Agatha Christie
Gwiazda nad Betlejem
Przełożył Jan Kabat
Tytuł oryginału Star Over Bethlehem
Dla Hydie
Pozdrówmy drwa do kominka,
wesoło niech tańczy płomień!
A witajże kuflu piwa
i pień się szklanico wina!
W żłóbeczku leży Dziecina;
gdakanie kur, wół z osiołkiem —
Jak zaczną wnet porykiwać,
zgiełkiem wypełnią gospodę.
A już pasterze się cisną
z darami, w kornym pokłonie.
I głoszą wszem Bożą miłość
na trąbach swych aniołowie.
Więc dalej, dzieciaki, wstawać!
Głos trąby gromko się ozwie —
o spaniu można zapomnieć,
dziś wielki dzień — przyszła Gwiazdka!
Maryja spojrzała na Dziecko leżące w żłóbku. Była w stajence sama, jeśli nie liczyć zwierząt. Gdy uśmiechała się do maleństwa, jej serce przepełniała duma i szczęście.
Nagle usłyszała szum skrzydeł, a gdy się odwróciła, ujrzała wielkiego Anioła, stojącego na progu.
Anioł promieniał światłością porannego słońca, a piękno jego twarzy było tak niezwykłe, że oślepiało oczy Maryi, która musiała odwrócić głowę.
Wtedy Anioł powiedział (a głos jego był jak dźwięk złotej trąby):
— Nie obawiaj się, Maryjo…
A Maryja odpowiedziała swym niskim, słodkim głosem:
— Nie obawiam się, o Święty Wysłanniku Boga, lecz światło twego oblicza oślepia mnie.
Anioł odrzekł:
— Przybyłem, by z tobą porozmawiać. A Maryja powiedziała:
— Mów, Święty Wysłanniku. Niech usłyszę rozkazy Pana Boga. Anioł rzekł:
— Nie przybywam z rozkazami. Ale ponieważ jesteś szczególnie droga Panu, będzie ci wolno, z moją pomocą, wejrzeć w przyszłość…
Wtedy Maryja spojrzała na Dziecko i spytała ciekawie:
— W Jego przyszłość?
Jej twarz zajaśniała radosnym oczekiwaniem.
— Tak — odrzekł Anioł łagodnie. — W Jego przyszłość…daj mi swą dłoń.
Maryja wyciągnęła rękę i ujęła dłoń Anioła. Było to jak dotknięcie płomienia — płomienia, który jednakże nie palił. Cofnęła się nieznacznie, i Anioł znów powiedział:
— Nie obawiaj się. Jestem nieśmiertelny, a ty śmiertelna, lecz mój dotyk nie zrani cię…
Anioł rozpostarł nad śpiącym Dzieckiem swe wielkie, złociste skrzydło i dodał:
— Wejrzyj w przyszłość, Matko, i ujrzyj swego Syna…
I Maryja spojrzała wprost przed siebie, a ściany stajenki zaczęły rozpływać się i znikać, i ujrzała Ogród. Była noc, w górze świeciły gwiazdy, a w dole klęczał jakiś człowiek, modląc się.
Coś drgnęło w sercu Maryi, a jej macierzyństwo podpowiedziało jej, że Ten, który tam klęczy, to jej Syn. Powiedziała z wdzięcznością do siebie:
— Stał się dobrym człowiekiem, pobożnym człowiekiem, modli się do Boga. — I nagle zabrakło jej tchu w piersiach, gdyż człowiek uniósł twarz, a ona ujrzała na niej udrękę, rozpacz i smutek…i uświadomiła sobie, że patrzy na cierpienie, jakiego nigdy nie doświadczyła czy widziała. Człowiek ten był zupełnie sam. Modlił się do Boga, modlił się, by oddalono od Niego ten kielich goryczy — lecz Jego modlitwa pozostała bez odpowiedzi. Bóg był nieobecny i milczący…
I Maryja wykrzyknęła:
— Dlaczego Bóg Mu nie odpowiada i nie zsyła pocieszenia?
I usłyszała głos Anioła:
— Nie jest zamiarem Boga zsyłać Mu pocieszenie.
Wtedy Maryja skłoniła pokornie głowę i powiedziała:
— Nie nam poznawać niezbadane zamiary Boga. Ale czy ten człowiek, mój Syn, czy On nie ma przyjaciół, żadnych serdecznych przyjaciół pośród ludzi?
Anioł poruszył skrzydłem, a wówczas ukazała się inna część Ogrodu i Maryja ujrzała kilku ludzi pogrążonych we śnie. Rzekła z goryczą:
— On ich potrzebuje, mój Syn ich potrzebuje, a ich to nie obchodzi!
Anioł odpowiedział:
— To tylko ułomne ludzkie istoty…
Maryja szepnęła cicho:
— Ale On jest dobrym człowiekiem, ten mój Syn. Dobrym i prawym człowiekiem.
Anioł znów poruszył skrzydłem i Maryja ujrzała drogę wijącą się ku szczytowi wzgórza, a na niej trzech ludzi niosących krzyże, za nimi tłum i kilku rzymskich żołnierzy.
Anioł spytał:
— Co widzisz teraz? Maryja rzekła:
— Widzę trzech przestępców w drodze na miejsce kaźni.
Człowiek po lewej stronie obrócił twarz i Maryja ujrzała okrutne, chytre oblicze, iście zwierzęce — i cofnęła się nieznacznie.
— Tak — powiedziała — to przestępcy.
Wówczas człowiek pośrodku potknął się i niemal upadł, a gdy odwrócił głowę, Maryja Go rozpoznała i krzyknęła przenikliwie:
— Nie, nie, mój Syn nie może być przestępcą!
Lecz Anioł znów poruszył skrzydłem i ujrzała trzy wzniesione krzyże, a na środkowym wisiał w agonii człowiek, o którym wiedziała, że jest jej Synem. Jego spękane wargi rozchyliły się, a spomiędzy nich dobyły się słowa, które Maryja usłyszała:
— Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?
I krzyknęła Maryja:
— Nie, nie, to nieprawda! On nie mógł uczynić nic złego! Na pewno pomylono osoby, na pewno wzięto Go za kogoś innego. Cierpi za czyjeś zbrodnie.
Lecz Anioł znów poruszył skrzydłem i tym razem Maryja ujrzała sylwetkę człowieka, którego poważała najbardziej na ziemi — Arcykapłana jej Kościoła. Był to szlachetnie wyglądający człowiek, który stał teraz na podwyższeniu i czcigodnymi dłońmi targał i rozdzierał na sobie szaty i wołał wielkim głosem:
— Ten człowiek dopuścił się bluźnierstwa!
I Maryja powiodła wzrokiem dalej i ujrzała postać człowieka, który dopuścił się bluźnierstwa — a był to jej Syn.
Po chwili obraz zniknął i widać było jedynie glinianą ścianę stajenki, a Maryja drżała i szlochała:
— Nie mogę w to uwierzyć, nie mogę uwierzyć. Nasza rodzina zawsze lękała się Boga i żyła uczciwie, cała moja rodzina. Tak, i rodzina Józefa również. Starannie wychowamy naszego Syna i dopilnujemy, by przestrzegał zasad religii i darzył szacunkiem i czcią wiarę ojców. Nasz Syn nigdy nie mógłby być winny bluźnierstwa, nie mogę w to uwierzyć! Nic z tego, co mi pokazałeś, nie może być prawdą.
Wówczas Anioł rzekł:
— Spójrz na mnie, Maryjo.
I Maryja spojrzała na niego i zobaczyła jasność, która go otaczała, i piękno jego oblicza.
I rzekł Anioł:
— To, co ci pokazałem, jest Prawdą. Jestem bowiem Porannym Aniołem, a światłem poranka jest Prawda. Czy teraz mi wierzysz?
I choć było to niezgodne z jej wolą, Maryja wiedziała, że to, co jej ukazano, było Prawdą…i nie mogła już nie wierzyć.
Łzy popłynęły po jej policzkach i nachyliła się nad Dzieckiem w żłóbku, rozpościerając ramiona, jakby chciała Je chronić. Zawołała:
— Moje Dziecko… moje małe, bezradne Dziecko… cóż mogę uczynić, by Cię ocalić? Ocalić przed tym, co ma nadejść? Nie tylko przed smutkiem i bólem, ale i przed złem, które zakiełkuje w Twym sercu? Och, zaprawdę byłoby lepiej dla Ciebie, gdybyś się nigdy nie narodził albo gdybyś umarł z pierwszym tchnieniem. Gdyż wówczas powróciłbyś do Boga czysty i nieskalany.
I rzekł Anioł:
— Dlatego właśnie do ciebie przybyłem, Maryjo.
— Cóż masz na myśli? — spytała Maryja. Odpowiedział Anioł:
— Widziałaś przyszłość. Jesteś władna orzec, czy twój Syn będzie żył, czy umrze.
Wówczas Maryja skłoniła głowę, a spomiędzy stłumionych łkań dobiegł jej szept:
— Pan mi Go dał… i jeśli Pan Go zabierze, to być może uznam to za prawdziwe miłosierdzie i choć rozedrze mi to duszę, poddam się woli Boga.
Wówczas Anioł rzekł miękko:
— To niezupełnie tak. Bóg nie nakazuje ci niczego. Wybór należy do ciebie. Widziałaś przyszłość. Zadecyduj teraz, czy Dziecko ma żyć, czy umrzeć.
Maryja milczała przez chwilę. Była kobietą, myślała powoli. Spojrzała na Anioła, szukając u niego wskazówki, lecz Anioł jej nie pomógł. Był złoty, piękny i nieskończenie odległy.
Myślała o obrazach, które jej ukazano — o męce w Ogrodzie, o haniebnej śmierci, o człowieku, który w godzinie swej śmierci był opuszczony przez Boga, i znów usłyszała straszliwe słowo: „Bluźnierstwo”…
Lecz teraz, w tej właśnie chwili, śpiące Dziecko było czyste, niewinne i szczęśliwe…
Nie zdecydowała jednakże od razu, nadal myślała — przywołując co chwila tamte obrazy, które jej ukazano. I stało się coś dziwnego, gdyż okazało się, iż zapamiętała drobne rzeczy, których nie dostrzegła za pierwszym razem. Ujrzała twarz człowieka na krzyżu po prawej stronie… i nie była to twarz człowieka złego, a jedynie słabego, i malowała się na niej miłość, ufność i uwielbienie… i pojęła Maryja z nagłym zdziwieniem: „To na mojego Syna tak patrzy…”
I niespodziewanie, ostro i wyraźnie, ujrzała twarz swego Syna, w chwili gdy patrzył na swych przyjaciół śpiących w Ogrodzie. Malował się na niej smutek, a także żal, zrozumienie i wielka miłość… i pomyślała: ,,To jest twarz dobrego człowieka…”, i znów ujrzała scenę oskarżenia. Lecz tym razem nie patrzyła na oblicze arcykapłana, tylko na oblicze oskarżonego… a w Jego oczach nie było poczucia winy…
I na twarzy Maryi pojawiła się głęboka troska.
Wtedy Anioł spytał:
— Czy dokonałaś wyboru, Maryjo? Czy oszczędzisz swemu Synowi cierpienia i nie pozwolisz, by dopuścił się zła?
I Maryja powiedziała powoli:
— Nie mnie, nieuczonej i prostej kobiecie, pojmować wzniosłe zamiary Boga. Pan dał mi to Dziecko. Jeśli Pan Je zabierze, to taka będzie Jego wola. Ale ponieważ to Bóg dał Mu życie, nie ja będę je odbierała. Gdyż może tak być, iż w życiu mego Dziecka są rzeczy, które pojmuję nie tak jak należy… może być tak, iż widziałam jedynie część obrazu, nie całość. Życie mego Dziecka jest Jego, nie moje, i nie mam prawa nim rozporządzać.
— Pomyśl jeszcze raz — powiedział Anioł. — Czy złożysz Dziecko w moich ramionach, a ja zaniosę Je z powrotem do Boga?
— Weź Je w swe ramiona, jeśli taki jest rozkaz Boga — powiedziała Maryja. — Ale ja Go tam nie złożę.
Rozległ się wielki szum skrzydeł i ukazał się płomień światła, i Anioł zniknął.
Chwilę później nadszedł Józef i Maryja opowiedziała mu, co się wydarzyło. Józef pochwalił to, co uczyniła Maryja.
— Słusznie postąpiłaś, żono — powiedział. — I kto wie, może to był kłamliwy Anioł.
— Nie — zaprzeczyła Maryja. — Nie kłamał. Była tego pewna każdą cząstką swej intuicji.
— Nie wierzę w ani jedno jego słowo — powiedział Józef z determinacją. — Wychowamy naszego Syna bardzo starannie i udzielimy Mu wszelkich religijnych nauk, gdyż najbardziej liczy się wykształcenie. Będzie pracował w warsztacie i chodził z nami do Synagogi w szabas, i będzie obchodził Święta i poddawał się obrzędom Oczyszczenia.
