Kir Bułyczow
Tajemnica Orułganu
Тайна Урулгана
Przełożyła Agnieszka Chodkowska–Gyurics
Zbliżał się koniec lata, ale wciąż ściemniało się późno. Daleki brzeg skrył się w wieczornym zmroku, a bliższy, stromy, porośnięty cieniutkimi, wciśniętymi między skały jodełkami, wyglądał jak namalowany na długim kartonie. Dookoła pełno było różnych dźwięków, które tylko podkreślały bezkresną ciszę — gdy nieoczekiwanie nastąpiła przerwa, była tak pusta, jakby świat wokół nie został jeszcze stworzony.
Na rufie „Św. Siergieja Radoneżskiego” smętnie śpiewali rzemieślnicy sprowadzeni przez Jefrema Kołokołowa, łopatki napędu równomiernie uderzały w wodę, pluskała rzeka, kapitan głośno rugał na mostku marynarza, który zapomniał w Żygańsku pustej beczki, wewnątrz parostatku, gdzieś w dole, stukał silnik. „Św. Siergiej Radoneżski” nie był tak duży i elegancki jak parostatki pływające po Wołdze, ale wszystkie elementy wyposażenia miał niemieckie, z wielkim trudem przywiezione po kawałku z Jakucka. Na górnym pokładzie znajdowało się sześć kajut wykończonych drewnem i jadalnia z aksamitnymi zasIonami, błyszczącymi, miedzianymi ozdobami i pianinem, na którym nieraz muzykowała panna Weronika Smith, a pasażerowie drugiej klasy tłoczyli się, zaglądali przez okno, wymieniając opinie na temat cudzoziemki i jej narzeczonego, pana Douglasa Robertsona, niezwykle przystojnego mężczyzny.
Ale późnym wieczorem, po kolacji, zjedzonej w towarzystwie kapitana, który w młodości uczestniczył w wielu dalekich rejsach i odwiedził nawet miasto San Francisco, cudzoziemcy zamknęli się w kajucie Weroniki Smith, żeby spokojnie omówić swoje sprawy. Wszyscy ludzie na parostatku, nawet ostatni palacz, wiedzieli po co Anglicy udają się do Nowopiatnicka. Niektórzy współczuli im, inni podśmiewali się po cichu.
Panna Weronika Smith, zgrabna, szarooka dziewczyna o puszystych, popielatych włosach, związanych na karku w kok, krótkim, prostym nosie i ostrym, zdecydowanym podbródku, siedziała na koi podwinąwszy pod siebie długie nogi z mocnymi łydkami, zahartowanymi podczas ćwiczeń gimnastycznych i konnej jazdy. Jej wygląd w pełni odpowiadał ilustracjom w magazynie „Country Life” i, oczywiście, najbardziej byłoby jej do twarzy w stroju amazonki, z pejczem w ręku. Warto nadmienić, że właśnie tak wychował ją kapitan Olivier Smith, i tylko złośliwość losu, związana z nieudaną wyprawą ojca i śmiercią matki, zmusiła ją do zmiany wcześniej obranej drogi. Będąc dziewczyną zdecydowaną, Weronika nigdy i nikomu ze swych znajomych nie dała odczuć, że jest zmęczona rolą śpiewaczki — pomogły jej lekcje śpiewu, których udzielał jej profesor Medicci, nauczyciel muzyki na pensji w Brnie, gdzie Weronika przebywała aż do chwili, gdy skończyła osiemnaście lat.
Towarzysz podróży Weroniki — Douglas Robertson — również wyglądał jak ze stron brukowca. Tropikalna opalenizna, zdobyta, jak mówiono, podczas polowania na słonie w Kenii, gdzie towarzyszył lordowi Worcy, nie znikła nawet tu, w rosyjskiej Syberii. Jego twarz ozdobiona niewielką szramą — pamiątką po jednej z romantycznych przygód, których Douglas miał wiele na swym koncie — wyrażała siłę i pewność siebie. Pociągła, z wyraźnymi, wczesnymi zmarszczkami, wąskim, ale nie za bardzo, czołem, z dużym, ale nie nad miarę, podbródkiem — była to twarz dżentelmena, myśliwego i godnego szacunku poszukiwacza przygód. Jego rodzina nie była wysoko postawiona, nie zdobył dobrego wykształcenia, był jednak przyjmowany w najlepszych londyńskich domach, a jego dobroduszny uśmiech, gotowość do wszystkich ryzykownych przedsięwzięć, nie opuszczający go nigdy spokój, wywoływały instynktowne zaufanie i, w rezultacie, zaproszenia na lunch, a nawet na afrykańskie safari, szczególnie, że sprzyjała temu jego reputacja jednego z najlepszych strzelców w Londynie.
Od czasu gdy spotkali się trzy lata temu, w Blackshire, na wyścigach konnych, Douglas szczerze interesował się Weroniką. W tym czasie Weronika dopiero co wróciła ze Szwajcarii i zaczęła pokazywać się w wielkim świecie.
Uroda Weroniki, sława jej ojca, bogactwo rodziny Smithów, wszystko to sprzysięgło się przeciwko młodemu Robertsonowi, który, prawdę mówiąc (choć prawda ta była znana tylko jego wierzycielom), nie miał ani pensa przy duszy. Tym niemniej Douglas był uparty. Żywiąc nadzieję, że dziewczyna zwróci na niego uwagę, niemal przyłączył się do ekspedycji, na czele której stał jej ojciec. Jednak po trzeźwym przemyśleniu sprawy rozmyślił się, bo znajdując się w towarzystwie białych niedźwiedzi, dziesiątki tysięcy mil od dziewczyny, nie miałby zbyt wielkich szans, aby podbić jej serce.
Upór pana Robertsona nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Nieoczekiwanie Weronika zakochała się bez pamięci w utalentowanym, ale rozpustnym uchodźcy z Transylwanii, wiolonczeliście, Milošu Kuczce. Uczucie do tego atrakcyjnego bruneta z wąsami jak bycze rogi, tak ją zaślepiło, że Weronika nie przyjechała nawet do Liverpoolu pożegnać statek „Venture”, na którym jej ojciec odpływał do Arktyki.
Douglas był załamany tragicznym zakrętem losu, przyjął więc propozycję podstarzałego lorda Worcy, by wziąć udział w safari w Kenii, potem udał się do Mandżurii jako korespondent gazety „Daily Mail”, pół roku mieszkał w Korei, niemal przedostał się do Tybetu, i dopiero po upływie ponad dwóch lat wrócił do Londynu, nie wzbogaciwszy się ani odrobinę i nie zdobywszy ani krzty rozsądku. Z Mandżurii przywiózł służącego, Chińczyka imieniem Liu, który był wspaniałym kucharzem i mistrzem wschodnich sztuk walki oraz upodobanie do jaśminowej herbaty, czego mieszkańcy Wysp Brytyjskich w żaden sposób nie mogli zrozumieć.
Po powrocie Douglas zaczął zbierać informacje o swej dawnej ukochanej i dowiedział się o tragicznych zmianach, jakie zaszły w jej życiu.
Po odpłynięciu kapitana Olivera Smitha Weronika, zgodnie z umową, zamieszkała u swojej ciotki Jane w Devonshire. Wiolonczelista Kućka wyjechał do Mediolanu i życie powoli wróciło do normy. Weronika jeździła konno w okolicach domu ciotki i podtrzymywała stosunki towarzyskie z sąsiadami. Obok niej pojawił się nawet narzeczony — pan Krenckshaw, członek parlamentu z ramienia partii konserwatywnej, któremu wróżono, że rychło otrzyma tekę ministra.
I w jednej chwili wszystko się rozpadło.
Najpierw przepadł bez wieści „Venture”. Ostatnie listy zostały przekazane na płynący w przeciwnym kierunku rosyjski statek — było to w pobliżu Nowej Ziemi, cztery miesiące od wyruszenia z Liverpoolu z zamiarem przepłynięcia z Atlantyku na Ocean Spokojny. Minął rok, żadne inny listy nie przyszły, i nikt już nie miał wątpliwości, że statek kapitana Smitha zaginął wśród lodów.
Wtedy właśnie wydarzyła się tragedia z ciocią Jane.
Swego czasu, po śmierci rodziców, majątek Smithów został polubownie podzielony między Olivera i Jane. Jako że ciocia Jane nie miała dzieci, a matka Weroniki umarła, towarzysząc mężowi podczas nieudanej wyprawy na Biegun Południowy, i zostawiła pięcioletnią dziewczynkę pod opieką panny Jane Smith, ta zastąpiła jej matkę.
Przekonany, że przyszłość córki jest dobrze zabezpieczona, kapitan Smith odjeżdżając nie zostawił testamentu, zakładając, że w przypadku jego śmierci Weronika odziedziczy oba majątki.
Ale życie ułożyło się inaczej.
Nikt nie podejrzewał, że cicha jak myszka panna Smith gra na giełdzie i uczestniczy w podejrzanych przedsięwzięciach. Wiadomość o zniknięciu ukochanego brata silnie wpłynęła na stan jej ducha, więc — jak uparty pijak — z jeszcze większą energią wdała się w spekulacje. Nietrudno zgadnąć, że szybko stała się ofiarą szalbierzy i straciła cały majątek. Wstydząc się przyznać do bankructwa swej bratanicy, którą gorąco kochała, panna Jane zażyła truciznę.
Po pogrzebie okazało się, że Weronika nie odziedziczyła nic oprócz długów.
Z tym mogłaby sobie jeszcze jakoś poradzić, gdyby kapitan Smith, którego część majątku pozostała nietknięta i była ulokowana w majątkach ziemskich i solidnych papierach wartościowych, wrócił lub zginął. Lecz kapitan zaginął bez wieści. Był, a jednocześnie go nie było. Z punktu widzenia prawa nie był martwy, a więc Weronika nie mogła po nim dziedziczyć.
Spadkobierczyni czterystu tysięcy funtów szterlingów, panna Smith była zwykłą biedaczką.
Niestety, narzeczony, pan Krenckshaw, przestał interesować się nią, gdy tylko dotarły do niego te wieści.
Weronika zebrała klejnoty, które zostały jej po matce i przeprowadziła się do Londynu, gdzie wynajęła malutkie, czteropokojowe mieszkanko. Musiała zwolnić całą służbę z wyjątkiem pokojówki Peggy, przywiezionej dawno temu przez ojca z Cejlonu, która była kimś znacznie ważniejszym niż tylko pokojówką. Była towarzyszką, przyjaciółką i starszą siostrą Weroniki.
Energiczny charakter Weroniki nie pozwolił jej pogodzić się z losem biedaczki. Przypomniała sobie, jakie komplementy prawił jej w pensjonacie nauczyciel muzyki, profesor Medicci, i postanowiła zarabiać, występując na koncertach. Uroda i czar młodej śpiewaczki otwarły przed nią drogę do varieté, ale niezbyt silny, niestety, głos, nie dawał nadziei na występy w operze. Wychowanie i duma nie pozwoliły Weronice zniżyć się do roli kabaretowej piosenkarki, mogła więc jedynie występować w letnich teatrach, prezentując ludowe ballady, ale to nie dawało prawie żadnego dochodu. Starzy znajomi gdzieś znikli, a nowi nie pojawili się, bo Weronika nie umiała znaleźć wspólnego języka z bohemą. Wielekroć musiała, zwłaszcza w pociągach, bronić swojej czci przed bezczelnymi zalotnikami, sądzącymi, że każda piosenkarka jest dostępną i łatwą zdobyczą. Dwukrotnie, z wielkim oburzeniem, odrzuciła propozycję przejścia na utrzymanie starszych, dobrze sytuowanych dżentelmenów. Tylko nadzieja na powrót ojca nie pozwalała Weronice wpaść w rozpacz. Tak minęły prawie dwa lata. Jakież było jej zdziwienie, gdy złożył jej wizytę były wielbiciel, pan Douglas Robertson!
Po powrocie z długiej podróży, dowiedziawszy się o losie panny Smith, nie omieszkał odnaleźć Weroniki i powiedzieć jej, że jego uczucia nie zmieniły się przez te wszystkie lata.
Pojawienie się Douglasa ucieszyło Weronikę. Okazał się nitką łączącą nieszczęśliwą dziewczynę ze szczęśliwą przeszłością. Douglas nigdy nie przypominał jej o wiolonczeliście Kuczce i nie osądzał prób zdobycia samodzielności w sposób nie akceptowany w wytwornym towarzystwie.
Weronika i Douglas spotykali się często. Jednak Weronika nie myślała o tym, aby złączyć swój los z tym przystojnym, młodym człowiekiem. Było po temu kilka przyczyn.
Po pierwsze, pan Robertson był biedny jak mysz kościelna — nie umknęło to przenikliwemu wzrokowi Weroniki, chociaż nigdy nie rozmawiali ze sobą na tematy finansowe.
Po drugie, Weronika nie kochała pana Robertsona, a wdzięczność nie była, jej zdaniem, wystarczającym powodem, by oddać mu rękę i serce.
Mniej więcej dwa miesiące po powrocie Douglasa zdarzyło się coś, na co Weronika nie śmiała już czekać.
Na brzegu Oceanu Lodowatego, niedaleko od ujścia syberyjskiej rzeki Leny, odkryto zamarznięte zwłoki. Na piersi nieboszczyka — jak się okazało marynarza ze statku „Venture” — znaleziono list kapitana Smitha. W liście kapitan informował, że „Venture” już drugi rok tkwi unieruchomiony przez lód na północny wschód od półwyspu Tajmyr, a jego załodze brakuje już wszystkiego. Jeśli następnego lata lód nie uwolni statku, będą zmuszeni ruszyć w stronę lądu pieszo.
List kapitana Smitha długo wędrował do Londynu, w końcu dotarł na miejsce w czerwcu 1913 roku. Wywołał krótkotrwałą sensację w prasie, ale kiedy pełna nadziei Weronika zwróciła się z prośbą o pomoc do Admiralicji i Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, przekonała się, że nikt w Zjednoczonym Królestwie nie śpieszy się, aby organizować ekspedycję, która wyruszyłaby na poszukiwanie kapitana Smitha u wybrzeży Tajmyru. Weronice wyjaśniono, że ekspedycji ratunkowej nie da się przygotować szybciej niż w ciągu kilku miesięcy, a do tego czasu nadejdzie jesień. Tak więc do rozmowy można będzie wrócić dopiero wiosną przyszłego roku.
Przekonana, że nie może liczyć na niczyje wsparcie, i Weronika przy pomocy wiernego Douglasa, starała się zainteresować losem kapitana prywatnych dobroczyńców, lecz tu także poniosła klęskę.
W tej sytuacji oznajmiła, że sama wyruszy na Syberię.
Popłynie w dół syberyjskiej rzeki Leny i tam, na wybrzeżu Oceanu Lodowatego, spotka się z ojcem, który na pewno ruszy pieszo w stronę Dużej Ziemi.
Plany Weroniki nie były znane szerokiej publice, gdyż nie stało za nimi nic, poza rozpaczą. Weronika sprzedała resztki matczynych klejnotów, lecz suma nie wystarczyła na podróż do ujścia Leny.
Douglas Robertson, który ograniczał się do wyrażania zrozumienia dla planów swej ukochanej, pewnego pięknego dnia pojawił się u niej w domu, na Driver’s Street z niezwykłą propozycją.
Oznajmił, że znalazł osobę gotową sfinansować to szalone przedsięwzięcie. On sam zamierza udać się wraz z Weroniką na Syberię. Nie żąda w zamian niczego, oprócz obietnicy zawarcia małżeństwa po powrocie do Londynu.
Weronika znajdowała się w takim stanie ducha, że przyjęła propozycję Douglasa jak dar niebios. Nie chciała słuchać ostrzeżeń służącej Peggy, która, nie lubiąc Douglasa, pytała:
— Skąd wziął na to pieniądze? Musiał zdobyć je w jakiś podejrzany sposób!
— Nie! — z zapałem zakrzyknęła Weronika. — Jeśli to jedyny sposób, aby uratować ojca, który brnie teraz przez lodową pustynię, nie mam prawa zastanawiać się! Douglas w pełni zasłużył na moją rękę.
Peggy musiała się poddać.
Wspólna podróż młodych ludzi trwała już prawie dwa miesiące, a przecież w Londynie zakładali, że dotrą na miejsce nie później niż w ciągu miesiąca.
Zdawało się, że jakieś złe siły sprzysięgły się przeciwko nim. Opóźnienie w Sankt Petersburgu spowodowane nieporozumieniem z brytyjskim konsulem, silne przeziębienie, które zmusiło Weronikę do spędzenia dwóch tygodni w łóżku, w moskiewskim Grand Hotelu, katastrofa pociągu w okolicach Nowonikołajewska, która zatrzymała ich przez kolejny tydzień, długie oczekiwanie w Jakucku na parostatek płynący do Nowopiatnicka.
Gdyby na miejscu Weroniki i Douglasa znaleźli się Francuzi, a tym bardziej Włosi, dawno już pokłóciliby się i rozstali, nieprzyzwyczajeni do rosyjskich porządków i syberyjskiej powolności. Ale Anglicy to naród ludzi szczególnych, umiejących na wzór ojców i dziadów znosić trudności ze stoickim spokojem, nie zmieniając przy tym ani swoich przyzwyczajeń, ani sposobu życia. Jakżeby inaczej mogli zawojować pół świata: barbarzyńskie kraje charakteryzujące się nieludzkim klimatem i całkowitym brakiem jakichkolwiek udogodnień cywilizacyjnych.
To dziwne, ale bez względu na długotrwałą podróż, różnorodne braki, niemożność zmiany bielizny osobistej, ani Weronika, ani Douglas nie zrezygnowali ze swych przyzwyczajeń, a postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że dopiero wczoraj opuścili brzegi mglistego Albionu.
Jednak, jak wiadomo, wygląd zewnętrzny może wprowadzić w błąd. W czasie, gdy „Św. Siergiej Radoneżski” minąwszy Żygańsk, który był miastem tylko na mapie, a w rzeczywistości stanowił skupisko żałosnych tunguskich jurt i na wpół rozwalonych izdebek, miał lada chwila dotrzeć do Nowopiatnicka, Douglas Robertson znajdował się w rozpaczliwym stanie ducha, co dobrze wyczuła Weronika, z trwogą obserwująca niepokojące zmiany zachodzące w jej towarzyszu podróży. Przecież tylko patrzeć, jak będą zmuszeni porzucić granice cywilizowanego świata i zagłębić się w dziewicze obszary.
— Stępiła mi się brzytwa — smętnie obwieścił Douglas. Siedział na byle jak pozbijanym stołku, wyciągnąwszy długie nogi i oglądając plamę na bucie, której w żaden sposób nie mógł zamalować, mimo że stracił na to ponad godzinę.
Weronika kiwnęła głową, ale nic nie odpowiedziała. Wpatrywała się w niebieskie niebo za oknem. Czarna sylwetka zasłoniła księżyc i w tej samej chwili do okna zbliżyła się pijana, brudna twarz myśliwego, który wszedł na pokład w Zygańsku i nie zaspokoił jeszcze swej ciekawości co do wyglądu prawdziwych cudzoziemców. Douglas skrzywił się, zrobił krok w stronę okna i zaciągnął żółte, atłasowe zasłony. Komar, który dostał się do kajuty jeszcze za dnia, zabrzęczał pozbawiony wygodnej kryjówki i wzbił się do sufitu, z którego zwisała lampa naftowa.
— Pan coś powiedział? — zapytała Weronika.
Douglas nie odpowiedział. Rozmowę zawsze rozpoczynał wspomnieniem ulubionej brzytwy, którą skradziono mu w Twerze.
Weronika podrapała się w kostkę.
— Przepraszam — powiedziała.
— Zrozumiałem dzisiaj, co nas czeka w tej całej tajdze — powiedział Douglas.
Weronika kiwnęła głową.
W ciągu dnia parostatek stał przez cztery godziny u nabrzeża, gdyż trzeba było narąbać drew do kotłowni. Pasażerowie drugiej klasy pomagali marynarzom, lecz, oczywiście, pasażerów pierwszej klasy — Anglików, profesora Müllera i kupca rybnego Ałaczaczjana — nikt nie zmuszał do takiej pracy. Tym niemniej znudzony wymuszoną bezczynnością Douglas sam zgłosił się do piłowania drewna, a w tym samym czasie profesor Müller zaprosił Weronikę na przechadzkę wzdłuż brzegu, gdzie zauważył bardzo ciekawe osady wapienne.
Gdy tylko dziób parostatku przybił do łagodnego brzegu, silnik stanął i robotnicy ruszyli po trapie w stronę pobliskiego lasu, na spotkanie im wypadła z lasu chmara komarów — można było pomyśleć, że od dawna czają się w zasadzce na ludzi. I, wychodząc z kajuty, Weronika ze zdziwieniem zrozumiała, że krótka, nie zakrywająca kostek podróżna sukienka, nie jest w stanie obronić jej przed ukąszeniami owadów. Oganiając się od nich podążyła na brzeg za tłuściutkim, ruchliwym, przypominającym pana Pickwicka, profesorem.
Profesor pomógł jej zejść na żwirowy brzeg i z przekonaniem powiedział:
— Narzekała pani, że z powodu różnych przeszkód dotarliście do tej krainy zbyt późno. Muszę jednak zauważyć, że w rzeczywistości miała pani szczęście. Zbliża się jesień, a nocne przymrozki są znacznie lepsze od stad komarów i innych owadów, które w tajdze potrafią doprowadzić człowieka do szaleństwa. Muszę się przyznać, że celowo nie wyruszyłem wcześniej w podróż, aby nie stać się ofiarą tych stworów.
— O, tak — uśmiechnęła się dziewczyna, rozpaczliwie starając się odgonić komary. — Z pewnością ma pan rację. Ale czy może ich być jeszcze więcej?
— I to znacznie więcej — odpowiedział profesor, wspinając się po stromym brzegu. — Tym bardziej, że tutaj, nad rzeką, wieje lekka bryza.
Rozmawiali po angielsku. Profesor władał biegle tym językiem, gdyż swego czasu studiował przez trzy lata w Cambridge.
Zanim dotarli do wypatrzonych przez profesora osadów, komary dopiekły dziewczynie tak, że z trudem powstrzymywała się, przed zaproponowaniem powrotu na parostatek. Ale profesor zdawał się nie zauważać owadów. Jak alpinista śmiało wdrapywał się po stromiznach, wznosił okrzyki radości na widok wypatrzonych w wapiennych osadach skamieniałych muszli. Weronika znalazła na brzegu, na skraju wody, kilka belemnitów, które profesor nazwał po rosyjsku „czarne palce”, wyjaśniając przy tym dziewczynie, że są to resztki mięczaków wymarłych miliony lat przed naszą erą, gdy w tych okolicach szumiało ciepłe morze.
Weronika szybkim krokiem spacerowała wzdłuż brzegu, oganiając się od komarów. Starała się spokojnie znosić ukąszenia, gdyż z natury była cierpliwa. Ale kiedy profesor, napełniwszy przezornie zabraną torbę okazami muszli i korali, postanowił wrócić na parostatek, z przerażeniem zrozumiała, że myśl o dalszej podróży przez tajgę przeraża ją znacznie bardziej, niż kiedykolwiek przedtem.
— Proszę mi wybaczyć, profesorze — powiedziała — ale na brzegu Oceanu Lodowatego nie ma komarów?
— Do czasu, gdy tam dotrzecie — odpowiedział profesor poprawiając pince–nez, które zsunęły się na sam czubek nosa, zdaniem Weroniki, pod ciężarem oblepiających je owadów — komarów już nie będzie. Będą mrozy. Co zmusiło panią do tak późnej podróży?
— Planowaliśmy dotrzeć tutaj pod koniec lipca. A pan?
— Cel mojej podróży znajduje się niedaleko od Nowopiatnicka. Poza tym będą mi towarzyszyć ludzie, którzy mieszkają tu na co dzień. Liczę na ich pomoc, bo znam ich z uniwersytetu.
— Przybyli tu z ekspedycją?
— Przybyli tu, niestety, nie z własnej woli — westchnął profesor.
Dziewczyna kiwnęła głową, dając w ten sposób do zrozumienia, że pojęła aluzję profesora i, aby go pocieszyć, powiedziała:
— Australię także stworzyli zesłańcy. Byli wśród nich energiczni ludzie. Ale nie odważyłabym się iść z nimi w głąb lasu.
Profesor nic nie odpowiedział.
Czując, że powiedziała coś nie tak, Weronika w myślach skarciła samą siebie za to, że stara się osądzać na głos rosyjskie porządki, niezrozumiałe dla cywilizowanych ludzi, po czym zmieniła temat rozmowy.
— Czy zdarzyło się panu kiedyś znaleźć bolid? — zapytała.
— Kamienie z nieba — odpowiedział profesor, schodząc ostrożnie z urwiska — to zwyczajni goście stamtąd. Niektóre osiągają gigantyczne rozmiary. Rozciągający się na wiele mil krater w Arizonie powstał po upadku podobnego ciała niebieskiego.
— Czyli mogą być niebezpieczne dla ludzi? Co by się stało, gdyby bolid o takich rozmiarach uderzył w miasto?
— Na szczęście bolid, którego szukam — powiedział profesor — upadł w niezamieszkałym rejonie. Mógł zabić co najwyżej niedźwiedzia.
— Czy jest ich tu dużo? — spytała dziewczyna, mimo woli spoglądając w stronę rosnących blisko urwiska modrzewi.
Gdy wrócili na parostatek Douglasa nie było na brzegu. Nie wytrzymał ukąszeń komarów, ukrył się w kajucie, zapalił fajkę i wytworzył tyle dymu, że ten aż wydostawał się na korytarz szczeliną pod drzwiami takimi kłębami, jakby wewnątrz szalał pożar.
Wieczorem, wspominając te przygody, Weronika najeżyła się.
— Już za późno, żeby się wycofać — powiedziała. — Jednak pan, Douglasie, ma prawo zostawić mnie w każdej chwili. I tak będę panu nieskończenie wdzięczna za wszystko, co pan dla mnie zrobił. Jestem pewna, że nigdy bym tutaj nie dotarła, gdyby nie pańska pomoc i opieka.
— Głupstwa — powiedział Douglas. — A do tego, gdybym panią opuścił, straciłbym kontrakt z „Daily Mail”, bo obiecałem przecież wysyłać im korespondencje. Nie jestem na tyle bogaty, moja droga.
— Nie wiem, jak mogę odpłacić za pańską dobroć.
— Zostając moją żoną odpłaci mi pani z nawiązką — odpowiedział Douglas. — Chociaż, muszę przyznać, czekające nas trudności są tak ogromne, że nie jestem pewien, czy uda nam się dotrzeć do ołtarza.
— Jak pan tak może mówić, mój przyjacielu! — krzyknęła dziewczyna. — Nie jesteśmy przecież wśród ludożerców.
— Dzisiaj widziałem miliony ludożerców, bardziej przerażających, niż dzikusy z wyspy Fidżi. — Douglas uśmiechnął się smutno. — Do tego pani ojciec był lepiej przygotowany do wyprawy. A jednak.
— Proszę tak nie mówić — westchnęła dziewczyna. — Nie tracę nadziei.
— Ja też — powiedział Douglas i położył rękę na kolanie Weroniki.
Weronika z czułością nakryła długimi palcami jego dłoń, starając się przekazać młodemu człowiekowi wdzięczność za opanowanie.
Jednak Douglas źle zrozumiał gest panny Smith. Jego palce, jakby zachęcone, wpiły się mocno w kolano dziewczyny.
— To boli — powiedziała Weronika, starając się odsunąć na bok jego rękę. Ale Douglas nie chciał jej puścić.
— Chcę tylko jednej nagrody — powiedział zdecydowanym głosem. — Pani miłości, moja droga.
— Żywię do pana jedynie pozytywne uczucia — odpowiedziała dziewczyna drżącym głosem. — I postaram się wynagrodzić pana w dowolny, zadowalający pana sposób. A jeśli poprosi pan o moją rękę, jestem gotowa.
— Nie wiem, co będzie za rok — powiedział Douglas. — Czyż pani nie widzi, że moja cierpliwość się kończy? Spędzam u pani boku kolejne miesiące, czuję pani wzrok, zapach pani włosów, widzę linię pani bioder.
— Panie Robertson! — Weronika przerwała młodzieńcowi, starając się jednocześnie zeskoczyć z koi. — Nie sądzi pan, że trzeba zamówić herbatę? Proszę być tak dobrym i zawołać Peggy.
Ale nie udało jej się dokończyć, gdyż Douglas zamknął jej usta pocałunkiem.
— O nie! — dziewczyna starała się sprzeciwić. Odpychała jego spragnione ręce, bezlitośnie rwące jej ubranie, odwracała twarz, by uniknąć pocałunków.
— Będę krzyczeć! — szeptała.
— Niech pani krzyczy — odpowiedział Douglas głośnym szeptem. — Przybiegną Rosjanie i będzie pani skompromitowana.
— Jak panu nie wstyd!
— Obudził się we mnie zwierz!
— To nie zwierzę, a wstrętny gad — sprzeciwiła się dziewczyna, i w tej samej chwili dostrzegła, że jej delikatne, białe piersi, których od czasów Miloša Kuczki nie dotykał żaden mężczyzna, są obnażone, a drżące, pełne pożądania palce Douglasa pieszczą je brutalnie.
— O nie! — jęknęła Weronika, w panice starając się podjąć decyzję, czy wezwać pomoc i tym samym obronić swą cześć, ale zniszczyć ekspedycję, czy raczej ponieść ofiarę, by uratować wyprawę. Opierała się w milczeniu, żywiąc wciąż nadzieję, że Douglas opamięta się lub uda jej się obronić. W kajucie panował mrok, knot lampy naftowej kopcił, na dole, jakby tuż pod głową, sapała maszyna parowa, i Weronice nagle wydało się, że wszystko to nie dzieje się naprawdę, a tylko w wyobraźni — na stronach powieści „Historia pewnego życia” Maupassanta, którą przeczytała w ekspresie transsyberyjskim. O Boże — Weronika modliła się w myślach — przyślij do kajuty Peggy albo profesora Müllera, który obiecał przynieść mi książkę.
Ale nikt nie śpieszył jej z pomocą.
Przyczyną były, jak łatwo się domyślić, cienkie ściany oddzielające kajuty i panująca wieczorem cisza. Pełne pożądania westchnienia Douglasa, szept i prośby dziewczyny, przenikały przez ścianki, docierając nawet na pokład. Chociaż Weronice i Douglasowi wydawało się, że są zamknięci w ciemnej, odosobnionej przestrzeni, a reszta świata nie ma pojęcia o rozgrywającym się w kajucie dramacie, to w rzeczywistości reszta świata bardzo dobrze wiedziała, co się dzieje, ale traktowała to nie jako walkę dziewczyny o zachowanie czci, ale jak rozpustę cudzoziemców zaspokajających w ten sposób swe żądze.
Profesor Müller, którego kajutę oddzielała od kajuty Weroniki tylko przegroda z cienkiej sklejki, zbierał się akurat do snu. Namiętności za ścianą tak go zażenowały, że naciągnął na uszy szlafmycę, a gdy to nie pomogło, zatkał uszy watą i, siedząc na koi, z przerażeniem patrzył na poruszającą się ściankę w obawie, że przegroda zawali się i chcąc nie chcąc stanie się świadkiem intymnej sceny.
Starając się osłonić przed Douglasem swe coraz bardziej obnażone ciało, Weronika zdawała sobie sprawę z tego, że jej sytuacja z każdą chwilą staje się coraz bardziej beznadziejna. W końcu zrozumiała, że musi krzyczeć, ale Douglas cały czas z uporem szeptał jej do ucha:
— Proszę nie krzyczeć, nie trzeba, już za późno, już za późno.
— Nie! — krzyknęła Weronika.
W tej samej chwili z korytarza dobiegł głośny, zdenerwowany głos kupca rybnego Ałaczaczjana, który nie był w stanie znosić dłużej namiętnych dźwięków dochodzących z angielskiej kajuty:
— Przestań, rozumiesz! W mojej kajucie są dzieci i żona. Rozpustnicy! Takie rzeczy trzeba robić cicho, po co krzyczeć?
— Co on? Co on krzyczy? — przestraszyła się panna Smith, gotowa rzucić się za burtę. W rozpaczy ugryzła narzeczonego w ucho, a on odskoczył i krzyknął po angielsku, zwracając się do niewidocznego kupca rybnego:
— Idź do diabła!
Za oknem ktoś zaśmiał się głośno, potwierdzając tym samym, jak cienkie są ściany na płynącym po Lenie parostatku.
Panna Smith przewróciła Douglasa na podłogę i zapłakała, profesor Müller mimo waty w uszach usłyszał szloch i sam gotów był się rozpłakać, gdyż obudziło się w nim współczucie dla dziewczyny, a żona Ałaczaczjana zaczęła krzyczeć na męża po armeńsku, oskarżając go o brak wychowania. Kapitan statku, Seliwanow, który wielu rzeczy nie słyszał, gdyż znajdował się na mostku, dał przeciągły sygnał syreną, zagłuszając przez blisko trzy minuty płacz Weroniki, głosy na pokładzie i kroki rejterującego do swojej kajuty pana Robertsona.
Nowopiatnick uważano za osadę, potem, za czasów imperatora Aleksandra II, zbudowano tam cerkiew i awansował do rangi wsi. Długo by jeszcze nie stał się miastem, gdyby nie troska Jefrema Kołokołowa. Jefrem marzył o tym, by stać się honorowym obywatelem. Lecz było to możliwe tylko we własnym mieście. Trudno sobie wyobrazić, ile starań, wydatków i czasu trzeba było, aby zmienić Nowopiatnick w miasto. Rozporządzenie ujrzało światło dzienne dopiero 7 stycznia 1911 roku. Wieś Nowopiatnickw guberni jakuckiej została ogłoszona miastem. Tego samego roku, w lecie, Jefrem Kołokołow został pierwszym, i jedynym, honorowym obywatelem.
Gdy parostatek „Św. Siergiej Radoneżski” wyłonił się zza wyspy Pakojnej i dał sygnał syreną widząc za zakrętem Leny Nowopiatnick, całe miasto zebrało się już na przystani.
Nie było tylko Jefrema Kołokołowa.
Parostatek z ożywieniem rozbryzgiwał wodę łopatkami koła, kierując się w stronę przystani. Tłum rzucił się do przodu.
Wtedy pojawiły się pierwsze oznaki rychłego przyjazdu Jefrema Ionycza. Na stoku zatrzymał się wóz. Mitka Kosoj ściągnął z niego przykrycie, Achmetka i Mołczun wytężyli siły, zrzucili przez krawędź zwinięty w rulon dywan i zaczęli rozwijać go w górę, po stoku, zakrywając błoto. Dywanu starczyło akurat do przystani.
Gdy parostatek, dając ponownie sygnał syreną, zaczął sapać i przybijać do brzegu, z góry rzucił się do cum kolorowy tłum Cyganów. Tych samych, których jesienią Jefrem zwabił z Jakucka, i którzy służyli mu przez całą zimę. A gdy magnat nie był w nastroju, dorabiali sobie w restauracji „Złoty Orułgan”, także należącej do honorowego obywatela Kołokołowa.
Roztrącając obywateli i zesłańców Cyganie bezczelnie przebili się do samego brzegu i od razu zaintonowali pieśń.
Marynarze pobiegli wzdłuż burty. Na przystani, przepychając się między ciekawskimi, zastukał drewnianą nogą inwalida Płatonycz, złapał koniec cumy, zarzucił go na pachołek cumowniczy i zaczął mocować. Wartki nurt przesuwał parostatek, kapitan Seliwanow wrzasnął z mostka, żeby zamocowali drugi koniec. Maszyny dały całą wstecz, czarny dym walił aż do nieba.
Podniósł się zgiełk, ludzie na przystani wypatrywali znajomych, krzyczeli do nich, głośno śpiewali Cyganie. Hałas sprawił, że przegapiono moment pojawienia się Jefrema Kołokołowa — ceremoniału w pełni zrozumiałego dla miejscowych i całkiem niezwykłego dla przyjezdnych.
Jefrem podjechał do przystani czerwonym autem Mercedes–Benz, zaprzężonym w parę białych koni w niebiesko–złotych czaprakach.
