DRAGONLANCE*
SAGA
WOJNA
DUSZ
Tom
I
SMOKI
UPADŁEGO
SŁOŃCA
Tom
II
SMOKI
ZAGUBIONEJ GWIAZDY
Tom
III
SMOKI
ZAGINIONEGO KSIĘŻYCA
WOJNA
DUSZ
TOM
III
SMOKI
ZAGINIONEGO
KSIĘŻYCA
Margaret Weis, Trący Hickman
Zysk i S-ka
Wydawnictwo
Przełożyła
Dorota Żywno
Tytuł
oryginału
Dragons
oj a Vanished Moon
Copyright
©
2003 by Wizards of thc Coast, Inc.
Ali
rights rcscrvcd
First
publishcd in Poland by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań
2004
Polish
languagc rights with Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań
Wszystkie
postaci w tej książce
są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do
prawdziwych
osób, żyjących czy zmarłych, jest zupełnie przypadkowe.
This materiał is protccted under thc copyrights laws of thc United States of
America. Any reproduction or unauthorized usc of the materiał or artwork
contained hercin is prohibited without thc exprcss written permission
of Wizards of thc Coast, Inc. I »
Cover art by Matt Stawicki
Dragoniancc and thc Wizards of thc Coast logo arc rcgistercd trademark of
Wizards of thc Coast, Inc., a subsidiary of Hasbro, Inc.
Ali Dragoniancc characters and distinctivc likenesses thercof arc
trademarks of Wizards of thc Coast, Inc.
.
.MŁ,
CANADA,
ASIA,
PACIFIC & LATIN AMERICA
Wizards
of tHŁ-*Soast,
Inc.
'
, fŁÓ\Box
707
ton,
WA 98057-036], U.S.A.
Ł24-0933
EUROPEAN
HEADQUARTERS
Wizards of the Coast, Belgium
Hofveld 6D
1702 Groot-Bijgaarden
Belgium
r
websitc at http://www.wizards.com
+322-467-33-60
Redakcja
Wydanie I
IBN 83-7298-687-8
4 000347185
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tcl. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90
Druk i oprawa: ABEDIK. Poznań
Tym,
którzy
toczą nieustanną walkę z ciemnością,
książka
ta dedykowana jest z wyrazami szacunku.
_—
KSIĘGA 1
1
Zagubione
dusze
W lochach Wieży
Wielkiej Magii, która niegdyś stała
w
Palanthas, lecz teraz znajdowała się w Nightlundzie, wielki
arcymag
Raistlin Majere przywoływał czarami magiczną Sa-
dzawkę
Widzenia. Spoglądając w nią, mógł śledzić, a
czasami
kształtować bieg
wydarzeń w świecie. Raistlin Majere nie żył
od
wielu lat, lecz z jego zaczarowanej Sadzawki Widzenia
nadal
korzystano. Jej magię podsycał czarodziej Dalamar, któ-
ry
odziedziczył wieżę po swoim shalafi.
Będąc
w istocie więź-
niem
w wieży stanowiącej wyspę na rzece umarłych, mag czę-
sto
korzystał z sadzawki, by odwiedzać umysłem miejsca, do
których
nie mógł podróżować ciałem.
Na skraju
magicznej wody stał
teraz Palin Majere, wpatrzo-
ny
w nieruchomy, błękitny płomień, który płonął
pośrodku
gładkiej
tafli. Było to jedyne źródło światła w komnacie. Tuż
obok
Palina stał Dalamar, patrząc w ten sam zastygły ogień.
Magowie
mogli przyglądać się wydarzeniom w dowolnym za-
kątku
świata, jednak z uwagą obserwowali to, co działo się na
szczycie
ich wieży.
Goldmoon z
Cytadeli Światła
i Mina, Pani Nocy, przywód-
czyni
Czarnych Rycerzy z Neraki, miały się spotkać w labora-
torium
należącym kiedyś do Raistlina Majere. Goldmoon już
przybyła
na miejsce tego niezwykłego spotkania. W mrocz-
nym,
pełnym cieni laboratorium panował chłód. Dalamar zo-
stawił
lampę, lecz słabe światło podkreślało jedynie mrok, któ-
9
rego nigdy
nie da się
do końca rozproszyć, nawet gdyby za-
płonęły
wszystkie lampy i wszystkie świece na Krynnie. Ciem-
ność,
która była duszą tej strasznej wieży, miała swe jądro tu-
taj,
w komnacie będącej niegdyś sceną śmierci, bólu i cier-
pienia.
W tej
właśnie
sali Raistlin Majere próbował naśladować
bogów
i stworzyć życie, poniósł jednak całkowitą klęskę.
Spro-
wadził na świat
pokraczne, powłóczące kończynami, żałosne
istoty
zwane Żywymi, wiodące swoje nieszczęsne żywoty w po-
mieszczeniu,
w którym przebywali teraz dwaj czarodzieje. W tej
samej
komnacie zginęła Błękitna Smocza Władczyni, Kitiara,
a
jej śmierć była równie brutalna i krwawa jak jej życie.
Tutaj
znajdował się Portal
do Otchłani, połączenie między króle-
stwem
śmiertelników i królestwem umarłych. Więź ta dawno
została
zerwana; w magicznych wrotach gnieździły się już tyl-
ko
myszy i pająki.
Goldmoon
znała
mroczną historię tej komnaty. „Na pewno
ją
teraz rozważa" — pomyślał Palin, przyglądając się
migotli-
wemu
wizerunkowi kobiety na powierzchni wody. Goldmoon
stała
w laboratorium z założonymi rękami. Drżała nie z zimna,
lecz
ze strachu. Palin był zaniepokojony. Odkąd znał Gold-
moon,
nie przypominał sobie, by widział ją przerażoną.
Może
przyczyną była obca powłoka cielesna, w której za-
mieszkiwał
jej duch. Kobieta miała ponad dziewięćdziesiąt lat.
Jej
prawdziwe ciało było ciałem staruszki, wciąż żwawej i sil-
nej
jak na swój wiek, lecz o skórze pobrużdżonej i
naznaczonej
upływem
czasu, przygarbionych już plecach i sękatych palcach
o
łagodnym nadal dotyku. Goldmoon dobrze się czuła w tym
ciele.
Nigdy się nie obawiała ani nie żałowała upływu lat,
które
przyniosły
jej radość miłości i narodzin, smutek miłości i śmier-
ci.
Tę postać odebrano jej pewnej nocy podczas wielkiej burzy,
a
w zamian dano inną — ciało obcej kobiety, młode, piękne,
zdrowe
i kipiące życiem. Tylko jej oczy pozostały oczami tej
samej
osoby, którą Palin znał przez całe życie.
„Ma rację — pomyślał — to ciało nie
należy do niej. To
tylko pożyczona
piękna szata. Niedopasowany strój".
10
— Powinienem być przy niej — szepnął.
Wzdrygnął
się, przestąpił z nogi na nogę i zaczął chodzić
niespokojnie
wzdłuż brzegu sadzawki. W kamiennej komnacie
panował
chłód i mrok. Jedyne światło rzucał nieruchomy pło-
mień
w sercu mrocznego stawu, lecz oświetlał on niewiele,
a
ciepła nie dawał wcale.
— Goldmoon wydaje się silna, ale taka nie
jest. Ma cia-
ło dwudziestolatki,
lecz serce kobiety, która przeżyła dzie-
•więć
dekad. Wstrząs spowodowany ponownym ujrzeniem Mi-
ny,
zwłaszcza takiej, jaką jest teraz, może ją zabić.
W takim razie wstrząs spowodowany ujrzeniem
tego,
jak Czarni Rycerze ścinają
ci głowę, też me wyjdzie jej na
zdrowie
— odparł kąśliwie Dalamar. — A to właśnie zoba-
czyłaby,
gdybyś teraz wszedł na górę. Wieżę otaczają żołnie-
rze.
Musi ich być przynajmniej trzydziestu.
Nie sądzę, aby mnie zabili — powiedział Palin.
Nie? A co
by zrobili? Kazaliby ci stanąć w kącie twarzą
do
ściany i myśleć o tym, jaki byłeś niegrzeczny? —
zadrwił
Dalamar.
— Skoro mowa o kątach — dodał nieoczekiwanie elf
i
głos mu się zmienił — widziałeś to?
Co? — Palin gwałtownie odwrócił głowę i
rozejrzał się
z niepokojem.
Nie
tutaj! Tam! — Dalamar wskazał sadzawkę. — Błysk
w
oczach smoków, które strzegą Portalu.
Ja widzę
tylko kurz, pajęczyny i mysie bobki — stwier-
dził
Palin po chwili uważnej obserwacji. — Coś ci się
przy-
widziało.
Czyżby? — spytał starszy czarodziej. Jego
zgryźliwy
głos
złagodniał i zabrzmiał niespodziewanie poważnie: —
Za-
stanawiam się...
Nad czym?
— Nad bardzo wieloma rzeczami — odparł
Dalamar.
Palin przyjrzał się
wnikliwie czarnemu elfowi, ale z jego
wychudzonej
i posępnej
twarzy nie wyczytał myśli, które kłę-
biły
się w umyśle maga. Odziany w czarne szaty Dalamar wta-
piał
się w mrok sali. Widoczne były tylko dłonie o delikatnych
11
palcach, z
pozoru pozbawione ciała.
Długowieczny elf był za-
pewne
w kwiecie wieku, lecz wyniszczone ciało, strawione
gorączką
sfrustrowanej ambicji, należało do starca jego rasy.
„Nie powinienem szydzić z niego. Co on
widzi, patrząc
na
mnie?" — zastanawiał się Palin. „Zaniedbanego mężczyznę
w
średnim wieku. Mam bladą i wychudłą twarz. Włosy mi
się
przerzedziły
i posiwiały. Moje oczy są oczami zgorzkniałego
człowieka,
który nie znalazł tego, co mu obiecywano.
Stoję
na skraju magicznego cudu, który stworzył mój stryj,
a
czego ja dokonałem, poza tym, że zawiodłem wszystkich,
którzy
czegoś ode mnie oczekiwali, łącznie z sobą samym?
Goldmoon
jest tylko ostatnią spośród tych osób. Powinienem
być
z nią. Bohater, taki jak mój ojciec, byłby przy niej, choćby
miało
to oznaczać utratę wolności, a być może życia. A gdzie
ja
jestem? Ukrywam się w podziemiach wieży".
— Przestań się kręcić! — zawołał poirytowany Dalamar.
Jeszcze
się poślizgniesz i wpadniesz do sadzawki. Spójrz
tutaj.
— Wskazał z podnieceniem na wodę. — Przybyła Mina.
Dalamar
zatarł chude dłonie. — Teraz zobaczymy i usły-
szymy
coś, co przyniesie nam korzyść.
Palin
stanął
na brzegu sadzawki, nie do końca zdecydowa-
ny.
Gdyby wyruszył natychmiast korytarzami magii, dotarłby
do
Goldmoon na czas, by ją ochronić. Nie mógł jednak ode-
rwać
oczu od tafli wody. Wpatrywał się w nią, zdjęty lękiem
i
fascynacją.
— Niczego nie widzę w tym czarnoksięskim
mroku —
mówiła głośno Mina. —
Potrzeba nam więcej światła.
W komnacie nagle pojaśniało;
światło stało się tak jaskra-
we,
że raziło oczy przyzwyczajone do ciemności.
Nie wiedziałem, że Mina jest magiem —
zdziwił się
Palin, osłaniając
oczy dłonią.
Bo nie
jest — odparł zwięźle elf. Spojrzał dziwnie na
towarzysza.
— Czy to ci czegoś nie mówi?
Palin zignorował pytanie i skupił się na rozmowie.
— Jesteś... taka piękna, mamo —
powiedziała cicho Mi-
na, zdjęta
nabożnym lękiem. — Wyglądasz dokładnie tak, jak
12
sobie wyobrażałam. — Dziewczyna uklękła i wyciągnęła ręce.
Podejdź, ucałuj mnie, mamo! — zawołała ze łzami w oczach.
Pocałuj mnie, jak dawniej. Jestem Mina. Twoja Mina.
Była nią
przez wiele lat — wyszeptał Palin, patrząc ze
smutkiem
i troską, jak Goldmoon zbliża się niepewnym kro-
kiem,
by uściskać swe przybrane dziecko. — Goldmoon zna-
lazła
Minę wyrzuconą na brzeg morza; dziewczynka zapewne
ocalała
z jakiejś strasznej katastrofy statku, chociaż nie znale-
ziono
wraku, ciał topielców ani innych rozbitków. Zabrano ją
do
sierocińca w Cytadeli. Inteligentna, śmiała, nieustraszona
Mina
urzekła wszystkich, także Goldmoon, która pokochała ją
z
całego serca. A potem, pewnego dnia, w wieku lat czternastu,
Mina
uciekła. Szukaliśmy, ale nie trafiliśmy na żaden ślad;
nikt
też nie wiedział, dlaczego dziewczynka uciekła, skoro wy-
dawała
się taka szczęśliwa. Wtedy Goldmoon pękło serce.
Oczywiście to ona ją znalazła — powiedział Dalamar.
— Znalezienie dziewczynki było jej przeznaczeniem.
— Co
masz na myśli? — Palin spojrzał na starszego czaro-
dzieja,
ale elf miał zagadkową minę.
Dalamar
wzruszył
ramionami i w milczeniu znów wskazał
ciemną
taflę sadzawki.
Mina! —
szepnęła Goldmoon, kołysząc w ramionach
przybraną
córkę. — Mina! Dziecko... dlaczego nas opuściłaś,
skoro
wszyscy tak bardzo cię kochaliśmy?
Odeszłam z miłości do ciebie, matko.
Odeszłam; by
szukać
tego, czego tak rozpaczliwie pragnęłaś. I znalazłam!
Znalazłam
to dla ciebie. Najdroższa mamo. — Mina uniosła
dłonie
Goldmoon i przycisnęła je do ust. — To dla ciebie
stałam
się tym, kim jestem, dla ciebie zrobiłam to wszystko.
Nie
rozumiem, dziecko — głos kobiety zadrżał. — No-
sisz
symbol zła, znak ciemności... Dokąd poszłaś? Gdzie by-
łaś?
Co się z tobą stało?
Mina roześmiała się.
— To
nieważne, dokąd poszłam i gdzie byłam. Co mi się
przydarzyło
po drodze — tego musisz wysłuchać. Pamiętasz,
matko,
te historie, które mi opowiadałaś? O tym, jak zapu-
13
ściłaś się w ciemność, by odszukać
bogów? Jak ich znalazłaś
i
przywróciłaś wiarę ludom świata?
— Tak
— powiedziała Goldmoon. Zbladła tak bardzo, że
Palin
postanowił pójść do niej, choćby miał za to drogo za-
płacić.
Zaczął
wymawiać zaklęcie. Słowa, które wyszły z jego ust,
nie
były jednak tymi, które ułożył sobie w myślach. Tamte
były
lekkie, gładkie, spływały z jego warg bez przeszkód. Sło-
wa,
które wymówił, były chropawe, kanciaste i padały z ust
tak
ciężko jak cegły
upuszczone na podłogę.
Rozzłoszczony
przerwał, opanował się i zaczął raz jeszcze.
Znał
dobrze zaklęcie, potrafił je wymówić w przód i wspak.
Równie
dobrze jednak mógł je rzeczywiście wymawiać wspak,
tak
bezsensownie brzmiało.
i— To twoja sprawka! — zarzucił elfowi Palin.
Rozbawiło to Dalamara.
Moja? —
Machnął ręką. — Idź do Goldmoon, skoro te-
go
chcesz. Zgiń razem z nią, jeśli taka twoja wola. Ja cię
nie
zatrzymuję.
Więc kto? Ten Jedyny Bóg?
Elf
przypatrywał
mu się przez chwilę w milczeniu, po czym
odwrócił
wzrok, by znów spojrzeć w toń sadzawki. Schował
dłonie
w rękawach szaty.
Przeszłość
nie istniała, Majere. Cofnąłeś się w czasie.
Przeszłość
nie istniała.
Powiedziałaś
mi, matko, że bogowie odeszli — mówiła
Mina.
— Powiedziałaś mi, że ponieważ bogów już nie ma, mu-
simy
sami znaleźć własną drogę w świecie. Ja jednak w to nie
u-
wierzyłam.
— Przyłożyła dłoń do warg Goldmoon, uciszając ją.
—
Wcale nie uważałam, że mnie okłamałaś. Po prostu byłaś
w
błędzie. Widzisz, ja znałam prawdę. Wiedziałam, że bóg
ist-
nieje,
bo usłyszałam boski głos w dzieciństwie, gdy nasza
łódź
zatonęła, a ja
pogrążyłam się samotnie w morskiej otchłani.
Znalazłaś
mnie na brzegu morza, pamiętasz? Nigdy się nie do-
wiedziałaś,
skąd się tam wzięłam, bo obiecałam, że nie po-
wiem.
Inni utonęli, ale ja ocalałam. Bóg obejmował mnie, u-
14
trzymywał przy
życiu i śpiewał mi, kiedy bałam się samotno-
ści
i mroku.
Powiedziałaś, że
bogów nie ma, matko, ale ja wiedziałam,
że
się mylisz. Zrobiłam więc to samo co ty. Wyruszyłam, by
znaleźć
boga i przyprowadzić go do ciebie. Dokonałam tego,
matko.
Ten cud burzy to Jedyny Bóg. Cud twojej młodości
i
piękna. To jest Jedyny Bóg, matko.
Teraz rozumiesz, Majere? — spytał cicho Dalamar.
Chyba
zaczynam — odparł Palin. Zacisnął mocno poła-
mane
niegdyś dłonie. W sali było zimno, palce bolały go od
chłodu.
— Dodałbym jeszcze: „Bogowie, pomóżcie nam", ale
byłoby
to nie na miejscu.
Cicho! —
warknął Dalamar. — Nic nie słyszę. Co po-
wiedziała?
Poprosiłaś
o to? — spytała z gniewem Goldmoon, wska-
zując
na swoje odmienione ciało. — To nie jestem ja. To
twoje
wyobrażenie o
mnie...
Nie cieszysz się? — dokończyła Mina, nie
słysząc jej
lub
nie chcąc słyszeć. — Mam ci do powiedzenia tyle rzeczy,
które
cię ucieszą. Przywróciłam światu cud uzdrawiania mocą
Jedynego
Boga. Z jego błogosławieństwem zniszczyłam tar-
czę,
którą elfy wzniosły nad Silvanesti i zabiłam zdradziec-
kiego
smoka Cyana Bloodbane. Prawdziwie potworna zielona
smoczyca
o imieniu Beryl zginęła z mocy Jedynego Boga. Oba
królestwa
elfów, zdeprawowane i niewierzące, zostały obróco-
ne
w perzynę, a ich lud zgładzony.
Królestwa elfów zniszczone! —jęknął
Dalamar i oczy
go
zapiekły od łez. — Ona kłamie! Nie może tego mówić
po-
ważnie!
Może to dziwnie zabrzmi, ale nie wydaje mi
się, aby
Mina umiała kłamać —
stwierdził Palin.
Jednak po
śmierci znajdą odkupienie — głosiła dziew-
czyna.
— Śmierć zaprowadzi ich do Jedynego Boga.
Widzę
krew na twych rękach — powiedziała drżącym
głosem
Goldmoon. — Krew tysięcy istot! Bóg, którego zna-
lazłaś,
jest strasznym bogiem. Bogiem ciemności i zła!
15
Jedyny Bóg powiedział mi, że takie będzie
twoje zda-
nie, matko — odparła
Mina. — Kiedy inni bogowie odeszli
i
myślałaś, że zostałaś sama, wpadłaś w złość i strach.
Czułaś
się
zdradzona, i nic w tym dziwnego, bo rzeczywiście cię zdra-
dzono.
Bogowie, w których błędnie pokładałaś wiarę, uciekli
w
strachu...
Nie! —
krzyknęła Goldmoon. Z trudem wstała i odsu-
nęła
się od Miny, zasłaniając się ręką. — Nie, dziecko,
nie
wierzę w to. Nie będę cię
słuchać.
Mina chwyciła Goldmoon za rękę.
Posłuchasz
mnie, matko. Musisz, żebyś zrozumiała. Bo-
gowie
uciekli w strachu przed Chaosem. Wszyscy, z wyjąt-
kiem
jednego. Jeden bóg pozostał wierny ludziom, których po-
mógł
stworzyć. Tylko jedna boska istota miała śmiałość
sta-
wić-czoło
potwornemu Ojcu Wszystkiego i Niczego. Bitwa ją
osłabiła.
Bóg stał się zbyt słaby, by zaznaczyć swoją obecność
na
świecie. Zbyt słaby, by walczyć z obcymi smokami, które
przybyły,
by zająć jego miejsce. Nie mógł stać przy swoim na-
rodzie,
lecz zesłał mu dary, by pomóc w walce ze smokami.
Magia,
którą nazwano dziką magią, moc uzdrawiania, którą
znasz
jako siłę serca... oto jego dary. Jego dary dla ciebie.
Jeśli to
jego dary, to dlaczego umarli musieli je wykra-
dać...?
— zastanawiał się po cichu Dalamar. — Patrz! Spójrz
tutaj!
— Wskazał na gładką taflę wody.
Widzę — szepnął Palin.
Głowy pięciu
smoków, które strzegły czegoś, co niegdyś
było
Portalem do Otchłani, zaczęły płonąć upiornym światłem
—
jedna czerwonym, jedna niebieskim, jedna zielonym, jedna
białym,
a jedna czarnym.
Jacy byliśmy głupi — wymamrotał Palin.
Uklęknij
— rozkazała Goldmoon Mina — i zmów mo-
dlitwę
wiary i wdzięczności do Jedynego Prawdziwego Boga.
Jedynego
Boga, który pozostał wierny swemu dziełu stwo-
rzenia...
Nie, nie
wierzę w to, co mówisz! — zawołała nieulękła
Goldmoon.
— Oszukano cię, dziecko. Znam tego Jedynego
16
Boga. Znam ją z
dawnych czasów. Znam jej sztuczki, kłam-
stwa
i podstępy. — Spojrzała na pięciogłowego smoka.
Nie wierzę w twoje kłamstwa, Takhisis! —
powiedzia-
ła śmiało. — Nigdy
nie uwierzę, że błogosławieni Paladine
i
Mishakal zostawili nas na twojej łasce!
Oni nie odeszli, prawda? — spytał Palin.
Nie — powiedział Dalamar. — Nie odeszli.
Jesteś
tym, kim zawsze byłaś! — krzyknęła Goldmoon.
—
Bogiem Zła, który pragnie nie wyznawców, ale niewolni-
ków!
Nigdy się przed tobą nie ukorzę! Nigdy nie będę ci słu-
żyć!
Z oczu
pięciu
smoków trysnął biały ogień. Palin z przera-
żeniem
patrzył, jak Goldmoon kurczy się w jego straszliwym
żarze.
Za późno — oznajmił Dalamar ze
straszliwym spoko-
jem. — Za
późno. Dla niej. I dla nas. Wkrótce tu przyjdą.
Wiesz
o tym.
To ukryta komnata... — zaczął Palin.
Przed oczami Takhisis? — Dalamar parsknął
niewe-
sołym
śmiechem. — Ona wiedziała o jej istnieniu na długo
przedtem,
zanim twój stryj mi ją pokazał. Jak cokolwiek mog-
łoby
być ukryte przed oczami „Jedynego Boga"? Jedynego Bo-
ga,
który skradł Krynn?
Jak już
mówiłem, byliśmy tacy głupi... — powiedział
Palin.
Sam
doszedłeś do prawdy, Majere. Posłużyłeś się urzą-
dzeniem,
by wrócić do przeszłości Krynnu, jednak mogłeś się
cofnąć
tylko do klęski Chaosu. Przed tą chwilą przeszłość
nie
istniała.
Dlaczego? Ponieważ w tym momencie Takhisis skrad-
ła
przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Skradła cały
świat.
Istniały
ku temu wskazówki, gdybyśmy tylko mieli dość rozu-
mu,
by je odczytać.
Więc przyszłość, jaką widział Tasslehoff....
...nigdy
nie
nastąpi. On skoczył w przód do przyszło-
ści,
jaka miała nadejść. Wylądował w przyszłości, która
dzieje
się
teraz. Rozważ to: dziwnie wyglądające słońce na niebie; je-
17
den
księżyc
zamiast trzech; gwiazdy ułożone całkiem inaczej;
czerwona
gwiazda płonie na nieboskłonie tam, gdzie przedtem
żadnej
nie widziano; nie wiadomo skąd pojawiają się obce
smoki.
Takhisis przeniosła świat tutaj, do tej części wszech-
świata,
gdziekolwiek to jest. Stąd dziwne słońce, jeden księ-
życ,
obce smoki i Jedyny, wszechpotężny Bóg. I nie ma niko-
go,
kto by go powstrzymał.
Z wyjątkiem Tasslehoffa — stwierdził
Palin, myśląc
o kenderze
schowanym w komnacie na górze.
Akurat! — prychnął Dalamar. — Pewnie już
go zna-
leźli.
Jego i tego gnoma. A gdy tylko go znajdą, Takhisis zrobi
z
nim to, co sami planowaliśmy — odeśle go z powrotem na
śmierć.
Palin
obejrzał
się na drzwi. Gdzieś z góry dobiegły rozka-
zujące
krzyki i tupot ludzi spieszących je wykonać.
Fakt, że
Tasslehoff w ogóle jest tutaj, dowodzi, że Kró-
lowa
Ciemności nie jest nieomylna. Nie mogła przewidzieć je-
go
przybycia.
Trzymaj się tej myśli, jeśli dzięki temu
czujesz się
szczęśliwszy
— rzekł Dalamar. — Ja nie widzę nadziei w żad-
nym
z tych wydarzeń. Spójrz na dowód potęgi Królowej Ciem-
ności.
Mężczyźni wciąż
obserwowali migoczące odbicia czasu
w
ciemnej sadzawce. Na podłodze laboratorium leżała sta-
ra
kobieta o siwych włosach, luźno spływających na ramio-
na.
Młodość, urodę, siłę, życie — wszystko to odebrała
jej
mściwa bogini, rozgniewana
wzgardą okazaną jej hojnym
darom.
Obok
umierającej
staruszki klęczała Mina. Uniosła dłonie
Goldmoon
i przycisnęła je do swoich warg.
— Proszę,
matko. Mogę ci przywrócić młodość. Mogę ci
oddać
urodę. Możesz zacząć życie od nowa. Będziesz wędro-
wać
ze mną i razem będziemy władać światem w imieniu Je-
dynego
Boga. Wystarczy tylko, jeśli przyjdziesz pokornie do
niego
i poprosisz go o tę łaskę, a tak się stanie.
Goldmoon zamknęła oczy. Jej wargi nie poruszały się.
18
Mina nachyliła się bliżej.
Matko —
błagała. — Matko, zrób to dla mnie, jeśli nie
dla
siebie. Zrób to z miłości do mnie!
Modlę
się — wyszeptała Goldmoon głosem tak cichym,
że
Palin wstrzymał oddech, by go usłyszeć. — Modlę się
do
Paladine'a i Mishakal,
aby wybaczyli mi brak wiary. Powin-
nam
domyślić się prawdy — powiedziała słabnącym głosem
i
tuż przed śmiercią szepnęła: — Modlę się, by Paladine
wy-
słuchał moich
modlitw, i on przyjdzie... z miłości do Miny.
Z
miłości do wszystkich...
Goldmoon osunęła się martwa na posadzkę.
— Matko — powiedziała Mina,
zdezorientowana niczym
zagubione
dziecko — zrobiłam to dla ciebie....
Palące łzy
cisnęły się Palinowi do oczu, ale mag nie był
pewny,
nad kim płacze — nad Goldmoon, która przyniosła
światu
światło, czy nad osieroconą dziewczynką, której ko-
chające
serce zostało zniewolone, zwiedzione i oszukane przez
ciemność.
— Oby Paladine wysłuchał jej modlitwy na łożu śmierci
— szepnął Palin.
— Obym
dostał skrzydła nietoperza, by trzepotać po tej
komnacie
— odparł zgryźliwie Dalamar. — Jej dusza odeszła,
by
połączyć się z rzeką zmarłych, i coś mi się widzi, że
nasze
dusze nie zostaną daleko w
tyle.
Na schodach słychać
było tupot stóp, stalowe miecze 'stu-
kały
o kamienne ściany. Kroki ucichły pod drzwiami.
Pewnie
nikt nie ma do nich klucza? — spytał ktoś ni-
skim,
głębokim głosem.
Nie podoba mi się tu, Galdarze — odparł
ktoś inny. —
Tu cuchnie
śmiercią i czarami. Chodźmy stąd.
Nie możemy tam wejść, jeśli nie mamy klucza, panie
— stwierdził trzeci. — Próbowaliśmy. To
nie nasza wina, że
nam się nie
udało.
Po chwili ciszy pierwsza osoba oznajmiła stanowczo:
— Mina wydała nam rozkazy. Wyważymy drzwi.
Na drewniane wrota spadł grad ciosów. Rycerze bili w nie
19
pięściami
i rękojeściami mieczy, ale najwyraźniej bez wielkie-
go
entuzjazmu.
Jak długo będzie nas chronić zaklęcie? — spytał Palin.
Przed nimi w nieskończoność — odparł ze
wzgardą
Dalamar. — Przed Jej
Mrocznym Majestatem całkiem nie-
długo.
Jesteś bardzo spokojny — stwierdził Palin.
— Może
wcale nie jest ci
przykro słyszeć, że Takhisis wróciła.
Powiedz
raczej, że nigdy nie odeszła — poprawił go
Dalamar
z wyszukaną ironią.
Młodszy mag machnął ręką na znak zniecierpliwienia.
Nosiłeś czarne szaty. Oddawałeś jej cześć...
To
nieprawda — powiedział elf tak cicho, że Palin led-
wie
go usłyszał wśród stukania, krzyków i łomotania w drzwi.
—
Czciłem Nuitari, syna, nie matkę. Ona nigdy nie umiała mi
tego
wybaczyć.
Jeśli
jednak wierzyć temu, co powiedziała Mina, Takhi-
sis
obdarzyła nas obu magią— mnie dziką magią, a ciebie ma-
gią
umarłych. Dlaczego miałaby to robić?
Aby z nas
zadrwić — rzekł Dalamar. — Żeby się z nas
śmiać,
co niewątpliwie czyni teraz.
Niespodziewanie
walenie pięściami
w drzwi ucichło. Na
zewnątrz
zapadła cisza. Przez jedną, przepełnioną nadzieją
chwilę
Palin myślał, że intruzi zrezygnowali i odeszli. Potem
rozległo
się szuranie, jakby ludzie odsuwali się szybko, by zro-
bić
komuś przejście. Dały się słyszeć kolejne kroki — lżejsze
niż
poprzednio.
Odezwał
się czyjś głos. Był urywany, jakby zduszony przez
łzy.
— Mówię
do czarodzieja Dalamara — zawołała Mina. —
Wiem,
że jesteś wewnątrz. Zdejmij zaklęcie, jakie rzuciłeś na
drzwi,
abyśmy się mogli spotkać i pomówić o sprawach, które
interesują
nas oboje.
Elf skrzywił się
z lekką pogardą. Nic nie odpowiedział,
lecz
stał cicho i obojętnie.
— Jedyny Bóg szczodrze cię obdarował, Dalamarze; uczy-
20
nił
cię potężnym, silniejszym niż kiedykolwiek — dokończyła
Mina
po chwili oczekiwania na odpowiedź, która nie nadeszła.
—
Jedyny Bóg nie żąda, byś mu dziękował, lecz jedynie, byś
służył
mu całym sercem i duszą. Magia zmarłych będzie twoja.
Każdego
dnia milion milionów dusz będzie do ciebie przycho-
dzić
i wykonywać twoją wolę. Będziesz mógł opuścić wieżę
i
swobodnie przemierzać świat. Możesz wrócić do swojej oj-
czyzny,
do lasów, które ukochałeś i do których tęsknisz. Naro-
dy
elfów są zagubione i błądzą. Uznają cię za swego przywód-
cę,
złożą ci hołd i będą cię czcić w moim imieniu.
Dalamar zamknął oczy, jakby z bólu.
Palin
uświadomił
sobie, że elfowi zaproponowano spełnie-
nie
jego najszczerszych marzeń. Kto mógłby odrzucić taką
propozycję?
Dalamar nadal milczał.
Mówię teraz do ciebie, Palinie Majere —
rzekła Mina
i
magowi wydało się, że widzi blask jej bursztynowych oczu,
który
prześwieca przez zamknięte i obłożone zaklęciami drzwi.
Twój stryj, Raistlin Majere, miał dość
mocy i odwagi,
by
wyzwać Jedynego Boga na pojedynek. Spójrz na siebie, je-
go
bratanku. Ukrywasz się przed Jedynym Bogiem niczym
dziecko,
które boi się kary. Wszystkich tak bardzo rozcza-
rowałeś.
Swojego stryja, rodzinę, samego siebie. Jedyny Bóg
potrafi
zajrzeć do twojego serca. Jedyny Bóg widzi w nim prag-
nienie.
Służ Jedynemu Bogu, a staniesz się człowiekiem więk-
szym
od swego stryja, bardziej szanowanym i czczonym. Zga-
dzasz
się, Majere?
Gdybyś
przyszła do mnie wcześniej, może bym ci u-
wierzył,
Mino — odparł Palin. — Umiesz przemawiać do ciem-
nej
strony duszy. Ta chwila jednak minęła. Mój stryj, gdziekol-
wiek
wędruje jego duch, nie wstydzi się mnie. Moja rodzina
mnie
kocha, chociaż niewiele uczyniłem, by na to zasłużyć.
Dziękuję
temu twojemu Jedynemu Bogu, że otworzył mi oczy
i
kazał dostrzec, iż, choćbym nie uczynił już w tym życiu
ni-
czego
wartościowego, kocham i jestem kochany. A tylko to na-
prawdę
się liczy.
21
— Śliczna sentencja, Majere —
odpowiedziała Mina. —
Wyryję
ją na twoim nagrobku. A ty, Czarny Elfie? Podjąłeś
decyzję?
Ufam, że nie będziesz tak nierozsądny jak twój przy-
jaciel.
Dalamar
wreszcie się
odezwał, ale nie do Miny. Przemówił
do
błękitnego płomienia, który płonął pośrodku ciemnej,
gład-
kiej toni sadzawki.
— Spojrzałem w nocne niebo i ujrzałem
ciemny księżyc,
i
z zachwytem uświadomiłem sobie, że moim oczom, jako jed-
nym
z nielicznych, dane jest go dostrzegać. Usłyszałem głos
boga
Nuitari i rozkoszowałem się jego błogosławionym doty-
kiem,
rzucając zaklęcia. Dawno temu magia oddychała, tań-
czyła
i skrzyła się w mojej krwi. Teraz wypełza z moich pal-
ców
jak robaki wyłażące ze ścierwa. Wolałbym być tym tru-
pem
niż niewolnikiem tej, która tak się boi żyjących, że
potrafi
zaufać tylko
martwym sługom.
Na drzwi spadło
jedno uderzenie pięści. Wrota i chroniące
je
zaklęcie zostały strzaskane.
Do komnaty weszła
Mina. Sama. Słup ognia, który strzelał
z
sadzawki, odbijał się w jej czarnej zbroi, płonął w sercu i
o-
czach
koloru bursztynu. Krótko obcięte rude włosy dziewczy-
ny
błyszczały. Była uosobieniem majestatu i potęgi, lecz
Palin
zauważył,
że oczy ma zaczerwienione i spuchnięte, a na po-
liczkach
ślady łez, którymi opłakiwała Goldmoon. Wtedy Pa-
lin
zrozumiał ogrom perfidii Królowej Ciemności i nigdy
nie
nienawidził Takhisis
bardziej niż w tej chwili. Nie za to, co
zrobiła
czy zamierzała zrobić jemu, lecz za to, co zrobiła Minie
i
wszystkim niewinnym ludziom jej pokroju.
Rycerze
Miny, obawiając
się potężnych czarodziejów, zo-
stali
z tyłu na ciemnych schodach. Dalamar wymówił głośno
zaklęcie,
lecz słowa brzmiały bełkotliwie i niezrozumiale, aż
wreszcie
głos zamilkł. Palin rozpaczliwie próbował przywołać
magię.
Czar rozwiał mu się w rękach, przesypał przez palce ni-
czym
ziarnka piasku z pękniętej klepsydry.
Mina przyglądała się im obu z pogardliwym uśmiechem.
— Jesteście niczym bez waszej magii. Spójrzcie na siebie
22
— dwóch kalekich, bezsilnych starców.
Padnijcie na kolana
przed Jedynym
Bogiem. Błagajcie go, by oddał wam magię!
On
przychyli się do waszych próśb.
Ani Palin,
ani Dalamar nie ruszyli się
z miejsca. Żaden się
nie
odezwał.
— Niech więc się stanie — rzekła Mina.
Uniosła
rękę. Na koniuszkach jej pięciu palców płonęły
płomyki.
Komnatę Widzenia rozjaśnił ogień: zielony, niebie-
ski
i czerwony, biały i czarnoczerwony, niczym płonące
węgle.
Płomienie
się połączyły, tworząc dwie włócznie wykute z ma-
gii.
Pierwszą z nich Mina cisnęła w Dalamara.
Pocisk trafił
elfa w pierś i przyszpilił do ściany. Przez
chwilę
mag wisiał nabity na płonącą włócznię, a jego
ciałem
wstrząsały
drgawki. Potem głowa mu opadła, a ciało zwisło
bezwładnie.
Mina znieruchomiała. Z włócznią w ręku patrzyła na Palina.
— Błagaj
— rozkazała mu. — Błagaj Jedynego Boga o ży-
cie.
Palin
zacisnął
wargi. Przez chwilę czuł strach, a potem jego
ciało
przeszył ból. Był tak przeraźliwy i okropny, że zarazem
niósł
z sobą błogosławieństwo. Cierpienie sprawiło, że w o-
statnim
przebłysku świadomości mag zatęsknił za śmiercią.
2
Znaczenie
gnoma
Dalamar zapytał kiedyś Palina:
— Rozumiesz znaczenie gnoma?
' Wtedy
mag nie wiedział,
w czym rzecz, podobnie jak Tass-
lehoff.
Teraz kender już rozumiał. Siedział w Wieży Wielkiej
Magii,
w małym i nudnym pokoiku, w którym w zasadzie nie
było
żadnych ciekawych przedmiotów. Za jedyne wyposażenie
służyły
smętnie wyglądające stoły, kilka krzeseł o sztywnych,
srogich
oparciach i parę bibelotów, zbyt dużych, by się zmieś-
ciły
do sakwy kendera. Tas nie miał nic do roboty poza wyglą-
daniem
przez okno, za którym nie było widać niczego ciekaw-
szego
od olbrzymiej ilości cyprysów — jego zdaniem więk-
szej,
niż było to absolutnie konieczne — i snujących się między
nimi
dusz zmarłych. Miał do wyboru albo to, albo przygląda-
nie
się, jak Zgadywanka grzebie wśród rozlicznych części
po-
tłuczonego
urządzenia do podróży w czasie. Teraz bowiem Tas
aż
za dobrze rozumiał znaczenie gnoma.
Dawno temu
—
jak dawno, Tasslehof nie potrafił sobie
przypomnieć,
bo czas strasznie zaczął mu się mieszać, odkąd
skoczył
w przód do przyszłości, która, jak się okazało, nie była
tą
właściwą, i trafił w końcu do tej przyszłości, gdzie
wszyscy
tylko chcieli go
odesłać w przeszłość, by zginął — w każ-
dym
razie dawno temu Tasslehoff Burrfoot nie z własnej wi-
ny
(no, może troszeczkę), całkiem przez przypadek trafił
do
Otchłani.
24
Będąc
przekonany, że Otchłań jest okropnym miejscem,
w
którym dzieją się wszelkiego rodzaju makabryczne rzeczy
—
na przykład demony wiecznie torturują ludzi — Tas był
straszliwie
zawiedziony odkryciem, że Otchłań w rzeczywisto-
ści
jest nudna. Skrajnie nudna. Nie działo się nic ciekawego.
Nie
działo się nic nieciekawego. Nic się nie przytrafiało niko-
mu
i nigdy. Nie było niczego do oglądania i niczego do
przy-
właszczania
sobie, nie było co robić i nie było gdzie pójść. Dla
kendera
było to istne piekło.
Tas myślał
wówczas tylko o tym, jak się stamtąd wydostać.
Miał
z sobą urządzenie do podróżowania w czasie — to sa-
mo,
które miał teraz. Urządzenie było popsute, całkiem jak te-
raz.
Wtedy spotkał gnoma, całkiem podobnego do gnoma, któ-
ry
teraz siedział przy stole naprzeciwko niego. Gnom
naprawił
urządzenie —
teraz też gnom skrzętnie je naprawiał. Jedyną,
za
to dużą różnicę stanowił jednak fakt, że wtedy
Tasslehoff
chciał,
by gnom naprawił urządzenie, a teraz wcale tego nie
pragnął.
Dlatego że
kiedy urządzenie do podróżowania w czasie zo-
stanie
naprawione, Palin i Dalamar posłużą się nim, żeby wy-
słać
go — Tasslehoffa Burrfoota — z powrotem w przeszłość
do
chwili, gdy Ojciec Wszystkiego i Niczego rozdepcze go na
placek
i zmieni w smutnego ducha, którego widział w Night-
lundzie.
— Coś
ty zrobił z tym urządzeniem? — mruknął poiryto-
wany
Zgadywanka. — Zmieliłeś je w maszynce do mięsa?
Tasslehoff zamknął
oczy, żeby nie widzieć gnoma, lecz
i
tak go widział — jego brązową jak orzech twarz i wiotkie
włosy
sterczące na wszystkie strony, jakby gnom nieustannie
wtykał
palec w jeden ze swoich wynalazków, być może napę-
dzany
silnikiem parowym preambulacyjny bulgotmk albo sa-
mobieżną,
samonakręcającą się krajarkę do rzepy. Co gorsza,
Tas
dostrzegał błysk inteligencji w paciorkowatych oczach
gnoma.
Widział już ten błysk przedtem i zaczynało mu się krę-
cić
w głowie. „Coś ty zrobił z tym urządzeniem? Zmieliłeś je
w
maszynce do mięsa?". Dokładnie tak — a przynajmniej bar-
25
dzo
podobnie —
brzmiały słowa poprzedniego gnoma w po-
przednim
czasie.
Żeby złagodzić nieprzyjemne uczucie,
Tasslehoff złożył
głowę
z kitką włosów (tylko trochę siwiejących tu i ówdzie) na
rękach
opartych na stole. Przykre uczucie towarzyszące zawro-
tom
głowy nie tylko nie ustąpiło, lecz zsunęło się do
poziomu
żołądka, a
stamtąd rozprzestrzeniło na resztę ciała.
Rozległ się
czyjś głos. Słyszał go w poprzednim czasie,
w
poprzednim miejscu, dawno temu. Ten głos sprawiał ból.
Trzewia
mu się od niego skurczyły, a mózg spuchł tak, że ucis-
kał
czaszkę, przez co okropnie bolała go głowa. Tylko raz sły-
szał
ten głos, ale nigdy, przenigdy nie chciał go słyszeć po-
nownie.
Próbował zasłonić uszy rękami, lecz głos rozlegał się
w
jego wnętrzu, więc to nie pomagało.
Nie jesteś
martwy, oznajmił głos, a słowa
były dokładnie
tymi
samymi słowami, które słyszał dawno temu, ani
też nie
zostałeś
tu przysłany. W ogóle nie powinno cię tu być.
— Wiem
— odparł Tasslehoff tonem wyjaśnienia. — Przy-
byłem
z przeszłości i powinienem się znaleźć w innej przy-
szłości...
Przeszłości,
której nigdy nie było. Przyszłości, która nigdy
nie
nadejdzie.
— Czy to... czy to moja wina? — spytał Tas
drżącym
głosem.
Rozległ się
śmiech i był on straszliwy, bo przypominał
trzask
pękającego ostrza ze stali i wywoływał takie uczucie,
jakby
odłamki tego złamanego ostrza wbijały się w ciało.
Nie
bądź
głupi, kenderze. Ty jesteś owadem. Mniej niż owa-
dem.
Drobiną kurzu, grudką błota, którą strząsnę jednym ru-
chem
dłoni. Przyszłość, w której się znajdujesz, jest taką
przy-
szłością
Krynnu, jaka powinna istnieć, gdyby nie ingerencja
tych,
którzy nie mają ani dość rozumu, ani wyobraźni, by do-
strzec,
że świat mógłby należeć do nich. Wszystko, co wyda-
rzyło
się kiedyś, znów się wydarzy, łecz teraz tak, by posłu-
żyć
moim zamiarom. Dawno temu ktoś zginął na wieży, a jego
śmierć
zjednoczyła rycerzy. Teraz na wieży umrze ktoś inny,
26
a jego
śmierć
pogrąży naród w rozpaczy. Dawno temu ktoś zo-
stał
wskrzeszony dzięki cudowi laski z błękitnego kryształu. Te-
raz
ta, która władała tą laską, zostanie wskrzeszona —
by
przyjąć
mnie.
— Masz
na myśli Goldmoon! — zawołał żałośnie Tassle-
hoff.
— To ona używała laski z błękitnego kryształu. Czy
Goldmoon
nie żyje?
Śmiech przeszył go jak nóż.
— Czy ja umarłem? — krzyknął kender. —
Wiem, że te-
mu zaprzeczyłaś,
ale widziałem własnego ducha.
Jesteś
martwy i nie jesteś martwy, odparł
głos, ale
wkrótce
temu
zaradzimy.
— Przestań jazgotać! — zawołał
Zgadywanka. — Draż-
nisz
mnie, a kiedy jestem rozdrażniony, nie mogę pracować.
Tasslehoff gwałtownie
podniósł głowę znad stołu. Popa-
trzył
na gnoma, który oderwał się od pracy, by spojrzeć na nie-
go
spode łba.
Nie widzisz, że jestem zajęty? Najpierw
jęczysz, póź-
niej
stękasz, a potem zaczynasz mamrotać pod nosem. To mnie
bardzo
rozprasza.
Przepraszam — powiedział Tasslehoff.
Zgadywanka przewrócił
oczami, potrząsnął głową z od-
razą
i wrócił do przyglądania się urządzeniu do podróżowania
w
czasie.
— Wydaje
mi się, że to pasuje tutaj, nie tam — mamrotał
gnom.
— Tak. Widzisz? A potem łańcuszek zaczepia się tutaj
i
owija dookoła w taki sposób. Nie, nie całkiem tak. Musi
biec...
Zaczekaj, już wiem. To musi zmieścić się wpierw tutaj.
Zgadywanka
wziął
jeden z klejnotów urządzenia do po-
dróżowania
w czasie i umieścił go na swoim miejscu.
— Teraz
potrzebny mi jeszcze jeden taki czerwony wihaj-
ster.
— Zaczął przetrząsać klejnoty. Tas ze smutkiem zauwa-
żył,
że sortuje je teraz całkiem tak samo jak w przeszłości inny
gnom,
Gnimsh.
Przeszłość,
której nie było. Przyszłość, która należała do
niej.
27
— Może to wszystko mi się przyśniło —
powiedział do
siebie
Tas. — To o Goldmoon. Chyba bym wiedział, gdyby u-
marła.
Chyba tak jakoś serce by mi się ścisnęło, gdyby nie
żyła,
a tak się nie czuję. Chociaż trudno tu oddychać. — Tass-
lehoff
wstał. — Nie sądzisz, że tu duszno, Zgadywanko? Mnie
się
wydaje, że tak— odpowiedział, ponieważ gnom nie zwracał
na
niego najmniejszej uwagi. — W Wieżach Wielkiej Magii
zawsze
panuje zaduch — dodał, trajkocząc dalej. Choć mówił
tylko
do siebie, słuchanie własnego głosu było dużo, dużo mil-
sze
od słyszenia tego drugiego, strasznego. — To przez te skrzyd-
ła
nietoperzy, szczurze oczy i zapleśniałe stare księgi. Sądzi-
łem,
że przez te szpary w ścianach będzie dmuchał miły wiate-
rek,
ale najwyraźniej tak nie jest. Ciekawe, czy Dalamar był-
by
bardzo niezadowolony, gdybym stłukł mu jedno z okien?
Tasslehoff rozejrzał
się w poszukiwaniu czegoś, czym
mógłby
rzucić w szybę. Na stoliku stał brązowy posążek
elfiej
panienki, która
najwyraźniej nie miała nic innego do roboty,
niż
trzymanie girlandy kwiatów. Sądząc po warstwie kurzu,
nie
ruszyła się z miejsca od jakiegoś półwiecza, Tas więc
po-
myślał, że zmiana
scenerii może jej się spodobać. Podniósł
posążek
i właśnie zamierzał wysłać elfią panienkę w podróż
przez
okno, gdy usłyszał czyjeś głosy dochodzące z zewnątrz.
Czując ulgę, że
głosy słychać na zewnątrz, a nie w jego
głowie,
Tas odstawił figurkę i z ciekawością wyjrzał przez
okno.
Przyjechał
oddział rycerzy, prowadząc z sobą zaprzężony
w
konie otwarty wóz wymoszczony słomą. Rycerze nie zsiedli
z
koni, lecz z wysokości siodeł spoglądali z niepokojem na
krąg
ciemnych drzew, które ich otaczały. Ich wierzchowce tu-
pały
nerwowo. Dusze umarłych snuły się wokół pni niczym
żałosna
mgła. Tas był ciekaw, czy jeźdźcy je widzą. Sam ża-
łował,
że widzi duchy i nie przyglądał im się zbyt dokładnie
z
obawy, że może znów zobaczyć siebie.
Martwy, lecz nie martwy.
Obejrzał się
przez ramię na Zgadywankę, zgiętego wpół
nad
pracą i mamroczącego pod nosem.
28
— Ojejej, ale tu się kręci mnóstwo
Czarnych Rycerzy —
powiedział
głośno Tas. — Ciekawe, co ci rycerze tu robią? Nie
ciekawi
cię to, Zgadywanko?
Gnom coś
mruknął, ale nie podniósł wzroku znad pracy.
Urządzenie
rzeczywiście szybko wracało do stanu pierwot-
nego.
Twoja
praca na pewno może poczekać. Nie chciałbyś
chwilę
odpocząć i popatrzeć na Czarnych Rycerzy? — spytał
Tas.
Nie —
odparł Zgadywanka, ustalając rekord najkrótszej
w
historii odpowiedzi gnoma.
Tas
westchnął.
Kender i gnom przybyli do Wieży Wielkiej
Magii
z dawną towarzyszką i starą przyjaciółką Tasa, Goldmoon
—
Goldmoon, która miała dziewięćdziesiąt lat co do dnia,
ale
ciało i twarz
dwudziestoletniej kobiety. Powiedziała Dalama-
rowi,
że ma się z kimś spotkać w wieży. Elf gdzieś ją
za-
prowadził, a Palinowi polecił
zabrać Tasslehoffa z gnomem
i
umieścić w jakimś pokoju, żeby zaczekali — zmieniając
tę
komnatę
w poczekalnię. Wtedy właśnie Dalamar zapytał: „Ro-
zumiesz
znaczenie gnoma?".
Palin
zostawił
ich tutaj, zamykając zaklęciem drzwi. Tas
wiedział,
że zamek został zaczarowany, bo zepsuł już swoje
najlepsze
wytrychy, bezskutecznie próbując go otworzyć. Dzień,
w
którym wytrychy zawodzą, jest dniem, w którym ma się
do
czynienia z
czarodziejami, jak zwykł mawiać jego ojciec. '
Tas stał
przy oknie i patrzył z góry na rycerzy, którzy naj-
wyraźniej
czekali na coś i nie byli zachwyceni czekaniem, kie-
dy
wpadł mu do głowy pewien pomysł. Wpadł z takim impe-
tem,
że kender uniósł rękę, w której nie trzymał posążka
elfiej
panienki, i pomacał
się po głowie, szukając guza. Ponieważ
go
nie znalazł, zerknął ukradkiem (zastanawiając się, co to
ten
„ukradek") na
gnoma. Urządzenie było prawie całkiem zło-
żone.
Zostało tylko kilka kawałków, a te były dość małe i
praw-
dopodobnie niezbyt
ważne.
Teraz,
kiedy Tas miał
już plan, od razu poczuł się lepiej.
Wrócił
do obserwowania wydarzeń przez okno, uważając, że
dopiero od
tej pory może
się odpowiednio cieszyć tą czynno-
ścią.
Został wynagrodzony widokiem ogromnego minotaura,
który
wyszedł z Wieży Wielkiej Magii. Tas znajdował się na
trzecim
piętrze i z góry widział czubek głowy potwora. Gdyby
teraz
wyrzucił posążek przez okno, mógł minotaurowi nabić
guza.
Rąbnięcie
minotaura w głowę było fantastycznym pomys-
łem
i Tas miał wielką ochotę to zrobić. Jednakże w tym mo-
mencie
z wieży wyszło kilku Czarnych Rycerzy, którzy nieśli
coś
między sobą. Były to zwłoki przykryte czarną tkaniną.
Tas gapił się z
góry, przyciskając nos do szyby tak mocno,
że
aż usłyszał chrupnięcie chrząstki. Kiedy oddział niosący
zwłoki
opuścił wieżę, wiatr westchnął wśród cyprysów i
uniósł
całun, odsłaniając
twarz zmarłej osoby.
' Tas poznał
Dalamara.
Ręce mu zdrętwiały. Posążek ze stukiem spadł na posadzkę.
Zgadywanka gwałtownie uniósł głowę.
— Na
podwójny karburator, po coś to zrobił? — spytał
gniewnie.
— Przez ciebie upuściłem śrubkę!
Z wieży wyszli
kolejni Czarni Rycerze, niosąc następne
ciało.
Powiał ostrzejszy wiatr i niedbale narzucony na zwłoki
kir
zsunął się na ziemię. Kender ujrzał z góry twarz
martwego
Palina.
Mag miał szeroko otwarte oczy, nieruchome i zastygłe.
Jego
szaty były przesiąknięte krwią.
To moja
wina! — zawołał Tas, targany poczuciem wi-
ny.
— Gdybym wrócił umrzeć, tak jak powinienem, Palin
i
Dalamar nadal by żyli.
Czuję
dym — powiedział niespodziewanie Zgadywan-
ka.
Wciągnął powietrze w nozdrza. — Przypomina mi się dom
—
stwierdził i wrócił do pracy.
Tas ze smutkiem patrzył
przez okno. U podnóża wieży
Czarni
Rycerze rozpalili ogień, podsycając go suchymi gałę-
ziami
i konarami z cyprysowego zagajnika. Drewno trzaskało.
Dym
piął się po kamiennym murze wieży jak jakieś trujące
pnącze.
Rycerze budowali stos pogrzebowy.
— Zgadywanko — spytał cicho Tasslehoff—jak sobie ra-
30
dzisz z urządzeniem
do podróżowania w czasie? Naprawiłeś
je
już?
Urządzenie?
Nie mam teraz czasu na żadne urządzenia
—
odpowiedział zarozumiale Zgadywanka. — Prawie już na-
prawiłem
ten aparat.
To dobrze — stwierdził Tasslehoff.
Z wieży
wyszedł kolejny rycerz. Dziewczyna miała rude,
ostrzyżone
tuż przy skórze włosy i wydawała się znajoma Tass-
lehoffowi.
Kender widział ją już kiedyś, chociaż nie potrafił
sobie
przypomnieć gdzie.
Niosła
kogoś na rękach i szła bardzo powoli i z powagą. Na
głośny
rozkaz minotaura pozostali rycerze przerwali robotę
i
stanęli ze spuszczonymi głowami.
Dziewczyna
powoli podeszła
do wozu. Tas starał się zoba-
czyć,
kogo niesie, ale minotaur zasłaniał mu widok. Ostrożnie
położyła
ciało na wozie. Odsunęła się i wtedy Tasslehoof mógł
bez
przeszkód zobaczyć, kto to jest.
Zakładał,
że to inny Czarny Rycerz, może jakiś wojownik,
który
odniósł rany. Ze zdumieniem ujrzał, że na wozie leży
bardzo
stara kobieta i natychmiast pojął, że staruszka nie żyje.
Było
mu strasznie przykro i zastanawiał się, kto to taki. Pewnie
krewna
Czarnego Rycerza o rudych włosach, bo dziewczyna
ułożyła
białą suknię zmarłej w fałdy, a potem przeczesała pal-
cami
jej długie, srebrnosiwe włosy.
— Tak
Goldmoon kiedyś wygładzała moje włosy, Galda-
rze
— powiedziała.
Jej słowa
niosły się wyraźnie w ciszy. Zdaniem Tasa zbyt
wyraźnie.
— Goldmoon.
— Tas poczuł, że smutek ściska go za gard-
ło.
— Ona nie żyje. Caramon, Palin... Wszyscy, których zna-
łem,
umarli. To moja wina. To ja powinienem być martwy.
Konie
zaprzężone
do wozu tupały niespokojnie, jakby chcia-
ły
jak najszybciej opuścić to miejsce. Tas obejrzał się na
Zga-
dywankę. Zostały mu
tylko dwa drobniutkie klejnoty, które
trzeba
było gdzieś umieścić.
— Po co tu przyjechaliśmy, Mino? — rozległ się wyraźnie
31
gromki
głos
minotaura. — Podbiłaś Solanthus i spuściłaś tak
tęgie
lanie Solamnijczykom, że pobiegli z płaczem do mamusi.
Cała
Solamnia należy do ciebie. Dokonałaś tego, co dotąd nie
udało
się nikomu...
Niezupełnie,
Galdarze — poprawiła go Mina. — Musi-
my
jeszcze zdobyć Sanction i trzeba to zrobić do dnia Festynu
Oka.
Festynu?
— Minotaur zmarszczył czoło. — Festyn Oka.
Na
moje rogi, prawie zapomniałem o tym starym święcie. —
Uśmiechnął
się szeroko. — Jesteś taka młodziutka, Mino, że
dziwię
się, iż w ogóle je znasz. Nie obchodzono go, odkąd
znikły
trzy księżyce.
Goldmoon
opowiedziała mi o tym święcie — wyjaśniła
Mina,
czule głaszcząc pomarszczony policzek staruszki. —
Obchodzono
je tej nocy, gdy wszystkie trzy księżyce — czer-
wony,
biały i czarny — stały w jednej linii,
tworząc na niebie
wizerunek
wielkiego, otwartego oka. Chciałabym to zobaczyć.
Z tego,
co słyszałem, dla ludzkich istot była to noc swa-
woli
i hucznych zabaw. Mój lud obchodził tę noc godnie i sza-
cunkiem
— rzekł Galdar — ponieważ wierzyliśmy, że Oko
jest
okiem Sargasa, naszego boga — dawnego boga — do-
dał
pospiesznie, spoglądając z ukosa na Minę. — Co ma jed-
nak
wspólnego jakieś stare święto z podbiciem Sanction?
Trzy
księżyce przepadły,
tak samo jak oko bogów.
Festyn się odbędzie, Galdarze — oznajmiła
Mina. —
Festyn Nowego Oka,
Jedynego Oka. Będziemy go świętować
w
świątyni Huerzyd.
Ale świątynia Huerzyd jest w Sanction —
zaprotesto-
wał minotaur. —
Jesteśmy po przeciwnej stronie kontynentu
od
tego miasta, nie wspominając już o tym, że Sanction jest
pod
ścisłą kontrolą Rycerzy Solamnijskich. Kiedy odbędzie się
to
święto?
W
wyznaczonym czasie — odparła Mina. — Kiedy zo-
stanie
ukończona budowa totemu. Kiedy czerwony smok spad-
nie
z niebios.
Galdar wydał głuchy pomruk.
32
— W takim razie powinniśmy już maszerować
do Sanc-
tion
i prowadzić z sobą armię zamiast marnować czas w tym
posępnym
miejscu. — Obrzucił wieżę nieprzyjaznym wzro-
kiem.
— Nasz marsz jeszcze się opóźni, jeśli będziemy zmu-
szeni
wieźć z sobą ciało tej starej kobiety.
Ogień
stosu huczał i trzaskał. Płomienie lizały mury wieży,
czerniąc
je sadzą. Dym dmuchnął na Galdara, który opędził się
od
niego z irytacją. Pasmo dymu wcisnęło się przez okno i
Tas
kaszlnął, zasłaniając
usta dłonią.
— Mam rozkaz przywieźć ciało Goldmoon,
księżniczki
Que-shu,
powierniczki laski z błękitnego kryształu, do świątyni
Huerzyd
w Sanction w noc Festynu Nowego Oka. Stanie się
tam
wielki cud, Galdarze. Nic nie opóźni naszej podróży. Wszyst-
ko
pójdzie zgodnie z rozkazami. Jedyny Bóg dopilnuje tego.
Mina
uniosła
ręce nad ciałem Goldmoon i zaintonowała
modlitwę.
Z jej dłoni popłynęło pomarańczowożółte światło.
Tas
próbował w nie spojrzeć, by zobaczyć, co się dzieje, lecz
blask
kłuł go w oczy jak drobniutkie kawałki szkła, wywołując
takie
palenie i ból, że kender musiał mocno zacisnąć powieki.
Nawet
wtedy widział przez nie światło.
Modlitwa
Miny ucichła.
Jasność powoli zgasła. Tasslehoff
otworzył
oczy.
Ciało Goldmoon
spoczywało w sarkofagu ze złocistego
bursztynu.
Zatopiona w bursztynie kobieta znów była młoda
i
piękna. Miała na sobie białą suknię, w którą była ubrana
za
życia. Jej złociste
włosy, przetykane nitkami srebra, zdobiły
pióra
—jednak wszystko zatopione było teraz w bursztynie.
Tas
poczuł,
że ściska go w dołku, a potem w gardle. Za-
krztusił
się i przytrzymał parapetu okna.
— Trumna,
którą stworzyłaś, jest wspaniała, Mino — po-
wiedział
Galdar poirytowanym tonem — ale co zamierzasz
zrobić
z ciałem tej kobiety? Chcesz je obwozić jako pomnik ku
czci
tego Jedynego Boga? Wystawiać na widok publiczny? Nie
jesteśmy
kapłanami. Jesteśmy żołnierzami. Mamy do stocze-
nia
wojnę.
Mina przyglądała się minotaurowi w milczeniu, a było to
33
milczenie tak głębokie
i straszliwe, że wchłaniało w siebie
wszelki
dźwięk, wszelkie światło, kradło powietrze, którym
oddychali.
Okropna cisza tej furii obezwładniła Galdara, który
wyraźnie
się skulił, porażony jej mocą.
Wybacz, Mino — wymamrotał. — Nie chciałem...
Całe
szczęście, że cię znam, Galdarze — oznajmiła Mi-
na.
— Wiem, że przemawiasz z głębi serca, bez zastanowienia.
Kiedyś
jednak posuniesz się za daleko i tego dnia nie będę już
mogła
cię chronić. Ta kobieta była dla mnie kimś więcej niż
matką.
Wszystko, co uczyniłam w imieniu Jedynego Boga, u-
czyniłam
dla niej.
Mina
odwróciła
się do sarkofagu, położyła dłonie na jego
bursztynowej
powierzchni i nachyliła się nisko, by spojrzeć
w
nieruchomą, spokojną twarz Goldmoon.
Opowiedziałaś
mi o bogach, którzy kiedyś istnieli, lecz
potem
ich nie było. Wyruszyłam, by ich szukać — dla cie-
bie!
— Głos Miny drżał. — Przyprowadziłam Jedynego Bo-
ga
do ciebie, matko. Jedyny Bóg zwrócił ci młodość i
urodę.
Myślałam,
że będziesz zadowolona. Co zrobiłam źle? Nie ro-
zumiem.
— Głaskała bursztynową trumnę, jakby wygładzała
koc.
W jej głosie pobrzmiewała dezorientacja. — Zmienisz
zdanie,
droga mamo. Jeszcze zrozumiesz...
Mino — rzekł z niepokojem Galdar. —
Przepraszam.
Nie wiedziałem.
Wybacz mi.
Kobieta pokiwała
głową. Nie odwracała się.
Minotaur
odchrząknął.
Co rozkażesz w sprawie kendera?
Kendera?
— powtórzyła wojowniczka, ledwie go sły-
sząc.
Kendera i magicznego artefaktu. Powiedziałaś,
że są
w wieży.
Mina uniosła
głowę. Na jej policzkach błyszczały łzy.
Twarz
miała bladą, oczy koloru bursztynu szeroko otwarte.
— Kender.
Jej wargi
ułożyły
się w kształt tego słowa, lecz nie wypo-
wiedziała
go na głos. Zmarszczyła brwi.
34
Tak,
oczywiście, przyprowadź go.tu. Szybko! Pospiesz
się!
Wiesz, gdzie on jest, Mino? — spytał z
wahaniem
w głosie minotaur. —
Wieża jest ogromna, tyle w niej pokoi.
Kobieta
uniosła
głowę, spojrzała wprost w okno Tasa —
wprost
na samego Tasa — i pokazała go.
— Zgadywanko — odezwał się kender głosem,
który nie
przypominał
mu własnego głosu, lecz brzmiał tak, jakby nale-
żał
do całkiem obcej osoby, kogoś, kto jest szczerze i komplet-
nie
przerażony. — Musimy stąd uciekać. Natychmiast!
Odskoczył od okna jak oparzony.
Proszę, już gotowe — oznajmił gnom, z
dumą poka-
zując urządzenie.
Jesteś
pewny, że podziała? — spytał z obawą Tas. Sły-
szał
kroki na schodach, a przynajmniej zdawało mu się, że je
słyszy.
Oczywiście — powiedział Zgadywanka,
przeszywając
go wzrokiem. —
Jest całkiem jak nowe. Tak przy okazji, do
czego
służyło, kiedy było nowe?
Tas, który
nabrał już nadziei, usłyszawszy pierwszą część
wypowiedzi
gnoma, znów podupadł na duchu.
— Skąd wiesz, że działa, jeśli nie wiesz, do czego służyło?
— spytał kender. Teraz już na pewno słyszał
kroki. — Nie-
ważne. Daj mi je.
Szybko!
Palin
zamknął
drzwi zaklęciem, ale teraz, gdy nie żył, czar
prawdopodobnie
również się rozproszył. Tas słyszał tupot stóp
i
ciężki oddech. Wyobraził sobie olbrzymiego, ciężkiego
mi-
notaura, który gramoli się na
górę po schodach.
— Z początku myślałem, że to obieraczka do ziemniaków
— mówił
Zgadywanka. Potrząsnął urządzeniem, aż zagrzecho-
tał
łańcuszek. — Ale jest trochę za małe i nie ma
podnośnika
hydraulicznego. Wtedy
pomyślałem sobie...
— To urządzenie do podróżowania w czasie.
To właśnie
zamierzam
zrobić z jego pomocą, Zgadywanko — oznajmił
Tasslehoff.
— Chcę się cofnąć w czasie. Zabrałbym cię z sobą,
ale
nie sądzę, żeby ci się za bardzo spodobało tam, dokąd się
35
udaję. Wracam do
czasu Wojny Chaosu, żeby nadepnął na
mnie
olbrzym. Bo widzisz, to moja wina, że wszyscy, których
kochałem,
nie żyją, a jeśli tam wrócę, to oni będą żywi. Za to
ja
będę nieżywy, ale to nie ma znaczenia, boja i tak już
jestem
nieżywy...
Tarka do
sera — stwierdził Zgadywanka, przyglądając
się
bacznie urządzeniu. — Albo mogłaby to być — po
kilku
modyfikacjach —
maszynka do mielenia mięsa, a do tego...
Nieważne — powiedział Tasslehoff i
zaczerpnął głę-
boko
tchu, żeby dodać sobie odwagi. — Podaj mi tylko to
urządzenie.
Dziękuję ci, że je naprawiłeś. Przykro mi, że cię
zostawiam
w Wieży Wielkiej Magii z rozzłoszczonym mino-
taurem
i Czarnymi Rycerzami, ale kiedy zostanę nadepnięty,
może
ich już tu nie być. Zechcesz podać mi to urządzenie?
Kroki ucichły,
ale chrapliwe dyszenie wciąż brzmiało.
Schody
były strome i zdradliwe. Minotaur musiał przystanąć
i
nabrać tchu.
— Połączenie
wędki i stojaka na buty? — zgadywał gnom.
Znów
dały się słyszeć kroki minotaura.
Tas dał za
wygraną. Uprzejmość miała swoje granice.
Zwłaszcza
uprzejmość wobec gnoma. Kender spróbował wy-
rwać
urządzenie towarzyszowi.
— Oddaj mi to!
Nie
popsujesz go znowu? — spytał Zgadywanka, trzy-
mając
je tuż poza zasięgiem rąk Tasa.
Nie
popsuję! — powiedział z przekonaniem Tasslehoff.
Rzucił
się raz jeszcze, zdołał pochwycić urządzenie i wyrwać
je
z ręki gnoma.
Jeśli będziesz uważnie się przyglądał,
pokażę ci, jak
działa. Mam
nadzieję — mruknął pod nosem.
Ściskając
urządzenie, Tas zmówił w głębi duszy cichą mo-
dlitwę.
— Wiem, że mnie nie słyszysz, Fizbanie... A
może sły-
szysz, ale tak się na
mnie zawiodłeś, że nie chcesz mnie słu-
chać.
Szczerze mi przykro. Niezmiernie przykro. — Łzy mu
napłynęły
do oczu. — Nigdy nie chciałem sprawić tylu kłopo-
36
tów.
Chciałem tylko przemówić na pogrzebie Caramona i po-
wiedzieć
wszystkim, jakim był dla mnie dobrym przyjacielem.
Nigdy
nie chciałem, żeby tak się stało. Nigdy! Więc jeśli tylko
raz
pomożesz mi wrócić do przeszłości, żebym umarł, pozosta-
nę
już nieżywy. Obiecuję.
— Nic się nie dzieje — mruknął
Zgadywanka. — Jesteś
pewny, że
włączyłeś zasilanie?
Słysząc
zbliżające się coraz bardziej kroki, Tas uniósł u-
rządzenie
nad głowę.
— Słowa
zaklęcia. Muszę wymówić słowa zaklęcia. Znam
je
— powiedział kender i nerwowo przełknął ślinę. — To
idzie
tak... tak... Twój
czas należy do ciebie... Wędrujesz wokół
niego...
Nie, to nie może być tak. Podróżujesz. Podróżujesz
wokół
niego... i coś tam, coś tam, przestwór...
Kroki brzmiały już tak blisko, że czuł, jak drży posadzka.
Na czole
kendera lśniły
kropelki potu. Tas znów przełknął
ślinę
i popatrzył na urządzenie, jakby mogło mu udzielić po-
mocy.
Kiedy tego nie zrobiło, potrząsnął nim.
— Teraz
już widzę, w jaki sposób zostało popsute — o-
znajmił
surowym tonem Zgadywanka. — Czy to długo po-
trwa?
Chyba słyszę, że ktoś się zbliża.
— Chwyć
mocno początek, a skończysz na końcu. Nie, to
nie
tak — powiedział żałośnie Tas. — Wszystko źle. Nie
pa-
miętam słów! Co się
ze mną stało? Kiedyś znałem je na pa-
mięć.
Mogłem je wyrecytować, stojąc na głowie. Wiem o tym,
^
bo Fizban kazał
mi to zrobić...
Coś uderzyło w
drzwi, jakby ciężki minotaur starał się je
wyważyć
barkiem.
Tas
zamknął
oczy, żeby nie słyszeć, co się dzieje na ko-
rytarzu.
— Fizban kazał mi wypowiedzieć zaklęcie
wspak, stojąc
na
głowie. To był słoneczny, pogodny dzień. Staliśmy na zie-
lonej
polanie, po niebieskim niebie płynęły takie puszyste
chmurki,
śpiewały ptaki — i Fizban też, póki nie poprosiłem
go
uprzejmie, żeby przestał...
Kolejny donośny łomot i trzask pękającego drewna.
37
Twój czas należy do ciebie.
Chociaż podróżujesz przezeń.
Jego przestwór widzisz.
Wirujący w wieczności.
Nie zakłócaj jego biegu.
Chwyć mocno koniec i początek.
Obróć je w przód do siebie
A wszystko, co jest luźne, utrwali się.
Przeznaczenie będzie nad twoją głową.
Słowa
przepełniły Tasslehoffa ciepłem i jasnością, niczym
blask
słońca tego wiosennego dnia. Nie wiedział, skąd się wzię-
ły,
i nie został na tyle długo, by o to spytać.
Urządzenie zaczęło jasno świecić, a klejnoty błyszczeć.
Ostatnią
rzeczą, jakiej Tas doświadczył, było wrażenie, że
ktoś
go chwyta za rękę. Ostatnim dźwiękiem był pełen paniki
głos
Zgadywanki, który krzyknął:
— Zaczekaj! Obluzowała się śrubka...
A potem wszelkie odgłosy
i doznania zagłuszył cudowny
i
ekscytujący, podobny do szumu wiatru, dźwięk magii.
3
Kara za porażkę
Kender
przepadł, Mino — zameldował Galdar, wycho-
dząc
z wieży.
Przepadł? — Kobieta odwróciła się od
bursztynowej
trumny,
w której spoczywało ciało Goldmoon, i spojrzała na
minotaura.
— Co chcesz przez to powiedzieć? To niemożliwe!
Jak
mógł uciec...
Mina
wydała
okrzyk bólu. Zgiąwszy się wpół, padła na ko-
lana,
obejmując się ramionami i wbijając paznokcie w obna-
żone
ciało.
— Mina! — zawołał zaniepokojony Galdar.
Nachylał się
nad
nią, bezradny i zdezorientowany. — Co się stało? Jesteś
ranna?
Powiedz mi!
Kobieta
jęczała
i wiła się na ziemi, nie mogąc mu odpo-
wiedzieć.
Galdar spojrzał z wściekłością na rycerzy.
Mieliście jej strzec! Jaki wróg to uczynił?
Przysięgam,
Galdarze! — zawołał jeden z nich. — Nikt
się
do niej nie zbliżał...
Mino — rzekł minotaur, nachylając się nad nią — po-
»
' wiedz mi, co cię
boli!
Kobieta zadrżała i w
odpowiedzi przycisnęła rękę do czar-
nej
kolczugi, którą miała na sobie, wskazując serce.
— Moja wina! — wyjęczała, poruszając krwawiącymi
39
wargami. Przygryzła
je w męczarniach. — Moja wina. To...
moja
kara.
Nadal
klęczała
ze spuszczoną głową i zaciśniętymi dłońmi.
Strużki
potu spływały jej po twarzy. Dygotała, wstrząsana go-
rączkowym
dreszczem.
— Wybacz mi! —jęknęła. Słowa splamiły
jej usta krwią.
— Zawiodłam
cię. Zapomniałam o swoich obowiązkach. To
się
więcej nie powtórzy, przysięgam na moją duszę!
Spazmy
dotkliwego bólu
ustały. Mina westchnęła z drże-
niem.
Jej ciało się rozluźniło. Dziewczyna zrobiła głęboki wdech
i
wstała z wysiłkiem.
Rycerze
zgromadzili się
wokół niej, zaniepokojeni i zdzi-
wieni.
— Alarm
odwołany — rzekł Galdar. — Wracajcie do swo-
ich
obowiązków.
Odeszli,
często
jednak oglądając się za siebie. Minotaur po-
magał
Minie stawiać chwiejne kroki.
Co ci się stało? — spytał, patrząc na
nią z troską. —
Mówiłaś o
karze. Kto cię ukarał i za co?
Jedyny
Bóg — odparła dziewczyna. Strużki potu spły-
wały
po jej twarzy, ściągniętej wspomnieniem cierpienia, oczy
koloru
bursztynu poszarzały. — Nie wypełniłam swoich obo-
wiązków.
Kender miał ogromne znaczenie. Powinnam naj-
pierw
go złapać. Tak....
— Oblizała skrwawione wargi i prze-
łknęła
ślinę. — Tak mi się spieszyło na spotkanie z matką,
że
zapomniałam o nim.
Teraz on przepadł i to moja wina.
Jedyny Bóg ci to zrobił? — powtórzył
zaszokowa-
ny
Galdar głosem drżącym z gniewu. — Jedyny Bóg tak
cię
skrzywdził?
Zasługuję
na to, Galdarze — rzekła Mina. — Przyjmuję
to
z chęcią. Ból, który mi zadano, jest niczym w porównaniu
z
bólem, jakiego doznaje Jedyny Bóg z powodu mojej porażki.
Minotaur zmarszczył czoło i pokręcił głową.
— Ależ, Galdarze — skarciła go Mina —
czy twój ojciec
nie
chłostał cię, kiedy byłeś mały? Czy twój mistrz sztuki
wo-
jennej nie bił cię,
kiedy popełniłeś błąd podczas nauki? Twój
40
ojciec nie spuszczał
ci lania ze złości. Mistrz nie łoił ci skóry
z
nienawiści. Karę wymierzano ci dla twego dobra.
To nie to
samo — warknął Galdar. Nigdy nie zapomni
widoku
tej, która prowadziła armie do wspaniałych podbojów,
leżącej
na ziemi i wijącej się w mękach.
Oczywiście,
że to samo — wyjaśniła łagodnie Mina. —
Wszyscy
jesteśmy dziećmi Jedynego Boga. Jak inaczej mamy
się
nauczyć swoich obowiązków?
Minotaur
nie znał
na to odpowiedzi. Mina uznała jego mil-
czenie
za zgodę.
Weź
kilku ludzi i przeszukaj każdą komnatę w wieży.
Upewnijcie
się, że kender nie chowa się w którejś z nich. Pod-
czas
waszej nieobecności spalimy te ciała.
Muszę tam wracać, Mino? — spytał Galdar
głosem,
w którym wyraźnie
pobrzmiewała niechęć.
Czemu pytasz? Czego się boisz?
Niczego żywego — odparł, rzucając posępne
spojrze-
nie na wieżę.
Nie bój
się, Galdarze — uspokoiła go Mina. Beztrosko
rzuciła
okiem na ciała czarodziejów, które wleczono na stos
pogrzebowy.
— Ich duchy nie mogą cię skrzywdzić. Idą służyć
Jedynemu
Bogu.
W
niebiosach świeciło
jaskrawe światło. Odległy i eterycz-
ny
blask jaśniał silniej od słońca, które w porównaniu
z'nim
wydawało się blade i
przyćmione. Śmiertelne oczy Dalamara
nie
mogły długo patrzeć w słońce z obawy przed utratą wzro-
ku,
lecz w to piękne, czyste światło mógł się wpatrywać bez
końca,
a przynajmniej tak mu się zdawało. Patrzył w nie z bo-
lesną
tęsknotą, która sprawiała, że wszystko to, kim jest i kim
■
był, zdawało się czymś marnym i pozbawionym znaczenia.
Kiedyś, gdy był
bardzo małym dzieckiem, wzniósł głowę
ku
rozgwieżdżonemu niebu nad swoją ojczyzną i ujrzał sre-
brzysty
księżyc. Biorąc go za błyskotkę tuż poza zasięgiem je-
go
rączek, chciał się nim bawić. Zażądał, aby rodzice mu
go
przynieśli,
a kiedy tego nie zrobili, płakał ze złości i frustracji.
41
Teraz czuł się
tak samo. Chciałby wybuchnąć płaczem, lecz
nie
miał oczu, by płakać, ani łez do przelania. Jasne i
cudowne
światło znajdowało
się poza jego zasięgiem. Droga do niego
była
zagrodzona. Przed Dalamarem rozciągała się bariera,
cienka
niczym pajęcza nić i mocna niczym stal. Choćby nie
wiem
jak się starał, nie mógł pokonać tej bariery, tego więzien-
nego
muru otaczającego świat.
Nie był
osamotniony. Był jednym z wielu więźniów. Dusze
zmarłych
snuły się niespokojnie po więziennym dziedzińcu
swej
żałosnej egzystencji, a każda z nich z tęsknotą spoglądała
na
promienne światło. Żadna jednak nie mogła go dosięgnąć.
— Światło
jest bardzo piękne — rozległ się cichy i pełen
uroku
głos. — To, co widzisz, to jasność królestwa
zaświatów,
następny
etap długiej podróży twojej duszy. Uwolnię cię i po-
zwolę
ci się tam udać, ale musisz mi przynieść to, czego po-
trzebuję.
Będzie posłuszny.
Przyniesie wszystko, czego głos sobie
życzy,
jeśli tylko będzie mógł wyrwać się z tego więzienia.
Musiał
tylko sprowadzić magię. Spojrzał na Wieżę Wielkiej
Magii
i poznał, że miała coś wspólnego z tym, kim był — kim
jest
— ale wszystko to już minęło, zostało za nim. Wieża
była
prawdziwą składnicą
siły czarodziejskiej. Widział, jak magia
lśni
niczym strużki złotego pyłu wśród jałowego piasku, jakim
było
jego życie.
Inne, niespokojne dusze wdarły
się do wieży opuszczonej
przez
tego, który był jej panem. Dalamar spojrzał w jasne
światło
i serce go zabolało od tęsknoty. Dołączył do rzeki
dusz,
która wpływała do wieży.
Prawie już dotarł
do wejścia, kiedy pochwyciła go czyjaś
ręka
i mocno przytrzymała. Pełen złości i frustracji głos zasy-
czał
do niego:
Stać!
Stać! — rozkazała Mina. — Zatrzymać
się. Nie palcie
ciał. Zmieniłam
zdanie.
Zaskoczeni rycerze upuścili swoje brzemię. Zwłoki padły
42
bezwładnie
na ziemię. Rycerze wymienili spojrzenia. Nigdy
jeszcze
nie widzieli, by Mina była tak rozchwiana i niezdecy-
dowana.
Nie podobało im się to. Byli też niezadowoleni z tego,
że
spotkała ją kara, nawet z rąk tego Jedynego Boga. Jedyny
Bóg
był daleko i miał z nimi mało wspólnego. Mina była bli-
sko,
a rycerze wielbili ją i czcili.
— Dobry pomysł, Mino — stwierdził Galdar,
wychodząc
z
wieży. Spojrzał wrogo na martwych czarodziejów. — Niech
sępy
pożrą sępy. Kendera nie ma w wieży. Przeszukaliśmy ją
od
piwnic po strych. Chodźmy z tego przeklętego miejsca.
Trzaskał ogień.
Dym snuł się wokół wieży, tak jak smut-
ni
zmarli wili się wokół pni cyprysów. Żywi tkwili w pełnym
nadziei
wyczekiwaniu, tęskniąc do chwili, gdy stąd odejdą.
Wszyscy
zastanawiali się, co zamierza zrobić Mina.
Kobieta uklękła
przy ciele Dalamara. Ściskając w jednej
dłoni
medalion, który nosiła na szyi, drugą ręką dotknęła
śmier-
telnych ran
czarodzieja. Jego otwarte oczy patrzyły pusto.
Mina zaczęła cicho śpiewać.
Zbudź
się, mój miły, podnieś powieki.
Twa
dusza zazna ode mnie opieki.
Porzuć
mrok niezgłębiony.
Porzuć
swój sen nieprześniony.
Ciało
Dalamara ociepliło się pod dotykiem Miny. Krew za-
różowiła
szare policzki, ogrzała zimne członki. Elf otworzył
usta
i z drżeniem zaczerpnął tchu. Dotknięty przez Minę, zady-
gotał
i poruszył się. Trup ożył, lecz jego oczy pozostały mar-
twe,
puste.
Galdar przyglądał
się temu z dezaprobatą. Rycerze patrzyli
z
nabożnym lękiem. Poprzednio Mina modliła się nad zmar-
łymi,
ale nigdy ich nie wskrzeszała. Mówiła, że zmarli służą
Jedynemu
Bogu.
— Wstań — rozkazała.
Żyjące ciało o martwych oczach posłusznie wstało.
— Idź do wozu. Tam czekaj na moje rozkazy.
Powieki elfa zadrżały. Jego ciałem targnęły konwulsje.
— Idź do wozu — powtórzyła kobieta.
Puste oczy maga powoli się poruszyły i zwróciły ku niej.
— Wykonasz moje polecenie — powiedziała
Mina —
i
każde inne, bo inaczej cię zniszczę. Nie twoje ciało. Strata
tej
bryły
mięsa nie miałaby teraz dla ciebie większego znaczenia.
Zniszczę
twoją duszę.
Trup
zadygotał
i po chwili wahania poczłapał w stronę wo-
zu.
Rycerze ustępowali mu z drogi i omijali go szerokim łu-
kiem,
choć kilku zaczęło się uśmiechać. Powłóczący nogami
stwór
wyglądał groteskowo. Jeden z rycerzy wybuchnął nawet
głośnym
śmiechem.
Zdjęty
zgrozą i wstrętem Galdar nie widział w tym niczego
zabawnego.
Bez zająknięcia mówił o zostawieniu trupów sę-
pom'
i zrobiłby to bez wyrzutów sumienia — w końcu byli
to
czarodzieje — ale to mu
się nie podobało. Było w tym coś
złego,
chociaż nie potrafił dokładnie powiedzieć co, ani dla-
czego
tak go to niepokoiło.
— Mino, czy to mądre? — spytał.
Dziewczyna
zignorowała
go. Nucąc tę samą pieśń nad dru-
gim
czarodziejem, położyła dłoń na jego klatce piersiowej.
Trup
usiadł.
— Idź do swego towarzysza przy wozie — poleciła mu.
Palin
zamrugał.
Jego twarz wykrzywił grymas. Powoli za-
czął
unosić ręce o połamanych palcach i wyciągnął je przed
siebie,
jakby chciał pochwycić coś, co tylko on widział.
— Zniszczę
cię — rzekła srogo Mina. — Masz być mi
posłuszny.
Trup
zacisnął
pięści. Jego twarz wykrzywiło cierpienie, ból
najwyraźniej
dużo gorszy od śmiertelnych męczarni.
— Idź — poleciła Mina, wskazując drogę.
Umarły zaprzestał
oporu. Spuściwszy głowę, pomaszero-
wał
do wozu. Tym razem żaden z rycerzy się nie zaśmiał.
Mina
usiadła,
blada, mizerna i wyczerpana. To był dla niej
smutny
dzień. Śmierć kobiety, którą kochała jak matkę i gniew
jej
boga. Spuściła głowę i zgarbiła plecy. Wydawało się, że le-
44
dwo może ustać o
własnych siłach. Galdarowi zrobiło się jej
żal.
Pragnął ją pocieszyć i dodać jej otuchy, ale zwyciężyło
po-
czucie obowiązku.
— Mino, czy to mądre? — powtórzył
ściszonym głosem,
przeznaczonym
tylko dla jej uszu. — Nie dość, że musimy
ciągnąć
przez Ansalon trumnę, teraz będą nas dodatkowo ob-
ciążać
te dwa... stwory. — Nie wiedział, jak je nazwać. — Po
co
to zrobiłaś? Czemu to ma służyć? — Zmarszczył czoło. —
!
Przez to ludzie czują
się nieswojo.
Przeszyło go
spojrzenie bursztynowych oczu. Na twarzy
dziewczyny
malowało się zmęczenie i żal, lecz jej oczy jaśnia-
ły
czystym, niezmąconym blaskiem i, jak zawsze, ich wzrok
przeszywał
go na wylot.
— Ty
czujesz się nieswojo, Galdarze — stwierdziła Mina.
Minotaur
sapnął. Wykrzywił wargi.
Mina
przeniosła
spojrzenie na trupy, które siedziały w tyle
wozu
i gapiły się w pustkę.
— Ci dwaj czarodzieje są związani z kenderem.
Są więc
zakładnikami? — zaciekawił się Galdar i od ra-
zu
poweselał. To już było coś, co mógł zrozumieć.
Tak,
Galdarze, jeśli wolisz tak o tym myśleć. Są zakład-
nikami.
Kiedy znajdziemy kendera i ten artefakt, objaśnią mi
jego
działanie.
Przydzielę dodatkową straż do ich pilnowania.
To nie będzie konieczne — powiedziała
Mina, wzru-
szając ramionami. —
Nie myśl o nich jak o więźniach, ale ra-
; czej jak o ożywionych
kawałach mięsa. — Przyglądała się im
;
w zamyśleniu. — Co byś powiedział na całe takie wojsko?
Ar-
mię żołnierzy, którzy
wykonują rozkazy bez wahania, walczą
;
bez strachu, obdarzeni są nieludzką siłą, a kiedy padają
mar-
twi, natychmiast znów się
podnoszą. Czyż nie jest to marze-
t
niem każdego dowódcy? Trzymamy ich dusze w niewoli —
,
dokończyła z zadumą — a ich ciała wysyłamy na wojnę. Co
ty
na
to, Galdarze?
Minotaur nie bardzo wiedział,
co powiedzieć, choć w isto-
cie
miałby do powiedzenia aż nazbyt wiele. Nie potrafił so-
45
bie wyobrazić
niczego bardziej ohydnego, bardziej obrzyd-
liwego.
— Przyprowadź mi konia, Galdarze —
poleciła Mina. —
Czas już
opuścić to miejsce smutku.
Minotaur skwapliwie wypełnił jej rozkaz.
Dosiadłszy konia,
Mina zajęła miejsce na czele tej posęp-
nej
kolumny. Rycerze otoczyli wóz, tworząc wartę honorową
dla
zmarłych. Woźnica trzasnął z bata i ciężkie konie pociągo-
we
szarpnęły uprząż. Wóz i jego niezwykły ładunek
ruszyły
naprzód.
Dusze
umarłych
rozstąpiły się przed Miną i to samo uczy-
niły
drzewa. W nieprzebytym, splątanym gąszczu otaczającym
Wieżę
Wielkiej Magii pojawiła się ścieżka. Nawierzchnia była
gładka,
bo Mina nie życzyła sobie, by trumna podskakiwała na
wybojach.
Często odwracała się w siodle, by spojrzeć na wóz,
na
bursztynowy sarkofag.
Galdar zajął swe zwykłe miejsce u boku Miny.
Trupy
dwóch
czarodziejów siedziały na tyle wozu ze zwie-
szonymi
nogami, zwiotczałymi rękami i dłońmi złożonymi na
podołkach.
Wzrok miały utkwiony w pustce przed sobą. Gal-
dar
raz się na nie obejrzał. Zobaczył dwa zwiewne istnienia,
które
snuły się za żywymi trupami niczym jedwabne szale
wplecione
w koła wozu.
Ich dusze.
Szybko odwrócił oczy i już więcej się nie oglądał.
4
•
Śmierć
Skie
Srebrny
smok nie miał
pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd
wszedł
do jaskini potężnego błękitnego smoka, Skie. Ślepy
srebrzysty
smok imieniem Zwierciadło nie mógł ustalić upły-
wu
czasu, gdyż nie widział słońca. Nie widział go od dnia
tej
dziwnej
i straszliwej burzy. Od dnia, w którym usłyszał w na-
wałnicy
głos i go rozpoznał; od dnia, w którym ów głos naka-
zał
mu złożyć pokłon i oddawać cześć; od dnia, w którym zo-
stał
ukarany za odmowę i trafiony piorunem, który go oślepił
i
zeszpecił. Było to wiele miesięcy temu. Odtąd wędrował
po
świecie,
błąkając się w postaci ludzkiej istoty, bo ślepy czło-
wiek
może chodzić, podczas gdy ślepy smok, który nie może
latać,
jest prawie całkiem bezradny.
Ukryty w jaskini Zwierciadło
nie znał niczego oprócz nocy
i
nie czuł niczego oprócz nocnego chłodnego mroku.
Nie miał pojęcia,
od jak dawna przebywa w tym legowisku
z
cierpiącym błękitnym smokiem. Może upłynął dzień, a może
rok,
odkąd Skie zechciał wysunąć żądania pod adresem Jedyne-
go
Boga. Zwierciadło stał się niechcący świadkiem tego zajścia.
Usłyszawszy głos
w burzy i poznawszy go, Zwierciadło
przybył
w poszukiwaniu odpowiedzi na tę przedziwną zagad-
kę.
Jeśli to głos Takhisis, to co ona robiła na tym świecie, sko-
ro
wszyscy inni bogowie odeszli? Po zastanowieniu srebrny
smok
doszedł do wniosku, że informacji może mu udzielić
Skie.
47
Zwierciadło
zawsze miał co do niego wątpliwości. Bę-
dąc
rzekomo kryńskim smokiem, podobnie jak on sam, Skie
wyrósł
na gada większego, silniejszego i potężniejszego od
wszystkich
błękitnych smoków w historii świata. Skie rzeko-
mo
zdradził swych pobratymców, zabijając ich i pożerając,
jak
smoczy
zwierzchnicy. Zwierciadło często się zastanawiał, czy
Skie
naprawdę zdradził swoich krewniaków. A może właśnie
do
nich dołączył?
Zwierciadło z
wielkim trudem zdołał znaleźć legowisko
Skie
i wejść do niego. Przybył w samą porę, żeby stać się
świad-
kiem
tego, jak Mina wymierza smokowi karę za jego bezczel-
ność
i za rzekomy brak lojalności. Skie chciał ją zabić,
lecz
błyskawica, która
miała zgładzić Minę, odbiła się od jej zbroi
i
trafiła w niego samego. Olbrzymi błękitny smok został
śmier-
telnie ranny.
Rozpaczliwie pragnąc
poznać prawdę, Zwierciadło zrobił
wszystko,
co było w jego mocy, by uzdrowić Skie. Udało mu
się
to tylko częściowo. Utrzymywał błękitnego jaszczura przy
życiu,
lecz pociski bogów są potężną bronią, a Zwierciadło,
mimo
swej smoczej natury, był śmiertelnikiem.
Zostawił swojego
podopiecznego, by przynieść wody dla
nich
obu.
Skie czasami tracił
świadomość, czasami ją odzyskiwał.
W
chwilach, gdy był przytomny i świadomy tego, co się
dzieje,
srebrny
smok mógł go wypytywać o Jedynego Boga — bóstwo,
któremu
teraz Zwierciadło mógł już nadać imię. Te rozmowy
były
bardzo rozciągnięte w czasie, ponieważ Skie rzadko mógł
zachować
przytomność dłużej niż przez chwilę.
Ona
skradła świat — powiedział w pewnym momencie
Skie,
krótko po tym, jak po raz pierwszy odzyskał świado-
mość.
— Skradła go i przeniosła do tej części wszechświata.
Dawno
już to sobie zaplanowała. Wszystko było przygotowa-
ne.
Czekała tylko na właściwą chwilę.
Chwilę, która nadeszła w trakcie Wojny
Chaosu —
powiedział
Zwierciadło. Przerwał i spytał cicho: — Jak się
czujesz?
48
— Umieram — odparł szczerze Skie. — Tak
właśnie się
czuję.
Gdyby Zwierciadło
był człowiekiem, rzekłby jakieś po-
cieszające
kłamstwo, w zamierzeniu mające dodać umiera-
jącemu
smokowi otuchy w jego ostatnich chwilach. Zwier-
ciadło
jednak nie był człowiekiem, chociaż chodził teraz po
świecie
w ludzkiej postaci. Smoki nie zwykły uciekać się do
kłamstw,
nawet takich, które mają pocieszać. Zwierciadło był
dość
mądry, by wiedzieć, że przynoszą one pocieszenie tylko
żyjącym.
Skie był
smoczym wojownikiem. Błękitny smok niezliczo-
ne
razy latał do boju i zabił wielu wrogów, strącając ich z nie-
; ba. On i jego były
jeździec, otoczona złą chwałą Kitiara uth
Matar,
siali postrach i zniszczenie na połowie Ansalonu w cza-
[ sie Wojny Lancy. Po Wojnie Chaosu Skie okazał się jednym
] z
nielicznych smoków
na Ansalonie, które obroniły się przed
obcymi
smoczymi zwierzchniczkami, Malys i Beryl, aż wresz-
cie
urósł w siłę do tego stopnia, że zajął miejsce wśród
nich.
Mordował i zjadał
inne smoki, czerpiąc siłę i moc z pożera-
| nia własnych
pobratymców. Wybudował sobie ohydny totem
z
czaszek ofiar.
Zwierciadło nie widział totemu, ale wyczuwał jego obec-
. ność w
pobliżu. Słyszał głosy umarłych, oskarżycielskie, peł-
ne
gniewu, żądające zemsty. Zwierciadło nie współczuł Skie.
Gdyby
spotkali się w bitwie, srebrny smok starałby się poko-
I nać nieprzyjaciela i cieszyłby się z jego śmierci.
Skie także byłby
zadowolony. Zginąłby jak wojownik,
spadł
z nieba ze szponami mokrymi od krwi wroga i smakiem
I błyskawicy na języku. Oto jak pragnął umrzeć. A nie w taki
I sposób, leżąc
bezradnie uwięziony w swoim legowisku i czu-
jąc,
jak życie wycieka z niego z każdym ciężkim, chrapliwym
oddechem,
potężne skrzydła nieruchomiej ą,
a
okrwawione pa-
zury drgają
i drapią kamienne podłoże.
Zwierciadło rzekł
sobie w duchu, że żaden smok nie po-
winien
umierać taką śmiercią. Nawet jego najgorszy wróg.
Żałował,
że posłużył się swą magią, by trzymać Skie przy ży-
49
ciu, ale
musiał
wiedzieć więcej o tym Jedynym Bogu, musiał
poznać
prawdę. Zabronił przystępu do swego serca litości
dla
nieprzyjaciela i
kontynuował zadawanie pytań. Skie nie zo-
stało
wiele czasu na to, by na nie odpowiedzieć.
— Mówisz, że Takhisis zaplanowała te
przenosiny —
rzekł Zwierciadło
w trakcie jednej z rozmów. — Ty byłeś
częścią
jej planu.
Skie
stęknął.
Zwierciadło słyszał, jak gad porusza masyw-
nym
cielskiem, by złagodzić cierpienie.
— Byłem najważniejszą jego częścią
przeklęty niech bę-
dzie eon, w
którym spotkałem tę przebiegłą sukę. To ja od-
kryłem
Portale. Nasz świat, ten, gdzie urodziłem sieja
i reszta
moich pobratymców,
nie przypomina tego świata. Nie dzie-
limy
go z krótkowiecznymi istotami o miękkich ciałach. To
świat
smoków.
Skie nie
mógł
powiedzieć tego bez wielu przerw na oddech
i
jęków bólu. Zamierzał jednak dokończyć swoją opowieść.
Głos
miał słaby, lecz Zwierciadło nadal słyszał w nim
gniew,
pobrzmiewający niczym
dudnienie odległego grzmotu.
— Przemierzaliśmy nasz świat i toczyliśmy
zażarte boje
o
przetrwanie. Smoczyce, które tu widzisz, Malys i Beryl, wy-
dają
ci się olbrzymie i potężne, ale w porównaniu ze smokami,
które
rządziły naszym światem, to małe i żałosne istoty. To
była
jedna z przyczyn, dla których przybyły do tego świata.
Ale
uprzedzam wydarzenia.
Podobnie
jak inni przedstawiciele mojej rasy widziałem,
że
nasz świat popada w
stagnację. Nie mieliśmy przyszłości, na-
sze
dzieci mogły jedynie pożerać lub dać się pożreć. Nie
posu-
waliśmy się naprzód,
lecz cofaliśmy w rozwoju. Nie ja je-
den
szukałem drogi ucieczki z tego świata, ale mnie pierwsze-
mu
się udało ją znaleźć. Dzięki swej magii odkryłem drogi,
które
wiodły przez przestrzeń eteryczną do światów bardzo od-
ległych
od naszego. Nabrałem wprawy w podróżowaniu ty-
mi
szlakami. Nieraz ratowały mi życie, bo gdy zagrażał mi je-
den
ze Starszych, wystarczyło tylko, że skoczyłem w eter, aby
uciec.
50
Właśnie
w przestrzeni eterycznej napotkałem Jej Mroczny
Majestat.
Mówiąc to, Skie
zazgrzytał zębami, jakby miał ochotę ją
w
nich zmiażdżyć.
— Nigdy
przedtem nie widziałem boskiej istoty. Nigdy
przedtem
nie widziałem czegoś tak wspaniałego, nie znajdo-
wałem
się w obliczu takiej potęgi. Ukorzyłem się przed nią
i
zaproponowałem, że będę jej sługą. Ona była
zafascynowana
drogami
przez eter. Nie urzekła mnie aż tak bardzo, abym miał
nierozważnie
wyjawić jej tajemnice tych szlaków, lecz powie-
I
działem
dość, by zrozumiała, że mogą jej się przydać.
Takhisis
zabrała mnie do swego świata, który nazywała
Krynn.
Powiedziała mi, że na Krynnie jest tylko jednym z wie-
lu
bogów. Mówiła, że jest najpotężniejsza i dlatego
pozostali
obawiają się jej i
stale knują przeciwko niej spiski. Kiedyś od-
.
niesie nad nimi zwycięstwo i wtedy otrzymam hojną nagrodę.
Będę
rządził Krynnem i miękkociałymi istotami, które go
za-
mieszkują. To miał być mój
świat, w zamian za moje usługi.
Nie
warto chyba wspominać, że kłamała.
Zwierciadło
zawrzał gniewem na myśl o tej aroganckiej
ambicji,
pozbawionej wszelkiej troski o los mieszkańców te-
go
świata, który najwyraźniej dla królowej Takhisis był
tylko
błyskotką. Srebrny
smok dołożył starań, by ukryć to uczu-
cie.
Musiał usłyszeć wszystko, co Skie miał do
powiedzenia.
Zwierciadło musiał
się dowiedzieć, co się stało. Nie mógł
zmienić
przeszłości, ale może uda mu się wpłynąć na przy-
szłość.
— Byłem
wtedy młody — ciągnął Skie — a młode nasze-
go
gatunku są rozmiarów błękitnych smoków na Krynnie. Kró-
lowa
Takhisis połączyła mnie w parę z Kitiarą, ulubienicą
Królowej
Ciemności. Kitiarą...
Skie
umilkł,
pogrążając się we wspomnieniach. Westchnął
głęboko,
a było to bolesne westchnienie tęsknoty.
— Bitwy,
które stoczyliśmy razem, były wspaniałe. Po raz
pierwszy
dowiedziałem się, że można walczyć o coś więcej niż
tylko
przetrwanie — można walczyć o honor, dla radości wal-
51
ki, dla
chwały
zwycięstwa. Z początku gardziłem słabeuszami,
którzy
zamieszkiwali ten świat: ludźmi i całą resztą. Nie rozu-
miałem,
dlaczego bogowie pozwalają im istnieć. Wkrótce za-
częli
mnie fascynować, szczególnie Kitiara. Dzielna, śmiała,
nigdy
nie wątpiła w siebie, dokładnie wiedziała, czego chce,
i
po to sięgała. Ach, jaką ona byłaby boginią.
Skie przerwał. Z jego gardła wydobył się bolesny charkot.
Znów ją
zobaczę. Wiem, że tak się stanie. Będziemy ra-
zem
walczyć... i znów wyruszymy ku chwale...
I przez
cały ten czas — wtrącił Zwierciadło, sprowa-
dzając
rozmowę na poprzedni temat — pracowałeś dla Takhi-
sis.
Otwarłeś dla niej drogę, która miała ją doprowadzić tutaj,
do
tej części wszechświata.
Tak
zrobiłem. Wszystko dla niej przygotowałem. Mu-
siała
tylko zaczekać na właściwy moment.
Ale chyba
nie mogła przewidzieć Wojny Chaosu? —
Zwierciadło
zdjęła przerażająca myśl. — A może wojna wy-
buchła
z powodu jej machinacji?
Skie parsknął z pogardą.
— Takhisis może jest bystra, ale nie aż
tak. Być może
miała
jakieś pojęcie o tym, że w Szarym Klejnocie jest uwię-
ziony
Chaos. Jeśli tak, musiała tylko zaczekać — bo czymże
dla
niej jest czas, skoro jest bogiem — aż jakiś głupiec go
u-
wolni.
Gdyby tak się nie stało, znalazłaby inny sposób. Bez-
ustannie
wypatrywała swojej okazji. Wojna Chaosu okazała
się
dokładnie tym, czego jej było trzeba. Wszystko było
przy-
gotowane.
Takhisis udała, że ucieka ze świata, wycofała swe
wsparcie
i potęgę, sprawiając, że ci, którzy na niej polegali,
stali
się bezsilni. Musiała to zrobić, bo do olbrzymiego zada-
nia,
które ją oczekiwało, potrzebowała całej swej mocy.
Nadszedł
odpowiedni moment. W chwili, gdy Chaos został
pokonany,
uwolniła się niezmierzona energia. Takhisis ujarz-
miła
ją, połączyła z własną siłą i ruszyła świat z posad.
Prze-
niosła
go ścieżkami, które stworzyłem swą magią, i umieściła
tutaj,
w tej części wszechświata. Wszystko to stało się tak
szybko,
że nikt na świecie nie zauważył zmiany. Sami bogo-
52
wie,
zajęci
rozpaczliwą walką o przetrwanie, nie mieli pojęcia
ojej
planach, a kiedy zdali sobie sprawę, co się dzieje, byli
tak
wyczerpani, że nie
mogli zatrzymać Takhisis.
Królowa
Ciemności zabrała im świat i ukryła go przed ich
oczami.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Pozbawione
błogosławieństwa
bogów, odarte z boskiej magii ludy świata
popadły
w rozterkę i rozpacz. Sama Takhisis była wyczerpa-
na,
tak słaba, że omal nie obróciła się w nicość.
Potrzebowała
czasu
na powrót do zdrowia, na odpoczynek. Nie martwiła się
jednak.
Im dłużej ludzie pozostawali bez boga, tym bardziej
go
pragnęli. Kiedy wróci, odczują taką wdzięczność i ulgę,
że
zostaną
jej pokornymi niewolnikami. Takhisis przeliczyła się
jednak
w jednej drobnej kwestii.
Malys — dokończył Zwierciadło. — Beryl i reszta.
Właśnie.
Smoki zaintrygowała ta nowa zabawka, która
nagle
spadła między nie. Znużone walką o przetrwanie we
własnym
świecie z radością zawładnęły tym drugim. Takhisis
była
zbyt słaba, by im przeszkodzić. Mogła się tylko przy-
glądać
z bezsilną złością, jak obejmują panowanie nad świa-
tem.
Mimo to okłamywała mnie i nadal obiecywała, że gdy
kiedyś
znów będzie potężna, zgładzi uzurpatorów i odda świat
mnie.
Jakiś czas wierzyłem jej, lecz lata mijały, a Malystryx,
Beryl
i reszta ciągle rosły w siłę. Zabijały kryńskie
smoki,
pożerały je, budowały
swoje totemy, a ja nie miałem żadnej
wieści
od Takhisis.
Patrzyłem
na degenerację świata, coraz bardziej przypomi-
nającego
ten, który opuściłem. Z radością wspominałem czasy
bitew
z Kitiarą. Nie chciałem mieć więcej do czynienia ze
swoimi
pobratymcami i z żałosnymi nieszczęśnikami, którzy
zamieszkiwali
ten świat. Poszedłem do Takhisis i zażądałem
zapłaty.
„Zatrzymaj
sobie świat" — rzekłem jej. — „Nie jest mi po-
trzebny.
Nie chcę go. Oddaj mi Kitiarę. Razem będziemy po-
dróżować.
Razem znajdziemy sobie świat, gdzie czeka na nas
chwała".
Obiecała mi, że tak zrobi. Poszuka duszy Kitiary w miej-
53
scu zwanym Szarością.
Widziałem Szarość. Poszedłem tam.
A
przynajmniej tak mi się wydawało. — Z głębi piersi Skie
wyrwał
się głuchy pomruk. — Resztę słyszałeś. Słyszałeś sło-
wa
Miny, nowej pochlebczyni Królowej Ciemności. Słyszałeś,
jak
powiedziała mi, że zostałem zdradzony...
Jednak inni widzieli, że odszedłeś...
Inni
zobaczyli to, co kazała im ujrzeć, tak samo, jak
wszyscy
widzieli to, co kazała im zobaczyć pod koniec Wojny
Chaosu.
Skie umilkł,
rozpamiętując swe złe postępki. Zwierciadło
słuchał
ciężkiego oddechu błękitnego smoka. Skie mógł żyć
jeszcze
kilka godzin lub dni. Zwierciadło nie wiedział ile. Nie
potrafił
ustalić, co jest źródłem cierpienia Skie, a sam smok nie
chciał
mu powiedzieć. Zwierciadło zastanawiał się, czy ból nie
leży
przypadkiem w głębi serca, a raczej duszy.
Zmienił temat, by odwrócić uwagę Skie.
Takhisis
stanęła w obliczu nowego zagrożenia — smo-
czych
zwierzchników.
Zwierzchników — warknął Skie. — Tak,
oni stanowi-
li problem. Takhisis
miała nadzieję, że nadal będą walczyć
i
w końcu pozabijają się nawzajem, ale wielkie smoki
zawarły
rozejm.
Ogłoszono pokój. Ludzie stali się beztroscy. Takhisis
obawiała
się, że wkrótce zaczną czcić smoczych zwierzchni-
ków,
co niektórzy już czynili, i nie będą jej potrzebować. Kró-
lowa
Ciemności nie miała jeszcze dość sił, by stoczyć bitwę
ze
smokami.
Musiała znaleźć jakiś sposób na zwiększenie swojej
mocy.
Dawno już zauważyła marnotrawstwo energii, odcho-
dzącej
ze świata wraz z duszami zmarłych, i od dawna nad nim
ubolewała.
Wpadła na pomysł, jak uwięzić umarłych w świe-
cie
i w ten sposób posłużyć się nimi, by skraść dziką magię
i
posilić się nią. Kiedy uznała, że jest dość silna, by wrócić,
po-
wróciła w tę
burzliwą noc.
Tak —
rzekł Zwierciadło. — Usłyszałem jej głos. Za-
wołała,
bym dołączył do jej legionów i czcił ją jako swego bo-
ga.
Może i bym tak zrobił, lecz coś mnie powstrzymało. Po-
54
znałem ten głos
sercem, nawet jeśli nie rozumem. Spotkała
mnie
więc kara. Zostałem...
Przerwał. Skie
zaczął się kręcić, starając się podnieść swe
wielkie
cielsko z podłogi jaskini.
Co się stało? Co robisz?
Musisz
się ukryć — powiedział Skie, rozpaczliwie usi-
łując
wstać. — Nadchodzi Malys.
Malys! — powtórzył zaniepokojony Zwierciadło.
Usłyszała, że umieram. Te tchórzliwe
fagasy, które mi
służyły,
na pewno pobiegły do niej w te pędy z radosnymi wie-
ściami.
Wielki sęp przychodzi skraść mój totem. Powinienem
jej
na to pozwolić! Takhisis przywłaszczyła sobie totemy na
własny
użytek. Malys co noc bierze do łoża swego najgorszego
wroga.
Niech ten czerwony potwór przyjdzie. Będę z nią wal-
czył
do ostatniego tchu...
Może
i Skie majaczył, jak sądził Zwierciadło, lecz rada, by
się
schować, brzmiała rozsądnie. Nawet gdyby nie był niewi-
domy,
unikałby walki z olbrzymią czerwoną smoczycą, cho-
ciaż
czuł do niej głęboką nienawiść i odrazę. Zwierciadło wi-
;
dział zbyt wielu swych pobratymców zmiażdżonych w potęż-
nych
szczękach, spalonych w jej przerażającym ogniu. Samą
brutalną
siłą nie można było pokonać tej nieziemskiej istoty.
;
Największy, najsilniejszy smok na Krynnie nie mógłby dorów-
nać
Malystryx.
Nawet bóg nie
ośmielał się stawić jej czoła.
Zwierciadło
wrócił do ludzkiej postaci. Czuł się bardzo
kruchy
i bezbronny w miękkiej skórze, z drobnymi i delikatny-
I
mi kośćmi i wątłą muskulaturą. Mimo to ślepy człowiek mógł
l
dać sobie radę w świecie.
Zwierciadło zaczął szukać po omac-
l
ku drogi wokół masywnego ciała
Skie. Srebrny smok zamie-
I rżał
się wycofać, zapuścić się głębiej w kręty labirynt
koryta-
rzy
legowiska niebieskiego jaszczura. Macając ręką wokół sie-
bie,
natrafił na coś gładkiego i zimnego.
Przez jego
ramię
przebiegł dreszcz. Srebrny smok był nie-
widomy,
lecz natychmiast poznał to, czego dotknął — był to
55
totem
Skie, zrobiony z czaszek jego ofiar. Zwierciadło
wzdryg-
nął
się, cofnął rękę i w pośpiechu omal nie stracił
równowagi.
Wpadł
na ścianę, przytrzymał się jej i posłużył się nią przy
sta-
wianiu następnych
kroków.
— Zaczekaj.
— W ciemności korytarzy zabrzmiał syczący
głos
Skie. — Wyświadczyłeś mi przysługę, srebrny smoku.
Ocaliłeś
mnie przed śmiercią z jej ohydnych rąk. Dzięki tobie
mogę
umrzeć na własnych warunkach, zachowując resztki
godności.
Odwzajemnię ci się przysługą. Innych twoich pobra-
tymców
— złotych i srebrnych smoków — szukałeś i nie mog-
łeś
ich znaleźć, prawda?
Zwierciadło
nie chciał się do tego przyznać, nawet przed
konającym
błękitnym smokiem. Nie odpowiedział i dalej szu-
kał
po omacku drogi w tunelu.
— One
nie uciekły ze strachu — dokończył Skie. — Tej
burzliwej
nocy usłyszały głos Takhisis. Niektóre poznały go
i
zrozumiały, co to znaczy. Opuściły świat w poszukiwaniu
bogów.
Zwierciadło
stanął i odwrócił ślepe oczy w stronę głosu
Skie.
Z zewnątrz dochodził go dźwięk, który błękitny smok
usłyszał
już dawno temu — łopot olbrzymich skrzydeł.
To była
pułapka — rzekł Skie. — One odeszły, a teraz
nie
mogą wrócić. Takhisis je uwięziła, tak samo, jak uwięziła
dusze
umarłych.
Co można zrobić, żeby je uwolnić? —
spytał Zwier-
ciadło.
Powiedziałem
ci wszystko, co sam wiedziałem — od-
parł
Skie. — Mój dług wdzięczności jest spłacony, srebrny
smoku.
Lepiej się pospiesz.
Idąc
najszybciej, jak mógł, Zwierciadło zdążał niepewnym
krokiem
w głąb tunelu. Nie miał pojęcia, dokąd idzie, ale do-
myślał
się, że zagłębia się w czeluść jaskini smoka. Prawą
ręką
dotykał
ściany i szedł wzdłuż niej, nigdy nie odrywając od niej
dłoni.
Mówił sobie, że w ten sposób będzie mógł trafić do wy-
jścia.
Kiedy usłyszał głos Malys, piskliwy i wysoki — dziwny
dźwięk
jak na tak masywne stworzenie — zatrzymał się. Przy-
56
ciskając
dłoń mocno do ściany, przykucnął na gładkiej podło-
dze,
chowając się w chłodnym mroku jaskim. Przyciszył nawet
oddech,
obawiając się, że smoczyca może go usłyszeć i zacząć
szukać.
Zwierciadło
kulił się w legowisku błękitnego smoka i z oba-
wą
czekał na wynik.
Skie
wiedział,
że kona. Serce mu kołatało i drżało w piersi.
Walczył
o każdy oddech. Tęsknił za tym, by położyć się i od-
począć,
zamknąć oczy, zagubić się w przeszłości. Jeszcze
raz
rozpostrzeć skrzydła, które
miały kolor nieba, i wzbić się
w
chmury. Znów usłyszeć głos Kitiary, jej stanowcze komen-
dy,
drwiący śmiech. Poczuć, jak wodze w jej pewnych i spraw-
nych
rękach prowadzą go bezbłędnie tam, gdzie toczy się naj-
bardziej
zacięty, najbardziej zażarty bój. Znów upajać się zgieł-
kiem
bitwy i wonią krwi, rozrywać szponami ciało i słyszeć
radosny
okrzyk bojowy Kitiary, rzucającej wyzwanie wszyst-
kim
przybyszom. Wrócić do stajni, dać sobie opatrzyć rany
i
czekać, aż Kitiara przyjdzie, jak zawsze usiądzie obok niego
i
będzie jeszcze raz przeżywać bitwę. Przychodziła do
niego,
porzucając
te mizerne ludzkie istoty, które chciały ją kochać.
Smok
i jeździec tworzyli zespół — morderczy zespół.
— Cóż, Skie — rozległ się czyjś głos.
Znienawidzony
głos.
Malys wsadziła łeb do jaskini, zasłaniając słońce. — Źle
mnie
poinformowano. Widzę, że jeszcze żyjesz.
Skie
podniósł
się. Jego sny i wspomnienia były bardzo
prawdziwe,
w odróżnieniu od tej nierzeczywistości.
— Nie, nie umarłem — warknął. Wbijał
pazury głęboko
w skałę, walcząc
z bólem i z wysiłkiem utrzymując się na
nogach.
Malys
wcisnęła
więcej cielska do jego leża — głowę i barki,
przednie
łapy i szyję. Zwinięte skrzydła przyciskała do boków,
a
jej tylne łapy i ogon zwisały z urwiska. Małe, okrutne
oczka
obrzuciły
go pogardliwym spojrzeniem. Lekceważąc smoka,
poszukała
tego, po co przybyła — jego totemu. Znalazła go na
podwyższeniu
pośrodku legowiska i ślepia jej rozbłysły.
57
— Nie
przeszkadzaj sobie — powiedziała zimnym tonem.
—
Zdaje się, że zdychałeś. Proszę, kontynuuj. Nie chciałam
ci
przeszkadzać.
Przyszłam tylko zabrać kilka pamiątek po chwi-
lach,
jakie spędziliśmy razem.
Malys
wyciągnęła
łapę i zaczęła tkać magiczną sieć wokół
czaszek
totemu. Skie dostrzegł oczy w tych czerepach. Wyczu-
wał
obecność swej królowej. Takhisis już nie dbała o niego.
Przestał
być jej przydatny. Teraz nie widziała nikogo poza Ma-
lys.
Świetnie. Skie życzył im szczęścia. Były siebie warte.
Nogi mu drżały.
Nie mogły już dłużej utrzymać jego cię-
żaru
i smok padł ciężko na podłogę swego legowiska. Był zły
na
siebie. Wściekły. Musiał walczyć, stawiać opór, przynaj-
mniej
zostawić swój ślad na Malys. Ale był taki słaby i rozdy-
gotany.
Serce waliło mu, jakby miało wyskoczyć z piersi.
—' Skie,
mój śliczny Błękitku! — dobiegł go kpiący, roze-
śmiany
głos Kitiary. — Co to, leniu, jeszcze śpisz? Pobudka!
Będziemy
dziś toczyć bitwy, zadawać śmierć. Nasi wrogowie
nie
śpią, możesz być tego pewny.
Skie
otworzył
oczy. Oto stała przed nim Kitiara, jej niebie-
ska
smocza zbroja lśniła w słońcu. Kobieta posłała mu
krzywy
uśmiech i uniosła
rękę, wskazując coś.
— Tam
stoi twój wróg, Skie. Zostało ci dość sił na jedną
walkę.
Jeszcze jedna bitwa. Potem będziesz mógł odpocząć.
Błękitny smok
uniósł głowę. Nie widział Malys. Wzrok
pogarszał
mu się gwałtownie, gasnąc wraz z życiem. Skie wi-
dział
jednak Kitiarę i kierunek, który wskazywała. Zaczerp-
nął
tchu, a był to ostatni dech w jego życiu. Lepiej, żeby mu
się
udało.
Oddech wymieszał
się z siarką w jego brzuchu. Smok
zionął.
Powietrze
rozdarł
skwierczący trzask błyskawicy. Zagrzmiał
grom
i góra zatrzęsła się w posadach. Hałas był straszliwy,
lecz
mimo to Skie usłyszał, jak Malys wrzeszczy z wściekłości
i
bólu. Nie widział, jakie zadał jej obrażenia, ale domyślił
się,
że są poważne.
Rozwścieczona Malys zaatakowała go. Ostrymi jak brzy-
58
twy pazurami przebiła
jego łuski, rozszarpała ciało i wydarła
mu
ziejącą dziurę w boku.
Skie nic nie poczuł. Nie było już bólu ani strachu.
Zadowolony, opuścił łeb na podłogę legowiska.
— Świetnie się spisałeś, mój śliczny
niebieski — rozległ
się
głos Kitiary i smok z dumą poczuł, że kobieta poklepała go
po
boku szyi. — Świetnie się spisałeś...
Słaby
piorun Skie nie wyrządził Malys prawdziwej szkody.
Wywołał
tylko niemiłe uczucie mrowienia, które przebiegło
przez
jej ciało, i wyrwał duży kawał porośniętego łuską ciała
z
barku przedniej lewej łapy. Bardziej zranił dumę smoczycy
niż
jej wielkie, rozdęte cielsko. Malys rzuciła się na konające-
go
Skie, rozrywając i szarpiąc jego ciało, aż jaskinia
spłynęła
krwią. Wreszcie
smoczyca uświadomiła sobie, że maltretuje
jedynie
nieczułego trupa.
Ochłonąwszy
z gniewu, wróciła do rozbierania totemu na
części,
by móc go zabrać do swego legowiska w nowym paś-
mie
gór Goodlund, na Szczycie Malys.
Kiedy smoczyca napawała
się swoją zdobyczą i oglądała
z
satysfakcją wielką liczbę czaszek, czuła, że moc w niej
wzra-
sta od samego ich
dotykania.
Malys nigdy nie lubiła
smoków z Krynnu. W świecie,
w
którym stanowiły gatunek dominujący, budziły lęk i szacu-
nek
reszty żałosnych mieszkańców, i to je zepsuło. To prawda,
że
czasami miękkoskóre istoty z Krynnu podnosiły broń prze-
ciwko
smokom. Malys słyszała opowieści o tych starciach od
Skie,
który bez końca opowiadał jej o jakimś wydarzeniu nazy-
wanym
Wojną Lancy, o dreszczu emocji wywołanym bitwą
i
więzi, jaka powstawała między jeźdźcem a jego smokiem.
Najwyraźniej Skie
za długo przebywał poza rodzinnym
światem,
jeśli uważał takie dziecinne przepychanki za praw-
dziwe
bitwy. Malys walczyła z kilkoma smoczymi jeźdźcami
i
nigdy w życiu nie widziała czegoś równie zabawnego. Wró-
ciła
myślą do swojego starego świata, gdzie co dnia wybuchała
jakaś
krwawa bitwa o ustalenie hierarchii w klanie.
Zmęczeni nieustanną walką o przetrwanie Malys i inni u-
59
cieszyli się ze
znalezienia tego tłustego i leniwego świata.
Smoczyca
nie tęskniła za tamtymi okrutnymi czasami, lecz
miała
skłonność do wspominania ich z nostalgią, jak stary we-
teran,
który wraca myślami do przeszłości. Ona i jej pobratym-
cy
dali tym słabowitym kryńskim smokom cenną nauczkę.
Tym,
które przeżyły. Smoki z Krynnu ukorzyły się przed
nią,
przysięgły
jej służyć i oddawać cześć. A potem, pewnej nocy,
rozszalała
się ta dziwna burza.
Smoki Krynnu zmieniły
się. Malys nie potrafiła dokład-
nie
powiedzieć, co to za zmiana. Czerwone i niebieskie smoki
nadal
jej służyły i zjawiały się na każde wezwanie, lecz
miała
wrażenie,
że coś knują. Często zastawała je na prowadzonej
szeptem
rozmowie, która szybko cichła, gdy tylko Malys się
pojawiała.
A ostatnio kilka z nich znikło. Smoczyca otrzy-
mywała
raporty o kryńskich smokach, które niosły smoczych
jeźdźców
— Czarnych Rycerzy z Neraki — do bitwy z Solam-
nijczykami
pod Solanthus.
Malys nie
była
przeciwna temu, by smoki zabijały Solam-
nijczyków,
lecz powinny skonsultować się najpierw z nią. Lord
Targonne
tak by postąpił, lecz poległ, i to w raporcie o jego
śmierci
Malys po raz pierwszy usłyszała coś, co ją ogromnie
zaniepokoiło
— na Krynnie pojawił się bóg.
Malys
słyszała
pogłoski o tym bogu — tym samym, który
sprowadził
świat do tej części wszechświata. Smoczyca jednak
nie
widziała jego śladów i mogła jedynie dojść do wniosku, że
bóg
przestraszył się jej przybycia i opuścił pole walki. Pomysł,
że
mógł się przyczaić i szykować do natarcia, nigdy nie przy-
szedł
jej do głowy — i nic w tym zaskakującego, gdyż Malys
pochodziła
ze świata pozbawionego przebiegłości, gdzie rzą-
dziła
przemoc i siła.
Słysząc
doniesienia o tym Jedynym Bogu i szermierzu jego
sprawy,
ludzkiej dziewczynie imieniem Mina, Malys nie zwra-
cała
na nie większej uwagi — głównie dlatego, że Mina nie
zrobiła
niczego, by ją rozzłościć. Wręcz przeciwnie, jej działa-
nia
cieszyły czerwoną smoczycę. Mina usunęła tarczę chro-
niącą
Silvanesti i zabiła biadolącego, samolubnego zielonego
60
smoka Cyana Bloodbane. Zastraszone elfy
Silvanesti poszły
pod
but Czarnych Rycerzy.
Malys nie
była
zadowolona z wieści, że jej kuzynka Beryl
szykuje
atak na krainę elfów Qualinesti. Rzecz nie w tym, by
czerwona
smoczyca dbała o elfy, ale takie postępowanie ozna-
czało
zerwanie paktu. Malys nie ufała Beryl, nie ufała jej am-
bicji
i chciwości. Być może uległaby pokusie, by wtrącić się
i
nie dopuścić do ataku, lecz lord Targonne, nieżyjący
już
przywódca
Czarnych Rycerzy, zapewnił ją, że panuje nad sy-
tuacją.
Za późno Malys zdała sobie sprawę, że lord Targonne
nie
panował nawet nad własnymi sprawami.
Beryl
poleciała,
by zaatakować i zniszczyć Qualinesti, i uda-
ło
jej się tego dokonać. Elfy Qualinesti opuszczały teraz
zgliszcza
swojej
ojczyzny jak robactwo. Co prawda w trakcie tego ataku
smoczyca
dała się zabić, ale Beryl zawsze była impulsywną,
nadmiernie
rozemocjonowaną, nierozsądną ciamajdą.
O śmierci
zielonego smoka zawiadomiło Malys dwóch słu-
żących
Beryl — czerwone smoki, które korzyły się i płasz-
czyły
przed nią stosownie, ale, jak podejrzewała, ukradkiem
zaśmiewały
się do rozpuku.
Malys złościło
to, że czerwone smoki napawają się śmier-
ciąjej
kuzynki. Nie okazywały stosownego szacunku. Nie spo-
dobało
jej się także to, co usłyszała o śmierci Beryl. Pachniało
jej
to obecnością jakiegoś boga. Beryl może i była ryczącą
oślicą,
ale byłą także olbrzymią, potężną bestią i Malys nie
po-
trafiła
sobie wyobrazić okoliczności, w których banda elfów
potrafiłaby
ją pokonać bez boskiej interwencji.
Jeden z
kryńskich
smoków podsunął Malys pomysł przy-
właszczenia
sobie totemu Beryl. Przypadkiem wspomniał o tej
magicznej
konstrukcji, zastanawiając się, co się z nią stanie.
Z
totemu nadal promieniowała moc, nawet po śmierci Beryl.
Ludzcy
generałowie, którzy przeżyli, zaczęli przebąkiwać, że
sami
mogliby z niego skorzystać, gdyby tylko potrafili ustalić,
jak
ujarzmić jego magię.
Oburzona
pomysłem,
że w brudne ręce ludzkich istot mog-
łoby
się dostać coś tak potężnego i świętego jak totem, Malys
61
natychmiast
poleciała,
by zagarnąć go dla siebie. Posłużyła się
magią,
by przenieść go do swojego legowiska i dodała czaszki
ofiar
Beryl do własnych. Zaczerpnęła magii i poczuła, jak jej
moc
ją wypełnia, czyniąc ją silniejszą i potężniejszą niż
kiedy-
kolwiek.
Wtedy nadeszła wiadomość od Miny, że dziewczyna
zabiła
potężnego Skie.
Malys nie
marnowała
czasu. To tyle, jeśli chodzi o owego
boga.
Niech się lepiej z powrotem schowa w tej dziurze, z któ-
rej
wypełzł. Malys owinęła totem Skie magią i przygotowała
go
do zabrania. Przerwała na chwilę pracę, obejrzała się
na
zmasakrowane
szczątki wielkiego błękitnego smoka i zastano-
wiła
nad tym, czy nie powinna dodać jego głowy do totemu.
— Nie zasługuje na takie wyróżnienie —
stwierdziła Ma-
lys,
odsuwając pogardliwym ruchem palca strzęp ciała i kości
Skie.
— Szaleniec, ot co. Niespełna rozumu. Jego czaszka
pewnie
będzie przekleństwem.
Spojrzała
wściekłym wzrokiem na ranę na barku. Krwa-
wienie
ustało, ale oparzenie piekło i bolało, a uszkodzenie mięś-
ni
spowodowało zesztywnienie przedniej łapy. Rana jednak
nie
przeszkodzi jej w lataniu, a tylko to się liczyło.
Zgarnąwszy
czaszki w magiczną sieć, Malys przygotowała
się
do odlotu. Przed odejściem jednak pociągnęła nosem w po-
wietrzu
i obejrzała się raz jeszcze. W chwili przybycia wy-
czuła
coś niezwykłego, jakiś dziwny zapach. Z początku nie
potrafiła
ustalić, co to za zapach, lecz teraz go poznała. Smok.
Jeden
z tych kryńskich smoków, i o ile Malys się poważnie nie
myliła,
był to smok metaliczny.
Malys
przeszukała
komorę legowiska Skie, w którym spo-
czywały
jego zwłoki, ale nie znalazła śladu metalicznego smo-
ka;
żadnych rozrzuconych złotych łusek czy skrawków sreb-
rnej
skóry na ścianach. W końcu smoczyca dała za wygraną.
Dokuczała
jej rana. Chciała wrócić do ciemnego, spokojnego
zacisza
swojego legowiska i rozbudować swój totem.
Mocno
chwyciwszy oplecione siecią
czaszki i podkuliwszy
zranioną
łapę, Malys wysunęła swe masywne cielsko z jaskini
martwego
niebieskiego smoka i odleciała ku wschodowi.
5
Smok srebrny i błękitny
Zwierciadło
pozostawał w ukryciu, dopóki nie nabrał cał-
kowitej
pewności, że Malys odleciała i nie wróci. Słyszał od-
głosy
walki, nawet czuł dumę, gdy Skie sprzeciwił się ohydnej
czerwonej
smoczycy, i doznał ukłucia żalu, gdy smok zginął.
Zwierciadło
słyszał wściekły ryk bólu Malys oraz to, jak smo-
czyca
rozszarpywała ciało Skie. Kiedy poczuł, że obok jego rę-
ki
płynie strużka ciepłej cieczy, domyślił się, że to krew
nie-
bieskiego smoka.
Teraz, po odejściu
Malys, Zwierciadło zastanawiał się, co
ma
zrobić. Przyłożył dłoń do oślepionych oczu i przeklinał
swe
kalectwo. Miał ważne informacje dotyczące prawdziwej
natury
Jedynego Boga. Wiedział też, co się stało z metaliczny-
mi
smokami. I nie mógł nic z tym zrobić.
Zwierciadło
uświadomił sobie, że coś jednak będzie musiał
zrobić
— potrzebował jedzenia i picia. Woń smoczej krwi była
silna,
ale potrafił wyczuć ledwo przebijający przez nią zapach
wody.
Użył czarów, żeby ponownie przybrać kształt smoka,
ponieważ
węch miał dużo lepszy w tej postaci niż w mizernym
ludzkim
ciele. Nieodmiennie cieszył się z przemiany, bo czuł
się
skrępowany i podatny na ciosy w wątłej, bezskrzydłej ludz-
kiej
postaci o miękkiej skórze i kruchych kościach.
Przelał się w
ciało smoka, rozkoszując się tym doznaniem
tak,
jak przeciągający się długo i leniwie człowiek. Z
mocnymi
łuskami na ciele
czuł się dużo pewniej i łatwiej mu było ustać
63
na
czterech nogach niż
na dwóch. Miał dużo ostrzejszy wzrok;
potrafił
dostrzec jelenia biegnącego przez pole oddalone od
niego
o mile.
„Lub
raczej, miałem kiedyś ostrzejszy wzrok" — poprawił
się
srebrny smok.
Jego zmysł
węchu byl teraz dużo czulszy i wkrótce Zwier-
ciadło
znalazł strumyk, który płynął przez obszerną jaskinię.
Napił
się do woli, a kiedy ugasił pragnienie, zastanowił się
nad
zaspokojeniem głodu. Zwęszył kozę. Skie upolował gór-
skiego
kozła i nie zdążył go zjeść. Kiedy Zwierciadło
uciszy
burczenie w żołądku,
od razu przejaśni mu się w głowie.
Miał
nadzieję, że uniknie wracania do głównej komory le-
gowiska,
gdzie leżały szczątki Skie, ale zmysły podpowiadały
mu,
że kozie mięso, którego szuka, znajduje się w tej
jaskini.
Głód'zmusił
Zwierciadło do powrotu.
Posadzka była
mokra i śliska od posoki. W powietrzu wi-
siał
silny zapach krwi i śmierci. Może to on stępił
zmysły
Zwierciadła,
a może to głód uczynił go nierozważnym. Nieza-
leżnie
od przyczyny smok był niezmiernie zaskoczony, gdy
usłyszał
czyjś srogi i zimny głos, niosący się echem po grocie.
— Z początku myślałem, że to ty jesteś
za to odpowie-
dzialny
— rzekł smok, przemawiając w smoczym języku. —
Teraz
jednak widzę, że się myliłem. Nie mogłeś pokonać potęż-
nego
Skie. Ledwo potrafisz się poruszać po tej jaskini bez
wpadania
na ściany.
Przypominając
sobie obronne czary, Zwierciadło odwrócił
ślepe
oczy w stronę nieznajomego — błękitnego smoka, są-
dząc
po tonie głosu i lekkiej woni siarki, która go otaczała.
Niebieski
jaszczur musiał wlecieć do legowiska Skie głównym
wejściem.
Zwierciadło był tak skupiony na swym uczuciu gło-
du,
że go nie zauważył.
Nie zabiłem Skie — powiedział Zwierciadło.
Więc kto? Takhisis?
Zwierciadło
zdziwił się, słysząc jej imię, a potem uświado-
mił
sobie, że nie powinien. Nie był jedynym smokiem, który
poznał
ten głos w burzy.
64
Można
tak powiedzieć. Dziewczyna imieniem Mina ra-
ziła
go magicznym pociskiem, który spowodował jego śmierć.
Działała
w samoobronie. Skie zaatakował ją pierwszy, twier-
dząc,
że go zdradziła.
Oczywiście, że go zdradziła — potwierdził
niebieski
smok. — Czy
kiedykolwiek postępowała inaczej?
Pogubiłem się — powiedział Zwierciadło.
— Mówimy
o Minie czy o
Takhisis?
Praktycznie
biorąc, są tym samym. Zatem, co tu robisz,
srebrny
smoku, i dlaczego tak tu cuchnie Malys?
Malys zabrała totem Skie. Był śmiertelnie
ranny, lecz
mimo
to nie poddał się bez walki. Chyba ją zranił,
chociaż
prawdopodobnie
niezbyt poważnie. Był zbyt słaby. Ona zemści-
ła
się na nim w ten sposób.
Zuch z niego! — ryknął błękitny smok. —
Mam na-
dzieję, że Malys
dostanie gangreny i zdechnie. Nie odpowie-
działeś
jednak na moje pytanie, srebrzysty. Po co tu przybyłeś?
Miałem pytania — powiedział Zwierciadło.
Otrzymałeś odpowiedzi?
Tak — odparł srebrny smok.
Czy byłeś zaskoczony, gdy je usłyszałeś?
Raczej nie — przyznał Zwierciadło. — Jak
ci na imię?
Ja nazywam się
Zwierciadło.
Aha, Strażnik Cytadeli Światła. Mnie
nazywają Brzy-
twa.
Jestem... — niebieski smok umilkł, a kiedy znów się ode-
zwał,
w jego głosie przebijał smutek i żal — ...byłem partne-
j rem
marszałka
Medana z Qualinesti. On nie żyje, a ja radzę so-
.
bie teraz sam. Ponieważ jesteś srebrnym smokiem, może
cię
zainteresuje wieść, że
Qualinesti zostało zniszczone — dodał
Brzytwa.
— Jezioro Śmierci — tak nazywająje elfy. Tylko ty-
le
zostało z niegdyś pięknego miasta.
Zwierciadło
był podejrzliwy, nieufny.
Nie mogę w to uwierzyć!
Uwierz — powiedział ponuro Brzytwa. — Na
własne
oczy
widziałem zniszczenia. Przyleciałem za późno, żeby ura-
tować
marszałka, ale za to byłem świadkiem śmierci ogromnej
65
zielonej
smoczycy Beryl. —
W jego tonie pobrzmiewała ponu-
ra
satysfakcja.
— Chętnie posłuchałbym o tym — rzekł
Zwierciadło.
Niebieski smok
zaśmiał się cicho.
Nie
wątpię. Elfy z Qualinesti zostały ostrzeżone o jej
nadejściu
i były na to przygotowane. Stały na dachach domów
i
wypuszczały w jej stronę tysiące strzał. Do każdego
pocisku
przymocowany
był sznur wzmocniony magią. Elfy oczywiście
myślały,
że to ich czary. Nieprawda. To była jej magia.
Takhisis?
Po prostu
chciała się pozbyć kolejnego rywala i elfów
jednocześnie.
Z tysięcy włókien magicznego sznura powstała
sieć,
która ściągnęła Beryl z nieba. Elfy zamierzały zabić le-
żącą
bezradnie na ziemi smoczycę, ale ich plan nie wypalił.
Widzisz,
elfy razem z krasnoludami wykopały tunele pod Qua-
linostem.
Wiele elfów zdołało nimi uciec, lecz podziemne ko-
rytarze
ostatecznie przyczyniły się do zagłady miasta. Kiedy
Beryl
spadła na ziemię, od jej potwornego ciężaru tunele się
zawaliły
i w ziemi otworzyła się ziejąca jama. Wody Rzeki
Białego
Gniewu wystąpiły z brzegów i wpłynęły do przepaści,
zatapiając
Qualinost i zmieniając go w olbrzymie jezioro. Je-
zioro
Śmierci.
Beryl nie
żyje — szepnął Zwierciadło. — Skie nie żyje.
Ziemie
Qualinesti zniszczone. Takhisis likwiduje swych nie-
przyjaciół
jednego za drugim.
Twoich nieprzyjaciół także, srebrny smoku —
stwier-
dził
Brzytwa. — I moich. Ci zwierzchnicy, jak sami siebie na-
zywają,
zabili wielu naszych pobratymców. Powinieneś się
cieszyć
ze zwycięstwa naszej królowej nad nimi. Cokolwiek
o
niej myślisz, jest boginią naszego świata i walczy w
naszej
obronie.
Ona
walczy tylko we własnej obronie — odparł Zwier-
ciadło.
— Tak jak zawsze. To wszystko jej wina. Gdyby Tak-
hisis
nie skradła świata, zwierzchnicy nigdy by nas nie znaleź-
li.
Ci, którzy zginęli, byliby teraz żywi: smoki, elfy,
ludzie,
kenderzy.
Zamordowały ich wielkie smoki, ale w ostatecznym
66
rozrachunku to Takhisis jest odpowiedzialna za
ich śmierć, bo
to
ona nas tu sprowadziła.
Skradła
świat... — powtórzył Brzytwa. Podrapał pazu-
rami
skałę. Powoli poruszał ogonem w prawo i w lewo, nie-
spokojnie
łopocząc skrzydłami. — Więc to właśnie zrobiła.
Według Skie, tak. Tak mi powiedział.
A
dlaczego miałby ci to powiedzieć, srebrny smoku? —
spytał
szyderczym tonem Brzytwa.
Bo próbowałem ocalić mu życie.
To błękitny smok, twój najbardziej
znienawidzony
wróg! A ty
próbowałeś ocalić mu życie! — szydził Brzytwa.
—
Nie jestem pisklęciem, żeby dać się nabrać na taką
gadkę
kendera.
Zwierciadło
nie widział błękitnego smoka, ale mógł się do-
myślić,
jak wygląda. Weteran walk o błyszczących jasno łus-
kach,
może z kilkoma dowodzącymi dzielności szramami na
klatce
piersiowej i głowie.
— Ocaliłem go z wystarczająco zimnego
wyrachowania,
by zadowolić nawet
ciebie — odparł Zwierciadło. — Przy-
szedłem
do Skie w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pyta-
nia.
Nie mogłem pozwolić, żeby umarł i zabrał odpowiedzi
z
sobą do grobu. Wykorzystałem go. Przyznaję to. Nie jestem
z
siebie dumny, ale przynajmniej dzięki mojej pomocy Skie
pożył
wystarczająco długo, by zadać cios Malys. Za to mi po-
dziękował.
Niebieski
smok milczał.
Zwierciadło nie wiedział, o czym
myśli
Brzytwa. Błękitny jaszczur skrobał szponami skałę, wa-
chlował
skrzydłami w cuchnącym krwią powietrzu, siekł ogo-
nem
w jedną i w drugą stronę. Zwierciadło przygotował zaklę-
cia
na wypadek, gdyby Brzytwa postanowił zaatakować. Wal-
ka
nie byłaby wyrównana — po jednej stronie zaprawiony
w
walkach niebieski smok, po drugiej ślepy srebrzysty. Przy-
najmniej
jednak Zwierciadło, tak jak Skie, zostawi po sobie
ślad
na nieprzyjacielu.
— Takhisis skradła świat — powiedział
Brzytwa zamyś-
lonym tonem. —
Sprowadziła nas tutaj. To ona, jak powie-
67
działeś, jest
odpowiedzialna. Mimo to jest naszą boginią, tak
jak
za dawnych czasów, i walczy, by zemścić się za nas na na-
szych
wrogach.
Jej wrogach — rzekł chłodno Zwierciadło.
— Inaczej
by się nie
fatygowała.
Powiedz
mi, srebrny smoku — zaciekawił się Brzytwa
—
co czułeś, kiedy usłyszałeś jej głos? Czy poczułeś, jak
coś
się
budzi w twym sercu, w twej duszy? Niczego takiego nie
czułeś?
Czułem —
przyznał Zwierciadło. — Kiedy usłyszałem
głos
w burzy, wiedziałem, że to głos boga, i na jego dźwięk
przeszedł
mnie dreszcz emocji. Dziecko bite przez ojca nadal
będzie
się do niego garnąć, nie dlatego, że rodzic jest dobry
czy
mądry, lecz dlatego, że innego nie zna. Potem jednak za-
cząłem
zadawać pytania, a one zaprowadziły mnie tutaj.
Pytania — rzekł lekceważąco Brzytwa. —
Dobry żoł-
nierz nie zadaje
pytań. Słucha rozkazów.
Więc dlaczego nie wstąpiłeś do jej armii?
— spytał
Zwierciadło. — Po
co przybyłeś do legowiska Skie, jeśli nie
po
to, by zadać mu pytanie?
Brzytwa
nie miał
odpowiedzi. Czy pogrążył się w myślach,
zastanawiając
się nad tym wszystkim, czy może był wściekły
i
planował atak? Zwierciadło nie wiedział i nagle poczuł
się
zmęczony
tą rozmową; zmęczony i głodny. Na myśl o jedzeniu
zakruczało
mu w brzuchu.
Jeśli
mamy walczyć — powiedział Zwierciadło — pro-
szę
cię, abyśmy to zrobili, gdy już się posilę. Umieram z głodu,
a
jeśli się nie mylę, czuję w jaskini zapach świeżego
koziego
mięsa.
Nie
zamierzam walczyć z tobą— rzekł zniecierpliwiony
Brzytwa.
— Gdzież honor w bitwie ze ślepym przeciwnikiem?
Koza,
której szukasz, leży po lewej stronie, o jakieś dwie dłu-
gości
szpona od ciebie. W jednym z tych totemów znajduje się
czaszka
mojej partnerki. Może gdyby nie sprowadzono nas tu-
taj,
żyłaby dziś. Niemniej jednak — dodał posępnie niebieski
smok,
machając ogonem — Takhisis jest moją boginią.
68
Zwierciadło
nie potrafił pomóc błękitnemu smokowi. Upo-
rał
się z własnym kryzysem wiary. W jego przypadku nie był
on
zbyt głęboki, ponieważ nikt z jego gatunku nigdy nie
czcił
Takhisis.
Ich miłość i wierność była zarezerwowana dla Pa-
ladine^,
Boga Światła.
Czy Paladine był
gdzieś tam i szukał swoich zaginionych
dzieci?
Po burzy metaliczne smoki wyruszyły na poszukiwanie
bogów,
a przynajmniej tak powiedział Skie. Musiały ponieść
klęskę,
bo Takhisis nadal nie miała rywala. Mimo to Zwier-
ciadło
wierzył, że Paladine nadal istnieje. Gdzieś tam Bóg
Światła
nadal nas szuka. Takhisis spowiła nas w ciemność,
ukryła
przed jego wzrokiem. Jak rozbitkowie na morzu, musi-
my
znaleźć sposób, by dać znak tym, którzy przeszukują bez-
miar
oceanu, jakim jest wszechświat.
Zwierciadło
zabrał się do pożerania kozy. Nie zapropono-
wał
towarzyszowi poczęstunku. Błękitny smok na pewno był
syty,
bo widział swoją zdobycz. Kiedy Zwierciadło przemie-
rzał
krainę w ludzkiej postaci, niósł żebraczą miskę, żywiąc
się
ochłapami.
To było pierwsze świeże mięso, jakie jadł od daw-
na,
i zamierzał się nim delektować. Teraz miał już jakieś poję-
cie
o tym, co może zrobić, gdyby tylko udało mu się zdobyć na
to
środki. Najpierw jednak musiał się pozbyć tego
niebieskiego
smoka,
któremu najwyraźniej się zdawało, że znalazł sobie
przyjaciela.
Błękitne są
towarzyskimi smokami i Brzytwie nie'spie-
szyło
się do odejścia. Zasiadł do pogawędki. Początkowo wy-
dawał
się małomówny, ale teraz paszcza mu się nie zamykała,
jakby
czuł ulgę, że może komuś opowiedzieć, co mu leży na
sercu.
Opisał śmierć swojej partnerki, ze smutkiem i dumą
opowiadał
o marszałku Medanie. Mówił też o pewnym smo-
czym
jeźdźcu, Czarnym Rycerzu imieniem Gerard. Zwierciad-
ło
słuchał go tylko połową umysłu, gdyż w drugiej rodził się
już
pewien pomysł.
Na szczęście
jedzenie zwalniało go z konieczności odpo-
wiadania
inaczej niż kilkoma pomrukami. Nim nasycił swój
głód,
jego towarzysz znów zamilkł. Zwierciadło słyszał, że
69
smok się
ruszył, i miał nadzieję, że niebieski jaszczur wreszcie
jest
gotowy do odejścia.
Mylił
się. Brzytwa tylko zmieniał pozycję, by usadowić się
wygodniej.
„Skoro nie mogę się go pozbyć — pomyślał kwaś-
no
srebrny smok — posłużę się nim".
Co wiesz
o totemach ze smoczych czaszek? — spytał o-
strożnie
Zwierciadło.
Wystarczająco dużo. — Brzytwa warknął. —
Jak już
mówiłem,
czaszka mojej partnerki zdobi jeden z nich. Czemu
pytasz?
Skie powiedział coś o nich. Powiedział... —
Zwier-
ciadło
musiał się sporo nagłowić, żeby nie wyjawić wszystkie-
go,
co Skie powiedział o totemach i zaginionych metalicznych
smokach
— .. .coś o tym, że Takhisis przywłaszczyła je
sobie,
zagarnęła ich moc
na swój użytek.
-— Co to znaczy?
To wszystko jest bardzo niejasne —
stwierdził
Brzytwa.
Wybacz,
ale nie powiedział nic więcej. Wydawał się na
wpół
obłąkany, kiedy to mówił. Mógł majaczyć.
Z tego, co słyszałem, tylko jedna osoba zna
myśli Ta-
khisis, a jest nią ta
dziewczyna, Mina, przywódczyni armii
Jedynego
Boga. Rozmawiałem z wieloma smokami, które
przyłączyły
się do niej. Powiedziały, że Mina jest ulubienicą
Takhisis
i niesie z sobą błogosławieństwo bogini. Jeśli ktokol-
wiek
zna tajemnicę totemów, będzie to Mina. Aczkolwiek dla
ciebie
to niewiele znaczy, srebrny smoku.