Patrząc na żłóbek, powiedział:
— Spójrz, nasz Syn się uśmiecha…
I rzeczywiście, chłopiec się uśmiechał i wyciągał do swej matki maleńkie rączki, jakby chciał powiedzieć: „Dobra robota”.
Lecz wysoko w górze, w niebiańskim bezkresie, Anioł trząsł się z pychy i wściekłości.
— I pomyśleć, że przegrałem z głupią, ciemną kobietą! No cóż, nadarzy się jeszcze jedna okazja. Pewnego dnia, gdy On będzie znużony, głodny i słaby… zabiorę Go na szczyt góry i pokażę wszystkie królestwa świata. I ofiaruję Mu władzę nad nimi. Będzie panował nad miastami, królami i ludami… Posiądzie moc tłumienia wojen, głodu i cierpienia. Jeden gest poddaństwa, a będzie mógł zapewniać pokój i dostatek, zadowolenie i dobrą wolę — i być najwyższą władzą Boga. Nigdy nie oprze się takiej pokusie!
I Lucyfer, Syn Poranka, roześmiał się głośno w swej bezczelności i bucie, po czym przemknął po niebie jak wiązka ognia, ku najgłębszym czeluściom…
Daleko na Wschodzie trzej Astronomowie przyszli do swych panów i powiedzieli:
— Widzieliśmy wielkie światło na niebie. To musi oznaczać, że narodziła się jakaś wielka Osobistość.
Lecz gdy szeptali między sobą i wołali głośno o znakach i zwiastunach, bardzo stary Astronom mruknął:
— Znak od Boga? Bóg nie musi ukazywać znaków i czynić cudów. Bardziej prawdopodobne, że to był znak od szatana. I tak sobie myślę, że gdyby Bóg miał pojawić się wśród nas, to pojawiłby się bardzo cicho…
Lecz w stajence panowała radość i wesoły gwar. Osiołek ryczał, konie rżały, woły ryczały, a mężczyźni i kobiety tłoczyli się, by ujrzeć Dzieciątko, i podawali Je sobie z rąk do rąk, a Ono śmiało się, gaworzyło i uśmiechało do wszystkich.
— Patrzcie — wołali ludzie. — Ono kocha wszystkich! Nigdy dotąd nie było takiego Dziecka…
Maryja wiła święty wieniec,
spływały krople krwi czerwone,
zaś inna Maria plotła ostre ciernie,
aby koroną zwieńczyć Mistrza skronie.
Tylko jemioły krzew był niedosiężny —
musiałbyś chyba przebyć morze.
Tylko jemioła wplotła się w gałęzie
jabłoni, pogańskiej jabłoni.
A w Glastonbury rosły ciernie,
gdy Józef przybył tam, rzemieślnik.
I wszędzie można było spostrzec
rosnące dziko ostrokrzewy.
I tylko wszędzie czczono tam jemiołę,
gdzie słońce zaczynało dzień swój.
Ale jemioły krzew nie wiedział o tym,
że Dziecię rodzi się w Betlejem.
Wzburzonym święty Patryk płynął morzem,
aby o Krzyżu nieść orędzie.
Tak spotkał drzewo Ewy oplecione
mocno jemiołą, razem z wężem.
„Porzuć tę ziemię, wężu, przyjmij prośbę,
wysłuchać mnie, jemioło, zechciej” —
tak o Chrystusie głosił swą opowieść,
aż — co to? — łzy jemioła leje…
Ostrokrzew krasne ma owoce
i każda gałąź jakby we krwi.
A ciernie kwiaty mają złote,
całuj, gdy pod jemiołę wejdziesz.
„Co dasz swojemu Panu, Chrystusowi,
pogański ty zielony krzewie?”
„Dam tylko łzy wylane przez Osobę
nie oglądaną wszak przeze mnie…”
„Niech za człowieka życie odda człowiek” —
krzew o owocach krwawych rzecze.
Niech ludzie miłość niosą wzajem sobie,
gdzie tak pogodnie kwitł janowiec.
I za bliźniego łzy się leją chętnie
tam, gdzie jemioła bieli się owocem.
Dar żalu, współczucia, miłości —
błogosław nam, Boże, tej nocy!
Pewnego razu był sobie bardzo niegrzeczny osiołek. Lubił być niegrzeczny. Gdy kładziono mu cokolwiek na grzbiet, zrzucał to i biegł za ludźmi, próbując ich ugryźć. Jego pan nie umiał sobie z nim poradzić, więc sprzedał go innemu człowiekowi, ale i ten nie umiał sobie z nim poradzić, więc też go sprzedał, i w końcu osiołek został sprzedany za parę groszy okropnemu starcowi, który kupował stare, zmęczone życiem osły i zabijał je ciężką pracą i złym traktowaniem. Lecz niegrzeczny osiołek dopadł starego człowieka i ugryzł go, a potem uciekł wierzgając kopytami. Nie chciał, by go złapano, więc przyłączył się do karawany, która podążała drogą. „Nikt nigdy w tym tłumie nie dowie się, do kogo należę” — pomyślał osiołek.
Wszyscy ci ludzie zmierzali do miasta Betlejem, a gdy przybyli na miejsce, udali się do wielkiego Khanu, pełnego przyjezdnych i zwierząt.
Mały osiołek wśliznął się do miłej, chłodnej stajenki, gdzie zastał już wołu i wielbłąda. Wielbłąd był bardzo zarozumiały, jak wszystkie wielbłądy, ponieważ wielbłądy uważają, iż tylko one znają setki tajemnych imion Boga. Był zbyt dumny, by rozmawiać z osiołkiem. Więc osiołek zaczął się przechwalać. Uwielbiał przechwałki.
— Jestem bardzo niezwykłym osłem — powiedział. — Pojmuję sens przeszłości i przyszłości.
— A co to takiego? — spytał wół.
— To tak jak moje przednie nogi — z przodu, a tylne — z tyłu. Widzicie, moja pra– pra–, po trzydziestosiedmiokroć pra– babka należała do Proroka Balaama i ujrzała na własne oczy Anioła Pańskiego!
Lecz wół przeżuwał obojętnie, a wielbłąd zachował wyniosłość.
Wówczas do stajenki weszli mężczyzna i kobieta, i było sporo zamieszania, ale wkrótce osioł zobaczył, że nic takiego się nie dzieje, że tylko kobieta będzie rodzić, co w końcu zdarza się każdego dnia. A gdy Dziecko przyszło na świat, nadeszli pasterze i robili wokół Dziecka dużo zamieszania — ale pasterze to bardzo prości ludzie.
Lecz wtedy zjawili się jacyś ludzie w długich, bogatych szatach.
— B.W.O. — chrapnął wielbłąd.
— A co to znaczy? — spytał osiołek.
— Bardzo Ważne Osobistości — wyjaśnił wielbłąd — z darami. Osiołek myślał, że te dary to będzie coś dobrego do zjedzenia, więc kiedy zrobiło się ciemno, zaczął węszyć wkoło. Ale pierwszy dar był żółty i twardy, bez smaku, drugi doprowadził osła do kichania, a trzeci, gdy osiołek go polizał, okazał się wstrętny i gorzki.
— Cóż to za głupie dary — stwierdził osiołek, rozczarowany. Ale gdy tak stał obok żłóbka, Dzieciątko wyciągnęło swą małą rączkę i chwyciło za ośle ucho, zaciskając mocno paluszki, jak to robią bardzo małe dzieci.
I wówczas stała się bardzo dziwna rzecz. Osiołek nie chciał już być niegrzeczny. Po raz pierwszy w swym życiu chciał być dobry. I teraz on chciał dać Dziecku jakiś dar — ale nie miał nic do ofiarowania. Dziecko zdawało się lubić jego ucho, ale przecież ucho było częścią niego — i wtedy przyszła mu do głowy niezwykła myśl. Może mógłby dać Dziecku siebie…
Wkrótce potem nadszedł Józef z wysokim nieznajomym. Nieznajomy mówił gorączkowo do Józefa, i gdy osiołek im się przyglądał, z trudem mógł uwierzyć własnym oczom!
Obcy zdawał się rozpływać, a na jego miejscu pojawił się Anioł Pański, złota postać ze skrzydłami. Ale po chwili Anioł zmienił się z powrotem w zwykłego człowieka.
— No, no, mam przywidzenia — powiedział osiołek do siebie. — To chyba przez ten obrok, który zjadłem.
Józef rozmawiał z Maryją.
— Musimy wziąć Dziecko i uciec. Nie ma czasu do stracenia. — Jego wzrok padł na osiołka. — Zabierzemy tego osła, a właścicielowi, kimkolwiek on jest, zostawimy pieniądze. Dzięki temu nie stracimy ani chwili.
Tak więc wyszli na drogę z Betlejem. Lecz gdy dotarli do wąskiego przesmyku, ukazał się Anioł Pański z ognistym mieczem, i osiołek skręcił w bok i zaczął się wspinać na zbocze. Józef próbował zawrócić go z powrotem na drogę, ale Maryja powiedziała:
— Pozwól mu prowadzić. Przypomnij sobie Proroka Balaama.
I w chwili gdy znaleźli schronienie pośród kilku drzewek oliwnych, drogą przemknęli żołnierze króla Heroda na koniach, z obnażonymi mieczami.
— Zachowałem się jak moja praprababka — stwierdził osiołek, bardzo z siebie zadowolony. — Zastanawiam się, czy jestem wciąż obdarzony umiejętnością patrzenia także w przyszłość.
Zamrugał — i ujrzał przyćmiony obraz: osła, który wpadł do dołu, i człowieka, który pomagał mu się wydostać…
— Patrzcie, to mój Pan, już jako dorosły — powiedział do siebie osiołek.
Następnie ujrzał kolejny obraz: ten sam człowiek, wjeżdżający na ośle do miasta…
— Oczywiście — stwierdził osiołek. — On będzie koronowanym królem!
Lecz korona zdawała się nie ze złota, ale z krzewu ciernistego (osiołek kochał ciernie i osty — ale coś takiego nie nadawało się chyba na koronę), wyczuwało się też zapach, który osiołek znał i którego się bał — zapach krwi; było też coś na gąbce, gorzkiego niczym mirra, której osiołek skosztował w stajence…
I mały osiołek zrozumiał nagle, że nie chce już spoglądać w przyszłość. Chciał po prostu żyć zwyczajnie, kochać swojego małego Pana i być kochanym przez Niego, i zanieść Go, a także Jego Matkę, bezpiecznie do Egiptu.
Złoto, kadzidło, mirra. Gdy Maryja
pod krzyżem stoi załamawszy dłonie,
tylko te słowa pamięć przypomina,
a na Kalwarii bezlitosne słońce.
Złoto, kadzidło, mirra… Wokół Syna
pasterze poklękali, trzej królowie.
Anieli chwalą Boga, który zsyła
Dziecko, w miłości ludziom objawionej.
Gdzie podział się królewski dym kadzidła? —
dziś tylko ból i zapach mirry gorzkiej.
To nie jest postać króla, tylko Syna
w konania męce. Lecz czy wie Maryja,
że z „Wykonało się” — ostatnim Jego słowem
narodzi się królestwo Chrystusowe?
Pani Hargreaves nie lubiła ludzi.
Starała się ich lubić, ponieważ była kobietą wzniosłych zasad i osobą religijną, i wiedziała bardzo dobrze, że powinno się kochać bliźnich. Ale nie przychodziło jej to łatwo — a czasem było to wręcz niemożliwe.
Wszystko, co mogła zrobić, to spełniać obowiązki. Wysyłała szanowanym towarzystwom dobroczynnym czeki na sumy nieznacznie przekraczające to, na co mogła sobie pozwolić. Zasiadała w komitetach, zajmujących się godnymi celami, a nawet uczestniczyła w publicznych zebraniach na rzecz zniesienia niesprawiedliwości, co wymagało znacznie więcej wysiłku, gdyż oznaczało bezpośrednią bliskość z ludzkimi ciałami, a pani Hargreaves nienawidziła, gdy ją dotykano. Bez trudu przestrzegała pouczeń wypisanych w publicznych środkach transportu, takich jak: „Nie podróżuj w godzinie szczytu”; gdyż jazda pociągiem albo autobusem, w ciasnych objęciach spoconego tłumu ludzkości, była, przynajmniej dla niej, jednoznaczna z definicją piekła na ziemi.
Jeśli na ulicy przewracało się jakieś dziecko, zawsze je podnosiła i kupowała mu cukierki albo małą zabawkę, by „je pocieszyć”. Wysyłała chorym ludziom w szpitalu książki i kwiaty.
Największe dotacje przeznaczała zakonnicom w Afryce, gdyż przebywały one — a także ludzie — którymi się zajmowały, tak daleko, że nigdy nie musiałaby się z nimi kontaktować, a także dlatego, że podziwiała zakonnice i zazdrościła im, gdyż naprawdę zdawały się cieszyć wykonywaną przez siebie pracą, i ponieważ z całego serca żałowała, że nie jest taka jak one.
