nie okazał się stracony.
— Tak jest! — To było wszystko, co Pitt był w stanie powiedzieć. Hunter odwrócił się i powędrował do swojego gabinetu. Pitt ruszył za
nim. Czuł się trochę nieswojo. Wokół starego, nieskazitelnie wypolerowanego stołu konferencyjnego siedziało trzech innych oficerów marynarki. Ich zdumienie na widok prawie nagiego Pitta z dziwnym pakunkiem pod pachą rzucało się w oczy.
Hunter dokonał prezentacji, lecz Pitt nie dał się nabrać na tę udawaną uprzejmość. Admirał w sposób oczywisty próbował zastraszyć przybysza powagą stopni wojskowych, szukając jednocześnie reakcji w jego oczach.
18
W ten sposób Pitt dowiedział się, że wysoki, jasnowłosy komandor porucznik z twarzą Johna Kennedy’ ego nazywał się Paul Boland i był zastępcą dowódcy w 101 Flocie. Kapitan wagi ciężkiej, który najwyraźniej miał problemy z nadmiernym poceniem się, nosił dziwaczne nazwisko — Orl Cinana —i był dowódcą niewielkiej floty ratowniczej Huntera. Niski, prawie karłowały facet, który podszedł szybkim krokiem do Pitta i mocno potrząsnął jego ręką, przedstawił się jako komandor Burdette Denver, adiutant admirała. Pitt nie miał innego wyjścia, jak tylko polubić od razu tego ciepłego i przyjacielsko usposobionego małego człowieka.
— W porządku, dryblasie. — Znów padło to określenie. Pitt oddałby chętnie miesięczną gażę, by móc huknąć pięścią w szczękę Huntera. — Przerwał pan ważną naradę, stawiając mnie i moich oficerów w dość niezręcznym położeniu. — Głos admirała był pełen sarkazmu. — Bylibyśmy panu dozgonnie wdzięczni, gdyby zechciał pan bliżej przedstawić i wyjawić przyczyny tego wtargnięcia.
Pitt z trudem stłumił wzrastającą falę gniewu i natychmiast spojrzał Hunterowi w oczy.
— Pański stopień, admirale, nie upoważnia do arogancji. Ośmielam się sugerować, by postępował pan, jak przystało na oficera, prezentując minimum taktu i taktyki, jeśli oczywiście ma pan do tego talent.
Po tych słowach Pitt^usadowił wygodnie swoje długie ciało w wolnym fotelu i zaczął się drapać nad okiem, udając, że poczuł nagłe swędzenie. Spokojnie czekał na eksplozję, która wkrótce na stąpiła.
Cinana rzucił przez stół piorunujące spojrzenie, a jego twarz zmarszczyła się, przybierając wyraz chmurnej maski.
— Ty pętaku! Jak śmiesz wchodzić tu i obrażać admirała!
— Ten człowiek jest szalony — warknął Boland. Pochylił się w stronę Pitta, a wyraz jego twarzy zrobił się nagle zimny i nieszczery.
— Głupi bękarcie! Czy wiesz, z kim rozmawiasz?! — wrzasnął admirał.
— Ponieważ zostaliśmy sobie przedstawieni — odrzekł obojętnie Pitt —moją odpowiedzią jest zdecydowane „tak”.
Spocona pięść Cinany walnęła w stół.
— Na Boga! Powiem Yagerowi, żeby wezwał patrol. Niech go wpakują do pudła!
— Muszę przyznać, ten sukinsyn to facet z jajami. — Hunter przypalił długiego papierosa i pstryknął zapałką do popielniczki, lecz chybił o sześć cali. Spojrzał w zamyśleniu na Pitta zimnym, taksującym spojrzeniem. — Nie pozostawiasz mi wyboru, dryblasie.
Pitt bujnął się w tył na fotelu i popatrzył na Huntera.
— Pitt, Dirk Pitt, admirale, a nie dryblas. Ciekawe, kiedy to ostatnio ktoś nazwał pana chudzielcem?
19
Hunter chwycił krawędź stołu tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.
— Niech będzie, jak chcesz, Pitt, czy jak cię tam zwą. — Zwrócił się do Bolanda: — Komandorze, niech pan poprosi marynarza Yagera, żeby wezwał patrol.
— Nie radziłbym tego robić, admirale. — Denver wstał z fotela i przesunął się za Pitta. Na jego ustach pojawił się figlarny uśmiech, czego Pitt nie mógł zauważyć. — Człowiek, który potraktowany tu został jak pętak i bękart i którego mamy zakuć w łańcuchy, to Dirk Pitt — przypadkiem dyrektor do spraw projektów specjalnych w NUMA, Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych, a ponadto, dziwnym zbiegiem okoliczności, jego ojcem jest senator George Pitt z Kalifornii, prezes Komitetu Kredytów Morskich.
Cinana bąknął pod nosem kilka nie nadających się do druku słów. Pierwszy pozbierał się Boland:
— Jesteś tego pewien?
— Tak, Paul, całkowicie. — Obszedł stół i zatrzymując się naprzeciwko Pitta powiedział: —Nigdy nie spotkaliśmy się osobiście, ale mój kuzyn, który pracuje w NUMA, często mi o panu opowiadał. Komandor Rudi Gunn.
Pitt uśmiechnął się radośnie.
— Ach tak! Pracowałem razem z Rudim nad paroma projektami. Teraz widzę podobieństwo — wyglądacie jak ziarnka grochu z tego samego strąka. Jedyną różnicą jest to, że Rudi nosi okulary w rogowej oprawie.
— Gdy byliśmy jeszcze dziećmi, nazywaliśmy go Borsucze Oczka — zarechotał Denver.
— Kiedy go spotkam następnym razem, zaserwuję mu to — odparł Pitt z uśmiechem.
— Mam nadzieję, że… że nie obraził się pan… hm… Z powodu tego, co powiedzieliśmy — wystękał Boland.
Pitt przyjrzał się cynicznie Bolandowi i odparł: — Nie.
Hunter i Cinana popatrzyli na siebie znacząco, co Pitt oczywiście zauważył. Jeżeli próbowali ukryć zażenowanie wynikające z faktu, że siedzącemu wśród nich synowi senatora Stanów Zjednoczonych sprawia przyjemność obrażenie ich prestiżowego i ekskluzywnego klubu, to zdecydowanie nie udało im się osiągnąć tego celu.
— No dobrze, panie Pitt, jest pan górą. Po co pan tu przyszedł? Obyło się bez orkiestr i fajerwerków ze strony Huntera, padło jedynie bezpośrednie pytanie.
— Spełniam tylko rolę chłopca na posyłki — odparł spokojnie Pitt. — Opalając się tego popołudnia na plaży znalazłem coś, co należy do pana.
— No, no!? — warknął Hunter. Wyglądał na typa, który nie zważając na konsekwencje najchętniej przyłożyłby Pittowi krzesłem. Jestem zaszczycony. Zwraca się pan do mnie?
20
Pitt spojrzał z rozmysłem na pozostałych mężczyzn, robiąc to tak, jakby za chwilę miał zamiar rzucić granat. Położył na stole cylinder, nadal owinięty w bambusową plażową matę.
— W środku znajdzie pan interesujące papiery. Na jednym z nich widnieje pańskie nazwisko.
W wyrazie twarzy Huntera nie pojawił się nawet najmniejszy ślad ciekawości. Stary wyjadacz dobrze wiedział, na czym polega ostrożna gra.
— Gdzie pan to znalazł?
— Na końcu Kaena Point. Denver pochylił się do przodu.
— Rzecz wyrzuconą na brzeg? Pitt pokręcił głową.
— Nie. Wypłynąłem po nią poza przybrzeżne fale. Denver był wyraźnie zakłopotany.
— Wypłynął pan poza przybrzeżne fale na Kaena Point? — wyraził uznanie. —Nie sądziłem, że to w ogóle możliwe.
Hunter popatrzył na Pitta z prawdziwym zainteresowaniem, ale zaraz odwrócił głowę.
— Czy moglibyśmy zobaczyć, co pan tu ma?
Pitt skinął w milczeniu i wyłuskał z maty cylinder, nie zwracając uwagi na piasek, który posypał się na stół konferencyjny. Następnie podał go Hunterowi. *
— Właśnie ten żółty pokrowiec przyciągnął mój wzrok.
Hunter uniósł cylinder w dłoniach, tak by pozostali mogli mu się przyjrzeć.
— Czy panowie to poznają? Tamci przytaknęli w milczeniu.
— Z pewnością nigdy pan nie służył na okręcie podwodnym, panie Pitt, w przeciwnym razie wiedziałby pan, jak wygląda kapsuła łącznościowa. —Hunter położył na stole kontener i dotknął go lekko, prawie z namaszczeniem. — Kiedy okręt podwodny musi pozostać w zanurzeniu, a trzeba porozumieć się z płynącym statkiem, wiadomość przekazuj e się za pomocą takiej właśnie aluminiowej kapsuły. — Mówiąc to zdjął ostrożnie żółty pokrowiec. —Kapsuła wraz z pojemnikiem zawierającym czerwony barwnik jest wyrzucana przez kadłub łodzi za pomocą rury pneumatycznej. Gdy wypływa na powierzchnię, odczynnik zostaje uwolniony i zabarwia kilka tysięcy stóp kwadratowych wody, co można łatwo wypatrzyć z okrętu pościgowego.
— A, jak sądzę, ten gęsty gwint na zakrętce — powiedział wolno Pitt —zapobiega przedostawaniu się wody nawet pod dużym ciśnieniem.
Hunter spojrzał wyczekująco na Pitta.
— Przeczytał pan zawartość?
21
— Tak jest—przytaknął Pitt..
Boland, Cinana, Denver— żaden z nich niczego nie zrozumiał, żaden nie dostrzegł niepokoju i rozpaczy w oczach Huntera.
— Czy zechciałby pan powiedzieć, co tam jest? — spytał Hunter, wiedząc z przerażającą pewnością, jaka będzie odpowiedź.
Minęło kilka sekund, podczas których Pitt zaczął żałować, że w ogóle zobaczył tę kapsułę. Jednocześnie wiedział, że sytuacja jest bez wyjścia. Jeszcze jedno, ostatnie zdanie i uwolni się od całej tej sceny. Stwierdził, że nie jest gotowy, że nawet w tej chwili jego wyobraźnia nie jest w stanie ogarnąć całej rzeczywistości. Zrobił głęboki wdech i zaczaj! mówić, wolno, z wysiłkiem.
— W środku znajduje się wiadomość adresowana do pana, admirale. Oprócz tego jest tam dwadzieścia sześć stron z książki pokładowej atomowego okrętu podwodnego „Starbuck”.
[ie ma wyjaśnienia piekła ostatnich pięciu dni”.
—L M Pierwsze zdanie ostatniego meldunku komandora Dupree ledwie wskazywało na makabrę wydarzeń, które potem nastąpiły (komentarz admirała Huntera). ,
.Jestem osobiście odpowiedzialny za zmianę kursu, a to doprowadziło mój okręt i załogę do tego, co z całą pewnością wygląda na dziwny i nieprawdopodobny koniec. Mogę jedynie opisać, najlepiej jak tylko potrafię — a mój umysł nie funkcjonuje tak, jak powinien— okoliczności tego nieszczęścia”.
Fakt, że Dupree nie panował w pełni nad swoimi myślami, jest zadziwiającym wyznaniem człowieka, który swoją dobrą opinię zawdzięczał umysłowi działającemu z komputerową wręcz precyzją.
„14 czerwca o godzinie 20:40 weszliśmy w obłok mgły. Wkrótce po tym, gdy dno znalazło się zaledwie trzydzieści sążni pod stępką, jakaś eksplozja rozerwała dziób okrętu i ryczący potok wody wdarł się do przedziału torpedowego, zalewając go prawie natychmiast”.
Kapitan nie ujawnił, czy wiedział, że eksplozja miała miejsce na zewnątrz czy wewnątrz kadłuba „Starbucka”.
„Z całej załogi tylko dwudziestu sześciu ludzi miało to szczęście, że straciło życie w ciągu kilku sekund. Sądziliśmy, że tym trzem z pomostu — porucznikowi Carterowi oraz marynarzom Farrisowi i Matfordowi uda się z niej wydostać, zanim okręt zniknie pod powierzchnią wody. Jednak tragiczne wydarzenia okazały się zupełnie inne”.
Jeżeli, jak wskazuje zapis Dupree, „Starbuck” płynął w wynurzeniu, wydaje się dziwne, że Carter, Farris i Matford nie mogli opuścić pomostu i zejść
23
na dół w czasie krótszym niż trzydzieści sekund. Wprost niepojęte, że Dupree zatrzasnął luki zostawiając tamtych ludzi ich losowi. Równie niewiarygodne jest przypuszczenie, że nie było dość czasu, by ich ratować, ponieważ oznaczałoby to, że „Starbuck” poszedł na dno jak kamień. Możliwość raczej mało prawdopodobna.
„Zamknęliśmy luki i otwory wentylacyjne. Potem wydałem rozkaz zrzucenia balastu i natychmiastowego wynurzenia. Już było za późno — przeraźliwe odgłosy dochodzące z części dziobowej oznaczały, że okręt zarył się w dno morza”.
Słuszne wydaje się założenie, że przy napełnionych powietrzem zbiornikach balastowych i dziobie pogrążonym na głębokości zaledwie pięćdziesięciu czterech metrów, część rufowa kadłuba „Starbucka” długiego na dziewięćdziesiąt sześć metrów mogła wystawać nad powierzchnię wody. Tak jednak nie było.
„Teraz leżymy na dnie. Pokład przechylony o osiem stopni na prawą burtę, z kątem spadku równym dwa stopnie. Z wyjątkiem dziobowego przedziału torpedowego pozostałe pomieszczenia są zabezpieczone i nie ma w nich śladu wody.
Wszyscy jesteśmy już martwi. Wydałem ludziom rozkaz, żeby zaniechali dalszych działań. Moje szaleństwo zabiło nas wszystkich”.
Jak do tej pory to najbardziej niepojęta tajemnica. Zakładając, że od stępki do pokładu odległość wynosi dwadzieścia pięć stóp, dystans od rufowego luku bezpieczeństwa do powierzchni wody mógł mieć trzydzieści pięć stóp —co stanowi umiarkowaną przeszkodę dla człowieka z aparatem tlenowym. Mało tego, podczas drugiej wojny światowej z zatopionego okrętu podwodnego „Tang” z głębokości stu osiemdziesięciu stóp wydostało się ośmiu ludzi, ratując się wyłącznie dzięki sile płuc.
Tym bardziej oszałamiające są ostatnie zdania zapisane w dzienniku pokładowym. Co pchnęło Dupree do szaleństwa? Można tylko podejrzewać, że kapitan został przytłoczony koszmarną sytuacją. A później po prostu uciekł od rzeczywistości.
„Skończyła się żywność, powietrza starczy nam najwyżej na kilka godzin. Woda pitna wyczerpała się trzeciego dnia”.
Zastanawiające. Z działającym reaktorem atomowym — a nie ma powodu sądzić, że nie funkcjonował — załoga mogła żyć całymi miesiącami. Aparaty destylacyjne do wody pitnej były w stanie produkować więcej wody, niż trzeba, a w przypadku podjęcia szczególnych kroków, by zredukować ilość gromadzącego się dwutlenku węgla przez wprowadzenie ograniczenia aktywności i zakazu palenia tytoniu, system wentylacyjny, który oczyszczał atmosferę okrętu i produkował tlen, utrzymywałby przy życiu sześćdziesięciu trzech ludzi we względnie znośnych warunkach, chyba że zdarzyłaby się
24
jakaś awaria—wydarzenie mało prawdopodobne. Jedynie żywność stanowiła na dłuższąmetę pewien problem. Ale ponieważ „Starbuck” w chwili zatonięcia praktycznie rozpoczynał rejs, ubytek zapasów nie mógł być większy niż jedna trzecia.
Po zastosowaniu racjonowania, żywności starczyłoby na następnych dziewięćdziesiąt dni. Wszystko zależało od reaktora. Jeśli zamarł, podobny los czekał również ludzi.
„Mój cel jest wyraźny, czuję się zupełnie spokojny. Rozkazałem lekarzowi pokładowemu, żeby zrobił wszystkim członkom załogi zastrzyk skracający cierpienia. Ja oczywiście będę ostatni w kolejce do tego zabiegu”.
O Boże! Czy to naprawdę jest możliwe, żeby Dupree mógł w stanie niepoczytalności wydać rozkaz wykonania masowego mordu będącej jeszcze przy życiu załogi? (W tym miejscu pióro staje się chwiejne i trudne do odczytania).
„Znowu przyszli. Carter puka w kadłub. Chryste Panie! Dlaczego jego duch tak nas torturuje?”
Dupree minął granice rozsądku, wkraczając w świat totalnego szaleństwa. Jak to możliwe po pięciu zaledwie dniach?
„Możemy ich jeszcze powstrzymać najwyżej przez kilka godzin. Prawie /dołali się wedrzeć przez rufowy przedział bezpieczeństwa. To na nic, na nic… (nieczytelny fragment). Chcą nas zabić, ale w końcu przechytrzymy ich. Żadnego sukcesu, żadnego zwycięstwa. Wszyscy zginiemy”.
Kogo, u diabła, miałoa myśli? Czy to możliwe, żeby jakiś inny okręt, na pr/ykład rosyjski trawler szpiegowski, próbował uratować załogę?
„Na powierzchni jest teraz ciemno, więc przestali pracować. Wyślę tę wiadomość i ostatnie strony dziennika pokładowego na powierzchnię w kapsule łącznościowej. Jest szansa, że w nocy jej nie zauważą. Nasza pozycja (pierwsze cyfry przekreślone) 32 18’22”W”.
Te współrzędne do niczego nie pasują. Ponad pięćset mil od ostatniego położenia! „Starbuck” nie zdołałby przepłynąć tej odległości nawet w wynu—r/eniu. I ta luka czasowa pomiędzy ostatnim kontaktem radiowym a końcową pozycją Dupree. Tajemnice się nawarstwiają, więc może nie starczyć nam wyobraźni, żeby wyjaśnić szalone słowa kapitana Felixa Dupree.
Już w stanie paranoi Dupree kończy wiadomość tak:
„Nie szukajcie nas, wasze wysiłki skazane są na niepowodzenie. Oni nie po/wolą, żeby odnaleziony został jakikolwiek ślad. Zastosowali niegodziwy wybieg. Gdybym o tym wiedział, przeżylibyśmy, oglądając znowu słońce. Proszę dopilnować, żeby ta wiadomość dotarła do rąk admirała Leigha Huntera w Pearl Harbor”.
Końcowa zagadka — adresat. „Dlaczego ja? (słowa Huntera) O ile pamiętam, nigdy nie poznałem komandora Dupree. Dlaczego akurat mnie wybrał na odbiorcę ostatniej woli „Starbucka”?”
25
Jedyny fundament, na którym możemy cokolwiek budować, to pewność, że „Starbuck” rzeczywiście spoczywa na dnie Pacyfiku, że zaginął, jakby został wciągnięty w otchłań wód przez rękę jakiegoś monstrualnego wiru, gdzieś na pomoc od łańcucha wysp hawajskich. Poza tym praktycznie j nie wiemy nic.
T)itt pochylił się nad barkiem starego Royal Hawaiian Hotel, spojrzał bez—X myślnie na swojego drinka i zaczął analizować w myślach wydarzenia lego dnia. Każde z nich migotało przed jego nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami niczym niemy film na staromodnym pudełkowym ekranie, a potem się rozmywało, spychane na bok przez kolejną scenę. Tylko jeden epizod zatrzymał się i nie chciał zniknąć — było to wspomnienie twarzy admirała l luntera, czytającego zawartość kapsuły, twarzy bez wyrazu, lecz z ożywionymi oczami, wykrzywionej i pobladłej z powodu okropnego, bezsensownego i tragicznego losu „Starbucka” i oszałamiających, paranoicznych słów komandora Dupree.
Kiedy Hunter przestał czytać, podniósł wolno wzrok i skinął na Pitta. Ten odpowiedział podobnym gestem, w milczeniu potrząsnął stwardniałą, wyciągniętą dłonią admirała, wymamrotał słowa pożegnania i wy szedł z gabinetu jak zahipnotyzowany. Nie przypominał sobie jazdy w tętniącym ruchu autostrady Nimitza. Nie pamiętał, kiedy wszedł do pokoju hotelowego, jak wziął prysznic, ubrał się i wyszedł w poszukiwaniu niejasnego celu. Nawet teraz, gdy powoli mieszał whisky w szklance, do jego uszu nie docierało nic z paplaniny otaczających go ludzi.
Pomyślał leniwie, że w znalezieniu ostatniej wiadomości ze „Starbucka” było coś dziwnie złowieszczego. Pojawiła się pewna ostrożna, retrospektywna myśl, która z trudem starała się wydostać na światło dzienne gdzieś z mrocznych głębi jego umysłu. Jednak jej się to nie udało, gdyż nie znalazła żadnego punktu zaczepienia, więc nie wywołując większych wrażeń zapadła się w nicość, z której na moment się wynurzyła.
27
W pewnej chwili Pitt spostrzegł kątem oka, że jakiś mężczyzna siedzący nieco dalej przy barku podniósł w jego kierunku szklankę, oferując w ten sposób następnego drinka. To był kapitan Orl Cinana. Podobnie jak Pitt miał na sobie cienkie spodnie i kwiecistą hawajską koszulę. Pitt skinął na powitanie, więc Cinana podszedł i pochylił się nad barem obok niego. Cinana pocił się obficie, w ręku trzymał chustkę. Pittowi wydawało się, że bez przerwy ociera nią czoło i dłonie.
— Czy mogę mieć zaszczyt? — spytał Cinana z trochę nieszczerym uśmie chem.
Pitt podniósł pełną szklankę.
— Dziękuję, ale jeszcze nie uporałem się z tą.
Pitt nie zwrócił wcześniej uwagi na Cinanę i teraz był lekko zaskoczony zdumiewającym spostrzeżeniem. Gdyby nie fakt, że Cinana był cięższy od Pitta o dobre piętnaście funtów, można by ich wziąć za kuzynów. Oczywiście istniały pewne różnice, jak kolor oczu, zielone kontra piwne, i wiek, trzydzieści pięć przeciwko pięćdziesięciu, lecz wzrost, kolor włosów i charakterystyczne cechy były ogólnie biorąc podobne.
Cinana nerwowo zamieszał lód w swoim rumie Collins, unikając pozbawionego wyrazu spojrzenia Pitta.
— Chciałbym jeszcze raz przeprosić za to niewielkie nieporozumienie,! jakie miało miejsce dzisiejszego popołudnia.
— Nie ma o czym mówić, kapitanie. Moje zachowanie też nie było wzo—’ rem uprzejmości.
— Paskudna sprawa… Myślę o stracie „Starbucka”. — Cinana pociągnął łyk ze szklanki.
— Większość tajemnic daje się ostatecznie wyjaśnić w jakiś sposób. „Thre—sher”, „Bluefin”, „Scorpion” — marynarka wojenna nie zrezygnowała z poszukiwań, aż wreszcie każdy z nich został zlokalizowany.
— Tym razem jest inaczej — rzekł ponuro Cinana. — Tego nigdy nie uda się znaleźć.
— Niech pan nigdy nie mówi „nigdy”.
— Te trzy wspomniane przez pana tragedie, majorze, miały miejsce na Atlantyku. „Starbuck” zaś dzięki fatalnemu pechowi przepadł na Pacyfiku. —Przerwał na chwilę, by obetrzeć sobie kark. — My w marynarce mamy od dawna zakorzenione przekonanie na temat zaginionych tu okrętów.
Tych, którzy spoczywają na dnie Atlantyku, wskrzeszają kapliczki, wieńce i poematy, natomiast ci, którzy spoczęli w głębinach Pacyfiku, leżą zapomniani na cala wieczność.
Pitta zafascynował ton głosu Cinany. Niemal ujrzał tego pocącego się kapitana, jak stoi niezłomnie przy pulpicie, głosząc kazanie kongregacji rybaków Nowej Anglii i nakłaniając ich, by wraz z następnym przypływem ruszyli w morze.
28
— Ale przecież znacie położenie okrętu z wiadomości Dupree — powie—cl/iał Pitt. — Przy odrobinie szczęścia sonar powinien znaleźć „Starbucka” najpóźniej po tygodniu poszukiwań.
— Morze nie zdradza swoich tajemnic tak łatwo, majorze. — Cinana postawił pustą szklankę na blacie baru. — No, ale muszę już iść. Miałem umówione spotkanie, ale ona… najwyraźniej z niego zrezygnowała.
Pitt uścisnął wyciągniętą dłoń Cinany i uśmiechnął się.
— Znam to uczucie.
— Czołem! życzę powodzenia.
— Wzajemnie, kapitanie.
Cinana odwrócił się i ruszył przez tłum w stronę wejścia do hotelu, wkrótce /niknął za falującym morzem głów.
Przez cały czas Pitt nawet nie tknął swojego drinka. Po odejściu Cinany utwierdził, że dokucza mu irytujące uczucie samotności, potęgujące się do—dutkowo z powodu zgiełku zatłoczonej sali. Poczuł nagle potrzebę upicia się. (‘hciał wymazać z pamięci nazwę „Starbuck” i skoncentrować się na sprawach ważniejszych, na przykład na poderwaniu na czas urlopu jakiejś sekretarki lub nauczycielki, która wszystkie swoje zahamowania seksualne zostawiła w Omaha w Nebrasce. Wypił drinka i zamówił następnego.
Znalazł się właśnie na rym etapie ogólnego zmiękczania, zaczynającego się od języka, gdy poczuł dotyk dwóch miękkich damskich piersi przytulających się do jego pleców oraz dwóch wysmukłych białych dłoni obejmujących go w pasie. Odwrócił się bez pośpiechu i ujrzał szelmowską twarz Ad—ricnne Hunter.
Cześć, Dirk — mruknęła ochrypłym głosem. — Potrzebujesz partnera do kieliszka?
Czemu nie? A co będę z tego miał?
Mocniej zacisnęła dłonie na jego talii.
— Moglibyśmy pójść do mnie, złapać w telewizorze jakiś późnowieczor—ny film i porobić notatki. ‘
Nie mogę. Mamusia życzy sobie, żebym wcześnie wracał do domu.
— Daj spokój, kochasiu. Chyba nie odmówisz starej znajomej jednego, skandalicznie nieprzyzwoitego wieczoru, co?
— Czy do tego służą starzy znajomi? — spytał sarkastycznie. Jej dłonie /Hunęły się, a on je odepchnął. — Powinnaś znaleźć sobie jakieś nowe hobby. Uiorąc pod uwagę tempo, w jakim folgujesz swoim fantazjom, to dość dziwne, że do tej pory nie przehandlowano cię za marny grosz.
— Interesująca myśl — uśmiechnęła się. — Nigdy nie zaszkodzi pomyśleć o pieniądzach. Ciekawe, ile mogłabym wyciągnąć.
— Prawdopodobnie cenę mocno zużytego egzemplarza Edsel. Wyprężyła pierś i udała nadąsanie.
29
— Tylko ranisz tych, których kochasz, tak mi mówią.
Pitt pomyślał, że mimo wyczerpującego tempa jej nocnego życia, ciągle jest diabelnie ładną kobietą. Nie mógł odpędzić od siebie wspomnienia dotyku jej delikatnego ciała, kiedy kochali się ostami raz. Jednocześnie przypomniał sobie, że bez względu na nieustępliwość swoich ataków i doskonałość techniczną, nigdy nie zdołał nawet zacząć jej dogadzać.
— Nie chciałbym zmieniać tematu naszej ekscytującej rozmowy — powiedział — ale dzisiaj spotkałem po raz pierwszy twojego ojca.
Szukał na jej urodziwej twarzy najmniejszej bodaj oznaki zaskoczenia. Bezskutecznie. Wydawało się, że nic jąto nie obchodzi.
— Czyżby? A o czym gadałeś ze starym Lordem Nelsonem?
— Jedno jest pewne — w ogóle nie zauważył, jak byłem ubrany.
— Nie przejmuj się. On nie interesuje się nawet tym, jak ja się ubieram. Pitt pociągnął łyk szkockiej i spojrzał na Adrienne ponad krawędzią
szklanki.
— W twoim przypadku nie należy go winić. Żaden ojciec nie lubi, kiedy jego córka wygląda jak dziwka z bocznej ulicy.
Zignorowała tę uwagę, nie przejmując się ani trochę faktem, że jej ojciec stanął oko w oko z jednym z jej licznych kochanków. Przesiadła się na sąsiedni stołek i spojrzała kusząco. Jej urodę podkreślały długie czarne włosy opadające na ramiona. Skóra Adrienne lśniła w przyćmionych światłach sali koktajlowej niczym powierzchnia wypolerowanego brązu.
— Co z tym drinkiem? — szepnęła. Pitt skinął na barmana.
— Brandy Alexander dla tej… hm… damy. Spochmurniała trochę, a potem uśmiechnęła się.
— Czyżbyś nie wiedział, że nazywanie kobiety damą jest bardzo staromodne?
— Przyzwyczajenie. Każdy mężczyzna chciałby mieć dziewczynę taką jak ta, którą poślubił kochany, stary tatko.
— Mama była mu kulą u nogi — odparła starannie niedbałym tonem.
— A co z nim samym?
— Tatuś pojawiał się jak błędny ognik. Nie mógł usiedzieć w domu, zawsze gonił za jakąś śmierdzącą starą krypą lub zapomnianym wrakiem. Kochał ocean bardziej niż swoją rodzinę. Tej nocy, gdy przyszłam na świat, ratował załogę tonącego tankowca gdzieś na środkowym Pacyfiku. Gdy skończyłam szkołę średnią, był akurat na morzu i szukał jakiegoś zaginionego samolotu. A kiedy umierała matka, nasz drogi admirał wraz z kilkoma długowłosymi szajbusami z wydziału oceanografii Eaton School sporządzał mapy gór lodowych w pobliżu Grenlandii. — Jej oczy drgnęły na tyle, że Pitt zorientował się, iż poruszył drażliwy temat. — Zatem dajmy spokój z rozlewaniem
30
łez nad wzajemnymi relacjami ojca i córki. Oboje jesteśmy wobec siebie tolerancyjni wyłącznie ze względu na stosunki towarzyskie. Pitt spojrzał na nią z góry.
— Jesteś już dorosła. Dlaczego więc po prostu nie opuścisz domu? Barman przyniósł Adrienne drinka, a ona zaczęła go popijać.
— Czego więcej może chcieć dziewczyna? Jestem stale otoczona przystojnymi umundurowanymi mężczyznami. Pomyśl tylko o szansach — tysiące mężczyzn i żadnej rywalizacji. Dlaczego miałabym opuszczać mój stary dom i żywić się resztkami? Nie… Admirałowi zależy na stworzeniu wrażenia człowieka rodzinnego, a ja potrzebuję tatuśka dla licznych korzyści płynących z faktu bycia córką admirała. — Spojrzała na Pitta, przyjmując nieśmiały i wstydliwy wyraz twarzy. — Pójdziemy do mnie?
— Trzeba będzie przełożyć rezerwację na później, panno Hunter — odezwał się z tyłu delikatny głos. — Kapitan czeka na mnie.
Adrienne i Pitt odwrócili się jednocześnie. Za nimi stała kobieta, najegzo—tyczniejsza ze wszystkich, jakie Pitt kiedykolwiek widział. Oczy miała tak nieprawdopodobnie szare, że ich kolor wręcz zaprzeczał rzeczywistości; włosy opadały czarująco miedzianą kaskadą, stanowiąc żywy kontrast dla zielonej, doskonale wypełnionej sukienki, ciasno opinającej kształtne ciało.
Pitt przeszukał szybko swoją pamięć, lecz bez rezultatów. Był przekonany, że nigdy wcześniej nie widział tej piękności. Kiedy podniósł się ze stołka, doznał przyjemnego zaskoczenia czując, jak serce zaczyna mu bić szybciej. Taką była pierwsza kobieta, która rozpaliła jego emocje od pierwszego wejrzenia, od czasu, gdy w piątej klasie podczas przerwy w lekcjach pewna blondyneczka o łagodnych oczach ugryzła go w rękę.
Adrienne pierwsza przerwała to kłopotliwe milczenie.
— Przykro mi, kochanie, ale… jak to się pisze na tablicach wokół starych rodzinnych działek kopalnianych — wkraczasz na cudzy teren. Ja pierwsza go zauważyłam. — Wydawało się, że bawi ją zaistniała sytuacja. Pojawienie się intruza w postaci nieznajomej kobiety stanowiło dla niej niewielką atrakcję. Odwróciła się do dziewczyny plecami i znowu zaczęła popijać drinka.
Spojrzenie wielkich szarych oczu nie oderwało się od Adrienne.
— Pani nieuprzejmość, panno Hunter, może być porównywalna jedynie z pani dziwkarską reputacją.
Adrienne nie dała się sprowokować. Siedziała nieruchomo, ze wzrokiem skierowanym przed siebie, przypatrując się twarzy swojej rywalki widniejącej w lustrze po drugiej stronie baru.
— Pięćdziesiąt dolarów? — rzuciła głośno, tak żeby w promieniu trzydziestu stóp wszyscy mogli ją usłyszeć. — Biorąc pod uwagę pani amatorskie kwalifikacje i mniej niż umiarkowany talent, ceni się pani zbyt wysoko.
31
Najbliżsi goście siedzący w bezpośrednim sąsiedztwie baru zwrócili uwagą na uszczypliwą wymianę zdań. Kobiety okazywały niezadowolenie strojąc miny, natomiast mężczyźni uśmiechali się zazdroszcząc skrycie milczącemu facetowi, który wpadł w krzyżowy ogień zmagań dwóch kobiet. Pitt czuł się nieswojo. Dla niego było to całkiem nowe doświadczenie — dwie kobiety starały się zatknąć swoje proporce na znak prawa wyłączności, i to napawało go — mimo wszystko — męską dumą.
— Czy mogłabym porozmawiać z panią na osobności, panno Hunter? —spytała tajemnicza dziewczyna w zielonej sukience.
Adrienne skinęła głową.
— Dlaczego nie?
Odwróciła się, spłynęła gładko ze stołka i ruszyła za nieznajomą przez otwarte drzwi prowadzące na hotelową plażę.
Pitt zafascynowany przyglądał się dwu parom zaokrąglonych pośladków kołyszących się w swoim płynnym ruchu, który żywo naśladował (przynajmniej Pitt tak to sobie wyobrażał) żeglowanie piłek plażowych porwanych przez wir. Westchnął i oparł się ciężko o bar. Poczuł się jak pająk, który z pełnym brzuchem przygląda się parze much krążących wokół jego sieci, pragnąc w duchu, by wylądowały w cudzej pajęczynie. Potem przypomniał sobie o publiczności, uśmiechnął się i ukłonił, wyrażając gestem uznanie dla jej długotrwałego zainteresowania, a następnie odwrócił się do baru.
„Dość niespodzianek jak na jeden dzień — przyznał ponuro przed samym sobą. — Jak to się wszystko skończy?” By dodać sobie odwagi, dał znak barmanowi i zamówił następną szkocką z lodem, tym razern podwójną.
Dwadzieścia minut później szarooka wróciła i stanęła cicho za jego plecami. Pitt był tak głęboko pogrążony w myślach, że dopiero po paru sekundach wyczuł jej obecność i podniósł wzrok, by ujrzeć odbicie dziewczyny w lustrze.
Jej wargi poruszyły się w sposób zapowiadający uśmiech.
— Zwycięzcy należy się nagroda — powiedziała z wahaniem.
Siniak pod jej prawym okiem zaczął zmieniać barwę z czerwonej na purpurową, a z niewielkiego skaleczenia na dolnej wardze popłynęło kilka kropelek krwi, które powędrowały wolno do podbródka, skąd spadły dokładnie w zagłębienie między piersiami. Tej dziewczyny z pewnością nigdy by nie zaangażowano do telewizyjnej reklamy salonu kosmetycznego, lecz Pitt i tak uważał, że jest najbardziej pociągająca ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widział.
— Co z pokonaną? — spytał.
— Przez kilka dni będzie jej potrzebny solidny makijaż, ale sądzę, że przeżyje, by znowu podjąć walkę.
32
Pitt wyciągnął z kieszeni chusteczkę, zawinął w nią kostkę lodu wyjętą ze szklanki i przytknął delikatnie opatrunek do ust dziewczyny.
— Proszę tak przytrzymać przez chwilę, to powstrzyma puchnięcie. Zmusiła się do nikłego uśmiechu i skinęła głową w geście podziękowania.
Wścibska widownia znowu dała znać o sobie, tym razem rzucając kilka jednomyślnie kąśliwych i bezczelnych spojrzeń. Pitt szybko zapłacił barmanowi, a potem wziął dziewczynę pod rękę i wyciągnął ją z baru na plażę. Rozejrzał się wokół, nie zauważył nawet śladu po Adrienne.
— Mogłabyś mi powiedzieć, co się właściwie wydarzyło? Musiała odjąć od warg zimny okład, by móc mówić.
— Czy to nie jest oczywiste? — Uśmiech wywołał pojawienie się drobnych zmarszczek w kącikach jej ust, ale nie sięgnął oczu. — Panna Hunter nie chciała usłuchać głosu rozsądku.
— Kobietom w ogóle rzadko to się zdarza. — Pitt spojrzał na nią trochę niepewnie i nieco taksująco, a przez jego umysł przebiegło naturalne pytanie: ,.Dlaczego wybrała właśnie mnie? Po co walczy o mężczyznę, którego widzi po raz pierwszy w życiu?” I pytanie najważniejsze — „O co jej w ogóle chodzi?” Pitt nie miał złudzeń — żadne studio filmowe nigdy by go nie zaangażowało na odtwórcę głównej roli w przeróbce „Don Juana”. Miał wiele kobiet, ale nigdy nie obywało się tak bez wstępu, bez tych wszystkich kłamstewek, zawitych manewrów, jakich oczekują kobiety, choć nikt nie rozumie, w jakim celu. Zdecydował się nie wnikać w skomplikowane przyczyny takiego stanu rzeczy, lecz pozwolić, by tajemnica zrodziła intrygę. Postanowił włączyć się do tej gry bez nut, ze słuchu.
— Przespaceruj emy się po plaży?
— Miałam nadzieję usłyszeć taką propozycję— odparła.
Uśmiechnęła się tym swoim pięknym uśmiechem. „Już ma mnie w rękach” — pomyślał Pitt i ta mała dziwka też o tym wiedziała. Patrzyła uważnie, jak wzrok mężczyzny kieruje się na jej piersi, a potem zsuwa w dół, na jej nogi, a następnie wolno, bardzo wolno wraca do punktu wyjścia.
Miała stosunkowo małe i ostro sterczące piersi, kontrastujące z wydatnymi krągłościami, w jakie obfitowała reszta jej figury. W świetle księżyca i poświacie pochodni pozatykanych wokół tarasu hotelowego Pitt dostrzegł miejsce, w którym mocno opalone ciało, naznaczone krwią, zapadało się zachęcająco pod sukienkę niczym przelewające się fale lśniącej jasności. Nieco niżej talia przechodziła płynnie w silny, płaski brzuch, z tyłu zaś eksplodowały pneumatyczne pośladki, walczące dzielnie, by wyrwać się z ciasnych oko—wów zielonej niewoli. Wyglądała na osobę, w której płynie trochę indiańskiej krwi, chociaż nie potwierdzały tego ognistorude włosy opadające na plecy aż do talii.
3—WirPacyfiku
33
— Jeżeli nie przestaniesz mi się tak natarczywie przyglądać, będę zmuszona wyznaczyć opłatę za wstęp.
Pitt podjął mężną próbę stworzenia pozorów onieśmielenia i zażenowania, co jednak nie udało mu siew pełni.
— Sądziłem, że wejście do galerii sztuki jest bezpłatne. Ścisnęła jego rękę i odparła:
— Owszem, ale nie wówczas, gdy chce się coś kupić.
— Lubię sobie popatrzeć na ładne rzeczy, rzadko jednak dokonuję zakupów.
— Uuuu, jesteś facetem z zasadami!
— Mam ich kilka, ale nie dotyczą one kobiet.
Pitt poczuł zapach jej perfum, aromat, który wydawał mu się znajomy, lecz nie zdołał go odnieść do niczego konkretnego.
Zatrzymała się, przylgnęła do niego na moment dla zachowania równowagi. Potem zdjęła pantofle, wbijając stopy w chłodny piasek Waikiki Beach. Przez kilka minut szli w milczeniu, ich skórę pieszczotliwie głaskała tropikalna bryza. Dziewczyna mocniej chwyciła go za ramię i przytuliła się. Pitt pomyślał, że zdecydowanie za mocno.
Jej oczy zamigotały w słabym świetle. Odezwała się półgłosem:
— Mam na imię Summer.
Pitt się nie odezwał, objął ją tylko ramieniem i pocałował delikatnie w opuchnięte usta. Jednocześnie w jego umyśle zabrzmiały nagle dzwonki sygnałowe, zupełnie jak w jakimś bankowym systemie alarmowym. Ostrzeżenie nadeszło jednak zbyt późno — ból zdążył już eksplodować. Szczęka opadła Pittowi bezradnie, a westchnienie, które budziło się powoli w gardle, wystrzeliło w cichą przestrzeń dokładnie w tej samej chwili, gdy Summer wbiła mu kolano między nogi.
Pitt nie miał pojęcia, co spowodowało, iż jego umysł nakazał mu błyskawiczną reakcję. Przez mgłę szoku ledwie uświadomił sobie, że jego własna pięść wyskakuje do przodu zygzakowatym hakiem i mocno trafia Summer z prawej strony w szczękę. Zaraz też zauważył, jakby przez szklankę z wodą zniekształcającą obraz, jak dziewczyna zatacza się przez chwilę, a potem w zwolnionym tempie osuwa się bezszelestnie na piasek.
Ukryte, nieoczekiwane zasoby, do których mężczyzna może się odwołać w chwili desperacji, powstrzymały Pitta przed zapadnięciem w pustkę nieprzytomności. Przeszywający, agonalny ból, jaki odczuł w dolnych partiach ciała, zmusił go do łapania powietrza wielkimi, świszczącymi haustami, z o—czu potoczyły się piekące łzy, niczym okraszone pieprzem. Powoli opadł na kolana obok nieruchomo leżącej dziewczyny, chwytając się za przyrodzenie, jakby ten gest mógł uśmierzyć ból.
Pitt zacisnął zęby jak imadło, aż zabolały go szczęki, tłumiąc krzyk wywołany cierpieniem. Wbił kolana w miękki piasek i bujał się w tej pozie w tył
34
i w przód, zmuszając się do spoglądania w obu kierunkach plaży, ale nie było widać nikogo, kto mógłby go zauważyć, pochylonego nad nieprzytomną dziewczyną i trzymającego się obiema rękami za genitalia. Przynajmniej przez chwilę był bezpieczny. Z wyjątkiem plażowiczów i kilku gości hotelowych, siedzących około pięćdziesięciu metrów dalej przy niewielkim ognisku i śpiewających „Błyszczące muszle na brzegu”, plaża była pusta.
Minęły cztery minuty; cztery minuty, podczas których miażdżące katusze osłabły do poziomu przytępionego, pulsującego bólu; cztery minuty, podczas których Pitt próbował zastanowić się nad swoim następnym ruchem. I właśnie wtedy w dłoni dziewczyny zauważył coś błyszczącego, coś, co jak okruch szkła odbijało światło drgających płomieni pochodni. Podczołgał się do nieruchomej postaci, kucnął przy niej i spomiędzy rozluźnionych palców wyciągnął ostrożnie strzykawkę.
Jak można było przewidzieć — Pitt zupełnie nie wiedział, co robić. W słabym świetle Summer wyglądała na delikatną, najwyżej dwudziestoletnią osobę, słodką i nieskalaną, gdy tymczasem —jak się zdawało —jej myśli podążały jakimiś złowieszczymi kanałami. Gdyby nie szybki refleks i cios zadany pięścią, który skutecznie wyeliminował jej czujność, wbiłaby mu igłę w niczym nie osłoniętą rękę. Podniósł strzykawkę do oczu, mógł się tylko domyślać, co zawiera. Potem ściągnął igłę i wsunął ostrożnie do kieszeni na piersi szklaną rurkę wypełnioną płynem.
Pochylił się i z trudem zarzucił sobie dziewczynę na ramię, stając na drżących nogach. Przyszło mu na myśl, że pechowy zamachowiec ma z pewnoś—ciąjakichś znajomków kryjących się gdzieś w cieniu; nie miał zamiaru czekać, aż paru ciemnych typów stanie mu na drodze. Hotel był oddalony o dobre trzy przecznice. „Dojść do niego to niezbyt łatwe zadanie — pomyślał —w każdym razie nie w takim sponiewieranym stanie, gdy ma się wygląd towaru z drugiej ręki”. Nie mając jednak wyboru poprawił swój bagaż, a po odzyskaniu równowagi kuśtykając ruszył przez piaszczysty brzeg.
Jedynym sposobem na ominięcie turystów tłumnie włóczących się nocą po chodnikach było pójście skrajem gąszczu ogrodów. A już najbardziej należało unikać spotkania z patrolującymi miasto policjantami lub którymś z wakacyjnych społeczników marzących o karierze bohatera.
Marsz po płytach chodnikowych byłby łatwy i potrwałby najwyżej pięć minut, lecz przedzieranie się przez dżunglę ogródków zajęło Pittowi aż dwadzieścia minut. Po raz czwarty zatrzymał się w cieniu, by złapać oddech i przeczekać, aż wesoła grupka podchmielonych amatorów przyjęć zniknie z pola widzenia. Chwycił w nozdrza delikatny zapach otaczający ciało Summer. Zdążył go już rozpoznać — chodziło o plumerię. Nie był to aromat zupełnie nieznany na wyspach hawajskich, lecz Pitt pierwszy raz wyczuł go na ciele kobiety.
35
Hotel Pitta znajdował się już blisko, po drugiej stronie ulicy, światła za drzwiami korytarza przywoływały go swoim ciepłem dającym poczucie bezpieczeństwa jak radiolatarnia na lotnisku. Gdy trafiła się pierwsza krótka przerwa w ruchu ulicznym, Pitt wyskoczył z ukrycia i biegiem pokonał końcowy dystans. Twarz miał napiętą od bólu umiejscowionego między nogami, płuca torturował fizyczny wysiłek dźwigania bezwładnego ciała podczas biegu z przeszkodami na czterysta metrów, do tego w ciemności. Przeszedł szybko między zaparkowanymi przy krawężniku samochodami, następnie zbliżył się chyłkiem do budynku i ostrożnie zajrzał do holu wejściowego. Na moment opuściło go szczęście — przed windami czyściła odkurzaczem dywan ciemnoskóra sprzątaczka, potwór hawajskiej kobiety typu zaraz—zawołam—policję. Obszedł narożnik i powędrował truchtem wzdłuż rampy prowadzącej do podziemnego garażu. Poza kilkoma samochodami ustawionymi w różnych miejscach — ponure, betonowe wnętrze praktycznie było puste. Pitt znalazł otwartą windę, wszedł do kabiny, wcisnął wybrany guzik, a potem sapiąc oparł się o poręcz z drewna tekowego, biegnącą wzdłuż ścian przypominających klozet.
W tej chwili był przesiąknięty potem jak gąbka, wysiłek i nocna wilgoć połączyły się w skutkach i pchnęły go na skraj kompletnego wyczerpania. Tylko jakieś wewnętrzne źródło energii pozwalało Pittowi funkcjonować jak maszyna i to ono doprowadziło go aż tak daleko. Stojąc, ugięty pod ciężarem Summer, odsapnął trochę i zdołał odzyskać oddech podczas jazdy z piwnicy. Winda szumiała monotonnie i sprzyjała mu, nie otwierając się po drodze na żadnym z pięter. Wreszcie na tablicy zapaliło się światełko z liczbą dziesięć.
Pitt wyszedł z windy, nim drzwi otworzyły się do końca. Teraz szczęście dopisywało mu, w obu kierunkach korytarz był zupełnie pusty. Gmerając niezdarnie w prawej kieszeni spodenek, po kilku okropnych sekundach wyciągnął w końcu klucz i wetknął go w zamek drzwi wykonanych z rzeźbionego drewna palisandrowego, oznaczonych numerem tysiąc dziesięć.
Udekorowany pluszem pokój stanowił luksus, na jaki Pitt nie mógłby sobie normalnie pozwolić. Jego wynajęcie uzasadniał tym, że chodziło o pierwsze wakacje od trzech lat i że zasłużył sobie na pewien komfort.
Wszedł do sypialni i bezceremonialnie rzucił Summer na łóżko. Innym razem, mając w swoim zasięgu kobietę pachnącą, delikatną, gładką i zupełnie bezbronną, odczułby może przypływ namiętności, ale nie tego wieczoru. Był wykończony umysłowo, emocjonalnie i fizycznie. Ten dzień zaczął się i kończył dla niego jako jeden wyczerpujący maraton. Zostawił Summer w stanie błogiego omdlenia i wszedł do łazienki, gdzie rozebrał się i wziął prysznic. Nic nie miało sensu. Dlaczego zupełnie obca kobieta zamierzała go zabić? Jedyną osobą, która mogłaby na tym skorzystać, była jego malutka,
36
siwowłosa matka. I jeżeli nie zrezygnowała z organizowania podwieczorków na cele dobroczynne i nie zajęła się narkotykami lub nie zaczęła współpracować z mafią, to po prostu również nie miała rozsądnego motywu. A poza tym — tu Pitt uśmiechnął się do siebie na myśl o czystej fantazji minionych wydarzeń —jaką miał pewność, że w strzykawce znajduje się trucizna?
Narkotyk? To była ewentualność na pół prawdopodobna. Tyle że znowu — dlaczego? Nie znał żadnych szyfrów wojskowych, żadnych tajemnic związanych z bombami atomowymi, sekretnych miejsc rozlokowania pocisków rakietowych czy supertajnych planów zniszczenia świata. Wrócił myślami do niezwykłej piękności Summer.
Przestawił dźwignię regulacji temperatury odrobinę w kierunku „zimna” i stał tak w chłodnym strumieniu przez parę minut, zastanawiając się nad niepojętymi błazeństwami żeńskiej połowy rasy ludzkiej.
W końcu zmusił się do powrotu do rzeczywistości, zakręcił kran i wyszedł spod prysznica. Narzucił na ramiona szlafrok i wrócił do sypialni. Tam na czole nieprzytomnej dziewczyny położył mokrą myjkę. Potem pomyślał z sadystyczną przyjemnością, że rano dziewczyna będzie miała na szczęce okazale wyglądający siniak.
Ujmując ramiona dziewczyny potrząsnął nimi mocno. Powoli otworzyła swoje wielkie szare oczy, ocknęła się niechętnie, nie chcąc rozstać się ze wspaniałym stanem zapomnienia i mrucząc coś niezrozumiale miękkim głosem, wydobywającym się spomiędzy opuchniętych warg. Przebudzenie w obcym miejscu przestraszyłoby każdąkobietę, ale nie ją. Była twarda i Pitt miał niemal zupełną pewność, że jej szare komórki zaczynają gwałtownie funkcjonować. Omiotła wzrokiem pokój, spojrzała najpierw na Pitta, potem na drzwi, balkon i jeszcze raz na Pitta. Patrzyła na niego obojętnie, zbyt obojętnie, by można było dać wiarę tej obojętności. Potem podniosła dłoń i lekko dotknęła szczęki, krzywiąc się jednocześnie z bólu.
— Uderzyłeś mnie. — Stwierdzenie to zabrzmiało nieco jak pytanie.
ą — Tak. — Uśmiechnął się diabolicznie. — A skoro mam cię już w domu,
Myślę, że cię zgwałcę.
4 Teraz otworzyła szeroko oczy.
— Nie ośmielisz się.
— Skąd wiesz, że już tego nie zrobiłem?
Zareagowała prawie z entuzjazmem — przesunęła dłoń w dół brzucha, a potem nagle zatrzymała ją. Na twarzy pojawiły się oznaki wskazujące na niezrozumienie sytuacji.
— Chyba nie jesteś aż tak perwersyjny.
— A kto mówi, że jestem?
Spojrzała na niego w wyjątkowo specyficzny sposób.
37
— Powiedziano mi… — Przerwała i odwróciła wzrok.
— Powinnaś być ostrożniej sza — powiedział z wyrzutem Pitt. Dawanie posłuchu złośliwym pogłoskom, bieganie po Waikiki Beach i wbijanie igieł w ciała bezbronnych mężczyzn może cię wpędzić w poważne kłopoty.
Przez kilka sekund przyglądała mu się uważniejej wargi zadrżały w pewnej chwili, jakby miała coś powiedzieć, lecz w fantastycznie szarych oczach nadal czaiła się niepewność.
— Nie wiem, o co chodzi.
— Nieważne. — Pitt odwrócił się do niej plecami i sięgnął po telefon. —Rozszyfrowanie tej gry pozostawię policji. W końcu za takie rzeczy płacąjej tacy przyzwoici obywatele jak ja.
— Błąd. — Jej głos zrobił się nagle oschły i zimny. — Będę wrzeszczała, że mnie gwałcisz. Jak sądzisz, komu uwierzą, widząc te ślady na mojej twarzy? Mnie czy tobie?
Pitt podniósł słuchawkę i zaczął wciskać guziki.
— Nie ma najmniejszej wątpliwości, że z początku będą wierzyć tobie. To znaczy do czasu, gdy Adrienne Hunter zaświadczy na mojąkorzyść. Pewnie też ma kilka własnych siniaków. — Pitt wchodził w środek tego, co było dla niego inspiracją. Głos, który odezwał się po drugiej stronie linii, pięciokrotnie powtórzył „halo”, po czym zrezygnowany zamilkł — stuknęła odłożona słuchawka. Usłyszawszy sygnał, Pitt zaczął mówić: — Halo! Chciałbym zgłosić napad…
Tylko tyle zdążył powiedzieć. Dziewczyna wyskoczyła z łóżka i dopadła aparatu szybciej niż wytrenowany kot.
— Niczego nie rozumiesz — powiedziała cichym, zdesperowanym głosem.
— Stara gierka — odparł gniewnie Pitt. — Wystarczy stworzyć kobiecie jakąś krytyczną sytuację, a natychmiast wypowie jeden z dwóch standardowych zwrotów — „ranisz mnie” albo „nic nie rozumiesz”. Mogłabyś wykazać większąpomysłowość. — Znowu chwycił jąza ramiona, zaciskając ręce mocniej, niż to sobie uświadamiał. Popatrzył na nią zimno, z niewielkiej odległości prosto w rozszerzające się źrenice. — Kopnąć faceta w jaja, wbić mu igłę strzykawki w tyłek — niezły plan. A po sknoceniu całej roboty zachowywać się jak panna Rebeka z farmy Sunnybrook. Dobre sobie. Słuchaj, powiedz mi tylko, na czym polega twoja gra.
Zaczęła się wyrywać, lecz niemal natychmiast zaprzestała zmagań.
— Ty gangsterze! — wydusiła dzikim szeptem.
Ten przestarzały epitet zaskoczył Pitta. Wolno rozluźnił uścisk i odsunął się.
— Tak, to ja, jedna z wielkich torped Al Capone, świeżo wystrzelona z łodzi z Chicago.
38
— Naprawdę żałuję, że ci nie… — Skrzyżowała ręce i zaczęła rozmaso—wywać sobie poczerwieniałą skórę na ramionach. — Jesteś diabłem.
Pitt nie czuł nienawiści, wyłącznie odrobinę współczucia, gdy zauważył czerwone pręgi rysujące się w miejscach, w które wbił jak kleszcze swoje silne palce. Nastała dłuższa chwila milczenia, a potem ona niespodziewanie się odezwała.
— Powiem ci to, co chcesz wiedzieć. — Subtelną zmianę tonu trudno było uznać za oznakę złagodnienia, ale w jej spojrzeniu nie było nic delikatnego. —Czy mógłbyś najpierw pomóc mi pójść do łazienki? Mam wrażenie, że… chyba robi mi się niedobrze.
— Oczywiście — odparł. „To było zbyt proste” — pomyślał. Dziewczyna nie wyglądała na mającą zwyczaj wymiotować.
Pitt wyciągnął ku niej rękę i chwycił ją za nadgarstek. Wyczuł napinające się pod naciskiem mięśnie. Nagle dziewczyna zahaczyła jedną stopą o poręcz łóżka i zmobilizowała każdy gram swego ciała do wsparcia ataku na brzuch Pitta.
Wybiła go z równowagi pchnięciem barku — poleciał tyłem przez fotel, padając na podłogę i pociągając za sobą nocną lampkę. Ledwie runął na dywan, gdy Summer raptownie rozsunęła drzwi prowadzące na balkon i znik—nęłazanimi.
Pitt nie zadał sobie trudu, żeby wstać. Rozluźnił się i ułożył na podłodze w wygodniejszej pozycji. Minęło parę sekund, a potem jeszcze kilka. Nie mógł już dłużej wytrzymać i zaczął się śmiać.
Chwilę później dziewczyna weszła wolno z powrotem do sypialni, jej cudowna twarz płonęła ze wściekłości.
— Następnym razem, kiedy będziesz wychodzić z pokoju na dziesiątym piętrze, zabierz ze sobą spadochron.
— Mam jedno piękne określenie na takiego typa jak ty.
— Mógłbym znaleźć co najmniej tuzin takich — odparł uśmiechając się uprzejmie.
Przeszła na drugą stronę pokoju, trzymając się na tyle daleko od Pitta, na ile pozwalało pomieszczenie, potem spojrzała mu badawczo w oczy i opadła na fotel.
— Co będzie, kiedy odpowiem na twoje pytania?
— Nic — odrzekł spokojnie Pitt. — Jeżeli zaserwujesz mi bajkę, którąprze—łknębez mrugnięcia okiem, będziesz mogła odejść.
— Nie wierzę ci.
— Moja droga, nie jestem dusicielem z Bostonu ani Kubą Rozpruwaczem. Zapewniam cię, że nie mam zwyczaju porywania dziewic z Waikiki Beach.
Zrobiła nieokreślony nerwowy ruch.
39
— Kiedy ja naprawdę… jestem jedną z nich. Pitt spojrzał zaskoczony.
— Jedną z których?
— Z tych… dziewic.
Uwierzył jej, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego nagle przyznała się do tak bardzo osobistej sprawy. Resztka szacunku dla samego siebie, jaka mu jeszcze pozostała, czołgała się pod dywanem.
— Proszę — błagała cicho. — Nie jestem taka, za jaką mnie uważasz. —Zaczęła drżeć, lecz jej spojrzenie pozostało wyrachowane. — Nie miałam zamiaru cię krzywdzić. Muszę zwyczajnie pracować dla mojego departamentu rządowego, tak samo jak ty musisz to robić dla swojego. Jesteś w posiadaniu informacji, które kazano mi zdobyć. A w strzykawce był po prostu roztwór skopolaminy.
— Surowica prawdomówności?
— Tak. Widzisz, twoja reputacja, mająca związek z kobietami, uczyniła cię głównym podejrzanym.
— To, co mówisz, nie ma sensu.
— Marynarka Stanów Zjednoczonych, a w każdym razie jej sekcja wywiadowcza, ma powody sądzić, że jeden z kochanków panny Hunter próbuje zdobyć tajne dane dotyczące operacji prowadzonych przez flotę jej ojca. Otrzymałam rozkaz zbadania twoich stosunków z tą kobietą. To wszystko.
To jednak nie było wszystko. Naprawdę z tą sprawą wiązało się o wiele więcej. Pitt nie miał najmniejszych wątpliwości, że dziewczyna kłamie. A ponieważ był z natury zimnym i podejrzliwym draniem, wiedział również z całą pewnością, że dziewczyna chciała zyskać na czasie. Jedyną tajną informacją pozostającą w posiadaniu Adrienne Hunter było to, jak się miewa marynarka i ilu admirałów będzie w przyszłości, wnioskując na podstawie zasięgu jej osobistych kontaktów seksualnych.
Pitt wstał z podłogi i podszedł do niej. Spostrzegła brutalny błysk w jego oczach. Wyraźnie się naprężyła, a na jej twarzy pojawiła się mina szczeniaka, który poszarpał na kawałki parę kapci swojego pana. Pitt, zmieszany i zły, ku swojemu zdziwieniu również zaczął odczuwać silne współczucie wobec dziewczyny. Spojrzał przeciągle na ogniście rude, potargane włosy i długie szczupłe ręce spoczywające luźno na ponętnych kolanach.
— Przykro mi, że tak się stało — powiedział — diabelnie przykro.
— Byłaś pierwszą kobietą, jaka kiedykolwiek podziałała na mnie tak mocno. — O Boże, nigdy w ten sposób nie odzywał się do kobiety. Poczuł się jak głupiec. — Naprawdę szkoda, że zniszczyłaś coś wyjątkowo dobrego. Nie jesteś z wywiadu Marynarki Wojennej, najdroższa. Nie jesteś nawet prawdziwą Amerykanką. Do diabła, od lat trzydziestu nikt w tym kraju nie używa
40
słowa „gangster”. Nie powiódł ci się również twój test na tajnego agenta. Żaden zawodowiec nie kupiłby tego lipnego telefonu na policję, a ty jednak dałaś się na to nabrać. Dodajmy do tego, że powszechnie wiadomo, iż marynarka nie ma zwyczaju pozwalać swoim agentkom, by kręciły się wśród różnego autoramentu nikczemnych typków i to bez ubezpieczenia ze strony uzbrojonej po zęby specgrupy gotowej zareagować na twój krzyk. Nie nosisz ze sobą torebki, więc nie masz nadajnika, by ostrzec swoją straż przyboczną, gdyby sprawa zaczynała przybierać niemiły obrót.
Kuracja wstrząsowa działała aż nazbyt dobrze. Twarz Summer straciła wszelką barwę i dziewczyna rzeczywiście wyglądała na bliską mdłości. Pitt kontynuował:
— Gdybyś jednak myślała, że mógłbym być prawiczkiem w twoim stylu, popełniasz smutny błąd. Niosąc cię tu z plaży sprawdziłem każdy cal twojego ciała, od włosów na głowie po wymalowane paznokietki u stóp. Jedyną rzeczą, jaką masz pod sukienką, jest malutka pochwa… na strzykawkę, przymocowana taśmą do wewnętrznej strony lewego uda.
Oczy Summer płonęły niechęcią. Pitt nie mógł sobie przypomnieć, czy już kiedyś jakaś kobieta patrzyła na niego w ten sposób. Dziewczyna odwróciła się i skierowała wzrok na łazienkę, jakby zastanawiała się, czy zwymiotować do umywalki czy na dywan. Ostatecznie umywalka zwyciężyła. Summer podniosła się niepewnie z fytela, ruszyła chwiejnym krokiem i weszła do łazienki trzaskając drzwiami.
Wkrótce Pitt usłyszał odgłosy strumienia spływającego w umywalkę, potem został odkręcony kran. Oparł się o drzwi balkonowe i spojrzał na odległe, migocące światła Honolulu, wsłuchując się w huk fal oceanu, które dudniły monotonnie na brzegu niczym nie kończący się potok samochodów na autostradzie gdzieś pod Los Angeles. Trwał tak, z umysłem pochłoniętym rozważaniami, stojąc może zbyt długo przy balkonie.
W końcu wewnętrzny głos. cofnął go do rzeczywistości, głos, który podpowiedział mu, że dźwięki wody w łazience od pewnego czasu się nie zmie—i niają, że wypływ wody jest zbyt jednostajny i trwa za długo jak na zwykłe obmycie się. Wystarczyło zrobić trzy kroki, by dotrzeć do łazienki. Była zamknięta od środka. Pitt nie miał czasu na teatralne „Jesteś tam?”. Wsparł ciężar ciała na jednej nodze, a drugą kopnął mocno w zamek, otwierając drzwi na całą szerokość. W środku nie było nikogo.
Summer zniknęła. Jedynym śladem po jej osobie była lina powiązanych ręczników kąpielowych, przymocowanych do rurki podtrzymującej zasłonę prysznica i sięgającej parapetu okiennego. Pitt stanął na krawędzi wyłożonej płytkami ścianki kabiny i z niepokojem spojrzał w dół. Ostami ręcznik zwisał tylko metr nad leżakiem na balkonie należącym do pokoju usytuowanego piętro niżej. Nie było widać świateł, z dołu nie dobiegały żadne krzyki
41
zaniepokojonych mieszkańców. Summer uciekła bezpiecznie i był jej za to wdzięczny.
Stał przypominając sobie jej twarz, rysy, które —jak zgadywał — mogłyby wyrażać współczucie, czułość i wesołość, gdyby usunąć z nich strach i nieustępliwość w dążeniu do celu. Jej twarz pasowała do podświadomych wyobrażeń Pitta o dziewczynie, kobiecie, z którą chciałby spędzić całe życie.
W duchu przeklinał sam siebie za to, ze pozwolił jej odejść.
Był wczesny ranek. W nocy spadł deszcz, po którym na ulicach pozostały ulotne ślady w postaci snujących się smużek pary. Wilgotność byłaby dusząca, gdyby nie silne podmuchy wiatru, które skutecznie czyściły atmosferę, rozpraszając ciężkie powietrze nad błękitnym oceanem aż poza granicę otaczających wyspę raf. Piaszczysty pas plaży skręcający od Diamond Head do Reef Hotel świecił pustkami, ale turyści zaczynali już wynurzać się wolno z hoteli zbudowanych z betonu i szkła, by rozpocząć kolejny dzień zwiedzania i wypraw na zakupy.
Nagi Pitt, leżąc w poprzek na mokrych od potu prześcieradłach swojego łóżka, patrzył przez otwarte okno na dwa ptaki walczące o zupełnie obojętną samiczkę, siedzącą na sąsiedniej palmie. Czarne piórka rozsypywały się dokoła, gdy ptaki wśród wojowniczych wrzasków trzepotały skrzydełkami, tworząc zamieszanie słyszane chyba przy następnej przecznicy. Potem, gdy ta miniaturowa bijatyka miała wkroczyć w ostatnią rundę, odezwał się dzwonek u drzwi. Pitt ociągając się założył aksamitny szlafrok, ziewnął przeciągle, podszedł do drzwi i otworzył je.
— Witaj, Dirk. —Na korytarzu stał, uśmiechając się, niski, ognistowłosy mężczyzna o głowie sterczącej na dobrych dziesięć cali przed resztą postaci. — Mam nadzieję, że nie przerwałem jakiegoś romantycznego intermedium.
Pitt wyciągnął dłoń.
— Nie, jestem zupełnie sam. Wejdź, proszę.
Niski mężczyzna przekroczył próg, rozejrzał się bez pośpiechu po pokoju, a potem wyszedł na balkon, ogarniając wzrokiem wspaniały widok. Był ubrany w jasnobrązowy garnitur i kamizelkę, oczywiście z zegarkiem i łańcuszkiem.
43
Miał pieczołowicie przystrzyżoną, krótką, rudą brodę wielorybnika, z dwoma siwymi pasmami rozmieszczonymi symetrycznie po obu stronach brody. W ten oto sposób prezentował zarost — skromnie mówiąc — uderzająco niezwykły. Oliwkową twarz pokrywały kropelki potu wywołane wiszącą w powietrzu wilgocią, względnie wspinaniem się po schodach, albo jednym i drugim jednocześnie. Człowiek ów był przekonany, że windy wymyślono dla osobników upośledzonych. Podczas gdy większość ludzi szła przez życie po linii najmniejszego oporu, admirał James Sandecker, naczelny dyrektor NUMA (Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych) atakował każdą przeszkodę stojącą na drodze, poruszając się bezwzględnie wzdłuż najtrudniejszej trasy łączącej punkty A i B. Sandecker odwrócił się i skinął przez ramię.
— Jak ty, do diabła, możesz spać, kiedy te cholerne ptaszyska robią tyle zamieszania?
— Na szczęście nie zaczynają rozrabiać przed wschodem słońca. Proszę sobie usiąść na kanapie, admirale, a tymczasem ja przygotuję kawę.
— Dajmy sobie spokój z kawą. Dziewięć godzin temu byłem w Waszyngtonie. Zmiana czasu zachwiała całą równowagę mojego organizmu. Wolałbym raczej drinka.
Pitt wyciągnął z szafki butelkę szkockiej. Spojrzał przez pokój i napotkał błyszczące niebieskie oczy Sandeckera, które śledziły jego ruchy. Na co się tu zanosi? Szef jednej z najbardziej prestiżowych agencji rządowych nie przeleciałby sześciu tysięcy mil tylko po to, żeby sobie pogadać na temat ptaków ze swoim dyrektorem do spraw projektów specjalnych. Pitt podał Sandecke—rowi szklankę.
„Odkładanie sprawy nie ma sensu — pomyślał Pitt. — Mógłby już wleźć w temat obiema nogami”.
— Co pana sprowadza aż z Waszyngtonu? Wydawało mi się, że jest pan zawalony planami nowej ekspedycji do badań prądów głębokich mórz?
— Naprawdę nie wiesz, dlaczego się tu zjawiłem? — Mówił swym zwykłym, cichym, cynicznym tonem, tym, który zawsze powodował, że Pitt odruchowo kurczył się w sobie. — Dzięki temu, że wścibiasz nos w nie swoje sprawy, musiałem wybrać się w specjalną podróż, żeby wyciągnąć cię z jednego bałaganu i wrzucić w zupełnie inny.
— Nie rozumiem.
— Talent, który znam aż nazbyt dobrze. — Pojawił się ślad drwiącego uśmiechu. — Wygląda na to, że wsadziłeś kij w gniazdo szerszeni, gdy pojawiłeś się z kapsułą zawierającą meldunek ze „Starbucka”. Nieświadomie wywołałeś trzęsienie ziemi w samym Pentagonie, zostało ono zarejestrowane na sejsmografie w Kalifornii. W Departamencie Marynarki Wojennej uznano cię za wyczynowca. Dla nich jestem tylko emerytowanym wyrzutkiem, więc nie pozwolono mi zerknąć za zasłonę. Dowództwo sztabu poprosiło mnie
44
tylko — dodałbym, że uprzejmie —bym jak najprędzej poleciał na Hawaje wyjaśnić ci twoje nowe zadanie, załatwiając odkomenderowanie do marynarki. Źrenice Pitta zwęziły się,
— Kto za tym stoi?
— Admirał Leigh Hunter ze l O l Floty Ratowniczej.
— Chyba nie mówi pan poważnie?
— Osobiście wyraził życzenie, by przydzielić właśnie ciebie. Pitt pokręcił gniewnie głową.
— To szaleństwo! Co może mnie powstrzymać przed odmową?
— Zmuszasz mnie, bym ci przypomniał — odparł spokojnie Sandecker —że pomimo twego statusu w NUMA znajdujesz się ciągle na liście służby czynnej jako major lotnictwa. A poza tym, jak dobrze wiesz, połączone dowództwa nie znoszą niesubordynacji.
Pitt z niechęcią spojrzał Sandeckerowi w oczy.
— Nic z tego nie będzie.
— Ależ tak — odparł Sandecker. — Jesteś cholernie dobrym mechanikiem okrętowym, najlepszym, jakiego mamy. Spotkałem się już z Hunterem i powiedziałem mu o tym prosto z mostu.
— Są inne komplikacje — słowa te nie zabrzmiały zbyt pewnie — które nie zostały wzięte pod uwagę.
— Masz na myśli okoliczność, że sypiasz z córką Huntera? Pitt zesztywniał. *
— Czy pan wie, admirale, na jakie miano zasługuje pan w tej chwili?
— Mhm… Chytrego, starego, podstępnego sukinsyna — powiedział Sandecker tonem pełnym satysfakcji. — Właściwie to z całą tą sprawą wiąże się o wiele więcej, niż raczyłeś zauważyć.
— Pana wypowiedź brzmi piekielnie złowieszczo — odrzekł obojętnie Pitt.
— Celowo — odpowiedział poważnie Sandecker. — Nie przechodzisz do marynarki, żeby uczyć się nowego zawodu. Masz działać jako łącznik między mną a Hunterem. Zanim to wszystko się skończy, będziemy zakopani w robocie po uszy. Jest rozkaz, by NUMA pomogła marynarce wszelkimi danymi oceanograficznymi, jakich zażądają.
— Sprzętem też?
— Jeżeli o niego poproszą.
— Szukanie okrętu podwodnego, który zaginął pół roku temu, nie będzie z pewnościąpiknikiem.
— „Starbuck” to dopiero połowa zadania — powiedział Sandecker. Departament Marynarki Wojennej zgromadził pełne akta trzydziestu ośmiu statków, które w ostatnich trzydziestu latach wpłynęły w kolisty w swym kształcie akwen na pomoc od Wysp Hawajskich i tam przepadły bez wieści. Chcą wiedzieć, dlaczego tak się dzieje!
45
— Okręty giną również na Atlantyku i Oceanie Indyjskim. To nie są wydarzenia niespotykane.
— Słusznie, ale w normalnych okolicznościach po tego typu wypadkach zostają jakieś ślady: unoszące się na powierzchni przedmioty, plamy oleju napędowego, a nawet ludzkie ciała. Szczątki wypływajątakże na brzeg i w ten sposób dają znać o losie zaginionego okrętu. Niestety nie istnieje żaden tego typu trop po okrętach, które zniknęły w Wirze Pacyfiku.