Parostatek przybił do brzegu dokładnie w tej samej chwili, gdy siedzący na przednim siedzeniu auta woźnica uniósł się i zatrzymał ogniste konie. Achmetka i Mitka Kosoj jednocześnie dopadli samochodu i otwarli jego błyszczące drzwi. Gdy tylko honorowy obywatel, Jefrem Ionycz, zszedł na rozpostarty dywan, Cyganie rozpoczęli pieśń powitalną.
Powodem tak dziwnego i efektownego pojawienia się Kołokołowa nie było bynajmniej dziwactwo niezrównoważonego umysłu, przypisywane zwykle w plotkach bogatym, syberyjskim właścicielom kopalń złota, a dwie pomyłki Kołokołowa. Dwa lata wcześniej sprowadził z Niemiec samochód, chcąc w ten sposób podnieść prestiż miasta. Ale popełnił błąd. W chwili pojawienia się auta jedynej, godnej tej nazwy ulicy — Nikołajewskiej — nie zdążono jeszcze wybrukować, a o innych drogach nie było nawet co marzyć. Po obejrzeniu niemieckiego samobieżnego ekwipażu Kołokołow zrozumiał, że przecenił jego możliwości i minie jeszcze wiele lat, nim będzie mógł jeździć autem po okolicy. Druga, równie zrozumiała pomyłka Kołokołowa polegała na tym, że zaopatrzył się w kilka beczek bardzo dobrej nafty, a okazało się, że nafta nie nadaje się do samochodu — potrzebna była benzyna, a tego towaru nie mieli nawet w Jakucku.
Ekwipaż był wygodny i dobrze się prezentował, nie można go było nikomu odsprzedać, a trzymać w szopie i czekać na lepsze czasy nie było sensu. I tak Kołokołow zostawił go sobie do uroczystych przejażdżek po ulicy Nikołajewskiej.
Kołokow zszedł na dywan i ruszył w stronę przystani. Za nim szedł jego syn, Kostia.
Ludzie na przystani ucichli.
Kołokołow szedł bez pośpiechu. Przystanął koło urzędników miejskich, stojących nieco wyżej, by nie mieszać się z pospólstwem, niektórym uścisnął rękę.
I chociaż Jefrem Ionycz wywodził się z miejscowych staroobrzędowców, nosił brodę i nie wstydził się pokazywać ludziom ubrany w byle kapotę, to w głębi duszy był zupełnie innym człowiekiem — nowoczesnym, przedsiębiorczym, wykształconym, trochę skąpym, cichym i miłym w obejściu.
Swojego syna, Kolę, który posłusznie podążał za nim, trzymał krótko. Wysłał go najpierw do gimnazjum w Jakucku, a potem na uniwersytet w Petersburgu, ale po roku, gdy dowiedział się, że syn żyje skromnie, nie pożałował pieniędzy i wysłał Kolę do Wielkiej Brytanii, by tam, w Oksfordzie, mógł kontynuować naukę. W Oksordzie Kola nie dał sobie rady, bo nauka angielskiego przychodziła mu z trudem, a i pokus było wiele. Dlatego też, po dwóch latach ojciec wezwał go z powrotem do pomocy w interesach. Przywiózł ze sobą mnóstwo krawatów i jedwabnych koszul, a także rzeżączkę, z której wyleczył go przebywający na zesłaniu doktor Szmotowalenko.
Po powrocie do Nowopiatnicka Kostia tęsknił za europejskim życiem — czasem cierpiał w milczeniu, czasem dzielił się swym smutkiem z oficjalistami — uważał, że marnuje życie, ale nie miał dość siły, by przeciwstawić się woli ojca. Prowadził szeroką korespondencję, pisał wiersze w stylu Nadsona*, co zupełnie nie pasowało do jego potężnej postury, gęstych, złotych włosów i różowych policzków.
Do rodziny Kołokołowów przyłączył się Filimonow, przyszły burmistrz, a po chwili uformowała się za nimi reszta świty. I tak, dyskutując z ożywieniem, szli aż do samego trapu.
Zatrzymali się.
Pasażerowie drugiej klasy tłoczyli się przy burcie, czekając, aż na ląd zejdą pasażerowie pierwszej klasy.
Jako pierwszy wyszedł profesor Müller. Fiodor Francewicz był niezwykle zaskoczony panującym na przystani ożywieniem i wziął je za oznakę szacunku dla jego skromnej, ale znanej na całym świecie, osoby. Ukłonił się tłumowi, ale pusty, nie wyrażający zainteresowania wzrok Kołokołowa uświadomił mu, że uroczyste powitanie nie ma z nim nic wspólnego. Uczucie zagubienia nie trwało jednak długo, gdyż po chwili z prawej strony rozległy się życzliwe słowa przywitania, dobiegające od niewielkiej grupy skromnie ubranych osób, wśród których profesor z wielką ulgą rozpoznał swego byłego studenta, Andrieja Światosławowicza Niechoroszewa. Niechoroszew rzucił się w stronę profesora, potrącając niechcący Kołokołowa, który bez emocji obserwował, jak ludzi otaczają grubego, niskiego mężczyznę w meloniku i pince–nez, wyjmują mu z ręki walizkę i wyrywają idącemu z tyłu marynarzowi dużą, ciężką skrzynię.
— Kto to taki? — zapytał Filimonowa Kołokołow. — Dlaczego go nie znam?
— Profesor z Perersburga — powiedział Filimonow, przystając.
— Znowu będzie łapał motyle? — nachmurzył się Kołokołow.
Była to aluzja do przedostatniego profesora, który dotarł do Nowopiatnicka w poszukiwaniu jakichś motyli, o mało co nie utopił się w Lenie, został pobity przez pijanego Achmefkę, po czym zabrał swoją siatkę na motyle i wrócił na własne śmieci.
— Nie — powiedział przystaw*. — Ten jedzie szukać bolidu.
— Kogo? — Kołokołow zwrócił się do syna.
— Spadająca gwiazda, meteoryt — odpowiedział Kołkołow junior. — Ten, co na wiosnę spadł za Orułganem.
— Po co?
— Tato — powiedział nieco urażony Kostia — przecież już w lipcu prosiłem cię, żebyś pozwolił mi tam pojechać, popatrzeć. Mogłem stać się sławny na cały świat.
— Bzdury! — powiedział Kołokołow senior. — Strata pieniędzy i nic poza tym. Pamiętam, pamiętam — uprzedził protest syna. — Mówiłeś, że te bolidy, być może są z czystego złota. A jakże!
— Mogliśmy zdobyć sławę! — z uporem powtórzył Kostia.
— Głupek! — Ojciec patrzył na parostatek w oczekiwaniu na pojawienie się ważnych gości. — Kazałem przecież Tunguzom rozejrzeć się. Tam jest tylko spalona tajga, niczego więcej nie ma.
Z parostatku wyszedł kupiec Ałaczaczjan wraz z rodziną i misjonarz z kamczackiego zgromadzenia, do którego natychmiast podszedł ojciec Pantalejmon, poinformowany zawczasu o jego przyjeździe. Za nim ruszył tłum pasażerów drugiej klasy.
— Ej! — krzyknął Kołokołow do stojącego koło sterówki kapitana Seliwanowa — Seliwanow, nie utopiłeś czasem Anglików?
— Zaraz przyjdą — powiedział Seliwanow — A gdzie mieliby się podziać, Jefremie Ionyczu?
Seliwanow był zdenerwowany tym, co zdarzyło się w nocy w kajucie panny Smith. Należał do mniejszości pasażerów, którzy szczerze współczuli angielskiej dziewczynie, do tego, nie znając angielskich obyczajów, nie wiedział jak się zachować rano, co jeszcze bardziej pogłębiło jego rozterkę. Podczas śniadania nie przywitał się z Douglasem i starał się nie patrzeć na biedną dziewczynę, której spuchnięte od płaczu powieki i podkrążone oczy lepiej niż jakiekolwiek słowa mówiły o poniżeniu, które stało się jej udziałem.
Na przystani pojawili się cudzoziemcy, o których przybyciu donosił telegram przysłany z Jakucka jeszcze w zeszłym tygodniu.
Pierwszy wyszedł pan Douglas Robertson, przystanął na pokładzie wodząc wzrokiem po zgromadzonym tłumie, a za nim podążała smutna dziewczyna z bladą, upudrowaną twarzą. Na końcu pojawili się służący Anglików — mały, chudy Chińczyk Liu i postawna, smagła Peggy. Liu niósł futerał z wędkami i parasolem Douglasa, Peggy — dwa duże pudła z kapeluszami panny Smith.
Cyganie jeszcze głośniej zaśpiewali pieśń powitalną.
Kołokołow podszedł do samego trapu i dał znak synowi.
Kostia Kołokołow zbaraniał i całkiem zapomniał wszystkie przygotowane słowa, gdyż Angielka od pierwszej chwili opanowała jego serce. Nawet w Londynie nie widywał równie delikatnej i typowo angielskiej urody.
— Mów! — usłyszał gniewny głos ojca.
I, nie odrywając wzroku od dziewczyny, Kostia Kołokołow wygłosił po angielsku powitanie, którego nauczył się na pamięć poprzedniego wieczoru, przy wydatnej pomocy Ninoczki Czernikowej.
— Witajcie w dalekim zakątku imperium rosyjskiego! Pozwólcie, że przedstawię mojego ojca, honorowego obywatela naszego miasta, który wyszedł na brzeg, aby okazać wam swą gościnność
— Mówi pan po angielsku? — zdziwiła się Weronika. — To nieprawdopodobne.
Kołokołow senior potrząsnął jej rękę, przywitał się z Douglasem, a następnie odsunął się na bok, aby urzędnicy miejscy mogli też przywitać Anglików.
— Tłumacz, tłumacz — powiedział do syna, ale ten milczał. Umówił się z Ninką Czernikowa, że po wygłoszeniu pierwszych, wykutych na pamięć zdań, ustąpi jej miejsca. Ale Ninoczka, jak zwykle, gdzieś się zapodziała.
— Chwileczkę, tato — powiedział Kostia i rzucił się szukać w tłumie Ninoczki. Znalazł ją wśród otaczających profesora zesłańców i ciągnąc za rękę, zaprowadził do Anglików.
Gdy wchodzili powoli po stoku, Douglas przyglądał się Cyganom i miejscowym gapiom, potem spojrzał pod nogi i zapytał Kołokołowa juniora:
— Macie tu w zwyczaju kłaść dywany na ziemi?
— Nie — powiedział Kołokołow, wpatrując się w profil Weroniki Smith. — To na waszą cześć.
— Jesteśmy wzruszeni — powiedział Douglas.
A Weronika ujrzawszy auto zaprzężone w białe konie, krzyknęła:
— To jest dziwniejsze niż Wielki Chiński Mur!
Profesora Müllera zakwaterowano w hotelu „Lena” — dwupiętrowym, murowanym budynku, zbudowanym niedawno przy głównym placu dzięki staraniom Kołokołowa. Na parterze znajdowała się restauracja, w której od czasu do czasu śpiewali Cyganie, a na pierwszym piętrze sześć pokoi dla gości.
Ledwie Fiodor Francewicz zdążył rozpakować rzeczy, gdy zaciągnięto go do domu Czernikowa na obiad.
Domek Czernikowów był niewielki, nie było w nim salonu, dlatego też wszyscy od razu przeszli do jadalni. Żona Czernikowa, Maria Pawłowna, jeszcze niestara, okrąglutka miła Jakuca, krzątała się wokół stołu i nakrywała go, starając się nie przeszkadzać w mądrej rozmowie.
Sam Siemion Natonowicz Czerników siedział u szczytu stołu, gładził obfitą, posiwiałą brodę i krytycznym wzrokiem oceniał starania żony. Obok niego, po prawej stronie, siedział serdeczny przyjaciel, ojciec Pantalejmon, niezwykle ciekawy i bardzo wesoły człowiek. Przypominał Czernikowa — zachowaniem, okazałą postawą, brodą, ale Czerników był od niego o połowę mniejszy, za to dwa razy bardziej gadatliwy i pobudliwy. Z lewej strony gospodarza usadzono petersburskiego profesora, a obok niego usiadł Andriusza Niechoroszew, były student Müllera, chudy, niezgrabny, z wielkim nosem, z zachwytem wpatrywał się w profesora, którego pojawienie się w Nowopiatnicku było dla Andriuszy wydarzeniem na miarę objawienia się bóstwa; do tego objawienia Andriusza szykował się od wiosny, gdy tylko dowiedział się, że profesor Müller po otrzymaniu listu o upadku meteorytu za Orułgańskimi górami wyraził chęć osobistego odszukania i zbadania kamienia.
Informacje o upadku bolidu — miało to miejsce w marcu — przedostały się do gazet na całym świecie. Pisano o świecącym niebie, o strasznym huku, który jakoby dotarł aż do Chabarowska. Prawda mieszała się z pogłoskami, znacznie bardziej malowniczymi w Wiedniu i Brukseli niż, powiedzmy, w Nowopiatnicku, oddalonym według mapy od Orułganu o rzut kamieniem, a w rzeczywistości tak daleko, że w ciągu pół roku nie dotarł tam nikt oprócz Tunguzów, którym nakazał to przystaw Kołokołowa, i którzy nie znaleźli nic poza powalonym lasem i pogorzeliskiem, chociaż być może nie bardzo się starali ze strachu przed złymi duchami tajgi.
Oprócz wymienionych osób przy stole siedziało jeszcze kilku zesłańców, nauczyciel literatury z cerkiewnej szkoły i ciemny na twarzy, smętny telegrafista Barykin. Wszyscy chcieli, oczywiście, usłyszeć nowinki z Petersburga i przejrzeć czasopisma przywiezione przez profesora, dowiedzieć się o wydarzeniach na Bałkanach i o zdobyciu bieguna południowego, o tym, co nowego napisał Leonid Andriejew* — na dalekiej prowincji zawsze znajdą się ludzie myślący, zainteresowani sprawami kraju i całego cywilizowanego świata.
Wszyscy cierpliwie czekali. Posłusznie odpowiadali napytania profesora o meteoryt i możliwość podróży za Orułgan.
— Jeśli Kołokołow nie pomoże, to nie damy rady nająć ludzi — mówił ojciec Pantalejmon.
Wodził palcem po przywiezionej przez profesora ze stolicy mapie dorzecza Leny.
— Tunguzi zjeżdżają się teraz do Bułunu, wkrótce zacznie się tam jarmark i podział obszarów połowu ryb — wyjaśnił Barykin.
— Co to jest Bułun? — zapytał Müller.
— Ostatnie zamieszkałe miejsce w dorzeczu dolnego biegu Leny — powiedział Andriusza. — Byłem tam w zeszłym roku z geometrami.
— Skądś znam tę nazwę — powiedział profesor.
— Bez wątpienia — wyjaśnił Czerników. — Swojego czasu pisali o nim w całej Europie. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku dowodzony przez kapitana de Longa* statek „Jeanette” został zgnieciony przez lód na północ od ujścia Leny i cała załoga ruszyła pieszo przez pola lodowe.
— Pamiętam, pamiętam — profesor, który wolał mówić sam, podniósł rękę. — Do Bułunu zabrakło im kilku mil i zginęli wśród śniegów.
— Bosman z kilkoma marynarzami dotarł do Bułunu
— Siemion Natanowicz, który także lubił mówić, z zadowoleniem poprawił gościa.
— I co tam jest teraz? — zapytał Müller.
— Osada Tunguzów i kilka chałup — mieszkają w nich kozacy. Jest tam dom naczelnika policji.
— Ważny punkt na kulturalnej mapie naszej okolicy — z ironią dodał telegrafista Barykin.
Maria Pawłowna wniosła dużą drewnianą misę, pełną pierogów.
— Częstujcie się — powiedziała — częstujcie się na zdrowie.
Nigdy dotąd nie widziała prawdziwego profesora.
Młodsze dzieci Czernikowów, a było ich czworo — jednakowych, z wystającymi kośćmi policzkowymi i prostymi, czarnymi włosami po matce oraz dużymi oczami i wydatnymi nosami po ojcu — wyglądały zza drzwi, sapiąc z wrażenia.
Maria Pawłowna nałożyła pierogów Müllerowi i polała je śmietaną.
— Lepszych pierogów nie znajdziecie od bieguna północnego do Irkucka — zwrócił się do gościa ojciec Pantalejmon.
— Tak, tak, wspaniałe — zgodził się Müller. — Proszę mi powiedzieć, czy ktoś z Nowopiatnicka wybiera się na jarmark?
— Kołokołow się wybierał — powiedział Andriusza.
— Dwie barki z towarami — ojciec Pantalejmon zaginał palce — nie, trzy. „Iona” pociągnie.
— Kołokołow ma dobry holownik, „Iona” — wyjaśnił Andriusza.
— Nazwany na cześć jego ojca — powiedział nauczyciel.
— Ciekawe, czy możemy liczyć na miejsce na barce? — zapytał Müller.
— Smakują pierogi? — zapytała Maria Pawłowna, zrozpaczona tym, że znamienity gość jeszcze ich nie spróbował.
Czerników nalewał wódkę ze szklanej karafki.
— Za wasz przyjazd — powiedział. — Za znajomość. Trzasnęły drzwi. Wbiegła Ninoczka Czernikowa. Za nią, bokiem wcisnął się niezgrabnie Kostia Kołokołow.
— Zjedliście już wszystkie pierogi? — od progu zapytała Ninoczka.
— Nie dali ci jeść u Jefrema Ionycza? — zdziwiła się Maria Pawłowna.
— A czy to można nazwać jedzeniem? Kostiu, czy to można nazwać jedzeniem? — Ninoczka była wzburzona, zarumieniła się i wyglądała tak apetycznie, że nawet Müller, nieczuły na kobiece wdzięki, zachwycił się jej egzotyczną urodą.
Podobnie jak jej młodsi bracia, odziedziczyła po matce wysokie czoło, piękne brwi i gęste włosy w kolorze kruczych skrzydeł, a po ojcu ogromne, brązowe oczy, nos — cienki u nasady, z niewielkim garbikiem na środku i pełne, czerwone usta.
— Ojciec przywiózł z Jakucka kucharza — oznajmił lekko skrępowany Kola. — Odżywia się teraz według metody doktora Legranda. Wegetarianizm i długie życie.
Kostia mówił poważnie i nie można było zorientować się, śmieje się z ojca czy raczej zachwyca się jego nowoczesnymi poglądami.
— Gotowana marchewka w sosie mlecznym! Oszaleć można! — powiedziała Nina, sadowiąc się za stołem, przez co telegrafista Barykin zmuszony był przesunąć się do kąta.
— A jak to znieśli bisurmanie? — zaśmiał się ojciec Pantalejmon. — Im trzeba podawać krwisty befsztyk.
— jedli marchewkę, a Jefrem Ionycz zrobił im wykład na temat zalet naturalnej żywności — powiedziała Ninoczka, nabijając na widelec od razu dwa pierogi.
— Co za głupota — Wasiliew, zesłany esdek, odezwał się po raz pierwszy. — W rękach kupców znajdują się ogromne środki, a oni, nieokrzesani, nie wiedzą, co z nimi zrobić.
— Myli się pan — sprzeciwił się Czerników. — To Iona Kołokołow nie wiedział, jak wykorzystać majątek i trzymał pieniądze w skarpecie. Ale naszemu szanownemu honorowemu obywatelowi nie zbywa na pomysłowości i przedsiębiorczości. Jest otwarty na nowe prądy. Czasem wprowadza je w życie po barbarzyńsku, ale jest otwarty. Wybacz mi, Kostiu.
— A ja się nie obrażam — powiedział Kostia. — Czasami nawet wprawia mnie w podziw.
— Twój problem, Kostiu — powiedziała Ninoczka — polega na tym, że masz słabą wolę, jesteś dialektycznym zaprzeczeniem własnego ojca.
— On jest jak naród rosyjski — ojciec Pantalejmon zwrócił się do profesora, który prawie wcale nie przysłuchiwał się rozmowie, poświęcając większość czasu na studiowanie mapy przyciśniętej miską z pierogami. — Nieskończenie cierpliwy wobec dzierżących władzę.
— Wychowam go — zaśmiała się Ninoczka, kładąc dłoń na ramieniu Kostii, ten wzdrygnął się, bo aż do tego dnia uważał, że Ninoczka jest jedyną bratnią duszą w całym tym przeklętym miasteczku, a przytulny, pełen ciepła dom Czernikowów był mu znacznie bliższy niż dom ojca. I kiedy dwie godziny temu zakochał się w Angielce, od razu poczuł ciężkie brzemię poczucia winy i niemożności zmienienia czegokolwiek w swoim życiu.
Maria Pawłowna przyniosła specjalnie dla Kostii jeszcze jedną miskę gorących pierogów.
— Piękne hinduski — zahuczał ojciec Pantalejmon — dzięki wrodzonym cechom charakteru kierują losami mężczyzn. Jednakże Biblia uczy, że rzadko kiedy prowadzi to do czegoś dobrego.
Wszyscy zaśmiali się.
Siemion Natanowicz nie śmiał się — niepokoiły go stosunki między córką a synem kupca. Były mu obce klasowe i wszystkie inne uprzedzenia, ale wiedział, jak ważne są one dla innych. Kostia był wykształcony, łagodny, ale pechowy — urodzony nieudacznik, który przez całe życie będzie pozwalał innym kierować swym losem. A że obok znajdował się ojciec — człowiek o silnej woli i pyszałkowaty, przekonany, że ma pełne prawo rozporządzać synem, przyszłość Ninoczki, podobnej pod względem charakteru do starszego Kołokołowa, niepokoiła starego terrorystę.
Siemion Natanowicz westchnął, odszukał wzrokiem Marię Pawłownę i gestem nakazał jej przynieść więcej wódki.
Czerników stracił rachubę lat spędzonych na Syberii. Znalazł się tu w roku 1879 po procesie dziewięćdziesięciu sześciu, był wtedy młodym, naiwnym narodnikiem, uciekł, uczestniczył w kilku brawurowych akcjach, szwendał po zebraniach, biedował, kłócił w zadymionych pokojach, przygotowywał bomby, rył podkopy — wszystko to minęło jak sen, po którym w pamięci zostały tylko zbędne fragmenty wspomnień. W roku 1882 został schwytany, skazany na śmierć, ułaskawiony, skazany na dwadzieścia lat katorgi, po dziesięciu latach wypuszczony z pozwoleniem na osiedlenie się w Nowopiatnicku, który był wtedy jeszcze wsią i przystanią na Lenie. Wtedy to okazało się, że sprawa, której służył zmieniła się na tyle, że ani on nie był jej potrzebny, ani ona jemu. Młodzieńcza energia i gotowość do poświęceń młodzieńca z Białegostoku wypaliły się na katordze — dobrze chociaż, że udało mu się zachować zdrowie. Nie znaczy to, że Siemion Natanowicz zdradził swe przekonania i standardy moralne. Był po prostu zmęczony, nie miał ochoty uciekać przez tajgę do Paryża, wrzucać bomb do kwater gubernatorów ani organizować głodówek w centrali.
W Siemionie Natanowiczu obudził się dziedziczny talent krawiecki. Osiadł w Nowopiatnicku, ożenił się z niziutką, rezolutną, jakucką sierotą, którą zabrał z sierocińca prowadzonego przez misjonarzy. Urodziła się Ninoczka, po naleganiach Marii Pawłowny, ochrzcił córkę. Tak jak i pozostałe dzieci. Był uczciwy, gościnny, oczytany i wierzył w postęp. Swą bezinteresownością, umiejętnością cichego i nie rzucającego się w oczy niesienia pomocy innym, uśmiechem i wewnętrznym ciepłem Siemion Natanowicz zdobył szacunek wielu mieszkańców Nowopiatnicka. A żyli w Nowopiatnicku ludzie różni. I wszystkim wydawało się, że mieszka on tu od zawsze. Nawet przybita do bramy, żelazna wywieszka, na której — pod napisem „S. Czerników. Krawiec męski z Warszawy” — namalowany był elegant w smokingu i w meloniku, oblazła ze starości z farby. Czerników nie zmienił jej. Legenda głosiła, że została namalowana przez samego księcia Kropotkina.
Z początku Ninoczka uczyła się w domu. Wśród zesłańców nie brakowało nauczycieli. Dziewczynka przejawiała zdumiewający talent do języków i opanowała ich ponad tuzin. Do tego była muzykalna, więc Czerników sprowadził dla niej skrzypce. Gdy Ninoczka podrosła, Siemion Natanowicz wysłał ją do krewnych, do Białegostoku, gdzie poszła do gimnazujm.
Rozumiał, że Nowopiatnick to nie miejsce dla inteligentnej dziewczyny, która musi znaleźć swoją drogę życia. Chociaż tęsknił za córką, miał nadzieję, że zostanie u ciotki w Białymstoku. Ale Ninoczka była córką znanego terrorysty, Siemiona Czernikowa i, chociaż mało kto podejrzewał, że były bojownik żyje i mieszka w Nowopiatnicku, to jednak opowieści o jego wyczynach krążyły wśród rewolucjonistów. Pisali o nim Stępniak — Krawczyński i sama Wiera Figner. Ninoczka nie miała nawet szesnastu lat, gdy po raz pierwszy zaproszono ją na tajne zebranie, znalazła się w grupie młodzieży przygotowującej akcję w Warszawie. Ninoczka pałała chęcią, by wyzwolić naród od ucisku cesarskich satrapów, nawet jeśli miałaby za to zapłacić życiem.
Nie udało jej się zginąć, bo o wszystkim dowiedziała się ciotka i natychmiast posłała do brata pełny obaw list. Rotmistrz Połychajew, do którego obowiązków należała kontrola korespondencji zesłańców, wiedział o kłopotach rodziny Czernikowów. Gdy wybrał się do Siemiona Natanycza zamówić nowy płaszcz, opowiedział o swych podejrzeniach, bo nie chciał przyczyniać problemów jedynemu w Nowopiatnicku krawcowi. Do tego znali się już ponad dziesięć lat. Nikt nie wie dokładnie, jak to się stało, że Ninoczkę aresztowano dzień przed tym, jak miała wyruszyć do Warszawy zabić policjanta, i w trybie administracyjnym wysłano na Syberię pod opiekę rodziców. Ninoczkę przesłuchiwano, lecz, oczywiście, nikogo nie wydała. A jej towarzysze, którzy pojechali do Warszawy z bombami, nie byli w stanie przeprowadzić akcji, bo satrapa wyjechał odpocząć na Krymie.
I tak, od roku 1910, w rodzinie Czernikowów było dwóch zesłańców politycznych.
Rozumiejąc charakter swej córki, jej tęsknotę za burzliwym życiem rewolucjonistki, jej pociąg do wiedzy i ludzi, bardzo się o nią niepokoił. Ninoczka wkroczyła w dziewiętnastą wiosnę życia, rozkwitła jak egzotyczny kwiat w tej szarej, smętnej krainie, i było oczywiste, że zainteresuje się Kostikiem Kołokołowem, który przywiózł z Londynu europejski szlif, europejską melancholię i takąż tęsknotę za innym światem. Ale Kostia, smucąc się i tęskniąc, cały czas był gotów podporządkować się silnemu charakterowi, a Ninoczka, nikomu i za nic, nie zamierzała się podporządkować i planowała brawurą ucieczkę do Ameryki, aby tam znowu zanurzyć się w kipiące morze rewolucji. Siemion Natanowicz obawiał się, że zainteresowanie Kostią Kołokołowem wynikało nie tylko z nostalgii i pragnienia znalezienia bratniej duszy, lecz także z chęci wykorzystania go do ucieczki z leńskiego błota. Plany te, chociaż nie wypowiedziane na głos, a nawet nie przemyślane do końca, trwożyły Czernikowa. Rozumiał, że Kołokołow nigdy do tego nie dopuści. Prędzej zabije syna i jego narzeczoną. Kołokołow był pyszałkowaty i próżny, jego syn to spadkobierca imperium
składającego się z rozrzuconych wzdłuż brzegów Leny smołami, kopalni pod Wilujskiem, łowiska w delcie rzeki, fabryki, punktów zaopatrywania Tunguzów w broń i wódkę w zamian za skóry lisów polarnych i soboli oraz niewielkiego miasteczka Nowopiatnick.
Gdy Siemion Natanowicz zauważył, że Ninoczka położyła smukłe palce na ramieniu Kosti Kołokołowa, zupełnie tak, jakby miała do tego prawo, opanowało go przeczucie nieszczęścia, a po ciele przebiegł dreszcz. Ojciec Pantalejmon, który wszystko widział i rozumiał, pokiwał ze smutkiem głową. W głębi duszy zgadzał się z krawcem, ale tak samo jak jego przyjaciel, nie wiedział co zrobić, by ustrzec dziewczynę przed nieszczęściem.
— Jakie wrażenie zrobili na pani Anglicy? — zapytał Ninoczki telegrafista Barykin.
— Zwyczajni — odpowiedziała Ninoczka. — Kostia pewnie widział takich miliony, prawda Kostiu?
— Widziałem — odparł Kostia, wzruszając lekko ramieniem, aby uwolnić się od palców Ninoczki. Ruch ten, nie zauważony przed Ninoczkę, nie umknął uwadze Siemiona Natanowicza i jeszcze bardziej go zasmucił.
— Trzeba przyznać, że Weronika ma niezły głosik — powiedziała Nina. — Śpiewała.
— Śpiewała? — zdziwił się ojciec Pantalejmon. — A ja w swej naiwności sądziłem, że angielscy lordowie i damy nie śpiewają przy ludziach.
— Jaka tam z niej dama! — krzyknęła Ninoczka, zabierając się za drugi talerz pierogów. — Zarabia w kabarecie. Kostia może potwierdzić.
— O kabarecie nic nie wiem — zaprotestował Kostia. — Nie mówiła nic na ten temat. Wspomniała tylko, że dawała koncerty.
— Oczywiście, że nie mówiła — powiedziała Ninoczka — ale to się samo przez się rozumie. Z takim głosem nie ma się co pchać wyżej.
— A jej narzeczony? — zapytał Barykin.
— Jej narzeczony to dziwna postać. Niby reporter. Ale może zwykły chłystek. On mi się też nie podoba.
— Jest dziennikarzem — powiedział Kostia. — Przyjechał tu na polecenie „Daily Mail”. To bardzo wpływowa gazeta.
— Niezbyt wysokich lotów — dodała Ninoczka.
— Czyli, nie spodobali ci się? — zapytał ojciec Pantalejmon.
— Tego nie powiedziałam.
— A mnie — powiedział telegrafista Barykin — wzruszył obraz młodej kobiety, która porzuca wszystkie uciechy i wygody londyńskiego życia, aby ruszyć na ratunek ojcu.
— Po prostu nie wiedziała, co ją tutaj czeka — powiedziała Ninoczka.
— W końcu nie przyjechała do dzikusów — powiedział esdek Wasiliew. — Nie musi jechać dalej, niż do Bułynu. Pogryzą ją najwyżej komary, ot, i całe poświęcenie.
— Pytali ojca — powiedział Kostia — o tego Tunguza, który znalazł zwłoki i przyniósł list.
— Zrobić herbaty? — zapytała Maria Pawłowna. Andriusza natychmiast wstał i poszedł z nią do sieni, żeby przynieść samowar.
Kostia siedział smutny. Miał ochotę wyjść, ale nie wiedział, jak to zrobić bez narażenia się na śmieszność. Nagle wydało mu się, że panna Smith może nieoczekiwanie wyjechać i nigdy już jej nie zobaczy.
— Marynarz zginął mniej więcej sto wiorst od ujścia Leny — powiedział ojciec Pantalejmon.
— Pójdę już — powiedział Kostia. — Ojciec będzie zły.
— Nikt na ciebie nie czeka — powiedziała Natasza z rozdrażnieniem. — Patrzcie państwo, prawdziwa cudzoziemka zawitała do naszej krainy! Myślałby kto, że ma inne nogi.
— Córuś! — starał się powstrzymać córkę Siemion Nata — nowicz. — Trzymaj język za zębami!
— Niedługo skończę dziewiętnaście lat! — powiedziała Ninoczka — i cały czas słyszę jedno i to samo — ostrożniej, z rozwagą!
— W pani wieku rzeczywiście najlepiej być rozważnym — powiedział ojciec Pantalejmon.
— Ech wy, i to wasze oszukańcze głoszenie pokory! — odgryzła się Ninoczka, która była oczywiście zagorzałą ateistką.
Kostia wymówił się od picia herbaty i pożegnał się z całym towarzystwem. Ninoczka miała ochotę odprowadzić go, ale nie zrobiła tego. Jeśli ma ochotę biec do tej żyrafy, to jego sprawa.
A Kostia rzeczywiście miał ochotę. Miał wrażenie, że cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu. I ten wymuskany Douglas, i nawet ojciec. A dlaczego by nie? Ojciec jest wdowcem, jest próżny, więc może mu przyjść do głowy, że ma szanse zostać angielskim lordem. A który syberyjski kupiec zrezygnowałby z szansy bycia angielskim lordem? Posiadają wszystko, ale angielskim lordem żaden z nich jeszcze nie był.
Kostia biegł w stronę domu rozbryzgując kałuże. W miasteczku panowała ożywiona atmosfera — nie co dzień przypływają parostatki.
W domu było spokojnie. Goście zjedli obiad i poszli odpocząć do przygotowanych dla nich pokoi. Kostia natknął się tylko na służącą Weroniki o imieniu Peggy. Siedziała w kuchni otoczona czeladzią Kołokołowa, piła herbatę, nie rozumiała nic z tego, co do niej mówiono, ale żywo odpowiadała, pokazując przy tym białe, równe zęby.
Nikt w domu nie bał się Kostii. Kucharka zauważywszy, że wrócił, poprosiła, aby wyjaśnił, o czym mówi ta czarna dziewczyna. Peggy spojrzała na Kostię gorącymi, ciemnymi oczami i zaczęła mówić, zwracając się tym razem do niego. Kostia nie wszystko zrozumiał, ale wyjaśnił służącym, że Peggy pochodzi z tropikalnego kraju — Cejlonu. Wcale nie nazywa się Peggy, Peggy to przezwisko, które nadała jej młoda pani. Peggy nie chce jechać dalej, ale pojedzie, bo pani jest dla niej dobra, a pan Smith jest dla niej jak rodzony ojciec. Być może Kostia nie wszystko zrozumiał dokładnie, ale słuchacze byli zadowoleni. Drugi służący, Chińczyk, siedział w kącie i pił herbatę, nikt z nim nie rozmawiał, a on nie narzucał się. Chińczyk, Koreańczyk — jedno i to samo, to żadne dziwo, w kopalniach złota pracuje wielu Koreańczyków, przyjeżdżają tu całe rodziny.
Na pierwszym piętrze było cicho. Kostia, starając się nie skrzypieć deskami podłogi, podszedł do drzwi pokoju Weroniki. Ze środka dochodziły ciche głosy. Mówiono po angielsku i do tego niewyraźnie.
Kostia był zazdrosny o Douglasa i, zgnębiony, poszedł do gabinetu ojca, który siedział za biurkiem i kręcił w dłoni wiecznym piórem ze złotą stalówką.
— Żyjemy jak barbarzyńcy.
— Pomożesz im? — spytał Kostia.
— Bezwzględnie — powiedział Kołokołow. — Niech cały świat wie, że zawsze pomagamy ludziom.
— Chcą dostać się do ujścia rzeki?
— Nie dopłyną dalej, niż do Bułunu.
Ojciec Kołokołow wstał zza biurka — ogromnego, mahoniowego mebla, na którym można było tańczyć. Biurko to ojciec kupił w Irkucku i był z niego nie mniej dumny niż ze stojącego w salonie fortepianu.
— Śpiewa, kanalia, delikatnie — powiedział. — Spodobało ci się?
— Nie zwróciłem uwagi.
— Kłamiesz. Zwróciłeś. Ale nie mam nic przeciwko temu. Lepiej zajmij się nią, a nie Ninką Czernikowa.
— Tato, nie trzeba.
— A co, myślisz, że nie widzę, jak ganiasz do Czernikowów?
— Mamy wspólne zainteresowania.
— Już ja wiem, co to za zainteresowania. Ściskać się po krzakach. To twoja sprawa, ale ożenić się z nią nie pozwolę. Idź. — W drzwiach dogonił syna surowy głos: — Uważaj, żeby Ninka nie dorobiła się brzucha.
— Tato!
— Nie o ciebie się boję. Szanuję Siemiona Natanowicza.