Nie miała nic przeciwko temu, by traktować ludzi sprawiedliwie, być dla nich miłą, uczciwą i pomocną, dopóki nie musiała ich oglądać, słuchać czy dotykać.
Ale doskonale wiedziała, że to za mało.
Pani Hargreaves była wdową w średnim wieku i miała syna i córkę, którzy założyli już rodziny i mieszkali daleko. Ona sama mieszkała w eleganckiej dzielnicy Londynu — i nie lubiła ludzi. Zdawało się, że nic nie może na to poradzić.
Tego szczególnego poranka stała obok swojej sprzątaczki, która siedziała na krześle w kuchni i pochlipując ocierała oczy.
— … nigdy mi nic nie powiedziała, ani słowa, i to własnej matce! Po prostu poszła sobie do tego okropnego miejsca — a jak się o nim dowiedziała, to nie wiem — i ta podła kobieta zrobiła jej to, i wdało się zakażenie — czy jak to tam nazywają — i wzięli ją do szpitala, i teraz leży tam, umierając… i nie powie, kim był ten mężczyzna — nawet teraz. To okropne, moja własna córka! Zawsze była taką ładną dziewczynką, miała takie śliczne loczki. Tak ładnie ją ubierałam. Wszyscy mówili, że to takie urocze maleństwo…
Chlipnęła i wytarła nos.
Pani Hargreaves stała obok, chcąc okazać serdeczność, ale nie bardzo wiedziała jak, gdyż tak naprawdę nie umiała „poczuć” tego właściwego uczucia.
Mruknęła coś uspokajającego i powiedziała, że jest jej bardzo, bardzo przykro. Spytała, czy mogłaby jeszcze coś zrobić?
Pani Chubb nie zwróciła uwagi na to pytanie.
— Chyba powinnam była lepiej o nią dbać… częściej spędzać wieczory w domu… interesować się tym, co ma zamiar robić i kim są jej przyjaciele, ale dzieci nie lubią w dzisiejszych czasach, jak się wściubia nos w ich sprawy, no i chciałam też zarobić trochę pieniędzy. Nie dla siebie… chciałam kupić Edie pierwszorzędny adapter — zawsze była taka muzykalna — albo coś ładnego do domu. Nie jestem z tych, co to wydają na siebie…
Przerwała, by jeszcze raz porządnie wytrzeć nos.
— Czy mogę coś dla pani zrobić? — powtórzyła pytanie pani Hargreaves. Pełna nadziei zasugerowała: — Może osobny pokój dla córki?
Ale pani Chubb nie zainteresowała się tym pomysłem.
— To bardzo miło z pani strony, madam, ale córka ma dobrą opiekę na swojej sali. Jest jej tam weselej. Nie chciałaby, żeby ją wsadzili samą do izolatki. Na sali, rozumie pani, zawsze coś się dzieje.
O tak, pani Hargreaves zobaczyła to bardzo wyraźnie oczyma duszy. Mnóstwo kobiet, siedzących na łóżkach albo leżących z zamkniętymi oczami; stare kobiety cuchnące chorobami i podeszłym wiekiem — zapach ubóstwa i chorób, przebijający zza czystej, bezosobowej woni środków dezynfekcyjnych. Pielęgniarki, drepczące pospiesznie, z tacami pełnymi instrumentów i wózkami zjedzeniem, albo czyszczące aparaturę medyczną, i w końcu ustawiające parawan wokół łóżka… ten obraz sprawił, że zadrżała, ale rozumiała doskonale, że „sala” oznaczała dla córki pani Chubb pociechę i urozmaicenie, gdyż córka pani Chubb lubiła ludzi.
Pani Hargreaves stała tak obok pochlipującej matki i tęskniła za darem, którego nie posiadała. Pragnęła mieć dość siły, by otoczyć ramieniem łkającą kobietę i powiedzieć coś całkiem głupiego, jak na przykład „No, no, moja droga” — i być szczerą. Spełnienie jedynie obowiązku nie było niczym dobrym. Działanie bez uczuć było bezużyteczne. Było pozbawione treści…
Ni stąd ni zowąd pani Chubb wysmarkała się porządnie po raz ostatni i wyprostowała się.
— No — stwierdziła pogodnie. — Czuję się lepiej. Poprawiła szal na ramionach i spojrzała na panią Hargreaves z nagłą i zadziwiającą pogodą.
— Nie ma to jak porządnie sobie popłakać, no nie?
Pani Hargreaves nigdy porządnie nie popłakała. Zawsze skrywała swe żale w mrokach duszy. Nie bardzo też wiedziała, co powiedzieć.
— Człowiekowi dobrze robi, jak sobie pogada — rzekła pani Chubb. — Najlepiej, jak się wezmę za zmywanie. A tak przy okazji: kończy się masło i herbata. Będę musiała iść do sklepu.
Pani Hargreaves powiedziała szybko, że sama pozmywa, a także zrobi zakupy, i ponagliła panią Chubb, by pojechała do domu taksówką.
Pani Chubb stwierdziła, że nie ma sensu brać taksówki, skoro autobus numer jedenaście zawiezie ją na miejsce równie szybko; więc pani Hargreaves dała jej dwa jednofuntowe banknoty i spytała, czy przypadkiem nie chce zanieść czegoś córce do szpitala? Pani Chubb podziękowała i wyszła.
Pani Hargreaves podeszła do zlewu i uzmysłowiła sobie, że kolejny raz postąpiła niewłaściwie. Pani Chubb niewątpliwie wolałaby stukać naczyniami, przypominając sobie od czasu do czasu makabryczne szczegóły, a potem poszłaby na zakupy i spotkała mnóstwo znajomych, i rozmawiałaby z nimi, a oni też mieliby jakichś krewnych w szpitalu, i wszyscy mogliby wymienić się wiadomościami. W ten sposób czas, jaki pozostawał jeszcze do odwiedzin u córki upłynąłby szybko i przyjemnie.
„Dlaczego zawsze postępuję niewłaściwie?” — myślała pani Hargreaves, zmywając z wielką wprawą; i nie musiała szukać odpowiedzi — znała ją. „Gdyż nie lubię ludzi.”
Kiedy ustawiła wszystkie naczynia na suszarce, wzięła torbę na zakupy i poszła do sklepu. Był piątek, a więc dzień pełen gwaru. U rzeźnika kłębił się tłum. Kobiety napierały na panią Hargreaves, wpychały jej łokcie pod żebra, wciskały koszyki i torby między nią a ladę. Pani Hargreaves zawsze ustępowała.
— Przepraszam, ale byłam tu przed panią. — Wysoka, chuda kobieta o oliwkowej skórze przewiercała ją wzrokiem. Była to nieprawda, i obie to wiedziały, ale pani Hargreaves grzecznie się cofnęła. Na nieszczęście zyskała obrończynię w osobie jednej z owych potężnych, muskularnych kobiet, które są społecznie uświadomione i zawsze pilnują, by sprawiedliwości stało się zadość.
— Nie powinnaś pani pozwalać, żeby się wciskała, kochana — upomniała panią Hargreaves, opierając się ciężko ojej ramię i wionąc jej w twarz silnym zapachem miętowej gumy do żucia. — Pani tu byłaś długo przed nią. Stałam zaraz za nią, to wiem. Teraz pani kolej.
— Dała jej porządnego kuksańca w żebra. — Przepchnij się pani i walcz o swoje miejsce!
— To naprawdę niema znaczenia — powiedziała pani Hargreaves.
— Nie spieszy mi się.
Jej postawa nie spodobała się nikomu.
Sprawczyni zajścia, która właśnie kupowała półtorafuntowy stek, odwróciła się i zaatakowała panią Hargreaves piskliwym głosem, w którym pobrzmiewał ślad obcego akcentu.
— Jeśli pani uważa, że stała pani przede mną, to czemu pani nie powie? Nie ma co zachowywać się jak królewna i mówić (naśladowała panią Hargreaves): „To nie ma znaczenia!” Jak, według pani, ja się teraz czuję? Ja nie zamierzam ustąpić miejsca.
— Och, nie — stwierdziła obrończyni pani Hargreaves z głęboką ironią w głosie. — Och, nie, oczywiście, że nie! Wszyscy o tym wiemy, prawda?
Rozejrzała się wokoło i natychmiast rozległo się chóralne potwierdzenie. Sprawczynię zajścia chyba dobrze tu znano.
— Znamy ją i jej sposoby — oświadczyła ponuro jedna z kobiet.
— Półtora funta krzyżowej — powiedział rzeźnik, rzucając na ladę pakunek. — Proszę się pospieszyć, kto następny?
Pani Hargreaves kupiła co trzeba i uciekła na ulicę, myśląc o tym, jacy okropni są ludzie!
Następnie udała się do sklepu warzywnego, żeby kupić cytryny i sałatę. Sprzedawczyni była, jak zwykle, bardzo serdeczna.
— No, kochana, czym możemy dziś pani służyć? — Otworzyła kasę, powiedziała „Dzięki” i „To dla pana, złotko”, podając pękatą torbę starszemu gentlemanowi, który patrzył na nią z niechęcią i strachem.
— Zawsze tak mnie nazywa — starszy pan wyznał ponuro, gdy sprzedawczyni zniknęła w poszukiwaniu cytryn. — „Kochany” i „złotko”, i „najdroższy”. Nawet nie znam jej imienia!
Pani Hargreaves powiedziała, że według niej to tylko taki zwyczaj. Starszy gentleman zrobił niepewną minę i wyszedł, tchnąwszy nieco otuchy w serce pani Hargreaves, która odkryła w nim towarzysza niedoli.
Jej torba na zakupy była już dość ciężka, więc pomyślała, że wróci do domu autobusem. Na przystanku czekało troje czy czworo ludzi, a poirytowana konduktorka krzyczała na pasażerów.
— No prędzej, prędzej, proszę się pospieszyć! Nie możemy tu stać cały dzień! — Chwyciła starszą, cierpiącą na artretyzm kobietę i wepchnęła, słaniającą się na nogach, do autobusu, gdzie ktoś ją złapał i poprowadził do wolnego miejsca, a potem ujęła panią Hargreaves stalowymi palcami powyżej łokcia, wywołując ostry ból. — Można tylko na dolny pokład. Góra zajęta.
Pociągnęła gwałtownie za dzwonek, autobus szarpnął do przodu, i pani Hargreaves upadła na dużą kobietę, która zajmowała, choć nie z własnej winy, dobre trzy czwarte miejsca przeznaczonego dla dwóch pasażerów.
— Tak mi przykro — sapnęła pani Hargreaves.
— Mnóstwo miejsca dla kogoś małego — powiedziała wesoło kobieta, starając się bez powodzenia skurczyć. — Nieprzyjemny charakter mają niektóre z tych dziewcząt, prawda? Osobiście wolę czarnych konduktorów. Są mili i grzeczni, nie popędzają człowieka. Pomagają wsiadać i wysiadać.
Wionęła na panią Hargreaves zarówno dobrym humorem jak i zapachem cebuli.
— Tylko bez uwag, proszę — powiedziała konduktorka, która teraz pobierała opłatę za przejazd. — Trzeba pani wiedzieć, że musimy przestrzegać rozkładu.
— To dlatego na przedostatnim przystanku autobus stał tak długo przy krawężniku — odparowała kobieta. — Za cztery pensy, proszę.
Pani Hargreaves wróciła do domu wyczerpana kłótniami i niechcianą serdecznością, a także bólem w posiniaczonym ramieniu. Mieszkanie wydawało się ciche, i pani Hargreaves z wdzięcznością opadła na fotel.
Niemal natychmiast jednakże zjawił się dozorca, by umyć okna, i chodził za nią krok w krok, opowiadając o gastrycznym wrzodzie swojej teściowej.
Pani Hargreaves wzięła torebkę i znów wyszła z domu. Chciała — za wszelką cenę — znaleźć się na bezludnej wyspie. Ale że na bezludną wyspę nie można było dotrzeć od razu (fakt, wymagałoby to prawdopodobnie wizyty w agencji turystycznej, biurze paszportów, poddania się szczepieniom, zdobycia być może zagranicznej wizy, a także wielu innych ludzkich kontaktów) — ruszyła w kierunku rzeki.
„Wodny autobus” — pomyślała z nadzieją.
Przypuszczała, że istnieje coś takiego. Czyż nie czytała o tym? Poza tym była jeszcze przystań — kawałek dalej, przy nabrzeżu; widziała ludzi, którzy ją opuszczali. Oczywiście, nie można było wykluczyć, że wodny autobus był tak samo zatłoczony jak każdy inny środek lokomocji…
Ale w tym wypadku miała szczęście. Parowiec, czy też autobus wodny, był akurat pusty. Pani Hargreaves kupiła bilet do Greenwich. Pora dnia nie była sprzyjająca, sam dzień też nie był szczególnie przyjemny, wiał wyjątkowo chłodny wiatr, więc rozrywki w tej wodnej przejażdżce szukało niewielu ludzi.
