Bulyczow Kir Nowi Guslarczycy

Kir Bułyczow




Nowi Guslarczycy


tłumaczyli Paweł Laudanski, Andrzej Sawicki

Nowi Guslarczycy


Они уже здесь!

Oni już tu są!


Koko, przybysz z obcej planety, przywiązał się do Udałowa. Trzeci dzień nocował na szafie, kryjąc się przed Ksenią, która przeganiała go miotłą. Kseni nie podobały się jaszczurki pokryte różowymi piórami.

Zbliżał się wieczór. Krzywe promienie słońca głaskały parapet, na którym wylegiwał się Koko, łypiąc fioletowym okiem na naprawiającego spinning Udałowa. Z parku miejskiego dobiegał chóralny śpiew: chór pracowników żeglugi śródlądowej przygotowywał się do obchodów jubileuszu miejskiej przystani.

Nic ci z tego nie wyjdzie, Korneliuszu — powiedział nagle Koko.

Co masz na myśli?

Twoje marzenie. Jutro masz zamiar wybrać się pierwszym statkiem w dół rzeki, gdzie w toni za Chomutowką żyje długowieczny miętus. Ale od świtu ruch statków na rzece zostanie wstrzymany, przystań zamieni się w trybunę i estradę. Dopóki impreza nie dobiegnie końca, dopóki nie zostaną odśpiewane wszystkie pieśni, nigdzie nie popłyniesz.

Z tym to ty przesadzasz — nie zgodził się Udałow. — Do Chomutowki i nawet do Raskoła inaczej jak statkiem się nie dotrze. Ludzie w interesach, do pracy, na rynek jeżdżą…

Patrzę na ciebie i dziwię się — Koko przeciągnął się, podrapał pazurkami gładki brzuszek. — Wiesz, że mam rację, a mimo to jutro ruszysz na tę przystań, będziesz miał nadzieję, że zdrowy rozsądek zatriumfuje. I chociaż statek w dół rzeki odprawią.

Ale po co wszystkie statki odwoływać? — wykrzyknął Udałow. — Po co ludziom z powodu pustego jubileuszu tyle niewygód?

Dlatego, że jedni ludzie mają innych gdzieś’.

Ale tak być nie powinno! To teraz w radiu krytykują. Koko zaśmiał się melodyjnie.

Uczyłem się w szkole — ciągnął Udałow — że człowiek człowiekowi przyjacielem, towarzyszem…

I wilkiem — przerwał niegrzecznie Koko.

Zatłukę — powiedział Udałow. — Znudziłeś mi się. Żaden z ciebie galaktyczny brat, lecz zwykły prowokator i demagog.

Przeklinać łatwo — sprzeciwił się Koko. — Przeklinasz, żeby nie myśleć. Dlatego też wy, ludzie, staniecie się łatwą zdobyczą…

Czyją zdobyczą, Udałow już nie dosłyszał, gdyż z podwórka gruchnęła muzyka. To przyszedł z technikum podrostek Gawriłow i włączył na pełną moc japońską wieżę.

Tylko tego brakowało! — oburzył się Udałow, zamykając okno. — Sam ogłuchnie i innym zaszkodzi.

A jemu to wisi — powiedział Koko.

Co — choroba?

Choroba? — Koko spojrzał Udałowowi prosto w oczy i zakrył oczy chropowatymi błonami. — Tak, to choroba. Gorsza od AIDS.

Kąciki wąskich ust przybysza wygięły się w górę — uśmiechnął się.

Ty coś wiesz?

Wiem. — Opowiadaj.

Nie mogę, zobowiązanie podpisałem.

Gdzie?

Na mojej planecie.

Jakże mogłeś podpisać zobowiązanie na swojej planecie, jeśli to nasza, ziemska choroba?

Koko westchnął.

Lubię cię, Udałow — powiedział. — 1 ty mnie tolerujesz. Chcesz, to prawdę powiem. Tylko nie mdlej.

Mów.

Trwa inwazja obcych — rzekł Koko.

A któż robi tę inwazję?

Są chętni.

Koko, nie ściemniaj!

Już od dawna nosiliśmy się z zamiarem podbicia Ziemi. Szukaliśmy różnych sposobów. Cóż, w końcu jesteśmy humanistami. Nie chcielibyśmy zarzucić was bombami. Wszystko powinno odbyć się kulturalnie. Przyszło nam wkręcać się w ludzi.

Nie rozumiem.

A czego tu nie rozumieć? Wkręcił się, na przykład, nasz agent w podrostka Gawriłowa. Ten nawet tego nie podejrzewa. I nie zauważa, jak zapada na straszną i nieuleczalną chorobę. Nazwa jej jest zbyt naukowa, żebyś zrozumiał. Sens jej można oddać słowem „tumiwisizm”. Na przykład, zapragnął ktoś od — fajkować obchody jubileuszu przystani rzecznej. Dla tego celu wyciągnął z lekcji całe technikum rzeczne i zmusił uczniów do ćwiczenia trzy dni pod rząd w parku miejskim chóralnych śpiewów i maszerowania w szeregu. Następnie pieniądze przeznaczone na remont internatu przepuścił na wyprodukowanie trzech tysięcy kolorowych chorągiewek i dwudziestu transparentów o łącznej długości czterystu metrów. Wstrzymał ruch na rzece. Jeszcze wiele innych rzeczy zrobił dla ogólnej niewygody.

Nie — powiedział Udałow. — Nie żartujesz. Takie rzeczy można u nas od dawna zaobserwować.

My także nie pierwszy rok się wkręcamy.

Ale po co? Gdzież tu sens?

Osłabiamy odporność. Kto połączy szeregowego tumiwisistę z inwazją obcych? Opowiedz o tym komuś — wyśmieją. Ale już bliski jest czas, w którym wszyscy będą zarażeni. Was podbijać nie będzie trzeba. Sami wpadniecie nam w łapki, jak dojrzałe gruszki.

Udałow zmrużył oczy. Gdzie pójść? W który dzwon uderzyć na alarm?

Głównym przejawem tumiwisizmu jest całkowita rozbieżność skali własnej wygody i końcowego, katastrofalnego skutku. Powiedzmy, że cierpiący na tumiwisizm urzędnik podpisuje decyzję, skutkiem której zniszczeniu ulega jakaś rzeczka albo morze. W jakiej skali on myśli? W niewielkiej. On jest chory, chodzi mu po głowie tylko premia w wysokości czterdziestu pięciu rubli, którą dostanie za nową inicjatywę. A to, że milion ludzi zostanie bez wody, że miliony ryb zdechną, ma gdzieś.

Nie — powiedział Udałow. — To niemożliwe, żeby to obcy zaplanowali. To nasze, własne. Gazety trzeba czytać.

Nie wierzysz, a trzeba — powiedział Koko. Doskoczył do lodówki, otworzył ją, wyciągnął butelkę kefiru, pazurkiem zerwał kapselek i zaczął pić prosto z butelki. — Jeszcze dziesięć lat i tumiwisiści spokojnie was załatwią. I wtedy my was gołymi łapkami…

Poczekaj — powiedział Udałow. — A jak odróżnić, kto jest zarażony, a kto swój?

Odróżnić można. Mają charakterystyczne spojrzenie. Do wewnątrz. I niekiedy spowolnienie ruchów. Przecież tumiwisista, sam nie zdając sobie z tego sprawy, cały czas czeka na rozkazy od zagnieżdżonego pasożyta.

W tym momencie trzasnęły drzwi, weszła Ksenia. Koko wskoczył na szafę i rozmowa została przerwana.

Pozostawiła ona jednak w duszy Udałowa głęboką ranę. Nawet kiedy Ksenia wygoniła męża po chleb i masło, o niczym innym niż o kosmicznym zagrożeniu nie mógł myśleć. Przyglądał się podejrzliwie przechodniom, zaglądał im w oczy, i wierzył łajdakowi z obcej planety, i nie wierzył.

Ulicą jechała polewaczka, zrównała się z tłumem oczekujących na przystanku na autobus i oblała ludzi. Ludzie klęli, skakali na wszystkie strony, a Udałow zerknął do kabiny — jakie spojrzenie u kierowcy? Spojrzenie wydało mu się skierowane do wewnątrz. Wszedł Udałow do sklepu, sprzedawczyni dawno gdzieś sobie poszła, ludzie denerwowali się, wołali. W końcu sprzedawczyni wróciła, w odpowiedzi na utyskiwanie kolejki coś odwarknęła, ale wydało się Udałowowi, że z opóźnieniem, jakby doczekała się polecenia wrośniętego przybysza. I z każdą minutą robiło się Udałowowi coraz gorzej.

Wyszedł na ulicę. Obok, z chóralnym śpiewem, bezładnie kroczyła kolumna żeglarzy śródlądowych. I ich spojrzenia… nie, niech to diabli! Spojrzenia mieli różne — próbował przekonać sam siebie Udałow.

Drogę przegrodził mu potok. Rozerwało rurę. Chlustało z niej. Wodociągowcy siedzieli nieopodal, popijali lemoniadę.

Zaraz do nich podejdę, powiedział do siebie Udałow, i wprost powiem: jesteście chorymi ludźmi. Zapuszczono w was tumiwisizm. Zabierzmy się wspólnie do walki. A co oni mi odpowiedzą? Och, jak oni mi odpowiedzą! Udałow przyspieszył kroku i minął wodociągowców, nic w końcu nie mówiąc. Bądź co bądź, rzekł sobie, czyż mi więcej od innych potrzeba? Nic nie mogę na to poradzić. Mam to g…

Usłyszawszy własną myśl, Udałow zamarł z przerażenia.

Potem zrobił dwa kroki, podszedł do dużej witryny, spojrzał w nią. Jakie mam spojrzenie? Do wewnątrz czy na zewnątrz?

Nie sposób się połapać.

Z góry rozległ się melodyjny śmiech. Na dachu kiosku z papierosami siedział przybysz Koko i śmiał się.

Żartowałem — powiedział. — Nie bój się. To wasze. Wasze. Wrodzone.


Przełożył Paweł Laudański


Ленечка–Леонардо

Лешенька–Леонардо

Leneczka–Leonardo


Co tak późno? Znów byłaś u Szczygłów?

Całym sobą Łożkin przedstawiał porzuconego, głodnego i zaniedbanego męża.

Cóż począć — westchnęła jego żona, śpiesząc do kuchni, by nastawić czajnik. — Trzeba pomóc. Nie mają więcej krewnych. A dziś — zebranie związkowe. Boria jest członkiem rady zakładowej, a Klara w kasie zapomogowo–pożyczkowej. To kto miał zostać z Leneczką?

I, oczywiście, musiałaś to być ty. A przecież to oni zrobili sobie dzieciaka, powinni byli zdawać sobie sprawę z odpowiedzialności.

Dlaczego nie zjadłeś pierożków? Zostawiłam ci na kredensie.

Nie miałem ochoty.

Żona Łożkina szybko nakrywała do stołu, rozmawiała z ożywieniem, odczuwając wyrzuty sumienia wobec męża, którego zostawiła dla cudzego dziecka.

Leneczka jest taki wesoły. Taki miły, uśmiecha się. Siadaj do stołu, wszystko gotowe. Dziś, jak tylko mnie zobaczył, zaczął gaworzyć: „Baba, baba!”.

Ile ma lat?

Trzeci miesiąc skończył.

Przesadzasz. Po trzech miesiącach one jeszcze nie rozmawiają.

Sama się zdziwiłam. Mówię Klarze: „Słyszysz?”, ale ona nie słyszała.

No proszę, nie słyszała…

Weź pierożka, z kapustą, przecież lubisz. Bo to w ogóle jest dziecko nad wyraz rozwinięte. Matka dziś z pośpiechu bluzkę na lewą stronę założyła, a on mrugnął do mnie, jakby chciał powiedzieć: czyż to nie śmieszne, ciociu Daszo?

Wyobraźnia — powiedział Łożkin. — Pusta kobieca wyobraźnia.

Nie wierzysz? Idź popatrzeć. Masz wszystkiego dwie ulice do tego cudu natury.

A pójdę — rzekł Łożkin. — Jutro pójdę. Żeby wybić ci te bzdury z głowy.

W czwartek Łożkin, dotrzymując słowa, poszedł do Szczygłów. Szczygłowie, dalecy krewni ze strony matki, akurat wybierali się do kina.

Uznaliśmy już, że nabierze nas pan — powiedziała z wyrzutem Klara, która umiała i lubiła przyjmować przysługi.

Dziś z Leneczka posiedzi Nikołaj Iwanowicz — powiedziała ciocia Dasza. — Ja mam w domu całą masę roboty.

Nie z Leneczka, a z Leonardo — poprawił Borys Szczygieł, zawiązując krawat. — A czy ma pan, Nikołaju Iwanowiczu, doświadczenie w obcowaniu z dziećmi karmionymi piersią?

Trojgu wyższe wykształcenie dałem — odparł Łożkin. — Rozleciały się moje ptaszęta.

Wyższe wykształcenie to nie argument — powiedział Szczygieł. — Klaro, pomóż mi zawiązać węzeł. Wyższe wykształcenie daje państwo. Dziecko karmione piersią to inny problem. Niech pan poczyta książkę „Wasze dziecko”, stoi na tamtej półce. Zapewne nigdy nie słyszał pan o naukowym podejściu do dzieci.

Łożkin nie słuchał. Spoglądał na leżące w łóżeczku niemowlę. Niemowlę przyglądało się w zadumie grzechotce, obracało ją w dłoniach, myślało.

Agu — powiedział Łożkin. — Agusieńki.

Agu — odparło niemowlę, jakby odpowiadając na przywitanie.

Boria, zostało dziesięć minut — powiedziała Klara. — Znajdzie pan wodę z cukrem? Pieluszki są w komodzie na najwyższej półce.

Nikołaj Iwanowicz został sam na sam z niemowlęciem. Postał przy posłaniu, przyglądając się malcowi, a potem, nieoczekiwanie dla samego siebie, spytał:

Poczytać ci coś?

Tak — powiedziało niemowlę.

A co poczytać?

Sleblne liżwi — odpowiedział Leneczka. — Baba citala. Język malucha nie do końca chciał go słuchać. Leneczka — Leonardo wyciągnął rękę w kierunku szafy, pokazując, gdzie stoi książka.

A może poczytamy o rzepce? — spytał Łożkin, ale niemowlę przecząco pokręciło głową i odłożyło grzechotkę na bok.

Łożkin czytał książkę ponad godzinę, zmęczył się, sam wypił całą wodę z cukrem, a niemowlę ani razu nie zmoczyło pieluszek, nie marudziło, nie zmrużyło oka, słuchało z zainteresowaniem, tylko od czasu do czasu przerywając lekturę konkretnymi pytaniami: „A co to liżwi? A co to Amsteldam? A co to obzięk mózgowia?”.

Łożkin, jak tylko mógł, zaspokajał ciekawość niemowlęcia, coraz bardziej wpadając w zachwyt nad jego otwartym, jasnym umysłem.

Do czasu, gdy rodzice wrócili z kina, dziadek z chłopcem zaprzyjaźnili się, na pożegnanie Leonardzik zamachał dziadkowi rączką i zaseplenił:

Sibko psichoć, jutlo psichoć, dada.

Rodzice nie zwracali uwagi na szczebiotanie swego maleństwa.


Od tego dnia Łożkin starał się częściej zastępować żonę. W zasadzie zmienił się w opiekunkę chłopca. Szczygłowie nie protestowali. Byli młodymi, aktywnymi ludźmi, lubili pojeździć na nartach i łyżwach, wyruszać na turystyczne wyprawy, odwiedzać kina i spotykać się z przyjaciółmi.

Dwa miesiące później Leneczka nauczył się siadać w łóżeczku, język zaczął się go słuchać, zasób słownictwa znacząco wzrósł. Leneczka nieraz żalił się Łożkinowi, że zbyt słabe nie pozwalają mu wyjść na ulicę i odwiedzić interesujących go miejsc.

Od czasu do czasu Łożkin woził Leneczkę w wózku; wtedy ten zachłannie kręcił główką na wszystkie strony i bez przerwy zadawał pytania: dlaczego pada śnieg, co robi piesek przy słupie, dlaczego kobietom nie rosną wąsy i tak dalej. Łożkin, jak tylko mógł, zaspokajał jego ciekawość. Po powrocie do domu znów zabierali się za czytanie albo Łożkin opowiadał maluchowi o swym długim życiu, o interesujących ludziach, z którymi się spotykał, o wyjątkowych miejscach i niezwyczajnych zawodach.

Kiedyś Leneczka powiedział staruszkowi:

Poproś mamę Klarę, niech zgodzi się, żebym uczył się czytać. Przecież zacząłem już szósty miesiąc. Uważam, że w moim wieku Lew Tołstoj nie tylko czytał, ale i zaczął obmyślać fabułę „Wojny i pokoju”.

Wątpię — powiedział Łożkin, mając na myśli i Lwa Tołstoja, i mamę Klarę. — Ale spróbuję.

Poszedł do kuchni, gdzie Klara, która dopiero co wróciła z gości, przygotowywała na jutro placuszki serowe.

Klaro — powiedział. — Co będziemy robić z Leneczka?

A co? Źle się czuje? Czółko gorące?

Klara nie była złą matką. Syna kochała, niepokoiła się o niego, sama kołysała do snu, co, prawdę mówiąc, dziecku mało się podobało, gdyż odciągało od poważnych rozmyślań.

Z czółkiem wszystko w porządku — powiedział Łożkin. — . Zaczęliśmy się tylko zastanawiać, czy nie czas nauczyć go Czytać. Możliwe, że w jego wieku Lew Tołstoj potrafił już nawet pisać.

Stary, ale jak dziecko — uśmiechnęła się Klara. — Poszedłbyś do domu, wujku. Nie przyjdziesz jutro? Bo będę musiała w pracy dłużej zostać. Ach, i proszę wstąpić z rana do sklepu, po mleko i kefir.

Klara nie karmiła dziecka, sam Leneczka zresztą nie naciskał. Czułby się niezręcznie, będąc karmionym w tak prymitywny sposób.

Kiedyś zanieśli Leneczkę do lekarza, zrobić analizy i sprawdzić stan zdrowia. Wszystko okazało się być w porządku, Leneczka, za radą Łożkina, trzymał język za zębami, ale zainteresował się medycyną — wielkie wrażenie wywarła na nim organizacja szpitala i znajdująca się tam aparatura medyczna.

Wiesz co, dziadku — oznajmił Łożkinowi po powrocie — zapragnąłem zostać lekarzem. To pożyteczny zawód. Rozumiem, że przyjdzie wiele się uczyć, ale jestem na to przygotowany.

W ciągu kilku następnych tygodni Leneczka nauczył się czytać i Łożkin podarował mu elektryczną latarkę, żeby mógł czytać pod kołdrą, gdy rodzice pójdą spać.

Pojawia się, rzecz jasna, pytanie: a co na to rodzice? Czyżby byli aż tak ślepi, że przeoczyli to, co było oczywiste dla odwiedzającego ich staruszka, który powtarzał swojej żonie: „Dostrzegam znak losu w tym, że dziecko nazwali Leonardo Borysowiczem. Pół tysiąca lat Ziemia czekała na swego kolejnego uniwersalnego geniusza. I oto doczekaliśmy się”. Nie, rodzice pozostawali w ślepym przekonaniu, że powołali na świat najnormalniejsze dziecko.

Przykładów nie trzeba było daleko szukać. W dniu leneczkowego dziewięciomiesięcznego jubileuszu, Borys Szczygieł przyszedł do jego pokoju z nową grzechotką. Leneczka w tym czasie siedział w łóżeczku i słuchał, jak Łożkin czyta mu na głos „Próby” Montaigne’a.

Popatrz, jaka zabaweczka — powiedział Borys. Jak zawsze, spieszył się i dlatego zamierzał od razu opuścić syna, ale Leonardzik powiedział na głos:

Ciekawe… Ta zabawka przypomina mi przestrzenny model Systemu Słonecznego.

Borys oburzył się:

Wujku Kola, co za bzdury czyta pan dziecku? Jakby nie było dobrych książek dla dzieci. O kurce i jajeczku na przykład, sam kupowałem. Gdzie ją pan podział?

Łożkin nie odpowiedział, gdyż Leneczka z książeczki o kurce zrobił papierowe samolociki, żeby wyjaśnić zasady lotu ślizgowego.

Borys Szczygieł zabrał „Próby” Montaigne’a i wyniósł z pokoju.

Z kolei kilka dni później miała miejsce scena z udziałem Klary Szczygieł. Klara przyniosła Leneczce miseczkę z przetartą zupką i aby ją postawić, musiała zrzucić ze stolika kilka najnowszych numerów pism medycznych i słowników.

O czym tak mruczycie? — spytała łagodnie Łożkina.

Pracujemy nad językiem szwedzkim — szczerze wyznał Nikołaj Iwanowicz.

No dobrze, mruczcie sobie — powiedziała Klara. Leneczka położył rączkę na dłoni staruszka — nie zwracaj, proszę, uwagi.

Potem usłyszeli, jak w sąsiednim pokoju Klara opowiada przyjaciółce:

Zachodzę do pokoju, a tam moja kruszyna mamrocze coś w ptasim języku.

To on już mówi?

Tylko patrzeć, jak zacznie. Jest bardzo rozwinięty. I, co dziwne, przychodzi do nas pewien staruszek, pomaga w gospodarstwie, i on ten ptasi język rozumie.

Staruszkowie często wpadają w zdziecinnienie — powiedziała koleżanka.

Leonardzik westchnął i szepnął do Łożkina:

Nie obrażaj się. W rzeczywistości moi rodzice to dobrzy, mili ludzie. Ale jakże czasem mnie męczą!

Do pokoju weszła Klara z przyjaciółką. Przyjaciółka zaczęła achać i powtarzać, jaka kruszyneczka i cukiereczek z tego dzidziusia, i błagała:

Powiedz: ma–ma.

Mam–ma — posłusznie odpowiedział Leneczka.

Urocze niemowlę. I jak do ciebie podobne!

W tym momencie niemowlęciu się znudziło i odwróciło się do Łożkina:

Kontynuujemy nasze zajęcia?

Kobiety tych słów już nie usłyszały. Rozmawiały o swoich sprawach.

Gdy Leneczka nauczył się chodzić, razem z Łożkinem urządzili skrytkę pod chodnikiem, gdzie staruszek chował nowe książki. Leonardzik zabrał się właśnie za swój pierwszy artykuł o przyczynach skazy dziecięcej. Aby nie niepokoić rodziców, podyktował go Łożkinowi, i ten wysłał artykuł do pisma chemicznego.

Gdzieś tak koło półtora roku Lenia, nieoczekiwanie dla Łożkina, zaczął tracić zapał do nauk ścisłych i począł pochłaniać literaturę o tematyce moralno–etycznej. Jego dziecięcym umysłem wstrząsnął Freud.

Co się z tobą dzieje? — dopytywał się Łożkin. — Zapominasz o swoim przeznaczeniu — zostaniu nowym Leonardo i wzbogaceniu ludzkości wielkimi odkryciami. Zapomniałeś, że jesteś homo futurus, człowiekiem przyszłości?

Dopuszczam taką możliwość — ze smutkiem zgodziło się dziecko. — Muszę jednak przyznać, że stoję przed nierozwiązywalnym dylematem. Prócz powinności wobec ludzkości, mam dług wobec rodziców. Nie chcę niepokoić ich tym, że jestem moralnym potworem. Ich instynkt samozachowawczy protestuje przeciwko mojej wyjątkowości. Oni chcą, żeby wszystko było tak jak być powinno albo niewiele lepiej. Oni chcieliby być dumni ze mnie, ale tylko w tych ramkach, w których jest to zrozumiałe dla ich przyjaciół. I ja, żałując ich, zmuszony jestem ukrywać się. Z każdym dniem coraz bardziej.

Porozmawiaj z nimi otwarcie. Jeszcze raz.

Nic z tego nie wyjdzie.


Gdy następnego dnia Łożkin przyszedł do Szczygłów, trzymając pod pachą z trudem zdobyty tomik Spinozy, zobaczył, że chłopiec siedzi przy stole obok ojca i uczy się czytać, sylabizując.

Ma–ma, Ma–sza, ka–szę — powtarzał posłusznie.

Cóż za postępy! — triumfował Boryśl — W wieku dwóch lat zaczyna czytać! Nikt mi w pracy nie uwierzy!

I wtedy Łożkin nie wytrzymał.

To nie tak! — wykrzyknął. — Wasze dziecko traci połowę swej twórczej energii na to, byście mogli widzieć go takim, jakim byście chcieli zobaczyć. Stopniowo zmienia się z uniwersalnego geniusza w geniusza hipokryzji.

Dziadziusiu, nie trzeba! — w głosie Leneczki zabulgotały łzy.

Żeby wam dogodzić porzucił pracę naukową.

Drwisz sobie, wujku Kola? — spytał Szczygieł.

Czyżbyście nie zauważyli, że w domu leżą książki, z których pan, Boria, nie rozumie ani słowa? Napiszę o tym do Akademii Nauk!

Ach, napiszesz? — Borys wstał zza stołu. — Pisać to wy wszyscy potraficie. A jak zatroszczyć się o dziecko — wtedy nie można się was doprosić. Wygląda na to, że obejdziemy się bez doradców. Nie pozwolę ci skrzywdzić dziecka!

To wunderkind!

Łożkin schwycił się za serce i wtedy Borys zrozumiał, że zagalopował się, więc rzekł tylko:

Proszę nie wtrącać się do naszego życia rodzinnego. Leonardzik jest normalnym dzieckiem, i jestem z niego dumny.

Nie wtrącaj się, dziadziu — powiedział Leneczka. — Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Jesteśmy bezsilni wobec inercji rodzicielskich stereotypów.

Ale przecież i was czeka sława — sięgnął po ostatni argument Łożkin. — Jako rodziców geniusza. Proszę sobie wyobrazić, że, urodziliście mistrza świata w jeździe figurowej…

To co innego — powiedział Borys. — To dla wszystkich jasne. To się zdarza.

I wtedy Łożkin zorientował się, że Szczygieł wszystkiego się domyśla, lecz odrzuca domysły.

Nauczyliśmy się dziś pięciu liter alfabetu — wtrącił się do rozmowy Leneczka. — I tata jest we wspaniałym nastroju. Z punktu widzenia moralności, to dla mnie ważniejsze od wszystkich możliwych odkryć w dziedzinie chemii stosowanej czy lotów swobodnych.

Boria, naprawdę pan nie słyszy, jak on mówi? — spytał Łożkin. — Niby skąd niemowlę ma wiedzieć o chemii stosowanej?

On cię nabrał — uciął Boria. — I zapomni.

Zapomnę, tatusiu — obiecał Leonardzik.


Od tego czasu minęły trzy lata.

Wkrótce Leonardzik pójdzie do szkoły. Nauczył się nieźle czytać i pisze prawie bez błędów. Łożkin do Szczygłów nie chodzi. Raz jeden spotkał Leneczkę na ulicy, ruszył w jego kierunku, ale chłopiec powstrzymał go ruchem ręki.

Nie trzeba, dziadziusiu — powiedział. — Poczekajmy, aż zacznę studiować.

Wierzysz w to? Leneczka wzruszył ramionami.

Dziesięć kroków z tyłu szła Klara, pchała wózek, w którym leżała trzymiesięczna dziewczynka i cicho podśpiewywała „Pod skrzydłem samolotu…” Klara zatrzymała się i uśmiechnęła, wpatrując się z uwielbieniem w swoje drugie dziecko, wyciągnęła spod poduszeczki smoczek i podała go dziewczynce.


Przełożył Paweł Laudański


Подоплека сказки

Drugie dno baśni


Pojawienie się ekspedycji archeologicznej w okolicach miasta Wielki Guslar było sensacją o wiele bardziej nieoczekiwaną od, dajmy na to, przylotu kosmicznego statku z Syriusza.

Nie oznacza to, że w Guslarze nie było wartościowych archeologicznych obiektów. Historia miasta swoimi korzeniami sięga w odległą przeszłość. A jeśli porządnie poszukać, w okolicznych lasach i na brzegach jezior znajdą się i stanowiska troglodytów, i pamiątki po starożytnych Scytach, a nawet pogańskie świątynie. Nie można wykluczyć, że w sosnowym borze za jeziorem Kopenhagen, gdzie drogi nie dochodzą, stoi wzmiankowane w legendach, zatopione w błotach miasto Stromy Brzeg.

Pomimo takiego potencjalnego bogactwa owych okolic, archeolodzy jakoś za nimi nie tęsknili. Próbowali wytłumaczyć swą bezczynność dzikością tutejszych okolic i brakiem wzmianek o Wielkim Guslarze w „Powiesti wriemiennych liet” i „Słowie o wyprawie Igora na Połowców”. W rzeczywistości, po prostu panicznie boją się guslarskich leśnych komarów, wyróżniających się wrednym charakterem i żrących obcych z marszu.

I oto stało się! Najprawdziwsza wyprawa archeologiczna, kierowana przez rudowłosego kandydata nauk historycznych Anatolia Borysowicza Gamaliejewa, rozbiła obóz dwa kilometry od miasta, w miejscu, w którym do rzeki Guś wpada strumień Staroka i gdzie wznosi się rozległe i strome łyse wzgórze, z dawien dawna znane pod charakterystyczną nazwą Grodziszcze.

Pomimo względnie młodego wieku, trzydziestoletni Anatolij Borysowicz był weteranem dziewięciu ekspedycji, konał z pragnienia w Turkmenii, zamarzał na Czukotce, o mały włos nie utonął podczas wykopalisk na obszarze przyszłego czerniakowskiego zbiornika wodnego, był trzykrotnie aresztowany w przygranicznej strefie na Kaukazie. Bezinteresownie oddany Archeologii, długo jednak odgrywał w niej drugo– i trzecioplanowe role, pomimo tego, że zawsze dopisywało mu szczęście.

Jak wiadomo, szczęście w archeologii odgrywa znacznie większą rolę niż przy pracach szewskich czy podczas eksploatacji lodołamaczy atomowych. Jeśli będzie miało fantazję, to obdarzy bajeczną sławą profana Schliemanna i odwróci się od nieznanego nam profesjonalisty, który z tego tylko powodu w trakcie czterdziestu trzech sezonów polowych zbierze jedynie tonę skorup naczyń kuchennych.

Powodzenie Anatolija Borysowicza było przedmiotem zainteresowania uniwersyteckich kolegów. Bo któż, będąc jeszcze studentem i uciekając przed stróżem sowchozowej winnicy, zdołał wpaść do grobowca chazarskiego chana, skąd wydostał się dopiero po trzech dniach, zarośnięty ognistą szczeciną, umierający z pragnienia, ale nie ruszywszy ani jednego ze stu osiemdziesięciu pięciu złotych przedmiotów i trzystu naczyń, którymi był zapełniony grobowiec! Mimo to, w specjalistycznej literaturze, nie wspominając już o środkach masowego przekazu, znalazła się informacja, że grobowiec chazarskiego cesarza Kupaka odkryty został przez ekspedycję docenta Spirina, który, jeśli sięgnąć do dokumentów, chorował w tym czasie na szkarlatynę w Rostowie. Faktycznie, Spirin zdążył wrócić w ostatnim dniu sezonu i podpisać sprawozdanie, a potem wielokrotnie wyjeżdżał za granicę ze slajdami i wykładem o sensacyjnym odkryciu.

Nie mniej znany w archeologicznych kręgach był przypadek przy wykopaliskach kurhanu Krzywa Mogiła. Kurhan został obrabowany jeszcze przez Scytów, dlatego też kierownik ekspedycji Mula Dudkin gotów był zadowolić się resztkami końskiej zbroi i kośćmi złożonych w ofierze niewolników, pozostawionymi przez grabieżców dla archeologów, jednakże intuicja podpowiedziała Toli Gamaliejewowi, że na odejście z Krzywej Mogiły jest za wcześnie.

Nocami przesiadywał na zboczu rozkopanego kurhanu, całując się z Ariszką, kucharką ekspedycji, jedną z miejscowych. W pewnej przepięknej chwili namiętna kucharka odchyliła się do tyłu i wyszeptała: „Och, jakiż pan jest natarczywy!”. Zamierzając poddać się władczemu szeptowi, Tola rozejrzał się, czy przypadkiem nie krąży gdzieś w pobliżu któryś z kolegów, mogących błędnie zinterpretować znaczenie tej intymnej sceny, i w tym momencie jego przypadkowe spojrzenie padło na nierówność zbocza. „Poczekaj, Arisz” — powiedział do kucharki, z trudem wyswobodził się z jej objęć i podpełzł do zaobserwowanego miejsca. Przyłożywszy ucho do ziemi, Tola przekonał się, że z tego miejsca wychodzi inna niż z innych emanacja i z satysfakcją oznajmił: „Tutaj!”. Historia milczy o tym, co odpowiedziała na to Ariszka, wiadomo za to, że o świcie Tola zaczął kopać sam, a po śniadaniu dołączyli doń towarzysze na czele ze sceptycznie uśmiechającym się Mulą Dudkinem. W południe łopata Gamaliejewa uderzyła o krawędź belkowej budowli. Był to późniejszy grobowiec, w którym, między innymi, leżała zupełnie nienaruszona złota waza ze scenami z Amazonomachii, wykonana przez greckiego jubilera, żyjącego pośród królewskich Scytów. Jasna sprawa, Dudkin stał się sławny i pojechał na kongres w Rio de Janeiro, a Gamaliejew został na uniwersytecie zaliczać egzaminy i sklejać ceramikę.

Gamaliejewowi przypisano odkrycie na przylądku Dieżniewa rzeźbionego kła morsa z naniesioną nań drogą migracji protoindian do Ameryki. W tym czasie Tola pracował w ekspedycji Arutiuniana i choć Arutiunianowi kieł ów nie był w ogóle potrzebny, przeczył bowiem jego hipotezie o migracji narodów, wszedł jednak do historii jako „Kieł Arutiuniana”. O Toli ani słowa!

Ciągnęło się to przez dziesięć lat. Pod koniec tego okresu Anatolij Borysewicz zwrócił się do zwierzchnictwa z prośbą o przydzielenie mu jakiejkolwiek, choćby najbardziej zapyziałej ekspedycji, byle tylko mianować go jej kierownikiem.

Zebrali się koryfeusze archeologii. Nie mieli ochoty dawać Gamaliejewowi wolnej ręki, gdyż każdy z nich miał swoje egoistyczne plany i związane z Tolą nadzieje. Jako że nie ośmielili się mówić otwarcie o owych nadziejach, w końcu złośliwie postanowili rzucić Gamaliejewa na pożarcie guslarskim komarom. Tym bardziej, że ekspedycja w owe okolice była zaplanowana jeszcze na początku lat dwudziestych.

Rzecz jasna, koryfeusze mieli nadzieję, że Gamaliejew stchórzy i zrezygnuje z guslarskich lasów, ale Tola z radością pochwycił pojawiający się wakat. Wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę.

Nie bacząc na to, że ekspedycja była niewielka (sam Tola, aspirant Lutyj, trzech studentów i sześciu robotników, wybranych spośród uczniów miejscowych klas starszych), już pierwszego dnia prac znaleziono zbite garnki, kołowrotki, naszyjniki, pływaki, wisiorki i nieznane przedmioty kultu. Korespondent guslarskiej gazety, Misza Standal, spędzał dosłownie całe dnie na wykopaliskach, w oczekiwaniu kolejnego cudu. W niedzielnych wydaniach gazety regularnie ukazywały się jego notatki zatytułowane: „Bohaterska przeszłość naszego kraju?”, „Czy było miasto?”, „Czy jesteśmy potomkami sławnych przodków?”. Standal miał skłonność do zadawania retorycznych pytań.

Ulice w osadzie, odkrytej przez archeologów na Grodziszczu, zbudowane były z potężnych modrzewiowych bali. W miarę zużycia, przodkowie kładli nową warstwę bali na poprzednią. I to dawało możliwość określenia wieku każdej z ulic, a co za tym idzie, i całego grodziszcza.

W tym celu w połowie lipca Anatolij Borysowicz, zabrawszy ze sobą także najcenniejsze znaleziska, pojechał do Nowgorodu, żeby skonsultować się ze słynnym profesorem Janowem, wybitnym znawcą tematu.

Konsultacje w Nowgorodzie przeciągnęły się do tygodnia, aspiranci, pozostawieni sami sobie, wstawali późno i kładli się po północy, zakochiwali się w guslarskich pannach i kąpali się do ogłupienia w rzece Guś. Nieobecność Anatolija Borysowicza przedłużała się jednak nie bez powodu. Zatrzymał się dłużej dlatego, że dokonał, jak się okazało, na tyle wielkiego odkrycia, że nikt mu w nie nie uwierzył, tak, jak nie uwierzono swego czasu odkrywcy Troi, archeologowi Schliemannowi.

Wierzchnie warstwy ulic Grodziszcza przypisano wczesnemu średniowieczu, gdy znajdowało się tam miasto, przeniesione następnie w miejsce, gdzie stoi obecnie Wielki Guslar. Pod tymi warstwami znajdowała się gruba warstwa ziemi i głazów, a jeszcze niżej — kolejne warstwy. Owe niższe warstwy okazały się być starsze od Babilonu i Jerycha, o czym świadczyła dendrochronologia, określająca wiek na podstawie przecięcia pnia.

Najrozsądniejszym wyjściem z sytuacji było zwinięcie wykopalisk, żeby nie stać się pośmiewiskiem. Ale Tola nie był taki. Śmiała intuicja sprawiła, że przypomniał sobie o kontrowersyjnej, a wręcz błędnej hipotezie, przedstawionej przez Salimę Chabibownę Mansurową, współpracowniczkę Szamachańskiego Muzeum Rejonowego. Salima Chabibowna przedstawiła w republikańskiej prasie koncepcję, że prócz znanych wyznającej marksizm ludzkości epok niewolniczej, feudalnej i wspólnoty pierwotnej, istniała jeszcze bliżej nieznana epoka, nazwy której nadać się nie ośmieliła. Epoka ta rozciągała się pomiędzy przedostatnim a ostatnim zlodowaceniem i praktycznie nie pozostawiła po sobie śladów, gdyż ślady te zostały starte przez lodowiec z powierzchni Ziemi. Z tego powodu, jak również ze względu na ówczesny niewysoki poziom rozwoju społeczno — ekonomicznego, zniknęły materialne ślady owej epoki. Ale pozostała pamięć ludzka.

Salima twierdziła, że ludzie niczego nie wymyślają w całości, a u podstaw wszystkich, najbardziej nawet niewiarygodnych wymysłów, leży prawda historyczna. Najazdy Połowców na ziemie ruskie i działania Iwana Groźnego znalazły odzwierciedlenie w folklorze i po części uległy modyfikacji. Im bardziej odległe zdarzenie, tym większym nalotem nieprawdopodobieństwa się pokrywa. Epoka Mansurowej odległa jest tak bardzo, że dotyczące jej fakty ukryły się pod bardzo grubą warstwą czasu. Mimo to, wciąż możliwe są do ustalenia.

Salima Mansurowa twierdziła, że ostatnia epoka lodowcowa, doprowadziwszy do zguby szereg zwierząt w rodzaju tygrysów szablozębnych czy mastodontów, zgubiła również i cywilizację, rozwijającą się gwałtownie przez tysiąclecia. Kroczyła ona jednak innymi drogami niż nasza. Rozumne stworzenia owej epoki nie parały się pracą, wyróżniały się natomiast zadziwiającymi właściwościami, o których wspomnienie pozostało w takich baśniowych postaciach, jak Kościej Nieśmiertelny, gnomy, leszije, rusałki i tak dalej. Dysponując ogromnymi możliwościami w sferze duchowej, stworzenia te nie zdołały opanować zasobów materialnych i utraciły naturalną odporność. Epoka lodowcowa kompletnie je zaskoczyła i doprowadziła albo do wymarcia, albo do zupełnego zdziczenia w walce z zimnem i lodem. Tak, że po epoce lodowcowej ludzkość musiała zaczynać wszystko od początku.

Oczywiście, środowisko naukowców odniosło się do oświadczenia Salimy Chabibownej z ironią. Pośmiał się z niego i Tola Gamaliejew, ale potem zmienił zdanie, gdyż lubił odważne hipotezy i nawet nazwał dla siebie ową epokę Epoką Legend.


* * *


Bale z ulicy, odkryte przez Anatolija Borysowicza na wysokim, stromym wzgórzu pod Wielkim Guslarem, były tak stare, że specjaliści nie zdołali określić ich wieku. Wtedy Anatolij Borysowicz pobiegł do paleobotaników, i ci potwierdzili, że modrzew, z którego zbudowane były ulice, wcale nie jest modrzewiem, a modrzewiem kopalnym, który znikł z Ziemi akurat na początku ostatniej epoki lodowcowej.

Wróciwszy do Wielkiego Guslaru, Tola napisał dziękczynny list do Salimy Chabibowny, a następnie wydał oświadczenie dla guslarskiej prasy, to znaczy konkretnie dla Miszy Standala, w efekcie czego w gazecie pojawiła się notatka, zatytułowana: „Guslar najstarszym miastem na Ziemi?”.

Mieszkańcy Wielkiego Guslaru z czystej ciekawości odwiedzali wykopaliska, na których prace zostały wznowione po powrocie Toli Gamaliejewa, oferując mu swe dobrowolne usługi. Wielu z nich od dawna podejrzewało, że Wielki Guslar jest najstarszym miastem na świecie, tak więc nie czuli się zaskoczeni. Wkrótce na wykopaliskach pracowało dziesięciokrotnie więcej robotników, a Tola nabawił się bezsenności i braku apetytu — trzeba było każdego wieczoru wiązać go i zamykać w namiocie, żeby nie nocował w wykopie.

Przyznać trzeba, że przedmiotów codziennego użytku w osadzie legendarnej epoki nie znaleziono wiele. Było to zrozumiałe. Jeśli wierzyć hipotezie Mansurowej, ludzie, nasi bezpośredni przodkowie, w owej epoce zajmowali podrzędną pozycję. Zamieszkiwali w prymitywnych chałupach, szukając w nich schronienia przed ciągłymi, kipiącymi wokół waśniami i walkami. Bohaterzy walczyli ze smokami, czarownicy rzucali czary na piękności, wróżki latały nad dolinami, rusałki rwały sieci… Tylko gdzieniegdzie ludziom udawało się zjednoczyć, zbudować warowne osady. Starali się budować je z dala od ulubionych przez czarowników dróg. Tola przypuszczał, że przodkowie guslarczyków ocaleli i uratowali niezawisłość na wzgórzu Grodziszcza, gdyż guslarski komar już wtedy był na tyle złośliwy, że czarownicy nie ośmielili się stawić im czoła.

Tymczasem sensacyjne znaleziska były kontynuowane. Dziesiątego sierpnia z ziemi wyjrzała wielka kość, po niej druga. W czasie dalszych wykopalisk okazało się, że to fragmenty palców ogromnego smoka, który próbował dostać się do Grodziszcza, ale poległ u jego wrót. Smok miał trzy głowy. Wszystkie trzy zostały znalezione trzynastego. Okazały się być tak wielkie, że w każdej pomieściłaby się budka z piwem.

W czasie, gdy ochotnicy odkopywali smoka, Anatolij Borysowicz poświęcił cały swój czas badaniu pozostałości pałacu, w którym zamieszkiwał książę miasta. Pałac był także drewniany, i z niego również mało co zostało. Pozostałości pałacu nosiły ślady pożaru. Oznaczało to, że kiedyś któremuś z wrogów udało się zdobyć miasto szturmem albo podstępem. Wśród zgliszczy Tola odnalazł kamienny tron, którego podłokietniki i siedzisko były mocno wytarte od długiego używania. W sali tronowej udało się także odkopać broń — groty strzał i kopii, fragment tarczy i kamienną kulę. Znaleziono również ozdoby, nieco przedmiotów codziennego użytku i czarną, nieprzezroczystą butlę.

Czternastego sierpnia aspirant Lutyj, pracując za tronem, odnalazł w zapiekłym popiele pogiętą książęcą koronę, wykonaną ze złota niskiej próby. Radości guslarczyków nie było końca. Znaleziony został niepodważalny dowód na to, że kiedyś Guslar był niezależnym księstwem!

W atmosferze podniosłości i społecznego entuzjazmu wykopaliska były kontynuowane.

W jednym miejscu, zaraz za ścianą pałacu, warstwa spalonego drzewa była grubsza niż w innych miejscach. Świadczyło to o tym, że stała tam wieża. W tym miejscu Tola Gamaliejew znalazł kilka miedzianych gwoździ, a także figurkę niewielkiego ptaka, pełniącą zapewne funkcję wiatrowskazu. Ptak był złoty, pusty w środku. Od artystycznie wykonanych nóżek, zakończonych miedzianym szpikulcem do mocowania, do grzebyka na główce sięgał sześćdziesięciu centymetrów. Oczy ptaka były zrobione z ciemnego agatu, a pióra podkreślono dłutem. Ptak wyglądał jak żywy, porażając swą prymitywną wyrazistością, bajkowością i odmiennością od wszystkich znanych sztuce stylów i szkół. Już to jedno znalezisko wystarczało, by rozsławić Gamaliejewa.

Gamaliejew zezwolił Standalowi na sfotografowanie ptaka, a następnie ostrożnie zapakował go do dużego pudełka po damskich kozakach.

Wieść o znalezieniu ptaka błyskawicznie rozniosła się po mieście. Tuż po obiedzie kilku mieszkańców przybyło na teren wykopalisk i, wywołując Tolę, zaczęło prosić o zademonstrowanie znaleziska. Pojawiło się nawet podejrzenie, że pochodzi z innej planety. Jakiś czas Tola sprzeciwiał się, nie chciał bowiem odrywać się od ulubionej roboty, później jednak uległ natarczywym prośbom i zaprosił obserwatorów do swego namiotu. Ptak leżał na stole obok butli i odłamka tarczy.

Jego widok wywarł wielkie wrażenie na zebranych i Korneliusz Udałow z przedsiębiorstwa budowlanego powiedział:

Widziałem gdzieś coś podobnego.

Inni także zgodzili się, że ptak jest do czegoś podobny. Potem staruszek Łożkin powiedział:

Sądzę, że jest podobny do koguta.

Starożytny kogucik — powiedział Udałow. — I to ze sworzniem. Na co był im potrzebny?

Mamy wiele koncepcji — powiedział Gamaliejew. — Osobiście skłaniam się do tego, że ten ptak zdobił laskę kapłana albo książęce berło.

Jacy znowu za kapłani w Epoce Legend? — zdziwił się Misza Standal.

I dlaczego berło? Przecież to wszystko wymyślono później, po epoce lodowcowej — poparł go Grubin.

Kto wie… — rzekł w zadumie Tola, obracając ptaka w ręku. — Ale jaką za baśniową funkcję mógłby pełnić taki ptak?

A taki na przykład amerykański pisarz Washington Irving… — zaczął wykształcony staruszek Łożkin, lecz wtedy Udałow, który, niestety, Washingtona Irvinga nie czytał, przerwał mu:

Jasna sprawa! — powiedział. — To Złoty Kogucik!

Otóż to! — zawiesił głos Łożkin. — Zauważcie, że to ja pierwszy powiedziałem. To wędrowny motyw, pozostałość po Epoce Legend. Widocznie w tamtych czasach robiono te koguciki bez zastanowienia. Stały na szczytach wież i zwracały się w tę stronę, z której nadchodziło niebezpieczeństwo.

Ku–ku — przypomniał sobie Grubin. — Króluj, leżąc na boku.

Niesamowite! — ucieszył się Anatolij Borysowicz, który miał skłonność do przysłuchiwania się mądrym radom. — Faktycznie! Bardzo możliwe! Ale jak to sprawdzić?

Nic prostszego — powiedział Udałow. — Zamocujemy go na wieży strażackiej pośrodku Guslaru i będziemy obserwować, w którą stronę kogucik się obróci.

To jakaś bzdura! — oburzył sie Misza Standal. — I jak długo mielibyśmy czekać?

Udałow nie odpowiedział. Zrozumiał, że Standal ma w gruncie rzeczy rację. Wątpliwe, by w najbliższym czasie Połowcy albo tatarsko — mongolscy najeźdźcy napadli na Wielki Guslar.

No to — powiedział staruszek Łożkin — wzniesiecie słup obok obozu i będziecie czekać. Obozowi ekspedycji grozi o wiele więcej niebezpieczeństw niż stolicy rejonu.

Choć nikt nie miał pojęcia, jakież to niebezpieczeństwa mogą grozić obozowi ekspedycji archeologicznej, nie tracono czasu, przyniesiono pień, zaostrzono go, wkopano i zamocowano na górze złotego koguta, nie zważając na nieśmiałe protesty kierownika ekspedycji, obawiającego się, że kogucik może paść ofiarą jakiegoś złoczyńcy i przepaść dla nauki.

Mieszkańcy Wielkiego Guslaru zgodnie przysięgli, że w mieście nie znajdzie się taki barbarzyńca. I kogucik, wyszorowany jak nowy, dumnie wzniósł grzebyk nad obozem ekspedycji.

Cały następny dzień niekończącym się potokiem ciągnęli do obozu guslarczycy. Stali, spoglądali na kogucika, czekali, kiedy się obróci, nieważne gdzie. Ale kogucik tkwił bez ruchu.

Gamaliejew także często odrywał się od prac wykopaliskowych i, chroniąc dłonią oczy przed słońcem, wpatrywał w kogucika. Z jednej strony, wolałby obejść się bez najść i niebezpieczeństw, z drugiej — pragnął, by kogucik zadziałał. Byłby to oczywisty i niezbity dowód na korzyść Epoki Legend.

Ani tego dnia, ani następnego kogucik nawet nie drgnął. Zazdroszczący sławy kierownikowi aspirant Lutyj powiedział w kręgu swych znajomych:

Po pierwsze, bajkowego kogucika nie było, to twór literackiej twórczości A. S. Puszkina, a po drugie, nasz drogi kierownik zwariował na punkcie bzdurnej idei.

Tola przypadkiem podsłuchał te słowa. W głębi duszy zgadzał się z aspirantem Lutyjem. Rzeczywiście, szczytem naiwności było mocowanie cennego archeologicznego znaleziska do zaostrzonego pala i oczekiwanie, że zadziała. I to w sposób rodem z baśni.

Zdjąć kogucika jednak nie mógł. Coś wewnątrz niego sprzeciwiało się temu. Jakby samo Grodziszcze miało czarodziejski wpływ na archeologów.

I kogucik został na szczycie pnia.

Nagle, trzeciego ranka, o godzinie dziesiątej, gdy wszyscy już pracowali w wykopie, a pierwsi obserwatorzy zaczęli zbierać się pod wzgórzem, przy zupełnym braku wiatru, złoty kogucik drgnął, zaskrzypiał i powoli przekręcił się w stronę szosy.

Oj! — powiedział ktoś dziecięcym głosem. Było tak cicho, że wszyscy usłyszeli. Staruszek Łożkin, który stał tam z lunetą, zwrócił ją w stronę szosy.

Głupie przesądy — złośliwie oznajmił aspirant Lutyj. I żeby pokazać, że sam jest ponad przesądami, wziął długi kij, podszedł do pnia i, wspiąwszy się na palce, dosięgnął jego końcem do kogucika.

Zebrani byli tak wzburzeni tym demonstracyjnym postępkiem, że nie zdążyli niczego powiedzieć, gdy mocno szturchnąwszy kogucika w dziób, aspirant Lutyj odwrócił go o dziewięćdziesiąt stopni od szosy.

I co — powiedział zuchwale, zwróciwszy się do obserwatorów. — Wiatr go obrócił!

Jak śmiałeś! — krzyknął Gamaliejew. — Kijem! Po takiej osobliwości!

Gdyby to była osobliwość, to już dawno wróciłaby do wyjściowego położenia — odpowiedział aspirant.

Lepiej spójrzcie! — przerwał spór Udałow. — Na kogucika spójrzcie!

Kogucik (a było całkowicie bezwietrznie) powoli, z uporem, jakby ktoś go ciągnął, powrócił do pozycji wyjściowej — dziobem do szosy.

Wtedy aspirantowi Lutowemu opadły ręce, a na szosie pojawił się czarny punkt.

Do ekspedycji jechała kontrola z Moskwy.

Kontrola — gość nieproszony i niepożądany, zwłaszcza dla takiej maleńkiej i biednej ekspedycji. Ale ktoś, gdzieś, wybierając trasę dla kontroli, wskazał palcem na Wielki Guslar.

Kontrolerzy byli surowi, przejrzeli nie tylko wszystkie sprawozdania i zbadali normy żywieniowe pracowników, ale nawet przeliczyli łopaty i spisali wskazania szybkościomierza ekspedycyjnego „gazika”. Upiekło się, ale prace ekspedycji zostały spowolnione. Przecież Anatolij Borysowicz był osobą odpowiedzialną i dwa dni z rzędu usprawiedliwiał się, choć nie był niczemu winien. Przed kontrolą trzeba się usprawiedliwiać.

Kiedy kontrola wreszcie odjechała, Gamaliejew powiedział Korneliuszowi Udałowowi:

Dziękuję, Korneliuszu Iwanowiczu. Właśnie panu przypisać należy chwałę odkrycia. Właśnie pan powiązał nasze znalezisko ze znaną baśnią. Jako człowiek i uczony, wiele panu zawdzięczam. Może pan prosić o co chce, nigdy nie odmówię.

Ech, a co wy, archeolodzy, możecie dać — westchnął Udałow. Ale był mile połechtany wyznaniem. — Jakoś się policzymy.

Ja swoich słów na wiatr na rzucam — oznajmił Tola.

Odłóżmy tę rozmowę — wspaniałomyślnie powiedział Korneliusz.

Od tego czasu nawet aspirant Lutyj zamilkł, choć w kręgu znajomych lubił powtarzać, że obrócenie się kogucika w stronę nadjeżdżającej kontroli było zwykłym przypadkiem. Jeśli z kogucika miał być jakiś pożytek, to przepowiedziałby kontrolę z tygodniowym wyprzedzeniem.

Po raz kolejny kogucik obrócił się dwudziestego ósmego sierpnia. Było to już pod koniec dnia roboczego, i za wyjątkiem archeologów i pastucha Timofieja, technika dentystycznego na urlopie, nikt ruchu nie zauważył. Kogucik kilkakrotnie okręcił się wokół osi, jakby nie był pewien, skąd grozi niebezpieczeństwo Anatolowi Borysowiczowi. W końcu zwrócił się w stronę rzeki i zamarł.

Tym razem nikt nie poddał działania kogucika wątpliwościom. Archeolodzy i młodzi ochotnicy wyleźli z wykopu i zaczęli spoglądać w stronę rzeki. Rzeka była spokojna. Ludzie wierzyli już jednak kogucikowi bardziej niż własnym oczom. Nawet aspirant Lutyj, znany sceptyk, chwycił w dłoń łopatę niczym strzelbę i skierował się nad rzekę.

Czujność archeologów została nagrodzona.

Wody rzeki rozstąpiły się i na jej powierzchni pojawiły się dwie zielone wypukłości. Wypukłości bezszelestnie i złowieszczo zbliżały się do brzegu. Przy brzegu zahamowały, po czym z wody wyłonił się długi, zielony pysk, usiany mnóstwem ostrych, pożółkłych zębów.

Potem w absolutnej ciszy z wody wylazł ogromny, długi na pięć metrów, krokodyl, i, żwawo przebierając krótkimi, krzywymi nogami, ruszył w górę po zboczu wzgórza, gdzie stał w otoczeniu pomocników Anatolij Borysowicz.

Trzeba przyznać, że nikt nie stchórzył, nie uciekł, nie wrzasnął ze strachu. Trzymając w pogotowiu łopaty, archeolodzy oczekiwali nadejścia potwora, przerzucając się urywanymi zdaniami:

To krokodyl.

Albo aligator.

Może i aligator.

U nas takie nie występują.

One żyją w Afryce.

Albo w Brazylii.

O własnych siłach nie mógł dopłynąć?

Nie, nie mógł. Wygląda na głodnego.

Głodny — to zły. Łopatę przegryzie?

Przegryzie jak nic.

Krokodyl dotarł na szczyt wzgórza i szeroko otworzył paszczę. W tym momencie można było podupaść na duchu, ale archeolodzy zgodnie machnęli łopatami, pokazując, że nie zamierzają żartować. Jednocześnie kontynuowali wymianę opinii:

Typowy łowca.

Prymitywny mózg.

Z takich torebki robią.

Zapewne wpisany do”„Czerwonej księgi”.

Powinien być wpisany.

A zatem, chłopcy, ostrożnie z nim!

Lepiej pożałować, niż później żałować.

Krokodyl ujrzał rząd wzniesionych łopat i porzucił zamysł napaści na kierownika ekspedycji. Kilka razy otworzył i zamknął paszczę, jakby milcząco grożąc, i zaczął cofać się do wody. Nie ruszono w jego ślady.

Po drodze wpadł na krzak i zaczepił się o niego obrożą.

Wcześniej nikt tej wąskiej obroży nie zauważył, gdyż archeolodzy byli zajęci obroną. Teraz wszyscy zrozumieli, że krokodyl jest oznakowany. A to diametralnie zmieniało sytuację.

Odważny Anatolij Borysowicz zdołał zajść krokodyla z boku, posługując się krzakiem jako osłoną. Na obroży wisiał medalion. Gamaliejew medalion zerwał. W środku była karteczka z informacją:

Krokodyl rzeczny, należy do cyrku Nr 6 im. Komuny Paryskiej. Proszę nie karmić mięsem, w sprawie występów telegrafować do miasta Noworosyjsk”.

Guslarczycy podeliberowali zatem nad zdolnościami krokodyla do podróży, przywiązali go do krzaka, wysłali telegram do Noworosyjska, gdzie występował cyrk, który zgubił krokodyla w czasie podróży morskiej. Wielu przychodziło oglądać krokodyla, ale więcej złotego kogucika, który tak wspaniale przejawił swe możliwości.

Nie minęła i doba po tym, jak krokodyl został zabrany, gdy kogucik drgnął znowu. Tym razem spoglądał na przystanek autobusowy.

Ujrzawszy ruch kogucika, Anatolij Borysowicz nieoczekiwanie ucieszył się i wykrzyknął:

Prawidłowo! Przyjechała!

Podążył do autobusy, za nim pobiegł aspirant Lutyj z łopatą, nie chcąc zostawiać kierownika w minutę niebezpieczeństwa, za nimi pobiegli uczniowie.

Autobus zatrzymał się na placu. Wysiadła z niego, wśród innych pasażerów, dziewczyna niewiarygodnej urody, czarnowłosa, czarnooka, w dżinsach, białej bluzce i sportowych butach marki adidas.

Dzień dobry! — krzyknął Gamaliejew. — Jestem zadziwiony pani urodą! Z pewnością jest pani pracownicą Szamachańskiego Muzeum Rejonowego, Salimą Mansurową.

Salima Chabibowna — odpowiedziała szamachańska pracownica naukowa, wyciągając do Anatolija Borysowicza wąską, wytworną dłoń.

Aspirant Lutyj z miejsca zakochał się w pracownicy i zostawił na placu łopatę.

Gamaliejew chwycił Salimę Chabibownę pod ramię i odprowadził ją do hotelu. Po drodze bezceremonialnie gruchał, a mieszkańcy Wielkiego Guslaru patrzyli na ową parę ze zdziwieniem.

Od następnego ranka Salima Chabibowna przebywała na wykopaliskach. Gamaliejew pokazał jej wszystko, co znaleźli archeolodzy. Bez przerwy chmurzył się i czerwienił. Aspirant Lutyj nie mógł zmusić się do powrotu do wykopu. Chodził za nimi krok w krok, uśmiechał się głupio i także się czerwienił. Tego dnia nikt nie miał głowy do kopania. Kogucik bez przerwy kręcił się na szczycie pnia, pokazując tym samym, jakież złe rzeczy dzieją się w oddanym jego pieczy księstwie.

Po obchodzie placu i zachwycaniu się kogucikiem, Anatolij Borysowicz ze swoim szamachańskim gościem oddalił się do namiotu i nikt więcej nie widział go aż do wieczora, kiedy wreszcie wyszedł, zdenerwowany i, można rzecz, nieobecny. Z roztargnieniem spojrzał na kogucika, wciąż jeszcze kręcącego się w promieniach zachodzącego słońca. Potem poszedł odprowadzić Salimę Chabibownę do hotelu.

Jutro — powiedział, żegnając się — wszystko się rozstrzygnie.

Późnym wieczorem, na podwórko domu numer 16 przy ul. Puszkina, gdzie mieszkali Udałow i staruszek Łożkin, wkroczył przygnębiony aspirant Lutyj. Przyjaciele siedzieli pod krzakiem bzu, odpoczywali. Ujrzawszy Lutyja zrozumieli od razu, że stało się coś niepokojącego.

Co się stało, aspirancie? — spytał Udałow.

Coś na wykopaliskach? Coś znaleźliście? Albo zgubiliście? — spytał staruszek Łożkin.

Widzieliście kogucika? — spytał Lutyj.

Wciąż się kręci? — spytał Udałow.

To nienormalne! — powiedział Lutyj. — Kogucik obraca się. Sygnalizuje, że ze strony Salimy Chabibownej wszystkim nam grozi straszne niebezpieczeństwo.

A — powiedział Łożkin — rozumiem. Widziałem ją wczoraj. Bardzo reprezentacyjna dziewczyna. Mojej małżonce się nie spodobała.

A dlaczego przyszedłeś do nas? — spytał Udałow.

Jesteście szanowanymi ludźmi, społecznikami. Musicie uratować Gamaliejewa. Co on robi z nią w namiocie?

Młodość — powiedział Łożkin. — Nawet jeśli się całują…

Wykopaliska przerwane! — powiedział Lutyj, płonąc z zazdrości. — Tajemnica miasta pozostanie nieodkryta.

Nic się nie dzieje, Gamaliejew też musi odpocząć — rzekł Udałow.

On nie wróci do archeologii — powiedział Lutyj. — Ja to rozumiem, kogucik to rozumie. Tylko wy nie rozumiecie.

A sprawia takie dobre wrażenie — westchnął Łożkin.

Jesteście naiwni czy tylko udajecie? — krzyknął aspirant Lutyj. — Czy wiecie, skąd ona przyjechała?

Skąd?

Widziałem potwierdzenie jej delegacji! Ona przyjechała z tak zwanego szamachańskiego muzeum!

Znaczenie słów Lutyja nie od razu dotarło do Udałowa i Łożkina.

Patrzyli na aspiranta z wyczekiwaniem, myśląc, że ten wyjaśni, w czym szamachańskie muzeum jest gorsze od innych.

Szamachańskie muzeum! Sza–ma–chań–skie! — krzyczał Lutyj. Otwierały się okna, wyglądali sąsiedzi.

Szamachańskie muzeum, szamachański pałac, szamachański namiot.

O! — cicho i z powagą oznajmił Łożkin. — Przeklęta Szamachańska Królowa!

Ta sama. Teraz rozumiecie, że Anatolij Borysowicz jest zgubiony?

W innych okolicznościach mieszkańcy domu nr 16 wyśmialiby aspiranta. A bo to mało zdarza się zabawnych zbiegów okoliczności? Ale po wydarzeniach z kontrolą i krokodylem wszyscy rozumieli, że fakt istnienia Epoki Legend został udowodniony. A skoro tak, to baśniowe zjawiska, które teoretycznie zanikły wraz z nadejściem ostatniej epoki lodowcowej, w rzeczywistości zanikły nie do końca.

I to zmusiło wszystkich do głębokiego zastanowienia.

Zaczęli dyskutować, jakie podjąć działania. Można było, rzecz jasna, napisać list do dyrektora instytutu archeologii i poinformować go, co się dzieje w Wielkim Guslarze. Ale najprawdopodobniej bardzo zapracowany dyrektor instytutu nie potraktuje poważnie skarg guslarczyków, zwłaszcza że zalicza się do archeologów kategorycznie negujących istnienie Epoki Legend. Można było napisać do Rozy Grigoriewnej, mamy Gamaliejewa, z prośbą o przyjazd i wpłynięcie na Tolę, można było dać sygnał do szamachańskiego muzeum… Ostatnią możliwość, prawdę mówiąc, wykluczono z miejsca — wszyscy rozumieli, że jeśli nawet takie muzeum istnieje, to nikt w nim Salimy Chabibownej, desantującej się do nas z legendarnej przeszłości z mgliście złowieszczymi celami, nie widział.

I oto w kulminacyjnym punkcie dyskusji, Udałow krzyknął:

Eureka!

Że co? — spytał Łożkin.

Wszyscy mogą potwierdzić — powiedział Udałow — że kierownik ekspedycji obiecał spełnić każde moje życzenie w zamian za to, że wyjaśniłem sekret złotego kogucika.

I co?

Zażyczę sobie, żeby oddał mi… — w tym momencie Udałow ściszył głos, żeby jego małżonka Ksenia nie usłyszała i błędnie nie zrozumiała jego słów — żeby oddał mi szamachańską królową.

No cóż — powiedział staruszek Łożkin. — Co prawda to ja odgadłem pierwszy tajemnicę kogucika, a nie ty, ale zobaczymy, czy dotrzyma słowa!

Nazajutrz, kiedy Udałow i Łożkin w towarzystwie Saszy Grubina kroczyli do obozu ekspedycji, Łożkin wyraził obawę:

Tylko bądź ostrożny, Korneliuszu. On przecież nie zechce rozstać się z tą szamachańską królową. Kto wie, może z rozpaczy próbować cię zabić.

Nic to — powiedział Udałow z udawanym męstwem — w razie czego kogucik mnie pomści.

Czuł się nieswojo. Żałował już, że zgodził się pójść. Ale na wycofanie się było już za późno. Wykopaliska należało zakończyć — i wypełnić tym samym dług Anatolija Borysowicza wobec nauki i Wielkiego Guslaru.

Wejście do namiotu było opuszczone. Obok namiotu monotonnie kroczył — pięć kroków w prawo, pięć kroków w lewo — blady, rozczochrany i wściekły aspirant Lutyj. W wykopie ktoś leniwie grzebał w ziemi, generalnie jednak prace zostały wstrzymane.

Jest tutaj? — spytał Udałow.

Lutyj nerwowo kiwnął. Na potwierdzenie kiwnięcia z namiotu dobiegł kobiecy chichot. Był to głos szamachańskiej królowej.

Przyjaciele Korneliusza stali za jego plecami, gotowi w razie potrzeby przyjść mu z pomocą.

Anatoliju Borysowiczu! — zawołał Udałow i cofnął się o krok.

Nikt nie odpowiedział. Z namiotu dobiegały ciche głosy. Potem znów zabrzmiał delikatny kobiecy śmiech, od którego wszystkim dreszcz przebiegł po plecach.

Gamaliejew, wychodź! — jeszcze głośniej krzyknął Udałow.

Osłona wejścia odchyliła się i wyjrzał zza niej rudy archeolog. Zamrugał od słońca słonecznego i uśmiechnął się.

Dzień dobry! — powiedział. — O co chodzi?

Wychodź, jest rozmowa — powiedział Udałow. — W imieniu społeczeństwa.

Anatolij Borysowicz wyszedł z namiotu i powiedział:

Byle nie na długo. Jestem bardzo zajęty.

Widzimy — powiedział Łożkin. — Całe miasto widzi, jak bardzo jest pan zajęty.

Dał pan obietnicę? — spytał Udałow.

Jaką obietnicę?

Spełnić każde moje życzenie. Za kogucika. — Udałow wskazał na złotego ptaszka, wciąż obracającego się na pniu.

Oczywiście — powiedział Anatolij Borysowicz, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. — Co zatem pan wymyślił?

Oddaj mi szamachańską dziewczynę — ze zdecydowaniem rzekł Udałow.

W tym momencie zasłona jeszcze raz się poruszyła i pojawiła się szamachańska dziewczyna w całej swej krasie. Tym razem miała na sobie różową bluzkę i białe spodnie.

Kogo trzeba oddać? — spytała, śmiejąc się.

Panią, obywatelko — powiedział z naciskiem Udałow.

Po co? — spytała dziewczyna, unosząc sobole brwi i błyskając czarnymi oczyma.

Wykopaliska są zagrożone, a kogucik zaraz zwariuje z powodu niebezpieczeństwa grożącego Anatolowi Borysowiczowi. Proszę tylko spojrzeć na górę.

A co będzie pan ze mną robić? — spytała szamachańska dziewczyna.

Ja? Z panią?

Dokładnie! — rozległ się z tyłu groźny głos Ksenii, żony Udałowa. — Co zamierzasz z nią robić, stary rozpustniku?

Udałow rzucił zakłopotane spojrzenie na ślicznotkę pochodzenia szamachańskiego, potem przeniósł wzrok na własną żonę. Nie pogubił się jednak:

Wyślę z powrotem! — oznajmił.

Towarzysze! Wszystko źle zrozumieliście! — oburzył się Gamaliejew, który jak widać zrozumiał, co się stało. — Epoka Legend minęła! Salima Chabibowna jest wykwalifikowanym i unikalnym specjalistą od archeologii i biologii legendarnej epoki.

To znaczy, że nie oddasz? — spytał Udałow złowieszczym tonem. — I nie próbuj mnie zabić! Kogucik okrutnie mnie pomści!

Od tych słów wszystkim ścisnęło serca. Łożkin popatrzył na kogucika. Kogucik również zamarł. Nawet Ksenia Udałowa zamarła.

Towarzysze! — powiedziała wtedy przepiękna Salima Chabibowna. — Proszę o chwilę uwagi. Przyjechałam tu w delegację, dla okazania profesjonalnej pomocy mojemu koledze, kandydatowi nauk historycznych Gamaliejewowi. Dwie doby, praktycznie nie rozstając się ze sobą, płonąc twórczym entuzjazmem, przeprowadzaliśmy doświadczenia nad wykopanym tu materiałem.

Znamy my wasze doświadczenia! — z zazdrością w głosie oznajmił aspirant Lutyj. — W jakim celu chowaliście się w namiocie przed społeczeństwem?

Nie chcieliśmy zaznajamiać nikogo z wynikami doświadczeń przed ich zakończeniem. Jednak nieporozumienie, które tu wynikło, choć i nie przynosi wam chwały, powinno zostać wyjaśnione. Proszę chętnych o przejście do namiotu.

Chętni weszli do namiotu i zatrzymali się u wejścia.

I zamarli. Było się czym dziwić.

Na roboczym stole, obok starej ciemnej butli, siedział maleńki człowieczek z długaśną białą brodą, w czerwonym turbanie i barwnym, znoszonym szlafroku. Przed nim stała miska z truskawkami, które zajadał, chwytając każdą dwiema rękoma. Na tych, którzy weszli, nie zwrócił nawet najmniejszej uwagi.

Nie bójcie się, podejdźcie bliżej — powiedziała Salima Chabibowna. — Jak widzicie, wokół dżinna, odkrytego w czarnej butli w trakcie wykopalisk, poprowadzono kredą krąg czarodziejskiego wpływu, tworzący pole siłowe, za granice którego wyjść nie jest w stanie. Ów czarownik jest ostatnim przedstawicielem rozumnej fauny epoki legend. Jego zeznania, wraz z naszym wspólnym raportem dla Akademii Nauk, będą niepodważalnymi dowodami prawidłowości naszej wspólnej z Anatolijem Borysowiczem teorii. Dlatego my — w tym momencie Salima Chabibowna wskazała na wideomagnetofon w kącie namiotu i stos kaset obok niego — drugą dobę bez przerwy rejestrujemy wszystko, co nam mówi ten czarownik. Jeśli podejrzewacie, że ogarnięci naukowym entuzjazmem mieliśmy czas na to, by oddawać się stosunkom osobistym, jesteście w głębokim błędzie.

Gdzie im się oddawać! — powiedział dżinn, dojadając owoc. Sok ściekał mu po brodzie, barwiąc ją na różowy kolor. — Nie pozwoliłem im nawet na minutę odpoczynku! A to referuję, a to werbalnie chuliganię!

Mówił po rosyjsku, ale z silnym wschodnim akcentem.

Rozumiem — z poczuciem winy powiedział Udałow. — Oderwaliśmy was od roboty. Prosimy o wybaczenie!

Ksenia, która bała się patrzeć na dżinna, złapała męża za rękę.

Szczerze mówiąc — powiedział Anatolij Borysowicz — bez pomocy Salimy Chabibownej nigdy nie udałoby mi się wyciągnąć dżinna z butelki. I nie zdołałbym zmusić go do posłuszeństwa. Co się tyczy niepokoju złotego kogucika, to spowodowany jest on obecnością dżinna, którego kogucik nie znosi, gdyż dżinn wielokrotnie narzucał mu swą złą wolę.

Jeszcze się do ciebie dobiorę, archeologu — zagroził dżinn. — Śmiertelnie znudziły mnie twoje demaskacje!

Zapuścił palce w brodę i niewyraźnie wrzasnął we wschodnim języku.

Ostrożnie! — krzyknęła Salima Chabibowna, która jako jedyna zrozumiała groźbę dżinna.

Rozległ się trzask, coś ciężkiego uderzyło o dach namiotu, w dachu pojawiła się dziura i do środka, niczym meteor, wpadł złoty kogucik. Wszystko wskazywało na to, że zamierzał uderzyć Anatolija Borysowicza dziobem w głowę, jednak obecność szamachańskiej pracownicy uratowała archeologa. Ta zdążyła odepchnąć Gamaliejewa, który wpadł na Udałowa, a kogucik wbił się po szyję w ziemię podłogi.

Dżinn zachichotał i zabrał się do dojadania truskawek.


* * *


Zakończyła się owa historia zwyczajnie, jak całe nasze życie.

Wykopaliska pod Wielkim Guslarem nie przyniosły więcej interesujących odkryć, ale i to, co udało się znaleźć, wywołało burzę zachwytów i sporów wśród archeologów i dziennikarzy. Trudno uwierzyć, ale przekleństwo anonimowości, prześladujące Gamaliejewa, znów go dopadło. Sprawozdanie z ekspedycji zostało podpisane przez Salimę i Tolę. Nazwisko damy było wymienione jako pierwsze, dlatego Epoka Legend, jak wam wiadomo, nazywa się teraz epoką Mansurowej. Wykład o ekspedycji na wspólnym zebraniu akademii nauk wygłosiła Salima i tytuł doktora honoris causa przyznano jej. W tym roku doktor Mansurowa wyjeżdża odkrywać Epokę Legend (Epokę Mansurowej) na wyspę Sopotrę gdzieś na Morzu Czerwonym i nie wiadomo, czy zabierze ze sobą Gamaliejewa, czy może zostawi go w domu z bliźniakami Toleńką i Salimką.

Stary dżinn przetrwał jesień w akademickim sanatorium „Wąskie” i wszystkim śmiertelnie się znudził swymi tanimi sztuczkami. W szczególności akademicy i personel znienawidzili go za to, że w ogromnych ilościach tworzył z powietrza rachatłukum i trufle, żarł je kilogramami i z nikim się nie dzielił.

Uratowała wszystkich przełożona pielęgniarek, która sprytem zwabiła dżinna do butelki po szampanie, zatkała ją korkiem i wrzuciła do górnego stawu.

Kogucik przechowywany jest w Muzeum Historycznym, na szafie w gabinecie dyrektora, skąd uprzedza go o wizytach niechcianych gości.


Przełożył Paweł Laudański


Лекарство от всего

Для дома, для семьи

Lekarstwo na wszystko


W ostatnich latach Lew Christoforowicz Minc, mieszkający w mieście Wielki Guslar profesor i uczony, dokonał kilku ważkich odkryć dotyczących spraw życia codziennego, z rodzaju tych, które się publikuje w tygodnikach dla mieszkańców wsi w rubryce „Zrób to sam”. Z tą tylko różnicą, że w tygodnikach zamieszczają płody działalności ludzi praktycznych, lecz o banalnych umysłach, podczas gdy profesor odznacza się niepraktycznością i genialnością. Dążenie do tego, żeby wędrować tylko nieprzetartymi szlakami nie raz, nie dwa zaprowadziło go już nad krawędź przepaści. W odróżnieniu od innych wynalazków i odkryć Minca omówione poniżej nie znalazły praktycznego zastosowania w życiu codziennym. Ale zostały uwiecznione na stronicach historii Wielkiego Guslaru.


Idealny szczur


Sęk w tym, że wielu swoich wiekopomnych i genialnych odkryć Lew Christoforowicz dokonuje we śnie, kiedy nic nie przeszkadza tworzyć zmęczonemu codziennością umysłowi.

Jednego z wielkich odkryć dokonał profesor mniej więcej pomiędzy trzecią i czwartą nad ranem, w nocy na osiemnasty dzień października zeszłego roku.

Wtedy właśnie profesor odkrył sposób na przygotowanie panaceum, leczącego człowieka ze wszystkich chorób. Tak jest, taki drobiażdżek! Śmiać się jednak może tylko ten, kto nie zna innych genialnych wynalazków profesora i nie wie, że profesor dawno już powinien był dostać nagrodę Nobla. o trzeciej trzydzieści mózg Lwa Christoforowicza postawił kropkę nad „i”. Teraz zostało już tylko uruchomić produkcję seryjną cudownego środka na wszystkie choroby. i wtedy rozległ się Głos:

Wstrzymaj się, profesorze!

Kto mówi? — zapytał profesor.

Jam jest Los. Jestem Głosem Wieczności i jednocześnie twoim wewnętrznym głosem.

A czemu niby powinienem się wstrzymać?

Profesor rozejrzał się dookoła. Doskonale rozumiał, że śni, ale tak czy owak otaczał go jakiś nieznany mu krajobraz, a oświetlenie było niezbyt jasne i bez wyraźnego źródła. Ciało profesora nie rzucało cienia. Było chłodno, ale bezwietrznie.

Zamierzasz rano podzielić się lekiem na wszystkie choroby ze swoimi przyjaciółmi? — zapytał Głos.

Owszem, tak właśnie zamierzam zrobić.

A wiesz, że tym samym skazujesz ich na śmierć?

Akurat! Zresztą sam pierwszy wypróbuję to lekarstwo na sobie.

To jako pierwszy zginiesz ty, a potem twoi przyjaciele, którym zdążysz rozlać po osiem kropli.

Ale o co chodzi? Wszystko starannie przeliczyłem. Mój środek niechybnie wyleczy ich ze wszystkich niedomagań.

W tym właśnie kryje się jego podstawowa i przerażająca właściwość! — oznajmił Głos i rozpłynął się w białej mgle.

Minc nie obudził się od razu, ale pospał jeszcze do siódmej, potem wstał, wypił kawę i popadł w głębokie zamyślenie. Jakkolwiek by patrzeć, wychodziło, że ma rację, a Głos jej nie ma.

Ale mimo wszystko postanowił nie ryzykować. Wyjąwszy z kąta klatkę z białym doświadczalnym szczurem, o istnieniu którego, jak się okazało, jego wewnętrzny głos wiedział, wlał szczurowi do poidełka trzy krople lekarstwa na wszystkie choroby. Kiedy rankiem na jego prośbę zajrzeli do niego Udałow i Grubin, znaleźli Minca za stołem, a u jego nóg leżała biała kartka papieru, na której spoczywał martwy szczur.

Minc zaproponował zdziwionym przyjaciołom kawę, a gdy odmówili, opowiedział im o swoim odkryciu.

Jak widzicie — stwierdził skończywszy opowieść o Głosie — sprawdziłem jego ostrzeżenie. Szczur zdechł.

Od razu? — zapytał Sasza Grubin.

Nie — odpowiedział Minc. — Najpierw zrobił kilka rześkich i wysokich podskoków, pobiegał wkoło, poprosił o pokarm, ale go nie tknął, a potem westchnął głęboko i zdechł.

Więc co się stało?

Przeanalizowałem wszystko, aż doszedłem do następującego wniosku — oznajmił Minc. — Skoro był to głos wewnętrzny, znaczy rozwiązanie problemu już we mnie siedziało. Szkoda mi było rezygnować ze wspaniałego odkrycia… każdy chciałby choć raz zostać Zbawcą Ludzkości…

Może krócej! — zdenerwował się Grubin. — Spóźnię się na autobus.

Szczur zdechł dlatego, że normalny stan każdego człowieka i zwierzęcia — jest nienormalny, chorobliwy! A żywy organizm nie może istnieć bez anomalii. Zakochałeś się — trzęsie cię gorączka, tęsknisz — ogarnia cię melancholia, lub dostajesz biegunki, przestraszyłeś się — puszcza ci pęcherz moczowy. Każde działanie organizmu — to stan anormalny. Dlatego, że nienormalne są dla niego pragnienia, żądze, straty i osiągnięcia! Więc gdy tylko człowiekowi poda się środek przeciwko wszystkiemu, organizm pozbędzie się anomalii. A sam proces życia — to spacer po linie. Idealnie wyleczony organizm nie może zrobić nic innego, jak tylko umrzeć od nadmiaru szczęścia i doskonałości.

I nagle wszyscy zobaczyli, jak szczur ruszył głową, wąsami, a potem powoli poczołgał się gdzieś w bok.

Znaczy co? — zdziwił się Udałow, który oczywiście uwierzył profesorowi, a teraz targnęły nim wątpliwości. — Nie Zdechł?

Tak mu źle — stwierdził profesor — że nawet zdechnąć porządnie nie może.

O, przypomniałem sobie odpowiedni termin naukowy! — wypalił Grubin. — To się nazywa nirwana! No, to lecę na autobus!

Nie nadepnij na szczura! — uprzedził go Udałow. — Jest niezmiernie szczęśliwy i dokądś się czołga.


Kompromis


Niepowodzenie śmiałej próby wynalezienia uniwersalnego leku wpędziło profesora w chwilową depresję. Przestał w wolnych chwilach jeździć na ryby z Korneliuszem Udałowem, ale godzinami przesiadywał na swej ulubionej ławeczce nad rzeką Guś. Patrzył, jak spadały liście z brzóz i nie czuł nawet podmuchów chłodnego północnego wiatru.

I oto któregoś ranka wracając do domu zetknął się w bramie z Korneliuszem Udałowem. Udałow otulił się płaszczem i nasunął czapkę na nos, a profesor szedł lekko, jak na randkę, a na jego łysinie lśniły krople potu.

Nowa idea? — zapytał Udałow.

Genialna, powiem ci tylko tyle! Genialna! — odpowiedział profesor.

Przez cały dzień Udałow chodził na palcach, byle w niczym nie przeszkodzić sąsiadowi z dołu. Przecież na parterze rodziło się odkrycie.

Odkrycie zrodziło się ponownie w nocy, ale tym razem obeszło się bez wewnętrznego głosu. O siódmej rano profesor, który miał dość kiepskie poczucie czasu, głośno zastukał do Udałowych, budząc wszystkich.

Udałow zdołał prześcignąć rwącą ze strachu ku drzwiom Ksenię.

Udało się? — wyszeptał, zobaczywszy tęgą figurę w chińskim jedwabnym szlafroku.

Chodźmy! — zwrócił się do niego Minc.

Napiszę doniesienie! — oznajmiła Ksenia z głębi korytarza. — Dość już mam tej naukowej kwatery komunalnej!

Zignorowawszy jej groźbę przyjaciele zeszli do Minca, i tam uczony tryumfalnym gestem pokazał Udałowowi niepozorną buteleczkę, w jakich zwykle trzyma się walerianę.

Znalazłem wyjście — oznajmił Minc. — Biłem się z myślami, aż wreszcie wpadłem na rozwiązanie. Rzecz w samej zasadzie. Lekarstwo na wszystko jest bezużyteczne i śmiertelnie niebezpieczne. A co się stanie, jeżeli uniwersalność podzielimy na części?

Otrzymamy rozmaite leki na różne choroby — odpowiedział Udałow, do którego nie dotarła jeszcze wielkość myśli sąsiada.

A jak znowu je zespolimy?

Nie męcz człowieka, powiedz! — zażądał Udałow. — Znalazłem nowe, rewolucyjne podejście do samej zasady

stwierdził Minc. — Lekarstwa na rozmaite choroby są nieekonomiczne. Połączyłem je według liter alfabetu. — Jak?

Trzymasz teraz w ręce lekarstwo, które leczy wszystkie choroby na literę „a”. Zrozumiałeś? Jutro wymyślę lekarstwo przeciwko wszystkim chorobom na literę „b” i tak dalej.

Taaak — odpowiedział Udałow przetrawiając informację. — A jeżeli nie znasz jeszcze tej choroby?

Po pierwsze, przejrzałem encyklopedię medyczną i wszystkie dostępne poradniki. Wątpię, żebym opuścił choć jedną poważniejszą chorobę. Ale nawet wtedy lekarstwo sobie poradzi. Nie martw się, wyleczy. No, powiedz mi jakąś chorobę na „a”, to sprawdzimy.

Angina.

A co, masz anginę? Nie? To przyjdź, jak zachorujesz. Nie mogę leczyć czegoś, co nie istnieje. Dalej?

Artretyzm, anestezja…

To nie choroba. No, pomyśl!

A nie masz czegoś na hemoroidy?

Lekarstwo na „h” będzie w przyszłym tygodniu — oznajmił Minc.

Udałow poszedł jeszcze pospać, nie wyleczywszy się z arytmii, ponieważ okazało się, że serce ma jak dzwon. Ale podczas najbliższych dni, przed wysyłką środka Minca na badania do moskiewskich instytutów, profesor nie odmawiał pomocy sąsiadom. Najbardziej poszczęściło się Gawriłowej, która za jednym zamachem pozbyła się zgagi, zaparcia, zadyszki i zapalenia zębów.

Ale w przeddzień wysłania leku i dokumentacji do Zarządu Badań Farmakologicznych zdarzyła się nieprzyjemna historia, która — trzeba uczciwie przyznać — ostatecznie unicestwiła odkrycie Minca.

Do Minca zgłosił się Pogosjan, który miał nadciśnienie i któremu wszyscy, od lekarzy po sąsiadów i krewnych polecili zbicie wagi.

I tak się jakoś stało, że Minc akurat wtedy biegł przez podwórze, żeby złapać międzynarodowy autobus, którym miał do niego przyjechać jego przyjaciel i kolega, szanowny Arman Singh.

Zaczekaj, Lwie Christafarawiczu! — zawołał Pogosjan. — Widzisz maje brzuszyska? Tłuszczyku nałapałem tyle, że tyłka patrzeć, jak zacznę radzić! A dziś mnie paprasił w gaści naczelnik targawiska. Pójdę da niega i jak nic ze dwa kila jeszcze darzucę. Serce zrabi pik — pik — i pa zawadach! A w całym mieście gadają, że masz leki na różne litery alfabetu*.

Zrobimy tak — odezwał się Minc, który nie miał czasu na powrót do gabinetu i wręczenie Pogosjanowi potrzebnej buteleczki. — Drzwi do mojego mieszkania są otwarte, leki stoją na półce z prawej, wszystkie po kolei, na każdej buteleczce jest odpowiednia litera. Jasne? Weź buteleczkę na pierwszą literę twojej choroby, nakap sobie osiem kropli i odstaw buteleczkę na miejsce. Zrozumiałeś?

Wszystka zrazumiałem — odparł Pogosjan. — Dziękuję tabie, Lwie Christafarawiczu. Przychadź w gaści, całą radziną cię ugaścimy.

I na tym się rozstali.

Następnego dnia, bardzo wcześnie, Pogosjan podszedł do okna Minca i zastukał w nie surowo, niczym sam Los*.

Minc otworzył okno jeżąc się z gniewu.

Marderca! — rzucił mu w twarz Pogosjan.

Pod okiem kwitł mu przepiękny siniak, na skroni czerwieniała potężna opuchlizna, a nos miał barwy i kształtu dorodnej śliwy.

Boże! — przestraszył się Minc. — Kto was tak pobił? — Ty mi dałeś bardza wredne lekarstwa! Abraziłem gaspadarza przy stale, a krewni gaspadarza mnie patem kalektywnie mardę abili.

Poczekajcie, poczekajcie — Minc przerwał biadania Pogosjana. — Możecie wejść przez okno?

Nie przestając stękać Pogosjan wlazł przez okno, choć widać było, że bolą go nawet paznokcie.

Opowiadajcie! — rozkazał Minc, jednocześnie podając cierpiącemu lekarstwo na literę „s” przeciwko siniakom i stłuczeniom, oraz na literę „z” przeciwko zadrapaniom.

Paszedłem na przyjęcie, garnitur nawet włażyłem — zaczął Pogosjan. — Usiadłem za stałem, pełna kultura. Nikt na mnie uwagi nie zwraca. Nalali mi kielicha. Patem Dżulikadze, człek pawszechnie szanawany, tamada, wznasi zdrawie szanawnego naczelnika targawiska, tawarzysza — pana Papijwady. Wszyscy aczywiście piją, a ja nie.

A to czemu? — zapytał Minc, podsuwając gościowi lekarstwo.

Dlatega, ze achaty nie mam — przyznał się Pogosj an. — Jeść mi się chcs jak diabli, a pić nie. Padjadłem niecą, a tu kolejny taast za gaspadynię damu. Jem, a ludzie patrzą na mnie bardza padejrzliwie. A szanawny tawarzysz Dżulikadze mówi głośna: „Był jeden francuski hrabia, Mante Christa. Przychadził da jakiegaś damu, nic nie pił, tylkajadł. Apatem się mścił. Powiedzcie mi, za ca ten tam Pagasjan chce się mścić na naszym panu — tawarzyszu Papijwadzie?!”

I co? — zapytał Minc.

Patem dali mi pa mardzie — zakończył relację Pogosjan. Lekarstwa na litery „s” i „z” zaczynały już działać. Ze skóry

Pogosjana znikały siniaki i zadrapania.

Drogi nasz Pogosjanie — zaczął uprzejmie Minc. — Czy nie bylibyście tak uprzejmi i nie pokazalibyście mi, którą butelką braliście i z której wypiliście te krople?

Wypiłem z tej, ca mi pawiedzieliście — odparł Pogosjan. Wstał jednak i postępując podszedł do półki, a potem wziął

butelkę i pokazał ją profesorowi.

Ach, to moja wina! — stwierdził profesor. — I naszego szkolnictwa. Kiepsko się uczyliśmy w szkole, och jak kiepsko. Przyznaj się, na jaką literę zaczyna się słowo „otyłość”?!

Jak ta, na jaką? — żachnął się Pogosjan. — Na „a”!

No właśnie! — zakonkludował Minc, odbierając Pogosjanowi buteleczkę z lekami na literę „a”. — Wyleczyłeś się z alkoholizmu! Nigdy już i nigdzie sobie nie wypijesz.

Ajajajajaj! — zajęczał nieszczęsny Pogosjan. — Aca z przyjęciami? Ca z życiem tawarzyskim i spałecznym?


Śmierć w zwierciadle


Trzeci z nieudanych wynalazków Minca wiązał się ze starym Łożkinem, człowiekiem kapryśnym i upartym.

Co prawda, nie bardzo się Łożkinowi chciało iść z prośbą do Minca, ponieważ ten był osobnikiem narodowości żydowskiej, czyli prawie Czeczenem, ale strasznie doskwierała mu skleroza. Stara żona drwiła zeń i się śmiała, emeryci nie chcieli z nim grać w lotto, sam zresztą czuł, że traci już dawną nieustępliwość. A zajmował się społeczną i niezłomnie polityczną działalnością. Pamięć była mu bardzo potrzebna.

I właśnie to powiedział Mincowi. Szczerze i pryncypialnie.

Ciekawe — odpowiedział Minc. — A nie próbowaliście prowadzić notatek? Notesu?

Próbowałem. Trzy razy zostawiałem go w autobusie, i jeszcze w domu, oraz na ławeczce…

Czyli potrzebne wam takie przypomnienie, którego nie da się zapomnieć?

Niechby i jednorazowe! — jęknął błagalnie Łożkin. — Żebym wychodząc z domu pamiętał choć, dokąd idę!

To się da zrobić — obiecał Minc. — Zajdę do was jutro. Następnego dnia, kiedy Minc zjawił się u Łożkina, stary nie od razu sobie przypomniał, kim jest gość i po co do niego przyszedł. Z początku myślał, że Minc zamierza się poddać i przyznać do wszystkiego. Minc jednak przypomniał mu cel wizyty i Łożkin się zmieszał.

Proszę pokazać — zaczął Lew Christoforowicz — jak wychodzicie z mieszkania.

A zwyczajnie — odpowiedział Łożkin. — Wdziewam kalosze, przygładzam włosy przed lustrem…

Zawsze?

A jak wyjść na ulicę bez sprawdzenia, czy łeb uczesany…

Wspaniale. Na to właśnie liczyłem. — Minc wyjął z kieszeni tubkę i szmatkę. Wycisnął z tubki odrobinę jakiejś mazi.

Do przedpokoju weszła Matrona Łożkina, która usłyszała głosy i chciała się koniecznie dowiedzieć, o czym mowa.

Zaraz zrobię antyskleroźnik waszemu małżonkowi — oznajmił Minc. — Ale potrzebna jest mi wasza pomoc. To zwierciadło będzie teraz pracować w reżimie notatnika. Wieczorem albo rano przed wyjściem z domu, nie jest zresztą ważne, kiedy, będziecie mówić temu zwierciadłu, dokąd powinien pójść wasz małżonek, z kim się spotkać i co zrobić. A kiedy on przed Zwierciadłem będzie przygładzał włosy, osoba o której mowa, pojawi się w lustrze i oznajmi… A zresztą, po co te zbędne słowa. Popatrzcie!

Minc posmarował wielkie lustro mazią z tubki i powiedział:

Łożkin powinien dziś pójść do drogerii i kupić pastę do zębów.

A po co mi ta pasta? — rozsierdził się Łożkin.

To tylko tak — połapała się jego żona. — Idź do zwierciadła, sprawdzimy, jak działa.

Łożkin podszedł do lustra, odruchowo wyjął grzebień i zaczął czesać swoje rzadkie i siwe kłaczki. I nagle w zwierciadle pojawił się bardzo wierny wizerunek Wandy Sawiczowej, która powiedziała: „Czekamy, czekamy, pasta SIGNAL jest już przygotowana”.

Wszystko jasne? — zapytał Minc. Potem schował tubkę i wyszedł.

Przez dwa następne dni życie u Łożkinów biegło zwykłym, spokojnym torem. Według doniesień Matrony, Łożkin stał się innym człowiekiem. Nigdzie nie wychodził bez konsultacji ze zwierciadłem. Matrona bała się trochę, że wkrótce zabraknie maści, ale Minc ją zapewnił, że warstwa jest trwała.

A trzeciego dnia stało się nieszczęście.

Wracając do domu Minc zobaczył przed bramą karetkę pogotowia. Okazało się, że przyjechała do Łożkina. Starego akurat wynosili sanitariusze na noszach. Na widok Minca Łożkin sypnął wielopiętrowymi i sążnistymi przekleństwami, z czego profesor wysnuł wniosek, że życiu starego piernika nie zagraża poważniejsze niebezpieczeństwo.

Profesor poszedł do Matriony Łożkinej. I pierwszą rzeczą, którą zobaczył, było zwierciadło, z którego gapił się na niego kościotrup z kosą w ręce.

Co? Jak? Skąd? — przestraszony Minc rzucił się z pytaniami do Matriony.

Sam ją zapytaj! — warknęła Matriona.

A śmierć w lustrze powtarzała, niczym uszkodzona płyta:

Nikołaju Łożkin, czekamy na was o trzeciej. Nie zapomnijcie, Nikołaju Łożkin!

Minc przyjrzał się śmierci i zawołał:

Zdejmij maskę, idiotko!

Śmierć posłusznie zdjęła maskę. Spod maski wyłoniła się nieco pryszczata twarzyczka Rajeczki, wychowawczyni z pobliskiego przedszkola.

Gdzie na niego czekacie? — zapytał groźnie Minc.

Na próbie dziecięcego teatrzyku — odpowiedziała Rajeczka. — Przygotowujemy przedstawienie dziecięcych bajek. Nikołaj Łożkin miał być naszym konsultantem.

To już nie czekajcie — poradził jej Minc. — Jeżeli Łożkin dostał się wreszcie do szpitala, wołami się go stamtąd nie wyciągnie, dopóki nie wypróbuje wszystkich dostępnych lekarstw.

A, to była Raiska? — zorientowała się wreszcie Matrona.

A on się przestraszył, że na niego tam, na górze, o trzeciej czekają! Pobiegnę do szpitala i wszystko staremu durniowi wyjaśnię.


Przełożył Andrzej Sawicki


Женской доле вопреки

Na przekór doli kobiecej


Krystyna Czistowa z klasy dziewiątej została obrażona przez siedzącego w ostatniej ławce Trofima Denisowa. Na dużej przerwie wobec wszystkich pociągnął Krystynę za długi, gruby warkocz i zapytał grubiańsko:

No co, myszko, pójdziesz ze mną na tańce?

Krystynę bardzo to zabolało i ogarnął ją wstyd. Odwróciła się, usiłując wyrwać warkocz z łap niegodziwca i pchnęła go piąstką w nos. Denisow się uchylił i wszyscy parsknęli śmiechem.

Ten incydent przepełnił czarę cierpień Krystyny i przyspieszył wzrost jej samoświadomości.

Przyszedłszy do domu, wzięła chyłkiem krawieckie mamine nożyce i jednym cięciem pozbawiła się warkocza — symbolu dziewiczej skromności i czystości.

Mama zobaczyła nowe oblicze swojej córki, gdy wróciła ze służby.

Mamo, tylko się nie denerwuj — powiedziała Krystyna. — Znalazłam cel w życiu. Od tej chwili zostanę mścicielką i w imieniu wszystkich kobiet odpłacać będę za krzywdy i zniewagi tym… mężczyznom!

I jakże to zamierzasz się mścić? — zapytała matka. — Wyprzedzę ich we wszystkich dziedzinach, które uważają za swoje domeny i zmuszę ich, żeby pokornie legli u moich stóp.

Ależ siła kobiety leży w jej słabości — odpowiedziała znająca życie mama. — Mężczyzna gotów jest lec u stóp kobiety właśnie dlatego, że jest słaba i bezbronna.

Krystyna jednak nie pogodziła się z tym paradoksem. Wcześniej już wstąpiła na wojenną ścieżkę.

W życiu kobiety zawsze się znajdzie miejsce na męski wysiłek — odparła i podniosła leżące dotąd w kącie zakurzone hantle.

Od tego dnia przestała się uśmiechać i kontaktować z chłopcami gdzie indziej niż na stadionie lub nad szachownicą. Wstawała z kurami, przebiegała trzy kilometry wzdłuż brzegu rzeki, a potem, niezależnie od temperatury wody skakała w nurt i przepływała rzekę trzykrotnie tam i z powrotem. Następnie zaczynała skoki o tyczce, rozwiązywała szachowe problemy, włączała przyrządy treningowe i do obiadu zjadała pół wiadra owsianki — Nie unikała bójek i awantur, dlatego młodzi ludzie dość szybko zaczęli ją obchodzić wielkim łukiem, żeby nie paradować po mieście z rozkwaszonym nosem lub podbitym okiem. Najbardziej dostawało się oczywiście pierwszemu z krzywdzicieli, z powodu którego Krystyna pozbawiła się warkocza. Ziemia zaczęła mu się palić pod nogami i uciekł z miasta udając się na Zadniestrze, gdzie został najemnikiem, uznawszy, że nigdzie nie ma dlań miejsca bardziej niebezpiecznego niż Szkoła nr 2 w mieście Wielki Guslar.

Oczywiście, w ślad za Krystyną poszły jej wielbicielki i naśladowczynie — chodziła więc w otoczeniu kształtnych, dorodnych i bardzo bojowo nastawionych dziewcząt.

W dziesiątej klasie bez wysiłku zdobyła pierwsze miejsce na miejskich zawodach szachowych, a potem zajęła się gromieniem mężczyzn w podwodnym pływaniu na orientację, boksie, podnoszeniu ciężarów i karate.

Szkołę Krystyna ukończyła ze złotym medalem, a w mieście zapanował porządek, ponieważ mężczyźni przestali nawet kląć bojąc się podnieść rękę na którąkolwiek z przedstawicielek słabej płci, bo w razie czego na miejscu po pięciu minutach pojawiała się lotna bojówka „krystynek” i winowajca na kopach wyfruwał z miasta — dokąd wrócić mógł tylko na kolanach.

Krystyna rozkwitła i wyglądała na więcej niż siedemnaście lat; zaczęła też myśleć o znalezieniu sobie towarzysza życia — oznajmiła jednak bliskim, że zgodzi się wyjść tylko za księcia, a i to pod warunkiem, że książę się przed nią ukorzy i odda jej pierwszeństwo w rodzinie.

Program Krystyny był nawet przekonujący, ale w Wielkim Guslarze nie spotyka się książąt i to samo dotyczy obwodu.

Czekając na księcia Krystyna chciała dokonać jeszcze kilku wyczynów, ale do tego Guslar już był dla niej za ciasny.

I pewnego dnia, porzucając miasto i swoje zwolenniczki, pożegnała się z rodzicami i wyprawiła się do Moskwy.

Okazało się, że tym samym autobusem jedzie Korneliusz Udałow, na którego kolanach lubiła siadywać, gdy była dzieckiem. Udałow jechał do Moskwy na kongres organizacji Greenpeace, która zajmuje się ochroną przyrody przed ludźmi. Krajanie spędzili w swoim towarzystwie ponad dobę.

Podczas podróży Krystyna opowiadała Korneliuszowi o sobie, a Korneliusz bardzo uważnie słuchał, co mówiła. Z kimś innym Krystyna nigdy by się nie podzieliła marzeniami, ale wujek Korneliusz był w Guslarze wyjątkiem — wielokrotnie latał na inne planety i był znany w Galaktyce, choć ze swojej unikalnej pozycji nie czerpał żadnych korzyści.

Krystyna stawiała sobie Korneliusza za przykład i mówiła:

Najbliższą przyszłość widzę jako ciąg kolejnych niezwykłych czynów, aż w końcu dokonując ostatniego z nich znajdę godnego mnie towarzysza życia.

A jak ty to sobie wyobrażasz konkretnie?

Na moim miejscu baśniowy bohater najpierw rozprawiłby się ze Słowikiem Rozbójnikiem, potem pokonałby w boju Smoka Gorynycza i żeby uwolnić przeznaczoną mu przez los dziewicę, zabiłby Kościeja Nieśmiertelnego. Mogłabym się sprawić z każdym z tych wyczynów. Brakuje tylko drobiazgu — wytępiono smoki i ciężko gdziekolwiek się natknąć na Kościeja, albo Słowika.

A ja tak sobie myślę — stwierdził Udałow, gdy stali oboje na peronie Stacji Dalniebrodnaja, gdzie czekali na pociąg do Moskwy — że nawet w tamtych zamierzchłych czasach wszystkich tych bohaterskich wyczynów dokonywano w sensie przenośnym. W przeciwnym wypadku oboje musielibyśmy uwierzyć w bajki. W rzeczy samej bohaterowie nie uganiali się za smokami, ale rachowali kości jedni drugim.

Och, nie zbijajcie mnie z tropu, wujku Korneliuszu — rozsierdziła się krasawica. — W życiu zawsze się znajdzie miejsce na jakiś bohaterski wyczyn!

Twój wyczyn polegałby na tym, żeby zdać egzaminy na jakąś uczelnię, skończyć ją z bardzo dobrymi wynikami i zostać pożytecznym członkiem społeczeństwa. Bardziej pożytecznym, chciałbym zaznaczyć, niż jakikolwiek mężczyzna.

Gdy nadjechał pociąg, wsiedli oboje do wagonu i zajęli miejsca w jednym przedziale.

Na jaką uczelnię postanowiliśmy wstąpić? — zapytał Udałow, kiedy mijali Wołogdę.

Mam kilka pomysłów — odpowiedziała dziewczyna z prostotą. — Nie wiem jeszcze, gdzie jest trudniej — na wydziale boksu Instytutu Kultury Fizycznej, w Akademii Wojsk Powietrznodesantowych, czy w szkole nurków głębinowych. Możliwe są jeszcze inne warianty.

Udałow z trudem wstrzymywał uśmiech. Nie odważył się na uświadomienie Krystynie, że jedną sprawą jest pierwszeństwo wśród chłopaków z Wielkiego Guslaru, a zupełnie inną dostać się choć do pierwszej dziesiątki w stolicy Rosji.

Rankiem, przed przyjazdem do Moskwy, dziewczyna obudziła się rześka, wypoczęta i gotowa do wysiłków. Na którejś ze stacji świadomie wysiadła z pociągu, a potem przebiegła sześćdziesiąt kilometrów do następnej stacji obok swojego wagonu, wcale nie zostając w tyle. I nawet się nie zasapała!

Po powrocie do wagonu i dopełnieniu toalety, Krystyna oznajmiła Korneliuszowi Iwanowiczowi:

Wydaje mi się, że wpadłam na pomysł bajecznego wyczynu, jaki nie mógłby przyjść do głowy żadnemu mężczyźnie.

Na wszystkie pytania Udałowa dziewczyna odpowiadała tylko zagadkowym uśmiechem i milczała, co oczywiście nie mogła nie wzbudzić w Korneliuszu Iwanowiczu niepokoju. Mimo wszystko w pewnym stopniu odpowiadał za dziewczynę i wcale nie chciał, żeby zginęła.

Postanowił więc chyłkiem śledzić Krystynę.

Kiedy Krystyna zeszła do metro, Udałow pożegnał się z nią i wsiadł do sąsiedniego wagonu. Krystyna wysiadła na Stacji „Czyste Prudy”, a Udałow ruszył za nią. Kilkakrotnie zaglądała do „Przewodnika po Moskwie” i wreszcie dostała się do sklepu „Instrumenty” na Miasnickiej. W sklepie zatrzymała się na pięć minut i coś kupiła, ale Udałow nic nie zobaczył, bo tkwił po drugiej stronie ulicy. Bał się podejść bliżej, żeby nie zostać rozpoznanym.

Następnie Krystyna zajrzała do „Przewodnika”, zeszła na Łubiankę, przecięła plac podziemnym przejściem, wydostała się na Nikolską i stamtąd przeszła do Głównego Domu Towarowego, gdzie ku zdziwieniu Udałowa nawet nie zajrzała, ale ruszyła przez Plac Czerwony, stukając obcasami po bruku.

Udałow śledził dziewczynę, trzymając się sto metrów za nią.

Krystyna przeszła za Muzeum Historyczne i tam, jak spostrzegł Udałow, ustawiła się w kolejce do mauzoleum Lenina, otwartego codziennie do trzynastej.

Zastanawiając się, po co Krystyna miałaby zaglądać do Mauzoleum, skoro przedtem nigdy nie zdradzała żadnego zainteresowania polityką, Korneliusz Iwanowicz zajął miejsce w kolejce o dziesięć osób za dziewczyną.

Po upływie półgodziny dotarli do Mauzoleum.

Udałow nie potrafił znaleźć wyjaśnienia mało logicznego postępowania dziewczyny.

A Krystyna weszła do Mauzoleum z innymi turystami.

Udałow idąc z tyłu mógł ją swobodnie obserwować.

Znalazłszy się w zamkniętym pomieszczeniu centralnej krypty Krystyna niespodziewanie rzuciła się ku kryształowej, podświetlanej od wewnątrz trumnie. Włodzimierz Iljicz leżał z zamkniętymi oczami i spokojnie złożonymi na piersi, nieco pożółkłymi dłońmi.

Czyżby Krystyna postanowiła wywrzeć zemstę na najważniejszym mężczyźnie Kraju Rad?

Udałow nie zdążył się zorientować co i jak, kiedy dziewczyna rozbiła wysoką kryształową pokrywę trumny kilkoma silnymi uderzeniami młotka, kupionego w „Instrumentach”. Inni turyści zareagowali okrzykami przestrachu.

Wszyscy stać! — zagrzmiała Krystyna.

Oszołomieni turyści i strażnicy grobu zamarli w bezruchu.

I wtedy siedemnastoletnia dziewica Krystyna, marząca o baśniowym wyczynie, dzięki któremu mogłaby unicestwić męską przewagę na planecie, a także szukająca godnego siebie księcia, pochyliła się nad głową Iljicza i spokojnie, pewnie, mocno i soczyście pocałowała śpiącego wiecznym snem w kryształowym grobie mężczyznę.

A wszyscy zobaczyli, jak drgnęły brwi Włodzimierza Iljicza, otworzyły się jego jasne i zmrużone dobrotliwie oczy, a potem drgnęły jego wargi:

To wyście mnie pocałowali, towarzyszko dziewczyno?

Ja, Włodzimierzu Iljiczu — śmiało odpowiedziała Krystyna.

Bardzo dziękuję, towarzyszko…

Krystyno.

O właśnie, towarzyszko Krystyno. Długo tak spałem? Stojący wokół ludzie zaczęli klaskać i wołać: „Niech żyje!” i „Urrrraaaa!”

Krystyna przerwała ten wybuch entuzjazmu, unosząc rękę w górę.

A czy wy wiecie, Włodzimierzu Iljiczu, że od tej pory jesteście moim narzeczonym? — zapytała.

Ze wszystkich stron nadbiegali ludzie w cywilnych ubraniach i białych kitlach. W dłoniach mieli broń.

To być nie może! — darł się na Lenina brodaty profesor z granatnikiem. — Umarliście raz i na zawsze!

O tym, kto umarł, to my jeszcze porozmawiamy, gołąbeczku! — sprzeciwił się Iljicz siadając w trumnie i spuszczając na ziemię nogi w czarnych trzewikach. — Chcieliście śmierci, to trzeba mnie było zakopać w ziemi, jak człowieka. A tak, to jeszcze zobaczymy, kto kogo, panowie towarzysze!

Ochrona i medycy chcieli strzelać, ale nie wiedzieli jeszcze, że mają honor z mistrzem Wielkiego Guslaru w zapasach, boksie i karate. Rozsmarowawszy przeciwników po ścianach Mauzoleum, Krystyna podała rękę Iljiczowi. Tłum widzów szybko gęstniał, a wielu z nich podawało Leninowi książki do podpisu.

Wyszli na ulicę.

Krystyna musiała wziąć Ujjcza na ręce — był lekki i prawie nic nie ważył, wszystko mu się widać w środku zeschło, i odwykł od chodzenia.

Do Bramy Spasskiej! — rozkazał.

Krystyna poniosła go wąską ścieżką wzdłuż ściany Kremla. Stropiony Lenin kręcił głową, dziwiąc się jak bezlitośnie obszedł się czas z jego towarzyszami walki — zostały po nich tylko marmurowe płytki z granicznymi datami życia.

Towarzyszko Krystyno — odezwał się w pewnej chwili Włodzimierz Iljicz — a umarła też moja małżonka, Nadieżda Konstantinowna?

Dawno już — odpowiedziała Krystyna. — Widziałam jej pomnik.

Przed Brama Spasską Lenin poprosił, żeby go postawić na ziemi.

Dalej muszę iść sam — powiedział. — Do zobaczenia, towarzyszko, dziękuję za pomoc.

Ale przecież ja cię obudziłam pocałunkiem!

W sprawach osobistych proszę przyjść w czwartek w godzinach przyjęć — uciął Iljicz.

Chwiejąc się na wietrze Lenin wszedł do Kremla. Stojący przy wejściu wartownicy oddali mu hołd. A Krystyna posmutniała.

Udałow podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu.

Nie smuć się — powiedział. — Dokonałaś wyczynu bez precedensu.

Ale on nawet tego nie zauważył… I historia ludzkości potoczy się jak dawniej.

O tym, czy tak będzie, dowiemy się w ciągu kilku najbliższych dni — stwierdził Udałow.