Panna Smith wyszła z pokoju dopiero pod wieczór. Kostia czekał na nią w salonie na dole, czytał przywiezioną z Londynu książkę Herberta Wellsa: pierwsze dwadzieścia stron było zniszczone, prawie podarte, a koniec — całkiem jak nowy, co świadczyło o nieudanych próbach przekopania się przez to dzieło. Kostia siedział na obitej bordowym aksamitem kanapie, pod rosnącym w ogromnej donicy fikusem, przez co od strony schodów był prawie niewidoczny. Po schodach zbiegła, szeleszcząc spódnicami, Weronika. Za nią szedł Douglas Robertson i cicho coś do niej mówił, a że czynił to po angielsku, Kostia nic nie zrozumiał.
Pogrążeni w rozmowie goście zbliżyli się do kanapy, na której siedział. Kostia zrozumiał, że za chwilę go zauważą. Wstał więc nie wypuszczając z rąk książki i po angielsku przeprosił za to, że zmącił spokój gości. Douglas był niezadowolony, wyjął monokl i zaczął przyglądać się Kostii, jakby ten był egzotycznym zwierzęciem, mimo że podczas obiadu siedzieli obok siebie.
— Ach! — krzyknęła czarująca Weronika. — To my jesteśmy winni, naruszyliśmy pana samotność. Pan rozumie po angielsku?
— Trochę — odpowiedział Kostia, czerwieniąc się.
— Proszę usiąść — powiedziała Weronika, jak gdyby Douglasa obok nie było. — Jeśli pan pozwoli, posiedzę z panem. Jaką książkę pan czyta?
Cienkimi palcami wyjęła książkę z rąk Kostii, zobaczyła nazwisko autora i krzyknęła:
— Herbert Wells! „Wojna światów”! Wspaniała powieść. A czy czytał pan może jego powieść pod tytułem „Pierwsi ludzie na Księżycu”?
— Weroniko — powiedział Douglas — powinniśmy złożyć wizytę komisarzowi policji. Czeka na nas.
— Niech pan idzie sam — powiedziała Weronika i usiadła na kanapie.
— A co sądzi pan o Anthonym Trollope? — zapytała z uśmiechem.
Kostia nigdy w życiu nie słyszał takiego nazwiska, dlatego nic nie odpowiedział i tylko patrzył na dziewczynę — ucieleśnienie europejskiej cnoty. Panna Smith pachniała delikatnymi perfumami. Douglas wyrzucił z siebie angielskie przekleństwo, którego Kostia nie zrozumiał, a Weronika nie usłyszała, i opuścił salon. Na zewnątrz czekał na niego oficjalista, który miał za zadanie odprowadzić go do naczelnika policji, by ten mógł obejrzeć dokumenty i paszporty podróżników, bo na tym właśnie polegała jego służba.
A Weronika i Kostia zaczęli rozmowę. Weronika specjalnie dobierała proste wyrażenia, żeby Kostia mógł je zrozumieć, a Kostia, z wrażenia przypomniał sobie angielskie słowa, których nie używał od czasów Oksfordu.
Weronika wypytywała go o ojca, o ich interesy, o rzekę Lenę, o tubylców, a potem namówiła Kostię, by zaprowadził ją do składu futer. Ojca nie było — poszedł w interesach na przystań. Kostia dał Achmedowi, który tego dnia pilnował składu, rubla. Weszli razem z Angielką do niewielkiej szopy z małymi, zakratowanymi okienkami. Futer nie było zbyt wiele: zimowe prawie wszystkie zostały już wywiezione, a letnie są dużo gorsze. Futra wisiały w pękach. Weronika głaskała je, mruczała jak kociak, była miła i delikatna. Kostia obejrzał się, aby sprawdzić, czy Achmed nie przyszedł tu za nimi. Nikogo nie zobaczył. Kostia nachylił się do wystającego spod popielatych loków, różowego uszka. Włosy i ucho pachniały kuszącymi perfumami. Weronika znieruchomiała, czując zbliżające się usta Kostii. Kostia dotknął gorącymi wargami ucha, a dziewczyna szepnęła cichutko:
— Ach, przestraszył mnie pan!
— Przepraszam — powiedział Kostia. — To niechcący.
Z zakłopotania wypowiedział te słowa po rosyjsku, ale dziewczyna zrozumiała go i wcale się nie pogniewała.
— Nie trzeba tego robić — powiedziała cicho. W jej głosie było tyle zdecydowania i bezbronności, że Kostia natychmiast zrozumiał — od tej chwili poświęci całe swoje życie, aby opiekować się i ochraniać tę nieszczęsną dziewczynę, którą do syberyjskiej głuszy przywiodło szlachetne serce.
Palce młodych ludzi odnalazły się — gorące palce Kostii i chłodne Weroniki. Kostia drżał i nie mógł ruszyć się z miejsca.
— Ej — krzyknął Achmed, wchodząc do szopy — popatrzyliście i starczy. Gospodarz będzie się złościł.
Weronika rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na Kostię i ostatecznie podbiła jego serce.
Znacznie później, wieczorem, gdy Kostia wyszedł na dwór, Kosoj opowiedział mu, że marynarze z „Radoneżskiego” słyszeli jak nocą tę angielską dziewicę hańbił narzeczony i że ona krzyczała. Kostia nie uwierzył, nie chciał uwierzyć, ale znienawidził opanowanego Douglasa.
Pan Robertson mówił już całkiem znośnie po rosyjsku. Naukę języka rozpoczął jeszcze w Londynie, gdy tylko postanowił, że będzie towarzyszył Weronice w dalekiej wyprawie, w podróży także nie stracił ani jednego dnia. Nie gardził rozmowami z towarzyszami podróży i konduktorami, chłopami i policjantami. Zdolności do naśladownictwa i upór sprawiły, że Douglas rozumiał wszystko i mógł wyrazić każdą myśl, choć trzeba przyznać, że pozostał mu bardzo silny, brytyjski akcent, przez co nie wszyscy byli w stanie go zrozumieć. A Weronika, która także poznawała język tego kraju, wymawiała wszystkie słowa poprawnie, gdyż natura obdarowała ją wspaniałym słuchem muzycznym, ale, niestety, znała mało słów i zupełnie nie rozumiała gramatyki.
Tego wieczoru Kołokołow senior przez dwie godziny rozmawiał z panem Robertsonem. Ciekawość połączona z podejrzliwością zaowocowały dociekliwością. Przecież Anglicy pojawili się w Nowopiatnicku po raz pierwszy. I sprawę mają do załatwienia taką, jak nikt dotychczas — odnaleźć zagubioną ekspedycję. I dziewczyna niczego sobie, ładniutka, aż Kołokołow pożałował, że ma już na karku sześćdziesiątkę. Inaczej by. A co? Żenić może by się i nie ożenił, ale mieć za kochankę i prawdziwą, angielską damę — nie dokonał tego jeszcze żaden syberyjski przemysłowiec od Czity po Irkuck. Miał też wątpliwości. Budził je pan Robertson. Młody, bezczelny, głowę nosił wysoko podniesioną, a po oczach widać było, że to urodzony kłamca. Od pierwszej chwili Jefrem Ionycz wyczuł chłód panujący między młodymi Anglikami — nie wyglądali na narzeczonych. A jeśli to oszustwo? Odpowiedzi trzeba szukać u Robertsona — z panną Smith wszystko jest jasne. Wystarczy zajrzeć do gazety, żeby zrozumieć — była taka ekspedycja, cała Europa czytała o tym, że młoda córka podróżnika wyruszyła w daleką drogę. To całkiem zrozumiałe, to chrześcijański postępek. Ale towarzysz podróży — co to za towarzysz? Jaką może mieć z tego korzyść?
Nie można powiedzieć, że Kołokołow nie wierzył w miłość. Sam za młodu robił różne głupoty i niczego nie żałował. Potem zrozumiał, że to nie kobiety są mu potrzebne, ale on im. Wszystkie są śmiałe i niedostępne, gdy im na to pozwolisz. Ale gdy kobieta widzi, że możesz się bez niej obejść, wtedy zaczyna się niepokoić i jest gotowa biec za tobą. Wystarczy tylko poczekać, nie ma się co śpieszyć.
Być może Jefrem Ionycz nie traciłby czasu na rozmowę z Robertsonem, gdyby Weronika nie zapadła mu głęboko w serce. Od dawna nic takiego mu się nie przytrafiło, od czasu tej Cyganki w Nowonikołajewsku, a to było już ponad sześć lat temu.
Kołokołow wiedział o nocnych wydarzeniach na parostatku — doniesiono mu. Całe zajście było dla niego kompletnie niezrozumiałe. Jak można gwałcić własną narzeczoną? I jaki mężczyzna pozwoli sobie dobierać się do kobiety, która nie wyraziła na to zgody. Kto w tej parze jest panem, a kto sługą? Równych ludzi nie ma.
Kołokołow rozmawiał z Douglasem bite dwie godziny, ale bez znajomości języka nie da się dotrzeć do prawdziwego oblicza człowieka. Wyszło na to, że pan Robertson wyświadczył Weronice ogromną przysługę, opłacił jej podróż i pała chęcią dokonania dobrego dzieła.
I tak się rozeszli, po rozmowie, która niczego nie dała.
Kołokołow poszedł do gabinetu, czekało na mego mnóstwo papierkowej roboty. Ale praca mu nie szła. W uszach dźwięczał głos Weroniki, a przed oczami stało jej delikatne spojrzenie. Otwarte, spokojne i pozbawione wstydu.
Po półgodzinie Kołokołow nie wytrzymał; ruszył na przechadzkę po domu. Dom był pusty. Ani gości, ani syna.
A Kostia spacerował z Weroniką po nabrzeżnej ulicy. Nabrzeżna ulica — łagodny stok za przystanią, prowadzący do brzegu Leny. Kiedyś, dawno temu, zesłany anarchista Prielubienko posadził tu lipową aleję — tęsknił za swą Ukrainą. Owijał drzewa zgrzebnym płótnem, palił ogniska — póki mieszkał w Nowopiatnicku lipy żyły i nawet wyrosły wyższe niż człowiek. Ale potem Prielubienko umarł na suchoty. Przed śmiercią błagał, krzyczał do ludzi, żeby nie zostawiali jego dzieciątek bez opieki. I wszyscy obiecali. Kołokołow też — chciano uratować aleję. Ale zimą nikt się tym nie zajął, zapomnieli owinąć — każdy myślał, że zrobi to kto inny. Wiosną, gdy lipy nie wypuściły liści, rozpaczali. Ojciec Pantalejmon gotowy był wyrwać sobie brodę.
Tak więc Kostia i Weronika spacerowali nad rzeką wśród cienkich, połamanych przez wiatr, chylących się jak stary płot, lipowych pni. Leżała tam spora kłoda — kiedyś przyniesiono ją tutaj, by siedzieć i patrzeć na księżyc. Tak ją właśnie nazywano: księżycowa kłoda.
Siadywali tam ci, którzy mieli poważne zamiary. Jeśli chłopak w Nowopiatnicku mówił do dziewczyny: „Chodźmy na kłodę”, można było szykować się do wesela. Weronika nie wiedziała o kłodzie, więc w tym, że siadła na niej, nie było żadnego podtekstu. Było wietrznie, przytuliła się ramieniem do Kostii i milczała — Anglicy to małomówny naród. Kostii zdawało się, że cofnął się w czasie do wieczora sprzed piętnastu lat, gdy siedział w oksfordzkim parku na wystrzyżonym trawniku, a Sally milcząc przytulała się do jego ramienia. Potem Sally przysłała list, w którym pisała, że oczekuje dziecka. Kostia list spalił, aby nie wpadł w ręce ojca.
Język angielski pojawiał się w pamięci Kostii jak obraz na wywoływanej fotografii. Przypomniał sobie nawet Byrona, co prawda niedokładnie, a Weronika poprawiła go delikatnie.
— Wspominam Oksford — mówił Kostia, a Weronika czuła się dziwnie, niemal jak w bajce — oto niezgrabny, rosyjski dzikus mówi o Oksfordzie, a jego ręka coraz mocniej zaciska się na jej ramieniu.
— Bardzo martwię się o los ojca — powiedziała Weronika.
— Pojadę z wami — powiedział Kostia. — Pani potrzebuje obrońcy.
— O, jakże jestem panu wdzięczna!
Weronika leciutko musnęła wargami jego policzek, Kostia poczuł, jak ogarnia go przyjemne ciepło. Odnalazł jej wargi i wpił się w nie, zaczęli spadać z kłody, ale Weronika lekko podskoczyła i roześmiała się:
— Jaki pan niezgrabny!
Kostia pomógł Weronice doprowadzić się do porządku, ona śmiała się, ale niezbyt głośno. Z nieba spadła gwiazda.
— Miałem zamiar poprosić ojca, aby pozwolił mi dołączyć się do ekspedycji profesora Müllera — powiedział Kostia, gdy znowu usiedli obok siebie na kłodzie, ale tym razem nie dotykali się już. — Ale teraz pojadę z panią.
— Profesor Müller jest taki mądry — powiedziała Weronika. — A pan widział jak spadł ten bolid, który zamierza odnaleźć?
— Zrobiło się jasno jak w dzień — powiedział Kostia. — Do tego straszny huk, aż szyby powypadały.
— Douglas też chciał go zobaczyć. Jest dziennikarzem, powinien napisać o tym do „Daily Mail”. Ale poszukiwanie mojego ojca jest ważniejsze, prawda?
— Oczywiście — powiedział Kostia. — Niech pani przyjaciel Douglas jedzie z profesorem — znajdziemy pani ojca bez jego pomocy.
Weronika zrozumiała i wyczuła zazdrość. Zaśmiała się.
— Nie jesteśmy sobie bliscy — powiedziała. — Douglas ma swoje spraw)’, a ja — swoje.
— To on nie jest pani narzeczonym?
— O nie! Nie jestem mu obojętna, ale przecież do zaręczyn potrzebne jest wzajemne uczucie.
Weronika zamilkła, długo wpatrywała się w ziemię, myślała. Kostia zachwycał się jej profilem i nie śmiał przerywać zadumy.
— Muszę przyznać się panu — głos jej zadrżał — bo budzi pan we mnie zaufanie. — Weronika przełknęła ślinę. — Tamtej nocy, na parostatku.
— Co? — Kostia bał się wyznania, a jednocześnie czekał na nie.
— Ten człowiek starał się mnie posiąść. Rozumie pan?
— Napadł na panią?
— Z dużym trudem odparłam jego atak.
— Zabiję go!
— Nie jest wart pana uwagi. Zamilkli.
— Proszę opowiedzieć mi o swoim ojcu — powiedziała Weronika. — Jest w nim jakaś pierwotna siła.
Pytanie nie spodobało się Kostii. Oznaczało, że w Kostii takiej siły nie ma.
— Jest zupełnie niewykształcony — powiedział Kostia.
— A czy to ważne?
Nie usłyszeli, jak podeszła Ninoczką. Podeszła, bo miała nadzieję, że Kostii i Weroniki nie ma na kłodzie. To było zbyt straszne. Gdy zobaczyła ich razem, przytulonych ramionami, zatopionych w intymnej rozmowie, dosłownie serce jej pękło. Stała i nie miała odwagi ruszyć się z miejsca.
Nie wiadomo jak długo by tak stała, gdyby nie zdecydowane kroki Douglasa, który też się niepokoił i, niezauważony, ruszył w ślad za Ninoczką, domyślając się, że dziewczyna będzie szukać Kostii.
Douglas zakłócił nocny spokój, mówiąc głośno:
— Weroniko, pora kłaść się spać.
Głos Douglasa miał wspaniałą modulację, jak głos dużego, koncertowego fortepianu.
Weronika podskoczyła, jakby złapano ją na miejscu przestępstwa.
— Już idę — powiedziała. A po krótkiej chwili, dodała: — Kostia opowiadał mi o tutejszym życiu.
— Widziałem — powiedział Douglas.
Weronika poszła z Douglasem, a Kostia, który dopiero co planował wyzwać Anglika na pojedynek albo rozerwać go na strzępy gołymi rękami, został sam obok kłody.
Weronika i trzymający ją twardymi palcami za łokieć Robertson rozpłynęli się w niebieskiej mgle, a Ninoczka została. Kostia dopiero teraz ją zauważył. Nie była niczemu winna. Jeszcze wczoraj Kostia marzył o jej objęciach. I w mgnieniu oka wszystko uległo tragicznej zmianie — Ninoczka traciła go. Owładnął nią strach.
— Czego chcesz? — niegrzecznie zapytał Kostia. Był zły na dziewczynę i za to, że podglądała, i za to, że widziała jego poniżenie.
— Ja niechcący — powiedziała Ninoczka. — Spacerowałam sobie.
Odwróciła się i pobiegła przed siebie.
Kostia poczuł się jeszcze gorzej — był dobrym człowiekiem i nie chciał nikomu sprawić przykrości. Ale gdy tylko spotkał swój ideał, ze wszystkich stron pojawiali się niezadowoleni z tego ludzie, którzy chcieli rozdzielić go z aniołem.
Kostię męczyła wyobraźnia.
W wyobraźni ten podły przystojniak, Douglas Robertson, ubrany w skarpetki i aksamitny szlafrok, podkradał się do drzwi Weroniki. Weronika posłusznie otwierała drzwi, a on od razu rzucał się na delikatną dziewczynę, zasypując ją gradem pocałunków i szarpiąc jej delikatne ciało.
Jefrem Kołokołow był dzieckiem swego miejsca i czasu. Kupiec, milioner i tyran. Symbolami współczesności w jego życiu były tylko fortepian w salonie, auto i wegetarianizm. Douglas Robertson też był logiczny — dziecko zachodniej Europy, przyzwyczajony do gorącej wody, sztywnych kołnierzyków, kochał pieniądze i odznaczał się angielskim, trzeźwym myśleniem. Kostia Kołokołow znalazł się na rozdrożu. Wychował się jako syn Jefrema, uczył się jak Robertson. Polubił gorące kąpiele i czyste kołnierzyki, ale nie mógł zrezygnować z syberyjskich, mrocznych namiętności — takie fenomeny lubią opisywać syberyjscy pisarze. Kostia umiał całować damy w rękę, rozmawiać z nimi po angielsku, rozprawiać z Ninoczką o sensie terroryzmu i ideach księcia Kropotkina, ale nie zapominał o tym, jak w dzieciństwie ojciec zabierał go na polowanie na niedźwiedzie, jak bił się z podrostkami z sąsiedniej ulicy i jak zabija się kajdaniarzy i zabójców.
Kostia był gotów po angielsku zaproponować pannie Smith rękę i serce, ale nie rozbił tego z obawy przed ojcowskim gniewem. Ale gdy myślał o Douglasie, budził się w nim syberyjski chłopak, zdolny pobić każdego wroga, a jeśli nie mógł — wiedział, kogo o to poprosić. Gdyby Douglasowi przyszło rozprawić się z wrogiem, wybrałby pistolet. Kostia wolał prawo pięści.
Nie miał pewności, że pokona Douglasa w walce sam na sam. Anglik był sportowcem — wszystko o tym świadczyło: i sposób chodzenia, i sylwetka, i płynność ruchów. Kostia zrobił więc to, co na jego miejscu zrobiłby każdy kupiecki syn: jeśli jest służba można jej wydać rozkaz.
Kostia poszedł do Kosego i powiedział, że trzeba dać Anglikowi niewielką nauczkę. Kosy o nic nie pytał — nie jego sprawa. No i kto w Rosji lubi cudzoziemców — są z nimi same nieprzyjemności. Kosy odsiedział swoje za grabież i napad z nożem, a potem zadomowił się tutaj, był więc człowiekiem bywałym.
Kosego martwiło co innego: jeśli dowie się o tym Jefrem Ionycz, będzie kiepsko.
Kostia musiał wykazać się chytrością — delikatnie napomknął, że Jefrem Ionycz nie ma nic przeciwko temu, ale, oczywiście, nie chce nic wiedzieć.
Nie wiadomo, czy Kosy uwierzył, czy nie, ale zawołał Iwana Mołczuna. Kostia uspokoił ich jeszcze bardziej, wręczając im trzy ruble i dodając, że uszkodzenia ciała nie są potrzebne — wystarczy dać nauczkę, ale bez śladów. A to już była zwykła sprawa. Dlaczego by nie dać nauczki, jeśli bez większej krzywdy?
Pan Douglas Robertson spacerował przed snem. Czekał, aż jego sługa, Liu, nadmucha gumową wannę i napełni ją gorącą wodą. Wannę umieszczono za kuchnią, w przybudówce, cała czeladź chodziła oglądać to dziwo i pośmiać się. Nie śmiał się tylko Jefrem Ionycz — postanowił kupić sobie taką samą.
Zostawiwszy Liu z przydzielonymi mu zajęciami, Douglas ruszył wzdłuż brzegu Leny, patrzył na wodę i niebo i smucił się tak, jak smuci się każdy Europejczyk widząc taką bezkresną przestrzeń — nie ma na czym zatrzymać oka: gładka powierzchnia wody, płaskie brzegi, i tak aż po horyzont.
Douglas doszedł do skraju zabudowań rozmyślając o tym, czym mogą zajmować się tutejsi mieszkańcy: ciemno, nigdzie nie widać światła, kładą się spać o zmierzchu i wstają o świcie. Jakie smutne, nudne życie!
Nagle wyrosły przed nim dwie postacie. Były duże, barczyste. Do tej chwili Douglas sądził, że jest tu całkiem bezpieczny, bo w mieście panuje porządek, którego uosobieniem są isprawnik* i Kołokołow. A jeśli nawet innych to nie dotyczy, to o spokój angielskich gości zadbano z pewnością. Sam Kołokołow dał mu to do zrozumienia: „Proszę sobie spacerować — powiedział — i niczego się nie obawiać”.
Z postaci emanowało zdenerwowanie, chwiały się po pijanemu. W swoim życiu Douglas miał już do czynienia z podejrzanymi typami i popadał w trudne sytuacje, wyczuł więc instynktownie niebezpieczeństwo.
— Znajdzie się papieros? — zapytała jedna z postaci. Twarz trudno było dojrzeć, a do tego wszyscy Rosjanie wydawali się Douglasowi tacy sami.
— Nie palę — oznajmił Douglas i spróbował ominąć postacie.
— Nie pali — powiedziała jedna postać do drugiej.
I w chwili, gdy Douglas próbował ją ominąć, pociągnęła Anglika za rękaw, a ten, przygotowany na taki rozwój wypadków, wyszarpnął go.
Kosy — bo był to oficjalista — wciągnął powietrze i krzyknął niezbyt głośno w stronę swego towarzysza:
— Bije mnie!
— Bije?
Wania Mołczun rozeźlił się strasznie i bez zbędnego gadania zamachnął się. Gdyby Douglas nie był na to przygotowany, uderzenie z pewnością by go przewróciło.
Lecz Douglas zdążył uchylić się, uderzenie trafiło w ramię, ale i tak Anglik się zachwiał.
Douglas odskoczył i powiedział:
— Wezwę. — ale zapomniał, jak po rosyjsku brzmi słowo „pomoc”.
Kosy rzucił się na niego.
Douglas schwycił gwizdek, który miał zawieszony na szyi i ciszę rozdarł krótki, niezbyt głośny gwizd.
— Jeszcze sobie pogwizduje! — warknął Małczun, któremu udało się właśnie dosięgnąć Anglika. Ten upadł na kolana, ale udało mu się uniknąć kolejnego uderzenia Kosego.
Młócąc pięściami napastnicy sami się nakręcali, aż w końcu ich złość stała się szczera.
Kostia, oglądający bójkę zza węgła, przestraszył się, czy aby nie zrobią krzywdy Douglasowi — tego nie planował. Ale nie mógł się wtrącić. Sam by oberwał. Ci ludzie to ciamajdy.
Douglas był zręczny, szybki i zwinny, więc tylko nieliczne uderzenia dosięgały celu. A do tego nieźle się odwzajemniał — jego uderzenia były całkiem inne, bez zamachu, bokserskie, krótkie i proste. Jednym zwalił nawet Mołczuna z nóg. Ten podniósł się, przez kilka chwil chwiał się, przychodząc do siebie, a w tym czasie Douglas i Kosy, złączeni ze sobą, tarzali się w błocie. Otrzeźwiawszy, Mołczun rzucił się na nich z góry, zaczął ciągnąć Douglasa za włosy, chciał oderwać mu głowę.
Kostia był prawie gotów rzucić się na pomoc Douglasowi. Nie dlatego, że zrobiło mu się go żal — nie było czasu na takie rozmyślania — ale dlatego, że nieoczekiwanie wyobraził sobie, co zrobi z nim ojciec, jeśli Anglika zabiją. No i Weronika mu tego nie wybaczy.
W tej samej chwili, niemalże niesłyszalne wśród westchnień, sapania i krótkich, głuchych okrzyków, rozległy się lekkie kroki — ktoś biegł w stronę bijących się.
Kostia przestraszył się, skoczył za szopę, bo niewysoki człowiek przebiegł tuż obok niego.
Dlatego właśnie nie zobaczył, że nieznajomy zatrzymał się na chwilę, żeby zorientować się w sytuacji, a potem schylił się i zaczął serię krótkich uderzeń. Jedno uderzenie — i Kosy odtoczył się, charcząc. Drugie — i Mołczun znieruchomiał.
Człowiek, w którym Kostia rozpoznał, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, chińskiego sługę Douglasa, wezwanego zapewne gwizdkiem, pomógł swemu panu podnieść się. Obaj zaczęli szybko mówić coś po angielsku, patrząc na rozciągnięte ciała Kosego i Mołczuna.
Potem poszli sobie. Douglas kulał i opierał się na ramieniu Liu.
Gdy doszli do szopy, Liu powiedział powoli, tak by Kostia mógł zrozumieć:
— Organizator tego napadu, jaśnie panie, ukrywa się tutaj.
Kostia przykucnął.
Było jednak za późno.
Podniósł głowę. Douglas i Chińczyk stali tuż przed nim i nawet w półmroku widać było, że się uśmiechają.
I w tej samej chwili znikli. Odeszli.
A Kostia jeszcze długo, może pięć minut, kucał i przeżywał hańbę, nie wiedząc, co począć. Do rzeczywistości przywołały go jęki towarzyszy, którzy odzyskali przytomność.
Kostia podszedł do nich.
Nie miał innego wyjścia, jak tylko zrugać ich za kiepską pracę.
— Co wy? — powiedział. — Jak można wam zaufać? Dwóch na jednego i nie daliście rady, co?
— A sam dałbyś radę? Schowałeś się za szopą — powiedział Kosy.
Obyczaje na Syberii są proste. Tam nawet sługa może powiedzieć w oczy swojemu panu gorzką prawdę.
Mołczun tylko charknął i poszedł precz.
A Kosy dodał:
— Tatulek będzie niezadowolony.
— Przecież mu nie powiesz?
— Głupiś — powiedział Kosy. — Nie powiem — sam powie. Pozna nas. Tobie wszystko jedno — jesteś jego synalkiem. A my musimy tu żyć.
I poszedł do Jefrema Kołokołowa wyrazić skruchę.
Douglas nie poskarżył się. Wziął kąpiel, Chińczyk roztarł mu plecy i zrobił masaż. Kołokołow oczekiwał w salonie i gdy wszedł tam Anglik w długim szlafroku i fajką w zębach, wyglądający jakby nie poniósł żadnego uszczerbku poza siniakiem pod okiem, powiedział:
— Zaistniało nieporozumienie. To się więcej nie powtórzy.
Douglas zrozumiał, co milioner ma na myśli. Bez emocji skinął głową.
Kołokołow zrozumiał, że Kostię trzeba gdzieś wysłać. Jak najdalej od Angielki i jej towarzysza.
W nocy Douglas starał się otworzyć drzwi do pokoju Weroniki, szarpał, ale w domu Kołokołowa wszędzie od wewnątrz założono zasuwki. Weronika skorzystała z tego i zamknęła drzwi. Douglas wołał ją, szeptał, potem rozległy się człapiące kroki — ktoś szedł, trzymając świecę. Douglas na palcach rzucił się ku swoim drzwiom. Nie od razu je znalazł i musiał odpowiedzieć na zadane po rosyjsku pytanie Jefrema Ionycza:
— Kto tam się szwenda?
— To ja. Szukam toalety.
— Nocnik jest pod łóżkiem — ostrym głosem powiedział Kołokołow, który domyślił się, czego Anglik naprawdę szukał, a tego sobie we własnym domu nie życzył.
Następnego dnia Müller gościł u Filimonowa, zastanawiali się, jak najłatwiej można dostać się do bolidu. Potem razem udali się po poradę do Kołokołowa. Ten kazał im czekać — nadzorował właśnie załadunek płaskodennych łodzi, które przywiązywano do mostka kapitańskiego.
Kołokołow zaproponował, aby Müller i Filimonow poczekali w kantorku, ale było gorąco i bezwietrznie, woleli więc posiedzieć na księżycowej kłodzie. Müller wpatrując się w pożółkłą trawę zauważył niewielki, srebrny kolczyk ze szmaragdem, pomyślał, że kamień nie jest prawdziwy i nie zadał sobie trudu, by podnieść znalezisko. Nie dowiedział się więc, że kolczyka szukała od rana panna Smith.
Słońce przypiekało — był to jeden z ostatnich ciepłych dni tego lata. Drugi brzeg Leny ledwie majaczył w oddali — było do niego z pięć wiorst. Zaczynały się tam szare, porośnięte nędznymi modrzewiami niziny. Müller bardzo dobrze zapamiętał mapę, miał wrażenie, że podziwia krajobraz z lotu ptaka. Niżej, z prawej strony, ciągnęły się góry — grzbiety, które trzeba będzie pokonać. Müller z samego rana rozmawiał z oficjalistą, prosił, by mógł mu towarzyszyć Andriusza, ale urzędnik zwlekał, twierdził, że zesłaniec ucieknie do Ameryki i on, oficjalista, będzie miał z tego powodu nieprzyjemności. Müller sądził, że isprawnik liczy na łapówkę, ale mimo licznych papierów i listów polecających, pieniędzy ekspedycja miała mało. Andriusza gotów był pracować za darmo, byle tylko znowu mieć do czynienia z nauką.
Kołokołow, wspinając się od strony przystani, zobaczył ich i zawołał do kantoru. Był uprzejmy, przychylnie nastawiony do profesora, okazał nawet zainteresowanie geologią i zaprosił Müllera na wieczór, obiecując zaprezentować kolekcję minerałów zebranych przez jego łudzi, poprosił o wskazanie jakiegoś dobrego specjalisty z Petersburga, który mógłby zająć się poszukiwaniem rud w Orułganie. Müller dobrze znalazł się w te) sytuacji, powiedział, że Andriusza Niechoroszew jest jego najlepszym studentem. Nie, odpowiedział Kołokołow, Andriusza jest mazgajem, nie da rady, tu potrzebny jest silny chłop, którego by się bano i słuchano. Bez strachu nic się nie da zrobić. Wtedy Müller poprosił, aby Kołokołow wstawił się za Andriusza, który jest potrzebny do poszukiwania meteorytu.
Kołokołow zgodził się. Bez trudu, jakby oganiał się od komara — niech profesor się nie martwi, Andriusza pojedzie z nim. Pośle z nimi też swojego syna i spadkobiercę. Pobyt w tajdze z uczonymi ludźmi dobrze mu zrobi.
Zdziwiło to nawet Filimonowa: Kołokołow nie lubił wypuszczać syna spod nadzoru. A jeśli go gdzieś wysyłał, to tylko w sprawach handlowych.
— A sam pojadę do Bułunu — powiedział Kołokołow. — W tym roku będzie tam ogromny jarmark. Muszę tam być.
Filimonow patrzył na milionera i nie wierzył własnym oczom. Jakiekolwiek by były interesy w Bułunie, dla Kołokołowa nie miały większego znaczenia. Handel z Tunguzami i Jakutami to tylko niewielki ułamek jego interesów. Ani Filimonow, ani profesor nie skojarzyli planów króla tajgi z przyjazdem Weroniki Smith. Nie zrozumieli, że chęć wysłania syna za Orułgan też jest z tym związana.
Kołokołow powiedział, że sam zorganizuje wszystko, czego potrzeba ekspedycji: konie, ludzi i prowiant — wszystko musi być jak najlepszego gatunku. W zamian profesor rozejrzy się podczas podróży po tajdze: jeśli trafią się ślady rudy albo inne ciekawe znaleziska geologiczne, nie zapomni o interesach Kołokołowa. Na tym stanęło — profesor z całego serca chciał oddać przysługę szanownemu negocjatorowi.
Tego samego dnia, jeszcze przed obiadem, sam udał się do isprawnika, chociaż mógł wezwać go do swego kantoru. Pił herbatę, pytał o zdrowie małżonki, o dzieci w Irkucku. Potem powiedział, że potrzebni są mu dwaj zesłańcy. Andriej Niechoroszew przyda się petersburskiemu profesorowi. A Ninoczka Czernikowa jest wręcz niezbędna Anglikom. Bez niej są jak niemowy.
— Ale przecież ten angielski osłomuł mówi po naszemu — z troską w głosie sprzeciwił się isprawnik. Zrozumiał, że nie dostanie od Kołokołowa nic za zesłańców. Zmartwiło go to. Isprawnik był zły na profesora — na pewno naskarżył. Ale co robić?
A jak pozostali przyjęli decyzję Kołokołowa? Ninoczka nawet się ucieszyła. Była gotowa na wszystko, byleby tylko nie zostawić Kostika sam na sam z tą zdemoralizowaną Europejką, typową przedstawicielką rządzącej burżuazji. Niech Kostia jedzie w tajgę z profesorem, niech tam komary wyssają z niego nadmiar gorącej krwi.
Douglas też był zadowolony — tego tylko brakowało, żeby Weronika zainteresowała się na poważnie tym rosyjskim niedźwiedziem.
O Weronice nic nie można było powiedzieć: jej myśli trudno było odgadnąć, zresztą sama nie wiedziała, co jest dla niej dobre, a co złe. Była fatalistką, płynąc na fali przypadku czekała na szczęśliwy zbieg okoliczności. Przede wszystkim szukała ojca. Lub chociażby jego mogiły. Reszta sama się jakoś ułoży. W jej myślach Kostia zajmował znacznie mniej miejsca niż ojciec.
Kostii było źle.
Pokłócił się nawet z ojcem, czym tylko utwierdził go w przekonaniu o słuszności powziętej decyzji i sprawił, że nic nie mogło jej zmienić. Zrozpaczony Kostia gotów był przyznać się ojcu, że zakochał się w angielskiej pannie, ale w ostatniej chwili przestraszył się. I pogodził z losem.
Ojciec zlitował się nad nim — ofierze zawsze trzeba dać jakąś, choćby próżną, nadzieję.
— Jeśli trzeba będzie szukać angielskiego kapitana na wybrzeżu, wezwę cię.
Z tą nadzieją Kostia poszedł do profesora, już oficjalnie jako członek maleńkiej ekspedycji. Kołokołow senior, chociaż był gotowy pomóc ojczystej nauce, nie zamierzał na tym stracić. Policzył więc Müllerowi za wszystko: konie, łódkę, miejsce na barce, jedzenie, a nawet za siatki przeciw komarom, był przekonany, że postępuje słusznie — Müller płacił przecież państwowymi pieniędzmi. A syna dodał do kompletu całkiem bezpłatnie.
Najpierw pożegnali „Św. Siergieja Radoneżskiego”. Następnego dnia parostatek dał sygnał syreną, sapnął, odbił od przystani i walcząc z prądem, popłynął w górę rzeki. Musiał wrócić do Nowopiatnicka, zanim rzeka zamarznie, przywieźć towar, zabrać futra i złoto z kopalni oraz, jeśli wszystko pójdzie jak trzeba, profesora Müllera z jego kamieniami odłupanymi od bolidu, pannę Smith i jej towarzysza, a może nawet kapitana Smitha, jeśli uda się go odnaleźć i uratować.
Przez cały dzień Kostia unikał Ninoczki. A ona udawała, że nie chce go widzieć i okrutnie cierpiała. Jej męki bez trudu dostrzegł Siemion Natanowicz i strasznie go to dręczyło.
— Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — zapewniał go ojciec Pantalejmon. — Twoja córka zapomni o nerwowym Kostii, tak będzie lepiej dla wszystkich. Miejmy nadzieję, że dziecięca fascynacja przeminie jak zły sen.