Na rufie statku było kilkoro dzieci pod opieką dorosłej osoby, dwóch mężczyzn, nie odznaczających się niczym szczególnym, a także stara kobieta w wypłowiałej czarnej sukni. Na dziobie stał tylko samotny mężczyzna; więc pani Hargreaves poszła na dziób, by znaleźć się najdalej jak to tylko możliwe od hałaśliwej gromady dzieci.
Statek odbił od przystani i wypłynął na Tamizę. Na wodzie było spokojnie. Po raz pierwszy tego dnia pani Hargreaves odczuła ukojenie i ulgę. Uciekła od… od czego właściwie? „Od tego wszystkiego!”, to był odpowiedni zwrot, ale nie wiedziała dokładnie, co on oznacza…
Rozejrzała się z wdzięcznością dookoła. Błogosławiona, błogosławiona woda. Taka…taka izolująca. Statki kursowały w górę i w dół rzeki, ale nie miały nic wspólnego z nią, panią Hargreaves. Ludzie na lądzie byli zajęci swoimi sprawami. Niech się zajmują — miała nadzieję, że jest im dobrze. Ona płynęła sobie statkiem, niesiona rzeką w stronę morza.
Były po drodze przystanki, ludzie wysiadali, ludzie wsiadali. Statek znów ruszał w drogę. Przy Tower hałaśliwe dzieci zeszły z pokładu. Pani Hargreaves żywiła pełną sympatii nadzieję, że Tower im się spodoba.
Teraz przepływali przez doki. Jej uczucie szczęścia i błogości pogłębiło się. Ośmioro czy dziewięcioro ludzi znajdujących się wciąż na pokładzie, zbiło się w gromadkę na rufie — by schronić się przed wiatrem, jak sądziła. Po raz pierwszy obdarzyła towarzysza podróży na dziobie baczniejszą uwagą. Jakiś orientalny typ, pomyślała niepewnie. Miał na sobie długi, przypominający pelerynę płaszcz z jakiegoś wełnianego materiału. Może Arab? Albo Berber? Nie Hindus.
Z jakiego pięknego materiału był zrobiony jego płaszcz. Zdawało się, że utkano go w całości, bez jednego szwu. I do tego po mistrzowsku. Uległa nieodpartemu impulsowi, by go dotknąć…
Później nigdy nie była w stanie odtworzyć uczucia, jakie ją ogarnęło, gdy dotknęła płaszcza. Nie poddawało się opisowi. Było to jak potrząśnięcie kalejdoskopem. Jego fragmenty są wciąż te same, ale układają się inaczej; układają się w nowy wzór…
Gdy wchodziła na pokład wodnego autobusu, chciała uciec od siebie i od wzoru, według którego przebiegał ranek. Uciekła jednak inaczej, niż zamierzała. Wciąż była sobą i wciąż tkwiła w tym wzorze, jeszcze raz przeżywając wszystko w myślach. Ale po tym dotknięciu zrobiło się inaczej. Wzór był inny, gdyż ona była inna.
Znów stała przy pani Chubb — biednej pani Chubb. Znów słuchała jej opowieści, tyle że tym razem była to inna opowieść. Nie chodziło o to, co mówiła pani Chubb, ale o to, co czuła — o jej rozpacz i, tak, również winę. Gdyż, naturalnie, w skrytości ducha winiła samą siebie, wspominając, jak robiła dla dziewczyny wszystko, dla małej, kochanej dziewczynki, przypominając sobie sukienki, które jej kupowała, a także słodycze, i jak ustępowała jej, gdy ta chciała czegoś. Jak chodziła do pracy, ale, oczywiście, w głębi duszy, wiedziała, że nie pracuje na adapter dla Edie, ale na pralkę, taką, jaką miała pani Peters, która mieszkała kilka domów dalej (i tak bardzo się tą pralką chełpiła!). To troska o dom zmuszała panią Chubb do harówki. Prawda, dawała Edie mnóstwo rzeczy przez całe życie, mnóstwo rzeczy, ale czy myślała o Edie dostatecznie dużo? Czy myślała o chłopcach, z którymi Edie chodziła? Czy myślała o tym, by zapraszać jej przyjaciół do domu albo urządzić jakieś przyjęcie? Czy myślała o charakterze Edie, ojej życiu, o tym, co byłoby dla niej najlepsze? Czy próbowała dowiedzieć się więcej o Edie, gdyż, w końcu, Edie była jej sprawą — naprawdę najważniejszą sprawą jej życia. Nie wolno wykazywać w tym względzie głupoty! Dobra wola nie wystarczy. Trzeba się również starać, by nie postępować głupio.
Pani Hargreaves w wyobraźni otoczyła ramieniem panią Chubb. Pomyślała ciepło: „Ty głupiutkie biedactwo. Nie jest tak źle, jak myślisz. Ja nie wierzę, że ona umiera”. Oczywiście, pani Chubb przesadzała, celowo zamieniała wszystko w tragedię, gdyż tak właśnie traktowała życie — w kategoriach melodramatu. To ubarwiało życie, czyniło je łatwiejszym. Pani Hargreaves tak dobrze to rozumiała…
Przyszli jej do głowy także inni ludzie. Te kobiety, które z taką przyjemnością kłóciły się u rzeźnika. Niezłe charakterki. To było zabawne, naprawdę. Zwłaszcza ta kobieta o czerwonej twarzy, ze swoim umiłowaniem sprawiedliwości. Lubiła się porządnie pokłócić!
Dlaczego, na Boga — zastanawiała się pani Hargreaves — miała coś przeciwko temu, by ta kobieta w sklepie warzywnym nazywała ją „kochanie”? Było to nawet miłe.
A ta złoszcząca się konduktorka — dlaczego? Umysł pani Hargreaves drążył sprawę i znalazł rozwiązanie. Jej chłopak nie przyszedł na spotkanie poprzedniego wieczoru. A ona poczuła nienawiść do wszystkich, do swego monotonnego życia, chciała, by inni ludzie odczuli na własnej skórze jej władzę — każdego ogarniało takie uczucie, gdy sprawy szły niewłaściwie…
Kalejdoskop poruszył się — zmienił. Już nie patrzyła przez niego — była wewnątrz — stanowiła jego część…
Na statku dano sygnał. Westchnęła, poruszyła się, otworzyła oczy. W końcu dotarli do Greenwich.
Pani Hargreaves wracała z Greenwich pociągiem. Był on o tej porze dnia, w godzinie lunchu, niemal pusty.
Lecz pani Hargreaves nie miałaby nic przeciwko temu, by był pełny…
Gdyż przez krótką chwilę poczuła jedność ze swymi bliźnimi. Lubiła ludzi. Niemal — pokochała ich!
Naturalnie, nie mogło to trwać wiecznie. Wiedziała o tym. Całkowita zmiana charakteru była czymś, co wykraczało poza granice rzeczywistości. Lecz odczuwała głęboką, pokorną i pełną zrozumienia wdzięczność, za to, co jej dano.
Wiedziała, czym było to, czego tak bardzo pragnęła. Poznała ciepło i szczęście, które owo coś daje — poznała to, nie dzięki rozumowej obserwacji z zewnątrz, lecz od wewnątrz. Dzięki odczuwaniu tego.
I być może, wiedząc teraz, co to jest, mogłaby rozpoznać początek drogi, która ku temu wiedzie…?
Pomyślała o płaszczu utkanym jak jeden kawałek materiału. Nie była w stanie dostrzec twarzy tego człowieka. Ale wydawało jej się, że wie, kto to jest…
Ciepło owej wizji już przygasało. Lecz wiedziała, że nie zapomni tego — nigdy nie zapomni!
— Dziękuję — powiedziała pani Hargreaves z głębi swego przepełnionego wdzięcznością serca.
Powiedziała to głośno w pustym wagonie.
Mat na statku wpatrywał się w bilety, które trzymał w dłoni.
— Gdzie on jest? — spytał.
— O co chodzi? — zainteresował się kapitan, który szykował się do zejścia na ląd, by zjeść lunch.
— Ktoś musi być jeszcze na pokładzie. Było ośmiu pasażerów. Policzyłem ich. A mam tylko siedem biletów.
— Nikt nie został na pokładzie. Sam zobacz. Jeden musiał wysiąść, a ty go nie zauważyłeś. Albo przeszedł po wodzie!
I kapitan roześmiał się serdecznie ze swego dowcipu.
Kościół był pełen. Na nabożeństwo wieczorne przychodziło ostatnimi czasy więcej ludzi niż na mszę poranną.
Pani Grierson i jej mąż klęczeli obok siebie w piątej ławce po stronie ambony. Pani Grierson klęczała dystyngowanie, lekko zginając okryte eleganckim płaszczem plecy. Zwyczajna parafianka, można by powiedzieć, szepcząca bezgłośnie łagodną i powściągliwą modlitwę.
Ale w prośbie Janet Grierson nie było nic łagodnego. Jej prośba szybowała w górę na skrzydłach ognia.
— Boże, dopomóż mu! Miej nad nim litość. Miej litość nade mną. Wylecz go, Panie. Masz wszelką władzę. Miej litość — miej litość. Wyciągnij swą dłoń. Otwórz jego umysł. To taki słodki chłopiec… taki łagodny… taki niewinny. Pozwól mu wyzdrowieć. Pozwól mu być normalnym. Usłysz mnie, Panie. Usłysz mnie… proś o wszystko, czego tylko chcesz, ale wyciągnij swą dłoń i ulecz go. O Boże, usłysz mnie. Usłysz mnie. Z Twą pomocą wszystko jest możliwe. Moja wiara go wyleczy, a ja mam wiarę, wierzę. Wierzę. Dopomóż mi!
Ludzie wstali z miejsc. Pani Grierson wstała razem z nimi. Elegancka, modnie ubrana, opanowana. Nabożeństwo trwało.
Pastor wszedł na ambonę i wygłosił kazanie.
Motyw zaczerpnięty z 95 Psalmu; wers dziesiąty. Część Psalmu, którą śpiewa się każdej niedzieli rano. „To ludzie błądzą w swych sercach, bowiem nie znają mych zamiarów.”
Pastor był dobrym człowiekiem, ale nieelokwentnym. Starał się przekazać słuchaczom myśl, którą natchnęły go te słowa. Chodziło o ludzi, którzy błądzili, lecz nie w tym, co czynili, nie w uczynkach niemiłych Bogu, nie w jawnym grzechu — chodziło o ludzi, którzy nawet nie wiedzieli, że błądzą. Ludzi, którzy, po prostu, nie znali Boga… nie wiedzieli, czym był Bóg, czego chciał, jak się objawiał. Mogli wiedzieć. To była owa myśl, którą starał się przekazać pastor. Ignorancja nie jest wytłumaczeniem. Ludzie mogli wiedzieć.
Zwrócił się na wschód.
— A teraz skierujmy swe oczy na Boga Ojca…
Pastor pomyślał ze smutkiem, że bardzo źle się wysłowił. W ogóle nie wyjaśnił, o co mu chodzi…
Spora gromadka wiernych zebrała się tego wieczoru. Ilu z nich, zastanawiał się, naprawdę znało Boga?
Janet Grierson ponownie uklękła i zaczęła się modlić żarliwie, rozpaczliwie. Była to kwestia woli, koncentracji. Gdyby mogła przebić się przez ten mur — Bóg okazałby swą potęgę. Gdyby mogła dotrzeć do Niego…
Przez chwilę czuła, że jej się to udało — i wówczas rozległ się irytujący szmer wstających ludzi: westchnienia, szuranie. Mąż dotknął jej ramienia. Podniosła się z niechęcią. Była bardzo blada. Mąż przypatrywał jej się z odrobiną dezaprobaty. Był spokojnym człowiekiem, który nie lubił gwałtownych uczuć.
Na schodach kościoła spotkali się z przyjaciółmi.
— Jaki ładny kapelusz, Janet. Nowy, prawda?
— Och nie, jest okropnie stary.
— Z kapeluszami jest tyle kłopotu — zaczęła narzekać pani Stewart. — Na wsi się ich prawie nie nosi, więc w niedzielę człowiek czuje się w nim dziwacznie. Janet, poznaj panią Lamphrey — a to pani Grierson. Major Grierson. Państwo Lamphreyowie wprowadzili się do Island Lodge.
— Tak się cieszę — powiedziała Janet, witając się z nowymi znajomymi. — To uroczy dom.
— Wszyscy mówią, że nas zaleje w zimie — stwierdził ze smutkiem pan Lamphrey.
— Och, nie, nie dzieje się tak każdego roku.
— Ale czasami? Wiedziałem! Ale dzieci oszalały na punkcie tego domu. I oczywiście bardzo by im się spodobała powódź.
— Ile ich państwo macie?
— Dwóch chłopców i dziewczynkę.