Przełożył Andrzej Sawicki


Скандал

Skandal


Największy skandal w historii miasta Wielki Guslar zdarzył się z powodu miękkości serca profesora Minca. Kto jak kto, ale profesor powinien wiedzieć, że każdy wynalazek, a tym bardziej wielki wynalazek, pociąga za sobą niemiłe następstwa. Tak, jak silne lekarstwo na świerzb, które wywołuje anginę, nadciśnienie i głuchotę. W ogóle wydaje mi się, że współczesna medycyna nie powinna leczyć z chorób, a ze skutków zażywania lekarstw. Długość życia być może się nie zwiększy, ale ludzie mniej się będą męczyli. W przeciwnym wypadku można się spodziewać cegły w okno.

Żona Korneliusza Udałowa, Ksenia, często wykorzystywała dobroć profesora. W ten lazurowy i złoty ostatni dzień lata też przyszła do profesora z ukrytym zamiarem uszczknięcia odrobiny jego talentu. Dlatego przez zastukaniem w drzwi uczonego natarła oczy cebulą.

Profesor grał w szachy z komputerem i nie od razu odgadł, czemu Ksenia stoi w drzwiach, patrzy na niego zaczerwienionymi oczami, trzyma w dłoni dziecięcą kurteczkę i mocno od niej ciągnie cebulą.

Co się stało? — zapytał Minc. — Coś z Korneliuszem? Z synem? Może z wnukiem?

Z wnuczkiem, Maksymkiem — chlipnęła Ksenia. Wyszło bardzo naturalnie.

Ależ wejdźcie, proszę — Profesor odsunął się na bok zabierając brzuch z przejścia. — Opowiadajcie.

Ksenia wcisnęła się w drzwi, ale dalej nie weszła — onieśmielił ją komputer, który nagle zaryczał basem:

Czas, profesorze! Nie zrobisz ruchu, to uznajemy, że się poddajesz.

Minc zerknął na partnera i ponownie odwrócił się do Kseni. Widać było, że nie bardzo wie, co zrobić.

Niech pan wyłączy tego blaszaka! — rozkazała Ksenia. — Coraz bardziej bezczelne się robią! Niedługo po władzę sięgną!

1 wtedy na pewno będzie trochę więcej porządku! — odciął się komputer. Po tej replice Minc go wyłączył.

Siadajcie, proszę — zaproponował Kseni.

Nie mam czasu. Problem jest, innymi słowy, nieszczęście…

Niechże pani mówi! — ponaglił Minc sąsiadkę widząc, że szykuje się do kolejnego spazmu płaczu.

Oto moje nieszczęście! — stwierdziła Ksenia, wysuwając kurteczkę przed siebie.

A co w niej złego? Bardzo dobrze uszyta.

Bardzo dobrze, owszem. Wiadomo — sama szyłam. Ale okazało się, że za mała jest! Taki materiał podsunęli — importowany. Wyprałam — a całe ubranko dwukrotnie się skurczyło!

Ale w czym mógłbym pomóc?

Maksymek lada dzień do szkoły pójdzie — oznajmiła Ksenia. — A kurteczki nie ma. I w czym ma iść do szkoły mój wnuczek, mój maluszek kochany?

No, może coś się tam znajdzie…

Zabiję — dobrodusznie i po sąsiedzku uprzedziła Ksenia profesora. — 1 nie próbujcie się wykręcać! Tyle razy nas ratowaliście, uratujecie znowu!

Ale ja nie mam pojęcia, jak zwiększać dziecięce kurteczki.

Uczony powinien wiedzieć wszystko.

I wtedy Minc się poddał. Zawsze kapitulował, gdy do boju przystępowała Ksenia.

Coś wymyślę — obiecał.

Kiedy?

No, jutro, pojutrze! — zdenerwował się Minc. — Nie da się kontrolować procesu twórczego!

Dobrze! — zlitowała się Ksenia. — Przyjdę po obiedzie. Tak najpewniej rozmawiał posąg Komandora ze wszystkimi donżuanami.

Ksenia zostawiła profesora samego, ale kurteczkę położyła («a stole — niczym szpiegowską pluskwę w obozie wroga.

Minc włączył kompa, ale szybko z nim przegrał. Nie potrafił wrócić myślami do gry. Rzucono mu wyzwanie, on zaś je podjął. Teraz trzeba było znaleźć rozwiązanie problemu.

Rozwiązać go trzeba będzie niestandardowo. Ludzie myślący w zwykły sposób dawno znaleźli rozwiązanie. Ale rozszerzanie, doszywanie, wstawianie łat… wszystko to nie dla nas.

A co jest dla nas?

Minc chodził po pokoju i podłoga drżała od jego ciężkich kroków.

Stop! — powiedział nagle głośno.

Podszedłszy do telefonu wybrał numer niewielkiego miasteczka na wyspie Sulawesi w Indonezji. W tym miasteczku mieszkał botanik i podróżnik doktor Sudarito, którego doniesienie przeczytał Minc w zeszłym roku, ale nijak nie mógł znaleźć praktycznego zastosowania dla odkrycia Indonezyjczyka. A teraz coś mu zadzwoniło w głowie…


Ksenia przyszła wieczorem, tak jak obiecała. Minc dodał jej otuchy i przegonił. Powiedział, że czeka na przesyłkę lotniczą z wyspy Sulawesi. Kiedy tylko dokona z nią niezbędnych manipulacji, Ksenia otrzyma swój środek do przerabiania źle uszytych części odzieży.

Przesyłka przyszła po czterech dniach, a ostatnią dobę Ksenia praktycznie spędziła pod drzwiami profesora.

Od czasu do czasu pytała przez drzwi:

No, jak tam nasze sprawy?

A odpowiednio przez profesora przygotowany komputer odpowiadał jej:

Idź spać, sąsiadko!

Wreszcie Minc wpuścił natrętną petentkę.

Siadajcie, Kseniu — polecił jej. — Opowiem wam o moim odkryciu, żebyście się potem nie tłumaczyli nieświadomością.

Ksenia usiadła na chwiejącym się krześle i chwyciła się stołu, bo była kobietą tęgą, ciężką i bardzo się bała upadku.

W przybrzeżnych mangrowych zaroślach na wyspie Sulawesi doktor Sudarito odkrył dziwny porost, który nazwał Orcholalia Passibulifera. Passibulifera charakteryzuje się tym, że ma wyraźnie drobnoziarnisty, porastający łodygi innych roślin taliom*. Apotacje* jej są niewielkie, wygięte, a postrzępiony brzeżek apotacji jest cienki… Nie ciekawi to was?

Bardzo ciekawi! — odpowiedziała Ksenia.

No dobrze, nie będę tracił czasu na botanikę. — 1 słusznie, Bóg z nią, z tą botaniką znaczy.

Najważniejsze jest to, że passibulifera posiada zadziwiającą zdolność do otaczania roślin jakby włóknami, a gdy się ją z nich zdejmie, zachowuje kształt rośliny. Szybkość wzrostu tego grzyba jest zdumiewająca. Ale dla nas jest on tylko półfabrykatem.

Minc zdjął z półki flakonik po perfumach „Aramis” i potrząsnął nim w dłoni.

A to — objaśnił — produkt końcowy. Nasza rewolucja w krawiectwie.

A jak jej dokonamy? — zapytała Ksenia.

Dobrze byłoby, żeby się pani na początek rozebrała…

Coooo?!

Nie, niechże pani źle mnie nie zrozumie, Kseniu, doskonale pojmuję pani zmieszanie, choć powinienem zauważyć, że jako kobieta nie wzbudza pani we mnie pożądania.

Lwie Christoforowiczu, jestem człowiekiem cierpliwym, ale i w mordę dać mogę! — odpowiedziała niezbyt grzecznie obrażona Ksenia. Jej sprzeciw oznaczał oczywiście, że nie hołubi żadnej skrytej skłonności ku sąsiadowi.

Przejdźmy do demonstracji — powiedział pospiesznie Minc j zakasał rękaw swojej koszuli.

Po czym wziął ścinek kraciastej tkaniny, przygotowany do doświadczenia już wcześniej, i przyłożył go do obnażonego łokcia, potem odkorkował flakonik i wylał kilka kropel na materiał.

Zdumionym oczom gościa ukazał się niezwykły widok. Tkanina zaczęła się rozrastać i po minucie Ksenia zobaczyła, że ‘na ręce profesora ukształtował się jakby trzeci rękaw koszuli. Był wprawdzie nieco za długi i dalej się wyciągał, ale Minc drugą ręką podał Kseni nożyce.

Proszę, skracajcie!

Ksenia jest osobą szybko się orientującą, którą to cechę wyrobiło w niej długoletnie sąsiedztwo nieposkromionego naukowca. Wzięła nożyce i już miała ciachnąć materiał, ale nagle znieruchomiała i zapytała:

A nie zaboli ją?

Porosty nie czują bólu — odpowiedział Minc.

I Ksenia sprawnie ucięła tkaninę we właściwym miejscu, a potem zaczęła ją gnieść palcami i nawet powąchała. Niczego podejrzanego jednak nie odkryła.

Dziękuję — powiedziała. — Wszystko rozumiem.

Nie pozwalając profesorowi na dalsze objaśnienia, ani na wyrażenie wątpliwości, chwyciła flakonik i ruszyła ku drzwiom.

Ale choć zrozumieliście zasadę działania passibulifery? — zawołał za nią Minc.

Jak bym nie rozumiała, tobym nie brała — odparła Ksenia. — Wasz porost jest pasożytem. Rozumiem, że on będzie ssać moje soki.

Ach, jak trafnie! — ucieszył się Minc. — Obrazowo i dokładnie w sensie przenośnym.

W przenośnym?

Oczywiście, jest pasożytem, ale w szczególnym sensie. Ten porost żywi się energią innych istot, ich ciepłem i emocjami. Dopóki passibulifera żyła w mangrowych namorzynach Sulawesi, ograniczała się do wysysania energii z drzew, czego one właściwie nie zauważały. Ja jednak w tym wypadku poszedłem krok dalej, niż pozwoliła ewolucja. Przysposobiłem metabolizm naszego porostu tak, by mógł się żywić ciepłem i innymi formami energii rozmaitych przedstawicieli fauny, a przede wszystkim człowieka. Przesunąłem ten porost daleko ku przodowi na drabinie ewolucji, w istocie nie mamy do czynienia z passibulifera, a z jej odległym potomkiem. Czy to jest zrozumiałe?

A mnie tam wszystko jedno — soki, czy moja krew serdeczna! Wystarczy dla wszystkich!

I Ksenia roześmiała się głośno. Była kobietą o solidnych kościach, krzepką i nie to żeby grubą, lecz… dobrze odżywioną.

Ale jakże głęboko mylili się profesor i Ksenia!

Przypuszczali, że królikiem doświadczalnym był dziwny tropikalny porost. A w rzeczywistości królikami okazali się ludzie.

Jeżeli przeprowadzasz doświadczenia nad żywymi istotami i posługując się inżynierią genetyczną przesuwasz je do przodu po drabinie ewolucyjnej, pomyśl przedtem, czy potomkowie nie osądzą cię surowo i bezlitośnie.

Na szczęście nie doszło to tragedii na skalę planetarną. Ale to, co stało się później, można spokojnie ocenić jako tragedię dla Guslaru.


* * *


Ksenia wróciła do domu jako pierwsza. Pozostali członkowie rodziny przebywali jeszcze gdzie indziej. Korneliusz Iwanowicz był w pracy, jego syn Maksymek u siebie w pracowni fryzjerskiej, a Margarita poszła na spacer z Maksymkiem młodszym. My byśmy powiedzieli „z Maksym Maksymyczem”, oni mówili „z Maksym — juniorem”.

Ponieważ czasu miała niewiele, Ksenia pospiesznie zabrała się do eksperymentów z zarodnikami przekształconego przez Minca porostu.

Spod maszyny do szycia wyciągnęła worek ze ścinkami starych ubrań i zabrała się do przerabiania swoich sukien.

Udało się dosłownie od pierwszego razu. Wystarczyło kilka kropel z flakoniku po męskich perfumach „Aramis”, żeby dowolny ścinek rozciągał się tak, iż można zeń było zrobić ubranie. Przekształcał się do tej pory, dopóki starczyło mu sił zachowanych w grzybni, a potem Ksenia za pomocą nożyc i maszyny do szycia nanosiła poprawki, żeby ubranie nadawało się do noszenia.

Zdążyła sobie sporządzić trzy sukienki i ładny kasaczek, akurat jej brakowało strojów — za bardzo ostatnio nabrała ciała. Z tym jednak Ksenia uporała się bez trudu — domyśliła się, że jeżeli tkaninę rozciągać, dopóki ta rośnie, to rozciągniętą zostanie. Tak można by sobie sporządzić chlamidę albo chałat — gdyby tylko były w modzie.

Potem Ksenia się domyśliła, jak z pomocą porostu robić pliski i zakładki.

I kiedy do domu przyszedł Udałow, siedziała już spokojna i zmęczona, bo wyczerpała energetyczne rezerwy systemu nerwowego.

Siedziała na stole, a na trzech krzesłach odwróconych ku niej oparciami wisiały nowe sukienki. Przechyliwszy głowę Ksenia patrzyła na nie z satysfakcją, jak kotka na nowo narodzone kocięta. Niewiele brakowało, a by je oblizywała. Udałow, jak każdy głupi mąż, zapytał:

Po co porozwieszałaś te suknie? Prałaś je, czy co? Oczywiście nie zauważył, że podobnych sukien żona nigdy nie miała.

Za to żona Maksyma, gdy tylko przyszła, zawołała od progu:

A cóż to, mamo? Na stare lata zachciało ci się pieniądze aa sukienki trwonić?

A Ksenia odpowiedziała z godnością:

Nie twoje pieniądze, to się nie wtrącaj!

Nie było zgody w rodzinie Udałowów, oj, nie było… Ksenia w ogóle nie miała zamiaru opowiedzieć synowej Swoich możliwościach, trzymała więc język w gębie przez dwie godziny, ale potem nie wytrzymała. Niech wie i zna mores!

Ale Margarita, kiedy jej pasowało, potrafiła być króliczkiem, myszką i motylkiem jednocześnie. Po półgodzinie obie kobiety zgodnie zrobiły jeszcze dwie sukienki i jeden płaszcz według wykroju z „Burdy”.

I właśnie wtedy dały się zauważyć niezwykłe właściwości zmutowanej przez Minca passibulifery.

Kobiety pracowały w pokoju Kseni, a mężczyźni oglądali telewizję. Maksymek kręcił się koło kobiet i cieszył się ich radością, ponieważ wdał się w Korneliusza i wyrastał na chłopaka pozbawionego uczucia zazdrości.

Ach, mamo — odezwała się w pewnym momencie Margarita. — Bardzo mi się podoba ten materiał z niebieskiej sukni. Nie znajdzie się u was jeszcze jakiś kawałeczek?

Skończył mi się — odparła Ksenia. — Weź coś innego.

Nie, innego nie chcę — odpowiedziała Margarita i podeszła do wieszaka, na którym wisiała nowa sukienka teściowej. Kapnęła na gors licząc na to, że suknia się rozrośnie i da się z niej odciąć dodatkowy kawał materiału.

Ale suknia nie miała ochoty rosnąć bez bliskości ludzkiego ciała. O czym zresztą Minc już Ksenię uprzedzał.

Margarita się tego domyślała, więc słodkim głosikiem poprosiła Ksenię:

Mamo, a mogę na chwilkę przymierzyć tę suknię? Ksenia była w dobrym humorze. Poza tym wiedziała, że ponieważ Margarita jest od niej dwa razy szczuplejsza, to niewiele będzie miała pożytku z jej sukni.

Sukienka wsunęła się na synową bez trudu, jakby była śliska, objęła młodą kobietę i ją otuliła — a Margarita szczególnym kobiecym wyczuciem zrozumiała, że spodobała się tej sukni.

Chciała prysnąć kroplami na podołek, żeby potem odciąć kawałek dla siebie, ale wstrzymała się na chwileczkę, jakby wewnętrzny głos podpowiedział jej, że lepszej sukienki dla siebie nie znajdzie. I nie trzeba tracić materiału.

W tej właśnie chwili Ksenia się odwróciła i zobaczyła, że suknia leży na dziewczynie, jakby na nią była szyta. Okazało się, że porost może się też kurczyć — o czym Minc Kseni nic nie powiedział.

A co to się wyrabia? — zapytała Ksenia groźnym tonem. Nie ze skąpstwa, czy chciwości, ale dlatego, że lubiła we wszystkim porządek. — Zdejmuj no tę sukienkę! To moja wyjściowa! Oj, jak bardzo Margarita nie chciała się podporządkować poleceniu teściowej, ale wiedziała, że przeciwko sile wyższej niewiele wskóra — zaczęła więc zdejmować suknię.

A ta jak w bajce — przylgnęła tak, że nie można jej było ściągnąć.

Ksenia rzuciła się Margaricie na pomoc. Kobiety, posapując głośno, zdzierały suknię z Margo. Hałas zwabił Udałowa — ale Ksenia go wygnała jak lwica wygania natręta z legowiska. Suknia rozdarła się z pełnym niechęci trzaskiem. Dopiero wtedy dało się ją zdjąć z Margarity.

No popatrz! — wściekała się teściowa. — Najlepszą sukienkę mi zniszczyłaś!

A Margarita usiadłszy na krześle, pochlipując zaczęła gładzić leżącą na jej kolanach sukienkę.

Dawaj! — poleciła Ksenia. Przyłożyła do siebie fragmenty, popryskała je kroplami z flakonu i suknia zaczęła się zrastać, zaleczając rany, ale w połowie drogi jakby się rozmyśliła i ześlizgnęła na podłogę.

Przed snem Udałow raz jeszcze zajrzał do Kseni, ale w pokoju panowała tak sztywna atmosfera, że Korneliusz Iwanowicz odbił się od niej jak od szklanego muru i poszedł oglądać program telewizyjny dla dzieci polarników.

Wszystkim dalszym wydarzeniom była winna ta delikatność Korneliusza Iwanowicza! Wystarczyło, żeby się przemógł i zapytał kobiety, co się w końcu stało? One by się przyznały, Udałow by się zatrwożył i pobiegł do profesora Minca. I powiedziałby uczonemu, że ewolucja porostu trwa nadal i to w niesłychanym tempie. Porost przejawia już sympatie i antypatie, pragnie żyć w symbiozie z jednym nosicielem, a drugiego odtrąca!

I Minc opamiętałby się, a eksperyment przebiegłby dalej pod kontrolą.

Napisawszy te słowa zastanowiłem się, jak też mógłby Lew Christoforowicz tego dokonać? Co, kazałby Kseni zdjąć suknię i polecił ją włożyć Margo? A kto by go posłuchał?

Najpewniej przyspieszeniu genetycznemu sądzone było zacząć się właśnie w Wielkim Guslarze. Tam też zresztą nastąpił koniec tego zjawiska…

Kiedy Margarita poszła układać Maksymka do snu, Ksenia zamknęła za sobą drzwi i starannie rozwiesiła wszystkie pięć zrobionych tego wieczoru sukienek w wielkiej szafie, w której już wisiał odświętny garnitur Korneliusza Iwanowicza i inne jego rzeczy. Przed snem wydało jej się, że w szafie coś szeleści, jakby się w niej zalęgły myszy albo karaluchy, ale nawet nie wstała. Wiedziała, że gdyby myszy nadgryzły nową suknię, ona sama zaraz ją odtworzy. Teraz stał przed nią jeden tylko jeszcze problem: jak zmusić tego kutwę Minca, żeby dał jej jeszcze jeden flakonik. Trzeba jeszcze przecież odziać wnuka i męża, a to nie takie proste. I nie wiadomo, czy ten porost potrafi robić kieszenie, albo podszewkę męskich ubrań?

Flakon tymczasem miała Margarita, ponieważ szykowała ubranko Maksymkowi, który jutro miał pójść do pierwszej klasy. Dająca upust swoim egoistycznym skłonnościom babcia o wnuku oczywiście zapomniała. o drugiej w nocy Udałow popełnił jeszcze jeden niewybaczalny błąd, ale ponownie się nie domyślił, że to błąd i w dodatku niewybaczalny.

Obudził się, bo odczuł przez sen… potrzebę maleńkiej przechadzki. Powoli i na bosaka podszedł do drzwi, trzymając przed sobą wyciągniętą rękę — oczy jakoś nie chciały mu się otworzyć. i wtedy jego stopa trafiła na coś miękkiego, podatnego, ale ruchomego.

Wrażenie było na tyle dziwne i nawet trochę przerażające, że Udałow błyskawicznie otworzył oczy i popatrzył pod nogi.

Blask księżyca i wpadające do pokoju światło ulicznej latarni w sumie były na tyle mocne, że Udałow mógł obejrzeć to, na co niemalże nadepnął.

I zobaczył, że po podłodze pełznie powoli, trzymając się ściany, o którą sam przed sekundą opierał dłoń, ciemna damska suknia z białym kołnierzykiem i obszywką.

Udałow znieruchomiał, rozumiejąc, że to dalsza część bajkowego snu, który trzeba koniecznie prześnić do końca. A najważniejsza rzecz, to nie przeszkadzać sukience w przemieszczeniu się do sypialni młodych. Ostatecznie każda sukienka może mieć w pełni uzasadnioną potrzebę przejścia do drugiego pokoju. Ot, na przykład on sam, Korneliusz Iwanowicz Udałow, też się obudził w środku nocy, żeby przejść do wychodka!

Nie chcąc przeszkodzić sukni Udałow poczekał chwilkę stojąc bez ruchu, kiedy okrycie wciskało się w wąską szczelinę pod zamkniętymi drzwiami do sypialni młodych. Pchnął nawet drzwi, żeby sukienka miała lżej.

Potem skręcił w prawo i poszedł do ubikacji.

Dokończywszy toalety doszedł do wniosku, że sprawa z sukienką mu się przyśniła. Na wszelki wypadek wracając do siebie obejrzał podłogę — żadnych śladów przejścia sukni nie zauważył.

Wrócił więc do łóżka. Nic więcej już mu się nie przyśniło, o ile nie liczyć urzędowych rozważań związanych z prywatyzacją. A kiedy rano się obudził, doszedł do wniosku, że historia z suknią była tylko złym snem, wywołanym przez wczorajszą sprzeczkę pomiędzy kobietami


Rankiem zdarzył się jeszcze jeden skandal, na który Udałow nie zareagował, jak powinien.

Kiedy Ksenia wstała z łóżka, Korneliusz został, żeby jeszcze pospać. A Ksenię wypędził z pościeli niepokój. Serce kazało jej jeszcze raz zajrzeć do szafy, żeby zobaczyć, czy coś się nie stało z sukniami.

Otworzywszy szafę pisnęła cienko, jakby nagle znów się stała młodziutką dziewczynką, która odkryła, że jej czekoladowe cukierki zjadł ukradkiem jakiś łakomczuch.

Nie przeszkadzaj mi spać — stęknął Udałow, przygniatając uniesione ku sufitowi ucho poduszką.

Nie, popatrz tylko! — nalegała Ksenia.

Udałow nie popatrzył.

I nie zobaczył, że w nocy piątka nowych sukien wydała bitwę odświętnemu garniturowi Udałowa, swetrowi Kseni i dwóm jej starszym spódnicom. Co prawda, gwoli ścisłości należałoby stwierdzić, że dawni mieszkańcy szafy nie stawiali oporu, ponieważ nie posiadali nawet tak prymitywnej świadomości, jaką Matka Natura dała passibuliferze.

Kukułcze dzieci Kseni poszarpały stare ubrania na kawałki i same zajęły całą szafę, jakby zamierzały się pysznić swoim występkiem.

Ksenia, ze swoją życiową filozofią zbliżoną do antropomorfizmu, przypuszczała, że takie przestępstwa są z natury rzeczy przypisane tylko ludziom. Doszła więc do wniosku, że podła Margarita, wykorzystując jej sen i ciemności, podkradła się do szafy i sama poniszczyła najlepsze jakościowo ubrania z czystej wrogości do teściowej.

Najważniejsze — podczas nocy przepadła gdzieś odnowiona niebieska sukienka. Przy czym Ksenia nie miała wątpliwości, że tę suknię przywłaszczyła sobie jej synowa.

Pragnąc zdemaskować i unicestwić Margaritę, Ksenia wtargnęła do sypialni młodych, ale znalazła tam jedynie pogrążonego w twardym śnie syna, który na groźne pytanie matki chcącej koniecznie się dowiedzieć, gdzie jest jego żona, odpowiedział sennym głosem:

Mamo, nie przeszkadzaj!

Ksenia trzasnęła drzwiami. W chwilę później jej obcasy zastukały na schodach.

Miała ochotę zajrzeć do Minca, obudzić go i podziękować za wątpliwej jakości wynalazek, ale tryumf sprawiedliwości trzeba było przełożyć na później. Teraz musiała odszukać, dopędzić i unicestwić synową — nie można przecież ścierpieć wroga we własnym domu!


Margarita prowadziła synka do szkoły. Maksymek bardzo dobrze wyglądał w nowym ubranku. Jego matka szła obok synka w niebieskiej sukni, która wczoraj jeszcze należała do Kseni, ale życzyła sobie, żeby ten stan trwał dłużej. I dlatego po ciemku szła do sypialni Margarity w nadziei, że rano spostrzegą jej obecność i się ucieszą. Suknia miała rację.

Margarita natychmiast zrozumiała, że suknia od zawsze była jej i tylko jej.

Ksenia dopadła synową z wnukiem dopiero pod szkołą. Akurat odbywała się uroczystość. Święto wiedzy — pierwszy września, pierwszy dzień kalendarza szkolnego, w którym dziewczynki i chłopcy wszystkich miast i wsi… Pamiętacie z dzieciństwa? No!

Margarita przecisnęła się do pierwszego rzędu. Maksymka już jej zabrano do całej grupy pierwszoklasistów, w której stał czerwony jak burak i przestraszony popatrywał na mamę, myślącą tymczasem o tym, że jej synek ma najładniejsze ubranko.

Kiedy Ksenia ujrzała zgromadzenie i przypomniała sobie o uroczystości, zrozumiała, że nie może urządzić awantury przy tych wszystkich ludziach. Zwolniła więc i zaczęła szukać wzrokiem wnuka w gromadce pierwszoklasistów.

W tej właśnie chwili zagrała szkolna orkiestra i przy jej dźwiękach przed szyk wystąpiła Anna Leonidowna, wychowawczyni młodszych klas i miejska radna, przywódczym kobiecego ruchu o równouprawnienie i po prostu piękna kobieta — najpiękniejsza w mieście.

Drodzy przyjaciele! — zaczęła dźwięcznie, a orkiestra posłusznie ucichła.

I nagłe Ksenia poczuła, że jej suknia zadrgała i poruszyła się, pragnąc zsunąć się z jej ciała.

Nie od razu zrozumiała, co się dzieje — i zaczęła kręcić głową, szukając wzrokiem wrednej Margarity. Margarity nie znalazła, ponieważ stojąca w odległości dwudziestu kroków synowa walczyła z tym samym trwożnym uczuciem — niebieska suknia dosłownie nią trzęsła, szukając u zeskoczenia z jej ciała.

W pierwszej chwili pomyślała, że to robota Kseni, nigdzie w pobliżu jednak nie zobaczyła teściowej.

Obie kobiety rzecz jasna nie mogły nawet podejrzewać, że porost Orcholalia passibulifera, nie będąc oczywiście istotą rozumną, zdołał jednak rozwinąć w sobie zaczątki silnych emocji. Właśnie te emocje umożliwiły mu przetrwanie w mangrowych zaroślach wyspy Sulawesi, ponieważ w procesie ewolucji nauczył się dosłownie w ciągu kilku sekund oblekać swoimi drobnoziarnistymi tallomami najbardziej mu się podobające rośliny. Oprócz promieniującego od roślin ciepła znaczenie dla passibulifery miał i kształt łodygi czy pnia — porost wolał rośliny kształtne i delikatne w dotyku.

Trafiwszy do Rosji, pod zręcznymi dłońmi profesora Minca porost przestroił się z drzew na ludzi i odpowiednio przeprogramował swoje sympatie i antypatie… Któż jednak mógł przypuszczać, że rozwój porostu zajdzie aż tak daleko?

Pierwsza dokonała się tragedia Kseni Udałowej.

Jej suknia zsunęła się z niej i wzbiła się nad tłumem jak czerwony sztandar nad Reichstagiem.

Mało kto zobaczył, że Ksenia została w spodniej bieliźnie — ale wszyscy ujrzeli, iż nad tłumem frunie czerwona sukienka.

W tejże chwili powietrzem targnął przenikliwy kobiecy okrzyk.

Krzyczała Margarita.

Jej położenie było znacznie gorsze niż Kseni — za pomocą porostu przygotowała sobie nie tylko sukienkę, ale i cały komplet bielizny, włączając w to biustonosz i majteczki.

I wszystko to teraz uleciało.

Nad tłumem dorosłych i dzieci, nad przyniesionymi przez uczennice i uczniów kwiatami i trybunami szkolnej orkiestry unosiły się dwie suknie — czerwona i niebieska, oraz majteczki i biustonosz, do których szybko dołączały unoszące się jak baloniki dziecięca kurteczka i spodenki… Co oczywiście oznaczało, że bez ubranka został i niczemu niewinny pierwszoklasista, Maksym Udałow.

Tylko piękna Anna Leonidowna nie poruszyła nawet brwią. Była kobietą odważną, której żelazny charakter zahartowały boje z uczniami klas pierwszych, a energii życiowej miała w sobie tyle, że passibulifera oszalała z żądzy do pięknej nauczycielki i radnej.

I na tę piękną kobietę w okamgnieniu sfrunęła suknia Kseni Udałowej, tkliwie obejmując ciało wychowawczyni. Za przykładem czerwonej poszła i niebieska suknia, która porzuciła Margaritę, a na to wszystko nadleciały spóźnione w podziale łupów majteczki i biustonosz, usiłując oblec kształtne ciało. Ostatnie Annę Leonidownę dopadły spodenki i kurteczka Maksymka. Wszystko to się pomieszało, pogmatwało, a w rezultacie przypływu sympatii tekstyliów i natrętnego porostu, Anna Leonidowna, niczym grecka królowa, została omotana różnobarwną chlamidą czy opadającą do ziemi togą.

Zaraz potem rzuciła się na nią naga i wściekła Margarita Udałowa, usiłując zerwać z nauczycielki swoją suknię, co oczywiście jej się nie udało. W sukurs wychowawczyni z tłumu natychmiast sypnęli się mężczyźni w różnym wieku, którzy pod pozorem ratowania jej przed rozstrojem nerwów zaczęli ją obmacywać i chichotać. Na pomoc synowej niczym Walkiria ruszyła Ksenia, która jakoś okrywała się halką i pończochami. Jedną ręką podjęła ryczącego jak strażacka syrena Maksymka, a drugą pociągnęła za sobą rozdygotaną Margaritę i powlokła ich do domu.

Biegli nie zatrzymując się aż do domu, a gdy wpadli na podwórze, Ksenia podniosła leżącą w kurzu połówkę cegły i cisnęła ją w okno profesora Minca.

Szyba oczywiście rozleciała się w drobny mak.

Minc wysunął głowę na zewnątrz, ale niczego nie zdołał zobaczyć, bo poszkodowani zdążyli już dać nura w drzwi domu.

Anna Leonidowna wystawiła swoją kandydaturę do Dumy Państwowej. Ubiera się rozmaicie, ze smakiem, ale dość niezwykle. Porost otaczają nieustannymi pieszczotami i miłością.


Przełożył Andrzej Sawicki


Вирус не отстирывается!

Вирусы не отстирываются

Wirusów się nie pierze


Profesor Minc ma swoiste poczucie humoru. W minionym roku uchroniło ono Ziemię przed strasznym niebezpieczeństwem, choć równie dobrze mogło ją zgubić.

Zaczęło się niewinnie, na stadionie.

Minc i jego przyjaciel Korneliusz Udałow od niedawna zaczęli się interesować futbolem. Kibicowali drużynie „Wodnik” i sami pokpiwali ze swojej pasji, nazywając ją starczym dziwactwem.

Kseni mężowskie wyjścia ma mecz wcale się nie podobały. Mimo dojrzałego już wieku wciąż była o Korneliusza zazdrosna. Na domiar złego łowienie ryb i zbieranie grzybów przynosiły jakiś dochód, a stadion budził w niej tylko rozdrażnienie.

Musimy starannie rozliczać wszelkie wydatki — wyjaśniła swoje stanowisko mężowi. — Będziemy żyć w cyklu zamkniętym. Zjadłeś coś, to przynieś z powrotem.

Udałowem wstrząsnęła praktyczność Kseni i zaproponował skromnie:

No to przewieźmy toaletę na daczę.

Po co? — nie zrozumiała Ksenia.

No, przecież nie będziemy wozić autobusem pełnych wiader. Jak cię przyciśnie, jedziemy na daczę…

Nie zdążył rozwinąć tej oryginalnej myśli, bo kulejąc z powodu bólu korzonków musiał uciekać z domu przed wałkiem do ciasta. O co zresztą właśnie przebiegłemu Udałowowi chodziło. Poprosił o azyl polityczny w mieszkaniu profesora Minca, skąd razem udali się na stadion.

I właśnie tam na profesora Minca, genialnego wynalazcę, którego od kilku już lat włos tylko dzielił od nagrody Nobla, spadło olśnienie.

Olśnienie wywołała opadła na stadion mgła, która zasnuła pole tak, że jedni gracze biegali zanurzeni w bieli po pas, a innym widać było z kolei tylko nogi.

Gdzie on strzela? — wołał Udałow. — Gdzie on strzela, skoro nie widać bramki?

Ale bramkarz jego też nie widzi — odparł rozumnie Sasza Grubin, który siedział obok Korneliusza. — Są sobie równi… jak w tym kawale.

I wtedy Minca nagle poderwało.

Tak właśnie zrobimy! Ale będzie śmiechu!

Jego okrzyk był głośny, ale nie należał do takich, jakie wzbijają się nad stadionem. Tam ludzie przychodzą po to, żeby patrzeć i wrzeszczeć tak sobie — a nie po to, żeby swoim okrzykom nadawać jakiś sens.

Nikt jednak Minca nie sklął, na stadionie byli sami swoi, z tych co to przychodzą na mecze i w słońce, i w deszcz. Stadion „Wodnika” miał wszystkiego dwa tysiące miejsc, ale i tak tylko połowa była zajęta. W Wielkim Guslarze ludzie teraz nie mają zbyt wiele serca do futbolu. Nie to, co w latach pięćdziesiątych!

Na okrzyk Minca wielu się odwróciło, ale zobaczywszy, że krzyczącym jest łysogłowy profesor z ulicy Puszkina, wrócili do obserwacji tego, co się działo na boisku. Jajogłowy niech sobie krzyczy, co chce!

Co jest? — zapytał Udałow.

Znalazłem rozwiązanie — odpowiedział po prostu Minc.

To schowaj je na później — poradził mu przyjaciel. — Skończy się mecz, będzie pora na naukę. Wszystko ma swój czas.

I wtedy z nieba zaczął kropić wrześniowy deszczyk. Ponieważ przyjaciele nie mieli parasola, rozciągnęli nad sobą płaszcz Grubina i patrzyli spod niego jak z rządowej trybuny. Na szczęście deszcz unicestwił mgłę i można było zobaczyć, co się dzieje na boisku. Jak zawsze, nasi przegrywali.

Po meczu wszyscy trzej wolno ruszyli wśród tłumu innych kibiców do wyjścia z parku, i nie opuszczając płaszcza powlekli się do domu, na ulicę Puszkina nr 16. Deszcz zaczął lać na serio i trzeba było przeskakiwać przez kałuże. W takich warunkach nie da się za bardzo rozmawiać, więc kiedy doszli do bramy, Minc zaprosił przyjaciół na herbatę.

Woda w czajniku nie zdążyła się jeszcze zagotować, kiedy Udałow zadał pierwsze pytanie:

No, przyznaj się, Lwie Christoforowiczu, jaki tym razem masz prezent dla ludzkości?

Nie prezent, a karę! — odparł profesor i nagle się roześmiał.

Jeszcze pożałują tego, że chcieli u nas zaprowadzić współzawodnictwo czekistów!

Lwie Christoforowiczu, mów prościej! — poprosił Grubin.

Myśmy są zwyczajni ludzie od łopaty i was nie rozumiemy.

Cóż może być bardziej prostego? Sawiczów znacie?

Jakżeby nie!

Bardzo mnie rozśmieszyli. Najpierw przyszła do mnie Wanda i poprosiła… nie zgadniecie! Chciała, żebym założył na jej kochanym mężulku urządzenie podsłuchowe!

A to po co?

A po to, że on, według jej podejrzeń, znalazł sobie kochankę wśród młodych pracownic jej supermarketu i nawet zamierza z nią odlecieć na Bahama.

W rzeczy samej, to śmieszne — przyznał Grubin. — Sawicz ma już siódmy krzyżyk na karku…

Mój młody przyjacielu, wiek nigdy nie jest przeszkodą

odpowiedział Minc, a Udałow ukrył uśmiech, bo i Grubin nie był młodzieniaszkiem.

Ale co ciebie tak rozśmieszyło? — nalegał Korneliusz.

A to, że jej mąż, Nikita Sawicz, przyszedł do mnie następnego dnia i zapytał, czy nie mógłbym podrzucić podsłuchowej pluskwy jego żonie.

Co, też go zazdrość męczy?

Gorzej! Nie daje mu spokoju jej bogactwo. Jest pewien, że ona ukrywa przed nim zarobione w supermarkecie pieniądze przesyła je na inne konto i organizuje orgie. Zabawne, prawda?

Bardzo zabawne — stwierdził Udałow, ale się nie roześmiał. Grubin też nawet się nie uśmiechnął.

Minc westchnął i stwierdził:

Macie kiepsko rozwinięte poczucie humoru.

Nie w tym rzecz — mruknął Grubin.

Znamy ich praktycznie od dzieciństwa — wyjaśnił Mincowi j.Udałow. — Z Sawiczem do szkoły chodziłem.

Co wy mi teraz chcecie udowodnić? — zdziwił się Lew Christoforowicz. — Że ludzie się nie zmieniają, albo że wszyscy, którzy chodzili z wami do szkoły, nie mogą popełniać omyłek lub pozbawieni są niedostatków?

Udałow nie podjął tematu — sprzeczka byłaby bezcelowa. Z klasy Udałowa wyszli jeden pułkownik, jeden sekretarz komitetu obwodowego w Tomsku, a dwóch odsiadywało wyroki w więzieniu. O czym to świadczyło? O niczym.

Więc jaka idea oświeciła was na stadionie? — zapytał Sasza Grubin.

Bardzo zabawna — odpowiedział Minc. — Cudowna. Postanowiłem spełnić obie prośby.

Dwie pluskwy im podrzucić? — zapytał Udałow.

Co widzieliśmy na stadionie? Widok nie był wyraźny, tylko częściowy — zaczął objaśniać Minc. Stanął przed nimi, wypiął brzuch i splótłszy ręce za plecami kręcił łysą głową. — Widzieliśmy mgłę i części ludzkich ciał. A ja sobie przypomniałem, że podobny obraz zobaczyłem rano w swoim gabinecie. Pracowałem z genetycznie przekształconym wirusem „N–5”, mutantem, który udało mi się wydzielić podczas wyjazdu nad jeziorko Czyste w rejonie wysiedlonej wsi Małachowka–18. Podczas ostatnich czterdziestu lat do tego jeziora wrzucano atomowe odpady z kilku utajnionych „fabryki wojskowych instytutów naukowo–badawczych. Ajednak W tym jeziorze przetrwały trzy typy wirusa „N–5”. Czy mówię zrozumiale, drodzy przyjaciele?

Nie rozumiem, po co nam o tym opowiadasz — przyznał się Udałow. — Poza tym wszystko jest jasne.

Zaraz zrozumiesz. Okazało się, co zresztą było dla mnie dość nieoczekiwane, że przedmioty spryskane tym wirusem w znacznej mierze tracą… tracą… — Minc podszedł do roboczego stołu i zaczął macać po nim dłońmi niczym ślepiec. — Tak myślałem! — zawołał, trafiwszy palcami na coś niewidzialnego i uniósłszy to w górę. — Widzicie?

Nie — odparł Grubin.

1 o to chodzi! Ta chusteczka jeszcze dziś rano była zupełnie zwyczajna. Podczas dnia, kiedy byliśmy na stadionie, stopniowo traciła widzialność, jak tamci futboliści we mgle. A teraz stała się całkowicie niewidzialna.

Nie może być! — zawołał Udałow. — Znaczy, rozwiązałeś zagadkę niewidzialności, nad którą od setek lat trudziły się najlepsze umysły planety?

Nie tak głośno, przyjacielu, nie tak głośno. Najlepsze umysły pracowały nad rozmaitymi sprawami, tylko nie nad kulturą wirusa „N–5”, co oznacza „Niewidzialny, szczep piąty”. Nad tym pracował wasz pokorny sługa.

Trzeba jak najszybciej podzielić się tym odkryciem z ludzkością!

A po co? — Minc uniósł lewą brew. — Po co, drogi kolego?

Żeby niewidzialność stała się… — Udałow przerwał nagle. Przyszło mu nagle do głowy kilka sposobów wykorzystania niewidzialności w jego codziennym życiu, ale wszystkie były w najlepszym wypadku niezgodne z prawem. Przed oczami wyobraźni Korneliusza Iwanowicza pojawił się niewidzialny szpieg, który podkrada się do radzieckiej fabryki, niewidzialny wróg, przenikający niepostrzeżenie przez granicę, niewidzialny złodziej, wdzierający się do domu swoich niczego nie podejrzewających ofiar… A jeżeli byłoby na odwrót?

Na odwrót? — Minc jakby odczytał myśli Udałowa. — Niech nasz złodziej pełza w nocy i ograbia domy? Nasz niewidzialny szpieg, albo nasz niewidzialny sierżant… Uważasz, że tak byłoby lepiej?

Jako patriota owszem — przyznał Udałow. — Ale jako człowiek — nie bardzo…

1 dlatego wcale mi niespieszno do wypuszczenia dżina z butelki — stwierdził Minc. — Trzeba jeszcze wszystko dobrze przemyśleć. A na razie… na razie postaram się o doświadczalne króliczki…

Sawiczowie?

Sawiczowie. Przynajmniej szkód nie będzie. Zamiast magnetofonów i pluskiew zaproponujemy im czapki–niewidki.

A oni na zawsze pozostaną niewidzialni? — zapytał Gruzin.

Według moich obliczeń, na świeżym powietrzu wirus powinien przeżyć trzy doby. Sawiczowie nie zdążą się nawet przestraszyć.

Przez trzy doby wiele może się zdarzyć — powiedział cicho Grubin.

Ach, jak bardzo miał rację!

Ale jego przyjaciele, ogarnięci wesołością i wyobrażający sobie, w jak zabawnym położeniu znajdą się nadmiernie podejrzliwi Sawiczowie, nie zwrócili uwagi na głos Kassandry*.


Następnego dnia Minc zadzwonił do Sawicza i umówił się z nim na godzinę dwunastą w południe.

Ten oczywiście przyszedł — spocony mimo chłodnego i rześkiego dnia. Wiatr niósł z północy zapowiedź jesieni, a ptaki ciągnęły na południe, zaciekle zygzakując by uniknąć ostrzału myśliwych.

Gdzie pan to ma? — zapytał od drzwi. — Znów wróciła o północy! I zalatywało od niej męskimi perfumami „Aramis”! Gdzie ta pluskwa?

Sawicz wciąż jeszcze pracował jako farmaceuta i miał profesjonalny węch.

Mam dla was coś lepszego, drogi Nikito — oznajmił Minc. — Mam dla was czapkę–niewidkę.

I wyciągnął ku Sawiczowi pustą dłoń. — Żarty na bok! — zdenerwował się farmaceuta. — Przeżywam załamanie nerwowe i nie zamierzam poddawać się…

Proszę wziąć i nałożyć.

W głosie profesora zadźwięczała stal. Sawicz natychmiast oklapł i się poddał. Wyciągnął pokrytą piegami rękę i nagle odkrył, że jego palce dotykają jakiegoś materiału. Niewidzialnego materiału!

Proszę założyć! — powtórzył Minc.

Sawicz rozciągnął niewidzialną czapkę i włożył ją na głowę. I natychmiast rozejrzał się za zwierciadłem.

Proszę nie szukać — zatrzymał go profesor. — Niewidzialność ujawni się po kilku godzinach. Będziecie mogli wtedy wszędzie wejść niepostrzeżenie za waszą jakoby niewierną małżonką. Uprzedzam was jednak uczciwie — śledzenie bliskich nigdy nikomu niczego dobrego nie przyniosło. Lepiej porozmawiajcie z żoną, przytulcie ją i wszystko sobie wyjaśnijcie.

Nigdy! — syknął Sawicz i wyszedł, zapomniawszy nawet podziękować uczonemu.

Minc się tym nie przejął. Dobrze wiedział, ile jest warta ludzka wdzięczność. Uśmiechnął się tylko smutno i zaczął wycinać krąg z drugiej części niewidzialnego skrawka materiału, a potem uszył z niego coś na kształt jarmułki. I zaczął czekać na klientkę.

Klientka, to znaczy Wanda Kazimierowna Sawiczowa, przybiegła zaraz po zamknięciu supermarketu na przerwę obiadową. Nie przyszła z pustymi rękami — przyniosła dwie puszki konserwowego groszku i paczkę bezcukrowej gumy do żucia „Stimorol”, oznajmiając od drzwi, że guma do żucia zapobiega próchnicy.

Proszę posłuchać, Wando Kazimierowna… — zatrzymał ją Minc. — Proponuję pani środek, dzięki któremu będzie pani mogła sama śledzić swojego niewiernego męża, nie obawiając się wykrycia.

Znaczy jaki?

Proszę włożyć tę czapeczkę — Minc wyciągnął ku Wandzie dłoń — a już niedługo stanie się pani niewidzialna.

A co? — zamyśliła się głośno Wanda. — To jest jakieś wyjście.

Była znacznie bystrzejsza od męża i dlatego pewnie osiągnęła w życiu więcej.

Nie okazując zdziwienia wzięła z dłoni Minca niewidzialną czapeczkę, włożyła ją na gęste i nawet jeszcze bujne włosy i natychmiast przeszła do lustra, które odszukała bez podpowiedzi gospodarza. Stanąwszy przed lustrem wparła silne ręce we wciąż krągłe biodra i zapytała: — 1 kiedy to zacznie działać?

Pod wieczór — odpowiedział Minc.

Doskonale — stwierdziła Wanda. — Mój akurat zdąży się ogolić. A to nie jest szkodliwe?

Absolutnie. Niewidzialność wywołuje całkowicie nieszkodliwy wirus, którym spryskałem materiał — wyjaśnił Minc.

O AIDS też kiedyś myśleli, że to nieszkodliwy wirus — stwierdziła Wanda. — Ile jestem wam winna, profesorze?

Wystarczy mi wasza wdzięczność.

Jeszcze dziesięć lat temu mogłabym się wam odwdzięczyć w sposób naturalny — stwierdziła Wanda otwarcie i szczerze. — Ale dziś moja wartość handlowa spadła do zera.


* * *

Tego dnia Sawiczowie wrócili do domu wcześniej. Każde Z nich się bało, że niewidzialność spadnie na nich na oczach ludzi. W domu zaczęli się zwracać do siebie niezwykle uprzejmie. Wanda przygotowała nawet zupę z amerykańskiej paczki „Uncle Ben’s” z Murzynem na opakowaniu.

Wieczorem będziesz w domu? — zapytała przy obiedzie męża.

Nie wiem — odparł szczerze Sawicz. — A ty?

Też nie wiem — odpowiedziała.

Podczas gdy żona myła w kuchni naczynia; Sawicz zajrzał do łazienki i spostrzegł ze słodkim niepokojem w sercu, że jego górna część głowy, porośnięta siwawymi, rzadkimi kłaczkami, znikła.

Zaczęło się.

Patrzył na swoje przeistoczenie się w Niewidzialnego Człowieka. Znika już czoło, przepadają oczy… Czym teraz będzie patrzył?

Długo tam jeszcze będziesz siedział? — zawołała żona z kuchni.

Sekundeczkę! — Na wszelki wypadek Sawicz narzucił na głowę ręcznik i upodobnił się do Beduina z pustyni Sahara. Skoczył do przedpokoju i już stamtąd zawołał niezbyt przekonująco:

Muszę wyskoczyć na pół godzinki! Zostawiłem książkę w aptece!

Trzasnąwszy drzwiami kopnął się w dół po schodach. Ręcznik zostawił na stoliku w korytarzu. Ręcznik też zaczął znikać — wirus przeszedł okres adaptacji i wziął się do roboty.

Wanda wzruszyła ramionami. „Proszę bardzo — pomyślała.

Goń do swojej apteki. Na randkę jeszcze za wcześnie. Wrócisz jeszcze do domu, żeby włożyć krawat i przygładzić te resztki piórek. A ja tymczasem się przygotuję…”

Przeszedłszy do łazienki spojrzała w lustro. Widok był przerażający i gdyby Wanda nie była człowiekiem o silnej woli, z pewnością by zemdlała.

Okazało się, że brakuje jej górnej części głowy. Znaczy —jej głowa kończyła się na nosie. Przez czoło mogła zobaczyć tylną ścianę łazienki i uchylone drzwi.

Chwała bogu — pomyślała Wanda — że mój dziwak wyszedł. Nieźle bym wyglądała z połową głowy. Doszedłby do wniosku, że zwariowałam, wezwałby pogotowie i dopiero by się zaczęło!”.

Przez chwilę patrzyła, jak linia niewidzialności zsuwa się niżej. Wirus pochłonął już policzki, górną wargę i zęby… „To nawet ciekawe — pomyślała Wanda. — Ale przecież nie będę sterczała przed lustrem! Obejrzę sobie wiadomości…”

Usiadła przed telewizorem i choć ciągnęło ją do łazienki, wytrzymała dziesięć minut przed ekranem.

Dopiero kiedy zauważyła, że znikły jej ręce, przeszła przed wielkie lustro.

Byłoby to zabawne, gdyby widok nie był straszny. Istniała tylko do połowy. Powyżej pasa nie było nic widać. Zuch z tego Minca! Trzeba mu będzie coś podarować.

Jak zaczarowana oglądała ostatnie etapy swojego zniknięcia. I nagle usłyszała, że w drzwiach obraca się klucz. Wracał Nikita.

Nie, nie można dopuścić, żeby zobaczył jej nogi bez tułowia!

Wybiegła z łazienki, na palcach przemknęła do kuchni i stanęła za stołem, żeby jej nóg nie można było zobaczyć od drzwi. Wydało jej się, że Nikita kręci się po korytarzu. Zaraz wejdzie…

Nie wszedł.

Czyli jakby ktoś wszedł, ale Sawicza nie było.

Spojrzała w dół. Na podłodze stały tylko jej pantofle, ale nóg już nie było widać. Zzuwszy buciki ostrożnie wyszła na korytarz. Nikogo tam nie było, choć wydało jej się, że słyszy czyjś oddech.

Dziwna rzecz, ale ani wtedy ani później nie przyszło jej do głowy, że Nikita też może stać się niewidzialny. Sawicz zresztą też się nie domyślił, że jego żona złożyła wizytę profesorowi.

Wanda się przestraszyła, że w mieszkaniu ktoś jest, choć nikogo nie było widać. W samych tylko pończochach wyszła na zewnątrz i dopiero tam odetchnęła z ulgą. Pomyślała, że powinna przejść do apteki, przechwycić męża albo tam, albo wcześniej — w drodze do domu — i rozpocząć śledzenie.

Tymczasem Sawicz, który —jak łatwo można się domyślić — uzyskał niewidzialność kilka minut przed Wandą i wrócił w takim stanie do domu, nie znalazł tam żony i trochę się zaniepokoił. Czyżby ta intrygantka wykorzystała jego nieobecność i już pobiegła oddawać się rozpuście?

Wyszedłszy na ulicę zaczął się zastanawiać, której z przyjaciółek lub przyjaciół żona mogła złożyć wizytę. Tak był zajęty swoimi rozmyślaniami, że nawet nie zauważył zniknięcia stojącego w przedpokoju stolika, na którym niedawno położył ręcznik.

Niewidzialny Nikita Sawicz ruszył ulicą, szukając oddającej się hulankom i rozpuście żony.

Niewidzialna Wanda Sawiczowa szła do apteki, szukając swojego niewiernego męża.

W aptece Sawicza nie było. I nagle Wandzie przyszło do głowy, że byłoby zabawne połazić za ludźmi, podsłuchiwać ich rozmowy i popatrzeć, jak się spotykają i rozstają. Choć nie znalazła męża, to już wkrótce tak ją pochłonęło badanie ludzkich charakterów, że o Sawiczu zupełnie zapomniała. Największą uciechę sprawiło jej śledzenie swojej zastępczyni Raiski, która pobiegła na randkę z Koladkinem. Wanda ruszyła w ślad za zakochanymi do mieszkania Raiski, i podsłuchawszy mało pochlebną rozmowę o sobie samej nawet się nie obraziła, ponieważ szybko zrozumiała, jak teraz weźmie cały sklep w jeżowskie rękawice — ani jedna sprzedawczyni, ani jeden księgowy nie skryje się przed jej stałą i bezwzględną kontrolą. Nawet nocą, nawet w łóżku, nawet za siedmioma zamkami… Koladkin się podniecił i zaczął całować Raiskę, a potem poszli do sypialni, a Wanda — co było zadziwiające — nie odczuła żadnego wstydu obserwując ze szczegółami ich akt miłosny*.

Sawicz tymczasem odwiedzał znajomych Wandy. Okazało się to nadzwyczaj interesujące, ponieważ znajomi nie orientowali się, że są obserwowani. Tak minęły trzy godziny. Wandy Sawicz nie znalazł. Zdziwiło go i zaniepokoiło, że nie znalazł żony w żadnym z podejrzanych miejsc i z żadnym podejrzanym mężczyzną. Nie czas tu i miejsce by opowiadać, kogo i na czym przyłapał. A Wandy nigdzie nie było.

Więc gdzieś tak przed dziewiątą ruszył do domu.

Wlókł się ulicą zmęczony i rozczarowany.

Z przeciwnej strony do domu zbliżała się Wanda.

Zeszli się przed swoim domem. Domek był własnościowy, — jeszcze solidny, na trzy okna od ulicy, z ogrodzeniem i szopą.

Nikita szedł od południa, a Wanda ciągnęła z północy, powinni byli spotkać się przed domem.

I nagle Nikita zobaczył, że ich dom zniknął.

Zbliżająca się z drugiej strony Wanda stwierdziła to samo.

Sawicz oczywiście nie pamiętał o tym, że wyszedł, położywszy zarażony wirusem ręcznik na stoliku w przedpokoju.

Rzucił się ku domowi — przerażony myślą, że dom spłonął albo go ukradli jak samochód — i jęknął z bólu, nadziawszy się na niewidzialny płot.

Stojąca obok Wanda, która też gapiła się z przerażeniem na rozciągającą się w miejscu ich domu pustkę, usłyszała stękniecie męża i zapytała:

Nikita, to ty?

A mąż jej odpowiedział:

Tak, to chyba ja…


W pół godziny później oboje zdenerwowani małżonkowie byli już u Minca. Miotali się po gabinecie, wpadali jedno na drugie rozbijając laboratoryjne naczynia, książki i nawet meble.

Co wyście z nami zrobili? — krzyczał Nikita. — Kto was prosił o zniszczenie naszego domu?

Nie po to mój tatko nieboszczyk postawił dom, żebyście go unicestwili! — poparła męża Wanda.

Osaczony w kącie Minc zapomniał o prostej prawdzie: małżonkowie mogą się kłócić, obrzucać przekleństwami, nawet wzajemnie się zabijać, ale w obliczu wspólnego wroga natychmiast się jednoczą i niszczą go razem. To biologiczne prawo — wszechświata.

Waszemu domowi nic się nie stało! — usiłował się bronić profesor. — Jest taki, jak dawniej.

Pożarł go wasz wirus!

Gniewne okrzyki niosły się po całym domu i wkrótce, otworzywszy drzwi bez pukania, do profesorskiego gabinetu wszedł Udałow.

I co w tym złego? — zapytał. — Niewidzialni mieszkańcy niewidzialnego domu. Temat na niewielką powieść.

Sawiczowie zareagowali na to kolejnymi gniewnymi okrzykami, ale Udałow nie dał się zbić z tropu.

Moi drodzy — zwrócił się do niewidzialnych małżonków. — Przykro mi rzec, ale znam sprawę. Chcieliście dopiec jedno drugiemu i przejawiliście niegodną człowieka podejrzliwość. Zostaliście ukarani za swoje grzechy i możecie się tylko cieszyć, że kara jest tak niska.

O właśnie! — przytaknął Minc, ale z kąta nie wyszedł.

A jak to już tak zostanie? — zapytała Wanda.

O nie! — zapewnił ją Lew Christoforowicz. — Przysięgam, że przeprowadziłem wiele doświadczeń. Na otwartym powietrzu wirus ginie trzeciego dnia.

Na tym zakończono boje. Udałow przyniósł wielką miskę makaronu, żeby nakarmić niewidzialnych głodomorów. Dziwnie było patrzeć, jak z miski znika jedzenie i jak uwijają się w powietrzu widelce. Korneliusz spodziewał się początkowo, że zobaczy, jak makaron osuwa się w dół przewodu pokarmowego — ale nic takiego nie nastąpiło. Kęsy pokarmu znikały już w ustach: wirus okrzepł i nauczył się pracować szybko i energicznie. Był u szczytu swoich zjadliwych sił.

Po obiedzie Wanda postanowiła przejść do łazienki. Oczywiście wierzyła Mincowi, ale mimo wszystko miała pewne wątpliwości — nadzieję zresztą też. Znalazłszy się w wannie zaczęła zaciekle prać suknię. Skutek był taki, że suknia częściowo i na krótko odzyskała widzialność, ale kiedy Wanda sama wzięła kąpiel, wirus odzyskał utracone pozycje. Suknia i bielizna ponownie stały się niewidzialne. A kiedy Wanda wróciła do pokoju, gdzie siedzieli mężczyźni, i ze łzami w oczach doniosła im o poniesionej klęsce, Minc stwierdził z mądrą miną:

Wirusów nie da się wyprać.

Nikt oczywiście nie pomyślał wtedy, że podczas prania bielizny wirus przedostał się do miejskiej kanalizacji! Z wielkim trudem udało się profesorowi i Korneliuszowi namówić niewidzialnych małżonków, żeby poszli do domu i położyli się spać. Sawiczowie stawiali opór, żądając, żeby i ich kłopotów i Korneliusz odprowadzili poszkodowanych i domu.

Wracający z kina lub z wizyty u przyjaciół przechodnie ze zdziwieniem patrzyli na dwóch starszych mężczyzn, którzy idąc pospiesznie ulicą rozmawiali na cztery głosy — w tym jeden żeński.

Udałow rozumiał, że nie ma się co złościć na Sawiczów, nawet jeżeli zachowują się niegrzecznie. Są przestraszeni: a może i tak im zostanie? Może wirusy już nigdy nie dadzą się sprać? Idziesz obok małżonka, którego kochałeś lub przynajmniej go znosiłeś przez minione czterdzieści lat, a jego w rzeczy samej nie ma — tylko głos się wydobywa diabli wiedzą skąd. Idziesz do domu, ale nie jesteś pewien, czy ten dom jeszcze istnieje. Być widzialnym w świecie rzeczy widzialnych, to jeszcze pół biedy. Ale spróbujcie być niewidzialnym tam, gdzie wszystko jest niewidzialne!

Sawicz odszukał żonę kierując się głosem. Powiódł palcami po jej ramieniu i ujął ją za rękę, I tak szli, trzymając się za dłonie, jak przestraszone dzieci. Profesor i Udałow nawet się tego nie domyślali.

Kiedy doszli do „znikniętego” domu Sawiczów, okazało się, że sprawy stoją znacznie gorzej, niż przed godziną. Nie było nie tylko domu, ale przepadła otaczająca go roślinność, a na miejscu działki zionęła czarna przepaść, dna której nie sięgało słabe światło ulicznych latarni. Niewidzialność dotarła już do sąsiedniego domu, w którego oświetlonych oknach widać było ludzi zbierających się do kolacji. Boczna ściana domu była już niewidoczna, choć siedzący przy stole mieszkańcy jeszcze o tym nie wiedzieli.

Udałow stłumił okrzyk zgrozy, ale Wanda nie potrafiła się powstrzymać.

Chodźmy — zwrócił się do niej Minc. — Nie bójcie się, to wszystko tylko niewidzialność. Przed wami jest twardy grunt i wasz dom. Naprzód bez lęku i bez skazy*.

Nie! — zatrzymała się Wanda.

Jak tylko wejdziemy do środka, wszystko będzie normalnie — uspokajał ją Minc. Odszukał ją w półmroku i popchnął kilka razy w szerokie, gorące plecy. Aż dziwne było, że tak gorące plecy mogły być niewidzialne! Wanda nie rozstawała się z mężem i ciągnęła go za rękę. Udałow zamykał szyk.

Najtrudniej było zrobić pierwsze kroki. Korneliusz wyobraził sobie, że marsz nad przepaścią jest podobny do przejścia po szklanej podłodze nad trzypiętrową jamą. Trzeba przywyknąć, a najważniejsze — nie patrzeć pod nogi.

Mimo wszystko nie wytrzymał i zamknął oczy. Z pewnością zresztą wszyscy zamknęli oczy, bo wszyscy stęknęli jednym głosem, gdy wpadli na ogrodzenie.

Potem zrobiło się łatwiej. Można było macać rękami. Nogi czuły pod sobą ścieżkę, palce same odszukały niewidzialny klucz w niewidzialnej kieszeni, wsunęły go w niewidzialną dziurkę, przekręciły i pchnęły niewidzialne, otwarte już drzwi. Te bardzo realistycznie zaskrzypiały…

Kiedy Sawiczowie weszli do domku, gdzie ciasno i przyjaźnie otoczyły ich ściany, gdzie można było w przedpokoju rozłożyć ręce i zmacać ściany, zrobiło im się lżej na duszy.

Połóżcie się wcześniej spać — poradził im Minc. — I nareszcie szczerze ze sobą porozmawiajcie. Przecież nie popadlibyście w tak głupie położenie, gdyby wam się nie zachciało śledzić jedno drugie.

Jak to? — żachnęła się Wanda.

Jak to? — zdumiał się Sawicz.

Dopiero teraz do nich dotarło, jak głupio się zachowali.

Wybacz mi… — zaczął Sawicz.

Przeprosiny odłóżcie na potem. Ja i Korneliusz powinniśmy już pójść. A wy połóżcie się spać i powymieniajcie poglądy i wrażenia.

Co też wy mówicie? — obraziła się nagle Wanda. — Nie chyba, żebym się rozbierała na oczach całego miasta!

Miasto was nie widzi i w ogóle nie ma do was głowy! — stwierdził Minc. — Dobrej nocy!

Wespół z Udałowem szybko opuścili domek i po omacku wyszli przez furtkę.

Ale jesteście pewni, że to wszystko minie? — zawołała za nimi Wanda.

Pojutrze!

A nie da się wcześniej?

Podnieśliśmy rękę na Matkę Naturę — odparł Minc.

A ona nie znosi pośpiechu.

Wanda się zawstydziła i umilkła.

Minc odciągnął Udałowa od czarnej jamy, która pełna była przestraszonych głosów, bo niewidzialność pochłonęła już połowę sąsiedniego domu, którego mieszkańcy, potykając się o sprzęty i wpadając na siebie, usiłowali wyjaśnić, co się stało.

Minc i Udałow szybkim krokiem ruszyli wzdłuż ulicy.

Nie mogłem mówić przy nich — stwierdził Minc — ale jestem bardzo zaniepokojony.

A ja jestem w strachu — przyznał Udałow.

Jak nie dziś, to jutro nasz Guslar może zniknąć!

Ludzie o niczym nie wiedzą, wybuchnie panika, będą ofiary…

Nie przesadzaj, Korneliuszu. Zaraz wrócimy do mnie, usiądziemy sobie i wszystko przemyślimy.

Niestety, to akurat im się nie udało. Z bardzo banalnej dla Wielkiego Guslaru przyczyny: kiedy zbliżyli się do domu nr 16 na ulicy Puszkina, zobaczyli, że domu już nie ma, a na jego miejscu zionie głęboka przepaść, która zaczyna już pochłaniać sąsiednie domy. Co więcej, Udałow nawet nie bardzo był pewien jak się poruszać i dokąd iść, żeby wpaść na swój dom, na miejscu którego była tylko mglista poświata. Początkowo zbiło go to z tropu, ale potem zrozumiał: mimo że świat stał się niewidzialny, lampy świeciły jak dawniej. Minc i Udałow stali pośrodku ulicy.

Tam jest moja rodzina — stwierdził ponuro i bezsilnie Udałow. — Mogą sobie głowy porozbijać.

Więc trzeba działać! — postanowił Minc.

Udałow otworzył już usta, żeby uważniej wysłuchać Minca, który najwidoczniej zamierzał omówić z nim środki i sposoby przeciwdziałania, ale w tejże chwili z trwogą spostrzegł, że stoi przed nim tylko prawa połowa Minca — lewą pochłonął łapczywy wirus.

Ty też — stwierdził z rezygnacją Korneliusz Iwanowicz.

Nie zwracaj uwagi na drobiazgi — ofuknął go Minc. — Trzeba biec do rozgłośni radiowej — i wyjaśnić ludziom wszystko.

Nocny dozorca nie chciał wpuścić widzialnego Udałowa. Ale kiedy pojawiła się ćwiartka Minca, stróż zemdlał i Udałow pobiegł na górę, do spikera. Spiker też z początku się opierał — dopóki nie zobaczył jednej ósmej Minca. Dopiero wtedy w eter poszło zbawcze ostrzeżenie.

Udałow i Minc spędzili — wzajemnie się zmieniając — całą noc przy mikrofonie. Tam właśnie zorganizowano sztab do likwidacji następstw niewidzialności. Stamtąd rozeszły się sygnały po całym kraju, a rankiem, kiedy znikł nie tylko Wielki Guslar, ale i Wołogda, a niewidzialność zaczęła docierać do antypodów — znaczy, do Australii — Guslar na kilka godzin uznano za stolicę świata. Świata, który zniknął…


Ale nie to było najważniejsze.

Ani Udałow, ani Minc i nawet rząd Rosji nie dowiedzieli się nigdy, że wskutek zdumiewającego zbiegu okoliczności i kaprysu Przyrody, w dobę po pierwszym radiowym przekazie: ,Jesteśmy niewidzialni, ale pozostańmy ludźmi!” — do Ziemi z wielką szybkością zbliżała się eskadra Czarnych Tyranów z nieznanej nam, ale osławionej licznymi szkodami i zbrodniami w całej Galaktyce Błękitnej Planety Natychmiastowej Śmierci. Tytani postawili sobie za cel zniszczenie Ziemi, która miała w przyszłości zostać liderem Ruchu Oswobodzenia Galaktyki. Ale… złoczyńcy nie mogli odnaleźć Ziemi.

Wedle wszelkich danych, gwiezdnych map i raportów szpiegowskich Ziemia powinna się znajdować we wskazanym przez komputery miejscu. Ale choć kapitanowie Czarnych Tyranów się długo w mrok kosmosu, żadnej Ziemi nie zobaczyli. Rozprawiwszy się więc krwawo ze szpiegami i fałszywymi informatorami, rozbiwszy kłamliwy komputer, unicestwiwszy cały zapas spirytualiów i narkotyków, rozjuszeni łajdacy wzięli ponownie kurs na otwarty kosmos. Ponieważ wszyscy byli pijani w siwy dym, pomylili kierunki i wyrżnęli w Słońce, gdzie spłonęli bez śladu, otwierając drogę postępowi i pokojowi w całej Wspólnocie Galaktycznej.

Udałow dowiedział się o tym w Centrum Galaktycznym, gdzie dotarł w rok później po opisywanych wydarzeniach.

Sawiczowie żyją — w zgodzie i spokoju. Minc nie odczuwa żadnych wyrzutów sumienia. Próbkę wirusa przekazał ONZ, co uniemożliwiło prowadzenie wojen na Ziemi. Bo jak mogą , walczyć ze sobą niewidzialni wrogowie? Po omacku?


Przełożył Andrzej Sawicki


Девочка с лейкой

Dziewczynka z konewką


Niczego nie da się przewidzieć.

Dlatego największymi łgarzami są futurologowie. Nadymają mądrze policzki, marszczą wypukłe czoła i oznajmiają nam, że ludzkości grozi zguba w wyniku przeludnienia. Do roku dwutysięcznego na Ziemi niewiele już zostanie miejsc nadających się do zamieszkania, ludzie będą się rozpychać łokciami, co i rusz będą wybuchały krwawe wojny o miejsce w kolejce po wódkę, a zapasy surowców zostaną wyczerpane do cna.

Są i inne prognozy. Ekologiczne i przemysłowe — o powiększeniu dziury ozonowej, albo o nadejściu wiecznej zimy z powodu zaćmienia atmosfery.

Czytaliście o tym? A może ktoś wam mówił?

Nie wierzcie!

Ziemia oczywiście zginie. I to w najbliższej przyszłości. Ale ani jeden futurolog nie zgadnie, z jakiej przyczyny. Dlatego, że rzeczywiste zagrożenie Ziemi dziś jeszcze jest niewidoczne. Można by rzec, że pęta się nam pod nogami i dlatego nikt nie zwraca uwagi na taki drobiazg.

Ale ukąszenie Czarnej Wdowy jest groźniejsze niż ukąszenie słonia!


Z powodu przejściowych trudności, jakie przeżywają mieszkańcy Wielkiego Guslaru dzięki restrukturyzacji zatrudnienia, prywatyzacji i liberalizacji, władze musiały szukać sposobów na zdobycie pieniędzy. Tym bardziej, że pozbawieni wynagrodzeń pracownicy tajnego zakładu nr 12, o istnieniu którego miasto dowiedziało się dopiero w ostatnich latach, szczególnie po pierwszej demonstracji pracowników, nieustannie stoją z czerwonymi flagami przed budynkiem Rady Miejskiej i żądają przywrócenia starego hymnu Związku Radzieckiego, pod nazwą „Międzynarodówka”. Niekiedy nawet śpiewają pierwsze strofy hymnu:

Padliście godnie w krwawym boju

Chazarom podłym niosąc śmierć…

A w oknie swojego gabinetu stoi demokratycznie wybrany nowy mer miasta, Leonid Borysowicz Moszczyn, patriota, rusofil oraz radykał stojący na czele Ruchu Odzyskania Szpicbergenu i wcielenia go do Wielkoguslarskiej Macierzy, człowiek znany nie tylko w Wołogdzie, ale i w Moskwie. Pieniędzy w mieście nie ma, idee się wyczerpały, a rankingi popularności lecą na pysk…


Do gabinetu wszedł emeryt Łożkin, który zachował jeszcze bystry i krytyczny umysł.

Najwyższy czas przypomnieć ludziom o jubileuszu — oznajmił staruszek. — Napełnimy kasę i zyskamy rozgłos.

O czym ty mówisz, dobry człowieku? — zapytał Leonid Borysowicz.

Zbliża się pamiętna data.

Podpowiedz mi jaka, staruszku — poprosił Moszczyn, poprawiając wskazującym palcem okulary, które zjechały mu na koniec ostrego nosa.

Wedle Kronik Andrianowskich — ciągnął Łożkin, podając wagę swoich słów stuknięciami końca ortopedycznej laski o podłogę — w roku pańskim 1222 po narodzeniu Chrystusa potemkinowski kniaź Gawryła Dobrotliwy „przybył i wybił” niepokornych mieszkańców miasta Guslar.

Tak dawno? — zdziwił się Moszczyn.

Przysunąwszy do siebie organizer zapisał datę, a potem zapytał:

A czemu potemkinowski? Faworyt*?

To od osady Potma, z sąsiedniego rejonu. W tym czasie Potma była stolicą niewielkiego księstwa.

Ciekawe, bardzo ciekawe — stwierdził Moszczyn i znów zapisał to w organizerze. — Mówcie dalej.

Jaki mamy akurat rok?

Dziewięćdziesiąty siódmy. — No to policzmy…

Moszczyn długo poruszał wargami naciskając rozmaite klawisze w swoim organizerze, aż wreszcie spłodził następującą ideę:

Nasze miasto istnieje 775 lat!

I macie jubileusz — stwierdził kategorycznie Łożkin.

Jaki jubileusz? Jubileusz to tysiąc lat! Sto lat!

A w Moskwie jak obchodzono 850–lecie! Cały Kreml obstawili zajączkami i niedźwiadkami — sprzeciwił się Łożkin.

Nam też wolno. Bijcie w dzwony! Wezwijcie głównego redaktora miejskiej gazety. Udzielajcie wywiadów na prawo i lewo. Szukajcie sponsorów.

Moszczyn chodził po gabinecie założywszy ręce za plecy i garbiąc się od myśli.

A jaka to była pora roku? — zapytał.

Kniaź Gawryła Dobrotliwy brał nas w grudniu — odpowiedział Łożkin. — Zimą lżej było machiny podciągać, latem błota tu były nie do przebycia.

To słuszne — pochwalił Moszczyn naszych przodków.

Zbierzmy aktyw.


Następnego dnia gazeta „Sztandar Guslaru” wyszła z nagłówkiem:


WIELKI GUSLAR MA 775 LAT!

DOGONIMY I PRZEGONIMY MOSKWĘ!


Przeczytawszy to, Korneliusz Udałow powiedział, zwraca — : się do swojego przyjaciela Minca:

Też mi okrągła data! Za rok znów będziemy świętować, tak?

Ludowi potrzebne są widowiska — odpowiedział Minc. — Bardziej od chleba, nie mówiąc o kiełbasie.

Moszczyn tymczasem wykonał szereg dalekich i bliskich praw. Zbierał pieniądze na jubileusz. Dało wielu, choć niewiele: wołogodzka administracja, Akademia Szkodników Leśnych, Bank „Newstrojkredyt”, Ministerstwo Kultury, Stowarzyszeenie Małych Narodów Północy i cały szereg niewielkich firm prywatnych.

Oczywiście, gdyby Moszczyn był bardziej domyślny, nie brałby pieniędzy ze Stowarzyszenia. Problemy narodowościowe były tym, czego Guslarczycy akurat potrzebowali najmniej.

Pieniądze spływały do Guslaru cienkimi strumykami. Nie było ich za wiele.

I wtedy na pomoc Moszczynowi przyszedł Gleb Nieunywnych.

Był to niewysoki jegomość w czarnym, o pięć numerów na niego za obszernym ubraniu. Krawat też miał zbyt okazały.

Usiadłszy przy stole wydobył bursztynową wizytówkę, na której napisano złotymi literami:


GLEB NIEUNYWNYCH

Prezydent generalny

OOO „Czyścioch–onal”


Czemu zawdzięczamy zaszczyt? — zapytał Moszczyn.

Interesant był śliski, nadziany i niebezpieczny.

Nadciąga zima! — oznajmił prezydent generalny. — Opady śnieżne, zaspy. Katastrofa! Trzeba będzie odwołać jubileusz.

Po co odwoływać? — uśmiechnął się Moszczyn. — Ludzie się zjadą. Być może nawet z dalekiego kosmosu. Mamy sponsorów.

Sponsorzy nie pomogą — stwierdził prezydent. Jego oczka błysnęły przy tym jakoś tak złowrogo. — Sponsorzy utoną w zaspach. Nie macie w miasteczku zorganizowanego sprzątania.

Kolejna pomyłka! — uśmiechnął się Moszczyn. — Mamy na stanie dwa pługi śnieżne!

Bez części zapasowych.

Trzy ciężarówki do wywozu śniegu.

Wódkę nimi wożą.

Całą armię sprzątaczy — dozorców.

Wszyscy od rana do nocy chodzą pijani.

Może i piją, ale kiedy miasto powiada: „Trzeba!”, oni odpowiadają „Tak jest!” i biorą się do roboty.

My wam wszystko wysprzątamy — stwierdził dyrektor generalny. — Pomożemy. Zabezpieczę wam sprzątanie miasta w okresie zimowym. Prawie za darmo.

Moszczyn zdobył się na chwacką odpowiedź:

Darmowy ser, mój drogi, bywa tylko w pułapkach na myszy.

Rozumiem wasz żart i odpowiadam: moja firma produkuje „Różyczkę”. Słyszeliście? Nie? Środek nieszkodliwy, szybko działający, łagodny. Po minimalnej cenie hurtowej, możliwa negocjacja cen. Przy zakupie tony dostajecie upust i gratyfikację.

Jaką gratyfikację? — rozsierdził się Moszczyn. — Komu jaką gratyfikację! Patrzcie go!

Nieszkodliwą — odpowiedział gość. — Osobiście w kopercie, sto baksów od tony. Wszyscy są zadowoleni.

Położył na stole długą, białą kopertę, z pozoru całkowicie pustą. Koperta tajemniczym sposobem popełzła ku Moszczynowi, choć ten się opędzał i popiskiwał.

Bierz! — krzyknął Nieunywnych zwracając się do koperty. Przecież nie mógłby się tak chyba zwrócić do głowy miasta.

Koperta znikła w kieszeni Moszczyna i choć ten bardzo się starał ją stamtąd wyciągnąć, niewiele wskórał. Zwrócił się więc do interesanta:

Precz mi stąd! Żeby mi tu więcej wasza noga nie postała!

Dostawa jutro, będziecie dziękować do końca waszych dni — odpowiedział Nieunywnych i znikł. Po pięciu minutach z sekretariatu doleciał kwik sekretarki, a po minucie trzasnęły drzwi białego mercedesa. Moszczyn wyskoczył do sekretariatu. Waleczka była roztargana i słodko pojękiwała.

Ubierz się! — powiedział jej Moszczyn.

Wałeczka przycisnęła do brzuszka leżący na nim stosik zielonych banknotów.


Po tygodniu w mieście zjawił się KAMAZ pełen plastykowych woreczków oznakowanych różami w barwach naturalnych. Moszczyn podpisał fakturę i wezwał miejski aktyw na terenową demonstrację.

Akurat spadł śnieg. Plac Odkrywców był podobny do go rozległego stepu. Zasłużony dozorca Rachat Muchitdinow wyszedł na plac z emaliowaną kobiałką w ręce i poszedł ugorze, machając prawą ręką niczym siewca na plakacie agitacyjnym z lat dwudziestych. Demonstranci z czerwonymi flagami wykrzykiwali krytyczne uwagi. Śnieg za plecami dozorcy zaczął tajać, lekko parując. Na placu powstał czarny, lśniący pas.

Obecny przy demonstracji Gleb Nieunywnych zaklaskał w dłonie.

A jak będzie trzydzieści stopni mrozu? — zapytał Łożkin.

Wszystko wyparujemy! — odparł generalny dyrektor. — Przy czterdziestu też nie zamarzniemy! Wasze miasto jest uratowane.

A ile trzeba będzie zapłacić? — zapytał Korneliusz Udałow.

Wymiana barterowa — odparł Moszczyn. — Wszystko uzgodnione. Miasto nie straci ani kopiejki.

Nieunywnych ruszył swoim mercedesem na bazę techniczną MPO. A stamtąd wziął kurs w swoje strony. Za mercedesem dwie ciężarówki i trzy śniegowe kombajny, które wziął w zamian jako przedpłatę za „Różyczkę”.

W Wielkim Guslarze zaczęło się cywilizowane życie. Jak w Moskwie.

Podczas trzaskających mrozów mieszkańcy brnęli przez czarne kałuże, deptali grząskie brudne błocko, samochody rozbryzgiwały to błocko po ścianach domów, kobiety wieczorami oczyszczały zasolone buty i trzewiki, a kierowcy obmywali podwozia wozów ze żrącego białego nalotu… Kupiono mnóstwo czerwonego płótna do dekoracji ulic.

Profesor Minc przyszedł do Moszczyna na początku grudnia, kiedy do obchodów pozostało już tylko kilka tygodni. Moszczyn nie miał ochoty na spotkanie z natrętnym naukowcem, niczego dobrego po tej wizycie się nie spodziewając, na dodatek się spieszył: trzeba było kupić nowe cegły do ukończenia budowy zamku. Na szczęście Glebuszka przywiózł wczoraj dwie setki baksów.

No, co tam u was, mój dobry człowieku? — zapytał mer poprawiając okulary, które wciąż zsuwały mu się na koniec ostrego nosa, zaskakującego na jego pulchnej i okrągłej twarzy.

Przeliczyłem ewentualne następstwa — stwierdził Minc.

Wszystko to może się źle skończyć dla naszego miasta.

Głupstwa, głupstwa, wszystko to głupstwa. Radzę nie słuchać zawistników. Z pewnością Korneliusz Udałow znów dołki pode mną kopie?

A czy choć ustaliliście skład tej „Różyczki”.

Owszem. Wszystko zatwierdzone w Stowarzyszeniu Farmaceutów, osobiście dostałem gwarancje — powiedział Moszczyn.

Przy kontakcie nóg z solą „Różyczki” mogą się zacząć deformacje — ostrzegł go Minc. — Oddychaniu towarzyszy…

Ach, schowajcież wy ten swój notes, mój dobry człowieku — machnął ręką Moszczyn. — I proszę opuścić mój gabinet. Chcecie ludzi buntować? Nikt was nie poprze. Dawniej jak żyliśmy? Ślizgaliśmy się i potykaliśmy. A teraz gdzie są wasi dozorcy i sprzątacze śniegu? Na zasłużonym odpoczynku.

Wy też nie jesteście bezpieczni — nie poddawał się Minc — Wasi dostawcy zwożą do Guslara odpady z fabryki „Lizifosgenprojekt–13 imienia Klary Zetkin”.

Moszczyn zatkał sobie uszy palcami i zaczął tupać nogami, żeby nie słuchać przeklętego profesorka.

Nie potrafią futurologowie przewidzieć głównego zagrożenia. Nie pomógł im w tym nawet Nostradamus. A w sześćset trzydziestej centurii napisał wyraźnie:

Pod koniec fatalnego stulecia

W kraju Hiperborejów

Miasto imienia wielkiego ptaka

Porazi przekleństwo podobnie jak stolicę.

Każdy wie, że kraj Hiperborejów to Federacja Rosyjska, a wielki ptak — to Gęś.


Po obiedzie mer Moszczyn polecił szoferowi pojechać na budowę obiektu numer jeden — swojej daczy. Jechał i myślał, że budowę trzeba by zakończyć przed jubileuszem. „Zaprosimy z Moskwy jakiegoś słynnego rzeźbiarza, żeby postawił pomnik. Obojętne jaki. A na daczy zrobi się wielki bankiet — kierownictwo okręgu podje sobie naszego jesiotra”. Samochód sunął po ulicach rozbryzgując czarną breję. Przechodnie wciskali się w ściany domów. Był trzaskający mróz, pod centralnym supermarketem stała kolejka za kaloszami i gumiakami. Dzieci wypuszczano na ulicę tylko w maseczkach z gazy. Nad ulicą robotnicy rozciągali transparent:


Chwała naszemu miastu w drodze ku tysiącleciu!


Na drugi transparent Moszczyn natknął się przy wyjeździe z miasta:


Ekologia powinna być ekologiczna!


O właśnie! — powiedział Moszczyn. — Tak trzymać.

Wy do mnie? — zapytał kierowca.

Nie, mówiłem do siebie — odparł mer.

Bardzo słusznie — stwierdził kierowca. — Zawsze to lepiej pogadać z mądrym człowiekiem. Mam do was prośbę, Leonidzie Borysowiczu. Jak następnym razem będziecie gadali ze sobą, zapytajcie rozmówcę, kiedy dostaniemy nowy wóz?

A co, Trofimycz, nie pasuje ci nasze skromne „Audi”? — Zdziwił się Moszczyn.

Niepokoi mnie stan podwozia — powiedział kierowca.

Z jakiego powodu?

Przez to błocko! Przez tę „Różyczkę”, cholera jej w bok!

Nie powinieneś słuchać babskiego gadania! — skarcił Moszczyn kierowcę.

Wóz zjechał z szosy i kołysząc się na wybojach pomknął ku budowie stulecia. Na razie droga nie była jeszcze oczyszczona.

I oto przed nimi pojawił się wzniesiony już do drugiego piętra zamek — osobista rezydencja Leonida Borysowicza.

Wóz omsknąl się na bruździe, coś w nim trzasnęło i odpadło mu podwozie. Na całe szczęście jechali powoli i kierowca zdążył zatrzymać pojazd.

Moszczyn wściekł się na samochód, kierowcę i na intrygantów.

Wylazł z wozu i ruszył piechotą po śniegu, a kierowca prowadził maszynę z tyłu, trzymając kierownicę i przebierając nogami.

Dalsze losy mera mogłyby posłużyć za scenariusz dramatu.


Oddawszy pieniądze za cegłę Moszczyn zostawił kierowcę z wozem, a sam ruszył ku szosie, gdzie zamierzał złapać jakąś okazję i wrócić do miasta.

Miało się ku wieczorowi, był piątek, i w drodze do miasta mer nie natknął się na żaden samochód, a z tych, które przejeżdżały obok, żaden się nie zatrzymał.

Leonid Borysowicz dotarł do miasta około szóstej (wyobraźcie sobie tylko, w jakim musiał być stanie!). Guslar już z daleka odznaczał się lekkim zapachem spalenizny, którym ciągnęło od „Różyczki”. Nad miastem królował spokój. Niektóre okna świeciły błękitem — ludzie oglądali telewizję. W miarę jak mer zbliżał się do śródmieścia, grubość warstw błocka szybko się zwiększała. Inną rzeczą było jeżdżenie po Guslarze służbowym samochodem, a inną — spacer pieszo.

Moszczyn był wściekły na firmę „Audi”, która wypuściła tak kiepskie samochody, na głupiego kierowcę, na czarne uliczne błocko, na mizerne oświetlenie ulic, na przejeżdżające obok niego samochody, obryzgujące go czarną mazią, na przedstawicieli młodzieży, którzy nie ustępowali mu z drogi, i na żonę, która pewnie nie poczekała nań z obiadem…

Żona w istocie nie czekała z obiadem. Miała strapienie.

Czekała na małżonka, żeby mu się wyżalić.

Ksiusza przywiozła Gierasima — załkała ujrzawszy na progu przemoczonego, nieszczęsnego i załamanego męża. — A rano trzeba wezwać doktora.

Co tam znowu? — Moszczyn usiadł na krześle w przedpokoju. Krzesło było drogie — pochodziło z kompletu włoskich mebli.

Nie da się opowiedzieć — odparła żona. — W przedszkolu mają epidemię, ale tak okropną, że słów brak.

Znowu te babskie plotki — stwierdził Moszczyn i poszedł do kuchni, zapomniawszy się rozebrać. — Dałabyś coś zjeść…

Nie zdjąłeś butów! — zawołała za nim żona. — Znów będę musiała po tobie zmywać podłogę. Przemokłeś do kolan!

Narzekania babki ściągnęły z pokoju Gierasika, który wbiegł postukując kopytkami.

Co to za moda? — zdziwił się Moszczyn ściągając mokry trzewik. — Zdejmuj te kopyta.

But poddawał się opornie, ponieważ noga mera zesztywniała z zimna.

A Ninka z maluchów ma kopyta zielone — oznajmił Gierasik.

Moszczyn chciał już nakrzyczeć na żonę, wnuka, córkę — jednym słowem na wszystkich, którzy plotą bzdury, kiedy człowiekowi jest źle, ale jego stopa nareszcie wyskoczyła z mokrego buta i okazało się, że bardzo jest podobna do kopyta.

Tego jeszcze brakowało — warknął niezadowolony Moszczcyn. — Gdzie moje bambosze?

Zirytowana żona rzuciła mu bambosze. Moszczyn postanowił nie mówić żonie o swoich kopytach. Wiedział, co usłyszy. Jakoś wzuł więc bambosze i poczłapał do łazienki, ale po drodze jeden bambosz spadł mu z nogi i żona wszystko zobaczyła. I odezwała się słowami, których mer oczekiwał:

Kozioł jesteś! Stary kozioł!

Popatrz na swojego wnuka — odciął się ojciec miasta — a potem się przezywaj!

To oczywiście było niesprawiedliwe i żona zalała się łzami. Wnuczek też się rozryczał.

Na to wszystko otworzyły się drzwi i weszła córka.

Ej, co to za kałuża! — zawołała od progu.

Wszyscy spojrzeli na kałużę — okazało się, że to nie kałuża, tylko jakaś czarna, kisielowata masa niekształtnych trzewików i butów.

Córka stwierdziła na dodatek, że bił od niej smród jak z pojemnika wypełnionego fosgenem.

Nie — odparł Moszczyn. — Pachnie talem. To jego sole.

Mówiłam ci, żebyś buty zostawiał na schodach! — zawołała żona, choć oczywiście tego powiedzieć nie mogła; nawet w domu dla miejskiej elity podwędzono by je w ciągu dwóch minut.

A u nas — oznajmiła córka — spłynął w biurze cały parter. Cały dom osiadł o jedno piętro. Ci z parteru, którzy zostali przy życiu, przenieśli się do nas. Wyobrażacie sobie, jaki zrobił się ścisk?

Czemu mi o tym nie zameldowano? — Moszczyn rozjuszył się już nie na żarty. — Zaraz jadę do Rady. Już ja im pokażę!

W tej chwili zadzwonił telefon.

Dzwonił szef straży pożarnej. Oznajmił, że Plac Odkrywców osiadł na metr. Co robić?

Zaraz tam będę! — krzyknął Moszczyn w mikrofon. — Wyślij po mnie beczkowóz!

Wszystkie stoją na klockach — odpowiedział naczelnik straży. — Gumę z kół zżarło!

To nic — odparł uparcie ojciec miasta. — Dojdę piechotą. Ja im pokażę! Wszystkich poustawiam!

Spróbował wciągnąć buty na kopyta, ale nic z tego nie wyszło.

Córka patrzyła na ojca obojętnie jak na ścianę.

U nas — powiedziała — są tacy, co nogi potracili i pełzają.

Jak to pełzają? — zdziwił się Gerasimek. — Na brzuszkach?

Na saneczkach — odpowiedziała mu matka.

A u nas w przedszkolu dwie dziewczynki na brzuszkach czołgają — stwierdził chłopczyk i się rozpłakał.

Dorośli nie zwracali na niego uwagi, bo właśnie wysiadła elektryczność i wszyscy zaczęli szukać świec. Moszczyn wciąż się odgrażał, że pójdzie na gołych kopytach, a żona mu tarzała:

Nawet nie próbuj, Leonidzie, stracisz nogi, a drugich nikt ci nie da. Kości się nie regenerują, mówię ci to jako nauczycielka biologii.

Tatku, zostań w domu — przyłączyła się córka do matki. — Dwadzieścia stopni mrozu, kopyta odmrozisz.

Moszczyn jednak był uparty. Wyrwał się kobietom i stukając kopytami pobiegł w dół po schodach.

Na szczęście nie on jeden był świadomym swoich obowiązków obywatelem. Przed drzwiami na falach czarnego błocka kołysała się nadmuchiwana żółta łódź ratunkowa. Siedział w niej profesor Minc w przeciwdeszczowym płaszczu.

Co robić? — zawołał Moszczyn od drzwi.

Wsiadajcie! Popłyniemy i zastosujemy odpowiednie środki!

Profesor Minc nie wydawał się już Moszczynowi być tak nieprzyjemnym typem, jak niedawno. Przeciwnie, mer uznał, że i do czynienia z sympatycznym i odważnym człowiekiem.

Jakie środki? Kto je będzie stosował? — zapytał Moszczyn.

Nadmuchiwaną łódkę niosło wzdłuż ulicy Puszkina.

Kółko młodych chemików imienia Petrianowa–Sokołowa — odpowiedział zagadkowo Minc, energicznie wiosłując po śliskiej drodze.

Niewiele jednak zabrakło, i podróż, która zaczęła się tak dobrze, zakończyłaby się tragicznie.

Łódka wpadła w potok czarnej cieczy rwącej ku rzece Guś. Profesor musiał użyć całej swej siły i zręczności, żeby nie dopuścić do zmycia łódeczki do rzeki, która też pozbyła się już pokrywy lodu i niosła ku Morzu Białemu swoje czarne, potężnie śmierdzące i mętne wody.

Niech pan się postara nie oddychać! — rozkazał Moszczynowi profesor i ten przytknął nos do rękawa. Od razu mu trochę ulżyło.

I mer pryncypialnie krzyknął przez rękaw:

Mieszanka jest zupełnie nieszkodliwa!

No to przyjmijcie moje gratulacje — odpowiedział profesor.

A powiedzcie mi, skąd u Gierasika wzięły się kopyta?

Właśnie stąd… Nie odzywajcie się, przeszkadzacie mi wiosłować.

Od rzeki, potykając się, ślizgając i rozpaczliwie krzycząc biegło kilku miłośników łowienia ryb spod lodu. Przerażony Moszczyn zobaczył, że spod wody suną ku nim jakieś macki niesamowitych potworów, przypominających bestie z amerykańskich filmów grozy.

O, jedna z macek sięgała już po staruszka w łódce. Staruszek bohatersko odpierał ataki wędką.

Co to jest? — wrzasnął mer.

Weźcie pistolet! Macie go pod nogami! — odpowiedział profesor.

Ale co to jest? — powtórzył pytanie Moszczyn, grzebiąc pod nogami i szukając broni.

Strzelajcie! To wodorosty! — krzyknął mu profesor.

Moszczyn otworzył ogień i dał się ponieść bojowemu zapałowi. Jego palba wywarła niewielki skutek na wodorostach, za to dostało się paru rybakom.

Kiedy wreszcie skończyły się naboje i rozogniony Moszczyn cisnął w natrętną mackę pistoletem, profesor zauważył zgryźliwie:

Rozrzutni jesteście, ani słowa. Pistoletów, ot tak, na ulicy się nie znajduje.

Wydobywszy z kieszeni niewielki, ale silny elektromagnes, przyciągnął pistolet do łódki i schował go za pazuchą.

Przeciąwszy błotnisty potok skierowali się wyżej ku brzegowi.

Na suchym lądzie trzeba było zostawić łódkę, obaj ruszyli więc opłotkami, gdzie leżał jeszcze śnieg. Biel wyraźnie odcinała się od czarnej mazi. Nawet Moszczyn w końcu to zrozumiał i rzekł:

A może niepotrzebnie tak wszystko czyściliśmy, mój dobry człowieku?

Za późno na pokutę! Uprzedzano was, ale nie słuchaliście. Teraz cała nadzieja w sokołowcach–petrianowcach.

W kim?

Nie zostawajcie w tyle!

Podbiegli od tyłu do dwupiętrowego budynku zbudowanego z cegły. Moszczyn, który nigdy nie chodził podwórkami i opłotkami, nie od razu zorientował się, że to Szkoła nr 3.

Tylne żelazne drzwi były zamknięte.

Minc zastukał w nie trzy razy, zrobił pauzę i dodał jeszcze dwa stuknięcia.

Drzwi się uchyliły. Moszczyn spodziewał się, że w szczelinie zobaczy ludzką twarz, ale nie zobaczył. Twarz pojawiła się na poziomie jego pasa i zadała pytanie suchym głosikiem:

Hasło?

Tablica Mendelejewa — odpowiedział służbiście Minc. — Odzew?

Hafn! — zapiszczał głosik.

Drzwi otwarły się ze zgrzytem i pokazała się dziesięcioletnia dziewczynka w niebieskim chałacie laboratoryjnym i z respiratorem na twarzyczce. Wartowniczka wpuściła gości do ciemnego korytarza.

Proszę iść za mną — powiedziała. — Tylko patrzcie pod nogi, światła na pół gwizdka. W siłowni lecą bezpieczniki, jeden za drugim. Z początku pokrywają się jakimś śliskim nalotem, a potem lecą w diablą mać.

Dziewczynko, czy to wolno się tak wyrażać? — zdziwił się Minc, a Moszczyn zapytał:

A czemu one lecą w tę mać?

A próbowaliście solami hafnu traktować miedziane przewody, co?

Nie próbowałem.

No to się schylcie — poradziła im dziewczynka — bo łby sobie porozbijacie, koledzy.

Nie jestem żadnym twoim kolegą! — rozgniewał się Moszczyn. — Jestem głową tego miasta!

A kto was nie zna! — westchnęła dziewczynka. — Jak to mówi moja mama: „dawno by go już powinni na katorgę pogonić!”.

Moszczyn chciał zapytać o adres mamy, żeby podjąć odpowiednie kroki, ale się powstrzymał.

Dziewczynka powiodła ich ciemnymi korytarzami do schodów, a potem na górę, obok szkolnej szatni, w której czekały spokojnie na właścicieli szeregi gumiaków i gumowych płaszczy przeciwdeszczowych. Zatrzymawszy się przed drzwiami gabinetu chemicznego zastukała w umówiony sposób. Zza drzwi rozległ się głos:

Hasło?

Zamiast odpowiedzi, dziewczynka rzuciła niecierpliwie:

Otwieraj, w każdej chwili mogą nas przyłapać. Przyprowadziłam ludzi.

Drzwi się uchyliły.

Dorośli weszli do środka.

W gabinecie chemicznym pachniało alarmem. Z kilkorga znajdujących się tam dzieci, troje albo czworo miało na twarzy maski przeciwgazowe.

Siadajcie — zaproponował chłopaczek w czerwonym swetrze. — Rozgośćcie się. Przyszliście zaproponować wspólne działania?

Co zaproponować? — nie zrozumiał Moszczyn.

Tak — odpowiedział za niego Minc. — W imieniu całego miasta przyszliśmy poprosić o pomoc.

Nic z tego! — Moszczyn poprawił okulary i poczerwieniał na twarzy. — Wszystko idzie ku lepszemu. Wszystko jest pod kontrolą.

Pokażcie kopyta! — polecił mu chłopczyk.

Tylko bez wypadów osobistych! — uniósł się mer. — Kim są twoi rodzice? Dawno w tyłek nie dostałeś!

Zostaw go, Rusłan — odezwała się dziewczynka, która przyprowadziła mera i Minca. — On lubi mieć kopyta, jeździć samochodem bez dna i dachu, a jak wróci do domu i zobaczy, co z jego mieszkaniem zrobiły węże kanalizacyjne, wybuchnie radosnym chichotem!

Jakie węże? — zapytał Moszczyn słabym głosem. — Skąd węże?

Niech już pan idzie — odpowiedziała mu dziewczynka. — Nie będziemy pana zatrzymywali.

Moszczyn oczywiście chciał skończyć z nieporządkami, których ofiarą padł Wielki Guslar, pragnął widzieć siebie i swoich bliskich silnymi i zdrowymi, ale irytowało go to, że i ratowania miasta wzięły się niedorostki, dwójarze i smarkacze.

Zechciejcie się ulitować nad urażoną dumą Leonida Borysowicza — poprosił dzieci Minc. — Wpadł w panikę i nie rozumie, co bełkocze. Na domiar złego nie wie, czym to wszystko grozi…

A czym grozi? — szybko zapytał Moszczyn.

Zagładą wszystkiego, co żyje — odpowiedziała dziewczynka. — Weźcie najbardziej prymitywny komputer, on wam wszystko wyliczy.

A da się ten proces zatrzymać i odwrócić? — zapytał ojciec miasta.

Można, ale nie od razu — odpowiedział gniewnie Rusłan, który najwyraźniej był przywódcą tej bandy niepełnoletnich chemików.

Muszę się naradzić — stwierdził Moszczyn.

Z kim? — zdziwił się Lew Christoforowicz.

Z towarzyszami — odpadł surowo mer, który jednak nie bardzo wiedział, z kim miałby i mógłby się naradzać. Wiedział tylko, że narada była konieczna, jako pewnego rodzaju rytuał administracyjny.

Niech idzie — odparła dziewczynka głosem pozbawionym nadziei.

Wskazała drzwi takim gestem, że Moszczyn, który już ruszył ku tym drzwiom, doznał jakby objawienia.

Co ja wyprawiam? — pomyślał wstrząśnięty. — Dążę ku śmierci i popycham ku niej moją rodzinę. Sam już stałem się potworem… i czego mam się bać? Kimże ja gardzę?”

Odwrócił się ku dzieciom, które odprowadzały go poważnymi spojrzeniami, i powiedział cicho:

Wybaczcie mi, dzieci. Spróbujmy razem uratować nasze miasto. Co prawda przykro mi rzec, że roztrwoniłem dolary…

Ani słowa o pieniądzach — powiedział Minc. — Wiemy o wszystkim. Bierzmy się do roboty.

Żądamy pewnych gwarancji — stwierdził Rusłan. — Po pierwsze — zwiększyć pensje naszym nauczycielom.

I wreszcie je wypłacić — dodała dziewczynka.

Po drugie — trzeba wyremontować dach w naszej szkole.

Zrobi się — obiecał Moszczyn.

I najważniejsze — nigdy więcej nie zawierać podejrzanych umów w szemranymi typami.

Ale on z Moskwy przyjechał! — stwierdził Moszczyn.

W Moskwie też się niekiedy spotyka niedobrych ludzi — zauważył odkrywczo Minc.

Zapomnijcie o tej soli — uściśliła dziewczynka — cokolwiek by wam proponowali.

Przysięgam! — jęknął Moszczyn. — Przysięgam na zdrowie mojego wnuka!

A potem ściszył głos i zapytał:

A naprawicie mi te… kopyta?

Kopyta na razie pokazały się u czterdziestu dwu procent mieszkańców naszego miasta — stwierdził Minc.

Nawet nie zauważyłem!

Wy w ogóle jesteście za mało spostrzegawczy — powiedział Minc. — No, proszę złożyć przysięgę!

Z zewnątrz doleciał przygłuszony huk.

Co to było? — zapytał Moszczyn.

Tak jak się spodziewałem — odpowiedział Rusłan — zapadł się pod ziemię Pomnik Odkrywców.

Czy wyście powariowali?! — wrzasnął Moszczyn. — Zapominacie, że ten pomnik to duma naszego miasta!

Szybciej przysięgajcie — poradził mu Rusłan — Położenie miasta pogarsza się z minuty na minutę.

Przysięgam! — jęknął Moszczyn. — Przysięgam, przysięgam, przysięgam!!!

Rusłan zaczął rozdawać dzieciom opryskiwacze, zrobione z konewek ogrodowych. Po jednym dostali też Minc i Moszczyn.

Dalej na ulice! — rozkazał chłopczyk. — Żeby mi ani jeden metr kwadratowy nie został nie spryskamy! Oszczędzajcie dezintegrator!

Polewaczka była ciężka. Niosący ją Moszczyn nieco się zataczał. Dzieciom też było nielekko, ale żadne się nie skarżyło.

Jak one to wszystko wymyśliły? — zapytał mer Minca.

Nad formułą chemiczną pracowaliśmy razem — odpowiedział Lew Christoforowicz. — Praktyczną stronę zostawiłem członkom kółka.

Może powinienem sobie spryskać nogi? — zapytał nieśmiało mer.

Wszystko w swoim czasie — odpowiedział Minc. — Wyzdrowiejemy.

A co, wy też? — mer drżącym palcem wskazał trzewiki Minca.

Nie — odparł zagadnięty. — Ja w porę się spostrzegłem.

Kiedy dzieci i dorośli wyszli na ulicę, Rusłan pokazał każdemu, gdzie ma iść. Moszczynowi trafił się rejon fabryczny, a Minc poszedł nad rzekę. I tak z wyroku losu się rozstali.


Moszczyn poszedł do rejonu fabrycznego, pryskając po i z konewki na czarny bruk, ale przeszedłszy jedną czwartą i zatrzymał się. Niepokój o los rodziny zrobił swoje. „Tych młodych chemików — pomyślał — wystarczy aż nadto. Zgubią całe miasto. A na mnie czeka rodzina”.

Obejmując rękoma konewkę pospieszył do rodzinnego domu.

Kiedy potykając się i ślizgając po opustoszałych ulicach dobiegł do bramy, za drzwiami natknął się na tę odrażającą smarkulę, córkę bezczelnej matki.

Przewidzieliśmy — stwierdziła — że nie będzie się pan troszczył o miasto, ale popędzi do swojej nory.

Rozwścieczony Moszczyn zamachnął się konewką, ale dziewczynka zwaliła go w błoto jakimś chińskim chwytem. A potem przekazała konewkę wnukowi Moszczyna, który pobiegł za nią ratować miasto.

Straszliwie upokorzony Moszczyn poczłapał do swego mieszkania, gdzie obrzucił przekleństwami żonę, która nie dopilnowała wnuka, narażonego teraz na straszne niebezpieczeństwo.

Potem zaczął zatykać wszystkie dziury i dziurki, żeby do mieszkania nie przedostały się kanalizacyjne węże.

Czynność ta mocno go zmęczyła i mer położył się spać.

Obudził się następnego ranka.

Świeciło mizerne zimowe słońce, którego promienie sypały iskierkami po śnieżnej pokrywie, jaka w ciągu nocy oczyściła krajobraz miasteczka.

Po ulicy biegali narciarze i chłopcy z sankami.

Moszczyn potrząsnął głową, jakby się zbudził ze złego snu.

Do sypialni zajrzała żona i zapytała go, czy zechce zjeść śniadanie.

Mer był diabelnie głodny.

Wcinając jajecznicą na boczku zapytał:

Rimka, a jak tam nasz Gierasik?

Odprowadziłam go do przedszkola.

A jego kopyta?

Opamiętaj się, stary bluźnierco! — przestraszyła się żona. — Skąd u Gierasika miałyby się wziąć kopyta?

Ja też miałem — przypomniał sobie Moszczyn i zajrzał pod obrus. Jego nogi, otulone pantoflami, kończyły się zwyczajnymi ludzkim stopami, pokrytymi kilkoma odciskami.

I Moszczyn zrozumiał, że wszystkie koszmary po prostu mu się przyśniły.

Choć w przedpokoju stała konewka z opryskiwaczem, a na placu zobaczył, że koparka i dźwig wydobywały z ziemi ogromny, odlany z brązu Pomnik Odkrywców, Moszczyn doszedł do wniosku, że to głupstwa, halucynacje i nieporządki.

W kiepskim nastroju poszedł do urzędu i wszedł do swego gabinetu. Pozdrowiwszy Waluszkę poklepał ją po policzku i polecił, żeby mu zaparzyła herbatę.

Zajął się papierami, ale w tejże chwili Walusza wsunęła pyszczek w drzwi i oznajmiła, że przyszedł pan Gleb Stiepanowicz Nieunywnych.

Moszczyn się skrzywił — przypomniał sobie, kto to taki.

Wszedł mizerny człeczyna w ubraniu współczesnego biznesmena.

Widzę, że skończył się wam proszek — stwierdził radośnie.

Ale przyprowadziłem nową wywrotkę. Do jubileuszu rodzinnego miasta zwyciężymy śnieżną pokrywę, co?

Nie, nie i jeszcze raz nie! — zaprotestował gwałtownie Moszczyn.

Wszystko sobie przypomniał. Czyli nic mu się nie przyśniło. Oto przyszła śmierć Wielkiego Guslaru pod postacią tego mizernego człeczyny.

Idź do diabła! — rzucił Moszczyn.

Ty co, staruszku, odbiło ci? — zapytał Nieunywnych.

Podpisałeś kontrakt z moją firmą.

Nie wolno. Miasto ginie.

A cholera z nim, z tym miastem. Nieunywnych wyjął z kieszeni długą kopertę.

Masz tu pięć stów na dach twojego domku.

Weźcie je z powrotem! — powiedział Moszczyn.

W moim samochodzie — odpowiedział gość — siedzi dwóch twardogłowych. Godni bardzo ludzie. W mieście Kotlas pieprzeni demokraci próbowali zatrzymać pochód cywilizacji. Wiesz gdzie są teraz? W szpitalu!

I Nieunywnych zachichotał złowieszczo.

Nie wyobrażacie sobie, do czego to prowadzi! — upierał się Moszczyn.

Ależ wyobrażam sobie, jakżeby nie — uśmiechnął się gość. — Na miejscu Moskwy jest już błotniste jezioro. Pachnie, powiadam ci, fantastycznie. Będziemy robić błotny kurort. Japończycy stadami będą się zjeżdżali.

Szkoda stolicy…

Powiedz ty mi lepiej, skończył ci się produkt, czy jakieś bydlę formułę rozgryzło?

Nie powiem — odparł mężnie Moszczyn. Nieunywnych pokręcił głową i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kolejną kopertę. Położył ją w odległości wyciągniętej ręki od mera i powiedział:

Na razie proponuje ci marchewkę. Uważaj, bo wezmę kij, a wtedy zostaniesz biedny i zbolały!

Ale mnie kopyta wyrosły!

A co to, źle? Sam kopytami, rozumiesz, tupię, a rogi mi dziś rano spiłowali. I co? Mów mi natychmiast imiona moich wrogów, szlag by ich trafił!

Nie, nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności za zagładę miasta i całego państwa.

Jasne — odpowiedział Nieunywnych i pociągnął kopertę ku sobie. Drugą ręką wziął pierwszą kopertę, która już leżała tuż obok mera.

A ile tu… jest? — zapytał mer głosem ochrypłym ze strachu i wzruszenia.

Razem tysiąc baksów. Położysz dach i kupisz buciki wnuczkowi.

On też ma kopyta… — w oczach Moszczyna pojawiły się łzy.

Cywilizacja opiera się na ewolucji — stwierdził dość mgliście biznesmen. — Nie masz wyboru. Albo zostaniesz bez pieniędzy, ale za to z mnóstwem siniaków i złamań, albo podejmiesz współprace z cywilizacją. Spędzisz urlop na Wyspach Kanaryjskich, to sobie odpoczniesz. Wszyscy nasi tam odpoczywają.

Moszczyn poczuł tchnienie grozy. Rozumiał jednak, że nie zdoła się oprzeć zorganizowanej cywilizacyjności, która w mercedesie ma ochroniarzy. Przegrał bezsensowną walkę z postępem.

Kółko młodych chemików — poddał się wreszcie. — Ze Szkoły numer 3. Petrianowcy — Sokołowcy. Przewodzi im profesor Minc. Stary, ale podły. Przeciwstawia się cywilizacji. A zabezpieczycie mi wybór na drugą kadencję?

Za swoimi stoimy murem — stwierdził Nieunywnych. — Nie pękaj, koleś.

Moszczyn oczywiście nikomu nie pozwoliłby tak się do siebie zwracać, ale w tym momencie ogarnęło go słodkie poczucie przynależności do potężnego świata zorganizowanej cywilizacyjności.

W razie czego zawsze oczyścimy z zarzutów — zakończył delikatnie Nieunywnych. — Nie takich się wyciągało… Po pięć trupów na koncie i miliardy dolarów. A rezultat — wszyscy ich szanują.

Nie chciałbym, żeby nasze stosunki…

Mięczak z ciebie — dobrodusznie i z humorem zauważył gość. — Powiedz teraz, jak trafić do tej szkoły.

Wzdłuż Lermontowskiej, a potem skręcicie w Radziecką. .. Ale dzieciom niczego nie zrobicie?

A co mielibyśmy im zrobić? Nie przejmuj się. Myśl lepiej o sobie. A tego Minca gdzie można dopaść?

Ulica Puszkina, dom nr 16 — powiedział szybko Moszczyn i zaraz się postarał o wszystkim zapomnieć.

No, to byłoby wszystko! — podsumował Nieunywnych. — Zaczniemy sypać. Wezwij dozorców.

Co też i Moszczyn zrobił. Niełatwo mu było, ale pocieszał się myślą, że z rogami i kopytami też można żyć, a nawet będzie ciekawiej.