Wręcz
przeciwnie — powiedział w zamyśleniu Zwier-
ciadło.
— To może znaczyć dużo więcej, niż ci się zdaje.
Znałem
Minę, kiedy była dzieckiem.
Brzytwa parsknął z powątpiewaniem.
Jestem
Strażnikiem Cytadeli, pamiętasz? — przypomniał
Zwierciadło.
— Ona była wychowanicą Cytadeli. Znałem ją.
Może znałeś ją kiedyś, ale teraz uznałaby cię za wroga.
Tak by
się zdawało — zgodził się srebrny smok. — Ale
Mina
spotkała mnie zaledwie kilka miesięcy temu. Byłem
w
ludzkiej postaci, ślepy, słaby i osamotniony. Poznała mnie,
70
ale darowała mi
życie. Może przypomniała sobie chwile, któ-
re
w dzieciństwie spędziła ze mną. Zawsze zadawała pytania...
— Oszczędziła cię z sentymentalnej
słabości — rzekł
z
pogardą Brzytwa. — Wszystkie istoty ludzkie, nawet te naj-
lepsze,
mają tę wadę.
Zwierciadło
nic nie powiedział, starannie ukrywając uśmiech.
Oto
błękitny smok, który potrafił opłakiwać swego
poległego
jeźdźca, a mimo
to strofował ludzką istotę za sentymentalne
przywiązanie
do znajomych z młodości.
Jednakże
w tym przypadku taka słabość mogłaby się
okazać
dla nas przydatna — kontynuował Brzytwa. Mocno
się
otrząsnął, od głowy do czubka ogona, i rozpostarł skrzydła.
—
Doskonale. Pójdziemy do Miny i dowiemy się, co tu się
dzieje.
Powiedziałeś
„pójdziemy"? — spytał zdumiony Zwier-
ciadło.
Naprawdę sądził, że się przesłyszał, chociaż formy
cza-
sowników
dla osób „my" i „ja" w języku smoków są
całkiem
inne i łatwo je
rozróżnić.
Powiedziałem
— Brzytwa podniósł głos, jakby Zwier-
ciadło
był głuchy, a nie tylko ślepy — że pójdziemy razem,
śmiało
spojrzymy w oczy Minie i zażądamy, by wyjawiła nam
plany
naszej królowej...
To niemożliwe — uciął srebrny smok.
Jakiekolwiek
plany sam ułożył,
nie uwzględniały one współpracy z błękit-
nym
smokiem. — Widzisz moje kalectwo.
Widzę — odparł Brzytwa. — To poważne
okaleczenie,
a jednak najwyraźniej
nie powstrzymało cię ono od zrobienia
tego,
co było konieczne. Dotarłeś tu, prawda?
Zwierciadło nie mógł temu zaprzeczyć.
Podróżuję powoli, pieszo. Muszę żebrać o
pożywienie
i schronienie...
Nie mamy
czasu na takie bzdury. Żebrać! Od ludzi! —
Brzytwa
pokręcił głową, aż mu łuski zagrzechotały. — Sądzi-
łem,
że wolałbyś umrzeć z głodu. Musisz polecieć ze mną.
Czas
upływa.
W świecie dzieją się doniosłe wydarzenia. Nie może-
my
marnować czasu na to, by wlec się w tempie ludzkiej istoty.
71
Zwierciadło
nie wiedział, co powiedzieć. Pomysł, że ślepy
srebrny
smok miałby jechać na grzbiecie błękitnego jaszczura,
był
tak nieprawdopodobnie absurdalny, że ślepiec miał ogrom-
ną
ochotę roześmiać się na głos.
— Jeśli
nie pójdziesz ze mną— dodał Brzytwa, widząc, że
Zwierciadło
nie może się zdecydować — będę zmuszony cię
zabić.
Mówisz bardzo gładko o pewnych informacjach, jakie
ci
przekazał Skie, ale oględnie i wymijająco o pozostałych.
Sądzę,
że Skie powiedział ci więcej, niż chcesz przede mną
ujawnić.
W związku z tym albo pójdziesz ze mną abym mógł
cię
mieć na oku, albo dopilnuję, żeby te informacje przepadły
razem
z tobą.
Srebrny smok nigdy bardziej gorzko nie żałował
swojej
ślepoty niż w tej chwili.
Podejrzewał, że szlachetnym roz-
wiązaniem
byłoby sprzeciwić się niebieskiemu smokowi i zgi-
nąć
w krótkiej i brutalnej walce. Taka śmierć byłaby ho-
norowa,
ale niezbyt rozsądna. Zwierciadło był jedną z dwóch
istot
na Krynnie, które wiedziały o odejściu jego pobratym-
ców,
srebrnych i złotych smoków. Odleciały one na skrzyd-
łach
magii, by znaleźć bogów, lecz zostały schwytane i u-
więzione
przez Jedynego Boga. Mina była tą drugą istotą
i
chociaż Zwierciadło nie przypuszczał, by mu cokolwiek
po-
wiedziała, nie mógł być
tego pewien, dopóki z nią nie poroz-
mawiał.
Zostawiasz mi niewielki wybór — rzekł srebrny smok.
Taki
miałem zamiar — odparł Brzytwa. Jego głos nie
brzmiał
zarozumiale, jedynie rzeczowo.
Zwierciadło
zmienił kształt, porzucając silne, potężne smo-
cze
ciało na rzecz słabego, delikatnego ciała ludzkiej
istoty.
Przybrał
postać młodego mężczyzny o srebrnych włosach, ubra-
nego
w białe szaty mistyka z Cytadeli. Potwornie okaleczone
oczy
zasłonił czarną opaską.
Poruszając
się powoli na ludzkich stopach, wymachiwał
dookoła
ludzkimi rękami. Stawiał chwiejne kroki, potykając
się
na każdym kamieniu w jaskini. Poślizgnął się w krwi Skie
i
upadł na kolana, kalecząc swe wątłe ciało. Zwierciadło był
72
wdzięczny za
jedno — nie musiał widzieć wyrazu litości na
twarzy
Brzytwy.
Błękitny
smok był żołnierzem i nie naśmiewał się ze Zwier-
ciadła.
Kierował nawet jego krokami, podtrzymując go łapą,
i
pomógł mu wgramolić się na swój szeroki grzbiet.
W legowisku, gdzie leżały
zmasakrowane zwłoki Skie,
unosił
się silny odór śmierci. Oba smoki z ulgą opuściły jas-
kinię.
Na skalnym występie przed grotą Brzytwa odetchnął
świeżym
powietrzem, a potem rozpostarł skrzydła i wzbił się
w
chmury. Zwierciadło trzymał się mocno grzywy niebieskie-
go
smoka i ściskał jego boki kolanami.
— Trzymaj
się — uprzedził Brzytwa. Wzniósł się wysoko
w
niebo i zatoczył szeroki łuk. Zwierciadło domyślił się,
co
planuje niebieski smok i zgodnie
z poleceniem chwycił się
mocno
grzywy.
Srebrny smok czuł,
jak Brzytwa napełnia płuca, a potem
robi
gwałtowny wydech. Poczuł woń siarki, usłyszał skwier-
czący
trzask błyskawicy. Nastąpił huk i odgłos pękającej ska-
ły,
a potem łoskot ton kamieni spadających z urwiska, dud-
niących
i grzechoczących wśród grzmotu pioruna. Brzytwa
wypuścił
jeszcze jeden piorun i tym razem Zwierciadłu wydało
się,
że cała góra wali się w gruzy.
— Tak oto odchodzi Khellendros, znany jako
Skie —
rzekł
Brzytwa. — Był dzielnym wojownikiem, tak oddanym
swemu
jeźdźcowi, jak ten jemu. Oby o każdym z nas można
było
to samo powiedzieć, gdy nadejdzie nasz czas na odejście
z
tego świata.
Spełniwszy swój
obowiązek wobec zmarłego, Brzytwa
spuścił
skrzydła w ostatnim salucie, po czym zawrócił i odle-
ciał
w innym kierunku. Dotyk ciepłych promieni słońca na kar-
ku
powiedział Zwierciadłu, że lecą na wschód. Srebrny smok
trzymał
się mocno grzywy Brzytwy, czując na twarzy silny po-
dmuch
wiatru. Wyobraził sobie drzewa, złocące i się czerwie-
niące
wraz z nadejściem jesieni, podobne do klejnotów wpra-
wionych
w zielony aksamit łąk. Oczami wyobraźni zobaczył
szarofioletowe
góry zwieńczone pierwszym śniegiem o tej po-
73
rze roku. Daleko w dole leżały
niebieskie jeziora i wijące się
rzeki
ze złotą plamą wioski zwożącej jesienną pszenicę lub
szarą
kropką szlacheckiego dworu otoczonego polami.
— Dlaczego płaczesz, srebrny smoku? — spytał Brzytwa.
Zwierciadło
nie umiał odpowiedzieć, a Brzytwa, po chwili
namysłu,
postanowił nie powtarzać pytania.
6
Kamienna forteca umysłu
Dzika Elfka imieniem Lwica obserwowała
swojego męża
z rosnącym
zatroskaniem. Minęły dwa tygodnie, odkąd usły-
szeli
straszne wieści o śmierci Królowej Matki i zniszczeniu
stolicy
państwa elfów Qualinost. Od tamtej pory Gilthas, mło-
dy
król Qualinesti, nie odezwał się prawie słowem do nikogo
—
ani do niej, ani do Plancheta, ani do członków ich eskorty.
Spał
samotnie, okrywając się kocem i odsuwając się od niej,
kiedy
próbowała dodać mu otuchy swoją obecnością. Samot-
nie
spożywał posiłek, a jadł bardzo niewiele. Wydawało się,
że
niknie
w oczach, tak bardzo schudł, choć wcale nie miał z cze-
go
tracić wagi. Jechał samotnie, milczący i ponury.
Twarz miał bladą,
rysy stężałe i posępne. Nie opłakiwał
matki.
Nie uronił łzy od tej nocy, gdy usłyszeli okropne nowi-
ny.
Kiedy się odzywał, robił to tylko po to, by zadać jedno
py-
tanie: Jak daleko
jeszcze do miejsca spotkania?
Lwica
obawiała
się, że Gilthas mógł znów popaść w dawną
chorobę,
która nękała go we wczesnych latach przymusowe-
go
sprawowania rządów nad ludem Qualinesti. Będąc królem
z
nazwy, lecz z okoliczności więźniem, wpadł w głęboką
de-
presję,
która wywołała u niego senność i brak dbałości o cokol-
wiek.
Często przesypiał w łóżku całe dnie, woląc okropności
świata
sennych marzeń od rzeczywistych koszmarów. Wy-
szedł
z tego, siłą woli wynurzając się z mrocznej toni, w któ-
rej
omal nie utonął. Był dobrym królem i wspomagał swą
75
władzą
rebeliantów, dowodzonych przez jego żonę, którzy
wałczyli
z tyranią Czarnych Rycerzy. Wydawało się jednak, że
wszystko,
co zyskał, zostało stracone. Przepadło wraz z wieś-
cią
o śmierci jego ukochanej matki i zniszczeniu stolicy pań-
stwa
elfów.
Planchet
obawiał
się tego samego. Przyboczny i lokaj Jego
Wysokości
wraz z Lwicą byli osobami odpowiedzialnymi za
wyciągnięcie
Gilthasa ze świata koszmarów i sprowadzenie go
znów
między tych, którzy go kochali i potrzebowali.
On obwinia siebie — powiedziała Lwica,
jadąc obok
Plancheta. Obydwoje
patrzyli z troską na samotnego elfa,
który
jechał w pojedynkę wśród swoich strażników, wpa-
trując
się niewidzącym wzrokiem w drogę przed sobą. — Ob-
winia
się za to, że zostawił tam matkę na śmierć. Obwinia się
za
plan, który doprowadził do zagłady miasta i śmierci tylu
setek
elfów. Nie dostrzega tego, że dzięki jego planowi Beryl
nie
żyje.
Ale za
jakże straszliwą cenę — powiedział Planchet. —
On
wie, że jego lud nigdy już nie będzie mógł wrócić do
Quali-
nostu.
Co z tego, że Beryl nie żyje, skoro jej armie nie zostały
rozbite.
To prawda, że wiele z nich zginęło, lecz te siły,
które
przerwały, nadal palą i
pustoszą nasz piękny kraj.
To, co
zostało spalone, można odtworzyć. Zniszczenia
można
odbudować. Silvanesti wrócili do swoich domów, by
walczyć
z koszmarem — powiedziała Lwica. — Oni odzyskali
swoją
ojczyznę. My możemy zrobić to samo.
Nie
jestem tego pewien — odparł Planchet, nie odry-
wając
oczu od króla. — Silvanesti walczyli ze snem, lecz po-
patrz,
do czego ich to doprowadziło — do jeszcze większego
lęku
przed światem zewnętrznym i próby odizolowania się za
ochronną
tarczą. A to spowodowało katastrofę.
— Qualinesti
mają więcej rozumu — upierała się Lwica.
Planchet
potrząsnął głową. Nie chcąc się z nią spierać, nie
podjął
dyskusji. Przejechali kilka mil w milczeniu, a potem
przyboczny
króla rzekł cicho:
— Ty wiesz, co naprawdę gryzie Gilthasa, prawda?
76
Lwica
milczała
przez kilka długich chwil, a potem odparła
półgłosem:
!
— Chyba tak.
—
On obwinia się za to, że nie znalazł się wśród zabitych
—
stwierdził Planchet.
Ze łzami w oczach Lwica pokiwała głową.
Gilthas nienawidził
tego życia, lecz zmuszony był je pro-
wadzić.
Nie dla swojego dobra, lecz dla dobra swojego ludu.
Ostatnio
zaczął się zastanawiać, czy to wystarczający powód,
by
dalej znosić tę męczarnię. Nie widział nadziei dla
nikogo,
nigdzie
na świecie. Tylko jedna wątła nić łączyła go z tym ży-
ciem:
obietnica, którą złożył matce. Obiecał Lauranie, że sta-
nie
na czele elfich uchodźców, którzy zdołali uciec z Qualine-
sti
i czekali na niego na skraju Równin Pyłu. Obietnicę
złożoną
zmarłemu trzeba
spełnić.
Mimo to
Gilthas zaglądał
w każdą mijaną po drodze rzekę,
wyobrażając
sobie spokój, jakiego by zaznał, gdyby jej wody
zamknęły
się nad jego głową.
Wiedział,
że żona smuci się i martwi o niego. Wiedział lub
podejrzewał,
że boli jato, iż się od niej odsunął, zamknął w for-
tecy
o kamiennych murach, w której krył się przed światem.
Chciałby
otworzyć bramy i wpuścić ją do środka, lecz to wyma-
gało
wysiłku. Musiałby opuścić zaciszny kąt, w którym się
schro-
nił,
wyjść na słońce, przemierzyć dziedziniec pamięci i otwo-
rzyć
wrota, by wpuścić jej współczucie — współczucie, na które
nie
zasłużył. Nie mógł tego znieść. Jeszcze nie teraz. Może
nigdy.
Gilthas obwiniał
siebie. Jego plan okazał się katastrofal-
ny
w skutkach. Sprowadził zniszczenie na Qualinesti i jego
obrońców.
Spowodował śmierć jego matki. Młody król bał się
spojrzeć
w twarz uciekinierom. Wezmą go za mordercę i będą
mieli
rację. Pomyślą, że jest tchórzem, i nie będą się
mylić.
Uciekł
i zostawił swój ginący lud. Może oskarżą go o rozmyśl-
ne
zaplanowanie zagłady Qualinesti. W końcu był
częściowo
człowiekiem. W
swej depresji gotów był uwierzyć w najbar-
dziej
fantastyczne przypuszczenia.
77
Rozważał
pomysł, by wysłać pośrednika w celu uniknięcia
bezpośredniego
spotkania z uciekinierami.
„Jakie to podobne do tchórza, którym
jesteś" — szydził
z
siebie samego w duchu Gilthas. „Uchylaj się od tej
odpowie-
dzialności, tak
jak uchylałeś się od innych".
Stanie z nimi twarzą
w twarz. Zniesie ich gniew i ból
w
milczeniu, jako należną mu karę. Zrzeknie się tronu i prze-
każe
wszystko senatowi. Senatorzy będą mogli wybrać no-
wego
władcę. On sam powróci do Jeziora Śmierci, gdzie spo-
czywały
ciała jego matki i jego ludu, i tam nastąpi kres jego
cierpień.
Takie posępne
rozmyślania snuł młody elfi król, dzień po
dniu
jadąc samotnie. Wzrokiem wybiegał przed siebie, ku jed-
nemu
celowi — miejscu zgromadzenia uchodźców z Qualino-
stu,
tych, którzy dzięki szlachetnemu wysiłkowi krasnoludów
z
Thorbardinu zdołali zbiec tunelami wykopanymi rękami kra-
snoludów
pod krainą elfów. Tam zrobi to, co musi. Spełni
swoje
przyrzeczenie, a potem będzie mógł odejść wolno... na
wieki.
Pogrążony
w rozmyślaniach, usłyszał, jak żona woła go po
imieniu.
Lwica
miała
dwa głosy — jeden żoniny, jak go nazywał
Gilthas,
a drugi żołnierski. Przechodziła od jednego do dru-
giego
całkiem nieświadomie, dopóki dawno temu Gilthas nie
zwrócił
jej na to uwagi. Głos żony był łagodny i czuły. Gło-
sem
wojskowego komendanta można byłoby ścinać niewielkie
drzewa,
jak żartem twierdził młody król.
Nie
dopuszczał
do uszu łagodnego i czułego głosu żony, bo
nie
czuł się godny miłości ani jej, ani nikogo innego. Był jed-
nak
władcą i nie mógł nie słyszeć głosu komendanta. Po
tonie
poznał, że żona
przynosi złe wieści.
Tak, co się stało? — spytał, odwracając
się ku niej
i przygotowując na
najgorsze.
Otrzymałam raport... kilka raportów. —
Lwica prze-
rwała i zrobiła
głęboki wdech. Bała się powiedzieć mu o tym,
ale
nie miała wyboru. Był królem.
78
— Wojska
Beryl, o których myśleliśmy, że zostały rozpro-
szone
i wybite, przegrupowały się i ponownie sformowały. Nie
sądziliśmy,
że to możliwe, ale wydaje się, że mają nowego
przywódcę,
męża imieniem Samuval. To Czarny Rycerz, który
słucha
rozkazów nowego Pana Nocy, dziewczyny imieniem
Mina.
Gilthas
patrzył
na żonę w milczeniu. Jedna część jego jaźni
usłyszała,
zrozumiała i przyswoiła sobie informację. Druga
wczołgała
się jeszcze głębiej w ciemny kąt jego więziennej celi.
Ten
Samuval twierdzi, że służy bogu znanemu jako Je-
dyny
Bóg. Wieść, jaką niesie swoim żołnierzom, brzmi na-
stępująco:
Jedyny Bóg odebrał Qualinesti elfom i zamierza je
oddać
ludziom, których ta kraina jest prawowitą własnością.
Wszyscy,
którzy chcą dostać darmową ziemię, muszą się tylko
zaciągnąć
do wojska kapitana Samuvala. Jego armia jest ol-
brzymia,
jak możesz sobie wyobrazić. Każdemu nicponiowi
i
wyrzutkowi ludzkiej rasy spieszy się dostać kawałek
naszej
pięknej krainy. Oni
już wyruszyli, Gilthasie — podsumowała
Lwica.
— Są dobrze uzbrojeni, dobrze zaopatrzeni i szybko
maszerują,
by zdobyć i zająć Qualinesti. Nie mamy dużo cza-
su.
Musimy ostrzec nasz lud.
I co wtedy? — spytał Gilthas.
Lwica nie
poznała
jego głosu. Był stłumiony, jakby docho-
dził
zza zamkniętych drzwi.
Będziemy postępować zgodnie z oryginalnym
planem
—
odpowiedziała. — Pójdziemy przez Równiny Pyłu do Sil-
vanesti.
Tyle że musimy iść szybciej, niż przewidywaliśmy.
Wyślę
jeźdźców naprzód, żeby uprzedzili uchodźców...
Nie —
przerwał jej Gilthas. — To ja muszę im o tym
powiedzieć.
Będę jechać dzień i noc, jeśli zajdzie potrzeba.
Mój
mężu... — Lwica odezwała się głosem żony, czu-
łym
i kochającym. — Twoje zdrowie...
Gilthas
uciszył
ją spojrzeniem, które sprawiło, że słowa za-
marły
jej na wargach, a potem zawrócił i dał koniowi ostrogę.
Nagły
odjazd króla zaskoczył jego przybocznych. Musieli po-
pędzić
swoje konie do cwału, żeby go dogonić.
79
Westchnąwszy głęboko, Lwica poszła w ich ślady.
Miejsce, które
Gilthas wybrał na zgromadzenie elfich
uchodźców,
znajdowało się na wybrzeżu Nowego Morza, wy-
starczająco
blisko Thorbardinu, aby krasnoludy mogły pomóc
w
obronie uchodźcom, gdyby doszło do ataku, ale nie na tyle
blisko,
by zaniepokoić krasnoludy. Lud ten rozumem wiedział,
że
kochającym lasy elfom nigdy nie przyszłoby do głowy, że-
by
się osiedlić w potężnej podziemnej twierdzy Thorbardin,
ale
w sercach przechowywał szczere przekonanie, że wszyscy
na
Ansalonie muszą im potajemnie zazdrościć twierdzy i za-
garnęliby
Thorbardin dla siebie, gdyby tylko mogli.
Elfy
musiały
także dołożyć wielkich starań, żeby nie ściąg-
nąć
na siebie gniewu wielkiej smoczycy Onysablet, która za-
jęła
ziemie niegdysiejszego Nowego Wybrzeża. Kraina ta była
teraz'znana
jako Nowe Mokradło, ponieważ smoczyca posłu-
żyła
się swą wstrętną magią, by zmienić jej krajobraz w
zdra-
dzieckie bagno. Aby
uniknąć podróżowania przez jej teryto-
rium,
Gilthas zamierzał przeciąć Równiny Pyłu. Tę rozległą
ziemię
niczyją zamieszkiwały plemiona barbarzyńców, którzy
żyli
na pustyni i trzymali się z dala od wszystkich, nie intere-
sując
się resztą świata, tak jak reszta świata nie interesowała
się
nimi.
Powoli,
tygodniami, uchodźcy
ściągali na miejsce spotka-
nia.
Niektórzy podróżowali grupami, falami opuszczając tune-
le
wybudowane przez krasnoludy i ich olbrzymie, pożerające
ziemię
robaki. Inni przybywali pojedynczo lub parami, ucie-
kając
przez lasy z pomocą partyzanckich oddziałów Lwicy.
Zostawili
domy, dobytek, pola uprawne i plony, gęste lasy,
wonne
ogrody i piękne miasto Qualinost z jego błyszczącą
Wieżą
Słońca.
Elfy były
pewne, że będą mogły powrócić do swojej uko-
chanej
ojczyzny. Ta ziemia należała do Qualinesti od zawsze,
przynajmniej
tak im się wydawało. Patrząc wstecz, nie znajdo-
wali
w historii okresu, w którym nie byliby panami tej krainy.
Nawet
po tym, jak królestwa elfów rozpadły się na połowy po
zażartych
bratobójczych wojnach, tworząc dwa wielkie pań-
80
stwa
elfów,
Qualinesti i Silvanesti, Qualinesti nadal byli wład-
cami
i mieszkańcami ziem, które już przedtem należały do
nich.
To
wygnanie było
przejściowe. Wielu spośród nich pamię-
tało
jeszcze, jak byli zmuszeni opuścić ojczyznę w czasie Woj-
ny
Lancy. Przeżyli to i wrócili, by umocnić swoje domy jesz-
cze
bardziej niż poprzednio. Armie łudzi mogą przychodzić
i
odchodzić. Smoki mogą przychodzić i odchodzić, ale lud
Qualinesti
pozostanie. Duszący dym pożarów wkrótce rozwie-
je
się na wietrze. Spod czarnego popiołu wystrzelą zielone pę-
dy.
Elfy odbudują zniszczenia, ponownie zasadzą drzewa. Ro-
biły
to już wcześniej i zrobią to znowu.
Tak pewne
tego były
elfy, taką ufność pokładały w obroń-
cach
swego pięknego miasta Qualinost, że nastrój w obozach
dla
uchodźców, z początku ponury, stał się prawie wesoły.
To prawda, że
było wiele ofiar do opłakiwania, bo Beryl
z
rozkoszą zabijała każdego elfa, którego zastała na otwar-
tej
przestrzeni. Część uciekinierów zabiły smoki. Inni wpadli
w
ręce rozwścieczonych ludzi albo zostali schwytani przez
Czarnych
Rycerzy z Neraki, którzy bili ich i torturowali. Jed-
nak
liczba zabitych była zdumiewająco niska, biorąc pod uwa-
gę
fakt, że elfom groziła całkowita zagłada. Dzięki planom
młodego
króla oraz pomocy krasnoludów Qualinesti przeżyli.
Zaczynali
patrzeć w przyszłość, a ta była w Qualinesti. Nie po-
trafili
sobie wyobrazić niczego innego.
Mądrzejsze pośród
elfów nadal martwiły się i niepokoiły,
bo
dostrzegały nieomylne znaki, że nie dzieje się dobrze. Dla-
czego
nie ma żadnych wieści od obrońców Cjualinesti? W mie-
ście
stacjonowali kurierzy, gotowi pobiec szybko do obozów
dla
uchodźców. Powinni już tu być z wieściami, dobrymi lub
złymi.
Fakt, że nie dotarli w ogóle, niektórych głęboko zanie-
pokoił,
a przez innych został całkiem zlekceważony.
„Brak
wieści to dobre wieści" — mawiali ludzie. „Brak wy-
buchu
to krok w dobrą stronę" — głosiło porzekadło gnomów.
Elfy
rozbiły
namioty na piaszczystych plażach Nowego Mo-
rza.
Ich dzieci chlapały się w łagodnie bijących o brzeg falach
81
i budowały zamki
z piasku. W nocy dorośli rozpalali ogniska
z
drewna wyrzuconego przez morze, przyglądali się bezustan-
nie
zmieniającym się kolorom płomieni i snuli opowieści o in-
nych
czasach, w których elfy musiały opuścić swoją ojczyznę
—
opowieści, które zawsze miały szczęśliwe zakończenie.
Pogoda
była
piękna, nietypowe ciepło na tak późną porę ro-
ku.
Morze miało kolor ciemnego, prawie czarnego granatu,
który
widzi się tylko jesienią i który zapowiada nadejście zi-
mowych
sztormów. Drzewa uginały się od jesiennych darów
i
jedzenia było pod dostatkiem. Znaleziono strumienie świeżej
wody
do picia i kąpieli. Elfi żołnierze strzegli swego plemienia
dniem
i nocą, a żołnierze krasnoludów trzymali straż w lesie,
jednym
okiem obserwując wojska najeźdźców, a drugim elfów.
Uciekinierzy
czekali na Gilthasa. Czekali, aż przyjdzie ich za-
wiadomić,
że smok został pokonany i mogą wrócić do domu.
Panie —
powiedział jeden ze strażników, podjeżdżając
do
Gilthasa — prosiłeś, bym cię zawiadomił, gdy będziemy
w
odległości kilku godzin jazdy od obozu uchodźców. Obóz
jest
przed nami. — Elf wskazał ręką. — Za tymi wzgórzami.
Więc tu zaczekamy — oznajmił Gilthas,
zatrzymując
konia. Spojrzał w
niebo, na którym blade słońce stało pra-
wie
w zenicie. — Ruszymy w dalszą drogę, gdy zapadnie
zmierzch.
Czemu się
zatrzymujemy, mój mężu? — spytała Lwica,
podjeżdżając
kłusem w momencie, w którym Gilthas wydawał
polecenia.
— Pędziliśmy na złamanie karku, żeby dotrzeć do
naszego
ludu, a teraz, gdy jesteśmy już blisko, zatrzymuje-
my
się?
Nowinę, jaką mam do przekazania, powinno się
ogła-
szać
tylko w ciemności — rzekł, zsiadając z konia i nie patrząc
na
nią. — Ani słońce, ani księżyc nie będą przyświecać
na-
szemu
żalowi. Mam nawet żal do zimnego blasku gwiazd.
Strąciłbym
je z nieba, gdybym mógł.
Gilthasie... — zaczęła elfka, lecz on
odwrócił się od
niej i odszedł,
znikając w mroku.
82
Na znak
Lwicy podążył
za nim strażnik, zachowując dys-
kretny
dystans, ale idąc wystarczająco blisko, by go chronić.
Tracę go, Planchecie — powiedziała Dzika
Elfka gło-
sem
pełnym bólu i smutku — i nie wiem, co mam robić, jak
go
odzyskać.
Nie przestawaj go kochać — poradził jej
przyboczny
króla. — Nic więcej
nie możesz zrobić. Reszty musi doko-
nać
sam.
Gilthas i
jego świta
weszli do elfiego obozu uchodźców tuż
po
zmroku. Na plaży płonęły ogniska. Elfie dzieci tańczyły
wśród
płomieni niczym bystre cienie. Dla nich to były waka-
cje,
wielka przygoda. Noce spędzone w ciemnych tunelach
z
krasnoludami o grubych głosach i budzącym lęk wyglądzie
przeszły
już do odległych wspomnień. Szkolne lekcje odwo-
łano,
domowe obowiązki zawieszono. Gilthas patrzył na roz-
tańczone
dzieci i myślał o tym, co musi im powiedzieć. Waka-
cje
skończą się tej nocy. Jutro rano zacznie się ciężka walka
o
przetrwanie.
Ile z tych
dzieci, które
tak wesoło tańczyły wokół ognisk,
umrze
na pustyni z gorąca i braku wody albo padnie ofiarą
złych
potworów, które podobno krążą po Równinach Pyłu? Ilu
jeszcze
jego rodaków zginie? Czy w ogóle przetrwają jako ra-
sa,
czy ta wyprawa przejdzie na zawsze do historii jako ostatni
marsz
Qualinesti?
Gilthas wszedł do
obozu pieszo, bez dźwięku fanfar: Ci,
którzy
widzieli, jak przechodził obok nich, byli zdumieni wy-
glądem
swego króla — o ile w ogóle wiedzieli, z kim mają do
czynienia.
Gilthas bowiem tak bardzo się zmienił, że wielu go
nie
rozpoznało.
Szczupły,
wręcz wychudzony, blady i wątły Gilthas stracił
prawie
wszystkie cechy, które świadczyły o jego pokrewień-
stwie
z ludźmi. Jego delikatna, elfia budowa kości uwydatniła
się
i stała się bardziej widoczna. Niektórzy szeptali z czciąj
że
jest żywym obrazem pradawnych elfich królów, Silvanosa
i
Kith-Kanana.
Szedł przez obozowisko ku jego środkowi, w którym pło-
83
nęło ogromne
ognisko. Na rozkaz Lwicy
jego świta została
z
tyłu. To, co młody król miał do powiedzenia, musiał powie-
dzieć
sam.
Na widok
jego miny elfy przestały
się śmiać, przerwały
opowiadanie
bajek, zatrzymały się w tańcu i uciszyły dzieci.
Kiedy
rozniosła się wieść, że stoi między nimi król, samotny
i
milczący, elfy zgromadziły się wokół niego. Przywódcy se-
natu
przybyli pospiesznie, mamrocząc pod nosem z irytacją, że
odebrał
im szansę na to, by go stosownie powitać. Kiedy ujrze-
li
jego twarz — w blasku ognia podobną do trupiej —
przestali
narzekać,
zapomnieli o mowach powitalnych i przeczuwając
coś
strasznego, oczekiwali na jego słowa.
Mając
za tło muzykę fal, wznoszących się jedna za drugą,
ścigających
się nawzajem do brzegu i powracających, Gilthas
opowiedział
historię upadku Qualinesti. Przekazał ją w sposób
jasny,
spokojny i pozbawiony emocji. Mówił o śmierci swojej
matki.
Mówił o bohaterstwie obrońców miasta. Wychwalał bo-
haterstwo
krasnoludów i ludzi, którzy polegli w obronie obce-
go
im kraju i narodu. Opowiedział o śmierci smoczycy.
Elfy
opłakiwały
Królową Matkę i swoich bliskich, którzy
teraz
z pewnościąjuż nie żyli. Łzy bezgłośnie spływały im
po
twarzach.
Nie szlochały głośno z obawy, że nie usłyszą następ-
nych
słów.
To, co usłyszały później, było straszne.
Gilthas
opowiedział
o armiach pod rozkazami nowego przy-
wódcy.
Mówił o nowym bogu, który przypisał sobie zasługę
za
wyrzucenie elfów z ich ojczyzny i oddawał tę ziemię lu-
dziom,
już napływającym do Qualinesti z północy. Usłyszaw-
szy
o uchodźcach, armia zbliżała się szybko, by ich dogonić
i
zniszczyć.
Powiedział im, że
ich jedyną nadzieją jest przedostanie się
do
Silvanesti. Tarcza ochronna wokół tego królestwa
przestała
istnieć.
Ich kuzyni chętnie przyjmą swoich ziomków. Aby jed-
nak
tam dotrzeć, elfy muszą przemaszerować przez Równi-
ny
Pyłu.
— Na razie — zmuszony był im powiedzieć Gilthas — nie
84
ma mowy o
powrocie. Być
może, z pomocą naszych kuzynów,
zdołamy
stworzyć armię wystarczająco silną, żeby wkroczyć
do
naszej ukochanej ojczyzny, wypędzić z niej wroga i ode-
brać
to, co nam skradziono. Jeśli jednak będzie to możliwe, to
dopiero
w dalekiej przyszłości. Przede wszystkim musimy za-
dbać
o przetrwanie naszej rasy. Droga, którą idziemy, nie bę-
dzie
łatwa. Musimy nią kroczyć razem, mając w sercach jeden
cel
i jeden zamysł. Jeśli jedno z nas zboczy z drogi, zginiemy
wszyscy.
Mianowano
mnie królem
dzięki zdradzie i oszustwu. Teraz
znacie
już prawdę. Od lat powtarzacie sobie szeptem tę histo-
rię.
Król-Marionetka, tak mnie nazywaliście.
Mówiąc te słowa,
spojrzał na prefekta Palthainona. Do-
stojnik
przywdział maskę żalu, lecz oczami strzelał na boki,
sprawdzając,
jak ludzie reagują.
— Byłoby
najlepiej, gdybym nadal pełnił tę rolę — do-
kończył
Gilthas, odwracając wzrok od senatora i przenosząc
spojrzenie
na swój lud. — Starałem się jednak być waszym
władcą
i poniosłem klęskę. To mój plan zgubił Qualinesti; mój
plan
umożliwił inwazję na nasz kraj.
Wznosząc
rękę, uciszył poddanych, ponieważ elfy zaczęły
szeptać
między sobą.
— Potrzebny
wam silny król — rzekł Gilthas, podnosząc
głos,
coraz bardziej schrypnięty od krzyczenia. — Władca,
który
ma dość odwagi i mądrości, by poprowadzić was niebez-
pieczną
drogą i postarać się, żebyście bezpiecznie przez nią
przeszli.
Ja nie jestem kimś takim. Z chwilą obecną abdykuję
i
zrzekam się wszelkich praw do tronu. Pozostawiam kwestę
sukcesji
w rękach senatu. Dziękuję wam za dobroć i miłość,
jakami
okazywaliście przez te lata. Żałuję, że nie spisałem
się
lepiej.
Żałuję, że nie jestem kimś bardziej zasługującym na wa-
sze
uczucia.
Chciał
odejść, ale poddani stłoczyli się wokół niego, a cho-
ciaż
czuł wielką potrzebę ucieczki, nie chciał siłą przedzierać
się
przez tłum. Zmuszony był zaczekać, aż usłyszy, co ma
do
powiedzenia senat.
Trzymał głowę spuszczoną i nie patrzył
85
swoim poddanym w oczy, nie chcąc
widzieć ich wrogości,
gniewu i
wyrzutów. Stał, czekając, aż pozwolą mu odejść.
Elfy były
tak wstrząśnięte, że umilkły. Wydarzyło się zbyt
wiele
i zbyt nagle, by wszystko sobie przyswoić. Jezioro
Śmierci
w miejscu, gdzie stało ich miasto. Wroga armia za
ich
plecami, a przed nimi pełna trudów podróż ku
niepewnej
przyszłości.
Abdykacja króla. Senatorzy w panice. Zrozpacze-
ni
i przerażeni, patrzyli na siebie nawzajem, czekając, by
ktoś
wreszcie odezwał się
pierwszy.
Tym kimś
był Palthainon. Przebiegły i chytry senator do-
strzegł
w nieszczęściu sposób, by zaspokoić swe ambicje. Roz-
kazał
kilku elfom przywlec wielką kłodę, wszedł na nią i klas-
nąwszy
w dłonie, podniesionym głosem nakazał zgromadzo-
nym
się uciszyć. Było to polecenie zupełnie niepotrzebne,
gdyż
martwej ciszy nie zakłócał nawet płacz niemowlęcia.
— Wiem, co czujecie, moi bracia — oznajmił
senator
dźwięcznym
głosem. — Ja również jestem wstrząśnięty i za-
smucony
wieścią o tragedii, jaka spotkała nasz lud. Nie bójcie
się.
Jesteście w dobrych rękach. Ja przejmę władzę do czasu,
gdy
zostanie mianowany nowy król.
Palthainon wskazał kościstym palcem na Gilthasa.
— Dobrze się stało, że ten młodzieniec
zrzekł się tronu,
gdyż ściągnął
na nas nieszczęście — on i ci, którzy pociągali
za
jego sznurki. Marionetkowy Król. Tak, taki przydomek do-
skonale
go opisuje. Kiedyś Gilthas pozwalał, by kierowała nim
moja
mądrość i doświadczenie. Przychodził do mnie po radę,
a
ja byłem dumny i szczęśliwy, mogąc mu ich udzielać. Lecz
w
jego rodzinie znaleźli się tacy, którzy spiskowali przeciwko
mnie.
Nie będę wymieniał ich z imienia, gdyż nie należy źle
mówić
o umarłych, nawet jeśli bezustannie starali się pomniej-
szyć
moje wpływy.
Palthainon zaczynał się rozkręcać.
— Wśród tych, którzy pociągali za sznurki
marionetki,
znajdował się
znienawidzony i pogardzany marszałek Medan
—
prawdziwy sprawca naszego nieszczęścia, gdyż to on u-
wiódł
syna, tak jak uwiódł jego matkę...
86
W więzienną
fortecę, w której zamknął się Gilthas, ude-
rzyła
dzika wściekłość, strzelając w nią niczym ognisty
piorun
błękitnego
smoka. Wskoczywszy na kłodę, na której stał Pal-
thainon,
młody elf uderzył go w szczękę z taką siłą, że senator
się
zatoczył. Prefekt poleciał do tyłu na piasek i piękna prze-
mowa
natychmiast wyleciała mu z głowy.
Gilthas nic nie powiedział.
Nie rozejrzał się. Zeskoczył
z
kłody i zaczął się przepychać przez tłum.
Palthainon
usiadł.
Potrząsnąwszy głową, w której mu się
kręciło,
wypluł ząb i zaczął krzyczeć ze złością i pokazywać
ręką:
Tam! Tam!
Widzicie, co zrobił! Aresztujcie go! Aresz-
tujcie...
Gilthas — odezwał się ktoś w tłumie.
Gilthas — powtórzył następny głos, a za nim dalsze.
Elfy nie
skandowały.
Nie wykrzykiwały jego imienia. Każ-
dy
wymawiał je spokojnie, cicho, jakby udzielał odpowiedzi
na
zadane mu pytanie. Jednak imię to było stale powtarzane
w
tłumie, niosąc się z siłą fal bijących o brzeg. Starzy
wyma-
wiali jego imię. Młodzi
wymawiali jego imię. Powtarzali je
dwaj
senatorzy, pomagający Palthainonowi stanąć na nogach.
Zaskoczony
i zdumiony Gilthas uniósł
głowę i rozejrzał się
wokół.
Nie rozumiecie... — zaczął.
Rozumiemy
— powiedział jeden z elfów. Na jego wy-
chudzonej
twarzy malowały się ślady niedawnego żalu. — I ty
także,
Wasza Wysokość. Rozumiesz nasz smutek i cierpienie.
Dlatego
jesteś naszym królem.
Dlatego zawsze byłeś naszym królem —
powiedział
ktoś
inny, kobieta z małym dzieckiem na rękach. — Naszym
prawdziwym
królem. Wiemy o tym, co potajemnie dla nas zro-
biłeś.
Gdyby nie
ty, Beryl tarzałaby się teraz w naszym pięk-
nym
mieście — rzekł trzeci elf. — A my bylibyśmy martwi,
my
wszyscy, którzy stoimy przed tobą.
Nasi nieprzyjaciele chwilowo odnieśli nad nami zwy-
87
cięstwo —
oznajmił ktoś inny — ale dopóki przechowujemy
w
pamięci wspomnienia naszego ukochanego kraju, on nigdy
nie
zaginie. Któregoś dnia wrócimy, by go odzyskać. Tego
dnia
ty będziesz nami dowodził, Wasza Wysokość.
Gilthas
nie mógł
wykrztusić słowa. Popatrzył na swój lud,
który
dzielił z nim jego żal, i poczuł się zawstydzony, skarcony
i
spokorniały. Nie sądził, że zasługuje na ich szacunek —jesz-
cze
nie teraz. Ale będzie się starał. Poświęci temu resztę życia.
Prefekt
Palthainon złościł
się i sapał, starając się, by go sły-
szano,
ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Pozostali senatoro-
wie
zgromadzili się wokół Gilthasa.
Palthainon
spojrzał
na nich wściekłym wzrokiem, a potem,
chwyciwszy
za ramię jakiegoś elfa, szepnął cicho:
— Plan
pokonania Beryl wyszedł ode mnie. Oczywiście
pozwoliłem
Jego Wysokości przypisać sobie zasługę. A co do
naszej
drobnej kłótni, to tylko nieporozumienie, jakie często
ma
miejsce między ojcem i synem. Bo on jest drogi memu ser-
cu
jak syn.
Lwica
została
na obrzeżach obozu, zbyt rozemocjonowana,
by
móc się teraz widzieć z mężem lub z nim rozmawiać. Wie-
działa,
że sam do niej przyjdzie. Leżąc na posłaniu, które
przy-
gotowała
dla nich obojga, nad samym brzegiem morza, usły-
szała
jego kroki na piasku i poczuła muśnięcie jego dłoni na
policzku.
Objęła go ramieniem i przyciągnęła do siebie.
Potrafisz
mi wybaczyć, moja najdroższa? — spytał, kła-
dąc
się z westchnieniem.
Czy nie
na tym polega bycie żoną? — spytała go, u-
śmiechając
się.
Gilthas nie odpowiedział. Już spał.
Lwica
otuliła
go kocem, położyła mu głowę na piersi i wsłu-
chiwała
się w bicie jego serca, póki i ona sama nie usnęła.
Słońce
miało wzejść wcześnie i miał to być świt czerwony
jak
krew.
7
Niespodziewana podróż
Po uruchomieniu urządzenia
do podróżowania w czasie
Tasslehoff
Burrfoot zauważył dwie rzeczy: nieprzeniknioną
ciemność
i fakt, że Zgadywanka wrzeszczał mu w lewe ucho,
cały
czas tak mocno ściskając go za lewą rękę, że kender
całkiem
stracił czucie w palcach. Reszty swojego ciała Tas też
nie
czuł; nie czuł niczego pod sobą, niczego nad sobą, niczego
obok
siebie — z wyjątkiem Zgadywanki. Tas nie wiedział, czy
znajduje
się do góry nogami, do góry głową, a może w cieka-
wej
kombinacji obu tych pozycji.
Ten
zabawny stan trwał
nadzwyczaj długo, tak długo, że
Tasowi
zaczęło się trochę nudzić. W końcu jak długo moż-
na
się gapić w nieprzeniknioną ciemność, zanim nabierze się
ochoty
na jakąś zmianę? Nawet koziołkowanie w czasie i prze-
strzeni
(jeśli to właśnie robili, bo w tym momencie Tas wcale
nie
miał pewności) może się kiedyś znudzić. W końcu docho-
dzi
się do wniosku, że lepiej zostać rozdeptanym przez olbrzy-
ma,
niż żeby gnom wrzeszczał ci bezustannie do ucha (zdu-
miewającą
pojemność płuc mają te gnomy) i omal nie urywał
ręki
w nadgarstku.
Wreszcie
Tasslehoff i Zgadywanka spadli na coś
miękkie-
go,
uginającego się i wydzielającego silny zapach błota
oraz
sosnowego igliwia.
Lądowanie nie należało do przyjemnych
i
zdecydowanie położyło kres nudzie kendera i wrzaskom
gnoma.
89
Tasslehoff
leżał
na plecach i z trudem łapał oddech, który
przypuszczalnie
miał się okazać jego ostatnim. Spojrzał w gó-
rę,
spodziewając się ujrzeć nad sobą olbrzymią stopę Chaosu.
Miał
tylko kilka sekund, aby wyjaśnić wszystko Zgadywance,
nim
ten zostanie znienacka zgnieciony.
Zginiemy śmiercią bohaterską — oznajmił
Tasslehoff
z pierwszym tchem.
Co
takiego? — wrzasnął Zgadywanka ze swoim pierw-
szym
tchem.
— Zginiemy śmiercią bohaterską —
powtórzył kender.
Wtedy nagle
uświadomił sobie, że tak się nie stanie.
Zajęty
przygotowaniem siebie i gnoma na nadchodzącą
śmierć, Tasslehoff nie przyjrzał się
uważnie otoczeniu. Za-
kładał,
że zobaczy tylko brzydką podeszwę stopy Chaosu. Te-
raz,
kiedy miał czas się rozejrzeć, dostrzegł nad sobą nie nogę,
ale
ociekające wodą sosnowe igły w ulewnym deszczu.
Tasslehoff
pomacał
się po głowie, żeby sprawdzić, czy nie
uderzył
się mocno w głowę, bo minione doświadczenia na-
uczyły
go, że od silnego stuknięcia w głowę można zobaczyć
naprawdę
zdumiewające rzeczy, aczkolwiek były to przeważ-
nie
gwiazdy, nie mokre sosnowe igliwie. Nie znalazł jednak
guza.
Słysząc,
że Zgadywanka robi kolejny głęboki wdech, bez
wątpienia
w celu wydania kolejnego świdrującego w uszach
wrzasku,
Tasslehoff uniósł rękę rozkazującym gestem.
— Cicho — szepnął z niepokojem. —
Wydaje mi się, że
coś
usłyszałem.
Prawdę
mówiąc, kender niczego nie usłyszał. Chociaż w za-
sadzie
usłyszał. Były to jednak krople deszczu kapiące z so-
snowych
igieł, a nie, jak sugerował jego ton, coś złowieszcze-
go.
Udawał tylko, żeby uciszyć piski gnoma. Niestety, jak to
często
się zdarza winowajcom, został natychmiast ukarany za
swoje
przewinienie, bo w chwili, gdy udał, że słyszy coś
złego,
rzeczywiście
usłyszał złowieszczy odgłos — brzęk stali, a po-
tem
skwierczący trzask.
Ze swego doświadczenia w profesji bohatera Tas wiedział,
90
że takie dźwięki wydają tylko dwie rzeczy:
miecze trafiające
w
inne miecze i ogniste kule trafiające praktycznie we wszystko.
Następną
rzeczą, jaką usłyszał, był znowu wrzask; tym ra-
zem
jednak, na szczęście, nie wydawał go Zgadywanka. Krzyk
dochodził
z pewnej odległości i cechowało go wyraźne po-
dobieństwo
do odgłosu wydawanego przez umierającego gobli-
na.
Wrażenie to powiększała mdląca woń spalonych goblino-
wych
włosów. Wycie szybko ucichło, a potem dał się słyszeć
chrzęst,
jakby jakieś duże istoty gnały przez mokry sosnowy
las.
Sądząc, że mogą to być kolejne gobliny i zdając sobie
sprawę,
że to nieodpowiednia pora na spotkanie z goblina-
mi,
szczególnie takimi, które właśnie zostały przypieczone
kulą
ognistą, Tasslehoff wpełzł na brzuchu w zaciszny kąt
pod
nisko wiszącą gałęzią sosny i wciągnął tam za sobą
Zga-
dywankę.
— Gdzie my jesteśmy? — spytał gnom,
podnosząc gło-
wę
z błota, w którym leżeli. — Skąd się tu wzięliśmy?
Kiedy
wrócimy?
„Bardzo rozsądne, logiczne pytania. Nikt
inny nie potra-
fi od razu przejść
do sedna sprawy tak jak gnom" — pomyś-
lał
Tas.
— Przykro mi — powiedział kender,
wyglądając przez
mokre sosnowe
igliwie i starając się zobaczyć, co się dzieje.
Trzaski
były coraz głośniejsze, co oznaczało, że się zbliżają.
— Ale nie znam odpowiedzi na żadne z tych
pytań.
Zgadywanka
otworzył buzię. Szczęka opadła mu tak nisko,
że kiedy zamknął usta, na podbródku miał błoto.
— Jak to nie znasz? — wysapał, nadymając się z urazy.
— Przecież sprowadziłeś nas tutaj.
— Nie — odparł z godnością Tas. — To
nie ja nas spro-
wadziłem, tylko
to. — Pokazał urządzenie do podróżowania
w
czasie, które trzymał w ręku. — W chwili, kiedy nie powin-
no
tego robić. — Widząc, że Zgadywanka robi kolejny głębo-
ki
wdech, Tas spiorunował gnoma spojrzeniem. — Więc do-
myślam
się, że go jednak nie zreperowałeś.
Powietrze uszło ze Zgadywanki. Gnom przyglądał się urzą-
91
dzeniu,
mamrocząc
coś na temat braku schematów i wewnętrz-
nych
dyrektyw, po czym wyciągnął do Tasa ubłoconą rękę.
Daj mi je. Rzucę na nie okiem.
Nie,
dziękuję — powiedział Tasslehoff, chowając urzą-
dzenie
do torby. — Chyba nie powinienem się z nim rozsta-
wać.
A teraz siedź cicho! — Odwróciwszy się, by wyjrzeć
spod
sosnowej gałęzi, Tas przyłożył palce do warg. — Nie
zdradź,
że tu jesteśmy.
W
przeciwieństwie
do większości gnomów, które nie wy-
chodzą
przez całe życie z wnętrza Góry Nieważne, Zgadywan-
ka
bywał tu i ówdzie, przeżył sporo przygód i podczas więk-
szości
z nich bardzo źle się bawił. Same kłopoty i przykrości
z
tymi przygodami. Przeszkadzają tylko w pracy. Zgadywanka
nauczył
się jednak jednej ważnej rzeczy —jeśli chcesz wyjść
z
przygody z życiem, najlepiej schować się w jakiejś ciem-
nej,
niewygodnej dziurze i trzymać buzię na kłódkę. W tym
był
dobry.
Zgadywanka
tak dobrze znał
się na chowaniu, że kiedy Tass-
lehoff,
który wcale dobrze sobie z tym nie radził, chciał już
wstać
z radosnym okrzykiem i pójść na spotkanie dwóm ludziom,
którzy
właśnie wybiegli z lasu, gnom schwycił kolegę z siłą
zrodzoną
z przerażenia i wciągnął go z powrotem do kryjówki.
Na miłość
wszystkiego, co łatwopalne, co ty robisz? —
wysapał
Zgadywanka.
To nie są
przypalone gobliny, jak z początku myślałem
—
odparł Tas, pokazując ręką. — Ten mężczyzna to
Rycerz
Solamnijski.
Poznaję po zbroi. A ten drugi to mag, poznaję po
jego
szatach. Mam zamiar przywitać się z nimi i przedstawić
im
się.
Jeśli czegokolwiek się nauczyłem podczas
swoich po-
dróży
— powiedział gnom zduszonym szeptem — to tego, że
nigdy
nie należy się przedstawiać komuś, kto nosi miecz albo
ubrany
jest w szaty czarodzieja. Niech idą w swoją stronę,
a
my pójdziemy w swoją.
Coś mówiłeś? — spytał nieznajomy mag
swojego to-
warzysza.
92
Nie —
odparł rycerz, unosząc miecz i rozglądając się
wokół
bystrym wzrokiem.
Ktoś coś jednak powiedział — rzekł
posępnie mag. —
Wyraźnie
słyszę głosy.
Mnie tak
serce bije, że zagłusza wszystko inne. — Ry-
cerz
stanął, nasłuchując, a potem pokręcił głową. — Nie, ja
ni-
czego nie słyszę. Co
to było? Gobliny?
— Nie — zaprzeczył mag, wbijając wzrok w
ciemność.
Mężczyzna wyglądał
na Solamnijczyka, gdyż miał długie,
jasne
włosy,
które nosił splecione w warkocz, żeby mu nie
przeszkadzały.
Oczy miał niebieskie, bystre i przenikliwe. Ubra-
ny
był w szatę, która pierwotnie mogła być czerwona, lecz
teraz
była tak zabłocona,
osmolona i poplamiona krwią, że w bla-
dym
słońcu deszczowego dnia trudno było poznać jej kolor.
Na
mankietach i u dołu szaty połyskiwał złoty haft.
Spójrz
na to! —jęknął Tasslehoff, nie posiadając się ze
zdumienia.
— On ma laskę Raistlina!
To dziwne
— powiedział mag — ale wydaje mi się, że
słyszałem
kendera.
Tasslehoff zasłonił
sobie usta. Zgadywanka posępnie po-
kręcił
głową.
Co
robiłby kender w środku pola walki? — spytał z u-
śmiechem
rycerz.
A co robią kenderzy gdziekolwiek indziej —
odparł
żartem mag — jeśli nie
przysparzają kłopotów tym, którzy
mają
pecha ich spotkać?
Jakie to prawdziwe — westchnął ponuro Zgadywanka.
Jakie to nieuprzejme — mruknął Tasslehoff.
— Może
jednak nie pójdę im
się przedstawić.
Całe
szczęście, że to nie gobliny słyszałeś — stwierdził
rycerz.
Obejrzał się przez ramię. — Myślisz, że ich zatrzyma-
liśmy?
Rycerz
nosił
zbroję Rycerza Korony. Tas początkowo wziął
go
za starego człowieka, bo mężczyzna miał całkiem siwe
włosy,
ale po chwili obserwacji kender uświadomił sobie, że
nieznajomy
jest dużo młodszy, niż się wydawało na pierwszy
93
rzut oka.
To oczy tak go postarzały
— wyzierały z nich smutek
i
zmęczenie, których nie powinno się widzieć u tak młodej osoby.
— Chwilowo
ich zatrzymaliśmy — stwierdził mag. Siadł
pod
drzewem, nie wypuszczając laski z objęć.
Nie mogło
być mowy o pomyłce, to była laska Raistlina.
Tasslehoff
znał dobrze ten magiczny przedmiot zwieńczony
złotą
smoczą łapą z kryształową kulą w szponach. Pamiętał, ile
razy
wyciągał rękę, żeby jej dotknąć, i za każdym razem obry-
wał
po łapach.
— I wiele razy widziałem, jak Raistlin w ten
sam sposób
ją
trzymał — szepnął do siebie Tas. — Ale ten mag z pewno-
ścią
nie jest Raistlinem. Może ukradł mu laskę. Jeśli tak, Raist-
lin
będzie chciał wiedzieć, kim jest ten złodziej.
Tas
słuchał
uważnie każdym swoim uchem, jak powiadało
stare
kenderskie przysłowie.
Nasi
wrogowie czują teraz zdrowy respekt przed twoim
mieczem
i moją magią— mówił czarodziej. — Niestety, jesz-
cze
bardziej gobliny obawiają się swoich wodzów. Baty wkrót-
ce
ich przekonają do ścigania nas.
Upłynie
trochę czasu, zanim się przegrupują. — Rycerz
usiadł
pod drzewem. Wziął garść mokrych igieł sosnowych
i
zaczął ścierać krew ze swojego miecza. — Wystarczająco
du-
żo,
byśmy mogli odpocząć, a potem spróbować wrócić do na-
szej
kompanii. Albo żeby ona nas odnalazła. Na pewno już nas
szukają.
Szukają
ciebie, Humo — stwierdził mag z krzywym u-
śmiechem.
Oparł się o pień drzewa i zamknął zmęczone oczy.
—
Mnie nie będą szukać zbyt dokładnie.
Rycerza najwyraźniej
zaniepokoiła ta uwaga. Z poważną
miną
skupił się na czyszczeniu broni, zawzięcie trąc upartą
plamę.
Musisz ich zrozumieć, Magiusie...
Huma —
powtórzył Tas. — Magius... — Przyjrzał się
obu
mężczyznom, mrugając oczami ze zdumienia. Potem spoj-
rzał
na urządzenie do podróżowania w czasie. — Myślisz,
że...
94
Rozumiem ich całkiem dobrze, Humo — odparł
Ma-
gius.
— Przeciętny Rycerz Solamnijski to ciemny, przesądny
kretyn,
który wierzy we wszystkie straszne opowieści o czaro-
dziejach,
jakimi straszyła go w dzieciństwie niańka, żeby sie-
dział
cicho w nocy, na skutek czego spodziewa się po mnie, że
zacznę
skakać nago po obozowisku, bełkocząc, bredząc i zmie-
niając
rycerzy w traszki za jednym machnięciem laski. Co nie
oznacza,
że bym tego nie potrafił — dokończył Magius z unie-
sioną
brwią i zaraźliwym uśmieszkiem na twarzy. — I nie
myśl
sobie, że nie brałem tego pod uwagę. Spędzenie pięciu
minut
w postaci traszki byłoby miłą odmianą dla większości
z
nich. W najgorszym przypadku poszerzyłoby im horyzonty.
Chyba nie chciałbym żyć jako traszka —
stwierdził
Huma.
Ty jeden
jesteś inny, mój przyjacielu — powiedział ła-
godniejszym
tonem Magius. Wyciągnął rękę i dotknął nad-
garstka
rycerza. — Ty się nie boisz nowych pomysłów. Nie
obawiasz
się tego, czego nie rozumiesz. Nawet jako dziecko
nie
obawiałeś się zostać moim przyjacielem.
Nauczysz
ich być lepszego zdania o czarodziejach, Ma-
giusie
— rzekł Huma, kładąc dłoń na dłoni przyjaciela. —
Na-
uczysz
ich patrzenia z szacunkiem na magię i tych, którzy nią
władają.
Nie zrobię tego — oznajmił chłodno Magius
— bo
w
rzeczywistości wcale mnie nie obchodzi, co oni o mnie my-
ślą.
Jeśli ktokolwiek może zmienić ich przestarzałe, staromod-
ne
i staroświeckie poglądy, to ty. I lepiej zrób to szybko, Humo
dodał, porzucając żartobliwy ton i mówiąc całkiem serio.
Królowa
Ciemności rośnie w siłę z każdym dniem. Groma-
dzi
potężne armie. Niezliczone tysiące złych istot zbierają
się
wokół
jej sztandaru. Te gobliny nigdy nie odważyłyby się na-
paść
na oddział rycerzy, ale widziałeś, z jaką zaciętością
zaata-
kowały
dziś rano. Zaczynam sądzić, że to nie bata się boją,
ale
gniewu Królowej
Ciemności w razie niepowodzenia.
— Ona
poniesie klęskę. Musi ją ponieść, Magiusie — po-
wiedział
Huma. — Królową i jej złe smoki trzeba wypędzić
95
z tego
świata,
przegnać z powrotem do Otchłani. Jeśli jej nie
pokonamy,
będziemy egzystować jak te żałosne gobliny, do
końca
życia żyjąc w strachu. — Huma westchnął, kręcąc gło-
wą.
— Choć muszę przyznać, drogi przyjacielu, że nie wiem,
jak
to możliwe. Ilość jej sług jest niezliczona, ich
potęga
ogromna...
— Ale
pokonacie ją! — zawołał Tas, nie mogąc już dłużej
się
powstrzymać. Wyrwał się z kurczowego uścisku Zgady-
wanki,
wstał i wyskoczył spod sosen.
Huma
zerwał
się na równe nogi, dobywając miecza jednym
szybkim
ruchem. Magius wyciągnął przed siebie laskę z krysz-
tałem
w smoczej łapie, wymierzył ją w kendera i zaczął wyma-
wiać
słowa, w których, po ich niesamowitym brzmieniu, Tas
poznał
magiczne zaklęcie.
Wiedząc,
że może nie mieć wiele czasu, zanim zostanie
zmieniony
w traszkę, Tasslehoff przyspieszył rozmowę.
— Zgromadzicie armię bohaterów i będziecie
walczyć
z
Królową Ciemności, i choć zginiesz, Humo, i ty też, Magiu-
sie
— tak przy okazji, bardzo mi przykro z tego powodu —
rzeczywiście
odeślecie wszystkie złe smoki z powrotem do
—
o rety....
Kilka rzeczy wydarzyło
się jednocześnie z tym „o rety".
Dwie
ogromne, owłosione i cuchnące goblinowe łapska po-
chwyciły
Zgadywankę, a drugi żółtoskóry, zaśliniony goblin
złapał
Tasslehoffa.
Zanim kender zdążył
wyciągnąć nóż, a Zgadywanka zro-
bić
wdech, z laski czarodzieja strzeliła oślepiająca błyskawica
i
trafiła goblina, który trzymał gnoma. Huma przeszył swym
mieczem
stwora, który usiłował uprowadzić Tasa.
— Nadchodzi
więcej goblinów — powiedział srogim gło-
sem
rycerz. — Lepiej bierz nogi za pas, kenderze.
Spośród
drzew dobiegał tupot płaskich stóp goblinów, któ-
re
wyły paskudnie i gardłowymi głosami obiecywały śmierć.
Huma
i Magius stali zwróceni do siebie plecami, Huma z wy-
ciągniętym
mieczem, Magius z laską w rękach.
— Nie martwcie się! — krzyknął Tasslehoff. — Mam nóż.
96
Nazywa się
Zabójca Królików. — Otworzył torbę i zaczął
przetrząsać
jej zawartość. — Tak go nazwał Caramon. Nie
znacie
go...
— Oszalałeś?
— wrzasnął Zgadywanka głosem podobnym
do
dźwięku południowego gwizdka wewnątrz Góry Nieważ-
ne,
tego, który nigdy, pod żadnym pozorem nie odzywa się
w
południe.
Czyjaś
ręka spoczęła na ramieniu Tasslehoffa. Jakiś głos
szepnął
mu do ucha: „Nie teraz. Jeszcze nie pora".
— Co proszę? — Tasslehoff odwrócił się,
by zobaczyć,
kto mówi.
I nadal się odwracał. I odwracał.
Potem on znieruchomiał,
a obracał się świat i wszystko
stało
się masą wirujących barw, i kender już nie wiedział, czy
jest
do góry nogami, czy głową, a Zgadywanka wrzeszczał
u
jego boku, a potem zrobiło się bardzo, bardzo ciemno.
Pośrodku tej
ciemności, obracania się i wrzasków Tassle-
hoffowi
wpadła do głowy jedna myśl, jedna ważna myśl, myśl
tak
ważna, że uczepił jej się z całej siły swojego umysłu.
— Znalazłem przeszłość...
8
Nadejście boga
Na
równinach
solamnijskich padał deszcz. Padał bez prze-
rwy,
odkąd Solamnijscy Rycerze ponieśli druzgocącą klęskę
z
rąk wojsk Miny pod Solanthus. Po zdobyciu miasta Mina
ostrzegła
niedobitków rycerzy, że następnie zamierza podbić
Sanction.
Kazała im także zastanowić się nad potęgą Jedynego
Boga,
który był odpowiedzialny za klęskę Solamnijczyków.
Kiedy
już to zrobiła, pozwoliła im bezpiecznie odjechać, by
głosili
słowo Jedynego Boga.
Rycerze nie mieli innego wyboru, jak z
posępnymi mina-
mi
wykonać rozkaz swego pogromcy. Jechali całymi dniami
w
deszczu, zmierzając do posiadłości lorda Ulricha, położonej
mniej
więcej pięćdziesiąt mil na wschód od Solanthus. Deszcz
był
chłodny i przedostawał się wszędzie. Rycerze i nędzne
resztki
ich wojska byli przemoczeni do suchej nitki, zabłoceni
i
dygotali z zimna. Ranni, których wieźli z sobą, wkrótce do-
stali
gorączki i wielu z nich zmarło.
Lord Nigel, Rycerz Korony, był
jednym z nich. Pogrzeba-
no
go pod kamiennym kurhanem w nadziei, że w przyszłości
jego
krewni będą mogli wydobyć ciało i złożyć je z odpowied-
nią
ceremonią w rodowej krypcie. Pomagając przykrywać zwło-
ki
ciężkimi kamieniami, Gerard nie mógł się powstrzymać od
myśli
o tym, czy dusza lorda Nigela dołączyła do armii, któ-
ra
pokonała Rycerzy Solamnijskich — do armii umarłych. Za
życia
lord Nigel przelałby ostatnią kroplę krwi, zanim zdra-
98
dziłby
zakon rycerski. Po śmierci mógł się stać ich nieprzy-
jacielem.
Gerard
widział
dusze innych Rycerzy Solamnijskich, które
płynęły
ze straszliwą falą przypływu rzeki dusz. Domyślał się,
że
umarli nie mieli wyboru, byli rekrutami zmuszonymi siłą do
służby.
Tylko komu, lub czemu, służyli? Tej dziewczynie, Mi-
nie?
Albo komuś, lub czemuś, potężniejszemu?
Dwór
lorda Ulricha wzniesiono według prostego projektu.
Dom
zbudowany z kamienia wydobytego z ziemi, na której
stał,
charakteryzował się solidną masywna bryłą i miał kwa-
dratowe
wieże oraz grube mury. Lord Ulrich wysłał giermka
przodem,
by zawiadomił jaśnie panią o ich przybyciu, tak że
kiedy
przybyli, w kominkach trzaskał ogień, posadzki były
wysypane
świeżą trzciną, a na stołach czekał gorący chleb
i
grzane wino z korzeniami. Rycerze posilili się i napili, ogrzali
i
wysuszyli odzienie. Następnie zebrali się na naradzie, by
spróbować
ustalić, co robić dalej.
Ich
pierwsze posunięcie
było oczywiste — wysłali posłań-
ców,
by czym prędzej ostrzec mieszkańców Sanction, że ryce-
rze
z Neraki zajęli Solanthus i grożą, że następnie wyruszą na
ich
miasto. Przed utratą Solanthus rycerze śmialiby się z takie-
go
pomysłu. Czarni Rycerze z Neraki bezskutecznie oblegali
Solanthus
od miesięcy. Rycerze Solamnijscy dopilnowali, że-
by
port był otwarty, a zaopatrzenie docierało do miasta, tak
więc,
choć oblężonym mieszczanom nie żyło się dobrze,'nie
umierali
również z głodu. Solamnijczycy raz omal nie przeła-
mali
oblężenia, ale zostali zmuszeni do odwrotu przez dziwny
wypadek.
Oblężenie się przeciągało, równowaga nadal była
nienaruszona
i żadna ze stron nie zdobywała przewagi nad
drugą.
To było
jednak, zanim Solanthus zostało zdobyte przez ar-
mię
dusz umarłych, żywe smoki, dziewczynę imieniem Mina
i
Jedynego Boga.
Często
mówiono o tym wszystkim w dyskusjach i sporach,
które
rozlegały się w wielkiej sali dworu. Na szarych, kamien-
nych
ścianach tego ogromnego, prostokątnego pomieszczenia
99
wisiało kilka
wspaniałych gobelinów, przedstawiających sce-
ny
ilustrujące teksty z Reguły. Światło dawały grube świe-
ce
z pszczelego wosku. Nie starczyło krzeseł dla wszystkich,
więc
rycerze stali zgromadzeni wokół swoich przywódców,
którzy
zasiadali za wielkim, bogato rzeźbionym drewnianym
stołem.
Każdy rycerz miał
prawo zabrać głos. Lord Tasgall, Pan
Róży
i przewodniczący Rady Rycerzy, wysłuchał wszystkich
w
cierpliwym milczeniu — także Odili, której przemowa
była
niezmiernie przykra do
wysłuchania.
— Zostaliśmy
pokonani przez boga — oznajmiła kobieta
rycerzom,
którzy kręcili się, mruczeli pod nosem i posyłali so-
bie
nawzajem niepewne spojrzenia. — Jaka inna moc na Kryn-
nie
potrafiłaby rzucić do walki z nami dusze umarłych?
-*- Nekromanci — zasugerował lord Ulrich.
— Nekromanci
wskrzeszają ciała zmarłych — stwierdziła
Odila.
— Wyciągają z ziemi szkielety, by walczyły z żyjący-
mi.
Nigdy nie mieli władzy nad duszami umarłych.
Inni rycerze byli posępni,
przemoczeni i w złych nastro-
jach.
Wyglądali na pokonanych i tak też się czuli. W odróżnie-
niu
od nich Odila była pełna wigoru i uniesienia. Jej mokre,
czarne
włosy lśniły w blasku kominka, a oczy błyszczały, gdy
mówiła
o bogu.
A co z
rycerzami śmierci, takimi jak lord Soth? — pytał
lord
Ulrich. Pucołowaty rycerz sporo stracił na wadze w czasie
tej
długiej, posępnej podróży. Wokół ust zwisały mu fałdy
skó-
ry.
Jego zwykle pogodna twarz posmutniała, a błyszczące
oczy
przygasły.
Dowodzisz, że mam rację, panie — odparła
ze spo-
kojem Odila. — Sotha
przeklęli bogowie. Tylko bóg ma ta-
ką
moc. A ten bóg jest potężny. — Uniosła głos, aby
prze-
krzyczeć gniewne okrzyki i
oskarżenia. — Widzieliście to na
własne
oczy! Jaka inna siła potrafiłaby stworzyć legiony dusz
i
pozyskać lojalność smoków? Sami je widzieliście! Widzieliś-
cie
je na murach Solanthus — czerwone i białe, czarne, zielone
i
niebieskie. Nie przybyły tam w służbie Beryl. Nie przybyły
100
w służbie
Malys ani innego smoczego zwierzchnika. One słu-
żyły
Minie. A Mina służy Jedynemu Bogu.
Słowa Odili
zagłuszyły szydercze gwizdy i wrzaski, lecz
znaczyło
to tylko, że trafiła w słaby punkt ich zbroi. Nikt nie
mógł
zaprzeczyć choćby jednemu jej słowu.
Lord Tasgall, starszy rycerz, siwiejący,
wyprostowany,
o srogiej twarzy i
groźnej posturze, raz za razem nawoływał
do
zachowania porządku i uderzał rękojeścią miecza w stół.
Wreszcie
porządek został przywrócony. Rycerz popatrzył na
Odilę,
która dumnie odrzuciła do tyłu głowę z dwoma gruby-
mi,
czarnymi warkoczami i stała z rumieńcem na twarzy.
Co proponujesz? — zaczął, a kiedy jeden z
rycerzy
syknął, dostojnik
uciszył go wściekłym spojrzeniem.
Jesteśmy ludźmi wierzącymi — powiedziała
Odila. —
Zawsze byliśmy
wierzący. Uważam, że ten bóg usiłuje do nas
przemówić
i że powinniśmy go posłuchać...
Rycerze
wydawali gniewne pomruki. Niektórzy
wygrażali
nawet pięściami.
Bóg, który przynosi śmierć! — zawołał
jeden, który
stracił brata w
bitwie.
A co ze
starymi bogami? — odkrzyknęła Odila. — Oni
zrzucili
na Krynn ognistą górę!
Niektórzy
rycerze umilkli, pozbawieni dalszych argumen-
tów.
Inni nadal pomstowali i dawali wyraz swej złości.
— Wielu Solamnijczyków straciło wiarę po
Kataklizmie
— dokończyła Odila.
— Twierdzili, że bogowie nas opuścili.
Potem,
w czasie Wojny Lancy dowiedzieliśmy się, że to my
ich
opuściliśmy. A po Wojnie Chaosu, gdy przebudziliśmy się
w
świecie bez bogów, znów zakrzyknęliśmy, że nas porzucili.
Może
znów się mylimy. Może Mina jest drugą Goldmoon, któ-
ra
niesie nam prawdę. Skąd mamy wiedzieć, póki tego nie zba-
damy,
nie spytamy o to?
Rzeczywiście,
skąd? Gerard zadawał sobie to pytanie i w je-
go
umyśle zaczęło kiełkować ziarno planu. Nie mógł nie
po-
dziwiać
Odili, chociaż miał ochotę chwycić ją za ramiona i tak
nią
potrząsnąć, aż zadzwoni zębami. Tylko ona miała dość od-
101
wagi, żeby
powiedzieć na głos to, co trzeba było powiedzieć.
Szkoda
tylko, że nie miała dość taktu, by to zrobić, nie wy-
wołując
bijatyki.
W sali
wybuchło
zamieszanie, ludzie stawali po jednej lub
drugiej
stronie, a lord Tasgall walił rękojeścią miecza w stół z ta-
ką
siłą, że z drewnianego blatu leciały drzazgi. Spór ciągnął
się
do
późna w nocy i wreszcie przedstawiono pod rozwagę dwie
propozycje.
Mała, lecz głośna grupa chciała pojechać do Er-
goth,
gdzie rycerze nadal panowali niepodzielnie, aby tam lizać
rany
i odbudować siły. Wielu odnosiło się przychylnie do tego
pomysłu,
dopóki ktoś ponuro nie zauważył, że jeśli Sanction
padnie,
mogą gromadzić siły od tej chwili do końca wieczności
i
nigdy nie będą dość silni, by odebrać wszystko to, co stracili.
Zgodnie z drugą
propozycją mieli wyruszyć do Sanction
i
zasilić szeregi rycerzy już broniących tego spornego
miasta.
Mniejszość jednak
była przeciwna, mówiąc: „Skąd w ogóle
mamy
wiedzieć, że nieprzyjaciel zamierza pójść na Sanction?
Dlaczego
ta dziewczyna miałaby zdradzać swoje plany? To
sztuczka,
podstęp". I tak się długo spierali. Nikt nawet nie
wspomniał
o Jedynym Bogu.
Sama rada
była
podzielona. Lord Ulrich był za tym, by po-
jechać
do Sanction. Lord Siegfried, który zastąpił w radzie nie-
żyjącego
lorda Nigela, pochodził z Ergoth i twierdził, że ryce-
rze
lepiej zrobią, jeśli się wycofają.
Gerard
spojrzał
na stojącą obok Odilę. Kobieta była zamy-
ślona
i bardzo cicha; oczy miała ciemne i posępne. Najwyraź-
niej
skończyły jej się argumenty. Gerard powinien zdawać so-
bie
sprawę, że milczenie w przypadku tej wygadanej, młodej
kobiety
nie zapowiada niczego dobrego. Był jednak zbyt zajęty
własnymi
rozważaniami i planami, żeby poświęcić jej więcej
uwagi.
Zastanawiał się jedynie, co w ogóle chciała osiągnąć.
Kiedy
znów się obejrzał, żeby ją spytać, czy nie chciałaby cze-
goś
zjeść, już jej tam nie było.
Lord Tasgall wstał.
Oznajmił, że rada rozważy obie pro-
pozycje.
Trzech rycerzy wyszło przedyskutować tę kwestię na
osobności.
102
Sądząc, że jego
plan działań może im pomóc w podjęciu
decyzji,
Gerard opuścił towarzyszy, którzy wciąż się sprzecza-
li,
i poszedł poszukać naczelników zakonów. Zastał ich w
po-
mieszczeniu
będącym niegdyś kaplicą poświęconą Kiri-Joli-
thowi,
jednemu ze starych bogów, którego Rycerze Solamnij-
scy
darzyli wielką czcią.
Przy drzwiach trzymali straż
ludzie w służbie lorda Ulri-
cha.
Gerard powiedział im, że ma ważną sprawę do przedsta-
wienia
radzie, a potem, ponieważ stał od wielu godzin, z ulgą
siadł
na ławie przed kaplicą, by zaczekać, aż naczelnicy zako-
nów
znajdą dla niego chwilę. Podczas oczekiwania przyjrzał
się
raz jeszcze swojemu planowi, szukając w nim jakiejś wady.
Nie
mógł znaleźć żadnej. Pewny siebie i podniecony mężczy-
zna
czekał niecierpliwie, aż rycerze go wezwą.
Wreszcie
przyszedł
do niego strażnik i powiedział, że do-
stojnicy
chcą go widzieć. Kiedy Gerard wszedł do starej kapli-
cy,
uświadomił sobie, że rada już podjęła decyzję. Po uśmie-
chu
lorda Ulricha domyślał się, że postanowiono ruszyć do
Sanction.
Gerard
musiał
zaczekać jeszcze chwilę, gdy lord Siegfried
konferował
ściszonym głosem z lordem Tasgallem. Młodszy
rycerz
rozejrzał się z ciekawością po starej kaplicy. Ściany
były
z grubo ciosanego kamienia, a pośrodku stały drewniane
ławy,
wypolerowane na gładko przez lata używania. Świąty-
nia
miała niewielkie rozmiary, gdyż była to prywatna
kaplica,
przeznaczona do
użytku rodziny i służby. W głębi niej stał
ołtarz.
Gerard ledwo dostrzegał wyrzeźbiony na nim symbol
Kiri-Jolitha
— głowę bawołu.
Starał się
wyobrazić sobie, jak ta kaplica mogła wyglądać
wiele
lat temu, kiedy dostojny rycerz ze swoją panią małżonką
i
ich dziećmi, świtą i służbą przychodził tu oddawać
cześć
swemu bogu. Pod sufitem
wisiały barwne chorągwie. Kapłan
—
zapewne surowy typ wojownika — zajmowałby miejsce
w
głębi kaplicy, przygotowując się do czytania z Reguły
lub
cytując
jakąś przypowieść z życia Vinasa Solamnusa, założy-
ciela
zakonu rycerskiego. W kaplicy wyczuwałoby się obec-
103
ność boga. Jego
lud czerpałby otuchę z tej obecności i wró-
ciłby
do swojego codziennego życia wzmocniony i odno-
wiony.
Jego
obecności
brakowało teraz, kiedy była tak bardzo po-
trzebna.
Wysłuchamy
cię teraz, sir Gerardzie — powiedział lord
Tasgall
z cieniem niecierpliwości w głosie i Gerard uświado-
mił
sobie z zaskoczeniem, że zwracano się do niego już po
raz
drugi.
Proszę o
wybaczenie, czcigodni panowie — powiedział
rycerz,
składając ukłon.
Zachęcony, by
podejść i przemówić, uczynił tak i przed-
stawił
pokrótce swój zamysł. Trzej rycerze słuchali w mil-
czeniu,
nie zdradzając swoich uczuć. Na zakończenie Gerard
stwierdził:
Mógłbym
dostarczyć wam odpowiedzi na przynajmniej
jedno
pytanie, czcigodni panowie — czy ta Mina rzeczywiście
zamierza
wyruszyć na Sanction, czy może był to podstęp, ma-
jący
odciągnąć naszą uwagę od jej prawdziwego celu. Jeśli
prawdąjest
to ostatnie, może uda mi się ustalić, co to za cel.
Ryzyko,
jakiego się podejmujesz, jest wielkie — za-
uważył
lord Siegfried, marszcząc brwi.
„Im większe ryzyko, tym większa chwała"
— zacyto-
wał lord Ulrich z
uśmiechem.
Chciałbym,
aby tak było, panie — rzekł Gerard, wzru-
szając
ramionami — ale po prawdzie nie będzie mi groziło
tak
wielkie niebezpieczeństwo. Widzicie, Czarni Rycerze mnie
znają.
Nie będą mieli powodu, by wątpić w moją opowieść.
Nie
pochwalam korzystania z usług szpiegów — stwier-
dził
lord Siegfried — a tym bardziej tego, by jeden z naszych ry-
cerzy
wystąpił w tak nikczemnej roli. Reguła tego zabrania.
Reguła
zabrania wielu rzeczy — rzekł sucho lord Tas-
gall.
— Ja jednak staram się przekładać zdrowy rozsądek nad
zasady,
które stworzono w odległej przeszłości. Nie rozkazuję
ci
tego, sir Gerardzie, ale skoro zgłaszasz się na ochotnika...
Tak, czcigodny panie — powiedział z zapałem Gerard.
104
...uważam, że możesz nam się niezmiernie
przydać.
Rada postanowiła, że
rycerze pojadą udzielić wsparcia Sanc-
tion.
Jestem przekonany, że Mina naprawdę zamierza zaata-
kować,
toteż nie wolno nam zwlekać. Jednakże bardzo bym się
ucieszył,
gdybym otrzymał potwierdzenie tej informacji i po-
znał
wszelkie plany Miny dotyczące zdobycia miasta. Nawet
mając
smoki, trudno jej będzie tego dokonać, bo jest tam
wiele
podziemnych
umocnień, gdzie wojsko może się schronić przed
atakiem.
Poza tym,
jej armie mogą być podatne na smoczy strach
—
stwierdził lord Ulrich. — Mina może posłużyć się przeciw-
ko
nam smokami, lecz będzie bezradnie patrzyć, jak jej wojsko
ucieka
w popłochu z pola walki.
„Umarli
nie uciekną w popłochu" — pomyślał Gerard, lecz
zachował
tę uwagę dla siebie. Po posępnych minach rycerzy
domyślał
się, że rozumieją to równie dobrze jak on.
— Powodzenia,
sir Gerardzie — powiedział lord Tasgall,
wstając,
by uścisnąć mu rękę.
Lord Ulrich również
serdecznie uścisnął mu dłoń. Lord
Siegfried
był oschły, surowy i wyraźnie nie pochwalał po-
mysłu
młodego rycerza, ale nie stawiał dalszych przeszkód
i
nawet życzył Gerardowi szczęścia, chociaż nie podał mu ręki.
— Nikomu nie powiemy o tym planie, panowie —
rzekł
lord Tasgall, patrząc na
pozostałych.
Kiedy wyrazili zgodę,
Gerard miał już się oddalić, lecz
nagle
wszedł służący i powiedział, że przybył posłaniec z
pilną
wiadomością.
Ponieważ
mogło to mieć znaczenie dla misji Gerarda, lord
Tasgall
dał rycerzowi znak, aby pozostał. Wszedł posłaniec.
Gerard
z przerażeniem poznał młodego giermka z domu lor-
da
Warrena, dowódcy warowni Rycerzy Solamnijskich, która
strzegła
Solące, miejsca, gdzie Gerard ostatnio stacjonował.
Rycerz
znieruchomiał, przeczuwając złe wiadomości. Młodzie-
niec
był zabłocony, jego ubranie nosiło ślady znojów
podróży.
Podszedł
naprzód i stanął przed lordem Tasgallem. Skłoniwszy
się,
podał mu zapieczętowany pokrowiec ze zwojem.
105
Dostojnik
otworzył
tubę, wyjął pergamin i zaczął czytać.
Wyraz
jego twarzy zmienił się znacząco, brwi podjechały do
góry.
Mężczyzna podniósł głowę w zdumieniu.
Czy wiesz, co jest w tym liście? — spytał lord Tasgall.
Tak, panie — odparł giermek. — Na
wypadek, gdyby
zwój
zaginął, powierzyłem jego treść pamięci, aby ją ci
po-
wtórzyć.
Zatem zrób to — polecił lord Tasgall,
opierając się
o
stół. — Chcę, by to usłyszeli ci panowie. Sam chcę usłyszeć
—
dodał półgłosem — bo ledwo wierzę w to, co przed
chwilą
przeczytałem.
Czcigodni
panowie — zaczął giermek, odwracając się
twarzą
do nich — trzy tygodnie temu smoczyca Beryl rozpo-
częła
atak na państwo elfów Qualinesti.
Rycerze
pokiwali głowami.
Żaden nie był zdziwiony. Od
dawna
spodziewano się tej napaści. Posłaniec przerwał, by za-
czerpnąć
tchu i zastanowić się, co powiedzieć dalej. Gerard,
nie
mogąc się już doczekać wieści o swoich przyjaciołach
w
Qualinesti, zmuszony był zacisnąć pięści, by nie wydrzeć
in-
formacji młodemu
człowiekowi z gardła.
— Czcigodny
pan Warren z żalem zawiadamia, że Quali-
nost
został całkowicie zniszczony podczas ataku. Jeśli
wierzyć
otrzymanym
doniesieniom, miasto znikło z powierzchni An-
salonu.
Qualinost spoczywa na dnie olbrzymiego zbiornika
wodnego.
Rycerze stali w osłupieniu.
Ginące elfy zdołały zabrać z sobą swego
wroga. Smo-
cza zwierzchniczka
Beryl nie żyje.
Wspaniałe wieści! — powiedział lord Ulrich.
Może
jakiś bóg jednak istnieje — stwierdził lord Sieg-
fried,
pozwalając sobie na słaby żart, z którego nikt się nie
śmiał.
Gerard przebył
pokój jednym skokiem. Chwyciwszy wy-
straszonego
posłańca za kołnierz, niemal go podniósł.
— Co
z elfami, do jasnej cholery? Królowa Matka, młody
król?
Co z nimi? Co się z nimi stało?
106
—
Proszę,
panie! — wykrzyknął wstrząśnięty posłaniec.
Gerard
wypuścił zasapanego giermka.
Proszę o
wybaczenie ciebie i was, czcigodni panowie —
rzekł,
ściszając głos — ale, jak wam wiadomo, ostatnio prze-
bywałem
w Qualinesti i darzę te osoby głębokim uczuciem.
Oczywiście,
rozumiemy, sir Gerardzie — rzekł lord Tas-
gall.
— Jakie przynosisz wieści o królu i królewskiej rodzinie?
Zdaniem niedobitków, którzy zdołali dotrzeć
do Solą-
ce, Królowa Matka
zginęła w bitwie ze smoczycą — powie-
dział
posłaniec, przyglądając się Gerardowi nieufnie i trzy-
mając
się od niego z dala. — Uznano ją za bohaterkę. Król po-
dobno
wydostał się bezpiecznie i dołączył do reszty swego
ludu,
który uciekł przed gniewem smoka.
Przynajmniej
teraz, kiedy smoczycą zginęła, elfy mogą
wrócić
do Qualinesti — rzekł z ciężkim sercem Gerard.
Obawiam
się, że tak nie jest, panie — odparł z żalem
posłaniec.
— Co prawda smoczycą nie żyje, a jej armie się roz-
proszyły,
wkrótce potem przybył jednak nowy dowódca, by
przejąć
kontrolę. To rycerz z Neraki, który twierdzi, że był
obecny
podczas ataku na Solanthus. Zebrał resztki wojsk Beryl
i
zajął Qualinesti. Pod jego sztandarem gromadzą się tysiące,
bo
obiecał majątek i darmową ziemię każdemu, kto się do nie-
go
przyłączy.
Co z Solące? — spytał z niepokojem lord Tasgall.
Chwilowo
jesteśmy bezpieczni. Haven jest wolne. Woj-
ska
Beryl, które kontrolowały miasto, opuściły stanowiska i uda-
ły
się na południe, żeby wziąć udział w plądrowaniu
królestwa
elfów.
Mój pan uważa jednak, że kiedy ten lord Samuval, jak
każe
się nazywać, umocni swoją władzę w Qualinesti, zwróci
oczy
na Abanasinię. Dlatego też mój pan prosi o wsparcie...
Posłaniec
umilkł, przenosząc spojrzenie od jednego dostoj-
nika
zakonu do drugiego. Żaden nie spojrzał błagającemu mło-
dzieńcowi
w oczy. Popatrzyli na siebie, a potem odwrócili
wzrok.
Nie było posiłków do wysłania.
Gerard był
tak wstrząśnięty, że nie poznał od razu imienia
Samuval
i nie skojarzył go z mężczyzną, który eskortował go
107
przez obóz Miny.
Przypomniał sobie o tym dopiero w drodze
do
Solanthus. Teraz mógł myśleć wyłącznie o Lauranie,
która
zginęła w bitwie z
wielką smoczycą, oraz o swoim przyjacielu
i
wrogu, dowódcy Czarnych Rycerzy, marszałku Medanie. To
prawda,
że Solamnijczycy nigdy nie wspomną o nim ani nie
nazwą
go bohaterem, ale Gerard domyślił się, że jeśli Laurana
zginęła,
dzielny marszałek Medan poprzedził ją na drodze do
śmierci.
Gerard
współczuł
serdecznie młodemu królowi, który mu-
siał
teraz prowadzić swój lud na wygnanie. Gilthas był zbyt
młody
i niedoświadczony, by unieść taką odpowiedzialność.
Ale
czy ktokolwiek, choćby nie wiem jak stary i doświadczo-
ny,
podołałby temu zadaniu?
— Sir Gerardzie...
:— Słucham, czcigodny panie.
Możesz
odejść. Sugeruję, żebyś wyruszył dziś wieczo-
rem.
W tym zamieszaniu nikomu nie przyjdzie do głowy, by
pytać
o twoje zniknięcie. Czy masz wszystko, czego ci trzeba?
Muszę
umówić się z tym, kto będzie przekazywał wia-
domości
ode mnie, panie. — Gerard nie mógł sobie pozwolić
na
luksus smutku. Miał nadzieję, że któregoś dnia będzie
miał
okazję
pomścić umarłych. Ale tymczasem musiał się postarać,
by
do nich nie dołączyć. — Potem będę gotowy do
natychmia-
stowego wyjazdu.
Mój giermek, Richard Kent, jest młody, ale
rozsądny,
a
do tego świetnie jeździ konno — powiedział lord Tasgall.
—
Mianuję go twoim
posłańcem. Czy to cię zadowala?
Tak, panie — powiedział Gerard.
Wezwano
Richarda. Gerard widział
go już wcześniej i mło-
dzieniec
wywarł na nim dobre wrażenie. Wkrótce dwaj męż-
czyźni
ustalili, gdzie Richard ma czekać na wiadomość od Ge-
rarda
i jak będą się porozumiewać. Gerard oddał honory ryce-
rzom
z rady, a następnie wyszedł.
Po wyjściu
z kaplicy Kiri-Jolitha znalazł się na mokrym
podwórzu.
Schylił głowę, żeby deszcz nie zalewał mu oczu.
Jego
pierwszą myślą było poszukać Odili i sprawdzić, jak ko-
108
bieta się
miewa. Następna, lepsza myśl przekonała go, żeby
zostawił
ją w spokoju. Zacznie pytać o to, dokąd jedzie i co pla-
nuje,
a on dostał rozkaz, żeby nikomu o tym nie mówić. Uznał,
że
zamiast ją okłamywać, łatwiej będzie w ogóle z nianie
roz-
mawiać.
Wybierając
okrężną drogę, żeby przypadkiem nie wpaść na
nią
lub kogokolwiek innego, poszedł zabrać rzeczy, których
będzie
potrzebował. Nie wziął zbroi ani nawet swojego mie-
cza.
Wszedł do kuchni, zapakował trochę jedzenia do sakwy
podróżnej
i świsnął bukłak z wodą i grubą pelerynę, którą po-
wieszono
przy ogniu, żeby wyschła. Okrycie było miejsca-
mi
wciąż wilgotne i czuć je było mocno mokrą owcą, którą
upieczono
w piecu, ale dla jego potrzeb nadawało się idealnie.
Ubrany
tylko w koszulę i spodnie, owinął się peleryną i udał
się
do stajni.
Czekała go długa podróż — długa, mokra i samotna.
9
Równiny
Pyłu
Deszcze,
które
zalewały północne krańce Ansalonu i były
taką
udręką dla Rycerzy Solamnijskich, byłyby mile widziane
na
południu, gdzie elfy rozpoczynały właśnie podróż przez
Równiny
Pyłu. Qualinesti zawsze wielbili słońce. Ich wieża
była
Wieżą Słońca; ich król — Mówcą Słońca. Słoneczny
blask
przepędzał ciemność i grozę nocy, dawał życie różom
i
ciepło ich domom. Elfy kochały nawet to nowe słońce,
które
pojawiło
się po Wojnie Chaosu, bo chociaż jego światło wyda-
wało
się słabe, blade i czasami niezdrowe, nadal dawało życie
ich
krainie.
Na
Równinach
Pyłu słońce nie dawało życia. Tu słońce
przynosiło
śmierć.
Nigdy dotąd żaden
elf nie przeklinał słońca. Teraz, zaled-
wie
po kilku dniach wędrówki przez pustą, srogą krainę pod
obcym,
palącym okiem słońca — okiem, które nie było już
blade
i wyblakłe, lecz dzikie i bezlitosne niczym oko mściwej
bogini
— elfy zaczęły nienawidzić słońca i z żalem je przekli-
nały,
gdy co dnia wstawało, okrutne i mściwe.
Zrobiły wszystko,
co mogły, by się przygotować do po-
dróży,
ale nikt z nich, z wyjątkiem gońców, nie był wcześniej
tak
daleko od ojczyzny i nie wiedział, czego oczekiwać. Nawet
gońcy,
którzy utrzymywali kontakt z Alhaną Starbreeze z Sil-
vanesti,
nigdy nie przekraczali Równin Pyłu. Ich szlaki prowa-
dziły
na północ przez mokradła należące do smoczej zwierzch-
no
niczki Onysablet. Gilthas nawet zastanawiał
się, czyby nie
spróbować
wędrówki tymi szlakami, ale prawie natychmiast
odrzucił
ten pomysł. O ile jeden lub dwa elfy mogły się prze-
kraść
przez moczary i pozostać niezauważonymi przez smo-
czycę
lub złe stworzenia, które jej służyły, całe plemię nie
mogło
ujść jej uwagi. Gońcy donosili, że w miarę tego, jak
smoczyca
rozciągała swe wpływy na krainę, bagno stawało się
coraz
mroczniejsze i groźniejsze, tak że ostatnio tylko nielicz-
ni,
którzy się tam zapuścili, wracali żywi.
Elfi
powstańcy
— w większości Dzikie Elfy, które były
przyzwyczajone
do spania pod gołym niebem — mieli lepsze
pojęcie
o tym, co czeka ich lud. Chociaż żaden z nich nie za-
puścił
się nigdy na pustynię, wiedzieli, że ich życie może zale-
żeć
od zdolności do natychmiastowej ucieczki i zdawali sobie
sprawę,
że lepiej nie obciążać się przedmiotami, które są cenne
dla
żywych, ale nie mają wartości dla umarłych.
Większość
uchodźców miała dopiero odebrać tę bolesną
lekcję.
Qualinesti uciekli z domów, odbyli niebezpieczną po-
dróż
przez korytarze krasnoludów albo wędrowali nocą pod
osłoną
drzew. Mimo to wielu udało się zabrać z sobą torby
i
skrzynie pełne jedwabnych sukni, grubych wełnianych szat,
klejnotów
i szkatułek na biżuterię, książek zawierających hi-
storie
rodów, zabawek i lalek dla dzieci oraz wszelkiego rodza-
ju
pamiątek rodzinnych. Przedmioty te kryły słodkie wspomnie-
nia
ich przeszłości i symbolizowały nadzieję na przyszłość.
Idąc za radą
żony, Gilthas starał się przekonać swój lud,
aby
zostawił rodzinne pamiątki, klejnoty i kroniki rodów. Nale-
gał,
aby każda osoba zabrała tyle wody, ile tylko mogła unieść,
oraz
dość jedzenia, by starczyło na tygodniową podróż. Jeśli
miało
to znaczyć, że elfia panienka nie zdoła już udźwignąć
swych
pantofelków do tańca, niech i tak będzie. Większość el-
fów
uważała, że to niezmiernie surowy nakaz i bezustannie na-
rzekała.
Ktoś wpadł na pomysł, żeby zbudować nosze, które
będzie
można ciągnąć za sobą, i wkrótce wiele elfów zaczęło
związywać
gałęzie drzew, by transportować swój dobytek. Gil-
thas
patrzył na to i potrząsał głową.
111
Nie
zmusisz ich, żeby porzucili swoje skarby, mój dro-
gi
— powiedziała Lwica. — Nie próbuj, bo cię znienawidzą.
Ale oni
nigdy nie przejdą przez pustynię żywi! — Gil-
thas
pokazał jednego z elfich szlachciców, który zabrał z
sobą
większość
rodowego majątku, łącznie z małym zegarem, który
wybijał
godziny. — Czyżby tego nie rozumieli?
Nie — rzekła bez ogródek Lwica — ale
zrozumieją.
Każdy musi sam
podjąć decyzję, czy porzucić swoją prze-
szłość,
czy umrzeć z nią, jak z kamieniem u szyi. Nawet król
nie
może zadecydować o tym za nich. — Wyciągnęła rękę do
męża
i nakryła dłonią jego dłoń. — Pamiętaj, Gilthasie, że
są
tacy, którzy będą woleli
umrzeć. Musisz się na to przygo-
tować.
Gilthas
myślał
ojej słowach, wlokąc się przez smaganą wi-
chrem
skalną równinę, która ciągnęła się po niebieski
horyzont
niczym srogie,
bezlitosne i jałowe pomarańczowoczerwone
morze.
Spoglądając wstecz na pustynię, która drgała w go-
rącym
słońcu, widział swój lud pomału podążający za
nim.
Zniekształcone
przez bijące znad skał fale gorąca sylwetki wy-
dawały
się falować w oczach, wydłużać się i oddalać, kiedy im
się
przyglądał. Na tyłach kolumny Gilthas umieścił najsilniej-
sze
elfy, żeby pomagały tym, którzy mieli trudności, a Dzikie
Elfy
ustawił na skrzydłach, żeby trzymały straż.
Przez pierwszych kilka dni marszu obawiał
się ataku ze
strony armii ludzi
pustoszących Qualinesti, ale wkrótce po
wejściu
na pustynię zdał sobie sprawę, że tu są bezpieczni —
bezpieczni,
ponieważ nikt o zdrowych zmysłach nie marno-
wałby
energii na ich ściganie. Jego wrogowie powiedzieliby:
„Niech
pustynia ich zabije". I na to się zanosiło.
„Nie uda nam się" — uświadomił sobie Gilthas.
Elfy nie
wiedziały,
jak się odpowiednio ubrać na pustyni.
Zrzuciły
ubrania z powodu upału i wiele doznało straszliwych
poparzeń
od słońca. Nosze pełniły teraz użyteczną rolę — nie-
siono
na nich tych, którzy byli zbyt ciężko poparzeni lub cho-
rzy,
żeby iść. Gorąco wysysało resztki sił i energii, tak że
wę-
drowcy powłóczyli
nogami i szli ze zwieszonymi głowami.
112
Tak jak
przewidziała
Lwica, elfy zaczęły pozbywać się swej
przeszłości.
Chociaż nie zostawiały śladów na skałach, historię
ich
wędrówki można było wyczytać z porzuconych worków
i
rozbitych skrzyń zrzuconych z noszy lub wypuszczonych ze
znużonych
ramion.
Posuwały
się naprzód powoli — rozpaczliwie powoli. We-
dług
map będą musiały przebyć dwieście pięćdziesiąt mil pu-
styni,
zanim dotrą do pozostałości starego Traktu Królewskie-
go,
który prowadził do Silvanesti. Skoro pokonują dziennie
tylko
kilka mil, zabraknie im wody i jedzenia na długo przed-
tem,
zanim dotrą do połowy drogi. Gilthas słyszał, że na pusty-
ni
są miejsca, w których można znaleźć wodę, ale nie zazna-
czono
ich na mapie, a on nie miał pojęcia, gdzie ich szukać.
Liczył
tylko na jedno, i ta właśnie nadzieja ośmieliła go do
wyruszenia
w tę niebezpieczną wyprawę. Musi spróbować od-
naleźć
Mieszkańców Równin, plemię zamieszkujące tę srogą,
pustynną
krainę. Bez ich pomocy lud Qualinesti zginie.
Gilthas naiwnie sądził,
że droga przez Równiny Pyłu bę-
dzie
przypominać podróżowanie po innych częściach Ansalo-
nu,
gdzie wioski i miasteczka na szlaku leżały oddalone od sie-
bie
o dzień marszu. Powiedziano mu, że w miejscu zwanym
Duntol
znajduje się osada Mieszkańców Równin. Według ma-
py
Duntol leżało prosto na wschód od Thorbardinu. Elfy po-
dróżowały
na wschód, idąc wprost w stronę wschodzącego
słońca,
ale nie zauważyły śladu osady. Rozglądając się po
czerwonym
skalnym pustkowiu, Gilthas sięgał wzrokiem na
mile
w każdym kierunku i w żadnym z nich nie dostrzegał ni-
czego
prócz dalszych skał.
Wędrowcy pili za
dużo wody. Gilthas rozkazał więc, by
Dzikie
Elfy zebrały manierki i wydzielały wodę. To samo zje-
dzeniem.
Na odebranie im cennej wody elfy zareagowały
gnie-
wem
i strachem. Niektóre stawiały opór, inne błagały ze łzami
w
oczach. Gilthas musiał być surowy i srogi, a niektórzy, za-
miast
przeklinać słońce, zaczęli złorzeczyć królowi. Szczęśli-
wym
trafem dla Gilthasa — i był to jedyny uśmiech szczęścia
113
— prefekt Palthainon doznał tak ciężkich
oparzeń słonecz-
nych, że był
zbyt chory, by przysparzać więcej kłopotów.
— Kiedy
woda się skończy, możemy upuszczać krwi ko-
niom
i przez kilka dni ją pić — powiedziała Lwica.
— A co będzie, kiedy konie padną? —
spytał.
Kobieta wzruszyła
ramionami.
Następnego
dnia zmarły dwie ofiary poparzenia słoneczne-
go.
Elfy nie mogły ich pochować, bo żadne z narzędzi,
jakie
posiadały,
nie dały rady przebić litej skały. Na smaganej wia-
trem
równinie nie mogły znaleźć kamieni, żeby przykryć zwło-
ki.
W końcu zawinęły je w wełniane peleryny i za pomocą
sznurów
spuściły ciała do głębokich rozpadlin w skale.
Nękany
przez zawroty głowy od chodzenia w upalnym słoń-
cu
Gilthas słuchał zawodzenia tych, którzy opłakiwali zmar-
łych.
Zajrzał do szczeliny i niezbyt przytomnie pomyślał o tym,
jaki
błogi chłód musi panować na jej dnie. Poczuł, że ktoś do-
tyka
jego ramienia.
— Mamy towarzystwo — powiedziała Lwica,
wskazując
na północ.
Gilthas
ocienił
oczy dłonią, próbując coś zobaczyć w ośle-
piającym
blasku słońca. W oddali widział falujące w gorącym
powietrzu
sylwetki trzech jeźdźców na koniach. Nie dostrzegał
żadnych
szczegółów — były bezkształtnymi ciemnymi plama-
mi.
Wbijał w nie wzrok, aż oczy zaczęły mu łzawić. Miał
na-
dzieję,
że jeźdźcy podjadą bliżej, ale tak się nie stało.
Machał
rękami
i krzyczał tak długo, aż całkiem zachrypł, lecz oni tylko
stali
w miejscu.
Nie chcąc tracić
więcej czasu, młody król rozkazał elfom
iść
dalej.
Teraz obserwatorzy się ruszyli — powiedziała Lwica.
Ale nie w
naszym kierunku — stwierdził Gilthas, do-
tkliwie
rozczarowany.
Jeźdźcy jechali
równolegle do elfów, czasami znikając im
z
oczu wśród skał, ale zawsze pojawiając się ponownie. Poka-
zali
się, dając elfom do zrozumienia, że ich obserwują. Niezna-
jomi
nie sprawiali wrażenia groźnych, ale po cóż mieliby tacy
114
być. Jeśli
uważali elfów za nieprzyjaciół, palące słońce było
jedyną
bronią, jakiej potrzebowali.
Wreszcie Gilthas, mając
w uszach płacz dzieci i jęki cho-
rych
i konających, nie mógł już dłużej tego znieść.
— Idziesz
rozmawiać z nimi — powiedziała Lwica głosem
schrypniętym
od braku wody.
Mężczyzna
pokiwał głową. W ustach miał zbyt sucho, żeby
marnować
słowa.
— Jeśli
to Mieszkańcy Równin, pamiętaj, że oni nie lubią
intruzów
na swoim terytorium — ostrzegła go żona. — Mogą
cię
zabić.
Znów
skinął głową i wziąwszy ją za rękę, uniósł jej dłoń
do
ust
i pocałował. Zawrócił konia i pojechał na północ w
stronę
nieznajomych
jeźdźców. Lwica ogłosiła postój. Elfy usiadły na
rozpalonej
skale. Niektóre przyglądały się, jak młody król od-
jeżdża,
ale większość była zbyt zmęczona i przygnębiona, że-
by
troszczyć się o to, co się dzieje z nim albo z nimi samymi.
Obcy
jeźdźcy
nie wyjechali galopem na spotkanie Giltha-
sowi,
ale i nie oddalili się. Czekali, aż on zbliży się do nich.
Młody
król nadal dostrzegał bardzo niewiele szczegółów i kie-
dy
podjechał bliżej, zrozumiał dlaczego. Nieznajomi byli
spowici
w białe szaty, które okrywały ich od stóp do głów,
chroniąc
od słońca i upału. Widział także, że przy pasach mają
i
miecze.
Spod
fałd tkaniny, którą owinęli głowy,
spoglądały na nie-
go ciemne,
zmrużone przed słońcem oczy. Zimne i beznamięt-
ne,
nie zdradzały, o czym myślą ci ludzie.
Jeden z
jeźdźców
wysunął się naprzód, dając do zrozumie-
nia,
że jest przywódcą. Gilthas zauważył go, lecz cały
czas
spoglądał
na tego, który trzymał się lekko na uboczu. Był to
człowiek
niezmiernie wysoki, górujący wzrostem nad pozo-
stałymi,
i chociaż Gilthas nie znał przyczyny, instynkt podpo-
wiadał
mu, że to on jest wodzem.
Jeździec
na przedzie dobył miecza, wyciągnął go przed sie-
bie
i wykrzyknął rozkaz.
Gilthas nie zrozumiał słów. Gest mówił sam za siebie, więc
115
się zatrzymał.
Uniósł poparzone od słońca ręce, aby pokazać,
że
nie ma broni.
— Bin
'on du 'auth —
powiedział, starając się mówić wy-
raźnie
mimo spękanych warg. — Bądźcie pozdrowieni.
Nieznajomy w odpowiedzi wyrzucił
z siebie rój obcych
słów,
które brzęczały wokół uszu króla. Wszystkie brzmiały
podobnie
i żadne nie było zrozumiałe.
— Przykro
mi — powiedział Gilthas, czerwieniąc się i prze-
chodząc
na Wspólną Mowę — ale więcej waszego języka nie
znam.
— Mówienie sprawiało mu ból. Gardło miał zdarte.
Machając mieczem,
nieznajomy pognał konia i pogalo-
pował
prosto na Gilthasa. Król nie ruszył się z miejsca. Nawet
nie
drgnął. Koło jego ucha świsnął niegroźnie miecz. Obcy
za-
wrócił,
pogalopował z powrotem i zatrzymał konia, wzbijając
przy'
tym chmurę piasku i dając popis swych umiejętności
jeź-
dzieckich.
Miał zamiar coś
powiedzieć, gdy wysoki człowiek uniósł
rękę
rozkazującym gestem. Wyjechał naprzód i spojrzał na
Gilthasa
z aprobatą.
Jesteś odważny — rzekł we Wspólnej Mowie.
Nie —
odparł elf. — Jestem po prostu zbyt zmęczony,
żeby
się ruszyć.
Wysoki
mężczyzna
zaśmiał się z tego, ale jego śmiech był
krótki
i urywany. Gestem dał znać towarzyszowi, by schował
miecz,
a potem zwrócił się ponownie do Gilthasa.
— Dlaczego
elfy, które powinny mieszkać w swojej do-
statniej
krainie, opuszczają tę krainę i najeżdżają naszą?
Gilthas
uświadomił
sobie, że bezwiednie wpatruje się w buk-
łak,
który mężczyzna miał przy sobie, napęczniały i lśniący
od
kropel
zimnej wody. Oderwał od niego oczy i znów spojrzał
na
nieznajomego.
Nie
najechaliśmy na wasze ziemie — powiedział, obli-
zując
suche wargi. — Usiłujemy je przebyć. Zmierzamy do
krainy
naszych kuzynów, Silvanesti.
Nie zamierzacie zamieszkać na Równinach
Pyłu? —
spytał
wysoki mężczyzna. Nie marnował słów; mówił tylko ty-
116
le, ile
było
trzeba. Gilhas domyślał się, że ten człowiek nie ma
w
zwyczaju marnować niczego dla nikogo. Dotyczyło to
także
współczucia.
Uwierz
mi, nie zamierzamy — powiedział z przekona-
niem
elf. — Jesteśmy ludem zielonych drzew i zimnej, bystrej
wody.
— Kiedy powiedział te słowa, ogarnęła go taka tęsknota
za
ojczyzną, że mógłby się rozpłakać. Nie miał jednak
łez.
Wypaliło
je słońce. — Musimy wrócić do naszych lasów, ina-
czej
umrzemy.
Dlaczego
uciekacie od swojej zielonej krainy i zimnej
wody?
— spytał wysoki mężczyzna.
Gilthas
zachwiał
się w siodle. Musiał przerwać, bo suchość
w
gardle uniemożliwiała mu kontynuowanie rozmowy. Spró-
bował
ponownie. Nie udało się. Z jego ust wydobył się ochryp-
ły
szept.
— Smoczyca Beryl zaatakowała nasz kraj. Gad
nie żyje,
ale
nasza stolica, Qualinost, została zniszczona w bitwie. Wie-
le
elfów, ludzi i krasnoludów poniosło śmierć w jej obro-
nie.
Teraz w naszym kraju panoszą się Czarni Rycerze, którzy
chcieliby
całkowicie nas wytępić. Nie mamy dość sił, by z ni-
mi
walczyć, więc musimy...
Chwilę później
Gilthas leżał na wznak na ziemi, patrząc
w
nieruchome oko mściwego słońca. Wysoki mężczyzna otu-
lony
szatami siedział wygodnie przy nim, podczas gdy jeden
z
jego towarzyszy sączył w wargi elfa strużkę wody.
Wysoki mężczyzna potrząsnął głową.
— Nie
wiem, co jest większe — odwaga elfów czy ich nie-
wiedza.
Żeby podróżować w upale dnia bez odpowiedniego u-
brania...
— Znów pokręcił głową.
Gilthas starał
się usiąść. Mężczyzna, który go poił, prze-
wrócił
go z powrotem na plecy.
— Jeśli
się bardzo nie mylę — dokończył wysoki Miesz-
kaniec
Równin —jesteś Gilthas, syn Lauralanthalasy i Tanisa
I Półelfa.
Gilthas wlepił w niego zdumione oczy.
— Skąd wiedziałeś?
117
— Jestem
Wędrowiec — rzekł rosły mężczyzna — syn
Riverwinda
i Goldmoon. To moi towarzysze. — Nie przedsta-
wił
ich, najwyraźniej pozostawiając im decyzję, czy zechcą się
sami
przedstawić, lecz nie wyglądało na to, aby mieli ochotę.
Widać
nie byli rozmownymi ludźmi. — Pomożemy ci — do-
dał
człowiek— choćby tylko dlatego, żebyście prędzej opuści-
li
naszą ziemię.
Nie była
to bardzo uprzejma propozycja, ale Gilthas przyjął
to,
co mu oferowano i był za to wdzięczny.
— Jeśli
musisz wiedzieć — dokończył Wędrowiec — po-
winieneś
podziękować za ocalenie mojej matce. Wysłała mnie,
żebym
was poszukał.
Gilthas
zupełnie
nic z tego nie rozumiał i mógł tylko przy-
puszczać,
że Goldmoon miała wizję dotyczącą ich losu.
— Jak
się ma...
twoja matka? — spytał, delektując się
kroplami
letniej wody, którą czuć było kozłem, lecz smako-
wała
mu bardziej niż najlepsze wino.
— Umarła
— rzekł Wędrowiec, patrząc w dal na równiny.
Gilhas
był zaskoczony jego obojętnym tonem. Miał zamiar
wymamrotać
jakieś słowa pocieszenia, lecz wysoki mężczyzna
mu
przerwał.
— Przedwczorajszej nocy przyszedł do mnie
duch mojej
matki
i kazał mi się udać na południe. Nie wiedziałem dlacze-
go,
a ona nie wyjaśniła. Sądziłem, że znajdę w podróży jej
ciało,
bo powiedziała mi, że leży niepogrzebana, lecz jej duch
znikł,
zanim mogła mi wyjaśnić, gdzie spoczywa.
Gilthas
znów
zaczął mamrotać słowa ubolewania, ale Wę-
drowiec
nie zwracał na nie uwagi.
— Zamiast
tego — rzekł cicho — znalazłem ciebie i twój
lud.
Może ty wiesz, gdzie szukać mojej matki?
Zanim Gilthas zdążył
odpowiedzieć, Wędrowiec ciągnął
dalej:
— Dowiedziałem
się, że uciekła z Cytadeli przed atakiem
smoka,
ale nikt nie wie, dokąd się udała. Powiedziano mi, że
była
w szponach jakiegoś szaleństwa, może pomieszania zmy-
słów,
jakiego dostają bardzo starzy ludzie. Nie wydawała mi
118
się szalona,
kiedy widziałem jej ducha. Sprawiała wrażenie
więźnia.
Gilthas
pomyślał
sobie, że nawet jeśli Goldmoon nie była
obłąkana,
to jej syn na pewno był wariatem — świadczyła
o
tym jego mowa o duchach i niepochowanych ciałach. Nie-
mniej
jednak wizja Wędrowca ocaliła im życie i Gilthas nie
mógł
za bardzo jej zaprzeczać. Odpowiedział tylko, że nie ma
pojęcia,
gdzie jest Goldmoon, ani czy żyje, czy jest martwa.
Serce
mu się ściskało, bo pomyślał o własnej matce, które le-
żała
niepogrzebana na dnie nowo powstałego jeziora. Ogarnęło
go
ogromne znużenie i senność. Chciałby tu leżeć całymi dnia-
mi,
czując w ustach smak zimnej wody. Musiał jednak myśleć
o
swoich poddanych. Nie zważając na wszelkie upomnienia,
by
nadal leżeć, Gilthas z trudem wstał.
— Próbujemy dotrzeć do Duntol —
powiedział.
Wędrowiec wstał
razem z nim.
Jesteście
za daleko na południe. W pobliżu znajdziecie
oazę.
Tam twój lud będzie mógł odpocząć kilka dni i nabrać sił
do
dalszej podróży. Wyślę towarzyszy do Duntol po prowiant
i
potrzebne rzeczy.
Mamy
pieniądze, żeby zapłacić — zaczął Gilthas. Umilkł,
kiedy
zobaczył, że twarz Wędrowca spochmurniała z gniewu.
— Znajdziemy jakiś sposób, żeby wam się
odpłacić — popra-
wił się
niezręcznie.
— Opuśćcie naszą ziemię — powtórzył srogo Wędrowiec.
— Nasze zasoby i tak sąjuż nadwerężone,
gdyż smok zajmuje
coraz więcej
ziemi na północy.
— Tak zamierzamy — powiedział zmęczonym
głosem
Gilthas. — Jak już
mówiłem, podróżujemy do Silvanesti.
Wędrowiec długo
mu się przypatrywał i wydawało się, że
coś
powie, lecz najwyraźniej z tego zrezygnował. Zwrócił się
do
swoich towarzyszy, mówiąc coś w języku Mieszkańców
Równin.
Gilthas zastanawiał się, co Wędrowiec zamierzał po-
wiedzieć,
ale jego ciekawość wyparowała, musiał bowiem sku-
pić
się na tym, by utrzymać się na nogach. Z zadowoleniem
stwierdził,
że jego koń także został napojony.
119
Dwaj
towarzysze Wędrowca
odjechali galopem. Wysoki
mężczyzna
zaproponował Gilthasowi, że go odprowadzi.
Pokażę
wam, jak się ubierać, żeby chronić waszą jasną
skórę
od słońca i się nie przegrzewać — oznajmił Wędrowiec.
—
Musicie podróżować chłodną nocą i wczesnym rankiem,
a
upalny dzień przesypiać. Moi ludzie zajmą się waszymi cho-
rymi
i pokażą wam, jak budować schrony od słońca. Zaprowa-
dzę
was do starego Traktu Królewskiego, którym będziecie
mogli
dojść do Silvanesti. Ruszycie tą drogą, opuścicie naszą
ziemię
i więcej tu nie wrócicie.
Czemu stale to powtarzasz? — spytał
Gilthas. — Nie
obraź się,
Wędrowcze, ale nie potrafię sobie wyobrazić, żeby
ktoś
o zdrowych zmysłach chciał żyć w takim miejscu. Nawet
Otchłań
nie mogłaby być bardziej pusta i wyludniona.
Gilthas
obawiał
się, że jego wybuch mógł rozgniewać
Mieszkańca
Równin, i miał już zamiar go przeprosić, kiedy
usłyszał
jakby stłumiony śmiech, który dochodził zza tkaniny
zakrywającej
twarz Wędrowca. Gilthas bardzo słabo pamiętał
Riverwinda
z dawnych czasów, kiedy ten wraz z Goldmoon
odwiedził
jego rodziców, ale nagle przypomniał mu się ten
wysoki
myśliwy o surowej twarzy.
Pustynia
ma własne piękno — rzekł Wędrowiec. — Po
deszczu
raptownie ożywają kwiaty, wypełniając powietrze swo-
ją
słodką wonią. Czerwień skał na tle błękitnego nieba,
cienie
chmur płynące po
pofałdowanym piasku, wirujące słupy ku-
rzu,
toczące się kłęby solanki kolczystej i zapach szałwi. Brak
mi
ich, kiedy jestem z dala od nich, tak jak ty tęsknisz za gę-
stym
sklepieniem stale ociekających deszczem liści, niekoń-
czącym
się deszczem, pnączami, które oplątują nogi i duszą-
cym
zapachem pleśni.
Wygląda
na to, że Otchłań jednego jest dla drugiego ra-
jem
— rzekł z uśmiechem Gilthas. — Możesz zatrzymać swój
raj,
Wędrowcze, i żyj w nim szczęśliwie. Ja zatrzymam swoje
drzewa
i wodę.
Mam taką
nadzieję — powiedział mężczyzna — ale nie
liczyłbym
na to.
120
Czemu? — spytał zaniepokojony Giłthas. — Co wiesz?
Nic pewnego — odparł Mieszkaniec Równin.
Spraw-
dziwszy,
czy z jego koniem wszystko w porządku, odwrócił się
do
Gilthasa. — Nie byłem całkiem zdecydowany, czy ci o
tym
powiedzieć.
Ostatnio pogłoski krążą w powietrzu niczym na-
siona
dmuchawca.
Mimo to
widzę, że wierzysz w tę plotkę — powiedział
Giłthas.
Kiedy Wędrowiec nadal milczał, młody elf dodał:
— Zamierzamy
iść do Silvanesti bez względu na to, co się
wydarzyło.
Zapewniam cię, nie planujemy zostać na pustyni
dłużej
niż to konieczne, by ją przebyć.
Wędrowiec
spojrzał na grupę elfów, barwnych plamek, któ-
re
wykwitły między skałami bez pomocy życiodajnego deszczu.
Wieść niesie, że Silvanesti wpadło w ręce
Czarnych
Rycerzy. — Mężczyzna
zwrócił ciemne oczy na Gilthasa. —
Nie
słyszałeś o tym?
Nie — odparł elf. — Nie słyszałem.
Żałuję,
że nie mogę podać ci więcej szczegółów, ale nie
trzeba
chyba mówić, że wasi pobratymcy nie zwierzają się
nam.
Wierzysz w tę pogłoskę?
Giłthas
pokręcił głową, stanowczo temu zaprzeczając, lecz
podupadł
na duchu. Mówił pewnie w obecności tego nieznajo-
mego
i swojego ludu, ale w rzeczywistości nie otrzymał wia-
domości
od wygnanej królowej Silvanesti, Alhany Starbreeze,
od
wielu tygodni, od upadku Cjualinostu. Alhana Starbreeze to-
czyła
bój o to, by ponownie wejść do Silvanesti i zniszczyć tar-
czę,
która je otaczała. Ostatnio Giłthas słyszał, że tarcza
znikła
i
że wojska królowej elfów stoją na granicy, gotowe wkroczyć
do
swej byłej ojczyzny. Można by argumentować, że posłań-
com
Alhany trudno było go znaleźć, ponieważ stale był w dro-
dze,
ale kurierzy z Silvanesti przyjaźnili się z orłami,
jastrzę-
biami i każdym
stworzeniem, które miało bystry wzrok. Gdy-
by
chcieli go znaleźć, potrafiliby to zrobić. Alhana nie
wysłała
gońców i chyba
już wiedział dlaczego.
Kolejne brzemię do udźwignięcia. Jeśli to była prawda, el-
121
fy nie uciekały
od niebezpieczeństwa, lecz zmierzały wprost
ku
niemu. Mimo to nie mogły przecież zostać na pustyni.
„Jeśli
będę musiał umrzeć, przynajmniej niech się to stanie
pod
cienistym drzewem" — pomyślał Gilthas.
Wyprostował się w siodle.
Dziękuję ci za tę wiadomość, Wędrowcze.
Ostrzeżenie
to
oręż. Teraz nie powinienem dłużej zwlekać z powiedzeniem
moim
poddanym, że nadchodzi pomoc. Ile dni nam zajmie po-
dróż
do Królewskiego Traktu?
To zależy
od waszej odwagi — odparł Wędrowiec. Gil-
thas
nie widział warg mężczyzny zza fałd materiału, który
spo-
wijał
jego twarz, lecz dostrzegł w jego ciemnych oczach ciepło
uśmiechu.
— Jeśli wszyscy twoi towarzysze są podobni do cie-
bie,
nie sądzę, żeby podróż potrwała długo.
Gilthas
był
wdzięczny za komplement. Chciałby na niego
zasługiwać.
To, co zostało wzięte za odwagę, mogło być prze-
cież
tylko znużeniem.
10
Włamanie
do więzienia
Gerard
zamierzał
wejść do Solanthus pieszo. Zostawił wierz-
chowca
w stajni zajazdu jakieś dwie mile od miasta. Gospodę
tę
polecił mu giermek Richard. Korzystając z okazji, by zjeść
ciepły
posiłek (a było to najlepsze, co można było o nim po-
wiedzieć),
rycerz zaznajomił się z lokalnymi plotkami. Przed-
stawił
się jako wojownik do wynajęcia i ciekaw był, czy w du-
żym
mieście znalazłoby się dla niego zajęcie.
Natychmiast powiedziano mu wszystko, co musiał
—
i
więcej, niż chciał — wiedzieć o druzgocącej klęsce
Rycerzy
Solamnijskich
i zajęciu miasta przez Czarnych Rycerzy z Ne-
raki.
Odkąd Solanthus padło kilka tygodni temu, nie docierało
tu
wielu podróżnych, ale gospodyni w zajeździe miała nadzie-
ję,
że interesy wkrótce pójdą lepiej. Z wieści docierających
z
Solanthus wynikało, że jego mieszkańcy nie byli torturowani
ani
masowo zabijani, jak wielu się obawiało, ale że traktowano
ich
dobrze i zachęcano do zajmowania się codziennymi spra-
wami,
jakby nic nie zaszło.
Och, oczywiście,
kilku ludzi wtrącono do więzienia, ale
pewnie
na to zasłużyli. Przywódczyni rycerzy, którą podobno
była
wiotka dziewuszka, nie kazała ścinać głów, ale wygła-
szała
do ludności kazania o nowym bogu, który przybył, by
się
nimi zaopiekować. Posunęła się nawet do tego, by nakazać
oczyścić
i odbudować starą świątynię Paladine'a i poświęcić
123
ją
temu nowemu bogu. Chodziła po mieście, uzdrawiając cho-
rych
i dokonując innych cudów. Lud Solanthus zaczynał ją
wielbić.
Szlaki
handlowe między
Solanthus i Palanthas, od dawna
zamknięte,
zostały ponownie otworzone, co uszczęśliwiło kup-
ców.
Jednym słowem, jak stwierdziła właścicielka zajazdu,
mogło
być gorzej.
— Słyszałem, że w okolicy są złe smoki —
powiedział
Gerard, mocząc
czerstwy chleb w krzepnącym sosie, gdyż był
to
jedyny sposób, by obie te rzeczy dało się zjeść. — I
jeszcze
gorsze
okropności. — Zniżył głos. — Słyszałem, że po Solan-
thus
chodzą umarli!
Kobieta
prychnęła
pogardliwie. Słyszała już coś podobne-
go,
ale sama smoków nie widziała, a żaden duch nie przyszedł
do
gospody domagać się jedzenia. Śmiejąc się pod nosem,
poszła
przyprawiać o niestrawność innego, niczego nie podej-
rzewającego
gościa. Gerard podsunął resztki swojego posiłku
psu
z zajazdu i zastanowił się nad tym, co usłyszał.
Wiedział,
jak sprawy się mają w rzeczywistości. Widział
czerwone
i błękitne smoki latające nad miastem oraz dusze
zmarłych
otaczające miejskie mury. Włos mu się wciąż jeżył
na
karku, ilekroć pomyślał o tej armii o pustych oczach, roz-
wartych
ustach i widmowych rękach ze zdartymi do kości pal-
cami,
które wyciągały się ku niemu ponad przepaścią śmierci.
Nie,
to było bardzo realne. Niewyjaśnione, ale realne.
Był zdziwiony,
gdy usłyszał, że mieszkańcy Solanthus są
tak
dobrze traktowani, ale nie bardzo zaskoczony informacją,
że
tak bardzo polubili Minę. Odbył jedynie krótką rozmowę
z
charyzmatyczną przywódczynią Czarnych Rycerzy, jej obraz
utkwił
mu jednak wyraźnie w pamięci: widział okrutne bur-
sztynowe
oczy, słyszał tembr jej głosu i pamiętał każde słowo,
jakie
powiedziała. Czy fakt, że dobrze traktowała mieszkań-
ców
Solanthus, ułatwiał czy utrudniał mu zadanie? Znajdował
argumenty
na poparcie jednego i drugiego, aż wreszcie doszedł
do
wniosku, że jedynym sposobem, żeby się o tym przekonać,
jest
pojechanie i sprawdzenie tego osobiście.
124
Po
zapłaceniu
za posiłek i stajnię dla konia na tydzień Ge-
rard
wyruszył do Solanthus pieszo.
Będąc w pobliżu
murów miasta, rycerz nie wszedł od razu
do
środka, lecz zatrzymał się w miejscu, z którego widział
bra-
mę.
Usiadł w zagajniku, skąd mógł dyskretnie obserwować.
Potrzebował
więcej informacji o mieście i potrzebował ich od
pewnych
szczególnych osób. Siedział tak od trzydziestu mi-
nut,
kiedy w głównej bramie miejskiej otworzyły się drzwiczki
i
wyleciało przez nie kilka istotek, jakby ktoś wystrzelił je
z
procy.
Istotki
pozbierały
się, otrzepały z kurzu, jakby nie zdarzyło
się
nic nadzwyczajnego, i uścisnąwszy sobie nawzajem ręce,
wyruszyły
każde w swoją stronę.
Tak się
złożyło, że jedna z nich przechodziła całkiem blisko
Gerarda.
Rycerz zawołał ją, przyjaźnie machając ręką. Istotka,
którą
okazał się kender, natychmiast podeszła pogawędzić.
Przypominając
sobie, że to dla dobra sprawy, Gerard zacis-
nął
zęby, uśmiechnął się przyjacielsko do kendera i zaprosił
go,
by przysiadł się do niego.
— Koziziółek Plątoczuby — przedstawił
się kender. —
Wielkie
nieba, aleś ty brzydki — dodał radośnie, gapiąc się
na
ospowatą twarz Gerarda
i podziwiając jego żółte jak kukury-
dza,
niesforne włosy. — Jesteś chyba jednym z najbrzydszych
ludzi,
jakich widziałem.
Reguła
obiecywała nagrodę w przyszłym życiu każdemu,
kto
poświęca się dla dobra ojczyzny. Gerard doszedł do wnios-
ku,
że to przeżycie powinno mu zagwarantować apartament
w
jakimś niebiańskim pałacu. Zacisnął zęby i odparł, że
zdaje
sobie sprawę, iż
nie wygra konkursu na królową majowych
tańców.
— I
masz bardzo niebieskie oczy — stwierdził Koziziółek.
—
Nieprzyjemnie niebieskie, jeśli wolno mi zauważyć. Chciał-
byś
zobaczyć, co mam w sakwach?
Zanim
Gerard zdołał
odpowiedzieć, kender wysypał z kilku
swoich
toreb ich zawartość i zaczął w niej radośnie grzebać.
125
— Dopiero
co opuściłeś Solanthus — powiedział Gerard,
przerywając
Koziziółkowi w połowie opowieści o tym, jak
wpadł
mu w ręce młotek będący kiedyś własnością
jakiegoś
nieszczęsnego
blacharza. — Jak tam jest w mieście? Słysza-
łem,
że zajęli je Czarni Rycerze.
Koziziółek pokiwał głową z zapałem.
— Mniej więcej tak samo jak zwykle. Straż
zbiera nas
i
wyrzuca. Tyle tylko, że teraz zabrali nas najpierw do
takiego
miejsca,
które dawniej należało do Mistyków, a przedtem było
świątynią
jakiegoś dawnego boga. Sprowadzili grupę Misty-
ków
z Cytadeli Światła i rozmawiali z nimi. Fajnie było popa-
trzeć,
mówię ci! Była tam dziewczyna ubrana jak rycerz. Miała
bardzo
dziwne oczy. Bardzo dziwne. Dziwniejsze od twoich.
Stanęła
przed Mistykami, opowiedziała im o Jedynym Bogu
i
pokazała śliczną panią zamkniętą w bursztynowej skrzyni,
i
powiedziała, że Jedyny Bóg już uczynił jeden cud i
zwrócił
ślicznej pani
młodość i urodę, a teraz uczyni jeszcze jeden cud
i
ożywi tę śliczną panią.
Mistycy przyglądali
się ślicznej pani i niektórzy zaczęli
płakać.
Dziewczyna spytała ich, czy chcą wiedzieć więcej o Je-
dynym
Bogu, i tych, którzy powiedzieli, że chcą, odprowadzo-
no
na jedną stronę, a tych, którzy nie chcieli, na drugą. Wśród
tych
ostatnich był jakiś starzec nazywany Mistrzem Gwiazd,
czy
jakoś tak. A potem dziewczyna podeszła do nas i zadawała
nam
mnóstwo pytań, i opowiedziała nam o tym nowym bogu,
który
pojawił się na Krynnie. A potem spytała nas, czy chcieli-
byśmy
czcić tego nowego boga i mu służyć.
I co powiedziałeś? — zaciekawił się Gerard.
Zgodziłem się, oczywiście — odparł
Koziziółek, zdu-
miony, że
rycerz mógł przypuszczać inaczej. — Byłoby bar-
dzo
nieuprzejme, gdybym się nie zgodził, nie sądzisz? Skoro
ten
nowy bóg zadał sobie tyle trudu, żeby do nas przyjść, czy
nie
powinniśmy zrobić wszystkiego, co w naszej mocy, żeby
go
zachęcić?
Nie
sądzisz, że oddawanie czci bogu, o którym nic nie
wiesz,
może być niebezpieczne?
126
Och, wiem dużo o tym bogu — zapewnił go
Kozi-
ziółek.
— Przynajmniej tyle, ile wydaje się ważne. Dziewczy-
na
wyjaśniła nam, że ten bóg bardzo lubi kenderów. Ogromnie
ich
lubi. Tak bardzo, że szuka pewnego specjalnego kendera
w
szczególności. Gdyby któryś z nas go spotkał, mamy
go
przyprowadzić
do tej dziewczyny, a ona da nam wielką nagro-
dę.
Wszyscy obiecaliśmy, że tak zrobimy, i właśnie zamierzam
się
za to zabrać. To znaczy, za szukanie tego kendera. Przy
okazji,
nie widziałeś go gdzieś?
Jesteś pierwszym kenderem, jakiego widzę od
wielu
dni — odparł Gerard. „I
mam nadzieję, że ostatnim" — dodał
w
myślach. — Jak wam się udaje dostać do miasta bez...
Nazywa
się — mówił Koziziółek, przejęty swoją wy-
prawą
— Ten Tasslehoff Burrfoot i jest...
Co takiego? — zawołał zdumiony Gerard. —
Co po-
wiedziałeś?
Kiedy?
Wtedy, kiedy mówiłem o Solanthus, czy kiedy
mówiłem
o dziewczynie, czy kiedy mówiłem o nowym bo-
gu...
O kenderze. Tym specjalnym kenderze.
Powiedziałeś,
że nazywa się
Burrfoot? Tasslehoff Burrfoot?
Ten Tasslehoff Burrfoot — poprawił
Koziziółek. —
„Ten"
jest bardzo ważne, bo to nie może być byle jaki Tassle-
hoff
Burrfoot.
Tak, chyba nie może — zgodził się Gerard,
wracając
pamięcią do kendera,
który rozpoczął całą tę przygodę, dając
się
zamknąć w Grobowcu Bohaterów w Solące.
Chociaż na wszelki wypadek — dokończył
Koziziółek
— mamy
przyprowadzić do Sanction każdego Tasslehoffa
Burrfoota,
jakiego znajdziemy, żeby ta dziewczyna mogła mu
się
przyjrzeć.
Chcesz powiedzieć: Solanthus — poprawił Gerard.
Koziziółek
był zajęty przyglądaniem się z ciekawością ka-
wałkowi
potłuczonego niebieskiego szkła. Podniósł go i spytał
z
zapałem:
— Sądzisz, że to szafir?
127
Nie —
odparł Gerard. — To kawałek stłuczonego nie-
bieskiego
szkła. Powiedziałeś, że masz zaprowadzić tego Burr-
foota
do Sanction. Chciałeś powiedzieć: Solanthus. Dziewczy-
na
i jej wojska są w Solanthus, nie w Sanction.
Powiedziałem:
Sanction? — Koziziółek podrapał się po
głowie.
Po chwili namysłu pokiwał nią twierdząco. — Tak,
po-
wiedziałem:
Sanction i to miałem na myśli. Dziewczyna powie-
działa
nam, że nie zostanie w Solanthus długo. Razem ze swoją
armią
wybiera się do Sanction, gdzie nowy bóg założy wielką
świątynię,
i to właśnie w Sanction chciała widzieć Burrfoota.
„No to
mam odpowiedź na jedno z moich pytań" — pomy-
ślał
Gerard.
— Mnie
się wydaje, że to szafir — dodał Koziziółek i wło-
żył
kawałek szkła z powrotem do sakwy.
—'- Kiedyś
znałem jednego Tasslehoffa Burrfoota — za-
czął
z wahaniem Gerard.
Naprawdę?
— Koziziółek zerwał się na nogi i z podnie-
cenia
zaczął skakać wokół rycerza. — Gdzie on jest? Jak go
znajdę?
Nie
widziałem go od dawna — powiedział Gerard, ge-
stem
nakazując kenderowi spokój. — Zastanawiałem się
tylko,
dlaczego ten
Burrfoot jest taki wyjątkowy.
Nie sądzę, żeby dziewczyna to powiedziała,
ale mogę
się
mylić. Obawiam się, że do tego czasu uciąłem sobie
małą
drzemkę. Dziewczyna
kazała nam siedzieć tam bardzo długo,
a
kiedy tylko któryś z nas próbował wstać i wyjść, jeden
z
żołnierzy dźgał nas mieczem, co wcale nie jest takie
ekscy-
tujące, jak się
może wydawać. O co pytałeś?
Gerard cierpliwie powtórzył pytanie.
Koziziółek
zmarszczył czoło, co, jak powszechnie wiado-
mo,
jest praktyką wspomagającą procesy myślowe, a potem
oznajmił:
— Pamiętam tylko, że jest kimś bardzo
szczególnym dla
Jedynego
Boga. Gdybyś się widział z twoim przyjacielem Tass-
lehoffem,
możesz mu powiedzieć, że Jedyny Bóg go szuka?
I
proszę, wspomnij o mnie.
128
— Obiecuję
— powiedział Gerard. — A teraz możesz wy-
świadczyć
mi przysługę. Powiedzmy, że ktoś ma bardzo dobry
powód,
żeby nie wchodzić do Solanthus przez frontową bra-
mę.
Jaką inną drogą mógłby wejść do miasta?
Koziziółek przyjrzał się wnikliwie Gerardowi.
Ktoś twoich rozmiarów?
Mniej więcej — odparł rycerz, wzruszając ramionami.
A ile
taka informacja będzie warta dla kogoś twoich
rozmiarów?
— spytał Koziziółek.
Gerard to
przewidział
i wyciągnął sakiewkę pełną intere-
sujących
i dziwnych przedmiotów, które zwinął z rezydencji
lorda
Ulricha.
— Wybierz coś sobie — powiedział.
Natychmiast tego
pożałował,
bo Koziziółek pogrążył się w udręce niezdecydo-
wania,
trząsł się nad kolekcją, aż wreszcie skończył rozdarty
między
zardzewiałym zatrzaskiem a starym butem bez obcasa.
—
Weź oba — rzekł rycerz.
Oszołomiony taką
hojnością Koziziółek opisał mnóstwo
miejsc,
którymi można było się wślizgnąć niepostrzeżenie
do
Solanthus. Na nieszczęście,
jego opisy były bardziej mylące
niż
pomocne, gdyż kender często przeskakiwał naprzód, by
uzupełnić
szczegóły drogi, której jeszcze nie opisał, albo cofał
się,
by poprawić informacje o przejściu opisywanym piętna-
ście
minut temu.
Wreszcie
Gerard złapał
Koziziółek i kazał mu szczegółowo
opisać
każdą drogę. Był to czasochłonny i żmudny proces,
podczas
którego bardzo niewiele brakowało, by rycerz udusił
kendera.
Wreszcie Gerard wybrał w myślach trzy wejścia: jed-
no,
które uznał za najbardziej stosowne dla swoich potrzeb,
i
dwa zapasowe. Koziziółek kazał rycerzowi przysiąc na jego
żółte
włosy, że nigdy, przenigdy nikomu nie zdradzi położenia
tych
miejsc. Gerard tak uczynił, zastanawiając się, czy Kozi-
ziółek
sam złożył taką przysięgę, i dochodząc do wniosku, że
to
wysoce prawdopodobne.
Potem
nadeszła
trudna chwila. Gerard musiał się pozbyć
kendera,
który tymczasem uznał, że są z rycerzem najlepszymi
129
przyjaciółmi,
jeśli nie braćmi albo kuzynami. Wierny Kozi-
ziółek
był gotów towarzyszyć Gerardowi w jego podróżach do
końca
życia. Rycerz odparł, że nie ma nic przeciwko temu, tyle
że
zostanie tu jeszcze dość długo. Może się zdrzemnie. Kozi-
ziółek
może zaczekać.
Minęło
piętnaście minut, podczas których kender nie mógł
usiedzieć
w miejscu, a Gerard drzemał, mając jedno oko
otwarte,
by się upewnić, że nie zginie mu żaden wartościowy
przedmiot.
Wreszcie Koziziółek nie mógł dłużej znieść na-
pięcia.
Spakował swoje skarby i poszedł sobie, wracając kil-
kakrotnie,
żeby przypomnieć Gerardowi, że gdyby zobaczył
Tego
Tasslehoffa Burrfoota, ma go natychmiast przysłać do
Jedynego
Boga i wspomnieć, że jego przyjaciel, Koziziółek,
powinien
otrzymać nagrodę. Gerard obiecał i wreszcie zdołał
się
pozbyć kendera. Musiał zaczekać kilka godzin do zmroku
i
wypełnił sobie ten czas próbami odgadnięcia, czego Mina
może
chcieć od Taslehoffa Burrfoota.
Gerard nie
potrafił
uwierzyć, że przywódczyni Czarnych
Rycerzy
darzy kenderów jakąś wielką sympatią. Tym, czego
szukała,
prawdopodobnie było magiczne urządzenie do po-
dróżowania
w czasie.
— Co oznacza — powiedział do siebie — że
jeśli kendera
można
znaleźć, to my powinniśmy być tymi, którzy to zrobią.
Zanotował
sobie w pamięci, żeby zawiadomić Rycerzy So-
lamnijskich,
by szukali każdego kendera, który przedstawia
się
imieniem Tasslehoff Burrfoot, złapali i dla bezpieczeństwa
zamknęli
rzeczonego kendera, a przede wszystkim nie pozwo-
lili
mu wpaść w ręce Czarnych Rycerzy. Ustaliwszy to, Gerard
zaczął
oczekiwać nadejścia nocy.
11
Więzienie śmierci
Gerard bez trudu wślizgnął
się niepostrzeżenie do miasta.
Wprawdzie
pierwsza wybrana przez niego droga okazała się
zablokowana
— co wskazywało na to, że Czarni Rycerze sta-
rają
się zatkać wszystkie „mysie dziury" — drugiej
jednak
jeszcze nie znaleźli.
Wierny swojej przysiędze Gerard nigdy
nie
wyjawił położenia tego wejścia.
Ulice Solanthus były
ciemne i opustoszałe. Zdaniem wła-
ścicielki
zajazdu w mieście wprowadzono godzinę policyjną.
Ulicami
krążyły patrole, więc Gerard w celu ich uniknięcia
musiał
kluczyć, chować się w ciemnych bramach i kryć za
stertami
odpadków w zaułkach.
Z powodu
ukrywania się
przed patrolami i niedoskonałej
znajomości
ulic stracił dobre dwie godziny na błądzenie po
mieście,
zanim wreszcie zobaczył to, czego szukał — mury
więzienia.
Stanął
na czatach w bramie i zastanawiał się, jak zdoła za-
kraść
się do wnętrza. To był zawsze słaby punkt jego pla-
nu.
Włamanie się do więzienia okazało się równie trudne
jak
ucieczka z niego.
Na
dziedziniec wszedł
patrol z kilkoma ludźmi, którzy zła-
mali
przepis o godzinie policyjnej. Podsłuchując raport składa-
ny
przez strażnika, Gerard dowiedział się, że na rozkaz Czar-
nych
Rycerzy zamknięto wszystkie tawerny. Właściciel jednej
z
nich, próbując zmniejszyć straty, po cichu otwierał drzwi kil-
131
ku regularnym klientom. Prywatne przyjęcie
przerodziło się
w
hałaśliwą burdę, która przyciągnęła uwagę patrolu, i
teraz
goście wraz z
właścicielem szli do więzienia.
Jeden z
aresztantów
śpiewał na cały głos. Właściciel tawer-
ny
załamywał ręce i pytał, jak ma wyżywić rodzinę, skoro
ode-
brano
mu środki utrzymania. Kolejny więzień wymiotował na
bruk.
Straż chciała się jak najszybciej pozbyć tego
uciążliwego
ciężaru,
więc waliła w drzwi, wołając dozorcę więzienia.
Dozorca
przyszedł,
ale nie wyglądało na to, żeby się ucie-
szył.
Protestował, że wszystkie cele są przepełnione i nie ma
już
miejsca dla kolejnych więźniów. Gdy stróż wykłócał się
z
dowódcą patrolu, Gerard wyślizgnął się z bramy, przebiegł
przez
ulicę i stanął z tyłu grupy aresztantów.
Naciągnął
na głowę kaptur peleryny, zgarbił się i przysunął
najbliżej,
jak mógł, do gromady awanturników. Jeden z więź-
niów
spojrzał na niego i zamrugał. Gerard wstrzymał oddech,
lecz
po chwili obserwacji na twarz mężczyzny wypełzł pijacki
uśmiech,
po czym więzień wsparł głowę na ramieniu rycerza
i
rozpłakał się.
Dowódca patrolu
groził, że pójdzie sobie i zostawi aresz-
tantów
na ulicy, dodając, że z całą pewnością zamelduje swo-
im
przełożonym o utrudnianiu mu wykonywania obowiązków.
Zastraszony
dozorca otworzył bramę i zawołał więziennych
strażników.
Przekazano im aresztantów i patrol odmaszerował.
Strażnicy
zaprowadzili Gerarda i pozostałych do budynku
więziennego.
Kiedy tylko dozorca się
zjawił, więźniowie zaczęli krzy-
czeć.
Mężczyzna nie zwracał na nich uwagi. Wepchnąwszy
aresztantów
do pierwszej celi, w jakiej mogli się zmieścić, wy-
szedł
jak najprędzej razem ze strażnikami.
W celi, do
której
wrzucono Gerarda, panował już taki ścisk,
że
rycerz nie odważył się usiąść z obawy, że zostanie
zadepta-
ny.
W sąsiednich celach sytuacja przedstawiała się równie źle.
W
niektórych siedzieli mężczyźni, w innych kobiety, a wszy-
scy
krzyczeli, by ich wypuścić. Smród niemytych ciał, wymio-
cin
i odchodów był nie do zniesienia. Gerard dostał mdłości
132
i zakrył
sobie usta i nos dłonią, rozpaczliwie i bezskutecznie
usiłując
przefiltrować zaduch przez palce.
Rycerz przecisnął
się przez ciżbę na tyły celi, jak najdalej
od
przepełnionego kubła z nieczystościami. Obawiał się, że je-
go
ubranie i on sam wyglądają zbyt czysto, by nie wzbudzić
podejrzeń,
ale teraz nie musiał się już o to martwić. Kilka go-
dzin
tutaj i smród tak do niego przylgnie, że pewnie do końca
życia
się go nie pozbędzie. Po kilku chwilach poświęconych
na
przekonywanie siebie
samego, że nie zwymiotuje, Gerard za-
uważył,
iż sąsiednia cela, duża i przestronna, wydaje się pusta.
Szturchając
jednego z kolegów z celi w żebra, machnął
kciukiem
w jej kierunku.
Dlaczego nie umieszczą kilku z nas tam? — spytał.
Ty możesz
tam pójść, jeśli chcesz — odpowiedział wię-
zień,
patrząc na niego ponuro. — Ja zostanę tutaj.
Przecież jest pusta — zaprotestował Gerard.
Wcale
nie. Po prostu ich nie widać. I całe szczęście. —
Mężczyzna
skrzywił się. — Wystarczająco przykro patrzeć na
nich
w biały dzień.
Kim oni są? — spytał zaciekawiony rycerz.
To czarodzieje — mruknął mężczyzna. —
Przynaj-
mniej byli nimi. Nie
jestem pewny, kim są teraz.
Jak to? Co im się stało?
Zobaczysz
— przepowiedział posępnie więzień. — Te-
raz
daj mi spać, dobrze?
Mężczyzna
kucnął na podłodze i zamknął oczy. Gerard uznał,
że
też powinien spróbować się zdrzemnąć, chociaż miał
niewe-
sołe przeczucie, że
będzie to niemożliwe.
Był mile
zaskoczony, gdy zbudził się kilka godzin później
i
zobaczył słońce, które usiłowało się przesączać do celi
przez
wąskie okna. Przetarł
zaspane oczy i spojrzał z zaciekawie-
niem
na lokatorów sąsiedniej celi, zastanawiając się, czemu
ci
czarodzieje budzą taki
lęk.
Zaskoczony
Gerard przycisnął
twarz do prętów, które dzie-
liły
ich cele.
— Palin? — zawołał półgłosem. — To ty?
133
Szczerze mówiąc,
nie miał pewności. Mag przypominał
Palina.
Ale jeśli to był Palin, to zwykle schludny czarodziej nie
mył
się, nie golił, nie czesał ani w ogóle nie dbał o swój
wygląd
od tygodni. Mężczyzna siedział na pryczy z oczami bez-
myślnie
wpatrzonymi w pustkę i pozbawioną wyrazu twarzą.
Na drugiej
pryczy siedział
drugi mag. Był to elf, tak wy-
chudzony,
że sprawiał wrażenie trupa. Miał ciemne włosy, nie-
zwykłe
u elfów, którzy z reguły byli blondynami, i skórę bar-
wy
zbielałej od słońca kości. Jego szaty początkowo mogły
być
czarne, ale od brudu i kurzu zrobiły się szare. Elf siedział
równie
nieruchomo jak jego towarzysz, z takim samym wyra-
zem
otępienia na twarzy.
Gerard
jeszcze raz zawołał
Palina po imieniu, tym razem
trochę
głośniej, żeby przekrzyczeć kaszel, charkanie, rzężenie,
krzyki
i narzekania innych więźniów. Zamierzał znów zawo-
łać,
gdy jego uwagę odwróciło uczucie łaskotania na karku.
— Cholerne pchły — mruknął, klepiąc się
po szyi.
Mag uniósł głowę i
popatrzył na niego.