— Wir Pacyfiku? A cóż to takiego?
— Nazwa żywiołu. Ukuli ją ludzie ze związku marynarzy. Nie chcą się mustrować na okręt, którego kurs przebiega przez niechlubny obszar.
— Trzydzieści osiem statków — wolno powiedział Pitt. W tej chwili ciekawość brała w nim górę. — A co z łącznością radiową? Okręt musiałby zatonąć dosłownie w kilka sekund, żeby nie zdążyć nadać sygnału SOS.
— Nigdy nie odebrano żadnych sygnałów alarmowych.
Pitt nie odezwał się. Sandecker siedział i popijał szkocką, nie dając żadnych dalszych wyjaśnień. Wyczuwając to, ptaki wznowiły swoje hałaśliwe błazeństwa, przerywając krótkie milczenie. Pitt zamknął się wewnętrznie przed nimi i wlepił wzrok w podłogę, jakby był żywym środkiem owadobójczym wypatrującym termitów.
W głowie kłębiły mu się setki pytań, ale było jeszcze zbyt wcześnie na to, żeby mógł wymyślić jakąkolwiek teorię na temat tajemniczych zaginięć okrętów.
Kiedy to milczenie zaczęło się nadmiernie przeciągać, Pitt powiedział:
— W porządku. Wynika z tego, że trzydzieści osiem okrętów już nigdy nie zawinie do portu. A tym trzydziestym ósmym jest „Starbuck”. Marynarka zna dokładną pozycję z zapisu umieszczonego w kapsule. Na co oni czekają? Jeżeli zlokalizują szczątki, ich okręty ratownicze nie będą potrzebowały bożej pomocy, by podnieść „Starbucka” z głębokości trzydziestu sążni.
— To nie jest aż takie proste.
— Dlaczego? Tu na Oahu, w pobliżu wejścia do portu Pearl Harbor podniesiono przecież okręt podwodny typu F4 z głębokości sześćdziesięciu sążni, a było to w roku tysiąc dziewięćset piętnastym.
— Fotelowi admirałowie, którzy w dzisiejszych czasach myślą za pomocą komputerów, wyrażają wątpliwość, czy zdobyte przez ciebie informacje są autentyczne, i nie zmieniązdania przynajmniej do czasu przeprowadzenia analizy pisma ręcznego.
Pitt westchnął.
— Podejrzewają, że ten palant, który je dostarczył, kombinuje wykonanie jakiegoś szwindla.
— Coś w tym rodzaju.
Pitt stłumił w sobie wybuch śmiechu.
46
— To w każdym razie wyjaśnia przeniesienie. Hunter chce mieć mnie na oku.
— Popełniłeś błąd czytając zawartość kapsuły. Ten fakt wyłącza cię z grupy osób postronnych i klasyfikuje jako obiekt ściśle tajny. Poza tym 101 Flota chce wypożyczyć nasz nowy helikopter FXH o dalekim zasięgu, a żaden z pilotów marynarki jeszcze na nim nie latał. Ty natomiast tak. W dodatku jeżeli jakiś wrogi naród postawił sobie za cel, że spróbuje zlokalizować i wydobyć najnowszy i najwymyślniejszy okręt podwodny Wuja Sama, zanim my to zrobimy — na wodach międzynarodowych panuje wszak zasada „kto pierwszy ten lepszy” — to ty stajesz się tu na wyspach wspaniałą okazją dla ich tajnych agentów, którzy porywając cię mogą mieć nadzieję na uzyskanie wiadomości o pozycji „Starbucka”.
— Miło jest być znanym i kochanym — powiedział machinalnie Pitt. —Zapomina pan jednak, że nie jestem jedyną osobą znającą miejsce ostatniego spoczynku „Starbucka”.
— Zgadza się, tyle że ciebie można podejść najłatwiej. Hunter i jego ludzie są bezpiecznie odizolowani w Pearl Harbor, pracująprzez całą dobę, usiłując rozwiązać tę zagadkę. — Admirał przerwał, wetknął sobie w usta potężne cygaro, zapalił je niczym fajkę pokoju i pojednawczo wypuścił dym. — Znając ciebie, mój chłopcze, wiem, że przeciwnik nie musiałby używać siły. Wysłałby po prostu swojąnąjbardziej uwodzicielską Matę Hari do najbliższego baru i pozwolił, żebyś jąpoderwał.
Sandecker mógł przynajmniej zastanowić się nad nagłym pojawieniem się oznak bólu na twarzy Pitta, lecz zignorował to i mówił dalej.
— Dodałbym, dla twojej wiadomości, że 101 Flota jest jedną z najlepszych na świecie tajnych grup ratowniczych.
— Tajnych?
— Rozmowa z tobąjest jak ciągłe wpadanie na rafy — oznajmił wyrozumiale Sandecker. — Admirał Hunter i jego ludzie wyciągnęli z wody brytyjski bombowiec w odległości zaledwie dziesięciu mil od kubańskiego brzegu, tuż pod nosem Castro. Potem u wybrzeży Libii wydobyli „New Century”, „Soutku—wind” na Morzu Czarnym, podobnie jak i „Tari Maru” — tak blisko wybrzeża Chin, że było widać światła na lądzie. W każdym z tych przypadków l O l Flota podnosiła okręt z dna zanim naród, do którego należały wody terytorialne, zdążył się zorientować. Nie wolno nie doceniać Huntera i jego grupy podwodnych handlarzy starzyzną. Nikt nie jest od nich lepszy.
— „Starbuck”… — odezwał się Pitt. — Ale po co cała ta tajemniczość?
— Po pierwsze, końcowa pozycja Dupree jest nieprawdopodobna. Żeby „Starbuck” mógł znaleźć siew miejscu, o którym mowa w zapisach, musiałby przefrunąć. A takiego wyczynu konstruktorzy nie uwzględnili. W każdym razie nie jest to łatwe w przypadku dziesięciu tysięcy ton stali.
47
Pitt spojrzał uważnie na Sandeckera.
— Ale on musi tam być. W dzisiejszych czasach systemy wykrywania podwodnego są niezwykle rozwinięte. Nie jest możliwe, żeby szczątki „Starbucka” zniknęły albo żeby intensywne poszukiwania nie dały żadnych rezultatów.
Sandecker podniósł pustą szklankę i spojrzał na nią.
— Tak długo, jak będą istniały morza, okręty i ludzie, będą się zdarzały nie rozwiązane tajemnice, a „Starbuck” jest tylko jedną z tysięcy zaskakujących tragedii, jakie od wieków spędzały sen z oczu ludziom przemierzającym morza.
Nastała chwila kłopotliwego milczenia.
— Jeszcze jednego drinka? — zaproponował Pitt.
— Nie, dziękuję. — Sandecker wstał z kanapy. — Na lotnisku Hickam czeka na mnie samolot, którym mam wrócić do Waszyngtonu. Ale masz już obraz całej sytuacji, choć może tylko w zarysie. Zgłosisz się do admirała Huntera o dziewiątej rano. —Rzucił pustą szklankę Pittowi, który chwycił ją zręcznie. — A przy okazji… Załatwiłem, by dołączył do ciebie twój zastępca.
— AlGiordino?
— Tak. Tymczasowo zdejmuję go z pracy nad Projektem Prądu Lorelei, aż wyjaśni się sprawa tego Wiru.
— To jedyna dobra wiadomość spośród tych, jakie mi pan przekazał.
— I nie dokuczaj szyszkom z marynarki więcej, niż będzie to konieczne.
— Wnioskuję z tego, że admirał Hunter doniósł na mnie. Sandecker uśmiechnął się.
— Powiedzmy, że twoja uwaga na temat zachowania oficerów marynarki zawierała oczywiście zwrot „z poważaniem”.
— Niezupełnie, sir — odciął się Pitt. — Pan jest na emeryturze. Krzaczaste brwi uniosły się, zbliżając się do rudych włosów.
— Postaraj się zachować podobny stopień dyplomacji w odniesieniu do Huntera. Nie mam czasu na jakiekolwiek tarcia.
Pitt, znudzony, pokręcił głową i mruknął:
— To jeden z tych przypadków, kiedy żałuję, że nie zdecydowałem się na jakiś mniej skomplikowany zawód… jak choćby pielęgnowanie drzewostanu.
— Nie jesteś w tym osamotniony — powiedział Sandecker, przybierając triumfatorski wyraz twarzy. — Setki razy myślałem o tym samym.
— Wspaniale!—zaśmiał się Pitt.
Pomimo trzydziestu lat różnicy wieku i ciągłej wymiany sarkastycznych uwag obaj mężczyźni nie ukrywali przed sobą ciepłej i zażyłej przyjaźni. Sandecker rzucił okiem na zegarek.
— Powinienem już iść. — Tym razem mówił bez uśmiechu, a jego stara, zniszczona wiatrem twarz zdradzała prawdziwą troskę. — Nie mam zielonego pojęcia, jak się skończy cały ten bajzel, ale życzę ci powodzenia.
48
Pitt ujął dłoń admirała.
— Dzięki, stary przyjacielu. Przyjemnej podróży.
— Byłbym zapomniał… Twój tata mówił, żebyś częściej pisał.
— Hm, jak się miewa mój staruszek?
— Ciągle daje popalić tym z Kongresu i Białego Domu.
— To by się zgadzało. — Pitt otworzył drzwi i jeszcze raz uścisnął dłoń Sandeckerowi. — Do widzenia.
— Uważaj na siebie.
Pitt zamknął drzwi za admirałem, przez kilka chwił stał przy nich i leniwie zastanawiał się, dlaczego nikt nigdy nie pomyślał, że „Starbuck” w ogóle nie musiał zatonąć.
4—Wir Pacyfiku
Tjitt stał pod prysznicem i przez chwilę pozwalał, żeby gorąca woda otwierała X mu pory, nim skończył pod mocnym strumieniem zimnej wody. Wyszedł, wytarł się ręcznikiem i zgolił zarost z ostatniej nocy — a wszystko to zupełnie bez pośpiechu. Nie miał najmniejszego zamiaru przybyć do kwatery Huntera punktualnie. „Nie wolno mi rozpieszczać tego starego drania od pierwszego dnia pracy” — pomyślał, uśmiechając się złośliwie do lustra.
Zdecydował się na biały garnitur i różową koszulę. W trakcie katuszy wiązania krawata doszedł do wniosku, że całkiem niezłym pomysłem byłoby zatroszczenie się o ochronę. Summer się nie powiodło, lecz następnym razem jej mocodawcy mogą wysłać grupę swoich najlepszych ludzi. Pitt zaczął uzmysławiać sobie, jak jego szansa dożycia późnego wieku maleje z każdą godziną. Nie miał zamiaru rywalizować w walce wręcz z jakimś wytrenowa—nym, zawodowym agentem wywiadu.
Mauser model 712, Schnell Feuer Pistole, numer seryjny 47405 można było opisać wyłącznie jako broń groteskową. Każdy egzemplarz broni ma w swoim wyglądzie jakąś cechę charakterystyczną. Jedna prezentuje się względnie nieszkodliwie, inna wygląda na brutalnie groźną, ale bywają też sztuki po prostu zimne i skuteczne, wręcz krwiożercze. Egzemplarz, jaki Pitt wyjął z walizki, wyglądał zdecydowanie krwiożerczo. To była broń wyjątkowa, nie tylko w swoim charakterze, ale również w tym, że można było z niej strzelać pojedynczymi strzałami lub — za dotknięciem przycisku — całymi seriami jak z autentycznego pistoletu maszynowego. Tego rodzaju pistoletów produkowano mało, niewiele w porównaniu z ich lepiej znanym kuzynem,
50
li
dziesięciostrzałowym Military Pistole, którego egzemplarze udało się włączyć do zbiorów tylko nielicznym kolekcjonerom. To była doskonała broń do sterroryzowania każdego biedaka, który musiał stwierdzić, że spogląda bezsilnie w lufę.
Pitt rzucił obojętnie broń na łóżko i znowu sięgnął do walizki, wyciągając drewnianą kolbę, która służyła jednocześnie za kaburę. Wąski koniec kabury miał metalową szynę, która nasuwała się na wycięcie w ukształtowanym jak kij od szczotki uchwycie i zamieniała pistolet na karabin do strzelania na większą odległość. Trzeba było z niej korzystać również przy strzelaniu automatycznym. Potem Pitt wsadził pistolet do kabury i razem z magazynkiem zawierającym pięćdziesiąt naboi zawinął w plażowy ręcznik.
Winda zatrzymywała się kilka razy, zanim drzwi otworzyły się na główny hol. Inaczej niż ostatniego wieczoru — zatrzymywała się posłusznie co drugie piętro, by wziąć nowych pasażerów, aż wreszcie napełniła się po brzegi. Pitt zastanawiał się, jakich wrażeń mogliby doznać współtowarzysze podróży, gdyby choć trochę podejrzewali, co kryje siew ręczniku. Kiedy obijający się ramionami tłumek wysypał się na płaszczyznę holu, Pitt został w windzie, nacisnął guzik oznaczony literąG i zjechał do podziemnego garażu. Otworzył swojącobrę AC, wrzucił mausera w wąską przestrzeń za fotelem kierowcy i usiadł za kółkiem.
Ruszył wzdłuż rampy wjazdowej, włączył się do ruchu na Kalakaua Ave—nue i skierował tępy przód samochodu w stronę północnego krańca miasta. Rosnące wzdłuż ulicy palmy pochylały wygłęte pnie nad długimi rzędami sezonowych sklepików i biur, podczas gdy na chodnikach snuła się gęsta kolumna turystów poubieranych w jaskrawe koszule i sukienki. Słońce grzało mocno i dziki blask odbijał się od asfaltu. Pitt popatrzył przez chwilę na świat zezowatym wzrokiem, zanim przeszukał po omacku wąską półeczkę, na której spoczywały okulary przeciwsłoneczne.
Spotkanie z Hunterem opóźniało się już prawie godzinę, lecz było coś, co Pitt musiał zrobić, jakieś dziwne przeczucie tkwiące głęboko w umyśle błagało go o wysłuchanie. Właściwie nie wiedział, czego można się spodziewać, gdy opony samochodu zachrzęściły po drodze pokrytej czerwonym wulkanicznym szutrem. Zjechał już ze dwie mile ze swojej drogi i nie było powodu, by nie doprowadzić sprawy do końca. Zaparkował samochód i minął niewielki, pieczołowicie wyrzeźbiony znak z napisem: Bemice Pauahu Bishop Museum — Etnologia i Przyroda Polinezyjska.
W głównym holu z balkonami biegnącymi wokół wyższych poziomów znajdowały się starannie poukładane okazy czółen z wysięgnikiem, wypchanych ryb i ptaków, repliki prymitywnych chat robionych z trawy, jak i dziwne, brzydkie rzeźby dawnych hawajskich bogów. Pitt wypatrzył wysokiego, siwowłosego, dumnie wyprostowanego mężczyznę, układającego w szklanej gablocie zbiór muszli. George Papaaloa wyglądał jak prawdziwy Hawajczyk,
51
miał szeroką brązową twarz, wystającą szczęką, grube wargi, zamglone piwne oczy oraz wdzięczny sposób poruszania ciałem, bez oznak najmniejszego wysiłku. Podniósł wzrok i poznając Pitta machnął do niego ręką.
— Ach, Dirk. Twoja wizyta ten dzień czyni dla mnie radosnym. Wejdźmy do biura, tam będziemy mogli sobie usiąść.
Pitt ruszył za nim. Kroki dudniły na zrobionej z desek podłodze i odbijały się echem w dużym korytarzu. Obaj weszli do schludnego, spartańsko urządzonego gabinetu. Meble były stare, lecz odnowione błyszczącym lakierem. Książki zajmujące trzy ściany lśniły nieskazitelną czystością, bez najmniejszego śladu kurzu. Papaaloa usiadł za biurkiem, wskazując Pittowi wiktoriańską kanapę.
— Powiedz mi, przyjacielu, czy znalazłeś już miejsce ostatniego spoczynku króla Kamehameha?
Pitt odchylił się do tyłu.
— Większą część zeszłego tygodnia spędziłem na nurkowaniu wzdłuż Kona Coast. Przyznam, że nie znalazłem niczego, co przypominałoby jakąś grotę z grobem.
— Według naszych legend król został złożony w jakiejś pieczarze poniżej poziomu wody. A może to była jedna z rzek?
— Wiesz lepiej niż ja, George, że w bezdeszczowym sezonie wasze rzeki są tylko wyschniętymi parowami.
Papaaloa wzruszył ramionami.
— Być może najlepiej będzie, jak nigdy nie odnajdzie się tego grobu, a królewskie szczątki będą spoczywać w spokoju.
— Nikt nie chce zakłócić wiecznego odpoczynku waszego króla. W grę nie wchodzi żaden skarb. Kamehameha Wielki byłby wspaniałym znaleziskiem archeologicznym i niczym więcej. A zamiast w jakiejś wilgotnej pieczarze jego kości spoczywałyby w nowym przyzwoitym grobie w Honolulu, czczone przez wszystkich.
Oczy Papaaloa posmutniały.
— Zastanawiam się, czy nasz wielki król doceniłby to, że gapią się na niego biali.
— Sądzę, że okazałby tolerancję dla albinosów z kontynentu, gdyby wiedział, że osiemdziesiąt procent jego królestwa zamieszkują obecnie ludzie ze wschodu.
— To smutne, ale prawdziwe. Czego Japończycy nie zdołali zająć używając bomb w latach czterdziestych, wzięli gotówką w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Nie zdziwi mnie, gdy pewnego dnia obudzę się i zobaczę, jak słońce wschodzi mrugając na powitanie nad pałacem lolani. —Papaaloa spojrzał uważnie na Pitta z twarzą bez wyrazu. — Mojemu ludowi pozostało niewiele czasu. Dwa, może trzy pokolenia i zupełnie zmieszamy się
52
z innymi rasami. Moje dziedzictwo umiera razem ze mną, w rodzinie jestem ostatnim człowiekiem mającym czystą hawajską krew.— Wskazał dłonią na całe pomieszczenie. — Właśnie dlatego to miejsce uczyniłem dziełem mojego życia, żeby zachować kulturę wymierającej rasy, mojej rasy.
Papaaloa zamilkł. Spojrzał apatycznie przez niewielkie okno na góry Ko—olau. Oczy miał zamglone, a jego brązową twarz łagodziły echa wspomnień.
— Z upływem życia mój umysł coraz częściej zaczyna odbywać dalekie wędrówki. Ale do rzeczy, nie przyjechałeś tu po to, by słuchać, jak jakiś starzec plecie coś bez związku. O co ci chodzi?
— Chciałbym dowiedzieć się czegoś o morskim rejonie zwanym Wirem Pacyfiku.
Oczy Papaaloa zwęziły się.
— Wir Pacyfiku… Ach, tak, znam miejsce, o którym mówisz. Przez kilka chwil wyglądał na zadumanego, a potem przemówił cicho, prawie szeptem: „A ka makani hema pa Ka Mauna o Kanoli Ikea. A Kanaka ke kauahiwi hoopi”.
— Hawajski to niezwykle melodyjny język — powiedział Pitt. Papaaloa przytaknął.
— Dlatego, że jest w nim tylko siedem spółgłosek: h, k, l, m, n, p oraz w, no i dlatego, że w jednej sylabie może znajdować się tylko jedna spółgłoska. Tłumacząc z grubsza, słowa te^oznacząją:
„Gdy wieje południowy wiatr widać górę Kanoli I wydaje się, że szczyt jest zaludniony”.
— Kanoli?—spytałPitt.
— Chodzi o pewną mityczną wyspę na północy. Zgodnie z legendą wiele wieków temu pewne plemię opuściło wyspy leżące gdzieś daleko na południowym wschodzie, prawdopodobnie Tahiti, i przepłynęło dużym canoe przez wielki ocean, żeby przyłączyć się do innego plemienia, które przybyło na Hawaje kilka dekad wcześniej. Jednak bogowie pogniewali się na ten lud za to, że opuścił rodzinne strony, i zmienili układ gwiazd. Sternik zgubił drogę, ominął Hawaje i popłynął wiele mil na północ. Tam podróżujące plemię wypatrzyło Kanoli i wylądowało na wyspie. Bogowie rzeczywiście ukarali krnąbrny lud, ponieważ na Kanoli ziemia była jałowa, rosło na niej niewiele drzew kokosowych i owocowych, brakowało chłodnych potoków z czystą wodą. Lud składał ofiary i błagał bogów o przebaczenie, ale ich prośby nie zostały wysłuchane. Ludzie odrzucili więc swoich okrutnych bogów i pracowali ciężko mimo ogromnych przeszkód, by Kanoli uczynić ogrodem. Podczas tej próby wielu zmarło, lecz kilka pokoleń później na Kanoli powstała wspaniała cywilizacja. Lud zbudował jaz obfitujących na wyspie skał wulkanicznych i — zadowolony z osiągnięć — ogłosił, że sam dla siebie jest bogiem.
53
— To brzmi podobnie (prób naszych Pielgrzymów, Kwakrów i Mormonów — powiedział E»itt.
Papaaloa wydaft z siebihigie zaprzeczające westchnienie.
— To nie to samo— Waludzie wyznawali religię, by się na wspierać. Mieszkańcy Kanolii uznali s>ie za lepszych od bogów, których niegdyś czcili. Czyż nie stworzyli w koii raju bez swoich dawnych bóstw? Jednocześnie przekroczyli granice wyzntone zwykłym śmiertelnikom. Zaczęli napadać na Kauai, Oahu, Hawaje i ie wyspy, zabijając, grabiąc i biorąc w niewolę najpiękniejsze kobiety. Prytywni mieszkańcy Hawajów byli bezsilni. Bo jak można walczyć z l lidami, wzy zachowują się i walczą jak bogowie? Ich jedyną nadzieją była wian ich własne bóstwa. Modlili się o wybawienie i zostali wysłuchami. Bogoe Hawajczyków sprawili, że wody morza podniosły się. i na zawsze zatop złych mieszkańców Kanoli.
— Moi ludzie znaj ą po<»ną legendę. Nosi nazwę Atlantis.
— Czytałem o niej, Pita opisuje ją dość romantycznie w „Timajos”
i „Krytiasz”.
— Wygląda na to, że jteś autorytetem w dziedzinie mitów, nie tylko
hawajskich.
Papaaloa uśmiecbmął si
— Legendy sąpodobnej węzłów na linie —jeden prowadzi do drugiego. Mógłbym ci opowiedzieć trzekazach historycznych z wielu odległych zakątków świata, które są prae identyczne i wcześniejsze niż te z Biblii chrześcijańskiej. .
— Według oceci jasnovzów — Atlantyda ponownie wynurzy się z wody.
— To samo mówi się oanoli.
— Zastanawiam się. — łaknął Pitt — ile prawdy zawiera ta legenda. Papaaloa wsparł łokcia blacie biurka i spojrzał na Pitta przez splecione
dłonie. .
— Dziwne—p0wiedzityolno.—Bardzodziwne.On… On użył dokładnie tych samych słów.
Pitt spojrzał pytaj ąco.
— Kto? . .
— To było dawno temzaraz po drugiej wojnie światowej. Codziennie przez cały tydzień przychyl do muzeum pewien mężczyzna, jedną po drugiej studiował książki i rąlpisy z naszej biblioteki. Badał również legendę
o Kanoli.
— Przez tyle lat z pewiścią znalazło się wielu ludzi, których zainteresowała ta historia.
— Nie, po tamtym czVieku ty jesteś pierwszy.
— Masz pamięć trwałiak skała, przyjacielu, skoro przypominasz sobie fakty z tak odległej przeszści.
Papaaloa rozplótł dłonie i z wahaniem spojrzał na Pitta, jakby można było nie uwierzyć w to, co miał zamiar powiedzieć.
— Nigdy nie zapomniałem o tym dawnym wydarzeniu tylko dlatego, że nigdy nie zapomniałem owego mężczyzny. Bo widzisz, to był olbrzym o złotych oczach.
Zwykle po zakłopotaniu nadchodzi frustracja, gęsta zobojętniająca chmura, która przesłania następny ruch, kolejną decyzję. Wrażenia takiego doświadczają naukowcy znajdujący się na krawędzi jakiegoś większego przesilenia, lecz nie znający ostatecznego rozwiązania, podobnie jak zawodnik na boisku, który w ostatnich sekundach meczu futbolowego musi zdecydować, jak rozegrać decydującą fazę spotkania. Gdy człowiek wkracza w taką chmurę, praktycznie wychodzi z siebie, porusza się i działa automatycznie, instynktownie, chwytając się strzępów zdrowego rozsądku. Przede wszystkim jest to stan charakteryzujący się podejmowaniem poronionych prób odczytania przyszłości. I właśnie w taki trans popadł Pitt na pół godziny przed południem, kilkanaście minut po pożegnaniu George’a Papaaloa w jego muzeum.
Umysł Pitta pracował w zakłopotaniu, posuwając się do przodu lub wrzucając wsteczny bieg i rozważając sytuację na tyle, na ile pozwalała znajomość faktów, próbując desperacko dopasować dwie pierwsze części zawiłej układanki, przynajmniej na dobry początek. Był tak pogrążony w myślach, że prawie nie zauważył starej, szarej furgonetki marki Dodge, która wyjechała z parkingu przy muzeum i ruszyła za jego AC zachowując dystans podyktowany szacunkiem: zatrzymując się, gdy Pitt stawał, i skręcając na tych samych skrzyżowaniach. Płtt byłby gotów uznać jadący za nim pojazd za wytwór fantazji — oczami wyobraźni zaczynał już widzieć ubranych w trencze wrogich agentów o przenikliwych oczach, czyhających za każdą kępą filodendronów. W zamyśleniu pojechał o jedną przecznicę za daleko, więc musiał okrążyć cały kwartał ulic, by wrócić na właściwą drogę do Pearl Harbor. Furgonetka podążała za nim na każdym zakręcie, jakby była połączona z AC niewidzialną liną.
Pitt skręcił jeszcze raz i lekko dodał gazu, patrząc ciągle w lusterko wsteczne. Dodge też wziął zakręt, został nieco w tyle, a potem przyspieszył, zmniejszając dystans i zajmując wcześniejszą pozycję. Pitt poruszał się zygzakiem w gęstym ruchu na przestrzeni dwóch mil, a później wjechał w Mount Tantalus Drive. Pędził gładko wąską serpentyną drogi, wspinając się na porośnięte paprociami wzgórza w paśmie Koolau i stopniowo wciskając pedał gazu o milimetr na każdym zakręcie. Z poczuciem bezpieczeństwa i zadowolenia zauważył, że na ciasnych wirażach jego sportowy wóz doskonale trzyma się drogi, zupełnie jakby jechał po szynach tramwajowych. Rzucił
54
55
okiem na lusterko wsteczne, w którym ujrzał kierowcę furgonetki, podejmującego desperacką próbę dotrzymania kroku wymykającemu się małemu czerwonemu autu.
Potem wydarzyło się coś nieoczekiwanego, co zupełnie wyprowadziło Pitta z równowagi. Nagle, bez ostrzeżenia odgłosem wystrzału, w boczne lusterko na drzwiach trafił pocisk, rozstrzaskał malutkie okrągłe szkiełko i przebił oprawę. Gra stawała się brutalna. Pitt przycisnął pedał gazu i odskoczył trochę od goniącego go dodge’a.
„Ten sukinsyn używa tłumika” — zaklął cicho. Wyjazd z miasta nie był mądrym posunięciem. W ruchu miejskim byłby względnie bezpieczny. W tej chwili jedyną nadzieją Pitta stał się powrót do Honolulu, następny pocisk mógł go przecież trafić w głowę. Zbawienne byłoby też spotkanie patrolu policyjnego. Pitt ponownie zerknął w lusterko wsteczne i znowu zdębiał. Furgonetka dogoniła go i znalazła się w odległości dziesięciumetrów od zderzaka.
To była tak zwana frajerska maszyna — stary, pogruchotany samochód, do jakiego dzieciaki majązwycząj montować czterystukonny silnik, a potem wyruszać w poszukiwaniu jakiegoś naiwniaka gotowego iść o zakład w wyścigach. Prawdziwie frajerska forsa. Można się nieźle zabawić, gdy jakiś prostak w swoim ferrari lub corvetcie da się ponieść wizji łatwego zdobycia pieniędzy, tyle że potem patrzy odrętwiały z szoku, jak taki stary grat zostawia na asfalcie stumetrowy ślad przypalonych opon i z rykiem odjeżdża wraz z wygraną. Pitt kilka razy widział taki numer, gdy mieszkał w Newport Be—ach w Kalifornii. Teraz ten sam numer ktoś wykręcił jemu — tyle że stawka była większa niż ta, jaką gotów był zapłacić.
Droga dotarła do grani na wysokości dwóch tysięcy stóp i zaczęła schodzić w dół serią wijących się łuków do leżącego niżej miasta. Pitt wjechał ostro na prosty odcinek drogi długości półtora kilometrów, ale furgonetka zdołała się wkrótce zbliżyć. Pitt utrzymywał stałą prędkość, gotowy do wejścia w następny zakręt. Zsunął się w fotelu tak nisko, jak tylko pozwalało na to ciasne wnętrze jego AC. Wskazówka szybkościomierza właśnie wtedy zbliżała się do stu dwudziestu kilometrów na godzinę i goniący go kierowca, niczym polujący na lisa stary myśliwski pies z Kentucky, przejechał linię na środku drogi i wyrwał do przodu. Pitt zerknął przez okno z zamiarem zapamiętania na zawsze czarnego, długowłosego mężczyzny, który odpowiedział mu ironicznym grymasem pokazując nieregularne, brązowe od tytoniu zęby. To był zaledwie moment, niczym krótki błysk flesza, lecz Pitt ujrzał każdy szczegół ospowatej twarzy, czarne płonące oczy i wielki haczykowaty nos, pokryty smagłą orzechową skórą.
Jedynym uczuciem Pitta był zawód — rozczarowanie z powodu niemożności odpowiedzenia strzałem, rozwalenia draniowi gęby na kawałki. Miał doskonałą broń maszynową, tuż za sobą, mniej niż dwadzieścia pięć centy—
metrów za plecami, nie mógł jednak nawet po nią sięgnąć. Może jakiś cyrkowy akrobata, człowiek bez kości, dodatkowo o wzroście karła, złożyłby się we dwoje i chwycił mausera, ale nie Pitt z jego metrem osiemdziesiąt osiem wzrostu. Wątpliwe jednak, czy taki cyrkowiec zdołałby wykonać tę sztuczkę biorąc jednocześnie udział w wyścigu po drogach Pikes Peak.
Inną możliwością było zatrzymać zwyczajnie samochód, otworzyć drzwi, opuścić auto, pochylić się i wyciągnąć broń zza fotela, rozwinąć okrywający jąręcznik, odbezpieczyć i zacząć strzelać. Ale w tym wariancie jedynym problemem było rozłożenie czynności w czasie. Stara furgonetka znajdowała się blisko. Kierowca z haczykowatym nosem zatrzymałby swój wóz i wsadził Pittowi pięć pocisków w same bebechy, zanim ten doszedłby do fazy rozwijania ręcznika.
Przy końcu prostej droga skręcała ostro w lewo w ciasny zakręt oznaczony żółtą tablicą z czarnymi, drukowanymi literami głoszącymi: ZWOLNIĆ DO 30. Pitt przemknął po łuku z szybkością osiemdziesięciu kilometrów. Furgonetka nie była w stanie wytrzymać działania siły odśrodkowej i nie utrzymała się na swej pozycji, zostając na chwilę w tyle, do czasu, gdy jej kierowca uruchomił bardziej niż wystarczające rezerwy silnika.
Przez umysł Pitta przemykał jeden plan za drugim, a każdy następny był odrzucany podobnie jak poprzednie. I wówczas, gdy przyhamował przed następnym zakrętem, na jego twarzy pojawił się uśmiech świadczący o krystalizującej się myśli. Jeszcze mocniej wcisnął pedał gazu, patrząc jednocześnie w lusterko i obserwując ruchy kierowcy furgonetki, który znowu zaczął zrównywać się z cobrą.
Fakt, że ów mężczyzna nie celował w czaszkę Pitta, był pocieszeniem, co prawda niewielkim, bo jego plan był zrozumiały. Miał zamiar zepchnąć Pitta z drogi na strome zbocze opadające sto, dwieście metrów do leżącej , niżej doliny.
Do następnego zakrętu zostało jeszcze dwieście metrów. Pitt ciągle utrzymywał odpowiednią szybkość. Szary dodge zbliżał się wolno do sportowego wozu swym lewym przednim błotnikiem. Wystarczyłoby jedno, końcowe trącenie kierownicy przez dziobatego faceta i Pitt wyskoczyłby w powietrze. I wtedy, mając przed sobą już tylko sto metrów, Pitt mocno wcisnął pedał gazu, przytrzymał go chwilę, a potem puścił nagle i zahamował. Ten gwałtowny manewr zmylił zadowolonego z siebie myśliwego. Też zwiększył prędkość, chcąc dotrzymać kroku swojej ofierze i dążąc do zajęcia pozycji, z której wysłałby Pitta koziołkami poza krawędź drogi. Za późno! Byli już na zakręcie.
Pitt, nie przestając hamować, zredukował biegi i rzucił samochód w ostry zakręt, aż zapiszczały opony trąc bieżnikami w poprzek szosy. Całącobrę ściągało na bok, a tylne koła omal nie utraciły przyczepności. Szybki ruch kierownicą w prawo skompensował to. Potem Pitt wystrzelił na następną
56
57
prostą, znowu przyspieszając. Błyskawiczne spojrzenie w lusterko — okazało się, że droga z tyłu jest pusta. Szara furgonetka zniknęła.
Pitt zwolnił, pozwalając, by siły grawitacji i rozpędu niosły wóz jeszcze przez prawie kilometr. Ciągle nie było śladu furgonetki. Pitt ostrożnie zawrócił i ruszył w stronę ostatniego zakrętu, gotowy jeszcze raz obrócić wóz o sto osiemdziesiąt stopni, gdyby furgonetka pojawiła się nagle w polu widzenia. Dojechał do skrętu, zatrzymał auto, wysiadł z niego i podszedł do krawędzi drogi.
Daleko na zboczu na tropikalnych zaroślach osiadał wolno kurz Na samym dole, tuż poza podstawą stoku leżały szczątki furgonetki z silnikiem wyrwanym z ramy, wykładana listewkami karoseria zamieniła się w pęk pogiętego, nierozpoznawalnego złomu. Nigdzie nie było widać kierowcy. Pitt chciał już zrezygnować z poszukiwań, gdy jakieś trzydzieści metrów na lewo od resztek samochodu zauważył nieruchomą postać zawieszoną wysoko na słupie telefonicznym.
To był przerażający widok. Kierowca z pewnością próbował wyskoczyć, zanim stary dodge rozpoczął lot nad przepaścią. Nie trafił na krawędź i poleciał koziołkując w powietrzu prawie dwieście metrów, a potem uderzył o słup telefoniczny, osadzony w betonowej podstawie gdzieś w połowie drogi do dna doliny. Ciało wbiło się na metalową poprzeczkę, z której zwykle korzystaj ą konserwatorzy linii. Pitt stanął jak zahipnotyzowany. Dolna część słupa powoli zaczęła zmieniać barwę z brązowej na czerwoną, jakby była malowana pędzlem przez niewidzialną dłoń. Ten okropny widok przywiódł mu na myśl połeć wołowiny wiszącej na haku.
Po chwili Pitt ruszył w dół Mount Tantalus, zostawiając za sobą pejzaż doliny Manoa. Dojechał do najbliższego domu. Podszedł do obrośniętego winoroślą wejścia i spytał starszą Japonkę stojącą w otwartych drzwiach, czy mógłby skorzystać z telefonu, by zgłosić wypadek. Kobieta, której pergaminowa skóra była pamięta jak zużyta mapa samochodowa, kłaniając się bez końca poprowadziła Pitta do kuchennego aparatu. Pitt wybrał numer admirała Huntera, szybko zrelacjonował, co się stało, i podał, gdzie się znajduje.
Głos admirała zabrzmiał jak wielokrotnie wzmocniony ryk megafonu, zmuszając Pitta do trzymania słuchawki w odległości kilku centymetrów od ucha.
— Niech pan nie dzwoni na policję w Honolulu! — huknął Hunter. — Proszę mi dać dziesięć minut. Chcę, żeby nasi ludzie z ochrony obejrzeli wrak, zanim cały teren zaroi się od miejscowych śledczych. Jasne?
— Sądzę, że powinienem temu podołać. — Gdyby to był aparat Pitta, wyrwałby go ze ściany i wyrzucił przez najbliższe okno.
— W porządku! — Hunter mówił dalej, nie zwracając uwagi na sarkazm Pitta. — Dziesięć minut. A potem niech pan weźmie tyłek w troki i jedzie do Pearl Harbor. Mamy tu robotę.
58
Pitt potwierdził polecenie i odłożył słuchawkę.
Spokojnie odpowiadał na mnóstwo pytań związanych z kraksą, rzucanych szybko przez zbyt podejrzliwą, orientalną kobietę. Dał dodatkowych pięć minut ludziom admirała, a potem znów podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę o połączenie z komendą policji w Honolulu. Szorstki głos kobiety, która przyjęła zgłoszenie, natychmiast skojarzył mu się z obrazem Amazonki z pniami drzew zamiast raje i nóg, dorabiającej sobie jako pomocnik murarza. Gdy poprosiła go o podanie nazwiska zaraz po tym, jak sam z siebie podał miejsce zdarzenia, zamilkł i spokojnie odłożył słuchawkę na widełki.
Podziękował właścicielce domu, kłaniając się za każdym jej skłonem, aż pomyślał, że skończy chyba na wizycie u specjalisty od nastawiania kręgów w kręgosłupie, więc wycofał się w zacisze swojego wozu. Siedział za kierownicą przez dobrych pięć minut pozwalając, by mundur na plecach nasączył się potem wywołanym wilgocią tropikalnego upału i działaniem nieustępliwego, skórzanego zagłębienia fotela.
Coś mu nie pasowało, coś, czego nie zauważył, co wróciło, by niepokoić jego umysł, jakiś wątek myśli, który domagał się, żeby poświęcić mu więcej uwagi, lecz ciągle nie był właściwie odbierany. I wówczas Pitt zaskoczył nagle. Szybko uruchomił silnik. Ruszył ostro z powrotem na miejsce wypadku zostawiając na starym asfalcie dwa pasy startej gumy firmy Goodyear. Pięć minut jazdy do telefonu, kwadrans na rozmowy, jakby czas nic nie znaczył, trzy minuty jazdy powrotnej —razem dwadzieścia trzy minuty, zupełnie zmarnowane.
Wrak samochodu leżał tak samo jak przedtem, pogięty i pokiereszowany niczym zgnieciona dziecięca zabawka. Słup telefoniczny też stał na miejscu, jak wcześniej, osamotniony na środku urwiska, z poprzeczkami podtrzymującymi przewody, które biegły gdzieś w nieskończoność. Metalowy stopień dla monterów też był na swoim miejscu. Zniknęło tylko ciało kierowcy. Pozostała po nim czerwona powłoka, krzepnąca i krystalizująca się pod działaniem promieni porannego słońca.
6
T) refabrykowany barak, który wyglądał bardziej jak zrujnowane biuro stoczni Jl remontowej, był najsmutniejszą wizytówką dla budynku operacyjnego z czasów wojny domowej. Rdzewiejący, karbowany dach i potłuczone, pokryte kurzem szyby otaczało nie plewione morze chwastów. Przy odrapanych z farby i zniszczonych drzwiach na drodze Pitta stanął sierżant piechoty morskiej, uzbrojony w schowany do kabury dziewięciomihmetrowy automat typu Colt. Wyglądał jak kandydat na napastnika futbolowej drużyny Pittsburgh Steelers.
— Proszę okazać kartę identyfikacyjną. — Prośba zabrzmiała jak żądanie.
Pitt uniósł swoją kartę.
— Dirk Pitt. Zgłaszam się do admirała Huntera.
— Obawiam się, że będę musiał rzucić okiem na pańskie papiery, sir.
Pitt nie miał nastroju do entuzjastycznego traktowania oficjalnej procedury. Ludzie z piechoty morskiej irytowali go. Wszyscy byli skorzy do walki, defilowali z wyprężonymi klatkami piersiowymi, w butach btyszczących jak lustro, nigdy nie przepuszczając okazji do chóralnego odśpiewania hymnu marynarskiego.
— Moje papiery przekażę oficerowi dyżurnemu i nikomu więcej.
— Mam rozkaz…
— Wasze rozkazy mówią o porównywaniu kart identyfikacyjnych ze spisem ludzi, którym wolno wchodzić do tego budynku — powiedział lodowato Pitt. —Nikt nie udzielił wara zezwolenia, żeby odgrywać tu bohaterów i sprawdzać dokumenty. — Pitt ruszył w stronę drzwi. — A teraz, jeśli byłby pan tak uprzejmy…
60
Sierżant stał poczerwieniały na twarzy, niezdecydowany, czy walnąć przybysza w zęby. Przez moment wahał się, studiował chłodny wyraz twarzy Pitta, a potem odwrócił się, otworzył drzwi i skinął, by za nim poszedł.
Wnętrze baraku było puste, nie licząc kilku poprzewracanych krzeseł, zakurzonej szafki na akta i wyblakłych gazet rozrzuconych na podłodze. Lokum cuchnęło stęchlizną, a zwisające z sufitu pajęczyny potwierdzały, że nie było wykorzystywane od lat. Pitt nie ukrywał zdumienia, mylące wrażenia ustąpiły, gdy sierżant zatrzymał się na tyłach opuszczonego baraku i dwa razy tupnął w deski podłogi. Następnie słysząc stłumione odgłosy potwierdzenia, podniósł doskonale zakamuflowaną klapę i skinął na Pitta, by zszedł po słabo oświetlonych schodach. Potem odsunął się na bok i pozwolił klapie opaść bezwładnie — chybiła zatrzymując się zaledwie o parę cali od głowy Pitta.
„Cienie Edgara Allana Poe” — pomyślał Pitt. Przy końcu schodów odepchnął na bok ciężką zasłonę i wkroczył w istny karnawał hałaśliwej działalności. Ujrzał przed sobą duży podziemny bunkier rozciągaj ący się prawie na dwieście stóp w obu kierunkach. Wiszące u sufitu jarzeniówki oświetlały salę operacyjną, jakich mało. Od jednej wykładanej boazerią ściany do drugiej leżał rozpostarty beżowy dywan, a na nim stały biurka, komputery i teleksy, które z łatwością mogłyby się załapać do naj wytworniej szych biur na Madi—son Avenue.
Stadko atrakcyjnych dziewczyn, ubranych nienagannie w marynarskie mundury, bez cienia uśmiechu zajmowało miejsca przy większości biurek. Jedne w szalonym tempie wpisywały coś na monitory, inne z płynną gracją kursowały wokół szeregu komputerów, zajmujących środek pomieszczenia. Dwudziestu oficerów płci męskiej ubranych w białe, marynarskie mundury stało w kilku grupkach, przyglądając się wydrukom komputerowym lub zapisując całe serie skomplikowanych danych na zielonych tablicach, pokrywających trzy spośród czterech ścian. W pierwszym odruchu Pitt pomyślał, że całe to miejsce jest wysokiej klasy punktem przyjmowania zakładów. Brakowało jedynie monotonnego głosu sprawozdawcy z wyścigów.
Admirał Hunter zauważył Pitta, wyprostował się, uśmiechnął swoim lisim uśmieszkiem i truchtem ruszył przed siebie z wyciągniętą dłonią.
— Witam na pokładzie nowej kwatery głównej 101 Floty, panie Pitt.
— Kwatera robi imponujące wrażenie.
Hunter ogarnął całe pomieszczenie niedbałym gestem dłoni.
— Zbudowana podczas drugiej wojny światowej. Od tamtej pory nie była używana. Nie mogłem ścierpieć, że się marnuje, więc wprowadziłem się tutaj.
W tym momencie ładna, nieduża kobieta w stopniu porucznika, niosąca kilka plików papierzysk, uśmiechnęła się nieśmiało i przepraszając prześlizg—bęła się obok Pitta i admirała. Pitt odpowiedział uśmiechem i odruchowo
61
oszacował jaw myślach co do wzrostu, wagi, budowy, wieku i tego, czy by chciała, czy nie.
— Pogratulować dekoratorowi wnętrz — powiedział Pitt, zatrzymując wyćwiczony wzrok na tym, co zobaczył, gdy dziewczyna rozsiadła się za nim wygodnie na krzesełku przy klawiaturze dalekopisu.
Hunter rzucił groźne, choć jednocześnie dobroduszne spojrzenie.
— Zechce pan trzymać swoje macki z dała od tego towaru.
Wziął Pitta za ramię i poprowadził go do biura wydzielonego w kącie bunkra, wszedł za nim i zamknął drzwi. Nieruchoma twarz, jej autorytatywny wyraz i wytężony wzrok czyniły Huntera doskonałym prototypem dowódcy o świdrujących oczach, gotowego zaatakować niewidocznego wroga, ukrytego gdzieś za horyzontem — cechy te dokładnie odpowiadały charakterowi Huntera.
— Spóźnił się pan dwie godziny i trzydzieści osiem minut — stwierdził stanowczo Hunter.
— Przepraszam, sir. Ruch na drogach jest teraz jakby trochę większy.
— Tak samo powiedział mi pan przez telefon. Należy się panu pochwała. To bardzo rozsądnie, że przede wszystkim skontaktował się pan ze mną. Prawidłowy sposób myślenia.
— Przykro mi jednak z tego powodu, że skopałem sprawę, odjeżdżając z miejsca wypadku.
— Proszę się tym nie przejmować. Wątpię, czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej od denata, może z wyjątkiem personaliów. Najprawdopodobniej pański przyjaciel z furgonetki był tylko miejscowym łobuzem, któremu zapłacono za odstawienie pana na cmentarz.
— Mimo wszystko może coś by się znalazło…
— Zawodowi agenci —wtrącił Hunter—rzadko kiedy pozostawiają bileciki z opisem swoich akcji, przypięte na piersi wynajętych pomocników.
— Czy przez zawodowych agentów rozumie pan Rosjan?
— Niewykluczone. Jak na razie nie mamy żadnych dowodów, ale nasi ludzie z wywiadu sądzą, jak się zdaje, że Rosjanie majątu jakąś organizację, która węszy po okolicy, próbując dowiedzieć się czegoś o ostatniej pozycji „Starbucka”, żeby czym prędzej zaczepić o niego swoje haki.
— Admirał Sandecker wspominał o takiej ewentualności.
— To cholernie dobry gość. — W głosie Huntera zabrzmiało zadowolenie. — Dziś rano pokazał mi pańskie akta personalne. Muszę przyznać całkiem szczerze, że ich zawartość absolutnie mnie zaskoczyła. Hm, odznaczony Krzyżem Lotniczym z dwoma gronami, Srebrną Gwiazdą, do tego dochodzi kilka innych pochwał i Purpurowe Serce. Prawdę mówiąc, miałem pana za naciągacza—artystę.
Hunter podniósł z biurka paczkę papierosów i poczęstował Pitta.
62
„Stary drań — pomyślał Pitt — próbuje mnie podejść uprzejmością”.
— Pewnie zauważył pan, że w papierach nie było wzmianki o Medalu za Dobre Zachowanie.
Hunter spojrzał badawczo na Pitta.
— Zauważyłem. — Też wyjął papierosa, przypalił go zapałką, a potem pochylił się nad biurkiem i wcisnął włącznik mikrofonu.
— Yager, znajdź komandorów Denvera i Bolanda i przyślij ich tutaj. — Przerwał, odwrócił się i rzucił ścienną mapę Północnego Pacyfiku.
— Wir Pacyfiku, majorze. Słyszał pan kiedykolwiek o tym?
— Dopiero dziś rano.
Hunter postukał palcami w jakieś miejsce na mapie, na północ od Oahu.
— Tutaj, w promieniu trzystu kilometrów, przepadło od roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego prawie czterdzieści okrętów. Zakrojone na szeroką skalę poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Wcześniej liczba zatonięć wynosiła średnio jedno lub dwa na dwadzieścia lat. — Hunter odwrócił się od mapy i podrapał się w ucho. — Ostatnio przeprowadzono liczne badania. Każdy zdobyty strzęp informacji przepuściliśmy przez komputery w nadziei znalezienia jakiegoś wiarygodnego rozwiązania. Jak do tej pory naprodukowaliśmy tylko kupę nieprawdopodobnych hipotez. Niezbitych faktów jest cholernie mało, a na dodatek są ze sobą słabo powiązane…
Przerwało mu delikatne pukanie do drzwi. Pitt podniósł wzrok akurat w chwili, gdy Denver i Bolahd wchodzili do gabinetu. Popatrzyli na niego obojętnie i dopiero po chwili w ich oczach pojawił się błysk rozpoznania —uświadomili sobie, z kim mają do czynienia.
Pierwszy zareagował Denver.
— Dirk, doskonale, że jesteś z nami. Pitt uśmiechnął się.
— Tym razem ubrałem się stosownie do okazji.
Boland skinął głową w stronę Pitta, wymamrotał powitanie i usiadł.
— Nie mieliśmy dość czasu — odezwał się Hunter — żeby się ostatecznie zorganizować, lecz wiele rzeczy biegnie już równolegle właściwym tokiem. Nasze komputery są połączone z wszystkimi agencjami ochrony w kraju. Liczę, że zajmie się pan koordynacją naszej akcji z poczynaniami waszych ludzi w Waszyngtonie. Będą nam potrzebne pewne odpowiedzi, i to szybko. Jeżeli będzie pan miał jakieś życzenia, proszę się z tym zwrócić do komandora Bolanda. On się tym zajmie.
— Jest jedna rzecz—powiedział Pitt.
— Proszę nam ją przedstawić — rzucił Hunter.
— Na tutejszym palu totemicznym figuruję jako postać znajdująca się najniżej. Do dzisiejszego ranka nigdy wcześniej o niczym nie słyszałem. Nie będziecie mieli ze mnie wielkiego pożyłku, jeżeli nie dowiem się, co się
63
kryje za całą tą gadką o jakiejś tajemniczej próżni w morzu, która unicestwia okręty.
Hunter spojrzał uważnie na Pitta.
— Przepraszam. — Przerwał, a potem zaczął mówić dalej, bardzo cicho.
— Zakładam, że pan wie, co to jest Trójkąt Bermudzki.
Pitt przytaknął.
— Ten Trójkąt — kontynuował Hunter — nie jest jedynym obszarem na świecie, w którym zachodzą niewytłumaczalne zjawiska. Morze Śródziemne też ma swoje konto. I chociaż sprawa nie zyskała większego rozgłosu — region Romondo na Pacyfiku, na południowy wschód od Japonii, pochłonął więcej okrętów w ciągu ostatnich dwóch stuleci niż większość oceanów razem wziętych. To prowadzi nas do ostatniego i najbardziej niezwykłego obszaru, do Wiru Pacyfiku, odpowiednika Trójkąta Bermudzkiego tutaj.
— Osobiście uważam, że chodzi o jedno wielkie gówno — odezwał się bez pardonu Pitt.
— No, nie wiem — odparł Boland. — Jest wielu ludzi, a wśród nich nawet kilku uznanych naukowców, którzy są przekonani, że coś w tym jest.
— Przemawia przez pana sceptyk — wtrącił się Hunter.
— Po prostu nie daję się nabierać. Wierzę tylko w to, co jestem w stanie zobaczyć, powąchać i czego mogę dotknąć.
Hunter wyglądał na zrezygnowanego, jego głos też zdradzał rezygnację.
— Panowie, nie ma, cholera, żadnej różnicy, jakie są nasze opinie. Liczą się fakty i właśnie ich będziemy poszukiwać, tak długo, dopóki będę dowódcą 101 Floty. Naszym zadaniem jest ratownictwo. A w tej chwili nasz najważniejszy cel to odnalezienie i podniesienie z dna „Starbucka”. Jedynym powodem, dla którego daliśmy się wplątać w cały ten mit o Wirze Pacyfiku, są dziwne okoliczności otaczające wiadomość komandora Dupree. Gdyby udało się nam rozpracować tajemnicę zaginięcia „Starbucka”, a przy okazji poznać przyczyny zniknięcia innych okrętów w tym okresie, tym lepiej byłoby dla przemysłu i transportu okrętowego. Jeżeli Rosjanie lub Chińczycy położą przed nami rękę na tej jednostce, cała sprawa nielicho wkurzy wielu ludzi w Waszyngtonie.
— Zwłaszcza Departament Marynarki Wojennej — dodał Boland. Hunter przytaknął.
— Departament Marynarki, laboratoria badawcze oraz firmę inżynierską
— słowem wszystkich, którzy przez wiele lat pracowali nad zaplanowaniem i skonstruowaniem tego najwymyślniejszego okrętu podwodnego. Ludzie, którzy wylewali pot nad „Starbuckiem” nie ucieszyliby się, gdyby okręt odnalazł się przycumowany do sowieckiego nabrzeża we Władywostoku.
— Czy sąjakieś podobieństwa w okolicznościach zniknięcia „Starbucka” oraz innych okrętów i samolotów? — spytał Pitt.
64
— Ja odpowiem na pańskie pytanie, majorze. — Głos Bolanda brzmiał zdecydowanie i kompetentnie. — Po pierwsze, w przeciwieństwie do Trójkąta Bermudzkiego, nie istniejąprzypadki zaginięcia samolotów nad Wirem Pacyfiku. Po drugie, nie znajdując rozbitków, łodzi ratunkowych, ciał ani pływających szczątków, trudno o wzajemne powiązanie tych wypadków. Jedyną cechą wspólną dla okrętu podwodnego i innych zaginionych jednostek jest to, że wszystkie zniknęły w dość precyzyjnie określonym rejonie Pacyfiku.
Denver pochylił się i dotknął ramienia Pitta.
— Z wyjątkiem kapsuły z wiadomością, jaką odkrył pan na plaży Kaena Point, istnieje jeszcze tylko jeden dowód zdobyty przez człowieka.
— Admirał Sandecker wspominał o tym wyjątku — powiedział Pitt.
— Chodzi o „Lilie Marlene” — spokojnie oznajmił Hunter. Jego wzrok zrobił się bez wyrazu, jakby skierowany był na jakiś odległy o rok świetlny obraz. — Ten wypadek jest nawet bardziej niezwykły niż sprawa „Mary Cele—ste”. —Hunter wysunął szufladę, pogrzebał w niej przez chwilę, a potem podał Pittowi jakąś teczkę. — Nie ma tego dużo, tylko kilka stron. — Stuknął w interkom i mruknął: Yager, przynieś nam kawy.
Pitt usiadł w fotelu, zarejestrował w pamięci tytuł wydrukowany na skoroszycie i zaczął czytać:
Dziwna katastrofa SS „Lilie Marlene”
Popołudniu 10 lipca 1968 roku SS Lilie Marlene (dawniej brytyjski kuter torpedowy, przebudowany na prywatny jacht) wyszedł z portu w Honolulu, biorąc kurs na północny wschód od wyspy Oahu w celu pośpiesznego sfilmowania sceny na łodzi ratunkowej do filmu w reżyserii Herberta Yerhussona, znanego na świecie producenta filmowego, figurującego w rejestrze jako właściciel tego statku. Morze było spokojne, a pogoda dobra, na niebie było niewiele chmur porozrzucanych północno—wschodnim wiatrem o prędkości około czterech węzłów.
13 lipca o godzinie 20:50 stacja straży przybrzeżnej na Makapuu Point oraz Centrum Łączności Morskiej w Pearl Harbor odebrały sygnał SOS nada—ny z tej jednostki oraz jej pozycję. Powiadomiono ratownictwo powietrzne w bazie Hickam Field, a z Oahu wypłynęły statki straży przybrzeżnej. Sygnał SOS nadawany był tylko przez pięć minut. Potem nastała cisza, którą na krótko przerwały tajemnicze słowa z Lilie Marlene:,, Oni wynurzają się z mgły. Kapitan i pierwszy oficer nie żyją. Załoga walczy, ale nie mamy żadnych szans. Jest ich zbyt wielu. Na początek poszli pasażerowie. Nikogo nie oszczędzono, nawet kobiet”. Następnie padło kilka niezrozumiałych zdań. „Na południowym horyzoncie zauważono jakiś okręt. O Boże! Oby tylko przybył w porę. Pan Yerhusson nie żyje. Teraz idą po mnie. Nie mam już więcej czasu. Słyszą radio. Proszę nie winić kapitana. Nie mógł o niczym wiedzieć. Teraz dobijają się do drzwi. Kilka sekund. Nie rozumiem. Statek znów zaczął płynąć. Pomocy! Na Boga, pomóżcie nam! O, słodki Jezusie! Oni… „
5 — Wir Pacyfiku
65
W tym miejscu skończyła się ostatnia wiadomość. Na miejsce zdarzenia pierwszy dopłynął hiszpański frachtowiec San Gabriel. Znajdował się w odległości zaledwie dwunastu mil, gdy usłyszał sygnał SOS z Lilie Marlene. W rzeczywistości był to statek, który został zauważony przez radiooperatora. Gdy hiszpański parowiec podpłynął, j ego załoga zauważyła, że jacht jest chyba nie uszkodzony i że posuwa się z niewielką prędkością, zostawiając za rufą wąski kilwater. Nagle i w nie wyjaśniony sposób Lilie Marlene zatrzymała się w wodzie, ułatwiając kapitanowi San Gabriela wysłanie ludzi na pokład jachtu. Znaleziono obumarły statek i martwą załogę. Pozbawione życia ciała pasażerów, techników filmowych, oficerów statku i reszty załogi leżały w porozrzucanych stosach na pokładzie i w kabinach pod pokładem. W pomieszczeniu radionawigacyjnym ciało operatora spoczywało przewieszone przez radioodbiornik, a lampka sygnalizująca pracę urządzenia błyszczała czerwono na tablicy.
Oficer dowodzący grupą marynarzy natychmiast połączył się przez radio z kapitanem San Gabriela. W jego głosie słychać było przerażenie, gdy opisywał, co znaleźli. Ciała ofiar zrobiły się zielone, a ich twarze rozpłynęły się, jakby zostały spalone w ogromnej temperaturze. Na statku panował odór, opisany jako podobny do zapachu spalonej siarki. Położenie ciał wskazywało, jak się mogło wydawać, że przed tragicznym finałem miała miejsce zażarta walka. Ręce i nogi zastygły w powykręcanych nienaturalnie pozach, a wszystkie obrzydliwie spalone twarze zwrócone były na północ. Nawet mały pies, stanowiący najwyraźniej własność jednego z pasażerów, odniósł podobne obrażenia.
Po krótkiej naradzie w sterówce kilkuosobowa grupa zasygnalizowała kapitanowi San Gabriela, żeby rzucił cumę. Byli pewni, że uratowali „Lilie Marlene”, i mieli zamiar odholowaćjacht wraz z jego przerażającym ładunkiem do Honolulu.
Wtem nagle, zanim San Gabrielzająłodpowiednią pozycję, potężna eksplozja rozerwała Lilie Marlene od dziobu po rufę, rozrzucając j ego szczątki na odległość ponad ćwierć mili. Podmuch wybuchu zakołysał San Gabrielem.
Oszołomiona horrorem załoga, na czele z kapitanem San Gabriela, stała bezsilna, podczas gdy rozrzucone strzępy Lilie Marlene opadały iniknęłyz powierzchni, wciągając za sobą całą grupę ratunkową.
Po przestudiowaniu dowodów i przesłuchaniu naocznych świadków, dochodzeniowa rada straży przybrzeżnej mogła tylko zamknąć sprawę stwierdzeniem: „Śmierć załogi i pasażerów oraz późniejszą eksplozję i zatonięcie statku Lilie Marlene można przypisać wyłącznie nie wyjaśnionym okolicznościom lub działaniu nieznanych osób „.
Pitt zamknął teczkę i położył jąna biurku Huntera.
66
— Wydarzenie co najmniej niesamowite.
— To,co tu mamy — stwierdził ponuro Hunter — jest jedynym znanym nam przypadkiem nadania sygnału SOS przed katastrofą oraz raportu naocznych świadków w sprawie wplątanego w całą aferę personelu.
— Mogłoby się wydawać, że „Lilie Marlene” została zaatakowana przez grupę ratunkową— powiedział Pitt.
Boland pokręcił głową.
— Ludzi, którzy weszli na pokład jachtu, uwolniono od podejrzeń. Radiowe wyposażenie namiarowe ustaliło, że hiszpański frachtowiec znajdował się dwanaście mil od miejsca tragedii w chwili odebrania sygnału alarmowego.
— Nie zauważono żadnego innego okrętu? — spytał Pitt.
— Wiem, o czym pan myśli — odezwał się samorzutnie Denver. Piractwo na pełnym morzu skończyło się jednocześnie z wyprodukowaniem szabli.
— Dupree informuje w swych notatkach o mgle lub obłoku mgły — nalegał Pitt. — Czy załoga „San Gabriela” zauważyła coś, co mogłoby przypominać mgłę?
— Nic z tych rzeczy — odparł Hunter. — Pierwszy sygnał SOS nadszedł o godzinie dwudziestej pięćdziesiąt. Na tej szerokości geograficznej o tej porze zapada zmierzch. Ciemny horyzont ukryłby każdy ślad pojedynczego obłoku mgły.
— A poza tym — odezwał się Denver — mgła w tym rejonie Pacyfiku jest w lipcu tak samo rzadka jak śnieżyca na Waikiki Beach. Niewielki, skupiony obłok mgły może się sformować, gdy nieruchome ciepłe powietrze schłodzi się do temperatury kondensacji, co ma miejsce na ogół podczas spokojnych
i nocy, w czasie jego zetknięcia z wystudzoną powierzchnią wody. W tych \ .okolicach jednak takie warunki nie występują. Niemal przez cały rok wieją j ciągłe wiatry, a wodę o temperaturze siedemdziesięciu dwóch do osiemdzie—’ sięciu stopni raczej trudno nazwać chłodną. Pitt wzruszył ramionami.
— No i sprawa załatwiona.
— Warto jednak zastanowić się nad tym — powiedział Boland że gdyby „San Gabriel” nie przybył wtedy, kiedy przybył, „Lilie Marlene” eksplodowałaby i zatonęła tak czy owak. A wówczas dopisano by ją do czarnej listy jako jeszcze jeden przypadek tajemniczego zaginięcia.
Denver spojrzał na niego.
— Z drugiej strony, jeżeli coś nie z tego świata, a nie możemy tego wykluczyć z całąpewnością, zaatakowało „Lilie Marlene”, to czemu nie zrobiło tego z drugim okrętem znajdującym się w zasięgu wzroku, dając czas na zejście grupy ratowniczej. To coś najwyraźniej miało w tym wszystkim swój cel.
Boland wyrzucił ręce w powietrze.
— Ten znowu swoje!
— Trzymajmy się faktów, komandorze. — Hunter popatrzył lodowato na Denvera. — Nie mamy czasu na zabawy typu science fiction.
67
W małym biurze zaległa trudna do zniesienia cisza, którą ożywiały tylko stłumione odgłosy pracy sprzętu po drugiej stronie wykładanej boazerią ściany. Pitt przetarł dłonią zmęczone oczy, a potem zatrzymał głowę w bezruchu, jakby chciał odświeżyć swój umysł. Gdy przemówił, jego słowa zabrzmiały wolno i jednostajnie.
— Uważam, że Burdette dotknął interesującego aspektu całej sprawy. Hunter spojrzał na niego.
— Czyżby zamierzał pan przyjąć wersję małych zielonych ludzików ze spiczastymi uszami, mających urazę do pływających po morzu statków?
— Nie — odparł Pitt. — Zastanawiam się jednak nad ewentualnością, że za tą tragedią stoi coś, a raczej ktoś, kto celowo chciał, żeby hiszpański frachtowiec dokonał tego odkrycia.
Teraz Hunter okazał zainteresowanie.
— Słuchani dalej.
— Wykluczy na chwilę takie czynniki jak złą pogodę, mamą sztukę żeglowania i pecha, zarezerwowane dla niewielkiego procentu zaginionych okrętów. Idąc krok dalej można stwierdzić, że w przypadku pozostałych tajemnic mamy do czynienia z przejawami inteligencji.
— W porządku, więc cały ten show sterowany jest przez jakiś umysł —powiedział Boland. — Ale co on…? — Przerwał i z uśmiechem spojrzał na Denvera. — .. .lub to miało by zyskać pozwalając, żeby Hiszpanie przyłapali sprawcę masowego morderstwa?
— I dlaczego odszedł od ustalonego wcześniej sposobu działania? — odpowiedział innym pytaniem Pitt. — Marynarze to ludzie tradycyjnie przesądni. Większość z nich nie umie pływać, a rzadko który potrafi założyć aparat tlenowy i zanurkować. Spędzają życie przemierzając świat na powierzchni wody. A mimo to ich najbardziej niepokojące lęki, ich nocne koszmary koncentrują się wokół groźby zatonięcia lub rozszarpania na kawałki przez rekiny. Podejrzewam, że nasz nieznany nikczemnik rozmyślnie zaplanował sobie, żeby pasażerów i załogę „Lilie Marlene” znaleziono porzuconych na pokładach w stanie tak niehumanitarnego okaleczenia. Nie oszczędzono nawet psa.
— To brzmi jak szczegółowo opracowany plan wystraszenia kilku marynarzy — upierał się Boland.
— Nie tylko kilku marynarzy — kontynuował Pitt — ale całej floty. Krótko mówiąc, cały ten pokaz został zainscenizowany jako ostrzeżenie.
— Ostrzeżenie przed czym? — spytał Denver.
— Przed nadmiernym zainteresowaniem. Wygląda na to, do diabła, że mamy się trzymać z dala od tego obszaru morza — odparł Pitt.
— Muszę przyznać — wolno zagadnął Boland — że od czasu tragedii „Lilie Marlene” okręty unikają okolic Wiru jak plagi.
68
— Jest tylko jeden problem — głos Huntera zabrzmiał wyjątkowo delikatnie. — Jedyni świadkowie z miejsca wypadku, wchodzący w skład grupy ratunkowej, zostali wysadzeni w powietrze razem z jachtem.
Pitt uśmiechnął się chytrze.
— To proste. Grupa ratunkowa miała powrócić na „San Gabriela” i zło—|źyć raport kapitanowi. Nasz superumysł nie liczył na chciwość lęgnącą się .w jego paskudnym łbie. Marynarze z grupy ratunkowej, jak sobie przypomi—Wcie, postanowili pozostać na jachcie i poprosili o rzucenie liny holowniczej, ^prawdopodobnie wydając już w myślach pieniądze zarobione na akcji ratowniczej. Ludzie ci musieli być zatrzymani tam, gdzie znajdował się statek. Gdyby „Lilie Marlene” odholowano do portu, badanie techniczne mogłoby ujawnić jakieś konkretne dowody. Zatem sprawę załatwiło jedno porządne „bum”, jacht Yerhussona został zatopiony.
— Dobrze pan to ułożył — westchnął Hunter. — Ale jeśli nawet pańska bujna wyobraźnia natknęła się na prawdę, to i tak pozostaje nam jeszcze nasze najważniejsze zadanie… Znaleźć „Starbucka”.
— Właśnie do tego zmierzałem — odparł Pitt. — Wiadomość przekazana przez radiooperatora z jachtu oraz zapis komandora Dupree zawierają takie same przerwane zdania. Operator radia powiedział: „Proszę nie winić kapitana, nie mógł o niczym wiedzieć”. A w końcowej części wiadomości komandora Dupree padło zdanie: „gdybym tylko wiedział”. Podobieństwo między zachowaniem dwóch osób znajdujących się pod wpływem stresu? Nie sądzę. — Pitt przerwał, by słowa, które wypowiedział, dobrze dotarły do słuchaczy. — A wszystko to prowadzi do całkiem prawdopodobnego wniosku: ostatnia wiadomość komandora Dupree jest fałszywa.
— Braliśmy tę ewentualność pod uwagę — powiedział Hunter. Ostatniej nocy zapis Dupree odesłano samolotem do Waszyngtonu. Godzinę temu biuro fałszerstw wywiadu Marynarki Wojennej zweryfikowało pozytywnie autentyczność odręcznego pisma komandora Dupree.
— Oczywiście — trzeźwo powiedział Pitt. — Nikt nie byłby na tyle głupi, by fałszować kilka paragrafów rękopisu. Proponowałbym, żeby wasi specjaliści sprawdzili wgniecenia na papierze. Istnieje szansa, że słowa zostały wydrukowane, a potem odciśnięte tak, by całość stwarzała wrażenie, że zapis sporządzono długopisem.
— To nie ma sensu — odezwał się Boland. — Ktoś musiałby zdobyć dodatkowe kopie pisma Dupree, by je powielić.
— Mieli przecież dziennik pokładowy, jego korespondencję, a może również pamiętnik. Właśnie dlatego w wiadomościach brakowało kilku stron. Pewne słowa—klucze i litery zostały wycięte i naklejone, by zbudować czytelne zdania. Potem całość została obrobiona sposobem chemiograficznym, a następnie wydrukowana.
69
Twarz Huntera była zamyślona, a jego głos brzmiał obojętnie.
— To by wyjaśniało dziwny dobór słów w tekście Dupree, te przeskoki z tematu na temat. — W jego oczach pojawiło się jakieś odległe spojrzenie, lecz odepchnął je. — Nadal jednak nie wiemy, gdzie leży Dupree i jego załoga.
Pitt podniósł rękę z fotela i podszedł do ściennej mapy.
— Czy „Starbuck” wysyłał swoje raporty do Pearl Harbor w formie zakodowanej ? — spytał.
— Maszyna szyfrująca nie była jeszcze zainstalowana — odparł Hunter. —A ponieważ statek działał w ramach próbnego rejsu, uznano, że nie istnieje potrzeba szyfrowania wiadomości.
— Brzmi to dość ryzykownie — oznajmił Pitt — żeby jeden z naszych atomowych okrętów podwodnych nadawał sygnały po prostu na falach radiowych.
— Absolutną ciszę zachowuje się tylko wtedy, gdy okręt odbywa patrol lub gdy jest w stanie pogotowia. Ponieważ „Starbuck” był jednostką nową i nie wypróbowaną, Dupree otrzymał rozkaz podawania swojej pozycji wyłącznie dla ostrożności, na wypadek problemów natury mechanicznej. Pierwsza próba została wyznaczona jedynie na pięć dni. Zanim Rosjanie zdążyliby wyśledzić meldunki i przysłać swój okręt nafaszerowany elektroniczną aparaturą szpiegowską, „Starbuck” już od dawna płynąłby drogą powrotną do Pearl Harbor.
Pitt dalej patrzył na mapę.
— Ten czerwony znak, admirale… Co on wskazuje?
— To jest pozycja wymieniona w meldunku, miejsce, w którym powinien się znajdować „Starbuck”.
— A te czarne punkty, jak sądzę, to jego kolejne meldunki dotyczące pozycji?
— Zgadza się.
Pitt mówił dalej, krótko i zwięźle:
— Ten najwyższy punkt jest zatem ostatnim prawdziwym meldunkiem Dupree.
Hunter tylko głową.
Pitt oparł się o biurko Huntera i przez kilka chwił w milczeniu przyglądał się mapie. W końcu wyprostował kręgosłup i uderzył dłonią w obszar zaznaczony jako miejsce ostatniego meldunku ze „Starbucka”.
— Jaki jest obszar waszych poszukiwań?
— Ma kształt wachlarza i sięga trzystu mil na północny wschód — odparł Boland, a w jego oczach zamajaczyło zdumienie z powodu krzyżowych pytań Pitta. — Gdyby zechciał pan nam wyjawić, o co właściwie chodzi?
— Proszę o cierpliwość — rzekł Pitt. — Hm, akcję poszukiwawczą przeprowadziliście na dużą skalę — ponad dwadzieścia okrętów i trzysta samolotów. Niczego jednak nie znaleźliście, nawet oczka ropy. Skorzystano —jak
sądzę — ze wszelkich urządzeń namiarowych — magnetometrów, superczu—łych echosond, podwodnych kamer telewizyjnych i temu podobnych. A mimo to wasze wysiłki nie dały żadnych rezultatów. Czy to nie wydaje się dziwne?
W wyrazie twarzy Huntera pojawiło się niezrozumienie.
— Niby dlaczego? „Starbuck” mógł przecież opaść na dno podwodnego wąwozu…
— A może jego kadłub zapadł się na dnie w miękkim osadzie — dodał Denver. — Odnalezienie jednego niewielkiego okrętu na tak dużym obszarze jest równie trudne, jak znalezienie centa w jeziorze Salton.
— Mój przyjacielu — rzekł Pitt uśmiechając się. — Właśnie wypowiedział pan magiczne słowa.
Denver nie odezwał się, patrzył tylko oniemiały.
— Jeden mały okręt — powtórzył Pitt. — Mimo tylu starań nie mogliście odnaleźć jednego niewielkiego okrętu.
— A zatem? — Głos Huntera zabrzmiał lodowato.