Młodzi chemicy wiedzieli już o przyjeździe do miasteczka mercedesa i towarzyszącej mu wywrotki.

Nie chcieli co prawda uwierzyć, iż Moszczyn przejdzie na stronę wroga, ale profesor uprzedził ich o tym, że taka możliwość istnieje.

Dzieci nie chciały wszczynać konfliktu z przyjezdnymi, ale kiedy do szkoły przez bramę wtargnęli dwaj ochroniarze z gumowymi pałkami w krzepkich łapach i zaczęli wypytywać szatniarkę, ciocię Dusię, gdzie się kryją młodzi chemicy, wszyscy zrozumieli, że o pokojowych pertraktacjach mowy być nie może.

Ciocia Dusia początkowo usiłowała stawiać opór, ale dali jej pałką w łeb i pięścią w krtań. Wybuchnęła płaczem, ale dzieci nie wydala.

Dzieci rozbiegły się po klasach, a wychowawczynie pozamykały drzwi.

I wtedy na podeście schodów nad szatnią niespodziewanie pojawili się młodzi chemicy. Na czele stanęła maleńka, ale bardzo uzdolniona dziewczynka, a za nią jej młodzi przyjaciele, których prowadził Rusłan.

Wszyscy trzymali w dłoniach opryskiwacze wykonane ze zwyczajnych ogrodowych konewek.

Natychmiast zostawcie ciocię Dusię! — rozkazała dziewczynka.

Aaaa! — zawołał Nieunywnych tryumfalnie. — No proszę, młodzi chemicy!

Nie odpowiadamy za następstwa! — krzyknął Rusłan ujrzawszy, że napastnicy biegną na niego wymachując pałkami.

Ale któż zatrzyma cywilizowanego bandytę?

Patrzącym na to wydało się, że nikt ich nie zdoła zatrzymać. Nie zdążył niczego uczynić nawet profesor Minc, który zbiegał po schodach, żeby stanąć pomiędzy dziećmi i napastnikami — i on był bezradny.

Trzy kroki przed młodymi chemikami bandyci sami się zatrzymali.

Nie ze swojej woli.

Z rozpylaczy wytrysnęły strumienie neutralizujące chemiczne zagrożenie.

I na oczach wszystkich, Nieunywnych i jego ochroniarze rozpłynęli się w jedną wielką breję brudnej gęstej cieczy.

Co wyście narobili! — zawołał Minc. — Pozabijaliście tych ludzi!

Nie — odpowiedziała spokojnie dziewczynka. — Oni nadal są żywi, tylko w stanie ciekłym. Przez chwilę wszyscy patrzyli, jak brudna ciecz z chlupotem spływa po stopniach i kieruje się do piwnicy.

Spojrzawszy na to z żalem, Minc powiedział:

Najważniejsze, że uratowaliśmy nasze ukochane miasto.

Jakby w odpowiedzi na te słowa budynek szkoły zakołysał się w posadach. Nie runął ani się nie rozsypał, ale zaczął gdzieś sunąć.

Wszyscy wybiegli na zewnątrz.

Strasznie nawet pomyśleć, co się wyprawiało z Wielkim Guslarem.

Jak się później okazało, Leonid Borysowicz Moszczyn wezwawszy dozorców zaczął nową kampanię wojny ze śniegiem.

Nasycona tłustą mazią ziemia nie wytrzymała i całe miasto trzymając się górnej warstwy gleby, razem z asfaltem, coraz szybciej zaczęło się osuwać do rzeki Guś. I stopniowo pogrążając się w jej nurcie popłynęło ku północy. Mieszkańcy miasta zdążyli w zasadzie wybiec z domów i dzięki temu uratowali się.

Stali teraz na urwisku, które niedawno jeszcze było nabrzeżem, płakali i trzęśli się z zimna, patrząc, jak obok nich przepływają pomniki architektury.

Wielka szkoda — odezwała się dziewczynka z konewką.

Trzeba będzie zaczynać wszystko od początku.

To nic, odbuduje się — odpowiedział jej Rusłan. — Najważniejsze, że zlikwidowaliśmy niebezpieczeństwo.

Pośrodku rzeki na dachu budynku miejskiej rady miotała się jakaś samotna figurka.

Patrzący poznali Moszczyna.

Mer żądał, prosił, a wreszcie zaczął błagać, żeby go zdjęto i przewieziono na brzeg.

A z rzeki wyłoniły się jakieś osobliwe ślimaki, które okazały się przeistoczonymi bandytami.

Ślimaki popełzły na Moszczyna.

Wujaszku Minc, nie patrzcie na to — poprosił Rusłan. — To widok nie dla ludzi w podeszłym wieku. Przywykliście żyć w świecie, w którym można się porozumieć i dogadać. My mamy inne prawa.

Minc nie odpowiedział. Ujrzawszy w tłumie gapiów Korneliusza Udałowa, byłego naczelnika miejskiego przedsiębiorstwa budowlanego, zawołał:

Korneliuszu! Trzeba będzie odbudować miasto! Jesteś gotów?

A jakże! — odparł Udałow.


Przełożył Andrzej Sawicki


Разговор с убийцей

Rozmowa z zabójcą


Po bezkresnym stepie aż do samego horyzontu dął gorący wiatr. Stojąc na stoku wzgórza widziałem jak trawa, pochylając się pod naporem wiatru, pokazuje spodnią powierzchnię liści, przez co cały step robił się błękitny.

Wykorzystując podmuchy wiatru nad stepem wolno unosił się spory ptak ze szponami na końcach skrzydeł. Od czasu do czasu składał skrzydła i niczym kamień spadał ku ziemi, chwytając unoszone wiatrem owady.

Wiatr dmuchnął w stronę wzgórza, upał uderzył mnie w twarz.

Ptak zauważył moją obecność i z przestrachem frunął ku rozpalonemu niebu.

Kamerę, która odmówiła posłuszeństwa, zarzuciłem na ramię i postanowiłem, że naprawą aparatu zajmę się wieczorem na biwaku. Szykowałem się przecież, by spędzić tutaj, w górnym kenozoiku, osiem dni. Nie miałem powodu się spieszyć.

Pytanie, które możecie mi zadać i na które mam gotową odpowiedź jest dość oczywiste.

Dlaczego ja, który dokonałem największego odkrycia w historii ludzkości i urzeczywistniłem podróże w czasie, wyprawiłem się w tak daleki okres historii naszej planety? Dlaczego nie zainteresowały mnie zamierzchłe bitwy albo epoka wielkich odkryć geograficznych. Co mnie ściągnęło w te burzliwe czasy, i do krain, których rozum nie uszczęśliwił jeszcze swoją obecnością?

Odpowiadam — interesowała mnie odwieczna zagadka. Jak, kiedy i skąd pojawił się człowiek?

Błagam, nie odsyłajcie mnie do opasłych tomów zmęczonych nauką i mądrością staruszków, którzy na wszystko znajdą zawsze przekonującą odpowiedź. Znają wszystkie prawidłowości i cały łańcuch przyczynowo — skutkowy. Pozwólcie, że im nie uwierzę.

Gdybym uwierzył, nigdy bym nie poświęcił siedemnastu najlepszych lat życia na tak ryzykowne i wątpliwe przedsięwzięcie.

Ale w tej chwili wszelkie trudy i zwątpienia miałem już za sobą. Byłem u celu!

Idę po rozległym stepie i czekam na spotkanie z naszymi przodkami.

Ale co to? To niemożliwe!

.. .Za falą wiatru zbliża się do mnie człowiek, wydający się z daleka niemal karłem. Odziany dziwacznie, ale skromnie. W pierwszej chwili przyjrzałem się jego odzieży, jej niezwykłemu krojowi i barwie. Dopiero potem spojrzałem w twarz obcego. Twarz też była niezwykła.

Szersza niż u normalnego człowieka, barwy znacznie — powiedzmy — cieplejszej. Patrząc na nieznajomego odnosiło się wrażenie, że żyły podchodzą u niego zbyt blisko powierzchni skóry. Spróbuję opisać kolor jego oczu. Były ciemne, prawie czarne na brzegach tęczówki, i jaśniejsze w centrum, które zajmowała maleńka i czarna źrenica.

Potem spojrzałem na jego dłonie.

Nieznajomy otworzył dłoń, jakby chciał mnie powitać. Dłoń była pokryta bruzdami i zmarszczkami jak małpia, a wielki palec — znacznie większy niż u ludzi — odstawał od czterech pozostałych. Wydało mi się nawet, że nieznajomy nie zdołałby złożyć palców w dziób.

Z ramienia tego dziwnego osobnika zwisał ciemny worek. Zwykły worek, o ile nie brać pod uwagę kielichowatego wylotu z boku.

Witajcie! — zawołał z daleka. — Jak tu trafiliście?

Poczekałem, aż podejdzie bliżej. Ponownie zerwał się wiatr, który unosił słowa precz.

Jak sądzę, nie należycie do tego świata — powiedziałem. Zatrzymał się nieopodal, zdjął z ramienia worek i postawił go na trawie

Istotnie — odparł. — Przyleciałem z innej planety. A wy? Z przyszłości?

Owszem — odpowiedziałem. — Wynalazłem maszynę czasu i dlatego trafiłem w to miejsce. A was co przyniosło na naszą planetę?

Godzi się zaznaczyć, że choć wiedziałem w zasadzie, iż we wszechświecie może istnieć mnóstwo zamieszkanych światów, w głębi duszy nigdy w to nie wierzyłem. Aby w kosmosie pojawił się ów niezwykły, rzadki, kruchy i niemożliwy w gruncie rzeczy do zaistnienia fenomen — rozumne życie — trzeba zbyt wielu niezwykłych zbiegów okoliczności i splotów nieprawdopodobnych wydarzeń, zdawać by się mogło, niepowtarzalnych.

Ale ta istota nie była wcale płodem mojej wyobraźni. W jego oczach, wyrazistych i obcych, błyszczał rozum. Zimny i wyrachowany.

Bardzo mi przykro, że wynaleźliście machinę czasu — stwierdził. — I żałuję, żeśmy się spotkali.

Dlaczego? — Od razu się nastroszyłem. Zrozumiałem, że on nie żartuje. Naprawdę jest mu przykro i żałuje.

Zamierzam — stwierdził spokojnie — zmienić przyszłość tej planety. I dokonam tego. Nikt by niczego nie zauważył. Gdyby nie wy i wasz niepotrzebny wynalazek.

Mówcie jaśniej — powiedziałem. — Jak możecie zmienić przyszłość, skoro już się stała i ja jestem oczywistym tego dowodem.

To przewyższa waszą zdolność pojmowania.

Zapominacie, że wynalazłem machinę czasu. Wynika z tego, że nie tylko jestem inteligentny i wykształcony, ale mam wyobraźnię.

To akurat jest dla mnie oczywiste — stwierdził gość.

W przeciwnym razie nie rozmawiałbym z wami. Sęk w tym, że zamierzam zmienić bieg waszej ewolucji. Siadajcie, tu jest sucho.

Usiedliśmy obok siebie na szczycie wzgórza. Patrzącemu z boku mogłoby się wydać, że jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. W istocie doskonale rozumiałem, że mam przed sobą najgorszego wroga ludzkości.

Mam w tym worku — zaczął przybysz — nasiona roślin właściwych naszej florze. Zamierzam je rozsiać w tym rejonie waszej planety. Moi towarzysze zrobią to samo w innych jej miejscach.

Ale po co?

Żeby wytępić waszą florę.

W jakim celu?

Przybysz spojrzał na mnie z góry. Nawet siedząc przewyższał mnie o głowę.

Musimy uratować nasz rodzaj — powiedział. — Naszą rasę.

Wyrażaj się jaśniej — poprosiłem. — Nie rozumiem, dlaczego dla uratowania swojej rasy przylecieliście akurat do nas?

Będę z wami szczery, choć moja szczerość wyda się wam może okrutna. Proszę się przygotować na najgorsze.

Mówicie jak chirurg w szpitalu o nieudanej operacji — spróbowałem się uśmiechnąć. Choć wcale nie było mi do śmiechu.

Powodzenie, lub niepowodzenie operacji zależy od punktu widzenia — odpowiedział obcy. — Moim celem jest, żeby pacjent umarł przed urodzeniem — i dlatego nawet się nie dowie, że umiera.

Przestańcie mówić zagadkami — poprosiłem. Mój rozmówca wywierał na mnie odrażające wrażenie. Góra mięsa, włosy wyrastające mu z policzków i nawet z uszu, wywinięte na zewnątrz nozdrza… I pomyśleć, że jest gdzieś samica, która uważa go za urodziwego i zwraca się doń: „Mój ptaszku!”

Wcale nie zamierzam mówić zagadkami. Spróbujemy naprawić historyczny błąd. Nasza cywilizacja, mądra i stara, musi drogo płacić za błędy młodości i rozrywki wieku dojrzałego. Innymi słowy — nasza historia to łańcuch tragicznych pomyłek, co zresztą jest właściwe każdej prawie cywilizacji. Nasze lasy zostały unicestwione, gleba zniszczona, źródła wody beznadziejnie zanieczyszczono. Musimy egzystować w sztucznym, chemicznie sterylnym środowisku, pozbawieni normalnego powietrza i zwykłych krajobrazów. Przewidziana nawet została możliwość wynaturzenia i ostatecznej zagłady.

Owszem — westchnąłem. — Podobne problemy nie są obce i nam. My też narozrabialiśmy, wybaczcie wyrażenie…

Teraz już nie narozrabiacie — uśmiechnął się mój rozmówca, rozciągając cienkie wargi. — Już my się o to zatroszczymy.

A co? Co zamierzacie zrobić? — za pierś chwyciło mnie okropne, nie do końca jeszcze uświadomione przeczucie.

Zamierzamy naprawić wasze błędy. Ale, jak się tego pewnie domyślacie, nie można będzie tego dokonać, nie poświęcając czegoś w zamian. Zamierzamy poświecić was.

Jak to?!

Wybraliśmy waszą planetę, ponieważ skład atmosfery, zakres temperatur i stopień nasłonecznienia dość dokładnie odpowiada warunkom panującym na naszym globie. I postanowiliśmy przesiedlić tu naszych współczesnych.

A my? — rzuciłem dość głupie w istocie pytanie.

Was nie ma.

Jak to — nie ma?

Przyjacielu, zechciej się rozejrzeć. Możecie tu znaleźć choć jednego rozumnego mieszkańca?

A ja?

Wy jesteście tym wyjątkiem, który tak wspaniale potwierdza regułę.

Ale narodzimy się później, mogę wam to zagwarantować!

Nic podobnego. Wcale się nie pojawicie na świecie. Wyprawiliśmy się w przeszłość, bardzo odległą dla was, ale dla nas już jakby mniej odległą. Przylecieliśmy na waszą planetę. Zasiejemy ją nasionami naszych roślin, które za kilka lat zupełnie wytrzebią wasze trawy i krzaki.

Ale po co to wszystko?

Żeby zmienić równowagę białkową. Nasze rośliny — to pożywienie dla naszych zwierząt, a nasze zwierzęta staną się pożywieniem dla naszych przodków. Ponownie zaszczepimy nasz rodzaj na czystej i pustej planecie. Zasiedlają ją nasi potomkowie będący naszymi ulepszonymi wariantami.

A co z nami?

Boże wielki, ileż razy przyjdzie mi jeszcze to powtarzać! Zwierzęta żyjące na tej planecie stopniowo wymrą, otrute naszymi roślinami. A my wtedy przeniesiemy tu nasze zwierzęta, a potem ludzi z naszej planety. Będą się rozmnażać w naturalnej atmosferze i stworzą tu swoją cywilizację. A my już się zatroszczymy o to, żeby nie popełniali pomyłek, które stały się naszym udziałem.

Nie, mimo wszystko nie rozumiem! A co z nami!!!

Was przecież nie będzie! A skoro was nie będzie, nawet się nie domyślicie, że wymarliście. Wasi przodkowie wymrą długo przedtem, zanim wy pojawicie się na świecie. Na tej planecie waszych przodków nawet nie będzie! Zamknijcie usta, ślina wam z nich kapie! Wstyd się tak zachowywać! Weźcie się w garść, zbierzcie siły i spotkajcie swój koniec godnie, jak istota rozumna!

A może wy tu po prostu poprzywozicie swoje dzieci? Niech sobie żyją, a my obok, po sąsiedzku? — wymawiając te słowa wiedziałem, że plotę bzdury. Tygrys i łania nie mogą razem jeść manny.

Rozmówca nawet mi nie odpowiedział. Wzruszył tylko swoimi niekształtnymi ramionami.

Ponad minutę przesiedzieliśmy w milczeniu. Potem przybysz zabił komara, który usiadł mu na policzku, i powiedział w zadumie:

To nawet dobrze, że wasi krewni nie będą się tu rodzić. Nasza flora jest dla nich wroga… Poumieraliby… i może nawet by się męczyli, bo śmierć nie przyszłaby od razu.

A humanizm? — zapytałem go.

Humanizm? — powtórzył bez drwiny w głosie. — Owszem, słyszałem to słowo. A czemu wy uważacie się za bardziej humanitarnych od nas? Nie możemy zmienić praw przyrody. Każdy gatunek stara się zająć i utrzymać swoją niszę ekologiczną. My też jesteśmy po swojemu humanitarni, bo posiadamy rozum. Nikogo nie zniszczymy. Wy nawet nie znikniecie. Po prostu nie pojawicie się na świecie. Nie ma was, nie było i nie będzie.

I mojej żony też nie będzie?

Ona jest tylko płodem twojej wyobraźni.

Dzieci też?

Dzieci też.

To co mam robić?

Myślę, że najlepiej będzie, jak zostaniecie tutaj. Zanim rozmnożą się nasze trawy i krzewy, zanim zmieni się powietrze, minie kilka lat — będziecie mieli czas, żeby trochę pożyć. O ile oczywiście macie ochotę na łażenie z maczugą i jedzenie żab.

Drwił ze mnie!

Gdyby nie ta otwarta drwina, być może nie postąpiłbym tak, jak postąpiłem.

Nie zdając sobie sprawy z tego co robię, poderwałem się na nogi.

Nawet o tym nie myślcie — uprzedził mnie przybysz. — Jestem od was silniejszy.

Aleja staję w obronie całej planety!

No to sobie stawajcie. A ja się zajmę siewem nasion. Wstał i wziął worek z nasionami.

Zabiję was. Uczciwie uprzedzam.

Wątpię — stwierdził przybysz. — Jak mi się zdaje, za mało w was agresji. Należycie do tych, co wychodzą na hałaśliwe demonstracje i myślą, że te marsze cokolwiek zmienią. Ale jest wam przyjemnie, przeżyliście jakby okres przekwitania, a teraz można spać.

Zabiję was — oznajmiłem. — A potem wrócę w przyszłość, zbiorę odpowiedzialnych ludzi, wrócimy tutaj i pourywamy wam głowy.

Nic z tego nie będzie. Pojawią się nowi bojownicy. Moje miejsce zajmą towarzysze broni.

Miał rację — nie ma we mnie skłonności do gwałtu. Szansę na zwycięstwo nad obcymi miałem znikome. Ale czy dlatego należało rezygnować z walki?

Przypomniałem sobie, że z ramienia zwisa mi kamera fotograficzna, która z niewiadomego powodu się zepsuła. Tym bardziej mogłem ją teraz poświęcić.

Kamera była ciężka i miała metaliczne kanty.

Podniosłem ją nad głowę i zamachnąłem się.

No, no… — odezwał się przybysz. — Bez żartów proszę. Nie umiecie przecież zabijać, i z braku nawyków możecie diablo narozrabiać.

Ale ja byłem nieubłagany. Kierowała mną rozpacz. Musiałem zabić istotę rozumną, czyli popełnić czyn, przeciwko któremu buntowało się całe moje jestestwo. Skoczyłem na niego.

Rzucił worek, żeby łatwiej uciekać. Nadepnąłem na jego podatną wypukłość i nawet nacisnąłem go stopą. Potem rzuciłem się w pościg za obcym. Najdziwniejsze było, że obaj w biegu kontynuowaliśmy spór.

Byliście u nas? — krzyczałem. — Widzieliście nas? Za co nas zabijacie? Może jesteśmy od was lepsi?

Nie byłem u was! — zawołał nie odwracając głowy. — I nie będę. Was nie ma. Jesteście historycznym nieporozumieniem. Ta planeta będzie należała do moich braci!

Wstydzilibyście się! — grzmiałem wymachując kamerą. — Przecież my istniejemy! Poszukajcie sobie innej planety!

Ukradliście mi worek! — krzyczał on. — A my zbieraliśmy te nasiona po całej planecie! U nas załamała się ekologia!

Już, już go doganiałem, gdy dał nura za jakąś skałę. A gdy pobiegłem za nim, zobaczyłem, jak się zatrzaskuje luk niewielkiego latającego talerza. Przez chwilę waliłem kamerą w burtę jego statku, ale niczego nie wskórałem. A potem talerz odleciał.

I wtedy pobiegłem ku miejscu naszego spotkania. Chciałem odnaleźć worek z nasionami i go spalić. A potem wrócić w przyszłość, do moich czasów, żeby poderwać wszystkich na nogi, żeby przywieźć tu moich przyjaciół, którzy pomogliby mi unicestwić obcych najeźdźców, wszystkich do ostatniego, jak szkodliwe robactwo.

Ale ilu ich jest? Tamten mówił coś o brygadzie siewców. I kto mi uwierzy?

Szedłem po stepie, wśród porozrzucanych kamieni i starałem się sobie przypomnieć, gdzie znajduje się pagórek, na którym obcy zostawił swój śmiertelnie niebezpieczny worek.

Ale kamienie były prawie takie same, pagórki podobne jeden do drugiego, i wszędzie tak samo pochylała się trawa w podmuchach wiatru.

W końcu zmęczyłem się tak bardzo, że zacząłem marzyć tylko o jednym: jak najszybciej wrócić do domu, odpocząć, odzyskać spokój i dopiero wtedy podjąć walkę z tymi dziwnymi i bezlitosnymi najeźdźcami.

Na szczęście miejsce czasowego przeskoku oznakowane było wetkniętym w trawę palikiem obwiązanym białą taśmą. Obok palika było wgłębienie otoczone białymi kamieniami. To właśnie był Punkt Czasu.

Wstąpiłem w środek kręgu i wykonałem czynności niezbędne do zapoczątkowania przerzutu.

Pociemniało mi w oczach.

I poleciałem poprzez wieki i tysiąclecia do swojego domu.

Otóż i mój rok.

Wyszedłem z kręgu.

Powinienem był znaleźć się w niewielkim parku, otaczającym moją zamiejską rezydencję.

Ale to nie był mój park!

Stałem na skraju lasu, który przedstawiał sobą bezładne zbiorowisko dziwnych niebieskozielonych roślin wielometrowej wysokości, z igłami zamiast liści, pomiędzy którymi unosiły się osobliwe owady o przejrzystych skrzydłach i długich korpusach. Powietrze przepełniały obce, złowieszcze aromaty i wonie, wśród których przeważał słodkawy zapach śmierci.

Gdybym nie był przekonany, że jestem przy zdrowych zmysłach, gdybym — niestety! — nie pamiętał rozmowy z obcym siewcą, doszedłbym do wniosku, że zwariowałem. Teraz jednak nie mogłem pocieszać się myślą o szaleństwie.

Niebiosa nie podarowały mi szczęśliwego zapomnienia!

Coś jednak trzeba było zrobić.

Opędzając się od owadów poszedłem skrajem lasu. Na miejscu mojego domu wznosił się stromy brzeg jakiejś rzeki, a na nim stały budowle o obcej mi architekturze.

Wzdłuż brzegu w moją stronę szły dwie żywe istoty, których wygląd i pochodzenie wskazywały jednoznacznie, że są potomkami mojego niedawnego oponenta.

Tamci zwyciężyli!

A ja się tragicznie spóźniłem.

Okrutny, tragiczny eksperyment sprzed kilkuset milionów lat całkowicie się powiódł.

Mój piękny świat uległ zagładzie.

Po prostu nigdy nie zaistniał.

Nie ma mojej żony, dzieci, przyjaciół i mojej biblioteki!

Obie istoty podeszły bliżej.

Odziane były inaczej niż tamten przybysz, miały jednak te same okrutne oczy i te same niezwykłe dłonie.

Nie da się przed nimi uciec. A zresztą, czy warto uciekać?

Nawet nie próbowałem. Dokąd uciec w obcym świecie.

Jeden z nich był niższy i bardzo gruby, a drugi chudy — za to jego głowę porastała osobliwa biała roślinność. Jakby nad jego czołem usadowiło się nieprzeliczone stado cienkich robaczków.

Ujrzawszy mnie obie istoty zaczęły mówić jedna do drugiej. Ich otwory gębowe, otoczone odrażającymi pasmami czerwonej skóry, poruszały się aktywnie, nie zrozumiałem jednak ani jednego słowa.

Ugięły się pode mną nogi i bezsilnie zwaliłem się na trawę.

Moja droga dobiegła końca.

Czemuż, ach czemuż nie dogoniłem i nie zatłukłem kamerą tamtego przybysza. Co prawda… ilu ich tam było? Ilu trzeba byłoby zatłuc? Dziesięciu? Stu?

I co zrobimy? — zapytał Korneliusz Udalow, opuszczając na trawę kobiałkę z opieńkami. — Sądząc z wyglądu, mamy przed sobą przybysza z innej planety. Zabłądził, osłabł, zgłodniał. Być może zdycha.

Korneliuszu, wypluj to słowo! — żachnął się Sasza Grubin. — Czyż można tak mówić o gościu z kosmosu?

Pochyliwszy się nad przybyszem — drobniutkim, chudziutkim, którego zapałką można byłoby przewrócić, odzianym w długie spodenki i luźną koszulę — powiedział:

Towarzyszu… drogi panie… postaramy się wam jakoś pomóc. Chodźcie za nami.

Nie, niczego nie rozumie. Poczekaj, powiem mu powoli i w kosmolingwie, nie na darmo się uczyłem tego języka: „Drogi nasz bracie w rozumie, znajdujecie się na Ziemi, w okręgu wołogodzkim, w miasteczku Wielki Guslar. Jesteście wśród przyjaciół. Wyleczymy was i odeślemy z powrotem”.

Tu pewnie była jakaś katastrofa — stwierdził Grubin. — a on wypadł z latającego talerza. Bywa. Kiepsko z nim…

Źle jest znaleźć się samotnie w obcym świecie — zgodził się Udałow. — Trzeba go będzie zaprowadzić do Lwa Christoforowicza. Niech mu zrobi analizy i czymś go nakarmi. Bo tak to jeszcze możemy otruć biedaka z nadmiaru dobrych chęci.

Masz rację — zgodził się Grubin. — Potrzebny mu odpoczynek i dieta. A w czasie, gdy będzie odzyskiwał siły, pokażemy mu nasze miasto, a jak będzie trzeba, to i do Moskwy go zawieziemy. Z pewnością go to zainteresuje.

Podeszli bliżej i pochylili się nad przybyszem.


Podeszli do mnie blisko.

Wzięli mnie pod ręce i powlekli do niewoli.

Najpewniej mają nakaz zniszczyć bez śladu każdego prawdziwego gospodarza tej planety, zanim ich zdemaskuje.

Jest mi już wszystko jedno.

Zostałem ostatni.

Pokornie idę na śmierć…


Przełożył Andrzej Sawicki


Голова на гренадине

Głowa na granatowcu


Korneliuszu, spójrz w okno! — poleciła Ksenia. — Wczoraj tego tutaj nie było.

Korneliusz Iwanowicz Udałow podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.

Podwórze domu nr 16 stojącego przy ulicy Puszkina w mieście Wielki Guslar, które było świadkiem tylu wydarzeń (niektóre z nich wpłynęły na losy świata), wyglądało zupełnie zwyczajnie.

Niedawno przeszedł deszcz — zwyczajny majowy deszcz, tak przyjazny sadzeniu warzyw, liście na drzewach były jeszcze czyste i świeże, akurat rozkwitły bzy, a wielkie krople rosy, które podczas nocy osiadły na powierzchni stołu do gry w domino, lśniły jak brylanty w promieniach słońca. Stół wczoraj pomalowano białą olejną farbą — co było dziełem starego Łożkina, który szykował się do dziewięćdziesiątych urodzin i liczył na to, że właśnie przy tym stole współlokatorzy wydadzą przyjęcie na jego cześć.

Nieopodal stołu, w pobliżu szopy, sterczała jakaś nieziemska roślina, przypominająca niezbyt wielki baobab, o błękitnych liściach i liliowych owocach podobnych do gruszy.

Co to może być? — dziwiła się Ksenia. — Przybysz z obcej planety?

To najbardziej prawdopodobna z odpowiedzi — zgodził się z nią Udałow. — Czegoś takiego nawet Miczurin by nie wyhodował*.

Ksenia, która jak wiadomo, kompletnie jest pozbawiona poczucia humoru, zapytała:

Jaki znowu Miczurin? Z Zarządu Zieleni Miejskiej?

Zejdę na dół — rzekł Udałow. — Zobaczę, po co przybyli.

Dziwnie jakoś przybyli — stwierdziła Ksenia. — Przecież nie mają nóg.

Wszystko być może.

Za blisko do nich nie podchodź, bo jeszcze jakąś zarazę do domu przyniesiesz.

Najpewniej przybyli do nas z misją dobrej woli — odparł Udałow. — Widzisz, gołąb na nim usiadł. I nic.

A jak oni, dranie, działają z opóźnieniem? Za godzinę zdechnie twój gołąbek.

Udałow nie wdał się w dalszy spór z Ksenią. Ksenia była kobietą o niewielkim rozumie, i zawsze musiała zostać przy ostatnim słowie.

Zszedłszy na parter, Udałow zastukał w drzwi profesora Minca.

Ten już nie spał — zajmował się poranną gimnastyką.

Podczas kilku ostatnich tygodni Minc postanowił zrzucić kilka zbędnych kilogramów. Oczywiście, mógłby wynaleźć jakiś środek radykalny: tydzień i pięćdziesiąt kilogramów z głowy! Był jednak poważnym naukowcem i postanowił najpierw wypróbować tradycyjne sposoby walki z nadwagą, a dopiero potem wynaleźć coś na własną rękę.

Kiedy więc Udałow zastukał do Minca, ten stał na głowie i czytał gazetę.

Wyjdźmy, Lwie Christoforowiczu — zwrócił się Udałow do profesora. — Znów przyleciał do nas jakiś gość z kosmosu.

Trzeba się z nim porozumieć i dowiedzieć, jaki jest cel jego wizyty.

Minc nawet nie zaczął zadawać niepotrzebnych pytań.

Opadł ciężko na podłogę, przez chwilę łapał oddech, a potem zaciągnął szlafrok i ruszył za Udałowem.

Wyszli na podwórze. Było chłodno, można by nawet rzec, że zimno.

Dziwna roślina poruszyła liśćmi z jakimś osobliwym, blaszanym brzękiem.

Jak ci się widzi? — zapytał Udałow Minca.

A jak oni tu przylecieli, skoro nóg nie mają? — zapytał Minc.

Tak czy owak, dwadzieścia sześć! — zdenerwował się Udałow. — Zmówiliście się, czy co?

Dotknął listka. Listek był zimny i śliski.

Ostrożnie! — zawołała Ksenia, obserwująca wszystko bacznie z okna. — Może parzy.

Nie, nie parzy — odpowiedział Udałow.

I spróbował zerwać gruszę.

Ale grusza nie dała się zerwać.

Korneliuszu! — rzucił ostrzegawczo Minc.

I wtedy grusza rozsypała się Udałowowi w dłoni i na wszystkie strony rozpyliła obłoczek mikroskopijnych nasionek.

Minc odskoczył.

A Udałow nawet nie spróbował odskoczyć.

Maleńkie nasionka niczym komary wpiły się w jego podbródek, policzki i nawet w niewielki, bulwiasty nos.

Tfu! — zdenerwował się Korneliusz Iwanowicz. — Co to za kosmiczna agresja? Rozumni kosmiczni bracia tak się nie zachowują.

Intuicyjnie pojął, że ma sprawę z kosmicznymi braćmi w rozumie, choć w roślinnej postaci.

Roślina — nazwijmy ją kosmicznym granatowcem, ponieważ jakoś nazywać ją trzeba, a prawdziwego jej miana nie zdołamy wymówić — myślała mniej więcej tak:

Jak miło trafić na przyjazną i gościnną Ziemię, jak dobrze jest zobaczyć aborygenów, takich dzielnych i zdrowiutkich. Nieźle byłoby włączyć ich w naszą jaźń, uczynić jednymi z nas, żebyśmy mogli razem sycić się pełnią życia, pokojowo filozofować, i oswajać z nimi wciąż nowe i nowe kosmiczne ciała dla wspólnego dobra. O, ten łysawy z perkatym nosem i siwiejący — już został przeszyty naszymi strzałami miłości, już niedługo stanie się jednym z nas i zjednoczy się z Wszechświatową Jabłonią. I przepełniające nas szczęście stanie się jego szczęściem!”.

Z tego wewnętrznego monologu dość łatwo wysnuć można wniosek, że na Ziemię trafili rzeczywiście bracia w rozumie, gotowi zawrzeć przyjaźń z jej mieszkańcami i oczekujący wzajemnego zrozumienia. Ileż to razy w historii przychodziło nam stykać się z agresorami, napastnikami, a czasem zwykłymi łajdakami i bydlakami, ale wreszcie się udało!

Udałowa, skłonnego do idealizacji kosmicznych przyjaciół, ciągnęło do rośliny, choć nieco zirytowały go ukłucia.

Minc myślał inaczej. Jako uczony, który szuka prawdy i istoty rzeczy, był w stanie pomyśleć, że pod powierzchownością przyjaciela może kryć się wróg.

Dlatego wyciągnął wielką chustkę do nosa i osłonił się nią przed lotnymi nasionami przybysza, gdy ten wyczerpał cały zapas, zwinął chustkę z pochwyconymi dowodami agresji i zabrał do siebie. Tymczasem na podwórzu pojawił się nowy redaktor gazety „Sztandar Guslaru”, Misza Standal, który niedawno zastąpił towarzysza Malużkina — ten ostatni ku niezmiernej uldze mieszkańców Guslaru odszedł wreszcie na zasłużoną emeryturę. Nowy naczelny publikował w swojej gazecie odcinkowe wydanie pamiętników Korneliusza Udałowa, Obywatela Wszechświata. Pisał je sam — życie Udałowa toczyło się na oczach jego ziomków i współmieszkańców, on zaś tylko uściślał z Korneliuszem Iwanowiczem szczegóły.

Co się stało? — zapytał. — Goście z kosmosu do Korneliusza Iwanowicza?

Nie — odpowiedział Minc, który już znikał w drzwiach wejściowych. — Boję się, że to agresja.

Ale piękne drzewo — zauważył Standal.

Minc go nie słuchał. W drzwiach zetknął się z niegdysiejszym kierownikiem kadr, a teraz zwykłym emerytem Łożkinem. Ten mając już dziewięćdziesiąt lat chwacko się trzymał i pisał donosy aż do prasy centralnej — co prawda nikt się nimi nie przejmował.

Wezwaliście milicję? — zapytał Łożkin, który przybyszów nie cierpiał i wrogo się odnosił do idei kosmicznej przyjaźni i współpracy. — Całe podwórze zaświnili. — Podszedł do rośliny i wypalił jej prosto w pień: — Co się tak rozparłeś! Prosił cię tu kto? Zbieraj manatki i zmiataj na swój Aldebaran, bo cię jeszcze miotłą przeświecą!

Roślina zjeżyła się wewnętrznie.

Dziwna istota” — pomyślała.

Usiłowała dotrzeć psychicznie do Łożkina i przekazać mu ideę wszechświatowej miłości, ale próba spełzła na niczym — przez pancerz Łożkina nigdy i nikomu jeszcze nie udało się przedrzeć.

Łożkin podniósł z ziemi kamień i rzucił nim w drzewo. Drzewo oczywiście nie poczuło bólu, ale odniosło się do postępku Łożkina ze zrozumieniem, ponieważ dostrzegło w nim buntowniczą duszę samotnego starca.

Łożkin rzucił kilka bardzo niecenzuralnych przekleństw i poszedł dzwonić na milicję.

Tak się pospieszył, że roślina nie zdążyła poczęstować go serią ostrych strzałek–nasion.

Michaił Standal obserwował tę scenę z sarkastycznym uśmiechem. Pomyślał przy tym, jaki to cięty artykuł napisze o obywatelu Ł., który publicznie obrzucił przekleństwami nic nie pojmującego przybysza z kosmosu.

Uśmiechając się ruszył na piętro i nawet nie zauważył, że w ciemię i w kark wbiło mu się kilka igiełek — nasion przybysza.


Obca roślina rozejrzała się dookoła. Nigdy jeszcze nie zdarzyło jej się znaleźć w ziemskim mieszkaniu i teraz zdumiewała się w jak skomplikowany, niewygodny i nawet bezmyślny sposób żyją ludzie na tej planecie.

Oczami Udałowa, który praktycznie stał się już częścią rośliny, obejrzała meble, tak niepotrzebne rozumnej istocie, naczynia i nawet mizerne rośliny w doniczkach na okiennym parapecie. A odzież? Po co nosić na sobie te szmaty? Niehigieniczne, nieestetyczne i poniżające!

Co jest, Korneliuszu? — zapytała Ksenia.

Myślę — odpowiedział mąż. — Myślę o tym, jak bardzo się oboje pomyliliśmy, wybierając taką drogę i styl życia.

Zaczyna się! Gdzieś ty się tego nasłuchał?

Miotaliśmy się bez celu, goniliśmy za mirażami, skupialiśmy się na drobiazgach. I po co było to wszystko?

Żeby do kolejnej wypłaty dociągnąć — rozumnie odpowiedziała Ksenia.

Nie zniżaj się ku brudnej ziemi — poradził Korneliusz małżonce. — Nic tam nie znajdziesz oprócz niewartych uwagi drobiazgów. Patrz przed siebie.

Korneliuszu, dobrze się czujesz?

Zejdź na dół, zbliż się do posłańca Prawdy i przekonaj, jak bardzo zbłądziłaś.

Tego mi jeszcze brakowało! A karmić cię, leniu śmierdzący, kto będzie? Puszkin?

Udałow westchnął, ale nie poczuł urazy. Jak każdy prawdziwy misjonarz wiedział, że dola głosiciela Prawdy lekka nie jest. Iluż to świętych i zacnych ludzi skończyło na stosach albo w żołądkach barbarzyńskich ludożerców? Myśli Udałowa, choć kierunek nadawała im kosmiczna roślina, której częścią zdążył się już stać, zachowały jednak pewną ziemską samodzielność, dlatego że pojęcie kanibalizmu wśród granatowców po prostu nie istniało.

Przyszedł Standal.

Oczywiście w stosunku do Udałowa był znacznie opóźniony w procesie przekształcania się w roślinę z innej planety, ale wszystko szło w dobrym kierunku.

Popracujemy? — zapytał.

Udałow popatrzył na niego jasnym spojrzeniem i zapytał:

A jakiż jest sens w rozpatrywaniu przeszłości? Czy nie odciąga nas to od zespolenia się z kosmosem?

To dziwne — odpowiedział Standal — Z jednej strony niemało wysiłków poświeciłem, żeby zapewnić potomkom dostęp do wiadomości o waszych bohaterskich poczynaniach…

Ach, dajcie temu spokój! — żachnął się Korneliusz Iwanowicz. — Wstyd mi nawet teraz pomyśleć o tym, czemu poświęciłem życie, a dokładniej — pierwszą jego połowę…

Rozumiem was… rozumiem — przyznał Standal. — Ale szkoda, nieprawdaż?

Nie, nie szkoda!

Ksenia patrzyła na męża i Misze nie pojmując, co się z nimi stało. Oczywiście nie wiązała tego z pojawieniem się na podwórzu przybysza z innej planety. Była jednak zaniepokojona. Tym bardziej, że Korneliusz i Misza kategorycznie odmówili zjedzenia posiłku.

I wtedy na podwórzu rozległy się jakieś głosy.

Korneliusz, który był przecież związany niewidzialnymi nićmi z głównym drzewem, zrozumiał, że hałas w jakiś sposób dotyczy gościa z obcej planety.

Okazało się, że przyszedł milicjant Pilipienko młodszy — do którego zaraz dołączył Łożkin.

Milicjant miał na sobie pancerną kamizelkę, a uzbroił się w pałkę i automat.

Nie oznaczało to wcale, że takie uzbrojenie potrzebne mu było w spokojnym Guslarze, ale skoro coś takiego posprawiali sobie w Moskwie, to przecież my nie jesteśmy gorsi. Zasługujemy na to samo.

Milicjant zbadał drzewo, me podchodząc do niego blisko, a za nim łaził Łożkin i klął głośno, że nie można już wyjść na podwórko, tak wszystko zaświnili, a Udałowa należałoby zapytać, czemu przyjmuje nieproszonych gości.

Drzewo oczywiście to słyszało, choć nie wszystko rozumiało, niemiłe mu jednak były wrogie emocje Łożkina i dlatego obrzuciło go strzałkami, nie zapominając o milicjancie.

Łożkin dostał prawie natychmiast, choć w ogniu bitwy w ogóle tego nie zauważył, a sierżant Pilipienko wyszedł bez szwanku, ponieważ był w kamizelce pancernej, a tej nasionami, nawet kosmicznymi, przebić się nie da. Na to wszystko wyszedł Minc.

Zgadzam się z Łożkinem w jednym — powiedział do milicjanta. — Nie znamy rzeczywistych celów tego błękitnego potwora. Czy on chce nas kochać, czy niewolić?

Kochać! — zawołał z piętra Korneliusz.

Zgadzam się z opinią przedmówcy! — podtrzymał go redaktor gazety.

W każdym przypadku niech zna swoje miejsce — stwierdził Łożkin, który jeszcze się nie przeistoczył, a nadal opierał.

Niech zmiata stąd na plac lub do muzeum, żeby nie stwarzać zagrożenia.

Ale co ty mówisz! — krzyknął z góry Udałow. — Przecież przyleciał do nas, żeby nauczyć nas miłości i pokoju, a ty powiadasz — nie stwarzać zagrożenia.

Korneliuszu! — ofuknął go ostro profesor. — Co to wszystko znaczy? Czemu przemawiasz do nas w imieniu przybysza?

Co czuję, to mówię — odparł Korneliusz.

Trzeba to zabrać — zgodził się Pilipienko.

Roślina trochę się przestraszyła i wypuściła w niego cały zapas igieł.

A w duszy Łożkina zrodziły się wątpliwości. Czy dobrze robi, napadając na tę piękną roślinę z innej planety?

Oznaczało to, że nasionka wypuściły korzonki i w duszę starego emeryta stopniowo wsączały się szlachetne uczucia, właściwe granatowcom.

Podczas gdy w Łożkinie budziły się uczucia, przyjechał wóz strażacki. Strażacy mieli na sobie ochronne brezentowe kombinezony i roślina nie mogła ich przekabacić, w sprawę musiał więc wmieszać się Udałow, któremu zaraz w sukurs przyszedł Standal.

Ale Pilipienko młodszy był nieubłagany. Dość już miał przybyszów z innych planet. Naruszali mu porządek w mieście. W każdej chwili mógł przyjechać rewident z kierownictwa obwodu, i kto będzie wtedy odpowiadał? Pilipienko!

Strażacy najpierw zaczęli rąbać roślinę toporkami. Toporki się stępiły, a rezultat był nikły.

Przyjechał buldożer.

Tymczasem w duszy Łożkina zaszła przemiana i stary całkowicie przeszedł na stronę obrońców przybysza. Krzyczał na strażaków i operatora buldożera, odgrażając się napisać, gdzie trzeba.

Gdy z pracy wróciła Gawriłowa, roślina trafiła ją kilkoma strzałkami, a potem dostało się Kseni, która wyszła po mleko.

Buldożer opuścił łopatę i ruszył na granatowca szturmem. Roślina się zachwiała, ale wytrzymała napór. Z przykrością i bólem uświadomiła sobie, że na miłość i dobroć ludzie potrafią odpowiedzieć sprawiając ból.

Chociaż nie popadała w rozpacz, ponieważ wśród ludzi miała już wypróbowanych przyjaciół.

Po trzeciej próbie buldożer złamał łopatę i operator Krawczenko wylazł z kabiny. Podszedł do granatowca i dał mu kopa, za co otrzymał swoją porcję nasionek.

Pilipienko poszedł zadzwonić do pobliskiej jednostki wojskowej, żeby przysłali czołg z miotaczem płomieni i śmigłowce. Z pouczenia Minca zrozumiał, że Ziemi grozi napaść gorsza od Batyjewa.


Zapadał zmierzch. Po niebie nad Guslarem przeleciał wojskowy śmigłowiec — przygotowywano szturm.

Udałow i jego towarzysze rozstawiali stołki wokół przybysza, zdeterminowani spędzić przy nim całą noc i w razie potrzeby osłonić go swoimi, nie tak już potrzebnymi, ciałami. Milczeli, ponieważ podczas kilku ostatnich godzin nauczyli się przekazywania myśli na odległość i czytania myśli towarzyszy.

A myśleli wszyscy to samo.

Udałow, a wespół z nim Standal, Ksenia, Łożkin, Gawriłowa, operator spychacza Krawczenko, dzieci z sąsiedniej bramy i innych jeszcze ośmiu ludzi — w tym Sawiczowie, którzy akurat przyszli w gości do Minca, ale potem zrezygnowali z wypicia u niego herbatki, myśleli tak: „Jakże naiwne są wysiłki osobników niezadowolonych z tej wewnętrznej swobody, harmonii i pokoju, które przynieśli ze sobą na Ziemię dobrzy posłańcy wszechświata! Przecież i tak nieuchronnie poniosą klęskę i staną się częścią wszechświatowego bractwa ducha i rozumu. Czym jest buddyjska nirwana? Jej celem jest uwolnienie się od uczuć i — co ważniejsze — pragnień. Cel — to zespolenie się w jedno ciało i jedną duszę. I pragnienie, by wypełnić świat bezkresem wzajemnego zrozumienia i przychylności. Czy potrzebne są do tego jakiekolwiek zobowiązania i więzy? Nie, oczywiście, że nie! Naruszają harmonię pokoju! Czy potrzebne jest samo życie? Tylko o tyle, o ile nie przeszkadza zespoleniu dusz w pełnym braku działania. Oto cel, do którego powinna dążyć ludzkość. I ona z pewnością go osiągnie!”.

Tylko profesor Minc rozumiał, że ponosi klęskę, bo jego przyjaciele i sąsiedzi mentalnie podporządkowali się Roślinie i nawet są gotowi jej oddać to, co im najdroższe.

Profesor wyszedł na podwórko i zobaczył, jak Korneliusz Udałow podszedł do Rośliny, wyciągnął przed siebie ręce i wniknął w jej pień.

Ach! — zawołał profesor.

Niestety, był bezradny. Udałow znikł. Przepadł, jakby go nie było.

I wtedy podniosła się Ksenia Udałowa. Nie patrzyła na boki, a i na nią nikt nie patrzył. Niczym robot ruszyła za mężem.

Jakież to szczęście — westchnęła w chwili, kiedy jej pierś dotknęła pnia granatowca.

I tak jeden za drugim weszło w drzewo szesnastu obywateli Wielkiego Guslaru.

Minc nic nie zrobił. Nie mógł. Rozumiał doskonale, że musi się bezradnie podporządkować prawu wszechświata.

Po jego mocno zaciśniętych szczękach i policzkach spływały gorzkie łzy.

Ponownie ryknął silnik śmigłowca. Szedł nisko, jakby zbierał się do odpalenia rakiety. I wtedy opamiętawszy się Minc pobiegł do siebie, wybrał numer tajnego telefonu jednostki wojskowej i zażądał, żeby natychmiast wstrzymano przygotowania do ataku na przybysza z obcej planety. Wewnątrz rośliny znajdują się ludzie.

Co, zostali pożarci? — zapytał przerażony oficer dyżurny.

Nie — odpowiedział Minc przełykając łzy. — Sami się z nią zespolili. Teraz mamy do czynienia nie tyle z przybyszem, co z kolektywem, w którym na każdego przybysza przypada przynajmniej dziesięciu naszych obywateli.

Oficer dyżurny nie dał się przekonać i Minc musiał zadzwonić do Ministerstwa Obrony — bo i tam miał przyjaciół.

Postanowiono zatem, że bombardowanie Wielkiego Guslaru odłoży się na rano, a na razie wyśle się tylko wyszkolonych komandosów.


Ach, jakże słodko i spokojnie było Udałowowi w brzuchu rośliny. Czul się tak, jakby po przeżyciu na świecie kilku dziesiątków lat wrócił w matczyne łono. Jego myśli, zespoliwszy się z myślami rośliny, dążyły ku absolutowi. Będąc częścią Wielkiej Jabłoni zrozumiał, co jest najwyższym i celem zawładnięcia wszechświatem — powszechne szczęście pozbawione pragnień i drobnych, przyziemnych problemów codzienności.

Udałow wiedział, ze obok niego sycą się nirwaną jego sąsiedzi i inni mieszkańcy Guslaru, którzy oczywiście nie byli już mieszkańcami tego zwariowanego miasteczka, a atomami, molekułami wielkiej Rośliny.

Kolektywnym wzrokiem Udałow i inne molekuły Rośliny zobaczyli, jak o brzasku z domu wyszedł ogłupiały profesor Minc. Był w grubym palcie, a na ciemne okulary nasunął kapelusz — niełatwo było dotrzeć do niego naszym nasionkom!

A Minc z kolei zobaczył coś takiego, że niewiele brakowało, a by zemdlał i padł ma ziemię.

W nocy na drzewie pojawiły się owoce. Z gałęzi rośliny zwisały owoce niezwykle podobne do głów znanych Mincowi ludzi. O, tam wisi gruszka — głowa Korneliusza Iwanowicza. W drugim zielonym owocu można się dopatrzyć rysów starego Łożkina. Wszystkie miały wyraz słodkiego zapomnienia — oczy zamknięte. A uśmiech! Wszyscy uśmiechali się jednakowo — były to uśmiechy znanej skądinąd Mony Lizy.

Minc ostrożnie poskrobał paznokciem policzek Udałowa.

Korneliuszu, czy mnie słyszysz? — zapytał.

Owoc nie zareagował.

Minc szarpnął nieco silniej. Udałow mocno się trzymał na ogonku, który wyrastał mu z ciemienia. Profesor nie zdecydował się pociągnąć z całych sił — bał się, że zaszkodzi staremu przyjacielowi.

I wtedy nad drzewem pojawił się helikopter i po sznurowej drabince zsunęło się na dół kilku generałów.

Długo stali wokół rośliny i kręcili głowami. Z jednej strony zgadzali się, że poczucie humanitaryzmu nakazuje zostawienie rośliny w spokoju, z drugiej zaś ten sam humanitaryzm kazał im rozwalić roślinę z miotaczy ognia lub unicestwić ją pociskiem jądrowym, żeby nie pojmała w swoje sieci innych miłujących pokój obywateli Rosji.

Wreszcie postanowiono, że problemem powinna się zająć prezydencka Rada Bezpieczeństwa, całą sprawę zaś należy utajnić, granice i mieszkańców domu nr 16 przy ulicy Puszkina objąć kwarantanną, a do Wielkiego Gusiaru przerzucić samodzielną brygadę spadochronową.

Następnie na podwórzu ustawiono polowy stół dla generalicji, do którego zaproszono też profesora Minca, zastępczynię przewodniczącej miejskiej rady, żelazną lady Lidię Lee, i Koreankę miss Phenian, o których porozmawiamy przy innej okazji.

Podpiwszy sobie, generałowie podjęli próby pozrywania owoców z drzewa, co im się oczywiście nie udało, ale (ponieważ nie mieli na sobie pancernych kamizelek) pod koniec przyjęcia trzech generałów pułkowników i generał armii Gromosław zostali zarażeni poczuciem ogólnej radości i pokoju, zrezygnowali więc z powrotu do Moskwy. Zamiast tego skoczyli ku drzewu i szybko się z nim zespolili.

Gałęzi drzewa ugięły się pod ciężarem ziemskich owoców, a w Ministerstwie Obrony postanowiono ukryć przed społeczeństwem i Prezydentem zniknięcie szeregu wojskowych dostojników, ponieważ na miejsce każdego z nich ostrzyli sobie już zęby ich zastępcy.

Generałowie, którzy zjednoczyli się z pieśnią powszechnego szczęścia, także przekształcili się w owoce Jabłoni, i kołysząc się na wietrze spokojnie i bez emocji rozmyślali sobie o filozofii niestosowania przemocy.

Natomiast Jabłoń nie posiadała się ze szczęścia, ponieważ jeszcze wczoraj nie mogła marzyć o takiej liczbie neofitów.

W tym miejscu czytelnik naszego opowiadania z pewnością spodziewa się jakiegoś paradoksu. Doskonale przecież wie, że darmowy ser znajduje się wyłącznie w pułapkach na myszy, a kosmiczne jabłonie bezwarunkowo przylatują po to, żeby nas podbić i przekształcić w niemych niewolników. W tym momencie, myśli więc czytelnik, Jabłoń powinna zdradzić swoją diabelską naturę i w końcu tylko profesor Minc z pojemnikiem gazu w ręce stawi opór strasznej inwazji.

Muszę niestety czytelnika rozczarować.

W głębinach kosmosu istnieje nie tylko wrogi rozum, który wszystko chce podbić i zawojować. Nad nim rozciąga się poziom powszechnego szczęścia i wzajemnego zrozumienia. Oczywiście, zaszczepienie szczęścia nie zawsze udaje się gładko, ale są już pewne pozytywne rezultaty. Nie jest wykluczone, że jeszcze w przewidywalnej przyszłości cała galaktyka stanie się Wielkim Sadem Nirwany.

Rosnąca na podwórku domu nr 16 Jabłoń życzyła ludzkości wyłącznie dobra i szczęścia.

Ci, którzy stali się jej owocami, poznawszy to szczęście niczego więcej już nie pragnęli, nie czekali na emeryturę, nie chcieli załatwiać sobie delegacji do Anatolii, nie zależało im na zdobyciu lodówki, awansie czy ożenku.

Następnego dnia w Jabłoń wtopiły się trzy koty, pies Łobuz i jego pani, która przyszła poszukać Łobuza, oraz kilku ciekawskich przechodniów i wrona — ta ostatnia pozwoliła sobie usiąść na głowie Kseni Udałowej.

Na otoczonym przez wojsko podwórku było cicho; na ławeczce siedział samotnie ostatni z mieszkańców, nie poddany przeistoczeniu i nie ewakuowany mieszkaniec — profesor Minc.

Było mu gorąco w palcie, ale się nie uskarżał. Chód doszedł już do tych samych wniosków, które niedawno wysnuliśmy razem z wami, jego nastrój wcale się od tego nie poprawił.

Stracił przecież najlepszych przyjaciół, dobrych sąsiadów i wszystko wskazywało na to, że niedługo straci całą naszą planetę. O proszę, obok Jabłoni pojawiły się już nowe pędy. Niedługo zaczną się rozprzestrzeniać, żeby pochłonąć całą ludność Rosyjskiej Federacji.

Minc spacerował wokół Rośliny, robił uniki przed nasionami i wpatrywał się w twarze owoców. Nie, wszystkie były jednakowo pozbawione chęci buntu. Jabłoń można oczywiście wysadzić w powietrze albo spalić, to jednak sprowadzi się do morderstwa. Najpewniej Roślina pochłonie ludzkość, zanim ta zdecyduje się ją unicestwić.

Żal tylko dzieci — powiedział Minc.

A Roślina odpowiedziała mu telepatycznie:

Zamiast ich żałować, niech się pan raduje, profesorze. Zamiast bezmyślnego wkuwania w szkole, zamiast perspektyw poniżających egzaminów wstępnych na uniwersytecie, zamiast pozbawionych sensu jałowych studiów, otrzymają spokój od razu, bez stopni pośrednich. Okażą się mądrzejsze od was, Lwie Christoforowiczu. Od dzieciństwa już pozbędą się pragnień i związanych z nimi cierpień. A ludzkość zapomni o śmierci i chorobach…

I radościach — wtrącił Lew Christoforowicz.

Każdą radość kończą rozczarowanie i smutek, tak samo, jak każda miłość kończy się rozłąką, a życie śmiercią — odpowiedziała mądrze Kosmiczna Jabłoń, i wszystkie liczne owoce na jej gałęziach zakołysały się zgodnie, potwierdzając nieodpartą mądrość bijącą z tych słów.

Minc zrozumiał, że poniósł klęskę.

A co dalej? — zapytał.

Dalej — zwiększenie liczby szczęśliwych. Dobrowolne, niespieszne i pełne radości.

Ale przecież zaczną się konflikty!

I to przewidzieliśmy. Dziecko też sprzeciwia się łykaniu pigułek, ponieważ nie rozumie, że pigułki chronią je przed chorobą.

I coście na to wymyślili?

Myśleliśmy wszyscy razem — odparła Roślina. — Za radą przedstawicieli generalicji, którzy wiszą na moich gałęziach, postanowiliśmy wziąć udział w parlamentarnych wyborach do Dumy. Poprowadzimy do zwycięstwa partię Szczęścia. Partię Powszechnej Zgody. Partię Dostatku.

Akurat, dostatek!

Profesorze, zupełnie nas nie zrozumieliście — odparła Roślina cierpliwie. — Dostatek nie polega na tym, że każdy ma to, co chce mieć, ale na tym, że nikt niczego nie chce. Absolutny i powszechny dobrobyt zapanuje wtedy, kiedy nikt niczego nie będzie pragnął. Znikną potrzeby i to wszystko!

Parlamentarne wybory… — zastanowił się Minc. — A co potem?

Jeżeli dzięki nim nie obejmiemy szczęściem całej ludności, zostaniemy Prezydentem — oznajmiła Roślina.

Na te słowa Minc machnął ręką i poszedł do siebie.

Postanowił przyłączyć się do przyjaciół.

Przeszedłszy do swojego skromnego gabinetu wyłączył faks, odłączył od sieci komputer i cisnął do kosza niewysłane listy i niedokończony artykuł. Artykuły niepotrzebne są w świecie, w którym znaleziono rozwiązanie wszystkich problemów i osiągnięto już wszystkie cele.

I na tym zmorzył go sen. Profesor zasnął na kanapie, nie zdejmując z siebie palta.

I nie miał pojęcia o tym, co działo się na podwórku domu nr 16.


Jeżeli ogarnął cię stan absolutnego szczęścia, to niepotrzebne są ci nie tylko lodówka czy palto, ale i sen.

Wszystkie owoce znajdowały się w stanie słodkiego półsnu i mogły w nieskończoność rozprawiać o osobistym szczęściu i braku potrzeby ruchu.

Zajmował się tym i Korneliusz Udałow.

Wisiał i sycił się szczęściem.

I nagle — sam nie zrozumiał, jak do tego doszło — nawiedziła go całkowicie obca i niepotrzebna myśl: a co z Ksenią, nie dmucha jej tam przypadkiem za bardzo?

Och nie! — odpowiedziała Jabłoń, która usłyszała myśli Korneliusza Iwanowicza. — Wasza była małżonka, obecnie pełnoprawny owoc Ksenią, syci się nirwaną, jak i wy sami.

Odpowiedź ta oczywiście ucieszyła Udałowa, ale w tejże chwili, jakby przez śnieżne zaspy i z dalekiej odległości doleciały go myśli Kseni:

Wyłączyłam lodówkę, czy nie? Przecież do końca miesiąca trzeba będzie popłacić rachunki… — i w tej samej chwili napłynęła druga myśl: — A co tam z Maksymkiem, który się wybierał do Tomska?

A co nas obchodzi Maksymek z jego Tomskiem, czy lodówka? — skarcił w myślach Udałow byłą żonę, a teraz jabłko. — Nic!

Nic! — zgodziła się Ksenią i nagle się zaniepokoiła: — Kot przecież nienakarmiony!

I nagle wszystkie owoce przeszyła myśl generała Gromosława:

Jutro mieli przyjść fachowcy do łazienki na daczy! Kto ich tam wpuści?

Komu potrzebni są ci twoi fachowcy! — zawołała Roślina. — Osiągnąłeś wreszcie pełnię szczęścia!

Tak jest! — pomyślał karnie generał, ale wówczas inny tęgi generał z kwatermistrzostwa przypomniał sobie, że jego młodziutka kochanka podejrzanie często uśmiecha się do adiutanta Smirnowa. A kiedy Jabłoń gasiła tę głupią i zbędną myśl, obudziły się myśli kilku chłopaków, którzy diabli wiedzą po co wybierali się na strzelnicę, a Gawriłową zaniepokoiło zachowanie syna, który po raz kolejny zamierzał się ożenić i zamienić mieszkania.

Po co ci mieszkanie, kobieto! — jęknęła udręczona Roślina.

Jak to, po co? — zdziwiła się Gawriłowa. — A gdzie ja będę mieszkała?

I wtedy się stało!

Okazało się, że wszystkie owoce, zamiast się sycić szczęściem, zaczęły myśleć nieprawidłowo. Ci ludzie przez całe życie dążyli do szczęścia i spokoju, a kiedy je otrzymali — masz ci los!


Ocknąwszy się o świcie profesor Minc rozebrał się i zrzuciwszy palto, ubranie i nawet pantofle, w samych kąpielówkach poszedł się poddać Szczęściu.

Było zimno i dął przenikliwy wiatr.

Jabłoń się zjeżyła i drgała w porywach wiatru.

Na ziemię spadały z głuchym dźwiękiem ostatnie owoce.

I tak jak te, które spadły wcześniej, przekształcały się w zaspanych obywateli Guslaru i innych miast.

Ludzie wstawali, otrzepywali się z kurzu i nie patrząc na drzewo, odchodzili w swoją stronę.

Na Minca nikt nie zwrócił uwagi, poza Korneliuszem Iwanowiczem, który spiesząc do domu rzucił niemal nagiemu profesorowi:

Wracaj do ciepła! Przeziębisz się! Kosmiczny eksperyment na szczęście się nie powiódł!

Urwałeś się z Jabłoni? — domyślił się Minc.

Jasna sprawa! — odpowiedział Udałow. — Przecież jutro rano wybieram się na ryby!

Kosmiczna Jabłoń krzyknęła za nimi z irytacją:

Jeszcze tego pożałujecie, dzikusy jedne!

Wciągnęła gałęzie i przekształciwszy się w niewielki stateczek kosmiczny szurnęła ku gwiazdom.

Nikt tego nawet nie zauważył.

Kto zresztą miałby to zrobić, skoro wszyscy opuścili już podwórko?

Nawet profesor Minc.


Przełożył Andrzej Sawicki


Горилла в бронежилете

Goryl w kewlarze

1


Za to, co zrobił dzisiaj, jeszcze przed dwudziestu laty profesora Minca wywieziono by daleko i na długo.

Przeczytał niedawno w gazecie „Sztandar Guslaru” o smutnym losie sumatrzańskich nosorożców. Według doniesień Agencji Reutera zostało ich nie więcej niż tuzin i nie mogą się rozmnożyć z bardzo prozaicznej przyczyny: w dżunglach wyspy Sumatry samiec nie może odnaleźć samicy, co oznacza niemożność założenia rodziny. Wędruje więc po górach i dolinach pół tuzina gruboskórych panien i tyluż młodych nosorożców, a założyć rodziny nie mogą — pomiędzy nimi rozciągają się setki mil nieprzebytego terenu.

Profesor Minc był wstrząśnięty tą wiadomością, dodatkowo uzupełnioną jeszcze informacją, że w minionym tygodniu znaleziono w wąwozie pod wsią Maczech dwie gnijące już tusze młodych nosorożców obu płci — zwierzęta zdołały się odnaleźć przed śmiercią. Oba trupy miały spiłowane rogi.

Dla wszystkich było jasne, że to sprawka kłusowników sprzedających rogi nosorożców bogatym rodzinom w Hongkongu i Singapurze, jako że proszek ze startego rogu nosorożca ma osobliwe właściwości podnoszenia męskiej potencji. A przynajmniej Chińczycy wierzą w to od dwóch tysięcy lat.

Po obiedzie, kiedy osowiały Lew Christoforowicz Minc, Mdzieja rosyjskiej nauki czasowo osiadła w Wielkim Guslarze, patrzył w okno na spływające po szybie strugi smętnego październikowego deszczyku, zjawił się u niego sąsiad Korneliusz Udałow i zapytał:

Czytałeś dzisiejsze, fakty i Argumenty”?

O czym mianowicie?

O tym, jak w składzie celnym na szeremetiewskim lotnisku rozpakowali jakiś tobół, a w nim było dwieście czterdzieści rzadkich okazów brazylijskich papug — wszystkie martwe! A winnych, jak zawsze, nie odnaleziono!

Tego się spodziewałem — odpowiedział Minc z taką pewnością w głosie, że Korneliusza zatkało. Przychodzi do kogoś z sensacyjną wieścią na ustach, a ten, jak się okazuje, już ją zna. Jako dziecko Korneliusz wkuwał w szkole balladę poety Nikołaja Tichonowa o niebieskim pakiecie. Jej bohater przedzierał się przez rozmaite niebezpieczeństwa z ważnym doniesieniem na Kreml. Ledwie żywy dociera do celu, a tam płonie światło, „bo ludzie na Kremlu nigdy nie śpią”. Prowadzą go do gabinetu najważniejszego człowieka. I ten otwiera kopertę.


Czyta, wzrok orli pod powieką skrywa,

I zmiąwszy papier, rzuca go na dywan.

Z fajeczki puszcza dym siwy jak sen:

Od pół godziny sam już o tym wiem!


Scena ta zaległa w pamięci Udałowa. I teraz się poczuł dokładnie tak, jak tamten goniec.

Dlatego zatrzymał się w drzwiach, czekając na kontynuację wypowiedzi profesora.

Niedługo — odezwał się wreszcie Minc — na Ziemi nie zostanie ani jedno zwierzę na wolności, oprócz gawronów, szczurów i wróbli.

O właśnie! — zgodził się Udałow. — I ludzi. Minc żwawo odwrócił się do sąsiada i przyjaciela.

Trzeba temu położyć kres! — oznajmił. — Bo nie będzie miał kto tego zrobić!

A co konkretnie trzeba zrobić? — zapytał Korneliusz.

Konkretnie zbierz ludzi — stwierdził Minc. — Kogo?

Kogo? — Minc zamyślił się na chwilę. — Zawołaj… Saszę Grubina… starego Łożkina, o ile zechce do mnie przyjść.

Może nie zechcieć, podejrzewa, że jesteś demokratą — skonstatował Udałow.

Wiem. Kogo jeszcze? Spróbuj tu ściągnąć Sawicza. Zadzwoń na komórkę do Standala. A ja będę usilnie myśleć. Już nawet zacząłem.

Udałow wykonał przepisowe „w tył zwrot” i ruszył wykonać polecenie.

Nie to, żeby Udałow był podwładnym Lwa Christoforowicza, ale cenił w nim talent i bezinteresowność — które teraz tak rzadko spotykało się wśród akademików.

Po godzinie w gabinecie Minca zebrali się:

Emeryt Korneliusz Iwanowicz Udałow, były szef kombinatu budowlanego i znakomitość na skalę galaktyczną.

Zasłużony emeryt Nikołaj Łożkin. Człowiek kłótliwy i zawodowy bojownik o prawdę.

Zaopatrzeniowiec prowizor Nikita Sawicz.

Aleksander Grubin, sąsiad mieszkający niżej, człowiek o skomplikowanym życiorysie.

Misza Standal, siwowłosy korespondent młodzieżowy gazety „Sztandar Guslaru”.

Minc już nastawił samowar, wcześniej położywszy na stole krakersy i macedońskie ciasteczka. Aby tego dokonać trzeba było zsunąć w jeden stos literaturę naukową i zestawić na podłogę drukarkę i część czasopism.

Wszyscy się rozsiedli, a gdy herbata znalazła się w filiżankach, Minc wygłosił mowę:

Zebrałem was, panowie, z powodu sprawy nie cierpiącej zwłoki.

O, właśnie! — wypalił Łożkin. — W tych ciężkich czasach, kiedy ekonomika kraju leży w ruinie, a państwo wali się w gruzy, trzeba powiedzieć stanowcze, „nie!” tak zwanym demokratom, którzy wszyscy bez wyjątku są agentami CIA!

Jeżeli ktoś tu przyszedł po to, żeby mi przerywać — stwierdził kąśliwie Lew Christoforowicz — może opuścić naszą salę posiedzeń. Nie będziemy nikogo zatrzymywali.

Przy tych słowach Minc spojrzał znacząco na Łożkina, ten jednak utkwił wzrok w kącie. Chciał być uczestnikiem narady, ale pozostawać w opozycji.

Zebrałem wiadomości z prasy i z Internetu — zaczął Minc. — Podsumowując jedne i drugie, trzeba stwierdzić, że jeżeli natychmiast nie przeszkodzimy w tępieniu żywego świata, to jest ziemskiej fauny, wkrótce zostaniemy bez dzikich zwierząt.

Może to i lepiej — odezwał się Łożkin. — Bo lada moment wszystkich pozagryzają te śmierdzące rottweilery.

Nie o nich mówimy — uciął Sawicz, posiadacz afgańskiego charta.

Niejeden raz wypowiadałem się przeciwko niszczeniu fauny i flory Ziemi — ciągnął Minc. — Prowadzi to wprost do zagłady wszystkiego, co żyje, a przede wszystkim człowieka. Ale mój głos był głosem wołającego na puszczy — i jako taki nie został usłyszany. Czy was to dziwi?

Nie — chóralnie odpowiedzieli zebrani.

Trzeba bronić, rozumie się — stwierdził staruszek Łożkin. — Dzieciom w szkole opowiadać. Niech rosną ze świadomością.

Jak dorosną — mruknął Grubin, przesuwając palce przez posiwiałe kędziory fryzury — nie będzie już czego bronić.

Nie mamy środków — powiedział Udałow. — My tu siedzimy, spieramy się, a jakiś kapitalista posmaruje łapę komu trzeba w radzie miejskiej i po leśnym rezerwacie!

Było to gorzkie wspomnienie. Nie minął nawet miesiąc, jak wyrąbano podmiejski lasek. Żeby zrobić miejsce pod kasyno. Bo dziś wszędzie są kasyna — w Wołogdzie, w Kotlasie i w Potmie, a w Guslarze nie ma!

Wyrąbano, a tuzy z miejskiej rady ogłosiły, że wszystko zrobiono nie za łapówkę, a dla profilaktyki — żeby nie zalęgła się barczatka sosnówka, albo inna brudnica nieparka.

Ni mniej, ni więcej.

I wszyscy pozamykali gęby. Przeciwko brudnicy niczego nie da się wskórać.

Zajmijmy się fauną — zaproponował Minc. — Mam w tym względzie przemyślany już projekt.

Mów, przyjacielu — zachęcił go Udałow.

Walcie, Lwie Christoforowiczu — poparł go Standal.

Pomyślcie — zaczął Minc — dlaczego w pierwszym rzędzie giną zwierzęta? Dlatego, że ludzie ciągle czegoś od nich chcieli. Żył sobie soból, miał piękne futerko, tuptał spokojnie tu i tam nosorożec, aż tu jakiemuś chutliwemu chińskiemu staruchowi zachciało się pobaraszkować w łóżku z kochanką. Biegał sobie stres, latał rajski ptak — i masz, ich pióra spodobały się damom z półświatka. I tak dalej. Mam rację?

Masz, masz! — prawie zgodnie orzekli zebrani.

Cóż więc trzeba zrobić, żeby uratować zwierzęta? Wzmocnić ochronę? Przecież sami ochroniarze je wytępią, dlatego że myśliwi chętnie się z nimi podzielą zyskiem, a pracownikom rezerwatów przyrody nigdy porządnie nie płacono.

Zwiększyć ciężar — wtrącił Łożkin.

Jaki ciężar?

Kary, rzecz jasna — uściślił Łożkin. — Złapali drania na zdejmowaniu skóry z kozła, jego samego oskórować. Uciąłeś rogi, dawaj swoje!

A jak nie mam rogów? — zapytał Grubin.

Każdy chłop ma rogi, tylko nie wszyscy je noszą na widoku.

Nikt się z Łożkinem spierać nie zamierzał. W zasadzie miał rację.

Co prawda, nie miało to nic wspólnego ze sprawą.

Trzeba zwiększyć fundusze — stwierdził Standal. — Wielu o tym pisze. Poszerzyć areał rezerwatów, dać służbom leśnym samochody, komputery…

Rozkradną — nie poddawał się sceptyk Łożkin.

No dobrze, dość sporów, bo przekształcimy się w Organizację Narodów Zjednoczonych. Nie posunęliśmy się o krok naprzód — stwierdził Minc. — A ja znalazłem sposób znacznie prostszy i skuteczniejszy.

No to mów, przyjacielu, mów! — podniecił się Udalow.

Trzeba pozbawić zwierzęta tego, przez co są zabijane!

wypalił Lew Christoforowicz i nikt go nie zrozumiał.

Jak to pozbawić? — zawołali wszyscy chóralnie.

Proszę o konkrety — zażądał Standal. — Będę musiał napisać artykuł do prasy.

Tego właśnie nie jestem pewien — stwierdził profesor.

Diabli wiedzą, czy warto zaczynać naszą działalność od propagandy i reklamy.

A jak inaczej? — zdziwił się Standal. — Kto nas poprze finansowo? Skąd weźmiemy kapitał na sponsorowanie akcji?

Kapitał na sponsorowanie — rzekł Minc surowym głosem

weźmiemy z naszych emerytur i dobrowolnych datków.

Nic z tego nie będzie — stwierdził Łożkin. — Moja renta, to moja sprawa. A wy też groszem nie śmierdzicie.

Nie proszę o wiele — powiedział Minc. — Mam pewien pomysł…

Łożkin z hukiem odsunął krzesło i ciężko ruszył do wyjścia.

Ja myślę, że załatwimy sprawę niewielkim kosztem — skwitował Minc wyjście Łożkina. — A starego chciałem wypróbować. Nie stanął na wysokości zadania.

A myślałeś, ze stanie? — zapytał Udałow i wszyscy parsknęli śmiechem.

Pozwólcie teraz, że przedstawię wam mój pomysł. O szczegółach pomyślimy w trakcie realizacji eksperymentu.



2


Dziejące się na różnych kontynentach dziwne i zagadkowe wydarzenia zwróciły uwagę Interpolu i służb specjalnych wielu krajów.

Niełatwo dziś ustalić przebieg wypadków, bo chociaż na początku wydawało się, że są od siebie niezależne, to jednak potem pewne związki odkryto. Należy chyba uznać, że wszystko zaczęło się od śmiałego planu Fiodora Assobakina, który zwrócił się do swojego przyjaciela Prochora ze słowami:

Mam pomysł. — Wal.

W Chanty–Mansijsku mieszkają nafciarze i nie mają co robić z forsą.

Zabierzemy im — ucieszył się Prochom.

Akurat, już ci dadzą.

Prochor zrobił baranią minę. Nie przywykł do tego, żeby mu się sprzeciwiano.

A bo co? — zapytał

A bo to — odpowiedział Assobakin.

Obaj przyjaciele wyprawili się za krąg polarny, gdzie weszli w przestępczą spółkę z pilotami helikoptera i polecieli na chronione tereny lęgowe dzikich gęsi. Z automatów wystrzelali znaczną część pogłowia tych coraz bardziej rzadkich ptaków, załadowali je do maszyny i wrócili do nafciarzy, którym opylili towar.

Tego wieczoru cały Chanty–Mansijsk rąbał pod wódeczkę pyszną gęsinę.

Mięso było dziwne w smaku, ale to akurat nie było ważne — na zakąskę i niesmaczne mięso się nada.

Tyle że oprócz wątpliwego smaku mięso to miało jeszcze jedną osobliwą właściwość, która objawiła się dopiero nocą — od tych, co się obżerali gęsiną zaczęło bić takim smrodem zgniłych ryb, że nie dało się wytrzymać z delikwentem w jednym pomieszczeniu.

Niemal momentalnie zaczęły się rozpadać rodziny, nawet takie, które przetrwały dziesiątki lat. Zakochani porzucali jedno drugie i szli w tajgę, gdzie ginęli pokąsani przez meszki*, ale nie wracali. Rankiem pozostali z pogromu nafciarze ruszyli do pracy, jednak żaden nie dotarł na miejsce. Kierowcy autobusów nie mogąc znieść smrodu bijącego od pracowników stolicy kraju nafty, zmuszeni byli do opuszczania wozów.

Powiadają, że jeden ze znaczniejszych tuzów mansijskiego biznesu zastrzelił swoją sekretarkę, która mu przyniosła herbatę. Nie wiadomo — czy ona, czy herbata, ale coś pachniało nie tak.

O dziewiątej rano wszystkim, co się objedli gęsiną, zaczęły wyrastać pióra z uszu.

Zemsta nafciarzy i wiertaczy dopadła Assobakina i jego przyjaciela Prochora na skraju lotniska, gdzie dzielili się zyskiem z pilotami helikoptera. Zgięci w pół i targani gwałtownymi torsjami mściciele pozatykali im gardła nieuczciwie zarobionymi banknotami.

Od tamtej pory w Chanty–Mansijsku nie jedzą nie tylko gęsiny, ale w ogóle żadnego drobiu.

Większość mieszkańców naftowego zagłębia przeszła na wegetarianizm.

Historia ta przeminęłaby bez echa, gdyby nie pracownik rezerwatu Ptasiej Skały, na terytorium którego rozrabiali wcześniej zdławieni własnym bogactwem nieboszczycy. Zjawił się w miejskiej komendzie milicji i oskarżony o niedostatek czujności oznajmił, że kilka dni przed nalotem kłusowników na terytorium rezerwatu pojawił się człowiek z workiem, który rozsypał w gniazdach tajemniczy proszek, a indagowany o cel akcji odpowiedział, że jest pracownikiem międzynarodowego programu „Wybawmy północ od owadów”. Zachowała się i fotografia przybysza, na której do kamery uśmiechał się tęgi pyzaty mężczyzna w czapce. Ale przecież takich jest mnóstwo!

Kolejnym alarmującym wydarzeniem stała się epidemia na wyspach Riukiu w pobliżu Japonii. Jej źródłem stał się napędzany silnikami spalinowymi .Admirał Kołczak” (do niedawna jeszcze pasażerski liniowiec „Marynarz Dybienko”). Okręt ten wiózł rosyjskich turystów rejsem z Malediwów na Hawaje. Jego kurs wiódł w pobliżu miejsc zamieszkanych przez rzadkie gatunki wielorybów.

Liczni zawodowi globtroterzy z ciekawością i sympatią odnosili się do starszego turysty z Wielkiego Guslaru, który po raz pierwszy znalazł się na szerokich falach oceanu. Do Korneliusza Iwanycza szczególnie zbliżył się Jurij Mitin, który na tym pasażerskim liniowcu odbywał już czterdziesty drugi rejs. Mitin był emerytem i kolekcjonerem numizmatów, a ponieważ emeryturę miał niewielką, szukał monet, patrząc pod nogi w zagranicznych miastach.

Szczególne perspektywy roztaczały się dla niego w miastach posiadających bogato zdobione fontanny, wybudowane specjalnie dla sentymentalnych turystów, aby wrzucali tam resztki oszczędności, których nie zdążyli jeszcze przepuścić. Jednak podczas rejsu Korneliusz Iwanycz z Wielkiego Guslaru i Jurij Mitin nudzili się bezczynnie, ponieważ jedyną wartą uwagi rozrywką było niezła i darmowa wyżerka.

Powiedz mi, Korneliuszu — dopytywał się Mitin podczas długich przejść z Malediwów na Maskareny i z Maskarenów na Andamany — co ty tak ciągle sypiesz za burtę? Nie chcesz chyba zatruć ostatniego oceanu?

Załapałem się do programu dokarmiania planktonem, prowadzonego przez Instytut Racjonalnego Odżywiania — odpowiadał Korneliusz z dobrodusznym uśmiechem, zsuwając panamę na kark i ocierając spocone czoło.

Mieszkaniec Guslaru przejawiał osobliwą aktywność, kiedy na horyzoncie pojawiały się fontanny wody oznaczające obecność wielorybów. Nawet Mitin nie mógł go wtedy oderwać od burty. A Udałow sypał w wodę, sypał i jeszcze raz sypał…

Naiwny Mitin, który słowa towarzysza podróży wziął za ‘ dobrą monetę, nie wiedział o tym, że niedługo potem w rejonie Wysp Hawajskich z wielorybnika „Cuszima–maru” dostrzeżono stado bardzo już rzadko spotykanych wielorybów fałdzistych i podczas dwóch kolejnych godzin wszystkie zwierzęta zostały pozabijane, choć Japończycy w ładowniach mogli zmieścić co najwyżej cztery tusze. Japońscy wielorybnicy obawiali się, że jeżeli przy życiu zostanie choć jeden wieloryb, powiadomi on o bestialstwie łowców odpowiadające za ochronę wielorybów organy.

Z ładunkiem wielorybiego mięsa „Cuszima–maru” wszedł do portu na wyspie Riukiu i wkrótce zdobycz trafiła do chłodni.

Admirał Kołczak” nie zdążył nawet wrócić do Odessy, kiedy wielorybie mięso trafiło na wyspiarski rynek.

Wystarczyło, że człowiek albo jakiekolwiek inne żywe stworzenie zjadło choć kawałeczek wielorybiego mięsa, a natychmiast zaczynały nim miotać dreszcze i torsje.

Inspekcja sanitarna wyspy Riukiu zabroniła używania mięsa wielorybów fałdzistych do celów spożywczych, wydała też polecenie wyrzucenia całego połowu w morze.

Rozjuszony decyzją medyków armator „Cuszima–maru” postanowił zdemaskować spisek, jaki zawiązali przeciwko niemu inspektorzy z jego konkurentami. Polecił przygotować kotlet z wielorybiego mięsa i zjadł go publicznie, przy sporym entuzjazmie gapiów.

I co wy na to? — zapytał.

Tłum odpowiedział brawami.

A kapitan padł na pomost i nigdy już się nie podniósł.

Nie to, żeby umarł — nie, przekształcił się tylko w coś podobnego do wyrzuconego przez fale na brzeg wieloryba. Mieszka teraz w wielkim basenie i zajmuje się układaniem na jego brzegach i dnie wzorów z kamieni, które przynoszą mu odwiedzający, ściągnięci na miejsce niezwykłością tragicznego losu, jaki przypadł w udziale temu szlachetnemu człowiekowi.

Trzeba też przytoczyć zdumiewającą historię, związaną z koronacją hercoga Meklemburgii, podczas której jego płaszcz, podbity futrem z rosyjskich gronostajów, osypał się niczym liście w podmuchach jesiennej wichury. Biały mech pokrył śnieżną warstwą cały parkiet sali koronacyjnej.

A nieprawdopodobna historia pana Wanga, głowy triady Białego Jałowca w Hongkongu?

Pisano o tym za granicą, ponieważ ofiarą padła jedna z najbardziej znanych zachodnich gwiazd filmów porno, Juanita Czarkina.

Pan Wang zapłacił jej za wizytę czterdzieści tysięcy dolarów zaliczki.

Dwieście tysięcy miała dostać na zakończenie miłosnej nocy.

Na tę uroczystość zakupiono hotel „Metropolitan”. Całe Szesnaste piętro zajął osobiście pan Wang i jego partnerka, a na pozostałych pili, bawili się i uprawiali seks inni goście, wśród których była Madonna, Michael Jackson, i Josif Kobzon. Miał też przyjechać Michał Zwaniecki, ale zawiódł oczekiwania i się ifńe zjawił.

Rankiem pan Wang zażył pierwszą porcję mikstury z rogu niedawno zabitego sumatrzańskiego nosorożca.

Drugą wbił w siebie podczas rozmowy z gośćmi.

Dasz radę? — zapytał go Kenneth Lee.

Jestem jak zwierzę! — zapewnił go pan Wang.

I tak błysnął skośnymi oczami ku swojej przyszłej oblubienicy, że ta zapragnęła pobiec do łóżka natychmiast, nie czekając na przyjazd byłego brytyjskiego gubernatora.

O dwunastej zero–zero para przeszła do królewskich apartamentów. Muzykę stłumiono, żeby nie przeszkadzała — jedynym odgłosem był teraz miarowy huk wielkiego bębna, który na prośbę pana Wanga nadawał potrzebne mu tempo.

Po godzinie i dwudziestu minutach drzwi apartamentu otworzyły się nagle i wypadła z nich potargana, w na poły rozpiętej sukni, zmordowana gwiazda porno.

Już nie mogę! — zawołała z płaczem.

Sam widzisz — zwrócił się pan Kenneth Lee do pana Howarda Lee — zupełnie ją wykończył!

Wykończył mnie! — rozdarła się gwiazda. — Ile można czekać, aż on dojdzie!

Natychmiast aresztować i zaniknąć w lochach chińskiego Czeka sprzedawców przyprawy z rogu nosorożca — wrzał gniewem pan Wang. — Oszukali mnie, więc muszę się okrutnie zemścić!

Kiedy ochroniarze rozwścieczonego pana Wanga dotarli do magazynu doktora Czou Lee, ich oczom ukazał się straszny widok: tłum rozjuszonych mężczyzn niszczył zawartość ogarniętych już płomieniami składów. Sam doktor, wykastrowany i ociekający krwią z licznych ran, wisiał rozkrzyżowany nad szyldem firmy, na której kilkoma pięknymi chińskimi ideogramami napisano „Siła i młodość prawdziwego mężczyzny”.

Później okazało się, że wszyscy co do jednego panowie, którzy skorzystali z nalewki na rogach nosorożca, stali się całkowitymi impotentami.



3


Jakie są nasze osiągnięcia? — zapytał profesor Minc, obrzucając swoich wspólników i współpracowników orlim spojrzeniem.

Podczas minionego roku wszyscy się mocno zmienili.

Odmłodnieli, zeszczupleli i wyglądali teraz znacznie zdrowiej.

Niemało krajów przyszło im odwiedzić, wiele dróg mieli za sobą.

A najważniejsze — ślady ich działalności były aż nadto wyraźne.

Ty pierwszy melduj, Korneliuszu — poprosił Lew Christoforowicz.

Opalony na brąz, sprężysty Korneliusz, który zapomniał już o otyłości, zaczął tak:

W tym tygodniu niewiele brakowało, a bym wpadł. W rezerwacie Serenegeti na stokach Kilimandżaro zatruwałem przy wodopoju…

Och, Korneliuszu, źle się wyrażasz! — zdenerwował się zaopatrzeniowiec Sawicz. — Można by pomyśleć, że zajmowałeś się czymś strasznym.

Z punktu widzenia prawa — stwierdził Sasza Grubin — Udałow stał się międzynarodowym przestępcą i powinien być poszukiwany przez Interpol.

Wszyscy parsknęli śmiechem, a najbardziej soczyście śmiał się Udałow.

A jednak właśnie w tej samej chwili w brukselskiej kwaterze Interpolu zaczęła się narada w sprawie „Zielonego Zamętu”, bo takim kryptonimem opatrzono operację przeciwko zagadkowej bandzie, która działała w rozmaitych krajach, podkopując ważne gałęzie przemysłu i turystyki oraz wyrządzając kolosalne szkody przemysłowi futrzarskiemu, wielorybnikom, myśliwym i rybakom. Na naradzie po raz pierwszy pojawił się przedstawiciel rosyjskiej FSB, siwy pułkownik o młodzieńczej twarzy i sylwetce — człowiek powściągliwy, małomówny i noszący turkusowe szkła kontaktowe, co nadawało mu osobliwie anielski wygląd. Nazywano go Kim. Pan Kim. Nic więcej. A jeszcze lepiej — pułkownik Kim.

On też zaczął:

W przebraniu dagestańskiego kłusownika — oznajmił

przeniknąłem do bandy Izmaiłowa, który trzyma w garści cały przemysł jesiotrowy na Morzu Kaspijskim. To właśnie jego banda jest odpowiedzialna za wysadzenie w powietrze domu pograniczników w osiedlu Przymorskim, to jego ludzie bestialsko rozstrzelali na otwartym morzu kilku pracowników naszej firmy, kiedy ich przyłapaliśmy na przeładowywaniu czarnego kawioru na płynący do Iranu tankowiec „Derbent”.

A jakże — stwierdził wicemarszałek Rogers–Jones, reprezentujący w organizacji Zjednoczone Królestwo. — Znamy tego łajdaka. Właśnie jego kawiorem żywią się terroryści z IRA.

Wypłynęliśmy w morze — ciągnął rosyjski podpułkownik.

Była ciemna sierpniowa noc. Jesiotry pokornie brały przynętę. Od razu rozpruwano im brzuchy. Te, które miały ikrę, składano w beczkach. Te bez ikry wyrzucano za burtę.

I co, tonęły? — zdziwił się przedstawiciel Luksemburga, ‘ który natychmiast zaczął planować kampanię odłowu martwych jesiotrów na Morzu Kaspijskim.

Pułkownik Kim jednym zdaniem zniszczył jego marzenia o bogactwie.

Jesiotry podbierali rybacy z państwowego przedsiębiorstwa „Dagryba”, kontrolowanego przez Hamleta, krewniaka Izmaiłowa. Na miejscu je solono i wieziono do Moskwy. A w zaszytych brzuchach znajdowały się automaty dla wahabitów.

No, to już przesada! — zawołał generał Andan Aszrafi, reprezentujący w Interpolu interesy Tadżykistanu, niewielkiego kraiku w Azji Środkowej. — Skąd w Moskwie mieliby się wziąć wahabici? To u nas jest ich pełno…

Panowie! — przerwał rodzący się spór zastępca przewodniczącego sesji, skromny francuski generał de Trois Cartes. — Odbiegamy od tematu. Naszym zadaniem jest przywrócenie zachwianej równowagi ekologicznej. Planeta jest zagrożona. Panie pułkowniku, proszę mówić dalej.

Kim podjął mowę, a tymczasem w dalekim Guslarze Korneliusz Udałow zakończył swój raport.

Tych dwóch wydarzeń, dziejących się w odległości kilku tysięcy kilometrów, pozornie nic ze sobą nie wiązało.

Z każdą jednak chwilą okazywało się, że związki są coraz wyraźniejsze, wydarzenia bowiem dotyczyły tego samego problemu, a jedynie składający raporty podchodzili do zagadnienia z przeciwnych stron barykady.

Oczywiście, doskonale rozumiecie — kontynuował swój raport Udałow — że wodę trułem bez szkody dla świata zwierząt. Interesowały mnie rzadkie gatunki antylop, którym grozi zagłada. Jak tego dokonałem? Zgubiłem się na miejscu postoju autobusu. Poszedłem jakoby w krzaki za potrzebą i zostałem porwany przez lwa.

No, to już Korneliuszu palnąłeś jak chory w kubełek! — nie wytrzymał Grubin. — Kpiny sobie urządzasz, czy co?

Wcale nie. Wszystko było jak mówię, oprócz tego lwa. W ciągu trzech minut dotarłem do wodopoju i wsypałem do niego zawartość pakietów „S–K” i „PORSA–4”.

Jasne — Minc zerknął na spis chemikaliów i wyjaśnił zebranym: — „S–K” wywołuje niesamowite swędzenie rąk u każdego, kto spróbuje zdjąć skórę z antylopy, a „PORSA–4” czyni skórę krokodyla tak miękką, że nie tylko torebki, ale nawet pajęczyny z niej nie zrobisz.

Tak właśnie było — stwierdził Udałow. — Ale nie od razu odszedłem z tamtego miejsca. Pomyślałem o tym, że nasze wysiłki nie zawsze wieńczy powodzenie. Otóż, my wiemy, że krokodyle mają miękką skórę i jesteśmy pewni, iż kłusowników będą swędziały łapy. Ale to wszystko się stanie post factum!

Ech, Korneliuszu — sprzeciwił się Minc. — Nie możemy przecież zawczasu zarazić swędzeniem wszystkich kłusowników. Ale mamy za to pewność, że po raz drugi do lasu nie polezą!

Udałow nie dał się przekonać.

Mimo wszystko, bardzo wiele nam umyka. Może się zdarzyć, że nie uratujemy sumatrzańskiego nosorożca. Nie zdążymy. Nawet, jeżeli wszyscy Chińczycy zostaną impotentami!

No, to co proponujesz! — w głosie Minca pojawiły się nutki rozdrażnienia. Nie po raz pierwszy spierali się na ten temat. Najbardziej zaś bolesne w opinii Minca było to, że Udałow powoli zyskiwał przewagę. Tępienie zwierząt odbywało się teraz w wolniejszym tempie i na mniejszą skalę, ale wszystko działo się za wolno w stosunku do oczekiwań spiskowców.

Uprzedzanie! Potrzebny nam jest system ostrzegający! Kłusownik powinien wiedzieć, co mu grozi!

Co oznacza, że wcześniej zostanie też powiadomiona i ostrzeżona milicja. A ta nam nie daruje.

Zanim ruszy tyłki z miejsc — odparł Udałow — ekosystem na planecie odmieni się i wszystkie co do jednego rzadkie zwierzęta zostaną uratowane.

Udałow bardzo się mylił, co można było wywnioskować z wypowiedzi pułkownika FSB Federacji Rosyjskiej. Wróćmy do niego w chwili, w której mówi:

Zwróciłem uwagę na jednego rosyjskiego podróżnika. Nazwijmy go Turystą. Jak się wyjaśniło, jest człowiekiem o niezbyt wielkich dochodach, a oszczędności, oprócz emerytury, ma niewielkie. Już dawniej mieliśmy go pod obserwacją, ponieważ nawiązywał kontakty z obcymi cywilizacjami bez zgody odpowiednich organów. Kiedy jednak zameldowaliśmy o tym na najwyższym szczeblu, polecono nam zostawić tego człowieka w spokoju, ponieważ ówczesny rząd i kierownictwo partii planowały podbój areny między galaktycznej, połączony z wypuszczeniem całego szeregu kosmicznych stacji i przyłączeniem Galaktyki do wielkiego obozu socjalistycznego.

Niemożliwe! — stęknął przedstawiciel Andory, jedyny w tym kraju podpułkownik.

Możliwe — odpowiedział ostro przedstawiciel FSB.

Jeszcze jak możliwe! Na szczęście komuchom nie udało się nawiązać kontaktów międzygalaktycznych. Właśnie tego człowieka, nazwijmy go Korneliuszem Udałowem, udało nam się zaobserwować podczas osobliwego zajęcia. Niespodziane dla wszystkich — w tym dla jego własnej rodziny — pokochał dalekie morskie i lądowe podróże. To trochę tak… jakby matka sześciorga dzieci oddała się prostytucji, nie pytając o zdanie męża.

W sali rozległy się pojedyncze śmieszki. Toczyły się od krzesła do krzesła w miarę tego, jak synchroniczni tłumacze dawali sobie radę z przekładem tego niezbyt wymyślnego żartu.

I właśnie ten obiekt został zauważony w rejonie miasta Chanty–Mansijsk — ciągnął pułkownik Kim.

Uczestnicy konferencji zaczęli naciskać klawisze swoich notebooków, żeby sprawdzić, w jakim rejonie Afryki ukrywa się ten Chanty — Mansijsk. Znaleźli i zdziwili się, jak blisko podchodzą do bieguna ludzie, którzy nie są Eskimosami ani Czukczami.

Rozsypał po gniazdowiskach gęsi proszek, który sprawił, że mięso ptaków stało się kompletnie niejadalne. W rezultacie wszystkie gęsi w rezerwacie nabrały tej właściwości.

Ale czemu w rezerwacie? Przecież tam nikt by się nie ośmielił ich jeść — stwierdził z zadumą w głosie Anglik.

Kłusownikowi właśnie w rezerwacie najłatwiej polować — wyjaśnił głupiemu Angolowi pułkownik Kim. — A oprócz tego trzeba dodać, że poza granicami rezerwatu dawno już te gęsi wybito.

I co się stało?

Gęsi wystrzelano, odwieziono do Chanty–Mansijska, ale nikt nie mógł ich strawić. Mieszkańcy miasta ulegli masowemu zatruciu. A kłusownicy przypłacili to życiem.

Czy nie łatwiej było ochraniać te ptaki? — zapytał przedstawiciel Andory. — Nikt by się nie struł, a gęsi wysiadywałyby jaja.

Nie znacie rosyjskiej specyfiki — stwierdził sucho pułkownik Kim. — Mamy pewne problemy.

Proszę, kolego, niech pan mówi dalej — ponaglił Kima przewodniczący.

Człowiek, który sypał proszki w Chanty–Mansijsku i typ, który wpadł mi w oko w rezerwacie Serenegeti, gdzie zatruł wodopoje — to właśnie Korneliusz Udałow. Przed dwudziestu laty ulitowaliśmy się nad nim i zostawiliśmy go w spokoju. Ale i teraz będziemy bezlitośni. On niszczy naszą ukochaną Ziemię. Kończę, bo dławią mnie łzy.

Kim usiadł i przesłonił oczy dłonią, spod której mierzył salę bezlitosnym, sokolim wzrokiem.

W sali podniósł się szum. Wielu chciało mówić jednocześnie. Ostatecznie jednak wszyscy zgodzili się w jednym pytaniu: dlaczego Służba Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej jak dotąd nie aresztowała i nie przesłuchała przynajmniej tego strasznego przestępcy?

To bardzo proste — odpowiedział Kim nie wstając nawet z miejsca. — Szukamy jego wsporników. Nie wierzę, żeby emeryt z małego, leżącego na północy miasteczka, sam jeździł po świecie i zajmował się terroryzmem. Nie, za jego plecami kryje się bezlitosna organizacja. I właśnie do jądra tej organizacji zamierzamy się dobrać i bezlitośnie ją zdławić!

A gdzie, według pana, kryje się to jądro? — zapytał wicemarszałek lotnictwa.

Według mnie, w Wielkim Guslarze.

Uczestnicy narady zaczęli zaciekle naciskać klawisze notebooków, żeby odszukać miasto Wielki Guslar, ale nie wszystkim się to udało. W odróżnieniu od Chanty–Mansijska Wielki Guslar bardziej jest znany w sztuce i literaturze, niż w geografii. I właśnie wtedy najważniejsze pytanie zadała przedstawicielka Węgier, pani Monika Esterhazy.

Ale do czego mu to potrzebne?

Kim odzyskał rezon i odpowiedział:

To wszystko nie jest proste. Są i inne przykłady. Mogę opowiedzieć straszną historię o tym, jak ambra zebrana na Pacyfiku z wielorybów — wykazała się takim smrodem, że francuski przemysł perfumeryjny od pół roku nie może odzyskać utraconej pozycji. Największe magazyny kosmetyków w Paryżu zmuszone zostały do bezprecedensowego kroku — zakupienia w Federacji Rosyjskiej kilkuset skrzynek perfum „Krasnaja Moskwa”, które produkuje się bez żadnej ambry. Spróbujcie teraz wyjść wieczorem na Pola Elizejskie! Spróbujcie!

Można przytoczyć dziesiątki, setki przykładów — poparł Kima przewodniczący narady. — Dość późno się zorientowaliśmy, kto to wszystko robi. Ale stopniowo zaczęliśmy pojmować: bezczelni złoczyńcy niszczą wszystko, co cenne, drogie i co cieszy oczy, słuch i wzrok elit naszej społeczności. Nawet czarny kaspijski kawior drugiego dnia po połowie przeistoczył się w mazut! Walki, które wybuchły pomiędzy rybakami Izmaiłowa i pracownikami przetwórni były tak zaciekłe, że jesiotry podczas kilku najbliższych tygodni mogą się czuć bezpiecznie.

Ale po co, w jakim celu to wszystko? — powtórzyła Węgierka.

Odpowiem pani — rzekł przewodniczący, człowiek mądry i bliski emerytury. — Za tym spiskiem stoją producenci sztucznych futer.

Gotów byłbym się z panem zgodzić, drogi kolego — sprzeciwił się wicemarszałek — ale co począć z rogami sumatrzańskich nosorożców?

Firmy farmaceutyczne! — zawołała Monika Esterhazy. — Przecież to oczywiste!

Przeklęta viagra! — poparł ją Hiszpan. — Jednym pomaga, a innym nie! Doskonale rozumiem Chińczyków!

W tej chwili rozjaśniły się ekrany wszystkich komputerów.

Pilne doniesienie z sieci tajnej łączności!”.

W Kongo schwytano górskiego goryla w pancernej kamizelce!”.

To oni? — zapytał Andorczyk.

Czuję, że oni — odpowiedział pułkownik Kim. — I spróbuję znaleźć odpowiedź na zadane tu wcześniej pytanie…



4


Odpowiedzią na twoje wątpliwości, Udałow, będzie raport Standala — stwierdził profesor Mina — Zrozumiesz wówczas, Korneliuszu, że my nie tylko unikamy ofiar, ale bronimy „ich także później. Mów, Michale.

Misza Standal, choć miał już za sobą połowę życia i posiwiała mu czupryna, pozostał dokładnie takim samym jak dawniej, chudziutkim Miszą. I widać było, że los zdecydował, a pozostanie młodzieńcem do później starości.

Opalony Misza wstał, opierając się o tubylczą włócznię.

Wybaczcie — powiedział — ale jeszcze nie zagoiły mi się rany.

Wszyscy skwitowali tę uwagę pełnym taktu milczeniem. Zechce człowiek powiedzieć, jakie rany, to powie bez ponaglania.

Ósmego dnia w gęstwinie tropikalnego lasu udało mi się trafić na niewielkie stado górskich goryli. Tragarze, którzy nieśli pancerne kamizelki dla nieszczęsnych stworzeń odmówili dalszego marszu i byłbym skazany na klęskę, gdyby nie same goryle. Kiedy się ocknąłem w deszczowy, mglisty poranek, sam i w namiocie, bez jedzenia, pieniędzy i paszportu, usłyszałem osobliwe mamrotanie. Goryle przeszukiwały bagaże mojej ekspedycji. Kiedy wyszedłem z namiotu, nie przestraszyły się i nie pouciekały, ale przywitały mnie bębniąc pięściami w piersi. I wtedy wyjąłem ze skrzyni pancerną kamizelkę i powiedziałem: „To was uratuje”. Małpy nie od razu mnie pojęły. Musiałem wdziać kamizelkę i pokazać, jak się nią posługiwać i do czego służy. Rozległo się kilkanaście stłumionych okrzyków radości, goryle rozdzieliły kamizelki pomiędzy siebie, a potem wyprowadziły mnie na ścieżkę, żebym mógł wrócić do ludzi. Umówiłem się z ich wodzem, że kiedy minie pora deszczowa, dostarczymy tam jeszcze sześćdziesiąt kewlarowych kamizelek.

Zebrani skwitowali wypowiedź dziennikarza oklaskami. Standal wzorowo wykonał zadanie.

Oczywiście będą pewne problemy — stwierdził profesor Minc — z zakupem kamizelek, ale powinniśmy dać sobie z tym radę…

Korneliusz Udałow spojrzał na przyjaciela z niedowierzaniem w oczach. Profesor Minc nigdy nie był bogaty. A na pewno nie na tyle, żeby mieć setki tysięcy dolarów — o tym nawet nie dało się pomyśleć. A tu — delegacje, wyjazdy, nie mówiąc o pancernych kamizelkach.

Pozwólcie, że omówimy teraz najpilniejsze wyjazdy. W całej Ameryce zostało tylko kilka królewskich kondorów. Nie minie dziesięć lat, a symbol Ameryki, wyobrażony w jej herbie, odejdzie w niebyt! Pojawiła się możliwość zamaskowania ostatnich kondorów, aby wyglądały jak wielkie kruki. Kto się tym zajmie?

Zgłosił się prowizor Sawicz. Dawno już chciał się wybrać do Ameryki, ale na przeszkodzie stał brak pieniędzy.

Kolejny problem dotyczy rzecznej wydry w jeziorach Szwecji…

Udałow wstał i wyszedł na ulicę.

Ostatnie miesiące były dlań ogromnie męczące. Ale, jak mówił profesor Minc, za wcześnie jeszcze było na składanie broni, ponieważ realne rezultaty walki pojawią się nie wcześniej niż za rok lub dwa — dopiero wtedy podsumuje się sukcesy i niepowodzenia. Tylko że jak tak dalej pójdzie, to on, Udałow, tego nie dożyje. Trzeba do sprawy włączyć młodych.

I w tej chwili usłyszał huk motorów.

Ryk silników narastał jeszcze przez chwilę, a potem pojawiły się helikoptery. Jeden pasażerski i dwa bojowe eskorty.

Pasażerski siadł na środku podwórka, łamiąc ulubiony przez Udałowa krzak bzu.

Akuły” zostały w powietrzu, patrolując okolicę z wysokości pięćdziesięciu metrów, gotowe w każdej chwili przyjść z pomocą podopiecznym.

Otworzył się luk i oficer w nie rozpoznanym przez Udałowa mundurze wyrzucił trap na zewnątrz. Po schodkach zeszli niespiesznie rozmaici ludzie, większość po cywilnemu, ale trzymali wszyscy jak zawodowi wojskowi.

Odziany najbardziej strojnie i barwnie podpułkownik z Andory, który urodził się w Odessie, pierwszy podszedł do Udałowa i zapytał:

Młody człowieku, czy nie zechciałby nam pan uprzejmie powiedzieć, gdzie tu mieszka profesor Minc?

A jaki macie panowie do niego interes?

A taki — stwierdził powściągliwie się zachowujący posępny człowiek o turkusowych oczach, sądząc z powierzchowności i zachowania, rodzimy czekista — że powinniśmy go aresztować w imieniu Interpolu za wrogą działalność wobec ludzkości.

A w tym się akurat mylicie — odpowiedział Udałow. — Nie wiecie, jak wielkim humanistą jest nasz profesor, to się nie pchajcie z ocenami.

A przy okazji — dodał zwodniczo łagodnie podpułkownik z Andory — czy to nie was przypadkiem widzieliśmy na zdjęciach z sekretnego mikrofilmu zrobionego w…

Mnie, oczywiście, że mnie — przerwał mu Udałow. Postanowił się poświęcić i wziąć na siebie całą winę, byle tylko na pozostał profesor Minc, który zapoczątkował wszystko udziału którego szlachetna sprawa zawali się z hukiem. Ale czekista spieszył już ku drzwiom domu nr 16.

Pozostali tłumnie podążyli za nim.

Helikoptery z eskorty opuściły się niżej i skierowały lufy w maszynowych w Udałowa, który na wszelki wypadek ręce w kieszeniach.

Trafiwszy do gabinetu profesora Minca pracownicy Interpolu ustawili uczestników zebrania w szereg pod ścianą i zaczęli przeszukiwanie pomieszczeń — które niczego nie dało, bo całą dokumentację przedsięwzięcia miał Lew Christoforowicz w głowie.

Co chcecie wiedzieć? — zapytał profesor Minc. — Nie mamy żadnych sekretów przed opinią publiczną, nie zamierzamy nikomu wyrządzić szkód ani krzywd.

Doprawdy? — zapytał profesora Kim.

Rozmawiano po angielsku, który znali wszyscy, oprócz Udałowa. Jego zresztą akurat w pokoju nie było. Spacerował prowadzony bacznymi spojrzeniami celowniczych z helikopterów.

Więc dlaczego w rogach sumatrzańskich nosorożców zmieniliście potencję na impotencję, obdarliście z futerek gronostaje, porozdawaliście gorylom kewlarowe kamizelki, struliście mięso wielorybów i popełniliście jeszcze wiele podobnych uczynków?

Jeżeli pozwolą mi panowie usiąść — odpowiedział profesor Minc — to z zadowoleniem odpowiem na wszystkie pytania. Wy też możecie usiąść, choć nie dla wszystkich wystarczy miejsca.

Tyle było w jego głosie siły wewnętrznej i przekonania o słuszności swoich racji, że goście pokornie porozsiadali się, gdzie kto mógł.

Dość się już napatrzyłem — zaczął Minc — jak ginie nasza przyroda.

Ekologia szwankuje — stwierdził, zwabiony do mieszkania Minca wrzawą i zamieszaniem, staruch Łożkin, który jeszcze nie podjął decyzji: przyłączyć się do Minca, czy odciąć się od niego bezpardonową krytyką.

My, ludzie zasadniczo niemłodzi i przestrzegający dotąd prawa, doszliśmy do wniosku, że jeśli nie zatrzyma się tej rabunkowej gospodarki, to wkrótce na Ziemi zostaną tylko szczury, gawrony i ludzie. Trochę ponure to będzie środowisko, nieprawdaż?

Wicemarszałek lotnictwa westchnął i pomarkotniał. Nie podobała mu się wizja przebywania w towarzystwie wyłącznie szczurów i gawronów.

I przyszła mi do głowy idea, dająca nam wszystkim nadzieję na lepsze jutro — stwierdził Minc. — Co się stanie, jeżeli te wymierające nieszczęsne stworzenia zostaną pozbawione cech i zalet, dla których się na nie poluje? Sumatrzański nosorożec gwarantuje niezłomną seksualną krzepę — pozbawmy jego róg tej właściwości! Rzadkie wieloryby — łakomstwo, wędrowne gęsi — obżarstwo! Niech się staną niesmaczne, a nawet niejadalne! Przecież samym zwierzętom zwisa, czy są smaczne, czy nie! Czy dla pani, moja panno, jest aż tak ważne, jak smakowałaby pani jakiemuś ludożercy?

Monika Esterhazy westchnęła i zemdlała. Miała bogatą imaginację i wyobraziła sobie, jak jest zjadana.

Niemożliwe! — zaperzył się przewodniczący. — Nie uwierzę! I co mają do tego skórki gronostajów?

Jak tylko gazety i telewizja rozniosą wieść, że sobolowe futro jest tak nietrwałe, iż etola czy płaszcz wyłysieje w ciągu paru minut, to zmniejszy się liczba myśliwych polujących na gronostaje.

A kamizelki pancerne dla goryli? — zapytał Hiszpan. — Przecież ich nikt nie zjada.

Ale są zabijane. Wciąż jeszcze są niedzielni turyści i zwykłe opryszki. Niech goryle mają możliwość obrony.

Jak się już o tym zgadało — dodał Aleksander Grubin — to my opracowaliśmy system obrony dla szympansów. Zamierzamy im porozdawać gazowe pistolety.

Albo miotacze ognia — dobił rozmówców Sawicz.

Powariowaliście! — zawołał wicemarszałek. — Wy też jesteście aresztowani!

Ja? — zdziwił się Sawicz. — Aresztowany? To może powiedzcie choć, za co?

A pewnie że powiem! Za przekroczenie granic obrony koniecznej świata zwierząt!

To proszę mi przydzielić adwokata — zażądał Sawicz. — I to natychmiast. Dopóki mi nie udowodnicie, że wyrządziłem ludzkości szkody i działałem dla zysku, pozostanę na wolności i będę prowadził moją walkę. Zechciejcie przy tym uwzględnić, że naszą rozmowę transmitują na cały świat organizacje ekologiczne i partie „zielonych”. Tylko spróbujcie mnie zatrzymać…

Zaskoczony i zdumiony przewodniczący spojrzał pytająco na pułkownika Kima. Tak, czy owak, miejsce aktualnego konfliktu znajdowało się na terytorium podległym jego firmie.

Kim jednak nie wiedział, co począć.

Nie mam pojęcia, co robić… — westchnął. — Może istotnie poczekajmy trochę, organizując obserwację tych społeczników? Będziemy zbierać fakty i kontrolować ich działalność…

Bardzo dobra myśl! — ucieszył się przewodniczący. Jak każdy decydent w takiej sytuacji wolał zrzucić odpowiedzialność na kogoś innego. — Zechce pan jednak wziąć pod uwagę, że obserwacja musi być naprawdę ścisła i całodobowa!