— Palin! Co ty tu robisz? Co ci się stało?
Jesteś ranny?
Szlag
by trafił te pchły! — Gerard drapał się zawzięcie po kar-
ku
i potrząsał ubraniem.
Palin
długo
przyglądał się Gerardowi otępiałym wzrokiem,
jakby
czekał na dalsze słowa lub czyny rycerza. Kiedy ten tyl-
ko
powtórzył poprzednie pytania, mag odwrócił oczy i znów
utkwił
je w pustce.
Gerard próbował
jeszcze kilka razy, aż wreszcie zrezyg-
nował
i skupił uwagę na pozbyciu się dokuczliwych pcheł.
Wreszcie
odniósł sukces, a przynajmniej z pozoru, ponieważ
mrowienie
ustało.
Co się stało tym dwóm? — spytał Gerard współwięźnia.
Nie wiem — padła odpowiedź. — Tacy już
byli, kiedy
tu
trafiłem, a było to trzy dni temu. Każdego dnia ktoś
przy-
chodzi, przynosi im
jedzenie i wodę i pilnuje, żeby zjedli.
Siedzą
tak całymi dniami. Na ich widok ciarki człowieka prze-
chodzą,
no nie?
„Tak — pomyślał Gerard — to prawda". Zastanawiał się,
134
co się
przydarzyło Palinowi. Dostrzegając na jego szatach pla-
my
czegoś, co wyglądało na zaschniętą krew, Gerard doszedł
do
wniosku, że maga bito lub torturowano tak długo, aż postra-
dał
zmysły. Z sercem ciężkim od żalu i litości bezwiednie po-
drapał
się po szyi, a potem odwrócił głowę. Teraz nie mógł
zrobić
niczego, by pomóc magowi, ale jeśli wszystko pójdzie
zgodnie
z planem, będzie mógł coś zrobić w przyszłości.
Usiadł
na podłodze celi, jak najdalej od budzącego odrazę
siennika.
Nie miał wątpliwości, że to tam oblazły go pchły.
— Cóż, to była strata czasu — zauważył Dalamar.
Duch elfa
stał
w pobliżu jedynego okna celi. Nawet w świe-
cie
zmierzchu, w którym zmuszony był przebywać — nie bę-
dąc
ani żywy, ani umarły — miał wrażenie, że dusi się w
ka-
miennych ścianach. Samo
wyobrażanie sobie, że oddycha
świeżym
powietrzem, przynosiło mu ulgę.
Co
starałeś się osiągnąć? — spytał. — Zakładam, że
nie
były ci w głowie
żarty.
Nie, to
nie żarty — odparł spokojnie duch Palina. — Je-
śli
musisz wiedzieć, miałem nadzieję, że uda mi się skontakto-
wać
z tym człowiekiem, przemówić do niego.
Też coś! — parsknął pogardliwie Dalamar.
— Myśla-
łem, że masz więcej
rozumu. My go nie obchodzimy. Nikogo
nie
obchodzimy. A tak w ogóle, kim on jest?
Nazywa się Gerard. To Rycerz Solamnijski.
Znamy się
z Qualinesti. Byliśmy
przyjaciółmi... no, może nie przyja-
ciółmi.
Nie sądzę, aby mnie lubił. Wiesz, co Solamnijczycy
sądzą
o magach, a ja muszę przyznać, że nie byłem zbyt mi-
łym
kompanem. Mimo to — Palin przypomniał sobie, jakie to
uczucie
wzdychać — myślałem, że uda mi się z nim porozu-
mieć,
tak jak mój ojciec skontaktował się ze mną.
Twój ojciec cię kochał i miał ci do
przekazania coś
ważnego
— powiedział Dalamar. — Poza tym Caramon był
całkiem
martwy. My nie jesteśmy; przynajmniej zmuszony je-
stem
zakładać, że nie jesteśmy. Może to ma jakiś związek. Po-
za
tym, na jaką pomoc z jego strony liczyłeś?
135
Palin milczał.
— No, śmiało — rzekł Dalamar. — Nasze
położenie ra-
czej nie sprzyja
skrywaniu tajemnic przed sobą nawzajem.
„Jeśli
to prawda — pomyślał Palin — to co robisz podczas
swoich
samotnych wycieczek? Tylko nie mów mi, że przesia-
dujesz
pod sosnami, by rozkoszować się kontaktem z przy-
rodą.
Dokąd chodzisz i po co?".
Przez dłuższy
czas po powrocie do życia duchy magów
były
uwiązane do ciał, które niegdyś zamieszkiwały, tak jak
więzień
jest przykuty łańcuchem do ściany. Niespokojny Dala-
mar,
szukając drogi powrotu do życia, pierwszy odkrył, że sa-
mi
tworzyli te więzy. Być może dlatego, że nie byli całkiem
martwi,
ich duchy nie zostały zniewolone przez Takhisis tak
jak
dusze w nurcie rzeki umarłych. Dalamar zdołał całkowicie
zerwać
więź, jaka łączyła duszę i ciało. Jego duch opuścił
wię-
zienie i Solanthus, a
przynajmniej tak powiedział Palinowi,
chociaż
nie poinformował go, dokąd się udał. Mimo to po każ-
dej
wycieczce mag musiał wracać.
Ich duchy strzegły
swych ciał równie zazdrośnie jak ską-
piec
skrzyni, w której przechowuje swój majątek. Palin próbo-
wał
wyjść w ten smutny świat innych uwięzionych dusz, lecz
zżerał
go strach, że podczas jego nieobecności coś może się stać
jego
ciału. Wrócił natychmiast i stwierdził, że nadal siedzi,
ga-
piąc
się w pustkę. Wiedział, że powinien być zadowolony, i część
jego
osoby cieszyła się, lecz druga część była gorzko
rozczaro-
wana.
Potem nie opuszczał już ciała. Nie mógł przyłączyć się
do
dusz
zmarłych, które ani go nie widziały, ani nie słyszały. Z te-
go
samego powodu nie lubił przebywać w pobliżu żywych.
Dalamar często
opuszczał swoje ciało, chociaż nie na dłu-
go.
Palin był przekonany, że mag widuje się z Miną i stara
się
wynegocjować
swój powrót do życia. Nie potrafił jednak udo-
wodnić
swoich podejrzeń.
Skoro
musisz wiedzieć — powiedział Palin — miałem
nadzieję,
że przekonam Gerarda, by mnie zabił.
Nie
udałoby ci się — rzekł Dalamar. — Sądzisz, że
nie
rozważałem tej
możliwości?
136
Mogłoby się udać — nalegał Palin. —
Ciało żyje. Ra-
ny,
jakie odnieśliśmy, zasklepiły się. Ponowne zabicie ciała
mogłoby
przerwać więzy, które nas krępują.
A
Takhisis znowu przywróciłaby nam tę namiastkę ży-
cia.
Nie domyśliłeś się dlaczego? Dlaczego nasza królowa kar-
mi
nas i dba o nas tak, jak kiedyś shalafi
karmił
i opiekował się
tymi
biednymi nieszczęśnikami, którym nadał miano Żywych?
Jesteśmy
obiektami jej eksperymentu, tak jak oni jego. Kiedyś
nadejdzie
czas, gdy oceni, czy jej eksperyment powiódł się,
czy
nie. Ona to oceni. Nie my. Sądzisz, że nie próbowałem?
Ostatnie
słowa
zabrzmiały gorzko, potwierdzając podejrze-
nia
Palina.
Po pierwsze — rzekł Palin — Takhisis nie
jest moją
królową, więc nie
uwzględniaj mnie w swoich przemyśle-
niach.
Po drugie, co masz na myśli, mówiąc o eksperymencie?
To
oczywiste, że bogini trzyma nas w pobliżu, by posłużyć
się
magicznym
urządzeniem do podróżowania w czasie, jeśli to
kiedykolwiek
wpadnie jej w ręce.
Z początku było to prawdą. Ale teraz, skoro
tak świet-
nie
dajemy sobie radę — kwitniemy, że tak powiem — zaczy-
nają
jej przychodzić do głowy inne pomysły. Po co marnować
dobre
ciała i kości, pozwalając im gnić w ziemi, kiedy można
je
ożywić i wykorzystać? Takhisis ma już armię dusz. Zamie-
rza
uzupełnić swe siły, tworząc dodatkowo armię trupów.
Wydajesz się tego bardzo pewny.
Bo jestem
— odparł Dalamar. — Można rzec, że sły-
szałem
to u samego źródła.
Tym
większy powód, żebyśmy to skończyli — powie-
dział
z naciskiem Palin. — Ja...
Duch
Dalamara wykonał
nagły ruch i pomknął, by znaleźć
się
z powrotem obok swego ciała.
— Będziemy mieli gości — ostrzegł.
Do celi
weszli strażnicy,
wlokąc kilku kenderów obwiązanych
w
pasie sznurami. Maszerowali z kenderami wzdłuż cel, wzbu-
dzając
tym głośną wesołość pozostałych więźniów. Wtem szy-
derstwa
i obelgi raptownie ucichły. W więzieniu zapadła cisza.
137
Między rzędami
cel szła Mina. Nie patrzyła ani w prawo,
ani
w lewo, nie interesowali ją ludzie za kratami. Część więź-
niów
przyglądała jej się ze strachem, inni odsuwali się od
niej.
Jeszcze
inni wyciągali do niej ręce w bezgłośnym błaganiu.
Dziewczyna
ignorowała ich wszystkich.
Zatrzymując
się przed celą, w której zamknięto ciała dwóch
magów,
Mina chwyciła za sznur i przyciągnęła gromadkę ken-
derów
do siebie.
— Każdy z nich twierdzi, że jest
Tasslehoffem Burrfoo-
tem
— powiedziała do trupów. — Czy jeden z nich jest kende-
rem,
którego szukam? Czy któryś z was go poznaje?
Trup Dalamara odpowiedział przeczącym kręceniem głową.
— Palinie Majere — rzekła dziewczyna —
rozpoznajesz
któregoś z tych
kenderów?
Palin na
pierwszy rzut oka poznał,
że żaden z nich nie jest
Tasslehoffem,
ale odmówił udzielenia odpowiedzi. Po prostu
siedział
bezczynnie. Jeśli Minie wydaje się, że ma kendera,
niech
marnuje czas na dowiedzenie się, że jest inaczej.
Ten przejaw nieposłuszeństwa nie ucieszył Miny.
— Odpowiadaj — rozkazała. — Widzisz to
błyszczące
światło, te
królestwa zaświatów?
Palin ujrzał je. Były jego stałą nadzieją i nieustanną udręką.
— Jeśli
marzysz o wolności, o spełnieniu pragnienia swej
duszy,
by opuścić ten świat, masz mi odpowiedzieć.
Kiedy tego
nie zrobił,
Mina ścisnęła w dłoni medalion, któ-
ry
nosiła na szyi.
— Powiedz jej wreszcie! — syknął Dalamar.
— Co to za
różnica? Proste
przeszukanie kenderów ujawni, że nie mają
urządzenia.
Zachowaj bunt na coś naprawdę ważnego.
Trup Palina pokręcił głową.
Mina
wypuściła
medalion z dłoni. Kenderów, z których
większość
twierdziła, że oni także są Tymi Tasslehoffami Burr-
footami,
wyprowadzono.
Odprowadzając
ich wzrokiem, Palin zastanawiał się, gdzie
się
schronił prawdziwy Tasslehoff.
Minę i jej boga ogarniała coraz większa bezsilna złość.
138
Kender i
jego urządzenie
spędzały królowej sen z powiek ni-
czym
pluskwy. Niezależnie od swojej potęgi musiała się bory-
kać
z poczuciem słabości, wiedząc, że Tas znajduje się w miej-
scu
i czasie, w których nie powinno go być.
Gdyby
cokolwiek mu się
stało — a który kender dożył sę-
dziwego
wieku? — wielkie plany i spiski Jej Mrocznego Maje-
statu
obróciłyby się wniwecz. Myśl ta mogłaby dodawać otu-
chy,
gdyby nie fakt, że Krynn i jego mieszkańcy także obróci-
liby
się wniwecz.
— Tym
bardziej należy trzymać się życia — rzekł z nacis-
kiem
Dalamar, przekładając na słowa myśli Palina. —
Kiedy
przyłączysz
się do rzeki zmarłych, utoniesz i na wieki będziesz
zdany
na łaskę jej nurtu, jak te nieszczęsne dusze, które teraz
z
nim płyną. Nadal masz odrobinę wolnej woli, o czym właś-
nie
się przekonałeś. To słabość tego eksperymentu, którą
Tak-
hisis musi dopiero
skorygować. Wiesz, że nigdy nie podo-
bała
jej się koncepcja swobody. Nasza zdolność samodzielne-
go
myślenia i działania zawsze była jej największym wrogiem.
Dopóki
nie uda jej się jakoś znaleźć sposobu, by nam ją ode-
brać,
musimy polegać na naszej jedynej mocnej stronie i moc-
no
jej się trzymać. Nadarzy nam się kiedyś okazja, a wtedy
musimy
być gotowi, żeby ją wykorzystać.
„Nam —
zastanawiał się Palin — czy tobie?". Słowa Dala-
mara
w połowie go rozbawiły, w połowie rozgniewały, a po
zastanowieniu
stwierdził, że całkowicie zawstydziły.
„Jak zwykle — pomyślał — siedziałem i
użalałem się nad
sobą, podczas
gdy mój samolubny, ambitny kolega działał.
Dość
tego. Będę samolubny i ambitny jak dwóch Dalamarów.
Co
z tego, że mam ręce i nogi spętane kajdanami, że zabłą-
dziłem
w obcym kraju, gdzie nikt nie mówi moim językiem,
i
gdzie wszyscy są głusi, niemi i na dodatek ślepi. Nie wiem,
jak
tego dokonam, ale znajdę kogoś, kto mnie zobaczy, usły-
szy
i zrozumie.
Twój eksperyment
zakończy się niepowodzeniem, Takhi-
sis"
— przysięgał Palin. Obiekt eksperymentu już się o to po-
stara.
12
W obecności boga
Dzień,
który Gerard spędził w celi, był najgorszym w jego
życiu.
Rycerz łudził się nadzieją, że się przyzwyczai do smro-
du,
co okazało się jednak niemożliwe. Przyłapał się na poważ-
nym
zastanawianiu się nad tym, czy rzeczywiście warto oddy-
chać.
Strażnicy wrzucili do cel jedzenie i wnieśli wiadra wo-
dy
do picia, lecz woda była w smaku równie obrzydliwa jak
smród
w celach i Gerard zakrztusił się, kiedy ją przełykał.
Z
ponurą satysfakcją zauważył, że dzienny stróż, który
spra-
wiał wrażenie niezbyt
inteligentnego, jest — jeśli to w ogóle
możliwe
— jeszcze bardziej zaszczuty i zdezorientowany niż
strażnik
na dyżurze nocnym.
Późnym
popołudniem Gerard zaczął sądzić, że się pomylił.
Być
może jego plan nie był tak dobry, jak mu się wydawało,
i
istniało poważne prawdopodobieństwo, że resztę swego
życia
rycerz
spędzi w celi. Zdziwił się, gdy do bloku więziennego
weszła
Mina z kenderami. Była ostatnią osobą, jaką chciał wi-
dzieć.
Zasłonił sobie twarz i nie ruszał się z podłogi, póki
nie
wyszła.
Po kilku
godzinach, kiedy wydawało
się, że nikt więcej nie
przyjdzie,
Gerard zaczął mieć wątpliwości co do swojej misji.
Co,
jeśli istotnie nikt nie przyjdzie? Rozmyślał o tym, że wcale
nie
jest tak bystry, jak mu się zdawało, kiedy usłyszał coś,
co
niezmiernie
poprawiło mu humor — brzęk stali, podzwanianie
mieczem.
140
Więzienni dozorcy
nosili pałki, nie miecze. Gerard zerwał
się
na nogi. Do więzienia weszło dwóch Czarnych Rycerzy
z
Neraki. Na głowach mieli hełmy ze spuszczonymi zasłonami
(pewnie
po to, by nie czuć smrodu), a na sobie kirysy nałożone
na
wełniane tuniki. Do tego skórzane spodnie i wysokie buty.
Nie
wyciągnęli mieczy, ale ręce trzymali na rękojeściach.
Więźniowie
natychmiast podnieśli wrzawę Niektórzy doma-
gali
się uwolnienia, inni błagali, by umożliwić im porozmawia-
nie
o straszliwej pomyłce, jaka zaszła. Czarni Rycerze nie zwra-
cali
na nich uwagi. Szli do celi, w której siedziało dwóch ma-
gów,
wpatrzonych w ścianę i niedostrzegających zamieszania.
Rzucając się
naprzód, Gerard zdołał wysunąć rękę przez
pręty
i złapać jednego z Czarnych Rycerzy za rękaw. Mężczy-
zna
odwrócił się gwałtownie. Jego towarzysz dobył miecza
i
Gerard straciłby rękę, gdyby jej w porę nie cofnął.
— Kapitan Samuval! — krzyknął Gerard. —
Muszę się
widzieć z kapitanem
Samuvalem.
Oczy
rycerza połyskiwały
w ciemności hełmu. Mężczyzna
uniósł
zasłonę przyłbicy, żeby się lepiej przyjrzeć Gerardowi.
Skąd znasz kapitana Samuvala? — spytał.
Jestem jednym z was! — rzekł zdesperowany
Gerard.
—
Solamnijczycy wzięli mnie do niewoli i zamknęli tutaj. Sta-
rałem
się przekonać tego ogromnego kretyna, który tu rządzi,
żeby
mnie wypuścił, ale on nie chce słuchać. Sprowadź tu tyl-
ko
kapitana Samuvala, dobrze? On mnie pozna.
Rycerz przyglądał
się jeszcze przez chwilę Gerardowi, po
czym
zatrzasnął zasłonę hełmu i podszedł do celi, w której
zamknięto
magów. Gerard mógł tylko mieć nadzieję, że ten
człowiek
nie zostawi go tu, by zdechł od smrodu, lecz komuś
o
nim powie.
Czarni
Rycerze wyprowadzili Palina i jego towarzysza z ce-
li.
Na widok powłóczących
nogami magów więźniowie cofnęli
się,
nie chcąc mieć z nimi nic do czynienia. Czarodzieje znikli
na
ponad godzinę. Gerard przez ten czas zastanawiał się, czy
rycerz
da o nim komuś znać. Miał nadzieję, że imię kapitana
Samuvala
jest wystarczającym argumentem.
141
Brzęk
mieczy obwieścił powrót rycerzy. Mężczyźni po-
nownie
posadzili swoich otępiałych podopiecznych na pry-
czach.
Gerard pospieszył naprzód, żeby znów spróbować po-
rozmawiać
z Czarnymi Rycerzami. Więźniowie walili w kraty
i
wrzeszczeli na dozorców, gdy nagle wrzawa ucichła, a nie-
którzy
tak szybko zdusili krzyki, że omal się nimi nie udławili.
Do bloku więziennego
wszedł minotaur. Zwierzoczłek
o
twarzy byka, tym straszniejszej, że z gęstwy
zmierzwionego,
brązowego
futra patrzyły inteligentne oczy, był tak wysoki, że
musiał
chodzić zgarbiony, żeby nie zahaczać ostrymi roga-
mi
o niskie sklepienie. Jego muskularny tors był nagi, jeśli
nie
liczyć skórzanej uprzęży. Minotaur był dobrze uzbrojony,
w
tym w ciężki miecz, co do którego Gerard miał wątpliwości,
czy
zdołałby go unieść w obu rękach. Mężczyzna odgadł
pra-
widłowo, że potwór
przyszedł zobaczyć się z nim, i nie wie-
dział,
czy ma się martwić, czy czuć ulgę.
Kiedy minotaur dotarł
do jego celi, pozostali więźniowie
urządzili
wyścigi, żeby sprawdzić, kto szybciej zaszyje się
w
głębi pomieszczenia. Gerard miał cały przód celi dla
siebie.
Rozpaczliwie
usiłował przypomnieć sobie imię minotaura, ale
wyleciało
mu z głowy.
Jakie to szczęście, panie — rzekł,
starając się jakoś so-
bie
poradzić bez tego. — Zaczynałem już sądzić, że tu
zgniję.
Gdzie kapitan
Samuval?
Jest,
gdzie jest — warknął minotaur. Utkwił ślepia w Ge-
rardzie.
— Czego chcesz od niego?
Chcę,
żeby za mnie poświadczył — rzekł rycerz. — Je-
stem
pewien, że mnie pamięta. Być może i ty mnie pamiętasz,
panie.
Byłem w twoim obozie tuż przed atakiem na Solanthus.
Miałem
więźnia — kobietę Rycerza Solamnijskiego.
Pamiętam — powiedział minotaur. Zmrużył
oczy. —
Solamnijka zbiegła.
Ktoś jej pomógł. Ty.
Nie, panie, nie! — zaprotestował oburzony
Gerard. —
Pomyliłeś się!
Ktokolwiek jej pomógł, to nie byłem ja. Kiedy
się
dowiedziałem, że uciekła, ruszyłem za nią w pościg.
Do-
goniłem ją, ale znaleźliśmy
się blisko linii Solamnijczyków.
142
Krzyknęła
i zanim zdołałem ją uciszyć — przeciągnął ręką po
gardle
— Solamnijczycy przyszli jej z pomocą. Wzięli mnie do
niewoli
i od tego czasu siedzę w więzieniu.
Nasi
ludzie sprawdzali po bitwie, czy jacyś rycerze są
trzymani
w niewoli — powiedział minotaur.
Próbowałem
im wtedy wytłumaczyć — rzekł rozzłosz-
czony
Gerard. — Mówię im to od tamtej pory! Nikt mi nie
chce
uwierzyć!
Minotaur
nic nie odpowiedział,
tylko przypatrywał mu się.
Gerard
nie miał pojęcia, jakie myśli się kłębią w rogatej
głowie
zwierzoczłeka.
— Posłuchaj mnie, panie — rzekł
poirytowany rycerz. —
Czy
siedziałbym w tej cuchnącej dziurze, gdybym nie mówił
prawdy?
Minotaur przyglądał
się Gerardowi jeszcze przez chwilę.
Odwróciwszy
się na pięcie, poszedł na koniec korytarza poroz-
mawiać
z dozorcą. Gerard zobaczył, że strażnik patrzy na nie-
go,
a potem kręci głową i bezradnie podnosi ręce.
— Wypuśćcie go — rozkazał minotaur.
Dozorca
pognał,
by wykonać polecenie. Włożył klucz do
zamka
i otworzył drzwi celi. Gerard wyszedł z niej przy wtórze
rzucanych
półgłosem przekleństw i gróźb współwięźniów. Nie
dbał
o to. W tym momencie gotów był uściskać minotaura, ale
uznał,
że powinien sprawiać wrażenie obrażonego, a nie ucie-
szonego.
Sam zaklął i posłał dozorcy wrogie spojrzenie."
Minotaur
położył
na ramieniu Gerarda ciężką dłoń. Nie był
to
przyjacielski gest. Paznokcie zwierzoczłeka wpijały się bo-
leśnie
w ramię rycerza.
Zaprowadzę cię do Miny — oznajmił minotaur.
Zamierzam złożyć uszanowanie Pani Nocy
Minie —
powiedział
Gerard — ale nie mogę stanąć przed nią w takim
stanie.
Daj mi trochę czasu, żebym się umył i znalazł jakieś
przyzwoite
ubranie...
Zobaczy cię takim, jakim jesteś — oznajmił
minotaur,
dodając
po namyśle: — Ona widzi nas wszystkich takimi, jaki-
mi
jesteśmy.
143
Ponieważ
było to dokładnie to, czego Gerard się obawiał,
wcale
mu się nie paliło do przesłuchania przez Minę. Miał na-
dzieję,
że zdoła odzyskać rycerski rynsztunek (znał magazyn,
w
którym schowali go Solamnijczycy) i wtopi się w tłum, po-
kręci
się w koszarach wśród innych rycerzy i żołnierzy, posłu-
cha
najnowszych plotek, dowie się, kto jakie dostał rozkazy,
a
potem wróci, żeby złożyć meldunek.
Nic jednak
na to nie można
było poradzić. Minotaur (które-
go
imię Gerard wreszcie sobie przypomniał, a brzmiało ono
Galdar)
wyprowadził rycerza z więzienia. Wychodząc, Gerard
rzucił
okiem na Palina. Mag nawet nie drgnął.
Potrząsając
głową i czując, jak mu ciarki przechodzą po
plecach,
Gerard ruszył z minotaurem ulicami Solanthus.
Jeśli
ktokolwiek znał plany Miny, był to Galdar. Minotaur
jednak
nie zaliczał się do gadatliwych istot. Gerard wspomniał
kilka
razy o Sanction, ale jedyną odpowiedzią zwierzoczłeka
były
zimne, ponure spojrzenia. Rycerz dał za wygraną i skupił
się
na obserwowaniu życia w Solanthus. Ludzie chodzili ulica-
mi,
zajmowali się swymi codziennymi sprawami, ale robili to
w
sposób zalękniony i pospieszny, trzymając głowy spuszczo-
ne,
by nie napotkać spojrzenia licznych patroli.
Wszystkie
tawerny były
pozamykane, a ich drzwi ceremo-
nialnie
opieczętowano pasami czarnego materiału. Gerard sły-
szał
powiedzenie, że odwagę znajduje się na dnie szklan-
ki
krasnoludzkiej gorzałki, i podejrzewał, że dlatego
właśnie
zamknięto knajpy. Czarną
tkaninę rozpięto także na drzwiach
innych
lokali — najczęściej sklepów z towarami dla magów
i
tych, w których handlowano bronią.
Na
horyzoncie pojawił
się Wielki Dwór, gdzie poprzednio
Gerard
stał przed sądem. Cisnęły mu się na myśl
wspomnienia,
szczególnie
o Odili. Była jego najbliższą przyjaciółką, właści-
wie
jedynym przyjacielem, gdyż Gerard nie był z tych, którzy
łatwo
nawiązują przyjaźnie. Teraz było mu przykro, że się
z
nią nie pożegnał i nie zasugerował przynajmniej, jakie ma
za-
miary.
Galdar poprowadził Gerarda obok Wielkiego Dworu. W bu-
144
dynku, który
najwyraźniej został zmieniony w koszary, roiło
się
od żołnierzy i rycerzy. Gerard sądził, że tam się
zatrzymają,
ale minotaur
zaprowadził go do starych świątyń w pobliżu
dworu.
Dawniej
kaplice te były
poświęcone bogom najbardziej ce-
nionym
przez Rycerzy Solamnijskich — Paladine'owi i Ki-
ri-Jolithowi.
Z tych dwóch świątynia Kiri-Jolitha była starsza
i
nieco większa, ponieważ bóg ten był uważany za
specjalnego
opiekuna
Solamnijczyków. Świątynia Paladine'a, wzniesiona
z
białego marmuru, przyciągała oczy prostymi, lecz elegancki-
mi
kształtami. Jej front zdobiły cztery białe kolumny. Z porty-
ku
spływały marmurowe stopnie, zaokrąglone tak, by przypo-
minały
fale.
Dwie świątynie
łączył dziedziniec i różany ogród. Rosły
w
nim białe róże, symbol zakonu Rycerzy Solamnijskich. Na-
wet
po odejściu bogów, a co za tym idzie, także kapłanów,
So-
lamnijczycy dbali o
świątynie i pielęgnowali różane ogrody.
Świątynie
służyły Rycerzom Solamnijskim do nauki lub me-
dytacji.
Dla mieszkańców Solanthus były ostojami spokoju
i
ciszy, i często widywano ich tam spacerujących z rodzinami.
— Nic
dziwnego, że ten Jedyny Bóg patrzy na nie zazdro-
snym
okiem — powiedział do siebie Gerard. — Sam bym się
natychmiast
tam wprowadził, gdybym błąkał się po wszech-
świecie,
szukając domu.
Wokół
zewnętrznych wrót świątyni Paladine'a zebrała* się
spora
grupa mieszkańców miasta. Drzwi były zamknięte i wy-
dawało
się, że tłum czeka na wejście.
— Co
tu się dzieje, panie? — spytał Gerard. — Co tu robią
ci
ludzie? Nie grożą chyba napaścią, prawda?
Pysk
minotaura wykrzywił
uśmieszek. Zwierzoczłek omal
nie
parsknął śmiechem.
— Ci
ludzie przyszli posłuchać o Jedynym Bogu. Każdego
dnia
Mina przemawia do tłumów. Uzdrawia chorych i czyni
inne
cuda. W świątyni zastaniesz wielu modlących się miesz-
kańców
Solanthus.
Gerarad nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć. Cokol-
145
wiek
przychodziło
mu na myśl, wpakowałoby go tylko w kło-
poty,
więc się nie odzywał. Mijali właśnie ogród różany, kiedy
jego
uwagę przyciągnął refleks światła odbitego od bursztynu.
Rycerz
zamrugał, popatrzył, a potem zatrzymał się tak raptow-
nie,
że poirytowany Galdar omal nie urwał mu ręki.
Zaczekaj!
— krzyknął zdjęty zgrozą Gerard. — Zacze-
kaj
chwilę. — Pokazał ręką. — Co to jest?
Sarkofag Goldmoon — wyjaśnił minotaur. —
Gold-
moon była niegdyś
przełożoną Mistyków Cytadeli Światła.
Była
także matką Miny — jej przybraną matką — poczuł
się
zmuszony
dodać. — Była bardzo, bardzo starą kobietą. Podob-
no
miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Spójrz na nią. Znów
jest
piękna i młoda. Tak Jedyny
Bóg nagradza wiernych.
Co jej z tego, skoro nie żyje — mruknął
Gerard, z bó-
lem serca patrząc
na ciało uwięzione w bursztynie. Pamiętał
dobrze
Goldmoon; pamiętał jej piękne złote włosy, które wy-
dawały
się przetykane srebrnymi promieniami księżyca, pa-
miętał
jej twarz, silną, współczującą, ale i zagubioną,
poszu-
kującą. Jej oblicze
widziane w bursztynie było twarzą nikogo
i
każdego. Jej złocistosrebrne włosy miały kolor bursztynu.
Jej
białe
szaty były bursztynowe. Została uwięziona w żywicy,
jak
pozostałe owady.
Znów zostanie przywrócona do życia —
powiedział
Galdar. — Jedyny Bóg
obiecał uczynić wielki cud.
Gerard usłyszał
dziwny ton w głosie Galdara i z zasko-
czeniem
spojrzał na minotaura. Dezaprobata? Trudno było
w
to uwierzyć. Niemniej jednak, kiedy Gerard zastanowił się
nad
tym, co wiedział o rasie minotaurów, przypomniał sobie,
że
zawsze opisywano ich jako żarliwych wyznawców swego
poprzedniego
boga, Sargonnasa, który sam był minotaurem.
Może
Galdar miał wątpliwości co do tego nowego Jedynego
Boga.
Rycerz zanotował to sobie w pamięci jako przypuszcze-
nie,
które może przydać mu się później.
Minotaur popchnął
Gerarda i mężczyzna musiał pójść da-
lej.
Obejrzał się na sarkofag. Wielu mieszczan otaczało bur-
sztynową
trumnę, gapiąc się na ciało wewnątrz, wzdychając,
146
wydając okrzyki
pełne podziwu i zdumienia. Kilkoro modliło
się
na klęczkach. Gerard, który stale obracał głowę, żeby
się
rozglądać, zapomniał
o patrzeniu pod nogi i potknął się na
schodach
świątyni. Galdar warknął na niego i rycerz uświado-
mił
sobie, że lepiej będzie skupić uwagę na własnych spra-
wach,
bo sam może skończyć w trumnie. A Jedyny Bóg raczej
nie
będzie skłonny uczynić cudu dla niego.
Drzwi
świątyni
otworzyły się przed Galdarem, a potem
zamknęły
za nim, ku wielkiemu rozczarowaniu tych, którzy
czekali
na zewnątrz.
— Mina! — wołali, skandując jej imię. —
Mina! Mina!
We wnętrzu świątyni
panował mrok i chłód. Blade światło
słońca,
które zdawało się z trudem wpadać przez witraże, two-
rzyło
na posadzce nikłe, wodniste, poprzecinane czarnymi kres-
kami
wzory w kolorach błękitu, bieli, zieleni i czerwieni. Na
ołtarzu
leżał obrus z białego aksamitu. Przy nim klęczała jed-
na
osoba. Na dźwięk ich kroków w pustej świątyni dziewczyna
uniosła
głowę i obejrzała się przez ramię.
Wybacz,
że przeszkadzam ci w modlitwach, Mino —
powiedział
Galdar ściszonym głosem, którego echo brzmiało
niesamowicie
w ciszy świątyni — ale to ważna sprawa. Zna-
lazłem
tego mężczyznę w więzieniu. Może go pamiętasz.
On...
Sir Gerard — rzekła Mina. Wstała, odeszła
od ołtarza
i
ruszyła środkową nawą. — Gerard uth Mondar. Przyprowa-
dziłeś
nam tę młodą Solamnijkę. Nazywała się Odila. Uciekła.
Gerard przygotował
sobie historyjkę, ale język przywarł
mu
do podniebienia. Nie wydawało mu się, aby kiedykolwiek
zdołał
zapomnieć te oczy koloru bursztynu, ale zapomniał o po-
tężnym
uroku, jaki potrafiły rzucić na każdego, kto zatopił
w
nich wzrok. Miał uczucie, że dziewczyna wie wszystko o nim,
wie
o wszystkim, co robił, odkąd się rozstali, wie dokładnie,
po
co tu przybył. Mógł ją okłamywać, ale marnowałby tylko
czas.
Mimo to
musiał
spróbować, choćby była to daremna próba.
Dukał
swoją opowieść, cały czas mając wrażenie, że mówi zu-
147
/
pełnie jak
dziecko, które coś przeskrobało i teraz kłamie, żeby
uniknąć
lania pasem i zamknięcia w drewutni.
Mina
słuchała
go z powagą i przejęciem. Na zakończenie
rycerz
wyraził nadzieję, że będzie mu wolno jej służyć, ponie-
waż,
jak rozumiał, jego były dowódca, marszałek Medan, po-
legł
w bitwie o Qualinesti.
— Opłakujesz
marszałka i Królową Matkę, Lauranę —
powiedziała
Mina.
Osłupiały Gerard spojrzał na nią.
Dziewczyna uśmiechnęła
się, jej bursztynowe oczy roz-
błysły.
— Nie opłakuj ich. Służą Jedynemu Bogu po
śmierci, tak
jak oboje
nieświadomie służyli mu za życia. Tak samo my
wszyscy
służymy Jedynemu Bogu, czy chcemy tego, czy nie.
Nagroda
jest jednak większa dla tych, którzy służą mu dobro-
wolnie.
Czy ty służysz Jedynemu Bogu, Gerardzie?
Mina
zbliżyła
się do niego. W jej bursztynowych oczach
rycerz
ujrzał siebie jako małą, nieważną istotę, i nagle zaprag-
nął
coś uczynić, żeby przynieść jej chlubę, żeby zdobyć
jej
sympatię.
Mógł to zrobić,
przysięgając służyć Jedynemu Bogu, jed-
nak
w tej kwestii, jeśli nie w żadnej innej, musiał powiedzieć
prawdę.
Spojrzał na ołtarz, wsłuchał się w ciszę i wtedy zrozu-
miał
z całą pewnością, że znajduje się w obecności boga i że
ten
bóg zagląda do wnętrza jego serca.
Wiem...
tak mało o tym Jedynym Bogu — bąknął wy-
mijająco.
— Nie mogę udzielić ci odpowiedzi, której prag-
niesz,
pani. Przykro mi.
Chcesz się o nim uczyć? — spytała Mina.
Wystarczyło tylko
powiedzieć „tak", by zostać w jej służ-
bie,
ale w rzeczywistości wcale nie chciał się niczego dowia-
dywać
o Jedynym Bogu. Gerard zawsze świetnie się obywał
bez
bogów. W obecności tego czuł się nieswojo.
Wymamrotał
coś niezrozumiałego nawet dla siebie. Mina
jednak
najwyraźniej usłyszała to, co chciała od niego
usłyszeć.
Uśmiechnęła
się.
148
— Zgoda.
Przyjmę cię do służby, Gerardzie uth Mondar.
Jedyny
Bóg także zgadza się, byś mu służył.
Słysząc to, minotaur wydał pomruk niezadowolenia.
— Galdar sądzi, że jesteś szpiegiem — powiedziała Mina.
— Chce
cię zabić. Jeśli jesteś szpiegiem, nie mam niczego do
ukrycia.
Chętnie powiem ci o swoich planach. Za dwa dni
przyłączy
się do nas armia żołnierzy i rycerzy z Palanthas, po-
większając
naszą liczbę o kolejne pięć tysięcy. Z tymi siłami
i
z armią dusz pomaszerujemy na Sanction. I zdobędziemy
je.
Potem będziemy rządzić całą północną częścią Ansalonu,
a
stamtąd już niedaleko do podboju całego kontynentu. Masz
jakieś
pytania?
Gerard zaprotestował żałośnie:
— Pani, nie jestem...
Mina
odwróciła się od niego.
— Otwórz drzwi, Galdarze — rozkazała. —
Przemówię
teraz do ludu. —
Oglądając się ponownie na Gerarda, dodała:
— Powinieneś
zostać i posłuchać kazania, sir Gerardzie. Moje
słowa
mogą się dla ciebie okazać pouczające.
Rycerz nie
mógł
zrobić nic innego, jak się zgodzić. Zerknął
ukradkiem
na Galdara i zauważył, że minotaur przygląda mu
się
wrogo. Nie ulegało wątpliwości, że Galdar go przejrzał.
Gerard
musiał dołożyć starań, żeby nie wchodzić zwierzoczłe-
kowi
w drogę. Podejrzewał, że powinien czuć się zadowolony,
bo
wykonał misję. Znał plany Miny — zakładając, że mówiła
prawdę
— i teraz musiał jedynie zaczekać kilka dni, by spraw-
dzić,
czy istotnie zjawi się armia z Palanthas. Jednak nie miał
już
serca do tej misji. Mina zabiła w nim ducha tak skutecznie,
jakby
zabiła jego ciało.
Walczymy przeciwko bogu. Jakie ma znaczenie, co
zro-
bimy?
Galdar
otworzył
drzwi świątyni na oścież. Do środka wpły-
nęły
tłumy ludzi. Klękając przed Miną, błagali, by ich do-
tknęła,
uzdrowiła ich, uzdrowiła ich dzieci, wyzwoliła ich od
bólu.
Rycerz nie spuszczał Galdara z oczu. Minotaur przy-
glądał
się scenie przez chwilę, a potem wyszedł.
149
Gerard miał
zamiar wymknąć się ze świątyni, kiedy zo-
baczył,
że po schodach wchodzi oddział rycerzy. Prowadzili
więźnia,
sądząc po zbroi — Rycerza Solamnijskiego. Kobieta
miała
ręce związane cięciwami łuków, lecz szła z dumnie pod-
niesioną
głową i zawziętą miną.
Gerard
znał
tę twarz, znał malujący się na niej wyraz. Jęk-
nął
cicho, zaklął siarczyście i szybko wycofał się w
najgłębszy
cień,
zasłaniając twarz rękami, jakby zdjęty głęboką czcią.
Złapaliśmy tę Solamnijkę, kiedy próbowała
wejść do
miasta, Mino —
powiedział jeden z rycerzy.
Jest
śmiała — rzekł drugi. — Przeszła prosto przez bra-
mę
od frontu, ubrana w zbroję i z mieczem w ręku.
Oddała broń bez walki — dodał pierwszy. —
Głupia
i tchórzliwa, jak oni
wszyscy.
Nie
jestem tchórzem — powiedziała z dumą Odila. —
Postanowiłam
nie walczyć. Przyszłam tu z własnej woli.
Uwolnijcie
ją— poleciła Mina, a jej głos brzmiał chłod-
no
i srogo. — Jest naszym wrogiem, ale jest też rycerzem
i
zasługuje na to, by ją traktować z szacunkiem, a nie jak
jakie-
goś pospolitego
złodzieja!
Skarceni rycerze szybko zdjęli
więzy z rąk Odili. Gerard
schował
się w cieniu, obawiając się, że jeśli kobieta się rozej-
rzy
i go zobaczy, może go wydać. Wkrótce zorientował się,
że
nie musi się martwić. Odila wpatrywała się tylko w Minę.
— Dlaczego przybyłaś z tak daleka i tak
dużo ryzyko-
wałaś, żeby się
ze mną zobaczyć, Odilo? — spytała łagodnie
Mina.
Kobieta rycerz padła na kolana i złożyła ręce.
Pragnę służyć Jedynemu Bogu —
odrzekła.
Mina schyliła się i
złożyła na czole Odili pocałunek.
Jedyny Bóg jest z ciebie zadowolony.
Zdjęła
medalion, który nosiła na piersi i zawiesiła go Odili
na
szyi.
— Jesteś moją kapłanką, Odilo — rzekła.
— Wstań i po-
znaj
błogosławieństwo Jedynego Boga.
Odila wstała, oczy płonęły jej z uniesienia. Podeszła do
150
ołtarza
i dołączyła do reszty wyznawców, modląc się na klęcz-
kach
do Jedynego Boga. Gerard, czując w ustach gorycz, wy-
szedł.
— Na Otchłań, co mam teraz robić? — zastanawiał się.
13
Nawrócona
Wcielony
do głównych
sił Czarnych Rycerzy z Neraki Ge-
rard
dostał przydział do oddziału patrolowego. Każdego dnia
wraz
ze swoją małą kompanią żołnierzy maszerował po wy-
znaczonej
części Solanthus, trzymając w ryzach mieszkańców
miasta.
Nie miał ciężkiego zadania. Czarni Rycerze pod do-
wództwem
Miny prędko wyłapali wszystkich członków spo-
łeczności,
którzy mogli sprawiać im kłopoty. Większość z nich
Gerard
widział w więzieniu.
Co się
zaś tyczy reszty, ludność Solanthus wydawała się
znajdować
w stanie wstrząsu, ogłuszona niedawnymi tragicz-
nymi
wydarzeniami. Jednego dnia żyli w jedynym wolnym
mieście
Solamnii, a następnego już pod okupacją
najbardziej
znienawidzonych wrogów.
Zbyt wiele się wydarzyło i zbyt
szybko,
żeby to pojąć. Z czasem mogli się zorganizować i stać
groźni.
Albo nie.
Zawsze pobożni
Solamnijczycy dotkliwie odczuwali nie-
obecność
bogów. Czując pustkę i brak czegoś w swoim życiu,
ciekawi
byli wieści o tym Jedynym Bogu, nawet jeśli nie pla-
nowali
uwierzyć w to, co usłyszą. Przysłowie głosi, że o ile el-
fy
starają się być godne swoich bogów, istoty ludzkie żądają
by
ich bogowie byli ich godni. Mieszkańcy Solanthus byli
z
natury sceptykami.
Codziennie chorzy i ranni przychodzili, lub byli przynosze-
152
ni, do
byłej
świątyni Paladine'a, teraz będącej świątynią Jedy-
nego
Boga. Kolejki po cud były długie, a jeszcze dłuższe były
kolejki
tych, którzy czekali, by ujrzeć cudotwórczynię. Elfy
z
odległego Silvanesti, jak oznajmiła Mina, ukorzyli się
przed
Jedynym
Bogiem i oddali mu cześć. W odróżnieniu od nich lu-
dzie
z Solanthus wszczęli bijatykę, gdy wierzący w cuda obu-
rzyli
się na tych, którzy głosili, że są to sztuczki. Po dwóch
dniach
służby patrolowej Gerardowi rozkazano zaprzestać cho-
dzenia
po ulicach (na których nic się nie działo) i zająć się
tłu-
mieniem bójek w
świątyni.
Gerard nie
wiedział,
czy jest zadowolony z tej zmiany obo-
wiązków,
czy nie. Przez ostatnie dwa dni próbował się zdecy-
dować,
czy powinien pójść do Odili i postarać się przemówić
jej
do rozumu, czy nadal jej unikać. Nie sądził, aby go zdra-
dziła,
ale nie miał pewności. Nie rozumiał jej nagłego religij-
nego
zapału, a co za tym idzie, nie ufał jej.
Tak
naprawdę
Gerardowi nigdy nie dano wyboru, czy chce
czcić
bogów, więc nie zawracał sobie głowy myśleniem o tych
sprawach.
Obecność lub nieobecność bogów nigdy nie miała
większego
znaczenia dla jego rodziców. Jedyna zmiana, jaka
zaszła
w ich życiu po odejściu bogów, polegała na tym, że
dawniej
odmawiali modlitwy przy stole, a pewnego dnia prze-
stali.
Teraz Gerard był zmuszony o tym myśleć i w głębi
duszy
sympatyzował z tymi,
którzy wszczynali bójki. On też chciał
komuś
przyłożyć.
Wysłał
raport Richardowi, który czekał na niego w zajeź-
dzie.
Przekazał Radzie Rycerzy wszelkie informacje, jakie uzys-
kał,
potwierdzając, że Mina planuje ruszyć na Sanction.
Łącznie
z posiłkami, których spodziewano się z Palanthas,
Mina
miała pod swoimi rozkazami ponad pięć tysięcy rycerzy
i
żołnierzy. Nie było to wielkie wojsko, jednak zamierzała
z
nim zdobyć warowne miasto, które przetrzymało ponadrocz-
ne
oblężenie dwukrotnie liczniejszej armii. Gerard śmiałby się
z
takiego pomysłu, gdyby Mina nie podbiła Solanthus — mia-
sta
uważanego za niezdobyte — jeszcze mniejszymi siłami.
Zdobyła
Solanthus dzięki smokom i armii dusz, a teraz mówiła
153
o
posłużeniu
się smokami i armią dusz do zdobycia Sanction.
Przypominając
sobie zgrozę, jaka go zdjęła tej nocy, gdy walczył
z
umarłymi, Gerard był przekonany, że nic im się nie oprze.
Po-
wiedział
o tym Radzie Rycerzy, chociaż nie pytała go o zdanie.
Wykonawszy
zadanie, mógł
już opuścić Solanthus i wrócić
na
łono zakonu Rycerzy Solamnijskich. Został jednak, pewien,
że
ryzykuje życie, ponieważ Galdar uważa go za szpiega. Na-
wet
jeśli to była prawda, nikt nie zwracał na niego większej
uwagi.
Nikt go nie obserwował. Nie ograniczano mu swobody
ruchów.
Mógł chodzić, gdzie chciał, i rozmawiać, z kim chciał.
Nie
dopuszczono go do wewnętrznego kręgu Miny, ale nic
przez
to nie stracił, bo Mina najwyraźniej nie miała tajemnic.
Każdemu
pytającemu bez wahania wyjaśniała, co ona i Jedyny
Bóg
zamierzają zrobić. Gerard zmuszony był przyznać, że
tak
nieprawdopodobna pewność
siebie robiła wrażenie.
Nie
wyjechał
z Solanthus, wmawiając sobie, że zostaje, by
zobaczyć,
czy Mina i jej wojska rzeczywiście wymaszerująna
wschód.
W rzeczywistości został z powodu Odili i tego dnia,
kiedy
rozpoczął służbę w świątyni, wreszcie przyznał się do te-
go
samemu sobie.
Gerard zajął
miejsce u stóp świątynnych schodów, skąd
mógł
czujnym okiem śledzić tłum, który się zebrał, by posłu-
chać
Miny. Rozstawił swoich ludzi w pewnych odstępach na
dziedzińcu,
ufając, że widok uzbrojonych żołnierzy zastraszy
większość
mącicieli. Sam nałożył hełm, bo byli w Solanthus
tacy,
którzy mogli go poznać.
Rycerze
pod dowództwem
minotaura otaczali Minę, pilno-
wali
jej i strzegli, nie tyle przed tymi, którzy chcieliby jej
wyrządzić
krzywdę, lecz tymi, którzy mogliby zamęczyć ją na
śmierć
swoim uwielbieniem. Po wygłoszeniu mowy Mina cho-
dziła
wśród tłumu, biorąc dzieci na ręce, uzdrawiając chorych
i
opowiadając o Jedynym Bogu. Sceptycy przyglądali się i szy-
dzili,
wierni płakali i próbowali rzucać się Minie pod nogi. Lu-
dzie
Gerarda stłumili kilka bójek i zamknęli awanturników
w
przepełnionych już więzieniach.
Kiedy Mina zaczęła się chwiać na nogach, wkroczył mino-
154
taur i
ogłosił
przerwę. Ludzie wciąż czekający na swoją porcję
cudów
jęczeli i lamentowali, ale Galdar polecił im wrócić na-
stępnego
dnia.
Zaczekaj chwilę, Galdarze — zawołała
Mina, a jej
dźwięczny
głos wzbił się ponad wrzawę. — Mam dobre wieści
dla
mieszkańców Solanthus.
Cisza! — krzyknął minotaur, lecz jego
wysiłek okazał
się
zbędny. Tłum natychmiast umilkł i nachylił się skwapliwie,
by
posłuchać słów kobiety.
Ludu
Solanthus! — zawołała Mina. — Właśnie otrzy-
małam
wiadomość, że smoczy zwierzchnik Khellendros, zna-
ny
także jako Skie, nie żyje. Zaledwie kilka dni temu powie-
działam
wam, że zginęła smocza zwierzchniczka Beryl, a także
zły
smok znany jako Cyan Bloodbane. — Mina uniosła ramio-
na
i oczy ku niebu. — Ujrzyjcie w ich klęsce potęgę Jedynego
Boga!
Khellendros
nie żyje? — Szmer rozszedł się wśród tłu-
mu,
gdy wszyscy odwracali się do swych sąsiadów, by zoba-
czyć
ich reakcję na tak zdumiewającą nowinę.
Khellendros
od dawna władał
dużą częścią dawnego pań-
stwa
solamnijskiego, pobierając daninę od mieszkańców Pa-
lanthas
i posługując się Czarnymi Rycerzami, aby trzymać lu-
dzi
w ryzach i zapewniać dopływ stali do smoczego skarbca.
Teraz
Khellendros był martwy.
— Więc kiedy ten Jedyny Bóg zabierze się
za Malys? —
krzyknął ktoś.
Gerard z przerażeniem stwierdził, że tym kimś był on sam.
Nie miał
pojęcia, że zamierza wykrzyknąć te słowa. Wy-
rwały
mu się, zanim zdołał się powstrzymać. Przeklinał swo-
ją
głupotę, bo ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było
zwracanie
uwagi
na siebie. Zatrzasnął zasłonę hełmu i rozejrzał się
wokół
wrogim wzrokiem,
jakby szukał tego, kto to powiedział. Nie
oszukał
jednak Miny. Spojrzenie jej bursztynowych oczu
utkwiło
bezbłędnie w wizjerze jego hełmu.
— Kiedy już zajmę Sanction — rzekła
chłodno Mina —
wtedy zajmę się
Malys.
155
Na radosne
okrzyki tłumu
odpowiedziała uniesieniem ręki
ku
niebu na znak, że ich pochwały należą się Jedynemu Bogu,
nie
jej. Odwróciła się i znikła we wnętrzu świątyni.
Twarz
paliła
Gerarda tak mocno, że to cud, iż stalowy hełm
nie
stopił mu się na głowie. W każdej chwili spodziewał się, że
na
jego karku zaciśnie się ciężka ręka minotaura, więc kiedy
ktoś
rzeczywiście dotknął jego ramienia, rycerz omal nie wy-
skoczył
ze zbroi.
Gerard? — spytał czyjś zdziwiony głos. — Czy to ty?
Odila! —
westchnął rycerz z ulgą, nie mając pewności,
czy
uściskać ją, czy uderzyć.
Więc znów jesteś Czarnym Rycerzem —
stwierdziła.
—
Muszę przyznać, że pobieranie żołdu z dwóch skarbców
to
niezły
sposób zarabiania na życie, ale czy nie myli ci się?
Rzu-
caszmonetą? „Którą
zbroję mam nałożyć dziś rano? Reszka,
Czarnego
Rycerza, orzeł, Rycerza Solamnijskiego...".
Zamknij
się, dobrze? — warknął Gerard. Chwycił ją za
ramię,
obejrzał się, czy nikt ich nie podsłuchuje, a potem za-
ciągnął
kobietę do nieuczęszczanej części ogrodu różanego.
—
Najwyraźniej
znalezienie wiary nie pozbawiło cię złośliwego
poczucia
humoru. — Zerwał z głowy hełm i przeszył ją wzro-
kiem.
— Doskonale wiesz, dlaczego tu jestem.
Kobieta przyjrzała mu się, marszcząc brwi.
Nie przyjechałeś chyba po mnie, co?
Nie — odparł, co w zasadzie było zgodne z prawdą.
To dobrze — rzekła i twarz jej się wypogodziła.
Ale skoro o tym wspomniałaś... — zaczął
Gerard.
Kobieta znów zmarszczyła
czoło.
Posłuchaj mnie, Odilo — rzekł z
przejęciem. — Przy-
jechałem
na polecenie Rady Rycerzy. Wysłali mnie, żebym
sprawdził,
czy groźba ataku Miny na Sanction jest prawdzi-
wa...
Jest — rzekła spokojnie Odila.
Teraz o tym wiem — powiedział Gerard. —
Przyje-
chałem z misją
wywiadowczą...
Ja także — przerwała mu kobieta — i moja misja jest
156
dużo
ważniejsza od twojej. Ty masz zbierać informacje o
nie-
przyjacielu.
Masz podsłuchiwać pod drzwiami i liczyć, ile ma-
ją
żołnierzy, a ile maszyn oblężniczych. — Umilkła. Jej
wzrok
padł na świątynię.
— Ja przybyłam, żeby dowiedzieć się cze-
goś
o tym bogu.
Gerardowi wyrwał się z ust jakiś dźwięk.
Odila obejrzała się na niego.
My,
Solamnijczycy, nie możemy ignorować tego zjawi-
ska
tylko dlatego, że czujemy się z jego powodu nieswojo. Nie
możemy
zapierać się wiary w tego boga tylko dlatego, że obja-
wił
się osieroconej dziewczynce, a nie Panu Róży. Musimy py-
tać.
Tylko dzięki zadawaniu pytań znajdujemy odpowiedzi.
I czego się dowiedziałaś? — spytał
mimowolnie Ge-
rard.
Mina
wychowała się u Goldmoon w Cytadeli Światła.
Tak,
sama byłam zaskoczona, kiedy to usłyszałam. Przybrana
matka
opowiadała Minie historie o dawnych bogach, o tym,
jak
znów przyniosła wieść o ich istnieniu ludom Ansalonu,
kiedy
wszyscy sądzili, że bogowie odeszli ze świata w gnie-
wie.
Goldmoon pokazała im, że to nie bogowie opuścili ludz-
kość,
lecz ludzkość opuściła bogów. Mina spytała, czy tak wła-
śnie
nie dzieje się teraz, lecz matka zapewniła ją, że tak nie
jest.
Czas bogów minął, ponieważ pewni ludzie rozmawiali
z
Paladine'em i innymi bóstwami przed ich odejściem i usły-
szeli,
że bogowie odchodzą ze świata, by ocalić go przed gnie-
wem
Chaosu.
Mina w to
nie wierzyła.
W głębi serca wiedziała, że Gold-
moon
się myli. Że na tym świecie istnieje bóg. Zadaniem Miny
było
go znaleźć, tak jak Goldmoon kiedyś znalazła innych bo-
gów.
Mina uciekła z domu. Szukała bogów, zawsze mając ser-
ce
otwarte na głos boży. 1 pewnego razu go usłyszała.
Trzy lata spędziła
w obecności Jedynego Boga, poznając
jego
zamiary wobec świata i wobec nas i ucząc się tego, jak
je
wprowadzić
w życie. Kiedy nadszedł czas i Mina była dość sil-
na,
by udźwignąć brzemię powierzonego jej zadania, została
wysłana,
by nam przewodzić i opowiedzieć o Jedynym Bogu.
157
To
wyjaśnia pewne kwestie związane z Miną — powie-
dział
Gerard — ale co z samym Jedynym Bogiem? Dotychczas
dowiedziałem
się tylko, że prowadzi przymusową rekrutację
do
armii umarłych.
Pytałam
o to Minę — rzekła Odila i twarz jej spoważ-
niała
na wspomnienie tej okropnej nocy, gdy wraz z Gerar-
dem
walczyła z duszami umarłych. — Mina twierdzi, że dusze
umarłych
służą Jedynemu Bogu chętnie i radośnie. Cieszą się,
że
przebywają wśród żyjących, w świecie, który kochają.
Gerad parsknął.
Mnie nie wydawali się zadowoleni.
Umarli
nie czynią krzywdy żywym — rzekła ostrym to-
nem
Odila. — Jeśli wydają się groźni, to tylko dlatego, że
tak
skwapliwie chcą nam nieść
nauki Jedynego Boga.
-Ł-
Więc to było nawracanie? — spytał Gerard. — W cza-
sie,
gdy dusze głosiły nam kazania o Jedynym Bogu, Mina i jej
rycerze
wlecieli na czerwonych smokach do Solanthus. Zabili
po
drodze kilka setek ludzi, ale, jak przypuszczam, to kolejna
część
procesu ewangelizacji. Więcej dusz dla Jedynego Boga.
Widziałeś,
jak Mina czyniła cudy uzdrawiania — po-
wiedziała
Odila, mierząc go trzeźwym i przenikliwym wzro-
kiem.
— Słyszałeś, jak mówiła o śmierci dwojga
smoczych
zwierzchników, którzy
od dawna terroryzowali świat. Na tym
świecie
istnieje bóg i żadne twoje szyderstwa ani uszczypliwe
komentarze
tego nie zmienią. — Wymierzyła oskarżycielsko
palec
w jego pierś. — Boisz się. Boisz się odkryć, że być
może
wcale
nie kontrolujesz własnego przeznaczenia. Że może Jedy-
ny
Bóg ma zamiary wobec ciebie i nas wszystkich.
Jeśli
chcesz powiedzieć, że boję się odkryć, iż jestem
niewolnikiem
tego Jedynego Boga, to masz rację! — odparł
Gerard.
— Sam podejmuję decyzje. Nie życzę sobie, żeby ja-
kiś
bóg podejmował je za mnie.
Dotychczas
świetnie sobie radziłeś — rzekła zgryźliwie
Odila.
Wiesz, co
myślę? — odparł Gerard, szturchając ją pal-
cem
w pierś z taką siłą, że kobieta cofnęła się o krok. — My-
158
ślę, że spaprałaś sobie życie, a teraz
masz nadzieję, że ten bóg
przyjdzie
i wszystko naprawi.
Odila spojrzała
na niego wściekle, po czym odwróciła się
szybko
z zamiarem odejścia. Gerard skoczył za nią i chwycił ją
za
ramię.
— Przepraszam,
Odilo. Nie miałem prawa tak mówić. By-
łem
zły, bo tego nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. I wiesz,
masz
rację. To mnie naprawdę przeraża.
Odila trzymała
głowę odwróconą, ale nie starała się wy-
rwać
z jego uścisku.
— Oboje znajdujemy się w trudnym położeniu
— powie-
dział Gerard, zniżając
głos. — Obojgu nam grozi niebezpie-
czeństwo.
Nie możemy sobie pozwolić na kłótnie. Zgoda?
Puścił jej ramię i wyciągnął rękę.
Zgoda —
powiedziała niechętnie Odila, odwracając się,
by
uścisnąć mu dłoń. — Nie sądzę jednak, żeby cokolwiek
nam
groziło.
Szczerze wierzę, że cała armia Solamnijczyków mog-
łaby
tu wejść, a Mina przyjęłaby ich z otwartymi ramionami.
I mieczem w obu rękach — mruknął pod nosem Gerard.
Co mówiłeś?
Nic ważnego. Posłuchaj, możesz coś dla
mnie zrobić.
Wyświadcz mi
przysługę...
Nie będę szpiegować Miny — oznajmiła
stanowczo
Odila.
Nie, nic
w tym rodzaju — powiedział Gerard. — W lo-
chu
widziałem jednego z przyjaciół. Nazywa się Palin Majere.
Jest
czarodziejem. Nie wygląda za dobrze i zastanawiałem się,
czy
Mina nie mogłaby... no wiesz...
uzdrowić go. Nie mów
jej, że
cokolwiek powiedziałem — dodał pospiesznie. — Po-
wiedz
tylko, że go widziałaś i wydało ci się... Chodzi mi o to,
że
powinno się wydawać, iż to twój pomysł...
Rozumiem
— powiedziała z uśmiechem Odila. — Ty
naprawdę
wierzysz, że Mina ma moc daną przez boga. To tego
dowodzi.
Tak, cóż, może — przyznał Gerard, nie
chcąc wszczy-
nać kolejnej
kłótni. — Aha, i jeszcze jedno. Słyszałem, że Mi-
159
na szuka
Tasslehoffa Burrfoota, kendera, który
był ze mną. Pa-
miętasz
go?
Oczywiście. — Oczy Odiłi nabrały nagle
czujnego
i
skupionego wyrazu. Przyglądały się wnikliwie twarzy Gerar-
da.
— Czemu pytasz? Widziałeś go?
Posłuchaj,
muszę spytać — czego ten Jedyny Bóg chce
od
Tasslehoffa Burrfoota? Czy to jakiś żart?
Bynajmniej
— odparła Odila. — Tego kendera nie po-
winno
tu być.
Od kiedy to kender powinien być gdziekolwiek?
Mówię serio. To bardzo ważne, Gerardzie. Widziałeś go?
Nie —
rzekł rycerz, ciesząc się, że nie musi jej okła-
mywać.
— Będziesz pamiętać o Palinie? Palin Majere? W wię-
zieniu?
Zapamiętam. A ty rozglądaj się za kenderem.
Dobrze. Gdzie się spotkamy?
Jestem zawsze tutaj — powiedziała Odila,
pokazując
świątynię.
No tak, rzeczywiście. Czy ty... no wiesz...
modlisz się
do
tego Jedynego Boga? — spytał Gerard, czując się nieswojo.
Tak — odparła Odila.
Czy twoje modlitwy zostały wysłuchane?
Jesteś
tu, prawda? — rzekła kobieta. Nie żartowała so-
bie.
Mówiła poważnie. Uśmiechnęła się, pomachała mu ręką
i
poszła z powrotem do świątyni.
Gerard gapił się na nią oniemiały. Wreszcie odzyskał mowę.
— Nie
jestem...! — krzyknął za nią. — Ja nie... Ty nie...
Twój
bóg nie... Och, to bez sensu!
Doszedłszy
do wniosku, że jest wystarczająco skonfundo-
wany
jak na jeden dzień, Gerard odwrócił się na pięcie i od-
szedł.
Minotaur Galdar zobaczył
dwoje zawzięcie dyskutujących
Solamnijczykow.
Przekonany, że oboje są szpiegami, zbliżył
się
do nich w nadziei, że podsłucha ich rozmowę. Jedną z wad
bycia
minotaurem w ludzkim mieście była niemożność wto-
160
pienia się
w otoczenie. Para stała w pobliżu bursztynowego
sarkofagu
Goldmoon, więc skorzystał z jego osłony i podkradł
się
blisko. Słyszał tylko cichy szept, aż w pewnej chwili
ludzie
zapomnieli się i
podnieśli głosy.
Boisz się
— usłyszał wypowiadane tonem zarzutu sło-
wa
Solamnijki. — Boisz się. Boisz się odkryć, że być może
wcale
nie kontrolujesz własnego przeznaczenia. Że może Jedy-
ny
Bóg ma zamiary wobec ciebie i nas wszystkich.
Jeśli
chcesz powiedzieć, że boję się odkryć, iż jestem
niewolnikiem
tego Jedynego Boga, to masz rację! — odparł
rycerz
ze złością. — Sam podejmuję decyzje. Nie życzę sobie,
żeby
jakiś bóg podejmował je za mnie.
W tym
momencie ludzie ponownie ściszyli
głosy. Wpraw-
dzie
rozmawiali o teologii, nie o rokoszu, ale Galdar i tak czuł
się
zaniepokojony. Stał w cieniu sarkofagu jeszcze długo po
tym,
jak oboje odeszli, jedno do świątyni, drugie w stronę swo-
jej
kwatery. Rycerz był czerwony na twarzy ze złości i frustra-
cji.
Idąc, mruczał coś pod nosem i tak był zamyślony, że prze-
szedł
w odległości stopy od olbrzymiego minotaura i nie za-
uważył
go.
Solamnijczycy
i minotaurowie od dawna mieli z sobą
wiele
wspólnego
— więcej niż mniej, chociaż na przestrzeni dziejów
właśnie
to „mniej" odgrywało decydującą rolę w ich stosun-
kach.
Zarówno Solamnijczycy, jak i minotaurowie kładli wiel-
ki
nacisk na osobisty honor. Jedni i drudzy cenili poczucie
obowiązku
i lojalność. Jedni i drudzy podziwiali odwagę. Jed-
ni
i drudzy oddawali cześć swoim bogom, kiedy mieli jeszcze
bogów
do czczenia. Bogowie jednych i drugich byli bogami
honoru,
wierności i odwagi, chociaż jeden walczył po stronie
światła,
a drugi ciemności.
Ale czy było tak
na pewno? Czy nie można było powie-
dzieć,
że jeden z bogów, Kiri-Jolith, walczył po stronie ludzi,
a
drugi, Sargonnas, po stronie minotaurów? Może to rasa ich
dzieliła,
a nie światło dnia i mrok nocy? Jedni i drudzy przeka-
zywali
sobie opowieść o Kazie, minotaurze, który przyjaźnił
się
z wielkim Rycerzem Solamnijskim, Humą.
161
Jednak z
powodu tego, że
jeden miał rogi, pysk i porośnięty
był
futrem, a drugi miał miękką skórę i marną wypukłość
za-
miast
nosa, przyjaźń Kaza i Humy uważano za anomalię. Obie
rasy
od wieków uczone wzajemnej nienawiści i nieufności. Te-
raz
dzieląca je przepaść była tak głęboka, tak szeroka i
paskud-
na, że żadna z
nich nie mogła jej pokonać.
Pod nieobecność
bogów obie rasy chyliły się ku upad-
kowi.
Galdar słyszał doniesienia o dziwnych wydarzeniach
w
ojczyźnie minotaurów — pogłoski o morderstwach, zdra-
dzie,
podstępach. Co się zaś tyczy Solamnijczyków, coraz mniej
młodych
mężczyzn i kobiet chciało znosić rygory, ogranicze-
nia
i obowiązki, jakie nakładała na nich reguła zakonu rycer-
skiego.
Było ich coraz mniej, byli przyparci do muru. I mieli
nowego
nieprzyjaciela — nowego boga.
Galdar widział w
Minie zakończenie swojej misji. Widział
w
niej poczucie obowiązku, honor, wierność i odwagę — daw-
ne
cnoty. Niemniej jednak pewne słowa i czyny Miny zaczęły
gnębić
minotaura. Przede wszystkim makabryczne wskrzesze-
nie
dwóch czarodziejów.
Galdar nie lubił
magów. Bez zmrużenia oka mógłby pa-
trzeć
na torturowanie tych dwóch, mógłby ich własnoręcznie
zabić
i ani razu się nad tym nie zastanowić. Ale widok ich mar-
twych
ciał służących za bezmyślnych niewolników przypra-
wiał
go o mdłości. Za każdym razem, gdy patrzył na te dwa
powłóczące
nogami trupy, robiło mu się niedobrze.
Najgorsza
była
kara, jaką Jedyny Bóg wymierzył Minie za
to,
że uciekł jej kender. Kiedy Galdar przypominał sobie po-
święcenie
Miny, fizyczny ból, jaki wycierpiała w imię Jedyne-
go
Boga, męczarnie, wyczerpanie, pragnienie i głód, czuł
obu-
rzenie.
Galdar
szanował
Minę. Był jej wierny. Służył jej. Zaczynał
jednak
mieć wątpliwości co do tego Jedynego Boga.
W głowie
huczały mu słowa Solamnijczyka: „Jeśli chcesz
powiedzieć,
że boję się odkryć, że jestem niewolnikiem tego
Jedynego
Boga, to masz rację! Sam podejmuję decyzje. Nie
życzę
sobie, żeby jakiś bóg podejmował je za mnie".
162
Galdar nie
lubił
myśleć o sobie jako o niewolniku woli Je-
dynego
Boga ani żadnego innego bóstwa. Co ważniejsze, nie
lubił
widzieć Miny w roli niewolnicy tego Jedynego Boga —
niewolnicy,
którą można było chłostać, jeśli nie wykonała bo-
skiego
nakazu.
Postanowił
zrobić to, co powinien był zrobić dawno temu.
Musiał
dowiedzieć się czegoś więcej o Jedynym Bogu. Nie
mógł
o tym rozmawiać z Miną, ale mógł porozmawiać z tą So-
lamnijką.
I być
może zabić dwa ptaszki jednym uderzeniem, jak gło-
siło
przysłowie jego ludu w związku z dobrze znaną historią
o
kenderskim złodziejaszku i kowalu-minotaurze.
14
Wiara w Jedynego Boga
Do Solanthus przybyło
ponad tysiąc rycerzy i żołnierzy
z
Palanthas. Wkroczyli tryumfalnie. Na wietrze łopotały sztan-
dary
z emblematami Czarnych Rycerzy, jak również chorąg-
wie
pojedynczych rycerzy. Czarni Rycerze, którzy służyli w
Pa-
lanthas,
zgromadzili spory majątek, bo chociaż duża część da-
niny
szła do nieżyjącego już smoka Khellendrosa, a jeszcze
więcej
wysyłano nieżyjącemu już Panu Nocy Targonne'owi,
wysocy
rangą rycerze z Palanthas o siebie też zadbali. Byli
w
dobrych nastrojach, chociaż trochę zmartwieni docierający-
mi
do nich pogłoskami na temat nowego, samozwańczego Pa-
na
Nocy — nastoletniej dziewczyny.
Oficerowie ci nie potrafili sobie wyobrazić,
jak jakikol-
wiek
weteran o zdrowych zmysłach mógłby słuchać rozkazów
panienki,
która powinna marzyć o tańcach wokół majowego
gaiku,
a nie prowadzić mężów do boju. Rozmawiali o tym
w
drodze do Solanthus i prywatnie uzgodnili między sobą, że
za
kulisami musi działać jakaś szara eminencja — pewnie
ten
minotaur,
który, jak powiadano, nie oddalał się na krok od Mi-
ny.
To on na pewno był prawdziwym wodzem. Dziewczyna
służyła
za przykrywkę, bo ludzie nigdy nie słuchaliby mino-
taura.
Niektórzy zauważali, że niewielu mężczyzn poszłoby
też
do boju pod przywództwem niedużego dziewczątka, lecz
inni
odpowiadali chytrze, że Mina posługuje się sztuczkami
164
i złudzeniami, by
zabawiać ciemnych ludzi i nakłaniać ich
podstępnie
do walki pod swoją komendą.
Nikt nie
mógł
przeczyć jej sukcesom, a dopóki złudzenia
skutkowały,
oni nie mieli zamiaru ich rozwiewać. Oczywiście,
będąc
inteligentnymi mężczyznami, sami nie dali się na nie na-
brać.
Tak jak inni przed nimi, oficerowie zakonu z
Palanthas
wchodzili na spotkanie z
Miną z hałaśliwą brawurą,
gotowi
słuchać jej w pozornym
skupieniu, lecz kpiąc sobie w duchu.
Wychodzili
bladzi i wstrząśnięci, cisi i pokorni, wszyscy w ży-
wicowej
pułapce jej bursztynowych oczu.
Gerard
wiernie odnotował
ich liczbę w zaszyfrowanej wia-
domości
do swojego zakonu. Był to jak dotąd najważniejszy
list,
ponieważ potwierdzał, że Mina planuje atak na Sanction
i
zamierza wymaszerować już wkrótce. Każdy kowal i płatnerz
w
mieście został powołany do służby i zmuszony pracować
dniem
i nocą przy naprawie starej broni i zbroi oraz wyrabia-
niu
nowych.
Armia Miny
będzie
się poruszać powoli. Upłyną tygodnie,
może
miesiące, zanim przemaszeruje przez lasy, przekroczy
trawiaste
równiny i przebędzie góry otaczające Sanction. Ob-
serwując
przygotowania i rozmyślając o tym długim marszu,
Gerard
ułożył plan ataku, który zamieścił w swoim raporcie.
Nie
liczył nadmiernie na to, by go zastosowano, ponieważ do-
tyczył
walki z zasadzki, szarpania flanek powoli pełznącej ar-
mii,
napaści na tabory z dostawami, szybkiego atakowania,
a
potem znikania, by znów uderzyć w najmniej oczekiwanym
momencie.
W taki
właśnie
sposób —
pisał — Dzikie
Elfy z Qualine-
sti
zdołały zadać poważne straty Czarnym Rycerzom, któ-
rzy
okupowali ich kraj. Zdaję sobie sprawę, że taka metoda
wałki
jest niedopuszczalna dla zakonu rycerskiego, gdyż
z
pewnością nie jest rycerska ani honorowa, ani też
nawet
szczególnie
uczciwa. Jest jednak skuteczna i nie tylko zmniej-
sza
liczebność wroga, ale także obniża morale jego wojsk.
165
Lord Tasgall był
rozsądnym człowiekiem i Gerard w isto-
cie
sądził, że mógłby rzucić Regułę w kąt i wprowadzić
jego
plan
w życie. Niestety, rycerz nie potrafił znaleźć żadnego
spo-
sobu,
by przekazać wiadomość Richardowi, który otrzymał
polecenie,
by co tydzień stawiać się w zajeździe i sprawdzać,
czy
Gerard nie ma nowych wiadomości.
Rycerz był
teraz obserwowany dniem i nocą i miał dość do-
bre
pojęcie o tym, kto za to odpowiada. Nie Mina. Ten mino-
taur,
Galdar.
Gerard
zbyt późno
zauważył, że minotaur podsłuchiwał jego
rozmowę
z Odilą. Tej nocy odkrył, że Galdar kazał go śledzić.
Niezależnie
od tego, dokąd szedł, był pewny, że widzi rogi
minotaura
górujące nad tłumem. Kiedy opuścił swoją kwaterę,
zastał
jednego z rycerzy Miny stojącego bezczynnie na ulicy
przed
domem. Następnego dnia jeden z członków jego patrolu
tajemniczo
się rozchorował i został zastąpiony innym. Gerard
nie
wątpił, że jego zastępca jest szpiegiem Galdara
Mógł
winić tylko siebie. Powinien opuścić Solanthus daw-
no
temu zamiast zwlekać z wyjazdem. Teraz nie tylko sam
wpadł
w tarapaty, ale i naraził bezpieczeństwo misji, z którą
został
przysłany.
Przez
następne
dwa dni Gerard nadal wypełniał swoje obo-
wiązki.
Poszedł do świątyni jak zwykle. Nie widział się z Odi-
lą,
odkąd rozmawiali, i był zaskoczony, gdy tego dnia zobaczył
ją
u boku Miny. Odila przeszukiwała wzrokiem tłum, póki nie
znalazła
Gerarda. Wykonała ledwo dostrzegalny gest dłonią.
Kiedy
Mina wyszła, a suplikanci i gapie oddalili się, Gerard
został
na zewnątrz przy drzwiach i czekał.
Odila wyszła ze
świątyni. Pokręciła lekko głową, dając
znak,
że ma się do niej nie odzywać, i wyminęła go bez jedne-
go
spojrzenia.
Przechodząc obok, szepnęła:
— Przyjdź dziś do świątyni godzinę przed północą.
Gerard
siedział
posępnie na łóżku, czekając na wyznaczoną
przez
Odilę godzinę. Zabijał czas, wpatrując się z bezsilną zło-
166
ścią w
tubę do pergaminu z wiadomością, która do tego czasu
powinna
być już w rękach jego przełożonych. Pokój Gerarda
znajdował
się w tym samym budynku, w którym kiedyś kwate-
rowali
Rycerze Solamnijscy. Z początku umieszczono go w sa-
li
zamieszkanej już przez dwóch innych rycerzy, ale dzięki
pie-
niądzom, które
zarobił od Czarnych Rycerzy, przeniósł się do
prywatnego
pokoju. W rzeczywistości pokój ten był zaledwie
ślepym
pomieszczeniem magazynowym na parterze. Sądząc
po
utrzymującym się nadal zapachu, przechowywano w nim
cebulę.
Zdenerwowany
Gerard z przyjemnością
opuścił kwaterę.
Wyszedł
jawnie na ulicę, zatrzymując się tylko po to, by za-
wiązać
but i dostrzec cień, który wychynął z pobliskiej bramy.
Kiedy
rycerz poszedł dalej, słyszał za sobą lekkie kroki.
Przez chwilę miał
ochotę się odwrócić i stanąć twarzą
w
twarz ze swoim cieniem. Zwalczył tę chęć i szedł dalej. Udał
się
prosto do świątyni, wszedł do środka i znalazł miejsce
na
kamiennej ławie w kącie
pomieszczenia.
Wewnątrz
świątyni panował mrok rozjaśniany tylko świat-
łem
pięciu stojących na ołtarzu świec. Na zewnątrz niebo by-
ło
pochmurne. Gerard czuł w powietrzu zapach deszczu i po
chwili
zaczęły spadać pierwsze krople. Miał nadzieję, że jego
cień
przemoknie do suchej nitki.
Płomienie
świec zamrugały od nagłego podmuchu wiatru,
wywołanego
przez burzę. W drzwiach w głębi świątyni sta-
nęła
jakaś postać w szatach. Zatrzymała się przy ołtarzu,
przez
chwilę poprawiała
świece, a potem odwróciła się i poszła na-
wą.
Gerard widział jej sylwetkę w blasku świec i chociaż
nie
dostrzegał twarzy,
poznał Odilę po wyprostowanych plecach
i
dumnie uniesionej głowie.
Kobieta
usiadła
przy nim, po czym przysunęła się bliżej.
Gerard
również przesunął się na kamiennej ławie. Byli w świą-
tyni
sami, ale rozmawiali ściszonymi głosami.
— Wiedz, że jestem śledzony — szepnął rycerz.
Zaniepokojona
Odila odwróciła
się i przeszyła go spojrze-
niem.
W rozjaśnionym blaskiem świec mroku jej twarz wyda-
167
wała
się blada. Oczy były pogrążone w cieniu. Kobieta wy-
ciągnęła
rękę, po omacku poszukała dłoni Gerarda, znalazła ją
i
mocno ścisnęła. Był zaskoczony zarówno tym, że szukała
otuchy,
jak i faktem, że dłoń miała zimną i drżącą.
Odilo, co ci? Stało się coś złego? — spytał.
Dowiedziałam się prawdy o twoim przyjacielu,
czaro-
dzieju
Palinie — odparła zduszonym głosem, jakby trudno jej
było
nabierać tchu. — Galdar mi powiedział. — Odila wy-
prostowała
się. Odwróciła się do towarzysza i spojrzała mu
w
oczy. — Gerardzie, byłam taka głupia! Taka głupia!
Więc jest nas dwoje — rzekł, niezdarnie
poklepując ją
po dłoni.
Czuł,
że kobieta jest sztywna i drży, a jego dotyk nie dodał
jej
otuchy. Wydawało się, że nie słyszy jego słów. Kiedy znów
się
odezwała, głos miała zduszony.
Przybyłam
w nadziei, że znajdę boga, który będzie mo-
im
przewodnikiem, będzie się o mnie troszczył i pocieszał
w
niedoli. Zamiast tego znalazłam... — Umilkła i raptem
po-
wiedziała: — Gerardzie,
Palin nie żyje.
Nie dziwię się — odparł rycerz z
westchnieniem. —
Nie wyglądał
dobrze...
Nie,
Gerardzie! — Odila potrząsnęła głową. — On był
martwy,
kiedy go widziałeś.
Wcale nie
był martwy — zaprotestował rycerz. — Sie-
dział
na pryczy. Potem widziałem, jak wstał i wyszedł.
A ja ci
mówię, że był martwy — rzekła kobieta, odwra-
cając
się do niego twarzą. — Nie winię cię za to, że mi nie
wie-
rzysz. Sama w to nie
wierzyłam. Ale... Galdar zaprowadził
mnie
do niego...
Gerard rzucił na nią podejrzliwym okiem.
Upiłaś się?
Chciałabym!
— odparła Odila z nagłą, dziką zawzięto-
ścią.
— Chyba cała krasnoludzka gorzałka na świecie nie po-
zwoliłaby
mi zapomnieć o tym, co zobaczyłam. Jestem abso-
lutnie
trzeźwa, Gerardzie. Przysięgam.
Rycerz przyjrzał jej się uważnie. Kobieta miała przytom-
168
ny wzrok, głos
drżący, ale wyraźny, jej słowa brzmiały sen-
sownie.
Wierzę ci — powiedział powoli — ale nie
rozumiem.
Jak
Palin mógł być martwy, skoro widziałem, że siedzi,
stoi,
chodzi?
On i ten
drugi czarodziej zostali zabici w Wieży Wiel-
kiej
Magii. Galdar był tam. Opowiedział mi całą historię. Umar-
li,
a potem Mina i Galdar dowiedzieli się, że ten kender, któ-
rego
szukają, jest w wieży. Poszli go szukać, ale im uciekł.
Jedyny
Bóg ukarał Minę za to, że zgubiła kendera. Mina powie-
działa,
że potrzebuje pomocy czarodziejów, żeby go znaleźć
i
wtedy... wtedy ich... wskrzesiła.
Jeśli
tak, to nie wydawali się z tego zbyt zadowoleni —
odparł
Gerard, myśląc o pustych oczach Palina i jego nieobec-
nym
spojrzeniu.
Jest ku
temu powód — powiedziała Odila głuchym gło-
sem.
— Mina zwróciła im życie, ale nie dusze. Ich dusze trzy-
ma
w niewoli Jedyny Bóg. Ci czarodzieje nie mają własnej
woli,
by myśleć czy działać. Są tylko marionetkami, a Jedy-
ny
Bóg pociąga za sznurki. Galdar twierdzi, że kiedy kender
zostanie
złapany, magowie będą wiedzieli, co zrobić z nim
i
urządzeniem, które ma przy sobie.
Sądzisz, że mówi prawdę?
Ja to wiem. Poszłam zobaczyć się z twoim
przyjacie-
lem
Palinem. Jego ciało żyje, ale w oczach nie ma życia. Obaj
są
trupami, Gerardzie. Chodzącymi trupami. Nie mają własnej
woli.
Robią wszystko, co Mina im każe. Nie wydawało ci się
dziwne,
że obaj tak siedzą i patrzą w pustkę?
— To czarodzieje — tłumaczył się
niezdarnie Gerard.
Teraz, kiedy
sięgał pamięcią wstecz, dziwił się, dlaczego
wcześniej nie
zgadł, że dzieje się coś złego. Niedobrze mu się
robiło,
kiedy o tym myślał.
Odila
zwilżyła wargi.
— Jest
coś jeszcze — dodała, zniżając głos prawie do szep-
tu.
Gerard musiał wytężyć słuch, żeby ją usłyszeć. —
Galdar
powiedział
mi, że Jedyny Bóg tak się z tego ucieszył, iż polecił
169
Minie
posłużyć
się umarłymi w bitwie. Nie tylko duszami, Ge-
rardzie.
Ona ma ożywiać ciała.
Gerard wpatrywał się w nią, osłupiały.
Nieważne, że Mina zamierza zaatakować
Sanction ze
śmiesznie małą
armią — kontynuowała bezlitośnie Odila. —
Żaden
z jej żołnierzy nie zginie. Jeśli tak się stanie, Mina po
prostu
go wskrzesi i wyśle z powrotem do walki...
Odilo — rzekł z naciskiem Gerard — musimy
stąd
uciekać. Oboje. Nie chcesz
chyba zostać, prawda? — spytał
nagle,
zdjęty niepewnością.
Nie — rzekła zdecydowanie. — Nie po tym.
Przykro
mi, że w ogóle szukałam
tego Jedynego Boga.
Dlaczego to zrobiłaś? — zaciekawił się
Gerard.
Kobieta potrząsnęła
głową.
Nie zrozumiałbyś tego.
Może bym zrozumiał. Czemu sądzisz, że nie?
Jesteś
taki... samodzielny. Nie potrzebujesz nikogo ani
niczego.
Masz swoje zdanie. Wiesz, kim jesteś.
Chlebem
kukurydzianym — podpowiedział, przypomi-
nając
sobie pogardliwe przezwisko, jakie mu nadała. Miał na-
dzieję,
że ją rozśmieszy, ale wyglądało na to, że Odila nawet
go
nie usłyszała. Mówienie o uczuciach nie przychodziło mu
łatwo.
— Szukam odpowiedzi — rzekł niezręcznie — tak jak
ty.
Tak jak każdy. Sama mówiłaś, że aby znaleźć
odpowiedzi,
trzeba zadawać
pytania. — Machnął ręką w kierunku wyjścia
ze
świątyni, wskazując schody, na których codziennie groma-
dzili
się wierni. — Na tym polega problem połowy ludzi w tej
okolicy.
Przypominają zagłodzone psy. Są tak bardzo sprag-
nieni
wiary w cokolwiek, że biorą pierwszy ochłap, jaki do-
staną
i połykają go zachłannie, nie śniąc nawet o tym, że mięso
może
być zatrute.
Ja je
połknęłam — westchnęła Odila. — Pragnęłam te-
go,
co rzekomo ludzie mieli za dawnych czasów. Miałeś ra-
cję.
Łudziłam się, że Jedyny Bóg wyprostuje moje życie. Że
wszystko
naprawi. Zabierze samotność i strach... — przerwa-
ła,
zawstydzona tym, jak wiele ujawniła.
170
Nie
wydaje mi się, aby nawet dawni bogowie tym się
zajmowali,
przynajmniej sądząc z tego, co słyszałem — stwier-
dził
Gerard. — Paladine z pewnością nie rozwiązał
wszystkich
problemów Humy.
Jeśli już, to jeszcze mu ich dołożył.
Może
Huma sam postanowił zrobić to, co zrobił — po-
wiedziała
cicho Odila — a Paladine dał mu do tego siłę. —
Umilkła,
a potem dokończyła w przypływie głębokiej rozpa-
czy:
— Nic nie możemy zrobić temu bogu, Gerardzie. Zaj-
rzałam
do jego umysłu! Widziałem niezmierzoną moc, jaką
włada.
Jak można powstrzymać tak potężnego boga? — Za-
słoniła
twarz rękoma. — Wszystko popsułam. Wciągnęłam cię
w
niebezpieczeństwo. Wiem, dlaczego zostałeś w Solanthus,
więc
nie próbuj przeczyć. Mogłeś wyjechać dawno temu. Po-
winieneś
tak zrobić. Zostałeś, bo martwiłeś się o mnie.
Teraz to nie ma znaczenia, bo wyjedziemy
obydwo-
je — oznajmił stanowczo
Gerard. — Jutro podczas wymar-
szu
wojsk Mina i Galdar będą zajęci własnymi obowiązkami.
W
zamieszaniu nikt nie zauważy naszej nieobecności.
Chcę się stąd wydostać — powiedziała z
naciskiem
Odila.
Zerwała się na nogi. — Wyjedźmy już teraz. Nie chcę
zostawać
choćby minuty dłużej w tym okropnym miejscu.
Wszyscy
śpią. Nikt nie zauważy, że mnie nie ma. Wrócimy do
twojej
kwatery...
Musimy wyjść osobno. Siedzą mnie. Ty idź
pierwsza.
Ja będę stał na
czatach.
Pod wpływem
impulsu Odila chwyciła go za rękę i mocno
ją
ścisnęła.
— Jestem
wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś,
Gerardzie.
Jesteś szczerym i wiernym przyjacielem.
— Idź
już — powiedział. — Szybko. Ja będę stał na straży.
Jeszcze
raz uścisnąwszy mu rękę na pożegnanie, Odila
ruszyła w stronę
drzwi świątyni, których nigdy nie zamyka-
no,
ponieważ czcicieli Jedynego Boga zachęcano do przycho-
dzenia
do świątyni o każdej porze dnia i nocy. Niecierpliwie
pchnęła
drzwi, a te uchyliły się bezgłośnie na dobrze naoliwio-
nych
zawiasach. Gerard miał zamiar pójść za nią, kiedy usły-
171
szał
w pobliżu ołtarza jakiś hałas. Spojrzał szybko w tym kie-
runku,
lecz niczego nie dostrzegł. Płomienie świec płonęły
spokojnie.
Nikt nie wszedł. Mimo to rycerz był pewny, że coś
usłyszał.
Wciąż wpatrywał się w ołtarz, kiedy dobiegł go zdu-
szony
jęk Odili.
Gerard
odwrócił
się czym prędzej, sięgając po miecz. Spo-
dziewając
się, że zaczepił ją jakiś strażnik, ze zdumieniem uj-
rzał,
że stoi sama w otwartych drzwiach.
— Co się stało? — Nie odważył się do
niej podejść. Ten,
kto
go śledził, będzie go obserwował. — Wyjdź wreszcie za
te
cholerne drzwi!
Odila
odwróciła
się ku niemu. Jej twarz była w mroku tak
blada,
że niepokojąco przypominała mu o duszach umarłych.
Kobieta odezwała
się ochrypłym szeptem, który niósł się
wyraźnie
w ciszy nocy.
— Nie mogę wyjść!
Gerard
zaklął
pod nosem. Ścisnął miecz w ręku i przysunął
się
do ściany w nadziei, że pozostanie niezauważony. Zbliżyw-
szy
się do drzwi, spojrzał wściekle na Odilę.
Jak to,
nie chcesz wyjść? — spytał ściszonym, pełnym
złości
głosem. — Ryzykowałem głowę, przychodząc tutaj,
i
niech mnie licho porwie, jeśli odejdę bez ciebie. Nawet jeśli
będę
musiał cię nieść na rękach...
Nie
powiedziałam, że nie chcę wyjść! — rzekła Odila,
dysząc.
— Powiedziałam, że nie mogę!
Z
wyciągniętymi
do przodu rękami zrobiła krok w stronę
drzwi.
Gdy się do nich zbliżała, jej ruchy spowolniały, jakby
brodziła
w bystrej rzece, próbując iść pod prąd. Wreszcie ko-
bieta
stanęła i potrząsnęła głową.
— Nie mogę! — powiedziała zduszonym
głosem.
Gerard przyglądał jej
się w zakłopotaniu. Odila starała się
ze
wszystkich sił,
to nie ulegało wątpliwości. Coś najwyraźniej
nie
pozwalało jej wyjść.
Rycerz
przeniósł
spojrzenie z jej przerażonej twarzy na me-
dalion,
który nosiła na szyi.
Pokazał go.
172
— Medalion! Zdejmij go!
Odila
dotknęła
wisiora. Natychmiast cofnęła rękę z okrzy-
kiem
bólu.
Gerard chwycił
medalion, zamierzając go zerwać z szyi
kobiety.
.
Silny wstrząs
odrzucił rycerza pod drzwi. Ręka piekła go
i
pulsowała. Gerard popatrzył bezradnie na Odilę. Ona spoj-
rzała
na niego równie bezradnie.
Nie rozumiem... — zaczęła.
Mimo to —
rzekł czyjś łagodny głos — odpowiedź jest
najprostsza
z możliwych.
Z mieczem
w ręku
Gerard odwrócił się i ujrzał w drzwiach
świątyni
Minę.
Chcę wyjść — powiedziała Odila, z
wielkim trudem
panując nad swoim
głosem. — Musisz mnie wypuścić. Nie
możesz
mnie tu trzymać wbrew mojej woli.
Nie zatrzymuję cię, Odilo — rzekła Mina.
Odila znów
spróbowała przejść przez drzwi. Zacisnęła zę-
by
i naprężyła wszystkie mięśnie.
Kłamiesz! — krzyknęła. — Rzuciłaś na mnie jakiś zły urok!
Nie
jestem magiem — powiedziała Mina, rozkładając
ręce.
— Wiesz o tym. Wiesz także, co cię tu trzyma.
Odila potrząsnęła głową gwałtownie zaprzeczając.
— Twoja wiara — powiedziała Mina.
Odila spojrzała na nią zakłopotanym wzrokiem.
Ja nie...
Ależ
tak. Wierzysz w Jedynego Boga. Sama to powie-
działaś.
„Zajrzałam do jego umysłu! Widziałam niezmierzoną
moc,
jaką włada". Pokładasz wiarę w Jedynym Bogu, Odilo,
a
on w zamian żąda, byś mu służyła.
Wiara nie
powinna czynić z nikogo niewolnika — po-
wiedział
ze złością Gerard.
Mina zwróciła ku
niemu oczy i rycerz ku swemu przera-
żeniu
zobaczył wizerunki tysięcy ludzi zamrożonych w ich
bursztynowej
głębi. Miał straszliwe przeczucie, że jeśli będzie
patrzył
wystarczająco długo, zobaczy tam siebie.
173
— Opisz
mi wiernego sługę — powiedziała Mina — albo
jeszcze
lepiej, wiernego rycerza. Takiego, który jest wierny za-
konowi.
Co musi zrobić, żeby zasłużyć na miano „wiernego"?
Gerard
uparcie milczał,
lecz nie miało to znaczenia, ponie-
waż
Mina sama udzieliła odpowiedzi na to pytanie.
Jej głos był żarliwy, oczy płonęły wewnętrznym blaskiem.
— Wierny sługa wykonuje posłusznie i bez
zastrzeżeń
wszystkie zadania,
jakie zleci mu jego pan. W zamian pan
odziewa
go, karmi i pilnuje, aby nie stała mu się krzywda. Jeśli
sługa
nie jest wierny, jeśli buntuje się przeciwko swemu panu,
zostaje
ukarany. Tak samo postępuje wierny rycerz, który ma
obowiązek
słuchać swojego przełożonego. Jeśli nie wykona
swoich
obowiązków albo zbuntuje się przeciwko władzy, co
się
z nim dzieje? Zostaje ukarany za złamanie przysięgi.
Na-
wet-Solamnijczycy
ukaraliby takiego rycerza, prawda, sir Ge-
rardzie?
Mężczyzna
uświadomił sobie, że ona jest wiernym sługą.
Jest
wiernym rycerzem. Dlatego jest groźna. Być może
jest
najgroźniejszą osobą
jaka kiedykolwiek żyła na Krynnie.
Jej wywód
był błędny. Rycerz wiedział o tym w głębi du-
szy,
ale nie potrafił się domyślić dlaczego. Przynajmniej dopó-
ki
patrzył w te oczy koloru bursztynu.
Mina
uśmiechnęła
się do niego łagodnie. Skoro nie odpo-
wiedział,
zakładała, że odniosła zwycięstwo. Przeniosła spoj-
rzenie
swych bursztynowych oczu na Odilę.
Zaprzyj się Jedynego Boga, Odilo — rzekła
do niej —
a będziesz mogła
odejść.
Wiesz, że nie mogę — odpowiedziała Odila.
Zatem
wierna służąca Jedynego Boga zostanie i nadal
będzie
wykonywać swoje zadania. Wracaj do swojej kwatery,
Odilo.
Jest już późno. Musisz odpocząć, bo jutro mamy wiele
do
zrobienia, żeby się przygotować do bitwy, która doprowa-
dzi
do upadku Sanction.
Odila spuściła głowę i zaczęła wykonywać polecenie.
— Odila! — Gerard zaryzykował i zawołał
ją.
Kobieta nadal szła. Nie
obejrzała się na niego.
174
Mina
odprowadzała
ją wzrokiem, a potem spojrzała na Ge-
rarda.
— Czy
zobaczymy cię w szeregach naszych rycerzy, kiedy
wymaszerujemy
triumfalnie do Sanction, sir Gerardzie? A mo-
że
wzywają cię inne zadania? Jeśli tak, możesz odejść.
Masz
błogosławieństwo moje i
Jedynego Boga.
„Ona wie!" — zdał sobie sprawę
Gerard. „Wie, że jestem
szpiegiem,
a jednak nic nie robi. Nawet pozwala mi odejść!
Dlaczego
nie każe mnie aresztować? Poddać torturom? Za-
bić?".
Nagle pożałował, że tego nie zrobiła. Nawet śmierć by-
łaby
lepsza od przekonania, które kiełkowało w głębi jego
mózgu
— że Mina go wykorzystuje, pozwalając mu myśleć, że
działa
zgodnie z własną wolą, podczas gdy przez cały czas, co-
kolwiek
robi, wykonuje wolę Jedynego Boga.
— Pojadę
z tobą— rzekł ponuro Gerard i wyszedł, mijając
ją
w drzwiach.
Na schodach świątyni
zatrzymał się, wbił wzrok w ciem-
ność
i oznajmił głośno:
— Wracam do swojej kwatery! Postaraj się nie
zostawać
z tyłu, dobrze?
Po wejściu
do pokoju Gerard zapalił świecę, a potem pod-
szedł
do biurka i przez długą chwilę przyglądał się tubie
na
pergaminy.
Otworzył ją i wyjął zwój, w którym opisał szcze-
gółowo
swoje plany pokonania armii Miny. Powoli, z posępną
miną
porwał papier na małe kawałki. Kiedy już to zrobił, po
kolei
spalił je w płomieniu świecy.
15
Kulawy
i ślepy
Armia Miny opuściła
Solanthus następnego dnia. Nie
wszystkie
wojska wymaszerowały, gdyż ich przywódczyni zmu-
szona
była zostawić wystarczającą liczbę żołnierzy, by okupo-
wać
wrogie teoretycznie miasto. Wrogość Solanthus była jed-
nak
raczej mitem, sądząc po ilości jego mieszkańców, którzy
wyszli
na ulice, by jej gratulować, życzyć powodzenia i ob-
sypywać
podarunkami — tak licznymi, że gdyby Mina po-
zwoliła,
wypełniłyby wóz, którym wieziono bursztynowy sar-
kofag.
Ona jednak powiedziała im, by przekazali je biednym
w
imieniu Jedynego Boga. Lud Solanthus ze łzami w oczach
błogosławił
jej imię.
Gerard też był
bliski łez, ale z innego powodu. Przez całą
noc
zastanawiał się, co robić. Iść czy zostać? Wreszcie
posta-
nowił zostać w wojsku i
pojechać z nim do Sanction. Powie-
dział
sobie, że robi to dla Odili.
Kobieta jechała z
armią. Siedziała na wozie z uwięzionym
w
bursztynie ciałem Goldmoon i trupami dwóch czarodziejów
uwięzionych
we własnych ciałach. Patrząc na żałosne, poru-
szające
się zwłoki, Gerard sam się sobie dziwił, że nie od-
gadł
prawdy, gdy tylko zobaczył bezmyślne, puste oczy Palina.
Odila
nawet nie rzuciła okiem na Gerarda, kiedy przejeżdżała
obok
niego na wozie.
Galdar
natomiast spojrzał
na niego. W jego ciemnych oczach
kryła
się wrogość. Gerard odwzajemnił spojrzenie. Niezado-
176
w
olenie
Galdara było
jedyną rzeczą, jaka dodawała mu otuchy.
Fakt,
że rycerz jedzie z armią Miny, złościł minotaura w sposób
tak
oczywisty, że Gerard nabrał pewności, iż postąpił
właściwie.
Kiedy wyjechał
cwałem za bramę, zajmując pozycję na
końcu
kolumny, tak daleko od Miny, jak było to możliwe bez
opuszczania
jej armii, jego koń omal nie stratował dwóch że-
braków,
którzy szybko uskoczyli mu z drogi.
— Przepraszam panów — rzekł Gerard,
zatrzymując ko-
nia. — Czy
któryś z was został ranny?
Jeden z żebraków
był starym człowiekiem o siwych wło-
sach
i szpakowatej brodzie. Twarz miał pobrużdżoną i ogo-
rzałą
od słońca. Jego bystre oczy były koloru świeżo wykutej
stali,
błyszczące i błękitne. Mężczyzna utykał i chodził o ku-
lach,
lecz miał wojskową postawę i sposób bycia. Potwierdzał
to
fakt, że ubrany był w łachmany przypominające wyblakłe,
podarte
resztki jakiegoś wojskowego munduru.
Drugi
żebrak
był ślepcem, okaleczone oczy zawiązał czar-
ną
opaską. Szedł, opierając się ręką na ramieniu towarzysza.
Ten
człowiek miał białe włosy, które w słońcu błyszczały
sreb-
rzyście.
Był młody, dużo młodszy od drugiego żebraka, i na
dźwięk
głosu Gerarda uniósł niewidzące oczy.
Nie,
panie — rzekł grubym głosem pierwszy żebrak. —
Tylko
nas przestraszyłeś, to wszystko.
Dokąd idzie ta armia? — zaciekawił się drugi żebrak.
Do Sanction — odpowiedział Gerard. —
Posłuchajcie
mojej
rady, panowie, i trzymajcie się z daleka od świątyni Je-
dynego
Boga. Wprawdzie możecie tam zostać uzdrowieni, ale
wątpię,
czy cena jest tego warta.
Rzuciwszy
każdemu
z żebraków garść monet, zawrócił ko-
nia
i pogalopował drogą, wkrótce znikając w tumanach kurzu
wzbijanego
przez armię.
Mieszkańcy
Solanthus przyglądali się, póki Mina nie znikła
im
z oczu, a potem wrócili do miasta, które od chwili jej wy-
jazdu
wydawało się posępne i puste.
— Mina maszeruje na Sanction — rzekł ślepy żebrak.
177
To potwierdza informacje, które otrzymaliśmy
zeszłej
nocy
— powiedział kulawy żebrak. — Wszędzie, dokąd idzie-
my,
słyszymy to samo. Mina maszeruje na Sanction. Jesteś
wreszcie
zadowolony?
Tak, Brzytwo, jestem zadowolony — odparł
niewido-
my mężczyzna.
Najwyższy
czas — mruknął Brzytwa. Rzucił ślepcowi
pod
nogi monety, które otrzymał od Gerarda. — Koniec z że-
braniem!
Nigdy nie czułem się tak upokorzony.
Mimo to sam widziałeś, że takie przebranie
pozwala
nam chodzić, gdzie
chcemy, i rozmawiać, z kim mamy ocho-
tę,
od złodziei po rycerzy i szlachtę — powiedział
łagodnie
Zwierciadło.
— Nikt nie ma pojęcia, że jesteśmy kimś więcej,
niż
się wydaje. Pozostaje tylko pytanie, co zrobimy? Zmierzy-
my
'się od razu z Miną?
1 co byś
jej powiedział, Srebrzysty? — Brzytwa uniósł
głos,
podśpiewując szyderczo: — Gdzie, ach, gdzie są śliczne
złote
smoki? Gdzie, ach, gdzie one mogą być?
Zwierciadło
milczał; nie podobało mu się to, jak blisko
prawdy
był Brzytwa.
Ja twierdzę, że powinniśmy czekać —
dokończył star-
szy żebrak. —
Zmierzymy się z nią w Sanction.
Czekać,
aż twoja królowa zdobędzie Sanction, to chcesz
powiedzieć
— stwierdził chłodno Zwierciadło.
A ty, jak
przypuszczam, zamierzasz ją powstrzymać,
Srebrzysty?
Sam jeden, ślepy? — parsknął Brzytwa.
Ty zaś chcesz, żebym wszedł do Sanction,
sam jeden
i ślepy — rzekł
Zwierciadło.
Nie martw się, nie pozwolę, żeby coś ci
się stało. Skie
powiedział
ci więcej, niż wyjawiłeś. Mam zamiar być obecny
przy
twojej rozmowie z Miną.
W takim
razie sugeruję, żebyś podniósł te pieniądze, bo
przydadzą
nam się — powiedział Zwierciadło. — To przebra-
nie,
które dotychczas tak świetnie nam służyło, pomoże nam
jeszcze
bardziej w Sanction. Jaki lepszy pretekst, by porozma-
wiać
z Miną, niż wizyta dwóch ludzi oczekujących cudu?
178
Zwierciadło
nie widział wyrazu twarzy Brzytwy, ale potra-
fił
go sobie wyobrazić — z początku nieprzychylny, a potem
posępny,
gdy mężczyzna uświadomił sobie, że to, co powie-
dział
jego towarzysz, ma sens.
Usłyszał brzęk
monet podnoszonych z ziemi poirytowa-
nym
gestem.
Wydaje mi się, że cię to cieszy, Srebrzysty
— stwier-
dził Brzytwa.
Masz rację — odparł Zwierciadło. — Nie
pamiętam
już, kiedy ostatnio tak
świetnie się bawiłem.
16
Nieoczekiwane spotkanie
Jak liście
wyrzucone ze środka cyklonu, gnom i kender
sfrunęli
na ziemię. To znaczy, kender — w swym kolorowym
ubranku
— sfrunął z łopotem. Gnom wylądował ciężko, cze-
go
konsekwencją było zatrzymanie u niego oddechu na kilka
mrożących
krew w żyłach minut. Konsekwencją braku odde-
chu
było ucichnięcie wrzasków gnoma, co, zważywszy na to,
gdzie
się znaleźli, było niewątpliwie dobrą rzeczą.
Bynajmniej nie od razu się
zorientowali, gdzie są. Roz-
glądając
się wokół, Tasslehoff wiedział tylko, gdzie nie jest,
a
były to wszystkie znane mu dotąd miejsca. Kender stał —
a
Zgadywanka leżał — w korytarzu z olbrzymich bloków czar-
nego
marmuru wypolerowanego na wysoki połysk. Hol oświet-
lały
tu i ówdzie pochodnie, których pomarańczowe światło
wypełniało
pomieszczenie miękkim i niesamowitym blaskiem.
Pochodnie
płonęły czysto, bo nie czuć było najmniejszego po-
dmuchu.
Światło bynajmniej nie rozpraszało mroku w koryta-
rzu.
Sprawiało tylko, że cienie przez kontrast wydawały się
jeszcze
ciemniejsze.
Znikąd nie
dobiegał żaden szmer, żaden odgłos, chociaż
Tas
z całych sił wytężał słuch. Kender również nie wydał
naj-
mniejszego dźwięku i
uciszył Zgadywankę, któremu pomagał
się
podnieść. Tas szukał przygód prawie przez całe swoje życie
i
znał się na korytarzach, a ten korytarz niewątpliwie przesyco-
180
ny był duszną
atmosferą miejsca, w którym należy zachowy-
wać
się bardzo, bardzo cicho.
Gobliny! — było pierwszym słowem, jakie
wysapał
Zgadywanka.
Nie, nie gobliny — rzekł Tasslehoff cichym
tonem,
który w zamierzeniu miał
brzmieć pocieszająco. Kender po-
psuł
jednak wrażenie, dodając radośnie: — Pewnie jest tu
coś
gorszego od goblinów.
Co masz na myśli? — wyrzęził Zgadywanka,
szarpiąc
się za włosy w
roztargnieniu. — Gorszego od goblinów! Co
może
być gorszego od nich? I w ogóle gdzie my jesteśmy?
Jest
mnóstwo rzeczy gorszych od goblinów — szepnął
Tas
po zastanowieniu. — Na przykład smokowcy. I smoki.
I
sowomisie. Opowiadałem ci o wujaszku Trapspringerze i so-
womisiu?
Wszystko zaczęło się od...
Wszystko się
skończyło, kiedy Zgadywanka zacisnął pięść
i
uderzył Tasslehoffa w żołądek.
Sowomisie!
Kogo obchodzą sowomisie i twoi przeklęci
krewni?
Mógłbym ci opowiedzieć takie historie o moim kuzy-
nie
Stronciedziewięćdziesiąt, że włosy by ci powypadały. Zę-
by
też. Po co nas tu sprowadziłeś, a w ogóle to gdzie jesteśmy?
Nigdzie
nas nie sprowadzałem — odparł poirytowanym
tonem
Tasslehoff, kiedy już mógł mówić. Od mocnego i
nie-
spodziewanego
ciosu w żołądek z reguły wpada się w irytację.
—
To urządzenie nas tu sprowadziło. A jeśli chodzi o to,
gdzie
jesteśmy, nie wiem
więcej od ciebie. Ja... Cicho! Ktoś nad-
chodzi.
Kiedy stoi się w
ciemnym, wywołującym przytłaczające
wrażenie
korytarzu, zawsze dobrze jest widzieć, kto się zbliża,
zanim
ten ktoś będzie miał okazję zobaczyć ciebie. Takiej
maksymy
wujaszek Trapspringer uczył swego siostrzeńca i Tas
przekonał
się, że ogólnie rzecz biorąc, był to dobry plan. Po-
zwalał
na przykład wyskoczyć z cienia i zrobić komuś
wielką
niespodziankę. Tasslehoff
złapał Zgadywankę za kołnierz ko-
szuli
i wciągnął gnoma za czarny, marmurowy filar.
181
Korytarzem szła
samotna osoba. Odziana była w czarną
szatę
i z łatwością zlewała się z mrokiem na korytarzu i
tłem
czarnych, marmurowych
ścian. Tasslehoff po raz pierwszy
przyjrzał
się dobrze postaci, kiedy przeszła pod jedną z po-
chodni.
Nawet w ciemności, mogąc dostrzec zaledwie najsłab-
szy,
najmniej wyraźny zarys postaci, kender doznał
dziwnego,
łaskoczącego
w żołądku uczucia (pewnie pozostałość po ude-
rzeniu),
że zna tę osobę. Coś mu przypominał ten powolny,
niepewny
sposób chodzenia, sposób, w jaki ten człowiek opie-
rał
się na lasce, którą miał z sobą, i sama laska, która
rozsie-
wała bardzo delikatne,
białe światło.
— Raistlin! — wyszeptał Tasslehoff, zdjęty
lękiem.
Zamierzał powtórzyć
jego imię dużo głośniej, wrzasnąć
z radości
i popędzić przed siebie, by uściskać z całych sił
przy-
jaciela, którego od
dawna nie widział i uważał za zmarłego.
Ktoś
chwycił go za ramię i powiedział cicho:
Nie. Zostaw go w spokoju.
Ale to
mój przyjaciel — wyjaśnił Tas Zgadywance. —
Pominąwszy
okazję, kiedy zamordował mojego innego przyja-
ciela,
który, nawiasem mówiąc, był gnomem.
Zgadywanka wybałuszył oczy. Trzymał Tasa mocno.
— Ten
twój przyjaciel. On chyba nie ma w zwyczaju...
mordować
gnomów, prawda?
Tas nie usłyszał
tego, bo przyglądał się uważnie Zga-
dywance,
zauważając, że gnom ściska w jednej dłoni rękaw,
a
w drugiej przód jego koszuli. To tłumaczyło obecność
dwóch
dłoni, a o ile Tas
wiedział, gnomy miały tylko dwie ręce. Co
oznaczało,
że pozostała jeszcze jedna ręka, i ta ręka ściskała
mocno
Tasa za ramię. Tasslehoff kręcił się i wił, żeby zoba-
czyć,
kto go trzyma, ale filar, za którym stali, rzucał głęboki
cień,
i za sobą kender widział tylko ciemność.
Tas
spojrzał
na drugą dłoń — tę, która spoczywała na jego
ramieniu
— ale jej tam nie było. To znaczy — była, ponieważ
ją
czuł, ale nie było jej, ponieważ jej nie widział.
Dochodząc do
wniosku, że wszystko to bardzo dziwne,
Tasslehoff
spojrzał na Raistlina. Znając go dobrze, zmuszony
182
był
przyznać, że przy pewnych okazjach mag wcale nie był
przyjaźnie
nastawiony do kendera. A poza tym Raistlin na-
prawdę
mordował gnomy. A przynajmniej zamordował jedne-
go
gnoma za naprawienie urządzenia do podróżowania w cza-
sie.
Tego samego urządzenia, chociaż nie tego samego gnoma.
Raistlin
teraz nosił czarne szaty, wtedy też nosił takie, i choć
Zgadywanka
czasami okropnie drażnił Tasslehoffa, kender nie
chciał,
żeby gnom został zamordowany. Tasslehoff postano-
wił,
że dla dobra Zgadywanki będzie milczał, nie wyskoczy do
Raistlina
i zaniecha serdecznego uścisku.
Mag przeszedł tuż
obok kendera i gnoma. Zgadywanka,
dzięki
bogu, z przerażenia stracił mowę. Dzięki bohaterskiemu
wysiłkowi
Tasslehoff zachował milczenie, chociaż tylko nie-
obecni
bogowie wiedzieli, ile go to kosztowało. W nagrodę
nieistniejąca
ręka uścisnęła jego ramię na znak aprobaty, co
mimo
wszystko nie ucieszyło go tak bardzo, jak mogłoby w in-
nych
okolicznościach.
Raistlin
najwyraźniej
pogrążony był w myślach, bo głowę
miał
spuszczoną i szedł powoli, w roztargnieniu. Raz stanął
i
zaniósł się gwałtownym, suchym kaszlem, który tak go osła-
bił,
że mag musiał oprzeć się o ścianę. Krztusił się i
rzęził.
Śmiertelnie pobladł na
twarzy. Na wargach pojawiła mu się
krew.
Tas się zaniepokoił, bo widywał już podobne ataki Raist-
lina,
ale żaden nie był tak gwałtowny.
— Caramon
miał herbatę ziołową, którą zwykle mu zapa-
rzał
— powiedział Tas, idąc naprzód.
Nacisk ręki zatrzymał go.
Raistlin uniósł
głowę. Jego złociste oczy błysnęły w świet-
le
pochodni. Mężczyzna rozejrzał się w obie strony.
— Kto
to powiedział? — rzekł ledwie słyszalnym głosem.
—
Kto wymówił to imię? Caramon? Pytam, kto to powiedział?
Ręka
wbiła palce w ramię Tasslehoffa. Kender jednak nie
potrzebował
ostrzeżenia. Raistlin wyglądał tak dziwnie i miał
tak
przerażającą minę, że Tas i bez tego siedziałby cicho.
— Nikt
— powiedział Raistlin, z trudem chwytając wresz-
cie
oddech. — Przesłyszałem się. — Otarł czoło skrajem ręka-
183
wa z czarnego aksamitu, a potem uśmiechnął się sardonicznie.
— Może
to moje nieczyste sumienie. Caramon nie żyje. Wszy-
scy
zginęli, utonęli w Krwawym Morzu. Wszyscy byli tak za-
szokowani,
kiedy zabrałem smoczą kulę i uciekłem, zosta-
wiając
ich na pastwę losu. Byli zdumieni, że nie chciałem po-
tulnie
dzielić ich doli.
Odzyskawszy
siły,
Raistlin odepchnął się od ściany. Oparł
się
na lasce, ale nie od razu wznowił przechadzkę. Może wciąż
był
zbyt słaby.
— Widzę
teraz minę Caramona. Słyszę jego biadolenie. —
Raistlin
dodał głośniej, mówiąc przez nos: — Ależ... Raist...
— Zazgrzytał
zębami, a potem uśmiechnął się bardzo paskud-
nie.
— A Tanis, ten fałszywy hipokryta! Jego potajemny ro-
mans
z moją drogą siostrunią doprowadził go do zdradzenia
przyjaciół,
a mimo to on ma czelność oskarżać mnie o niewier-
ność!
Widzę ich wszystkich — Goldmoon, Riverwinda, Tani-
sa,
mojego brata — wszyscy gapią się na mnie wielkimi, kro-
wimi
oczami. — Znów uniósł głos prześmiewcze — Przy-
najmniej
ocal swojego brata... — Raistlin wznowił chłodny
monolog.
— Po co miałbym go ratować? Żeby postawić go so-
bie
na trawniku, jak rzeźbę ogrodową? Jego ambicje nie się-
gają
dalej niż do łóżka ostatniej dziewczyny, którą uwiódł.
Przez
całe życie był mi kajdanami na rękach i kulą u nogi.
Równie
dobrze mógłbyś mnie prosić, żebym uciekł z więzie-
nia,
ale zabrał swoje łańcuchy...
Wznowił spacer, idąc powoli korytarzem.
— Wiesz
co, Zgadywanko — szepnął Tasslehoff — mó-
wiłem,
że to mój przyjaciel, ale trzeba się bardzo napracować,
żeby
polubić Raistlina. Czasami nie jestem pewien, czy warto.
On
mówi, że Caramon i pozostali utonęli w Krwawym Morzu,
ale
to nieprawda. Ocaliły ich Morskie Elfy. Wiem o tym, bo
Caramon
opowiedział mi całą historię. Raistlin też wie, że nie
zginęli,
bo znów ich zobaczył. Jeśli jednak sądzi, że
utonęli,
najwyraźniej jeszcze nie
wie, że oni żyją, co oznacza, że mu-
si
znajdować się gdzieś między czasem, gdy był przekonany
o
ich śmierci, a chwilą, w której się dowie, że to nieprawda.
184
A to oznacza —
dokończył zadziwiony i podekscytowany Tas
—
że znalazłem kolejny fragment przeszłości.
Słysząc to,
Zgadywanka obrzucił kendera podejrzliwym
spojrzeniem
i cofnął się o kilka kroków.
— Nie
znasz się przypadkiem z moim kuzynem Strontem-
dziewięćdziesiąt?
Tas
zamierzał
powiedzieć, że nie miał przyjemności, kiedy
w
korytarzu dały się słyszeć głośne kroki. Nie były to
kroki
maga, który nie wydawał
prawie żadnego dźwięku, poza su-
chym
pokaszliwaniem od czasu do czasu i szelestem szat. Te
kroki
były głośne i imponujące; dudniły i wypełniały
korytarz
hałasem.
Ręka, której nie
było na ramieniu Tasslehoffa, wciągnęła
go
z powrotem w cień, ponownym naciskiem nakazując zacho-
wanie
ciszy. Gnom, którego instynkt samozachowawczy spra-
wował
się świetnie, dopóki w grę nie wchodziły tłoki napę-
dzane
parą, nie zostawał w tyle i już przywarł do ściany tak
mocno,
że można było go wziąć za dzieło sztuki jakiegoś
pry-
mitywnego plemienia.
Obecność
mężczyzny równie imponującego jak odgłos je-
go
kroków sprawiła, że korytarz ożył, wypełniając się
dźwię-
kiem i ruchem. Mężczyzna
był wysoki i muskularny, zakuty
w
ciężką, ozdobną zbroję, w której poruszał się tak
swobodnie,
jakby była
częścią jego ciała. Pod pachą niósł rogaty hełm
Smoczego
Władcy. U jego boku pobrzękiwał olbrzymi miecz.
Mężczyzna
najwyraźniej zdążał gdzieś celowo, bo szedł szyb-
ko
i zdecydowanie, nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo.
Dlatego
też omal nie przewrócił Raistlina, który na jego wi-
dok
zmuszony był cofnąć się pod ścianę, bo inaczej
zostałby
zmiażdżony.
Smoczy Władca
zauważył maga i przyjął do wiadomości
jego
obecność, ledwo rzucając na niego okiem. Raistlin skłonił
się.
Smoczy Władca poszedł dalej swoją drogą. Raistlin miał
zamiar
pójść swoją, gdy dostojnik nagle stanął i odwrócił
się
gwałtownie.
— Majere! — huknął.
185
Mag zatrzymał się i odwrócił.
Mój panie, lordzie Ariakas.
Jak ci się podoba w Nerace? Masz wygodną kwaterę?
Tak,
panie. Zupełnie wystarcza jak na moje skromne
potrzeby
— odparł Raistlin. Światło z kryształowej kuli na
czubku
jego laski zamrugało leciutko. — Dziękuję, że zapy-
tałeś.
Ariakas
zmarszczył
czoło. Odpowiedź Raistlina była uprzej-
ma
i służalcza, ponieważ Smoczemu Władcy należał się szacu-
nek.
Ariakas nie był człowiekiem, do którego docierały subtel-
ności,
ale najwyraźniej nawet on usłyszał sardoniczną nutę
w
chrapliwym głosie maga. Smoczy Władca nie mógł jednak
oburzać
się na ton mężczyzny, więc mówił dalej:
Twoja
siostra Kitiara kazała mi dobrze cię traktować —
rzekł
oschle. — Powinieneś jej podziękować za swoje stano-
wisko.
Wiele zawdzięczam swojej siostrze — odparł Raistlin.
Mnie jeszcze więcej — powiedział surowo Ariakas.
— Zaiste — odparł mag, kłaniając się
raz jeszcze.
Ariakas wyraźnie nie
był zadowolony.
Odważny jesteś. Większość ludzi kuli się
i drży, kiedy
do nich mówię.
Czy na tobie nic nie robi wrażenia?
A czy coś
powinno zrobić na mnie wrażenie, panie? —
odparł
Raistlin.
Na naszą królową! — zawołał Ariakas,
sięgając po
miecz — mógłbym
ściąć ci głowę za taką uwagę!
Mógłbyś spróbować, panie — rzekł
Raistlin. Skłonił
się jeszcze
raz, tym razem niżej niż poprzednio. — Wybacz
mi,
panie, nie chciałem, aby moja wypowiedź tak
zabrzmiała.
Oczywiście,
że robisz na mnie wrażenie. Wspaniałość tego
miasta
także wywiera na mnie wrażenie. Jednak fakt, że jestem
pod
wrażeniem, nie oznacza, że jestem zalękniony. Ty nie po-
dziwiasz
zalęknionych ludzi, prawda, panie?
Nie — odparł Ariakas. Przeszył maga
uważnym spoj-
rzeniem. — Masz
rację, nie podziwiam.
Chciałbym, abyś mnie podziwiał, panie — rzekł Raistlin.
186
Ariakas
nadal wpatrywał
się w maga. Wtem, niespodzie-
wanie,
Smoczy Władca wybuchł śmiechem. Jego śmiech był
nieokiełznany.
Grzmiał i huczał w korytarzu, wciskając gnoma
w
ścianę. Tasslehoff poczuł się oszołomiony, jakby ktoś ude-
rzył
go w głowę dużym kamieniem. Raistlin skrzywił się lek-
ko,
ale wytrzymał.
— Nie
podziwiam cię jeszcze, magu — rzekł Ariakas, kie-
dy
odzyskał panowanie nad sobą. — Któregoś dnia jednak,
Majere,
kiedy dowiedziesz swojej wartości, może będę cię po-
dziwiał.
Odwrócił
się na pięcie, wciąż śmiejąc się pod nosem, i po-
szedł
dalej korytarzem.
Kiedy jego
kroki ucichły
w oddali i znów zapadła cisza,
Raistlin
powiedział cicho:
— Któregoś dnia, kiedy dowiodę swojej
wartości, panie,
nie tylko
będziesz mnie podziwiał. Będziesz się mnie bał.
Raistlin
odwrócił
się i odszedł, a Tas odwrócił się, by zoba-
czyć,
kto go nie trzymał za ramię, i odwracał się, odwracał
i
odwracał...
I KSIĘGA 2
1
Spotkanie bogów
Bogowie
Krynnu spotkali się
na naradzie, jak to robili już
wiele
razy, odkąd skradziono im świat. Bogowie światła
stali
naprzeciwko
bogów ciemności, tak jak dzień stoi naprzeciwko
nocy,
a bogowie neutralności podzielili się równo między obie
strony.
Dzieci bogów stały razem, jak zawsze.
W przeszłości
posiedzenia te nie dawały wiele, być może
z
wyjątkiem łagodzenia wybuchów złości i podnoszenia na du-
chu
przygnębionych. Jedno po drugim, każde z bóstw wycho-
dziło
z szeregu i opowiadało o swoich daremnych poszukiwa-
niach.
Liczne były podróże, jakie odbyli bogowie i boginie,
aby
znaleźć to, co zaginęło. Długie i niebezpieczne były nie-
które
z tych wypraw przez płaszczyzny istnienia, ale wszyst-
kie
bez wyjątku kończyły się niepowodzeniem. Nawet
Zivilyn
wszystkowidzący,
który istniał we wszystkich czasach i wszyst-
kich
krainach, nie mógł znaleźć świata. Widział ścieżki,
jakimi
zdążałby w
przyszłość Krynn i jego mieszkańcy, lecz teraz
stąpały
po nich duchy tego, co mogło być. Bogowie byli bli-
scy
smutnego stwierdzenia, że świat jest dla nich stracony na
zawsze.
Kiedy
wszyscy skończyli
przemawiać, ukazał im się Pala-
dine
w swej jasności.
— Przynoszę radosną nowinę — powiedział.
— Usłysza-
łem
wzywający mnie głos jednego z dzieci świata. Jego modli-
twa
dźwięczała w niebiosach, a muzyka jego głosu była słodka
191
dla ucha.
Nasz lud nas potrzebuje, bowiem, jak podejrzewaliś-
my,
królowa Takhisis sprawuje teraz niekwestionowaną wła-
dzę
nad światem.
Gdzie jest świat? — spytał Sargonnas. Ze
wszystkich
bogów
ciemności on był najbardziej rozgniewany i rozgory-
czony,
bo królowa Takhisis była jego małżonką, więc czuł
się
podwójnie zdradzony. — Powiedz, a pójdziemy tam bez-
zwłocznie
i wymierzymy jej srogą karę, na którą zasługuje.
Nie wiem
— odparł Paladine. — Głos Goldmoon umilkł.
Zabrała
ją śmierć, a Takhisis trzyma jej duszę w niewoli. Mi-
mo
to wiemy przynajmniej, że świat istnieje. Musimy go dalej
szukać.
Z szeregu
wystąpił
Nuitari, bóg magii ciemności, cały odzia-
ny
na czarno. Jego twarz, podobna do księżyca w ostatniej
kwadrze,
była woskowo biała.
Mam duszę, która prosi o audiencję — oznajmił.
Czy ty popierasz jej prośbę? — spytał Paladine.
Tak — odparł Nuitari.
Ja
również. — Lunitari wyszła naprzód w swych czer-
wonych
szatach.
I ja. —
Solinari w srebrzystych szatach wystąpił z sze-
regu.
Zgoda, wysłuchamy tej duszy — rzekł
Paladine. —
Niech się zbliży.
Dusza
weszła
i zajęła wśród nich miejsce. Paladine zmar-
szczył
czoło na ten widok, podobnie jak większość innych bo-
gów,
zarówno jasności, jak i mroku, gdyż nikt nie ufał tej du-
szy,
która sama kiedyś próbowała zostać bogiem.
— Raistlin Majere nie ma do powiedzenia
niczego, co
chciałbym
usłyszeć — oznajmił Sargonnas ze złością i odwró-
cił
się do wyjścia.
Pozostali
zgodnie poparli go pomrukiem —
wszyscy z wy-
jątkiem
jednej bogini.
— Sądzę,
że powinniśmy go wysłuchać — rzekła Mishakal.
Reszta
bogów spojrzała na nią ze zdziwieniem, gdyż była
to małżonka Paladine'a, kochająca bogini uzdrawiania i współ-
192
czucia. Wiedziała
więcej od innych o krzywdach, cierpieniu
i
smutku, jakie ten człowiek sprowadził na tych, którzy go ko-
chali
i ufali mu.
Już
odpokutował za swoje przewinienia — dodała Mi-
shakal
— i uzyskał przebaczenie.
Dlaczego więc jego dusza nie odeszła z pozostałymi?
— dopytywał się Sargonnas. — Po co
zwleka, jeśli nie po to,
by
wykorzystać naszą słabość?
Dlaczego
twoja dusza została, Raistlinie Majere — spy-
tał
surowo Paladine — choć wolno ci iść dalej?
Bo
brakuje mojej drugiej połówki — odparł Raistlin,
zwracając
się twarzą do boga i patrząc mu w oczy. — Razem
przyszliśmy
na świat, mój brat i ja. Razem go opuścimy. Przez
większość
życia szliśmy osobno. Wina leżała po mojej stro-
nie.
Jeśli tylko da się temu zaradzić, nie rozstaniemy się
po
śmierci.
Twoja
wierność jest godna pochwały — rzekł sucho
Paladine
— nawet jeśli trochę spóźniona. Nie rozumiem jed-
nak,
jaką masz sprawę do nas.
Znalazłem świat — oznajmił Raistlin.
Sargonnas
parsknął
pogardliwie. Pozostali bogowie przy-
glądali
się Raistlinowi w pełnym niepokoju milczeniu.
Czyżbyś też usłyszał modlitwę Goldmoon?
— spytał
Paladine.
Nie — odrzekł Raistlin. — Trudno zresztą
tego ode
mnie
wymagać, nieprawdaż? Usłyszałem jednak coś innego —
głos
wymawiający słowa zaklęcia. Słowa, które są mi znajo-
me,
być może bardziej niż komukolwiek innemu. Poznałem
też
głos, który je wymawiał. Należał do kendera,
Tasslehoffa
Burrfoota.
To niemożliwe — rzekł Paladine. —
Tasslehoff Burr-
foot nie żyje.
On jest
martwy i nie jest, ale do tego dojdę później —
powiedział
Raistlin. — Jego dusza nadal nie została policzona.
— Zwrócił się do Zivilyna. — W
przyszłości, która była, do-
kąd
poszła po śmierci dusza tego kendera?
193
Dołączyła do swego przyjaciela, Flinta
Fireforge'a —
odparł szybko
Zivilyn.
Czy jego
dusza jest tam teraz? A może marudny stary
krasnolud
nadal na niego czeka?
Zivilyn zawahał się, a potem oznajmił:
Flint jest sam.
Szkoda, że nie zauważyłeś tego wcześniej
— warknął
na Zivilyna
Sargonnas. Bóg minotaurów przeniósł gniewny
wzrok
na Raistlina. — Przypuśćmy, że ten przeklęty kender
żyje.
Co robił, wymawiając zaklęcie? Nigdy nie lubiłem was,
magów,
ale przynajmniej mieliście dość rozumu, żeby zabro-
nić
kenderom używania czarów. Ta twoja opowieść śmierdzi
mi
wczorajszą rybą.
Co się
tyczy zaklęcia — odparł Raistlin, nie przejmując
się
szyderstwem boga minotaurów — nauczył go jego stary
przyjaciel
Fizban, kiedy oddawał w jego ręce urządzenie do
podróżowania
w czasie.
Bogowie
ciemności
podnieśli wrzawę. Bogowie magii spo-
ważnieli.
Już
dawno zadecydowano, że żadnej z ras Szarego Ka-
mienia
nie wolno dawać okazji do podróżowania w czasie —
rzekła
z wyrzutem Lunitari. — Trzeba się było z nami skonsul-
tować
w tej sprawie.
Rzeczywiście,
dałem mu urządzenie — powiedział Pa-
ladine
z serdecznym uśmiechem. — Kender chciał pójść na
pogrzeb
swego przyjaciela, Caramona Majere, by złożyć mu
hołd.
Całkiem logicznie zakładając, że umrze na długo
przed
Caramonem, Tasslehoff
poprosił o to urządzenie, aby mógł
udać
się do przyszłości i wygłosić przemowę na pogrzebie.
Uznałem
to za szlachetny i wielkoduszny pomysł, więc mu na
to
pozwoliłem.
Czy było
to mądre, czy nie, ty wiesz najlepiej, o Wielki
—
powiedział Raistlin. — Mogę potwierdzić, że Tasslehoff
raz
przesunął się w czasie w przyszłość, ale chybił i spóźnił
się
na
pogrzeb. Wrócił, sądząc, że pójdzie na niego jeszcze raz.
Co
się zaś tyczy
późniejszych wydarzeń, to, co następuje, jest tyl-
194
ko przypuszczeniem, skoro jednak znamy
kenderów, zgodzi-
my
się chyba wszyscy, że przedstawione przeze mnie założe-
nie
jest logiczne.
Wypłynęła jedna
sprawa, potem druga, i Tasslehoff cał-
kiem
zapomniał o pogrzebie Caramona, aż do czasu, gdy miał
właśnie
zostać rozdeptany przez Chaos. W tej chwili, kiedy od
śmierci
dzieliło go tylko kilka sekund, Tas przypadkiem przy-
pomniał
sobie o niedokończonej sprawie. Uruchomił urządze-
nie,
które przeniosło go w przyszłość. Zgodnie z zamiarem tra-
fił
w nią, tyle że była to inna przyszłość. Całkiem przez
przy-
padek kender odkrył
świat. A ja znalazłem kendera.
Przez
dłuższy
czas nikt się nie odzywał. Bogowie magii
spojrzeli
na siebie. Ich zdania były idealnie zgodne.
Więc
zabierz nas tam — rzekł Gilean, powiernik księgi
wiedzy.
Nie
radziłbym — odparł Raistlin. — Królowa Takhisis
jest
teraz niesamowicie potężna i czujna. Wyczułaby waszą
obecność
z daleka, a jest przygotowana na wasze przybycie.
Gdybyście
wrócili teraz, słabi i niegotowi na spotkanie z nią,
mogłaby
was unicestwić.
Z piersi
Sargonnasa wyrwał
się głuchy pomruk. Grzmot
boskiego
gniewu przetoczył się po niebiosach. Pozostali bogo-
wie
patrzyli ze wzgardą, podejrzliwością lub powagą, zależnie
od
swojej natury.
Macie
jeszcze jeden problem — dodał Raistlin. — Miesz-
kańcy
świata są przekonani, że ich opuściliście w godzinie
naj-
większej
potrzeby. Gdybyście wrócili do świata teraz, niewielu
powitałoby
was przychylnie.
Mój lud
wie, że go nie porzuciłem! — krzyknął Sargon-
nas,
zaciskając pięść.
Raistlin
skłonił
się i nic na to nie powiedział. Nie spuszczał
z
oczu Paladine'a, który sprawiał wrażenie zatroskanego.
— Jest
coś w tym, co mówisz — odezwał się wreszcie Pa-
ladine.
— Wiem, jak ludzie się od nas odwrócili po Katakli-
zmie.
Minęło dwieście lat, zanim byli gotowi przyjąć nas po-
nownie.
Takhisis wie o tym i chętnie wykorzysta nieufność
195
i gniew ludu przeciwko nam. Musimy działać
powoli i ostroż-
nie, jak
poprzednio.
— Jeśli wolno zasugerować plan.... — rzekł Raistlin.
Przedstawił
swój pomysł. Bogowie słuchali; w każdym ra-
zie
większość z nich. Kiedy mag skończył, Paladine rozejrzał
się
po zgromadzonych w kręgu.
Co na to powiecie?
My
jesteśmy mu przychylni — rzekli bogowie magii,
przemawiając
jednym głosem.
— Ja nie — oświadczył rozgniewany
Sargonnas.
Pozostali bogowie
milczeli. Niektórzy wątpili, inni nie po-
chwalali
planu.
Raistlin
przyjrzał
się każdemu z nich po kolei. Potem po-
wiedział
cicho:
Nie macie
wieczności na zastanawianie się i debatowa-
nie
w swoim gronie. Możecie nie mieć nawet jednej sekundy.
Czy
to możliwe, abyście nie dostrzegali niebezpieczeństwa?
Ze strony kendera? — zaśmiał się Sargonnas.
Ze strony
kendera — rzekł Nuitari. — Ponieważ Burr-
foot
nie umarł wtedy, kiedy powinien, moment jego śmierci
został
zawieszony w czasie.
Solinari podjął
słowa kuzyna, tak że zdawało się, iż padły
z
tych samych ust.
Jeśli
kender umrze w nie swoim miejscu i czasie, nie
pokona
Chaosu. Ojciec Wszystkiego i Niczego odniesie zwy-
cięstwo
i zrealizuje swą groźbę zniszczenia nas oraz świata.
Kendera
trzeba koniecznie znaleźć i sprowadzić do cza-
su
i miejsca jego śmierci — dodała Lunitari surowym tonem.
—
Tasslehoff Burrfoot musi umrzeć w chwili i w miejscu,
w
którym powinien, albo wszyscy staniemy w obliczu zagłady.
Trzy głosy, które
były osobne i odmienne, lecz mimo to
zdawały
się jednym, umilkły.
Raistlin znów rozejrzał się wokół.
— Rozumiem, że wolno mi wyruszyć?
Sargonnas
mamrotał
i burczał pod nosem, ale w końcu u-
cichł.
196
Pozostali bogowie obejrzeli się
na Paladine'a.
Bóg wreszcie skinął
głową.
— Zatem żegnam was — powiedział Raistlin.
Kiedy mag się oddalił, Sargonnas podszedł do Paladine'a.
Popełniasz
kolejne głupstwo — zarzucił mu bóg mino-
taurów.
— Najpierw oddajesz potężny magiczny przedmiot
w
ręce kendera, a teraz wysyłasz tego pokręconego maga, by
walczył
z Takhisis. Jeśli jesteśmy zgubieni, to przez ciebie.
Nic uczynionego z miłości nie jest głupstwem
— od-
parł Paladine. — Jeśli
stoimy w obliczu wielkiego niebezpie-
czeństwa,
czynimy to teraz z nadzieją. — Po czym spytał Zivi-
lyna:
— Co widzisz?
Nic — odparł bóg. — Tylko ciemność.
2
Pieśń pustyni
Armia Miny
zdążała
na wschód, w stronę Sanction. Posu-
wała
się szybko, niebo było bowiem czyste, powietrze chłod-
ne
i rześkie, a oporu nie napotkano. Nad głowami żołnierzy
krążyły
błękitne smoki, które strzegły kolumny i latały na-
przód
na zwiady. Wieść o ich nadejściu rozprzestrzeniała się.
Ludzie
na trasie marszu trzęśli się ze strachu, kiedy słyszeli, że
stoją
na drodze tej armii zdobywców. Wielu uciekło na wzgó-
rza.
Ci, którzy nie mogli uciec lub nie mieli dokąd pójść, cze-
kali
ze strachem na zagładę.
Ich obawy
okazały
się bezpodstawne. Armia maszerowała
przez
wsie i omijała gospodarstwa, a obozowała poza murami
miast.
Mina trzymała swoich żołnierzy pod ścisłą kontrolą.
Za
prowiant,
który można było zabrać siłą, płacono. Czasami, kie-
dy
wojsko przybywało do ubogiego domu albo wsi, dzieliło się
tym,
co samo miało. Dwory i zamki, które mogły zostać zrów-
nane
z ziemią, zostawiano w spokoju. Wszędzie Mina prze-
mawiała
do ludzi i mówiła im o Jedynym Bogu. O tym, że
wszystko,
co robią, czynią w imię Jedynego Boga.
Mina przemawiała
do szlachetnie urodzonych i do gminu,
do
wieśniaków i rolników, kowali i oberżystów, bardów i
drucia-
rzy,
dostojnych panów i dam. Uzdrawiała chorych, karmiła głod-
nych,
pocieszała nieszczęśliwych. Mówiła im, że dawni bogo-
wie
ich opuścili, zostawili na pastwę tych obcych smoków.
Jednak
nowy bóg, ten Jedyny Bóg, miał się nimi zaopiekować.
198
Odila
często
towarzyszyła Minie. Nie brała udziału w cere-
moniach,
ale obserwowała, słuchała i gładziła amulet na swo-
jej
szyi. Jego dotykanie wydawało się nie sprawiać jej już bólu.
Gerard
jechał
z tyłu, jak najdalej od minotaura, który był
zawsze
na czele z Miną. Rycerz domyślił się, że Galdar otrzy-
mał
rozkaz, by zostawić go w spokoju. Mimo to zawsze ist-
niała
możliwość, że zdarzy się „wypadek". Nie można było
winić
Galdara za to, że jadowity wąż przypadkiem wpełznie do
śpiwora
Gerarda albo że złamana gałąź spadnie mu na głowę.
Podczas
swoich nielicznych spotkań z Galdarem Gerard po-
znawał
po oczach minotaura, że żyje tylko dlatego, iż takie
było
życzenie Miny.
Niestety,
jadąc
na tyłach kolumny, Gerard znów znalazł się
w
towarzystwie tych, którzy strzegli wozu z sarkofagiem
Goldmoon
i dwoma czarodziejami. Kiedy rycerz patrzył na
nich,
a patrzył często, do głowy przychodziło mu określenie
„bardziej
martwi niż żywi". Nie lubił tego widoku. Nie znosił
patrzeć,
jak siedzą na tyle wozu i kołyszą się w rytm jazdy po
wybojach,
z dyndającymi rękami i nogami, zwieszonymi gło-
wami.
Ilekroć na nich spojrzał, odjeżdżał z uczuciem
mdłości,
przysięgając
sobie, że więcej nie będzie miał z nimi do czynie-
nia.
Następnego dnia znów go ciągnęło, by na nich patrzeć,
i
czynił to z fascynacją i odrazą.
Armia Miny
maszerowała
na Sanction, zostawiając za sobą
nie
ogień, dym i krew, lecz rozradowane tłumy, które rzucały
do
stóp Miny girlandy i śpiewały hymny na cześć Jedynego
Boga.
Inna
jeszcze grupa zdążała
na wschód, wędrując niemal
równolegle
do armii Miny, w odległości zaledwie kilkuset mil.
Ich
pochód był wolniejszy, ponieważ nie byli tak dobrze
zor-
ganizowani, a kraina,
przez którą szli, nie była tak gościnna.
To
samo słońce, które świeciło jasno Minie, prażyło elfy z
Qua-
linesti, brnące przez
Równiny Pyłu. Elfy zmierzały do krainy,
w
której, jak miały nadzieję, znajdą bezpieczne schronienie
—
do królestwa Silvanesti. Każdego dnia Gilthas błogosławił
199
Wędrowca
i lud zamieszkujący równiny, bo bez jego pomocy
ani
jeden elf nie przebyłby pustyni żywy.
Mieszkańcy
Równin dali elfom obszerne ochronne ubrania,
które
osłaniały przed gorącem za dnia i zatrzymywały ciepło
ciała
w zimne noce. Lud Równin podzielił się z elfami jedze-
niem,
którego, jak podejrzewał Gilthas, sam nie miał za wiele.
Ilekroć
ich o to pytał, dumni ludzie ignorowali go lub rzucali
mu
tak chłodne spojrzenia, że wiedział, iż dalsze zadawanie
pytań
obraziłoby ich. Nauczyli elfy tego, że wędrować trzeba
w
chłodnych godzinach poranka oraz nocą, a po południu szu-
kać
schronienia przed prażącym słońcem. Na koniec Wędro-
wiec
i jego towarzysze zaproponowali, że będą towarzyszyć
elfom
i służyć im za przewodników. Gilthas, w odróżnieniu od
reszty
elfów, wiedział, że Wędrowiec miał ku temu dwa powo-
dy.
Pierwszy był przyjazny — mężczyzna chciał się upewnić,
że
elfy opuszczą pustynię żywe. Drugi samolubny — upewnić
się,
że elfy opuszczą pustynię.
Elfy same
zaczęły
bardzo przypominać Mieszkańców Rów-
nin.
Nosiły teraz workowate spodnie i długie tuniki i owijały
się
wieloma warstwami miękkiej wełnianej tkaniny, która chro-
niła
je przed pustynnym słońcem za dnia i zimnem pustyni
w
nocy. Otulały twarze, osłaniając się od kłującego
piasku,
chroniły delikatną
skórę od wiatru i słońca. Żyjąc zawsze
w
kontakcie z przyrodą i czując do niej respekt, elfy
szybko
przystosowały się
do życia na pustyni i nikt spośród nich już
nie
umarł. Nigdy nie potrafiłyby pokochać pustyni, ale na-
uczyły
się ją rozumieć i szanować jej zwyczaje.
Gilthas
widział,
że Wędrowca niepokoi tempo, w jakim el-
fy
przyzwyczaiły się do tego ciężkiego życia. Młody król
ze
wszystkich
sił starał się przekonać człowieka z równin, że elfy
są
ludem lasów i ogrodów, który może patrzeć na czerwone
i
pomarańczowo pręgowane formacje skalne, rozsiane wśród
mil
niekończących się piaszczystych diun, i nie widzieć w
nich
piękna, tak jak Lud
Równin, lecz tylko śmierć.
Pewnej
nocy, kiedy zbliżały
się do końca swej długiej po-
dróży,
w ciemnych godzinach przed świtem, elfy dotarły do
200
oazy. Wędrowiec
ogłosił, że tutaj mogą odpocząć przez tę noc
i
następny dzień, gasząc pragnienie do woli i nabierając sił
przed
wyruszeniem w dalszą uciążliwą podróż. Elfy rozbiły
obóz
i wystawiły warty, a potem położyły się spać.
Gilthas próbował
usnąć. Był zmęczony długim marszem,
ale
sen nie chciał przyjść. Młody król wyszedł z depresji, któ-
ra
go prześladowała. Przymus aktywności i wzięcia
odpowie-
dzialności za swój
lud okazał się dobroczynny w skutkach.
Gilthas
wciąż miał bardzo wiele trosk i zmartwień, z których
wcale
nie najmniejszym była niepewność, z jakim przyjęciem
spotkają
się w Silvanesti. Rozmyślał o tych sprawach, a ponie-
waż
nie mógł usnąć, wstał z posłania, dbając, by nie
zbudzić
śpiącej
żony. Zagłębił się w mroku nocy, by popatrzeć w nie-
zliczone
gwiazdy na niebie. Nie wiedział, że jest ich tak wiele.
Był
zdumiony, a nawet przestraszony ich ilością. Przyglądał
im
się, kiedy znalazł go Wędrowiec.
— Powinieneś spać — powiedział człowiek.
Mówił
surowo, jakby chciał dać do zrozumienia, że to nie
początek
pogawędki, lecz polecenie. Nie zmienił się od dnia,
w
którym Gilthas go poznał. Małomówny, milczący Wędro-
wiec
nigdy się nie odzywał, kiedy wystarczył mu gest. Twarz
miał
jak wykutą z pustynnej skały — same ostre krawędzie
poznaczone
ciemnymi bruzdami. Uśmiechał się, lecz nigdy
się
nie śmiał, a uśmiech widać było tylko w jego ciemnych
oczach.
Gilthas pokręcił głową.
Moje ciało pragnie snu, lecz umysł mu na to
nie po-
zwala.
Może to głosy nie dają ci spać — rzekł Wędrowiec.
Słyszałem,
jak wcześniej o nich wspominałeś — odparł
zaintrygowany
elf. — Głosy pustyni. Nasłuchiwałem, ale nie
słyszałem
ich.
Słyszę
je teraz — powiedział Wędrowiec. — Westchnie-
nia
wiatru wśród skał, szept wydm. Nawet w ciszy nocy sły-
chać
głos, który nazywamy głosem gwiazd. W waszej krainie
nie
widać gwiazd, a nawet jeśli je widać, są więźniami gałęzi
201
drzew.
Tutaj —
Wędrowiec zatoczył ręką łuk, wskazując roz-
ległe
sklepienie rozgwieżdżonego nieba, które ciągnęło się
od
horyzontu
po horyzont — gwiazdy są wolne, a ich pieśń brzmi
głośno.
Słyszę wiatr wśród skał — powiedział
Gilthas — ale
dla
mnie to dźwięk oddechu konającego, świszczący przez
wy-
szczerbione zęby. A
jednak — dodał i przerwał, by rozejrzeć
się
dookoła — teraz, gdy podróżuję przez tę krainę,
muszę
przyznać,
że w waszej nocy kryje się piękno. Gwiazdy są tak
blisko
i są tak liczne, że czasami naprawdę wydaje mi się, że
słyszę
ich śpiew. — Wzruszył ramionami. — To znaczy, tak
byłoby,
gdybym nie czuł się wśród nich tak mały i nieważny.
Więc to
cię naprawdę gnębi, Gilthasie — Wędrowiec
wyciągnął
rękę i dotknął jego klatki piersiowej tuż nad sercem.
—
Wy, elfy, rządzicie krainą, w której mieszkacie. Drzewa
tworzą
ściany waszych domów i dają wam schronienie. Na wa-
sze
polecenie rosną orchidee i róże. Pustynią nie można wła-
dać.
Pustynia nie daje się ujarzmić. Pustynie nie dba o ciebie,
nie
zrobi dla ciebie niczego poza jednym. Pustynia będzie za-
wsze.
Twoja kraina się zmienia. Drzewa umierają, lasy płoną,
ale
pustynia jest wieczna. Nasz dom istniał zawsze i zawsze
będzie
istniał. To jest jej dar dla nas, dar pewności.
Sądziliśmy,
że nasz świat nigdy się nie zmieni — po-
wiedział
cicho Gilthas. — Myliliśmy się. Oby was czekał lep-
szy
los.
Po powrocie do namiotu elf poczuł
ogarniające go znuże-
nie. Jego
żona nie zbudziła się, lecz przez sen zauważyła jego
powrót,
bo wyciągnęła do niego ramiona i objęła go. Gilthas
słuchał
głosu jej serca, które biło miarowo tuż przy jego włas-
nym.
Pełen otuchy usnął.
Wędrowiec nie
spał. Patrzył w gwiazdy i zastanawiał się
nad
słowami młodego elfa. I wydało mu się, że pieśń gwiazd,
po
raz pierwszy odkąd ją usłyszał, brzmiała smutno i fałszywie.
Elfy
kontynuowały
wędrówkę, posuwając się naprzód po-
woli,
lecz nieprzerwanie. Pewnego poranka Lwica zbudziła
męża,
potrząsając go za ramię.