— Czy pan nie rozumie? Wasze poszukiwania miały się odbywać w samym środku Wiru Pacyfiku. Jeśli nawet nie trafiliście na „Starbucka”, powinniście natknąć się na cokolwiek. W końcu było do wyboru prawie trzydzieści innych zatopionych jednostek.
— Do diabła! — świadomość znaczenia słów Pitta mocno wstrząsnęła Hunterem, wywołując wybuch. — Nie przyszło mi do głowy…
— Rozumiem, co pan ma na myśli — wtrącił Boland. — Ale czego to dowodzi?
— To dowodzi — odrzekł Pitt — że przeszukiwaliście niewłaściwy obszar. Dowodzi faktu, że meldunek Dupree był sfałszowany. Jasne jest ponadto, że ostatnie pozycje podane przez radio ze „Starbucka” były przebiegłym oszustwem. Krótko mówiąc, panowie, miejsce, w którym powinniście odnaleźć swój zaginiony okręt podwodny, nie leży na pomocnym wschodzie, lecz w przeciwnym kierunku, na południowym zachodzie.
Hunter, Boland i Denver patrzyli na niego w pełnym zdumienia milczeniu, a na ich twarzach zaczęło powoli pojawiać się zrozumienie. Pierwszy zareagował Denver.
— Zgadza się — powiedział tylko tyle.
Wydawało się, że ponura twarz Huntera nabrała nagle rumieńców, a jego oczy zapłonęły entuzjazmem nie odczuwanym od miesięcy. Prawie przez pół minuty przyglądał się intensywnie ściennej mapie. Potem odwrócił się gwałtownie i skupił wzrok na Bolandzie.
— Komandorze Boland, jak szybko może wyruszyć „Martha Ann”?
— Wystarczy postawić helikopter na pokładzie, zatankować, ostami raz sprawdzić urządzenia wykrywające — powiedziałbym, że dziś o 21:00, sir.
70
71
Hunter zerknął na zegarek.
— Nie zostaje nam wiele czasu na ustalenie algorytmu poszukiwań. —Zwrócił się do Denvera. — To pański zakres działania. Proponuję, żeby zaczął pan natychmiast programować siatkę poszukiwań.
— Główne dane już są na taśmach, admirale. To tylko kwestia zamiany danych wejściowych o pozycji.
Hunter potarł znużone oczy.
— W porządku, panowie, bierzcie się do roboty. Oddałbym połowę tych naszywek, by z wami pojechać. A przy okazji, panie Pitt, mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko dłuższej podróży morskiej?
Pitt uśmiechnął się do niego.
— W tej chwili nie mam akurat innych planów.
— Dobrze. — Hunter przesunął papierosa w ustach. — Proszę mi coś powiedzieć. W jaki sposób oficer lotnictwa został najwyższej rangi dyrektorem departamentu agencji oceanograficznej?
— Zestrzeliłem admirała Sandeckera i jego ludzi nad Morzem Chińskim. To dziwne, Hunter spojrzał na Pitta wzrokiem wskazującym na to, że
uwierzył. U tego człowieka wszystko jest możliwe — tak powiedział mu wcześniej admirał Sandecker. Był to opis, który miał prześladować Huntera jeszcze nie raz.
W godzinę po zachodzie słońca cobra AC wjechała między wytrasowane linie parkingu w porcie Honolulu. Gdy tylko przednie opony dotknęły drewnianej bariery dla kół, zamilkł silnik i zgasły światła. Pitt otworzył drzwii siedząc jeszcze w środku jedną nogę postawił na ziemi. Rozejrzał się po porcie, prześlizgując się wzrokiem po atramentowej wodzie.
Gdy obejmował wzrokiem światła statków i doków, bryza zmieniła kierunek i do jego nozdrzy dotarł ciężki zapach. Była to woń, którą każdy bez ,,. wyjątku, od farmera z Iowy po hazardzistę z Las Vegas, rozpoznałby natych—’?, łniast jako charakterystyczny bukiet nabrzeża. Czuło się zapach oleju, benzy—»,iiy, smoły i dymu z niewielkim dodatkiem aromatu słonej wody. Koktajl ten dodał Pittowi animuszu — doznał nostalgicznego wzruszenia, myśląc o odległych portach, które warto by odwiedzić.
Wydobył się z samochodu i powiódł wzrokiem po parkingu w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak ludzkiej działalności —bezskutecznie. Tylko jakaś mewa, siedząca na drewnianym palu, odpowiedziała mu łypnięciem oka. Pitt schylił się, sięgnął do wozu i zza fotela wyjął owiniętego w ręcznik mausera. Następnie zaciągnął się głęboko nocnym powietrzem portowym, wetknął broń pod pachę i ruszył wzdłuż przystani.
Gdyby tej nocy ktoś kręcił się po porcie, z pewnością w wyglądzie Pitta nie zauważyłby nic niezwykłego. Był ubrany w mocno znoszoną koszulę koloru khaki i parę wyblakłych gabardynowych spodni. Na nogach miał zdarte kamasze zawiązane parą grubych sznurków zamiast sznurowadeł. To stare ubranie, stanowiące podarunek od oficera ochrony 101 Floty, było o jeden numer za małe i trzeszczało w szwach, słowem nie było zbyt wygodne. Tak
73
zamaskowany Pitt mógł uchodzić za zwykłego marynarza, lecz czuł się jak coś pośredniego między kloszardem a lumpem z najpodlejszej portowej ulicy. Brakowało mu tylko flaszki sikacza w brązowej papierowej torbie. Albo jeszcze lepiej — butelki Grand Marnier Yellow Ribbon. Byłby to odpowiedni dodatek do tych szmat.
Sto metrów dalej Pitt przystanął i zaczął się przyglądać wielkiemu czarnemu kadłubowi, który majaczył w ciemności przy nabrzeżu. Jedyne światło, jakie padło na zniszczone wpływami atmosferycznymi i usmarowane smołą deski pod jego stopami, pochodziło z kilku nieregularnie rozwieszonych, zielonych lampek, zwisających niezgrabnie z pofałdowanych metalowych ścian starego magazynu. Niesamowita poświata lamp w połączeniu ze śmiertelną ciszą wieczoru powiększały tylko upiorny wygląd monstrum unoszącego się na wodzie.
To był stary statek, z pionowym dziobem i kanciastym, pudełkowatym kształtem nadbudowy — na jej szczycie tkwił staromodny pionowy komin, oznaczony wyblakłym niebieskim pasem. Na pokładzie sterczała, niczym las martwych drzew, gmatwanina bomów ładunkowych i masztów. W swoim czasie statek był pomalowany na czarno, miał też czerwony pas linii wodnej, ale teraz jednostka była brudna, odrapana i w sumie pokrywał ją pewnie cały akr rdzy.
Pitt zbliżył się i stanął pod samą rufą — okręt był duży, jego wyporność bliska była pewnie tysiąca ton. Spojrzał na niewyraźny biały napis tuż pod wachlarzowatą częścią rufową. Litery były tak sponiewierane i zanieczyszczone rdzą, że w słabym świetle ledwie dawały się odczytać: „MARTHA ANN—Seattle”.
Trap wyglądał jak tunel prowadzący w górę, w czarną, odpychającąpróż—nię. Na statku nie było nigdzie śladu światła, ludzką obecność zdradzał tylko stłumiony szum generatorów tkwiących gdzieś głęboko w kadłubie oraz cienka wstęga dymu wydobywającego się z komina.
Pitt położył dłoń na szorstkiej linie relingu przy trapie i pochylając się do przodu, by wyrównać trzydzieści stopni różnicy kąta pochylenia, zaczął się wspinać na pokład „Marthy Ann”. Księżyc był niewidoczny, a światła lamp ze ścian magazynu rozmywały się przy ostatnim stopniu trapu. Pitt zawahał się, czy wejść na pozornie opustoszały pokład. Wbił wzrok w ciemność.
— Pan Pitt? — z mroku odezwał się jakiś głos.
— Tak, nazywam się Pitt.
— Czy mógłbym zobaczyć pańską kartę identyfikacyjną?
— Jak najbardziej, gdybym tylko mógł wiedzieć komu, u diabła, mam ją podać.
— Proszę położyć kartę na pokładzie, sir, i odsunąć się o krok do tyłu. Pitt mruknął coś do siebie. Wiedział, że taka jest wojskowa procedura
sprawdzania kart identyfikacyjnych podczas alarmu lub stanu pogotowia.
74
Ale po co cały ten cyrk przy wchodzeniu na pokład starej, grzechoczącej nitami balii? Kładąc delikatnie mausera na pokładzie wyciągnął portfel i zaczął w nim szperać w poszukiwaniu swojej karty. Nie mógł przeniknąć ciemności, więc palcami obmacywał różne kawałki plastyku, aż wreszcie znalazł ten, na którym nie było wypukłych liter karty kredytowej, rzucił go kilka stóp przed siebie. Cienki jak ołówek promień światła padł na kartę, a potem uniósł się i spoczął na twarzy Pitta.
— Przepraszam za kłopot, sir, ale admirał Hunter nakazał zachowanie największych środków ostrożności na całym okręcie. — Ciemny cień oddał Pittowi kartę. — Jeżeli pójdzie pan pierwszymi schodami na prawo, znajdzie pan komandora Denvera w kabinie nawigacyjnej.
— Dziękuję — mruknął Pitt. Podniósł mausera i ruszył schodkami ku górze, w stronę mostku. Zaciemniona sterówka okazała się pusta, powędrował więc przez opustoszałą przybudówkę i ostrożnie rozchylił drzwi, które, jak zakładał, prowadziły do kabiny nawigacyjnej. Tutaj wreszcie przywitał go blask jasnego światła.
— Cześć, Dirk — powiedział ciepło Denver. W palcach trzymał papierosa i kiedy machnął ręką na powitanie, popiół spadł malutką kupką na stół nawigacyjny. — Witamy na pokładzie jedynego pływającego antyku marynarki Stanów Zjednoczonych.
Ubranie Denvera składało się z czarnego puloweru i pary poplamionych dżinsów. Ktokolwiek inny prezentowałby się w tym stroju jak dobrze zbudowany marynarz, ale nie Denver — wyglądał wprost absurdalnie.
Pitt zasalutował mu dla przyzwoitości.
— Nie przypuszczałem, że cię tu spotkam, Burdette. Sądziłem, że zostaniesz razem z admirałem, w dowództwie.
Denver uśmiechnął się.
— Wrócę tam, nie mogłem jednak oprzeć się pokusie — musiałem tu przyjechać i życzyć tobie i Paulowi udanego polowania.
— Liczymy, że takie będzie. Gdyby wybór należał do mnie, w każdej chwili zdecydowałbym się na szukanie igły w stogu siana.
Denver spojrzał na Pitta ponad stołem nawigacyjnym, badając każdy szczegół jego twarzy, jakby ujrzał jąpierwszy raz. Zastanawiał się, jakiego rodzaju człowiekiem był Pitt, skoro przyjął wielkie ryzyko i niewiarygodnie trudne okoliczności, nie oczekując żadnych korzyści osobistych. Mógł przecież postanowić, by puścić tę misję w niepamięć. Ale on przyjął wyzwanie, pociągnęła go myśl o bezpośrednim zetknięciu z zagadką Wiru. Z każdą minutą stawało się bardziej zrozumiałe, dlaczego Hunter nalegał na wypożyczenie dyrektora NUMA. Ludzie tacy jak Pitt niecodziennie wchodzą do gry ot tak sobie, z ulicy.
— Uważasz, że istnieje jakieś niesamowite zjawisko? — spytał Denver.
75
— Jak powiedział twój szef, naszym zadaniem jest odnalezienie „Starbuc—’ ka” i podniesienie go. Łapanie duchów będzie wyłącznie czynnością uboczną. Ale poza tym nasi naukowcy i inżynierowie z NUMA nie mają zwyczaju badać trójkątów bermudzkich czy jakichś wirów. Takie rzeczy zostawia się pisarzom o nieposkromionej wyobraźni. Wszelkie nie wyjaśnione odkrycia mają zazwyczaj charakter często przypadkowy, potem odkłada sieje spokojnie na półkę.
— Mógłbyś dać jakiś przykład? — spytał cicho Denver.
Pitt spojrzał obojętnie na częściowo rozłożoną mapę, leżącą na stole.
— Mniej więcej dziewięć miesięcy temu był taki przypadek, w stylu Juliusza Verne’a. Dwa nasze statki oceanograficzne prowadziły badania profilowe dna oraz testy akustyczne w Rowie Kurylskim u wybrzeży Japonii. W pewnym momencie ich aparatura wykryła odgłos obiektu poruszającego się ze znaczną prędkością na bardzo dużej głębokości. Oba statki zatrzymały się natychmiast. Wyłączono silniki, całą maszynerię, a wszystkie czujniki nastawiono na to, co mogło się znajdować tam w głębinach.
— Czy mogło dojść do niewłaściwego działania któregoś z urządzeń lub błędu operatora? — mruknął Denver.
— Mało prawdopodobne — odparł krótko Pitt. — Ci naukowcy byli najlepszymi specjalistami w swojej dziedzinie. Ponadto weź pod uwagę, że dwa różne statki wyposażone w oddzielne zestawy precyzyjnej aparatury wykryły i zarejestrowały identyczne odczyty, w tej sytuacji łatwo wyeliminować znaczny procent prawdopodobieństwa błędu. Nie było tam żadnej pomyłki w związku z tym obiektem, łodzią podwodną, jakimś morskim potworem czy czymkolwiek innym. Fakt — to coś poruszało się z szybkością stu dziesięciu mil na godzinę na głębokości dziewiętnastu tysięcy stóp.
Denver pokręcił wolno głową.
— Niewiarygodne. Niepojęte!
— To dopiero połowa całej sprawy — powiedział Pitt. — Inny statek, pracujący nad Rowem Cayment w pobliżu Kuby nawiązał podobny kontakt. Widziałem dane zarówno z Cayment, jak i z Rowu Kurylskiego. Wykresy sonarów zgadzają się co do milimetra.
— Czy powiadomiono marynarkę wojenną?
— Nic z tych rzeczy. Marynarka tak samo nie chce słyszeć o dziwnych obserwacjach podwodnych, jak lotnictwo nie wykazuje zainteresowania doniesieniami o nie zidentyfikowanych obiektach latających. Ostatecznie czy były jakieś inne dowody poza zestawem pogmatwanych linii na paru stronach papieru wykresowego? — Pitt rozsiadł się wygodnie w fotelu, zarzucił nogi na stół i założył dłonie z tyłu głowy. — Ale był przypadek, kiedy o mały włos nie zarejestrowaliśmy na taśmie wideo jednego z nieznanych mieszkańców oceanu. Pewien zoolog z NUMA studiował i rejestrował dźwięki ryb
poza szelfem kontynentalnym w pobliżu Islandii, gdzie opuścił mikrofon na dziesięć tysięcy stóp, żeby posłuchać odgłosów rzadko oglądanego życia przy dnie oceanu. Przez kilka dni nagrywał prawie takie same trzaski i szumy, jakie wydająryby żyjące blisko powierzchni. Zarejestrował również jednostajny chrzęst żyjących na dnie krewetek. I nagle, pewnego popołudnia, chrzęst zamilkł i pojawiły się odgłosy pukania — efekt był taki, jakby coś stukało ołówkiem w opuszczony w wodę mikrofon. Początkowo zoolog pomyślał, że natknął się po prostu na jakaś rybę, której obecności wcześniej nie zarejestrowano. Wkrótce jednak zaczął sobie uświadamiać, że pukanie nosi znamiona jakiegoś szyfru lub kodu. Pospiesznie zawołano radiooperatora, który rozszyfrował pukanie jako pewną… formułę matematyczną. Potem hałas ustał, a z głośników huknął przeraźliwy śmiech, niesamowicie zdeformowany przez otchłanie wody. Porzucając niedowierzanie załoga opuściła czym prędzej kamerę. Niestety było już za późno. Zabrakło około dziesięciu sekund. Poderwany gwałtownym ruchem szlam stworzył nieprzejrzystą chmurę błota. Dno oczyściło się dopiero po godzinie. I wówczas przed obiektywem kamery pojawiły się dziwnie wyglądające wgłębienia na dnie, które niknęły gdzieś w czarnej pustce.
— Czy udało im się coś zrozumieć z tej formuły? — spytał Denver.
— Tak, to było proste równanie na obliczenie wielkości ciśnienia wody na głębokości, na jaką był opuszczony mikrofon.
— Jaki otrzymano wynik?
— Prawie dwie i pół tony na cal kwadratowy.
W kabinie nawigacyjnej zaległa długa, deprymująca cisza. Pitt usłyszał, jak poniżej iluminatorów delikatnie chlupocze woda, obmywając kadłub.
— Macie tu kawę? — spytał.
Denver nie odpowiedział od razu, jego umysł błądził nadal po tajemniczych głębiach oceanu. Po chwili z wyraźnym wysiłkiem wyrzucił z siebie natarczywe myśli.
— Bądź pewien — rzekł z ponurym uśmiechem — że kiedy wybierzesz się w podróż po oceanie na pokładzie „Marthy Ann”, będziesz przebywał pod opieką najlepszej obsługi na całym Pacyfiku. Podniósł z gorącej płytki stary, sczerniały dzbanek i nalał kawy do poobijanego cynowego kubka. — Proszę bardzo, sir. I miłej podróży!
Zasiedli przy stole nawigacyjnym i ledwie spróbowali kawy, kiedy otworzyły się gwałtownie drzwi i wszedł Boland. Był ubrany w niezbyt czysty podkoszulek i wytarte dżinsy marki Levi! Na nogach miał kamasze, które byty chyba w gorszym stanie niż te, jakie nosił Pitt. Cienka tkanina koszulowa uwydatniała muskularne ramiona Bolanda, po raz pierwszy Pitt zauważył tatuaż na jednej z jego rąk. Rysunek noża przebijającego skórę ociekającą krwią dekorował zewnętrzną stronę prawego przedramienia, poniżej widniał
76
77
makabryczny komentarz wypisany niebieskimi literami: Prędzej utracić życie niż honor. Pitt był szczerze zaskoczony. Zazwyczaj tylko młodzi, głupi lub bardzo pijani ludzie ulegają hipnotycznemu działaniu brzęczącej igły do robienia tatuażu. Boland nie pasował do żadnej z tych kategorii.
— Obaj wyglądacie tak, jak byście dostali od swoich narzeczonych listy z powiadomieniem o zerwaniu. — Boland cedził słowa szyderczym, ale i stanowczym głosem. — Co jest grane?
— Rozwiązujemy właśnie tajemnice wszechświata — odparł Denver. — Proszę, Paul, strzel sobie mojego znanego na całym globie naparu. — Przesunął parujący kubek w stronę Bolanda, wychlapując na stół kilka brązowych kropli.
Boland wziął z ręki Denvera ociekający kubek i trzymał go, nie spiesząc się z piciem. Popatrzył uważnie na Pitta. Kiedy ten też zerknął, powoli uśmiechnął się, uniósł kubek i pociągnął łyk gorącego specyfiku.
— Są jakieś końcowe rozkazy od starego? — spytał. Denver pokręcił głową.
— Te same, które przekazał tobie. Przy pierwszych oznakach niebezpieczeństwa brać dupę w troki i pędem wracać do Pearl Harbor.
— Jeżeli będziemy mieli choć odrobinę szczęścia, żeby to zrobić — odparł Boland. — Żaden z zaginionych okrętów nie miał nawet czasu na nadanie sygnału SOS, a tym bardziej na ucieczkę.
— Wobec tego Pitt będzie twoim ubezpieczeniem. On i jego helikopter.
— Potrzeba czasu, żeby podgrzać silniki śmigłowca — orzekł Boland z powątpiewaniem.
— Z tym cackiem jest inaczej — oznajmił krótko Pitt. — Mogę poderwać go w powietrze na zimno, w równe czterdzieści sekund. Wstał i wyciągnął rękę w górę, nie mając problemu z dotknięciem metalowego sufitu. — Mam jedno pytanie. Śmigłowiec może zabrać tylko piętnastu ludzi. Więc albo marynarka zapewniła nam załogę karzełków, albo płyniemy z paskudnym niedoborem rąk do pracy.
— Według zwykłych norm, rzeczywiście płyniemy z niewystarczającą liczbą ludzi — odparł Denver. Uśmiechnął się do Bolanda i zmrużył jedno oko. — Nie możesz o tym wiedzieć Pitt, ale „Martha Ann” nie jest rozpadającą się, starą płaskodenką, na jaką wygląda. Nie potrzeba nam licznej załogi, ponieważ statek ten jest wyposażony w najnowocześniejszy, scalony i wysoce zautomatyzowany układ sterowania. Nie znajdziesz lepszej jednostki pływającej. Praktycznie „Martha Ann” obsługuje się sama.
— A cały ten nalot na kadłubie? Ta rdza… ?
— Najwspanialszy falsyfikat, jaki kiedykolwiek widziałeś — wyznał Den—ver. — Wymyślne pokrycie z tworzywa, które wygląda jak coś prawdziwego. Przy ostrym świetle słonecznym z odległości jednej stopy nie można odróżnić tego od prawdziwej rdzy.
78
— Więc do czego ma służyć rozbudowane wyposażenie? — spytał Pitt.
— „Martha Ann” ma w sobie coś więcej ponad to, co dostrzega oko —odparł Boland, z niejednoznaczną skromnością. — Patrząc na ten statek nikt by się nie domyślał, że od dziobu po rufę wyładowany jest sprzętem ratowniczym.
— Zakamuflowana jednostka ratownicza? — powiedział wolno Pitt. — A to coś nowego.
Denver uśmiechnął się.
— Taka maskarada okazuje się pomocna — powiedzmy — w przypadkach wymagających pewnej subtelności.
— Admirał Sandecker wspomniał o kilku waszych osiągnięciach delikatnej natury — powiedział Pitt. — Teraz już wiem, jak do nich doszliście.
— Nie ma zadań zbyt wielkich i nie ma zadań zbyt małych — oznajmił Boland z uśmiechem. — Podnieślibyśmy nawet „Andrea Dorię”, gdyby dali nam wolną rękę.
— Nawet jeśli znajdziemy „Starbucka”, to całe zautomatyzowane wyposażenie nie wystarczy, żeby dźwignąć go z dna z tak nieliczną załogą.
— Zwykłe środki ostrożności, mój drogi Pitcie — odparł Denver. — Admirał Hunter nalegał na zabranie na czas poszukiwań jedynie zrębów załogi. Nie miałoby sensu tracić ludzi, gdyby „Marthę Ann” spotkał ten sam los, co inne statki. Z drugiej jednak strony, jeżeli dopisze nam szczęście i znajdziemy „Starbucka”, ty i twój wirujący ptaszek rozpoczniecie loty wahadłowe między miejscem znaleziska a Honolulu, by przetransportować kompletną załogę ratowniczą oraz potrzebne części i wyposażenie.
— Solidnie przygotowana akcja — przyznał Pitt. — Chociaż spałbym spokojniej, gdybyśmy mieli jakąś uzbrojoną eskortę.
Denver pokręcił głową.
— Nie ma szans. Rosjanie natychmiast wywąchaliby, że to kamuflaż, gdyby tylko pochwycili zapach starego, zniszczonego parowca, eskortowanego przez rakietowy krążownik marynarki wojennej. Ich „Andriej Yyborg” uczepiłby się naszego ogona jeszcze przed wschodem słońca.
Pitt uniósł brwi.
— „Andriej Vyborg”?
— Chodzi o rosyjski statek oceanograficzny, uznany przez wywiad marynarki za okręt szpiegowski.
— Ta jednostka śledziła akcję poszukiwania „Starbucka” przez ostatnich sześć miesięcy. Ciągle gdzieś się kręci, wypatrując naszego okrętu podwodnego. — Boland przerwał, by wypić tyk kawy. —101 Flota włożyła zbyt wiele czasu i wysiłków w to, byśmy wyglądali jak statek handlowy. Teraz nie możemy sobie pozwolić na dekonspirację.
— Jak widzisz — dorzucił Denver — „Martha Ann” ostatecznie wzięła rozwód z marynarką wojenną. W rejestrze Stanów Zjednoczonych jednostka ta
79
jest wpisana jako okręt handlowy. I mamy zamiar utrzymać ten status, elegancko i dyskretnie.
— Czy marynarki w ogóle nie interesuje, że „Andriej Yyborg” węszy w tych okolicach zupełnie samotnie?
— Ich statek nie pływa w pojedynkę — oznajmił poważnie Boland. — Cztery nasze statki stale przeczesująpółnocną część obszaru domniemanego zaginięcia „Starbucka”. Marynarka nigdy nie rezygnuje z poszukiwań, bez względu na to, jak beznadziejna jest sprawa dla tych, którzy przeżyli. Jeśli pan chce, niech pan nazwie całą rzecz tradycją, majorze, ale to piekielnie miłe uczucie, kiedy człowiek unosi się na powierzchni wody trzymając się jakichś szczątków po zatonięciu własnego statku, mając przekonanie, że nie żałuje się niczego, by go uratować…
Wykład Bolanda został przerwany pukaniem do drzwi.
— Wejść! — wrzasnął.
Jakiś młody chłopak, mający nie więcej niż dziewiętnaście, dwadzieścia lat, przeszedł przez próg. Na głowie miał białą czapkę kucharską, choć cały ubrany był w granatowy kombinezon. Nie zwracając uwagi na Pitta i Denve—ra zwrócił się do Bolanda.
— Proszę mi wybaczyć, sir, ale główny mechanik melduje, że maszynownia jest gotowa, a bosmanmat przygotował załogę do rzucenia cum.
Boland zerknął na zegarek.
— W porządku. Proszę powiedzieć, by rzucili cumy i odbili za dziesięć minut.
— Tak jest, sir — odpowiedział młody człowiek. Zasalutował, odwrócił się i zniknął.
Boland z zadowoleniem uśmiechnął się do Denvera.
— Nieźle. Mamy czterdzieści minut wyprzedzenia w stosunku do harmonogramu.
— Helikopter umocowany i zabezpieczony? — spytał Pitt. Boland przytaknął.
— Jest osłonięty. Będzie pan mógł sprawdzić maszynę przy świetle dziennym.
Pitt podniósł się, podszedł do iluminatora i głęboko wciągnął powietrze, by oczyścić płuca ze stęchłego dymu snującego się z papierosów Denvera. Portowe powietrze pachniało czystością w porównaniu z zaduchem kabiny nawigacyjnej.
— Wyznaczyłeś już Dirkowi kabinę? — Denver zwrócił się z pytaniem do Bolanda.
— Obok mojej znajduje się luksusowa kabina dla bardzo ważnych osobistości — odparł Boland, a jego wargi ułożyły się w ironiczny uśmiech.—W przypadku Pitta zrobimy wyjątek.
80
Pitt spojrzał w zamyśleniu na dym unoszący się z popielniczki. Nie odczuwał żadnego gniewu czy animozji. Potrafił zrzucić z siebie każdy słowny przytyk, jakby prztyknął palcami natrętnego komara. Hunter dobrze to zaplanował, skupiając tych trzech mężczyzn w jednym zespole. Wykorzystał regułę, według której droga do słusznych wniosków prowadzi przez współpracę ludzi o różnych temperamentach. Admirał miał świadomość, że od czasu do czasu będą się zdarzać tarcia, lecz według ostatecznego rozrachunku powiększą one skuteczność działania grupy jako jednego, sprawnie funkcjonującego organizmu. „Hunter to doświadczony, przebiegły lis” — zamyślił się Pitt. Mógł tylko podziwiać tego starego wilka morskiego za intuicję. Przeszkadzało mu jednak, że został zatrudniony w roli konia na szachownicy, na której nie ma nic do powiedzenia. „Mimo wszystko — pomyślał — wiadomo, że skoczki potrafią zwyciężać”.
— Sądzę, że powinienem się zbierać — powiedział Denver, przerywając niezręczne milczenie.
— Od czasu do czasu wyślemy ci kartkę pocztową— obiecał Pitt.
— Lepiej postarajcie się o coś więcej — rzucił szybko Denver, uśmiechając się szeroko, zachowując jednak poważne spojrzenie. Mam zamiar zarezerwować barek w Reef Hotel dokładnie za dwa tygodnie od dzisiejszego dnia. I biada temu, kto nie przyjdzie. Odwrócił się do Bolanda. — Masz kod, Paul. Admirał i ja będziemy cię śledzić przez satelitę. Gdy zlokalizujesz „Starbucka”, nadaj przez radio, że zatrzymałeś maszyny, by naprawić spaloną panew wału. Poznamy twoją^ozycję w ułamku sekundy.
Denver uścisnął dłoń Pitta i Bolanda.
— Teraz mogę już tylko życzyć powodzenia. — Nim dwaj pozostali zdążyli cokolwiek odpowiedzieć, Denver odwrócił się i wyszedł z kabiny.
Po wyjściu Denver stanął na nabrzeżu, zapalił kolejnego papierosa, przyglądając się, jak załoga wciąga cumy i podnosi trap. Leniwie zerkał na ster—burtę „Marthy Ann” sunącej wolno ku kanałowi prowadzącemu do wyjścia z cichego portu. Spoglądał na światło pozycyjne do czasu, aż łagodny, pulsujący szum maszyn statku przepadł w ciemnościach. Potem pstryknął papierosa w spokojną oleistą wodę pod nabrzeżem, wsunął ręce do kieszeni i znużony ruszył przez port do parkingu.
6—Wir Pacyfiku
8
Tjitt stał przy relingu na rufie i przyglądał się bezczynnie, jak śruby „Marthy —L Ann” wprawiają wodę w wir. Spieniona niebieskobiała masa kłębiła się jeszcze jakieś ćwierć mili i dopiero potem morze zamykało się niechętnie, zasłaniało nurt, jakby goiło jakąś gigantyczną ranę. Było ciepło, niebo było bezchmurne, a z pomocnego wschodu wiała orzeźwiająca bryza.
„Na jaką zwariowaną plejadę ludzi natknąłem się przez ostatnie dwa dni” — pomyślał beznadziejnie. To prawda, przedziwny zestaw osobników pojawił się na drodze, by schrzanić mu wakacje: nieszczera dziewczyna, która usiłowała wbić mu igłę w plecy, palant z pożółkłymi od tytoniu zębami, który próbował pozbawić go życia, drański admirał, komandor porucznik z absurdalnym tatuażem, i ten cały komandor, który był z nich wszystkich najsprytniejszy albo tak tylko wyglądał. Pitt czuł się z nimi związany tak mocno, jakby wszyscy oni stanowili ogniwa łańcucha zawieszonego wokół jego szyi. W porównaniu z tym wszystkim niesamowite tajemnice Wiru wydawały się nieszkodliwe.
A jednak cokolwiek ludzie ci mieli w swoich dziwacznych charakterystykach, nie oni go przecież prześladowali. To zarezerwowane było dla innej postaci tego dramatu, dla osoby, która miała się dopiero pojawić na scenie —dla potężnego mężczyzny o złotych oczach.
Jaki powód miał ów człowiek, by badać sprawę zaginionej wyspy Kano—li? Czy chodziło o zwykłego naukowca próbującego odkryć zagubioną cywilizację, czy też jakiegoś maniaka—okultystę wgryzającego się w mity i legendy, a może mającego w głowie jeszcze dziwniejsze cele? Co takiego zawierała opowieść o Kanoli, czego nie można było znaleźć w połowie tych bzdur
82
napisanych o zaginionym kontynencie Mu lub w całej tej kupie opowieści na temat Atlantydy? Tajemnice Wiru Pacyfiku i Trójkąta Bermudzkiego były wystarczająco rzeczywiste. Zaginione okręty i ich załogi odnotowano w rejestrach. „Musi zatem istnieć jakieś logiczne rozwiązanie tych zagadek — pomyślał niespokojnie Pitt — klucz tak oczywisty, że został całkowicie przeoczony”.
— Panie Pitt?
Umysłową gimnastykę Pitta przerwał młody człowiek w kombinezonie.
— Co mogę dla ciebie zrobić? — Pitt uśmiechnął się.
Marynarz chciał już salutować, lecz opuścił rękę. Był najwyraźniej zakłopotany, zupełnie nie wiedział, jak ma się zachować wobec cywila, zwłaszcza na okręcie należącym do marynarki wojennej.
— Komandor Boland prosi, żeby pan przyszedł na mostek.
— Dzięki. Już idę.
Pitt odwrócił się i powędrował po stalowym pokładzie w kierunku mostku, obok pokrytych plandekami luków. Gdzieś pod jego stopami dudniły silniki, równo, rytmicznie; a okręt przeorywał nie kończące się połacie wody, wyrzucając delikatną, białą mgiełkę na relingi i nadbudówkę, pokrywając wszystkie elementy błyszczącą warstwą spełzającej wilgoci.
Pitt podszedł do drabinki i wspiął się na mostek. Przed sternikiem stał Boland lornetując granatowy horyzont rysujący się ponad rufą. Na chwilę opuścił lornetkę, przetarł soczewki o podkoszulek i sprawdził efekt tego zabiegu. Potem znowu podniósł lornetkę do oczu i studiował rozciągającą się przed nimi przestrzeń.
— O co chodzi? — zapytał Pitt. Spojrzał przez okno w kierunku, w którym zwrócona była lornetka Bolanda, lecz nie zobaczył niczego.
— Pomyślałem, że zainteresuje pana wiadomość — odparł Boland — że właśnie wpłynęliśmy na nowy obszar poszukiwań. — Położył lornetkę na półce, dotknął przełącznika nadajnika i przemówił wyrazistym staccato: — Poruczniku Harper, mówi kapitan. Zatrzymać maszyny! Stajemy. — Zerknął na Pitta. —1 bierzemy się do roboty.
Boland skierował go do wejścia pod pokład, wiodącego do korytarza pod mostkiem. Minęli kilkoro drzwi od kabin. W końcu Boland zatrzymał się przed niepozornymi drzwiami, otworzył je i dziarsko przekroczył próg.
— Oto mózg naszych działań — oznajmił. — Miejsce, w którym cztery tony sprzętu elektronicznego drwiąc sobie z niedoskonałości ludzkiej inteligencji dowodzi całym statkiem. Proszę zwrócić uwagę na naukowe cuda 101 Floty. — Wskazał na długi rząd instrumentów usytuowanych w dużym pomieszczeniu, które — według Pitta — miało około ośmiuset stóp kwadratowych.
‘ — Panel do pomiaru ciśnienia i prędkości dźwięku, rejestrujący te parametry w korelacji z czasem, w zapisie cyfrowym na mapie magnetycznej; sensor magnetyczny do wykrywania żelaza na dnie morza — działający z dokładnością
83
do jednego protonu; monitory współpracujące z podwodnymi kamerami telewizyjnymi. — Boland przerwał swoje przemówienie, żeby wskazać na cztery ekrany wbudowane w zestaw wyposażenia. — Teraz zatrzymaliśmy się, żeby wypuścić za statkiem sensory i kamery na saniach ślizgowych i zacząć szczegółowe poszukiwanie.
Pitt spojrzał na ekrany. Właśnie opuszczano do wody kamery, więc mógł wyraźnie zobaczyć, jak lustro wody zderza się z obiektywami. Potem kamery ześlizgnęły się pod powierzchnię, zanurzając się w cichej, rozświetlonej słońcem, tajemniczej toni. Dwie spośród kamer śledziły zmiany zabarwienia wody, co powodowało, że niebieskozielone cienie sprawiały wrażenie, iż odpływają w nieskończoność.
— Następnym aparatem jest nowoczesny system sondy Kleina — kontynuował Boland. — Sonda robi szczegółowe, dźwiękowe „fotografie” dna morskiego i wszystkiego, co się na nim znajduje. Mamy również poprzeczny system przeszukiwania, którego zasięg wynosi pół mili z obu boków kadłuba. Czujniki tego systemu również będą holowane za statkiem.
— Nieźle, pas penetracji o szerokości jednej mili — zauważył Pitt. — Można się spodziewać solidnego pokosu w tym sektorze poszukiwań.
Pitt zauważył, że Boland nawet nie zadał sobie trudu, by przedstawić go komukolwiek z załogi obsługującej sprzęt. Jeżeli istniało coś, czego naprawdę brakowało Bolandowi, była to towarzyska ogłada. Myśląc o tym Pitt zadał sobie w duchu pytanie, w jaki sposób Boland w ogóle otrzymał stopień porucznika komandora.
— A to cudełko, tam, dalej — stwierdził dumnie Boland — stanowi prawdziwy mózg całego wyposażenia. System komputerowy Selco—Ramsey 8300. — Wskazał głową na wysoką, wąską tablicę z lampkami i guzikami, stojącą na szczycie rozległej klawiatury. Długość i szerokość geograficzna, prędkość i kurs, pełny zakres działania pokładowego. Krótko mówiąc, urządzenie to jest podłączone do centralnego systemu kontrolnego i od tej chwili aż do czasu odnalezienia „Star—bucka” cała ta niesamowita masa tranzystorów będzie sterowała statkiem.
— Pełna higiena—mruknął Pitt.
— Słucham?…
— Można się obejść bez ludzkich rąk. Boland zmarszczył brwi.
— Istotnie, można by tak powiedzieć.
Pitt pochylił się nad ramieniem operatora klawiatury i przyjrzał się wydrukom.
— Przebiegły układ. Selco—Ramsey 8300 przeprogramowany z głównego komputera. W tym przypadku prawdopodobnie z bunkra operacyjnego w Pearl Harbor. Duża wygoda dla admirała Huntera w przypadku, gdyby spotkało nas to samo, co ludzi na „Lilie Marlene”. Przy pierwszej oznace jakich—
kolwiek kłopotów on i Denver mogą przejąć kierowanie naszym systemem, zawrócić statek i sprowadzić go do portu. Załoga może zginąć, ale 101 Flota nie straci swego wspaniałego okrętu ratowniczego, odzyska go. Hm, chytry układ.
— Zna się pan na elektronice? — powiedział wolno Boland. Na jego twarzy pojawił się wyraz dziwnej mieszaniny podejrzliwości i respektu.
— Można powiedzieć, że mam ogólne pojęcie o urządzeniach znajdujących się na pokładzie.
— Widział to pan kiedyś?
— Przynajmniej na trzech badawczych statkach oceanograficznych należących do NUMA. Oczywiście wasze możliwości mają charakter bardziej wyspecjalizowany, ponieważ zajmujecie się głównie ratownictwem, ale nasza technika jest trochę nowocześniejsza, co wynika z naukowej natury prowadzonych przez nas badań.
— Proszę mi wybaczyć. — Boland zmusił się do przyjęcia miłego wyrazu twarzy. — Nie doceniałem pańskich talentów. — Odwrócił się, pomaszerował przez pomieszczenie do oficera ze stanowiska wykrywania, zamienił z nim kilka słów i wrócił. — Zapraszam pana na drinka.
— Czy regulamin marynarki na to pozwala? — Pitt uśmiechnął się, ulegając nagłemu przypływowi przyjacielskich uczuć ze strony Bolanda.
Boland odpowiedział przebiegłym uśmieszkiem.
— Zapomina pan, że ujmując sprawę technicznie —jest to statek cywilny.
— Stanowczo opowiadam się za techniką.
Właśnie ruszyli w kierunku drzwi, kiedy oficer ze stanowiska wykrywania zameldował:
— Kamery telewizyjne i czujniki sonara na właściwej pozycji, kapitanie. Boland skinął głową.
— Wspaniale, poruczniku. Natychmiast bierzemy się do roboty.
— Chwileczkę — przerwał Pitt. — Pozwolę sobie zapytać, z czystej ciekawości —jaki mamy teraz odczyt; głębokości?
Boland spojrzał na niego pytająco, a potem się odwrócił.
— Poruczniku?
Oficer ze stanowiska wykrywania już pochylał się nad drukarką sonara, przyglądając się uważnie postrzępionym cieniom wypełzającym na papierową taśmę.
— Pięć tysięcy sześćset siedemdziesiąt stóp, sir.
— Czy jest w tym coś niezwykłego? — zapytał Boland.
— Powinno być głębiej — odparł Pitt. — Czy moglibyśmy rzucić okiem na wasze mapy dna morskiego?
— Proszę, sir. — Porucznik podszedł do dużego stołu z blatem z matowego szkła i włączył górne oświetlenie. Rozwinął dużą mapę i przymocował ją
84
85
do krawędzi stołu. —Dno północnego Pacyfiku. Obawiam siq, że dane nie są zbyt dokładne. W tej części świata organizuje się niewiele ekspedycji zajmujących się badaniem głębokości wód. W końcu Boland zaskoczył.
— Dirk Pitt, to jest porucznik Stanley. Pitt skinął głową.
— W porządku, Stanley. Zobaczmy, co pan tu ma. — Oparł łokcie o krawędź stołu i spojrzał na dziwnie wyglądające kontury przedstawiające dno Pacyfiku. — Jaką mamy pozycję?
— Gdzieś o włos stąd, majorze. — Stanley postawił niewielki znak na mapie.—32° 10’północnej, 151° 17’zachodniej.
— Więc powinniśmy znajdować się nad strefąpęknięcia Fullertona— wolno powiedział Pitt.
— Mówi pan jak o kontuzji piłkarskiej. — Boland również pochylił się nad stołem.
— Nie, jest to strefa załamania skorupy ziemskiej, miejsce pozwalające na ruchy tektoniczne podczas rozszerzania się dna morskiego. Istnieją setki takich stref na tym obszarze, stąd do wybrzeża Kalifornii.
— Rozumiem, co pan ma na myśli, mówiąc o głębokości. Według mapy, w tej okolicy powinna ona wynosić ponad cztery tysiące pięćset metrów. —Stanley podkreślił oznaczenie głębokości najbliższe ich pozycji.
— Możliwe, że znajdujemy się w pobliżu jakiegoś podmorskiego szczytu —powiedział Pitt.
— Dno wznosi się po naszej lewej stronie — oznajmił cicho Boland. Podniósł wzrok, zastanawiając się. — Siedemdziesiąt pięć metrów na półtora kilometrze. Nie ma w tym nic dziwnego. Do tego wystarczy niewielkie podmorskie wzgórze.
Pitt pokręcił głową.
— Tylko że na mapie wcale go nie ma.
— Prawdopodobnie nie zostało jeszcze namierzone i naniesione na wykresy.
— W każdym razie, jeśli zbocze ciągle się wznosi, szczyt nie może być daleko stąd. To jest twój okręt, Paul, ale sądzę, że należałoby zbadać ukształtowanie dna. Kapsuła z meldunkiem została wyrzucona przez nieznaną osobę po zniknięciu „Starbucka”. Jest rzeczą oczywistą, że statek może leżeć na głębokości, która jest w naszym zasięgu.
Boland przetarł oczy znużonym gestem.
— Wywód brzmi logicznie, ale to nie może być jedyny nie naniesiony na mapy szczyt w tej okolicy. Może być ich jeszcze pięćdziesiąt.
— Nie wolno nam przeoczyć nawet jednego.
Boland wyglądał na pogrążonego w myślach. W pewnej chwili wyprostował się i wydał polecenie Stanleyowi.
— Poruczniku, proszę zaprogramować kurs na to wzniesienie. Niech pan wprowadzi do komputera dane z sonara i ustawi ster na obsługę automatyczną. I koniecznie informować mnie o każdej istotnej zmianie głębokości. Będę u siebie w kabinie. — Zwrócił się do Pitta: — Pora zająć się drinkiem, co?
Sanki kamery telewizyjnej i czujniki sonara zostały opuszczone na dwóch linach, automatyczny system sterowania podłączony został do komputera w kilka minut. „Martha Ann” płynęła wolno, szerokim łukiem na wschód. Sternik na mostku stał w leniwej pozie, paląc papierosa w drzwiach sterówki; nic nie robił, bo koło sterowe obracało się samo w tę i z powrotem, jakby przesuwała je jakaś niewidzialna dłoń. Statek rozcinał fale. Załoga była praktycznie bez zajęcia, nie licząc przyglądania się kolorowym lampkom i monitorom oraz sprawdzania lasu chwiejących się wskazówek.
Pitt i Boland siedzieli w kabinie kapitańskiej przez całe wczesne popołudnie, czas mijał męcząco wolno. Czujniki sonara donosiły systematycznie o w—znoszącym się dnie morza. Minęła pierwsza godzina, potem druga, trzecia. Pitt pogrążył się w raportach i danych dotyczących „Starbucka”, podczas gdy Boland zajął się planami ratowniczymi na wypadek, gdyby „Martha Ann” miała szczęście wyjść cało z opresji. Była czwarta trzydzieści po południu. Leniwe rozmowy załogi na pokładzie i w maszynowni nieuchronnie zboczyły na tematy dziewcząt i seksu, tylko ludzie na stanowisku wykrywania milczeli, skupieni przed monitorami i przy swojej aparaturze. Od czasu do czasu podawana przez interkom informacja Stanleya „dno ciągle się wznosi” utrzymywała pewien stopień normalności na statku. W tej atmosferze jedynie więzień chodzący w kółko po spacerowniku w San Quentin czułby się jak w domu. Nie było bowiem nudniej szej roboty niż szukanie wraku okrętu.
O godzinie piątej głos Stanleya huknął z głośników:
— Dno podniosło się o dwieście siedemdziesiąt metrów na ostatniej połowie kilometra!
Pitt i Boland wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Bez słowa poderwali się na nogi i czym prędzej poszli do stanowiska wykrywania. Tam Stanley pochylał się właśnie nad stołem nawigacyjnym, robiąc jakieś notatki.
— Niewiarygodne, kapitanie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Znajdujemy się wiele mil od jakiegokolwiek brzegu, a dno morskie podniosło się nagle do trzystu sześćdziesięciu metrów od powierzchni. I wznosi się dalej.
— Cholernie strome wzniesienie — stwierdził Pitt.
— To może być j akaś część stoku Wysp Hawaj skich — wyraził przypuszczenie Boland.
— Jesteśmy zbyt daleko na pomoc. Wątpliwe, żeby te dwie rzeczy miały ze sobąjakiś związek. Ta niespodzianka rozciąga się tu zupełnie samotnie.
— Tysiąc sto stóp — oznajmił głośno Stanley.
86
87
— O Boże! Stopień wznoszenia wielkości trzydziestu centymetrów na każdych sześćdziesięciu długości — cicho powiedział Pitt.
Słowa Bolanda zabrzmiały niewiele głośniej od szeptu:
— Jeżeli wkrótce się nie wyrówna, wejdziemy na mieliznę. — Odwrócił się od Stanleya. — Proszę odłączyć komputer i przejść na ręczne sterowanie.
Na udzielenie odpowiedzi Stanley potrzebował zaledwie pięciu sekund.
— Pracujemy na ręcznym, sir.
Boland wziął do ręki mikrofon interkomu.
— Mostek? Mówi Boland. Co widzisz w odległości ośmiuset metrów przed dziobem?
Z głośnika popłynął metaliczny głos:
— Nic, sir. Horyzont jest pusty.
— Żadnego znaku jasnej wody?
— Żadnego, kapitanie.
Pitt podniósł wzrok na Bolanda.
— Proszę go zapytać o barwę morza.
— Mostek! Czy sąjakieś zmiany w kolorze morza? Nastała chwila wahania.
— Robi się bardziej zielone, sir, jakieś pięćset metrów na prawo.
— Osiemset i wznosi się dalej — oznajmił Stanley.
— Intryga narasta—powiedział Pitt. —W pobliżu miejsca, w którym szczyt podchodzi do powierzchni, oczekiwałbym barwy jasnoniebieskiej. Kolor zielony wskazuje na obecność podwodnej roślinności. To bardzo dziwne, by w tych okolicach występowała jakakolwiek morska roślinność.
— Wodorosty nie lubią koralowców? — rzucił pytająco Boland.
— Owszem, a poza tym nie przepadają za wyższą temperaturą, jaka panuje w tej części oceanu.
— Mam trójwymiarowy odczyt na magnetometrze — odezwał się jasnowłosy, kędzierzawy mężczyzna siedzący przy konsolecie.
— Gdzie? — Boland zażądał precyzyjnych określeń.
— Dwieście metrów od nas, kierunek dwieście osiemdziesiąt.
— To może być coś interesującego — stwierdził podniecony — Boland.
— Drugi odczyt w odległości trzystu metrów, kierunek trzysta piętnaście. Jeszcze dwa kontakty. Boże, są dokoła nas.
— Można się cieszyć, jak po znalezieniu żyły złota. — Twarz Pitta rozjaśniła się od uśmiechu.
Boland wrzasnął do mikrofonu:
— Maszyny stop!
— Zarys dna widnieje na arkuszu z fantastyczną dokładnością— oznajmił podnieconym głosem Stanley. — Sto trzydzieści pięć metrów i jeszcze się nie zatrzymało.
Pitt spojrzał na monitory telewizyjne. Na ekranach nie było widać jeszcze niczego, co nie mogło się wydawać dziwne przy widoczności ograniczonej do stu stóp. Pitt wyjął z tylnej kieszeni spodni jedwabną chusteczkę i otarł nią kark i twarz. Zastanowiło go, dlaczego się poci, kabina wykrywania miała przecież pełną klimatyzację. Niedbale wepchnął wilgotną chusteczkę z powrotem do kieszeni i znowu zaczął się przyglądać monitorom.
Boland ciągle trzymał mikrofon w ręku. Podniósł go do ust. Pitt usłyszał silny głos odbijający się echem po statku.
— Tu Boland. Trafiliśmy przy pierwszym wejściu. Wszystko wskazuje na to, że znajdujemy się nad Cmentarzyskiem Wiru Pacyfiku. Niech wszyscy będą w pogotowiu. Wprawdzie nic nie wskazuje na niebezpieczeństwo, ale nie chcę, żeby cokolwiek zaskoczyło nas z opuszczonymi rękami. A tak mimochodem — być może nasz statek pierwszy wpłynął na te wody w jednym kawałku.
Pitt nie odrywał oczu od monitorów. Siła rozpędu pchała,JMarthę Ann” do przodu i wkrótce zaczęło się pokazywać dno. Jaskrawa toń pochłaniała padające na nią promienie słoneczne, rozszczepiając światło na cienkie, żółte snopy, które sięgały w dół, ukazując niewyraźny kobierzec barw zmieniających się powoli przed obiektywami kamer. W pewnym momencie pojawiła się rogatnica, wisząca nieruchomo w trójwymiarowej cieczy i przyglądająca się uważnie wielkiemu cieniowi kadłuba, przesuwającemu się w górze.
Boland położył dłoń na ramieniu mężczyzny siedzącego przy magnetometrze.
— Kiedy przejdziemy nad pierwszym wrakiem, proszę wyznaczyć kurs na następny, najbliżej położony. — Zwrócił się do Stanleya: — Trzeba dać sygnał porucznikowi Harperowi z maszynowni. Niech płynie na minimalnej prędkości sterownej.
Napięcie wypełniło wnętrze kabiny stanowiska wykrywania. Minęły dwie minuty — dwie długie minuty, które wlokły się jak godziny. Dwie nie kończące się minuty, podczas których wszyscy czekali, aż w polu widzenia pojawią się martwe, zatopione szczątki dawno zaginionych okrętów.
W tej chwili dno lśniło już wyraźnie na monitorach. Roślinność była nietypowa i niewiarygodnie bujna, choć dno powinno być w tym miejscu jałowe, podobne raczej do podwodnego krajobrazu księżycowego. Żadnego śladu koralowców. Tylko szerokie liście kelpu i nieznacznie zabarwionych wodorostów trzymały się skalistego, nierównego podłoża, stale zmieniając swój odcień w drżącym świetle przedostającym się z powierzchni wody. Pitt był tym widokiem zafascynowany. Miał wrażenie, że przed jego oczami roztacza się orientalny ogród zatopiony pod wodą i kwitnący setkami różnych odmian w spokoju, bez nawały zwiedzających.
88
89
Długowłosy młodzieniec siedzący przy sonarze odezwał się z absolutnym brakiem podekscytowania.
— Wchodzimy nad wrak, komandorze.
— W porządku, przygotuj się do przeszukiwania komputerowego.
— Dla zarejestrowania?—spytał Pitt,
— Nie, dla identyfikacji — odparł Boland — W banku pamięci mamy wszystkie dane dotyczące statków, które dotychczas zaginęły. Spróbujemy porównać informacje. Jest nadzieja, że uda się nam nakłonić morze, żeby zdradziło kilka swoich sekretów.
— Już jest — odezwał się Stanley.
Trzy pary oczu dosłownie przykleiły się do ekranów, pod wpływem niesamowitego widoku. Statek, albo raczej to, co z niego pozostało, przełamał się. Był pokryty grubą warstwą wodorostów. Dwa maszty, przedni i tylny, w groteskowej i beznadziejnej desperacji sterczały zwrócone ku niebu. Powierzchnię pojedynczego komina, będącego w stanie ogólnie nienaruszonym, pokrywał szron korozji. Wzdłuż całego pokładu leżały poskręcane szczątki nieokreślonego metalu. Mężczyźni stali urzeczeni przy ekranach, gdy tam, w głębinach wypłynęła przez iluminator wijąca się morena, otwierając i zamykając groźnie paszczę, a potem zniknęła, wślizgując siew wyszczerbioną dziurę w pokładzie.
— Mój Boże, ta bestia miała co najmniej trzy metry długości! — wykrzyknął Boland.
— Raczej bliżej dwóch, biorąc pod uwagę powiększający efekt kamer —powiedział Pitt.
— Może mam halucynacje — odezwał się Stanley — ale jestem pewien, że pod pokładem zamajaczyły mi szczątki jakiegoś ciągnika rolniczego.
Uwagę ludzi przerwał szum drukarki, papier z wydrukiem zaczął składać się w koszyczku. W chwili gdy maszyna przestała pracować, Boland energicznym ruchem oderwał zapisany arkusz i zaczął głośno czytać dane.
— Wymiary wskazują, że to może być liberyjski frachtowiec „Oceanie Star”. Wyporność pięć tysięcy sto trzydzieści pięć ton, ładunek: kauczuk i maszyny rolnicze. O zaginięciu doniesiono czternastego czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku.
Ludzie przy stanowisku wykrywania przestali robić to, co robili, wszyscy w milczeniu wpatrywali się w arkusz papieru tkwiący w ręku komandora Bolanda. Nikt się nie odezwał, nikt nie musiał tego robić. Identyczny obraz przebiegł przez umysł każdego z nich.
Odkryli pierwszą ofiarę Wiru Pacyfiku.
Boland zareagował pierwszy. Chwycił mikrofon z podstawki.
— Kabina radiowa! Mówi Boland. Włączyć częstotliwość morską. Wysłać kod informacyjny szesnaście.
— Chyba na to za wcześnie, biorąc pod uwagę błąd w namiarze, nie sądzi pan? — powiedział Pitt. — Jeszcze nie znaleźliśmy „Starbucka”.
— Racja — przyznał krótko Boland. — Trochę się pospieszyłem, ale chcę, żeby admirał Hunter wiedział dokładnie, gdzie jesteśmy — tak na wszelki wypadek.
— Spodziewa się pan jakichś kłopotów?
— Nie ma sensu ryzykować.
— Następny kontakt, kierunek dwieście osiemdziesiąt siedem — odezwał się monotonnie operator sonara, jakby prowadził zwyczajną rozmowę.
Znowu czekali przy monitorach, aż w polu widzenia pojawił się pochylony pokład jakiegoś parowca. Jego rufa wznosiła się wysoko, a dziób ginął gdzieś w niebieskozielonej głębi. Po chwili kamera przesunęła się nad masywnym, okrągłym kominem — wszyscy mogli zajrzeć do jego czarnego wnętrza. Śródokręcie, pozbawione nadbudówki, usiane było zaworami i rurami. Część rufowa znajdowała się na wysokości kilku pokładów, sterczała z niej okropna plątanina rur wentylacyjnych. Roślinność pokrywała wszystkie metalowe części, a nawet liny opadające z masztów. Wśród takielunku pływały egzotyczne, kolorowe ryby najróżniejszych gatunków, traktując szkielet martwego statku jak swoje własne podwórko.
Boland powtórzył dokładnie liczby z ekranu komputera:
— Japoński tankowiec „Ishiyo Maru”, osiem tysięcy sto sześć ton. Doniesienie o zaginięciu z całą załogą z czternastego września tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku.
— O Boże! —mruknął Stanley! — To miejsce jest istnym cmentarzyskiem. Zaczynam czuć się jak jakiś cholerny grabarz.
W ciągu następnej godziny odnaleziono sześć dalszych, zniszczonych i poległych na dnie okrętów: cztery handlowe, jeden duży szkuner oraz dalekomorski trawler. Atmosfera na stanowisku wykrywania zagęszczała się, gdy wypatrywano, identyfikowano każdąkolejnąjednostkę i analizowano jej parametry. Ludzie czuli się jak wplątani w niesamowity koszmar, a gdy nadszedł końcowy moment, chwila, na którą przecież czekali, wszyscy okazali zaskoczenie.
Operator sonara mocniej docisnął słuchawki do uszu i z intensywnym, niedowierzającym spojrzeniem wbił wzrok w tablicę przyrządów.
— Mam kontakt z jakimś okrętem podwodnym, kierunek sto dziewięćdziesiąt — powiedział drżącym głosem.
— Jesteś pewien tego, co mówisz? — spytał z naciskiem Boland.
— Mogę się założyć o prawość mojej kochanej mamusi. Już wcześniej rozpoznawałem okręty podwodne, a ten jest szczególnie duży.
Boland walnął w mikrofon.
— Mostek? Kiedy powiem, żeby zatrzymać maszyny i rzucić kotwicę, macie to wykonać szybko! Zrozumiano?
— Tak jest, sir — z głośnika dobiegł ostry głos.
90
91
— Jaką mamy głębokość? — spytał Pitt, kierując pytanie do Bolanda, ze względu na szacunek dla jego stanowiska.
Boland skinął głową.
— Głębokość? — wydał rozkaz w formie pytania.
— Pięćdziesiąt cztery metry.
Pitt i Boland spojrzeli na siebie, rozumiejąc się bez słów.
— Dopełnienie tajemnicy, nieprawdaż? — zagadnął spokojnie Pitt.
— Na to wygląda — odparł cicho Boland. — Ale jeżeli meldunek Dupree był fałszywy, dlaczego podano w nim prawdziwą głębokość?
— Nasz superumysł prawdopodobnie doszedł do wniosku, że nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy w odczyt stu osiemdziesięciu stóp. Ja sam widzę to na własne oczy, a i tak trudno mi uwierzyć.
— Za chwilę znajdzie się w zasięgu — ogłosił Stanley.— Tam… Oto mamy okręt podwodny!
Istotnie, wkrótce się pojawił. Przyglądali się masywnemu czarnemu kształtowi leżącemu pod wolno przesuwającym się kadłubie „Marthy Ann”. Pittowi wydawało się, że patrzy na model statku w wannie, z tą tylko różnicą, że ten nie był zabawką. Olbrzym miał długość przynajmniej dwa razy większą niż w przypadku konwencjonalnego okrętu podwodnego. Jego dziób nie był zaokrąglony, jak to na ogół bywa, lecz bardziej ostry. Doskonały kształt cygara zastąpiono kadłubem zwężającym się w klasycznej symetrii. Brakowało też tej wielkiej, podobnej do płetwy grzbietowej, wieżyczki obserwacyjnej jak na innych okrętach podwodnych. W jej miejscu znajdował się mniejszy, zaokrąglony garb, który sprawiał wrażenie przystosowanego do większych szybkości. Tylko stery i dwie mosiężne śruby, schowane skrzętnie pod lśniącym kadłubem, były tego samego rodzaju. Wyglądało na to, że okręt spoczywa spokojnie, leżąc na piasku niczym wielki mieszkaniec mezozoiku pogrążony w popołudniowej drzemce. Nie tak miał wyglądać, więc Pitt natychmiast poczuł, jak jego skórę pokrywa gęsia skórka.
— Wyrzucić znacznik! — rzucił Boland.
— Znacznik?—spytałPitt.
— Urządzenie nadające na niskiej częstotliwości—odparł Boland.—Na wypadek sztormu lub konieczności opuszczenia tego obszaru w obliczu niebezpieczeństwa, umieścimy na dnie wodoodporny nadajnik, wysyłający co jakiś czas odpowiednie sygnały. W ten sposób po powrocie będziemy mogli zlokalizować jego położenie.
— Właśnie minęliśmy dziobem ten wrak, komandorze — odezwał się operator sonara.
Boland ryknął do mikrofonu:
— Wszystkie maszyny — stop! Rzucić kotwicę! — Odwrócił się i stanął na wprost Pitta. — Czy zwrócił pan uwagę na jego numer?
— Dziewięć—osiem—dziewięć — odrzekł lapidarnie Pitt.
92
— To on, to „Starbuck” — powiedział z respektem Boland. — Naprawdę nigdy nie myślałem, że go kiedykolwiek ujrzę.
— Albo szczątki, jakie po nim pozostały — dodał Stanley z pobladłą nagle twarzą. — Wystarczy pomyśleć o tych biedakach pogrzebanych w jego wnętrzu, a już człowiekowi skóra cierpnie.
— Rzeczywiście, mdło się robi w bebechach — zgodził się Boland.
— Jeszcze coś powinno zwrócić waszą uwagę — powiedział spokojnie Pitt. — Proszę się przyjrzeć dokładniej.
— „Martha Ann” obracała się w tym momencie wokół kotwicy, a jej rufa, popychana malejącą siłąpędu, wolno oddalała się łukiem od zatopionego okrętu podwodnego. Boland wyczekał, aż kamery ustawią się w kierunku „Starbuc—ka”. Kiedy przyjęły centralne położenie, obiektywy zmieniły automatycznie ogniskową, by umożliwić obejrzenie okrętu z bliska.
— Leży tam w piachu, na dnie tak rzeczywisty i namacalny, jak tylko to możliwe — mruknął wolno Boland, wpatrując się w ekrany. — Dziób wcale nie wrył się w podłoże, jak sugerował meldunek Dupree. Ale poza tym nie widzę nic niezwykłego.
— Hm, nie jest pan Sherlockiem Holmesem — powiedział Pitt. Powiada pan „nic niezwykłego”?
— Na dziobie nie widać żadnych uszkodzeń — oznajmił wolno Boland. —Ale może ma jakąś dziurę na spodzie kadłuba, co stwierdzimy dopiero po podniesieniu wraku. Nie ma w tym nic dziwnego.
— Potrzeba nielichego wyb\ichu do zrobienia wystarczająco dużej dziury, żeby spowodować zatonięcie okrętu wielkości „Starbucka”. Na głębokości 1000 stóp dokonałoby tego pęknięcie na grubość włosa. Ale na powierzchni wody „Starbuck” mógłby sobie poradzić ze wszystkim, może z wyjątkiem naprawdę olbrzymiej dziury. Ponadto eksplozja rozrzuciłaby szczątki. Rzadko co detonuje, nie robiąc bałaganu. Jak pan widzi, w piachu nie spoczywa luzem nawet jeden nit. To z kolei sprowadza nas do następnej wstrząsającej konkluzji. Skąd, do cholery, wziął się tu ten piasek? Przebyliśmy wiele mil po stoku tego wzgórza, nie zauważając nic poza wyszczerbionymi skałami i roślinnością. Tymczasem pański okręt podwodny siedzi sobie na najgustowniej—szej łasze piachu, jaką kiedykolwiek widziało ludzkie oko.
— Może zachodzi jakiś zbieg okoliczności — upierał się nadal spokojnie Boland.
— Ten Dupree posadził umierający okręt podwodny na jedynym miękkim miejscu lądowania na obszarze wielu mil? Hm, niezmiernie wątpliwe. A teraz przejdziemy do rzeczy trudniejszych. Chodzi o obserwacje, których nie daje się wyjaśnić. — Pitt nachylił się, zbliżając twarz do monitorów. — Szczątki poległych okrętów dostarczają niezwykle pouczającego materiału poglądowego. Dla biologa zajmującego się roślinnością morską stanowią idealne
93
laboratorium. Jeżeli znana jest data zatonięcia okrętu, naukowiec może łatwo ustalić szybkość wzrostu wielu różnych gatunków flory morskiej, żyjących we wraku jak w domu. Proszę zwrócić uwagą, iż zewnętrzna powłoka kadłuba „Starbucka”, który zatonął przecież pół roku temu, jest czysta i wyszorowana jak w dniu, w którym okręt był wodowany.
Znowu wszyscy obecni w kabinie wykrywania odwrócili się od swoich przyrządów i spojrzeli na monitory. Boland i Stanley stali przyglądając się Pittowi. Nie musieli patrzeć na ekrany, by wiedzieć, że ma rację.
— Sądząc z wyglądu zewnętrznego mogłoby się wydawać — powiedział Pitt — że „Starbuck” zatonął nie dalej niż kilka dni temu.
Zmordowany Boland otarł dłonią czoło.
— Chodźmy na górę — rzekł. — Omówimy sprawę na świeżym powietrzu.
Po lewej stronie mostka Boland odwrócił się i skierował wzrok na morze. Do zachodu słońca brakowało dwóch godzin, błękit wody robił się już ciemniejszy, gdyż promienie słoneczne padały pod małym kątem. Komandor j wyglądał na zmęczonego, w jego oczach widać było napięcie ostatnich kilku godzin. Wreszcie odezwał się, wypowiadając słowa niskim głosem i wyraźnie oddzielając je od siebie.
— Otrzymaliśmy rozkaz odnalezienia „Starbucka”. Pierwsze stadium naszej misji mamy już za sobą. Teraz jednak przychodzi kolej na podniesienie okrętu z dna. Chciałbym, żeby poleciał pan do Honolulu po załogę ratowniczą.
— Przypuszczam, że nie byłoby to rozsądne — spokojnie odparł Pitt.
— Ależ nie widzę powodów do paniki. „Martha Ann” ma wystarczająco rozbudowane wyposażenie wykrywające, by zlokalizować niebezpieczeństwo z każdego kierunku i z każdej odległości.
Pitt zwrócił uwagę na sedno sprawy.
— Jesteście bez broni. Na co może się zdać wykrywanie, skoro nie istnieje możliwość obrony? Znalazł pan cmentarzysko Wiru, lecz nie ma pan zielonego pojęcia o tym, kto lub co uczyniło z tych statków wraki.
— Skoro domniemany szatan ze swoją flotą upiorów nie pojawił się do tej pory — nalegał Boland — widocznie nie ma takich zamiarów.
— Sam twierdziłeś, Paul — że jesteś odpowiedzialny za ten statek i jego załogę. Kiedy odlecę, tym samym pożegnacie się z ostatnią szansąucieczki.
— W porządku, słucham — odrzekł spokojnie Boland. — Co chce pan zrobić?
— Cholernie dobre pytanie — odparł czym prędzej Pitt. — Będziemy nurkować, odwiedzimy „Starbucka”. Przyrządy i kamery niczego więcej nie powiedzą. Inspekcja na miejscu jest wprost niezbędna. Wkrótce zrobi się ciemno. Więc jeśli gdzieś tu coś śmierdzi, musimy to sprawdzić piekielnie szybko.
Boland spojrzał na zbliżającą się do kreski horyzontu tarczę słońca.
— Nie ma wiele czasu.
— Wystarczy nam trzy kwadranse.
— Nam?
— Mnie i jeszcze jednemu facetowi. Chodzi o jakiegoś marynarza z okrętu podwodnego, jeśli masz tutaj takie zwierzę.
— Nawigator, porucznik March, służył cztery lata na atomowych okrętach podwodnych. Chłopisko ma talent do nurkowania.
— To brzmi zachęcająco. Biorę go. Boland spojrzał z namysłem na Pitta.
— To nie jest dobry pomysł.
— A w czym problem?
— Niezbyt chętnie wyekspediuję was tam na dół. Twój admirał, Sandec—ker, dobrałby mi się do tyłka, gdyby stało się cokolwiek złego.
Pitt wzruszył ramionami.
— Mało prawdopodobne.
— Działasz z dużą pewnością siebie.
— Owszem, ale mam wsparcie najczulszej aparatury wykrywającej, jaką dysponuje rodzaj ludzki. Nie ma niczego w pobliżu kadłuba „Starbucka”. Gdzie więc ryzyko?
— Poproszę porucznika Marcha, żeby przygotował sprzęt. — Boland poddał się. — Mamy luk do nurkowania tuż nad linią wodną, na prawej burcie śródokręcia. March dołączy tam do ciebie. Ale pamiętaj — tylko lustracja. Jak zobaczycie to, co jest do obejrzenia, wracajcie na górę. — Potem odwrócił się i wszedł do sterówki.
Pitt pozostał na mostku, starając się nie zmienić wyrazu twarzy. Dokuczało mu trochę poczucie winy, ale pozbył się go bez większych trudności. ,3iedny stary Boland — powiedział cicho do siebie — nie podejrzewa nawet, co zamierzam zrobić”.
94
9
Podczas nurkowania do zatopionego wraku ma się trudne do opisania uczucie, zarówno podniecające, jak i przerażające. Co bardziej przesądne dusze porównują to do pływania wśród gnijących kości Goliata. Serce nurka zaczyna pompować krew w zastraszającym tempie, a jego umysł drętwieje z niespodziewanego strachu. Może to te romantyczne opowieści upiornych, starych brodatych kapitanów przemierzających pokład sterówki lub spoconych, klnących palaczy, rzucających łopatą węgiel w rozpalone starodawne kotły, lub nawet wytatuowanych na piersiach majtków, którzy zalani w trupa wracają na forkasztel po dzikiej nocy spędzonej w jakimś cichym porcie tropikalnym, tak działająna wyobraźnię.
Pitt poznał wszystkie te niesamowite uczucia podczas wcześniejszych nur—kowań do wraków, ale tym razem chodziło o coś innego. Leżący na dnie „Star—buck” wyglądał całkiem zwyczajnie. Chociaż bowiem podwodny świat jest środowiskiem obcym dla okrętu nawodnego, to z pewnością dla okrętu podwodnego jest miejscem zupełnie naturalnym. W każdej sekundzie Pitt spodziewał się, że nagle z głównych zaworów wylecą bąbelki powietrza, śruby zaczną się obracać, a długi, czarny kształt ożyje i wyruszy ku nieznanemu celowi.
Pitt i March płynęli wolno wzdłuż kadłuba, kilka cali nad niegościnnym, wypłukanym prądami dnem. Wokół „Starbucka” wyżłobiona była w piachu jakby fosa. March wziął ze sobą aparat Nikonos do robienia podwodnych zdjęć i teraz zaczął naciskać spust— lampa błyskowa rzucała snopy światfa w mroczne głębie. Panowała cisza. Spokój zakłócały tylko bąbelki powietrza ulatujące z aparatów tlenowych. Ławice jaskrawokolorowych ryb przepływały majestatycznie, nie reagując w żaden szczególny sposób na obecność dwóch obcych stwo—
96
rów, które wtargnęły w zacisze ich enklawy. Czarno—żółty skalar podpłynął nieco bliżej wiedziony ciekawością, obracając się to jednym, to drugim bokiem; przynajmniej ze czterdzieści papugoryb przetoczyło sis tii* nhnt nmM™*————————————•
., „..uui/iu, uuicuznym, zwolnionym ruchu; w pewnej chwili nad nurkami przepłynął nawet brązowawy rekin, z biało zakończonymi płetwami, długi na jakieś dwa metry, nie zwracając na nich uwagi. „Z pewnością żyje, opływając w dostatki, jak dziecko mające na własność sklep z cukierkami”—pomyślał Pitt. Obfitość smakołyków była dookoła tak wielka, że myśl o pożywieniu się ludzkim kąskiem nawet nie przemknęła przez malutki jak ziarnko grochu mózg rekina.
Pitt zwalczał w sobie chęć podziwiania tej scenerii. Było przecież tak mało czasu, a jednocześnie tak wiele do zrobienia, by wykonać specjalne zadanie. Ścisnął mocniej trzymany w prawej dłoni długi, aluminiowy pręt.
,JPaw—Magiczny Smok”, tak March nazywał to urządzenie. Rurka długości trzech stóp z ostrym jak igła wylotem przypominała Pittowi narzędzie używane przez sprzątaczy parków do zbierania porzuconych papierków. Kusze, środki odstraszające, pałki strzelające pociskami od broni myśliwskiej —wszystko do działało z różnym stopniem skuteczności wobec rekina, znienawidzonego wroga ludzi. Żadna z tych zabawek nie była jednak tak bezpieczna i pewna jak „Paw——Magiczny Smok”. Pitt widział handlowe modele tego „zabójcy rekinów”. Były mniejsze, a ich siła uderzenia ustępowała wyraźnie wersji używanej w marynarce wojennej. Właściwie był to pistolet i mimo ogólnie niegroźnego wyglądu mógł dosłownie wywrócić rekinajia lewą stronę. W przypadku gdy jeden z tych zębatych potworów zbliży się za bardzo, nurek po prostu wbija ostrą lufę w szorstką jak papier ścierny skórę drapieżnika i pociąga za spust. Wówczas do wewnątrz cielska eksploduje ze zbiornika dwutlenek węgla. Wybuch gazu wyrzuca organy pozbawionego kości łotra przez rozdziawioną ze zdziwienia paszczę, nadmuchując go jednocześnie jak balon podczas karnawału. Ale i to nie zabija jeszcze bestii. Dopiero gdy gaz uniesie cielsko na powierzchnię, zwierzę zdycha. Wiadomo — rekiny nie mająpęcherza powietrznego ani skrzeli jak inne ryby. Nie mogą tkwić beztrosko w wodzie, w każdej chwili muszą być w ruchu, by woda wraz z tlenem wpadała między krwiożerczymi szczękami i wypływała szczelinami podobnymi do skrzeli. Jeżeli zatem rekin nie jest w ruchu i nie pobiera tlenu, oznacza to koniec jego egzystencji.