— Tak, tak — zgodził się z roztargnieniem Czerników, ale widział, że córka strasznego niegdyś terrorysty jest ulepiona z innej gliny. Jest z tych, którzy drążą podkopy pod torami kolejowymi, by bezlitośnie zabić samego imperatora.
Rozmyślając tak, Siemion Natanowicz szykował ubranie dla Ninoczki — noce będą chłodne, szczególnie w Bułunie. Przywołał na pomoc wszystkie swe umiejętności krawieckie i, nie prostując ani na chwilę karku szył, żeby córka, nawet pod biegunem, była ubrana nie gorzej niż damy w Warszawie. Pod warunkiem, że owe damy wybrałyby się na biegun północny.
Ninoczka całą noc stała w swoim pokoju patrząc przez okno. Obok sapali przez sen jej bracia. Wyglądała i wydawało jej się, że Kostia opamiętał się i skruszony przyjdzie pod okno i poprosi o wybaczenie za wszystkie męki, które na nią sprowadził. Płakała cicho, aby nie obudzić braci ani śpiącego w pokoju ojca. Ale Maria Pawłowna oczywiście nie spała i słyszała wszystko, słyszała każde westchnięcie córki. Jednak leżała cicho, przyczaiwszy się jak tłusta myszka.
Kostia nie spał, ale nie poszedł do domu Czernikowów, tylko siedział na księżycowej kłodzie. I też marzył. Wyobrażał sobie, że Weronika wymknęła się z ojcowskiego domu i śpieszy na brzeg. O Ninoczce zupełnie nie myślał.
Weronika spała spokojnie, gdyż z natury była fatalistką. Zamknęła drzwi na zasuwę i usnęła.
Douglas nie spał. Kilka razy wyglądał na korytarz.
Ale bez rezultatu, bo przed drzwiami Weroniki płonęła świeca i stało krzesło. A na stole kiwał się, ale nie spał, oficjalista i ochroniarz Kołokołowa — Achmed.
Sam Kołokołow spał. Wierzył w czujność Achmeda.
Rankiem odezwała się syrena holownika „łon”, nazwanego tak na cześć ojca Jefrema Kołokołowa. Holownik był mocny — przypominał charakter szanownego przodka. Holownik wzywał pasażerów i załadunkowych. Co prawda najważniejsze towary jeszcze wczoraj ułożono na płaskodennych, szerokich barkach z niskimi burtami, ale i tak niemało jeszcze zostało do załadowania. Kołokołow przyjechał autem, siedział odchyliwszy się w tył na siedzeniu, gryzł marchewkę i pańskim wzrokiem obserwował załadunek.
Cudzoziemskich gości przywiózł autem — siedzieli teraz nieopodal, na brzegu. Wiatr przyciskał niezbyt długą spódnicę Weronice do nóg, podkreślając zgrabną figurę i odkrywając cienkie kostki ukryte pod długimi, sznurowanym trzewikami — dziewczyna była gotowa do podróży na biegun północny.
Kołokołow spoglądał na Angielkę i cieszył się w duchu ze swego sprytu — rozdzielił przeciwników jak wilka, kozła i kapustę, umieszczając ich w oddzielnych łodziach. I do tego wszystkich ma na oku.
A oto i pojawili się uczeni. Profesor Müller — brzuch wypięty do przodu, melonik nasunięty na oczy, jakby wyszedł na spacer na Newski Prospekt. Ale tusza i spokojne spojrzenie są mylące — Kołokołow już domyślił się, że profesor ma silny charakter: stało się to jasne, gdy targowali się o łodzie i konie. Za nim szedł wysoki, przygarbiony, okularnik Andriusza Niechoroszew. Miał na sobie stary, studencki tużurek, nawet pagonów nie oderwał, być może ciągle miał nadzieję na powrót do świata nauki, a może po prostu zapomniał. Tego chłopaka trzeba będzie zatrzymać w Nowopiatnicku. Ożenić i zostawić. Tylko żonę trzeba mu wybrać prostą, zdecydowaną, żeby wycierała mu nos, a łeb ma chłopak nie od parady. Przyda się. Kostia jeszcze się nie pojawił — przeżywał rozłąkę. Szkoda, że Bóg synem nie rozpieścił, ale nic to, jest jeszcze czas, jeszcze da się z niego coś zrobić. Za uczonymi podążali zesłańcy, którzy zgłosili się na ochotnika. Siemion Czerników taszczył ogromną skrzynię — pewnie jakieś przybory. Trzeba będzie je kupić, gdy profesor zbierze się z powrotem do domu. Nawet ojciec Pantalejmon — a jemu to już całkiem nie przystoi — niesie jakąś profesorską torbę. Niby człowiek solidny, głos ma jak diakon, a przecież skumał się z zesłańcami, nie widzi, że to się nie podoba władzy. Jak nic już piszą na niego donos — a gdzie tu znaleźć popa? To wszystko z pychy i ruchliwości. Trzeba będzie potem porozmawiać z Pantalejmonem, wytłumaczyć mu, że takie zamieszanie to nic dobrego — podstęp i tyle. Czym chcesz się wsławić, słaby człowieku? Zesłańcy tak powinni — zajmować się nauką, czytać książki, dyskutować o polityce i żyć nadzieją. Niech się zajmują. Jak tylko Kołokołow sięgnie pamięcią, zesłańcy zawsze tu byli. I są. I będą. Nie ma Rosji bez zesłańców. W innych krajach są konie, parowozy, góry i dworce kolejowe. A w Rosji — zesłańcy. Oczywiście. Nie będzie zesłańców — państwo upadnie. Przemysłowiec uśmiechnął się do własnych myśli.
A oto i Ninoczka Czernikowa. Niezły z niej urwis! Ogień! Ale to niebezpieczny ogień. Jakby co — spali cię i sama spłonie. Póki płomień grzeje jest przyjemnie. A kiedy zaczniesz płonąć jest za późno, nie ma komu gasić pożaru. A sama wygląda jak chmura gradowa, cienie pod oczami ma ciemniejsze niż włosy — jest zazdrosna. Boże mój, jakby było o kogo! A tak w ogóle Kostia też sroce spod ogona nie wypadł, tylko że pozycję osiągnął nie sam, wszystko zawdzięcza pracy ojca.
A oto podąża w stronę barki i rozpakowuje wózek z przeróżnymi klamotami, Chińczyk Liu. Mówią, że dał radę miejscowym. A nie wygląda — pewnie zna jakieś chińskie sztuczki. Kołokołow słyszał od poszukiwaczy złota, że wśród Chińczyków są znawcy sekretnej sztuki walki — dwoma palcami mogą łeb ukręcić. Patrzcie państwo, Douglas nie jest głupi, wiedział, kogo wziąć sobie na sługę!
Ech, ty! Nawet załadunkowi przerwali pracę. Gapią się — trzeba by na nich krzyknąć, ale Kołokołow wszystko rozumie, ludzkie słabości widzi jak na dłoni. Sam też spoziera na tę czarnulę. No, ależ z niej baba! Czy piersi, czy z tyłu — jak kamień, nie uszczypniesz. Włosy — tyle, że można by całą pierzynę napełnić. A zębów na troje by starczyło. I cały czas chichocze, zaśmiewa się. Na ramieniu niesie torbę ze szmatkami i pantoflami Angielki — pewnie, nie każdy bagażowy dałby radę, a ona nawet się nie pochyliła. Zobaczyła Andriuszę Niechoroszewa, coś zabełkotała, zapomniała o ciężarze. A on zaczerwienił się, zdjął okulary, przetarł je i znowu założył na długi nos — śmieszne. Gdyby nie była czarna, a nasza, zmusiłby studenta do żeniaczki. A tak, nie można — jak nic jest muzułmanką albo wyznaje hinduską wiarę. Trzeba będzie zapytać Kostii — na pewno wie.
Podszedł szyper z holownika. Niezadowolony, ale stara się tego po sobie nie pokazać. To zrozumiałe: kto by chciał mieć na pokładzie wielkiego pana? I co to za warunki dla gości, gdy masz tylko kubryk dla marynarzy i palaczy i dwie kajuty: swoją i mechanika.
— Czyli tak — powiedział do niego Kołokołow zdecydowanym głosem, jakby był niezadowolony. Żeby szyprowi nie przyszło nawet do głowy protestować. — Swoją kajutę oddasz mnie. Druga koja — dla Anglika. Wstawiliście koję?
Szyper potwierdził skinieniem głowy.
Dużo pije, pomyślał Kołokołow. Trzeba będzie sprowadzić innego, a o ludzi teraz trudno. A ten wcześniej czy później wejdzie na mieliznę. Albo jeszcze gorzej, rozbije się o skały. Kołokołow zmarszczył się — oczyma wyobraźni zobaczył taki obraz.
— Druga kajuta dla Angielki i córki Czernikowa.
— Wiem.
— Kubryk jest wasz — rozmieścicie się tam według własnego uznania. I znajdziecie jeszcze miejsce dla Achmeda.
— To niemożliwe, Jefremie Ionyczu.
— Możliwe. A dla reszty służby postawić namiot na pokładzie.
— Nie wolno.
— Jeśli powiedziałem, to wolno. Na pierwszej barce profesor. Zapędźcie tam konie.
— Będzie ciasno.
— Wiem. Nie wybieramy się na bal. Idź, chcę, żebyśmy odpłynęli do obiadu.
— To nie ode mnie zależy.
— A ja wymagam od ciebie.
Kołokołow zaczął się przyglądać, jak Chińczyk stawia namiot na pokładzie holownika — namiot był jedwabny, żółty jak cytryna.
Odbili dopiero po obiedzie, koło czwartej. Kołokołow nie złościł się, wiedział, że tak będzie.
Wyszedł na dziób holownika, patrzył na bezkresną Lenę i cieszył się. Jak dobrze, myślał, że wybrałem się do Bułunu. Nie ze względu na interesy, a dla rozrywki, żeby poczuć się młodziej, lekko na duchu od oczekiwania na niewiadome. Ileż to przeżytych przygód!
Potem poszedł na rufę. Tam, na składanych krzesełkach, siedzieli Anglicy. Za nimi stał żółty namiot, między nimi — składany stolik, a na nim herbata podawana przez Chińczyka.
— Proszę się poczęstować — powiedział Douglas. Nauczył się, dobrze powiedział.
— Nie odmówię — zgodził się Kołokołow.
Usiadł na trzecim składanym krzesełku, które od razu przyniosła Peggy. Krzesełka były lekkie, proste. Kołokołow, zanim usiadł, obracał przez chwilę krzesełko w rękach, złożył je, rozłożył, zapamiętał, jak się to robi. Nie dlatego, że takie krzesełko potrzebne jest człowiekowi żyjącemu w tajdze, ale skąd wiadomo, co może przydać się w życiu, a co nie?
Siadł tak, by widzieć najbliższą barkę. Był na niej Kostia. Powinien czytać książkę albo uczyć się od profesora. A on przechadza się po pokładzie, przeciska się między pakami i skrzyniami, jak dziki zwierz w tajdze. Przeżywa. O, zobaczył właśnie jak piją we trójkę herbatę. Aż pięścią uderzył w burtę. Wal, synu, wal. Wyrabiaj sobie charakter.
Peggy pobiegła do kajuty, zawołała Ninoczkę. Dla niej też znalazło się krzesełko. I filiżanka z błękitnego fajansu. Herbata była aromatyczna, ale niezbyt mocna. Ninoczka od razu zauważyła Kostię i zaczęła się w niego wpatrywać. Kołokołow kazał jej tłumaczyć, opowiadał o miejscowym życiu, a ona tłumaczyła byle jak, niestarannie.
— Nino Siemionowna — powiedział wreszcie Kołokołow — nie myśl, że pozwolę ci za darmo jeść chleb. Jeśli zgodziłaś się z nami jechać, żeby zarobić trochę pieniędzy i pomóc ojcu, to pracuj, tłumacz. A z gapienia się na Kostię nie będziesz miała ani korzyści, ani pieniędzy.
Ninoczka poderwała się z krzesełka, niemal wypadła za burtę. Kołokołow milczał.
Ninoczka otrząsnęła się, opanowała, wróciła na miejsce.
— Proszę powiedzieć — zapytał po rosyjsku Douglas, udając, że niczego nie zauważył — jak daleko od rzeki znajduje się miejsce, w którym upadł meteoryt?
— Niedaleko — odpowiedział Kołokołow. — Ale i tak trzy dni jazdy konno. Jeśli nie będzie deszczu. Może cztery.
— To bardzo ciekawe.
— A co w tym ciekawego? — zdziwił się Kołokołow.
Douglas kontynuował po angielsku:
— W znanej nam historii ludzkości nie trafiały się ciała niebieskie takiej wielkości. Nie można wykluczyć, że to cała planeta, która wypadła z orbity i zderzyła się z Ziemią. Niektórzy astronomowie wyrazili taką opinię.
— Niech będą nawet dwie planety. Mnie tam wszystko jedno.
— Na tej planecie mogły zachować się ślady życia.
— Widziałem kiedyś meteoryt. W Irkucku, w muzeum
— sprzeciwił się Kołokołow. — Czarne żelazo. I kamień. Nie ma na nich niczego.
A w duchu pomyślał: dobrze, że kazałem Müllerowi wziąć Kostię. Przyda się tam swój człowiek. Nigdy nic nie wiadomo!
— Chciałbym na własne oczy zobaczyć to ciało niebieskie.
— Chcesz, to idź i patrz — bez emocji powiedział Kołokołow. — Mnie z Müllerem nie po drodze.
— Niestety, nie mogę. Dałem słowo Weronice.
— Jeśli dałeś słowo, to nie ma o czym mówić. Dziękuję za herbatę.
Weronika nie uczestniczyła w rozmowie, tylko spoglądała jasnymi, szarymi oczami to na jednego, to na drugiego, w końcu zatrzymała spojrzenie na dłużej na Jefremie lonyczu — coraz bardziej pociągał ją ten postawny, pewny siebie, silny mężczyzna. Prawdziwy konkwistador, poszukiwacz złota. Niedawno przeczytała książkę Jacka Londona, który niezwykle romantycznie opisywał poszukiwaczy złota na Alasce. Kołokołow był takim właśnie człowiekiem. A ona? U Jacka Londona były takie postacie jak ona — przystojne, silne, zdecydowane kobiety.
Dobrze, że jedzie z nimi pan Jefrem. Tak jest bezpieczniej. Zna wszystkich, wszyscy go szanują, a nawet boją się go. Jeśli ktoś może pomóc, to tylko on.
Nie przybili na noc do brzegu. Farwater był szeroki. Kołokołow pilnował, by szyper nie wypił za dużo. Potem poszedł do kajuty. Położył się na koi. Douglasa nie było. Najwidoczniej przechadzał się po pokładzie ze swoją Weroniką. To nic, jest czas.
Sen nie przychodził. Tyle problemów zwaliło się na głowę, wszystkim trzeba zająć się samemu, każdym drobiazgiem, nikomu nie można zaufać. Trzeba zmienić oficjalistę w Bułunie — kradnie, lisy polarne były kiepskie w tym roku, dopadła je jakaś choroba. Mówią, że jakaś banda grasuje koło Wiluńska, trzeba wzmocnić ochronę kopalni. A Douglas nie przychodzi do kajuty. Dawno już pora spać. Przecież nie siedzi tyle czasu ze swoją panną. A może siedzi? Kto to wie! Może wypadł za burtę. Myśl ta rozbawiła Kołokołowa, ale wstał, narzucił kożuch — na pokładzie było zimno — i wyszedł. Druga kajuta znajdowała się naprzeciwko. Postał przez chwilę. Nasłuchiwał. Cisza.
Wyszedł na pokład.
Szaro dookoła, głęboka noc, gwiazdy. Z wysokiego komina wylatują iskry i szybują nisko nad pokładem.
Na rufie stoi dwóch ludzi. Nachylają się, aby nie był ich widać, oganiają się od iskier. Kołokołow od razu zorientował się, że to Douglas i jego służący.
Coś w tej rozmowie było nie tak. Służący nie szepcze po kątach nocą ze swym panem bez potrzeby. Nawet w dzień nie powinni szeptać. Jefrem Ionycz wyciągnął od razu dwa wnioski. Pierwszy — Anglik coś zamyśla i ukrywa. Drugi — stosunki między służącym i jego panem są zupełnie inne, niż wydawało się za dnia. Dużo bliższe. Kołokołow miał ochotę podejść bliżej, by podsłuchać. Mogli go jednak zauważyć, a poza tym i tak by nie zrozumiał, o czym mówią. Kołokołow popatrzył jeszcze przez chwilę na cudzoziemców i poszedł spać.
Douglas wrócił dopiero po półgodzinie. Kołokołow udawał, że śpi. Wkrótce rzeczywiście zasnął.
Drugi dzień minął bez przygód.
Raz przybili do brzegu — przełożyli drewno z drugiej barki na holownik.
Kostia przeszedł na holownik, zjadł obiad z ojcem, kręcił się wokół Weroniki. Kołokołow kazał przyciągnąć szalupę, którą ciągnęli na linie za holownikiem i odesłał syna z powrotem na barkę. Żeby rozmawiał z Müllerem, nabierał rozumu. A sam poszedł znowu pić herbatę z Anglikami.
Tym razem przyjrzał się dokładniej Chińczykowi. Ale niczego dziwnego nie zauważył. Cichy, kłania się co chwila. Herbatę robi dobrą.
Po herbacie kazał Ninoczce tłumaczyć rozmowę z Weroniką.
Ninoczka trochę się uspokoiła. Spoglądała od czasu do czasu na barkę, żeby dojrzeć, co robi Kostia, ale nie denerwowała się przy tym tak, jak poprzednio — Jefrem Ionycz zwrócił na to uwagę. I dobrze. Kołokołow zaczął wypytywać Angielkę o jej życie z ojcem, o to jak jeździli do Afryki i jak im się mieszkało w Indiach. Angielka odpowiadała chętnie, uśmiechała się przy tym.
Odważnie patrzyła na niego — jakby Kołokołow i Weronika wiedzieli o czymś, o czym inni nie mają jeszcze pojęcia.
Kołokołow nie wiedział, czy Douglas to zauważył, czy też może jest zajęty własnymi myślami. Ale Chińczyk zauważył
— Kołokołow pochwycił jego uważne, czarne spojrzenie.
— Douglas powiedział — zauważyła Weronika — że zaproponował mu pan przyłączenie się do profesora Müllera, aby mógł obejrzeć meteoryt?
— Jeśli ma na to ochotę, nie mam nic przeciwko temu
— powiedział Kołokołow.
A jego oczy mówiły: nawet marzę o tym, żeby znalazł się stąd jak najdalej.
— Ja też nie mam nic przeciwko temu — powiedziała Weronika — ale Douglas uważa za swój obowiązek towarzyszyć mi. To takie szlachetne z jego strony.
— W razie potrzeby zaopiekujemy się panią — powiedział Kołokołow. — Nie gorzej, niż pan Robertson. On nie zna tej okolicy, a my znamy tu każdą piędź ziemi.
— A może w drodze powrotnej zboczymy trochę z trasy, żeby obejrzeć ten kamień?
— Od Leny do tego kamienia jest kilka dni drogi przez dziką tajgę — sprzeciwił się Kołokołow. — Do tego przez góry. Trzeba być przyzwyczajonym do tajgi, inaczej nie da rady dojść.
— Nie — powiedział Douglas. — Dałem słowo pannie Smith i dotrzymam go.
— A dotrzymuj sobie — westchnął Kołokołow.
I znowu pochwycił spojrzenie Chińczyka. Jakby ten chciał się włączyć do rozmowy i powstrzymał się w ostatniej chwili.
Pod wieczór zaczął wiać wiatr, hulał nad powierzchnią Leny, podniósł fale, za rufą kołysały się barki. Potem zaczął padać deszcz. Uderzał falami, jakby ktoś lał z nieba kolejne strugi. Nocą wiatr się uciszył, a deszcz zaczął padać miarowo, spokojnie. Brzegi skryły się za zasłoną mgły. Kołokołow nakazał Achmedowi pilnować, żeby szyper nie dobrał się do butelki. Douglas siedział w kajucie — zadymił całą swoją śmierdzącą fajką. Przechodząc między kajutami Kołokołow usłyszał, że dziewczęta rozmawiają w środku — to znaczy, że się pogodziły. Weronika mówiła z ożywieniem, Ninoczka odpowiadała krótkimi zdaniami.
Gdyby Kołokołow znał angielski, na pewno by się uśmiechnął: pod pozorem uprzejmych słów dziewczęta prowadziły wywiad, delikatnie, ale zdecydowanie.
— Jakże pani współczuję! — mówiła Weronika. — Tu na pewno panują straszne mrozy. Czy to prawda, że przez kilka miesięcy w ogóle nie ma słońca?
— Przez kilka miesięcy — to bardziej na północ — powiedziała Ninoczka. — Znajdujemy się za kołem polarnym, ale prawdziwa noc trwa tylko kilka tygodni.
Panna Smith krzyknęła:
— Pani musi być bardzo odważna, jeśli zdecydowała się na taki czyn! Czy to z powodu ojca? Zagrzebać się w tej głuszy tylko po to, żeby nie zostawić ojca samego?
— Ojciec został skazany kiedy indziej — powiedziała Ninoczka.
— Słucham, nie zrozumiałam. Czy chce pani przez to powiedzieć, że pani z ojcem jesteście przestępcami?
— Ojciec był anarchistą. Dokonał zamachu na imperatora.
— To niemożliwe! Widziałam go na przystani. Ten siwy, brodaty mężczyzna.
— Ten sam. To było dawno. Nie ma się czego obawiać. — Tutaj są tylko ludzie godni szacunku — przestępcy polityczni. Jak w Australii.
— Pan Kołokołow też?
— Kołokołow jest miejscowy.
— Ale jego syn mówi po angielsku i twierdzi, że był w Oksfordzie.
— Tak? — głos Ninoczki był tak pełen zdziwienia, jakby o niczym takim w życiu nie słyszała. Weronika wyczuła w tym okrzyku fałsz, ale nie dała nic po sobie poznać.
— Jaki okrutny los rzuca was, Rosjan, na tę głuchą pustynię!
— To nie los — sprzeciwiła się Ninoczka. — To carski rząd, banda tyranów i wyzyskiwaczy zasługujących tylko na śmierć.
I kiedyś przegrają!
Ninoczka rozpuściła swe kruczoczarne włosy i rozczesywała je przed snem, przeglądając się w stojącym na stole lustrze.
— Nie boi się pani mówić takich rzeczy?
— A dlaczego mam się bać? Gdzie jeszcze mogą mnie zesłać? — zapytała Ninoczka niezbyt wyraźnie, bo w ustach trzymała wsuwki do włosów.
— Zesłać?
— Ja też jestem zesłańcem politycznym — powiedziała Ninoczka.
— Taka młoda?
— Rząd nie przejmuje się takimi drobiazgami — Ninoczka uśmiechnęła się gorzko.
— Czy pani kogoś zabiła? — wyszeptała Weronika.
— Jeszcze nie — powiedziała Ninoczka z nutką żalu w głosie. — Ale jeśli partia socjalistów rewolucjonistów wyda mi rozkaz zabić tyrana w imię oswobodzenia narodu, jestem gotowa poświęcić życie.
— Sądzę — Weronika uśmiechnęła się niepewnie, jakby rozmawiała z tresowanym tygrysem — że już się pani poświęciła. Mieszkając tutaj. To ogromne poświęcenie.
— Nie załamuję się — powiedziała Ninoczka. — Nie dalej niż za pięć lat władza imperatora upadnie. Rosja będzie wolna.
— Oczywiście — pokornie zgodziła się Weronika, którą przeszył dreszcz na myśl, że dzieli kajutę z rewolucjonistką. Na szczęście, pomyślała, marzenia Ninoczki są dalekie od rzeczywistości. Weronika przebyła już kawał Rosji i przekonała się, jak twarda i wszechobecna jest władza machiny państwowej, i jak pokorny i posłuszny jest naród rosyjski.
Dziewczęta zamilkły. Między ich kojami stała lampa naftowa, rzucając na ściany ogromne, nieforemne cienie. Nie zdążę nawet krzyknąć, pomyślała Weronika. Ona na pewno ma kindżał. A jeśli Ninoczka jest zazdrosna o młodszego Kołokołowa?
Ninoczka poczuła, że Angielka boi się jej. Najpierw sprawiło jej to przyjemność — niech się boi, nie będzie gapić się na Kostię. A potem zrobiło się jej głupio — pewnie myśli, że zaraz wyjmę nóż i zacznę podrzynać jej gardło. Co bytu powiedzieć takiego, żeby uspokoić tę cudzoziemską dziewczynę?
— Czy miała pani okazję widzieć w Londynie sztuki pana Shawa? — zapytała. Weronika nie od razu zrozumiała, bo oczekiwała zupełnie innych pytań. A gdy dotarło do niej, co kryje się za tym pytaniem, z ulgą zrozumiała, że będzie żyć. Okrutny kat nie pyta swej ofiary o sztuki Bernarda Shawa.
Rozmowa potoczyła się gładko, słowa płynęły zwykłym, dobrze znanym biegiem, jak woda w holenderskim kanale. Rozmawiały o modnych książkach, przy czym Weronika wyraziła żal, że nie domyśliła się, jacy wykształceni ludzie mieszkają w Nowopiatnicku i nie wzięła ze sobą nowych powieści, które narobiły szumu w Londyine. Potem Weronika zaczęła opowiadać o swoim życiu, o samotności i biedzie, o tym, jak spotkała Douglasa Robertsona, który wydał się jej prawdziwym dżentelmenem — w tym przypadku użyła czasu Przeszłego.
— Co się pani w nim podobało? — zapytała Ninoczka.
— Wiedział, że straciłam pieniądze, a jednak mnie nie porzucił.
— I otrzymał za to nagrodę? — zapytała Ninoczka umyślnie.
Weronika doszła do wniosku, że Ninoczka wie o wydarzeniach na parostatku i niemalże gniewnie odparła:
— Bronię swojej czci. Biedna dziewczyna nie ma nic więcej. Stracić cześć byłoby dla mnie tragedią.
— Pani go nie kocha — powiedziała trwożnie Ninoczka.
— Nigdy go nie kochałam.
— Szuka pani innego? Bogatszego?
— Będę o tym myśleć, gdy odnajdę ojca — odpowiedziała Weronika. Ale ta odpowiedź nie uspokoiła Ninoczki. Przecież jeśli nie znajdą ojca.
Wkrótce Ninoczka usnęła, uspokajając się myślą, że Kostia wyrusza w tajgę.
Weronika jeszcze długo nie spała. Lampa była zgaszona, w kajucie panował mrok, stukał silnik i zdawało się jej, że Ninoczka po cichu wstaje z nożem w dłoni. Boże drogi, dlaczego kazałeś mojemu ojcu mieć katastrofę u brzegów kraju zamieszkałego przez terrorystki?
Rankiem podpłynęli bliżej prawego brzegu. Szukali miejsca, w którym wpada do Leny rzeczka Własa. Kiedyś mieszkał tam rybak o imieniu Włas. Została po nim chałupka. Z tego miejsca należało płynąć rzeczką do Orułganu, którego okrągłe szczyty można było dojrzeć przy dobrej pogodzie.
Prawie przegapili chałupkę — nie było jej widać zza strumieni deszczu. Holownik wbił się dziobem w piasek w miejscu, gdzie rzeczka wpada do Leny, barki przyciągnięto do brzegu. Konie bały się wody, ale potem, gdy pierwszy z nich, gniady ogier stanął na twardym gruncie i powiedział widocznie coś pozostałym, reszta ruszyła posłusznie za nim. Marynarze wyładowali i ustawili na piasku skrzynie i worki ekspedycji. Skrzypiał mostek, krople deszczu stukały o pokład, ludzie rozmawiali niegłośno, jakby wstydzili się naruszyć panującą ciszę. Chata Własa stała nieco wyżej, obok niej rósł poskręcany od wiatru modrzew. Komarów było niewiele — rozgoniły je wiatr i deszcz.
Kołokołow podszedł do chatki, odsunął drewnianą szczapę, którą jak zasuwą zamknięto drzwi i zajrzał do środka. Było tam prawie całkiem ciemno — światło wpadało przez dwa malutkie okienka. Zapach ludzi ulotnił się. Pachniało za to myszami. Na wypolerowanym blacie stołu stała pusta butla, w kącie wisiała podarta sieć, spod ławy wystawał czubek dziurawego buta. Na talerzu leżały suche okruchy. Najwidoczniej ktoś się tu zatrzymywał — rybacy albo kupcy. I nie sprzątnęli po sobie. Do tego nie zostawili soli. Ludzie robią się coraz gorsi, pomyślał Kołokołow, zrobili się całkiem źli.
Uścisnął na pożegnanie dłoń profesora, objął syna i poklepał go po plecach.
— Uważaj — przykazał. — Niczego nie przegap. Profesor to mądry człowiek, może znajdziecie coś, co się przyda w gospodarstwie.
— W drodze powrotnej.
— Nie zostawię was, nie zostawię — powiedział Kołokołow. — Zabierzemy was z powrotem. I kamień z nieba też.
Ścisnął też dłonie Iwana Mołczuna i Andriuszy Niechoroszewa, nakazał pracować dla wspólnego dobra.
Tego samego dnia ekspedycja profesora Müllera ruszyła wzdłuż rzeczki Własa. Na początku prowadziła ich szeroka droga — chodzili nią kupcy i przemysłowcy, ale potem droga zaczęła zanikać i tempo podróży znacznie spadło. Deszcz padał monotonnie, bez przerw.
Jako pierwszy szedł Iwan Mołczun — znał tę okolicę, bywał za Orułganem. Prowadził obwieszonego pakami konia. Za nim, w środku, podążał okrąglutki profesor, grupę zamykali Andriusza Niechoroszew i Kostia Kołokołow. Oni także prowadzili objuczone konie.
Rozmawiali, gdy droga pozwalała. Andriusza chciał Udziec wszystko o życiu na uniwersytecie, o wspólnych znajomych. Ale większość znajomych Andriuszy była młodymi ludźmi, którzy nie interesowali profesora i nie byli mu znani. Do tego profesora dużo bardziej interesowały napotkane po drodze urwiska i sterczące z wody kamienie, których sporo występowało w wartkiej, płytkiej rzeczce — trudno mu było skoncentrować się na czymś innym, a poza tym nie rozumiał, po co rozmawiać o nudnym Petersburgu, gdy wokół jest tyle ciekawych rzeczy.
Rozczarowany Andriusza przerwał rozmowę. Kostia też okazał się nieciekawym rozmówcą. Cały czas myślami przebywał z Angielką i napytanie Andriuszy, co sądzi o przebiegu wojny na Bałkanach, odpowiedział, że panna Smith porusza się w czarujący sposób — jakby frunęła nad ziemią. Andriusza tego nie zauważył. Jego zdaniem Angielka miała za duże stopy.
Na odpoczynek zatrzymali się koło niewysokiego urwiska, nieco wcześniej, niż chciał tego Iwan Mołczun, ale profesor Müller drapał się na skały jak mucha, zapomniał o całym świecie, więc tak czy siak trzeba było na niego czekać. Andriusza i Iwan przygotowali ognisko, a Kostia poszedł w stronę skał, oglądać obnażenia. Nie interesowały go zbytnio, ale ojciec kazał nie odstępować profesora, a Kostia niebezpodstawnie sądził, że Iwan o wszystkim donosi. Ojciec zawsze tak robił: jednemu kazał kogoś śledzić, a drugiemu — śledzić pierwszego.
Postój przeciągnął się, a Iwan powiedział do profesora:
— Jeśli będziemy szli w tym tempie, nie dotrzemy do powalonego lasu nawet za tydzień.
— Młody człowieku — srogo odpowiedział profesor — jestem pierwszym geologiem, który odwiedził te okolice. Nie wiadomo, co okaże się ważniejsze dla ludzkości — meteoryt czy to, co odkryję podczas podróży.
— Jak pan uważa — powiedział Iwan Mołczun. — Warto by wrócić, zanim spadnie śnieg.
Do wieczora nie powiedział nic więcej. Andriusza zmęczył się — rzadko jeździł konno — zanim nastał wieczór miał już mocno poobcierane wewnętrzne części ud. Prawie do krwi. Wstydził się jednak przyznać do tego komukolwiek, obawiając się ich osądu. Należał do osób słabych fizycznie, ale mocnych duchem. Z takich właśnie ludzi najczęściej wywodzą się męczennicy i geniusze.
Na nocleg zatrzymali się na wierzchołku płaskiej skały. Było tam miejsce na ognisko, obok leżały przygotowane, porąbane równo drwa — nieraz zatrzymywali się tu ludzie udający się w górę rzeczki. Co prawa popiół był stary, rozmyty przez deszcze — widać, że dawno nikogo tu nie było.
W nocy konie denerwowały się, głośno rżały. Iwan Mołczun wstawał do nich i rankiem oznajmił, że gdzieś w pobliżu chodzi niedźwiedź. Ale teraz niedźwiedzie są najedzone, niegroźne.
Tego pierwszego dnia, gdy ekspedycja wspinała się zboczami Orułganu, na holowniku też się wiele wydarzyło.
Życie unormowało się, ludzie przyzwyczaili się do siebie, holownik, uwolniony od części ładunku, szybciej uderzał wodę łopatkami. Chińczyk i Peggy, mimo że nie znali języka, nauczyli jakoś kołokołowskiego oficjalistę, Achmeda, gry w karty. Siedzieli na rufie, przeklinali, śmiali się, potem do gry dołączył się szyper. Wygrywał Chińczyk. Ale niezbyt dużo, nikt się nie obraził. Achmed cały czas naprzykrzał się Peggy, pytał:
— Wyjdziesz za mnie za mąż?
Nie rozumiała go i odpowiadała po angielsku, że jest ochrzczoną Senegalką i nie może zadawać się z mahometaninem.
Kołokołow wszedł na mostek, stanął za sterem, patrzył przed dziób. Lena była jak samo życie — niby nieskończona, ale jeśli jesteś człowiekiem rozumnym, wiesz: jeszcze kilka dni i wpadanie do oceanu, zagubi się w nim, przepadnie. Wszystko jest tylko złudzeniem.
Kołokołow odwrócił się, zawołał głośno Ninoczkę. Dziewczyna przyszła do niego.
— Jak pięknie! — powiedział Kołokołow.
— Wolę miasto — powiedziała Ninoczka. — Na takim pustkowiu można umrzeć ze zgryzoty.
— Pora ci iść za mąż — powiedział Jefrem Ionycz. — Będziesz miała zajęcie, dzieci, a ty pewnie cały czas czytasz?
— Czytam! — wyzywająco odpowiedziała Ninoczka.
— Zakazane pozycje masz?
— Skąd?
— Wiem. Przywożą. Nie szkodzi, wyjdziesz za mąż, uspokoisz się. To żydowska krew się w tobie burzy. Przez was tylko niepokoje w imperium. Nie podoba się wam wasze życie.
— Mam połowę jakuckiej krwi.
— No właśnie, widać, co wyszło. Nie szkodzi, wyjdziesz za mąż, uspokoisz się.
— Za kogo każecie mi wyjść?
— Kostię wybij sobie z głowy — Kołokołow odpowiedział na niezadane pytanie.
— Proszę nie wtrącać się do mojego życia — odgryzła się Ninoczka.
Kołokołow patrzył na jej profil widoczny spod nisko zawiązanej chustki, podziwiał jej zdecydowanie — nie tu powinna żyć, tutaj jest jak ptak w klatce.
— Mam do ciebie prośbę — powiedział Kołokołow. — Związaną ze służbą.
— Nie służę panu.
— Ty, Nino Siemionowna, nie odgryzaj się. Bierzesz pieniądze za pracę — czyli służysz. Nie poproszę cię o nic złego. Ci Anglicy są dla nas obcy, jakoś im nie dowierzam.
— Chce pan powiedzieć, że ich celem nie jest poszukiwanie kapitana Smitha? — zdziwiła się Ninoczka.
— Kapitana Smitha rzeczywiście szukają. Zakładam też, że jego córka jest prawdziwa. Ale ten angielski przystojniak, a szczególnie jego służący.
— Pan też zauważył, jaki dziwny jest ten Chińczyk? — zapytała Ninoczka.
— A ty zauważyłaś?
— Czasami wydaje mi się, że on wcale nie jest służącym.