202
Co? —
Gilthas zerwał się ze snu z przerażeniem. — Co
się
dzieje? Stało się coś złego?
Przeciwnie
— powiedziała kobieta, uśmiechając się do
niego
zza grzywy złotych loków. Wciągnęła powietrze w noz-
drza.
— Co czujesz?
Piasek — odpowiedział Gilthas, pocierając
nos, który
zawsze
wydawał mu się zatkany pyłem. — Czemu pytasz? Co
ty
czujesz?
Wodę — powiedziała Lwica. — Nie
błotnistą wodę
w
jakiejś oazie, ale zimną, rwącą, bystrą wodę. W pobliżu
jest
rzeka... — Jej oczy
wypełniły się łzami, głos się załamał. —
Udało
nam się, mężu. Przeszliśmy przez Równiny Pyłu!
Była
to rzeczywiście rzeka, choć inna od wszystkich, jakie
dotychczas
widzieli Qualinesti. Elfy zebrały się na jej brzegu
i
patrzyły z pewną obawą na wodę, ta bowiem miała kolor
krwi.
Mieszkańcy Równin zapewnili ich, że jest świeża i nie-
skażona,
a czerwony kolor zawdzięcza skałom, po których pły-
nie.
Elfy mimo to wahałyby się, gdyby nie dzieci, które wy-
rwały
się rodzicom z rąk i wbiegły do rzeki, by chlapać się
w
wodzie, która pieniła się wokół korzeni olbrzymich topoli
i
wierzb. Wkrótce reszta Qualinesti również śmiała się,
plus-
kała i swawoliła w rzece
Torath.
Tu was opuścimy — rzekł Wędrowiec. —
Możecie
przejść rzekę w bród
na tej wysokości. Dalej, zaledwie kilka
mil
stąd, znajdziecie pozostałości Królewskiego Traktu, któ-
ry
zaprowadzi was do Silvanesti. Rzeka płynie wzdłuż traktu
przez
wiele mil, więc wody będziecie mieli pod dostatkiem.
Jedzenia
też wam nie zabraknie, bo drzewa rosnące nad rzeką
owocują
o tej porze roku. — Wyciągnął rękę do Gilthasa. —
Życzę
ci szczęścia i powodzenia u celu twej podróży. I tego,
żebyś
któregoś dnia usłyszał pieśń gwiazd.
Oby gwiazdy nigdy nie przestały dla ciebie
śpiewać,
mój
przyjacielu — Gilthas serdecznie uścisnął dłoń mężczyź-
nie.
— Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć wystarczająco za
to,
co ty i twoi ludzie zrobiliście dla nas...
Przerwał, gdyż mówił do pleców Wędrowca. Powiedziaw-
203
szy
wszystko, co było
do powiedzenia, człowiek dał znak swo-
im
towarzyszom i poprowadził ich z powrotem na pustynię.
Dziwni
ludzie — stwierdziła Lwica. — Grubiańscy,
nieokrzesani
i zakochani w skałach, czego nigdy nie potrafię
zrozumieć,
ale muszę przyznać, że ich podziwiam.
Ja też
ich podziwiam — powiedział Gilthas. — Ocalili
nam
życie, ocalili cały lud Qualinesti. Mam nadzieję, że nigdy
nie
będą mieli powodu żałować tego, co dla nas zrobili.
Dlaczego mieliby? — zdziwiła się zaskoczona Lwica.
Nie wiem,
moja droga — odparł Gilthas. — Nie potra-
fię
powiedzieć. Mam po prostu takie przeczucie.
Odszedł w stronę
rzeki, zostawiając żonę, która odprowa-
dzała
go wzrokiem pełnym troski i konsternacji.
3
Kłamstwo
Alhana Starbreeze siedziała
samotnie w szałasie stworzo-
nym
dla niej przez elfów, którym zostało jeszcze trochę ma-
gicznej
mocy — przynajmniej tyle, by rozkazać drzewom za-
pewnić
bezpieczne schronienie dla wygnanej elfiej królowej.
Okazało
się, że elfy nie potrzebują czarów, bo drzewa, które
zawsze
kochały elfów, ujrzawszy ich królową zasmuconą i wy-
cieńczoną
do granic możliwości, z własnej woli nagięły gałę-
zie.
Konary zwisły opiekuńczo, a liście splotły się, by chronić
przed
deszczem i wiatrem. Trawa ułożyła się na kształt gru-
bego,
miękkiego dywanu do spania. Ptaki śpiewały cicho, by
ukoić
ból królowej elfów.
Był
wieczór, jedna z nielicznych cichych chwil w niespo-
kojnym
życiu Alhany. Były to ciężkie czasy, bo królowa i jej
lud
żyli w puszczy, tocząc partyzancką wojnę z Czarnymi Ry-
cerzami:
napadali na obozy jenieckie, atakowali statki zaopa-
trzeniowe,
dokonywali śmiałych wypadów do samego mia-
sta,
by ratować elfy, którym groziło niebezpieczeństwo. W tej
chwili
jednak dookoła panował spokój. Podano wieczorny po-
siłek.
Silvanesti pod dowództwem Alhany układali się do noc-
nego
spoczynku. Przez chwilę nikt jej nie potrzebował, nikt nie
wymagał,
by podejmowała decyzje, z powodu których zginą
kolejne
elfy, poleje się więcej elfiej krwi. Alhanie czasami się
śniło,
że pływa w rzece krwi, i nie mogła się z tego snu wy-
rwać,
chyba że przez utonięcie.
205
Niektórzy
mogliby powiedzieć — i zaiste, pewne elfy mó-
wiły
— że Czarni Rycerze z Neraki wyświadczyli Alhanie
Starbreeze
przysługę. Kiedyś uważano ją za czarnego elfa
i
wygnano z ojczyzny za to, że śmiała spróbować zawrzeć po-
kój
między Silvanesti i ich kuzynami Qualinesti; za to, że
ośmieliła
się poślubić Qualinestyjczyka po to, by zjednoczyć
dwa
skłócone królestwa.
Teraz, w czasach największego
niepokoju, Alhana Star-
breeze
została przyjęta z powrotem przez swój lud. Naczelnicy
Domu,
którzy zostali przy życiu po zajęciu przez Czarnych
Rycerzy
stolicy królestwa, Silvanostu, oficjalnie uchylili wy-
rok
wygnania. Teraz lud Alhany ją przyjął. Klękając u jej
stóp,
głośno
lamentował nad „nieporozumieniem". Nieważne, że pró-
bował
nasyłać na nią zamachowców. Chwilę później wołał do
niej:
„Ocal nas! Królowo Alhano, ocal nas!".
Samar był
wściekły na nią i jej lud. Silvanesti zaprosili
Czarnych
Rycerzy do swego miasta i wypędzili Alhanę Star-
breeze.
Jeszcze nie tak dawno, kilka tygodni temu, padli na ko-
lana
przed przywódcą Czarnych Rycerzy, ludzką dziewczyną
imieniem
Mina. Ostrzegano ich przed podstępami Miny, ale
zaślepiły
ich cuda, jakich dokonywała w imię Jedynego Boga.
Samar
znajdował się wśród tych, którzy ich uprzedzali, że
są
głupcami,
jeśli ufają ludzkim istotom — niezależnie od cudów.
Elfy
wpadły w zdumienie, osłupienie i zgrozę, kiedy Czarni
Rycerze
zdradzili je, wybudowali obozy jenieckie i więzienia
i
zabili wszystkich, którzy im się sprzeciwiali.
Samar cieszył się
ponuro, że Silvanesti wreszcie zaczęli
szanować
Alhanę Starbreeze, jedyną osobę, która pozostała im
wierna
i walczyła w ich obronie, kiedy oni obrzucali ją obelga-
mi.
Mniej cieszyła go reakcja królowej, która była wyrozu-
miała,
wielkoduszna i cierpliwa. Wolałby widzieć, jak poddani
czołgają
się u jej stóp, by zasłużyć na łaskę.
— Nie mogę ich karać, Samarze —
powiedziała mu Alha-
na tego
wieczoru, gdy zdjęto z niej wyrok wygnania. Teraz
wolno
jej było wrócić do ojczyzny — ojczyzny pod panowa-
206
niem
Czarnych Rycerzy z Neraki; ojczyzny, którą
musiała od-
zyskać
orężem. — Wiesz dlaczego.
Wiedział
dlaczego. Robiła to wszystko dla swojego syna,
Silvanosheia,
który był królem Silvanesti. Niegodnego syna,
zdaniem
Samara. Silvanoshei był odpowiedzialny za wpusz-
czenie
Rycerzy z Neraki do Silvanostu. Zadurzony w tej ludz-
kiej
dziewczynie, Minie, przyczynił się do upadku ludu Sil-
vanesti.
Mimo to lud go uwielbiał
i nadal uważał za swego króla.
To
ze względu na niego słuchali rozkazów jego matki.
Przez
Silvanosheia
Samar udał się w niebezpieczną podróż, zmuszo-
ny
opuścić swoją królową w najbardziej rozpaczliwym mo-
mencie
długiej historii Silvanesti, aby uganiać się za młodym
królem
po Ansalonie. Choć niewielu o tym wiedziało, Silva-
noshei
uciekł bowiem tej samej nocy, gdy Samar i inne elfy na-
rażali
swe życie, by go uratować z rąk Czarnych Rycerzy.
Niewielu
wiedziało,
że uciekł, bo Alhana nie chciała się do
tego
przyznać ani przed swoim ludem, ani przed sobą. Elfy,
które
były z nimi tej nocy, gdy Silvanoshei znikł, wiedziały,
lecz
królowa kazała im przysiąc milczenie. Ponieważ od daw-
na
ją kochały i były jej wierne, bez wahania zgodziły się
mil-
czeć.
Teraz Alhana podtrzymywała złudzenie, że Silvanoshei za-
chorował
i musi przebywać w ukryciu, póki nie wyzdrowieje.
W rzeczywistości była pewna, że jej syn wróci.
— Zaszył się gdzieś i się dąsa —
powiedziała Samarowi.
—
Zauroczenie mu przejdzie i chłopak oprzytomnieje. Wróci
do
nas, do swojego ludu.
Samar w
to nie wierzył.
Starał się pokazać Alhanie dowody
w
postaci śladów końskich kopyt. Elfy nie miały z sobą koni.
To
było
zaczarowane zwierzę, przysłane dla Silvanosheia. Mło-
dzieniec
nie zamierzał wracać. Ani wtedy, ani nigdy. Z początku
Alhana
nie chciała nawet słuchać Samara. Zakazała mu o tym
mówić.
Jednak gdy dni mijały, a Silvanoshei nie wracał, zmu-
szona
była przyznać z bólem serca, że Samar mógł mieć rację.
Samara nie było już od tygodni. W tym czasie Alhana nadal
207
udawała,
że Silvanoshei jest z nimi, tylko obłożnie chory. Po-
sunęła
się nawet do rozstawienia jego namiotu i udawania,
że
odwiedza syna. Siadywała na pustym łóżku i rozmawiała
z
nim, jakby tam leżał naprawdę. On wróci, a kiedy tak się
sta-
nie,
zobaczy, że matka czeka na niego i wszystko jest gotowe,
jakby
nigdy nie odszedł.
Siedząc samotnie
w swej altanie, Alhana po raz kolejny
czytała
ostatnią wiadomość od Samara, list
przyniesiony przez
jednego
z jastrzębi, które od dawna służyły tym dwojgu za
posłańców.
Wiadomość była krótka — Samar nie marnował
słów
— i przyniosła radość i smutek zatroskanej matce, ale
strach
i rozpacz królowej.
Wreszcie znalazłem
jego trop. Sihanoshei wsiadł na
statek
w Abanasinii i pożeglował na północ do Sołamnii.
Tam
pojechał do Sołanthus szukać tej swojej dziewczyny,
ale
ona wyruszyła już na wschód ze swym wojskiem. Silva-
noshei
podążył za nią.
Słyszałem
też inne wieści. Qualinost został całkowicie
zniszczony.
Pozostałości tego miasta pokrywa teraz jezioro
śmierci.
Czarni Rycerze grabią krainę, zabierają ziemię
i
czynią z niej swoją własność. Powiada się, że wielu
Qua-
linesti
uciekło, w tym syn Laurany, Gilthas, ale nie wiado-
mo,
gdzie są ani co się z nimi stało. Rozmawiałem z jednym
z
uchodźców, który powiedział mi, że jest pewne, iż
Lau-
ranałanthałasa
poległa w bitwie wraz z wieloma setkami
Qualinesti,
jak również krasnoludami z Thorbardinu i kil-
koma
ludźmi, którzy walczyli u ich boku. Zginęli boha-
terską
śmiercią. Zła smoczyca Beryl została zabita.
Podążam
śladem twojego syna. Złożę raport, kiedy będę
mógł.
Twój
wierny sługa,
Samar
Alhana zmówiła
szeptem modlitwę za duszę Laurany
i
wszystkich, którzy zginęli w bitwie. Modlitwa skierowana
208
była
do dawnych bogów, tych nieobecnych bogów, którzy już
nie
mogli jej usłyszeć. Piękne słowa złagodziły jej żal,
nawet
jeśli w głębi duszy
wiedziała, że są pozbawione znaczenia.
Modliła
się także za wygnańców z Qualinesti, w nadziei, że
pogłoska
o ich ucieczce jest prawdą. Potem troska o syna spra-
wiła,
że Alhana zapomniała o wszystkich innych sprawach.
— Jakie czary rzuciła na ciebie ta
dziewczyna, mój synu?
•—
spytała cicho, bezwiednie gładząc pergamin, na którym Sa-
mar
napisał swój list. — Jakie złe czary...
Za ścianą
szałasu rozległ się czyjś głos. Ktoś wołał ją po
imieniu.
Była to jedna z jej elitarnych gwardzistek, która słu-
żyła
od dawna, przez wiele trudnych i niebezpiecznych lat.
Alhana
znała ją jako kobietę zamkniętą w sobie, zachowującą
stoicki
spokój i nigdy nie okazującą emocji, więc drżenie jej
głosu
zaskoczyło i zaniepokoiło królową.
Pełna
najróżniejszych lęków i obaw musiała się opanować,
by
odpowiedzieć spokojnie. Zgniotła pergamin w dłoni i scho-
wała
go za dekolt koszuli, po czym schyliła się i wyszła do
gwardzistki
spod zasłony pnączy i liści. Zobaczyła przy niej
nieznajomego
elfa.
Czy na pewno był
to ktoś nieznany? A może tylko zapo-
mniany?
Alhana przyjrzała mu się uważnie. Uświadomiła so-
bie,
że zna tego młodzieńca. Znała rysy jego twarzy i oczy,
w
których — całkiem jak w jej własnych — malował się smu-
tek,
troska i ciężar wielkiej odpowiedzialności. Nie potrafiła
sobie
przypomnieć, skąd go zna, przypuszczalnie z powodu
cudzoziemskiego
stroju, który miał na sobie — długiej, ob-
szernej
szaty barbarzyńców przemierzających pustynię.
Alhana
spojrzała
na swą gwardzistkę, szukając u niej odpo-
wiedzi.
— Znaleźli
go zwiadowcy, królowo — wyjaśniła kobieta.
—
Nie chce podać imienia, ale twierdzi, że jest z tobą
spo-
krewniony
przez twego czcigodnego męża, Porthiosa. Pod tymi
wszystkimi
warstwami wełnianej tkaniny kryje się Qualine-
styjczyk.
Nie wszedł na nasze ziemie uzbrojony. Ponieważ mo-
je
być tym, za kogo się podaje, przyprowadziliśmy go do ciebie.
209
Znam cię,
panie — rzekła Alhana. — Wybacz, ale nie
potrafię
przypomnieć sobie twego imienia.
To
zrozumiałe. — Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
—
Dzieli nas wiele lat i wiele nieszczęść. Mimo to —jego
głos
złagodniał,
a w oczach zajaśniał serdeczny podziw — ja pa-
miętam
ciebie, wielką panią, tak niesprawiedliwie uwięzioną
przez
swój lud...
Alhana
wydała
okrzyk radości i rzuciła mu się w ramiona.
Obejmując
młodzieńca, przypomniała sobie o utraconej przez
niego
matce, która nigdy już nie uściska swego syna. Alhana
ucałowała
go czule, od siebie i od Laurany, a potem odsunęła
się,
by na niego popatrzeć.
Nieszczęścia, o których mówiłeś,
postarzyły cię bar-
dziej
niż upływ lat. Gilthasie z Rodu Solostaranów, cieszę
się
niezmiernie,
że jesteś bezpieczny i zdrowy, bo właśnie dotarły
do
mnie smutne wieści o twoim ludzie. Miałam nadzieję, że to,
co
słyszałam, jest plotką i pogłoską, która okaże się
fałszem,
lecz, niestety, widzę w
twoich oczach prawdę.
Jeśli
słyszałaś, że moja matka nie żyje, a Qualinost zo-
stał
zniszczony, usłyszałaś prawdę — powiedział Gilthas.
Niezmiernie
mi przykro — rzekła Alhana, biorąc go za
rękę
i ściskając mocno jego dłoń. — Proszę, wejdź do środka
i
rozgość się, bo widzę, że jesteś zmęczony wieloma
tygodnia-
mi podróży.
Każę ci przynieść jedzenie i wodę.
Gilthas
wszedł
z Alhana do szałasu. Zjadł podany mu po-
siłek,
chociaż kobieta widziała, że zrobił to raczej z uprzejmo-
ści
niż z głodu. Pił wodę z nieukrywaną przyjemnością, długo
i
wielkimi łykami, jakby ciągle było mu jej mało.
Nie masz
pojęcia, jak bardzo smakuje mi woda — po-
wiedział
z uśmiechem. Rozejrzał się wokół. — Kiedy jednak
będę
miał okazję poznać mojego kuzyna, Silvanosheia? Ni-
gdy
jeszcze się nie widzieliśmy. Słyszałem plotkę, że zabiły
go
ogry
i ucieszyłem się na wiadomość, że to nieprawda.
Bardzo
chciałbym go
uściskać.
Przykro mi to mówić, ale Silvanoshei źle
się czuje,
Gilthasie —
powiedziała Alhana. — Został brutalnie pobity
210
przez Czarnych Rycerzy, którzy
zajęli Silvanost, i ledwie u-
szedł
z życiem. Z polecenia uzdrowicieli nie wychodzi z na-
miotu
i nie wolno mu przyjmować gości.
Alhana tak często
powtarzała to kłamstwo, że nawet głos
jej
nie zadrżał. Potrafiła patrzeć młodemu mężczyźnie w oczy
i
nie zająknąć się, a on najwyraźniej jej uwierzył, bo na
jego
twarzy odmalował się
wyraz zatroskania.
— Przykro
mi to słyszeć. Przyjmij, proszę, życzenia szyb-
kiego
powrotu do zdrowia dla twojego syna.
Alhana uśmiechnęła się i zmieniła temat.
Długo wędrowałeś niebezpiecznymi szlakami.
Musia-
łeś mieć ciężką i
ryzykowną podróż. Co mogę dla ciebie zro-
bić,
siostrzeńcze? Mogę cię tak nazywać, choć jestem twoją
ciotką
tylko przez małżeństwo?
To byłby dla mnie zaszczyt — rzekł Gilthas
głosem
pełnym serdeczności. —
Tylko ty mi zostałaś z rodziny. Ty
i
Silvanoshei.
Oczy
Alhany wypełniły
się nagłymi łzami. Teraz, gdy Sil-
vanoshei
był dla niej stracony, i jej pozostał tylko Gilthas.
Uścisnęła
jego dłoń, a on mocno trzymał ją za rękę. Przypo-
mniał
jej się jego ojciec, Tanis Półelf. Wspomnienie dodało jej
otuchy,
bo choć czasy, w których się znali, obfitowały w
nie-
bezpieczeństwa,
pokonali wrogów i znaleźli spokój, choćby
tylko
na krótką chwilę.
— Przyszedłem cię prosić o wielką łaskę,
ciotko Alhano
—
oznajmił młodzieniec. Utkwił w niej wzrok. — Proszę,
abyś
przygarnęła mój
lud.
Alhana spojrzała
na niego z osłupieniem, nie rozumie-
jąc
go.
Gilthas pokazał na zachód.
— O trzy dni jazdy stąd, na granicy
Silvanesti, tysiąc
uchodźców
z Qualinesti czeka na twoje pozwolenie, by wkro-
czyć
na ziemie naszych kuzynów. Nasza ojczyzna została znisz-
czona.
Okupuje ją nieprzyjaciel. Jesteśmy zbyt nieliczni, by
z
nim walczyć. Kiedyś — rzekł, unosząc podbródek, i w
jego
oczach zabłysła duma
— wrócimy, wypędzimy Czarnych Ry-
211
cerzy z
naszej ziemi i odzyskamy to, co nasze. Lecz jeszcze nie
dziś
— kontynuował i blask w jego oczach zgasł, ustępując
miejsca
cieniowi. — Ani nie jutro. Przeszliśmy przez Równiny
Pyłu.
Zginęlibyśmy tam, gdyby nie pomoc ludzi, którzy nazy-
wają
tę straszliwą krainę swoim domem. Jesteśmy zmęczeni
i
zrozpaczeni. Nasze dzieci oczekują od nas pociechy, a my nie
możemy
im jej dać. Jesteśmy wygnańcami. Nie mamy dokąd
pójść.
Pokornie przychodzimy do ciebie, my, którzy odeszliś-
my
dawno temu, i pokornie prosimy, abyś nas przyjęła.
Alhana
długo
mu się przyglądała. Łzy, które przedtem ją
paliły,
teraz bez przeszkód spływały po policzkach.
Płaczesz
nad nami — powiedział łamiącym się głosem
młodzieniec.
— Przykro mi, że ściągnąłem na ciebie takie nie-
szczęście.
Płaczę
nad nami wszystkimi, Gilthasie — odpowiedzia-
ła
Alhana. — Nad Qualinestyjczykami, którzy stracili ojczyznę
i
nad Silvanestyjczykami, którzy walczą o odzyskanie swojej.
Nie
znajdziesz spokoju i schronienia w tych lasach, mój bied-
ny
siostrzeńcze. Prowadzimy wojnę, walczymy o przetrwanie.
Nie
wiedziałeś o tym, kiedy wyruszałeś w podróż, prawda?
Gilthas potrząsnął głową.
Teraz już wiesz? — spytała.
Wiem — rzekł. — Usłyszałem nowinę od
Mieszkań-
ców Równin. Miałem
nadzieję, że przesadzają...
Wątpię
w to. To lud, który widzi daleko i mówi bez
ogródek.
Powiem ci, co się dzieje, a ty zadecydujesz, czy
chcesz
do nas dołączyć.
Gilthas
chciał
coś powiedzieć, ale Alhana uniosła rękę i u-
ciszyła
go gestem.
— Wysłuchaj mnie, siostrzeńcze. — Wahała
się chwilę,
tocząc
jakąś wewnętrzną walkę, a potem powiedziała: — Usły-
szysz
od niektórych z moich ludzi, że mój syn został zaczaro-
wany
przez tę ludzką dziewczynę, Minę, przywódczynię Czar-
nych
Rycerzy. Nie był jedynym Silvanesti, który padł ofiarą
jej
zabójczego uroku. Nasz
lud wznosił pieśni najej cześć, kiedy
chodziła
po ulicach. Uzdrawiała w cudowny sposób, ale trzeba
212
było
za to zapłacić — nie pieniędzmi, lecz duszą. Jedyny Bóg
żądał
dusz elfów, by je dręczyć, niewolić i pożerać. Jedyny
Bóg
nie jest kochającym bogiem, jak błędnie myśleli niektórzy
nasi
rodacy, lecz bogiem podstępu, zemsty i cierpienia. Elfy,
które
służyły Jedynemu Bogu, zostały zabrane. Nie mamy po-
jęcia
dokąd. Elfy, które odmówiły wstąpienia na służbę Jedy-
nego
Boga, zostały od razu zabite albo uwięzione przez Czar-
nych
Rycerzy.
Silvanost
jest całkowicie
pod kontrolą Czarnych Rycerzy.
Nie
mają jeszcze wystarczająco wiele wojsk, by rozszerzyć
swoje
panowanie, dlatego możemy nadal egzystować w tutej-
szych
lasach. Robimy, co w naszej mocy, by walczyć z tym
straszliwym
wrogiem. Ocaliliśmy wiele setek naszych roda-
ków
od tortur i śmierci. Napadamy na obozy jenieckie i uwal-
niamy
niewolników. Nękamy patrole. Tak bardzo obawiają się
teraz
naszych łuczników, że żaden Czarny Rycerz nie ośmieli
się
wyjść na krok poza mury miasta. Ale wszystko to, co czy-
nimy,
nie wystarcza. Jest nas zbyt mało, by odbić miasto,
a
Czarni Rycerze każdego dnia wzmacniająjego fortyfikacje.
— Więc
nasi wojownicy byliby pożądanym nabytkiem —
rzekł
cicho Gilthas.
Alhana spuściła oczy i potrząsnęła głową.
Nie — powiedziała, zawstydzona. — Jak
możemy was
o
to prosić? Przez tyle lat Siłvanesti traktowali ciebie i twój
lud
z
pogardą i lekceważeniem. Jak moglibyśmy żądać od was',
że-
byście oddali życie
za nasz kraj?
Zapominasz — powiedział Gilthas — że
nasz lud nie
ma kraju. Nasz miasto
leży w ruinach. Ten sam wróg, który
rządzi
waszą ziemią, panuje też na naszej. — Zacisnął pięść
i
oczy mu rozbłysły. — Pragniemy zemsty. Odbierzemy waszą
ziemię,
a potem połączymy siły i odbierzemy naszą. — Nachy-
lił
się z rozpromienioną twarzą. — Nie rozumiesz, Alhano? To
może
być impuls, jakiego nam trzeba, by zaleczyć stare rany
i
znów połączyć nasze dwa narody.
Jesteś taki młody — westchnęła Alhana. —
Zbyt mło-
dy, by wiedzieć, że
stare rany mogą się jątrzyć, tak że infekcja
213
sięga do samego
serca, zarażając je chorobą i zgnilizną. Nie
wiesz,
że są wśród nas tacy, którzy woleliby, abyśmy wszyscy
zginęli,
niż aby los jednych odmienił się na lepsze. Starałam
się
zjednoczyć nasz lud. Nie powiodło mi się i oto, co wynikło
z
mojej klęski. Myślę, że już jest za późno. Nic już nie
może
ocalić naszego ludu.
Gilthas
przyglądał
jej się z konsternacją, wyraźnie wystra-
szony
jej słowami.
Alhana dotknęła jego dłoni.
Może się mylę. Może twoje młode oczy
widzą lepiej.
Przyprowadź swoich
ludzi do bezpiecznego lasu. Potem mu-
sisz
stanąć przed Silvanestyjczykami, wyjaśnić im wasze po-
łożenie
i prosić ich o wpuszczenie was na ich ziemie.
Prosić ich? Może chcesz powiedzieć: błagać
ich? —
Gilthas
wstał, z jego twarzy bił chłód. — Nie przychodzimy
do
Silvanesti jako żebracy.
Widzisz —
rzekła ze smutkiem Alhana. — Zostałeś za-
każony.
Już wyciągasz pochopne wnioski. Powinieneś popro-
sić
Silvanestyjczyków, ponieważ zwrócenie się z taką prośbą
jest
roztropne. Tylko tyle chciałam powiedzieć. — Westchnę-
ła.
— Psujemy nasze dzieci, i tak oto umiera nadzieja na cokol-
wiek
lepszego.
Jesteś
smutna, zmęczona i martwisz się o syna. Kiedy
wyzdrowieje,
on i ja... Alhano... — zaniepokoił się Gilthas,
gdyż
kobieta wtuliła twarz w poduszkę i zalała się gorzkimi
łzami.
— Co się stało? Mam kogoś wezwać? Jedną z twoich
dworek?
Kiryn —
powiedziała Alhana zduszonym głosem. —
Przyślij
Kiryna.
Gilthas
nie miał
pojęcia, kim jest Kiryn, ale wyszedł spod
gałęzi
i powiadomił jednego ze strażników, który wysłał goń-
ca.
Wrócił do szałasu i stał skonsternowany, nie wiedząc, co
ma
zrobić lub powiedzieć, by ukoić tak rozpaczliwy żal.
Do chaty wszedł
młody elf. Spojrzał wpierw na Alhanę,
która
starała się odzyskać panowanie nad sobą, a później na
Gilthasa.
Na twarz Kiryna wypełzł rumieniec gniewu.
214
Kim jesteś? Co takiego powiedziałeś...
Nie, Kirynie! — Alhana uniosła zapłakaną
twarz. —
On niczego nie zrobił.
To mój siostrzeniec, Gilthas, Mówca
Słońca
Qualinesti.
Proszę o
wybaczenie, Wasza Wysokość — Kiryn skło-
nił
się nisko. — Nie mogłem wiedzieć. Kiedy zobaczyłem, że
moja
królowa...
Rozumiem — powiedział Gilthas. — Ciociu
Alhano,
jeśli
niechcący powiedziałem lub zrobiłem coś, co sprawiło ci
taką
przykrość...
Powiedz
mu, Kirynie — rozkazała Alhana niskim i strasz-
nie
brzmiącym głosem. — Powiedz mu prawdę. Ma prawo...
musi
o tym wiedzieć.
Moja
królowo — Kiryn popatrzył bez przekonania na
Gilthasa
— jesteś pewna?
Alhana
zamknęła
oczy, jakby wolała w ogóle nie patrzeć na
świat.
On
przeprowadził swój lud przez pustynię. Przybyli do
nas
po wsparcie, bo ich stolica została zniszczona, a ich
ziemię
spustoszyli Czarni
Rycerze.
Błogosławiony
E'li! — zawołał Kiryn, klnąc się w zdu-
mieniu
na nieobecnego boga Paladine'a albo, jak go nazywają
elfy,
E'li.
Powiedz
mu — poleciła Alhana, siedząc odwrócona od
nich,
z twarzą zasłoniętą dłonią.
Kiryn gestem polecił Gilthasowi podejść bliżej.
Powiem
ci, Wasza Wysokość, o czymś, o czym wie tyl-
ko
niewielu, a oni przysięgli zachować tajemnicę. Mój
kuzyn,
Silvanoshei, nie
jest ranny. Nie leży w swoim namiocie. On
odszedł.
Odszedł? — zdumiał się Gilthas. —
Dokąd? Złapano
go? Wzięto do
niewoli?
Tak —
powiedział poważnie Kiryn — ale nie w taki
sposób,
jaki masz na myśli. Silvanoshei dostał obsesji na punk-
cie
pewnej ludzkiej dziewczyny, przywódczyni Czarnych Ry-
cerzy
imieniem Mina. Uważamy, że uciekł do niej.
215
— Uważacie? — powtórzył Gilthas. — Nie
wiecie na
pewno?
Kiryn bezradnie wzruszył ramionami.
— Nie wiemy niczego na pewno. Ocaliliśmy go
z rąk
Czarnych Rycerzy, którzy
zamierzali go stracić. Uciekaliśmy
do
puszczy, lecz nagle ogarnął nas magiczny sen. Kiedy
się
zbudziliśmy, Silvanosheia już
nie było. Znaleźliśmy odciski
końskich
kopyt. Staraliśmy się iść za nimi, ale doszły do
brzegu
Than-Thalas i chociaż szukaliśmy w górę i w dół rze-
ki,
nie znaleźliśmy więcej śladów. Zupełnie jakby koń
miał
skrzydła.
Alhana odezwała się zdławionym głosem:
— Posłałam
swojego najbardziej zaufanego doradcę i przy-
jaciela,
by sprowadził mojego syna. Ludowi Silvanesti nie po-
wiedziałam
niczego. Proszę cię, byś nie mówił o tym nikomu.
Gilthas zaniepokoił się.
— Nie
rozumiem. Dlaczego trzymasz jego zniknięcie w ta-
jemnicy?
Alhana
uniosła
głowę. Oczy miała spuchnięte i zaczerwie-
nione
od płaczu.
Bo lud Silvanesti bardzo go pokochał. Jest
ich królem
i
słuchają go, podczas gdy moich poleceń nie chcą
słuchać.
Wszystko, co
robię, robię w jego imieniu.
Chcesz powiedzieć, że ty podejmujesz trudne
decyzje
i stawiasz czoło
niebezpieczeństwu, podczas gdy twój syn,
który
powinien dzielić z tobą to brzemię, ugania się za spód-
niczkami
— zaczął surowo Gilthas.
Nie krytykuj go! — krzyknęła rozzłoszczona
Alhana.
—
Co ty wiesz o tym, co on przeszedł? Ta kobieta to wiedźma.
Rzuciła
na niego urok. On nie wie, co robi.
Silvanoshei
był dobrym królem, dopóki na swoje nie-
szczęście
nie spotkał Miny — ujął się za nim Kiryn. — Lud
kochał
go i szanował. Kiedy czar pryśnie, znów będzie dobrym
królem.
Sądziłam,
że powinieneś o tym wiedzieć, Gilthasie —
powiedziała
oschle Alhana — ponieważ masz własne obo-
216
wiązki,
którym musisz podołać, i własne decyzje, które
musisz
podejmować.
Proszę cię tylko, tak jak Kiryn, abyś uszanował
moje
życzenia i nie mówił o tym nikomu. Udawaj, tak jak my
wszyscy,
że Silvanoshei jest wśród nas.
Jej głos był
zimny, oczy patrzyły błagalnie. Gilthas wiele
by
dał, by móc jej ulżyć w cierpieniu, zdjąć ciążące na
niej
brzemię.
Lecz — jak słusznie zauważyła — miał własne obo-
wiązki.
Na jego barkach spoczywała odpowiedzialność wobec
jego
ludu.
— Jeszcze nigdy nie okłamałem
Qualinestyjczyków, cio-
ciu Alhano
— powiedział najłagodniej, jak umiał. — Nie za-
cznę
teraz. Na mój rozkaz opuścili ojczyznę, poszli za mną
na
pustynię.
Oddali w moje ręce życie swoje i swoich dzieci. Ufa-
ją
mi, a ja nie zawiodę ich zaufania. Nawet dla ciebie, osoby,
którą
kocham i szanuję.
Alhana
wstała,
opuszczając wzdłuż ciała ręce z zaciśnięty-
mi
pięściami.
— Jeśli to zrobisz, zaprzepaścisz wszystko,
do czego dą-
żyłam.
Równie dobrze od razu możemy się poddać Czarnym
Rycerzom.
— Rozluźniła dłonie i Gilthas zauważył, że jej ręce
drżą.
— Daj mi trochę czasu, siostrzeńcze. Tylko o to proszę.
Mój
syn wkrótce wróci. Wiem o tym!
Gilthas przeniósł
spojrzenie na Kiryna i długo, i uważnie
przyglądał
się młodemu elfowi. Kiryn milczał, ale powieki mu
drżały.
Widać było wyraźnie, że czuje się nieswojo.
Alhana pojęła dylemat Gilthasa.
— Jest zbyt miły, zbyt uprzejmy, zbyt zważa
na mój ból,
by
powiedzieć to, co mu się ciśnie na wargi — powiedziała sa-
ma.
— Gdyby mógł, powiedziałby mi: „To nie moja wina. To
nie
ja zawiniłem. Winny jest twój syn. Silvanoshei zawiódł
swój
lud. Ja nie pójdę w jego ślady".
Alhana była zła
na Gilthasa, zazdrościła mu i była z nie-
go
dumna w tym samym bolesnym momencie. Nagle pozaz-
drościła
Lauranie śmierci, która wniosła błogosławioną ciszę
w
zamęt, położyła kres cierpieniu i rozpaczy. Laurana
zginęła
bohaterską
śmiercią, walcząc w obronie swego ludu i ojczy-
217
zny. Pozostawiła
po sobie dziedzictwo, z którego mogła być
dumna;
syna, którego mogła szanować.
— Starałam
się robić to, co uważałam za słuszne — rzekła
do
siebie żałośnie Alhana — ale wszystko tak strasznie
się
skończyło.
Jej
ukochany mąż,
Porthios, znikł i został uznany za zmar-
łego.
Syn, jej nadzieja na przyszłość, uciekł i zostawił ją samą
w
obliczu tej przyszłości. Mogła sobie powtarzać, że został
za-
czarowany,
jednak w głębi serca wiedziała, że to nieprawda.
Silvanoshei
był zepsutym i samolubnym młodzieńcem, nad-
miernie
ulegającym namiętnościom, których nigdy nie miała
serca
powściągać. Zawiodła swojego męża, zawiodła syna. Du-
ma
nie pozwalała jej się do tego przyznać.
Duma
przyczyni się
do jej upadku. Alhana doznała na niej
uszczerbku,
kiedy jej lud się od niej odwrócił. Duma kazała jej
zaatakować
tarczę i próbować wkroczyć do krainy, w której
była
osobą niepożądaną. Teraz duma zmuszała ją do okłamy-
wania
jej narodu.
Samar i
Kiryn byli temu przeciwni. Obaj nakłaniali
ją do
powiedzenia
prawdy, lecz jej duma nie mogła tego znieść. Nie
duma
królowej, lecz matki. Alhana nie spisała się jako matka
i
teraz wszyscy dowiedzą się o tym niepowodzeniu. Nie mogła
znieść
tego, że ludzie będą na nią patrzeć z litością. To
właśnie
było głównym
powodem jej kłamstw.
Łudziła
się, że Silvanoshei wróci, przyzna, że nie miał racji
i
poprosi o wybaczenie. Gdyby tak się stało, mogłaby przy-
mknąć
oczy na jego wykroczenie. Po przeczytaniu listu Sama-
ra
wiedziała już, że Silvanoshei nigdy do niej nie wróci,
przy-
najmniej
nie z własnej woli. Samar musiałby go zaciągnąć do
domu
siłą, jak uczniaka z wagarów.
Kobieta
uniosła
oczy i napotkała wzrok Gilthasa, który
przyglądał
jej się ze współczuciem i powagą. W tym momen-
cie
przypominał swojego ojca. Tanis Półelf często spoglądał
na
nią z takim samym wyrazem twarzy, kiedy toczyła jakąś
wewnętrzną
walkę, zmagając się ze swoją dumą.
— Dochowam twojej tajemnicy, ciociu Alhano — powie-
218
dział
Gilthas. Jego głos brzmiał chłodno; młodzieniec był wy-
raźnie
niezadowolony z tego, co robi. — Tak długo, jak będę
mógł.
— Dziękuję ci, Gilthasie — powiedziała
kobieta, pełna
wdzięczności i
zawstydzona tym, że musi być mu wdzięczna.
Jej
duma! Jej przeklęta duma. — Silvanoshei wróci. Dowie się
o
naszym położeniu i wróci. Może już jest w drodze.
Położyła
dłoń na piersi, na liście od Samara, z którego wy-
nikało
coś wręcz przeciwnego. Kłamstwo przychodziło jej te-
raz
tak łatwo, tak bardzo łatwo.
— Mam
taką nadzieję — rzekł posępnie Gilthas. Uniósł jej
dłoń
i ucałował z szacunkiem. — Przykro mi, że masz kłopoty,
ciociu
Alhano. Przykro mi, że je powiększyłem. Jeśli jednak
dzięki
temu nasze dwa narody znów się połączą, pewnego dnia
wspomnimy
dzisiejszą rozpacz i konsternację i powiemy, że
było
warto.
Kobieta próbowała
się uśmiechnąć, lecz jej zesztywniałe
wargi
tylko zadrżały. Rozstali się w milczeniu.
Idź z
nim — poleciła Kirynowi, który został. — Dopil-
nuj,
by on i jego ludzie zostali mile przywitani.
Wasza Wysokość — zaczął niepewnie młody elf.
Wiem, co
chcesz powiedzieć. Nie mów tego. Wszystko
będzie
dobrze. Zobaczysz.
Kiedy obaj
wyszli, Alhana stanęła
na progu szałasu, .roz-
myślając
o Gilthasie.
— Takie
ładne marzenia — szepnęła. — Sny młodości. Ja
też
kiedyś miałam piękne marzenia. Teraz zostały mi z nich,
tak
jak z moich pięknych sukni, tylko strzępy i łachmany. Oby
twoje
leżały lepiej, Gilthasie, i wytrzymały dłużej.
4
Czekanie
bez końca
Generał
Dogah, wódz Czarnych Rycerzy w Silvanoście, miał
własne
problemy. Błękitne smoki służyły Czarnym Rycerzom za
zwiadowców
i patrolowały niebiosa nad gęstymi, nieprzebytymi
lasami.
Jeśli zauważyły, że na ziemi coś się rusza, zniżały lot
i
swym piorunującym oddechem wypalały całe połacie puszczy.
Ci smoczy
zwiadowcy zauważyli
dużą gromadę ludzi na pusty-
ni,
ale nie wiedzieli, że to Qualinesti. Sądzili, że to
barbarzyńcy,
Mieszkańcy
Równin, uciekający przed atakiem smoczej zwierzch-
niczki
Sabie. Generał Dogah zastanawiał się, co zrobić w sprawie
tej
migracji. Nie otrzymał rozkazów dotyczących Mieszkańców
Równin.
Jego siły były ograniczone, a władza nad Silvanostem
w
najlepszym przypadku wątpliwa. Nie chciał zaczynać wojny
na
kolejnym
froncie. Wysłał kuriera na smoku z pilną wiadomością
do
Miny, powiadamiając ją o sytuacji i prosząc o rozkazy.
Kurier
miał
pewne trudności ze zlokalizowaniem Miny, bo
poleciał
najpierw do Solanthus, gdzie się dowiedział, że jej ar-
mia
opuściła już miasto i maszerowała na Sanction.
Po
kolejnym dniu lotu kurier znalazł
Minę. Wrócił z taką
odpowiedzią,
krótką i zwięzłą:
Generale Dogah
To nie są
Mieszkańcy Równin. To uchodźcy z Qualine-
sti.
Zabijcie ich.
W imię
Jedynego Boga,
Mina
220
Dogah
polecił
jeźdźcom na smokach tak zrobić, ale dowie-
dział
się, że tymczasem Qualinestyjczycy znikli. Nigdzie nie
można
było znaleźć po nich śladu. Po otrzymaniu tego raportu
generał
zaklął siarczyście, bo wiedział, co to oznacza.
Qualine-
styjczykom
udało się uciec do puszczy Silvanesti i znajdowali
się
teraz poza jego zasięgiem.
Oto
przybyło
elfów, by atakować jego patrole i ostrzeliwać
płonącymi
strzałami jego statki zaopatrzeniowe. Jakby tego
było
mało, smoki zaczęły przynosić meldunki, że ogry, od
dawna
rozwścieczone na rycerzy za kradzież ich ziem, gro-
madzą
się na północnej granicy Silvanesti w pobliżu Blóde,
bez
wątpienia mając nadzieję przywłaszczyć sobie w zamian
trochę
ziemi elfów.
Co gorsza, morale wojsk Dogaha spadało.
Dopóki Mina
była
w pobliżu, by czarować i urzekać żołnierzy, byli oddany-
mi
sprawie, pełnymi poświęcenia i entuzjazmu wyznawcami.
Mina
jednak wyjechała wiele tygodni temu. Żołnierze i Czarni
Rycerze,
którzy nimi dowodzili, byli odcięci od świata pośrod-
ku
dziwnego i nieprzyjaznego królestwa, gdzie wróg czyhał
w
każdym cieniu — a Silvanesti było krainą cieni. Z nieba
spa-
dały mordercze
strzały. Korzenie drzew zbijały ich z nóg, su-
che
konary spadały im na głowy, a lasy wabiły w mateczniki,
z
których mało kto wracał żywy.
W zeszłym
tygodniu rzeką nie przypłynął ani jeden statek
z
zaopatrzeniem. Elfy podpalały te, które tego próbowały.
Żoł-
nierze
nie mieli innego prowiantu poza tym, co jadły elfy, a ża-
den
człowiek nie mógł się długo żywić liśćmi i trawą.
Sprag-
nieni mięsa ludzie
nie ośmielali się zapuścić do puszczy na
łowy,
ponieważ, jak wkrótce się przekonali, każde leśne stwo-
rzenie
było szpiegiem elfów.
Elfy z
miasta Silvanost, z pozoru zastraszone przez potęgę
Czarnych
Rycerzy, stawały się coraz śmielsze. Żaden z ludzi
Dogaha
nie ośmielił się sam zapuścić w ulice miasta z obawy,
że
zostanie znaleziony martwy w zaułku. Żołnierze zaczynali
narzekać.
Dogah rozkazał torturować więcej elfów, ale takie uciechy
221
nie mogły
bez końca zajmować uwagi jego żołnierzy. Miał
szczęście,
że nikt nie zdezerterował. Doskonale wiedział, że
powodem
nie jest lojalność, lecz fakt, że jego ludzie zbytnio
obawiają
się elfów i chroniącej je puszczy, żeby uciekać.
Teraz, gdy
rozeszła
się wieść o tym, że tysiąc kolejnych el-
fów
dołączyło do tych, które już były w lesie, buntownicze
po-
mruki
huczały niczym grom, i Dogah nie mógł ich dłużej igno-
rować.
Sam zaczynał mieć wątpliwości. Teraz, gdy nie widział
swego
kojącego odbicia w bursztynowych oczach Miny, jego
wiara
zaczęła gasnąć.
Generał
wysłał kolejną pilną wiadomość do Miny, powia-
damiając
ją o tym, że Qualinestyjczycy uciekli, mimo iż zrobił
wszystko,
co mógł, by ich zgładzić, że morale wojska jest po-
niżej
krytyki i że jeśli nic nie zmieni tej sytuacji, nie
będzie
miał-innego
wyboru, jak wycofać się z Silvanesti, bo inaczej
wybuchnie
bunt.
Czarnobrody
i snujący
ostatnio czarne myśli, niski, krępy
Dogah
siedział samotnie (miał już bardzo niewiele zaufania
nawet
do własnej straży przybocznej) w swojej kwaterze, pił
elfie
wino, żałując gorzko, że nie jest to dużo mocniejszy tru-
nek,
i czekał na odpowiedź Miny.
Qualinestyjczycy
weszli do lasu, gdzie spotkało
ich chłod-
ne
przyjęcie ze strony dawno zapomnianych kuzynów, Silva-
nesti.
Wymieniono uprzejme, rodzinne pocałunki na przywita-
nie,
a następnie wręczono Qualinestyjczykom włócznie i strza-
ły.
Skoro mieli zamiar wprowadzić się do krainy Silvanesti,
musieli
być gotowi do walki o nią.
Qualinesti byli uszczęśliwieni
taką propozycją. Ujrzeli
w niej
okazję do zemsty na tych, którzy zagarnęli ich ziemię
i
teraz ją pustoszą.
Kiedy atakujemy? — spytali skwapliwie.
Lada dzień — odpowiedzieli Silvanesti. —
Czekamy
na odpowiednią porę.
Czekają
na odpowiednią porę? — spytała męża Lwica.
—
Na jaką „odpowiednią porę" czekamy? Rozmawiałam ze
222
szpiegami
i zwiadowcami. Mamy przewagę
liczebną nad Czar-
nymi
Rycerzami, którzy utknęli w Silvanoście. Ich morale spa-
da
na dno szybciej niż zakuty w pełną bojową zbroję krasno-
lud,
który wypadł za burtę statku. Teraz jest właściwa pora, by
ich
zaatakować!
Para
rozmawiała
w chacie, którą im przydzielono — szała-
sie
splecionym z gałęzi wierzby nad szemrzącym potokiem.
Chatka
była mała i ciasna, ale małżonkowie i tak mieli więcej
szczęścia
niż większość elfów, bo otrzymali własny dom (co
zawdzięczali
królewskiemu pochodzeniu Gilthasa) i odrobi-
nę
prywatności. Większość elfów spała wśród konarów albo
w
wydrążonych pniach uschniętych drzew, w jaskiniach albo
po
prostu na trawie pod gwiazdami. Qualinesti nie uskarżali
się.
Po podróży przez pustynię nie prosili o nic więcej niż o to,
by
móc spać na pachnącym świeżością igliwiu sosnowym, ko-
łysani
przez łagodny szmer padającego deszczu.
Nie
powiedziałaś mi niczego, czego sam bym nie wie-
dział
— rzekł posępnie Gilthas. Zaczął nosić ubrania
bardziej
typowe
dla swojego narodu — długą tunikę ściągniętą w
talii
paskiem,
wełnianą koszulę i nogawice w leśnych barwach. Mi-
mo
to pustynny strój złożył starannie i schował w
bezpieczne
miejsce.
— Są jednak pewne problemy. Silvanestyjczycy roz-
proszyli
się po całym kraju. Niektórzy stacjonują wzdłuż rze-
ki,
by przerywać linie zaopatrzeniowe Czarnych Rycerzy. Inni
ukrywają
się w pobliżu Silvanostu, pilnując, żeby żaden patrol,
który
odważy się opuścić miasto, nie wrócił cały. Jeszcze inni
są
rozrzuceni wzdłuż granic...
Wiadomości nosi wiatr, jastrzębie i
wiewiórki — od-
parła
Lwica. — Gdyby rozkazy wysłano teraz, większość
Sil-
vanestyjczyków
mogłaby zebrać się pod Silvanostem w ciągu
tygodnia.
Upływają dni, a rozkazy są nie wysłane. Musimy
czaić
się w lesie i czekać. Na co?
Gilthas
wiedział,
ale nie mógł odpowiedzieć. Milczał, zmu-
szony
pozwolić żonie wyładować złość.
— Wiemy,
co się stanie, jeśli przegapimy okazję! W taki
sposób
Czarni Rycerze zajęli naszą ojczyznę podczas Wojny
223
Chaosu. To
samo stanie się
w Silvanesti, jeśli nie zadziałamy
natychmiast.
Czy to twój kuzyn, Silvanoshei, wstrzymuje się?
Jest
młody. Pewnie nie rozumie. Musisz z nim porozmawiać,
Gilthasie,
wyjaśnić mu...
Lwica
dobrze znała
męża. Na widok jego twarzy słowa za-
marły
jej na ustach.
Przyjrzała mu się uważnie.
— Co
się stało, Gilthasie? Coś złego? Coś z Silvanosheiem,
prawda?
Mężczyzna spojrzał na nią z żalem.
Czyżby
tak łatwo było odgadnąć, o czym myślę? Kró-
lowie
powinni być nieprzeniknieni, spowici aurą tajemnicy.
Mój mężu
— powiedziała Lwica, nie mogąc się po-
wstrzymać
od śmiechu — jesteś równie nieprzenikniony i ta-
jemniczy
jak kryształowy puchar. Cały świat widzi prawdę
w
twoim sercu.
Prawdę...
— Gilthas się skrzywił. — Prawda jest taka,
moja
droga, że Silvanoshei nie potrafiłby przewodzić swojemu
ludowi
nawet podczas wyścigu w workach, a co dopiero na woj-
nie.
Nie ma go w okolicy, nie ma go w ogóle w Silvanesti. Obie-
całem
Alhanie, że nic nie powiem, ale minęły już dwa tygodnie
i
wydaje mi się, że czas na kłamstwa dobiegł końca. Chociaż
—
Gilthas
pokręcił głową — obawiam się, że prawda wyrządzi
więcej
szkody, niż przyniesie dobra. Silvanestyjczycy słuchają
Alhany
tylko dlatego, że przemawia w imieniu swego syna. Nie-
którzy
wciąż patrzą na nią podejrzliwie, uważając ją za „czarne-
go
elfa". Gdyby dowiedzieli się prawdy, obawiam się, że
już
nigdy by jej nie
uwierzyli ani nie posłuchali jej rozkazów.
Lwica spojrzała mężowi w oczy.
— Zostajesz tylko ty, Gilthasie.
Teraz
z kolei on wybuchnął śmiechem.
Jestem
kwintesencją wszystkiego, czym oni gardzą, mo-
ja
droga. Cjualinestyjczykiem z domieszką ludzkiej krwi. Nie
pójdą
za moim przywództwem.
Więc
musisz przekonać Alhanę, by wyjawiła swojemu
ludowi
prawdę.
224
Nie
przypuszczam, aby mogła to zrobić. Od tak dawna
kłamie,
że ten fałsz stał się dla niej prawdą.
Więc co zrobimy? — spytała Lwica. —
Będziemy żyć
w
lesie, aż zapuścimy korzenie jak drzewa? My, Qualinestyj-
czycy,
moglibyśmy zaatakować Czarnych Rycerzy...
Nie, kochanie — przerwał jej stanowczo
Gilthas. —
Silvanesti
wpuścili nas do swojej ojczyzny, to prawda, ale i tak
patrzą
na nas podejrzliwie. Są tacy, którym się wydaje, że
przyszliśmy
zagarnąć ich ziemię. Gdyby Qualinesti zaatako-
wali
Silvanost...
Qualinesti nie zaatakują Silvanostu.
Qualinesti zaata-
kują
Czarnych Rycerzy w Silvanoście — zaprzeczyła Lwica.
Nie tak
będą to widzieć Silvanestyjczycy. Wiesz o tym
równie
dobrze jak ja.
Zatem mamy bezczynnie siedzieć.
Nie wiem,
co innego możemy zrobić — stwierdził po-
sępnie
Gilthas. — Jedyną osobę, która mogłaby zjednoczyć
i
zgromadzić swój lud, odciągnięto stąd podstępem. Teraz
na
czele elfów mogliby
stanąć tylko wyklęta królowa i król bę-
dący
w połowie człowiekiem.
Jednak
prędzej czy później ktoś musi objąć przywódz-
two
— stwierdziła Lwica. — Musimy mieć jakiegoś wodza.
1 dokąd
zaprowadziłby nas ten wódz? — spytał posęp-
nie
Gilthas. — Chyba tylko ku zagładzie.
Generał
Dogah opróżnił kilkanaście baryłek wina. Proble-
mów
przybywało mu z każdym dniem. Sześciu żołnierzy, któ-
rym
rozkazano stanąć na warcie na murach, odmówiło wy-
konania
rozkazu. Oficer zagroził im chłostą. Napadli na nie-
go,
pobili go dotkliwie i zbiegli, mając nadzieję, że zgubią się
w
ulicach Silvanostu. Dogah wysłał żołnierzy w pościg za
de-
zerterami, zamierzając
ich powiesić, by dać przykład pozo-
stałym.
Elfy
zaoszczędziły
mu wydatków na stryczek. Zwłoki sze-
ściu
zbiegów dostarczono do zamku. Każdy z nich zginął w ja-
kiś
okropny, makabryczny sposób. Do jednego z ciał przycze-
225
piono
kartkę,
na której nabazgrano we Wspólnej Mowie: „Po-
darunek
dla Jedynego Boga".
Tej nocy
Dogah wysłał
do Miny kolejnego posłańca, bła-
gając
ją albo o posiłki, albo o pozwolenie na odwrót. Nie wy-
obrażał
sobie wprawdzie, dokąd mógłby się wycofać. Wszę-
dzie,
gdzie spojrzał, widział wrogów.
Dwa dni później posłaniec wreszcie wrócił.
Generale Dogah
Utrzymuj się na pozycji. Pomoc w drodze.
W imię
Jedynego Boga.
Mina
Niewielka była to pociecha.
"Każdego
dnia Dogah ostrożnie wchodził na mury Silvano-
stu
i spoglądał na północ, południe, wschód i zachód. Gdzieś
tam
były elfy. Otaczały go. Każdego dnia spodziewał się,
że
zaatakują.
Mijały dni, a elfy nie atakowały.
5
Labirynt
Żywopłotów
Tasslehoff Burrfoot czuł
się w tym momencie krańcowo
zdezorientowany
i nieszczęśliwy, a do tego kręciło mu się
w
głowie i okropnie go mdliło. Wśród tych odczuć domino-
wały
zawroty głowy, tak silne, że trudno mu było pozbierać
myśli.
Zwykła drewniana podłoga i dobra stara ziemia kiedyś
wydawały
się Tasslehoffowi pospolitymi obiektami, lecz teraz
tęsknie
i czule wspominał ziemię, podłogę lub jakąkolwiek
twardą
powierzchnię pod nogami.
Z
utęsknieniem
też myślał o chwili, kiedy jego stopy zajmą
miejsce
odpowiednie dla stóp i przestaną się uważać za głowę,
co
stale robiły, ponieważ ciągle szukał ich w dole, a znajdował
na
górze. Jedyną dobrą rzeczą, jaka się przydarzyła Tasowi,
był
fakt, że Zgadywanka zachrypł od wrzasku i mógł teraz tyl-
ko
cicho skrzeczeć.
Tas winił
za wszystko urządzenie do podróżowania w cza-
sie.
Zastanawiał się ze smutkiem, czy to koziołkowanie, obra-
canie
się i spadanie w różnych miejscach w czasie będzie
trwało
wiecznie, i był z lekka zatrwożony taką perspektywą.
Wtedy
przyszło mu na myśl, że wcześniej czy później urządze-
nie
na pewno zaprowadzi go z powrotem do przeszłości, gdzie
nadepnie
na niego Chaos. Jednym słowem, nie była to wesoła
perspektywa.
Takie oto
myśli
przebiegały mu przez głowę, która bezu-
stannie
kręciła się i wirowała w otchłani czasu. Kender starał
227
się
analizować je najlepiej, jak mógł, zważywszy na zawroty
głowy,
kiedy nagle zaświtała mu nowa myśl. Może osoba bę-
dąca
właścicielem głosu, który słyszał przy uchu i ręki, któ-
rą
czuł na ramieniu, mogłaby coś poradzić na to niekończące
się
koziołkowanie. Postanowił, że kiedy tylko wylądują,
zrobi
wszystko, żeby
zobaczyć właściciela tej ręki.
Co też
zrobił. Z chwilą, gdy kender poczuł twardy grunt
(błogosławiony
grunt) pod stopami, obejrzał się (dość chwiej-
nie)
za siebie.
Zobaczył
Zgadywankę i rękę Zgadywanki, ale to była nie-
właściwa
ręka. Nikogo więcej nie było w pobliżu i Tas natych-
miast
pojął dlaczego. Razem z gnomem stali na polu, które
wyglądało
tak, jakby strawił je pożar. W oddali w gasnącym
świetle
wieczoru błyszczały kryształowe budowle, rzucając po-
marańczowe,
fioletowe lub złote rozbłyski, malowane przez
ostatnie
promienie słońca. W powietrzu wciąż unosił się przy-
kry
zapach spalenizny, chociaż ogień, który strawił
roślinność,
został
ugaszony dawno temu. Tas słyszał czyjeś głosy, ale do-
chodziły
z bardzo daleka. Skądś dobiegały słodkie i przenikli-
we
dźwięki fletu.
Tasslehoff miał
niejasne wrażenie, że był tu już wcześniej.
A
może później? Przez te skoki w czasie niczego nie był pew-
ny.
Okolica wyglądała znajomo i kender zamierzał już wyru-
szyć
na poszukiwanie kogoś, kto powiedziałby mu, gdzie się
znajduje,
kiedy Zgadywanka jęknął chrapliwie:
— Labirynt Żywopłotów!
Tas
spuścił
oczy, spojrzał w bok i uświadomił sobie, że
Zgadywanka
ma rację. Stali wśród resztek tego, co zostało po
Labiryncie
Żywopłotów, kiedy czerwone smoki zniszczyły go
swoim
ognistym oddechem. Liściaste ściany spłonęły do gołej
ziemi.
Kręte alejki między nimi, prowadzące w głąb, zostały
odsłonięte.
Labirynt przestał być labiryntem. Tas dostrzegał
wyraźnie
jego kształt, białą ścieżkę kontrastującą z czarnym
tłem.
Widział każdy zakręt, każdy wiraż, każdą spiralę, każdy
pasaż
i ślepy zaułek. Sięgał wzrokiem do środka labiryntu i
do-
strzegał
wyjście. Srebrne schody stały nagie i odsłonięte. Teraz
228
widział wyraźnie,
że pną się donikąd, i ścisnęło go niemile
w
żołądku, kiedy przypomniał sobie, jak zeskoczył z ich szczytu
i
spadł w dym i ogień.
Ojej! —
szepnął Zgadywanka i Tas przypomniał sobie,
że
życiowym celem gnoma było narysowanie mapy Labiryntu
Żywopłotów.
Zgadywanko — powiedział z powagą Tas. — Ja...
Widać wszystko — stwierdził gnom.
Wiem — rzekł kender, poklepując go po
dłoni. —
A ja...
Mógłbym
przejść z jednego jego końca na drugi — po-
wiedział
Zgadywanka — i się nie zgubić.
Może
mógłbyś znaleźć sobie inną profesję — zasugero-
wał
Tas, chcąc być pomocny. — Chociaż na twoim miejscu trzy-
małbym
się z daleka od naprawiania magicznych urządzeń...
Jest doskonały! — westchnął Zgadywanka.
Oczy mu
zaszły łzami szczęścia.
Co? — spytał zaskoczony Tas. — Co jest doskonałe?
Gdzie jest mój pergamin? — dopytywał się
gnom. —
Gdzie mój kałamarz i
pędzelek?
— Nie mam żadnego kałamarza...
Zgadywanka
przeszył go spojrzeniem.
— To
jaki z ciebie pożytek? Nieważne — wysapał na ko-
niec.
— O! Węgiel drzewny! To wystarczy.
Gnom usiadł na
spalonej ziemi. Rozpostarł połę swojej
brązowej
szaty, wziął zwęglony patyk i zaczął pracowicie, po-
woli
kreślić na tkaninie zarys spalonego Labiryntu Żywopłotów.
— Tak jest dużo łatwiej — mamrotał pod
nosem. — Nie
wiem, czemu nie
pomyślałem o tym wcześniej.
Tasslehoff poczuł
na ramieniu znajomy dotyk. Klejnoty
w
urządzeniu do podróżowania w czasie zaczęły błyszczeć
i
połyskiwać w złotym i purpurowym świetle, mieniąc się
re-
fleksami zachodzącego
słońca.
— Żegnaj,
Zgadywanko — zawołał Tas, kiedy ścieżki La-
biryntu
Żywopłotów zaczęły mu się rozmywać przed oczami.
Gnom nie podniósł wzroku. Skupił uwagę na kreślonej mapie.
6
Dziwny
pasażer
Z pokładu
statku, który przypłynął zza Nowego Morza do
małego
portu w południowym Estwilde, zszedł niezwykły pa-
sażer.
Kapitan z ulgą pozbył się tajemniczego gościa, a z jesz-
cze
większą radością rozstał się z jego ognistym rumakiem.
Ani
kapitan, ani nikt z załogi nie wiedział niczego o pasażerze.
Nikt
nie widział jego twarzy zasłoniętej kapturem peleryny.
Jego
tajemniczość
skłoniła załogę do snucia licznych przy-
puszczeń
co do natury przybysza, w większości fantastycz-
nych
i w całości błędnych. Niektórzy sądzili, że pasażer
jest
kobietą
przebraną za mężczyznę, bo chłopiec okrętowy raz do-
strzegł
dłoń, która jego zdaniem była smukła i delikatna.
Inni
podejrzewali, że
podróżny jest czarodziejem, opierając swe
przypuszczenia
jedynie na powszechnie znanym fakcie, że cza-
rodzieje
noszą peleryny z kapturami i zawsze są tajemniczy
i
niegodni zaufania. Tylko jeden z żeglarzy stwierdził, że
jego
zdaniem
pasażer jest elfem, który ukrywa twarz, bo wie, że lu-
dzie
na pokładzie statku nie potraktowaliby przyjaźnie przed-
stawiciela
jego rasy.
Inni marynarze wykpili jego pomysł,
a ponieważ rozmo-
wa
toczyła się przy obiedzie, mężczyznę, który wysunął
takie
przypuszczenie,
obrzucono robaczywymi sucharami. Żeglarz
zaproponował
zakład, a pozostali go przyjęli. Pod koniec po-
dróży
stał się stosunkowo bogatym człowiekiem, bo gdy pa-
sażer
sprowadzał konia po kładce na ląd, wiatr zerwał mu kap-
230
tur i okazało
się, że tajemniczy nieznajomy rzeczywiście jest
elfem.
Nikt nie zadał
sobie trudu, by spytać, co go sprowadza do
tej
części Ansalonu. Marynarzom było wszystko jedno, skąd
przybył
i dokąd się wybiera. Ucieszyli się, że opuścił ich sta-
tek,
bowiem powszechnie wiadomo wśród żeglarzy, że Mor-
skie
Elfy — te, które celowo mieszkają w morskich głębiach
—
starają się zatopić każdy statek, którym żeglują ich
lądowi
bracia,
aby nakłonić ich do spędzenia reszty życia pod wodą.
Co się zaś tyczy
Silvanosheia, kiedy już stanął na lądzie,
ani
razu nie spojrzał za siebie. Nie obchodził go statek ani
jego
załoga,
chociaż dzięki nim przepłynął Nowe Morze z prawdzi-
wie
zdumiewającą szybkością. Odkąd elf wszedł na pokład,
wiał
idealny wiatr i nie cichł ani na chwilę. Nie było ani jedne-
go
sztormu — istny cud o tak późnej porze roku. Niezależnie
jednak
od tego, jak szybko płynął statek, i tak nie był dość
prędki
dla Silvanosheia.
Elfa ogarnęła
radość, kiedy postawił stopę na lądzie, bo
była
to ziemia, po której chodziła Mina. Z każdym krokiem był
coraz
bliżej jej ukochanej twarzy, umiłowanego głosu. Nie
miał
pojęcia, gdzie znajduje się dziewczyna, ale koń wiedział.
Jej
koń, którego mu przysłała. Kiedy tylko wyszli na brzeg,
Sil-
vanoshei
dosiadł Zimnego Ognia i pocwałował tak szybko, że
nawet
nie poznał nazwy małego portu, w którym zszedł na ląd.
Jechali na
północny
zachód. Silvanoshei galopowałby dniem
i
nocą, ale koń (choć cudowny) był śmiertelnym zwierzęciem
i
wymagał pokarmu i odpoczynku, podobnie zresztą jak elf.
Z
początku młody król gorzko żałował czasu, jaki musieli
po-
święcić
na odpoczynek, ale za swoje poświęcenie został nagro-
dzony.
Pierwszej nocy po zejściu na ląd Silvanoshei natknął
się
na karawanę kupiecką zdążającą do tego samego portu, któ-
ry
niedawno opuścił.
Wielu
ludzi unikałoby
samotnego elfa spotkanego przypad-
kowo
na drodze, ale kupcy w każdym widzą potencjalnego
klienta,
więc z reguły nie są uprzedzeni do żadnej rasy (z wy-
jątkiem
kenderow). Ponieważ pieniądze elfów są równie dobre
231
(a
częstokroć
lepsze od ludzkich), kupcy serdecznie zaprosili
młodzieńca,
którego strój był bogaty, choć zabrudzony po po-
dróży,
by spożył z nimi posiłek. Silvanoshei omal nie odmówił
ze
wzgardą — pragnął jedynie marzyć w samotności o oczach
koloru
bursztynu — lecz usłyszał, że jeden z ludzi wymienia
imię
Miny.
— Dziękuję
wam, panowie i damy, za gościnność — rzekł
Silvanoshei,
szybko siadając przy trzaskającym ogniu. Przyjął na-
wet
cynowy talerz pełny podejrzanego gulaszu, który mu poda-
no,
chociaż go nie zjadł, tylko po cichu wylał w krzaki za sobą.
Nadal
ubrany był
w pelerynę, którą nosił na pokładzie stat-
ku,
bo pogoda o tej porze roku była chłodna. Zsunął jednak kap-
tur
i ludzie nie mogli wyjść z podziwu dla tak urodziwego mło-
dzieńca
o oczach koloru wina, urzekającym uśmiechu i głosie,
który
był słodki i melodyjny. Widząc, że tak szybko zjadł
swoją
porcję, jedna z kobiet zaproponowała mu dokładkę.
Jesteś chudy jak zeszłoroczny materac —
stwierdziła,
napełniając
talerz, jednak młodzieniec grzecznie odmówił jego
przyjęcia.
Wypowiedzieliście imię „Mina" —
Silvanoshei starał
się,
by zabrzmiało to, jakby mówił od niechcenia, chociaż ser-
ce
biło mu jak oszalałe. — Znam kogoś o tym imieniu. Czy
to
przypadkiem nie elfka?
Słysząc te słowa, wszyscy zaśmiali się serdecznie.
Nie,
chyba że w dzisiejszych czasach elfie panny noszą
zbroje
— powiedział jeden z kupców.
Ja
słyszałem o elfiej pannie w zbroi — zaprotestował
drugi,
który wydawał się lubić spory. — Pamiętam, jak mój
dziadek
śpiewał o niej pieśń. To było jeszcze w czasach Wojny
Lancy.
Bzdury!
Twój dziadek był starym moczymordą— wtrą-
cił
się trzeci. — Nigdzie nie był, żył w knajpach w Flotsam
i
tam umarł.
On ma
rację — stwierdziła żona jednego z kupców. —
Taka
elfka walczyła w wielkiej wojnie. Nazywała się Luna
Tara.
232
Lunitari była dawną boginią magii, moja
droga —
szturchnęła ją
łokciem przyjaciółka, żona innego kupca. —
Jedną
z tych, którzy odeszli i zostawili nas na pastwę tych
ogromnych,
potwornych smoków.
Właśnie że nie, jestem tego pewna —
żachnęła się
pierwsza
kobieta. — To była Luna Tara i zabiła jedną z tych
wstrętnych
bestii taką maszynką gnomów, która się nazywa
smocza
flanca. Nazwa wzięła się stąd, że elfka przeflancowała
nią
tego potwora. Szkoda, że teraz nie ma takiej panny,
która
rozprawiłaby się z tymi
nowymi smokami.
Z tego, co słyszeliśmy, właśnie takie są
zamiary Miny
—
odezwał się pierwszy kupiec, starając się pogodzić dwie
ko-
biety, które
dyskutowały oburzonymi głosami.
Widziałeś ją? — Silvanoshei rozpromienił
się z ra-
dości. — Widziałeś
Minę?
Nie, ale
wszyscy w miastach, przez które przejeżdżaliś-
my,
mówili tylko o niej.
Gdzie ona jest? — dopytywał się elf. —
Gdzieś w po-
bliżu?
Jedzie
drogą do Sanction. Nie sposób jej nie zauważyć.
Prowadzi
armię Czarnych Rycerzy — odpowiedział kwaśno
zadziorny
mężczyzna.
Proszę go źle nie zrozumieć, paniczu —
powiedziała
żona
jednego z kupców. — Mina nosi czarną zbroję, ale z tego,
co
słyszeliśmy, ma złote serce.
Wszędzie
wokół słyszymy, że uzdrowiła jakieś dziecko
albo
przywróciła kalece władzę w nogach — oznajmiła
jej
przyjaciółka.
Mina przerwie oblężenie Sanction — dodał
kupiec —
i odda nam port. Wtedy
nie będziemy musieli wlec się przez
pół
kontynentu, żeby sprzedać swoje towary.
I nikomu
z was nie wydaje się to złe? — spytał ze złoś-
cią
kłótliwy mężczyzna. — Nasi Rycerze Solamnijscy są w
Sanc-
tion, starają się
je utrzymać, a wy kibicujecie wodzowi na-
szych
wrogów.
Po tych słowach rozpętała się ożywiona dyskusja, w wyni-
233
ku której
większość grupy stanęła po stronie tych, którzy w koń-
cu
otworzą porty dla transportu handlowego. Solamnijczycy
próbowali
wyrwać się z Sanction i ponieśli klęskę. Niech Mina
i
jej Czarni Rycerze zobaczą, co im się uda zdziałać.
Wstrząśnięty
i zdjęty zgrozą na myśl o tym, że Mina naraża
się
na takie niebezpieczeństwo, Silvanoshei oddalił się
niepo-
strzeżenie i przez pół
nocy nie mógł zasnąć, chory ze strachu
o
nią. Nie wolno jej zaatakować Sanction! Trzeba jej wyper-
swadować
tak niebezpieczny zamysł.
Młody
elf wstał z pierwszym brzaskiem i wyruszył w dal-
szą
podróż. Nie musiał popędzać konia. Zimnemu Ogniowi
spieszno
było wrócić do swojej pani, tak samo jak jego jeźdź-
cowi.
Obydwaj dawali z siebie wszystko, a imię „Mina"
roz-
brzmiewało
w tętencie końskich kopyt i w każdym uderzeniu
serca
Silvanosheia.
Kilka dni
po spotkaniu z Silvanosheiem karawana kupiecka
dotarła
do portowego miasteczka. Zostawiwszy mężów zaję-
tych
rozbijaniem obozu, dwie kobiety wybrały się na rynek,
gdzie
zatrzymał je kolejny elf, który kręcił się wśród straga-
nów
i zaczepiał wszystkich nowo przybyłych.
To był jeden z
tych „zadzierających nosa" elfów, jak
stwierdziła
jedna z kupcowych. Rozmawiał z nimi takim to-
nem,
jakby — cytując czyjeś powiedzenie — „były czymś, co
spadło
psu do miski".
Mimo to chętnie
wzięły od niego pieniądze i powiedziały
mu
w zamian to, co chciał wiedzieć.
Tak,
spotkały
na drodze młodego elfa ubranego po szlachec-
ku.
To był uprzejmy, grzeczny młodzieniec. Nie taki jak niektó-
rzy,
powiedziała kobieta, posyłając rozmówcy wymowne spoj-
rzenie.
Nie przypominała sobie, aby powiedział, dokąd się wy-
biera,
ale pamiętała, że rozmawiali o Sanction. Tak, to całkiem
możliwe,
że jechał do Sanction, ale z tego, co wiedziała o jego
zamiarach,
równie dobrze mógł się wybierać na księżyc.
Starszy elf o posępnej
twarzy i chłodnych manierach za-
płacił
im i odjechał w tym samym kierunku co Silvanoshei.
234
Dwie kupcowe od razu wiedziały, co o tym myśleć.
Ten młodzieniec jest jego synem, który
uciekł z domu
— stwierdziła
pierwsza, mądrze kiwając głową.
Nie dziwię mu się — powiedziała druga,
oglądając się
na elfa ze
złością. — Sądząc z gęby, to stary złośliwiec.
Szkoda,
że nie wprowadziłam go w błąd — żałowała
pierwsza
kupcowa. — Przydałaby mu się nauczka.
Zrobiłaś
to, co uważałaś za najlepsze, moja droga —
stwierdziła
jej przyjaciółka, wyciągając szyję, żeby zobaczyć,
ile
dostały srebrnych monet. — Nie powinnyśmy się wtrącać
się
do spraw takich cudzoziemców.
Kobiety wzięły
się pod ręce i poszły do najbliższej tawer-
ny,
żeby wydać pieniądze elfa.
7
Więźniowie
wiary
Wojska Miny maszerowały
nieubłaganie na Sanction. Na-
dal
nie napotykały na drodze sprzeciwu ani oporu. Mina nie
podróżowała
ze swoimi legionami, lecz jechała przed nimi,
wkraczając
do miast, wsi i miasteczek, by czynić cuda, gło-
sić
słowo Jedynego Boga i wyłapywać wszystkich kende-
rów.
Wielu dziwiło się temu ostatniemu. Większość zakładała,
że
Mina chce zabić kenderów (i niewielu byłoby ich żal), ale
ona
tylko ich przesłuchiwała, każdego po kolei, wypytując
o
pewnego szczególnego kendera, który nazywał się Tassle-
hoff
Burrfoot.
Przedstawiło jej
się wielu Tasslehoffów, ale żaden nie był
Tym
Tasslehoffem Burrfootem. Po przesłuchaniu wszystkich
kenderów
Mina puszczała ich wolno i posyłała w dalszą drogę,
obiecując
hojną nagrodę, gdyby znaleźli Tego Burrfoota.
Każdego dnia do
jej obozu przybywały stada kende-
rów,
sprowadzając Tasslehoffów wszelkiej maści i rozmiarów
w
nadziei, że otrzymają nagrodę. Byli wśród nich nie
tylko
kenderzy,
ale także psy, świnie, osioł i koza, a pewnego razu
nawet
skacowany i bardzo wkurzony krasnolud. Związanego
i
zakneblowanego przywlekło do obozu dziesięciu kenderów,
twierdząc,
że to Tasslehoff Burrfoot, który próbuje się ukryć,
przykleiwszy
sobie sztuczną brodę.
Ludzie i
kenderzy z Solamnii, Throt i Estwilde byli urze-
czeni
Miną
tak samo jak przedtem elfy z Silvanesti. Traktowali
236
ją bardzo
podejrzliwie, kiedy wjeżdżała, lecz kiedy wyjeż-
dżała,
odprowadzali ją z modlitwą i pieśnią na ustach. Zamek
po
zamku, miasto po mieście padały podbite wdziękiem Miny,
nie
jej siłą.
Gerard
dawno już
porzucił nadzieję, że Rycerze Solamnij-
scy
zaatakują. Domyślił się, że lord Tasgall zamierza raczej
skupić
swoje wysiłki na obronie Sanction niż na próbie zatrzy-
mania
Miny w drodze. Gerard mógłby powiedzieć rycerzom,
że
marnują tylko czas. Armia Miny rosła z każdym dniem, bo
z
każdym dniem pod jej sztandarami zbierało się coraz wię-
cej
mężczyzn i kobiet, którzy chcieli oddawać cześć Jedyne-
mu
Bogu. Wprawdzie oficerowie Miny narzucali ostre tempo
i
żołnierze musieli zrywać się o świcie i maszerować
do
zmierzchu,
morale jednak było wysokie. Pochód przypominał
raczej
weselną procesję, która spieszy na radosną uroczystość,
a
nie marsz na pole walki, na rzeź i śmierć.
Gerard nadal nieczęsto
widywał Odilę. Kobieta podróżo-
wała
ze świtą Miny i często przebywała poza głównym od-
działem.
Gerard nie miał pewności, czy wyjeżdżała z własnej
woli,
czy była do tego zmuszona, bo starannie unikała wszel-
kich
z nim kontaktów. Wiedział, że robiła to dla jego
bez-
pieczeństwa,
ale nie miał z kim porozmawiać i gotów byłby
ponieść
ryzyko, byle tylko móc się podzielić swymi myślami
—
choć były czarne i pesymistyczne — z kimś, kto go zro-
zumie.
Pewnego
dnia Gerarda wyrwał
z rozmyślań minotaur Gal-
dar.
Kiedy się dowiedział, że mężczyzna jedzie na tyłach, szyb-
ko
kazał mu zająć miejsce wśród innych rycerzy na przedzie.
Gerard
nie miał innego wyboru, jak posłuchać, i resztę wypra-
wy
spędził pod czujnym okiem minotaura.
Dlaczego
Galdar go nie zabił,
pozostawało dla Gerarda ta-
jemnicą,
ale z drugiej strony, minotaur w ogóle był tajemnicą.
Rycerz
często czuł na sobie wzrok jego wypukłych oczu, które
jednak
wyrażały nie tyle groźbę, co zadumę.
Trzymał
się na uboczu, odtrącając wszelkie próby nawiąza-
nia
przyjaźni, jakie podejmowali jego „kompani". Nie mógł
237
przecież
podzielać dobrego humoru Czarnych Rycerzy ani
brać
udziału w rozmowach o tym, ilu
Solamnijczykom za-
mierzają
wyprać flaki albo ile solamnijskich głów nadzieją na
piki.
Z powodu posępnego
milczenia i przewrotnej natury Ge-
rard
wkrótce zasłużył sobie na miano ponurego, nietowarzy-
skiego
człowieka, niezbyt lubianego przez swych „braci" ryce-
rzy.
Nie obchodziło go to. Był zadowolony, że zostawili go
w
spokoju.
A może
jednak nie całkiem? Ilekroć oddalił się samotnie,
zawsze,
kiedy podnosił wzrok, widział idącego za nim Gal-
dara.
Mijały
dni i tygodnie. Armia przejechała przez Estwilde,
prześlizgnęła
się na północ przez Throt, przebyła góry Khalkist
przez
przełęcz Throtyl, a potem skręciła na południe do Sanc-
tion.
Kiedy wojsko opuściło bardziej zaludnione tereny, Mina
wróciła
do armii i jechała na jej czele z Galdarem, który po-
święcał
jej teraz znacznie więcej uwagi niż Gerardowi, za co
rycerz
był wdzięczny.
Odila
także
wróciła, ale jechała na tyłach, w wozie z bur-
sztynowym
sarkofagiem. Gerard chciał z nią porozmawiać.
Raz
został z tyłu w nadziei, że nikt nie zauważy jego nieobec-
ności,
Galdar jednak odszukał go i nakazał mu wrócić na swoje
miejsce
w szeregu.
Wreszcie
nadszedł
dzień, w którym na horyzoncie zamaja-
czył
łańcuch gór. Początkowo widoczny był jako ciemnonie-
bieska
smuga, którą Gerard mylnie wziął za pasmo granato-
wych
chmur deszczowych. Kiedy podeszli bliżej, dostrzegł
pióropusze
dymu bijące z ich szczytów. Patrzył na aktywne wul-
kany
— znane jako Władcy Zagłady — strażników Sanction.
„Już niedługo" — pomyślał rycerz i
serce ścisnęło mu się
z
bólu na myśl o obrońcach miasta, którzy czuwają i czekają.
Będą
pewni siebie, przekonani, że ich obrona wytrzyma. Bro-
nili
się już ponad rok; dlaczego teraz mieliby się spodziewać
czegoś
innego?
238
Gerard był
ciekaw, czy dotarły do nich pogłoski o straszli-
wej
armii umarłych, która zaatakowała Solanthus. A nawet jeś-
li
tak, to czy uwierzyli w nie? Gerard miał wątpliwości. On
sam
nie dałby wiary takim opowieściom. Po zastanowieniu nie
był
pewien, czy nawet teraz w to wierzy. Cała bitwa miała
nie-
rzeczywisty
charakter gorączkowego snu. Czy armia umarłych
maszerowała
teraz z Miną? Gerard czasami próbował ich do-
strzec,
ale jeśli umarli szli wśród nich, ci przerażający sojusz-
nicy
stąpali bezgłośnie i niedostrzegalnie.
Wojska
Miny dotarły
do stóp gór Khalkist i rozpoczęły
wspinaczkę
ku przełęczy między Władcami Zagłady. Mina ogło-
siła
popas w dolinie, oznajmiając, że zatrzymają się tu na kilka
dni.
Powiedziała, że musi się udać w podróż, a pod jej nieobec-
ność
armia ma się przygotować do wędrówki przez góry. Broń
i
zbroje wszystkich miały być w dobrym stanie, gotowe do bit-
wy.
Kowal otworzył kuźnie i wraz ze swoimi pomocnikami
całymi
dniami pracował przy naprawach i wykuwaniu broni.
Myśliwych
wysłano na polowania, żeby dostarczyli świeżego
mięsa.
Ledwo
rozbito obóz
pierwszego dnia, kiedy do niewoli do-
stał
się elf.
Przywlekło
go do obozu kilku zwiadowców, którzy patro-
lowali
skrzydła armii, przeczesując okolicę w poszukiwaniu
śladów
wroga.
Gerard naprawiał
u kowala swój miecz i myślał o tym; ja-
kie
to dziwne, że nieprzyjaciel, którego wkrótce może ten
miecz
przeszyć,
teraz ciężko pracuje, by go zreperować. Pod nieobec-
ność
Miny postanowił spróbować przekonać Odilę, by z nim
uciekła.
Jeśli odmówi, sam pojedzie do Sanction, aby zanieść
obrońcom
wieść o nadejściu nieprzyjaciela. Nie miał pojęcia,
jak
się wymknąć Galdarowi ani jak —już po dotarciu do Sanc-
tion
— przedrzeć się przez zastępy wroga, które oblegały mia-
sto,
ale stwierdził, że później coś się wymyśli.
Kiedy tak
stał
znudzony czekaniem i własnymi ponurymi
myślami,
usłyszał jakąś wrzawę, więc pospieszył zobaczyć, co
się
dzieje.
239
Zobaczył elfa na
dereszowatym koniu, bestii o tak ogni-
stym
temperamencie i usposobieniu, że nikt nie mógł się do
niej
zbliżyć. Sam jeździec miał niepewną minę, bo kiedy
się
nachylił,
żeby poklepać konia uspokajająco, zwierzę szarpnęło
głową,
chcąc go ugryźć. Elf szybko odsunął rękę i więcej już
nie
próbował głaskać wierzchowca.
Wokół elfa
zgromadził się tłum. Niektórzy wyraźnie go
znali,
bo zaczęli się z niego naśmiewać, kłaniając mu się drwią-
co
i witając „króla Silvanesti" szyderczym śmiechem.
Gerard
zlustrował przybysza
zaciekawionym spojrzeniem. Wykwint-
ny
strój elfa był godny króla, chociaż peleryna z cienkiej weł-
ny
zabrudziła się w podróży, jedwabne nogawice świeciły
dziurami,
a haftowany złotem kubrak wytarł się i postrzępił.
Elf
nie zwracał uwagi na szyderców. Podobnie jak jego koń,
szukał
wzrokiem kogoś w obozie.
Tłum
się rozstąpił, jak zawsze, kiedy wśród niego szła Mi-
na.
Zarówno koń, jak i jeździec utkwili w niej oczy pełne za-
chwytu.
Koń
zarżał i potrząsnął łbem. Mina podeszła do Zimnego
Ognia,
przycisnęła twarz do jego głowy i pogłaskała go po py-
sku.
Zwierzę położyło łeb na jej ramieniu i zamknęło oczy. Je-
go
podróż dobiegła końca, zadanie zostało wykonane, dotarł
do
domu i był szczęśliwy. Mina poklepała konia i podniosła
wzrok
na elfa.
— Mina — rzekł młodzieniec, a jego
przepełnione mi-
łością słowa
płynęły prosto z serca. Elf zeskoczył z konia
i
stanął przed dziewczyną. — Mino, posłałaś po mnie. Oto
je-
stem.
W głosie
elfa słychać było taką udrękę i bezgraniczną mi-
łość,
że Gerardowi zrobiło się żal młodzieńca. Nie
ulegało
wątpliwości, że
jego miłość pozostawała nieodwzajemniona.
Mina
nie zwracała uwagi na elfa i nadal obsypywała czułościa-
mi
konia. Jej lekceważenie dla przybysza nie uszło
uwadze
zgromadzonych.
Rycerze Miny wymienili uśmieszki i szeptem
puścili
w obieg sprośne żarty. Jeden z mężczyzn roześmiał się
głośno,
ale śmiech zamarł mu na wargach, kiedy Mina zwró-
240
ciła ku niemu swe
oczy koloru bursztynu. Mężczyzna spuścił
głowę,
zaczerwienił się i umknął jak niepyszny.
Mina
wreszcie raczyła zauważyć elfa.
Bądź pozdrowiony, Wasza Królewska Mość.
Wszyst-
ko jest gotowe na twoje
przybycie. Twój namiot postawiono
w
pobliżu mojego. Przybyłeś w porę. Wkrótce wyruszymy
do
Sanction,
by zająć to święte miasto w imieniu Jedynego Boga.
Będziesz
świadkiem naszego triumfu.
Nie możesz jechać do Sanction, Mino! —
wykrzyknął
elf. — To zbyt
niebezpieczne... — Umilkł. Rozejrzał się po
tłumie
zakutych w czarne zbroje ludzi i najwyraźniej dopiero
teraz
zdał sobie sprawę, że wjechał do obozowiska nieprzy-
jaciela.
Mina
dostrzegła
i zrozumiała jego niepokój. Spojrzała na
zgromadzonych
surowym wzrokiem; uciszyła żarty i śmiechy.
— Niech wszyscy w armii dowiedzą się, że
król elfów
z
kraju Silvanesti jest moim gościem. Macie go traktować z ta-
kim
samym szacunkiem, jaki okazujecie mnie. Czynię was
wszystkich
i każdego z osobna odpowiedzialnymi za jego bez-
pieczeństwo
i dobre samopoczucie.
Wzrok Miny
przesuwał
się po zebranych w obozie i, ku
wielkiemu
niezadowoleniu Gerarda, zatrzymał się nim.
— Sir Gerardzie, wystąp — rozkazała
dziewczyna.
Zdając sobie sprawę,
że wszyscy gapią się na niego, rycerz
poczuł, że do
twarzy uderza mu gorąca krew, a jednocześnie
z
żołądka promieniuje lodowaty chłód. Nie miał pojęcia,
dla-
czego go wybrano. Nie miał
wyboru, musiał posłuchać.
Zasalutował
i czekał w milczeniu.
— Sir
Gerardzie — rzekła z powagą Mina — mianuję cię
specjalnym
przybocznym gwardzistą króla elfów. Jesteś odpo-
wiedzialny
za jego bezpieczeństwo i wygodę. Wybrałam cie-
bie,
bo masz duże doświadczenie w kontaktach z elfami. Jak
sobie
przypominam, przed przybyciem do nas służyłeś w Qua-
linesti.
Gerard nie mógł
wykrztusić słowa, tak był zaskoczony,
przede
wszystkim przeklętą przebiegłością Miny. Był jej za-
241
przysiężonym
wrogiem, Rycerzem Solamnijskim, który przy-
był,
żeby ją szpiegować. Ona wiedziała o tym. I właśnie dlate-
go,
że był Rycerzem Solamnijskim, był jedyną osobą w jej ar-
mii,
której mogła powierzyć życie młodego króla. Wyznaczyła
więźnia,
by pilnował więźnia. Był to niezwykły pomysł, mu-
siał
jednak poskutkować w przypadku Gerarda.
— Przykro
mi, ale obawiam się, że ten obowiązek nie po-
zwoli
ci wziąć udziału w bitwie o Sanction, sir Gerardzie —
dokończyła
Mina. — Jego Wysokość nie powinien być nara-
żony
na takie niebezpieczeństwo, więc zostaniesz z nim na
tyłach,
wraz z taborem. Czekają cię jednak inne bitwy. Tego
jestem
pewna.
Rycerz mógł
tylko znów zasalutować. Mina odwróciła się
i
odeszła. Elf odprowadził ją wzrokiem. Twarz miał zasmu-
coną
i bladą. Wielu żołnierzy zostało, by się gapić, a po odejś-
ciu
Miny wznowić zabawę kosztem elfa. Niektórzy zaczynali
być
bardzo niemili.
Chodźmy
— rzekł Gerard, a widząc, że elf się nie ruszy
z
własnej woli, chwycił go za ramię i odciągnął siłą.
Przepro-
wadził
go przez obóz do miejsca, w którym stał namiot
Miny.
Rzeczywiście,
w niewielkiej odległości od niego wzniesiono
drugi
namiot. Pusty pawilon czekał na przybycie tego dziwne-
go
gościa.
Jak się
nazywasz? — spytał oschle Gerard, nie czując
życzliwości
do elfa, który jeszcze bardziej skomplikował mu
życie.
Elf
początkowo
tego nie usłyszał. Nadal się rozglądał, usi-
łując
znaleźć Minę.
Gerard spytał ponownie, tym razem podnosząc głos.
— Na
imię mam Silvanoshei — odparł elf. Mówił płynnie
we
Wspólnej Mowie, chociaż akcent miał tak ciężki, że trudno
go
było zrozumieć. Młody mężczyzna spojrzał prosto na Ge-
rarda,
po raz pierwszy odkąd rycerz został mianowany jego
opiekunem.
— Nie poznaję cię. Nie byłeś z nią w Silvanesti,
prawda?
Nie było potrzeby wyjaśniać, o jaką „ją" mu chodzi. Gerard
242
widział
wyraźnie, że dla tego młodzieńca istnieje tylko jedna
kobieta.
Nie — odparł krótko Gerard. — Nie byłem.
Dokąd ona teraz poszła? Co robi? — spytał
Silvano-
shei, znów rozglądając
się wokół. — Kiedy wróci?
Namioty
Miny i jej gwardzistów
stały z dala od głównego
obozu,
na uboczu. Hałas obozowiska w tle przycichł. Przedsta-
wienie
dobiegło końca. Rycerze i żołnierze wrócili do przygo-
towań
do wojny.
Naprawdę jesteś królem elfów Silvanesti? —
zacieka-
wił się Gerard.
Tak —
opowiedział z roztargnieniem Silvanoshei, zaję-
ty
swymi poszukiwaniami. — Jestem.
W takim razie, na Otchłań, co ty tu robisz?
— spytał
bez ogródek rycerz.
W tym
momencie elf dostrzegł
Minę. Widoczna w oddali,
galopowała
na Zimnym Ogniu po dolinie. Byli sami we dwoje,
szczęśliwi,
że są razem, i z dziką radością ścigali się z wia-
trem.
Widząc ból w oczach młodzieńca, Gerard sam odpowie-
dział
na swoje pytanie.
Co mówiłeś? — spytał Silvanoshei,
wzdychając i od-
wracając
się. Mina znikła z pola widzenia. — Nie dosłyszałem.
Kto
rządzi twoim narodem pod twoją nieobecność, Wa-
sza
Królewska Mość? — spytał oskarżycielskim tonem Ge-
rard.
Myślał o innym elfim królu, Gilthasie, który tak wiele
po-
święcił dla ocalenia
swojego ludu. A nie uciekł od niego.
Moja
matka — odparł Silvanoshei. Wzruszył ramiona-
mi.
— Zawsze tego pragnęła.
Rządzi twoja matka — sceptycznie powtórzył Gerard.
— A
może Czarni Rycerze z Neraki? Słyszałem, że zajęli Sil-
vanesti.
— Moja matka będzie z nimi walczyć — odparł młody elf.
— Ona
lubi walczyć. Zawsze to lubiła. Bitwy i niebezpieczeń-
stwo.
To esencja jej życia. Ja tego nienawidzę. Nasz lud umie-
ra
i cierpi. Ginie za nią. Zawsze ginie. Ona pije jego krew
i
dzięki temu zachowuje urodę. Ale mnie to zatruło.
243
Rycerz przyglądał
się młodzieńcowi z zakłopotaniem.
Wprawdzie
elf posługiwał się Wspólną Mową, Gerard nie miał
jednak
pojęcia, o czym mówi. Już miał o to spytać, gdy z na-
miotu
postawionego tuż obok pawilonu Miny wyszła Odila.
Na
widok Gerarda stanęła i zaczerwieniła się, onieśmielona,
a
potem szybko odwróciła się i odeszła.
— Przyniosę
ci gorącej wody, Wasza Wysokość — zapro-
ponował
Gerard, nie spuszczając kobiety z oka. — Pewnie
chcesz
się odświeżyć i zmyć z siebie kurz po podróży. Przy-
niosę
też coś do jedzenia i picia. Wyglądasz na takiego, które-
mu
się to przyda.
Była
to prawda. Elfy są zawsze szczupłe, ale ten młodzie-
niec
był wychudzony. Najwyraźniej próbował żyć samą miło-
ścią.
Gerard poczuł, że złość go opuszcza. Zaczął współczuć
młodemu
elfowi, który był więźniem w nie mniejszym stopniu
niż
każdy z nich.
Jak
chcesz — powiedział Silvanoshei obojętnie. — Jak
sądzisz,
kiedy Mina wróci?
Wkrótce,
Wasza Królewska Mość — odparł Gerard,
niemal
wpychając młodzieńca do namiotu. — Wkrótce. Powi-
nieneś
odpocząć.
Pozbywszy
się
kłopotu, przynajmniej na jakiś czas, rycerz
pognał
za idącą przez obóz Odilą.
Unikasz mnie — powiedział półgłosem, doganiając ją.
Dla
twojego własnego dobra — odparła kobieta, nadal
idąc.
— Powinieneś wyjechać, zanieść wiadomość rycerzom
w
Sanction.
Taki miałem zamiar. — Gerard wskazał
kciukiem za
siebie. — Teraz mam
na głowie tego zakochanego młodego
króla
elfów. Przydzielono mi zadanie strzeżenia go.
Odila stanęła i spojrzała na niego.
Naprawdę?
Naprawdę.
To pomysł Miny?
A czyj inny?
244
Sprytne — zauważyła Odila, nie przerywając marszu.
To samo pomyślałem — rzekł Gerard. —
Nie wiesz
przypadkiem,
co zamierza z nim zrobić? Nie sądzę, aby była
romantycznie
usposobiona.
Oczywiście, że nie — odparła Odila. —
Opowiedziała
mi
o nim. On może teraz na to nie wygląda, ale w innych
oko-
licznościach mógłby
zostać silnym i charyzmatycznym wo-
dzem
narodu elfów. Mina dostrzegła zagrożenie i postanowiła
je
usunąć. Nie znam się za bardzo na elfiej polityce, ale z tego,
co
wiem, Silvanesti nie chcą słuchać nikogo poza nim.
Dlaczego
go po prostu nie zabije? — spytał rycerz. —
Śmierć
byłaby bardziej miłosierna od tego, co Mina z nim te-
raz
robi.
Śmierć
uczyniłaby z niego męczennika, dała jego lu-
dziom
sprawę, za którą mogliby walczyć. Teraz siedzą tylko
bezczynnie
i czekają na jego powrót. Galdar nas obserwuje —
zauważyła
nagle Odila. — Powinnam dalej iść sama. Nie idź
za
mną.
— Gdzie się wybierasz?
Kobieta
nie obejrzała się na niego.
Mam obowiązek nosić jedzenie tym dwóm
czarodzie-
jom. Zmuszać ich do
tego, by jedli.
Odilo — powiedział Gerard, zatrzymując ją
— nadal
wierzysz w moc Jedynego
Boga, prawda?
Tak —
odpowiedziała, posyłając mu wyzywające spoj-
rzenie.
Chociaż wiesz, że to zła moc?
Zła moc,
która uzdrawia chorych i przynosi pokój i po-
ciechę
setkom ludzi — odparła Odila.
I przywraca makabryczne życie umarłym!
Tylko bóg jest do tego zdolny. — Odila
spojrzała mu
prosto
w twarz. — Wierzę w tego boga, Gerardzie, i co więcej,
ty
też w niego wierzysz. To dlatego naprawdę tu jesteś.
Rycerz
próbował
znaleźć jakąś zręczną odpowiedź, ale nie
potrafił.
Czy właśnie to próbował mu powiedzieć głos jego ser-
245
ca? Czy
przebywał
tu z własnej, nieprzymuszonej woli, czy też
był
tylko kolejnym więźniem?
Widząc, że
Gerard nie umie odpowiedzieć, Odila odwró-
ciła
się i zostawiła go.
Zaniepokojony rycerz stał
w milczeniu, odprowadzając
wzrokiem
kobietę idącą przez pełne życia obozowisko.
8
Rycerz
czarnej róży
Tym razem
podróż
była krótka. Tas ledwo zaczął się złoś-
cić
na koziołkowanie, kiedy niespodziewanie znalazł się w nor-
malnej
pozycji, głową do góry i wsparty obiema nogami na
twardym
gruncie. Czas po raz kolejny się zatrzymał.
Tas odetchnął z ulgą i rozejrzał się wokół.
Labirynt
Żywopłotów
zniknął. Nie było również Zgady-
wanki.
Tas stał sam w miejscu, które kiedyś było zapewne
przepięknym
ogrodem różanym. Ogród jednak przestał już być
piękny,
bo wszystko w nim uschło. Suche kwiaty róż, niegdyś
czerwone,
teraz były ciemne jak smutek. Ich główki wisiały na
zbrązowiałych
i uschniętych łodygach. Pod rozsypującym się
murem
leżały sterty zbutwiałych liści, nagromadzone przez la-
ta,
które znały tylko zimę. Z martwego ogrodu do dworu pro-
wadziła
ścieżka z popękanych kamiennych płyt. Ściany do-
mu
osmoliły i nadpaliły dawno zagasłe płomienie. Rezydencję
otaczały
wysokie cyprysy, których olbrzymie konary odcinały
wszelki
dostęp światła, tak że kiedy zapadała noc, pogłębiała
jedynie
mrok obecny za dnia.
Tasslehoff pomyślał,
że nigdy dotąd nie widział miejsca,
które
wprawiłoby go w taki nie dający się wyrazić smutek.
— Co ty tu robisz?
Na kendera padł
jakiś cień. Rozległ się czyjś głos, straszny
i
zimny. Nad Tasem stał rycerz w pradawnej zbroi. Był mar-
twy.
I to od wielu stuleci. Ciało w pancerzu dawno się roz-
247
łożyło.
Teraz sama zbroja była ciałem i kością, mięśniami i
ścięg-
nami;
zmatowiała i sczerniała ze starości, osmolona od wojen-
nej
pożogi, splamiona krwią ofiar. Przez szparę w hełmie wi-
dać
było czerwone oczy, jedyne światło w wiecznej ciemności.
Gorejące
oczy wpatrywały się w Tasslehoffa. Ich spojrzenie
sprawiało
ból i kender się skulił.
Tasslehoff przyjrzał
się upiorowi przed sobą i ogarnęło
go
bardzo niemiłe uczucie, o którym zapomniał, bo było tak
okropne,
że nie chciał go pamiętać. Poczuł w ustach gorycz,
która
szczypała go w język. Serce łomotało mu w piersi, jak-
by
chciało z niej wyskoczyć, lecz nie mogło. Żołądek skur-
czył
mu się do rozmiarów piłeczki i szukał miejsca, żeby się
schować.
Kender próbował
odpowiedzieć na pytanie, ale nie mógł
wykrztusić
słowa. Znał tego rycerza. Upiorny rycerz, lord Soth,
nauczył
go strachu, a było to doznanie, które Tasowi nie podo-
bało
się ani trochę. Przebiegło mu przez głowę, że lord Soth
może
go nie pamiętać, i zaświtało mu, że to może dobrze, bo
ich
ostatnie spotkanie odbyło się w niezbyt przyjaznej atmo-
sferze.
Słowa, które zmroziły kendera niczym podmuch lodo-
watego
wiatru, szybko rozwiały to złudzenie.
— Nie lubię się powtarzać. Co ty tutaj robisz?
W swoim długim
życiu Tas wiele razy słyszał to pyta-
nie,
chociaż nigdy nie miało ono takiego odcienia. Przeważnie
brzmiało:
„Co ty tutaj robisz?" i było wymawiane tonem,
który
sugerował, że pytający ucieszyłby się, gdyby kender, co-
kolwiek
robił tutaj, robił gdziekolwiek indziej. Czasami pyta-
nie
brzmiało: „Co ty tutaj robisz?",
co w rzeczywistości
oznaczało,
że miał natychmiast przerwać, cokolwiek robił.
Lord
Soth położył akcent na „ty", pytając: „Co ty tutaj
ro-
bisz?", co oznaczało, że
zwracał się bezpośrednio do Tassle-
hoffa
Burrfoota. A z tego wynikało, że go poznał.
Tasslehoff
kilka razy spróbował
odpowiedzieć, za każdym
razem
bez skutku, bo z jego ust wydobywały się tylko
jakieś
nieartykułowane
dźwięki, nie słowa.
— Dwa razy zadałem ci pytanie — rzekł upiorny rycerz.
248
—
Wprawdzie mam nieskończenie wiele czasu, ale moja cierp-
liwość
ma granice.
— Usiłuję
odpowiedzieć, panie — odparł potulnie Tassle-
hoff—
ale na twój widok wszystkie słowa utknęły mi w środ-
ku.
Wiem, że to nieuprzejme, ale będę musiał zadać ci pytanie,
zanim
zdołam odpowiedzieć na twoje. Co dokładnie masz na
myśli,
kiedy mówisz „tutaj"? — Kender otarł rękawem pot
z
czoła i starał się patrzeć gdziekolwiek, tylko nie w te
czerwo-
ne
oczy. — Byłem w wielu „tutajach" i nie bardzo się
orientu-
ję, gdzie jest
twoje „tutaj".
Płonące
oczy Sotha powędrowały od Tasslehoffa do urzą-
dzenia
do podróżowania w czasie, które kender ściskał w
ze-
sztywniałych palcach. Tas
poszedł za spojrzeniem rycerza.
Ach, to — powiedział i przełknął ślinę.
— Ładne,
prawda? Natknąłem
się na nie podczas... ehem... mojej ostat-
niej
podróży. Ktoś je zgubił. Mam zamiar je zwrócić. Czy to
nie
szczęście, że je znalazłem? Jeśli nie masz nic przeciwko
te-
mu, schowam je. —
Kender starał się otworzyć jedną ze swo-
ich
sakiewek, ale ręce nie przestawały mu się trząść.
Nie martw
się — powiedział Soth — nie zabiorę ci go.
Nie
pragnę urządzenia, które cofnęłoby mnie w czasie. Chyba
że...
— umilkł, a jego czerwone oczy przygasły — chyba że
zabrałoby
mnie w przeszłość, abym naprawił to, co uczyniłem.
Może
wtedy miałbym z niego jakiś pożytek.
Tas wiedział
dobrze, że nie mógłby powstrzymać lorda
Sotha,
gdyby upiór chciał mu zabrać urządzenie, ale zamierzał
się
dobrze postarać. W Tasslehoffa wstąpił duch bojowy, praw-
dziwa
odwaga, nie taka, która jest tylko brakiem strachu. Ken-
der
wyciągnął nóż, który nosił za paskiem, Zabójcę Królików.
Nie
wiedział, co mógłby zdziałać takim nożykiem przeciwko
upiornemu
rycerzowi, ale Tas był Bohaterem Lancy. Musiał
spróbować.
Na szczęście
jego odwaga nie została wystawiona na
próbę.
— Tylko
po co? — dokończył lord Soth. — Gdybym mu-
siał
zrobić to jeszcze raz, wynik byłby taki sam. Podjąłbym te
249
same decyzje, popełnił
te same haniebne czyny. Takim bo-
wiem
byłem wtedy człowiekiem.
Czerwone
oczy przygasły.
— Gdybym
mógł wrócić z dzisiejszą wiedzą, może po-
stąpiłbym
inaczej. Jednak nasze dusze nie mogą się cofać w cza-
sie.
Mogą tylko iść naprzód. A niektórym z nas nawet tego
od-
mówiono. Do czasu, gdy
nauczymy się przykrych lekcji, ja-
kich
udziela nam życie — i śmierć.
Jego głos,
już i tak zimny, zabrzmiał tak lodowato, że Tas
przestał
się pocić, a zaczął dygotać.
— A teraz odebrano nam szansę nawet na
to.
Czerwone oczy znów zapłonęły.
Odpowiadając
na twoje pytanie, kenderze, jesteś w Pią-
tym
Wieku, tak zwanym „Wieku Śmiertelników". — Upiór
obrócił
głowę w hełmie i uniósł rękę. Przy ruchu załopotały
strzępy
jego płaszcza. — Znajdujesz się w ogrodzie mojej
dawnej
siedziby, która teraz jest moim więzieniem.
Zabijesz mnie? — spytał Tas, bardziej
dlatego, że ta-
kiego
pytania pewnie po nim oczekiwano, niż dlatego, że czuł
się
zagrożony. Żeby jakaś osoba ci groziła, musi cię
wpierw
zauważyć, a Tas
miał nieodparte wrażenie, że interesuje nie-
śmiertelnego
władcę mniej niż uschnięte łodygi kwiatów albo
zasuszone
płatki róż.
Dlaczego
miałbym cię zabijać, kenderze? — spytał Soth.
—
Po co miałbym zadawać sobie tyle trudu?
Tas zastanowił
się nad tym głęboko. Rzeczywiście, nie
przychodził
mu na myśl żaden rozsądny powód, dla którego
Soth
miałby go zabijać, pominąwszy jeden.
Jesteś rycerzem śmierci, panie —
powiedział Tas. —
Czy zabijanie
ludzi nie jest twoim zadaniem?
Śmierć nie była moim zadaniem — odparł
bezbarw-
nym
głosem Soth. — Śmierć była moją radością. I moją udrę-
ką.
Moje ciało umarło, ale dusza wciąż żyje. Niczym ofiara
tortur,
która cierpi męki przypiekania rozżarzonym żelazem,
moja
dusza bezustannie smaży się w ogniu wściekłości, wsty-
du
i poczucia winy. Chciałem położyć temu kres, utopić ból
250
w krwi, zagłuszyć
go ambicją. Obiecano mi, że moje mę-
czarnie
się skończą. Otrzymałem obietnicę, że jeśli pomogę
mojej
bogini osiągnąć jej cel, zostanę nagrodzony. Moje cier-
pienia
ustaną, a dusza odzyska wolność. Nie dotrzymano tych
obietnic.
Spojrzenie czerwonych oczu padło
na Tasslehoffa, a po-
tem
powędrowało niespokojnie ku zeschniętym i poczerniałym
różom.
Kiedyś
zabijałem z ambicji, dla przyjemności i ze złoś-
liwości.
Skończyłem z tym. To już nie ma to dla mnie żadnego
znaczenia.
Nic z tego nie zagłuszyło mojego bólu. Poza tym —
dodał
od niechcenia lord Soth — po co miałbym zadawać so-
bie
trud, aby cię zabić? Ty już nie żyjesz. Umarłeś w Czwar-
tym
Wieku; w ostatniej sekundzie Czwartego Wieku. Dlatego
właśnie
pytam, dlaczego tu jesteś? Jak znalazłeś to miejsce,
skoro
nawet bogowie nie wiedzą, gdzie jest schowane?
Więc ja
naprawdę umarłem — powiedział do siebie Tas
i
westchnął cichutko. — To wszystko wyjaśnia.
Rozmyślał o tym,
jakie to dziwne, że ma coś wspólnego
z
lordem Sothem, kiedy rozległ się czyjś głos — głos żywej
oso-
by, wołającej:
„Panie! Lordzie Soth! Proszę cię o audiencję!"
Czyjaś dłoń
zasłoniła kenderowi usta. Druga silna ręka
chwyciła
go wpół i nagle Tasa spowiły fałdy miękkiej, czarnej
szaty,
całkiem jakby noc przybrała materialny kształt i spadła
mu
na głowę. Kender nic nie widział. Nie mógł mówić i
ledwo
oddychał,
bo dłoń zakrywała mu dokładnie usta i nos. Naj-
dziwniejsze,
że jedynym, co czuł, był zapach płatków róż.
Tas chciał
zaprotestować przeciwko tak nieuprzejmemu za-
chowaniu,
ale wtedy poznał głos osoby, która wołała lorda
Sotha,
i nagle poczuł się całkiem zadowolony z tego, że nie-
znajoma
dłoń pomaga mu zachować milczenie, bo chociaż
czasami
zamierzał siedzieć bardzo cicho, słowa miały skłon-
ność
do wyrywania mu się z ust, zanim zdołał je powstrzymać.
Pokręcił
się trochę, żeby odsłonić nos i zaczerpnąć tchu. Je-
go
ciało, martwe lub nie, domagało się tego. Kiedy już to zro-
bił,
stanął w idealnym bezruchu.
251
Lord Soth
nie od razu odpowiedział
na wezwanie. On rów-
nież
poznał, kto go woła, chociaż nigdy przedtem nie widział
tej
osoby. Znał ją, ponieważ byli skuci tym samym łańcuchem
i
służyli temu samemu panu. Wiedział, dlaczego przyszła do
niego
i o co chce go prosić. Nie wiedział jednak, jakiej
udzieli
odpowiedzi.
Wiedział, co chciałby odpowiedzieć, ale wątpił,
czy
ma na to dość odwagi.
Odwaga. Uśmiechnął
się gorzko. Kiedyś wyobrażał sobie,
że
nie boi się niczego. Z czasem zdał sobie sprawę z tego, że
boi
się wszystkiego. Całe życie przeżył w strachu: bał się
nie-
powodzenia,
bał się słabości, bał się tego, że ludzie wzgardzili-
by
nim, gdyby poznali, jaki jest naprawdę. A już najbardziej
obawiał
się tego, że wzgardziłaby nim żona, gdyby się dowie-
działa,
że jest zwykłym człowiekiem, a nie wzorem cnót i od-
wagi,
za jaki go miała.
Bogowie
dali mu wiedzę,
dzięki której mógł zapobiec Kata-
klizmowi.
Jechał do Istar, kiedy zatrzymała go grupa elfich ko-
biet,
zbałamuconych wielbicielek króla-kapłana. Elfki naopo-
wiadały
mu kłamstw o jego żonie, powiedziały, że nie była mu
wierna,
a dziecko, które nosi w swym łonie, nie jest jego. To
strach
sprawił, że uwierzył w ich opowieści i zawrócił z drogi,
która
mogła być jego zbawieniem. Strach uczynił jego uszy głu-
chymi
na protesty żony, która zapewniała go o swej niewinności.
Strach
skłonił go do zamordowania tej, którą szczerze kochał.
Upiór
rozmyślał o tym, przypominając sobie raz jeszcze to
wszystko,
co był zmuszony wspominać już tyle razy.
Znów
stał w kwitnącym ogrodzie, gdzie jego żona własno-
ręcznie
pielęgnowała róże, nieufna wobec wynajętego przez
niego
ogrodnika, który miał ją wyręczać. Rycerz patrzył
z
troską na jej białe dłonie, podrapane i pokaleczone, zeszpe-
cone
kropelkami krwi.
Czy to warto? — spytał ją. — Róże zadają ci tyle bólu.
Ból trwa
tylko chwilę — odpowiedziała jego żona. —
Radość
z ich piękna trwa wiele dni.
Jednak
wraz z chłodnym oddechem zimy twoje róże
usychają
i giną.
252
—
Zachowuję jednak pamięć po nich, mój drogi, i to przy-
nosi
mi radość.
„Nie radość" — pomyślał. „Nie
radość, lecz cierpienie".
Wspomnienie
jej uśmiechu, jej śmiechu. Wspomnienie smutku
w
jej oczach, gdy gasło w nich życie, odebrane jego ręką.
Wspomnienie
jej klątwy.
Czy jednak
na pewno była
to klątwa? Wtedy tak sądził, ale
teraz
zaczął się zastanawiać. Może w rzeczywistości było to
jej
błogosławieństwo dla
niego?
Opuszczając
ogród uschniętych róż, wszedł do posiadłości,
która
stała od wieków jako pomnik śmierci i strachu. Siadł na
krześle
pokrytym kurzem wieków, pyłem, którego jego nie-
materialne
ciało nigdy nie wzbijało. Siedział i wpatrywał się
w
plamę krwi na posadzce, tak jak w przeszłości czynił to
nie-
kończącymi się
godzinami.
Tutaj upadła.
Tutaj umarła.
Od wieków
był skazany na wysłuchiwanie litanii krzywd,
jakie
wyrządził, śpiewanej przez duchy tych elfich kobiet, któ-
re
przyczyniły się do jego upadku, a teraz skazane były na ży-
cie
niebędące życiem, egzystencję pełną udręki i wyrzutów
su-
mienia.
Odkąd nastał Piąty Wiek, nie słyszał ich głosów. Nie
wiedział,
ile to już minęło lat, bo czas nie miał dla niego zna-
czenia.
Głosy były częścią Czwartego Wieku i w nim też zo-
stały.
Wreszcie otrzymał przebaczenie. Wolno mu było odejść.
Pragnął
wybaczenia, ale mu go odmówiono. Zgodnie z prze-
widywaniami
jego królowej odmowa go rozgniewała. Skrępo-
wał
go własny gniew. Tak oto Takhisis złapała go w swe sidła,
związała
mocno i zaniosła tutaj, aby kontynuował swą żałosną
egzystencję,
czekając na jej wezwanie.
I oto wezwanie nadeszło. Wreszcie.
Z tych posępnych
rozmyślań wyrwał go stukot butów ży-
wej
istoty. Rycerz podniósł wzrok, by spojrzeć na przedstawi-
ciela
Jej Mrocznego Majestatu i ujrzał dziecko w zbroi, a przy-
najmniej
tak mu się z początku zdawało. Potem uświadomił
253
sobie, że
ta, którą wziął za dziecko, jest dziewczyną u progu
kobiecości.
Przypomniała mu się Kitiara, jedyna istota, która
na
krótko umiała złagodzić jego męczarnie. Kitiara, która
nie
znała strachu, z
wyjątkiem jednej chwili tuż przed śmiercią,
kiedy
podniosła oczy i ujrzała go idącego po nią. Wtedy właś-
nie,
spojrzawszy w jej przerażone oczy, zrozumiał siebie. Przy-
najmniej
tyle jej zawdzięczał.
Kitiary
również
nie było, jej dusza odeszła tam, dokąd mia-
ła
odejść. Czy ta dziewczyna będzie jego kolejną
towarzyszką?
Kolejną
Kitiara nasłaną po to, by go uwieść?
Uświadomił
sobie, że jest inaczej, gdy spojrzał w burszty-
nowe
oczy dziewczyny przed sobą. To nie Kitiara, która miała
własne
powody dla wszystkiego, co robiła, i która nie służyła
nikomu
prócz siebie samej. Ta dziewczyna robiła wszystko dla
chwały
— chwały boga. Kitiara z własnej woli nie poświęciła
niczego
dla osiągnięcia swojego celu. Ta dziewczyna poświę-
ciła
wszystko, opróżniła siebie, uczyniła z siebie naczynie,
które
miał wypełnić bóg.
Soth
ujrzał
maleńkie figurki tysięcy istot uwięzionych w jej
bursztynowych
oczach. Poczuł, jak ciepły bursztyn spływa po
nim,
próbuje go złapać i utopić, jak kolejnego owada.
Upiór potrząsnął głową.
Nie
kłopocz się, Mino — rzekł do dziewczyny. — Wiem
zbyt
dużo. Ja znam prawdę.
A jakaż
to prawda? — spytała Mina. Oczy koloru bur-
sztynu
znów próbowały go uwięzić. Ta kobieta-dziecko nie
poddawała
się łatwo.
Że twoja
pani wykorzysta cię, a potem cię porzuci —
powiedział
Soth. — Zdradzi cię, tak jak zdradziła każdego, kto
jej
służył. Widzisz, ja ją znam z dawnych czasów.
Wyczuł gniew
swojej królowej, ale go zignorował. „Nic
z
tego" — oznajmił jej. „To już na mnie nie podziała".
Mina nie
była
rozgniewana. Wydawało się, że odpowiedź
Sotha
ją zasmuciła.
— Jak możesz tak o niej mówić, kiedy
zadała sobie tyle
trudu,
by cię zabrać z sobą? Tylko ciebie spotkał taki zaszczyt.
254
Wszyscy pozostali... —
Gestem pokazała komnatę opusz-
czoną
przez duchy, a przynajmniej tak jej się musiało zdawać.
Dla
niego w sali panował tłok. — Całą resztę wygnano w ot-
chłań
nicości. Tylko ciebie jednego zaszczycono przywilejem
zostania
na tym świecie.
— Nicość,
powiadasz? Kiedyś w to wierzyłem. Kiedyś
obawiałem
się ciemności i dlatego królowa mogła mnie trzy-
mać
w szachu. Teraz wiem, że jest inaczej. Śmierć nie jest
za-
traceniem. Śmierć
pozwala duszom iść dalej.
Mina uśmiechnęła się z litości nad jego ignorancją.
To ty
zostałeś wprowadzony w błąd. Dusze zmarłych
nigdzie
nie odchodzą. Rozpływają się we mgle, zmarnowane,
zapomniane.
Jedyny Bóg zabiera teraz dusze umarłych do sie-
bie
i daje im okazję pozostania na tej płaszczyźnie i
dalszego
działania dla
dobra świata.
Chciałaś powiedzieć, dla własnego dobra —
wtrącił
Soth.
Pokręcił się na krześle, lecz nadal było mu niewygodnie.
—
Powiedzmy, że jestem wdzięczny temu bogu za zaszczyt
pozostania
na świecie. Znając go dobrze z dawnych czasów,
wiem,
że spodziewa się po mnie wdzięczności w wymiernej
postaci.
Czego żąda ode mnie?
Za kilka dni armie żywych i umarłych ruszą
na Sanc-
tion.
Miasto nie oprze się mojej potędze. — Mina się nie
prze-
chwalała.
Oznajmiała fakt, nic więcej. — Wtedy Jedyny Bóg
uczyni
wielki cud. Zstąpi na ten świat, tak jak dawno powinien
to
był uczynić, i połączy królestwa śmiertelnych i
nieśmiertel-
nych.
Kiedy będzie istnieć w obu królestwach, podbije świat,
usunie
z niego robactwo, jakim są elfy, i obwoła się władczy-
nią
Krynnu. Ja mam dowodzić armią żywych. Jedyny Bóg pro-
ponuje
ci objęcie dowodzenia armią umarłych.
Ona mi to „proponuje"? — zdziwił się Soth.
Tak, oczywiście — stwierdziła Mina.
A więc nie obrazi się, jeśli odrzucę jej
propozycję —
rzekł upiór.
Nie
obrazi się — odparła Mina — ale po wszystkim, co
dla
ciebie zrobiła, twoja niewdzięczność bardzo ją zasmuci.
255
— Po tym wszystkim, co dla mnie zrobiła. —
Soth u-
śmiechnął się. — Więc
to dlatego mnie tu sprowadziła. Mam
być
niewolnikiem dowodzącym wojskiem niewolników. Mo-
ja
odpowiedź na tak wielkoduszną propozycję brzmi: „Nie".
Popełniasz
błąd, moja królowo — zawołał Soth, zwracając
się
do mroku, w którym przyczaiła się bogini. — Posłużyłaś
się
moim gniewem, bym nie wyrwał się z twych szponów,
i
przywlekłaś mnie tu, abym nadal ci służył. Jednak
zostawiłaś
mnie
samego nazbyt długo. Zostawiłaś mnie w ciszy, w której
znów
mogłem usłyszeć ukochany głos mojej żony. Zostawiłaś
mnie
w ciemności, która stała się moim światłem, bo znów uj-
rzałem
ukochaną twarz mojej żony. Ujrzałem siebie i zoba-
czyłem
człowieka przeżartego przez strach. I wtedy cię przej-
rzałem.
Walczyłem dla
ciebie, królowo Takhisis. Wierzyłem, że
twoja
sprawa jest także moją. Cisza nauczyła mnie, że to ty
podsycałaś
mój strach, otaczając mnie pierścieniem ognia, z któ-
rego
nie mogłem się wydostać. Ogień już zgasł, moja
królowo.
Otaczają mnie
jedynie zgliszcza.
— Strzeż
się, panie — rzekła Mina strasznym głosem. —
Jeśli
odmówisz, narazisz się na gniew boga.
Lord Soth wstał z krzesła. Pokazał plamę na posadzce.
Widzisz to?
Niczego
nie widzę. — Dziewczyna rzuciła obojętnym
okiem
na podłogę. — To tylko zimny, szary kamień.
Ja widzę kałużę krwi — powiedział lord
Soth. — Wi-
dzę
moją ukochaną żonę, która leży zakrwawiona. Widzę krew
tych
wszystkich, którzy zginęli, bo strach powstrzymał mnie
od
przyjęcia błogosławieństwa, jakie dali mi bogowie.
Długo
zmuszony
byłem patrzeć na tę plamę i długo nienawidziłem jej
widoku.
Teraz klękam na niej — rzekł, osuwając się na zimną
posadzkę
— klękam we krwi mojej żony i tych wszystkich,
którzy
zginęli przez mój strach. Błagam ją, by wybaczyła mi
krzywdę,
jaką jej wyrządziłem. Błagam ich wszystkich o wy-
baczenie.
Nie ma przebaczenia — powiedziała srogim głosem
256
Mina. — Jesteś
przeklęty. Jedyny Bóg wtrąci twoją duszę
w
ciemność nieustającego bólu i cierpienia. Czy to
właśnie
wybierasz?
— Wybieram
śmierć — oznajmił lord Soth. Spod napierś-
nika
zbroi wydobył różę. Kwiat był od dawna uschnięty, ale
zachował
żywą barwę. Róża była czerwona jak wargi jego żo-
ny,
jak jej krew. — Jeśli śmierć pociąga za sobą niekończące
się
katusze, przyjmę je jako należną mi karę.
Lord Soth
zobaczył
odbicie Miny w czerwonym ogniu swo-
jej
duszy.
— Twój bóg stracił władzę nade mną. Już się nie boję.
Bursztynowe
oczy Miny zrobiły
się zimne z gniewu. Dziew-
czyna
odwróciła się i zostawiła rycerza, który klęczał na zim-
nym
kamieniu, ściskając w dłoni ciernie, zeschnięte liście
i
zgniecione płatki czerwonej róży. Kroki Miny rozbrzmiewały
echem
w całym dworze. Wstrząsały podłogą, na której klę-
czał;
wstrząsały nadpalonymi i rozsypującymi się ścianami;
wstrząsały
osmalonymi krokwiami.
Lord Soth
poczuł
ból, fizyczny ból, i ze zdumieniem spoj-
rzał
na swoją rękę. Przeklęta zbroja znikła. Ciernie uschniętej
róży
wbiły mu się w dłoń. Na skórze lśniła drobna kropla
krwi,
czerwieńsza od
płatków kwiatu.
Jedna z belek pod sklepieniem pękła
i z hukiem spadła
obok
niego. Drzazgi ze strzaskanej krokwi wbiły się w ciało
rycerza.
Soth zacisnął zęby z bólu. To była ostatnia, rozpacz-
liwa
próba utrzymania władzy nad nim ze strony Królowej
Ciemności.
Rycerz odzyskał śmiertelne ciało.
Takhisis
nigdy nie miała
się o tym dowiedzieć, ale nieświa-
domie
udzieliła mu ostatniego błogosławieństwa.
Pewna
zwycięstwa
czaiła się w mroku, czekając, aż strach
znów
przygna go do niej; czekając, aż rycerz zawoła, że się
mylił.
Spodziewała się, że będzie pełzał u jej stóp i błagał,
aby
go oszczędziła.
Lord Soth
uniósł
różę do warg. Ucałował płatki, a potem
rozsypał
je po krwi, która zabarwiła szary kamień na czerwo-
no.
Zrzucił hełm, który przez tyle lat był jego ciałem i ko-
257
ścią. Zerwał napierśnik i odrzucił go
daleko od siebie. Blacha
z brzękiem
uderzyła w ścianę.
Zawaliła
się kolejna krokiew, ciśnięta mściwą ręką boga.
Spadła
na Sotha, przewróciła go na posadzkę i zgniotła. Krew
popłynęła
obficie, mieszając się z krwiąjego najdroższej żony.
Rycerz
nie krzyknął. Przedśmiertne męki były dotkliwe, lecz
wkrótce
miały minąć. Mógł znieść ten ból na pamiątkę
swojej
ukochanej, na
pamiątkę cierpień, jakie jej dusza znosiła dla
niego.
Ona nie
będzie
na niego czekać. Dawno temu udała się we
własną
podróż, niosąc w objęciach ich synka. On ruszy za nimi
w
pojedynkę, zagubiony, osamotniony i niepewny.
Może nigdy nie
znajdzie tych dwojga, których tak bardzo
skrzywdził,
ale poświęci wieczność na ich poszukiwanie.
'
Dzięki temu poszukiwaniu odkupi swoje winy.
Mina
kroczyła
przez różany ogród. Jej blada, zimna niczym
marmur
twarz stężała z gniewu. Dziewczyna nie obejrzała się,
by
zobaczyć ostateczną zagładę twierdzy Dargaard.
Zerkając zza poły
czarnej szaty, Tasslehoff zobaczył, że
Mina
się oddala. Nie zauważył, dokąd poszła, bo w tej samej
chwili
potężna budowla runęła z hukiem, wyrzucając w powie-
trze
kłęby kurzu i odłamków.
Olbrzymi
kamienny blok spadł
na różany ogród. Tas był
niezmiernie
zdziwiony, że nie znalazł się pod nim, bo kamień
spadł
dokładnie w miejscu, w którym kender przed chwilą
stał.
Tasslehoff jednak, niczym nasionko dmuchawca, poleciał
z
wiatrem zniszczenia i śmierci, wznosząc się ponad ruiny
w
czysty, chłodny błękit bezchmurnego, słonecznego nieba.
9
Atak
na Sanction
Oblężenie
Sanction trwało już od miesięcy. Czarni Rycerze
rzucili
do walki wszystkie dostępne siły. Niezliczone rzesze
walczących
poległy po obu stronach murów miasta, i to na
próżno,
bo oblężenia nie można było przerwać. Kiedy w polu
widzenia
zjawiła się armia Miny, obrońcy Sanction wybuchli
śmiechem,
bo cóż mogła zmienić tak żałosna garstka ludzi?
Nie śmiali
się długo. Miasto uległo armii dusz w ciągu jed-
nego
dnia.
Nic nie
mogło
powstrzymać pochodu umarłych. Fosy leni-
wie
płynącej, gorącej lawy z Władców Zagłady, które zatrzy-
mywały
żywych, nie stanowiły przeszkody dla dusz. Niedaw-
no
wzniesione i umocnione szańce, raz po raz bezskutecznie
atakowane
przez wojska Czarnych Rycerzy, stały się teraz po-
mnikami
daremnych starań. Gęsta, szara mgła nieszczęsnych
dusz
spłynęła z górskich stoków, wypełniła doliny
niczym
przybierająca fala powodzi
i przelała się przez umocnienia.
Zarówno
oblegający, jak i oblężeni uciekli przed budzącymi
grozę
umarłymi.
Saperzy
Miny nie musieli wyważać
bram miasta ani rozbi-
jać
murów. Jej wojskom wystarczyło poczekać, aż przerażeni
obrońcy
sami otworzą wrota. Uciekinierzy przed armią zmar-
łych
wkrótce wstąpili w jej szeregi. Ukryci w upiornej mgle ry-
cerze
Miny mordowali żywych bez litości. Armia pod dowódz-
twem
Galdara wbiegła przez bramę, by toczyć walkę w mieście.
259
Na
wzgórzach
wokół Sanction Mina toczyła własną bitwę,
ze
wszystkich sił starając się przeciwdziałać panice szerzącej
się
wśród oblegających, którzy byli równie przerażeni jak
ich
wrogowie.
Jeździła wśród nich, powstrzymując ich od ucieczki
i
zachęcając do powrotu na linię walki.
Dwoiła się i
troiła na polu bitwy. Galopowała co sił na
swym
dereszu wszędzie, gdzie była potrzebna. Mknęła, nie
za-
stanawiając się nad
własnym bezpieczeństwem, często zosta-
wiając
swych przybocznych daleko w tyle, tak że musieli roz-
paczliwie
poganiać swoje wierzchowce, by ją dogonić.
Gerard nie brał
udziału w bitwie. Zgodnie z obietnicą Mi-
na
umieściła go wraz z więźniem, królem elfów, na szczycie
wzgórza
nad miastem.
Poza elfem Gerard, wraz z czterema innymi
Czarnymi
Rycerzami,
pilnował
wozu wiozącego bursztynowy sarkofag
Goldmoon
oraz dwóch martwych czarodziejów. Odila zosta-
ła
przy wozie. Podobnie jak Gerard śledziła uważnie bitwę,
w
której nie wolno jej było brać udziału. Sfrustrowany i
pozba-
wiony
możliwości przyjścia z jakąkolwiek pomocą swoim bra-
ciom
rycerzom, Gerard obserwował walki ze znienawidzone-
go
bezpiecznego posterunku. Mina rozsiewała blade, upiorne
światło,
dzięki któremu w dowolnym miejscu pola walki żoł-
nierze
zbierali się wokół niej.
Co to za
dziwna mgła, która wypełnia dolinę? — spytał
Silvanoshei
z wysokości siodła, spoglądając w dół ze zdu-
mieniem.
Ten
dziwny opar to wcale nie jest mgła, Wasza Królew-
ska
Mość. To armia dusz umarłych — odpowiedział ponuro
Gerard.
Nawet
zmarli ją uwielbiają — rzekł Silvanoshei. —
Przyszli,
by walczyć dla niej.
Rycerz
obejrzał
się na wóz, na którym leżały ciała dwóch
martwych
magów. Ciekaw był, czy dusza Palina znajduje się
na
polu bitwy i walczy za Minę. Domyślał się, jak bardzo mag
ją
„uwielbia". Miał ochotę wspomnieć o tym zadurzonemu
w
niej młodemu elfowi, ale zachował milczenie.
260
Młodzieniec
i tak by go nie posłuchał. Gerard siedział na
koniu
w ponurej ciszy.
Z oparu
dusz, który
z każdą chwilą gęstniał coraz bardziej,
dobiegał
zgiełk bitwy i krzyki konających. Nagle krwawa mgła
zaćmiła
rycerzowi oczy i Gerard postanowił zjechać na dół, by
rzucić
się w wir tej rozpaczliwej walki, chociaż od samego
początku
wiedział, że nic nie zdziała i tylko zginie podczas
próby.
Gerardzie! — zawołała Odila.
Nie
zdołasz mnie zatrzymać! — odkrzyknął gniewnie,
lecz
kiedy czerwona mgła rozproszyła się trochę, zrozumiał,
że
kobieta nie próbowała
go zatrzymać. Starała się go ostrzec.
Czterech
rycerzy Miny, którzy
mieli strzec elfa, pogalopo-
wało
za Gerardem i otoczyło go.
Nie miał
pojęcia, jak odgadli jego zamysł, ale z dziką rado-
ścią
wydobył miecz, ciesząc się, że wreszcie będzie miał oka-
zję
walczyć. Ich pierwsze słowa wprawiły go w osłupienie.
Odjedź, sir Gerardzie — powiedział jeden z
rycerzy,
mężczyzna
imieniem Clorant. — To nie twoja bitwa. Nie chce-
my
cię skrzywdzić.
To jest
moja bitwa, wy cholerni dranie... — zaczął Ge-
rard.
Potem jego buntownicze słowa ucichły.
Rycerze
nie patrzyli na niego. Ich pełne
nienawiści spojrze-
nia
spoczywały na kimś za jego plecami: na elfie. Gerard przy-
pomniał
sobie szyderstwa i kpiny, jakie usłyszał, gdy król'el-
fów
wjechał do obozu. Obejrzał się za siebie. Silvanoshei nie
był
uzbrojony. Nie miałby szans w walce z tymi czterema.
— To nie twoja sprawa, co się stanie ze
spiczastouchym,
sir
Gerardzie — powiedział Clorant głosem, który budził
prze-
rażenie. Rycerz mówił
ze śmiertelną powagą. — Jedź dalej
i
nie oglądaj się za siebie.
Gerard
musiał
stoczyć walkę z sobą samym, zdusić wściek-
łość
i pomyśleć trzeźwo i rozsądnie. Przez cały czas przeklinał
Minę
za to, że zajrzała do jego serca.
— Wszystko
się wam pomieszało, chłopcy — powiedział.
Z
całych sił starając się, by zabrzmiało to jak powiedziane od
261
niechcenia; wjechał
konno między Cloranta i młodego elfa.
Pokazał
ręką. — Bitwa toczy się tam. Za wami.
Mina nie będzie miała do ciebie żalu —
obiecał Clo-
rant.
— Wszystko już sobie przemyśleliśmy. Powiemy jej, że
zaatakował
nas nieprzyjacielski patrol, który czaił się w gó-
rach.
Przepędziliśmy go, ale w zamieszaniu elf został zabity.
Przywleczemy tu kilka trupów — dodał
drugi. — Po-
plamimy się trochę
krwią, żeby wszystko wyglądało praw-
dziwie.
Z
przyjemnością pobrudzę krwią każdego z was — po-
wiedział
Gerard — ale nie dojdzie do tego. Ten elf nie jest tego
wart.
On nikomu nie zagraża.
Zagraża Minie — rzekł Clorant. —
Próbował ją zabić,
kiedy
byliśmy w Silvanesti. Jedyny Bóg oddał nam ją, ale na-
stępnym
razem temu bydlakowi może się udać.
Skoro
rzeczywiście próbował zabić Minę, niech ona sa-
ma
się z nim rozprawi — stwierdził Gerard.
Dała się
omamić jego sztuczkom i podstępom. Musimy
ją
chronić przed nią samą.
To zazdrosny kochanek, domyślił
się rycerz. Clorant sam
kocha
się w Minie. Każdy z nich jest w niej zakochany. To jest
prawdziwy
powód, dla którego chcą zabić elfa.
Daj mi
miecz. Sam potrafię walczyć za siebie — oznaj-
mił
Silvanoshei, podjeżdżając do Gerarda. Posłał mu dumne
i
pełne pogardy spojrzenie. — Nie potrzebuję, żebyś mnie
w
tym wyręczał.
Ty młody
idioto — mruknął kątem ust Gerard. — Zamk-
nij
się i pozwól mnie tym się zająć. — Głośno zaś
powiedział:
— Mina
rozkazała mi go strzec i mam obowiązek być jej
posłuszny.
Złożyłem przysięgę posłuszeństwa, podobnie jak
wy.
Istnieje coś takiego jak honor. Może słyszeliście o
nim,
chłopcy?
Honor! — Clorant splunął na ziemię. —
Mówisz jak
przeklęty
Solamnijczyk. Masz wybór, Gerardzie. Możesz odje-
chać
i pozwolić nam rozprawić się z elfem, a w tym przypadku
już
się postaramy, żebyś nie miał kłopotów, albo możesz zo-
262
stać
jednym z trupów, które zostawimy na pobojowisku na po-
twierdzenie
naszej opowieści. Nie martw się — rzucił drwiąco.
—
Powiemy Minie, że zginąłeś „z honorem".
Gerard nie
czekał,
aż któryś z nich go zaatakuje. Nie zacze-
kał
nawet, aż Clorant skończy przemowę, tylko pogalopował
w
jego stronę. Ich miecze zderzyły się przy słowie „honor".
— Ja się zajmę tym sukinsynem! — krzyknął
Clorant. —
Wy zabijcie elfa!
Zostawiwszy
przywódcy
kwestię rozprawienia się z Gerar-
dem,
pozostali trzej rycerze pogalopowali w stronę elfa. Ge-
rard
usłyszał, jak Silvanoshei krzyczy coś w języku elfów. Je-
den
z Czarnych Rycerzy zaklął, a potem rozległ się głuchy ło-
mot
i brzęk metalu. Ryzykując spojrzenie, Gerard ku swojemu
zdumieniu
ujrzał, że młody elf, nie mając innej broni poza
swoimi
gołymi rękami, rzucił się na jednego z opancerzonych
wojowników
i zrzucił go z konia. Tarzali się po ziemi, walcząc
o
wydobyty miecz. Towarzysze powalonego rycerza otoczyli
walczących,
czekając na okazję, by dźgnąć elfa, lecz nie chcie-
li
ryzykować, że trafią przyjaciela.
Gerard sam
miał
problemy. Walka z uzbrojonym przeciw-
nikiem
na koniu jest nie tyle wymianą zręcznych ciosów przez
dwóch
szermierzy, co brutalnym waleniem na odlew, by wy-
rzucić
nieprzyjaciela z siodła.
Wierzchowce obu walczących
parskały i rozgrzebywały
ziemię
kopytami. Clorant i Gerard okrążali się nawzajem, wy-
machując
dziko mieczami i zadając sobie nawzajem ciosy,
gdzie
tylko mogli, ale żaden z nich nie zyskiwał przewagi. Ge-
rard
trzasnął Cloranta pięścią w szczękę, a mieczem rozciął
mu
kolczugę
na ramieniu. Żółtowłosy rycerz sam nie odniósł ran,
ale
znajdował się w trudniejszym położeniu. Jego przeciwnik
musiał
tylko się bronić i odciągać uwagę Gerarda od elfa, aby
ten
nie mógł go ocalić.
Obejrzawszy się
po raz kolejny, rycerz zorientował się, że
Silvanosheiowi
udało się chwycić miecz powalonego wro-
ga.
Stając w postawie obronnej, młody elf patrzył wilkiem
na
nieprzyjaciół, z
których dwóch nadal siedziało w siodłach
263
i miało broń.
Powalony przeciwnik z trudem podnosił się na
nogi.
Jeden z
rycerzy uniósł
miecz i ruszył galopem prosto na
Silvanosheia,
zamierzając ściąć mu głowę jednym zadanym
z
góry ciosem. Zdesperowany Gerard odwrócił się plecami
do
Cloranta.
Odsłonił się, ale nie miał innego wyjścia, jeśli
chciał
uratować elfowi
życie. Wbił pięty w boki swojego konia, tak
że
spłoszone zwierzę dało susa naprzód. Zamierzał wjechać
galopem
pomiędzy walczących i zasłonić sobą elfa od ataku
napastnika.
Clorant
uderzył
Gerarda od tyłu. Na hełm rycerza spadł cios,
od
którego zadzwoniło w uszach i zamąciło się w głowie.
Potem
Clorant znalazł się
obok Gerarda. W słońcu błysnął miecz.
— Przestańcie!
— krzyknęła kobieta. Głos jej drżał z wściek-
łości.
— W imieniu Jedynego Boga, zaprzestańcie tego sza-
leństwa!
Rycerz
pędzący
na elfa tak ostro ściągnął wodze swego
wierzchowca,
że jego koń stanął dęba i runął na ziemię wraz
z
jeźdźcem. Gerard musiał szybko zatrzymać swojego konia,
bo
wpadłby na wierzgające na ziemi zwierzę. Słyszał, jak Clo-
rant
zrobił gwałtowny wdech, starając się opanować
swojego
wierzchowca.
Gerard opuścił
miecz i obejrzał się, by sprawdzić, kto się
odezwał.
Po spłoszonych oczach Cloranta i jego minie wino-
wajcy
odgadł, że rycerz wziął wołającą kobietę za Minę. Ge-
rard
wiedział, że to nie ona. Poznał ten głos. Miał tylko nadzie-
ję,
że Odila ma dość mocne nerwy, by dopiąć swego.
Blada z wściekłości,
odziana w łopoczącą wokół kostek
szatę
kobieta weszła w sam środek krwawej, zażartej, morder-
czej
walki. Odepchnęła miecz gołą ręką.
Obrzuciła ich
wściekłym spojrzeniem płonących oczu,
a
potem spojrzała wprost na Cloranta.
— Co to ma znaczyć? Nie słyszałeś rozkazu
Miny, żeby
temu elfowi okazywać
taki sam szacunek jak jej samej? —
Odila
posłała każdemu z nich gniewne spojrzenie, nie pomi-
jając
Gerarda. — Odłóżcie broń! Wszyscy!
264
Podejmowała
bardzo wielkie ryzyko. Czy ci mężczyźni wi-
dzieli
w niej prawdziwą kapłankę, przedstawicielkę Jedyne-
go
Boga, osobę równie świętą jak Mina? Czy może uważali
ją
jedynie za wyznawczynię,
niczym się nie różniącą od nich
samych?
Rycerze zawahali się,
wymieniając niepewne spojrzenia.
Gerard
siedział cicho i starał się sprawiać wrażenie równie
winnego
i wystraszonego jak pozostali. Posłał jedno ostrze-
gawcze
spojrzenie elfowi, ale Silvanoshei miał dość rozumu,
żeby
się nie odzywać. Młodzieniec dyszał ciężko, nie mogąc
złapać
tchu, i nieufnie przyglądał się swoim wrogom.
Wyraz
zmrużonych
oczu Odili stał się jeszcze bardziej nie-
przyjazny.
W imię
Jedynego Boga, odłóż broń — rozkazała raz
jeszcze,
tym razem wskazując na Cloranta — bo inaczej mój
gniew
sprawi, że dłoń z mieczem uschnie ci i odpadnie od ra-
mienia!
Powiesz o tym Minie? — spytał nadąsany Clorant.
Wiem, że zrobiłeś to z opacznie pojętej troski o Minę.
Głos Odili złagodniał. — Nie musisz jej
chronić. Jedyny
Bóg
trzyma Minę w swojej dłoni. Jedyny Bóg wie, co jest naj-
lepsze
dla Miny i dla nas wszystkich. Elf żyje tylko dlatego, że
taka
jest wola Jedynego Boga. — Odila wskazała Sanction.
Wracajcie do walki. Wasi prawdziwi wrogowie
znajdują
się tam.
Powiesz o
tym Minie? — dopytywał się Clorant i w je-
go
głosie słychać było nutę strachu.
Ja nie
powiem — rzekła Odila. — Ty to zrobisz. Wy-
znasz
jej, co zrobiłeś i będziesz prosić o wybaczenie.
Clorant
opuścił
miecz i po chwili wahania wsunął go do
pochwy.
Gestem dał znak towarzyszom, żeby zrobili to samo.
Potem
ostatni raz rzucił nienawistne spojrzenie na elfa, zawró-
cił
konia i zjechał galopem ze wzgórza, zmierzając do Sanc-
tion.
Przyjaciele pojechali za nim.
Odetchnąwszy z ulgą, Gerard zsunął się z siodła.
— Nic ci nie jest? — spytał Silvanosheia, mierząc go spoj-
265
rżeniem.
Dostrzegł kilka plam krwi na jego ubraniu, ale poza
tym
nie zauważył niczego poważnego.
Elf odsunął się od niego i przyjrzał mu się podejrzliwie.
— Ty
— Czarny Rycerz — ryzykowałeś swoim życiem,
żeby
ocalić moje. Walczyłeś z własnymi towarzyszami. Dla-
czego?
Gerard raczej nie mógł mu powiedzieć prawdy.
— Nie zrobiłem tego dla ciebie — rzekł
oschle. — Zro-
biłem to dla
Miny. Rozkazała mi cię pilnować, pamiętasz?
Twarz Silvanosheia wygładziła się.
To ma sens. Dziękuję ci.
Podziękuj Minie — mruknął oschle Gerard.
Nadal czując
sztywność i ból przy każdym ruchu, powlekł
się
do Odili.
Świetnie
zagrałaś — powiedział półgłosem. — To było
niezłe
przedstawienie. Ciekaw tylko jestem, co by się stało,
gdyby
Clorant uznał, że blefujesz? Przez chwilę już myślałem,
że
tak się stanie. Co byś wtedy zrobiła?
To dziwne — powiedziała Odila. Jej wzrok
był nie-
obecny, głos cichy i
zamyślony. — W chwili, gdy rzuciłam
groźbę,
zrozumiałam, że mam moc, aby ją zrealizować. Mog-
łabym
sprawić, że ręka mu uschnie. Potrafiłam to zrobić.
Odilo... — zaczął protestować Gerard.
Nie ma
znaczenia, czy mi wierzysz, czy nie — powie-
działa
smutno kobieta. — Nic nie może zatrzymać Jedynego
Boga.
Ścisnąwszy w dłoni medalion, który nosiła
na szyi, poszła
z powrotem do
wozu.
— Nic nie może zatrzymać Jedynego —
powtórzyła. —
Nic.
10
Miasto
duchów
Jadąc
na tyłach zwycięskiej armii, która nie napotkawszy
oporu,
przekroczyła Zachodnią Bramę Sanction i maszerowa-
ła
zwycięsko wzdłuż słynnej ulicy Szkutniczej, Gerard przy-
glądał
się miastu i widział jedynie duchy: duchy przeszłości,
duchy
teraźniejszości, duchy dobrobytu, duchy wojny.
Przypomniał
sobie to, co słyszał o Sanction; przypomniał
sobie
— jakby przydarzyło się to komuś obcemu, nie jemu —
rozmowę
z Caramonem Majere o jego nadziei na to, że zosta-
nie
wysłany do tego miasta. Gdzieś, gdzie toczą się prawdziwe
walki,
powiedział. A jeśli tak nie powiedział, to i pomyślał.
Przyjrzał
się samemu sobie z przeszłości i zobaczył nieopie-
rzonego
młodzieńca, który nie miał dość rozumu, by rozumieć,
kiedy
wiedzie mu się dobrze.
Co
Caramon musiał
sobie o mnie pomyśleć? Gerard za-
czerwienił
się na wspomnienie swoich niemądrych wypowie-
dzi.
Caramon Majere walczył w wielu wojnach. On wiedział,
czym
naprawdę jest chwała — niczym więcej niż poplamio-
nym
krwią i zardzewiałym starym mieczem, który wisi na ścia-
nie
wspomnień starego człowieka. Jadąc obok trupów tych,
którzy
bronili Sanction, Gerard zobaczył prawdziwą chwałę
wojny:
ścierwojady zlatujące się, by wydziobywać niebosz-
czykom
oczy, powietrze wypełnione ohydnym brzęczeniem
much,
oddziały grabarzy, którzy do wtóru śmiechu i żartów
układali
zwłoki na taczkach i zrzucali je do masowych grobów.
267
Wojna była
złodziejem, który ośmielał się napadać Śmierć,
ograbiał
tę majestatyczną panią z jej godności, rozbierał ją do
naga,
wrzucał do jamy w ziemi i posypywał wapnem, żeby po-
wstrzymać
smród.
Gerard był
wdzięczny za jedno: zabitych pochowano. Pod
koniec
bitwy Mina — w zbroi zalanej krwią, ale sama bez jed-
nego
draśnięcia — uklękła przy pierwszym z pospiesznie wy-
kopanych
rowów, w których mieli być pochowani polegli, i po-
modliła
się za nich. Gerard przyglądał się temu ze zgrozą, nie-
mal
jakby się spodziewał, że okrwawione trupy wstaną, chwycą
za
broń i na rozkaz Miny staną w szeregach jej wojska.