March nacisnął spust aparatu, przewinął film i zrobił jeszcze jedno zdjęcie. Potem umówionym gestem skierował Pitta w górę. Popłynęli wolno nad płaskim pokładem, minęli luk boi gończej, wyloty balastowe i listwy cumownicze. Pitt widział przez maskę twarz Marcha, w jego oczach zaczął pojawiać się wilgotny, zimny lęk. Było oczywiste, że młody człowiek chce trzymać się z dała od zatopionego domu śmierci, uciec od wstrętnego uczucia strachu i świadomości tego, co leży wewnątrz kadłuba. March podniósł aparat i wskazał na powierzchnię wody. Skończył mu się film, więc sygnalizował powrót na „Marthę Ann”. Pitt
7 — Wir Pacyfiku
97
pokręcił przecząco głową. Wziął do raki małą prostokątną tabliczkę, którą miał przymocowaną do pasa z obciążnikami, i specjalnym ołówkiem smarowym napisał dwa słowa: „luk ratunkowy”.
March spojrzał na tabliczkę i wskazał palcem na zegarek. Pitt nie musiał potwierdzać, że zrozumiał, o co chodzi. Wiedział, że mają zapas powietrza najwyżej na dwadzieścia minut. Znowu uniósł tabliczkę i chwycił Marcha za rękę, zaciskając mocno palce, tak by porucznik zrozumiał pilność rozkazu. Oczy Marcha rozszerzyły się za szkłem maski. Spojrzał w górę na cień kadłuba „Marthy Ann”. Zdawał sobie sprawę, że obaj obserwowani są przez kamery telewizyjne. Wahał się, a właściwie zwlekał, chcąc, by limit czasu wyczerpał się jak najszybciej.
Pitt nie dał się zwieść. Wbił palce w rękę Marcha jeszcze mocniej. Apo—tem, by ten bezbłędnie zrozumiał, o co chodzi, groźnie wycelował „Pawia” w jego brzuch. Sztuczka poskutkowała. March wykonał gest wskazujący na to, że zrozumiał, potem odwrócił się szybko i popłynął w kierunku dziobu „Star—bucka”. Pitt nie oczekiwał, żeby młody porucznik mógł postąpić inaczej. Pomyślał tylko: „I bez tego ze strachu omal nie wyskoczył z kombinezonu”.
Pitt popłynął tuż nad płetwami Marcha, wpadając w chmurę bąbelków powietrza wydostających się z jego aparatu tlenowego. Po kilku sekundach ich cienie przemknęły nad kadłubem, a potem znowu zawisły nad pokładem „Starbucka”. Jakiś krab wielkości półmiska, któremu tak brutalnie przerwano spacer po przejściu dziobowym, popędził szalonym bocznym truchtem, ześlizgnął się po zaokrągleniu kadłuba i spadł, lądując na piasku w doskonałej pozycji, na wszystkich ośmiu odnóżach. Jeżeli krab był wystraszony, tym bardziej bał się March. Pitt zauważył, jak mimowolnie wzrusza ramionami, patrząc na luk ratunkowy, wyobrażając sobie bez wątpienia przerażający widok po drugiej stronie stalowego pancerza.
„Otwórz” — napisał Pitt na tabliczce. March popatrzył na niego, znowu wzruszył ramionami, schylił się wolno i przyklęknął nad lukiem. Chwycił pokrętło i spróbował obrócić nim, z wyraźnym brakiem entuzjazmu. Pitt stuknął lekko wylotem „Pawia” w klapą luku, metaliczny dźwięk został wzmocniony przez wodę. March, ponaglony do działania, mocniej chwycił pokrętło i przyłożył więcej siły, aż na szyi nabrzmiały mu pręgi żył — koło nawet nie drgnęło. Rozluźnił się i spojrzał na Pitta pytającym wzrokiem, w którym widać było również gniew. Pitt uniósł trzy palce i wskazał na pokrętło, sygnalizując konieczność wykonania trzeciej próby. Ustawił się naprzeciwko Marcha i używając „Pawia” jako dźwigni wetknął jego rękojeść między żebra koła. Skinął głową na Marcha.
Wspólnie dali z siebie maksimum wysiłku. Po chwili koło drgnęło. Na początku zaledwie pół cala, co jednak wystarczyło do zerwania uszczelnienia. Przy każdym następnym pociągnięciu koło obracało się łatwiej, aż wreszcie
98
odkręciło się całkiem luźno i stuknęło o końcową blokadę. March odchylił łuk i zajrzał w dół do środka śluzy powietrznej. Jednakowe ciśnienie w śluzie i na zewnątrz było złym znakiem. Pitt zrozumiał, jak jego wielki plan zaczyna się załamywać. Została mu jednak jeszcze jedna karta w tej grze.
Pitt starł z tabliczki poprzednie słowa i napisał nowe: „Umiesz to obsługiwać?”
March przytaknął ruchem głowy i zadygotał w środku na myśl o upiornej sugestii zawartej w pytaniu Pitta. Wziął własną tabliczkę i odpisał na niej: „Nie ma sensu bez zasilania”.
Pittnabazgrał: „Spróbujmy!”
March, wiedząc już tym razem, że wszelki opór nie ma sensu, przystanął na moment, by podbudować swą odwagę, a potem zapadł się w ponurej ciemności śluzy powietrznej. Pitt zaczekał na zewnątrz, aż jego partner dojdzie do siebie dzięki odrobinie światła przenikającego z góry. Wkrótce March chwycił zawory powietrza, dał znak i Pitt ześlizgnął się obok niego. Zamknęli klapę.
Luk ratunkowy ma kształt cylindra wbudowanego w kadłub okrętu podwodnego. Może pomieścić sześciu ludzi i jest skonstruowany tak, żeby załoga, opuszczając dotknięty nieszczęściem okręt, mogła wejść, zaryglować klapę wewnętrzną, a potem zalać śluzę przez zawór wypuszczający powietrze. Gdy ciśnienie w śluzie zrówna się z ciśnieniem wody na zewnątrz i zostaną wypchnięte resztki powietrza, ewakuujący się ludzie mogą otworzyć klapę zewnętrzną i wypłynąć na powierzchnię. W przypadku Pitta i Marcha proces ten miał być odwrócony — wypchnąć wodę, a potem wejść, jak Pitt miał nadzieję, do suchego wnętrza „Starbucka”.
Szaleństwo — tylko tak mógł to określić March, siedząc w zupełnej ciemności niewielkiego pomieszczenia — czyste szaleństwo. „Pitt musi być albo stuknięty, albo bardzo głupi” — pomyślał. O wiele prościej byłoby otworzyć klapę wewnętrzną, niż marnować czas w ciasnej klatce śluzy. Cóż za strata czasu na bezsensowną próbę wypchnięcia wody, skoro okręt cały jest nią wypełniony. I tak znaj da tylko mroczne wnętrze, pełne nadętych, gnijących zwłok. A jeśli się nie pospieszą, obaj również zginą. Tak mniej więcej medytował March. W każdej chwili mógł się spodziewać, że trzeba będzie zacząć oddychać, wykorzystując niewielką rezerwę powietrza. „Szaleństwo” — pomyślał znowu z rozpaczą. Choć wydawało się to niemożliwe, wyobraził sobie, że się poci. Potem przekręcił zawór.
Powietrze syknęło cicho, wlatując do śluzy i woda zaczęła ustępować. „To jakaś senna fantazja” — powiedział do siebie March. „Nie powinno tak być, ale jednak jest…” Poczuł ciałem spadek ciśnienia i ku ogromnemu zdziwieniu uświadomił sobie, że jego podniesiona ręka przeszła przez powierzchnię wody i zetknęła się z najprawdziwszym powietrzem. Później poczuł, jak drobne fale obmywają jego twarz. Gdyby nie zaciskał zębów na usmiku aparatu
99
tlenowego, pewnie otworzyłby usta ze zdumienia. Przezwyciężając szok i opanowując zmysły, zaczął szukać po omacku wodoszczelnego włącznika światła, który — był tego pewien — powinien znajdować się gdzieś w pobliżu zaworu. W pospiesznych poszukiwaniach pościerał sobie skórę na palcach, którymi w końcu dotknął gumowego przełącznika. Śluzę ratunkową zalało jaskrawe światło.
March był oszołomiony tym, co zobaczył, gdy mrugając oczami spojrzał w nagłą światłość przez mokrą, rozmazującą kształty szybkę maski. W tym ujęciu Pitt wyglądał jak ktoś, kto w żaden sposób nie pasuje do zanurzonego w oceanie okrętu podwodnego, raczej do okładki przygodowego czasopisma — opierał się o ścianę w rozluźnionej pozie, obojętny wobec otoczenia. Maskę miał już przesuniętą na hebanowe włosy, ustnik zwisał mu swobodnie na piersi. Spojrzał na Marcha swoimi zielonymi oczami, przymrużonymi —jak się zdawało — w oślepiającym świetle, podczas gdy wargi uniosły się w kącikach w zawadiackim, pełnym pewności siebie uśmiechu.
March wypluł ustnik.
— Jak pan na to wpadł? — wysapał.
— Poparty wiedzą domysł — krótko odparł Pitt.
— Światło, ciśnienie — wybąkał nieprzytomnie March. — Reaktor atomowy musi chyba ciągle działać.
— Na to wygląda. Zajrzymy do środka? Lodowaty spokój Pitta zdumiewał Marcha.
— Dlaczego nie? — odparł. Starał się mówić obojętnie, lecz jego głos sucho zachrypiał. W tej chwili woda odpłynęła już całkowicie i March popatrzył na wewnętrzny luk „Starbucka” jak na ostatnie drzwi do jakiegoś okropnego i niewypowiedzianego piekła.
Zdjęli butle, maski i płetwy z pełnym obaw przekonaniem, że skoro śluzę wypełniło nadające się do oddychania powietrze, to podobnie musiało być również w całym okręcie. March przyklęknął w płyciutkiej już teraz wodzie pozostałej na wewnętrznym luku i zaczął obracać pokrętłem, które w ogóle nie stawiało oporu — przy krawędzi pokrywy zapieniły się malutkie bąbelki, gdy z wnętrza okrętu zaczęło wydobywać się powietrze. Pochylił się i wyczuł nosem naturalną woń.
— W porządku.
— Odkręć jeszcze trochę.
March obrócił kołem, aż nieco większy podmuch powietrza zabulgotał im między stopami. Potem ciśnienie wyrównało się i woda chlupocząc spłynęła pod pokrywę. March poczuł rozpaczliwy lęk, serce zaczęło mu walić jak młot. Tym razem nie było żadnych wątpliwości — zimny pot sączył mu się z porów. March ostrożnie uniósł pokrywę i natychmiast odsunął się na bok. Żadna siła nie mogłaby go zmusić, żeby pierwszy zszedł do tej piekielnej
100
krypty. Nie musiał się jednak o to martwić. Pitt skoczył pierwszy, zsunął się po drabince i zniknął z pola widzenia.
Wkrótce Pitt znalazł się w dobrze oświetlonym, ciasnym, chociaż pustym, przednim przedziale torpedowym. Wydawało się, że wszystko jest tu w jak najlepszym porządku, jakby właściciele wyszli na krótko do mesy, by pograć w karty lub zamówić późnopopołudniową przekąskę. Koje za magazynem torpedowym były starannie zaścielone.
Mosiężne, okrągłe plakietki błyszczały na tylnych drzwiczkach wyrzutni. Nadmuch wentylacyjny szumiał jak zwykle. Jedyną oznaką ruchu był cień penetrującego mężczyzny rysujący się nierówno na ścianie kadłuba.
Pitt wrócił do luku ratunkowego i spojrzał w górę.
— W domu nie ma nikogo. Weź „Pawia” i zejdź na dół.
Mógł sobie darować tę wypowiedź. March schodził już po drabince, niosąc zarówno „Pawia”, jak i aparat fotograficzny. Podał Pittowi pistolet na dwutlenek węgla i ukradkiem rozejrzał się po pomieszczeniu, obawiając się niemiłej niespodzianki. Kiedy się przekonał, że Pitt nie stroił żartów mówiąc p pustym przedziale, jego strach ustąpił miejsca zdziwieniu.
— Gdzie oni są?
— Przekonajmy się — odparł cicho Pitt. Wziął „Pawia” z rąk Marcha i wska—2ał głową na aparat. — Twoje ubezpieczenie?
‘ March zdobył się w końcu na nikły uśmiech.
— Mam jeszcze osiem klatek filmu. Być może komandor Boland zechce obejrzeć to, co odkryliśmy. A swoją drogą chyba nie będzie zadowolony, że się tu włamaliśmy.
— Nie ma nic gorszego od zlekceważonego kapitana — odparł Pitt. — Całą odpowiedzialność biorę na siebie.
— Z pewnością chłopcy widzieli na swoich monitorach, jak wchodzimy do luku ratunkowego — March okazał zaniepokojenie.
— Do rzeczy. Liczę, że będziesz moim przewodnikiem.
— Służyłem na okręcie szturmowym. „Starbuck” jest cudem techniki, o jakim pięć lat temu żaden z nas nawet nie marzył. Obawiam się, że nie znalazł—bym nawet najbliższego kibla.
— Bzdura — powiedział z przekonaniem Pitt. — Gdy się widziało jeden okręt podwodny, to znaczy, że zna się je wszystkie. Dokąd prowadzą te drzwi? — Wskazał na przejście w tylnej przegrodzie.
— Prawdopodobnie pod pokład, drogą obok wyrzutni torped do mesy.
— W porządku, idziemy.
Pitt otworzył drzwi i przekroczył próg wysokości pół metra, wchodząc do przedziału, który — jak się zdawało — miał wymiary jaskini z Carlsbad. Pomieszczenie było ogromne — miało wysokość co najmniej czterech pokładów, z labiryntem rur wymienników ciepła, systemami napędowymi, generatorami,
101
bojlerami i dwoma monstrualnymi turbinami. „Siłownia”—pomyślał Pitt., A więc tak to wygląda. Jedna z tych siłowni gazowo—elektrycznych, które pękają w szwach od koszmaru rur i maszynerii”. Kiedy tak stał zaskoczony ogromem przedziału, March minął go i wolno, bezwiednie przesunął dłonią po jakimś elemencie wyposażenia.
— Mój Boże! —powiedział głośno. — Rzeczywiście im się udało. Połączyli maszynownię z reaktorami i całość umieścili w przedniej części okrętu.
— Sądziłem, że reaktory atomowe trzeba instalować w odizolowanych pomieszczeniach, ze względu na groźbę napromieniowania.
— Ulepszyli osłony tak, że człowiek pracujący w siłowni atomowej przez rok otrzymuje mniejszą dawkę napromieniowania niż radiolog w szpitalu w ciągu tygodnia.
March podszedł do dużego przypominającego bojler urządzenia i uważnie mu się przyjrzał. Instalacja miała prawie dwadzieścia stóp wysokości. Przeszedł wzrokiem po rurach wymienników ciepła, aż do miejsca, w którym łączyły się ostatecznie z turbinami napędowymi.
— Prawy reaktor jest wyłączony — powiedział cicho, jakby rozmawiali w kościele. — W lewym reaktorze rdzenie są opuszczone. Właśnie dlatego system dostarcza energię.
— Jak długo mogłoby to działać bez nadzoru? — spytał Pitt.
— Pół roku, rok, może nawet dłużej. To całkiem nowy układ, niemal doskonały.
— Zauważyłeś, że to jest wyjątkowo czysta siłownia?
— Z całą pewnością ktoś w niej sprząta — odparł March, oglądając się niespokojnie za siebie.
— Chodźmy dalej — rzucił krótko Pitt.
Wspięli się po drabince do następnych drzwi i tam zatrzymali w progu. Znaleźli się w mesie, dużym, przestronnym pomieszczeniu załogi, pomalowanym jasnoczerwono i pomarańczowo z długimi i szerokimi stołami pokrytymi granatowym winylem. Mesa wyglądała bardziej jak kawiarnia w „Holiday Inn” niż stołówka na okręcie podwodnym, tyle że ruszty ustawionych rzędem kuchni były zimne. Tutaj również było czysto i panował ogólny porządek. Żadnych stosów garnków i patelni, żadnych brudnych talerzy. Pitt nie znalazł nigdzie nawet okruszka chleba. Mimowolnie uśmiechnął się przechodząc obok trzy—dziestodwucalowego telewizora i gigantycznego zestawu stereo, sprzęt ten z pewnością nie popsułby renomy nawet jakiejś hollywoodzkiej dyskotece.
Pitt przez chwilę stał nieruchomo. W jego umyśle coś krystalizowało się z trudem. A i to określenie jest nieścisłe. Nic się nie zgadzało na tym zwariowanym, opuszczonym przez ludzi statku. Wkrótce jednak Pitt zaskoczył, znalazł fragment układanki pasującej do nie zapełnionego miejsca — brak czegoś wydawał się wyjątkowo oczywisty.
— Żadnych papierów — powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego.
March spojrzał na niego.
— Żadnych… co?
— Nigdzie ani śladu papieru — mruknął Pitt. — Przecież w tym miejscu załoga spędza zwykle wolny czas, prawda? A zatem dlaczego nie pograć sobie w karty, nie poczytać czasopism lub książek? I jeszcze coś… Dlaczego nie ma soli, pieprzu ani cukru… ? — Przerwał nagle w połowie zdania i przeszedł szybko do kuchni. Nagłym szarpnięciem otworzył drzwi do magazynu i przechowalni. Pomieszczenia były zupełnie puste. Pozostały tylko naczynia kuchenne i zastawa stołowa. Z ponurym zadowoleniem zauważył na naczyniach ślady korozji.
March obserwował go uważnie spoza kontuaru.
— Chce pan coś powiedzieć?
— Ten przedział był zalany — odparł wolno Pitt.
— Niemożliwe —powiedział March. — Siłownia i maszynownia…
— One nie widziały wody — skończył Pitt. — To oczywiste. Nie można wysuszyć reaktora atomowego tak, jak się suszy pranie, ale można doprowadzić do porządku zalaną wcześniej kuchnię. — Ostrożnie zamknął drzwi do magazynków, zostawiając je w takim stanie, w jakim je zastał.
Ruszyli spiesznie długim korytarzem, mijając mesę oficerską, przedziały mieszkalne i prywatne lokum kapitana. Pitt przeszukał szybko ciasną kabinę Dupree, ale panowała w niej niepodzielnie pustka — nic nie pozostało, nie było nawet ubrań w szufladach. Pitt poczuł się tak, jakby stanął w szpitalnej sali, w której po śmierci pacjenta sanitariusze usunęli natychmiast wszelkie ślady jego istnienia.
Pitt bez słowa ruszył dalej korytarzem. Wszedł do pomieszczenia, które —jak słusznie odgadł — było główną centralą. Z „Pawiem” zaciśniętym mocno w dłoni powędrował wzdłuż rzędów wyposażenia elektronicznego, które u niejednego rekwizytora filmowego wywołałoby szał zazdrości. Powiódł wzrokiem po tablicach rozdzielczych i wykonanych z nierdzewnej stali przyrządach pomiarowych, ekranach radarów, oświetlonych mapach i przezroczystych planszach nawigacyjnych. Nie mógł uwierzyć, że znajduje się na pokładzie okrętu podwodnego, a nie w niezwykle rozbudowanym centrum dowodzenia lotami kosmicznymi. „Starbuck” był podobny do śpiącego giganta, pomrukującego cicho bez ludzkiego nadzoru w oczekiwaniu na dzień, w którym zostanie wydany rozkaz przebudzenia, by znów popłynąć przez morza i oceany.
W końcu Pitt znalazł to, czego szukał — drzwi do kabiny radiowej. Wyposażenie stało opuszczone, jakby czekało na rychły powrót operatora, który zrobił sobie krótką przerwę w pracy. Pitt usiadł, otworzył najbliższą szufladę i wyjął instrukcję obsługi radia. „Dobra, stara marynarka wojenna” —pomyślał.
102
103
„Instrukcje obsługi nigdy nie zostaną ciśnłęte dalej niż na odległość splunięcia”. Pochylił się nad nadajnikiem, nastawił odpowiednie pokrętła i przełączniki. Potem zwrócił się do Marcha.
— Znajdź sterownik anteny i daj maksymalne wysunięcie. Marchowi wystarczyło sześćdziesiąt sekund, żeby znaleźć, co trzeba,
i wysunąć antenę.
Pitt chwycił mikrofon. Zaabsorbowany zadaniem zapomniał na moment o niesamowitej pustce okrętu i konieczności powrotu na powierzchnię. Nastawił częstotliwość handlową, wiedząc, że jego wiadomość zostanie odebrana w bunkrze w Pearl Harbor. „Dzięki temu parę osób pewnie uwierzy w duchy” — pomyślał szatańsko i wcisnął guzik nadawania.
— Halo, halo, „Martha Ann”. Tu „Starbuck”. Powtarzam — „Starbuck”. Słyszycie mnie? Over.
Boland nie próżnował. Kiedy Pitt zamknął klapę luku ratunkowego „Star—bucka”, Boland rozkazał, by dwóch jego najlepszych ludzi przygotowało się do nurkowania. Mieli zabrać ze sobą dodatkowe butle dla Pitta i Marcha, którzy —jak przypuszczał — korzystali już do tej pory z rezerwy powietrza. Bezsilnie walił pięścią w stół nawigacyjny. „Są tam zbyt długo, pewnie utknęli w luku ratunkowym. Niech diabli wezmą tego Pitta” — zżymał się w myśli. „Diabli go podkusili, że się zdecydował na taki wyczyn!” Złapał mikrofon interkomu.
— Hej, wy, tam na platformie do nurkowania! Macie niecałe pięć minut, by ich wyciągnąć stamtąd żywych, więc ruszajcie tyłki!
Rzucił mikrofon na podstawę i obrócił się w kierunku monitorów. Popatrzył na ekrany zimnym, beznamiętnym wzrokiem.
— Ile mąjąjeszcze czasu?
Stanley po raz piętnasty zerknął na zegarek.
— Dałbym im trzy minuty, pod warunkiem, że nie forsowali się zbytnio.
Poczucie zwątpienia i przygnębiająca świadomość, że czas Pitta i Marcha dobiega końca, wisiały w powietrzu. Wszyscy obecni w kabinie wykrywania skupili uwagę na ekranach. Patrzyli, jak nurkowie skaczą do wody i płyną zawzięcie w stronę okrętu podwodnego. Nagle usłyszeli, że ktoś biegnie korytarzem. Po chwili do kabiny wpadł bosman. Gdyby ważył dwa razy po 150 funtów, z łatwością wleciałby do środka razem z drzwiami.
— Mamy ich! — krzyknął. — Mamy „Starbucka” na falach radiowych!
— O czym ty gadasz?—rzucił Boland.
— Złapałem kontakt ze „Starbuckiem” — odparł bosman, teraz już wolniej. Radiooperatorowi wydawało się, że ledwo bosman opuścił kabinę, a już
nad jego ramieniem pochylił się Boland. Podniósł wzrok.
— Może pan wierzyć lub nie, sir, ale major Pitt wzywa nas ze „Starbucka”.
104
— W porządku, połącz mnie, a jego przerzuć na głośnik — powiedział Boland. Nie starał się ukryć podniecenia brzmiącego w głosie. I co dziwne, stwierdził, że uwierzył radiooperatorowi. Więcej — odczuł gwałtowną potrzebę zamanifestowania tego, wyrażenia optymizmu, że, być może, Pitt dokonał ostatecznie tego, co niemożliwe.
— „Starbuck”! — zaczął Boland. — Tu „Martha Ann”. Over.
Boland spojrzał na mikrofon, jakby spodziewając się, że wyjdzie z niego sam Pitt.
— „Martha Ann”, tu „Starbuck”. Over.
— Pitt, czy to pan? Over.
— We własnej osobie.
— W jakiej jesteście formie?
— Nie ma powodów do narzekań. March przesyła całusy. — Pitt przerwał na moment, by podnieść głos. — „Starbuck” nie jest zalany. Powtarzam: „Starbuck” nie jest zalany. Gdyby tu było jeszcze z dziesięciu ludzi, moglibyśmy popłynąć do domu.
— A załoga?
— Ani śladu po niej. Jakby nigdy nie istniała.
Boland nie odpowiedział od razu. Spróbował desperacko przetrawić potworność słów Pitta, wyobrazić sobie opuszczony, upiorny okręt, leżący na dnie w zapomnieniu. W pierwszych chwilach szoku nie zdawał sobie sprawy z tego, co działo się dokoła, flawet z tego, że połowa załogi „Marthy Ann” stała w drzwiach i na korytarzu w pełnym oszołomienia milczeniu. Najpierw pojawiła się spiętrzona fala powodująca odrętwienie niewiary, a później umysł zalała rozdzierająca, nieznośna świadomość, że wszystko jest prawdą.
— Powtórz, proszę!
— Okręt jest zupełnie opuszczony. Przynajmniej od dziobowego przedziału torpedowego do głównej centrali na śródokręciu. Jeszcze nie przeszu—
I kaliśmy pomieszczeń rufowych. Ktoś był na tyle uprzejmy, że opłacił rachunki za prąd. Mamy energię z lewego reaktora.
i Boland poczuł, że uginają się pod nim kolana. Zawahał się, odchrząknął
| i w końcu powiedział:
„,{ — Obaj wykonaliście już swoje zadanie. Ruszajcie do luku ratunkowego
\ i wracajcie na „Marthę Ann”. Przy wejściu będą na was czekać ludzie z za—
jj pasowymi butlami. Czy słucha mnie porucznik March?
‘ j • — Nie. Poszedł na rufę, żeby sprawdzić, czy jakiś przedział nie jest zala—
,j |iy, i upewnić się, że pociski Hyperion bezpiecznie tkwią w wyrzutniach.
j — Domyślam się, że zdaje pan sobie sprawę, iż na tej częstotliwości sły—
J $zą pana wszyscy w promieniu tysiąca mil.
II ,i — Któż by uwierzył, że można nadawać z okrętu podwodnego, który zatonął sześć miesięcy wcześniej?
105
— Na przykład nasi przyjaciele z ZSRR. — Boland zamilkł na moment, żeby obetrzeć sobie czoło chusteczką. — Proponowałbym, żebyśmy zakończyli tę robotę. Jak tylko March wróci, ruszajcie z powrotem na górę. Admirał może zażądać pełnego raportu. A tak dla porządku, żeby wam się znów nie pomyliło… To jest rozkaz!
Mógł sobie wyobrazić ironiczny uśmieszek na twarzy Pitta.
— Okay, ojczulku. Niech pan podniesie szlaban. Będziemy za…
Głos Pitta umilkł w pół zdania. Jedynym dźwiękiem, jaki popłynął z głośnika, był przytłumiony zgrzyt występujący między transmisjami. Boland znów uniósł mikrofon do ust, a jego oczy zwęziły się pod wpływem narastającego, wewnętrznego strachu.
— Nie słyszę cię, „Starbuck”. Powtórz, proszę. I znowu stłumiony zgrzyt z głośnika.
— Odezwij się, Pitt. Niech to cholera, dlaczego nie potwierdzasz odbioru? Boland czekał bezsilnie z coraz mniejszą nadzieją.
Jedyną odpowiedzią była cisza.
l
10
Pitt siedział bez ruchu, gapiąc się niemo na dziką twarz z wielką brodą, jaka pojawiła się w wejściu do kabiny radiowej. Siedział, tłumiąc szok i czekając, aż ta ohydna, śmierdząca maska zniknie, aż rozpłynie się na powrót w mgle halucynacji, do której należała. Zamrugał oczami, mając nadzieję, że jego umysł zmazę niesamowity obraz, ale maska tylko odpowiedziała mu tym samym.
Usta osobnika poruszyły się i wydobył się z nich szorstki szept:
— Kim jesteś? Bo na pewno nie jesteś jednym z nich.
— Co masz na myśli? — powiedział cicho Pitt, panując nad swoim głosem.
— Zabiją cię, kiedy się dowiedzą, że używałeś radia. — Głos był słaby, odległy.
— Jacy „oni”?
Dłoń Pitta powędrowała wolno do „Pawia” i zacisnęła się na rękojeści. Stwór stojący w progu nie zauważył tego.
— Ty nie pochodzisz stąd — widmo nadal mówiło obojętnie. Nie masz takiego ubrania, jak pozostali.
Człowiek ów był ubrany w brudne szmaty, przypominające marynarski kombinezon roboczy, tyle że pozbawiony jakichkolwiek dystynkcji. Wzrok miał mętny, a ciało wychudzone i wycieńczone. Wyglądało to tak, jakby jakiś dawno zapomniany więzień Bastylii powrócił do życia z kart powieści Char—lesa Dickensa. Pitt postanowił przejąć inicjatywę i spróbować czegoś trudniejszego.
— Czy to ty jesteś komandorem Dupree?
107
— Dupree? — powtórzył mężczyzna. — Nie, nazywam się Farris. Marynarz Farris.
— A gdzie są pozostali, Farris? Komandor Dupree, oficerowie, koledcy z rejsu?
— Nie wiem. Oni powiedzieli, że ich pozabijają, jeżeli dotknę radia.
— Czy na pokładzie jest jeszcze ktoś?
— Przez cały czas trzymają tu dwóch strażników.
— Gdzie?
— Mogą być wszędzie.
— O mój Boże! — sapnął Pitt, a jego ciało wyprężyło się nagle. — March! — Skoczył na nogi i pociągnął Farrisa na fotel radiooperatora. — Zaczekaj tu! Czy mnie rozumiesz, Farris? Nie ruszaj się stąd! Farris przytaknął ospale:
— Tak jest, sir.
Trzymając przed sobą skutecznie działającego „Pawia”, Pitt zaczął przesuwać się szybko od przedziału do przedziału zatrzymując się co kilka sekund i nasłuchując. Nie było żadnego śladu poruczniku Marcha, dolatywał jedynie szum nawiewu w przewodach. Pitt wszedł do pomieszczenia, które natychmiast rozpoznał jako szpital okrętowy. Znajdował siew nim stół operacyjny, szafki z równiutko oznaczonymi nalepkami, butelkami i narzędziami chirurgicznymi, aparat rentgenowski, a nawet fotel dentystyczny. Między dwoma spośród sześciu wystających ze ściany łóżek leżała jakaś poskręcana postać. Pitt pochylił się i chociaż domyślał się, kto tam leży, oszałamiający szok pochodzący z potwierdzenia złych przeczuć spowodował, że ścisnął uchwyt „Pawia” tak mocno, jakby chciał go zmiażdżyć gołymi rękami.
March leżał na boku, z rękami i nogami powykręcanymi jak u gumowego pajaca, a jego ciało otaczała krzepnąca kałuża. Nietrudno było stwierdzić, jak umarł — dwie małe dziury krwawiły w linii prostej łączącej przód klatki piersiowej z plecami. Leżał tak na zimnym, stalowym pokładzie, jak jakieś zwierzę potrącone przez samochód, j ak zwierzę porzucone w agonii, a ciągle otwarte oczy patrzyły ślepo na krew wypływającą z żył. Ponaglony instynktem starym jak istota ludzka, Pitt wyciągnął dłoń i delikatnym ruchem zamknął Marchowi oczy. A potem błyskawicznie wykonał półobrót, wbił czubek „Pawia” w brzuch stojącego za nim mężczyzny i pociągnął za spust.
Wymierzył swoje ruchy zgodnie z rysunkiem cienia, który przesunął się poziomo po pokładzie, a potem pionowo po ścianie. Czarny zarys na białej farbie zdradził również zamazany kształt pistoletu lub pałki w ręku intruza. Gdyby Pitt stracił choć ułamek sekundy, byłby tak samo martwy jak March. Ledwo zdążył zauważyć, że napastnik jest wysokim, owłosionym człowiekiem podobnym do beczki piwa, mającym na sobie jedynie wąski kawałek zielonego materiału na biodrach. Twarz nosiła znamiona inteligencji, prawie
przystojna, z niebieskimi oczami, nad nią masa kręconych, jasnych włosów. O cechach tych Pitt wkrótce zapomniał. Ale następny przerażający moment zapamiętał do końca życia.
Sprężony dwutlenek węgla syknął jak prasowalnica w pralni, gdy śmiercionośna porcja rozładowała swe ogromne ciśnienie w miękkim, ludzkim ciele, które w jednej chwili spęczniało w niekształtnej, monstrualnej brzydocie. Brzuch mężczyzny wydął się razem z małymi, podobnymi do balonów kawałkami skóry, które uformowały się między żebrami. Skrajny wyraz strachu na twarzy został zmazany w ułamku sekundy. Z nosa i uszu dosłownie wystrzeliła szarawozielona substancja, ochlapując pokład w promieniu dwóch metrów. Usta spuchły, zrobiły się dwa razy większe niż normalnie; buchnęła nimi masa krwawej tkanki i kawałki organów wewnętrznych, opadając kaskadą czerwonej, mazistej materii na pękaty tors. Jednocześnie gałki oczne wyskoczyły z oczodołów i zawisły bujając się na nabrzmiałych policzkach niczym piłki na cienkich gumkach. W cudacznym, nienaturalnym geście ręce odskoczyły w bok, a paskudnie zdeformowane ciało padło tyłem na pokład, wolno wracając do poprzednich proporcji, w miarę jak dwutlenek węgla ulatywał wszystkimi otworami ciała.
Z goryczą podchodzącą do gardła Pitt odwrócił oczy od tego przyprawiającego o mdłości widoku, schylił się, podniósł Marcha i ostrożnie położył go na jednym z łóżek, a potem okrył kocem. W oczach Pitta malowała się gorycz. Ukląkł obok nieruchomej postaci. Chciał na nią krzyczeć — „Nie powinienem był dać ci umrzeć! Niech to wszyscy diabli, March! Nie powinienem był dać ci umrzeć!” Podniósł się na drżących nogach. W tym momencie gra zmieniła drastycznie swój bieg. Wir niemal osiągnął swój cel. Okropna świadomość, że komandor Dupree i załoga „Starbucka”, z wyjątkiem Farrisa, nie żyją— przytłaczała Pitta jak ciężki całun. Znowu odwrócił się w kierunku zdeformowanego ciała leżącego na pokładzie i zrozumiał, że właśnie ogląda pierwszy namacalny dowód w całej tej tajemniczej sprawie. Nieznany człowiek pojawił się wprawdzie znikąd, ale nie był on żadną nadprzyrodzoną istotą z kosmosu Był to dwuręczny, dwunożny osobnik, który krwawił jak każdy inny.
Pitt nie czekał, by zobaczyć jeszcze cokolwiek więcej; nie istniała też potrzeba zachowania tajemnicy i ukrywania się. Zrozumiał, że jeżeli gdzieś w pobliżu czai się drugi strażnik, nie będzie miał ponownej szansy na wygraną. Pojemnik zawierał bowiem tylko pojedynczy ładunek gazu. „Paw—Ma—giczny Smok” wystrzelił swój jedyny pocisk.
W umyśle Pitta pojawiło się poczucie bezsilności, niemal rozpaczy. A potem nagle przebiegła myśl — „Broń, której cień padł na ścianę, broń, która zabiła Marcha”… Potrzebował zaledwie dwóch kroków, by znaleźć ją tam, gdzie upadła, pod stołem chirurgicznym. Kształtem przypominała raczej małą
108
109
rękawicę z wyprostowanym palcem wskazującym niż normalny pistolet. Dzięki pięciopalcowemu uchwytowi, każdy palec miał swoje miejsce i oparcie, a dłoń pasowała do kolby, jakby ta została odlana specjalnie z takim przeznaczeniem. Jedynie krótka, dwucalowa lufa wystająca ponad kciukiem wskazywała na obecność komory. Nie było spustu, zamiast niego wystawał niewielki guzik umieszczony tak, że spoczywający w wyżłobieniu palec mógł go wcisnąć z użyciem niewielkiej siły.
Pitt nie zamierzał tracić czasu na wypróbowanie broni. Pobiegł szybko do kabiny radiowej, chwycił za rękę opierającego się Farrisa i ruszył pędem w kierunku luku ratunkowego.
Prawie im się udało. Jeszcze dziesięć kroków przez maszynownię i przedział reaktorów, a dotarliby do drzwi przedziału torpedowego. W pewnej chwili Pitt przyhamował ostro, stając oko w oko z wielkim jak góra mężczyzną z zielonąprzepaskąna biodrach, trzymającym w dłoni ten rodzaj dziwnej broni, jaką Pitt posiadł nie tak dawno.
Pitt miał jednak więcej szczęścia — zaskoczenie działało na jego korzyść. Spodziewał się i obawiał jednocześnie tej ostatecznej konfrontacji, natomiast tamten po prostu nie. Nie było żadnego „kim jesteś?” ani „co tutaj robisz?”. Pitt przycisnął palcem guzik, jego broń przemówiła pierwsza. Rozległ się prawie nieuchwytny dla ucha syk.
Pocisk z broni Pitta — który wcale nie był pewien, co wystrzeliło z niewielkiej lufy—trafił zwalistego mężczyznę w czoło z bliskiej odległości. Obcy odskoczył gwałtownie tyłem na turbinę, a potem poleciał do przodu, uderzając ciężko głową i klatką piersiową o pokład. Jeszcze nim jego ciało wydało ostatnie tchnienie, Pitt wyminął je i popchnął Farrisa przez próg przedziału torpedowego. Farris potknął się i upadł jak długi, pociągając za sobą Pitta, który uderzył piszczelem w próg. Wskutek bólu Pitt wypuścił broń z ręki. Lecz to nie ból go paraliżował, kiedy próbował podnieść się z pokładu, raczej druzgocący strach, świadomość, że popełnił błąd, wpadając głową naprzód do przedziału torpedowego. Jak szalony szukał po omacku swojej dziwacznej broni, wiedząc, że jest już na to za późno, że któryś z dwóch mężczyzn stojących w tym przedziale może go zabić z absurdalną łatwością.
— Pitt? — odezwał się niższy.
Pitt był przekonany, że zarówno narząd słuchu, jak i umysł oszukują go, aż stwierdził, że wpatruje się w twarz sternika z „Marthy Ann”.
— Popłynęliście za nami? — wychrypiał.
— Komandor Boland pomyślał, że panu i Marchowi kończy się powietrze — odparł sternik. — Więc wysłał nas z zapasowymi butlami. Weszliśmy przez luk ratunkowy. Nie spodziewaliśmy się, że tu będzie sucho.
W tym momencie stępione zmysły Pitta wróciły do wcześniejszego stanu.
— Nie mamy wiele czasu. Potraficie zalać ten przedział?
110
Sternik spojrzał na niego. Ten drugi, którego Pitt rozpoznał jako jednego z marynarzy, zwyczajnie popatrywał bez wyrazu.
— Chce pan zalać…?
— Tak, do cholery! Zamierzam to zrobić, żeby nikt inny nie mógł podnieść okrętu przynajmniej przez miesiąc.
— Nie mogę tego zrobić… — powiedział niezdecydowanie sternik.
— Nie ma chwili do stracenia — oznajmił cicho Pitt. — March nie żyje i my też zginiemy, jeżeli się nie pospieszymy.
— Porucznik March nie żyje? Nie rozumiem. Po co zalewać…?
— Nieważne — odrzekł Pitt, patrząc prosto w oczy sternika. Całą odpowiedzialność biorę na siebie. — Nim wypowiedział te słowa, wspomnienie tego samego, prostego i bezwartościowego zdania, jakie wypowiedział przed Marchem, ugodziło go jak ostrze noża.
Drugi marynarz wskazał na Farissa, który apatycznie siedział na pokładzie i patrzył przed siebie, nie kierując wzroku na nic konkretnego.
— Kto to jest?
— Jedyny pozostały przy życiu członek załogi „Starbucka” — odparł Pitt. —Musicie go zabrać ze sobą na górę. Potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarskiej.
Jeżeli nawet marynarz był zaskoczony spotkaniem kogoś, kto powinien być martwy co najmniej od sześciu miesięcy, nie okazał tego. Wskazał tylko głową na rozciętą i krwawiącą nogę Pitta.
— Wygląda na to, że panu też by się przydała pomoc.
Pitt zupełnie stracił czucie w nodze, był zadowolony, że nie ma na niej ostrzegawczego siniaka, który świadczyłby o pęknięciu kości.
— Przeżyję. — Znowu zwrócił się do sternika. — Niech pan zatopi ten przedział!
— Przegrałem — odparł mechanicznie sternik. — Ale wyłącznie pod przymusem. ..
— Niech będzie pod przymusem — rzucił niecierpliwie Pitt. Potrafi pan to wykonać?
— Cokolwiek zrobimy, dobra grupa ratownicza zdoła wypompować wodę w ciągu godziny. Luk ratunkowy w tym przedziale jest jedyną drogą dotarcia tu od zewnątrz, więc to jest na naszą korzyść, dopóki nie można dotrzeć do źródła zasilania okrętu. Najlepszym rozwiązaniem byłoby zablokowanie zaworów szybkiego działania w pozycji zamkniętej, żeby uniemożliwić pompowanie, oraz zablokowanie wyrzutni torped w pozycji otwartej, żeby woda miała wolny dostęp do przedziału z zewnątrz, a potem odłączenie pomp upustowych na wypadek, gdyby ktoś próbował podłączyć przedział do jakiegoś zewnętrznego źródła energii. Pewnie zajmie im to z półtora dnia, by stwierdzić, co tu zrobiliśmy, a potem jeszcze parę godzin, żeby wszystko ustawić
111
na właściwym miejscu, wypompować wodę i podnieść ciśnienie w przedziale.
— Wobec tego proponuję zacząć od zabezpieczenia drzwi do maszynowni.
— Jest jeszcze jeden sposób na dodanie kilku godzin — powiedział wolno sternik.
— Mianowicie?
— Trzeba wyłączyć reaktory.
— Nie — odparł zdecydowanie Pitt. — Potem nie będziemy mogli pozwolić sobie na luksus ponownego uruchamiania reaktorów.
Sternik popatrzył na Pitta wzrokiem bez wyrazu.
— Niech Bóg ma pana w swej opiece, jeżeli coś pan schrzani. — Odwrócił się do drugiego marynarza. — Rozłącz pompy i otwórz wewnętrzne drzwiczki wyrzutni torped. Ja zajmę się otworami wentylacyjnymi i klapami wyrzutni torped, od zewnątrz. — Znowu zwrócił się do Pitta. — W porządku, Pitt, ten niecny uczynek zostanie wkrótce popełniony. Ale jeżeli pan się myli, to zanim zdołamy się wypłacić, staniemy się najstarszymi ludźmi w służbie marynarki wojennej Wuja Sama.
Pitt uśmiechnął się.
— Przy odrobinie szczęścia może nawet dostaniecie medal. Sternik odpowiedział Pittowi kwaśnym spojrzeniem.
— Wątpię, sir. I to bardzo.
Boland wiedział, jak dobierać sobie ludzi. Ci dwaj ratownicy zajęli się swym zadaniem tak spokojnie i sprawnie, jakby byli mechanikami w boksach na torze wyścigowym w Indianapolis podczas dnia pamięci poległych na polu chwały. Wszystko poszło gładko. Sternik wydostał się przez luk ratunkowy, żeby otworzyć zewnętrzne klapy wyrzutni torped i zablokować zawory wylotowe. Pittowi wydawało się, że ledwie zdążył owinąć sobie nogę oderwanym kawałkiem prześcieradła z pustej koi, gdy sternik stukając w kadłub dał umówiony sygnał, że wykonał zadanie. Pitt wciągnął Farrisa do luku ratunkowego. Drugi marynarz zaczął otwierać zawory, by wpuścić wodę do przedziału. Gdy napływająca woda osiągnęła w przybliżeniu równe ciśnienie, a pod sufitem została bańka powietrza grubości pół metra, zanurkował, odśrubował drzwi wyrzutni i uśmiechnął się, widząc jak niebieski papugoryb nonszalancko wynurza się z wyrzutni i wpływa do przedziału.
Pitt zmusił Farrisa, żeby przyjął na grzbiet butlę i regulator. Nasunął maskę na nic nie rozumiejące oczy, przede wszystkim w celu strumienia panicznego strachu wobec bezmiaru głębin.
— Ja go przypilnuję, sir. — Marynarz przecisnął się do Farrisa i chwycił go w pasie uściskiem mocnym jak kleszcze.
Wdzięczny za darowanie mu tego obowiązku, Pitt podziękował gestem głowy i pospiesznie włożył swój ekwipunek nurka, biorąc również nowąpełną
112
butlę. Wkrótce marynarz postukał w kadłub rękojeścią noża, dając sternikowi zaszczytną okazję uchylenia klapy od zewnątrz.
Teoretycznie wszyscy mogli wypłynąć na powierzchnię w tej bańce powietrza wydostającego się z okrętu, lecz teoria nie zawsze potrafi ustrzec przed tym, co nieoczekiwane. Pitt zahaczył zaworem powietrza o krawędź luku i został w tyle. Tkwił tam przez minutę, patrząc bezsilnie, jak tamci szybują już w kierunku powierzchni nie zauważając, czy i on przyłączył się do nich.
Ruch ku dołowi w celu wyswobodzenia się z uwięzi stworzonej przez zawór — to było stosunkowo łatwe, lecz kiedy Pitt wypłynął w otwartą toń oceanu, na jego drodze pojawiło się kolejne niespodziewane zagrożenie —Sphyr—na Levini, rekin—młot o długości osiemnastu stóp. Przez chwilę Pitt miał nadzieję, że to wielkie, szare cielsko, należące do jednego z niewielu gatunków rekinów, znanych z tego, że atakują ludzi, zignoruje go i przepłynie nad nim. Ale szybko zauważył, że szeroki, spłaszczony łeb odwraca się i nadciąga z paszczą, pełną ostrych jak brzytwa zębów, wykrzywioną w dzikim grymasie.
Przez głowę Pitta przelatywały najróżniejsze myśli. „Paw” leżał bezużyteczny w okręcie podwodnym i jedyną rzeczą, którą mógł się posłużyć jako bronią, na dodatek w tym przypadku najprawdopodobniej żałośnie nieskuteczną, był mały pistolet w kształcie rękawicy, od którego zginął March. Broń ta mogła mieć skuteczność dmuchawki do strzelania grochem w obliczu mięsożernego potwora o wadze tysiąca kilogramów, którego —jak sobie uświadomił Pitt — nęcił już zapach krwi kłębiącej się wokół zranionej nogi. Pitt popatrzył zahipnotyzowanym wzrokiem na rekina płynącego ku niemu bez wysił—ku, skręcającego lekko, by okrążyć go niczym Indianin obchodzący wóz pionierów, i zerkającego jednym z dwu wielkich oczu umieszczonych na końcach młota.
Rekin jeszcze bardziej zagiął łuk, zmniejszając dystans, aż wreszcie minął Pitta w odległości zaledwie kilku cali. I właśnie wtedy Pitt wyrzucił lewą rękę i walnął potwora pięścią w szparki skrzelowe. „Cóż za bezużyteczny, prawie komiczny gest” — pomyślał obłąkańczo, lecz ten niespodziewany kontakt zdziwił rekina, który skręcił w miejscu i odpłynął, aż Pitt poczuł napór zmąconej wody. Niestety, żarłoczne zwierzę zawróciło i znowu się zbliżało. Pitt utrzymywał się do niego frontem bijąc płetwami jak szalony. Zerknął w stronę powierzchni — znajdowała się nie więcej niż dziesięć metrów wyżej, ale nie było mu dane dopłynąć do niej. Ludojad wykonywał drugie podejście, więc Pitt musiał wykorzystać swoją ostatnią szansę.
Wyciągnął rękę i wycelował broń w zbliżający się cel. Gdyby źle rozłożył w czasie swoje ruchy, wystarczyłoby, żeby rekin otworzył paszczę, ą ręka Pitta znalazłaby się między dwoma rzędami zębów. Zwierzę zbliżało
8—Wir Pacyfiku
113
się spokojnie, pewne siebie. W tym momencie Pitt nacisnął guzik wyzwala—cza i strzelił bestii prosto w lewe, zimne oko.
Rekin przewalił się tuż obok, młócąc ogonem, a pęd wody zakręcił Pittem, który wykonał szalone salto w tył, jakby pochwyciła go załamująca się fala. Pitt całym swym wysiłkiem odzyskał równowagę i rzucił się w kierunku powierzchni, patrząc przezornie na rekina i zerkając w górę, by nie uderzyć głową w kadłub „Marthy Ann”. Mignął mu jakiś cień, więc spojrzał w górę i dwadzieścia stóp wyżej spostrzegł sternika, kierującego go gestem ku sobie. Pitt nie potrzebował specjalnego zaproszenia, pokonał ten dystans w dziesięć sekund. Potem odwrócił się, oczekując kolejnego ataku. Wielka maszynka do zabijania z głową podobną do deski zatrzymała siew miejscu i spojrzała groźnie zdrowym, prawym okiem, potężne płetwy nadawały pęd masywnemu cielsku. Nagle rekin zawrócił i — czego trudno się było spodziewać — odpłynął z niewiarygodną szybkością, znikając w ciemnym błękicie wody.
Pitt, wyczerpany i roztrzęsiony, z ulgą dał się wciągnąć na platformę, gdzie ochocze dłonie szybko zdjęty z niego sprzęt nurkowy. Był zupełnie wykończony. Podniósł głowę i ujrzał Bolanda, ponuro spoglądającego z góry.
— Gdzie jest March? — Ton głosu Bolanda zabrzmiał prawie lodowato.
— Nie żyje—odparł po prostu Pitt.
— Cóż, zdarza się — rzekł Boland i odszedł.
Łyknąwszy drinka Pitt przez dłuższą chwilę wpatrywał się w szklaneczkę tkwiącą w ręku. Twarz miał pozbawioną wyrazu, a oczy zmęczone i zaczerwienione, mocno podkrążone. Lśniący, tropikalny zachód słońca rzucał przez iluminator ostatnie promienie, iskrzące się na kawałkach lodu pławiących się w whisky. Pitt przetoczył szklankę po czole, mieszając skondensowaną na nim mgiełkę z własnym potem. Skończył opowiadać Bolandowi swoją historię, poszczególne wydarzenia i szczegóły, które utkwiły mu w pamięci. Teraz, kiedy powinien się już rozluźnić, zrzucić wszystko z siebie, zaczął przeczuwać, że okropne zdarzenia ostatniej godziny były zaledwie początkiem czegoś znacznie groźniejszego.
— Nie możesz obwiniać siebie za śmierć Marcha— powiedział szczerze Boland. — Gdybyście utknęli w luku ratunkowym i on by utonął, wówczas ponosiłbyś za to odpowiedzialność. Tymczasem, Bóg świadkiem, nie było sposobu, by przewidzieć, iż po „Starbucku” kręci się dwóch morderców!
— Paul, chyba nie sądzisz, że uwierzę w tę argumentację — odparł Pitt, zmęczony. — To ja zmusiłem tego chłopaka, żeby wszedł do okrętu podwodnego. Gdybym się nie napalił, żeby dowieść swoich racji, żyłby teraz.
— Istotnie, straciliśmy jedno życie, ale wstrząsające znaczenie tego, co znaleźliście, aż nadto rekompensuje śmierć jednego człowieka. Gdyby bezpieczne j \
114
odstawienie „Starbucka” do Pearl Harbor miało kosztować życie całej naszej załogi, nie zawahałbym się poświęcić wszystkich, a w tej liczbie również ciebie i mnie. — Przerwał, dolewając sobie do szklanki odrobinę alkoholu.
— Doceniam znaczenie twoich zamiarów, Paul — powiedział Pitt. Boland uśmiechnął się.
— Staram się być miły z powodu twoich wpływów w gronie admirałów. Poza tym uważam, że jesteś wyjątkowo przebiegły. Podejrzewam, że twój szalony pomysł zalania, przedziału torpedowego zawiera w sobie jakiś makia—weliczny plan. Masz na to jakieś wyjaśnienie?
— Oczywiście — odrzekł krótko Pitt. — Dokonałem sabotażu na „Starbucku”, żeby zatrzymać go na dnie jeszcze przez kilka dni.
— Mów dalej — zachęcił go Boland. Teraz już się nie uśmiechał. Pitt pociągnął łyczek.
— Na początek powiem, że tam na dole zastałem dwóch uzbrojonych ludzi oraz marynarza Farrisa, wygłodzonego i zmaltretowanego. Nie mógł uciec, bo nie było dokąd. „Starbuck” stał się więzieniem. — Nawet strażnicy przychodzili na zmianę. Skąd? Tego nie potrafię określić. Nie mieszkali jednak na pokładzie okrętu.
— Skąd ta pewność?
— Mówi mi to moja epikurejska żyłka. Sprawdziłem kuchnie w mesie załogi i kwaterze starszych oficerów. Nie było najmniejszego śladu artykułów spożywczych. A strażnicy musieli przecież coś jeść. Nawet Farris nie mógł przetrwać sześciu miesięcy bez pożywienia. Więc albo gdzieś w pobliżu jest bar McDonalda, o którym nic nie wiemy, albo tamci faceci chodzą na lunch do domu. Osobiście wierzę w tę drugą ewentualność. Kimkolwiek są i skądkolwiek pochodzą, w tej chwili czają się tu gdzieś pod nami, czekając na stosowny moment przechwycenia „Marthy Ann”. Jeżeli znikniemy, jak ci pozostali, Departament Marynarki Wojennej będzie mógł na zawsze pożegnać się ze „Starbuckiem”. I właśnie dlatego zatopiłem przedział torpedowy. Gdyby tajemniczy przybysze wiedzieli o „Marcie Ann”, z pewnością zabraliby „Starbucka” diabli wiedzą gdzie, nim dym z kominów okrętów marynarki pojawiłby się nad horyzontem.
— Moglibyśmy ściągnąć załogę drogąpowietrzną w ciągu trzech godzin.
— Za późno. Nasz czas skończył się już wtedy, gdy rzuciliśmy kotwicę. To, co przydarzyło się tym wszystkim okrętom, zdarzy się prawdopodobnie i nam.
Boland nie ukrywał sceptycznego nastawienia.
— Cały ten domysł brzmi dość fantastycznie. Według radaru nie ma żadnego innego statku w promieniu ośmiuset kilometrów, a sonar zapewnia, że w okolicy nie kręcą się żadne okręty podwodne. Więc skąd, na Boga, może przyjść niebezpieczeństwo?
115
— Gdybym znał odpowiedź na to pytanie — odparł nerwowo Pitt — zażądałbym podwyżki i… otrzymałbym ją.
— Jeżeli nie przedstawisz konkretnego planu — oznajmił Boland z przeszywającym, spekulatywnym spojrzeniem w oczach — będziemy tu stać na kotwicy aż do rana. A o świcie zaczniemy podnosić „Starbucka”.
— Pobożne życzenia — zauważył cierpko Pitt. — Do świtu „Martha Ann” będzie leżała na dnie obok „Starbucka”.
— Zupełnie zapominasz — upierał się spokojnie Boland — że mogę wywołać przez radio Pearl Harbor i, nim się ściemni, mieć nad głową wsparcie z powietrza.
— Czyżby?—spytałPitt.
Boland pomyślał, że w przenikliwych, zielonych oczach Pitta nie ma w tym momencie niczego pozytywnego, ale tego akurat nigdy nie można być pewnym. Wyraz twarzy Pitta odzwierciedlał zawsze dokładnie to, co miał wyrażać, i nic więcej.
— Czy admirał Hunter potwierdził twojąwiadomość?
— Nadawaliśmy przecież na częstotliwości handlowej, tak jak ty z okrętu podwodnego.
— Nie odnosisz wrażenia, że to dziwne, iż Hunter nie nawiązał kontaktu w sprawie odnalezienia „Starbucka”? Sam powiedziałeś, że moja transmisja była słyszana w promieniu tysiąca mil. Więc dlaczego nikt się nie odezwał, żeby przynajmniej powiedzieć „spieprzaj” albo — zapytać, jaka u was pogoda”? Dlaczego Hunter lub Gunn nie zażądali więcej szczegółów? Otóż może być tak, że dowiesz się, iż nie wydostał się stąd żaden meldunek, nawet ten fał—szywy o przepalonej panewce.
Tym razem Pitt trafił w dziesiątkę. Boland uniósł jedną brew, a potem spokojnie dotknął jednego z kilku przełączników interkomu i powiedział:
— Mówi komandor Boland. Proszę nawiązać łączność z Pearl Harbor, kod lądowy sześć. Daj mi znać, jak tylko się odezwą.
— Tak jest, kod lądowy sześć — odpowiedział z głośnika szorstki głos.
— A na jakiej podstawie twierdzisz, że nasz meldunek nie został odebrany? — spytał Boland.
— Hm… Z wyjątkiem „Lilie Marlene” nikt inny nie zdołał nadać meldunku. Nawet „Starbuck”. Nie trzeba chyba dodawać, że nasi nieznani przyjaciele nie maj ą zamiaru dopuścić, by świat dowiedział się o naszym odkryciu.
— Jeżeli jest tak, jak myślisz, to muszą zagłuszać nasze transmisje.
— Możesz być absolutnie pewny, że zagłuszają— odparł poważnie Pitt. —W ten sposób wyjaśnia się, dlaczego żaden z zaginionych statków nie wysłał sygnału SOS. To znaczy oni wysyłali, tyle że stacja handlowa na Oahu niczego nie odebrała. Można też sobie wytłumaczyć przyczynę fałszywych danych o pozycji Dupree przed rzekomym zniknięciem „Starbucka”. Nasi nie—
116
znani przyjaciele jak nic ukryli tu gdzieś silny nadajnik radiowy. Prawdopodobnie na jednej z Wysp Hawąjskich. Wystarczyłby skrawek ziemi, żeby postawić na nim na tyle wysoką antenę, żeby zagłuszać sygnały ze statków będących na morzu w tym rejonie.
— Komandorze Boland? — z głośnika rozległ się chrapliwy głos.
— Mówi Boland. O co chodzi?
— Nic szczególnego, sir. Owszem potwierdzają, ale nie według kodu lądowego sześć. Powtórzyłem wywołanie cztery razy, a oni ciągle proszą o nadanie meldunku. Nic z tego nie rozumiem, komandorze. Wywołanie na kanale handlowym było doskonałe. Ktoś próbuje być oryginalny.
Boland wyłączył interkom. Zaległa cisza. „Nie wydaje się ważne, że nawiązaliśmy kontakt — pomyślał Pitt. — Najważniejsze jest to, że skontaktowaliśmy się z niewłaściwym odbiorcą”.
— Niedobrze — stwierdził Boland z ponurym wyrazem twarzy.
— Wprawdzie uzyskaliśmy odpowiedź na pierwsze pytanie, ale nadal nie wiemy, co pół roku temu naprawdę przydarzyło się załodze „Starbucka”. I skoro okręt leży na dnie cały i sprawny, dlaczego nie został uruchomiony?
— Możemy skreślić Rosjan czy jakiekolwiek inne mocarstwo — powiedział Boland. — W żaden sposób nie trzymaliby tego w tajemnicy przez tyle czasu.
— Choć to zabrzmi bez sensu — dorzucił Pitt — nie sądzę, żeby przechwycenie „Starbucka” miało charakter spisku czy wcześniej przygotowanego ataku.
— Masz rację, to brzmi bez sensu — oznajmił obojętnie Boland. Położenie niechcący łapy na atomowym okręcie podwodnym na środku oceanu nie jest najłatwiejszą sztuczką.
— Ktoś jednak tego dokonał — odciął się Pitt. — March i ja nie znaleźliśmy niczego, co wskazywałoby na najmniejsze uszkodzenie wewnątrz czy na zewnątrz kadłuba.
— Ta teoria nie zda egzaminu. Nawet cała armia ludzi nie byłaby w stanie przedostać się siłą do tego okrętu. „Starbuck” ma automatyczne systemy alarmowe, które obudziłyby umarlaka w przypadku nie kontrolowanego otwar—
^eia wentylatora czy luku. Cały szereg urządzeń wykrywających dałby na—|tychmiast ostrzeżenie. Nic poza zwykłąrybąnie mogłoby się zbliżyć na odleg—Jość zasięgu czujników.
— Mimo wszystko nawet nowoczesne okręty podwodne nie są przygotowane do eliminowania swoich załóg.
Zanim Boland zdołał cokolwiek odpowiedzieć, odezwał się głośnik interkomu:
— Kapitanie?
— Wal śmiało.
117
— Czy mógłby pan przyjść na mostek, sir? Jest tu coś, co powinien pan zobaczyć.
— Powiedz z grubsza, o co chodzi.
— No cóż… sir… to trochę zwariowane…
— Daj spokój, człowieku — rzucił Boland. — Wykrztuś wreszcie, w czym
rzecz.
Głos z mostka zawahał się.
— Mgła, komandorze. Mgła wydostaje się z wody, zakrywając powierzchnię jak całun. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. To jest nierealne.
— Zaraz tam będę. — Boland spojrzał ponuro na Pitta. — Co o tym sądzisz?
— Powiedziałbym — mruknął cicho Pitt — że doczekaliśmy się.
!
11
Mgła unosiła się nad wodą jak gruba, biała kołdra, zwijała się w loki w podmuchach lekkiej bryzy, nieprzejrzysta i przygniatająca w swej lepkiej wilgoci. Ludzie na mostku na próżno wytężali wzrok, wpatrując się w kłębiące się tumany. Wszyscy co do jednego czuli strach wypełzający z mgły, strach przed czymś, czego nie można ani zobaczyć, ani dotknąć, ani zrozumieć. Całun wilgoci zaczął okrywać statek. W wyniku niecodziennego załamania promieni zachodzącego słońca światło stało się niesamowitą mieszaniną barwy pomarańczowej i szarej.
Boland starł z czoła kropelki potu, rzucił uspokajające spojrzenie przez okna sterówki i powiedział:
— Wygląda dość zwyczajnie, tylko gęstość jest jakby większa niż normalnie.
— W tej mgle nie ma nic naturalnego z wyjątkiem koloru — odrzekł Pitt. Spostrzegł, że widzialność sięgała już zaledwie dziobu „Marthy Ann”. — Wysoka temperatura, pora dnia i bryza wiejąca z prędkością trzech węzłów raczej nie stanowią sprzyjających warunków do tworzenia się mgły. — Stanął obok Bolanda i zaczął patrzeć na radar, prawie przez minutę uważnie studiując jego wskazania. Co chwilę spoglądał na zegarek, przeprowadzając w myślach jakieś obliczenia. — Nie wykazuje żadnych oznak ruchu czy rozproszenia. Wiatr nawet nie porusza jej masy. Wątpię, żeby stara Matka Natura mogła dorównać takiemu fenomenowi.
Wyszli na lewe skrzydło mostka, ich sylwetki tworzyły dwa cieniste kontury na tle tego osobliwego światła mgły. Statek zakołysał się nieznacznie pod wpływem fal Pacyfiku. Wydawało się, że na tym skraju niewidzialnej pustki przestał istnieć czas. Pitt wciągnął nosem powietrze. Z początku nie mógł
119
rozpoznać zapachu, lecz po chwili ożyły wspomnienia dawnych dni, które —jak wiadomo — przywoływane są zapachami nawet po wielu latach.
— Eukaliptus!
— Co powiedziałeś?—spytał Boland.
— Eukaliptus — powtórzył Pitt. — Nie czujesz tej woni? Oczy Bolanda zwęziły się w odruchu zastanowienia.
— Owszem, coś czuję, ale nie rozpoznaję zapachu.
— A gdzie się wychowywałeś? — spytał Pitt głosem zadziwiająco przejrzystym, mimo dramatycznej sytuacji.
Boland spojrzał na Pitta, jakby zahipnotyzowany tonem jego głosu.
— W Minnesocie. Dlaczego pytasz?
— Wobec tego nie możesz wiedzieć… Boże! Nie czułem tego zapachu od wielu lat. Drzewa eukaliptusowe rosną dość powszechnie w południowej Kalifornii i Australii. Mają charakterystyczny aromat i dają sok używany przy inhalacjach.
— To wszystko nie ma sensu.
— Zgadzam się, lecz nie możemy zaprzeczyć, że mgła zajeżdża eukaliptusem.
Boland zgiął palce, a potem odezwał się do Pitta nie odwracając się do niego.
— Co proponujesz?
— Mówiąc wprost jestem za tym, żebyśmy stąd zjeżdżali.
— Czytasz z moich myśli. — Cofnął się do sterówki i pochylił się nad in—terkomem. — Maszynownia? Jak szybko możemy ruszyć w drogę?
— Kiedy pan tylko zechce, komandorze — gdzieś we wnętrznościach statku odbił się metalicznym echem daleki głos.
Boland nie zwlekał z wydaniem polecenia.
— Natychmiast! — Odwrócił się do młodego dowódcy wachty. Kotwica w górę, poruczniku.
— Kotwica w górę — potwierdził wyglądający chłopięco dowódca wachty.
— Kabina wykrywania? Mówi komandor Boland. Są jakieś wskazania?
— Mówi Stanley. Wszędzie cisza, sir. Mam tylko ławicę ryb, około stu metrów z lewej burty.
— Spytaj go, ile ich jest i czy są duże — wtrącił Pitt z nieruchomą twarzą. Boland skinął w milczeniu i przekazał pytanie do kabiny wykrywania.
— Z grubsza licząc… ponad dwieście, płynąna głębokości dwóch sążni.
— Wielkość, do licha, wielkość! —warknąłBoland.
— Gdzieś w granicach pięciu do siedmiu stóp długości. Pitt przeniósł wzrok z głośnika na Bolanda.
— To nie są ryby, lecz… ludzie.
Trzeba było dłuższej chwili, żeby znaczenie tych słów dotarło do Bolanda.
120
— Ludzie? — spytał głośno, jakby próbował zapamiętać to słowo. — W jaki sposób mogą zaatakować z powierzchni wody? „Martha Ann” ma burty wysokości sześciu metrów.
— Zrobią swoje, możesz być tego pewien.
— Gówno zrobią—rzucił ostro Boland. Walnął pięściąw oprawę kompasu okrętowego i chwycił mikrofon. Pitt usłyszał głos odbijający się echem po statku. — Poruczniku Riley! Rozdać broń boczną całej załodze. Mamy nieproszonych gości.
— Przydałoby się trochę więcej broni niż kilka karabinów, żeby zawrócić tak liczną hordę — stwierdził Pitt. — Jeżeli będą przełazić przez relingi, piętnastu ludzi nie oprze się dwóm setkom.
— Powstrzymamy ich — oznajmił zdecydowanie Boland.
— Lepiej przygotuj się do opuszczenia statku, gdyby miało się stać to najgorsze.
— Nie — spokojnie odrzekł Boland. — Być może ta wyglądająca na zdezelowaną stara balia jest niewiele warta, ale ciągle należy do marynarki Stanów Zjednoczonych. Nie zamierzam oddać jej komukolwiek, nie egzekwując zapłaty. — Na moment zrzucił z twarzy maskę twardziela i wyciągnął przed siebie dłoń. — Powiedz admiałowi Hunterowi, co się tu wydarzyło. Powiedz mu…
Pitt zignorował pożegnalny gest Bolanda.
— Sam mu powiedz. Nie poderwę helikoptera bez ciebie i twojej załogi. Usta Bolanda ułożyły się w ponury uśmiech.
— Powodzenia!
— Spotkamy się przy helikopterze. — To było wszystko, co powiedział Pitt. Odwrócił się i wyszedł.
Pitt usiadł na fotelu pilota, jego winylowe obicie było lepkie od wilgoci. Wokół statku mgła gęstniała z każdą chwilą. Wyglądało to tak, jakby ktoś naciągnął ostrożnie wielki, szary koc na czubki masztów. Powietrze było ciężkie, oddychało się z trudem. Światła zrobiły się całkiem przyćmione. Wszystko przestało istnieć. Morze zniknęło, niebo zniknęło, z okienek kabiny dawał się tylko rozpoznać malutki skrawek świata w postaci sześćdziesięciu metrów kwadratowych.
Pitt wykonał już wcześniej rutynową kontrolę urządzeń śmigłowca. Teraz włączył pomocniczy zespół silnikowy i wcisnął guzik startera. PZS wysilił się i jęknął zbuntowany, gdy jego moc wyjściowa zachęciła turbinę do coraz większych obrotów, aż wskaźnik temperatury spalin i huk z kanału wydechowego dały znać o gładkim rozruchu silnika. Przełożenie wirnika było zazębione i gigantyczne łopaty rotora zaczęły wolno młócić mgliste
121
powietrze z charakterystycznym głośnym świstem. Zniknął zupełnie ostatni ślad słońca.
Gdy wskazówki urządzeń pomiarowych na tablicy przyrządów zajęły odpowiednie pozycje, Pitt sięgnął do fotela drugiego pilota po owiniętego w ręcznik mausera. Położył pakunek na kolanach i szybko odwinął z niego pistolet, sprawdzając umocowanie kołby, a następnie zatrzasnął w nim pięć—dziesięcionabojowy magazynek. Wysiadł z kabiny i wbił wzrok w upiorne światło. Niczego nie można było rozpoznać z całą pewnością. Płoza dawała mu trochę osłony, więc przykucnął za nią i wycelował broń w mrok.
Czekał tylko dziewięćdziesiąt sekund, nim dwie widmowe postacie zmaterializowały się na relingu rufowym i zaczęły się groźnie przesuwać w kierunku pulsującego helikoptera. Pitt zaczekał chwilę, żeby upewnić się, że to nie członkowie załogi „Marthy Ann”. Potem mauser plunął ogniem.
Dwie półnagie postacie padły natychmiast, równocześnie. Pistolety napastników wyleciały z ich dłoni i zaklekotały na stalowych płytach pokładu. Pitt odwrócił się i zatoczył wzrokiem pełny krąg, nim pozwolił sobie na bliższą lustrację zabitych ludzi. Leżeli poskręcani obok siebie, a życie ulatywało z ich poszarpanych piersi dając dowód determinacji i możliwości strzeleckich Pitta. Zielone, skąpe odzienie na biodrach i broń, jaką mieli przy sobie dwaj martwi przybysze, były takie same jak te, które Pitt widział na „Star—bucku”. Jedyną różnicą, jaką zdołał odkryć, było coś, czego nie spostrzegł wcześniej — małe plastykowe pudełko, które —jak się zdawało — było przyklejone pod pachą każdego mężczyzny.
Zanim zdążył dokładniej zbadać zwłoki, jego spojrzenie przyciągnęła inna postać, przechodząca wolno przez reling. Pitt skierował pistolet na cel i pociągnął za spust jednym dotknięciem, delikatnym jak pocałunek. Krótki huk po raz drugi przytłumił na moment świst wydawany przez łopaty wirnika, a niewyraźna postać zniknęła nagle we mgle. Pitt podkradł się ostrożnie do relingu. Znalazł się już prawie nad tym, czego szukał, otarł się o tę rzecz ręką. To była kotwica, jej sześć zakrzywionych zębów pokrywała gruba warstwa gumy piankowej, a lina znikała w niewidocznej wodzie. Stało się teraz jasne, w jaki sposób ci dziwni ludzie pod osłoną mgły wysłali po cichu tyle statków i tysiące ludzi z ich załóg na dno tego zapomnianego przez Boga obszaru Pacyfiku.
Myśli Pitta przerwał ciężki grzmot automatów kaliber 45, przerywany ostrzejszym trzaskiem karabinów kaliber 30. Rozbrzmiewały krzyki rannych. Huk wystrzałów i chrapliwe zawołania wydobywały się z mgły, jakby buchały ze wzmacniaczy jakiegoś gigantycznego zestawu stereofonicznego, nastawionego na pełną moc w akustycznej jaskini. Pitt czuł się dziwnie odosobniony, oddalony od walki narastającej na śródokręciu. Miał wrażenie, jakby znajdował się tysiące mil od tego miejsca, oglądając z zamkniętymi oczami
122
reportaż o jakiejś wojnie, nadawany w późnowieczomyrn programie telewizyjnym.
Zbłąkany pocisk jęknął obok helikoptera i poszybował daleko w wodę.
— Niech cię diabli! — krzyknął Pitt. To był bezużyteczny odruch, ale Pitt nie mógł opanować wściekłości. „Jedno trafienie w czułe miejsce śmigłowca, a wszyscy staliby się pożywką dla ryb” — pomyślał.
Trzy kształty, które przeistoczyły się w ludzi, błądząc wtoczyły się na lądowisko, w ostatniej chwili rozpoznane przez Pitta po kombinezonach roboczych. Ich szklisty wzrok i pot spływający po twarzach dowodziły okropności, jakich doświadczyli.