— Edward jest w tym samym wieku co nasz Johnnie — powiedziała pani Stewart. — Za rok pójdzie chyba do szkoły prywatnej. Johnnie wybiera się do Winchester.
— Och, Edward to zbyt wielki osioł, żeby kiedykolwiek zdać egzamin wstępny, jestem tego pewna — westchnęła pani Lamphrey. — Nie obchodzi go nic poza zabawą. Będziemy musieli posłać go do zwykłej państwowej. Czy to nie okropne, pani Grierson, kiedy dzieci okazują się osłami?
Niemal natychmiast poczuła lodowaty chłód. Szybka zmiana tematu — nadchodzący festyn w Wellsly Park.
Gdy grupki znajomych zaczęły się rozchodzić, pani Stewart zwróciła się do swojej przyjaciółki:
— Kochanie, powinnam była cię uprzedzić!
— Czy powiedziałam coś niewłaściwego? Tak mi się wydawało, ale co?
— Chodzi o Griersonów. O ich chłopca. Mają tylko jednego. A on jest nienormalny. Opóźniony w rozwoju.
— Jakie to okropne! Ale skąd mogłam wiedzieć? Dlaczego człowiek zawsze zachowuje się tak niedelikatnie!
— Chodzi po prostu o to, że Janet jest przewrażliwiona na tym punkcie…
Rodney Grierson powiedział łagodnie, gdy szli polną drogą:
— Nie mieli nic złego na myśli. Ta kobieta nie wiedziała.
— Nie. Oczywiście, że nie wiedziała.
— Janet, czy nie możesz spróbować…
— Spróbować czego?
— Nie przejmować się tak bardzo. Czy nie możesz zaakceptować… Przerwała mu, jej głos był wysoki i pełen napięcia.
— Nie, nie mogę zaakceptować, jak się wyraziłeś. Musi być coś, co da się zrobić! Jest taki zdrowy fizycznie. To musi być jakiś gruczoł, jakaś całkiem prosta rzecz. Lekarze znajdą któregoś dnia przyczynę. Musi istnieć jakieś lekarstwo… zastrzyki… hipnoza.
— Tylko się zadręczasz, Janet. Ci wszyscy lekarze, do których go ciągniesz ze sobą. To niepokoi chłopca.
— Nie jestem taka jak ty, Rodney. Nie poddaję się. Znów modliłam się w kościele.
— Modlisz się za dużo.
— Jak można modlić się „za dużo”? Wierzę w Boga. Wierzę w Niego. Mam wiarę, a wiara może przenosić góry.
— Nie możesz rozkazywać Bogu, Janet.
— Cóż to za dziwaczne stwierdzenie!
— No cóż… — major Grierson poruszył się niespokojnie.
— Chyba nie wiesz, co to jest wiara.
— Powinna być tym samym co ufność. Janet Grierson nie słuchała.
— Dzisiaj w kościele miałam okropne uczucie. Czułam, że nie ma tam Boga. Nie czułam się tak, jakby Boga nie było w ogóle; ale że jest gdzieś indziej… ale gdzie?
— Doprawdy, Janet!
— Gdzie On może być? Gdzie mogę Go znaleźć? Uspokoiła się z trudem, gdy skręcili w stronę furtki od ich domu.
Na powitanie wyszła przysadzista, uśmiechnięta kobieta w średnim wieku.
— Czy pastor mówił ciekawie? Kolacja prawie gotowa. Za dziesięć minut, dobrze?
— Bardzo dobrze. Dziękuję, Gertrudo. Gdzie jest Alan?
— Jak zwykle w ogrodzie. Zawołam go. Przystawiła zwinięte dłonie do ust.
— A–lan! A–lan!
Niespodziewanie nadbiegł chłopiec. Miał jasne włosy i niebieskie oczy. Wyglądał na podnieconego i szczęśliwego.
— Tato, mamo, patrzcie, co znalazłem.
Rozchylił ostrożnie dłonie, pokazując małe stworzonko, które tam chował.
— Fe, okropne! — Janet Grierson odwróciła się z dreszczem obrzydzenia.
— Nie podoba ci się? Tato! — zwrócił się do ojca. — Widzisz, on jest trochę jak żaba, ale to nie żaba, ma pióra i coś w rodzaju skrzydeł. Jest całkiem inny, niepodobny do żadnego zwierzęcia.
Podszedł bliżej i zniżył głos.
— Mam dla niego imię. Nazwę go Rafion. Myślisz, że to ładne imię?
— Bardzo ładne, mój chłopcze — powiedział z lekkim przymusem ojciec.
Chłopiec postawił dziwne stworzenie na ziemi.
— Skacz, Rafion, albo leć, jeśli potrafisz. No, ruszył. Nie boi się mnie.
— Chodź i przygotuj się do kolacji, Alan — powiedziała matka.
— O, tak, jestem głodny.
— Co robiłeś przez cały czas?
— Byłem na końcu ogrodu i rozmawiałem z przyjacielem. Pomaga mi wybierać imiona dla zwierząt. Wspaniale się bawimy.
— On jest szczęśliwy, Janet — powiedział Grierson, gdy chłopiec wbiegał po schodach na górę.
— Wiem. Ale co z niego wyrośnie? No i te okropne stwory, które znajduje. Jest ich teraz pełno wszędzie od czasu tej awarii w stacji badawczej.
— Wyginą, kochanie. Tak się zazwyczaj dzieje z mutantami.
— Dziwaczne głowy i dodatkowe nogi! — wzdrygnęła się.
— Pomyśl o tych wszystkich nogach, jakie mają wije. Nie przeszkadzają ci przecież?
— Są naturalne.
— Być może wszystko musi mieć swój pierwszy raz. Alan zbiegł ze schodów.
— Czy dobrze się bawiliście? Dokąd poszliście? Do kościoła? — roześmiał się, ćwicząc wymawianie tego słowa. — Kościół, kościół, śmieszna nazwa.
— To oznacza dom Boga — powiedziała matka.
— Tak? Nie wiedziałem, że Bóg mieszka w domu.
— Bóg przebywa w niebie, kochanie. Wysoko w górze. Mówiłam ci już.
— Zawsze? Czy nie schodzi na dół i nie spaceruje? Wieczorami? W lecie? Kiedy jest ładnie i chłodno?
— W rajskim ogrodzie — powiedział z uśmiechem pan Grierson.
— Nie, w tym ogrodzie, tutaj. Spodobałyby Mu się te wszystkie zabawne zwierzęta i rzeczy, które lubię.
Janet skrzywiła się.
— Te wszystkie zabawne zwierzęta, kochanie. — Przerwała. — Był wypadek, jak wiesz. W tej wielkiej stacji, na nizinie. Dlatego jest teraz tak wiele tych dziwactw wkoło. Takie się rodzą. To bardzo smutne!
— Dlaczego? Ja uważam, że to niezwykłe! Cały czas rodzi się mnóstwo całkiem nowych istot. A ja muszę znajdować dla nich imiona. Czasem wymyślam świetne imiona.
Zsunął się z krzesła.
— Skończyłem. Proszę, czy mogę teraz wyjść? Mój przyjaciel czeka na mnie w ogrodzie.
Ojciec skinął głową. Gertruda powiedziała cicho:
— Wszystkie dzieci są takie same. Zawsze wymyślają sobie „przyjaciela”, z którym się bawią.
— Jak mają pięć lat, być może. Nie kiedy mają trzynaście — powiedziała z goryczą Janet.
— Niech się pani tym nie przejmuje, kochanie — powiedziała łagodnie Gertruda.
— Nie potrafię.
— Być może patrzy na to pani z niewłaściwej strony.
W głębi ogrodu, tam gdzie pod drzewami panował chłód, Alan znalazł swego przyjaciela, który czekał na niego.
Głaskał królika, który nie był właściwie królikiem, ale czymś innym.
— Czy podoba ci się, Alanie?
— O, tak. Jak go nazwiemy?
— Ty to powinieneś zrobić.
— Naprawdę? Nazwę go… nazwę go… Forteor. Czy to dobre imię?
— Wszystkie imiona, które wymyślasz, są dobre.
— A czy ty masz swoje imię?
— Mam wiele imion.
— Czy jedno z nich to „Bóg”?
— Tak.
— Wiedziałem! Wcale nie mieszkasz w tym kamiennym domu we wsi, z tą długą rzeczą, która sterczy w górę, prawda?
— Mieszkam w wielu miejscach… ale czasem, w wieczornym chłodzie, spaceruję po ogrodzie z przyjacielem i rozmawiam z nim o Nowym Świecie…
Zstąp ku mnie, Jenny, błądzisz tak wysoko,
Zejdź, gdy stęskniony wyczekuję Ciebie,
niech nasze usta, ręce się połączą,
zejdź, by nasycić całe me pragnienie.
Lecz Jenny stąpa z głową uniesioną,
wchodzi na wzgórze, wiatr jej włosy czesze.
Nie zejdzie tutaj, choćbym prosił z mocą.
Idzie — z twarzą ku niebu, z włosami na wietrze.
Chodząc po lesie wieczorową porą
spotkałem Boga — nie przejął mnie lękiem.
I tak przez leśną gęstwinę razem błądząc
mogliśmy widzieć całe to stworzenie,
a każda rzecz jawiła swoje dobro.
Bóg stworzył świat, rój gwiazd na firmamencie,
pędząc galaktyki — nie wiem dokąd,
On uformował kosmos i przestrzenie,
ptaki, doliny, góry i potoki;
stworzył tę ziemię — i stworzył ją dobrą.
A ja stworzyłem Jenny. Kroczy pewnie,
z twarzą ku ziemi obróconą wiecznie.
Nie zejdzie tutaj, choćbym błagał o to,
choćby wołało me nienasycenie.
Taką ją wymarzyłem — uczynioną
z mojej miłości, pragnień i tęsknoty.
Stworzyłem Jenny sercem i umysłem,
stworzył ją we mnie gorejący płomień.
Kazałem Jenny stąpać jak najwyżej —
zawsze tak pięknej i zawsze samotnej.
Spacerowałem w lesie przed wieczorem
z Bogiem. I rozumieliśmy się dobrze.
Schodzili ze wzgórza, od strony małego, kamiennego kościółka. Był bardzo wczesny ranek, tuż przed świtem. Nikt ich nie widział, gdy szli przez wieś, choć ten czy ów śpiący mieszkaniec westchnął albo poruszył się w swym łóżku. Jedynym człowiekiem, który zauważył ich tego ranka, był Jacob Narracott, gdy mrucząc usiadł w przydrożnym rowie. Wpadł do niego krótko po tym, jak wyszedł poprzedniej nocy z pubu „Pod Dzwonem i Smokiem”.
Usiadł i przetarł oczy, nie chcąc uwierzyć w to, co zobaczył. Podniósł się z wysiłkiem na nogi i powlókł w stronę swojej chaty, zaniepokojony figlem, jaki spłatały mu oczy. Na skrzyżowaniu napotkał George’a Pałka, miejscowego posterunkowego, który właśnie wyszedł na obchód.
— Późno wracasz do domu, Jacob. Albo może powinienem powiedzieć, że wcześnie? — Palk wyszczerzył zęby.
Jacob zamruczał i chwycił się za głowę.
— Władze robią coś z piwem — stwierdził. — Znów się wtrącają. Nigdy się tak nie czułem.
— Co powie twoja pani, jak cię zobaczy wtaczającego się do domu o tej godzinie?
— Nic nie powie. Wyjechała do siostry.
— Więc skorzystałeś z okazji, żeby przywitać Nowy Rok? Jacob coś mruknął. Po chwili spytał niespokojnie:
— Widziałeś przed chwilą tych ludzi, George? Tych, którzy szli drogą?
— Nie. Co to byli za ludzie?
— Zabawni. Dziwnie ubrani.
— Masz na myśli włóczęgów?
— Nie, nie włóczęgów. Tamci byli trochę staromodni. Kilku coś niosło.
— Co?
— Jeden miał wielkie diabelskie koło — to była kobieta. Był też mężczyzna z rusztem. I bardzo ładna panienka, w bogatym stroju, z wielkim koszem pełnym róż.
— Róże? O tej porze roku? Czy to była jakaś procesja?
— Coś w tym rodzaju. Mieli też światło na głowach.
— Daj spokój, Jacob! Masz przywidzenia, w tym rzecz. Idź do domu, wsadź głowę pod kran, a potem się prześpij.
— Zabawne, ale zdaje mi się, że już ich gdzieś kiedyś widziałem — ale za Boga nie mogę sobie przypomnieć gdzie.
— Może to był marsz protestacyjny przeciwko bombie atomowej?
— Mówię ci, że wszyscy byli ubrani bogato i śmiesznie. Było ich czternaścioro. Policzyłem. Większość szła parami.
— No dobra, może to jacyś ludzie wracający do domu z przyjęcia sylwestrowego; ale jeśli mnie pytasz o zdanie, to ci powiem, że zbytnio sobie dogodziłeś w knajpie „Pod Dzwonem i Smokiem”, a to wyjaśnia wszystko.