Na
szczęście
tak się nie stało. Mina poleciła duchy Jedyne-
mu
Bogu i poleciła im wszystkim służyć mu dobrze. Gerard
spojrzał
na Odilę, która stała w pobliżu. Kobieta miała spusz-
czoną
głowę i złożone ręce.
Rycerz był zły
na nią i zły na siebie za to, że czuł złość.
Odila
powiedziała tylko prawdę. Ten Jedyny Bóg był wszyst-
kowidzący,
wszystkowiedzący, wszechpotężny. Niczego nie
mogli
zrobić, aby powstrzymać Jedynego. Nie chciał spoj-
rzeć
prawdzie w oczy. To wszystko. Nie chciał przyznać się do
klęski.
Po
zakończeniu
ceremonii dla umarłych Mina dosiadła ko-
nia
i wjechała do miasta, które było w większości wymarłe.
Podczas Wojny Lancy Sanction było
zbrojnym obozem
poświęconym
Królowej Ciemności, siedzibą sztabu jej armii.
W
świątyni Luerkhisis przyszli na świat smokowcy. Lord Aria-
kas
miał w Sanction swoją kwaterę główną, tam szkolił
swoje
wojska,
tam trzymał swoich niewolników i torturował swoich
więźniów.
Wojna
Chaosu i odejście
bogów, które spustoszyły wiele
obszarów
Ansalonu, przyniosły Sanction pomyślność. Począt-
kowo
wydawało się, że miasto zostanie zniszczone i nikt nie
będzie
nim rządził, bo strumienie lawy wypływające z Wład-
ców
Zagłady groziły zalaniem miasta. Wtedy przybył pewien
człowiek,
nazwiskiem Hogan Bight, i ocalił miasto przed gnie-
wem
gór. Posługując się potężnymi czarami, których nigdy nie
268
wyjaśnił,
zawrócił strugi lawy i wygnał złych ludzi, którzy od
dawna
rządzili Sanction. Zaproszono kupców i innych, którzy
chcieli
poprawić swój los, i kiedy do przystani i doków Sanc-
tion
zaczęły płynąć towary, miasto niemal w ciągu jednego
dnia
zaczęło świetnie prosperować.
Czarni
Rycerze widzieli jego bogactwo i potrzebowali do-
stępu
do jego portów. Zapragnęli mieć je znów pod swoją kon-
trolą
i teraz je mieli.
Po zniszczeniu przez nich Qualinesti, zajęciu
Silvanesti
i
objęciu władzy w Solamnii można było szczerze powiedzieć,
że
te części Ansalonu, których Mina jeszcze nie kontroluje, nie
są
warte tego, by je kontrolować. Mina zatoczyła pełny krąg
i
wróciła do Sanction, gdzie zaczęła się jej legenda.
Mieszkańcy
Sanction, którzy znieśli oblężenie bez więk-
szych
trudności, usłyszeli o nadciągającej armii Czarnych Ry-
cerzy
i w obawie, że zostaną wzięci do niewoli, ich domy zo-
staną
splądrowane, córki zgwałcone, a synowie zabici przez
okrutną
armię zdobywców, wsiedli na łodzie lub konne wozy
i
wypłynęli na morze albo uciekli w góry.
Zostali tylko nieliczni: ubodzy, których
nie było stać na
wyjazd,
kalecy, starzy, chorzy, którzy nie mogli wyjechać,
kenderzy
(taka już była ich natura) oraz przedsiębiorczy lu-
dzie,
których nie obchodził żaden bóg, którzy nie poczuwali
się
do wierności żadnemu rządowi ani sprawie poza własną. Ci
ludzie
wylegli na ulice, by przyglądać się wkraczającej armii.
Ich
twarze wyrażały szereg uczuć, od tępej apatii po entuzja-
styczne
wyczekiwanie.
Ubodzy
wiedli już
tak nędzne życie, że nie mieli czego się
obawiać.
Ludzie interesów wlepiali chciwe oczy w dwie olbrzy-
mie,
drewniane, okute żelazem skrzynie, które przywieziono
pod
ścisłą strażą z Palanthas. Znajdowała się w nich duża
część
bogactwa Czarnych
Rycerzy, gromadzonego tak zachłannie
przez
nieżyjącego już lorda Targonne'a. Gminna wieść niosła,
że
majątek ten ma być rozdzielony wśród tych, którzy walczyli
dla
Miny.
„Wzmocnienie religijnego zapału mieszkami stalowych mo-
269
net —
mądre posunięcie" — pomyślał Gerard. Gwarantujące
podbicie
serc i dusz jej żołnierzy.
Armia
weszła
ulicą Szkutniczą na duży rynek. Jeden z to-
warzyszy
Gerarda, Czarny Rycerz, który kiedyś już był w Sanc-
tion,
oznajmił, że miejsce to zwane jest Sukiem i że dawniej
zwykle
panował na nim taki ścisk, iż ledwo można było za-
czerpnąć
tchu, nie mówiąc już o spacerze. Teraz było inaczej.
Jedynymi
ludźmi w okolicy było kilku przedsiębiorczych ban-
dziorów,
którzy korzystali z zamętu, by rabować porzucone
kramy.
Na tym
centralnie położonym
placu Mina zatrzymała woj-
sko
i zabrała się za obejmowanie władzy w mieście. Rozesłała
straże
pod dowództwem zaufanych oficerów, by zajęły ma-
gazyny,
tawerny, sklepy z materiałami dla czarodziejów i kan-
tory
lichwiarzy. Kolejną grupę strażników, pod dowództwem
minotaura
Galdara, wysłała do imponującego pałacu, w któ-
rym
mieszkał gubernator miasta, tajemniczy Hogan Bight.
Strażnicy
mieli rozkaz aresztować go i przyprowadzić żywego,
jeśli
będzie współpracował, lub zabić, jeśli nie będzie do
tego
skłonny. Jednak Hogan
Bight nie przestał być tajemnicą, po-
nieważ
Galdar wrócił z wiadomością, że nigdzie go nie znale-
ziono
i nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy ostatnio go widział.
Pałac
jest pusty. Byłby idealnym miejscem zamieszka-
nia
dla ciebie, Mino — rzekł Galdar. — Czy mam rozkazać
żołnierzom,
żeby przygotowali go na twoje przybycie?
Pałac będzie siedzibą sztabu wojsk —
odparła Mina —
a
nie moim mieszkaniem. Jedyny Bóg nie mieszka we wspa-
niałych
pałacach i ja też nie będę.
Dziewczyna spojrzała
na wóz wiozący ciało Goldmoon
w
bursztynowym sarkofagu. Zwłoki Goldmoon nie wyschły
ani
się nie rozłożyły. Utrwalona w bursztynie kobieta wy-
dawała
się wiecznie młoda, wiecznie piękna. Wóz zajmował
uprzywilejowane
miejsce w procesji i jechał tuż za Miną w oto-
czeniu
gwardii honorowej jej rycerzy.
— Zamieszkam
w miejscu niegdyś nazywanym Świątynią
Huerzyd,
lecz teraz znanym jako Świątynia Serca. Zatrzymaj-
270
cie
wszystkich Mistyków,
którzy zostali w świątyni. Dla ich
własnego
bezpieczeństwa umieśćcie ich gdzieś w dobrze pil-
nowanym
miejscu, traktujcie z szacunkiem i powiedzcie im, że
z
przyjemnością się z nimi spotkam. Odwieziecie ciało Gold-
moon
do świątyni i wniesiecie sarkofag do środka, aby posta-
wić
go przed ołtarzem. Będziesz się czuła jak w domu, mamo
— powiedziała
cicho Mina do nieruchomej, zimnej twarzy ko-
biety
uwięzionej w bursztynie.
Galdar nie
wydawał
się szczególnie zadowolony z wyzna-
czonego
mu zadania. Nie sprzeciwił się jednak Minie. Wóz
i
towarzysząca mu gwardia honorowa opuścili bazar i pojecha-
li
w stronę świątyni położonej w północnej części miasta.
Mina kontynuowała
wydawanie rozkazów z grzbietu swe-
go
rozdrażnionego rumaka. Rycerze otaczali ją ciasno, gorli-
wie
pragnąc jej służyć i łudząc się nadzieją na jej
spojrzenie,
słowo lub
uśmiech. Gerard został z tyłu, nie chcąc utknąć
w
natłoku ludzi i koni. Musiał się dowiedzieć, co ma zrobić
z
elfem, ale nie spieszyło mu się. Był zadowolony, że ma czas
na
to, by się zastanowić, co robić dalej. Nie podobało mu się
to,
co się działo z Odilą. Jej mowa o uschniętych rękach
prze-
raziła go. Zamierzał
ją stąd wydostać, bez względu na meda-
lion,
choćby nawet miał ją uderzyć w głowę i wywlec siłą.
Niespodziewanie poczuł
gwałtowną potrzebę zrobienia
czegoś
— czegokolwiek — żeby sprzeciwić się temu Jedyne-
mu
Bogu, nawet jeśli wyrządzi mu mniej szkody niż użądlenie
pszczoły.
Jedna pszczoła niewiele może zdziałać, ale gdyby
tych
pszczół były setki, tysiące... Słyszał, że przed takimi
roja-
mi uciekały smoki.
Musiał istnieć...
— Hej, Gerardzie! — zawołał ktoś. — Więzień ci uciekł.
Rycerz
gwałtownie
wyrwał się z zadumy. Elf u jego boku
gdzieś
zniknął. Gerard nie obawiał się — ani nie miał nadziei
— że
Silvanoshei spróbuje uciekać. Wiedział, gdzie go szukać.
Młody
elf starał się przecisnąć konno przez zbrojny pierścień
rycerzy,
którzy otaczali Minę.
Przeklinając
pod nosem ich oboje, Gerard popędził swego
konia.
Rycerze wokół Miny dostrzegli elfa i celowo zagradzali
271
mu drogę.
Silvanoshei zacisnął zęby i uparcie, zawzięcie nadal
dążył
do swego celu. Jeden z rycerzy, którego koń został po-
trącony
przez wierzchowca Silvanosheia, odwrócił się, by spoj-
rzeć
na elfa. Tym rycerzem był Clorant. Twarz miał posinia-
czoną
i spuchniętą, usta zakrwawione. Rozcięte wargi wykrzy-
wiał
grymas. Silvanoshei zawahał się, a potem ruszył naprzód.
Clorant
szarpnął mocno za wodze, wykręcając łeb swojemu
koniowi.
Rozzłoszczone zwierzę ugryzło elfiego rumaka, który
obnażył
zęby. W zamieszaniu Clorant pchnął Silvanosheia,
starając
się go zrzucić z konia. Młodemu elfowi udało się
utrzymać
w siodle. On również popchnął przeciwnika.
Gerard
wjechał
koniem w ścisk i dogonił elfa, po drodze
trącając
ramię Cloranta.
To nie
jest dobra pora, by przeszkadzać Minie, Wasza
Królewska
Mość — wyjaśnił elfowi półgłosem. — Może póź-
niej.
— Chwycił za wodze konia Silvanosheia.
Sir Gerardzie — zawołała Mina. — Chodź
do mnie.
Przyprowadź z sobą Jego
Wysokość. Pozostali, zróbcie im
przejście.
Na
polecenie Miny Clorant musiał
cofnąć konia, by prze-
puścić
Gerarda i Silvanosheia. Odprowadzał ich ponury, nie-
przyjazny
wzrok Czarnego Rycerza. Jadąc po rozkazy, Gerard
czuł
na karku jego spojrzenie.
Zdjął
hełm i oddał honory Minie. Z powodu walki z Clo-
rantem
miał posiniaczoną twarz i włosy zlepione zaschniętą
krwią.
Większość rycerzy po bitwie wyglądała jednak tak sa-
mo
albo i gorzej. Gerard miał nadzieję, że Mina tego nie za-
uważy.
Może nie zwróciła
uwagi na niego, ale uważnie przyjrzała
się
Silvanosheiowi, którego koszula była rozcięta i zakrwawio-
na,
a podróżna peleryna pobrudzona błotem.
— Sir
Gerardzie — przemówiła z powagą Mina — powie-
rzyłam
ci Jego Królewską Mość, abyś trzymał go bezpiecz-
nie
z daleka od walki. Mimo to widzę was obu posiniaczo-
nych
i zakrwawionych. Czy któremuś z was stała się poważna
krzywda?
272
— Nie, pani — odparł Gerard.
Nie chciał
zwracać się do niej po imieniu, jak to robili po-
zostali
rycerze. Jak lekarstwo przyrządzone z ałunu i miodu,
jej
imię, z początku słodkie, zostawiało gorzki posmak na
jego
języku.
Niczego nie powiedział o potyczce z Clorantem i inny-
mi
rycerzami. Silvanoshei również milczał. Po zapewnieniu
jej,
że nie jest ranny, elf umilkł. Nikt w tłumie oczekujących
rycerzy
nie odezwał się. Tu i tam zatupał koń pod nerwowym
jeźdźcem.
Teraz już wszyscy rycerze Miny wiedzieli o bójce.
Może
nawet byli wtajemniczeni w spisek.
Jakie są
twe rozkazy, pani? — spytał Gerard w nadziei,
że
zmieni temat.
To może zaczekać. Co się stało? — nalegała Mina.
Nie wiadomo skąd nadjechał patrol
Solamnijczyków,
pani — oznajmił
spokojnie Gerard. Spojrzał prosto w jej bur-
sztynowe
oczy. — Wydaje mi się, że chcieli zdobyć nasz wóz
z
zapasami. Odpędziliśmy ich.
Jego Królewska Mość też wałczył? —
spytała Mina
z półuśmiechem.
Kiedy
spostrzegli, że jest elfem, starali się go uwolnić,
pani.
— Nie chciałem być uwolniony — dodał
Silvanoshei.
Gerard zacisnął
wargi. Niewątpliwie była to prawda.
Mina
posłała młodemu elfowi chłodne spojrzenie, a potem
znów skupiła uwagę na Gerardzie.
— Nie widziałam ciał.
Znasz Rycerzy Solamnijskich, pani — odparł
gładko.
— Wiesz, jakimi są
tchórzami. Pogroziliśmy im mieczami
i
wzięli nogi za pas.
Rzeczywiście
znam Rycerzy Solamnijskich — odparła
Mina
— i wbrew temu, co sądzisz, sir Gerardzie, darzę ich
wielkim
szacunkiem.
Spojrzenie bursztynowych oczu Miny przesunęło
się po
szeregu
rycerzy i bezbłędnie wychwyciło tych czterech, którzy
brali
udział w potyczce. Najdłużej jej wzrok spoczywał na Clo-
rancie,
który próbował mu się opierać, ale w końcu zaczął się
273
wić
i wciskać głowę w ramiona. Wreszcie Mina znów zwróciła
swe
bursztynowe oczy na Silvanosheia, kolejnego owada u-
więzionego
w ciepłej żywicy.
Sir
Gerardzie — powiedziała — wiesz, gdzie znaleźć
główny
posterunek Straży Miejskiej?
Nie, pani
— odparł Gerard. — Nigdy nie byłem w Sanc-
tion.
Nie wątpię jednak, że uda mi się go zlokalizować.
Znajdziesz tam solidne cele więzienne.
Zaprowadzisz
tam Jego Królewską
Mość i upewnisz się, że zostanie zamk-
nięty
w jednej z tych cel. Masz zadbać o jego wygodę. To dla
twojego
bezpieczeństwa, Wasza Królewska Mość — dodała
Mina.
— Ktoś mógłby znów próbować cię „uwolnić", a
na-
stępnym razem możesz
nie mieć tak dzielnego obrońcy.
Gerard
spojrzał
na Silvanosheia, a potem odwrócił oczy.
Widok
był zbyt bolesny. Słowa Miny podziałały na młodego
elfa
jak dźgnięcie sztyletem w brzuch. Krew odpłynęła mu
z
twarzy. Nawet wargi mu pobladły. W białej twarzy mło-
dzieńca
żywe były tylko gorejące oczy.
Mino —
błagał ją zrozpaczonym, cichym głosem. —
Muszę
wiedzieć jedno. Czy kiedykolwiek mnie kochałaś? Czy
tylko
mnie wykorzystałaś?
Sir Gerardzie. — Mina odwróciła głowę. —
Otrzyma-
łeś rozkazy.
Tak, pani — rzekł rycerz. Wyjął wodze z
dłoni elfa
i zaczął prowadzić
jego konia.
Mino —
błagał Silvanoshei. — Zasługuję przynajmniej
to,
by poznać prawdę.
Mina obejrzała się przez ramię.
— Moją miłością i moim życiem jest
Jedyny Bóg.
Gerard odprowadził
elfa.
Okazało się, że
posterunek Straży Miejskiej znajduje się
kilka
kwartałów na południe od Zachodniej Bramy. Elf i rycerz
jechali
w milczeniu przez ulice, opustoszałe, gdy armia wkra-
czała
do miasta, lecz teraz szybko zapełniające się żołnierzami
w
służbie Jedynego Boga. Gerard musiał uważać, aby nikogo
274
nie
stratować,
więc posuwali się naprzód powoli. Zatroskany
rycerz
obejrzał się na Silvanosheia i zobaczył, że młodzieniec
ma
zawziętą minę i zaciśnięte zęby, a wzrok wbity w
dłonie,
którymi
tak mocno ściskał łęk siodła, że kostki palców
miał
kredowobiałe.
— Kobiety
— mruknął Gerard. — Każdy z nas to przeżył.
Silvanoshei
uśmiechnął się gorzko i potrząsnął głową.
„Ma
rację" — przyznał Gerard. „Nikomu z nas do roman-
sowania
nie wtrącał się bóg".
Minęli
Zachodnią Bramę. Poprzednio Gerard łudził się ci-
chą
nadzieją że w zamieszaniu uda mu się uciec wraz z elfem,
ale
teraz od razu zrezygnował z tego pomysłu. Na ulicy aż się
roiło
od żołnierzy Miny, a na polach za miastem było ich jesz-
cze
więcej. Każdy mijany człowiek posyłał Silvansheiowi po-
nure,
nieprzyjazne spojrzenie. Niejeden mamrotał pod nosem
groźby.
Mina ma rację,
stwierdził Gerard. Więzienie jest pewnie
najbezpieczniejszym
miejscem dla tego młodzieńca. O ile
w
Sanction istnieje jakieś bezpieczne miejsce dla Silvanosheia.
Straż
miejska albo uciekła z wieży, albo zginęła. Mina mia-
nowała
dowódcą strażnicy jednego ze swoich rycerzy. Męż-
czyzna
zerknął obojętnie na Silvanosheia i niecierpliwie słu-
chał
Gerarda, który nalegał, by młodzieńca umieścić pod spe-
cjalną
strażą. Machnął ręką w stronę rzędu cel. Po
krótkich
poszukiwaniach
znalazły się do nich klucze.
Gerard odprowadził
więźnia do celi w najciemniejszym
kącie
więzienia, mając nadzieję, że tam nie będzie się rzucał
w
oczy.
— Przykro
mi z tego powodu, Wasza Królewska Mość —
powiedział.
Silvanoshei wzruszył
ramionami i usiadł na kamiennym
bloku,
pełniącym funkcję pryczy. Gerard zatrzasnął drzwi celi
i
zamknął je na klucz.
Słysząc
zgrzyt klucz obracanego w zamku, Silvanoshei u-
niósł
głowę.
— Powinienem ci podziękować za ocalenie mi życia.
275
— Pewnie teraz żałujesz, że nie pozwoliłem im cię zabić
— rzekł współczująco rycerz.
— Rany
od ich mieczy sprawiłyby mniej bólu — przyznał
Silvanoshei,
uśmiechając się blado.
Gerard rzucił okiem dokoła. Byli w więzieniu sami.
Wasza
Królewska Mość — powiedział cicho. — Mogę
ci
pomóc w ucieczce. Nie teraz — najpierw mam coś innego
do
zrobienia. Ale wkrótce.
Dziękuję
ci, panie. Niepotrzebnie jednak naraziłbyś się
na
niebezpieczeństwo. Ja nie mogę uciec.
Wasza
Królewska Mość — głos Gerarda nabrał stanow-
czości
— widziałeś Minę, słyszałeś ją. Nie masz u niej szans!
Ona
cię nie kocha. Jej uwagę za bardzo przyciąga ten jej bóg.
Nie tylko jej bóg. Mój również. — Elf
powiedział to
z niesamowitym
spokojem. — Jedyny Bóg obiecał mi, że ja
i
Mina będziemy razem.
Nadal w to wierzysz?
Nie — powiedział po chwili Silvanoshei.
Wydawało
się,
że z trudem mu to przeszło przez usta. — Nie, nie wierzę.
Bądź zatem gotowy. Wrócę po
ciebie.
Silvanoshei potrząsnął
głową.
Wasza Królewska Mość — rzekł zdesperowany Gerard
— wiesz,
dlaczego Mina zwabiła cię tutaj, odciągając od two-
jego
królestwa? Bo wie, że twój lud nie usłucha niczyich roz-
kazów
z wyjątkiem twoich. Silvanesti siedzą bezczynnie i cze-
kają
na twój powrót. Wróć i bądź ich królem, władcą, którego
ona
się obawia!
Wróć i
bądź ich królem. — Silvanoshei wykrzywił war-
gi.
— Chcesz powiedzieć: Wróć do matki. Wróć do wstydu
i
hańby, płaczu i wymówek. Wolę już siedzieć w więziennej
celi
do końca życia — a my, elfy, żyjemy bardzo długo — niż
tego
słuchać.
Posłuchaj,
do licha, gdyby tylko chodziło o ciebie, po-
zwoliłbym
ci zgnić w tym więzieniu — rzekł ponuro Gerard.
— Jesteś
jednak ich królem, czy ci się to podoba, czy nie. Mu-
sisz
myśleć o swoich poddanych.
276
— Jestem królem — rzekł Silvanoshei. —
I tak zrobię.
Wstał i podszedł
do Gerarda, po drodze ściągając z palca
pierścień.
— Jesteś Rycerzem Solamnijskim, tak jak
powiedziała
Mina, prawda? Po co tu
przyjechałeś? Żeby ją szpiegować?
Gerard spojrzał
na niego ze złością, wzruszył ramionami
i
nie odpowiedział.
Nie musisz się przyznawać — rzekł
Silvanoshei. —
Mina
zajrzała do twojego serca. Dlatego kazała ci mnie pilno-
wać.
Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc...
Oczywiście, Wasza Królewska Mość — odparł Gerard.
Więc weź to. — Silvanoshei podał mu przez
pręty
błyszczący
niebieski pierścień. — Gdzieś w okolicy —jestem
pewien,
że całkiem niedaleko — znajdziesz elfiego wojowni-
ka.
Nazywa się Samar. Moja matka wysłała go, żeby sprowa-
dził
mnie do domu. Daj mu ten pierścień. On go pozna. Noszę
go
od dziecka. Kiedy spyta, skąd go wziąłeś, powiedz, że
za-
brałeś go mojemu
trupowi.
Wasza Królewska Mość...
Silvanoshei
podsunął mu pierścień.
Weź go. Powiedz mu, że nie żyję.
Dlaczego
miałbym kłamać? I dlaczego on miałby mi u-
wierzyć?
— spytał z wahaniem Gerard.
Ponieważ
będzie chciał ci uwierzyć — powiedział Sil-
vanoshei.
— Tym sposobem mnie uwolnisz.
Rycerz wziął
pierścień — obrączkę wysadzaną szafirami,
tak
małą, że pasowałaby na rączkę dziecka.
Jak znajdę tego Samara?
Nauczę
cię piosenki — wyjaśnił elf. — Starej piosenki
elfich
dzieci. Moja matka używała jej jako sygnału, gdy mu-
siała
mnie ostrzec przed niebezpieczeństwem. Zaśpiewaj tę
piosenkę,
kiedy będziesz jechał. Samar ją usłyszy i bardzo się
zaciekawi,
skąd ty — człowiek — ją znasz. Sam cię znajdzie.
I poderżnie mi gardło...
Najpierw będzie chciał cię przesłuchać —
powiedział
Silvanoshei. — Samar
jest honorowym elfem. Jeśli powiesz
277
mu prawdę, będzie
wiedział, że ty także jesteś człowiekiem
honoru.
— Chciałbym,
abyś zmienił zdanie, Wasza Królewska Mość
—
powiedział Gerard. Polubił tego młodzieńca, chociaż głębo-
ko
mu współczuł.
Silvanoshei potrząsnął głową.
— Dobrze — westchnął Gerard. — Jak brzmi ta piosenka?
Silvanoshei nauczył
rycerza pioseneczki. Słowa były pro-
ste,
a melodia melancholijna. Była to piosenka, która miała
za
zadanie uczyć dziecko liczenia. „Pięć jest palców u
dłoni.
Cztery nogi mają
konie".
Wiedział, że
ostatniego wersu nigdy nie zapomni.
„Jeden
jest zupełnie sam i na wieki już zostanie tak".
Silvanoshei
podszedł do kamiennego łoża i położył się na
nim,
odwróciwszy twarz.
— Powiedz
Samarowi, że umarłem — powtórzył cicho. —
Jeśli
to dla ciebie jakaś pociecha, panie rycerzu, nie okłamiesz
go.
Powiesz mu prawdę.
11
Uwolnić usidlonego ptaka
Po wyjściu z
budynku więzienia Gerard stwierdził, że za-
padła
noc. Rozejrzał się po ulicy, od niechcenia przespacero-
wał
się nawet za więzienie, ale nie zauważył, żeby ktokolwiek
czaił
się w bramie albo chował w mroku.
— To moja okazja — mruknął rycerz. —
Mogę wyjechać
za
bramę, zgubić się w tłumie żołnierzy rozbijających
obóz,
znaleźć
tego Samara, a potem się zobaczy. Tak właśnie zrobię.
Wyjazd
teraz jest logiczny. Ma sens. Tak, zdecydowanie tak
właśnie
postąpię.
Ale
chociaż
to sobie powiedział — chociaż powtarzał sobie
raz
po raz, że to najlepsze rozwiązanie — doskonale wiedział,
że
tego nie zrobi.
Pójdzie
poszukać Samara, musi pójść — obiecał to Sil-
vanosheiowi
i zamierzał dotrzymać tej obietnicy, nawet jeśli
nie
zamierzał dotrzymać reszty przyrzeczeń, jakie złożył
mło-
dzieńcowi.
Najpierw jednak musiał porozmawiać z Odilą. Po-
wodem
była oczywiście jego nadzieja na to, że uda mu się ją
namówić,
by z nim poszła. Zgromadził kilka doskonałych ar-
gumentów
przeciwko temu Jedynemu Bogu i zamierzał z nich
skorzystać.
Świątynia
Serca była antyczną budowlą pochodzącą z cza-
sów
przed Kataklizmem. Tę wzniesioną u stóp góry Grishnor
świątynię
kultu bogów Światła uważano za najstarszy budy-
279
nek w
mieście,
prawdopodobnie wybudowany w czasach, gdy
Sanction
było zaledwie małą wioską rybacką. Ze świątynią
wiązały
się rozliczne opowieści i legendy, wśród nich taka,
która
głosiła, że kamień węgielny pod jej budowę położył je-
den
z królów-kapłanów, którego statek miał nieszczęście roz-
bić
się na morzu. Wyrzucony na tutejszy brzeg król-kapłan
po-
dziękował
Paladine'owi za to, że przeżył. Aby okazać swoją
wdzięczność,
wybudował bogom świątynię.
Po Kataklizmie mógł
ją spotkać ten sam los co wiele in-
nych
świętych miejsc w tamtych czasach, gdy ludzie wyłado-
wywali
swoją złość na bogów, atakując i niszcząc świątynie.
Ta
budowla przetrwała nietknięta głównie z powodu pogłoski,
że
nawiedzają duch króla-kapłana, który nikomu nie
pozwala
skrzywdzić
pamięci bogów. Świątynia ucierpiała od zaniedba-
nia;
ale to wszystko.
Po Wojnie
Chaosu mściwe
widmo musiało odejść, bo Mi-
stycy
z Cytadeli Światła wprowadzili się do świątyni, nie
na-
potkawszy żadnych duchów.
Świątynia była niewielkim, kwadratowym,
niepozornym
budynkiem
z białego marmuru, nakrytym stromo wznoszącym
się
dachem, który strzela! w górę wśród drzew. Pod dachem
znajdowała
się środkowa komnata z ołtarzem — największe
i
najważniejsze pomieszczenie świątyni. Pozostałe pokoje ota-
czały
salę z ołtarzem i pełniły funkcje pomocnicze. Były to
sy-
pialnie
kapłanów, biblioteka i tak dalej. Od frontu do świątyni
prowadziły
dwie pary podwójnych drzwi.
Dochodząc do
wniosku, że szybciej będzie iść zatłoczo-
nymi
ulicami pieszo, Gerard zostawił konia w stajni zajazdu
w
pobliżu Zachodniej Bramy i poszedł na północ do świątyni,
która
stała trochę na uboczu, na wzgórzu wznoszącym się nad
miastem.
Przed
świątynią
zastał kilku ludzi, którzy słuchali opowie-
ści
Miny o cudach Jedynego Boga. Starszy mężczyzna bardzo
mocno
marszczył czoło, ale większość pozostałych wydawała
się
zaciekawiona.
Świątynia była rozświetlona na zewnątrz i wewnątrz. 01-
280
brzymie podwójne
wrota otwarto na oścież. Rycerze pod ko-
mendą
Galdara wnosili do sali z ołtarzem sarkofag Goldmoon.
Głowę
minotaura łatwo było dostrzec, sylwetka jego rogów
i
pyska odcinała się od tła oświetlonego pochodniami,
które
umieszczono
w pierścieniach na ścianach. Mina czujnie obser-
wowała
procedurę, często spoglądając w stronę procesji, aby
się
upewnić, że sarkofag jest niesiony ostrożnie, a rycerze
za-
chowują się z
godnością i szacunkiem.
Zatrzymawszy
się
w głębokim cieniu pod otulonym nocą
drzewem,
by się rozejrzeć — i być może dostrzec Odilę — Ge-
rard
przyglądał się, jak powoli i majestatycznie wnoszą do
świątyni
bursztynowy sarkofag. W pewnym momencie usły-
szał,
że Galdar ostro kogoś karci i zobaczył, że Mina szybko
odwraca
głowę, żeby spojrzeć. Była tak zatroskana, że straciła
wątek
swojego kazania i musiała chwilę pomyśleć, by sobie
przypomnieć,
na czym skończyła.
Gerard nie
mógł
sobie życzyć lepszego momentu do roz-
mowy
z Odilą niż teraz, gdy Galdar nadzorował wnoszenie
sarkofagu,
a Mina wygłaszała kazanie. Kiedy nadeszła grupa
rycerzy
niosących bagaże Miny, Gerard przyłączył się do nich.
Rycerze byli w dobrych humorach, rozmawiali i
śmiali się
ze
świetnego żartu kosztem tych naiwnych filantropów, Misty-
ków,
jakim było zajęcie ich świątyni przez Minę. Gerard nie
widział
w tym niczego śmiesznego i bardzo poważnie wątpił,
czy
sama Mina byłaby zadowolona, gdyby ich usłyszała. :
Rycerze
weszli do świątyni
innymi podwójnymi drzwiami,
zmierzając
do komnat Miny. Zajrzawszy przez otwarte drzwi
na
lewo do jasno oświetlonej świecami sali, Gerard dostrzegł
Odilę,
która stała przy ołtarzu i kierowała umieszczaniem
bur-
sztynowego sarkofagu na
kilku drewnianych ławach.
Nie wychylał się
z cienia, czekając na szansę, by zastać
Odilę
samą. Rycerze wtaszczyli swój ciężar i położyli go na ła-
wach,
sapiąc przy tym niemiłosiernie i stękając, a nawet krzy-
cząc
i klnąc, gdy jeden z mężczyzn zbyt wcześnie upuścił swój
koniec
trumny i przytrzasnął drugiemu palce. Odila ostro ich
skarciła.
Galdar warknął groźbę pod ich adresem. Mężczyźni
281
pchali i
posuwali trumnę
i wkrótce kryształowy sarkofag stanął
na
swoim miejscu.
Na ołtarzu
paliły się setki białych świec, pewnie umiesz-
czonych
tam przez Odilę. Ich odbicia płonęły w bursztynie, tak
że
Goldmoon wydawała się leżeć pośród niezliczonej
ilości
płomyczków.
Światło padało na jej bladą twarz. Choć wyda-
wało
się to niemożliwe, Gerard nie pamiętał, by kiedykol-
wiek
widział ją spokojniejszą. Może, tak jak powiedziała Mi-
na,
Goldmoon była zadowolona, że jest w domu.
Gerard otarł
czoło rękawem. Świece wytwarzały zdumie-
wającą
ilość ciepła. Rycerz znalazł miejsce na ławie w głębi
sali
z ołtarzem. Szedł najciszej, jak mógł, trzymając miecz, że-
by
nie uderzyć nim o ścianę. Nie widział najlepiej, bo patrzył
w
płomienie świec, i wpadł na kogoś. Już chciał przeprosić,
lecz
zamiast tego wzdrygnął się, rozpoznając Palina. Mag sie-
dział
nieruchomo na ławie i bez mrugania wpatrywał się w pło-
mienie
świec.
Dotknięcie
sflaczałej ręki maga przypominało dotknięcie
ciepłego
trupa. Gerard poczuł mdłości i czym prędzej prze-
niósł
się na inną ławkę. Usiadł i niecierpliwie czekał, aż
mino-
taur wyjdzie.
— Wystawię straż wokół sarkofagu —
oznajmił Galdar.
Gerard zmełł w
ustach przekleństwo. Tego się nie spo-
dziewał.
— Nie
ma potrzeby — powiedziała Odila. — Mina przyj-
dzie
pomodlić się przy ołtarzu. Wydała rozkazy, by zostawić ją
samą.
Gerard odetchnął
z ulgą, a potem na chwilę w ogóle prze-
stał
oddychać. Minotaur stał już w drzwiach, gdy zatrzymał się
i
powiódł wzrokiem po sali z ołtarzem, jakby czegoś szu-
kał.
Rycerz zamarł w bezruchu, rozpaczliwie starając się
sobie
przypomnieć,
czy minotaury dobrze widzą w ciemności. Wy-
dawało
mu się, że Galdar go dostrzegł, bo jego wyłupiaste,
krowie
oczy były zwrócone wprost na niego. Czekał w napię-
ciu,
aż zwierzoczłek go zawoła, ale po chwili rozglądania się
minotaur
wyszedł.
282
Gerard
wytarł
pot, który spływał mu teraz po twarzy i kapał
z
podbródka. Powoli, ostrożnie wysunął się z rzędu ławek
i
podszedł do ołtarza. Starał się zachować ciszę, ale
wyprawio-
na skóra
skrzypiała, a metal pobrzękiwał.
Odila była
skąpana w blasku świec. Stała z twarzą częścio-
wo
odwróconą do niego i rycerz z niepokojem dostrzegł, że
jest
bardzo chuda i wynędzniała. Wielotygodniowa jazda na
wozie
i brak innych zajęć niż wysłuchiwanie kazań Miny i kar-
mienie
magów sprawiły, że jej piękna muskulatura zaczęła za-
nikać.
Pewnie nadal mogła władać mieczem, ale nie wytrzy-
małaby
dwóch rund ze zdrowym, zaprawionym w boju prze-
ciwnikiem.
Nie śmiała się
już i nie mówiła wiele, lecz wykonywała
swoje
obowiązki w milczeniu. Gerard już przedtem nie lubił
tego
Jedynego Boga. Teraz szczerze go znienawidził. Cóż to za
bóg,
który tępi radość i dla którego śmiech jest obrazą? On
sam,
w każdym razie, nie chciał mieć z takim bóstwem nic
do
czynienia. Cieszył się, że przyszedł porozmawiać z Odilą,
i
miał nadzieję, że uda mu się ją przekonać, aby rzuciła
to
wszystko i uciekła z nim.
Jego nadzieja zgasła
jednak niemal natychmiast. Wystar-
czyło,
że spojrzał na twarz Odili pochylonej nad świecami,
i
już wiedział, że marnuje czas.
Nagle
przypomniał
mu się stary sposób kłusowników na ła-
panie
ptaków. Na długim, cienkim sznurku przywiązanym do
palika
umieszcza się w odstępach jagody. Ptak zjada jagody
jedną
po drugiej, jednocześnie połykając sznurek. Kiedy do-
chodzi
do końca linki, stara się odlecieć, ale do tego czasu
sznurek
splątał mu się już w trzewiach i ofiara nie może uciec.
Odila zjadła,
jedną po drugiej, jagody przymocowane do
morderczego
sznurka. Ostatnią była moc czynienia cudów. Była
przywiązana
do Jedynego Boga i tylko cud — przeciwny cud
—
mógł ją uwolnić.
Cóż, może przyjaźń była tego rodzaju cudem.
Odilo... — zaczął.
Czego chcesz, Gerardzie? — spytała bez odwracania się.
283
— Muszę
z tobą porozmawiać — powiedział rycerz. —
Proszę,
tylko przez chwilę. To nie potrwa długo.
Odila
usiadła
na ławie w pobliżu bursztynowego sarkofagu.
Gerard
wolałby usiąść gdzieś bardziej w głębi, z dala od świat-
ła
i upału, ale Odila nie chciała się ruszyć. Zdenerwowana
i
przejęta, często rzucała okiem na drzwi. Jej spojrzenia były
w
połowie nerwowe, w połowie pełne oczekiwania.
Odilo,
posłuchaj mnie — zaczął Gerard. — Wyjeżdżam
z
Sanction. Dziś w nocy. Przyszedłem ci o tym powiedzieć
i
spróbować cię przekonać, żebyś ze mną poszła.
Nie —
odparła kobieta, oglądając się na drzwi. — Nie
mogę
teraz wyjechać. Mam zbyt wiele do zrobienia przed przy-
byciem
Miny.
Nie
proszę cię, żebyś pojechała na piknik! — rzucił
zi-
rytowany. — Proszę,
żebyś uciekła stąd ze mną, dziś w nocy!
W
mieście panuje zamęt, żołnierze maszerują w tę i z powro-
tem.
Nikt nie wie, co się dzieje. Upłynie kilka godzin, zanim
zostanie
zaprowadzony jakiś ład. Teraz jest idealna pora na
ucieczkę.
Więc uciekaj — powiedziała, wzruszając
ramionami.
— I tak nie chcę,
żebyś mi się plątał pod nogami.
Chciała
wstać. Gerard chwycił ją za rękę, ścisnął mocno za
nadgarstek
i zobaczył, że skrzywiła się z bólu.
Nie chcesz, żebym się tu plątał, bo
przypominam ci
o tym, kim kiedyś
byłaś. Nie podoba ci się ten Jedyny Bóg.
Tak
samo jak ja nie jesteś zadowolona ze zmiany, jaka w tobie
zaszła.
Dlaczego tak się krzywdzisz?
Ponieważ,
Gerardzie — powiedziała Odila zmęczonym
głosem,
jakby od dawna powtarzała ten sam argument — Jedy-
ny
Bóg jest bogiem. Bogiem, który przyszedł do tego świata,
by
się o nas troszczyć i nas prowadzić.
Dokąd? Do przepaści? — spytał mężczyzna.
— Po
Wojnie
Chaosu Goldmoon znalazła przewodnika we własnym
sercu.
Miłość i troska, współczucie, prawda i honor nie ode-
szły
z bogami światła. Są w każdym z nas. To są nasi przewod-
nicy
albo powinny nimi być.
284
W chwili śmierci Goldmoon zwróciła się do
Jedynego
Boga.
— Odila spojrzała na nieruchomą, spokojną twarz zato-
pioną
w bursztynie.
Doprawdy?
— spytał szorstko Gerard. — Ciekawe. Je-
śli
rzeczywiście przyjęła Jedynego Boga, dlaczego nie utrzy-
mał
jej przy życiu, by wędrowała po świecie i rozgłaszała
ten
cud? Dlaczego Jedyny Bóg uznał za niezbędne zamknąć jej
usta,
uśmiercając ją i zamykając w bursztynowym więzieniu?
Mina twierdzi, że zostanie z niego uwolniona
— bro-
niła
się Odila. — W Noc Nowego Oka Jedyny Bóg wskrzesi
Goldmoon,
która obejmie władzę nad światem.
Gerard wypuścił jej dłoń. Odsunął się od niej.
— Więc nie pójdziesz ze mną?
Odila
potrząsnęła przecząco głową.
Nie, Gerardzie, nie pójdę. Wiem, że tego
nie zrozu-
miesz. Nie jestem tak
silna jak ty. Jestem całkiem sama
w
ciemnym lesie i boję się. Cieszę się, że mam przewodnika,
i
jeśli ten przewodnik nie jest doskonały, ja też taka nie
jestem.
Żegnaj,
Gerardzie. Dziękuję ci za przyjaźń i troskę. Ruszaj
bezpiecznie
w drogę w imię...
Jedynego
Boga? — dokończył ponuro rycerz. — Nie,
dziękuję.
Odwrócił się i opuścił salę z ołtarzem.
Pierwszym
miejscem, do którego
udał się Gerard, było cen-
trum
dowodzenia armii usytuowane na byłym bazarze. Za-
miast
kramów i stoisk wznosiło się tam małe miasto namiotów.
Tutaj
dzielono zawartość opancerzonych skrzynek.
Zajmując
miejsce w kolejce, Gerard poczuł pewną satys-
fakcję,
że bierze od Czarnych Rycerzy stal. Zasłużył na nią, to
nie
ulegało wątpliwości, a pieniądze przydadzą mu się w dro-
dze
do posiadłości lorda Ulricha, czy gdziekolwiek Rycerze
Solamnijscy
zbierali swoje siły.
Po
otrzymaniu zapłaty
skierował kroki do Bramy Zachod-
niej
i wolności. Wyrzucił Odilę z pamięci, nie pozwalał sobie
myśleć
o niej. Zdjął większość zbroi — karwasze, nagolenice
285
i
kolczugę,
ale nadal nosił kirys i hełm. Jedno i drugie było nie-
wygodne,
ale musiał wziąć pod uwagę fakt, że prędzej czy
później
Galdar może się znudzić śledzeniem Gerarda i po pro-
stu
wbije mu nóż w plecy. Na tle czerwonego blasku, bijącego
od
wypełnionej lawą fosy wokół miasta, majaczyły czarne syl-
wetki
dwóch wież Zachodniej Bramy. Bramy zostały zatrzaś-
nięte.
Wartownicy nie zamierzali ich otworzyć, dopóki nie
przyjrzą
się dobrze Gerardowi i nie wysłuchają jego historii —
o
tym, że jest posłańcem wysłanym do Jelek z wieścią o
ich
zwycięstwie.
Wartownicy życzyli mu szczęśliwej drogi i otwo-
rzyli
bramę, by go przepuścić.
Oglądając
się na mury Sanction i stojących na nich ludzi,
Gerard
po raz kolejny mimo woli poczuł głęboki podziw dla
zdolności
przywódczych Miny i jej umiejętności wymuszenia
dyscypliny
i ładu wśród żołnierzy.
Z każdym dniem, który tu spędzi, będzie
rosła w siłę
i
potęgę — mruknął do siebie niewesoło, wyjeżdżając
galopem
za bramę. Przed
nim rozciągał się port, a dalej czarna toń No-
wego
Morza. Powiew morskiej bryzy był miłą odmianą po za-
pachu
siarki, który nieustannie unosił się w powietrzu Sanc-
tion.
— Jak mamy z nią walczyć?
Nie możecie.
Na jego
drodze stanęła
jakaś masywna postać. Gerard po-
znał
głos, a jego wierzchowiec poznał woń minotaura. Koń za-
rżał
i stanął dęba, a rycerz tak bardzo był zajęty utrzymaniem
się
na grzbiecie spłoszonego zwierzęcia, że w ciągu tych
kilku
szalonych
chwil stracił wszelką okazję, jaką mógł mieć, żeby
albo
stratować minotaura, albo oddalić się galopem i zostawić
go
za sobą w kłębach kurzu.
Minotaur
podszedł
bliżej. Na jego zwierzęcą twarz padał
czerwony
blask lawy, który zmieniał noc w Sanction w wiecz-
ny
półmrok. Galdar chwycił konia za uzdę.
Gerard
wydobył
miecz. Nie wątpił, że będzie to ostateczne
starcie
i nie miał większych wątpliwości co do tego, jak się
ono
zakończy. Słyszał, że Galdar rozrąbał kiedyś człowieka
na
pół jednym ciosem swego potężnego miecza. Jedno spojrze-
286
nie na
gruzłowate
muskuły na ramionach i gładkie, wypukłe
mięśnie
na kosmatej klatce piersiowej minotaura potwierdziło
prawdziwość
tej opowieści.
Posłuchaj, Galdarze. — Rycerz uprzedził
minotaura,
który zamierzał coś
powiedzieć. — Nasłuchałem się dość ka-
zań
i mam już powyżej uszu bycia pod obserwacją dzień i noc.
Wiesz,
że jestem Rycerzem Solamnijskim, nasłanym tu po to,
by
szpiegować Minę. Wiem, że o tym wiesz, więc skończmy to
tu
i teraz...
Chciałbym
się z tobą bić, Solamnijczyku — rzekł Gal-
dar
zimnym tonem. — Bardzo chciałbym cię zabić, ale mi
tego
zabroniono.
Domyśliłem się. — Gerard opuścił miecz.
— Mogę
spytać, czemu?
Służysz jej. Wykonujesz jej rozkazy.
Posłuchaj,
Galdarze, obaj wiemy, że nie jadę wykonać
rozkazu
Miny... — zaczął Gerard, a potem przerwał, coraz
bardziej
zdezorientowany. Oto głosuje za własną śmiercią.
Mówiąc
o jej rozkazach, nie mam na myśli Miny —
stwierdził
minotaur. — Chodziło mi o Jedynego Boga. Czy
nigdy
nie przyszło ci do głowy, by ustalić jego imię?
Jedynego
Boga? — Cała ta rozmowa wprawiała Gerar-
da
w coraz większe rozdrażnienie. — .Nie. Szczerze mówiąc,
gówno
mnie to...
Takhisis — rzekł Galdar.
— ...obchodzi — dokończył rycerz i
zamilkł.
Siedział
w siodle na środku drogi, w ciemności, myśląc, że
to wszystko ma sens. Cholerny, przerażający,
okropny sens.
Nie
trzeba było go pytać, czy wierzy minotaurowi. W głębi du-
szy
Gerard podejrzewał to od dawna.
— Dlaczego mi o tym mówisz? — spytał.
— Nie wolno mi zabić ciebie — rzekł
kwaśno Galdar —
ale
mogę zabić w tobie ducha. Znam twoje plany. Niesiesz
wiadomość
od tego nieszczęsnego króla elfów do jego ludu,
w
której błaga ich, by przyszli mu z pomocą. Jak sądzisz,
dla-
czego Mina kazała
tobie odprowadzić elfa do więzienia, jeśli
287
nie po to, żebyś
został jego „posłańcem"? Ona chce, żebyś
sprowadził
tu jego lud. Sprowadź cały naród elfów. Sprowadź
Rycerzy
Solamnijskich — to, co z nich zostało. Sprowadź ich
wszystkich,
aby stali się świadkami chwały królowej Takhisis
w
Noc Nowego Oka. — Minotaur wypuścił uzdę konia z dłoni.
—
Jedź, Solamnijczyku. Jedź do snów o zwycięstwie i chwale,
które
chowasz w sercu, i kiedy będziesz tak jechał, wiedz, że
są
tylko prochem. Twoje przeznaczenie kontroluje Takhisis.
Wszystko,
co robisz, robisz w jej imieniu. Tak jak ja.
Minotaur ironicznie oddał
honory Gerardowi, odwrócił się
i
poszedł z powrotem w stronę murów Sanction.
Gerard spojrzał w
niebo. Buchające z Władców Zagłady
kłęby
dymu całkiem przesłoniły gwiazdy i księżyc. Nocne nie-
bo
było u góry ciemne, u dołu zaś zabarwione ogniście.
Czy
rzeczywiście gdzieś
tam siedziała Takhisis i przyglądała mu
się?
Wiedziała wszystko, o czym myślał, i co planował?
„Muszę
wrócić" — pomyślał zdjęty chłodem Gerard.
„Ostrzec
Odilę".
Chciał już zawrócić konia, a potem stanął. „Może właś-
nie
tego oczekuje po mnie Takhisis. Jeśli wrócę, może się
po-
starać,
żebym stracił okazję do rozmowy z Samarem. Nie mo-
gę
zrobić niczego, by pomóc Odili. Muszę jechać dalej".
Zawrócił
konia w drugą stronę, a potem się zatrzymał. „Ta-
khisis
chce, żebym porozmawiał z tym elfem. Tak powiedział
Galdar.
Może więc nie powinienem! Skąd mam wiedzieć, co
robić?
I czy ma to jakiekolwiek znaczenie?".
Gerard zatrzymał się na drodze.
— Galdar
miał rację — powiedział z goryczą. — Wy-
świadczyłby
mi przysługę, wbijając mi w brzuch najzwyklej-
szy
w świecie, pospolity miecz. Ostrze, które zostawił w ranie,
jest
zatrute, i nigdy nie zdołam się go pozbyć. Co mam zrobić?
Co
mogę zrobić?
Istniała tylko jedna odpowiedź, ta, której udzielił Odili.
Musiał iść za głosem swojego serca.
12
Nowe
oko
Wracając
do Zachodniej Bramy, rozczarowany Galdar stwier-
dził,
że nie jest tak zadowolony z siebie, jak powinien. Miał
nadzieję,
że zarazi pewnego siebie i zarozumiałego Solamnij-
:zyka
tą samą chorobą, która dręczyła jego. Spełnił swój za-
miar
— dowiodła tego gniewna, sfrustrowana mina Rycerza
Solamnijskiego.
Galdar jednak stwierdził, że nie potrafi czer-
pać
satysfakcji ze swego zwycięstwa.
Na co liczył? Że rycerz udowodni mu, iż nie miał racji?
— Phi! —
parsknął pogardliwie minotaur. — Wpadł w te
same
sidła co reszta spośród nas, i już się z nich nie wyrwie.
\ni
teraz, ani nigdy. Nawet śmierć go z nich nie wyzwoli.
Roztarł
sobie prawe ramię, które ostatnio uparcie go pobo-
lewało,
dokuczając do tego stopnia, że wolałby znów je stra-
:ić.
Kiedyś był z niego dumny — dumny z kończyny, którą
wróciła
mu Mina, czyniąc pierwszy cud w imię Jedynego Bo-
l&.
Teraz
przyłapywał się na tym, że dotyka miecza z jakimś
iiejasnym
przeświadczeniem, iż sam powinien sobie to ramię
Ddrąbać.
Oczywiście nie zrobiłby tego. Mina byłaby na niego
?ła,
a co gorsze, poczułaby się urażona i zasmucona. Potrafił
mieść
jej gniew, już przedtem czuł jego smagnięcia. Nigdy nie
zrobiłby
niczego, by ją skrzywdzić. Większość nagromadzonej
n
nim wściekłości i żalu,
jakie czuł do Takhisis, nie miała
źródła
w tym, jak bogini traktowała jego, lecz jak traktowała
Vlinę,
która poświęciła jej wszystko, nawet życie.
289
Mina
została
nagrodzona. Dostała zwycięstwo nad swymi
wrogami
i moc, aby czynić cuda. Galdar jednak znał Takhisis
z
dawnych czasów. Rasa minotaurów nigdy nie miała wielkie-
go
mniemania o bogini, która była małżonką boga minotau-
rów,
Sargasa lub Sargonnasa, jak nazywały go inne rasy. Sar-
gas
został ze swoim ludem, by walczyć z Chaosem do samego
końca,
poświęcając się — jak głosiła legenda — dla ratowa-
nia
rasy minotaurów. Takhisis nawet nie przyszłoby na myśl,
żeby
ponosić ofiary w imię czegokolwiek. Sama oczekiwała
ofiar,
domagała się ich w zamian za swoje wątpliwe błogosła-
wieństwa.
Może
właśnie to miała w zanadrzu dla Miny. Galdara za-
częła
niepokoić bezustanna mowa Miny o tym „wielkim cu-
dzie",
jaki Takhisis miała uczynić w Noc Nowego Oka. Takhi-
sis
nigdy nie dawała niczego za darmo. Galdarowi wystarczyło
poczuć
pulsujący ból, wywołany gniewem jego bogini, żeby
o
tym wiedzieć. Mina była taka ufna, taka szczera. Nigdy
nie
zdołałaby zrozumieć
przebiegłości Takhisis, jej podstępnej
i
mściwej natury.
Oczywiście to
właśnie dlatego została wybrana. Jak rów-
nież
dlatego, że Goldmoon ją kochała. Takhisis nie przepu-
ściłaby
okazji, żeby zadać ból komukolwiek, a już szczególnie
Goldmoon,
która w przeszłości popsuła jej szyki.
„Mógłbym to wszystko powiedzieć Minie"
— pomyślał
Galdar,
wchodząc do świątyni. „Mógłbym jej powiedzieć, ale
ona
nie usłyszałaby mnie. Ostatnio słyszy tylko jeden głos".
Świątynia
Serca, teraz Świątynia Jedynego Boga. Jakże Ta-
khisis
musi się cieszyć z tego tytułu! Po wieczności bycia
jedną
z wielu stała się bogiem jedynym i wszechpotężnym.
Minotaur potrząsnął ponuro rogatą głową.
Świątynia świeciła pustkami. Galdar poszedł
najpierw do
komnat
Miny. Nie spodziewał się naprawdę jej tam zastać, mi-
mo
że dziewczyna była wyczerpana całodniową bitwą. Wie-
dział,
gdzie ją znajdzie. Chciał się tylko upewnić, że wszystko
będzie
dla niej przygotowane, kiedy Mina wreszcie postanowi
udać
się na spoczynek.
290
Rozejrzał się po
pokoju, który niegdyś należał do prze-
łożonego
zakonu; pewnie tego starego głupca, który patrzył
spode
łba przez całe kazanie Miny. Galdar uznał, że wszystko
jest
w porządku. Wszystko przyszykowano dla jej wygody.
W
pokoju już znajdowała się broń i starannie umieszczona na
stojaku
zbroja. Jej morgenstern wypolerowano i oczyszczono
z
krwi, podobnie jak pancerz. Z butów usunięto błoto i krew.
Na
biurku przy łóżku stała taca z jedzeniem. Świeca paliła się,
by
oświetlić Minie drogę w ciemności. Ktoś nawet pomyślał
o
tym, żeby do cynowego kubka wstawić kilka późno kwit-
nących
kwiatów. Wszystko w pokoju świadczyło o oddaniu
i
miłości jej żołnierzy do niej.
Do niej.
Galdar zastanawiał
się, czy Mina w ogóle jest tego
świadoma.
Ludzie walczyli dla niej, dla Miny. Wykrzykiwali
jej
imię, kiedy prowadziła ich do boju. Wykrzykiwali jej imię
w
chwili zwycięstwa.
Mina... Mina...
Nie
krzyczeli: „Dla
Jedynego Boga!". Nie krzyczeli: „Dla
Takhisis!".
— I mogę się założyć, że nie jesteś z
tego zadowolona —
rzucił Galdar
w ciemność.
Czy bóg może być zazdrosny o śmiertelnika?
„Ten bóg może" — pomyślał Galdar i nagle zdjął go strach.
Wszedł do głównej
sali świątyni i stał, boleśnie mrugając,
póki
jego oczy nie przyzwyczaiły się do blasku świec na ołta-
rzu.
Mina była sama. Klęczała przy ołtarzu, pogrążona w mo-
dlitwie.
Słyszał, jak coś mamrocze; potem milkła i znów mam-
rotała,
jakby otrzymywała polecenia.
Solamnijka, ta rycerka, która
została kapłanką usnęła wy-
ciągnięta
na ławie. Spała mocnym snem na tym twardym łożu.
Kobieta
przykryta była peleryną Miny. Galdar nawet nie pa-
miętał,
jak ma na imię.
Goldmoon,
w swojej bursztynowej trumnie, również
spała.
Dwaj
magowie siedzieli w głębi komnaty, tam gdzie ich posa-
dzono.
Widział ich niewyraźne sylwetki w świetle świec. Jego
wzrok
na chwilę zatrzymał się na nich, a potem wrócił do Mi-
291
ny. Widok nieszczęsnych
magów napełniał minotaura zgrozą
i
sprawiał, że sierść mu się jeżyła na grzbiecie.
Któregoś
dnia pewnie i jego trup będzie siedział tak spo-
kojnie,
niczego nie widząc, niczego nie robiąc, czekając na
rozkazy
Takhisis.
Galdar
podszedł
do ołtarza. Przez szacunek dla Miny starał
się
iść cicho, ale minotaury nie są stworzone do
bezszelestnego
poruszania
się. Uderzył kolanem w ławkę; miecz u jego boku
zgrzytał
i dzwonił, a kroki niosły się głośnym echem. Przy-
najmniej
tak mu się zdawało.
Solamnijka poruszyła
się niespokojnie, lecz była pogrążo-
na
w zbyt głębokim śnie, żeby się zbudzić.
Mina go nie usłyszała.
Minotaur stanął
za nią i odezwał się cicho.
' —
Mino.
Dziewczyna nie podniosła głowy.
Galdar odczekał chwilę.
— Mino
— powiedział znowu, łagodnie kładąc dłoń na jej
ramieniu.
Teraz się
odwróciła i rozejrzała. Twarz miała bladą i zmę-
czoną.
Bursztynowe oczy, których blask przygasł, były pod-
krążone
z wyczerpania.
Powinnaś iść do łóżka — powiedział jej Galdar.
Jeszcze nie teraz — odparła.
Wszędzie
cię było pełno na polu walki — nie dawał za
wygraną
minotaur. — Nie mogłem za tobą nadążyć. Gdziekol-
wiek
spojrzałem, ty tam byłaś. Walczyłaś, modliłaś się. Mu-
sisz
wypocząć. Jutro i w następnych dniach będziemy mieli
mnóstwo
pracy. Trzeba umocnić miasto. Rycerze Solamnijscy
zaatakują
nas. Ich szpieg już jedzie, by ich zawiadomić. Puś-
ciłem
go wolno — warknął Galdar — tak jak rozkazałaś. Mo-
im
zdaniem to błąd. On jest w zmowie z królem elfów.
So-
lamnijczycy zawrą
jakieś porozumienie z elfami i ściągną
przeciwko
nam pełną potęgę obu narodów.
— Zapewne tak będzie — rzekła
Mina.
Wyciągnęła rękę do
Galdara. Minotaur miał przywilej po-
292
móc jej wstać.
Dziewczyna nadal trzymała go za dłoń — pra-
wą
dłoń — i spojrzała mu w oczy.
Wszystko jest dobrze, Galdarze. Wiem, co
robię. Nie
trać wiary.
Wierzę w ciebie, Mino — rzekł minotaur.
Mina
spojrzała
na niego z rozczarowaniem. Wypuściwszy
jego
dłoń, odwróciła się do ołtarza. Naganą dla niego było
jej
spojrzenie i cisza, a
także nagły, mdlący ból ramienia. Mino-
taur
zacisnął wargi, rozmasował sobie rękę i uparcie czekał.
Nie
jesteś mi już potrzebny, Galdarze — oznajmiła Mi-
na.
— Idź spać.
Nie usnę,
póki ty się nie położysz. Wiesz o tym. A przy-
najmniej
powinnaś, biorąc pod uwagę, jak wiele czasu spędzi-
liśmy
razem.
Dziewczyna
zwiesiła
głowę. Minotaur ze zdziwieniem do-
strzegł
dwie łzy, które błysnęły w świetle świec i spłynęły jej
po
policzkach. Mina szybko je otarła.
Wiem, Galdarze — powiedziała zduszonym
głosem,
bez powodzenia starając
się mówić szorstko — i doceniam
twoją
wierność. Gdybyś... — Umilkła, potem obejrzała się na
niego
i dodała, prawie nieśmiało: — Zaczekasz tu ze mną?
Na co mam czekać, Mino?
Na cud.
Dziewczyna
uniosła
ręce rozkazującym gestem. Płomienie
strzeliły
w górę, rozrosły się, zapłonęły jaśniej i goręcej. Fala
żaru
buchnęła Galdarowi w twarz, zapierając mu dech w pier-
siach
i zmuszając go do zasłonięcia się ramieniem.
Do komnaty
wpadł
jakiś podmuch, rozniecił płomienie, ka-
zał
im płonąć silniej i wyżej. Za ołtarzem wisiały sztandary
i
gobeliny ozdobione symbolami świętymi dla Mistyków. Pło-
mienie
lizały krawędzie arrasów. Tkaniny stanęły w ogniu.
Zrobiło
się jeszcze goręcej. Wokół ołtarza i bursztynowego
sarkofagu
Goldmoon wił się dym. Solamnijka zaczęła się dusić
i
kaszleć. Ocknęła się. Powiodła wokół przerażonym i
zdumio-
nym wzrokiem, po
czym zerwała się z ławy.
— Mino! — krzyknęła. — Musimy stąd uciekać!
293
Płomienie
szybko przeniosły się ze sztandarów na drewnia-
ne
belki podtrzymujące stromy dach. Galdar nigdy jeszcze nie
widział,
żeby ogień rozprzestrzeniał się tak szybko, całkiem
jakby
drewniane ściany nasączone były olejem.
Jeśli
twoim cudem jest spalenie świątyni, to ta solam-
nijska
kobieta ma rację — ryknął Galdar, przekrzykując huk
pożaru.
— Musimy natychmiast uciekać, zanim dach się za-
wali.
Nic nam
nie grozi — rzekła spokojnie Mina. — Chroni
nas
ręka Jedynego Boga. Patrz, podziwiaj i raduj się jego po-
tęgą-
Gigantyczne
krokwie pod sufitem stały
w ogniu. W każdej
chwili
mogły trzasnąć i zwalić im się na głowy. Galdar już
miał
zamiar chwycić Minę i wynieść ją na rękach, kiedy
ujrzał,
ku-swemu
absolutnemu osłupieniu, że belki spłonęły doszczęt-
nie
w płomieniach. Nic z nich nie zostało. Z sufitu nie sypały
się
węgle, płonące kłody nie spadały z hukiem wśród
fontann
iskier.
Święty ogień strawił drewno, sklepienie i wszystkie ma-
teriały,
z jakich był zbudowany dach. Pożar pochłonął wszyst-
ko
i zgasł.
Po dachu
świątyni
nie zostało nic, nawet popiół. Galdar wi-
dział
nocne niebo iskrzące się od gwiazd.
Trupy dwóch magów
siedziały obojętnie na swoich miej-
scach.
Mogły zginąć w pożarze i nawet by nie pisnęły, nie
za-
protestowały
słowem, nie zrobiły niczego, by się ratować. Na
wydaną
stanowczym głosem komendę Miny nieboszczycy wsta-
li
i podeszli do ołtarza. Szli, nie patrząc, dokąd idą. Na
rozkaz
Miny
zatrzymali się przy sarkofagu Goldmoon i znów stali,
wlepiając
wzrok w pustkę.
— Patrz!
— powiedziała cicho Mina. — Cud się zaczyna.
Galdar
widział w swoim długim życiu wiele cudownych
i
strasznych rzeczy, szczególnie
odkąd zaczęła się jego znajo-
mość
z Miną. Nigdy jeszcze nie widziałjednak czegoś takiego.
Stanął
jak rażony gromem.
Nocne niebo wypełniały
setki tysięcy dusz. Upiorna mgła
ich
rąk, twarzy, przejrzystych kończyn przesłaniała gwiazdy.
294
Galdar ze
zdumieniem i zgrozą
ujrzał, że w swych eterycznych
rękach
zmarli niosą czaszki smoków.
Dusze zmarłych
ostrożnie i z szacunkiem spuściły pierw-
szą
czaszkę do świątyni przez zwęglony otwór po sklepieniu
i
umieściły ją na posadzce przed ołtarzem.
Olbrzymia czaszka należała
niegdyś do złotego smoka —
Galdar
poznał to po kilku złotych łuskach, które zostały na
kościach
i połyskiwały żałośnie w migotliwym blasku świec.
Komnata
z ołtarzem była wielka, ale czaszka wypełniała ją
całą.
Umarli
przynieśli
kolejny czerep, tym razem czerwonego
smoka.
Położyli go obok czaszki złotego jaszczura.
Z zewnątrz
dobiegły krzyki i wołanie. Na widok płomie-
ni
ludzie przybiegli do świątyni. Umilkli wstrząśnięci, gdy
ich
oczom ukazał się
cudowny i potworny widok — setki smo-
czych
czaszek spływały z nocnego nieba, niesione w objęciach
umarłych.
Zmarli
metodycznie układali
czaszki jedną na drugiej; naj-
większe
na dole, by stworzyć stabilną podstawę, a czerepy
mniejszych
smoków na górze. Stos czaszek piętrzył się coraz
wyżej,
wznosząc się daleko ponad poziom wyznaczany przez
nieistniejący
już dach świątyni.
Galdarowi
zaschło
w ustach. Oczy go piekły, a gardło miał
tak
ściśnięte, że trudno mu było mówić.
To totem
z czaszek jednego ze smoczych zwierzchni-
ków!
— krzyknął.
Trzech
smoczych zwierzchników, mówiąc ściśle — po-
prawiła
go Mina.
Totem piął
się w górę, był już wyższy niż najwyższe drze-
wa,
a umarli wciąż przynosili nowe czaszki, by go powiększać.
— To są totemy Beryllinthranox Zielonej,
Khellendrosa
Błękitnego i
Malystryx Czerwonej. Malystryx skradła totemy
dwóm
pierwszym smokom, a zmarli okradli ją.
Strach
szarpnął
Galdara za trzewia. Nogi się pod nim ugię-
ły.
Musiał chwycić się ołtarza, żeby nie upaść. Był przerażony
i
nie wstydził się okazać swego strachu.
295
Skradłaś
totem Malys? Smoczyca się wścieknie, Mino.
Dowie
się, kto zabrał jej totem i przyleci, by się zemścić!
Wiem —
oznajmiła spokojnie Mina. — Na tym polega
plan.
Ona cię
zabije! —jęknął Galdar. — Zabije nas wszyst-
kich.
Znam tego podłego gada. Nikt nie może się jej przeciw-
stawić.
Nawet jej pobratymcy się jej boją.
— Spójrz, Galdarze — powiedziała cicho
Mina.
Minotaur
niechętnie rzucił okiem na prawie ukończony stos
czaszek.
Na jego czubku kładziono
właśnie ostatnią, czaszkę
małego,
białego smoka. Umarli zostali jeszcze chwilę, jakby
podziwiali
swoje dzieło. Od gór powiał zimny wiatr, rozszar-
pał
dusze na pasemka mgły i rozproszył je jednym po-
dmuchem.
* W
pustych oczodołach
zaczęły błyszczeć oczy martwych
smoków.
Galdarowi wydawało się, że słyszy ich głosy, setki
głosów
wznoszących triumfalną pieśń pochwalną. Nad tote-
mem
zjawił się jakiś ciemny kształt i oplótł go chciwie swy-
mi
zwojami. Cień stał się wyrazistszy, bardziej dostrzegalny.
W
świetle świec zalśniły wielobarwne łuski. Podstawę
totemu
oplatał
olbrzymi ogon, wokół całego stosu owinięte było ciało
ogromnego
smoka. Nad totemem unosiło się pięć głów. Pięć
głów
wyrastających z jednego ciała, a ciało zrośnięte było z
to-
temem.
Ciało
to jednak było niematerialne. Pięć łbów budziło lęk,
ale
nie były to prawdziwe głowy; nie tak prawdziwe jak czasz-
ki
umarłych, nad którymi wisiały. Ślepia martwych smoków
błyszczały
jasno. Ich blask stał się prawie oślepiający i nagle
prosto
w niebo strzeliła kolumna światła.
Blask
totemu rozjaśnił
nieboskłon i oto z góry spojrzało na
nich
oko. Oko bogini.
Białe, nieruchome
oko wbijało w nich intensywne spoj-
rzenie.
Ciało
pięciogłowego smoka stało się wyraźniejsze, zyskało
na
substancji i sile.
— Potęga totemu dodaje sił Jedynemu Bogu, tak jak kie-
296
dyś umacniała
Malys — oznajmiła Mina. — Z każdą upły-
wającą
chwilą Jedyny Bóg staje się bliższy zejścia na świat,
połączenia
tego, co śmiertelne, z nieśmiertelnym. W Noc Fe-
stynu
Nowego Oka Jedyny Bóg stanie się paradoksem, przy-
bierze
śmiertelną postać i obdarzy ją nieśmiertelnością. Od
tej
chwili
będzie rządzić wszystkim, co jest w niebiosach i tym, co
jest
pod nimi. Będzie rządzić żywymi i umarłymi. Jej zwycię-
stwo
będzie pewne, triumf całkowity.
Przyjmie śmiertelną
postać. Teraz Galdar zrozumiał, dla-
czego
musieli wieźć ciało Goldmoon przez cały Ansalon, wno-
sić
je na szczyt gór i wyciągać z dolin.
Ostateczna zemsta Takhisis. Bogini wstąpi
w ciało kobie-
ty,
która walczyła z nią całe życie, i posłuży się tą postacią,
by
urzec, zauroczyć i
usidlić ufnych, niewinnych i szczerych.
Z zewnątrz
dobiegał zgiełk podniesionych głosów. Podnie-
ceni
ludzie gardłowali i wykrzykiwali na widok nowego księ-
życa
na niebie. Podniósł się okrzyk:
— Mina! Mina!
Dziewczyna wyjdzie do nich, będzie
się pławić w blasku
i
cieple ich miłości, całkiem innym od tego chłodnego, zimne-
go
światła. Powie im, że to dzieło Jedynego Boga, ale nikt
nie
będzie zwracał na to
uwagi.
— Mina... Mina...
Dziewczyna
wyszła
ze zrujnowanej świątyni. Galdar usły-
szał,
że na jej widok tłum krzyknął jeszcze głośniej, a echo te-
go
zgiełku odbiło się od górskich zboczy i wzniosło w niebo.
W niebo.
Minotaur
podniósł
wzrok na pięć głów widmowego smoka,
który
chwiał się nad totemem i pochłaniał jego moc. Pojedyn-
cze
oko płonęło i wtedy Galdar uświadomił sobie, że w tym
momencie
jest bliższy bogini niż Mina kiedykolwiek mogła
być.
Ufni, niewinni, szczerzy.
Galdar
tęsknił
do swojego łóżka, chciał usnąć i utopić wspo-
mnienia
o tym wszystkim w czarnej nieświadomości. Tej nocy
złamie
własną regułę. Mina znajdowała się w otoczeniu tych,
297
którzy ją
uwielbiali. Nie był jej potrzebny. Zamierzał odejść,
kiedy
usłyszał jęk.
Solamnijka
kuliła
się na podłodze, patrząc ze zgrozą na po-
twora,
który wił się nad jej głową.
Ona również ujrzała prawdę.
— Za
późno — powiedział, mijając ją w drodze do swojej
kwatery.
— Za późno. Dla nas wszystkich.
13
Niespokojne
duchy
Trupy dwóch magów
stały tam, gdzie kazano im stanąć:
przy
bursztynowym sarkofagu w Świątyni Serca, teraz Świąty-
ni
Jedynego Boga. Ale tylko jeden z nich był obecny duchem
przy
budowaniu totemu. Dusza Dalamara odeszła w chwili
przybycia
niosących czaszki zmarłych. Palin przyglądał się
piętrzącemu
się totemowi, pomnikowi rosnącej potęgi królo-
wej
Takhisis. Nie miał pojęcia, gdzie znikł Daiamar. Duch
czarnego
elfa często był nieobecny; więcej wędrował, niż prze-
bywał
w pobliżu swego ciała.
Palina
nadal niepokoił
każdy pobyt z dala od ciała, ale od
kilku
dni zapuszczał się coraz dalej. Jego obawy stale rosły,
ponieważ
uświadomił sobie — podobnie jak wszyscy zmarli
—
że chwila, w której Takhisis triumfalnie wkroczy do świata,
jest
bardzo bliska.
Palin przyglądał
się, jak totem rośnie, a wraz z nim roś-
nie
moc Takhisis. Bogini potrafiła przyjąć wiele postaci, ale
w
kontaktach ze smokami wolała tę smoczą. Pięć łbów,
każdy
innego koloru i
należący do innego gatunku smoka, wyrastało
z
potężnego i niewiarygodnie silnego cielska. Głowa czerwo-
nego
smoka była brutalna i dzika. W jej nozdrzach migotały
płomyki.
Błękitna głowa była smukła, elegancka i śmiertelnie
groźna.
Spomiędzy ostrych jak brzytwa kłów strzelały błyska-
wice.
Pysk czarnego smoka, chytry i przebiegły, ociekał ja-
dem.
Głowa białego smoka wyrażała okrucieństwo i wyracho-
299
wanie; bił
od niej przejmujący do szpiku kości chłód. Łeb zie-
lonego
smoka miał podstępny i inteligentny wygląd. Z jego
otwartej
paszczy ziały trujące opary.
To była Takhisis
na płaszczyźnie nieśmiertelnych, Takhi-
sis,
której służyli zdjęci zgrozą umarli, Takhisis, której
Palin
nienawidził
i którą się brzydził, a jednak mimo woli musiał ją
czcić.
W oczach pięciu smoków krył się bowiem umysł boga,
umysł,
który potrafił ogarnąć bezmiar wieczności, ujrzeć i zro-
zumieć
nieskończone możliwości, a jednocześnie porachować
wszystkie
krople we wzburzonych morzach i zliczyć ziarnka
piasku
na jałowej pustyni.
Widok
Królowej
Ciemności unoszącej się nad czaszkami
nieżywych
smoków i odbierającej od nich wyrazy czci był dla
Palina
nie do zniesienia. Mag oderwał swoją duszę od ciała
i
Wyleciał na zewnątrz, w mrok.
Trudno mu
było
wyzbyć się zwyczajów żywych ludzi, więc
jako
duch błądził po ulicach Sanction tak samo, jak robiłby to
za
życia. Wymijał budynki, chociaż mógłby przejść przez nie
na
wylot. Obiekty materialne nie stanowiły przeszkody dla du-
cha,
a jednak jemu przeszkadzały. Przenikanie przez ściany —
zrobienie
czegoś, co była tak sprzeczne z prawami przyrody
—
byłoby przyznaniem się, że stracił wszelkie związki ze świa-
tem
żywych, z materialnym wymiarem życia. Tego jeszcze nie
potrafił
zrobić.
Dzięki
swej niematerialnej postaci z łatwością szedł ulica-
mi,
na których panował ścisk. Wszyscy zmierzali do niedawno
mianowanej
Świątyni Jedynego Boga, by ujrzeć cud. Gdyby
Palin
był żywym, oddychającym człowiekiem, tłum już po-
rwałby
go z sobą lub stratował, jak tych dwóch żebraków kuś-
tykających
po ulicy. Jednemu z nich, kalece, wytrącono z rąk
kulę.
Drugi z nieszczęśników, ślepiec, zgubił laskę i bezradnie
macał
wokół siebie, starając się ją odnaleźć.
Palin
instynktownie chciał
im pomóc, lecz przypomniał so-
bie,
kim jest i że nikomu nie może przyjść z pomocą. Podla-
tując
bliżej, stwierdził, że niewidomy człowiek wydaje mu się
znajomy
— te srebrzyste włosy, białe szaty... Zwłaszcza sre-
300
brzyste
włosy.
Nie widział twarzy mężczyzny, bo zasłaniały ją
bandaże
ukrywające potworną ranę, która pozbawiła go wzro-
ku.
Palin przypominał sobie ślepca, ale nie pamiętał, skąd go
zna.
Wydawało się, że jest nie na swoim miejscu, nie tam,
gdzie
powinien się znajdować. Palinowi niespodziewanie przy-
szła
na myśl Cytadela Światła i nagle uświadomił sobie, gdzie
widział
tego człowieka. Tego człowieka, który nie był czło-
wiekiem.
Oczami
duszy mag ujrzał
prawdziwe kształty dwóch żebra-
ków.
Postaci te istniały na płaszczyźnie nieśmiertelnych i dla-
tego
nie mogli się ich wyzbyć, chociaż przybrali inne for-
my
w świecie śmiertelników. Srebrny smok — Zwierciadło,
były
strażnik Cytadeli Światła — stał ramię w ramię, skrzydło
w
skrzydło z błękitnym smokiem.
Wtedy Palin przypomniał sobie, co to nadzieja.
Tej nocy również
duch Dalamara udał się w podróż. Czar-
ny
elf podróżował dużo dalej niż Palin. W odróżnieniu od nie-
go
Dalamar nie przejmował się fizycznymi barierami. Góry
były
dla niego równie niematerialne jak obłoki. Przeniknięcie
przez
ściany z litej skały do leża Malys, do labiryntu jej jaski-
ni,
było dla niego rzeczą tak prostą jak mrugnięcie okiem
lub
zaczerpnięcie oddechu.
Zastał
wielką czerwoną smoczycę pogrążoną we śnie, jak
zwykle
podczas poprzednich wizyt. Tym razem jednak coś się
zmieniło.
Dawniej Malys spała głębokim i spokojnym snem
w
przeświadczeniu, że sprawuje niekwestionowaną władzę nad
światem
i nikt nie ma dość sił, by rzucić jej wyzwanie. Te-
raz
coś mąciło spokój jej snu. Ogromne łapy smoczycy drżały,
oczy
poruszały się pod zamkniętymi powiekami, nozdrza były
rozdęte.
Z paszczy ciekła ślina, a z głębi klatki piersiowej wy-
dobywał
się głuchy pomruk. Coś jej się śniło i najwyraźniej
nie
był to przyjemny sen.
To będzie
drobiazg w porównaniu z tym, co ją czeka po
przebudzeniu.
— Wasza
Najpotężniejsza i Najłaskawsza Królewska Mość
—
rzekł Dalamar.
301
Malys
otworzyła
jedno ślepie — kolejny znak, że nie spała
spokojnie.
Zwykle elf musiał mówić do niej kilka razy albo na-j
wet
wzywać któregoś z jej sług, by ją zbudził.
Czego chcesz? — warknęła smoczyca.
Uświadomić ci, co się dzieje w świecie,
podczas gdy
ty śpisz.
Słucham,
mów dalej — rzekła Malys, otwierając drugie
ślepie.
Gdzie
twój totem, Wasza Wysokość? — spytał chłodno
Dalamar.
Malys odwróciła
masywny łeb, by dla pewności rzucić
okiem
na kolekcję czaszek — na trofea swoich wielu zwy-
cięstw,
wśród nich nad Beryl i Khellendrosem.
Otworzyła
szeroko oczy ze zdumienia. Z jej pyska wydobył
się
głośny syk. Zerwała się z takim impetem, że góra się
za-
trzęsła, i obróciła łeb w
jedną i drugą stronę.
Gdzie on
jest? — ryknęła, smagając ogonem. Granito-
we
ściany pękały od uderzeń, z sufitu spadały stalaktyty i
roz-
trzaskiwały
się na jej czerwonych łuskach. Smoczyca nie zwra-
cała
na nie uwagi. — Gdzie jest złodziej? Kto go skradł? Po-
wiedz
mi!
Powiem — rzekł Dalamar, ignorując jej
wściekłość,
gdyż nie mogła
mu wyrządzić krzywdy. — Ale chcę czegoś
w
zamian.
Zawsze
umiałeś się targować! — zasyczała i spomiędzy
jej
kłów buchnęły płomienie.
Zdajesz sobie sprawę z mojego pożałowania
godnego
położenia — powiedział
Dalamar, rozkładając ręce, by po-
kazać
swą widmową postać. — Jeśli odzyskasz totem i poko-
nasz
osobę, która bezprawnie go sobie przywłaszczyła, proszę,
abyś
użyła swej magii i połączyła moją duszę z moim żywym
ciałem.
Zgoda —
powiedziała Malys, poruszając szponiastą ła-
pą.
Schyliła głowę. — Kto go ma?
Mina.
Mina? — powtórzyła zdumiona Malys. — Kim jest ta
302
Mina i
dlaczego zabrała
mój totem? Jak tego dokonała? Nie
wyczuwam
zapachu złodzieja! Nikogo nie było w mojej jaski-
ni!
Żaden złodziej nie zdołałby przenieść mojego totemu!
Nawet cała armia złodziei — przyznał jej
rację Dala-
mar. — Ale armia
umarłych mogłaby to zrobić. I zrobiła.
Mina... —
Malys wyszeptała jej imię z nienawiścią. —
Teraz
sobie przypominam. Słyszałam, że dowodzi armią dusz.
Co
za bzdura!
Ta
„bzdura" skradła ci totem, kiedy spałaś, Wasza Wy-
sokość,
i odbudowała go w Sanction, w miejscu niegdyś zna-
nym
jako Świątynia Serca, teraz przemianowanym na Świąty-
nię
Jedynego Boga.
Znów ten
tak zwany Jedyny Bóg — warknęła Malys. —
Ten
Jedyny Bóg zaczyna mnie drażnić.
Jedyny
Bóg może zrobić dużo więcej, niż cię rozdraż-
nić,
Wasza Wysokość — stwierdził chłodno Dalamar. — Jedy-
ny
Bóg jest odpowiedzialny za śmierć Cyana Bloodbane, two-
jej
kuzynki Beryl i Khellendrosa Błękitnego — trzech
najpo-
tężniejszych
oprócz ciebie smoków na Krynnie. Jedyny Bóg
przyczynił
się do upadku Silvanesti, zniszczenia Qualinostu
i
klęski Rycerzy Solamnijskich pod Solanthus, a teraz zwycię-
żył
w Sanction. Tylko ty stoisz mu na drodze do całkowitego
triumfu.
Malys
łypnęła
złowrogo okiem, pogrążona w ponurym mil-
czeniu.
Elf przemawiał do niej szorstko, lecz chociaż nie była
z
tego zadowolona, nie mogła zaprzeczyć, że ma rację.
Ukradła mój totem. Dlaczego? — spytała nadąsana.
To już od dawna nie był twój totem —
odparł Dala-
mar.
— Jedyny Bóg uwiódł duchy nieżyjących smoków, które
kiedyś
oddawały mu cześć. Posłużył się mocą ich dusz, by
wzmocnić
swoją potęgę. Kradnąc totemy twojej kuzynki i Khel-
lendrosa,
przysłużyłaś się jego sprawie. Uczyniłaś dusze mar-
twych
smoków jeszcze potężniejszymi. Nie lekceważ tej bogi-
ni.
Wprawdzie kiedy pojawiła się na tym świecie, była osłabio-
na
i bliska zagłady, odzyskała jednak siły i teraz szykuje się
do
zdobycia łupu, którego
od dawna pożądała.
303
Mówisz
tak, jakbyś znał tę boginię — stwierdziła Ma-
lys,
obrzucając Dalamara pogardliwym spojrzeniem.
Bo znam ją— odparł elf— i ty również —
ze słysze-
nia. Jej imię brzmi
Takhisis.
Tak,
słyszałam o niej — rzekła Malys, lekceważąco
machając
łapą. — Słyszałam, że porzuciła ten świat podczas
wojny
z Ojcem Chaosem.
Nie
porzuciła go — oznajmił Dalamar. — Ona go skrad-
ła
i przyniosła tutaj z pomocą Khellendrosa, zgodnie z dawno
ułożonym
planem. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, by po-
myśleć,
skąd nagle ten świat znalazł się w tej części wszech-
świata?
Nigdy się nie zastanawiałaś?
Nie, a
dlaczego miałabym? — żachnęła się rozzłosz-
czona
Malys. — Jeśli głodującemu człowiekowi wpadnie w rę-
ce
pokarm, nie zastanawia się, tylko je!
Twój posiłek był bardzo obfity, Wasza
Wysokość —
przyznał
Dalamar. — Szkoda, że po obiedzie nie wyrzuciłaś
śmieci.
Dusze martwych smoków uznały zwierzchnictwo swo-
jej
królowej i zrobią wszystko, czego zażąda. W porównaniu
z
nimi liczebność twoich sił jest żałośnie mała.
Martwe
smoki nie mają zębów — szydziła Malys. —
Przeciwko
mnie staje marne bóstwo, które ma dziecko za szer-
mierza
swej sprawy, i które musi czerpać swą moc z dusz
zmarłych.
Odbiorę swój totem i zadam śmiertelny cios temu
bogu.
Kiedy Wasza Wysokość zamierza zaatakować
Sanc-
tion? — spytał Dalamar.
Kiedy będę gotowa — warknęła Malys. —
Teraz zo-
staw mnie samą.
Elf skłonił się nisko.
— Wasza
Wysokość nie zapomni o swej obietnicy — o po-
łączeniu
mojej duszy z ciałem. Mogę ci się dużo bardziej przy-
dać
jako jedna cała osoba.
Malys machnęła łapą.
— Nie
zapominam o swoich obietnicach A teraz idź już.
Zamknąwszy
oczy, opuściła masywny łeb na ziemię.
304
Dalamar
nie dał
się oszukać. Pomimo pozorów nonszalan-
cji
Malys była wstrząśnięta do głębi duszy. Mogła udawać, że
śpi,
ale wewnątrz kipiała straszliwą wściekłością.
Zadowolony
ze zrobienia wszystkiego, co mógł
— przy-
najmniej tutaj —
elf oddalił się.
W spustoszonej przez pożogę
świątyni rósł totem. Rycerze
i
żołnierze Miny wznosili okrzyki na jej cześć i skandowali
jej
imię. Nad totemem
unosił się cień Takhisis, ale niewielu go
widziało.
Ludzie nie patrzyli na nią. Widzieli Minę i tylko to
ich
obchodziło.
Na ulicach
Sanction, niemal całkowicie
opustoszałych, srebr-
ny
smok Zwierciadło szukał swego żebraczego kija, który mu
wytrącono
z rąk.
Co się
stało? — spytał towarzysza, który bez słowa po-
dał
mu laskę. — Co się dzieje? Usłyszałem wrzawę i głośny
okrzyk.
To Takhisis — odparł Brzytwa. — Widzę
ją. Ukazała
się.
Wielu moich braci krąży po niebie, wykrzykując jej imię.
Nieżywe
smoki wzywająją. Słyszę wśród nich głos mojej nie-
żyjącej
partnerki. Czerwone, niebieskie, białe, czarne, zielone,
śywe
i martwe — wszystkie smoki przysięgają jej wierność.
Z
każdą chwilą jej potęga rośnie.
Przyłączysz się do nich? — spytał Zwierciadło.
Długo
myślałem o tym, co powiedziałeś w jaskini pó-
:ężnego
Skie — rzekł powoli Brzytwa. — Że żadne z nieszczęść,
akie
spotkały ten świat, nie wydarzyłoby się, gdyby nie Takhi-
sis.
Nienawidziłem Paladine'a i gardziłem nim, podobnie jak
pozostałymi
tak zwanymi bogami światła. Przeklinałem jego
mię
i jeśli miałem okazję zabić jednego z obrońców jego spra-
ny,
korzystałem z tej okazji i czerpałem z niej radość.-Z
utęsk-
lieniem oczekiwałem
na dzień, kiedy nasza królowa będzie
nogła
rządzić niepodzielnie. Teraz ten dzień nadszedł i żałuję,
ze
tak się stało. Ona nie troszczy
się o nas. — Brzytwa prze-
wal,
a potem dokończył: — Widzę, że się uśmiechasz, Sreb-
'zysty.
Myślisz, że „troska" to niewłaściwe słowo. Zgadzam
305
się z tobą. Ci,
którzy służą Królowej Ciemności, nie słyną
z
troskliwości. Szacunek. To jest słowo, jakiego potrzebuję.
Takhisis
nie szanuje tych, którzy jej służą. Wykorzystuje ich,
póki
nie przestaną być dla niej użyteczni, a potem się ich po-
zbywa.
Nie, nie będę służyć Takhisis.
„Ale czy stawi jej czynny opór?" —
szepnął Zwierciadłu
do
ucha znajomy głos. „Jeśli poręczysz za niego, jego pomoc
przyda
mi się. Twoja też".
Palin? —
Zwierciadło odwrócił się radośnie w kierunku
głosu.
Wyciągnął rękę w stronę, z której ów głos dobiegał,
ale
nikt nie zamknął jego
dłoni w ciepłym uścisku.
Nie widzę
cię ani nie mogę cię dotknąć, ale cię słyszę,
Palinie
— powiedział Zwierciadło. — Nawet twój głos wydaje
się
dochodzić z bardzo daleka, jakbyś mówił z drugiej
strony
rozległej doliny.
Bo to prawda — odparł Palin. — Jednak
razem może
uda
nam się przerzucić przez nią most. Chcę, żebyś pomógł
mi
zniszczyć ten totem.
Duch
Dalamara przyłączył
się do rzeki dusz, która płynęła
do
Świątyni Jedynego, tak jak inne rzeki płyną do morza. Jego
duch
nie zwracał uwagi na pozostałych, lecz skupił się na na-
stępnym
celu, jaki chciał osiągnąć. Inne dusze ignorowały go.
Nie
usłyszałyby go nawet, gdyby się odezwał. Nie widziały
go.
Słyszały tylko jeden
głos, widziały tylko jedną twarz.
Po przybyciu na miejsce Dalamar wyrwał
się ze strumie-
nia, który krążył
wokół totemu ze smoczych czaszek. Olbrzy-
mi
pomnik wznosił się wysoko w niebo i był widoczny z odleg-
łości
mil, jak twierdzili niektórzy spośród tysięcy ludzi,
którzy
przyglądali
mu się z nabożnym lękiem i podziwem, radując się
zwycięstwem
Miny nad znienawidzoną smoczycą Malys.
Dalamar
rzucił
okiem na totem. Musiał przyznać, że robi
wrażenie.
Potem mag wrócił myślami do bardziej naglących
spraw.
Przy wrotach świątyni wystawiono straże. Nikt o mate-
rialnej
postaci nie mógł wejść do środka. Duch elfa wyminął
wartowników
i wszedł do sali z ołtarzem. Upewnił się, że jego
306
:iało jest
bezpieczne i z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że
ij
nocy duch Palina wybrał się na wycieczkę.
Nieobecność
maga była na tyle niezwykła, że pomimo na-
glących
spraw Dalamar zamyślił się nad tym, gdzie jego towa-
rzysz
mógł się podziać i co knuć. Elf nie martwił się. Uważał,
śe
Palin jest równie podstępny jak miska owsianki.
Z drugiej
strony, przypomniał
sobie Dalamar, to bratanek
Raistlina.
Co prawda owsianka jest mdła i bezbarwna, ale tak-
że
gęsta i lepka. Pod tą nijaką powierzchnią może się wie-
le
kryć.
Dusze wirowały w
ekstazie wokół totemu niczym gęsty
jym
wznoszący się z nasiąkniętego wodą drewna. Kiedy tylko
Dalamar
zechciał rzucić okiem, migały przed nim miliony twa-
rzy.
Czarodziej ruszył dalej, by wprowadzić w życie kolejny
;tap
swojego planu.
Mina stała sama
przy oświetlonym świecami ołtarzu. Od-
wrócona
plecami do totemu, wpatrywała się w płomienie jak
zauroczona.
W pobliżu stał wielki minotaur. Gdziekolwiek by-
ta
Mina, był tam też zwierzoczłek.
Mino,
jesteś wyczerpana — prosił ją Galdar. — Ledwo
możesz
ustać na nogach. Musisz położyć się do łóżka. Jutro...
kto
wie, co przyniesie jutrzejszy dzień? Powinnaś być wypo-
:zęta.
Sądziłam, że poszedłeś spać, Galdarze — rzekła Mina.
To prawda — warknął minotaur. — Ale nie
mogłem
asnąć. Wiedziałem, że
cię tu zastanę.
Lubię tu przebywać — wyjaśniła
dziewczyna rozma-
rzonym
głosem. — Blisko Jedynego Boga. Czuję jej świętą
Dbecność.
Ona trzyma mnie w objęciach i unosi w górę z sobą.
Mina
uniosła
oczy w ciemne niebo, widoczne odkąd dach
świątyni
został zniszczony.
— Kiedy jestem z nią, jest mi ciepło,
Galdarze. Jest mi
:iepło i czuję
się kochana, nakarmiona, odziana i bezpieczna
w
jej
ramionach. Kiedy wracam do tego świata, jestem zzięb-
nięta,
głodna i spragniona. Przebywanie tutaj jest dla mnie
karą,
Galdarze, bo dużo bardziej wolałabym być tam w górze.
307
Z gardła
minotaura wyrwał się głuchy pomruk. Jeśli Galdar
miał
jakieś wątpliwości, dobrze wiedział, że nie należy ich
wy-
powiadać na głos.
Powiedział tylko:
— Dopóki
jednak jesteś tu, na ziemi, masz dla Jedynego
Boga
zadanie do wykonania. Nie wykonasz go, jeśli rozchoru-
jesz
się z wycieńczenia.
Mina wyciągnęła rękę i położyła ją na ramieniu minotaura.
— Masz
rację, Galdarze. Jestem samolubna. Pójdę do łóż-
ka,
a jutro rano nawet wstanę później.
Odwróciła się,
by spojrzeć na totem. Jej oczy koloru bur-
sztynu
płonęły, jakby nadal wpatrywała się w płomienie.
— Czyż nie jest wspaniały?
Może
powiedziałaby więcej, ale Dalamar celowo stanął jej
w
polu widzenia. Skłonił się nisko.
' — Zajmę ci
tylko krótką chwilę, Mino — rzekł elf, znów
się
kłaniając.
— Idź przodem, Galdarze, i sprawdź, czy
moja komnata
jest przygotowana —
poleciła Mina. — Nie martw się. Zaraz
przyjdę.
Spojrzenie
zwierzęcych
oczu Galdara przesunęło się po miej-
scu,
w którym przebywał duch Dalamara. Elf nigdy nie
potrafił
powiedzieć,
czy minotaur go widzi, czy nie. Nie sądził, aby tak
było,
ale miał wrażenie, że Galdar wie o jego obecności. Mi-
notaur
zmarszczył nos, jakby poczuł smród zgnilizny. Potem
parsknął
głucho, odwrócił się i wyszedł z sali ołtarzowej.
Czego
chcesz? — spytała Dalamara Mina. Ton jej gło-
su
był spokojny, opanowany. — Masz jakieś wieści o magicz-
nym
urządzeniu, które ma z sobą kender?
Niestety
nie, Mino — odparł elf— ale mam inne infor-
macje.
Przynoszę złe nowiny. Malys wie, że to ty skradłaś jej
totem.
Doprawdy. — Mina uśmiechnęła się lekko.
Przybędzie
tu, aby go odebrać. Smoczy ca wpadła we
wściekłość.
Widzi teraz w tobie zagrożenie dla swej potęgi.
Dlaczego mi o tym mówisz, czarodzieju? —
spytała
Mina. — Chyba nie z
obawy o moje bezpieczeństwo.
308
Nie, Mino
— odparł chłodno Dalamar. — Ale obawiam
się
o własne, gdyby tobie coś się stało. Pomogę ci pokonać
Malys.
Żeby walczyć z tym smokiem, będzie ci potrzebna po-
moc
czarodzieja.
Jak ty, w
tak żałosnym stanie, mógłbyś mi pomóc? —
spytała
rozbawiona Mina.
Zwróć
mojemu ciału duszę. Jestem jednym z najpo-
tężniejszych
czarodziejów w historii Krynnu. Moja pomoc mo-
że
się okazać nieoceniona. Nie masz wodza umarłych. Starałaś
się
zdobyć pomoc lorda Sotha, ale nie udało ci się.
Bursztynowe oczy błysnęły. Mina była rozgniewana.
— Tak,
słyszałem o tym — powiedział Dalamar. — Mój
duch
podróżuje po świecie. Wiem bardzo wiele o tym, co się
dzieje.
Mógłbym ci się przydać. Mógłbym stanąć na czele ar-
mii
umarłych. Mógłbym odszukać kendera i przyprowadzić
ci
go wraz z tym urządzeniem. Burrfoot mnie zna, ufa
mi.
Przeprowadziłem badania
nad urządzeniem do podróżowania
w
czasie. Mógłbym cię nauczyć posługiwania się nim. Mógł-
bym
użyć swoich czarów, aby pomóc ci zwalczyć smoczą ma-
gię.
Mógłbym zrobić to wszystko dla ciebie — ale wyłącznie
jako
żywy człowiek.
Dalamar
ujrzał
w bursztynowych oczach Miny swoje odbi-
cie
— smużkę wątlejszą od pajęczej nici.
Wszystko
to i jeszcze więcej zrobisz dla mnie, jeśli tego
zażądam
— odparła Mina — i to nie jako żywy człowiek, ale
jako
żywy trup. — Dumnie uniosła głowę. — A co do twojej
pomocy
w walce z Malys, nie potrzebuję wsparcia. Jedyny
Bóg
wspiera mnie i walczy u mego boku. Nie potrzebuję niko-
go
więcej.
Posłuchaj
mnie, Mino, zanim odejdziesz — rzekł z na-
ciskiem
Dalamar, kiedy dziewczyna już się odwracała. —
W
młodości przyszedłem do twego Jedynego Boga, tak jak
kochanek
przychodzi do swojej oblubienicy. Ona tuliła mnie
i
pieściła, i obiecała mi, że pewnego dnia będziemy razem
rządzić
światem. Uwierzyłem jej, zaufałem. Ona zdradziła mo-
je
zaufanie. Kiedy przestałem jej być potrzebny, rzuciła mnie
309
na pastwę
moich wrogów. To samo zrobi z tobą, Mino. Kiedy
ten
dzień nadejdzie, będzie ci potrzebny sojusznik tak silny
i
potężny jak ja. Żywy sojusznik, nie nieboszczyk.
Mina
zatrzymała
się i obejrzała na niego. Na jej twarzy ma-
lował
się wyraz zadumy
— Może jest coś w tym, co mówisz,
czarodzieju.
Dalamar obserwował ją
ostrożnie, nie ufając tej nagłej
zmianie zdania.
— Oczywiście, że jest, zapewniam cię.
Jedyny Bóg zdradził cię. To samo można
powiedzieć
o tobie, Dalamarze
Czarny. Kochankowie często się kłócą,
toczą
głupie spory, o których szybko się zapomina i więcej do
nich
nie wraca.
Ja nie
zapomniałem — oznajmił Dalamar. — Przez jej
zdradę
straciłem wszystko, co kiedykolwiek kochałem i ce-
niłem.
Sądzisz, że tak łatwo bym zapomniał?
Ona mogłaby powiedzieć, że wszystko, co
kochałeś
i ceniłeś, było dla
ciebie ważniejsze od niej — powiedziała
Mina
— i że to ty od niej odszedłeś. Po tylu latach nie jest
już
jednak ważne, kto zawinił.
Ona ceni twoje uczucie. Chciała-
by
udowodnić, że nadal cię kocha, zwracając ci z nawiązką
wszystko
to, co straciłeś.
W zamian za co? — spytał nieufnie Dalamar.
Za przysięgę miłości.
I...?
Drobną przysługę.
Jakaż to „drobna przysługa"?
Twój przyjaciel, Palin Majere.
On nie jest moim przyjacielem.
Więc tym łatwiej ci będzie — stwierdziła
Mina. —
Twój kolega spiskuje
przeciwko Jedynemu Bogu. Ona oczy-
wiście
wie o jego intrygach i knowaniach. Bez trudu mogłaby
pomieszać
mu szyki, ale ostatnio tyle ma na głowie, że z rado-
ścią
przyjęłaby twoją pomoc.
— Co muszę zrobić? — spytał
Dalamar.
Mina wzruszyła ramionami.
310
Niewiele.
Po prostu daj jej znać, kiedy Palin będzie za-
nierzał
przystąpić do działania. To wszystko. Potem ona już
>ię
wszystkim zajmie.
A w zamian? — dopytywał się Dalamar.
Wrócisz do życia. Dostaniesz wszystko to, o
co pro-
siłeś, w tym dowództwo
armii dusz, jeśli tego chcesz. Poza
:ym...
— Mina uśmiechnęła się do niego. Jej oczy koloru
Dursztynu
uśmiechnęły się.
Tak? Poza tym?
Odzyskasz swoją magię.
Moja
własną magię — podkreślił Dalamar. — Nie chcę
nagii,
którą pożyczyła od umarłych, a potem odstąpiła mnie.
Pragnę
magii, która kiedyś żyła we mnie!
— Pragniesz magii boga. Ona obiecuje ci
to.
Dalamar
pomyślał o wszystkich obietnicach, jakie poprzed-
lio składała mu
Takhisis, o wszystkich przyrzeczeniach, jakie
złamała.
Tak bardzo tego pragnął. Chciał w to wierzyć.
— Zgadzam się — rzekł cicho.
14
Pierścień i peleryna
Mijały
dni i tygodnie, odkąd elfy Qualinesti przybyły do
Silvanesti.
Gilthas sam już nie wiedział, od jak dawna tam
przebywają,
bo w odwiecznych lasach jeden dzień zlewał się
z
drugim. A chociaż jego lud nie miał nic przeciwko temu, by
dzień
za dniem zsuwał się z jedwabnej nici czasu i spadał
w
miękką, zieloną trawę, Gilthasowi to nie wystarczało. Czuł
coraz
większą frustrację. Alhana podtrzymywała złudzenie,
że
Silvanoshei wraca do
zdrowia w swoim namiocie. Mówiła
o
nim swojemu ludowi, opowiadała szczegółowo o tym, co po-
wiedział,
co jadł i jak powoli odzyskuje zdrowie. Gilthas był
zaszokowany,
słuchając tych kłamstw, ale po jakimś czasie do-
szedł
do wniosku, że Alhana naprawdę w nie wierzy. Utkała
z
nici fałszu ciepły koc i otulała się nim, by uciec przed
chło-
dem prawdy.
Silvanesti
słuchali
jej i nie zadawali pytań — kolejna rzecz
całkiem
niezrozumiała dla Gilthasa.
My, Silvanesti, nie lubimy zmian — wyjaśnił
Kiryn
w
odpowiedzi na zniecierpliwienie Gilthasa. — Nasi
magowie
zatrzymali
zmiany pór roku, bo nie mogliśmy patrzeć, jak wio-
senna
zieleń usycha i ginie. Wiem, że ty tego nie potrafisz zro-
zumieć,
Gilthasie. Twoja ludzka krew się burzy, nie pozwala ci
siedzieć
bezczynnie. Liczysz sekundy, bo są tak krótkie i ucie-
kają
tak szybko. Twoja ludzka strona cieszy się ze zmian.
A jednak zmiany następują! — rzekł Gilthas, krążąc
312
w tę i z
powrotem. — Niezależnie od tego, czy Silvanesti ich
sobie
życzą, czy nie.
Tak,
zmiana nas dogoniła — powiedział Kiryn ze smut-
nym
uśmiechem. — Jej wezbrany nurt zmył większość tego,
co
kochaliśmy. Teraz woda opadła, a nam wystarcza, że unosi-
my
się na powierzchni. Może fale wyrzucą nas na jakiś spokoj-
ny
brzeg, gdzie nikt nas nie znajdzie, nie dotknie ani nigdy
więcej
nie skrzywdzi.
Czarni
Rycerze są zdesperowani — powiedział Gilthas.
—
Jest ich mało, brakuje im jedzenia. Ich morale upadło.
Po-
winniśmy natychmiast
atakować!
I jaki
byłby wynik tej walki? — spytał Kiryn i wzruszył
ramionami.
— Jak sam powiedziałeś, Czarni Rycerze są zde-
sperowani.
Nie poddadzą się bez walki. Wielu spośród nas po-
niosłoby
śmierć.
Zginęłoby też wielu wrogów — wtrącił
niecierpliwie
Gilthas.
Śmierć
jednego człowieka znaczy tyle samo co zdepta-
nie
mrówki — jest ich tak wielu, a przyjdzie jeszcze więcej.
Śmierć
jednego choćby elfa przypomina upadek potężnego dę-
bu.
Przez setki lat nikt nie urośnie, by zająć jego miejsce, o ile
to
kiedykolwiek nastąpi. Tak wielu z nas już zginęło. Zostało
nam
tak niewiele, i wszystko jest bezcenne. Jak moglibyśmy
to
zmarnować?
A gdyby
Silvanesti dowiedzieli się prawdy o Silv'a-
nosheiu?
— spytał posępnie Gilthas. — Co by się stało wtedy?
Kiryn
spojrzał
na zielone liście nigdy nie zmieniającego się
łasu.
— Oni wiedzą, Gilthasie — rzekł cicho. —
Oni wiedzą.
Jak
już mówiłem, oni nie lubią zmian. Łatwiej jest udawać,
że
zawsze panuje wiosna.
Wreszcie Gilthas musiał
przestać się martwić o Silvane-
styjczyków
i zacząć martwić się o własny lud. Qualinestyjczy-
cy
zaczęli się dzielić na odłamy. Jednemu, niestety,
przewod-
niczyła jego żona.
Lwica za wszelką cenę pragnęła zemsty.
313
Ona i jej podobni chcieli walczyć
z ludźmi w Silvanoście
i
przepędzić ich, bez względu na to, czy Silvanesti dołączyliby
do
nich, czy nie. Gilthas musiał raz za razem wyjaśniać, że
w
żadnym przypadku Qualinestyjczycy nie mogą przypuścić
ataku
na główne miasto swoich kuzynów. Tłumaczył, że nie
przyniosłoby
to niczego dobrego. Rezultatem byłyby kolejne
lata
głębokiego rozłamu między dwoma narodami. Widział to
tak
wyraźnie, że dziwił się, jak inni mogą być tak ślepi.
— To ty
jesteś ślepy — rzekła ze złością Lwica. — Nic
dziwnego.
Stale gapisz się w ciemność własnego umysłu!
Kobieta
opuściła
go, wyprowadziła się z ich namiotu i po-
szła
zamieszkać ze swoimi wojownikami ze szczepu Dzikich
Elfów.
Gilthasa zasmuciła ta sprzeczka — pierwsza w historii
ich
małżeństwa — lecz przede wszystkim był królem, a dopie-
ro
potem kochającym mężem. Chociaż bardzo chciał jej ustą-
pić,
nie mógł z czystym sumieniem pozwolić, by postawiła na
swoim.
Inny odłam
Cjualinestyjczków ulegał wpływowi Silvanesti.
Mając
zbolałe i poranione serca, zadowalali się życiem po-
dobnym
do snu w pięknym lesie, który przypominał im lasy
ich
ojczyzny. Senator Palthainon, przywódca tego odłamu,
bezwstydnie
schlebiał Silvanestyjczykom, sącząc im w uszy
sugestie,
że Gilthas, będąc w części człowiekiem, nie jest pra-
wowitym
władcą Qualinesti i nigdy nim być nie może. Gilthas
jest
kapryśny i niestały, jak wszyscy ludzie, i nie wolno mu
ufać.
Gdyby nie odwaga niezawodnego i wiernego senatora
Palthainona,
Cjualinesti nigdy nie przebyliby pustyni żywi,
i
tak dalej, i tak dalej.
Część
Qualinestyjczyków wiedziała, że to nieprawda, i wie-
lu
broniło króla, ale reszta, chociaż pochwalała dzielność
Gil-
thasa,
nie zmartwiłaby się, gdyby odszedł. On był przeszłością,
bólem,
ziejącą raną. Chcieli rozpocząć proces leczenia. Co się
zaś
tyczy Silvanesti, oni nie ufali Gilthasowi od samego po-
czątku,
a podszepty Palthainona nie pomagały jego sprawie.
Gilthas czuł się
tak, jakby wszedł na trzęsawisko. Bezli-
tośnie,
boleśnie, cal po calu zapadał się w zabójczą otchłań,
314
ctórej
nie potrafił nazwać. Im bardziej się szarpał, tym głębiej
się
zapadał, i nikt nie zwracał uwagi na jego krzyki. Koniec
jbliżał
się tak powoli, że nikt inny nie wydawał się go zauwa-
żać.
Tylko on go widział.
Sytuacja patowa się
przeciągała. Czarni Rycerze ukrywali
iię
w Silvanoście, obawiając się stamtąd wyjść. Elfy kryły się
n
lesie, nie mając ochoty
ruszyć się z miejsca.
W tych
dniach Gilthas nabrał
zwyczaju samotnego spacero-
wania
po lesie. Nie potrzebował towarzystwa do swych ponu-
rych
rozmyślań i przegnał nawet Plancheta. Słysząc zwierzęcy
wrzask
gdzieś w górze, podniósł głowę i krew mu zamarzła
n
żyłach.
Nad drzewami krążył gryf z jeźdźcem, szukając bez-
piecznego
miejsca do lądowania. Nadchodziła zmiana, na do-
jre
lub na złe.
Gilthas biegł
przez las do obozu Alhany, położonego ja-
deś
trzydzieści mil na południe od granicy między Silvanes-
I
i Blóde. Znajdowała się tam większość wojsk
Silvanesti,
ichodźcy,
którzy — sami lub z pomocą innych — uciekli ze
stolicy
państwa, Silvanostu, oraz uciekinierzy z Qualinostu.
[nne
oddziały elfów stacjonowały nad rzeką Thon Thalas, a ko-
ejne
czaiły się w Krwawiącej Puszczy, która otaczała Silva-
lost.
Wojska elfów, chociaż rozproszone, utrzymywały stałą
:ączność,
powierzając noszenie wiadomości od jednej grupy
io
drugiej wiatrowi, zwierzętom lasu i przestworzy oraz kii-
'ierom.
Gilthas oddalił
się poważnie od obozu i powrót zajął mu
sporo
czasu. Kiedy wreszcie dotarł na miejsce, zastał Alhanę
iv
towarzystwie nieznajomego elfa. Mężczyzna był ubrany
iak
wojownik i, sądząc po jego ogorzałej twarzy i zabłoconej
Ddzieży,
był w podróży od wielu miesięcy. Po serdecznym to-
lie
w głosie Alhany i jej podnieceniu Gilthas odgadł, że ten elf
lest
dla niej kimś szczególnym. Alhana i nieznajomy elf znikli
w
jej szałasie, zanim młody król miał okazję się przedstawić.
Ujrzawszy Gilthasa, Kiryn wezwał go gestem.
— Powrócił Samar.
315
— Samar... ten wojownik, który wyruszył
szukać Silva-j
nosheia?
Kiryn pokiwał głową.
A co z
Silvanosheiem? — Gilthas spojrzał w stronę na-
miotu
Alhany.
Samar wrócił sam — powiedział Kiryn.
Z szałasu
Alhany dobiegł przejmujący krzyk cierpienia.
Szybko
został stłumiony i więcej się nie powtórzył. Ci, którzy
w
napięciu czekali na zewnątrz, wymienili spojrzenia i po-
trząsnęli
głowami. Na polance zebrał się spory tłum. Elfy cze-
kały
w pełnej szacunku ciszy, pragnąc usłyszeć nowinę.
Alhana
wyszła,
by do nich przemówić. Towarzyszył jej Sa-
mar,
który stał opiekuńczo u jej boku. Przypominał Giltha-
sowi
marszałka Medana, choć żaden z nich nie byłby zadowo-1
lońy
z takiego porównania. Samar był starszym elfem, przy-
puszczalnie
w podobnym wieku jak mąż Alhany, Porthios.
Lata
banicji i wojen wyostrzyły delikatne rysy jego twarzy,
zmieniając
je w granit, kanciasty i twardy. Elf nauczył się za-
grzebywać
w popiele ogień swoich emocji, aby nie zdra-
dzać
niczego, o czym myślał ani co czuł. Tylko wtedy, gdy pa-
trzył
na Alhanę, w jego ciemnych oczach zapalał się ciepły
ognik.
Oblicze
Alhany, otoczone masą
czarnych włosów, zwykle
było
blade, czysto białe jak kwiaty lilii. Teraz jej skóra
była
całkowicie pozbawiona
koloru, z pozoru półprzejrzysta. Ko-
bieta
chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Wzdrygnęła
się,
przeszyta bólem, który
wydawał się rozdzierać ją na strzępy,
kość
po kości. Samar wyciągnął do niej pomocną dłoń. Alha-
na
odtrąciła ją. Twarz jej skamieniała i przybrała stanowczy
wyraz.
Kobieta wzięła się w garść i powiodła wzrokiem po
milczących
obserwatorach.
— Powierzam swe słowa wiatrowi i bystrej
wodzie —
rzekła Alhana. —
Niech zaniosą je mojemu ludowi. Powie-
rzam
swe słowa zwierzętom lasu i ptakom przestworzy. Niech
zaniosą
je mojemu ludowi. Wy wszyscy tu zgromadzeni, idź-
cie
i zanieście moje słowa mojemu ludowi i naszym kuzynom
316
3ualinesti. —
Jej spojrzenie padło na Gilthasa, ale zatrzymało
iię
na nim tylko chwilę.
— Znacie
tego mężczyznę — Samara, mojego najbardziej
zaufanego
dowódcę i wiernego przyjaciela. Wiele tygodni re-
nu
wysłałam go z misją. Wrócił z niej z ważnymi wieściami.
—
Alhana umilkła i zwilżyła wargi. — Przekazując wam to,
co
Dowiedział
mi Samar, muszę wam coś wyznać. Kiedy twier-
dziłam,
że Silvanoshei, wasz król, leży chory w swoim namio-
cie,
kłamałam. Jeśli chcecie wiedzieć, co mnie do tego skłoni-
to,
wystarczy, żebyście się rozejrzeli. Kłamałam, by nie dopuś-
cić
do rozłamu wśród naszego ludu, abyśmy byli zjednoczeni,
i
nasi kuzyni stali zjednoczeni u
naszego boku. Dzięki te-
mu
kłamstwu jesteśmy silni, choć mogliśmy straszliwie osłab-
nąć.
Musimy być silni, by stawić czoło temu, co nas czeka
w
przyszłości.
Alhana przerwała i z drżeniem zaczerpnęła tchu.
— To,
co teraz wam powiem, jest prawdą. Wkrótce po bit-
wie
o Silvanost Silvanoshei wpadł w ręce Czarnych Rycerzy.
Próbowaliśmy
go uwolnić, ale w nocy go porwano. Wysłałam
Samara,
żeby się dowiedział, co się z nim stało. Samar go od-
nalazł.
Silvanoshei, nasz król, jest uwięziony w Sanction.
Elfy wydawały
ciche dźwięki podobne do szmeru wiatru
w
gałęziach wierzby, ale nic nie powiedziały.
— Niech Samar sam opowie wam swoją
historię.
Nawet przemawiając do
ludu, Samar nie przestawał się
troszczyć o
Alhanę. Stał blisko niej, gotowy w każdej chwili
jej
pomóc, gdyby siły ją opuściły.
— Spotkałem pewnego Rycerza Solamnijskiego,
męża
dzielnego i szlachetnego. —
Ciemne oczy Samara przesunęły
się
po tłumie. — Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że to nie
lada
pochwała.
Ten rycerz widział Silvanosheia w więzieniu i roz-
mawiał
z nim, ryzykując własne życie. Rycerz miał z sobą pe-
lerynę
Silvanosheia i ten pierścień.
Alhana uniosła
pierścionek, by wszyscy mogli go zoba-
czyć.
— To pierścień mojego syna. Poznaję go. Jego ojciec dał
317
mu go, kiedy Silvanoshei był
dzieckiem. Samar również go
poznał.
Elfy spojrzały na
klejnot, potem na Alhanę. Na ich twa-
rzach
malował się niepokój. Kilku oficerów stojących obok
Kiryna
nakłoniło go lekkimi szturchnięciami, by wyszedł
z
szeregu.
Kiryn wystąpił naprzód.
Czy wolno mi coś powiedzieć, czcigodna królowo?
Wolno ci, kuzynie — odparła Alhana, patrząc
na niego
z
zadziorną miną, jakby chciała powiedzieć: „Możesz mówić,
ale
nie obiecuję, że cię posłucham".
Wybacz
mi, Alhano Starbreeze — powiedział z szacun-
kiem
Kiryn — że wątpię w słowa wojownika tak wielkiego
i
słynnego jak Samar, ale skąd mamy wiedzieć, że możemy za-
ufać
temu ludzkiemu rycerzowi? To może być pułapka.
Alhana odprężyła
się. Najwyraźniej nie było to pytanie,
którego
oczekiwała.
— Niech
Gilthas, władca Qualinesti, syn Rodu Solostara-
nów,
wystąpi naprzód.
Ciekaw, co
to ma z nim wspólnego,
Gilthas wyszedł z tłu-
mu,
by skłonić się Alhanie. Surowe spojrzenie Samara padło
na
młodzieńca, który odniósł wrażenie, że jest ważony na
wa-
dze.
Czy przejdzie pomyślnie osąd Samara, czy nie, tego mło-
dy
król nie potrafił powiedzieć.
Wasza
Królewska Mość — rzekł starszy elf— czy kie-
dy
byłeś w Ojualinesti, poznałeś Rycerza Solamnijskiego imie-
niem
Gerard uth Mondar?
Tak, poznałem — powiedział zaskoczony Gilthas.
Czy uważasz go za człowieka odważnego i
honoro-
wego?
Tak,
uważam — oznajmił młodzieniec. — To, że jest
odważny
i honorowy, to mało powiedziane. Czy to on jest tym
rycerzem,
o którym mówiłeś?
Sir
Gerard słyszał, że król Cjualinesti i niedobitki jego
ludu
będą się starali dotrzeć do waszej krainy, by w niej zna-
leźć
bezpieczne schronienie. Wyraził swoje głębokie ubolewa-
318
nie z powodu twojej straty, ale cieszył
się, że jesteś bezpiecz-
ny.
Prosił, bym ci o nim przypomniał.
Znam tego
rycerza. Znam jego odwagę i mogę zaświad-
czyć
o jego honorze. Dobrze robicie, wierząc jego słowom.
Gerard
uth Mondar przybył do Qualinesti w dziwnych okolicz-
nościach,
ale opuścił ten kraj jako prawdziwy przyjaciel, za-
bierając
z sobą błogosławieństwo naszej ukochanej Królowej
Matki,
Lauranalanthalasy. Zaliczał się do ostatnich,
których
pobłogosławiła
moja matka.
Jeśli
zarówno Samar, jak i Gilthas zaświadczają o ho-
norze
tego rycerza, nie mam mu nic więcej do zarzucenia
—
powiedział Kiryn. Skłonił się i wrócił na swoje miejsce
w
kręgu.
Zebrało się tam
ponad sto elfów. Zachowywały się cicho,
nie
odzywając się, ale wymieniając spojrzenia. Ich milczenie
było
wymowne. Alhana mogła kontynuować i tak też zrobiła.
— Samar
przyniósł nam także inne wieści. Wiemy już, ja-
kie
imię nosi ten Jedyny Bóg. Jedyny Bóg przyszedł do nas
w
imieniu pokoju i miłości, w rzeczywistości jednak stanowiło
to
część jego podłego planu, mającego na celu omamienie
i
zniszczenie nas. Teraz już wiemy, dlaczego tego pragnął.
Imię
Jedynego Boga jest prastare. Jedyny Bóg to Takhisis.
Zdumiewająca
wieść rozeszła się wśród elfów niczym krę-
gi
na wodzie, do której wrzucono kamyk.
Nie
potrafię wam wyjaśnić, jak stał się ten przerażający
cud
— ciągnęła Alhana, której głos z każdym słowem stawał
się
coraz silniejszy i bardziej majestatyczny. Elfy były teraz po
jej
stronie. Miała ich pełne poparcie. Wszelkie wątpliwości co
do
tego ludzkiego rycerza poszły w niepamięć, przesłonięte
czarnymi
skrzydłami pradawnego nieprzyjaciela. — Nie to jest
jednak
dla nas ważne. Nareszcie potrafimy nazwać naszego
wroga,
i jest to wróg, którego potrafimy pokonać, bo zrobiliś-
my
to już raz w przeszłości.
Ten Rycerz Solamnijski, Gerard, niesie
wiadomość
o
tym Radzie Rycerzy — dodał Samar. — Solamnijczycy gro-
madzą
armię, by zaatakować Sanction. Gerard zachęca elfy, by
319
przyłączyły się
do niej, idąc z odsieczą swemu królowi. Co
wy
na to?
Elfy
wzniosły
okrzyk, od którego zatrzęsły się gałęzie na
drzewach.
Słysząc wrzawę, coraz więcej elfów przybiegało na
polanę
i intonowało okrzyk. Przybyła Lwica, a za nią jej wo-
jownicy
ze szczepu Dzikich Elfów. Twarz jej jaśniała, oczy
płonęły.
— Co
ja słyszę? — zawołała, zeskakując z konia i biegnąc
do
Gilfhasa. — Czy to prawda? Ruszamy wreszcie na wojnę?
Jej mąż
nie odpowiedział, ale Lwica była zbyt podniecona,
by
to zauważyć. Odwróciwszy się od niego, poszukała żołnie-
rzy
wśród Silvanesti. Dawniej nie zniżyliby się do rozmowy
z
Dzikim Elfem, ale teraz odpowiadali na jej entuzjastyczne
pytania
z radością.
Oficerowie Alhany otaczali ją
i Samara, podsuwając pro-
pozycje,
układając plany, dyskutując o tym, jakie wybraliby
trasy
i jak szybko mogliby dotrzeć do Sanction, komu wolno
będzie
pójść, a kogo się zostawi.
Gilthas stał
cicho na uboczu i przysłuchiwał się wrzawie.
Kiedy
wreszcie się odezwał, rozpoznał ludzkie tony w swoim
głosie,
głębszym i bardziej chropowatym niż głosy elfów.
— Musimy
atakować — powiedział — ale naszym celem
nie
powinno być Sanction. Naszym celem jest Silvanost. Kie-
dy
zdobędziemy to miasto, zwrócimy oczy na północ. Nie
wcześniej.
Elfy
popatrzyły
na niego z takim oburzeniem, jakby był goś-
ciem
weselnym, który w przypływie szału zniszczył wszystkie
prezenty.
Jedynym elfem, który zwracał na niego uwagę, był
Samar.
Posłuchajmy króla Qualinesti — rozkazał,
przekrzy-
kując gniewną wrzawę.
To prawda, że w przeszłości pokonaliśmy
Takhisis —
oznajmił Gilhas swym
niezadowolonym słuchaczom — ale
pomogli
nam Paladine, Mishakal i inni bogowie jasności. Te-
raz
Takhisis jest Jedynym Bogiem, który sprawuje niekwestio-
nowaną
władzę. Nie będzie łatwo ją pokonać.
320
Będziemy
musieli oddalić się setki mil od ojczyzny, zosta-
wiając
naszą ziemię w rękach wroga. Połączymy siły z ludź-
ni,
by zaatakować i starać się zdobyć miasto ludzi. Poniesie-
ny
ofiary, za które nigdy nie otrzymamy zadośćuczynienia.
vTie
twierdzę, że nie powinniśmy przystąpić do walki z Takhi-
iis
— dodał Gilthas. — Jak wszyscy wiecie, moja matka wal-
;zyła
wśród ludzi. Walczyła w obronie ludzkich miast i ludz-
cich
istnień. Poniosła wiele ofiar, za które nikt jej nie
podzię-
cował.
Wierzę, że bitwa przeciwko Takhisis i jej wojskom jest
yarta
stoczenia. Radzę się tylko upewnić, że będziemy mieli
lokąd
wrócić. Straciliśmy Qualinesti. Nie straćmy Silvanesti.
Na dźwięk
pełnych pasji słów męża twarz Lwicy złagod-
liała.
Kobieta podeszła do niego i stanęła u jego boku.
— Mój
mąż ma rację — oznajmiła. — Powinniśmy zaata-
cować
Silvanost i zająć miasto, zanim wyślemy oddział na ra-
unek
młodemu królowi.
Silvanesti
patrzyli na nich wrogo. Półczłowiek
i Dziki Elf.
cudzoziemcy,
obcy. Za kogo się mieli, żeby mówić Silvane-
ityjczykom,
a nawet Qualinestyjczykom, co mają robić? Pre-
ekt
Palthainon szeptał coś Alhanie do ucha, bez wątpienia
adząc
jej, by nie zwracała uwagi na Króla-Marionetkę. Gil-
has
znalazł wśród nich jednego sojusznika — Samara.
Król naszych kuzynów mówi mądrze, Wasza
Królew-
;ka
Mość — powiedział Samar. — Uważam, że powinniśmy
(osłuchać
jego słów. Jeśli wymaszerujemy na Sanction, zosta-
vimy
za sobą nieprzyjaciela, który może nas zaatakować i za-
)ić,
gdy odwrócimy się od niego plecami.
Czarni
Rycerze utknęli w Silvanoście jak pszczoły zamk-
lięte
w słoju — odparła Alhana. — Miotają się w środku, nie
nogąc
uciec. Mina nie zamierza wysłać posiłków Czarnym
tycerzom
w Silvanoście. Gdyby miała taki zamiar, zrobiłaby
o
już dawno temu. Zostawię niewielki oddział, aby podtrzy-
nywał
złudzenie, że oblegają ich liczniejsze siły. Kiedy wróci-
ny
zwycięscy, ja i mój syn rozprawimy się z tymi Czarnymi
lycerzami
— dodała dumnie.
Alhano — zaczął Samar.
321
Kobieta
rzuciła
mu spojrzenie. Jej fiołkowe oczy były ciem-
ne
jak wino i zimne.
Samar nie odezwał
się więcej. Skłonił się i zajął swoje
miejsce
za plecami królowej. Nawet nie rzucił okiem na Gil-
hasa,
podobnie jak Alhana. Decyzja została podjęta, sprawa
zamknięta.
Silvanesti
i Qualinesti entuzjastycznie zgromadzili się
wo-
kół Alhany, czekając
na jej rozkazy. Nareszcie dwa narody
były
zjednoczone. Zjednoczyła je decyzja o wymarszu do
Sanction.
Po chwili przyglądania się mężowi zatroskanym
wzrokiem
Lwica dodała mu otuchy uściskiem dłoni, a potem
i
ona pospieszyła rozmawiać z Alhaną Starbreeze.
Dlaczego oni tego nie dostrzegali? Co ich zaślepiało?
„Takhisis. To jej sprawka" —
powiedział sobie Gilthas.
„Rządząc
teraz światem niepodzielnie, wzięła w swe ręce słod-
ki
eliksir miłości, dosypała do niego trucizny i podała
zarówno
matce, jak i
synowi. Miłość Silvanosheia do Miny zmienia się
w
obsesję. Miłość Alhany do syna zaćmiewa jej umysł. Jak
możemy
z tym walczyć? Jak możemy walczyć z bogiem, kiedy
nawet
miłość — nasz najlepszy oręż przeciwko niemu — zo-
stała
zatruta?".
15
Na ratunek królowi
Elfy
potrafią
być rozmarzone i senne, przez cały dzień wpa-
trując
się w rozwijające się płatki róży lub całymi nocami sie-
dząc
pod rozgwieżdżonym niebem w cichym zachwycie. Kiedy
jednak
coś skłoni je do działania, zaskakują obserwujących je
ludzi
szybkością umysłu i ruchów, zdolnością do
podejmowania
natychmiastowych
decyzji i wprowadzania ich w życie, swoją
stanowczością
i wolą pokonania każdej przeszkody.
Jeśli w ciągu
następnych kilku dni Alhana lub Samar spa-
li,
Gilthas nie miał pojęcia, kiedy to robili. Dniem i nocą
przez
namiot królowej bezustannie przepływał strumień ludzi.
Wśród
nich był sam Gilthas, ponieważ jako władca swego ludu
uczestniczył
w podejmowaniu wszystkich ważnych decyzji.
Rzadko
jednak zabierał głos, chociaż Alhana łaskawie zada-
wała
sobie trud zapytania go o zdanie. Młody elf dobrze wie-
dział,
że jego opinia się nie liczy. Poza tym mało znał krainy,
przez
jakie musieli przejść, więc i tak niewiele mógł pomóc.
Był zaskoczony
tym, jak chętnie Silvanesti i Qualinesti
uznali
zwierzchnictwo Alhany, niegdyś wygnańca, czarnego
elfa.
Przestał się jednak dziwić, kiedy usłyszał, jak
kobieta
przedstawia
w zarysie swój plan. Królowa znała górzyste krai-
ny,
przez które musieli przejść, ponieważ od wielu lat ukry-
wały
się tam jej wojska. Znała każdą drogę, każdą ścieżkę
wy-
deptaną przez jelenie,
każdą jaskinię. Znała wojnę, znała jej
grozę
i trud.
323
Żaden z
wojskowych dowódców Silvanesti nie miał tak
rozległej
wiedzy o krainach, jakie będą przemierzać, ani o woj-
skach,
z jakimi być może przyjdzie im walczyć, i wkrótce na-
wet
najbardziej uparci z nich uznali wyższość wiedzy Alhany
i
przysięgli jej wierność. Nawet Lwica, która dowodziła Dziki-
mi
Elfami, była pod wrażeniem.
Plan
marszu Alhany był
genialny. Elfy pójdą na północ do
Blóde,
krainy ich nieprzyjaciół, ogrów. Mogło się to
wydawać
samobójstwem,
ale wiele lat temu Porthios odkrył, że pasmo
Khalkist
dzieli się na dwie części, a ich wysokie szczyty zasła-
niają
cały ciąg dolin i jarów ukrytych pośrodku. Idąc dolinami,
elfy
będą chronione z obu stron przez góry. Wprawdzie byłaby
to
długa i trudna trasa, ale nieobciążona armia elfów będzie
się
szybko
przemieszczać. Miały nadzieję, że opuszczą Blóde, za-
nim
ogry zauważą ich obecność.
W
odróżnieniu
od ludzkich wojsk, które muszą wozić z so-
bą
sprzęt kowalski i ciężko wyładowane wozy z zaopatrze-
niem,
elfy nie nosiły zbroi płytowych ani kolczug, nie miały
ciężkich
mieczy ani tarcz. Polegały na łukach i strzałach, wy-
korzystując
umiejętności, z których słyną elfi łucznicy. Dzięki
temu
armia elfów mogła przebyć znacznie większe odległości
niż
ich ludzki odpowiednik. Musiała jednak podróżować szyb-
ko,
bo już za kilka tygodni w górach miał spaść zimowy śnieg
i
odciąć przełęcze.
Wprawdzie
Gilthas podziwiał
plan bitwy Alhany, każda
cząstka
jego jaźni krzyczała jednak, że jest zły. Jak już powie-
dział
Samar, nie powinni iść naprzód, zostawiając zaplecze
pod
kontrolą nieprzyjaciela. Gilthas wpadł w takie przygnębie-
nie
i frustrację, że wiedział, iż powinien przestać przychodzić
na
zebrania. Jednak ktoś musiał reprezentować Qualinestyjczy-
ków.
Zwrócił się więc do mężczyzny, który od lat był
jego
przyjacielem
i wraz z jego żoną pomógł mu się wydobyć z wy-
niszczającej
depresji, która niegdyś omal go nie pokonała.
Planchecie
— rzekł Gilthas pewnego razu, wczesnym
rankiem
— zwalniam cię ze służby.
Ależ Wasza Królewska Mość! — Osłupiały Planchet
324
popatrzył
na niego z przerażeniem. — Czyżbym zrobił lub po-
wiedział
coś, co cię uraziło? Jeśli tak, bardzo mi przykro...
Nie, mój przyjacielu — powiedział Gilthas
z uśmie-
chem, który płynął z
serca, a nie był wynikiem dyplomacji.
Król
położył rękę na ramieniu mężczyzny, który od tak dawna
stał
u jego boku. — Nie sprzeciwiaj się temu, że użyłem tego
słowa.
Mówię: przyjaciel, i to właśnie mam na myśli. Mówię:
doradca
i nauczyciel, i to również mówię serio. Tym właśnie
jesteś
dla mnie, Planchecie. Nie przesadzam, mówiąc, że nie
stałbym
tu dzisiaj, gdyby nie twoja siła i mądre wskazówki.
Wasza Królewska Mość — zaprotestował
Planchet
schrypniętym
głosem. — Nie zasługuję na takie pochwały. Je-
stem
tylko ogrodnikiem. Ty zaś drzewem, które wyrosło silne
i
wysokie...
...dzięki twojej troskliwej opiece.
I dlatego muszę opuścić Waszą Królewską
Mość? —
spytał cicho
Planchet.
Tak, ponieważ nadszedł czas, żebyś
sprawował opiekę
i czuwał nad
innymi. Qualinesti potrzebują dowódcy wojsko-
wego.
Nasz lud chce wyruszyć na Sanction. Ty musisz zostać
ich
generałem. Lwica jest przywódcą Kagonesti. Ty staniesz
na
czele Qualinesti. Zrobisz to dla mnie?
Zatroskany Planchet zawahał się.
Planchecie — powiedział Gilthas — prefekt
Palthai-
non już stara się
wkręcić na to stanowisko. Jeśli wyznaczę
ciebie,
będzie narzekał i marudził, ale nie będzie mógł
mnie
powstrzymać. On się nie zna
na sprawach wojskowych, a ty
jesteś
weteranem z wieloletnim doświadczeniem. Silvanesti
lubią
cię i ufają ci. Proszę, dla dobra naszego ludu, zrób to
dla
mnie.
Tak,
Wasza Królewska Mość — odpowiedział natych-
miast
Planchet. — Oczywiście. Dziękuję, że we mnie wie-
rzysz,
i postaram się okazać godny twojego zaufania. Wiem, że
Wasza
Wysokość nie pochwala tej linii postępowania, ale mo-
im
zdaniem jest ona właściwa. Kiedy już pokonamy Takhisis
i
przegnamy ją ze świata, cień czarnych skrzydeł zniknie, spły-
325
nie na nas światło
i przepędzimy nieprzyjaciół z obu naszyci
krajów.
— Naprawdę
tak myślisz, Planchecie? — spytał z powags
Gilthas.
— Ja w to wątpię. Może pokonamy Takhisis, ale nie
pokonamy
tego, czym ona się żywi — mroku w ludzkich ser-
cach.
Dlatego uważam, że mądrze byłoby przegnać wroga,
który
zajął nasze domy, odbić naszą ojczyznę i uczynić ją
silną,
a dopiero potem wyruszyć w świat.
Planchet milczał i sprawiał wrażenie skonsternowanego.
Mów szczerze, przyjacielu — rzekł Gilthas
z uśmie-
chem.
— Jesteś teraz moim generałem. Masz obowiązek zwra-
cać
mi uwagę, jeśli się mylę.
Powiem
tylko jedno, Wasza Królewska Mość. To właś-
nie
ta polityka izolacjonizmu wyrządziła w przeszłości elfom
wielką
szkodę, wywołując nieufność i brak zrozumienia nawet
ze
strony tych, którzy mogli zostać naszymi sojusznikami. Je-
śli
będziemy walczyć u boku ludzi w tej bitwie, udowodnimy
im,
że jesteśmy częścią większego świata. Zyskamy ich szacu-
nek
i być może nawet przyjaźń.
Innymi słowy — dokończył Gilthas z
gorzkim uśmie-
chem
— ja zawsze umiałem tylko wylegiwać się w łóżku i pi-
sać
wiersze...
Nie, Wasza Królewska Mość — rzekł
wstrząśnięty
Planchet. — Nie
miałem na myśli...
Wiem, co
miałeś na myśli, drogi przyjacielu, i mam na-
dzieję,
że się nie mylisz. Powinieneś się stawić na następnej
naradzie
wojskowej, która wkrótce się zacznie. Powiadomiłem
Alhanę
Starbreeze o swojej decyzji, aby mianować cię gene-
rałem,
a ona ją pochwala. Cokolwiek zadecydujesz, zrobisz to
w
moim imieniu.
Dziękuję
ci za zaufanie, Wasza Królewska Mość — od-
powiedział
Planchet. — A co ty zrobisz? Pójdziesz z nami czy
zostaniesz?
Nie
jestem wojownikiem i dobrze o tym wiesz, drogi
przyjacielu.
To, że w ogóle umiem władać mieczem, zawdzię-
czam
tobie. Niektórzy z naszych ludzi nie mogą podróżować
326
- ci, którzy
muszą opiekować się dziećmi, chorzy i starcy,
astanawiam
się nad pozostaniem na tyłach z nimi.
— Pomyśl
jednak, Wasza Królewska Mość, o tym, że pre-
kt
Palthainon wyrusza z nami. Zważ, że spróbuje się wkraść
'
łaski Alhany Starbreeze. Będzie żądał uczestniczenia w
ne-
ocjacjach
z ludźmi, rasą, której nienawidzi i którą pogardza.
— Tak — odparł znużonym tonem Gilthas. —
Wiem
tym. Idź już lepiej,
Planchecie. Spotkanie rozpocznie się
'krotce, a Alhana domaga się od wszystkich punktualności.
— Tak,
Wasza Królewska Mość — rzekł Planchet i, rzu-
iwszy
jeszcze raz zatroskanym okiem na młodego króla, od-
alił
się.
Elfy
przygotowały
się do wymarszu w czasie znacznie krót-
zym,
niż ktokolwiek by się spodziewał. Zostawiły na tyłach
ompanię
do obrony tych, którzy nie mogli wyruszyć w długą
odróż
na północ, ale nie był to liczny oddział, ponieważ sama
raina
była ich najlepszym obrońcą— kochające elfy drzewa
dzielą
im schronienia, zwierzęta będą je ostrzegać i
przenosić
wiadomości,
jaskinie je ukryją.
Elfy zostawiły
także kolejny nieduży oddział wojska dla
odtrzymania
złudzenia, że armia nadal otacza Silvanost. Nie-
wielka
drużyna tak doskonale odgrywała swoją rolę, że generał
)ogah,
zamknięty w murach miasta, którego zaczął nienawi-
zić,
nie miał pojęcia, że jego nieprzyjaciel się oddalił.
Czarni
Lycerze
nadal tkwili w więzieniu swego zwycięstwa i przekli-
ali
Minę, która porzuciła ich na pastwę losu.
Kirathowie pozostali, by strzec granic. Od
dawna krążyli
o
szarym pustkowiu, jakie zostawiła po sobie tarcza. Teraz
ieszyli
się na widok zielonych pędów, które śmiało kiełko-
wały
spod szarego pyłu i zgnilizny. Kirathowie uznali to za
znakę
nadziei dla swojej ojczyzny i rodaków, którzy sami
mai
nie uschli i nie wymarli, najpierw pod tarczą, a potem
od
miażdżącym butem Czarnych Rycerzy.
Gilthas
postanowił
zostać. Dwa dni przed wymarszem przy-
zedł
do niego Kiryn.
327
Widząc zmartwioną minę elfa, Gilthas westchnął w duchu. j
Słyszałem,
że zamierzasz zostać w Silvanesti — oznąH
mił
Kiryn. — Uważam, że powinieneś zmienić zdanie i pójść
z
nami.
Dlaczego? — spytał młody elf.
— Aby pilnować interesów obu naszych
narodów.
Gilthas nic nie
powiedział, przyglądał mu się tylko uważ-
nie,
jakby przesłuchiwał go spojrzeniem.
Kiryn zaczerwienił się.
To była poufna wiadomość.
Nie chcę,
byś łamał przyrzeczenie — rzekł Gilthas. —
Nie
lubię szpiegów.
Nie
składałem przysięgi. Myślę, że Samar chciał, abym
ci
o tym powiedział — wyjaśnił Kiryn. — Wiesz, że będziemy
iść
przez Khalkist, ale czy wiesz, jak zamierzamy wejść do
Sanction?
Tak słabo znam tę okolicę... — zaczął Gilthas.
Sprzymierzymy się z czarnymi krasnoludami.
Nasze
wojsko
przejdzie ich podziemnymi tunelami. Dobrze im za to
zapłacimy.
Czym? — spytał Gilthas.
Kiryn spuścił wzrok na usłaną liśćmi ziemię.
Pieniędzmi, które przywiozłeś z Qualinesti.
To nie
mój majątek — rzucił ostro Gilthas. — To ma-
jątek
ludu Qualinesti. Wszystko, co nam zostało.
Prefekt Palthainon zaproponował je Alhanie, a
ona je
przyjęła.
Jeśli
zgłoszę protest, będą kłopoty. Mój udział w tej]
nieszczęsnej
wyprawie tego nie zmieni.
Nie, ale
teraz Palthainon, jako najwyższy rangą dostoj-
nik,
zarządza tym majątkiem. Jeśli pojedziesz, ty obejmiesz
pieczę
nad funduszem naszego ludu. Możesz być zmuszony go
użyć.
Może się okazać, że nie ma innego wyjścia. Ale to ty
po-
dejmiesz decyzję.
Więc już do tego doszło — mruknął
Gilthas po odejś-
ciu Kiryna. —
Płacimy istotom mroku, by nas ocaliły. Jak
328
głęboko
pogrążymy się w ciemności, zanim sami się tacy sta-
niemy?
Kiedy
nadszedł
dzień wymarszu, Silvanesti opuścili swoje
ukochane
lasy, zwracając suche oczy na północ. Szli w ciszy,
bez
pieśni na ustach, bez dęcia w rogi i bicia w talerze, bo
Czarni
Rycerze nie mogli się dowiedzieć o ich wymarszu,
a
ogry o ich nadejściu. Elfy maszerowały w cieniu drzew, że-
by
ujść czujnym oczom błękitnych smoków, które krążyły
po
niebie.
Kiedy
przekroczyli granicę
Silvanesti, Gilthas stanął i obej-
rzał
się na falujące liście, rzucające w słońcu srebrzyste
reflek-
sy.
Kontrastowały wyraźnie z szarą linią rozkładu, która
wy-
znaczała granice lasu —
dziedzictwem tarczy. Wpatrywał się
w
nie długo z przygnębiającym przeczuciem, że jeśli raz
stąd
odejdzie, nigdy już
nie wróci.
Tydzień
po tym, jak armia Silvanesti odeszła, Rolan z kira-
thów
patrolował jak zawsze swój odcinek granicy. Nie odry-
wał
wzroku od ziemi, z radością w sercu dostrzegając mały
ślad
tego, że przyroda walczy ze złem spowodowanym przez
tarczę.
Choć
zabójczy czar tarczy uległ rozproszeniu, zniszczenia
wywołane
jego złą magią pozostały. Obumarły wszystkie drze-
wa
i rośliny, których dotykała tarcza, więc granice
Silvanesti
wyznaczała
szara, ponura linia śmierci.
Jednak
teraz, pod szarym całunem
zbutwiałych liści i u-
schniętych
gałązek, Rolan znalazł malutkie zielone kiełki, trium-
falnie
wyłaniające się z gleby. Nie wiedział jeszcze, czy były
to
źdźbła trawy, czy delikatne leśne kwiaty, a może pierwsze
śmiałe
pędy drzewa, które kiedyś stanie się olbrzymim dę-
bem
albo klonem o płomiennych liściach. A może, pomyślał
z
uśmiechem, pielęgnuje jakąś zwykłą, pospolitą roślinkę
—
dmuchawca, kocimiętkę
albo trzykrotkę. Rolan kochał ją, bez
względu
na to, czym się okaże później. Zieleń życia kiełku-
jącego
wśród zagłady była zwiastunem nadziei dla niego i dla
jego
rodaków.
329
Ostrożnie
nakrył z powrotem delikatną roślinkę całunem,
który
teraz uważał za kocyk, by ochronić ją przed palącym
słońcem.
Zamierzał już pójść dalej, kiedy poczuł nieznajomy
zapach.
Zaniepokojony Rolan wstał.
Wciągnął powietrze w noz-
drza,
ze wszystkich sił starając się umiejscowić tę dziwną
woń.
Zapach był ostry,
zwierzęcy; pierwszy raz czuł coś takiego.
Z
oddali dobiegły go odgłosy łamania gałęzi i tratowania
roś-
linności.
Dźwięki stawały się coraz głośniejsze i wyraźniejsze,
a
przez nie przebijały się bardziej złowieszcze odgłosy:
ostrze-
gawczy
krzyk jastrzębia, pisk lękliwego królika, pełne paniki
beczenie
spłoszonych jeleni.
Odrażający,
zwierzęcy smród przybrał na sile, stał się przy-
tłaczający,
wywoływał mdłości. To był smród mięsożerców.
Wyciągnąwszy
miecz, Rolan przyłożył palce do warg, by wy-
dać
świdrujący w uszach, przenikliwy gwizd, który miał ostrzec
innych
kirathów przed niebezpieczeństwem.
Z lasu wypadły
trzy olbrzymie minotaury. Rogami rwały
liście,
a toporami kaleczyły konary drzew, niecierpliwie prze-
dzierając
się przez leśne poszycie, które zagradzało im drogę.
Na
widok Rolana minotaury zatrzymały się i wlepiły w niego
oczy,
ciemne, zwierzęce i pozbawione wyrazu.
Elf uniósł miecz i przygotował się do ataku.
Otoczył
go bydlęcy smród. Chwyciły go silne ręce. Poczuł
ukłucie
noża tuż poniżej ucha; szybki, dotkliwy ból w miejscu,
w
którym ostrze rozpłatało mu gardło...
Minotaur, który
zabił elfa, rzucił zwłoki na ziemię i otarł
krew
ze sztyletu. Towarzysze minotaura pokiwali łbami. Ko-
lejna
dobrze wykonana robota. Ruszyli dalej przez las, torując
drogę
tym, którzy szli za nimi.
Setkom tych, którzy szli za nimi. Tysiącom.
Wojska minotaurów
przekroczyły granice. Okręty mino-
taurów
z malowanymi żaglami i galery z załogami niewolni-
ków
płynęły po wodach Thon Thalas na południe do Silvano-
stu,
wioząc generałowi Dogahowi posiłki, które mu obiecano.
330
Tego dnia
zginęło
wielu kirathów, tak jak zginął Rolan.
Niektórzy
mieli okazję walczyć z napastnikami, większość jej
nie
miała. Została kompletnie zaskoczona.
Ciało kiratha
Rolana leżało w lesie, który ukochał. Jego
krew
wsiąkła w szary płaszcz śmierci i utopiła malutkie, zielo-
ne
kiełki.
16
Modlitwa Odili, dar Miny
W nocy
oczy martwych smoków
w czaszkach, z których
składał
się totem, błyszczały jasno. Nad totemem unosił się
widmowy
pięciogłowy smok, budząc zdumienie wszystkich,
którzy
go widzieli. W nocy, w ciemności, którą rządziła, kró-
lowa
Takhisis była potężna i sprawowała niekwestionowaną
władzę.
Jednak w blasku słońca jej wizerunek zbladł. Oczy
nieżywych
smoków zamigotały i zgasły, podobnie jak świece
na
ołtarzu. Zostały tylko smużki dymu, poczerniałe knoty i
sto-
piony wosk.
Totem,
który
w ciemności wydawał się tak wspaniały i nie-
wrażliwy
na ciosy, za dnia okazał się stertą czaszek — ohydny
widok,
bo z kości wciąż zwisały strzępy łusek i gnijącego
ciała.
W świetle dnia był dla wszystkich patrzących srogim
przypomnieniem
o niezmierzonej potędze Malys, smoczej
zwierzchniczki,
która go zbudowała.
Pytaniem,
które
cisnęło się wszystkim na usta, nie było to,
czy
Malys zaatakuje, ale kiedy to zrobi. Miasto ogarnął strach
przed
jej przybyciem. Obawiając się masowych dezercji, Gal-
dar
rozkazał zamknąć Zachodnią Bramę. Wprawdzie publicz-
nie
rycerze Miny zachowywali pozory nonszalancji, w rzeczy-
wistości
jednak się bali.
Każdego
dnia, kiedy Mina chodziła ulicami miasta, strach
opuszczał
serca wszystkich, którzy ją widzieli. Kiedy co wie-
czór
opowiadała o mocy Jedynego Boga, ludzie słuchali jej
332
i radowali
się,
przekonani, że Jedyny Bóg ocali ich przed smo-
kiem.
Kiedy jednak Mina wyjechała, kiedy dźwięk jej głosu
ucichł,
na Sanction padł lodowaty cień czerwonych skrzydeł.
Ludzie
spoglądali w niebo z obawą.
Mina nie
czuła
strachu. Jej brawura budziła w Galdarze po-
dziw,
lecz zarazem go niepokoiła. Odwaga Miny wypływała
z
wiary w Takhisis, a minotaur wiedział, że bogini nie jest god-
na
takiej wiary. Miał tylko nadzieję, że Takhisis potrzebuje
Miny,
więc nie będzie chciała jej poświęcić. Raz udawało mu
się
wmówić sobie, że dziewczyna będzie bezpieczna, innym
razem
był przekonany, że Takhisis skorzysta z okazji, by po-
zbyć
się rywalki, z której nie miała już żadnego pożytku.
Obawy
Galdara pogarszał
jeszcze fakt, że Mina nie chciała
mu
powiedzieć, jak zamierza pokonać Malys. Próbował z nią
o
tym rozmawiać. Przypomniał jej o Qualinoście. Smok zginął,
ale
miasto również uległo zagładzie.