— Wszyscy na pokład, kurs na Hotel Street i Dirty Sally „s Barl! — huknął Pitt głosem wyrywającym marynarzy z paraliżującego strachu. — Szybciej, nie ociągać się. No, żwawo! — Pitt wołał na nich nie odwracając głowy, wpatrywał się w mrok. Minęła prawie minuta, jeszcze jedna postać wbiegła na lądowisko. W panicznym pędzie ruchy młodego marynarza były zupełnie nie skoordynowane. Chłopak poślizgnął się na mokrym pokładzie i jak nic wyleciałby za burtę, gdyby nie Pitt, który chwycił go mocno za odrzuconą w bok rękę, czyniąc przy tym kąśliwą uwagę.
— Spokojnie! Wpław musiałbyś płynąć do domu bardzo długo.
— Przepraszam, sir — wybełkotał marynarz. — Ale w ogóle nie widać tych drani… Potrafią skoczyć człowiekowi na plecy, zanim się zorientuje.
Pitt wepchnął młodego marynarza pod osłonę, jaką stanowił helikopter. W tym czasie jeszcze czterech ludzi wynurzyło się z szarej mgły. Przodem podążał sternik, prowadząc Farrisa. Jedyny pozostały przy życiu człowiek ze „Starbucka” był umysłowo wyłączony z toczących się wokół wydarzeń. W pewnej chwili popatrzył przez Pitta na wylot, jego źrenice były rozszerzone, a wzrok stępiony abstrakcyjną obojętnością.
— Posadź go w fotelu drugiego pilota i mocno zapnij mu pasy — rozkazał Pitt. Potem odwrócił się od sternika i przeniósł uwagę na przednią część statku. Przyłożył zwiniętą dłoń do lewego ucha i nasłuchiwał. Wkrótce wyłowił ciężkie kroki dobiegające z odległości kilku metrów, gdzieś w nieprzeniknionej mgle.
— Pitt, jest pan tam? — zawołał ktoś.
— Idź dalej! — odpowiedział Pitt. — Żadnych gwałtownych ruchów! — Nie ma obawy — powiedział tamten. — Taszczę rannego.
Z mgły wyłonił się porucznik Harper, oficer inżynieryjny, gigant o wadze prawie stu dwudziestu kilogramów. Na ramieniu niósł chłopca, który wyglądał na nie więcej niż dziewiętnaście lat. Młody mężczyzna miał popielatą twarz, a po jego prawej nodze spływało szerokie pasmo krwi, spadając na pokład ciemnymi kasztanowymi kroplami. Pitt wyciągnął rękę, chwycił wielki biceps i ściągnął na lądowisko całą resztę masywnego ciała.
123
— Ilu jeszcze idzie za tobą?
— Jesteśmy ostatni.
— A komandor Boland?
— Tuż za mostkiem cała banda tych nagich sukinsynów wskoczyła na niego i na porucznika Stanleya. — Głos Harpera brzmiał przepraszająco. —Obawiam się, że dopadli ich obu.
— Wsadź tego dzieciaka do helikoptera i zobacz, co można zrobić, by zatamować krwawienie — rzucił Pitt. — I dajcie ognia z broni, jaką jeszcze macie, dla osłony. Spróbuję poszukać rannych.
— Niech pan uważa, sir. Pan jest naszym jedynym pilotem.
Pitt nie zatrzymał się, żeby odpowiedzieć. Zeskoczył z platformy i rzucił się pędem na oślep przez pokład. Nogi ślizgały się na mokrych płytach. Trzymał się więc burty, ukrywając się za łodziami ratunkowymi. Był pewny, że w mauserze zostało zaledwie kilka ostatnich naboi. W pewnej chwili dotknął dłonią czegoś wilgotnego i lepkiego. Domyślał się, co to jest. Ślad prowadził w mroczną pustkę. Gdzieniegdzie były to zaledwie krople, w innych miejscach kałuże. Trop zaprowadził Pitta do nieruchomej, martwej postaci porucznika Stanleya, oficera z kabiny wykrywania.
Teraz Pitt odczuwał wyłącznie gniew, lecz mimo to jego umysł pracował intensywnie z dużą precyzją, chociaż twarz ściągnęła siew maskę rezygnacji w obliczu niemożności zrobienia czegokolwiek dla Stanleya. Zmusił się, by iść dalej, popychany podświadomym przekonaniem, że Boland jeszcze nie umarł. I wtedy zatrzymał się. Zaczął nasłuchiwać. Dokładnie przed nim zabrzmiał stłumiony jęk.
Pitt omal nie wpadł w sam środek rozgrywającej się sceny. Boland czołgał się na brzuchu, wlokąc swoje ciało po pokładzie, a z przebitego na wylot ramienia wystawała od przodu włócznia długości ponad metra. Głowę miał schyloną, pięści zaciśnięte, a podkoszulek cały zabarwiony na czerwono. Nad bezsilną postacią pastwiło się trzech mężczyzn. Cicho szydząc prowokowali Bolanda do dźwignięcia się na nogi mimo jego gwałtownie słabnących sił. Jeden z nich uparcie kopał wbitą włócznię. Uśmiechał się za każdym razem, gdy spomiędzy zaciśniętych zębów nieszczęśnika wydobywał się okrzyk bólu.
Pitt nie wahał się nawet sekundy. Spokojnie podszedł do zaskoczonej grupy i skierował mausera na cel numer jeden. Pierwszy strzał trafił szczerzącego zęby sadystę w lewe oko. Dwaj pozostali kompani, równie zdziwieni, oberwali jeszcze bardziej, ich serca zamarły w połowie kolejnego uderzenia. Nadbiegł jeszcze jeden osobnik. Mauser kolejny raz plunął ogniem i tamten upadł na pozostałych z brzuchem poznaczonym małymi, czerwonymi dziurami.
Boland podniósł na Pitta nieprzytomny wzrok, twarz miał wykrzywioną z bólu.
124
— Wróciłeś?
— Straciłem głowę — powiedział Pitt z cierpkim uśmiechem. Weź się w garść. Ta włócznia musi wyjść — Wetknął mausera za pasek, a potem przeciągnął ostrożnie Bolanda pod ścianę i ułożył w wygodniejszej pozycji, cały czas wypatrując następnych morderców. Chwycił włócznię obiema dłońmi.
— Liczę do trzech.
Oczy Bolanda były pełne cierpienia, lecz uśmiech, jaki pojawił się w kącikach ust, był wyraźny i zdecydowany.
— Zrób to czym prędzej, łotrze. Pitt zacisnął dłonie i powiedział:
— Jeden. — Oparł stopę o pierś Bolanda. — Dwa. — Naprężył mięśnie i szarpnął z całej siły. Zakrwawiona włócznia wysunęła się z ramienia Bolanda.
Boland pochylił się do przodu i jęknął. Potem opadł plecami na ścianę i szklistymi oczami spojrzał na Pitta.
— Ty sukinsynu — wymamrotał — nie powiedziałeś „trzy”. Potem jego oczy obróciły się w górę, a on sam odpłynął w niepamięć.
Pitt cisnął za burtę ociekającą krwią włócznię, uniósł bezwładne ciało Bolanda i zarzucił je sobie na ramię. Pochylił się nisko i pobiegł tak szybko, jak tylko pozwalała na to waga przenoszonego ładunku i sztywniejąca noga. Wykorzystał jako osłonę luki towarowe i dźwigi załadowcze. Dwa razy musiał się zatrzymać i stanąć w bezruchu, słysząc gdzieś w pobliżu, we mgle, jakieś niewyraźne dźwięki. Wyczerpany i oszołomiony brnął dalej, świadomy tego, że jedenastu ludzi czeka niechybna śmierć, jeśli nie poderwie helikoptera z pokładu „Marthy Ann”. W końcu dysząc ciężko, wszedł chwiejnym krokiem na platformę.
— To ja, Pitt — powiedział tak głośno, jak pozwalały mu na to obolałe płuca.
Silne ręce porucznika Harpera zdjęły Bolanda z ramienia Pitta, tak jak bierze się lalkę od dziecka, i umieściły nieprzytomnego komandora w śmigłowcu. Pitt wyciągnął mausera zza pasa, skierował lufę w stronę dziobu i zaczął strzelać, aż ostatnia łuska zatoczyła łuk i opadła na pokład. Następnie wspiął się do kabiny i rzucił się na fotel z nagłą pewnością, że pokonał przeciwności. Nie zawracał sobie głowy zapinaniem pasów bezpieczeństwa, przesunął manetkę.
Gdy łopaty wirnika zwiększyły obroty, a płozy uniosły się wolno, ostrożnie skierował maszynę w górę. Helikopter wzniósł się kilka metrów w mgłę i dopiero wtedy Pitt pchnął maszynę do przodu, opuszczając zupełnie „Mar—thęAnn”.
Gdy odlecieli znad statku, Pitt spojrzał na wskaźnik zakrątomierza, z chy—łomierzem, i odczekał, aż malutka kulka ustawi się w samym środku tarczy.
125
„Gdzie jest niebo?”—wołał w myślach. „Gdzie? Gdzie?! „Minęła cała wieczność od czasu, gdy ostatni raz widział jego pocieszający bezmiar.
I nagle niebieski strop pokazał się. Helikopter pomknął w wieczorne światło księżyca. Łopaty rotora wzniosły się wyżej, gdy Pitt zwiększył wysokość. Potem leniwie, jak wracający do gniazda ptak, ciężka maszyna wyrównała położenie aluminiowej kabiny i zaczęła gonić swój rzucany przez promienie księżyca cień w kierunku odległych, zielonych palm Hawajów.
12
Henry Fujima był ostatnim z wymierającego rodu, na pół Japończykiem, na pół Hawajczykiem w czwartym pokoleniu, którego ojciec, dziad i pradziad byli rybakami. Przy dobrej pogodzie dwa razy w tygodniu, jakby na zasadzie pokrewieństwa z ludźmi z Gloucester, okręgu w stanie Maine, którzy wypuszczają się w swych małych łódkach w morze na poszukiwanie dorsza, Henry wytrwale polował na wymykające się tuńczyki w ręcznie robionym sampanie, chińskiej łodzi. Była to swoista, instynktowna rutyna, która nie zmieniła się od ponad czterdziestu lat. Flotylle sampanów, znane na Hawajach przez długi czas, odeszły w zapomnienie. Coraz większa konkurencja ze strony międzynarodowego rybołóstwa i nieregularne połowy przetrzebiły tę flotyllę, aż wreszcie został tylko Henry, samotnie zarzucający wędkę na powierzchni wielkiego Pacyfiku.
Stał na tylnym pomoście swojego solidnego, małego stateczku, z bosymi stopami mocno wspartymi na drewnianym pokładzie, plamionym przez wiele lat tłuszczem z tysięcy martwych ryb. Rzucał linkę w fale maszerujące żwawo od wczesnego ranka i myślą wędrował wstecz, do dawnych dni, kiedy zwykł łowić ze swoim ojcem. „To były dobre czasy” — pomyślał. Z tęsknotą wspominał zapach węgla drzewnego palonego w piecykach hibachi i śmiech towarzyszący podawaniu butelek sake z jednej łodzi na drugą, gdy flotylla spotykała się i wiązała sampany na noc. Zamknął oczy i ujrzał twarze dawno zmarłych ludzi, usłyszał głosy, które już nigdy nie miały się odezwać. Kiedy je znowu otworzył, jego wzrok przyciągnęła ciemna plama na horyzoncie.
Patrzył, jak niewielki kontur rośnie i powiększa się w statek, pordzewiałą, starą balię, prującą wodę w linii prostej, na niego. Statek płynął bardzo
127
szybko — Henry nigdy nie widział, żeby duża jednostka handlowa przecinała fale w takim tempie. Trudno było ocenić prędkość zbliżającego się okrętu, sądząc jednak z piany buchającej prawie do kluz kotwicznych — wynosiła co najmniej dwadzieścia pięć węzłów.
Henry zamarł z przerażenia. Statek utrzymywał kurs, a on znajdował się dokładnie na jego drodze. Przywiązał koszulę do wędki i jak szalony zaczął nią wymachiwać. Przerażony patrzył, jak dziób powiększa się przed nim niczym potwór mający zamiar połknąć smakowity kąsek. Wrzasnął, lecz nikt się nie pojawił — mostek świecił pustką. Stał więc w bezsilnym oszołomieniu, podczas gdy wielki, skorodowany statek bezwzględnym ciosem staranował jego sampana, rozrywając na drzazgi malutką, sfatygowaną łódkę.
Henry walczył pod wodą. Porośnięty skorupiakami kadłub ciął mu ręce, przepływając obok. Śruby przemłóciły wodę w niewielkiej odległości i tylko desperackie wysiłki uchroniły go przed wessaniem między zabójczo wirujące skrzydła. Wypłynął na powierzchnię, wypluwając słoną wodę, walcząc, by złapać oddech między wzburzonymi, przewalającymi się falami kilwatera. W końcu udało mu się utrzymać na powierzchni. Wolno płynąc ocierał z oczu słone żądła.
Nie ma niczego na tym świecie, co można by porównać z paraliżującym strachem przyglądania się, jak ostatnia i jedyna nadzieja ratunku odpływa majestatycznie, nieświadoma odgrywającej się za nią tragedii. Nie da się opisać lodowatego uczucia bezsilności, które opanowuje umysł, kiedy człowiek wie, że wkrótce umrze zapomniany i pozostawiony samemu sobie w obcym otoczeniu, a jego kości zginą na zawsze w nieznanym grobie, tysiące metrów poniżej poziomu morza, w jego czarnej otchłani. Mimo to Henry Fujima nie odczuwał lęku przed nieprzewidzianą śmiercią, jaką wyznaczyło mu przeznaczenie. Przyjął swój los z typową orientalną obojętnością. Dla niego żyć na morzu i umrzeć na morzu było ostateczną nagrodą, podobnie jak śmierć starego żołnierza na polu walki. „Wkrótce przypłyną rekiny pomyślał — ściągnięte zapachem krwi spływającej z pokaleczonych rąk”. Unosząc się tak na wodzie nie czuł ani rozpaczy, ani porażki, jedynie pewnego rodzaju zadowolenie. Patrzył na malejącą rufę „Marthy Ann”. Statek podążał obojętnie w stronę południowego horyzontu.
Minęła już dziesiąta rano, gdy Pitt ostatecznie wkroczył do swojego pokoju. Był zmęczony, oczy go paliły i bolały, gdy je zamykał. Utykał lekko, miał na nowo obandażowano nogę, trochę zesztywniałą, ale nie odczuwał bólu. Niewiele brakowało, a zasnąłby pod gorącym prysznicem. Ze wszystkiego na świecie najbardziej pragnął rzucić się na łóżko i zapomnieć o minionych dwudziestu czterech godzinach.
128
Zignorował rozkaz wysadzenia załogi „Marthy Ann” albo w Pearl Har—bor, albo na lądowisku śmigłowców na Hickam Field. Zamiast tego posadził elegancko maszynę na trawniku nie więcej niż pięćdziesiąt metrów od wejścia do pogotowia w Tripler Military Hospital, przy tym wielkim betonowym gmachu, który stał na wzgórzu górującym nad południowym brzegiem Oahu. Zaczekał, aż Boland i młody ranny marynarz zostaną przede wszystkim odwiezieni na stoły operacyjne i dopiero wtedy pozwolił, żeby jakiś skory do pomocy wojskowy lekarz pozszywał mu rozciętą nogę i zabandażował ją. Następnie wymknął się dyskretnie bocznymi drzwiami i przywołał taksówkę. Spokojnie uciął sobie drzemkę podczas jazdy na Waikiki Beach.
Pospał może z pół godziny korzystając z komfortu własnego łóżka, gdy nagle ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Z początku wydawało mu się, że to w zakamarkach umysłu odzywa się jakieś odległe echo. Próbował je wyciszyć, ale w końcu z wysiłkiem wstał z łóżka i poszedł zygzakiem przez pokój, żeby otworzyć drzwi.
Dziko przerażona kobieta bywa czasem bardzo piękna. To tak, jakby skrywany od wieków zwierzęcy instynkt uczynił ją nagle pełną żaru. Dziewczyna stojąca za progiem miała na sobie krótkie muumuu ozdobione czerwonymi i żółtymi kwiatami, ledwie zakrywające jej biodra. Wielkie, kasztanowe oczy wyrażały przerażenie.
Pitt przez chwilę stał nieruchomo, lecz zaraz cofnął się i gestem zaprosił dziewczynę do środka. Adrienne Hunter w odrętwieniu przesunęła się obok niego, wykonała zwrot i rzuciła mu się w ramiona. Miała dreszcze, a jej oddech przerywał niepohamowany szloch. Pitt przytrzymał drżące ciało kobiety.
— Na Boga, Adrienne!
— Zabili go—załkała.
Pitt odsunął ją na długość ramion i spojrzał w jej oczy, mokre i opuchnięte.
— O czym ty mówisz? Zaczęła wyrzucać z siebie słowa.
— Leżałam w łóżku z… z przyjacielem. Dostali się przez okno, z tarasu. Było ich trzech. Weszli tak cicho, że nawet nie wiedzieliśmy, że są w pokoju, nie mieliśmy żadnych szans. On próbował walczyć, ale tych trzech miało przy sobie takie śmieszne małe pistolety, które nie wydawały żadnego dźwięku. Zastrzelili go. Boże! Strzelili do niego kilkanaście razy. Wszystko ociekało krwią. To było straszne!
Zadygotała, a Pitt poprowadził ją do kanapy i przytulił, jakby w ten sposób mógł ją uspokoić.
— Wrzasnęłam, a potem wbiegłam do garderoby i zamknęłam drzwi. Oni śmiali się tylko, sterczeli tam i śmiali się. Myśleli, że wpadłam w pułapkę. Ale to jest garderoba dwustronna. Można przez nią wejść do sypialni dla gości.
9 — Wir Pacyfiku
129
Chwyciłam sukienkę z wieszaka i uciekłam przez okno. Nie chciałam iść na policję. Bałam się. Próbowałam dodzwonić się do tatusia, ale u niego w biurze powiedzieli mi, że jest nieosiągalny. Wpadłam w panikę. Nie miałam dokąd pójść, nie miałam się do kogo zwrócić, więc przyszłam tutaj.
Otarła oczy dłonią. Stała na tle lampy i Pitt mógł zauważyć, że pod mu—umuu nic na sobie nie miała.
— Koszmar — szepnęła. — Ohydny, paskudny koszmar. Dlaczego oni to zrobili? Dlaczego?
— Chwileczkę, po kolei — odezwał się łagodnie Pitt. — Najpierw idź do łazienki i doprowadź się do porządku. Makijaż masz już w połowie zmyty łzami. Potem opowiesz mi, kim byli ci faceci i kogo zabili.
Odsunęła się od niego.
— Nie mogę.
— Pomyśl — rzucił. — Twoje mieszkanie upiększa martwe ciało. Jak sądzisz, długo uda ci się utrzymać to w tajemnicy?
— Ja… Och, sama nie wiem.
— Tak czy owak zrobię co trzeba i policja w ciągu dwudziestu minut sprawdzi jego tożsamość. Po co cała ta maskarada? A może to… jakaś znakomitość, z żoną i dziesięciorgiem dzieci?
— Gorzej. Jest znajomym mojego ojca. — Patrzyła na Pitta błagającym wzrokiem.
— Nazwisko — zażądał krótko.
Gdyby trzeba było określić jej wyraz twarzy jednym słowem, należałoby powiedzieć — „klęska”.
— Kapitan Orl Cinana — wymamrotała wolno. — Oficer z floty mojego ojca. Pittowi starczyło rozsądku, żeby zachować powagę. To było gorsze, niż
myślał. Wskazał łazienkę i po prostu powiedział:
— Idź!
Powlokła się posłusznie, ale odwróciła się jeszcze, rzuciła mu rozbrajający uśmiech bezsilnej, małej dziewczynki i zamknęła za sobą drzwi. Miał więcej szczęścia niż Adrienne. Po pięciu sekundach od podania nazwiska telefonistce 101 Floty, admirał Hunter eksplodował na linii.
— Cóż to, do cholery, za pomysł, żeby mi się nie zgłosić wcześniej?! —zaatakował Hunter.
— Byłem wykończony, admirale — odparł Pitt. —1 tak nie byłoby ze mnie pożytku. Chciałem się obmyć i przespać parę godzin. To jednak dzięki pańskiej córce stało się niemożliwe.
Hunter znowu się odezwał, ale mówił już zupełnie innym tonem.
— Moja córka? Adrienne? Jest z panem?
— Ma w swoim mieszkaniu trupa. Nie mogła się z panem skontaktować, więc przyszła do mnie.
130
Słowa te przyhamowały admirała na dwie sekundy. Potem odezwał się jeszcze bardziej stanowczo.
— Niech mi pan poda jakieś szczegóły!
— Z tego, co mogłem z niej wyciągnąć… Wydaje się, że nasi przyjaciele z Wiru weszli przez taras i zastrzelili faceta przebywającego w jej towarzystwie. Adrienne uciekła przez podwójną garderobę.
— Jest ranna?
— Nie.
— Podejrzewam, że policja już o tym wie.
— Na szczęście nie zadzwoniła do nich. Na ile się orientuję, ofiara ciągle zabarwia krwiąjej dywan.
— Dzięki Bogu i za to. Natychmiast wyślę tam naszych ludzi z ochrony. — Pitt usłyszał stłumione odgłosy rozkazów wykrzykiwanych przez Huntera. Bez trudu wyobraził sobie, że wszyscy w zasięgu admirała podskakują jak przerażone króliki. Hunter wrócił do rozmowy. — Czy Adrienne zidentyfikowała ofiarą?
Pitt zrobił głęboki wdech.
— Owszem, to kapitan Orl Cinana.
Hunter był facetem z klasą, nie można było temu zaprzeczyć. Milczenie wywołane zaskoczeniem skończyło się po krótkiej chwili.
— Jak szybko może pan przyjechać tu razem z Adrienne?
— Najwcześniej w pół godziny. Mój samochód stoi ciągle w porcie Ho—nolulu. Będziemy musieli wziąć taksówkę.
— Lepiej zostańcie tam, gdzie jesteście. Wygląda na to, że ci mordercy są wszędzie. Zaraz wyślę do was straż.
— Dobrze, będziemy czekać.
— I jeszcze coś. Od jak dawna zna pan moją córkę?
— Przypadkiem znaleźliśmy się na pewnym przyjęciu, w parę godzin po tym, jak dostarczyłem panu kapsułę ze „Śtarbucka”. To czysty zbieg okoliczności, sir.
„Okłamywanie kobiety jest łatwe — pomyślał Pitt — lecz oszukiwanie mężczyzny to rzecz zupełnie inna”. Musiał się nieźle wysilić, żeby powiedzieć to jak najobojętniej.
— Usłyszała, jak wymieniam pańskie nazwisko, i przedstawiła się. — Pitt wiedział, co myśli Hunter, więc mówił dalej. — Podejrzewam, że gdzieś w rozmowie wspomniałem również, iż mieszkam w Moana Tower. Widocznie w panice przypomniała to sobie i przyjechała tutaj.
— Nie wiem, jak Adrienne może tak marnować życie — powiedział. — W rzeczywistości to bardzo przyzwoita dziewczyna.
Pitt zamilkł. No bo jak powiedzieć ojcu, że jego córka jest maniaczką seksualną, która przez osiemnaście godzin na dobę jest albo pijana, albo pozbawiona rozsądku z powodu marihuany?
131
— Ruszamy do Pearl, jak tylko przyjedzie straż. — To było wszystko, co Pitt zdecydował się powiedzieć. Potem odłożył słuchawkę i nalał sobie szkockiej, smakowała jak płyn do przepłukiwania rur kanalizacyjnych.
Przyjechali dziesięć minut później, nie żeby ich eskortować do dowództwa admirała Huntera w Pearl Harbor, lecz by uprowadzić Adrienne i zabić Pitta. Jego uwaga była podzielona pomiędzy drzwiami wejściowymi a Adrienne, która drzemała zwinięta na kanapie jak dziecko. W pewnej chwili poczuł, że cierpnie mu skóra na karku, wydawało się, że zaraz pęknie. Nie miał czasu, by złapać za telefon.
Pięciu mężczyzn opuściło się z dachu na linach i weszło cicho z balkonu do pokoju Pitta. Ich malutkie pistolety nie były wymierzone w jego serce, lecz w beztroską głowę Adrienne.
— Jeśli się ruszysz, ona umrze — powiedział mężczyzna w środku, gigant o płonących, złotych oczach.
W kilku pierwszych sekundach szoku Pitt uświadomił sobie absolutny brak wszelkich emocji i uczuć, jakby zupełny brak przewidywania pozbawił go umiejętności myślenia. Po chwili jednak pojawiło się z wolna gorzkie przeświadczenie, że stojący przed nim potężny mężczyzna manipuluje jego losem od ponad tygodnia. Był to człowiek, którego ciemnożółte oczy prześladowały go w koszmarnych snach, człowiek, który wiele lat temu odkrył tajemnicę Kanoli z archiwów Bishop Museum.
Wielki mężczyzna zbliżył się. Wyglądał młodo i niezwykle zdrowo jak na człowieka, który musiał dobijać siedemdziesiątki. Proces starzenia się nie spowodował u niego pomarszczenia skóry ani zwiędnięcia mięśni. Był ubrany zwyczajnie, plażowo, miał na sobie spodenki kąpielowe, a na ramieniu zarzucony niedbale ręcznik hotelowy. Twarz miał pociągłą, posępną, otoczoną bujną czupryną nie uczesanych, srebrnych włosów. Nie wyglądał na monstrum z przestrzeni kosmicznej, choć jego wymiary mogły to sugerować. Pozostali, przybyli z nim mężczyźni też nosili zwyczajne ubrania, jakby weszli tu prosto z ulicy.
Olbrzym podszedł bliżej, spojrzał z góry swoimi hipnotyzującymi, żółtymi oczami z wysokości przynajmniej dwóch metrów, uśmiechnął się z życzliwością barakudy i wykonał niewielki ukłon.
— Dirk Pitt z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. — Głos miał spokojny i głęboki, lecz nie było w nim nic złego ani groźnego. — To dla mnie zaszczyt. Śledziłem pańskie wyczyny przez wiele lat, na ogół z zainteresowaniem, czasami jednak z rozbawieniem.
— Schlebia mi fakt, że wprawiałem pana w dobry humor.
— Odpowiedź godna człowieka odważnego. Tego właśnie oczekiwałem. — Olbrzym dał znak swoim ludziom. Przyszpilili Pitta do fotela, zanim sobie uświadomił, co się dzieje.
— Przepraszam za niewygody, panie Pitt. To brudna gra… niemiła, jak każda inna tego rodzaju, ale rzecz ma zasadnicze znaczenie. Złożyło się dość niefortunnie, że musiałem wciągnąć pana w obszar mojej strategii… Miałem zamiar wykorzystać pańskie usługi, chodziło wyłącznie o rolę posłańca. Nie mogłem przewidzieć tak wielkiego zaangażowania…
— Precyzyjnie wyreżyserowana scena — powiedział wolno Pitt. Jak długo krążył pan za mną, czekając na okazję, żeby podsunąć mi odkrycie kapsuły z meldunkiem ze „Starbucka”? Dlaczego wybrał pan mnie? Równie dobrze pojemnik mógł znaleźć na plaży jakiś dziesięcioletni chłopak, a potem zanieść go admirałowi Hunterowi.
— Wrażenie, majorze. Chodziło o wrażenie i wiarygodność. Pan ma w Waszyngtonie wpływowych przyjaciół i krewnych, a pańskie akta w NUMA też wymagają respektu. Wiedziałem, że pojawią się wątpliwości związane ze ścisłością meldunku, musiałem liczyć na reputację człowieka, który potrafi ich przekonać. — Uśmiechnął się lekko i ruchem dłoni przeczesał falistą czuprynę srebrnych włosów. Niestety wybór okazał się godny pożałowania. Jak się okazało, to właśnie pan przekonał admirała Huntera, że meldunek komandora Dupree jest sfałszowany.
\ — Wielka szkoda—odparł ironicznie Pitt. Postanowił rzucić sondę.—Pański
Informator niewiele przegapił.
| — Owszem, czasami rzeczywiście przykłada się do roboty.
l Nastała dłuższa chwila milczenia. Pitt odwrócił się i spojrzał na Adrienne,
Wora ciągle leżała spokojnie na kanapie. „Szczęściara — pomyślał — prześpi
lisałą tę paskudną scenę”. Po chwili znowu skierował wzrok na olbrzyma.
— Zdaje się, że nie miałem zaszczytu poznać pańskiego nazwiska.
— To nie jest konieczne. Moje nazwisko nie może mieć dla pana żadnego znaczenia.
— Jeżeli mam być zabity, warto byłoby wiedzieć, komu zawdzięczam tę łaskę.
Potężny mężczyzna stał, wahając się przez moment, a potem ociężale skinął głową.
— Delphi—rzucił krótko.
— To wszystko?
— Wystarczy.
— Nie wygląda pan na Greka.
W tym momencie ręce Pitta były mocno związane z tyłu fotela. Dwóch ludzi pilnowało go, kierując ciągle broń na Adrienne. Z wyjątkiem samego Delphiego, wszyscy wyglądali zwyczajnie. Byli średniego wzrostu i wagi, opaleni, ubrani w spodnie i koszulki aloha — wyglądali tak, że z łatwością mogli wmieszać się w tłum mieszkańców wyspy. Ich twarze były pozbawione wyrazu, akceptowali autorytet Delphiego bez słowa i bez zbędnych pytań.
132
133
T
Pitt nie miał najmniejszych wątpliwości, że gotowi są go zabić, czekają tylko na rozkaz.
— Stworzył pan bezwzględną i skuteczną organizację, a także jednąz wielkich tajemnic tego stulecia. Tysiące marynarzy zginęło z pańskich rąk. Ale po co?
— Przykro mi, panie Pitt. To nie jest sztuka ani książka, w której jakiś arcyłotr wyjawia wszystko tuż przed zabiciem bohatera. Tu nie ma miejsca na aktorstwo, na trzymanie widza w niepewności, na powolne zdradzanie zbędnych sekretów. Najważniejszy jest czas, więc stratą byłoby dla mnie wyjaśnianie swoich motywów komukolwiek, zwłaszcza o inteligencji nie dorównującej nawet Lavelli czy Roblemannowi.
— Jak mnie pan zamierza wykończyć?
— Powiedzmy, że to będzie wypadek. Ponieważ uwielbia pan wodę, więc umrze pan w wodzie, tyle że we własnej wannie.
— Czy to nie wypadnie groteskowo?
— Niekoniecznie. Postaram się, żeby okoliczności były wystarczająco przekonujące. Policja dojdzie do prostego wniosku, że podczas kąpieli golił się pan maszynką elektryczną. A trzeba przyznać, że to głupi pomysł. Maszynka wylatuje panu z rąk i wpada do wody. Napięcie prądu jest wystarczające, żeby stracił pan przytomność; pańska głowa zanurza się w wodzie i po wszystkim. Oficer śledczy napisze w raporcie, że zgon nastąpił w przypadkowych okolicznościach. W końcu czemu nie? Oczywiście pańskie nazwisko zostanie wydrukowane w gazetach w rubryce towarzyskiej. Z czasem jednak Dirk Pitt zostanie wśród swoich krewnych i znajomych zaledwie odległym wspomnieniem.
— Szczerze mówiąc, zdumiewa mnie, że jestem wart aż tyle zachodu.
— To odpowiedni moment jak dla człowieka, który zbliżył się niebezpiecznie do punktu, w którym mógłby zniweczyć przedsięwzięcie zaplanowane w sposób błyskotliwy i realizowane przez ponad trzydzieści lat.
— Proszę oszczędzić moją dumę — mruknął Pitt. — A co zrobicie z Ad—rienne? Wyglądałoby zabawnie, gdybyśmy utonęli oboje w wannie, podczas golenia.
— Niech się pan uspokoi. Pannie Hunter nic się nie stanie.
Zabieram ją jako zakładniczkę. Admirał Hunter dobrze się zastanowi, zanim podejmie dalsze poszukiwania Wiru Pacyfiku.
— To nie powstrzyma Huntera dłużej niż dwie minuty. Według jego zasad obowiązek ma pierwszeństwo przed rodziną, więc nie pan nic zyska. Traci pan tylko czas. Proszę ją puścić.
— Ja też jestem człowiekiem zdyscyplinowanym — powiedział Delphi. —Gdy nakreślam cel, nie odstępuję od wybranej drogi, póki nie osiągnę zadowalającego zakończenia. Moje plany są najważniejsze. Chcę być wolny od j
destrukcyjnych zamiarów krajów komunistycznych i imperialistycznych Stanów Zjednoczonych. Te dwie formacje dążą do zniszczenia cywilizacji. A ja mam zamiar przeżyć.
Pitt pomyślał o upływającym czasie. Postanowił spowodować, by olbrzym w swym samouwielbieniu mówił dalej. Jeszcze kilka minut i ludzie Huntera staną w drzwiach. Pitt przeskakiwał w myślach z pomysłu na pomysł, żeby zastosować jakiś opóźniający fortel. Jedynąjego bronią była rozmowa. Nadzieja złagodziła całkowicie poczucie strachu. Umysł Pitta przeskoczył na czwarty bieg, gładko i spokojnie. Wystarczyło tylko jeszcze trochę zająć Delphiego.
— Szaleństwo — oznajmił zimno Pitt. — Unikając kary przez całe dziesięciolecia popełniał pan masowe zabójstwa, w imię własnego przetrwania. Proszę sobie darować te banalne wywody na temat komunizmu i imperializmu. Jest pan absolutnym anachronizmem, Delphi. Ten rodzaj ludzki wyszedł z mody razem z Karolem Marxem i przylizanymi włosami. Siedzi pan w podziemiu od pół wieku i nic pan o tym nie wie.
Po raz pierwszy na wytrenowanym spokoju Delphiego powstały drobne pęknięcia. Na jego szerokie kości policzkowe wpłynął nikły rumieniec. Jednak szybko odzyskał panowanie nad sobą.
— Filozoficzna obojętność jest dobra dla ignorantów, majorze. Za kilka minut pańska irytująca dokuczliwość straci swoją moc. — Dał znak i jeden z jego ludzi wszedł do łazienki. Po chwili dał się słyszeć chlupot wody w wannie. Pitt spróbował poruszyć dłońmi, ale nadgarstki miał mocno związane, tak że uwolnienie dłoni z więzów było zupełnie niemożliwe, choć istniał pewien luz, by skrępowanie nie zostawiło śladów na skórze.
I wtedy, nagle, zmysły Pitta odebrały sygnał alarmowy — dotarł do nich słodki, delikatny zapach plumerii, ledwie wyczuwalny jak mgiełka. Pitt wiedział, że to jest jak jakiś nieprawdopodobny sen, lecz mimo to gdzieś w pokładach szóstego zmysłu coś mu mówiło, że ona tu jest. Istotnie Summer była w pokoju.
Delphi wskazał w milczeniu na Adrienne, a mężczyzna, który związał Pitta, wyciągnął z kieszeni niewielki futerał, nasadził igłę na strzykawkę, a następnie podniósł brzeg kusej muumuu Adrienne i bezceremonialnie wbił igłę w jej ładnie zaokrąglony pośladek. Dziewczyna poruszyła się cicho, westchnęła, zrobiła niezadowoloną minę, a potem w ciągu kilku sekund zapadła w sen, głęboki prawie jak śpiączka. Pomocnik Delphiego szybko schował futerał ze strzykawką z powrotem do kieszeni i chwycił Adrienne na ręce, czekając na dalsze rozkazy swego pana.
— Obawiam się, że teraz sięjuż pożegnamy — oznajmił Delphi.
— Wychodzi pan przed głównym numerem?
— Zostało już niewiele z tego, co mogłoby mnie zainteresować.
134
135
— Nigdy nie opuści pan tego budynku.
— Mamy samochód, który czeka na nas w podziemnym garażu — odparł z zadowoleniem Delphi. — Uważam, że to dość dyskretny sposób wchodzenia i wychodzenia, z którego pan również korzystał. Podszedł do drzwi, uchylił je i wyjrzał na korytarz. Potem machnął na któregoś z obstawy oraz na mężczyzną trzymającego Adrienne, żeby wyszli z pokoju.
Gdy wykonali polecenie, a Delphi podążając za nim przekraczał próg, Pitt zawołał:
— Jeszcze tylko jedno, ostatnie pytanie, Delphi! Nie może mi pan tego odmówić.
Olbrzym zawahał się, wykonał obrót i spojrzał na Pitta.
— Dziewczyna, która przedstawiła się jako Summer… Kim ona jest? Delphi uśmiechnął się złośliwie.
— Summer jest moją córką. — Machnął ręką na pożegnanie. Żegnaj, majorze.
Pitt ponowił desperacką próbę.
— Niech pan pozdrowi tę bandę na Kanoli.
Wzrok Delphiego zrobił się twardy. Wydawało się, że jakaś nie sformułowana wątpliwość na krótką chwilę zaciemnia jego umysł, lecz zaraz wszystko się rozjaśniło. Delphi ostatni raz spojrzał na Pitta, a potem zniknął w korytarzu jak cień.
Pitt nie zdołał zatrzymać Delphiego, nie udało mu się zapobiec uprowadzeniu Adrienne. Nic już nie mógł zrobić, zupełnie nic. Siedział pogrążony w morzu dręczącej frustracji. Z łazienki wyjrzał ten od puszczania wody do wanny, dał znak i znowu zniknął za drzwiami. Drugi strażnik położył swoją broń na fotelu i zbliżył się do Pitta, jego naturalne rysy twarzy maskowały wszelkie oznaki sadystycznych cech charakteru.
Pitt spostrzegł nadciągający cios, ale nie zdążył się schylić. Strażnik uderzył go w czubek czaszki, zmiatając z fotela na podłogę, na balkonową zasłonę.
Ciemność była już blisko, lecz Pitt otrząsnął się z niej i stanął na chwiejnych nogach. Pokój zaczął wracać z wolna w pole widzenia — Pitt zauważył niewyraźnie, że napastnik klęczy na dywanie i trzymając się za zdeformowany nadgarstek jęczy jak zranione zwierzę. „Drań, rozwalił sobie nadgarstek” — pomyślał szatańsko Pitt. Na jego twarzy pojawił się zawzięty uśmiech. Zrozumiał, że ból spowodowany przez rosnącego mu na głowie guza jest niczym w porównaniu z cierpieniem doznającego pęknięcia kości.
Pitt stał nieruchomo. Poczuł, że jakaś dłoń wysuwa się zza zasłony i dotyka jego ręki. Potem nastąpił posuwisty ruch i sznur unieruchamiający mu ręce i nadgarstki został przecięty. Woń plumerii spłynęła na niego jak ciepła, wyzwalająca fala. W jednej chwili więzy zniknęły, a w prawą dłoń ktoś we—
tknął mały, obustronnie ostrzony nóż. Pitt mocno chwycił rękojeść. Poruszył dłońmi, żeby się upewnić, czy odrętwienie już minęło i można posługiwać się nimi bez hamującego ruchy zesztywnienia.
Ten z obstawy przestał jęczeć i zaczął czołgać się po dywanie w stronę Pitta. Jego partner w łazience robił swoje, nieświadomy niczego, pochylony nad strumieniem wody wypływającej z kranu. Zwyczajny, nieodgadniony wyraz twarzy zmienił się w grymas nieopisanej nienawiści — mężczyzna opuścił połamaną rękę na kolana, a zdrową sięgnął do fotela i chwycił broń, kierując lufę niewielkim łukiem na klatkę piersiową Pitta. Ból i nienawiść zagłuszyły wszelkie myśli o nakazie posłuszeństwa wobec Delphiego i zaaranżowaniu przypadkowej śmierci.
Ze wszystkich porów na skórze Pitta buchnął pot. Był zbyt daleko, żeby wykonać jakikolwiek ruch. Pocisk z jego broni przebiłby tors Pitta, nim ten zdążyłby przeskoczyć choćby połowę dzielącej ich odległości. Goryl siedział przeraźliwie długo, wpatrując się w Pitta. Potem powoli zaczął się przybliżać, wysuwając najpierw jedno kolano, potem drugie, za każdym razem o piętnaście centymetrów, zmniejszając dystans do półtora metra. Był jednak ciągle za daleko.
Pitt cierpiał katusze potępieńca, zmuszając się do pohamowania, ryzykując, że strażnik zbliży się na tyle, żeby mógł podjąć decydującąpróbę. „O co chodzi temu sukinsynowi?” —rozważał w myślach. Potrzebował, żeby strażnik znalazł się bliżej, by móc uderzyć z nadzieją, że pierwszy utoczy jego krwi. „Uzyskać odległość na wyciągnięcie ręki, tylko na wyciągnięcie ręki” —mówił do siebie, oceniając potrzebny dystans.
Facet z ochrony Delphiego przysuwał się, cal po calu. Broń trzymał wycelowaną w pierś Pitta, czasami kierował ją w jego czoło. W pewnym momencie, gdy opuścił lufę w stronę genitaliów Pitta, na jego twarzy ukazał się uśmiech.
„Cierpliwości” — Pitt bez przerwy mówił sobie, że tego mu trzeba. Cierpliwości. W jego umyśle pojawiały się na przemian dwa słowa: czekanie i nadzieja. Właściwie mógłby już spróbować, ponieważ ochroniarz znalazł się niemal w jego zasięgu. Pitt dla pewności wyczekał w napięciu jeszcze kilka sekund. Gdyby przyspieszył ten magiczny moment, być może nie zdołałby odepchnąć śmiercionośnej broni dość daleko od swojego ciała, nim by wypaliła, a nie miał wątpliwości, że przeciwnik naciśnie spust już w chwili pierwszego kontaktu. Cała nadzieja sukcesu opierała się na zaskoczeniu. Pitt trzymał ciągle ręce za sobą, usypiając czujność goryla, który był bezgranicznie pewien swojej przewagi. Tak musiało być. Pitt opuszczał szczękę coraz niżej, zmuszając się do szerokiego otwarcia oczu w udawanym przerażaniu.
Nagle rzucił się do przodu. Lewą ręką podbił broń, ignorując pocisk przelatujący o cal od ramienia, i niemal w tym samym czasie zatoczył prawą ręką łuk, przecinając gardło przeciwnika ostrzem noża, aż do tchawicy.
136
137
Nie było krzyku agonii. Z rozprutego gardła wydobył się tylko obrzydliwy, sapiący dźwięk, a potok czerwieni chlusnął na pierś ugodzonego nożem, na dywan i na dłonie Pitta. Oczy ochroniarza skierowały się na Pitta w szklistym szoku, ale zaraz skryły się pod powiekami. Ciało szarpnęło się kon—wulsyjnie i w zwolnionym tempie opadło na podłogę, w przelocie opryskując Pitta fontanną krwi.
Przez moment Pitt stał sparaliżowany na widok martwego mężczyzny. Wreszcie podniósł z podłogi broń i ruszył cicho w stronę łazienki. Nie spuszczając wzroku z jej drzwi, przesuwał się ostrożnie wzdłuż ściany. Usłyszał brzęczenie elektrycznej maszynki do golenia — drugi ochroniarz przygotowywał właśnie narządzę egzekucji. Kran był już zakręcony, a pełna wanna czekała na przyjęcie zwłok.
Nagle w apartamencie rozległ się donośnym echem dzwonek przy drzwiach wejściowych. Pitt, wstrząśnięty niespodziewanym dźwiękiem, wyprostował się i zamarł w bezruchu. Z łazienki wybiegł jego oprawca, zatrzymując się tuż za progiem, porażony upiornym widokiem kompana leżącego na podłodze. Odwrócił się i spojrzał niemo na Pitta.
— Rzuć broń i nie ruszaj się! — rzucił ostro Pitt.
Człowiek Delphiego stał spokojnie, wlepiając wzrok w niewielki automat tkwiący w rękach Pitta. Dzwonek przy drzwiach odezwał się drugi raz. Mężczyzna odskoczył na bok i podniósł broń, by strzelić, lecz Pitt trafił go prosto w serce. Przytrzymał rękę wyciągniętą z pistoletem w stronę napastnika. Napięty palec wskazujący czekał na rozkaz drugiego strzału, ale nie było takiej potrzeby.
Przez moment ochroniarz stał i gapił się na Pitta zdumionymi, pustymi oczami. Jego ręce zwisły bezsilnie, a broń upadła cicho na dywan. Powoli opadł na kolana, a potem przechylił się na bok i legł na podłodze w pozycji embrionalnej.
Pitt pozostał na miejscu, wsłuchując się w kołatanie do drzwi. Jego oczy wchłaniały widok resztek życia rozścielonych u jego stóp. Miał wrażenie, że wszystkie cztery ściany pomieszczenia zamykają się nad nim. Czegoś mu brakowało. Umysł odmawiał współpracy — ostatnie pięć minut wypełniło go natężonym zmieszaniem. Brakowało mu kogoś…
Summer!
Odrzucił zasłonę przy balkonie, lecz nie znalazł tam niczego oprócz ściany. Jak szalony przeszukiwał pokój, wołając jej imię Nie odpowiedziała. „Balkon — pomyślał. — z pewnością przyszła za Delphim i jego ludem, z dachu”. Taras był pusty, ale z poręczy zwisała lina, opadając na podest apartamentu znajdującego się piętro niżej. „Uciekła tą samą drogą co przedtem” — stwierdził. Nie mógł się powstrzymać od wewnętrznego śmiechu, odgadując, co pomyśleli mieszkańcy tego apartamentu o zdarzeniach rozgrywających się
138
w jego pokoju. Nie miał zamiaru pukać do ich drzwi i tłumaczyć się z czegokolwiek — niektóre sprawy lepiej pozostawiać bez wyjaśnienia.
W pewnej chwili spostrzegł niewielki kwiat, leżący na jednym z krzeseł na balkonie, delikatny biały kwiat plumerii wewnątrz płatków połyskujący żółtym odcieniem. Podniósł go i przyjrzał mu się tak, jak ogląda się rzadki okaz motyla. „Córka Delphiego — pomyślał. — Jak to było możliwe?”
Stał na balkonie z kwiatem w jednej ręce i pistoletem w drugiej. Patrzył na błyszczącą, pomarszczoną, błękitną powierzchnię oceanu. W tym czasie ludzie z ochrony Huntera wyłamali drzwi wejściowe.
13
Panie Pitt… — odezwała się niepewnie młoda, atrakcyjna dziewczyna z ochotniczej służby wojskowej. — Admirał czeka na pana. Pitt zerknął na nią, a potem na pozostałe ochotniczki siedzące przy swoich biurkach w bunkrze operacyjnym. Uchwycił ten wzrok pełen zachwytu, jaki normalnie zarezerwowany był dla Paula Newmana lub Johna Travolty. Poczuł, że budzą się w nim egocentryczne myśli.
— Wszyscy jesteśmy dumni, że mamy tu pana, w Sto Pierwszej — dodała, spuszczając oczy z kobiecym zażenowaniem. — Trudno wyrazić podziw dla misji „Marthy Ann” i pana dokonań.
— Jak admirał przyjął porwanie córki? — zapytał Pitt, ale nie chciał, żeby słowa te zabrzmiały obcesowo.
— To twardy chłop — odparła dziewczyna zwyczajnie.
— Jest u siebie w gabinecie?
— Nie, proszę pana. Wszyscy czekają w sali konferencyjnej. — Wstała i wyszła zza biurka. — Tędy, proszę.
Ruszył za nią korytarzem.
Zatrzymała się przy jakichś drzwiach po prawej stronie, zapukała i otworzyła je. Potem zapowiedziała go i cicho zamknęła za nim drzwi.
W pomieszczeniu Pitt zastał czterech mężczyzn. Dwóch z nich znał, a dwóch nie. Admirał Hunter podszedł pierwszy, by uścisnąć mu dłoń. Wyglądał starzej, o wiele starzej, był bardziej zmęczony niż wtedy, gdy widział go ostatni raz, zaledwie cztery dni wcześniej.
— Dzięki Bogu, jest pan bezpieczny — powiedział cicho Hunter, zaskakując Pitta tonem autentycznej szczerości. — Jak pańska noga?
— W porządku — odparł krótko Pitt. Spojrzał w oczy starego człowieka. — Przykro mi z powodu kapitana Cinany i… Adrienne. To moja wina. Gdybym tylko trochę bardziej uważał…
— Bzdura! — Hunter zmusił się do lekkiego uśmiechu. — Dopadł pan dwóch spośród tych sukinsynów. To musiała być niezła walka.
Nim Pitt zdążył odpowiedzieć, podszedł Denver i walnął go po przyjacielsku w plecy.
— Jak to dobrze widzieć pana znowu. Co prawda wygląda pan podle. Bardzo zmordowany?
— To chyba zrozumiałe, że jestem ledwo żywy. Trzydzieści minut snu na dobę nieźle dało w skórę mojej młodzieńczej cerze.
— Przykro mi z tego powodu — powiedział Hunter — ale mamy coraz mniej czasu. Jeżeli natychmiast nie podniesiemy „Starbucka”, będziemy go mogli spisać na straty na zawsze. — W zmarszczkach wokół oczu Huntera pojawił się nieomylny znak napięcia. — Jesteśmy panu wdzięczni za tę odrobinę czasu, jaka nam jeszcze pozostała. Zalanie przedniego przedziału torpedowego było genialnym posunięciem.
Pitt uśmiechnął się.
— Sternik z „Marthy Ann” był przekonany, że za szkody będziemy płacić )K naszych pensji.
i W kącikach ust Huntera pojawił się niewielki zarys uśmiechu.
— Proszę, niech pan usiądzie. Może najpierw przedstawię panu doktora Slmera Chryslera, dyrektora oddziału badawczego w Tripler Hospital.
j Pitt podał dłoń niskiemu mężczyźnie, którego uścisk miał siłę obcęgów. Głowa doktora Chryslera była ogolona, a na nosie wspierały się okulary w rogowej oprawie. Oczy lśniły za szkłami jak paciorki, wykonując ruchy w górę i w dół szybciej, niż żmija wysuwa swój język. Ale uśmiech promieniał szczerością.
— A następnie doktora Raymonda Yorka, szefa Departamentu Geologii Morskiej w Eaton School of Oceanography. — York nie wyglądał na geologa, raczej na krzepkiego kierowcę ciężarówki lub robotnika portowego o szerokich barach. Był wysoki, miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu. Pitt siłą woli zmusił się do uśmiechu, gdy jego dłoń została zmiażdżona w pięciu największych i najbardziej mięsistych palcach, jakie kiedykolwiek widział.
Hunter wskazał Pittowi krzesło.
— Bardzo chcielibyśmy usłyszeć pańską relację z utraty „Marthy Ann” i walki w pokoju hotelowym.
Pitt rozluźnił się, usiłując zmusić swój zmęczony umysł do ujęcia wydarzeń we właściwej perspektywie. Wiedział, że jest uważnie obserwowany i że będą wysłuchane wszystkie szczegóły, jakie zdoła sobie przypomnieć.
Denver skinął głową.
140
141
— Niech pan mówi spokojnie i wybaczy nam, jeśli od czasu do czasu wtrącimy jakieś pytanie.
Pitt wypowiedział cicho pierwsze słowa:
— Sądzę, że wszystko zaczęło się wtedy, gdy znaleźliśmy to wzniesienie dna, wzniesienie, którego nie ma na naszych mapach.
Opowiedział całą historię, punkt po punkcie. Dwaj naukowcy notowali, podczas gdy Denver pilnował magnetofonu. Od czasu do czasu któryś z siedzących przy stole mężczyzn zadawał pytanie, a Pitt odpowiadał najlepiej, jak umiał. Pominął tylko wątek Summer. Skłamał mówiąc, że chwycił nóż, nim ludzie Delphiego związali go.
Hunter zerwał celofan z paczki papierosów i wrzucił do popielniczki.
— A co z tym typkiem, Delphim? Jak do tej pory jedynym środkiem łączności z tym gościem jest kontakt głosowy. A jest to kontakt z kimś, kto jest rzeczywiście związany ze sprawą Wiru.
Doktor Chrysler pochylił się nad stołem.
— Czy mógłby pan opisać tego człowieka?
— Ma w przybliżeniu dwa metry wzrostu. Jest dobrze zbudowany. Co jeszcze… Surowa, pomarszczona twarz, srebrzyste włosy i oczywiście to, co najbardziej uderzające — żółte oczy.
Chrysler zmarszczył brwi.
— Żółte?
— Tak, prawie złote.
— To niemożliwe — odparł Chrysler. — Albinos mógłby mieć oczy różowe, z lekkim odcieniem koloru pomarańczowego. Przy pewnych rodzajach schorzeń barwa ta mogłaby zmienić się na źrenicy oka szarawożółtą. Ale jaskrawozłote? Nieprawdopodobne. W źrenicy oka po prostu nie ma odpowiedniego pigmentu, by dać taki odcień.
Doktor York wyjął z kieszeni fajkę i bezmyślnie zaczął ją obracać w ręku.
— To niezwykłe, że opisuje pan olbrzyma o żółtych oczach. Ponieważ taki człowiek istotnie kiedyś żył.
— Wyrocznia Jedności Psychicznej — cicho powiedział Chrysler. — Oczywiście, to dr Frederick Moran.
— Nie przypominam sobie tego nazwiska — odezwał się Hunter.
— Frederick Moran był jednym z największych specjalistów w naszym kraju w zakresie antropologii klasycznej. Był zwolennikiem idei, według której umysł ludzki odegra najważniejszą rolę w ostatecznej zagładzie człowieka.
York przytaknął.
— Błyskotliwy, ale jednocześnie egocentryczny człowiek. Zniknął gdzieś na morzu prawie trzydzieści lat temu.
— Wyrocznia delficka — powiedział Pitt, nie zwracając się do nikogo konkretnie.
Denver natychmiast uchwycił skojarzenie.
— Oczywiście, Delphi to imię pochodzące od nazwy wyroczni w starożytnej Grecji.
— Niemożliwe — powiedział Chrysler. — Ten człowiek nie żyje.
— Czyżby? — spytał Pitt. — Może odnalazł swojąKanoli?
— To brzmi jak hawajskie Shangri—la — skwitował Hunter.
— Być może tak jest — odparł Pitt. Opowiedział krótko swoją rozmowę z George’em Papaaloa w Bishop Museum.
— Ciągle trudno mi uwierzyć, by człowiek pokroju doktora Morana —dorzucił York — mógł tak po prostu zniknąć na trzydzieści lat i nagle znów powrócić, ale już jako morderca i porywacz.
— Czy ten Delphi powiedział coś, co mogłoby wskazywać na jego związek z doktorem Moranem? — spytał Chrysler.
Pitt uśmiechnął się.
— Stwierdził, że mojej inteligencji daleko jeszcze do Lavelli i Robleman—na, kimkolwiek oni są.
Chrysler i York spojrzeli na siebie.
— To naprawdę dziwne — powtórzył York. — Lavella był fizykiem specjalizującym się w hydrologii.
— A Roblemann znanym chirurgiem. — Oczy Chryslera zaokrągliły się gwałtownie i zwróciły się w kierunku Pitta. — Zanim Roblemann umarł, eksperymentował nad mechanicznym systemem skrzeli dla ludzi, by mogli przyswajać tlen zawarty w wódzią.
Chrysler zamilkł i podszedł do schładziarki wody, stojącej w rogu pokoju. Napełnił papierowy kubek — odwrócona szklana butelka wydała głośny gulgot. Potem wrócił do stołu i wypił zawartość kubka, po czym zaczął mówić dalej.
— Jak prawdopodobnie wszyscy wiemy, główną funkcją każdego systemu oddychania jest dostarczanie organizmowi tlenu i wydalanie dwutlenku węgla. U zwierząt i ludzi płuca zawieszone są swobodnie w klatce piersiowej i muszą być napełniane i opróżniane za pomocą przepony, w wyniku ciśnienia powietrza. Kiedy tlen znajdzie się w płucach, jest wchłaniany do krwiobiegu przez pęcherzyki płucne. Z drugiej strony, ryby pobierają tlen i wydalają dwutlenek węgla dzięki delikatnej tkance naczyniowej, zawierającej mnóstwo drobnych włókien. Urządzenie, jakie prawdopodobnie skonstruował Roblemann, było kombinacją skrzeli i płuc, wszczepianą do klatki piersiowej na drodze operacji chirurgicznej, wraz z połączeniami pozwalającymi na transport tlenu.
— To brzmi niewiarygodnie — odezwał się Hunter.
— Owszem — odparł Pitt. — Ale jednocześnie staje się jasne, dlaczego żaden z ludzi, którzy weszli na pokład „Marthy Ann”, nie miał przy sobie sprzętu do nurkowania.
142
143
— Taki mechanizm — dodał Chrysler — pozwoliłby człowiekowi pozostawać pod wodą nie więcej niż pół godziny.
Denver ze zdumienia pokręcił głową.
— Może pół godziny nie stanowi powodu do dumy, ale to i tak lepsze niż taszczenie nieporęcznego sprzętu używanego powszechnie w dzisiejszych czasach.
— Czy panowie wiedzą, co się stało z Lavellą i Roblemannem? — spytał Hunter.
Chrysler wzruszył ramionami.
— Umarli wiele lat temu.
Hunter podniósł słuchawkę telefonu.
— Sekcja danych? Mówi admirał Hunter. Potrzebuję bliższych informacji związanych ze śmiercią dwóch naukowców, Lavelli i Roblemanna. Proszę je podesłać, jak tylko będziecie je mieli w rękach. Odłożył słuchawkę. — Tak, to na początek. Doktorze York, co pan sądzi o ukształtowaniu dna morskiego w rejonie Wiru?
York otworzył aktówkę i rozłożył na stole kilka map.
— Po przesłuchaniu tych, którzy przeżyli, a pracowali w kabinie wykrywania na okręcie „Martha Ann”, zwłaszcza komandora Bolanda w szpitalu, a także po wysłuchaniu uwag Pitta, dochodzę do jednego wniosku — Wir jest niczym innym, jak tylko nie odkrytym wcześniej podmorskim szczytem.
— Czy to możliwe, żeby do tej pory nie został odnaleziony? — spytał Denver.
— Nie widzę w tym nic niezwykłego — odparł York —jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że na powierzchni ziemi szczyty odkrywano aż do późnych lat czterdziestych naszego stulecia. My tymczasem poznaliśmy dopiero dwa procent szczegółów dna morskiego.
— Czy większość szczytów nie stanowi pozostałości po podwodnych wulkanach? — spytał Pitt.
York napełnił fajkę tytoniem z podręcznego woreczka.
— Ogólnie rzecz biorąc, górę można zdefiniować jako pewne wyodrębnione wzniesienie, wystające ponad dno morskie, okrągłe u podstawy, z dość stromymi zboczami i stosunkowo niewielką powierzchnią szczytu. A co do pytania zadanego przez pana… No cóż, większość gór ma pochodzenie wulkaniczne. Dopóki jednak badania naukowe nie dowiodą czego innego, proponowałbym przyjęcie innego toku myślenia. — Przerwał, żeby ubić tytoń i przypalić go. — Jeżeli założymy, że mit o Kanoli jest prawdziwy, a sama góra i jej mieszkańcy rzeczywiście zatonęli w morzu podczas jakiegoś kataklizmu, to można rozważyć hipotezę, że została ona wydźwignięta, a potem zatopiona raczej w wyniku pojawienia się jakiegoś uskoku niż wybuchu wulkanu.
— A więc można wziąć pod uwagę trzęsienie ziemi — powiedział Denver.
— Tak, z grubsza — odrzekł York. — Uskok to pęknięcie w skorupie ziemskiej. Jak widać, na mapach ta właśnie góra znajduje się w rejonie uskoku Fullertona. Jest zupełnie możliwe, że większe ruchy tektoniczne spowodowały wyniesienie gruntu na ponad sto metrów, wypychając go ponad powierzchnię wody w ciągu tysięcy lat, a następnie pogrążyły w oceanie w ciągu kilku dni. — Był zwrócony twarzą do okna, wyobrażał sobie ten proces zniszczenia krok po kroku. Potem otrząsnął się. — Raport pana Pitta o wznoszącym się dnie i niższej temperaturze wody potwierdzałby naszą teorię uskoku. Zdarza się bowiem, że chłodna woda przydenna często wznosi się na tysiące metrów od rozległych pęknięć w dnie ku powierzchni. To z kolei wyjaśnia brak koralowców, które niechętnie rozwijają się w wodzie o temperaturze niższej od siedemdziesięciu stopni Fahrenheita.
Hunter upuścił grudkę popiołu i natychmiast zgarnął ją ze stołu. Przez chwilę patrzył w zamyśleniu na powstały ślad, a potem powiedział:
— Ponieważ ludzie, którzy dostali się na „Marthę Ann”, musieli skądś pochodzić, powstaje pytanie, czy mogli przybyć z tej podwodnej góry.
— Nie rozumiem — odparł York.
— Nic nie było widać na radarze „Marthy Ann”. Z wyjątkiem zatopionych wraków, żaden inny statek nie został wykryty przez sonar. A to wyklucza obecność jakiegokolwiek okrętu podwodnego na tym obszarze. Pozostają więc dwie możliwości. Albo napastnicy przybyli ze zrobionych ludzką ręką podwodnych pomieszczeń mieszkalnych, albo z wnętrza samej góry.
— Osobiście odrzuciłbym wersję podwodnego domu — powiedział Pitt. — Zostaliśmy zaatakowani przez grupę około dwustu ludzi. Żeby dać schronienie pod wodą takiej ich liczbie, trzeba byłoby dysponować ogromną budowlą.
— A zatem pozostaje wersja podwodnego szczytu — stwierdził Hunter. Chrysler oparł podbródek na dłoniach i spojrzał przez stół na Pitta.
— Pan, zdaje się, powiedział, że dawało się wyczuć zapach eukaliptusa, kiedy mgła otoczyła statek.
— Zgadza się.
— Dziwne, bardzo dziwne — mruknął Chrysler. Zwrócił się do Huntera: —Może to zabrzmi zdumiewająco, admirale, ale pańska koncepcja podwodnej góry też ma swoje uzasadnienie.
— To znaczy?
— W Australii przez wiele lat wykorzystywano olejek eukaliptusowy do oczyszczania powietrza w kopalniach. Wiadomo również, że olejek ten obniża wilgotność w zamkniętych pomieszczeniach.
Zadzwonił telefon. Hunter podniósł słuchawkę. Przez chwilę trzymał ją przy uchu, nic nie mówiąc. Gdy w końcu odłożył jąna widełki, na jego twarzy malowało się zadowolenie.
— Doktorzy Lavella i Roblemann zaginęli na morzu na pokładzie statku badawczego o nazwie „Explorer”. Jednostka była wyczarterowana firmie Pisces Metals Company na okres ekspedycji, w czasie której przeprowadzono badania geologiczne morza pod kątem możliwości kopalnych. Ostatni raz widziano „Explorera” płynącego na północ od Hawajów, około…
— Trzydzieści lat temu — dokończył Denver. Podniósł wzrok znad trzymanego w rękach pliku papierów. — „Explorer” był pierwszym zarejestrowanym statkiem, który zniknął w Wirze.
— Założę się, że Frederick Moran utonął na tym samym statku — powiedział Pitt.
— Najprawdopodobniej był kierownikiem tej wyprawy — spokojnie rzucił Chrysler.
— Układanka zaczyna zatem nabierać kształtów — mruknął York. — Tak, na Boga, zgadza się. — Odchylił się w tył na krześle i podniósł wzrok, jakby kontrolował coś, czerpiąc natchnienie z sufitu. — Wiele wysp zamieszkanych przez tubylców miało wydłubane jaskinie. Ludzie ci kopali groty z powodów religijnych. Były to nisze, w których grzebano zmarłych, świątynie, pomieszczenia bóstw i takie tam rzeczy. Jeśli zatem interesująca nas góra byłaby wulkanem i zniknęła podczas erupcji, to oczywiście nic by nie pozostało z miejscowej cywilizacji. Jeżeli jednak wyspa zapadła się pod powierzchnię z powodu ruchów w uskoku Fullertona, to jest możliwe, że wiele z tych grot przetrwało.
— Do czego pan zmierza? — spytał niecierpliwie Hunter.
— Doktor Lavelła zajmował się hydrologią. A hydrologia, panowie, to nauka o wodzie występującej w przyrodzie, ojej cyrkulacji w powietrzu, na ziemi i pod ziemią. Mówiąc krótko, doktor Lavella był jedynym człowiekiem na świecie, który mógłby zaprojektować system wypompowania wody z sieci jaskiń znajdujących się pod wodą.
Zmęczone oczy Huntera spojrzały uważnie na Yorka, ale doktor nie doło żył dodatkowych komentarzy. Hunter stuknął knykciami o blat stołu i wstał,
— Doktorze York, doktorze Chrysler… Bardzo nam panowie pomogli. Marynarka wojenna jest waszym dłużnikiem. Ale teraz, jeśli zechcąnam panowie wybaczyć…
Dwaj cywile uścisnęli pozostałym dłonie, powiedzieli „do widzenia” i wyszli.
Pitt podniósł się i podszedł wolno do wielkiej mapy umieszczonej w drugim końcu długiej sali. Stwierdził, że po dłuższym korzystaniu z twardego drewnianego krzesła zdrętwiało mu siedzenie, chociaż często przenosił ciężar ciała z jednego pośladka na drugi, żeby uniknąć przykrego uczucia mrowienia.
Denver dalej rozpierał się niedbale na swoim krześle.
— Teraz przynajmniej wiemy, kto jest naszym przeciwnikiem.
— Zastanawiam się — odrzekł spokojnie Pitt, wpatrując się w czerwone kółko w samym środku mapy — czy kiedykolwiek rzeczywiście się tego dowiemy.
Cztery godziny później Pitt wyrwał się z okowów snu i otworzył oczy. Odczekał chwilę, a potem skupił się na dwóch pionowych, brązowych pasach rysujących się tuż przed jego twarzą. Przymglony umysł rozjaśnił się, Pitt rozpoznał parę kształtnych, opalonych damskich nóg. Wyciągnął przed siebie rękę i wierzchem jednego palca przesunął po osłoniętej nylonem łydce.
— Niech pan przestanie! — odezwała się dziewczyna. Była ładna i wyglądała na zaskoczoną. Figurę miała zgrabną, co uwydatniał ciasno skrojony, szykowny mundur ochotniczki.
— Przepraszam, najwyraźniej jeszcze śniłem — powiedział Pitt, uśmiechając się.
Na twarzy .dziewczyny pojawił się rumieniec zakłopotania, wygładziła odruchowo spódnicę i spojrzała skromnie na dół.
— Nie miałam zamiaru budzić pana. Sądziłam, że już pan wstał, i przyniosłam trochę kawy. — Uśmiechnęła się oczami. — Ale teraz widzę, że jej pan nie potrzebuje.
— Pani jest najlepszym środkiem pobudzającym, zwłaszcza dla faceta W tak marnym stanie.
— Czyżby? A z powodu jakiej choroby tak pan cierpi?
— Dolegliwości mam kilka, ale możemy zacząć od rogatenis.
Dziewczyna rzuciła Pittowi zuchwałe i prowokujące spojrzenie.
— Przykro mi, ale admirał Hunter nie pozwala na żadne hocki klocki w swoim prywatnym gabinecie. — Uśmiechnęła się chytrze. — Powiem mu, że się pan obudził i szarpie wędzidło…
Gdy dziewczyna wychodziła z pokoju, Pitt powędrował za nią wzrokiem. Potem usiadł na skórzanej kanapie, wyprostował ręce i ziewnął, rozglądając się po wykładanym boazerią gabinecie admirała.
Było oczywiste, że Hunter nie narzekał na brak roboty. Biurko i podłogę miał zarzuconą mapami i papierami, a dużą ozdobną popielniczkę wypełniały w całości niedopałki. Pitt poszperał w kieszeniach, szukając własnych papierosów, lecz nie natrafił na nie. Zrezygnowany pogodził się z ich stratą i sięgnął po kawę. Była gorąca, a jej kwaskowy smak szybko poprawił stan umysłu Pitta. W tym momencie do gabinetu wszedł żwawo Hunter.
— Przykro mi, że przerwałem panu sen, ale dokonaliśmy kilku odkryć.
— Mam nadzieję, że znaleźliście nadajnik Delphiego. Brwi Huntera uniosły się odrobinę.
— Jak na faceta, który przed chwilą zbudził się z głębokiego snu, jest pan dość spostrzegawczy.
Pitt wzruszył ramionami.
— Trochę logiki i… celne trafienie.
— Samolot zwiadowczy potrzebował dwóch godzin, żeby go zlokalizować —oznajmił Hunter. — Nie jest łatwo ukryć maszt antenowy o wysokości trzystu stóp.
— Gdzie się znajduje?
— W odległym zakątku wyspy Maui, na terenie starych, porzuconych instalacji wojskowych, wybudowanych podczas drugiej wojny światowej dla artylerii mającej chronić wybrzeże. Sprawdziliśmy w archiwach. Posiadłość została sprzedana wiele lat temu firmie o nazwie…
— Pisces Metal Company — dokończył Pitt. Hunter nachmurzył się dobrodusznie.
— Jeszcze jedno logiczne trafienie? Pitt przytaknął.
Hunter uśmiechnął się do niego chytrze.
— Czy pan wie, że jutro mniej więcej o tej porze „Martha Ann” zawinie doHonolulu?
Tym razem Pitt okazał autentyczne zaskoczenie.
— Jak to możliwe?
— Kilka minut po tym, jak poderwał pan z platformy śmigłowiec z załogą — odparł Hunter — zaprogramowaliśmy komputery, by sprowadziły statek z powrotem na Hawaje.
— Można było temu łatwo przeszkodzić. Wystarczyło rozwalić parę przyrządów, przeciąć trochę kabli — powiedział Pitt. — Z pewnością ludzie Del—phiego mogli zatrzymać silniki lub spowodować, żeby urządzenia sterujące przestały funkcjonować jak należy.
— Rzecz wydaje się pozornie łatwa — odrzekł Hunter — lecz w systemie sterowania „Marthy Ann” przewidziano i tę ewentualność. W naszej pracy ciągle istnieje groźba przechwycenia jednostki i zagarnięcia jej przez jakieś obce państwo, które — powiedzmy — nie zgadza się z tajnymi operacjami ratowniczymi 101 Floty. Maszynownię i kabinę nawigacyjną odcina się automatycznie stalowymi drzwiami dzięki elektronicznemu rozkazowi. Sforsowanie zamknięcia zajęłoby zapewne z dziesięć godzin. A w tym czasie statek może wrócić bezpiecznie na wody międzynarodowe, a następnego dnia jest gotowy do dalszego podnoszenia wraków.
— Statek płynie zupełnie bez załogi?
— Nie, przerzuciliśmy ludzi drogą powietrzną, o świcie — oznajmił Hunter. — Cholernie dobrze się złożyło. Helikopter przybył akurat na czas, kiedy „Martha Ann” staranowała jakąś łódź rybacką. W samą porę udało im się wyłowić rybaka, tuż przed nosami rekinów.
— Skoro „Martha Ann” płynie do domu, to co ze „Starbuckiem”?
— Skreślamy go — odparł bezbarwnie Hunter. — Takie są rozkazy Pentagonu. Zjednoczone dowództwo podjęło decyzję. Mamy zdemolować „Starbucka” jak najszybciej, tak żeby nie można było wystrzelić jego pocisków.
— Zdemolować „Starbucka”? Jak zamierza pan tego dokonać?
— Jutro, punktualnie o piątej rano z fregaty „Monitor” zostanie wystrzelony pocisk rakietowy Hyperion na pozycję, w której znaleźliście „Starbucka”. Resztki wyciągniemy z wody w późniejszym czasie.
— Nadmiar gorliwości — mruknął Pitt.
— Zgadzam się. Przedstawiłem propozycję, żeby wysłać grupę Navy Se—als i odzyskać okręt podwodny, ale zostałem przegłosowany. Lepiej zachować bezpieczeństwo, niż potem żałować — tak twierdzą szychy znad Poto—macu. Obawiają się, że gdyby Delphi rozszyfrował kolejność odpalania pocisków rakietowych, nie jest wykluczone, że mógłby unicestwić trzydzieści miast w dowolnym punkcie kuli ziemskiej.
— Procedura jest wyjątkowo skomplikowana. Delphi musiałby przeprogramować systemy sterowania, żeby uderzyć w cele poza Rosją.
— Nie ma znaczenia, dokąd posłałby głowice. W połączonym dowództwie sądzą, że Delphi dowiedział się, jak tego dokonać.
— Zgłaszam kontrę. Skoro siedział na tych trzydziestu rakietach atomowych przez sześć miesięcy, nie rozgłaszając tego i nie grożąc ich użyciem, jestem pewien, że nie rozszyfrował systemu odpalania pocisków.
— Prawdopodobnie ma pan rację, ale to niczego nie zmienia. Mam swoje rozkazy i nie mam zamiaru ich kwestionować.
Pitt popatrzył przeciągle na Huntera.
— Czy pańscy zwierzchnicy wiedzą o porwaniu Adrienne? Hunter pokręcił głową.
— Nie chciałbym mieszać sprawy „Starbucka” z problemami osobistymi.
— Jeżeli Adrienne i Delphi są ciągle na wyspie, można by ich wyśledzić do jutra rana…
— Rozumiem pański sposób myślenia. Złapać Delphiego i po kłopocie. Niezły scenariusz, ale zupełnie nie nadaje się do realizacji. Oboje sąjuż niestety pod osłoną podwodnej góry.