Pułkownik Kim pokornie pochylił łysiejącą głowę z akuratnym przedziałkiem, który zdradzał jego ukrytą próżność — rankami spędzał przynajmniej pół godziny przed lustrem z grzebieniem w ręku, usiłując osiągnąć geometryczną równość przedziałka.

Odchodząc, przewodniczący zatrzymał się w korytarzu i odwrócił do Kima:

Nie spuszczać ich z oczu! Nie uwierzyłem do końca w ich szczerość i uczciwość! W razie czego — odpowiecie za wszystko osobiście!



5


Najpierw odleciał wielki helikopter w eskorcie dwu „Akuł”, niosący na pokładzie członków kolegium Interpolu.

Potem Udałow wrócił do gabinetu Minca.

Profesor był zamyślony.

Korneliusz domyślił się, że przyczyną profesorskiego zamyślenia był pułkownik FSB po cywilnemu, który siedział na kanapie pod ścianą i milczał.

W obecności pułkownika nie można było prowadzić dalszej narady.

Stopniowo więc wszyscy uczestnicy operacji „Zielony Zamęt” rozeszli się do domów, aby ponownie zebrać się jutro rano.

Ostatni wychodził Udałow.

Minc poszedł za nim, żeby go odprowadzić.

Lwie Christoforowiczu — poprosił na pożegnanie Udalow — najważniejsze, nie zdradźcie mu źródeł, skąd czerpiemy finanse. Nie powinni tego wiedzieć.

Postaram się, Korneliuszu — stwierdził po prostu Minc.

Wiedział, że Korneliusz nie ma pojęcia o finansowaniu wielkiej operacji.

Udałow zamknął za sobą drzwi.

I cóż go tak zaniepokoiło? — błysnął turkusem oczu pułkownik.

Niepokoi go nieświadomość, skąd biorę pieniądze na ratowanie fauny.

Dociekliwy typ z tego twojego Udałowa! Może go zlikwidować?

Kimie Nikityczu! — Minc zdenerwował się tak, że łysinę pokryły mu drobniutkie krople potu. — Proszę nie wtykać nosa w nasze sprawy!

Kto płaci — stwierdził pułkownik — ten zamawia melodię do grania.

Ale przecież to nie ja się do was zwróciłem. Propozycja wyszła od was!

Bez naszych pieniędzy wasz głupi spisek spaliłby na panewce już pierwszego dnia — nadął się pułkownik.

Wy tylko byliście pierwsi…

Bo wszędzie mamy swoich ludzi. I to niegłupich. Wiedzieli, gdzie należy donieść, a my, na górze, uznaliśmy, że wasza idea ma pewne perspektywy. I obudził się w nas właściwy czekistom humanizm.

Nie jesteśmy bezdomnymi dzieciakami — stwierdził Minc. — A wy nie jesteście Makarenką*! Jeżeli nasz program ratowania fauny zostanie zamknięty, wy pierwsi stracicie pracę! Mogę to i zagwarantować!

Chwacki pułkownik zwolnił obroty.

Obaj jesteśmy zainteresowani tym — stwierdził rzeczowo — żeby wszystko przebiegało cicho i dyskretnie. Myślicie, ze przyjaciele pogłaszczą was po główce, jeśli się dowiedzą, za czyje pieniądze ratujecie te swoje nosorożce?

Za społeczne!

Tylko bez demagogii, profesorze! Te pieniądze społeczeństwo powierzyło nam, jego obrońcom.

A wy je poświeciliście, by z naszą pomocą przeniknąć do obcych krajów. Przyczepić mikrofony fałdzistym wielorybom, mikrokamery kondorom i sumatrzańskim nosorożcom i nawet hercogowi meklemburskiemu! Koniecznie chcieliście infiltrować szwajcarskie pstrągi, poznakować francuskie słowiki i nawet tajskie cykady!

Odmawia pan współpracy?

Nie odmawiam — stwierdził Minc — dopóki nie będziecie nam przeszkadzać w ratowaniu zwierząt. Chcę, żeby od goryli odbijały się kule, a nosorożce można było łatwiej odnaleźć. A wy sobie podsłuchujcie, tylko zostawcie w spokoju Udałowa!

Ależ z pana ryzykant, profesorze — westchnął pułkownik.

Lepiej niech pan powie, jak wam się udało przeniknąć do Interpolu? — zapytał Minc.

Jak tylko się dowiedzieliśmy, że zainteresował się wami Interpol, podjęto wysiłki wprowadzenia mnie do kolegium, a potem podsunęliśmy tym urzędasom pomysł, żebym to właśnie ja zajął się waszą grupą. Tak więc na razie niech pan sobie spokojnie ratuje te pańskie nosorożce. Ile potrzebujecie na bieżący kwartał?

Proszę, oto spis — odpowiedział Minc.

Bywa tak, że człowiek ma wszystko — i pieniądze, i pomocników, a czuje się nieswojo.

Pułkownik przebiegł spis wzrokiem i powiedział:

Niech pan jeszcze wpisze pingwiny, rekiny i coś głębokowodnego.

A to czemu? — zdziwił się Minc. — Pingwinów w planach nie mieliśmy.

Ale ja mam — stwierdził Kim. — Muszę wydębić dla was z kasy trzy miliony dolarów. Z tego dwa i pół na rękę.

Minc też nie należał do naiwnych.

To napiszę zamówienie na trzy i pół miliona baksów.

No… nie wiem, czy uda mi się wam pomóc aż w takim stopniu!

Niech się pan postara.



6


Dadzą mi trzy miliony, myślał Minc. Dwa i pół poświecę na kontynuację operacji „Zielony Zamęt”, a za pół miliona wzniesiemy gmach nowej miejskiej biblioteki.

Pułkownik Kim myślał tymczasem tak: dadzą nie więcej, niż trzy miliony, dwa i pół przekażę profesorowi, dwieście tysięcy generałowi Pietrowowi, a trzysta… trzysta pójdzie na moje angielskie konto; niedługo Waśkę na Oksford trzeba będzie wysłać, a dziekan weźmie ze sto tysięcy funtów, nie mówiąc o wychowawcach. Ale nic, wykształcenie jest najważniejsze.

Korneliusz Udałow wiercił się na łóżku i myślał: jeżeli utnę z renty sto rubelków, Ksenia się połapie, czy nie? No, ale nie można nie odłożyć. Lew Christoforowicz liczy każdą kopiejkę i nie dojada, żeby tylko uratować goryle i nosorożce.

Po niedługim czasie wszyscy trzej pogrążyli się we śnie.


Przełożył Andrzej Sawicki


Из огня да в полымя

Z deszczu pod rynnę


Przyroda mądrze urządziła wzajemne stosunki pomiędzy rozmaitymi istotami zamieszkującymi Ziemię. Pozwala mieć potomstwo różnym rasom ludzi albo psów. Ale już osła z koniem nie da się skrzyżować z zupełnym powodzeniem, ponieważ owocem takiego związku będzie bezpłodny muł. A kota z psem nie uda się skrzyżować za nic. Może to zresztą lepiej. Wyobraźcie sobie pomiot buldoga i naszej Maszki. Nie, lepiej sobie nie wyobrażajcie — nie będziecie mogli zasnąć. A jeżeli nasz dachowiec Waśka pokocha afgańskiego charta?

Istnieje zatem prawo: w ramach gatunku można się krzyżować wedle woli, ale poza nim — ni chuchu!

I jeżeli udało ci się z kimś… skrzyżować, a związek zaowocował dziećmi, to znaczy, że ty i twoja ukochana należycie do jednego gatunku.

Dlatego historię, która wydarzyła się na wyspie Krecie przed ponad trzema tysiącami lat, zaliczyłbym do plotek i bredni. Tamtejsza królowa pokochała jakoby białego byka, który miał być złożony w ofierze Posejdonowi — ale pokochała nie duchem, lecz zupełnie cieleśnie. Byk wzbudził w niej nieodpartą żądzę, ale nijak nie mogła wejść z bykiem w seksualny kontakt — nie pozwalała na to anatomia. Zwróciła się więc do wynalazcy Dedala, który akurat ukrywał się na Krecie po wygnaniu z Aten za jakieś tam niecne sprawki. Dedal rozwiązał problem pozycyjny w sposób elementarny. Skonstruował z drewna krowę, obciągnął korpus skórą, a wewnątrz umieścił łoże, na którym królowa spoczęła na czworakach, jak suczka. Byk zainteresował się drewnianą krową, dosiadł ją jak należy i dostało się też królowej. Z tego związku urodził się Minotaur — chłopczyk z głową byczka. Nie wiadomo dlaczego, był na dodatek mięsożerny.

Zapewniam z całą odpowiedzialnością, że nic podobnego i się w rzeczywistości nie mogło, ponieważ przytłaczająca większość uczonych zalicza byki i kobiety do różnych gatunków, a nawet do różnych gromad ssaków. Jeżeli pojawił się na świecie Minotaur, znaczyło, że jego matką była prawdziwa krowa. A jeżeli wyszedł na świat z łona królowej, to jego ojcem musiał być Minos… albo któryś ze strażników.

Przed rozpoczęciem opowiadania chcę zatem powtórzyć raz jeszcze z całą mocą: potomstwo można otrzymać wyłącznie ze związku osobników należących do tego samego gatunku. Ludzie i rusałki — to dwie rasy tego samego gatunku. Co było do udowodnienia.


Wszystko zaczęło się od zwykłego, nieszczęśliwego wypadku.

Po raz kolejny puściły filtry Fabryki Farb Wodnych im. XIII Zjazdu Partii. Nie remontowano ich zresztą od tegoż właśnie zjazdu.

Rzeka Guś zabarwiła się jaskrawymi pasami i zaczęło od niej ciągnąć paskudną wonią. Setki ryb wypłynęły na powierzchnię brzuchami do góry. Był wśród nich trzymetrowy szczupak, Iktórego nie potrafił złapać nawet Iwan Groźny. A na brzeg wyrzuciło rusałkę. Rusałka słabo poruszała skrzelami, które i rusałek mieszczą się za uszami, i niemal już nie oddychała. Chłopcy, którzy uciekli ze szkoły w maskach przeciwgazowych, zobaczywszy prawie śniętą rusałkę, rzucili w nią kilka razy kamieniami i rozeszli się do domów. Po drodze natknęli się na profesora Minca, który szedł popatrzeć na rzekę.

Wujku, wujku! — rozwrzeszczeli się. — W sieci nieboszczyk się złapał.

Profesor Minc nie zrozumiał dziecięcego żartu, pobiegł nad brzeg i zobaczył rusałkę, wydającą ostatnie tchnienia.

W pierwszej chwili chciał wezwać pogotowie, żeby dziewczynę, w której nie od razu domyślił się mieszkanki rzeki, odwieziono do szpitala, ale jego okrzyki i wezwania pomocy pozostały, rozumie się, bez odpowiedzi — dlatego sam musiał wziąć rusałkę na ręce i ponieść od brzegu.

Na szczęście rusałka była nieduża i lekka.

Na górze zasapany Minc natknął się na swojego przyjaciela, Korneliusza Udałowa.

Korneliusz stał nad niewysokim urwiskiem i wzrokiem pełnym goryczy spoglądał na katastrofę ekologiczną.

Od niedawna jednak wzrok zawodził Udałowa, dlatego Korneliusz zawołał do Minca:

Zostaw tę rybę! Nie wolno jej smażyć! Jest zatruta chemikaliami!

Lepiej byś pomógł! — stęknął Minc.

Udałow zrozumiał swoją pomyłkę i pomógł profesorowi wynieść rusałkę na brzeg, a potem usadowić ją na ławeczce. Nabrzeże było puste, bo od rzeczki mocno śmierdziało.

A ja myślałem, że to sum — przyznał się Udałow.

Nie, to turystka — odpowiedział Minc.

Jak to jest turystka, to czemu goła? — zapytał Udałow. Minc dopiero teraz się zorientował, że wytaszczył na brzeg

nagą dziewczynę.

To okropne! — żachnął się.

I włosy ma zielonkawe — stwierdził nieźle się orientujący w ekologii Udałow. — A za uszami — skrzela.

Minc zaczął zdejmować z siebie marynarkę, żeby przykryć czymś ciało ofiary.

I co, nie domyśliłeś się? — zapytał Udałow.

Czego niby się miałem domyślić?

Wyciągnąłeś rusałkę. — Nie może być!

I co zamierzasz z nią dalej robić?

Trzeba by ją do szpitala — stwierdził Minc. — Nie jest z nią najlepiej…

Do szpitala jej nie wezmą — orzekł Udałow.

Ale ona może umrzeć!

W naszym mieście nie ma lecznicy weterynaryjnej. Sam przecież wiesz!

Wynikało z tego, że Udałow uznawał rusałki za gatunek i istot słodkowodnych. Ale będąc człowiekiem dobrym i czułym i cudze nieszczęścia, dodał:

Chodź, weźmiemy ją do domu. Niech poleży w wannie, dopóki nie uporamy się z tą ekologiczną klęską.

Minc też rozumiał, że szkoda tracić czas na jałowe rozważania.

Obaj chwycili gołą dziewczynę za ręce i nogi i ponieśli ulicą Puszkina do domu, w którym mieszkali.

Przechodniów było niewielu, a ci, co się trafili po drodze, uznali, że Minc i Udałow uratowali jakąś lekkomyślnie się kąpiącą dziewczynę i lepiej się do tego nie mieszać. Uratują ją, znaczy dziewczyna miała szczęście; nie uratują — mnie tu nie było.

Nieść było ciężko.

A ja myślałem, że już ich tu nie ma — wycharczał z trudem Minc.

Rzadko, ale się trafiają, głównie pod Archangielskiem. W nasze okolice rzadko przypływają, tylko jeżeli im po drodze do jeziora Kopenhagen.

W tejże chwili i na szczęście dla Minca, który zdążył się już do cna zasapać, rusałka otworzyła zielone, przesłonięte . przezroczystą błonką oczy i odezwała się altem:

Pić! Czystej wody!

Co za szczęście! Wraca do życia! — ucieszył się Minc. Bał się, że dziewczyna nie przeżyje, a tego nigdy by sobie nie wybaczył.

A iść dasz radę? — zapytał Udałow. — Nogami poruszać?

Duszno mi — odpowiedziała rusałka.

Ale to tylko sto metrów — stwierdził Udałow. — Postaraj się, bądź człowiekiem.

Nie — odpowiedziała kapryśna rzeczna panna. — Już lepiej umrę.

Udałow puścił nogi rusałki, ona jednak nie chciała iść, i objąwszy Minca za szyję wyszeptała mu do ucha:

Wujaszku, nie zostawiaj mnie na pewną śmierć!

Nie bój się — odpowiedział Minc, starając się omijać wzrokiem obnażoną, strzeliście dziewiczą pierś. — Nie zostawię cię.

A ja stąd idę — stwierdził Udałow. — Chcesz się wykąpać, to dojdziesz.

Minc spróbował nieść dziewczynę sam, ale tymczasem też opadł z sił i okazało się, że nie może zrobić i trzech kroków.

I wtedy pojawiła się idąca naprzeciwko stara Łożkina, samozwańcza strażniczka moralności.

No proszę, do czego ta demokracja doprowadziła — rozdarła się. — Rozpustnik na rozpustnicy jedzie i rozpustnikiem pogania!

Jak pani nie wie, to lepiej niech pani milczy — odciął się Udałow, ale pojął, że spotkanie z Łożkiną może się dlań okazać zgubne w skutkach.

Zostawił Minca z rusałką, która pokornie, choć krokiem niepewnym, ruszyła do domu nr 16, a sam popędził do mieszkania, chcąc zdążyć, zanim plotki, że hula po ulicy z gołą dziewką, dotrą do uszu małżonki.

Minc natomiast, nikogo już nie napotkawszy, dotarł z rusałką do własnego lokum, gdzie dziewczyna natychmiast odszukała wannę, rozsiadła się w niej wygodnie i czekała aż profesor przekręci kurek. Potem zaczęła rozkazywać, jaka powinna być temperatura wody — chłodna, ale nie lodowata — a szum pracującego grzejnika gazowego bardzo jej się podobał. W końcu wanna była pełna i rusałka poczuła się lepiej. Nie pozwoliła jednak Mincowi odejść, a próby przykrycia jej prześcieradłem lub propozycje kupienia kostiumu kąpielowego kwitowała niezadowoleniem i irytacją.

Wujaszku! — krzyczała tak głośno, że profesor zaczął się obawiać zbiegowiska sąsiadów. — Wujaszku, ty podajesz w wątpliwość moją urodę? Ja na konkursie fotomodelek pomocnej Dźwiny zajęłam drugie miejsce!

Minc skwitował to niemrawym machnięciem ręki. Jakie fotomodelki? Jaka północna Dźwina?

Rusałki nie istnieją, to fakt naukowy — powiedział.

No to daj mi ręcznik — odpowiedziała rusałka. — I zaparz mi kawy. Muszę przyznać, że mną trzęsie, jak miastem Spitak.

Każde jej zdanie sprawiało, że światowej sławy uczony miał coraz silniejsze poczucie absurdu sytuacji.

Podał rusałce ręcznik kąpielowy i poszedł parzyć kawę. Minęło pół godziny, najwyżej godzina od chwili, gdy ujrzał a brzegu umierającą od zatrutej farbami wody dziewczynę o nieziemskiej, niezwykłej urodzie. A teraz dziewczyna ta leży w jego wannie i wygaduje głupoty.

Minc przywykł polegać na zdrowym rozsądku Korneliusza, Udalow jednak wycofał się za wcześnie, przez co zagadka istnienia rusałki nie doczekała się wyjaśnienia. Może jednak wezwać Udałowa? Nie trzeba, sam przyjdzie.

Rusałka weszła do pokoju owinięta frotowym szlafrokiem Lwa Christoforowicza. Profesor od razu poczuł się pewniej.

No, gdzie jest twój kawa? — zapytała dziewczyna.

Gęste, zielonkawe włosy otaczały jej niskie czoło. Spod gęstych brwi błyskały jaskrawe, zielone oczy; nos miała nieco spłaszczony, niczym krajowcy z Wysp Salomona, usta zaś lekko wydęte i wyzywające — jak u tychże krajowców.

Nie twój, a twoja — poprawił ją Minc.

Co?

Jej wychowanie pozostawiało wiele do życzenia.

Kawa jest rodzaju żeńskiego — stwierdził Minc.

Akurat, już ci uwierzę!

Usiadła za stołem, odsłaniając silne nogi pływaczki i dmuchnęła na kawę tak mocno, że ciemny płyn bryznął na obrus — co rusałka skwitowała przekleństwem, na jakie profesor nigdy by się nie ośmielił.

Minc wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że w jego skromnym i nieco zapuszczonym kawalerskim mieszkanku siedzi prawdziwa rusałka, zwłaszcza że w tej dziewczynie płonął jaskrawy ogień zwierzęcej żywotności — jakiego trudno się było spodziewać po mieszkance zimnych obszarów podwodnych.

No, już mi lżej — stwierdziła rusałka. — A myślałam, że tym razem się z tego nie wykaraskam. Kilka razy wpadłam w obszar katastrofy ekologicznej, ale żeby stracić przytomność… to mi się jeszcze nie zdarzyło.

A ile masz lat? — zapytał profesor. Nawet jeżeli za tym pytaniem kryło się coś więcej, to owo coś było tak nikłe, że nie należało na to zwracać uwagi.

Ale rusałka zwróciła.

Ach, ty stary sumie! — wypaliła bez gniewu, ale za to dość głośno. — Przestraszyłeś się, że jestem niepełnoletnia?

Jak ci nie wstyd?

To ja, bezbronna wodna dziewczyna mam się wstydzić? Ofiara natarczywości nadmiernie jurnych staruchów?

Może będzie lepiej, jak sobie pójdziesz? — żachnął się mocno urażony Minc.

Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo — odpowiedziała rusałka. — Rzeka jest jeszcze brudna, zatruta — wpędzić mnie do wody to tak, jakby własnoręcznie zabić bezbronne dziecię. A ja mogę odwołać się do opinii publicznej — opinia publiczna uwielbia ujmować się za skrzywdzonymi maleństwami!

W tym momencie rusałka parsknęła śmiechem — podobało jej się, że zdołała wywołać rumieniec na profesorskich policzkach.

Bez obaw — stwierdziła wreszcie, gdy minął jej napad złośliwej wesołości. — Poczekamy, aż się ściemni i wtedy sobie pójdę. A na razie opowiedz mi, czym się zajmujesz i jakie masz sukcesy? Rzadko mi się zdarza trafić w gościnę do inteligentnego człowieka. Wszystko mnie, wujaszku, interesuje.

Minc poczuł, że i jemu gniew mija. Dziewczyna była naiwna i rozpuszczona jak dziadowski bicz, ale całkiem miła i przyjaźnie nastawiona.

No… zajmuję się nauką — stwierdził lekko zmieszany. Zwykle nie czuł onieśmielenia, gdy opowiadał przyjaciołom o swoich odkryciach; gotów był to robić niemal bez końca. Miał się zresztą czym pochwalić; od kilku lat był o włos od nagrody Nobla i tylko intrygi zawistników oraz osobistych nieprzyjaciół pozbawiały go zasłużonych laurów.

A jak masz na imię?

Lew Christoforowicz.

Uch, ty! Będę ci mówiła: Lowa. Bo tak, to trudno wymówić. A ja, nawiasem mówiąc, jestem Ninelle. Piękne imię, prawda? Mama chciała się utopić przez jednego chłopa, mojego — jak by nie było — tatunia. Ale rusałki podjęły ją z dna, odratowały i żyje do tej pory.

Gdzie?

Nie ma w tym tajemnicy. Na Alasce. Tam jest czysto. Ponownie wyszła za mąż. Tak sobie myślę, że lada dzień też się tam przeprowadzę. Tu się nie da żyć, tak od awarii do awarii. Ledwo odzyskasz trochę siły, znów cię przytrują.

Z góry dobiegł jakiś rumor.

Rusałka uniosła główkę.

Nie zawali się? — zapytała.

Nie powinno — odpowiedział Minc. Sam jednak z obawą wsłuchał się w hałasy, dochodzące z położonego wyżej mieszkania.


Hałasy niosły się z mieszkania Udałowych.

Stało się to, czego Korneliusz Iwanowicz obawiał się najbardziej.

Kiedy wrócił do domu, z początku było cicho. A potem pojawiła się starucha Łożkina. Może chciała pożyczyć szczyptę soli, może masła. Łożkinowie nigdy nie kupowali przypraw, zawsze można przecież skoczyć do sąsiadów — wiadoma sprawa. Ale u Łożkina na ścianie wisi grafik, rozrysowany na czterdzieści dwie pozycje — kiedy, od kogo i ile pożyczyć do soboty.

Tak więc Udałow siedział przed telewizorem, ale serial go nie interesował — czytał odbitkę artykułu znanego ichtioweterynarza Iwana Szlotfeldta z Hanoweru o fizycznych osobliwościach rosyjskich rusałek, które uczony miał szczęście badać w zeszłym roku na jeziorze Kopenhaga w pobliżu rosyjskiego miasteczka Gross Guslar.

Coś zaniepokoiło Korneliusza. W żaden sposób nie mógł sformułować przyczyny niepokoju, więc czytał dalej tak uważnie, że nie usłyszał wejścia starej Łożkiny.

Ale gdy do pokoju wpadła Ksenia groźnie potrząsając kopyścią, natychmiast się domyślił, z której strony powiało niebezpieczeństwem. Zresztą już w drodze do domu, kiedy natknął się na Łożkinę, przeczuwał nieszczęście.

Gdzie ty tę gołą chowasz? — wrzała Ksenia. — Ano pokaż!

Krzycząc i dopuszczając się czynów prawnie zabronionych, Ksenia obszukała Udałowa, zajrzała do szafy, pod łóżko, a kiedy nikogo i niczego nie znalazła, zamiast wysłuchać bezpodstawnie podejrzewanego męża, zalawszy się łzami, zaczęła pakować swoje rzeczy, żeby — skoro nie ułożyło jej się życie z sadystą i rozpustnikiem — wyjechać do nieboszczki matki. Kiedy Kseni wyczerpały się ładunki wyzwisk i lamentów, Udałow próbował zdobyć się na odwagę i opowiedzieć żonie o znalezisku Minca, jednak się nie ośmielił. Żona mogłaby pobiec do Minca, by sprawdzić Korneliuszową opowieść i doszłoby do rękoczynów.

Nikt zatem nie niepokoił profesora Minca, który został sam na sam z rzeczną panną.

Im dłużej z nią przebywał, tym większy czuł zamęt w sercu.

Dziewczyna przylgnęła do telewizora i aż popiskiwała, kiedy w amerykańskim filmie akcji samochody rozbijały się do ostatniego pasażera.

Wracać do rzeki nie zamierzała — zresztą wysyłanie jej tam byłoby nieludzkie.

Pod wieczór, kiedy zjadłszy kolację rusałka zasnęła na tapczanie, zgiąwszy piękne nóżki w kolanach i podciągnąwszy kolana do podbródka, zadzwonił telefon.

Herr Minc? — odezwał się głos z lekkim niemieckim akcentem. — Niepokoję was na prośbę mojego przyjaciela Korneliusza. W Niemczech rozeszły się wieści, że pojmaliście rusałkę. Jakbyście się odnieśli do propozycji przekazania tej rzadkiej osoby na badania do Instytutu Geneticfishwiesenshaft imienia Gotfryda Lentza?

Nie pomyślałem o tym — odpowiedział Minc, mimo woli zachwycając się rysami miłej twarzyczki nieznajomej.

Mam zamiar oficjalnie was uprzedzić, że w roku 1872 w wiosce Rebersdorf w księstwie Anhalt–Zerbst pewna rusałka o imieniu Margarita wygrała proces o alimenty na nieślubne dzieci, które miała z miejscowym pastorem Schlagiem. Po dwieście talarów rocznie na dziecko.

To sprawiedliwie… a przy okazji, ile to będzie w rublach?

Niech pan posłucha, stuknięty staruchu! Czy wasz przyjaciel nie powiadomił was, że przeciętna rusałka wydaje z siebie pięćdziesiąt do sześciuset jajeczek ikry? Z każdego jajeczka wykluwa się żarłoczny i żwawy narybek płci żeńskiej o rysach twarzy swojego lądowego ojca? — Och, nie!

Czyżby pan niczego nie słyszał o narybku Miszy Standala? Biedaka, który popełnił tę nieostrożność, że pokochał rusałkę z jeziora Kopenhagen, a teraz połowę pensji oddaje na alimenty?

Och, nie! — jęknął Minc jeszcze głośniej.

Nie krzycz, proszę — odezwała się rusałka sennym głosem. — Jak nie możesz spać, pomyśl o innych. Przecież jestem otruta!

Przepraszam — powiedział Minc.

Oddacie nam rusałkę?

Tylko spróbuj — powiedziała rusałka, która, jak się okazało, wszystko słyszała.

Zadzwońcie do mnie jutro — poprosił Minc.

Dopiero teraz wszystko zrozumiał.

Odłożył słuchawkę i podszedł do tapczanu. Rusałka spoglądała na niego bez strachu, jakoś tak wyzywająco — i szybko oddychała.

Wybaczcie — stwierdził Minc — już nie te lata…

Ależ ty kłamiesz, wujaszku! — kpiąco skwitowała wyznanie Minca rusałka.

Dlatego będę spać w kuchni. Ze względu na ciebie.

A ty co, chrapiesz może?

Czemu miałbym chrapać?

No to po co uciekasz do drugiego pokoju?

A masz ty dziewiczy honor?

A, ty o tym! Ja myślałam, że nie będziesz się do mnie pchał ze swoimi obleśnymi pieszczotami!

No nie, wyraźnie z niego drwiła!

Rusałka straciła w oczach Minca cały dziewiczy urok. Wyjąwszy z szafy komplet pościeli rzucił go na tapczan, a sam ruszył do kuchni zorganizować sobie nocleg na rozkładanym łóżku polowym.

Nigdzie przede mną nie uciekniesz — odezwała się rusałka z pokoju.

Minc jednak wiedział, jak się ratować przed natręctwem — swoim lub cudzym. Nie mógł przecież wiedzieć, czy nie ulegnie pokusie, kiedy zgaśnie światło.

Pomogły mu pamięć i pomysłowość. Kiedy rusałka pluskała się w wannie, zajrzał do pawlacza, gdzie trzymał rzeczy niepotrzebne, ale takie, które szkoda było wyrzucić.

Niczym stuknięty kret rył w stosie kijków do nart, choinkowych zabawek, pogniecionych samowarów, dziurawych garnków, podręcznych wirówek, manometrów i anemometrów, porwanych pakietów z odczynnikami chemicznymi i innych pozostałości po pracach guslarskiego geniusza.

I oto szczęśliwe znalezisko! Dłoń Minca natknęła się na dziwny przedmiot — dar od archeologa Janina. Przed kilkoma laty w Nowogrodzie wykopano skład pasów cnoty, przywiezionych na Ruś przez hanzeatyckich kupców, którzy założyli wstępnie, że ludzie rosyjscy, w trosce o dobre obyczaje we własnych domach, natychmiast obleką w te draństwa swoje żony — na czas nieobecności w tychże domach. Ale nie wyszło. Ruskie baby uniosły się honorem wobec podejrzeń o niewierność, a wymyślone przez Europejczyków pasy cnoty — płody wypraw krzyżowych i kultu dam serca — rdzewiały porzucone w piwnicy, aż o nich pozapominano. Minc zlazł z drabinki z pasem w dłoni, wytarł go szmatką i naoliwił. Przyrząd przypominał napierśnik ogromnej mrówki, z otworkami w wąskim przesmyku dla dawania upustu potrzebom naturalnym.

Nie myślcie tylko, że profesor zamierzał obciążyć tym barbarzyńskim wymysłem męskiego szowinizmu goszczoną u siebie rusałkę. Nie, ofiarnie założył go sam.

Piękna dama musiała mieć wąską talię, którą Minc dawno utracił. Dopiął pas nie bez wysiłku i wciągając brzuch, zamknął go na kluczyk. Potem cisnął kluczyk za okno, w pokrzywy, żywiąc tylko nadzieję, że jeżeli w nocy zmogą go żądze, nie zdoła odnaleźć kluczyka w piekących zaroślach. Tym sposobem uratuje rusałkę przed hańbą, a siebie przed wstydem.

Podszedł na palcach ku drzwiom wiodącym do pokoju i zajrzał ostrożnie do środka.

Rusałka spała na tapczanie — albo udawała, że śpi.

Prześcieradło podkreślało krągłości ciała dziewczyny i rusałka wyglądała jeszcze bardziej uwodzicielsko niż gdyby była naga — oko ludzkie woli się bowiem domyślać niż widzieć. A zbytnia nagość i gotowość mogą na mężczyźnie wywrzeć odpychające wrażenie. Minc zgasił światło i na palcach wrócił do kuchni. Pas cnoty wrzynał mu się boleśnie w… we wszystkie miejsca.

Leżąc na polowym łóżku, profesor długo się męczył, zamykał oczy, zasypiał na krótko, budził się i znów zasypiał… nie był to odpoczynek, tylko zapomnienie.

Potem w jego śnie pojawiła się nagle nauczycielka z drugiej klasy, Maria Stiepanowa.

Lwie, porzucam szkołę — oznajmiła. — Nie da się tak dalej pracować. Dzięki tobie dostała mi się klasa trzydziestu identycznych dziewczynek, które powinny siedzieć w poprawczaku dla małoletnich przestępczyń. Czy ty wiesz, że tylko jedna z nich odrabia zadanie domowe, a potem powiela je na ksero w trzydziestu egzemplarzach? Tylko jedna przygotowuje się do lekcji i choćbym nie wiem ile uczennic wezwała do tablicy, przychodzi wciąż ta sama, przepełznąwszy uprzednio pod ławkami na inne miejsce! A prace kontrolne… strach pomyśleć… — i dobra nauczycielka zalała się łzami.

Minc się obudził. Przypomniał sobie, że Maria Stiepanowa uczyła go przed półwieczem i już wtedy była kobietą niemłodą.

Rozumiał, że był to tylko sen, ale mimo wszystko… I wtedy pojawił się przed nim przedstawiciel struktury mafijnej, wyjmujący z kieszeni paczkę dolarów.

Więcej nikt wam nie da — powiedział. — Daj mi narybek, potrzebni mi rekruci!

Precz! — zawołał rwącym się ze wzruszenia głosem pułkownik z Komendy Uzupełnień. — Nie dostaniesz naszych rosyjskich chłopców! Zorganizujemy z nich batalion strzelecki. W Czeczenii potrzebni są wykwalifikowani żołnierze!

Minc ponownie się obudził.

Budząc się, zdążył jeszcze powiedzieć pułkownikowi i mafiosowi:

Mówiono mi, że urodziły się nam tylko dziewczynki. Było ciemno. Za oknem wydzierał się słowik. Piąta rano. Jak tam rusałka?

Nie, nie wstanę — Minc pomacał się po lędźwiach. Były zakute w żelazo.

I nagle wizerunek delikatnego dziewiczego ciała przykrytego kraciastym prześcieradłem z taką siłą zawładnął sercem Minca, że profesor zrozumiał tylko jedno: trzeba poszukać kluczyka od pasa.

Przegrał heroiczną walkę.

Co zrobił mąż sprawiedliwy u Tołstoja, kiedy zaczęła się do niego dobierać namiętna kobieta? Zdaje się, że odrąbał sobie palec? Może i ja powinienem…

Ale nie, palec jeszcze się przyda.

Minc wstał, starając się nie hałasować. Nawet jeżeli rusałka wzgardzi jego miłością, to przynajmniej zdejmie ten przeklęty pas!

Przez otwarte okno Minc zwalił się do przydomowego ogródka. Klapki zostały w pokoju. Gęste pokrzywy natychmiast smagnęły profesorskie ciało nie gorzej od dziesięciu batów!

Wydało mu się, że obdarto go ze skóry!

Albo że płonie na stosie jak Giordano Bruno.

Ciemno było, choć oko wykol.

Minc macał dłońmi ziemię i czuł, jak jego ciało czerwienieje i nabrzmiewa niebywałą opuchlizną.

A jednak się udało!

W chwili, gdy profesor gotów był już zrezygnować z poszukiwań, jego palce zamknęły się na kawałku zimnego metalu!

Jeszcze chwila — i pas cnoty głucho uderzył o ziemię.

A Piękna Dama płci męskiej wydała szeptem okrzyk umiłowania swobody.

Teraz jeszcze tylko dziesięć kroków i nastąpi moment szczęścia!

I niech przyjdą na świat dzieci! Niech będą komplikacje, niech patrzą nań ze zdumieniem sąsiedzi i przyjaciele! Zew płci jest silniejszy!

Z podniecenia przestała go nawet piec skóra. Minc przypomniał sobie klasyczną scenę, w której Niechłudow* uwodzi służącą Katię.

A może to moja łabędzia pieśń?

Minc wszedł do pokoju. Wstrząsały nim dreszcze.

Po omacku odnalazł tapczan.

Jego dłoń sięgnęła ku miejscu, gdzie powinno się znajdować ramię rusałki.

Ramienia nie było.

Na tapczanie w ogóle nie było żadnej rusałki.

Moja miła — wyszeptał profesor. — Poddaję się. Nie mogę już trwać w niezłomnej moralności.

Nikt mu nie odpowiedział. W pokoju słychać było tykanie ściennego zegara, głośne jak bicie serca przestraszonego zająca.

Minc zapalił światło. W pomieszczeniu zrobiło się nieznośnie jasno.

Na podłodze leżało zmięte prześcieradło.

Lew Christoforowicz rzucił się do łazienki. Może tam jest rusałka?

Ale w łazience też nikogo nie było.

Profesor podszedł do biurka i ciężko siadł obok.

No cóż… — stwierdził po chwili milczenia. — Los mnie uratował. Wybawił mnie od pokusy.

Z pewnością to samo powiedział mnich, kiedy zobaczył, jak obłoki pyłu zwierają się za bryczką, uwożącą z jego pustelni rozpustną arystokratkę.

Potem Minca ogarnął żal.

A jeżeli ona, w obawie o swoją dziewiczą cześć, wolała poszukać śmierci w brudnych wodach rzeczki Gus, niż oddać ciało staruchowi?

No cóż, i w tym przypadku, przykro to rzec, moje na wierzchu.

Wzrok Minca trafił na białą kartkę papieru, leżącą pośrodku stołu.

Był to zaadresowany do niego liścik.


Drogi Lwie Christofowwiczu!

Dzięki za gościnność. Nasze rachuby się sprawdziły. Udało mi się wzbudzić w panu zwykłą męską chuć. I zapomniał pan o ostrożności. Przez całą noc wiercił się pan na swoim rozkładanym łóżku, nałożywszy na dolną część ciała jakieś zardzewiałe urządzenie. Kiedyś nam pan opowie, co to takiego.

Kiedy pan się zadręczał, przejrzałam pańskie zeszyty z obliczeniami, i wydostałam z komputera wszystko, co się dało. Od dawna polowaliśmy na pana wynalazki. Bez nich mielibyśmy kłopoty z podbojem pokojowo nastawionych planet Galaktyki. Nasi szpiedzy i generałowie z góry dziękują za pomoc w rozbójniczych wojnach.

Jeszcze raz dziękuję. Mam nadzieję, że wszystko, co zabrałam, odkryje pan jeszcze raz. Na wszelki wypadek, żeby nie cierpiał pan z powodu naszego rozstania, zostawiam moją prawdziwą, pozbawioną kamuflażu, fotografię. — Niechże pan na nią popatrzy, gdy ponownie ogarnie pana chęć, żeby mnie przytulić do piersi.

Pańska NGMNoX238–98

Po starej znajomości może mnie pan nazywać Ninelle.


Minc popatrzył na fotografię. Trójwymiarową, barwną i chyba bardzo podobną do oryginału.

Profesor nigdy jeszcze nie widział tak obrzydliwej mordy. Spomiędzy kolców i brodawek złowrogo patrzyło nań jedno oko.

Żeby nie patrzeć więcej na podstępną agentkę, Minc obrócił zdjęcie. Na odwrocie widniały słowa:


Niech w pamięci ci zostanie

Mojej twarzy wizerunek.

Jeśli się spodoba — trzymaj

A jak nie — w kawałki porwij.


Minc miał ochotę podrzeć fotografię na drobniutkie kawałki. Był jednak prawdziwym uczonym. Pokonawszy chwilę słabości położył fotografię na stole.

A potem zaczął rachować straty, czując wstyd, że mieszkańcy tylu planet będą cierpieć z powodu jego spóźnionej kochliwości.


Przełożył Andrzej Sawicki


Пойми товарища!

Zrozum bliźniego swego!


Ostatnio wiele się mówiło w Wielkim Guslarze o tym, że miejscowa drużyna piłkarska „Pracownik Leśny” ma szansę na przebicie się do drugiej ligi. Od czasów powstania gry w piłkę w Wielkiej Brytanii, gdzie rycerstwo kopało czaszki wrogów na polu pod Hastings, czegoś takiego w Wielkim Guslarze nie odnotowano.

Niektórzy uważali, że przyczyna powodzenia guslarskiego zespołu leży w tym, iż przestał się on opierać na Waregach, ściągając w swoje szeregi utalentowanych przedstawicieli miejscowej młodzieży. Inni utrzymywali, że wszystko jest zasługą nowego trenera Chrabrodiejewa, absolwenta kursów rejonowych i rodzimego patrioty, który wychował się na ulicy Puszkina nad rzeką Guś, tu zaczynał kopanie piłki na krowim wygonie, stąd też stawiał pierwsze kroki ku wielkiemu sportowi — grał bowiem dwa sezony w pierwszej lidze w zespole Kostromy.

W miarę, jak „Pracownik Leśny” piął się powoli, ale systematycznie do góry w tabeli rozgrywek, rozgramiając totmińską „Strzałę”, wdeptując w błoto (z rezultatem końcowym 7:0) „Wschód” z Leśnego Boru i zakończywszy honorowym remisem mecz z wołogodzkim „Wodnikiem”, trybuny guslarskiego stadionu coraz gęściej wypełniać zaczęli kibice. Dochody były tak duże, że dla całej drużyny zamówiono zagraniczne kostiumy. Nawet mieszkańcy miasta, którzy wcześniej nie podejrzewali, iż futbol dotarł już do Wielkiego Guslaru, zatrzymywali teraz na ulicy znajomych pytaniami:

Jak tam kontuzja Nikitina?

Albo bardziej prosto i familiarnie:

Nóżka Wołodi już się prostuje?

Wołodia Nikitin był potrzebny, bardzo potrzebny w decydujących bojach. Na tyle potrzebny, że gdy z Kotlasu przyjechał łowca talentów trener Bec, wyśledzono go, wytarzano w smole i pierzu, po czym z hańbą wygnano z miasta. Co prawda, Nikitina nikt nie śmiał o nic podejrzewać.

Problemami guslarskiej drużyny zainteresował się nawet profesor Minc, obojętny zwykle na zew futbolu, co nikogo nie dziwiło, jako że znakomitego wynalazcę pochłaniały wielkie problemy i trudno mu było znaleźć chwilę czasu na odwiedzanie stadionu. Powyższe wcale nie oznaczało jednak, że profesor niczego z futbolu nie rozumiał. Orientował się w nim nie gorzej od przeciętnego kibica, ponieważ podczas pracy czy rozmyślań lubił włączać telewizor i obserwować wrzące na zielonym dywanie stadionu uczucia i nastroje. A jeżeli się uwzględni fakt, że Lew Christoforowicz miał fotograficzną pamięć, łatwo zrozumieć, dlaczego znał nazwiska wszystkich graczy pierwszej ligi, wszystkich gwiazd włoskiego futbolu i nawet wszystkich piłkarzy szwajcarskiej drużyny FC Zurich. I tak w piątek wieczorem, w dzień szary, kiedy miało się na deszcz i było chłodno, do Minca zaszli jego sąsiedzi Korneliusz Udałow i Sasza Grubin. Wybierali się na stadion i zaproponowali Lwu Christoforowiczowi, żeby im potowarzyszył. Profesor westchnął, nie bez żalu odłożył stenogram konferencji w Casablance, dotyczącej kontaktów z pozaziemskimi cywilizacjami, wyłączył komputer, przygładził swoją lśniącą i bez tego łysinę, wdział zamszową marynarkę, zapiął ją na wydatnym brzuszku i powiedział:

Chodźmy zatem, przyjaciele!

W miarę, jak zbliżali się do stadionu, tłum kibiców był coraz bardziej gęsty. Alejki parku, na skraju którego stał stadion „Leśne Ostępy”, zalewały potoki ludzi, głównie mężczyzn, którzy zrezygnowali z telewizji, wędkowania, polowań, gry w domino, czy lektury, po to, żeby pokibicować krajanom.

Trzeba było odstać dwadzieścia minut w kolejce do kasy, lecz napór kibiców potężniał z każdą chwilą, a kasjerka była jedna, więc dyrektor stadionu machnął ręką i na trzy minuty przed rozpoczęciem meczu polecił wpuścić wszystkich bez biletów. Miejsce znalazło się z trudem, dopiero w dwunastym rzędzie, ale ponieważ rzędów było tylko dwanaście, miejsce można było uznać za zupełnie dobre.

Na boisku rozgrzewał się już zespół „Warzelnik” z Mylnika. Boisko w Guslarze było dobre — równe, zielone i wydeptane tylko przed bramkami. Za bramką „Warzelnika” zaczaił się już z aparatem fotograficznym Misza Stendal, korespondent „Sztandaru Guslaru”, a jego kolega z rejonowej gazety mylnickiej zajął stanowisko za bramką, „Pracownika Leśnego”. Ten rozkład był zrozumiały, bo korespondentów patriotów interesowały tylko gole, które trafiały do cudzych bramek.

Wkrótce przy akompaniamencie nie milknącego ryku trybun, z towarzyszeniem oklasków i okrzyków powitalnych, wybiegła na boisko drużyna „Pracownika Leśnego” Kibice znali swoich ulubieńców osobiście i pojawienie się na trawie Nikitina, jak zawsze sprężystego i uśmiechniętego, bardzo guslarczyków uradowało. Trener Chrabrodiejew, gracze rezerwowi, kapitan zespołu i dwaj mecenasi drużyny z kombinatu leśnego, usadowili się na ławeczce tuż przy brzegu boiska. Mecz miał prowadzić zespół sędziowski z Archangielska, ludzie surowi i nieprzekupni.

Początek meczu ogłosił gwizdek sędziego.

Od pierwszych minut zespół „Pracownika Leśnego” zaczął oblężenie bramki przeciwnika. Rajdy skrzydłowego Nikitina i Siemiona Jefimowabyły szybkie, niebezpieczne dla mylniczan, i gdyby nie niska celność wieńczących je strzałów, konto bramek zostałoby otwarte już w pierwszych sekundach meczu. Wszyscy zrozumieli, że „Warzelnik” wybrał wyjazdowy, obronny wariant gry, obliczony na kontrataki. Ale obrońcy „Pracownika Leśnego”, a przede wszystkim wymiatacz i kapitan drużyny Siemion Jefimow, umiejętnie przejmowali długie dośrodkowania przeciwników i unicestwiali wysiłki mylniczan na dalekich podejściach przed polem karnym.

W osiemnastej minucie pierwszej połowy gry, za podcięcie Nikitina, sędzia wyznaczył rzut wolny w odległości trzech, czterech metrów od pola karnego „Warzelnika”. Egzekutorem był sam poszkodowany. Piłka poleciała w lewy górny róg ale przeleciała tuż ponad poprzeczką. Kibice gorąco podtrzymywali zapał graczy swojej drużyny, stadion niejednokrotnie wybuchał gorącymi oklaskami, a niekiedy dało się słyszeć zachęcające okrzyki. W ogólnej wrzawie ginęły nikłe wrzaski grupy kibiców z Mylnika, którzy przyjechali na mecz specjalnie zamówionym autobusie i rozpięli nad polem transparent z napisem „Warzelnik — Zwycięstwo”. Zrozumiałe, że gdy w momencie względnej ciszy nad boisko wzleciał nietaktowny okrzyk jednego z mylniczan: „Drewno solą pokryjemy!”, powitano go rykiem sprzeciwu. Głupią nazwę „drewno” wymyślili kibice z Mylnika.

Gdyby sprawa ograniczyła się do okrzyków i gwizdów, nie byłaby warta wzmianki w literaturze pięknej. W rzeczywistości jednak wkrótce zaczął narastać dramatyczny konflikt. Sęk w tym, że zespół z Mylnika też miał teoretycznie szansę na awans do drugiej ligi i choć w odróżnieniu od jak najbardziej usprawiedliwionych nadziei kibiców guslarskich, były one nad wyraz mizerne, „Warzelnik” nie zamierzał ustępować. A ponieważ nie mieli realnych widoków na zwycięstwo w uczciwej rywalizacji, przeciwnicy „Pracownika Leśnego” uciekali się do chwytów zakazanych.

Szczególnie ciężko dostawało się niezmordowanemu, nieulekłemu Nikitinowi, który przecież zaledwie przed kilkoma dniami dźwignął się z łoża boleści po ciężkiej kontuzji. Podczas pierwszej połowy obrońcy gości trzykrotnie zwalili go z nóg, ordynarnie go popychali i usiłowali trafić w jego ochraniacze czubkami piłkarskich „korków”. Nikitin, prawdziwie mężny sportowiec, podnosił się z ziemi, strzelał kolejny wolny i ponownie zajmował miejsce w szyku zespołu. Nikitin cierpiał w milczeniu.

Inaczej zachowywali się kibice. Głośnymi okrzykami domagali się, by sędzia okazał wreszcie stanowczość i surowość w stosunku do przeciwników, łamiących tak bezczelnie zasady sportowej etyki. Arbiter dwukrotnie ostrzegał obrońców „Warzelnika”, ci jednak wyraźnie lekceważyli ostrzeżenia.

Pośród rozjuszonych kibiców Guslaru bynajmniej nie ostatnie miejsce zajmował Lew Christoforowicz. Aż poczerwieniał ze złości.

Dla takich ludzi nie ma miejsca na boisku! — krzyczał. — Wstyd mi za osiedle Mylniki!

Wielu kibiców pojmowało i podsycało jego gniew. Sytuacja uległa jednak radykalnej zmianie, kiedy obrońca „Pracownika Leśnego” Siemion Jefimow, powodowany troską o bezpieczeństwo swojej bramki i gniewem na niesportowe zachowanie przeciwników, skosił napastnika gości na brzegu pola karnego.

Początkowo kibice odpowiedzieli oklaskami, ponieważ w działaniach Siemiona dostrzegli w pełni usprawiedliwiony odwet. A potem wszystko zagłuszyły przeraźliwe gwizdy. Nieubłagany sędzia, który nie znał się na zemście, pokazał Siemionowi Jefimowowi żółtą kartkę, grożąc, że wyrzuci go z gry, jeżeli taki wyczyn się powtórzy.

Udałow, Grubin i inni sąsiedzi Lwa Christoforowicza głośno skrytykowali decyzję arbitra — co było dość zrozumiałe. A Lew Christoforowicz podniósł nagle głos — i zrobił to bardzo nie w porę.

Brudny futbol! — oznajmił, zwracając się do innych kibiców i unosząc z miejsca, żeby jego filipikę usłyszeli jak najliczniejsi z nich. — Zawsze ten brudny futbol! Niezależnie od tego, kto ucieka się do brudnych machinacji. Jako uczciwy człowiek . kategorycznie protestuję przeciw przekształcaniu pełnej piękna gry w ordynarną rzeź! I co, będzie was ciekawił wynik gry, jeżeli się dowiecie, że młodemu, pełnemu sił człowiekowi połamali nogi albo uszkodzili oko?

Zamknij się, łysoniu — rzucił ktoś z góry.

Może i na tym by się skończyło, ale akurat wtedy, jak na złość, Siergiej Jefimow, zirytowany kolejnym chamskim zagraniem obrońcy gości, zwalił go z nóg uderzeniem łokcia, za co został wezwany przed oblicze sędziego.

Kiedy Siergiej Jefimow, mierzwiąc dłonią złote kędziory brnął wolno przez murawę ku sędziemu, który wetknął już dłoń w kieszeń na piersi, nad stadionem zawisła straszna, przytłaczająca cisza. Nikt, nikt nie chciał uwierzyć, że zdarzy się najgorsze.

Ale się zdarzyło.

Z sędziowskiej kieszeni wyfrunęła czerwona karteczka. Arbiter, niebaczny na jęki i błagania guslarskich piłkarzy, którzy otoczyli go zwartą grupą, zmusił Siergieja Jefimowa do opuszczenia boiska.

Sędziowie też są ludźmi. I bardzo różnymi. Bywają sędziowie zwykli. Ci zawsze bardziej łaskawie odnoszą się do wykroczeń popełnionych przez gospodarzy stadionu. Wiedzą, że po stronie zespołu jest kilkuset, albo i kilka tysięcy podnieconych mężczyzn, którzy nie zawsze potrafią zapanować nad emocjami. Sędzia nie jest też pozbawiony próżności. Miło mu, kiedy jego decyzję o wykluczeniu jakiegoś gościa z gry, albo wyznaczeniu karnego przeciwko gościom, publika kwituje burzliwymi oklaskami, a kibice widzą w nim człowieka młodego i pięknego. Bywają jednak i tacy sędziowie, jak — przykro to powiedzieć — sędzia prowadzący ten mecz. Ich pryncypialność sięga niekiedy granic masochizmu. Im bardziej wrogo reagują trybuny, tym bardziej zaciekle demonstrują oni bezstronność — karząc z całą surowością gospodarzy boiska. Czasami się wydaje, że stadion zerwie się z miejsc i wdepcze takiego Katona w ziemię, a sędzia sprawia wrażenie, jakby tylko na to czekał, by potem oskarżyć i pozwać przed sąd całe miasto. Co prawda, coś takiego w naszym kraju jeszcze się nie zdarzyło. Co więcej — jeżeli takim zachowaniem popisze się zagraniczny sędzia w międzypaństwowym meczu, gazety zetrą go na proszek, obwiniając o przekupność i wątpliwe moralnie prowadzenie się. A lokalna gazeta w sprawozdaniu z meczu nigdy się nie ośmieli tknąć stronniczego sędziego, bo obrazi się całe sędziowskie grono, będące — jak wiadomo — ponad wszelkimi podejrzeniami.

Kiedy więc sędzia wykluczył Jefimowa z gry, gniew kibiców, nie mogących niczego wskórać na boisku, przeniósł się na Lwa Christoforowicza, którego uznali za stronnika sędziego w swoich szeregach.

Ponieważ akurat nastąpiła przerwa, nie było na co patrzeć. Minc oczywiście mógłby uciec, ale, jako człowiek dumny i wielki uczony, został na miejscu, oddając się przeciwnikom na rozszarpanie.

Czyli jak nas, to tak? — pytał Udałow, zapomniawszy o przyjaźni i szacunku. — A jak ich, to proszę bardzo?

Nas po nogach i nas precz z boiska? — ciskał się Sasza Grubin.

Godzi się powiedzieć, że były to najbardziej łagodne i powściągliwe z zarzutów.

Tkwiący w centrum zamętu Minc, zachował względny spokój. Chwilami, wykorzystując moment wytchnienia, usiłował od nowa dowodzić słuszności swoich racji:

Futbol — krzyczał — to gra. Jak szachy! Czy ktoś widział, żeby grający w szachy kopali się pod stołem po nogach?

Pytanie wywołało nową falę gniewu i złorzeczeń — ktoś nawet trafił Lwa Christoforowicza w łysinę ogryzkiem jabłka. Fakt nieprzyjemny, ale świadczący o rozgorączkowaniu kibiców Guslaru.

W istocie, wszyscy spierający się zaciekle oponenci, zajmowali — jak to często w sporach bywa — prawie identyczne stanowiska. Po prostu nie było odpowiedniego nastroju do rozpatrzenia tych stanowisk. Wszyscy byli przeciwko chamstwu w sporcie, Guslarczyków jednak denerwował pacyfizm profesora, a jego — ich zacietrzewienie.

Druga połowa meczu potoczyła się pod dyktando grającego w dziesiątkę zespołu „Pracownika Leśnego”, ale przewaga guslarczyków nie mogła się zrealizować celnymi strzałami na bramkę przeciwnika. Nikitin wyraźnie kulał i trafiał w piłkę niezbyt pewnie, a pozostali napastnicy pod nieobecność Jefimowa stracili jakby ducha.

Wynik meczu — zero do zera — urządzał gości z Mylnika, ale rozjuszył gospodarzy, bo szansę na wejście do drugiej ligi mocno się zmniejszyły, a przed nimi był jeszcze ostatni i decydujący o wszystkim mecz z nowostalskim Meteorem”, ich głównym rywalem o wejście do drugiej ligi, bo do decydującego meczu dotarł z taką samą liczbą punktów.

Do domów wracano w milczeniu. Wszyscy mieli takie dziwne wrażenie, jakby okazany niedawno przez Lwa Christoforowicza brak patriotyzmu pozbawiał go moralnego prawa do nazywania się Guslarczykiem. Wcześniej nigdy jakoś o tym nie myśleli. Ot, mieszka gdzieś człowiek i pracuje, szanowany i już niemłody. Raczej swój niż obcy. I nagle, jakby na stadionie zajrzano mu do ankiety personalnej, a tam stało jak byk: „Marsjanin”. I wszyscy od razu zobaczyli, że jest zielony, ma trzy nogi i antenkę na czubku głowy. Oczywiście, nikt Marsjanina w profesorze dosłownie nie zobaczył, ale metaforycznie — i owszem.

A Minc nikomu nie narzucał towarzystwa. Myślał.

Trzeba zaś powiedzieć, że im bardziej jest skomplikowane zadanie, jakie życie stawia przed wielkim uczonym, tym bardziej zaciekle mobilizuje on swoje myślowe rezerwy i tym głębiej zamyka się w sobie, żeby rozwiązać problem i przynieść kolejną korzyść ludzkości.

Tym razem Minc zastanawiał się, jak przywrócić piłce nożnej dawną czystość i bezpośredniość gry, jak zdjąć z niej nalot materializmu i cynizmu, wiodących do chamstwa.

Zamknął się w gabinecie, pił tylko kefir, niczego nie jadł, w ciągu tygodnia stracił na wadze dziesięć kilogramów, ale rozwiązanie problemu jakoś mu umykało. Zadanie, jakie przed sobą postawił, okazało się trudniejsze niż stworzenie antygrawitacji, czy wehikułu do podróży w czasie. Moralne problemy zawsze są bardziej zawiłe od czysto naukowych.

W czym, zastanawiał się Lew Christoforowicz, tkwi korzeń zła? W tym, że piłkarz kopiący rywala po nogach, w ogóle nie myśli o tym, iż tamtego to boli. Ale kiedy jego samego skopią, natychmiast się obraża.

Aha! — zawołał profesor ósmego dnia. — Eureka!

I zagłębił się w swoje notatki, a potem zaczął zdejmować z półek puszki, paczki, kolby, probówki — musiał odnaleźć pewne rzadkie ingrediencje, które w sumie powinny dać pożądany efekt.

Prace nad nowym środkiem i późniejsze doświadczenia na okolicznych psach i żyjącym po sąsiedzku kocie, zakończyły się pomyślnie akurat w przeddzień decydującego meczu z nowostalskim „Meteorem”.

Jako że Lew Christoforowicz, oprócz posiadania innych stopni naukowych, był jeszcze doktorem nauk medycznych, jedynym w Wielkim Guslarze, a nawet w całym rejonie, z wielkim szacunkiem odnoszono się do niego w szpitalu miejskim i wydziale zdrowia. Kiedy więc słynny profesor zajrzał do tegoż wydziału i powiedział, że chciałby przed meczem obejrzeć piłkarzy, ponieważ naukowymi kanałami dotarła doń wieść, iż na Europę ciągnie nowa fala wirusowej grypy, to jego koledzy z urzędu wyrazili zgodę.

Tegoż wieczoru, w przeddzień meczu, zaszedł do profesora Korneliusz Udałow.

Lwie Christoforowiczu — odezwał się. — Nie pójdziecie jutro ma mecz?

Korneliusz był pewien, że profesor nie pójdzie już nigdy w życiu na boisko, lepiej byłoby zresztą, żeby nie chodził, ponieważ niektórzy kibice mogli zapamiętać jego twarz i zdenerwować się jej ponownym widokiem. Ale ku zdziwieniu Udałowa profesor odpowiedział:

Spotkamy się na trybunach.

Zajść po was?

Nie trzeba, pójdę wcześniej — odpowiedział uczony.

Udałow otworzył usta, demonstrując zdumienie, ale ponieważ profesor niczego więcej nie powiedział, musiał odejść, choć targały nim złe przeczucia. Nic złego niby nie mogło się wydarzyć, ale długoletnia znajomość z nieprzewidywalnym profesorem nauczyła Korneliusza ostrożności. Nie raz już się zdarzało, że piękne na pierwszy rzut oka i postępowe idee Lwa Christoforowicza, którymi ten chciał uszczęśliwić społeczeństwo, miały opłakane skutki.

Świat po prostu tak jest urządzony. Wszystko jest w nim wzajemnie ze sobą powiązane. Jeden człowiek postanawia nawodnic pustynię i nasycić ją wodą z jakiegoś pełnego wilgoci miejsca. W rezultacie zamiast bogatych zbiorów ryżu na pustyni, powstają słone błocka, a tam, gdzie dawniej były błocka porośnięte żurawiną, zalega sucha pustynia. Jeżeli chcesz coś zrobić dla dobra ludzkości, zawsze pomyśl o efektach ubocznych. Napoleon zamierzał podbić cały świat na chwałę Francji, a w rezultacie okrył Francję hańbą i wytracił mnóstwo ludzi. Świat nie dał się podbić, ponieważ Napoleon nie uwzględnił efektów ubocznych w postaci rosyjskich partyzantów.

Tak sobie myśląc Udałow szedł na stadion, przeciskając się przez tłum innych guslarczyków. Jednocześnie bez rezultatu przeszukiwał wzrokiem otoczenie, patrząc za Mincem.

Nie było w tym nic dziwnego. Minc w tym czasie był już w szatni piłkarzy. Guslarski stadion ma tylko jedną, wspólną dla obu drużyn szatnię, w której gracze się przebierają i zostawiają swoje ubrania.

Minca przedstawiono piłkarzom, którzy tymczasem kończyli toaletę. Profesor palnął im krótką mowę, dotyczącą wirusowej infekcji. Opowiedział zwięźle, jak należy walczyć z grypą, a potem zaproponował wszystkim tabletki profilaktyczne.

Ci z szanownych czytelników, którzy powzięli w tej chwili podejrzenie, że Lew Christoforowicz pod pozorem profilaktyki podał graczom płody swoich rozmyślań, popełnili poważny błąd. Pigułki w czterech piątych składały się właśnie z cudownie leczniczego preparatu Antygrypiny–M. Tylko jedną czwartą ich wagi stanowił wynalazek profesora Minca. Zechciejcie zauważyć, że Lew Christoforowicz jest człowiekiem kryształowej uczciwości, przestrzegającym w pierwszym rzędzie przysięgi Hipokratesa. Aktualnie Antygrypinę–M (M jak Minc), wprowadzono już do produkcji i epidemiom grypy wkrótce zostanie położony kres. Co się tyczy piłkarzy, podczas ostatnich trzech lat żaden z nich nie Zachorował na grypę, ani na dżumę, puchlinę wodną, bronchit, podagrę czy koklusz.

To, że profesor osobiście rozdaje tabletki było dziwne. To znaczy, byłoby dziwne dla człowieka, który zechciałby obserwować jego działania. Ale jedyny potencjalny obserwator — Korneliusz Udałow — był jeszcze za granicami stadionu, wszyscy zaś w szatni byli zbyt zajęci swoimi problemami, żeby zwracać uwagę na to, co robi gruby doktor. Wygłasza gość pouczenie — czyli tak trzeba, rozdaje przeciwgrypowe tabletki — tak być powinno. I koniec.

Następnie Lew Christoforowicz pożegnał się i opuściwszy szatnię, poszedł na trybuny, gdzie Korneliusz Udałow już zajął mu miejsce.

I co? — zapytał Korneliusz ostrożnie.

Oba zespoły gotowe do walki — umyślnie dziarsko odpowiedział profesor Minc. Jego oczy błysnęły przy tym przekorą i Korneliusza przeszył nagły dreszcz. Zaczął obserwować boisko, oczekując jakiegoś podstępu, ale z początku nic dziwnego się nie działo.

Zgodnie z tradycją zabrzmiał sędziowski gwizdek. Guslarska drużyna rozpoczęła zmasowane natarcie, a zespół gości natychmiast „zamurował” swoją bramkę. Wszystko na pozór wyglądało jak zwykle.

Ale tak naprawdę, działy się rzeczy niezwykłe.

Ale żeby odczuć tę niezwykłość, trzeba by było zajrzeć w dusze piłkarzy.

Obrońca „Pracownika Leśnego”, Siergiej Jefimow, powinien był otoczyć bezwzględną opieką napastnika drużyny „Meteor” Sudakowskiego. Odszukał zatem podopiecznego i ruszył na niego, przypominając sobie w biegu, że Sudakowski nie lubi, gdy przydeptuje mu się czubek korków i nie znosi kuksańców łokciem w bok. Obrońca musiał o tym pamiętać, ponieważ zdenerwowanie i unieszkodliwienie czołowego napastnika gości było jego głównym sportowym zadaniem w tym meczu.

Akurat w tej właśnie chwili, Sudakowski dostał piłkę od pomocnika i szybko ruszył po skrzydle. Siergiej Jefimow wyrósł mu na drodze niczym pień dębu, i podczas walki o piłkę niedostrzegalnie dla sędziego nadepnął przeciwnikowi na czubek buta.

Sudakowski natychmiast się zatrzymał, tracąc piłkę.

Jefimow szybkim kopnięciem posłał piłkę na środek pola do Nikitina, uderzenie było jednak niezbyt pewne i piłka nie doleciała — ponieważ Siergieja Jefimowa ogarnęło nagle dziwne i nieznane mu wcześniej uczucie. Nie tylko poczuł ostry ból w palcach prawej nogi, ale smutek, bezsilność i wstyd za ludzi, którzy pozwalają sobie na tak chamskie zachowanie w stosunku do towarzyszy. Zrozumiał, że powinien natychmiast przeprosić niewinnego Sudakowskiego i pobiegł nawet przez pole w stronę kulejącego rywala, nie zdążył jednak dobiec, bo tuż obok zobaczył piłkę i instynkt obrońcy zmusił go do przejęcia podania i rzucenia się naprzód.

I Siergiej Jefimow zapomniał całkowicie o uczuciach, które doń wcale nie należały, bo były uczuciami Sudakowskiego. Pognał na bramkę gości. Kiedy ujrzał, że pędzi na niego, gotowy na wszystko, ponury jak noc obrońca „Meteora”, zamarło w nim serce. „Zetnie mnie” — przeleciało przez głowę Siergiejowi.

Ale nagle grubo ciosaną, lecz wyrazistą twarz przeciwnika skaził dziwny grymas i gość skurczywszy się w sobie ustąpił z drogi. A Siergiej Jefimow, ciągnąc na bramkę przeciwnika, zdążył odczuć to głębokie, ludzkie zrozumienie, które zawładnęło obrońcą i nawet krzyknął, przebiegając obok: „Dziękuję, przyjacielu!”.

Na trybunach, gdzie grzmiały okrzyki, nikt nie usłyszał tych pełnych życzliwości słów. Tylko profesor Minc, który uważnie śledził wszelkie szczegóły zachowania piłkarzy, z zadowoleniem kiwnął głową.

Nic już nie mogło zatrzymać Jefimowa. Znalazł się w granicach pola karnego.

Zaraz wbije gola!” — usłyszał Jefimow w swojej głowie. Była to myśl należąca do bramkarza gości, ale Jefimow nie wiedział, do kogo należała. — „Co za pech! — ciągnęła się ta myśl. — Mam dziś urodziny, a on mi je beznadziejnie zepsuje!”.

Choć Siergiej Jefimow nie miał pojęcia, do kogo należą te myśli, głęboko go jednak zasmuciły. Zobaczył przed sobą nie bramkę, ale przyjazną, poczciwą twarz bramkarza, ujrzał smutek i nawet rozpacz w jego jasnych oczach i zrozumiał, czym jest niepotrzebnie wpuszczony do bramki gol. Przecież to drobiazg, nic w porównaniu ze stosunkami międzyludzkimi. I dlatego Jefimow kopnął piłkę tak, żeby nie trafić w bramkę i nie zepsuć bramkarzowi urodzin. Utwierdził się w tym intuicyjnym przekonaniu, gdy zobaczył, jak gorącym ogniem wdzięczności zapłonęły oczy bramkarza.

I dlatego, kiedy stojący przy bramce wyrostek pogonił za piłką, Jefimow podszedł do bramkarza gości i po męsku, z rezerwą, poklepał go po ramieniu.

Winszuję — powiedział.

Dzięki, bracie — odparł bramkarz.

Publika na trybunach, która nie wiedziała, jaki jest sens tego spotkania, gwizdami gniewu skwitowała kiepski strzał.

Co tam się wyrabia! — miotał się Udałow. — Co tam się wyrabia!

On także niczego nie zrozumiał.

Gdyby tabletki, które stworzył nieposkromiony geniusz profesora Minca, zawierały jedynie środek czyniący ludzi tylko nieco lepszymi i bardziej skłonnymi do współczucia, być może udałoby się zmniejszyć liczbę kontuzji. Lew Christoforowicz był jednak człowiekiem bezkompromisowym, skłonnym do rozwiązań i metod radykalnych. Poszedł o krok dalej. Każdy z piłkarzy odczuwał zadane przez siebie przeciwnikowi kontuzje, jak swoje własne, odczuwał jego cierpienia jak swoje. Jego rozczarowanie i frustrację też. Właśnie w ten sposób Lew Christoforowicz chciał przywrócić futbolowi urok ciekawej gry, pozbawiając go nalotu okrucieństwa i chamstwa.

Wracając truchtem na swoje miejsce Siergiej Jefimow zobaczył, że piłka — wybita od bramki przez bramkarza gości — opadła w centrum pola i natychmiast rzucili się ku niej napastnik pracownika Leśnego” Nikitin i napastnik „Meteora” Sudakowski. Sudakowski nie trafił w piłkę i ugodził butem w łydkę Nikitina, który runął na trawę. Upadek miejscowego ulubieńca stadion skwitował gniewnym rykiem. Ryk wzmógł się natychmiast, gdy Sudakowski upadł obok Nikitina. Była to jawna symulacja, obliczona na zmylenie sędziego by wzbudzić w nim litość.

Ale tak naprawdę działo się coś zupełnie innego.

Sudakowski i Nikitin leżeli na trawie. A Sudakowski odczuwał ten sam ból co Nikitin. Z bólem i smutkiem mieszało się jednak dodatkowo głębokie poczucie winy wobec towarzysza. Trzymając się za nogę i czując ból, Sudakowski doskonale wiedział, że jego noga jest nietknięta. Że to nie jego ból, ale ból Nikitina. I dlatego podczołgał się do rywala i wyszeptał z przejęciem:

Wybacz, Nikitin, więcej tego nie zrobię!

Nikitin z kolei też mocno się zdziwił. Powinien był rzucić w twarz temu chamowi Sudakowskiemu wszystko, co o nim myśli. Krótko i dosadnie. Zamiast tego jednak ogarnęło go zrozumienie, że Sudakowskiemu jest naprawdę przykro, szczerze żałuje tego, co uczynił i w istocie cierpi tak samo. Dlatego nie wstając z murawy odpowiedział:

Nic, zdarza się!

W tej chwili Sudakowski pokonał ból, wstał i pokusztykał do sędziego.

Proszę wyłączyć mnie z gry — powiedział. — Nie jestem godny, by bronić tu honoru nowostalskiego futbolu. Takich jak ja, trzeba się jak najszybciej pozbyć z boisk.

A o tym — odpowiedział skrajnie zdumiony sędzia, bo coś takiego jeszcze mu się nie zdarzyło — to już decyduję ja. Wasz postępek zasługuje co najwyżej na upomnienie!

Właśnie, że nie! — zawołał Sudakowski.

Stadion grzmiał i huczał. Wszyscy byli przekonani, że Sudakowski chce wybłagać u sędziego złagodzenie wyroku. Gniew Guslarczyków wzmógł się jeszcze, gdy stojący najbliżej miejsca fatalnej kolizji gracze „Meteora” też podbiegli do sędziego z żądaniami, żeby Sudakowskiego za niesportowe zachowanie wykluczyć z gry. Zaś gracze „Pracownika Leśnego”, którzy znaleźli się w pobliżu, jak jeden ujęli się za Sudakowskim, ponieważ mieli pewność, że rywal nigdy już więcej nie kopnie żadnego piłkarza w nogę.

Z trybun cała ta sytuacja wyglądała, ma się rozumieć, inaczej. Często przecież widzimy z daleka nie to, co dzieje się w rzeczywistości, a to, do czego przywykliśmy. I odczytujemy wydarzenia fałszywie, ponieważ zbłądzić może nasze życiowe doświadczenie. Jeżeli piłkarze otaczają sędziego i coś mu tłumaczą, wiemy, że bronią swoich interesów. Ale żeby bronili interesów przeciwnika — to zdarza się niesłychanie rzadko.

Ostatecznie piłkarze się rozeszli, nie przekonawszy sędziego. Sędzia w końcu też ma swój honor. Jeżeli postanowił nie usuwać winowajcy z pola, to sam winowajca nigdy go na to nie namówi.

Gra potoczyła się dalej. Ale po pewnym czasie nawet najbardziej nieuważni widzowie zaczęli pojmować, że na boisku dzieje się coś niedobrego. Po pierwsze, już od połowy pierwszej części meczu znikły bezpowrotnie podstępne podcięcia, czy popchnięcia. A ponieważ piłkarzowi trudno niekiedy uniknąć ostrych ruchów, tempo gry spadło, gracze starali się nie zbliżać jeden do drugiego, a jeżeli nawet któryś się do rywala zbliżył, to tylko po to, żeby podać mu rękę, poklepać po ramieniu, albo zaprosić prywatnie na herbatkę. Strzały na bramkę też się prawie skończyły. Jeżeli któremuś graczowi udało się dotrzeć do pola karnego — choć najwyraźniej zrobił to wbrew swoim życzeniom — to strzelał nad poprzeczką, obok słupka, albo tak, żeby piłka wpadła w ręce bramkarza. Mecz w pewnym sensie zaczął przypominać osławione starcie zespołów Austrii i RFN na rozgrywanych w 1982 roku mistrzostwach świata w Hiszpanii, kiedy obie drużyny, ku rozczarowaniu wielomilionowej rzeszy zgromadzonej przed telewizorami zademonstrowały grę, której celem był bezbramkowy remis, ponieważ w przeciwnym wypadku Austria nie weszłaby do kolejnej rundy.

Okupujący guslarski stadion widzowie zaczęli podejrzewać oba zespoły o zmowę. I dobitnymi gwizdami wyrażali sprzeciw wobec tego spisku. Co prawda, to również budziło kontrowersje. W przypadku remisu żaden z zespołów nie wchodził do drugiej ligi. Zamiast nich awansowałaby drużyna z Wołogdy.

W przerwie obaj trenerzy urządzili swoim graczom sądny dzień. Żądali aktywności, bojowego nastroju i determinacji, żeby zwyciężyć za wszelką cenę. Gracze mieli skupione miny. Nie spierali się z trenerami, tylko myśleli o swoich przeciwnikach, widząc w nich najbliższych sobie ludzi.

Po przerwie druga połowa potoczyła się więc w jeszcze bardziej powolnym i pełnym kurtuazji tempie. I nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło, gdyby trenerzy nie postanowili wymienić obu swoich czołowych napastników. Zamiast Nikitina wszedł na boisko Polankin, a zamiast Sudakowskiego — Szwec. I wtedy stało się coś kompletnie nieprzewidzianego. Ani Polankin, ani Szwec nie zażywali pigułek Minca i wcale nie żywili przyjaznych uczuć wobec przeciwnika. Dlatego Szwec, gdy tylko dostał piłkę, runął z nią na bramkę guslarczyków, a Polankin — z braku innych chętnych — skoczył, żeby mu przeszkodzić. Spotkali się gdzieś pośrodku pola, a ponieważ obaj chcieli się wyróżnić, Szwec odepchnął Polankina, a Polankin podstawił haka Szwecowi. Obaj runęli na murawę i rozwścieczeni rzucili się do bitki.

W tej chwili, zanim nawet sędzia zdążył zareagować, Siergiej Jefimow stanowczym gestem odsunął na bok Polankina — swojego przecież kolegę — i powiedział:

Polankin, cały nasz zespół wstydzi się za ciebie.

A do Szweca podbiegł bramkarz „Meteora” i powiedział mu:

Dość tego chamstwa, Szwec!

Szwec i Polankin niczego nie zrozumieli. Usiłowali usprawiedliwić swoje działania interesami rodzimych drużyn, im bardziej jednak się gorączkowali, tym ostrzejsze słowa padały z ust ich towarzyszy z drużyny. Było to całkowicie zrozumiałe — nie mógł przecież, przepełniony współczuciem i zrozumieniem dla guslarczyków, gracz „Meteora”, podnieść głosu na Polankina. I na odwrót.

W rozwiązaniu sytuacji nie pomógł i sędzia. Mimo jego sprzeciwów, drużyna „Pracownika Leśnego” sprowadziła z boiska zaciekle opierającego się Polankina, a zespół „Meteora” przepędził Szweca.

Ale kiedy oba zespoły wróciły na boisko — czemu towarzyszyło grobowe milczenie kompletnie oszołomionych widzów — zrozumiały, że sama zasada futbolu jest z gruntu fałszywa. W grze chodzi o to, by wygrać z dobrymi ludźmi, to znaczy sprawić im głęboką przykrość. A do tego nie można było dopuścić. Obie drużyny ustawiły się więc pośrodku pola i zaczęły sobie przekazywać piłkę podaniami, popisując się rozmaitymi piłkarskimi sztuczkami.

I wtedy właśnie Korneliusz Udałow odwrócił się do swojego przyjaciela, profesora Minca i zapytał surowym głosem:

Co im daliście, Lwie Christoforowiczu?

Środek likwidujący chamstwo w zachowaniu i charakterze — przyznał się szczerze uczony. — Nie sądziłem jednak, że okaże się aż tak skuteczny.

I Minc opowiedział o zasadzie działania pigułek. Udałow wstał z miejsca.

Chodźmy stąd — zwrócił się do profesora.

W rzeczy samej, mecz się skończył. Ani sędziowie, ani trenerzy nie mogli zmusić zawodników do ataku na bramkę przeciwnika. I w końcu, przy niemilknących gwizdach z trybun, spotkanie zostało przerwane.

Udałow wyprowadził nieco zbitego z pantałyku profesora ze stadionu, a gdy znaleźli się obaj w parku, przerwał milczenie pytaniem:

Zostały jeszcze jakieś pigułki?

Dziesięć sztuk — odpowiedział Lew Christoforowicz.

Dajcie je mnie. Bez obaw, nie wyrzucę.

A po co wam one?

Pokażę, gdzie i jak należy je wykorzystać. Jesteście naiwnym człowiekiem.

Trzymając tabletki w ręce Udałow wszedł do sklepu spożywczego.

W sklepie wszystko toczyło się jak zwykle — nawet nie było przesadnego tłoku. Kasjerka bez entuzjazmu spierała się z tęgą klientką, a kolejka z większą lub mniejszą pokorą czekała na zakończenie sporu. Jedna ze sprzedawczyń przeglądała się w lusterku, a druga wymieniała kąśliwe uwagi z subiektem, który właśnie wniósł worek z krupami. Pozostałych ekspedientek nie było widać, za to wszędzie unosił się gwar głosów kupujących.

Tędy — powiedział Udałow wchodząc za ladę.

Po co? — sprzeciwiał się słabo Minc. — Tam nie wolno.

Nam wolno! — odpowiedział Udałow, otwierając drzwi do kantorku kierowniczki sklepu. — Jesteśmy komisją!

Wanda Kazimierowna oderwała się od gazety i zwróciła tęgą, surową twarz ku klientom.

Witaj, Wando — uprzedził ją szybko Udałow.

Czego?

Niczego — odpowiedział Korneliusz. — Zbliża się epidemia grypy. Nowy szczep wirusa. Mozambicki.

Zwrócił się do profesora, który pokornie potwierdził, kiwając głową.

Ale nasz profesor dostał z zagranicy szczepionkę profilaktyczną. Deficytową. Powiedziałem mu, że w pierwszym rzędzie trzeba zabezpieczyć handlowców. Jeżeli powali was grypa, kto nas będzie karmić i poić?

Deficytowa, powiadasz? — zapytała z powątpiewaniem w głosie Wanda Kazimierowna, która raczej nie dowierzała bliźnim.

O, proszę — Udałow ostrożnie wytrząsnął pigułki na kartkę czystego papieru. — Po jednej na osobę. Nie więcej. Wołaj personel.

Wanda Kazimierowna ustąpiła i wezwała podwładne, które, dowiedziawszy się o rozdawnictwie deficytowej szczepionki, natychmiast ustawiły się w kolejce, nie zwracając uwagi na niezadowolone pomruki klienteli.

Sama Wanda Kazimierowna też zażyła jedną pigułkę.

Jakbyście czegoś potrzebowali — stwierdziła po chwili, kiedy jej oczy zaczęły łagodnieć — to przychodźcie. Prosto do mnie.

Ale w tym momencie zaczęła się też metamorfoza personelu.

A po co? — odezwała się sprzedawczyni z działu nabiałowego. — Ja też zawsze mogę. Lepiej nie zawracajcie Wandzie głowy. Jest bardzo zajęta, niełatwo jej, kontrola tuż tuż…

Dziewczyny! — zawołała nagle kasjerka. — Czegóż my tu stoimy i tracimy czas? Tam ludzie zostali! Co, każemy im czekać, a same będziemy się obijały?

Zawstydzone sprzedawczynie jęknęły cichutko i jedna przed drugą pobiegły do wyjścia na halę sklepową.

Minc i Udałow, unikając krępujących wyrazów nadmiernej wdzięczności ze strony Wandy Kazimierowny, pospieszyli za ekspedientkami.

Sala zionęła wprost uśmiechami.

Panowała atmosfera wersalskiej uprzejmości i wzajemnego zrozumienia.

Minc i Udałow wyszli z magazynu.

Zrozumieliście? — zapytał Udałow.

Zrozumiałem — uśmiechnął się łagodnie wielki wynalazca.

To chodźmy do domu, trzeba Ksenię wysłać do sklepu. Niech się trochę nacieszy.


Przełożył Andrzej Sawicki


Харизма

Charyzma


Zaszedłszy do swojego sąsiada z dołu, Lwa Christoforowicza, Udałow zobaczył, że na ścianie naprzeciw drzwi wisi coś nowego: portret młodej kobiety o dość topornych rysach twarzy, uśmiechniętych ustach pełnych białych zębów, nieco za wielkich oczach i zaostrzonym nosie.

Podoba ci się? — zapytał Lew Christoforowicz, spostrzegłszy spojrzenie Udałowa.

Nie — szczerze przyznał się Udałow.

Stwierdzenie było ryzykowne. Młoda kobieta mogła się okazać zamorską miłością profesora, albo — co gorsza — jego kuzynką z Izraela. Ale jak można pochlebiać kobiecie, która człowiekowi się nie podoba?

I mnie się nie podoba — odpowiedział Minc, a Udałow poczuł ulgę. — Nawet się trochę dziwię, że rezultat wyszedł akurat taki. Spodziewałem się czegoś innego. A ty, po co przyszedłeś?

Ach, prawda! — Udałow nie od razu przypomniał sobie cel wizyty. — Taśma klejąca mi się skończyła, a kotek poszarpał książkę z biblioteki.

Minc sięgnął na półkę po krążek taśmy i dalej rozwijał swoją myśl.

Niebezpieczeństwo kolektywnej twórczości tkwi w tym, że za podstawę bierze ideę minimalnego odrzucenia.

Czyj to portret? — zapytał Udałow.

Właśnie mówię — ciągnął profesor. — Zasada leżąca u podstaw jest błędna.

No powiedz, nie męcz!

Nic osobliwie ciekawego, co najwyżej temat do rozmyślań — odpowiedział Lew Christoforowicz. — Telewizyjna gazetka „TV Park” zaproponowała czytelnikom zestawienie idealnego wizerunku prezenterki biorąc najpiękniejszą część twarzy od kilku najbardziej popularnych. I czytelnicy zaczęli przysyłać obrazki złożone z wycinków fotografii, albo po prostu wymienili najładniejsze części twarzy swoich ulubienic. Redaktorzy przejrzeli sześćset osiemdziesiąt listów i za pomocą komputera stworzyli twarz, która łączy w sobie czoło Pietkowej, nos Mitkowej, podbródek Kotkowej, uszy Witkowej i tak dalej. I wyszło im coś takiego.

Szkarada wyszła! — bardziej zdecydowanie niż przedtem oznajmił Udałow.

Nie mów — odparł Minc. — Twarz niby odpychająca, ale źle to zrozumiałeś. Nie przykleiłem ot, tak sobie, do ściany wycinka z czasopisma; badam reakcję ludności na to dziwne i, nie wiedzieć czemu, przykuwające wzrok oblicze. Grubin na tę lektorkę sześć razy spojrzał, ty już cztery, nawet stary Łożkin, któremu dawno ósmy krzyżyk stuknął, trzy razy na nią zerkał. Ta statystyka dotyczy i kobiet. Też patrzą.

Udałow się z tym nie zgodził. Ale kiedy wychodził z pokoju, mimo woli się obejrzał, popatrzył na syntetyczny portret — niemal splunął, tak niesympatyczną wydała mu się ta baba — i poszedł do siebie. W nocy cztery razy się budził. Zapewne dlatego, że kobieta ta jawiła mu się we śnie, szepcząc do ucha bardzo nieprzyzwoite w jego wieku propozycje i, niespodziewanie dla siebie samego, Udałow się na nie godził. Potem się budził i stwierdzał, że śpi ze swoją Ksenią, nie z kobietą widzianą na portrecie.

Rankiem przepędziwszy sny i pośmiawszy się w duchu ze swojej spóźnionej lubieżności, Udałow poszedł do biura kombinatu budowlanego, a po drodze kupił w kiosku numer „TV Park” z portretem tej samej kobiety o odpychającym wyglądzie.

Nie ośmielił się, rzecz jasna, powiesić jej w domu nad łóżkiem, ale schował ją do portfela — po to, żeby wyjmować ją w odosobnionych pomieszczeniach i patrzeć.

Nie opowiedział o tym nawet Mincowi, ten jednak i bez jego udziału przeprowadzał obserwacje, a reakcja mieszkańców Wielkiego Guslaru na kombinowaną pannicę podsunęła mu myśl, którą dopiero znacznie później podzielił się z przyjaciółmi.

Stało się to wiosną, kiedy na drzewach zaczęły nabrzmiewać pączki, pojawiły się pierwsze przelotne ptaki, a partie polityczne zaczęły wysuwać kandydatury swoich przedstawicieli na prezydenta.

Lew Christoforowicz osobiście zjawił się w redakcji gazety, która zachowała dawną nazwę „Sztandar Guslarski” (choć na pewien czas może zmieniła barwę rzeczonego sztandaru), i zaproponował niezwykle kuszący plan zawsze żądnemu dobrej sensacji redaktorowi Michaiłowi Standalowi.

Po tygodniu starannych przygotowań plan wszedł w fazę realizacji.

Na pierwszej stronie gazety opublikowano portrety wszystkich kandydatów na prezydenta, na drugiej stronie znanych polityków, na trzeciej aktorów filmowych i działaczy kultury. Na czwartej stronie zaproponowano czytelnikom, żeby wybrali ze wszystkich stu sześćdziesięciu portretów najbardziej przyjemne dla oka widza czoło, najładniejsze wargi, najbardziej wyraziste oczy i nawet najbardziej męskie uszy.

Redakcja ogłosiła, że otrzymany syntetyczny portret opublikuje pod nazwą „Idealny Prezydent”.

Nic z tego nie wyjdzie — orzekł Udałow, siedzący u Minca za stołem i operujący ostrożnie nożycami. Niekiedy się przy tym zamyślił, a potem zaskakiwał profesora niezwykle sformułowanymi pytaniami.

A jedno ucho można wziąć?

Jeżeli są aż tak bardzo różne…

Uszy też wyrażają charakter.

Rób, jak chcesz.

Ciekawe — stwierdził Korneliusz — że moja Ksenia też siedzi w pokoju i wycina, a Maksymek z żoną zamknęli się w sypialni, i robią to samo.

Całe miasto się tym pasjonuje — odpowiedział Minc.

Sam nie wycinał. Obserwował eksperyment i szykował na jutro komputer, który „za usługi” podarował mu król Tajlandii. Obaj — i król, i Minc — milczeli stanowczo, gdy ktokolwiek pytał o charakter tych usług.

Minc woził się z komputerem, a Udałow ciął i wycinał. W pewnej chwili Korneliusz przerwał swoją robotę i nagle usłyszał, że nad miastem niesie się szum przecinanych stronic gazet.

W Guslarze mieszkało prawie dwadzieścia tysięcy ludzi.

Nakład „Guslarskiego Sztandaru” sięgał dwóch tysięcy egzemplarzy, a gazeta rozchodziła się również w okolicy. Dla eksperymentu dodrukowano specjalnie dziesięć tysięcy egzemplarzy i trzeba powiedzieć, że nie wystarczyło dla wszystkich chętnych.

Gdyby nie podarunek tajlandzkiego króla, nie dałoby się opracować wszystkich syntetycznych portretów.

A tak — dwoma samochodami zwieziono gazety do domu nr 16 na ulicy Puszkina, gdzie mieszkał naukowiec eksperymentator, profesor Minc.

Otwieranie kopert i skanowanie portretów trwało trzy doby i nie obeszło się bez pomocy sąsiadów i okolicznych ochotników.

Czwartego dnia o szóstej trzydzieści komputer wydał charakterystyczny dźwięk oznaczający zakończenie pracy — dźwięk odezwał się echem w sercach licznych ciekawskich zebranych na podwórku.

A po dziesięciu minutach profesor Minc wyniósł portret i pokazał go zebranym tak, jak czasami kat pokazywał głowę skazańca, albo położna nowo narodzonego następcę tronu.

Otóż i on, idealny przywódca naszego państwa — stwierdził stojący na ganku Minc, trzymając kartkę nad głową. — Oto wcielone marzenie, zestawione waszą wolą z kawałków twarzy najznamienitszych ludzi.

Podwórko omiotło ciężkie westchnienie rozczarowania, które wyleciało na ulicę i poniosło się ku lasowi.

Było już pod wieczór, a ludzie zdążyli nieźle zmarznąć, bo pod ścianami domów i wokół pni drzew leżał jeszcze śnieg.

Niepowodzenie — stwierdził Udałow.

Ludzie zaczęli się rozchodzić, zabierając rozczarowanie ze sobą.

Wcale mi ich nie żal — odpowiedział Minc. — Jak mówią rewolucjoniści, mrok zawsze gęstnieje tuż przed świtem.

A mnie ich szkoda — stwierdził Udałow. Wziął kopię i wpatrzył się w twarz, jednocześnie stanowczą i niezdecydowaną, pełną determinacji i nieśmiałą. — Taki wódz nie jest nam potrzebny.

Jesteś żałosny, Korneliuszu — oznajmił Minc. — Nie potrafisz spojrzeć w przyszłość i przebijać się nieprzetartymi szlakami. Chodźmy do mnie, bo się poprzeziębiamy.

I weszli do gabinetu Minca.

Profesor zaczął parzyć swoją firmową kawę na żołędziach, którą mu przysłał brazylijski prezydent, wdzięczny za pewną dyskretną poradę.

W gabinecie było ciepło. I jasno.

Na stole leżał portret idealnego prezydenta.

Udałowowi ten portret się nie podobał. Z trudem jednak oderwał od niego wzrok i popatrzył na portret idealnej prezenterki. Jej portret też mu się nie podobał.

Mój drogi, nie wiesz nawet, jak bardzo się mylisz — zwrócił się Udałow do Minca.

Operacja jeszcze się nie skończyła — odpowiedział Minc. — Jak ją nazwiemy?

Zależy, na czym będzie polegała.

Będzie polegała na roznoszeniu pantofelków po mieszkaniach Kopciuszków — odpowiedział Minc.

Rozumiem! Nazwijmy więc operację „Kopciuch”!

Przed rozpoczęciem operacji „Kopciuch” Minc dał miastu dwa tygodnie na oswojenie się z nowym portretem.

Udałow z trudem mógł w to uwierzyć, ale gdziekolwiek się ruszył, jego wzrok napotykał stronicę z fotografią syntetycznego człowieka. Nikomu się nie podobał, nikomu nie przypadł do gustu, ale nie można było od niego oderwać oczu.

To się nazywa „charyzma” — wyjaśnił mu Minc. — Słowo zagraniczne, nie pomyl go z chimerą. Znaczy ono „dar boży”. A dar boży albo się ma, albo nie. Pośredniej możliwości nie ma. Jak w muzyce. Czego szukamy w naszym Kopciuchu? Szukamy w nim talentu narodowego przywódcy. Na pierwszy rzut oka go nie rozpoznasz, to sprawa wyczucia. Pospaceruj po domach, i przekonaj się, że nikomu nasz…

Nie nasz! Mnie do tego nie mieszaj!

Niech będzie, że tylko mój! Mój portret nie wzbudził sympatii, a jednak nikt nie chce go wyrzucić. No to chodźmy.

Dokąd?

Przejść się po domach. Już dzisiaj dziesięć zespołów rusza na poszukiwania w domach mieszkańców Wielkiego Guslaru. Mają odszukać człowieka podobnego do tego portretu.

A jak nie znajdą?

To będziemy szukać w rejonie. — A jeżeli i tam…

Pozbądź się obaw. Poszukamy w okręgu. Mamy przecież kryształowy pantofelek.

W jakim sensie?

Bezpośrednim. Będziemy obchodzić i porównywać. Porównywać i iść dalej.

Udałow uśmiechem skwitował entuzjazm przyjaciela.

Następnego dnia Minc obudził go wcześnie rano. Była sobota, dzień wolny, choć nie za bardzo słoneczny — ot, deszcz ze śniegiem. Wiosna nijak nie mogła się zdecydować na stanowcze natarcie.

Nie bacząc na utyskiwania Udałowa, Minc — odziany solidnie, ciepło, ale uroczyście jak na zimowy pogrzeb — poprowadził przyjaciela na Plac Odkrywców. Zebrali się już na nim ochotnicy do poszukiwań „Kopciucha”. Niektórych Udałow znał osobiście — na przykład małżonków Sawiczów, czy redaktora Standala. Standal rozdawał wszystkim plany przydzielonych im obszarów. Mincowi z Udałowem przypadł odcinek przy rzece, od przystani do muzeum. I trzypiętrowa obrzydliwa plomba mieszkalna, wzniesiona niedawno na miejscu bardzo już staroświecko wyglądającej cerkwi Mikołaja Cudotwórcy z XIV wieku.

Ludzie porobili się teraz ostrożni — jak się nieodpowiednio przedstawisz, nie wpuszczą. Trzeba było wyjaśniać wszystko mówiąc w dziurki od klucza. Co prawda równie często otwierano — Minc i Udałow to ludzie solidni, z wyglądu wzbudzający zaufanie i znani wielu mieszkańcom przynajmniej z twarzy.

I wtedy następował moment decydujący.

Minc wydobywał umowny wizerunek i zadawał pytanie, czy wśród domowników jest człowiek o podobnej powierzchowności.

Nie — odpowiadali mu domownicy. — Po co nam taki typ?

Nie — odpowiadano mu w innym miejscu. — Czyżby szukała go milicja?

Ten człowiek — wyjaśniał cierpliwie Minc — ma charyzmę. Jest waszym politycznym ideałem. Tyle że wy, z powodu waszej tępoty i zacofania, nawet się tego nie domyślacie.

Ludzie jednak tylko rozkładali ręce.

Minc i Udałow rzucali spojrzenia na portret tegoż właśnie człowieka, wiszący zwykle na ścianie w głównym pokoju, a czasami i w łazience, a potem opuszczali mieszkanie, żeby zastukać do kolejnych drzwi.

Godzi się powiedzieć, że w całym tym przedsięwzięciu były pewne elementy gry o ustalonych wcześniej regułach, których nie wyjaśniano, choć przestrzegały ich obie strony.

Mieszkańcy domu albo kwatery wiedzieli, po co odwiedza ich Minc i Udałow.

Przyjrzeli się przecież uważnie jeden drugiemu, poobserwowali i przekonali, że żadnej charyzmy w ich domu nie ma. Mimo to jednak trzeba było przejść przez procedurę rozpoznawania. Procedura kończyła się niczym i wszyscy się rozstawali w przekonaniu, że takiego człowieka w naszym mieście się nie ‘Znajdzie. Może być, jest gdzieś indziej — w Soczi albo w Workucie, ale na pewno nie w naszym cichym Guslarze.

A właściwie, dlaczego by nie? — pytał Minc. — Dlaczego nie, do diabła ciężkiego! Wielu stąd ruszyło na Ruś. Naszymi krajanami byli Ruryk i Aleksander Newski, odbywał tu karę zesłania Stalin… Znajdziemy naszego Kopciucha, Korneliuszu, nie trap się!

I szli do następnego domu. Ponownie na próżno.

W pewnym niewielkim prywatnym domku na nadrzecznym bulwarze ojciec — weteran wojsk MSW — wyprowadził na spotkanie z komisją swoich dwóch synów. Byli odświętnie odziani i pachniało od nich męskim dezodorantem zmieszanym z zapachem kaca. Mieli tłuste, surowe gęby — wyraziste, ale bez charyzmy. Minc już się zbierał do wyjścia, gdy uwagę Udałowa przyciągnęły dolatujące z podwórka odgłosy stukania. Ktoś tam rąbał drwa.

Czy ktoś tam u was pracuje? — zapytał Korneliusz Iwanowicz.

Niby tak, ale to przypadkowy człowiek — machnął ręką gospodarz domu.

Nie jest nawet zameldowany — dodał jeden z synów.

Krewniak? — zapytał Minc.

Tak… — gospodarz przestępował z nogi na nogę, nie chcąc ujawnić prawdy pod morderczymi spojrzeniami obu synów.

Mówcie! — warknął Udałow.

To nasz pasierb — westchnął weteran. — Nieślubny syn.

Minc zrobił palcami ruch, który podpatrzył kiedyś na jakimś gangsterskim filmie, i rodzina się poddała.

Po trzech minutach do gości wyszedł człowiek bez zameldowania.

Był to stosunkowo niewysoki mężczyzna o twarzy porośniętej rzadką bródką, okolonej długimi kudłami.

W najmniejszym stopniu nie przypominał charyzmatycznego portretu.

Sami widzicie! — gospodarz domu natychmiast spostrzegł rozczarowanie wizytatorów. — A wyście nam grozili!

Minc jednak nie odszedł.

Zauważył dziwne, niezbyt rzucające się w oczy, migotliwe światełko, bijące z mało wyrazistych, niewielkich oczu pasierba.

Nazwisko? — zapytał kategorycznie.

Iwanow — odpowiedział za pasierba gospodarz. — Iwanow Siemion. A ja jestem Edward, więc on jest Siemion Edwardowicz. Mój syn!

Gospodarz zorientował się nagle, że ci ludzie chcą od niego czegoś, na czym można zarobić.

Siemion Iwanow milczał, wbiwszy wzrok w ziemię.

Synowie gospodarza nie mieli ojcowskiej intuicji i kiedy Minc oznajmił, że Siemion Iwanow musi pójść z nimi, podnieśli krzyk, że go nie puszczą — drewno nie zostało porąbane, nie przebrano grochu, nie wykopano latryny, a w szopie przecieka dach.

Minc i Udałow powiedli tymczasem pasierba do redakcji guslarskiej gazety.

Pasierb rozglądał się ciekawie — okazało się, że krewniacy nie wypuszczali go na ulicę, straszyli milicją i bezlitośnie wykorzystywali.

Po drodze trafiali się dobrze poinformowani ludzie, którzy mówili:

Nie, niepodobny!

To nie charyzma.

Na głowie ma pełno wszy!

Siemiona Iwanowa najpierw zaprowadzono do fryzjera.

Chcieli go umyć i podstrzyc, ale trzeba było zrezygnować z tego pomysłu. Prostsze i bardziej higieniczne okazało się ogolenie i wysłanie go do łaźni.

Przed łaźnią, zwabieni plotkami, zaczęli się już zbierać guslarczycy.

I kiedy wreszcie w drzwiach pokazali się nasi bohaterowie, pomrukami i wrzawą powitali ich dość liczni już gapie.

Nie! — krzyczeli ludzie. — To nie on!

Ale się nie rozeszli — poczekali na wypowiedź Siemiona Iwanowa.

Oczywiście, twarz Siemiona zwanego Kopciuchem, różniła się od kolektywnego portretu, ale miała jego główne cechy. Wysokie czoło z zakolami początków łysiny oddzielały od wodnistych oczu rzadkie brewki. Nos Iwanow miał raczej kaczy niż orli, słabo zarysowany podbródek, a wyraz twarzy dość smętny i nawet — można by rzec — głupawy. Cały był jakiś taki niewyraźny, nieokreślony i umykający krytycznemu spojrzeniu.

Minc jednak nie przejmował się niechętnym nastawieniem guslarczyków do Kopciucha i był zadowolony. Życiowe doświadczenie podpowiadało mu, że kierunek wybrano prawidłowy — i być może nadchodzi przełom w polityce.

W redakcji przy rozmowie z Kopciuchem obecni byli: Michaił Standal w okularach i z bródką, przypominający dojrzałego Czechowa, oraz przedstawiciel „Związku Sił Prawicy”, prowizor Sawicz, a także emeryt Łożkin — reprezentant bezkompromisowych lewicowców.

Początkowo wszyscy tylko siedzieli i milczeli.

Potem krótki wstęp wygłosił profesor Minc.

Ludzkość — oznajmił — wybierała sobie dotąd politycznych przywódców, kierując się podświadomością i bardzo rzadko brała przy tym pod uwagę rozum. Dawno już intrygował mnie problem kompletnej niezgodności upodobań mas ludzkich z sympatiami pojedynczego osobnika. Pojedynczy osobnik doskonale rozumie, że przywódca i ulubieniec jego kraju nijak nie odpowiada żadnym ludzkim normom urody, czy zachowania. Spójrzmy na przykłady historyczne. Timur Zdobywca był brzydkim kurduplem i kuternogą, Iwan Groźny, grubym i brodatym brzydalem…

Ależ, co to za wybrańcy narodu! — sprzeciwił się Misza Standal. — Posiedli trony zgodnie z prawem dziedziczenia. Byli zesłani przez Boga.

Nie wyciągaj pochopnych wniosków! — Minc podniósł nieco głos. — Spójrzmy na przywódców, którzy — jak to się mówi — z błota weszli w carskie wrota. Czy myślicie, że w latach dwudziestych w Niemczech nie było urodziwych, mądrych i nawet porządnych polityków? A przecież fürerem został Hitler!

W tejże chwili głos po raz pierwszy zabrał Siemion Iwanow.

Porządnych polityków nie ma — oznajmił. — Porządni ludzie nie zajmują się polityką.

Zdanie to zmusiło wszystkich do spojrzenia na Siemiona z pewnym szacunkiem. Nikt się nie spodziewał, że pasierb bez meldunku wydusi z siebie tak trafny polityczny osąd.

Nie zmieniajmy tematu! — uciął Minc. — Zechciejcie mi lepiej wyjaśnić, dlaczego wąsaty niedorostek z Gruzji, histeryk cierpiący na niedowład ręki…

Stalin — wyjaśnił pozostałym Standal.

Zostaw ty lepiej naszego wodza w spokoju! — obraził się na niego przedstawiciel sił lewicowych, emeryt Łożkin. — Towarzysz Stalin obie ręce miał sprawne! Mógł nimi każdemu kark skręcić!

O, właśnie! — podchwycił Minc. — Proszę, oto zalążki kultu jednostki! A czym go Stalin wywoływał?

Ja myślę, że tacy jak Łożkin — stwierdził Standal — kochali Stalina jak kobiety w przepowiedni Puszkina — uszami!

Poczekajcie, poczekajcie! — wtrącił się do sporu Udało w.

Ale przecież wszyscy patrzyliśmy na fotografię i myśleliśmy: „Ależ on jest brzydki”!

No, bo jest brzydki — zauważył rzeczowo Łożkin.

Niezależnie od pozycji lewicowców — stwierdził Minc — zakładam, że rozumiecie mój punkt widzenia. Opinia społeczna, propaganda i tak dalej, działają na rzecz wielu polityków. Ale politycznymi idolami zostają jednostki pozornie niczym szczególnym się nie wyróżniające…

A charyzma? — zapytał Kopciuch, który podczas minionych dwóch godzin sporo usłyszał i część z tego nawet zdążył sobie przyswoić.

Czymże w końcu jest charyzma? — zapytał Standal z zadumą w głosie. — Przecież nikt tego dokładnie nie ustalił.

Jak tylko znajdziemy charyzmatyczną osobowość…

zaczął Minc, ale przerwał mu Udałow.

Każdy z naszych prezydentów to charyzmatyk! Nawet aktualny!

Nie będę się spierał. Ale teraz pojawiła się przed nami możliwość przeprowadzenia eksperymentu. Jeżeli wybraliśmy słuszną drogę, to z Siemiona Edwardowicza możemy zrobić działacza na skałę całej Rosji. Mam nadzieje, że Siemion Edwardowicz nie wyrazi sprzeciwu.

Może zacznę pod pseudonimem? — skwitował to Kopciuch.

On już się zgodził — warknął Sawicz. Jako przedstawiciel prawicy i demokrata podejrzewał, że za charyzmatyczną maską zawsze kryje się dyktator.

A po co wam pseudonim? — zdziwił się Standal. — Macie bardzo dobre rosyjskie nazwisko!

No właśnie — stwierdził niedawny pasierb. — Ale jeżeli spojrzymy wstecz na historię, zrozumiesz, że wszyscy wybierali sobie dobrze brzmiące pseudonimy.

Jacy wszyscy? — zapytał Udałow.

Nasi.

Nie rozumiem.

No, inni charyzmatycy. Hitler był Schickelgruberem, Stalin — Dżugaszwilim, a Trocki — Kancelsonem.

Bronsztajnem — poprawił Iwanowa Minc. Eksperyment szedł całkiem udatnie. Minc poczuł nawet, że coś go ssie w dołku.

Na razie postanowiono obywać się bez pseudonimu,

Sawicz i Łożkin zaprosili Kopciucha do domów.

Pozostali członkowie guslarskiej społeczności natychmiast się temu sprzeciwili. I Minc, i gazeta, chcieli przeprowadzić czysty eksperyment, a nie oddawać Iwanowa jakiejś partii.

Iwanow to zrozumiał, i nawet wyraził zgodę na nocowanie w gabinecie redaktora gazety, na kanapie z okresu tryumfów pierwszych pięciolatek. Poprosił tylko o lustro, żeby mógł przywyknąć do samego siebie.

Misza Standal czuł się jakoś niezręcznie zostawiając Iwanowa na noc w gabinecie, ale Iwanow, który szybko oswajał się z rolą, powiedział z łagodnym uśmiechem, rozciągającym jego szerokie usta o wąskich wargach, co jeszcze bardziej upodobniło go do żaby:

Muszę pomyśleć o wielu sprawach. Ta noc nie będzie bezowocna.

Wszyscy się pożegnali i pasierb został sam.

Dziwna rzecz, ale myśli, które tej nocy nawiedziły guslarczyków, były dość podobne.

Pierwsza myśl, która im przyszła do głów jeszcze w drodze do domów, była taka: po cholerę straciliśmy cały wieczór? Czyżbyśmy znów dali się nabrać temu zwariowanemu wynalazcy?

Profesor Minc miał zresztą podobne myśli, z tą tylko różnicą, że miejsce „zwariowanego wynalazcy” zajął „ten bałwan Łożkin”, który niczemu nie był winien. Druga myśl była odpowiedzią na pytanie żony, córki lub kochanki:

Gdzieś ty się przez cały wieczór szlajał?

Byłem z przyjaciółmi na politycznym spotkaniu z pewnym człowiekiem.

Trzecia myśl nawiedziła ich około trzeciej w nocy, kiedy się budzili i długo leżeli w mroku, gapiąc się przez okno na księżyc w pełni i rozmyślając: po cholerę mi ta żaba? Nigdy w życiu nie widziałem bardziej odpychającej mordy… choć prawda, coś w niej jest.

I obecność tego czegoś jeszcze bardziej wszystkich irytowała.

Rankiem, wcale się nie umawiając, wszyscy uczestnicy wczorajszego spotkania wstali nieco wcześniej niż zwykle, szybko umyli zęby i pospieszyli do redakcji „Sztandaru Guslaru”.

Ale w tajemnicy utrzymać się już niczego nie dało.

Miasteczko Guslar jest niewielkie i odgłos kroków o poranku roznosi się po całej okolicy.

Drogi wszystkich zeszły się na Placu Odkrywców.

Niektórzy się uśmiechali i witali, inni — jak Łożkin, który wziął ze sobą dwie towarzyszki i czerwony sztandar — udali, że nikogo nie widzą.

Jak wiadomo, redakcja znajduje się przy wąskim Placu Północnym, oskrzydlonym przez hotel „Gościnny” i budynek byłego miejskiego oraz okręgowego komitetu partii.

Przed komitetem stoi drewniana trybuna, pomalowana niebieską farbą. Za komuny wychodzili na nią ojcowie miasta i czołowi działacze, żeby radośnie machać demonstrantom. Od tamtej pory trybuna świeciła pustkami. Czasami ktoś organizował dozwolony przez prawo mityng, ale nikt u nas nie chodzi na żadne demonstracje.

Teraz jednak przed trybuną stali ludzie.

A na trybunie puszył się charyzmatyk Kopciuch Iwanow.

I mówił:

Dość! Dość dreptania w miejscu, kompletnie zaniedbując ekonomikę i drepcząc w miejscu! Naszemu społeczeństwu, które przeżyło ciężkie czasy rozpadu Związku i zdrady interesów, powinienem zwrócić szczególną uwagę na osobliwe zachowanie mojego, tak zwanego ojca, Eduarda Iwanowa, który z moimi przyrodnimi braćmi, nie boję się tego powiedzieć, zdrajcami interesów naszej Ojczyzny i być może osobnikami kaukaskiego pochodzenia, karmił mnie tylko króliczym pasztetem, powodującym niestrawność żołądka.

Niezbyt liczny tłumek słuchaczy Siemiona wydał głuchy pomruk oburzenia.

Kiedy razem ruszymy ku świetlanej przyszłości naszego miasteczka, nie zapominajcie, kto stawał nam w poprzek!

Charyzmatyk podniósł pięść ku niebu i wszyscy jego słuchacze zrobili to samo.

A teraz proszę uiścić dobrowolne składki na nasz fundusz partyjny. Legitymacje członkowskie otrzymacie pojutrze.

Strzelił palcami i zza jego pleców wyszła ładniutka dziewczyna, którą Udałow bardzo dobrze znał, ponieważ handlowała kanarkami na miejskim rynku.

Ładniutka dziewczyna miała na imię Tamarka. Siemion Iwanow zwrócił się do tłumu i powiedział:

Każdy, kto da dziesięć rubli, zostanie prostym szeregowcem. Granicą jest pięć baksów, które oznaczają funkcyjnego aktywistę. Za dwadzieścia baksów bierzemy do Komitetu Centralnego.

A co to za partia? — zawołał z tłumu profesor Minc.

Partia Wyzwolenia Narodowego, Lwie Christoforowiczu — odpowiedział Siemion. — Wystawiamy jednolitą listę do wyborów gubernatora. Was biorę bezpłatnie na konsultantów.

Czyli nie muszę płacić?

Od ciebie, profesorze, nie wezmę ani kopiejki! Pomagaj, kształtuj nasz ruch, ręka w rękę, pełnym gazem, pospieszaj, nie stój z boku!

Znam tego ptaszka — stwierdził cicho Korneliusz Udałow. — To działacz!

Z miasta Głupowa?— zapytał Grubin.

Nie inaczej, bracie, nie inaczej.

A my chcieliśmy jeszcze się poradzić — wymamrotał Minc.

Nawet o tym nie myśl, Christoforycz! — uciął Kopciuch. — Czas narad minął, z zimą upłynął!

Precz! — odezwali się chórem jego przyrodni bracia. Obaj zdążyli się już ustawić za jego plecami na trybunie.

Tłum, który podczas ostatnich paru minut niemal podwoił liczebność, skwitował mądrość i pomysłowość charyzmatyka przyjaznymi śmiechami.

Udałow się najeżył. Żył dostatecznie długo, by niejedno zobaczyć.

Ciekawe — odezwał się niezbyt głośno — czy ci wszyscy charyzmatycy zaczynają od porządku i dyscypliny?

Nikt mu nie odpowiedział. Minc już wracał do domu. Sawicz szedł obok i głośno się zastanawiał:

Przecież nie jest przystojny, ani sympatyczny, nie ma uroku osobistego i chyba nawet nie jest za bardzo mądry. Dlaczego więc wszyscy tak go słuchają?