Mina
uspokajającym
gestem położyła dłoń na ramieniu mi-
notaura.
To, co
stało się w Qualinoście, nie powtórzy się w Sanc-
tion,
Galdarze. Jedyny Bóg nienawidził elfów i ich państwa.
Pragnął
ujrzeć ich zagładę. Jedyny Bóg jest zadowolony z Sanc-
tion.
Tutaj zamierza zstąpić na świat, zaistnieć zarówno
na
płaszczyźnie
duchowej, jak i materialnej. Sanction i jego miesz-
kańcom
nic nie grozi, Jedyny Bóg o to zadba.
Jaka więc
jest twoja strategia, Mino? — dopytywał się
Galdar.
— Jaki masz plan?
Wierzyć w Jedynego Boga, Galdarze — odparła
Mina,
i
to musiało mu wystarczyć, bo więcej nie chciała powiedzieć.
Również
Odila obawiała się o przyszłość, była
zatroskana,
skonsternowana i
głęboko zaniepokojona. Od chwili, gdy du-
sze
zbudowały totem, a ona dowiedziała się, że Jedyny Bóg to
królowa
Takhisis, Odila czuła się całkiem jak jeden z tych nie-
umarłych
magów. Jej ciało jadło, piło, chodziło i wykonywało
wszystkie
swoje obowiązki, ale ona sama była nieobecna du-
chem.
Wydawało jej się, że stoi obok swego ciała i przygląda
333
mu się
obojętnie, podczas gdy sama krąży po omacku w targa-
nej
burzami ciemności swej duszy, szukając w niej odpowiedzi
lub
zrozumienia.
Nie mogła
się zmusić do tego, by modlić się do Jedynego
Boga.
Nie mogła tego robić, odkąd się dowiedziała, kim jest
naprawdę
Jedyny Bóg. Mimo to brakowało jej modlitw. Bra-
kowało
tej słodkiej otuchy, jaką dawało powierzenie swojego
życia
w ręce kogoś innego, jakiejś Mądrej Istoty, która pokie-
ruje
jej krokami i przeprowadzi ją z cierpienia do błogosławio-
nego
spokoju. Jedyny Bóg pokierował krokami Odili, ale nie
doprowadził
jej do spokoju, lecz do zamętu, strachu i przera-
żenia.
Nieraz Odila chwytała
za medalion na szyi i gotowa była
go
zerwać. Za każdym razem, gdy ściskała go w palcach, czuła
ciepło
metalu. Przypominała sobie wtedy o mocy Jedynego
Boga,
która płynęła w jej żyłach, o mocy zdolnej zatrzymać
tych,
którzy chcieli zabić króla elfów. Ręka jej opadała i zwi-
sała
bezwładnie u boku. Pewnego poranka, kiedy Odila przy-
glądała
się temu, jak czerwone promienie słońca podświetlają
ponuro
chmury wiszące wiecznie nad Władcami Zagłady, po-
stanowiła
poddać swoją wiarę próbie.
Uklękła przed
ołtarzem, stojącym w pobliżu totemu ze
smoczych
czaszek. Pomieszczenie wypełniała woń śmierci,
rozkładu
i ciepłego, roztopionego wosku. Gorąco bijące od
świec
kontrastowało z zimnym wiatrem, który wpadał przez
ziejącą
dziurę w sklepieniu i upiornie świstał w kłach czaszek.
Schnący
pot ziębił skórę Odili. Kobieta bardzo chciałaby opu-
ścić
to straszne miejsce, ale na zimnej skórze czuła ciepło
me-
dalionu.
— Królowo Takhisis, pomóż mi — pomodliła
się i mimo-
wolnie
zadrżała, wymawiając to imię. — Przez całe życie mnie
uczono,
że jesteś okrutnym bogiem, który nie dba o żadne ży-
we
istoty, widząc w nas wszystkich tylko niewolników, ist-
niejących
po to, by słuchać twoich rozkazów. Uczono mnie, że
jesteś
ambitna i samolubna, że drwisz sobie i szydzisz z tych
zasad,
które są mi drogie: z honoru, współczucia, miłosierdzia
334
i miłości. Z
powodu tego, kim jesteś, nie powinnam w cie-
bie
wierzyć, nie powinnam ci służyć. A jednak... — Odila u-
niosła
oczy i spojrzała w niebo. — Jesteś bogiem. Ujrzałam
twoją
potęgę. Czułam uniesienie, jakie we mnie obudziłaś. Jak
mogę
nie wierzyć w ciebie? Może... — Odila zawahała się. —
Może
cię oczerniono. Źle oceniono. Może jednak cię obcho-
dzimy.
Nie proszę o to dla siebie, ale dla kogoś, kto służył ci
wiernie
i lojalnie. Mina stoi w obliczu straszliwego niebezpie-
czeństwa.
Jestem przekonana, że zamierza walczyć z Malys
w
pojedynkę. Ona wierzy, że ty będziesz walczyć u jej boku.
Zaufała
ci. Boję się o nią, królowo Takhisis. Pokaż mi, że moje
obawy
są bezpodstawne i że dbasz o nią, nawet jeśli nikt inny
cię
nie obchodzi.
Czekała
w napięciu, ale nie usłyszała żadnego głosu. Nie
miała
żadnej wizji. Płomienie świec mrugały w podmuchu zim-
nego
wiatru, który wiał w sali z ołtarzem. Trupy magów sie-
działy
na ławkach, wpatrując się nieruchomymi oczami w pło-
mienie.
Mimo to Odili zrobiło się lżej na sercu, a brzemię
zwątpienia
się zmniejszyło. Nie wiedziała, dlaczego tak się
stało.
Właśnie się nad tym zastanawiała, kiedy zauważyła, że
ktoś
stoi przy ołtarzu.
Oślepiona
jaskrawym blaskiem setek świec nie widziała,
kto
to jest.
— Galdar?
— spytała, rozpoznając wreszcie masywną syl-
wetkę
minotaura. — Nie słyszałam ani nie widziałam, jak
wchodziłeś.
Byłam pogrążona w modlitwie.
Zastanawiała
się z obawą, czy nie usłyszał przypadkiem jej
słów
i czy nie skarci jej za brak wiary.
Minotaur
stał bez słowa.
Czy
życzysz sobie czegoś ode mnie, Galdarze? — spy-
tała
Odila. Nigdy przedtem niczego od niej nie chciał, zawsze
zdawał
się jej nie lubić i nie ufać jej.
Chcę ci to pokazać — powiedział.
Trzymał w ręku
jakiś przedmiot owinięty paskami płótna
i
obwiązany sznurkiem. Płótno, kiedyś białe, teraz było tak
po-
plamione wodą, błotem,
trawą i ziemią, że nabrało spłowia-
335
łego,
brudnobrązowego koloru. Wyglądało na to, że sznurki
zostały
rozcięte, a tkanina rozwinięta, potem jednak niezdarnie
zapakowano
całość na nowo.
Galdar
położył
zawiniątko na ołtarzu. Przedmiot był długi,
lecz
nie sprawiał wrażenia szczególnie ciężkiego.
Cokolwiek
znajdowało się w
środku, było zasłonięte tkaniną.
— To
przyszło dla Miny — dodał minotaur. — Od kapita-
na
Samuvala. Rozwiń je. Zajrzyj do środka.
Odila nie dotknęła pakietu.
Jeśli to prezent dla Miny, nie powinnam...
Otwórz!
— rozkazał surowym głosem Galdar. — Chcę
wiedzieć,
czy się nadaje.
Odila
chciała
nadal odmawiać, ale teraz już miała pewność,
że
Galdar usłyszał jej modlitwę i obawiała się, że jeśli go
nie
usłucha,
minotaur może powiedzieć o tym Minie. Ostrożnie
pociągnęła
za supły drżącymi ze zdenerwowania palcami i od-
winęła
materiał. Skojarzył jej się niemile z paskami płótna,
którymi
owija się ciała zmarłych.
Zdumiała
się jeszcze bardziej, kiedy ujrzała to, co znajdo-
wało
się pod spodem. Zdjął ją nabożny lęk i podziw.
— Czy to jest to, co twierdzi Samuval? —
spytał Galdar.
— Czy to jest
smocza lanca?
Odila
pokiwała
bezgłośnie głową, nie mogąc wykrztusić
słowa.
Jesteś
pewna? Widziałaś już jakąś przedtem? — spytał
Galdar.
Nie, nie widziałam — przyznała kobieta,
kiedy wrócił
jej
głos. — Ale od dzieciństwa słyszałam opowieści o
legen-
darnych
lancach. Zawsze uwielbiałam te historie. Dzięki nim
zostałam
rycerzem.
Wyciągnęła
rękę i pogładziła chłodny, gładki metal. Lanca
rozsiewała
srebrzystą poświatę, która zdawała się nie mieć nic
wspólnego
z żółtymi płomykami świec.
„Gdyby
zgasły wszystkie światła we wszechświecie — po-
myślała
Odila — nawet blask słońca i księżyca, i gwiazd,
światło
tej lancy nadal płonęłoby jasno".
336
Gdzie kapitan Samuval znalazł taki skarb? — spytała.
W jakimś
grobowcu — odpowiedział Galdar. — Chyba
n
Solące.
— Nie w Grobowcu Bohaterów? — jęknęła
Odila.
Odsunąwszy
gwałtownie rękę od lancy, popatrzyła na Gal-
lara ze zgrozą.
— Nie wiem — odparł minotaur, wzruszając
ramionami.
—
Nie powiedział, jak nazywał się ten grób. Wspomniał tylko,
fc
przyniósł mu pecha, bo kiedy lokalni mieszkańcy zobaczyli
;o
wraz z ludźmi w środku, zaatakowali tak licznie, że ledwo
iciekł
z życiem. Napadł go nawet tłum kenderów. To był jeden
:e
skarbów, które udało mu się zabrać z sobą. Wysłał go Minie
:
wyrazami szacunku.
Odila westchnęła i obejrzała się na lancę.
— Ukradł
ją umarłym — stwierdził Galdar, marszcząc czo-
o.
— Sam powiedział, że to przynosi pecha. Moim zdaniem
lie
powinniśmy jej dawać Minie.
Zanim Odila zdążyła
odpowiedzieć, w ciemności odezwał
iię
czyjś głos:
Czy umarli jeszcze potrzebują tej lancy, Galdarze?
Nie, Mino
— odparł minotaur, odwracając się do dziew-
:zyny.
— Nie potrzebują.
Światło lancy błyszczało jasno w
bursztynowych oczach
vliny.
Dziewczyna wzięła broń i ścisnęła ją w garści. Odila
lrgnęła,
widząc, jak Mina jej dotyka, bo niektórzy twierdzili,
:e
legendarnych smoczych lanc mogą używać tylko ci, którzy
valczą
po stronie jasności, a każdy inny, kto spróbuje ich do-
knąć,
zostanie ukarany przez bogów.
Mina
ścisnęła
mocno lancę. Podniosła ją z ołtarza, zważyła
v
ręku i przyjrzała jej się z podziwem.
— Piękna
broń — stwierdziła. — Niemal wydaje się stwo-
zona
dla mnie. — Spojrzała na Odilę. Jej bursztynowe oczy
lyły
tak ciepłe jak medalion na szyi Solamnijki. — Modlitwa
:ostała
wysłuchana.
Położywszy lancę
z powrotem na ołtarzu, Mina uklękła
irzed
nim z szacunkiem.
337
—
Podziękujmy Jedynemu Bogu za to wspaniałe błogosła
wieństwo.
Galdar
nadal stał
z surową miną. Odila uklękła przed olta
rzem.
Po jej policzkach spływały łzy. Ze względu na Minę cie
szyła
się, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Sama jednał
opłakiwała
nie to, co zyskała, lecz to, co straciła. Mina mogłi
chwycić
lancę, wziąć ją z ołtarza i trzymać w ręku.
Odila przez łzy
popatrzyła na swoje ręce. Koniuszki pał
ców,
którymi dotknęła smoczej lancy, były pokryte bąblam
i
poparzone. Bolały ją tak bardzo, że nie była pewna, czy
bó
kiedykolwiek ustąpi.
17
Ochotnik
W Sanction
znów
nastała noc. Noc zawsze przynosiła ulgę
nieszkańcom
miasta, oznaczała bowiem, że przeżyli kolejny
Izień.
W nocy Mina wychodziła do nich, by wygłaszać kaza-
lia
o Jedynym Bogu, a jej przemówienia dodawały im odwagi,
;dyż
w jej obecności czuli się ośmieleni i gotowi do walki ze
moczą
zwierzchniczką.
Stojące od
stuleci w cieniu Władców Zagłady Sanction
tyło
zasadniczo ognioodporne. Domy budowano z kamienia,
ącznie
z dachami, bo każdy inny materiał, na przykład słomia-
la
strzecha, dawno by już spłonął. Co prawda powiadano, że od-
lech
smoka potrafi stopić granit, ale przed tym nie było obro-
ly
innej niż rozpaczliwa nadzieja, że ten, kto rozgłaszał tę
ilotkę,
mocno przesadził.
Wszyscy
żołnierze
przechodzili pospieszne szkolenie w łucz-
lictwie,
bo w tak duży cel jak smok mógł trafić nawet najsłab-
zy
amator. Licząc na to, że obrzucą Malys kamieniami, wciąg-
lęli
na mury katapulty, a balisty wycelowali tak, by miotały
lociski
w niebo. Po ukończeniu tych zadań poczuli się przygo-
owani,
a kilku najśmielszych zawołało nawet Malys, żeby
>rzyleciała,
bo chcą już ją mieć z głowy. Mimo to wszyscy od-
:zuli
ulgę, kiedy zapadła noc, a oni przeżyli kolejny dzień,
nieważne,
że wraz z brzaskiem wróci strach...
Błękitny smok
Brzytwa, nadal zmuszony krążyć po Sanc-
ion
w ludzkiej postaci, jako weteran wojen obserwował przy-
339
gotowania
z wielkim zainteresowaniem i opowiadał
o nicł
szczegółowo
Zwierciadłu, w zależności od sytuacji dodając
własne
krytyczne lub pochwalne uwagi. Zwierciadło bardziej
ciekawił
totem, jego wygląd i położenie w mieście. Brzytwa
miał
iść na zwiady, a marnował czas wśród żołnierzy.
Wiem, co
sądzisz — powiedział nagle Brzytwa, przery-
wając
w połowie dokładne opisywanie katapulty. — Myślisz,
że
to nic nie pomoże. Nie zrobi najmniejszego wrażenia na
tej
wielkiej,
czerwonej suce. Masz rację. I jednocześnie się mylisz
—
dodał.
Jak mogę się mylić? — spytał
Zwierciadło. — Miasta
już
wcześniej posługiwały się katapultami w celu obrony przed
Malys.
Wysyłali przeciw niej łuczników ze strzałami, bohate-
rów
i głupców, lecz żaden nie wrócił żywy.
' — Ale nigdy
nie mieli po swojej stronie boga — oznajmił
błękitny
smok.
Zwierciadło
zesztywniał. Jako srebrny smok, wierny Pala-
dine'owi,
od dawna obawiał się, że Brzytwa wróci do swych
starych
zasad i znów będzie wierny królowej Takhisis.
Czy
sugerujesz, że powinniśmy zrezygnować z udziele-
nia
Pałinowi pomocy w zniszczeniu totemu? — zapytał ostro-
żnie.
Niekoniecznie
— odparł wymijająco Brzytwa. — Może
tylko
należałoby się jeszcze zastanowić. Gdzie idziesz?
Do
świątyni — powiedział Zwierciadło. Odtrącając po-
mocną
dłoń Brzytwy, srebrny smok w ludzkiej postaci ruszył
o
własnych siłach, ostukując laską drogę przed sobą. —
Sam
obejrzę totem, skoro ty nie
chcesz być moimi oczami.
To szaleństwo! — zaprotestował Brzytwa,
idąc za nim
i
udając, że kuleje. Zwierciadło słyszał stukanie jego kuli o
ceg-
ły.
— Mówiłeś przecież, że Mina zobaczyła cię w postaci
że-
braka
na drodze i natychmiast poznała w tobie strażnika Cyta-
deli
Światła. On cię zna, zarówno jako człowieka, jak i w two-
jej
prawdziwej postaci.
Zwierciadło
zaczął poprawiać bandaże, którymi obwiązywał
swoje
chore oczy, i ściągnął je tak nisko, że zasłoniły mu twarz.
340
— Skoro ty nie możesz się zdecydować, sam
muszę pod-
jąć ryzyko.
Brzytwa nic nie powiedział.
Nie słysząc już stukotu jego
laski,
Zwierciadło założył, że idzie sam. Miał bardzo
niejasne
wyobrażenie o tym,
gdzie leży świątynia. Wiedział tylko, że
znajduje
się na wzgórzu nad miastem.
„Zatem —
kombinował — jeśli będę iść pod górę, muszę ją
znaleźć".
Z
zaskoczeniem usłyszał
chrapliwy oddech Brzytwy przy
swoim
uchu.
Zaczekaj,
stój. Wszedłeś w ślepy zaułek. Będę twoim
przewodnikiem,
skoro uparłeś się, żeby tam pójść.
Pomożesz mi zniszczyć totem? — spytał Zwierciadło.
Muszę
się nad tym zastanowić — odparł błękitny smok.
—
Jeśli mamy iść, lepiej chodźmy teraz, bo najprawdopodob-
niej
świątynia jest pusta.
We dwóch
poszli krętymi, podobnymi do labiryntu ulicami
miasta.
Zwierciadło był wdzięczny Brzytwie za przewodnic-
two,
bo ślepy srebrny smok sam nigdy by nie znalazł drogi.
„Co zrobimy z Palinem, jeśli Brzytwa
postanowi zmienić
strony?" —
zastanawiał się. Ślepy smok i martwy czarodziej
chcą
pokonać boginię. Cóż, w najgorszym przypadku Takhisis
rozboli
brzuch ze śmiechu...
Zgiełk tłumu
poinformował Zwierciadło, że zbliżają się
do
świątyni. Była tam też Mina, która opowiadała o cudach
i
wspaniałości Jedynego Boga. Zwierciadło musiał przyznać,
że
dziewczyna ma dar przekonywania. Zawsze lubił słuchać Mi-
ny.
Nawet jako dziecko głos miała słodki, niski i miły dla ucha.
Cofnął się
myślą do tamtych dni w Cytadeli, kiedy wi-
dział
Goldmoon i Minę razem — staruszkę u zmierzchu życia
i
dziecko jaśniejące blaskiem poranka. Teraz Zwierciadło nie
widział
Miny z powodu ciemności, ale nie był to mrok jego
ociemniałych
oczu.
Brzytwa
ominął
tłum. Idąc cicho, aby nie zwracać na siebie
uwagi,
weszli do zrujnowanej świątyni, będącej teraz sanktu-
arium
totemu ze smoczych czaszek.
341
Jesteśmy sami? — spytał Zwierciadło.
W kącie siedzą trupy dwóch czarodziejów.
Opowiedz
mi o nich — rzekł Zwierciadło z bólem ser-
ca.
— Jak wyglądają?
Jak
zwłoki wystawione na własnym pogrzebie — od-
parł
kwaśno Brzytwa. — Tylko tyle powiem. Ciesz się, że ich
nie
widzisz.
A co z ich duszami?
Nie widzę ich. Całe szczęście. Nie lubię
czarodziejów
ani żywych, ani
umarłych. Nie potrzeba, żeby się wtrącali
w
nasze sprawy. Dobrze, stoisz teraz przed totemem z czaszek.
Możesz
wyciągnąć rękę i ich dotknąć, jeśli chcesz.
Zwierciadło
nie miał zamiaru niczego dotykać. Nie trzeba
mu
było mówić, że stoi przed totemem. Jego magia była
silna,
potężna
— to była magia boga. Przyciągała Zwierciadło i jed-
nocześnie
budziła w nim odrazę.
Jak wygląda ten totem? — spytał cicho srebrny smok.
To
makabryczna piramida z ułożonych jedna na drugiej
czaszek
naszych braci — odparł Brzytwa. — Większe czaszki
podtrzymują
mniejsze. W oczodołach jarzą się oczy umarłych.
Gdzieś
w tej stercie jest czaszka mojej partnerki. Czuję, że
w
ciemności płonie ogień jej życia.
A ja
czuję boską moc obecną w tym totemie — rzekł
Zwierciadło.
— Palin miał rację. To jest brama. To jest Portal,
przez
który Takhisis wreszcie wejdzie do świata.
Niech
przychodzi — powiedział Brzytwa. — Moim zda-
niem
trzeba wpuścić Takhisis, jeśli jej pomoc jest potrzebna,
by
zabić Malystryx.
Zwierciadło czuł
zapach płonących świec, nawet jeśli ich
nie
widział. Czuł ich żar. Czuł, podobnie jak Brzytwa, żar
swojego
gniewu i chęć zemsty. Zwierciadło miał własne po-
wody,
żeby nienawidzić Malys. Smoczyca zniszczyła Kende-
rówek,
zabiła ukochanego męża Goldmoon, Riverwinda, i ich
córkę.
Malys zamordowała setki ludzi i wygnała kolejne ty-
siące,
zmuszając ich do opuszczenia domów i nękając pod-
czas
ucieczki dla własnej okrutnej zabawy. Stojąc przed tote-
342
mem, który Malys
zbudowała z kości pożartych ofiar, Zwier-
ciadło
zaczął się zastanawiać, czy Brzytwa nie ma przypad-
kiem
racji.
Błękitny smok nachylił się ku niemu i szepnął mu do ucha:
— Takhisis ma swoje wady, przyznaję bez
wahania. Jest
jednak
bogiem, naszym bogiem, bogiem naszego świata, i ni-
kogo
innego nie ma. Musisz się z tym zgodzić.
Zwierciadło się nie zgodził.
Ty ich nie widzisz — ciągnął bezlitośnie
Brzytwa —
ale w totemie są też
czaszki srebrnych smoków. Całkiem spo-
ro.
Nie chcesz pomścić ich śmierci?
Nie muszę ich widzieć — powiedział
Zwierciadło. —
Słyszę ich
głosy. Słyszę każdy ich śmiertelny krzyk. Słyszę
płacz
ich partnerów, którzy ich kochali, i płacz dzieci, które
nigdy
im się nie narodzą. Moja nienawiść do Malys jest równie
silna
jak twoja. Twierdzisz, że aby oczyścić świat z tej straszli-
wej
zarazy, muszę przełknąć gorzkie lekarstwo zwycięstwa
Takhisis.
Brzytwa wzruszył ramionami.
— Ona
jest naszym bogiem — powtórzył. — Bogiem na-
szego
świata.
Straszny
wybór.
Zwierciadło siedział na twardej ławce, sta-
rając
się podjąć decyzję, co ma robić. Pogrążony w rozmyśla-
niach
zapomniał, gdzie jest; zapomniał, że znajduje się w obo-
zie
nieprzyjaciela. Brzytwa szturchnął go łokciem.
Mamy towarzystwo — ostrzegł błękitny smok
cichym
głosem.
Kto to? Mina? — spytał Zwierciadło.
Nie, ten
minotaur, który nigdy się od niej nie oddala.
Mówiłem
ci, że to zły pomysł. Nie, nie ruszaj się. Już za póź-
no.
Jesteśmy w cieniu. Może nas nie zauważy. Poza tym — do-
dał
chłodno niebieski smok — może się czegoś dowiemy.
Rzeczywiście,
po wejściu do sali ołtarzowej Galdar nie za-
uważył
dwóch żebraków. Przynajmniej nie natychmiast. Był
skupiony
na własnych zmartwieniach. Galdar znał plan Miny,
343
a
przynajmniej tak mu się
wydawało. Miał nadzieję, że się my-
li,
ale nie był o tym zbyt mocno przekonany, pewnie dlatego,
że
tak dobrze znal Minę.
Znał Minę i kochał ją.
Przez całe życie
Galdar słyszał legendy o słynnym boha-
terze
minotaurów, znanym jako Kaz, który przyjaźnił się ze
słynnym
bohaterem solamnijskim, Humą. Kaz towarzyszył
Humie
podczas jego bitwy z królową Takhisis. Minotaur wiele
razy
narażał życie dla Humy i do końca swoich dni opłakiwał
śmierć
przyjaciela. Chociaż w czasie wojny walczył po nie-
właściwej
stronie, wśród swego ludu do dziś był szanowany za
bohaterstwo
i odwagę w bitwie. Minotaur podziwia dzielnego
wojownika
bez względu na to, po której stronie ten walczy.
Jeśli
jednak chodzi o jego przyjaźń z człowiekiem, niewie-
le'minotaurów
potrafiło ją zrozumieć. To prawda, że Huma był
dzielnym
wojownikiem — jak na istotę ludzką. Zawsze do-
dawano
to zastrzeżenie. W legendach minotaurów to Kaz był
bohaterem,
który stale ratował życie Humie. Za każdym ra-
zem
Huma pokornie dziękował szlachetnemu minotaurowi,
który
przyjmował ludzkie podziękowania z pobłażliwą god-
nością.
Galdar zawsze wierzył
w te legendy, lecz teraz zaczynał
zmieniać
zdanie. Może w rzeczywistości Kaz walczył u boku
Humy,
bo go kochał, tak jak Galdar kochał Minę. W tych lu-
dziach
coś było. Potrafili wkraść się do twojego serca.
Ich marne
ciała
były tak kruche i delikatne, a jednak ludzie
potrafili
być równie twardzi i wytrzymali jak ostatni bohater
stojący
na zalanej krwią arenie cyrku minotaurów.
Nigdy nie przyjmowali do wiadomości
przegranej, lecz
walczyli dalej,
choć powinni położyć się i skonać. Ich życie
było
tak żałośnie krótkie, a mimo to zawsze byli gotowi je po-
święcić
za sprawę lub przekonanie albo zrobić coś tak głupie-
go
i szlachetnego jak wbiegnięcie do płonącej wieży, żeby ra-
tować
życie całkiem nieznajomej osoby.
Minotaury też są
odważne, ale ostrożniejsze, zawsze sza-
cują
koszty, zanim wydadzą swoje pieniądze. Galdar wiedział,
344
;o Mina
planuje, i kochał
ją za to, chociaż na samą myśl o jej
zamiarach
serce mu pękało z bólu. Klękając obok ołtarza, przy-
siągł,
że Mina nie ruszy do bitwy sama, jeśli tylko on zdoła
jej
przeszkodzić. Nie
modlił się do Jedynego Boga. Galdar nie
modlił
się do Jedynego Boga, odkąd dowiedział się, kto się
kryje
pod tym imieniem. Nie pisnął o tym Minie ani słowa —
zamierzał
zabrać swoją tajemnicę do grobu — ale nie miał za-
miaru
się modlić do królowej Takhisis, bogini, którą uważał
za
istotę
zdradziecką i całkowicie pozbawioną honoru. Tę przy-
sięgę
złożył samemu sobie.
Skończywszy
się modlić, wstał sztywno sprzed ołtarza. Z ze-
wnątrz
dobiegał go głos Miny, która wyjaśniała wielbiącym ją
tłumom,
że nie muszą się obawiać Malys. Jedyny Bóg z pew-
nością
ich uratuje. Galdar słyszał to już wcześniej. Teraz nie
zwracał
na to uwagi. Słyszał głos Miny, jej ukochany głos, ale
to
wszystko. Domyślał się, że większość pozostałych też
nie
słyszy niczego więcej.
Kręcił
się w pobliżu ołtarza, czekając na Minę, kiedy nagle
dostrzegł
żebraków. W ciągu dnia w sali ołtarzowej panował
tłok,
bo wtedy mieszkańcy Sanction, w większości żołnierze,
przychodzili
składać ofiary Jedynemu Bogu, gapić się na totem
albo
starać się dostrzec Minę, dotknąć jej, poprosić o
błogosła-
wieństwo.
Wieczorem szli jej słuchać, nakrywać się kocem jej
odwagi.
Później odchodzili na swoje posterunki albo do łóżek.
Niewielu
wyznawców odwiedzało świątynię w nocy i właśnie
dlatego
Galdar wtedy tu przychodził.
Tej nocy
na ławce
niedaleko ołtarza siedzieli ślepiec i kula-
wy
żebrak. Galdar nie znosił ludzi, którzy domagali się jał-
mużny.
Żaden z jego pobratymców nie lubił żebraków. Mino-
taur
prędzej umarłby z głodu, niż pomyślał o tym, by żebrać
choćby
o skórkę od chleba. Galdar nie potrafił sobie wyobra-
zić,
co tych dwóch robi w Sanction, i ciekaw był, dlaczego nie
uciekli
jak wielu ludzi ich pokroju.
Przyjrzał im się
uważniej. Było w nich coś, co odróżniało
ich
od innych żebraków. Nie wiedział dokładnie, co to takiego
—
może spokój i pewność siebie, wiara we własne siły. Miał
345
wrażenie, że ci
dwaj nie są zwykłymi żebrakami, i zamierzał
zadać
im kilka pytań, kiedy wróciła Mina.
Była
w stanie uniesienia, natchniona przez boga. Jej oczy;
koloru
bursztynu lśniły. Kiedy doszła do ołtarza, osunęła się
na
kolana, prawie nie mogąc ustać na nogach ze zmęczenia,
gdyż
podczas publicznych wystąpień całą swoją duszę przele-
wała
w słowa, oddając wszystko tym, którzy jej słuchali, i
niej
zostawiając
niczego dla siebie. Galdar zapomniał o tych dziw-
nych
żebrakach i natychmiast podszedł do Miny.
Przyniosę ci trochę wina, coś do jedzenia —
zapropo-
nował.
Nie,
Galdarze, niczego nie potrzebuję, dziękuję — od-
parła
dziewczyna. Westchnęła głęboko. Wyglądała na wy-
czerpaną.
•
Złożyła ręce i zmówiła dziękczynną modlitwę do
Jedynego
Boga. Potem wstała,
jakby odświeżona i wypoczęta.
— Jestem
tylko troszeczkę zmęczona, to wszystko. Dziś
zgromadził
się wielki tłum. Jedyny Bóg zyskuje wielu czci-
cieli.
Oni czczą
ciebie, Mino, nie Jedynego Boga, chciał powie-
dzieć
Galdar, ale zachował milczenie. Mówił jej to w przeszło-
ści,
a ona wpadała w straszną złość. Nie chciał się teraz nara-
żać
na jej gniew.
Masz mi coś do powiedzenia, Galdarze? —
spytała
Mina. Sięgnęła po
świecę, której knot utonął w roztopionym
wosku.
— Mów, co ci leży na sercu — zachęciła go. — Od
dawna
coś cię dręczy. Zmniejsz swoje brzemię, pozwalając mi
je
dzielić z tobą.
Ty jesteś
moim brzemieniem, Mino — powiedział Gal-
dar,
postanawiając zrobić tak, jak mu radziła, i otworzyć przed
nią
swe serce. — Wiem, że zamierzasz walczyć z Malys
z
grzbietu smoka. Masz smoczą lancę i zakładam, że Jedyny
Bóg
przyśle ci smoka. Planujesz sama stawić jej czoło. Nie
mogę
ci na to pozwolić, Mino. Wiem, co chcesz powiedzieć.
—
Uniósł rękę, aby uciszyć jej protest. — Nie będziesz sama.
U
twojego boku będzie walczyć Jedyny Bóg. Pozwól jednak,
346
by ktoś jeszcze
stanął przy tobie. Pozwól mi zająć miejsce
i
twego boku.
Ćwiczyłam
władanie lancą— powiedziała Mina. Otwo-
zyła
dłoń, pokazując jej zaczerwienione i pokryte pęcherzami
vnętrze.
— Trafiam do celu dziewięć razy na dziesięć.
Trafić w cel, który stoi w miejscu to
całkiem co inne-
go, niż trafić
w poruszającego się smoka — warknął Galdar.
—-
W walkach powietrznych najlepsze rezultaty osiągają dwaj
imoczy
jeźdźcy — jeden odwraca uwagę smoka z przodu,
i
tymczasem drugi atakuje go od tyłu. Chyba dostrzegasz mąd-
rość
takiego planu?
Dostrzegam, Galdarze — rzekła Mina. —
Zaiste, stu-
diowałam walkę w
myślach i wiem, że dobrze byłoby mieć
dwóch
jeźdźców. — Dziewczyna uśmiechnęła się do niego
psotnie,
przypominając mu o tym, jak młoda jest w rzeczywi-
stości.
— Jeszcze lepszych byłoby tysiąc jeźdźców, nie są-
dzisz,
Galdarze?
Minotaur
milczał,
wbijając ponury wzrok w płomienie. Wie-
dział,
do czego zmierza dziewczyna i nie potrafił jej od tego
powstrzymać.
Tysiąc byłby lepszy, ale gdzie znajdziemy
ten tysiąc?
Ludzi
lub smoków? — Mina pokazała totem. — Pamiętasz te
smoki,
które świętowały, gdy Jedyny Bóg dokonał konsekracji
totemu?
Pamiętasz, jak krążyły wokół niego, wznosząc hymny
na
cześć Jedynego Boga? Pamiętasz to, Galdarze?
Pamiętam.
Gdzie one
są teraz? Gdzie są smoki czerwone i zielone,
błękitne
i czarne? Znikły. Uciekły. Ukryły się. Obawiają się,
że
każę im polecieć do walki z Malys. I mam o to do nich żal.
— To sami tchórze — rzekł z pogardą
Galdar.
Usłyszał za sobą jakiś
dźwięk i rozejrzał się. Zapomniał
o
żebrakach.
Przyjrzał im się uważnie, ale jeśli to któryś z nich
się
odezwał, teraz żaden nie wydawał się mieć na to ocho-
ty.
Kulawy żebrak wpatrywał się w posadzkę, jeśli zaś chodzi
o
ślepca, bandaże spowijały jego twarz tak szczelnie, że nie
było
wiadomo, czy w ogóle ma usta, a co dopiero, czy nimi po-
347
rusza. Jedynymi innymi istotami w sali byli
dwaj czarodzieje,
ale
Galdar nie musiał
na nich patrzeć. Nigdy się nie poruszali,
jeśli
ktoś ich do tego nie nakłonił.
— Umówmy
się, Galdarze — powiedziała Mina. — Jeśli
znajdziesz
smoka, który z własnej woli poleci z tobą do boju,
możesz
lecieć u mojego boku.
Galdar sapnął.
Wiesz, że to niemożliwe, Mino.
Nic nie
jest niemożliwe dla Jedynego Boga — odparła
dziewczyna
tonem lekkiej reprymendy. Znów uklękła przed
ołtarzem
i złożyła ręce. Podnosząc wzrok na Galdara, dodała:
—
Pomódl się ze mną.
Już się
modliłem, Mino — rzekł głuchym głosem Gal-
dar.
— Wzywają mnie obowiązki. Postaraj się odpocząć,
zgoda?
Zgoda — powiedziała. — Jutro będzie
wielki dzień.
Galdar spojrzał na
nią ze zdziwieniem.
Czyżby Malys miała jutro przylecieć?
Właśnie.
Minotaur
westchnął
i wyszedł w mrok nocy. Może noc
przynosiła
ukojenie innym, ale nie jemu. Jemu noc przynosiła
tylko
poranek.
Zwierciadło
poczuł, że Brzytwa w ludzkiej postaci kręci
się
niespokojnie na ławce obok niego. Srebrny smok siedział
ze
spuszczoną głową, uważając, żeby Mina go nie zobaczyła,
chociaż
podejrzewał, że mógłby się zerwać na równe nogi i za-
tańczyć
taniec z dzwoneczkami i tamburynem, a ona nie zwró-
ciłaby
na niego uwagi. Przebywała z Jedynym Bogiem. Chwi-
lowo
nie dbała o to, co się działo w świecie śmiertelników. Mi-
mo
to Zwierciadło nie unosił głowy.
Był zaniepokojony
i jednocześnie zadowolony. Może to
była
odpowiedź.
Chcesz zostać tym smokiem, którego szuka
Galdar,
prawda? — spytał
półgłosem Zwierciadło.
Chcę — odparł Brzytwa.
348
Wiesz,
jakie podejmujesz ryzyko — powiedział srebrny
;mok.
— Oręż Malys jest potężny. Sam strach przed nią do-
jrowadził
do obłędu plemię kenderów, a przynajmniej tak
:wierdzą
mędrcy. Powiadają, że jej płomienny oddech jest go-
rętszy
od ognia Władców Zagłady.
Wiem o
tym — rzekł Brzytwa. — Wiem coś jeszcze.
Minotaur
nie znajdzie innego smoka. Wszystkie są parszywy-
mi
tchórzami. Żadnej dyscypliny, żadnego wyszkolenia. Nie
jak
za dawnych czasów.
Zwierciadło
uśmiechnął się, dziękując w duchu, że jego u-
śmiech
jest niewidoczny pod bandażami.
— Idź więc — oznajmił. — Idź do
minotaura i powiedz
mu, że
będziesz walczył u jego boku.
Brzytwa milczał. Zwierciadło wyczuwał jego osłupienie.
Nie mogę cię zostawić — powiedział po
chwili Brzy-
twa. — Co zrobisz
beze mnie?
Dam sobie
radę. Twój odruch jest szlachetny, świadczy
o
twojej odwadze i wielkoduszności. To nasza najpotężniejsza
broń
w walce przeciwko niej. — Mówiąc o „niej",
Zwierciadło
nie
miał na myśli Malys, ale nie widział powodu, by objaśniać
ten
zaimek.
Jesteś pewien? — spytał Brzytwa, wyraźnie
ulegając
pokusie. — Nie będzie
miał cię kto strzec i chronić.
Nie
jestem dzieckiem — odparł Zwierciadło. — Jestem
niewidomy,
ale ślepota nie jest przeszkodą dla mojej magii. Zro-
biłeś
więcej, niż do ciebie należało. Cieszę się, że cię
poznałem,
Brzytwo,
i szanuję twoją decyzję. Idź lepiej za minotaurem.
Musicie
ułożyć plany, a nie będziecie mieli na to dużo czasu.
Brzytwa wstał.
Zwierciadło słyszał go i czuł jego ruchy.
Dłoń
niebieskiego smoka spoczęła na jego ramieniu, być może
po
raz ostatni.
Zawsze
nienawidziłem twojej rasy, Srebrzysty. Przykro
mi
z tego powodu, bo dowiedziałem się, że mamy więcej z so-
bą
wspólnego, niż sądziłem.
Jesteśmy
smokami — powiedział po prostu Zwierciad-
ło.
— Smokami z Krynnu.
349
— Tak
— odparł błękitny smok. — Szkoda, że nie pamię-:
taliśmy
o tym wcześniej.
Zdjął
rękę z ramienia towarzysza. Kiedy zabrakło jej ciep-
łego
ciężaru, Zwierciadło zatęsknił za nim. Usłyszał
szybko
oddalające
się kroki i potrząsnął z uśmiechem głową. Wy-
ciągnąwszy
przed siebie rękę, pomacał i znalazł porzuconą
przez
Brzytwę kulę inwalidzką.
— Kolejny cud Jedynego Boga — rzekł kwaśno
Zwier-
ciadło. Chwycił kulę i
schował ją pod ławkę.
Kiedy to zrobił, Mina przemówiła na głos.
Bądź
przy mnie, Boże — modliła się żarliwie — i pro-
wadź
mnie i wszystkich, którzy będą walczyć ze mną, do wspa-
niałego
zwycięstwa przeciwko nieprzyjacielowi.
Jak mogę nie powtórzyć za nią tej
modlitwy? — za-
dał sobie w
duchu pytanie Zwierciadło. — Jesteśmy smokami
z
Krynnu i chociaż walczymy przeciwko Takhisis, kiedyś była
naszą
boginią. Jak mogę zrobić to, o co mnie prosi Palin?
Szczególnie
teraz, kiedy zostałem sam.
Galdar robił
obchód, sprawdzając miejskie umocnienia
i
stan ducha obrońców Sanction. Wszystko wyglądało tak, jak
się
spodziewał. Obrona była najlepsza, na jaką miasto było
stać,
a obrońcy zdenerwowani i ponurzy. Galdar powiedział,
co
mógł, by ich podnieść na duchu, ale nie był Miną. Nie
po-
trafił
im dodać otuchy, szczególnie teraz, gdy sam był przy-
gnębiony.
Kiedy
rozmawiał
z Miną, śmiało mówił o walce u jej boku
przeciwko
Malys. Wiedział jednak doskonale, że kiedy Malys
przyleci,
on znajdzie się wśród tych, którzy będą bezradnie
przyglądać
się pojedynkowi z ziemi. Odchylił głowę i spoj-
rzał
w górę. Nocne niebo było czyste, jeśli nie liczyć
chmury
wiecznie wiszącej nad
Władcami Zagłady.
— Tak
bardzo chciałbym ją zaskoczyć — powiedział gwiaz-
dom.
— Tak bardzo pragnę być tam przy niej.
Prosił
jednak o rzecz niemożliwą. Prosił o cud boginię, któ-
rej
nie lubił, której nie ufał, do której nie mógł się modlić.
350
Był tak zajęty,
że dopiero po jakimś czasie — dłuższym,
iż
był potrzebny — zauważył, że ktoś go śledzi. Było to coś
ik
niezwykłego, że przez chwilę stał osłupiały. Kto mógł
go
ledzić
i po co? Mógłby o to podejrzewać Gerarda, ale Rycerz
lolamnijski
opuścił Sanction dawno temu i teraz pewnie na-
ganiał
innych rycerzy do walki z okupantami miasta. Wszyscy
lozostali
w mieście, łącznie z tą Solamnijką, byli wierni Mi-
lie.
Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie Mina kazała go
ledzić,
czy nie przestała mu ufać. Na myśl o tym zrobiło mu
ię
niedobrze. Postanowił dowiedzieć się prawdy.
Mrucząc coś
głośno o potrzebie zaczerpnięcia świeżego
>owietrza,
Galdar udał się w stronę świątynnych ogrodów,
:tóre
o tej porze nocy były ciemne i opustoszałe.
Ktokolwiek
go śledził,
albo nie był zbyt dobrym szpiegiem,
ilbo
chciał, aby Galdar go zauważył. Nie skradał się ani nie
itąpał
cicho, jak robiłby to złodziej albo skrytobójca. Jego kro-
ci
brzmiały raczej jak kroki wojskowego — były śmiałe, mia-
•owe
i stanowcze.
Po dojściu
do zagajnika Galdar szybko ukrył się za pniem
wielkiego
drzewa. Kroki ucichły. Minotaur był pewny, że wy-
mknął
się śledzącej go osobie i zdumiał się niezmiernie,
kiedy
zobaczył zbliżającego
się człowieka.
Mężczyzna uniósł rękę i oddał mu honory.
Galdar zaczął
odruchowo odwzajemniać salut. Przerwał,
patrząc
wrogo na przybysza, i ścisnął w dłoni rękojeść miecza.
— Czego chcesz? Dlaczego skradasz się za mną
jak zło-
dziej?
— Przyjrzawszy się dokładniej człowiekowi, Galdar po-
znał
go i poczuł obrzydzenie. — Ty brudny żebraku! Precz ode
mnie,
dziadzie! Nie mam pieniędzy...
Minotaur
umilkł.
Zmrużył oczy. Ścisnął mocniej rękojeść
miecza
i wysunął jego ostrze do połowy z pochwy.
Czy nie byłeś poprzednio kulawy? Gdzie jest twoja kula?
Zostawiłem
ją— odparł żebrak — bo już jej nie potrze-
buję.
Niczego nie chcę od ciebie, panie — dodał z szacunkiem.
—
Pragnę ci coś dać.
Cokolwiek to jest, nie chcę tego. Nie cierpię takich jak
351
ty. Idź precz i
nie naprzykrzaj mi się więcej, bo każę cię
wtrącić
do więzienia. — Galdar wyciągnął rękę, zamierzając
odepchnąć
mężczyznę na bok.
Nocne
cienie zaczęły
drżeć i falować. Zaskrzypiały konary
drzew.
Na głowę posypały mu się liście, patyki i gałęzie.
Dłoń
Galdara
zetknęła się z powierzchnią twardą i solidną jak zbro-
ja,
ale ten pancerz nie był zimny jak stal. Był ciepły, żyjący.
Minotaur z
jękiem
zatoczył się do tyłu i uniósł osłupiałe
spojrzenie.
Jego wzrok napotkał oczy błękitnego smoka.
Galdar wybełkotał coś, sam nie bardzo wiedząc co.
Błękitny smok
zrobił głęboki wdech i wypuścił powietrze
z
płuc z zadowoleniem i niezmierną ulgą. Trzepocząc skrzyd-
łami,
przeciągnął się z rozkoszą i znów westchnął.
— Jak ja nie cierpię tej ciasnej ludzkiej
postaci.
• — Gdzie...? Jak...?
— bełkotał nadal Galdar.
Nieważne
— odparł smok. — Nazywam się Brzytwa.
Przez
przypadek usłyszałem, jak rozmawiasz ze swoją przy-
wódczynią
w świątyni. Powiedziała, że jeśli znajdziesz smoka,
który
zaniesie cię do bitwy przeciwko Malys, będziesz mógł
walczyć
u jej boku. Jeśli mówiłeś szczerze, wojowniku, jeśli
masz
odwagę wiary, ja zostanę twoim wierzchowcem.
Mówiłem
szczerze — warknął Galdar, nadal nie mogąc
się
otrząsnąć z szoku. — Ale czemu miałbyś to zrobić? Wszy-
scy
twoi bracia uciekli, i postąpili rozsądnie.
Jestem... — smok umilkł i poprawił się z
pełną powa-
gi
godnością — byłem smokiem przydzielonym marszałkowi
Medanowi.
Znałeś go?
Tak, znałem — rzekł Galdar. — Spotkałem
go, kiedy
pojechałem odwiedzić
lorda Targonne'a w Jelek. Byłem pod
wrażeniem.
To był rozsądny człowiek, odważny i honorowy.
Dzielny
rycerz starej daty.
Zatem już
wiesz, dlaczego to robię — powiedział Brzy-
twa,
dumnie podrzucając głowę. — Walczę w jego imieniu, na
jego
pamiątkę. Nie chciałbym, aby zostały jakieś niedomó-
wienia.
Przyjmuję twoją propozycję, Brzytwo — odparł mino-
352
ur, a jego
duszę
przepełniła radość. — Ja walczę dla chwały
lOJej
przywódczyni. Ty walczysz dla chwały swojego dowód-
I
Razem się postaramy, żeby o tej bitwie śpiewano pieśni
rzez
stulecia!
Nigdy nie
przepadałem za śpiewami — stwierdził kwaś-
3
Brzytwa. — Marszałek Medan również. Jeśli tylko zabije-
ly
tego czerwonego potwora, nic więcej mnie nie obchodzi,
ik
sądzisz, kiedy ona nas zaatakuje?
Mina twierdzi, że jutro — rzekł Galdar.
Więc jutro będę gotowy — odparł Brzytwa.
18
W
brzasku poranka
Wczesnym
rankiem, jeszcze przed świtem,
w Sanction za-
trzęsła się
ziemia. Drżenia wyrzuciły śpiących z łóżek, po-
strącały
naczynia z półek i sprawiły, że wszystkie psy w mie-
ście
zaczęły szczekać. Wstrząs targnął i tak już napiętymi
ner-
wami mieszkańców
Sanction.
Ledwie ziemia przestała
drżeć, przed świątynią zgroma-
dziły
się tłumy. Wprawdzie nie wydano oficjalnego oświad-
czenia
ani żadnych rozkazów, jednak wieść się rozeszła i wszy-
scy
rycerze w Sanction już wiedzieli, że nadszedł dzień ataku
Malys.
Ci, którzy nie byli na służbie (a nawet część tych, któ-
rzy
na niej byli), opuścili swoje kwatery i posterunki i pobiegli
do
świątyni. Przybyli z chęci ujrzenia Miny i usłyszenia jej
głosu.
Pragnęli usłyszeć jej zapewnienie, że wszystko skończy
się
dobrze, że tego dnia odniosą zwycięstwo.
Kiedy
słońce
wychyliło się zza gór, Mina wyszła ze świą-
tyni.
Zwykle jej pojawieniu się towarzyszył radosny i donośny
krzyk
tłumu. Jednak nie tego dnia. Wszyscy wpatrywali się
w
Minę, pełni cichego podziwu.
Miała
na sobie błyszczącą zbroję, czarną jak zamarznięte
morze.
Jej hełm zdobiły rogi, a jego czarna zasłona miała zło-
cenia
na brzegach. Na napierśniku wygrawerowano wizerunek
pięciogłowego
smoka. Kiedy pierwsze promienie słońca padły
na
zbroję, smok zaczął upiornie migotać, zmieniając barwy
w
taki sposób, że część obserwatorów sądziła, iż jest czerwo-
354
ny,
podczas gdy inni uważali,
że jest niebieski, a jeszcze inni
przysięgali,
że zielony.
Niektórzy w
tłumie szeptali podnieconymi głosami, że ta-
kie
zbroje nosili niegdyś Smoczy Władcy, którzy walczyli po
stronie
Takhisis podczas legendarnej Wojny Lancy.
W ręku
Mina trzymała oręż, którego metal błysnął niczym
płomień,
kiedy padły na niego pierwsze promienie wschodzą-
cego
słońca. Dziewczyna w geście triumfu uniosła broń wyso-
ko
nad głowę.
Na ten
znak tłum
wzniósł okrzyk. Ludzie wiwatowali długo
i
głośno, wołając: „Mina, Mina!". Okrzyki odbijały się
echem
od
gór i grzmiały nad równinami, aż ziemia drżała, jakby
na-
stąpił kolejny
wstrząs.
Mina
przyklękła
na jedno kolano, ściskając lancę w dłoni.
Wiwaty
ucichły, gdy ludzie zaczęli się modlić razem z nią.
Niektórzy
wzywali imię Jedynego Boga, większość jednak zwra-
cała
się w modłach do Miny.
Dziewczyna wstała
i odwróciła się twarzą do totemu. Po-
dała
lancę stojącej obok niej kapłance Jedynego Boga. Kapłan-
ka
odziana była w białą szatę, a szeptana wieść głosiła, że
daw-
niej
była kobietą-Rycerzem Solamnijskim, która pomodliła się
do
Jedynego Boga i otrzymała smoczą lancę, po czym z kolei
przekazała
ją Minie. Solamnijka mocno trzymała w dłoni lan-
cę,
ale jej twarz wykrzywiał ból i często zagryzała wargi,
jakby
powstrzymując się od
krzyku.
Mina dotknęła
dwóch gigantycznych smoczych czaszek,
które
tworzyły podstawę totemu. Wykrzyknęła słowa, których
nikt
nie zrozumiał, a potem odsunęła się i uniosła ręce ku
nie-
biosom.
Z totemu
wyłoniła
się jakaś istota. Miała kształt i postać
olbrzymiego
smoka, aż stojący w pobliżu ludzie odskoczyli
z
przerażenia.
Brunatna, łuskowata
skóra opinała ciasno czaszkę, szyję
i
korpus smoka. Przez jej pergaminową powłokę przeświecał
wyraźnie
szkielet: kręgi szyi i grzbietu, wielkie kości masyw-
nej
klatki piersiowej, grube i ciężkie kości olbrzymich nóg
355
i
delikatniejsze kości
skrzydeł, ogona i łap. Widać było wszyst-
kie
ścięgna łączące szkielet. Brakowało serca i naczyń
krwio-
nośnych,
bowiem krwią smoka była magia, a zemsta i niena-
wiść
zastępowała mu bijące serce. To była smocza mumia,
ożywione
zwłoki.
Błoniaste
skrzydła były wyschnięte i twarde jak wyprawio-
na
skóra, a ich rozpiętość zdumiewała. Skrzydła rzuciły cień
na
Sanction i przesłoniły promienie słońca, zmieniły wstający
dzień
w nagłą noc.
Widok
górującego
nad obserwatorami rozkładającego się
trupa
był tak ohydny i przerażający, że wiwaty na cześć Miny
umilkły,
zamierając na wargach wznoszących je ludzi. Od po-
twora
bił smród śmierci, a wraz z nim szła rozpacz, gorsza od
smoczego
strachu, bo strach może natchnąć odwagą, podczas
gdy
rozpacz odbiera sercom wszelką nadzieję. Większość lu-
dzi
nie mogła znieść tego widoku i spuściła głowy, widząc
oczami
wyobraźni własną śmierć, w każdym przypadku boles-
ną
i przerażającą.
Słysząc
ich krzyki, Mina zlitowała się nad nimi i podzieliła
z
nimi własną odwagą.
Zaczęła
śpiewać, a była to ta sama pieśń, którą słyszeli wie-
le
razy, ale teraz nabrała nowego znaczenia.
Nasze dusze mrok wkrótce
pochłonie,
Skryjmy się w
jego zimnej toni.
W pustce
Pani, która w dłoniach
Trzyma
nitki naszych losów.
Wojownicy, śnijcie
o ciemności,
Poczujcie
dotyk słodkiej radości
Małżonki
Nocy i jej miłości
Do
tych, którzy słuchają jej głosu.
Jej pieśń
pomogła stłumić ich lęki, złagodziła rozpacz. Żoł-
nierze
znów zaczęli wykrzykiwać jej imię i przysięgali,
że
przysporząjej chluby.
Kiedy Mina odesłała ich z powrotem na
356
służbę,
odchodzili z odwagą i wiarą w Jedynego Boga. Tłum
rozszedł
się z imieniem Miny na wargach.
Mina
podeszła
do kapłanki, która przez cały czas trzymała
lancę.
Wzięła od niej oręż.
Odila szybko odsunęła rękę i schowała dłoń za plecami.
Mina uniosła zasłonę swego hełmu.
Pozwól, niech zobaczę — powiedziała.
Nie, Mino
— wymamrotała Odila, tłumiąc łzy. — Nie
chcę
ci sprawiać kłopotu...
Mina chwyciła
kobietę za rękę i przysunęła ją do światła.
Dłoń
była zakrwawiona i poczerniała, jakby Odila włożyła ją
do
rozżarzonego paleniska.
Trzymając dłoń
kobiety, Mina przycisnęła do niej wargi.
Rana
się zagoiła, chociaż zostawiła straszliwe blizny. Odila
ucałowała
Minę i bezgłośnie życzyła jej powodzenia.
Ściskając
w garści lancę, Mina podniosła oczy na trupiego
smoka.
— Jestem gotowa — oznajmiła.
Z totemu
wysunęła
się widmowa ręka nieśmiertelnej istoty.
Mina
stanęła na dłoni, a ręka ostrożnie podźwignęła ją z ziemi
i
zaczęła łagodnie nieść w powietrzu. Ręka bogini uniosła Mi-
nę
ponad czubki drzew, ponad stos ułożony ze smoczych cza-
szek.
Zatrzymała się u boku upiornego smoka. Mina zeszła
z
dłoni i wspięła się na smoczy grzbiet. Trup nie miał siodła
ani
widocznych wodzy.
Na
wschodnim horyzoncie zjawił
się kolejny smok, zmie-
rzający
szybko w stronę Sanction. Ludzie wrzasnęli ze strachu,
sądząc,
że to Malys. Mina siedziała na grzbiecie upiornego
smoka,
obserwując i czekając.
Kiedy
smoka było
już lepiej widać, krzyki strachu zmieniły
się
w szalone wiwatowanie. „Galdar" — szeptano z ust do
ust.
Jego
rogatej głowy, która rysowała się na tle wschodzącego
słońca,
nie sposób było nie poznać.
Galdar
trzymał
w garści olbrzymią pikę, z rodzaju tych, ja-
kie
zwykle wbija się w ziemię dla obrony przed szarżą kawa-
lerii.
Minotaur nic sobie nie robił z wielkiego ciężaru piki.
357
Władał nią z
taką łatwością, z jaką Mina władała smukłą
smoczą
lancą. W drugiej dłoni trzymał wodze swego wierz-
chowca,
błękitnego smoka Brzytwy.
Galdar
uniósł
pikę i potrząsnął nią w geście wyzwania, po
czym
wydał potężny ryk, okrzyk bojowy minotaurów. Słowa-
mi
tego pradawnego zawołania wojownik prosił boga Sargasa,
aby
walczył u jego boku, zabrał jego ciało, gdyby padł w boju,
i
poraził go swą mocą, gdyby stchórzył w walce. Galdar nie
miał
pojęcia, skąd wzięły się słowa, które wykrzykiwał.
Podej-
rzewał, że musiał
słyszeć ten okrzyk w dzieciństwie. Ze zdu-
mieniem
słuchał własnych słów, ale pasowały do sytuacji i był
z
nich zadowolony.
Mina
podniosła
zasłonę hełmu, by go powitać. Jej twarz, o-
stro
kontrastująca z czernią hełmu, była trupio blada. Oczy jej
lśniły
z podniecenia. Minotaur zobaczył swoje odbicie w ich
bursztynowym
zwierciadle i po raz pierwszy nie był owadem
uwięzionym
w jego płynnym złocie. Był sobą, jej przyjacie-
lem,
wiernym towarzyszem. Chciał się rozpłakać. Może rze-
czywiście
się rozpłakał. Jeśli nawet tak, jego żądza walki osu-
szyła
łzy, zanim przyniosły mu wstyd.
Nie będziesz dziś walczyć sama, Mino! — ryknął Galdar.
Twój widok cieszy moje serce, Galdarze —
odkrzyk-
nęła
dziewczyna. — To cud Jedynego Boga. Pierwszy, jaki uj-
rzeliśmy
dzisiaj, ale nie ostatni.
Błękitny
smok obnażył kły i spomiędzy jego zaciśniętych
szczęk
strzeliła błyskawica.
Może Mina miała
rację. To rzeczywiście przypominało
Galdarowi
cud, równie wspaniały jak te w opowieściach
o
dawnych bohaterach.
Mina opuściła
zasłonę hełmu. Klepnięcie jej dłoni nakło-
niło
nieżywego smoka do podniesienia łba, rozłożenia skrzydeł
i
wzbicia się w niebo, by unieść ją wysoko ponad chmury. Błę-
kitny
smok obejrzał się na Galdara, by się upewnić co do jego
zamiarów.
Minotaur dał znak, że mają lecieć za Miną.
Sanction
malało
w oczach. Ludzie stali się małymi czarny-
mi
kropkami, a potem całkiem znikli. Niebieski smok wzbił się
358
wyżej
w zimne, czyste niebo i cały świat pod nim się skurczył.
Wokół
panowała głęboka cisza i spokój. Galdar słyszał
tylko
skrzypienie skrzydeł
smoka, a potem, gdy bestia skorzystała
z
prądu powietrznego, by szybować bez wysiłku między chmu-
rami,
nawet to ucichło.
Ucichły wszystkie
odgłosy świata i minotaurowi zdawało
się,
że jedynymi żyjącymi istotami są on i Mina.
Ludzie na
ziemi odprowadzali Minę
wzrokiem, dopóki nie
znikła
im z oczu. Wielu nawet wtedy nie przerwało obserwacji
i
wpatrywało się w niebo, póki karki ich nie rozbolały, a oczy
nie
zaczęły piec. Oficerowie wydali rozkazy i tłum zaczął
się
rozpraszać.
Żołnierze udali się na swoje posterunki i zajęli po-
zycje
na murach. Wokół świątyni nadal tłoczył się wielki tłum
ludzi,
prowadzących ożywioną dyskusję o wydarzeniu, które-
go
byli świadkami, o łatwym zwycięstwie nad Malys i o tym,
że
od tego dnia Mina i Rycerze Jedynego Boga będą rządzić
Ansalonem.
Zwierciadło
został w pobliżu totemu, czekając na przyjście
ducha
Palina. Srebrny smok nie czekał długo.
— Gdzie
jest błękitny smok? — spytał natychmiast Palin,
zaniepokojony
jego nieobecnością.
Srebrny smok słyszał
słowa maga tak wyraźnie, że mógł-
by
uwierzyć, iż wypowiada je żywa istota, gdyby nie to, że
brzmiały
jakoś dziwnie i sprawiały, że po skórze przechodziły
mu
ciarki.
Wystarczy,
że spojrzysz w niebo, a zobaczysz, gdzie
poleciał
Brzytwa — rzekł Zwierciadło. — On toczy swoją wal-
kę,
na własny sposób. Nam zostawił do stoczenia naszą —
ja-
kakolwiek będzie.
Co chcesz przez to powiedzieć? Czyżbyś się
zastana-
wiał nad zmianą
decyzji?
Taka jest smocza natura — stwierdził
Zwierciadło. —
Nie skaczemy na
oślep w wir wydarzeń tak jak wy, ludzie.
Tak,
zastanawiałem długo i głęboko, a także szeroko i wysoko.
To nie jest dobry temat do żartów — odparł Palin.
359
Święta racja — rzekł Zwierciadło. —
Czy brałeś pod
uwagę
konsekwencje proponowanego przez ciebie czynu? Czy
wiesz,
jakie skutki pociągnie za sobą zniszczenie totemu?
Zwłaszcza
w trakcie ataku Malys?
Wiem, że to jedyna okazja, by zniszczyć
totem —
stwierdził czarodziej.
— Takhisis skupiła całą uwagę na Ma-
lys,
podobnie jak wszyscy w Sanction. Jeśli przegapimy tę
okazję,
następnej już nie będzie.
A co, jeśli niszcząc totem, oddamy zwycięstwo Malys?
Malys
jest śmiertelna. Nie będzie żyła wiecznie, w od-
różnieniu
od Takhisis. Przyznaję — dodał Palin — nie wiem,
jakie
konsekwencje pociągnie za sobą zniszczenie totemu.
Wiem
jednak jedno. Każdego dnia, w każdej godzinie, w każ-
dej
sekundzie jestem otoczony przez dusze umarłych z Kryn-
nu.
Są ich niezliczone ilości. Ich męczarnie są nie do opisa-
nia,
gdyż powoduje nimi głód, którego nigdy nie da się zaspo-
koić.
Takhisis składa im przyrzeczenia, których nie zamierza
dotrzymać,
a oni o tym wiedzą, lecz słuchająjej rozkazów, bo
łudzą
się żałosną nadzieją, że kiedyś ich uwolni. Ten dzień
nigdy
nie nastanie. Wiesz o tym, Zwierciadło, i ja też wiem.
Jeśli
istnieje choćby cień szansy, że ziszczenie totemu po-
wstrzyma
Takhisis przed wejściem do świata, musimy z niego
skorzystać.
Nawet
jeśli to oznacza, że Malys spali nas żywcem? —
spytał
Zwierciadło.
Nawet wtedy — odparł Palin.
Daj mi
chwilę — powiedział Zwierciadło. — Muszę się
namyślić.
Tylko nie namyślaj się zbyt długo —
ostrzegł mag. —
Gdy smoki
rozmyślają, świat idzie naprzód.
Zwierciadło stał
samotnie, zmagając się ze swoim proble-
mem.
Słowa Palina miały mu przypomnieć o dawnych cza-
sach,
kiedy smoki światła, zadowolone z siebie i senne, leżały
w
swych leżach, nie zwracając uwagi na toczące się w świecie
wojny.
Smoki światła wypowiadały się zarozumiale i mądrze
o
naturze zła. Zło niszczy swoich, dobro swoich zbawia, tak
360
Dowiadały.
I spały, a wtedy Królowa Ciemności skradła im ja-
ja
i zabiła ich dzieci.
Wiatr
zmienił
kierunek, powiał z zachodu. Zwierciadło wciąg-
nął
powietrze do nozdrzy i zwietrzył zapach krwi i siarki,
słaby,
ale wyraźny.
Malys.
Nadal znajdowała się bardzo daleko, ale nadlatywała.
Zamknięty
w swym więzieniu ciemności słyszał wokół sie-
bie
ludzi, którzy bez zająknienia rozmawiali o zbliżającej
się
bitwie. W głębi serca im
współczuł. Nie mieli pojęcia, jaki
koszmar
leci w ich stronę. Nawet najmniejszego.
Zwierciadło
po omacku ominął totem, zmierzając w stronę
świątyni.
Szedł powoli, zmuszony wymacywać sobie drogę
laską,
stukając nią ludzi po nogach, wpadając na drzewa, scho-
dząc
ze ścieżki i błądząc po kwietnikach. Żołnierze obrzucili
go
przekleństwami. Ktoś go kopnął. Smok czuł wschodzące
słońce
na lewym policzku i wiedział, że idzie w stronę świąty-
ni,
ale do tej pory powinien już do niej dotrzeć. Obawiał się,
że
zboczył z drogi. Równie
dobrze mógł się wspinać na górę —
albo
zmierzać do przepaści.
Przeklął swoją
bezsilność i stanął, nasłuchując głosów
i
wskazówek, jakich mogłyby mu udzielić. Wtedy czyjaś dłoń
dotknęła
jego wyciągniętej ręki.
— Panie,
wydaje się, że zbłądziłeś i jesteś zdezorientowa-
ny.
Mogę ci jakoś pomóc?
Kobieta
mówiła
stłumionym i schrypniętym głosem, jakby
niedawno
płakała. Jej dotyk był mocny i stanowczy, a na jej
dłoni
Zwierciadło ze zdziwieniem wyczuł odciski, zupełnie
jakby
posługiwała się mieczem. To jakaś Czarna Rycerka. Dziw-
ne,
że martwiła się o niego. W jej głosie wychwycił jednak
so-
lamnijski akcent. Może
to było przyczyną. Dawne cnoty są
wygodne
jak stare ubrania, trudno się ich wyzbyć.
Dziękuję
ci, córko — rzekł pokornie, grając rolę żebra-
ka.
— Może zechciałabyś zaprowadzić mnie do świątyni, szu-
kam
porady.
Zatem coś nas łączy, panie — powiedziała kobieta. Wzię-
361
ła go pod
ramię i powoli poprowadziła. — Mnie też jest ciężko
na
duchu.
Zwierciadło
słyszał cierpienie w jej głosie, czuł je w drże-
niu
jej ręki.
— Zwierzenia
przynoszą ulgę — rzekł łagodnie. — Nawet
jeśli
nie widzę, mogę słuchać.
Kiedy
mówił
te słowa, jego smocza dusza usłyszała łopot
gigantycznych
skrzydeł. Smród Malys przybrał na sile. Zwier-
ciadło
musiał podjąć decyzję.
Powinien zakończyć
tę rozmowę i zająć się swoimi spra-
wami,
ale postanowił tego nie robić. Srebrny smok żył na
świecie
od dawna. Nie wierzył w zbiegi okoliczności. To przy-
padkowe
spotkanie tak naprawdę nie było przypadkowe. Tę
kobietę
przyciągnęło do niego współczucie. Jego wzruszył jej
smutek
i ból.
Weszli do
świątyni.
Zwierciadło wymachiwał ręką na oślep,
póki
nie znalazł tego, czego szukał.
Zatrzymaj się tutaj — oznajmił.
Jeszcze
nie doszliśmy do ołtarza — odparła kobieta. —
Dotykasz
sarkofagu. Już niedaleko.
Wiem —
powiedział smok — ale wolałbym zostać tu-
taj.
Widzisz, ona była moją starą przyjaciółką.
Goldmoon? — spytała zdumiona i nieufna
kobieta. —
Twoją przyjaciółką?
Przeszedłem z daleka, żeby ją zobaczyć —
wyjaśnił
smok.
Palin ponaglił go cichym szeptem:
Zwierciadło, co ty robisz? Nie możesz ufać
tej kobie-
cie. Nazywa się Odila.
Kiedyś była Rycerzem Solamnijskim,
ale
oddała się ciemności.
Chcę z
nią spędzić tylko kilka chwil, o nic więcej nie
proszę
— odparł cicho Zwierciadło.
Możesz
zostać przy niej tak długo, jak chcesz, panie —
powiedziała
Odila, błędnie interpretując jego słowa. — Cho-
ciaż
do przylotu Malys nie zostało wiele czasu.
Wierzysz w Jedynego Boga? — spytał Zwierciadło.
362
Tak — odparła zadziornie Odila. — A ty nie?
Ja wierzę w Takhisis — odparł Zwierciadło.
— Czczę
ją, ale jej nie służę.
Jak to możliwe? — spytała Odila. — Jeśli
wierzysz
w Takhisis i ją czcisz,
to oczywiste, że musisz jej służyć.
Moja
odpowiedź przyjmie postać opowieści. Czy byłaś
obecna
przy śmierci Goldmoon?
Nie —
rzekła kobieta. Jej głos złagodniał. — Była przy
niej
tylko Mina.
Byli też inni świadkowie. Czarodziej Palin
Majere wi-
dział i słyszał ich
rozmowę, podczas której Takhisis odsłoni-
ła
przed Goldmoon swoje prawdziwe oblicze. Dla bogini na-
deszła
chwila zwycięstwa. Ta kobieta od dawna była jej zażar-
tym
wrogiem. Jaką rozkosz musiało jej sprawić wyjawienie
Goldmoon,
że to ona dała jej potęgę serca, moc leczenia, budo-
wania
i tworzenia. Takhisis powiedziała jej, że moc serca po-
chodzi
nie od jasności, ale od mroku. Łudziła się, że nakłoni
Goldmoon
do zmiany wiary. Bogini obiecała jej życie, mło-
dość
i piękno. Wszystko w zamian za to, by jej służyła i odda-
wała
jej cześć.
Goldmoon
odmówiła
przyjęcia daru. Nie chciała czcić bo-
gini,
która ściągnęła na świat tyle cierpienia i smutku.
Takhisis
wpadła
w gniew. Zrzuciła na Goldmoon brzemię jej lat, uczy-
niła
ja starą, słabą i bliską śmierci. Bogini miała nadzieję,
że
kobieta umrze z
rozpaczy, wiedząc, że Takhisis wygrała bitwę
i
będzie „jedynym bogiem" teraz i na zawsze. Ostatkiem
sił
Goldmoon pomodliła
się.
Do Takhisis? — jęknęła Odila.
Do Paladine'a — wyjaśnił Zwierciadło. —
Była to mo-
dlitwa o to, aby jej
wybaczyć utratę wiary, modlitwa potwier-
dzająca
jej przekonania.
Dlaczego jednak modliła się do Paladine'a,
skoro wie-
działa, że ten nie
może jej odpowiedzieć? — zdziwiła się
Odila.
Goldmoon nie modliła się o odpowiedź. Ona
już ją
znała. Od dawna nosiła
w swej duszy prawdę jego mądrości
363
i nauk.
Tak więc,
choć mogła już więcej nie zobaczyć Pala-
dine'a,
usłyszeć jego głosu ani otrzymać błogosławieństwa, on
jak
zawsze był przy niej. Goldmoon zrozumiała, że Takhisis
skłamała.
Dobro, które czyniła Goldmoon, płynęło z jej serca,
ciemność
nigdy go sobie nie przywłaszczy. Cuda zawsze będą
dziełem
Paladine'a, bo on nigdy jej nie opuścił. Zawsze był
z
nią, był częścią jej jaźni.
— Dla mnie już jest za późno — żaliła
się zrozpaczona
Odila.
— Dla mnie nie ma już odkupienia. Widzisz? Poczuj to.
— Chwyciwszy
go za rękę, przyłożyła jego palce do wnętrza
swej
dłoni. — Blizny. Świeże blizny. Zostawiła je błogosła-
wiona
smocza lanca. To moja kara.
— Kto cię ukarał, córko? — spytał łagodnie Zwierciadło.
— Królowa Takhisis? A może prawda w twoim
sercu?
Odila nie umiała
odpowiedzieć.
Smok
westchnął
głęboko, wreszcie uspokojony. Znalazł od-
powiedź.
Już wiedział, co musi zrobić.
— Jestem gotowy — oznajmił Palinowi.
19
Malys
Galdar i Mina lecieli razem, chociaż
nie obok siebie. Błę-
kitny
smok Brzytwa trzymał się z dala od trupiego smoka. Nie
chciał
się zbliżać do ohydnego ścierwa i nie ukrywał swojej
odrazy.
Galdar obawiał się, że Mina może się poczuć urażona
reakcją
Brzytwy, ale dziewczyna wydawała się tego nie do-
strzegać
i minotaur wreszcie sobie uświadomił, że nie dociera
do
niej nic oprócz czekającej ją bitwy. Całą resztę usunęła
ze
swego umysłu.
Galdar
zaś,
chociaż pewny, że czeka go śmierć, nigdy jesz-
cze
nie czuł się tak szczęśliwy i spokojny. Przypomniał so-
bie
czasy, kiedy był jednorękim kaleką, zmuszonym lizać bu-
ty
takiego ścierwa jak jego były dowódca szponu, nieżyjący
i
bynajmniej nie opłakiwany Ernst Magit. Minotaur spojrzał
wstecz
na ścieżkę czasu, która doprowadziła go do tej chlubnej
chwili,
kiedy walczył u boku tej, która zbawiła go od tego
żałosnego
losu i zwróciła mu rękę, a tym samym zwróciła ży-
cie.
Jeśli będzie mógł je za nią oddać i ocalić ją, nie dbał
już
o nic więcej.
Wzlecieli
wysoko w niebo, wyżej
niż Galdar kiedykolwiek
latał
na grzbiecie smoka. Na szczęście nie był jednym z
tych
nieszczęśników
cierpiących na lęk wysokości. Nie przepadał
za
lataniem na smokach — nie urodził się jeszcze taki mino-
taur,
który by to lubił — ale nie bał się tego robić. Oba
smoki
leciały
nad wierzchołkami Władców Zagłady. Zafascynowany
365
Galdar
spojrzał
w dół i zobaczył, że ognistoczerwone wnętrz-
ności
gór gotują się i bulgoczą wewnątrz głębokich rozpadlin
w
skale. Smoki co rusz wlatywały w obłoki pary buchające
z
gór, cały czas wypatrując Malys w nadziei, że zauważą
ją
pierwsze i zdobędą
przewagę zaskoczenia.
Jednakże
to one zostały zaskoczone. Galdar, Mina i smoki
obserwowali
horyzont, gdy nagle Mina krzyknęła i pokazała
coś
w dole. Malys sama ukryła się w chmurach, by ujść ich
uwadze.
Znajdowała się prawie tuż pod nimi i leciała szybko
w
stronę Sanction.
Galdar już
wcześniej widywał czerwone smoki i był pod
ogromnym
wrażeniem ich rozmiaru i siły. Czerwone smoki
z
Krynnu były jednak karzełkami w porównaniu z Malys. Mog-
ła
go połknąć razem z jego błękitnym smokiem jednym kłap-
nięciem
szczęk. Jej szpony były dość duże, by wyrwać góry
z
korzeniami, i tak ostre jak górskie szczyty. Ogonem mogła
rozgnieść
te góry, zetrzeć je z powierzchni ziemi, zmienić
w
sterty pyłu. Minotaur gapił się na smoczycę, a w ustach
mu
zaschło
ze zdumienia. Ściskał pikę w garści tak mocno, że bo-
lały
go palce.
Nagle
ujrzał
oczami wyobraźni ogień buchający z trzewi
Malys;
smoczy ogień, który topił kamień, spalał w ułamku se-
kundy
ciało i kości i doprowadzał morza do wrzenia. Galdar
zamierzał
rozkazać Brzytwie ruszyć za nią w pogoń, ale smok
był
starym weteranem i znał się na swojej robocie pewnie le-
piej
niż jego jeździec. Szybko i cicho Brzytwa zwinął skrzydła
i
spikował na wroga.
Trupi smok
dogonił
Brzytwę, a potem go prześcignął. Mina
opuściła
zasłonę swojego hełmu. Galdar nie widział jej twarzy,
ale
znał ją tak dobrze, że nie było mu to potrzebne. Cały czas
miał
ją przed oczami, bladą i natchnioną. Mina pędziła na
swym
upiornym wierzchowcu, pozostawiając towarzysza dale-
ko
w tyle. Galdar zaklął i ścisnął boki błękitnego smoka,
jakby
ten
był koniem. Brzytwa nie poczuł kopniaków minotaura, ale
nie
potrzebował zachęty. Nie miał zamiaru się ociągać.
Smok leciał tak szybko, że kłujący wiatr wyciskał Galdaro-
366
łzy z
oczu i minotaur musiał zacisnąć powieki. Choćby nie
em
jak się starał, mógł je otwierać tylko po to, by raz na ja-
i
czas rozejrzeć się szybko. Malys była czerwoną plamą, roz-
etą
przez łzy, które nie miały nigdy okazji spaść, gdyż zdmu-
iwał
je wiatr.
Brzytwa nie zmniejszył
prędkości. Pomimo wiatru wieją-
go
w oczy ten szaleńczy lot był dla Galdara równie upa-
ący
jak jego pierwsza dzika szarża do boju. Minotaur ścisnął
cę
i opuścił jej grot. Przez głowę przebiegła mu myśl, że
zytwa
zamierza zderzyć się z Malys i staranować ją, tak jak
czynią
statki. Dla Galdara oznaczałoby to śmierć, ale było
i
wszystko jedno, nie dbał o własne życie. Ogarnął go dziw-
spokój. Nie czuł
strachu. Chciał zadawać śmierć, zabić tę
stię.
Nic innego się nie liczyło.
Ciekaw
był,
czy Mina ze smoczą lancą w dłoni ma taki sam
mysł.
Oczami wyobraźni widział, jak oboje giną w ogniu
xwi,
i poczuł uniesienie.
Celem Malystryx było
Sanction. Smoczyca widziała już
asto.
Widziała jego podobnych do żuczków mieszkańców,
)rzy
właśnie zaczynali odczuwać strach przed jej potęgą,
alys
nie obawiała się ataku z powietrza, bo nie wyobrażała
bie,
by ktokolwiek — nawet Mina — był tak szalony, by
liczyć
z nią na smoku. Spojrzawszy przypadkiem w niebo
ko
po to, by ucieszyć oczy jasnym błękitem nieba, Malys
znała
dogłębnego wstrząsu na widok dwóch smoczych jeźdź-
w,
którzy pikowali prosto na nią.
Była
tak zaskoczona, że przez chwilę nie wierzyła własnym
zom.
Ta chwila omal nie stała się ostatnią w jej życiu, gdyż
ogowie
spadli na nią tak niespodziewanie, że zabrakło jej
iu.
Życie uratował jej instynktowny
skręt, dzięki któremu
szła im z
drogi. Atakujące smoki leciały zbyt szybko, żeby
k
się zatrzymać. Przemknęły obok niej i zaczęły się wzno-
;,
robiąc nawrót i szykując się do ponownego natarcia.
Malys nie spuszczała
ich z oka, ale nie poleciała natych-
ast,
by je unicestwić. Wstrzymała się i ostrożnie czekała na
i
następny ruch. Nie ma potrzeby się przemęczać. Wystarczy
367
zaczekać,
aż smoczy strach, którym umiała władać lepiej niż
jakikolwiek
smok w historii Krynnu, każe tym żałosnym po-
mniejszym
smokom struchleć, zwątpić i uciec z podkulonymi
ogonami.
Kiedy już odwrócą się do niej plecami, zabije je.
Malys
czekała
i z radością zobaczyła, że błękitny smok za-]
wahał
się w locie, a jego jeździec, minotaur, kuli się ze strachu
na
grzbiecie. Przekonana, że ci dwaj nie stanowią dla niej żad-
nego
zagrożenia, Malys skupiła uwagę na drugim smoku i je-
go
jeźdźcu. Z rozdrażnieniem stwierdziła, że ten smok nie tyl-
ko
nie przestał robić nawrotu, ale pędzi wprost na nią. Malys
nagle
zrozumiała, dlaczego jej strach nie zadziałał na niego.
Widziała
wystarczająco dużo smoczych trupów, żeby poznać
ścierwo.
Zatem ten
Jedyny Bóg
umiał wskrzeszać zmarłych. Malys
czuła
raczej irytację niż podziw, bo teraz musiała zmienić tak-
tykę
bitwy. Ten skrzypiący, zżarty przez robactwo, makabrycz-
ny
potwór nie ulegnie strachowi, nie da się też pokonać bólem.
Był
już martwy, więc jak miała go zabić? Będzie ją to koszto-
wało
więcej wysiłku, niż przewidywała.
—
Najpierw kazałaś duszom zmarłych mnie okraść — ryk-
nęła
— a teraz sprowadzasz do walki ze mną tę zbutwiałą mu-
mię!
Czego się po mnie spodziewacie, ty i to twoje zdespero-
wane
bóstewko? Mam krzyczeć? Zemdleć? Nie boję się ani
żywych,
ani umarłych. Zjadałam jednych i drugich. Was też
wkrótce
pożrę!
Malys obserwowała
uważnie swoich przeciwników, sta-
rając
się odgadnąć, co teraz zrobią, a jednocześnie układała
plan
ataku. Nie brała pod uwagę błękitnego smoka. Stworzenie
było
w żałosnym stanie. Czuła zapach jego strachu, a jego jeź-
dziec
nie radził sobie lepiej. Co innego jeździec na upiornym
smoku.
Malys zawisła nad Miną, aby ludzka istota dobrze się
przyjrzała
potędze swego wroga. Ona nie mogła wygrać. Ża-
den
bóg nie mógł jej ocalić.
Malys
wiedziała,
jakie wrażenie wywiera na ludziach. Jako
największa
żywa istota na Krynnie czerwona smoczyca była
gigantyczna.
Wszystkie miejscowe smoki sprawiały przy niej
368
'rażenie
karzełków. Malys mogła złamać kręgosłup zmumifi-
owanego
smoka jednym kłapnięciem masywnych szczęk. Je-
en
jej pazur był wielkości tej ludzkiej istoty, która ośmieliła
ię
jej rzucić wyzwanie. Poza tym Malys władała magią
która
wypiętrzała góry.
Otworzyła szczęki
i z paszczy pociekł płynny ogień, który
Dział
się wokół jej ostrych kłów. Smoczyca poruszyła spla-
lionymi
zakrzepłą krwią pazurami, którymi kiedyś przebiła
iski
złotego smoka i wydarła mu wciąż bijące serce. Mach-
ęła
olbrzymim ogonem, zdolnym strzaskać czaszkę czerwon-
go
smoka albo złamać mu kark i strącić go z nieba wraz z
nie-
zczęsnym jeźdźcem,
który mógł tylko krzyczeć na widok
nknącej
ku niemu zagłady.
Niewielu śmiertelników
zdołało wytrzymać grozę nadejś-
ia
Malys i wydawało się, że Mina się do nich nie zalicza.
)ziewczyna
zesztywniała na grzbiecie zmumifikowanej bestii,
itarała
się trzymać głowę wysoko, ale zgroza wywołana wido-
:iem
najwyraźniej ją przytłaczała. Mina pochyliła się i skuliła,
i
potem spuściła głowę, jakby wiedziała, że śmierć się
zbliża
nie mogła na to patrzeć.
Malys poczuła
zadowolenie i ulgę. Otworzyła paszczę
wciągnęła
do płuc powietrze, które po wymieszaniu się z siar-
ką
w jej trzewiach miało zostać wyplute jako struga ognia, by
)brócić
w popiół szczątki trupiego smoka i zmienić sługę tak
rwanego
Jedynego Boga w żywą pochodnię.
Mina nie spuściła
głowy ze strachu. Schyliła ją w modli-
:wie
i bóg jej nie opuścił. Uniosła głowę i spojrzała prosto
na
Malys. W dłoni trzymała
smoczą lancę.
Z oręża trysnęło
srebrzyste światło, ostre jak sama lanca.
Jaskrawy
blask poraził oczy Malys, smoczyca bowiem patrzy-
ła
prosto w światło. Chwilowo oślepiona, zachłysnęła się
ogni-
stym
oddechem i połknęła jego większość. Zatrzymana w po-
lowie
ataku zamrugała, próbując pozbyć się skutków
działania
oślepiającego
światła.
— W imię Jedynego Boga! — krzyknęła Mina.
369
Galdar
wiedział,
że już po nim. Miał taką nadzieję. Tęskni
za
lekką śmiercią, by położyć kres przerażeniu, które
rozpusą
czało
jego wnętrzności, tak że dosłownie tonął we własnyi)
strachu.
Czuł, że Brzytwa drży pod nim, słyszał dzwonienie ja
go
zębów i wyczuwał dreszcze, które raz po raz wstrząsałj
ciałem
błękitnego smoka.
Wtedy Mina
wezwała
Takhisis i bogini odpowiedziała. Smd
cza
lanca rozbłysła jak wybuchająca gwiazda. Srebrne światl
przeszyło
ciemność Galdara i skierowało jego strach do miej
ni,
ścięgien i mózgu. Brzytwa ryknął wyzywająco, a minotau
mu
zawtórował.
Mina dała
znak lancą i Galdar zrozumiał. Nie zaszarżuj
ponownie,
lecz spróbująjeszcze raz zanurkować i zaatakowa
Malys
z góry. Czerwona smoczy ca w swej arogancji spowol
hiła
lot. Zawrócą i zaatakują ją, zanim zdąży zareagować.
Dwa smoki
skręciły
i zaczęły pikować. Malys machnęł
potężnymi
skrzydłami raz, potem jeszcze raz, a potem niespo
dziewanie
okazało się, że pędzi wprost na nich z morderczym
zamiarami.
Jej paszcza była szeroko otwarta.
Brzytwa
przewidział
atak czerwonej smoczycy. Błękitn
smok
skręcił i wykonał w powietrzu pętlę, by odskoczyć prze
strugą
ognia, która przeleciała tak blisko, że osmaliła mu łusl
na
brzuchu.
Świat
mignął Galdarowi pod rogami. Żołądek podszedł m
do
gardła. Minotaur wisiał głową w dół w uprzęży, która
utrzj
mywała go w siodle, i
jedną ręką rozpaczliwie trzymał si
łęku,
a w drugiej ściskał broń. Uprząż była przeznaczona
dl
człowieka,
nie minotaura. Galdar mógł tylko mieć nadzieję, ż
paski
wytrzymają.
Brzytwa
wyszedł
z pętli. Galdar znów siedział prawidłowe
a
świat ponownie znajdował się tam, gdzie powinien.
Jeździe
rozejrzał
się szybko, by sprawdzić, co się stało z Miną. Prze
chwilę
nie mógł jej znaleźć i serce omal nie pękło mu z
strachu.
Mina! — wrzasnął.
Pod nami! — zawołał Brzytwa.
370
Mina była
bardzo daleko w dole i leciała nisko nad ziemią,
poniżej
Malys, która znalazła się teraz między ich dwojgiem.
Uwagę
Malys przykuł błękitny smok. Smoczyca leniwie
machnęła
skrzydłami i nagle poleciała prosto na nich. Brzytwa
z
rozpaczliwym łomotem skrzydeł rzucił się do ucieczki.
— Leć,
do kroćset! — warknął Galdar, chociaż widział, że
Brzytwa
resztkami sił stara się uciec przed olbrzymią czer-
woną
smoczyca.
Galdar obejrzał
się przez ramię i stwierdził, że sprawa jest
beznadziejna;
wyścig został przegrany, zanim zaistniała szan-
sa,
by go wygrać. Brzytwa dyszał ciężko. Machał skrzydłami
z
wysiłkiem. Mięśnie smoczego ciała napinały się i prężyły.
Malys
nawet nie była zasapana. Wydawała się lecieć bez wy-
siłku.
W jej otwartej paszczy błyszczały kły. Zamierzała skrę-
cić
kark niebieskiemu smokowi i strącić jego jeźdźca, posłać
Galdara
na niechybną śmierć, zrzucając go z wysokości tysię-
cy
stóp na skały.
Minotaur ścisnął w garści pikę.
— Nie uda nam się! — krzyknął do
Brzytwy. — Zawróć
i zbliż się
do niej!
Błękitny
smok zrobił skręt. Galdar spojrzał w oczy Malys.
Chwycił
pikę i przygotował się do wepchnięcia smokowi oręża
do
gardła.
Malys
otworzyła
paszczę, ale zamiast ugryźć błękitnego
smoka,
wydała jęk.
Mina wleciała pod
Malys i zadała jej cios w brzuch smo-
czą
lancą. Oręż przebił zewnętrzną warstwę czerwonych łusek
i
rozpruł skórę na smoczym brzuchu.
Malys jęknęła
bardziej ze zdumienia niż z bólu, bo lanca
nie
zadała jej poważnych obrażeń. Było to dla niej takim
za-
skoczeniem,
a co gorsza, obrazą, że wpadła we wściekłość.
Wykonała
w powietrzu zwrot przez głowę, wyciągając szpony
i
zgrzytając zębami.
Okazało
się, że trupi smok potrafi doskonale manewrować.
Podlatywał
szybko, robił gwałtowne uniki i skręty, zwinnie
uchylał
się przed wściekłymi ciosami czerwonej smoczycy.
371
Gdy trupi
smok zanurkował,
Galdar i jego błękitny wierzcho-
wiec
wzbili się w powietrze, a potem zawrócili, szykując się
do
kolejnego ataku.
Malys
znużyła
się już walką, która przestała być dla niej
zabawna.
Kiedy smoczyca chciała osiągnąć jakiś cel, potrafiła
w
to włożyć wiele wysiłku. Rozpostarła skrzydła i
przyspie-
szyła.
Zamierzała złapać tego trupa i porozrywać jego gnijące
kości,
obedrzeć je z mięsa, zetrzeć na pył. To samo chciała zro-
bić
z jeźdźcem.
Galdar
nigdy jeszcze nie widział
czegoś, co poruszałoby się
tak
szybko. Rzucili się z Brzytwą w pościg za Malys, ale nie
mieli
szans jej dogonić, zanim zabije Minę.
Smoczyca zionęła ogniem.
Galdar
wydał
bojowy okrzyk i kopniakiem pogonił błękit-
nego
smoka. Może nie ocali Miny, ale przynajmniej ją pomści.
Słysząc
huk płomieni, martwy smok spuścił głowę i rozpo-
starł
skorzaste skrzydła. Ognista kula rozprysła mu się na brzu-
chu
i rozlała po skrzydłach. Galdar zawył dziko, lecz jego ryk
zmienił
się w okrzyk radości.
W płomieniach
rozbłysła smocza lanca. Mina uniosła oręż
i
pomachała nim Galdarowi, pokazując, że nic jej się nie
stało.
Błoniaste skrzydła
upiornego smoka i jego ciało ochroniły ją
przed
ogniem. Manewr ten jednak był kosztowny. Skorzaste
skrzydła
smoka stanęły w ogniu. W powietrzu wiły się smużki
dymu.
Cóż z tego, że trup nie czuł bólu ani nie mógł umrzeć.
Bez
błony skrzydeł nie mógł też utrzymać się w powietrzu.
Trupi smok
zaczął
spadać, po kościanych szczątkach jego
skrzydeł
pełzały płomienie.
— Mina! — wrzasnął Galdar i serce omal
nie pękło mu
z rozpaczy. Nie mógł
nic zrobić, by ją uratować.
Trupi smok
leciał
spiralą w dół na płonących skrzydłach.
Pewna
śmierci jednego nieprzyjaciela Malys ponownie sku-
piła
uwagę na Galdarze. Minotaur nie dbał już o własne życie.
— Takhisis — modlił się Galdar — ja się
nie liczę. Ocal
Minę. Ocal ją.
Ona oddała wszystko dla ciebie. Oszczędź jej
życie!
372
W odpowiedzi na tę
modlitwę zjawił się trzeci smok. Nie
:>ył
ani żywy, ani martwy. Widmowy, bezcielesny smok o pię-
ciu
głowach wstąpił w ciało upiornego gada. Sama bogini przy-
była
wziąć udział w bitwie.
Skórzaste
skrzydła martwego smoka zalśniły upiornym blas-
kiem.
Wciąż płonący trup wyrwał się ze śmiertelnej spirali tuż
nad
ziemią.
Gal dar
wzniósł
radosny okrzyk i pomachał piką, mając na-
dzieję
odciągnąć uwagę Malys od Miny.
— Do ataku! — ryknął.
Brzytwy nie trzeba było
poganiać. Już leciał stromym lo-
tem
nurkowym. Błękitny smok wyszczerzył zęby. Galdar po-
czuł
dudnienie w jego trzewiach. Z paszczy smoka strzeli-
ła
błyskawica. Trzasnęło, zaskwierczało i piorun trafił Malys
w
głowę. Grzmot, który nastąpił po tym wybuchu, omal nie
wyrzucił
Galdara z siodła.
Malys zadygotała
spazmatycznie od wyładowania, które
przebiegło
przez jej ciało. Przez chwilę Galdarowi się zda-
wało,
że piorun ją zabił, i serce mu podskoczyło z radości.
Gdy
wyładowanie
się rozproszyło, oszołomiona Malys potrząsnęła
łbem
jak wojownik, którego uderzono w nos, a potem zadarła
głowę,
otworzyła paszczę i rzuciła się na ich.
— Podleć bliżej! — zawołał Galdar.
Brzytwa wykonał
polecenie. Przeleciał nisko nad głową
Malys.
Minotaur z całych sił cisnął piką w oko smoczycy. Zo-
baczył,
że grot wbił się w gałkę oczną, która zaszła krwią,
a
smok zaczął rozpaczliwie mrugać.
I to wszystko. Ten cios był dla Galdara kosztowny.
Manewr Brzytwy tak bardzo ich zbliżył
do smoczycy, że
nie
mogli już uciec przed jej atakiem. Galdar miał nadzieję, że
jego
cios unieszkodliwi Malys, ale tak się nie stało. Olbrzy-
mia
pika sprawiała wrażenie igiełki sterczącej z oka smoczycy
i
powodowała nie większy dyskomfort niż rzęsa.
Smoczyca uniosła
głowę i rzuciła się na nich, kłapiąc
paszczą.
Galdar miał jedną szansę, by uratować życie. Zeskoczył
373
z siodła,
objął smoka za szyję i mocno się trzymał. Malys za-
topiła
kły w ciele błękitnego jaszczura. Siodło znikło w jej
paszczy.
Boki Brzytwy ociekały
krwią. Błękitny smok wrzasnął
z
bólu i wściekłości, tocząc rozpaczliwą walkę z
napastnikiem.
Drapał
smoczycę przednimi i tylnymi łapami, smagał ogonem.
Galdar
mógł jedynie kurczowo się trzymać. Zbryzgany ciep-
łą
krwią błękitnego smoka minotaur wisiał na karku
swojego
wierzchowca.
Malys
potrząsała
niebieskim smokiem tak, jak pies potrzą-
sa
szczurem, by złamać mu kręgosłup. Galdar usłyszał
przy-
prawiający o mdłości
trzask kości i Brzytwa wydał przera-
żający
wrzask.
Mina
podniosła
wzrok i ujrzała błękitnego smoka w szczę-
kach
Malys. Nie widziała Galdara i sądziła, że zginął. Serce
jej
pękało z bólu.
Spośród wszystkich, którzy jej służyli, Galdar
był
jej najdroższy. Mina wyraźnie widziała ranę na brzuchu
smoczycy.
Błyszcząca, ciemnoczerwona smuga szpeciła ogni-
stopomarańczową
czerwień gadzich łusek. Jednak rana nie by-
ła
śmiertelna.
Skrzydła
upiornego smoka były płachtami ognia, a płomie-
nie
rozprzestrzeniały się na całe ciało. Wkrótce Mina
będzie
siedzieć na grzbiecie
smoka z ognia. Czuła żar, lecz był dla
niej
jedynie niewygodą, niczym więcej. Widziała tylko nie-
przyjaciela.
Zobaczyła, co musi zrobić, żeby pokonać swego
wroga.
— Takhisis,
walcz ze mną! — krzyknęła i uniosła lancę.
Mina
usłyszała ten sam głos, który przemawiał do niej,
odkąd skończyła
czternaście lat. Wtedy uciekła z domu, żeby
go
odszukać.
— Jestem przy tobie — rzekła Takhisis.
Bogini rozłożyła
ręce, które stały się smoczymi skrzyd-
łami.
Płonące skrzydła upiornego smoka wzniosły się w po-
wietrze,
napędzane przez skrzydła bogini. Lecieli coraz szyb-
ciej,
pęd powietrza rozdmuchiwał płomienie na smoku i miotał
374
limi tak,
że
okalały Minę. Zbroja chroniła ją przed ogniem, ale
lie
przed gorącem. Natchniona duchem bożym dziewczyna nie
;zuła,
że rozpalony metal pali jej ciało. Widziała wyraźnie,
t
musi zwyciężyć. Zranione podbrzusze smoczycy zbliżało
;ię
coraz bardziej. Na podniesioną twarz Miny kapała posoka
Malys.
Wtem niespodziewanie Takhisis znikła.
Mina
poczuła
nieobecność bogini jako podmuch zimnego
wwietrza,
który zaparł jej dech w piersi, aż zaczęła się dusić
kaszleć.
Została sama na smoku, który rozpadał się w ogniu.
3ogini
ją opuściła i Mina nie wiedziała dlaczego.
„Może to próba" — pomyślała rozpaczliwie dziewczyna.
Takhisis poddawała
ją podobnym próbom już wcześniej,
saraz
po tym, jak Mina znalazła Jedynego Boga i oznajmiła, że
:hce
zostać jego sługą. Były to ciężkie próby, wymagające te-
*o,
by dowiodła swej wierności krwią, słowem i uczynkiem.
Mina
przeszła każdą z nich pomyślnie. Żadna jednak nie była
:ak
trudna jak obecna. Czuła, że jej nie przeżyje, ale nie dbała
D
to, bo po śmierci pójdzie do swojej bogini.
Nakazała
swemu upiornemu smokowi, który był teraz smo-
dem
ognia, lecieć dalej, i albo dzięki jej woli, albo rozpędowi
jej
wierzchowiec przebył tych ostatnich kilka stóp.
Płonący smok
uderzył w Malys z potworną siłą. Kapiąca
z
rany krew zaczęła wrzeć i
bulgotać, tak gorące były pło-
mienie.
Mina
uniosła
smoczą lancę i z całych sił wbiła ją w brzuch
smoczycy.
Lanca przeszyła osłabione łuski i otworzyła w ciele
ziejącą
ranę.
Skąpana w ogniu i
krwi Mina trzymała kurczowo lancę
i
modliła się do bogini, aby teraz okazała się jej godna.
Malys
poczuła
ból, jakiego dotąd nie zaznała. Był tak okrop-
ny,
że wypuściła błękitnego smoka z uścisku. Smoczyca
wyła
przeraźliwie. Galdar
żałował, że nie może zatkać sobie uszu,
żeby
nie słyszeć tego dźwięku. Musiał go jednak znosić, bo nie
miał
śmiałości się ruszyć, żeby się nie ześlizgnąć i nie spaść.
375
Spadali wraz z Brzytwą,
zataczając w locie spirale. Szczyt
Władców
Zagłady, które z góry wydawały się tak małe, tera
wznosiły
się nad Galdarem. Kiedy spadnie na ostre skały gór
skiej
okolicy, strzaska sobie kości.
Brzytwa odniósł
śmiertelną ranę, ale wciąż żył i wyka
zywał
niebywałą odwagę, rozpaczliwie starając się utrzymai
w
powietrzu. Wiedział, że sam umrze, ale walczył o życie swe
go
jeźdźca. Galdar z całych sił trzymał się i nie ruszał z
miej
sca.
Każdy wymach skrzydeł musiał być okupiony okropnyn
bólem,
bowiem Brzytwa jęczał i drżał, ale powoli zniżał lot
Gasnącym
wzrokiem szukał pustej przestrzeni, na której mógł-
by
wylądować.
Ściskając kark konającego smoka, Galdar
spojrzał w górę
i zobaczył Minę
na ognistych skrzydłach. Całe ciało smoka
stało
w płomieniach. Płomienie tańczyły na smoczej lancy.
Ognisty
smok staranował Malys. Mina wbiła smoczą lancę
prosto
w ranę, którą zadała wcześniej, i rozpruła brzuch ry-
walki.
Ze smoczego cielska trysnęła olbrzymia struga czarnej
krwi.
— Mina!
— krzyknął Galdar w rozpaczy i cierpieniu, lecz
jego
słowa zagłuszył przerażający ryk Malys.
Smoczyca
wydała
śmiertelny wrzask. Znała ten odgłos, częs-
to
go słyszała. Słyszała go z paszczy błękitnego smoka, które-
mu
złamała kręgosłup. Teraz przyszła kolej na nią. Z jej gard-
ła
wydarł się śmiertelny okrzyk, kipiący cierpieniem i
wściek-
łością.
Oślepiona
smoczą krwią, opuszczona przez boga, Mina nie
wypuszczała
z rąk smoczej lancy. Wbijała grot coraz głębiej
w
okropną ranę, sięgając lancą do serca Malys.
W tym momencie czerwona smoczyca umarła,
skonała
w
locie. Jej ciało runęło jak kamień i roztrzaskało się o
skały
Władców Zagłady
daleko w dole. Spadająca Malys zabrała
z
sobą swoją zabójczynię.
20
Oślepiające
światło
Obrońcy
Sanction byli tak spięci i podekscytowani, że kie-
iy
zza poszarpanych chmur wyłoniło się ogromne czerwone
:ielsko
Malys, zaczęli wznosić radosne okrzyki.
Radość
jednak opuściła ich wraz z odwagą, kiedy fala smo-
;zego
strachu zalała Sanction niczym wezbrane wody przy-
Dływu,
miażdżąc nadzieję, niszcząc marzenia i stawiając każ-
iemu
mieszkańcowi miasta przed oczami straszliwy wize-
•unek
własnej zagłady. Łucznicy, którzy mieli wypuszczać
itrzały
w błyszczące czerwone łuski, upuścili łuki, padli na
demie
i leżeli na niej, trzęsąc się i skomląc ze strachu. Ludzie
jrzy
katapultach uciekli ze swoich stanowisk.
Przerażeni
żołnierze wywołali taki tłok na schodach wio-
iących
na mury obronne, że nikt nie mógł ani wejść na górę,
mi
zejść na dół. Wybuchały bójki, ponieważ zdesperowani lu-
izie
starali się ratować siebie kosztem innych. Niektórzy tak
)szaleli
ze strachu, że rzucali się z murów. Ci, którym udało
;ię
opanować swoje przerażenie, starali się uspokoić pozo-
stałych,
ale było ich tak niewielu, że nie robiło to żadnej różni-
ły.
Jeden z oficerów, który próbował powstrzymać ucieczkę
;woich
ogarniętych paniką ludzi, został zabity własnym mie-
;zem,
a jego ciało stratowano.
Kamienne
mury i żelazne
kraty nie stanowiły żadnej prze-
izkody.
Uwięziony w strażnicy przy Zachodniej Bramie Silva-
377
■
noshei poczuł
skurcz strachu, gdy leżał na twardym posłami
w
swojej ciemnej celi i śnił o Minie. Wiedział, że został
zapo-
mniany,
ale nie potrafił zapomnieć o niej i całymi nocami snu
beznadziejne
marzenia o tym, że pewnego razu Mina przestąp:
próg
jego celi i znów będą razem stąpali mrocznymi i splątany-
mi
ścieżkami jego życia.
Właśnie
przyszedł dozorca, by przynieść Silvanosheiowi
jego
dzienną rację jedzenia, kiedy na miasto padł smoczy
strach
Malys. Praca dozorcy więziennego była uciążliwa i nud-
na,
więc mężczyzna lubił ją sobie umilać dręczeniem więź-
niów.
Elf był łatwą ofiarą i chociaż strażnikowi nie wolno
było
znęcać
się nad Silvanosheiem fizycznie, zawsze mógł go nękać
słowami.
Fakt, że Silvanoshei nigdy nie reagował ani nie od-
powiadał
na jego obelgi, bynajmniej nie przeszkadzał dozorcy,
który
wyobrażał sobie, że straszliwie pognębił młodego elfa.
W
rzeczywistości do Silvanosheia prawie nigdy nie docierało
to,
co mężczyzna mówił. Jego głos był jednym z wielu: je-
go
matki, Samara, zaginionego ojca i tego, kto złożył mu
tyle
obietnic i nie dotrzymał
żadnej. Głosy prawdziwych ludzi, na
przykład
dozorcy, nie mogły zagłuszyć tamtych głosów jego
duszy,
przypominały raczej pisk gryzoni, które zamieszkiwały
jego
celę.
Smoczy
strach ścisnął
Silvanosheia za gardło, dusił go i nie
pozwalał
zaczerpnąć tchu. Przerażenie wyrwało młodzieńca
z
ponurego niebytu, w jakim był pogrążony. Zderzenie z
rze-
czywistością
było bolesne. Silvanoshei upadł na posadzkę i sku-
lił
się na niej, bojąc się wykonać ruch.
— Mino,
ratuj nas! —jęknął dozorca, dygocząc w drzwiach
celi.
Rzucił się na Silvansheia i złapał go za ramię tak mocno,
że
jego uścisk omal nie sparaliżował elfa.
Mężczyzna
wybuchł płaczem i pociągając nosem, ściskał
Silvanosheia,
jakby znalazł starszego brata.
Co się stało? — krzyknął elf.
Smoczyca! Malys! — zdołał wyjąkać
dozorca. Zęby
tak mu dzwoniły,
że ledwo mógł mówić. — Już przyleciała.
Wszyscy
umrzemy! Mino, ratuj nas!
378
Mina! —
szepnął Silvanoshei. Dźwięk jej imienia skru-
zył
okowy strachu. — Co Mina ma z tym wspólnego?
Ona będzie walczyć ze smoczycą—
wybełkotał dozor-
a, załamując
ręce.
W
więzieniu
zapanował chaos. Strażnicy rzucili się do u-
ieczki,
a więźniowie krzyczeli, wyli i rzucali się na kraty, roz-
aczliwie
próbując uciec przed grozą.
Silvanoshei
odepchnął
zapłakanego, rozdygotanego nieszczęś-
ika,
jakim stał się więzienny dozorca. Drzwi celi stały otwo-
;m.
Elf wybiegł na korytarz. Ludzie błagali go, by ich wypu-
cił,
ale on nie zwracał na nich uwagi.
Wybiegł
na zewnątrz i głęboko odetchnął powietrzem nie-
każonym
smrodem niemytych ciał i szczurzych bobków. Rzu-
iwszy
okiem na błękitne niebo, dostrzegł czerwoną smoczycę
-
olbrzymiego, rozdętego potwora wiszącego na nieboskło-
ie.
Jego bystre spojrzenie przesunęło się obojętnie po
Malys.
lilvanoshei
przeszukiwał wzrokiem niebo i wreszcie znalazł
4inę.
Dzięki ostremu elfiemu wzrokowi widział lepiej niż
większość.
Dostrzegł maleńki punkcik, który rzucał w słońcu
rebrne
refleksy.
Silvanoshei
stał
pośrodku ulicy z zadartą głową. Ogarnięci
lezrozumną
paniką ludzie mijali go, zderzali się z nim, po-
rącali
go i szturchali. On nie zwracał na nich uwagi; odtrącał
eh
ręce, starając się utrzymać na nogach i nie stracić z oczu
tej
Irobniutkiej iskierki.
Kiedy
zjawiła
się Malys, Palin odkrył, że fakt bycia nie-
>oszczykiem
ma swoje zalety. Smoczy strach, który wywołał
aką
panikę w Sanction, na niego nie miał wpływu. Czarodziej
nógł
patrzeć na olbrzymią czerwoną smoczycę i niczego nie
;zuł.
Jego duch przebywał
w pobliżu totemu. Widział gorejące
>czy
martwych smoków. Słyszał, jak ich wołanie o pomstę
vznosi
się w niebo, do Takhisis. Palin nie wątpił w siebie. Do-
ikonale
rozumiał swoje zadanie. Trzeba powstrzymać, a przy-
lajmniej
opóźnić działania Takhisis, uszczuplić jej moc. Zain-
379
westowała wiele
swej mocy w ten totem, zamierzając uczynić
z
niego bramę do tego świata, aby połączyć królestwo mate-
rialne
z duchowym. Jeśli jej się powiedzie, będzie
sprawować
niekwestionowaną
władzę. Nikt — ani duch, ani śmiertelnik
—
nie będzie miał dość siły, by z nią walczyć.
Miałeś
rację — rzekł Zwierciadło, który stał u boku Pa-
lina.
— Miasto oszalało ze strachu.
To wkrótce minie... — zaczął czarodziej i
nagle za-
milkł.
Spomiędzy smoczych czaszek wyłonił się duch Dalamara.
Z loży jest lepszy widok na bitwę —
oznajmił elf. —
Wiesz,
że nie masz nóg, Majere. Nie jesteś przykuty do ziemi.
Możemy
razem wygodnie siedzieć sobie na chmurce, przy-
glądać
się każdej wymianie ciosów i patrzeć, jak krew się leje
niczym
deszcz. Pójdziesz ze mną?
Wynik mało mnie interesuje — powiedział
Palin. —
Ktokolwiek wygra, my
przegramy.
Mów za siebie — odparł Dalamar.
Ku
zaniepokojeniu Palina duch elfa wykazywał
ogromne
zainteresowanie
Zwierciadłem.
Czy
Dalamar widział
zarówno mężczyznę, jak i srebrnego
smoka?
Czy mógł się domyślić ich zamiarów? A jeśli je znał,
czy
zamierzał pokrzyżować ich plany, czy też był zajęty włas-
nymi
spiskami? Bo co do tego, że Dalamar coś knuje, Palin nie
miał
wątpliwości. Nigdy do końca nie ufał elfowi, a przez ostat-
nich
kilka dni nabrał wobec niego jeszcze większych podejrzeń.
— Bitwa
idzie dobrze — dokończył Dalamar, oczami du-
szy
lustrując Zwierciadło. — Malys jest bardzo zajęta, to pew-
ne.
Ludzie się uspokajają. Smoczy strach ustępuje. Skoro już
o
tym mowa, twój zaprzyjaźniony niewidomy żebrak jest dziw-
nie
odporny na jego działanie. Ciekawe dlaczego?
Dalamar
mówił
prawdę. Smoczy strach się rozpraszał. Żoł-
nierze,
którzy leżeli na ziemi i krzyczeli, że wszyscy zginą,
wstawali
z głupimi i zakłopotanymi minami.
„Jeśli mamy to zrobić, musimy działać
natychmiast" —
uświadomił
sobie Palin. „Jak Dalamar może nam zagrozić?
380
He może
nic zrobić, aby ich powstrzymać. Podobnie jak ja,
ie
posiada magii".
W górach
rozległ się straszliwy ryk. Ludzie na ulicach za-
larli
głowy, zaczęli krzyczeć i pokazywać niebo.
— Smok przelał krew — rzekł Zwierciadło,
patrząc w gó-
ę. — Trudno
jednak powiedzieć, który.
Duch
Dalamara zawisł
w powietrzu. Oczy jego duszy świ-
Irowały
ich tak, jakby chciały przeniknąć do ich głębi.
Potem,
deoczekiwanie, elf
znikł.
Wynik
tego pojedynku najwyraźniej dla niego coś zna-
:zy
— rzekł Palin. — Ciekawe, na którego konia stawia.
Na oba,
jeśli tylko znajdzie na to sposób — stwierdził
zwierciadło.
Jak sądzisz, widział cię w prawdziwej
postaci? — za-
:iekawił się
Palin.
Sądzę,
że się przed nim zamaskowałem — odparł smok.
—
Ale kiedy zacznę rzucać czary, nie będę mógł tego
dłużej
ikrywać. Dalamar
zobaczy, kim jestem.
Miejmy
zatem nadzieję, że bitwa okaże się dość intere-
iująca,
by przykuć jego uwagę — stwierdził czarodziej. —
Vlasz
futro i bursztyn? Och, przepraszam, zapomniałem — do-
lał
na widok uśmiechu Zwierciadła. — Smoki nie potrzebują
akich
przyborów do rzucania zaklęć.
Odkąd
bitwa się zaczęła, magia totemu przybrała na sile. O-
;zy
w czaszkach płonęły i jarzyły się tak wielką wściekłością,
te
jej blask bił z ziemi w niebo. Pojedyncze oko, Nowe Oko, ja-
śniało
bielą widoczną nawet za dnia. Magia totemu była potęż-
la,
przyciągała ku sobie umarłych. Totem okalał żałosny wir
iusz,
cierpiących męki tęsknoty podsycane przez boginię.
Palin
poczuł
ukłucie żalu, tęsknoty za tym, co przepadło
bezpowrotnie.
Kiedy
rzucisz zaklęcie — rzekł do Zwierciadła, czując tę-
py
ból tęsknoty za czarami — otoczą cię zmarli, ponieważ
twoją
magię potrafią
skraść. To straszny, budzący zgrozę widok...
Zatem fakt, że jest się ociemniałym ma
przynajmniej
jedną zaletę —
odparł Zwierciadło i zaczął rzucać zaklęcie.
381
Spośród
wszystkich śmiertelnych istot na Krynnie tyli
smoki
rodzą się ze zdolnością używania magii. Magia jest ic
cechą
wrodzoną, ich nieodłączną częścią, jak krew i błys;
czące
łuski. Ich magia wypływa z wnętrza.
Zwierciadło
wymówił słowa zaklęcia w starożytnym jęz)
ku
smoków. Padające z ludzkich ust słowa pozbawione był
tej
szlachetnej głębi i dźwięcznego majestatu, do jakiego
prz)
zwyczaił się srebrny
smok. Brzmiały blado i cicho. Niezależ
nie
jednak od natężenia dźwięku były skuteczne. We krw
smoka
rozbłysły pierwsze iskierki magii.
Widmowe
dłonie
drapały jego łuski, szarpały go za skrzyd
ła,
muskały jego twarz. Dusze umarłych ujrzały, kim jest na
prawdę
— srebrnym smokiem — i zaczęły się kłębić wokó
niego,
rozpaczliwie pragnąc magii, której pulsowanie wyczu
wały
w jego ciele. Dusze wyciągały do niego swe niematerial
ne
dłonie i wznosiły do niego prośby. Przywierały do niegi
i
zwisały z niego niczym poszarpane szale. Umarli nie mogl
wyrządzić
mu krzywdy. Drażnili go tylko, niczym świerzbów-
ce
łuskowe. Tyle że te pasożyty wywoływały jedynie
irytujące
swędzenie.
Świerzbowce nie krzyczały z rozpaczy, nie zawo-
dziły
i nie błagały. Słysząc rozpacz w głosach zmarłych,
Zwier-
ciadło
zdał sobie sprawę, że powiedział prawdę. Utrata wzroku
miała
zalety. Nie musiał patrzeć na ich twarze.
Wprawdzie
magia była
jego cechą wrodzoną, smok jednak
musiał
się skupić, aby rzucić zaklęcie, a przychodziło mu to
z
trudem. Zmarli drapali palcami jego łuski, a ich głosy brzę-
czały
mu w uszach.
Zwierciadło
starał się skupić na jednym głosie — własnym.
Skoncentrował
się na słowach własnego języka. Ich melodia
dodawała
otuchy i podtrzymywała na duchu. Magia płonęła
w
jego wnętrzu, kipiała w jego krwi. Smok zaintonował
słowa,
rozłożył ręce i
rzucił zaklęcie.
Wprawdzie Dalamar podejrzewał,
że jego kolega czaro-
dziej
coś knuje, ale zlekceważył zagrożenie. Czego mógłby się
obawiać
ze strony Palina? W kwestii magii obaj byli równie
382
bezsilni. Co nie znaczy, że
przeszkadzało to w czymkolwiek
elfowi,
który tak knuł i motał, że którąkolwiek stroną do
góry
spadłaby
kromka chleba, jego strona zawsze byłaby posmaro-
wana
masłem.
Jednak w
tym ociemniałym
żebraku było coś dziwnego.
Pewnie
nieszczęśnik był, albo wydawało mu się, że jest,
czaro-
dziejem.
Pewnie Palin ubzdurał sobie, że mogą razem coś zdzia-
łać,
chociaż jakiego magicznego królika mogliby wyciągnąć
z
kapelusza, trudno było powiedzieć. Gdyby w ogóle zdołali
wyciągnąć
jakiegoś królika, dusze umarłych wyrwałyby im go
z
rąk i rozdarły na strzępy.
Zadowolony Dalamar uznał,
że może bezpiecznie zosta-
wić
Palina i jego ociemniałego kolegę żebraka, aby błąkali się
w
ciemności, a sam tymczasem udał się obserwować z
bliska
gladiatorski
pojedynek między Malys i Miną. Dalamar nie był
nadmiernie
zainteresowany tym, która wygra. Przyglądał się
bitwie
chłodnym, beznamiętnym okiem hazardzisty, który ob-
stawił
wszystkie rozwiązania.
Malys
zionęła
ogniem na upiornego smoka, którego skrzyd-
ła
stanęły w płomieniach. Zachichotała, sądząc, że
odniosła
zwycięstwo.
— Nie ciesz się jeszcze — doradził
Dalamar czerwonej
smoczycy i miał
rację.
Na pole
walki wkroczyła
Takhisis. Wyciągnęła rękę i do-
tknęła
trupiego smoka. Jej duch przepłynął do płonących zwłok,
ratując
Minę, szermierza jej sprawy.
W tym
momencie Dalamar usłyszał
czyjś śpiew. Nie rozu-
miał
słów, lecz rozpoznał mowę smoków, a po rytmie i melo-
dii
poznał ze strachem, że jest to zaklęcie. Opuścił pole walki
i
pomknął z powrotem do świątyni. Zobaczył błysk jasnego
światła
i natychmiast sobie uświadomił, że popełnił błąd —
być
może śmiertelny.
Tak jak
Dalamar Czarny nie docenił
stryja, teraz zlekcewa-
żył
bratanka. W mgnieniu oka zorientował się, co zaplanował
Palin.
Dalamar poznał w ociemniałym żebraku Zwierciadło, straż-
383
nika Cytadeli Światła,
jednego z nielicznych srebrnych smo-
ków,
które miały odwagę zostać na świecie, kiedy wszystkie
pozostałe
tak tajemniczo znikły. Widział otaczających Zwier-
ciadło
umarłych, którzy próbowali spijać tkaną przez niego
magię,
ale nie mogli się pożywić kosztem smoka. Mogli jedy-
nie
wyssać część jego magii, nie szkodząc zbytnio zaklęciu.
Dalamar
natychmiast się domyślił, co knuje ta dwójka. Wie-
dział
to tak dobrze, jakby sam obmyślił ten plan.
Obejrzał
się, by sprawdzić, jak toczy się bitwa. Był to mo-
ment
zwycięstwa Takhisis, chwila, w której bogini dokony-
wała
zemsty na smoczycy za bezczelną próbę zagarnięcia jej
świata.
Królowa Ciemności musiała znosić szyderstwa i obelgi
Malys
w milczeniu, po cichu kipiąc ze złości. Była zmuszona
patrzeć,
jak Malys zabija jej sługi i posługuje się ich mocą —
tą;
która powinna należeć do niej.
Wreszcie
Takhisis urosła
w siłę wystarczająco, by rzucić
wyzwanie
Malys i odebrać jej dusze martwych smoków, które
teraz
czciły swoją królową i jej oddawały swoją moc. Dusze
smoków
Krynnu były teraz na jej rozkazy.
Takhisis
od dawna czekała
i pracowała na chwilę, w której
wreszcie
usunie ostatnią przeszkodę na swej drodze do objęcia
całkowitej
i absolutnej władzy nad światem. Skupiona na nie-
przyjacielu
przed sobą, była zupełnie nieświadoma zagrożenia,
które
czaiło się za jej plecami.
Dalamar
mógł
ostrzec Takhisis. Wystarczyło, żeby powie-
dział
jedno słowo, a wróciłaby, żeby strzec swego totemu. Nie
mogła
zrobić nic innego. Ciężko pracowała na to, by stworzyć
bramę
wejściową do tego świata i nie zamierzała pozwolić za-
trzasnąć
jej sobie przed nosem. Nawet jeśli straci Minę, będą
inne
okazje do walki z Malys, inni rycerze do walki ze smo-
czy
cą.
Dalamar wahał się.
To prawda,
że
Takhisis obiecała go hojnie wynagrodzić —
zwrócić
mu ciało i na dodatek obdarować magią.
Dalamar sięgnął
do swego wnętrza i dotknął przeszłości,
wspomnienia,
które było wszystkim, co mu zostało: wspo-
384
mienia magii. Dla magii gotów
był zrobić wszystko, powie-
Izieć
wszystko, zdradzić i zniszczyć każdego.
Myśl,
że musi się upokarzać przed Takhisis, była mu wstręt-
k.
Dawno temu, kiedy jeszcze władał magią, był jawnym wró-
żem
Królowej Ciemności. Nuitari, jej syn, nie kochał swojej
łatki
i zawsze można było liczyć na to, że obroni swoich czci-
ieli
przed jej gniewem. Nuitari jednak odszedł. Moc, jaką bóg
zarnej
magii zsyłał swojemu słudze, przepadła.
Dalamar musiał
się teraz ukorzyć przed Królową Ciemno-
ci
i wiedział, że ujarzmiwszy go, nie będzie dla niego łaska-
/a.
Jednak dla magii gotów był nawet na to.
Takhisis
stała
nad światem, przyglądając się bitwie, która
/zbudzała
w niej tak wielkie zainteresowanie. Jej wojownicz-
a
zwyciężała. Mina leciała prosto na Malys, ściskając w
ręku
Śniącą smoczą
lancę.
Dalamar ukląkł w
kurzu, spuścił nisko głowę i rzekł po-
ornie:
— Wasza Królewska Mość...
Zwierciadło nie
widział magii, ale czuł ją i słyszał. Czar
trzelił
z jego palców w postaci zygzakowatej błękitnej błyska-
wicy,
która skwierczała i trzaskała. W powietrzu zapachniało
iarką.
W wyobraźni smok widział, jak oślepiające pioruny trą-
cają
w jakąś czaszkę i tańczą od jednego czerepu do
drugiego,
rzeskakując od
czaszki złotego smoka do czerwonego, od tej
o
następnej, i tak dookoła, skacząc to tu, to tam, aż
powstaje
łomienny,
roziskrzony łańcuch.
Czy zaklęcie zostało rzucone? — zawołał Zwierciadło.
Zostało
— potwierdził Palin, z lękiem i podziwem przy-
lądając
się widokowi.
Żałował,
że Zwierciadło tego nie widzi. Wyładowania trzas-
ały
i tańczyły. Niebieskie błyskawice przeskakiwały od jed-
ej
czaszki do drugiej tak szybko, że wzrok nie mógł za nimi
adążyć.
Kiedy piorun trafiał w jakąś czaszkę, ta zaczynała
wiecie
białobłękitnym światłem, jakby ją ktoś zanurzył w fos-
)rze.
Huczały grzmoty i trzaskały pioruny, od których trzęsła
ę
ziemia i totem.
385
W totemie
wzbierała
energia, w powietrzu drżało od magii
Głosy
umarłych zamilkły, gdy straszliwy hałas wszczęli żywi
krzycząc
i nawołując wniebogłosy. Rozlegał się stukot butów
niektórzy
ludzie biegli w stronę totemu, inni uciekali od niego.
Patrząc, jak
Zwierciadło rzuca zaklęcie, Palin powtarza
pod
nosem magiczne słowa, które — choć nie pojmował id
sensu
— zostawiły niezatarty ślad w jego duszy. Jego ciało sie-
działo
obojętnie na ławce w świątyni. Ogarnięta uniesienien
dusza
przyglądała się błyskawicom, które skakały od jedne
czaszki
do drugiej, podpalając każdą z nich po kolei.
Magia rozbrzmiewała
echem, brzęczała, z każdą chwili
rosła
w siłę. Białobłękitny ogień płonął oślepiająco jasno.
In
tensywne
gorąco odepchnęło ludzi zgromadzonych wokół tote
mu.
Czaszki smoków miały teraz oczy z białych płomieni.
W niebiosach rozległ
się grzmot. Nowe Oko przyglądać
im
się wrogo.
Gęste
kłęby czarnych chmur, poprzecinane pomarańczo
wymi
i czerwonymi żyłami błyskawic, bulgotały, wrzały i pie
niły
się. Burza zsyłała macki zniszczenia, które wzbijały obło
ki
kurzu i wyrywały drzewa z korzeniami. Z nieba leciał gra<
i
z impetem walił w ziemię.
— Możesz
się wściekać, Takhisis! — krzyknął Palin d<
grzmiącego,
gniewnego głosu burzy. — Spóźniłaś się.
Czarne
chmury okryły
Sanction ciemnością, deszczem i gra
dem.
Podmuch wiatru uderzył w totem. Miasto tonęło w ulew
nym
deszczu, który rozpaczliwie usiłował zgasić magię.
Deszcz
podziałał
jak dolanie oliwy do ognia. Wiatr roz
dmuchał
płomienie. Zwierciadło nie widział ognia, ale czu
straszliwe
gorąco. Zatoczył się w tył, wpadając na ławki, i za
trzymał
się przy ołtarzu. Po omacku znalazł oparcie, coś chłód
nego
i gładkiego. Po dotyku poznał, że to sarkofag Goldmoon
i
wydało mu się, że słyszy jej spokojny i dodający otuchy
głos
Zwierciadło
przykucnął przy sarkofagu, chociaż żar stawał a
coraz
trudniejszy do zniesienia. Opiekuńczo dotykał trumny
W środku totemu powstała ognista kula, świecąca jasno ja]
386
zagubiona
gwiazda, która
spadła na ziemię. W oczach smoków
zapłonęło
światło, białe niczym światło gwiazd. Blask stawał
się
coraz silniejszy, aż w końcu nikt z żywych nie mógł go
znieść
i wszyscy musieli zasłonić oczy.
Ogień
był coraz intensywniejszy, płonął czysto i promien-
nie,
rozsiewając tak olśniewający blask, że Zwierciadło do-
strzegał
go pomimo swojej ślepoty. Widział wybuchające biało-
-niebieskie
płomienie i płatki płomieni wzbijające się w niebo.
Deszcz
nie miał wpływu na magiczny ogień. Wicher wściekło-
ści
bogini nie mógł go umniejszyć.
Serce
pożaru
jaśniało czysto białym światłem. Czaszki smo-
ków
popękały i rozsypały się. Totem zachwiał się, zakołysał
i
runął na ziemię, rozsypując się w proch.
Nowe Oko zajrzało
w białe serce pożaru. Czerwone jak
krew
Oko starało się nie odwracać spojrzenia, ale ból okazał
się
zbyt wielki.
Oko zamrugało.
I znikło.
Zwierciadło
pogrążył się w ciemności, ale już jej nie prze-
klinał,
gdyż była to błogosławiona ciemność, bezpieczna i do-
dająca
otuchy jak ta, z której się narodził. Drżącą dłonią
po-
gładził
gładki, chłodny sarkofag. Rozległ się przenikliwy brzęk,
jakby
tłuczonego szkła, i smok poczuł pęknięcia rozprzestrze-
niające
się po powierzchni sarkofagu. Czuł, że bursztyn pęka
niczym
zimowy lód w wiosennym słońcu.
Sarkofag
rozpadł
się na kawałki, a jego okruchy rozsypały
się
wokół smoka. Zwierciadło poczuł, że coś musnęło jego
dłoń
jak płatek popiołu niesiony przez wiatr.
Żegnaj, droga przyjaciółko — rzekł.
Ten ślepy
żebrak! — zagrzmiał czyjś głos. — Zabijcie
tego
ślepego żebraka. On zniszczył totem! Malys nas zabije!
Malys
zabije nas wszystkich.
Rozległy
się głosy pełne złości. Zastukały buty. Na Zwier-
ciadło
posypały się ciosy pięści.
Uderzył go kamień, najpierw jeden, potem następny.
*
387
Palin
obserwował
w ekstazie walący się totem. Widział
zniszczenie
sarkofagu i chociaż nie potrafił odnaleźć ducha
Goldmoon,
cieszył się, że jej ciało zostało uwolnione i kobieta
nie
będzie już dłużej niewolnicą Takhisis.
Odpowie za
to. Przyjdzie mu za to zapłacić.
Nie mógł tego
uniknąć,
nie mógł się ukryć, bo chociaż oko bogini zostało
oślepione,
Takhisis wciąż była panią. Jej obecność nie została
usunięta
ze świata, jedynie umniejszona. Palin wciąż był nie-
wolnikiem
i nie było takiego miejsca na świecie, gdzie mógłby
się
schować, aby jej psy go nie wywęszyły i nie odnalazły.
Czekał
na swój los w pobliżu rozsypujących się szczątków
totemu,
obok tej żałosnej powłoki, która kiedyś była jego cia-
łem.
Na psy nie trzeba było długo czekać.
Z
dymiących
szczątków płonących czaszek wyłonił się Da-
łamar.
Nie
trzeba było tego robić, Palinie. Nie powinieneś się
wtrącać.
Twoja dusza stoi w obliczu zagłady. Wiecznej ciem-
ności.
Jaką
otrzymasz nagrodę za służenie jej? — spytał Palin.
—
Zycie? Nie... — sam sobie udzielił odpowiedzi. — Mało
o
nie dbałeś. Zwróciła ci magię.
Magia to
życie — powiedział Dalamar. — Magia to
miłość.
Magia to rodzina. Magia to żona. Magia to dziecko.
Wewnątrz świątyni
ciało Palina siedziało na twardej ławce
i
patrzyło tępym wzrokiem, jak płomienie świec migoczą lękli-
wie
i bezradnie w porywistym wietrze, który dął w sali.
Jakie to
smutne — powiedział, gdy jego duch zaczął się
oddalać,
znikając niczym fala odpływu — że dopiero pod ko-
niec
zrozumiałem to, co powinienem wiedzieć od samego po-
czątku.
Wieczna ciemność — powtórzył Dalamar.
Nie —
powiedział cicho Palin — bo za chmurami świe-
ci
słońce.
Zwierciadło
pochwyciły brutalne ręce. Gniewne, wystra-
szone
głosy rozbrzmiewały mu przy uchu, a było ich tyle na-
388?
raz, że
nie mógł zrozumieć, czego chcą. Bito go i szarpano na
wszystkie
strony, podczas gdy ludzie krzyczeli i kłócili się
z
sobą o to, co z nim zrobić. Ktoś chciał go powiesić.
Inni
chcieli go rozszarpać na
strzępy.
Srebrny
smok zawsze mógł
przestać udawać wątłego czło-
wieka
i przybrać swoją prawdziwą postać. Nawet ociemnia-
ły
potrafił się obronić przed motłochem. Rozłożył ręce,
które
miały
się zmienić w srebrzyste skrzydła, i uniósł głowę.
Mimo
zbliżającego
się niebezpieczeństwa czuł radość. Za chwilę bę-
dzie
znów sobą, jaśniejącym srebrzyście w mroku, wznoszą-
cym
się na skrzydłach wichru smokiem.
Na jego nadgarstkach zacisnęły
się kajdany. Zwierciadło
omal
nie wybuchnął śmiechem, bo żadne żelazo wykute przez
człowieka
nie mogło go skrępować. Spróbował je zrzucić, lecz
kajdany
nie spadły, i wtedy smok uświadomił sobie, że nie zro-
biono
ich z żelaza, lecz ze strachu. Były dziełem Takhisis, i to
ona
go w nie zakuła. Choćby nie wiem jak się starał, nie mógł
zmienić
kształtu. Był uwięziony w tym ludzkim ciele, skazany
na
postać dwunoga, i w takiej oto postaci, ślepy i osamotniony,
umrze.
Starał
się wyrwać swym prześladowcom, ale opór tylko za-
chęcał
ich do większego okrucieństwa. Posypały się kamienie
i
razy. Smoka przeszył przenikliwy ból. Spadał na niego grad
ciosów.
Zwierciadło osunął się na ziemię.
Jak przez sen usłyszał
czyjś stanowczy, rozkazujący głos.
Głos
był potężny i uciszył wrzawę.
Precz! — rozkazała Odila. Jej głos był
chłodny i suro-
wy,
przyzwyczajony do wzbudzania posłuszeństwa. — Zo-
stawcie
go w spokoju albo Jedyny Bóg was ukarze!
On zniszczył totem jakimiś czarami! —
zawołał jeden
z mężczyzn. —
Widziałem to!
Przepędził księżyc! — krzyknął inny. —
Zrobił coś
strasznego
i wbrew naturze. Ściągnie na nas wszystkich prze-
kleństwo!
Do chóru oskarżeń
przyłączyły się kolejne głosy, doma-
gając
się śmierci żebraka.
389
— Magia,
którą się posłużył, jest magią Jedynego Boga —
powiedziała
Odila. — Powinniście modlić się na klęczkach do
Jedynego
Boga, aby ocalił nas przed smokiem, a nie znęcać się
nad
jakimś biednym żebrakiem!
Jej silne, szorstkie od blizn dłonie
postawiły Zwierciadło
na nogi.
Możesz
chodzić? — szepnęła natarczywie Odila. — Je-
śli
tak, musisz spróbować.
Mogę — odparł smok.
Strużka
ciepłej krwi wsiąkła w bandaże, którymi zasłaniał
oczy.
Ból głowy zmalał, ale było mu zimno i mdliło go. Zwier-
ciadło
z trudem trzymał się na nogach. Odila objęła go i pod-
trzymała,
a potem pomogła stawiać niepewne kroki.
Dobrze —
szepnęła mu do ucha. — Pójdziemy do tyłu.
—
Chwyciła go mocno i zrobiła tak, jak powiedziała. Zwier-
ciadło
kuśtykał razem z nią, wsparty na jej ramieniu.
Co się dzieje? — spytał smok.
Tłum chwilowo się wstrzymał. Wyczuwa moją
moc
i
czuje przed nią lęk. W końcu przemawiam w imieniu Jedyne-
go
Boga. — Odila wydawała się rozbawiona tym faktem, we-
soła
i beztroska. — Chcę ci podziękować — Głos jej złagod-
niał.
— To ja byłam ślepa. Ty otworzyłeś mi oczy.
Brać go! — krzyknął ktoś. — Co nas
powstrzymuje?
To nie Mina! To
tylko solamnijska zdrajczyni.
Odila
wypuściła
rękę Zwierciadła i zasłoniła go swoim cia-
łem.
Smok usłyszał ryk rozwścieczonego tłumu.
Solamnijska
zdrajczyni z maczugą, nie mieczem — po-
wiedziała
Odila. Zwierciadło usłyszał trzask drewna i domyślił
się,
że kobieta porąbała jedną z ławek. — Zatrzymam ich
naj-
dłużej, jak się da.
Uciekaj za ołtarz. Tam znajdziesz klapę
w
posadzce...
Nie
potrzebuję jej — rzekł Zwierciadło. — Ty będziesz
moimi
oczami, Odilo. Ja będę twoimi skrzydłami.
Co
takiego... — zaczęła, a potem z jej ust wydarło
się
westchnienie.
Smok usłyszał, jak maczuga wypadła jej z ręki.
390
Zwierciadło
rozłożył ręce. Strach go opuścił. Królowa Ciem-
lości
nie miała nad nim władzy. Znów widział promienne
iwiatło.
Zniszczyło totem, a teraz wypaliło jego kajdany. Jego
udzkie
ciało, takie kruche i delikatne, małe i ciasne, uległo
mianie.
Jego serce urosło i rozszerzyło się, krew popłynęła
)Otężnymi
żyłami, dodając sił mocarnym, zakończonym szpo-
lami
łapom i ogromnemu, pokrytemu srebrnymi łuskami cia-
u.
Smok machnął ogonem i strzaskał ołtarz, rozsypując świece
)o
posadzce. Polała się rzeka stopionego wosku.
Tłum,
który chciał zabić ślepego żebraka, uciekał w popło-
;hu
przed ślepym smokiem.
— Nie ma siodła, pani rycerz —
poinformował Odilę
zwierciadło.
— Będziesz musiała trzymać się mocno. Chwyć
nnie
za grzywę. Musisz siedzieć nisko schylona nad moim
carkiem,
żeby mi mówić, gdzie mamy lecieć. Co z Palinem?
— spytał, gdy kobieta złapała go za grzywę
i wdrapała się na
lego grzbiet. —
Możemy go zabrać z sobą?
Jego ciała tu nie ma — zameldowała Odila.
Tego się obawiałem — rzekł półgłosem Zwierciadło.
— A ten drugi, Dalamar?
— On
jest tutaj — odparła Odila. — Siedzi sam. Ręce ma
splamione
krwią.
Zwierciadło rozpostarł skrzydła.
Trzymaj się! — krzyknął.
Trzymam się — odpowiedziała Odila. —
Trzymam się
z całych
sił.
W dłoni ściskała
medalion z wizerunkiem pięciogłowego
smoka.
Parzył jej pokryte bliznami palce, ale ból był nie-
znaczny
w porównaniu z tym, jaki ją przeszył, gdy dotknęła
smoczej
lancy. Odila ścisnęła medalion w garści i zerwała go
z
szyi.
Srebrny smok odbił
się mocno od ziemi. Chwycił pod
skrzydła
wicher burzy i wzniósł się na nim wysoko w niebo.
Odila przyłożyła
medalion do warg. Ucałowała go, a po-
tem
rozwarła palce i upuściła wisior. Medalion spadł na stertę
391
prochu, która
była jedyną pozostałością po pomniku śmierci
wzniesionym
przez Malys.
Sojusznicy
Miny byli świadkami
zapierającej dech w pier-
siach
bitwy. Zakrzyknęli radośnie na widok upadku Malys
i
jęknęli ze zgrozy, gdy Mina spadła w płomieniach razem ze
swoją
przeciwniczką.
Rozpaczliwie oczekiwali, aż
wstanie z płomieni, tak jak
zrobiła
to już kiedyś. Nad górami unosił się dym, ale Mina nie
wzleciała
w niebo wraz z nim.
Siłvanoshei
obserwował bitwę z pozostałymi. Teraz ruszył
przed
siebie. Zamierzał pójść do świątyni. Ktoś tam powinien
znać
nowiny. Kiedy ruszył i w jego ciele zaczęła krążyć krew,
a
zesztywniałe mięśnie się rozgrzały, stopniowo zaczął
sobie
uświadamiać, że nie tylko
wciąż żyje, ale także jest wolny.
Oszołomieni i
zdezorientowani ludzie kręcili się po uli-
cach.
Niektórzy jawnie płakali. Niektórzy po prostu snuli się
bez
celu, nie wiedząc, co robić dalej, czekając, aż ktoś przyj-
dzie
i nimi pokieruje. Niektórzy rozmawiali o bitwie, wspomi-
nali
ją i powtarzali raz za razem zaobserwowane fragmen-
ty,
starając się zrozumieć, że to prawda. Ludzie bełkotali coś
o
księżycu, o tym, że zniknął, a wraz z nim odszedł Jedyny
Bóg,
jeśli w ogóle tam był, a teraz Mina również przepadła.
Nikt
nie zwracał uwagi na Silvanosheia. Każdy był zbyt po-
grążony
we własnej rozpaczy, żeby się martwić o elfa.
„Mógłbym
wyjść z Sanction — powiedział sobie w duchu
Silvanoshei
— i nikt by nie kiwnął palcem, by mnie zatrzymać".
Elf nie miał
jednak zamiaru opuszczać miasta. Nie mógł
odejść,
dopóki nie nabierze pewności co do tego, co się stało
z
Miną. Kiedy dotarł do świątyni, zastał tam tłum ludzi
zgro-
madzonych
wokół totemu. Stanął wśród nich, wbijając pełne
przerażenia
oczy w stertę popiołu, jaka została po chwale Ta-
khisis.
Silvanoshei
spojrzał
na zgliszcza i zobaczył, kim był i kim
mógłby
być.
Ujrzał wydarzenia, które doprowadziły go do tego punktu,
392
ujrzał
je oczami duszy, która nigdy nie śpi, lecz zawsze czuwa.
Zobaczył
tę straszną noc, gdy zaatakowały ogry. Zobaczył sie-
bie
samego — zżartego przez nienawiść do matki i życia,
jakie
kazała
mu prowadzić, zżartego przez strach i poczucie winy,
kiedy
wydawało się, że jego matka zginie z rąk ogrów. Wi-
dział,
jak biegnie w ciemności, by ją ratować, i jak pała dumą,
że
to on uratuje ich lud. Zobaczył błyskawicę, która pozbawiła
go
przytomności. Widział, jak stacza się ze wzgórza i ląduje
u
podnóża tarczy, a potem zobaczył coś, czego nie mógł
ujrzeć
śmiertelnymi
oczami. Zobaczył, jak ciemna ręka bogini unosi
tarczę,
aby mógł wejść do środka.
Wpatrując
się w ciemność, zobaczył, że ciemność wpatruje
się
niego, i zdał sobie sprawę, że już nieraz patrzył w
oczy
Królowej Ciemności; patrzył
w nie bez mrugnięcia powieką,
bez
odwracania oczu.
Znów usłyszał
to, co powiedziała mu Mina tej pierwszej
nocy,
gdy się spotkali. Wtedy uznał te słowa za brednie bez
sensu
i znaczenia.
„Ty nie
kochasz mnie. Kochasz boga, którego widzisz we
mnie".
Dostał
wszystko to, za czym tak tęskniła jego matka. Ona
pragnęła
rządzić Silvanesti. Ale to on był królem Silvanesti.
Ona
chciała być kochana przez lud. Lud kochał jego. To by-
ła
jego zemsta i miała słodki smak. Była to jednak tylko część
jego
zemsty. Najlepsze bowiem było to, że wzgardził tym
wszystkim.
Nic, co mógłby zrobić, nie zraniłoby jego matki
bardziej.
Jeśli
Takhisis się nim posłużyła, to dlatego, że zajrzała głę-
boko
w oczy jego duszy i zobaczyła, że jedno oko mruga
do
niej.
21
Umarli i konający
Brzytwę
siły opuściły jeszcze w powietrzu. Smok nie mógł
już
poruszać skrzydłami i zaczął spadać niekontrolowanym lo-
tem
nurkowym. Galdarowi stanął przed oczami przerażający
obraz
ostrych, zębatych skał, które sterczały z ziemi jak noże.
Brzytwa
wpadł z impetem w mały sosnowy zagajnik.
Przez
ułamek
sekundy Galdarowi migały w oczach po-
marańczowe
skały i zielone drzewa, niebieskie smocze łuski
i
czerwona krew. Zacisnął mocno powieki, trzymając się smo-
ka
z całych sił, jakimi dysponowało jego masywne cielsko,
i
przyciskając głowę do smoczego karku. Szarpany i
targany
wstrząsami, słyszał
trzask i chrzęst łamanych gałęzi drzew
i
smoczych kości, czuł ostry zapach i smak sosnowych igieł
i
żelazistą woń krwi. Jakaś gałąź uderzyła go w głowę, o
ma-
ły włos nie urywając mu
rogu. Inna rąbnęła go w plecy na
wysokości
łopatki. Połamane gałęzie drapały go po rękach
i
nogach.
Nagle zatrzymali się gwałtownie.
Galdar
przez dłuższą
chwilę jedynie dyszał i nie mógł wyjść
ze
zdumienia, że jeszcze żyje. Bolały go wszystkie części cia-
ła.
Nie miał pojęcia, czy jest poważnie ranny, czy nie. Ostroż-
nie
poruszył się. Kiedy nie poczuł ostrego, dotkliwego bólu,
doszedł
do wniosku, że połamał sobie kości. Po nosie ściekała
mu
krew. Dzwoniło mu w uszach i huczało w głowie. Mino-
taur
poczuł, jak Brzytwa wzdycha pod nim głęboko.
394
Głowa
smoka i górna część jego poranionego ciała spoczy-
wały
w koronach sosen, które połamały się pod jego
ciężarem.
Wyplątując
się z gniazda splątanych, połamanych gałęzi, Gal-
dar
ześlizgnął się po grzbiecie smoka. Miał dziwne wrażenie,
że
smok leży w kołysce z sosnowych konarów. Dolna część
smoczego
ciała — połamane skrzydła i ogon — ciągnęły się aż
do
skał, zostawiając po sobie krwawy ślad.
Galdar szybko poszukał
wzrokiem zwłok Malys. Zobaczył
je
w oddali. Jej trupa łatwo było znaleźć. Smoczyca po śmier-
ci
wzniosła swą ostatnią górę — błyszczącą, czerwoną
masę
krwawego
mięsa. Wzrok minotaura przyciągnął dym i płomie-
nie.
Trupi smok stał w ogniu, a płomienie rozprzestrzeniały się
na
kosodrzewinę. Głębiej w dolinie leżało Sanction, ale Galdar
nie
widział miasta. W dole kłębiły się czarne chmury burzowe.
Tam,
gdzie on stał, słońce świeciło jasno, tak jasno, że
najwy-
raźniej
przyćmiło swym blaskiem Nowe Oko, gdyż Galdar już
go
nie widział.
Nie tracił czasu
na to, by go szukać. Przede wszystkim
martwił
się o Minę. Umierał z obawy o nią i pragnął bez-
zwłocznie
wyruszyć na jej poszukiwania. Minotaur jednak za-
wdzięczał
życie bohaterskiemu błękitnemu smokowi. Musiał
zostać
przy nim. Przynajmniej tyle mógł dla niego zrobić. Nikt,
ani
minotaur, ani smok, nie powinien umierać w samotności.
Brzytwa nadal żył
i oddychał, lecz jego oddech był płytki
i
bolesny. Z paszczy ciekła mu krew. Oczy zachodziły mu już
mgłą,
ale pojaśniały na widok Galdara.
Czy ona... — Błękitny smok zachłysnął
się własną
krwią i nie mógł
dokończyć.
Malys nie żyje — oznajmił głębokim,
donośnym gło-
sem
Galdar. — Dziękuję ci za bitwę. To piękne zwycięstwo,
które
na długo zostanie w pamięci. Umierasz jako bohater.
Twoją
pamięć będę czcił ja i moje dzieci, a po nich ich dzieci
i
dzieci ich dzieci, i ich dzieci po nich.
Galdar nie miał
dzieci i było bardzo wątpliwie, czy kiedy-
kolwiek
będzie je miał. Były to słowa prastarego hołdu składa-
nego
wojownikowi, który walczył dzielnie i zginął z honorem.
395
Mimo to
Galdar mówił
ze szczerego serca, bo mógł sobie tyl-]
ko
wyobrażać, jak straszną męką były dla konającego
smoka
ostatnie chwile jego
życia.
Błękitny
smok wzdrygnął się raz jeszcze. Potem jego ciało]
znieruchomiało.
— Spełniłem swój obowiązek — szepnął i skonał.
Galdar
zadarł
głowę i zawył z żalu. Echo jego wycia niosła
się
po górach — ostatni, stosowny hołd. Potem mógł
wreszcie
zaspokoić
pragnienie swego zbolałego serca i dowiedzieć się,'
co
się stało z Miną.
„Nie
powinienem się martwić" — powtarzał sobie. „Wi-I
działem,
jak Mina przeżyła otrucie i cała i zdrowa wyszła
z
płomieni własnego stosu pogrzebowego. Jedyny Bóg kocha
Minę,
kocha ją tak, jak nigdy chyba jeszcze nie kochał śmier-
telniczki.
Takhisis ochroni swoją pupilkę, będzie nad nią czu-j
wać".
Galdar stale to sobie powtarzał,
ale troska go nie opusz-
czała.
Rozglądał
się wśród ostrych skał wokół zwłok smoczycy.
Strzępy
ciała były porozrzucane na sporej przestrzeni, a skały
były
śliskie od posoki. Galdar miał nadzieję ujrzeć Minę idącą
mu
na spotkanie z błyskiem ekstazy w oczach. Jednak na skal-
nym
płaskowyżu, gdzie spadła smoczyca, panował bezruch.
Ptaki
uciekły przed jej przybyciem, a zwierzęta schowały się
pod
ziemię. Słychać było tylko wściekły wicher, który świsz-
czał
upiornie w skałach.
Głazy,
nawet bez warstwy krwi i tłuszczu, były trudnym
podłożem
do wędrówki. Wspinaczka szła Galdarowi powoli,
zwłaszcza
że przy każdym ruchu odzywał się ból jakiegoś no-
wo
odkrytego obrażenia. Minotaur znalazł swoją pikę. Broń
była
okrwawiona, a grot złamany. Galdar ucieszył się, że ją
znalazł.
Da ją Minie na pamiątkę.
Pomimo
wszelkich starań
nie mógł jednak znaleźć dziew-
czyny.
Co jakiś czas krzyczał: „Mina!". Imię wracało do
niego
zwielokrotnionym
echem, które odbijało się od górskich zbo-
czy,
ale nikt nie odpowiadał na jego wołanie. Echo ucichło
396
w oddali. Wgramoliwszy się
na kolejny głaz, Galdar dotarł
wreszcie
do ciała Malys.
Widok
trupa olbrzymiej czerwonej smoczycy nie wzbudził
w
nim żadnych uczuć, ani uniesienia, ani triumfu; niczego
prócz
zmęczenia, żalu i zdziwienia, że którekolwiek z nich
wyszło
z tego starcia żywe.
„Może
Mina nie wyszła" — usłyszał w głowie głos, od któ-
rego
przeszły go ciarki.
— Mina!
— krzyknął znów i usłyszał w odpowiedzi jęk.
Pokryty
czerwonymi łuskami i zalany krwią bok Malys
drgnął.