— Co do tego nie można mieć pewności.
— Moi ludzie sprawdzili wszystkie prywatne, licencjonowane samoloty na tej wyspie. Znaleźli odrzutowy hydroplan zarejestrowany na naszych starych znajomych — Pisces Metal Company. Ludzie z ochrony otoczyli miejsce, w którym była ukryta maszyna, ale spóźnili się. Według naocznych świadków — samolot odleciał dwie godziny wcześniej. Widziano wchodzącego na pokład olbrzyma i ciemnowłosą dziewczynę Potem zlokalizowaliśmy samolot z satelity zwiadowczego, śledziliśmy jego lot aż na pozycję „Starbucka”.
149
TT”
Musimy ?ntem /włożyć, że Adnenne jest razem z nim w tej podmorskie; gór /c
l luntcr bez słowa skinął głową.
Pitt pr/cciągnął krzesło z drugiej strony biurka Huntera.
Zlikwidowanie „Starbucka” i samej góry byłoby wielkim błędem. Niczego nic wiemy o Delphim i jego budowli. Być może ma jeszcze inne bazy, porozrzucane po całym globie. A jeśli Delphi jest przykrywką dla jakiegoś obcego rządu? I co, jeśli załoga okrętu podwodnego ciągle jeszcze tam żyje? W tej grze zbyt wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi, żeby wszystko rozwalić.. . Proszę, niech mi pan poda jeden solidny powód, dla którego mamy tu siedzieć jak mopsy, podczas gdy banda pseudointelektualistów zza stołu konferencyjnego oddalonego o jedenaście tysięcy kilometrów podejmuje decyzje na temat naszych działań, wyłącznie na podstawie kilku wątłych danych z procesora. Uważam, że powinniśmy…
— Wystarczy! — Głos Huntera stał się kwaśny, autorytatywny. Zrobię to, co mi każą, i pan również.
— Wątpię! — Pitt odezwał się zrównoważonym tonem, lecz można w nim było wyczuć zacięty upór. — Odmawiam wyczekiwania. Popełniany jest okropny błąd, a my nie podejmujemy najmniejszej próby, by nie dopuścić do niego.
Podczas trzydziestu lat służby w marynarce Hunterowi nigdy się nie zdarzyło, żeby podkomendny odmówił wykonania rozkazu, toteż zupełnie nie wiedział, jak zareagować.
— Mogę kazać pana zamknąć, dopóki pan nie ostygnie. — Tylko tyle mógł wymyślić.
— Z całą pewnością mam rację — odparł zimno Pitt. — A panu brakuje rzeczowych argumentów. Jeżeli wyeliminujemy Morana lub Delphiego, czy jak on tam siebie nazywa, a zniknie jeszcze jeden statek, będziemy mieli temat do rozważań. Ale jeśli w najbliższych latach zginie ich więcej, będziemy musieli zaczynać wszystko od początku. Wówczas zadręczy nas nieznośna świadomość, że nie wykorzystaliśmy poprzedniej sytuacji.
Hunter spojrzał na Pitta niczym człowiek we śnie. Dwadzieścia lat wcześniej sam siedziałby po drugiej stronie stołu, rzucając na szalę własne życie, gotów zaryzykować karierę dla czegoś, w co przyszło mu uwierzyć. Rezygnacja z ratowania okrętu, w tym przypadku „Starbucka”, była sprzeczna z tradycjami, dla jakich służył od pierwszego dnia w Akademii Morskiej. Nigdy jednak nie okazał nieposłuszeństwa wobec rozkazu, choć bywało, że potem tego żałował. Może byłaby jakaś szansa… beznadziejna, niemożliwa. I właśnie wtedy przypomniał sobie to, co na temat Pitta powiedział admirał Sandecker. „Z tym człowiekiem wszystko jest możliwe”.
Usiadł prosto na swoim krześle, z silnym postanowieniem podjęcia wyzwania. Na jego twarzy pojawiły się oznaki determinacji.
150
— W porządku, majorze Pitt — powiedział, wymieniając po raz pierwszy jego stopień z wojsk lotniczych. — Zasłużył pan sobie na to. Co prawda może Waszyngton wystawi nam za to słony rachunek, ale tym będziemy się martwić później. Jakikolwiek plan przyszedł panu do głowy, lepiej żeby był dobry.
Pitt rozluźnił się.
— Zaokrętujemy na „Starbucku” wyszkoloną załogę i wydamy rozkaz, żeby oddział Marines odciął nadajnik Delphiego jutro rano, przed piątą.
— Łatwo powiedzieć, gorzej z wykonaniem — mruknął Hunter. Mamy mniej niż piętnaście godzin.
Pitt zamilkł na kilka chwil. Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał zimno i ponuro, a twarz przybrała posągowy wygląd, jakby ją odlano z brązu.
— Jest pewne rozwiązanie. Wprawdzie podatnicy będą musieli wyłożyć kilka dodatkowych dolców, ale mamy więcej niż pięćdziesiąt procent szans na powodzenie.
Kiedy Pitt skończył wyjaśniać swój plan, Hunter poruszył się niespokojnie. Niechętnie wyraził swoje przyzwolenie, wiedząc, że ma do czynienia z czystym szaleństwem i że Pitt nie wszystko mu powiedział.
14
Przestarzały samolot typu Douglass C—54 stał na początku pasa startowego, zwrócony kokpitem ku czarnej płaszczyźnie asfaltu, między ograniczające go rzędy bezbarwnych świateł kierunkowych. Skrzydła i kadłub drżały pod dyktando czterech wibrujących silników, których śmigła podrywały kurz, wypychając go w noc pod statecznikiem poziomym. Wkrótce samolot ruszył z miejsca, nabierając rozpędu w żółwim tempie. Światła umieszczone wzdłuż pasa startowego odbijały się od błyszczącej, aluminiowej powierzchni, wpadając przez okienka do hermetycznego wnętrza. W końcu maszyna poderwała się. Poszybowała z gracją ponad poświatą Honolulu, zatoczyła szeroki łuk nad Diamond Head i skiero—wała się na północ.
Wkrótce Pitt cofnął wszystkie cztery manetki i wsłuchał się w ryczące silniki, spoglądając na wskaźniki obrotów i momentu obrotowego. Z zadowoleniem pomyślał, że to drżące i hałaśliwe pudło zaniesie go do wytyczonego celu.
— Słuchaj, asie! Chciałbym cię o coś spytać. Czy lądowałeś kiedykolwiek na wodzie? — Słowa te wypowiedział niski mężczyzna z potężnym torsem, siedzący w fotelu drugiego pilota.
— Ostatnio nie — odparł Pitt.
Niski mężczyzna o ciemnych i pokręconych włosach wyrzucił ręce w powietrze i udał zbolały wyraz twarzy.
— O Boże! Dlaczego dałem się wciągnąć w tę szaloną komedię? — Wykonał obrót i uśmiechnął się szelmowsko do Pitta. — Podejrzewam, że jestem po prostu zbyt dobroduszny i każdy mnie wykorzystuje.
— Nie wciskaj mi kitu — rzucił Pitt. — Znam cię od czasów przedszkola i wiem, że wcale tak nie jest.
152
Al Giordino zsunął się niedbale w fotelu i odsunął znad oka bujny lok czarnych włosów.
— Czyżby? A pamiętasz, kiedy całymi miesiącami sprzedawałem na rogu fiołki, żeby móc zaprosić tę cudownąblondyneczkę na szkolną potańcówkę?
— No, właśnie… O co chodzi?
— Boże! Co za tupet… No, właśnie… O co chodzi? — zmałpował. — Ty draniu! Kiedy przyszliśmy na tańce, powiedziałeś jej, że mam syfa, i do końca wieczoru dziewczyna nawet nie chciała na mnie spojrzeć.
— Ach, tak, teraz sobie przypominam — zachichotał Pitt. Nalegała nawet, żebym ją odprowadził do domu. — Odchylił głowę i zamknął oczy, oddając się wspomnieniom. — Cóż to było za delikatne, miłe stworzonko. Wielka szkoda, że się wam nie ułożyło.
Na twarzy Giordina pojawiło się absolutne zdziwienie.
— Nadal traktujesz mnie jak w czasach kawalerskich. Wybrałem się oto na wycieczkę do piekła, bez gwarancji powrotu — wiadomo, wszystko przez ciebie — i na dodatek muszę siedzieć cicho i znosić to, że się ze mnie naśmiewasz.
Obaj wymienili spojrzenia i uśmiechnęli się, a ich twarze tajemniczo wychylały się z mroku w słabym świetle lampek na tablicy przyrządów.
Giordino podniósł ręce i przeciągnął się. Był niski, miał nie więcej niż pięć stóp i cztery cale wzrostu, ciemną, śniadą skórę, a po jego czarnych, kręconych włosach widać było wyraźnie włoskie pochodzenie. Pitt i Giordino byli bliskimi przyjaciółmi niemal przez całe swoje życie — skończyli szkołę średnią i college w tej samej klasie. I chociaż byli zupełnie odmienni z wyglądu, charaktery i osobowości Pitta i Giordina idealnie do siebie pasowały — był to jeden z głównych powodów, dla których Pitt nalegał, żeby Giordino przeszedł razem z nim do NUMA jako zastępca dyrektora w dziale projektów specjalnych. Ich eskapady, ku wielkiemu zmartwieniu admirała Sandeckera, przeszły już do legendy w agencji oceanograficznej.
— A czy dowódca z Hickam Field nie będzie odrobinę zdenerwowany, kiedy się dowie, że rozwaliliśmy mu jego prywatny samolot? — spytał Giordino.
— Przeciwnie, nasz dobry generał nie może się tego doczekać. Gdy tylko ten muzealny eksponat wyląduje na wodzie, natychmiast złoży zamówienie na nowy, odrzutowy środek transportu.
Giordino westchnął w zadumie.
— Och, żeby tak mieć na własność jakiś samolot, na przykład starego B17 Lataj ącą Fortecę, z królewskim łożem i barkiem zapełnionym trunkami.
— Pewnie zamalowałbyś na skrzydłach insygnia lotnictwa, zastępując je parąkróliczków.
— Niezłe — zauważył Giordino, ciągnąc tę zabawę jak najdłużej. — To znakomite. Taki samolocik… Już tylko za sam pomysł mógłbym ci go od czasu do czasu wypożyczać, oczywiście po uiszczeniu niewielkiej opłaty.
153
Pitt nic nie odpowiedział. Przez boczne okienko kabiny spojrzał na widniejące w dole morze. Zauważył światła jakiegoś statku handlowego płynącego kursem północnowschodnim w stronę San Francisco. Nie widział pieniących się fal — czarny ocean wydawał się gładki i czysty. „Spokojne morze przy wodowaniu jest najlepsze —pomyślał— ale jednocześnie utrudnia ocenę wysokości”.
— Jak daleko jeszcze do tego tajemniczego placu zabaw? — spytał Giordino.
— Pięćset mil — odparł Pitt.
— Przy szybkości, z jaką gnasz tym starym wielorybem, powinniśmy znaleźć się na miejscu za niecałe dwie godziny. — Giordino zarzucił stopy na tablicę rozdzielczą. — Lecimy na wysokości dwunastu tysięcy stóp. Kiedy zamierzasz zniżyć pułap?
— Spokojnie! Mamy na to mniej więcej godzinę i czterdzieści minut. Chciałbym jak najdłużej przebywać na pokładzie tego pudła. Nie chcę ryzykować, że nas wykryją, zanim wylądujemy przed ich progiem.
Giordino gwizdnął cicho.
— Zabrzmiało tak, jakbyśmy mieli złapać byka za rogi w pierwszym podejściu.
— Drugiej możliwości nikt nam nie da.
Giordino pochylił się i postukał w duży wskaźnik umieszczony na środku tablicy rozdzielczej.
— Może nam się to uda, jeżeli ten radiomarker dalej będzie wysyłał sygnały.
Pitt spojrzał na urządzenie namiarowe i skorygował kurs. Poczekał, aż igła pod okrągłym szkiełkiem ustawi się między właściwymi kreskami.
— W miarę zbliżania się do celu sygnał powinien być coraz silniejszy.
— Wystarczy, że wylądujemy w odległości pięciuset metrów — powiedział z nadzieją Giordino — a Wścibska Selma wskaże nam dalszą drogę. —Wskazał głową niewielkie, niebieskie, wodoszczelne pudełko, stanowiące zasilany bateriami kierunkowy odbiornik sygnałów radiowych. Urządzenie przytroczone było mocno do podpórek jego fotela.
— Jesteś pewien, że Selma nas nie zawiedzie? — spytał Pitt.
— Działa bez zarzutu — odparł cierpliwie Giordino. — Jak powiedziałem, posadź nas w promieniu pięciuset metrów od nadajnika, a ja już poprowadzę was do „Starbucka”.
Pitt uśmiechnął się umie. Pomimo udawania ignorancji Giordino był perfekcjonistą i człowiekiem, który przy każdej okazji pracował w takim stylu, jaki zawsze zadziwiał Pitta.
Machnął w milczeniu do Giordina i zdjął ręce z drążka sterowniczego, ten skinął głową i przejął dowództwo nad samolotem. Zdrętwiały Pitt podniósł się sztywno z ciasnego fotela i wyszedł z kabiny, idąc do tyłu, do pasażerskiej części kadłuba.
154
W pluszowym komforcie prywatnego, generalskiego środka transportu siedziało dwudziestu ludzi — prawdopodobnie, jak sądził Pitt dwudziestu najbardziej zdesperowanych ludzi na całej ziemi. Sami podjęli ryzyko śmierci, inaczej nie można było tego określić. Fakt faktem — każdy z nich zgłosił się na ochotnika, ponieważ perspektywa niecodziennej przygody była silniejsza niż pragnienie długiego i spokojnego życia.
Byli ubrani w czarne stroje nurków. Siedzieli z rozsuniętymi suwakami, dzięki czemu chłodne powietrze mogło osuszyć pot lejący się po skórze. Za nimi leżało przypasane do kółek w podłodze najprzeróżniejsze wyposażenie oraz tobołki różnych kształtów. Przy końcu kadłuba stały w rzędzie butle tlenowe, przytroczone mocno i na tyle skutecznie, by podczas lądowania nie zaczęty latać po przedziale.
Najbliższy nurek, jasnowłosy, jowialny mężczyzna o skandynawskich rysach, podniósł wzrok na Pitta. Pitt stwierdził, że tamten nigdy nie widział, żeby ktokolwiek uśmiechał się w sytuacji, gdy tak niewiele rzeczy może cieszyć.
— Szaleństwo, czyste szaleństwo. — Komandor porucznik Samuel Crow—haven wyglądał na zdecydowanie nieszczęśliwego człowieka. Czekała mnie obiecująca kariera w służbie na okręcie podwodnym. Że też musiałem jąpo—rzucić, żeby zwalić się na ocean w samym środku nocy…
— Nie ma wielkiego niebezpieczeństwa. Cała operacja nie różni się niczym od wprowadzenia saritochodu do garażu — powiedział uspokajająco Pitt. — Nie warto się przejmować.
Crowhaven, autentycznie zaskoczony, podniósł wzrok.
— Wprowadzenie samochodu do… Pan chyba żartuje?!
— Posadzenie tego ptaszka na wodzie to mój obowiązek, poruczniku. Na pana miejscu martwiłbym się tym, co będzie potem.
— Na okręcie podwodnym jestem tylko oficerem mechanikiem — powiedział posępnie Crowhaven. —Nie mam zacięcia do zgrywania się na komandosa.
— Obiecuję panu, że podczas lądowania nie zabiję nikogo, ani pana, ani pańskich ludzi — powiedział cicho Pitt. — A Giordino doprowadzi nas do „Starbucka”. Potem reszta należy już do was.
— Jest pan pewien, że okręt nie jest zalany?
— Kiedy go opuszczałem, był suchy, z wyjątkiem przedniego przedziału torpedowego.
— Jeżeli nikt niczego nie dotykał, będę w stanie wypompować wodę z tego przedziału i uruchomić okręt w ciągu czterech godzin.
— Harmonogram mówi o czterech i pół, więc ma pan zapas trzydziestu minut.
— To niewiele.
155
‘ Sfko
— To wszystko.
Crowhaven ze smutkiem pokręcił głową.
— Samobójstwo.
— Pan oczywiście zdaje sobie sprawę z tego, że, być może, będziecie musieli podjąć walkę, żeby wejść do wnętrza okrętu.
— Już powiedziałem, że nie jestem komandosem. Właśnie dlatego zaprosiłem tych zabójców o nieugiętym spojrzeniu, z jednostki SEALS.
Pitt zerknął na pięciu ludzi, których Crowhaven wskazał kciukiem. Byli członkami wyselekcjonowanej grupy bezpieczeństwa marynarki wojennej. Bez wątpienia wyglądali na twardzieli. Siedzieli obok siebie, ciągle sprawdzając wyposażenie i broń — wielcy mężczyźni, milczący, wyglądający na zdecydowanych, świetnie wyszkoleni do walki na lądzie i pod wodą. Pitt odwrócił się z powrotem do Crowhavena.
— A pozostali?
— Z okrętów podwodnych — oznajmił dumnie Crowhaven. Niezbyt wielu jak do obsługi jednostki wielkości „Starbucka”, co? Ale jeśli w ogóle jacyś ludzie są w stanie sprowadzić go na powrót do Pearl Harbor, to są to właśnie oni, pod warunkiem jednak, że jeden z reaktorów ciągle pracuje. Gdyby trzeba było zaczynać na zimno, nigdy nie zrobimy tego na czas.
— Dostanie pan swój reaktor — powiedział stanowczo Pitt. Przybrał uspokajający wyraz twarzy. W rzeczywistości jednak nie można było mieć pewności, czy lewy reaktor dalej rozszczepia atomy i czy okręt w ogóle jeszcze tam jest. Przypomniał sobie: „Czekać i mieć nadzieję”. Właściwie nic innego nie mógł zrobić, z wyjątkiem pokonywania przeszkód, gdy się pojawią. — Ale jeżeli będą problemy, trzeba będzie zabrać stamtąd ludzi przed czwartą trzydzieści. Rozumie mnie pan?
— Ja nie jestem bohaterem — oznajmił płaczliwie Crowhaven.
Pitt poklepał go po ramieniu, odwrócił się i poszedł z powrotem do kabiny pilotów.
Admirał Hunter już dwudziesty raz w ciągu ostatniej godziny zerknął na zegarek, zdusił papierosa, którego palił nerwowo. Podniósł się z krzesła, przeszedł przez salę operacyjną i stanął naprzeciwko wielkiej mapy pokrywającej ścianę. Odwrócił się do Denvera, który niedbale rozsiadł się na krześle z twardym oparciem, zaczepiając nogi o oparcie drugiego krzesła. Denver nawet na moment nie zwiódł Huntera swoim obojętnym wyrazem twarzy. Kiedy nadeszła wiadomość o locie samolotu, poderwał się niemal natychmiast.
— Duży Tatko, mówi Mały. Słyszysz mnie? Over. — Głos Pitta zatrzeszczał w głośniku zainstalowanym nad odbiornikiem radiowym.
Hunter i Denver pochylili się nad operatorem, nim ten zdążył potwierdzić:
— Tu Duży Tatko. Mów dalej. Over,
— Przygotowuję załogę do zadołowania. Idę na chorągiewkę w szachownicę. — To był sygnał od Pitta, że schodzi na wysokość grzbietów fal i rozpoczyna manewr posadzenia samolotu na wodzie, tuż nad podwodnym szczytem.
Operator powiedział do mikrofonu:
— Trofeum czeka na zwycięzcę. Over.
— Duży Tatko! Widzę cię w kręgu nagrodzonych. Głos dobiegający z głośnika urwał się w pół słowa. Hunter chwycił mikrofon.
— Zgłoś się, Mały. Tu Duży Tatko. Over.
Nastała chwila ciszy, a potem głos odezwał się silniej i nieco innym tonem:
— Przepraszam za zwłokę. Jakie są twoje instrukcje? Over.
Hunter i Denver spojrzeli jednocześnie na siebie, zdumieni i pobladli. Obaj pomyśleli w tej samej chwili o tym, co było wprost nie do pomyślenia.
— Instrukcje? — wolno spytał Hunter. — Prosisz o instrukcje?
— Tak, czekam na nie. Proszę nadawać.
Hunter odłożył mikrofon jak w transie i wyłączył nadawanie.
— Wielki Boże, mająnas — rzucił mechanicznie.
Denver wyglądał tak, jakby ktoś puścił do niego serię z karabinu maszynowego.
— To nie był głos Pitta — powiedział, nie dowierzając własnym słowom. —Nadajnik Delphiego najwyraźniej^wskoczył na ich częstotliwość.
Hunter opadł wolno na krzesło.
— Nigdy nie powinienem był zgodzić się na ten szaleńczy plan. A teraz nie ma sposobu, żeby Crowhaven porozumiał się z nami, jak wejdą na pokład „Starbucka”.
— Można by się porozumieć szyfrem przez komputery — zaproponował Denver.
— Zapomniałeś? — spytał poirytowany Hunter. — Komputery łącznościowe nie zostały zainstalowane na czas, przed podjęciem próbnego rejsu „Starbucka”. Z radia można korzystać jedynie na standardowych częstotliwościach. Dopóki Marines nie opanują nadajnika Delphiego, ten będzie podsłuchiwał każdą otwartą częstotliwość. A nawet jeśli Delphi nie ma jeszcze w tej chwili pojęcia o naszych planach, to na pewno zorientuje się w nich, gdy tylko Crow—haven zacznie nadawać…
— I zaatakuje „Starbucka” lub rozwali go na kawałki — dokończył zdenerwowany Denver.
Głos Huntera przycichł, w końcu stał się ledwie słyszalny.
— Doktorzy Lavella i Roblemann zaginęli na morzu na pokładzie statku badawczego o nazwie „Explorer”. Jednostka była wyczarterowana firmie Pisces Metals Company na okres ekspedycji, w czasie której przeprowadzono badania geologiczne morza pod kątem możliwości kopalnych. Ostatni raz widziano „Explorera” płynącego na północ od Hawajów, około…
— Trzydzieści lat temu — dokończył Denver. Podniósł wzrok znad trzymanego w rękach pliku papierów. — „Explorer” był pierwszym zarejestrowanym statkiem, który zniknął w Wirze.
— Założę się, że Frederick Moran utonął na tym samym statku — powiedział Pitt.
— Najprawdopodobniej był kierownikiem tej wyprawy — spokojnie rzucił Chrysler.
— Układanka zaczyna zatem nabierać kształtów — mruknął York. — Tak, na Boga, zgadza się. — Odchylił się w tył na krześle i podniósł wzrok, jakby kontrolował coś, czerpiąc natchnienie z sufitu. — Wiele wysp zamieszkanych przez tubylców miało wydłubane jaskinie. Ludzie ci kopali groty z powodów religijnych. Były to nisze, w których grzebano zmarłych, świątynie, pomieszczenia bóstw i takie tam rzeczy. Jeśli zatem interesująca nas góra byłaby wulkanem i zniknęła podczas erupcji, to oczywiście nic by nie pozostało z miejscowej cywilizacji. Jeżeli jednak wyspa zapadła się pod powierzchnię z powodu ruchów w uskoku Fullertona, to jest możliwe, że wiele z tych grot przetrwało.
— Do czego pan zmierza? — spytał niecierpliwie Hunter.
— Doktor Lavelła zajmował się hydrologią. A hydrologia, panowie, to nauka o wodzie występującej w przyrodzie, ojej cyrkulacji w powietrzu, na ziemi i pod ziemią. Mówiąc krótko, doktor Lavella był jedynym człowiekiem na świecie, który mógłby zaprojektować system wypompowania wody z sieci jaskiń znajdujących się pod wodą.
Zmęczone oczy Huntera spojrzały uważnie na Yorka, ale doktor nie doło żył dodatkowych komentarzy. Hunter stuknął knykciami o blat stołu i wstał,
— Doktorze York, doktorze Chrysler… Bardzo nam panowie pomogli. Marynarka wojenna jest waszym dłużnikiem. Ale teraz, jeśli zechcąnam panowie wybaczyć…
Dwaj cywile uścisnęli pozostałym dłonie, powiedzieli „do widzenia” i wyszli.
Pitt podniósł się i podszedł wolno do wielkiej mapy umieszczonej w drugim końcu długiej sali. Stwierdził, że po dłuższym korzystaniu z twardego drewnianego krzesła zdrętwiało mu siedzenie, chociaż często przenosił ciężar ciała z jednego pośladka na drugi, żeby uniknąć przykrego uczucia mrowienia.
Denver dalej rozpierał się niedbale na swoim krześle.
146
— Teraz przynajmniej wiemy, kto jest naszym przeciwnikiem.
— Zastanawiam się — odrzekł spokojnie Pitt, wpatrując się w czerwone kółko w samym środku mapy — czy kiedykolwiek rzeczywiście się tego dowiemy.
Cztery godziny później Pitt wyrwał się z okowów snu i otworzył oczy. Odczekał chwilę, a potem skupił się na dwóch pionowych, brązowych pasach rysujących się tuż przed jego twarzą. Przymglony umysł rozjaśnił się, Pitt rozpoznał parę kształtnych, opalonych damskich nóg. Wyciągnął przed siebie rękę i wierzchem jednego palca przesunął po osłoniętej nylonem łydce.
— Niech pan przestanie! — odezwała się dziewczyna. Była ładna i wyglądała na zaskoczoną. Figurę miała zgrabną, co uwydatniał ciasno skrojony, szykowny mundur ochotniczki.
— Przepraszam, najwyraźniej jeszcze śniłem — powiedział Pitt, uśmiechając się.
Na twarzy dziewczyny pojawił się rumieniec zakłopotania, wygładziła odruchowo spódnicę i spojrzała skromnie na dół.
— Nie miałam zamiaru budzić pana. Sądziłam, że już pan wstał, i przyniosłam trochę kawy. — Uśmiechnęła się oczami. — Ale teraz widzę, że jej pan nie potrzebuje.
— Pani jest najlepszym środkiem pobudzającym, zwłaszcza dla faceta w tak marnym stanie.
— Czyżby? A z powodu jakiej choroby tak pan cierpi?
— Dolegliwości mam kilka, ale możemy zacząć od rogatenis. Dziewczyna rzuciła Pittowi zuchwałe i prowokujące spojrzenie.
— Przykro mi, ale admirał Hunter nie pozwala na żadne hocki klocki w swoim prywatnym gabinecie. — Uśmiechnęła się chytrze. — Powiem mu, że się pan obudził i szarpie wędzidło…
Gdy dziewczyna wychodziła z pokoju, Pitt powędrował za nią wzrokiem. Potem usiadł na skórzanej kanapie, wyprostował ręce i ziewnął, rozglądając się po wykładanym boazerią gabinecie admirała.
Było oczywiste, że Hunter nie narzekał na brak roboty. Biurko i podłogę miał zarzuconą mapami i papierami, a dużą ozdobną popielniczkę wypełniały w całości niedopałki. Pitt poszperał w kieszeniach, szukając własnych papierosów, lecz nie natrafił na nie. Zrezygnowany pogodził się z ich stratą i sięgnął po kawę. Była gorąca, a jej kwaskowy smak szybko poprawił stan umysłu Pitta. W tym momencie do gabinetu wszedł żwawo Hunter.
— Przykro mi, że przerwałem panu sen, ale dokonaliśmy kilku odkryć.
— Mam nadzieję, że znaleźliście nadajnik Delphiego. Brwi Huntera uniosły się odrobinę.
147
— To wszystko.
Crowhaven ze smutkiem pokręcił głową.
— Samobójstwo.
— Pan oczywiście zdaje sobie sprawę z tego, że, być może, będziecie musieli podjąć walkę, żeby wejść do wnętrza okrętu.
— Już powiedziałem, że nie jestem komandosem. Właśnie dlatego zaprosiłem tych zabójców o nieugiętym spojrzeniu, z jednostki SEALS.
Pitt zerknął na pięciu ludzi, których Crowhaven wskazał kciukiem. Byli członkami wyselekcjonowanej grupy bezpieczeństwa marynarki wojennej. Bez wątpienia wyglądali na twardzieli. Siedzieli obok siebie, ciągle sprawdzając wyposażenie i broń — wielcy mężczyźni, milczący, wyglądający na zdecydowanych, świetnie wyszkoleni do walki na lądzie i pod wodą. Pitt odwrócił się z powrotem do Crowhavena.
— A pozostali?
— Z okrętów podwodnych — oznajmił dumnie Crowhaven. Niezbyt wielu jak do obsługi jednostki wielkości „Starbucka”, co? Ale jeśli w ogóle jacyś ludzie są w stanie sprowadzić go na powrót do Pearl Harbor, to są to właśnie oni, pod warunkiem jednak, że jeden z reaktorów ciągle pracuje. Gdyby trzeba było zaczynać na zimno, nigdy nie zrobimy tego na czas.
— Dostanie pan swój reaktor — powiedział stanowczo Pitt. Przybrał uspokajający wyraz twarzy. W rzeczywistości jednak nie można było mieć pewności, czy lewy reaktor dalej rozszczepia atomy i czy okręt w ogóle jeszcze tam jest. Przypomniał sobie: „Czekać i mieć nadzieję”. Właściwie nic innego nie mógł zrobić, z wyjątkiem pokonywania przeszkód, gdy się pojawią. — Ale jeżeli będą problemy, trzeba będzie zabrać stamtąd ludzi przed czwartą trzydzieści. Rozumie mnie pan?
— Ja nie jestem bohaterem — oznajmił płaczliwie Crowhaven.
Pitt poklepał go po ramieniu, odwrócił się i poszedł z powrotem do kabiny pilotów.
Admirał Hunter już dwudziesty raz w ciągu ostatniej godziny zerknął na zegarek, zdusił papierosa, którego palił nerwowo. Podniósł się z krzesła, przeszedł przez salę operacyjną i stanął naprzeciwko wielkiej mapy pokrywającej ścianę. Odwrócił się do Denvera, który niedbale rozsiadł się na krześle z twardym oparciem, zaczepiając nogi o oparcie drugiego krzesła. Denver nawet na moment nie zwiódł Huntera swoim obojętnym wyrazem twarzy. Kiedy nadeszła wiadomość o locie samolotu, poderwał się niemal natychmiast.
— Duży Tatko, mówi Mały. Słyszysz mnie? Over. — Głos Pitta zatrzeszczał w głośniku zainstalowanym nad odbiornikiem radiowym.
Hunter i Denver pochylili się nad operatorem, nim ten zdążył potwierdzić:
— Tu Duży Tatko. Mów dalej. Over,
— Przygotowuję załogę do zadołowania. Idę na chorągiewkę w szachownicę. — To był sygnał od Pitta, że schodzi na wysokość grzbietów fal i rozpoczyna manewr posadzenia samolotu na wodzie, tuż nad podwodnym szczytem.
Operator powiedział do mikrofonu:
— Trofeum czeka na zwycięzcę. Over.
— Duży Tatko! Widzę cię w kręgu nagrodzonych. Głos dobiegający z głośnika urwał się w pół słowa. Hunter chwycił mikrofon.
— Zgłoś się, Mały. Tu Duży Tatko. Over.
Nastała chwila ciszy, a potem głos odezwał się silniej i nieco innym tonem:
— Przepraszam za zwłokę. Jakie są twoje instrukcje? Over.
Hunter i Denver spojrzeli jednocześnie na siebie, zdumieni i pobladli. Obaj pomyśleli w tej samej chwili o tym, co było wprost nie do pomyślenia.
— Instrukcje? — wolno spytał Hunter. — Prosisz o instrukcje?
— Tak, czekam na nie. Proszę nadawać.
Hunter odłożył mikrofon jak w transie i wyłączył nadawanie.
— Wielki Boże, mająnas — rzucił mechanicznie.
Denver wyglądał tak, jakby ktoś puścił do niego serię z karabinu maszynowego.
— To nie był głos Pitta — powiedział, nie dowierzając własnym słowom. —Nadajnik Delphiego najwyraźniej^wskoczył na ich częstotliwość.
Hunter opadł wolno na krzesło.
— Nigdy nie powinienem był zgodzić się na ten szaleńczy plan. A teraz nie ma sposobu, żeby Crowhaven porozumiał się z nami, jak wejdą na pokład „Starbucka”.
— Można by się porozumieć szyfrem przez komputery — zaproponował Denver.
— Zapomniałeś? — spytał poirytowany Hunter. — Komputery łącznościowe nie zostały zainstalowane na czas, przed podjęciem próbnego rejsu „Starbucka”. Z radia można korzystać jedynie na standardowych częstotliwościach. Dopóki Marines nie opanują nadajnika Delphiego, ten będzie podsłuchiwał każdą otwartą częstotliwość. A nawet jeśli Delphi nie ma jeszcze w tej chwili pojęcia o naszych planach, to na pewno zorientuje się w nich, gdy tylko Crow—haven zacznie nadawać…
— I zaatakuje „Starbucka” lub rozwali go na kawałki — dokończył zdenerwowany Denver.
Głos Huntera przycichł, w końcu stał się ledwie słyszalny.
Pitt szybko ściągnął słuchawki z głowy i rzucił je na podłogę kabiny. —Ten sukinsyn odciął nas! — warknął głośno. — Jeżeli Delphi domyśli się, co zamierzamy zrobić, jak nic przygotuje nam jakąś bardzo przykrą niespodziankę.
— Cudowne uczucie… wiedzieć, że ma się takich przyjaciółjak ty—z ironicznym uśmieszkiem powiedział Giordino.
— Znaczy się — masz s/częście. — Na twarzy Pitta nie pojawił się uśmiech.
— Możliwe, że admirał Hunter modli się teraz, by nasza misja spełzła na niczym.
— Nic z tych rzeczy — odrzekł poważnie Giordino. — Wszyscy przeceniacie tego wielkiego, żółtookiego błazna. Założę się o skrzynkę dobrego alkoholu, że zrobimy swoje, zanim tamtemu półgłówkowi zaświta pod czaszką, że właśnie natknął się na dwóch największych złodziei okrętów podwodnych na Pacyfiku.
— Skoro tak mówisz…
— Pomyśl tylko — powiedział dumnie. — Nikt przy zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się na ochotnika lądować samolotem na wodzie w środku nocy… to znaczy… z wyjątkiem ciebie. Ten facet, Delphi, uważa pewnie, że odbywamy lot zwiadowczy. Przed nastaniem świtu niczego nie będzie podejrzewał.
— Podoba mi mej twój optymizm.
— Mamusia zawsze mówiła, że mam dar przekonywania.
— A co z naszymi pasażerami?
• — Nikt nie prosił, żeby się z nami zabierali. Pewnie każdy z nich wymyśla teraz treść ogłoszenia do rubryki zgonów. Po co ich rozczarowywać?
— Dobra, zaczynamy. — Postukał w wysokościomierz. Małe białe igły spoczywały leniwie na dolnych kołkach. Pitt włączył światła używane przy lądowaniu i patrzył, jak woda pędzi pod kadłubem, tymczasem wskazówka szybkościomierza ustawiła się w pobliżu dwustu siedemdziesięciu węzłów. Następnie założył drugi komplet słuchawek i przez kilka chwil nasłuchiwał uważnie. — Sygnały z podwodnego nadajnika zbliżają się do maksymalnego poziomu — powiedział. — Lepiej przeprowadźmy końcową kontrolę przed lądowaniem.
Giordino westchnął bez entuzjazmu, odpiął pasy, a następnie przeszedł do tyłu, do tablicy mechanika, i podał Pittowi listę kontrolną.
— Odczytaj mi ją.
Pitt odczytał ponumerowane elementy kontroli, a Giordino potwierdzał dane.
— Przełączniki wyprzedzenia zapłonu?
— W dwudziestu procentach normalnie — odparł Giordino.
— Poziom mieszanki?
— Zgadza się.
158
Pitt brnął dalej przez męczącą, lecz konieczną rutynową czynność, co kilka sekund rzucając bystrym wzrokiem na morze przemykające zaledwie pięćdziesiąt stóp niżej. W końcu doszedł do ostatniej pozycji w spisie.
— Centralny zawór na przewodzie zbiornika w skrzydle oraz… przełączniki ciśnienia?
— Zamknięty. Wyłączone.
— To wszystko — powiedział Pitt i rzucił spis przez ramię za siebie, na podłogę kabiny.—Nikt więcej nie będzie tego potrzebował.
Giordino pochylił się nad tablicą przyrządów i popatrzył przez okno.
— Gwiazdy tuż nad horyzontem, prosto przed nami… słuchaj, one znikają! — Musiał niemal krzyczeć, gdyż Pitt skoncentrował się na słuchaniu sygnałów z zatopionego markera.
Pitt skinął głową.
— Mgła.
Wkrótce na czarnym tle linii horyzontu zlokalizowali złowieszczą plamę. Pitt przesunął wolno manetki, wkrótce wskaźnik szybkości powietrza podał nową wielkość — sto dwadzieścia węzłów.
— To jest ten magiczny moment — powiedział cicho. Spojrzał krótko w ciemne oczy Giordina, tylko na moment — niewielka włoska twarz, choć pozbawiona uśmiechu, była zupełnie spokojna.
Są ludzie, których w chwili niebezpieczeństwa trzeba prowadzić za rękę. Innych poraża groza, jeśli nie słyszą słów otuchy lub rozkazu. Lecz Giordino nie był żadnym z nich. Razem z Pittem pasowali do siebie jak przekładnie precyzyjnego zegarka, instynktownie jeden był świadomy ruchów i myśli drugiego.
— Ustaw mi wychylenie klap na sto stopni — powiedział Pitt. A potem wracaj do głównej kabiny i zachowuj się jak znużony konduktor w autobusie.
— Zabawię ich serią moich najlepszych ziewnięć. — Giordino pochylił się nad fotelem drugiego pilota i przytrzymał włącznik uruchamiający klapy, aż wskaźnik pokazał sto stopni. — Do zobaczenia, stary. Spotkamy się po grzmotnięciu. — Ścisnął delikatnie Pitta, a potem odwrócił się i wyszedł z kabiny.
Dął boczny wiatr, więc Pitt musiał lekko skorygować statecznikiem swego C—54, żeby zrównoważyć znoszenie. Gdy zniżył lot o kilka metrów, w świetle reflektorów mógł swobodnie ocenić wysokość fal.
W milczeniu żałował, że nie może posadzić maszyny bez tych jaskrawych snopów światła, ale byłoby to niemożliwe. „Jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz” — powtarzał w myślach. Sytuacja wymagała rozplanowania całej operacji co do ułamków sekundy, by opuścić samolot tuż przed nadajnikiem i mgłą, a jednocześnie zachować taką silę rozpędu, która dopcha maszynę do samego celu.
159
Szybkość powietrza spadła poniżej stu pięciu węzłów.
— Spokojnie, malutki, tylko mnie teraz nie zawiedź. — Wargi Pitta poruszały się bezgłośnie.
Pitt skoncentrował się na poziomym utrzymaniu skrzydeł — gdyby koniec jednego z nich zahaczył o grzbiet fali, samolot zmieniłby się w gigantyczne koło od wozu. Łagodnie opuścił maszynę niżej, opadając za rzędem fal, próbując wylądować w ich zagłębieniu. Chciał wykorzystać pochyłość fali dla zmniejszenia kąta lądowania.
Śmigła wznieciły chmurę drobinek wody, unoszącą się za gondolami silników. Mgła zaczęła przesłaniać szybę kokpitu. I wtedy nadeszło pierwsze spotkanie z powierzchnią wody. Uderzenie było podobne do błyskawicy, tylko trochę głośniejsze. Okrągła, czerwona gaśnica zapasowa oderwała się od uchwytu i przetoczyła po ramieniu Pitta, uderzając w tablicę wskaźników. Pitt dochodził właśnie do siebie po niespodziewanym ciosie, kiedy samolot odbił się od wody jak podskakujący kamień i drugi raz walnął w nią swym aluminiowym brzuchem. Potem nos maszyny zagłębił siew kolejną falę, C—54 wyhamował i przystanął z wielkim pluskiem.
Pitt popatrzył nieprzytomnym wzrokiem przez ociekającą wodą szybę na zasłonę z mgły. Udało się. Posadził samolot na wodzie, w jednym kawałku. Teraz maszyna unosiła się lekko i opadała razem z falami. Miała unosić się na wodzie, może tylko przez kilka minut, a może nawet przez kilkanaście dni, w zależności od tego, jak bardzo ucierpiał spód kadłuba.
Wydał z siebie ciężkie westchnienie i rozluźnił się, stwierdzając z satysfakcją, że akumulatory przetrwały uderzenie — wnętrze kabiny skąpane było w łagodnym świetle. Wyłączył zapłon i reflektory, by zaoszczędzić energii. Zerwał z siebie pas bezpieczeństwa i pospieszył do drzwi prowadzących do głównej kabiny.
Tym razem zastał ludzi trochę bardziej pewnych siebie. Crowhaven pierwszy poklepał go po plecach, a pozostali pogwizdywali, wyrażając swoje uznanie — wszyscy, z wyjątkiem pięciu ludzi z grupy SEALS. Tamci byli już zajęci otwieraniem wyjścia ratunkowego i wzajemnym sprawdzaniem ekwipunku.
— Dobre przedstawienie, Dirk. — Giordino uśmiechnął się szeroko. — Sam bym tego lepiej nie zrobił.
— W twoich ustach brzmi to jak komplement najwyższej klasy. — Pitt zaczął szybko zakładać strój nurka, butle tlenowe i maskę.
— Jak długo nasz statek powietrzny utrzyma się na powierzchni? — spytał Crowhaven.
— Sprawdziłem dolny poziom — odparł Giordino, poprawiając butle na plecach Pitta. — Mamy zaledwie niewielki przeciek.
— A czy sami nie powinniśmy zrobić solidnej dziury? — nalegał Crow—haven.
160
— To nie byłoby rozsądne posunięcie — odparł Pitt. — Kiedy Delphi odkryje porzucony samolot, unoszący się na wodzie bez załogi, pomyśli, że prze—siedhśmy się na tratwy ratunkowe. Właśnie dlatego całe awaryjne wyposażenie zostawiłem w Hickam. Delphiennu wcale by się nie spodobało, gdyby znalazł tratwy w stanie nienaruszonym. Co więcej — mam nadzieję, że będzie nas szukał na powierzchni, kiedy rny będziemy pod wodą.
— Musi istnieć jakiś prostszy sposób zdobycia szlifów admiralskich —odrzeki kwaśno Crowhaven.
— Po uruchomieniu „Starbucka” — kontynuował Pitt — porozumiecie się z admirałem Hunterem na częstotliwości tysiąc dwieście pięćdziesiąt kiloher—ców.
Oczy Crowhavena zwęziły się.
— Pan chyba żartuje? Przecież to częstotliwość komercyjna. Dostałbym niezły wycisk od Federalnej Komisji Łączności, gdybym nadawał powyżej tysiąca dwustu pięćdziesięciu.
— Niewykluczone — zgodził się odpowiadając znużonym głosem Pitt —lecz Delphi ma taki system kontroli, którego nie da się ominąć. Już się wpakował na zaplanowaną przez nas wcześniej częstotliwość. Tysiąc dwieście pięćdziesiąt to jedyna szansa, żeby się, przebić. Tym, że polecą wióry, będziemy się przejmować potem, jeżeli dopisze nam szczęście i przeżyjemy do następnego wschodu słońca.
Giordino znowu cicho gwizdnął.
— Ty stary, przebiegły draniu!
— Lepiej uczep się tej nadziei, bo w przeciwnym razie wpadniemy w nieliche tarapaty.
Pitt założył płetwy i sprawdził regulator ciśnienia. Potem wychylił się z otwartych drzwi i spojrzał w ciemność. Fale przelewały się przez przednią krawędź skrzydeł — samolot pochylił sią lekko nosem w dół.
Odwrócił się do Giordina.
— Jesteś gotów z tym swoim magicznym pudełkiem? Giordino uniósł w dłoni wykrywacz sygnałów.
— Pewnie na zewnątrz jest tak pięknie jak w dzień Wszystkich Świętych, co?
— Ruszamy?
— Mhm.
— No to do roboty. Prowadź do „Starbucka” — powiedział Pitt z głową na zewnątrz samolotu.
Giordino usiadł plecami do wyjścia. Przez chwilę ustawiał sobie ustnik, a potem pomachał wesoło Pittowi i rzucił się tyłem w wodę.
Za Giordinem poszli następni, jeden za drugim, w milczeniu. Dwóch ludzi z SEALS, Crowhaven, jego ludzie, a na końcu reszta SEALS. Wszyscy
II — Wir Pacyfiku
161
dali nura w ciemność otaczającą samolot. Przechodzili przez drzwi z ponurymi twarzami, tłumiąc wewnętrzną obawę przed tym, co nieznane.
Pitt zerknął w dół. Zobaczył, jak zapalają się latarki nurków. Schodzili coraz głębiej, szeregiem świecących punktów — pierwszy wytyczał drogę, każdy z pozostałych kierował strumień światła na poprzednika.
Pitt ostatni opuścił samolot. Jeszcze raz rozejrzał się po wnętrzu maszyny i tak jak człowiek wyruszający z domu na weekend otworzył drzwiczki od skrzynki z wyłącznikiem i sumiennie pogasił światła.
15
Ciemna, letnia woda Pacyfiku zamknęła się nad głową Pitta — przez chwilę pozwolił, by jego ciało unosiło się swobodnie w bezmiarze morza.
Stożkowaty promień z latarki Pitta oświetlił wyraźnie nurka znajdującego się sześć metrów niżej, ten nie tracił czasu, by spojrzeć przez ramię i sprawdzić, czyjego młócące wo^ę płetwy zostawiają dostatecznie czytelny ślad. Pitt zrozumiał nagle, że pomysł płynięcia na końcu szeregu nie był błyskotliwy. Zamykająca się za nim dusząca czerń napawała go głębokim poczuciem niepokoju. Był pewny, że w pobliżu snują się wszelkie wyobra—żalne drapieżniki, które tylko czekają na szansę szybkiego porwania kęsa z jednej z jego nóg. Co kilka sekund odwracał się, błyskając latarką w różnych kierunkach, ale te zrodzone ze strachu ruchy nie doprowadziły do odkrycia któregokolwiek z potworów nocnej głębi. Jedynym dziwacznie wyglądającym stworzeniem w polu widzenia był płynący nieco niżej inny człowiek.
Lęk zmniejszył się trochę, gdy w okienku maski zamajaczyło dno. Pitt wiedział, że może płynąć do góry nogami, więc doszukał się pewnego pocieszenia w fakcie, iż znalazł jakiś punkt odniesienia. Skały miały upiorne kształty, ale wydawały się starymi znajomymi, gdy wyciągał dłoń i dotykał ich chropowatych, twardych krawędzi. W pewnej chwili zdenerwowana kała—marnica, pierwsza oznaka życia morskiego, przecięła jego drogę i zniknęła w miriadach poszarpanych szczelin. Później formacje skalne odpłynęły w dal, a dno zrobiło się piaszczyste. I nagle w organizmie Pitta wydzieliła się potężna porcja adrenaliny — w chwiejnej feerii świecących latarek wynurzył się |akiś olbrzymi czarny kształt.
163
„Starbuck” leżał tak, jak go zostawiono. W ciemnościach wyglądał jak widmowy potwór.
Pitt wyminął ludzi z marynarki, uderzając mocniej płetwami. Wysunął się na początek szeregu, chwycił Giordina za rękę i zajrzał w jego maskę. Twarz przyjaciela była lekko zniekształcona światłem latarki, lecz oczy lśniły jasno. Giordino uniósł znacząco kciuk.
Pitt napisał coś pospiesznie na swojej tabliczce, machnął na Crowhavena i przekazał mu wiadomość.
TUTAJ WYSIADAMY. CAŁY OKRĘT NALEŻY DO PANA.
Crowhaven ruchem głowy potwierdził przyjęcie informacji, a luźne pasma jego włosów poruszyły się zgodnie z tym gestem. Szybko rozdzielił swoich ludzi. Czterech marynarzy i jeden SEAL mieli wejść przez zalany przedział torpedowy i pozamykać wentylatory i zawory otworzone wcześniej przez nurków z „Marthy Ann”. Zadaniem pozostałych było wejść przez luk ratunkowy na rufie do suchej części okrętu i dotrzeć do centrali.
W tym momencie strach zupełnie opuścił marynarzy. Nadszedł czas, że mogli zaufać swojemu doświadczeniu i umiejętnościom. Wzięli się do roboty jak należy, nie marnując sił. Ci z przodu weszli w jednej grupie, pozostali musieli nurkować na trzy zmiany z powodu małych rozmiarów przedziału ratunkowego. Gdy ostatnich pięciu ludzi zsunęło się do okrętu podwodnego, Pitt zamknął klapę. Następnie zaczekał do chwili, aż poczuł prąd wody wypompowanej z przedziału ratunkowego przez otwory wylotowe. Wtedy trzy razy stuknął w kadłub rękojeścią noża. Niemal natychmiast usłyszał odzew —trzy podobne, lecz stłumione puknięcia, sygnalizujące, że, jak na razie, nie ma żadnych kłopotów. Popłynął wzdłuż wąskiego, górnego pokładu na dziób, gdzie powtórzył pukanie. Tym razem odpowiedź nadeszła z pewnym opóźnieniem, w formie bardziej przytłumionego dźwięku, dobiegającego z zalanego przedziału torpedowego.
Pitt znowu napisał coś na tabliczce.
WEJŚCIE JEST GDZIEŚ TUTAJ. 18 MINUT.
Giordino zrozumiał. Osiemnastominutowy zapas tlenu. Tylko tyle czasu pozostało im na odnalezienie wejścia do wnętrza góry. Pitt poklepał kolegę po ramieniu i ruszył ostro w prawo. Giordino popłynął za wijącą się postacią Pitta. Przesuwali się w ciszy nad niesamowitym krajobrazem dna, złączeni słabiut—kim światłem latarek. Nie zadawali sobie trudu, by zapamiętać jakiekolwiek charakterystyczne punkty swojej marszruty. Zaufali kompasowi przymocowanemu paskiem do lewego nadgarstka Pitta, jedynemu drogowskazowi na wypadek powrotu do „Starbucka” przed wyczerpaniem się zapasów tlenu.
Podejmowanie ryzyka, kiedy się cokolwiek widzi, to jedno, lecz rzucanie życia na szalę losu w obcym środowisku, w samym środku nocy, to coś zupełnie innego. Pitt chyba musiał mieć przed oczami zmęczoną i posmutnia—
164
łą twarz admirała Huntera, w przeciwnym razie popędziłby jak nic z powrotem do „Starbucka”, bazy względnego bezpieczeństwa, chroniącego życie stalowego łona. Serce mu waliło jak nawalony LSD perkusista.
Przykre myśli zostały szybko zepchnięte gdzieś w zakamarki umysłu, kiedy inna ofiara Wiru zmaterializowała się w podwójnym świetle latarek. Płyty na burcie byty czyste i gładkie, żadnych śladów wodorostów — na dnie spoczywał świeży wrak. Pitt zupełnie nie wiedział, co począć. Przestudiował wcześniej spis zaginionych okrętów, poza „Starbuckiem” nie zarejestrowano żadnego nowego zniknięcia okrętu w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. „Jak to możliwe? — spytał samego siebie. — Jednostka tej wielkości znika któregoś dnia, a w porcie nic o tym nie wiedzą”.
Statek leżał na dnie, prosto, jakby ciągle unosił się na powierzchni, nie godząc się ze swoim przeznaczeniem. Giordino i Pitt przepłynęli nad opuszczonymi pokładami. Przekonali się, że kiedyś to był trawler, duży trawler. „Szkoda — pomyślał Pitt — to na pewno był dobry statek”. Parapety jaśniały tym, co wyglądało na czystą białą farbę, a nadbudówka błyszczała autentycznie najnowocześniejszymi antenami i skanerami.
Jak do tej pory nie było śladu ludzi Delphiego. Myśląc o bezpieczeństwie Pitt gestem polecił Giordinowi, żeby został na straży, bo sam chce przeszukać mostek. Giordino dał potwierdzający znak i ustawił się przy ściance poniżej prawego skrzydła mostku, wyłączył swoje światło i w tej samej chwili rozpłynął siew czerni morskiej głębi.
Po chwili Pitt wpłynął przez otwarte drzwi sterówki do złowieszczego, podobnego do krypty wnętrza. Poświecił wkoło latarką, przybity nieziemską pustką oraz niepewnością zionącą z obcego otoczenia. Pochwycił wzrok paskudnego przezroczystego węża, który pojawił się pod sufitem i wkrótce zniknął w otworze wentylacyjnym. Gdy tak patrzył, zafascynowany, inny właściwy dla gadów kształt zjawił się w kącie przy suficie, a potem wolno, meandrami rozpłynął się w wentylatorze, znikając jak tamten pierwszy. Tajemniczymi wężami okazały się strumienie bąbelków powietrza z jego aparatu tlenowego, które płynęły w górę kabiny i dopiero potem odnajdywały ujście na powierzchnię.
Pitt nie wiedział, jakiego odkrycia należy się spodziewać. Był jednak przekonany, że to, co znajdzie, zapewni mu koszmarne sny na wiele przyszłych lat. Na stole leżały mapy, składające się i rozkładające pod wpływem prądów wodnych. W dotyku były jeszcze sztywne, jakby zostały zamoczone poprzedniego dnia. Natomiast szprychy koła sterowego sterczały w patetycznym geście rozpaczy, jakby wiedziały, że już nigdy więcej żadna, dłoń nie dotknie ich uchwytów. Mosiądz na oprawie kompasu błyszczał w słabym świetle, a sama igła wskazywała wiernie jakiś zapomniany kurs. Jednocześnie strzałki na telegrafie na zawsze zamarły w pozycji „MASZYNY STOP”.
165
Pitt schylił się bardziej, widząc, że nie wszystko jest w porządku. Napisy pod dźwignią nie były wykonane po angielsku. Przez chwilę przyglądał się im uważnie, a potem wrócił do kompasu i skierował światło na tabliczkę z nazwą, przykręconą w jednej linii z zamknięciem kompasu. Jego znajomość języka rosyjskiego ograniczała się mniej więcej do dwudziestu słów, ale potrafił odcyfrować to i owo z pokrętnego alfabetu. Odczytał nazwę statku: „Andriej Vyborg”.
„A zatem rosyjski trawler szpiegowski znalazł „Starbucka” — pomyślał Pitt — co prawda po to tylko, by polec obok niego dzięki zaciekłości Delphie—go i jego piratów”. Nie było jednak czasu na dłuższe rozważania.
Nagle Pitt poczuł, że z tylu coś dotyka jego ramienia.
Można spytać stu doświadczonych, zawodowych nurków, ludzi pracujących w nieprawdopodobnych głębinach, cierpiących tortury potępionych z powodu zaciśniętych pechowo węzłów oraz tych, którzy już wiele razy omal nie utonęli, a powiedzą, że tym, co wbija w serce lodowaty nóż przerażenia szybciej niż jakiekolwiek inne wyobrażalne nieszczęście, jest niespodziewane dotknięcie od tylu przez nieznaną siłę. I Pitt również dowiedział się, co to znaczy. Jego serce zamarło i opadło gdzieś w jelita. Nie potrzebował żadnego głębszego komentarza. Odwrócił się błyskawicznie, choć może określenie to nie jest najbardziej trafne w sytuacji, kiedy próbuje się wykonać gwałtowny ruch pod ciśnieniem słupa wody o wysokości pięćdziesięciu metrów, i skierował promień światła w stronę ludzkiej zjawy.
Zobaczył twarz, przerażająco nienaturalną, wykręconą w paskudnym grymasie. Jedno oko lśniło w bezruchu, drugie zasłaniał maty krab, wgryziony do połowy w oczodół. Mężczyzna duch poruszył się lekko, kiwając się jak pijany strach na wróble. Jego ręce unosiły się i opadały, poruszane bezlitosną siłą prądu morskiego. Okropne widmo dyndało około metra nad pokładem, przesuwając się w stronę Pitta, wrośniętego w pomost i sparaliżowanego niesamowitym widokiem.
Pitt wysiłkiem woli otrząsnął się z szoku i ze wstydtem odepchnął od siebie martwe ciało patrząc, jak odpływa wolno, machając rękami i łypiąc błagająco jednym okiem, w kierunku wewnętrznych drzwi sterówki, przez które w końcu odpłynęło, niknąc za kurtyną czerni otaczającej statek. Pitt patrzył jeszcze przez kilka sekund za znikającym martwym rosyjskim marynarzem i dopiero po jakimś czasie zaczął oddychać na nowo. Wcześniej bezwiednie wstrzymał oddech. Pewnie podświadomie bał się, że wraz z tlenem pobieranym z butli wdycha cierpki odór śmierci.
Nie było niczego więcej do oglądania, a tym bardziej do roboty na sowieckim trawlerze, a poza tym Pitt nie miał ochoty na spotkanie większej liczby martwych marynarzy. Nadszedł czas, żeby porzucić to nieciekawe miejsce, ponieważ zapas tlenu wynosił już tylko kilka minut.
166
Giordino stał nadal na warcie pod skrzydłem mostku, kiedy z oddali dotarty do niego fale dźwiękowe. Podpłynął szybko do sterówki i dał znak Pit—towi, który właśnie ją opuszczał, żeby zgasił latarkę.
Pitt wykonał polecenie. Obaj przycupnęli za lewym oknem, słysząc zbliżający się szum silnika elektrycznego. Wkrótce w mrokach głębin pojawił się blady promień światła, za którym nadpłynął dziwny obiekt.
Z początku wyglądał jak pradawny stwór, lecz gdy się zbliżył, Giordino i Pitt przekonali się, że mają przed sobą podwodny stateczek, zbudowany w kształcie morświna, z poziomym płatem na ogonie, pełniącym rolę steru. Na wysmukłej miniłodzi siedziały okrakiem dwie postacie. Mężczyzna zajmujący miejsce na przodzie pilnował sterów, podczas gdy jego partner zajmował się z tyłu nawigacją. Niewielka śruba mieszając wodę za stabilizatorem rufowym pchała tych dwóch ludzi przez morską otchłań z prędkością około pięciu węzłów. Łódź i jej pasażerowie kierowali się prosto w stronę mostka „Andrieja Yyborga”.
Pitt i Giordino przylgnęli ciałami do fragmentu ścianki poniżej okna. Było za późno na powstrzymanie się od oddychania — mogli tylko patrzeć bezsilnie, jak bąbelki zużytego powietrza płyną ku górze, dokładnie na linii małej łodzi podwodnej. Zsynchronizowanymi ruchami obaj wyciągnęli noże, czekając na nieuniknioną konfrontację — bliźniacze strumienie powietrza musiały zdradzić ich obecność.
Tymczasem podwodna łódka zakręciła wokół przedniego masztu i zbliżyła się do sterówki. Była już tak blisko, że Pitt wyraźnie widział malutkie aparaty do oddychania, przymocowane na piersiach nurków. Mocniej zacisnął dłoń na rękojeść noża i naprężył dało, szykując się do skoku przez drzwi. Miał nadzieję, że pierwszy zada cios, choć małe ostrze noża nie stanowiło godnej konkurencji dla znanych mu osobliwych pistoletów.
Na szczęście chwila niepewności minęła. W ostatnim dosłownie momencie dziób łódki poderwał się gwałtownie do góry, przeciął sznur bąbelków powietrza i zniknął nad mostkiem. Żadnych podstępów, żadnego zawracania, by cokolwiek sprawdzić. Odgłos silnika słabł z wolna, a światło niemal natychmiast rozpłynęło się w ciemnościach. Parę sekund później umilkł ostatni dźwięk śruby.
Giordino włączył swoją latarkę i Pitt zauważył, jak w pytającym, skonfundowanym geście wzrusza ramionami. Dopiero potem coś zaświtało Pitto—wi w głowie. Już wiedział — „Andriej Yyborg” nie wypuścił jeszcze z siebie całego powietrza. Oto bowiem wzdłuż całego kadłuba i nadbudówki wydobywały się malutkie strumienie powietrza i oleju, wypływając następnie na powierzchnię oceanu. Ludzie Delphiego po prostu zignorowali to, wiedząc, że zatopiony statek zwykle wyrzuca z siebie uwięzione powietrze miesiącami, a nawet latami.
167
Pitt postukał w zegarek i wskazał kierunek. Giordino odpowiedział porozumiewawczym gestem i razem popłynęli nad relingiem, a potem opadli na dno, wykorzystując jako osłoną skały i rośliny. Pitt rzucił ostatnie spojrzenie ciemnemu kadłubowi „Andrieja Yyborga”, tej nieruchomej masie stali, która już nigdy więcej nie poczuje na swoim pokładzie ludzkich kroków ani naporu oceanów świata na swoim dziobie. Amerykanie znali położenie grobu tego statku, lecz w międzynarodowych intrygach wszystko jest dozwolone — Pitt wiedział, że Rosjanom nigdy się nie powie, gdzie mają szukać tej jednostki. Z wolna sylwetka „Andrieja Vyborga” zmieniła się w niewyraźny cień, a potem rozmyła się całkiem w ciemnościach.
Pitt prowadził Giordina w górę podwodnego wzniesienia, wykorzystując do maskowania groteskowo ukształtowane skały. Wskaźnik na jego ręku sygnalizował coraz mniejszą głębokość. Woda była chłodna, zbyt chłodna jak na tę część Pacyfiku. Obaj wysilali wzrok na odległość zasięgu światła latarek, szukając na dnie jakichkolwiek śladów działalności człowieka, lecz żadne dowody, które ujawniłyby geometrycznie proste linie — dzieło ludzkich rąk — nie zmaterializowały się. „Gdzieś musi być jakiś otwór” — pomyślał Pitt. „Miniłódka musiała przecież skądś wyleźć”.
W tym momencie przekroczyli limit czasu, tracąc szansę na powrót w bezpieczne otoczenie „Starbucka”. Nie mieli wyboru, musieli płynąć dalej, prawie do wyczerpania tlenu w zbiornikach rezerwowych, by potem wypłynąć na powierzchnię w absurdalnej nadziei, że ktoś ich wyłowi, zanim wybuch rakiety wystrzelonej z „Monitora” nie zmieni ich ciał w papkę.
Przez głowę Pitta przemykały różne czarne myśli, gdy nagle dała się wyczuć zmiana temperatury wody — zrobiła się cieplejsza. Pitt ocenił, że temperatura podniosła się o jakieś pięć stopni. W tej samej chwili silny prąd przetoczył się przez zbocze, porywając z dna chmury piasku i rozciągając wodorosty w poziomy, falujący dywan. Nagłe uderzenie piasku staranowało obu mężczyzn swój ą niewidzialną masą i cisnęło ich o dno z taką łatwością, z jaką huragan mógłby miotać piłeczką pingpongową.
Pitt nigdy nie był przywiązany do samochodu i ciągnięty przez zarośla i wertepy, doszedł jednak do wniosku, że tak właśnie musiałoby to wyglądać. Złośliwy prąd przeciągnął go po lesie niemiłosiernie tnących wodorostów — liście przelatywały mu po twarzy, zostawiając czerwone ślady na czole i policzkach.
Przekoziołkował i zderzył się z wielkim odłamkiem skalnym, pokrytym grubą warstwą morskiej fauny. Zielony szlam pokrył mu dłonie, a ostre krawędzie jakiejś kolonii skorupiaków wcięły się w jego gąbkowy strój płetwonurka. Na moment przyszpilony został do skał, potem nieprzewidziane uderzenie prądu szarpnęło go w tył. Poczuł, jak coś chwyta go za nogę. To była ręka Giordina, obejmująca jego udo tuż poniżej pachwiny, siłą hydraulicznego imadła.
Pitt zajrzał w maskę Giordina. Mógłby przysiąc, że spostrzegł, jak mrugnęło jedno piwne oko. Ten zwariowany Włoch wykorzystywał swoją mózgownicę. Połączony ciężar ich ciał stanowił większy opór dla morskiego prądu, a co ważniejsze — chwyt Giordina zapobiegł ich rozdzieleniu w tej podróży przez burzę eksplodującego piasku i wodorostów.
Pitt uświadomił sobie, że słyszy szczęk. Jego umysł zbudził się na myśl, że ten dziwny odgłos wydająjego butle uderzające o skały. Na moment przewrócił się na plecy, poświecił w górę i popatrzył, jak lustro wody odbija światło latarki. Wyciągnął rękę, by dotknąć powierzchni, ale zaraz zrozumiał, że zmysły go zawodzą. Przywołał się z powrotem do strasznej rzeczywistości, w samą porę, żeby podnieść rękę i osłonić twarz przed uderzeniem o pokrytą pąklami skałę.
Tym, co uratowało go w tych pierwszych sekundach starcia, była gruba na ćwierć cala powłoka jego stroju do nurkowania. To jednak nie wystarczyło, by go ochronić całkowicie. Haczykowate porosty pocięły gumę i wewnętrzną, nylonową powłokę. Pitt poczuł ostry ból, w wodzie wokół jego ręki pojawiła się smuga krwi. Maska została zdarta, a kłębiący się piasek wdarł się w oczy i nozdrza, drażniąc delikatną tkankę. Pitt próbował dmuchnąć nosem, by pozbyć się piasku, lecz w ten sposób zwiększył tylko skutki podrażnienia. Oczy kłuły go w wyniku połączonego natarcia piasku i słonej wody, a gwałtowne zamknięcie powiek spowodowało, że zapadł siew wirującą czerń.
Wiedział, że jest na granicy przytomności. Jego umysł walczył, lecz ciało odmawiało posłuszeństwa wobec jakichkolwiek rozkazów wzywających do opanowania sytuacji.
Wówczas uderzył głową o skałę. Słup sztucznych ogni buchnął jaskrawą tęczą kolorów i rozprysnął się. Nastała cisza.
Giordino zauważył, że ciało Pitta wiotczeje i słabnie, a z jego dłoni wysuwa się latarka i opada gdzieś na dno. Poświecił w pozbawioną maski twarz Pitta i zamknięte, obojętne oczy. Z zadowoleniem stwierdził, że w zaciśniętych zębach Pitta tkwi ciągle ustnik. Objął grubymi rękoma nogę Pitta i przycisnął mocno do siebie.
Łacha piaszczystego żwiru przesunęła się pod Giordinem, więc wyciągnął stopy, próbując w ten sposób przyhamować pęd. Obie płetwy zostały zerwane w jednej chwili, a skóra na stopach i kostkach zdarta do żywego ciała. Zacisnął zęby na ustniku, aż pękła guma, i wbił krwawiące stopy głębiej w piach. Po był gest spowodowany desperacją, niestety nie powiódł się. Stopy wyżłobiły jedynie dwa zagłębienia w ustępliwym dnie i zaraz straciły z nim kontakt.
Nagle zdradliwy prąd wyrzucił ich poza obręb swojego oddziaływania i zostawił w spokoju, niczym kot znużony igraszkami z myszką. Giordino wyciągnął szybko rękę, chwycił się wodorostów i przyciągnął swój nieprzytomny
168
169
bagaż do niewielkiego, podobnego do krateru zagłębienia w dnie. Rozluźnił się, zaczął opadać w spokojnej wodzie i pozwolił, żeby Pitt spadał łagodnie obok niego.
W bunkrze operacyjnym w Pearl Harbor było cicho. Maszyny do pisania nie odzywały się, a komputery milczały w bezczynności, podczas gdy ich szpule patrzyły wielkimi, pozbawionymi powiek oczami. Połowa obsługi zgromadziła się przy centrum radiowym. Mężczyźni palili w zamyśleniu papierosy, nic nie mówiąc, kobiety nerwowo nalewały do kubków kawę, a w ogóle wyglądały blado i mizernie. Atmosfera napięcia i wyczekiwania przytłaczała ludzi, wyczerpując ich energię. Hunter i Denver siedzieli po obu stronach radiooperatora. Spoglądali na siebie zmęczonymi, przekrwionymi oczami.
Denver wyciągnął z kieszeni na piersi małąplastykową fiolkę i zaczął się nią bawić, turlając ją po stole w tę i z powrotem. Hunter przez chwilę przyglądał mu się uważnie, a potem uniósł pytająco brwi.
— Co to jest?
Denver podniósł fiolkę ze stołu.
— Zawartość strzykawki. Dostałem to od Pitta do analizy.
— Od Pitta? — spytał zdumiony Hunter. — Jakieś paskudztwo?
— DG—10 — odparł krótko Denver. — Jedna z najsilniejszych trucizn, po której ofiara wykazuje typowe oznaki zawału serca. Trudna do wykrycia.
— Co on z tym robił? Denver wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Był bardzo tajemniczy. Powiedział, że kiedyś i tak się wszystkiego dowiemy.
Oczy Huntera skierowane były gdzieś daleko, wyglądały jak nieobecne.
— Ten facet to jedna wielka zagadka…
W tym czasie zwrócił się do niego oficer trzymający w ręku słuchawkę.
— Telefon, admirale.
— Kto mówi?
Oficer przez chwilę miał wygląd zdezorientowanego, toteż powiedział z lekkim wahaniem:
— Aloha Willie, dyskdżokej ze stacji radiowej POPO. Późnonocna audycja… Hunterowi opadła szczęka.
— Co takiego? Nie mam zamiaru rozmawiać z jakimś pieprzonym dysk—dżokejem. A poza tym, jak on w ogóle wlazł na naszą prywatną linię?
Oficer nie taił zażenowania.
— Powiedział, że to pilne, sir. Jego pytanie konkursowe brzmi: „Kos doleciał do gniazda. Co teraz zrobi?”. Twierdzi, że jeśli rozwiąże pan tę zagadkę, czeka pana nagroda.
— Co za bzdury! — Hunter autentycznie eksplodował. — Niech mu pan powie, temu dzwońcowi, żeby się… — Nagle wargi Huntera znieruchomiały, a oczy się rozszerzyły. — Mój Boże! To Crowhaven!
Złapał słuchawkę i szybko zamienił parę słów z człowiekiem tkwiącym na drugim końcu linii. Potem odrzucił słuchawkę zdumionemu oficerowi i zwrócił się do Denvera.
— Crowhaven nadaje na częstotliwości stacji radiowej w Honolulu. Twarz Denvera odzwierciedlała skrajne osłupienie.
— Nie rozumiem.
— To genialne, zupełnie genialne! — odparł podniecony Hunter. — Delphi nigdy by nie wpadł na pomysł, żeby podsłuchiwać audycje komercyjne stacji radiowej, a zwłaszcza programy z muzyką rockową. Tylko garstka dzieciaków może słuchać tego tak wczesnym rankiem. — Pochylił się nad radiooperatorem. — Niech pan nastawi częstotliwość tysiąc dwieście pięćdziesiąt.
Betonowe ściany przywitane zostały głośnym hukiem nie dającej się rozszyfrować muzyki, która zaatakowała kurczące się bębenki w uszach każdego z obecnych w bunkrze. Później, zanim stojący wokół radioodbiornika zmieszani ludzie otrząsnęli się z szoku, cienki głos, wypluwający słowa niczym karabin maszynowy, odezwał się w głośniku.
— Halo, halo, wczesnoporanni obserwatorzy ptaków! Mówi Aloha Willie z pierwszą czterdziestką, która toruje sobie drogę przez tropikalne fale radiowe z kilkoma naprawdę wspaniałymi kawałkami dla was, słuchaczy. Jest godzina trzecia pięćdziesiąt. Okay, jesteście gotowi? Przybliżcie uszy do tranzystorów i posłuchajcie fragmentu najnowszego humorystycznego nagrania autorstwa Dużego Tatki i jego Bandy. Bierz to, Duży Tatku!
Radiooperator w bunkrze wcisnął guzik i wciął się w nadawany program.
— Duży Tatko wzywa swoją Bandę. Zgłoś się. Over.
— Tu twoja Banda, Duży Tatku. Słyszysz nas? Over. Denver zerwał się na równe nogi.
— To Crowhaven. Udało mu się! Woła z wnętrza „Starbucka”!
— Słyszymy cię, nasza Bando. Over.
— Oto końcowy rezultat. Goście: jeden punkt, jeden trafiony, trzy błędy. Gospodarze: bez punktów, trzy trafione, cztery błędy.
Hunter popatrzył obojętnie w głośnik.
— Podają straty, szyfrem. Crowhaven zajął okręt podwodny, ale kosztowało go to życie jednego człowieka, trzech jest rannych.
— Potwierdzamy wynik, nasza Bando — odpowiedział monotonnie radiooperator. — Gratulacje dla gości z powodu wygranej. Kiedy będą mogli opuścić plac zabaw?
Odpowiedź nadeszła z wahaniem.
170
171
— Z pryszniców wali para. Szatnia powinna być opróżniona gdzieś za godzinę. Załadujemy autobus i opuszczamy stadion przed czwartą.
Denver walnął pięścią w stół, na jego cherubinkowatej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
— Reaktory już generują parę, wkrótce turbiny pójdą w ruch, a z przedziału torpedowego wypompują resztę wody za kilka godzin. Dzięki Bogu, wyprzedzają harmonogram.
Hunter wyciągnął rękę i wziął od operatora mikrofon.