— Stosownie przywitaliśmy Nowy Rok, nie da się ukryć — przyznał Jacob. — Trzeba było go dobrze uczcić, bo to nie tylko „żegnaj, Stary Roku, witaj Nowy”. To pożegnanie Starego Wieku i powitanie Nowego. Pierwszy stycznia roku dwutysięcznego, oto jaki mamy dziś dzień.
— Coś w tym pewnie jest — przyznał posterunkowy Palk.
— Więcej przymusowych przesiedleń, jak podejrzewam — mruknął ponuro Jacob. — W dzisiejszych czasach dom człowieka nie jest już jego twierdzą. Wysyłają go do jednego z tych piekielnych nowych miast. Albo wypędzają do Australii czy Nowej Zelandii. Nie można nawet mieć dzieci, zanim władze nie wyrażą zgody. Nie można nawet zakopać śmieci na własnym podwórzu, żeby zaraz nie zjawiła się ta diabelska Rada Miejska i nie kazała wywieźć tego na wysypisko. Co oni sobie myślą, że po co jest podwórko? Wszystko sprowadza się do tego, że nikt już nie traktuje cię jak człowieka…
Jego głos ginął w oddali…
— Szczęśliwego Nowego Roku — zawołał za nim posterunkowy Palk…
Czternastka wędrowców podążała przed siebie.
Święta Katarzyna dźwigała swe koło ze smutną miną. Obróciła głowę i spytała świętego Wawrzyńca, który oglądał swój ruszt:
— Co mogę z tym zrobić?
— Przypuszczam, że koło zawsze się na coś przyda — powiedział niepewnie święty Wawrzyniec.
— Na co?
— Rozumiem, co masz na myśli: służyło do tortur, do łamania ludzkiego ciała.
— Łamanie kołem. — Święta Katarzyna drgnęła nieznacznie.
— Co zamierzasz zrobić ze swoim rusztem?
— Myślałem, że może mógłbym na nim coś usmażyć.
— Fe — skrzywiła się święta Krystyna, gdy przechodzili obok martwego gronostaja.
Święta Elżbieta Węgierska wręczyła jej jedną ze swych róż. Święta Krystyna powąchała ją z wdzięcznością. Święta Elżbieta została w tyle, trzymając się blisko świętego Piotra.
— Zastanawiam się, dlaczego mamy skłonność do łączenia się w pary — powiedziała zamyślona.
— Pary tworzą ci, którzy, być może, mają ze sobą coś wspólnego — rzekł święty Piotr.
— A my mamy coś wspólnego?
— No cóż, obydwoje jesteśmy kłamcami — stwierdził pogodnie święty Piotr.
Pomimo tamtego kłamstwa, które nigdy nie mogło być zapomniane, Piotr był bardzo uczciwym człowiekiem. Uznawał prawdę o sobie.
— Wiem, wiem! — zawołała Elżbieta. — Nie mogę znieść tego wspomnienia. Jak mogłam być taka tchórzliwa, taka słaba tamtego dnia? Dlaczego nie zachowałam się odważnie i nie powiedziałam: „Niosę chleb dla głodnych”? Mąż wrzasnął na mnie: „Co masz w tym koszyku?” A ja zadrżałam i wyjąkałam: „Tylko róże…” A on zerwał wieczko koszyka…
— I były w nim róże — dokończył łagodnie Piotr.
— Tak. Zdarzył się cud. Dlaczego mój Pan uczynił to dla mnie? Dlaczego potwierdził moje kłamstwo? Dlaczego? Och, dlaczego?
Święty Piotr patrzył na nią. Powiedział:
— Abyś nigdy nie zapomniała. By duma nigdy nie wzięła w tobie góry. Byś wiedziała, że jesteś słaba, a nie silna. Ja także — przerwał, a po chwili mówił dalej. — Ja, który byłem taki pewny, że nigdy się Go nie zaprę, taki przekonany, że bardziej niż inni będę nieugięty. A to właśnie ja się Go zaparłem i wypowiedziałem te tchórzliwe słowa. Dlaczego wybrał mnie? Człowieka takiego jak ja? Dlaczego na mnie zbudował swój Kościół?
— To proste — powiedziała Elżbieta. — Ponieważ Go kochałeś. Sądzę, że kochałeś Go bardziej niż inni.
— Tak, kochałem Go. Byłem jednym z pierwszych, którzy za Nim poszli. Siedziałem sobie, naprawiając sieci, i podniosłem głowę, a On popatrzył na mnie. I powiedział: „Chodź ze mną”. I poszedłem. Myślę, że pokochałem Go od pierwszej chwili.
— Jesteś taki miły, Piotrze — powiedziała Elżbieta. Święty Piotr dotknął niepewnie swoich kluczy.
— Nie wiem, co sądzić o tym Kościele, który założyłem… okazał się inny, niż planowaliśmy…
— Rzeczy nigdy nie okazują się takimi, za jakie je mieliśmy. Wiesz, jak to jest — ciągnęła w zamyśleniu Elżbieta — Przykro mi teraz, że położyłam do łoża mego męża tego trędowatego. Wówczas wydawało się to wspaniałym, mocnym aktem wiary. Ale tak naprawdę… no cóż, nie było to zbyt miłe, prawda?
Święta Apolonia przystanęła raptownie.
— Tak mi przykro — powiedziała. — Zgubiłam swój ząb. Najgorzej, jak się ma taki mały atrybut świętości.
Zawołała:
— Antoni! Chodź i znajdź go dla mnie.
Byli teraz na Ziemi Świętych, i gdy oddychali jej szczególnym zapachem, święta Krystyna krzyknęła radośnie. Śpiewały święte ptaki i grały harfy.
Lecz czternastka wędrowców nie zatrzymywała się. Podążała wytrwale przed siebie, na sąd.
Przywitał ich Archanioł Gabriel.
— Sąd ma sesję — powiedział. — Wejdźcie.
Komnata Zgromadzeń była szeroka i wysoka, a ściany zrobione z mgły i chmur.
Anioł protokolant pisał w Złotej Księdze. Odłożył ją na bok, otworzył rejestr i powiedział:
— Imiona i adresy, proszę.
Podali mu swoje imiona i adres: St.Petrock–on–the–Hill. Stickle Buckland.
— Przedłóżcie swą petycję — powiedział Anioł protokolant. Święty Piotr wystąpił naprzód.
— Zapanował wśród nas niepokój. Prosimy, by pozwolono nam wrócić na ziemię.
— Czy Niebo nie jest dla was dość dobre? — spytał Anioł protokolant. W jego głosie, być może, dawało się wyczuć lekki odcień sarkazmu.
— Jest zbyt dobre.
Anioł protokolant poprawił złotą perukę, nałożył złote okulary i przyjrzał im się z dezaprobatą.
— Czy podajecie w wątpliwość decyzję waszego Stwórcy?
— Nie śmielibyśmy, ale ustanowiono kiedyś…
Archanioł Gabriel, jako mediator i pośrednik między niebem a ziemią, wstał.
— Czy wolno mi przypomnieć, co w tym względzie stanowi prawo? Anioł protokolant skinął głową.
— Zostało ustanowione, na mocy Boskiego dekretu, że w roku Pańskim tysięcznym, a potem w każdym kolejnym milenijnym roku, powinno się wydawać nowe wyroki i decyzje w sprawach wniesionych do specjalnego Sądu Apelacyjnego. Dzisiaj przypada początek drugiego tysiąclecia. Wnoszę, by każdy, kto kiedykolwiek żył na ziemi, miał dzisiaj prawo apelacji.
Anioł protokolant otworzył Złotą Księgę i przeprowadził konsultacje. Zamykając ją ponownie, powiedział:
— Przedstawcie waszą sprawę. Przemówił święty Piotr.
— Umarliśmy za wiarę. Umarliśmy pełni radości. Zostaliśmy nagrodzeni. Nagrodzeni ponad nasze zasługi. My… — zawahał się i zwrócił do młodego mężczyzny o pięknej twarzy i płonących oczach. — Ty wyjaśnij.
— To było za mało — rzekł młody człowiek.
— Wasza nagroda była za mała? — Anioł protokolant wyglądał na oburzonego.
— Nie nasza nagroda. Nasza służba. Umrzeć za wiarę, być świętym to za mało, by zasłużyć na życie wieczne. Znasz moją historię. Byłem bogaty. Przestrzegałem Prawa. Postępowałem wedle przykazań. Ale to było za mało. Poszedłem do Pana. Spytałem Go: „Panie, co mam uczynić, by zasłużyć na życie wieczne?”
— Powiedziano ci, co masz uczynić, a ty to zrobiłeś — powiedział Anioł protokolant.
— To było za mało.
— Zrobiłeś więcej. Po rozdaniu wszystkich dóbr biednym przyłączyłeś się do uczniów w ich misji. Doświadczyłeś męczeństwa. Ukamienowano cię w Efezie.
— To było za mało.
— Cóż więcej chcecie uczynić?
— Mieliśmy wiarę, płomienną wiarę. Wiarę, która może przenosić góry. Dwa tysiące lat nauczyło nas, że mogliśmy uczynić więcej. Nie zawsze mieliśmy w sobie dość współczucia…
To słowo dobyło się z jego ust niczym westchnienie letniego morza. Obiegło szeptem niebo…
— Oto nasza petycja: pozwólcie nam wrócić na ziemię, w litości i współczuciu, by pomóc tym, którzy pomocy potrzebują.
Wśród tych, którzy go otaczali, rozległ się pomruk zgody. Anioł protokolant podniósł słuchawkę złotego intercomu na swoim biurku. Mruczał coś do niej powoli.
Słuchał…
Następnie przemówił — szybko i autorytatywnie.
— Promowanie zatwierdzone — powiedział. — Aprobata na wysokościach.
Odwrócili się, by ruszyć w drogę, ich twarze jaśniały.
— Proszę pozostawić korony i aureole przy drzwiach.
Oddali swoje korony i aureole, po czym wyszli z Sądu. Święty Tomasz zawrócił.
— Przepraszam — powiedział grzecznie. — Ale czy to, co powiedziałeś — to było: Pozwolenie zatwierdzone? Czy też: Promowanie zatwierdzone?
— Promowanie. Po dwóch tysiącach lat świętości zostaliście podniesieni do wyższej rangi.
— Dziękuję. Tak mi się wydawało, że powiedziałeś „promowanie”. Ale chciałem się upewnić.
Ruszył za pozostałymi.
— Zawsze musiał się upewniać — stwierdził Gabriel. — Wiesz, czasem nie mogę powstrzymać się od myśli, jak by to było, gdybym miał nieśmiertelną duszę…
Anioł protokolant wyglądał na wstrząśniętego.
— Uważaj, Gabrielu. Wiesz, co się stało z Lucyferem.
— Czasami jest mi go trochę żal. Zajmowanie pozycji niższej od Adama strasznie go denerwowało. Adam to nie był ktoś specjalnie wielki, co?
— Marny typ — zgodził się Anioł protokolant. — Lecz on i wszyscy jego potomkowie zostali stworzeni na podobieństwo Boga i otrzymali nieśmiertelne dusze. Muszą stać wyżej od Aniołów.
— Zawsze uważałem, że dusza Adama musiała być bardzo mała.
— Wszystko ma jakiś początek — zauważył Anioł protokolant surowo.
Pani Badstock dźwigała coś i ciągnęła. Zapach wiejskiego wysypiska nie był przyjemny. Była to szpetna masa starych opon, połamanych krzeseł, podartych kołder i połamanych łóżek. Rzeczy, których nikt nie potrzebował. Lecz pani Badstock ciągnęła swój ciężar z nadzieją. Jeśli ten stary wózek dziecięcy nadawał się do naprawy… pociągnęła jeszcze raz i wyrwała go z plątaniny żelastwa…
— Do licha! — burknęła pani Badstock. Górna część wózka była w niezłym stanie, lecz brakowało kółek.
Rzuciła go ze złością.
— Czy mogę pani pomóc? — Z ciemności dobiegł kobiecy głos.
— Nie da rady. To cholerstwo nie ma kół.
— Potrzebuje pani koła? Mam tu jedno.
— Dzięki, złotko. Ale potrzebuję czterech. Poza tym to pani koło jest za duże.
— Dlatego pomyślałam sobie, że będę mogła zamienić je na cztery — po małej przeróbce. — Kobieta przebierała palcami po kole, pchając i ciągnąc.
— No! Jak teraz?
— Coś takiego! Jak u licha pani to… jakbyśmy jeszcze miały gwóźdź albo dwa — albo śrubę. Zawołam starego…
— Myślę, że sobie poradzę. — Kobieta pochyliła się nad wózkiem. Pani Badstock spojrzała w dół, by zobaczyć, co się dzieje.
Kobieta wyprostowała się nagle. Wózek stał na czterech kołach.
— Trzeba go będzie trochę naoliwić i wyścielić.