— Tak. Zuch z pani, Nino Siemionowna. Oboje myślimy podobnie. To jeśli nie z obowiązku, to po starej przyjaźni: jeśli Anglik i Chińczyk będą się chować po kątach, szeptać, konspirować — nie odwracaj się. Nie zmuszam cię. Nie zechcesz nic mi przekazać
— nie mów. Ale jeśli dojdziesz do wniosku, że to coś ważnego, moje drzwi są dla ciebie zawsze otwarte. Nie zamierzam robić z ciebie szpiega, czy donosiciela, nie bój się. Wiem jak wy, buntownicy, nienawidzicie donosicieli Bardziej niż nas, milionerów.
Kołokołow roześmiał się.
Na mostek weszła Weronika. Była owinięta nieprzemakalnym płaszczem — na Syberii nikt jeszcze takiego nie widział — na głowie miała kaptur.
— Nie przeszkadzam? — zapytała
— Zostań, nie mamy żadnych sekretów.
— Proszę mi powiedzieć — zapytała Weronika — czy w lesie jest niebezpiecznie?
Kołokołow poczekał, aż Ninoczka skończy tłumaczyć, potem odpowiedział z uśmiechem:
— Kostii nic złego się nie stanie. Koczują tam Tunguzi, którzy mają tam swoje stałe miejsce. Jest tam jedna młoda Tunguzka. Kostia zabawiał się z nią jeszcze zeszłego lata. Ucieszy się.
Chociaż niektóre słowa trudno było przetłumaczyć, Ninoczka postarała się przełożyć je jak najdokładniej, aby przekazać cały sens wypowiedzi. Chociaż wiedziała, że zeszłego lata nie było żadnej Tunguzki.
Nocą za sterem stał Gajkin. Był dobrym sternikiem, niemłodym, całe życie pływał po Lenie.
Do tego trasa była bezpieczna — Lena ma ponad dziesięć wiorst szerokości, płynie spokojnie, brzegi ma niskie. I nie jest jeszcze całkiem ciemno, statkowi nie może przytrafić się nic złego.
A jednak przytrafiło się.
Wszyscy poszli już spać. Na statku panowała cisza, tylko deszcz stukał i silnik posapywał. Na niewielkim mostku mieścił się ster i rura do komunikowania się z maszynownią oraz stół, na którym leżały mapy. Gdyby nie było na pokładzie Kołokołowa, szyper nie zabrałby map, ale Kołokołow zarządził, że wszystko ma być tak, jak na prawdziwym statku. Sam by codziennie sprawdzał, dokąd płyną, jak i ile jeszcze drogi zostało.
Mapa była dokładna, cenna. Była na niej rozrysowana cała Lena od Jakucka — i farwater, i mielizny, i dopływy, i każda chatka na brzegu, a nawet poszczególne drzewa. Cudo nie mapa, poprzecierana na zgięciach.
O pierwszej w nocy albo coś koło tego, sternik, któremu kleiły się oczy i podśpiewywał, żeby nie zasnąć, zobaczył, że obok niego, w bocznych drzwiach pojawił się Chińczyk.
Sternika ucieszyło nieoczekiwane towarzystwo.
— Sen nie przychodzi? — zapytał.
— Nie przychodzi — odpowiedział Chińczyk po rosyjsku, ale sternik, człowiek niewykształcony, nie zdziwił się. Jak każdy prosty człowiek był przekonany, że cudzoziemcy tylko udają, że nie rozumieją po rosyjsku. Jak można nie rozumieć po rosyjsku?
— Niedługo przestanie padać — powiedział sternik. — Ochłodzi się. Będą przymrozki.
— Szkoda — powiedział Chińczyk.
Był mały, sympatyczny i widać było, że rzeczywiście się zmartwił nadchodzącymi przymrozkami.
— Twoi państwo pewnie nie mają innych ubrań — powiedział sternik.
— Nie mają — powiedział Chińczyk.
— Niepotrzebnie jedziecie do Bułunu — powiedział sternik. — Tam niczego nie ma.
— Niepotrzebnie jedziemy — zgodził się Chińczyk. Pomilczeli chwilę. Potem Chińczyk zapytał;
— Chcesz się trochę napić?
— Czego?
— Mam wódkę.
— Nie, za sterem nie wolno. Skończę wachtę, wtedy wypiję.
Chińczyk wyciągnął zza pazuchy płaską, szklaną butelkę, potrząsnął nią — płyn zachlupał w środku.
— Zimno — powiedział. — Nudno.
— No, dobrze — zgodził się sternik. — Tylko odrobinę.
— Odrobinę — powiedział Chińczyk.
Odkręcił zakrętkę. Miała kształt małego kieliszka — angielska robota.
Sternik wziął kieliszek. Powiedział:
— Tylko pamiętaj, nie mów nikomu, że piłem przy sterze, bo wszystkiego się wyprę, a ciebie uduszę i wrzucę do wody. Zrozumiałeś?
— Dziękuję — powiedział Chińczyk. — Nalać jeszcze?
— Ostatniego — powiedział sternik.
Wypił drugi kieliszek, Chińczyk zakręcił butelkę i powiedział.
— Pójdę już. Będę spać.
— Dobranoc — powiedział sternik. — Dziękuję. Odwdzięczę ci się w Bułunie.
Chińczyk wyszedł. Było cicho. Po wódce sternikowi zrobiło się ciepło. Przyjemnie. Pomyślał: jak by tu się na chwilkę zdrzemnąć? Minutkę. Oparł głowę i ramiona o ster — niewygodnie. Całe ciało powoli ogarniał błogi spokój. Nie miał sił z tym walczyć. Usiadł w końcu na podłodze, przytulił do nogi stołu i usnął.
Prawie natychmiast — po minucie, jakby przyczaił się obok — na mostku zjawił się Chińczyk Liu, rozejrzał się, wziął ze stołu mapę, złożył ją, schował za pazuchę i zniknął. Jakby go nigdy nie było.
A pozbawiony sternika holownik „Iona” zaczął powoli skręcać w stronę brzegu. Nie było nikogo, kto mógłby to zauważyć: szyper, który z poczucia obowiązku mógłby sprawdzić, co się dzieje, spał. Kołokołow tez spał. Zaufał ludziom. O pozostałych nie ma nawet co mówić.
Holownik płynął całkiem szybko w dół rzeki, z prądem, wbił się więc całą siłą dziobem w brzeg.
Po dokonaniu kradzieży Chińczyk Liu sądził, że holownik dopłynie do brzegu, otrze się delikatnie o niego i zatrzyma. Sternik przyzna się, że zasnął — każdemu może się zdarzyć. A potem holownik ściągną z mielizny i popłyną dalej.
Ale wyszło inaczej.
Holownik z pełną prędkością wbił się w brzeg. A brzeg w tym miejscu nie był gładki — kończył się półką skalną, zatrzymywały się na niej kłody, które oderwały się od tratwy lub zostały zmyte przez deszcz z przecinki. Korzenie kłód sterczały jak igły jeża. W tę właśnie półkę wbił się „Iona” — kłody złamały koło napędowe.
Wszyscy, którzy spali, zerwali się na równe nogi przekonani, że ich koniec jest bliski. Wyskoczyli z krzykiem na pokład tak jak stali. Silnik nie od razu stanął, koła kręciły się, pijany szyper wylazł na pokład i zwalił się za burtę. Wokół ciemność — nie wiadomo, skąd się wzięły kłody, co to za kamienie.
Sternik obudził się, w głowie mu szumiało. Z trudem kojarzył, co się dzieje, rozespany zaczął kręcić sterem i prawie go wyłamał.
Porządek przywrócił Kołokołow.
Nakrzyczał na ludzi, kazał zapalić lampy, zobaczyć co się stało.
Ale dopiero o świcie udało się ocenić rozmiary nieszczęścia.
Holownik niemal utonął.
Żelazny, gruby korpus był pogięty, w jednym miejscu pękł, zaczął przepuszczać wodę. Trzy łopaty prawego koła były do niczego. Stercząca pionowo kłoda uderzyła w nadbudówkę, wybiła iluminator w kajucie Kołokołowa, o mały włos chybiła Douglasa, druga zrzuciła z pokładu część skrzynek, które popłynęły z prądem. Spuścili na wodę łódkę, ale nie wszystkie znaleźli — jak tu szukać w deszczu, na takiej przestrzeni.
Sternikowi co zrobisz? — zalewał się łzami, zaklinał się, że nie spał, widocznie diabeł był w to zamieszany. Co prawda o Chińczyku nie odważył się opowiedzieć, wiedział, że Kołokołow go zabije, gdy się dowie, że pił za sterem. Chińczykowi wszystko ujdzie na sucho.
Holownik przybił do brzegu. Kołokołow z trzeźwym już szyprem — miał siniak pod okiem, nie wiadomo, czy oberwało mu się od Kołokołowa, czy może uderzył się podczas katastrofy — obeszli wszystkie kąty, ostukali, zamknęli się w kajucie i zaczęli rozważać: da się naprawić holownik na miejscu, czy trzeba będzie go tu zostawić, a to byłaby bolesna strata.
Pozostali męczyli się w nieopisany sposób — deszcz ucichł, ociepliło się i komary jak na komendę rzuciły się na parostatek. Zamkniesz się w kajucie — duszno, nie ma czym oddychać, wyjdziesz na pokład — kąsają.
Kołokołow miał problem: powrót do Nowopiatnicka, pod prąd, nawet przy sprawnym silniku trwałby ze trzy dni, a uszkodzonym statkiem, do tego z bagażami, jeszcze dłużej. Do tego czasu skończy się jarmark w Bułunie, Tunguzi i Jakuci rozjadą się — strata ogromna. Kołokołow postanowił doprowadzić „Iona” do przyzwoitego stanu, byleby tylko dało się dotrzeć do Bułunu. Stamtąd, w najgorszym wypadku, można wrócić na holowniku Seliwanowa, który wyruszył wcześniej. Seliwanow to konkurent, ale przecież swój człowiek, nie porzuci krajanów na brzegu Oceanu Lodowatego. Z miasta Kołokołow przyśle rzemieślników, żeby przyprowadzili holownik z powrotem, zanim rzekę skuje lód.
Przez cały dzień Kołokołow poganiał ludzi, zapomniał nawet o jedzeniu. Sprawdzali dno, naprawiali silnik, zapychali pakułami najszczelniej jak się dało pęknięcie w kadłubie, wycinali nowe łopatki z desek — byle tylko jakoś się dowlec na miejsce.
W jednej z barek też zrobiła się dziura, woda sięgała na arszyn albo i więcej. Trzeba było suszyć ładunek — dobrze chociaż, że przestało padać.
Kołokołow sprawiał wrażenie spokojnego. Cała jego siła polegała na tym, że w trudnych chwilach umiał nie pokazywać Po sobie niepokoju. Weronika zachwycała się brodatym mężczyzną, który umiał rozkazywać tak, że wszyscy słuchali go bez szemrania.
Do wieczora sytuacja była opanowana.
Płonęło wielkie ognisko, dym unosił się do samego nieba, iskry sypały się jak z komina parostatku. Na polecenie Douglasa Chińczyk wyniósł całą puszkę dobrej herbaty — nie pożałował. Zaparzył wyśmienitą herbatę dla wszystkich, taką mocną, że Anglicy rozrzedzali ją wrzątkiem.
Może od nadmiaru herbaty, a może od bliskości Kołokołowa, Weronika słyszała jak bije jego serce — szybko i głośno.
Kołokołow pił łapczywie, nie bał się poparzyć.
— Nie za gorąca? — zapytała Weronika.
— Co ona mówi? — zapytał Ninoczki Kołokołow. I natychmiast sam odpowiedział — Nie, nie sparzę się, gardło mam ze stali.
I zaśmiał się.
— Dobrze zrozumiałem? — zapytał Ninoczki. Kiwnęła potakująco.
— Powiedz im, żeby się nie denerwowali — rozkazał Kołokołow. — Jutro rano odpłyniemy. Jeśli Bóg da, będziemy w Bułunie na czas.
Douglas odpowiedział:
— Nigdy nie wątpiliśmy w pańską energię. — I słusznie.
Kołokołow patrzył na Weronikę. W półmroku, rozświetlanym płomieniami ogniska, jego oczy wyglądały jak czarne jaskinie, w których pali się ogień.
Gajkin wyciągnął rękę w stronę czajnika, poprosił Weronikę o dolewkę.
Kołokołow zauważył to, zdecydowanym ruchem wybił filiżankę z ręki sternika, filiżanka zadzwoniła, potoczyła się na bok.
— Masz jeszcze czelność pić herbatę? — zapytał Jefrem Ionycz, niezbyt głośno, ale w jego głosie wyraźnie dźwięczała pogróżka. — Nie daj Boże żebyś wrócił żywy do Nowopiatnicka.
Po chwili rozeszli się. Przy ognisku została Weronika. Kazała Peggy przynieść szal.
— Posiedzę jeszcze trochę — powiedziała Weronika — ognisko jest takie piękne.
Peggy ruszyła w ślad za pozostałymi.
Weronika wiedziała, że Kołokołow nie śpi, poszedł gdzieś wzdłuż brzegu.
Z holownika i barek rozlegały się głosy. Zmęczeni ludzie zbierali się do snu. Cienko brzęczały komary.
Weronika wstała, i ruszyła wzdłuż brzegu, po żwirze, oddalając się od statku.
Drobne kamyczki głośno skrzypiały pod butami. Wiatr był wilgotny i zimny. Weronika odeszła już całkiem daleko, odwróciła się — światła lamp holownika wyglądały jak odległe gwiazdy, a ognisko — jak czerwona plamka. Trzeba wracać, pewnie rozminęła się z Kołokołowem.
Ale Kołokołow czekał na nią.
— Tutaj jestem — powiedział niezbyt głośno, żeby jej nie przestraszyć.
— Jak dobrze, że jest pan tutaj — odpowiedziała po angielsku Weronika.
Dalej każde z nich mówiło w swoim języku, ale nie czuli się z tego powodu zakłopotani. Słowa nie były najważniejsze.
— Zmęczyłem się dzisiaj. Co za pechowy dzień!
— Sądzę — powiedziała Weronika — że gdyby nie to nieszczęście, nie mielibyśmy okazji spotkać się bez świadków.
— Nie boisz się mnie?
— Na pewno nikomu nie przyjdzie do głowy, że jak mała dziewczynka pobiegłam szukać pana na brzegu.
Kołokołow podszedł bliżej do dziewczyny, popatrzył jej w oczy. Nie odwróciła wzroku.
— Jak tylko cię zobaczyłem — powiedział Kołokołow i nieco się zasępił — od razu wiedziałem, gołąbeczko, że będziesz moja.
— Nie, nie jest mi zimno — Weronice wydawało się, że o to ją spytał.
— A ty pewnie przywykłaś do miękkich piernatów?
— W panu jest jakaś zadziwiająca siła. Nie mogę się jej przeciwstawić.
Kołokołow wyciągnął rękę, a Weronika włożyła w nią dłoń. Ręka utonęła posłusznie w ręce Kołokołowa.
Poprowadził ją na górę, dalej od wody, gdzie zaczynała się trawa.
Jefrem odniósł dziwne wrażenie, że to wszystko już kiedyś się zdarzyło, dawno temu, w dzieciństwie, z Tunguzką w tajdze, wtedy też nie był potrzebny język ani tłumaczenia. Nic nie było potrzebne.
Kołokołow pociągnął Weronikę za rękę i panna Smith posłusznie usiadła obok niego na wilgotnej, rzadkiej trawie.
— Tylko nie wyobrażaj sobie za dużo — powiedział Kołokołow — nie ożenię się z tobą. Tak nie można. Jesteś innego wyznania.
Weronika niezauważalnie sprawdziła palcami, czy za plecami nie ma kamieni. Nie było. Tylko gałązka. Gałązkę odrzuciła na bok. Gałązka upadła, było to słychać, Kołokołow gwałtownie odwrócił głowę w tę stronę.
— Nie bój się — powiedział. — To tylko przebiegła mysz.
— Myślę, że nikogo wcześniej nie kochałam — powiedziała Weronika.
— Miałem Cyganki — powiedział Kołokołow. — Miałem Tunguzkę, ale żeby Angielka — aż dziw bierze. I to w taki dzień, prawda?
— Jest pan silnym człowiekiem — powiedziała Weronika. — Ale inni pana nie obchodzą. Rzuci mnie pan, gdy się panu znudzę.
Kołokołow wyciągnął ramię, położył ją obok siebie na ziemi. Weronika czuła przez sukienkę jak wilgotna jest ziemia i pomyślała, że na pewno złapie katar.
Kołokołow zaczął ją całować, a Weronika odchyliła głowę, powtarzając:
— Nie trzeba, nie trzeba.
Ale pocałunki były coraz bardziej natarczywe.
— Pan jest tak pewny siebie — wyszeptała Weronika.
Komar bardzo boleśnie ugryzł ją pod okiem, ale ręce miała zajęte. Weronika zaczęła kręcić głową, żeby potrzeć okiem o policzek Jefrema.
I wtedy drugi komar złośliwie uciął ją w czoło. Weronika chciała uwolnić ręce, które w jakiś sposób znalazły się na plecach Jefrema Ionycza, śpieszyła się przy tym tak bardzo, że aż jęknęła, a Kołokołow wziął to za przejaw namiętności. Weronika z przerażeniem myślała o tym, że Kołokołow chce odkryć jej nogi, a komary tylko na to czekają. Kołokołow mamrotał rosyjskie czułe, niezrozumiałe słowa. Weronice zrobiło się żal, że będzie musiała gorzko go rozczarować, bo ukąszenia komarów pozbawiły ją nawet resztek ochoty na miłość.
Oparłszy się rękami o ramiona Kołokołowa, odepchnąwszy rozpaczliwie od siebie jego ciężkie, żylaste ciało, Weronika, raniąc sobie plecy o kamienie wydostała się spod Jefrema Ionycza, ale wbrew jego obawom, nie uciekła z krzykiem, a zaczęła z rozkoszą drapać się po biodrach.
— Przepraszam — powiedziała. — Proszę nie traktować tego jako obrazy. Moje uczucia do pana nie zmieniły się, ale nie jestem w stanie wytrzymać tych ukąszeń.
Markotny Kołokołow podniósł się, doprowadził do porządku i powiedział:
— Nie chce pani, nie będę zmuszał.
Weronika uśmiechnęła się do niego poprawiając spódnicę i paznokciem pokazała, gdzie pogryzły ją komary, zabiła jednego, który siedział jej na policzku i wziąwszy go w dwa palce podsunęła pod nos Kołokołowowi.
— Przecież to istne tygrysy — powiedziała, uśmiechając się cały czas.
Wtedy Kołokołow zrozumiał, zachichotał i powiedział:
— Do mnie też się dobrały.
I ostrożnie zabił jeszcze jednego krwiopijcę żerującego na jej policzku.
Oboje zaczęli się śmiać.
— I tak nikomu nie opowiem — mówił Kołokołow — jak mi się przez komary nie udały amory z Angielką.
Już się na nią nie gniewał. I, o dziwo, od tej chwili ich stosunki stały się tajemnicą, wzbogaciły się o zaufanie, jakby to, co się nie zdarzyło, w rzeczywistości się stało.
— To nic — powiedział Kołokołow, gdy podeszli do ogniska.
— Na wszystko mamy jeszcze czas, prawda?
— To miłe, że potraktował pan to jak dżentelmen — powiedziała Weronika. — Inny mężczyzna na pana miejscu znienawidziłby mnie.
— A jednak jest różnica w wychowaniu — odrzekł na to Kołokołow. — Ruska baba wytrzymałaby komary.
— Ja też mam nadzieję, że nadal będziemy przyjaciółmi — odpowiedziała Weronika.
W przejściu między kajutami Kołokołow gestem nakazał Weronice poczekać, zajrzał do siebie, wziął ze stolika tunguską maść na komary. Cuchnącą, ale przydatną. Wyniósł ją do oczekującej Weroniki i na migi pokazał, że trzeba się nasmarować.
— Pan jest taki dobry — wyszeptała w odpowiedzi Weronika. — Ale jeśli ma pan nadzieję, że po użyciu tego środka wrócę na brzeg, to jest pan w błędzie.
— Dobranoc — powiedział Kołokołow. Ninoczka nie spała.
— Mój nocny spacer o mało nie zakończył się tragicznie
— oznajmiła Weronika, zdejmując szybko ubranie i wyciągając pudełeczko w stronę Ninoczki. — Moja droga — poprosiła — czy byłaby pani tak miła i natarła mnie tą maścią? Inaczej umrę od swędzenia.
Ninoczka posłusznie zaczęła wcierać maść w ciało Weroniki.
— Poszłam za daleko, zagapiłam się — powiedziała Weronika. — A potem wydało mi się, że ktoś mnie śledzi. Więc przybiegłam z powrotem.
— Upadła pani i potłukła się — powiedziała Ninoczka.
— Dlaczego tak pani sądzi?
— Całe plecy ma pani podrapane.
— Tak, upadłam — szybko zgodziła się Weronika.
Od rana marynarze pod dowództwem absolutnie trzeźwego i markotnego szypra pracowali nad nowymi łopatkami do połamanego koła zamachowego. Mechanik sprawdzał napęd — nie było wiadomo, czy jakieś elementy nie uległy uszkodzeniu na skutek uderzenia. Chmury płynęły tuż nad powierzchnią wody, ciemne, grożące kolejnym deszczem. Kołokołow rozkazał, aby wciąż jeszcze wilgotne towary ładować z powrotem na barki. Weronikę bolała głowa, do tego zaczynał ją męczyć katar. W kajucie siedziała Peggy. Weronika trzymała nogi w misce z gorącą wodą.
— Pan Robertson nie wierzy, że pani spacerowała sama po brzegu — powiedziała Peggy do swej pani.
— Gdyby nie ojciec, natychmiast wróciłabym z powrotem — powiedziała panna Smith.
Peggy myła gąbką nogi swojej pani. Po ukąszeniach komarów zostały czerwone plamy.
Robertson pomagał marynarzom mocować łopatki, miał dryg do tej pracy. Spoglądał spod oka na Kołokołowa, który zaniepokoił się tymi spojrzeniami. A jeśli wszystko mu powiedziała? Przecież on może mieć pistolet. W końcu to jego narzeczona. Kołokołow rozejrzał się w poszukiwaniu Achmeda. Był w pobliżu. Stał nad wodą, osłonił dłonią oczy i patrzył w dal.
— Co tam zobaczyłeś? — zapytał Kołokołow.
Achmed miał sokoli wzrok — na dwie wiorsty mysz wypatrzy.
— Płynie jakaś łódź — powiedział Achmetka.
Wkrótce wszyscy ją dostrzegli. Nieduży, kwadratowy żagiel pomagał jej płynąć pod prąd. Jeden człowiek wiosłował, drugi siedział na rufie.
— Tunguzi? — zapytał Kołokołow. Achmetka przymrużył oczy.
— Na rufie siedzi Tunguz — powiedział. — A wiosłuje kozak.
Zanim łódka dopłynęła do nich minęło sporo czasu, może pół godziny. Ale praca już się nie kleiła.
Łódź znajdowała się jeszcze ze sto sążni od brzegu, gdy Kołokołow stanął na dziobie holownika, złożył ręce w trąbkę i krzyknął.
— Skąd jesteście?
— Z Bułunu — odpowiedział Kozak. — Dzień dobry, Jefremie Ionyczu.
— Dokąd Bóg prowadzi?
— Do Nowopiatnicka — odpowiedział kozak. — Wieziemy człowieka.
Kołokołow zauważył już człowieka leżącego na dnie łódki. Był cały zakutany w ubrania i koce, wystawał mu tylko czubek nosa.
— Co to za człowiek? Ranny?
— Nie, chory.
— Wasz? Kozak?
— Nie. To obcy — powiedział kozak. — Znaleźli go Tunguzi u ujścia Leny. Nie nasz. Z oceanu. Źle z nim. Urzędnik przykazał: wieźcie go do Nowopiatnicka, bo u nas to umrze. Nie mamy felczera, nikt nie wie, co to za choroba.
Łódka uderzyła o burtę holownika.
Kołokołow patrzył z góry na twarz nieznajomego. Była nabrzmiała, zarośnięta rudą, nieuczesaną brodą, tak blada, że aż sina. Podarty, niebieski kołnierzyk otaczał chudą szyję.
— Tato! — rozległ się krzyk. — Tato, co z tobą? Żyjesz?
Obok Kołokołowa stała Weronika. Wyrywała się do człowieka w łódce. W ostatniej chwili Peggy zdążyła złapać swą panią, zamierzającą skoczyć do łódki.
Weronika wyrywała się, wyciągała ręce.
— Wciągnijcie go na pokład — rozkazał Kołokołow. Płacząca Weronika była jeszcze bliższa jego sercu niż wczoraj.
— Nie płacz — powiedział najdelikatniej jak potrafił, kładąc rękę na jej ramieniu, ale Weronika nie zauważyła tego. — To przecież ogromne szczęście — nie szukaliśmy, a znaleźliśmy. Widać, Bóg cię lubi. A gdyby nie katastrofa holownika to z pewnością w nocy nie zauważylibyśmy łódki.
Kapitan Smith poczuł się lepiej. Ale nie na długo. Najwidoczniej nie ze wszystkiego zdawał sobie sprawę, bo nawet nie zdziwił się, że widzi córkę, być może sądził, że to tylko przywidzenie i dlatego nagle zaczął dopytywać się, co w domu i jak czuje się jego świętej pamięci żona. Kobiety opiekowały się nim, nagrzały wody, wymyły go, być może po raz pierwszy od kilku tygodni. Peggy przyniosła kuferek z lekarstwami, a Kołokołow wypytywał kozaka.
Kapitan Smith doszedł do ujścia Leny od zachodu. Tam zatrzymał się. W namiocie. Razem z nim były jeszcze dwie osoby. Ostatni spośród tych, którzy dotarli do suchego lądu. Jednak szkorbut i wycieńczenie szybko pozbawiły kapitana towarzyszy. Zostawszy sam, Smith ruszył wzdłuż brzegu, ale doszedł tylko do pierwszego strumienia, upadł i stracił przytomność.
Na szczęście zauważyli go Tunguzi jadący na jarmark w Bułunie i dowieźli tam żywego. Co prawda prawie wcale nie odzyskiwał przytomności. W Bułunie stało się jasne, że nieznajomy niedługo umrze, a urzędnik tego nie chciał. Co innego swój. Ale nieznajomy bredził coś nie po rosyjsku i miał przy sobie dokumenty napisane w obcym języku.
Żeby nie brać grzechu na swoje sumienie, urzędnik kazał wsadzić półmartwego cudzoziemca na łódkę i zawieźć do Nowopiatnicka.
Weronika, zaaferowana niespodziewanym i nieprawdopodobnym spotkaniem z ojcem, zapomniała o Kołokołowie. Ponad godzinę spędziła u wezgłowia łóżka kapitana Smitha, a gdy wróciła na pokład, zmieniła się nie do poznania: oczy zapadnięte, włosy splątane — można by pomyśleć, że to nie Angielka, a zwykła, rosyjska baba.
Na pokładzie Kołokołow rozmawiał z kozakiem, który przywiózł Smitha, dowiadywał się o sytuację w Bułunie. Gdy tylko zauważył Weronikę od razu porzucił kozaka i podszedł do dziewczyny, przekazać jej swe najszczersze wyrazy współczucia.
Douglas stał z boku — wyglądało na to, że nie jest już dłużej potrzebny, a tym bardziej niezastąpiony. Był głęboko zraniony rakiem zainteresowania ze strony Weroniki, przecież sam my — o so°iejako o bohaterze, który uratuje umierającego wśród
lodów kapitana Smitha i zostanie za to nagrodzony szczerą miłością.
W ślad za Weroniką na pokład wyszła Ninoczka. Była wstrząśnięta tym, jak dziwnie splatają się ze sobą ludzkie losy. Jak to się mogło stać, że — dosłownie jak w powieści przygodowej Louisa Boussenarda — łódka, w której płynął kapitan Smith spotkała się z holownikiem, na którym płynęli przybyli z drugiej półkuli jego wybawcy.
— Ojciec potrzebuje lekarza — powiedziała Weronika do Kołokołowa. — Jego stan jest na tyle ciężki, że moja wiedza medyczna jest niewystarczająca.
Ninoczka przetłumaczyła wszystko i dodała od siebie, że zgadza się z Weroniką.
— Oto jak się sprawy mają — powiedział Kołokołow do Ninoczki. — Na razie nie tłumacz. Kapitan umrze. Wiem to na pewno. Możesz mi wierzyć, napatrzyłem się na takie rzeczy.
Ninoczka kiwnęła głową. W ciągu swojego krótkiego życia nad Leną, też widziała niejedno. I to jak ludzie umierają, i jak są zabijani.
— Ale jeśli zostawimy go tutaj albo zabierzemy do Bułunu, weźmiemy grzech na nasze sumienie. Jego córka nas przeklnie.
— Co on mówi? — zapytała Weronika.
— Głośno myśli, co będzie najlepszym wyjściem z tej sytuacji — odpowiedziała Ninoczka.
— Nawet gdybym chciał, holownik nie może zawrócić. W tym stanie płynąłby pod prąd ze dwa tygodnie.
Kołokołow trochę oszukiwał, a Ninoczka widziała o tym — Nie zawróci — interesy w Bułunie są dla niego znacznie ważniejsze niż kapitan, a nawet niż jego córka. Być może zabawiali się w nocy i żywi teraz do niej cieplejsze uczucia, ale uczucia muszą ustąpić interesom. Inaczej Kołokołow nie zostałby milionerem, znanym przemysłowcem i honorowym obywatelem Nowopiatnicka.
— Nie ma więc innego wyjścia, jak tylko wysłać twoją mademoiselle Weronikę łodzią. Dam drugą i marynarzy do wiosłowania. Wyjaśnij jej wszystko i powiedz, że to najszybszy sposób, żeby pomóc ojcu. A dalej wszystko w ręku Boga.
Gdy Ninoczka tłumaczyła, Kołokołow patrzył na Weronikę. Dziewczyna kiwała głową, potem o coś zapytała, widocznie nie od razu zrozumiała, dlaczego Kołokołow nie zawraca statku. Ninoczka pokazała rozbite koło parostatku. Przypomniała, w jakim stanie jest „Iona”.
Weronika wciąż miała wątpliwości — odwróciła się w stronę Kołokołowa, jej oczy błyszczały od łez, policzki zapadły się. Lecz wtedy przyszedł z pomocą Douglas.
Wygłosił całe przemówienie. Warczał — oni, Anglicy, w odróżnieniu od naszych nie mówią, tylko warczą.
Weronika sprzeciwiała się. Ninoczka powiedziała do Kołokołowa:
— Pan Robertson jest tego samego zdania. On też uważa, że łódka daje najwięcej szans na uratowanie kapitana.
— A jakże — wyrwało się Kołokołowowi od serca.
Mówiąc szczerze, spotkanie z kapitanem Smithem było mu bardzo nie na rękę. Gdyby wszystko było jak dotąd, dopłynęliby z Weroniką do Bułunu. Jeszcze dzień, dwa i zmiękłaby — w końcu mężczyzna z niego niczego sobie. A może tak jest lepiej? Po co ci, Jefremie, na starość takie przygody? Pojedynkować się z Anglikiem, czy co? To nie skończy się dobrze dla pana Robertsona. Jest jak kot na cudzym podwórku — albo ucieknie, albo psy go rozszarpią. Widocznie Robertson to wyczuł. Kapitan Smith umrze po drodze — i co z tego! Najważniejsze, żeby nie stracić Weroniki!
Kołokołow wezwał szypra i kazał szykować łódkę dla Anglików. Szyper sprzeciwił się: łódka jest jedna, a holownik jest w bardzo złym stanie, jeśli coś się stanie, nie poradzą sobie bez łódki. Ale Kołokołow był niezłomny. Był skłonny zaryzykować. Przykazał niczego nie żałować, załadować 0 i°dzi tyle żywności, żeby z zapasem starczyło do Nowo — Piatnicka.
Wszyscy śpieszyli się: Kołokołow — aby płynąć dalej, konika — aby wrócić do Nowopiatnicka. Jakby ktoś postawił grubą kreskę pod tym, co było wczoraj, jakby zaczęło się nowe życie.
Kołokołow powiedział do Ninoczki:
— Oczywiście, nie mogę cię zmuszać.
— Beze mnie będzie im trudno — powiedziała Ninoczka. — No i w Bułunie nie mam nic do roboty. Im szybciej wrócę, tym lepiej.
— Uważaj na nich — powiedział Kołokołow.
— Znowu pan zaczyna?
— Nic nie jest takie proste, jak się wydaje.
— Jest proste — odpowiedziała Ninoczka. — Światem rządzą pieniądze. I na tym polega niesprawiedliwość. A pan, jako przedstawiciel klasy wyzyskiwaczy, nie może tego zrozumieć.
— Nie zawsze byłem wyzyskiwaczem — powiedział poważnie Kołokołow. — Przecież wiesz, że chodziłem w tajgę, polowałem, szukałem złota — to wszystko prawda.
— To przeszłość. I nie miałam pana na myśli. Chodzi mi o niesprawiedliwy ustrój.
— Ustrój może i jest niesprawiedliwy. Jest dla silnych. Kiedyś ci to wyjaśnię. Dla ciebie, oczywiście, jest niesprawiedliwy.
— Łatwo panu wykręcić się od rozmowy — rozzłościła się Ninoczka. — A co by mi pan powiedział, gdybym nie była Rosjanką?
— Powiedziałbym to samo. Nie chodzi o wyznanie ani o narodowość. Chodzi o siłę.
— Siłę można pokonać.
— A jak już będziesz miała władzę, co ze mną zrobisz?
— Zabierzemy nieuczciwie zdobyty majątek. A pan… pan może pracować, jeśli zechce. Tylko sam, własnymi rękami.
— A czyimi pracuję? — zdziwił się Kołokołow. — Dzisiaj nosiłem najwięcej ze wszystkich, chociaż całą tę bandę mógłbym kupić.
— Powinien pan czytać — powiedziała Ninoczka. — Powinien pan zdobyć wykształcenie. To, że jest pan ciemnym człowiekiem, nie usprawiedliwia pana.
Kołokołow chciał obrazić się na dziewczynę, ale roześmiał się tylko i machnął ręką.
— Twój Kostik jest wykształcony i jaki z tego za pożytek? Tak właśnie powiedział — „twój”. Ale tylko żartem. Jako pierwsze odpłynęły łódki podążające z biegiem rzeki. Na szczęście wiatr wiał w dobrym kierunku, można było postawić żagle.
Na pierwszej łódce znalazły się trzy dziewczyny i chory kapitan. Wiosłowali kozak i Tunguz. Kołokołow dobrze im zapłacił, żeby się postarali. W drugiej płynął Douglas z Chińczykiem, a wiosłowało dwóch marynarzy.
Kołokołow stał na brzegu. Czekał, aż Weronika się odwróci.
Odwróciła się. Ale później, niżby sobie tego życzył. Podniosła rękę.
— Zobaczymy się w Nowopiatnicku — powiedział Kołokołow. — Za dwa tygodnie.
Ale sam nie bardzo w to wierzył. Myślał, że kapitan umrze, a Angielka nie będzie czekać — przy pierwszej nadarzającej się okazji odpłynie do Jakucka. A jeśli ją dogoni — nie pozna.
— No, waszu mat’, ruszać się! — krzyknął na marynarzy. Zdziwili się, Kołokołow rzadko pozwalał sobie na przekleństwa.
Drugiego dnia wszyscy byli zmęczeni do granic wytrzymałości.
Co i rusz trzeba było schodzić z koni i prowadzić je za sobą. Ścieżka skończyła się. Iwan Mołczun jakimś szóstym zmysłem znajdował drogę przez wiatrołom i mokradła. Andriusza, który do tej pory nie uczestniczył w trudnych wyprawach, a przy tym nie był silny fizycznie, całkiem zmarkotniał, spuchł od ukąszeń komarów, miał ochotę się rozpłakać, ale mimo wszystko nie narzekał. Kostia już podczas pierwszego noclegu proponował powrót. Nie damy rady dojść, powiedział, za Orułgan. Trzeba wyruszyć z drugiej strony, od Wiluńska, tam jest ścieżka. Müller wysłuchał go bez emocji i odpowiedział, że w tajdze nigdzie nie ma łatwych dróg. Jak na wykładzie — jakby cały czas siedział w swoim gabinecie. Pierwszy poszedł do namiotu i usnął.