To właśnie jest charyzma — odpowiedział Minc. — I co teraz zrobimy? — zapytał Grubin.

Nic — odparł Minc. — My go stworzyliśmy, nie nam go niszczyć.

Kiedy weszli na podwórze, z górnego okna wychyliła się Ksenia Udałowa.

Chłopy — oznajmiła — przez radio nadali, że Siemiona Iwanowa zatwierdzili jako kandydata do wołogodzkiej Dumy.

Szybko — westchnął Grubin.

Poczekaj tylko — zwrócił się Udałow do żony. — Nie dziś, to jutro zostanie gubernatorem. Wystarczy, że się pokaże w telewizji.

Już się pokazał — stwierdziła Ksenia. — Nie zrobił najlepszego wrażenia.

To tylko pierwsze reakcje — odezwał się Minc. — Będą następne.

Kolejna reakcja nastąpiła podczas obiadu. Ksenia, która akurat przenosiła chochlę nad talerzem męża, znieruchomiała nagle, przez chwilę poruszała wargami, a potem powiedziała:

On mi kogoś przypomina.

No, kogo? — zaciekawił się Udałow.

Albo nieboszczkę ciotkę Simę… albo gronostaja. O właśnie — gronostaja!

Udałow uśmiechnął się z goryczą. Miłość tłumu przybiera różne formy.

Jemu samemu, nie podatnemu na charyzmę, Siemion przypominał znamienitego wodza Suworowa na wiejskim zesłaniu, gotowego natychmiast rzucić się na Diabelski Most…

Co za bzdury!” — ofuknął sam siebie Udałow.

Wieczorem wyszli na podwórze i usiedli przy stole do gry w domino. W domino oczywiście nie grali, tylko rozmawiali.

Rozumieli, że stare życie się skończyło, ale niełatwo było odgadnąć, co przyniesie nowe.

Nad miastem przeleciał helikopter bez oznakowania.

Przecież to nie pora na helikoptery — stwierdził Grubin.

Oj, nie podoba mi się to wszystko… — Udałow poderwał się z miejsca i wybiegł z podwórza. Za nim skoczył Misza Standal.

Nie musieli biec daleko.

Śmigłowiec wylądował na Placu Odkrywców obok betonowego podwyższenia.

Wyskoczyli z niego omonowcy w kominiarkach. Za omonowcami wysiedli trzej cywile.

Udałowa takimi demonstracjami siły zastraszyć się nie da.

Dobry wieczór — powitał przybyszów głosem uprzejmym, lecz surowym. — Z jakiego powodu to zbiegowisko? Kto udzielił zezwolenia?

Przeciwnika należy zaskakiwać i oszałamiać. Jeśli zaczniesz rozmawiać o zasadach demokracji albo protestować, walną cię kolbą w kark i nawet nie odstawią do szpitala.

A groźny, choćby i głupi, krzyk skutkuje natychmiast.

Trzej cywile wyczuli w Udałowie bratnią duszę i odpowiedzieli nieskładnym chórem:

Mamy nakaz ujęcia obywatela Siemiona Edwardowicza Iwanowa.

W jakim celu? — zdenerwował się towarzysz Udałow.

Wykryto pewne naruszenia w procedurze rejestracji kandydata.

Jasne — stwierdził przebiegły Udałow. — Róbcie, co do was należy. Wykonujcie swoje obowiązki.

Ale w tym momencie nastąpiła pewna zwłoka. Żeby wykonać, trzeba znaleźć.

A nie moglibyście nam powiedzieć, gdzie jest jego sztab wyborczy? — w głosie porywacza zadźwięczała niepewność.

Nie zrobicie mu krzywdy? — zapytał Udałow.

Władysław Borysewicz nikomu nie zrobi krzywdy — odpowiedzieli cywile.

Wszystko stało się jasne. Byli to ludzie drugiego kandydata na stanowisko gubernatora, bogatego, ale pozbawionego charyzmy.

Czyli zaniepokoili się.

A może wydać im Siemiona Iwanowa? — zapytał sam siebie Udałow. — Życie wróci do normalności i będzie jak przedtem”.

,,Nie, tak nie można — odpowiedział mu głos wewnętrzny. — Przecież my go znaleźliśmy i zmobilizowaliśmy. On niczego nie podejrzewał — a teraz poweźmie podejrzenia. Jak go wywiozą, nikt nie zdoła przewidzieć, co z tego wyniknie”.

I nie wiadomo, czym skończyłaby się wewnętrzna walka w duszy Udałowa, gdyby na drugim końcu placu nie odezwała się muzyka.

Szła na nich dość osobliwa procesja.

Na czele szedł pasierb Iwanow.

Po jego obu stronach kroczyli przyrodni bracia i ojciec, których twarze rozświetlała miłość do członka rodziny. Za nimi szły dziesiątki kobiet, w większości młodych i urodziwych. Kobiety śpiewały i śmiały się jak dzieci.

Zobaczywszy śmigłowiec i otaczających go omonowców, Siemion Iwanow zmienił kierunek marszu i skierował się ku nieproszonym gościom. Ci stali bez ruchu, patrząc na niego, ale jeszcze się nie domyślając, kogo zobaczą.

Istotą prawdziwego charyzmatyka jest to, że nie od razu się go rozpoznaje. Trzeba wam go znielubić, następnie go sobie obejrzeć, posłuchać i dopiero potem w waszym sercu budzi się radość ze spotkania z wybrańcem.

Wy po mnie? — zapytał Iwanow rozciągając w uśmiechu cienkie wargi.

Właź! — warknął szef omonowców.

Ale cywilny kierownik operacji go powstrzymał.

Poczekaj, poczekaj — polecił przyglądając się mało wyrazistej twarzy Iwanowa Siemiona. — Czy wy, obywatelu, nie zgłaszacie swojej kandydatury na stanowisko gubernatora?

Powiem ci w sekrecie — odparł pasierb. — Zamierzam się starać o fotel prezydencki. Mam taką sprzyjającą aurę.

Z tłumu kobiet wysunęła się tęga piękność wschodniego typu.

Kochasiu mój, gołąbeczku — zaśpiewała wprost w twarz cywilowi. — Jak powiedział Nostradamus, będzie nasz drogi Siemion Edwardowicz prezydentem ojczyzny! Charyzma mu wyrosła ponad uszy.

Te słowa wywołały ogólny chichot, dziewczyny zaczęły się bratać i siostrzyć z omonowcami, cywile wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a Udałow usłyszał taką oto rozmowę:

No jak, Sidorow?

A ty jak, Pietrowski?

A też zostaję, Siemionku!

Po tych słowach wezwali do siebie szefa omonowców, poszeptali z nim przez chwilę, po czym omonowiec odpowiedział.

Sam chciałem zostać z Siemionem Iwanowem. Potrzebna mu ochrona.

Jakby patrzył w wodę i widział najbliższą przyszłość.

W tej chwili na plac wtargnęły cztery taczanki, w których przy cekaemach siedzieli chłopcy w komisarskich czapkach budionnówkach.

Kiedy znalazły się na środku placu, taczanki rozwinęły szyk bojowy i celowniczowie pochylili się nad karabinami maszynowymi.

Ale niewiele tym osiągnęli.

Omonowcy z miejsca obrzucili taczanki granatami.

Kiedy dym się rozwiał, Grubin podszedł do Udałowa i zapytał:

Co to byli za jedni?

Podejrzewam… — zaczął Udałow, ale przerwał mu cywil, który wstał i otrzepał pył ze spodni.

I słusznie, że podejrzewacie. Poznałem ich herszta. To miejscowa komórka partii „Rosja dla Rosjan”. Przed chwilą im oznajmili, że według sondaży stopień poparcia dla ich przywódcy poleciał w dół o dwadzieścia punktów i ustępuje poparciu dla Iwanowa. Nic dziwnego, że postanowili sprzątnąć konkurenta.

A w okręgu też tak postanowili?

Jasne. Czekajcie na desant z Moskwy. Macie jakiś schron przeciwlotniczy?

Podziemny garaż miejskiej rady.

Będzie w sam raz. Tam się skryjemy. Ale Siemion Iwanow nie chciał uciekać. Jego damy też nie chciały.

Uwierzył już w swoją charyzmę.

Trzeba było wodza zanieść do garażu i trzymać tam, dopóki nie skończyło się punktowe, wymiatające i rejonowe bombardowanie miasta.

Samoloty początkowo ciągnęły z Moskwy, ale około północy rozerwały się dwie bomby z USA — tam też zobaczyli wyniki sondaży opinii publicznej.

Schron się chwiał, ale wytrzymał. Ochotnicy przynosili do garażu napitki, żywność i cygara.

O świcie wszystko ucichło.

Iwanow Siemion wyszedł na plac. Ochotnicy, których tej nocy zebrało się ponad trzy tysiące, odbudowali już trybunę. Na tę właśnie trybunę wszedł Iwanow, żeby przyjąć delegacje z różnych miast. Jego charyzma tak wzrosła, że zapomniał o strachu — od przybyłych na pomoc czołgów na placu zrobiło się ciasno.

Delegacje i pojedynczy ludzie z podarkami pchali się jedni przed drugich.

Ludzie zamierali w zachwycie, z szeroko otwartymi oczami, chłonąc wizerunek przyszłego władcy wszechświata.

Na plac wjechał autobus, z którego, trzymając się za ręce, wyszła grupa ślepców.

Wzruszające — stwierdził Kopciuch do mikrofonu.

Stać! — zawołał Minc zobaczywszy, że charyzmatyk podchodzi do pierwszego ślepca.

Ślepcy tymczasem pytali głośno:

Gdzie jest ten człowiek? Pokażcie nam tego człowieka!

Siemion! — wołał Minc. — Schowaj się!

Dlaczego?

Bo ślepcy są obojętni na charyzmę! Nasłali ich! Za późno!

Pierwszy ze ślepców już podniósł pistolet. Trzymał go pewną ręką.

Ale zanim wraża kula ugodziła w serce Kopciucha, z nieba opuściła się długa, metaliczna ręka.

Siemion Iwanow w okamgnieniu frunął ku rzadkim, pierzastym obłoczkom.

A oszołomieni nagłym zwrotem wydarzeń guslarczycy, ślepcy–terroryści i omonowcy usłyszeli głos nie z tego świata:

Taki człowiek potrzebny jest w Galaktycznym Centrum! Nie dorośliście jeszcze do niego, Ziemianie! Ziemianie… Ziemianie…

Minc i Udałow wrócili do domów.

Może to i lepiej? — zapytał Udałow.

Dlaczego, lepiej? Ty i ja dokonaliśmy wielkiego odkrycia, Obawiam się, że jego powtórzenie nie będzie już możliwe.

I bardzo dobrze!

Dlaczego?

Bo ci… charyzmatycy zawsze zaczynają wojny! A ludzie chcą pokoju!


Przełożył Andrzej Sawicki


Обыск

Przeszukanie


Otaczają nas tajemnice.

I chcemy się od nich uwolnić.

Po to właśnie istnieją specjalne kategorie ludzi.

Na przykład śledczy usiłują odkryć, kto zabił babcię i komu ona przeszkadzała swoim chrapaniem. Doktor dopytuje się, na co pacjent choruje i dlaczego umiera nie na to, na co się go leczy. Niektórzy uczeni poszukują klucza do tajemnic budowy świata, molekuł DNA lub charakteru pisma autora „Słowa o pułku Igora”.

Odkrywaniu tajemnic poświęcone są nie tylko powieści kryminalne, ale i literatura popularnonaukowa. W zwycięstwie nad tajemnicą tkwi historyczny optymizm i nauka dla przestępców.

W życiu tajemnice odkrywa się znacznie rzadziej niż w literaturze.

Widzieliście kiedykolwiek dowód wielkiego teorematu Fermata? Wiecie, kim był Kuba Rozpruwacz, który pod koniec XIX wieku zabił kilka kobiet na ulicach Londynu? Zechciejcie mi przypomnieć, kto odkrył tajemnicę Atlantydy? Kto odczytał pismo Etrusków?

I wreszcie, czy ktoś odkrył sens życia?

Zagadkę naszego istnienia po śmierci?

Nie wiecie? Ja też nie.

Jakież szczęście miał Sherlock Holmes! Obok niego, pod nazwiskiem doktora Watsona, skrywał się angielski pisarz Conan Doyle, nieustannie potrzebujący pieniędzy na kochanki i karty. Każda wpadka Holmesa w jego utworach przekształcała się w wielki sukces. Na tych właśnie oszustwach wyrosła fałszywa reputacja Holmesa i nasze przekonanie, że był wielkim detektywem.

W rzeczywistości było zupełnie inaczej.

W naszych czasach też zdarzają się zagadkowe zjawiska. Przyroda i człowiek nieustannie rzucają nam wyzwania.

Czy słyszeliście, na przykład, co zeszłego roku wydarzyło się w mieście Wielki Guslar?

Wydarzenie to zostało starannie zaplanowane i przygotowane.

Jakże inaczej objaśnić ogłoszenie na falach miejscowej radiostacji, które nadano trzydziestego pierwszego grudnia, w przeddzień Nowego Roku. Nowego Roku i Nowego Millenium, wybaczcie popisywanie się łaciną.

Ogłoszenie brzmiało mniej więcej tak:

Drodzy guslarczycy i goście naszego miasta! Dziś, w noc noworoczną, zapraszamy was, abyście wzięli udział w zdumiewającym, cudownym wydarzeniu, które odbędzie się na placu Odkrywców. Nie będziecie żałowali, jeżeli godzinę po północy odejdziecie od pełnych stołów i ciepło odziani wyjdziecie na ulice, gdzie wybuchają rakiety i płonę sztuczne ognie. Gwarantowane podarki i bezpłatne piwo. Nie zapomnijcie o zabraniu ze sobą dzieci — dla nich też przygotowano specjalne prezenty. Komitet Organizacyjny”.

Być może były i inne warianty ogłoszenia, ale większość guslarczyków usłyszała właśnie zaproszenie na plac i — co znacz—, nie ważniejsze — obietnicę rozdawania podarków.

Choć znamy ze świata przykłady, że darmowy ser można : znaleźć tylko w pułapkach na myszy, mimo wszystko stajemy «pod drzewem i czekamy, aż jakiś durny kruk otworzy swój Idziób.

A kruk tymczasem pożarł dawno ten mizerny kawałeczek sera.

Jeżeli któryś z mieszkańców miasta nie słyszał ogłoszenia, składnie mu o nim opowiedzieli sąsiedzi i krewniacy. Rozsądek podpowiadał, że ci, co usłyszeń o podarkach, powinni milczeć, nie otwierać paszczy i czekać na noworoczną noc. Im mniej się znajdzie ludzi na placu, tym więcej zostanie dla nich.

Ale mieszkańcy Wielkiego Guslaru mają zupełnie inną naturę.

Niech, myślał każdy, dostanie mi się tylko połowa podarku i pół kufla piwa, ale koniecznie powiadomię sąsiada Udałowa. Pójdziemy razem, będzie weselej.

Tacy oto ludzie mieszkają w naszym mieście. Pogoda była przyjemna, nawet lepsza niż zwykle. Bez szczególnego ocieplenia, mróz, jaki opisywał Gogol, śnieg po kolana wszędzie oprócz centralnych ulic, które uprzątnięto jeszcze rankiem.

A w nocy niebo usłały gwiazdy i Księżyc — i można by pomyśleć, że lada moment zjawi się diabeł, żeby go ukraść.

Towarzysz prezydent jak zwykle wygłosił dobrą mowę, pełną pocieszeń i obietnic na przyszłość, zagrano znany starszemu pokoleniu hymn radziecki, przed Basztą Zbawiciela pomachano flagą i pod bicie kremlowskich kurantów mieszkańcy Wielkiego Guslaru podnieśli kielichy, poczynając składanie sobie wzajemnych najlepszych życzeń z okazji zdumiewającego wydarzenia, jakim było rozpoczęcie nowego tysiąclecia. Ileż to lat fantaści pisali o trzecim tysiącleciu! Gdzież są teraz ci pisarze? A tysiąclecie stąpa ciężkimi krokami i powiada nam: wszyscy już pomarli, a my zostaliśmy przy życiu!

Hurrra!

Zaczęto jeść, pić, rozmawiać i rozrabiać, ale we wszystkich domach ludzie popatrywali na zegary.

Wielu nie mogło się doczekać pierwszej po pomocy.

Niektórzy spieszyli się, by zjeść wszystko wcześniej, inni przeciwnie, zwlekali przypuszczając, że główna biesiada zacznie się po półgodzinnej przerwie.

Pięć minut przed terminem we wszystkich domach zgasło światło.

Na jedną sekundę.

Zapłonęło i ponownie zgasło.

Potem same z siebie włączyły się radioodbiorniki i odezwały słodkim głosem:

Szybciej, nie warto tracić czasu! Czekają na nas na placu!

Telewizory, które pokazywały „Błękitny Ognik” albo programy rozrywkowe, też pogasły na sekundę, ale zaraz potem na wszystkich ekranach pojawiła się twarz starszej już lektorki Leontiewej.

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, chłopcy! — powiedziała. — Biegnijmy na ulicę, bawić się w śnieżki i odbierać podarki.

Tego już guslarczycy nie wytrzymali.

Zaczęli się ubierać. Niektórzy brali ze sobą teczki i torby.

Wyszedłszy na ulicę, na lekki, trzaskający mrozik, pod gwiaździste niebo, po którym przepływały niewielkie, podświetlone księżycowym blaskiem obłoczki, guslarczycy usłyszeli daleką muzykę i jakby odgłosy chóralnych śpiewów. Nogi same poniosły ich na plac. W miarę zbliżania się wszyscy słyszeli coraz głośniejsze śmiechy i wrzawę.

Ludzie spieszyli, żeby wystarczyło dla nich podarków; dzieci biegły przodem, bo poganiała je niecierpliwość.

I oto już przed wszystkimi otworzyła się rozległa przestrzeń placu, otoczonego szeregiem kramów i zdobnego pomnikiem odkrywców dalekich ziem, którzy stąd właśnie wyprawiali się na podbój Syberii i Alaski.

Wszystkich bez wyjątku wstępujących na plac — od małych dzieci do profesora Minca i szefów miejskiej administracji, ogarnęło poczucie uczestnictwa w wielkim święcie i oczekiwania na dary losu. We wszystkich zbudziło się pragnienie zjednoczenia się na zawsze w wielkim kolektywie.

Cała ludność miasteczka, od maluchów po starców, przed chwilą jeszcze bezsilnych, a teraz gotowych do odrzucenia lasek i zeskoczenia z inwalidzkich wózków i puszczenia się w tany, zebrała się na placu — obszernym, ale w zwykłym czasie, oczywiście, nie mogącym pomieścić takiej gromady ludzi. Teraz jednak nikt się nie pchał i nie skarżył na ciasnotę — dla każdego znalazło się miejsce.

Co więcej, podczas pierwszej godziny nowego tysiąclecia ktoś zdążył ozdobić placyk pawilonami i estradami, rozstawić na nim wysokie, noworoczne choinki obwieszone girlandami barwnych lampek i nawet poustawiać fotoplastykony, beczki śmiechu, panopticum i niewielki gabinet woskowych figur, w którym obok byłego prezydenta Jelcyna, pozbawionej głowy Marii Stuart, Iwana Groźnego obejmującego ciało zabitego przez siebie syna, i kosmonauty Gagarina, stali mieszkańcy Wielkiego Guslaru i nawet dzieci, poznając ich, krzyczały radośnie:

Mamo, mamo, popatrz, Udałow stoi! Czytałem o nim w książce!

A to staruch Łożkin, tylko tu nie jest staruchem.

Mamo, a ten łysy, to kto? No ten, co stoi obok Kościeja Nieśmiertelnego?

Profesor Minc — odpowiadała mama, czerwieniąc się jak wiśnia, bo rzeczony profesor przechodził akurat obok w towarzystwie Awdiuszeczki i stanął jak wryty, nie mniej od dzieci zdumiony podobieństwem woskowej figury.

Na estradzie tańczyły razem Ałła Pugaczowa i Maja Plisiecka — każda miała swoich wielbicieli — a iluzjonista David Copperfield, ucharakteryzowany na Charlesa Dickensa, wyjmował z cylindra żywe króliki. Nie chował ich przy tym gdzieś pod kulisami, jak to robią inni magicy, tylko rzucał je w tłum, żeby każdy mógł sobie królika wziąć, pogłaskać, a potem upiec. Króliki nie dawały się złapać i nurkowały pomiędzy ludzi, co czyniło dodatkowy zamęt i wrzawę podczas zabawy.

Chętni mogli się ustawić w dowolnej kolejce — jedni po przedmioty użytku codziennego, inni po cukierki albo nawet zabawki dla dzieci, choć dla tych ostatnich Dziadek Mróz rozdawał podarki oddzielnie i nie trzeba było czekać na nie w ogonku

Dziadek zręcznie rzucał bowiem worki z prezentami w tłum gromadzących się wokół niego dzieci, a tak celnie, że ani razu nie trafił żadnego w główkę.

Dla młodzieży wydzielono niewielki placyk na tańce

i młodzi natychmiast z tej możliwości skorzystali. Staruszków ucieszyła obwoźna apteka i koncert w wykonaniu widma Klaudii Szulżenko.

Nikt się nie spostrzegł, czy minęła godzina, czy dwie.

Zmęczeni, ale zadowoleni guslarczycy rozchodzili się do domów, niosąc paczki z prezentami i wlokąc za uszy połapane króliki.

Za ich plecami gasły ognie noworocznego jarmarku.

Artyści zbierali instrumenty, Ałła Pugaczowa ścierała makijaż, a David Copperfield liczył cylindry i warczał gniewnie, że znów mu coś podwędzono.

Po jaskrawo oświetlonym placu guslarskie ulice wydawały się bardziej ciemne i kiepsko oczyszczone ze śniegu.

I latarni było jakoś mniej, niż zwykle.

Wszystko można poznać przez porównania — zwrócił się Lew Christoforowicz do Udałowa, kiedy skręcali na ulicę Puszkina.

Dziwne — zaczął Udałow, ale nie dokończył zdania, bo nagle utknął nogą w jakiejś jamie i z głośnym okrzykiem wściekłości zwalił się jak długi na ziemię.

Ty dokąd? — zapytał Minc.

Tu nie było żadnej dziury! — odparł Udałow, kiedy przyjaciel pomógł mu wstać.

Minc, który był bardzo spostrzegawczy, musiał się z nim zgodzić. Przed godziną tej jamy nie było — szli przecież tędy na plac Odkrywców.

No, popatrzcie tylko — sarknął stary Łożkin, który akurat dogonił sąsiadów. — Jamę wykopali. Ciekawe, kto to zrobił?

Jama była niewielka, ale świeża. Jeszcze jedną — też wykopaną niedawno — widać było na skraju drogi.

Jakby jakiś zwierz tu się grzebał — stwierdził Łożkin. — I to niemały.

Dinozaur! — zawołał Maksymek młodszy, wnuk Udałowa. — My tam staliśmy po podarki, a tu na nas napadły dinozaury!

Ta perspektywa nawet mu się spodobała. Miał on swoje porachunki z niektórymi nauczycielami i liczył, że dinozaury rozprawią się z nimi w pierwszej kolejności. Co prawda, nie bardzo wiedział, dlaczego akurat dinozaury miałyby się rzucać na nauczycieli.

Dalej już nie było latarni. Nie przepaliły się, tylko ktoś je porozbijał. W świetle księżyca połyskiwały odłamki szkła, jeden ze słupów się przewrócił, inny sterczał wygięty pod ostrym kątem.

Udałow przyspieszył kroku.

A my niczego nie słyszeliśmy — stwierdził.

Muzyka grała głośno — powiedział Łożkin. Zatrzymał się, żeby poczekać na żonę. Żona wzięła więcej prezentów, ciężko je było taszczyć, szła więc wolniej.

Weszli na podwórze. Niedaleko mieli od placu.

Najdziwniejszą rzeczą, jaką zobaczyli, był wykarczowany niczym stary dąb o czterech pniach stół do gry w domino.

Ziemia pod nim była rozgrzebana. Ktoś tam czegoś szukał.

Kiedy? Kto?

Szukali, gdy nas nie było — stwierdził Minc i wszyscy się z nim zgodzili. — A wszystkiemu jestem winien ja. Powinienem był was uprzedzić, drodzy ziomkowie, że bezpłatny ser bywa tylko w pułapkach. Wcale się nie zdziwię, jeżeli podarki, które otrzymaliście na placu, z nastaniem świtu rozwieją się jak dym.

Usłyszawszy to Łożkin jęknął:

Nie! Wszystko, tylko nie to!

I pociągnął żonę do siebie, na pierwsze piętro.

A przy okazji warto byłoby zapytać — odezwał się Udałow — kto sfinansował to całe przedsięwzięcie.

Nikt się do tego nie przyznaje — stwierdził Minc. — A ja dawno już chciałem zaznaczyć, że mój woskowy portret jest niczym innym, jak tylko złośliwą karykaturą.

Mnie się wydało, że był podobny — zaśmiał się Grubin i poszedł do siebie.

Zaraz potem okno w jego pokoju otwarło się z trzaskiem i Grubin, wychyliwszy się na podwórze, zagrzmiał straszliwie:

Zapłacą mi za to!

Jego krzyk zrozumiał każdy, kto wszedł do swojego mieszkania.

Wszystko, dosłownie wszystko było poprzewracane do góry nogami; talerze i zastawa porozbijane, połamane meble, poprute leżące na podłodze poduszki i pierzyny, a nad wszystkim unoszące się kłęby puchu i pierza.

W gabinecie Minca włamywacze urządzili istny pogrom. Trudno wprost było uwierzyć, na ile drobnych części potłuczono, połamano, porozbijano i poszarpano naczynia, przyrządy, puszki, paczki i butelki z cennymi odczynnikami oraz biologicznymi wywarami.

Minc jednak nie płakał i nie wzywał pomocy.

Przyjął za smutny pewnik, że ktoś zapragnął pogrzebać w mieszkaniach i rzeczach mieszkańców Wielkiego Guslaru.

Na takim przedsięwzięciu nawet Amerykanie połamaliby sobie syntetyczne zęby. Podczas minionych dwustu lat nie było zresztą w Guslarze ani jednej amerykańskiej dywizji, jeżeli nie liczyć batalionu szkockiej piechoty, przysłanego tu w 1918 roku z Archangielska przez generała Ironside’a do Wołogdy dla rekwizycji welocypedów i zakupu kargopolskich glinianych zabawek. Ale to szczególna tajemnica historyczna, o której opowiem przy innej okazji.

Być może był to żałosny pomysł jakiegoś oligarchy? Znani są przecież z chamstwa. Sęk w tym, że niestety, do tej pory w Guslarze nie pojawił się jeszcze żaden oligarcha, ani rodzimego chowu, ani przejezdny.

Minc opadł na kolana i z lupą w ręku zaczął oglądać resztki oprzyrządowania, starając się znaleźć odciski palców, czy jakiekolwiek inne ślady, pozostawione przez przestępców.

A może to byli przybysze z kosmosu?


— …a może to byli przybysze z kosmosu? — zapytała Awdiuszeczka, wnuczka Minca, która przyjechała do Guslaru na zimowe ferie z Kineszmy, gdzie mieszkała u ciotki.

Awdiuszeczka chodziła puszczać rakiety z muzealnego zbocza i dlatego trochę się spóźniła.

Ponieważ Lew Christoforowicz siedział na podłodze, popatrzył na krewniaczkę z dołu i zapytał:

Co ty za dziwaczne podeszwy masz? Dziewięć centymetrów!

Zwykłe szpilki — odparła pannica. — Wiesz, że teraz tylko lenie tak nie chodzą.

Minc się poddał. Potrafił walczyć z dwudziestoma przeciwnikami naukowymi naraz. Mógłby obronić swój punkt widzenia w ministerialnym gabinecie albo nawet u dawnego sekretarza obwodowego komitetu partii, ale z Awdiuszeczka nie umiał sobie poradzić. I teraz, nie potrafiąc skryć rozdrażnienia, stary uczony tylko westchnął:

Po kiego licha oni nazwali cię Awdotią? Co, nie było jakiegoś ludzkiego imienia?

Co ty dziadku wiesz o socjalnej mimikrze? — odpowiedziała Awdiuszeczka i zapaliła papierosa. — Dawna inteligencja, czując społeczną niepełnowartościowość i starając się wtopić w lud pracujący, dawała noworodkom siermiężne imiona. Wiesz, w naszej grupie jest dwu Pantelejmonów, Timofiej Natanowicz, twoja wierna służka, Awdotia Władilenowna i — co mnie osobiście dziadku niemal powaliło na kolana — Akakij!

Jego tatunio był w szkole miłośnikiem Gogola — odpowiedział Minc, wstając z podłogi. — To jedyne imię, jakie zapamiętał ze szkolnego programu. A przy okazji, jak ci się spodobało nasze miasteczko w noc noworoczną?

Niezłe miasteczko — odpowiedziała Awdiuszka i podeszła do zwierciadła, żeby uporządkować nieco podbarwionego żółcią, sterczącego na wszystkie strony irokeza na głowie. — A o co chodzi, dziadku?

Nic cię nie zdziwiło?

Nie.

Nic a nic?

Dziadku, co się czepiasz? Miałam na uszach słuchawki z rapem, to co mogłam zobaczyć?

Logika tego stwierdzenia ponownie obezwładniła Minca.

Zapytał tylko:

A w domu niczego nie spostrzegłaś?

No, trochę nabałaganiłam… jutro trzeba będzie posprzątać.

A nie wydaje ci się, że w naszym domu i w całym mieście, ktoś przeprowadził bezwzględne i bardzo dokładne przeszukanie?

Awdiuszeczka zamyśliła się na chwilę.

A… to nie jest wykluczone. Burdel wszędzie straszny, większy niż zwykle.

Skupiła wreszcie uwagę na tyle, że przyjrzała się pobojowisku w gabinecie dziadka.

Co prawda — dodała — gdybyś ty nas kiedykolwiek odwiedził, to dopiero byś się wpienił. Moja ciotunia przez cały miesiąc zmiata wszelkie śmieci i brud do kąta, a wymiata pierwszego, przyswajasz?

Dziwne. Widziałem twoją ciotkę przed czterdziestu laty, kiedy była dzieckiem i robiła wrażenie dziewczynki lubiącej porządek.

Ludzie się zmieniają — odpowiedziała skłonna do filozofii Awdiuszeczka.

I jak myślisz, kto to mógł zrobić? — zapytał Minc cioteczną wnuczkę.

My ich widzieliśmy — odpowiedziała dziewczyna.

Jak to, widzieliście? — zdumiał się Minc.

Bo szliśmy akurat sprzed podwórka, a oni naprzeciwko — stwierdziła Awdiuszka.

Co za oni?

No, zobaczyli nas, pogrozili nam pistoletami i przepuścili.

A wy?

Ale się obśmialiśmy! Chłopy jak dęby…

Ale co to byli za jedni?

Awdiuszka zamyśliła się na chwilę.

Wiesz, nie wzięliśmy ich na poważnie — stwierdziła wreszcie. — Faceci, jak faceci. U nas tacy w Kineszmie w rejonowych organach pracują.

W jakich rejonowych organach?

Awdiuszka wybałuszyła na dziadka oczy:

No, w bezpiece! Co ty, nie rozumiesz po ludzku?

Chcesz powiedzieć, że to oni przewrócili do góry nogami nasze miasto?

A kto inny mógłby to zrobić? — zdziwiła się Awdiuszka. — Może mieli ćwiczenia w terenie?

I dokąd poszli? — Minc nagle się wyprostował. Ogarnęła go słuszna wściekłość na tę wszechmocną niegdyś organizację, która i dziś nie rezygnuje z prób mieszania się w życie prostych guslarczyków. — Powinienem ich przesłuchać!

Ale się porobiło! — westchnęła dziewczyna. — Dziadku, to oni ciebie przesłuchają. Są specjalistami.

A to się jeszcze zobaczy!

Minc chwycił stojącą w kącie miotłę i zastukał drzewcem w sufit, wzywając Korneliusza Udałowa. Dziesiątki już, a może setki razy, wzywany takim sposobem Korneliusz, natychmiast schodził do profesora.

A ty, dziecko — stwierdził Minc — pójdziesz z nami, żeby pokazać, gdzie oni się ukryli.

Dziadku, może nie warto — zapytała Awdiuszka. — No pomyśl tylko, w całym kraju Nowy Rok, ludzie tańczą i śpiewają, wódkę piją, a ty będziesz czekistów łapać! A wiesz, co oni zrobili Paulowi Waldenbergowi?

Nie jestem, widzisz, szwedzkim humanistą! — profesor przemówił nagle zupełnie innym, władczym i stanowczym głosem. — Ja tu się urodziłem, w tym domu, a na tym podwórku się wychowałem! Wydobędę z nich prawdę!

Z góry zszedł tymczasem Udałow. Potargany i niekompletnie ubrany.

Co jest? — zapytał. — Miałem się już położyć.

Nawet o tym nie myśl! — uciął kategorycznie Minc.

A co się stało?

Wiele rzeczy się stało. W historii ludzkości i w naszej osobistej. Awdiuszka i jej przyjaciele ich widzieli.

Kogo?

Bandytów, którzy przewrócili do góry nogami całe nasze miasto.

I gdzie oni są?

Wycofują się przez ogrody ku rzece. Tam ich dopadniemy.

Zebrać ludzi? — zapytał Udałow. Był człowiekiem konkretnych działań i szybko podejmowanych decyzji, co nieraz boleśnie się mu odbijało i nie zawsze w sensie przenośnym.

Nie — odpowiedział Mina — Idziemy na zwiady.

Masz pewnych przyjaciół wśród nastolatków? — zwrócił się z pytaniem do Awdiuszeczki.

Wszyscy są pewni.

W razie czego możesz ich zwołać?

Nawet na bejkach.

To dobrze — stwierdził Minc.

Co to są bejki? — zapytał Udałow.

Motocykle z bajerami — odpowiedział Minc.

No to chodźmy — powiedział Udałow. — Dokąd?

Pokażę — odrzekła Awdiuszka.

Szli przez pełne nieporządków miasto. Po drodze mijali porozrzucane sterty śmieci i przygnębionych mieszkańców; z domów dochodziły ich gniewne okrzyki.

To w ogóle nie ma sensu — mówiła po drodze Awdiuszka. — Załatwią nas, ani chybi. Ale idę z tobą, dziadku, bo słuszność jest po twojej stronie. Dość już robienia z nas bezmyślnego bydła. Jak ginąć, to chociaż z sensem.

No, no, przestań — stwierdził Udałow. — My dzieci i kobiet na pierwszą linię nie wysyłamy. Zostaniesz z tyłu.

Ale nie zdążyli się przeformować, bo dość niespodziewanie pod stromym brzegiem rzeki na zamarzniętym lodzie, gdzie za dnia mali guslarczycy cieszyli się sanną, zobaczyli kolumnę bojowych wozów piechoty i kilka jeepów ochronnej barwy, w jakich zwykle przemieszczają się dowódcy. Kolumna szykowała się do odjazdu.

No proszę, są nasze gołąbeczki — sapnął Udałow. — Ale dlaczego ich wcześniej nie zauważyliśmy?

Nie zauważyliście, bo tego nie chcieliśmy — odezwał się ktoś za plecami Udałowa. — Dokumenty proszę.

No, kurrrczę pieczone! — żachnęła się Awdiuszka. — Jesteśmy w swoim mieście i dokumentów nigdzie brać nie musimy!

Nikt cię nie pyta! — obciął ją tęgi mężczyzna w cywilnym ubraniu, które leżało na nim jak mundur.

Zostaw dziecko! — powiedział Udałow. — Ona nic do tego nie ma.

Jak to nic! — obraziła się Awdiuszka. — A poniżenie? A to, że mi cedeplajer rozwalili?

Spokój. Zachować ciszę i porządek — tonem rozkazu rzucił mężczyzna w cywilnym ubraniu. — Nie życzymy sobie ściągania niczyjej uwagi.

A nam właśnie o to chodzi — sprzeciwił się Minc. — Ściągnąć uwagę społeczeństwa i zdemaskować.

Nie wolno!

Trzeba!

Zniszczymy was. Co, nie widzicie, na jaką potęgę próbujecie podnieść ręce?

Ale po co? — nie wytrzymał Udałow. — Po co wam to wszystko?

Dla sprawiedliwości społecznej i powszechnej zgody.

Po tych słowach cywil wyciągnął spod płaszcza oprawioną w plastyk ceglastej barwy legitymację z herbem ZSRR.

Jasne? — zapytał.

Minc chciał otworzyć książeczkę, ale okazało się, że plastyk nałożono tak, iż otworzyć jej się nie dawało, chyba że szwajcarskim scyzorykiem.

Nie zostaliście sprawdzeni, nie macie dostępu do państwowych tajemnic — łagodnie, ale stanowczo powstrzymał profesora cywil. — Niech pan sobie nie łamie paznokci, usiłując rozwikłać nie pańskie tajemnice. Pozwólcie raczej, że się przedstawię: generał major FAPSI, Maksym Janowicz Pieriepielica.

FAPSI?

Jak zwał, tak zwał, byle się dobrze miał — zaśmiał się generał.

Stojące w dole maszyny rozgrzewały silniki. Nad miasto wzleciała pojedyncza rakieta.

To nie od nas — stwierdził generał. — Dzieciaki się wygłupiają.

Więc czego szukaliście? — zapytał Udałow.

Gdyby wszystko było takie proste, dalibyśmy ogłoszenie do gazet i kupilibyśmy, co trzeba. A tak… sami widzicie, jaką operację musieliśmy rozwinąć.

I bez rezultatu? — zapytała Awdiusza.

A ty, stworze niemyty, lepiej się zamknij — łagodnie poprosił generał.

Jaki cham! — obraziła się dziewczyna.

On jest zdenerwowany — powiedział jej Minc. — Nie bierz sobie tego do serca. Ci rządowi… organiści… nie lubią porażek. Co prawda, ciekawi mnie, dlaczego nawet teraz zachowują tajemnicę.

A może nie ma żadnej tajemnicy? — stwierdziła Awdiuszka. — Dostali pieniądze na operację, zrobili tu trzecią wojnę czeczeńską, a teraz trzeba się będzie rozliczyć.

Przestańcie, proszę! — zdenerwował się generał Pieriepielica. — Wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane… i bardziej proste zarazem.

Strzelił palcami i za jego plecami ze śnieżnej zamieci zmaterializował się adiutant w mundurze z otwartą teczką w rękach.

Musicie złożyć podpisy — powiedział generał. — Proszę podchodzić po kolei.

Powiedział to takim tonem, że wszystkich nagle ogarnęło . poczucie ważności chwili. Nawet cyniczna Awdiuszka podpisała się kulfonami pod dokumentem — zobowiązaniem do zachowania tajemnicy.

Podpisaliśmy się — stwierdził Udałow — ale tajemnicy nam nie zdradziliście.

Jak wiecie… — zaczął generał przystawiając dłoń do daszka cywilnej czapki i wpatrując się w śnieżną zamieć, skrywającą przed bystrymi oczami czekisty kolumnę maszyn, która już ciągnęła ku brzegowi. — Jak wiecie, dziś najważniejsze dla naszego społeczeństwa są zgoda, pamięć o wielkiej przeszłości i czystość obyczajów. Rosja powinna się stać jednym wspólnym kolektywem. I bardzo niebezpieczne są próby, podejmowane przez naszych wrogów, by wprowadzić podziały społeczne i osłabić nasze morale. Rozumiecie mnie?

Jak na razie, to nie — odpowiedział Minc.

Nawet na to nie liczyłem — stwierdził sucho generał. — Rzeczywistość przekracza najśmielsze nawet wymysły fantastów. Ale mogę dać słowo oficera i czekisty, że do Wielkiego Guslaru trafiła kaseta, na której znajduje się film, przedstawiający człowieka podobnego do naszego prezydenta, gołego i w intymnej sytuacji z dwiema kobietami lekkich obyczajów. Obie kobiety uczyły się w Technikum Rzecznym, tu, w Wielkim Guslarze, a kasetę zdołały ukryć, zanim je aresztowano.

Nie żartujecie? — zapytał Minc.

Nie żartuje — pisnęła zmarznięta Awdiuszeczka. — Nawet stąd to widzę!

I wyciągnęła rączkę w dół, ku rzece. Na końcu kolumny BWP — ów jechała otwarta ciężarówka „Kamaz”, pełna bezładnie zwalonych na kupę kaset video.

Owszem — przyznał Pieriepielica. — Wszystkie skonfiskowaliśmy. I do rana, kiedy nasz minister będzie składał meldunek prezydentowi, musimy wśród tych kaset znaleźć tę jedną, jedyną. To jak szukanie igły w stogu siana…

Awdiuszka cofnęła się o kilka kroków.

Uwaga! — powiedziała. — Uśmiech! Wszystkich oślepił błysk światła.

Zwariowałaś, czy co?! — rozjuszył się generał Pieriepielica. — Robię to, co do mnie należy. Przecież nie jestem osobą publiczną! Podpisałaś dokument o zachowaniu tajemnicy!

Generał rzucił się ku Awdiuszeczce. Jego adiutant, który ponownie wyłonił się ze śnieżnej nicości, skoczył za swoim szefem.

I nagle gdzieś zapiał kogut.

Szybciej! — zawołał generał, zapominając o Awdiuszeczce.

Razem z adiutantem kopnęli się co tchu w dół, ku kolumnie pojazdów.

W dole groźnie, choć niegłośno, warczały motory.

Kolumna „organistów” powoli, ale coraz szybciej znikała w zamieci, sunąc wzdłuż stromego brzegu rzeki.

Zostawieni sami guslarczycy wrócili do domów.


przysypane śniegiem miasto nie wyglądało już tak żałośnie i bezbronnie. W domach gaszono światło — Guslar układał się do snu.

Noworoczne święta nie były zbyt udane — ale, tak czy owak, odeszły w przeszłość.

Uwierzyłeś mu? — zapytał Udałow.

No, był przynajmniej szczery, gdy mówił o niepowodzeniu — stwierdził Minc. — Ale jakoś to niepodobne do naszego prezydenta.

Może oni szukali czegoś innego? — zapytał Udałow.

Na pewno — odezwała się Awdiuszeczka.

A ty też dobra jesteś! — wytknął jej Lew Christoforowicz. — Można to bez uprzedzenia fotografować generała bezpieki? Twoje szczęście, że musieli odjeżdżać, bo nieźle byś oberwała!

Możliwe — zgodziła się Awdiuszeczka.

Przez jakiś czas szli w milczeniu i każde myślało o swoich sprawach.

Kiedy zbliżali się do domu, Awdiuszeczka nagle zapytała:

A chcecie wiedzieć, czego oni szukali?

Wiedziałaś i milczałaś? — zapytał groźnie jej cioteczny dziadek.

Nie byłam pewna.

A teraz?

Teraz jestem już prawie pewna.

Weszli do domu i zdjęli wierzchnie okrycia.

Awdiuszeczka poprosiła, żeby zgaszono lampę i skierowała na białą ścianę promień światła ze swojej osobliwej kamery video.

Patrzcie uważnie — powiedziała. Była to grupowa fotografia.

Po lewej stronie stał profesor Minc. Po prawej — Korneliusz Iwanowicz Udałow.

A pośrodku — diabeł wie kto, w cywilnym ubraniu, które leżało na nim jak marszałkowski mundur.

Miał nieludzką gębę, skórę barwy ciemnozielonej, pokrytą drobnymi łuskami i kilkoro oczu — każde innej barwy.

Taaaak! — odezwał się profesor. — Proszę, jaką teraz mamy bezpiekę!

Przybysz z innej planety! — stęknął Udałow.

Otóż to — powiedziała Awdiuszeczka.

Ale jak to się stało, że ty zobaczyłaś, a my nie?

Nic bardziej prostego — Awdiuszeczka wskazała na dość zwyczajnie wyglądający aparat fotograficzny, leżący na stole pomiędzy napoczętą butelką szampana, miską sałatki i rozbitym mikroskopem. — To nie aparat fotograficzny, ale to, czego oni szukali. Możecie uznać, że to najcenniejszy przedmiot we wszechświecie.

I cóż to takiego jest? — zapytał szczerze zaniepokojony Minc.

Awdiuszka przemówiła poważnie — profesor takiej jej jeszcze nie widział. Jej słowa nie były słowami beztroskiej dziewczyny, ale dorosłego człowieka.

Co jest najbardziej potrzebne każdej służbie bezpieczeństwa i każdej organizacji rządowych ochroniarzy? Najważniejsze, to poznanie prawdziwej twarzy przeciwnika. Co by się stało, gdyby pojawił się aparat, pozwalający przeniknąć zewnętrzną powłokę każdej istoty i zobaczyć jej prawdziwe oblicze, zedrzeć każdą, choćby najbardziej doskonałą, maskę? Międzyplanetarne szpiegostwo i kosmiczne dywersje stałyby się niemożliwe. I taki właśnie aparat wynaleziono. Nie będziemy uściślać gdzie, ale wynaleziono. I gdy się o tym dowiedziały rozmaite służby specjalne, zaczęły się ścigać jedna przed drugą — która pierwsza wejdzie w jego posiadanie. W końcu jedna z najbardziej potężnych służb dowiedziała się, że siły miłujące wolność i popierające demokrację ukryły ów przyrząd w Wielkim Guslarze, na Ziemi. I wtedy, nie licząc się z wydatkami i ofiarami, zorganizowano ekspedycję na Ziemię i przeszukanie Wielkiego Guslaru. Ale nam udało się ich przechytrzyć.

Awdiuszko… — stęknął Minc. — Czy ty jesteś prawdziwa?

Jak by ci to powiedzieć… — uśmiechnęła się dziewczyna.

I wtedy Udałow błyskawicznie porwał leżącą na stole kamerę i skierował ją na uśmiechającą się Awdotiuszkę. Błysk!

Ach! — żachnęła się dziewczyna.

Udałow skierował promień z kamery na ścianę.

W ubraniu i na szpilkach Awdotiuszki stała istota o przyjemnie różowej, ale absolutnie nie ludzkiej twarzy z jednym lśniącym okiem pośrodku czoła.

I po co wam to było? — westchnęła istota. — Tylko dziewczynę denerwujecie.

A gdzie Awdotia! — ryknął Minc. — Gdzie moja wnuczka?

Pozbądź się obaw, dziadku. Awdotia odpoczywa sobie na Cyprze, na koszt naszej, miłującej wolność planety. Jak tylko was opuszczę, ona zajmie ponownie moje miejsce.

Kiedy? — Minc starał się przekrzyczeć ryk silnika motocykla.

A tego to się nigdy nie dowiecie — zaśmiała się perliście Awdotiuszka. — Jesteśmy do siebie tak bardzo podobne!

Hej, Awdo! — ryknęło zza okna. — Spadaj tu do nas!

Już biegnę! — powiedziała Awdotiuszka. — Chłopaki czekają!

Stój! — zawołał Udałow. — A co z prezydentem? — Co?

No, z tym człowiekiem podobnym do prezydenta. I tymi dwoma studentkami z Rzecznego.

Ależ jesteście naiwni! — zawołała Awdotiuszka. — Przecież on kocha swoją żonę! Agenerał Pieriepielica to w rzeczywistości brygadier Pu–lu–bach!

Trzasnęły drzwi.

Po chwili pod oknem ryknął motocykl. Trwała jeszcze przecież noc noworoczna.


Przełożył Andrzej Sawicki


Пропавший без вести

Zaginiony bez wieści


Kiedy zakończyło się zebranie emerytów, poświecone opłakanemu stanowi rzek północnych w ogólności i rzeki Gus w szczególności, Udałow wyszedł na ulicę jako jeden z pierwszych, znieruchomiał i głęboko odetchnął mroźnym powietrzem, Żeby oczyścić płuca z papierosowego dymu. Sam nie palił, ale kiedy otaczający go ludzie kopcili, truł się nie mniej niż palacze.

Postał tak z pięć minut, potem pożegnał się ze znajomymi, którzy wyszli po nim i niespiesznie ruszył do domu, sycąc oczy bielą czystego śniegu, wyrazistością zimowych barw i nastawiając policzki na dobrotliwą uszczypliwość grudniowego mroziku. Zrobiło mu się smutno, ponieważ człowiek powinien codziennie radować oczy urokami przyrody, dającej nam tyle uczuć i obrazów, a przecież w życiowej zawierusze tak często dostrzega się tych skarbów — każdy się gdzieś spieszy, goni miesiąc za miesiącem, kwartał za kwartałem, jakby miał wieczność jeszcze przed sobą. A tak naprawdę przed nim już tylko grudniowa emerytura. Jak to trafnie i zwięźle powiedział japoński poeta:


Jak to życie pędzi!

Jutro już czwartek.


Korneliuszu Iwanowiczu — usłyszał nagle za sobą uprzejmy głos.

Udałow odwrócił się szybko, nierad z nagłego wdarcia się obcych w świat jego głęboko osobistych myśli.

Dogonili go mężczyzna w kożuszku i kapeluszu oraz kobieta też w kożuszku, ale bez nakrycia głowy. Twarze mieli sympatyczne, choć jakieś niezbyt wyraziste, jak milicyjni agenci ubrani po cywilnemu.

Słucham — rzucił sucho Udałow.

Zechciejcie nam poświecić trzy minuty — rzekł mężczyzna, a kobieta uśmiechnęła się zachęcająco, choć jej wielkie, jasne oczy pozostały smutne.

Udałow spojrzał na zegarek.

Może usiądziemy — zaproponował mężczyzna, wskazując pustą ławeczkę pod cerkiewką Paraskiewny od Piątku.

Ławeczka była oczyszczona ze śniegu.

Korneliuszu Iwanowiczu — zaczął mężczyzna, gdy usiedli. — Pozwólcie, że zwrócimy się do was z dość niezwykłą prośbą, natury — że tak powiem — detektywistycznej.

Pomyliliście adresy! — uciął Udałow patrząc na kobietę. Jej wysoko upięta i wyszukana fryzura, przywodząca na myśl ulubione uczesanie Marii Antoniny, której życie zakończyło ostrze gilotyny, nie bardzo pasowała do szczerej i smutnej twarzy.

To peruka — uśmiechnęła się kobieta, odgadłszy myśli Udałowa. — Niech pan nie zwraca uwagi.

Nie będę — obiecał Udałow. — No dobrze, o co wam chodzi, obywatele?

Wydarzenia ostatnich lat wpędziły Udałowa, podobnie jak wielu innych niemłodych mieszkańców Wielkiego Guslaru, w dość skomplikowaną sytuację. Zwracanie się do nieznajomych per „towarzyszu” wskazywałoby na lewacko radykalny konserwatyzm, słowo „pan” nie zawsze się podobało, południowcy do wszystkich mówili „mężczyzno” i „kobieto”… Udałow wolał neutralnego „obywatela”.

Nie jesteśmy Ziemianami — stwierdził mężczyzna.

Przybysze z kosmosu?

Jest pan niezwykle przenikliwym człowiekiem, Korneliuszu Iwanowiczu — pochwaliła kobieta w peruce.

A my nie znamy nikogo w mieście — dodał mężczyzna.

Wy, Korneliuszu Iwanowiczu — ciągnęła kobieta — jesteście znani daleko poza granicami Ziemi ze swoich działań j wystąpień w obronie galaktycznej współpracy i braterstwa.

Na moim miejscu…

Niech pan przestanie, Korneliuszu Iwanowiczu! — zdenerwowała się kobieta. — Na waszym miejscu prawie każdy uciekłby przed nami za dziesiąty kwartał!

Z góry jesteśmy panu wdzięczni — stwierdził mężczyzna. — Za to, że w imię galaktycznej przyjaźni zapomniał pan o swoich sprawach i troskach.

Słów tych Udałow wysłuchał z prawdziwą przyjemnością.

Odblaski promieni słonecznych igrały ze śnieżynkami. Na śniegu kładły się błękitne cienie.

Przybysze wymienili spojrzenia — mężczyzna nieznacznie skinął głową, a kobieta opuściła powieki.

Przed kilkoma miesiącami — zaczął mężczyzna — w rejonie Wielkiego Guslaru uległ awarii statek kosmiczny. Na jego pokładzie znajdował się pewien człowiek — naukowiec, uczony obdarzony wielkim talentem…

I bliski mi mężczyzna — dodała kobieta ze smutkiem w głosie.

Udałow zapragnął powiedzieć jej coś pocieszającego.

Czemu chodzi pani w peruce? — zapytał. — Bez peruki wyglądalibyście dużo lepiej.

Zechciejcie wybaczyć — westchnęła kobieta — ale nam włosy nie rosną.

Mężczyzna uniósł lekko kapelusz i pokazał Udałowowi łysy czerep. W porównaniu z przybyszem Korneliusz Iwanowicz mógłby się uważać za kudłatego.

Udałow nie odpowiedział — każda rasa ma swoje problemy. Nie jest wykluczone, że u siebie tych dwoje mogło uchodzić za urodziwych.

Sapion przepadł bez wieści — stwierdził mężczyzna.

Ale nie zginął! — zastrzegła kobieta.

Nie, nie zginął. Zdążył nadać sygnał, że wylądował w lesie, przekazał współrzędne miejsca lądowania, zakonserwował i zabezpieczył statek i postanowił się ukryć, czekając na pomoc. Potem łączność się urwała.

Było to w marcu — dodała kobieta. — Wedle naszych obliczeń, panowała wtedy ujemna temperatura, a Sapion był praktycznie nagi. My mamy klimat prawie tropikalny.

Może zamarzł? — podsunął Udałow.

Kobieta chlipnęła nerwowo, ale mężczyzna się sprzeciwił:

Ziemianinie, jesteś w błędzie! Sapion samotnie przeszedł metanowe bagna Arktura, bez skafandra opuszczał się do wulkanicznego krateru, w walce wręcz pokonał grasującego na wolności smoka Tsao…

Ale wszystko może się zdarzyć — upierał się Udałow. — Był u nas taki nurek, Siemionow Paweł Porfirycz. Wszystkie morza przepłynął, był na dnie Tuskarory, podnosił „Czarnego Księcia”. I proszę, polazł po pijaku wykąpać się w rzeczce Gus i utopił się, słowo honoru!

Kobieta znów nerwowo chlipnęła.

No, ale go wyratowali — dodał Udałow. — Umarł potem całkiem normalnie.

Sapion w życiu nie wypił ani kieliszka — powiedziała kobieta.

Poczekaj — wtrącił się mężczyzna. — Obywatel Udałow nie rozumie wagi problemu. Rzecz w tym, że jedynie Sapionowi znany jest wzór uniwersalnego podgrzewacza naszej atmosfery, który zresztą sam wyprowadził.

Nie doprowadził do końca wzoru ogólnej teorii względności i nie podstrzygł klombu przed naszym domkiem — stwierdziła kobieta.

Jeżeli jest takim cennym i rzadko spotykanym fachowcem, dlaczego puściliście go samego w kosmos?

A co ze swobodą osobistą? — zapytał mężczyzna. To, co powiedziała kobieta, było bardziej zrozumiałe.

Posprzeczaliśmy się. Nie można być tak nieodpowiedzialnym w stosunku do najbliższych. Poleciał uspokoić nerwy. To nie pierwszy raz.

Cecylio, obywatela Udałowa nie interesują szczegóły twojego życia rodzinnego.

Ja wiem lepiej, co Udałow powinien i czego nie powinien wiedzieć!

Wyglądało, że przybysze pogrążą się w sporze. Udałow bardzo nie chciał być tego świadkiem. Zbędnych świadków niekiedy się likwiduje. Wszystko w końcu jest sprawą obyczajów tej lub innej planety.

Więc co zrobimy? — zapytał Korneliusz Iwanowicz.

Podjęliśmy poszukiwania na własną rękę — wyjaśnił mężczyzna. — Tyle czasu już minęło…

Czasu minęło sporo, nie przeczę — zgodził się Udałow. — Nie rozumiem tylko, dlaczego tak długo czekaliście.

Kiepsko u nas z finansami — wyznał mężczyzna. — Na naukę dają zawsze na końcu.

Z tym Udałow musiał się zgodzić. Wszędzie bieda!

Dawno już u nas? — zapytał.

Trzeci dzień — odpowiedziała Cecylia.

I nic?

Odnaleźliśmy zakopany i zakonserwowany statek — odparł mężczyzna.

Wyjął z kieszeni kożuszka wielki kryształ o rozmiarach dorodnej gruszki.

Te statek? Nie może być!

Proszę nie udawać głupszego, niż pan jest — wytknął mu nieznajomy. — Statek został maksymalnie skompresowany.

Pozwolił Korneliuszowi spojrzeć przez kryształ na słońce widok był niezapomniany.

Potem wyjął z kieszeni jeszcze jeden kryształ.

Nasz statek wszędzie nosimy ze sobą — stwierdził. Stuknął lekko kryształem o kryształ i nad skwerkiem rozległ się przenikliwy krystaliczny dźwięk.

I co teraz robicie?

Chodzimy i szukamy — rzekł mężczyzna. — Przyglądamy się. Was odszukaliśmy.

Ślady Sapiona przywiodły nas do miasta i tu się urwały — stwierdziła Cecylia. — Za dużo innych śladów.

On gdzieś tutaj musi być — stwierdził mężczyzna. — Teraz musimy zdać się na was, Korneliuszu Iwanowiczu. Znacie w mieście każdego, jak obsmyczonego psa.

Wydatki bierzemy na siebie — wtrąciła się kobieta.

W rozsądnych granicach, oczywiście — dodał mężczyzna i Korneliusz natychmiast zrozumiał: nie licz na rekompensatę, nie przeżyjesz rozczarowania.

Jeżeli waszej małżonce byłyby potrzebne jakieś kosmetyki — wydusiła z siebie nieśmiało kobieta — to możemy załatwić.

Niepotrzebnie — uśmiechnął się Udałow. — Wartości materialne — wszystko to funta kłaków nie warte.

Mężczyzna kiwnął głową. Wysoce rozwinięta cywilizacja była tego samego zdania, co Udałow.

A umiecie czytać myśli? — zapytał Ziemianin.

Tylko u ludzi w pobliżu i za ich zgodą — odpowiedziała pospiesznie kobieta, a Korneliusz odniósł wrażenie, że zadał niedyskretne pytanie.

Pozwolenie to rzecz drugorzędna — przyznał się mężczyzna. — Ale odległość rzeczywiście powinna być mała. Głowa przy głowie.

Tak, pomyślał Udałow, mają cywilizację rozwiniętą znacznie bardziej od naszej, czytają myśli, statki przekształcają w kryształy, a kobiety cierpią, jak cierpiały.

A wy…

Niczym się od was nie różnimy — mężczyzna szybko go zrozumiał. — Jesteśmy tacy, jakich nas widzicie. Molekuła w molekułę. Panspermia.

Ale bywają przybysze, którzy wyglądają inaczej.

Nikt mu się nie sprzeciwił. Wiadomo — bywają.

Czyli pomożecie? — kobieta musnęła jego rękaw delikatnymi, pozbawionymi manicure palcami.

Owszem — odpowiedział Udałow. — Dla poprawy stosunków galaktycznych i ze zwykłej ludzkiej życzliwości nie będę szczędził wysiłków.

Ach, jakże wam mamy dziękować!

Nie dziękujcie z góry — uciął Udałow, chcąc zachować obiektywizm. — Nie jest wykluczone, że wasz przyjaciel leży, wybaczcie szczerość, na dnie rzeki w sąsiednim rejonie.

Och, nie! — jęknęła kobieta.

No, Udałow, tego się po was nie spodziewałem — westchnął mężczyzna i zwrócił się do kobiety z wyjaśnieniem. — On miał na myśli najgorszy z możliwych wariantów.

Kobieta pochyliła się ku Korneliuszowi, jakby go chciała pocałować w policzek, on jednak się zmieszał, odsunął i powiedział:

Znaczy, spotkamy się jutro w tym samym miejscu o szesnastej zero zero.

Niewiele brakowało, a zaproponowałby hasło, potem sobie jednak przypomniał, że przecież zna przybyszów z twarzy.

Mężczyzna i kobieta długo patrzyli w ślad za starszym człowiekiem o okrągłej, niezbyt wyrazistej twarzy, w którego ręce złożyli los przyjaciela i wielkiego naukowca, z niecierpliwością oczekiwanego przez całą planetę.


* * *


Udałow najpierw poszedł do biura w kombinacie budowlanym. Choć był już emerytem, często tam zaglądał, pomagając radą, a niekiedy i czynem. Miał nawet odpowiednie stanowisko — konsultant. Oczywiście, na zwykłych warunkach. Postawiono i nawet biurko w księgowości. Stamtąd właśnie postanowił rozpocząć poszukiwania. Co prawda, w biurze ukryć się byłoby raczej trudno, Udałow znał tam wszystkich, bo wielu pracowników osobiście wprowadzał. Należało jednak szukać czegoś, czego przedtem nie było, a teraz jest — i to jeszcze dziwne…

Wszedł w drzwi, które otwierał tysiące razy. Teraz były pomalowane, a obok nich wisiała nowa tabliczka:


SPÓŁKA AKCYJNA O.O.

GUSCEGŁA”


Dwa zera nie odnosiły się do sanitariatu, przy czym upierali się żartownisie, lecz wskazywały na ograniczoną odpowiedzialność nowego dyrektora Bałamutina. O tym jednak opowiemy kiedy indziej i w innym miejscu.

Korneliuszu Iwanowiczu — powitała go Dasza z wydziału planowania — Nowy Rok za pasem!

Dasza była dziewczyną dorodną i sprężystą, wielu z młodszych pracowników i brygadzistów połamało sobie palce usiłując ją uszczypnąć — pośladki miała z najlepszego gatunku kauczuku.

Z jej stwierdzeniem Udałow musiał się zgodzić.

W takim razie, Korneliuszu Iwanowiczu, pozwólcie, że na chwilę zajmę waszą uwagę.

Może to ona ukrywa w sobie przybysza, zadał sobie w duchu pytanie Udałow. Zaraz potem jednak odpowiedział sobie przecząco — uczył się przecież w jednej klasie z jej ojcem.

Dasza tymczasem zastukała w ściankę, zza której dobiegały jakieś hałasy i głosy.

Natychmiast potem otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Dziadek Mróz w niebieskim satynowym płaszczu, nieco zbyt obszernym. Miał też doczepioną, sięgającą pasa brodę z waty i zimową czapę czerwonej barwy, takiej samej, jak bulwiasty kartonowy nos. Pod ręką przemknęła mu zamaskowana Śnieżynka, w srebrzystej, oblamowanej pasmami waty sukni, z gitarą w dłoni. Zrzuciwszy z dłoni jednopalczaste rękawice, zaczęła śpiewać piosenkę o Arlekinie, akompaniując sobie na instrumencie. Dziadek Mróz sięgnął do worka, pomacał i wyjął dwie paczki.

Drogi nasz Korneliuszu Iwanowiczu — zaczął znajomym, ale przytłumionym przez waciane wąsiska głosem. — Cała nasza społeczność i pracownicy drogiego wam i nawet zbudowanego przez was od podstaw kombinatu budowlanego, który niedawno przekształcił się w firmę „GUSCEGŁA”, gorąco pozdrawiają was i waszą rodzinę z okazji Nowego Roku, który jest zarazem narodzinami nowego wieku i nawet nowego tysiąclecia. Zechciejcie przyjąć od nas prezenty dla waszej małżonki Kseni i wnuka Maksymka.

Okazało się, że w księgowości może się zmieścić dwudziestu ludzi — cały skład osobowy O.O. Wszyscy zaczęli bić brawa.

Potem umilkli, oczekując, że teraz Korneliusz Iwanowicz przyjmie prezenty i odpowie krótką, acz wzruszającą mówką.

Co prawda, do Nowego Roku pozostały jeszcze dwa tygodnie, ale współpracownicy wiedzieli, że Udało w, jako emeryt, zechce, to przyjdzie, nie zechce, to wyjedzie na Wyspy Kanaryjskie albo na Saturna. Jak by nie patrzeć, był miejscową znakomitością.

Udałow jednak milczał.

Ogarnęły go podejrzenia.

Im dłużej przyglądał się zebranym, tym głośniej pikało mu serce i tym mocniej ssało go w dołku.

Kim jest ta Śnieżynka? Co za Dziadek Mróz? Czemu wystąpili w maskach?

Podszedłszy bliżej, niby chcąc wziąć prezenty, Udałow szybkim ruchem szarpnął maskę Śnieżynki. Gumki pękły i maska znalazła się w ręce Korneliusza Iwanowicza.

Ażeby cię! — pisnęła Śnieżynka.

Udałow poznał referentkę Sikomorską, która w przyszłym roku miała przejść na emeryturę. Zbity z tropu, ale nie umiejący się już oprzeć impulsowi, pociągnął za nos Dziadka Mroza. Nos chrupnął i złamał się. Ukazał się spod niego drugi, mniejszy, ale bardziej czerwony. Był to nos Aleksandra Siemionowicza Wiedeniejewa, zastępcy szefa kadr.

Współpracownicy zmieszali się i ceremonię szybko zakończono. Udałow złościł się na siebie za brak powściągliwości. Zamiast popracować głową, uciekł się do działań fizycznych. W ten sposób gościa z gwiazd nie znajdzie.

Potem, gdy wszyscy już się pojednali i incydent uznano za nieporozumienie, Udałow wyszedł na korytarz, gdzie Wiedieniejew i Tioma palili papierosy.

Przykro mi, że złamałem ci nos — powiedział Udałow.

Tioma tymczasem kontynuował wątek:

Pracuje ten majster u mojego teścia. Przyszedł rano, wypił butelkę kefiru, zjadł bułkę. Wieczorem — szklankę mleka wypija.

Wiedieniejew się roześmiał i zapytał:

Emigrant?

Nie, gość jest z Woroneża. A jak maluje! Jakby zagraniczniak. Jakość — Południowa Korea, a może i Austria!

Tik — tak!” — kliknęło w głowie Udałowa. Dziwny ten malarz z Woroneża, nie pije niczego poza mlecznymi przetworami.

A jak wygląda? — zapytał Korneliusz Iwanowicz. — Może ma perukę?

Jest łysy — przytaknął Tioma. — Jak wy, Korneliuszu Iwanowiczu.

A gdzie mogę go poznać?

Nic prostszego. Jutro żeni się z moją siostrą. Trzy lata się o nią starał.

Trzy lata?

I dwa miesiące. Siostra przez cały czas się zastanawiała, czy kocha ją, czy jej trzypokojowe mieszkanie.

Nie — stwierdził Udałow. — Jak trzy lata, to nie jest przybyszem.

Nie jest przybyszem — zgodzili się współpracownicy.

Korneliusz odszedł. I usłyszał rzucone za sobą:

Starzeje się nasz Udałow. Dziwaczy.


Korneliusz szedł ulicą. Ściemniło się wcześnie i teraz na niebieskim śniegu odbijały się żółte kwadraty okien.

Przy wejściu do restauracji przyjezdny żebrak w waciaku błagał o pieniądze na pilną operację serca.

Datki były skąpe — głównie litowała się młodzież.

Udałow zaszedł do sklepu, przypominając sobie polecenie Kseni i kupił dwie butelki kefiru. Przy wyjściu doznał olśnienia: oto, jak może się ukrywać przybysz!

Zatrzymał się i uważnie przyjrzał żebrakowi. Żebrak też popatrzył na Udałowa, zapomniał nawet o błaganiach.

Co jest, ojczulku? — zapytał.

Ściągaj perukę! — polecił Udałow.

I przybysz wpadł w panikę.

Nie zdejmę! — żachnął się.

Udałow wolną dłonią capnął chłopinę za czapkę. Nic jednak z tego nie wyszło. Czapka co prawda spadła, ale włosy nie ustąpiły. Żebrak za to tak przyłożył Udałowowi, że ten runął w zaspę. I jak na złość, wokół nie było żadnych świadków.

Udałow leżał w zaspie. Ktoś wyszedł ze sklepu i żebrak zaczął natarczywie domagać się datku na pilną operację.

Udałow wstał i zebrał butelki, które, na szczęście, nie potłukły się. Miał pecha.

Przybysze gdzieś mu umykali. A przecież niedaleko ukrywał się ten jeden jedyny, tak potrzebny swojej planecie i prawowitej małżonce.

Korneliusz Iwanowicz powoli szedł ulicą, a pod butami firmy „Salamander” poskrzypywał mu śnieżek. Na ścianie domu ktoś przykleił ogłoszenie:


UZDRAWIACZ BIAŁEJ I CZARNEJ MAGII

SZACH — ABBAS PIETRENKO

ZAMAWIANIE I ODCZYNIANIE

NA DWIEŚCIE PROCENT


Mam go!” — powiedział sobie Udałow. Przybył do naszego miasta, spotkał kobietę, zakochał się, ale ponieważ bez L dokumentów nie może znaleźć porządnej pracy, to zajmuje się bzdurami — a do domu wracać nie chce! I Udałow ruszył pod wskazany adres. Rozwiązanie zagadki było prymitywnie proste. Gabinet przyjęć uzdrawiacza znajdował się na parterze piętrowego baraczku.

Kto jest ostatni? — zapytał Udałow.

W korytarzyku stały trzy krzesła. Dwa były puste, na trzecim siedziała jakaś zapłakana dziewczyna, jeszcze podlotek.

Ja chciałbym bez kolejki — stwierdził Udałow. — Sprawa bardzo pilna.

Zamawianie, czy odczynianie? — zapytała dziewczyna.

A dlaczego pytacie?

Zamawianie trwa do dwóch godzin, a teraz zostały tylko odczyniania. Tam moja mama odczynia tatkę od alkoholizmu.

Udałow otworzył drzwi.

Po jednej stronie biurka siedziała sympatyczna kobieta w puchowym płaszczu, a naprzeciw — stary znajomy Udałowa, prowizor Sawicz.

To ty? — zdumiał się Udałow.

A ty może wyżyłbyś z mojej pensji? — warknął gniewnie Sawicz.

Niech się pan nie rozprasza — zażądała kobieta. — Bo znów nie podziała.

Udałow się cofnął, zamykając drzwi. Pech.

Na placyku obok hotelu przestępowali z nogi na nogę znani już Udałowowi przybysze.

Korneliusz Iwanowicz rozłożył ręce.

Zrozumieli i posmutnieli.

Udałow zaproponował im po butelce kefiru, może mieli kłopoty pieniężne?

Nie, kasę mieli, ale kefir wzięli, chcieli napić się przed snem.

Nie smućcie się — pocieszył ich Udałow. — Nie dziś, to jutro, ale go znajdziemy. Jeżeli tylko jest w Guslarze, to z pewnością go odszukamy.

Jest gdzieś tutaj — stwierdził mężczyzna. — Przyrządy wskazują, że jest. Tylko nie mogą wskazać dokładnie.

Zaszli do hotelowego westybulu. Był tam stolik, przy którym spragnieni goście mogli się napić piwa. Udałow poczęstował przybyszów, a ci opisali mu wygląd zaginionego. Trudno kogoś znaleźć, nie wiedząc, jak wygląda. Dziwne, że wcześniej nie wpadli na ten pomysł.

Geniusz miał być łysym mężczyzną w średnim wieku, o jasnych oczach i z rudymi wąsami. Na prawej ręce, nieco powyżej łokcia, miał ciemne znamię. Na nodze bliznę w kształcie półksiężyca, pozostałość po górskiej wycieczce na narty. Brew przecięta podczas ważnego eksperymentu.

Udałow zaczął wypytywać przybyszów o polityczny ustrój ich ojczyzny i tak, od słowa do słowa, wypili jeszcze po piwku.

Do domu wrócił około północy, podchmielony i zeźlony na przybyszów. Pić niby pili, ale żadne z nich ani razu się nawet nie uśmiechnęło. Wszystkie myśli zajmowało im wykonanie zadania. Nawet żona zaginionego uczonego przez cały czas mówiła tylko o obowiązkach i dyscyplinie pracy.

Kiedy Ksenia pomagała pijaniusieńkiemu małżonkowi w zdejmowaniu ubrania, ten zaczął się skarżyć:

Wyobraź sobie, oni mi powiedzieli, że jak tylko znajdą tego przybysza, od razu wyślą go do laboratorium, bo jedynie praca jest prawdziwą radością człowieka. A piwo żłopali na mój rachunek.

Ty nic, tylko byś pił — odpowiadała gniewnie Ksenia.

Za swoje, za cudze, my z głodu zdychajmy, byłeś ty mógł się narąbać!

Oni uważają, że sensem życia jest praca dla dobra kraju

powiedział Udałow, nie próbując się wypierać. — A najlepszy odpoczynek, to zmiana pracy. Sami, rozumiesz, przejmują się najbardziej tym, że za mało pracują. Popatrz, ja idę spać, a oni będą kolejne teorematy rozpatrywać. A ona, rozumiesz, jest przystojną kobietą, ale zupełnie o siebie nie dba, nawet ust nie maluje.

No proszę, od razu wiedziałam! — Ksenia klasnęła w dłonie. — Żadni tam przybysze, tylko jedna przybyszka! Dawaj mi tu zaraz numer jej pokoju… Już ja jej wy drapię te kosmiczne ślepia!

Tego się nie zaleca… — wymamrotał Udałow i zasnął.

Kiedy się obudził następnego dnia, była prawie dwunasta. Ale z północy ciągnęły na południe niskie, sine chmury i dlatego wciąż było dość ciemno.

W głowie mu szumiało i pobrzękiwało.

Udałow powlókł się do kuchni.

Na stole stał talerz z wyziębioną owsianką, obok zaś leżała karteczka od Kseni:

Zryj w restauracjach, jak jesteś taki.

I jak ty, z takim stylem wyrażania się, ukończyłaś osiem klas?” — pomyślał Udałow i zaczął sobie przypominać wydarzenia dnia poprzedniego.

Przypomniawszy je sobie, zmarszczył brwi i skrzywił się.

No proszę, bezinteresownie wspierasz współpracę galaktyczną, a w domu obrywasz od żony.

No cóż, trzeba znów ruszyć na poszukiwania przybysza.


Na ulicy sypało suchym śnieżkiem, a wiatr wdzierał się aż pod poły kożuszka.

Dokąd iść? Gdzie szukać?

Nogi same przywiodły Udałowa do parku.

W parku oczywiście nikogo nie było. Wrony dziobały jakiś stary but szarpiąc za sznurówki, gdzieś niedaleko szczekały psy i jakiś bonza dźwigał worek z pustymi butelkami. Udałow przyjrzał się uważnie włóczędze, ale zaraz pozbył się podejrzeń. Od przynajmniej dziesięciu lat widywał tego człowieka, który za zebrane butelki postawił sobie domek pod miastem.

Po ścieżce przemknął szary, mokry kot, a za nim pies — też bezdomny, ale wesoły. Rudy, jasnooki, na przedniej łapie miał czarną plamkę, na tylnej — długą bliznę w kształcie półksiężyca.

O czym to świadczyło?

O niczym.

Nie, świadczyło!

Piesku! — zawołał Udałow. — Chodźże no tu!

Pies jednak rzucił się do ucieczki.

Udałow świsnął za nim. Ot, głupi zbieg okoliczności.

Dogonił psa nad rzeką. Kundel siedział nad wodą i patrzył na ośnieżoną dal.

Przyglądacie się? — zapytał Udałow.

Pies kiwnął głową, nie odwracając nawet głowy.

Ładnie to tak? — zapytał Udałow. — Z waszego powodu ludzie odrywają się od poważnych spraw, liczą na was, ojczyzna czeka… Czy można aż tak się cofnąć w rozwoju? Nawet nie wiem, jak to się wam udało? Czyżbyście odkryli i tę tajemnicę?

Pies patrzył na Udałowa przechyliwszy głowę w prawo i uśmiechał się.

Wracamy, czy nie? — zapytał Udałow.

Pies nie odpowiedział.

Wasza małżonka się niepokoi, całą Galaktykę przeleciała, żeby was przywrócić na ojczyzny łono…

Pies podszedł do Udałowa, uniósł głowę i zaszczekał. Tak radośnie i szczerze, że Udałow wszystko zrozumiał.

A pies zobaczył kota i zanosząc się radosnym ujadaniem, runął za nim.

Udałow nie powiedział przybyszom o spotkaniu w parku.


Przełożył Andrzej Sawicki


Твоя Рашель

Twoja Rachela

1


Zwykle opowiadania pisze się po to, by czytelnik mógł się nacieszyć wizerunkami postaci i pejzaży, a na końcu zadumać się nad sensem przeczytanej historii. W przeciwnym wypadku opowiadania nie byłyby włączane do lektur szkolnych i nie męczono by nimi niewinnej dziatwy.

W opowiadaniu powinien być morał. Nawet nie za bardzo widoczny czy podkreślony.

Po przeczytaniu ostatniego zdania już wiecie: tak żyć nie można!

Niewielki utwór literacki, do czytania którego akurat się zabieracie, należy do tego właśnie rodzaju literatury. A jego morał sprowadza się do stwierdzenia: „Niedobrze jest podsłuchiwać”.

.. .Wszystko zaczęło się szóstego lipca. Jak pamiętacie, w Wielkim Guslarze dzień ten był gorący i meczący, ale upał nie należał do bezlitosnych. Jeżeli rozebrany do spodenek wykąpałeś się przed chwilą w jeziorze Kopenhagen, a teraz ułożyłeś się w cieniu starego dębu na rzadkiej, zielonej trawce, mrużąc oczy patrzysz na prześwitujące przez liście słońce, i opędzając się gałązką od natrętnych owadów, doznajesz rzadkiego już dziś poczucia szczęścia, to zrozumiesz, dlaczego Minc i Udałow przerzucali się leniwie urywkami zdań, posławszy gramatykę do diabła.

A na Cyprze… — zaczął Korneliusz Iwanowicz.

Tam jest inna szerokość geograficzna — odpowiedział Lew Christoforowicz.

Pomilczeli.

Minc trzepnął się po obnażonym brzuchu. Z jeziora dolatywały okrzyki kąpiących się dziewcząt, które naśladowały taniec rusałek przy blasku księżyca.

Jedna z rusałek chichocząc gardłowo wyskoczyła z wody, pobiegła w krzaki, ścigana przez satyra i niczym łania przeskoczyła ponad Udałowem.

Nogi — odezwał się Korneliusz Iwanowicz.

Długie — odpowiedział Minc.

Przyspieszenie — stwierdził Udałow.

Odżywianie się, gimnastyka i pragnienie zostania modelką — tym razem profesor zmusił się do dłuższej wypowiedzi.

Czyli nie genetyka? — zapytał Udałow.

Tu akurat genetyka — sprzeciwił się Minc.

Leżeli zwróceni głowami w kierunku pnia dębu metrowej grubości, jednej z niewielu pamiątek po dębowym lasku, posadzonym tu przez obszarnika Gula w XIX wieku. Z drugiej strony pnia, rozłożywszy na trawie frotowy, tkany w kaczuszki ręcznik, ułożył się młody człowiek, który przyjechał do Guslaru, żeby przejąć pokój po zmarłej ciotce, sprzedać go jak najdrożej i strzepnąć z butów pył tej zabitej dechami prowincji. Ponieważ na razie nie przejął spadku, podobnie jak aborygeni ukrywał się przed upałem na brzegu leśnego jeziorka.

Młody człowiek, któremu sądzone będzie odegranie znacznej roli w tej historii, nazywał się Nikita Borysowicz Znakomity. Takie nazwisko miał w dowodzie, choć po przodkach odziedziczył inne. Kiedy jego dziadek przyjechał w te strony z południa, przywiózł ze sobą niezbyt dźwięczne charkowskie nazwisko Prochanow. Wykształcił się na partyjnego działacza, wojującego Z genetyką i cybernetyką, i został liderem prześladowań weismapnizmu, morganizmu i innych nieludzkich płodów reakcyjnej amerykańskiej pseudonauki, oraz członkiem korespondentem Akademii Nauk im. Timiriaziewa.

Nikita Borysewicz, ułożywszy się pod dębem, zagapił się w niebo, odganiając owady gałązką.

Dolatywały doń piski i okrzyki kąpiących się dziewcząt i, tak jak jego sąsiedzi, ocenił należycie długość i smukłość nóżek miejscowej nimfy.

Dwaj leżący z drugiej strony dębu staruszkowie, jeden gruby i łysy, a drugi nieco drobniejszy i szczuplejszy, ale też łysy, nie interesowali go wcale i ich rozmowa z początku zupełnie go nie ciekawiła. Stopniowo więc pogrążył się w drzemce.

A Minc z Udałowem kontynuowali dyskusję.

Dlaczego? — zapytał Udałow. — Tak postanowiła natura?

Od dzieciństwa — zgodził się Minc.

Czasami widzę dziecko jeszcze w wózku, a już kieruje i dowodzi — uśmiechnął się Udałow.

Jak się uważnie patrzy, to widać — stwierdził Minc.

Od jakiego wieku?

Minc przez chwilę zwlekał z odpowiedzią.

Udałow wziął butelkę gazowanej wody mineralnej „Guslarczanka”, łyknął z gwinta i podał przyjacielowi.

Długonoga nimfa popiskiwała w krzakach — widać ją łaskotały.

Dotknąłeś ważnego tematu, Korneliuszu — stwierdził wreszcie profesor Minc z zadumą w głosie. — Ja też się nad tym zastanawiałem.

O właśnie — zgodził się Udałow. Na razie nie miał pojęcia, do czego pije Lew Christoforowicz, nauczył się jednak nie przerywać przyjacielowi, ponieważ często w przeszłości się zdarzało, że luźne rozważania Minca wiodły do wielkich odkryć i wynalazków, a Udałowowi miłe było poczucie świadomości uczestnictwa w ważnych sprawach.

W jakiej chwili dziecko staje się wielkim wodzem, rozpustnicą albo wzorową matką gromadki dzieci? Kiedy to się staje?

Kiedy?

Kiedy zaczyna mówić i swobodnie się poruszać — odpowiedział Minc. — Obserwowałem to w żłobkach, przedszkolach i szkołach. Wymagało to wielu miesięcy obserwacji w terenie.

I dlaczego mi nic nie powiedziałeś? — wytknął mu Udałow. — Prowadziliśmy już razem rozmaite obserwacje.

Ale sprawa była nudna i wymagająca poświęceń — usprawiedliwił się Minc. — Co prawda, po pewnym czasie pojawiły się rezultaty. Mam kilka dysków z materiałami.

I co, będziesz publikował?

Za wcześnie — odpowiedział Minc. — I, można by rzec, niebezpiecznie dla ludzkości. Gdyby moje odkrycie trafiło w ręce jakiegoś oszusta o nieczystych zamiarach, albo jeszcze gorzej, polityka, mogłoby spowodować nieszczęście nie do naprawienia. Daj jeszcze „Guslarczanki”.

Może się wykąpiemy? — zapytał Udałow.

Udał, że kolejne odkrycie Minca w ogóle go nie interesuje. Okazywane przez rozmówców zainteresowanie zawsze działało na profesora jak zimny prysznic — i mógłby przerwać dywagacje.

A ciebie to nie ciekawi? — zapytał urażony Minc. — Przecież to nie żadna tam gadka szmatka!

Ciekawi, Lowuszka — odpowiedział Udałow. — Ale jak nie chcesz, to nic nie mów.

A czemu miałbym nie opowiadać?

Może dałeś komuś pisemne zobowiązanie.

Jakie pisemne zobowiązanie? — profesor zirytował się już nie na żarty. — Kogo miałbym się bać?

Prokuratury — odpowiedział niewinnie Udałow.

W tym momencie Minc ryknął tak wściekle, że leżący za dębem Nikita Borysewicz podkurczył nogi.

Minc westchnął głęboko, pomilczał chwilę i uporawszy się wreszcie z wybuchem gniewu, zaczął tak:

Zastanawiałem się nad tym, jak nieproduktywne są wysiłki przyrody. Obserwuję dzieciaka — oto genetycznie utalentowany wojskowy, oficer, a może i generał. Popatrzę na malca lepiącego babki z piasku — przyszły doskonały robotnik! Widzę przyszłość każdego dziecka już po jego zachowaniu w przedszkolu.

Jesteś geniuszem, Lwie Christoforowiczu — stwierdził z podziwem i szczerością w głosie Udałow.

Nie mówimy o genialności! — sprzeciwił się Mina — Mówimy, jakie korzyści albo nieszczęścia może to przynieść ludzkości!

Leżący za drzewem Znakomity uważnie już się temu przysłuchiwał. Nie można było oczywiście wykluczyć możliwości, że staruszkowie plotą androny — od tego w końcu byli staruszkami. Ale przecież dziadek Nikity Borysewicza do dziewięć — dziesiątki uparcie twierdził: „Nic dobrego nie wyniknie dla nas z demokracji. Napatrzyłem się na jej dobrodziejstwa podczas wojny domowej. Narodowi ona niepotrzebna!”. I z tym przekonaniem umarł, wezwawszy przed śmiercią do domu kapłana zoroastrianina, ponieważ wszyscy charkowscy Procłianowowie są wyznawcami tej właśnie religii.

A o jakich nieszczęściach mówiłeś? — usłyszał Nikita Borysewicz pytanie tego z rozmówców, który miał zadarty nos.

Cóż, nie chciałem ci mącić w głowie rozmaitymi naukowymi terminami — westchnął drugi staruszek, też łysy, ale gruby i pewny siebie. — Ale widzę, że się bez tego nie obejdzie.

I podjął wątek, patrząc w niebo:

Przyroda działa niemądrze i rozrzutnie. Przeznaczenie i uzdolnienia dzieciaka są z góry określone. Ale natura rozciąga dorastanie istoty ludzkiej na półtora dziesiątka, albo i więcej lat. Rozrzutność, prawda?

Organizm musi się ukształtować! — powiedział Udałow.

Nic bardziej błędnego. W rzeczywistości jest przeciwnie. Zewnętrzne czynniki nie pomagają przyrodzie, a zniekształcają to, co ona zapoczątkowała. Popatrz tylko. Mamy — powiedzmy — do czynienia z utalentowanym skrzypkiem. Ale jego rodzicom brak pieniędzy na instrument, a jego ojciec na dodatek całe życie grał na harmonii. I zamiast nowego Paganiniego otrzymujemy jeszcze jednego trzeciorzędnego harmonistę.

Ale to wyjątek — sprzeciwił się Udałow. — Prawdziwy talent upora się z kłodami rzucanymi pod nogi przez los.

Jesteś pewien?

Jeszcze jak!

A jaki ty miałeś talent, Korneliuszu, w wieku na przykład trzech latek?

Normalny talent — Korneliusz nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. — Jeżeli już, to sam go w sobie zniszczyłem.

O to chodzi. Przyroda nie mogła odgadnąć, że zostaniesz posłem dobrej woli, znanym w całym kosmosie bojownikiem o pokój i — co najważniejsze — najbardziej przeciętnym z przeciętnych obywateli galaktycznej wspólnoty. A w ogóle godzi się powiedzieć, że przeprowadziłem analizę twojej osobowości… — I możesz to zrobić z każdym człowiekiem?

Nic prostszego.

Nie pomylisz się?

Nie pomylę się, ale często bywam rozczarowany. Natura rzadko kiedy pozwala ludziom na samodzielne dorastanie.

No, powiedz, co ze mną, nie męcz człowieka!

Natura szykowała cię na maszynistę parowozu.

Niemożliwe! — sapnął Udałow i nagle się ugryzł w język.

Minc natychmiast to zauważył.

I co?

Nie uwierzysz… Podwędziłem kiedyś wnuczkowi paro — wozik i przez całą noc bawiłem się nim na korytarzu!

Czemu miałbym nie uwierzyć? Oczywiście, uwierzę — uśmiechnął się Lew Christoforowicz. — I zacząłem się zastanawiać… — ciągnął Minc patrząc w niebo, nie widząc też i nie słysząc niczego wokół siebie. — Zacząłem się zastanawiać, czy nie można by jakoś pomóc przyrodzie. Wtedy ludzie byliby szczęśliwsi. Każdy będzie się zajmował tym, do czego stworzyła go natura.

Nie zrozumiałem — powiedział Udałow i poczuł, jak bardzo chce mu się gwizdnąć na prawdziwym, kolejarskim gwizdku.

Powinniśmy skrócić do minimum ten nieproduktywny okres, podczas którego człowiek dojrzewa, staje się dorosłym i w którym zwiększają się szansę, że zostanie wcale nie tym, kim być powinien. Powiedziawszy to, Minc zerwał źdźbło trawy i zaczął je gryźć.

Nikita Znakomity zamienił się w słuch.

Dlaczego musimy dojrzewać przez wiele lat? — zapytał profesor samego siebie. — Powinno to trwać góra trzy lata.

I co z tego wyjdzie? Generał, który z trudem sięgnie mi do pasa?

Nie jestem taki naiwny — żachnął się Minc. — Trzeba zrobić tak, by człowiek w ciągu tych trzech lat wyrastał na całkowicie normalnego dwudziestolatka, gotowego do podjęcia pracy zawodowej, a nawet do ożenku!

W wieku pięciu lat? No, da ci wtedy nasza milicja.

A milicja wtedy nie będzie potrzebna — stwierdził Minc. — Na co komu ta twoja milicja, kiedy każdy będzie się zajmował tym, czym powinien?

A co, wypróbowałeś już ten środek? — przestraszył się Udałow.

Nieszczęście wielkiego uczonego polegało na tym, że jego wynalazki i odkrycia bardzo często nie do końca spełniały oczekiwaną rolę. Niekiedy były katastrofalnie niebezpieczne dla otoczenia.

Udałow wyobraził sobie sześcioletnich generałów i zrobiło mu się niedobrze.

Nie, wszystko jest znacznie bardziej proste — odpowiedział profesor. — Przygotowałem absolutnie nieszkodliwy środek, który przyspiesza fizyczny rozwój organizmu. Jeżeli dać mój środek pięciolatkowi, to w ciągu trzech lat dorośnie i zajmie się swoją ukochaną pracą.

Ale zostanie niewychowanym i niewykształconym cymbałem? — uściślił Udałow.

No, masz na to trzy lata. Więc podczas tych trzech lat będziesz mógł nauczyć dzieciaka wszystkiego, co potrzebne do życia w społeczeństwie. Zorganizujemy takie szkoły o przyspieszonym cyklu nauczania, że Japończycy będą do nas po naukę przyjeżdżali!

Jakoś mnie nie przekonałeś — powiedział Udałow i zamknął oczy.

Słońce przygrzewało mocno, ale upał był do zniesienia.



2


Nikita Borysewicz nie odczuwał już skwaru, ani nudy. Poczuł, że trafił na wielką i wartą zachodu sprawę.

Starając się nie hałasować i nie ściągać na siebie uwagi, ubrał się częściowo i odszedł pod drugie drzewo, wokół którego rozsiadło się spokojne towarzystwo, popijające alkohol i rozmawiające o futbolu.

Nikita Borysewicz niepostrzeżenie przyłączył się do tej kompanii, a potem, zawarłszy znajomość z kobietą w średnim wieku, na której wywarł pozytywne wrażenie, zapytał ją, wskazując palcem na obu łysych, śpiących pod dębem przyjaciół:

To miejscowi?

Co za pytanie? — zdziwiła się kobieta. — Nie znacie ich?

Przyjechałem tu niedawno — przyznał się Nikita Borysewicz. — Nie zdążyłem poznać wszystkich. Kiedy znalazłem się nieopodal waszych ziomków, wzbudzili we mnie podejrzenia. Może to jakieś złodziejaszki?

Pytanie było prowokacyjne. Udałow i Minc oczywiście nie wyglądali na złodziejaszków. Ale rozdrażniona kobieta zawsze wyrzuca z siebie więcej informacji, niż taka spokojna niczym gołąbek.

Ach! — podniosła głos kobieta, którą wszyscy w Guslarze znali jako Wandę Sawiczową, emerytowaną dyrektorkę domu towarowego, a także żonę farmaceuty Sawicza, człowieka cieszącego się w miasteczku sporym szacunkiem. Z Udałowem przeżyła po sąsiedzku bardzo ciekawe życie, a dla Minca żywiła wprost uwielbienie, jak zresztą wszyscy dawni mieszkańcy Guslaru i okolic.

Ach! — zawołała Wanda Sawiczową. — Jak wyście śmieli [rzucić podejrzenie na Minca i Korneliusza Iwanowicza! Jesteście wariatem albo głupcem!

Dziękuję — odpowiedział grzecznie Nikita Borysewicz. Był człowiekiem spokojnym i dobrze wychowanym, dlatego kobiety go kochały — niektóre platonicznie, inne niekoniecznie, choć on im wzajemnością nie odpowiadał. Ale powodzenie u kobiet wyrabia zwykle u mężczyzn nawyk panowania nad sobą.

Dziękuję, ale nie jestem durniem, ani wariatem. Tyle że jeden z tych waszych ziomków plótł jakieś pseudonaukowe bzdury.

Który z nich?

Nikita wskazał profesora Minca.

Wy, młody człowieku, sami jesteście durniem — uśmiechnęła się Wanda. — Profesor Lew Christoforowicz Minc jest nie tylko chlubą naszego miasta, ale i światową znakomitością, jeżeli mowa o nauce. Nie potrafi po prostu pleść pseudonaukowych bzdur. Jego kandydaturę do Nagrody Nobla zgłoszono już po raz trzeci, tylko intrygi zawistników odebrały mu jakże zasłużone laury.

To dlaczego mieszka tutaj? — uśmiechnął się Nikita Borysowicz.

To temat na oddzielną rozmowę — odpowiedziała Wanda.

Mogę tylko powiedzieć, że w skali Galaktyki nasze miasto jest dokładnie tak samo unikalne, jak Lew Christoforowicz.

Oczywiście — uśmiechnął się teraz Nikita Borysowicz, nie ukrywając pewnego, bardzo nieznacznego i dla prostodusznego człowieka nawet niezauważalnego lekceważenia dla miasta, Minca i Wandy Kazimierowny.

Co było oczywistym błędem. Nie zasłużyli oni sobie na coś takiego. Gdyby miły i uprzejmy Nikita Borysowicz umiał zerknąć w swoją przyszłość, z pewnością powstrzymałby się od takich pogardliwych spojrzeń.

Jak sobie chcecie — odpowiedziała Wanda Kazimierowna, która zachowanie młodego człowieka oceniła na dwa z minusem i wróciła do przyjaciół, by podjeść szaszłyczka.

Słońce stopniowo skryło się za koronami drzew, upał zmalał i przekształcił się w mleczną mgiełkę, obłoki poróżowiały i amatorzy kąpieli zaczęli się zbierać do domów.

Nie zdziwimy chyba czytelnika mówiąc, że Nikita poszedł za Mincem i tym sposobem trafił na podwórze skromnego piętrowego drewnianego domu nr 16 przy ulicy Puszkina. I ustalił, że Udałow poszedł do siebie na piętro, a Minc otworzył drzwi mieszkania na parterze.

Ponieważ młody człowiek w głębi duszy knuł już pewne przestępstwo, nie pokazał się nikomu i nie podszedł do stołu, przy którym sąsiedzi Udałowa grali w domino. Zdziwił się tylko, że gracze siedzą na tak niziutkich taboretach, iż kolanami dotykają niemal nosów. Doszedł do wniosku, że to lokalny obyczaj tubylców, w czym znów się pomylił. Nie chodziło o obyczaj, tylko konieczność — gracze tak energicznie kładli kamienie, że podczas wielu minionych lat potężne nogi stolika stopniowo zagłębiły się przynajmniej na metr w ziemię. Trzeba więc było wkopać i taborety, żeby dało się w miarę wygodnie grać.

Nikita wrócił do domu, to znaczy do mieszkania ciotki, którego nie zdążył jeszcze sprzedać i usiadł w kącie, nie włączając nawet telewizora.

Spiął się wewnętrznie jak tygrys, który czyha na czujną łanię albo myśliwy Dersu Uzała, który czai się na tygrysa.

Czekając na zapadnięcie zmroku, zaciekle rozmyślał. Jeżeli stary profesor rzeczywiście wynalazł sposób na wczesne wykrywanie u ludzi przyszłych skłonności i upodobań, a potem zdołałby przyspieszać ich rozwój tak, aby w ciągu trzech lat wyrastali na dojrzałych osobników, to coś takiego otworzyłoby przed mądrym człowiekiem niesłychane perspektywy. Ale do tego potrzeba jeszcze dwóch rzeczy: po pierwsze, należałoby skłonić starucha, żeby podzielił się sposobem odkrywania u maluchów ich przyszłych specjalności zawodowych; po drugie zaś, trzeba wyłudzić odeń tajemnicę środka na przyspieszone hodowanie ich w potrzebnym kierunku.

Jak tego dokonać?

Pierwszą myślą Nikity Borysowicza była oczywiście myśl grabieży. Dostaję się przez okno do jego gabinetu, ponieważ w oknie staruch nie wstawił (czeka widać, aż mu przez okno nagrodę Nobla wetkną), i zabieram wszystkie zapiski, potem wywołuję profesora z sypialni i walę gazrurką po pysku, i nie powie, gdzie znaleźć ten środek.

Po krótkim namyśle Znakomity zrezygnował jednak z tego wzruszającego swoją prostotą planu.

Słabą stroną było, że mógł się nie udać.

Tym bardziej, że nasz bohater gazrurką umiał operować tylko teoretycznie, bo był w pełni cywilizowanym i nawet trochę nieśmiałym łajdakiem.

Lepiej pójść po linii najmniejszego oporu ze strony Minca. To znaczy zmusić go do zdradzenia tajemnicy w taki sposób, żeby stary nawet się nie zorientował, że wzięto go na spytki.

Doszedłszy do tego punktu swoich rozważań, Nikita Borysowicz położył się na krótko spać, a potem udał się do nieźle jak na nasze czasy zaopatrzonej miejskiej biblioteki, gdzie zamówił wszystkie osiągalne książki dotyczące genetyki, psychologii wieku dziecięcego i biologu.

Odłożył spotkanie z uczonym na tydzień, podczas którego — jako człowiek niegłupi i jako tako wykształcony, przeczytał wiele cudzych prac i wykuł na pamięć znaczną ilość zagranicznych słów.

A w następny piątek od samego rana zaczął śledzić profesora Minca.

Najpierw poszedł za nim do sklepu z pieczywem, potem na pocztę, postał w kolejce do kasy i ostatecznie dopadł Lwa Christoforowicza, kiedy ten z najnowszymi gazetami w ręku usiadł na ławeczce nad brzegiem rzeki i zabrał się do czytania.

Nikita Borysowicz także usiadł na tej samej ławeczce i też zaczął przeglądać czasopisma.

Odpowiednia chwila nadeszła, kiedy obok nich przebiegła gromadka przedszkolaków, z niewiadomej przyczyny przyprowadzonych przez wychowawczynię nad rzekę.

Patrząc na plecy dzieciaków i na ich białe bereciki, Nikita Borysowicz odezwał się tonem zamyślonym i umyślnie niedbałym:

Dziwnie jest patrzeć na to niewyszkolonym okiem. Minc nie odpowiedział. Czytał o wydarzeniach w Afganistanie.

Dzieci, dzieci… — westchnął głośno Nikitin. — Jakżeż są różne!

Minc kiwnął głową, ale się nie odezwał.

A co wy o tym myślicie? — Nikitin postanowił przejść do natarcia.

Tego już Minc nie mógł zbyć milczeniem.

Uhmmm… — odpowiedział. — Są różne. — I jak to można wyjaśnić?

Minc zrozumiał, że ten młody natręt nie zadowoli się wysłuchaniem kilku chrząknięć. I dlatego odparł:

Genetyka.

Ach, jakież to trafne! — ucieszył się rozmówca. — Jakież to mądre i celowe! Patrzę oto na te dzieci i spostrzegam, że już w wieku pięciu lat mają ukształtowane charaktery i zamiłowania. Czy nie tak?

Nikita wymawiał te słowa z jakimś osobliwym angielskim akcentem, profesor jednak nie zwrócił na to uwagi. Usłyszał nagle słowa poparcia. Jakież to piękne — niby taki młody, a już potrafi myśleć!

Ma pan całkowitą rację — przyznał Minc. — Ja też o tym myślałem i doszedłem do pewnych wniosków.

Do jakich, jeśli to nie tajemnica?

Tego by jeszcze brakowało! Akurat pozwoliłbym je utajnić!

Zupełnie przypadkowo Nikita Borysowicz nacisnął najbardziej delikatny guzik na klawiaturze profesorskiego serca.

Minc nie znosił tajemnic. I tajności. Gdyby nie to, on właśnie, a nie inni akademicy wymyśliłby bombę wodorową [i miałby teraz popiersie w galerii bohaterów narodowych żyzny. I mieszkałby nie w jakimś zapyziałym Wielkim Jslarze, ale w prestiżowej Czernogołowce. Albo nawet w Puszczynie.

Minc jednak zawsze kierował się dewizą: „Chcecie mnie utajnić? Łatwiej wam będzie utajnić Północny Biegun!” „Ależ on już został utajniony!” — łgali odpowiedzialni towarzysze.

Każdy zainteresowany — ciągnął teraz Minc, wściekle błyskając szkłami okularów ku swojemu młodemu rozmówcy — może się zapoznać z rezultatami moich ostatnich doświadczeń. O ile tylko zechce.

Ja zechce! — odpowiedział Nikita Znakomity. — Co więcej, chciałbym wam pomóc, Lwie Christoforowiczu! Chcę wam pomóc w zdobyciu Nagrody Nobla!

Ależ to niepotrzebne! — machał rękoma Minc.

A potem się nastroszył. Mimo wszystko był człowiekiem przenikliwym.

A skąd wy wiecie o Nagrodzie Nobla, drogi kolego? — zapytał.

Znikąd — odpowiedział Nikitin. — Pomyślałem, że jesteście jej godni.

A to dlaczego?

Za rozległość zainteresowań! Naukowych i czysto ludzkich. Nawet nie wiedząc za wiele o waszych pracach, nie zagłębiając się w otchłanie waszych naukowych dociekań, czuję przez skórę, że siedzę obok geniusza. Wybaczcie szczerość, Lwie Christoforowiczu.

Pochlebca, oj pochlebca! — stwierdził Minc, ale się ucieszył. Każdemu jest przyjemnie, gdy mianują go geniuszem, nawet jeżeli nie ma do tego żadnych podstaw. A Minc przecież takie podstawy niewątpliwie posiadał!

I tak Nikita Borysowicz wkradł się do domu ufnego uczonego i nawet został jego pomocnikiem w programie „Generał do trzech lat!”. Z czego możecie wysnuć wniosek, że i do armii przesączyły się rewolucyjne idee Lwa Christoforowicza.

Nikita Borysowicz nie przyspieszał biegu wydarzeń, tym bardziej, że objęcie odziedziczonego pokoju nieco się przeciągało. Teraz, uwierzywszy już całkowicie w znaczenie odkrycia Lwa Christoforowicza, nabrał pewności siebie w ruchach i zeszczuplał w pasie. Niekiedy przemykały mu przez głowę myśli, żeby na całe życie zostać z Mincem, żywiąc się znaczniejszymi okruchami z jego intelektualnego stołu, potem jednak zrozumiał: nie da rady, życie nie czeka, idzie naprzód, a samodzielne pływanie wróży nagrody, władzę i bajeczne bogactwo.

Podczas kolejnych dni Minc i jego towarzysz, ku zazdrości boczącego się zaciekle Udałowa, często odwiedzali znajdujące się w pobliżu przedszkola i żłobki, gdzie całymi godzinami obserwowali dziatwę i posługując się kamerami wideo zapisywali dziecięce zabawy i drobne utarczki.

Postronny obywatel niechybnie doszedłby do wniosku, że ma do czynienia z dwoma wariatami albo — co gorsza — z wariatami pedofilami.

Popatrz na Daszeńkę — szeptał z ukrycia Minc. — Teraz podejdzie do Waśki. Przed chwilą zabrał czekoladkę Wienieczce i zamierza ją zjeść sam. Ale poczekajmy…

Nikita odsunął z czoła miękki, czarny kosmyk, zmrużył jasne oczy i włączył kamerę.

Profesor, jak zwykle, miał rację.

Pięcioletnia Daszeńka już podchodziła ostrożnie do siłacza i awanturnika Wąski.

Leżące na kolanach Minca urządzenie podsłuchowe zapiszczało jej głosikiem:

Wasieńka, chcesz mnie trzasnąć?

Nie chcę — burknął Waśka, który akuratnie zabrał się do rozwijania czekoladki, łypiąc kątem oka na drzwi, w których przed chwilą przepadł ryczący Wienieczka, biegnący ze skargą . nie do wychowawczyni Wieroczki, czy Marii Pawłowy, ale do Serafiny Ignatiewny, cioci Simy, która wczoraj wieczorem piła herbatkę z jego mamą.

Tymczasem Nikita Borysowicz nie spuszczał oka ze zwinnego Achmetka, który wspiął się już na drzewo nachylone nad miejscem akcji i ostrożnie opuszczał zręcznie splecioną przez siebie pętlę ku dłoni Waśki.

A za warkoczyk chcesz mnie szarpnąć? Z całej siły? — pytała pięcioletnia pięknotka.

Będziesz ryczała.

Wasieczka, jak ty mnie bijesz albo targasz za warkocz, to ja się tylko śmieję — odpowiedziała dziewczynka. — Jesteś taki silny!

Co się przyczepiłaś?

Czekoladka nadziewana?

Nie wiem, nie próbowałem.

Daj, spróbujemy razem. Pomogę ci.

Nie potrzebuję!

Daszeńka podeszła już jednak do Waśki i pogładziła go po ręce, w której chłopak trzymał czekoladkę. Pętla zawisła tuż nad jego dłonią.

No, uderz mnie, uderz! — prowokowała dziewczynka.

No dobra — stwierdził Waśka. — I tak ci dam ugryźć. Masz. Tylko nie bierz za dużego gryzą.

W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do sali wpadł jak bomba pulchny Wienieczka, a za nim rozjuszona niczym Scylla i Charybda razem wzięte, starsza wychowawczyni, ciocia Sima.

Ja cię nauczę krzywdzić maluchy!

Dzieciarnia na wszelki wypadek rozbiegła się niczym stadko spłoszonych wróbli, a zwisająca z drzewa pętelka zamknęła się na czekoladce, którą Waśka puścił, a Maszeńka nie zdążyła jej jak należy wziąć.

Czekoladka znikła.

Waśka kręcił głową, usiłując zrozumieć, co się stało. Wienieczka skakał dookoła winowajcy i darł się jak opętany:

W kieszeni! Ma ją w kieszeni.

Tymczasem centrum wydarzeń przesunęło się nieco w bok — z drzewa zsunął się trzymający w piąstce czekoladkę Achmecik, a bystra Daszeńka szybciutko pobiegła za nim, terkocząc w biegu:

Achmecik — pasztecik! Chcesz mnie trzasnąć?

Wyłączamy kamerę — odezwał się Minc. — Epizod zapisany. A teraz omówmy genetyczne charaktery, które widzimy w tym obrazku.

A po trzech tygodniach, nie przejąwszy pokoju po ciotce, Nikita Znakomity wyjechał z Wielkiego Guslaru.

Zrobił to rankiem, podłapawszy na szosie wóz jadący do Wołogdy. Całym bagażem Nikity Borysowicza była jedna jedyna walizka, którą z nadgarstkiem właściciela łączył cienki, stalowy łańcuszek, jakby jej nosiciel był kurierem przewożącym ściśle tajne dokumenty. W tej walizce ku nieznanej przyszłości jechał los Nikity, Wielkiego Guslaru i całej ludzkości.



3


Czy to tragedia? — zapytał Udałow.

To coś znacznie gorszego. Najgłupszy z błędów. Pozwoliłem sobie na chwile rozluźnienia uwagi, zaufałem pierwszemu lepszemu, który — jak to teraz dopiero zrozumiałem — od dawna na mnie czyhał z wędką i machał mi przed nosem przynętą na haczyku.

Co ci ukradł?

Po pierwsze, metodykę, po drugie, metodykę, i po trzecie — metodykę.

A po czwarte? — zapytał Udałow.

Po czwarte, przykro mi rzec, środek… nazwijmy go eliksirem… mmm… eliksirem wzrostu. Ten eliksir kilkakrotnie przyspiesza proces rozwoju organizmu. Moje odkrycie składa się z dwóch członów, będących w istocie jednością. Najpierw możesz znaleźć potrzebne ci zdolności, czy nawet talent, a potem w praktyce je rozwinąć. Pan Znakomity wie teraz, wedle jakich parametrów można określić ten albo inny talent, i ma możliwość wyhodować go w… inkubatorze. Albo sprzedać mister Smithowi.

Lub emirowi Kuwejtu — dodał Udałow.

O właśnie!

Przyjaciele milczeli przez chwilę. Potem dopili herbatę.

Jak go odnaleźć? — zapytał Udałow.

Ciężko będzie. Chyba, że sam się zdradzi.

Zaczniemy od milicji?

A o co go oskarżymy?

O kradzież. Ludzie widywali was razem, a ciebie w miejcie znają. Milicja pomoże.

Głupstwo — odpowiedział Minc. — On pewnie to przewidział i się zabezpieczył.

Mimo wszystko poszli na milicję, ale nie wniosło to niczego nowego do sprawy. Nie odnaleziono Znakomitego ani pod starym moskiewskim adresem, ani pod żadnym innym. Milicja wysnuła przypuszczenie, że oszust opuścił granice kraju i ukrywa się w jakimś sąsiednim państwie.

Trzeba będzie poczekać — stwierdził Minc.

Na co? — zapytał Udałow.

Za wcześnie o tym mówić — odparł Lew Christoforowicz. — Ale moje odkrycie miało jedno słabe miejsce, którego nie zdążyłem usunąć, i kompletnie nie pojmuje, jak to wyjdzie naszemu Nikituszce.

Nazwawszy swojego niedawnego pomagiera zdrobniałym imieniem, Minc włożył w to sporą dawkę gryzącej ironii.

Udałow nie pytał, o co chodzi. Skoro profesor postanowił o czymś nie mówić, sekretu nie dałoby się z niego wyrwać nawet kleszczami.

Gdzie podziewa się Nikita? — zastanawiał się Korneliusz Iwanowicz. — Może płynie już na falach wieczności, może utonął z cudzą walizeczką, a może związał się z międzynarodową mafią…”

Udałowowi z pewnością przyjemnie było myśleć, że oszust źle skończył.

Udałow jednak srodze się mylił. Akurat wtedy Nikita miał się bardzo dobrze.



4


Siłą Nikity Znakomitego było to, że umiał czekać. Miał w sobie coś z kota, który zastygł w bezruchu przed mysią norą.

Zwracanie się do mafii go przerażało. Zagranica go nie wabiła, bo nie znał zagranicznych języków, a tam wszyscy mówią po zagranicznemu. Ale i w naszym państwie można znaleźć dzieci do woli, byleby się chciało.

Dlatego Nikituszka na początek przeniósł się do Władywostoku, leżącego jakby poza granicami naszego kraju. I ożenił się tam z Żanną, wychowawczynią Domu Dziecka im. Komisarza Levinsona.

Wychowawczyni była w miarę urodziwa, ale diabelsko mądra i przebiegła.

Można było odkryć jej swoje plany.

I Nikita je odkrył.

Opowiedział, jak będą wychowywać przyszłych geniuszy na sprzedaż. Taki mianowicie zrodził się w jego głowie twórczy pomysł.

Wykorzystując metodykę profesora Minca Nikita z pomocą żony, mającej stosunki i znajomości w domach dziecka, w ciągu trzech miesięcy wybrał dla siebie kilkoro dzieci do adopcji. Jeżeli hoduje się geniuszy, lepiej to robić w domu, pod kontrolą.