— Dam radę to zrobić! Jakiż to będzie pojazd! Ale z pani mały majsterklepka, co, złotko? Jak u licha pani to zrobiła?
— Naprawdę nie wiem — powiedziała niepewnie święta Katarzyna. — To się po prostu… stało.
Wysoka kobieta w sukni z brokatu powiedziała władczo:
— Zaprowadźcie je do domu. Jest tam mnóstwo miejsca. Mężczyzna i kobieta patrzyli na nią podejrzliwie. Podobnie jak szóstka ich dzieci.
— Rada gdzieś nas umieści — rzekł ponuro mężczyzna.
— Ale nas rozdzielą — powiedziała kobieta.
— A wy tego nie chcecie?
— Oczywiście, że nie.
Troje spośród dzieci zaczęło płakać.
— Zamknijcie cholerne gęby — nakazał mężczyzna, ale bez złości.
— Od dawna mówili, że nas wyeksmitują — powiedział mężczyzna. — Teraz to zrobili. Zawsze upominają się o czynsz. Mogę lepiej wydać moje pieniądze, niż płacąc nimi czynsz. Te wszystkie rady zawsze są przeciwko człowiekowi.
Nie był to miły człowiek. Jego żona też nie była specjalnie miła, pomyślała święta Barbara. Ale kochali swoje dzieci.
— Lepiej chodźcie do mnie — powiedziała.
— A gdzie to jest?
— Tam — wskazała. Odwrócili się, żeby spojrzeć.
— Ale… to zamek! — krzyknęła kobieta głosem pełnym grozy.
— Tak, to niewątpliwie zamek. Więc sami widzicie, że będzie tam mnóstwo miejsca…
Święty Scoithin stał, pełen wahania, nad brzegiem morza. Nie bardzo wiedział, co zrobić ze swoim łososiem.
Mógł go uwędzić, oczywiście — byłby dłużej dobry. Kłopot polegał na tym, że to tylko bogaci lubili wędzone łososie, a bogaci mieli już dość jedzenia. Biedacy o wiele chętniej jedli łososie w puszkach. A może…
Łosoś wygiął się w jego dłoniach, i święty Scoithin podskoczył.
— Panie — rzekł łosoś.
Święty Scoithin patrzył na niego.
— Minęło blisko tysiąc lat, jak nie widziałem morza — powiedział łosoś błagalnie.
Święty Scoithin uśmiechnął się do niego czule. Wszedł w morze i ostrożnie wypuścił rybę do wody.
— Płyń z Bogiem — powiedział.
Wyszedł z powrotem na brzeg i niemal natychmiast potknął się o wielki stos puszek z łososiem, z zatkniętym na szczycie liliowym kwiatem.
Święta Krystyna szła wzdłuż zatłoczonej ulicy. Mijały ją z rykiem silników samochody. Powietrze było przesiąknięte spalinami.
— To okropne — powiedziała święta Krystyna zatykając nos. — Muszę coś z tym zrobić. I dlaczego pojemniki na śmieci nie są częściej opróżniane? To bardzo szkodzi ludziom. — Zastanawiała się przez chwilę. — Może lepiej udam się do parlamentu…
Święty Piotr był zajęty rozkładaniem straganu z chlebem i rybami.
— Najpierw starzy emeryci — powiedział. — Śmiało, dziadku.
— Czy jest pan z opieki społecznej? — spytał podejrzliwie stary człowiek.
— Coś w tym rodzaju.
— Nie z instytucji religijnej, co? Nie zamierzam śpiewać hymnów.
— Kiedy skończy się jedzenie, będę nauczał — powiedział Piotr. — Ale nie musi pan zostać i słuchać.
— Brzmi całkiem uczciwie. A o czym będzie pan nauczał?
— O czymś bardzo prostym. O tym, jak osiągnąć życie wieczne. Jakiś młodszy mężczyzna wybuchnął szyderczym śmiechem.
— Życie wieczne! Też mi nadzieja!
— Tak — powiedział wesoło Piotr, rozkładając na straganie gorące ryby. — To jest nadzieja. Trzeba o tym pamiętać. Zawsze jest nadzieja.
W kościele w St.Petrock–on–the–Hill, w jednej z ławek siedział smutny wikary, obserwując pewnego siebie młodego konserwatora, który badał stare malowidło.
— Przykro mi, proszę księdza — powiedział młody człowiek, odwracając się energicznie. — Nawet sam diabeł tu nie poradzi, obawiam się. Och, przepraszam. Nie powinienem tak się wyrażać. Ale to już od dawna nie nadaje się do odnowienia. Nic się nie da zrobić. Drewno spróchniało i prawie nie ma już farby — jest jej za mało, by stwierdzić, jak wyglądał oryginał. Który to wiek? Piętnasty?
— Późny czternasty.
— Kto to jest? Święci?
— Tak. Siedmiu na każdym skrzydle. — Zaczął wymieniać: — święty Wawrzyniec, święty Tomasz, święty Andrzej, święty Antoni, święty Piotr, święty Scoithin i jeden, którego nie znamy. Po drugiej stronie święta Barbara, święta Katarzyna, święta Apolonia, święta Elżbieta Węgierska, święta Krystyna Niezwykła, święta Małgorzata i święta Marta.
— Ma ksiądz to w małym palcu.
— Istniały kroniki kościelne. W niezbyt dobrym stanie. Niektóre z tych postaci musieliśmy rozpoznawać po ich atrybutach — na przykład świętą Barbarę po jej zamku, a świętego Wawrzyńca po ruszcie. Malowidło wykonał brat Bernard z Opactwa Benedyktynów w Froyle.
— No cóż, przykro mi z powodu mojego werdyktu. Ale wszystko ma swój kres. Słyszałem, że bogaci parafianie księdza zaoferowali nowe malowidło ze współczesnymi postaciami symbolicznymi?
— Tak — przyznał bez entuzjazmu wikary.
— Widział ksiądz to nowe, wielkie centrum katedralne w New Huddersfield? Katedra w Coventry też kiedyś robiła wrażenie, ale tamto bije ją na głowę! Potrzeba oczywiście trochę czasu, żeby się do tej budowli przyzwyczaić.
— Jestem tego pewien.
— Ale to wielkie zamierzenie! Nowoczesne. A weźmy tych dawnych świętych — machnął dłonią w stronę malowidła. — Nie sądzę, by ktokolwiek dzisiaj wiedział, kim jest choćby połowa z nich. Ja z pewnością nie wiem. Kto to był święta Krystyna Niezwykła?
— Bardzo ciekawa postać. Miała niespotykanie wyostrzony zmysł węchu. Podczas pogrzebowego nabożeństwa zapach jej rozkładającego się ciała tak bardzo ją podrażnił, że lewitowała z trumny aż pod dach kaplicy.
— Fiuuu! Co za święta! No tak, spotyka się przeróżnych ludzi. Podejrzewam, że nawet ci dawni święci księdza byliby dzisiaj całkiem inni…
Ten z rusztem to święty Wawrzyniec,
a z kołem — święta Katarzyna;
ze smokiem — święta Małgorzata,
Swą pieczęć święty Wilfred trzyma.
Tak maszerują święci Pańscy,
zstępują ramię w ramię z wyżyn;
tak maszerują święci Pańscy,
aby się Bogu nie sprzeciwić.
„Mogliśmy chwałą się tam sycić,
męczeństwa zdobić się koroną,
ale prosimy dziś gorąco:
wśród ludzi chcemy mieszkać zwykłych.
Wiedzeni żalem i współczuciem,
chcemy być znowu między nimi —
drogi wskazywać im, którymi
do nieba będą mogli wrócić.”
Wyspę porastały bardzo rzadkie drzewa. Była to jałowa ziemia, skalista wyspa, gdzie kozy z trudem znajdowały pożywienie. Wyrastające z morza skały przybierały piękne kształty, a ich kolor zmieniał się zależnie od światła, przechodząc od różanego do morelowego, potem do mgliście bladoszarego, potem ściemniał do różowofioletowego i głęboko liliowego, a w ostatnim gwałtownym spazmie do pomarańczowego, gdy słońce zanurzało się w morzu, które tak trafnie nazywano winnoczerwonym. O wczesnym poranku niebo przybierało bladą barwę dumnego błękitu i zdawało się takie wysokie, że każdego, kto na nie patrzył, napawało grozą.
Lecz kobiety z wyspy nieczęsto spoglądały w górę, chyba że z niepokojem wypatrywały oznak burzy. Były kobietami i musiały pracować. A ponieważ żywności było niewiele, musiały pracować ciężko i bez ustanku, by móc przeżyć wraz z dziećmi. Mężczyźni każdego dnia wypływali w łodziach rybackich. Dzieci pasły kozy i bawiły się w słońcu małymi kamykami.
Tego dnia kobiety, niosąc na głowach wielkie dzbany słodkiej wody, którą zaczerpnęły ze źródła w rozpadlinie skalnej, podążały z trudem w górę zbocza, ku wyżej położonej wiosce.
Maryja wciąż była silna, ale nie tak młoda jak pozostałe kobiety, więc dotrzymywanie im kroku kosztowało ją sporo wysiłku.
Tego dnia kobiety były bardzo radosne, gdyż wkrótce miało się odbyć wesele. Małe dziewczynki tańczyły wokół swoich matek i śpiewały monotonnie:
— Pójdę na wesele… pójdę na wesele… będę miała wstążkę we włosach… będę jadła dżem z róży… dżem z róży łyżeczką…
Matki śmiały się, a jedna z nich zaczęła drażnić się ze swym dzieckiem:
— Skąd wiesz, że wezmę cię na wesele?
Dziecko, zawstydzone, wpatrywało się w matkę.
— Zabierzesz mnie, zrobisz to, zabierzesz… — i przytuliło się do Maryi, domagając się odpowiedzi:
— Pozwoli mi iść na wesele? Powiedz, że pozwoli!
A Maryja uśmiechnęła się i powiedziała łagodnie:
— Myślę, że pozwoli, kochanie!
I wszystkie roześmiały się radośnie, gdyż tego dnia były szczęśliwe i podniecone z powodu wesela.
— Czy kiedykolwiek byłaś na weselu, Maryjo? — spytało dziecko.
— Na swoim własnym — roześmiała się jedna z kobiet.
— Nie chodziło mi o własne. Chodziło mi o przyjęcie weselne, z tańcami i słodkim jedzeniem, dżemem z róży i miodem?
— Tak. Chodziłam na wesela. — Maryja się uśmiechnęła. — Pamiętam jedno wesele… bardzo dobrze… dawno temu.
— Z dżemem z róży?
— Chyba tak… owszem. Było też wino…
Jej głos ucichł, gdy pogrążyła się we wspomnieniu.
— A gdy wino się kończy, musimy pić wodę — powiedziała jedna z kobiet. — Tak jest zawsze!
— Nie piliśmy wody na tamtym weselu! — Głos Maryi zabrzmiał dumnie.
Pozostałe kobiety spojrzały na nią. Wiedziały, że Maryja przybyła tu z daleka ze swym synem i że nieczęsto mówi o swym dawnym życiu, i żerna po temu jakiś ważny powód. Kobiety były na tyle ostrożne, by nie zadawać jej żadnych pytań, ale oczywiście krążyły plotki, a teraz jedno z dzieci wyrwało się i zagadało jak papuga:
— Mówią, że miałaś syna, który był przestępcą i którego zgładzono za jego zbrodnie. Czy to prawda?
Kobiety próbowały uciszyć dziecko, ale Maryja odpowiedziała, patrząc wprost przed siebie:
— Ci, którzy powinni wiedzieć, powiedzieli, że jest przestępcą.
— Ale czy ty tak myślałaś? — nie ustępowało dziecko.
Maryja odrzekła po chwili:
— Nie wiem, co jest słuszne, a co nie. Jestem nieuczona. Mój Syn kochał ludzi — zarówno dobrych jak i złych…
Dotarły teraz do wioski i rozeszły się do swoich domów. Maryja miała najdłuższą drogę do przebycia, jej kamienna chata znajdowała się na samym końcu szeregu niskich, przysadzistych domów.
— Jak się czuje twój syn? Dobrze, mam nadzieję? — spytała grzecznie jedna z kobiet.
— Dobrze, niech Bogu będą dzięki.
By zatrzeć wspomnienie tego, co zostało wcześniej powiedziane, kobieta stwierdziła z życzliwością:
— Musisz być dumna z tego twojego syna. Wszystkie wiemy, że to święty człowiek. Mówią, że ma widzenia i że spaceruje z Bogiem.
— To dobry syn — odrzekła Maryja. — I, jak powiadasz, bardzo święty człowiek.
Opuściła je, by udać się w swoją stronę, a one stały i patrzyły za nią przez chwilę.
— To dobra kobieta.
— Tak. To nie jej wina, jestem tego pewna, że ten pierwszy syn zbłądził.