Drugiego dnia, po obiedzie, znowu znaleźli się nad rzeką i, ku swemu ogromnemu zdziwieniu, natknęli się na ludzi. Było ich troje — Koreańczycy płuczący złoto. Takich grup są w tajdze dziesiątki. Sprzęt wypożyczony od Kołokołowa — zdobycz trzeba mu oddać. Kołokołow jest lepszy od innych, nie oszukuje, dba, żeby ludzie byli zadowoleni. Tak mówili Koreańczycy, ale szczerze czy nie — nie wiadomo, bo znali Kostię z widzenia. A już Iwana Mołczuna znali na pewno. Drugą noc spędzili razem.
Koreańczycy znali te okolice. I oznajmili coś nieoczekiwanego: okazało się, że ekspedycja idzie złą drogą. Jeśli jutro pokonają pasmo górskie, nie znajdą tam kamienia.
Koreańczycy kamienia nie widzieli — po co mieliby tam chodzić? Ale Tunguzi opowiedzieli im, że kamień upadł w przełęczy między dwoma górami, znacznie bardziej na południe od rzeczki Własa. Właśnie tam powalił las.
— A co Tunguzi mówili o samym kamieniu? — dopytywał się Müller. — Przecież go widzieli?
— Nie widzieli żaden kamień — powiedział starszy Koreańczyk, mówiący przyzwoicie po rosyjsku. — Nie ma tam kamień. Błoto. Jeśli spadł, utonął w błocie.
— Może nie sprawdzali?
— Moja nie wiedzieć — powiedział Koreańczyk. — Moja tam nie chodził.
Kostia położył się spać w złym humorze — nie miał ochoty pchać się w góry. Andriuszy nie wypadało iść spać, dopóki pogrążeni w rozmowie profesor i Koreańczyk nie położą się. Nogi i siedzenie bolały okropnie, łamało w plecach, miał ochotę umrzeć — miałby święty spokój. Gdyby teraz zobaczyła go matka: swojego syna — czyściocha! Lepiej żeby tego nie widziała nawet we śnie — mama ma słabe serce. Andriusza siedział przy ognisku płonącym przed szałasami poszukiwaczy złota, jednostajna rozmowa usypiała go, oczy same się kleiły.
Mówił stary Koreańczyk. Małczun od czasu do czasu zadawał pytanie, gdy czegoś nie zrozumiał. Doliny Koreańczycy znali dobrze — byli wszędzie, ale na szczyty nie wchodzili. A ekspedycja jutro będzie musiała. Müller, mimo trudów podróży, był zadowolony. Droga do kamienia okazała się o połowę krótsza niż zakładał. A gdyby odbili od rzeki o pięć wiorst na południe, do powalonego lasu mieliby tylko jeden dzień drogi.
Andriusza zasnął na siedząco, skłoniwszy głowę na piersi.
Mołczun podniósł go, zaniósł do namiotu, a zaspany Andriusza wyrywał się na poszukiwanie zagubionych okularów. Okulary niósł z tyłu profesor.
Wiatr wiał cały czas, pomagał płynąć po rzece. Ale i tak poruszali się znacznie wolniej, niż na holowniku. Po czterech godzinach przybili do brzegu. Kapitan Smith tylko raz odzyskał przytomność, wypił łyk przygotowanej na ognisku, gorącej herbaty, mruczał coś o krach, o katastrofie i o tym, że jakiś Jones powinien skoczyć na lód, bo inaczej wciągnie go woda.
— Obawiam się, że pani ojca nie uda się uratować — powiedział Douglas do Weroniki, gdy zostali sami.
Był uprzejmy i przewidujący.
— Niech pan tak nie mówi, Douglasie — poprosiła Weronika. — Jestem pewna, że Bóg mnie nie zostawi. Przecież tyle wycierpieliśmy.
— Wiem o tym, i nie tracę nadziei — powiedział Douglas. — Nie opuszczę pani.
— Będę panu wdzięczna do końca życia — z głębi serca powiedziała Weronika. Bała się, bo zamiast ojca, którego obraz zbladł w jej pamięci, w łódce leżał stary, przerażający, obcy człowiek. Obok nie było nikogo poza Douglasem. Będzie źle, Jeśli ją zostawi.
— Nie chcę być posądzony o brak skromności — powiedział Douglas — ale nie wiemy, co znajduje się w torbie pani ojca. Na szczęście nie ukradli jej dzikusi.
— Ojciec żyje.
— Niech pani nie będzie naiwna, proszę mnie wysłuchać! Jeśli nie ma testamentu, będzie mnóstwo kłopotów ze spadkiem. Nie jest jeszcze za późno przygotować go przy świadkach.
— Ojciec żyje, żyje, żyje!
— Pan Smith może umrzeć w każdej chwili.
— Nie chcę o tym myśleć.
— W takim razie proszę pomyśleć o mnie. Włożyłem w pani wyprawę całą swoją gotówkę, zaciągnąłem długi.
— Douglasie, nie zmuszaj mnie, bym jeszcze bardziej rozczarowała się panem!
— Jest wyjście. Trzeba otworzyć torbę kapitana. Być może w środku jest testament. Wtedy nie będzie powodów do obaw.
Weronika nie odpowiedziała, zdecydowanym krokiem oddaliła się od Douglasa i poszła do łódki, do ojca. Wzięła ze sobą filiżankę chłodnej herbaty i starała się napoić chorego.
Douglas wrócił na swoją łódkę.
W tym czasie Ninoczka poszła w krzaki, a wracając, niechcący zboczyła nieco z drogi i wyszła na brzeg tuż przy łodzi, na której Douglas rozmawiał ze swym służącym. Ich głosy brzmiały tak dziwnie, że Ninoczka znieruchomiała, nie opuszczając krzaków.
A gdy już się zatrzymała, chcąc nie chcąc musiała podsłuchiwać.
— Jeśli nie zrobisz tego — mówił cicho Chińczyk — sam się tym zajmę. Dziś w nocy.
— A dlaczego by nie poczekać, aż wrócimy do miasta? Kapitan może wyzdrowieć, a jeśli się dowie.
— Nie może wyzdrowieć.
— Dlaczego?
— Nie wiemy, co będzie jutro. A co będzie, jeśli jutro zjawi się tu oddział policji?
Przypadkowe odkrycie przeraziło Ninoczkę. Jeśliby ją teraz zauważyli, nie zawahają się przed niczym! Jeszcze minutę temu Ninoczka była przekonana, że zna dżentelmena o wątpliwej reputacji i jego pokornego służącego.
Nieoczekiwanie okazało się, że panem był Chińczyk, a Douglas Robertson podlegał mu!
Ale komu o tym powiedzieć? Weronice? Nie uwierzy. A nawet gdyby uwierzyła, i tak by nic nie mogła zrobić. Kozakowi? Tunguzowi? I co wtedy?
Chińczyk wyczuł niebezpieczeństwo — jak zwierzę, do którego dotarł zapach drapieżnika.
— Tam ktoś jest — powiedział, wskazując na krzaki. — Trzeba sprawdzić.
Ninoczka nie czekała, aż Chińczyk znajdzie ją w krzakach, rzuciła się do ucieczki nie zwracając uwagi na drogę.
Przebiegła ze sto kroków, potknęła się o zwalony pień drzewa, upadła i znieruchomiała, zastanawiając się, czy pogoń jest blisko.
Pogoni nie było. W tajdze panowała cisza.
Jasne, domyśliła się Ninoczka. Pójdą teraz na łódki i sprawdzą, kogo nie ma. I wtedy wszystko zgadną.
Ninoczka pobiegła z powrotem na brzeg. Obok kozaka będzie się przynajmniej czuła bezpiecznie. Powie, że boi się Chińczyka, kozak ją obroni.
Widząc rzekę, Ninoczka przeszła kawałek w górę, aby wyjść z lasu z drugiej strony obozu.
Miała szczęście, Chińczyk i Douglas jeszcze nie wrócili — to znaczy, że wciąż szukają jej w lesie. Lepiej być nie może.
Co planują? Czego chcą od kapitana? Tego Ninoczka nie wiedziała. Postanowiła na razie nic nikomu nie mówić. Podeszła do kozaka, który siedział na wygładzonym przez wodę pniu i przyszywał guzik.
— Michaile Kuźmiczu — zapytała — czy okolica jest tu spokojna?
— U nas wszędzie jest spokojnie — odpowiedział filozoficz — nie kozak. — I wszędzie zabijają.
— Mogą na nas napaść?
— Zysk z nas mieliby niewielki. Jeślibyśmy wieźli złoto, trzeba by się mieć na baczności. A tak, nie sądzę.
— A w nocy wszyscy będą spać?
— Nie bój się, śpię czujnie — powiedział kozak. — Byle szelest mnie zbudzi. No i jest tu Ilia, a to człowiek tajgi.
Tunguz wylewał wodę z łódki, na dźwięk swojego imienia uniósł głowę i uśmiechnął się szeroko.
— Nie bój się — powiedział. — Lena jest jak gościniec
— krzykniesz — ktoś na pewno przybiegnie.
Ninoczka uspokoiła się, widząc pewność siebie tych ludzi.
Z lasu wyszła służąca Weroniki. Peggy trzymała w ręku marny bukiecik późnych kwiatów — drobne, białe kwiatki można było jeszcze spotkać na polanie.
W tej samej chwili, niemalże siedząc jej na plecach, pojawili się Chińczyk i Douglas.
Douglas zawołał Peggy. Odwróciła się.
Chińczyk stał krok za Douglasem. Byli tu na widoku i Chińczyk od razu wycofał się w cień. Jest cieniem, ale — jak w opowieści Andersena — cień jest bardziej realny niż jego właściciel, pomyślała Ninoczka. Rozmawiał z Peggy po cichu, nic nie było słychać. Ale z tego jak się do niej zbliżał, jak się pochylał, z tego, jak ona podniosła ręce zaciskając w nich kwiaty, jakby chciała obronić się przed nieuniknionym uderzeniem, z tego jak potrząsała głową i odwracała się, Ninoczka wyciągnęła wniosek, że podejrzenia padły na nią.
I choć Peggy wpadła w kłopoty, Ninoczka poczuła ogromną ulgę. Znalazła się poza podejrzeniami, może śledzić spiskowców i obronić, jeśli będzie trzeba, kapitana Smitha.
Peggy wyrwała rękę z uścisku Douglasa i pobiegła ku łódce.
— Co się stało? Czego chcieli od ciebie? — zapytała Weronika.
— Oskarżali mnie o to, że podsłuchiwałam. Że ich szpieguję. To nieprawda! Grozili, że mnie zabiją!
— Kto?
— Pan Robertson. Zawsze był taki dobry dla mnie, a dzisiaj dosłownie mnie znienawidził.
— Nie denerwuj się, przestań płakać. Pomówię z nim. Ninoczka nie dowiedziała się, czy Weronika rozmówiła się z Douglasem, czy zapomniała o tym.
Wcześnie położyli się spać. Mieli tylko jeden namiot. Ustawili go na brzegu dla kapitana Smitha i Weroniki, która postanowiła czuwać przy ojcu. Pozostali musieli ułożyć się w łódkach. Tylko Tunguz położył się przy ognisku — powiedział, że boi się spać na wodzie.
Ninoczka nie mogła usnąć — woda pluskała o burty, wiał porywisty wiatr, od jego uderzeń łódka kołysała się i skrzypiała. Było zimno, a przeklęte komary nie chciały się uspokoić — było ich mniej, ale za to stały się trzy razy bardziej zajadłe.
Udało jej się zapaść w płytką drzemkę. Ninoczce wydawało się, że płynie po ogromnym, zimnym oceanie, a fale chcą ją zatopić. Potem obudziła się. Niebo nad głową było szare, płynęły po nim chmury, było zimno, nie pomagał nawet kożuch, który dał jej na drogę Kołokołow. Na brzegu skrzypiał żwir — ktoś tam chodził. W pierwszej chwili Ninoczka chciała zawołać, ale gdy ostatecznie obudziła się, postanowiła nie postępować pochopnie i ostrożnie uniosła głowę nad burtę.
W pobliżu łódki Douglas rozmawiał z Weroniką. Mówili cicho, wiatr zagłuszał słowa, Weronika owinęła się kocem, w ręku trzymała wiaderko — widocznie Douglas zatrzymał ją, gdy szła nad rzekę. Co Ninoczkę obchodzą cudze rozmowy i przeżycia? Juz miała opuścić głowę, nakryć się i dalej spać, gdy zauważyła, że zza namiotu, w którym leżał kapitan Smith, wynurzył się cień i natychmiast zniknął w krzakach. Chińczyk!
Ninoczka chciała krzyknąć, wezwać pomoc.
Ale powstrzymała się, zakryła usta dłonią. W niczym nie pomoże, nikogo nie uratuje.
Najwidoczniej Douglas także zauważył, że Chińczyk zszedł z namiotu.
Głośniej, tak że usłyszała to Ninoczka, powiedział:
— Nie będę pani dłużej zatrzymywać. Proszę o wybaczenie, moja droga.
Weronika kiwnęła głową i poszła do namiotu. Douglas nadal stał na brzegu. Błysnął płomyk. Palił fajkę. Leżący przy dogorywającym ognisku Tunguz podniósł się i zapytał:
— Kto tu chodzi?
— To ja — odpowiedział Douglas. — Dopsze.
Wiatr nasilił się. Douglas ledwie mógł utrzymać się na nogach. Zaklął i poszedł do swojej łódki.
Ninoczka cały czas wpatrywała się w namiot. Jeśli Chińczyk zrobił coś okropnego zaraz usłyszy krzyk Weroniki.
Ale w namiocie panowała cisza.
Sen odszedł na dobre. Ninoczka trzęsła się pod kożuchem — nie tylko z zimna. Trzeba coś zrobić. Aktywna natura nie pozwoliła jej pozostać biernym obserwatorem. Potrzebowała sprzymierzeńca.
Gdy obok Ninoczki byli przyjaciele, gdy należała do jakiejś grupy, związku, kompanii — była bardzo odważna i przedsiębiorcza. Ale gdy była sama, czuła się zagubiona, bała się, łatwo wpadała w rozpacz. W białostockiej komórce eserowców nikt nie dorównywał jej odwagą. Ale gdyby ktoś patrzył na nią teraz, zobaczyłby tylko blady cień dawnej Ninoczki Czernikowej, która w konspiracji posługiwała się pseudonimem „Osa”.
Ninoczka wyciągnęła rękę i dotknęła zawiniętej w kożuch, spokojnie pochrapującej Peggy. Oczywiście ryzykowała mówiąc jej o wszystkim, ale Peggy spodobała się Ninoczce już pierwszego dnia, a poza tym, liczyła na jej lojalność względem swej pani.
Peggy nie miała ochoty się obudzić. Odpychała przez sen rękę Weroniki, powiedziała coś w niezrozumiałym języku. Ale gdy Ninoczka wyszeptała jej imię, Peggy natychmiast otwarła oczy i zapytała:
— Tak, proszę pani?
— Peggy — szeptała Ninoczka — muszę z tobą porozmawiać Tylko musisz przysiąc, że dochowasz tajemnicy.
— Co się stało?
— Lubisz pana Smitha i Weronikę?
— Są dobrzy. Lubię ich.
— A pana Robertsona?
— Pan Robertson jest dżentelmenem, nie mogę go lubić albo nie lubić.
— Powiedz, o czym rozmawiał dziś z tobą?
— Był bardzo nieuprzejmy. Mówił, że podsłuchiwałam jego rozmowę z Liu. Chciał mnie pobić.
— Peggy, oni coś knują przeciwko twojej pani.
— Nie rozumiem, panno Nino.
Ninoczka starała się przekazać Peggy treść rozmowy Douglasa z Chińczykiem, chociaż coraz lepiej rozumiała, że nie usłyszała nic nadzwyczajnego — wszystko co miała, to podejrzenia.
Peggy słuchała uważnie, niektórych słów nie rozumiała i zadawała wtedy pytania.
— Przed chwilą widziałam, jak pan Robertson odwracał uwagę Weroniki, a Chińczyk był w tym czasie w namiocie.
— A panna Smith nie zauważyła tego?
— Patrzyła w stronę rzeki.
— Co on robił?
— Nie wiem.
— Może zabił pana Smitha? — oczy Peggy zrobiły się wielkie ze strachu, widać to było nawet w półmroku.
Ninoczka zaprzeczyła ruchem głowy:
— Tam jest cicho.
— Boję się — przyznała się Peggy. — To wasz kraj, wasi żołnierze tam śpią, wystarczy, że im powiesz: zabijcie Chińczyka i zabiją go. A kto mnie będzie słuchał?
— Ale co mam im powiedzieć?
— Proszę powiedzieć, że Liu jest zły, że to wcale nie Chińczyk.
— Nie Chińczyk?
— On nawet nie zna chińskiego. U nas, na Cejlonie, są Chińczycy, obok mnie mieszkał jeden, nauczyłam się od niego różnych słów. A Liu tych słów nie zna. Nie jest Chińczykiem.
— To kim jest?
— Do tego nie jest służącym. Służący zachowuje się inaczej. Służący musi umieć różne rzeczy. Liu się stara, ale nie zawsze. Gdy są sami jest całkiem inny. Mówiłam mojej pani, że jest inny, ale ona tylko się śmiała. Mówisz, że nie jest służącym, że to pan Robertson mu służy — nie wiem. Liu nie rozmawia ze mną. Mówi tylko, że jestem czarna.
Nakryły się kożuchem i szeptały trzymając głowy blisko siebie. Było duszno. Woda uderzała w dno łódki, ale NInoczka poczuła nagły przypływ energii: teraz był przy niej sprzymierzeniec, grupa, organizacja. A w takiej sytuacji Nina stawała się bojowniczką, wartą całej roty.
— Co robić? — zapytała Peggy. — Być może Liu udusił pana Smitha, a panna Smith wróciła, położyła się spać i niczego nie zauważyła? Przenajświętsza Panienko, jak ja się boję!
Peggy szczękała zębami ze strachu.
— Pójdziemy do Weroniki?
— Pójdziemy. Powinna wiedzieć.
Ostrożnie, starając się nie rozbujać łódki, wypełzły spod kożuchów i zeskoczyły na brzeg.
Księżyc błyskał w przerwach między chmurami. Po niebie płynęły obłoki. Wiał lodowaty wiatr, a w blasku księżyca widać było białe muchy — pierwsze tej jesieni płatki śniegu.
Ninoczka nieostrożnie zeskoczyła z dziobu łódki i wpadła nogą do wody. Woda była lodowata. Ninoczka ledwie dała radę powstrzymać się od krzyku.
Pochylone dziewczęta pobiegły do namiotu. Ninoczce chlupało w bucie.
Peggy pierwsza odchyliła połę i weszła do namiotu. Szepnęła:
— To ja, panno Smith.
— Co się stało? — odezwał się senny głos Weroniki.
— Ciszej — powiedziała Peggy i dodała: — Panno Nino, proszę wejść.
W namiocie było strasznie ciasno. Siadły rządkiem zajmując pół namiotu, u ich stóp leżał wyciągnięty kapitan Smith. Było prawie całkiem ciemno. Peggy gorączkowo szeptała Weronice do ucha. Smith poruszył się, jęknął. Weronika podała mu wodę.
— A jeśli był tutaj — powiedziała Weronika po chwili — to i tak nie miał co zabrać.
Uniosła nieco głowę ojca, żeby było mu wygodniej pić.
— A torba, panno Smith? — spytała Peggy. — Torba kapitana jest na miejscu?
Rozległo się szuranie — Weronika przekopywała stertę ubrań leżącą w kącie namiotu.
— Oj! — powiedziała w końcu. — Przestraszyłam się, że rzeczywiście przepadła. Wydawało mi się, że kładłam ją w zupełnie innym miejscu.
Weronika wyciągnęła płaską, skórzaną torbę. Szarpnęła zamek, ale torba nie otwarła się.
— Zamknięta — powiedziała. — Niepotrzebnie się martwiłyście.
Pomacała ręką pierś ojca. Kluczyk był na miejscu, wisiał na skórzanym rzemyczku.
— Idźcie — powiedziała Weronika. — Zrobiło się duszno. Śpijcie.
— Tylko proszę mu nie mówić — poprosiła Ninoczka — proszę nie mówić, że przyszłyśmy.
— Jak chcecie — powiedziała Weronika i znowu nachyliła się nad ojcem.
Ninoczka i Peggy zasnęły, obejmując się, żeby nie zmarznąć.
Rano na trawie był szron. Ognisko długo nie chciało się rozpalić. Kozak warczał na Tunguza, że ten niczego nie umie zrobić porządnie. Tunguz odgryzał się dobrodusznie.
A niedaleko, w odległości około sześćdziesięciu wiorst, na zboczu Orułganu obudziła się ekspedycja Müllera. Tam na trawie był nie szron, a zwykły śnieg. Na strumyczku płynącym niedaleko obozowiska pojawił się lód. Iwan Mołczun szybko rozpalił ognisko. Konie tuliły się do namiotu — nocą w pobliżu krążyły wilki i Mołczun, który spał przy ognisku, rzucał w nie płonącymi głowniami.
Łódki odpłynęły o siódmej rano. Wiatr ucichł, znowu zaczęło padać, wiosłujący musieli się bardzo starać.
Peggy, którą podobnie jak Ninoczkę, podniosło na duchu zdobycie nowej przyjaciółki, opowiadała o swoim domu, a potem o domu kapitana Smitha. Jej angielszczyzna była dziwna, szczebiotała jak ptak, nie wszystko można było zrozumieć — ale czy to ważne?
Nina obejrzała się, popatrzyła na drugą łódkę.
Chińczyk siedział oparty o maszt i czytał jakieś papiery. Po przeczytaniu podawał je Douglasowi. Jego ruchy były tak precyzyjne i pewne, jakby był ziemianinem, a Douglas zarządcą rozliczającym się z wydatków.
Co to za papiery, oczywiście nie dało się zobaczyć.
Douglas podniósł głowę, napotkał wzrok Ninoczki, uśmiechnął się i pomachał do niej. Potem powiedział coś do Chińczyka. Ten odwrócił się w stronę pierwszej łódki i zakrył papiery ręką — nie wiadomo, czy chciał je zasłonić przed deszczem czy przed Ninoczką.
— Weroniko — zapytała Ninoczką — a co było w torbie pani ojca?
— Nie wiem. A co?
— Cały czas zastanawiam się — nieoczekiwany podmuch wiatru napiął żagiel i Ninoczką wyciągnęła rękę, zasłaniając się przed nim — po co Chińczyk wchodził do namiotu?
— To mogło być przywidzenie.
— Nie, nie przywidziało mi się — zdecydowanie powiedziała Ninoczką, a Peggy, wierna przyjaciółka potwierdziła:
— Nie wydawało się jej.
Dulki skrzypiały miarowo, Tunguz przez cały czas spoglądał na Ninoczkę. Wiedział, że to swoja dziewczyna, rosyjska, a tu okazuje się, że mówi w obcym języku — dziwne.
— Pewnie mapy, dziennik.
— Co jeszcze? Pani nie chce powiedzieć, czy nie wie?
— Ja wiem. — Peggy wydała swą panią. — Tam był testament kapitana Smitha.
— Po co Chińczykowi testament? — spytała Weronika.
— Nie wiem. Nic nie wiem. Ale nie ufam tym ludziom.
— A ja chcę im ufać — powiedziała Weronika, z czego nietrudno było wyciągnąć wniosek, że ona także im nie wierzy, ale nie dopuszcza do siebie takiej myśli.
Torba leżała na wierzchu, na złożonym namiocie.
— Mogę? — zapytała Nina.
— Jest zamknięta — powiedziała Weronika.
— Wiem. Nina obmacała torbę. Skóra była gruba, świńska. Nina starała się wymacać co jest w środku — jednak niczego nie mogła się domyślić.
— Wydaje mi się — powiedziała — że torba jest pusta.
— Proszę otworzyć i sprawdzić — zaproponowała Ninoczka.
— Nie wolno bez pozwolenia.
— Proszę zapytać go o zgodę — powiedziała Ninoczka, wskazując na leżącego u jej stóp kapitana.
— Przecież nie słyszy.
— Proszę spróbować. — W głosie Ninoczki wyczuwało się taki upór, że Weronika ze zdziwieniem podniosła na nią swe zmęczone oczy; nie mogła przecież wiedzieć, jaka była Ninoczka na zebraniach tajnej grupy bojowników.
— Ojcze. — powiedziała posłusznie Weronika. — Tato, słyszysz mnie?
Powieki kapitana drgnęły, jakby starał się ze wszystkich sił otworzyć oczy.
— Tato, czy mogę otworzyć twoją torbę? Chcę się upewnić, że nie ruszał jej pewien człowiek.
— Tak — usta kapitana poruszyły się. Potem szarpnął się znowu, jakby chciał jeszcze coś dodać. Ale nic nie powiedział.
Weronika obejrzała się na płynącą z tyłu łódkę. Nikt stamtąd nie patrzył na nią. Podniosła torbę, przysunęła ją do piersi kapitana, ostrożnie rozpięła kołnierzyk, wyjęła kluczyk i otwarła torbę.
Ostrożnie podniosła klapę — z torby wystawały jakieś papiery.
Weronika wyjęła je. Były to złożone w czworo jakuckie gazety z zeszłego miesiąca.
Ninoczka nic nie powiedziała. Peggy zaczęła szybko się dopytywać:
— Co to? Gazety? Czy to rosyjskie gazety?
— Zamilcz — przerwała jej panna Smith. Powoli zamknęła torbę i położyła ją u wezgłowia ojca.
Wszystko w porządku — powiedziała i Ninoczka zrozumiała — dziewczyna ma nadzieję, że ojciec nie usłyszał. — Wszystko jest na miejscu.
Tunguz patrzył na nie z zaciekawieniem, kozak wiosłował, patrzył w wodę i o czymś rozmyślał. Wiosłowali zakosami, żeby złapać wiatr, który mógł im pomóc. Gdy wiatr mocno popychał łódkę, odkładali wiosła i odpoczywali. Wtedy kozak, ostrożnie, aby nie rozbujać łódki, przechodził na rufę i siadał przy sterze. A gdy wiatr cichł lub zmieniał kierunek, wracał do wioseł.
Teraz także kozak siedział na rufie. Łódka płynęła szybciej. Ninoczka wyjrzała za burtę, wokół pieniła się woda.
— Nie jesteśmy same — powiedziała Ninoczka. — Porozmawiam z Michaiłem Kuźminem. To kozak i żołnierz. Pomoże nam. Marynarze też pomogą.
Weronika patrzyła na nią.
— Proszę poczekać — powiedziała. — Nie możemy nic po sobie pokazać. Jeśli Liu zacznie coś podejrzewać.
— Z niego taki sam Chińczyk, jak i ze mnie — głośno powiedziała Peggy.
Zaśmiała się. Z natury była śmieszką, ale dawno już nie miała powodów do szczerego śmiechu. Skwapliwie skorzystała z okazji.
— Zaraz ci przyłożę — powiedziała Weronika. — Zamilcz. Peggy dusiła się od śmiechu.
— To nerwy — powiedziała Ninoczka.
— W najgorszym momencie!
— Dlaczego? Niech myślą, że jest nam wesoło. Będą spokojniejsi.
Jako stary konspirator, Ninoczka zaakceptowała decyzję Weroniki, aby poczekać aż zejdą na brzeg. Gdyby teraz wszczęły alarm, Chińczyk mógłby wyrzucić papiery za burtę.
— Są uzbrojeni? — zapytała Ninoczka.
— Douglas ma pistolet — powiedziała Weronika. — Pokazywał mi go. A o tym. Chińczyku, nic nie wiem.
— Na pewno ma. Zbóje zawsze mają pistolety. Ale pan żołnierz też ma broń — powiedziała Peggy.
Weronika kiwnęła głową.
Ninoczka przeszła na rufę i siadła obok kozaka, który, nie mówiąc ni słowa, przesunął się nieco, aby zrobić dla niej miejsce.
— Chcesz sterować? — zapytał. — To nie dla ciebie, dziewczyno. Zgubisz wiatr.
— Mam do pana ważną sprawę — powiedziała Ninoczka.
— Dawaj.
— Kiedy się zatrzymamy?
— Myślę, że pod wieczór będziemy przy polanie Własa. Tam się zatrzymamy. A co, źle z kapitanem?
— Nie o to chodzi. Chcę się poradzić. Pan tu jest najważniejszy.
— Jestem ważny, żeby machać wiosłami, a poza tym nie wiem, kto tu rządzi — ja czy ty, to tobie Jefrem lonycz powierzył tych Anglików.
— Kapitan miał przy sobie dokumenty — powiedziała Ninoczka. I wolno, wyraźnie — bała się, że kozak może czegoś nie zrozumieć — opowiedziała o tym, co się zdarzyło. Potem Zapytała: — Jak sądzicie, co powinnyśmy zrobić?
— Ot, nie myślałem, że wpadnę w taką kabałę — zachmurzył się kozak. — Trzeba pomyśleć. Najpierw porozmawiam
— Kir Bułyczow z Iliuszą. To rozumny chłop, nie na darmo całą tajgę obszedł. Nie śpiesz się, nie śpiesz.
Czas płynął koszmarnie wolno, zdawało się, że kozak specjalnie wszystko odwleka. Ninoczka wróciła do Weroniki, a kozak jeszcze przez godzinę siedział przy sterze, śpiewał, jakby nic się nie zdarzyło. Dopiero gdy wiatr ucichł, przyszedł do wioseł i zaczął niespiesznie rozmawiać z Tunguzem Iliuszą. Wiosłowali miarowo — wiosła jednocześnie i zgodnie wznosiły się nad wodę — i przerzucali się słowami, jakby rozmawiali o pogodzie.
Ninoczka od czasu do czasu odwracała się do tyłu, starając się robić to niepostrzeżenie, chciała przechwycić spojrzenie Douglasa albo Chińczyka. Ale Chińczyk siedział odwrócony do niej plecami, nie mogła więc zorientować się czy czyta, czy też po prostu drzemie.
Ninoczka wyjęła z kieszonki zegarek, który trzy lata temu podarował jej sam Sawinkow*, oczarowany jej młodzieńczym entuzjazmem. Było wpół do drugiej.
Patrzyła przed siebie — wypatrywała urwiska, za którym znajdowało się ujście rzeczki Własa. Chciała, żeby ukazało się jak najszybciej, a jednocześnie pragnęła odsunąć ten moment jak najdalej — powrotnej drogi nie będzie.
Nagle, do uszu Ninoczki dobiegł krzyk — rozległ się z drugiej łódki.
Obejrzała się.
Chińczyk poderwał się, wymachując grubym zeszytem w czarnej okładce ze sztucznej skóry i przywołując Douglasa. Ten nachylił się. Było widać, jak Liu wodzi palcem po stronicy i czyta coś na głos.
— Widzi pani? — zapytała Ninoczka.
— Złodzieje. Mam ochotę ich zabić — powiedziała Weronika.
— Teraz już nie ma pani wątpliwości?
— Przyrzekłam sobie — powiedziała Weronika — że, gdy odnajdę ojca, zwrócę Douglasowi wszystkie wydatki, które poniósł podczas podróży i szczodrze go wynagrodzę.
— Wszystko, oprócz ręki i serca? — zapytała Ninoczka, nie bez odrobiny ironii, której nikt jednak nie zauważył.
— Teraz nie dostanie ani pensa!
Znowu zaczęło padać, ochłodziło się. Tunguz zmajstrował nad głową kapitana coś w rodzaju szałasu, aby brezent nie dotykał twarzy.
Nad rzeką, po horyzont, wisiała zasłona z deszczu.
Kozak powiedział, że niedługo dopłyną do chaty Własa. Ninoczka, mimo że wytężała wzrok ze wszystkich sił, nie mogła dojrzeć niczego oprócz szarej mgły. Wydawało jej się, że łódka płynie przez niekończącą się, szarą, wypełnioną wodą przestrzeń, w której mokre niebo łączy się z pozbawioną brzegów rzeką.
Kozak, który znowu siedział na rufie, wyjął zza pasa szeroki kindżał i zaczął ostrzyc go o żelazną klamrę; dziewczęta patrzyły na niego ze strachem — wąsaty, nieogolony, w naciągniętej głęboko na oczy czapce, wyglądał jak pirat.
Kapitan Smith jęknął. Jęczał ciężko, charczał. Weronika odsunęła brezent. Kapitan nerwowo wodził palcami po piersi. Weronika nakryła jego ręce swymi dłońmi, ale kapitan wyrwał się — wyraźnie czegoś szukał.
— Szuka torby — powiedziała Peggy. Wzięła ją i włożyła w ręce kapitana. Kapitan obmacał torbę. Uspokoił się nieco. Potem zaczął coś mówić — gorączkowo, niezrozumiale. Policzki mu poczerwieniały. Weronika dotknęła ustami jego czoła i powiedziała:
— Ojciec ma gorączkę.
— Umiera — powiedział Tunguz. — Moja wiedzieć.
— Zamilknij! — odgryzła się Ninoczka.
— Powiedzcie jaśnie wielmożnemu Lordowi Admiralicji — mówił kapitan. — Brzeg jest bardzo niski, są mielizny — ciągną się przez dziesięć mil. Nicolson nie miał racji, mówiłem ci! Nie chodź tam! To może być zjawisko naturalne. Widział pan kiedyś coś takiego? Idź stąd! Mówię ci, idź.
— Trzeba przybić do brzegu — powiedziała Weronika.
— Rozbijemy namiot i zagrzejemy wodę. Bardzo proszę!
— Wytrzymaj jeszcze pół godziny — powiedział kozak. —W chatce Własa będzie lepiej. Zawsze to jakiś dach nad głową.
Następne pół godziny było bardzo trudne. Kapitan był w coraz gorszym stanie, to zdawało mu się, że stoi na mostku swojego statku, to, że jest na jakimś brzegu, to znowu, że widzi pękający lód — zdarzenia ostatnich kilku miesięcy wymieszały się w jego rozgorączkowanej świadomości.
Ninoczka i Peggy trzymały nad kapitanem rozciągnięty brezent, a Weronika starała się zmniejszyć jego ból — podawała wodę, głaskała policzki, ale nie mogła powstrzymać łez wywołanych przez poczucie bezsilności w obliczu nadchodzącej śmierci.
Ninoczce spuchły ręce, była cała przemoczona, bolały ją plecy, lało się z nosa. Kozak zapytał:
— Papiery zabierzemy im od razu, gdy się zatrzymamy? — Ninoczka nie od razu zorientowała się o co mu chodzi. I, z niepotrzebnym zdenerwowaniem, odpowiedziała:
— Co znowu za papiery. Nie widzisz co się dzieje?
— Pewnie, że widzę — odpowiedział kozak i dodał: — Nasza rzecz, służyć.
Ninoczka spojrzała na łódź płynącą z tyłu, ale ta prawie całkiem skryła się w strugach deszczu, widać było tylko ciemną plamę.
— Weź na prawo! — krzyknął Tunguz.
— Widzę — odpowiedział kozak. Tunguz siadł do wioseł. Kozak odwrócił się, krzyknął w stronę drugiej łodzi, żeby kierowali się do brzegu, w odpowiedzi dobiegł głuchy głos, potwierdzający, że usłyszeli.
Nieoczekiwanie, jakby płynąc im na spotkanie, pojawiło się ciemne zbocze, modrzewie i chatka na brzegu rzeki.
Łódki wpłynęły do ujścia rzeki, zaskrzypiały dna ocierające się o piasek.
Tunguz podniósł wiosła, a kozak wyskoczył do wody, zapluskał butami, pociągnął łódkę za dziób do brzegu. Tunguz wyskoczył w ślad za nim. Obok, burta w burtę, stanęła druga łódka.
— Ej! — krzyknął kozak. — Pomóżcie nieść człowieka. Kapitana Smitha zaniesiono na brezentowej płachcie do chatki, sprzeciwiał się, coś krzyczał, chciał zeskoczyć. Dziewczęta przytrzymywały go. Weronika cały czas powtarzała:
— Ojcze, ojcze, to ja. Nie poznajesz mnie? Ale Smith jej nie poznawał.