Nikita Znakomity, występując obecnie pod odziedziczonym po dziadku nazwiskiem Prochanowski, wespół z żoną wystąpił w miejscowej telewizji jako rodzina przyszłości. Małżonkowie wzięli na wychowanie dziewięcioro malców, a wzruszone tym władze miejskie i niektóre organizacje społeczne wyłożyły subsydia wystarczające na kupno domu z rozległą działką i otoczenie go wysokim płotem.

Minął rok, w ciągu którego małżonkowie dzielili się z prasą wiadomościami o postępującym wychowaniu dzieci i udzielali wywiadów, pokazujących szybko rosnące i bardzo utalentowane dzieci. Nikita Borysowicz przepowiadał swoim dzieciom kariery baleriny, fotomodelki, aktorki, generała, a może i marszałka lotnictwa, piłkarza reprezentacji kraju, niezwykle utalentowanego koszykarza, polityka radykalnej partii, najwyższej klasy międzynarodowego szpiega i kogoś tam jeszcze.

Nikita bardzo uważnie śledził prasę, podejrzewając, że Minc też nie zaniedbuje tego kierunku poszukiwań. Nie domyślił się wcale, że profesor wyrzekł się swojego odkrycia, doszedłszy do wniosku, że ludzkość jeszcze do niego nie dojrzała, a przedwczesne szyszki nikomu na nic się nie zdadzą.

Po roku Nikita skończył z wywiadami i spotkaniami z prasą, a zajął się poszukiwaniem kontaktów z zainteresowanymi osobami.

Jak wiadomo, w naszym kraju sport silnie się skomercjalizował. Ze sportowymi działaczami można się było bez trudu dogadać. Nikita miał na sprzedaż trzech wyrostków ze zdolnościami sportowymi. Byli nimi: przyszły mistrz świata w szachach, futbolista Wowa i wszechstronnie uzdolniony biegacz.

W dwóch przypadkach Nikicie się poszczęściło.

Udało mu się zawrzeć korzystne kontrakty.

Wowę oddali do futbolowej szkółki przy szwajcarskim wielonarodowym klubie piłkarskim „Grasshoppers”. Choć miał wszystkiego sześć lat, wyglądał jak piętnastolatek. Kiepsko się uczył, ale jeżeli idzie o resztę, to podszkolili go „tatko” i „mamusia” — małżonka Nikity nie bez powodu była wychowawczynią. Biegacz Hesman od razu zaczął występować razem z maratończykami z Dalekiego Wschodu, ale Witek szachista dał plamę, bo jego talent w pełni się jeszcze nie rozwinął, na krajowym turnieju szachowym dla juniorów zajął dopiero czwarte miejsce. Za takiego wiele się nie dostanie.

Dwóch chłopaków oddał Nikita wojsku. Co prawda dopiero w następnym roku, kiedy już podrośli i wiele się nauczyli na przydomowym poligonie, który Nikita wyszykował dla malców.

Przyszłość nie była świetlanie jasna, ale warta ryzyka. Jeden z chłopaków poszedł do Wojskowej Akademii Intendentury na wydział budowy wiejskich rezydencji dla oficerów Sztabu Generalnego, drugi ujawnił talent w wojskowej krokologii i nie miał sobie równych na paradach i w szyku. Prosto z przedszkola trafił do kompanii reprezentacyjnej Pułku Kremlowskiego, która specjalizowała się w powitaniach obcych dostojników na lotniskach.

Swoją małżonkę Żannę Lwowną Nikita wyprawił do Permu, żeby była przy ich córeczce, przyszłej primadonnie Baletu Londyńskiego, a sam zajął się przygotowaniem fotomodelki Rajeczki, którą, gdy tylko wystrzeliła na metr osiemdziesiąt, zaczęto nazywać Rachelą. Nie należy myśleć, że wychowanie modelki to prosta sprawa. Modelek jest wiele, a supermodelka jest tylko jedna. Po to, żeby — jak z ogrodniczej grządki — otrzymać z niej milionowe zyski, trzeba zainwestować setki tysięcy. Zebrawszy prawie wszystkie pieniądze otrzymane za sportsmenów, superszpiega oraz programistę Witalika, i ogołociwszy praktycznie partię Liberalnych Demokratów, która na gwałt potrzebowała wyrazistego lidera, Nikita Borysowicz udał się do Rzymu, żeby tam nadać ostatni szlif Raisie — Racheli. W plan zajęć wchodził taniec, zachowywanie prostej niczym świeca postawy, uśmiechy i poruszanie się jak symbol grzechu, a także błyszczący wzrok — i dwanaście mikrooperacji skrzydełek nosa, nad uszami i pod brodą… a zresztą, nie musicie znać szczegółów. Piękno i elegancja wymagają nie tylko cech określonych przez genetykę i odkrytych przez profesora Minca, ale również odpowiedniego szlifu.

Jednocześnie Nikita Borysowicz i jego małżonka Żanna nie przestawali zajmować się selekcją. W permskim przedszkolu Żanna odnalazła tresera jadowitych wężów, którego ujrzała, kiedy siedząc w łóżeczku za siatką schwytał kobrę — uciekinierkę z przedszkolnego terrarium — i udusił ją słabymi jeszcze rączkami. Przedszkole miało wypłacić rekompensatę w wysokości 560 funtów sterlingów bangladeskiemu poselstwu, ponieważ okazało się, iż kobrę otrzymano w ramach wymiany kulturalnej. Od kompletnej ruiny przedszkole uratowało tylko to, że wysłany z Murmańska do Dakaru biały niedźwiedź Umka, zaczął chromać i został zjedzony przez wygłodzonych Tamilów.

Czas płynie bardzo szybko. Zaledwie małżonkowie zdążyli przekazać młodocianego szachistę reprezentacji Kazachstanu i przywłaszczyć sobie jego kieszonkowe, kiedy do sprzedaży dojrzała fotomodelka Rajeczka. Była skromna i posłuszna, a jeżeli szemrała przeciwko drakońskiej diecie, to Nikita Borysowicz sprawiał jej bolesne lanie w pokoju hotelowym. Rozkazał jej nazywać siebie Lalą i nie pozwalał na zabawy z włoskimi dzieciakami lub fotomodelkami, żeby nie nabrała złych przyzwyczajeń i manier.

I oto pewnego razu stało się to, co stać się musiało.

Rachela popełniła poważny błąd.

Nikita Borysowicz zaprowadził ją na końcowe rozmowy z wenecką agencją „Universal”. Rachela została zmuszona do spacerowania po wybiegu dla modelek, kręcenia tyłeczkiem, przysiadania, rozbierania się i ubierania — i przez cały ten czas prowadzono pertraktacje.

A trzeba zaznaczyć, że przedstawiciele agencji w osobach Hercoga Mariani, jego zastępczyni seniory Pupkinej — Pinkinelli z Mariupola i Nikity Borysowicza siedzieli przy okrągłym stoliku, gdzie sobie popijali i podjadali, co było przyjętym ogólnie zwyczajem podczas tego rodzaju negocjacji. Szło w końcu o przekazanie rosyjskiemu seniorowi trzydziestu milionów lirów.

Pod koniec piątej godziny rozmów, które miały się już ku końcowi, nieszczęsne dziecko [a nie powinniśmy zapominać, że wedle zwyczajnych ziemskich terminów Rajeczka nie miała nawet siedmiu latek], przechodząc obok stolika zręcznie się nachyliła i porwała z talerza hercoga Mariani wielkiego upieczonego homara. I pobiegła za kulisy, by szybko pochłonąć zdobycz.

Zobaczylibyście tylko, co się porobiło!

Najbardziej osobliwie wściekła się seniora Pupkina — Pinkinelli. Jakby homar znikł z jej własnego talerza.

Wy, panie Nikito Borysowicz — krzyczała z włoskim akcentem — takie dziewki powinniście tu przywozić wyłącznie jako ulicznice!

Zechciejcie państwo wybaczyć… — Nikita się przestraszył, bo wyglądało na to, że pieniądze przejdą mu koło nosa. Sytuację uratował Hercog, który uprzejmie się uśmiechnął, zręcznie ujął w palce drugiego homara i powiedział po włosku (Nikita sam się domyślił, o co arystokracie chodziło):

Odnieś to, gołąbeczku, swojej dziewczynce.

Nikita biegiem kopnął się za kulisy, gdzie odszukał swoją dziewczynkę, która dojadała homara i płakała, bo wiedziała, jak się jej dostanie.

Zamiast sprać modelkę na miejscu, Nikita podał jej drugiego homara i powiedział:

Masz, nażryj się! Porozmawiamy w hotelu.

Tego samego wieczoru Nikita podpisał kontrakt — choć do ustalenia pozostały jeszcze jakieś drobiazgi. Potem przewiózł pannę do jakiegoś hotelu dla turystów.

W pokoju hotelowym wyciągnął swój stary skórzany pas i polecił srogo:

Ściągaj portki!

Wujku Nikito! — załkała modelka. — Tylko mnie nie bijcie! Już nigdy więcej nie podwędzę homara! To wszystko z głodu, wujaszku!

Ale Nikita był nieubłagany.

Patrzył, jak prawie dwumetrowa piękność trzęsącymi się długimi i szczupłymi rękami zdejmuje majteczki i kładzie się na łóżku wtulając twarz w poduszkę, żeby nie krzyczeć z bólu.

Nikita Borysowicz podszedł do pościeli i uniósł rzemień nad tyłeczkiem.

Tylko śladów nie zostawcie! — wydusiła z siebie Rachela przez poduszkę.

Co to ja nie wiem? Pierwszy raz, czy co? I nagle urwał.

Z bardzo prostej przyczyny.

Podczas swojego całego, niemal czterdziestoletniego życia Nikita Borysowicz nie widział nigdy i nigdzie tak doskonałego, jędrnego i okrągłego tyłeczka.

Jego miłość do Racheli zapoczątkował ten właśnie widok.

Z rozmaitych części jej ciała pokochał najpierw tyłeczek, potem nogi, a dopiero potem brzuszek i twarz.

Nie, nie uderzył pasem w tyłeczek, choć wcześniej karał dziewczynkę wielokrotnie i bezlitośnie. Zrozumiał też natychmiast, że już nigdy w życiu nie zdoła tego zrobić.

Przez pewien czas stał z podniesionym paskiem, a potem przyszło mu na myśl, że ze spełnieniem marzenia o kontrakcie, bogactwie i willi nad Jeziorem Genewskim przyjdzie jeszcze poczekać.

No co, wujaszku? — zapytała niemal dwumetrowa siedmiolatka. — Będziesz bił, czy jak?

Czy jak — odpowiedział Nikita. — Ubierz się, muszę pomyśleć.



5


Nasza smutna historia zaczęła się w roku 1998.

Od tamtego czasu minęło pięć lat.

Nastał rok 2003.

Wielki Guslar żył takim samym życiem, jak reszta kraju.

Profesor Minc dokonał jeszcze kilku odkryć i wykonał sześć albo siedem świetnych wynalazków.

Nauczony gorzkim doświadczeniem Lew Christoforowicz nie wracał już do eksperymentów z określaniem genetycznych skłonności dzieci i wychowywaniem ich na geniuszy w odpowiednich dziedzinach. Miał nadzieję, że Nikicie Znakomitemu też nic z tego nie wyszło.

Uraza, jakiej doznał po spotkaniu z Nikitą, stopniowo uległa zapomnieniu.

Kiedy więc Znakomity w listopadzie pokazał się pod domem profesora, Lew Christoforowicz nieco się zdziwił.

Przepadła gdzieś godna postawa Nikity Borysowicza i dumne wyprostowanie ramion, znikły gdzieś nawet przycinane namiętnie przez fryzjerczyków bokobrody, które teraz zastąpiła dość niechlujnie przystrzyżona kozia bródka.

Ubranie, które Znakomity miał na sobie, choć zagraniczne — nie było nowe, a znoszone, z tych, które filantropi zostawiają jako dary w domach dla ofiar paraliżu postępowego.

Lwie Christoforowiczu!

Zgarbioną figurę oświetlała od tyłu latarnia. Padał deszcz ze śniegiem i Minc nie poznał Nikituszki.

Ja do was, Lwie Christoforowiczu. — Nikituszce brakowało przednich zębów, przez co mówił dość niewyraźnie.

Jak to bywa z ludźmi, którzy nie są pamiętliwi, ale delikatni, Minc nagle poczuł się winny wobec tego młodego człowieka.

Zrozumiał, że odegrał w jego życiu fatalną rolę, że sam tego nie t wiedząc, wepchnął go na drogę przestępstwa.

Proszę wejść — powiedział pospiesznie. — Czemuż pan stoi na deszczu, gołąbeczku, jak tak można, poczęstuję pana herbatką, mam bardzo dobrą, „Achmed”, próbował pan?

Nie, postoję tutaj — mruknął ponuro Znakomity.

Lew Christoforowicz wciągnął go dosłownie do mieszkania, ,, zmusił, żeby zdjął płaszcz i buty, oddał mu swoje miękkie pantofle z sierści guanako, zaparzył świeżą herbatkę i w ogóle nie chciał słuchać, dopóki gość nie nasycił się gorącym napojem. A potem powiedział:

No, opowiadaj, bratku! Płonę z niecierpliwości, żeby się dowiedzieć, co też ty, łobuzie jeden, nawyprawiałeś!

Zawiniłem! — odpowiedział Nikita. — Wszystko to moja wina, ale muszę się zastrzec, że pchnęła mnie do tego troska o ludzkość.

Trzeba wam wiedzieć, że mówiąc to Nikita był szczerze i bez reszty przekonany, iż kierowały nim szlachetne motywy. Z tego co mówił wynikało, że chciał zreformować system oświatowy i wychowywać geniuszów w każdej wiejskiej szkółce. Ale kiedy uruchomił eksperyment, przekonał się, że profesor go podpuścił.

Zadziwiająca rzecz! Jeszcze pół godziny temu, stercząc na chłodzie i deszczu przed surową, ceglastej barwy bramą do domu nr 16, Nikita gotów był paść do nóg i błagać o litość. I proszę, popatrzcie tylko! Ogrzał się, napił herbaty, zrozumiał, że profesor nie zamierza wzywać milicji ani obrzucać go granatami i jego nastrój zaczął się zmieniać — z zamętu rozmaitych myśli wypłynęła na wierzch jedna mała i podła: wszystkiemu winien jest sam profesor Minc, który podsunął mu diabli wiedzą co.

Z drugiej strony w miarę, jak w Nikicie wzbierała i rosła w siłę fala słusznego gniewu na podstępnego naukowca, Lew Christoforowicz zaczynał pojmować cały tragikomizm sytuacji. Dawno już podejrzewał, czym się może skończyć cała sprawa, czym innym jednak są podejrzenia, a czym innym — przekonanie i pewność.

Opowiadajcie, przyjacielu, opowiadajcie — poprosił profesor. — Nie będziemy mogli pomóc, dopóki się nie dowiemy, o co chodzi.

Nikita trochę się uspokoił i rozpoczął swoją opowieść.

Grupa jego podopiecznych rosła jak na drożdżach. Wespół z Żanną z trudem nadążali z karmieniem, kupowaniem coraz to nowych ubrań i ukrywaniem dzieci przed szkolnymi inspektorami i wychowawcami szkół wojskowych. Pięcioletnie krzepkie maluchy w ciągu dwóch i pół, góra trzech lat, przekształciły się w dwudziestoletnich byków i wybujałe pannice. Wszystkie dzieci były gotowe do sprzedaży i wykorzystania. Cóż, proza życia. Zajmowała się tym Zanna, dlatego że Nikicie przydarzyło się nieszczęście. Zakochał się w Racheli tak, że nie mógł się zdobyć na powrót do Permu.

Wujaszek Nikita chciał się nawet ożenić z Rajeczka, ale potem wyobraził sobie, jak staje obok niej w zoroastriańskiej świątyni albo w Urzędzie Stanu Cywilnego i postanowił odłożyć weselisko na lepsze czasy, choć Rajeczka była rada temu, iż jej już nie leje pasem, a przeciwnie, co wieczór gorąco całuje.

Co więcej, gdy minęło pół roku, czy rok, pokochała swojego byłego pana i dręczyciela.

Do kraju już nie wracali. Zanna niekiedy podsyłała mężowi jakieś pieniądze, woląc wierzyć, że jest zajęty jakąś skomplikowaną procedurą selekcyjną.

Nikita był szczęśliwy, choć nie do końca, bo żył w nieustannym napięciu nerwowym. Jego Rachela była zbyt piękna, zbyt urodziwa i zbyt emanująca seksem i pożądaniem. Rzecz nie tylko w tym, że i kilka milionów innych mężczyzn chciałoby dotknąć jej okrągłości. Nikita przemyśliwał już, czy nie postarać się o dziecko. Zajmując się maleństwem Rachela siedziałaby grzecznie i spokojnie w domu, bez tych wszystkich charakterystycznych dla międzynarodowej piękności wybuchów i wyskoków.

Potem jednak Nikita nieco ochłonął. Dotarło do niego, że jego ukochana ma wszystkiego osiem lat i choć na oko jest zupełnie dojrzała, czas to czas — a Kodeks Karny, to Kodeks Karny.

Pozostawali więc w bezdzietnym i nieformalnym związku, co bardzo Rajeczkę przygnębiało — chciała mieć rodzinę. Rosla przecież bez ojca i matki, a teraz trafił się jej wujaszek, który mógłby uchodzić za tatkę, ale nie chciał dopełnić formalności.

W przeciwieństwie do Nikity Rachela z łatwością za pośrednictwem telewizora przyswajała sobie języki obce, więc nikłe, podejmowane przez Nikitę, próby izolacji dziewczynki od świata zewnętrznego, spełzły na niczym. Z dziewczęcą przebiegłością i zwinnością, nie obawiając się już pasa, Rachela spuszczała się po rynnie z czwartego piętra weneckiego pałacyku i przepływała Canale Grandę, żeby potańczyć w nocnym klubie dla wodniaków. I Nikita musiał biegać po lokalach, szukając ukochanej i znosząc liczne obrazy i obrażenia od jej wielbicieli.

Tak minął kolejny rok.

A potem przyszedł paniczny list z Permu, że szwajcarski . klub „Grasshoppers” zrywa kontrakt z jej pasierbem, a szachowa reprezentacja Kazachstanu wykreśla z listy swoich członków i juniora arcymistrza. Z armii także nadeszły nieprzyjemne wiadomości.

Najgorzej jednak czuł się sam Nikita.

Z jakiej konkretnie przyczyny? — zapytał Lew Christoforowicz, który oczywiście tej przyczyny się domyślał. Zrozumienie nieuchronności tragedii, jaka sądzona była Nikicie Znakomitemu, dotarło doń ponad dwa lata wcześniej, ale nie zdążył ostrzec nieszczęśnika z powodu jego spiesznej ucieczki.

Z powodu szybkości — przyznał się Nikita.

A czy ta twoja ukochana modelka jest daleko stąd?

Supermodelka! — westchnął Nikita. — Rachel des Grierĕs. Jest tu, w hotelu.

Minc się ubrał i obaj udali się do hotelu „Guś”, który na szczęście nie był daleko.

Nikita wziął apartament klasy luks. Lepszych nie było. Otworzywszy drzwi zawołał:

Kotku, jesteś ubrana? Żadnej odpowiedzi.

W pomieszczeniu było ciemno. Znakomity po omacku włączył światło. Jego mokre, brudne palce zostawiły brzydkie ślady na tapecie.

Pościel była w nieładzie, a na podłodze leżała pusta skórka po bananie, rajstopy i inne porozrzucane bezładnie przedmioty.

Zejdźmy na dół — martwym głosem zaproponował Nikita.

Zeszli więc do restauracji.

I znaleźli Rachelę w barze.

Siedziała na wysokim stołku. Obok niej chwiał się nieogolony i kudłaty drab, tak mocno już podpity, że nie mógł trafić kieliszkiem do ust.

Oczywiście Minc nie ujrzał supermodelki w jej dzieciństwie, ani w rozkwicie urody.

Teraz Rachel ten rozkwit dawno już miała za sobą.

Tęga, a nawet otyła dama w średnim wieku, mocno umalowana i ubrana z przesadną krzykliwością, kołysała się na wysokim stołku i mówiła do pijanego draba:

I tak oto zaprzepaścił moją młodość i urodę. Rozumiesz?

Wypijmy — odpowiadał jej drab.

Ja nie mogę, cały czas prowadzę — sprzeciwiała się Rachela.

Lwu Christoforowiczowi wystarczyło jedno tylko spojrzenie, żeby postawić prawidłową, choć fatalną diagnozę.

Chodźmy do pokoju — poprosił ponuro Nikita.

A butelkę zabierzesz?

Zabiorę.

A Ernesta? — Rachel kiwnęła głową wskazując draba.

Nie, nie zabiorę. Mamy innego gościa. Minc wysunął się naprzód.

Ten staruszek? — obraziła się modelka. — To weź dwie butelki.

W końcu trafili do hotelowego apartamentu.

Jaka jest wasza diagnoza? — zapytał Nikita Minca, gdy Rachela mocowała się z korkiem butelki.

Diagnoza? Żadna. — odpowiedział Minc. — Wszystko idzie swoją koleją.

Może wyjaśnisz, dziadziu? — poprosiła Rachela.

Poruszała się z trudem. Prawie dwa metry wzrostu i ponad sto kilogramów wagi.

Czy wasza dama została wprowadzona w istotę eksperymentu? — zapytał Minc Znakomitego.

Tylko ogólnie. Mówcie tak, żebym ja zrozumiał — nikt inny nie musi.

Wróćmy więc do przeszłości — zaczął Minc. — Przed kilkoma laty zabraliście ze żłobka…

Z przedszkola.

Nieważne. Istotne jest to, że zabraliście pięcioletnie dziecko. Dlatego, że zaobserwowaliście w nim genialnego piłkarza.

Nie jestem piłkarzem! — obraziła się Rachela.

I daliście mu mój eliksir, żeby kształtowanie talentu szło jak najszybciej. Powiedzmy, dziesięciokrotnie szybciej.

Pięciokrotnie — poprawił profesora Nikita.

Rozwój rzeczywiście został przyspieszony — powiedział Minc. — Organizm przywyka do środka i spieszy mu z pomocą. Wciągu trzech lat wszyscy wasi podopieczni osiągnęli stadium rozwojowe dwudziestolatków. Ilu ich mieliście?

Dziewięcioro.

I wszystkich sprzedaliście?

To niezupełnie tak było.

Przydzielaliście im pracę z korzyścią dla siebie? — uściślił Minc.

O właśnie.

I zakochaliście się w dziewczynie?

On się w moim tyłku zakochał — oznajmiła Rachela, wyciągając korek zębami. — A ja go pokochałam za to, że mnie dręczył, możecie to sobie wyobrazić?

Kobieta mogłaby być matką Nikity, tym bardziej, że bez trudu mogłaby go unieść i pokołysać na rękach.

I jakież są nasze perspektywy? — zapytał Nikita. — Czy to się jakoś skończy?

Oczywiście — oznajmił bezlitośnie Minc. — Jak każde życie. Skończy się śmiercią ze starości.

Kiedy?

Przy takim tempie… za kilka lat. Przyspieszenie jest stałe.

Wy o mnie mówicie, czy o kimś innym? — zapytała Rachela.

Nikita zbył ją machnięciem dłoni.

Czemuż ja na to nie wpadłem! — jęknął łapiąc się za głowę.

Nie mogłem was uprzedzić — zauważył Minc, kompletnie dobijając rozmówcę — bo nie zostawiliście mi adresu.

Profesorze kochany, zrobisz coś? — Nikita rzucił się Mincowi do kolan. — Zwróć mi moją miłość…

Żeby znów mógł się nad nią znęcać — uściśliła Rachel.

Rachel wyjęła z walizki misia, usadowiła go na kanapie, obok postawiła szklankę i zaczęła poić misia wódką. Tak oto bawiła się lalkami.

Tak — westchnął Minc. — Proces z przyspieszeniem. Zaczął liczyć, zaginając palce:

Wzięliście ją z przedszkola, kiedy miała…

Pięć lat. Po trzech latach podrosła do dwudziestu.

Ach ty, mój niedźwiadku — bulgotała ciocia Rachela, gładząc miśka po mordce.

Potem proces zaczął przebiegać jeszcze szybciej — westchnął Minc.

Przez dwa i pół roku starzała się o dziesięć lat na rok. No, to jeszcze nie tak wiele.

Aleja mam wszystkiego trzydzieści pięć! — zawrzał gniewem Nikita. — Na dodatek ona zupełnie nie przestrzega diety. A ja… nie mogę przestać jej kochać! Zwróćcie nam szczęście!

Fałszywe szczęście — oznajmił Minc. — Ukradzione. To kara, a nie szczęście. Zachowaliście się jak stary rozpustnik, który mając na karku siódmy krzyżyk rozkochuje w sobie dwudziestoletnią pannicę.

Miałem trzydzieści lat! Sama pełnia męskiego wieku!

No, nie mówcie! Ona miała siedem lub osiem. Jesteście cholernym pedofilem!

Ostatnie słowa wyrwały się Mincowi niechcący. Profesor nigdy w życiu by sobie na coś takiego nie pozwolił — gdyby go nie poniosło.

Ale ona niczemu nie jest winna! — rozpustnik znalazł nowy argument.

W tym sęk — przyznał Minc. I zamyślił się.

Rachela podśpiewywała misiowi kołysankę, a Nikita zaczął opowiadać o innych nieszczęściach swojej zbudowanej na przestępstwie rodziny. Okazało się, że cudowny piłkarz po dwóch latach rozgrywek w klubie „Grasshoppers” stał się czterdziestolatkiem, który stracił szybkość i umiejętność trafiania w bramkę przeciwnika. Szachista, cudowne dziecko, przestał być tym ostatnim, a starszy lejtnant zaopatrzeniowiec, mistrz budowy letnich domków dla wyższych oficerów, w ciągu dwóch lat dociągnął do emerytury, choć wedle papierów niedawno przekroczył dwudziestkę. A w wojsku przepisy są surowe: nie podołałeś testom sprawnościowym — spadaj do rezerwy.

Oszczędźmy może czytelnikowi szczegółów tego, co się przytrafiło balerinie z Teatru Permskiego.

Wszystko to, zachłystując się łzami, Nikita opowiadał milczącemu z naganą w oczach Mincowi.

Profesorowi wydało się nawet, że podczas opowiadania na twarzy Racheli pojawiło się kilka nowych zmarszczek. Ogarnęła go zgroza.

Kładźcie się spać — powiedział. — Jestem tak samo winien, jak wy. Nie bez powodu przerwałem prace w tym kierunku. Niewiele brakowało, a obaj zgubilibyśmy ludzkość.

A co z wypitką? — zapytała Rachela.

Nie będzie wypitki — odpowiedział Minc. — Wypitka przyspiesza w waszym organizmie proces starzenia się.

Przywrócicie jej młodość? — zapytał Nikita.

A do jakiego wieku? — zdziwił się Minc.

No, dobrze byłoby, żeby znów miała piętnaście, szesnaście lat.

Takich jak wy nawet siekierą niczego się nie nauczy — stwierdził Minc. — Mogę tylko skierować organizm w normalnym kierunku. Od tej chwili Rachel będzie się starzała w zwykłym tempie.

O, to nie przejdzie! — zdenerwował się Nikita. — Złożę skargę!

U kogo i na co?

Już my sobie poradzimy! — odgryzł się Nikita. — Mamy swoje stosunki i układy!

Ech ty, dziecię okresu błędów i wypaczeń! — uśmiechnął się Minc. — Zobaczymy się jutro.

Ale nie zobaczyli się już nigdy więcej.

Następnego dnia w hotelowym apartamencie klasy luks, który zajmowali Nikita Znakomity i dziewczyna o imieniu Rachel des Grierĕs, znaleziono zimnego trupa Znakomitego ze śladami damskich paznokci na skręconej szyi.

Samej obywatelki des Grierĕs nie odnaleziono, choć śledztwo prowadził osobiście naczelnik miejskiej komendy milicji.

Minc też nie odnalazł dziewczyny, choć szukał jej intensywnie, chciał bowiem dać jej środek na powstrzymanie starzenia organizmu.

Lew Christoforowicz wysłał też swojego przyjaciela Saszę Grubina do Permu, gdzie ten ostatni odszukał niepocieszoną wdowę Żannę Znakomitą i wręczył jej pewien środek przekształcający jej cudowne, gwałtownie się starzejące dzieci w normalnych ludzi, choć nie bez opóźnienia. Wszyscy mieli przecież po czterdzieści lat i byli starsi od swojej przybranej matki.

Ale nawet wtedy znaleźli sobie wszyscy przyzwoite miejsca w życiu, byli bowiem ludźmi utalentowanymi, albo choć uzdolnionymi. Wszyscy w dzień pracują jak należy, a po nocach czasami układają klocki, bawią się lalkami i popłakują za utraconymi rodzicami.

Mówi się (choć to sprawa przyszłości), że w roku 2005 na mogile Nikity Znakomitego znajdą zeschnięte ciało wysokiej staruchy bez dokumentów. Nikt się nie domyśli, dlaczego przyszła umrzeć na tym zapomnianym grobie.

Na grobowej płycie, którą ufundował z własnych pieniędzy I przejęty współczuciem Lew Christoforowicz, pod wykutym w granicie napisem „N.I. Znakomity”, ktoś napisze kredą, nierównymi wielkimi literami:


TWOJA RACHELA…


Przełożył Andrzej Sawicki


Жертва вторжения

Ofiara inwazji

1


Niekiedy wydaje mi się, że ty, drogi Czytelniku, znasz już wszystkich mieszkańców miasta Wielki Guslar, choć to, oczywiście, niemożliwe. Żyje tam kilka tysięcy ludzi i nawet w Urzędzie Stanu Cywilnego nie ma takiego weterana, który pamiętałby wszystkich. Inną sprawą jest życie codzienne. Ileż razy słyszeliśmy na przykład: „Zna mnie tam każdy pies!”. Albo: , Ja tam znam każdego psa!”.

Rzecz jasna, jest to zwykła przesada. Po prostu człowiek idący do szkoły albo do pracy codziennie tą samą drogą, spotyka na niej tych samych ludzi czy współpracowników, a i w pracy czy w szkole natyka się na tych samych ludzi. I wydaje mu się, że zna każdego.

Co prawda, Lukeria Maratowna miała znacznie więcej niż inni podstaw do takiego mniemania. Była dochodzącą pielęgniarką. Stawiała bańki, robiła zastrzyki i stawała przy łożach śmierci i ludzi znanych, i zwykłych mieszkańców. Wielokrotnie bywała świadkiem ostatniego tchnienia — a trzy razy zdarzyło jej się usłyszeć pierwszy krzyk noworodka, gdy rodzącej się spieszyło i nie zdążyła na porodówkę.

Lukeria Maratowna jest kobietą w średnim wieku ze skłonnością do nadwagi — ale to tylko skłonność, nic więcej! Wielu mężczyzn kusi myśl o uszczypnięciu jej… wypukłości. Chociaż jej twarz nie jest wzorcem urody — zwykła twarz o pełnych, zaróżowionych policzkach, niezbyt wielkich, pulchnych wargach, okrągłym podbródku i jasnych, natarczywych oczach.

Lukeria Maratowna nie lubi imienia po ojcu, ponieważ uważa się za ofiarę epoki. Jej dziadek był członkiem partii z woroszyłowskiego naboru. Kiedy żona urodziła mu pierworodnego, akurat uczył się na partyjnych kursach o tragicznej śmierci trybuna Rewolucji Francuskiej, postępowego dziennikarza a, którego zobaczyła podczas kąpieli pewna arystokratka wstrząsnęło to jej niezrównoważoną psychiką tak mocno, że jęła sztylet (arystokratki rzadko się poruszają bez sztyletów) [i przeszyła nim Marata, od czego ów umarł. Ojciec Lukerii otrzymał więc imię po francuskim dziennikarzu i Lukeria nic nie mogła na to poradzić.

Imię Lukerii też jej się nie podoba. Było następstwem rozczarowania ojca do dziadkowych ideałów i jego pragnienia powrotu na łono narodu. Wrócił więc poprzez córeczkę Luszkę.

Z Lukerii naśmiewano się w szkole, przedszkolu i w liceum pielęgniarskim, jej przyszły mąż Romoczka — gwóźdź mu w pępek! — tak potrafił wymówić to imię, że dziewczyna miała ochotę zapaść się pod ziemię.

Teraz, po dwudziestu latach małżeństwa, tenże sam Romoczka, choć zachował zewnętrzny wygląd czterdziestoletniego mężczyzny, kompletnie umarł duchowo. Żadnych pragnień czy dążeń, a o jego męskiej dzielności może lepiej nie wspominajmy.

Pracował jako drobny urzędnik i coś tam przekładał z miejsca na miejsce. Nie dostawał nawet łapówek, ponieważ nie tylko, że nie potrafił nikomu pomóc, ale i zaszkodzić w żadnej sprawie nie mógł.

Pracowała za to Lukeria — robiła zastrzyki, wykonywała na zlecenie albo na zamówienie masaże u pacjentów i tylko akupunkturą się nie zajmowała — miała do tego nieco za grube palce.

Romoczka tymczasem lubił przesiadywać w pijalni piwa, rozmawiając o głupotach z takimi samymi, jak on, nieudacznikami. Tematami leniwych rozmów był najczęściej futbol, a niekiedy polityka — gdy trzeba było konstruktywnie skrytykować Żydów lub amerykańskich imperialistów, którzy od razu bombardują! Sami byśmy tak chcieli, ale nie zawsze się udaje…

Lukeria próbowała znaleźć sobie kochanka i udawało się jej to bez trudu, na miejskim pikniku albo podczas wyskoku na daczę, ale były to tylko przelotne związki — nic trwałego. Nie była pięknością, a do tego miała zbyt wielu znajomych — szum, rozgłos, plotki. Na coś takiego nie była przygotowana. Miała ciche marzenie — znaleźć sobie kochanka na stałe, prawdziwego mężczyznę, z mieszkaniem, potrzebującego codziennych, niezbyt poważnych zastrzyków. Mogłaby mu posprzątać, wyprać i ugotować coś smakowitego, jak uczyła ją mama. Ale w Guslarze takiego ideału nie znajdziesz!

A życie płynęło obok i nie zamierzało się zatrzymać.

Lukerię często brała złość: inne kobiety miały miłość, wzruszenia i zdrady — prawdziwe życie, a nie bezbarwną wegetację.

Wszystko to trwało do pewnego październikowego dnia, kiedy Lukeria Maratowna trafiła z wizytą do Bieriozkinych.

Umierał Matwiej Timofiejewicz, człek jeszcze niestary, ale tak udręczony licznymi chorobami, iż sam się niekiedy dziwił — inni tak długo nie żyją!

Krewni, co prawda, niezbyt liczni i nie za bardzo bliscy, dość już mieli jego umierania — nieustannie usiłowali wetknąć staruszka do szpitala, tam jednak już był znany, bo leżał u nich dwa razy, i teraz odmawiano przyjęcia. Na takich chronicznie umierających nie mieli już miejsc.

Lukeria była w pokoju sama z chorym.

Zrobiła mu zastrzyk.

A Matwiej Timofiejewicz powiedział:

Nie pomogą mi twoje igiełki, Lusza. Zbliża się mój koniec.

Jeszcze pożyjesz — odpowiedziała Lukeria obojętnie i zaczęła składać walizeczkę.

I w tejże chwili przez pokój przeszedł nieznajomy człowiek.

Lukeria chciała już zapytać: „A wy, co tutaj robicie? Nie wolno tu wchodzić!”

Mężczyzna był jednak jakiś taki półprzeźroczysty i bezgłośny, niczym przywidzenie. Nawet rysy twarzy miał rozmyte, nie można mu się było dobrze przyjrzeć.

Pochylił się na sekundę nad staruszkiem i nastawił ucha.

A Matwiej zacharczał i zaczął coś tam mamrotać. Lukerii się to nie spodobało, podeszła do łóżka i usłyszała ostatnie westchnienie. Zmacała puls: nie ma się co spieszyć i wzywać krewnych — najpierw trzeba się upewnić, czy życie opuściło bezsilne ciało.

Upewniła się.

Opuściło.

Nadal jednak miała poczucie obecności obcej osoby w pokoju.

Nawet zapytała:

Kto tu jest?

Odpowiedzi nie było — za to ktoś się uśmiechnął.

Zupełnie bezdźwięcznie, ale Lukeria to wyczuła.

I to widmo jakby się wsączyło w ciało Matwieja Timofiejewicza.

Tego tylko jeszcze brakowało! — rozzłościła się Lukeria Maratowna. — Jazda stąd!

Nikt nie odpowiedział, rozum zaś mówił jej, że to tylko przywidzenie. Przeszła więc do drugiego pokoju, gdzie przy komputerze siedziała krewna nieboszczyka i układała pasjans.

Co tam jeszcze? — zapytała starsza, niezbyt schludnie ubrana i biedna kobieta. — Czego mu trzeba?

Już niczego — stwierdziła Lukeria. — Skończyły się jego cierpienia.

On nie za bardzo cierpiał, za to nam dawał w kość — odpowiedziała krewniaczka i od razu poszła do sypialni. Jakby od rana czekała, aż los ją uwolni od trosk i obowiązków. — Teraz choć pokój po nim zostanie.

Lukeria nawet nie słuchała. Była pielęgniarką i do wszystkiego już zdążyła się przyzwyczaić. Nie jej zakichana sprawa, nie ma się co wtrącać.

Krewniaczka pierwsza otworzyła drzwi — Lukeria wszystko zobaczyła przez jej ramię.

Matwiej Timofiejewicz siedział na łóżku. Minę miał z lekka oszołomioną i gniewną.

Jak długo tak można! — sarknął wściekle. — Przez trzy dni mnie tylko roztworem fizjologicznym karmią! Z głodu się można przekręcić!

Nieboszczyk miał zdrową, rumianą twarz i gniewne oczka.

Toś ty taka? — zwróciła się uboga krewna do Lukerii, gotowa zetrzeć ją na proch. Najbardziej denerwujące było nie wskrzeszenie wujka, ale podłość pielęgniarki, która umyślnie wprowadziła kobietę w błąd, może nawet w zmowie z wujaszkiem.

Wujaszek tymczasem spuścił z łóżka kościste, sinawe nogi i zwrócił się do Lukerii:

Chodź no tutaj, pomożesz mi dojść do wychodka. Nie będę przecież siadał na nocniku.

Lukeria podeszła do nieboszczyka jak we śnie. Sprawdziła mu przecież puls i zauważyła brak reakcji źrenic — przed chwilą jeszcze nie miała żadnych zawodowych wątpliwości. A on teraz do wychodka się wybiera! I rzeczywiście, jak teraz w oczy krewnym spojrzeć. Liczyli, że pokój się zwolni, lekarstw już kupować nie będzie trzeba, smrody się wywietrzy — uwierzyli pielęgniarce, a ona tak podle ich zwiodła.

Przepełniona poczuciem winy prowadziła nieboszczyka do wychodka, a Matwiej oparł się o nią, objął kościstą ręką za szyję i nagle zaszemrał jej do ucha:

A z ciebie jeszcze baba, że hej! Miękka jesteś.

Co? — Lukeria doszła do wniosku, że się przesłyszała.

To, co słyszałaś — odpowiedział Matwiej Timofiejewicz i rzucił jej dziwnie porozumiewawcze spojrzenie.

Niewiele brakło, a byłaby krzyknęła z przestrachu — wstrzymała ją myśl, że uznana zostanie za wariatkę — a nieboszczyk mocno uszczypnął ją w biodro.

Po powrocie do domu znalazła w tym miejscu siniak.

Ale to dopiero potem, w domu — przedtem były krzyki, wymówki i odmowa zapłaty przez rodzinę za usługi medyczne.





2

Lukeria nawet by zapomniała o całym zdarzeniu, ale w sześć czy siedem dni później miała nocny dyżur w szpitalu — wtedy właśnie zaczął umierać pewien młody człowiek, którego nieszczęśliwa miłość doprowadziła do skoku z wieży ciśnień. ; Jego smutną historię znali wszyscy mieszkańcy Wielkiego Guslaru. Wasyl był młodym człowiekiem, nieprzystosowanym do surowości i bezwzględności tego świata. Mnóstwo czytał, potrafił mnożyć w pamięci trzydziestocyfrowe liczby, w wieku piętnastu lat skończył z wyróżnieniem szkołę, dyplom uniwersytecki zdobył eksternistycznie, na dziewczęta nawet nie patrzył, a pokochał wielką i prawdziwą miłością pewną uciekinierkę z Azji Środkowej o imieniu Palmira. Dziewczyna była czarnowłosa, zuchwała, narodowości cygańskiej, niesolidna i niestała, osobliwie w stosunkach z mężczyznami. Uwiodła Wasilija w podmiejskim lasku, gdzie rozmyślał o Teoremacie Fermata, ona zaś wybrała się tam zbierać puste butelki.

Ach, jakże on ją głęboko pokochał!

Ona zaś śmiała się tylko i na jego oczach oddawała się sierżantowi milicji, Nikodimowowi, ponieważ drażnienie bezbronnego młodzika sprawiało jej przyjemność.

Chłopak bladł i niknął w oczach, porzucił teoretyczną geometrię i tak się zmienił, że nawet rodzona matka go nie poznawała i długo nie wpuszczała do domu.

A kiedy znalazł Palmirę w objęciach artylerzysty dalekiego , zasięgu, spróbował się na nią rzucić, ale Palmira okrutnie go pobiła, a artylerzysta z trudem wyrwał go rozjuszonej Cygance, ratując mu życie.

I niepotrzebnie, zechce pan wybaczyć! — powiedział mu Wasilij.

Z trudem, wlokąc nogę za nogą, wdrapał się na wieżę ciśnień i rzucił w dół. Tak oto śmiertelną strzałą Amora został ugodzony młody człowiek, być może nadzieja rosyjskiej nauki.

Odwieziono go do szpitala, gdzie konał, rzadko odzyskując świadomość. Przez cały czas przeprowadzał w malignie jakieś matematyczne obliczenia i tylko chwilami z jego skrwawionych warg ulatywało westchnienie: „Palmira!”.

Lukeria miała akurat dyżur, kiedy Wasilij rozstał się z tym światem.

Usłyszała, że zadźwięczał dzwonek alarmu w sali numer 6.

Odłożywszy czytany właśnie romans Doncowej o śmiałej i bogatej kobiecie, poszła do sali chorych. Mrocznym korytarzem szedł jeszcze jeden mężczyzna bez fartucha.

Wy do kogo? — zapytała Lukeria, ale nieznajomy nie odpowiedział, tylko skręcił przed nią do sali nr 6.

Rozzłoszczona bezceremonialnością nieznajomego Lukeria rzuciła się, by złapać go za rękaw, ale jej palce przeszły przez materiał jak przez dym.

Mężczyzna był widmem.

Lukeria zaklęła brzydko, bo nie znosiła żadnych przywidzeń ani mistyki i doszła do wniosku, że jest po prostu przepracowana.

Wszedłszy do sali stwierdziła, że Wasilij właśnie oddał duszę Bogu.

Ale widmowy mężczyzna wyprzedził ją i jakby na sekundę zespolił się z ciałem nieszczęsnego młodzieńca.

Lukeria wytarła nagle załzawione oczy i podeszła do łóżka.

Wasilij był martwy. Beznadziejnie i bezapelacyjnie.

Wzięła go za rękę — brak pulsu.

Podniosła mu powiekę…

I nagle Wasilij się przeciągnął, skrzywił z bólu i powiedział raźnym głosem:

Psiakość! Dość już mam tego leżenia!

Lukeria puściła jego rękę. Tętno było coraz mocniejsze i równiejsze.

Czemu ludzi straszysz? — zapytała pielęgniarka.

Trzeba było… — odparł młody człowiek. Teraz jego głos dźwięczał jak żelazo.

Nie wstawaj! — ostrzegła go Lukeria. — Cały jesteś połamany. Zapomniałeś, czy co?

Pamiętam! — odparł młodzieniec. — Zaprowadź mnie do gabinetu ordynatora. Tam stoi komputer, trzeba mi to i owo sprawdzić.

Lukeria była tak wstrząśnięta, że osobiście zaprowadziła młodzieńca do gabinetu ordynatora.



3


A trzeci przypadek wyglądał już zupełnie dziwacznie.

Bajsuridze był tak stary, że na urodziny przysyłała mu telegramy gratulacyjne angielska królowa Elżbieta II.

W Londynie podejrzewali, że ma ponad sto dziesięć lat, choć w rzeczywistości nie miał jeszcze stu ośmiu. Był chlubą miejscowego domu starców, pokazywano go delegacjom organizacji dobroczynnych i otrzymywano na niego kredyty na rozwój guslarskiej gerontologii. Zaraz potem kredyty rozpływały się w nicość, ale to już oddzielna historia.

Kiedy Timur Georgiewicz Bajsuridze z rodu panujących kniaziów Kolchidy zaniemógł po raz pierwszy w życiu, do pielęgnacji staruszka przysłali Lukerię. Powodem choroby kniazia był silny wiatr. Gdy przyjmował wizytę delegacji Południowej Korei, niespodziany podmuch wichury porwał lekkiego starca z fotela na biegunach i zaniósł go na wierzchołek wysokiej sosny. Zdjęli go stamtąd wezwani natychmiast strażacy, staruszek jednak się przeziębił, bo zanim przybyli, przez dobrą chwilę wisiał na rękach i trzepotał niczym bandera — na sztormie.

Obowiązki Lukerii obejmowały nie tylko karmienie staruszka pipetą i robienie mu zastrzyków glukozy. Miała być jego potencjalną kotwicą. Jako dorodna i ważąca swoje kobieta została zobowiązana, aby przy silniejszych podmuchach wiatru czy przeciągach chwytać starca za nogi i trzymać, żeby znów gdzieś nie poleciał.

Lukeria zachodziła do Domu Starców z rana. Czekano już tam na nią, choć nie otrzymywała za starania żadnego wynagrodzenia. Czasami trafiała do jakiegoś reportażu filmowego czy telewizyjnego. Raz zadzwonił do niej książę William z Londynu z prośbą, żeby nie traciła czujności. Lukeria świadomie więc zrezygnowała z dochodu na rzecz niewielkiej, ale jednak, sławy.

W czwartek szła do staruszków jak zwykle, przed śniadaniem, na ósmą dwadzieścia.

I wtedy ktoś ją pozdrowił okrzykiem.

I zaraz potem dogonił ją Matwiej Timofiejewicz.

Mocno się zmienił, nabrał sił i zmężniał, wyprostował, i błyszczały mu oczy. Szedł pewnym, mocnym krokiem.

Nadzieje krewnych były płonne. Lukeria zrozumiała, że ten człowiek pochowa wszystkich swoich bliskich.

Witaj, Luszka — odezwał się Matwiej. — Pójdziemy do kina?

Ale co też wy! — westchnęła Lukeria. — Nie wypada. Jutro nasze miasto będzie trzeszczało od złośliwych plotek. A mnie nie ma kto przed nimi obronić.

No to zostaw drzwi otwarte, przyjdę dzisiaj z szampanem!

I tupnął niby ogier!

Lukerię ogarnęła odraza, bo znała to puszące się teraz ciało z dotyku niemal na pamięć, tyle razy kłuła je igłami i masowała, podstawiała mu kaczkę i wycierała tu i ówdzie. Jakże teraz iść z takim do kina?

Pospiesznie zbyła ozdrowieńca nieboszczyka i pospieszyła do powierzonego jej pieczy dziadygi.

Niestety, nie mogła przestać myśleć o tym wypadku. Była przecież medykiem, nie jakąś tam prostą babiną.

Samo istnienie tego mężczyzny sprzeciwiało się prawom przyrody. Podobnie było z powrotem do życia młodego Wasilija. Lukeria wiedziała zresztą o kolejnym dramacie. Niewierna kochanka Palmira natknęła się na Wasilija na ulicy, kiedy niósł do domu nowy komputer, otrzymany przezeń w nagrodę na międzynarodowym konkursie imienia Wienera, i nagle zrozumiała, jak bardzo nie miała racji zdradzając takiego geniusza. Rzuciła się do niego z tłumaczeniami, ale nic z tego nie wyszło. Wasilij nawet jej nie zauważył. Palmira zaczęła więc wystawać pod jego domem, a nawet chodzić za nim do centrum obliczeniowego, gdzie pracował przed wyjazdem na Uniwersytet Harvardzki, o czym Palmira też dowiedziała się poniewczasie. Atakowała młodzieńca energicznie, ale bez powodzenia. A potem wszystkim w mieście zapowiedziała, że skończy ze sobą o trzeciej w nocy. Wielu się z tego śmiało, inni zbywali zakochaną machnięciami ręki. Palmira wróciła do siebie i wysypała na talerzyk całą fiolkę środków nasennych, a potem położyła się i wbiła wzrok w sufit wyobrażając sobie swój jutrzejszy pogrzeb, gdy będzie leżeć w trumnie taka piękna i niedostępna. Patrzyła tak, patrzyła, aż wreszcie zasnęła. Ale niektórzy uwierzyli w zapowiedzi pięknotki i o trzeciej w nocy pobiegli do jej mieszkania przy fabryce papierosów, włamali się do środka, zobaczyli leżące na talerzyku tabletki i zamiast ostrożnie rozbudzić dziewczynę, zaczęli od płukania jej żołądka. Niewiele brakowało, a wyprawiliby ją na tamten świat. A tymczasem Wasilij spędzał wieczory i noce z cichą, spokojną i dobrze wychowaną piękną Jewdokimowną, strażniczką magazynku przyborów nawigacyjnych w miejscowym Technikum Rzecznym.

Był stanowczy, radosny i zawsze konkretny. W niczym nie przypominał dawnego Wasilija. Ta przemiana bardzo zaniepokoiła Lukerię.

Pogrążona w takich myślach dotarła do Domu Starców i Timura Bajsuridze. Panował tam totalny zamęt i prawie popłoch, ponieważ zarząd otrzymał akurat kolejną wiadomość od angielskiej królowej. Do wiadomości dołączono bukiet róż i dwugalonową, to znaczy bardzo wielką, butelkę szampana.

Wszyscy zebrali się wokół butelki i poprosili mechanika Fiedię, żeby ją otworzył. Z butelki wystrzelił korek wielkości pięści i trafił Timura Georgiewicza w głowę.

Staruszek stracił przytomność i zaczął gasnąć.

Lukeria siedziała u jego maleńkiego łóżka i śpiewała mu kołysankę.

Bajsuridze powoli zbliżał się do nieuchronnego końca, kiedy do pokoju wszedł bezcielesny mężczyzna.

Kiedy zbliżył się do ciała staruszka i zaczął się w niego wtapiać, Lukeria zawołała:

Nie, tego już za wiele! Zawołam ludzi!

Było już jednak za późno.

Bajsuridze westchnął cicho i oddał duszę Bogu.

A półprzeźroczysty mężczyzna skrył się w ciele starca.

Staruszek umarł ostatecznie i nieodwołalnie i jego śmierć — co Lukeria odnotowała w pamięci na mocy odruchu zawodowego — trwała równo minutę. Potem Timur Georgiewicz westchnął, otworzył oczy i zapytał cicho:

Nikt się nie zorientował?

W czym?

W tym, że umarłem?

A umarliście? — Lukeria miała w głowie taki zamęt, jakby roiły się w niej karaluchy. Łaskotały jej czaszkę od środka.

Staruszek przed chwilą był martwy, a teraz całkiem przytomnie rozmawiał.

Nie udawaj, pięknotko — odezwał się nieboszczyk głosem całkowicie pozbawionym gruzińskiego akcentu.

Na szczęście Lukerii nie nauczono mdleć, więc tylko się żachnęła.

Jesteście trzeci — stwierdziła wziąwszy się w garść.

To zależy od tego, z której strony patrzeć — odpowiedział staruszek, przeciągając się z okropnym skrzypieniem i dodał:

Naczynie do niczego, mięśnie zetlałe jak stare papierzyska. Trzeba czyścić i czyścić… Mogliby mi znaleźć coś młodszego.

Po co? — Lukeria niczego nie rozumiała i jej pytania mogłyby się komuś wydać głupie.

Staruszek spróbował usiąść, ale ani ręce, ani nogi nie chciały go słuchać.

Lukeria akurat mu pomagała, kiedy wszedł dyrektor Domu Starców z telegramem w dłoni. Telegram zawierał liczne wyrazy współczucia królowej angielskiej, której szczerze było żal śmierci tak znakomicie długowiecznego pensjonariusza, Kierownictwo Domu w ogólnym zamęcie wysłało telegram z powiadomieniem o śmierci mister Bajsuridze, nie zajrzawszy do jego pokoiku.

Staruszek pieklił się przez chwile, a potem powiedział:

Cholera im w bok, niech odwołują.

I wielkodusznie pomógł Lukerii przywrócić przytomność zemdlonemu dyrektorowi.

Oczywiście bym cię odprowadził — zwrócił się Timur Georgiewicz do pielęgniarki — ale nie mogę budzić niepotrzebnych podejrzeń. Będę stopniowo wracać do zdrowia pod bacznym okiem lekarzy. Niech się gapią, konowały–pedały!

W tej właśnie chwili w Lukerii zbudziło się podejrzenie, że Bajsuridze — a także inni nieboszczycy — zostali podmienieni. Bardzo podejrzane wydało jej się zachowanie wszystkich zmartwychwstańców.

Podejrzeń jednak sformułować nie umiała. Brakowało jej do tego rozumu.

Liczne fragmenty układanki nie pasowały do ogólnego obrazu, ponieważ Lukeria była świadkiem zjawiska, które nie miało jeszcze nazwy w żadnym z ziemskich języków.



4


Minęło jeszcze kilka dni, z których każdy przynosił Lukerii potwierdzenie jej podejrzeń. Coś było nie tak.

Po pierwsze, wszyscy nieboszczycy wrócili całkowicie do zdrowia i często spotykano ich na ulicach, ale do szpitala zadem z nich nie chciał nawet zajrzeć.

Zadziwiające było i to, że Lukeria często ich spotykała w towarzystwie kobiet. No, powiedzmy młody Wasilij… wiek ma w końcu odpowiedni. A co powiecie o Timurze Bajsuridze, na którego Lukeria natknęła się wieczorem w miejskim parku, którędy przechodziła, żeby sobie skrócić drogę do domu? Staruszek siedział na ławce, jedną ręką obejmował ramiona tejże samej, wybaczcie wyrażenie, Palmiry, a w drugiej trzymał list od angielskiej królowej, i czytał go z gruzińskim akcentem.

Lukeria aż przystanęła ze zdumienia. Przecież ten dziadyga ma sto dziesięć, czy nawet sto dwadzieścia lat! A on tu pięknotkę w ucho gryzie!

A co? — zapytał Matwiej Timofiejewicz. — Zdziwiłaś się?

Lukeria odskoczyła z przestrachem. Podszedł ją zupełnie bezgłośnie.

Od Timofiejewicza ciągnęło męską wodą kolońską, „Aramis” i męskimi hormonami.

Chodźmy strzelić sobie po piwku — zaproponował. I Lukeria się zgodziła.

Od wielu lat stanowczo odrzucała podobne propozycje ze strony rozmaitych mężczyzn, i nagle wyraziła zgodę. Może zwyciężyła ciekawość, a może od Matwieja tak tchnęło dorodną samczością, że i w niej obudziło się coś kobiecego, delikatnego i czułego.

Usiedli przy stoliku tuż nad rzeką. Orkiestra grała coś podniecającego i szybkiego, co zaskakująco przypominało bicie serca na randce.

Można powiedzieć, że jestem w rozterce — stwierdziła Lukeria Maratowna. — Przeszywasz wzrokiem moje ciało, a ja niedawno towarzyszyłam ci przy wydawaniu ostatniego tchnienia.

Niesłychane! — roześmiał się Timofiejewicz i jednym haustem opróżnił półlitrowy kufel.

A cudów nie ma — stwierdziła Lukeria, jak kiedyś jej tłumaczył Arkadij Borysowicz, jej wychowawca, który na lekcjach uczył ją higieny, a po lekcjach — miłości. — To fakt medyczny.

Matwiej długo chichotał, a potem zapytał:

A można do ciebie mówić zwyczajnie, Lusza?

Jakby do tej pory zwracał się do niej patronimikiem. Zabawni ludzie z tych mężczyzn.

Ale kiedy w odpowiedzi na zgodę Lukerii Matwiej capnął ją za kolano, pielęgniarka cofnęła nogę i stwierdziła:

Ja do innego już należę i będę mu oddana…

Słowo „szczerze” uwięzło jej w krtani. Lukeria jakby zapomniała Puszkina i zaczerwieniła się nagle, czego nie było widać w półmroku.

Przecież nie chcę nic złego — odparł Matwiej. — Chcę ci dać miłość.

No patrzcie państwo! Nieboszczyk Matwiej Timofiejewicz nawet nie znał takich słów!

I wtedy w mózgu Lukerii nastąpiło krótkie zwarcie.

Nie jesteś Matwiejem Timofiejewiczem! — stwierdziła stanowczo.

Przypomniała sobie tego niematerialnego mężczyznę, który wniknął w ciało nieboszczyka.

A kim jestem, według ciebie? — Matwiej nawet się nie obraził, ale jego oczy nagle stały się poważne i nawet nieco nieufne. — Kim jestem, według ciebie, jeżeli nie Matwiejem Timofiejewiczem, którego kłułaś w tyłek strzykawką? Mam się rozebrać, żebyś poznała ślady?

Nie myśl sobie — powiedziała Lukeria — że nie pójdę na milicję.

Nie uwierzą ci.

A niech nie wierzą…

W tejże chwili z krzaków wyszedł Timur Georgiewicz, mimo wieku sprężysty i smukły. W dłoni trzymał szklanicę piwa.

Przyłączę się — zaproponował.

Nie zaszkodzi — stwierdził Matwiej. — My tu o nieboszczykach rozmawialiśmy. Może pomożesz uporać się Luszce z tym problemem.

Czemu nie? Lukeria Maratowna, jak sądzę?

Popijał piwo maleńkimi łyczkami, jak kogel–mogel. Nieśmiałe podmuchy wiatru targały jego nielicznymi siwymi kosmykami na głowie. Poza tym był mężczyzną jak się patrzy.

Jesteśmy z Matwiejem jak bracia.

Aha — kiwnęła głową Lukeria. Matwiej podsunął jej nietknięty kufel piwa, a w pełnej lekkiego, przyjemnego szumu głowie kobiety zrodziła się niezwykła śmiałość. — Jak bracia. Z Waśką też.

Nie tylko z nim. Jest nas już wielu, w samym tylko Guslarze…

Bajsuridze zamilkł i rozejrzał się jak uczniak czekający na podpowiedz. I w rzeczy samej, cienki głosik z krzaków podrzucił:

Trzydziestu dwóch ludzi.

No widzisz, trzydziestu dwóch. A już niedługo będzie więcej.

Ale dlaczego?

Musimy interweniować. Ukulturalniać Ziemię. Będziemy zmieniać materiał genetyczny. Trzeba was włączyć w społeczne życie cywilizacji galaktycznych.

A jak przeprowadzicie to… ukulturalnienie?

Nikomu nie robimy nic złego — stwierdził Timur Georgiewicz. — Czekamy, aż kogoś dopadnie śmierć. Nieunikniona i nieuchronna. Wypadek, na przykład. W momencie śmierci nasz człowiek wchodzi w ciało ofiary, ożywia je i przejmuje. Ty się zresztą już domyśliłaś?

Domyśliłam się — kiwnęła głową Lukeria, dopijając drugi kufel piwa. — Jak zobaczyłam, to się domyśliłam.

Pielęgniarka nie mówiła prawdy, ponieważ nawet w tej chwili wielu rzeczy nie rozumiała. Nie wiedziała na przykład, kto w kogo się wcielał, naruszając reguły medycyny.

A co będzie potem? — zapytała Lukeria.

A potem, gdy będzie nas już wielu, pożenimy się z wami, ziemskimi kobietami, a wy urodzicie nam dzieci, dobre i kulturalne, i stopniowo życie na Ziemi będzie się stawało coraz lepsze i łatwiejsze.

Po tych słowach Matwiej delikatnie, ale stanowczo ujął w dłoń kolano Lukerii, a drugie, znacznie łagodniej i bardziej pieszczotliwie, chwycił Bajsuridze. Lukerię ogarnęła fala pożądania.

Chodźmy do ciebie — wyszeptał Matwiej.

Nie można — sprzeciwiła się słabo Lukeria. — Tam jest mój chłop, śpi podpity. Jak zawsze, żadnego z niego pożytku.

Wiemy — westchnął Bajsuridze. — Jeszcze jak wiemy. Miasteczko niewielkie, wszędzie tylko plotki i ploteczki… mnożą się niczym żaby w kałuży.

A niech go szlag trafi! — wyrzuciła z siebie pielęgniarka i urwała, ponieważ mąż, choć kiepski, do tej pory jeszcze nie był jej obojętny.

Do domu odprowadził ją Matwiej. Bajsuridze pogonił gdzieś na inne spotkanie.

A u ciebie w domu, jak? — zapytała Lukeria.

Rano przyszli mnie otruć — odpowiedział Matwiej z krzywym uśmieszkiem. — Wszystkich wyrzucę. Nie da się żyć z ludźmi, którzy pragną mojej śmierci. Znasz ich zresztą doskonale, sama kuzynka wystarczy za garść arszeniku!

Lukeria westchnęła. W rzeczy samej, znała tych ludzi.

Matwiej odprowadził Lukerię do drzwi. Mieszkała w piętrowym domku z galeryjką, dawnym baraku. Weszła do parterowego przedpokoiku, gdzie pod sufitem świeciła obnażona pięciowatowa żarówka.

Jeden pocałunek — wyszeptał natarczywie Matwiej. — Jeden… i odejdę, jakby mnie tu nigdy nie było.

Nie… — tchnęła Lukeria, ale niczego więcej nie zdołała powiedzieć, bo w jej wargi wpił się ustami mężczyzna z innej planety.

Przygniótł ją do ściany, objął rękoma i Lukeria poczuła się jak kęs lodu na rozpalonej płycie — zmiękła i zaczęła się rozpływać.

Całował ją, a ona odpowiadała równie gorącymi pocałunkami.

Docierał coraz bliżej do sekretów jej gorącego ciała… została już tylko chwila… może dwie…

I nagle oczyma duszy Lukeria ujrzała swojego nieszczęsnego, do niczego już niezdatnego męża. Gdzieś wewnątrz jej krzepkiego ciała tkwił zakaz robienia z innymi mężczyznami tego, co tak rozkosznie robili kiedyś z mężem i czego jej od tak od dawna brakowało.

Och nie, nie uwiedziesz mnie, kusicielu! — zawołała, jakby stała na operowej scenie.

Odepchnęła gwałtownie podnieconego już nie na żarty Matwieja i skacząc po stopniach pobiegła do siebie na piętro. Matwiej chciał już rzucić się za nią, ale wzdłuż korytarza zaczęły się otwierać drzwi, zza których pojawiły się gniewne twarze mieszkańców, patrzących wściekle na sprawcę zamieszania.

Po pierwszych okrzykach gniewu, Matwiej uciekł.

Szedł po ulicy zgarbiony jak zbity pies, ale rozumiał, że nie może się złościć na tę kobietę.

Po raz pierwszy w życiu Matwiej, czy jak go tam zwali w jego obcoplanetarnym języku, doznał wszechogarniającego uczucia miłości. A może i pragnienia, by posiadać mieszkankę Ziemi.

Ale cóż miał robić?

Nie znał odpowiedzi. Powinien poszukać rady u starszego grupy, ale nie zdradzając sercowej tajemnicy, bo uniesiony gniewem starszy mógłby go na zawsze rozłączyć z Lukerią.

A Lukeria poszła do swojego mieszkania na piętrze.

Jej Romoczka jak zwykle leżał zwiesiwszy obute nogi z kanapy i zanosił się pijackim chrapaniem. Już się narąbał.

Teraz otworzył jedno oko i stwierdził prawie trzeźwym głosem:

Obiad na stole.

Jakby go sam przygotował.

Lukeria jednak nie potrzebowała obiadu. Lukeria potrzebowała miłości. Gotowa była wybaczyć Romoczce wszystko, byleby tylko ją objął i pokochał!

Pochyliła się nad mężem.

Od Romoczki ciągnęło nikotyną i tanią wódką.

Lukeria przemogła odrazę i zaczęła całować jego policzki i wargi, ale Romoczka opędzał się tylko od niej jak od natrętnej muchy, a potem powiedział, podobnie jak przedtem przytomnie i trzeźwo:

Gwałt, a tym bardziej pedofilia, ścigane są z mocy prawa.

Och, Romanie! — mruczała Lukeria usiłując obudzić w nim mężczyznę.

Od czterdziestu dwóch lat jestem Roman — odpowiedział mąż i zręcznym ruchem zrzucił małżonkę na podłogę. — Nie jestem babiarz, tylko alkoholik!

Lukeria leżała na podłodze — nie miała sił ani chęci, bywstać.

Nawet nie zauważyła, że całą tę scenę śledzi przez okno maleńki aparacik, podobny do sterowanej na odległość kamery filmowej.

Żebyś zdechł! — chlipnęła przez łzy.

Dlaczego? — zaciekawił się Romoczka.

Przez ciebie zrezygnowałam z miłości dobrego człowieka!

Romoczka myślał przez ehwilę, a potem powiedział:

Z pewnością mu nie zależało na tobie za bardzo.

Bardzo! — załkała Lukeria.

Znaczy, tobie się nie chciało.

Chciało!

To niepotrzebnie mu odmówiłaś. Może zapłaciłby ci przyzwoicie i moglibyśmy kupić motocykl, żeby jeździć na grzyby…

To nie był żart. To było stare marzenie jej męża.

Lukeria poszła się wypłakać do kuchni. Nie udało jej się życie.

A Ziemia nigdy nie stanie się cywilizowaną planetą. Dobrzy przybysze na darmo się trudzą.

A tymczasem Romoczka chrapał potężnie na kanapie.



5


Rosyjskie kobiety może i nie są zbyt bystre, ale jak już : zaczną myśleć, to bywa, że dochodzą do nieoczekiwanych i paradoksalnych wniosków.

Lukeria przez całą noc nie spała — myślała.

I wymyśliła.

Zajrzała do polikliniki, wzięła zlecenie na zastrzyki dla pewnej kobiety, a sama poszła do Matwieja Timofiejewicza do domu, żeby się poradzić. Matwieja w domu nie było, a jego kuzynka, rozczarowana i rozgoryczona, że staruch nie umarł jak należało, rozzłościła się i wyprosiła Lukerię za drzwi, podejrzewając, że skoro pacjent wyżył, to pielęgniarka nie leczyła go jak trzeba.

Czego was uczą w tych szkołach?! — krzyczała, a zaciekawieni sąsiedzi gapili się z okien. Niektórzy współczuli

kuzynce. — Na co idą państwowe pieniądze!

Lukeria nie podjęła sporu, bo nie miała pojęcia, na co idą państwowe pieniądze. Odeszła, żeby poszukać Matwieja Timofiejewicza na wyczucie.

Znalazła go niedaleko, na ulicy Puszkina, gdzie na podwórku domu nr 16 grał w domino i zabijał czas w towarzystwie starego Łożkina, Udałowa i Grubina — staruszkowie wspominali stare dobre czasy, kiedy i ludzie byli lepsi, i kosmos bardziej przyjazny.

Lukeria zatrzymała się z boku, bo poczuła, iż dzieje się z nią coś dziwnego — zaczęło gwałtownie bić jej serce, a w oczach pojawiły się tęczowe kręgi. Jako medyczka od razu pojęła, że rozpaliły się w niej hormony.

Matwiej drgnął. Miał zwierzęcy instynkt.

Odwrócił się żwawo i utkwił w niej przenikliwe spojrzenie.

Czy można było uwierzyć, że niedawno ten człowiek umierał, leżąc bez sił na łóżku?

O co chodzi? — zapytał.

Graj, graj… i odpoczywaj — zająknęła się Lukeria. — Porozmawiamy potem.

Ale czemuż ty tak? — łagodnie odezwał się mężczyzna.

Chłopcy poczekają.

Jego kompani gotowi byli poczekać. Lukeria wyszła z Matwiejem na ulicę, skąd było tylko dwa kroki do skwerku przy cerkwi Paraskiewny od Piątku.

Usiądziemy? — zapytała Lukeria.

Nie przeciągaj struny — ostrzegł ją Matwiej. — Jestem cierpliwy, bardzo cierpliwy, ale i moja cierpliwość ma granice.

Znaczy… wy możecie wcielić się w człowieka? — zapytała pielęgniarka.

Tuż po tym, jak wyda ostatnie tchnienie — odpowiedział Matwiej.

Lukeria westchnęła głęboko, jak pływak przed skokiem z wysokości i zadała kluczowe pytanie:

A w mojego męża?

A co, choruje ci?

Choruje — odpowiedziała pospiesznie Lukeria. — Często choruje, beznadziejny przypadek.

A na co choruje?

Jak to na co? Na alkoholizm, oczywiście, jak każdy chłop.

Alkoholizm to nie choroba — sprzeciwił się Matwiej. — To sposób na życie. A ty czego byś chciała?

Miłości — przyznała się Lukeria. — Pieszczot bym chciała. Ginie we mnie kobieta i kochanka, bo ten obmierzły alkoholik przesypia życie, zamiast iść przez nie ze mną ręka w rękę.

Pięknie ci to wychodzi — stwierdził Matwiej. — Ale co mnie do tego? Mogę ci tylko oddać męską przysługę — dać ci kilka nocy miłości.

Nie zrozumiałeś mnie — westchnęła Lukeria. — Nie o ciebie mi chodzi. Nie chcę zdradzać męża. Sama go sobie wybrałam i jego tylko pragnę.

To co ja mam z tym wspólnego?! — Matwiej podniósł głos prawie do krzyku.

Mówiłeś mi, że wszyscy jesteście jak bracia i kiedy ktoś umiera, wchodzicie w niego, a potem ten człowiek odradza się do życia i miłości.

Naprawdę?

Popatrz na starego Bajsuridze — stwierdziła Lukeria. — Angielska królowa z litości listy mu pisała, a teraz co z nim?

Domek sobie buduje — powiedział Matwiej.

Chcę, żeby mój Romoczka też odrodził się do życia i miłości, żeby mi też domek zbudował.

A ja…

Nie krzycz. Chcę, żeby jeden z was, którzy tak szlachetnie chcecie pomóc swoim braciom i siostrom w rozumie, wcielił się w mojego nieboszczyka męża, a ja będę go kochać i ukulturalniać się, ile będzie trzeba. Och, jakże ja go będę kochać!

Został tylko jeden drobiazg — westchnął Matwiej. — Trzeba, żeby twój mąż umarł.

A to rzeczywiście drobiazg… w świetle osiągnięć współczesnej medycyny.

Matwiej ujrzał, ku czemu zmierzają myśli Lukerii i to go przestraszyło. Najwyraźniej przybysz miał nie dość mocne nerwy.

Ty co, chcesz go zabić? — zapytał drżącym głosem.

Nie jestem morderczynią i nie podniosę ręki na mojego małżonka. Z kim bym wtedy żyła? Nie, zróbcie tak, żebym nawet się nie spostrzegła. Znaczy nie, oczywiście, że zauważę, ale dopiero następnego dnia.

A jeżeli ci nie pomożemy, podstępna i przewrotna kobieto? — zapytał Matwiej. — Zrezygnujesz z tego zamiaru?

Jak mi nie pomożecie — Lukeria uniosła ręce i założyła je za głowę wypinając ku Matwiejowi piersi, od czego mężczyźnie zmętniały oczy — jeżeli mi odmówicie, to będziecie mieć sprawę z naszą drogą milicją. Napiszę meldunek, jak niszczycie ludzi i obejmujecie w posiadanie ich ciała.

Nikt ci nie uwierzy.

A to trzeba będzie jeszcze sprawdzić. I sprawdzimy, nie bój się.

Lukeria wstała.

Czas na mnie — stwierdziła.

Może ja się nadam? — zapytał Matwiej, choć jego głos nie zabrzmiał zbyt pewnie.

Dziś do innego już należę — zacytowała klasyka pielęgniarka — i będę mu oddana szczerze.

Matwiej stłumił złowrogi błysk w swoich obcoplanetarnych oczach, a z krzaków rozległ się niezbyt głośny i władczy głos, który nie tyle dźwięczał w powietrzu, co przenikał mózg:

Propozycję trzeba przemyśleć i może zostanie przyjęta. Ale ty, kobieto, będziesz nam także świadczyć pewne usługi.

W celu ukulturalnienia! — zachichotała Lukeria. — Pionier zawsze gotów na wezwanie Ojczyzny.

Poszła na zastrzyki, kreśląc w wyobraźni abstrakcyjne i obrazy, w których jej Romoczka z pomocą kulturalnych przybyszów początkowo trochę umierał, a potem stawał się młodym i pięknym, jak głupi Iwan z bajki o Koniku Garbusku, kiedy się wykąpał w odpowiednich kotłach.

I tak minął cały dzień.



6


Do domu zbliżała się niepewnie i nawet trochę lękliwie.

A jeżeli Romoczka już zachorował?

Nie, lepiej niech go obrobią jutro.

Im bardziej zbliżała się do domu, tym bardziej rosło w niej poczucie winy wobec Romoczki. Wchodząc w bramę żywiła już ‘ głębokie przekonanie, że niechby nawet z Romoczki niewielka była pociecha względem męskości, to jednak lepiej, żeby został przy życiu i w zdrowiu. Co to ona, zdrajczynią jest podłą, czy co?

Otworzyła drzwi własnym kluczem i zaczęła nasłuchiwać.

Żadnego dźwięku.

Może jednak coś się stało?

Skoczyła do sypialni. Pusto.

Kopnęła się do kuchni.

Romoczka siedział przy stole i pil herbatę z samowara, który był częścią wiana Lukerii.

Wyglądał normalnie, jak zawsze — tylko głowę miał owiniętą bandażem.

Za bardzo się nie spieszyłaś — oznajmił. — Ja tu bez ciebie mógłbym wykorkować, a ty byś tego nawet nie zauważyła.

Co się stało? — zapytała zapominając o łajdackich zamiarach. Jej kurczaczek miał wypadek.

Cegła na mnie spadla — oznajmił Romoczka nie bez pewnej dumy. — Rzadko na kogo cegły spadają, a mnie się przytrafiło!

Jak? Gdzie?

Nie uwierzysz… tu, w kuchni.

Skąd w kuchni wzięła się cegła? — Lukerię zaczęło ogarniać rozdrażnienie. Ona się denerwuje, przeżywa, a ten sobie żarty stroi.

A kto słój z kiszoną kapustą cegłą przygniótł? I postawił na górnej półce?

Cooo?

Rzeczywiście, przed trzema dniami poprosiła Romoczkę, żeby przyniósł jakąś cegłę. I oczywiście, jak zawsze, musiała sama ją do domu przytargać.

Jak ci się udało ją strącić, słoniu jeden?

Jak, jak… Zachwiałem się i trąciłem półkę, ty tę cegłę krzywo położyłaś — i zaraz za nią spadł mi na łeb trzylitrowy słój z kapustą.

Pokazał palcem w ziemię, jak moskiewski pomnik Jurija Dołgorukiego, który takim samym gestem rozkazywał budowę stolicy.

A na podłodze niczym masa martwego robactwa leżał stos kiszonej kapusty, poprzetykany błyszczącymi odłamkami rozbitego szklanego słoja i zwieńczony nadtłuczoną cegłą.

I co? — Lukeria starała się nie patrzeć na bałagan; i tak będzie musiała to posprzątać.

I wszystko. Poległem i zginąłem nieodwracalnie. Jeszcze się trzymam, ale niedługo już pociągnę.

I Romoczka zbladł, a potem zaczął się osuwać na podłogę.

Lukeria go chwyciła i podprowadziła do łóżka.

Wezwała pogotowie. Zanim przyjechało z sąsiedniej ulicy, Roman skonał na wylew krwi do mózgu, będący następstwem uderzenia.

I natychmiast po jego śmierci Lukeria z wewnętrznym drżeniem zobaczyła bezcielesny cień mężczyzny, który wszedł w nieoddychającego już Romoczkę.

Och nie! — zawołała jak bohaterka greckiej tragedii. — Nie ważcie się!

Nikt jej oczywiście nie słuchał.

Wkrótce potem przyjechało pogotowie. Doktor Matwiejew — ileż razy spotykali się przy nieboszczykach! — stwierdził krwotok i powiedział:

Mocnego masz chłopa. Inny by wykorkował.

Inny by wykorkował — powtórzyła Lukeria patrząc na wstającego z martwych męża.

I wydało się jej, że Romoczka mruga do niej porozumiewawczo — choć było to nieprawdopodobne.



7


Tej samej nocy Romoczka rzucił się na Lukerię. Był jak zwierz, który w dżungli stęsknił się za samicą. Lukeria broniła się słabo i szeptała:

Nie tak mocno… odwykłam przecież!

A on tylko postękiwał:

Uważaj na głowę! On ma otwartą ranę aż do mózgu!

Zaraz potem się poprawiał:

To znaczy, ja mam tę ranę. Jak to się mówi — rana maleńka, ale na śmierć w sam raz.

Lukeria nie poprawiała usprawiedliwiającego się małżonka, bo wiedziała, że jest obcym przybyszem, który będzie podnosił naszą kulturę.

Rankiem nakarmiła go blinami. Były Romoczka lubił bliny, ta nowy — jak się okazało — też pochłaniał je z entuzjazmem. Wyjaśnił nawet Luszy:

Przecież ciało mam dawne, upodobania i smak utrwalone, rozumiesz, jaskółeczko?

I tak sobie żyli. Noce spędzali na takich burzliwych igraszkach, że Lukeria dosłownie zasypiała idąc na zastrzyki i wbijała staruszkom igły nie tam, gdzie było trzeba.

Trzeba też powiedzieć, że ten, kto siedząc w krzakach podjął decyzję o pomocy nieszczęsnej kobiecie, nie mógłby zrobić lepszego wyboru i nie mógłby w całym Wielkim Guslarze znaleźć bardziej skutecznego poplecznika. Lukeria z racji zawodu znała dokładne adresy chorych i objawy ich beznadziejnego stanu, więc od razu można było nieboszczyka ratować — to znaczy umieszczać w jego martwym ciele przybysza, który szybko regenerował siły.

Mniej więcej w dwa tygodnie po zmianie w życiu Lukerii, która doznała zwykłego babskiego szczęścia, przekonując się, że mąż — to Mąż, a nie jakaś tam roślina doniczkowa, szykowała w kuchni wielką porcję jajecznicy z dwudziestu jajek na kiełbasie . Nie bez powodu, ponieważ do Romoczki przyszli Matwiej, Timur i jeszcze jeden z ich kierownictwa.

Wszyscy zdążyli się już do Lukerii przyzwyczaić.

Mówili po rosyjsku, niekiedy przechodzili na telepatię, ale teraz Lukeria telepatię też rozumiała.

A oni zajmowali się buchalterią.

Jak idą sprawy w rejonie Totemskim? — pytał Matwiej.

Sześćdziesiąt dwie osoby, na dniach dojdzie jeszcze sześć — odpowiadał służbiście Romoczka.

Mówił ostro, w wojskowym stylu i Lukerii przyjemnie było słuchać, jak dzielnego ma męża.

Matwiej jednak był niezadowolony. Trudno mu było dogodzić.

Wleczecie się o trzydzieści procent za grafikiem. Aż strach takie liczby do sztabu wysyłać. Co ze mną zrobią?

Ciebie nie ruszą — powiedział Romoczka. — Jesteś zasłużonym sztabowcem, masz za sobą sześć kampanii i dwie anihilacje, pierś pełna blizn i medali.

Lukeria przyniosła im wielką patelnię i zmartwychwstańcy zaczęli łapczywie pożerać łyżkami jajecznicę, a gdy rozpłynęli się w pochwałach, Lukeria zapytała:

A ty, Romoczka? Też masz medale?

On jest dopiero rekrutem — zaśmiał się Timur. Zmarszczki już mu się wygładziły, włosy pociemniały — musiał teraz barwić włosy na siwo a zmarszczki flamastrem rysować, żeby ludzie czarów nie zaczęli podejrzewać.

A anihilacje przechodziłeś?

Idź, babo, odpocznij, albo nam herbatę zaparz — nie wiedzieć czemu Romoczka nagle się zdenerwował.

A Timur wyjaśnił:

Anihilujemy planetę tylko w przypadku niepowodzenia działań sposobami pokojowymi. Albo jeżeli natkniemy się na silny opór. Normalnie wszystko załatwia się pokojowo.

I tak trzymać — zgodziła się Lukeria i poszła nastawiać samowar.

Pozostali w pokoju goście roześmiali się cicho.

Niech się śmieją, pomyślała Lukeria. Czegóż tu wymagać od chłopów? Przecież ta część ludzkości daleko ustępuje kobietom pod względem umiejętności.

A tymczasem z pokoju sypały się wiadomości:

W Pijanym Borze wszystko idzie zgodnie z planem. Szesnastu i trzy.

Nie chwal się, w sztabie mogą mieć inne zdanie. Trzeba działać bardziej energicznie.

Jak to, bardziej energicznie? W jaki sposób? Ludzie przecież nie zechcą częściej umierać.

Trzeba im pomagać — stwierdził Timur stwardniałym nagle głosem.

Nie! — żachnął się Matwiej. — Tylko w skrajnych przypadkach! I za zgodą przełożonych. W przeciwnym przypadku możemy zawalić całą sprawę.

Bądź rozsądny — stwierdził Timur. — Jest tu z nami towarzysz, który otrzymał ciało, bo my pomogliśmy jego poprzedniemu właścicielowi… cegłą w ciemię.

Sssss! — żachnął się Romoczka. — Po co tak głośno o tym mówić?

A ja podejrzewam, że ona sama wie albo się domyśla — stwierdził nieznajomy przybysz. — Przecież nas prosiła.

Lukeria znieruchomiała w kuchni, jak porażona gromem, chciała wziąć samowar i zanieść go do pokoju, ale ręce odmówiły jej posłuszeństwa.

Co innego podejrzenia i przeczucia, a co innego okrutna pewność. Przecież w rzeczywistości nie chciała śmierci nieszczęsnego Romoczki, a wyszło na to, że stała się wspólniczką morderców! A może tamci żartują? Chłopy, jak się zbiorą, to plotą rozmaite bajki. Trzeba by wejść i zadać pytanie wprost: zabiliście Romoczkę, czy jego śmierć była dziełem przypadku? Ale oczywiście nigdzie nie poszła. Jakże pójść do bandytów, choćby i kulturalnych, kiedy wiesz, że ci odpowiedzą: owszem, zabiliśmy, ale na twoją prośbę, a ty milczałaś, by twój Romoczka rozkosz ci dawał!

Ciekawe — odezwał się Timur — jak tam się wiedzie naszym w Moskwie? Tam przecież rzucono dwie albo trzy dywizje.

Ale i trupków wystarczy! — odpowiedział Romoczka. Słychać było, jak odsunął krzesło i ruszył do kuchni. Kiedy ujrzał Lukerię, zrozumiał, że ona wszystko słyszała.

Żartowaliśmy — powiedział. — To był żart. Sam z siebie umarłem.

Ale Lukeria już mu nie uwierzyła.

Miała w oczach łzy.

I patrzyła na Romoczkę z miłością.

Jakże ją zrozumieć? Tak, teraz już niewątpliwie wiedziała, że śmierć jej męża była dziełem przybyszów. I nie da się odpowiedzieć na pytanie, czy zrobili to ze współczucia dla niej, czy dlatego, że wypełniali plan utrupienia w niepojętym dla Lukerii celu.

Do kuchni wszedł Timur.

Myślę, że nie warto cię już zwodzić iluzjami — powiedział.

Nie jesteśmy żadnymi kulturtragerami, ani filantropami. W polityce takich nie ma. Potrzebna nam przestrzeń życiowa i w tym celu wdzieramy się podstępnie na odpowiadające naszym potrzebom planety, wcielamy się w ich mieszkańców, a potem, kiedy jest już nas wielu i otrzymujemy dostęp do ważnych obiektów, pozostałych przy życiu aborygenów niszczymy, albo w najlepszym przypadku zniewalamy. Trzeciego wyjścia nie ma.

A ja? — pisnęła Lukeria.

W każdej wojnie trafiają się zdrajcy — skonstatował Timur.

Jedni zdradzają za pieniądze, a inni — dla idei.

A ja? — Lukeria od razu pogodziła się ze swoim zdradzieckim statusem.

Ty, powiedzmy, jesteś ideowa — odpowiedział Timur.

Dziękuję. Więc mnie zabijecie?

My już sobie podporządkowaliśmy ciebie — zaśmiał się Matwiej. — Przyjdzie czas, to się z tobą ożenię.

Wszyscy zachichotali. Lukerii wydało się tylko, że Romoczka śmieje się nie tak bezczelnie i otwarcie, jak Matwiej.



8


Rano Lukeria nie poszła do pacjentów. Niech umierają sami, ludzkości i tak niewiele już zostało życia. Poszła na pocztę.

Poprosiła tam o kopertę i kartkę papieru. U góry kartki napisała: „Do rąk własnych Prezydenta Federacji Rosyjskiej”.

Musi mi w końcu ktoś uwierzyć — wyszeptała.

Na milicję nie poszła, nie wierzyła milicjantom. Może tam już siedzi pięciu przybyszów z pagonami? A prezydent chyba jest swój, wypowiada się przeciwko terroryzmowi.

Siedziała i myślała, jak zacząć list, żeby prezydent jej uwierzył.

Ale niczego nie zdążyła wymyślić.

Ponad jej głową przesunęła się szczupła, młodzieńcza ręka. Wasilij wziął kartkę i zgniótł ją w dłoni.

Nie trzeba, Lukerio Maratowna — powiedział. — Niczego nie wymyślicie i nic nam nie zrobicie.

Lukeria poderwała się na nogi. W pierwszej chwili się przestraszyła, ale potem wzięła się w garść i syknęła jak żmija, tocząca jad z języka:

A spadaj ty stąd, fizyku niedorobiony! Zaraz takiego krzyku narobię, że ludzie was na widłach rozniosą! No już!

Lukerio, nie trzeba — wyszeptał młodzieniec. — Po co to wszystko? Jesteście naszą sojuszniczką, jedną z nas!

Nie zabijecie mnie?

No co wy? Jak tak można?

Lukeria zamaszyście strzeliła Waśkę w pysk i wyszła na ulicę. Wasilij dreptał za nią, ale bał się podejść bliżej.

I wtedy Lukeria zobaczyła idącego naprzeciwko Michaiła Standala, redaktora gazety „Sztandar Guslarski”, człowieka nieprzekupnego, od dawna żyjącego w Wielkim Guslarze. Szedł obok Korneliusza Udałowa.

Misza! — zawołała Lukeria. — Czy ty wiesz, że nie dziś, to jutro pobiją nas przybysze z innej planety i wytępią niczym szczury?

Niewykluczone — odpowiedział Standal. — I co zrobicie? — zapytała Lukeria.

Zaczniemy partyzantkę — powiedział Udałow i nie wiadomo dlaczego, poparł stwierdzenie porozumiewawczym mrugnięciem.

O właśnie — zgodził się z nim Standal.

Ku Lukerii biegli już Romoczka z Matwiejem. Najwyraźniej Wasilij wszczął alarm.

Lusza — zapiał Romoczka — czemu ty z taką temperaturą po ulicy biegasz?

Nie mam żadnej temperatury, przeklęty przybyszu z innej planety!

Najwyraźniej okrzyk zabrzmiał zabawnie, bo wszyscy mężczyźni parsknęli śmiechem, po czym Romoczka odprowadził płaczącą żonę do domu.

Grypa w natarciu — zauważył Udałow. — A co w Europie?

Europa broni się przed wirusem — odpowiedział Standal.

Szybkiego powrotu do zdrowia, Lukerio! — zawołał Udałow.



9


Nocą Lukeria leżała obok Romoczki. Ciało męża było gorące i targały nim żądze. Ale jakoś się trzymał w garści.

Zrozum — mówił do żony. — Tak już urządzony jest ten wszechświat. Silni zjadają słabych. Jutro pojawi się nowy Szatan i wszystkich pożre. Wy, ludzie, unicestwiliście mieszkańców Tasmanii, ptaka dodo i morską krowę Stellera — a wszyscy oni w niczym wam nie zawinili, tylko żyli z wami na tej samej planecie. My jesteśmy sanitariuszami lasu. Wasza cywilizacja zabrnęła w ślepy zaułek i nie dziś, to jutro, sama się udławi własnymi odchodami. A my jej pomożemy.

A co potem? — zapytała Lukeria.

Jeżeli nikt nie odkryje naszej działalności i wszystko pójdzie jak należy, za dwa, trzy lata będziesz żyła w nowym, uporządkowanym i szczęśliwym świecie.

Walniecie mnie cegłą po karku, tak?

Jesteś moją żoną! — zdenerwował się Rornoczka. — Można powiedzieć, ukochaną autochtonką, osobą zaufaną. Co myślisz, że nam zabraniają żyć z autochtonkami? Ja mam prawo wziąć sobie choćby dziesięć takich jak ty!

I co, weźmiesz?

Romoczka nie dał się złapać.

Wcale nie. Kocham cię jak prawdziwą żonę.

A jak pojadę do Wołogdy?

A po co?

Żeby pójść na milicję, albo do dowództwa jednostki wojskowej — jeszcze nie wiem! Może zgłoszę się z tym do Żyrynowskiego?

Tylko nie do Żyrynowskiego — odpowiedział Romoczka. — Tam już wszyscy nasi.

A jeżeli mimo wszystko kogoś znajdę…

Będzie wojna — westchnął Romoczka. — Zginie wielu ludzi. Może nawet poniesiemy klęskę i trzeba będzie anihilować twoją planetę. A szkoda by było, tyle wysiłków na darmo… Położył dłoń na jej ramieniu i pogłaskał ją palcami po szyi.

Ostatecznie — wyszeptał — czy tobie, zwykłej kobiecie, robi różnicę, kto rządzi Rosją, skoro masz zdrowego i kochającego cię chłopa? Co w końcu osiągniesz? Stracisz mężczyznę, a może i życie. A szczęścia na pewno nie zaznasz.

Ach! — westchnęła kobieta. — Co za różnica? Przybysze–gładysze, okupanci, szpiedzy, zdobywcy, konkwistadorzy… A ty, Romoczka, zostaniesz ze mną?

Jak nie będzie rozkazu…

Obejmij mnie, kochany!



10


Profesor Minc i Korneliusz Udałow podkradli się bliżej do ciemnego okna na piętrze i schowali za kępą leszczyny. Minc skierował ku oknu niewidoczny dla oka promień zombifikatora.

Na maleńkim ekraniku zapłonęła szkarłatna iskierka.

Tuż obok, prawie się z nią stykając, błyszczała iskierka szmaragdowa.

Doskonale — powiedział Udałow. — Rozróżnia z takiej odległości. Jesteś geniuszem, Lwie Christoforowiczu.

Minc skwitował pochwałę zwykłym kiwnięciem głowy. Przywykł do tego, że wszyscy go chwalą.

Nie cieszmy się z góry. To tylko początek drogi. Stworzyć zombifikator mogłyby przynajmniej trzy laboratoria na świecie. Ale rozpowszechnić odkrycie, zmusić szefów rozmaitych państw do uwierzenia w straszne niebezpieczeństwo, na które narażona jest Ziemia — to znacznie trudniejsze.

Szkarłatna iskierka zlała się w jedność ze szmaragdową. Udałow westchnął.

A przecież dobra z niej kobieta była… a teraz? Jak niemiecki owczarek!

Nie spiesz się z oskarżeniami — odpowiedział Minc. — Jestem prawie pewien, że ona nie podejrzewa, iż znajduje się w objęciach przybysza z obcej planety. Jest wierna mężowi.

A na piętrze Lukeria dyszała:

Miłość doda mi sił! Wiele dla niej poświęcę!

Nie spiesz się — odpowiedział przybysz. — Dostaniesz zadanie, odpowiedzialne zajęcie…

Na dole Minc zwrócił się z pytaniem do Udalowa:

Kiedy odjeżdża ostatni autobus do Wołogdy?

Za dwadzieścia minut.

To chodźmy.

Bójże się ty Boga, Lew! Ja muszę przynajmniej zajść do domu i uprzedzić Ksenię!

Zadzwonisz do niej z Wołogdy.

Skąd ten pośpiech?

Nie wolno nam stracić ani minuty — odpowiedział Minc. Schował zombifikator do kieszeni i spiesznie wyszedł na ulicę.

Udałow machnął ręką i ruszył w ślad za przyjacielem. Ich podróż będzie niełatwa, a rezultaty wyprawy trudno przewidzieć.

A Lukerii szkoda…


Przełożył Andrzej Sawicki


Жизн за трицвратопса

Życie za triceratopsa



Rozdział 1


Chciałbym rzucić nieco światła na historię, która obleciała cały świat i znalazła odbicie (jak zawsze fałszywe) w środkach masowego przekazu, co znacznie zaszkodziło nieskazitelnej dotąd reputacji miasta Wielki Guslar.

Dobrze to podsumował Korneliusz Iwanowicz Udałow:

Lepiej, żeby tych przeklętych dinozaurów nigdy nie było!

Skoro jednak były, trzeba mówić o nich prawdę i tylko prawdę.

Po pierwsze, nie istnieje żadne pasmo dzikich gór, po których grasują białe niedźwiedzie, o czym zapewniał swoich czytelników „Washington Post”. W okolicach Wielkiego Guslaru nie ma żadnych pasm górskich, o ile nie liczyć niewielkiego wulkanu, przeważnie uśpionego, który, owszem, czasami się budzi, ale te wybuchy w niczym nie zagrażają mieszkańcom miasta.

Po drugie, artykuł w „Le Monde” o tym, że największy z dinozaurów miał prawie czterdzieści metrów długości, jest bezczelnym dziennikarskim wymysłem. Opisany w tygodniku „Ogoniok” brontozaur był młodym osobnikiem, który nie sięgał nawet trzydziestu metrów.

Podobnym łgarstwem są zapewnienia, że rosyjscy uczeni hodują dinozaury na bazie genetycznego materiału znalezionego w Wielkim Guslarze.

I wreszcie zupełnie już bezczelnym wymysłem jest artykuł komunizującej angielskiej „Morning Star” opowiadający, że dinozaur zaatakował na głównej ulicy miasteczka uczennice wracające ze szkoły do domu.

Po pierwsze, jak wiadomo, nigdy żaden dinozaur nie chodził po głównej, inaczej Radzieckiej, ulicy Guslaru. Po drugie, tamtędy w ogóle nikt nie chodzi.

Teraz, kiedy autor dał już odpór niektórym najbardziej bezczelnym i nieprawdopodobnym rewelacjom, jakie się ukazały w mediach masowych, chciałby przejść do prawdziwego, rzetelnego i szczegółowego opisu wydarzeń.


Zacznijmy od tego, że na peryferiach miasteczka Wielki Guslar znajduje się porośnięte sosnami wzgórze o nazwie Bojarska Mogiła. Nie pochowano tam żadnego bojara, istnieją jednak przekazy mówiące, że miejscowy obszarnik Gulkin miał ulubionego konia o imieniu Bojar, którego kiedyś zawieziono na wyścigi do Wołogdy, tam stajenni rumaka napoili portwajnem, a w drodze powrotnej koń przeziębił się i zdechł. Gulkina, który wiązał z ogierem wielkie nadzieje, ogromnie to zasmuciło i kazał koniowi zbudować mauzoleum na wzgórzu, które wznosiło się akurat za jego kurnikiem. Mauzoleum z czasem popadło w ruinę czy spłonęło — nikt dobrze tego już nie wie, ponieważ wybuchła rewolucja i Gulkina rozstrzelano.

We wzgórzu są pieczary, do których czasem zakradają się chłopcy, choć rodzice im tego surowo zabraniają, bo jaskinie mają niezbyt pewne sklepienia.

Tym razem jednak do jaskini trafili wcale nie chłopcy. Do Sinickiego przyjechał w gości krewniak, który zakochał się w dziewczynie sprzedającej lody przy rynku. Sprzedawała lody, żeby zarobić na wyższe studia, będące jej marzeniem, ponieważ jeszcze w szkole zwyciężała na okręgowych olimpiadach I biologicznych. A raz to ją nawet zawieziono do Kazania — do szkoły młodych chemików.

Przy tym Marina miała świetną figurkę i ładne nóżki, nie brakowało jej też innych panieńskich atrybutów, włączając w nie bujną grzywę rudych włosów. Przejść obojętnie obok niej mógłby jedynie ślepiec.

Mieszkała jednak w Guslarze jako sierota, wynajmując pokoik u obywatelki Swiniuchiny i prawie głodując.

Kiedy krewniak Siwickiego Arkadij zobaczył handlującą lodami Marinę, w jego piersi zapłonął ogień. Nie odważył się nawet do niej zbliżyć, ale zasmucony do głębi swoją nieśmiałością wrócił do domu i opowiedział o swoich mękach ciotce. Ciotka go uprzedziła, że Marina „nie jest dziewczyną z naszej sfery”.

Sama ciotka przyjechała kiedyś do Guslaru z Kozliatina, gdzie jej tatko pracował w milicji jako sierżant.

Następnego dnia Arkadij ponownie poszedł na plac Zdobywców i kupił jedną po drugiej szesnaście sztuk lodów. Siedemnastej mu Marina nie sprzedała, ale powiedziała:

Z pewnością się pan przeziębi i będzie mnie przeklinać.

Nigdy w życiu!

Oprócz tego nie wygląda pan na bogacza.

Arkadij nie wiedział, obrazić się za te słowa, czy nie, ale Marina rozwiała jego wątpliwości oznajmiając:

Za pół godziny kończę pracę.

I co? — zapytał niepewnie Arkadij.

Niech pan pomyśli — zaproponowała Marina i odwróciła się do następnego klienta.

Tego dnia Arkadij odprowadził Marinę do domu. Po drodze odkryli, że mają ze sobą wiele wspólnego w gustach, upodobaniach i nawet poglądach na życie.

Następnego dnia, nie powiedziawszy nawet ciotce, że spotyka się z „dziewczyną nie z naszej sfery”, Arkadij poszedł z Mariną do kina. A gdy potem usiedli na nabrzeżu i zaczęli rozmowę o życiu, okazało się, że ich poglądy są niemal identyczne. W całej historii ludzkości nie było tak podobnych sobie ludzi, choć należeli do różnych sfer.

W środę poszli do lasu. Marina miała wychodne, a Arkadij gotów był wszystkie zajęcia porzucić dla rozmów o botanice i literaturze.

Daleko nie zaszli, ale wspięli się na Bojarską Mogiłę, żeby ze szczytu wzgórza przez sosnowe gałęzie popatrzeć na miasto i rzeczkę Guś.

Potem posiedzieli trochę pod sosną. Oboje mieli wielką ochotę się całować, ale żadne nie chciało się do tego przyznać.

Na szczęście dla młodych zaczęło łać.

Trzeba się było schować przed deszczem i Arkadij w porę sobie przypomniał, że gdzieś tu powinna być jaskinia, do której zaglądał jeszcze w dzieciństwie.

Nie od razu ją znalazł — zmieniła się roślinność dookoła wejścia, a i on sam mocno podrósł.

Wejście podobne było do dziury wiodącej w jakiś barłóg i Marina nawet zapytała:

A może tam siedzi niedźwiedź?

Naiwne pytanie — odparł Arkadij. — Niedźwiedzi w naszych okolicach dawno już nie ma. — I pierwszy wlazł do pieczary.

Marina się schyliła, wlazła w otwór i zaraz potem chwyciły ją silne i delikatne ręce Arkadija.

Chodź tutaj, usiądź przy mnie — zaproponował młodzieniec.

A żmij tu nie ma? — zapytała Marina.

Uciekły.

Ale mimo wszystko się boję… — wyszeptała dziewczyna.

Jestem przy tobie! — stwierdził Arkadij. — Daj mi rękę. Jego palce zmacały w mroku jej dłoń i znieruchomiały,

Marina poraziła go prądem.

Oj! — pisnęła dziewczyna.

Arkadij pociągnął i przytulił dziewczynę do siebie. Ponieważ było ciemno, Marina nie mogła opierać się jak należy — nie widziała, z kim walczy.

Tylko proszę mnie nie całować! — wyszeptała, jakby podpowiadając Arkadijowi, co ma robić.

Oczywiście — odpowiedział chłopak.

Jego wargi zupełnie przypadkowo zetknęły się z jej wargi. Całowali się, dopóki padało. Ponieważ jednak nie wiedzieli, czy deszcz się skończył, czy nie, całowali się prawie do wieczora.

Czasami, walcząc bardziej z własnym temperamentem niż z Arkadijem, Marina szeptała:

Tylko nie to! Wszystko zepsujesz!

Arkadij nie bardzo rozumiał, co miałby zepsuć, ale brak życiowego doświadczenia i strach przed zrobieniem dziewczynie krzywdy, gasiły nieco jego zapały. Co prawda nie na długo. Ich wzajemne stosunki przypominały w tej chwili szturm fal na brzeg morza. Widać, jak fala wzbiera i gna na wał przybrzeżnego żwiru, ale kamienie ją zatrzymują, załamują i zmuszają, by się cofnęła z podwiniętym pienistym ogonem.

W końcu Marinę zmęczyła walka, w której klęska była nieuchronna. Namacawszy leżący na ziemi kamień zwróciła się do Arkadija z żartobliwym uśmiechem:

Jeżeli zaraz stąd sobie nie pójdziemy, rozkwaszę ci nos!

Do tego czasu oczy obojga na tyle już przywykły do ciemności, że młody człowiek doskonale widział kamień w szczuplutkiej rączce sprzedawczyni lodów.

Zaśmiał się nieco sztucznie, ale się poddał, ponieważ w odwiecznej walce płci choć zawsze zwycięża mężczyzna, ale to kobieta decyduje o tym, kiedy i gdzie ma zwyciężyć.

Trzymając się za ręce wyleźli z pieczary i zmrużyli oczy.

Zachodzące słońce zabarwiło czerwienią pnie sosen, niebo było prawie białe, jak dziesięciokrotnie wyprana odświętna koszula, a ptaki już usnęły.

Pod nogami sprężyście chrzęścił dywan sosnowych igieł, z których tu i ówdzie sterczały czapeczki śliskich maślaków.

Młodzi ludzie ruszyli ze wzgórza w dół. Żeby odwrócić uwagę Arkadija od ogarniających go z coraz większą siłą smutnych myśli, Marina pokazała mu kamień, który zapomniała wyrzucić:

Zwróć uwagę, co to takiego?

Kamień — odparł Arkadij, w piersi którego wciąż jeszcze buszowały niespełnione żądze.

Nie taki znowu zwykły kamień — odpowiedziała Marina, i oprócz wielu innych rzeczy interesowała się tez minera — . — Kiedyś w tej okolicy szalały wulkany.

A gdzie nie szalały?

Wyszli na dróżkę. Arkadij miał ochotę przynajmniej raz jeszcze pocałować ukochaną, ale z naprzeciwka, oczywiście, pojawiła się jakaś babina z pustymi wiadrami. No, powiedzcie sami, czego mogła szukać na przedmieściach Wielkiego Guslaru baba z pustymi wiadrami na przełomie tysiącleci?

Ale ja nie wiedziałam, że Wielki Guslar leżał w strefie aktywnej wulkanicznie — powiedziała Marina. — Myślałam, że całą okolicę pokrywa gruba warstwa skał osadowych.

O właśnie — stwierdził Arkadij, obsypując w duchu babinę tysiącznymi przekleństwami.

Bystra Marina w lot pojęła, o co chodzi: — Ty mnie zupełnie nie słuchasz, Arkasza. Nie podejrzewałam, że w twoim sercu jest miejsce na takie przesądy.

W moim sercu jest wszystko — odpowiedział Arkadij.

Trzeba się będzie poradzić Lwa Christoforowicza — stwierdziła dziewczyna. — On wie wszystko.

A kto to taki? — zapytał młodzieniec.

Profesor Minc — powiedziała Marina. — Geniusz, któremu kilka razy już zamierzali dać Nagrodę Nobla. Od wielu lat mieszka w naszym mieście.

Co w takiej dziurze miałby robić geniusz?

W tej dziurze mnie poznałeś — stwierdziła Marina, nieco urażona za wszystkich mieszkańców Wielkiego Guslaru.

Wolałbym cię spotkać w Moskwie.

A znalazłbyś w Moskwie taką jaskinię? — roześmiała się ‘dziewczyna.

Arkadij nie odpowiedział. Jak wszyscy zakochani na wczesnym etapie tej choroby był podejrzliwy i skłonny do pesymizmu.

Na ulicy Puszkina Marina pożegnała się z Arkadijem, któremu wydało się, że pożegnanie było bardzo chłodne.



Rozdział 2


Rozstawszy się z Arkadijem Marina wyruszyła do profesora Minca, którego spotkała na podwórku. Już nowe pokolenie graczy w domino wbijało w ziemię mocny, stary stół, a profesor z Korneliuszem Udałowem spoglądali oczami znawców na zażarte starcie i z trudem powstrzymywali się od dawania rad.

Co to za maniera — odezwał się profesor, ujrzawszy dziewczynę i pocałowawszy ją w czoło. — Po co sobie zapuszczasz te dredy? Co, chłopaki cię przez to bardziej lubią?

Oni mnie nie lubią — odparła Marina. — Oni się do mnie przystawiają.

Siadając z emerytami na ustawionej pod krzakiem bzu ławeczce, Marina pokazała im znaleziony przez siebie kamień.

Skąd to masz? — zdziwił się Minc.

Marinka z Arkaszką Sinickim schowali się przez deszczem w pieczarze na Bojarskiej Mogile — odpowiedział Udałow za dziewczynę. — Stara Łożkina już wszystkim zdążyła opowiedzieć.

Korneliuszu! — skarcił profesor przyjaciela. — Zaczynasz się zachowywać jak wiejska plotkara.

Obrócił kamień w palcach, powąchał go, drapnął paznokciem i powiedział:

Mniej więcej siedemdziesiąt milionów lat temu ten kamień był lawą. Ale ponieważ niczego nie wiem o miejscach wylewu lawy w naszym rejonie… Gdzieś ty go znalazła?

Myślę — znów za dziewczynę odpowiedział Udałow — że gdzieś tam w pieczarze.

Wujku Korneliuszu, jak się nie przestaniecie wtrącać!.. — rozgniewała się dziewczyna i potrząsnęła głową tak, że rude dredy otoczyły jej główkę złocistym nimbem.

Dawno już czuła się głupio z powodu lekkomyślnego postępku — dredy zrobiła sobie w wyniku zakładu, podpuszczona przez Emmę Koszkiną, swoją najserdeczniejszą nieprzyjaciółkę.

Teraz Emma nosiła fryzury od Cardina, a Marina — która wygrała od Emmy kasetę Michela Jacksona, nie mogła się zdecydować na obcięcie dredów, które zresztą z opowiadaną tu historią nie miały niczego wspólnego.

Życie w małym miasteczku ma wiele zalet, ale nie jest też pozbawione kłopotów. Człowiekowi się zdaje, że niepostrzeżenie spotkał się z przyjacielem, a okazuje się, że kilka emerytek rozniosło wieść wcześniej niż zdążyło się wrócić do domu.

Kiedyś — stwierdził profesor Minc głosem pełnym zadumy, trzymając w ręku kamień niczym Hamlet czaszkę Yoricka — burzliwe potoki płynnej lawy niosły się ulicami naszego miasteczka, pochłaniając ciała bezradnych dinozaurów…

No, teraz już przegiąłeś — stwierdził rzeczowo Udałow. — Naszego miasta jeszcze wtedy nie było, choć nie będę przeczył jego zasługom wobec historii.

Jesteś bezbarwnym i przyziemnym człowiekiem — stwierdził Minc.

Marina milczała, choć w głębi duszy skłonna była się zgodzić z profesorem.

— …jak po ulicach Pompei… — ciągnął Minc. — Nie zostawiły na swej drodze ani jednej żywej istoty. Nawet komara. Ty co, Marinko, chcesz, żebym wysłał tę próbkę do analiz?

A po co? Od jednego rzutu okiem określiliście wiek próbki i jej pochodzenie.

A jednak zostaw ten kamyczek u mnie — poprosił wielki uczony. — Zajmę się nim, kiedy znajdę chwilkę czasu. Każdy Guslar potrzebuje swojej Pompei.

Kiedy Marina ruszyła do domu, Minc rzucił za nią:

Dziś podobają mu się twoje świdry. Jutro, kiedy wasze uczucie zostanie poddane próbie, lepiej będzie pokazać mu się w krótkiej, ale eleganckiej fryzurce.

Wujku Lowa, wy niczego nie rozumiecie — odpowiedziała Marina.



Rozdział 3


Następnego dnia zakochani się nie spotkali, ponieważ Marina musiała rano pojechać do bazy po towar, a tam akurat rozszalała się kontrola skarbowa i dziewczyna musiała poczekać do obiadu. Arkadij trzykrotnie przychodził na miejsce, ale przy kramiku nikogo nie było. Pech zakochanych polegał na tym, że nie znali swoich adresów i numerów telefonów. Wydawało im się, że w Guslarze lepiej nie tracić się z oczu.

Arkadij przeżywał rozłąkę mocniej, bo nie miał nic do roboty, a Marina trochę bardziej łagodnie, ponieważ najpierw była zajęta w magazynie, a potem pobiegła do fryzjerki i namówiła Alonę, żeby ją przystrzygła bez kolejki. Marina chciała zachować choć trochę nieszczęsnych włosów i pozbyć się przeklętych dredów. Niepokoiła ją wypowiedź profesora o próbach, którym będzie poddane jej uczucie.

Kiedy wyszła od fryzjerki, nie była pewna, czy nie powinna przykleić świdry z powrotem — przecież Arkusza pokochał ją z dredami! Wątpiła, czy jego uczucie będzie takie, jak poprzednio. Teraz była podobna do chłopaka.

Dręczyła ja niepewność. Do wieczora było jeszcze daleko, dzień był parny, w powietrzu wisiała burza. Dopiero teraz dobrze byłoby w jaskini, gdzie z Arkadijem mogliby się ukryć przed burzą, pomyślała Marina — i przestraszyła się tej myśli.

Obok niej przebiegł Maksymek Udałow, wnuk Korneliusza Iwanowicza.

Minc cię szukał — oznajmił chłopak. — Coś ty ze sobą zrobiła?

A co?

Zupełnie nie jesteś podobna do siebie. Rodzona matka by cię nie poznała.

Nie mam matki! — odcięła się dziewczyna.

Chłopiec pobiegł dalej, a Marina zatrzymała się na środku ulicy. Jeżeli nawet mali chłopcy cię potępiają, to Arkusza na pewno się od niej odwróci.

W takim to nastroju Marina poszła odwiedzić profesora.

Profesor spojrzał na nią uważnie z bliska i powiedział:

Choć nie za bardzo jesteś do siebie podobna, ale efekt jest raczej pozytywny niż negatywny.

Oczywiście za bardzo jej tym nie pocieszył.

Nie spieszysz się gdzieś? — zapytał Minc.

Nie mam się dokąd spieszyć — odparła smętnie Marina.

No to popatrz na swój kamień pod odpowiednim powiększeniem.

Marina wcale nie miała ochoty na przyglądanie się kamieniowi, ale pochyliła się nad mikroskopem. I zobaczyła, że jego powierzchnia poprzecinana jest długimi rzadkimi kanalikami i bruzdami.

Widzisz?