— Takie rzeczy się zdarzają. Nie wiadomo dlaczego. Ale jest szczęśliwa ze swym synem. Są chwile, gdy jest ożywiony przez Ducha, a wtedy wygłasza głośno proroctwa. Jego stopy, powiadają, unoszą się znad ziemi… a potem leży jak martwy przez jakiś czas.
Wszystkie kiwały głowami i cmokały ze zdziwieniem i zadowoleniem, że żyje wśród nich taki święty człowiek.
Maryja weszła do małej kamiennej chaty i postawiła na ziemi dzban z wodą. Zerknęła na człowieka siedzącego przy topornym stole. Leżał przed nim pergamin, a on pochylał się i pisał piórem, przerywając od czasu do czasu i na wpół przymykając oczy, gdy zatracał się w płomieniach ducha…
Maryja pilnowała się, by mu nie przeszkadzać. Zajęła się przygotowaniem posiłku.
Człowiek ten był pięknym mężczyzną, choć już niemłodym. Miał niezwykle delikatne rysy i nieobecne oczy kogoś, dla kogo życie duchowe jest tak rzeczywiste jak życie cielesne. Teraz pióro wysunęło się z jego dłoni, i wydawał się niemal pogrążać w transie, nie poruszając się ani nie mówiąc, prawie nie oddychając.
Maryja postawiła na stole talerze.
— Posiłek gotów, mój synu.
Jak ktoś, kto słyszy słaby odgłos z daleka, potrząsnął niecierpliwie głową.
— Wizja… tak blisko… — zamruczał — tak blisko… kiedy, och, kiedy?
— Chodź, mój synu, zjedz.
Dał znak dłonią, że nie chce jedzenia.
— Jest inny głód, inne pragnienie! Pokarm ducha… Pragnienie sprawiedliwości…
— Ale musisz jeść. By sprawić mi przyjemność. By sprawić przyjemność swej matce.
Łagodnie go namawiała i łajała — i w końcu zstąpił z wyżyn swej egzaltacji i uśmiechnął się do niej, a jego spojrzenie było już ludzkie i na wpół żartobliwe.
— Czy muszę jeść, by cię zadowolić?
— Tak. Bo jak nie, to będę nieszczęśliwa.
Więc jadł, by sprawić jej przyjemność, ledwie zauważając, co spożywa.
Potem, po chwili zastanowienia, spytał:
— A co u ciebie, droga Matko? Czy masz wszystko, czego ci potrzeba?
— Mam wszystko, czego mi potrzeba — odpowiedziała Maryja.
Skinął głową, uspokojony, i znów wziął do ręki pióro.
Gdy Maryja wszystko uprzątnęła, wyszła i stanęła na wysokim brzegu, spoglądając w morze. Splotła dłonie, pochyliła głowę i przemówiła bezgłośnie.
— Czy uczyniłam wszystko, co było w mojej mocy? Jestem taką prostą kobietą. Nie zawsze wiem, jak służyć i dbać o kogoś, kto jest niechybnie świętym Pańskim. Piorę jego szaty i przygotowuję mu posiłki, i przynoszę mu świeżą wodę, i obmywam mu stopy. Ale nie wiem, co czynić ponadto.
Gdy tak stała, jej niepokój minął. Na jej steraną twarz znów powróciła błogość.
W dole, do niewielkiego kamiennego nabrzeża przybiła łódź. Nie była to zwykła łódź rybacka, ale taka, której burta sięga wysoko ponad linię wody i która ma duży, zagięty dziób z bogato rzeźbionego drewna. Wysiedli z niej dwaj ludzie, a wtedy kilku starych mężczyzn, którzy naprawiali sieci, podeszło do nich, by ich zagadnąć.
Obcy grzecznie wyjaśnili cel swego przybycia.
— Szukamy pośród okolicznych wysp tej, na której, jak powiadają, mieszka Królowa Niebios.
Starzy rybacy potrząsnęli głowami.
— To, czego szukacie, na pewno nie znajduje się na tej wyspie. Nie mamy tu takiej świątyni, jaką opisujecie.
— Może wasze kobiety znają taką świątynię? — dopytywał jeden z przybyłych. — Kobiety nieraz nie mówią o tych sprawach.
— Pytajcie, jeśli chcecie. Jeden z nas pójdzie z wami i zaprowadzi was do wsi.
Nieznajomi udali się za przewodnikiem. Kobiety wyległy z domów. Były podniecone i zainteresowane, ale wszystkie potrząsały przecząco głowami.
— Żadna bogini nie ma tu swej świątyni, niestety! Ani przy naszym źródle, ani gdzie indziej.
Opowiedziały o innych świątyniach, które rzekomo istniały w innych miejscach, ale żadna nie była tą, której szukali obcy.
— Ale mamy tu świętego człowieka — powiedziała z dumą jedna z kobiet. — Jego ciało to skóra i kości, a gdy tylko matka mu pozwala, pości cały czas.
Lecz obcy nie szukali świętego człowieka, bez względu na to, jak wielka była jego świętość.
— Przynajmniej go spytajcie — nalegała jedna z kobiet. — Może wiedzieć o czymś takim, czego szukacie.
Poszli więc do zagrody świętego człowieka; ale on był już zatopiony w wizji i przez pewien czas nie słyszał nawet, co do niego mówią.
Po chwili wpadł w złość i powiedział:
— Błądzicie w poszukiwaniu pogańskiej bogini. Takiej jak Szkarłatna Wszetecznica z Babilonu, albo wstrętni bożkowie Fenicjan. Jest tylko jeden Odkupiciel, a jest nim Żywy Syn Boga.
Obcy odeszli, ale matka świętego człowieka podążyła za nimi, w tajemnicy przed swym synem.
— Nie gniewajcie się — błagała. — Mój syn nie chciał być dla was niegrzeczny; ale on jest taki czysty i taki święty, że żyje gdzieś wysoko nad ziemią. Jest dobrym człowiekiem i dobrym synem.
Obcy przemówili do niej łagodnie.
— Nie czujemy się obrażeni. Jesteś dobrą kobietą i masz dobrego syna.
— Jestem zwykłą kobietą — odrzekła. — Ale muszę wam powiedzieć, że nie powinniście wierzyć w owe Afrodyty i Isztary, czy jak brzmią te ich pogańskie imiona. Jest tylko jeden Bóg, nasz Ojciec w Niebie.
— Powiadasz, że jesteś tylko zwykłą kobietą — rzekł starszy z mężczyzn. — Ale choć twoja twarz jest stara i poznaczona bruzdami smutku, to jednak wydaje mi się obliczem wielkiego piękna — a ja swojego czasu terminowałem u wielkiego rzeźbiarza, więc wiem, czym jest piękno.
Maryja, zdumiona, zawołała:
— Kiedyś, być może, kiedy tkałam barwny dywan w Świątyni, albo kiedy nalewałam wino w warsztacie mego męża, lub trzymałam pierworodnego Syna w ramionach. Ale teraz!
Lecz stary rzeźbiarz potrząsnął głową.
— Piękno kryje się pod skórą — twierdził. — W kościach. Tak, i jeszcze głębiej—w sercu. Mówię więc, że jesteś piękną kobietą, być może piękniejszą teraz niż wówczas, gdy byłaś młodą dziewczyną. Żegnaj i bądź błogosławiona.
I nieznajomi odpłynęli w swojej łodzi, a Maryja ruszyła powoli do zagrody i swego syna.
Przybycie obcych sprawiło, że stał się niespokojny. Chodził tam i z powrotem, trzymając się za głowę, jak cierpiący człowiek.
Maryja podbiegła do niego i wzięła go w ramiona.
— Co ci jest, drogi synu? A on wyjęczał:
— Duch mnie opuścił… jestem pusty… pusty… odcięty od Boga, od radości, jaką daje Jego obecność.
Wtedy zaczęła go pocieszać — tak jak robiła to wielokrotnie przedtem, mówiąc:
— Czasem tak być musi, nie wiemy, dlaczego. To jak fala morska. Cofa się od brzegu, ale potem wraca, mój synu, wraca.
Ale on wykrzyknął:
— Ty nie wiesz. Nie możesz zrozumieć… nie wiesz, co to oznacza, gdy jest się we władzy Ducha, gdy jest się wyniesionym przez wielką chwałę Boga!
Maryja rzekła pokornie:
— To prawda. Nigdy tego nie odczułam. Pozostaje mi tylko pamięć…
— Pamięć nie wystarcza!
Lecz Maryja powiedziała żarliwie:
— Mnie wystarcza!
Podeszła do drzwi i stanęła w progu, patrząc w morze, tam, gdzie odpłynęli nieznajomi…
Gdy tak stała przy drzwiach, poczuła, jak rodzi się w niej dziwny niepokój; podniecająca, przepełniona nadzieją radość. Zaczęła schodzić z powrotem na brzeg morza, ale się powstrzymała, gdyż wiedziała, że syn będzie jej niedługo potrzebował. Zaczął się cały trząść, jego ciało wygięło się i w końcu zesztywniały mu kończyny i runął na ziemię, gdzie leżał jak martwy. Wtedy nakryła go, by nie zmarzł, i wsunęła mu między wargi złożony kilkakrotnie kawałek sukna, na wypadek gdyby konwulsje powróciły. Lecz on leżał nieruchomo, nie było też widać, by oddychał.
Maryja wiedziała z doświadczenia, że nie poruszy się przez wiele godzin, więc znów wyszła na wzgórze. Robiło się już ciemno, a nad morzem pojawił się księżyc.
Maryja stała tam, radując się wieczornym chłodem. Jej myśli były pełne wspomnień z przeszłości, wspomnień o pospiesznej ucieczce do Egiptu, o warsztacie stolarskim, o weselu w Kanie…
I znów poczuła owo radosne oczekiwanie.
„Może — pomyślała — może wreszcie nadszedł czas.”
I zaczęła, bardzo powoli, schodzić ku morzu…
Na niebo wypłynął księżyc, który wyczarował srebrzystą ścieżkę na wodzie, i gdy światło nasiliło się, Maryja ujrzała zbliżającą się łódź.
Pomyślała: „Nieznajomi znów wracają…”
Ale to nie byli oni… zauważyła, że to nie tamta zgrabna, rzeźbiona łódź. Była to prosta łódź rybacka — taka, jaką widywała całe życie…
I wtedy już wiedziała — wiedziała na pewno… to była Jego łódź i to On przybywał w końcu, żeby ją zabrać.
I zaczęła biec, ślizgając się i potykając na nierównych kamieniach brzegu. I gdy dotarła do linii wody, szlochając i dysząc, ujrzała, jak jeden z trzech ludzi wychodzi z łodzi w morze i idzie po księżycowej ścieżce w jej stronę.
Był coraz bliżej… i po chwili, po chwili… była w Jego ramionach… wyrzucała z siebie słowa, bezładnie, chcąc Mu tyle powiedzieć.
— Uczyniłam tak, jak mnie prosiłeś… opiekowałam się Janem… był dla mnie synem. Nie jestem mądra… nie zawsze potrafię zrozumieć jego wzniosłe myśli i wizje, ale przyrządzałam mu dobre jedzenie i obmywałam mu stopy, i dbałam o niego, i kochałam go… byłam mu matką a on był mi synem…
Patrzyła z niepokojem w Jego twarz, czekając na odpowiedź.
— Uczyniłaś wszystko, o co cię prosiłem — powiedział łagodnie. — A teraz wracasz ze mną do domu.
— Ale jak dostanę się na łódź?
— Pójdziemy razem po wodzie.
Wpatrzyła się w morze.
— Czy to… tak, to oni… Szymon i Andrzej, nieprawdaż?
— Tak, chcieli mi towarzyszyć.
— Jacy szczęśliwi… och, jacy szczęśliwi będziemy! — zawołała Maryja. — Czy pamiętasz dzień weselny w Kanie…?
I tak, gdy szli razem po wodzie, opowiadała bez tchu swemu Synowi o wszystkich drobnych zdarzeniach i wypadkach jej życia, i nawet o tym, jak tego samego dnia przybyli na wyspę dwaj obcy, szukając Królowej Niebios. Jakież to było zabawne!
— Mieli całkowitą rację — rzekł jej Syn. — Królowa Niebios była na tej wyspie, ale oni jej nie poznali, gdy ją ujrzeli…
I spojrzał w zmęczoną, pobrużdżoną, piękną twarz swej Matki i powtórzył cicho:
— Nie, nie poznali jej, gdy ją ujrzeli!
Jan zbudził się rankiem i wstał z ziemi.
Był Dzień Pański i Jan pojął od razu, że będzie to wielki dzień jego życia!
Wstąpił w niego Duch…
Wziął pióro do ręki i napisał:
„Ujrzałem nowe niebo i nową ziemię… i usłyszałem za sobą potężny głos, jakoby trąby… wołał:
Jam jest Alfa i Omega, pierwszy i ostatni… Byłem
umarły, a oto żyję na wieki wieków, Amen. Mam klucze
śmierci i królestwa umarłych… Oto przychodzę wkrótce;
a ze mną nagroda moja, by oddać każdemu według uczynków
jego…