— Nasza Banda? Mówi Duży Tatko. Chciałbym wiedzieć, gdzie jest Mały?
— Mały i jego pomocnik poszli na wzgórze szukać zaginionej kopalni złota. Od tamtej pory straciliśmy z nimi kontakt. Przypuszczamy, że zgubili się na pustyni i skończyła im się woda.
Hunter w milczeniu odłożył mikrofon. Tego nie trzeba było tłumaczyć. Wiadomość miała zrozumiałą treść.
— Następne aktualności sportowe o godzinie piątej — mówił dalej Crow—haven. — Tu wasza Banda, żegnamy was!
W tej chwili wrócił akurat na fonię Aloha Willie.
— A teraz posłuchamy numeru dwanaście z naszej listy. Gacie Avery An—son śpiewają „Wielki szwindel na Bikini”…
Na szczęście radiooperator wyłączył głośnik.
— To wszystko, sir, do piątej.
Admirał Hunter odszedł wolno, opadł na krzesło i popatrzył tępo na ścianę.
— Zbyt wysoka cena — powiedział cicho.
— Gdyby Pitt został z Crowhavenem… — dodał gorzko Denver. — Nigdy nie powinien był wyruszać na poszukiwanie pańskiej córki. — Ugryzł się w język, ale za późno.
Hunter podniósł wzrok.
— Nie dałem Pittowi pozwolenia na szukanie Adrienne.
— Wiem, sir. — Denver wzruszył bezsilnie ramionami. — Zniechęcałem go do tego, ale nalegał, by spróbować. To już jest taki rodzaj człowieka.
— To był taki rodzaj człowieka — dodał rozpaczliwie Hunter, a jego głos przycichał wolno. — To był taki rodzaj człowieka.
— Witaj z powrotem w świecie chodzących trupów!
Pitt skupił wzrok i spostrzegł wiecznie uśmiechniętą twarz Giordina.
— Kto chodzi? — mruknął. Zapewne wolałby znów stracić przytomność, by palący ból w rozpłatanej ręce i pulsowanie w posiniaczonej głowie nie dawały mu się we znaki. Nie poruszył się, leżał wchłaniając falujące morze bólu.
— Przez chwilę myślałem, tam w wodzie, że odwaliłeś kitę — obojętnie stwierdził Giordino.
— Biorąc pod uwagę moje obecne samopoczucie, byłoby to błogosławieństwo. — Wyciągnął rękę, a Giordino wywindował go do pozycji siedzącej. — Gdzie my, do diabła, jesteśmy? — Zamrugał oczami, by usunąć z nich piasek i morską wodę.
— W podwodnej grocie — odparł Giordino. — Znalazłem ją zaraz po tym, jak straciłeś przytomność i gdy uciekliśmy przed tym cholernym prądem.
Pitt powlókł wzrokiem po niewielkim pomieszczeniu, słabo oświetlonym powyginaną latarką Giordina. Grota miała około sześciu metrów szerokości i dziewięciu metrów długości, natomiast sklepienie rozpościerało się półtora metra do czterech i pół nad podłożem, którego trzy czwarte znajdowało się pod wodą. Resztę stanowiła skalna półka, na której obaj odpoczywali. Ściany zalanej częściowo galerii były gładkie, pokryte mnóstwem maleńkich krabów, które czmychały przez krawędź, wystraszone nagłą wizytą.
— Ciekaw jestem, na jakiej jesteśmy głębokości — mruknął Pitt.
— Przy samym wejściu mój głębokościomierz wskazywał zaledwie pięćdziesiąt stóp.
Pitt tęsknił za papierosem. Z wysiłkiem przesunął swoje obolałe ciało po półce i oparł się o ścianę. Z niemą fascynacją popatrzył na krew, która poplamiła jego czarny gumowy strój nurka.
— Szkoda, że nie mam aparatu fotograficznego — powiedział Giordino. —Byłby z ciebie niezły temat na reportaż o wspaniałym człowieku.
— Mój wygląd jest znacznie gorszy od mojego stanu — zełgał Pitt. — Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego o twoich kopytach.
— Tak, nie sądzę, żeby którakolwiek z moich golonek znalazła siew najbliższym czasie na targu. — Giordino odkaszlnął i splunął do wody. — Co teraz?
— Nie możemy wrócić na zewnątrz — odparł z namysłem Pitt. Krwawiąc ściągnęlibyśmy wszystkie rekiny w promieniu dziesięciu kilometrów. — Przerwał, zerknął na zegarek, a potem popatrzył na wodę. Mamy prawie dwie godziny, zanim „Monitor” wystrzeli pocisk. Może więc spędzimy ten czas rozglądając się tutaj.
W twarzy Giordina nie było widać ani odrobiny entuzjazmu.
— Przy naszej obecnej kondycji trudno zalecać badanie jaskiń.
— Wiesz, jak szybko się nudzę, kiedy muszę siedzieć w jednym miejscu. Giordino ze znużeniem pokręcił głową.
Czego się nie robi dla przyjaciela. — Uważnie wycelował w jakiegoś kraba, splunął, ale chybił. — Myślę, że wszystko jest lepsze, niż noc w takim towarzystwie.
— Co z naszym sprzętem?
\ _
172
173
— Miałem nadzieję, że o to nie spytasz — odparł ironicznie Giordino. —Przedstawia mniej więcej taki sam obraz jak ja, z wyjątkiem naszych butli z tlenem, które — wybacz mi to określenie — gonią ostatnim tchem. Ponadto mamy dokładnie jedną maskę, dwanaście metrów nylonowej liny, jedną płetwę i moją latarkę, której żywot powoli się kończy.
— Zapomnij o butlach. Spróbuję zanurkować bez wyposażenia.
Pitt założył płetwę, wziął nylonową linę i jednym końcem przewiązał się w pasie.
— Odpoczywaj spokojnie i trzymaj się drugiego końca. Kiedy poczujesz trzy szarpnięcia — zmykaj szybko. Dwa szarpnięcia — ciągnij jak diabli. Jedno — płyń za mną.
— Będę tu osamotniony — westchnął Giordino — pośród tych krabów. Pitt uśmiechnął się.
— Mogę wstrzymać oddech tylko przez dziewięćdziesiąt sekund, więc długo tu sam nie zostaniesz.
Pitt podniósł latarkę i usiadł na skraju półki. Zrobił kilka głębokich wdechów i wydechów, by wypchnąć z płuc jak najwięcej dwutlenku węgla. W końcu usatysfakcjonowany, że płuca uzyskały maksymalną pojemność czystego powietrza, ześlizgnął się w mroczną toń i zanurkował kierunku groty.
Pitt był znakomitym pływakiem. Potrafił wstrzymać oddech i pozostać pod wodą prawie przez dwie minuty. Ale teraz bolały go mięśnie, a krwawiące skaleczenia skóry szczypały w kontakcie z morską wodą. Schodził jednak niżej, jedną ręką dotykając gładkiej powierzchni skały, drugą zaś trzymając latarkę. Ściana opadała pod ostrym kątem przez jakieś pięć metrów, potem przeszła w niemal poziomy, ograniczający ruchy szyb. Pitt dopłynął do usypiska zwalonych skał blokujących dalszą drogę, ale udało mu się prześlizgnąć ponad przeszkodą. Wówczas stwierdził, ze ściany rozchodzą się na boki. Przeciągnął ciało do nowej komory i zaczął podążać ku górze, poruszając wolno jedyną płetwą. Po kilku sekundach wyskoczył w objęcia słodkiego powietrza. Wszedł na galerię zalaną ciepłym, żółtym światłem. Znalazł się nagle w niezwykłym, złotym świecie, w którym nawet cienie miały żółtawe zabarwienie. Sklepienie znajdowało się na wysokości, co najmniej dwudziestu stóp i lśniło mnóstwem malutkich stalaktytów, z których kapała woda, rozrzucając po całym wnętrzu połyskujące kropelki.
Popłynął żabką przez żółtawo lśniący zbiornik, aż do wykutych w skale wielkich schodów, które przechodziły w długi, wijący się tunel i były wyłożone dziwnie wyglądającymi, żłobionymi w trójkąty płytami. Dwie podobizny brodatych mężczyzn z rybimi ogonami zamiast nóg spoczywały jak sfinksy po obu stronach lądowiska. Posągi miały rysy wyżłobione mocno kapiącą wodą i wyglądały na bardzo stare.
174
Pitt dźwignął pośladki na najniższy stopień i zdjął maskę. Zamrugał oczami, by przyzwyczaić wzrok do niesamowitego światła. Mokry ciasny rękaw drażnił mu zranioną rękę. Z dużą ostrożnością i bacząc na rany zaczął ściągać z siebie strój nurka. Kiedy odwiązał linę od pasa, zauważył, że zostało jej ledwie metr. Szarpnął linę, kiedy tylko się wyprężyła. A potem ciągnął równo, aż w końcu nad powierzchnię wody wyskoczyła kędzierzawa głowa Gior—dina.
— Wpłynąłem do złotego piekła — parsknął Giordino. Odgarnął włosy z oczu i wyciągnął przed siebie rękę.
— Witam w upiornym domu Delphiego. — Pitt złapał Giordina za rękę i wydostał go z wody, na stopień.
Giordino kiwnął głową w kierunku rzeźb.
— Tutejszy komitet powitalny? — Potarł dłoniajednąz kanciastych bród, drapiąc kamienną powierzchnię. — Wiesz, skąd się bierze to przedziwne światło?
— Mam wrażenie, że emanuje ze skał.
— Rzeczywiście — zgodził się Giordino. — Spójrz na moją dłoń. — Podniósł rękę i wtedy okazało się, że skóra promieniuje słabym światłem. — Nie potrafią podać składu chemicznego tego minerału, ale jestem pewien, że ma jakiś związek z fosforescencją.
— Nigdy nie myślałem, że tego rodzaju świecenie jest tak silne— powiedział Pitt.
Giordino wciągnął nosem powietrze.
— Czuję zapach eukaliptusa.
— Olejek… używajągo do obniżenia wilgotności i zapobiegania stęchnię—cia powietrza.
Giordino zaczął ściągać swojąbondi, zsuwając jąłagodnymi ruchami ze zranionych stóp — Pitt spostrzegł w żółtawym świetle, że są odarte ze skóry prawie do kości i otacza je szybko kałuża krwi. Jednak nie wspomniał o tym.
— Mam zamiar zrobić zwiad, tymi schodami. Może zostaniesz tutaj, mógłbyś podziwiać widoki…
— Nic z tego — Giordino uśmiechnął się dziarsko. — Sądzę, że lepiej się nie rozłączać. Dotrzymam ci kroku. Ty tylko uważaj na drogę przed sobą.
Pitt zerknął z ukosa na krwawiące ciało Giordina, a potem na swoje własne. „Z całąpewnościąjesteśmy godną pożałowania siłą inwazyjną” — pomyślał. Obaj byli poranieni, i to bardzo. Stracili dużo krwi. Giordino był w gorszym stanie, ale i tak nawet świeżo upieczony absolwent akademii medycznej nie zawahałby się wepchnąć ich obu do szpitalnych łóżek.
— Dobra, twardzielu, ale nie zgrywaj milczącego bohatera. — Pitt wiedział, że wypowiada te słowa całkiem niepotrzebnie, Giordino będzie szedł za nim, aż w końcu zemdleje. Nie czekając na komentarz odwrócił się i rozpoczął wędrówkę w górę schodów.
175
Wspinali się w tym nierzeczywistym otoczeniu niesłychanie wolno, aż dotarli do wijącego się tunelu. Jedyne dźwięki, jakie dało się słyszeć, pochodziły z ich ciężkich od wysiłku oddechów i skapujących ciągle ze sklepienia kropel wody. Tunel zwężał się stopniowo, miejscami miał niewiele więcej ponad pięć stóp wysokości i trzy szerokości. Stopnie też były coraz niższe, w końcu przeszły w całkiem równą płaszczyznę.
Pitt wspierał się plecami o wilgotną powierzchnię ściany, schylał się, by nie uderzyć głową w niskie sklepienie, i centymetr po centymetrze posuwał się do przodu. Baterie latarki prawie się wyładowały, a strumień światła, jaki biegł przez soczewkę, dawał niewiele więcej światła niż naturalna fosfore—scencja otoczenia. Pitt zatrzymywał się co dziesięć metrów i czekał, aż Gior—dino dokuśtyka za nim na odległość wyciągniętej ręki. Zauważył, że za każdym razem Giordino potrzebuje na to coraz więcej czasu. Zaczynał rozumieć, że jego ranny przyjaciel nie wytrzyma już długo.
— Przy następnej okazji poszukaj groty z ruchomymi schodami — wydy—szał Giordino. Potrzebował trzech pełnych wdechów, by wycedzić te słowa przez zaciśnięte zęby.
— Odrobina treningu nikomu jeszcze nie zaszkodziła — powiedział Pitt, starając się, żeby jego głos zabrzmiał możliwie obojętnie. Chodziło o to, by zmusić Giordina do marszu. Stawką było przecież przetrwanie. Musieli podążać przed siebie, żeby znaleźć wyjście na powierzchnię ponad podmorską górą. W przeciwnym razie czekała ich sromotna śmierć pod tysiącami ton skał i wody.
Pitt znowu ruszył do przodu. Latarka dawała już niewiele światła, więc pozwolił jej po prostu wypaść z dłoni na skalną posadzkę. Przez moment zawahał się, patrząc obojętnie jak żarząca się iskierka stacza się w dół tunelu. Z poczuciem apatii zastanowił się, co pomyśli Giordino, gdy spotka na swej drodze grzechoczący, bezużyteczny przedmiot.
W pewnym momencie Pitt dostał gęsiej skóry, gdy po grzbiecie przeszedł mu prąd chłodnego powietrza. Doszedł do wniosku, że gdzieś przed nim musi być jakiś otwór. Po chwili ujrzał delikatnie utkaną błonę. Niebieska płaszczyzna zdawała się falować i zmieniać odcień, rzucając miękkie, ożywione cienie na ścianach przejścia. Pitt zbliżył się do dziwnej przeszkody. To l coś wirowało ruchem, który był mu znany. „Dlaczego nie mogę tego rozpoznać?” — zastanawiał się z nieprzytomną miną. Umysł otaczała ciężka mgła —wyczerpanie pędziło żyłami i uśmiercało wszystkie procesy myślowe. Krew, którą stracił, zaczęła wracać do niego echem. Zatrzymał się, czekając na Giordina, lecz ten nie nadchodził.
Nie miał siły walczyć z uczuciem samotności i depresji, która dopadła go jak gęsta, dusząca chmura. Po raz drugi w ciągu ostatniej godziny stwierdził, że walczy o opanowanie ospałego umysłu, odpychając z oczu czarny całun.
176
Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął drżącego, niebieskawego światła. W palcach wyczuł miękką, gładką tkaninę.
— Kotara — mruknął do siebie. — Jakaś pieprzona kotara!
Rozsunął poły zasłony i wtoczył się w bajkowy świat błyszczących czarnych rzeźb i pokrytych błękitnym aksamitem ścian. Ogromny pokój pełen był subtelnie wykutych w czarnym kamieniu rybek, usytuowanych na dywanie koloru indygo. Ten dywan nie był podobny do żadnego z tych, jakie Pitt widział kiedykolwiek. Stopy zapadały się w nim po kostki.
Podniósł wzrok i zobaczył, że całe to fantastyczne miejsce odbija się w gigantycznym lustrze, rozciągającym się na suficie od ściany do ściany. W środku pomieszczenia znajdowało się wyniesione na czterech rzeźbionych rybach z gatunku żaglowców… łoże w kształcie muszli, ozdobione ciałem nagiej dziewczyny, leżącej na połyskliwej satynowej kapie. Jej skóra żywo kontrastowała z błękitem i czernią dekoracyjnych motywów pokoju.
Dziewczyna leżała na plecach, z uniesionym jednym kolanem. Lewą dłonią obejmowała małąpierś, jakby jąpieściła. Twarz zakrywały długie, gładkie włosy, błyszczące w świetle padającym na poduszkę. Wznosząca się i opadająca fala oddechu wyraźnie wskazywała, że brzuch dziewczyny jest jędrny i płaski.
Pitt pochylił się chwiejnie nad łóżkiem i odgarnął włosy z twarzy nieznajomej. Dotyk zbudził dziewczynę—jęknęła cicho i poruszyła się z kocią gracją. Jej powieki uniosły się wolno, wzrok zatrzymał się nieprzytomnie na sylwetce Pitta, przez krótką chwilę. W końcu uśpiony umysł młodej kobiety zarejestrował widok zakrwawionego upiora stojącego nad jej łóżkiem. Wówczas jej cudowna twarz doznała skurczu przerażenia, a jej duże ponętne wargi otworzyły się do krzyku, który nie wydobył się jednak z gardła.
— Witaj, Summer — wymamrotał Pitt uśmiechając się zawadiacko.
— Byłem w pobliżu, więc pomyślałem, że warto wstąpić…
I wówczas zapadnia w czaszce Pitta otworzyła się, a on sam runął tyłem na czekający na niego dywan.
12 Wir Pacyfiku
16
Pitt stracił poczucie czasu. Nie wiedział, ile razy walczył, żeby wyrwać się z ciemnej, otaczającej go mgły i ile razy zdołał uchwycić górny szczebel świadomości tylko po to, by po chwili wypuścić go z rąk i znowu zapaść sjq w czarną pustkę. Ludzie, głosy i zdarzenia przewalały się przez jego umysł w chaotycznym, nie kończącym się wirze kalejdoskopowego zamieszania. Próbował zwolnić bezładny ruch postaci i scen, zmusić cały ten cyrk do powrotu do właściwej perspektywy, niestety — na próżno. Zwariowana wizja trwała dalej. Po jakimś czasie pomyślał, żeby otworzyć oczy i w ten sposób wymazać koszmar z umysłu, ale tylko ogarnęła go gorzka rozpacz, kiedy zorientował się, że przeszedł z jednej okropności w drugą. Trudno było pomylić z kimkolwiek osobę Delphiego i jego zwierzęce, żółte oczy.
— Dzień dobry, panie Pitt — powitał go sucho znany głos. Ton wypowiedzi i maniery były uprzejme, ale z lodowatych, ostrych rysów twarzy Delphiego biła odraza. — Przykro mi z powodu pańskich obrażeń. Mam nadzieję, że nie będzie się pan domagał wypłaty odszkodowania.
— Zapomniał pan ustawić tablice z napisem „Teren prywatny. Przejścia nie ma”. — Głos Pitta zabrzmiał wątło, niczym nietrwałe słowa zwiędłego, starego człowieka.
— Zwykłe niedopatrzenie. Ostatecznie nikt pana nie zapraszał do spaceru w prądzie odpływowym naszej turbiny napędowej.
— Turbiny napędowej?
— Owszem. — Wydawało się, że Delphiego szczególnie cieszy zdumienie Pitta. — Tu, w moim sanktuarium jest ponad sześciokilometrowy system tuneli i, jak pan zapewne zauważył, bywa w nim chłodno. Dlatego potrzebuje—
my silnego ogrzewania i prądu elektrycznego, a tego mogą dostarczyć wyłącznie turbiny parowe.
— Hm, wszystkie wygody własnego domu — wymamrotał Pitt starając się nadal rozjaśnić swój umysł. — Teraz już wiem, jakim to cudem na powierzchni oceanu pojawia się nienaturalnie gęsta mgła.
— Zgadza się. Ciepło wentylowane z zespołów silnikowych w kontakcie z chłodniejszą wodą wywołuje zjawisko kondensacji.
Pitt podciągnął się do pozycji siedzącej. Z układu wskazówek swojego zegarka próbował zorientować się w czasie, lecz tarcza prezentowała tylko niewyraźną plamę.
— Jak długo byłem nieprzytomny?
— Znaleziono pana w sypialni mojej córki, dokładnie czterdzieści minut temu. — Delphi przyjrzał się uważnie posiniaczonemu i pokaleczonemu ciału Pitta, bez zdradzania najmniejszego śladu ludzkich uczuć.
— Mam taki paskudny zwyczaj — odparł z uśmiechem Pitt — że zawsze zjawiam się w damskich sypialniach w najmniej odpowiedniej chwili.
Szyderczy uśmiech Delphiego obnażył jego zęby. Srebrnowłosy olbrzym siedział niewzruszenie na wyrzeźbionej w białym kamieniu kanapie, pokrytej poduszkami z czerwonej satyny.
Pitt stwierdził kwaśno, że sam leży na zimnej, gładkiej jak marmur podłodze. Przez chwilę nie zwracał uwagi na Delphiego. Przyglądał się otoczeniu. Pomieszczenie było rodzajem gabinetu, jaki prezentuje się wyłącznie na futurystycznych wystawach światowych. Sala miała świetne proporcje, była kwadratowa, o wymiarach dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć stóp. Ściany wyrąbano w skale i udekorowano oryginalnymi obrazami olejnymi zgrupowanymi w przypadkowym, lecz gustownym szeregu. Światło żarowe pochodziło z okrągłych, mosiężnych, przymocowanych do sufitu lamp — padało na biały strop i po odbiciu rozchodziło się na cały pokój w formie rozproszonych promieni.
Przy ścianie, w głębi gabinetu stało szerokie, orzechowe biurko z blatem pokrytym czerwoną skórą, na nim spoczywało odpowiednio dobrane wyposażenie, w tym najnowocześniejszy, drogi aparat interkomu. Lecz czymś zupełnie niezwykłym, stawiającym ten gabinet poza wszelką konkurencją, był duży, prawdziwy obraz w postaci przezroczystego portalu z widokiem na morze. Miał prawie dziesięć stóp szerokości i osiem wysokości, zwieńczony był u gó—17 łukiem. Pitt zobaczył przez gruby, czysty kryształ fragment podwodnego świata: ogród spiralnych skał, podobnych kształtem do grzybów, podświetlonych hermetycznymi reflektorami. W pewnej chwili wzdłuż dolnej krawędzi portalu przepłynęła morena długości ośmiu stóp, kierując kamienne spojrzenie na ludzi znajdujących się w pomieszczeniu. Delphi nie zauważył ryby, jego /łote, lekko zmrużone oczy ciągle patrzyły prosto na Pitta.
178
179
Wzrok Pitta powrócił do Delphiego. Mimo że w egzotycznie wyglądającym pokoju było stosunkowo chłodno, był pod wrażeniem nie dającego się opisać ciepła. Uświadomił sobie, że siedzący nieopodal potężny człowiek nie jest uosobieniem nieomylnej superinteligencji.
— Tego ranka nie wydaje się pan zbyt rozmowny. Może dręczy pana pytanie, jaki los spotkał pańskiego przyjaciela?
— Przyjaciela? Nie wiem, o czym pan mówi.
— Mam na myśli mężczyznę z okaleczonymi stopami. Porzucił go pan w korytarzu.
— W dzisiejszych czasach śmieci można znaleźć wszędzie.
— Okazywanie arogancji nie świadczy o panu zbyt dobrze. Moi ludzie znaleźli wasz samolot.
— Jeszcze jeden niedobry nawyk. Mam zwyczaj zatrzymywać się obok zaparkowanych wcześniej pojazdów.
Delphi zignorował tę uwagę.
— Ma pan dokładnie trzydzieści sekund, żeby mi powiedzieć, co pan tu robi.
— W porządku, powiem wszystko — rzucił bez namysłu Pitt Leciałem wynajętym samolotem do Las Vegas na specjalną rundę po kasynach. Zgubiliśmy drogę, przysięgam.
— Niezwykle dowcipny wykręt — powiedział znużonym tonem Delphi. —Tak czy owak będzie pan błagał o współpracę, zanim z panem skończę.
— Zawsze byłem ciekaw, jak bym znosił tortury.
Delphi rzucił spojrzenie, które ani trochę nie przypadło Pittowi do gustu.
— Ależ nie, panie Pitt. Nawet nie pomyślałem, żeby stwarzać panu jakiekolwiek niedogodności. Istnieją inne, bardziej wyrafinowane metody poznawania prawdy. — Delphi wstał z kanapy i pochylił się nad interkomem. — Proszę mi przyprowadzić tego drugiego. — Wyprostował się i zademonstrował Pittowi fałszywy, bezbarwny uśmiech. — Proszę się rozgościć. Obiecuję, że czas oczekiwania nie będzie zbyt długi.
Pitt wsparł się na kolanach, a potem niepewnie stanął na własnych nogach. Powinien zataczać się z oszołomienia i wyczerpania, lecz w jakiś niewytłumaczalny sposób adrenalina zaczęła robić swoje, a umysł ruszył do gładkiej pracy.
Pitt zerknął na zegarek — była czwarta dziesięć. Pomyślał ponuro: „Pięćdziesiąt minut do ataku marines na nadajnik na Maui. Pięćdziesiąt minut do chwili, gdy „Monitor” rozwali tę podwodną górę na kawałki. Nikłe szansę wydostania się stąd w całości. Ale ofiara będzie godna celu, jeśli tylko Cro—whaven uruchomi „Starbucka”. Zamknął oczy, próbując zobaczyć w wyobraźni, jak okręt rozcina fale w powrotnym rejsie na Hawaje, ale obraz ten jakoś nie chciał się pojawić.
180
Crowhaven nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział tak dużo krwi. Miał wrażenie, że podłoga centrali jest nią pokryta od ściany do ściany. W paru miejscach na tablicach przyrządów widniały krwawe plamy o abstrakcyjnych kształtach. „Na początku wszystko szło gładko, zbyt gładko” — do takiego wniosku Crowhaven doszedł znacznie później. Wejście do rufowego przedziału magazynowego odbyło się bez przeszkód, mieli nawet czas, żeby zdjąć sprzęt nurkowy i chwilę odetchnąć. Lecz kiedy przednia grupa SEALS weszła do centrali „Starbucka”, rozpętało się istne piekło.
Następne cztery minuty wydawały się Crowhavenowi jak wyrwane z koszmarnego snu. Dwieście czterdzieści sekund rozdzierającego uszy grzmotu wystrzałów z broni automatycznej w rękach SEALS, tyle samo sekund jęków i krzyków, odbijających się echem w stalowym wnętrzu zatopionego okrętu podwodnego. Nawet teraz w uszach Crowhavena dzwoniło jeszcze od tej pozornie krótkiej, szaleńczej walki o okręt.
Ludzie Delphiego walczyli z nadludzką odwagą, graniczącą z obłędem. Stali strzelając ze swoich dziwnych i cichych pistoletów, dopóki nie skoszono ich co najmniej sześcioma potężnymi salwami z szybkostrzelnej broni SEALS. Crowhaven zastanawiał się nieprzytomnie, czy to w ogóle możliwe, żeby człowiek mógł wytrzymać takie natarcie. Trzech półnagich drani zabito od razu, pozostałych czterech po nadaniu wiadomości do Huntera. Tylko dobrze wyposażony zespół chirurgów mógłby uratować im życie. Byli podziurawieni gradem pocisków. Leżeli na podłodze bez słowa, bSz jednego sieknięcia przyglądając się, jak życie uchodzi z nich przez sito ran.”Niech ich diabli!” — myślał w głębi duszy Crowha—ven. „Do cholery z ich milczącą odwagą, do diabła z ich zwariowanym przywódcą! Niech ich piekło pochłonie! Niech zdychają we własnej krwi!”
Crowhaven został ostrzeżony, że może wywiązać się walka, lecz zapomniał o tym w nadziei, że do niej nie dojdzie. Teraz jeden SEAL był martwy —jeden z pożółkłych sukinsynów leżących na pokładzie trafił go w lewą skroń. Trzech innych było ciężko rannych, przebywali w szpitalu okrętowym, zaciskając zęby z bólu, bezpieczni w swej ufności, że czarownik Crowhaven podniesie z dna tę stalową, śmiertelnąpułapkę i zorganizuje im właściwą opiekę lekarską szybciej niż pędzący pocisk. „Do diabła i z nimi” — mruczał Crow—haven. Ale oczywiście nie myślał o tym serio. Gdyby nie SEALS, nie żyliby |uż wszyscy. „To ten przebiegły drań Pitt wystawił ich na strzały” skonstatował. „Ten jego mały, zwariowany koleś wsadził ich na „Starbucka”, a SEALS wykrwawili się i poumierali, żeby zabezpieczyć okręt”. Teraz on, Cro—whaven, miał podnieść okręt z dna i wrócić do Pearl Harbor.
Był już spóźniony. Żałował, że przyrzekł admirałowi Hunterowi, iż ruszy „Starbuckiem” w drogę przed czwartą. „Czternaście minut spóźnienia — pomyślał. — Wszystko przez zassanie”. Sześć miesięcy leżakowania na dnie wytworzyło wokół kadłuba okrętu olbrzymią pułapkę. Wszystkie zbiorniki
181
balastowe zostały opróżnione, ale to nie wystarczyło, żeby wyrwać okręt z kurczowego uścisku morskiego dna. Crowhaven zaczął się zastanawiać, czy czeka ich ten sam niewesoły los, co pierwszą załogę „Starbucka”. Podszedł do niego nachmurzony podoficer, jego zastępca.
— Nie ma już czego zrzucać. Główne zbiorniki balastowe opróżnione, wypompowaliśmy również zbiorniki z olejem napędowym i świeżą wodą. A on i tak nie chce drgnąć, sir.
Crowhaven nabrał wyglądu człowieka, któremu przed oczami przesuwa się całe jego życie. Ni stąd, ni zowąd zrobił zamach nogą i kopnął stół nawigacyjny jak rozkapryszone dziecko.
— Na Boga! Ruszy się, nawet gdybym miał mu wyprać wszystkie bebechy! — Spojrzał podoficerowi w oczy z chłodnym postanowieniem. — Cała wstecz!
Źrenice podoficera rozszerzyły się.
— Sir?
— Rozkazałem: cała wstecz, do ciężkiej cholery!
— Proszę mi wybaczyć, komandorze, ale w ten sposób połamiemy śruby. W tej chwili są do połowy pogrążone w dnie, sir. Istnieje też możliwość, że urwiemy wał.
— Każde działanie jest lepsze od śmierci — odparł szorstko Crowhaven. —Wykopiemy stąd to pudło, tak jak się to robi z upartym mułem sterczącym w bagnie. Dość sprzeczek. Proszę dać całą wstecz, na pięć sekund, a potem całą naprzód, też na pięć sekund. Niech pan powtarza tę procedurę do skutku. Albo rozerwiemy „Starbucka” na kawałki, albo uwolnimy go z potrzasku.
Podoficer wzruszył ramionami i poszedł czym prędzej do maszynowni. Po włączeniu turbin, już po trzydziestu sekundach do centrali nadszedł pierwszy, niepomyślny meldunek.
— Tu maszynownia, komandorze — zabrzmiał w głośniku głos podoficera. — To dla okrętu zbyt ciężka próba. Pogięliśmy już skrzydła śruby, wbijając je w piach. Są zniekształcone i wibrująjak wszyscy diabli.
— Tak trzymać! — warknął do mikrofonu Crowhaven. Nie trzeba mu było niczego meldować, czuł, jak pokład drży pod nogami, gdy wielkie śruby waliły beznadziejnie w dno.
Crowhaven podszedł do rudowłosego, piegowatego mężczyzny. Młody człowiek stał przed tablicą przyrządów sięgającą od pokładu po sufit — przyglądał się uważnie rzędom wskaźników i kolorowych lampek. Twarz miał bladą, mruczał coś cicho pod nosem. „Pewnie się modli” — wydedukował Crowhaven. Położył dłoń na ramieniu technika i powiedział:
— Kiedy następnym razem damy całą wstecz, niech pan napełni powietrzem wszystkie wyrzutnie torped.
— Myśli pan, że to pomoże, sir? — spytał błagalnym głosem młody człowiek.
182
— Nie wiem, ale nie wolno mi zaniedbać najmniejszej szansy. Z maszynowni znowu odezwał się głos podoficera:
— Właśnie poszedł prawy wał, komandorze. Rozleciało się tylne uszczelnienie, ponadto poszły dwie panewki.
— Proszę kontynuować zrywy: pięć na pięć — odparł spokojnie Crow—haven.
— Ależ sir… — głos podoficera brzmiał jak błaganie o litość. — Co będzie, jak rozleci się również lewy wał? Nawet gdy wypłyniemy na powierzchnię, nie zdołamy popłynąć.
— To zabierzemy się do wiosłowania — odparł szorstko Crowhaven. —Powtarzam, kontynuować procedurę!
Crowhaven pogrążył się w myślach. „Jeżeli oba wały mają się rozlecieć, to trudno. Ale dopóki lewy wał nie puści, nie ustąpią, skoro jest jeszcze szansa uratowania „Starbucka” i jego załogi. Boże! Dlaczego tak wiele się nie udaje w tej ostatniej chwili?”
Porucznik Robert M. Buckmaster z piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych wygarnął krótką serię z karabinu maszynowego w betonowy bunkier i zastanowił się nad tym samym, nad czym ubolewał pod wodą komandor Crowhaven. „Najlepiej ułożone plany — pomyślał. — Operacja powinna być łatwa: przejąć nadajnik, jak rjiówił rozkaz”.
Grupa ludzi z marynarki ciągle siedziała ukryta w zaroślach, czekając na polecenie przechwycenia obiektu, by móc zarekwirować wyposażenie i przesłać meldunki, które — na ile orientował się Buckmaster — były ściśle tajne. Porucznicy z marynarki rzadko bywają zapoznawani ze sprawami tajnymi —pomyślał. — W porządku, jeśli trzeba umrzeć, ale nie jest całkiem w porządku, kiedy się nie wie, dlaczego się umiera”.
Stara instalacja wojskowa na północnozachodnim krańcu Maui wyglądała na opuszczonąi dość niepozorną, ale w chwili gdy oddział Buckmastera /aczął przedostawać się na jej teren, zastano więcej urządzeń wykrywających i alarmujących niż wokół depozytu złota w Fort Knox. Przewody pod napięciem, wiązki światła, które przy najmniejszych zakłóceniach uruchamiały syreny, od których pękały w uszach bębenki, a także olbrzymie reflektory zalewające cały teren oślepiającym blaskiem. „Instrukcja podsunięta mi pod nos przed akcją wcale mnie do tego nie przygotowała — pomyślał gniewnie Buckmaster. — Spaprane planowanie, żadnego szczegółowego ostrzeżenia przed przeszkodami. Jak mi Bóg miły, już ja się zapytam kogo trzeba, kto jest odpowiedzialny za cały ten bajzel”.
Z okien, drzwi i dachów, które jeszcze do niedawna wydawały się puste, chlusnął silny ogień z broni maszynowej. Ludzie broniący obiektu na chwilę
183
powstrzymali oddział Buckmastera. Marines odpowiedzieli długą serią, z brutalnym skutkiem — w pobliżu otworów bunkra zaczęły piętrzyć się ciała. W momencie największego nasilenia walki krzepki, z lekka posiwiały sierżant przebiegł chyłkiem wśród cieni, poza obrębem snopów światła rzucanych przez szerokostrumieniowe reflektory i rzucił się na ziemię obok Buckmastera.
— Zerwałem to z jednego truposza — wrzasnął przekrzykując łoskot. —Rosyjski kałasznikow.
— Rosyjski? — powtórzył z niedowierzaniem Buckmaster.
— Tak jest, sir. Proszę! — Sierżant uniósł automat tuż przed oczy Buckmastera. Najnowszy lekki karabin w sowieckim arsenale. Jestem cholernie ciekaw, jak ci faceci zdobyli coś takiego.
— Zostaw tę zabawkę dla sekcji wywiadowczej. — Buckmaster znowu przeniósł uwagę na budynki nadajnika, gdyż hałas strzelaniny nasilił się w mrokach poza obrębem anteny.
— Kapral Danzig i jego oddział zostali przyciśnięci do ziemi za murem oporowym. — Sierżant wygarnął kilka krótkich serii, by broniącym się w budynku przypomnieć o swoim istnieniu. — Słowo honoru, oddałbym emeryturę za dziewięćdziesięciomilimetrowy pancerfaust! — wrzasnął między seriami.
— To miał być niespodziewany atak, pamiętasz? Powiedzieli nam, że nie będziemy potrzebowali żadnego ciężkiego uzbrojenia.
Nagle nastąpiła potężna eksplozja W powietrze wzbiła się ogromna chmura kurzu, a kawałki betonu poleciały na cały teren jak grad. Siła wybuchu obezwładniła Buckmastera, który potrzebował całych dwóch minut, żeby dojść do siebie i odzyskać normalny oddech. Potem podniósł się wolno na nogi i popatrzył niepewnie na pokiereszowaną konstrukcję budynków nadajnika.
— Radio! — wrzasnął Buckmaster. — Do cholery! Gdzie jest człowiek z radiem?
Z ukrycia wybiegł pędem żołnierz z uczernioną twarzą, ubrany w czar—nozielony mundur maskujący.
— Jestem, poruczniku.
Buckmaster wziął do ręki podaną mu słuchawkę, przerażony tym, co miał powiedzieć.
— Duży Tatko… Duży Tatko! Tu mówi Szalony Tasak. Over. — Głos w słuchawce zabrzmiał tak, jakby dochodził z samego dna studni.
Po chwili wyrzucił z siebie rzecz najważniejszą:
— Ci z budynku wysadzili cały interes tuż przed naszym nosem. Powtarzam — wysadzili interes tuż przed naszym nosem. Tej nocy nie dostroimy się do żadnych wiadomości.
184
— Duży Tatko zrozumiał. Przekazuję wyrazy współczucia. Over and out.
Buckmaster cisnął słuchawkę. Był wściekły. Wcale go to nie obchodziło, czy wiedzieli o tym wszyscy po kolei, aż do Pentagonu. Tej nocy na Maui poszło coś nie tak, cała sprawa śmierdziała złowieszczo. Przez moment pomyślał niewyraźnie, czyjego ludzie zdążyli się już przegrupować i czy kiedykolwiek się dowie, kto właściwie pociągał za sznurki w tej grze.
17
Drzwi otworzyły się i dwóch ludzi wciągnęło Giordina do pokoju, rzucając go brutalnie na posadzkę. Pitt wstrzymał oddech, poczuł, jak w środku buntują mu się wnętrzności. Al był w pożałowania godnym stanie. Pokaleczone stopy nie zostały opatrzone — nie było najmniejszego śladu środka dezynfekującego, nie mówiąc już o bandażach. Krew pochodząca z rozcięcia nad lewą brwią zakrzepła wokół oka, sklejając je do połowy, co stwarzało przerażająco wrogi wyraz twarzy, płonący żywym ogniem nie skrywanego lekceważenia.
— I co teraz, panie Pitt? — powiedział hardo Delphi. — Nie ma pan nic do powiedzenia swojemu przyjacielowi z dzieciństwa? Nie? A może zapomniał pan, jak się w ogóle nazywa pański kolega? Czy nazwisko Albert Giordino coś panu mówi?
— Zna pan…?
— Oczywiście. Czy to pana dziwi?
— Nic a nic — odparł swobodnie Pitt. — Domyślam się, że Orl Cinana zaopatrzył pana w pełne dane na temat nas obu.
Nie zwrócił uwagi. Przez dłuższą chwilę kolos siedzący za biurkiem niczego nie łapał. Z czasem słowa Pitta zaczęły docierać, gdzie trzeba, i Delphi uniósł pytająco brwi.
— Kapitan Cinana? — przemówił kamiennym głosem, lecz Pitt wyczuł delikatną nutę zwątpienia. — Łowi pan ryby w niewłaściwym miejscu. Nie ma pan nic, co by…
— Darujmy sobie liche aktorstwo! — zaprotestował ostro Pitt. Może Cinana brał swojąkapitańskąpensjęod marynarki Stanów Zjednoczonych, lecz
186
działał na pana korzyść. To niezły układ — informator siedzący na jednym z najwyższych stołków pańskiej opozycji. Znał pan plany operacyjne Sto Pierwszej Flory, zanim zostały spisane na papierze. Ale w jaki sposób zwerbował pan Cinanę, Delphi? Pieniędzmi? A może szantażem? Sądząc z pańskich metod, w grę wchodzi raczej drugi wariant.
— Jest pan dobrze zorientowany.
— Nie w tym rzecz. Taki trop łatwo wyśledzić. Dobry kapitan skończył się jako użyteczna wtyczka. Nie mógł dłużej żyć w roli zdrajcy, to mu dokuczało. Zaczął pękać, był na krawędzi załamania nerwowego. I jeśli dodać do tego jego sekretny związek z Adrienne Hunter… Biedny Cinana musiał być wyeliminowany, mógł przecież rozpowiedzieć wszystko o pańskiej organizacji. Pan jednak sfuszerował jego śmierć, Delphi. Spartaczył ją pan nieprawdopodobnie.
Delphi spojrzał na Pitta z zimną podejrzliwości ą.
— Pan zgaduje.
— To nie zgadywanka — odparł Pitt. — Pański plan zawalił się z powodu pewnego przypadkowego spotkania w barze Royal Hawaiian Hotel. Właśnie Cinana czekał na Adrienne Hunter, kiedy ja tam wszedłem. Oczywiście nie miał pojęcia, że jestem kolejnym towarzyszem zabaw Adrienne. Nie mógł ryzykować w tak żenującej sytuacji — rendez—vous w ciemnym kącie baru z dwadzieścia lat od niego młodszą córką admirała mogło wywołać najróżniejsze nieprzyzwoite wizje. Więc zniknął, zanim ona przyszła. Potem, kiedy na scenie zjawiła się Summer, by dokonać morderstwa, wzięła mnie za Cinanę. Ostatecznie… czemu nie? Pasowałem do opisu. Tamtego wieczoru żaden 7 nas nie miał na sobie munduru. Na dodatek dla ugruntowania mylnej tożsamości popijałem sobie spokojnie w towarzystwie panny Hunter, która — co też było wygodne — zjawiła się parę chwil po wyjściu Cinany. Summer nie miała żadnych wątpliwości. Zaopiekowała się Adrienne, a potem zwabiła rozpustnego adoratora na plażę. Próbowała napompować mnie trucizną. Dopiero gdy znalazła się w moim pokoju, zrozumiała, że popełniła okropny błąd. Ja zaskoczyłem już wtedy, gdy zwróciła się do mnie „kapitanie”. A później pan sam dorzucił rozstrzygające słowo, przyznając się do posiadania informatora. Dwa dodać dwa równa się… Cinana. Ogólnie biorąc — wszystko było bardzo proste.
Delphi milczał.
— Prawdziwy z pana drań. Jaki człowiek wysłałby swoje dziecko w ciemną noc w celu popełnienia morderstwa? Chyba nie zostałby pan wybrany na ojca roku za dawanie przykładu przyzwoitości i czystości obyczajów. Nawet pańscy wynajęci pomocnicy kręcą się jak roboty. Na czym polega ten trikjt Delphi? Wsypuje pan im do płatków kukurydzianych jakiś proszek unicestwiający mózg? A może hipnotyzuje ich pan tymi fałszywymi żółtymi oczami? ,
187
Pierwszy raz od wielu lat Delphi poczuł się niepewnie. Pitt nie postępował jak człowiek, który doszedł do końca swojej drogi. Cała sytuacja została jakby odwrócona. To Pitt grał teraz rolę oskarżyciela.
— Pan posuwa się za daleko. — Pochylił się do przodu i wbił swój tajemniczy wzrok prosto w Pitta.
Ciemnozielone oczy Pitta nie ustąpiły, przyjęły spojrzenie Delphiego z ognistą intensywnością.
— Niech się pan nie wysila, Delphi. Pana oczy nie robią na mnie najmniejszego wrażenia, są przecież podrabiane. Tak, tak, to tylko żółte szkła kontaktowe. Nie jest pan w stanie rzucić czaru na człowieka, który się z pana śmieje. Jest pan oszustem od stóp do głów. Hm, Lavella i Roblemann… Kogo próbuje pan nabrać? Nie jest pan godzien ścierać im tablicy. Do cholery, nie potrafi pan nawet zrobić przyzwoitego wrażenia jako Frederick Moran…
Pitt przerwał gwałtownie, odskoczył w bok, a potem w tył, gdy Delphi z siną twarzą i zaciśniętymi z wściekłości, obnażonymi zębami wyskoczył zza biurka i zatoczył pięścią szeroki, wiatrakowaty łuk. Cios zawierał w sobie całą potężną siłę Delphiego, lecz oślepiający gniew zburzył wyczucie dystansu i pięść przeleciała obok, nie trafiając w cel. Pitt trafił Delphiego stopą w nerki. Ten potknął się, przystanął, a potem stracił równowagę i z bolesnym jękiem opadł na dłonie i kolana. Wkrótce jednak podniósł się, kołysząc ciałem na boki.
Wszyscy wlepili wzrok w Delphiego. Wydawało się, że nikt nie zauważył, jak Giordino uniósł się z trudem na łokciach, wysunął brodę do przodu i wycelował — splunął całą śliną, jaką udało mu się zebrać. Niestety, odległość była o włos za duża, więc trafił Delphiego w szyję, tuż poniżej brody.
Nastała cisza pełna konsternacji. Delphi wsparł się na blacie ciężkiego biurka. Oddychał sapiąc, jego usta zmieniły się w naprężoną białą kreskę, a wielkie złote oczy straciły swój blask. Nie patrzył na nikogo. Powoli, metodycznie zaczął ścierać plwociny z szyi.
Pitt stał znieruchomiały, przyglądając się Delphiemu z kamienną twarzą, przeklinając siebie i Giordina za przecenianie własnych sił. Nie miał wątpliwości — nikt z obecnych w pokoju nie miał wątpliwości, że Delphi zabije ich obu, natychmiast. Właśnie sięgnął za biurko, wyciągnął z szuflady pistolet. Nie żaden z tych jego dziwacznych wymysłów — co Pitt zauważył zaniepokojony — ale ciężki, ciemnogranatowy colt kaliber 44. Kto by podejrzewał, że posługuje się czymś takim?
Delphi bez pośpiechu otworzył rewolwer, sprawdził, czy jest załadowany, i zatrzasnął go z powrotem. Żółte oczy nie zmieniły wyrazu, były lodowate jak zawsze. Pitt odwrócił się, spojrzał na Giordina i dostrzegł jego wymuszony uśmiech. Naprężył się w oczekiwaniu na przyjęcie śmiertelnego pocisku. „To już koniec — stwierdził chłodno. — Oto jak odchodzą głupcy
me
pokroju Dirka Pitta”. Myśląc w ten sposób zupełnie nieoczekiwanie ro — • się. Stwierdził, że zapatruje się idiotycznie w kogoś stojącego w dr n kogo do tej pory nie zauważył. ^lach,
— Nie, ojcze! — powiedziała błagalnie Summer.~N|iewtensposńKi Stała tam w zielonej szatce sięgającej połowy uda, a jej pięknie
skóra promieniowała ciepłem i pewnością siebie. Było \v niej coś w a
go, przez co krew Pitta zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Dziewcz szła do pokoju, rzucając Delphiemu pewne, wyzywające spojrzenie
— Nie wtrącaj się — syknął Delphi. — Ta sprawa nie? dotyczy ciebi
— Ależ nie możesz ich zastrzelić — nalegała Sum mer — po Dr &’ możesz! — Jej wielkie, szare oczy wyrażały niewypowiedzianą próśb?1” w tych ścianach. ^’
— Ich krew da się zmyć.
— To nie ma sensu, ojcze. Musiałeś zabijać, żeby obronić nasze s arium. Wszystko było na zewnątrz, na morzu. Ale nie możesz spro śmierci do naszego domu. ^adzać
Delphi zawahał się i opuścił broń, lecz wkrótce octzyskał pełna rń wagę—na jego twarzy znowu pojawił się złowieszczy ^śmiech ÓWn°—
— Masz rację, córeczko. Śmierć od kuli jest zbyt szjybka i zbyt ła. t Wypuścimy ich na powierzchnię, damy im szansę przebycia ^fcawa.
— I to jaką!—warknął Pitt. W odległości setek mil od nąjbliższecn l a Ludojady tylko czekająna kęs ludzkiego mięsa. Co za Wiełkodusznoś’ l
— Dość już tej bezsensownej gadaniny! — Na twardy olbrzyma n°’—się sardoniczny grymas. — Chciałbym się dowiedzieć, jafc to się stało ?°J* znaleźliście, a nie mam czasu na wysłuchiwanie pańskich dowcipów ^ *** *”
Pitt spojrzał obojętnie na zegarek.
— A co do czasu… Jeśli chodzi o ścisłość, zostało go już niewiele ni, trzydziestu jeden minut. —Około
— Słucham?
— Tak, właśnie po trzydziestu jeden minutach pańskie cenne sanktu • czy jak pan to nazywa, legnie w gruzach. ari1
— I znów te żarty, prawda, przyjacielu?—Podszedłdo portalu so murenę i odwrócił się gwałtownie. — Ilu ludzi było jeszcze w tym śamol ^ ‘ Pitt błyskawicznie zreplikował pytanie innym pytaniem— locie?
— A co się stało z Lavellą, Roblemannem i Moranern?
— Pan zabawia się ze mną z wyjątkowym uporem.
— Nie, jestem śmiertelnie poważny — odparł Pitt. —— Pan odpowie kilka pytań, a ja powiem wszystko, co zechce pan wieołzieć Słowo
Delphi popatrzył z rozmysłem na rewolwer i odłożył go na biurk
— Sądzę, że dotrzyma pan słowa. A swoją drogą… jest pan chyba n.**, mm człowiekiem potrafiącym tego dokonać.—Usiadł. °siai—
lum,
na
na
188
189
— Na początek, majorze, rzeczywiście nazywam się Moran.
— Frederick Moran, gdyby żył, miałby ponad osiemdziesiąt lat!
— Jestem jego synem — odrzekł wolno Delphi. — Byłem młody, kiedy ojciec wybrał się z Lavellą i Roblemannem na poszukiwania zaginionej wyspy Kanoli. Widzi pan, on był pacyfistą. Po rym, jak druga wojna światowa skończyła się piekłem bomby atomowej, stwierdził, że wkrótce ludzkość zniszczy sama siebie w atomowej pożodze i że to tylko kwestia czasu. „Kiedy kraje szykują się do wojny, prędzej czy później broń i tak zostanie użyta” — mawiał. Zaczął badać obszary wolne od promieniowania i odległe od większych celów. Wkrótce odkrył, że idealne schronienie daje podwodna baza. Studia historyczne wykazały, że kiedy wyspa Kanoli zapadła się wiele wieków temu, stało się to bez żadnej aktywności wulkanicznej czy innego większego kataklizmu. Wszystko wskazywało, że groty obrzędowe i tunele opisywane w legendach mogły ciągle jeszcze istnieć. Ponieważ Lavella i Roblemann miełipodobne zdanie na temat ponurej przyszłości świata, przyłączyli się do ojca, podejmując wspólne poszukiwania zaginionej wyspy. Gdzieś po trzech miesiącach osłuchiwania sonarem dna morskiego znaleźli ją i od razu ułożyli plany wypompowania wody. Trwało to prawie rok, zanim urządzili mieszkania w tej podmorskiej górze.
— Jak to było możliwe, by tak długo pracować w tajemnicy? — spytał Pitt. — Według danych archiwalnych statek zaginął kilka miesięcy po wyjściu z portu.
— Utajnienie czegokolwiek nie stanowiło większego problemu — kontynuował Delphi. — Kadłub statku został przebudowany tak, żeby sprzęt i nurków można było wyładować i zabierać na pokład pod powierzchnią wody, na morzu. Zmiana nazwy na dziobie, drobny retusz, jak choćby pomalowanie na nowo nadbudówki i… statek po prostu staje się całkiem inny. Nagle jest to nie zwracający niczyjej uwagi parowiec, prujący fale na zachodniej linii handlowej. Głównym problemem nie była dyskrecja, ale raczej finansowanie.
— Resztę już wiem — powiedział Pitt z pewnością siebie.
Delphi podniósł wzrok. Summer zrobiła krok do przodu, na jej twarzy pojawił się prawie identyczny cień zwątpienia.
— To dziwne, że nie zrozumiał pan faktu, iż cała 101 Flota, cały departament marynarki, a właściwie… ja sam odkryłem pański spisek.
— Co zamierza pan osiągnąć przez kłamstwa? — nalegał Delphi.
— Powinien pan zgadnąć. Proszę sobie przypomnieć. Kiedy opuszczał pan mój pokój, wspomniałem o Kanoli, a pan nawet nie mrugnął okiem. Prawdopodobnie dlatego, że wiedział pan, iż wkrótce umrę. Moje małe odkrycie nie mogło mieć już żadnego znaczenia.
— Ale jak pan…?
‘ *> ~ Kustosz Bishop Museum… Zapamiętał pańskiego ojca. Ale to był dopiero początek. Wszystkie fragmenty już były, Delphi, i razem ułożyły się
190
w zgrabny obraz. — Pitt podszedł, uklęknął obok Giordina i objął go ramieniem. Potem znów odwrócił się do Delphiego. — Pan zabija wyłącznie z powodu chciwości. Tę samą bezlitosną filozofię wpoił pan również swojej córce. Pański ojciec może i był pacyfistą, lecz to, co doktor Moran rozpoczął z powodów czysto naukowych i humanitarnych, w pańskich rękach mimo woli stało się najzręczniejszą bandycką operacją w historii morskiej żeglugi.
— Proszę nie przerywać wypowiedzi — powiedział zawzięcie Delphi. —Chcę wysłuchać tego do końca.
— Chce pan ujrzeć całą sprawę w wersji, jaką widać z drugiej strony? —spytał Pitt tonem obojętnym, prawie znudzonym. — Chce się pan dowiedzieć, jak wygląda pańska kartoteka? Bardzo proszę. Jednak zanim zacznę mówić dalej, byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby pozwolił pan Giordinowi na nieco więcej wygody. To dla niego żenujące leżeć na podłodze jak jakieś zwierzę.
Delphi skinął ręką na swoją straż, wolno i niechętnie. Rośli mężczyźni dźwignęli Giordina i zanieśli go na pokrytą czerwonymi poduszkami kanapę. Dopiero gdy Giordino rozsiadł się trochę wygodniej, dialog został wznowiony.
Pitt zrozumiał, że kilka następnych minut nie będzie miało sensu, jeśli nie uda mu się odgadnąć zasadniczych zrębów spisku leżącego u podstaw dziwnej organizacji Delphiego. Wiedział, że chcąc mieć choć jedną szansę na sto, by wyjść cało z nie dającego się powstrzymać wybuchu, będzie musiał wyciągnąć z tego pokoju Giordina i Summer. Wielki kryształowy portal rozleci się pierwszy — jak sądził — wpuszczając do wnętrza góry miliony galonów wody morskiej, w jednym wielkim bulgotnięciu. Mógł tylko modlić się o jakąś pauzę. Wziął głęboki oddech z nadzieją, że jego umysł zadziała na wysokich obrotach i… zaczął mówić dalej.
— „Explorer”, tak nazywał się statek pańskiego ojca. Więc „Explorer” przestał być użyteczny, kiedy naukowcy przystosowali tę podwodną górę do zamieszkania. Doktor Moran potrzebował pieniędzy na kontynuowanie podwodnej budowy, sięgnął więc do najbardziej znanego na świecie sposobu robienia szwindli — nabrania towarzystwa ubezpieczeniowego. Pozbawienie establishmentu kilku dolców w imię nauki uspokoiło jego sumienie. A poza tym, co go to wszystko obchodziło? On, Lavella i Roblemann i tak zostali skreśleni z listy społeczeństwa. Zatem popłynął „Explorerem” do Stanów, napełnił ładownie bezwartościowym złomem, ubezpieczył statek i ładunek —wszystko to pod inną nazwą i rejestrem, to oczywiste — a potem popłynął / powrotem do Kanoli, gdzie otworzył zawory denne i obserwował, jak okręt staje się pierwszą ofiarą Wiru. Później zgłosił roszczenie o odszkodowanie.
Mówił dalej:
— Plan zadziałał tak gładko, Delphi, że nie mógł się pan oprzeć dalszym tego rodzaju kombinacjom. Rozkręcił pan interes po śmierci całkiem niezłych naukowców, kiedy nie mogli się już sprzeciwiać. Tylko że tym razem
191
udoskonalił pan całą operację. Wykorzystywał pan okręty, które do pana nie należały. W tej metodzie łup był większy, ponieważ nie musiał pan ponosić pierwotnych kosztów zakupu statków. To musiał być diabelnie opłacalny interes i prawdę mówiąc pozostaje taki nadal. Jest śmiesznie prosty. Ustawia pan sprawę tak, by kilku pańskich ludzi zamustrowało się na jakiś statek handlowy, płynący na zachód do Indii lub na Daleki Wschód. Ale dlaczego zawsze na zachód? Otóż zachodni szlak żeglugowy przecina pańskie podwórko. I nie tylko w tym rzecz, że Kanoli leży w pobliżu. Produkty opatrzone napisem „Madę in USA” łatwiej sprzedać gdzieś na odległych, czarnych rynkach. Pańska tajna załoga musiała tylko zmienić kurs statku o kilka stopni, zasygnalizować „maszyny stop”, a potem czekać, aż pan z całą swoją zgrają piratów wejdzie na pokład i wymorduje niewinną załogę. Po okręcie ginie wszelki ślad. Jak to możliwe? Ciała obciążano i wyrzucano za burtę, a kadłub przemalowywano od końca do końca, zmieniając też kilka ważniejszych fragmentów nadbudówki. I proszę — zyskał pan całkiem nowy okręt. Potem to już wyłącznie kwestia sprzedaży ładunku — jeżeli łatwo go było wyśledzić lub ktoś zbytnio patrzył na ręce, wyrzucano ładunek zwyczajnie do morza. Znowu wykonywano kilka autentycznych rejsów pod nową nazwą. Dalej trzeba było ubezpieczyć statek na nowo po same czubki masztów i zatopić go w okolicy podwodnej góry, gdzie służyć miał jako magazyn części zamiennych, potrzebnych do przeprowadzania zmian przyszłych nabytków w nieuczciwie zdobytej flocie. Boże! Jakże zazdrościliby pańskiej organizacji hiszpańscy korsarze! Przy panu byliby zgrają drobnych złodziejaszków. Dlatego, do cholery, zmylił pan pół świata, który wierzył, że leży tu na dnie prawie trzydzieści statków, podczas gdy w rzeczywistości jest ich o połowę mniej. Każdy z nich był zarejestrowany jako zaginiony dwukrotnie. Raz pod oryginalną nazwą, a drugi, kiedy zatapiał go pan pod własną banderą.
— Bardzo wnikliwe. — W głosie Delphiego dało się słyszeć szyderstwo, któremu przeczył wyraz zamyślenia na jego twarzy.
— „Lilie Marlene” — kontynuował cicho Pitt — to dopiero był przebiegły numer! Wokół tej podmorskiej góry zaczęło się robić odrobinę za gorąco —zbyt wiele prywatnych jachtów kręciło się po okolicy, próbując znaleźć wraki w poszukiwaniu skarbów. Niewiele brakowało, żeby jakiś głębokościo—mierz lub sonar wykrył zarys kadłubów. Wtedy wysmażył pan sprawę „Lilie Marlene”, żeby ulżyć swojej operacji. Gratuluję, ten pomysł—jeżeli wybaczy mi pan kalambur — został wyegzekwowany znakomicie. Straż przybrzeżna, marynarka wojenna i handlowa — wszyscy dali się nabrać na to niesamowite znalezisko na pokładzie jachtu. Z pana byłby dobry agent prasowy, Delphi. Ten nieziemski opis martwych ciał z pozieleniałą skórą i spalonymi twarzami wywołał strach przed nieznanym u każdego zabobonnego marynarza przemierzającego Pacyfik. Statki i ich załogi zaczęły unikać tej części oceanu jak
192
zarazy. Ludzie ukuli również nazwę: Wir Pacyfiku. Wszystkich ich pan nabrał. Nikt nie pomyślał, że to kamuflaż. To pan wysłał fałszywy meldunek z „Lilie Marlene”. Operator już wtedy nie żył. Załoga hiszpańskiego frachtowca „San Gabriel” — a przy okazji dodam, że był to pański statek i pańska załoga — wykończyła okręt i wszystkich ludzi znajdujących się na jego pokładzie. Pitt zamilkł na chwilę, by jego słowa zrobiły odpowiednie wrażenie.
— Wysadzenie w powietrze „Lilie Marlene” razem z załogą było świetnym posunięciem. W rzeczywistości nie doszło do żadnej eksplozji, jacht został przejęty i odprowadzony w rejon podwodnej góry w celu całkowitej zmiany wyglądu zewnętrznego. To była zbyt piękna jednostka, by ją zatopić. Prawdopodobnie stoi teraz w jednym z portów jachtowych Honolulu, oczywiście z inną nazwą i zarejestrowana — w każdym razie na papierze — na tę samą firmę, która jest właścicielem wszystkich pańskich statków. Zaraz, jak ona się nazywa? Pisces Pacific Corporation…
Delphi zesztywniał.
— To pan wie o Pisces Pacific?
— A któż by o tym nie wiedział? — odparł Pitt z zimnym uśmiechem. —Sądzę, że w tej chwili wszystko, co pan posiada, jest już pod właściwą opieką. Pański hydroplan, biura korporacji, nadajnik radiowy na Maui, że wymienię tylko niektóre dobra. — Pitt w tym momencie znowu stanął na twardym gruncie, poczuł zwykłą pewność siebie. — Dobrze pan to zorganizował, Delphi, przewidując każdą ewentualność. Nawet jeśli któraś z pańskich ofiar zdoła nadać sygnał SOS, pański nadajnik na wyspie skutecznie go zagłuszy, wysyłając w eter jakąś zmyśloną bajkę, w której przypadkiem wspomina się o pozycji… pozycji odległej o sto mil od rzeczywistego miejsca piractwa.
Twarz Delphiego nabrała cech wrogości.
— Powinien pan umrzeć, Pitt. Powinien pan umrzeć po trzykroć.
— A jakże! — Pitt wzruszył ramionami. — Ten wynajęty śmieć w szarej furgonetce to raz. Piekielnie kiepska próba, jak na pana finezyjne zdolności. Podejrzewam, iż działał pan pod presją czasu, zwłaszcza gdy Cinana poinformował pana, że tego ranka zostałem przydzielony do służby u admirała Huntera i jego ludzi. Po sfuszerowaniu przez Summer pierwszej roboty poprzedniego wieczora, byłoby kłopotliwe, gdybym sam rozpoczął śledztwo, albo jeszcze gorzej, gdyby Adrienne Hunter wypowiedziała kilka pikantnych uwag na temat jej znajomości z Cinana. To wszystko prowadziło do jednego wniosku: dobry, stary Dirk Pitt powinien szybko umrzeć.
— Jest pan przebiegłym człowiekiem — powiedział wolno Delphi. — O wiele bardziej przebiegłym, niż sądziłem. Ale teraz nie ma to już większego znaczenia. Rozegrał pan zblefowaną partię. Wprawdzie pańskie zgadywanie jest całkiem niezłe, nie trafił pan jednak w sedno, co do mojego ojca. Był dobrym człowiekiem, uczciwym. On i jego koledzy naukowcy stracili życie, kiedy
Wir Pacyfiku
193
nawaliła pompa, utonęli na krótko przed zakończeniem prac. Zaginione statki to wyłącznie moja zasługa. To ja zaplanowałem i ułożyłem całą tę operację, zaczynając od „Explorera”. Popełniałem błędy, ale nie takie, których nie można by naprawić. Tak, panie Pitt, pan blefuje. Kapitan Cinana informował mnie do chwili tego nieszczęsnego wypadku. Admirał Hunter prawdopodobnie nie był w stanie poskładać tego wszystkiego do kupy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Delphi przesunął dłoniąpo brwiach i potarł oczy. Wyglądało to tak, jakby chciał wymazać jakąś dawną pomyłkę.
— To pan jest moim najbardziej niewybaczalnym błędem. Zniweczyć trzydzieści lat doskonałego odosobnienia…
— Trzydzieści lat to szmat czasu, a pan uchodził cało po dokonaniu tak wielu okropnych przestępstw — powiedział Pitt. — Ale wszystkie wstrętne zamiary kończą się w sposób nieoczekiwany. Pan sam siebie zniszczył, Delphi. Ugryzł pan więcej, niż można było przełknąć. Jednak największym pana błędem było przejęcie „Starbucka”. Co innego porwać statek handlowy albo jacht. Straż przybrzeżna rzadko kiedy robi więcej poza sprawdzeniem powierzchni morza w ostatniej podanej pozycji zaginionego statku. Lecz kiedy znika okręt wojskowy, marynarka wojenna nigdy nie przestaje przeczesywać głębin, bez względu na rejon i głębokość wód, aż w końcu znajduje wrak.
Delphi przez dłuższą chwilę spoglądał przez portal.
— Gdyby tylko komandor Dupree płynął swoim właściwym kursem, on i jego załoga ciągle by żyli. Tymczasem zboczył, zahaczając o nasze królestwo.
Oczy Pitta wyglądały teraz jak kulki lodu.
— Jak pan tego dokonał? Jak pan przechwycił atomowy okręt podwodny płynący w zanurzeniu?
— To zupełnie proste — odpowiedział Delphi z zadowoloną miną. — Moi ludzie rozciągnęli grubą stalową linę na drodze okrętu, co skutecznie pokrzywiło śrubę. Kiedy „Starbuck” się zatrzymał, otworzyliśmy siłą niektóre komory balastowe i wówczas woda dostała się do zbiorników powietrza, zalewając jednocześnie dwa przedziały. Kiedy okręt opadł na dno, sygnały nadawane na niskiej częstotliwości zostały zagłuszone, a luki ratunkowe zablokowane od zewnątrz. Parę miesięcy później, gdy zapasy żywności się skończyły i załoga była osłabiona z głodu, moi ludzie weszli do środka i pozbyli sięjej.
— To rzeczywiście dość proste — powtórzył ponuro Pitt. — „Starbuck” był największym osiągnięciem tego stulecia, ukoronowaniem złodziejstwa na wielką skalę. Marynarka prowadziła poszukiwania setki kilometrów stąd, a pan siedział we własnym domu, wolny. Tylko kilka dni zajęło doprowadzenie zalanych przedziałów do porządku i oto „Starbuck” był jak nowy, znajdując się
194
zaledwie 180 stóp pod powierzchnią. Tyle że miał pan jeden problem, Delphi. Na początku nie mogłem tego rozgryźć, bo nic do siebie nie pasowało. Miał pan w ręku najnowocześniejszy okręt podwodny świata, razem z rakietami uzbrojonymi w głowice, kilkaset metrów od drzwi, i nie ruszył go pan nawet o cal, ponieważ nie miał pan pojęcia, jak tego dokonać. „Starbuck” to skomplikowana maszyneria. Po tym, jak zginął pański ojciec i inni naukowcy, był pan jedynym człowiekiem o jako takiej inteligencji. Cała pańska organizacja opiera się na ślepym posłuszeństwie wobec pana. Żaden z pańskich ludzi nie ma nawet grama akademickiej wiedzy. I właśnie dlatego pozwolił pan żyć marynarzowi Farrisowi, mając nadzieję, że torturami zmusi go pan do przyuczenia pańskich ludzi przynajmniej na ty le, żeby mogli doprowadzić „Starbucka” do jakiegoś rosyjskiego lub chińskiego portu i tam sprzedać go za kwotę przyprawiającą o zawrót głowy. Ale to ciężka próba — przyglądanie się, jak giną lub znikają koledzy i oficerowie. W końcu Farris został sam jeden, nie mógł udźwignąć ciężaru odpowiedzialności i załamał się.
— Drobny błąd w rachunkach — powiedział zmęczony Delphi.
— A co zdarzyło się „Andriejowi Yyborgowi”, Delphi? Czy Rosjanie doszli do wniosku, że wśród złodziei nie ma mowy o honorze i podjęli próbę uprowadzenia „Starbucka”?
— Tym razem myli się pan zupełnie, majorze Pitt. — Delphi pomasował lekko miejsce, w które kopnął go Pitt. — Kapitan „Andrieja Yyborga” zaczął coś podejrzewać, gdy wasz statek „Marthy Ann” tkwił w jednym miejscu zbyt długo. Podpłynął, żeby tozbadać. Nie miałem wyboru, musiałem go wyeliminować.
— Pewnie serce pękało panu z żalu po stracie „Marthy Ann” — rzucił zj adliwie Pitt. — Popsuła panu statystykę, jako pierwsza i j edyna ofiara, której udało się uciec.
— Niestety nasze straty podczas zajmowania tego statku były dość znaczne — odparł Delphi. — „Marthy Ann” ruszyła sama w drogę powrotną do Pearl Harbor, zanim moi ludzie zdążyli podjąć odpowiednie kroki, żeby jązatrzymać.
— Mógł pan wysadzić okręt w powietrze.
— Było na to zbyt późno. Kapitan Cinana ostrzegł nas, że z wysp leci już nowa załoga. Zdążyliśmy zaledwie usunąć naszych ludzi — rannych i poległych.
— Zdaje się, że ostatnio nic się panu nie udaje, prawda? — spytał zwyczajnym tonem Pitt.
— Pan był na „Marcie Ann” — stwierdził zimno Delphi. — To pan strzelał do moich ludzi, a potem, jak czarodziej przetransportował załogę helikopterem. To pan niweczy zawsze moje plany.
— Odpieprz się pan! — rzucił z nienawiścią Pitt. — A któż mnie zaprosił na to party? Wcale nie zabiegałem o stworzenie okazji znalezienia kapsuły ze sfałszowanym meldunkiem.
195
Delphi obnażył zęby w niemiłym grymasie.
— A tutaj po co pan przybył? — zażądał wyjaśnienia. — Nie posadził pan samolotu na morzu akurat w tym miejscu całkiem bez powodu. Na czym dokładnie polegała pańska misja?
— Naszym zadaniem było uratowanie Adrienne Hunter — głośno warknął Pitt.
— Kłamstwo! — krzyknął Delphi.
— Tak pan uważa?
Źrenice Delphiego rozszerzyły się i po chwili wiedział już swoje. Dwa razy uderzył dziko Pitta w twarz, najpierw grzbietem lewej dłoni, a potem jej wewnętrzną częścią. Pitt poleciał tyłem na ścianę, lecz nadal trzymał się na nogach, czując w ustach krew.
— Sedno sprawy stanowi okręt podwodny — powiedział Delphi cichym, bezbarwnym głosem. — Stwierdziliście, że „Starbuck” jest sprawny. Wykończyliście dwóch moich ludzi, zabierając na dodatek Farrisa. A teraz wróciliście z załogą, żeby odzyskać okręt.
— Jak uczciwość, to uczciwość.
Delphiemu opadła szczęka, był oszołomiony świadomością podstępu ukartowanego przez Pitta. Wielkie, szare oczy Summer otworzyły się szeroko, pełne jakiegoś szczególnego zdumienia.
— Tak jak obiecałem — powiedział Pitt. — Nic, tylko prawda. Ma pan rację, Delphi. Przywiozłem załogę marynarki wojennej, by podnieść „Star—bucka”. Podczas gdy staliśmy tu rozprawiając o grzechach, o pańskich kryminalnych czynach, okręt został wydźwignięty z dna. — Pitt spojrzał na zegarek. Była za jedenaście piąta. — Sądzę, że w tej chwili znajduje się jakieś dwadzieścia mil stąd, na południe.
Mówił dalej:
— Losy wojny przechylają się raz na jedną, raz na drugą stronę, ale to nie powinno pana dziwić. Chyba nie był pan aż tak głupi, by uważać, że potrafi pan wymykać się do końca życia. To już finał całej historii, Delphi. Za jedenaście minut krążownik rakietowy Monitor wystrzeli niewielką głowicę nuklearną w sam środek pańskiej cennej podmorskiej góry. Za jedenaście minut wszyscy zginiemy.
— Nic nie jest w stanie skruszyć tych skał — odparł spokojnie Delphi. —Niech się pan tylko rozejrzy, majorze. Podstawę tej góry stanowi granit, jego twarda, kwarcowa odmiana. Jest mocniejszy od wzmacnianego betonu.
Pitt pokręcił głową.
— Jedna szczelina… Wystarczy tylko jedna szczelina, a tysiące ton wody wedrą się w te groty pod ciśnieniem dziesięciokrotnie większym niż to, jakie bywa w strażackiej sikawce. Zginiemy pod niszczącym naporem wody, zanim zdążymy utonąć.
196
— Pan ma nadmiernie wybujałą wyobraźnię — odparł Delphi. Żadna rakieta nie zostanie wystrzelona, dopóki pan, kapitan Giordino i panna Hunter pozostaną tutaj, na dodatek żywi.
— Niech pan nie będzie tego taki pewien. Decyzji nie podjął admirał Hunter, zapadła w Waszyngtonie. Pan nie docenia Huntera, on nie przeciwstawi się rozkazom dla uratowania naszego życia. A poza tym jest przekonany, że Giordino i ja jesteśmy już martwi. Jeśli zaś chodzi o Adrienne… Nikt się nigdy nie dowie, że córka admirała Huntera zginęła przypadkowo podczas pewnej operacji wojskowej, mającej na celu zniszczenie Wiru Pacyfiku. Ten człowiek ma dość odwagi, nie zawaha się poświęcić Adrienne, żeby raz na zawsze skończyć z tym pańskim brudnym interesem.