Chińczyk i Douglas opuścili łódkę jako ostatni, nie śpieszyli się do kapitana, jakby od teraz byli tylko widzami. Ale do chatki weszli razem ze wszystkimi.
Kapitana ułożono na szerokiej ławie, kozak zręcznie i szybko rozpalił ogień w piecu, dym napełnił izbę, po chwili znalazł drogę ku górze przez otwór pośrodku dachu. Piec był prosty, bez komina, zbudowany z kamieni.
— Dzicz, dzicz — ze smutkiem powiedział Douglas, siadając na wolnej ławie. Strącił z ławy pająka. Chińczyk stał w niewielkiej odległości, patrzył na kapitana, który nie przestawał bredzić. Słuchał uważnie. Ninoczka patrzyła na niego, ale twarz Chińczyka nie wyrażała żadnych uczuć, malowała się na niej pokora.
Tunguz przyniósł z łódki swój czajnik — pogięty, żeliwny, 2 przyspawanym dzióbkiem, nasypał do środka jakichś trawek i proszków, mrucząc przy tym coś pod nosem. Weronika zapytała kozaka:
— Kiedy woda się zagotuje?
Kozak zrozumiał, powiedział, że trzeba chwilę poczekać.
Smith popadł w odrętwienie.
Tunguz powiedział:
— Niech napije się mojej herbaty.
Sam zdjął kociołek z wrzątkiem z ognia, zaparzył herbatę w swoim czajniku i uśmiechnął się do Weroniki:
— Niech się dobrze zaparzy.
— Co powiedział?
— To lecznicza herbata — powiedziała Ninoczka. — Wszystko w porządku.
— Wątpię — powiedziała Weronika.
— Prości ludzie żyjący w lesie znają cudowne trawy — powiedziała Peggy. — Gdybym była u siebie też znalazłabym starą kobietę, która zna się na ziołach.
Kozak nasypał kaszy do kociołka i zaczął szykować kolację. Peggy poszła nad rzekę po wodę, postawiła na ogniu swój angielski garnek. W chatce było zimno, ale bardzo duszno, bo wepchnęło się tam za dużo ludzi.
Douglas powiedział:
— Niepotrzebne osoby powinny wyjść. Przyzwyczaili się mieszkać na dworze. Kapitan Smith się udusi.
Weronika bezsilnie popatrzyła na Ninoczkę, ale ta była pewna, że nie przekaże ludziom takich słów — przecież przez cały dzień wiosłowali w deszczu.
Ale kozak, Michaił Kuźmicz, i bez jej pomocy domyślił się, o czym mowa.
— Niech się panienka nie denerwuje — powiedział. — Prześpimy się w łodziach, jesteśmy przyzwyczajeni.
— Dziękuję — powiedziała zawstydzona Ninoczka. Jakby to ona wygnała tych ludzi na deszcz.
Tunguz podał czajnik Ninoczce. Powiedział:
— Pij małymi łykami. Nie spiesz się. Póki gorący. Doda sił. Ninoczka postawiła czajnik na stole — niech troszkę ostygnie. Peggy wyjęła z podróżnej skrzyni filiżanki i talerzyki, Chińczyk też przyniósł sakwojaż i wyjął z niego zestaw obiadowy pana Robertsona.
Marynarze spoglądali na siebie, szeptali. Kozak zdjąi z ognia kociołek z kaszą i powiedział:
— Chodźmy, bratcy, na świeże powietrze. Zapalimy ognisko, popijemy herbaty.
— Oddaj czajnik — poważnie powiedział Tunguz. — Jest nam potrzebny.
Weronika nieoczekiwanie zaczęła grzebać w podróżnej skrzyni, wydostała ze środka metalową puszkę z herbatą. Na wieczku namalowany był słoń i pagoda.
— Proszę powiedzieć mu, żeby to wziął, to dobra herbata — powiedziała.
— Dziękuję — powiedział Tunguz, biorąc pudełko. — To na pewno dobra herbata.
Gdy Peggy szykowała kolację Ninoczka rozejrzała się i ocknęła. Jak to tak? Jeszcze dwie godziny temu zastanawiali się, jak odebrać Douglasowi i Chińczykowi papiery kapitana Smitha. Czyżby wszyscy oprócz niej zapomnieli o tym? Siedzą w chatce — Douglas przy stole, stuka łyżką w biały talerz, Peggy krząta się koło pieca, kaszle, ogania się od dymu. Chińczyk zaszywa koszulę — nie wiadomo, swoją, czy swego pana. Weronika nalała leczniczej, tunguskiej herbaty do fajansowej filiżanki ozdobionej rysunkiem mostu nad Tamizą, i dmucha na nią, aby wystygła. Może papiery wcale nie znikły, a złowrogi obraz Chińczyka, jakby żywcem wyjęty z powieści Louisa Jacolliot, jest tylko owocem wyobraźni Ninoczki? Przecież Liu mógł przeglądać na łodzi jakiekolwiek papiery!.
Smith nie był w stanie pić z filiżanki i dlatego Peggy i Weronika poiły go łyżeczką. Nina poczuła, że jest bardzo głodna. Z maleńkiego kociołka, w którym Liu szykował coś specjalnie dla Douglasa, po izbie rozchodził się smakowity zapach.
Wtedy właśnie Ninoczka zrozumiała, że teraz nikt o nią nie zadba: Weronika nie ma głowy do jedzenia, Peggy przegryzie cokolwiek, a czekać na zmiłowanie Douglasa nie będzie — nigdy w życiu!
Ninoczka cichutko wstała i poszła nad rzekę.
Płonęło tam już ognisko. Wokół siedzieli wioślarze. Deszcz ustał, od strony rzeki nadciągała mgła. Gdy Ninoczka podeszła do ogniska i zatrzymała się, wyciągając przed siebie zmarznięte ręce, Tunguz powiedział:
— Siadaj, panienko, będziemy jeść.
— Dziękuję. — Ninoczka usiadła na wygładzonej przez wodę, białej kłodzie.
Tu czuła się lepiej, spokojniej, wśród swoich.
— No i co, panienko — powiedział kozak. — Anglicy pogodzili się, czy jak?
— Nie wiem — bez emocji powiedziała Ninoczka. — Niech sami ze sobą dochodzą do ładu.
— I słusznie — powiedział kozak. — Nasza chata z kraju.
Nałożyli Ninoczce kaszy do miski. Kasza była nieosolona, pachniała dymem. Była bardzo smaczna.
Tunguz zaczął śpiewać — zawodził, nikt mu nie przeszkadzał.
Ninoczka napiła się mocnej herbaty i zdrzemnęła się, przytulona do ramienia kozaka.
Dlatego właśnie przegapiła ważne wydarzenia, które miały miejsce w chatce.
A tam, niedługo po wyjściu Ninoczki, kapitan Smith odzyskał przytomność. Po raz pierwszy od dwóch dni. Może pomogła tunguska herbata, a może rozgrzał się w ciepłej chatce.
Długo patrzył na córkę, która poiła go łyżeczką, potem jego wargi poruszyły się i zapytał:
— Weronika? Skąd się tu wzięłaś? Jesteśmy na „Venture”?
— Nie ojcze, nie jesteś na „Venture” — odpowiedziała Weronika, nie mogąc opanować ogarniającej ją radości. — Przypomnij sobie, zszedłeś już ze statku, dotarłeś do lądu. Jesteś bezpieczny, wśród przyjaciół.
— Jesteś tutaj, córeczko — wyszeptał ojciec. — Nie mogę w to uwierzyć. Oczywiście nie jestem na statku, tu jest ciepło. Tak trudno, gdy cały czas jest zimno! Wiesz córeczko, jak tam jest zimno? Grzaliśmy się kagankami z tłuszczu morsów. Cały czas ciemno, cały czas zimno. Gdzie jestem? Powiedz, czy to sen?
— Ojcze! — Łza Weroniki upadła na pierś kapitana Smitha. — Znalazłam cię! Jesteśmy w Rosji, na Syberii, nad brzegiem Leny, za dwa dni dotrzemy do miasta, tam jest lekarz, pomoże ci.
— To bardzo ważne! — Kapitan Smith mówił szybko, jakby bał się, że nie zdąży wszystkiego powiedzieć. — Odkryliśmy duży ląd, to ogromny ląd, nadałem mu imię zmarłego króla Edwarda. Tu, w torbie, są wszystkie moje notatki, wszystkie obliczenia. Zrobiłem wszystko jak należy — szliśmy wzdłuż rzeki, od Tajmyru. Tam jest niewielka wyspa — to twoja wyspa, córeńko, wyspa Weroniki. W torbie. I bardzo ważne.
Weronika i Peggy patrzyły na kapitana. Żadna z nich nie zauważyła, że Chińczyk otwarł medalion w kształcie smoka, który miał zawieszony na szyi i wsypał do tunguskiej herbaty biały proszek.
Zauważył to natomiast Douglas. Zrobił krok w stronę Chińczyka.
— Nie — powiedział szeptem. — Tylko nie to!
— On musi zamilknąć — wyszeptał w odpowiedzi Chińczyk, odsuwając drżącą rękę Douglasa Robertsona.
— Proszę to wziąć, panienko — powiedział wyciągając filiżankę w stronę Weroniki. — Pani ojciec musi się wzmocnić.
— Dziękuję.
Weronika przyłożyła filiżankę do ust ojca, ale ten odsunął ją.
— Dziękuję, nie trzeba — powiedział. — Bez względu na to, co się ze mną stanie, powinnaś wiedzieć, jestem taki szczęśliwy, że mnie spotkałaś.
— Do usług, sir. — Nad Smithem pojawiła się nieco zgięta postać Douglasa. — Będąc przyjacielem i narzeczonym pańskiej córki, uznałem za swój obowiązek towarzyszyć jej w tej dalekiej podróży.
— Precz, precz! — oganiał się od niego Smith. — Nie mam czasu. Nie znam pana. Weroniko, powiedz mu, żeby sobie poszedł, to bardzo ważne, żebym ci teraz powiedział.
— Panie Robertson — powiedziała Weronika — proszę zostawić nas samych.
— ; — Kir Bufyczow
— Pomogę pani — powiedział Chińczyk, wyjmując filiżankę z rąk Weroniki. — Pani ojciec musi odpocząć, powinien napić się herbaty.
— Weroniko, prosiłem! — krzyknął ojciec cienkim głosem. — Niech wszyscy wyjdą. Chcę ci opowiedzieć. Opowiedzieć wszystko. I wytłumaczyć.
— Ojcze, może lepiej odpoczniesz? — zapytała Weronika.
— Powiedziałem, nie. Szybciej!
— Idźcie, idźcie. — Peggy zaczęła wypychać Douglasa i Chińczyka w stronę drzwi, ale ci, jak zaczarowani, ani drgnęli. Chińczyk wciąż trzymał w ręku filiżankę.
— Powinien to wypić. To lekarstwo — upierał się Chińczyk Wręczył filiżankę Peggy.
— Proszę wybaczyć — powiedziała Weronika. — Muszę postępować zgodnie z wolą ojca. Proszę żebyście wyszli, inaczej będę zmuszona zawołać rosyjskiego żołnierza.
— Weroniko! — wykrzyknął Douglas, znacznie głośniej, niż to było konieczne w tej sytuacji. — Czyżbyś mi nie ufała?
Smith położył głowę na poduszce, oddychał płytko i szybko, czoło pokryło się kropelkami potu.
— Daj filiżankę — powiedziała Weronika.
Peggy podała filiżankę, kapitan upił trochę, skrzywił się. Douglas i Chińczyk cały czas stali w drzwiach.
— Peggy, zawołaj kozaka! — rozkazała Weronika.
Douglas powiedział:
— Dobrze już, poczekamy na zewnątrz.
— Podaj mi moją torbę — powiedział Smith. — Kluczyk mam zawieszony na piersiach.
— Nie! — krzyknęła Weronika.
Odwróciła się w stronę Douglasa i z rozpaczą powiedziała:
— Douglas!
Douglas rzucił się do drzwi. Chińczyk wyskoczył jeszcze wcześniej.
— Niedobrze mi! Jak mi niedobrze. — wyjęczał kapitan Smith. Ale tych słów nie usłyszał ani Chińczyk, ani pan Robertson. Biegli już wzdłuż rzeczki Własa.
Ninoczka, która spokojnie spała oparta na ramieniu kozaka, obudziła się, gdyż straciła równowagę i uderzyła się łokciem o kamień. Kozak poderwał się.
Od chatki biegli w stronę lasu Douglas i Chińczyk.
Ninoczka podniosła się i patrzyła w ślad za uciekinierami, rozumiejąc, że ich ucieczka nie wróży niczego dobrego, ale nie wiedziała, co powinna zrobić.
Douglas odwrócił się i głośno powiedział.
— Nie denerwujcie się, zaraz wrócimy. Mamy ważną sprawę!
— Co? Co on powiedział? — zapytał kozak, zwracając się do Ninoczki.
Dziewczyna nie zdążyła odpowiedzieć — z chatki wybiegła Peggy.
— Panno Nino! — krzyknęła. — Panno Nino, szybciej!
Nina zamiast gonić Chińczyka i Douglasa rzuciła się do chatki.
Gdy wbiegła do środka, kapitan Smith był w agonii. Zmęczonym ciałem wstrząsały dreszcze. Weronika starała się uspokoić go, ale niczego nie rozumiał. Z wyschniętych ust płynął potok niezrozumiałych słów, lecz szybko urwał się, i kapitan jęczał tylko i krzyczał w napadach bólu.
Weronice udało się otworzyć mu usta i wlać w nie trochę herbaty, ale płyn pociekł po podbródku.
Kapitan wyprostował się, spróbował podnieść rękę. Ręka bezwładnie opadła. Był martwy.
Gdy Weronika zamknęła mu oczy, powiedziała słowa, które przetłumaczone, zadziwiłyby kozaka i marynarzy. Jej pierwsze słowa brzmiały:
— Jak to dobrze, że nie zdążył dowiedzieć się, że torba jest pusta!
Ninoczka przytaknęła.
Kapitana pochowano nazajutrz z samego rana. Początkowo Weronika sprzeciwiała się. Chciała zabrać ciało ojca do ojczyzny.
— Oszalała — powiedział Michaił Kuzmicz. Marynarze wykopali grób za chatką. Mówili, że są tam pochowane żona i córka Własa, który mieszkał kiedyś w chatce. Peggy nie znalazła kwiatów, przyniosła tylko z lasu naręcze jodłowych gałęzi i przykryła nimi wzgórek nad grobem.
Weronika cały dzień siedziała obok mogiły ojca, nie chciała jeść ani pić. Tylko raz ocknęła się, gdy kozak przyniósł słupek z przybitą deseczką. Na deseczce było napisane po rosyjsku „Kapitan Smith, odszedł 18 września 1913 roku”.
— Co to? — zapytała Weronika. — Co on robi?
— To napis na mogile — powiedziała Ninoczka. Było jej wstyd, że ma dobry apetyt, dopiero co razem z marynarzami zjadła miskę makaronu ze słoniną. — Jest napisana po rosyjsku.
— Tak, oczywiście — powiedziała Weronika. — Potem zamówię pomnik. Marmurowy. Dobrze?
— Oczywiście. Może zjadłaby pani coś?
— Według mnie to grzech.
Ninoczka odeszła w stronę rzeki.
Mgła, tak gęsta o świcie, unosiła się nad wodą białymi kłębami. Ninoczkę opanował straszny smutek. Było w nim wszystko — śmierć kapitana, bezkres szarej wody, zapach niezamieszkałej chaty i niskie chmury. Ale najważniejsze — ogromna odległość tej chatki nie tylko od prawdziwego, cywilizowanego świata, ale nawet od znienawidzonego Nowopiatnicka, dzikiej rubieży dzikiego kraju.
W smutku tym nie było nienawiści, była tylko rezygnacja i niechęć do Weroniki, która otrząśnie się z bólu i wróci do siebie, do czyściutkiej Anglii, do swego białego domku, otoczonego równo przystrzyżonym trawnikiem, a domek ten nie będzie więzieniem, jak dom Czernikowów nad Leną, a tylko punktem, z którego ludzie jeżdżą do Nicei albo Madrytu i gdzie wracają, opaleni, weseli, rozpakowują hinduskie albo włoskie pamiątki i planują nową podróż lub wyprawę jachtem. A tak w ogolę. Ninoczce nie jest potrzebny żaden jacht, wolałaby zanurzyć się w ciemnej, głuchej pustce biblioteki londyńskiego muzeum.
— Panienko — powiedział kozak, bezszelestnie podchodząc do Ninoczki — na tych tam, co uciekli, będziemy czekać, czy popłyniemy bez nich?
— Nie wiem — powiedziała Ninoczka, wracając z londyńskiej biblioteki na brzeg Leny, zanim jeszcze zdążyła wybrać sobie książkę według gustu. — Teraz nic już nie wiem.
— Nie mamy po co tu siedzieć — powiedział kozak. — Jeśli popłyniecie do Nowopiatnicka, odwieziemy was, dlaczego mielibyśmy nie odwieźć. A może wrócimy do Bułunu? Tam spotkacie się z Jefremem lonyczem, a on was przywiezie z powrotem na parostatku. Zdecydujcie się, bo to, proszę o wybaczenie, my też mamy swoje sprawy.
— Pomówię z Weroniką — powiedziała Ninoczka.
— Jeśli nie poczekamy na nich, zginą w tajdze, jej Bogu, zginą — powiedział kozak. — Nie znają tajgi — albo zdechną z głodu, albo ich niedźwiedź rozszarpie.
— Niedźwiedź nic im nie zrobi — powiedziała Ninoczka, która, jakkolwiek by było, sama była mieszkanką tajgi. — Niedźwiedzie są teraz najedzone.
— Jeden jest najedzony, a drugi nie — uśmiechnął się krzywo kozak. — Po chrześcijańsku, oczywiście, trzeba by po nich pójść.
— To źli ludzie — powiedziała Ninoczka.
— A jakie ty, panienko, masz prawo ich osądzać?
— Mnie też — powiedziała Ninoczka — ludzie osądzają.
— Nie za młoda jesteś, żeby sądzić?
— Już sądziłam — powiedziała Ninoczka. Była to prawda, bo przypomniała sobie, jak przez całą noc siedzieli w domu Staszyńskich w Białymstoku i kłócili się, czy zabić warszawskiego policmajstra.
Kozak stał obok, milczał.
— Dokąd mogli pobiec? — powiedział po chwili. — Nie ma tam zamieszkałych miejsc. Tunguzi też tam nie chodzą — to złe miejsce. Wiosną spadł z nieba kamień — Tunguzi się boją — Słyszałaś o tym?
— Oczywiście. — Myśli Ninoczki pobiegły innym torem. — To tam wybrała się ekspedycja. Profesor Müller, Kostia Kołokołow i jeszcze dwóch. Szukają tego kamienia.
— Ot, dziwy! — powiedział kozak. — A na co im on?
Ninoczka nie odpowiedziała. Nagle zobaczyła wszystko, co się dotychczas zdarzyło, w zupełnie nowym świetle. W tajdze jest Kostia. W tajdze jest straszny Chińczyk.
Smutek ustąpił miejsca trwodze. Ninoczka zrozumiała, że chce zobaczyć Kostię, boi się o niego. Chłopak jest w tajdze, on jest taki bezbronny.
Wieczorem Weronika zgodziła się napić herbaty i zjeść wojskowy suchar. Oderwała się od mogiły — i dobrze, jeszcze godzina i komary wyssałyby z niej całą krew; nawet twarz miała spuchniętą.
Peggy natarła twarz Weroniki prowansalską oliwką, aż lico się świeciło.
Teraz Weronika nie była tak piękna jak tego dnia, gdy pojawiła się na przystani w Nowopiatnicku. Ale kogo to obchodzi?
Weronika całkiem osłabła. Poszła do chatki, Peggy ułożyła ją na ławie, tej samej, na której umarł jej ojciec, i nakryła kocem.
— Proszę spróbować usnąć, panienko — Peggy namawiała swą panią. — Nie śpi już panienka drugą dobę.
— Nie chce mi się spać — tępo odpowiedziała Weronika i odwróciła się.
Ninoczka siadła na ławie, w nogach Weroniki. Musi porozmawiać. Wydaje się, że Weronika na tyle przyszła do siebie, że jest w stanie myśleć logicznie. Ninoczka zapytała ją, kiedy mogą odpłynąć. Weronika zapytała, czy Douglas wrócił.
— Kozak mówi, że zginą w lesie — powiedziała Ninoczka.
— Zasłużyli na to — powiedziała Weronika. — Ale nie możemy do tego dopuścić.
— Oczywiście, to jednak są żywi ludzie — zgodziła się Peggy, złożywszy pulchne ręce na obfitej piersi. — Naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest zabrać ich ze sobą.
— Jeśli będą tego chcieli — powiedziała Ninoczka. — W co wątpię.
— Musimy ich odnaleźć — powiedziała Weronika, wpatrując się w potok.
— Nie mamy żadnego obowiązku wobec nikogo — powiedziała Ninoczka. — Nie zgadzam się na żadne chrześcijańskie obowiązki.
— Tu nie chodzi o dogmaty — sprzeciwiła się Weronika. — Mają papiery ojca, które mam obowiązek zawieźć do Londynu. Ojciec mnie o to prosił. Dokonał jakiegoś wielkiego odkrycia. Odkrył ziemię króla Edwarda. Ojcu należy się sława, na którą zasłużył.
— Pojedzie pani do Londynu i opowie o wszystkim.
— To głupie — sprzeciwiła się Weronika. — Nikt mi nie uwierzy.
Podniosła się na łokciu i popatrzyła na Ninoczkę.
— Nikt mi nie uwierzy — powtórzyła głośniej. — Nie uwierzą nawet, że znalazłam ojca. Nie mam na to żadnych dowodów.
— W Nowopiatnicku wystawią pani odpowiednie dokumenty — powiedziała Ninoczka. — Oficjalny dokument mówiący o tym, jak zginął pani ojciec. Wszyscy go podpiszą. Nie była pani sama.
— Nie mam nawet jednego słowa skreślonego ręką ojca.
— Ukradli testament — powiedziała Peggy. — Testament! Jak moja pani ma udowodnić, że pan Smith umarł, a ona jest spadkobierczynią?
— A dokumenty.
— Dokumenty, dokumenty! — krzyknęła Weronika. — Rosyjskie dokumenty z dzikiej, rosyjskiej mieściny! Powiedzą, że zmusiłam was do napisania albo zapłaciłam za podpisy. Być może nawet własnym ciałem!
— A grób pani ojca?
— Grób? Kto go znajdzie za rok? Nikt nawet nie wie, jak to miejsce się nazywa! Nie ma go nawet na mapie!
— Co pani proponuje? — zapytała Ninoczka z rozdrażnieniem. Nie podobał się jej ton Weroniki i dźwięcząca w jej głosie pogarda.
— Znajdę ich — powiedziała Weronika. — Pójdę do lasu, znajdę Douglasa i zabiorę mu papiery.
— A on je odda? — zapytała Ninoczka.
— Mamy żołnierza. Będzie uzbrojony. Zastrzeli ich.
— Ależ panienko, rosyjski żołnierz nie będzie dla pani strzelać — powiedziała Peggy.
— W takim razie pójdę sama. Dogonię Douglasa. Powiem, że zgadzam się zostać jego żoną. Będę jego niewolnicą. Przecież tego chce.
— Nie wiem, czego chce pan Robertson — powiedziała Ninoczka — ale nie można wykluczyć, że wcale nie pani.
— A czego? Czego?
— Załóżmy, że od samego początku wybrał się w tę podróż wcale nie ze względu na panią — powiedziała Ninoczka. — W tych okolicznościach jest to uzasadnione podejrzenie.
— Nie! On mnie kocha!
— Kochający człowiek nie kradnie dokumentów i testamentu swej ukochanej — powiedziała Ninoczka, całkowicie pewna, że ma rację.
Weronika też o tym wiedziała.
Przez minutę w chatce panowała cisza. Potem Weronika niezbyt głośno powiedziała:
— Popłyniemy w dół. Do tego miejsca, gdzie znajduje się pan Kołokołow. On mi nie odmówi.
Ninoczka nie odpowiedziała. Uczyniła to za nią Peggy:
— W tym czasie pan Robertson i jego Chińczyk albo zginą, albo dotrą, daleko.
— Idźcie sobie — powiedziała Weronika. — Nie chcę was widzieć. Nikogo nie chcę widzieć! Dopiero co umarł mój ojciec, a wy rozmawiacie ze mną o codziennych drobiazgach.
Ninoczka wstała od razu. Nie miała ochoty rozmawiać dłużej z tą Angielką, która sama nie wiedziała, czego chce. Może udowodnić całemu światu, że jej ojciec był wielkim podróżnikiem, może odebrać Douglasowi testament, może. Diabli wiedzą, pomyślała Ninoczka, wychodząc na zewnątrz — Ona też nie spała dobę. Ale nie chciała spać w chatce z Weroniką. Znalazła sobie miejsce na łódce, między kozakiem a Tunguzem. Tak było cieplej.
Porośnięte modrzewiem, z wystającymi zębami skał, łagodne, kędzierzawe zbocza orułgańskich gór w tym miejscu rozstąpiły się, aby stworzyć miejsce dla dużego, przygnębiającego grzęzawiska. Tu właśnie Koreańczycy — poszukiwacze złota — skierowali ekspedycję. Müller szybko przekonał się, że dostarczone przez nich informacje są prawdziwe.
Szli przez niewysokie pasmo górskie, woląc przedzierać się przez chaszcze niż brodzić w bagnie, Mołczun pierwszy zauważył, że coś jest nie tak. Wstrzymał konia i pokazał na — hajką w prawo — między drzewami widoczny był szeroki pas powalonego lasu.
Trudno opisać, co mógł przypominać ten widok — nikt z podróżników nigdy dotąd czegoś takiego nie widział. Być może przypominało to niekończące się pole kartonowych domków, przewróconych ruchem palca.
— Jakby wielkolud dmuchnął — powiedział Andriusza.
— To był huragan — sprzeciwił się Kostia.
— Nie można tego wykluczyć — zgodził się Müller, przykładając do oczu binokle. — Ale huragan zwala drzewa jak popadnie, trudno uwierzyć, żeby huragan skosił długi na wiorstę pas modrzewi. Widzicie, jaki równy jest ten pas?
— Czyli nie wyklucza pan, że to meteoryt? — zapytał Andriusza. — Ale jaki musiałby on być wielki?
— Tak, jestem prawie pewien, że to meteoryt — powiedział profesor. — Tylko siła fali powietrznej, wywołanej przez upadek ogromnego ciała, mogła spowodować taki efekt.
— Czemu się guzdrzemy? — Kostia zapomniał o smutku i huśtającej chęci, by jak najszybciej wykreślić z życia ostatnie dwa tygodnie i znowu zobaczyć Weronikę.
— Tam pójdziemy? — zapytał Mołczun.
— Tam.
— Obejdziemy z prawej strony, żeby nie ugrzęznąć w bagnie.
Przenocowali na niewysokim wzgórzu, na skraju zwalonego lasu. Nocą znów chwycił mróz, padał drobny śnieg. Mimo że byli zmęczeni — przez cały dzień śpieszyli się, grzęźli w bagnie, ubrudzili się i nieraz przemokli — długo jednak nie kładli się spać, siedzieli przy ognisku. Müller opowiadał o sławnych meteorytach i o związanych z nimi przesądach. Mołczun dodał od siebie, jakie to słuchy krążyły w okolicy: jakoby nastał koniec świata, że przyleciał antychryst na swym złotym rydwanie. Tunguzi tutaj nie przychodzą, boją się.
Andriusza odszedł od ogniska, długo stał na zboczu wzgórza, patrzył przed siebie. Przed nim rozpościerała się nieprawdopodobnie szeroka droga, stworzona przez kosmiczną moc, której rozum ludzki nie jest w stanie pojąć, nawet gdy zobaczył rezultaty jej działania.
Tam, w oddali, kilka wiorst stąd, zobaczą pogrążony w grząskiej ziemi czarny, zwęglony kamień. Ileż milionów kilometrów musiał przebyć przez czarną, kosmiczną pustkę, by w końcu znaleźć spokój na krańcu świata! Bezwzględną ręką przypadku zniszczył tysiące drzew, zabił mnóstwo zwierząt i ptaków, a może także przypadkowego myśliwego, który zabrnął tutaj w niewłaściwym momencie. A po co? Żeby stać się kamieniem wśród kamieni? Tak i los człowieka, los Napoleona, który przemknął przez historię ludzkości jak oślepiający meteor, okazał się pozbawiony sensu, jak los meteorytu. Bez potrzeby, okrutnie, zgubił mnóstwo ludzi, a sam stał się tylko prochem wśród kamieni wyspy św. Heleny.
— Rozmyśla pan? — zapytał profesor Müller, podchodząc do Andriuszy.
— Tak, myślę — powiedział Andriusza.
— Widok skłaniający do przemyśleń — powiedział profesor. Sięgał Andriuszy do ramienia, musiał więc zadrzeć głowę, aby popatrzeć rozmówcy w oczy. — Sądzę, że szczęśliwe zakończenie naszej ekspedycji może dobrze wpłynąć na pana los. Poproszę gubernatora o przedterminowe zwolnienie dla pana.
— Dziękuję, profesorze. To bardzo uprzejme.
— Drobiazg. To mój obowiązek, obowiązek nauczyciela. Pan się tutaj marnuje, a mógłby pan błyszczeć na nieboskłonie petersburskiej nauki. Minuta nierozwagi — i lata żalu. Ja też byłem młody.
Profesor przerwał zdanie i można było je dokończyć według własnego uznania. Pomyśleć, że należał do dekabrystów. Nie, przerwał sam sobie Amdriusza, dekabryści byli wcześniej. Może profesor bratał się z prostym ludem? Raczej nie. Dla niego zawsze najważniejsza była nauka.
Andriusza nie domyślił się, że mówiąc o nierozważnych postępkach, profesor miał na myśli swój podpis pod prośbą studentów o podjęcie bardziej zdecydowanych kroków w walce z karaluchami w bibliotece. Za taki przejaw nieprawomyślności studenci zostali wezwani przed oblicze rektora i otrzymali srogą naganę.
— Jak pan sobie wyobraża ten meteoryt? — zapytał profesor, wpatrując się w dal, jakby mógł zobaczyć go ze wzgórza.
— Nie wiem — odpowiedział Andriusza.
— A ja marzę — powiedział profesor — że zobaczymy na nim odciski roślin lub polipów, jakie spotyka się na ziemskich skałach, co świadczyłoby o istnieniu życia na wielu planetach.
Jeśli profesor nie zapomni o mnie, będę mógł wrócić do Petersburga na dwa lata przed zakończeniem wyroku, myślał Andriusza. I znowu się uczyć. Co za szczęście!
Droga przez powalony las zajęła cały dzień.
Przeszli wszystkiego z dziesięć wiorst.
Gałęzie i wyrwane korzenie padających drzew splątały się. Odszukać w tej plątaninie drogę i nie połamać przy tym koniom nóg było prawie niemożliwe. Szli pieszo, prowadząc za sobą wierzchowce. Zadowolony z tego był tylko Andriusza, który tak czy siak nie był w stanie jechać konno.
Od czasu do czasu drzewa przerzedzały się, a nawet całkiem zanikały. Ale to wcale nie ułatwiało drogi — oznaczało tylko początek mokradeł, na których nie chciały rosnąć nie tylko modrzewie, ale nawet osiki.
Nawet uparty profesor zmęczył się na tyle, że gdy pod wieczór ujrzeli ścianę lasu — widok ten oznaczał koniec drogi przez wiatrołom — nie rzucił się naprzód, a tylko oparł się o przewrócony pień i zapytał Mołczuna:
— Może przenocujemy tutaj?
— Jak przykażecie — powiedział Mołczun. — W takim razie rozkulbaczę konie?
— Nie, proszę poczekać — profesor wziął się w garść. — Zostały nam nie więcej niż dwie, trzy wiorsty.
Lecz wtedy zbuntował się Kostia i powiedział, że zatrzymają się w tym miejscu.
Andriusza przysłuchiwał się kłótni bez emocji, wszystko widział jak przez mgłę, las się kołysał, kołysało się niebo.
Noc spędzili na nizinie. Nawet nie rozpalili ogniska.
Na miejsce upadku meteorytu dotarli następnego dnia, w południe.
Na podstawie położenia pasa powalonych drzew można było dokładnie określić miejsce, w które uderzył bolid. Pas kończył się gigantyczną areną o średnicy trzech wiorst, otoczoną przez drzewa skierowane wierzchołkami na zewnątrz. Widocznie podczas uderzenia w ziemię, meteoryt wywołał tak silny ruch powietrza, że drzewa jakby rzuciły się do ucieczki we wszystkie strony. Ale przyczepione do ziemi korzeniami musiały upaść. Taki widok można by podziwiać z lotu ptaka, ale dla obserwatorów stojących na ziemi, obraz był znacznie mniej oczywisty.
Po drodze nie natknęli się na żadne podwyższenie terenu, nie mogli więc obejrzeć w całości miejsca upadku. Dlatego droga do tego miejsca zajęła znacznie więcej czasu, niż początkowo zakładali, a do tego wyszli nie przy samym meteorycie, a około pół wiorsty od niego.
Widząc ze smutkiem, że nie uda im się od razu znaleźć meteorytu, podróżnicy zatrzymali się na wolnej od pni polance i zostawili na niej konie oraz bagaże. Tam został też Mołczun, który musiał rozpalić ognisko i nastawić herbatę. Pozostali ruszyli dalej, starając nie tracić się wzajemnie z oczu.
W końcu znaleźli miejsce, gdzie najprawdopodobniej upadł meteoryt. Z pewnością szalał tam pożar, który nie rozprzestrzenił się dalej tylko dlatego, że upadek miał miejsce wiosną, gdy jeszcze leżał śnieg, a drzewa były mokre.
— Jaka szkoda, że nie umiemy latać! — powiedział Kostia, siadając na kamieniu sterczącym wśród przywiędłego mchu.
Rankiem, podobnie jak pozostali, pełen był nadziei, że tylko patrzeć, jak znajdą dziw z niebios, ale po wielogodzinnych poszukiwaniach zmęczył się i stracił zainteresowanie meteorytem.
— Nie zaszkodziłby nam balon powietrzny — zgodził się Andriusza, stając obok i starając się nieco odsapnąć.
— Niedługo pana przepowiednia się spełni — opowiedział idący cały czas z przodu profesor. — Następnego meteorytu będziemy szukać za pomocą aeroplanów. Muszę wam powiedzieć, że Europę i Petersburg opanował jakiś obłęd na punkcie aeroplanów. Niektórzy optymiści przewidują, że z czasem aeroplany osiągną ogromne prędkości.
— Jakie?
— Do dwustu wiorst na godzinę — odpowiedział profesor. Wyrwał się daleko na przód i, chytrus, najwyraźniej liczył na to, że młodzi ludzie podążą za nim zaciekawieni opowieścią.
— Nie, nie uda im się wygrać z zeppelinami — powiedział Kostia, który widział w Kolonii lot zeppelina i nawet sam o mało nie poleciał. Na szczęście nie odważył się, a następnego dnia przeczytał w gazetach, że zeppelin spłonął pod Trierem.
Gdy w końcu dogonili profesora, ten stał na brzegu zapadliska, zawalonego osmalonymi pniami drzew. Zrobił krok naprzód, pod nogami zahurkotało — profesor wpadł po pas w zamaskowany przez pnie dół pełen wody i trzeba go było stamtąd wyciągnąć. Kostia zaproponował, aby profesor Wrócił do koni i tam się wysuszył.
— Potem — zlekceważył go profesor. — Panowie, stoimy na Progu najważniejszego zdarzenia w naszym życiu.
I śmiało ruszył dalej.
Jeszcze kilka minut przedzierali się przez pogorzelisko, upodobnili się przy tym do murzyńskiego wojska albo samych diabłów.
W końcu ich upór został nagrodzony.
Przed nimi ukazał się szeroki wał ziemi zmieszanej z czarnymi pniami drzew. I gdy przedarli się przezeń, jak mrówki pokonujące tory kolejowe, ich oczom ukazał się zakopany do połowy w ziemi i ukryty przed ludzkimi oczami przez połamane kawałki drzew, szary, a miejscami niemalże czarny, połyskujący metalicznie meteoryt. Gdyby nie wiedzieli, czego szukają, mogliby przejść trzy kroki obok niego i nie zauważyć — jeszcze jeden kamień, jeszcze jedna skała.