Zaniepokojony Galdar uniósł
złamaną pikę. Przyjrzał się
uważnie
łbowi smoczycy, który leżał na skałach na boku, tak
że
widoczne było tylko jedno oko. To oko wpatrywało się tępo
w
niebo. Kark był wykręcony i złamany. Malys nie mogła być
żywa.
Jęk rozległ się
ponownie, a potem ktoś zawołał słabym
głosem:
— Galdarze!
Z krzykiem
radości
minotaur rzucił pikę i pognał przed sie-
bie.
Pod brzuchem smoka zobaczył zakrwawioną i ledwo się
poruszającą
rękę. Smoczyca spadła na Minę, przygniatając ją
swoim
ciężarem.
Galdar
naparł
barkiem na szybko stygnącą masę łoju. Ciało
smoczycy
było ciężkie, ważyło kilkaset ton. Równie dobrze
mógł
próbować podnieść górę.
Minotaur
wychodził
już ze skóry z niepokoju o Minę, po-
nieważ
jej głos brzmiał bardzo słabo. Przyłożył ręce do smo-
czego
brzucha, który był rozpruty od góry do dołu. Wylewały
się
z niego wnętrzności, smród był okropny. Galdar zakrztusił
się,
próbując nie oddychać.
— Ledwo
mogę to podnieść, Mino — zawołał do dziew-
czyny.
— Musisz się wyczołgać. Szybko. Nie zdołam długo go
utrzymać.
Usłyszał coś w
odpowiedzi, ale nie zrozumiał, bo jej głos
był
stłumiony. Minotaur zacisnął zęby i zgiął kolana, po czym,
397
zaczerpnąwszy
głęboko tchu, sapnął i z całej siły podźwignął
smocze
cielsko. Usłyszał jakiś chrobot, bolesne westchnienie
i
stłumiony krzyk. Mięśnie go paliły i bolały, ręce mu
słabły.
Nie
mógł już dłużej utrzymać ciężaru. Z głośnym
krzykiem
ostrzeżenia
upuścił masę mięsa i stanął zdyszany wśród cuch-
nących
ochłapów. Spuścił oczy i zobaczył Minę leżącą u jego
stóp.
Galdarowi przypomniała
się chwila, gdy Minę poproszono
o
udzielenie błogosławieństwa nowo narodzonemu dziecku.
Minotaur
nie chciał tam iść, ale Mina nalegała, a on oczywiś-
cie
jej usłuchał. Kiedy patrzył na Minę, w oczach stanął mu ży-
wy
obraz tego malutkiego dziecka, tak kruchego, wątłego i
wy-
smarowanego krwią.
Minotaur ukląkł przy niej.
— Mino
— rzekł bezradnie, bojąc się jej dotknąć — w co
jesteś
ranna? Nie wiem, czy to twoja krew, czy smocza.
Dziewczyna otworzyła
oczy. Zwykle koloru bursztynu,
teraz
były zaczerwienione i przekrwione. Wyciągnęła rękę
i
chwyciła Galdara za ramię. Ten ruch sprawił jej ból. Jęknęła
i
zadrżała, ale nie wypuściła go z uścisku.
— Módl
się do Jedynego Boga, Galdarze — wyszeptała
cicho.
— Zrobiłam coś... co ją rozgniewało. Proś ją... o
wyba-
czenie...
Zamknęła oczy.
Głowa opadła jej na bok. Palce rozwarły
się
i wypuściły jego rękę z uścisku. Czując, że serce na
chwilę
zamarło
mu ze strachu, Galdar poszukał pulsu na jej szyi. Kie-
dy
go znalazł, westchnął głośno z ulgą.
Wziął Minę na ręce. Była lekka jak tamto niemowlę.
— Ty
wielka suko! — warknął Galdar. I nie mówił o mar-
twej
smoczycy.
Galdar znalazł
zaciszną i suchą grotę. Jaskinia była tak
mała,
że minotaur nie mógł się w niej wyprostować, lecz mu-
siał
się mocno garbić, by wejść do środka. Wniósł Minę do
środka
i położył ją ostrożnie na ziemi. Dziewczyna nie odzy-
skała
przytomności i chociaż to go przerażało, mówił sobie, że
to
dobrze, bo inaczej umarłaby z bólu.
398
Kiedy już
znaleźli się w grocie, minotaur miał czas, by zba-
dać
obrażenia Miny. Zdjął z niej zbroję i wyrzucił ją na
ze-
wnątrz,
gdzie wylądowała w kurzu. Rany, które odniosła dziew-
czyna,
były okropne. Z zakrwawionego, zsiniałego i maka-
brycznie
spuchniętego ciała na nodze sterczał kawałek zła-
manej
kości. Jedna ręka nie przypominała nawet ręki, lecz ra-
czej
coś, co wisi na straganie u rzeźnika. Oddech dziewczyny
był
urywany i chrapliwy. Zaczerpnięcie oddechu przypomi-
nało
walkę i Galdar nieraz się obawiał, że Minie zabraknie sił,
by
jeszcze raz nabrać powietrza. Cała była rozpalona. Trzęsła
się
z zimna, które zwiastuje śmierć.
On nie
czuł
już bólu własnych ran. Kiedy wykonywał jakiś
gwałtowny
ruch i przeszywało go ostre kłucie, dziwił się i za-
stanawiał,
co jest jego przyczyną. Żył tylko dla Miny, myślał
wyłącznie
o niej. Niedaleko groty znalazł strumień, wypłukał
swój
hełm, napełnił go wodą i przyniósł dziewczynie.
Obmył
jej twarz i zwilżył wargi chłodnym płynem, ale Mi-
na
nie mogła pić. Woda ściekała jej po okrwawionym pod-
bródku.
Wśród tych skał Galdar nie miał szans na znalezienie
ziół,
mogących ukoić jej ból lub zbić gorączkę. Nie miał
też
bandaży.
Znał się jako tako na udzielaniu pomocy rannym na
polu
bitwy, ale nic więcej, a to nie wystarczało. Powinien am-
putować
zmiażdżoną nogę, ale nie mógł się na to zdobyć. Wie-
dział,
co znaczy dla wojownika prowadzić żywot kaleki.
Lepiej
niech Mina umrze. Niech umrze w chwale, poko-
nawszy
smoka. Niech umrze jako zwycięska
wojowniczka,
triumfująca
nad swoim wrogiem. Mina umierała. Galdar nie
mógł
nic zrobić, by temu zapobiec. Mógł tylko patrzeć, jak ży-
cie
z niej wycieka. Mógł tylko być przy niej, aby w chwili
śmierci
nie była sama.
W grocie
zapadła
ciemność. Galdar rozpalił ognisko przy
wejściu
do jaskini, by ogrzać Minę. Sam nie ruszał się z groty.
Mina
majaczyła w gorączce, mamrotała coś nieskładnie, krzy-
czała
i jęczała. Galdar nie mógł patrzeć na jej cierpienia i nie-
raz
sięgał po sztylet, by skrócić jej męki, lecz się wstrzymy-
wał.
Mina mogła jeszcze odzyskać świadomość, a on chciał jej
399
powiedzieć
przed śmiercią, że była bohaterką i że zawsze bę-
dzie
ją kochał i szanował.
Mina oddychała z
coraz większym trudem, lecz wciąż się
nie
poddawała. Zawzięcie walczyła o życie. Czasami otwierała
oczy
i Galdar widział w nich ból, a wtedy serce mu się krajało.
Potem
znów opuszczała powieki, nie dając znaku świadomo-
ści,
i wznawiała walkę.
Minotaur otarł chłodny pot z jej czoła.
— Zaprzestań wysiłków, Mino — rzekł do
niej ze łzami
w
oczach. — Pokonałaś wroga — największego, najpotężniej-
szego
smoka, który kiedykolwiek żył na Krynnie. Wszystkie
narody
i ludy będą cię szanować. Po wieki będą śpiewać pieśni
o
twoim zwycięstwie. Twój grobowiec przyćmi swym pięk-
nem
wszystkie wzniesione na Ansalonie. Ludzie będą przyby-
wać
ze wszystkich zakątków świata, by złożyć ci hołd.
Położą
smoczą
lancę u twojego boku, a monstrualną czaszkę tej smo-
czycy
u twoich stóp.
Widział
wszystko wyraźnie. Opowieść ojej odwadze poru-
szy
serca wszystkich, którzy ją usłyszą. Młodzi mężczyźni
i
kobiety będą przybywać do jej grobu, by przysięgać
służbę
ludzkości,
czy to jako wojownicy, czy uzdrowiciele. Fakt, że
stąpała
w mroku, zostanie zapomniany. Śmierć będzie jej od-
kupieniem.
Mimo to Mina nie dawała
za wygraną. Jej ciałem targały
konwulsje.
Gardło miała zdarte od krzyku.
Galdar nie mógł już tego znieść.
Uwolnij ją — modlił się, nie myśląc o
tym, co robi
i mówi, zaprzątnięty
jedynie troską o Minę. — Nie jest ci już
potrzebna!
Uwolnij ją!
Więc to tutaj ją schowałeś — rozległ się czyjś głos.
Galdar
wydobył
sztylet, obrócił się i jednym ruchem wy-
skoczył
z groty. Ogień oślepił jego przywykłe do ciemności
oczy.
Poza trzaskającymi płomieniami widać było tylko ciem-
ność.
Stojący w blasku ognia minotaur był idealnym celem.
Szybko
się odsunął, lecz tylko nieznacznie. Nigdy nie opuści
Miny.
Najpierw będą musieli pokonać jego. Zamrugał, starając
400
>ię
przebić wzrokiem ciemność. Nie słyszał kroków, zgrzytu
jbroi
czy brzęku oręża. Kimkolwiek był ten nieznajomy, zja-
wił
się znienacka, a to nie zapowiadało nic dobrego. Galdar
ipewnił
się, że trzyma sztylet w taki sposób, by ostrze nie rzu-
cało
refleksów.
Ona
umiera — poinformował tego, ktokolwiek tam był.
—
Nie zostało jej już wiele życia. Uszanuj jej śmierć i pozwól
ni
zostać z nią do końca. Cokolwiek masz do mnie, możemy
:o
załatwić później. Daję ci swoje słowo.
Masz
rację, Galdarze — rzekł głos. — Nasze porachun-
ki
możemy odłożyć na później. Obdarowałam cię hojnie, a ty
ni
odpłaciłeś zdradą.
Strach ścisnął
Galdara za gardło. Sztylet wysunął się ze
odrętwiałej
nagle prawej dłoni minotaura i z brzękiem upadł
la
kamienie u jego stóp. U wejścia do groty stała kobieta.
Jej
sylwetka przesłaniała
płomienie i gasiła światło gwiazd. Gal-
dar
nie widział jej twarzy własnymi oczami, gdyż kobieta nie
wkroczyła
jeszcze do świata w materialnej postaci, lecz wi-
dział
ją oczami duszy. Była piękna; była najpiękniejszą ze
wszystkich
rzeczy, jakie widział na świecie. Mimo to jej uroda
kie
przemawiała do niego, gdyż była zimna i ostra jak kosa.
fCobieta
odwróciła się od niego i ruszyła w stronę wejścia do
groty.
Galdar z
wielkim wysiłkiem
zdołał poruszyć drżącymi koń-
czynami.
Nie ośmielił się spojrzeć kobiecie w twarz, nie miał
adwagi
spojrzeć w oczy, w których zawarta była wieczność.
Nie
miał broni, którą mógłby z nią walczyć. Taka broń nie
ist-
niała
na świecie. Miał tylko miłość do Miny i może właśnie to
dało
mu odwagę, by własnym ciałem zagrodzić drogę królowej
Takńisis.
Nie
wejdziesz — wydusił z siebie. — Zostaw ją w spo-
koju!
Uwolnij ją! Ona zrobiła to, co chciałaś, i to bez twojej
pomocy.
Opuściłaś ją. Niech więc tak będzie.
Ona zasługuje na karę — odparła zimno i
pogardliwie
Takhisis.
— Powinna wiedzieć, że ten czarodziej, Palin, jest
zdrajcą
i potajemnie spiskuje przeciwko mnie. Omal mu się nie
401
udało.
Zniszczył totem. Zniszczył wybrane przeze mnie śmier-
telne
ciało, w którym zamierzałam przebywać na tym świecie.
Przez
zaniedbanie Miny omal nie straciłam wszystkiego, o co
się
starałam. Ona zasługuje na karę! Zasługuje na śmierć i na-
wet
na coś gorszego! Mimo to — głos Takhisis złagodniał —■
będę
łaskawa. Okażę wielkoduszność.
Galdarowi
serce omal nie zatrzymało
się ze strachu. Mino-
taur
dyszał i dygotał, ale nie ruszył się z miejsca.
— Potrzebujesz
jej —powiedział ochryple Galdar. — Tyl-
ko
dlatego ją ratujesz. — Pokręcił rogatą głową. — Ona
zna-
lazła już spokój
albo wkrótce go znajdzie. Nie oddam ci jej.
Takhisis podeszła bliżej.
— Daruję
ci życie, minotaurze, z jednego powodu. Mina
mnie
o to prosi. Nawet teraz, kiedy jej duch pod przymusem
opuszcza
powłokę cielesną, błaga mnie, abym była dla ciebie
miłosierna.
Spełnię jej zachciankę, na razie. Nadejdzie jednak
taki
dzień, kiedy Mina zrozumie, że nie jesteś jej już potrzeb-
ny.
Wtedy wyrównamy rachunki.
Bogini
chwyciła
go za kark, uniosła i odrzuciła niedbale na
bok.
Minotaur wylądował ciężko na ostrych kamieniach i leżał
tam,
szlochając ze złości i frustracji. Lewą ręką uderzał w
ka-
mienie, bijąc tak
długo, aż posiniaczył ją sobie i pokrwawił.
Królowa Takhisis
weszła do groty i Galdar usłyszał, jak
bogini
nuci cichym, słodkim głosem:
— Moje
dziecko... Moje najdroższe dziecko... Wybaczam
ci...
k
-
22
Zagubiony w labiryncie
Gerard zamierzał
zanieść Radzie Rycerzy wieść o powro-
cie
królowej Takhisis najszybciej, jak to możliwe. Domyślał
się,
że kiedy Królowa Ciemności wzniesie już totem i podbije
Sanction,
szybko zabierze się do podboju świata. Nie miał cza-
su
do stracenia.
Bez trudu
znalazł
tego elfa, Samara. Tak jak przewidział
Silvanoshei,
dwaj mężczyźni wprawdzie pochodzili z różnych
ras,
byli jednak doświadczonymi wojownikami, i po kilku
chwilach
niepewności nieufność między nimi stajała. Gerard
przekazał
Samarowi pierścień i wiadomość od Silvanosheia,
chociaż
niezbyt wiernie powtórzył słowa młodego króla. Nie
powiedział
Samarowi, że Silvanoshei jest więźniem własnego
serca.
Rycerz uczynił z młodego elfa bohatera, który sprzeci-
wił
się Minie i został za to ukarany. Zgodnie z planem Gerarda
elfy
miały połączyć siły z Rycerzami Solamnijskimi i spróbo-
wać
odbić Sanction i powstrzymać Takhisis.
Gerard
wierzył,
że elfy będą chciały uwolnić swojego mło-
dego
króla, i choć rycerz odniósł wyraźne wrażenie, że Samar
nie
przepada za Silvanosheiem, zgodna z prawdą opowieść o od-
wadze
młodego elfa podczas walki z Clorantem i pozostałymi
Czarnymi
Rycerzami zrobiła wrażenie na surowym wojowni-
ku.
Samar obiecał, że przedstawi sprawę Alhanie Starbreeze.
Nie
wątpił,
że królowa zgodzi się na ten plan. Rozstali się, przysię-
gając,
że spotkają się znów jako sojusznicy na polu walki.
403
Po
pożegnaniu
z Samarem Gerard pojechał na wybrzeże.
Stojąc
na urwisku nad wzburzonymi falami, zdjął czarną zbro-
ję,
która symbolizowała jego przynależność do rycerzy Takhi-
sis,
i wrzucił ją do morza, kawałek po kawałku. Z niezaprze-
czalną
przyjemnością obserwował w bladym świetle poranka,
jak
fale unoszą czarny pancerz i roztrzaskują go o ostre skały.
— Masz, i niech cię szlag trafi —
powiedział Gerard.
Wsiadł
na konia odziany tylko w skórzane spodnie i znoszoną
wełnianą
koszulę i pojechał na zachód.
Miał
nadzieję, że przy ładnej pogodzie i przejezdnych dro-
gach
uda mu się dotrzeć do posiadłości lorda Ulricha w dzie-
sięć
dni. Wkrótce z ponurą miną zrewidował swój plan, łudząc
się
nadzieją, że dotrze do zamku za dziesięć lat, bowiem od
tej
chwili
wszystko zaczęło się dziwnie układać nie po jego myśli.
Jego
koń zgubił podkowę w okolicy, w której nikt nie słyszał
o
kowalu. Gerard musiał zboczyć z drogi i przebyć wiele
nie-
potrzebnych mil,
prowadząc okulawionego konia, żeby zna-
leźć
kogoś, kto go podkuje. Kiedy już znalazł kowala, mężczy-
zna
pracował tak powoli, że rycerz zastanawiał się, czy rze-
mieślnik
nie kopie najpierw rudy, żeby potem wykuć żelazo.
Minęło
kilka dni, zanim koń został podkuty, a Gerard znów
znalazł
się w siodle. Wtedy jednak stwierdził, że zabłądził.
Niebo
było zaciągnięte chmurami. Nie widać było ani słońca,
ani
gwiazd, i rycerz nie miał pojęcia, dokąd jedzie. Okolica
była
słabo zaludniona. Jechał całymi godzinami, nie widząc
żywej
duszy. Kiedy już spotkał kogoś, żeby zapytać go o dro-
gę,
wszyscy w tym kraju najwyraźniej natychmiast głupieli,
bo
niezależnie
od tego, w którą stronę go skierowano, zawsze tra-
fiał
w sam środek jakiegoś nieprzebytego lasu albo na brzeg ja-
kiejś
nie dającej się przepłynąć rzeki.
Gerard
zaczął
się czuć jak w jednym z tych koszmarnych
snów,
kiedy znasz cel wędrówki, ale jakoś nigdy nie udaje ci
się
go osiągnąć. Z początku był rozdrażniony i sfrustrowany,
ale
po kilkunastu dniach błądzenia zaczął się czuć nieswojo.
Zatruty miecz Galdara dźgnął Gerarda w brzuch.
— Czy to ja podejmuję decyzje, czy Takhisis? — zadawał
404
sobie pytanie rycerz. —
Czy to ona określa każdy mój ruch?
Czy
tańczę tak, jak ona mi zagra?
Gerard był
przemoczony od nieustającego deszczu, zzięb-
nięty
od chłodnego wiatru. Od kilku nocy zmuszony był spać
na
dworze i właśnie zaczął zadawać sobie smętnie pytanie,
jaki
sens
mają dalsze wysiłki, kiedy zauważył w oddali światła
nie-
wielkiego
miasteczka. Wreszcie trafił do jakiegoś zajazdu. Go-
spoda
z wyglądu nie była imponująca, ale miał nadzieję zna-
leźć
w niej dach nad głową, gorące jedzenie i zimne napoje,
a
być może także informacje.
Zaprowadził konia
do stajni, wytarł go i upewnił się, że
zwierzę
zostało nakarmione i odpoczywa wygodnie. Po zakoń-
czeniu
tego zadania wrócił do gospody. Godzina była późna,
oberżysta
położył się już spać i był wściekły, że ktoś go
budzi.
Wpuścił Gerarda do
wspólnej izby i pokazał mu miejsce na
podłodze.
Kiedy rycerz rozścielał sobie derkę, spytał gospoda-
rza
o nazwę miejscowości.
Mężczyzna
ziewnął, podrapał się i odburknął poirytowa-
nym
głosem:
— Miasto
nazywa się Tyburn. Tyburn, przy drodze do Pa-
lanthas.
Gerard spał
niespokojnie. We śnie chodził po domu, szu-
kając
drzwi i nie mogąc ich znaleźć. Zbudziwszy się dobrze
przed
świtem, gapił się w sufit i zdał sobie sprawę, że jest
już
kompletnie zagubiony. Miał
przeczucie, że oberżysta okłamał
go
co do nazwy miasta i jego położenia, chociaż po co miałby
to
robić, pozostawało dla Gerarda tajemnicą, tyle że rycerz
po-
dejrzewał teraz o
kłamstwo każdego, kogo spotkał.
Zszedł
na dół na śniadanie. Usiadł na rozklekotanym krze-
śle
i pogrzebał łyżką w bezimiennej masie, która zdaniem
pod-
kuchennej
była owsianką. Gerard stracił apetyt. W głowie mu
łupało
od tępego, pulsującego bólu. Nie miał sił, chociaż
po-
przedniego
dnia tylko tułał się konno bez celu. Miał do wyboru
zrobić
dzisiaj to samo lub wrócić pod koc. Odsunąwszy miskę
z
owsianką, podszedł do brudnego okna, przetarł zakopconą
szybę
dłonią i wyjrzał na zewnątrz. Nadal siąpił deszcz.
405
Słońce musi kiedyś wreszcie wyjrzeć —
mruknął Ge-
rard.
Nie licz na to — odezwał się ktoś.
Gerard
rozejrzał
się. Jedyną poza nim osobą w oberży był
mag,
przynajmniej tak Gerard zakładał, ponieważ mężczyzna
ubrany
był w rdzawobrunatną szatę — koloru zakrzepłej krwi
—
i czarną pelerynę z kapturem. Mag siedział w małej
wnęce,
usiłując się
ogrzać przy ogniu płonącym w wielkim kamien-
nym
kominku. Gerard zakładał, że mężczyzna jest chory, po-
nieważ
często zanosił się paskudnie brzmiącym kaszlem, który
wydawał
się wyrywać z samych jego trzewi. Gerard zauważył
go,
kiedy tylko wszedł, ale ponieważ był to mag, rycerz zosta-
wił
go w spokoju.
Gerard
sądził,
że odezwał się zbyt cicho, by można go było
usłyszeć
po drugiej stronie izby, ale najwyraźniej brak wygód
oberża
nadrabiała akustyką.
Mógł udzielić
jakiejś uprzejmej odpowiedzi albo udawać,
że
nie słyszał. Zdecydował się na to drugie. Nie miał ochoty
na
towarzystwo,
zwłaszcza gruźlika w ostatnim stadium choroby.
Wrócił
do gapienia się przez okno.
— Ona
rządzi słońcem — stwierdził czarodziej. Mówił ci-
chym,
szemrzącym głosem, który dziwnie urzekł Gerarda. —
Chociaż
nie włada już księżycem. — Parsknął śmiechem, któ-
ry
przerwał atak kaszlu. — Wkrótce zawładnie gwiazdami, je-
śli
jej się nie przeszkodzi.
Zaniepokojony tą rozmową Gerard obrócił się.
— Mówisz do mnie, panie?
Mag otworzył
usta, lecz przeszkodził mu kolejny napad
kaszlu.
Przycisnął chusteczkę do warg i odetchnął z wysiłkiem.
— Nie
— wyrzęził, poirytowany. — Mówię sobie, bo plu-
cie
krwią sprawia mi przyjemność. Mówienie przychodzi mi
z
takim trudem, że nie strzępię sobie języka po próżnicy.
Twarz maga
ukryta była
w cieniu kaptura. Gerard rozejrzał
się.
Posługaczka ponownie znikła w zadymionej kuchni. W iz-
bie
zostali tylko Gerard i czarodziej. Rycerz podszedł bliżej,
chcąc
zobaczyć twarz mężczyzny.
406
Oczywiście
mówię o Takhisis — dodał mag. Poszukał
;zegoś
w kieszeni szaty. Wyciągnął stamtąd woreczek z tkani-
ly
i położył go przy kominku. Po sali rozszedł się ostry za-
jach.
Takhisis!
— Gerard osłupiał. — Skąd o tym wiesz? —
■pytał
półgłosem, stając przy magu.
Znam ją od dawna — zaszemrał mag głosem
miękkim
ak aksamit. — Zaiste,
od bardzo dawna. — Kaszlał przez
crótką
chwilę, a potem machnął ręką do Gerarda. — Przynieś
;zajnik
i nalej trochę gorącej wody do tego kubka.
Gerard nie
ruszył
się z miejsca. Wlepiał oczy w dłoń maga.
skóra
miała złotawy odcień i w świetle ognia połyskiwała jak
•ybie
łuski w słońcu.
— Jesteś nie tylko głupi, ale i głuchy,
panie rycerzu? —
spytał mag.
Gerard zmarszczył
czoło, bo nie lubił, jak ktoś mu ubliżał,
i
nie podobało mu się takie pomiatanie jego osobą, zwłaszcza
Drzez
kogoś całkiem obcego. Kusiło go, by pożegnać się chłod-
ło
z czarodziejem i wyjść. Zainteresowały go jednak
słowa
;zarodzieja. Zawsze
może wyjść później.
Chwycił czajnik
szczypcami i nalał do kubka gorącej wo-
dy.
Mag wsypał do wrzątku zawartość woreczka. Mikstura
niała
silny, niemiły zapach, od którego Gerard zmarszczył
los.
Mag czekał, aż zioła naciągną i herbata ostygnie.
Gerard znalazł sobie krzesło i przyciągnął je do kominka.
— Czy wiesz, panie, gdzie jestem? Od wielu
dni jeżdżę
Dez
kompasu, nie widząc słońca ani gwiazd, którymi mógłbym
się
kierować. Każdy, kogo pytam o drogę, mówi mi co innego.
Dberżysta
twierdzi, że to droga do Palanthas. Czy to prawda?
Mag upił
łyk herbaty. Kaptur miał naciągnięty głęboko na
głowę,
tak że jego twarz stale była w cieniu. Gerard dostrzegł
oystre,
błyszczące oczy, z którymi coś było nie w porządku.
Nie
potrafił stwierdzić co.
— W pewnym sensie mówi prawdę — rzekł
mag. — Tą
drogą
w końcu dojedziesz do Palanthas. Można powiedzieć, że
wszystkie
drogi, które wiodą na wschód i zachód, prowadzą do
407
Palanthas —
ostatecznie. Jednak bardziej powinno cię obcho-
dzić
to, że ta droga wiedzie do Jelek.
Jelek! —
wykrzyknął Gerard. Jelek — kwatera główna
Czarnych
Rycerzy. Uświadomiwszy sobie, że jego przestrach
mógł
go zdradzić, starał się go zamaskować wzruszeniem ra-
mionami.
— No więc prowadzi do Jelek. Dlaczego powinno
mnie
to obchodzić?
Ponieważ
w tej chwili obozuje pod Tyburn dwudziestu
Czarnych
Rycerzy i kilka setek pieszych żołnierzy. Zmierzają
do
Sanction na wezwanie Miny.
Niech
sobie obozują, gdzie chcą — odparł spokojnie
Gerard.
— Nie muszę się ich obawiać.
Kiedy cię tu znajdą, aresztują cię —
rzekł mag, popi-
jając herbatę.
' — Aresztują
mnie? Dlaczego?
Mag uniósł głowę
i spojrzał na niego. Gerard znów od-
niósł
wrażenie, że z oczami mężczyzny coś jest nie w po-
rządku.
Dlaczego?
Bo równie dobrze mógłbyś mieć napisane na
czole
złotymi literami: „Rycerz Solamnijski".
Nonsens —
rzekł Gerard ze śmiechem. — Jestem tylko
wędrownym
kupcem...
Kupcem bez towarów na sprzedaż, za to z
wojskową
sylwetką
i włosami ostrzyżonymi przy skórze. Kupcem, który
nosi
miecz na żołnierska modłę, chodzi równym krokiem i jeź-
dzi
na wyszkolonym bojowym rumaku. — Czarodziej parsknął
pogardliwie.
— Nie oszukałbyś nawet sześcioletniej dziew-
czynki.
Wrócił do popijania herbaty.
Po co
jednak mieliby tu przychodzić? — spytał od nie-
chcenia
Gerard, chociaż był coraz bardziej zdenerwowany.
Oberżysta poznał, że jesteś Rycerzem
Solamnijskim,
jak tylko cię
zobaczył. — Mag wypił herbatę i odstawił ku-
bek
na półkę przy palenisku. Kaszel minął i mężczyzna
naj-
wyraźniej czuł się lepiej.
— Zauważyłeś, jak w kuchni jest ci-
cho?
Czarni Rycerze są częstymi gośćmi w tej oberży. Ober-
408
żysta
jest na ich pensji. Wyszedł, żeby ich powiadomić o two-
jej
obecności. Za wydanie cię otrzyma hojną nagrodę.
Gerard
obejrzał
się z niepokojem w stronę kuchni, w której
rzeczywiście
zrobiło się dziwnie cicho. Krzyknął głośno na
oberżystę.
Nikt nie odpowiedział.
Gerard podszedł
do drewnianych drzwi prowadzących do
kuchni
i otworzył je na oścież. Spłoszył pomywaczkę, która
wrzaskiem
i ucieczką przez drzwi na zapleczu potwierdziła je-
go
obawy.
Wrócił do głównej izby.
— Miałeś rację — rzekł rycerz. — Ten
łajdak uciekł,
a
dziewucha wrzasnęła tak, jakbym chciał jej poderżnąć gard-
ło.
Lepiej już sobie pójdę. — Wyciągnął rękę. — Chcę ci
po-
dziękować,
panie. Wybacz, ale nie spytałem cię o imię ani nie
podałem
swojego...
Mag zlekceważył
wyciągniętą dłoń. Chwycił laskę opartą
o
komin i wstał, opierając się na niej.
Chodź ze mną — polecił czarodziej.
Dziękuję ci za ostrzeżenie, panie — rzekł
stanowczo
Gerard — ale muszę
szybko odjechać...
Nie uciekniesz — stwierdził mag. — Oni są
zbyt bli-
sko. Wyjechali o świcie
i będą tu w ciągu kilku minut. Masz
tylko
jedną szansę. Chodź ze mną.
Podpierając się
laską ozdobioną złotą smoczą łapą trzy-
mającą
kryształ, mag zaprowadził rycerza do schodów wio-
dących
na piętro. Ruchy miał płynne i szybkie, niepasujące do
jego
wątłego wyglądu. Bure szaty szeleściły wokół kostek
cza-
rodzieja.
Gerard wahał się jeszcze chwilę, rzucając okiem na
okno.
Na drodze było pusto. Nie słyszał zbliżającej się armii,
bicia
w bębny, kroków maszerujących żołnierzy.
„Kim
jest ten mag, żebym mu ufał? Tylko dlatego, że wy-
daje
się wiedzieć, o czym myślę; tylko dlatego, że mówił o
Ta-
khisis...".
Czarodziej stanął
u stóp schodów. Odwrócił się do Gerar-
da.
Jego dziwne oczy błysnęły w mroku.
409
— Kiedyś mówiłeś, by iść za głosem
serca. Co ci teraz
mówi serce,
panie rycerzu?
Gerard stał
osłupiały, a język przysechł mu do podnie-
bienia.
Więc? — niecierpliwił się mag. — Co masz w sercu?
Rozpacz i
zwątpienie — odparł wreszcie Gerard drżą-
cym
głosem — nieufność, strach...
To jej
robota — stwierdził czarodziej. — Dopóki nie
ustąpią
te cienie, nie ujrzysz słońca. — Odwrócił się i wszedł
na
schody.
Teraz Gerard słyszał
już głośne rozkazy, chrzęst uprzęży
i
brzęk stali. Pobiegł w stronę schodów.
Na
parterze znajdowała
się kuchnia, jadalnia i duża wspól-
na
izba, gdzie Gerard spędził noc. Na piętrze znajdowały się
osobne
pokoje dla wygody zamożniejszych gości, jak również
mieszkanie
oberżysty. Drzwi do nich były dobrze zamknięte
i
zaryglowane.
Mag podszedł
prosto do tych drzwi. Nacisnął klamkę,
a
kiedy nie pomogło, dotknął zamka kryształową gałką
swojej
laski.
Błysnęło światło, na wpół oślepiając Gerarda, który
jesz-
cze długo mrugał i
widział przed oczami błękitne gwiazdy.
Kiedy
odzyskał wzrok, mag już otworzył drzwi. Z zamka snuły
się
pasemka dymu.
— Hej, nie wolno ci tam wchodzić... —
zaczął Gerard.
Mag spojrzał na
niego chłodnym wzrokiem.
— Zaczynasz mi przypominać mojego brata,
panie ry-
cerzu.
Wprawdzie kochałem go, całkiem szczerze mogę po-
wiedzieć,
że czasami śmiertelnie mnie irytował. Skoro mowa
o
śmierci, twoja jest już blisko. — Mag pokazał laską
wnętrze
izby. — Otwórz
ten kufer. Nie, nie ten. Tamten w kącie. Nie
jest
zamknięty na klucz.
Gerard dał za
wygraną. Jeśli spaść, to z wysokiego konia,
jak
mówi porzekadło. Wszedł do mieszkania oberżysty i ukląkł
obok
dużej drewnianej skrzyni, którą wskazał mag. Podniósł
wieko
i spojrzał na kolekcję, w skład której wchodziło kilka
noży
i sztyletów, but bez pary, para rękawic i części zbroi: kar-
410
wasze,
nagolenniki, naramienniki, kirys i parę
hełmów. Wszyst-
kie
elementy zbroi były czarne, niektóre nosiły emblematy
Czarnych
Rycerzy.
— Nasz
gospodarz nie gardzi okradaniem swoich gości —
rzekł
mag. — Bierz, co potrzebujesz.
Gerard z łomotem spuścił wieko kufra. Wstał i cofnął się.
Nie — oznajmił.
Przebranie
się za jednego z nich to twoja jedyna szansa.
Wiem,
że nie ma tu wiele, ale na pewno skompletujesz dość,
żeby
ich zmylić.
Dopiero
co się pozbyłem całego kompletu tej przeklętej
zbroi...
Tylko sentymentalny dureń mógł być tak
głupi — od-
parł mag — zatem
nie dziwię się, że tak zrobiłeś. Nałóż, co
możesz
z tych części zbroi. Pożyczę ci swoją czarną pele-
rynę.
Z doświadczenia wiem, że potrafi zamaskować wiele
grzechów.
Nawet
jeśli się przebiorę, nic z tego nie będzie — mruk-
nął
Gerard. Miał już dość ucieczki, przebieranek i kłamstw.
—
Powiedziałeś, że
oberżysta powiedział im o mnie.
Oberżysta jest idiotą. Ty jesteś bystrym
chłopakiem
i potrafisz się
wyłgać. — Mag wzruszył ramionami. — Nie
ma
gwarancji, że podstęp zadziała. Możesz jeszcze zawisnąć.
Mnie
się jednak wydaje, że warto zaryzykować.
Gerard wahał się
jeszcze chwilę. Miał dość ucieczki, ale
życie
mu jeszcze nie zbrzydło. Plan maga zapowiadał się do-
brze.
Rycerze poznają miecz Gerarda, podarunek od marszał-
ka
Medana. Jego koń wciąż miał uprząż Czarnych Rycerzy,
a
i buty Gerarda przypominały te, które nosili Czarni Rycerze.
Czując się coraz
bardziej tak, jakby wpadł w straszliwą
pułapkę,
w której stale wybiegał drzwiami na tyłach tylko po
to,
by wejść tymi od frontu, wyjął ze skrzyni te części
zbroi,
które mogły na niego
pasować i pospiesznie zaczął je nakła-
dać.
Niektóre były za duże, inne boleśnie uwierały. Kiedy
skończył,
wyglądał jak pajac w zbroi. Mimo to miał wrażenie,
że
kiedy narzuci na całość czarną pelerynę, może mu się udać.
411
— Proszę — rzekł, odwracając się. —
Jak mam...
Mag
zniknął. Obiecana czarna peleryna leżała na podłodze.
Gerard
rozejrzał się po pokoju. Nie słyszał, żeby czarodziej
wychodził, ale
przypomniał sobie, że mężczyzna poruszał się
bezszelestnie.
Do umysłu Gerarda wkradło się pewne podej-
rzenie,
ale szybko o nim zapomniał. Nie było już ważne, czy
mag
mu sprzyjał, czy był jego wrogiem. Gerard nie mógł się
teraz
wycofać.
Podniósł czarną
pelerynę, zarzucił ją sobie na ramiona
i
czym prędzej opuścił mieszkanie oberżysty. Kiedy doszedł
do
schodów, wyjrzał przez okno i zobaczył na dole oddział
żołnierzy.
Zdusił w sobie chęć rzucenia się do ucieczki. Ze stu-
kotem
zszedł po schodach i podszedł do wyjścia. Dwaj żołnie-
rze
uzbrojeni w halabardy potrącili go po chamsku, pchając się
do
drzwi.
— Hej!
— zawołał ze złością Gerard. — Omal mnie
nie
przewróciliście. Co to
ma znaczyć?
Speszeni żołnierze stanęli. Jeden dotknął dłonią czoła.
Proszę o wybaczenie, panie rycerzu, ale
spieszy nam
się. Polecono nam
aresztować Solamnijczyka, który ukrywa
się
w tej oberży. Może go widzieliście, panie? Ma na sobie ko-
szulę
i skórzane spodnie, próbuje uchodzić za kupca.
Tylko
tyle o nim wiecie? — spytał Gerard. — Jak wy-
gląda?
Jak jest wysoki? Jakiego koloru ma włosy?
Zniecierpliwieni żołnierze wzruszyli ramionami.
A co to
za różnica, panie? Jest w środku. Oberżysta po-
wiedział,
że go tam zastaniemy.
Był w
środku — rzekł Gerard. — Właśnie się z nim mi-
nęliście.
— Kiwnął głową. — Odjechał w tamtą stronę
jakieś
piętnaście minut
temu.
Odjechał! — Żołnierz wybałuszył oczy. —
Dlaczego
go nie zatrzymaliście?
Ja nie
miałem rozkazów, żeby go zatrzymywać — od-
parł
ze spokojem Gerard. — Ten sukinsyn to nie mój kłopot.
Jeśli
się pospieszycie, może go jeszcze złapiecie. Aha, tak
przy
okazji,
to wysoki, przystojny mężczyzna, ma około dwudziestu
412
^
pięciu lat,
kruczoczarne włosy i długie wąsy. Co się tak na
mnie
gapicie jak banda kretynów? Zjeżdżać, już was tu nie ma!
Mamrocząc coś
pod nosem, żołnierze wybiegli z oberży
na
ulicę, nie zadając sobie nawet trudu, żeby zasalutować. Ge-
rard
westchnął, przygryzając wargę z frustracji. Powinien
być
wdzięczny magowi,
który uratował mu życie, ale jakoś nie
był.
Myśl o kolejnych oszustwach, kłamstwach i matactwach,
o
stałym zachowywaniu ostrożności i o strachu przed wykry-
ciem
całkiem popsuła mu humor. Naprawdę zastanawiał się,
czy
go na to stać. Ostatecznie łatwiej jest zawisnąć na szu-
bienicy.
Zdjął
hełm i przeczesał palcami żółte włosy. Czarna pele-
ryna
była ciężka. Pocił się w niej, ale nie miał odwagi jej
zdjąć.
Oprócz
tego płaszcz wydzielał dziwny zapach — przypominał
woń
płatków róż zmieszaną z czymś, co nie było już tak słod-
kie
i miłe. Gerard stał na progu oberży, zastanawiając się
nad
następnym krokiem.
Żołnierze prowadzili grupę jeńców. Rycerz
nie zwracał
większej uwagi na
nieszczęśników; przyszło mu jedynie do
głowy,
że mógł być jednym z nich.
Uznał, że
najlepszym wyjściem będzie odjechać w zamie-
szaniu.
Jeśli ktoś go zatrzyma, zawsze może twierdzić, że jest
posłańcem
udającym się gdzieś w pilnej sprawie.
Wyszedł na ulicę.
Rzuciwszy okiem na niebo, z przyjem-
nym
zaskoczeniem stwierdził, że deszcz ustał, a chmury
się
rozproszyły. Słońce
świeciło jasno.
Bardzo
dziwny odgłos,
podobny do beczenia zadowolonej
kozy,
skłonił go do tego, by się odwrócić.
Znad
knebla patrzyła
na niego para błyszczących oczu. By-
ły
to oczy Tasslehoffa Burrfoota, a dziwne beczenie było ra-
dosnym
i wesołym bełkotem Tasslehoffa Burrfoota.
TEGO Tasslehoffa Burrfoota.
23
W którym zostaje udowodnione,
że nie wszyscy kenderzy
wyglądają jednakowo
Widok
stojącego
tuż przed nim Tasslehoffa podziałał na
Gerarda
jak trafienie smoczą błyskawicą. Rycerz był osłupiały
i
zdrętwiały, niezdolny do zebrania myśli ani do żadnych in-
nych
działań. Był tak zdumiony, że po prostu wlepiał oczy
w
kendera. Wszyscy na świecie — łącznie z boginią—
szukali
Tasslehoffa
Burrfoota, a Gerard go znalazł.
A mówiąc
ściślej, znalazł go oddział Czarnych Rycerzy.
Tasslehoff
znajdował się wśród kilku tuzinów innych kende-
rów,
których pędzono do Sanction. Zapewne każdy z nich
twierdził,
że jest Tasslehoffem Burrfootem. Niestety, jeden na-
prawdę
nim był.
Tasslehoff
wciąż
beczał przez knebel, a teraz ze wszystkich
sił
starał się także machać rękami. Jeden ze strażników,
usły-
szawszy dziwny
odgłos, odwrócił się. Gerard szybko wcisnął
na
głowę hełm, omal nie przycinając sobie przy okazji nosa,
hełm
bowiem był na niego za ciasny.
— Ktokolwiek robi ten hałas, niech
przestanie! — krzyk-
nął
strażnik. Rzucił się na Tasslehoffa, który — nie patrząc
pod
nogi — potknął się o własne kajdany i przewrócił na zie-
mię.
Padając, pociągnął za sobą dwóch innych kenderów, któ-
rzy
byli z nim skuci. Uznawszy to za interesującą odmianę
414
w nudnym marszu, pozostali kenderzy zaczęli
nawzajem zbi-
jać
się z nóg, wskutek czego w całym szeregu około czterdzie-
stu
kenderów natychmiast wybuchł zamęt.
Dwaj strażnicy
uzbrojeni w korbacze wkroczyli do akcji,
żeby
zaprowadzić porządek. Gerard oddalił się szybko, niemal
biegiem,
chcąc opuścić tę okolicę, zanim zdarzy się coś gor-
szego.
W głowie mu huczało od natłoku myśli, tak że szedł
jak
ogłupiały,
nie bardzo wiedząc, dokąd idzie. Wpadał na ludzi,
mamrotał
przeprosiny. Wdepnąwszy w jakąś dziurę, wykręcił
sobie
kostkę i omal nie wpadł do koryta z wodą. W końcu za-
uważył
ciemny zaułek i skrył się w nim. Zrobił kilka głębokich
wdechów.
Zimne powietrze chłodziło jego spocone czoło i ry-
cerz
mógł wreszcie odetchnąć i zastanowić się nad sytuacją.
Takhisis
chciała
dostać w swe ręce Tasslehoffa i chciała go
mieć
w Sanction. Gerard miał szansę popsuć jej szyki i wie-
dział,
że czyniąc to, idzie za głosem własnego serca. Cień
się
rozproszył. W głowie rycerza
kiełkował już plan.
Oddając
w myślach honory magowi i życząc mu powodze-
nia,
Gerard wyruszył wprowadzić w życie swój pomysł. Na
początek
musiał znaleźć rycerza równego mu wzrostem i wa-
gą,
a przy odrobinie szczęścia także rozmiarem hełmu.
Czarni
Rycerze i ich piesze wojsko, obozujący
w okolicach
Tyburn
i w samym mieście, szykowali się właśnie do snu. Ko-
mendant
i jego oficerowie zajęli oberżę, co nie było
wielkim
osiągnięciem,
gdyż jedzenie było tam podłe, a izby plugawe.
Jedyną
dobrą rzeczą, jaką można było powiedzieć o tamtej-
szym
ale,
był
fakt, że mile uderzało człowiekowi do głowy, co
pomagało
zapomnieć o kłopotach.
Komendant
Czarnych Rycerzy wypił
dużo ale.
Miał
bardzo
wiele
problemów, które chciał utopić w tym piwie. Większość
wiązała
się z jego nową zwierzchniczką Miną.
Komendant nigdy nie lubił
ani nie darzył zaufaniem lor-
da
Targonne'a, małodusznego człowieka, który bardziej dbał
o
złamanego miedziaka niż o żołnierzy pod swoim dowódz-
twem.
Targonne nie zrobił niczego dla sprawy Czarnych Ryce-
415
rzy, za to skupiał
się na napełnianiu własnych kieszeni. Nikt
w
Jelek nie opłakiwał śmierci Targonne'a, ale też i nie cieszył
się
z awansu Miny.
To prawda,
że
robiła wiele dobrego dla sprawy Czarnych
Rycerzy,
ale gnała naprzód w takim tempie, że zostawiała
większość
z nich daleko w tyle. Komendant był wstrząśnię-
ty
wieścią o tym, że podbiła Solanthus. Nie był pewny, czy
to
pochwala.
Jak Czarni Rycerze mają utrzymać kontrolę jed-
nocześnie
nad tym miastem, Solanthus i stolicą Solamnii, Pa-
lanthas?
Ta
przeklęta
Mina nawet nie zastanawiała się nad pilnowa-
niem
tego, co już zdobyła. Nie myślała o nadmiernie rozciąg-
niętych
liniach zaopatrzenia, przepracowanych ludziach i nie-
bezpieczeństwie
powstania miejscowej ludności.
Komendant
wysyłał
do Miny listy, które to wszystko wyja-
śniały,
prosząc ją, by zwolniła tempo, rozbudowała wojska,
skonsolidowała
zdobycze. Mina zapomniała także o kimś in-
nym
— o smoczej zwierzchniczce Malys. Komendant wysyłał
ugodowe
listy do smoczycy, utrzymując, że Czarni Rycerze
nie
zamierzają odebrać jej władzy. Wszystkie nowo podbite te-
rytoria
są zajmowane w jej imieniu, i tak dalej. Odpowiedzi
nie
było.
Potem, kilka dni temu, przyszedł
rozkaz od Miny, naka-
zujący
mu opuścić Jelek i wymaszerować z wojskiem na po-
łudnie,
aby pomóc bronić Sanction przed spodziewanym ata-
kiem
połączonych sił elfów i Solamnijczykow. Miał
wyruszyć
bezzwłocznie,
a przy okazji zgarnąć i przyprowadzić do miasta
każdego
kendera, jakiego spotka po drodze.
Aha, Mina
przypuszczała
również, że Malys może zaatako-
wać
Sanction. Miał się więc przygotować także na taką
ewen-
tualność.
Nawet
teraz, kiedy komendant kolejny raz czytał
rozkazy,
czuł
się tak samo wstrząśnięty i oburzony jak wtedy, gdy czy-
tał
je poprzednio pół tuzina razy. Miał ochotę złamać rozkaz,
ale
kurier, który dostarczył wiadomość, dał mu wyraźnie
do
zrozumienia, że Mina i Jedyny
Bóg mają długie ręce. Posła-
416
nieć
podał kilka przykładów tego, co się stało z innymi
komen-
dantami,
którzy wiedzieli lepiej od Miny, jakie podjąć decyzje,
począwszy
od samego nieżyjącego lorda Targonne'a. W ten
sposób
komendant znalazł się na drodze do Sanction, a teraz
siedział
w tej wszawej oberży i sączył ciepławe ale,
wobec
którego
stwierdzenie, że smakuje jak końskie szczyny, byłoby
niezasłużonym
komplementem.
Zły dzień z
każdą chwilą stawał się coraz gorszy. Nie tyl-
ko
kenderzy zatrzymali marsz, zaplątując się w łańcuchy, któ-
rych
rozplatanie zajęło godziny, ale komendantowi uciekł solam-
nijski
szpieg, którego ostrzeżono o ich nadejściu. Na szczę-
ście
mieli teraz jego dokładny rysopis. Mężczyzna o długich,
czarnych
włosach i czarnych wąsach powinien być łatwy do
schwytania.
Komendant topił
właśnie kłopoty w ale, kiedy
podniósł
wzrok i ujrzał w
drzwiach kolejnego posłańca od Miny. Od-
dałby
wszystko, co posiadał, za to, żeby móc rzucić swoim
kuflem
w głowę tego mężczyzny.
Posłaniec
stanął przed nim. Komendant zlustrował go po-
nurym
spojrzeniem i nie zaprosił do stołu.
Jak większość
kurierów, którzy musieli podróżować bez
obciążenia,
ten był odziany w czarną skórzaną zbroję, na którą
narzucił
grubą, czarną pelerynę. Mężczyzna zdjął hełm, włożył
go
pod pachę i zasalutował.
— Przychodzę w imieniu Jedynego
Boga.
Komendant parsknął w swój
kufel.
— Czego
teraz ode mnie chce Jedyny Bóg? Czyżby Mina
podbiła
Lodową Ścianę? Tam mam pomaszerować?
Posłaniec
był brzydkim mężczyzną o żółtych włosach, ospo-
watej
twarzy i zaskakująco niebieskich oczach. Błękitne oczy
wpatrywały
się w komendanta, najwyraźniej zdziwione.
Nieważne.
— Komendant westchnął. — Przekaż wia-
domość
i skończmy już z tym.
Mina
dowiedziała się, że wziąłeś do niewoli kilku ken-
derów.
Jak może wiesz, szuka pewnego konkretnego kendera.
Burrfoota, tak, wiem — odparł komendant. — Mam
417
tam mniej więcej
czterdziestu Burrfootów. Do wyboru, do ko-
loru,
możesz przebierać.
— Tak zrobię, za waszym pozwoleniem, panie —
rzekł
z
szacunkiem posłaniec. — Wiem, jak wygląda ten Burrfoot.
Ponieważ
złapanie go jest sprawą bardzo pilną, Mina wysłała
mnie,
żeby się przyjrzał twoim jeńcom i sprawdził, czy nie ma
go
wśród nich. Jeśli jest, mam go natychmiast zawieźć do
Sanction.
Komendant podniósł na niego pełen nadziei wzrok.
— Nie zabrałbyś wszystkich
czterdziestu?
Posłaniec pokręcił
głową.
Tak też
sądziłem. No cóż, idź poszukać tego cholernego
złodziejaszka.
— Coś przyszło mu na myśl. — Jeśli go znaj-
dziesz,
co mam zrobić z pozostałymi?
W tej
sprawie nie otrzymałem rozkazów, panie — rzekł
kurier
— ale sądzę, że równie dobrze możesz ich wypuścić.
Wypuścić...
— Komendant przyjrzał się uważniej po-
słańcowi.
— Czy to na twoim rękawie to krew? Jesteś ranny?
Nie,
panie — zaprzeczył kurier. — Na drodze napadli
mnie
bandyci.
Gdzie? Poślę tam patrol — odparł komendant.
Nie
trzeba, panie — powiedział mężczyzna. — Zała-
twiłem
już tę sprawę.
Rozumiem
— rzekł komendant, mając wrażenie, że do-
strzegł
krew także na skórzanej zbroi. Wzruszył ramionami.
Nie
jego sprawa. — Idź więc poszukać tego Burrfoota. Ty
tam,
odprowadź natychmiast tego człowieka do zagrody, gdzie
trzymamy
kenderów. Udziel mu wszelkiej pomocy, jakiej so-
bie
zażyczy. — Podnosząc kufel, dodał: — Za twoje zdrowie,
panie.
Posłaniec podziękował komendantowi i wyszedł.
Komendant
zamówił
jeszcze jedno ale.
Zastanawiał
się, co
zrobić z
kenderami. Rozważał właśnie możliwość ustawienia
ich
w szeregu i posłużenia się nimi jako tarczami na
szkoleniu
łuczniczym, kiedy
usłyszał jakiś hałas przy drzwiach i zoba-
czył
kolejnego posłańca.
418
Komendant jęknął
w duchu i już miał powiedzieć intruzo-
wi,
żeby spadał do Otchłani, kiedy mężczyzna zsunął kapelusz
i
komendant poznał jednego ze swoich najbardziej zaufanych
szpiegów.
Gestem kazał mu podejść bliżej.
Jakie wieści? — spytał. — Mów cicho.
Panie, przybywam właśnie z Sanction!
Kazałem ci mówić cicho. Nie wszyscy muszą
wiedzieć
o naszych sprawach —
warknął komendant.
To nie ma znaczenia, panie. Za mną szybko
podąża
plotka. Do rana wszyscy
już będą wiedzieć. Malys nie żyje.
Mina
zabiła smoka.
Tłum
w oberży zamilkł. Wszyscy tak osłupieli, że nie mog-
li
wykrztusić słowa. Próbowali przyswoić sobie te wieści i
po-
myśleć, co to może
dla nich oznaczać.
To nie
wszystko — powiedział szpieg, wypełniając ci-
szę
swoim głosem. — Mówią, że Mina również nie żyje.
Więc kto dowodzi? — spytał komendant,
zrywając się
na równe nogi i
zapominając o ale.
Nikt, panie — rzekł szpieg. — W mieście panuje chaos.
Patrzcie, patrzcie — zachichotał komendant.
— Może
Mina miała rację i
modlitwy zostają wysłuchane. Panowie —
rzekł,
przesuwając wzrokiem po swoich oficerach i reszcie
personelu
— tej nocy nie będziemy spać. Jedziemy do Sanc-
tion.
;
„Jedno mam już z głowy" — pomyślał
Gerard, wlokąc się
za adiutantem
komendanta. „Teraz jeszcze jedno".
I nie
będzie
to wcale proste. Wystrychnięcie na dudka pod-
chmielonego
komendanta Czarnych Rycerzy było dziecinną
zabawą
w porównaniu z tym, co go dopiero czekało — wyłu-
skaniem
jednego kendera z całego stada. Gerard miał tylko na-
dzieję,
że Czarni Rycerze, w swej nieskończonej mądrości, za-
kneblowali
kenderów.
— Proszę, tu są — powiedział adiutant,
podnosząc latar-
nię. —
Zamknęliśmy ich w zagrodzie. Tak jest łatwiej.
Kenderzy spali, przytuleni do siebie jak szczenięta, by się
419
ogrzać.
Noc była chłodna, a niewielu miało peleryny lub inne
okrycia
chroniące od zimna. Ci, którzy je mieli, dzielili się ni-
mi
z resztą. Ich uśpione twarzyczki były blade i wymizerowa-
ne.
Najwyraźniej komendant nie marnował na nich jedzenia,
a
już z pewnością nie dbał o ich wygodę.
Kenderzy nadal mieli skute łańcuchami
ręce i nogi, jak
również
— co Gerard przyjął z ulgą— wciąż byli zakneblowa-
ni.
Na straży stało kilku żołnierzy. Gerard naliczył pięciu,
ale
podejrzewał,
że w mroku może się ich kryć więcej. Na widok
jasnego
światła kenderzy unieśli głowy i sennie mrugali, zie-
wając
mimo knebli.
—
Wstawać, karaluchy — rozkazał rycerz. Dwóch żołnie-
rzy
weszło do zagrody, żeby kopniakami zbudzić zaspanych
kenderów.
— Wstańcie i róbcie mądre miny. Odwróćcie się do
światła.
Ten jegomość chce zobaczyć wasze brudne gęby.
Gerard od razu zauważył
Tasslehoffa. Kender stał gdzieś
pod
koniec szeregu, wytrzeszczał oczy, rozglądał się i drapał
po
głowie rączką zakutą w kajdany. Gerard musiał jednak uda-
wać,
że przygląda się każdemu kenderowi, i tak właśnie robił,
nie
spuszczając zarazem Tasa z oczu.
„Tasslehoff
wygląda staro" — uświadomił sobie nagle ry-
cerz.
„Dotychczas tego nie zauważałem".
Zadziorna
kitka na głowie
kendera nadal była długa i gęsta.
Mimo
to tu i tam widniały w niej siwe pasma, a ostre światło
podkreślało
zmarszczki na twarzy Tasa. Oczy miał jednak na-
dal
błyszczące, sylwetkę sprężystą i przyglądał się
wszystkie-
mu
z typowym dla siebie zainteresowaniem i ogromną cieka-
wością.
Gerard
spacerował
wzdłuż szeregu kenderów, z wysiłkiem
powstrzymując
się od pośpiechu. Założył skórzany hełm, żeby
zasłonić
twarz, obawiając się, że Tas znowu go pozna i krzyk-
nie
z radości. Jego plan jednak nie poskutkował, bo Tasslehoff
tylko
raz zajrzał w szparę wzrokową hełmu, zobaczył niebie-
skie
oczy Gerarda i uśmiechnął się od ucha do ucha. Z powodu
knebla
nie mógł mówić, ale pokręcił się w sposób, który
miał
wskazywać, że się
cieszy.
420
Gerard
stanął
i wbił wzrok w Tasa, który — ku rozpaczy
rycerza
— puścił do niego oko i uśmiechnął się tak szeroko,
jak
mu na to pozwa/af knebel.
Gerard chwycił kencfera
za kitkę
na czubku głowy i
pociągnął za nią solidnie.
Nie znasz mnie — syknął spod hełmu.
Jasneżenie — wybełkotał zakneblowany Tas,
dodając
entuzjastycznie:
— Taksięzdziwiłemnatwójwidokgdzieśsiępo-
dziewał...
Gerard wyprostował się.
To ten
kender — powiedział głośno, znów szarpiąc Ta-
sa
za kitkę.
Ten? — Adiutant był zdziwiony. — Jesteś pewny?
Całkowicie
— odparł Gerard. — Twój dowódca dosko-
nale
się spisał. Możesz być pewny, że Mina będzie bardzo
za-
dowolona. Oddaj mi
natychmiast kendera. Wezmę za niego
pełną
odpowiedzialność.
Sam nie wiem... — zawahał się adiutant.
Twój dowódca powiedział, że mam go zabrać,
jeśli go
rozpoznam —
przypomniał mu Gerard. — Znalazłem go. Te-
raz
masz go oddać w moje ręce.
Sprowadzę komendanta — powiedział adiutant.
Dobrze,
jeśli chcesz mu przeszkadzać. Mnie się wyda-
wało,
że jest bardzo odprężony — stwierdził Gerard ze wzru-
szeniem
ramion.
Podstęp
nie poskutkował. Adiutant był jedną z tych lojal-
nych,
pełnych poświęcenia osób, które nie pójdą do wychodka
bez
spytania o pozwolenie. Odmaszerował. Gerard stał w za-
grodzie
z kenderem, zastanawiając się, co robić.
— Zagalopowałem
się — mruknął Gerard. — Komendant
może
dojść do wniosku, że skoro kender jest tak cenny, sam
go
odprowadzi i zagarnie
nagrodę! Do kroćset! Czemu wcześniej
o
tym nie pomyślałem!
Tasslehoff
tymczasem poluzował
knebel i wypluł go z taką
łatwością,
jakby — tak przynajmniej zdawało się Gerardowi
—
trzymał go w ustach tylko z ciekawości.
— Nie znam cię — powiedział głośno Tasslehoff i znów
421
konspiratorsko do niego mrugnął,
co niemal gwarantowało, że
obaj
zostaną powieszeni.
Milcz! — wymamrotał Gerard kątem ust.
Miałem
kuzyna o takim imieniu — zauważył refleksyj-
nie
Tas.
Gerard ponownie mocno go zakneblował.
Spojrzał na dwóch
strażników, którzy z kolei przyglądali
się
jemu. Trzeba będzie szybko działać, żeby nie zdążyli naro-
bić
hałasu. Stary podstęp z udawaniem, że się szuka na
ziemi
rozsypanych stalowych
monet, może poskutkować. Już miał
sapnąć,
wytrzeszczyć oczy ze zdumienia i wskazać na ziemię,
szykując
się do zdzielenia strażników w głowy, kiedy podejdą
popatrzeć,
gdy za jego plecami wybuchło jakieś zamieszanie.
Na drodze
zapłonęły
pochodnie. Ludzie zaczęli wołać i bie-
gać
we wszystkie strony. Trzaskały drzwi. W pierwszej chwili
ogarnięty
paniką Gerard pomyślał, że go odkryto i że cała ar-
mia
już biegnie po to, by go schwytać. Wydobył miecz i nagle
zdał
sobie sprawę, że żołnierze nie biegną w jego stronę, lecz
w
przeciwnym kierunku, ku oberży. Dwaj strażnicy komplet-
nie
przestali się interesować Gerardem. Patrzyli i mruczeli
coś,
starając się
zorientować, co się dzieje.
Gerard odetchnął.
Alarm nie miał nic wspólnego z nim.
Rycerz
zmusił się do tego, by stać spokojnie i czekać.
Adiutant
nie wrócił.
Gerard mamrotał pod nosem z niecierp-
liwości.
— Idź i zobacz, co tam się dzieje — rozkazał.
Jeden ze
strażników
natychmiast pobiegł wykonać polece-
nie.
Zatrzymał pierwszą napotkaną osobę, po czym zawrócił
i
pognał z powrotem.
Malys nie żyje! — krzyknął. — I ta cała
Mina też!
W Sanction panuje
zamęt. Maszerujemy tam natychmiast.
Malys nie żyje? — jęknął Gerard. — Mina również?
Tak powiadają.
Gerard stał
osłupiały, potem się opamiętał. Służył w woj-
sku
już od paru dobrych lat i wiedział, że pogłoski nie są
warte
złamanego
miedziaka. Ta wieść mogła być prawdziwa — miał
422
taką nadzieję —
ale równie dobrze mogła być fałszywa. Mu-
siał
działać z założeniem, że jest błędna.
Wszystko pięknie, ale kender nadal jest mi
potrzebny
— upierał się. —
Gdzie jest adiutant komendanta?
Właśnie
z nim rozmawiałem. — Strażnik szukał czegoś
przy
pasku. Odpiął kółko z kluczami i rzucił je Gerardowi. —
Chcesz
kendera? Masz, weź ich sobie.
Nie chcę ich wszystkich! — krzyknął
przerażony Ge-
rard,
ale strażnicy zdążyli się tymczasem oddalić, by dołączyć
do
oddziałów formujących się na drodze.
Gerard
obejrzał
się i zobaczył, że wszyscy kenderzy jak je-
den
mąż uśmiechają się do niego od ucha do ucha.
Uwolnienie
kenderów
okazało się niełatwe. Kiedy niziołki
zobaczyły,
że Gerard ma klucze, podniosły taki wrzask, że
było
je chyba słychać we Flotsam, i zaczęły się tłoczyć
wokół
niego,
wyciągając skute ręce i jeden przez drugiego domagając
się,
by rycerz uwolnił najpierw właśnie ich. Zrobił się taki
har-
mider,
że Gerard omal się nie przewrócił i w zamieszaniu stra-
cił
Tasslehoffa z oczu.
Becząc
i wymachując rękami, Tas przepychał się do przodu
przez
gromadę kenderów. Gerard mocno chwycił go za koszu-
lę
i zaczął otwierać kajdany na jego rękach i nogach.
Reszta
kenderów
kręciła się wokół, przyglądając się temu, co się dzie-
je,
i co chwila wyrywając Gerardowi łańcuchy z rąk. Rycerz
miotał
przekleństwa, krzyczał, groził i był nawet zmuszony
odepchnąć
kilka niziołków, które przyjmowały to wszystko za
dobrą
monetę. Wreszcie — sam nie wiedział jak — udało mu
się
uwolnić Tasslehoffa. Kiedy już to zrobił, cisnął klucze
w
środek gromady pozostałych kenderów, którzy radośnie się
na
nie rzucili.
Gerard
złapał
obszarpanego, rozczochranego, upstrzonego
słomą
Tasslehoffa i wypchnął go pospiesznie na zewnątrz, jed-
nym
okiem obserwując Tasa, a drugim zamieszanie wśród żoł-
nierzy.
Tas zerwał knebel z ust.
— Zapomniałeś mi go wyjąć — zauważył.
423
Nie, nie zapomniałem — odpowiedział Gerard.
Tak się
cieszę, że cię widzę! — rzekł Tas, ściskając rę-
kę
Gerardowi i kradnąc mu nóż. — Co porabiałeś? Gdzie
byłeś?
Musisz mi wszystko opowiedzieć, ale nie teraz. Nie ma-
my
dużo czasu. — Kender zatrzymał się i zaczął czegoś szukać
w
torbie. — Musimy stąd zmykać.
Masz
rację, nie ma czasu na pogawędki. — Gerard ode-
brał
niziołkowi swój nóż, złapał Tasa za ramię i pociągnął
go
za sobą. — Mój koń stoi w
stajni...
Och, na
konia też nie mamy czasu — odparł Tasslehoff,
bez
trudu wyślizgując się z uścisku Gerarda niczym węgorz —
jeśli
chcemy zdążyć dotrzeć do Rady Rycerzy na czas. Bo wi-
dzisz,
elfy wyruszyły i zaraz wpadną w straszne tarapaty, i —
och,
na świecie dzieją się takie rzeczy, że za długo
trwałoby
ichwyjaśnianie.
Musisz zostawić konia. Jestem jednak pewny,
że
nic mu nie będzie.
Tas
wyciągnął
jakiś przedmiot i umieścił go w świetle księ-
życa.
Na powierzchni rozbłysły klejnoty i Gerard poznał urzą-
dzenie
do podróżowania w czasie.
Co chcesz z tym zrobić? — zaniepokoił się rycerz.
Za jego
pomocą udamy się do Rady Rycerzy. Przy-
najmniej
mam nadzieję, że właśnie tam nas zabierze. Od kilku
dni
coś dziwnie się zachowuje. Nie uwierzyłbyś, jakie
miejsca
odwiedziłem...
Ja nie idę — odparł Gerard, odsuwając się od kendera.
Ależ idziesz — rzekł Tasslehoff, kiwając
głową tak
energicznie, że kitka
włosów na czubku głowy uderzyła go
z
rozmachu w nos. — Musisz pójść ze mną, bo mnie nie u-
wierzą.
Jestem tylko kenderem. Raistlin jednak twierdzi, że to-
bie
uwierzą. Kiedy opowiesz im o elfach, o Takhisis i wszyst-
kim...
Raistlin? — powtórzył Gerard, rozpaczliwie
próbując
nadążyć. — Jaki
Raistlin?
Raistlin
Majere. Brat Caramona. Spotkałeś go dziś rano
w
oberży. Pewnie był dla ciebie niemiły i uszczypliwy, praw-
da?
Wiedziałem. — Tas westchnął i pokręcił głową. — Nie
424
zwracaj na to uwagi. Raistlin zawsze się
tak odnosi do ludzi.
Taki
już jest. Przyzwyczaisz się do tego. Wszyscy się
przy-
zwyczailiśmy.
Gerard dostał
gęsiej skórki na rękach. Po plecach prze-
biegły
go ciarki. Przypomniał sobie opowieści Caramona o je-
go
bracie — czerwone szaty, herbata, laska z kryształem, kąśli-
wy
język...
Przestań opowiadać bzdury — rzekł
stanowczo. —
Raistlin Majere nie
żyje!
Ja też —
odparł Tasslehoff Burrfoot. Uśmiechnął się do
Gerarda.
— Nie wolno pozwolić, aby taki drobiazg cię zatrzy-
mywał.
Tas wyciągnął
rękę i chwycił rycerza za dłoń. Błysnęły
klejnoty
i świat uciekł Gerardowi spod stóp.
24
Decyzja
Kiedy Gerard był
małym chłopcem, jeden z jego kolegów
zmajstrował
im do zabawy huśtawkę. Zawiesił gładko oheblo-
waną
deskę na dwóch sznurkach, a sznurki przywiązał do wy-
sokiej
gałęzi drzewa. Potem namówił Gerarda, żeby usiadł na
huśtawce,
a następnie zaczął okręcać go dookoła, aż linki się
skręciły.
Wtedy bardzo mocno pchnął huśtawkę i puścił. Ge-
rard
zaczął wirować i zataczać szaleńcze kręgi, a jego lot
skoń-
czył się dopiero
wtedy, kiedy chłopiec spadł z huśtawki i wy-
lądował
w trawie nosem do ziemi.
Takie samo
uczucie zafundowało
Gerardowi urządzenie do
podróżowania
w czasie, z tym tylko wyjątkiem, że nie wyrzu-
ciło
go twarzą do ziemi. Równie dobrze jednak mogłoby to
zrobić,
ponieważ kiedy dotknął stopami błogosławionej trawy,
nie
wiedział, gdzie jest góra, a gdzie dół, ani czy w górze ma
nogi,
czy głowę. Zataczał się jak pijany gnom, mrugając, sa-
piąc
i starając się złapać równowagę. Kołyszący się obok
niego
kender też sprawiał
wrażenie wstrząśniętego.
Tyle razy
już to robiłem — powiedział Tasslehoff, wy-
cierając
czoło brudnym rękawem — ale wciąż nie mogę się
przyzwyczaić.
Gdzie
jesteśmy? — spytał Gerard, kiedy świat przestał
mu
wirować przed oczami.
Powinniśmy być na zebraniu Rady Rycerzy —
stwier-
dził
z powątpiewaniem Tasslehoff. — Tam właśnie chcieliśmy
426
się
udać i o tym właśnie myślałem. To, czy jesteśmy na właś-
ciwej
naradzie rycerzy, to jeszcze inna sprawa. Możemy się
na
przykład znajdować na zgromadzeniu Rady Rycerskiej za
czasów
Humy. Urządzenie ostatnio zachowywało się bardzo
dziwnie.
— Pokręcił głową i rozejrzał się wokół. —
Poznajesz
cokolwiek?
Wylądowali na
gęsto zalesionym kawałku ziemi, na skra-
ju
ścierniska pozostałego po dawno zżętym polu pszenicy. Ge-
rardowi
przyszło na myśl, że znów się zgubił, i tym razem na
manowce
wyprowadził go kender. Stracił już nadzieję, że kie-
dykolwiek
zostanie odnaleziony i właśnie miał zamiar to oznaj-
mić,
kiedy zauważył duży, szary budynek przypominający for-
tecę
albo kasztel. Gerard zmrużył oczy, starając się przyjrzeć
fladze
łopocącej na murach.
Przypomina flagę lorda Ulricha — stwierdził
zdumio-
ny. Rozejrzał się
uważniej i wydało mu się, że poznaje okoli-
cę.
— To może być rzeczywiście posiadłość lorda Ulricha —
rzekł
ostrożnie.
Czy to tu powinniśmy się znajdować? — spytał Tas.
Rada Rycerzy zbierała się tutaj, kiedy
ostatni raz tu
byłem —
powiedział Gerard.
Świetna
robota — rzekł Tasslehoff, poklepując urzą-
dzenie.
Beztrosko wrzucił je z powrotem do torby i spojrzał
z
wyczekiwaniem na Gerarda. — Powinniśmy się pospieszyć
—
rzekł. — Dzieją się różne sprawy.
Tak, wiem
— odparł Gerard — ale nie możemy po pro-
stu
powiedzieć, że spadliśmy z nieba. — Nieufnie spojrzał
w
niebo.
Czemu
nie? — Tas był rozczarowany. — To byłaby
wspaniała
opowieść.
Bo nikt by nam nie uwierzył — oznajmił
Gerard. —
Sam
nie jestem pewny, czy w to wierzę. — Zastanowił się
nad
kwestią. — Powiemy,
że wyjechaliśmy z Sanction, koń mi
okulał
i musieliśmy iść pieszo. Zrozumiałeś?
To nie tak ekscytujące jak stwierdzenie, że
spadliśmy
z
nieba — stwierdził Tas. — Ale skoro tak twierdzisz — dodał
427
z pośpiechem,
widząc, że brwi Gerarda spotkały się pośrodku
czoła.
Jak się
nazywa koń? — spytał, kiedy ruszyli przez pole.
Ściernisko
chrzęściło pod ich stopami.
Jaki koń?
— mruknął Gerard, zajęty własnymi myśla-
mi,
które wciąż krążyły mu po głowie, chociaż on, na
szczę-
ście, stąpał twardo po
ziemi.
Twój koń — powiedział Tas. — Ten, który okulał.
Nie mam
konia, który okulał... Och, ten koń. Nie ma
imienia.
Musi mieć
— rzekł surowo Tas. — Wszystkie konie ja-
koś
się nazywają. Ja go nazwę, dobrze?
Proszę — rzekł nierozważnie Gerard,
myśląc tylko
o
tym, jak uciszyć kendera, żeby rozwikłać zagadkę dziwnego
maga
oraz niezwykle szczęśliwego i nadzwyczaj przypad-
kowego
spotkania kendera dokładnie we właściwym miejscu,
idealnie
we właściwym czasie.
Po przejściu
mniej więcej mili dotarli do kasztelu. Ryce-
rze
zmienili go w zbrojny obóz. Stalowe groty pik błyszczały
w
słońcu. Niebo zasnuwały dymy z ognisk i palenisk kuźni.
Na
zdeptanej setkami stóp murawie stały rycerskie namioty
w
barwne pasy. Na rześkim jesiennym wietrze łopotały
flagi
rozlicznych majątków,
od Palanthas po Estwilde. Powietrze
wypełniały
odgłosy donośnego stukania, brzęku metalu o me-
tal.
Rycerze szykowali się do wojny.
Po upadku Solanthus Rycerze rozesłali
wici, aby przyby-
wać i bronić
ojczyzny. Wezwanie zostało wysłuchane. Ryce-
rze
nadciągali ze swoimi świtami aż z Południowego Ergo-
thu.
Niektórzy, zubożali, przybywali pieszo, przynosząc jedy-
nie
swój honor i chęć służenia krajowi. Bogaci natomiast
spro-
wadzili
własne wojsko i kufry pełne stali, by wynająć więcej
żołnierzy.
— Będziemy
się widzieć z lordem Tasgallem, Rycerzem
Róży
i przewodniczącym Rady Rycerzy — oznajmił Gerard.
—
Zachowuj się grzecznie, Burrfoot. Lord Tasgall nie toleruje
bredni.
428
Tak
niewielu ludzi to robi — rzekł ze smutkiem Tas. —
Naprawdę
wydaje mi się, że świat byłby dużo lepszym miej-
scem,
gdyby więcej ludzi tolerowało nonsensy. Aha, wymy-
śliłem
imię dla twojego konia.
Naprawdę? — spytał od niechcenia Gerard,
nie zwra-
cając na niego uwagi.
Jaskier — oznajmił Tasslehoff.
Oto mój raport — powiedział Gerard. —
Jedyny Bóg
ma imię i twarz.
Nawet pięć twarzy. To królowa Takhisis. Jak
jej
się udało dokonać tego cudu, nie mam pojęcia.
— Ja
mam — wtrącił się Tasslehoff, zrywając się na nogi.
Gerard
posadził kendera ponownie na krześle.
— Nie teraz — powtórzył po raz czwarty.
Kontynuował
swoją
opowieść: — Nasz pradawny wróg powrócił. W niebio-
sach
jest sam i sprawuje niekwestionowaną władzę. Na tym
świecie
jednak są tacy, którzy gotowi są zaryzykować życie,
aby
go pokonać.
Następnie Gerard
opowiedział o spotkaniu z Samarem
i
przekazał jego obietnicę, że elfy sprzymierzą się z Rycerza-
mi,
by zaatakować Sanction.
Trzej
dostojnicy wymienili spojrzenia. Wśród
przywódców
trwała
zagorzała debata, czy zakon powinien próbować odbić
Solanthus
przed wyruszeniem na Sanction. Teraz, gdy Gerard
przyniósł
nowiny, było niemal pewne, że zapadnie decyzja
o
rozpoczęciu zmasowanego natarcia na Sanction.
— Otrzymaliśmy wiadomość, że elfy już wymaszerowały
— powiedział lord Tasgall. — Droga z
Silvanesti jest długa
i najeżona
niebezpieczeństwami...
Elfy zostaną zaatakowane! — Tasslehoff znów
się ze-
rwał ze swojego miejsca.
Pamiętasz, co mówiłem o bredniach? —
upomniał go
surowo Gerard,
pchnięciem sadzając kendera na krześle.
Czy twój przyjaciel ma coś do powiedzenia, Gerardzie?
— spytał lord Ulrich.
— Tak — oznajmił Tas, wstając.
429
Nie —
powiedział Gerard. — To znaczy, on zawsze ma
coś
do powiedzenia, ale nie jest to nic, czego powinniśmy
wysłuchać.
Nie mamy gwarancji, że elfy w ogóle dotrą do Sanction
— dodał lord Tasgall — ani też nie wiemy,
kiedy przybę-
dą. Tymczasem,
zgodnie z doniesieniami, jakie otrzymujemy
z
Sanction, w mieście wybuchł zamęt. Nasi szpiedzy potwier-
dzają
pogłoskę, jakoby Mina znikła, a Czarni Rycerze zajęci
byli
walką o władzę. Sądząc po wydarzeniach z przeszłości,
ktoś
w końcu zajmie jej miejsce, jeśli już tego nie zrobił. Czar-
ni
Rycerze nie będą długo pozbawieni przywódcy.
— Przynajmniej
— rzekł lord Ulrich — nie musimy się
martwić
o Malys. Ta Mina dokonała tego, czego żaden z nas
nie
miał odwagi zrobić. Stanęła do walki z Malys i zabiła ją.
—
Podniósł
srebrny puchar. — Piję za jej zdrowie. Za Minę! Za
odwagę.
Hałaśliwie
wysiorbał wino. Nikt inny nie wzniósł kielicha.
Pozostali
mieli zażenowane miny. Pan Róży wbił surowe spoj-
rzenie
w lorda Ulricha, który — sądząc po zaczerwienionej
twarzy
i bełkotliwej mowie — już wypił za dużo.
Minie ktoś pomógł, panie — rzekł z powagą Gerard.
Równie dobrze możesz nazwać tę boginię po imieniu
— rzekł lord Siegfried posępnym tonem. —
Takhisis.
Lord Tasgall sprawiał
wrażenie zaniepokojonego.
Rzecz nie
w tym, że wątpię w prawdziwość słów sir
Gerarda,
ale nie mogę uwierzyć...
Uwierz w to, panie — zawołała Odila, wchodząc do sali.
Kobieta
była
blada i wychudzona, a jej białe szaty zabłoco-
ne
i poplamione krwią. Sądząc z wyglądu, przybyła z daleka,
a
po drodze niewiele spała i jadła.
Gerard
zauważył,
że kobieta nie nosi już na piersi medalio-
nu,
będącego znakiem jej wiary. Uśmiechnął się do niej z ulgą,
a
ona zrewanżowała mu się uśmiechem, który wydawał się
szczery.
Może trochę drżący, nie tak pewny i zarozumiały jak
wtedy,
gdy spotkali się po raz pierwszy, ale jej własny.
— Dostojni panowie — powiedziała Odila — Przyprowa-
430
dziłam
kogoś, kto może potwierdzić informacje przedstawione
przez
sir Gerarda. Nazywa się Zwierciadło i pomógł mi uciec
z
Sanction.
Mocno
zdumieni lordowie spojrzeli na człowieka
przypro-
wadzonego przez
Odilę. Mężczyzna miał na oczach bandaż,
tylko
częściowo zasłaniający straszną ranę, od której
przybysz
oślepł. Szedł o
lasce. Pomimo kalectwa otaczała go aura spo-
kojnej
pewności siebie. Gerard miał wrażenie, że gdzieś go już
widział.
Pan Róży
skłonił się sztywno niewidomemu, który oczy-
wiście
nie mógł tego zobaczyć. Kobieta szepnęła coś do Zwier-
ciadła,
a ten spuścił głowę. Lord Tasgall skupił całą uwagę na
Odili.
Przyglądał jej się surowo, z kamienną twarzą.
— Przyszłaś
do nas jako dezerterka, pani rycerz — oznaj-
mił.
— Doniesiono mi, że wstąpiłaś w szeregi tej Miny i słu-
żyłaś
jej, wykonując jej polecenia. Czciłaś Jedynego Boga i czy-
niłaś
cuda w imieniu tego, o którym teraz wiemy, że jest na-
szym
odwiecznym wrogiem, królową Takhisis. Czy przyszłaś
teraz,
bo się nawróciłaś? Czy twierdzisz, że wyrzekłaś się wia-
ry
w boga, któremu kiedyś służyłaś? Czemu mielibyśmy ci
u-
wierzyć?
Czemu nie mielibyśmy pomyśleć, że jesteś po prostu
szpiegiem?
Gerard chciał się
za nią ująć. Odila położyła jednak dłoń
na
jego ramieniu i mężczyzna umilkł. Zdał sobie sprawę,
że
cokolwiek powie, nie
pomoże jej, a może za to bardzo za-
szkodzić.
Odila uklękła na
jedno kolano przed dostojnikami. Nie
schyliła
jednak głowy. Patrzyła prosto na nich.
— Jeśli
oczekujecie po mnie wstydu lub skruchy, czcigod-
ni
panowie, rozczarujecie się. Jestem dezerterka. Temu nie
za-
przeczam.
Karą za dezercję jest śmierć i akceptuję ją, gdyż
zasługuję
na nią. Na swoją obronę powiem tylko, że wyru-
szyłam
na poszukiwanie tego, czego wszyscy szukamy. Wyruszy-
łam
szukać siły potężniejszej od mojej własnej, potęgi,
która
będzie kierować
moimi krokami, pocieszać i dawać poczucie,
że
nie jestem sama w tym olbrzymim wszechświecie. Zna-
431
lazłam
taką potęgę, czcigodni panowie. Królowa Takhisis, nasz
bóg,
wróciła do nas. Mówię: „nasz bóg", gdyż nim
właśnie
jest. Nie możemy temu
zaprzeczyć.
Jednak
powiadam wam, że
musicie wyruszyć do boju prze-
ciwko
niej, panowie. Musicie zatrzymać rozprzestrzeniającą
się
ciemność, która szybko ogarnia nasz świat. Lecz aby z
nią
walczyć,
musicie się uzbroić w wiarę. Czcijcie ją, chociaż bę-
dziecie
z nią się zmagać. Ci, którzy idą za światłem, muszą
także
uznać ciemność, gdyż bez niej nie ma jasności.
Lord
Tasgall przyglądał
się jej ze zmartwioną miną. Lordo-
wie
Siegfried i Ulrich rozmawiali półgłosem, nie spuszczając
z
oczu Odili.
Gdybyś okazała skruchę, pani, nie
uwierzyłbym ci —
powiedział
wreszcie lord Tasgall. — Teraz natomiast muszę
wziąć
pod rozwagę twoje słowa i zastanowić się nad nimi.
Wstań,
Odilo. O twojej karze zadecyduje rada. Tymczasem
obawiam
się, że musisz zostać zamknięta...
Nie
zamykaj jej, panie — ujął się za nią Gerard. — Jeśli
mamy
zaatakować Sanction, potrzebni nam są wszyscy do-
świadczeni
wojownicy, jakich zdołamy zebrać. Oddaj ją pod
moją
opiekę. Gwarantuję, że przyprowadzę ją na rozprawę,
tak
jak ona mnie, kiedy stanąłem przed waszym obliczem na
sądzie
w Solanthus.
Czy to ci odpowiada, Odilo? — spytał Pan Róży.
Tak, panie. — Kobieta uśmiechnęła się do
Gerarda
i szepnęła do niego
półgłosem: — Najwyraźniej los chce, że-
byśmy
byli zawsze skuci razem.
Panowie, jeśli szykujecie natarcie na
Sanction, z pew-
nością
przydałaby się wam pomoc złotych i srebrnych smo-
ków
— oznajmił Tasslehoff, zrywając się na równe nogi. —
Po
śmierci Malys wszystkie czerwone, błękitne, czarne i zielo-
ne
smoki przylecą na odsiecz Sanction...
Sądzę,
że będzie lepiej, jeśli wyprowadzisz stąd kende-
ra,
sir Gerardzie — rzekł Pan Róży.
Bo złote
i srebrne smoki przybyłyby — krzyknął Tas
przez
ramię, wijąc się w uścisku Gerarda. — Bo totem zo-
432
stał zniszczony,
rozumiecie? Z radością sam je przyprowadzę.
Mam
takie magiczne urządzenie...
Tas, siedź cicho! — rozkazał Gerard,
zaczerwieniony
na
twarzy od prób utrzymania wijącego się w uścisku kendera.
Zaczekaj! — zawołał ślepiec i były to
pierwsze słowa,
jakie powiedział.
Stał tak cicho, że wszyscy w sali zapomnieli
o
jego obecności.
Zwierciadło
ruszył w kierunku głosu kendera, niecierpliwie
stukając
laską i odtrącając na bok wszystko, co znalazło się na
jego
drodze.
— Nie wyprowadzajcie go. Pozwólcie mi z nim pomówić.
Słysząc
te słowa, Pan Róży zmarszczył czoło, lecz mężczy-
zna
był niewidomy, a Reguła mówiła jasno, że do ślepych,
ku-
lawych,
głuchych i niemych należy się odnosić z najwyższym
szacunkiem
i grzecznością.
Oczywiście,
możesz mówić z tą osobą, panie. Ponieważ
jednak
dotknęła cię ślepota, sądzę, że należy cię uprzedzić,
iż
jest to jedynie kender.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że to kender,
panie —
odparł
z uśmiechem Zwierciadło. — Dlatego tym bardziej chciał-
bym
z nim pomówić. Moim zdaniem kenderzy to najmądrzej-
szy
lud na Krynnie.
Lord Ulrich roześmiał
się serdecznie, słysząc to dziwne
stwierdzenie.
Lord Tasgall spiorunował go wzrokiem. Ślepiec
wyciągnął
przed siebie rękę.
Tu jestem, panie — powiedział Tas,
chwytając Zwier-
ciadło za dłoń
i ściskając ją. — Jestem Tasslehoff Burrfoot.
Ten
Tasslehoff Burrfoot. Mówię to, bo ostatnio w okolicy krę-
ci
się wiele osób podających się za mnie, ale tylko ja
jestem
prawdziwy. To znaczy, oni
też są prawdziwi, ale nie są na-
prawdę
mną. Są samymi sobą, jeśli wiesz, co mam na myśli,
a
ja jestem sobą.
Rozumiem — rzekł z powagą ślepiec. — Ja
nazywam
się
Zwierciadło i w rzeczywistości jestem srebrnym smokiem.
Lordowi Tasgallowi brwi podjechały
aż pod linię rzed-
nących
włosów. Lord Ulrich zakrztusił się winem. Lord Sieg-
433
fried prychnął.
Odila uśmiechnęła się pocieszająco do Gerarda
i
pobłażliwie pokiwała głową.
Więc
podobno wiesz, gdzie są uwięzione srebrne i złote
smoki?
— spytał Zwierciadło, ignorując rycerzy.
Tak, wiem
— zaczął Tasslehoff, a potem umilkł. Skoro
go
nazwano jednym z przedstawicieli „najmądrzejszego ludu
na
Krynnie", uznał, że należy powiedzieć prawdę. — To
zna-
czy,
urządzenie wie. — Poklepał się po sakwie, w której trzy-
mał
urządzenie do podróżowania w czasie. — Mógłbym cię
tam
zabrać, jeśli chcesz — zaproponował bez większej na-
dziei.
Bardzo chciałbym tam z tobą pójść —
rzekł Zwier-
ciadło.
Naprawdę? — zdumiał się Tasslehoff, a
potem wpadł
w
podniecenie. — Naprawdę chciałbyś! To wspaniałe. Chodź-
my!
Od razu! — Pogrzebał w sakwie. — Czy mógłbym pole-
cieć
na twoim grzbiecie? Uwielbiam latać na smokach. Znałem
kiedyś
pewnego smoka. Nazywał się chyba Khirsah, czy jakoś
tak.
Wziął mnie i Flinta na grzbiet i braliśmy udział w bitwie,
i
to było wspaniałe.
Tas
przestał
szperać w sakwie, pogrążony we wspomnie-
niach.
Opowiem
wam całą historię. Działo się to podczas Woj-
ny
Lancy...
Może
kiedy indziej — przerwał uprzejmie Zwierciadło.
—
Musimy się spieszyć. Sam powiedziałeś, że elfom
grozi
niebezpieczeństwo.
Ach, tak — rozpromienił się Tas. —
Zapomniałem
o tym. — Znów
zaczął przeszukiwać swoją torbę. Kiedy już
wyjął
urządzenie, chwycił Zwierciadło za rękę. Uniósł magicz-
ny
przedmiot nad głowę i zaczął recytować zaklęcie.
Do
zobaczenia w Sanction! — zawołał do osłupiałych
rycerzy.
Potem Tas
i Zwierciadło
zaczęli się rozpływać, jakby byli
portretami,
które ktoś zostawił na deszczu. W ostatniej chwili,
434
tuż
przed zniknięciem, smok chwycił Odilę, a ta z kolei
złapała
Gerarda.
W mgnieniu oka wszyscy czworo znikli.
Wielkie nieba — jęknął Pan Róży.
Wielka ulga — parsknął pogardliwie lord Siegfried.
1
25
Ku dolinie
Armia elfów
szybko maszerowała na północ. Wojowni-
cy
wstawali wcześnie i późno kładli się spać, umilając
sobie
marsz pieśniami i
opowieściami o dawnych czasach, od któ-
rych
ciężary wydawały się lżejsze, a w sercach gościła radość.
Wiele
pieśni
i opowieści Silvanesti było dla Gilthasa czymś
nowym
i młodzieniec słuchał ich z radością. Z kolei pieśni
i
baśnie Qualinesti były całkiem nieznane ich kuzynom, którzy
jednak
nie czerpali z nich takiej przyjemności, gdyż większość
z
tych historii opowiadała o kontaktach Qualinesti z gorszy-
mi
rasami, takimi jak ludzie i krasnoludy. Silvanesti słuchali
uprzejmie
i chwalili pieśniarza, jeśli nie mogli pochwalić pieś-
ni.
Jedyną pieśnią, jakiej Silvanesti nie śpiewali, była pieśń
o
Loracu i śnie.
Kiedy
podróżowała
wśród nich Lwica, śpiewała pieśni Dzi-
kich
Elfów, a te, wraz z opowieściami o tym, jak Kagonesti
spławiają
ciała zmarłych rzeką i żyją dzicy i półnadzy w koro-
nach
drzew, szokowały zarówno Qualinestyjczyków, jak i
Sil-
vanestyjczyków,
ku wielkiej uciesze Dzikich Elfów. Jednakże
Lwica
i jej lud rzadko wśród nich przebywali. Ona i jej Dzikie
Elfy
pełnili rolę zwiadowców, którzy strzegli wojsk przed
nie-
spodziewanymi atakami z
flanki i wysuwali się daleko przed
czoło
armii, aby szukać najlepszych dróg.
Wydawało
się, że Alhanie ubyło lat. Gilthas sądził, że była
piękna,
kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, lecz jej uroda była
436
wówczas
zwarzona chłodem niczym późno kwitnąca róża. Te-
raz
królowa kroczyła w jesiennym słońcu. Jechała na ratunek
synowi
i mogła to czynić z honorem, gdyż była przekonana, że
Silvanoshei
odkupił swoje winy. Jej syn był w niewoli, a nawet
jeśli
wpadł w te tarapaty przez swą fatalną obsesję na punkcie
tej
ludzkiej dziewczyny, matczyne serce potrafiło bez trudu za-
pomnieć
o tej części opowieści.
Samar nie potrafił
zapomnieć, ale milczał. Jeśli to, co sir
Gerard
powiedział o Silvanosheiu, okaże się prawdą, być może
te
trudne przejścia pomogą młodemu głupcowi wyrosnąć na
mądrego
mężczyznę, godnego miana króla. Ze względu na Al-
hanę
Samar miał taką nadzieję.
Gilthas też nie
był pozbawiony obaw. Miał nadzieję, że
kiedy
wyruszą w drogę, zdoła zapomnieć o lęku i złych prze-
czuciach.
Za dnia udawało mu się to. Pomagało śpiewanie.
Pieśni
o odwadze i męstwie przypomniały mu, że za dawnych
czasów
żyli bohaterowie, którzy pokonali straszliwe prze-
szkody,
by zwalczyć ciemność; że na elfów spadały gorsze
nieszczęścia
i nie tylko wychodzili z nich żywi, ale mieli się
dobrze.
W nocy jednak, kiedy próbował usnąć, tęskniąc za do-
dającymi
otuchy objęciami żony, czarne skrzydła rozpoście-
rały
się nad nim i przesłaniały gwiazdy.
Martwiła
go jedna sprawa. Nie mieli żadnych wieści z Sil-
vanesti.
Po prawdzie kurierowi trudno byłoby znaleźć ich na
tej
drodze, bo Alhana nie mogła powiedzieć posłańcom, gdzie
dokładnie
mają ich szukać, wysłała jednak własnych kurierów,
by
pełnili rolę przewodników, a oprócz tego każda wiewiórka
mogła
przekazać wiadomość o tym, że są w okolicy. Mijał
czas,
a wieści nie nadchodziły. Nie przybywali nowi posłańcy,
a
ich kurierzy nie wracali.
Gilthas
wspomniał
o tym Alhanie. Królowa odparła szorst-
ko,
że posłańcy dotrą, kiedy dotrą, nie wcześniej, i nie warto
z
tego powodu nie dosypiać i marnować energii na zamartwia-
nie
się.
Elfy
posuwały
się na północ w imponującym tempie i wkrót-
ce
znalazły się w południowej części gór Khalkist. Dawno te-
437
mu przekroczyły
granicę krainy ogrów, ale nie widziały śladu
swych
odwiecznych wrogów i zdawało się, że ich strategia —
marsz
wzdłuż pasma gór i ukrywanie się w dolinach — poskut-
kowała.
Pogoda była piękna, dni chłodne, lecz słoneczne. Zi-
ma
wstrzymywała się ze swoimi srogimi śnieżycami i mroza-
mi.
W drodze nie wydarzyły się żadne wypadki; nikt poważnie
nie
zachorował.
Gdyby
bogowie byli obecni, można
byłoby powiedzieć, że
uśmiechali
się do elfów, tak łatwa była ta część ich podró-
ży.
Gilthas zaczął się odprężać, a jego zmartwienia topniały
w
słońcu niczym drobna warstwa płatków śniegu, który cza-
sami
prószył w nocy. Wyczerpanie po całodziennym marszu
i
rześkie górskie powietrze zmuszały go do zapadnięcia w
sen.
Gilthas
spał długo i mocno, i budził się wypoczęty. Potrafił na-
wet
powtarzać sobie stare ludzkie porzekadło: „Brak wieści to
dobre
wieści" i znajdować w tym pociechę.
Potem nadszedł
dzień, który Gilthas miał zapamiętać do
końca
swego życia. Miał zapamiętać każdy, najmniejszy nawet
szczegół,
bo tego dnia dla elfów z Ansalonu zmieniło się życie.
Dzień
zaczął się jak każdy inny. Elfy zbudziły się o pierw-
szym
brzasku. Sprawnie i szybko spakowały swoje posłania
i
wyruszyły w drogę, zanim jeszcze słońce wzniosło się
nad
szczyty gór. Posiłek jadły w
drodze. W górach, gdzie roślin-
ność
była skąpa, trudno było znaleźć pożywienie, ale elfy
to
przewidziały
i napełniły plecaki suszonymi jagodami i orze-
chami.
Do
Sanction było
jeszcze wiele mil, lecz wszyscy pewnie
mówili
o kresie podróży, który wydawał się odległy zaledwie
o
kilka tygodni. Tego dnia świt był piękny. Qualinesti zaśpie-
wali
swoją rytualną pieśń na powitanie słońca i tym razem
Sil-
vanesti
przyłączyli się do nich. Słońce i marsz rozgrzały ich po
zimnej
nocy. Gilthas zachwycał się pięknem dnia i gór. Jak
każdy
elf, nigdy nie czuł się swojsko wśród gór, ale ich
surowy
majestat potrafił go
wzruszyć i wzbudzić w nim podziw.
Wtem Gilthas usłyszał
za sobą tętent końskich kopyt. Na-
wet
później, kiedy słyszał ten odgłos, natychmiast przypomi-
438
nał
mu się ów straszny dzień. Jeździec zmuszał konia do cwa-
łu,
co było rzeczą dość niezwykłą na tak wąskim,
kamienistym
szlaku. Elfy
nadal maszerowały, ale wiele oglądało się za sie-
bie
z zaciekawieniem.
W polu
widzenia pokazała
się Lwica. Jej złote włosy pod-
świetlone
były słońcem, tak że kobieta wydawała się skąpana
w
ogniu. Gilthas zapamiętał również to.
Ściągnął
wodze konia i nagle jego serce przepełniło się lę-
kiem.
Gilthas znał żonę, znał jej twarz. Kobieta przejechała
obok
niego, zmierzając na czoło kolumny. Nic nie powiedzia-
ła,
ale mijając go w pędzie, posłała mu spojrzenie, którego wi-
dok
sprawił, że młody elf popędził za nią. Teraz widział, że
na
koniu siedzą dwie osoby.
Wraz z Lwicą jechała jakaś kobieta
w
zielonym, cętkowanym stroju kuriera Silvanesti. Tylko tyle
Gilthas
zobaczył, zanim galopująca na złamanie karku Lwica
znikła
za zakrętem wąskiej ścieżki.
Pojechał za nią.
Elfy musiały uskakiwać mu z drogi, bo
inaczej
zostałyby stratowane. Gilthas widział w galopie zasko-
czone
oczy i zatroskane twarze. Rozległy się pytania, co się
dzieje,
ale młody elf puścił słowa mimo uszu i nie odpowie-
dział
na nie. Jechał na złamanie karku, gnany przez strach.
Dotarł w samą
porę, by zobaczyć, jak Alhana zawraca ko-
nia
i patrzy w osłupieniu na Lwicę, która wołała w łamanym
języku
Silvanesti, aby królowa się zatrzymała. Kurierka ze-
skoczyła
z konia, zanim jeszcze Lwica zatrzymała galopujące
zwierzę.
Kobieta zrobiła krok, po czym upadła na ziemię. Lwi-
ca
zeskoczyła z siodła i uklękła przy leżącej elfce. Alhana
szybko
podeszła do nich w towarzystwie Samara. Dołączył też
Gilhas,
gestem wzywając Plancheta, który szedł na czele ko-
lumny
z silvanestyjskimi dowódcami.
— Wody — rozkazała Alhana. — Przynieście wody.
Kurierka próbowała
mówić, ale Lwica nie pozwalała jej,
przynajmniej
dopóki kobieta nie napije się wody. Gilthas znaj-
dował
się teraz wystarczająco blisko, by zobaczyć, że kurier-
ka
nie jest ranna, jak się obawiał, ale osłabiona z wyczerpa-
nia
i odwodnienia. Samar podał własną manierkę i Lwica za-
439
częła
poić kurierkę małymi łykami wody, pocieszając ją łagod-
nymi
słowami. Po wypiciu kilku łyków kobieta potrząsnęła
głową.
— Pozwólcie
mi mówić! — wysapała. — Wysłuchaj mnie,
królowo
Alhano! Przynoszę... straszne wieści.
Wśród
ludzi wokół leżącej zgromadziłby się tłum
gapiów,
nadstawiających
uszu, by dowiedzieć się jak najwięcej. Elfy
miały
więcej szacunku. Po zamieszaniu i pośpiechu domyśliły
się,
że kurierka prawdopodobnie przyniosła złe nowiny, ale
trzymali
się z dala, cierpliwie czekając, aż usłyszą wszystko,
czego
powinni się dowiedzieć.
Na
Silvanesti najechali wrogowie — powiedziała ku-
rierka.
Mówiła słabym, niezbyt przytomnym głosem. — Ich
liczba
jest niezliczona. Przypłynęli rzeką w łodziach, paląc
i
plądrując wioski rybackie. Mnóstwo łodzi. Nikt nie mógł
ich
powstrzymać.
Wdarli się do Silvanesti i nawet Czarni Rycerze
przestraszyli
się ich. Niektórzy uciekli. Ale teraz są sojuszni-
kami...
Ogry? — spytała z niedowierzaniem Alhana.
Minotaury,
Wasza Królewska Mość — wyjaśniła ku-
rierka.
— Minotaury zawarły przymierze z Czarnymi Ryce-
rzami.
Nasi nieprzyjaciele są tak liczni jak uschnięte liście
je-
sienią.
Alhana zlustrowała
Gilthasa spojrzeniem płonących oczu,
które
przeszyło ciało, kość i utkwiło w jego sercu.
„Miałeś rację" — mówiło spojrzenie. „A ja się myliłam".
Alhana odwróciła
się od nich wszystkich i odeszła. Od-
trąciła
nawet Samara, który chciał pójść za nią.
— Zostaw mnie — rozkazała.
Lwica
nachyliła
się nad kurierką, podając jej więcej wody.
Gilthas
był odrętwiały. Nic nie czuł. Wieści były tak okropne,
że
nie mieściły się w głowie. Kiedy tak stał, starając się
ogar-
nąć myślą wydarzenia,
zauważył, że kurierka ma posiniaczone
i
okrwawione stopy. Zdarła sobie buty i ostatnie mile biegła
boso
po kamienistym gruncie. Nie czuł niczego do swojego lu-
du,
ale ból i bohaterstwo tej kobiety wzruszyło go do łez. Za-
440
mrugał
ze złością. Nie mógł teraz pogrążyć się w żalu. Poszedł
za
Alhana, zdecydowany porozmawiać z nią.
Samar dostrzegł
zbliżającego się Gilthasa i wykonał ruch,
jakby
chciał go zatrzymać. Młody elf posłał mu spojrzenie,
które
wyraźnie mówiło, że może spróbować, ale nie pójdzie
mu
to łatwo. Po chwili wahania Samar odsunął się.
— Królowo Alhano — powiedział
Gilthas.
Kobieta uniosła twarz
zalaną łzami.
Oszczędź
mi swoich przechwałek — rzekła cichym i ża-
łosnym
głosem.
Nie czas mówić, kto miał rację, a kto nie
— odparł
półgłosem Gilthas.
— Gdybyśmy zostali i oblegali Siłvanesti,
tak
jak radziłem, pewnie wszyscy już byśmy nie żyli albo by-
libyśmy
niewolnikami pod pokładem galery minotaurów. —
Dotknął
łagodnie jej ramienia i był wstrząśnięty tym, jak
jest
zziębnięta
i drżąca. — A tak nasza armia jest silna i
nietknięta.
Umocnienie
pozycji zajmie naszym wrogom jakiś czas. Mo-
żemy
wrócić i przejść do ataku, uderzyć na nich znienacka...
Nie — powiedziała Alhana. Otuliła się
ramionami, za-
cisnęła
zęby i siłą woli opanowała drżenie. — Nie, idziemy da-
lej
do Sanction. Nie rozumiesz? Jeśli pomożemy ludzkim woj-
skom
podbić Sanction, honor nakaże im pomóc nam wyzwolić
ojczyznę
i wypędzić najeźdźców.
Dlaczego
mieliby to zrobić? — spytał ostrym tonem
Gilthas.
— Jaki mają powód, by ginąć za nas?
Ten, że my pomożemy im walczyć o Sanction!
—
stwierdziła Alhana.
Czy robilibyśmy to, gdyby twój syn nie był
uwięziony
w murach Sanction? —
spytał Gilthas.
Skóra,
policzki i wargi Alhany miały ten sam kolor — tru-
pioblady.
Tylko jej ciemne oczy, choć też przygaszone, wyda-
wały
się żywe.
— Silvanestyjczycy
będą kontynuować marsz na Sanction
—
rzekła. Nie spojrzała na niego. Patrzyła na południe, jakby
mogła
przeniknąć wzrokiem góry i zobaczyć swój utracony
kraj.
— Wy, Qualinesti, możecie robić, co chcecie.
441
Odwróciwszy się od Gilthasa, rzekła do Samara:
— Wezwij nasz lud. Muszę z nimi
porozmawiać.
Potem
odeszła, wyprostowana, z głową dumnie wzniesioną.
— Zgadzasz
się z tym? — spytał Samara Gilthas, szykując
się
do wyjścia.
Samar posłał
młodemu elfowi spojrzenie, które podziałało
na
niego jak uderzenie w twarz. Gilthas zdał sobie sprawę, że
źle
zrobił, pytając. Alhana była królową Samara i jego do-
wódcą.
Stary wojownik prędzej by zginął, niż podał w wąt-
pliwość
jakąkolwiek jej decyzję. Po raz pierwszy w życiu Gil-
thas
czuł się tak kompletnie sfrustrowany i bezsilny. Kipiał
z
wściekłości, która nie mogła znaleźć ujścia.
My nie
mamy ojczyzny — powiedział, zwracając się do
Plancheta.
— Żadnej. Jesteśmy wygnańcami, ludem bez kraju.
Czemu
ona tego nie widzi? Dlaczego nie może tego zrozumieć?
Sądzę,
że ona rozumie — powiedział Planchet. — Dla
niej
rozwiązaniem jest atak na Sanction.
To złe rozwiązanie — odparł Gilthas.
Elfi
uzdrowiciele przybyli, by zaopiekować
się kurierką.
Opatrzyli
jej rany ziołami i polali eliksirami, a Dzikiej Elfce
kazali
odejść. Lwica podeszła do męża.
Co robimy?
Maszerujemy
na Sanction — rzekł ponuro Gilthas. —
Czy
kurierka przyniosła jakąś wieść o naszym ludzie?
Powiedziała,
że podobno zdołał uciec z Silvanesti i zbiegł
z
powrotem na Równiny Pyłu.
Gdzie z
całą pewnością nie będzie mile widziany. —
Gilthas
westchnął głęboko. — Mieszkańcy Równin uprzedzili
nas
o tym.
Młodzieniec
stał, zmartwiony. Rozpaczliwie chciał być te-
raz
ze swoim ludem i zdał sobie sprawę, że jest wściekły na
siebie.
Trzeba było posłuchać instynktu i zostać ze swoimi ro-
dakami,
a nie maszerować na tę nieszczęsną wojnę.
— Ja
też się myliłam. Byłam przeciwna twojej decyzji.
Przykro
mi, mój mężu — rzekła ze skruchą Lwica. — Nie za-
dręczaj
się jednak. Nie mógłbyś zapobiec najazdowi.
442
— Przynajmniej
byłbym teraz ze swoim ludem — rzekł
Gilthas
z goryczą. — Dzieliłbym z nim jego nieszczęście, jeśli
nic
innego nie mógłbym zrobić.
Zastanawiał się,
co dalej. Pragnął wrócić, ale droga byłaby
ciężka
i niebezpieczna, i pewnie sam nie dotarłby do celu.
Gdyby
zaś zabrał wojowników Qualinesti, uszczupliłby po-
ważnie
siły Alhany. To mogło spowodować rozłam w szere-
gach,
bo niektórzy Silvanesti z pewnością chcieliby wrócić do
domów.
Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, elfy musiały być
zjednoczone.
Gdzieś
z tyłu dobiegł jakiś okrzyk, potem tu i tam rozległy
się
kolejne. Alhana przerwała w połowie przemowy i obejrzała
się
za siebie. Teraz okrzyki dobiegały zewsząd, spadały na
nich
niczym kamienna lawina.
Ogry!
Gdzie? —
zawołała Lwica do jednego ze swoich zwia-
dowców.
Wszędzie! — zawołał wojownik i wyciągnął rękę.
Elfy
wmaszerowały
do niewielkiej, wąskiej doliny o urwi-
stych
ścianach. Teraz na ich oczach te urwiska ożyły. Na górze
zjawiły
się ogromne, masywne postaci, spojrzały w dół na elfy
i
w ciszy czekały na rozkaz, by zacząć masakrę.
26
Sąd
Bogowie
Krynnu znów
spotkali się na naradzie. Bogowie
światła
stali naprzeciwko bogów ciemności, tak jak dzień stoi
naprzeciwko
nocy, a bogowie neutralności podzielili się równo
między
obie strony. Bogowie magii stali razem, a pośrodku
nich
stał Raistlin Majere.
Paladine skinął głową i mag wyszedł z szeregu.
Skłonił się i powiedział po prostu:
— Powiodło mi się.
Bogowie stali oniemiali ze zdumienia —
wszyscy z wy-
jątkiem
bogów magii, którzy wymienili uśmiechy, idealnie zga-
dzając
się z sobą.
Jak tego dokonałeś? — spytał wreszcie Paladine.
Moje zadanie nie było proste — rzekł
Raistlin. — We
wszechświecie
wirują prądy chaosu. Magia jest kapryśna i nie-
poręczna.
Ledwie ją chwycę, a wymyka mi się między palca-
mi.
Kiedy kender użył magicznego urządzenia, udało mi się
go
pochwycić
i wciągnąć do przeszłości, gdzie wichry chaosu są
mniej
porywcze. Udało mi się tam zatrzymać Tasa dość długo,
by
zorientował się, gdzie jest, lecz potem magia wyrwała mi
go
z rąk i zgubiłem go. Wiedziałem jednak, gdzie go znaleźć,
gdy
zatem ponownie uruchomił urządzenie, byłem przygoto-
wany.
Zabrałem go do czasu, który obaj znaliśmy, a wtedy
zaczął
mnie poznawać. Wreszcie zaniosłem go do teraźniej-
444
szóści.
Przeszłość i teraźniejszość są teraz połączone. Wystar-
czy
iść za jednym, aby trafić do drugiego.
Co widzisz? — spytał Paldine Zivilyna.
Widzę
świat — rzekł Ziviłyn cicho, ze łzami w oczach.
—
Widzę przeszłość, widzę teraźniejszość i widzę przyszłość.
Jaką przyszłość? — spytała Mishakal.
Ścieżkę, którą świat kroczy teraz — odparł Zivilyn.
Zatem nie można jej zmienić? —
zaniepokoiła się Mi-
shakal.
Jasne, że można — rzekł zgryźliwie
Raistlin. — Jesz-
cze wszyscy
możemy przestać istnieć.
Chcesz
powiedzieć, że ten przeklęty kender jeszcze nie
zginął?
— warknął Sargonnas.
Nie zginął. Moc królowej Takhisis
straszliwie wzrosła.
Jeśli
chcecie mieć choćby cień nadziei na pokonanie jej, Tass-
lehhoff
będzie musiał wykonać jeszcze jedno ważne zadanie
za
pomocą urządzenia do podróżowania w czasie. Jeśli je
wy-
kona...
...trzeba go odesłać w przeszłość, by
zginął — dokoń-
czył
Sargonnas.
Otrzyma
wybór — poprawił go Paladine. — Nie zmusi-
my
go powrotu ani nie odeślemy wbrew jego woli. Tas ma
wolną
wolę, podobnie jak wszystkie żywe istoty na Krynnie.
Nie
możemy go jej pozbawić tylko dlatego, że nam tak odpo-
wiada.
Nam
odpowiada? — ryknął Sargonnas. — On może nas
wszystkich
zgubić!
Jeśli tym możemy zapłacić za nasze
przekonania — o-
świadczył
Paladine — niech i tak będzie. Twoja królowa, Sar-
gonnasie,
pogardziła wolną wolą. Łatwiej jej było rządzić
nie-
wolnikami.
Ty byłeś temu przeciwny. Czy twoje minotaury
czciłyby
boga, który uczyniłby z nich niewolników? Boga,
który
odebrałby im prawo do decydowania o własnym losie,
prawo
do szukania honoru i chwały?
Nie, ale moje minotaury są rozsądne. Nie są głupimi
445
kenderami —
mamrotał Sargonnas, ale mruczał to sobie pod
nosem.
— To nam jednakże przypomina o następnej kwestii.
Zakładając
oczywiście, że nie zginiemy wszyscy przez tego
kendera...
— rzucił wrogie spojrzenie Paladine'owi —jaką
karę
wymierzymy bogini, której imienia nigdy więcej nie wy-
mówię?
Bogini, która nas zdradziła?
— Kara może być tylko jedna — powiedział
Gilean, kła-
dąc dłoń na
księdze.
Paladine powiódł wzrokiem dookoła.
Wszyscy się zgadzają?
Jeśli tylko równowaga zostanie zachowana —
rzekł
Hiddukel, powiernik szal.
Paladine spoglądał
na każdego z bogów po kolei. Każdy
po
kolei kiwał głową. Na koniec bóg przyjrzał się swojej
żo-
nie,'ukochanej
Mishakal. Ona nie skinęła. Stała ze spuszczoną
głową.
— Tak musi być — rzekł łagodnie
Paladine.
Mishakal
podniosła wzrok i długo i czule patrzyła mu w oczy.
Potem,
cała
w łzach, pokiwała głową.
Paladine
położył dłoń na księdze.
— Niech tak się stanie — rzekł.
27
Tasslehoff Burrfoot
Życie Tasslehoffa składało się ze
wspaniałych chwil. Co
prawda
bywały w nim też złe chwile, ale te dobre błyszczały
tak
jasno, że w ich blasku momenty smutku bladły i znikały
gdzieś
na dnie jego pamięci. Wiedział, że nigdy nie zapomni
o
chwilach nieszczęścia, ale one nie mogły już go
skrzywdzić.
Sprawiały
tylko, że było mu trochę smutno.
Ta chwila zaliczała
się do tych wspaniałych, cudowniej-
szych
od wszystkich innych w jego życiu, a każdy następna
była
coraz wspanialsza i jaśniejsza od poprzedniej.
Tas
przyzwyczajał
się już do podróżowania w czasie i prze-
strzeni
i wprawdzie wciąż czuł się zdezorientowany i oszoło-
miony,
ilekroć urządzenie wyrzucało go w miejscu przezna-
czenia,
doszedł jednak do wniosku, że choć nie chciałby się tak
czuć
na co dzień, od święta była to ekscytująca odmiana. Tym
razem
po wylądowaniu, pokręceniu się wokół na uginających
się
nogach i zastanawianiu przez jedną fascynującą chwilę,
czy
zwymiotuje, kender
poczuł, że oszołomienie mija i wreszcie
zdołał
się rozejrzeć po okolicy.
Pierwszą
rzeczą, jaką dostrzegł, był olbrzymi srebrny smok,
który
stał tuż przy nim. Smok był straszliwie okaleczony, przez
jego
oczy biegła blizna o postrzępionych brzegach, i Tas po-
znał,
że to mężczyzna, który rozmawiał z nim na zebraniu Ra-
dy
Rycerzy. Smok, podobnie jak Tas, najwyraźniej nie przejął
się
podróżą, bo wachlował lekko skrzydłami, obracał głową na
447
boki, węszył i
nasłuchiwał. Albo podróże w czasie nie spra-
wiały
smokom kłopotów, albo niewidomym nie kręciło się
w
głowie. Tas zastanawiał się, która z możliwości jest
praw-
dziwa
i zanotował sobie w pamięci, aby spytać o to w spokoj-
niejszej
chwili.
Dwoje
pozostałych
kompanów nie radziło sobie tak dobrze.
Gerardowi
podróż nie podobała się za pierwszym razem, więc
można
mu było wybaczyć fakt, że za drugim razem nie podo-
bała
mu się jeszcze bardziej. Mężczyzna chwiał się na nogach
i
ciężko sapał.
Odila
stała
z wytrzeszczonymi oczami i dyszała, przypomi-
nając
Tasowi biedną rybkę, którą kiedyś znalazł w kieszeni.
Nie
miał pojęcia, skąd się tam wzięła, chociaż jak przez
mgłę
przypominał
sobie, że ktoś ją zgubił. Udało mu się wpuścić ry-
bę
ż powrotem do wody i po chwili oszołomienia zwierzątko
odpłynęło.
Odila miała teraz taką samą minę jak tamta ryba.
— Gdzie
jesteśmy? — wysapała, kurczowo trzymając się
Gerarda.
Mężczyzna
spojrzał srogo na kendera. Wszyscy tak patrzyli
na
kendera.
— Dokładnie
tam, gdzie powinniśmy być — odparł pewny
siebie
Tas. — Tam, gdzie Królowa Ciemności więzi wszystkie
złote
i srebrne smoki. — Ściskając mocniej urządzenie w dło-
ni,
dodał po cichu: — Mam nadzieję! — Nie zabrzmiało to jed-
nak
aż tak cicho i raczej popsuło wrażenie.
Tas nigdy
jeszcze nie był
w takim miejscu. Wszędzie, jak
okiem
sięgnąć, ciągnęły się szare skały; nic, tylko szare
skały.
Ostre szare skały,
gładkie szare skały, olbrzymie szare skały
i
małe szare kamyczki. Niebo nad nimi było czarne, czarniej-
sze
od wszystkiego, co dotychczas widział, bez jednej gwiaz-
dy,
a jednak Tas stał skąpany w zimnym, białym świetle. Za
szarymi
skałami, na horyzoncie, skrzyła się ściana lodu.
— Czuję pod stopami kamień — powiedział
Zwierciadło
—
i nie czuję roślinności, zakładam więc, że kraina, w
której
wylądowaliśmy,
jest jałowa i ponura. Nie słyszę żadnych dźwię-
ków
ani fal bijących o brzeg morza, ani szumu wiatru w drze-
448
wach, ani
głosów
ptaków czy innych zwierząt. Czuję, że to po-
sępne
odludzie.
Mniej więcej się zgadza — rzekł Gerard,
ocierając pot
z
czoła wierzchem dłoni. — Dodaj do tego opisu fakt, że
niebo
nad naszymi głowami
jest czarne jak smoła, słońca nie ma,
a
jednak jest jasno, powietrze jest zimniejsze niż zadek trolla,
a
okolica wydaje się otoczona czymś, co wygląda na mur z so-
pli
lodu. Wtedy będziesz miał idealny opis.
Gerard nie powiedział jednego — uznał za
stosowne
zauważyć Tas — tego,
że ściana lodu lśni w świetle różnymi
kolorami...
Całkiem jak łuski wielobarwnego smoka? —
spytał
Zwierciadło.
Właśnie!
— krzyknął podniecony Tas. — Skoro o tym
wspomniałeś,
rzeczywiście tak to wygląda. Na swój zimny
i
niepiękny sposób to piękny widok. Szczególnie to, jak
barwy
zmieniają
się, ilekroć na nie spojrzysz, i tańczą po powierzchni
lodu...
Och, zamknij się! — rozkazał Gerard.
Tas
westchnął
w duchu. Co prawda lubił ludzkie istoty, ale
wędrowanie
z nimi niewątpliwie odbierało całą radość podró-
żowania.
Mróz
aż kąsał. Odila zadrżała i otuliła się szczelniej
połami
szaty.
Gerard podszedł ostrożnie do ściany z lodu. Nie dotknął
jej.
Przyjrzał się jej dokładnie. Wydobył sztylet i dziabnął
o-
strzem ścianę.
Sztylet
roztrzaskał
się. Gerard upuścił broń z przekleństwem
i
potrząsnął obolałą dłonią, a potem schował ją pod pachę.
Jest tak zimna, że ostrze pękło! Czułem,
jak zimno
biegnie
wzdłuż sztyletu i wnika głęboko w moje kości. Nadal
mam
zdrętwiałą rękę.
Nie
przeżyjemy tu długo — powiedziała Odila. — My,
ludzie,
umrzemy z zimna, tak samo kender. Nie mogę mówić
za
smoka.
Tas
posłał
jej uśmiech w podziękowaniu za to, że go u-
względniła.
449
Co się
tyczy mnie — rzekł Zwierciadło —jestem z ga-
tunku
zimnokrwistych. Moja krew wkrótce zgęstnieje i zacznie
toczyć
się powoli. Wkrótce stracę zdolność latania, a nawet ja-
snego
myślenia.
A poza tobą — marudził Gerard, rozglądając
się po
jałowym
pustkowiu, na którym stali — nie widzę tu ani jedne-
go
smoka.
Tasslehoff
musiał
przyznać, że sam jest zmarznięty i zimno
powoduje
bardzo niemiłe uczucie w palcach jego nóg i ko-
niuszkach
palców dłoni. Z żalem wspomniał podszytą kożusz-
kiem
kamizelkę, którą kiedyś nosił, i zastanawiał się, co się
z
nią stało. Ciekaw był też, co się stało ze smokami,
ponieważ
był
absolutnie pewny — no cóż, stosunkowo pewny — że po-
wiedziano
mu, iż to właśnie tu je znajdzie. Zajrzał pod kilka
szarych
kamieni, ale bez rezultatu.
Lepiej
zabierz nas stąd, Tas — powiedziała Odila naj-
wyraźniej,
jak mogła, dzwoniąc z zimna zębami.
Nie może nas zabrać — rzekł Zwierciadło
i powie-
dział to dziwnie
zadowolonym tonem. — To miejsce skon-
struowano
jako więzienie dla smoków. Już zamroziło magię
w
mojej krwi. Wątpię, czy magia tego urządzenia również
za-
działa.
Utknęliśmy
tu! — rzekł ponuro Gerard. — I zamarznie-
my
na śmierć!
Tasslehoff wyprostował
się. To była wspaniała chwila
i
choć musiał przyznać, że na taką nie wygląda ani nie wy-
wołuje
takiego uczucia (całkiem stracił czucie w palcach
u
nóg), wiedział, co robi.
— Posłuchajcie
mnie — rzekł surowym tonem, przygląda-
jąc
się Gerardowi. — Wiele razem przeszliśmy. Gdyby nie ja,
nie
byłbyś dziś tym, kim jesteś. Skoro tak jest — dodał
szybko,
zanim Gerard zdążył
coś powiedzieć — chodźcie za mną.
Odwrócił
się, śmiało i pewnie, gotów iść przed siebie, choć
nie
miał zielonego pojęcia dokąd.
— Za
wzniesieniem — szepnął mu do ucha jakiś głos, ci-
chy,
lecz wyraźny.
450
Za tym wzniesieniem — rzekł Tasslehoff.
Pokazał
pierwszą szarą skałę,
jaką zobaczył i pomaszerował w jej
kierunku.
Mamy iść za nim? — spytała Odila.
Lepiej nie zgubić go z oczu — odparł Gerard.
Tas
gramolił
się po szarych głazach, obluzowując kamycz-
ki,
które wysuwały się spod jego stóp i spadały z grzechotem,
co
poważnie przeszkadzało Odili i Gerardowi, którzy stara-
li
się wspinać po skałach za kenderem. Obejrzawszy się,
Tas
zobaczył, że
Zwierciadło się nie ruszył. Srebrny smok wciąż
stał
w tym samym miejscu, w którym wylądował, łopocząc
skrzydłami
i machając ogonem, pewnie po to, by spróbować
rozruszać
krew.
— On
nie widzi — rzekł Tasslehoff, ogarnięty poczuciem
winy.
— A my go zostawiliśmy całkiem samego. Nie martw
się,
Zwierciadło! — zawołał. — Wrócimy po ciebie.
Smok odpowiedział
coś, czego Tas nie usłyszał wyraźnie
z
powodu hałasu, jaki robili Odila z Gerardem, uchylając się
przed
kamieniami, ale wydawało się, że słyszy:
Chwała tej chwili należy do ciebie,
kenderze. Ja będę
czekał.
Jedno
jest w smokach wspaniałe — mruknął pod nosem
Tas,
któremu od razu zrobiło się ciepło. — One zawsze rozu-
mieją.
Kiedy już znalazł
się na szczycie wzniesienia, spojrzał
w
dół i dech mu zaparło w piersi.
Jak okiem
sięgnąć,
wszędzie były smoki. Tasslehoff nigdy
nie
widział tylu smoków naraz. Nie wyobrażał sobie, że na
świecie
może być tyle srebrnych i złotych smoków.
Smoki spały,
odrętwiałe z zimna. Przytulały się do siebie,
szukając
ciepła, posplatane szyjami i łbami, przyciśnięte boka-
mi
o zwiniętych skrzydłach, ogonami otulając siebie lub swo-
ich
smoczych braci. Dziwne światło, od którego na lodowych
ścianach
szyderczo tańczyły tęcze, odbierało smokom barwy,
tak
że wydawały się szare jak skaliste szczyty, które je ota-
czały.
451
Czy one
nie żyją? — spytał Tas, czując, jak mu się ser-
ce
ściska.
Nie —
szepnął mu do ucha głos — są pogrążone w głę-
bokim
śnie. Dzięki temu nie umierają.
Jak mam je obudzić?
Musisz zburzyć lodowy mur.
Jak mam
to zrobić? Gerard złamał nóż, kiedy próbował
to
zrobić.
Do tego nie potrzeba broni.
Tas
zastanowił
się nad tym, a potem powiedział z powąt-
piewaniem:
Czy ja mogę to zrobić?
Nie wiem — rzekł głos. — Potrafisz?
Na
wszystkie cudowne rzeczy! — zawołał Gerard. W gra-
molił
się na szczyt wzniesienia i stał teraz obok Tasslehoffa.
—
Spójrz tylko na to!
Odila nic nie powiedziała.
Stała długo, patrząc na smoki,
a
potem odwróciła się i zbiegła po zboczu.
Powiem Zwierciadłu.
Myślę,
że on wie — powiedział Tasslehoff, a potem do-
dał
uprzejmie: — Wybaczcie mi, mam coś do zrobienia.
O, nie. Ty nigdzie nie pójdziesz! — zawołał
Gerard
i chciał złapać
Tasslehoffa za kołnierz.
Nie zdążył.
Tasslehoff biegł
co sił, najszybciej, jak potrafił. Od wspi-
naczki
stopy mu się rozgrzały. Już czuł palce u nóg — nie-
zbędne
do biegania — i pędził tak szybko jak jeszcze ni-
gdy
przedtem. Ziemia paliła mu się pod nogami. Jeśli nawet
nadepnął
na luźny kamyk, na którym mógł się poślizgnąć, nie
miał
z nim kontaktu wystarczająco długo, aby to miało ja-
kiekolwiek
znaczenie. Kender praktycznie frunął ponad zie-
mią.
Włożył w bieg
całego siebie. Wiatr uderzał go w twarz
i
szczypał w oczy. Tas otworzył szeroko usta. Wciągał do
płuc
wielkie hausty zimnego
powietrza, które skrzyło się w jego
krwi.
Słyszał jakieś krzyki, ale nie miały one dla niego znacze-
452
nia w wichrze biegu. Biegł,
nie myśląc o zatrzymywaniu się,
nie
mogąc się zatrzymać. Zmierzał prosto w ścianę z lodu.
Dziko
podekscytowany Tas odrzucił
do tyłu głowę. Otwo-
rzył
usta i wrzasnął głośno: „Jaaaa!", co absolutnie nic nie
zna-
czyło,
ale po prostu sprawiało przyjemność. Z rozłożonymi rę-
kami
i otwartymi szeroko ustami kender zderzył się ze ścianą
z
migotliwego lodu.
Wokół
niego rozprysły się tęczowe krople wody. Skrząc się
w
srebrzystym świetle, spadały na jego odwróconą ku niebu
twarz.
Tas przebiegł przez kurtynę wody, która niegdyś by-
ła
ścianą lodu, i nadal pędził na oślep i bez opamiętania,
aż
wreszcie
zobaczył, że tuż przed nim szara skała kończy się rap-
townie,
a w dole jest jedynie czerń.
Kender zamachał
rękami, starając się zatrzymać. Zmagał
się
ze swoimi nogami, ale one wydawały się mieć własny ro-
zum,
aż w końcu wiedział już z całą pewnością, że spadnie
prosto
w przepaść.
„To moja ostatnia chwila, ale jaka cudowna" — pomyślał.
Spadał,
a nad nim przeleciały srebrne skrzydła. Poczuł, jak
jakaś
łapa chwyta go za kołnierz (co nie było niczym nowym,
ponieważ
ciągle ktoś łapał go za kołnierz), tyle że tym razem
było
to jednak nowe doznanie. Ta łapa miała bardzo przyjem-
ny
rozmiar.
Tas zawisł ponad wiecznością.
Sapał,
nie mogąc złapać tchu. Kręciło mu się w głowie i
był
oszołomiony.
Odchyliwszy głowę do tyłu, zobaczył, że zwisa
ze
szponów srebrnego smoka, którego oczy zwrócone są mniej
więcej
w jego stronę.
Całe szczęście, że nie przestawałeś
wrzeszczeć — po-
wiedział
Zwierciadło — i że Gerard zauważył twoje kłopoty
na
czas, by mnie zawiadomić.
Czy one odzyskały wolność? — spytał
niecierpliwie
Tasslehoff. —
Pozostałe smoki?
Odzyskały
— rzekł Zwierciadło, powoli zawracając do
miejsca,
które było teraz jedynie olbrzymią wyspą szarych skał
pośrodku
ciemności.
453
Co
zrobicie, ty i inne smoki? — spytał Tas, zaczynając
czuć
się lepiej, odkąd znalazł się nad stałym lądem.
Będziemy rozmawiać — oznajmił Zwierciadło.
Będziecie rozmawiać! —jęknął Tasslehoff.
Nie martw się — rzekł smok. — Doskonale
zdajemy
sobie sprawę z upływu
czasu. Trzeba jednak zadać pewne py-
tania
i znaleźć na nie odpowiedzi, zanim będziemy mogli pod-
jąć
jakąkolwiek decyzję. — Głos mu złagodniał. — Zbyt wie-
lu
oddało zbyt wiele, abyśmy to zmarnowali przez pochopne
działanie.
Tasowi nie podobało
się to. Zrobiło mu się okropnie smut-
no
i zamierzał spytać Zwierciadło, co chce przez to powie-
dzieć,
ale smok spuszczał już kendera w dół. Gerard chwycił
Tasa
w ramiona, uściskał go i postawił na ziemi. Tas skupił
się
ńa oddychaniu. Odkąd lodowa ściana znikła, powietrze
się
ociepliło. Słychać było łopot skrzydeł i głębokie,
dźwięcz-
ne głosy smoków
wołających do siebie w swej pradawnej
mowie.
Tas siedział na
szarym głazie i czekał, aż oddech go dogo-
ni,
a jego serce zorientuje się wreszcie, że nie musi walić tak
mocno,
bo kender już nie biegnie. Odila oddaliła się ze Zwier-
ciadłem,
by służyć mu za przewodniczkę, i wkrótce Tas usły-
szał,
jak srebrny smok cieszy się z odnalezienia towarzyszy.
Gerard
został z tyłu. Nie kręcił się wokół, jak miał w
zwyczaju,
zaglądając
tu, badając tamto. Stał tylko i patrzył z góry na Tasa
z
bardzo dziwną miną.
Może brzuch go boli, przypuszczał Tas.
Co się
zaś tyczy samego Tasslehoffa, skoro brakowało mu
tchu,
by mówić, kender postanowił trochę pomyśleć.
Nigdy tak na to nie patrzyłem — szepnął do siebie.
Co powiedziałeś? — spytał Gerard, kucając
obok, by
być na tym samym
poziomie co kender.
Tas podjął
decyzję. Już mógł mówić i wiedział, co musi po-
wiedzieć.
Wracam.
Wszyscy wrócimy — oznajmił Gerard, po czym, rzu-
454
ciwszy poirytowane spojrzenie w kierunku
smoków, dodał: —
Kiedyś.
Nie, nie
to miałem na myśli — powiedział Tas, czując,
jak
mu się serce ściska. — Chciałem powiedzieć, że wracam,
żeby
umrzeć. — Zdobył się na uśmiech i wzruszenie ramiona-
mi.
— Wiesz, ja już jestem nieżywy, więc to nie będzie taka
wielka
różnica.
Jesteś tego pewny, Tas? — Gerard przyglądał
się ken-
derowi z cichą powagą.
Tas pokiwał głową.
„Zbyt wielu poświęciło zbyt wiele...",
tak powiedział
Zwierciadło.
Zastanowiłem się nad tym, kiedy spadałem z kra-
wędzi
świata. Jeśli umrę tutaj, gdzie nie powinienem, wszyst-
ko
umrze wraz ze mną. I wiesz, co się wtedy stało,
Gerardzie?
Przestraszyłem
się! Nigdy dotąd się nie bałem. — Pokręcił
głową.
— Przynajmniej nie tak.
Taki upadek mógłby przestraszyć każdego —
powie-
dział Gerard.
To nie przez upadek — odpowiedział Tas. —
Bałem
się,
bo wiedziałem, że gdyby wszystko umarło, to byłaby moja
wina.
Wszystkie poświęcenia, jakich ktokolwiek dokonał w hi-
storii:
Huma, Magius, Sturm Brightblade, Laurana, Raistlin...
—
Przerwał, a potem dokończył półgłosem: — Nawet lord
Soth.
I niezliczeni inni, których nigdy nie poznam. Całe ich
cierpienie
poszłoby na marne. Ich radości i zwycięstwa po-
szłyby
w zapomnienie. — Tasslehoff pokazał coś ręką. — Wi-
dzisz
tę czerwona gwiazdę? Tę tam?
Tak — odparł Gerard. — Widzę.
Kenderzy mówią, że ludzie w Piątym Wieku
uważają,
iż w tej gwieździe
żyje Flint Fireforge. Pali ogień w swojej
kuźni,
żeby ludzie pamiętali o chwale dawnych czasów i nie
tracili
nadziei. Sądzisz, że to prawda?
Gerard
chciał
powiedzieć, że jego zdaniem gwiazda to po
prostu
gwiazda i że krasnolud nigdy nie mógłby żyć w gwieź-
dzie,
lecz widząc minę Tasa, rycerz zmienił zdanie.
— Tak, myślę, że to prawda.
455
Tas
uśmiechnął
się. Wstał, otrzepał się, obejrzał się dokład-
nie,
poprawił ubranie i sakwy. W końcu, skoro miał na niego
nadepnąć
Chaos, musiał się godnie prezentować.
Ta
czerwona gwiazda jest pierwszą, którą mam zamiar
odwiedzić.
Flint się ucieszy na mój widok. Wydaje mi się, że
czuł
się osamotniony.
Idziesz już? — spytał Gerard.
Nie ma to
jak teraźniejszość — rzekł wesoło Tas. — To
taki
żart o podróżowaniu w czasie — dodał, przyglądając
się
Gerardowi.
— Każdy z nas, podróżników w czasie, opowiada
żarty
o podróżach w czasie. Powinieneś się roześmiać.
Chyba nie
za bardzo mi do śmiechu — powiedział Ge-
rard.
Położył dłoń na ramieniu Tasa. — Zwierciadło miał ra-
cję.
Jesteś mądry, może nawet jesteś najmądrzejszą osobą,
jaką
poznałem,
a z pewnością najodważniejszą. Szanuję cię, Tassle-
hoffie
Burfoocie.
Wyciągnąwszy
miecz, Gerard zasalutował kenderowi, od-
dając
mu honory tak, jak jeden prawdziwy rycerz drugiemu.
Wspaniała
chwila.
— Żegnaj
— rzekł Tasslehoff. — Oby twoje sakwy nigdy
nie
były puste.
Wyjął
ze swojej torby urządzenie do podróżowania w cza-
sie.
Popatrzył na nie pełnym podziwu wzrokiem i pogładził
klejnoty,
które skrzyły się jaśniej niż kiedykolwiek wcześniej
za
jego pamięci. Pogłaskał je czule, a potem, patrząc na czer-
woną
gwiazdę, rzekł:
Jestem gotowy.
Smoki
wreszcie podjęły decyzję. Zamierzają wrócić na
Krynn
— oznajmiła Odila. — Chcą, żebyśmy z nimi polecie-
li.
— Kobieta rozejrzała się. — A gdzie kender? Znowu go
zgubiłeś?
Gerard
wytarł
nos i oczy i pomyślał z uśmiechem o wszyst-
kich
chwilach, w których żałował, że nie może zgubić Tassle-
hoffa
Burrfoota.
456
— On się nie zgubił — oznajmił Gerard,
biorąc Odilę za
rękę. —
Właśnie przestał błądzić.
W tym momencie z ciemności dobiegł przenikliwy głos:
— Hej, Gerardzie, omal nie zapomniałem!
Kiedy wrócisz
do Solące,
przypilnuj, żeby zreperowali zamek w drzwiach
mojego
grobowca. Jest popsuty.
28
Dolina ognia i lodu
Ogry nie
zaatakowały
od razu. Dobrze przygotowały swoją
zasadzkę.
Elfy zostały uwięzione w dolinie. Droga przed nimi
była
zagrodzona, a drogę powrotną im odcięto. Nie mogły ni-
gdzie
uciec. Ogry zaś mogły zdecydować się na atak w dowol-
nej
chwili i zdecydowały, że będą czekać.
Elfy są
gotowe walczyć, rozumowały ogry. W ich sercach
bije
odwaga. Wróg zaskoczył je tak niespodziewanie i nagle,
że
nie miały czasu się przestraszyć. Niech jednak minie dzień
i
nastanie noc. Niech leżą na posłaniach, nie mogąc usnąć,
i
wpatrują się w płonące wokół nich ogniska. Niech policzą
liczbę
nieprzyjaciół i niech strach ją pomnoży, a o świcie na-
stępnego
dnia elfy będą się trząść ze strachu i zwymiotują całą
swoją
odwagę.
Elfy
natychmiast zajęły
stanowiska do odparcia ataku wro-
ga.
Poruszały się w sposób zdyscyplinowany, bez paniki, ukry-
wając
się za sosnami, w zaroślach i za głazami. Elfi łucznicy
poszukali
sobie wyżej położonych miejsc, wybrali cele, staran-
nie
wymierzyli i czekali na rozkaz, by strzelać. Każdy łucznik
miał
wystarczający zapas strzał, lecz wiedzieli, że te wkrótce
się
wyczerpią, a nowych nie będzie. Musieli się postarać, by
nie
zmarnować ani jednego strzału, choć sami widzieli, że
mogą
zużyć wszystkie posiadane pociski i nadal nie zmniej-
szyć
liczebności wroga.
Elfy były gotowe. Ogry nie zaatakowały. Rozumiejąc ich
458
strategię, Samar
rozkazał swoim żołnierzom spocząć. Starali
się
jeść i spać, ale bez większego powodzenia. Smród ogrów,
podobny
do woni zgniłego mięsa, odbierał im apetyt. Światło
ognisk
wciskało się pod zamknięte powieki. Alhana krążyła
wśród
swoich żołnierzy, rozmawiając z nimi i opowiadając
o
dawnych czasach, by rozwiać ich lęk i dodać im otuchy. Gil-
thas
robił to samo — rozmawiał ze swoimi ludźmi i podnosił
ich
na duchu, głosząc słowa nadziei, w które sam nie wierzył,
bo
żadna rozsądna osoba nie mogła w nie uwierzyć. Mimo to
wydawało
się, że dodaje to otuchy żołnierzom, i, co dziwne,
samemu
Gilthasowi. Nie potrafił tego zrozumieć, bo wystar-
czyło
rozejrzeć się wokół, by zobaczyć, że ogniska nieprzyja-
ciela
są liczniejsze od gwiazd na niebie. Podejrzewał cynicz-
nie,
że nadzieja zawsze jest matką głupich.
Osoba, którą
Gilthas najbardziej chciał pocieszyć, nie po-
zwalała
na to. Lwica znikła tuż po przyprowadzeniu kurier-
ki
do obozu. Odjechała galopem, ignorując wołanie Gilthasa.
Młody
elf szukał jej w obozie, ale nikt jej nie widział, nawet
wśród
jej pobratymców. Wreszcie, długo po zmierzchu, odna-
lazł
ją. Siedziała na głazie z dala od głównego obozu. Wpatry-
wała
się w noc i chociaż Gilthas wiedział, że z pewnością sły-
szy
jego kroki, bo potrafiła usłyszeć wróbla skaczącego w lesie
z
oddali dwudziestu stóp, nie odwróciła się do niego.
Nie było
potrzeby mówić jej, że naraża się na niebezpie-
czeństwo
ataku ze strony któregoś z ogrów. Wiedziała o tym
lepiej
od niego.
Ilu twoich zwiadowców brakuje? — spytał.
To moja
wina! — oznajmiła z goryczą kobieta. — To
przeze
mnie! Powinnam coś zauważyć, coś usłyszeć, by nas
ostrzec
przed tym niebezpieczeństwem! — Wskazała górskie
szczyty.
— Spójrz na to. Są ich tam tysiące! Ogry, od których
kroków
trzęsie się ziemia i walą drzewa, ogry cuchnące jak
ciepłe
krowie łajno. A ja ich nie widziałam, nie słyszałam! Ta-
ki
sam byłby ze mnie pożytek, gdybym była głucha, ślepa, nie-
ma
i miała odcięty nos!
Po chwili przerwy dodała z goryczą:
459
Brakuje
dwudziestu. Wszyscy byli przyjaciółmi, wier-
nymi
mi i bliskimi sercu.
Nikt cię nie wini — rzekł Gilthas.
Sama się obwiniam! — odrzekła Lwica i głos
się jej
załamał.
Samar
twierdzi, że magia niektórych ogrów urosła w si-
łę.
Jakakolwiek siła blokuje naszą magię i wypacza jej działa-
nie,
działa na korzyść ogrów. Postępy ich wojsk maskowały
czary.
Nie możesz się winić za to, że tego nie wykryłaś.
Lwica odwróciła
się do męża. Zmierzwione i potargane
włosy
spadały jej na twarz. Łzy zostawiły brudne smużki na
policzkach.
Oczy miała zaczerwienione.
— Dziękuję,
że starasz się mnie pocieszyć, mężu, lecz je-
dyną
pociechą dla mnie jest świadomość tego, że moja klęska
umrze
wraz ze mną.
Gilthasowi serce się
krajało. Nie potrafił nic powiedzieć.
Wyciągnął
ramiona do żony, a ona rzuciła się w jego objęcia
i
ucałowała go z całych sił.
Kocham
cię! — szeptała łamiącym się głosem. — Tak
bardzo
cię kocham!
A ja kocham ciebie — powiedział Gilthas. —
Jesteś
moim
życiem, a jeśli to życie właśnie dobiega końca, było
bło-
gosławione, bo ty w
nim byłaś.
Gilthas
został
z żoną przez całą noc z dala od obozu, cze-
kając
na tych, którzy mieli już nigdy nie wrócić.
Ogry ruszyły do
natarcia przed świtem, kiedy niebo bie-
lało
od nadchodzącego poranka. Elfy były gotowe. Żaden nie
mógł
spać. Każdy w głębi duszy wiedział, że nie dożyje po-
łudnia.
Krępe
ogry zaczęły atak od zrzucania głazów z urwiska.
Kamienie
były olbrzymie, wielkie jak domy. Dowodziło to
działania
magii bogini, bo choć ogry są wielkie, mająprzecięt-
nie
ponad dziewięć stóp wzrostu i są potężnie zbudowane, na-
wet
najsilniejszy z nich nie zdołałby wyrwać tych olbrzymich
głazów
z ziemi i rzucać nimi ze szczytów gór. Słychać też było
460
ogrowych szamanów,
którzy rzucali zaklęcia będące darem
królowej
Takhisis.
Głazy
staczały się do doliny, wypłaszając ukryte wśród skał
elfy
i zmuszając elfich łuczników do ucieczki. Wrzaski konają-
cych
elfów, które zostały przygniecione głazami, niosły się
echem
wśród
gór, a w odpowiedzi słychać było radosne okrzyki ogrów.
Kilka
rozzłoszczonych
lub przerażonych elfów zmarnowa-
ło
pociski, strzelając, zanim nieprzyjaciel znalazł się w zasię-
gu.
Samar gniewnie skarcił tych, którzy tak zrobili, i
powtórzył
rozkaz,
by czekać. Gilthas nie był łucznikiem. Ściskał w garści
miecz
i czekał z zawziętą miną na rozkaz do ataku. Nie potrafił
zbyt
dobrze władać bronią, ale robił postępy — przynajmniej
tak
mówił mu Planchet. Miał nadzieję, że to wystarczy, by za-
brać
przynajmniej kilku wrogów z sobą i nie przynieść wstydu
duchom
matki i ojca.
Tego
poranka Gilthas był
dziwnie świadomy obecności mat-
ki.
Miał wrażenie, jakby znajdowała się przy nim, a raz
nawet
wydawało
mu się, że słyszy jej głos i czuje jej dotyk. Uczucie
było
tak silne, że odwrócił się, by sprawdzić, czy Laurana
rze-
czywiście
stoi obok. Wtedy zobaczył, że to Lwica. Uśmiechała
się
do niego. Będą razem walczyć do końca i spoczną obok sie-
bie
po śmierci, tak jak leżeli obok siebie za życia.
Na
szczytach gór
widać było czarne sylwetki ogrów. Wro-
gowie
unieśli włócznie i potrząsali nimi, pokazując wyraźnie
elfom,
co je czeka, a potem wznieśli okrzyk, który odbijał się
echem
wśród gór.
Elfy ścisnęły
broń w rękach i czekały na atak. Gilthas
i
Lwica stali wśród członków sztabu zgromadzonego wokół
królowej
Alhany i sztandarów, zarówno elfów Cjualinesti, jak
i
Silvanesti.
Wreszcie jesteśmy
zjednoczeni, lecz dopiero wtedy, gdy
stoimy
w obliczu zagłady i jest już za późno. Gilthas szybko
postarał
się zapomnieć o tej gorzkiej refleksji. Co się stało, już
się
nie odstanie.
Oczyściwszy
sobie drogę, ogry zaczęły nieubłaganie scho-
dzić
ze szczytów gór. Były tak liczne, że zbocza czerniły się od
461
\
nich.
Gilthas uświadomił
sobie, że musi się tu znajdować całe
plemię
ogrów.
Wziął
Lwicę za rękę. Niech jego duszę wypełni miłość i za-
prowadzi
go tam, gdzie odchodzą dusze.
Samar wydał
rozkaz, by strzelać. Elfi łucznicy napięli łuki
i
wycelowali. Samar uniósł rękę, ale jej nie opuścił.
— Zaczekajcie! — krzyknął. Zmrużył
oczy, żeby zoba-
czyć wyraźniej.
— Co to jest, moja królowo? Czy mnie oczy
nie
mylą?
Alhana stała na
pagórku, z którego miała widok na po-
le
walki i mogła kierować bitwą. Kobieta była spokojna, pięk-
na
jak zawsze. Nawet jeszcze piękniejsza, jeśli to możliwe,
straszna
i groźna. Osłaniała oczy dłonią, patrząc na wschód,
w
słońce, które dopiero zaczynało się wznosić ponad wierz-
chołki
gór.
Siły nieprzyjaciela na szczytach zwolniły
tempo —
oznajmiła chłodnym,
beznamiętnym tonem, w którym nie by-
ło
słychać ani rozpaczy, ani radości. — Niektórzy wręcz
za-
wracają.
Coś ich
przestraszyło — krzyknęła Lwica. Wznosząc
wzrok
ku niebu, pokazała: — Tam! Błogosławiony E'li! Tam!
Nad ich
głowami
rozbłysło światło tak jaskrawe, że spra-
wiało
wrażenie, jakby pochwyciło słońce i wciągnęło jego ja-
sne
promienie do doliny, przepędzając mrok. Z początku Gil-
thas
sądził, że to jakiś cud sprowadził elfom słońce, lecz
potem
zdał sobie sprawę,
że ten blask jest światłem odbitym — sło-
necznymi
promieniami odbijającymi się od łusek na brzuchu
złotego
smoka.
Złoty smok
zanurkował, zmierzając w stronę górskiego
zbocza,
na którym roiło się od ogrów. Na widok majesta-
tycznego
gada szeregi wrogów rozpierzchły się w popłochu.
W
rozpaczliwych próbach ucieczki oszalałe z przerażenia ogry
biegały
po zboczach w górę i w dół, a nawet na boki.
Smok zionął na
górski stok swym ognistym oddechem.
Zbite
ze strachu w grupki ogry ginęły setkami. Echo ich przed-
śmiertnych
wrzasków niosło się wśród skał. Krzyki były tak
462
okropne, że
niektóre elfy zatykały uszy, by nie słyszeć tych
okropnych
dźwięków.
Złoty smok
przeleciał nad górą. Za nim nadciągały mniej-
sze
srebrne smoki, ziejąc morderczym szronem, który zmieniał
ogry
w bryły lodu, ścinał ich krew, mroził serca i
muskuły.
Stwardniałe i
zimne jak głazy ciała przewracały się i staczały
ze
stoków w dolinę. Do ataku ruszyły kolejne złote smoki, aż
całe
niebo zapłonęło od refleksów rzucanych przez ich łuski.
Armia
ogrów, która tak radośnie szarżowała z góry na uwię-
zionego
wroga, teraz była w odwrocie. Smoki leciały za ogra-
mi
i znajdowały je, gdziekolwiek te próbowały się schować.
Ogry
wysłały
tysiące swoich rodaków do tej bitwy, która
rzekomo
miała odciąć łeb armii elfów i wydrzeć jej serce.
Zjednoczone
pod komendą ogrowych tytanów, nauczone dys-
cypliny
walki, ogry cierpliwie tropiły maszerujące elfy i cze-
kały,
aż ich nieprzyjaciel wejdzie do doliny.
W bitwie tego dnia zginęło
wiele ogrów, lecz ich ród nie
został
zgładzony, jak później twierdzili niektórzy ludzie i elfy.