Widzę — odpowiedziała obsmyczona dziewczyna.

I pomyślała: a może kupić perukę? Pojadę jutro do Wołogdy i kupię perukę, a jak mnie wywalą z roboty, to kij im w bok! — I co widzisz?

Perukę — odpowiedziała machinalnie Marina. — Jak pan myśli, profesorze, czy w Wołogdzie można kupić przyzwoitą perukę?

Moda na peruki minęła w osiemnastym wieku — odparł profesor. — Ale niektóre łyse kobiety imają się takich podstępów.

To właśnie ja jestem taką kobietą.

Jesteś niemądrym dzieckiem — orzekł profesor. — Patrz w mikroskop i mów mi zaraz, co widzisz. A jeżeli twój młody przyjaciel nie jest idiotą, to się tylko ucieszy, że znów wyglądasz jak człowiek… Więc cóż widzimy na tym obrazku?

Nie wiem.

A spróbuj sobie wyobrazić, że to przedmiot organiczny.

Nie mogę.

To ja ci powiem — nie wytrzymał Minc. — Widzimy odcisk jakiegoś zwierzęcia, które zostawiło go w pieczarze wiele milionów lat temu.

To niemożliwe.

To oczywiście niewielki kawałek skóry… a czemu uważasz, że to niemożliwe?

Bo to głupie — odparła Marina, myśląc oczywiście o peruce.

Jeżeli znaleźliśmy kawałek skały z odciskiem skóry dinozaura, to może się okazać, że dokonaliśmy epokowego odkrycia. Idziemy zaraz do tej pieczary. Nie boisz się?

Chodźmy — odparła obojętnie dziewczyna.

Akurat wtedy wyszedł na podwórko Udałow, żeby się zrelaksować, bo Ksenia właśnie miała atak złego humoru. Korneliusz Iwanowicz z chęcią przyłączył się do ekspedycji.

W historii paleontologii zdarzały się już odkrycia takie, jak nasze — mówił w drodze Lew Christoforowicz. — Najczęściej jednak odciski żywych organizmów trafiały się w osadach wapiennych lub kredowych, taki los spotykał więc zwierzęta, które utonęły w morzu. Wulkaniczny tuf, z jakim mamy do czynienia w naszym przypadku, nie jest najlepszym materiałem do zachowania takich odcisków, jak na przykład znany wszystkim odcisk archeopteryksa. Tuf ma zupełnie inną siatkę krystaliczną…

Marina kilkakrotnie usiłowała zawrócić, Minc jednak mocno trzymał ją za rękę. Burza nadciągała coraz szybciej i rozpętała się nad głowami naszych eksploratorów, kiedy stanęli przed wejściem do pieczary.

Minc posapując wpakował się do środka, za nim wlazła Marina, a na końcu Udałow.

Ciasno tu — stwierdził Udałow.

Minc włączył latarkę i od razu wyjaśniło się, czemu jest tak ciasno. W pieczarze siedział Arkadij Sinicki.

Co ty tu robisz? — zdziwił się Udałow.

Marina spróbowała wyskoczyć na deszcz, ale Udałow ją zatrzymał.

Młody człowiek mrużył oczy w ostrym świetle latarki i właściwie niczego nie widział.

Kto tu jest? — zapytał drżącym głosem.

Znane wam osoby — odpowiedział sucho Udałow. — Ja, Lew Christoforowicz Minc i jeszcze jedna dziewczyna.

Jaka dziewczyna? — głos Arkadija znów drgnął zdradziecko.

Marina milczała. Miała ochotę skryć głowę między kolanami. Nie zdążyła jednak, ponieważ profesor Minc skierował na nią snop światła latarki, które ukazało krótko ostrzyżoną głowę dziewczyny.

O! — westchnął Arkadij.

Co, nie poznałeś? — zapytał Minc.

Nie powiedziałbym — odparł Arkadij. — Sam pan rozumie… ona zmieniła wygląd. Jest jeszcze ładniejsza, niż przedtem.

Naprawdę tak myślisz? — zapytała drżącym głosem Marina.

Arkadij energicznie kiwnął głową. Wzięty w krzyżowy ogień pytań młodzieniec wyjaśnił, że siedzi już w jaskini trzecią godzinę, ponieważ doszedł do wniosku, że jeśli Marina nie wie, gdzie go spotkać, to powinna sobie przypomnieć, gdzie byli razem ostatnio.

Minc skierował snop światła latarki ma ściany i sklepienie jaskini. Wodził promieniem po nierównych ścianach, młodzi ludzie milczeli, a Udałow głośno sapał. Chciałby wydać sąd o tym wszystkim, nie wiedział jednak jeszcze, jaki.

Patrz! — zwrócił się surowym głosem Minc do przyjaciela.

Udałow popatrzył na ścianę. I niczego nie zobaczył. Młodzi ludzie tymczasem coś tam szeptali do siebie. Składali sobie wzajemne wyjaśnienia.

Obawiam się, że to odkrycie o światowym znaczeniu — powiedział Minc — ale jeszcze nie jesteśmy na nie gotowi.

Wyjaśnij — poprosił Udałow.

Popatrz uważniej — polecił mu Minc. — Cała ściana pokryta jest bruzdami, zadrapaniami i nierównymi występami. Co to takiego?

Co to takiego?

Gigantyczny odcisk dawno wymarłego stworzenia — wyjaśnił Minc. — Tylko popatrzcie!

Powiódł promieniem latarki po ścianie, a potem przeszedł wzdłuż niej zwężającym się korytarzem. Szerokość przejścia aż do tego miejsca pozwalała mu poruszać się w postawie wyprostowanej, a promień światła wyłaniał z mroku wciąż tę samą strukturę — odcisk skóry.

A teraz popatrzcie tutaj! — zawołał profesor i skierował strumień światła sobie pod nogi. — Widzicie?

Widzimy — stwierdził Udałow. — Obraz nieco inny, ale podobny.

A teraz naprzód i nieco w prawo. Wszyscy spojrzeli naprzód i nieco w prawo. I zobaczyli okrągłą jamkę. Niezbyt głęboką.

Minc poświecił w głąb jamy i Udałow wyciągnął z niej puszkę po piwie — najwyraźniej pieczarę odwiedzał ktoś bardzo niedawno.

To nie my! — zaprzeczyła Marina.

Wiem — odparł Minc. — Popatrzcie w lewo. Kolejne wgłębienie. Niewielka jama.

Nikt się jeszcze nie domyślił? — zapytał Minc.

Nikt się jeszcze nie domyślił. Wszyscy czekali na wyjaśnienia profesora.

Przed wieloma laty — zaczął Minc — w Pompei zaczęto znajdować dziwaczne puste miejsca w skamieniałym popiele, który niegdyś zasypał to miasto sześciometrową warstwą przynosząc śmierć wszystkiemu, co żyje. I w głowie jednego z archeologów zrodziło się pytanie — co zobaczymy, jeżeli zapełni się taką kawernę gipsem. Przyniesiono gips, zapełniono puste miejsce, a gdy usunięto warstwę skamieniałego popiołu, okazało się, że był to pełny i dokładny odcisk człowieka, który zginął gwałtowną śmiercią. Popiół zachował odcisk ciała, ponieważ potrzebny był czas, by płomienie strawiły zwłoki. Człowiek spłonął, a popiół skamieniał. I wyszedł z tego jakby negatyw człowieka — pustka w tym miejscu, gdzie znajdował się w chwili śmierci. Takich negatywów w Pompei znaleziono dziesiątki — ludzie i zwierzęta…

Minc umilkł. Promień latarki tknął ścianę i znieruchomiał.

Wszyscy patrzyli na krąg światła.

Czyżby w tym właśnie miejscu przed milionami lat spłonął żywcem jakiś dinozaur? Wielki dobroduszny stwór, który wcale nie zamierzał wymierać? Żyłby sobie i żył, składał jaja, żułby sobie paprotniki — a tu wulkan, trzęsienie ziemi, powódź…

Więc jakże to? — zapytał Arkadij, który pierwszy odzyskał mowę. — Wychodzi na to, że siedzimy w dinozaurze?

Nie jest to wykluczone — odpowiedział Minc. — Pytanie tylko, jak to sprawdzić?

Nic prostszego — odezwał się Udałow. — Trzeba napełnić pieczarę płynnym gipsem, poczekać, aż stwardnieje — i rozkopać wzgórze, a to, co zostanie, będzie dinozaurem!

Oj! — szepnęła Marina. — Byłby to pierwszy w świecie dinozaur, którego ludzkość ujrzy na własne oczy!

Podoba się wam taki wariant? — zapytał Minc Arkadija, a może i samego siebie. — Bo mnie wcale nie. Przecież wcale nie wiemy, co kryje się w tym pagórku. A jeżeli dinozaur nie był sam? Może tu, za ścianką, kryje się drugi? Kiedyś chyba słyszałem, że w tym wzgórzu są pieczary. Nie jedna pieczara, a kilka…

Masz rację, Lwie — zgodził się z nim Udałow. — Łaziłem tu jako dziecko, tylko nie po tej pieczarze, a po innej.

Czyli przede wszystkim powinniśmy zadbać o zbadanie tych pustych miejsc. Należy je zbadać — a nie zniszczyć.



Rozdział 4


Wracali do miasta dwiema parami.

Pierwsi szli Minc z Udałowem. Wymieniali pomysły i idee, rodzące się w ich niespokojnych głowach.

Z tyłu wlekli się Arkadij z Mariną.

Nie rozmawiali o dinozaurach i jakby nie rozumieli znaczenia znaleziska. Na ich rozmowę składały się wyłącznie pytania. Spowiedzi i tak były wiadome.

Ty rzeczywiście przyszedłeś tu z mojego powodu?

A czemu ty się ostrzygłaś?

Szukałeś mnie?

Jak się domyśliłaś?

A tymczasem nad miasto spłynął zmrok, ale na odwiedzenie Liebiedińskiego nigdy nie jest za późno.

Lebiediński został merem miasteczka bardzo niedawno, zwyciężywszy w zaciekłym boju sześciu pozostałych kandydatów, dlatego że był uczciwy i obiecał, że takim pozostanie zawsze.

Jeszcze jako wyrostek stanął na czele organizacji „Młodych Orląt”, której członkowie odbywali pielgrzymki do miejsc wojennej chwały. Co prawda, wojenna chwała od dawna omijała Wielki Guslar szerokim łukiem, ale właśnie Toli Lebiedińskiemu przypadł w udziale zaszczyt odkrycia w guslarskich lasach wspólnej braterskiej mogiły polskich najeźdźców, zamrożonych tam przez miejscowych przewodników na początku XVII wieku. Jeszcze jako uczeń dziesiątej klasy szkoły średniej Tola Liebiediński ściągnął do Wielkiego Guslaru delegacje z Zielonej Góry, z której pochodzili ci właśnie Lachowie.

Następnie obrotny wyrostek spróbował załatwić uznanie Zielonej Góry i Wielkiego Guslaru braterskimi miastami i trzykrotnie jeździł w tym celu do Polski, a raz do Moskwy, gdzie dotarł do samego Andropowa, cały jednak pomysł upadł, kiedy pogrążony w działalności społecznej Tola zawalił egzaminy w ósmej klasie i został na drugi rok, choć za chłopakiem ujęły się „Amnesty International”, bawarska Partia Zielonych i pionierska organizacja z Moskwy. Po tym początkowym niepowodzeniu, które stało się znane całemu miasteczku, ojciec zawiózł wyrostka na wieś, żeby tam przygotował się do egzaminów wstępnych. Trzykrotnie Tola próbował ucieczki z zesłania, ale próby kończyły się niepowodzeniem. Ojciec tropił go z psami, prał i ponownie sadzał do książek. Tymczasem niedbałość i spory wewnętrzne w organizacji „Młode Orlęta” doprowadziły do utraty polskiego kurhanu, Zielona Góra pobratała się z Frankfurtem nad Menem, a o obrotnym wyrostku wszyscy zapomnieli.

Szkołę mimo to ukończył i został studentem Wołogodzkiego Instytutu Kultury.

Nie czas i miejsce po temu, żeby opowiadać o kolejnych burzliwych losach Toli Liebiedińskiego. Najważniejsze elementy ujawniły się już w historii z Polakami: uporczywe wdzieranie się na Olimp i nieuchronny upadek w przepaść. W pewnym sensie Tola Lebiedinski miał wiele wspólnego z antycznym Syzyfem. Przez całe swoje życie toczył pod górę głaz życiowego sukcesu, ale ten zawsze w ostatniej chwili spadał w dół, pociągając Tolika za sobą.

Na ostatnim roku studiów, kiedy nie było już sposobu, żeby cokolwiek zawalił, bo praca w Komsomole załatwiała mu każdy egzamin, Tola zakochał się w najbardziej znanej dziewczynie na roku, córce drugiego sekretarza miejskiego komitetu partyjnego. Oleńka też się zakochała i studencka para postanowiła się pobrać. Ale na dwa tygodnie przed weseliskiem, kiedy wszyscy młodzi karierowicze na roku obgryzali z wściekłości paznokcie, grupa zorganizowała turystyczny wypad w plener. W nocy z soboty na niedzielę studenci śpiewali przy ogniskach, popijali, weselili się i kąpali przy księżycu. Tola nie był przyzwyczajony do picia i stracił nad sobą kontrolę. Poszedł w krzaki z najlepszą przyjaciółką Oleńki, żeby omówić szczegóły zbliżającego się wesela. Niespodziewanie dla samych siebie Tola i Katierina rzucili się sobie w objęcia. Oleńka, która poszła poszukać narzeczonego, usłyszała dobiegające z kępy krzaków westchnienia i pojękiwania i na wszelki wypadek tam zajrzała.

I tak Tola stracił narzeczoną, mieszkanie w Wołogdzie i dobrą pracę.

Na domiar wszystkiego, żeby nie wylecieć z Komsomołu, musiał się ożenić z Katierina, która spodziewała się dziecka. Nie mogła, zdrajczyni jedna, poczekać do dyplomu!

Katierina nie miała mieszkania w Wołogdzie i młodzi musieli się przenieść do Wielkiego Guslaru, do ojca. Tola zaczął pracować w szkole. Wykładał naukę o społeczeństwie nienawidząc smarkaczy, ale uczył się na nich kierowania masami.

Dzieci też go nie lubiły, wracał więc ze szkoły do domu z gazowym pistoletem i kijem bejsbolowym. Po napaści ze strony uczniów trzeciej gimnazjalnej Katierina kupiła mężowi kewlarową kamizelkę.

Kamizelkę kupiła od wujka — okazało się, że miała w mieście krewniaka. Początkowo wuj był lejtnantem w milicji, potem zaczął pracę jako ochroniarz u pewnego biznesmena. Kiedy biznesmen został zabity, wujek odziedziczył po nim interesy. Katierinę bardzo pokochał i kupił jej jeepa, żeby mogła wozić dzieci i pitbulteriera na spacery.

Kiedyś zwrócił się do Tolika:

Trzeba miasto wziąć w garść. Łobuzów zebrało się tylu, że nie sposób się z nimi uporać.

Tola nie zaprzeczył.

Liczę na ciebie — powiedział wujek. — Wymyśl program, spodobaj się ludziom, pchniemy cię do Dumy, albo i wyżej.

I tak Tola został członkiem miejskiej rady, potem zastępcą mera, a na koniec merem. Uczciwym i biednym mężem nieuczciwej i bogatej Katieriny.

Już jako wybraniec jeździł do Wołogdy z petycją.

I trzeba trafu — spotkał swoją niegdysiejszą narzeczoną. Oleńka pracowała tymczasowo jako sprzątaczka w domu dziecka sponsorowanym przez wujka Wienię. A Tola przywiózł tam prezenty — stary komputer, telewizor i pluszowe zabawki.

Oleńka usiłowała się schować, ale Tola szybko ją zauważył.

Co z ojcem? — zapytał przede wszystkim.

Siedzi na nędzarskiej emeryturze — odpowiedziała Oleńka.

W jej spojrzeniu było coś psiego — jakby to nie ona doniosła kiedyś na Tolika, tylko on ją przyłapał na niecnym postępku.

Kiedy mer Lebiediński wrócił do Guslaru, zjawił się u niego wujek Wienia i oznajmił, że zamierza wybudować niewielki, skromny pałacyk na porośniętym sosnami wzgórzu, które nie wiedzieć czemu wszyscy nazywali Bojarską Mogiłą.

Załatwi się — uznał mer. — Przepchniemy wniosek przez odpowiednie instancje. Trzeba tylko będzie dać temu i owemu w łapę.

Odprowadziwszy wujaszka do drzwi gabinetu zaczął się zastanawiać, jak życzenie wujka obrócić na swoją korzyść. Budowa będzie nielicha i dobrze byłoby kawał tego tortu zostawić sobie, ale trzeba by to zrobić tak, żeby wyborcy nadal uważali go za bezinteresownego bojownika o szczęście ludu. Nie bez powodu przecież w zeszłym miesiącu uchwalono bezpłatne przejazdy autobusowe dla weteranów wojny fińskiej i walk na jeziorze Hasan w 1938 roku. Jeden taki nawet się znalazł i zrobiono mu fotografię do gazety.

O szóstej pięćdziesiąt Tola Lebiediński ruszył do domu. Samochód zwolnił — niech ludzie zobaczą, jak sam jeden, bez ochroniarzy, chodzi po ulicach miasta. Każdy może podejść i złożyć na jego ręce skargę. Co prawda, dla uniknięcia prowokacji o trzy kroki z tyłu szli dwaj chłopcy z obstawy wujaszka Wieni i pałkami odpędzali natrętnych interesantów.

Robili to z uśmiechami na ustach i sypali przy tym żartami.

Wieczór był przepiękny. Bywają w sierpniu takie cudowne, nieskazitelnie bezwietrzne wieczory, kiedy cała przyroda kąpie się w promieniach zachodzącego słońca, a przywódcy ludu pragną być dobrzy i mają serca pełne szlachetnych zamiarów.

Do mera nikt nie podchodził, bo ludzie nie lubili, jak chłopaki wujka Wieni puszczali pałki w ruch.

Do domu było z dziesięć minut spacerkiem, ale mer się nie spieszył.

Zaszedł na brzeg rzeki i usiadł na ławeczce. Ławeczki niedawno pomalowano i mer był dumny z tego niewielkiego, ale widocznego osiągnięcia.

Rzeka powoli toczyła wody, latały nad nią mewy, a czasami rozchodziły się po niej kręgi, kiedy z wody wychylał się pysk szczupaka czy suma. Wędeczkę by teraz, pomyślał mer, choć nigdy jeszcze nie łowił ryb. Sprawy… sprawy…

Ostatnio Anatolij Borysowicz lubił myśleć na zapas.

Przecież stanowisko mera w Wielkim Guslarze, to jeszcze nie szczyt marzeń życiowych. Trzeba iść za ciosem. Będziemy brać Wołogdę, a potem zajmiemy się Moskwą. Może ponownie odszukać polską mogiłę i sięgnąć po laury międzynarodowego działacza na rzecz przyjaźni i pojednania?

Nie należy myśleć, że Liebiediński nie kochał pieniędzy. Owszem, kochał, ale bardziej ukochał władzę, zwłaszcza we własnych rękach. Starał się nie naśladować Katieriny, której z błogosławieństwem wujka całkiem już odbiło i nawet w sklepach przestała płacić. Nie wiedziała jednak, że wierna stara szkapa — sekretarka Liebiedińskiego, Marfuta — obchodziła pod wieczór sklepy obrabowane przez Katierinę i spłacała zadłużenie. Wszyscy obywatele guslarscy doskonale o tym wiedzieli i kwitowali to dobrodusznymi uśmiechami.

Tymczasem mer zamyślił się głęboko.

Ochroniarze smętnie popalali na boku i opędzali się od komarów.

Nad rzeką uniosły się wieczorne mgły.

O ósmej trzydzieści, gdy zaczęło już zmierzchać, do ławeczki podeszli czterej ludzie.

Ochroniarze się ożywili. Wyjęli pałki. Wydali ostrzegawcze okrzyki.

Anatoliju Borysewiczu… — zaczął profesor Minc. — Musimy niezwłocznie porozmawiać.

Ochroniarze podeszli bliżej, żeby przepędzić natręta, który ośmielił się zanadto zbliżyć do wybrańca narodu.

Zostawcie! — rozkazał Liebiediński. Miał ochotę na rozmowę. Obojętnie o czym.

Udałow wystąpił naprzód.

Tolik — powiedział. — Pamiętasz wujka Korneliusza? Z moim synem do jednej klasy chodziliście.

Była to prawda, choć trzeba powiedzieć, że każdy w miasteczku z kimś się uczył w jednej klasie.

A jakże! — Tolik uśmiechnął się zagadkowo, prawie nieśmiało. Uśmiech ten starannie ćwiczył przed lustrem. — Wujek Korneliusz. A ci ludzie są z wami?

Ze mną. Sprawa jest poważna, wagi międzynarodowej.

To proszę jutro po jedenastej. O dziesiątej mam naradę w związku z rozpoczęciem sezonu grzewczego.

Pięć minut — stwierdził Minc. — Rzecz w tym, że znaleźliśmy dinozaura.

Naprawdę? — zapytał Tolik. Nie uśmiechnął się przy tym, bo nikt z czwórki nie wyglądał na stukniętego, choć wszyscy byli bardzo poruszeni.

Znaleźliśmy pierwszego na świecie całego dinozaura — powtórzył Minc. —1 najpewniej nasze miasto zasłynie na cały świat, o ile uda nam się tego dinozaura odtworzyć.

A co się z nim stało? — zapytał Tolik. — Znaleźliście kości, czy co?

Wyobraźcie sobie miasto Pompeje — wtrącił się do rozmowy Arkadij. —1 wówczas wszystko zrozumiecie.

Na szczęście dla petentów Anatolij Borysowicz przed dwoma tygodniami wrócił z Neapolu, gdzie brał udział w konferencji merów niewielkich miasteczek. Nie bardzo mu się tam podobało, bo było gorąco i drogo, a Włoszki jak jedna ciemnoskóre i malowane, niczym w Rumunii, gdzie też bywał na sympozjach dotyczących problemów małych miast.

Pompeje sobie wyobrażam — odpowiedział mer. —1 jeżeli macie na myśli lupanarium, to odwiedziłem je w charakterze wycieczkowym. Nie wywarło na mnie żadnego wrażenia.

Co ma do tego lupanarium?! — wykrzyknął Minc, który znał łacinę równie dobrze, jak wszystkie inne języki naszej planety. — Mowa o trupach i popiele.

I Minc opowiedział Liebiedińskiemu o znalezisku.

Żywa wyobraźnia mera natychmiast zaczęła rysować wizerunki dinozaurów unieruchomionych we wnętrzu wzgórza. Postanowiono, że obejrzy się pieczary rano. Spotkają się o dziewiątej i od razu udadzą się na miejsce.

Lebiediński pożegnał Minca i Udałowa uściskiem dłoni, pozostałym kiwnął głową i ruszył do domu, zabierając swoich posępnych ochroniarzy.

W jego głowie ścigały się myśli i wizje.

Doskonale wiedział, że Minc i Udałow nie kłamali. Na peryferiach powierzonego pieczy Liebiedińskiego miasteczka czekały na swoje odkrycie odciski żywych dinozaurów.

W domu polecił córeczce, żeby mu poszukała atlas kopalnych zwierząt i zaczął go kartkować, wybierając same najbardziej okazałe dinozauiy. Jakby można było zamówić takie, jakich się potrzebuje. Anatolij Borysewicz zapragnął mieć trzydziestometrowego diplodoka i Tyranosaurusa Rexa — najgroźniejszego drapieżnika ery mezozoiku.

Tolik, co cię tak zajęło? — zapytała Katierina, która nielicho przytyła w biodrach i na twarzy, a także chronicznie zaniedbywała uczesanie.

Czasami Tolik z trwogą myślał o chwili, kiedy zostanie prezydentem Rosyjskiej Federacji i będzie musiał stanąć podczas inauguracji obok małżonki. Strach pomyśleć! Może zrezygnować z prezydentury, dopóki nie jest za późno?

Dzwoniła ciocia Rimma — oznajmiła Katierina. Ciocia Rimma była żoną wujka Wieni. — Pytała, kiedy zacznie się budowa?

Jaka budowa? — zapytał mer, zachwycając się stegozaurem. Trzeba będzie odkopać stegozaura. Niezłe bydlę!

No, pałacyk na Bojarskiej Mogile przecież — przypomniała mu Katierina. — My też moglibyśmy się tam pobudować.

Zwariowałaś, czy co? Na moim stanowisku jestem jak pod mikroskopem! Muszę być kryształowo czysty!

To załóż konto i zapisz domek na mnie — poradziła mu Katierina.

A ja się zastanawiam — odpowiedział mer — czy nie lepiej zrobić na wzgórzu park rozrywki dla dzieci? Jak u Disneya?

Ty mi tu przestań oczy mydlić! — sarknęła Katierina. — A może postanowiłeś sprzedać komuś to wzgórze? Przyznawaj mi się tu zaraz!

Trzeba myśleć perspektywicznie — odpowiedział mąż, ściągając brwi niczym Czapajew na wiszącym u niego w gabineciku portrecie. — Zanosi się na światową sensację. Jeżeli Minc ma rację — twój wujek będzie mi buty lizał!

Ostatnie zdanie ogromnie Katierinę wystraszyło. I zrozumiała, że męża trzeba ratować i, uprzedziwszy jego lekkomyślny postępek, zameldować o wszystkim wujkowi.

Głęboką nocą, kiedy Tolik zasnął (śniły mu się oczywiście dinozaury w kapeluszach i pod parasolami), podniosła słuchawkę telefonu.

Czuję — wyszeptała z przejęciem — że ktoś go szantażuje. Podsuwa mu rozmaite durnoty, żeby zniszczyć jego piękny wizerunek w społeczeństwie.

Z drugiej strony słuchawki dudnił przytłumiony głos wujka Wieni.



Rozdział 5


Rankiem Liebiediński obudził Minca i sam usiadł za kierownicą swojego skromnego „Nissana”. Przed domem numer 16 dał taki sygnał, że obudzili się wszyscy włącznie ze starym Łożkinem, który nie zorientowawszy się, co jest grane, skoczył do stołu i kierowany odruchem bezwarunkowym zaczął pisać donos na osobników pozwalających sobie na budzenie mas pracujących pośrodku nocy.

Ej! — zawołał mer. — Wstawajcie! Nauka nie znosi bezczynności!

Udałow nie zdołał się obudzić, ale Minc po pięciu minutach siedział już w samochodzie.

Pokazuj drogę, profesorze! — rzucił władczo mer. Podczas jazdy dręczył Minca ogniem krzyżowych pytań:

Jak je wydobędziemy?

Na razie nie wiem. Jeszcze o tym myślę.

Mam nadzieję, że nikt o tym jeszcze nie wie.

Nikt. O ile nie liczyć akademika Bujeraka, to nikt.

I co to za jeden? — zdziwił się Liebiediński.

Odkrywca oligozaura, jeden z największych specjalistów od „kredy” w Europie Wschodniej. Nie mogłem go o tym nie powiadomić.

Mogliście! — sprzeciwił się mer. — Naraziliście naszą sprawę na straszne niebezpieczeństwo. On już lata po Moskwie i wrzeszczy, żeby organizować tu ekspedycję!

Nie sądzę — ostudził go Minc. — Po pierwsze, Bujerak ma dziewięćdziesiąt sześć lat i już dwa lata temu zrezygnował ze swoich ekspedycji na pustynię Gobi. Po drugie, mieszka w Izraelu i nie może biegać po Moskwie. Po trzecie, jest głuchy i nawet nie wiem, czy zrozumiał, co do niego mówiłem.

Słowa Minca trochę mera uspokoiły. Ale oczywiście nie do końca. Mimo wszystko nie wolno zapominać o tym, że Minc jest w pewnym stopniu osobnikiem narodowości żydowskiej. Tacy jak on napadają na bezbronnych Palestyńczyków.

Zajęty podobnymi myślami Lebiediński nie spostrzegł się nawet, że za nimi, nie zostając w tyle i zbytnio się nie zbliżając, jedzie jeep „Cherokee” z miotaczem granatów na dachu.

Zostawiwszy samochód na poboczu mer i Minc wspięli się na wzgórze. Gdy przedostali się do pieczary, profesor włączył latarkę. To, co mer zobaczył, mocno go rozczarowało.

Ja myślałem… — zaczął, nie bardzo wiedząc, jak to zdanie zakończyć.

Myślał pewnie, że ujrzy niemal żywe stworzenie, a zobaczył zwykłą pieczarę nie różniącą się od innych.

Podejdźcie do ściany i przesuńcie po niej palcem — zaproponował profesor. — Co czujecie?

Szorstka jest — stwierdził mer.

I słusznie, bo to odcisk skóry. Już to samo wystarczy, żeby nasze nazwiska wpisano złotymi literami do księgi historycznych odkryć naukowych!

Jeżeli Lebiediński żywił jakieś wątpliwości, po usłyszeniu słów profesora rozwiały się one jak dym.

Złotymi literami! Do księgi odkryć historycznych!

To epokowe odkrycie — ciągnął profesor Minc surowym głosem — miało miejsce na terenie powierzonym waszej administracji i za który wy odpowiadacie.

Mer kiwał głową. Słuchał uważnie i ze zrozumieniem, które rosło w nim z minuty na minutę.

Ludzkość się spodziewa, że zachowacie ten będący własnością narodu skarb dla potomnych. W naszych skomplikowanych i niełatwych czasach natychmiast znajdą się ludzie o brudnych rękach, którzy zechcą to sensacyjne odkrycie wykorzystać do własnych celów…

Rozumiem — westchnął Anatolij Borysowicz.

Stojący przy wejściu do pieczary wujaszek Wienia zaklął sążniście. Bezwstydnie podsłuchiwał rozmowę Minca i Liebiedińskiego. Ważność odkrycia dinozaurów wcale do niego nie dotarła, zrozumiał tylko, że jego przyszywany zięć i protegowany zamierza sprzedać drogocenne wzgórze pod zabudowę komu innemu, a najpewniej temu gadatliwemu profesorkowi! Zmówili się! Sprzedawczyki! Nikomu nie można wierzyć! Gdyby nie Kat’ka, która zadzwoniła i uprzedziła ojca, to straciłby kawałek ziemi pod daczę! A wiadomo, że w tym życiu nieważne są pieniądze, ale prestiż! Przecież on, Wienia, zaprosił już na parapetówę ferajną z Tuły, Pitra i nawet z Moskwy!

W chwili, w której na guslarskim placu Zdobywców stanie pierwszy z dinozaurów, odtworzonych wedle metody znanej już nam z Pompei — ciągnął Minc — zaczną się do nas zlatywać samoloty z całego świata. Spielberg zapłaci każde pieniądze, żeby tylko dotknąć jednego z nich! Mer zmrużył oczy.

Minc wciąż jeszcze roztaczał przed nim cudowne miraże, bo wiedział, że bez wsparcia Liebiedińskiego dinozaury mogą zostać unicestwione, zakryte lub ukradzione.

Wienia nie słuchał i nie chciał słuchać dalszej rozmowy. Nie dowiedziawszy się nawet, o czym tamci rozmawiają, wskazał palcem ochroniarzowi Ralfowi to miejsce nad wejściem do pieczary, gdzie przyroda uczyniła niewielki nawis. Ralf, ochroniarz idealny, odpowiedział radosnym pomrukiem. Lubił strzelanie z granatnika. Starannie wymierzywszy w nawis, nacisnął spust i wypuścił granat. Granat trafi, gdzie trzeba i nawis runął w dół, pociągając za sobą tony skał.

Po sekundzie wejście do pieczary przestało istnieć. W jego miejscu kłębił się teraz obłok czarnego pyłu. — Do nogi! — rzucił Wienia gorylowi. Ralf poszedł za nim do samochodu. Wienia nawet się nie obejrzał. Wiedział dobrze, że nie Jeży oglądać się ku przeszłości. Nawet w Biblii napisano, że żona Lota, która się odwróciła, by popatrzeć (na Sodomę czy Jerycho?), zamieniła się w słup soli.

Wienia nie chciał się w nic zamieniać, dobrze mu było, jak jest.



Rozdział 6


Huk wybuchu wewnątrz był ogłuszający. Mincowi wydało się, że ktoś walnął go po głowie ciężkim zimnym workiem pełnym owsa. Latarka wyleciała mu z dłoni i przepadła w ciemnościach. Pieczarę wypełnił pył tak gęsty, że nawet kichnąć udało się nie od razu.

Absolutne ciemności. Absolutna cisza. Dokładnie tak czuje się człowiek po śmierci, pomyślał Lew Christoforowicz, ale w tejże chwili usłyszał cichy jęk, którego od razu po śmierci się nie usłyszy.

Kto tu? — chciał zapytać Minc, ale zamiast tego wydusił z siebie niezrozumiały charkot, bo zaschło mu w gardle.

To ja — odezwał się znajomy głos. — Anatolij Liebiediński, możecie mi mówić Tolik. Jestem tu szefem.

Głos w mroku drżał i załamywał się. Tak, jakby Anatolij Liebiediński niczego już nie był pewien.

Strop się zawalił — pomyślał głośno profesor. — Trzeba trafu… trzymał się przez trzydzieści milionów lat i puścił właśnie teraz.

Nie wierzę w takie przypadki — odpowiedział mer. — Widzę w tym czyjś zły zamysł.

Ale komu to byłoby potrzebne?

Temu, co chciałby sobie postawić pomnik na naszych kościach — oznajmił patetycznie Anatolij Liebiediński.

Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy. Po chwili przerwał ją słaby głos Liebiedińskiego:

Znaczy, już po nas? Jak pan myśli, profesorze?

Dziwne z nas stworzenia, pomyślał Minc. Ot, jak się zmieniło brzmienie głosu naszego mera. Nie kieruje już z niedostępnych wysokości; zgadza się znów być zwykłym człowiekiem, mającym swoje słabości i wątpliwości.

Poszukajmy latarki — zaproponował Minc. — Upadła, ale mogła się potoczyć nieco dalej. Niech pan połazi po ziemi macając dookoła rękami. Zrozumiał pan?

Przystępuję do wykonania — odezwał się Anatolij Borysowicz. — Już pełzam.

Minc też się poczołgał — na spotkanie Liebiedińskiego. Co prawda pełzać było niełatwo, ponieważ po ciemku obaj poruszali się zygzakami i nie mogli dobrze przebadać całej powierzchni dna pieczary.

Latarki nie było.

Powietrze w kawernie stawało się coraz bardziej duszne. Mogło im grozić uduszenie. Minc postanowił nie straszyć mera taką możliwością, żeby ten nie wpadł w panikę.

I kiedy profesor tracił już siły i nadzieję, jego palce zamknęły się na grubej rurze latarki.

A teraz się zapal! — pomyślał błagalnie Minc zwracając się w duchu do latarki. — Zapal się, bo bez ciebie przepadliśmy!”

I latarka, jakby nigdy nic, zapłonęła jasnym światłem. Jakby leżała na półce w domu i tylko czekała, żeby komuś poświecić.

Dziękuję” — zwrócił się Minc do latarki.

1 co teraz? — zapytał Liebiediński. — Niech mi pan powie prawdę!

Zobaczymy — odparł Minc i zaczął wodzić snopem światła po ścianach.

Ściany pozostały na miejscu, poza tą oczywiście, w której niedawno jeszcze było wyjście na zewnątrz. Ta się wgniotła ulegając ciężarowi sklepienia. Właśnie sklepienie ucierpiało najbardziej. Pozbawione podpory osunęło się w dół i wybrzuszyło, opierając pochyło o ziemię — pieczara zmniejszyła trzykrotnie swoją powierzchnię, a jej objętość też została parę razy zredukowana. Teraz nie można się było w niej nawet porządnie wyprostować.

Minc przecisnął się ku byłemu wyjściu. Stwierdził, że zostało tak mocno zawalone, iż próby usunięcia rumowiska są z góry skazane na niepowodzenie.

Liebiediński domyślił się, że perspektywy są kiepskie, i zaraz zaczął jojczyć:

I co, mamy tu siedzieć do zakichanej śmierci? Nie, zechciejcie mi odpowiedzieć, wy mnie tu ściągnęliście, na was spoczywa odpowiedzialność za moje bezpieczeństwo!

Zamknijcie się!

A wiecie, że należę do elity guberni, a nawet całej Rosji? Wiecie… ja przecież mam rodzinę! Kochaną żonę, dziatki drobne, teścia! Co, chcecie zostawić je sierotami? No, powiedzcie, tego właśnie chcecie?

Minc ignorował jęki i narzekania: wodząc promieniem światła w dość nikłej nadziei na to, że znajdzie jakiś inny otwór. Nie znalazłszy go, zaczął obstukiwać ściany dnem latarki. A może gdzieś niedaleko jest inna pieczara?

Ściany jednak odpowiadały jednakowo głuchym dźwiękiem, co znaczyło, że nie ma za nimi żadnej pustki.

W końcu profesor się zmęczył i usiadł pod ścianą, wyciągając przed siebie nogi, a potem wyłączył latarkę.

Czemu zgasiliście światło? — rozległ się z mroku gniewny głos Liebiedińskiego. — Nie widzicie, że się boję?

Ja też — odpowiedział Minc. — I na dodatek jest mi ogromnie przykro.

Przykro?

Odszukać całego dinozaura tylko po to, żeby na twoich oczach został zniszczony!

Co za dinozaur? Jak to — został zniszczony?

No przecież już go nie ma! Unicestwili go!

Jak możecie w tej sytuacji mówić o takich bzdetach! Natychmiast podejmijcie poszukiwania wyjścia! O dinozaurach pomówimy później.

Boję się, że przed nami nie ma już żadnego „później”. Minc powiedział to takim tonem, że mer zalał się łzami.

Minęło jeszcze kilka minut. Oddychanie stawało się coraz trudniejsze.

Pochlipywania Liebiedińskiego brzmiały coraz ciszej.

I wtedy, niemal w kompletnej ciszy rozległ się nikły dźwięk, słaby niczym szelest łapek chrząszcza pełznącego po obrusie, czy stonogi przebiegającej zeschły liść.

Tuk–tuk.

Minc rzucił się ku ścianie i zastukał w nią gwałtownie.

Pauza.

Ponowny stuk z zewnątrz.

Właściwie nie z zewnątrz, czego Minc w końcu mógłby się spodziewać, a ze środka wzgórza. Czyżby kogoś tam zasypało tak jak ich?

Co? Kto tam? — żachnął się Liebiediński. — Mnie tu nie ma!

Minc zastukał ponownie.

I wtedy towarzysze w biedzie go zrozumieli. Obruszyli na ścianę serię potężnych uderzeń. Minc odpowiedział im krótkimi seriami, stopniowo przybliżając się ku temu miejscu, gdzie przesmyk między jaskiniami był najwęższy.

Gorączkowo starał się przypomnieć sobie alfabet Morse’a, który poznał, gdy w młodości służył w marynarce jako kucharz okrętowy. Ale nie mógł sobie przypomnieć niczego, oprócz sygnału SOS — niedotlenienie sprawiało, że geniusza zawodziła już pamięć.

Ci z drugiej strony nie znali nawet tego prostego sygnału. Tłukli w ścianę bez żadnego systemu.

Liebiediński tylko słabo pojękiwał, potem oznajmił Mincowi, że umiera, ale jęczeć nie przestał. Minc w niczym merowi nie mógł pomóc, podjął więc z ziemi jakiś ostry kawał kamienia i zaczął uderzać w ścianę, licząc na to, że wybije w niej otwór.

Ludzie z tamtej strony byli jednak lepiej wyposażeni. Po chwili niedługiej bezczynności wrócili do ściany i Minc usłyszał równomierne uderzenia kilofa.

Trwało to przynajmniej pół godziny. Tymczasem w jaskini zaczęło brakować tlenu i Minc położył się nieruchomo na podłodze, zamykając oczy, żeby niepotrzebnie nie tracić tchu.

Z zapomnienia wydobył go podmuch czystego, zimnego powietrza.

Profesor z trudem otworzył oczy.

W pieczarze płonęły świece — kilka świec i Mincowi wydało się nagle, że trafił na święto noworocznej choinki, tym bardziej, że słyszał wokół siebie ożywiony ruch i wesoły gwar, jakby wszyscy obecni zamierzali się puścić w tany.

Co tu się dzieje! — zawołał Minc, usiłując wszystkich przekrzyczeć.

W blasku świec i latarek pochyliła się nad nim czarująca twarzyczka pięknej Mariny:

Tylko się nie denerwujcie, Lwie Christoforowiczu! Wszystko będzie w porządku. Już was znaleźliśmy.

Jak? Jak nas znaleźliście?

Nic prostszego, Christoforycz — odezwał się stojący obok Korneliusz Udałow. — Te gołąbeczki mnie obudziły…

My z Arkadijem rozmawialiśmy o paleontologii — wtrąciła pospiesznie Marina. — A kiedy mnie odprowadzał do domu, zobaczył, jak z towarzyszem Liebiedinskim pojechaliście samochodem do lasu, a za wami pognał czarny jeep znanego w naszym mieście bandyty…

Dobroczyńcy — poprawił Udałow, głosem pełnym gryzącej ironii.

No to my do Korneliusza Iwanowicza. A Korneliusz Iwanowicz — piechotą w las.

Goniliśmy was jak wariaci — oznajmił Udałow. — W moim wieku rzecz nieprawdopodobna! Do tej pory nie mogę odzyskać tchu.

A naprzeciwko nam jedzie ten jeep… — Podbiegamy do jaskini i widzimy, że samochód Liebiedińskiego stoi pusty. To jeszcze nic, ale nie ma wejścia do jaskini. Zawalone! Niewątpliwie sprawka Wieniamina! — oznajmiła Marina.

Powtórzcie to! — wystękał słaby głos.

Wszyscy się obrócili. Anatolij Borysowicz leżał na boku, opierając się na uniesionym łokciu. Jego oczy płonęły gniewem.

Powtórzcie to! — stęknął błagalnie. — Jesteście pewni, że nie rzucacie bezpodstawnych oskarżeń na szlachetnego przedsiębiorcę i założyciela fundacji pomocy dzieciom samotnych matek?

Widzieliśmy na własne oczy — odparł szorstko Udałow.

Łajdak! — wyszeptał Tolik i położył się na ziemi, żeby umrzeć. Stracił chęć do życia. Znaczy, ponownie zachciałoby mu się żyć, gdyby znalazł sposób zemsty na wujku Wieni. Ale na razie nie mógł niczego wymyślić.

Próbowaliśmy się przebić od strony tamtego wejścia — stwierdził Arkadij — ale bez powodzenia. Bez trzech buldożerów niczego się tam nie osiągnie. I wtedy Korneliusz Iwanowicz przypomniał sobie, że w tym wzgórzu są inne pieczary.

Znaczy, inne dinozaury — uściśliła Marina.

Poprowadziłem ich do sąsiedniej pieczary, którą pamiętałem jeszcze z dzieciństwa — stwierdził skromnie Udałow.

Bardzo interesujące — powiedział Minc. —1 co, tam też jest pompejański dinozaur?

Niewątpliwie — odparł Udałow. — To co, mówić dalej? —Oczywiście!

Doszliśmy do wniosku, że nie poradzimy sobie z przebiciem ściany dzielącej jaskinie. Co robić? Biec do miasta po łomy? A wy w tym czasie się podusicie!

Niewiele brakowało — przyznał Minc.

I wtedy słyszymy — na zewnątrz łażą jacyś ludzie — powiedziała Marina.

Wielu ludzi i nieźle wyposażonych w sprzęt do wykopalisk.

Ludzie, o których była mowa, zaczęli się już tymczasem zbierać do odejścia. Ratownicy podchodzili kolejno do Min—ca i ściskając mu dłoń życzyli zdrowia, szczęścia i długiego życia.

Na nas już czas — mówili. — Robota czeka. Człowiek sam jest kowalem swojego szczęścia.

Jeden za drugim podchodzili do dziury w ścianie i znikali w mroku.

Co to za jedni? — zapytał Minc.

Poszukiwacze skarbów — wyjaśnił Udałow. — Dziesięć kilometrów stąd jest sympozjum poszukiwaczy skarbów. Zjechali się z całej Rosji.

Ale czemu do nas? — zdziwił się Minc.

Z każdego znaleziska dziesięć procent do miejskiej kasy — rozległ się głos Liebiedińskiego. — Otworzyliśmy specjalną strefę zakopanych skarbów. Ściągamy kapitał.

Ale co ich tu ciągnie?

Oj, Lwie Christoforowiczu! — westchnął Udałow. — Zapomnieliście o zbóju Krutojarze, który pod urwiskiem rzeki Guś na Gawriłowej działce przy Kseńkinej głębi w drugiej połowie osiemnastego wieku zakopał skrzynię ze zrabowanymi skarbami?

Ale to tylko legenda!

Dla jednych legenda, dla drugich szczera prawda — oznajmił Udałow. — Nie czytaliście w „Guslarskim Trójkolorze” o tym, że nieopodal Kseńkinej głębi znaleziono pierścień ze szmaragdem? Obejrzeli go i zbadali znani specjaliści, po czym orzekli, że pierścień należał do poety Gawriły Dzierżawina, którego ludzie Krutojara obrabowali w maju 1768 roku, zostawiając mu tylko czapkę, żeby sobie talentu nie przeziębił.

Mieliśmy szczęście, że się w lesie natknęliśmy na tych poszukiwaczy skarbów — oznajmiła Marina. — Na sympozjum zaplanowano zajęcia praktyczne i każdy miał ze sobą czekan, kilof albo oskard. I w okamgnieniu wybili dziurę do waszej pieczary.

Arkadij pomógł wstać Lebiedińskiemu, który czuł się słabo i był ogromnie przygnębiony.

Minc ostatni raz rzucił okiem na pieczarę, i zawalony strop.

Dziesięciu małych Murzynków poszło się kąpać w morzu, jeden utonął w odmętach i dnia następnego nie dożył. — mruknął do siebie.

W sąsiedniej pieczarze Minc zatrzymał się i spróbował sobie wyobrazić, jak wyglądał dinozaur, który wyparował w tym miejscu przed pięćdziesięcioma milionami lat.

Był większy od poprzedniego i miał grzebień na grzbiecie — na co wskazywały pionowe szczeliny ciągnące się szeregiem wzdłuż sklepienia.

Ani chybi stegozaur — oznajmił profesor. — Trzeba nam będzie jeszcze dziś zbadać te wszystkie pieczary i zrobić plan wzgórza. Jak myślicie, Anatoliju Borysewiczu, będziecie mogli nam przydzielić do tych prac odpowiednich specjalistów?

Jeżeli zostanę przy życiu, to tak — odparł mer.

Nikt się z nim nie spierał, bo wszyscy przypomnieli sobie o tym, że w mieście czeka na nich niebezpieczeństwo.

A potem Minc stwierdził z godnością: — Mimo wszystko interesy nauki powinny stać na pierwszym miejscu.

Wkrótce wszyscy wydostali się na zewnątrz. Minc zmrużył oczy, bo dzienny blask wydał mu się nieznośnie jaskrawym. Liebiediński w ogóle stracił równowagę i niewiele brakowało, a by się wykopyrtnął.

Potem ruszyli drogą ku miastu.

Daleko jednak nie uszli.

Zatrzymał ich stojący pośrodku ścieżki i opierający się na aluminiowych kulach zgarbiony staruszek w grubych okularach.

Ej! — odezwał się niespodziewanie silnym głosem. — Młodzi ludzie, nie wiecie wy, którędy, do dinozaurów?

Akademik Bujerak! — wykrzyknął Minc. — Jakie wiatry tu was przyniosły?

Wszyscy wrócili do pieczary, bo wstyd im było tłumaczyć się zmęczeniem wiekowemu staruszkowi, który przyjechał do Guslaru specjalnie po to, żeby obejrzeć miejsce odkrycia.

Staruszek paleontolog ruszył ku jaskiniom z niespodziewaną rześkością i energią. Nawet przy nikłym świetle latarki i w . okularach na szesnaście dioptrii zdołał dokonać kilku ważnych odkryć dotyczących skóry, rogowych płytek, pazurów, a nawet zębów utrwalonych jak Pompejańczycy dinozaurów.

Wręcz nie chciał wracać do miasta — wolał zostać w pieli czarze, żeby nie odrywać się od pracy. A gdy Minc zaczął go namawiać do odpoczynku, powiedział stanowczo:

Młody człowieku, o odpoczynku możemy tylko pomarzyć. W moim wieku trzeba cenić każdą minutę.

Gdy wracali do miasta, akademik Bujerak machał im pomarszczoną ręką.



Rozdział 7


Liebiediński cały czas trzymał się Lwa Christoforowicza. Uznał, że w jego towarzystwie może się uważać za prawie bezpiecznego. Chociaż trudno było przewidzieć, jakie kroki podejmie wujek Wienia.

A miasto wrzało.

Wielu ludzi wiedziało już o zamachu na życie profesora Minca oraz mera, i niektórzy — zwłaszcza demokraci — pospieszyli z wyrazami współczucia. Inni udawali, że go nie widzą, przypuszczając, że dni ojca miasta są policzone, skoro wszechmocny w okolicy wujaszek Wienia zdjął znad niego dotychczasowy ochronny parasol.

Jakkolwiek mogłoby się to wydać dziwne, choć o szczegółach zamachu na Liebiedińskiego wiedziało już całe miasto, sam wujaszek Wienia nie miał pojęcia, iż jego wróg został przy życiu, a żona Anatolija Borysowicza też się nie domyślała, że sprowokowany przez nią zamach na jego życie się nie udał.

Liebiediński doszedł z Mincem niemal do jego domu, a potem poprzez podwórka, opłotki i alejki miejskiego parku przedostał się do swojego domku, gdzie ukrył się w krzakach, obserwując wejście. Po godzinie bokiem dotarł do bramy, a potem pospiesznie przeskakując po trzy stopnie, rzucił się na drugie piętro.

Otworzył drzwi swoim kluczem.

Córka, radość ojcowskich oczu, była w domu i zawołała od wejścia:

No jak? Odkopałeś dinozaura?

Niedługo będzie odkopany — odpowiedział papa i zostawiwszy córeczkę pobiegł na palcach do salonu, gdzie przed telewizorem rozpierała się Katierina — krzepkie nogi na kanapie, papieros w ustach i szklanka dżinu w dłoni. Wykorzystywała w pełni to, że mąż został zabity i teraz nikt już nie będzie jej wytykał zgubnych nałogów.

Ralfunia? — zapytała nie odwracając głowy. — Każesz mi na siebie czekać, łobuzie jeden. No, chodź tu, zwierzaczku.

Wyciągnęła łapę ku drzwiom i Liebiediński z trudem powstrzymał się od splunięcia jej na dłoń.

Zamiast tego zrobił jeszcze krok i zasłonił sobą ekran telewizora.

Żona powiodła pijackim wzrokiem po jego niezbyt obszernej figurze, a potem jej twarz wykrzywił grymas niezadowolenia.

Jakże to? — zapytała całkiem spokojnie. — Powiedziano mi, ze z tobą koniec…

Jeszcze nie — odparł mer równie spokojnie. — Podobnie jak z pracowitym i uczciwym narodem rosyjskim. Ten numer wam nie przejdzie. A z takimi jak twój tak zwany wujaszek rozprawimy się nie tylko zgodnie z prawem, ale i sprawiedliwie!

W tejże chwili Katierinie puściły nerwy. Była kobieta podłą, ale sentymentalną, to znaczy skłonną do płaczu.

Nie zabijaj! — zakwiliła i na kolanach podpełzła do Liebiedińskiego.

Niedoczekanie twoje, nie będę sobie rąk brudził! — wycedził przez zęby mer. — Przyznaj się tylko, żeście ten podły czyn zaplanowali oboje ze swoim wujkiem.

Jakże mogłabym coś takiego planować! — sprzeciwiła się Katierina, nie przerywając marszu na kolanach. — Stęskniona kobieta poskarżyła się bliskiemu krewnemu na to, że mąż nie święcą jej należytej uwagi — to wszystko!

Katierina łgała, ale Liebiediński dowiedział się tego, czego mu było trzeba. Nie miał już wątpliwości, że zabójstwo zorganizował wujaszek Wienia.

Znieruchomiał, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić.

I wtedy drzwi się otworzyły, a do pokoju wszedł ochroniarz Ralf. Jego matką była kobieta, a ojcem rottweiler. Wygląd i zachowanie miał odpowiednie. Odzywał się rzadko i mówi] z trudem.

Ujrzawszy żywego Liebiedińskiego warknął ze zdziwieniem. Sam przecież odpalał granatnik.

Mer zrozumiał, że kolejny zamach na jego życie z pewnością się uda i bez namysłu śmignął przez otwarte okno z drugiego piętra w dół. Wyszedł bez szwanku tylko dlatego, że spadł na dach jeepa, którym przyjechał Ralf. Dach się wgiął i przyjął Liebiedińskiego sprężyście jak hamak. Mer wydostał się z brezentowych objęć i kulejąc wybiegł z podwórka na ulicę. Ralf wysunął się z okna i dźwięcznie zaszczekał coś za uciekającym ojcem miasta.

Po kilku chwilach Liebiediński dobiegł do budynku merostwa. Dzień pracy już się skończył i korytarze były puste.

Spóźnieni wychodzący urzędnicy ze zdziwieniem patrzyli na biegnącego w stronę swojego gabinetu lokalnego dostojnika. Niedawno merostwo obleciały plotki, że został zabity przez najętych kilerów, ale proszę — plotki okazały się fałszem.

Minąwszy sekretarkę, Liebiediński kopnął się do swego gabinetu i skoczył do telefonu.

Wybrał bezpośredni numer do gubernatora.

Numer nie odpowiadał. Gubernator wybrał się na przymiarkę garnituru szytego na przyjazd Filadelfijskiej Orkiestry Symfonicznej, która w niedalekiej przyszłości miała odwiedzić stolicę guberni.

Lebiediński otworzył ściśle tajny notes i znalazł telefon Kremla.

Proszę czekać — poproszono Liebiedińskiego. Potem rozległo się kilka tonów rosyjskiego hymnu i inny, równie uprzejmy głos oznajmił: — Prezydent Federacji Rosyjskiej jest w tej chwili pilnie zajęty i nie może podejść do telefonu. Proszę zostawić wiadomość po trzecim sygnale.

Liebiediński wyprostował się jak struna — wszak rozmawiał z prezydentem — i zameldował:

Mówi Liebiediński. Wiadomość wagi państwowej. W okolicach Wielkiego Guslaru znaleziono dinozaury. Powtarzam, nie szkielety, ani ich resztki, ale całkowite i dokładne odciski, co jest sensacją na skalę światową i przyniesie nam obu chwałę i nieśmiertelność. Jednak pewni oligarchowie wyciągają już swoje brudne ręce po skarb narodowy. Proszę o natychmiastowe przysłanie do Wielkiego Guslaru zaufanych oddziałów wojska, i osobistej ochrony dla mnie. — Lebiediński przez chwilkę jeszcze się zastanawiał, czy powiedział wszystko, co trzeba. Gotów już był odłożyć słuchawkę, ale przypomniał sobie coś jeszcze: — Najważniejsza rzecz, to stworzyć tu rezerwat! Żeby wszystko zachować dla potomków! Zrozumieliście mnie?

Automatyczny sekretarz nie odpowiedział.

I Liebiediński odłożył słuchawkę.

Ale w tej samej chwili telefon zadzwonił.

Czyżby prezydent wrócił tak szybko?

Liebiediński capnął słuchawkę jak diabeł duszę.

To ty, Tolik? — rozległ się w słuchawce głos wujaszka Wieni.

Ja.

Czemu mnie oszukujesz?

W jakim sensie?

My cię zniszczyliśmy jako klasę, a ty znów brzęczysz? Twój telefon do prezydenta został przejęty przez moją stację podsłuchową. Jak ci nie wstyd niepokoić takiego człowieka, jak nasz prezydent? Jakie dinozaury?

Wewnątrz tego wzgórza kryją się dinozaury — odpowiedział twardo Liebiediński. — A wy, wujku Wienia, jednego z nich zniszczyliście wybuchem! Nie bacząc na to, że odwołałem decyzję o wydzieleniu wzgórza pod działkę budowlaną.

Ten papierek to ja mam u siebie. I zechciej wziąć pod uwagę, że do prezydenta twój głosik nie doleciał.

Już się nie cofnę! — uciął Liebiediński. — Ty mnie zabiłeś, a ja cię do paki wsadzę.

Ha, ha! — odparł Wienia głosem hollywoodzkiego gangstera. — Trup żywego chce złapać!

Liebiediński rzucił słuchawkę i skoczył ku drzwiom.

Za stołem sekretarki siedział Ralf i szczerząc wielkie, żółte zębiska unosił pistolet z tłumikiem.

Mer błyskawicznie cofnął się do gabinetu i zabarykadował drzwi, przewracając szafę z książkami. I skoczył do okna.

Pod oknem stał Wienia z komórką przy zniekształconym, bokserskim uchu. Za jego plecami sterczeli dwaj drągale z kałachami.

Liebiediński rozejrzał się po gabinecie wzrokiem zaszczutego zająca.

I wtedy uchyliły się drzwi wielkiej archiwalnej szafy.

Właź, Tolik — usłyszał zapraszający głos Udałowa. Oszołomiony Liebiediński wlazł do szafy.

Udałow zamknął szafę. W jej podłodze był właz, z którego sączyło się nikłe światło.

Za czasów Katarzyny Wielkiej uciekali tędy na wolność współpracownicy Pugaczowa.

Ten budynek jest aż taki stary?

Dom przebudowywano wielokrotnie — w stylu epoki. Ale tunelu nie ruszali. Każdy kolejny naczelnik miasta wiedział, że przejście może się przydać.

Schodzili pod dość ostrym kątem. Powietrze stawało się coraz bardziej stęchłe, z każdym krokiem trzeba się było przebijać przez gęste zasłony pajęczyn, a stopnie pod nogami robiły się coraz bardziej śliskie.

Liebiediński powoli odzyskiwał ducha.

Trzeba się będzie połączyć z Kremlem — stwierdził.

Włączymy do akcji społeczność międzynarodową — odparł Udałow. — Ciszej!

Zatrzymali się. Gdzieś daleko z tyłu słychać było kroki i głosy.

Diabli nadali! — zaklął Udałow. — Wyśledzili nas! Trzeba było szybko biec, potem pełzać na czworakach.

Z góry kapały ciężkie, zimne krople, bezbłędnie trafiając za kołnierze. Mer się poślizgnął i przejechał twarzą po stopniach. Nabił sobie siniaków, ale jakoś to ścierpiał.

Wyskoczyli na zewnątrz w kępie gęstych krzaków obok mostu przez Błotniarkę — rzeka wyschła przed trzystu laty, ale most został. Łamiąc gałązki pobiegli na przełaj do ulicy Puszkina.

Jak na złość, pogoń nie zostawała w tyle — ścigający zobaczyli, dokąd pobiegli uciekinierzy.

Dymaj do Minca! — rozkazał Udało w. — Ja ich odciągnę. Jak ptak od gniazda.

Pobiegł po ulicy machając rękami, a Liebiediński cofnął się „chyłkiem i tyłkiem”.

W sześć minut później wpadł jak bomba w uchylone drzwi mieszkanka wielkiego uczonego.



Rozdział 8


Trzeba mnie ratować! Natychmiast — zawołał mer od progu.

Minc spokojnie zamknął drzwi.

Mamy jeszcze trzy, cztery minuty — powiedział.

Dokąd mam uciekać?

Dokąd każę — odparł profesor i wyjął z szuflady biurka niewielki plecaczek z jakiegoś szarego, metalizującego materiału.

To dla mnie?

Wdziewajcie. Zostały dwie minuty. Mer zrozumiał, że nie czas na żarty.

Zaczął wdziewać na plecy worek, z jakim łażą po świecie długowłosi europejscy turyści.

Słuchajcie mnie uważnie — rozkazał Minc. — To, co włożyliście, to machina czasu. Wariant przenośny. Nie dziwcie się, nie czas na to. Machina jeszcze nie została wynaleziona i opatentowana. Przywiózł ją z gwiazd nasz przyjaciel Udałow. Działanie ograniczone i w zasadzie nie ma praktycznego zastosowania. Ale do naszych celów będzie w sam raz. Naciśnięcie ten guziczek, widzicie?

Widzę.

Stop! Nie naciskajcie przed czasem. Jeszcze jej nie nastroiłem.

Do szkła z zewnętrznej strony przylgnął nos Ralfa. Węszył zapach ofiary.

Przemieścicie się teraz na odległość tygodnia w przyszłość.

A czy to nie jest niebezpieczne?

Bardziej niebezpiecznie będzie, jak zostaniecie tutaj. Z pewnością was zabiją.

Rozumiem. Ale miałem na myśli zdrowie — czy przemieszczenie w czasie nie zaszkodzi mojemu zdrowiu?

Każdy przywódca niższego szczebla, podobnie zresztą jak każdy szef wyższego szczebla, pozbawiony jest poczucia wdzięczności… Naciskajcie guzik. Wrócicie do nas za tydzień. Czas jest najlepszym schronieniem.

Liebiedińskiemu trzęsły się ręce. Nijak nie mógł trafić palcem w guzik.

Ralf wypchnął ramieniem szkło okienne i wymierzył pistolet w cel.

Profesor sam nacisnął guzik.

Liebiediński stęknął niegłośno i rozpłynął się w powietrzu. Kule ochroniarza przeszły przez puste miejsce, w którym tuż przedtem stał pracownik administracji państwowej na kierowniczym stanowisku.

Ralf rycząc wściekle wdarł się przez okno. Za nim przelazł przez parapet sam wujaszek Wienia.

Gdzie on jest? — zapytał Minca. — Jak go znajdę, wszystkich powystrzelam.

Zechciejcie wybaczyć, ale wszystkich nie wystrzelacie — odparł profesor Minc.

Ralf rzucił się do rozbijania retort i probówek, ale Minc zdążył uprzedzić wujaszka:

Połowa tych odczynników jest bardzo toksyczna. Niektóre mogą zabić wszystko, co żyje w promieniu trzech kilometrów, a w jednym ze słoików jest substancja ze środkiem, którego siła wybuchu przewyższa znacznie bombę atomową. Jeżeli mi nie wierzycie… — profesor wzruszył ramionami — to rozwalcie, co zechcecie.

Wujaszek Wienia miał intuicje.

Nie ma go tu — stwierdził. — Czuje, że zwiał.

Ralf warknął, zgadzając się ze swoim szefem.

Obaj wyszli, zostawiając rozbite szkło i kilka dziur w ścianie po kulach.



Rozdział 9


Udałow z Mincem poszli na wzgórze. W drodze dogonili ich Arkasza z Mariną. Arkasza nie odrywał zakochanego spojrzenia od twarzyczki dziewczyny i dlatego często się potykał.

Przy wyjeździe z miasta wyprzedził ich jeep, w którym siedziały cztery osoby: wujaszek Wienia, Ralf i dwie kobiety; grubsza była żoną wujaszka Wieni, a mniej gruba — małżonką Liebiedińskiego. Teraz, kiedy ostatecznie owdowiała, przyjęła ją na swoje łono rodzina wujaszka.

Ralf wysunął głowę przez okno i wyszczerzył zęby.

Patrz na drogę! — krzyknęła żona wujaszka Wieni Roz—oczka, z domu Ajmuhamedowa.

Nie zwracajcie na nich uwagi — oznajmił Minc. — Oni szukają mera. Niech sobie szukają.

Mamy wiele problemów, Lwie Christoforowiczu — stwierdził Arkadij.

1 jeden główny, z którym jak do tej pory, mimo całej swojej genialności, nie zdołałem się uporać.

Jak ujawnić te dinozaury? — zgadła Marina. Była mądrą dziewczyną.

O właśnie!

Trzeba jak Włosi — podsunął Udałow. — Zalać pieczarę gipsem, obstukać ze wszystkich stron i ukaże się dinozaur naturalnej wielkości.

Boję się — orzekł Minc — że na ten kretyński pomysł wpadnie ktoś jeszcze.

Urażony Udałow nadął się i umilkł.

Zrozum — odezwał się profesor — jak tylko zniszczysz pieczarę, unicestwisz negatyw dinozaura. A co jest tak cennego w negatywie?

No, co? — zapytał Arkasza.

A to, że można z niego zrobić dwie lub więcej odbitek pozytywu. A kiedy zniszczymy pieczarę, zostanie nam tylko gipsowy odlew. Pozytyw w jednym, jedynym egzemplarzu.

Gdy sens wypowiedzi Minca dotarł do jego towarzyszy, mocno ich przygnębił.

Jeszcze niedawno wszystko wydawało się takie proste. Przepędzimy bandytów, zorganizujemy ochronę, określimy granice rezerwatu, a potem na wzór Włochów, zalejemy pieczarę gipsem. Nikomu oprócz Minca nie przyszło do głowy, że największym skarbem nie są i nie będą gipsowe odlewy, ale same ściany pieczary, na których zachowały się odciski skóry dinozaurów.

Rozcinamy górę na dwie części — zaproponował Arkasza. — Połowę dinozaura odlewamy z jednej strony, połowę z drugiej, wydobywamy nie uszkadzając góry, zestawiamy niczym dwie półkule — i dinozaur gotowy.

Pomysł niegłupi — przyznał Minc. — Ale zechciejcie sobie wyobrazić, koledzy, ile to będzie kosztował miasto i Akademię? I skąd wziąć takie pieniądze?

Niech zapłacą Amerykanie — podsunęła Marina. — Jak gdzieś wojsko posłać, to zawsze pierwsi, a kiedy trzeba pomóc dinozaurom, to ni chuchu!

Nie można — odezwał się Udałow, który do tej pory milczał tak uparcie, że wszyscy o nim zapomnieli. — Zabiorą wtedy wszystkie dinozaury jako zwrot kosztów — na przechowanie. Słyszałem, że nawet Statuę Wolności wywieźli z Francji za długi.

Myślcie! — zwrócił się Minc do przyjaciół. — Myślcie i jeszcze raz myślcie! Musi być jakieś wyjście z tej sytuacji.

Przez jakiś czas chodzili w kółko bez słowa, a potem odezwała się Marina:

A gdyby zastosować gumę, którą można by było wyciągnąć z pieczary przez wyjście? Taką miękką?

Sprawdzimy — stwierdził Udałow. — Ale na razie o takiej gumie nie słyszałem.

Poranny las milczał, zbliżała się jesień. Pora ptasich amorów dawno minęła, z jajek wykluło się potomstwo, które trzeba karmić, uczyć latać i bronić przed drapieżnikami. A niektórzy ptasi małżonkowie być może żałowali już, że za głośno śpiewali.

Kiedy przyjaciele wyszli na polankę pod wzgórzem, na szczycie zobaczyli cztery złowrogie figury, nieruchome niczym wypatrujący w dali Chazarów staroruscy witezie.

A przy wejściu do pieczary na składanym stołeczku drzemał akademik Bujerak.

Przybysze podeszli na palcach, żeby nie obudzić wiekowego uczonego, ten jednak sam otworzył oczy, włożył na nos okulary i powiedział:

Tam, wewnątrz góry, opisałem już wspaniały okaz triceratopsa. Cudowny egzemplarz. A przy okazji, koledzy, co teraz zamierzacie? Dobrze byłoby porobić odbitki.

Głos akademika prawie nie drżał.

I jeszcze chciałbym się dowiedzieć, co za barbarzyńca zniszczył jedną z pieczar? To przestępstwo popełniono bardzo niedawno.

Ma pan rację, Arystarchu Siemionowiczu — odparł skruszonym głosem Minc, który doskonale wiedział, że gdyby z merem nie weszli do pechowej pieczary, dinozaur zostałby cały. — Cała odpowiedzialność spada na mnie.

Odpowiedzialność to nie ptasie łajno — stwierdził akademik. — Ona nie spada, tylko przygniata niczym ciężki krzyż.

Minc stał bez słowa, pokornie pochyliwszy łysą głowę.

Jeszcze jeden zniszczony dinozaur i przepędzę pana precz ze świata nauki! — uprzedził Bujerak. — Macie wy tu gdzieś dietetyczną jadłodajnię?

Wymówił się od pomocy i opierając się na kulach, pokusztykał do stołówki nr 1.

Tego jeszcze dnia Minc z Udałowem i młodymi ludźmi postanowili zbadać w miarę możliwości całe wzgórze i wyjaśnić, ile jest w nim pieczar i dinozaurów — było raczej oczywiste, że pieczar nie musi być tyle, ile dinozaurów.

Kiedy Arkasza wlazł na wzgórze, żeby zobaczyć, co to za dziura zieje w zboczu za pniem przechylonej nad stokiem sosny, z góry rozległ się groźny okrzyk:

Gdzie leziesz, do cholery?

To wołał wujek Wienia. Bardzo niezadowolony.

A co to was obchodzi? — zawołał w odpowiedzi Udałow.

Bo to moja działka pod daczę — wyjaśnił wujek Wienia. — Dziś zaczynam budowę.

Ale jeszcze się nie zaczęła! — zawołała z dołu Marina.

A poza tym, nie macie żadnego prawa — stwierdził Udałow.

Prawem silnego są jego mięśnie! — odpowiedziała Rozoczka, żona Wieni.

O, mój Tolik spróbował walczyć z tą siłą i klops! — dodała Katierina.

Wasz mąż, Katierino Pawiowa — krzyknął Udałow — jest absolutnie bezpieczny i znajduje się poza zasięgiem rozmaitych elementów przestępczych. Zechciejcie mi uwierzyć, że wróci zwycięsko z oddziałem OMON–u!

Bzdury! — zawołał Wienia. — Osobiście go załatwiłem! W czasie tej dyskusji uczestnicy ekspedycji Minca badali wzgórze. Arkasza odszukał niezbyt wielką dziurę, Marina zaś podeszła do niego i podała mu latarkę, a Udałow, jako emerytowany budowlaniec, usiadłszy na pniu rozłożył na kolanach arkusz brystolu i zaczął rysować plan wzgórza i pieczar z kopalnymi zwierzętami.

Akcja całego spektaklu działa się jakby w trzech planach.

Na szczycie wzgórza miotał się wujek Wienia ze swoim towarzystwem. Mierzyli placyk wzdłuż i wszerz, oceniali w którą stronę trzeba skierować werandę i gdzie postawić kamienny murek, zza którego w razie potrzeby można się będzie ostrzeliwać.

Piętro niżej Arkasza i Marina pełzali po pieczarach i korytarzach wewnątrz wzgórza, dziwiąc się, że ludzie w ciągu tylu wieków nie spostrzegli, że te pieczary to wnętrzności przepadłych dawno dinozaurów.

A u podnóża pagórka Minc i Udałow prowadzili prace badawcze, starając się dociec, ile dinozaurów skrywa wzgórze.

Miedzy „piętrami” panował chwilowy pokój. Tym bardziej, że szczegóły działalności zespołów na poszczególnych poziomach pozostawały tajemnicą dla sąsiadów. Na przykład Minc nie podejrzewał nawet, że Arkasza i Marina, zamiast włazić w ogon kolejnego dinozaura, całują się z zapałem w ciemnościach, a Marina wcale — jak się okazało — nie czuje strachu. Wujaszek Wienia też nie miał pojęcia, co tam rysują emeryci na dole. Najpewniej pisali na niego donos. Donosy jednak nie były dla niego nowością. Donos, to w najgorszym wypadku niepotrzebny wydatek. Zapłać — i donos zniknie, jakby go nie było. Dawno już minęły straszne czasy stalinowskie, teraz wszystko się dzieje humanitarnie i po ludzku.

Nasyciwszy się pocałunkami młodzi ludzie wyłazili z kolejnej pieczary czy szczeliny i meldowali ustnie, jak i którędy biegną podziemne korytarze. Nauczyli się już rozpoznawania gatunków wymarłych dinozaurów w niezwykle krętych przejściach. Minc i Udałow wyciągali wnioski, nanosili wszystko na papier, a wujaszek Wienia kombinował, że wzgórze trzeba będzie ufortyfikować. Komplikowało to sprawy, ale Rozoczka nastroiła się kategorycznie — pałacyk ma być właśnie tutaj i nigdzie indziej. W przeciwnym razie nie da się przeskoczyć Smuszki, Ter–Aktiniana i tajemniczego osobnika o sporym : autorytecie, znanego pod ksywą Gorzelnia.

W sprawach zawodowych decydował zawsze wujaszek Wienia, ale w domowych i rodzinnych decyzja należała do Rozy. Miała bardzo trzeźwe poglądy na życie. Swojego czasu zamknęła papę w areszcie, bo nie dawał mamie pieniędzy na mięso i masło dla czterech dzieciątek.

Wienia postanowił zalać korytarze i kawerny cementem, żeby domek stał na pewnych fundamentach.

Wszystkie trzy grupy badawcze skończyły pracę mniej więcej w tym samym czasie.

Wujek Wienia, z niepocieszoną, ogarniętą rozmaitymi wątpliwościami Katieriną i mocno już zgłodniałym Ralfem, który, co prawda, zdołał złapać wronę i pożreć ją z piórami, odjechali jeepem. Kompania Minca wróciła do domu pieszo. Wszyscy byli mocno wzruszeni — rzeczywistość przekroczyła wszelkie oczekiwania.

Co prawda wujek Wienia zapewniał, że osobiście spopielił mera celnym strzałem ze specjalnej broni, jednak nie miał co do tego zbyt wielkiej pewności. Wróciwszy do domu spuścił Ralfa z łańcucha z rozkazem szukania Liebiedińskiego po całym mieście. Gdzieś w końcu mer musiał się ukrywać. I surowo zaznaczył Ralfowi — znajdziesz, to od razu zagryź! Żadnego humanitaryzmu, żadnych tam ludzkich uczuć!

Katieriną pożegnała się i poszła pieszo. Nie doszła do domu, bo przysiadła, żeby sobie popłakać nad brzegiem rzeki na jednej z ławeczek, pomalowanych z mężowskiej łaski. Och, jakże teraz żałowała swojego lekkomyślnego postępku!

Akademik zjadł w dietetycznej stołówce nr 1 pierwsze danie i połowę drugiego, po czym został odwieziony na reanimację. Chwała Bogu, nie doszło do najgorszego. Leżał w korytarzu, czekał w kolejce do kroplówki i myślał o tym, jak wydobyć triceratopsa.



Rozdział 10


Wszyscy pogrążyli się w głębokim śnie.

Wszyscy — oprócz wujka Wieni i Katieriny.

Katieriną cicho popłakiwała — było jej zimno i niewygodnie w łóżku. Na dodatek Ralf nie zwracał na nią uwagi — nie przyszedł na noc.

Wienia przywiózł na szczyt wzgórza betoniarkę. Trzeba ją tam było przerzucić specjalnym dźwigiem, który przywieziono z Kotlasu czarterowym helikopterem.

Betoniarka stanęła twardo na szczycie wzgórza.

Wienia chciał zacząć budowę o świcie, bo bał się nieprzyjaznych orzeczeń i decyzji. Wiedział jednak, że jeśli do obiadu stanie parter, żaden wróg nie ośmieli się wysiedlić gospodarza.

Betoniarka stanęła twardo na szczycie wzgórza.

Wienia chciał zacząć budowę o świcie, bo bał się nieprzyjaznych orzeczeń i decyzji. Wiedział jednak, że jeśli do obiadu stanie parter, żaden wróg nie ośmieli się wysiedlić gospodarza.

Jednocześnie, gdy betoniarkę dźwigano na szczyt, brygada przysłanych z Jurgi wiertaczy zaczęła wiercenie sztolni do zalewania kawern.

Wienia stał obok.

Był z siebie niezmiernie dumny.

W kark świecił mu księżyc od czasu do czasu zasłaniany wędrownymi obłokami. Obudzona przez łoskoty kukułka zaczęła przepowiadać Wieni długie życie.

Nie zdążyła jednak doliczyć do pięciu, kiedy ważąca kilka ton betoniarka przełamała sklepienie górnej pieczary i majestatycznie runęła w dół. Na zewnątrz została tylko kratownica maski i przednie koła.

Ponieważ helikopter zdążył już odlecieć, nie miał kto wyciągać potwora z wnętrza wzgórza.

Wujaszek Wienia rzucił się na ziemię i zaczął walić pięściami w miękką trawę i dywan z sosnowych igiełek. Taka klęska spotykała go po raz pierwszy.

Z jamy wylazł przestraszony, ubłocony i utykający operator betoniarki i obrzucił wujaszka Wienię przekleństwami. I jak na złość obok nie było Ralfa, który powinien był szukać Liebiedińskiego, a teraz siedział nad brzegiem rzeki Guś obok muzeum krajoznawczego i wył do księżyca.

Profesorowi Mincowi przyśnił się straszny sen. Uzbrojony w niewielką armatkę człowiek podobny do wujaszka Wieni stał na guslarskiej ulicy i czekał, kiedy zza rogu wyłoni się dinozaur. Dinozaur szedł spokojnie czytając sobie książkę, a jeżeli nastąpił na któregoś z przechodniów, grzecznie przepraszał. Przechodnie zresztą wcale się na niego nie gniewali — dinozaur był swój, udomowiony.

A wujaszek Wienia podniósł nagle lufę i strzelił.

Dinozaur upadł i wtedy jakby znikąd zjawił się jadący na inwalidzkim wózku akademik Bujerak, gwiazda rosyjskiej paleontologii i osobisty przyjaciel Cuviera. „O łotry jedne, jakiego brachiozaura zabili!” — grzmiała gwiazda, a Minc odpowiedział: „Zostało jeszcze osiem!”.

Zdjęty grozą Minc nagle się obudził. Za oknem dopiero zaczynało świtać. W stronę lasu ciągnęło hałaśliwe stadko wron. Po ulicy szedł rozjuszony Wienia i gorzko płakał.

Profesor Minc spróbował ponownie zasnąć, ale sen jakoś nie przychodził. Minc zrozumiał, że nocny koszmar był snem proroczym. Coś złego przytrafiło się kolejnemu dinozaurowi.

Gdy Lew Christoforowicz tego samego ranka dotarłszy na szczyt wzgórza zobaczył sterczący z ziemi tępy ryj ciągnika betoniarki, gotów był powyrywać sobie włosy z głowy. Choć w zasadzie niewiele do wyrwania ich zostało.

Wkrótce zjawili się Marina i Arkasza. Byli niewyspani, ale powodem ich braku snu nie było to, co myślicie, tylko podniecenie naukowe. O świcie przecisnęli się obok betoniarki i przekonali się, że maszyna rozgniotła głowę jednego z największych na Ziemi gadów. Szkoda była nie do naprawienia.

Ile nam zostało dinozaurów? — ponuro zapytał profesor.

Sześć — odpowiedziała Marina. — Ale jeden bez ogona.

Mniej niż Murzynków — stwierdził profesor. Miał na myśli znaną powieść Agaty Christie, w której Murzynków kolejno usuwa z kart książki morderca.

A ja wciąż jeszcze nie mam żadnego pomysłu… — westchnął Minc. — Jestem już stary i do niczego się nie nadaję. Chyba że na złom.

Nisko, dotykając niemal wierzchołków drzew, w stronę miasta poleciał amerykański kosmiczny badawczy pojazd „Challenger”.

Czego tu szukają? — zapytał Arkasza. — Kto im pozwolił?

Challenger” miał jednak pozwolenie. Z oddziału reanimacji akademik Bujerak połączył się z amerykańskim prezydentem, który wiedział już o dinozaurach, choć Amerykanie na razie nie wtrącali się w wewnętrzne sprawy Rosji. Bujerak stwierdził, że pilnie potrzebuje zdalnie sterowanego inwalidzkiego wózka z automatyczną skrzynią biegów. Prezydent zadzwonił do dotkniętego paraliżem znanego amerykańskiego fizyka Hawkinga i zapytał, czy ten przypadkiem nie ma jakiegoś wózka na zbyciu. Hawking natychmiast zgodził się pomóc rosyjskiemu koledze. Żeby nie tracić czasu po próżnicy, wózek załadowano od razu na „Challengera”, który akurat szykowano do międzynarodowego lotu z mieszaną załogą rosyjsko—chińską. Dowództwo Rosyjskich Sił Powietrznych nie mając innego wyjścia wyraziło zgodę — i „Challenger” przywiózł wózek akademikowi. Minc i jego towarzysze zobaczyli akurat moment lądowania.

Przykro powiedzieć, ale w pamięci wszechwiedzącego pokładowego komputera „Challengera” nie znalazł się plan Wielkiego Guslaru. Dlatego, zrzucając wózek na spadochronie, Amerykanie chybili i zapakowany w ognioodporną powłokę pojazd wylądował na terytorium zrzeszenia działkowców „Jagódka”, którego członkowie akurat zbierali ziemniaki.

Po niebie krążył amerykański prom kosmiczny, z którego pokładu emitowano przez głośniki prośbę, by wózek natychmiast odtransportowano na oddział reanimacji Pierwszego Miejskiego Szpitala Klinicznego.

Ogrodnicy rozpakowali wózek i przez chwilę podziwiali zagraniczną konstrukcję, a potem spełnili prośbę kosmonautów. Kiedy akademik usłyszał, że nadchodzą, wyskoczył im naprzeciw przez okno.

Działkowicze natychmiast się zmyli i okazało się, że wózek nie ma kół. Jakiś spryciarz zdążył je buchnąć, kiedy wózek wieziono do kliniki.

Na szczęście akurat wtedy zjawili się w Wielkim Guslarze uczniowie i asystenci akademika Bujeraka pod wodzą jego siedemnastej żony, Maszeńki Bujerak, przyjaciółki prawnuczki starszego syna Bujeraka z czwartego małżeństwa.

Żona i uczniowie podnieśli krzesło z nauczycielem i ponieśli je na wzgórze. Kiedy dźwigali wózek, zaopatrzony w niewielki silniczek atomowy i automatyczną rękę, która nieustannie zapisywała myśli pasażera, w domu wujka Wieni zebrały się największe tuzy świata przestępczego guberni wołogodzkiej i Jamalsko–Nenieckiego Obwodu Autonomicznego. Postawienie daczy na wierzchołku wzgórza stało się dla nich sprawą honoru i mołojeckiej sławy.


Walka sił Zła z siłami Dobra nigdy jeszcze nie rozgorzała w Wielkim Guslarze z taką mocą.

Świat nauki za wszelką cenę pragnął zapobiec zniszczeniu odcisków i wydobyć z pieczary choćby kilka bestii. Rozwiązanie było gdzieś blisko, brzęczało w uszach i migało przed oczami…

Cel zbliżającego się akurat do wierzchołka wzgórza akademika Bujeraka był nieco inny. Wiedział on, że niewiele mu już zostało życia. Choćby do jego dyspozycji oddano wszystkie siły medyczne tego świata, nie zdołają go na nim utrzymać na dłużej. Tymczasem pełen zawistników świat nauki nie chciał się pogodzić z wizerunkiem triceratopsa, odtworzonego z natury przez profesora na podstawie wieloletnich badań i wysiłków. Przeciwnicy koncepcji akademika twierdzili mianowicie, że brak mu materialnych dowodów. Otwartym pozostawało pytanie, czy triceratops chłeptał wodę jęzorem, zginał kolana czy po prostu wyciągał szyję. Akademika Bujeraka ogarniała zgroza na myśl o tym, co zrobią z jego odkryciem młodzi barbarzyńcy, kiedy po raz ostatni zamknie powieki. Pamięć o losie Charlesa Darwina, bezbronnego po śmierci wobec odkryć młodych genetyków, zmuszała Bujeraka do kurczowego trzymania się życia. A niekiedy tak bardzo chciało się umrzeć i wreszcie odpocząć!

Spróbujcie zrozumieć wielkiego uczonego — nie za bardzo go interesował los jaszczurów, których negatywy zakute były wewnątrz wzgórza. Interesował go wyłącznie triceratops. Właśnie jego chciał zobaczyć, żeby móc się chełpić swoją naukową przenikliwością.

Celem Arkadija było zdobycie serca pięknej Mariny i być może odrobiny sławy jako odkrywcy pompejańskich dinozaurów. Przychylność dziewczyny była dla młodzieńca znacznie ważniejsza, niż sława.

Celem Mariny było odzyskanie włosów. Wydawało się jej, że dziewczyna z taką jak ona fryzurą, a właściwie z jej brakiem, nie może zawojować serca Arkadija.

Anatolij Liebiediński nie miał żadnego celu, bo — być może na szczęście dla siebie i innych — tkwił w strumieniu czasu.

Celem Mariny było odzyskanie włosów. Wydawało się jej, że dziewczyna z taką jak ona fryzurą, a właściwie z jej brakiem, nie może zawojować serca Arkadija.

Anatolij Liebiediński nie miał żadnego celu, bo — być może na szczęście dla siebie i innych — tkwił w strumieniu czasu.

A tymczasem jego żona, Katierina, cierpiała w samotności, porzucona przez wszystkich i ogarnięta nienawiścią do wujaszka Wieni, który wszystko tak urządził, że wyszło, jak wyszło. O swojej roli w wydarzeniach wolała nie myśleć.

Korneliusz Udałow miał własny cel — po raz kolejny chciał rozsławić rodzinne miasto i całą Ziemię, co już w przeszłości nieraz mu się udawało.

Możecie więc sobie wyobrazić, ile rozmaitych i przeciwstawnych celów mieli bohaterowie naszego dramatu!

Najbliżej osiągnięcia celu był oczywiście akademik Bujerak.

Mimo tego, że świat przestępczy miał nad nim fizyczną przewagę, Bujeraka popierała światowa opinia publiczna, nieświadoma tego, iż opanował go wirus próżności.

I kiedy Minc z Udałowem zastanawiali się, jak wydobyć dinozaury nie uszkodziwszy jaskiń, kiedy Arkadij z Mariną marzyli o wzajemności, a kacykowie podziemia szukali dojść do Kremla, żeby zneutralizować działania zaginionego Liebiedińskiego, akademik w otoczeniu tłumu uczniów i ciągnięty przez żonę docierał już do wzgórza.

Intuicja mu mówiła: „Wejście do triceratopsa jest z prawej, pod korzeniami tej oto sosny!”.

Kotku! — zwrócił się akademik do młodej żony.

Ja też się za tobą stęskniłam! — odpowiedziała żona, fałszywie interpretując słowa męża i nachylając się nad nim, żeby go pocałować.

Akademik łagodnie odsunął stęsknioną kobietę i powiedział:

Nie tu i nie teraz. Najpierw zrobimy dinozaura.

A potem dzieciątko! — podnieciła się młoda żona, która była pełna obaw, że poprzednie żony i ich dzieci wyślizgają ją z daczy i mieszkania, jeżeli małżeństwo nie zostanie wzmocnione obecnością dzieci.

Uczniowie skwitowali jej zapał gniewnymi syknięciami.

Dawać tu gips! — rozkazał akademik.

Część studentów ustawiła się w szereg ze szczytu wzgórza do pracowni rzeźbiarza Hulaj — Guslarskiego, u którego akademik wykupił cały zapas gipsu, inni połączyli żywym łańcuchem pagórek i rzeczkę, skąd czerpali wiadrami wodę i podawali jedni drugim.

Pozostali, najbardziej zaufani, lali ciekły gips w otwór pieczary. Robili to szybko, bo gips nie powinien stwardnieć, zanim nie dotrze do wszystkich zakamarków jamy.

Wreszcie młoda żona krzyknęła:

Jest wypełnienie!

Życie zawodowe rozpoczęła jako asystentka wziętego dentysty, który nie mógł się z nią ożenić, dlatego że nie pozwalała mu mama. Ale niektóre terminy zapamiętała i wiedziała, jak przebiega kanał zęba. Dlatego cała operacja z dinozaurem wydała jej się podobna do plombowania.

A teraz — powiedział akademik Bujerak — zacznie się najtrudniejsze. Trzeba wam będzie usunąć zewnętrzną powłokę, w której zamknięty jest nasz ptaszek. Zaraz moja małżonka rozda wam podręczne młoty pneumatyczne. Do dzieła!

Nad wzgórzem i lasem rozległ się straszliwy łoskot, który zatrwożył profesora Minca. Lew Christoforowicz poderwał się i pobiegł, zapominając o wieku i chorobach. Marina i Arkadij z różnych stron rzucili się ku wzgórzu, a najważniejsi szefowie grup mafijnych rozbiegli się do swoich jeepów i także wzięli kurs na rezerwat martwych dinozaurów.

I wszyscy się spóźnili.

Dziarscy i pełni zapału uczniowie akademika Bujeraka zdążyli już rozpylić zachodnią część wzgórza. Z tego ciemnego pyłu wyłonił się niczym biały feniks potężny triceratops, jedno z najdziwniejszych stworzeń zrodzonych z kaprysu sfer niebieskich.

Przeciwnicy akademika, którzy przybiegli bądź przyjechali na miejsce, bojąc się podejść bliżej zgromadzili się na skraju polany, ponieważ uczniowie Bujeraka nadal obijali i rozdrabniali kamienie, zamieniając w pył to, co przyroda tak pewnie i delikatnie chroniła ponad pięćdziesiąt milionów lat.

— „Jednego ugryzła pszczoła…” — odezwał się profesor Minc. — Zostało tylko…

Spojrzał pytająco na Marinę.

Pięć dinozaurów — odpowiedziała dziewczyna. — Pięć jaskiń.

Znów się przeliczyłem — stwierdził ponuro Minc.

Nie mógł nawet ofuknąć akademika, bo ten nie usłyszałby go poprzez huk, jaki czyniły młotki.

Bujerak patrzył na triceratopsa błyszczącymi z entuzjazmu oczami.

Właśnie tak! — krzyczał. — Klękał, klękał!

Kto klękał?

Triceratops! Patrzcie! Zobaczcie wszyscy — widzicie? Ma odciski na kolanach! Moja genialna intuicja mnie nie zawiodła! Przy wodopoju klękał, klękał!

I właśnie w tej, będącej momentem największego naukowego tryumfu akademika Bujeraka chwili, na polanę wdarło się trzynaście jeepów wołogodzkich i nenieckich królów przestępczego podziemia.

Z pierwszego wyskoczył wujaszek Wienia i zobaczył białego triceratopsa. Ogromna bestia górowała nad grupą ludzi, zgromadzonych wokół wzgórza.

Z tego wszystkiego wujaszek Wienia zrozumiał jedynie, że wszyscy ci ludzie zrobili tu jaszczura specjalnie po to, żeby jego, prostego człowieka pracy, pozbawić możliwości zbudowania skromnego domku na wzgórzu.

Ralf! — ryknął strasznym głosem. — Ognia!

Ralf nie tracąc chwili namysłu wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu i zaczął walić w dinozaura — unikalnego przedstawiciela mezozoicznej fauny — ze wszystkich rur, które miał w zasięgu ręki. A miał ich wiele i były grube.

Trzeba powiedzieć, że w środowisku przestępczym strzelanina uważana jest za zajęcie zaraźliwe. Wołogodzcy i nenieccy kompani wujaszka Wani natychmiast się przyłączyli do palby. Z dinozaura poleciały kawałki gipsu. Kilka kul trafiło w odciski na jego kolanach.

Och nie! — jęknął akademik Bujerak.

Niesiony wyłącznie siłą ducha — koła jego inwalidzkiego wózka ukradli przedsiębiorczy działkowicze — wzleciał w powietrze i z pewnym opóźnieniem zasłonił swoją nikłą piersią nieszczęsnego triceratopsa.

Strzelanina, ma się rozumieć, ustała.

Ale nie od razu.

Akademik Bujerak zwalił się na ziemię obok resztek dinozaura.

Jego twarz wygładziła się i przybrała wyraz tryumfalnego zachwytu. Umarł kończąc swoją długą drogę życiową ostatnim naukowym osiągnięciem. Nie tylko rozstrzygnął wszystkie spory dotyczące szczegółów anatomicznych budowy triceratopsa, ale uratował (tak przynajmniej mu się wydało) kopalne zwierzę z rąk wandalów.

Zabiliście laureata Nagrody Nobla! — zawyła młoda małżonka wiekowego akademika, pochylając się nad martwym ciałem męża. — Nie będzie dla was litości!

Cała atmosfera miejsca tej antycznej tragedii była tak przygniatająca i podniosła zarazem, że nawet bandyckich szefów ogarnęło przerażenie.

Na rozdygotanych nogach zaczęli się cofać ku swoim samochodom.

Nie zdążyli jednak do nich dotrzeć, ponieważ z góry, z miejsca gdzie koszącym lotem ślizgał się kosmiczny prom „Challenger”, rozległ się grzmiący ryk z głośników:

Akademiku Bujerak, będziesz pomszczony! Nie ma litości dla morderców!

Bandyci, włamywacze, gwałciciele i rozmaitej maści opryszkowie rozbiegli się na różne strony, ale niedaleko pouciekali!

Challenger” zniżył się prawie ku samej ziemi i wypadła z niego cienka, ale mocna sieć, która nakryła zgromadzenie, i w okamgnieniu wszyscy wrzeszczący, ryczący i grożący zemstą bandyci zostali związani, spętani jak barany i porwani w czeluście okrętu.

Zaraz potem „Challenger” wzbił się na orbitę i wziął kurs na mało znaną nauce dziesiątą planetę. Słyszeliście o niej?

Być może, szanowny czytelniku, niezbyt dobrze orientujesz się w teoretycznej astronomii, więc otworzę ci oczy.

Oszukują cię!

System Słoneczny bezy sobie więcej planet, niż uczą w szkole. Tak zwana dziesiąta planeta znajduje się w tej samej odległości od Słońca, co nasza Ziemia. Zobaczyć jej z Ziemi się nie da, ponieważ nie tylko odległość od Słońca, ale i jej szybkość ruchu po orbicie jest dokładnie taka sama, jak ziemska. O wszystkim decyduje jeden ciekawy szczegół — dziesiąta planeta znajduje się po przeciwnej stronie Słońca w stosunku do Ziemi i zawsze się za nim kryje. Dotrzeć do niej jest dość łatwo — wystarczy wznieść się nad Ziemię i poczekać, aż Dziesiąta do ciebie przyleci.

O istnieniu Dziesiątej wiadomo było od dawna, ale rządzące koła USA i Związku Radzieckiego skrywały prawdę przed społeczeństwami w nadziei, że zdołają planetę wykorzystać do swoich celów. Jeżeli komukolwiek w głowie rodziła się buntownicza myśl, czy przypadkiem nie ma czegoś po drugiej stronie Słońca, natychmiast go likwidowano. Przydarzyło się to na przykład radzieckiemu pisarzowi fantaście Bielajewowi, który niczego nie podejrzewając opublikował powieść „Dziesiąta planeta”. Wkrótce potem zmarł z niewiadomych przyczyn. Po nim odeszli z tego świata redaktor książki, korektor, a po sześciu latach — dyrektor drukarni — co wiele daje do myślenia.

W chwili obecnej przed ludzkością staje problem zasiedlenia dziesiątej planety, co robi się w ścisłej tajemnicy. Właśnie tam wyprawiono bandytów z Wielkiego Guslaru. O ich losie i losach dziesiątej planety opowiemy w innym miejscu i czasie.

Jedynym, który nie ucierpiał, był ochroniarz Ralf. W ogólnym zamieszaniu i zawierusze udało mu się urzeczywistnić swoje najbardziej skryte marzenie — ostatecznie i nieodwołalnie zamienił się w psa.

Rosły, rudy pies zadarłszy ogon pognał do miasta. W lesie pies nie ma nic do roboty.

Minc i Udałow obnażyli głowy.

Profesor, myśląc o swoim problemie, powiedział:

Jeden z małych Murzynków poszedł się bawić z cielęciem. .. Ile nam zostało tych dinozaurów?

Nie za wiele — odpowiedziała Marina. — I jeżeli zaraz czegoś nie zrobimy, będzie jeszcze mniej.

I wtedy pełną trwogi i napięcia ciszę przerwał głos profesora Minca:

Eureka!



Rozdział 11


Lew Christoforowicz zaprosił wszystkich do swojego gabinetu.

Był w tym podobny do znakomitego detektywa Poirota, który choć zgolił wąsy, nie pozbył się dawnego nawyku zbierania świadków i podejrzanych, żeby ich powiadomić o wyniku pracy swoich szarych komórek.

Najpierw otworzył drzwi lodówki i wyjął z niej litrową butelkę wody.

Moje odkrycie w istocie wcale odkryciem nie jest — oznajmił. — Trzeba mi było tylko coś sobie przypomnieć.

Poruszył butelką. Wszyscy patrzyli na nią jak zaczarowani, bo nie wiedzieli, co profesor zamierza powiedzieć. A jeżeli butelka wybuchnie w jego ręce albo sypną się z niej confetti?

Być może zdarzyło się wam usłyszeć albo gdzieś przeczytaliście — ciągnął Minc — że woda ma pewną właściwość, którą można porównać do pamięci.

Ależ tak! — najszybciej zareagowała prymuska Marina. — Ale zawsze myślałam, że to nawet nie wymysły fantastów, tylko czystej wody spekulacje. Na naszych słabostkach zawsze żerują szarlatani.

Zupełnie słusznie — zgodził się z nią Mina — Ale tak czy owak woda posiada właściwość zapamiętywania obcych jej elementów. Zostało to sprawdzone doświadczalnie. Na przykład, choćby nie wiedzieć jak rozcieńczać zawarte w niej perfumy „Chanel”, woda zachowa ich aromat. Nawet, kiedy w litrze wody zostanie jedna jedyna cząsteczka zapachu. To zresztą skomplikowane zjawisko, którego i tak nie zrozumiecie. I na dodatek nie ma żadnego związku z naszym problemem.

Minc postawił butelkę na stole. Udałow wziął ją do ręki i dobrze się jej przyjrzał. Przywykł wszystko sprawdzać.

Ważne jest to, że woda zapamiętuje.

Nawet, jeżeli my w to nie wierzymy? — zapytała Marina.

Młoda osobo — rzekł profesor Minc — uczeni z zasady są ludźmi nieufnymi. Starają się sprawdzać wszystko, co im mówią entuzjaści, miłośnicy tanich sensacji, oszuści i byli matematycy. Najwyżej sobie cenimy doświadczenie, jako jedyne kryterium poznania prawdy. Jeżeli wam udowodnię, że woda może pamiętać, to nasza hipoteza przejdzie do kategorii faktów.

Zrozumiałam, Lwie Christoforowiczu — odpowiedziała dziewczyna.

Pamięć wody, to klucz do odtworzenia dinozaurów. Ale zapamiętanie zapachu, to jedna sprawa. A czy woda potrafi zapamiętać kształt?

Bzdury! — stwierdził kategorycznie Udałow.

Całkowicie się z tobą zgadzam — odparł Minc. — Zwykła woda z pewnością kształtu nie zapamięta. Trzeba jej pomóc. Zsyntetyzowałem więc formalhydrosolkompakt. Jak wam się to podoba?

Wszyscy stwierdzili, że podoba im się ogromnie, choć nikt niczego nie zrozumiał.

Jeżeli na sto części wody dodać zero całych, dwie setne części formalhydrosolkompaktu, to woda nabierze zdolności zapamiętywania i odtwarzania kształtu naczynia, w którym znajdowała się przedtem… Sprawdźmy tę hipotezę.

Z pudełka zapałek Minc wydobył torebkę z przezroczystej plastykowej folii, rozwinął ją, uformował z niej niewielki zbiorniczek i polecił Udałowowi wylać do niego nieco wody z butelki. Potem zręcznie zawinął pakiecik i zawiązał na węzełek. Otrzymał niewielką plastykową bulwę pełną wody.

Teraz popatrzcie, przyjaciele! — zawołał entuzjastycznie.

Przyjaciele patrzyli, nie odrywając wzroku od pojemnika.

Pakiet z wodą zastanawiał się przez minutę, może dwie, a potem zaczął zmieniać kształt — drgnął, poruszył się niespokojnie i powoli zaczął wyciągać ku górze coś na kształt szyjki, upodabniając się do sporej gruszki. Nie zatrzymał się i kontynuował przekształcenie, dopóki kompletnie się nie zmienił w doskonałą kopię butelki.

W pokoju zabrzmiały oklaski.

Na oczach obecnych rodził się kolejny, wielki wynalazek profesora Minca.

Entuzjazm przyjaciół nieco zmieszał Lwa Christoforowicza.

Wystarczy — powiedział. — Wszystko to drobiazgi. Widać jednak było, że uznanie mu pochlebiło.

Cóż więc teraz zrobimy? — zapytał.

Jeżeli pieczarę napełnimy wodą — domyśliła się bystra Marina — a potem wodę spuścimy do jakiegoś przenośnego, plastycznego zbiornika, to przyjmie on kształt dinozaura.

I co z tego? — zapytał Arkadij. — Będziemy trzymać odcisk w worku?

Nie! — oznajmił profesor. — Po specyficznej obróbce worek straci miękkość, stanie się twardym i trwałym, choć pustym wewnątrz dinozaurem! Opracowałem już odpowiedni proces fizyczny!

Po tych słowach profesor spryskał miękką butelkę z pamiętliwą wodą jakimś środkiem, używając do tego niewielkiego pulweryzatora. Po dwóch minutach powłoka butelki pociemniała. Minc uderzył w nią paznokciem. Powłoka odpowiedziała dźwiękiem, podobnym do przeciągłego jęku kryształu.

Następnie Minc wziął z półki szczypce i jednym zręcznym ruchem obciął wylot szyjki.

Przechyliwszy butelkę nad stojącym na roboczym stole ocynkowanym zbiorniczkiem wylał z niej wodę, która radosnym bulgotem skwitowała powrót do dawnego bezkształcia.

Sprawdziwszy, że butelka jest pusta, Lew Christoforowicz podał ją przyjaciołom do obejrzenia.

Butelka była lekka, jakby ją zrobiono z papieru. Udałow pomyślał, że materiał najbardziej przypomina mu masę, z jakiej osy lepią swoje gniazda.

Ostrożnie, przyjaciele — poprosił Minc. — Nie zgniećcie jej. Ta butelka jest na razie jedynym dowodem na to, że mam rację.

Niełatwa sprawa — stwierdził praktyczny Udałow. — Ileż to wody trzeba będzie przetransportować na szczyt wzgórza…

Poprosimy o pomoc strażaków — zaproponował Arkadij. — Z pewnością okażą się patriotami Wielkiego Guslaru.

To nie traćmy czasu! — podniósł się Minc. — Chodźmy do strażaków!



Rozdział 12


Do strażaków posłano Marinę.

Dziewczyna bała się troszeczkę tych surowych i mężnych ludzi.

Kiedy weszła do remizy, strażacy grali w karty, a niektórzy odpoczywali w oczekiwaniu na wezwanie.

Przyjaciele! — odezwała się piękna Marina. — W waszych rurach honor i sława naszego miasta!

Gracze porzucili karty, ci co spali natychmiast się pobudzili i wszyscy z zapartym tchem spojrzeli na Marinę.

Wewnątrz Bojarskiej Mogiły są zamknięte odciski dinozaurów, jakich nie ma nigdzie na świecie! Trzeba je ratować.

Zaraz potem Marina wyłożyła w czym rzecz, włączając w to odkrycie profesora.

Strażacy patrzyli na Marinę ufnie i uważnie. Są takie dziewczyny, którym chce się wierzyć.

Szczególnie niezatarte wrażenie wywarła Marina na duszy lejtnanta Władimira Popowa, tego samego, któremu Gubernialna Komenda Straży Pożarnej wyraziła wdzięczność za sprawną organizacje działań tudzież osobiste bohaterstwo wykazane przezeń podczas akcji ratowniczej i gaszenia pożaru świniami w Tiutkowie.

A gdy Marina dla potwierdzenia prawdy swoich słów i wzmocnienia efektu swojego wystąpienia zaczęła demonstrować album akademika Bujeraka „Paleontologia nie dla wszystkich” i reprodukcję obrazu Karla Briułłowa „Ostatni dzień Pompei”, lejtnant Popów podszedł do niej bliżej i dosłownie zaczął ją pożerać wzrokiem. Nie bardzo nawet słuchał tego, co dziewczyna mówi, ale gotów był dla niej zjedna gaśnicą skoczyć do gaszenia wulkanu Kluczewska Sopka, albo nawet podpalić coś absolutnie niepalnego.

Po wykonaniu zadania w remizie Marina poszła na nadrzeczny bulwar, gdzie spacerując z Arkadijem przyznała mu się, iż spodobał jej się pewien oficer strażak, ale nie w sensie miłosnym, tylko w sensie szacunku.

Arkadijowi natomiast zupełnie się ten strażak nie spodobał. I miał rację.

Dlatego, że właśnie w tej chwili drugi beczkowóz porucznika Popowa z obsadą rwał drogą w stronę znanego już nam wzgórza.

Porucznik Popów polecił zatrzymać się pod wzgórzem i posłał sierżanta Czilingarowa z kaukaskich mahometan, żeby zbadał możliwości znalezienia wejścia do pieczary, w której znajduje się powłoka dinozaura. Tymczasem inni członkowie obsady rozwijali parciane węże, montowali pompę i ciągnęli rury do pobliskiego strumienia.

Lejtnant się spieszył, licząc na to, że napełniwszy pieczarę wodą zaskarbi sobie wdzięczność Mariny.

Przez cały wieczór dzielni strażacy pompowali wodę ze strumienia do pieczary numer 3, która była powłoką unikalnego tyranozaura. Woda płynęła, ale nie napełniała pieczary, bo w tej były otwory.


Kiedy zrobiło się ciemno, załoga zażądała przerwy, powołując się na Kodeks pracy, który znajdował w tej sytuacji zastosowanie, ponieważ akcji nie przeprowadzano podczas pożaru stanowiącego zagrożenie dla życia obywateli.

Posłuchajcie, towarzyszu poruczniku — powiedział Czilingarow w imieniu całej obsady. — Wrócimy jutro i dopompujemy.

I mimo gwałtownych protestów porucznika, strażacy odjechali.

Wszyscy rozeszli się do domów. A Popów, jako że był kawalerem, przeszedł się po ulicach licząc na spotkanie z Mariną.

I trzeba trafu — spotkał obiekt swoich westchnień!

Marina pożegnawszy się chłodno z Arkadijem wracała akurat w ponurym nastroju do domu. Ostatecznie Arkadij nie miał prawa być zazdrosnym o zupełnie niewinny szacunek, jaki żywiła do lejtnanta!

I właśnie wtedy spotkała lejtnanta na cichej, pogrążonej w półmroku, bocznej uliczce.

Lejtnant był niewysoki, bez czapki, a jasny czub jego czupryny sterczał ku niebu niczym słoneczna protuberancja.

Marino… — powiedział Popów. — Chwilowe niepowodzenia nas nie powstrzymają. Jak to się mówi, zrobiłem wszystko, co mogłem.

Coście zrobili? — przestraszyła się nagle Marina. Przecież o nic lejtnanta nie prosiła.

Zgodnie z planem — odpowiedział lejtnant — obsada numer dwa wyjechała na obiekt „Bojarska Mogiła”, gdzie przeprowadzono ćwiczenia dotyczące zalewania wodą istniejących tam jaskiń. Na chwilę obecną nie udało się jednak zapełnić pieczar całkowicie. Wasz profesor, o którym tak zajmująco opowiadaliście, może dodać do wody swój środek dla jej utwardzenia.

Boże!” — zrozumiała Marina. — „Przecież oni wszystko pojęli na opak!”

Co wyście narobili?! — jęknęła. — Wszystko popsuliście!

Nic podobnego — obraził się lejtnant. — Zrobiliśmy tak, jak mówiliście!

Zostawiwszy urażonego oficerka na ulicy, Marina pobiegła do Lwa Christoforowicza.

Najgorsze jest to — stwierdził Udałow, który był właśnie u swego przyjaciela — że woda ze strumienia przepływa przez zakłady przemysłu skórzanego.

Garbniki? — westchnął Minc.

Żeby tylko one! — sapnął Udałow.

Wszyscy postanowili, że o świcie pójdą na wzgórze.



Rozdział 13


Rankiem potwierdziły się najgorsze podejrzenia profesora Minca. Przesycona garbnikami woda ze strumienia, którą zalali pieczary strażacy, strawiła, zmyła i starła delikatne detale skór dinozaurów. Zostały tylko przybliżone kształty.

Czterech małych Murzynko w poszło do lasu po mech… — mruknął profesor Minc. — Ile pieczar zniszczyli nasi dzielni strażacy?

Trzy dolne.

A ile zostało?

Podejrzewam — odparł Arkadij — że nie tknęli górnej. Ostatniej.

No cóż — stwierdził Minc — Przegrałem bitwę ze współczesnością. Ostatnie odciski dinozaurów przez pięćdziesiąt miliomów lat spokojnie czekały na swoją godzinę w tych jaskiniach. I proszę, w ciągu trzech dni zdołaliśmy wspólnym wysiłkiem zniszczyć niemal wszystkie pieczary. Zasłużyliśmy na łaskę w postaci ostatniego dinozaura?

Wątpię — odpowiedział Arkadij.

Uznajmy, że ich w ogóle nie było — dodał Udałow. Sprzeciwiła się Marina.

Przecież w tym samym czasie — orzekła — Lew Christoforowicz dokonał jednego wielkiego odkrycia i kilku pomniejszych. .. A nasze miasto pozbyło się bandytów.

Dziękuję za uznanie — odpowiedział Minc. — Ale na pomoc strażaków liczyć już nie możemy. Drugi raz tu nie przyjadą. Sam bym ich tu zresztą nie wpuścił.

Więc co zrobimy? — zapytała zmartwiona Marina, która czuła się winna. Czemuż ten lejtnant nie zakochał się w Mincu, tylko w niej?

Pomoże nam ten — odezwał się zagadkowo Minc — którego wśród nas nie ma i być nie może; którego nie znajdzie się na Ziemi, ani w kosmosie.

Wypowiedziawszy tę mglistą frazę Minc pospieszył do miasta dobrze już poznaną w ciągu ostatnich dni, wydeptaną i rozjeżdżoną przez rozmaite koła drogą.

Zrozumieliście coś z tego? — zapytała Marina.

Ja chyba tak — odpowiedział jej Udałow. — Zostańcie tutaj i strzeżcie tego ostatniego dinozaura jak źrenicy oka! I żeby mi potem nie było żadnych usprawiedliwień: byliśmy zajęci czym innym, bo się całowaliśmy!

Jak panu nie wstyd! — zaperzyła się Marina.

Jeżeli się okaże, że nie miałem racji — odpowiedział Udałow — to możecie we mnie rzucić kamieniem, ale dopiero jak wrócę.

Okazało się, że nie miał racji.

Młodzi ludzie się nie całowali. Akurat w tym czasie ich miłość poddana została pierwszej poważniejszej próbie. Arkadij nie mógł Marinie wybaczyć lejtnanta Popowa, a Marina nie mogła wybaczyć Arkaszy podejrzeń, jakie ten żywił w związku ze strażakiem.

Pilnowali więc pieczary, a tymczasem starsi — Minc i Udałow — dobiegli do swojego domu, gdzie Lew Christoforowicz włączył komputer, żeby obliczyć, w jaki sposób najlepiej przerwać lot mera Wielkiego Guslaru, Anatolija Liebiedińskiego, w strumieniu czasu.

Po czterdziestu minutach Anatolij Borysowicz siedział już na podłodze gabinetu z anielskim uśmiechem.

Wspaniale! — odezwał się z ulgą Udałow. — Zawsze mocno przeżywam te podróże w czasie. Boję się, że zamiast człowieka pojawi się jego noga albo ucho!

Udałow, skończ z tymi twoimi głupimi żarcikami! — przerwał mu Minc i zwrócił się do mera: — Musicie pomóc powierzonemu waszej pieczy miastu!