Spokój zaczął powoli znikać z ponurej twarzy olbrzyma, pozostawiając po sobie tylko cień niepewności.
— Słowa, tylko słowa. Niczego nie może pan udowodnić.
Pitt postanowił rozegrać swój ą ostatnią kartę. Mając do dyspozycji tylko dziesięć minut, mógł to zrobić teraz lub nigdy. Zagrał.
— Dam panu stuprocentowy dowód, że to, co powiedziałem, jest czystą ewangelią. Niech pan sprowadzi radio. Stwierdzi pan, że pański nadajnik na Maui znajduje siew rękach amerykańskich Marines. Dowie się pan również, że admirał Hunter od dwudziestu minut próbuje nawiązać z panem łączność, by negocjować warunki pańskiej kapitulacji.
To było źdźbło, które przewróciło Pittowi domek z kart. Delphi nie zareagował tak, jak można się było tego spodziewać. Nie popędził do nadajnika i nie zostawił Pitta i Giordina, dając im szansę pokonania strażników i ucieczki. Fortel nie zadziałał. Przez chwilę Delphi patrzył obojętnym wzrokiem, a potem na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, który przerodził się w złowieszczy śmiech.
— Ty głupcze! — wysapał między kolejnymi wybuchami śmiechu. — Ty beznadziejny głupcze! Twój desperacki blef się nie powiódł. Nie byłeś tak bystry, jak byś tego pragnął. Nie mogłeś wiedzieć wszystkiego. To by ci nigdy nie przyszło do głowy, a rym bardziej admirałowi Hunterowi czy komandorowi Denverowi. Nadajnik na Maui już do mnie nie należał. Sprzedałem go w całości Rosjanom, sześć tygodni temu. To nie ja podsłuchiwałem wasze transmisje, lecz oni. Sowiecka marynarka dobrze zapłaciła za możliwość posiadania na własność stacji radiowej tak blisko dowództwa marynarki wojennej USA na Pacyfiku. Przysłuchując się meldunkom przekazywanym przez 101 Flotę, mieli nadzieję dowiedzieć się, gdzie znajduje się „Starbuck”. To był mistrzowski wybieg, przyzna pan, majorze? Nie mieli zielonego pojęcia, że mają do czynienia z organizacją, która wcześniej przechwyciła ten okręt. — Spojrzał mściwie na Pitta. — Jeżeli czeka pan na odroczenie wyroku w ostatniej chwili, mój drogi, to się panu nie poszczęści. Nie będzie żadnej łączności z admirałem Hunterem. Nie będzie żadnej propozycji poddania się.
197
l
Nie będzie żadnej rakiety z głowicą atomową z tego powodu, że ja… opuszczam tę podwodną górę. Jej cel został osiągnięty. Jutro zacznę przenosić moją organizację w inny rejon. Sprzęt radiowy został już rozmontowany, a bez niego nie można się połączyć z Pearl Harbor, a dokładnie mówiąc w ogóle z żadnym miejscem.
Pitt nie odezwał się nawet słowem. Stał tylko z twarzą wykrzywioną od bólu — został pokonany.
— Ale to dopiero połowa niespodzianki — zadrwił Delphi. — Umieścił pan „Starbucka” trzydzieści kilometrów stąd. Ile trzeba lat praktyki, żeby mieć na twarzy tyle pewności przy wygadywaniu takich kłamstw? — Było wyraźnie widać, że skrępowanie Pitta sprawia mu wielką przyjemność. — Co do jednego miał pan rację, Pitt. Nie potrafiłem uruchomić okrętu z tak niedoświadczoną załogą. Ale rozszyfrowałem system balastowania. W tej chwili wszystkie zbiorniki powietrza są puste. Mimo to okręt siedzi ciągle na dnie. Nic poza zakrojoną na dużą skalę akcją ratowniczą nie jest w stanie uwolnić kadłuba. Po całych miesiącach spoczywania w jednej pozycji, powstało takie ssanie, którego zrzucony balast nie jest w stanie zrównoważyć. Tak, to szkoda. Pańska załoga wkrótce umrze, jeśli już nie zginęła Z rąk siedmiu moich najlepszych ludzi. Wiedziałem, że marynarka tak szybko nie zrezygnuje. Czułem, że desperaci wrócą i jeszcze raz spróbują odzyskać swój cenny okręt podwod ny, więc zostawiłem na jego pokładzie najbardziej zaufanych ludzi — ludzi, którzy lubią zabijać. W walce z nimi pańskiej grupie technicznej nie dałbym nawet jednej szansy na tysiąc.
Pitt skoczył na Delphiego. Spróbował walnąć go pięścią w zęby, tuż pod tymi żółtymi oczami, okaleczyć, wykończyć tego potwora, nie był jednak , w stanie zrobić tego w odpowiedni sposób. Jeden ze strażników strzelił ze ‘i swojego pistoletu. Pitt oberwał w lewe ramię t poleciał w bok, na ścianę, j gdzie wolno osunął się na kamienną podłogę. j
Summer wydała żałosny dźwięk, przypominający mieszaninę odgłosów j wzbierającej nudności i zduszonego krzyku. Wyglądała jak mała, przerażona l dziewczynka. Wykonała krok, chcąc podejść do Pitta, ale zaraz spojrzała niepewnie na ojca. Delphi pokręcił głową, więc wycofała się posłusznie.
Giordino nie ruszył się z miejsca. Patrzył beznamiętnie na Pitta. Pitt jednak pochwycił ten minimalny, ostrzegający ruch głową.
— Wygrałeś bitwę, ty szaleńcze o dziwacznych oczach — syknął Pitt przez zaciśnięte zęby — ale nie wygrałeś jeszcze wojny.
— Znowu błąd, majorze Pitt. Wygrałem. Od początku do końca. „Star— | buck” jest prezentem niebios. Kiedy tylko go sprzedam, powiedzmy… doko— j nam transferu własności, będę mógł zamknąć swój interes na Pacyfiku i za— J jąć się działaniem związanym z mniejszym wysiłkiem. Jestem pewien, że nowi właściciele z rozkoszą przejmą rakiety Hyperion.
198
— Nuklearny szantaż! — Pitt splunął obficie. — Pan jest nieobliczalny!
— Nuklearny szantaż? Proszę, proszę, majorze! Reakcja dość typowa dla pana. Szuka pan wątków do opowiadań szpiegowskich. O, nie… Ja nie mam zamiaru szantażować supermocarstw groźbą urządzenia atomowego holocaustu. Moje motywy mają charakter czysto finansowy. Bez względu na to, co pan myśli, nie mam odwagi mordować kobiet i dzieci bez potrzeby. Mężczyzna to co innego — zabić mężczyznę to tak samo, jak zabić zwierzę, nie ma potem żadnych wyrzutów sumienia.
Pitt podniósł się i oparł o ścianę. Dotknął dłonią rany.
— Nikt tego lepiej nie wie niż pan.
— Nie — kontynuował Delphi. — Mój plan jest o wiele subtelniejszy, a nawet dowcipny w swej prostocie. W sposób logiczny, a przy tym przebiegły, zorganizowałem sprzedaż „Starbucka” i jego wyposażenia jednemu z naftowych krajów arabskich — nie ma znaczenia któremu. Najważniejsze jest to, że kontrahent gotów jest zapłacić dobrą cenę, bez zbędnego targu.
— Pan jest szalony! — powtórzył Pitt. — Ma pan całkowicie, beznadziejnie chorą głowę. — Ale to były tylko słowa, nie mające należytego uzasadnienia. Delphi nie wyglądał na człowieka upośledzonego umysłowo, nie wyrażał się jak szaleniec, a najbardziej deprymujące było to, że jego wywody były rozsądne. Jakiś bogaty kraj arabski może okazać się dobrym kupcem. Mają bogactwo i potrafią szybko dobijać targu, bez jakichkolwiek intryg. „W końcu może Delphi nie jest aż tak szalony?” — pomyślał.
— Wkrótce się o tym przekonamy. — Delphi podszedł do biurka, podniósł słuchawkę interkomu i powiedział: — Przygotować miniłódź podwodną. Przyjdę za pięć minut. — Następnie zwrócił się do Pitta. — Kontrolna wyprawa. Jeżeli z załogi „Starbucka” ktokolwiek przeżył, pozdrowię go od pana.
— Traci pan czas — rzekł z goryczą Pitt.
— Nie sądzę — odparł pogardliwie Delphi. — Okręt podwodny jest tam, gdzie go zostawiłem, na dnie, na głębokości 180 stóp.
— Marynarka nigdy nie zrezygnuje ze „Starbucka”, prędzej już zniszczy go.
— Jutro o tej porze nie będzie miała w tej kwestii nic do powiedzenia. Pewna arabska flota ratownicza przybędzie tu, by go podnieść. To są wody międzynarodowe. Wasza marynarka nigdy nie zaatakuje innego narodu z powodu wraku okrętu podwodnego, bo zostałaby potępiona przez wszystkie kraje świata za prowokowanie działań wojennych. Pański departament stanu też nie wyrazi swojej aprobaty, może co najwyżej ubiegać się o pertraktacje z Arabami w sprawie zwrotu „Starbucka”. Do tej pory ja zdążę zgarnąć znaleźne osiemset milionów brytyjskich funtów, zdetonowanych w jednym ze szwajcarskich banków. Potem ruszę swoją drogą.
— Pan nigdy nie opuści tej podwodnej góry — powiedział Pitt, z twarzą wykrzywioną od nienawiści. — Za pięć minut będzie pan martwy.
199
Delphi spojrzał w oczy Pitta — niechęć ziejąca z jego zielonych oczu i lodowata wrogość były przerażające.
— Ach, tak? Zatem umrę? — Odwrócił się od Pitta, jakby zignorował marnego robaka, po czym ruszył do drzwi. Po chwili spojrzał za siebie. — W takim razie będę zadowolony mając świadomość, że umrze pan pierwszy. —Skinął głową na strażników. Wyrzucić ich do morza!
— Nie będzie ostatniego życzenia dla skazanych? — spytał Pitt.
— Nic z tych rzeczy —odparł Delphi z diabolicznym grymasem na ustach. — Jeszcze raz… żegnam, majorze Pitt. I dziękuję za doskonałą rozrywkę.
Odgłos jego kroków umilkł w oddali. Nastąpiła cisza. Do piątej brakowało tylko pięciu minut.
18
ałe ciało podrygiwało zgodnie z chrapliwym odgłosem, a oczy wywró—V_J ciły się tak, że było widać tylko białka. Giordino spadł z kanapy trzymając się za gardło, skrzywił się podejmując próbę zaczerpnięcia powietrza. Wstrzymał oddech tak długo, dopóki twarz nie zrobiła mu się prawie purpurowa. Dla pozostałych ten^kt nie wyglądał na udawanie. Giordino zebrał nawet sporą porcję śliny i w tym momencie pozwolił jej wyprysnąć spomiędzy drżących warg chmurą drobnych kropelek, między wypracowanymi sapnięciami. To było mistrzowskie przedstawienie, a nie dowierzający i oszołomieni strażnicy dali się na nie nabrać.
Pitt obserwował całą tę scenę z pozorną obojętnością. Dwaj strażnicy, celując do Pitta z pistoletów, podnieśli Giordina, zarzucając go sobie na ramiona. Nie odzywając się, dali znak Pittowi, żeby poszedł przodem.
Odpowiedział czytelnym gestem, a potem przeszedł przez pokój i stanął przed Summer.
— Summer — powiedział cicho. — Dotknął jej ramienia zdrową dłonią. Spojrzał w szare oczy błyszczące na bladej, zmęczonej twarzy. — Mam ci tak dużo do powiedzenia i tak mało czasu… Czy mogłabyś pójść razem ze mną?
Przytaknęła i dała znak strażnikowi. Skłonili głowy wyrażając niemo zrozumienie gestu. Summer wzięła Pitta za rękę i poprowadziła go do długiego, wyciosanego w skale, dobrze oświetlonego korytarza, w którym było wiele drzwi. Wkrótce wspięli się na inny poziom — korytarze nie miały żadnych schodów, wznosiły się i opadały jak pochylnie.
— Przebacz mi, proszę. — Jej głos był odrobinę głośniejszy od szeptu.
201
A Ic/ Nic 7, tego wszystkiego nie było twoim dziełem. Natomiast dwa IB/y uratowałaś mi życie. Dlaczego to zrobiłaś?
Wydawało się, że nie usłyszała tych słów. Spojrzała Pittowi w oczy. Jej twarz emanowała delikatnością i pięknem, przy którym wszystko inne bladło i ciemniało.
— Mam dziwne uczucie, gdy jestem w twojej obecności — szepnęła. — To nie jest tylko szczęście czy zadowolenie, lecz coś zupełnie innego… Nie potrafię tego określić.
— Tym uczuciem jest miłość — powiedział czule Pitt. Schylił się, pokonując ból w ramieniu, i złożył pocałunek na jej oczach.
Strażnicy prowadzący Giordina zatrzymali się i popatrzyli na nich zdumieni, niczego nie rozumiejąc. Nogi Giordina wlokły się po posadzce, głowa zwisała na prawym ramieniu, sam Al jęczał cicho z pozornie zamkniętymi oczami. Strażnicy nie zwrócili uwagi, że jego ręce przesuwają się wolno po ich barkach, by wreszcie zatrzymać się bezwładnie tuż przy szyjach, zwrócone otwartymi dłońmi do wewnątrz. I właśnie wtedy nastąpiło gwałtowne zgięcie wielkich bicepsów i trzaśniecie dwóch głów o siebie. Rozległ się niemiły dźwięk, podobny do echa zderzenia się dwóch niedojrzałych melonów. Strażnicy odbili się od siebie i padli bokiem na podłogę, obaj krwawiący i z pękniętymi czaszkami.
Giordino stał niepewnie na swoich okaleczonych stopach, popisując się pełnym zadowolenia uśmiechem.
— Czyż to nie było dzieło sztuki?
— Prawdziwe cacko, w każdym calu. — Pitt potwierdził swoją opinię szerokim uśmiechem. Jedną dłonią ujął Summer pod brodę, druga wisiała u jego boku odrętwiała, zupełnie nieruchoma. — Czy pomożesz nam wydostać się stąd?
Podniosła głowę i spojrzała na niego przez gęstwinę rozsypanych, rudych włosów, niczym wystraszone dziecko podczas pierwszego dnia pobytu w przedszkolu. Potem objęła go w pasie i przytuliła się mocno. Strumień łez popłynął z jej szarych oczu.
— Kocham cię, kocham, kocham — powtarzała, delektując się tym słowem.
Pitt znów ją pocałował, tym razem w usta.
— Nie chcę się wcinać między was dwoje — wtrącił się Giordino — ale mamy niewiele czasu.
Summer puściła Pitta i głową wskazała na nieprzytomnych strażników.
— Musimy stąd odejść, zanim któryś z ludzi ojca znajdzie nas w tych okolicznościach.
— Zaczekaj l — rzucił Pitt. — Gdzie jest Adrienne Hunter? Musimy zabrać sobą.
«—^w^^
ją ze sobą.
202
— Śpi w pokoju sąsiadującym z moją sypialnią.
— Więc zaprowadź nas tam. Dotknęła lekko jego ramienia.
— W jaki sposób? Jesteś ranny, a twój przyjaciel nie może chodzić.
— Dźwigałem jego krzyż przez wiele lat. — Pitt uklęknął, a Giordino w milczącym porozumieniu chwycił go wokół szyi. Potem Pitt włożył zdrową rękę pod kolana Giordina i wyprostował się chwiejnie.
— Pewnie wyglądam jak indiańskie dziecko — powiedział kapryśnie Giordino.
— Ale z całą pewnością nie jesteś taki lekki. — Pitt zwrócił się do Summer: — No, dobrze. Prowadź.
Summer ruszyła przed siebie. Kiedy doszli do otwartego poprzecznego przejścia, zerknęła w obu kierunkach, upewniając się, czy nikt nie idzie. Potem skinieniem ręki poleciła im iść dalej.
Mimo chłodnej atmosfery panującej wewnątrz podwodnej góry Pitt pocił się. „Dzięki Bogu za małe podarki” — pomyślał. Przynajmniej dłoń, którąpokie—reszował sobie na skałach, i przestrzelone ramię były po tej samej stronie ciała, dzięki czemu druga strona była względnie wolna od bólu. Lecz co to za pocieszenie? Zraniona dłoń i przestrzelone ramię walczyły ze sobą o palmę pierwszeństwa — co boli mocniej. Wkrótce jednak skończyła się zaciekła rywalizacja i został zawarty rozejm. Zespolone siły skupiły się w jednym palącym bólu.
Nagle Summer zatrzymała ich gestem i kazała się cofnąć. Ktoś nadchodził bocznym korytarzem^Pitt puścił Giordina i obaj przycisnęli się plecami do jakiegoś wejścia. Kroki intruza dudniły głucho w korytarzu.
Przez pięć sekund, może sześć — wydawało się, że minęło ich o wiele więcej — kroki rozbrzmiewały echem w prostopadłym korytarzu. Serce Pitta waliło z wysiłku, pot spływał mu strumieniami po twarzy. Jeden zdrowy mężczyzna przeciwko dwóm wykończonym wrakom. Dwie zdrowe nogi przeciw dwu chwiejnym. Para zdrowych rąk kontra trzem, tak zmęczonym, że ledwo same dźwigały swój ciężar. Pitt doszedł do wniosku, że przewaga leży po niewłaściwej stronie. Po chwili jednak kroki minęły skrzyżowanie i zaczęły cichnąć w oddali.
— Chodźcie, chodźcie — szepnęła Summer z innych drzwi, usytuowanych w głębi korytarza. — Droga wolna.
Pitt znowu podniósł Giordina i z trudem ruszył przed siebie.
— Ile mamy czasu? — spytał.
— Nie damy rady — odrzekł ponuro Giordino —jeżeli wystrzelą rakietę zgodnie z planem.
— Nadleci punktualnie — sapnął Pitt. — W tym względzie Delphi nie miał Cacji. Kiedy marynarka nie otrzyma odpowiedzi na wezwanie do poddania się, uzna to za akt odmowy i tak czy owak rozwali tę górę.
203
Summer wzięła Pitta za rękę i poprowadziła go dalej, podtrzymując w miarę swoich możliwości jego obolałe, przeciążone ciało. Pitt brnął do przodu, noga za nogą, wmawiając sobie, że jeszcze jeden… i jeszcze jeden krok, a będą na miejscu.
Jego umysł zaczynał się buntować uznając, że wysiłek nie ma sensu —ciało było zbyt słabe, a Giordino za ciężki. W końcu, gdy sięgnął do ostatnich rezerw energii, Summer zatrzymała się przy jakichś drzwiach. Przyłożyła do nich ucho i tak stała przez chwilę. Potem otworzyła je ostrożnie i weszła do środka. Pitt wtoczył się za nią, opadł na kolana, pozwalając Giordinowi upaść siedzeniem do przodu na soczysty, czerwony dywan.
Summer dobiegła do dużego łóżka, rzeźbionego w ścianie po przeciwnej stronie pokoju, i potrząsnęła śpiącą w nim dziewczyną. — Adrienne! Proszę, obudź się!
Adrienne odpowiedziała cichym jękiem, więc Summer chwyciła ją za nadgarstek i ściągnęła jej nagie ciało z łóżka.
Mgła snu odpłynęła sprzed oczu Adrienne, dziewczyna uświadomiła sobie nagle obecność Pitta i Giordina. Nie próbując ukryć nagości przebiegła przez pokój i przyklęknęła obok Pitta.
— O, Boże! Dirk! Co ci się stało? Jak się tu dostałeś?
— Przyszliśmy po ciebie — odpowiedział w przerwie między kolejnymi ciężkimi oddechami.
Pokręciła głową, nie dowierzając własnym oczom.
— Nie, to niemożliwe. Stąd nie można wyjść.
— Z następnego pokoju, z sypialni Summer, jest przejście do morza.
W tym momencie dał się słyszeć ciężki łoskot wybuchu, cały pokój zadrżał pod działaniem odległej fali uderzeniowej. To pocisk z „Monitora” uderzył w powierzchnię wody nad podwodną górą. Cała czwórka stała, bezsilna wobec ogromu zagrożenia.
Welwetowe zasłony zakołysały się, a kamienny stół zaklekotał jak poruszony niewidzialną siłą.
— Nie ma czasu na pogawędki — rzucił Pitt. — Wychodzimy! Prędko! Summer wyglądała na zmieszaną, niezdolną do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
— Ja… nie mogę. Mój ojciec…
— Chodź z nami, w przeciwnym razie umrzesz — odparł Pitt. — W każdej chwili cała ta góra może się zawalić.
Nic nie odpowiedziała. Stały obie, Summer i Adrienne, niczego nie pojmujące, zatracone w szoku. Patrzyły szeroko otwartymi oczami, struchlałe z przerażenia.
— No dobrze, moje drogie — odezwał się stanowczo Giordino. Słyszałyście, co powiedział ten pan? Ruszamy!
204
Słowa te rozwiały obezwładniającą mgłę. Summer drgnęła z wyrazem zdziwienia na twarzy i pobiegła do swojego pokoju, Adrienne poszła jej śladem. Pitt i Giordino z bólem zamknęli korowód.
Ledwo zdążyli wejść do egzotycznej, błękitnej sypialni, gdy ogłuszający ryk i drżenie góry zwaliły wszystkich z nóg. To woda przecisnęła się przez potężne szczeliny i pęknięcia na górnych kondygnacjach i z gigantycznym naporem ruszyła z hukiem przez korytarze niczym pociąg elektryczny, miażdżąc wszystko na swojej drodze.
Pitt dźwignął się, stanął na nogi, zapominając o bólu. Zatrzasnął drzwi na korytarz, chwycił Adrienne za rękę i pchnął ją przez zasłonę do tunelu wyjściowego. Potem skoczył ku leżącej Summer, poderwał ją do góry i rzucił na Adrienne. W tym momencie trzasnęło wielkie lustro na suficie i rozpryskując się na kawałki spadło na podłogę. Odłamki przeleciały o kilka centymetrów od Pitta. Za potłuczonym szkłem poleciała kaskada wody, w akompaniamencie rozdzierających, zgrzytliwych dźwięków kruszącego się skalnego pokoju.
— Al! — krzyknął Pitt przez potop skał i wody.
— Tutaj! — wrzasnął Giordino. Pomachał ręką spod kamiennej toaletki. Pitt przebrnął przez mleczną pianę wznoszącą się na powierzchni wody
i złapał uniesioną rękę Giordina.
— Daj spokój! — zawołał Giordino. — Jeżeli będziesz mnie taszczył za sobą, nigdy ci się nie uda!
— Co, chcesz, żebym stracił okazję do zdobycia odznaki za ratowanie życia? — odpowiedział szorstko Pitt. — Nic z tego!
Zarzucił rękę Giordina na swoje zdrowe ramię i powlókł przyjaciela do tunelu ratunkowego. Nim doszli do wejścia, woda sięgnęła im już do kolan —wirując spływała w leżącą w oddali czerń.
— Słuchajcie, dziewczyny! Biegnijcie przodem! — rozkazał Pitt. Ja i Al pójdziemy za wami.
Adrienne i Summer pobiegły natychmiast przez wąską rurę, chlupocząc niezdarnie nogami.
Marsz z Giordinem był wolniejszy i wkrótce w ciemnościach Pitt zgubił dziewczyny z oczu. W pewnej chwili strumień wody pędzący po opadającej w dół pochylni spowodował, że obaj stracili równowagę i upadli. Woda zakryła na moment głowę Pitta; wciągnął w płuca chyba cały galon roztworu soli. Krztusząc się stanął na kolanach, w końcu zdołał się podnieść całkiem, dzięki pomocy silnej, muskularnej ręki, która wynurzyła sięjakby znikąd.
To Giordino, stojąc wyprostowany i zgrzytając zębami z bólu pochodzącego z ran na stopach, w jakiś cudowny sposób podciągnął Pitta w górę.
— Oto dobry uczynek, którego będziesz żałował — mruknął Giordino.
— Narzekaj, narzekaj — parsknął Pitt, wykasłując morską wodę. — Zawsze to robisz. Rusz się, bo musimy zdążyć na małą łódź…
205
Giordino pokręcił głową z uczuciem kompletnego pomieszania. Zastanawiał się, w jaki sposób w takiej chwili Pittowi udawało się zachować dobry humor.
Śliska kamienna pochylnia stopniowo rozszerzała się w korytarz, dzięki czemu łatwiej było iść. Fosforyzujące skały spadały ze stropu jak grad, chlupiąc dookoła w wartkim strumieniu. Te dziwne, połyskujące skały, strzelające z walącego się sklepienia groty, prezentowały się w całej tej scenerii niczym upiorny deszcz meteorów. Potem nagle rwąca rzeka zniknęła, przewalając się przez krawędź schodów do leżącego niżej jeziorka, odsłaniając podłogę korytarza.
— Trzymaj się, stary — powiedział zachęcająco Pitt. — Jesteśmy prawie na miejscu. Za następnym zakrętem powinny być te dwie rzeźby.
— Nie widzisz przypadkiem dziewczyn? — spytał Giordino.
— Jeszcze nie, ale będą tam. Jestem tego pewien.
Fala ogólnej pewności siebie przebiegła żyłami Pitta. Byli już teraz za blisko, by umierać. Przeżyli eksplozję i następujący po niej wstrząs. Kiedy znajdą się w wodzie, droga prowadząca na powierzchnię przez zewnętrzne groty nie będzie już daleka. To prawda, może ich spotkać śmierć w paszczach czekających na zewnątrz rekinów lub po prostu mogą utonąć z wyczerpania. Póki jednak są żywi, trzeba posuwać się dalej, aż zatrzasną się ostatnie drzwi. „Jeżeli umrzeć, to w blasku słońca i z widokiem nieba” —pomyślał Pitt. Przyspieszył kroku. Podciągał Giordina po dwa kroki, starając się za każdym razem jak najszybciej zakończyć tę część klaustrofobicznej podróży.
Minęli ostatni zakręt. Pitt ujrzał już Summer. Stała na brzegu jeziora jak rzeźba Rodina, w żółtym, fosforyzującym świetle.
Po chwili również Adrienne znalazła się w zasięgu wzroku. Opierała się zmęczona o podstawę jednej z kamiennych postaci. Gdy podeszli, podniosła wzrok. Jej oczy wyrażały przerażenie.
— Dirk… za późno —jęknęła. — On… Pitt przerwał jej w pół zdania:
— Nie ma czasu na konwersację. Sklepienie zaczyna ustępować.
Ostatnie słowa utknęły mu w gardle jak ość. Wszystkie uczucia: zmęczenia, bólu, radości i nadziei zmieszały się nagle w poskręcany węzeł porażki. Spoza jednej z rzeźb morskiego boga wyszedł Delphi. W prawej ręce trzymał wielkiego colta.
— Wychodzicie przed zakończeniem przyjęcia? — spytał, a nienawiść biła z jego twarzy. Wycelował broń dokładnie w czoło Pitta.
— Szybko się nudzę — odparł Pitt, wzruszając bezsilnie ramionami. Opuściły go wszystkie siły. — Może mnie pan teraz zabić. Ale nie ma pan zbyt wiele czasu, jeśli chce pan uratować pozostałych.
206
— To bardzo szlachetne z pańskiej strony, majorze — powiedział Delphi z kamienną twarzą zmienioną w maskę brutalnego zła. — Jednak wcale nie musi się pan przejmować szczegółami. Moja córka i ja opuścimy tę grotę jako jedyni żywi ludzie.
Przez chwilę nikt się nie odezwał nawet jednym słowem. Słychać było tylko odgłosy odłamków skalnych spadających z pluskiem do wody. Gdzieś z głębokiego wnętrza góry dobywało się dudniące drżenie — to morze wdzierało się do wykutych w kamieniu pomieszczeń. Nadchodził moment zagłady Kanoli, by już nigdy więcej nie została na nowo odkryta.
Nagle huk podobny do wystrzału przetoczył się po grocie. Kiedy drżenie wstrząsnęło kamiennymi ścianami, hałas przeszedł w wibrujące crescendo. Pitt pomyślał w ułamku sekundy, że to Delphi strzelił z rewolweru. Szybko jednak uświadomił sobie, że huk pochodzi gdzieś ze sklepienia. W tym momencie jedna ze ścian oderwała się i runęła korytarzem w postaci kamiennej lawiny. W początkowym odruchu strach chwycił Pitta za serce, lecz jego zmysły zignorowały ten odruch. Z całej siły pchnął Summer, strącając ją ze schodów do żółtego jeziora. Chwilę później tym samym błyskawicznym ruchem rzucił się do Adrienne, zakrywając ją własnym ciałem.
Lawina uderzyła całą swojąmocą. Tony zabarwionej na żółto skały zwaliły się korytarzem, zasypując schody. Jedna z rzeźbionych, podobnych do sfinksa figur wytrzymała natarcie, druga ustąpiła miażdżącej sile i przewróciła się. Pod wpływem oszołomienia Pittowi wydawało się, że to jakiś kowboj spada z konia, w samym śroflku pierzchającego w popłochu stada krów.
Zacisnął zęby i naprężył mięśnie. Skały zaczęły spadać mu na plecy. Jeden z odłamków walnął go w bok. Pitt bardziej usłyszał, niż poczuł pęknięcie żebra. Za chwilę zaswędziała go niestosownie głowa i z kolejnej rany popłynęła mu po policzku strużka krwi. Do jego uszu dobiegł krzyk, który przedarł się przez łoskot kamieni. Wydawał się odległy, lecz w rzeczywistości wydobywał się z ust Adrienne, leżącej tuż obok. Wrzeszczała ogarnięta nie kontrolowaną histerią.
Skały sypały się dalej, wkrótce zakryły nogi Pitta aż do pasa. Był przygwożdżony i w ogóle nie mógł się ruszyć. Dotknął ramienia Adrienne, jakby ten gest był w stanie wypłoszyć z jej serca wszelki strach. „To dziwne —pomyślał — że nikt nigdy nie umiera w czasie i w okolicznościach, jakich się spodziewa. Śmierć zawsze nadchodzi nieoczekiwanie”.
Minęła prawie cała minuta, zanim Pitt uświadomił sobie głęboką ciszę, przerywaną jedynie z rzadka staczającymi się po pochylni pojedynczymi odłamkami, które z pluskiem wpadały do wody. Poczuł spazmatyczne ruchy Adrienne — szlochała odrętwiała z przerażenia.
Ostrożnie podniósł głowę i wyjrzał znad zwaliska kamieni. Welon fosforyzującego pyłu migotał w wilgotnym powietrzu groty, opadając powoli na
207
kamiennąposadzkę niczym rój świetlików. Minęło jeszcze kilka minut. Wreszcie w aurze mgiełki dały się rozróżnić pierwsze, cieniste przedmioty. Jedna z rzeźb ciągle stała, spoglądając zimno w nicość, jej podstawa obsypana była grubą warstwą roztrzaskanych skał. Po drugiej rzeźbie pozostało niewiele — przyjrzawszy się dokładniej, Pitt rozpoznał leżący na boku, pogruchotany fragment starożytności.
W pewnym momencie pod powaloną rzeźbą coś się poruszyło. Pitt wytężył wzrok, żeby przeniknąć panujący dookoła mrok. Uwolnił jedną rękę i otarł nią z oczu krew i kurz. Coś krągłego uniosło się lekko i odwróciło —para iskrzących się oczu popatrzyła w kierunku Pitta. To był Delphi.
Jego potężne ciało leżało zmiażdżone pod roztrzaskaną rzeźbą, znad jej resztek sterczała tylko głowa i jedno ramię. Z ust Delphiego sączyła się krew, płynąc poza wszelką kontrolą umysłu. Po chwili złote, jadowite oczy zwęziły się, rozpoznając Pitta, a noszące piętno zła rysy twarzy ułożyły się w grymas rozwścieczonej kobry.
Zrobiło się trochę jaśniej. Pitt i Delphi jednocześnie zauważyli colta —jego stalowa, niebieska lufa wystawała ze sterty gruzu jakiś metr od głowy Delphiego. Pitt przeklął swą bezsilność tłumiąc w sobie przypływ rozpaczy, podczas gdy dłoń Delphiego zaczęła sunąć wolno w stronę broni. Nadludzkim wysiłkiem woli Pitt podjął próbę uwolnienia się, lecz przywalony był zbyt mocno skalnymi bryłami. Oddychał ciężko, a jego umysł wypełniało coraz bardziej poczucie niemocy wobec nadchodzącego niebezpieczeństwa. Rewolwer leżał o dobre dwie stopy bliżej Delphiego.
Pitt jak nigdy dotąd zapragnął dalej żyć. „To bezsensowne pomyślał —tyle razy uciec od śmierci, a potem przegrać w odległości kilku centymetrów od mety”. Rozejrzał się za kawałkiem skały, którym mógłby zdzielić Delphiego, ale wszystkie znajdujące się w jego zasięgu kamienie były zbyt duże, żeby je w ogóle podnieść, nie mówiąc o rzuceniu którymś z nich.
Twarz Delphiego wykrzywiła się z bólu, lśniąc od potu. Delphi nic nie mówił, oszczędzając sił. Naprężył się, ale do rewolweru zabrakło mu jeszcze sześciu cali. Znowu spojrzał na Pitta, potrząsnął głową, jakby wzruszył nim wielki spazm nienawiści, i wyciągnął palce w stronę colta. Pitt odniósł wrażenie, że czas się zatrzymał. Zaczął jak szalony spychać z nóg odłamki skał, lecz każdy ruch był okupiony nieprawdopodobnym wysiłkiem, a sił zostało mu już tak niewiele. Czekała go przegrana, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Sprawa była przesądzona.
Czubki palców Delphiego dotknęły colta, który poruszył się nieznacznie. Delphi objął dwoma palcami koniec lufy i przyciągnął broń do siebie. Rewolwer wyślizgnął mu się jednak z palców. Spróbował jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu czterdziestkaczwórka znalazła się w zasięgu jego dłoni. Chwycił rękojeść z zaciekłą siłą.
208
Zakasłał. Fala krwi wypłynęła mu z ust, plamiąc leżące niżej okruchy skalne, lecz to ani na trochę nie zmieniło jego zamiaru. Wykrzywiając się diabelsko, uniósł lufę i kciukiem odciągnął kurek. Grymas szaleństwa i tryumfu wypełznął na jego twarz, ukazując okropne, poczerwieniałe od krwi zęby. Wycelował broń dokładnie między oczy Pitta.
W tym momencie kilka stóp przed Delphim coś się poruszyło. Pitt, odrętwiały i zarazem zafascynowany, zauważył, jak jakaś inna dłoń wyskoczyła z rumowiska, niczym widmo powstające z grobu. Ta dłoń, razem z należącą do niej ręką, uniosła się i zatoczyła łuk w kierunku Delphiego, a potem złożyła się wolno w pięść. Tylko najmniejszy palec pozostał wyprostowany. Następnie pięść, w szybkim jak błyskawica ruchu, ruszyła do przodu, trafiając w otwór lufy — palec wbił się w głąb lufy aż po drugi staw.
„Ty mały, rąbnięty draniu!” — pomyślał Pitt. Ale wyczyn ten wcale nie był zwariowany. Giordino nie miał dość miejsca, by chwycić broń i wyrwać ją Delphiemu, więc wbił palec w lufę, wiedząc, że naciśnięcie spustu spowoduje, iż w wyniku nadmiernego ciśnienia część zamkowa odbije prosto w twarz olbrzyma.
Ta niewiarygodna niespodzianka rzuciła cień na oczy Delphiego. Słabym ruchem szarpnął bronią na boki raz i drugi, lecz szybko stracił resztkę sił. Ledwie mógł utrzymać broń w ręku, nie mogło być mowy o pozbyciu się przeszkody. Palec Giordina pozostał w lufie. Delphi próbował zastanowić się nad jakimś rozwiązaniem, lec? jego umysł zapełniła już ciemność. Ostatni raz popisał się splamionym krwią grymasem, a potem pociągnął za spust.
Wydawało się, że stłumiony trzask potrząsnął grotą. Kilka mniejszych kawałków skały oderwało się i spadło z pochyłego sklepienia. Rozszedł się gorzki zapach siarki i azotanu potasu.
Prawa strona twarzy Delphiego została zmiażdżona. Zniekształcony rewolwer wyleciał mu z ręki, a on sam opadł do przodu. Głowa Delphiego uderzyła ciężko o skały.
Giordino nie wydał najmniejszego jęku. Jego ręka nadal była uniesiona. Kiedy rozłożył dłoń, ukazał się kciuk i trzy palce, mały palec został rozerwany aż do nasady.
Pitt postanowił wznowić walkę ze swoim skalnym więzieniem. Nie zrażając się widmem przepukliny zdołał w końcu wyrwać się z kamiennych okowów. Podniósł Adrienne i oparł ją o tkwiącą na swoim miejscu rzeźbę. Dziewczyna zemdlała.
— Jeżeli wziąłeś się już do roboty — mruknął Giordino przez zaciśnięte wargi — to może i mnie odkopałbyś z ruin?
— Czemu nie? — odparł Pitt.
Przeczołgał się po rumowisku do Giordina. Wspólnie zaczęli odrzucać odłamki skalne, które niemal w całości pokrywały małego Włocha.
14 Wir Pacyfiku
209
— Czy masz jeszcze jakieś pogruchotane członki oprócz tego paluszka? —spytał Pitt.
— Nie — odparł zwięźle Giordino, czując bolesne rwanie w dłoni. — A jak z tymi sprawami u ciebie?
— Złamane żebro, może dwa. — Pitt zdjął swoje poszarpane spodenki kąpielowe i zaczął je drzeć na pasy. — Pozwól, że zabandażuję ci dłoń.
— Słyszałem, że przyjacielowi oddaje się ostatnią koszulę — rzekł Giordino uśmiechając się z wdzięcznością. — Tym razem jednak to coś zupełnie nowego.
Pitt skończył robić opatrunek. Jednocześnie z miejsca, gdzie rumowisko skalne kończyło się przy jeziorku, doleciało ciche stuknięcie. To Summer gramoliła się z wody, otrząsając się z oszołomienia. Popatrzyła na Pitta szklistymi oczami.
— Mój ojciec… — Jej głos przycichł zaraz, a pojedyncze słowa zmieszały się w niezrozumiały ciąg dźwięków.
— Spokojnie — powiedział Pitt. — Za parę minut wydostaniemy się stąd i będziemy bezpieczni.
Przyciągnął do siebie Summer, tuląc jej głowę. Odgarnął troskliwie palcami włosy opadające jej na twarz. Na skroni zauważył skaleczenie, które lekko krwawiło i zaczynało puchnąć. Wyszeptał dziewczynie kilka słów i delikatnie pocałował ją w usta.
Woda podnosiła się stopniowo, podchodząc coraz wyżej schodów, lecz Pitt nie zauważył tego. Był przepojony nieokreślonym żalem i zrozumieniem rozterek Summer — córki Delphiego. Chciał krzyczeć na cały głos, że ją kocha, lecz jego wargi poruszyły się tylko bezgłośnie. Summer spojrzała mu w oczy błądząc myślami gdzieś bardzo daleko. Jej wargi też się poruszyły. Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jego piersi.
— On nie żyj e, prawda?
— Tak, skalna lawina zrobiła swoje — skłamał. Delphi przygwożdżony pod skalnym rumowiskiem zrezygnowałby z walki o życie w ciągu godziny. Eksplodujący colt tylko przyspieszył śmierć.
— Nienawidzę wciskać się między was dwoje — wtrącił się Giordino. —Muszę jednak zaproponować, żebyśmy się stąd wynieśli zanim — wybaczcie mi ten zwrot — sufit połączy się z podłogą.
Pitt jeszcze raz pocałował Summer, a potem rozprostował się niepewnie. Już chciał prosić Giordina, by ocucił Adrienne, ale pojawiła się sama, naga, pokryta fosforyzującym złotym pyłem. Wyglądała jak pozłacana nimfa z greckiej amfory.
Giordino z całej siły starał się nie patrzeć na jej piersi.
— Czy znajdzie pani dość sił, żeby z nami popłynąć, panno Hunter? —spytał, nie będąc w stanie przesunąć wzroku w inne miejsce.
— Spróbuję—odparła cicho.
210
— Al, ty i Adrienne pójdziecie pierwsi — rzekł Pitt. — Niech trzyma się twoich ramion. Ja i Summer ruszymy za wami. — Spojrzał pokrzepiająco na Giordina. — Spotkamy się w następnej grocie.
Giordino rozejrzał się.
— Szkoda, że nie ma tu już naszego ekwipunku.
— Nawet gdyby był, i tak nie znaleźlibyśmy go w tym bałaganie.
— Chodźmy — powiedział Giordino do Adrienne. — Wielki podwodny ekspres Pacyfiku w postaci Alberta Giordino nie może zwlekać. — Wziął delikatnie Adrienne za rękę i poprowadził ją do wody. Pokierował jej dłońmi tak, by objęła go za potężną, niemal byczą szyję. Dziewczyna skryła twarz na jego plecach, między łopatkami. — A teraz proszę nabrać dużo powietrza i trzymać się mocno — rozkazał. Po chwili oboje zniknęli w wodzie, pozostawiając za sobą rozchodzące się kręgi fal.
Summer obejrzała się w stronę rumowiska otaczającego przewróconą rzeźbę.
— Nic nie można zrobić? — spytała.
— Nic, absolutnie.
Żal to dziwne uczucie. Piękną twarz Summer opuścił smutek, a w jego miejsce pojawił się niesamowity spokój, z domieszką determinacji.
— Kocham cię, Dirk, lecz… nie mogę pójść z tobą. Pitt wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
— Nonsens! ^
— Zrozum mnie, proszę — błagała. — Ta podmorska góra zawsze była moim domem. Tutaj jest pochowana moja matka, a teraz również i ojciec.
— To nie powód, żebyś i ty umierała w tym miejscu. Przytuliła twarz do jego piersi.
— Kiedyś przyrzekłam ojcu, że nigdy go nie opuszczę. Muszę dotrzymać obietnicy.
Podjął wewnętrzną walkę z samym sobą. Miał ochotę uderzyć Summer w twarz i rozkazać, żeby zanurkowała razem z nim. Zamiast tego pogłaskał japo włosach i powiedział czule:
— Jestem człowiekiem samolubnym. Twój ojciec zginął i teraz należysz już tylko do mnie. Chcę ciebie, potrzebuję… Słyszysz? Nawet on nie życzyłby sobie, żebyś umarła z powodu dziecinnej obietnicy. Przytulił jaz całej siły. — A teraz koniec sprzeczki, wychodzimy razem, i to zaraz.
Summer płakała jeszcze cicho, gdy oboje, ręka w rękę, zanurzali się w zabarwionej na żółto wodzie.
Gdy Pitt i Summer wpłynęli na powierzchnię, Giordino i Adrienne siedzieli już na skalnej półce w zewnętrznej grocie.
— Co tak długo was nie było? — spytał Giordino. — Zdążyłem już zgłod—f—
nieć.
211
— Niektórzy zawsze myślą o jedzeniu w niewłaściwym momencie — zauważył Pitt. W tej chwili jedzenie było ostatniąrzeczą, jaka mogłaby mu przyjść do głowy. Nie byłby w stanie przełknąć nawet porcji/z/e? mignon. Jego serce pracowało jak niewolnik w kamieniołomach, ze zdwojonym rytmem; mógłby przysiąc, że słyszy je we własnych uszach. Zdawał sobie sprawę, że jest śmiertelnie blady i wymizerowany jak na swoje lata. Ból w ramieniu dokuczał mu coraz bardziej — odnosił wrażenie, że jakieś dwa diabły przeciągają mu przez ranę zardzewiały łańcuch. Pozostał w wodzie, trzymając się na krawędzi półki. Nie był w stanie wydźwignąć się na suchą płaszczyznę. — Mamy za sobą połowę drogi — powiedział z przekonaniem. — A teraz szybko na powierzchnię i odpływamy do Honolulu.
— Jak sam często mawiasz — powiedział przewrotnie Giordino — łatwiej znaleźć optymistę niż afrykańską dziką świnię.
Adrienne podniosła wzrok, próbując się uśmiechnąć.
— To bez sensu.
— Wiem — odparł Giordino. — Ostatecznie w tym miejscu w ogóle nic nie ma sensu.
Właśnie wtedy jakiś krab przebiegł po nogach Adrienne. Jej ciało zadrżało konwulsyjnie, zanim zdążyła krzyknąć. Potem seria wrzasków odbiła się echem od ścian, a każdy z nich brzmiał coraz wyższym dźwiękiem, płosząc kolonię krabów, które umykały po śliskiej skale, kryjąc się w ciemnych szczelinach.
— Spokojnie, spokojnie — mruknął Giordino, ściskając Adrienne w swych silnych ramionach. — Trzymaj się, dziewczyno. Za dwie minuty wszystko będzie już za nami. — Giordino przemówił tonem absolutnej pewności, choć sam nie wierzył w ani jedno swoje słowo.
— Będziemy wypływać w tej samej kolejności — zadecydował Pitt. —1 pamiętajcie, płynąc do powierzchni macie wypuszczać powietrze. Nie chciałbym, żeby którekolwiek z was popsuło sobie płuca, skoro doszliśmy już tak daleko. — Zwrócił się do Summer. Woda zmieniła zielony strój dziewczyny w przezroczysty welon, a wilgotny materiał przylgnął do niej, ukazując każdy szczegół jej cudownego ciała. Pitt spojrzał na miękkie, rozchylone wargi i szare oczy z długimi rzęsami. Znał wiele kobiet, lecz w porównaniu z dziewczyną z podmorskiej góry wszystkie inne wydawały mu się płaskie i bezbarwne. Myśl o tym pochłonęła go tak bardzo, że ledwie zauważył, iż Giordino i Adrienne zsunęli się już do wody.
— Do zobaczenia na górze — powiedział Giordino. Mimo uśmiechu, w jego oczach było widać wyraźnie niepokój. Nikt nie mógł przewidzieć, co ich czeka na powierzchni.
Pittowi udało się sprowokować go do żartów.
— Powodzenia. I uważajcie na rekiny.
212
— Nie przejmuj się. Gdy jakiegoś zobaczę, ugryzę go pierwszy. Pomachał zdrową ręką i razem z Adrienne, trzymającą się bezpiecznie jego szyi, zanurkował przez podwodne wejście.
W grocie zapanował dziwny spokój. Ciemna woda chlupała lekko pod ścianami, porywając drobne stworzenia uczepione skały. Blade światło dobiegające z zewnątrz tańczyło na sklepieniu, rzucając na spękaną powierzchnię migotliwe cienie.
— Tam, na górze, czeka na nas dwoje nowe życie — powiedział cicho Pitt.
Summer zajrzała mu głęboko w oczy i pogłaskała go czule po twarzy. Potem zapłakała. Była rozdarta między miłością do ojca a nową miłością do mężczyzny, którego ledwie znała. Cierpiała, musiała bowiem podjąć rozstrzygającą decyzję. Jej długie włosy o barwie zachodzącego słońca unosiły się w wodzie i opadały na lekkich falach, a łzy płynące z oczu mieszały się na policzkach z morską wodą. I wtedy zrozumiała, co powinna zrobić.
— Dobrze — powiedziała. — Jesteś ciężko ranny, więc musisz popłynąć pierwszy. Ja wyruszę za tobą.
Pitt skinął głową w milczeniu, ustępując w obliczu tego argumentu. Musnął ustami jej dłoń, a potem uśmiechnął się, zanurkował i zniknął.
Summer patrzyła, jak jego naga postać prześlizguje się pod skałami i znika w morzu.
— Dirk Pitt… Żegnaj, moja miłości — szepnęła do siebie, w otoczeniu pustej groty. Wspięła się na półkę, zgięła swe prężne ciało i skoczyła z wprawą do wody. Przez krótką chwilę patrzyła na oświetlone promieniami słońca wrota zewnętrznego świata. Potem zawróciła i popłynęła w kierunku żółtej groty swojego ojca.
Pitt wznosił się, poruszając wolno nogami. Z każdą chwilą woda stawała się coraz cieplejsza. „Piętnaście metrów” — pomyślał. Właśnie tyle wskazywał głębokościomierz Giordina, gdy wchodzili do tej niewielkiej, napełnionej powietrzem niszy. Spojrzał przez niebieskawozieloną wodę, lecz nie mając maski nie mógł zauważyć żadnych szczegółów — rozpoznał zaledwie rytmicznie rozkołysaną i roziskrzoną słońcem powierzchnię morza. Wypuszczał powoli powietrze, dla zmniejszenia ciśnienia w płucach, przyglądając się, jak bąbelki powietrza unoszą się równo obok jego głowy. Wyglądały jak zawieszone nieruchomo w przestrzeni.
Jak spławik wyskoczył na powierzchnię, gdzie przywitało go palące, tropikalne słońce. Dyszał ciężko, łapiąc powietrze pełną piersią. Wreszcie unosząc się na łagodnych falach rozluźnił się, na ile pozwoliło mu obolałe i wyczerpane ciało. Zamrugał oczami i przetarł je. Rozejrzał się za Adrienne i Gior—dinem. Zauważył ich głowy kilka metrów dalej. Pokazały się na moment na grzbiecie jednej z fal i natychmiast zniknęły za nią.
213
Nagle gdzieś w dole rozległ się donośny łoskot i wkrótce na powierzchnię morza wypłynęła cała masa bąbelków powietrza. Za nimi wyskoczyły 7. wody przeróżne szczątki — kawałki drewna, podartego materiału i wreszcie plamy oleju.
To był prawdziwy koniec Kanoli — koniec Wiru Pacyfiku.
Rozejrzał się za Summer, wpatrując się intensywnie w każdy grzbiet fali, ale nigdzie nie było widać jej ogniście rudych włosów. Wykrzyknął jej imię. Na próżno. Jedyną odpowiedzią było odległe dudnienie dna morskiego. Zanurzając głowę zanurkował w beznadziejnym zamiarze odnalezienia dziewczyny, lecz jego ciało nie podjęło próby wysiłku —już dawno przekroczyło granice wytrzymałości. Gdzieś w wodnej dali usłyszał — jak mu się zdawało —zniekształcone głosy. Powoli, bez jakiegokolwiek ponaglenia ze strony odrętwiałego umysłu, wrócił na powierzchnię.
Jakaś monstrualna ryba — tylko takie określenie przyszło mu na myśl —jakaś monstrualna, czarna ryba wynurzyła się z wody i zastygła tuż przed jego głową. „Tylko patrzeć, jak połknie to, co ze mnie pozostało” — stwierdził. Nic go to jednak nie obchodziło, był przygotowany na najgorsze. Przeklinał morze. W szatański, podstępny sposób zaoferowało mu kogoś, kogo pokochał, tylko po to, by potem odebrać. Zaczął mówić do siebie. „Po co to wszystko? Na Boga, co dobrego to dało?” Jedna z fal przykryła go zupełnie. Dryfował pod powierzchnią niespokojnej wody. Po raz pierwszy w życiu gotów był zaakceptować własną śmierć.
I wtedy coś chwyciło go mocno za rękę. Wyczerpany, bez czucia, podniósł tępy wzrok. Znad monstrualnej czarnej ryby wychylił się obraz zamazanych twarzy. I wtedy jakaś siła wyciągnęła z wody jego nagie i mocno poranione ciało. Poczuł ciepło otulającego go koca. Jedna z twarzy oderwała się od pozostałych i przysunęła nieco bliżej.
— Chryste! — powiedział ze zgrozą Crowhaven. — Co się panu stało? Pitt był zbyt wyczerpany, żeby cokolwiek powiedzieć. Zamiast tego czknął
i zakasłał, wypluwając morską wodę i wymiotując na biały koc. Potem wymamrotał ochryple:
— „Starbuck”… Podniósł go pan?
— Mieliśmy szczęście — odparł Crowhaven. — Pocisk „Monitora” eksplodował po drugiej stronie góry, więc byliśmy częściowo osłonięci przed głównym ciosem podwodnej fali uderzeniowej. Wstrząs był na tyle silny, że zredukował zassanie na dnie i wyskoczyliśmy na powierzchnię jak rybi pęcherz. Marynarka nie ucieszy się jednak z tego, co zrobiłem z okrętu. Prawa śruba została ścięta, a lewa wygląda jak pognieciony obwarzanek.
Pitt uniósł głowę i zobaczył, że na pokładzie jest również Giordino i Ad—rienne, siedzieli otuleni białymi, wełnianymi kocami marynarskimi. Jeden z marynarzy opatrywał dłoń Giordina.
214
— Dziewczyna… Tam na dole jest jeszcze jedna dziewczyna. Crowhaven zawisnął nad Pittem.
— Niech pan leży spokojnie, majorze. Jeżeli tam jest, na pewno ją znajdziemy.
Pitt zakasłał jeszcze raz i opadł całkiem z sił. Czuł się wykończony, skurczony do garstki pogruchotanych szczątków. Umysł miał pusty, otoczony rozkołysanym całunem czarnej mgły. — Ludzie Crowhavena szukali bardzo długo, lecz nie znaleźli żadnego śladu
Summer.
Epilog
Dokładnie o godzinie dziesiątej trzydzieści pięć rano otworzyło się wejście numer pięć i długa kolejka ludzi zaczęła wchodzić na pokład odrzutowca linii Pan American, gotowego do lotu do San Francisco. Wśród śmiechu i łez pasażerowie, w większości turyści obwieszeni barwnymi naszyjnikami z kwiatów, weszli na pokład samolotu numer 935PA.
Pierwsza turbina jęknęła, ożyła, a pozostałe trzy też szybko poszły w jej ślady. Wieża kontrolna dała znak OK i pilot zaczął robić swoje. Jumbojet do—kołował na koniec długiego pasa startowego i zatrzymał się niezdecydowanie. Wkrótce Pan American rejs 36 z potężnym świstem zassał hawajskie powietrze do potężnych silników odrzutowych i zaczął się toczyć pod północny wiatr.
Najpierw powoli, jakby rozkoszując się przyjemnością startu, boeing 747 nabrał szybkości, aż w końcu jego olbrzymie balonowe opony rozstały się z wyspą. Odrzutowiec przeleciał nad ruchliwą autostradą Nimitza i wykonał zgrabny skręt w prawo nad wielkim Tripler Military Hospital. Następnie wzbił się w chmury i pchnął swój błyszczący, aluminiowy nos w kierunku północ—nowschodnim, w stronę San Francisco.
Pitt stał przy oknie szpitalnego pokoju, obserwując leniwie boeinga, póki ten nie przeleciał nad Diamond Head i nie zniknął za porannym słońcem. Przez kilka chwil tkwił zagubiony w myślach, ale wkrótce skołatany umysł wrócił do teraźniejszości. Pitt powrócił do przerwanej czynności niezdarnego zapinania koszuli jedną ręką—lewa ręka spoczywała sztywno i wygodnie na temblaku. Gdy skończył się ubierać, legł na pachnącym czystością białym łóżku i zamknął oczy.
216
Gdzieś w głębi umysłu zaczął na nowo przeżywać całą fantastyczną przygodę, rozmyślając o ludziach i zdarzeniach. Znalezienie kapsuły z meldunkiem ze „Starbucka”, Adrienne i Cinana w Ala Moana, Hunter i Denver, Bo—land czołgający się po pokładzie „Marthy Ann”, wiecznie uśmiechnięta twarz Giordina, jadowitość złotych oczu Delphiego w grocie. Wszystko to wirowało w kalejdoskopie koszmarnych wydarzeń. Ale umysł Pittauparcie wracał do jednego obrazu — Summer. „Czy ona w ogóle kiedykolwiek istniała?” —zastanawiał się w duchu.
Próbował wyobrazić ją sobie, jak stoi przed nim, żywa, cudowna, ale ujrzał tylko odległy, nieostry wizerunek. Wiedział, że i on rozpłynie się z czasem, choć na pewno nie zdoła zapomnieć imienia dziewczyny. Dlaczego? Po prostu Summer coś sobą reprezentowała. Symbolizowała tę jedyną, ekscytującą, prowokującą miłość, jakiej szukają wszyscy mężczyźni, a której nigdy nie zaznają.
Brutalne pukanie do drzwi przywołało Pitta do rzeczywistości. Zanim zdążył wypowiedzieć bodaj jedno słowo zaproszenia, do pokoju wszedł admirał Hunter.
— Przepraszam, że przeszkadzam, Dirk, ale dowiedziałem się, że będziesz dziś zwolniony. Chciałem porozmawiać z tobą jeszcze przed twoim wyjazdem. — Hunter zdjął swoją otoczoną złotym splotem czapkę, odłożył ją na stolik i usiadł na krześle.
Pitt uważając na pęknięte żebro i bark, usiadł powoli. Jego oczy się zwęziły. W wyglądzie admirała coś zdecydowanie było nie tak. Szybko jednak zorientował się, w czym rzecz.
— Pierwszy raz widzę pana bez papierosa, admirale. Hunter parsknął śmiechem.
— Cholerna pielęgniarka, stara, zasuszona baba… Nie chciała mnie wpuścić na oddział, dopóki go nie zgasiłem.
Pitt podniósł się z łóżka, podszedł do drzwi i zamknął je.
— Śmiało, admirale, niech pan sobie zapali. Nie czułbym się dobrze w pana towarzystwie bez chmury dymu.
Hunter uśmiechnął się i skinieniem głowy wyraził podziękowanie. Niemal w tej samej chwili w jego ustach zmaterializował się cienki papieros, zaraz został wetknięty zdecydowanie w zęby. Admirał rozluźnił się wyraźnie, zaciągając się głęboko dymem, a potem sięgnął do kieszeni. Rzucił na łóżko jakiś przedmiot.
— Pomyślałem, że zechcesz wziąć sobie coś takiego na pamiątkę.
To był jeden z tych dziwacznych pistoletów Delphiego. Pitt podniósł go z pościeli.
— Czy pańscy ludzie z ochrony dowiedzieli się, jak to działa? Hunter przytaknął ochoczo.
217
— Zwykły mechanizm sprężynowy. Kiedy nacisnąć guzik, zwiera się obwód i następuje odpalenie ładunku w komorze. Potem już pocisk mknie samorzutnie.
— Rodzaj miniaturowej rakiety?
— Ta broń nigdy nie zostałaby zaakceptowana przez wydział zaopatrzenia wojskowego. Z bliskiej odległości działa okrutnie zabójczo.
Pitt wsunął pistolet do kieszeni. Miał zamiar znaleźć dla niego specjalne miejsce w swojej kolekcji.
Hunter strząsnął popiół do szklanki na wodę.
— A przy okazji… Może cię zainteresuje, że moi nurkowie nie znaleźli niczego wartościowego w okolicach podmorskiej góry. Cokolwiek tam widziałeś, zostało pogrzebane na wieki.
— A żółta grota? — spytał Pitt, dobrze znając odpowiedź.
— Ta zewnętrzna komora była jeszcze wolna, lecz korytarz prowadzący do groty blokowały tony skał.
Pitt wyjrzał obojętnie przez okno. Niebo i morze zmieniły barwę, gdy na moment chmury przesłoniły słońce. Promienie słońca przebijały się między chmurami oświetlając spory kawał morza. Woda mieniła się barwami: od błękitu po zieleń, a potem znowu stawała się niebieskawa.
— A Delphi?
Hunter przesunął w ustach papierosa.
— Delphi Moran był synem doktora Fredericka Morana. Znano go wcześniej jako błyskotliwego studenta, skończył z honorami CalTech. Razem z żoną zniknął gdzieś dwadzieścia pięć lat temu, zaraz po tym, jak przepadł jego ojciec.
— Tak więc legenda o Wirze Pacyfiku zazębia się z rzeczywistością. Koniec z nadnaturalną tajemnicą, ożywiającą wyobraźnię ludzi.
— Nie bardzo — odparł cicho Hunter. — Jeden sekret pozostaje ciągle nie wyjaśniony.
— Mianowicie?
— Kanoli — odpowiedział Hunter. — Ostatnia nie rozwiązana zagadka. Brwi Pitta uniosły się.
— Doktor Moran udowodnił jej istnienie. Pańska córka, Giordino i ja widzieliśmy ją na własne oczy. Niech mi pan wierzy, admirale, ta podmorska góra… Kanoli, czy jak ją tam zwać, była tak samo namacalna jak ten szpital.
Hunter przez chwilę siedział zamyślony, a potem spytał:
— Twierdzisz, że ojciec Delphiego razem z pozostałymi naukowcami odnalazł przejście i galerie, a potem spędzili wspólnie rok na wypompowaniu wody do sucha?
Pitt przytaknął.
— Zatem możemy założyć, że sami dokonali pewnych prac archeologicznych.
— Takie odniosłem wrażenie. Mit oparty na faktach. Wiele wieków temu jakaś łódka z wędrującymi Polinezyjczykami natknęła się na wyspę, gdy wystawała jeszcze ponad powierzchnię wody. Ludzie ci wydrążyli tunele aż do jej wnętrza. Nie ma w tym nic niezgłębionego. Egipcjanie, Persowie, wszyscy wykuwali groty w skałach tysiące lat przed Chrystusem.
— To prawda, lecz Polinezyjczycy nie znali metalowych narzędzi przed pojawieniem się na scenie kapitana Cooka, na długo po rym, jak Kanoli zapadła się pod wodę. To pewne, że tubylcy mieli prostą technologię wcinania się w miękką i porowatą lawę, ale jak wyjaśnić to, że potrafili wyrąbywać dziury w najprawdziwszym granicie? Jaki mieli potencjał sił i środków, że zaprojektowali i stworzyli labirynt korytarzy i grot o długości ponad sześciu kilometrów? Przy użyciu jakich narzędzi udało się zbudować tak gładkie ściany i kamienne schody, nie mówiąc o wyryciu skomplikowanych rzeźb? Odpowiedź jest po prostu jednoznaczna — nie mogli tego dokonać.
— Zatem kto to zrobił?
— Di abli wiedzą. — Hunter wypuścił wielką chmurę dymu w stronę otworu klimatyzacyjnego. — Nad tą kwestią archeolodzy będą debatować przez całe dziesięciolecia. Już teraz teorie płyną jak ogień pary z wulkanu, rozpatrując każdą cywilizację od czasów neandertalczyka. Począwszy od Sumerów… Właśnie, twój opis rzeźb w żółtej grocie pasuje do sumeryjskiego boga morza z czwartego tysiąclecia… Aż po przybyszów z kosmosu, którzy wylądowali na ziemi w ostatniej epoce lodowcowej. Nic tylko wybierać. Jednak bez względu na odpowiedź wyspa została pogrzebana na dnie morza. •»
— Sądzę, że w kręgach akademickich marynarka wojenna nie cieszy się w tej chwili zbytnią popularnością.
Hunter pokręcił niedbale głową.
— Bóg jeden wie, że odpalenie tej rakiety nie było moim pomysłem. Nastała chwila milczenia, podczas której obaj mężczyźni pogrążyli się we
własnych myślach. Potem Hunter uświadomił sobie istnienie dzielącej ich bariery. Mógł ją prawie wyczuć, choć było to dziwne, niewidzialne widmo —widmo kobiety.
Admirał spojrzał na Pitta i bezskutecznie spróbował wyobrazić sobie tę postać. W końcu zwrócił się do Pitta:
— A tak nawiasem mówiąc… W przyszłym miesiącu „Starbuck” wyrusza w morze, by skończyć próby, które zostały przerwane sześć miesięcy temu. Pomyślałem sobie, że może zechciałbyś poznać nazwisko nowego kapitana. To komandor Sam Crowhaven.
— Solidna firma — powiedział z uśmiechem Pitt. — Nie potrafiłbym zaproponować nikogo lepszego na dowódcę tego okrętu. Ratował „Starbucka” ryzykując własne życie.
218
219
— Miejmy nadzieją, że od tej pory okręt będzie pływał pod szczęśliwą gwiazdą. — Hunter podniósł się z krzesła i wziął czapkę ze stolika. — Lepiej już pójdę. Sto Pierwsza otrzymała następną delikatną robotę ratowniczą.
— „Andriej \fyborg”? Hunter zaśmiał się.
— Nigdy nie dajesz się zaskoczyć.
— Robię, co mogę.
— Nie muszę ci chyba mówić, że jest to ściśle tajna informacja.
— Przyrzekam, na pewno nie zorganizuję konferencji prasowej.
— Okay.
Uścisnęli sobie dłonie.
— I jeszcze jedno. — Ton głosu Huntera zrobił się nagle niski i ochrypły. —Chciałbym ci podziękować za sprowadzenie Adrienne do domu. Dokonałeś pięknego i szlachetnego czynu dla tak niedbałego i nie zasługującego na to ojca. Być może i ona, i ja będziemy mieli jeszcze jedną szansę pogrzebania dawnych błędów i ułożenia naszych stosunków rodzinnych na nowo. Zawsze będę ci wdzięczny.
Pitt był wyraźnie zaskoczony widokiem łez zbierających się w oczach admirała. Chciał coś wyjaśnić, lecz zrozumiał, że cokolwiek by powiedział, nie oddałby swych myśli. Potem drzwi się zamknęły i Pitt został sam.
Drzwi windy rozsunęły się cicho i Pitt wyszedł na szpitalny korytarz. Giordino, Boland i Denver czekali tam, by go pozdrowić.
— Wygląda mi to na zebranie oddziału chirurgicznego — powiedział Pitt, uradowany ze spotkania przyjaciół.
Giordino siedział beztrosko na fotelu na kółkach, pod regulaminowym granatowym szlafrokiem miał na sobie czerwoną piżamę. Jego mocno obandażowane stopy spoczywały wysoko przed fotelem, na drewnianych podpórkach. Boland, z prawą ręką na temblaku, podobnym do tego, jaki miał Pitt, też miał na sobie piżamę i szlafrok.
— Nie mogliśmy pozwolić, żebyś odszedł bez pożegnalnego przyjęcia —powiedział Giordino.
Boland spojrzał ukradkiem w obie strony korytarza.
— Udało mi się przemycić do pokoju butelkę Cutty Sark.
— A ja mam litr wódeczki — oznajmił diabolicznie Denver, wskazując na potężne wybrzuszenie pod koszulką typu aloha.
— Zaraz, zaraz… Kto prowadzi ten szpital? — spytał Pitt. Chrześcijański Związek Wstrzemięźliwości Kobiet?
— Te pielęgniarki są twardsze niż kamień, jeśli chodzi o alkohol — odparł Giordino. — Jak nic brakuje tu mety w kotłowni.
220
— Nie widzę powodu, dla którego bylibyśmy zmuszeni organizować nudne przyjęcie w tym antyseptycznym, starym szpitalu — powiedział Pitt. — Spotkajmy się w przyszłą sobotę u mnie w hotelu. Do tej pory z pewnością już was stąd wypuszczą. Zorganizuję parę dziewczyn z instynktem macierzyńskim, więc pohulacie jak należy.
— Faktycznie, niezła myśl — zgodził się Boland. Wymuszony dobry humor Pitta nie zmylił Giordina.
— Oto stoi przed nami Dirk Pitt, którego wszyscy znamy i kochamy. —Wyciągnął dłoń i mocno uścisnął rękę Pitta. — Czyż nie tak, partnerze?
— Z wzajemnością— odparł Pitt. Był wdzięczny przyjacielowi za troskę.
— Zgłaszam zapotrzebowanie na kogoś rudowłosego — powiedział Giordino. — Kogoś, kto jest na tyle duży, by mnie nosić.
— Zobaczę, co się da zrobić.
Pitt pożegnał się, ściskając po kolei wyciągnięte ku niemu dłonie. Wyszedł sztywno przez główne wejście na obsadzony palmami podjazd.
Stał tak przed okazałym betonowym szpitalem i przyglądał się egzotycznej panoramie, rozciągającej się od statków zakotwiczonych w Pearl Harbor na zachodzie aż po strzelające w niebo hotele Waikiki Beach na wschodzie. Czarne chmury za przybrzeżną rafą zwiastowały nadchodzącą nawałnicę, a szarzejąca woda pędziła w stronę Oahu, jakby jakaś niewidzialna ręka naciągała na wyspę swoisty baldachim.
Uwagę Pitta przykuł^warkot silnika. Odwrócił się w samą porę, żeby zobaczyć, jak na podjazd wjeżdża znany mu kształt i błyszcząca czerwień jego cobry AC.
Pojazd zatrzymał się gwałtownie przy krawężniku, z wnętrza wysiadł marynarz Yager.
— Czołem, panie Pitt — padło radosne powitanie. — Pomyślałem, że będzie panu potrzebny samochód, więc wziąłem go z portu, gdzie go pan zostawił. Nie miałem kluczyka… Musiałem zewrzeć przewody na krótko… Aha, i umyłem go.
— Doceniam twoją uprzejmość — przyznał szczerze Pitt. — Już miałem wezwać taksówkę. Może cię gdzieś podrzucić?
— Nie, nie, dziękuję. Próbuję zorganizować sobie popołudnie z pewną pielęgniarką z mojego rodzinnego stanu. — Uśmiechnął się do Pitta. — Do zobaczenia. — Zasalutował niedbale, odwrócił się i wszedł do szpitala.
Dobrze było znowu siedzieć za kierownicą. Po kilku zgrzytach skrzyni biegów Pitt przywykł trochę do prowadzenia jedną ręką.
Początkowo jechał wolno, bez celu, w bliżej nieokreślonym kierunku. Jednak po krótkiej chwili doszedł do wniosku, że musi coś zrobić, coś specjalnego.
Skręcił w drogę do New Pali.
221
Cobra zjechała ze zbocza nawietrzną stroną wyspy. Na dole Nuuanu Pali Pass skręcił w lewo, na drogę numer osiemdziesiąt trzy i na długim szlaku do Kaneohe dociągnął wskazania szybkościomierza do stu czterdziestu kilometrów na godzinę.
Soczysta zieleń łańcucha Koolau wznosiła się groźnie na zachodzie, równolegle do biegnącej wybrzeżem szosy. Co kilka kilometrów Pitt zwalniał, przejeżdżając przez wioski. Wszystkie wyglądały jednakowo, choć każda miała inną nazwę: Heeia, Kaalaea, Waikane, Kaawa, Kahana,
Dogonił jakiś stary, zdezelowany autobus wojskowy w kolorze jaskrawej czerwieni. Zauważył, że użytkownik pojazdu zapomniał zetrzeć stare wykończenie — farba odstawała od blachy wielkimi pęcherzami, ukazując starą, oliwkowobrązową farbę.
Pitt wcisnął pedał gazu i wyprzedził autobus na wąskiej drodze. Kątem oka spostrzegł błysk żywych kolorów kwiecistych koszulek pasażerów, w większości chłopców — śmiali się i śpiewali jednocześnie na gitarach i u—kulele.
Zjechał z drogi i zatrzymał się przed jakimś porzuconym domem, stojącym pod gajem wysokich palm. Na środku zaniedbanego i zarośniętego chwastami podwórka rosło drzewo plumerii. Długie, zaostrzone liście sięgały na dwadzieścia stóp w błękitne niebo. Drzewo kwitło. Przenikliwy zapach otoczył i prawie zniewolił Pitta. Urwał z gałęzi kilka lejkowatych, białożółtych kwiatów i ułożył z nich mały bukiet. Potem wrócił do samochodu, ostrożnie położył kwiaty na fotelu pasażera i ruszył na zachód, w kierunku Kaena Point.
Nadchodził przypływ i fale obmywały piach przed urwiskiem.
Kiedy się wycofywały, widać było czystą powierzchnię. Malutkie kraby wykopywały nowe jamki wśród mocno ubitych ziarenek. Pitt stanął na urwisku Kaena Point i zaczął się przyglądać niespokojnej wodzie. Stał bardzo długo, nawet po tym, jak przypływ osiągnął swój najwyższy poziom i przyszła pora na odpływ. „Właśnie tutaj wszystko się zaczęło — pomyślał. — I tutaj się skończy, przynajmniej dla mnie”. Był tego pewien, choć jednocześnie wiedział, że niektóre sprawy zostają w człowieku do czasu, gdy jego serce uderzy ostatni raz.
Nad głowę Pitta nadleciał leniwie czarnobiały albatros, zataczając coraz szersze kręgi. Potem, jakby coś wyczuł, bo wzbił się wyżej i poszybował na północ. Pitt przyglądał się odtruwającemu ptakowi, dopóki nie stał się malutką, skrzydlatą kropką, a w końcu zniknął na błękitnym niebie.
Zapach plumerii przenikał coraz bardziej w nozdrza. I pewnie pod wpływem tego aromatu Pitt odniósł wrażenie, że gdzieś spoza horyzontu odzywa
222
się do niego cichy głos: A ka makani hema pa. Słowa te nadleciały znad oceanu, unosząc się na lekkiej bryzie.
Pitt skupił uwagę, lecz niczego więcej już nie usłyszał. Przez chwilę wpatrywał się w bukiet, a potem rzucił go do morza. Fale chwyciły białe kwiaty i rozrzuciły je po piaszczystym brzegu.
Pitt odwrócił się. Nagle poczuł wielką ulgę. A potem, gdy jego cobra ruszyła ostro wzdłuż wijącej się drogi, zaczął nawet pogwizdywać. Odjechał, pozostawiając za sobą niewielką chmurę pyłu, który powoli osiadał na pustej plaży.
l