Ogry
znały okolicę, wiedziały, gdzie znaleźć groty, w któ-
rych
mogły się chować, póki smoki nie odleciały. Przyczajone
w
ciemności lizały rany, przeklinały elfy i przysięgały
zemstę.
Ogry zawarły silne
przymierze z minotaurami. Zwierzoludzie
żyli
w ciasnocie na północnych wyspach, których rosnąca po-
pulacja
spychana już była do oceanu. Minotaury od dawna
uważały
Ansalon za doskonałe terytorium do ekspansji. Ogry
tego
dnia poniosły klęskę, pozostały jednak sprzymierzone
z
minotaurami. Dzień zemsty miał jeszcze nadejść.
Ogry, które
wbiegły do doliny i zaatakowały elfy, oszalały
z
furii, zapomniały o szkoleniu i myślały tylko o zabijaniu. El-
fy
łatwo się z nimi rozprawiły i wkrótce było po bitwie.
Ogry
nazwały pole tej bitwy
Doliną Ognia i Lodu i uznały ją za
przeklętą.
Od tej pory żaden ogr nie postawił tam stopy.
Los bitwy
tak szybko się
odwrócił, że Gilthas nie mógł zro-
zumieć,
iż są już bezpieczni; nie mógł ogarnąć myślą faktu, że
463
śmierć już się do nich nie zbliża z
maczugami i włóczniami.
Elfy
wznosiły okrzyki i śpiewały radosne hymny na powitanie
smoków,
które krążyły po niebie, odbijając łuskami promienie
słońca.
Dwa srebrne smoki odłączyły
od pozostałych. Zatoczyły
krąg
nisko nad ziemią, szukając gładkiego i równego kawałka
terenu,
by wylądować. Alhana i Samar pospieszyli im na spo-
tkanie,
a Giłthas podążył za nimi. Alhana go zdumiewała. On
jeszcze
trząsł się z szoku wywołanego nagłym uwolnieniem
od
strachu, niespodziewanym powrotem życia i nadziei. Ona
przyjęła
nagłą odmianę losu z takim samym chłodnym opano-
waniem,
z jakim patrzyła w oczy pewnej śmierci.
Srebrne smoki wylądowały
— jeden wdzięcznym, płyn-
nym
ruchem, drugi niezgrabnie jak młode smoczątko, które
dopiero
co wykluło się z jaja. Gilthas dziwił się temu, dopó-
ki
nie zobaczył, że smok jest okaleczony i zamiast oczu ma
szpecącą
bliznę.
Smok
leciał
na ślepo, kierując się wskazówkami swojego
jeźdźca,
kobiety w stroju Rycerza Solamnijskiego. Spod jej
błyszczącego
hełmu spływały długie, czarne warkocze. Zasa-
lutowała
królowej, ale nie zeskoczyła z wierzchowca. Siedzia-
ła
na smoku z mieczem w ręku, przyglądając się, jak pozostałe
smoki
ścigają i dobijają resztki armii ogrów. Jeździec na dru-
gim
smoku pomachał ręką.
Samarze! — zawołał.
To ten
rycerz, Gerard! — wykrzyknął Samar, tak wstrząś-
nięty,
że zapomniał o swej zwykłej stoickiej pozie. — Po-
znałbym
go wszędzie — dodał, kiedy Gerard zbliżył się do
nich
biegiem. — To zapewne najbrzydszy człowiek, jakiego
Wasza
Królewska Mość zobaczy w życiu.
Mnie się wydaje piękny — rzekła Alhana.
Gilthas słyszał
łzy w jej głosie, nawet jeśli nie widział ich
na
jej twarzy, i zaczął ją lepiej rozumieć. Alhana była z
wierz-
chu lodowata, ale w
jej wnętrzu płonął ogień.
Na widok
Gilthasa Gerard rozpromienił
się i pospiesznie
podszedł,
by powitać króla Qualinesti. Gilthas ukradkiem ski-
464
nął głową.
Rycerz zrozumiał gest i spojrzał na Alhanę. Stanął
jak
wryty i patrzył na nią w osłupieniu. Zbyt oszołomiony jej
urodą,
by pamiętać o manierach, gapił się na nią z otwartymi
ustami.
— Sir Gerardzie — powiedziała królowa. —
Miło mi cię
widzieć.
Dopiero wtedy, na dźwięk
jej głosu, mężczyzna przypo-
mniał
sobie, że stoi w obecności królowej. Ukląkł na jedno ko-
lano
i skłonił głowę.
— Do usług, pani.
Alhana wyciągnęła do niego rękę.
Wstań,
proszę, sir Gerardzie. To ja powinnam uklęknąć
przed
tobą, ocaliłeś bowiem mój lud przed pewną zagładą.
Nie, pani, to nie ja — rzekł Gerard,
czerwieniąc się po
uszy.
Był w tym momencie tak brzydki, że brzydszy już czło-
wiek
być nie może. — To smoki was uratowały. Ja tylko przy-
leciałem
z nimi i...
— Chciał najwyraźniej jeszcze coś dodać,
ale
zmienił zdanie.
Odwróciwszy się do Gilthasa, złożył mu niski pokłon.
Cieszę
się niezmiernie, widząc, żeś cały i zdrowy, Wa-
sza
Królewska Mość. — Głos mu złagodniał. — Wiadomość
o
śmierci twojej matki głęboko mnie zasmuciła.
Dziękuję,
sir Gerardzie — rzekł Gilthas, ściskając dłoń
rycerzowi.
— Dziwne, że ścieżki naszego życia znów się prze-
cinają
— dziwny to zbieg okoliczności, ale pomyślny.
Gerard czuł się
nieswojo. Bystre spojrzenie jego niebie-
skich
oczu padało raz na jedno, raz na drugie, szukając
czegoś
niespokojnie.
Sir Gerardzie — rzekła Alhana — masz coś
jeszcze
do
powiedzenia. Proszę, mów bez obawy. Mamy wobec ciebie
ogromny
dług wdzięczności.
Ależ skąd, Wasza Królewska Mość —
odparł rycerz.
Pod
względem mowy i manier wydawał się niezgrabny i nie-
okrzesany,
jak każdy człowiek niewątpliwie wydaje się elfowi,
ale
jego słowa były szczere i płynęły z serca. — Nie chcę,
abyś
tak myślała.
Właśnie dlatego wahałem się, czy to powiedzieć,
465
jednak... —
obejrzał się na słońce — czas płynie, a my stoimy
w
miejscu. Przynoszę złe wieści i boję się je przekazać.
— Jeśli
masz na myśli fakt, że minotaury zajęły naszą oj-
czyznę,
już nas o tym powiadomiono — rzekła Alhana.
Gerard
wlepił
w nią oczy. Otworzył usta, a potem znów je
zamknął.
Może ja pomogę — powiedziała. — Chcesz,
żebyś-
my dotrzymali
przyrzeczenia, jakie złożył Samar, i pojechali
z
tobą szturmować Sanction. Obawiasz się, że możemy po-
czuć
się do tego zmuszeni przez fakt, iż przyszedłeś nam
z
pomocą.
Lord
Tasgall pragnie was zapewnić, że rycerze zrozu-
mieją,
jeśli będziecie chcieli wrócić i walczyć o wyzwolenie
swojej
ojczyzny — oznajmił Gerard. — Mogę tylko powie-
dzieć,
że jesteśmy naprawdę w ciężkim położeniu. Sanction
bronią
armie umarłych i żywych. Obawiamy się, że królowa
Takhisis
zamierza władać zarówno światem istot śmiertelnych,
jak
i nieśmiertelnych. Jeśli tak się stanie, jeśli ona
zrealizuje
swoje plany, ogarnie
nas wszystkich ciemność. Potrzebujemy
twojej
pomocy, pani, i twoich dzielnych wojowników, jeśli
mamy
ją pokonać. Smoki zaproponowały, że was tam zaniosą,
ponieważ
one też się przyłączą do walki.
Czy masz
jakieś nowiny? Czy mój syn, Silvanoshei,
jeszcze
żyje? — spytała Alhana i twarz jej zbladła.
Nie wiem,
pani — odparł wymijająco Gerard. — Mam
taką
nadzieję, ale naprawdę nie mam pojęcia.
Alhana
pokiwała
głową, a potem zrobiła coś nieoczekiwa-
nego.
Zwróciła się do Gilthasa.
— Wiesz,
jak musi brzmieć moja odpowiedź, siostrzeńcze.
Mój
syn jest uwięziony. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by
go
uwolnić. — Jej policzki lekko się zaróżowiły. — Ale ty,
ja-
ko król swego narodu,
masz prawo wyrazić swoje zdanie.
Gilthas kiedy indziej czułby
się zadowolony. Mógłby na-
wet
czuć się zrehabilitowany, jednak całą noc nie zmrużył oka
i
czuł tylko straszliwe zmęczenie.
— Sir Gerardzie, jeśli pomożemy waszemu zakonowi od-
466
bić Sanction, czy
możemy się spodziewać, że w zamian po-
możecie
nam odzyskać naszą ojczyznę?
O tym zadecyduje Rada Rycerzy, Wasza
Królewska
Mość — odparł
Gerard, czując się nieswojo. Zdawał sobie
sprawę,
że to marna odpowiedź, dodał więc z przekonaniem:
—
Nie wiem, co zrobią inni rycerze, Wasza Królewska Mość,
ale
ja chętnie przysięgam wierność twojej sprawie.
Dziękuję ci za to, panie — rzekł Gilthas.
Odwrócił się
do Alhany. — Z
początku byłem przeciwny temu marszowi.
Nie
ukrywałem tego. Nieszczęście, które przewidywałem, już
się
stało. Jesteśmy teraz wygnańcami, ludem bez ojczyzny.
Jeśli
jednak nie dotrzymamy obietnicy złożonej przez Samara,
by
pomóc Rycerzom Solamnijskim w ich walce, to, jak rzekł
ten
szlachetny rycerz, królowa Takhisis zatriumfuje. Pierwszą
rzeczą,
jaką zrobi, będzie całkowite unicestwienie naszego lu-
du.
Zgadzam się. Musimy maszerować na Sanction.
Oto nasza
odpowiedź, sir Gerardzie — oznajmiła Alha-
na.
— My, Qualinestyjczycy i Silvanestyjczycy, jesteśmy jed-
nością
i przyłączymy się do innych wolnych ludów Ansalonu,
by
walczyć i pokonać Królową Ciemności i jej armie.
Gerard powiedział
to, co należało. Wyraźnie odczuł ulgę
i
chciał teraz jak najszybciej się oddalić. Smoki latały nad
ni-
mi, cienie ich skrzydeł
wdzięcznie przesuwały się po ziemi.
Elfy
witały smoki radosnymi okrzykami, łzami i błogosławień-
stwami,
a te w odpowiedzi na ich pozdrowienia zniżały swe
dumne
głowy.
Srebrne i złote
smoki zaczęły lądować w dolinie, po kilka
naraz.
Elfi wojownicy wsiadali na smoki, po tylu na jednego,
ile
się dało. W taki właśnie sposób elfy latały do boju za cza-
sów
Humy. Tak też ruszały do boju w czasie Wojny Lancy.
Czuć
było, że to historyczny moment. Elfy znów zaczęły śpie-
wać
i śpiewały pieśni o chwale i zwycięstwie.
Alhana,
siedząc
na złotym smoku, zajęła miejsce na czele.
Uniosła
miecz w górę i zaintonowała okrzyk bojowy elfów.
Samar
uniósł miecz i podjął jej okrzyk. Złoty smok uniósł kró-
lową
w powietrze i poleciał ponad górami na zachód, w stronę
467
Sanction.
Ociemniały
srebrny smok kierował się w locie wska-
zówkami
swego ludzkiego jeźdźca.
Gilthas postanowił
zostać do samego końca, aby dopilno-
wać,
by polegli zostali pochowani zgodnie z rytuałem. Ich
ciała
miały zostać spalone w smoczym ogniu, ponieważ nie
było
czasu, by je pochować i w żaden sposób nie można było
ich
przetransportować do ojczyzny. Żona Gilthasa została ra-
zem
z nim.
Rycerze
nie przyjdą nam z pomocą, prawda? — spytała
nagle
Lwica, kiedy ostatni smok stał gotowy, by ich zabrać.
Rycerze
nie przybędą— rzekł Gilthas. — Zginiemy za
nich,
a oni będą opiewać nas w pieśniach, ale kiedy bitwa zo-
stanie
wygrana, wrócą do swoich domów. Nie przyjdą ginąć za
nas.
On, Lwica
i ostatni wojownicy Qualinesti wznieśli
się w nie-
bo na grzbiecie
smoka. Pieśni elfów, głośne i radosne, wy-
pełniły
dolinę muzyką.
Potem zostało po nich tylko echo.
Potem i ono ucichło. Zostały tylko dym i cisza.
29
r
Świątynia Duerghasta
Galdar nie
widział
Miny od czasu jej triumfalnego powrotu
do
Sanction. Serce bolało go nie mniej niż ciało, a rany po-
służyły
mu za wymówkę, by zostać w namiocie i nie widywać
się
ani nie rozmawiać z nikim. Był poważnie zdumiony, że
jeszcze
żyje, bo Takhisis miała powody, by go nienawidzić,
a
nie była miłosierna dla tych, którzy ją zdradzili. Domyślał
się,
że gdyby nie Mina, pewnie leżałby teraz zwęglony przy
zwłokach
Malys.
Galdar nie został,
by słuchać rozmowy Takhisis i Miny.
Był
tak rozwścieczony, że mógłby gołymi rękami rozerwać gó-
rę,
kamień po kamieniu, i obawiając się, że jego furia może tyl-
ko
zaszkodzić Minie, zamiast jej pomóc, odszedł wściekać się
w
samotności. Wrócił do groty dopiero wtedy, gdy usłyszał, że
Mina
go woła.
Zastał
ją całą i zdrową. Nie zdziwiło go to. Niczego innego
się
nie spodziewał. Tuląc posiniaczoną i okrwawioną rękę
—
wyładował złość na skałach
— przyglądał się dziewczynie
w
milczeniu, czekając, aż ona przemówi.
Jej oczy koloru bursztynu były
zimne i srogie. Nadal wi-
dział
zamrożone w nich swoje odbicie, uwięzioną maleńką fi-
gurkę.
Chciałeś, żebym umarła — powiedziała z
wyrzutem
dziewczyna.
Tak — odparł spokojnie minotaur. — Lepiej, żebyś u-
469
marła w chwale
niedawnego zwycięstwa, niż żyła jako nie-
wolnica.
Ona jest
naszym bogiem, Galdarze. Jeśli służysz mnie,
służysz
jej.
Służę
tobie, Mino — odparł Galdar, i to był koniec roz-
mowy.
Mina mogła
kazać mu odejść. Mogła go zabić. Nie zrobiła
tego
jednak, lecz rozpoczęła długą wędrówkę w dół zbocza
jednego
z Władców Zagłady. On szedł u jej boku. Mina ode-
zwała
się do niego jeszcze tylko raz, kiedy zaproponowała, że
wyleczy
jego obrażenia. Odmówił. Do Sanction szli w milcze-
niu
i od tej pory nie odzywali się do siebie.
Radość
z powrotu Miny była ogromna. Część ludzi była
pewna,
że dziewczyna zginęła, inni zaś byli przekonani, że ży-
je,
a poziom napięcia i strachu był tak wielki, że doszło do
walk
między tymi dwoma odłamami. Rycerze Miny kłócili
się
między sobą, jej dowódcy sprzeczali się i skakali sobie do
oczu.
Na ulicach aż wrzało od plotek, kłamstwa stawały się
prawdą,
a prawda zmieniała się w kłamstwo. Po powrocie Mi-
na
zastała miasto pogrążone w chaosie i anarchii. Wystarczył
sam
dźwięk jej imienia, by powrócił ład.
— Mina!
— Na jej widok przy bramie rozległ się radosny
okrzyk.
— Mina!
Jej imię
rozbrzmiewało radośnie w mieście, niczym odgłos
weselnych
dzwonów, a ona sama omal nie została przewróco-
na
i zgnieciona w uściskach ludzi wołających, że cieszą się,
widząc
ją żywą. Gdyby Galdar bez słowa nie wziął jej na ręce
i
nie posadził sobie na masywnych barkach, żeby wszyscy wi-
dzieli
ją z daleka, rzeczywiście mogłaby zostać zabita przez
ich
miłość.
Galdar mógłby im
przypomnieć, że to Minę witali wiwa-
tami,
to Minę uwielbiali i wypełniali jej rozkazy. Nic jednak
nie
powiedział, a ona też milczała. Galdar słyszał o zniszcze-
niu
totemu, o pojawieniu się srebrnego smoka, który zaatako-
wał
totem, a potem sam został napadnięty i oślepiony przez
wojska
Miny. Dowiedział się o perfidnej zdradzie solamnij-
470
skiej
kapłanki,
która pomogła srebrnemu smokowi, i o tym, że
odlecieli
razem.
Leżąc na swym
posłaniu i lecząc rany, Galdar przypo-
mniał
sobie, jak pierwszy raz zobaczył kulawego żebraka,
który
okazał się błękitnym smokiem. Towarzyszył mu ślepiec
o
srebrzystych włosach. Galdar rozważał to wszystko w my-
ślach.
Poszedł
obejrzeć szczątki totemu. Sterta popiołu, która zo-
stała
po setkach smoczych czaszek, była nietknięta. Mina nie
chciała
się do niej zbliżać. Nie wchodziła też do sali z ołta-
rzem.
Nie wróciła w ogóle do kwatery w świątyni, ale prze-
niosła
swoje rzeczy nie wiadomo gdzie.
W sali
ołtarzowej
świece stopiły się w dużą kałużę wosku
zabarwionego
popiołem na brudnoszary kolor. Ławy leżały
poprzewracane,
część z nich była osmolona. Posadzkę zaście-
lały
okruchy bursztynu, wystarczająco ostre, żeby przebić po-
deszwę
buta. Nikt nie miał odwagi wejść do świątyni, zamiesz-
kanej
rzekomo przez ducha kobiety, której ciało spoczywało
w
bursztynowym sarkofagu, a teraz było stertą popiołu.
— Przynajmniej jednemu z nas udało się
uciec — rzekł
Galdar do popiołów
i po żołniersku oddał im honory.
Ciało
jednego z magów również znikło. Nikt nie potrafił
powiedzieć
Galdarowi, co się stało z Palinem Majere. Nie-
którzy
twierdzili, że porwała go postać w czarnej pelerynie,
podczas
gdy inni przysięgali, że na własne oczy widzieli, jak
czarodziej
Dalamar rozszarpał go gołymi rękami. Na rozkaz
Miny
wszczęto poszukiwania Palina, ale ciała nie znaleziono
i
wreszcie Mina kazała zaprzestać poszukiwań.
Ciało
czarodzieja Dalamara siedziało w opuszczonej świą-
tyni,
wpatrując się w ciemność, najwyraźniej zapomniane. Je-
go
ręce były splamione krwią.
Czekała
ich jeszcze jedna nowina. Dozorca więzienia zmu-
szony
był wyznać, że podczas ataku Malys panicz Silvanoshei
uciekł
z celi i nie został jeszcze złapany. Uważano, że elf nadal
jest
w mieście, bo czekano na niego przy bramach, ale nikt go
tam
nie widział.
471
On jest w
Sanction — powiedziała Mina. — Tego mo-
żesz
być pewien.
Znajdę go — powiedział dozorca więzienia
i zaklął.
— A kiedy już go
złapię, przyprowadzę go prosto do ciebie,
Mino.
Jestem zbyt zajęta, żeby się nim zajmować
— odpar-
ła
szorstko. — Jeśli go znajdziesz, zabij go. Swoje już zrobił.
Mijały dni. Znów
zapanował ład. Elfa nie znaleziono ani
też
nikt szczególnie nie zadawał sobie trudu, by go szukać.
Szeptem
powtarzano sobie teraz pogłoskę, jakoby Mina kazała
odbudować
i wyposażyć prastarą świątynię Duerghasta, która
od
dawna leżała w gruzach. Za miesiąc w świątyni miała się
odbyć
wielka ceremonia, której charakter był utrzymywany
w
tajemnicy. Miał to być największy moment w historii Kryn-
nu,
'długo jeszcze świętowany i pamiętany. Wkrótce wszyscy
w
Sanction mówili, że Mina w nagrodę zostanie boginią.
Kiedy
Galdar po raz pierwszy to usłyszał,
westchnął głębo-
ko.
Tego dnia Mina przyszła go odwiedzić.
— Galdarze
— zawołała, stojąc przed wejściem do jego
namiotu.
— Mogę wejść?
Minotaur warknął na zgodę i dziewczyna weszła do środka.
Mina straciła na
wadze — kiedy Galdara nie było w pob-
liżu,
nie było komu jej przekonywać, by jadła. Najwyraźniej
nikt
również nie pilnował, by spała, bo wyglądała na wycień-
czoną.
Mrugała zbyt często i nerwowo skubała klamry swej
skórzanej
zbroi. Twarz miała bladą, tylko na jej policzkach
kwitł
gorączkowy, niezdrowy rumieniec. Minotaur nie pa-
miętał,
aby kiedykolwiek nosiła tak długie włosy. Rude kę-
dziory
wiły się niepokornie wokół jej uszu i spadały na czoło.
Galdar
nie wstał na powitanie, lecz nadal siedział na swoim
łóżku.
Słyszałam,
że nie wychodzisz z namiotu, bo jesteś cho-
ry
— rzekła Mina, przyglądając mu się uważnie.
Już mi
lepiej — powiedział minotaur, nie patrząc w jej
bursztynowe
oczy.
Możesz wrócić do swych obowiązków?
472
Jeśli zechcesz mnie przyjąć — powiedział,
kładąc na-
cisk na słowo
„zechcesz".
Chcę. —
Mina zaczęła krążyć po namiocie i jej zdener-
wowanie
zdumiało Galdara. — Słyszałeś, jakie krążą plotki.
O
tym, że mam zostać bogiem.
Słyszałem.
Niech zgadnę. Jej Mroczny Majestat nie jest
tym
uszczęśliwiony.
Kiedy
Takhisis wkroczy triumfalnie do tego świata, lud
nie
będzie miał wątpliwości, kogo czcić. Rzecz w tym, że... —
Mina
przerwała, nie potrafiąc wyjaśnić, a może nie chcąc wy-
jawić
wyjaśnienia.
To nie twoja wina, Mino — rzekł Galdar,
litując się
wreszcie
nad nią. — Ty jesteś na tym świecie. Jesteś kimś, ko-
go
lud może zobaczyć, usłyszeć i dotknąć. Ty dokonujesz cudów.
Zawsze w jej imieniu — nalegała Mina.
Nigdy jednak nie zakazałaś im wykrzykiwać
twojego
—
zauważył Galdar. — Nigdy nie kazałaś im wznosić okrzy-
ków
do Jedynego Boga. Zawsze krzyczą tylko: „Mina, Mina!".
Dziewczyna milczała chwilę, a potem powiedziała cicho:
— Nie zakazywałam tego, bo sprawiało mi to
przyjem-
ność, Galdarze. Nie mogę
na to nic poradzić. Słyszę miłość
w
ich głosach. Widzę miłość w ich oczach. Dzięki ich
miłości
wydaje
mi się, że mogę dokonać wszystkiego, że potrafię czy-
nić
cuda...
Umilkła.
Najwyraźniej nagle uświadomiła sobie, co przed
chwilą
powiedziała.
Że to ona potrafi czynić cuda.
— Rozumiem — rzekła cicho. — Teraz
widzę, dlaczego
zostałam
ukarana. Jestem zdumiona, że Jedyny Bóg mi wyba-
czył.
Wynagrodzę mu to jednak.
„Ona cię
opuściła, Mino!" — chciał do niej krzyknąć Gal-
dar.
„Gdybyś zginęła, ona znalazłaby sobie kogoś innego,
kto
wypełniałby jej rozkazy. Ale
ty nie zginęłaś, więc ona przy-
biegła
do ciebie z kłamliwą opowieścią o »poddaniu cię pró-
bie«
i »ukaraniu«".
Słowa cisnęły mu się na wargi, lecz nie wymówił ich, bo
473
gdyby to zrobił,
Mina wpadłaby we wściekłość. Opuściłaby
go,
być może na zawsze, a w tej chwili był jej jedynym przyja-
cielem,
jedyną osobą, która widziała wyraźnie ścieżkę otwie-
rającą
się przed nią. Zdusił więc te słowa, choć omal się nimi
nie
udławił.
— Czy dobrze słyszałem, że odnawiasz starą
świątynię
Duerghasta? —
spytał, zmieniając temat.
Twarz Miny
wypogodziła
się. W jej oczach koloru burszty-
nu
zapłonął cień dawnego ducha.
— Tam odbędzie się ceremonia, Galdarze. Tam
właśnie
Jedyny Bóg ukaże swą
moc. Ceremonia odbędzie się na arenie
i
będzie wspaniała! Wszyscy przyjdą, by oddać jej cześć —
na-
wet jej nieprzyjaciele.
Zduszone
słowa
przyprawiały Galdara o ból brzucha. Znów
zrobiło
mu się słabo, więc nadal siedział na posłaniu i mil-
czał.
Nie mógł patrzeć na dziewczynę; nie mógł znieść wido-
ku
siebie, tej małej figurki, uwięzionej w bursztynie. Mina
podeszła
do niego i dotknęła jego dłoni. Minotaur nie odwra-
cał
głowy.
— Galdarze,
wiem, że cię skrzywdziłam. Wiem, że twój
gniew
w rzeczywistości był strachem — obawiałeś się o mnie.
—
Ścisnęła jego dłoń. — Tylko ty naprawdę dbałeś o
mnie,
Galdarze. O mnie, o
Minę. Inni dbali tylko o to, co mogę dla
nich
zrobić. Są ode mnie zależni jak dzieci i muszę prowadzić
ich
jak dzieci.
Nie mogę
na nich polegać. Na tobie jednak mogę polegać,
Galdarze.
Poleciałeś ze mną na pewną śmierć i nie bałeś się.
Jesteś
mi teraz potrzebny. Potrzebuję twojej siły i odwagi. Nie
złość
się już na mnie. — Umilkła, by po chwili dodać: — I nie
złość
się na nią.
Minotaur wrócił
myślami do tej nocy, gdy ujrzał Minę
wyłaniającą
się z burzy, zapowiadaną przez grzmoty, zrodzoną
z
ognia. Przypomniał sobie swoją radość w chwili, w której
do-
tknął
ręki, będącej darem od niej. Miał tyle wspomnień zwią-
zanych
z Miną, a wszystkie były z sobą połączone na kształt
złotego
łańcucha. Galdar uniósł głowę, popatrzył na Minę i zo-
474
baczył w niej
ludzką istotę, małą i kruchą, i nagle ogarnął go
ogromny
lęk o nią.
Tak bardzo się bał, że nawet mógł dla niej skłamać.
— Przepraszam, Mino — rzekł szorstko. —
Byłem zły
na... — Przerwał.
Zamierzał powiedzieć: „Takhisis", ale jej
imię
nie przechodziło mu przez usta. Zaimprowizował więc:
—
Byłem zły na Jedynego Boga. Teraz to rozumiem, Mino.
Przyjmij
moje przeprosiny.
Dziewczyna uśmiechnęła się i wypuściła jego dłoń.
— Dziękuję, Galdarze. Musisz pójść ze
mną do świątyni.
Nadal
czeka nas mnóstwo pracy, zanim wszystko będzie goto-
we
do uroczystości, ale zapaliłam świece na ołtarzu i...
Zatrąbiły rogi. Słowa Miny zagłuszyło bicie w bębny.
Co się dzieje? — spytała. Poirytowana
podeszła do
drzwi namiotu i
wyjrzała. — Co oni sobie wyobrażają?
To alarm,
Mino — rzekł zaniepokojony Galdar. Szybko
chwycił
swój miecz. — Najwyraźniej jesteśmy atakowani.
To
niemożliwe — odparła dziewczyna. — Jedyny Bóg
widzi
wszystko, słyszy wszystko i wie wszystko. Zostałabym
ostrzeżona...
Niemniej jednak — powtórzył poirytowany
Galdar —
to jest alarm.
Nie mam
na to czasu — powiedziała rozzłoszczona Mi-
na.
— Mamy za dużo pracy w świątyni.
Dudnienie bębnów
stało się głośniejsze i bardziej natar-
czywe.
— Chyba
będę musiała coś z tym zrobić. — Mina szybkim
krokiem
wyszła z namiotu. Na jej twarzy malowała się wyraź-
na
irytacja.
Galdar przypasał
miecz, chwycił pikowany, skórzany kaf-
tan,
który służył mu za zbroję, i pospieszył za dziewczyną,
po
drodze zapinając klamry.
Na ulicach
panował
zamęt. Niektórzy ludzie patrzyli głupio
w
stronę murów, jakby samo gapienie się mogło im coś powie-
dzieć
o sytuacji. Inni zaś głośno domagali się odpowiedzi od
ludzi,
którzy byli równie zdezorientowani jak oni sami. Trzeź-
475
wo myślący
żołnierze popędzili do swoich kwater po broń,
rozumując,
że najpierw się uzbroją, a potem się dowiedzą,
z
kim walczą.
Galdar
torował
drogę wśród spanikowanego tłumu. Ryczał,
żeby
ludzie schodzili mu z drogi. Tych, którzy go nie posłu-
chali,
chwytał mocarnymi rękami i odrzucał na boki. Mina szła
tuż
za nim, a ludzie na jej widok wiwatowali i wykrzykiwali
jej
imię.
— Mina, Mina!
Galdar
obejrzał
się. Dziewczyna nadal wyglądała na roz-
gniewaną
z powodu tego, że im przeszkodzono, i przekonaną
że
nie dzieje się nic ważnego. Dotarli do Zachodniej Bramy.
W
chwili, gdy masywne wrota się zatrzaskiwały, Galdarowi
mignął
w oczach jeden z ich zwiadowców, błękitny smok, któ-
ry
wylądował za murami. Jeździec na smoku rozmawiał z ry-
cerzem
dowodzącym strażą przy bramie.
— Co się stało? Co tam się dzieje? —
pytała Mina, prze-
pychając
się przez tłum do dowódcy straży. — Dlaczego ogło-
siliście
alarm? Kto wydał rozkaz?
Rycerz i jeździec
odwrócili się do Miny. Obaj zaczęli jed-
nocześnie
mówić. Tłoczący się wokół niej rycerze i żołnierze
powiększali
tylko harmider, przekrzykując wrzawę.
— Do Sanction zmierza armia pod dowództwem
Ryce-
rzy
Solamnijskich, Mino — powiedział zdyszany smoczy jeź-
dziec.
— Rycerzom towarzyszy wojsko elfów pod sztandarami
zarówno
Quałinesti, jak i Silvanesti.
Mina
zlustrowała
rozzłoszczonym spojrzeniem rycerza do-
wodzącego
strażą przy bramie.
I tylko
dlatego ogłosiłeś alarm i wszcząłeś panikę? Od-
bieram
ci dowództwo. Galdarze, przypilnuj, aby tego człowie-
ka
wychłostano. — Mina odwróciła się do smoczego
jeźdźca.
Skrzywiła
wargi pogardliwie. — Jak daleko jest ta armia? Ile
tygodni
marszu stąd?
Mino — rzekł wystraszony jeździec — oni
nie masze-
rują. Lecą na
smokach. Złotych i srebrnych smokach. Są ich
setki...
476
— Złote
smoki! — krzyknął jakiś człowiek i zanim Galdar
zdążył
go zatrzymać, głupiec pognał przed siebie, rozgłaszając
wieść
przerażonym głosem. W ciągu kilku minut będzie o tym
wiedzieć
całe miasto.
Mina
wpatrywała
się w jeźdźca. Krew odpłynęła jej z twa-
rzy;
wydawało się, że odpłynęła z całego ciała.
Dziewczyna
wyglądała
na bardziej żywą, kiedy konała. Obawiając się, że
może
zemdleć, Galdar chciał ją podtrzymać, lecz Mina go ode-
pchnęła.
To niemożliwe — wyszeptała zbielałymi
wargami. —
Złote i srebrne
smoki odeszły z tego świata i miały nigdy do
niego
nie wrócić.
Przykro mi twierdzić, że nie masz racji,
Mino — rzekł
z
wahaniem jeździec — ale widziałem je na własne oczy. Obo-
je...
— Machnął ręką w stronę murów, za którymi stał
jego
wierzchowiec,
błękitna smoczyca, z opuszczonymi bokami,
zwieszonym
łbem i oklapniętymi skrzydłami. — Oboje zosta-
liśmy
zaskoczeni i omal nie zginęliśmy. Dolecieliśmy tu led-
wo
żywi.
Zdenerwowani
rycerze Miny zgromadzili się
wokół swej
przywódczyni.
Mino, co rozkażesz?
Jakie są twe rozkazy, Mino?
Jej blade wargi się ruszały, ale dziewczyna mówiła do siebie.
Muszę natychmiast działać. Ceremonia nie może czekać.
Jak daleko są smoki? — spytał jeźdźca
Galdar.
Mężczyzna spojrzał z
lękiem w niebo.
Były tuż za mną. Dziwię się, że jeszcze ich nie widać...
— Mino — odezwał się Galdar — wydaj
rozkaz. Wezwij
czerwone
i błękitne smoki. Wiele sług Malys znajduje się jesz-
cze
w pobliżu. Wezwij je do walki.
One nie przylecą — powiedział smoczy
jeździec.
Mina posłała mu
spojrzenie.
A to czemu ?
Mężczyzna
wskazał kciukiem przez ramię na swoją błękit-
na
smoczycę.
477
Nie będą
walczyć ze swoimi pobratymcami. Może póź-
niej,
kiedy wrócą dawne urazy, ale nie teraz. Zostaliśmy sami.
Co mamy
robić, Mino? — pytali rycerze wystraszony-
mi
i schrypniętymi głosami. — Jakie są twoje rozkazy?
Mina nie
odpowiedziała.
Stała w milczeniu, nieobecna du-
chem.
Nie słyszała ich. Słuchała innego głosu.
Galdar
dobrze wiedział,
czyj to głos, ale musiał zrobić wszyst-
ko,
by tym razem dziewczyna posłuchała jego. Chwycił ją za
ramię
i mocno potrząsnął.
— Wiem,
o czym myślisz. Nie możemy tego zrobić, Mino
—
powiedział minotaur. — Nie wytrzymamy takiego natarcia!
Sam
smoczy strach porazi większość naszych żołnierzy i uczy-
ni
ich niezdolnymi do walki. A mury, ognista fosa — to nie za-
trzyma
smoków.
'— Mamy armię umarłych...
Też mi coś! — parsknął Galdar. — Złote
smoki nie
boją
się dusz zmarłych ludzi, goblinów ani innych nieszczęśni-
ków,
których duchy uwięził Jedyny Bóg. A co się tyczy Ryce-
rzy
Solamnijskich, oni już raz walczyli z umarłymi i tym ra-
zem
będą przygotowani na stawienie czoła grozie.
Co zatem
radzisz, Galdarze — spytała chłodno Mina —
skoro
jesteś tak pewny, że nie możemy wygrać?
Radzę uciekać stąd czym prędzej —
powiedział bez
ogródek Galdar, a
rycerze głośno powtórzyli jego opinię. —
Jeśli
wycofamy się natychmiast, zdołamy ewakuować miasto
i
uciec w góry. Jest tam tyle tuneli, że całość przypomina
pla-
ster
miodu. Władcy Zagłady już raz udzielali nam schronienia,
mogą
to zrobić raz jeszcze. Możemy wycofać się do Jelek albo
Neraki.
Wycofać
się? — Mina spojrzała na niego wściekle i sta-
rała
się wyrwać rękę z jego uścisku. — Jesteś zdrajcą przez
sa-
mo wymawianie tych
słów!
Minotaur trzymał ją kurczowo.
— Niech
Solamnijczycy zajmą Sanction, Mino. Już raz im
je
odebraliśmy, zrobimy to raz jeszcze. Nadal władamy w So-
lamnii.
Solanthus i Palanthas są nasze.
478
— Nie, nie są — odparła Mina, wyrywając
mu się z rąk.
—
Rozkazałam większości naszych sił wycofać się i przybyć
tutaj,
do Sanction, by mogli być świadkami chwały Jedynego
Boga.
Galdar otworzył usta i zamknął je gwałtownie.
— Nie sądziłam, że będą tu smoki! —
krzyknęła Mina.
Minotaur
zobaczył, że jego wizerunek w jej oczach maleje
coraz bardziej. Puścił Minę.
Nie wycofamy się — oznajmiła dziewczyna.
Mino...
Posłuchaj
mnie, ty i wszyscy pozostali. — Mina zgro-
madziła
wszystkich wokół siebie jednym spojrzeniem, wszyst-
kie
malutkie figurki zatopione w bursztynie jej oczu. — Musi-
my
utrzymać miasto za wszelką cenę. Kiedy ceremonia do-
biegnie
końca i Jedyny Bóg wkroczy do tego świata, żadna
siła
na Krynnie nie będzie mogła mu się oprzeć. Zniszczy
wszystkich.
Oficerowie
patrzyli na nią
i nie odchodzili. Niektórzy poru-
szali
się nerwowo i rzucali spojrzenia w niebo. Galdar poczuł,
jak
lęk ściska go za gardło — to był smoczy strach, jeszcze
od-
legły, ale szybko się
zbliżający.
— No,
na co czekacie? — spytała Mina. — Wracajcie na
swoje
stanowiska.
Nikt się
nie ruszył. Nikt nie wznosił radosnych okrzyków.
Nikt
nie wymawiał jej imienia.
— Otrzymaliście rozkazy! — krzyknęła
Mina schrypnię-
tym głosem. —
Galdarze, chodź ze mną.
Odwróciła
się, by odejść. Rycerze nadal się nie ruszyli. Za-
grodzili
jej drogę własnymi ciałami. Dziewczyna nie miała
broni.
Nie pomyślała o tym, żeby jakąś zabrać.
— Galdarze — rzekła Mina. — Zabij
każdego, kto się
ośmieli mnie
zatrzymać.
Galdar położył dłoń na rękojeści miecza.
Jeden po drugim rycerze rozstępowali się, robiąc jej przejście.
Mina przeszła między nimi z kamienną twarzą.
— Dokąd zmierzasz? — spytał Galdar, idąc za nią.
479
Do świątyni. Mamy wiele do zrobienia i mało czasu.
Mino —
nalegał półgłosem minotaur — nie możesz zo-
stawić
ich samych. Z miłości do ciebie znajdą odwagę, by wal-
czyć
nawet ze złotymi smokami, ale jeśli ciebie tam zabrak-
nie...
Mina stanęła.
— Oni
nie walczą z miłości do mnie! — Głos jej drżał. —
Walczą
za Jedynego Boga! — Odwróciła się do swoich ryce-
rzy.
— Słuchajcie mnie. Toczycie tę bitwę dla Jedynego Boga.
Musicie
utrzymać miasto w jego imię. Każdy, kto ucieknie
przed
wrogiem, pozna gniew Jedynego Boga.
Rycerze pospuszczali głowy
i odwrócili się. Nie maszero-
wali
dumnie na stanowiska, jak niegdyś to robili. Rozeszli się
markotni.
Co im się
stało? — spytała przerażona i zdezorientowa-
na
Mina.
Kiedyś byli ci posłuszni z miłości, Mino.
Teraz słu-
chają cię tak, jak
słucha zbity pies — ze strachu przed razami
—
wyjaśnił Galdar. — Czy tego chcesz?
Mina
przygryzła
wargę, jakby się wahała, i Galdar miał na-
dzieję,
że tym razem dziewczyna nie posłucha głosu. Wte-
dy
zrobiłaby to, co należało, co było godne. Zostałaby wier-
na
swoim ludziom, którzy nie opuścili jej w tak wielu trud-
nościach.
Mina zacisnęła zęby. Jej bursztynowe oczy zrobiły się zimne.
— Niech kundle uciekają. Ja ich nie
potrzebuję. Mam Je-
dynego Boga.
Idę do świątyni przygotować się do ceremonii.
Idziesz?
— spytała Galdara. — Czy ty też uciekniesz?
Minotaur spojrzał
w jej oczy koloru bursztynu i nie zoba-
czył
już w nich swego odbicia. Nie widział już niczyjego odbi-
cia.
Jej oczy były puste.
Dziewczyna
nie czekała
na jego odpowiedź. Odeszła sama.
Nie
obejrzała się, by sprawdzić, czy minotaur idzie za nią.
Było
wszystko jedno, co zrobi Galdar.
On
tymczasem wahał
się. Obejrzawszy się na Zachodnią
Bramę,
zobaczył rycerzy zbitych w grupki i rozmawiających
480
p
rzyciszonymi
głosami.
Bardzo wątpił w to, aby ustalali strate-
gię
bitwy. Na ulicach podniósł się straszny harmider, kiedy ro-
zeszła
się wieść, że setki złotych i srebrnych smoków lecą
na
Sanction.
Nikt nie robił niczego, by stłumić popłoch. Każdy
myślał
teraz tylko o sobie i tylko jedno chodziło mu po głowie
—
żeby przeżyć. Wkrótce wybuchną zamieszki, a ludzie zmie-
nią
się w dzikie bestie, gotowe zębami i pazurami bronić swo-
jej
skóry. W swej żałosnej panice mogą się pozabijać jeszcze
przed
przybyciem wojsk nieprzyjaciela.
„Gdybym został tu na murach, mógłbym
zgromadzić wo-
kół siebie kilku
żołnierzy" — pomyślał Galdar. „Może zna-
lazłbym
kogoś, kto pokonałby strach i walczyłby u mego boku.
Zginąłbym
godnie. Zginąłbym z honorem".
Odprowadzał
wzrokiem Minę, która odchodziła sama, po-
minąwszy
ten pięciogłowy cień, który wisiał nad nią, otaczał ją
i
odcinał od wszystkich, którzy kiedykolwiek ją kochali,
po-
dziwiali lub troszczyli
się o nią.
— Ty wielka suko! — mruknął Galdar. —
Nie pozbę-
dziesz się mnie tak
łatwo.
Ścisnął miecz w garści i pospieszył za Miną.
Mina nie miała
racji, mówiąc Galdarowi, że jest jedyną
osobą,
która kiedykolwiek o nią się troszczyła. Komuś jeszcze
na
niej zależało, i to bardzo. Silvanoshei biegł za Miną,
prze-
pychając
się przez kłębiący się na ulicach w panice tłum, i sta-
rał
się nie zgubić dziewczyny z oczu.
Został w
Sanction, żeby dowiedzieć się czegoś o Minie.
Kiedy
okazało się, że dziewczyna żyje, nie posiadał się z rado-
ści.
Z drugiej strony, jej powrót oznaczał dla niego kolejne
nie-
bezpieczeństwo.
Ludzie nagle przypomnieli sobie, że widzieli
chodzącego
po Sanction elfa.
Silvanoshei
zmuszony był
się ukryć. Przypadkowo spotka-
ny
kender z chęcią zapoznał młodego elfa z siecią tuneli,
które
biegły pod całym
miastem. Elfy nie cierpią życia pod ziemią
i
Silvanoshei mógł przebywać w kanałach tylko przez krótki
czas,
zanim rozpaczliwa potrzeba zaczerpnięcia świeżego po-
481
wietrzą
nie wygnała go znów na powierzchnię. Żywił się tym,
co
ukradł, a oprócz jedzenia skradł także pelerynę z kapturem
i
szal, żeby owinąć twarz i ukryć swe elfie rysy.
Młodzieniec
czatował w okolicach zniszczonego totemu
w
nadziei, że zamieni kilka słów z Miną, ale nigdy jej tam
nie
widział.
Zaniepokoił się, czy dziewczyna nie wyjechała z mia-
sta
albo nie zachorowała. Potem podsłuchał przypadkową roz-
mowę,
z której wynikało, że wyprowadziła się ze Świątyni
Serca
i zamieszkała w innej — w zrujnowanej kaplicy Duer-
ghasta
na obrzeżach Sanction.
Świątynia,
wzniesiona na cześć fałszywego boga wymyślo-
nego
przez jakiś obłąkany kult, słynęła z areny, na którą
wy-
syłano
ludzi, aby ginęli ku uciesze wiwatujących tłumów. Pod-
czas
Wojny Lancy budynek zajął lord Ariakas i w jego lochach
torturował
swoich jeńców.
Świątynia
cieszyła się złą sławą i ostatnio, za czasów pano-
wania
Hogana Bighta, mówiło się o zrównaniu jej z ziemią.
Z
powodu trzęsień ziemi w ścianach budynku pojawiły się
wielkie
szczeliny, osłabiając budowlę do tego stopnia, że nikt
nie
mógł się do niej bezpiecznie zbliżyć. Mieszkańcy
Sanction
postanowili
pozwolić Władcom Zagłady dokończyć dzieło
zniszczenia.
Potem rozeszła
się wieść, że Mina zamierza odbudować
świątynię
i przerobić ją na miejsce kultu Jedynego Boga.
Świątynia
Duerghasta leżała po drugiej stronie otaczającej
Sanction
fosy z lawą. Nie można było tam dotrzeć droga lą-
dową
bez przerzucenia mostu nad fosą. Dlatego też Silvano-
shei
doszedł do wniosku, że Mina będzie zmuszona wchodzić
do
świątyni jednym z tuneli. Wędrował więc po tunelach, nie-
raz
gubiąc się w ich plątaninie, aż wreszcie znalazł to,
czego
szukał
— tunel, który biegł pod ścianą osłonową od południo-
wej
strony miasta.
Silvanoshei
właśnie
planował zbadać tunel, kiedy ogłoszo-
no
alarm. Elf zobaczył jeźdźca na smoku, który przeleciał nad
jego
głową i wylądował przy Zachodniej Bramie. Domyśla-
jąc
się, że Mina przyjdzie zająć się sytuacją, Silvanoshei wto-
482
p
ił
się w tłum ludzi czekających z utęsknieniem, by zoba-
czyć
swoją przywódczynię. Wysunął się do przodu najdalej, jak
śmiał,
łudząc się nadzieją, że choć popatrzy na Minę z daleka.
Wtedy ją
zobaczył. Stała otoczona przez rycerzy i rozma-
wiała
ze smoczym jeźdźcem. Nagle jeden z mężczyzn odłączył
się
od grupy i wbiegł w tłum, krzycząc, że zbliżają się złote
i
srebrne smoki, a na ich grzbietach lecą Rycerze Solamnijscy.
Ludzie
zaczęli kląć i przepychać się. Silvanoshei został po-
trącony
i omal nie upadł. Mimo to przez cały czas nie odrywał
oczu
od dziewczyny.
Wieści
o smokach i rycerzach nie miały znaczenia dla Sil-
vanosheia.
Myślał o nich tylko w kategoriach tego, jak to wpły-
nie
na Minę. Był pewien, że dziewczyna poprowadzi wojska
do
boju i obawiał się, że nie będzie miał okazji porozmawiać
z
nią. Zdumiał się więc ogromnie, kiedy zobaczył, że Mina
od-
wraca się i odchodzi,
porzucając swoich żołnierzy.
Ich strata była jego błogosławieństwem.
— Idę do świątyni przygotować się do
ceremonii — do-
biegły go
wyraźnie jej słowa.
Może przynajmniej
zdoła wreszcie zamienić z nią kilka
słów.
Silvanoshei
wszedł
do odkrytego przez siebie tunelu, licząc
na
to, że jego obliczenia były właściwe i że korytarz prowadzi
pod
ognistą fosą do świątyni Duerghasta. Jego nadzieja omal
nie
prysła, kiedy stwierdził, że tunel jest częściowo zasypany
przez
zawalone sklepienie. Elf przecisnął się między zwałami
ziemi
i kamieni i szedł dalej, aż wreszcie znalazł drabinę,
która
prowadziła na
powierzchnię.
Wspinał
się szybko, ale miał dość rozsądku, żeby na szczy-
cie
zwolnić. Otwór w tunelu od góry był zamaskowany drew-
nianą
klapą. Kiedy Silvanoshei pchnął drzwiczki, jego ręka
przeszła
na wylot przez zbutwiałe drewno. Posypała się na nie-
go
kaskada ziemi i drzazg. Elf wyjrzał ostrożnie przez dziurę
w
klapie. Ostre słońce omal go nie oślepiło. Młodzieniec
za-
mrugał i czekał, aż jego
oczy przyzwyczają się do światła.
Do świątyni Duerghasta było już niedaleko.
483
Żeby dostać się do budynku, elf musiał
przejść kawałek
otwartej
przestrzeni. Siłvanoshei wiedział, że będzie go widać
z
murów Sanction, lecz wątpił, czy ktokolwiek zwróci na nie-
go
uwagę. Wszyscy będą patrzeć w górę.
Elf wypełzł z
tunelu, przebiegł przez otwartą przestrzeń
i
ukrył się w cieniu rzucanym przez mur okalający
świątynię.
Wzniesiony z
bloków czarnego granitu mur osłonowy miał
kształt
kwadratu. Wejścia od frontu strzegły dwie wieżyczki.
Silvanoshei
okrążał budynek, przyciśnięty plecami do ściany,
i
szukał jakiegoś innego wejścia. Dotarł do jednej z wież i
tam
znalazł dwie pary
drzwi.
Za bramę
służyły ciężkie żelazne płyty, podnoszone przez
mechanizm
korbowy. Wprawdzie wrota były zardzewiałe, tkwi-
ły
jednak na swoim miejscu i pewnie stałyby tak nawet po roz-
padnięciu
się reszty świątyni. Tędy Silvanoshei nie mógł wejść,
ale
mógł wejść po gruzach muru, który rozsypał się w tym
miejscu.
Wspinaczka była trudna, ale zwinny elf był pewny, że
da
sobie radę.
Ruszył w stronę
muru, lecz potem zatrzymał się i znieru-
chomiał
w cieniu. Kątem oka zauważył jakiś ruch.
Ktoś
jeszcze przyszedł do świątyni Duerghasta. Na zewnątrz
—
na otwartej przestrzeni, w jasnym słońcu — stał jakiś
czło-
wiek
i przyglądał się budowli. Silvanoshei musiałby być ślepy,
żeby
go nie zauważyć. Mimo to mógłby przysiąc, że kiedy wy-
szedł
zza rogu, nikogo tam nie było.
Sądząc po
wyglądzie, mężczyzna nie był wojownikiem.
Był
dość wysoki, powyżej przeciętnego wzrostu. Nie miał mie-
cza,
a na ramieniu nie nosił łuku. Ubrany był w brązowe weł-
niane
nogawice, zielono-brązową tunikę i skórzane buty z cho-
lewami.
Głowę i ramiona przybysza okrywał brązowy kaptur.
Silvanoshei
kipiał
ze złości. Co ten dureń tu robi? Wyglą-
dało
na to, że nic, poza tym, że gapił się na świątynię
niczym
kender w świąteczny
dzień. Nie miał broni, nie był groźny,
a
jednak Siłvanoshei nie chciał, by mężczyzna go zobaczył.
Młody
elf miał zamiar porozmawiać z Miną, a ten człowiek
mógł
przecież być jakimś strażnikiem. A może ten nieznajomy
484
również
czekał, by z nią rozmawiać. Wyglądał na kogoś, kto
czeka.
Silvanoshei
chciałby,
żeby mężczyzna odszedł. Czas upły-
wał.
Młody elf musiał wejść do środka. Musiał zamienić słowo
z
Miną. Jednak nieznajomy nie odchodził.
Wreszcie
Silvanoshei uznał,
że nie może dłużej czekać. Był
dobrym
biegaczem. Mógł prześcignąć nieznajomego, gdyby
ten
postanowił go ścigać; mógł zgubić się we wnętrzu świąty-
ni,
zanim mężczyzna zorientowałby się, co się stało. Silva-
noshei
zrobił wdech, szykując się do biegu.
Nieznajomy
odwrócił
głowę. Zsunąwszy kaptur, popatrzył
wprost
na Silvanosheia.
Mężczyzna był elfem.
Osłupiały
Silvanoshei wbił w niego wzrok. Przez krótką,
przerażającą
chwilę wydawało mu się, że to Samar go wytro-
pił,
ale natychmiast uświadomił sobie, że to nie on.
Na pierwszy rzut oka elf wydawał
się młody, nie starszy
od
Silvanosheia. Jego ciało było silne i miało pełną
wdzięku
zwinność
młodzieńca. Po bliższym przyjrzeniu się Silvanoshei
zmienił
jednak zdanie. Twarz elfa była nietknięta przez czas,
lecz
malująca się na niej powaga bynajmniej nie pasowała do
młodzieńca,
nie miała nic wspólnego z młodzieńczą nadzieją,
wesołością
i radosnym oczekiwaniem. Oczy błyszczały jak
u
młodej osoby, lecz ich blask był przygaszony, złagodzony
przez
smutek. Silvanoshei odniósł dziwne wrażenie, że ten
mężczyzna
go zna, ale sam nie potrafił sobie przypomnieć tego
obcego
elfa.
Elf
spojrzał
na Silvanosheia, a potem odwrócił wzrok. Jego
oczy
powędrowały z powrotem ku świątyni.
Silvanoshei
skorzystał
z tego, że uwaga nieznajomego jest
odwrócona,
i pobiegł do otworu w murze. Wspiął się szybko
na
górę, cały czas spoglądając na obcego elfa, który nie
ruszał
się z miejsca.
Silvanoshei zeskoczył na drugą stronę muru.
Wyjrzał
zza sterty gruzu i zobaczył, że elf nadal czeka.
Zapominając o
nieznajomym, Silvanoshei wszedł do zruj-
nowanej
świątyni i zabrał się do szukania Miny.
30
Z
miłości
do Miny
Mina
przeciskała
się przez zatłoczone ulice Sanction. Prze-
szkadzali
jej ludzie, którzy na jej widok podbiegali, by jej do-
tknąć.
Wołali ją ze strachu przed smokami. Błagali ją, by ich
ocaliła.
— Mina! Mina! — krzyczeli, a ten hałas był jej wstrętny.
Starała
się go zagłuszyć, próbowała ignorować ludzi, wyry-
wać
się z ich natarczywych, czepiających się rąk, lecz z
każdym
krokiem
tłoczyli się przy niej coraz gęściej, wykrzykując jej
imię,
powtarzając je jak
rozpaczliwą litanię przeciwko strachowi.
Ktoś inny także
do niej wołał. Był to głos Takhisis, głośny
i
natarczywy, nalegający, by się spieszyła. Kiedy
ceremonia
dobiegnie końca,
kiedy Takhisis wkroczy do świata i zjedno-
czy
świat duchowy z materialnym, Królowa Ciemności będzie
mogła
przybrać każdy kształt, jakiego sobie zażyczy, i w tej
postaci
stoczy bój ze swymi wrogami.
Niech
podłe
złote i tchórzliwe srebrne smoki spróbują wal-
czyć
z pięciogłowym potworem, jakim mogła się stać. Niech
mizerne
wojska rycerzy i elfów biją się z hordami zmarłych,
którzy
ożyją" na jej rozkaz.
Takhisis
cieszyła
się, że ten żałosny mag i jego narzędzie,
ślepy
srebrny smok, uwolnili metaliczne smoki. Wtedy wpadła
we
wściekłość, ale teraz, kiedy się opamiętała,
przypomniała
sobie, że jest
jedynym bogiem na Krynnie. Wszystko działało
na
jej korzyść, nawet spiski jej wrogów.
486
Cokolwiek zrobią,
nie będą mogli jej zaszkodzić. Każda
strzała,
jaką wystrzelą, przyczyni się do ich zagłady, trafi w ich
serca.
Niech atakują. Tym razem zniszczy ich wszystkich —
rycerzy,
elfy, smoki — zgładzi ich całkowicie, zmiażdży ich
tak,
że już nigdy nie powstaną przeciwko niej. Wtedy porwie
ich
dusze i weźmie je do niewoli. Ci, którzy walczyli z nią za
życia,
będą jej służyć po śmierci, na wieki.
Aby tego
dokonać,
Takhisis musiała być na świecie. Kon-
trolowała
wrota w świecie ducha, ale nie potrafiła otworzyć
drzwi
na płaszczyźnie materialnej. Do tego potrzebna jej była
Mina.
Wybrała Minę i przygotowała ją do tego jednego zada-
nia.
Usunęła przeszkody z jej drogi, zlikwidowała jej wrogów.
Była
tak blisko spełnienia swojego palącego pragnienia. Nie
obawiała
się, że ktoś może w ostatniej chwili odebrać jej świat.
Panowała
nad wszystkim. Nikt nie rzucał jej wyzwania. Jej
cierpliwość
jednak dobiegała kresu. Spieszyło jej się zacząć bit-
wę,
która miała się zakończyć jej ostatecznym zwycięstwem.
Nalegała
na Minę, by się spieszyła. Zabij tych nędzników,
rozkazała,
jeśli nie zechcą ci zejść z drogi.
Mina
chwyciła
za miecz i uniosła go w powietrze. Nie wi-
działa
już ludzi. Widziała otwarte usta, czuła czepiające się
jej
dłonie.
Żyjący otaczali ją, szarpali za ubranie, krzyczeli i beł-
kotali,
przyciskali wargi do jej ciała.
— Mina!
Mina! — wołali, a potem ich krzyki zmieniły się
we
wrzaski, a ręce się odsunęły.
Ulica opustoszała
i dopiero kiedy dziewczyna usłyszała
pełen
zgrozy ryk Galdara i zobaczyła krew na swoim mieczu
i
okrwawione ciała leżące na ulicy, dotarło do niej, co zrobiła.
— Ona
każe mi się spieszyć — powiedziała — a oni nie
chcieli
mi zejść z drogi.
— Teraz już ci nie przeszkadzają — rzekł
Galdar.
Mina spojrzała na zwłoki.
Niektóre znała. Oto żołnierz,
który
towarzyszył jej od czasu oblężenia Sanction. Leżał w ka-
łuży
krwi. Przebiła go mieczem. Jak przez mgłę przypominała
sobie,
że błagał ją, by go oszczędziła.
Przestąpiwszy nad ciałami zabitych, poszła dalej. Nadal
487
trzymała miecz,
chociaż nie umiała się nim posługiwać i trzy-
mała
go niezręcznie w lepkiej od krwi dłoni.
Idź przede mną, Galdarze — poleciła. — Oczyść mi drogę.
Nie wiem, dokąd idziemy, Mino. Ruiny świątyni
leżą
za
murami po drugiej stronie ognistej fosy. Jak się tam dosta-
niemy?
Mina wskazała mieczem.
— Idź
tą ulicą wzdłuż muru obronnego. Dokładnie naprze-
ciwko
świątyni Duerghasta znajduje się wieża. Wewnątrz jest
tunel,
który prowadzi za mur i pod fosą do świątyni.
Dalej posuwali się szybkim biegiem.
— Pospiesz się — rozkazała Takhisis.
Mina
usłuchała.
W polu
widzenia pokazały
się pierwsze nieprzyjacielskie
smoki.
Leciały nad górami. Na obrońców Sanction zaczęły od-
działywać
pierwsze fale smoczego strachu. Słońce odbijało się
w
złotych i srebrnych łuskach, błyszczało w zbrojach jeźdź-
ców.
Tylko w wielkich wojnach przeszłości zebrało się tyle
smoków
światła naraz, by pomóc sprawie ludzi i elfów. Smoki
leciały
długimi szeregami — szybko lecące srebrzyste smoki
z
przodu, cięższe złote z tyłu.
Dziwna
mgła
zaczęła przelewać się przez mury, przesączać
na
ulice i do zaułków. Galdarowi wydało się dziwne, że w
sło-
neczny dzień mgła
podniosła się tak niespodziewanie, i nagle
zobaczył,
że ta mgła ma oczy, usta i ręce. Dusze zmarłych zo-
stały
wezwane do boju. Galdar spojrzał w górę przez chłodną
mgłę,
popatrzył w niebieskie niebo. Brzuch srebrnego smoka
rzucał
refleksy srebrzystego światła, tak silne, że mgła topniała
w
nich jak w słońcu upalnego letniego dnia.
Dusze
uciekały
przed światłem, szukały mroku, zaszywały
się
w zaułkach albo szukały schronienia w cieniu rzucanym
przez
wysokie wieże.
Smoki nie boją się dusz umarłych ludzi, goblinów czy elfów.
Oczami wyobraźni
Galdar widział złote smoki ziejące
ogniem,
w którym palili się obrońcy na murach, wrzeszcząc
488
w agonii,
gdy ich zbroje stapiały
się w jedno z żywym ciałem.
Obraz
stał mu przed oczami tak wyraźnie, że minotaur niemal
czuł
swąd spalonego mięsa i słyszał przedśmiertne krzyki. Rę-
ce
zaczęły mu się trząść, a w ustach zaschło.
— To
smoczy strach — powtarzał sobie. — Smoczy strach.
To
minie. Niech minie.
Obejrzał się,
by sprawdzić, jak radzi sobie Mina. Dziew-
czyna
była blada, ale opanowana. Jej puste oczy koloru bur-
sztynu
patrzyły wprost przed siebie; nie spoglądały w niebo
ani
w stronę murów, z których zaczynali skakać ludzie ogar-
nięci
paniką.
Nad murami przeleciały
srebrne smoki. Leciały szybko
i
nisko. Były pierwszą falą i nie atakowały. Siały tylko
strach,
powodowały panikę
i dokonywały zwiadu. Cienie błyszczą-
cych
skrzydeł przecinały ulice, a strach odbierał ludziom ro-
zum.
Gdzieniegdzie obrońcy potrafili opanować lęk i gro-
zę.
Wystrzeliła samotna balista. Kilku strażników wypuściło
strzały
w niebo, na próżno licząc, że coś trafią. W większości
jednak
ludzie kulili się w cieniu murów, oddychali z trudem
i
modlili się, aby wszystko się już skończyło.
Strach,
który
padł na mieszkańców Sanction, działał na ko-
rzyść
Miny. Tłoczący się na ulicach ludzie uciekli w przera-
żeniu
do swoich domów lub sklepów, nadaremnie szukając
schronienia,
bo ogień złotego smoka może stopić kamień. Przy-
najmniej
jednak zeszli z ulic. Mina i Galdar szybko posuwali
się
naprzód.
Po
dojściu
do jednej z wież strażniczych, które stały wzdłuż
murów
Sanction, Mina otworzyła drzwi u podnóża baszty. W wie-
ży
prawie nikogo nie było, bo większość obrońców uciekła.
Ci,
którzy
jeszcze zostali, na dźwięk trzaśnięcia drzwiami spojrze-
li
lękliwie ze szczytu spiralnych schodów. Jeden z żołnierzy
zawołał
drżącym głosem:
— Kto idzie?
Mina nie
raczyła
udzielić odpowiedzi, a żołnierze nie ośmie-
lili
się zejść na dół. Galdar usłyszał, że wycofują się dalej
na
mury.
489
Minotaur chwycił
pochodnię i zapalił ją od lontu tlącego
się
w kadzi. Mina wzięła od niego pochodnię i zeszła pierw-
sza
po wilgotnych, kamiennych schodach. Po kilku zakrętach
schody
doprowadziły do pozornie pustej ściany, przez którą
dziewczyna
przeszła bez zastanowienia. Albo ściana była złu-
dzeniem,
albo Królowa Ciemności sprawiła, że lity kamień się
rozpuścił.
Galdar nie znał odpowiedzi, ale nie miał zamiaru
pytać.
Zacisnął zęby i poszedł za nią, pewien, że rozbije sobie
głowę
o kamienny mur.
Wszedł
do ciemnego korytarza, w którym czuć było silny
zapach
siarki. Ściany były w dotyku ciepłe. Mina wysunęła się
daleko
naprzód i Galdar musiał się spieszyć, żeby ją dogonić.
Tunel
zbudowano dla ludzi, nie minotaurów. Galdar musiał
biec
skulony, ze spuszczonymi rogami. Było coraz goręcej.
Domyślał
się, że przechodzą tuż pod ognistą fosą. Korytarz
sprawiał
wrażenie bardzo starego. Minotaur był ciekaw, kto go
zbudował
i po co. Kolejne pytania, na które nie otrzyma odpo-
wiedzi.
Tunel kończył
się kolejną ścianą. Galdar z ulgą zauważył,
że
Mina nie przeszła przez ten mur. Weszła przez małe drzwi.
Minotaur
z trudem wcisnął się tam za nią i znalazł się z wię-
ziennej
celi.
W świetle
pochodni szczury piszczały i uciekały w panice.
Posadzka
ruszała się od jakichś pełzających insektów, które
wciskały
się w dziury i szczeliny w rozsypujących się ścia-
nach.
Drzwi do celi wisiały na jednym zardzewiałym zawiasie.
Mina
wyszła
z celi, z której droga prowadziła na korytarz.
Galdar
zauważył inne cele po obu stronach korytarza i już wie-
dział,
gdzie się znajdują — w świątyni Duerghasta.
Przypominając
sobie, co słyszał o tym miejscu, domyślił
się,
że to komnaty tortur, w których niegdyś „przesłuchiwano"
jeńców
smoczych armii. Światło pochodni nie sięgało daleko
w
mrok, za co Galdar był mu wdzięczny.
To miejsce było
obrzydliwe, chciał natychmiast stamtąd
wyjść,
znaleźć się gdziekolwiek indziej, nawet na ulicach mia-
sta
na górze, chociaż w mieście mogło się roić od złotych smo-
490
ków.
W ciemnych korytarzach wciąż rozbrzmiewało echo krzy-
ków
konających, a ściany były mokre od krwi i łez.
Mina nie rozglądała
się na boki. Jej pochodnia oświetli-
ła
schody wiodące na górę. Idąc po tych schodach, Gałdar
miał
uczucie,
że wygrzebuje się z grobu. Wkrótce weszli na parter,
gdzie
mieściła się główna część świątyni.
W ścianach
widniały pęknięcia i Gałdar czuł podmuch
świeżego
powietrza. Wprawdzie czuć je było siarką znad ogni-
stej
fosy, jednak zapach na górze był po stokroć lepszy od te-
go,
co czuło się na dole. Minotaur odetchnął głęboko.
Przez
szczeliny w ścianach
wpadały promienie słońca, wi-
doczne
w unoszącym się w powietrzu kurzu.
Gałdar zamierzał
zgasić pochodnię, ale Mina powstrzy-
mała
go.
Niech
nadal się pali — powiedziała. — Będzie nam po-
trzebna
tam, dokąd idziemy.
A dokąd idziemy? — spytał, obawiając się,
że powie:
„Do sali ołtarzowej".
Na arenę.
Poszła
przodem przez ruiny, szybko i bez wahania. Gałdar
zauważył,
że sterty gruzu usunięto na boki, oczyszczając po-
przednio
zasypane korytarze.
Sama to zrobiłaś, Mino? — spytał zdumiony.
Ktoś mi pomógł — odparła dziewczyna.
Minotaur
domyślił
się charakteru tej pomocy i żałował, że
zadał
to pytanie.
W
odróżnieniu
od ludzi Gałdar nie był oburzony, kiedy do-
wiedział
się, że w świątyni znajdowała się arena, gdzie
ludzie
przychodzili
oglądać krwawe sporty. Takie zawody są częścią
dziedzictwa
minotaurów, przyzwyczajonych do regulowania
w
ten sposób wszystkich sporów, od rodowych waśni i
kłótni
małżeńskich
po wybory nowego cesarza. Był zdziwiony, sły-
sząc,
że ludzie uważają takie igrzyska za barbarzyństwo. Dla
niego
barbarzyństwem były złośliwe, podstępne intrygi poli-
tyczne,
w których lubowali się ludzie.
Arena znajdowała się pod gołym niebem i była widoczna
491
z najwyższych
murów Sanction. Galdar zauważył ją już daw-
no
i obserwował z pewnym zainteresowaniem, ponieważ była
to
jedyna arena, jaką widział na ziemiach należących do ludzi.
Arena
została wykuta w zboczu góry. Jej powierzchnia znajdo-
wała
się poniżej poziomu gruntu i była posypana piaskiem.
Ring
otaczały półokrągłe rzędy ławek wykutych w górskim
stoku.
Według standardu minotaurów arena była mała i w sta-
nie
kompletnego rozpadu. Wśród ławek widniały szerokie szcze-
liny,
w podłodze ziały dziury.
Galdar szedł za
Miną przez zakurzone korytarze, aż doszli
do
wielkich wrót prowadzących na arenę. Mina wyszła na ze-
wnątrz.
Galdar podążył za nią i z zakurzonego światła dnia
wkroczył
w najczarniejszą noc.
Minotaur
stanął
jak wryty. Zamrugał, obawiając się, że na-
gle
oślepł. Czuł znajome zapachy otwartej przestrzeni, w tym
odór
siarki znad ognistej fosy. Czuł wiatr muskający jego
twarz.
Powinien czuć także ciepło słońca, bo jeszcze kilka se-
kund
temu widział jego blask i niebieskie niebo przez szpary
w
sklepieniu. Podniósł głowę i ujrzał czarny, bezgwiezdny
i
bezchmurny firmament. Wzdrygnął się i mimowolnie zrobił
krok
w tył.
Mina chwyciła go za rękę.
— Nie
bój się — rzekła cicho. — Znajdujesz się w obec-
ności
Jedynego Boga.
Zważywszy na ich
ostatnie spotkanie, wieść, że znajduje
się
w obecności Takhisis, wcale nie dodała Galdarowi otuchy.
Nabrał
jeszcze większej ochoty, żeby wyjść. Popełnił błąd,
przychodząc
tutaj. Przyszedł z miłości do Miny, nie z miłości
do
Takhisis. To nie było jego miejsce, nie był tu mile wi-
dziany.
Z parteru na arenę prowadziły schody.
Mina
wypuściła
rękę towarzysza. Spieszyło jej się, już zbie-
gała
po schodach, pewna, że ten pójdzie za nią. Słowa poże-
gnania
ugrzęzły Galdarowi w gardle. Cokolwiek by zresztą po-
wiedział,
nic by to nie zmieniło. Wiedział, że Mina zniena-
widzi
go za to, co zamierza zrobić, że będzie nim gardzić.
492
Odwrócił
się już, by wrócić do słońca, nawet gdyby miałoby to
oznaczać
smoki i śmierć, kiedy usłyszał wystraszony krzyk
Miny.
Działając
odruchowo, w obawie o jej życie, Galdar wydo-
był
miecz i szybko zbiegł po schodach.
— Co
ty tu robisz, Silvanoshei? Czemu czaisz się w mroku
jak
skrytobójca? — pytała Mina.
Jej głos brzmiał
chłodno, ale drżał. Światło pochodni, któ-
rą
trzymała, także drżało. Dziewczyna została całkowicie
za-
skoczona.
Galdar poznał
ślepo zakochanego w Minie młodzieńca,
króla
elfów. Elf miał śmiertelnie bladą twarz. Był wychu-
dzony,
niegdyś piękne ubranie wisiało na nim w strzępach.
Młodzieniec
stracił jednak ten zdesperowany, wygłodniały
wygląd.
Był spokojny i opanowany, bardziej opanowany niż
Mina.
Słowo
„skrytobójca" i dziwny spokój Silvanosheia skłoniły
Galdara
do uniesienia miecza. Spuściłby go na głowę młodego
elfa
i rozciąłby go na pół, lecz Mina go powstrzymała.
Nie,
Galdarze — rzekła, a w jej głosie słychać było po-
gardę.
— On nie jest dla mnie groźny. Nie może mi nic zrobić.
Jego
wstrętna krew tylko splamiłaby świętą ziemię, na
której
stoimy.
Precz stąd, ścierwo — powiedział Galdar,
niechętnie
opuszczając
broń. — Mina daruje ci życie. Bierz to i idź precz.
Najpierw
coś powiem — rzekł z cichą godnością Silva-
noshei.
— Przykro mi, Mino. Żal mi z powodu tego, co z tobą
się
stało.
Żal ci mnie? — Mina przyjrzała mu się z
pogardą. —
Żałuj siebie.
Wpadłeś w pułapkę Jedynego Boga. Elfy zosta-
ną
całkowicie, totalnie, ostatecznie i kompletnie
unicestwione.
Tysiące już
uległy przed moją potęgą, a kolejne tysiące pójdą
w
ich ślady, aż zginą wszyscy, którzy stawiają mi opór.
Dzięki
tobie,
dzięki twojej słabości, twój lud zostanie zgładzony. A
ty
litujesz się nade mną?
Tak — powiedział Silvanoshei. — Nie ja jeden wpad-
493
łem w tę
pułapkę. Gdybym był silniejszy, może bym cię ocalił,
ale
nie byłem. Przykro mi z tego powodu.
Mina wbiła
w niego wzrok, a bursztyn jej oczu tężał wokół
niego,
jakby chciała go zadusić na śmierć.
Elf stał spokojnie, z oczami pełnymi smutku.
Mina odwróciła się z pogardą.
Zabierz
go — rozkazała Galdarowi. — Będzie świad-
kiem
końca wszystkiego, co jest mu drogie.
Mino, pozwól mi go zabić... — zaczął Galdar.
Zawsze
musisz mi się sprzeciwiać? — spytała rozzłosz-
czona
Mina. — Kazałam ci go zabrać. Nie obawiaj się. Nie bę-
dzie
jedynym świadkiem. Wszyscy wrogowie Jedynego Boga
będą
obecni, by ujrzeć jego zwycięstwo. Ty także.
Odwróciła się i wyszła na arenę.
Sierść zjeżyła
się Galdarowi na karku. Ręce miał mokre
od
potu.
— Uciekaj
— powiedział nagle do elfa. — Nie zatrzymam
cię.
Idź, uciekaj stąd.
Silvanoshei pokręcił głową.
— Zostanę
z tobą. Obaj zostajemy z tego samego powodu.
Galdar
sapnął. Stal w drzwiach, rozmyślając, chociaż już
wiedział, co
zrobi. Elf miał rację. Obaj zostali z tego samego
powodu.
Zaciskając
zęby, Galdar przestąpił próg i wyszedł na arenę.
Kiedy
obejrzał się, by sprawdzić, czy król elfów idzie za nim,
ze
zdumieniem zobaczył, że obok Silvanosheia stoi jeszcze je-
den
elf.
„O bogowie, tu się roi od elfów!" — pomyślał Galdar.
Przybysz przyjrzał
się minotaurowi, który nagle odniósł
niemiłe
wrażenie, że ten elf o młodzieńczej twarzy i starych
oczach
potrafi czytać w jego myślach i w jego sercu.
Galdar był
z tego niezadowolony. Nie ufał temu nowemu
elfowi.
Wahał się i zastanawiał, czy nie powinien wrócić i roz-
prawić
się z nim.
Elf stał spokojnie i czekał.
494
Wszyscy
wrogowie Jedynego Boga będą
obecni, by ujrzeć
jego
zwycięstwo.
Zakładając, że
jest to po prostu kolejny z tych wrogów,
Galdar
wzruszył ramionami i wyszedł na arenę. Musiał iść za
światłem
pochodni Miny, bo nie widział dziewczyny w ciem-
ności.
31
Bitwa o Sanction
Srebrne smoki leciały
nisko nad Sanction, nie zadając so-
bie
trudu, by ziać swym morderczym oddechem. Sam strach
przed
nimi wystarczał, by przegonić wroga. Gerard latał już na
smoku,
ale nigdy w czasie walki, i często się zastanawiał, po
co
ktokolwiek miałby ryzykować złamanie karku podczas po-
wietrznej
walki, jeśli mógł stać na twardym gruncie. Teraz,
przelatując
z radością lotem nurkowym nad umocnieniami
Sanction,
Gerard uświadomił sobie, że nie potrafiłby już wró-
cić
do ścisku, zgiełku i upału bitwy na ziemi.
Przelatując na
swym srebrnym smoku nad nieszczęsnymi
obrońcami,
wzniósł solamnijski okrzyk bojowy, nie dlatego, że
sądził,
iż mogą go usłyszeć, ale z czystej radości, jaką sprawiał
mu
lot i widok wroga, który uciekał przed nimi z krzykiem
przerażenia.
Inni rycerze wokół niego również krzyczeli. Elfi
łucznicy
na grzbietach złotych smoków szyli z łuków w tłumy
żołnierzy
rozpaczliwie starających się uciec przed błyszczącą
śmiercią,
która krążyła nad nimi.
Gerarda otaczała
rzeka dusz, które próbowały go zatrzy-
mać,
chwycić w swe zimne ramiona, utopić go, oślepić. Jednak
armia
umarłych była teraz pozbawiona przywódcy. Nie było
nikogo,
kto wydawałby im rozkazy, kto by nimi pokierował.
Skrzydła
złotych i srebrnych smoków cięły rzekę dusz, rozry-
wając
ją tak, jak promienie słońca rozrywają opary unoszą-
ce
się rankiem znad rzeki. Gerard widział wyciągnięte ręce
496
i otwarte
błagalnie
usta dusz, które wirowały wokół niego. Nie
wzbudzały
już grozy. Wzbudzały jedynie litość.
Rycerz odwrócił
wzrok i zajął się bieżącymi sprawami,
a
zmarli znikli.
Kiedy
większość
obrońców została zrzucona z murów, smo-
ki
wylądowały w dolinach otaczających Sanction. Wojownicy
elfów
i ludzi, którzy przylecieli na ich grzbietach, zsiedli ze
swoich
wierzchowców. Ustawili się w szeregach i zaczęli ma-
szerować
w stronę miasta, podczas gdy Gerard i inni smoczy
jeźdźcy
nadal patrolowali niebo.
Silvanesti i Qualinesti umieścili
swoje sztandary na pa-
górku
pośrodku doliny. Alhana chętnie sama poprowadziłaby
szturm
na Sanction, ale była tytularną władczynią Silvanestyj-
czyków
i niechętnie przyznała rację Samarowi, że jej miejsce
jest
na tyłach, skąd mogła wydawać rozkazy i kierować na-
tarciem.
Sama ocalę syna — oznajmiła Samarowi. —
To ja
uwolnię go z więzienia.
Królowo... — zaczął wojownik z powagą na twarzy.
Nie mów tego, Samarze — zabroniła mu
Alhana. —
Znajdziemy
Silvanosheia żywego i zdrowego. Na pewno.
Tak, Wasza Królewska Mość.
Odszedł,
zostawiając ją na wzgórzu. Barwy ich poszarpa-
nego
sztandaru układały się w wyblakłą tęczę nad jej głową.
Obok niej
stał
Gilthas. Podobnie jak Alhana, wolałby zna-
leźć
się wśród wojowników, ale wiedział, że niedoświadczony
i
niewprawny szermierz jest zagrożeniem dla siebie i każdego,
kto
miał nieszczęście znaleźć się obok niego. Gilthas odprowa-
dzał
wzrokiem swoją żonę, która popędziła na pole bitwy. Po-
trafił
ją odróżnić w tłumie tysięcy ludzi po masie kędzierza-
wych,
wijących się włosów oraz po fakcie, że zawsze znajdo-
wała
się na czele wraz ze swymi wojownikami Kagonesti,
którzy
wznosili pradawne okrzyki bojowe i wymachiwali bro-
nią,
wzywając wrogów, by przestali się chować za murami
i
wyszli walczyć.
497
Obawiał się o
nią. Zawsze się o nią obawiał, ale wiedział,
że
lepiej nie ujawniać przed nią swych obaw ani nie próbować
zatrzymać
jej przy sobie, by ją chronić. Obraziłaby się, i nie
bez
powodu. Była wojowniczką i miała serce, instynkt i od-
wagę
wojowniczki. Niełatwo było ją zabić. Sercem był przy
niej,
a ona, jakby czując dotyk jego miłości, odwróciła głowę,
uniosła
miecz i zasalutowała mu.
Pomachał
jej ręką, ale ona go nie widziała. Odwróciła się
znów
w stronę bitwy. Gilthasowi pozostało tylko czekanie na
wynik
starcia.
Lord
Tasgall dowodził
Rycerzami Solamnijskimi z grzbie-
tu
srebrnego smoka. Nadal bolała go klęska poniesiona pod
Solanthus.
Przypominając sobie szyderstwa, które Mina rzu-
cała
z murów po zwycięstwie, nie mógł się już doczekać, kiedy
znów
zobaczy ją na murach — tym razem w charakterze od-
ciętej
głowy nadzianej na pikę i zatkniętej na umocnieniach
miasta.
Kilku nieprzyjaciół
zwalczyło smoczy strach i organizo-
wało
obronę. Łucznicy ponownie zajęli stanowiska na murach
i
wypuścili chmurę strzał w srebrnego smoka, na którym leciał
lord
Tasgall. Złoty smok zauważył tę salwę, zionął na nią
i
strzały stanęły w ogniu. Lord Tasgall polecił swemu
smokowi
lecieć do centrum
miasta.
Armie w dolinie dotarły
do ognistej fosy, która strzegła
miasta.
Srebrne smoki zionęły mrozem na fosę i lawa ścię-
ła
się, tworząc czarną skałę. Buchające kłęby pary
ochroniły
zbliżające
się wojska, gdy kilku zaciekłych obrońców zaczęło
strzelać
z wysokości wież.
Elfi
łucznicy
zatrzymali się, by szyć z łuków, i zasypywali
wroga
jedną falą strzał za drugą. Pod osłoną ognia lord
Ulrich
poprowadził
swoich ludzi do szturmu na mury. Z kilku nadal
sprawnych
katapult posypały się głazy, ale wystrzelono je w pa-
nicznym
pośpiechu. Pociski chybiły i kamienie poturlały się
niegroźnie
obok szturmujących. Żołnierze zarzucili na mury
haki
i zaczęli się wspinać.
498
Kilka kompanii odważnych
elfich łuczników zeskoczyło
z
grzbietów nisko przelatujących smoków i wylądowało na da-
chach
domów w Sanction. Stamtąd strzelali obrońcom w ple-
cy,
siejąc jeszcze większe zniszczenia.
Nie mogli
zabrać
z sobą tarana, żeby wyważyć bramę, ale
okazało
się, że nie ma potrzeby. Przed Zachodnią Bramą wy-
lądował
złoty smok i nie zwracając uwagi na sypiący się z mu-
rów
grad strzał, zionął ogniem na wrota. Brama rozpadła się
na
płonące
drzazgi. Ludzie i elfy wdarli się do miasta z triumfal-
nym
okrzykiem na ustach.
Kiedy już
znaleźli się w mieście, bitwa stała się zacieklej-
sza,
bo obrońcy w obliczu pewnej śmierci zapomnieli o smo-
czym
strachu i walczyli zażarcie. Smoki nie mogły wiele po-
móc,
obawiając się, że zaszkodzą swoim sprzymierzeńcom.
Mimo to Gerard przypuszczał,
że zwycięstwo jest bliskie.
Miał
już zamiar polecić smokowi wylądować, aby móc przy-
łączyć
się do walczących, kiedy usłyszał, że Odila woła go po
imieniu.
Ponieważ ślepy
smok, Zwierciadło, nie mógł brać udziału
w
natarciu, razem z Odilą zgłosił się do zwiadu, aby
kierować
nacierających
żołnierzy tam, gdzie ci byli potrzebni. Kobieta
zawołała
Gerarda i wskazała północ. Duży oddział zakutych
w
czarne zbroje Rycerzy z Neraki i piechurów zdołał uciec
z
miasta i zmierzał w stronę Władców Zagłady. Nie uciekali
w
panice, ale maszerowali w nierównym szyku.
Nie chcąc
pozwolić im na ucieczkę, wiedząc, że gdy znajdą
się
w górach, nie da się ich już stamtąd wykurzyć, Gerard pole-
cił
smokowi lecieć tam, by przeciąć im drogę. Jego uwagę
zwrócił
błysk metalu na jednej z przełęczy.
Z gór
na wschodzie nadciągała kolejna armia. Ci żołnierze
szli
w równym szyku, szybko zsuwając się po zboczu jak jakiś
olbrzymi,
groźny wąż o lśniących łuskach.
Nawet z
tej odległości
Gerard poznał, że to armia smokow-
ców.
Widział na ich plecach skrzydła, dzięki którym mogli
wzbijać
się w powietrze i przelatywać bez trudu nad przeszko-
dami.
Ich ciężkie zbroje, hełmy i łuski błyszczały w słońcu.
499
Smokowcy
przybywali Sanction z odsieczą.
Było ich tysiąc
albo
więcej. Armia uciekających Czarnych Rycerzy zauważyła
zbliżających
się smokowców i wzniosła okrzyk tak głośny, że
Gerard
słyszał go nawet tak wysoko w powietrzu. Wycofujący
się
rycerze zawrócili, zamierzając przegrupować się i wrócić
do
ataku z nowymi sojusznikami.
Smokowcy
szybko posuwali się
naprzód, zbiegając ze zbo-
czy
gór. Wkrótce wedrą się na mury Sanction, a kiedy już znaj-
dą
się w mieście, smoki nie będą mogły im nic zrobić z obawy
przed
skrzywdzeniem rycerzy i elfów walczących na ulicach.
Srebrny smok Gerarda szykował
się do tego, by zaatako-
wać
lotem koszącym, gdy osłupiały rycerz rozkazał mu się
za-
trzymać.
Smokowcy
wykonali zgrabny obrót
i wpadli w szeregi zdu-
mionych
Czarnych Rycerzy, którzy jeszcze przed chwilą witali
ich
jako przyjaciół.
Smokowcy
szybko się
rozprawili z osaczonymi rycerzami.
Zaatakowany
oddział poszedł w rozsypkę i na oczach Gerarda
został
wycięty w pień. Po skończonej robocie smokowcy sta-
nęli
w równych szeregach i pomaszerowali w stronę Sanction.
Gerard nie
miał
pojęcia, co się dzieje. Jak to możliwe, żeby
smokowcy
byli sojusznikami Solamnijczyków i elfów? Zasta-
nawiał
się, czy powinien zatrzymać ich marsz, czy raczej po-
zwolić
im wkroczyć do miasta. Zdrowy rozsądek podpowiadał
mu
jedno, serce głosowało za drugim.
Decyzja przestała
jednak należeć do niego, gdyż już po
chwili
Sanction, kręte kolumny maszerujących smokowców,
srebrne
skrzydła, głowa i grzywa smoka, na którym leciał,
rozpłynęły
się w nicość.
Znów
doznał niemiłego, wywracającego żołądek na nice
uczucia,
takiego samego, jakie towarzyszyło mu w podróży
korytarzami
magii.
Gerard stwierdził,
że siedzi na kamiennej ławie pod czar-
nym
niebem i patrzy na arenę oświetloną zimnym, białym
światłem.
Początkowo wydawało mu się, że światło nie ma
500
źródła, lecz po chwili z dreszczem odrazy
stwierdził, że bije
ono od
niezliczonych dusz umarłych, które cisnęły się na rin-
gu,
wywołując wrażenie, że on, arena i wszyscy zgromadze-
ni
na niej pływają po powierzchni olbrzymiego, niespokojnego
oceanu
śmierci.
Gerard rozejrzał
się i zobaczył Odilę, która gapiła się na
arenę
z otwartymi ustami. Zobaczył siedzących obok siebie
lordów
Tasgalla i Ulricha, a w pewnej odległości lorda Sieg-
frieda.
Siedziała tam także Alhana Starbreeze i Samar. Oby-
dwoje
rozglądali się z gniewem i zdumieniem. Obecny był
również
Gilthas z żoną, Lwicą, i Planchet.
Obecni
byli przyjaciele i wrogowie. W jednym z rzędów
siedział
kapitan Samuval. Na jego twarzy malował się strach
i
zdumienie. Gerard zobaczył też dwóch smokowców, dużego
bozaka
ze złotym łańcuchem na szyi i sivaka w pełnym ryn-
sztunku
bojowym. Bozak miał srogą minę, sivak czuł się nie-
swojo.
Niejedna z obecnych osób została wyrwana z zamętu
bitwy.
Twarze mieli zaczerwienione i spocone, byli zbryzgani
krwią
i rozglądali się dookoła, oszołomieni i zdumieni.
Ciało
czarodzieja
Dalamara również siedziało na ławie i patrzyło tę-
pym
wzrokiem.
Martwi nie
wydawali żadnych
dźwięków, żywi też nie. Ge-
rard
otworzył usta i chciał zawołać Odilę, ale stwierdził,
że
stracił głos. Jakaś
niewidzialna ręka zatykała mu usta i wcis-
kała
go w ławę. Mógł robić tylko to, co mu kazała. Widział tyl-
ko
to, co miał widzieć, i nic więcej.
Przyszło mu na
myśl, że może nie żyje, że dostał strzałą
w
plecy i trafił do miejsca, gdzie zbierają się umarli.
Strach
ustąpił. Czuł, że serce
mu bije, słyszał, że krew pulsuje mu
w
uszach. Mógł zacisnąć dłonie w pięści, wbić paznokcie w
cia-
ło i poczuć ból.
Mógł poruszyć stopami. Mógł czuć strach,
więc
wiedział, że nie umarł. Był więźniem, z jakiegoś
powodu
sprowadzono
go tu wbrew jego woli, i mógł tylko zakładać, że
tym
powodem było coś potwornego.
Nieruchomi
i milczący
jak martwi, żywi zmuszeni byli pa-
trzeć
z góry na upiornie oświetloną arenę.
501
Pojawiła się na
niej postać smoka. Niematerialna, widmo-
wa,
o pięciu głowach, w ohydny sposób wyrastających z jed-
nego
karku. Olbrzymie skrzydła tworzyły kopułę, która na-
krywała
arenę i odbierała wszelką nadzieję. Ogromny ogon owi-
jał
wszystkich, którzy siedzieli w straszliwym cieniu skrzy-
deł.
Dziesięcioro oczu spoglądało we wszystkie strony, patrząc
w
przód i w tył, zaglądając do każdego serca i szukając w
nim
ciemności.
Pięć paszczy poruszało się chciwie, znajdując ciem-
ność
i żywiąc się nią.
Pięć
paszczy otworzyło się i wydało bezgłośny okrzyk, od
którego
wszystkim słuchającym omal nie popękały bębenki
w
uszach. Zaciskali zęby z bólu i walczyli z łzami.
Na ten sygnał na arenę wyszła Mina.
Miała
na sobie czarną zbroję Rycerza z Neraki. Zbroja nie
błyszczała
w niesamowitym świetle, lecz zlewała się z mro-
kiem
smoczych skrzydeł. Dziewczyna nie miała hełmu, jej
twarz
jaśniała upiorną bladością. W dłoni trzymała smoczą
lancę.
Za nią, prawie niewidoczny w mroku, stał minotaur,
wiernie
strzegąc jej tyłów.
Mina
stanęła
twarzą do milczącego tłumu na widowni. Obej-
mowała
spojrzeniem zarówno żywych, jak i umarłych.
— Jestem
Mina — zawołała. — Wybranka Jedynego Boga.
Przerwała,
jakby czekając na wiwaty, do jakich przywykła.
Nikt się nie
odezwał, ani żywy, ani umarły. Odebrano im gło-
sy,
więc patrzyli w milczeniu.
— Wiedzcie jedno — dokończyła Mina,
przemawiając
chłodnym
i władczym tonem. — Jedyny Bóg jest Jedynym Bo-
giem
teraz i na wieki. Nikt inny już nie przyjdzie. Będziecie
czcić
Jedynego Boga teraz i na wieki. Będziecie służyć Jedy-
nemu
Bogu teraz i na wieki, za życia i po śmierci. Ci, którzy
będą
służyć wiernie, zostaną nagrodzeni. Ci, którzy się zbun-
tują,
będą ukarani. Dzisiaj Jedyny Bóg ukaże swoją potęgę.
Dzisiaj
Jedyny Bóg wkroczy do świata w materialnej postaci
i
w ten sposób zjednoczy świat nieśmiertelny ze śmiertelnym.
Mogąc
poruszać się swobodnie między nimi, Jedyny Bóg bę-
dzie
rządzić obydwoma.
502
Mina uniosła
lśniącą srebrzyście smoczą lancę. Niegdyś
przepiękna,
dziś rozsiewała zimny, ponury blask, a jej grot był
zabarwiony
na czarno krwią.
— Oto
dowód potęgi Jedynego Boga. Trzymam w ręku le-
gendarną
smoczą lancę. Niegdyś była to broń jego wrogów,
dziś
stała się jego orężem. Od jej ostrza, z woli Jedynego
Boga,
poniosła śmierć
smoczyca Malystryx. Jedyny Bóg nie obawia
się
niczego. Na znak tego łamię smoczą lancę.
Chwyciwszy
oręż
w obie dłonie, Mina złamała go na ugię-
tym
kolanie. Lanca trzasnęła, jakby była suchym patykiem,
i
rozpadła się na dwa kawałki. Mina pogardliwie cisnęła je
za
siebie. Szczątki lancy padły na piaszczyste podłoże
areny.
Srebrne światło
jeszcze przez chwilę migotało dzielnie. Pięć
smoczych
głów splunęło na nie i smoczy oddech zdusił świa-
tełko.
Poświata zbladła i zgasła.
Żywi i martwi obserwowali w milczeniu.
Galdar obserwował w milczeniu.
Stał za plecami
Miny, strzegąc jej pleców, bo gdzieś tam
w
ciemności czaił się nieznajomy elf, nie wspominając o
tym
nędzniku
Siłvanosheiu. Galdar nie obawiał się nadmiernie tego
ostatniego,
ale pilnował, aby nikt się obok niego nie prze-
ślizgnął.
Nikt nie zaczepi Miny w godzinie jej zwycięstwa.
To będzie jej
chwila chwały, mówił sobie Galdar. Czekają
ją
zaszczyty. Takhisis będzie musiała ją nagrodzić. Stale to so-
bie
powtarzał, a mimo to dręczył go strach.
Po raz
pierwszy Galdar był
świadkiem prawdziwej potęgi
królowej
Takhisis. Z nabożnym lękiem przyglądał się stadio-
nowi
wypełnionemu ludźmi, których nagle oderwano od zajęć
i
sprowadzono tu, by byli świadkami triumfalnego wejścia bo-
gini
do świata śmiertelników. Z nabożnym lękiem przyglądał
się
jej smoczej postaci, jej olbrzymim skrzydłom, które zasła-
niały
światło nadziei i sprowadzały na świat wieczną noc.
Uświadomił
sobie, że jej nie docenił, i jego dusza padła
przed
nią na kolana. Był zbuntowanym niewolnikiem, który
nierozważnie
próbował wywyższyć się ponad swój stan. Do-
503
stał nauczkę. Na
wieki już pozostanie niewolnikiem, nawet
po
śmierci. Mógł pogodzić się ze swym losem, ponieważ tu,
w
obecności pełnej mocy i majestatu Królowej Ciemności,
zrozumiał,
że nie zasługuje na nic więcej.
Ale nie
Mina. Mina nie urodziła
się po to, by być niewol-
nicą.
Mina była urodzoną władczynią. Dowiodła swojej war-
tości
i udowodniła swą wierność. Szła przez krew i ogień i ni-
gdy
się nie ulękła, nigdy się nie zachwiała w wierze. Niech
Takhisis
zrobi z nim, co chce, niech pożre jego duszę. Jeśli tyl-
ko
Mina zostanie doceniona i nagrodzona, Galdar będzie za-
dowolony.
— Wrogowie
Jedynego Boga zostali pokonani! — zawo-
łała
Mina. — Ich oręż został zniszczony. Nic nie powstrzy-
ma
Jedynego Boga przed zwycięskim wkroczeniem do tego
świata.
— Mina uniosła ręce i podniosła na smoka oczy koloru
bursztynu.
— Wasza Królewska Mość, zawsze cię podziwia-
łam
i szanowałam. Przysięgłam ci służyć i jestem gotowa do-
trzymać
tej obietnicy. Przeze mnie straciłaś ciało Goldmoon,
ciało,
w którym chciałaś zamieszkać. Oddaję ci swoje. Weź
moje
życie. Użyj mnie jako swego naczynia. Oto dowód mojej
wiary!
Galdar jęknął
ze zgrozy. Chciał przerwać to szaleństwo,
chciał
powstrzymać Minę, lecz chociaż zdawało mu się, że ry-
czy,
w istocie nikt go nie słyszał.
Pięć łbów patrzyło z góry na Minę.
— Przyjmuję twoją ofiarę — rzekła
królowa Takhisis.
Galdar rzucił
się naprzód, lecz stał w miejscu. Uniósł rękę,
lecz ona
się
nie poruszyła. Spętany przez ciemność, mógł tylko
patrzeć
na zagładę wszystkiego, co kochał i szanował.
Ze szczytów
Władców Zagłady spływały czarne chmury,
posępne
i poprzeszywane błyskawicami. Obłoki kłębiły się
wokół
Królowej Smoków, zasłaniając ją przed oczami obser-
watorów.
Spienione, wrzące chmury wznieciły wiatr, który
uderzył
w Galdara ze straszną siłą i przewrócił go na kolana.
Modlitwa Miny i jej wiara otworzyły drzwi więzienia.
Burzowe chmury zmieniły się w rydwan zaprzężony w pięć
504
smoków.
Na rydwanie, z wodzami w dłoni, stała królowa Ta-
khisis
w kobiecej postaci.
Była piękna
straszną i dziką urodą. Jej twarz była zimna
jak
niezmierzone, zamarznięte pustkowia na dalekim południu,
gdzie
człowiek umiera natychmiast, bo oddech zamarza mu
w
płucach. Jej oczy były płomieniami stosu pogrzebowego.
Zamiast
paznokci miała szpony, a jej głowę porastały długie
i
zmierzwione włosy nieboszczyka. Zbroję miała z czarnego
ognia.
Do boku przypasała miecz bezustannie splamiony krwią,
ten
sam, którym odcinała dusze od ciał.
Jej rydwan
wisiał
w powietrzu, utrzymywany przez łopo-
czące
skrzydła pięciu smoków. Takhisis wysiadła z rydwanu
i
zeszła na arenę. Szła po piorunach, a peleryna ze sztormo-
wych
chmur powiewała za nią.
Takhisis podeszła
do Miny. Pięć smoków uniosło głowy
i
wzniosło hymn ku czci bogini.
Galdar nie mógł
się ruszyć, nie mógł ocalić Miny. Wiatr
uderzał
go z taką siłą, że minotaur nie mógł nawet unieść
głowy.
Krzyknął do Miny, ale jego głos zagłuszył wściekle
wiejący
wicher.
Na twarzy Miny pojawił się drżący uśmiech.
— Moja królowo — szepnęła
dziewczyna.
Takhisis wyciągnęła
szponiastą rękę.
Mina stała bez
lęku.
Takhisis sięgnęła
po serce Miny, by je sobie przywłasz-
czyć.
Sięgnęła do duszy Miny, by wyrwać ją z ciała i wyrzucić
w
otchłań nicości. Wyciągnęła rękę, by wypełnić ciało
Miny
swą nieśmiertelną jaźnią.
Takhisis wyciągnęła rękę, ale nie mogła dotknąć Miny.
Dziewczyna miała
zaskoczoną i zdezorientowana minę.
Zaczęła
drżeć. Wyciągnęła rękę do swojej królowej, ale jej
nie
dotknęła.
Takhisis wodziła
dookoła wściekłym wzrokiem. Ogniste
oczy
zalały arenę strasznym światłem jej gniewu.
— Nieposłuszne dziecko! — krzyknęła. —
Jak śmiesz mi
się opierać!
505
Nie
opieram się! —jęknęła roztrzęsiona Mina. — Przy-
sięgam
ci...
To nie
ona ci się przeciwstawia. To ja — odezwał się
czyjś
głos.
Nieznajomy elf wyminął Galdara.
Wicher
wściekłości
Królowej Mroku zawirował wokół elfa
i
uderzył go z całych sił. Jej piorun błysnął nad nim i chciał
go
spalić.
Jej grzmot zadudnił i próbował go zgnieść. Elf zgiął się
pod
naporem wiatru, ale szedł dalej. Przewrócił się od błyska-
wicy,
ale wstał i znów szedł. Nieulękły, stanął śmiało
przed
Królową Ciemności.
Paladine!
Mój drogi bracie! — zasyczała Takhisis z nie-
nawiścią.
— A więc znalazłeś swój zagubiony świat. — Wzru-
szyła
ramionami. — Przyszedłeś za późno. Nie powstrzymasz
mnie.
— Rozbawiona, wskazała rzędy ławek na widowni. —
Znajdź
sobie miejsce. Rozgość się. Cieszę się, że przybyłeś.
Teraz
możesz być świadkiem mojego triumfu.
Mylisz się, siostro — rzekł elf
srebrzystym, dźwięcz-
nym
głosem. — My możemy cię powstrzymać. Tak jest napi-
sane
w księdze. Wszyscy się zgodziliśmy.
Płomień oczu
Królowej Ciemności przygasł. Zakończone
szponami
palce zadrżały. Przez chwilę jej kryształowe pięk-
no
szpeciły niepewność i lęk. Tylko przez chwilę. Potem
jej
wątpliwości się rozwiały i
piękno powróciło.
Bogini uśmiechnęła się.
Nie
zrobiłbyś mi tego, bracie — rzekła, patrząc na nie-
go
z pogardą. — Wielki i dzielny Paladine nie poniósłby
takiej
ofiary.
Źle mnie oceniasz, siostro. Ja już to zrobiłem.
Elf włożył rękę
do sakwy, którą nosił przy pasie i wyjął
nożyk,
który należał do znanego mu kendera.
Paladine przeciągnął
ostrzem po wnętrzu swej dłoni.
Z
rany popłynęła krew i skapnęła na piasek areny.
— Równowaga musi zostać zachowana —
rzekł. — Je-
stem śmiertelny.
Ty też.
Ciemne chmury, smoki, błyskawice, rydwan, wszystko znik-
506
ło. Na
niebieskim niebie świeciło słońce. Miejsca na widowni
nagle
opustoszały, zostali na nich tylko bogowie.
Zasiedli,
by dokonać
osądu. Pięcioro było po stronie świat-
ła:
Mishakal, łagodna bogini uzdrawiania; Kiri-Jolith, ukocha-
ny
bóg Rycerzy Solamnijskich; Majere, przyjaciel Paladine'a,
który
przybył z Zaświatów; Habakkuk, bóg morza; Branchala,
którego
muzyka koi serca.
Pięcioro
stanęło po stronie ciemności: Sargonnas, bóg zemsty,
który
bez zmrużenia oka patrzył na upadek swej małżonki;
Morgion,
bóg chorób; Chemosh, pan nieumarłych, wściekły za
jej
wtrącanie się do spraw jemu podległych; Zeboim, która ob-
winiała
Takhisis za śmierć swego ukochanego syna, Ariakana;
Hiddukel,
który dbał tylko o zachowanie równowagi.
Sześcioro stało
pomiędzy nimi: Gilean, powiernik księgi;
Sirrion,
bóg przyrody; Shinare, jego małżonka, bogini han-
dlu;
Reorx, bóg, który wykuł świat; Chislev, bogini lasów;
Zivilyn,
który znów widział przeszłość, teraźniejszość i
przy-
szłość.
Troje dzieci, Solinari, Nuitari i Lunitari
stało razem, jak
zawsze.
Jedno miejsce po stronie światła świeciło pustkami.
Jedno miejsce po stronie ciemności świeciło pustkami.
Takhisis przeklęła
ich. Wrzasnęła ze złości, krzycząc te-
raz
jednym głosem, nie pięcioma, a jej głos należał do
istoty
śmiertelnej.
Ogień jej oczu, niegdyś spalający słońca, skurczył
się
do rozmiaru płomyka świecy, który można zgasić
jednym
dmuchnięciem. Ciężar
ciała i kości ściągał ją z płaszczyzny
eteru
na ziemię. Takhisis słyszała głośne bicie swego serca,
a
każde uderzenie mówiło jej, że któregoś dnia jej serce
prze-
stanie bić i
nadejdzie śmierć. Musiała oddychać, inaczej udu-
siłaby
się. Musiała wkładać wysiłek w to, by raz za razem
wciągać
powietrze do płuc. Czuła skurcze głodu, których ni-
gdy
dotąd nie znała, i wszystkie inne dolegliwości tej marnej
i
kruchej powłoki cielesnej. Ona, która przemierzała niebiosa
i
wędrowała wśród gwiazd, spoglądała z odrażana swoje sto-
py,
na których teraz musiała człapać.
507
Unosząc
piekące od piasku i płonące złością oczy, Takhisis I
ujrzała
przed sobą Minę, młodą, silną i piękną.
— To twoje dzieło — wściekała się. —
Spiskowałaś z ni- j
mi, aby
doprowadzić do mojego upadku. Chciałaś, by wy-
chwalali
w pieśniach twoje imię, nie moje!
Takhisis wydobyła miecz i zamachnęła się na Minę.
— Może jestem śmiertelna, ale nadal
potrafię zadawać
śmierć!
Galdar ryknął z
całych sił. Rzucił się, by zatrzymać cios,
zasłonił
Minę swoim ciałem i uniósł miecz, by jej bronić.
Ostrze
Królowej
Ciemności zatoczyło łuk i spadło na ramię
Galdara,
odcinając je poniżej barku.
Ręka
z mieczem spadła na ziemię u jego stóp i leżała w ros-
nącej
kałuży krwi. Minotaur osunął się na kolana, walcząc
z
bólem i wstrząsem, które chciały pozbawić go zmysłów.
Królowa
Ciemności uniosła miecz i trzymała go nad głową
Miny.
— Wybacz mi — wyszeptała dziewczyna i
stała, przygo-
towana na śmierć.
Czując, jak życie
z niego wycieka, Galdar szykował się do
rozpaczliwego
skoku, gdy nagle coś uderzyło go od tyłu. Mi-
notaur
podniósł gasnące oczy i zobaczył nad sobą Silvano-
sheia.
Król
elfów trzymał w ręku złamany fragment smoczej lan-
cy.
Młodzieniec rzucił lancą z całą siłą, zrodzoną z cierpienia
i
poczucia winy, ze strachu i miłości.
Pocisk trafił Takhisis i utkwił w jej piersi.
Kobieta spojrzała
ze zdumieniem na lancę wystającą z jej
ciała.
Dotknęła palcami jasnej krwi, która płynęła ze strasznej
rany.
Zachwiała się i zaczęła osuwać się na ziemię.
Mina
skoczyła
naprzód z dzikim krzykiem rozpaczy i miło-
ści.
Chwyciła umierającą królową w ramiona.
— Nie
opuszczaj mnie, matko! — zawołała. — Nie zosta-
wiaj
mnie tu samej!
Takhisis
zignorowała
ją. Utkwiła wzrok w Paladinie, a w jej
oczach
płonęła niekończąca się, wieczna nienawiść.
508
— Jeśli
ja straciłam wszystko, ty też. Świat, który sprawiał
ci
tyle radości, nigdy już nie będzie taki jak przedtem.
Przy-
najmniej tyle
dokonałam.
Na wargi
królowej
wystąpiła krwawa piana. Kobieta kaszl-
nęła
i z trudem zaczerpnęła ostatni oddech.
— Któregoś
dnia poznasz ból śmierci. Co gorsza, bracie...
—
Takhisis uśmiechnęła się ponuro i szyderczo, gdy cień
za-
mroczył jej oczy —
poznasz ból życia.
Krew zapieniła
jej się na ustach. Ciałem targnęły konwul-
sje,
ręce zwiotczały. Głowa opadła bezwładnie na ramię-Mi-
ny.
Nieruchome oczy wpatrywały się w noc, którą rządziła od
tak
dawna, lecz którą już nigdy więcej nie miała rządzić.
Mina przycisnęła
martwą królową do piersi i kołysała ją,
zalewając
się łzami. Pozostali, Galdar, nieznajomy elf i bogo-
wie,
stali oniemiali z osłupienia. Słychać było tylko szloch Mi-
ny.
Pobladły Siłvanoshei położył dłoń na jej ramieniu.
— Mino,
ona chciała cię zabić. Nie mogłem pozwolić, by...
Mina
uniosła zapłakaną twarz. Jej oczy koloru bursztynu
płonęły i parzyły, gdy ich spojrzenie padło na niego.
— Chciałam
umrzeć. Umarłabym z radością, z wdzięczno-
ścią,
gdyż umarłabym w jej służbie. Teraz ja żyję, a ona umar-
ła,
i nie mam nikogo. Nikogo!
Ręką mokrą od
krwi swej królowej Mina chwyciła miecz
Takhisis.
Paladine chciał
się wtrącić, chciał ją zatrzymać, lecz jakaś
niewidzialna
ręka popchnęła go i przewróciła na piasek. Z nie-
bios
zagrzmiał głos:
— Zemścimy
się na tobie, śmiertelniku — rzekł Sargonnas.
Mina
wbiła miecz w brzuch Silvanosheia.
Młody elf jęknął i popatrzył na nią zdumionymi oczami.
— Mino...
— Jego blade wargi bezgłośnie wymówiły jej
imię.
Silvanoshei nie mógł wydobyć z siebie głosu. Twarz wy-
krzywił
mu grymas bólu.
Rozwścieczona
dziewczyna pchnęła jeszcze mocniej, wbi-
jając
miecz głębiej. Na jej twarzy malowała się wściekłość.
Trzymała
elfa na ostrzu miecza jeszcze długo, wbijając w nie-
509
go swe oczy koloru bursztynu. Upewniwszy się,
że młodzie-
niec kona,
wyszarpnęła miecz z jego ciała.
Silvanoshei ześlizgnął
się po ostrzu zalanym własną krwią
i
padł na piasek.
Ściskając
w garści okrwawiony miecz, Mina podeszła do
Paladine'a,
który powoli wstawał z ziemi. Przyjrzała mu się,
wchłaniając
go w bursztyn swoich oczu. Cisnęła mu pod nogi
miecz
Takhisis.
— Poczujesz
ból śmierci, ale jeszcze nie dziś. Nie od razu.
Takie
było życzenie mojej królowej, a ja będę posłuszna
jej
ostatniemu
życzeniu. Wiedz jednak jedno, nędzniku. W twarzy
każdego
elfa, którego spotkam, będę widzieć twoją twarz. Ży-
cie
każdego zabitego przeze mnie elfa będzie twoim życiem.
A
zabiję ich wielu... jako zapłatę za to jedno życie.
Splunęła na
niego, splunęła mu w twarz. Odwróciła się
twarzą
do bogów i spojrzała na nich wyzywająco. Potem uklęk-
ła
przy ciele królowej. Ucałowała jej zimne czoło. Wzięła
jej
zwłoki na ręce i wyniosła je
ze świątyni Duerghasta.
Na arenie panowała
cisza, słychać było tylko kroki od-
chodzącej
Miny. Galdar położył głowę na piasku nagrzanym
od
słońca. Był bardzo zmęczony. Teraz mógł jednak odpocząć,
bo
Mina była bezpieczna. Wreszcie była bezpieczna.
Galdar
zamknął
oczy i zaczął długą podróż w głąb mroku.
Nie
zaszedł daleko, kiedy coś zagrodziło mu drogę.
Podniósł
wzrok i zobaczył ogromnego minotaura. Minotaur
był
wielki jak góra, na której zginęła czerwona smoczyca. Ro-
gami
sięgał gwiazd, a sierść miał czarną jak gagat. Nosił
skó-
rzane szelki zdobione czystym
srebrem.
Sargas! —
szepnął Galdar. Ściskając krwawiący kikut,
padł
na kolana i skłonił głowę. Rogami dotknął ziemi.
Wstań,
Galdarze — powiedział bóg głosem, który dud-
nił
w niebiosach. — Jestem z ciebie zadowolony. Zwróciłeś się
do
mnie w potrzebie.
Dziękuję, wielki Sargasie — powiedział
Galdar, nie
mając śmiałości
wstać i ledwo unosząc głowę.
510
W nagrodę za twą wiarę zwracam ci życie —
powie-
dział Sargas. — Oddaję
ci także prawą rękę.
Nie chcę
ręki, wielki Sargasie — rzekł Galdar, a ból pa-
lił
go w piersi żywym ogniem. — Przyjmuję życie i będę żył,
by
cię czcić, ale rękę straciłem i nie chcę jej z powrotem.
Sargas nie był zadowolony.
Rasa minotaurów wreszcie zrzuciła kajdany,
które od
tak dawna ją krępowały.
Opuszczamy wyspy, które od tak
dawna
były naszym więzieniem, i idziemy zająć należne nam
miejsce
na tym kontynencie. Potrzebni mi są tacy mężni wo-
jownicy
jak ty, Galdarze. Potrzebni mi są jednak zdrowi, nie
kalecy.
Dziękuję ci, wielki Sargasie — rzekł z
pokorą Galdar
—
ale jeśli nie sprawia ci to różnicy, wolę nauczyć się
walczyć
lewą ręką.
Minotaur zesztywniał,
czekając w strachu na gniew swe-
go
boga. Nie usłyszawszy niczego, ośmielił się otworzyć
oczy.
Sargas
się uśmiechał. Niechętnie, ale jednak się uśmiechał.
— Jak
chcesz, Galdarze. Sam możesz decydować o swoim
losie.
Galdar westchnął głęboko, z ulgą.
— Za to, wielki Sargasie — rzekł —
jestem ci wdzięczny
z całego
serca.
Galdar
mrugnął
kilkakrotnie i uniósł pysk znad mokrego
piasku.
Nie pamiętał, gdzie się znajduje, i nie wyobrażał sobie,
co
może robić, leżąc tu i drzemiąc w środku dnia. Jest
przecież
potrzebny
Minie. Dziewczyna będzie na niego zła, że się wyle-
guje.
Wstał szybko i instynktownie sięgnął po miecz wiszący
przy
pasie.
Minotaur nie miał
miecza. Nie miał też ręki, by go chwy-
cić.
Jego odcięte ramię leżało na piasku. Galdar spojrzał na
swój
kikut, na krew wokół niego, i wtedy wróciła mu pamięć.
Minotaur
był
zdrowy, pominąwszy fakt, że nie miał prawej
ręki.
Kikut był wygojony. Galdar chciał podziękować bogu,
ale
Sargas zniknął. Wszyscy bogowie odeszli. Na arenie zo-
511
stało
tylko ciało króla elfów i ten nieznajomy elf o młodej twa-
rzy
i starych oczach.
Powoli i
niezgrabnie posługując
się lewą ręką, Galdar pod-
niósł
miecz. Przesunął pas tak, by broń wisiała teraz na jego
prawym
boku, i po wielu niezdarnych próbach udało mu się
wreszcie
wsunąć miecz do pochwy. Czuł się nieswojo i niewy-
godnie
z bronią z tej strony. Przyzwyczai się jednak. Tym ra-
zem
się przyzwyczai.
Powietrze było
chłodniejsze niż poprzednio. Słońce scho-
wało
się za góry i zbliżał się mrok nocy. Galdar musiał się
po-
spieszyć, jeśli chciał
znaleźć Minę. Musiał wyjść, póki było
jeszcze
jasno.
— Jesteś
wiernym przyjacielem, Galdarze — rzekł Paladi-
ne,
kiedy minotaur go mijał.
Galdar mruknął
coś i poszedł dalej, zdążając śladem stóp
Miny,
śladem krwi królowej.
Z miłości do Miny.
32
Wiek
śmiertelników
Bitwa o
Sanction nie trwała
długo. Przed zmrokiem miasto
się
poddało. Poddałoby się pewnie dużo prędzej, ale nie było
komu
podjąć tej decyzji.
Na próżno
Czarni Rycerze i reszta wojska wołali Minę.
Dziewczyna
nie odpowiadała ani nie nadchodziła, aż wreszcie
żołnierze
zdali sobie sprawę, że wcale nie przyjdzie. Niektórzy
byli
rozgoryczeni, inni wpadli w złość. Wszyscy czuli się zdra-
dzeni.
Wiedząc, że jeśli przeżyją bitwę, zostaną straceni lub
trafią
do więzienia, rycerze walczyli do końca. Większość wal-
czyła,
ponieważ ugrzęźli gdzieś bez szans ucieczki albo drogę
odcięły
im zbliżające się wojska nieprzyjaciela.
Część
postanowiła jednak postąpić według rady Galdąra
i
poszukać schronienia w jaskiniach Władców Zagłady. To ich
oddział
wpadł na armię smokowców. Przekonani, że napotka-
li
sprzymierzeńców, Czarni Rycerze byli gotowi zaprzestać
ucieczki,
zawrócić i spróbować odbić miasto. Ich zdumienie,
gdy
smokowcy roznieśli ich w pył, było olbrzymie, lecz krót-
kotrwałe.
Kim byli ci dziwni smokowcy i dlaczego przyszli
z po-
mocą
elfom i Solamnijczykom, nigdy nie wyszło na jaw. Ar-
mia
smokowców nie weszła do Sanction. Stali na swym stano-
wisku
za miastem, dopóki nie zobaczyli, że flaga Czarnych
Rycerzy
została zerwana, a na jej miejscu powiewają sztanda-
ry
Qualinesti, Silvanesti i Solamnijczyków.
513
Z szeregów
wystąpił ogromny smokowiec bozak, w zbroi
i
ze złotym łańcuchem na szyi. Obok niego szedł sivak w
ryn-
sztunku
głównodowodzącego armii smokowców. Sivak rozka-
zał
swoim żołnierzom stanąć na baczność. Razem z
bozakiem
zasalutowali
sztandarom. Smokowcowi żołnierze oddali im ho-
nory,
uderzając mieczami o tarcze. Sivak wydał rozkaz do wy-
marszu
i smokowcy zawrócili i ruszyli z powrotem w stronę
gór.
Ktoś przypomniał
sobie, że słyszał o grupie smokowców,
którzy
zajęli miasto Teyr. Mówiono, że ci smokowcy nie lubią
się
z Czarnymi Rycerzami. Nawet gdyby było to prawdą, Teyr
leżało
daleko od Sanction i nikt nie wiedział, jak udało się im
dotrzeć
w decydującym momencie. Ponieważ jednak nikt wię-
cej
nie zobaczył tych smokowców, zagadka pozostała nieroz-
wiązana.
Po
zwycięstwie
w Sanction wiele złotych i srebrnych smo-
ków
odleciało, udając się na Smocze Wyspy, czy gdziekolwiek
znajdowała
się ich ojczyzna. Przed odlotem każdy smok zabrał
trochę
popiołu z totemu, aby odpowiednio go pochować na
Smoczych
Wyspach. Złote i srebrne smoki zabrały cały popiół,
chociaż
były w nim także prochy smoków czerwonych, błękit-
nych,
białych, zielonych i czarnych. Wszystkie były bowiem
smokami
z Krynnu.
— A ty, panie? — spytał Gerard. —
Wrócisz do Cytadeli
Światła?
Gerard,
Odila i Zwierciadło
stali przed Zachodnią Bramą
Sanction,
obserwując wschód słońca następnego dnia po bit-
wie.
Świt był przepiękny; jaskrawopomarańczowe i czerwone
smugi
na niebie przechodziły w fiolet, a potem czerń, w miej-
scu,
gdzie dzień stykał się z odchodzącą nocą. Srebrny smok
obrócił
się ku słońcu, tak jakby mógł je zobaczyć — i być
może,
oczami duszy, widział je. Zwierciadło odwrócił ślepą
głowę
w kierunku, z którego dobiegał głos Gerarda.
— Cytadela
nie potrzebuje już mojej opieki. W świątyni
znów
zamieszka Mishakal. Co się zaś tyczy mnie, postanowi-
liśmy
z moją przewodniczką, że połączymy siły.
514
Gerard spojrzał z
zakłopotaniem na Odilę, która pokiwała
głową.
Odchodzę
z zakonu — wyjaśniła kobieta. — Lord Tas-
gall
przyjął moją rezygnację. Tak będzie najlepiej,
Gerardzie.
Rycerze czuliby się
nieswojo, gdybym została wśród nich.
Co będziesz robić? — spytał Gerard. Tak
wiele razem
przeżyli, że nie
spodziewał się, iż tak szybko się rozstaną.
Królowa
Takhisis odeszła — rzekła Odila — ale ciem-
ność
została. Minotaury zajęły Silvanesti. Nie zadowolą się
tylko
tą ziemią i mogą zagrozić innym krainom. Zwierciadło
i
ja postanowiliśmy połączyć siły. — Poklepała srebrnego
smo-
ka
po karku. — Niewidomy smok i ludzka istota, która kiedyś
była
zaślepiona — niezły zespół, nie uważasz?
Gerard uśmiechnął się.
Jeśli
lecicie do Silvanesti, możemy jeszcze się spotkać.
Zamierzam
zawrzeć przymierze między Zakonem Rycerzy So-
lamnijskich
i elfami.
Naprawdę
wierzysz, że Rada Rycerzy zgodzi się pomóc
elfom
odzyskać ich ziemie? — spytała z powątpiewaniem Odila.
Nie wiem
— Gerard wzruszył ramionami — ale z pew-
nością
zmuszę ich do tego, by się nad tym zastanowili. Naj-
pierw
jednak mam pewne zadanie do wykonania. W drzwiach
grobowca
w Solące jest zepsuty zamek. Obiecałem, że go na-
prawię.
Zapadła
niewygodna cisza. Zostało za dużo do powiedzenia,
żeby
powiedzieć to teraz. Zwierciadło załopotał
skrzydłami,
najwyraźniej spiesząc
się do odlotu. Odila zrozumiała aluzję.
Żegnaj, Buło — powiedziała ze śmiechem.
Komu w drogę, temu czas — odparł Gerard,
rewanżu-
jąc jej się uśmiechem.
Odila nachyliła się i ucałowała go w policzek.
— Gdybyś jeszcze kiedyś miał ochotę kąpać
się nago
w strumieniu, daj mi
znać.
Wsiadła na
srebrnego smoka. Smok schylił głowę na znak
szacunku,
rozłożył skrzydła i z wdziękiem wzniósł się w po-
wietrze.
Odila pomachała ręką.
515
Gerard też
jej pomachał. Obserwował, jak maleją w oddali,
i
przyglądał się jeszcze długo po tym, gdy znikli mu z oczu.
Tego dnia
żegnał
się jeszcze ktoś inny. Było to pożegnanie
na
zawsze.
Na arenie
Paladine klęczał
nad ciałem Silvanosheia. Zamk-
nął
wytrzeszczone oczy młodego króla, zmył krew z jego twa-
rzy
i wyprostował mu kończyny. Był zmęczony. Nie był
przy-
zwyczajony do
śmiertelnego ciała, do jego dolegliwości, bó-
lów
i potrzeb, do tak licznych i intensywnych emocji: litości
i
smutku, gniewu i strachu. W twarzy nieżyjącego króla elfów
widział
młodość i nadzieję, teraz straconą, zmarnowaną. Pala-
dine
przerwał pracę, otarł pot z czoła i zastanawiał się, jak
bę-
dzie
mógł dalej żyć z takim smutkiem i ciężarem w sercu.
Za-
stanawiał się, jak
będzie mógł dalej żyć samotnie.
Czując, że ktoś
łagodnie dotyka jego ramienia, obejrzał się
i
zobaczył piękną, promienną boginię. Kobieta uśmiechała się
do
niego, leczjej uśmiech był smutny, a w oczach miała
tęczę
nieprzelanych łez.
Zaniosę
ciało tego młodzieńca do jego matki — zapro-
ponowała
Mishakal.
Ona nie
widziała jego śmierci, prawda? — spytał Pa-
ladine.
Przynajmniej
tego jej oszczędzono. Uwolniliśmy wszyst-
kich,
którzy zostali sprowadzeni siłą przez Takhisis, aby być
świadkami
jej zwycięstwa. Alhana nie widziała śmierci syna.
Powiedz
jej — rzekł cicho Paladine — że zginął boha-
terską
śmiercią.
Tak zrobię, najdroższy.
Pocałunek delikatny jak białe piórko musnął wargi elfa.
— Nie
jesteś sam — powiedziała Mishakal. — Zawsze bę-
dę
z tobą, mój mężu, mój jedyny.
Tak bardzo
pragnął,
aby to było prawdą. Jednak między ni-
mi
leżała przepaść, która z każdą chwilą stawała się
szersza.
Mishakal
stała na brzegu, a on unosił się wśród fal, z których
każda
znosiła go dalej w głąb morza.
516
Co się stało duszami zmarłych? — spytał.
Są wolne — powiedziała Mishakal, a jej
głos dobiegał
z
oddali. Paladine ledwo ją słyszał. — Mogą kontynuować
swą
podróż.
Któregoś dnia dołączę do nich, najdroższa.
— Tego dnia będę na ciebie czekać —
obiecała bogini.
Ciało
Silvanosheia znikło, zabrane przez chmurę srebrzy-
stego
światła.
Paladine
długo
jeszcze stał w ciemności. Potem zszedł z are-
ny
i samotnie ruszył w świat.
Dzieci
bogów,
Nuitari, Lunitari i Solinari, weszły do byłej
Świątyni
Serca. Ciało czarodzieja Dalamara siedziało na ławie
i
patrzyło przed siebie tępym wzrokiem.
Bogowie magii stanęli przed ciemnym i pustym ołtarzem.
— Niech zbliży się czarodziej Raistlin Majere.
Z mroku i
ruin świątyni
wyłonił się Raistlin. Skrajem czar-
nej,
aksamitnej szaty zmiatał okruchy bursztynu, które wciąż
leżały
na podłodze, bo nie znalazł się nikt, kto by się odważył
dotknąć
przeklętych szczątków sarkofagu, w którym uwięzio-
ne
było ciało Goldmoon. Czarodziej stąpał po bursztynie i kru-
szył
go pod stopami.
Na rękach niósł czyjeś ciało nakryte białym całunem.
Twoja dusza jest wolna — rzekł surowo
Solinari. —
Twój bliźniaczy
brat czeka na ciebie. Obiecałeś opuścić'ten
świat.
Musisz dotrzymać obietnicy.
Nie mam
zamiaru zostawać — odparł Raistlin. — Mój
brat
czeka, moi dawni towarzysze również.
Wybaczyli ci?
Może
raczej ja im wybaczyłem — odparł gładko Raist-
lin.
— To sprawa między przyjaciółmi i nic wam do tego. —
Spojrzał
na ciało w swych ramionach i powiedział: — Ale to
sprawa
dla was.
Raistlin
położył
zwłoki bratanka u stóp bogów. Potem zsu-
nął
kaptur z głowy i spojrzał w twarze boskiemu rodzeństwu.
— Proszę was wszystkich o jedno, każdego z was — po-
517
wiedział. —
Zwróćcie życie Palmowi. Oddajcie go jego ro-
dzinie.
Dlaczego mielibyśmy to zrobić? — spytała Lunitari.
Jego kroki zbłądziły na ścieżkę, którą
ja kiedyś stą-
pałem —
powiedział Raistlin. — Pod koniec spostrzegł swój
błąd,
ale nie było mu dane pożyć dość długo, by go naprawić.
Jeśli
oddacie mu życie, będzie mógł wrócić po swych krokach
i
odnajdzie drogę do domu.
Jak tobie nie było dane — rzekła łagodnie Lunitari.
Jak mnie nie było dane — powtórzył Raistlin.
Bracia? — spytała bogini Nuitariego i
Solinariego. —
Co wy na to?
Pozostała do rozstrzygnięcia jeszcze jedna
kwestia —
oznajmił Nuitari. —
Niech podejdzie czarodziej Dalamar.
Ciało
elfa siedziało nieruchomo na ławie. Duch czarodzieja
stał
obok ciała. Spięty i nieufny Dalamar zbliżył się do bogów.
Zdradziłeś nas — rzekł oskarżycielsko Nuitari.
Sprzymierzyłeś
się z Takhisis — zarzuciła mu Lunitari
—
i omal nie straciliśmy jedynej szansy, by wrócić do świata.
Zdradziłeś
wiernie nas czczącego Palina — rzekł suro-
wym
głosem Solinari. — Na jej rozkaz zamordowałeś go.
Dalamar
przesunął
spojrzeniem po lśniących bogach, a kie-
dy
przemówił, głos jego duszy był cichy i pełen goryczy.
Jak
moglibyście mnie zrozumieć? Skąd mielibyście wie-
dzieć,
co to znaczy stracić wszystko?
Być może
— powiedziała Lunitari — rozumiemy to le-
piej,
niż ci się zdaje.
Dalamar milczał.
Co z nim
zrobić? — spytała Lunitari. — Czy oddać mu
życie?
Jeśli
nie oddacie mi również magii — wtrącił się Dala-
mar
— możecie się nie kłopotać.
Moim
zdaniem nie — oznajmił Solinari. — Posługiwał
się
zmarłymi, by uprawiać sztukę czarnoksięską. Nie zasługuje
na
nasze miłosierdzie.
Moim zdaniem tak — rzekł spokojnie Nuitari. — Jeśli
518
zwrócicie
życie Palinowi i oddacie mu magię, musicie to samo
zrobić
z Dalamarem. Równowaga musi zostać zachowana.
— A co ty sądzisz, kuzynko? — zwrócił
się Sołinari do
Lunitari.
— Zgodzicie się z moim osądem? — spytała
bogini.
Sołinari
i Nuitari wymienili spojrzenia i pokiwali głowami.
Oto mój
wyrok. Dalamar odzyska życie i magię, ale bę-
dzie
musiał opuścić Wieżę Wielkiej Magii, którą kiedyś
zaj-
mował.
Odtąd nie wolno mu będzie tam wejść. Musi wrócić do
świata
żywych i wieść życie wśród nich. Palin Majere również
wróci
do życia. Oddamy mu magię, jeśli tego sobie zażyczy.
Czy
takie warunki zadowalają cię, kuzynie?
Mnie zadowalają — odparł Nuitari.
Mnie też — potwierdził Sołinari.
A czy tobie to odpowiada, Dalamarze? —
spytała Lu-
nitari.
Dalamar dostał
to, czego chciał, i tylko to go obchodziło.
Co
się tyczy reszty, wróci do świata. Któregoś dnia może bę-
dzie
nim władał.
Tak, pani — odparł czarodziej.
Czy takie warunki zadowalają cię, Raistlinie
Majere?
— spytała Lunitari.
Raistlin skłonił głowę w kapturze.
Zatem obie prośby zostały wysłuchane.
Dajemy ci ży-
cie i obdarzamy cię
magią.
Dziękuję
wam, panowie i pani — rzekł Dalamar, znów
się
kłaniając. Jego spojrzenie zatrzymało się dłużej na
Nui-
tarim, który doskonale go
zrozumiał.
Raistlin
ukląkł
przy zwłokach bratanka. Zdjął biały całun.
Palin
otworzył oczy. Rozejrzał się osłupiałym, wstrząśniętym
wzrokiem,
a potem jego oczy padły na stryja. Szok Palina
pogłębił
się jeszcze bardziej.
— Stryju! — jęknął. Usiadł i wyciągnął
rękę. Jego palce
z krwi i kości
przeszły na wylot przez dłoń Raistlina, która
była
niematerialną dłonią ducha.
Palin spojrzał na swoją rękę i wtedy uświadomił sobie, że
519
żyje. Przyjrzał się swoim dłoniom, tak
podobnym do dłoni
stryja, o
długich, delikatnych palcach, i stwierdził, że znów
może
nimi poruszać, a one słuchają jego poleceń.
Dziękuję
wam — powiedział Palin, unosząc głowę i wi-
dząc
wokół siebie promiennych bogów. — Dziękuję ci, stryju.
—
Umilkł, a potem dodał: — Kiedyś przepowiedziałeś mi, że
będę
największym magiem, jaki kiedykolwiek żył na Krynnie.
Nie
sądzę, aby twoja przepowiednia miała się spełnić.
Musieliśmy się wiele nauczyć, bratanku —
odparł
Raistlin. —
Potrzebowaliśmy wiele nauki o tym, co jest na-
prawdę
ważne. Żegnaj. Mój brat i nasi przyjaciele czekają. —
Uśmiechnął
się. — Tanis, jak zwykle, już chciałby wyruszyć.
Palin ujrzał
przed sobą rzekę dusz, która płynęła leniwie
i
powoli wśród brzegów krainy żywych. Rzeka połyskiwała
w
słońcu, a w jej niezmierzonych głębiach skrzyło się
światło
gwiazd.
Dusze umarłych patrzyły przed siebie na morze, które-
go
fale biły o brzegi wieczności. To morze zabierze każdego
z
nich w nową podróż. Na brzegu czekał na swojego brata bliź-
niaka
Caramon Majere.
Raistlin podszedł
do brata. Bliźniacy unieśli dłonie na po-
żegnanie,
a potem obaj weszli do rzeki i odpłynęli wraz jej sre-
brzystymi
wodami, które wpływają do morza nieskończoności.
Duch Dalamara wpłynął
do swego ciała. Magia wpłynęła
do
jego ducha. Krew wrzała w jego żyłach, magia wrzała w je-
go
krwi, a radość czarodzieja była głęboka i niezmierna. Dala-
mar
uniósł głowę i spojrzał w niebo.
Jeden
blady księżyc
zniknął. Niebo rozświetlały dwa księ-
życe,
jeden płonący srebrzystym ogniem, a drugi czerwonym.
Kiedy
czarodziej tak patrzył w niebo, pełen nabożnego lęku
i
wdzięczności, dwa księżyce zeszły się, tworząc promienne
oko.
Z jego środka spoglądał czarny księżyc.
— Zatem
tobie też oddali życie — powiedział Palin, wy-
chodząc
z cienia.
I magię — odparł Dalamar.
Palin
uśmiechnął się.
Dokąd teraz pójdziesz?
520
Jeszcze
nie wiem — oparł beztrosko Dalamar. — Świat
stoi
przede mną otworem. Zamierzam się wyprowadzić z Wie-
ży
Wielkiej Magii. Wystarczająco długo byłem w niej więź-
niem.
A dokąd ty pójdziesz? — Wykrzywił lekko wargi. — Do
swojej
kochającej żony?
Jeśli
Usha mnie przyjmie — odparł ze smutną miną Pa-
lin.
— Muszę jej wiele wynagrodzić.
Nie zajmuj się tym zbyt długo. Musimy się
wkrótce
spotkać,
by porozmawiać o zebraniu zakonów — powiedział
zwięźle
Dalamar. — Mamy dużo roboty.
— Inni się tym zajmą — odparł
Palin.
Dalamar zlustrował go
uważnym wzrokiem, nagle uświa-
damiając
sobie prawdę.
Solinari zaproponował ci magię. A ty odmówiłeś!
Z jej powodu zmarnowałem tyle ważnych rzeczy
—
wyjaśnił Palin. — Swoje
małżeństwo, swoje życie. Uświado-
miłem
sobie, że nie było warto.
Ty
głupcze!
Takie słowa cisnęły się Dalamarowi na wargi,
lecz
zachował je dla siebie. Nie miał pojęcia, dokąd pójdzie,
ale
wiedział, że kiedy już tam dotrze, nie będzie nikogo, kto by
go
powitał.
Spojrzał na trzy księżyce.
Może
kiedyś odwiedzę ciebie i Ushę — rzekł, wiedząc,
że
nigdy tego nie zrobi.
To będzie
dla nas zaszczyt — odparł Palin, wiedząc, że
nigdy
już nie ujrzy czarnego elfa.
Lepiej już pójdę — powiedział Dalamar.
Ja też
już powinienem pójść — rzekł Palin. — Do Solą-
ce
daleka droga.
Mógłbym
cię szybko tam wysłać korytarzami magii —
zaproponował
Dalamar.
Nie, dziękuję — powiedział Palin z
kwaśnym uśmie-
chem. —
Powinienem się przyzwyczaić do chodzenia pieszo.
Żegnaj,
Dalamarze Czarny.
— Żegnaj, Palinie Majere.
Dalamar
wymówił słowa magicznego zaklęcia, poczuł, jak
521
musują i pienią
się na jego wargach niczym świetne wino,
i
wypił je. W mgnieniu oka zniknął.
Palin
został
sam, zamyślony i milczący. Potem spojrzał na
księżyce,
które teraz były dla niego już tylko księżycami, jeden
srebrny,
drugi czerwony.
Uśmiechnął się
na myśl o domu i tam też skierował swoje
kroki.
Rycerze
Solamnijscy rozstawili posterunki na murach Sanc-
tion,
zaczęli pospiesznie naprawiać
Zachodnią Bramę i łatać
dziury
wyrwane w miejskich umocnieniach. Rycerze i elfy
wysłali
zwiadowców na poszukiwanie Miny. Srebrne smoki
patrolujące
niebo również się za nią rozglądały, ale nikt jej nie
znalazł.
Smoki przyniosły wiadomość o tym, że nieprzyjaciel-
skie
siły zmierzają do Sanction, nadciągając z Jelek i Palan-
thas.
Prędzej czy później dowiedzą się o klęsce Sanction, ale
jak
na to zareagują? Czy zawrócą i uciekną do domu, czy
będą
maszerować
dalej, by próbować odbić miasto? I czy Mina, po-
zbawiona
danej przez boginię mocy, wróci, by nimi dowodzić,
czy
zostanie w ukryciu i będzie lizać rany?
Nikt nie
miał
się dowiedzieć, gdzie pochowano ciało królo-
wej
Takhisis — i czy w ogóle zostało pochowane. Przez lata
ci,
którzy opowiadali się po stronie mroku, szukali jej grobu,
gdyż
powstała legenda, że ten, kto znajdzie miejsce jej osta-
tecznego
spoczynku, zostanie wynagrodzony przez jej niespo-
kojnego
ducha.
Najtrwalszą
tajemnicą stało się coś, co nazwano Tajemnicą
Świątyni
Duerghasta. Ludzie ze wszystkich zakątków Sanc-
tion,
ze wszystkich zakątków Ansalonu i świata, zostali rap-
tem
porwani przez Królową Ciemności i sprowadzeni na are-
nę
w świątyni Duerghasta, by ujrzeć jej triumfalne wejście
do
świata. Zamiast tego stali się
świadkami dziejowego wyda-
rzenia.
Ci, którzy na
własne oczy ujrzeli śmierć królowej Takhi-
sis,
na zawsze zachowali w pamięci obraz tego, co zobaczyli
i
usłyszeli. Wydarzenia te zostawiły w ich duszach bolesny
522
ślad,
podobny do tego, jaki na skórze wypala rozżarzone żela-
zo.
Z początku ból i szok są nie do zniesienia, ale potem,
w
miarę jak ciało i umysł wracają do zdrowia, ból
stopniowo
słabnie.
Z początku
niektórzy tęsknili za tym bólem, bo jaki mieli
bez
niego dowód, że to wszystko w ogóle się wydarzyło? Aby
mieć
pewność, że to się naprawdę zdarzyło, niektórzy ludzie
chętnie
opowiadali o tym, co przeżyli. Inni trzymali swe myśli
w
zamknięciu i nigdy nie mówili o tym wydarzeniu.
Podobnie
jak ci mieszkańcy
Krynnu, którzy byli świadkami
innych
epokowych wydarzeń w historii — chaotycznych po-
dróży
Szarego Klejnotu, upadku Istar, Kataklizmu — również
i
oni przekazywali z pokolenia na pokolenie opowieści o Cu-
dzie.
Dla przyszłych pokoleń Krynnu Piąty Wiek zaczął się
od
kradzieży
świata w chwili klęski Chaosu. Jednak Piąty Wiek
zaczęto
powszechnie nazywać Wiekiem Śmiertelników dopie-
ro
od dnia, w którym Sąd Księgi odebrał boskość jednemu bo-
gu
i zgodził się na poświęcenie drugiego.
Silvanoshei miał
zostać pochowany w Grobowcu Boha-
terów
w Solące. Jego zrozpaczona matka, Alhana Starbreeze,
żywiła
jednak nadzieję, że pewnego dnia zabierze go do ojczy-
zny,
do Silvanesti. Lecz ten dzień był jeszcze daleki. Minotau-
ry
wysyłały tam kolejne wojska i transporty prowiantu, umac-
niając
swoje panowanie w tej niegdyś pięknej krainie.
Kapitan
Samuval i jego najemnicy wciąż
plądrowali elfie
królestwo
Cjualinesti. Czarni Rycerze wypędzili lub zabili te
nieliczne
elfy, które zostały, i uznali ziemię Qualinesti za swo-
ją
własność. Elfy były teraz wygnańcami. Niedobitki dwóch
narodów
kłóciły się o to, dokąd pójść i co robić.
Elfi wygnańcy
obozowali w dolinie za Sanction, ale czuli
się
tam nieswojo, a Rycerze Solamnijscy, obecni władcy Sanc-
tion,
uprzejmie polecili im zastanowić się nad przeprowadze-
niem
się gdzie indziej. Rada Rycerzy obradowała nad zawar-
ciem
przymierza z elfami, by przegnać minotaurów z Silvane-
sti,
ale pozostawała pewna kwestia związana z Regułą. Sprawę
523
skierowano
do uczonych w piśmie,
co gwarantowało rozstrzyg-
nięcie
problemu za jakieś dziesięć lub dwadzieścia lat.
Alhanie
Starbreeze zaproponowano objęcie
władzy nad el-
fami
Silvanesti, lecz załamana kobieta odmówiła. Zapropo-
nowała
natomiast na to stanowisko Gilthasa. Większość Quali-
nestyjczyków
popierała to rozwiązanie. Silvanestyjczycy nie
chcieli
na to się zgodzić, chociaż nie mieli innego kandydata.
Dwa
zwaśnione narody znów się zjednoczyły i ich przedstawi-
ciele
razem udali się na pogrzeb Silvanosheia.
Złoty
smok zaniósł ciało młodego króla do Grobowca Bo-
haterów.
Straż honorową pełnili Rycerze Solamnijscy pod ko-
mendą
sir Gerarda uth Mondara, lecący na srebrnych smokach.
Alhana
wraz ze swym kuzynem Gilthasem odprowadzała ciało
syna.
Gilthas
bez żalu
zostawił za sobą kłótnie i intrygi. Zastana-
wiał
się, czy będzie miał dość sił, by wrócić. Nie chciał
korony
elfów.
Uważał, że nie jest właściwą osobą. Nie chciał brać
na
siebie odpowiedzialności
za przewodzenie narodowi na wy-
gnaniu,
narodowi bez ojczyzny.
Stojąc
przed grobowcem, Gilthas przyglądał się procesji el-
fów,
które niosły nakryte złotym całunem ciało Silvanosheia
do
miejsca jego tymczasowego spoczynku. Jego zwłoki spo-
częły
w marmurowej trumnie obsypanej kwiatami. Do rąk wło-
żono
mu szczątki smoczej lancy.
Grób miał być
miejscem ostatecznego spoczynku Gold-
moon.
Jej prochy wymieszano z prochami Riverwinda. Wresz-
cie
byli razem.
Obok Gilthasa stanął
elf ubrany w poplamiony od podró-
ży
brązowo-zielony strój. Nic nie mówiąc, z czcią i powagą
patrzył
na wnoszone do grobowca prochy Goldmoon i River-
winda.
— Żegnajcie, drodzy i wierni przyjaciele —
powiedział
cicho.
Gilthas odwrócił się do niego.
— Cieszę
się, że mam okazję z tobą porozmawiać, E'li...
—
zaczął.
524
Elf mu przerwał.
To już nie jest moje imię.
Jak więc
mam się do ciebie zwracać, panie? — spytał
Gilthas.
Tak wiele imion nosiłem — rzekł elf. —
Wśród elfów
E'li, wśród ludzi
Paladine. Nazywano mnie nawet Fizbanem.
Muszę
przyznać, że to ostanie najbardziej lubiłem. Żadne
z
nich już się nie nadaje. Wybrałem sobie nowe.
A brzmi ono... — Gilthas zawiesił głos.
Valthonis — odparł elf.
Wygnaniec? — przetłumaczył zdumiony
Gilthas. Nag-
le wszystko
zrozumiał. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił
wykrztusić
niczego więcej niż te słowa: — Zatem będziesz
dzielić
nasz los.
Valthonis położył dłoń na ramieniu elfa.
— Wracaj
do swojego ludu, Gilthasie. A są nim zarówno
SiWanesti,
jak i Cjualinesti. Uczyń z nich jeden lud, i chociaż
jesteście
wygnańcami, chociaż nie macie własnej ojczyzny,
będziecie
jednym narodem.
Gilthas pokręcił głową.
— Zadanie
stojące przed tobą nie jest łatwe — przyznał
Valthonis.
— Będziesz w pocie czoła mozolnie naprawiał to,
co
inni będą się starali rozerwać. Będą cię czekać
niepowodze-
nia, ale nie
porzucisz nadziei. Jeśli tak się stanie, wtedy po-
znasz
smak klęski.
— Zostaniesz przy mnie? — spytał
Gilthas.
Valthonis pokręcił
głową.
Muszę kroczyć własną drogą, tak samo jak
ty i każde
z nas. Mimo to czasami
nasze ścieżki mogą się spotkać.
Dziękuję ci, panie — rzekł Gilthas, ściskając dłoń elfa.
Zrobię
tak, jak mówisz. Wrócę do swojego ludu. Do całego
mojego
ludu. — Westchnął głęboko i uśmiechnął się gorzko.
Nawet do senatora Palthainona.
Gerard stał u
wejścia do grobowca, czekając, aż wyjdą
z
niego ostatni żałobnicy. Ceremonia dobiegła końca. Zapadła
525
noc. Ludzie, którzy
się zebrali, by popatrzeć na pogrzeb, za-
częli
się rozchodzić. Część poszła do gospody Ostatni Dom,
gdzie
Palin i Usha wraz z jego siostrami, Laurą i Dezrą, pocie-
szali
wszystkich zrozpaczonych, dzieląc się z nimi uśmiecha-
mi,
dobrym jedzeniem i najlepszym ale na
Ansalonie.
Stojąc tak pośród
nich, Gerard wrócił pamięcią do owe-
go
odległego dnia, w którym usłyszał Tasslehoffa wołającego
z
wnętrza grobowca. Świat się zmienił, lecz zarazem pozostał
taki
sam.
Na niebie zamiast jednego były
teraz trzy księżyce. Mimo
to
słońce, które wstawało każdego poranka, było tym samym,
które
zapowiedziało nadejście Piątego Wieku. Ludzie znów
mogli
spojrzeć w niebo, znaleźć konstelacje bogów i poka-
zać
je dzieciom. Gwiazdozbiory te jednak nie były takie same
jak
poprzednio. Składały się z innych gwiazd i zajmowały in-
ne
miejsca na nieboskłonie. Dwóch nie można było znaleźć
i
nigdy już nie zostaną znalezione, nigdy będą widoczne
nad
Krynnem.
— Wiek Śmiertelników — powiedział do
siebie Gerard.
Nazwa ta nabrała
nowego znaczenia, nowego sensu.
Rycerz zajrzał do
grobowca i zobaczył w środku ostatnią
osobę
— tego dziwnego elfa, którego spotkał na arenie. Gerard
czekał
cierpliwie i z respektem, w pełni przygotowany dać
żałobnikowi
tyle czasu, ile ten będzie potrzebował.
Elf
pomodlił
się po cichu, po czym, ostatni raz czule poże-
gnawszy
się ze zmarłymi, podszedł do Gerarda.
Naprawiłeś zamek? — spytał z uśmiechem.
Naprawiłem, panie — odpowiedział Gerard.
Zamknął
za
sobą drzwi. Usłyszał trzask zamka. Nie oddalił się od
razu.
Jemu również
przykro było się żegnać.
Panie,
zastanawiałem się... — Gerard umilkł, a potem
szybko
dokończył: — Nie wiem, jak to powiedzieć, ale czy
Tasslehoff...
Czy on zrobił to, co miał zrobić?
Czy zginął w czasie i miejscu, w którym
powinien
zginąć? — spytał
elf. — Czy pokonał Chaos? To miałeś na
myśli?
526
— Tak,
panie — powiedział rycerz. — To właśnie miałem
na
myśli.
Elf w odpowiedzi uniósł głowę i spojrzał w nocne niebo.
Kiedyś na niebie była czerwona gwiazda. Pamiętasz ją?
Tak, panie.
Poszukaj jej teraz. Widzisz ją?
Nie, panie — odparł Gerard, przeszukując
wzrokiem
niebiosa. — Co się z
nią stało?
Ogień w
kuźni wygasł. Flint zgasił palenisko, bo wie-
dział,
że nie będzie mu już potrzebne.
Więc Tasslehoff go znalazł — stwierdził Gerard.
Tak, znalazł. On, Flint i ich towarzysze znów
są ra-
zem — powiedział elf. —
Flint, Tanis i Tasslehoff, Tika
i
Sturm, Goldmoon i Riverwind. Czekają tylko na Raistlina,
a
ten wkrótce do nich dołączy, bo Caramon, jego brat bliźniak,
ani
myśli odchodzić bez niego.
Dokąd oni idą? — spytał Gerard
Wyruszają
w dalszy etap podróży swych dusz — wy-
jaśnił
elf.
Życzę im powodzenia — rzekł Gerard.
Wyszedł
z Grobowca Bohaterów, pożegnał się z elfem i,
włożywszy
klucz do kieszeni, udał się w stronę gospody Ostatni
Dom.
Ciepły blask sączący się z jej okien oświetlał mu drogę.