Miastu… tak, miastu! — W jednej chwili Liebiediński wszystko sobie przypomniał. — O nie! — zawołał. — Tylko nie to! Gdzie bandyci? Zabójcy? Wyślijcie mnie jeszcze raz w przeszłość albo w przyszłość!

Milczeć! — zagrzmiał Minc. — W waszych rękach jest przyszłość miasta!

A wujaszek Wienia?

Co wy ciągle z tym waszym Wienią? — zdenerwował się Minc. — Nie ma już wujaszka Wieni!

A gdzie jest?

Na dziesiątej planecie.

To daleko?

Około miliona kilometrów od Ziemi.

Wspaniale! — ucieszył się Liebiediński.

Ale dinozaury są w niebezpieczeństwie — stwierdził sucho Minc.

Jakie dinozaury? — Dopiero teraz mer przypomniał sobie historię z odciskami dinozaurów, przez którą musiał wdziewać plecaczek czasu.

Jako człowiek doświadczony, zahartowany w organizacji pionierskiej i w Komsomole, szybko odzyskał rezon.

Zameldujcie, jak wygląda sytuacja — zażądał kategorycznie. — W jaki sposób udało się udaremnić knowania elementów przestępczych i unieszkodliwić bandycką szajkę? W jakim stanie aktualnie znajdują się prehistoryczne jaszczury? Połączyliście się z Moskwą? Jakie są nastroje społeczeństwa? A przy okazji, czy podczas mojej nieobecności nikt mi nie podłożył świni?

Minc i Udałow opowiedzieli wszystko, włącznie z planami związanymi z pamiętliwą wodą.

Liebiediński chwilowo się załamał. Liczył na to, że dinozaurów znajdzie się dość, żeby otworzyć w mieście specjalne prehistoryczne muzeum, do którego będą się zjeżdżały wycieczki z całego świata. Ale szybko uświadomił sobie, że trzeba ratować ostatniego jaszczura, w przeciwnym razie wszystko, co zrobił do tej pory, włącznie z podróżą w czasie, zostanie zmarnoowane.

No cóż, dziękuję wam, towarzysze — powiedział z przekąsem. — Odprowadźcie mnie do merostwa, żebym mógł zorganizować prace. Szkoda, że mnie nie było w mieście — na nieszczęście prawie wszystko spartaczyliście… Nie, nie można wam powierzyć tak odpowiedzialnego zadania.

Przez całą drogę do merostwa Liebiediński czynił Mincowi wymówki i wytykał mu złą organizację robót.

Sekretarka Liebiedińskiego, która już ozdobiła jego portret żałobną krepą, i współpracownicy (ci zdążyli obrabować jego gabinet ze wszystkich długopisów, notesów i zwędzili nawet ilustrowany kalendarz ścienny), rozbiegli się w trwodze po kątach. Spodziewali się — i słusznie — że gniew szefa będzie straszny i sprawiedliwy.

Liebiediński natychmiast pojął, w czym rzecz i pomyślał i z uśmiechem, że los wystawił jego pomocników na próbę. Bez zbędnych słów przeszedł do swego gabinetu, podliczył z grubsza straty i zaczął obdzwaniać miejskie służby i przedsiębiorstwa, gdzie także znalazł wielu winnych.

Kiedy po czterdziestu minutach w towarzystwie Udałowa i Minca podjechał na wzgórze, podciągano już tam środki techniczne. Pierwsze zjawiły się dwa czerwone wozy strażackie z wężami i pompami, oraz równie jak one czerwona i jaskrawa cysterna z wodą z miejskich wodociągów, otwarta z góry i dlatego podobna do emaliowanego garnka bez pokrywki. Zaraz potem przyjechała ciężarówka z gipsem do zatykania wszelkich dziur i dziurek, przez które mogłaby wyciec pamiętliwa woda. I na wszelki wypadek, oczywiście, karetka pogotowia.

Hydraulicy i gipsiarze pod osobistym kierownictwem Liebiedińskiego i przy wydatnej pomocy Udałowa pozatykali szpary i pozakładali uszczelki, a strażacy zaczęli poprzez pompy wlewać do jaskini wodę z cysterny, wprowadziwszy do niej uprzednio węże. Kiedy wodę z cysterny przepompowano w górę, Minc wyłożył cysternę cieniutką błonką i dał sygnał, żeby wodę wypompowano ponownie do cysterny. Zaraz potem woda popłynęła w drugą stronę — tymi samymi rurami.

I wtedy zaczęło się bajkowe widowisko.

Gdy woda napełniła cysternę, Arkasza z Mariną ściągnęli górne części błonki i zlepili je nad cysterną za pomocą taśmy klejącej. Woda została wewnątrz, niczym farsz kiełbasy we flaku. I zaraz potem zaczęła pęcznieć, wydymać się i pełznąć w górę, jakby wewnątrz plastykowej powłoki jakiś niewidzialny olbrzym usiłował wstać i rozłożyć ramiona. Powłoka przybrała formę gruszy i nadal się wyciągała na wszystkie strony.

Przekształcenie trwało około piętnastu minut, a przez cały ten czas nikt z patrzących nawet nie mrugnął.

I oto w otwartej cysternie stoi już ze zwieszonym ogonem i uniesioną nieco głową na długiej szyi, przejrzysty, migotliwy, drżący i ciasno opięty cieniutką, tęczową niby bańka mydlana, błonką, dinozaur.

Profesor Minc, w tej podniosłej chwili blady ze wzruszenia, wydobył z kieszeni niewielki cylinder. Był w nim proszek, który mógł plastyczną błonkę przekształcić w twardą powłokę. Potem będzie można wylać wodę, a powłokę zapełnić czymś bardziej solidnym.

Dalejże! — rozkazał Liebiediński. Nareszcie dotarło do niego, że zasłużył na Nagrodę Nobla — jako członek nielicznego zespołu, który dokonał odkrycia superpowłoki.

Podczas gdy myśli Minca, Udałowa i ich młodych przyjaciół zajmował dinozaur i marzenie o tym, żeby zachować go dla potomnych, Liebiediński, jako prawdziwy przywódca wcale sobie nie zaprzątał głowy prehistorycznym zwierzęciem. Dinozaur — to przeszłość, a każdy godny tego miana wódz patrzy w przyszłość.

Jeden tylko choćby resort obrony z przyjemnością sypnie miliardami. Sam z siebie odpadnie problem maskowania. Wlej do takiej taśmy ciekły czołg, pomaluj go tylko nieco — i proszę, stoi sto czołgów. A prawdziwe ukryte w lesie!

A transport? Nalej do beczki pamiętliwej wody, zawieź, gdzie trzeba, okutaj w tę błonkę Minca–Liebiedińskiego i już masz ma przykład wieżę przekaźnika radiowego, którą w przeciwnym razie trzeba byłoby taszczyć na trzech trailerach.

A szpiegostwo? Przywozisz z wrogo nastawionego kraju butelkę lemoniady. A to wcale nie lemoniada! Nie, to tajny, wykorzystywany przeciwko nam przyrząd, który wrogowie skonstruowali w wielkiej tajemnicy, a nasz człowiek w równie wielkiej tajemnicy go skopiował. Wrócił do domu, wlał wodę do plastykowej bańki — i proszę, oto ów przyrząd, macie go, panowie generałowie!

Oto jak można będzie wykorzystać metodę Liebiedińskiego–Minca!

Mer uniósł dłoń, żeby wydać profesorowi polecenie.

Ale nie zdążył.

W powietrzu rozległ się huk motorów.

Nad polaną zawisło sześć, a może i siedem helikopterów pomalowanych na barwę dziecięcej khaki.

Niech wszyscy pozostaną na miejscu! — zagrzmiało z góry. — Niech nikt się nie rusza! Operacja Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej!

Z helikopterów zaczęli wyskakiwać ludzie w kewlarowych kombinezonach i z kominiarkami na głowach.

Udałow natychmiast zrozumiał: ci zrobią swoje, wszystkich położą na ziemi, a dopiero potem spróbują ocenić sytuację.

Doszły moje sygnały do Moskwy! — pomyślał z goryczą Liebiediński. — Lepiej by było, żeby nie dochodziły”.

Został nam tylko jeden dinozaur — pomyślał profesor Minc. — I na wszystko mamy zaledwie parę sekund”.

A Marina błyskawicznym ruchem wyciągnęła z torebki nożyczki do paznokci i zręcznie je otworzywszy nieznacznym ruchem ciachnęła nimi po plastykowej powłoce gada.

Co robisz! — stęknął Arkasza. — Wszystko zniszczyłaś!

Milcz! — rozkazał Lew Christoforowicz. — Może to jedyny sposób!

Robocopy” nie zdążyli nawet jeszcze ułożyć w trawie wszystkich obecnych, kiedy woda z obłoczki rozlała się po całej polanie.

Kto tu dowodzi? — zapytał dowodzący cyborgami major, nieco tylko niższy od Everestu, ale znacznie bardziej umięśniony niż Schwarzenegger.

Ja! — Liebiediński spróbował wstać.

Milczeć! — ryknął major. — Gdzie wasze dinozaury?

A po co wam one? — zapytała Marina.

Milczeć! Mamy je wywieźć w bezpieczne miejsce.

Już ich nie ma — odezwał się Minc. — Zniszczono je.

Milczeć! Kto zniszczył?

To długa historia — stwierdził Minc.

Milczeć! Opowiecie, gdzie trzeba. Właźcie do śmigłowca. Bohaterów naszej historii wpakowano do helikoptera. Razem z Liebiedińskim, na którego nikt nie zwracał szczególnej uwagi.

A co z nami? — zapytał kierowca cysterny.

I wszyscy, kierowcy innych wozów, strażacy, lekarze, budowlańcy i hydraulicy — wszyscy sypnęli pytaniami, co mają robić, skoro byli tylko wykonawcami.

A wy natychmiast się stąd zmywajcie! — rozkazał major. — Żeby nie przeszkadzać.

Wszyscy odjechali — wozy strażackie, karetka pogotowia i cysterna z ciekłym dinozaurem.



Rozdział 14


Minca i jego przyjaciół wypuszczono dopiero następnego ranka.

Nawet ich zresztą nie przesłuchano — major czekał na sygnał z Moskwy.

Zamiast sygnału z Moskwy przysłano specjalistów. Co prawda nie od dinozaurów, ale od leczniczych wanien, dlatego że komputer coś pokitrasił i prośba o konsultantów trafiła nie do Instytutu Paleontologii, jak się tego należało spodziewać, a do Instytutu Balneologii.

Tymczasem członkowie specgrupy zbadali pieczary i na szczęście nie narobili zbyt wielkich szkód.

Na wzgórzu i wokół niego zebrało się mnóstwo ludzi, ale do wyjaśnienia okoliczności dostęp na wierzchołek został zamknięty.

Sęk w tym, że profesor Czukin z Instytutu Balneologii znalazł jednak niewielkie lecznicze źródełko akurat w tej pieczarze, która kryła w sobie odcisk ostatniego dinozaura i zaraz jego specjaliści rozłożyli tam swoje przyrządy. Powiada się, że w przyszłym roku ma tam powstać niewielki kurort.

Ale to sprawa przyszłości. Nas interesuje, co porabiał profesor Minc, gdy tylko go wypuszczono.

Lew Christoforowicz udał się prosto do remizy, z której przyjechała cysterna.

Posłuchaj pan — powiedział mu kierowca cysterny. — Ja tę wodę od razu wylałem. Po cholerę miało mi pluskać nad głową?

Przepraszam — nie poddawał się Minc — a cysternę pan przepłukał?

A po cholerę? Przecież to nie talerz — uśmiechnął się kierowca.

Można do niej zajrzeć?

A patrz pan sobie na zdrowie.

Minc powiódł dłonią po wewnętrznej ściance cysterny i pociągnął ku sobie cienką błonkę, tę samą, w której wczoraj była woda. Błonka była tak cienka, że zmięta zmieściła się profesorowi w dłoni.

Zlazł z cysterny nie bez wysiłku i poszedł do domu.

Wkrótce zjawili się tam pozostali łowcy dinozaurów — brakowało tylko Liebiedińskiego. Idąc do Minca wpadł w łapy błagającej o przebaczenie Katieriny.

Wszyscy byli w ponurym nastroju i żywili przekonanie, że przepadł ostatni dinozaur.

Minc położył na stole błyszczący zwitek.

Udałow, daj no tu samochodową pompkę.

Błonkę nadmuchano na dworze, zakleiwszy rozcięcie elastyczną taśmą klejącą.

I otrzymano dinozaura.

Minc posypał błonkę proszkiem. Błona zesztywniała, jak papierowa powłoka gniazda os. Wszyscy stali wokół i zachwycali się widokiem potężnego zwierzęcia.

Pomalujemy go — stwierdził Udałow — i postawimy na placu.

Nie — sprzeciwił się Arkadij. — Najpierw napełnimy go gipsem.

A można jeszcze zrobić kopię? — zapytała Marina.

Choćby dziesięć — odpowiedział Minc, radując wzrok widokiem prehistorycznego jaszczura.

I w tejże chwili powiał wiatr.

Nikły powiew był jednak wystarczająco silny, żeby unieść dinozaura w powietrze.

Ach! — zawołali wszyscy jednym głosem. W krzyku tym brzmiała rozpacz.

Dinozaur, wciąż jeszcze na poły przejrzysty, pofrunął nad Wielkim Guslarem niczym zerwany z uwięzi balon zapory przeciwlotniczej z czasów wojny.

Zaraz z lotniska Griaznucha–14 poderwą parę dyżurną — stwierdził Arkadij odprowadzając dinozaura wzrokiem.

Albo po prostu przyłożą rakietą — odpowiedział Udałow, równie ponurym głosem.

I tak przepadło wielkie odkrycie.

Wszystkim chciało się płakać.

Dinozaur z wyciągniętą szyją znikał za drzewami.

I kto nam uwierzy? — chlipnęła Marina.

Zostaną pierwsze doniesienia akademika Bujeraka — stwierdził pocieszająco Minc. — O ile pamiętam, zdążył zgłosić informację o naszym odkryciu.

Ruszyli do domu. Zaczął padać deszcz. W koleinach szybko zbierała się woda i chlupało pod nogami.

Deszcz lał coraz rzęsiściej.

Wszyscy milczeli.

O czym tu rozmawiać? Strata energii była zbyt wielka. Moralnej i fizycznej.

Na placyku, wokół autobusowego przystanku gromadzili się ludzie pod parasolami. I oto zamiast autobusu zjawił się powoli opadający z nieba, przemoknięty i dlatego przeciążony jaszczur — największy ze znanych nauce brontozaurów.

Jadący ku przystankowi autobus musiał zahamować. Stojący w kolejce ludzie podnieśli gniewną wrzawę.

Czyje to bydlę? — krzyczeli jedni.

Niech ktoś zabierze stąd tego potwora! — wołali drudzy.

Złożymy skargę! — krzyczeli jeszcze inni.

U nas z reguły najpierw się krzyczy, a dopiero potem myśli.

Pierwsza opamiętała się Marina.

Pozostali stali jak wryci, nie mogąc uwierzyć swojemu szczęściu.

A Marina błyskawicznie zdjęła pasek, którym miała przewiązaną francuską bluzeczkę, a potem zrobiwszy na nim pętlę zarzuciła ją na szyję dinozaura. I powlokła go za sobą.

Ostrożnie! — zawołał za nią Minc.

Deszcz lał jak z cebra, na ulicach nikogo już prawie nie było.

Odkrywcy prawie przez nikogo nie zauważeni dotarli na dziedziniec miejskiego muzeum. Było tam dość miejsca dla dinozaura.

Z okna wychylił się dyrektor.

Zabierać mi to stąd! — zawołał. — Nie mam na to faktur!

Będą! — zapewnił go Udałow.

Gdy tamci się spierali, Marina obeszła dinozaura dookoła. Był przepiękny.

W jednym z boków zobaczyła osobliwą niszę, zupełnie kwadratową, głęboką na mniej więcej dwadzieścia centymetrów.

Jak mi dostarczycie dodatkowe przydziały na remont i kopułę, to wezmę to bydlę, a nie — to idźcie z nim do cyrku! — grzmiał dyrektor.

Minc podszedł do wgłębienia. Błonka zachowała ślady okuć i gwoździ.

Będziecie mieli te swoje fundusze i faktury — powiedział. — A teraz chodźmy jeszcze raz na wzgórze.

Jego towarzysze początkowo protestowali, Marina jednak nie wątpiła w mądrość profesora. Po krótkiej dyskusji Arkadij poszedł za Mariną, a Udałow za Mincem.

Deszcz chłostał tak, jak na rycinie wielkiego japońskiego artysty Hokusai, który rysował jego strugi jako grube liny albo przeszywające wędrowców strzały.

Wędrowcy brnęli przed siebie i z pochylonymi głowami poddawali się bezlitosnej chłoście żywiołu.

Wydawało się im, że droga nie będzie miała końca.

W lesie było jeszcze gorzej, bo drzewa bezbłędnie odgadywały, kiedy przechodzą pod nimi przemoczeni ludzie i wylewały na nich całe wiadra wody.

Minc niepokoił się myślą, co powiedzieć pracownikom organów bezpieczeństwa państwowego i jak im wytłumaczyć swoją obecność. Ruszając w żywioł zapomniał zupełnie o warujących tam ludziach w czarnych kominiarkach.

Polana otworzyła się przed nimi dość niespodziewanie.

Od razu też zrobiło się jaśniej. Nie było na niej ani helikopterów, ani czekistów.

Nie znalazłszy niczego, co byłoby godne państwowej uwagi, odlecieli do Moskwy, żeby zająć się bardziej poważnymi sprawami.

Młodzi ludzie pomagając starszym pierwsi weszli do pieczary.

W niej właśnie żołnierze odpoczywali i czekali na dalsze rozkazy, a teraz światło latarek ujawniło obecność na ścianach i nawet na sklepieniu rozmaitych napisów i niezbyt cenzuralnych rysunków. A na ziemi były ślady gorącej zupy.

To nic — orzekł Minc. — Dinozaura da się odtworzyć. To wielka radość!

Podszedł do czworokątnego występu w ścianie, gdzie niegdyś było podbrzusze brontozaura. Na poły zagłębioną w ścianie skrzynkę pokrywała wiekowa warstwa pyłu. Niełatwo było ją odróżnić od innych występów.

Wyciągali skrzynkę ze ściany z wielkim mozołem, ale w końcu przyjaciele jakoś sobie z tym poradzili.

Marina przypomniała sobie, jak to w dzieciństwie z drżeniem serca czytała o przygodach Tomka Sawyera w pieczarze, w której czaił się straszny Indianin Joe. Teraz wszystko ożyło w jej pamięci — tylko obyło się bez Indianina.

Zamek, który zamykał szkatułę, zardzewiał kompletnie i bez trudu dało się go odbić.

Skrzynkę wypełniały rozmaite szmaty, przeżarte przez wiek i mole. Kichając i pokasłując uczestnicy ekspedycji wyrzucili zawartość na ziemię.

Bali się rozczarowania. Nie można było przecież wykluczyć, że Krutojar trzymał w skrzyni tylko drogie szaty, które zdzierał z obrabowanych przez siebie podróżnych.

Na szczęście wewnątrz skrzyni znaleziono też zetlałe mieszki, pełne srebrnych, niepozornych monet.

Kopiejki, półkopiejki i grosze — oznajmił Lew Christoforowicz. — Przedstawiają sobą wielką wartość historyczną, choć oczywiście kopuły z nich nie postawisz.

Ale na samym dnie skrzyni znaleziono dwie niezbyt wielkie sztabki złota. Odlane starannie, jak spod sztancy.

Spod sztancy — stwierdził Minc.

Skąd? — zdziwiła się Marina.

Takie właśnie sztabki wydaje się podróżnikom w Instytucie Badań Temporalnych. Widocznie jeden z nich wpadł w łapy rozbójników. Podczas podróży w czasie trzeba zachować ostrożność. Dziękujemy ci, nasz nieznany kolego z przyszłości, który złożyłeś życie na ołtarzu nauki. Twoje złoto otrzymane na podróżne wydatki, pomoże nam zbudować kopułę, którą osłonimy dinozaura.

Przekazali złoto i srebrne monety do muzeum, a potem rozeszli się do domów. Wszyscy mieli początki anginy.


Od tamtych wydarzeń minęło pół roku.

Brontozaur stoi na dziedzińcu muzeum. Zbudowano nad nim szklaną kopułę. W Guslarze pełno jest japońskich turystów, a niedawno zjawił się Spielberg.

Liebiediński pogodził się w zasadzie z żoną, ponieważ rozwód miałby zły wpływ na jego polityczny wizerunek, a nawet zamierza stawać do rywalizacji w wyborach gubernatora Wołogdy. Raz w tygodniu nagabuje uparcie Minca, by ten podzielił się z nim sekretem błonki i pamiętliwej wody. Nie odwołuje się przy tym do pomocy FSB, ponieważ zdaje sobie sprawę, że w tym przypadku łatwiej by mu było ugryźć się w łokieć niż dostać Nagrodę Nobla.

Minc utrzymuje, że temat jest jeszcze niedopracowany.

Pozostali żyją jak dawniej, o ile nie liczyć tego, że w przyszłym tygodniu Marina wychodzi za Arkadija.


Przełożył Andrzej Sawicki


Ностальджи

Ностальжи

Nostalgen


Z języka rosyjskiego powoli wypierane są stare słowa. Okazuje się, że nie brzmią już tak pięknie, jak dawniej. Podobnie rzecz się ma ze starą żoną. Kiedyś nam się podobała, zachwycaliśmy się nią i we wszystkim nam odpowiadała, a potem przeszła obok jakaś Matylda czy Izolda, niosąca przed sobą pierś niczym rycerską tarczę. I nagle odkrywacie, że żona nigdy was nie rozumiała, ba! — była niczym kamień u waszego grubego karku. A na przykład Matylda — ta was rozumie. Przecież mnie rozumiesz, Tylduniu? Jakież to ważne, żeby cię rozumiano!

Była dobroczynność, potem mecenat, a teraz mamy sponsoring. Zmiana pokoleń. Było włóczenie się po knajpach, teraz pojawił się dubbing. Był ktoś modny, a teraz — nigdy byście się sami nie domyślili — jest trendy. Sam takiego widziałem.

Jeszcze kilka lat i stare pokolenie będzie się porozumiewać z młodym przez tłumaczy, oczywiście elektronicznych. Ale tak czy owak się nie dogadają.

Zabraknie wtedy w Rosji rozsądnej, urodziwej młodzieży i doświadczonych starszych ludzi. Rozejdą się w różne strony. Jedni będą szukali wykwalifikowanej opieki medycznej, inni rozejrzą się za perspektywami rozwoju naukowego, a jeszcze inni pójdą zwiedzeni mirażem szczęścia osobistego.

Niektórzy utrzymują, że ucieczka mózgów i pięknych ciał jest problemem stołecznym. Nic podobnego. Po prostu poza Moskwą ów proces nie zawsze jest tak oczywisty. Znane są liczne wypadki, kiedy młody programista, czy laureatka konkursu „Guslar — Biust 2002” wyjeżdżają do Wołogdy lub Moskwy. A stamtąd, nie znalazłszy szczęścia czy odpowiednio zajmującej pracy, wylatują do Izraela albo USA. I tam już zostają. Rzadko kto znajduje, czego szukał. Ale takie jest to życie.

A Wielki Guslar na tym cierpi.

Och, jak cierpi…

W Szkole nr 2 zabrakło nauczycieli matematyki, a w innej zwolnił się nauczyciel wychowania fizycznego. Nocny klub „Gęsie Łapki” stracił striptizerkę, w Technikum Rzecznym nie ma kto nauczać budowy silników, a farmaceuta Sawicz musiał wrócić z zasłużonej emerytury, żeby wydawać innym emerytom walidol, czy prestarium w tabletkach.

Listę można by wydłużać w nieskończoność, ale groza sytuacji nie kryje się w poszczególnych przypadkach, tylko w powszechności zjawiska. I jeżeli w Wielkim Guslarze, zamiast odpowiadać na kolejne wezwania, sierżant milicji Pilipienko odszedł na emeryturę i rozwozi teraz buraki cukrowe pod miastem Wellington w Nowej Zelandii, to w niedalekiej Totmie sierżant Wielikanow odszedł ze służby, żeby pracować jako wykidajło w Las Vegas.

Profesor Minc rzadko sam z siebie podejmuje wielkie i często niebezpieczne badania. Popycha go do nich czułe serce i dociekliwa natura. To sąsiadka z domu poprosi, żeby poskromić niespokojnego męża, to prezydentowi Federacji Rosyjskiej przyjdzie do głowy myśl, żeby uspokoić Kaukaz lub przywrócić dobre obyczaje w sportowej rywalizacji — najważniejsze, aby się pojawiła potrzeba, czy zamówienie. I wtedy Minc uruchamia swój potężny intelekt, w całym mieście spada napięcie w sieci, nad Guslarem zbierają się burze, w lesie niepokój ogarnia jenoty i borsuki, przedwcześnie wschodzi ozimina, Hodża Eskalibur traci zdolność snucia proroctw, Dasza przestaje się interesować Paszą — i w ogóle dzieje się mnóstwo niezwykłych spraw.

A profesor zamyka się w gabinecie, zapomina o czasie i przestrzeni — i tylko myśli i myśli.

W przypadku, o którym zamierzam wam opowiedzieć, impulsem do uruchomienia nieposkromionego umysłu profesora była łzawa prośba, z którą się do niego zwrócił Misza Standal.

Misza Standal jest chłopakiem w dojrzałym już wieku, korespondentem gazety „Sztandar Guslaru” i z konieczności kawalerem — na całym świecie nie znaleźlibyście człowieka, którego prześladuje większy pech w sprawach miłości. Jest też znajomym Minca od wielu lat i łączy ich wzajemna sympatia.

Opisywany ciąg wydarzeń zaczął się w chwili, gdy Misza Standal siedział na skwerku pod cerkiewką Paraskiewny od Piątku i kreślił na piasku serce przeszyte strzałą.

Przy tym zajęciu zastał go Lew Christoforowicz, który wracał z rynku, gdzie kupił cały worek siniaków, znaczy bakłażanów. Lew Christoforowicz przywykł do życia w pojedynkę i samotność wcale go nie przygnębiała. Bakłażany przygotowywała jego nieboszczka mama i dlatego Lew Christoforowicz przez całe życie od przypadku do przypadku kupował bakłażany i usiłował je udusić na patelni tak, jak to robiła Ester Salomonowna. Nigdy mu się to nie udało, choć wcale się tym nie zrażał.

Misza! — zawołał profesor na widok Standala. — Czemu jesteś taki przygnębiony? Znów masz nieprzyjemności w pracy?

Nieprzyjemności w pracy Misza miał od zawsze, bo jako zaciekły indywidualista nie przystawał do żadnego systemu i żadnych rządów, podczas gdy niezmienny redaktor naczelny miejskiej gazety Malużkin zawsze doskonale się wpisywał w każdy system.

Tym razem nie. Nieszczęście tkwi we mnie, w duszy. — Nie jesteś chory?

Nie, przypomniałem sobie tylko, jak siedzieliśmy z Aliną na tej ławeczce. Wschodził Księżyc, Kasjopea była ot tam, z lewej, a po prawej Wielka Niedźwiedzica. I pamiętam jeszcze trzy gwiazdy pasa Oriona.

Misza, ocknij się. Czemu tak mówisz?

A temu — odpowiedział Standal — że Alina była miłośniczką astronomii. Marzyła o wielkim .teleskopie i o tym, by odkryć asteroidę i nazwać ją moim imieniem… Bardzo tkliwie się do mnie odnosiła.

Kiedy to było?

Między nami stały nieprzebyte przeszkody — ciągnął Standal, który jakby nie usłyszał zadanego przez Lwa Christoforowicza pytania. — Po pierwsze: różnica wieku — prawie trzydzieści lat. Po drugie: pieniądze. Ani ona, ani ja nie mieliśmy pieniędzy, żeby poważnie zająć się astronomią. I po trzecie — jej niewypowiedziana uroda. Chłopcy z Technikum Rzecznego nieustannie odprowadzali ją do domu, błagając, żeby poszła z nimi do kina. Nie, nasza miłość od początku była skazana na klęskę. Ale tamtego wieczoru na tej właśnie ławeczce całowaliśmy się. Słowo honoru! Powiedziała mi, że gotowa jest poświęcić swoją astronomię dla mojego szczęścia, a ja powiedziałem, że gotów jestem poświęcić moje szczęście dla jej astronomii.

A potem?

Potem zaczął się rok szkolny w Instytucie Pedagogicznym i musiała wyjechać. I z Wołogdy nigdy nie wróciła. Trafiło jej się stypendium naukowe w Stanach i moja Alina, zdolna nad wyraz, nadzieja rosyjskiej nauki, wyjechała do Pensylwanii. Minęły już cztery lata. I żadnej wiadomości, żadnego słowa… Jak mógłbym ją odzyskać?

A czemuż chciałbyś ją odzyskać?

Dziś zrozumiałem, co straciłem. A straciłem, bo byłem za mało stanowczy. Przecież człowieka wychowują nie tylko rodzice i szkoła, nie tylko otoczenie…

Ręce mu drżały, choć Standal był człowiekiem niepijącym… za to bardzo uczuciowym.

Czemu dopiero teraz o tym pomyślałeś? — zapytał Minc. — Tyle czasu już przeszło. Ja na waszym miejscu dawno już napisałbym list.

To ona niedawno do mnie napisała — odpowiedział Standal. — Przysłała mi kartkę z noworocznymi pozdrowieniami. Dziwna kartka. „Ja jestem szczęśliwa, zdołałam o Tobie zapomnieć, a Ty?” Czy to może coś znaczyć?

Nic nie znaczy — odpowiedział Minc. — Kobiecy kaprys, i tyle. Wyszła za mąż?

Nie wiem. Ale dziś przeprowadzałem wywiad z Hodżą Eskaliburem. Zapłacił za wywiad jak za reklamę… nie mogliśmy odmówić, choć osobiście jestem przeciwny mistycznym oszustom i naciągaczom.

W pełni podzielam ten pogląd — wtrącił Minc.

Przyszedłem do Hodży, a ten siedzi otoczony neofitka — mi i gładzi je po policzkach. Taką ma metodę wychowawczą. Kiedyż wreszcie wsadzą go do beczki z dziegciem, wytarzają w pierzu i wygonią z naszego miasteczka?

A któż miałby to zrobić? — zapytał Minc.

Hodża Eskalibur, a właściwie Wasia Pupkin z Totmy, pojawił się w Wielkim Guslarze półtora roku temu i zdążył się stać jedną z najbardziej znanych osób w mieście. Ogłosił się czarodziejem i jasnowidzem, założycielem nowej syntetycznej religii, posiadaczem ziół wywołujących miłość i nienawiść, a także intersensorykiem i ekstratelepatą. Do wyboru, do koloru.

Najwyraźniej, myślał teraz Minc, ten Hodża Eskalibur, który nawet imię podwędził z legend o królu Arturze, jako że tak się nazywał zaczarowany miecz króla, miał się stać karą niebios zesłaną na mieszkańców Wielkiego Guslaru za dawną naiwność i poczucie bezpieczeństwa. Przedtem nie było w mieście oszusta, więc powstała ekologiczna nisza, którą Eskalibur zajął niczym karaluch.

Hodża Eskalibur odnosił się do Lwa Christoforowicza z demonstracyjnym szacunkiem, kłaniał mu się na rynku i na stadionie „Wodnika”, gdzie obaj chodzili oglądać mecze, a nawet stwarzał pozory, że rozumie coś niecoś z Wielkiej Nauki. Kiedyś, zanim jeszcze wyznawcy kupili mu audi, wszczął w autobusie rozmowę z Mincem na dość niezwykły temat., .Przypuszczam — zaczął — że w najbliższym czasie klonowanie istot ludzkich będzie skazane na niepowodzenie. Zbyt wiele czynników wpływa na brzemienną kobietę, żeby eksperymentator mógł je uwzględnić. Najpewniej urodzi się potwór. A co wy o tym myślicie?”

Minc kiwał uprzejmie głową, lecz nie dał się wciągnąć w rozmowę, choć brak reakcji wcale Eskalibura nie uraził. Takim był już człowiekiem — miłośnikiem życia i kobiet.

Właśnie do tego Hodży poszedł Misza Standal na interview… i pozazdrościł mu powodzenia.

Teraz zaś wspominał Alinę, która porzuciła go dla szlachetnego celu.

U nich tam, w Stanach — mówił kreśląc na piasku profil ukochanej — astronomowie mają kolosalne możliwości rozwoju. Wystarczy wspomnieć o teleskopie na Mount Palomar!

Widać było, że Misze interesuje sytuacja astronomii w USA. To znaczy, interesowało go życie młodych astronomów.

I wiecie, co mi powiedział ten zaśliniony Hodża o mętnych, złodziejskich oczkach? Oznajmił, że astronomia to już przeszłość nauki. Następuje era zwrotnej łączności astrologicznej. Tylko że nie gwiazdy będą wpływać na losy ludzi, a ludzie się nauczą dokonywać określonych zmian w ruchach gwiazd i całych konstelacji.

Ten idiota myśli — stwierdził Minc — że gwiazdozbiory to takie koszyki, w których zebrane są gwiazdy po kilka sztuk.

Wspaniale powiedziane! — ucieszył się Minc. — Pozwólcie, że włączę to do tego wywiadu jako komentarz noblisty?

Nie — odpowiedział Minc. — Akapit o Nagrodzie Nobla trzeba wykreślić: o ile mi wiadomo, sekcje znów się pokłóciły o to, która ma mi przyznać nagrodę. Fizycy się domagają, chemicy proszą, a biolodzy nalegają. Sami rozumiecie, trzech nagród jednocześnie mi nie dadzą, komitet nagrody obawia się skandalu.

Lew Christoforowicz bardzo się tym frasował. Od dawna już chciał dostać Nagrodę Nobla, tym bardziej, że na nią zasługiwał.

Och, gdybym ja mógł tak zamknąć swoje życie — westchnął Misza.

Tymi słowami jeszcze bardziej wytrącił Minca z równowagi, ponieważ ten wcale nie zamierzał zamykać swojego życia.

U nas zresztą — po pewnym czasie Misza postanowił wrócić do interesującego go tematu — w ostatnich latach wiele zrobiono dla rozwoju astronomii. Słyszeliście, na przykład, o centrum Zeleńczuckim?

O wielu rzeczach słyszałem — stwierdził Minc. — Ale skoro nie mogę wam pomóc, to będę się zbierał.

Naprawdę nie możecie? — odezwał się Standal z goryczą w głosie. — A ja myślałem, że moglibyście się z tym uporać.

Z czym miałbym się uporać?

Moglibyście mi zwrócić moją miłość. — Ale jak?

Gdybym był wynalazcą, to bym wam podpowiedział. Ja jestem tylko prostym reporterem. Mogę jedynie powiedzieć — cierpi moja dusza i płonie serce. Jak w pieśni. Tylko wy możecie wylać balsam na moje rany i okaleczenia.

I Standal gorzko się uśmiechnął.

Minc odpowiedział mu podobnym uśmiechem.

Na jego duszy osiadł gorzki osad.

Nie tylko z powodu cierpień Miszy Standala.

Minc poczuł cierpienie wielkiego narodu, wspaniałej rosyjskiej Macierzy, ograbionej przez los, pozbawiający ją milionów najlepszych synów i córek, którzy na zawsze ją porzucili. Przypomniał sobie zeszłoroczną rozmowę z premierem Federacji. „Bardzo mnie niepokoi problem emigracji — powiedział mu premier. — Sagdiejew zwrócił mi niedawno uwagę na fakt, że samych naszych akademików w Harvardzie jest ponad dwudziestu, a z doktorów to nawet co trzeci. I nie wiem, czy mam się z tego cieszyć, bo diabli wiedzą, jaki chleb będzie z tej mąki”.

Stojący obok generał zaproponował: „Zabronić wyjazdów na Zachód!”. „Tego zrobić nie możemy — westchnął strapiony premier. — Za wcześnie…”

Jak się napełnia naczynie?

Najpierw do połowy, potem jest prawie pełne, aż wreszcie przychodzi taka chwila, że dość jest jednej kropli, żeby ciecz przelała się poza krawędź. Podobnie bywa z myślicielami.

Rozmowa z premierem skłoniła Minca do rozmyślań.

A spotkanie ze Standalem stało się ostatnią kroplą.

Zresztą, zwyczajnie po ludzku Lew Christoforowicz współczuł człowiekowi w sile wieku, który pokochał i stracił ukochaną.

Wróciwszy do domu, Minc zaczął myśleć.

Znaczy, najpierw umył i poszatkował bakłażany.

Potem ułożył je na patelni.

Postawił patelnię na kuchence.

Dodał potrzebne przyprawy.

Powąchał.

Zapalił gaz.

Wyłączył gaz.

I oto mózg Minca zabrał się do pracy.

Właściwością umysłu Lwa Christoforowicza było to, że nie potrafił szukać rozwiązania problemu na wydeptanych ścieżkach. Trzeba mu było nietkniętych przez naukę ugorów, chaszczy i uroczysk, a im bardziej nierozwiązywalne z pozoru było zadanie, tym bardziej mu się podobało.

Lew Christoforowicz usiadł przy biurku i zrzuciwszy zeń stosy papierzysk, uwolnił spod ich ciężaru stareńki, ale niezawodny komputer. I zaczął na nim układać pasjansa. Do czego innego mógłby się jeszcze przydać komputer wielkiemu człowiekowi?

Rozkładając pasjansa Minc myślał.

Łamał sobie głowę.

Przez trzy doby nie wychodził z mieszkania.

Co prawda, już po kilku godzinach dobrowolnego odosobnienia sąsiad i przyjaciel profesora, Korneliusz Udałow domyślił się, że Minc uruchomił proces twórczy i zaniósł Lwu Christoforowiczowi miskę gotowanego przez Ksenią barszczu, za którym uczony wprost przepadał.

Minc zjadł barszcz, nawet tego nie zauważając.

Pod koniec trzeciego dnia profesor podniósł słuchawkę i zadzwonił do Miszy Standala, który stracił już wszelką nadzieję.

Napisz wiadomość do tej swojej miłośniczki nocnego nieba — powiedział. Po jego twarzy błąkał się pełen przewrotnej satysfakcji uśmieszek. Tak pewnie wygląda lew, który przed chwilą pożarł antylopę.

Jaką wiadomość?

Złóż jej życzenia noworoczne.

Mamy lipiec!

No to złóż jej życzenia sukcesów w nowym roku akademickim.

I co będzie?

Z początku nic — Minc nie mógł powstrzymać uśmiechu — a potem będą rezultaty.

Odłożywszy słuchawkę, profesor wyszedł na spacer. Przecież rozwiązanie problemu emigrantów nie leżało w nurcie głównych zainteresowań uczonego.

Zrzuciwszy z ramion brzemię i otępienie ostatnich dni Lew Christoforowicz postukał kijem od szczotki w sufit i tym sprawdzonym sposobem wywołał Korneliusza Udałowa na przechadzkę.

Wkrótce przyłączył się do nich Gawriłow, zagorzały myśliwy i miłośnik rozmów na luźne tematy.

Zamiast serdecznej rozmowy bliskich przyjaciół, rozpoczęła się dyskusja o wszystkim i niczym. Gawriłow nie przepuścił okazji pochwalenia się nową „tułką” — wspaniałą dubeltówką roboty rusznikarzy z Tuły — i perspektywami wytępienia pierzastych. Mincowi żal było zwierząt i ptaków i utrzymywał, że myślistwo jest zajęciem niemoralnym.

Na przykład na Partikapoe — zauważył Udałow — zabicie dowolnej istoty ciepłokrwistej jest obłożone sankcją więzienia od czterdziestu do trzystu lat. Oni tam długo żyją.

A zimnokrwiste jak? Można je zabijać?

Właśnie na nie się poluje — westchnął Udałow.

A my nie mamy wyboru — oznajmił Gawriłow. — Więc jak przyjdzie pierwszy sierpnia, to poproszę wszelkie gęsi i inne jadalne ptactwo, żeby się nie pojawiało w zasięgu mojego wzroku.

Barbarzyńca — stwierdził Hodża Eskalibur, który bezgłośnie podszedł do rozmówców.

Wszystko w jego wyglądzie zdradzało człowieka obcego, który w mieście zatrzymał się tylko na chwilę.

Co nie było jednak tak oczywiste dla oczarowanych nim mieszczuchów.

Tym bardziej, że niektóre z jego przepowiedni dziwnym trafem się sprawdzały, środek wywołujący sympatię czy bardziej gorące uczucia naprawdę działał, a ten, który miał wywoływać niechęć, czy wręcz nienawiść — był jeszcze bardziej skuteczny.

Jednocześnie wystarczyło popatrzeć na jego śnieżnobiałą brodę, przywołującą na myśl reklamy, w których „biel staje się jeszcze bielsza”, na jego mocno już wyblakłe oczka pedofila, wiecznie wilgotne wargi, czy niewielki, ale wyraźnie się już rysujący brzuszek — i niektórzy mieli ochotę uciec odeń jak najdalej, ale niektóre, przeciwnie — chętnie wpadały w jego słodką pajęczynę.

Hodża wracał z posiedzenia grupy inicjatywnej, której członkowie zamierzali zbudować modelowy dom, a może klub striptizowy nauki nowej, syntetycznej wiary. Będzie to — jak uczciwie i z drwiną w głosie ujawnił sam prorok — zależało od jego nastroju w danej chwili.

Ptaki to dusze naszych przodków — oznajmił teraz Hodża Gawriłowowi. — Z niektórymi utrzymuję stalą łączność.

I jak to wam, za przeproszeniem, wychodzi? — zapytał Gawriłow, wkładając w głos tyle drwiny, na ile tylko mógł się zdobyć.

Wasza babcia opowiadała mi wiele ciekawych historii o burzliwej młodości twojej mamuśki — odpowiedział Hodża i Gawriłowa zatkało, ponieważ nie umiał szybko znaleźć równie chamskiej i bezczelnej odpowiedzi.

No to ja sobie pójdę — oznajmił myśliwy. — Muszę wyczyścić broń.

I poszedł.

Tacy oto ludzie będą decydować o losie naszej planety przez najbliższe pół wieku — stwierdził Hodża i nikt nie znalazł sensownej odpowiedzi.

Udałow nie miał ochoty na spacer z prorokiem. Chciał porozmawiać z Mincem szczerze i otwarcie.

Odchodzę — prorok nie był pozbawiony umiejętności wczuwania się w sytuację. — Nie będę wam przeszkadzał. Ale wiedzcie, że chemia nie zdoła rozwiązać problemów socjalnych.

Oddalił się lekkim krokiem i skierował w stronę siedzących nieopodal pannie z Technikum Rzecznego. Był zeń jeszcze mężczyzna, że ho ho!

Ty przecież bardzo chciałbyś się dowiedzieć — rzucił niedbale Lew Christoforowicz, zachwycając się zachodem słońca — czym ja się zajmowałem przez kilka ostatnich dni, co wynalazłem i jak na tym skorzysta ludzkość.

W pewnym sensie.

Nie udawaj. Płoniesz z ciekawości. Nie mogę ci jednak odpowiedzieć nic konkretnego. Powodzenie albo klęska mojego zamysłu w dużej mierze będą zależały od tego, jak kiepsko pracuje nasza poczta.

Kiepsko pracuje — orzekł Udałow. — Pięć razy gorzej niż przed rewolucją.

I po co wam była potrzebna ta rewolucja? — nie wytrzymał Lew Christoforowicz.

Nam nie — odpowiedział Udałow. — Ale to wyście ją przeprowadzali.

Minc się obraził, choć niepotrzebnie; przyjaciel wcale nie zamierzał go dotknąć, nie chciał też obrazić narodu żydowskiego.

Tak czy owak, po trzech tygodniach — tak źle pracuje u nas poczta — Misza Standal otrzymał dziwny telegram od swojej ukochanej Alony.

BARDZO TĘSKNIĘ ZA OJCZYZNĄ STOP CZEKAJ STOP PRZYJADĘ

Misza pobiegł z nią do Minca.

Co to znaczy? — Był tak wzruszony, że trzęsły mu się ręce. — Co to znaczy?

Telegram — odpowiedział Minc, zaznajomiwszy się z treścią wiadomości. — Nostalgen okazał się skuteczny.

Co za nostalgen?

Po kilku dniach dopadł Minca Dawidian, dyrektor hotelu „Guś”.

Zadziwiająca sprawa — powiedział. — Dostałem kilka rezerwacji na miejsca w hotelu. Zamawiający życzą sobie apartamenty luks, a takich mam tylko dwa na końcach korytarza.

Przemianuj na półluksy wszystkie numery kategorii pierwszej — poradził mu Minc. — A skąd ci turyści?

Z Ameryki.

Anie szykuje nam się jakaś konferencja? Zjazd weteranów ichtiologów na temat zanieczyszczeń w rzekach i jeziorach?

Co też wy, Lwie Christoforowiczu! Nie ma u nas takich problemów. Załatwiła nas ta ekologia — mękologia.

Pokaż listę — poprosił Minc. — Jaką listę?

Listę gości.

Nie mogę, mój drogi, zabrali ją chłopcy z GUSLAR FSB.

No tak, pamiętam — zgodził się Minc. — Ale choć powiedz.

Wszyscy z Nowego Jorku! Rozumiesz coś z tego?

Tego właśnie się spodziewałem — odpowiedział Minc. Gdy odchodził, zdumiony Dawidian powiedział:

Co za człowiek. Powiesz mu coś, a on już to wie! Przy bramie domu nr 16 czekał Hodża Eskalibur.

Przechodziłem sobie obok — stwierdził, mrugając swoimi bezbarwnymi oczkami pedofila — i pomyślałem, że powinszuję Lwu Christoforowiczowi sensacyjnego sukcesu. Byłby pan skarbem dla naszego kościoła. Razem staniemy się najbogatszymi guru planety!

O czym wy mówicie? — zapytał poirytowany spotkaniem Minc.

O nostalgenie.

Co wiecie o nostalgenie?

Tylko to, co mi podpowiedziały intuicja i Usta rezerwacji w naszym miejskim hotelu.

Konkretniej proszę! — pseudoczarodziej budził w Mincu, który był prawdziwym uczonym, swoistą wrogość.

Niech się pan nie krzywi, Minc — odpowiedział Hodża.

Lepiej wyjdziemy na współpracy niż na kłótniach. Wyobrażacie sobie, ilu neofitów ściągnę w szeregi mojej syntetycznej wiary za pomocą waszego wirusa?

Proszę natychmiast odejść! Wszystko zrozumiałem!

odparł Minc.

Do zobaczenia! — Hodża pomachał tłuściutką łapką na odchodnym, podskakując i podśpiewując jakiś fry wolny psalm.

A zza rogu wyszedł Misza Standal.

Nareszcie jesteście, Lwie Christoforowiczu — powiedział.

Ale nie bardzo rozumiem to, co usłyszałem.

I nie trzeba wam rozumieć.

Trzeba. Eksperyment zaczął się ode mnie i od mojego pragnienia szczęścia.

Eksperyment jest jak jajko — oznajmił profesor Minc.

Mam nadzieję, że wykluje się z niego prawdziwy struś.

Ten struś to moja Alina?

Ten struś, to los naszego państwa.

Ale przecież ja tylko napisałem do mojej dziewczyny!

Pisałeś do rozpoczynającego karierę młodego astronoma

poprawił go profesor. — Do jednego z tych uczonych, którzy porzucili nasz kraj, żeby pracować na korzyść obcego państwa. Chociaż mnie na przykład nigdy by nie przyszło do głowy, żeby wyjechać z Guslaru i osiedlić się wśród harwardzkich mamutów. Patriotyzm powinien być prawdziwy i głęboki.

I po to przychodził do was ten intrygant i matacz Hodża?

Po to.

Proszę mi powiedzieć, co to wszystko znaczy?

Czekamy na samolot.

Jaki samolot?

Rejsowy z USA do Moskwy, a potem tutaj. — Kiedy?

Pojutrze.

I nie powiecie mi niczego więcej?

Jeszcze trochę wytrzymaj, Misza. I wyjdźcie na spotkanie autobusu z Wołogdy.

Pożegnawszy się z reporterem Minc poszedł do siebie. Był zaniepokojony. Doszło jednak do przecieku informacji. Rzekomy prorok zwąchał coś o nostalgenie. Jak mogło do tego dojść? Gdzie kryje się zdrajca? Ponieważ zdrajcy nie było i być nie mogło, należało szukać nietypowego wyjaśnienia irracjonalnego zjawiska. Dręczony tymi myślami Minc położył się spać.

Zasadnicze wydarzenia rozegrać się miały pojutrze.

Minc zresztą na nie czekał i dlatego wyszedł na spotkanie autobusu, który zgodnie z rozkładem kursów przyjechał z Wołogdy.

Autobus był pełny.

Na plac Odkrywców wysypali się z niego najrozmaitsi ludzie.

Przede wszystkim miejscowi, którzy jeździli do siedziby władz obwodu za swoimi sprawami i handlarki z pękatymi torbami, które przywiozły z Wołogdy przemycane przez Turcję towary. A potem wysiedli z autobusu prawdziwi goście z zagranicy.

Pierwsza wysiadła z autobusu oślepiającej urody kobieta z dzieckiem przy piersi. Drugiego starszego o roczek berbecia niósł na barana dobrodusznie wyglądający Murzyn.

Młoda piękność kręciła spowitą w chustę główką i wyraźnie szukała kogoś wzrokiem. Ujrzawszy w grupie witających tęgą kobietę, którą Standal uprzedził o przyjeździe córki, zawołała radośnie:

Mamo! Mamusiu! Kochana moja! Popatrz na swoje wnuczęta!

Tęga kobieta rzuciła się ku piękności, ta oddała najpierw dziecko Murzynowi, a sama niemal zgniotła w uścisku kobietę, a na koniec odebrała Murzynowi dzieciaki i zaczęła je podtykać matce, żeby mogła się pozachwycać wnukami.

Misza Standal krążył nieśmiało dookoła i bezskutecznie usiłował zwrócić na siebie uwagę słabymi okrzykami.

Profesor Minc zajął się zaś pozostałymi pasażerami autobusu.

Jednego z nich spotykał w Guslarze przed dziesięciu laty, przedtem, zanim matematyk Kwadrant wyjechał do swojego brata mieszkającego w Stanach. Ktoś potem opowiadał Mincowi, że matematyk zrobił w USA niezłą karierę i nawet założył firmę, która produkowała bilardowe kule o podwyższonej gładkości. Wysiadłszy z autobusu matematyk padł na kolana pośrodku placu i zaczął całować asfalt, powtarzając głośno:

O święta ziemio rosyjska! Przyjmij ponownie na swe łono zbłąkanego syna!

Dwaj potężnie zbudowani lokaje w liberii wyprowadzili z autobusu wiekową hrabinę Meiendorf, tę samą, do której przed rewolucją należał tutejszy pałac, a teraz Wodniacki Dom Kultury, sprywatyzowany niedawno przez cauture Pluszkinajtisa na salon striptizowy.

Och — powiedziała staruszka z ciężkim angielskim akcentem. — Pachnie sianem i cietrzewiną.

Sianem w Guslarze nie pachniało już od półwiecza, ale kto się będzie spierał ze spadkobierczynią milionów jej ostatniego męża Tsy Bajwanga, szefa hongkońskiej triady?

Rodzina Mazajbergenowych, którzy byli właścicielami wielkiego przedsiębiorstwa rozrywkowego na przedmieściach Guslaru, a teraz stali się ozdobą Palm Beach jako etnograficzny zespół pieśni czukockich, zstąpiła na ojczystą ziemię szumnie i wesoło, grając na bębenkach i gitarach.

Gdzie nasz jelonek, gdzie nasz maral kochany? — darł się Achmed, spadkobierca panopticum.

Innym guślarskim reemigrantom Minc nie zdołał się dobrze przyjrzeć z powodu ogólnej zawieruchy i kłótni, jaka wybuchła pomiędzy Miszą Standalem a rodziną Aliny.

Miszy, który sądził, że właśnie on stał się przyczyną powrotu nowych Jankesów do Guslaru, znudziło się czekanie, aż Alina skończy rozmowy z mateczką i wymianę pocałunków ze ściągniętymi przez szum i gwar na Plac Odkrywców przyjaciółkami.

Alina! — zawołał. — Pamiętasz nasze przysięgi?

Ach — odezwała się Alina lekceważąco. — Czy warto wspominać młodzieńcze uniesienia? Tylu ich miałam po tobie, Maraciku!

To był cios poniżej pasa.

Nie jestem Maracik, tylko Misza i wstyd mi się poniżać przed jakąś tam dziewczyną.

Ja mam być jakąś tam dziewczyną? — zdziwiła się Alina. — Mamo, powiedz, czy ja jestem dziewczyną?

Ty dla mnie zawsze będziesz dziewczyną. — odpowiedziała tęga dama. — Miszeńka ma rację, kupił ci nawet teleskop!

Co kupił? — zdziwiła się piękność.

Teleskop, żeby na twoją cześć patrzeć w gwiazdy.

Nie rozumiem.

Przecież jesteś astronomem! — zapiał Misza.

Ja? Astronomem! Ale nawijasz! Z moją figurą miałabym tracić czas na astronomię?!

A cóż…

W Stanach znalazłam szczęście w elitarnym estetycznym striptizie — odparła z dumą Alina.

Znaczy nauka… znaczy wróciłaś nie dla nauki? — wystękał wstrząśnięty Misza.

Nie.

Znaczy, miłość do mnie…

Miłość do ciebie, a dzieci mam czekoladowe — zaśmiała się Alina.

Zamaszystym gestem wskazała wielkiego, grubego Murzyna, który przyciskał dzieci do szerokiej piersi i uśmiechał się dobrodusznie, ponieważ absolutnie nie rozumiał, dokąd i po co przyjechał.

On… zamiast mnie? — Misza nijak nie mógł zrozumieć, co się dzieje. — I ty z nim to robiłaś?

Jeżeli masz na myśli astronomię to nie, tego z nim nie robiłam — odparła cynicznie Alina, co jeszcze dodało jej uroku w oczach patrzących.

Sypnęły się oklaski. Zebrani wokół, pomijając leciwe kobiety, byli tak porażeni urodą Aliny, że nie przeszkadzał im żaden cynizm.

Ja go zabiję! — wrzasnął Misza.

On cię zabije! — objaśniła rzecz Murzynowi Alina, zwracając się do niego po angielsku.

Murzyn podniósł brwi i podał dzieci teściowej, a potem pokazał Miszy czarną jak węgiel i wielką jak bochen razowca pięść.

Ta pięść należy do mistrza olimpijskiego wagi półciężkiej

wyjaśniła Alina zebranym. — Poza tym, on nie rozumie po rosyjsku i będzie bił tylko w samoobronie.

Przestańcie! — zawołał Lew Christoforowicz. — Czy nie lepiej wyjaśnić to nieporozumienie! Powiedzcie zebranym, co was ponownie ściągnęło do Wielkiego Guslaru? Co was zmusiło do powrotu zza oceanu? Miłość do Miszy Standala?

A skądże! — żachnęła się krasawica.

Może miłość do mamy?

Po części tak, a po części nie — odparła Alina. — No to co?

Do Ojczyzny wrócić mi się zachciało! — odpowiedziała młoda kobieta. — Taka mnie napadła nostalgia, że nie mogłam się z nią uporać. Spać nie mogę, jeść mi się nie chce, miłością się zajmować nie mogę, nie?

Do kraju mi trzeba! — oznajmił matematyk Kwadrant.

Nie podejrzewałem, że może istnieć tak silne uczucie.

I ja zachciała przed śmiercią dotknąć ziemia moje przodki — wyskrzypiała hrabina Meiendorf kulawą, ale z grubsza prawidłową ruszczyzną.

Pozostali pasażerowie autobusu podjęli ten sam wątek niezbyt składnie, ale głośno i szczerze.

Co było do okazania — stwierdził profesor Minc. Był zadowolony niczym akademik Pawłów, kiedy jego ulubiony pies zaczął wszystko ślinić.

jak Herkules Poirot, znakomity detektyw, który obowiązkowo zbierał wszystkich podejrzanych w jednym pokoju i prowadził ich za sobą po krętych ścieżkach umysłu przestępcy, Lew Christoforowicz zaprosił na ten wieczór przyjaciół i inne zainteresowane osoby na podwórko swojego domu. Wszyscy rozsiedli się wokół stołu, przy którym już trzecie pokolenie mieszkańców staczało boje podczas partii domina.

Zebrali się tam — sam Minc, jego najbliższy przyjaciel Korneliusz Udałow, reporter Misza Standal, a także przez nikogo nie proszeni stary Łożkin i Hodża Eskalibur, który pretendował do miana czarodzieja i jasnowidza.

Co prawda, na jego obecności wszyscy skorzystali: przyniósł skrzynkę piwa i postawił ją na środku stołu. A po szklanki pobiegł Korneliusz.

Wieczór był ciepły i nawet bezwietrzny. Śpiewały ptaki.

Kiedy Misza Standal poprosił mnie, żebym ściągnął z powrotem do kraju młodziutką Alinę, która wyjechała do Stanów studiować astronomie, zacząłem myśleć, jak tego dokonać? Przecież nie można wynaleźć lubczyku!

Historia jednak odnotowała takie przypadki — wtrącił się niegrzecznie Hodża Eskalibur. — Osławiona Kleopatra szeroko stosowała pewien środek, który przygotowały jej alchemiczne pracownie.

A dowody? — zapytał urażony Minc, który nie znosił jasnowidza.

A po co dowody, skoro się zachowały jej portrety! Minc umilkł, bo ten argument, w rzeczy samej, był nie do odparcia.

Dopiero po chwili pozbierał się na tyle, by podjąć opowiadanie.

Nie mogłem jej wmówić miłości do określonego młodego człowieka z przyczyn przede wszystkich etycznych. Byłoby to gwałtem na ludzkiej naturze. Miłość jest, albo jej nie ma. Komu potrzebna miłość wymuszona w taki czy inny sposób? Co o tym sądzisz, Misza?

Nie wiem — odparł zagadnięty, dlatego, że nie był pewien, czy profesor ma rację.

Można się jednak odwołać do innych uczuć, właściwych każdemu człowiekowi, ale drzemiących w nim głęboko pod warstwą codzienności. Przyjrzyjmy się na przykład miłości do Ojczyzny. Jest genetycznie wpisana w każdego człowieka. Okoliczności mogą go zmusić do porzucenia stron rodzinnych, ale tęsknota za ojczyzną w nim zostaje. Pomyślałem więc, że jeżeli rozbudzę drzemiącą w Alinie taką tęsknotę, powiedzmy, nostalgię, to dziewczyna zechce wrócić do domu, do Wielkiego Guslaru. Co będzie dalej, nie wiadomo, człowiek ma wolną wolę. Przypomni sobie Standala i zechce się do niego zbliżyć

proszę bardzo, jej wola, którą uszanujemy. Zechce być z drugim — niechże Bóg ją osądzi.

Ale ona wyszła za mąż! — jęknął Standal. — Za boksera wagi półciężkiej! Możecie to sobie wyobrazić?

Nie możemy — odpowiedział Udałow. — Żaden z nas się nie ożenił z bokserem wagi półciężkiej.

Nic złego tej dziewczynie nie zrobiłem. Zobaczy się z mamą, popatrzy na zachody słońca nad naszą rzeką, spotka się z przyjaciółmi i porozmawia z Miszą.

Ona nie chce ze mną rozmawiać! — rozsierdził się Misza.

Ja też nie! Była striptizerką! Może nawet pornogwiazdą!

Ma cudowne, czekoladowe dzieci — zauważył bezstronnie Udałow.

Zdradziła astronomię!

Na rzecz prowadzenia domu.

Ale kiedy rozpoczynałem eksperyment — podjął swój wątek profesor Minc — nie mogłem się ograniczyć do jednego, pojedynczego przypadku. Jeden przypadek niczego nie dowodził i kraj niczego na nim nie zyskiwał. A przecież drenaż mózgów i ciał jest problemem Rosji, Turcji i nawet Bangladeszu. Ledwo wykształci się jakiś magister, a już go zapraszają na uniwersytet Columbia albo do pracy w jakiejś firmie. Ledwo naszej pięknotce zaokrągli się tyłeczek, a już ją zapraszają przed amerykański aparat fotograficzny, albo gorzej, w amerykańskie łapy chutliwych staruchów.

O właśnie! — przytaknął Misza Standal.

A my odczuwamy niedostatek.

I jaki jeszcze! — wtrącił stary Łożkin, którego nikt nie zapraszał. — Dawniej wszystko mieliśmy, chleb po szesnaście kopiejek, potrzeby społeczne i wolność. Każdego roku wyjeżdżałem w lecie do domu wczasowego na skierowanie ze związków zawodowych — sto metrów od morza, czterej towarzysze w pokoju, obiad na dwie zmiany, czysta pościel. Gdzie teraz to wszystko się podziało?

I poprosił mnie premier, żebym o tym pomyślał — rzekł skromnie Minc. — Z państwowego punktu widzenia.

I pomyśleliście? — zapytał Standal, w którym nagle się ocknął dziennikarz.

Jeszcze jak pomyślałem! I doszedłem do wniosku, że trzeba stworzyć wirusa, który działa bezpośrednio na ludzki, genetycznie trudno uchwytny, ośrodek nostalgii. Jeżeli takowy istnieje i jeżeli mój domysł jest trafny, to otrzymawszy list, którego strona będzie przesycona słabym roztworem z tym wirusem, nazwijmy go nostalgenem, Alina skłoni się ku myślom o ojczyźnie, rodzinnym mieście i jego mieszkańcach.

Ona owszem, przyjechała — stwierdził Misza. — Ale skąd się wzięli ci inni?

Przepuściłeś mimo uszu kluczowe słowo — wtrącił Udałow. — Wirus. Spróbuj wypytać tamtych…

Wypytałem, uśmiechnął się Minc. — Wypytałem wszystkich pozostałych. Okazuje się, że hrabina Meiendorf jest sąsiadką Aliny z lewej i ta ostatnia często pożycza od niej sól albo zapałki. Sąsiad z prawej jest kochankiem matematyka Kwadranta; sam z siebie nigdy w Rosji nie był, ponieważ jest z pochodzenia Nowozelandczykiem i na niego wirus nie podziałał. Stał się jednak nosicielem wirusa, który dopadł kolejną ofiarę — emigranta z Rosji.

I co, oni wszyscy są jakoś ze sobą związani?

Kontaktowali się tak albo inaczej — stwierdził Minc. — Wszyscy, którzy przyjechali. Możemy nawet prześledzić wzajemne powiązania. Wirus okazał się nadzwyczajnie zaraźliwy, choć zupełnie nieszkodliwy.

Zapadła chwila ciszy — tylko piwo bulgotało w gardłach i w szklankach.

Słuchacze przetrawiali sensacyjną informację.

Do jutrzejszego numeru gazety można? — zapytał Standal.

Łożkin zaśmiał się starczym śmiechem.

Reporter zawsze pozostanie reporterem! Odebrali mu kobietę, a on o artykule myśli! Nie mają serca ci dzisiejsi dziennikarze, pismaki, przepraszam za wyrażenie! Rozwalili Związek Radziecki i się cieszą! Wirusa im dajcie!

Wystąpienie Łożkina było burzliwe, ale pozbawione sensu. Minc poprosił Standala, żeby się nie spieszył i poczekał jeszcze dzień lub dwa.

Wtedy sensację przechwycą „Izwiestia”! — zdenerwował się Standal. — Ech, życie! Ja, można powiedzieć, dla tego artykułu poświęciłem osobiste szczęście, a nawet napisać mi nie wolno… — Pomyślał przez chwilę i zapytał: — Lwie Christoforowiczu, a nie dałoby się tego Murzyna jakoś odesłać do domu. A Alina na razie pomieszkałaby u swojej mamy?

Murzyn może nie zechcieć — stwierdził Minc i wszyscy się zgodzili, że w istocie, może nie zechcieć. Zostawisz taką i ani się nie obejrzysz, a już jesteś kawalerem.

Dopili piwo.

Zostało jeszcze kilka pytań.

Najbardziej istotne zadał Korneliusz Udałow:

A ten wirus to już wszystek tu się zleciał, czy jeszcze hula po Ameryce?

Wokół stołu zebrali się rozmaici ludzie — jedni mądrzy, a drudzy tacy sobie. Wszyscy jednak pomyśleli o tym samym: jeżeli wirus tak szybko zaraził sąsiadów Aliny, znaczy rozprzestrzenia się teraz po całych Stanach i wdziera się do systemów krwionośnych wielu naszych dawnych współobywateli.

Minc odpowiedział po chwili zwłoki.

Jego odpowiedź była bardzo poważna.

Jeżeli w ciągu tygodnia przyloty będą się powtarzać, zameldujemy o wszystkim Moskwie. Sami rozumiecie…

I na tym wszyscy się rozeszli.

Misza Standal poszedł pod dom matki Aliny. Stał przy płocie i gapił się W okna. Nic nie zobaczył, bo główne okno zasłaniały plecy boksera.

Boże! — wyło coś w duszy Standala — Ciężko mi było żyć ze świadomością, że Alina mieszka w Stanach i uczy się astronomii. Ale miałem choć nadzieje. Teraz się okazuje, że astronomia nie miała z tym wszystkim nic wspólnego, a Alina wróciła. I to jest jeszcze gorsze”.

Następnego dnia z Wołogdy przyjechał autobus pełen amerykańskich guslarczyków, łącznie z tymi, których przodkowie opuścili miasteczko w XIX wieku.

A po południu zaczęły się zjeżdżać taksówki. Pośród tych, co wracali, było przecież wielu bogaczy.

Minc zdołał zrobić analizę krwi większości reemigrantów pod pozorem koniecznego badania sanitarno — epidemiologicznego. Wszyscy mieli we krwi wirus nostalgii i wykazywali jednakowe symptomy — tęsknotę za ojczyzną i niesłychaną radość z powodu powrotu na jej łono. Jak to powiedział Wasilij Gołodaj, pisarz mieszkający w Pensylwanii i były mechanik w guslarskiej bazie autobusowej: „Sam się dziwię, po co tam siedziałem i gromadziłem kasę. Lepiej bym zrobił, gdybym postawił domek nad rzeczką”.

Potem pomyślał chwilę i dodał:

A co, jeszcze nie jest za późno…

Pierwszego dnia zjawili się w Guslarze reedukowani patrioci, którzy mieszkali w Nowym Jorku, po trzech dniach przybyli goście z Bostonu i Nowego Orleanu, piątego dnia na ojczystą ziemię zwalił się niejaki Samojlenko z Nowego Meksyku, a ósmego Johnny Pukierman z Los Angeles.

Oczywiście hotel już na początku akcji Powrót został nabity po sam dach, goście spali w gabinecie dyrektora i bieliźnianym, a później przenosili się do dalekich krewnych i odległych znajomych. Dolar w Wielkim Guslarze szybko przestał być atrakcją i spadł znacznie niżej niż gdzie indziej w całym państwie… choć trwało to niezbyt długo, bo proces rozprzestrzeniania się wirusa ogarniał emigrantów niczym pożar lasu. Po staruszce Meiendorf zjawiło się w Guslarze na przykład kilku kadetów, którzy porzucili Rosję pod koniec wojny domowej i wychowankowie Ksenińskiego Przytułku z początku minionego wieku. Wielu przyjeżdżało z krewnymi — mężami, żonami, albo w towarzystwie przyjaciół. Miasto wrzało, zapomniało o śnie, odnawiano związki sprzed półwiecza i wyjaśniano urazy z czasów komunizmu wojennego.

A w miasteczku namiotów za muzeum, wokół pomnika Zdobywców zamieszkało ponad trzystu przyjezdnych, którzy nie odnaleźli w Guslarze bliskich ani krewnych.

Ale i Minc nie zdołał przewidzieć kolejnej fazy rozwoju wirusa.

Jego genialność miewała ograniczenia, a socjalne następstwa jego odkryć bywały fatalne.

Przypuszczał, że ofiarami wirusa padną tylko emigranci z Wielkiego Guslaru. A tymczasem wirus, zacząwszy od guslarczyków i wyczerpawszy wszystkie możliwości, zaczął drań szukać, kogo by tu jeszcze zarazić. I wykombinował, że najlepszym środowiskiem dla rozwoju będą emigranci z guberni wołogodzkiej i archangiełskiej.

I oto po dwóch tygodniach zaczęło się najście byłych Rosjan na spokojną Wołogdę.

A stamtąd już tylko ręką sięgnąć do Kotlasu.

Dopóki sprawa ograniczała się tylko do byłych mieszkańców Wielkiego Guslaru, nie przyciągała uwagi rodzimej i zagranicznej prasy.

Ale czwartego dnia pojawiła się w prasie informacja o boomie, jaki przeżywają linie lotnicze łączące USA z Rosją. Nie można dostać biletów, wielu chętnych leci przez Japonię, zabukowano już dwa oceaniczne lajnery…

Wiadomości goniły jedna drugą i cały świat zaczęła ogarniać trwoga.

Pod koniec drugiego tygodnia ludzkość mogła już ocenić rozmiary katastrofy, która wstrząsnęła całym światem.

W ciągu trzech tygodni Stany Zjednoczone opuściło milion trzysta dwadzieścia jeden tysięcy emigrantów z Rosji. Dziennikarzom udało się odnaleźć epicentrum zjawiska — niewielkie miasteczko Wielki Gusiar w Guberni Wołogodzkiej na północy Rusi, w którym żyje nie więcej niż dwadzieścia tysięcy ludzi i do którego zjechało się ponad siedmiuset byłych emigrantów z krewnymi i dziećmi.

Wszystkie gazety, czasopisma i programy telewizyjne na powrót Rosjan do Rosji zareagowały entuzjastycznie. Szybciutko podliczono ilu programistów, inżynierów, lekarzy i sportowców z niewiadomej przyczyny wróciło na ojczyzny łono. Bezpośrednio przy trapie samolotu przeprowadzano wywiady ze światowej sławy kurtyzanami, pornogwiazdami, śpiewaczkami, dyktatorami mody, reżyserami filmów animowanych, alpinistami, działaczami politycznymi i nieuchwytnymi przestępcami.

Zdumiewająca rzecz, ale wszyscy opowiadali tę samą historię.

Każdego z nich pośrodku nocy obudziło nieodparte pragnienie powrotu do ojczyzny, która akurat przeżywa ciężkie czasy.

I nie mogąc myśleć o niczym innym każdy porzucał wszystkie sprawy, samochód i willę w Miami Beach, nie żegnał się z dyrektorem firmy czy studia, i stawał w kolejce po bilety na podróż do Rosji.

Nie trzeba było długo czekać aż się okazało, że rozległe przestrzenie w Stanach Zjednoczonych dosłownie się wyludniły.

Domy gry i uczelnie świeciły pustkami. Stanęła praca w centrach obliczeniowych i w zakładach lotniczych. W atmosferze skandalu zamknięto kilka ekskluzywnych domów uciech.

A po miesiącu zaraza przedostała się przez ocean i zaczęła buszować w Wielkiej Brytanii i w Niemczech.

Świat ogarnęła przerażająca pewność, że zwabianie milionów ludzi do Rosji odbywa się na rozkaz Kremla. Ogłoszono dyplomatyczny bojkot Kremla i wstrzymano wszystkie międzynarodowe loty do Moskwy.

Tymczasem amerykańscy uczeni odkryli w krwi ludzi pochodzenia rosyjskiego (tych, których udało się przechwycić na granicy), nowy, nieznany nauce wirus i stało się jasne, że ci ludzie są chorzy. Chorują na nostalgię. Chcą wrócić do domu.

Międzynarodowe mocarstwa zaczęły wymieniać z Kremlem groźnie brzmiące telegramy, choć godzi się powiedzieć, że Kreml był zbity z tropu dokładnie tak samo, jak Waszyngton. Narzekać z powodu drenażu mózgów i ciał to jedno, ale dostać je wszystkie z powrotem jednocześnie i w nadmiarze, to drugie. Trzeba przecież tych ludzi karmić i znaleźć im jakieś zajęcie.

A gdzie znaleźć dla nich wszystkich dostateczną liczbę instytutów naukowych, fabryk, czy nocnych klubów?


* * *


Ta prawdziwa i nieprzyjemna historia zbliża się już do swego banalnego zakończenia. Żeby zrozumieć, dlaczego jej koniec będzie banalny, wystarczy sobie przypomnieć powieść „Fatalne jaja” znakomitego rosyjskiego pisarza Michaiła Bułhakowa. Jeszcze jej nie czytaliście? W powieści tej przez pomyłkę z jaj wylęgają się gigantyczne gady i nic nie może przeszkodzić ich marszowi na Moskwę. Czytelnik czeka wstrzymując oddech: jakie wyjście z sytuacji znajdzie pisarz Bulhakow? A on odpowiada po prostu: na Moskwę spadły bardzo wczesne w tym roku i silne mrozy, więc wszystkie gady i inne draństwo pozamarzało w drodze.

Co prawda sam Bulhakow potem przyznawał, że finał powieści niezbyt mu się udał.

Ale słowo się napisało; pisarz dał taki, a nie inny przykład przyszłym pokoleniom.

I jeżeli oczekujecie teraz jakiegoś paradoksalnego rozwiązania, wesołego albo tragicznego autorskiego wymysłu, to uczciwie uprzedzam, że nic z tego nie będzie.

W życiu bywa znacznie prościej, niż się tego można spodziewać.

Tego samego dnia, w którym nalot reemigrantów na Rosję trwał w najlepsze, profesor Minc stał w długiej kolejce po mleko. Guslarskie sklepy, jak się pewnie domyślacie, nie poradziły sobie z nagłym przypływem klientów i w mieście odnotowano pierwsze przypadki kradzieży ogrodowych, choć na razie nikt jeszcze nie zasłabł z głodu.

Tymczasem Minc, nie przejmując się wcale znacznym wzrostem liczby mieszkańców miasta, zajmował się już innym, dość specyficznym problemem matematycznym. I oto na ulicy podszedł do niego Misza Standal.

Lwie Christoforowiczu — odezwał się. — Ludzie są przerażeni. Z Moskwy ślą faks za faksem. Co robić?

Zrobiłem wszystko, co powinienem był zrobić jako patriota — odpowiedział Minc. — Zagubieni synowie naszej ojczyzny wrócili tam, gdzie ich miejsce. Wskażcie im teraz cel w życiu, bo znów się porozjeżdżają.

Jak to się porozjeżdżają? — spłoszył się Standal — Przecież ja jutro wybieram się do kina z Aliną i Andrew!

Z jakim Andrew?

No, z pierwszym mężem Aliny — odpowiedział Misza. — Tym ciemnoskórym bokserem. Alina zamierza postarać się o rozwód, żeby połączyć swoje życie z moim. Ostatnią noc spędziła przed moim niewielkim teleskopem.

Nic z tego nie będzie — oznajmił Minc. — Nie wiesz, że cała populacja wirusów ma cykl życia trwający czterdzieści dni? Potem giną. Wszystkie, co do jednego.

I co z tego?

A to, że masz cztery dni na zdobycie serca Aliny. Jak się nie sprawisz, ona odleci.

Minc odwrócił się od Standala, bo znów pogrążył się w rachunkach, a Standal, dowiedziawszy się o tym, że zostały mu cztery dni, zapomniał o swoim dziennikarskim obowiązku. Czyli o powiadomieniu miejscowych. Minc zresztą też się tym nie przejął. Zrobił swoje, ściągnął kobietę Standalowi, a efekty uboczne… dlatego są ubocznymi, że można o nich zapomnieć. Wielcy ludzie bywają roztargnieni.

Zupełnie niespodziewanie w piątek rano miliony reemigrantów ocknęły się ze snu i maniakalnej chęci powrotu na łono ojczyzny.

Rozejrzeli się i spojrzeli na otoczenie.

A potem powiedzieli sobie, i tym co stali obok:

Co ja tu, do diabła ciężkiego robię, skoro beze mnie mój biznes w Chicago się rozlatuje, a na moje miejsce w Las Vegas przyjęto już Hankę z Katowic!

I wszyscy ci ludzie z małymi wyjątkami kopnęli się biegiem na dworce autobusowe. Ale natychmiast się wyjaśniło, że na znak jedności z Ojczyzną porwali przedtem w strzępy swoje amerykańskie paszporty, a swoje dolarowe oszczędności złożyli na Fundusz Pomocy Samotnym Matkom.

Na guslarskim dworcu autobusowym stały tłumy nieszczęsnych emigrantów, którzy zalewali się łzami. A rdzenni mieszkańcy Guslaru, którzy bez potrzeby nie latają tam i z powrotem przez ocean, stali bezradnie i mogli im tylko współczuć.

Doigrali się — mówili z uprzejmymi uśmieszkami.

Ani sobie, ani ludziom…

Niech żyje sztandar w pasy i gwiazdy! Padały też inne zdania i wyrazy.

Akurat wtedy przechodził tamtędy wiedziony przypadkiem Hodża Eskalibur. Może zresztą przywiódł go tam wcale nie przypadek…

Zatrzymał się na brzeżku tłumu, wydającego pełne napięcia buczenie niskich głosów osób dorosłych i dziecięce piski, a potem spojrzał na tych ludzi wzrokiem pełnym miłości, jak przystało na założyciela sekty.

Do domu wam się chce, schorowani? — zapytał.

A co, nie widać? — odpowiedziano mu okrzykami.

Znaczy tak… — odezwał się jasnowidz. — Każdy, kto chce bezpłatnie wrócić do Stanów, da mi obrączkę ślubną, pierścionek zaręczynowy albo bransoletkę o podobnej wartości.

Okazało się, że każdy miał coś cennego.

Pomocniczki Hodży stały za nim i zbierały ofiary do kobiałek.

Trzeba też powiedzieć, że we wszystkich innych miejscach i miastach, gdzie się zebrali bezradni rosyjscy emigranci pojawiły się hologramy Hodży Eskalibura, które powtarzały jego słowa i gesty.

Równo o dwunastej w południe Hodża Eskalibur machnął rękami i mieszkający na stałe w Ameryce Rosjanie zamienili się w morskie ptaki podobne do albatrosów.

Hodża ponaglił ich gestem i ptaki stadami, kluczami albo i całymi chmarami uniosły się w niebo i wzięły kurs na Zachód.

Akurat wtedy Gawriłow i jego kompani wracali z kompletnie nieudanego, porannego polowania.

Gęsi! — wrzasnął Gawriłow i zaczął walić w ptactwo z obu rur.

Na szczęście Hodża z daleka zobaczył, jak myśliwy unosi broń i zesłał na niego chwilową ślepotę.

Amerykanie odlecieli. Bez strat własnych.

Minc prawie tego nie zauważył, ponieważ rozmyślał już o zupełnie innym problemie.

Prawie” nie znaczy „wcale”.

Mimo wszystko profesor zapytał Korneliusza:

A gdzie się podziali ci wszyscy Amerykanie?

Hodża pozamieniał ich w ptaki! — odpowiedział Udałow.

No proszę! — rozsierdził się Lew Christoforowicz. — Przecież to absolutnie nienaukowo! I do tego impossible! Nie można tolerować takich oszustów!

Hodża Eskalibur wszystko słyszał i uśmiechał się zagadkowo.

Na razie nie wiadomo, czy jest czarodziejem, czy przybyszem z obcej planety. Może i jednym i drugim. Ale kocha ludzi i pomaga ludzkości.


Przełożył Andrzej Sawicki


Хроноспай

Chronospaj


Maksym Maksymowicz, dziesięcioletni uczeń i rodzony wnuk Korneliusza Udałowa, byłniezadowolony z treści podręcznika do nauki historii. I opowiedział o tym profesorowi Mincowi.

Wujku Lowa — stwierdził — mam masę wątpliwości. A Walentyna Siemionowna nie ma ani jednej.

Zechciej mi to wyjaśnić, przyjacielu — poprosił profesor Minc, genialny uczony, który od dawna już żyje w szlachetnym odosobnieniu wśród mieszkańców miasteczka Wielki Guslar.

Jaja pytam, czy to prawda, że Iwan Susanin zaprowadził w nieprzebytą knieję cały pułk polskich interwentów? Ona mówi — nie ma żadnych wątpliwości. A ja się zastanawiam, czemu Polacy nie cofnęli się po własnych śladach? Tajemnica? Zagadka historyczna?

No… w rzeczy samej… — stwierdził Lew Christoforowicz. — Co im przeszkodziło?

Nic!

A może zapadł wieczór? — zapytał Minc. — I pogubili się w ciemnościach.

Niech będzie — odpowiedział chłopak. — Ale wątpliwości pozostają?

Pozostają.

Inny przykład — oznajmił Maksymek. — Tatarsko–mongolscy najeźdźcy podbili całą Ruś. Ale Nowogrodu nie zajęli. Co, też się pogubili w lesie?

No, jest na to wiele przyczyn — odpowiedział Lew Christoforowicz niepewnym głosem.

Co, znów zapadł wieczór? — Uczeń zmrużył oczy przebiegle i nie bez pewnej czającej się w ich kącikach drwiny. Najwyraźniej, jak wszystkie inne dzieci dość miał tego, że dorośli bez przerwy go pouczają, choć sami uczyli się kiepsko. Każdy dorosły bałwan zaczyna w takich wypadkach wypinać brzuch i głędzić, jak telewizor.

A ty masz wiele wątpliwości? — zapytał Minc. Był znacznie mądrzejszy od innych dorosłych — w przeciwnym wypadku Maksymek w ogóle nie zacząłby tej rozmowy.

Miliony — odparł chłopak. — I nie wiem, co robić.

A co ci się kroi na koniec roku z historii? — zapytał domyślnie profesor Minc.

Niewykluczone, że będę miał naciąganą trójc — odpowiedział Maksymek. — Ale to nie moja wina. Nawet czytam historyczne książki. I gdybym nie miał tych wątpliwości, mógłbym liczyć na cztery plus.

A czego chcesz ode mnie?

Mówią, że jesteście wielkim uczonym…

Nie przeczę.

Obiecano wam nawet Nagrodę Nobla.

Ale niestety, nie podjęto jeszcze decyzji, w jakiej dziedzinie mam ją dostać. Fizycy, chemicy i biologowie wciąż jeszcze się kłócą, kto mi ją przyzna.

Lew Christoforowicz bynajmniej nie kłamał. Dochodziły doń słuchy o takich sporach i ambicjach.

No to pomóżcie. Bo jak nie, to prędzej się w łokieć ugryzę, niż zobaczę wrotki. Rodzice nie zgodzą się nawet na trójkę! To jest brutalne wyzwierzęcanie nad ciężko się uczącym człowiekiem!

A jak mam ci pomóc?

Zróbcie taki przyrządzik, żeby dzięki niemu można było zajrzeć w przeszłość. Choć jednym okiem. I zobaczyć, jak to wszystko odbyło się naprawdę. A w razie potrzeby podetknąć tę prawdę pod nos naszej Walentynie.

Po pierwsze, podtykanie czegokolwiek pod nos kochanej nauczycielce jest grzechem — stwierdził Minc. — Po drugie, machina czasu jest z zasady niemożliwa do zbudowania. Jeżeli ktoś ci powie, że ją wynaleziono, możesz mu plunąć w twarz.

Przyszły historyk tupnął nogą i mocno się zirytował na profesora Minca, bo doszedł w wniosku, że profesor udaje Greka. Nie można jej wymyślić? No to się postaraj i wymyśl. I tak właśnie powiedział profesorowi:

Nie można wymyślić, bo fizyka zakazuje? No, to złamcie te zakazy!

Minc tylko się uśmiechnął.

Ale jednocześnie głęboko zamyślił.

A jeżeli Lew Christoforowicz głęboko się zamyśla, to świat powinien znieruchomieć z przerażenia albo zamrzeć w przedsmaku niedalekiego szczęścia.

Ileż to genialnych odkryć albo wielkich wynalazków rodziła w takich chwilach głowa profesora?! Jeżeli przyroda stawia na drodze Minca przeszkody w postaci praw fizyki, on je po prostu usuwa z drogi.

My oczywiście wiemy, że podróż w czasie to rzecz niemożliwa. Poza rzadkimi wyjątkami, coś takiego po prostu się nie zdarza. Profesor wie o tym znacznie lepiej od nas. Dlatego poszukuje dróg okrężnych. Nie można podróżować, znaczy, trzeba podglądać.

Nie da się podglądać, można powąchać, jeżeli i to jest niemożliwe, można podsłuchać… i tak dalej.

Nie będziemy się zagłębiać w teorię i praktykę temporalnych przemieszczeń i quasiprzemieszczeń, wyobraźcie sobie tylko niewielkiego satelitę Ziemi, który z nieprawdopodobną prędkością krąży w kierunku przeciwnym do obrotu naszej planety. Po jakimś czasie zniknie z ekranów — wkręci się w przeszłość. Dodajmy mu prędkości — to w ogóle zniknie.

Trzeba wam wiedzieć, że pracując nad chronospajem profesor Minc zniszczył sześć bardzo cennych satelitów i zrujnował trzech czy czterech sponsorów. To akurat nie było straszne, zawsze znajdą się nowi sponsorzy, którzy świetnie wiedzą, że przy odrobinie pomysłowości dowolny wynalazek profesora Minca można wykorzystać dla dobra ludzkości, nabijając przy okazji (a może w pierwszej kolejności) swoją kabzę. Czy pamiętacie, jak profesor Minc wynalazł farbę do malowania ścian i sufitu, która niczym się nie różni od zwykłej, poza tym, że po wyschnięciu jest tak śliska, iż muchy i komary nie mogąc się na niej utrzymać, męczą się okrutnie lataniem i porzucają pomieszczenie?

Sponsor Piligrimow zorganizował produkcję tej farby w przemysłowych ilościach. Pokrywają nią teraz wysokie płoty pozamiejskich domków rozmaitych oficjeli i nieoficjeli. A w Moskwie malują nią drewniane posadzki sztucznych lodowisk. Piligrimow zarabia na tym wściekłe pieniądze.

A zatem zniszczył profesor sześć sputników, ale zdołał zajrzeć w niezbyt odległą przeszłość.

I mocno się zadumał. Ponownie.

Powinien był się przestraszyć, gdyby pomyślał o możliwych konsekwencjach, jakie niósł ze sobą jego wynalazek. A tymczasem zachowywał się jak zakochany szczeniak. Obudziwszy się rano, pomyślał: co jest ważniejsze, zbadanie prawdziwości minionego, czy zajrzenie w przyszłość? Przecież naszą teraźniejszość określają kluczowe momenty wczorajszego dnia. Wierzymy w ich realność, czy nie — ale takie jest nasze życie. Przyszłości nie może być bez fałszywej, czy prawdziwej przeszłości.

Pal sześć Iwana Susanina, z nim wszystko jest wiadome — niezależnie od rezultatów jego bohaterskiego czynu Polacy poniosą klęskę i prochy Dymitra Samozwańca zostaną rozniesione na cztery wiatry wystrzałem z armaty. Ale co się tyczy innych wydarzeń, choćby nie tak szeroko znanych, sprawdzenie tego, czy są prawdziwe, czy nie, może co najmniej popsuć komuś krew. Na przykład… na przykład powiedzcie, kto podpalił berliński Reichstag, co pozwoliło Hitlerowi na rozprawę z niemieckimi komunistami i przejecie władzy z późniejszymi ponurymi, wszystkim znanymi konsekwencjami?

Oczywiście wizja przesyłana ze sputnika nie była zbyt wyraźna i wielu szczegółów trzeba się było domyślać, ale spróbujmy zajrzeć w tę fatalną noc 27 lutego. Centrum Berlina. Kto się tam skrada ku gmachowi Reichstagu z kanistrem benzyny? Czyżby sam Goering? No, to teraz neonaziści będą się mieli z pyszna!

Radość Minca z jego odkrycia rosła z minuty na minutę.

Co jest nam niewiadome, ale chcielibyśmy to wiedzieć?

Zobaczmy, czy Aleksander Macedoński umarł swoją śmiercią. A co z Juliuszem Cezarem?

Nie, znacznie bardziej ciekawie będzie się dowiedzieć, czy Kleopatra naprawdę przystawiła sobie do piersi jadowitą żmiję, czy to po prostu legenda.

Czyli bierzemy na cel starożytny Egipt. Ale dajcie mi datę! Nie znamy żadnej daty. A co podpowiadają encyklopedie? Boże, co najmniej siedem rozmaitych Kleopatr! A ta potrzebna, siódma, najbrzydsza ze wszystkich! Jak można być tak paskudną pięknością!

Minca rozczarowała Kleopatra zwana Filopatrą i zachwycił się Kleopatrą Tea — fotografia jej popiersia ujęła go delikatnym i kapryśnym zarysem usteczek. A potem zapragnął się dowiedzieć czegoś więcej o Kleopatrze I, która, jak wiadomo, była żoną Ptolemeusza V.

I tak przeszedł cały dzień.

Profesor dowiedział się wiele o gustach i upodobaniach mieszkańców Egiptu i Syrii na przełomie naszej ery, ale nie posunął się do przodu w swoich badaniach historycznych.

Następnego dnia rankiem profesora Minca odwiedziła Lika Pilgrimowa, poprzednia żona sponsora. Potrzebowała pieniędzy, ponieważ wkrótce po rozwodzie Pilgrimow przestał jej płacić alimenty i nawet dwa razy nasłał na nią kilerów. Ale trzeba znać Likę — kilerzy skończyli w kanałach, a Pilgrimow zebrawszy co tam zdąży} ze swoich milionów, prysnął na Capri.

Witaj wujaszku! — zawołała radośnie, wkraczając do gabinetu wielkiego uczonego i rozprostowała ramiona mistrzyni sportu w pływaniu stylem klasycznym. Potem zrzuciła pantofelki ze swoich nóg sztangistki i rękami akrobatki przycisnęła Minca do piersi karmiącej neandertalki. Trzeba przy tym powiedzieć, że Lika ma wiele czysto kobiecego wdzięku i urody — nie bez powodu prowadzi prognozy pogody w miejscowej telewizji.

Coś ty znowu wynalazł, Lowa? — zapytała, wypuściwszy spoconego profesora i zapaliwszy papierosa. — Strasznie mi są potrzebne pieniążki. Dajże zarobić choć milionik.

Nie — odpowiedział Minc, gładząc kolano swojej ulubienicy Liki. — Mój nowy wynalazek nie ma wartości komercyjnej. Pomaga uczniom w opanowaniu historii.

No wal, nie pękaj! — poprosiła Lika. — A może ja bym umiała coś z niego wydusić?

Na tym ekraniku — powiedział profesor — możesz zobaczyć to, co w danej chwili obserwuje mój chronospaj.

A cóż to znowu?

— „Chrono” to w klasycznej grece „czas”. Chronos. A „spaj” to po angielsku szpieg. Jedno z drugim — szpieg czasu.

Aha. W różnych językach, żeby nikt się nie domyślił. Przestań mnie szczypać, stary capie!

Nie szczypałem, a głaskałem — uściślił Minc.

I cóż ty tam szpiegujesz dla biednych uczniaków?

Mogę podejrzeć dowolny moment przeszłości — wyjaśnił Minc. — Wystarczy, że nastroję chronospaja na potrzebny nam obiekt i wszystko zobaczymy. A wiesz, Lika, to czasami ważniejsze, niż zaglądanie w przyszłość.

Nie truj. W zeszłym roku wszystko kupiłam i wszystkim się oddałam. A w przyszłym czeka na mnie książę w baśniowym zamku. To dwie wielkie różnice.

A ja przypuszczam — stwierdził Minc — że niektórzy ludzie chcieliby poznać przeszłość, a inni są zainteresowani tym, żeby zachować ją w tajemnicy.

Znaczy, kto?

No, po pierwsze, historycy.

I nagle profesora olśniła wspaniała myśl:

A po drugie, oficerowie śledczy i detektywi! Nie trzeba będzie teraz rozgryzać przestępstwa. Wystarczy spojrzeć na nie z lotu ptaka — i po sprawie. Możesz oddawać przestępcę w ręce wymiaru sprawiedliwości.

Głupoty pleciesz — orzekła Lika. — Kto ci uwierzy?

To nie jest sprawa wiary. Taśmę z tego ekranu uzna się za dowód sądowy. Można przecież będzie odtworzyć ją na sali rozpraw.

Sprytnie — stwierdziła Lika. — To może być nawet ważniejsze niż te zabawy historyków.

A wyobraź sobie — rozkręcał się Lew Christoforowicz — jak się teraz uproszczą poszukiwania zakopanych skarbów! Załóżmy, że Stiepan Razin zakopał skarby swojej perskiej księżniczki pod uroczyskiem jego imienia. Ja i ty zaglądamy w odpowiedni moment przeszłości i widzimy — że skarb leży pod tym oto kamieniem. I nic, tylko kopać!

Fajowo — zgodziła się Lika z Mincem. — Ale nie bardzo to interesujące.

Choć była kobietą wyjątkowo samolubną i drapieżną, miała i drugą naturę — właśnie romantyczną.

Jak to, nie bardzo interesujące? — zdziwił się Minc. — Co może być ciekawsze od wyczynów kapitana Kidda, lub skarbów Aleksandra Macedońskiego?

Życie — odparła Lika. — Miłość.

Westchnęła głośno. Wywołany tym westchnieniem powiew wiatru zdmuchnął ze stołu papiery profesora.

Konkretnie! — zażądał Minc.

Można i konkretnie. Chcę sprawdzić, czy rzeczywiście istniała ta perska księżniczka i czy naprawdę spedaleni przyjaciele z najbliższego otoczenia ludowego bohatera zmusili go, żeby wyrzucił dziewczynę za burtę?*

Minc pogładził się po łysinie.

Główny problem, przed jakim stajemy — zaczął uczenie — to określenie miejsca i czasu. Stworzyłem do tego specjalny system poszukiwawczy. Coś niecoś wiemy — o tym wydarzeniu opowiadał holenderski żaglomistrz Jan Streiss, który akurat wtedy trafił do Astrachania i słyszał o wszystkim z usta samego Razina. Wybierzmy więc…

Ostrożniej, Lwie Christoforowiczu! — nie wiedzieć dlaczego, Likę onieśmieliła nagle wszechwiedza nauki.

Czego się boicie?

A dźwięk będzie? — Lika uchyliła się od odpowiedzi.

Satelita czyta tekst z ruchu warg, więc nie przekaże intonacji, ani barwy głosu, ale sens wypowiedzi — proszę bardzo.

Niewielki ekran zapłonął na zielono i zaczęły po nim przelatywać poziome pasy.

O, jest dostrojenie! — wykrzyknął Minc.

Na ekranie pokazała się czajka — zwykła kozacka czajka z rodzaju tych, na jakich lubił wyprawiać się Stiepan Razin, Kozak i bohater ludowy.

Pośrodku czajki siedział ze smutkiem w oczach, wsparłszy głowę na potężnej łapie buntowniczy przywódca ludu.

U jego nóg, patrząc nań z oddaniem i uwielbieniem, ułożyła się niewypowiedzianie piękna dziewczyna wschodniego typu, w błękitnych szarawarach i białym biustonoszu. Spod okrągłej, wyszywanej perłami czapeczki spływały kaskadą smolistej czerni pyszne włosy dziewczyny.

Za plecami atamana i po obu stronach pary zakochanych siedzieli dziko i groźnie wyglądający Kozacy. Jedni wiosłowali, inni czyścili broń, a jeszcze inni po prostu leżeli i się byczyli. Ci ostatni właśnie marudzili i szemrali. Kamera przesunęła się po ich twarzach, poznaczonych śladami rozmaitych nałogów i rozpusty.

Oj! — szepnęła Lika. — Ale romantyka…

Tymczasem włączyła się fonia i miarowy, pozbawiony emocji głos maszyny zaczął udźwięczniać wypowiedzi zebranych, podczas gdy Lika i Lew Christoforowicz mieli okazję śledzić twarze mówców.

Och, niedobrze ty czynisz, atamanie!

Zamieniłeś nas na babę.

Wczoraj oszczędziłeś przytułek dla sierot, nie ograbiłeś go, przecież tak się nie godzi!

Nas na babę! O wszystkim zapomniałeś!

O właśnie! Zapomniałeś o nocach pełnych miłości ze starymi towarzyszami!

Sam się babą stałeś!

Tego już Stiepan Razin nie wytrzymał.

Ostatnia wypowiedź mi się nie podoba — oznajmił. — To się po mnie nie pokaże!

I chwała Bogu! — poparła ukochanego perska księżniczka. — Nas ze Stiepanem Timofiejewiczem łączy gorące uczucie!

No tego jeszcze brakowało!

A kto oswobodzi chłopów z niewoli?

A kto stawi opór carskim satrapom?

A czy przypadkiem ta księżniczka nie jest agentką obcego mocarstwa?

Stiepan Razin zaplątał się z kretesem.

Więc co mam robić, bracia? Ukochani moi?

Za burtę z nią! — odpowiedziały mu głosy rozdrażnionych towarzyszów.

W zimne fale!

I od razu — marsz na Moskwę! Razin trochę się opierał.

Po pierwsze — powiedział — księżniczka jest dobrą towarzyszką i słodką kobietką. Po drugie, powinniśmy zachować dobrosąsiedzkie stosunki z Persją.

Trzeba, Stiopa! — odpowiedział mu chóralny ryk kozac — twa.

No, jak trzeba, to trzeba — westchnął głęboko Stiepan Razin. — Nic się już nie da zrobić. Umiesz ty chociaż pływać?

A jak się miałam w haremie pływania nauczyć? — zdziwiła się księżniczka. — Największy zbiornik wodny jaki widziałam, to była fontanna.

No to możesz utonąć — stwierdził Razin.

O właśnie! Niech tonie! — zaryczało kozackie towarzystwo.

Gołąbeczko, nie wspominaj mnie źle — rzekł ataman i oburącz mocno objął księżniczkę, przytulając ją do szerokiej piersi.

Księżniczka przywarła do jego warg pożegnalnym pocałunkiem.

Stiepan zaczął popychać dziewczynę ku burcie.

A gdy już był przy burcie, pchnął dziewczynę, choć zalał się przy tym łzami i widać było, że głęboko to przeżywa.

Ach ty, giaurze śmierdzący! — krzyknęła księżniczka i drobną rączką z całej siły strzeliła Stiepana Razina w pysk.

W tym miejscu Lika zawołała z uczuciem:

Dobrze mu tak! Wszystkim tak trzeba!

Stiepan Razin złapał się za policzek i odskoczył.

Inni Kozacy natychmiast się rzucili na dziewczynę, żeby ją utopić.

Księżniczka walczyła jak dzika kocica. Rękami, nogami, paznokciami i zębami!

I Kozacy zmuszeni byli odstąpić. Sięgnęli po pistolety i piszczele.

A księżniczka, na nic już nie czekając, skoczyła w wodę.

Wiosłowała wodę jedną ręką i krzyczała:

Umiem pływać, a jakże! Morze Kaspijskie tam i z powrotem przepływałam. A wy popatrzcie, czy czegoś jeszcze, oprócz kozackiego honoru tam na pokładzie wam nie brakuje?

Kozacy natychmiast uwierzyli księżniczce, choć okazała się oszustką. Topili ją, a ona nie utonęła.

Podczas gdy wszyscy szukali i przeszkadzali sobie wzajemnie, księżniczka wydostała się na wysoki brzeg Dniepru w miejscu, które później zasłynęło jako urwisko Sieńki Razina i podniosła lewą rękę do góry. Trzymała w niej niewielki woreczek.

O proszę! — krzyknęła. — Oto jest wasz zbójecki skarb, wasze drogocenne klejnoty, które zrabowaliście pracowitemu, miłującemu pokój ludowi perskiemu!

Trzymać ją, łapać! — ryknęli jak jeden Kozacy, zaciekle wiosłując ku brzegowi.

Ale księżniczka gdzieś przepadła. Nad rozmaite głosy sypiące przekleństwami wzbił się jeden, który najwyraźniej należał do Stiepana Razina.

Wszyscy gęby na kłódkę i nikomu ani słowa! Utonęła i koniec. Niech o tym pieśń ułożą. Inaczej wstyd będzie na całe Zaporoże!

Ekran zgasł.

Przekonujące? — zapytał profesor Minc.

Przekonujące — odpowiedziała Lika. — A Niepokalane Poczęcie pokazać możecie?

Zwariowałaś! Przecież to było nocą, po ciemku! Lika musiała przyznać Lwu Christoforowiczowi rację. Oboje zaczęli się zastanawiać, jaki jeszcze sporny fragment

historii sobie obejrzeć. Może zerknąć na Fiński Dworzec, gdzie Iljicz z pokładu pociągu pancernego wezwał lud do rewolucji? Albo popatrzeć, czy Josif Wissarionowicz umarł ze starości?

Tak się pogrążyli w zajmującej rozmowie, że nawet nie zauważyli, jak do pokoju weszła Ksenia Udałowa. Szukała swojego męża Korneliusza, ale zaciekawił ją temat rozmowy.

Ano — powiedziała — zobaczmy dla żartu, czym się zajmował mój Korneliusz w czwartek o ósmej rano.

Proszę bardzo — zażartował w odpowiedzi profesor. Doskonale wiedział, że o ósmej rano Udałow nie mógł robić niczego godnego nagany czy kary.

Znaleźli Udałowa.

Okazało się, że Udałow został przyłapany na gorącym uczynku. Profesor zdradził najlepszego przyjaciela!

Na ekranie zobaczyli Korneliusza stojącego na bazarze i liczącego wydobyte z bańki na śmietanę pieniądze z zaskórniaka, przeznaczone na nowy spinning.

Wiedziałam! — zagrzmiała Ksenia niczym Nemezis i wyszła, mówiąc do siebie z odrazą: — Od ust odjąć rodzinie, ograbić wnuczusia! Nie będzie dla takiego litości, ani łaski!

No nic — stwierdziła Lika. — Ten twój Udałow jakoś się wyłga. A ja muszę wiedzieć cos’ znacznie ważniejszego. Mój kogucik naprawdę jeździł w tym tygodniu na polowanie, czy zabawiał się z Małgośką?

Dość — oznajmił wtedy Minc. — Koniec bajki, dzieci idą spać. Nie będę popierał głupich kobiecych słabości.

Lika wyszła mocno obrażona.

Z piętra dolatywały krzyki i odgłosy przewracanych mebli — u Udałowów wyjaśniano problem wędki i zaskórniaka.

Wynalazek profesora Minca zaczął już wydawać pierwsze, gorzkie i nikomu niepotrzebne owoce.

Przed zaśnięciem Minc zabawił się jeszcze sam. Koniecznie chciał się dowiedzieć, kto w zeszłym roku, podczas wyborów mera podpalił dziecięcą bibliotekę, za co usunięto demokratę Dudkina z listy wyborczej. Znaleziono u niego w domu zapałki i książkę „Przygody Trawki”, którą uznano za propagandę narkomanii.

Widzialność była kiepska, bo rzecz działa się w nocy, ale bibliotekę podpalali na ekranie zupełnie inni ludzie, którym przewodzili znany dziecięcy poeta i piosenkarz Miszka Sorokin i przewodnicząca fundacji „Szczęśliwe dzieciństwo”, Marta Sorokina. Za ich plecami z kanistrem w rękach krył się aktualny mer Guslaru.

Niemożliwe — Minc nie uwierzył własnym oczom. — Nawet nasz system może zawieść!

Podczas gdy on się śmiał, urażona Lika siedziała w nocnym klubie „Kula Dantesa”, piła Campari w towarzystwie Miszki Sorokina i klęła Minca od ostatnich. Miszka, jak może wiecie, był kogucikiem Liki, ale dość często ją zdradzał na zamówienie społeczne.

Potem Minc położył się spać, rozmyślając o tym, że jutro może obejrzy sobie ostatniego neandertalczyka, a Lika przeszła do kasyna „Ostatni rejs starej fregaty”, gdzie zaczęła pić Martini w towarzystwie Solly Szustera, któremu wciąż zadawała pytanie:

Nie, powiedz mi, czy naród żydowski obejrzy chętnie to, co wyprawiał Mojżesz na górze Synaj i jak przechodził w bród Morze Czerwone? Ale się uśmiejecie!

Minc zaś we śnie widział siebie, jak wyrywa żmiję ze słabej dłoni Kleopatry, bardzo podobnej do jego pierwszej miłości, Wieroczki N., a Lika tymczasem oglądała świt na tarasie nocnej knajpki „Dworzec dla trojga”, gdzie zapewniała byłego członka miejskiego komitetu partyjnego, i aktualnego właściciela magazynu „Tylko dla dorosłych” Waramiejewa o tym, że jutro będzie już można obejrzeć sobie osobiście posiedzenie politbiura KC KPZR na którym podjęto decyzję o wprowadzeniu ograniczonego kontyngentu wojsk do Afganistanu.

Tak spędzili noc główni bohaterowie tej zabawnej historyjki.

Minc obudził się wcześnie.

I pomyślał: czemu ja jestem taki szczęśliwy?

Potem sobie przypomniał: dałem ludzkości historyczną prawdę!

Ludzkość zbuduje mi pomniki na wszystkich głównych placach.

Od czego zaczniemy dzień? — zapytał sam siebie profesor Minc.

I w tejże chwili usłyszał nad głową, na pierwszym piętrze głuche ciężkie łupnięcie. Stareńki drewniany domek, zbudowany w zasadzie jako barak, aż się zatrząsł.

Co to mogło być? — pomyślał Minc.

A to zwalił się na podłogę Korneliusz Udałow, który usiłował się powiesić, bo nie mógł już znieść awantur, jakie wyprawiała mu żona. Sznur okazał się za słaby dla takiego grubasa i pękł.

A Minc pomyślał: Ksenia we śnie spadła z łóżka.

I zaśmiał się rad ze swojej domyślności.

Umył się i wyczyścił zęby, cały czas myśląc tylko o tym, jaką radość przyniesie ludzkości jego odkrycie.

Potem sobie przypomniał, że trzeba pójść po mleko.

Otworzył drzwi i wyszedł, ale na schodach rozwiązało mu się sznurowadło i profesor przysiadł w kucki, żeby je ponownie zawiązać.

I to uratowało mu życie.

Seria z automatu, którą wymierzono w jego pierś, przeleciała mu nad głową.

Ostrzał prowadzili ochroniarze fundacji dobroczynnej „Szczęśliwe dzieciństwo”.

Zaraz potem w futrynie drzwi utkwiły pociski z pistoletu trzymanego przez właściciela nocnego klubu „Kula Dantesa” Miszki Sorokina, który kiedyś ukradł nutki wszystkich swoich dziecięcych przebojów kompozytorowi Szańskiemu.

Butelka kwasu solnego rozbiła się nieco z boku. Solly Szuster nie miał dobrego oka, ani pewnej ręki.

W tej samej chwili eksplodował granat, który cisnął osobiście mer miasta, znany bojownik z terroryzmem, którego nazwisko znacie i beze mnie.

W ten sposób delegacja byłej KPZR, która przybyła, żeby zatknąć czerwony sztandar na ruinach Reichstagu, musiała przez pewien czas poleżeć w kurzu obok Minca, bo wszystkich obaliła fala uderzeniowa.

Oczywiście, z wynalazku Lwa Christoforowicza zostały tylko strzępy. Nie znaleziono nawet jednej całej śrubki.

Samego Minca wyniosła z placu boju Lika i jęła go pocieszać w swoim jednopokojowym mieszkanku.

Minc zalewał się łzami.

Chciałem im wszystkim otworzyć oczy! — powtarzał.

To następnym razem otwieraj oczy krewniakom Kleopatry, a w nasze sprawy nosa nie wtykaj.

Czyżby prawda nie była ludziom potrzebna?

Chcemy znać prawdę o sąsiedzie — odpowiedziała Lika. — Ale już na przykład o własnym małżonku nikt z nas całej prawdy znać nie chce. A prawdy o sobie nie opublikuje żaden człowiek.

Ale ja jestem gotów! — krzyknął Minc.

Krzyknął może dlatego, że Lika mazała mu plecy jodyną.

Znaczy, nie będziesz politykiem, ani nawet wielkim człowiekiem — stwierdziła Lika. — Prowadziłeś nudne i mało twórcze życie. Niczego porządnie nawet nie ukradłeś.

Może i ukradłem — odpowiedział markotnie Lew Christoforowicz.

I dopiero wtedy zrozumiał nad krawędzią jakiej przepaści postawił wczoraj ludzkość.

Gdybym wiedział, kto rzucił granat — stwierdził — to bym mu podziękował.


Przełożył Andrzej Sawicki

* Pogosjan, jak wielu Rosjan — zwłaszcza z północy, wymawia „a” w miejsce „o”.

* V Symfonia Beethovena [Symfonia Przeznaczenia] zaczyna się od słynnych ośmiu taktów, które symbolizują stukanie losu do drzwi kompozytora.

* Ciało niższych roślin, które nie mają wyraźnego rozgraniczenia na korzenie, łodyżkę i liście

* Służąca do rozmnażania się część grzybni

* Kasandra córka Priama, króla Troi, obdarzona przez bogów darem proroczym z dołączonym doń przekleństwem, Wskutek którego nikt nie słuchał jej wieszczenia

* Jeżow — Szef NKWD w latach 1936–1938. Sadysta kurdupel, jego nazwisko stało się w Rosji synonimem stalinowskiego terroru.

* Cytat z ballady o Robin Hoodzie Włodzimierza Wysockiego: „…Kto bez lęku i bez skazy, temu zawsze grosza brak.”.

* Aluzja do kniazia Potemkina, faworyta carycy Katarzyny II i organizatora wzorowych wsi na trasie przejazdu Imperatorowej.

* Miczurin — słynny radziecki naukowiec ogrodnik, znany z tego, że wyhodował gruszki na wierzbie. Nie jest to bynajmniej żart tłumacza.

* Meszki — syberyjskie piekielnie dokuczliwe owady, istotnie mogą człowieka śmiertelnie zadręczyć w ciągu jednej nocy.

* Makarenko — znany w Związku Radzieckim pedagog i wychowawca, specjalista od zajmowania się bezdomnymi dziećmi i wychowujący podopiecznych w duchu jedynie słusznej ideologii, autor książki „Poemat pedagogiczny”

* Książę Dymitr Niechłudow — bohater powieści Tołstoja „Zmartwychwstanie”. Arystokrata bierze udział jako ławnik w procesie oskarżonej o morderstwo prostytutki, w której rozpoznaje dziewczynę, kiedyś przez niego uwiedzioną i porzuconą. Odkupując swoje winy książę udaje się za nią na katorgę.

* Bułyczow odwołuje się tu dość przewrotnie do treści znanej rosyjskiej dumki [istotnie znanej — na Zachodzie pod nazwą „Carnival is over”, a w Polsce jako pieśń pijacka „Wołga, Wołga, mat’ rodnaja”], o Siepanie Razinie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bulyczow Kir Wielki Guslar i okolice
Bulyczow Kir Opowiadania guslarskie
Bulyczow Kir Wielki Guslar i okolice
Bulyczow Kir Wielki Guslar i okolice
Bulyczow Kir Guslar Neapol (zbior)
Bulyczow Kir Pieriestrojka w Wielkim Guslarze
Bulyczow Kir Biala Smierc
Bułyczow Kir Miasto na Górze
Bulyczow Kir Listy z laboratorium
Bulyczow Kir Są wolne miejsca
Bulyczow Kir - Drugie dno baśni, Beletrystyka
Bulyczow Kir Jak zostac pisarzem fantasta
Bulyczow Kir - Cena krokodyla, Beletrystyka
Bulyczow Kir Stało się jutro XIX
Bulyczow Kir Co dwa buty to nie jeden
Bulyczow Kir Osada