Okazało się, że dotrzeć do meteorytu nie jest wcale łatwo, gdyż uderzając w ziemię wybił w niej ogromny lej, rozrzucając na wszystkie strony ziemię, wodę i drzewa. Lej szybko napełnił się błotem zmieszanym z kawałkami drzew. Nad powierzchnię grzęzawiska wystawał tylko sam czubek meteorytu, przypominający skorupę ogromnego żółwia, prawie całkiem zanurzonego w błocie.
Z radością pośpieszyli w stronę meteorytu. Andriusza niemal zapłacił życiem za nierozwagę. Nie przyszło mu do głowy, że pod warstwą rzęsy wodnej znajduje się głęboka toń i cały pogrążył się w topieli — na powierzchni zostały tylko rozchodzące się kręgi wody.
Na szczęście Kostia nie stracił głowy. Złapał długą gałąź i, gdy głowa zesztywniałego ze strachu i opitego wodą Andriuszy pokazała się na powierzchni, przed samym nosem czekał już na nią koniec kija. Wystarczyło złapać, ale spanikowany Andriusza nie zauważył gałęzi, mimo że Kostia cały czas krzyczał:
— Złap się! Na co czekasz! Trzymaj!
Na szczęście, jego uderzające w wodę ręce same wymacały kij i, bez udziału świadomości, złapały go. Po chwili przemoknięty do suchej nitki, ogłuszony Andriusza został wyciągnięty z wody, na jednym uchu kołysały się cudem uratowane okulary.
Gdy Andriusza wyżymał ubranie, a potem desperacko podskakiwał, żeby się ogrzać — nie da się zapalić ogniska na bagnie — pozostali zastanawiali się, jak bezpiecznie dotrzeć do kamienia.
Udało im się przynieść ogromny pień, który, jak niepewny mostek, prowadził od brzegu leja do jego środka i profesor Müller, ryzykując, że spotka go taki sam los jak Andriuszę, doszedł, jak linoskoczek, do wierzchołka meteorytu. Osłabł, opadł brzuchem na pękatą powierzchnię meteorytu, potem usiadł, wstał, tupnął lewą nogą i krzyknął jak bohater powieści Juliusza Verne’a, kapitan Hatteras, gdy dotarł do bieguna:
— Zwycięstwo! Wiktoria!
— Fiodorze Fiedorowiczu, proszę odłupać kawałek! — krzyknął do niego Andriusza. — Choć odrobinkę!
Müller przykucnął i zaczął stukać geologicznym młotkiem na długim trzonku. Dźwięk uderzeń — donośny, dźwięczny
— niósł się daleko po tajdze.
— Nie da się! — powiedział w końcu. — To metal.
— Słychać, że metal — odpowiedział smętnie Kostia, który wolałby, żeby meteorytu w ogóle nie było. Teraz trzeba będzie tkwić tutaj, aż go dokładnie zbadają. Pretensje do losu i profesora były skądinąd niesłuszne, gdyż inaczej kolejny tydzień spędziliby błąkając się wśród mokradeł — profesor Müller był przecież prawdziwym geologiem, czyli człowiekiem, którego cechuje ogromny upór.
Müller walił w czubek meteorytu, potem popatrzył na młotek i oznajmił współtowarzyszom, którzy czekali na wale obalonych pni:
— Na młotku jest wgniecenie!
— A na meteorycie? — zapytał Andriusza.
— Na meteorycie nie ma nawet wgniecenia! — odpowiedział Müller z dumą, jakby to on sam zrobił taki odporny Meteoryt.
— I co? — zapytał Kostia. — Wracamy?
Profesor, pokonany przez meteoryt, ruszył z powrotem w drogę nad lejem. Był strasznie pogryziony przez komary, ale wesoły i pełen nadziei.
— Koledzy — oznajmił — jako pierwsi w historii ludzkości odkryliśmy składający się wyłącznie z metalu meteoryt o niespotykanych wymiarach. Nasze imiona zapiszą się w historii nauki złotymi zgłoskami. I pańskie imię, Kostiu, też.
Ostatnie słowa dotyczyły Kostii, który odpowiedział:
— Obejdzie się.
Müller pomyślał, że Kostia jest zbyt skromny, powiedział więc:
— Nie ma co przesadzać ze skromnością.
Kostia bynajmniej nie kierował się skromnością. Uparł się i tyle, choć w innych okolicznościach byłby szczęśliwy.
Wracając na polanę, na której postanowili spędzić noc, Müller i Andriusza dyskutowali, jak można by rozbić ten bajeczny meteoryt. Nie mając prochu ani dynamitu. Jeśli nie znajdą innego wyjścia, trzeba będzie wrócić po nie do Nowopiatnicka, a tym samym odłożyć ekspedycję do następnego roku.
— Myślcie, myślcie — zwrócił się Müller do młodych ludzi. — Historia na was patrzy.
— A może odprowadzić wodę? — zapytał Andriusza.
— Dokąd ją odprowadzisz? — sprzeciwił się Kostia. — Dookoła jest nizina.
— To co? Wykopiemy kanał — powiedział Müller. — Będzie długi, ale wąski. Skierujemy wodę do rzeczki.
Kostia tylko wzruszył ramionami — do najbliższej rzeczki było ponad wiorstę.
— Przekopiemy się przez wał — powiedział Müller. — W leju poziom wody jest wyższy niż w bagnie.
W obozie, gdy Kostia z Andriusza rozbijali namiot, Müller zastanawiał się, czym można by wykopać kanał. Mieli tylko jedną łopatę, do tego krótką — saperkę, przywiezioną przez Mołczuna z wojny japońskiej. Mieli siekierę — też się przyda. Oprócz tego Mołczun zrąbał i zaostrzył kila grubych kołków.
Wcześnie położyli się spać, czekając na nadejście jutra.
Ninoczkę obudził chłód. Kozak i Tunguz już wstali i chociaż zostawili jej dwa kożuchy, bez ciepła ludzkich ciał zrobiło się zimno.
Ninoczka starała się znowu zasnąć, wsunęła nos pod kożuch, ale to nie pomogło. Kożuch pokrył szron, burty łódki był białe. Z brzegu dolatywał dym ogniska.
Ninoczka wyszła z łódki. Łódka zakołysała się, plusnęła woda.
Z brzegu można było dostrzec, że Weronika stoi na maleńkim cmentarzu, nad grobem ojca. Obok — wierna Peggy z filiżanką herbaty, najwidoczniej próbująca przekonać swą panią, by się rozgrzała.
Po śmierci kapitana Smitha i ucieczce Douglasa coś zepsuło się w stosunkach między Niną a cudzoziemkami. Jakby ktoś opowiedział historię do końca i można było rozejść się do domów. Peggy zauważyła, że Ninoczka wstała. Pomachała jej z daleka — wskazując na filiżankę, zapraszała na herbatę. Ale Ninoczka tylko odmownie pokręciła głową i poszła do ogniska, do swoich. A oni przyjęli ją jak należy — ona dla nich też była swoja, a Angielki — obce. Są — dobrze, nie ma — też dobrze.
Weronika wróciła do chatki.
— Będziemy się zbierać? — zapytał kozak.
— Oczywiście, że będziemy się zbierać — powiedziała Ninoczka. Potem zapytała: — A daleko jeszcze do miejsca, gdzie upadł meteoryt?
Nie oczekiwała odpowiedzi, ale Tunguz od razu powiedział:
— Nie trzeba iść za Orułgan, trzeba iść tam — za tamtą górkę. Tam upadł. Do bagna. Zwalił drzewa. Dużo drzew powalił. Zły człowiek, a jakże.
Ninoczka popatrzyła na szare, zamglone pasmo gór. Tam jest Kostia.
— Tam się nie da dojść, a jakże — odgadł jej myśli Tunguz. — Konno trzeba. Zły miejsce. Jeden z marynarzy podniósł się.
— Ludzie — powiedział. — Idą tutaj.
— Twoja racja — powiedział Tunguz. — Dwa ludzie idą.
— To oni wracają — powiedział kozak, wyciągnął rękę i podniósł broń, z którą nigdy się nie rozstawał.
— Inna ludzie — powiedział Tunguz, siorbiąc cały czas herbatę z filiżanki.
Kozak wstał i poszedł nad rzeczkę Własa.
Z góry schodziło dwóch ludzi.
Ubrani byli byle jak, na plecach nieśli duże worki.
Gdy podeszli bliżej, Ninoczka zorientowała się, że są to Koreańczycy. W Nowopiatnicku widziała Koreańczyków — poszukiwaczy złota, niewolników wielkiego imperium Kołokołowa.
— Złota szukają — powiedział kozak. On też ich poznał. Koreańczycy szybko schodzili w dół. Ale gdy zauważyli obóz, zatrzymali się. Jakby się przestraszyli. I stali tak.
— A ty czego stoisz, Chuan? — zapytał Tunguz. — Nie poznajesz mnie?
Powiedział to niezbyt głośno, ale jego słowa dotarły do Koreańczyków.
Ostrożni, pochyleni pod ciężarem worków, nagle wyprostowali się, ruszyli szybkim krokiem, prawie biegli w stronę Tunguza. Zatrzymali się kilka kroków od ogniska.
— Kto ci to zrobił? — zapytał kozak, patrząc na starego Koreańczyka, który miał zakrwawiony policzek, a pod prawie niewidzącym okiem — czarną plamę.
— Źli ludzie — odpowiedział Koreańczyk.
Nie powiedział nic więcej. Położył worek na ziemi. Drugi zrobił to samo.
— Siądźcie przy ognisku — powiedział kozak. — Napijemy się herbaty. Jak tam poszukiwania?
— Złe poszukiwania — odpowiedział starszy Koreańczyk z podbitym okiem.
Znowu milczeli przez chwilę. Tunguz dopił herbatę.
— Zjecie coś? — zapytał kozak.
Był tu najważniejszy. Wszyscy się z tym zgadzali. Ninoczka też.
— Jesteśmy najedzeni — powiedział starszy Koreańczyk. Drugi przytakująco kiwnął głową.
— Źli ludzie, powiadasz? — zapytał w końcu kozak. Pytanie to Ninoczka od dłuższego czasu miała na końcu języka.
— Wczoraj wieczór przychodzili — powiedział starszy Koreańczyk.
— Co robili? — zapytał kozak.
— Kazał prowadzić do kamienia.
— Do jakiego kamienia?
— Kamienia, co z nieba spadał. — Koreańczyk pokazał na niebo.
— Jasne — powiedział kozak i popatrzył na Ninoczkę. Ninoczka kiwnęła — zrozumiała.
— Mówili: prowadź tajga, pokazuj kamień. My nie chciał. Oni wyjmował broń. Oni zabrał Kim.
Kozak kiwnął głową. Znowu wszyscy zamilkli.
— Jeden był biały — nie wytrzymała Ninoczka i zapytała. — A drugi Chińczyk, tak?
Koreańczyk ze zdziwieniem popatrzył na Ninoczkę, ale nic nie odpowiedział, popatrzył tylko na kozaka, jakby pytał, czy ma rozmawiać z tą dziewczyną?
— Mów — powiedział kozak.
— Jeden był duży, biały — powiedział Koreańczyk. — Drugi nie Chińczyk, nie.
— A kto? — zapytała Ninoczka.
— Drugi nippon. Mój wiedzieć. Mój zna Chińczyk. Mój zna nippon.
— Japończyk? — zdziwiła się Ninoczka.
— Co on powiedział? — Peggy stała jej za plecami.
— Pan Robertson i jego sługa byli tam, w górze rzeki — przetłumaczyła Ninoczka. — Zmusili jednego z poszukiwaczy złota, aby zaprowadził ich do meteorytu. Mówią też, że Liu nie jest Chińczykiem.
— Przecież mówiłam panience, że to nie Chińczyk — ucieszyła się Peggy. — Znam dobrze Chińczyków. Są całkiem inni.
— Mówią, że to Japończyk.
— Takich ludzi nie znam — powiedziała Peggy.
— Ale my znamy. Wojowaliśmy z nimi — powiedziała Ninoczka.
— Zwyciężyliście?
— To była haniebna klęska carskiego reżimu! — Ninoczka starała się wyrazić tę skomplikowaną myśl po angielsku, ale nie potrafiła jej przetłumaczyć i zrezygnowała, gdyż zauważyła, że pozostali milczą, czekając, aż skończy rozmawiać w obcym języku.
— Przetłumaczyłam jej — powiedziała Ninoczka do kozaka, czując, że naruszyła bieg ważnej rozmowy.
— Rozumiem — powiedział kozak. — Jej też nie jest wszystko jedno.
— Co teraz zrobicie? — zapytał Tunguz Koreańczyków.
— Będziemy czekać na łódkę — powiedział stary Koreańczyk. — Będziemy czekać na Kima.
Ceremonia picia herbaty trwała nadal. Ninoczka wstała, odeszła od ogniska. Peggy poszła za nią.
— Po co poszli do meteorytu? — zapytała Peggy.
— Nie wiem — powiedziała Ninoczka. — Może w dzienniku kapitana Smitha było napisane coś o meteorycie?
— Powiem o tym pannie Smith.
— Oczywiście, powiedz.
Peggy pobiegła do chatki. Stary Koreańczyk patrzył za nią.
— Jak sam czart — powiedział. — Skąd się taka wzięła?
— Ale wesoła — powiedział Tunguz. Peggy podobała mu się. Ninoczka wyobraziła sobie Douglasa i Liu przebijających się przez tajgę. Liu trzyma pistolet i grozi nim Koreańczykowi. Za chwilę dotrą do meteorytu, do Kostika. Trzeszczy gałązka, Kostia odwraca się, ale za późno! Dopada go zdradziecka kula.
— Czemu krzyczysz? — zapytał kozak. — Oczy masz otwarte, a śpisz.
— Idę w tajgę — powiedziała Ninoczka. — Nie próbujcie nawet mnie zatrzymać.
— Śmieszne rzeczy opowiadasz — odpowiedział kozak.
— A daleko się wybierasz?
— Muszę znaleźć ekspedycję. Grozi im niebezpieczeństwo.
— W Nowopiatnicku opowiesz wszystko oficjaliście. Uzbroi ludzi — złapią tych bandytów.
— A jeśli oni do tego czasu zabiją wszystkich? I Koreańczyka też? — mówiąc to Ninoczka patrzyła na starego Koreańczyka.
— Oj, źle — powiedział Koreańczyk, ale nie przejawił najmniejszej ochoty, by ruszyć w tajgę towarzyszowi na ratunek.
— Trzeba ich było brać na brzegu — upierał się kozak.
— Póki niczego nie podejrzewali. Teraz oczekują pogoni.
— Ale ekspedycja o niczym nie wie.
— A skąd ci przyszło do głowy, że będą zabijać?
— Pan niczego nie rozumie! — gorączkowała się Ninoczka, która nie mogła wyrzucić z głowy obrazu padającego pod kulami Kostii. — Panu jest całkiem wszystko jedno! Opowiem o wszystkim Jefremowi Ionyczowi. Będzie zły.
— Nie strasz mnie Kołokołowem. Nie podlegam mu. Jestem wolnym, rosyjskim kozakiem.
Kuźmicz obraził się, nawet broda mu się nastroszyła.
— A ja i tak pójdę! — powiedziała Ninoczka.
— Wolna wola, panienko — odpowiedział kozak. — Daleko nie zajdziesz.
— Trudno, niech zginę. — Ninoczka była gotowa poświęcić się. Wyszła już na ulice Warszawy z bombą w ręce — drzyjcie satrapowie! Jedynym satrapą w promieniu stu wiorst był kozak Kuźmicz. Ale nawet on nie podejrzewał, jaką burzę wywołał w małym, gorącym sercu Ninoczki.
Pobiegła do chatki, był tam jej worek, który przyniosła wczoraj z łódki. Mężczyźni patrzyli na nią jak na świętą.
Ninoczka wpadła do chatki. Rzuciła się w stronę ławy — chwyciła worek, wysypała jego zawartość na podłogę, żeby sprawdzić, co może przydać się w tajdze.
Weronika siedziała przy stole. Rozmawiała z Peggy, gdy wbiegła Ninoczka.
— Peggy opowiedziała mi o wszystkim — Ninoczka usłyszała głos Weroniki. — Douglas dowiedział się czegoś o meteorycie.
— Tam są ludzie — powiedziała Ninoczka. — Tam jest Kostik. Zna go pani. I profesor Müller. A pani przyjaciele są uzbrojeni.
— Pani chce tam iść, do lasu? — zapytała Weronika.
— Tak.
— Przecież to niebezpieczne. Rosyjski żołnierz pójdzie z panią?
— Nikt nie pójdzie.
— Ale pani nie znajdzie tego miejsca. Douglas ma przewodnika. A pani?
— Porozmawiam z Koreańczykami — powiedziała Ninoczka. — Ojciec ma trochę pieniędzy. Kocha mnie. Da mi je. Zapłacę.
— Bardzo dobrze — powiedziała Weronika. — Idę z panią.
— Co?! — było to ogromne zaskoczenie.
— Nie mam innego wyjścia — powiedziała Weronika.
— Wszystkie papiery ojca, cała jego sława, jego reputacja, jego honor — wszystko jest w rękach tych niegodziwców.
Ninoczka jakby po raz pierwszy zobaczyła Weronikę. Przez ostatnią dobę nie zauważała jej. To znaczy, zauważała, ale nie zwracała na nią uwagi. Przy stole, wyciągnąwszy przed siebie cienkie, ale silne ręce, siedziała młoda kobieta o bladej, zmęczonej twarzy. Gęste, popielate włosy, ciasno zaczesane do tyłu, zebrała w gruby węzeł zawiązany na karku. Szare, wielkie oczy patrzyły spokojnie, a nawet radośnie. I mówi o wszystkim tak, jakby wybierała się z sąsiadką do sklepu po chleb. A w ogóle, nieważne, do sklepu po chleb, czy w nieprzebytą tajgę, najważniejsze, że podjęła decyzję i nikt już nie jest w stanie jej zmienić.
— Mają nasz testament — powiedziała praktyczna Peggy.
— Pan Douglas powie mojej pani: mam testament, mam papiery, zrobię, co zechcę, a pani, panno Smith wyjdzie za mnie za mąż albo nie dostanie ani grosza.
— To nie jest takie ważne — zdecydowanie powiedziała Weronika.
Ale Ninoczka rozumiała, że to też jest ważne. I nie tylko dlatego, że Weronika nie mogła wrócić tak samo biedna jak w chwili wyjazdu, a dlatego, że chciała ustanowić własną sprawiedliwość, a majątek był częścią tej sprawiedliwości.
— Ale w tajdze jest bardzo ciężko — powiedziała Ninoczka. — Chodziłam już w tajgę. Co prawda z mężczyznami. A pani nigdy tam nie była.
— Kiedyś musi być pierwszy raz — powiedziała Weronika bez uśmiechu. — Byłam z ojcem w Afryce, w dorzeczu Kongo. Sądzę, że wszystkie lasy są tak samo nieprzyjemne.
— Zaczną się nocne mrozy.
— To znaczy, że nie będzie komarów. Droga Nino, skończmy tę bezsensowną rozmowę. Zapewniam panią, że gdyby pani nie postanowiła wyruszyć do lasu, poszłabym tam sama. Peggy może to potwierdzić.
— Tak, panna Smith mówiła mi o tym przed pani przyjściem — potwierdziła Peggy. — A ją idę z nią.
— Tylko tego brakowało! — krzyknęła Ninoczka. — To nie Afryka.
Peggy uśmiechnęła się zwycięsko.
Ninoczka odsunęła worek na bok i wyszła na zewnątrz. Rozumiała, że nie przekona upartych cudzoziemek. A jeśli tak, musi stać się najrozsądniejszą osobą w tej kompanii. I dogadać się z kozakiem.
Z tyłu dobiegł ją głos Weroniki:
— Jeśli będzie pani umawiać się, proszę pamiętać, że mam dość pieniędzy, aby zapłacić rosyjskim żołnierzom.
Ninoczka wróciła do ogniska. Czekali na nią. Przywitali spojrzeniami. Ale o nic nie zapytali. Ninoczka też milczała, nie wiedząc, od czego najlepiej zacząć rozmowę. W końcu pierwszy przerwał milczenie Michaił Kuźmicz:
— Rozmyśliła się panienka? — zapytał kozak.
— Nie — powiedziała Ninoczka. — Tyle tylko, że nie idę sama. Angielki też idą.
— Jeszcze lepiej — powiedział kozak. — Co mam powiedzieć panu Kołokołowowi, gdy zginiecie?
— Niech pan posłucha, Kuźmicz — powiedziała Ninoczka. — Mój ojciec — zna go pan — ma trochę pieniędzy. Jeśli pójdzie pan ze mną, w Nowopiatnicku ojciec zapłaci panu, ile trzeba.
— Tak? — zdziwił się kozak. — Czyli za darmo pozwolę ci zginąć w tajdze, a jeśli zapłacisz ojcowskimi pieniędzmi — żyj sobie. Na to wychodzi, nieprawdaż? Zwiążę cię, paskudę, zamknę w chacie. Nigdzie nie pójdziesz!
Marynarze zaśmiali się, Tunguz też się roześmiał. Koreańczycy nie wszystko zrozumieli, ale też się uśmiechali.
— Nie żartuję — powiedziała Nina. — Przysięgam na Boga, że to nie kaprys. W tajdze, tam, gdzie oni poszli, jest ekspedycja naukowa. Ci ludzie niczego nie podejrzewają. A Douglas i Chińczyk są gotowi na wszystko. Nawet nie wiem, dlaczego. Ale pan wie, co to za ludzie. Jeśli mogli obrabować umierającego, jeśli mogli pobić Koreańczyków i zmusić jednego z nich, by został ich przewodnikiem, to znaczy, że dla nich gra jest warta świeczki.
— To prawda — zgodził się kozak.
— Nie tylko powinniśmy tam iść, żeby uprzedzić naszych ludzi, ale powinniśmy zrobić to natychmiast, bez ociągania, a jeśli to możliwe — wyprzedzić Douglasa i Chińczyka. Oczywiście, jeśli pójdziemy tam tylko my trzy, będzie to śmieszne, w niczym nie pomożemy. Ale przynajmniej uprzedzimy.
— A o czym to uprzedzicie. — westchnął kozak. Znowu zamilkli.
— Jeśli nie chce pan ode mnie pieniędzy — powiedziała Ninoczka — to Weronika gotowa jest zapłacić. Zostało jej trochę pieniędzy. A w ogóle, Douglas ukradł kapitanowi Smithowi testament, w którym kapitan zapisał wszystkie pieniądze córce.
— Dużo pieniędzy, tak? — zapytał Tunguz.
— Nie wiem. Na pewno dużo.
Tunguz zmrużył oczy i zaciągnął się dymem z długiej, cienkiej fajki.
— Nie znamy drogi — powiedział kozak. — Tak czy siak nie zdążymy.
— Ja znam drogę — powiedział Tunguz.
— Pójdziesz z nami, Iliuszka?
— A dlaczego mam nie pójść? Znam drogę. Droga niedaleka. Będziemy na miejscu pojutrze. Tylko trzeba iść szybko.
Ninoczka poczuła się tak, jakby ktoś spuścił z niej powietrze — była gotowa kłócić się desperacko i walczyć z mężczyznami. A tu okazało się, że walczyć nie trzeba. Kozak powiedział, że marynarze i Koreańczycy zostaną przy łódkach. Jeśli obok będzie przepływał ktoś z władzy albo jakiś kozak, niech wezwą pomoc.
Gdy Ninoczka wróciła do chatki, żeby przygotować się do marszu, Peggy zapytała cicho, najwidoczniej nie chcąc, aby usłyszała ją panna Smith:
— A student Andriusza też tam jest?
— Jest. Przecież wiesz.
— On jest dobry — powiedziała Peggy. — Tylko słaby. Szkoda będzie, jeśli Robertson go zabije.
— Wszystkich będzie żal — powiedziała Ninoczka. Dziwne, pomyślała, nikomu nie przyznałam się, że wybieram się w tajgę z powodu Kostii. A Peggy może mówić o Andrieju. Ninoczka ze wstydem uświadomiła sobie, że choć nieraz spotykała się z Andriusza Niechoroszewem, to pamiętała go słabo. Taki chudy, w okularach. Do tego z innej partii — esdek.
Zebrali się szybko. Po dwóch godzinach wyruszyli. Kozak sprawdził, czy worki kobiet są dobrze spakowane, czy zabrali jedzenie i czy buty mają wygodne — z tym w tajdze nie ma żartów.
Tunguz poprowadził ich w bok od rzeki, jedną z tych ścieżek, które znają tylko Tunguzi — gospodarze tajgi.
Od rana kopali rów. Tylko podczas rozmowy wydawało się, że to łatwe zadanie. W rzeczywistości, w szerokim wale było zakopane tyle kawałków drewna, co ziaren maku w makówce. Dopiero koło południa — gdy czas zaczął wlec się niemiłosiernie, brakowało sił, a po radości z odkrycia nie zostało ni śladu — woda zaczęła leniwie wyciekać z leja. Mołczun kopał uparcie i metodycznie, młodzi ludzie niemrawo wbijali kołki w zgniłą darń i błoto, rozsuwając pnie i gałęzie, a Müller niezgrabnie, ale bez przerwy stukał toporem starając się pomóc pozostałym.
Woda płynęła początkowo cienkim strumieniem, potem, gdy znalazła sobie drogę, popłynęła szybciej.
Nie od razu wpadli na pomysł, aby się odwrócić, gdy to w końcu zrobili, ze zdziwieniem spostrzegli i zrozumieli, że odkryty przez nich meteoryt, nie jest żadnym meteorytem, a dziełem rąk ludzkich.
Była to górna połowa kuli, pokryta błotem i przylepionymi do niego gałęziami, a mimo to poprawna kula, z dokładanymi elementami, taka, jakiej w przyrodzie być nie mogło.
Gdy odwrócili się, przez jakiś czas stali skamieniali ze zdziwienia, a potem zaczęli mówić wszyscy naraz, pytając się nawzajem, czy pozostali widzą to samo, czy może jest to tylko żart zmęczonych oczu.
W końcu, przerywając chaotyczną gadaninę, Müller powiedział twardo:
— Niejednokrotnie poruszałem temat życia w innych światach, ale koledzy starali się mnie ośmieszyć. Zdradzę wam tajemnicę, moi przyjaciele: gdy tylko dowiedziałem się o upadku meteorytu, ożyła we mnie na nowo nadzieja, na potwierdzenie moich poglądów. Po przestudiowaniu informacji w gazetach i opowieści naocznych świadków o sposobie, w jaki spadł ten przedmiot, utwierdziłem się w przekonaniu, że najprawdopodobniej mamy do czynienia ze sterowanym pojazdem pozaziemskiego pochodzenia. Nie mówiłem wam jednak o tym, bo znacznie łatwiej jest znieść śmiech kolegów niż drwiny towarzyszy podróży.
— Tam, w środku. — zaczął Andriusza, ale zatkało go. W tym samym momencie także Kostię oświeciło. Kontynuował zdanie Andriuszy:
— Jeśli to jest statek z gwiazd, to w środku były jakieś obce istoty.
— Dlaczego były? — krzyknął Andriusza.
— Dlatego, że w przeciwnym przypadku wyszliby na zewnątrz — powiedział Müller. — Mam nadzieję, że ich śmierć w chwili katastrofy — bo czym innym, niż katastrofą możemy wyjaśnić upadek tego ciała w tajdze — była natychmiastowa.
W tym czasie Mołczun podszedł do skraju leja i zaczął podnosić pień, który wynurzył się spod wody, aby łatwiej można było dotrzeć do metalowej kuli, leżącej na połamanych pniach jak w gnieździe.
Potem odwrócił się, poczekał, aż profesor zrobi pauzę i zapytał:
— A jak to latało? To żelastwo?
— Jest to dla mnie taką samą zagadką, jak i dla ciebie, młody człowieku — powiedział Müller.
— Czytałem — przypomniał sobie Kostia — angielskiego pisarza Wellsa. Tam w podobnej aparaturze latali na Księżyc.
— Być może ciało to porusza się zgodnie z prawem reakcji. Mówi to panu coś? — zapytał Mołczuna profesor.
— Nie — odpowiedział.
Wytężył siły, pień przesunął się i leżał teraz obok pierwszego. Dzięki temu można było dojść do meteorytu bez ryzyka upadku do leja. Mołczun pierwszy podszedł do kuli, która, sądząc po odsłoniętej części, miała ponad dziesięć sążni średnicy, i zdecydowanie postukał w nią pięścią.
Rozległ się głuchy dźwięk. Jeśli kula była pusta wewnątrz, to korpus musiał być bardzo gruby — pięścią nie dało się niczego wystukać.
W tym czasie do Mołczuna dołączyli pozostali.
— Nie można stukać — profesor powstrzymał Iwana.
— A czemu?
— I tak nie otworzą — prychnął Kostia. — Martwi nie otwierają.
Mołczun przestał stukać, przeżegnał się. Stał, czekając, co wymyśli profesor.
Profesor nic nie wymyślił. Przerwa ciągnęła się. Wtedy Andriusza zapytał:
— A może mimo wszystko zapukać?
— Głupstwa opowiadasz — powiedział Kostia.
— Wiem, że głupstwa.
— Trzeba obejrzeć go ze wszystkich stron — powiedział w końcu Müller przeskakując na sąsiedni pień, żeby przyjrzeć się kuli z prawej strony.
Kostia i Andriusza postarali się przejść na lewą stronę, a Mołczun został na miejscu, bo to, co się działo, na tyle przewyższyło jego ograniczone możliwości pojmowania, że instynkt samozachowawczy podpowiedział mu jedyne wyjście — niczego nie robić.
Stał i myślał: na pewno profesor kłamie. Kamienie bywają najróżniejsze! A ten może wcale nie spadł z nieba, tylko zawsze tu leżał. Co jest na górze? Gwiazdy. Pan Bóg i aniołowie. Nie mają po co latać w żelaznych kulach. Najlepiej byłoby teraz wrócić do namiotu, wyciągnąć z worka profesora butelkę koniaku. A dlaczego by nie?
Rozmyślając tak, Mołczun drapał grubym, brudnym paznokciem powierzchnię skrzyni. Błoto odpadło. Spod spodu wyjrzał blady, niezwykle gładki metal. Wzdłuż ciągnęła się cienka jak włos, okrągła rysa. Mołczun zaczął oskrobywać rysę — był ciekaw, dokąd prowadzi. Niestety, prowadziła pod wodę. Wtedy Mołczun machnął na wszystko ręką i ruszył z powrotem, zanim pozostali zdążyli obejść kamień i wrócić.
Zauważył go Kostia, wychodzący właśnie zza widocznej połówki kuli i zapytał:
— A ty dokąd?
— Za potrzebą — powiedział Mołczun i ruszył naprzód, nie oglądając się za siebie.
Przelazł przez nasyp i ruszył żwawo w stronę obozu. Tam od razu dobrał się do worka profesora, wyciągnął flaszkę i przyłożył ją do ust. Koniak był mocny, dobry, tylko za szybko się skończył. Szkoda. Ale i tak przyjemnie. Mołczun potrząsnął butelką, do ust spłynęło jeszcze kilka kropel. Mołczun starannie zakręcił butelkę i schował ją na miejsce. Niech myślą, co chcą, i tak się nie przyznam, pomyślał i uspokoił się. I tak oto nigdy nie dowiedział się, że kolejnego wielkiego odkrycia — odkrycia wejścia do statku kosmicznego — dokonał właśnie on, zbiegły katorżnik.
A Kostia, który jako pierwszy wrócił do punktu wyjścia od razu zauważył cienką rysę, oczyszczoną przez Mołczuna.
— Patrzcie! — krzyknął. W zasadzie nie musiał krzyczeć, bo Andriusza i profesor stali już obok niego i także zauważyli cienki, jakby wydrapany igłą krąg.
Od razu stało się jasne, że zanim uda im się dostać do środka statku kosmicznego, muszą spuścić z leja jeszcze co najmniej sążeń wody. Zaczęli wołać Mołczuna, ale ten nie odpowiadał. Łopatę wziął więc Kostia, Andriusza pomagał mu toporem, a profesor odsuwał pnie kołkiem. Pogłębienie kanału było niełatwe — im głębszy był kanał, tym szerszy stawał się wał i tym więcej było w nim drewna. Minęły dwie godziny, zanim kanał zrobił się na tyle głęboki, by poziom wody opadł poniżej domniemanego luku.
Wrócili do kuli i zaczęli się zastanawiać, jak otworzyć luk. Andriusza nie wytrzymał i znowu zastukał. Jak można było się spodziewać — bez najmniejszego skutku.
Dokładnie oczyścili, a nawet wytarli rękawami cały luk i metal wokół niego w nadziei, że zobaczą jakiś uchwyt albo zamek. Niczego takiego nie znaleźli.
— Pomyślmy logicznie — powiedział Müller, opędzając się od rozwścieczonych komarów. — To oczywiste, że każde drzwi otwierają się przede wszystkim od zewnątrz. Ale jeśli wychodzisz z domu albo w domu nie ma nikogo, a trzeba go zabezpieczyć, oczywiście zamykasz drzwi. A jeśli my tak robimy na Ziemi, to i oni, w bezkresnych niebiosach, też Powinni postępować tak samo.
— A jeśli to „sezam”? — zapytał, nie bez drwiny, Kostia.
— Jaki sezam? — profesor zapomniał o wschodniej bajce.
— W przenośni, oczywiście — powiedział Andriusza.
— A! Sygnał dźwiękowy! — zrozumiał profesor. — Nie można tego wykluczyć. Ale miejmy nadzieję, że to coś zwykłego, bo ich hasła „sezam” nigdy nie odgadniemy.
Kostia wyjął scyzoryk i spróbował wsunąć ostrze w szczelinę. Bezskutecznie. Przyciskali luk w różnych miejscach, ale to też niczego nie dało.
— Nie — powiedział w końcu Miller. — Sposób musi być prosty, a jednocześnie powinien wykluczać przypadkowe otwarcie.
— A może tak? — zapytał Andriusza i nacisnął luk obiema rękami, wykonując przy tym ruch obrotowy, jakby odkręcał słój.
Kostia uśmiechnął się. Widok był zabawny.
Gdy Andriuszy nie udał się ruch w jedną stronę, ani trochę nie zdeprymowany, zaczął przekręcać luk w odwrotnym kierunku. A gdy luk poruszył się prawie bez oporu, było to tak nieoczekiwane, że Müller i Kostia znieruchomieli i wstrzymali oddech, jakby bali się przestraszyć statek albo przeszkodzić Andriuszy.
Po trzech obrotach luk zatrzymał się — dalej nie chciał się poruszyć. Andriusza zaczął popychać go w różnych miejscach i w końcu prawa strona luku zagłębiła się do wnętrza statku, luk obrócił się wokół pionowej osi i znieruchomiał.
Przed nimi znajdował się ciemny otwór, z którego wydobywał się dziwny, delikatny i lekko oszałamiający zapach, przywodzący na myśl aromat egzotycznego kwiatu.
— Ej — niezbyt głośno powiedział Andriusza. — Jest tam kto?
Wewnątrz panowała całkowita cisza.
Nikt nie odważył się zrobić pierwszego kroku.
Nagle Kostia zapytał z innej beczki:
— A jak wpadłeś na pomysł, żeby kręcić tym kołem?
— Nie wiem — powiedział Andriusza. — Coś mi podpowiedziało.
— Myślałeś o tym?
— O niczym nie myślałem.
— Panowie — powiedział Müller — tracicie czas na drobiazgi.
— Czekamy, aż pan, profesorze, zajrzy do środka swojego meteorytu — powiedział Kostia. — Komitet powitalny czeka.
— Mam wrażenie, że nie zdajecie sobie sprawy z wagi tego, co się tu dzieje — powiedział obrażony profesor. — Spotkaliśmy potężną, obcą cywilizację, będącą w stanie pokonać niewyobrażalne odległości i dotrzeć do naszej planety.
— Albo podbić ją — powiedział oczytany Kostia, któremu przypomniały się wyraziste obrazki, które widział w czasopiśmie „Świat przygód”, ilustrujące powieść Herberta Wellsa „Wojna światów”.
— Sądzę — sprzeciwił się profesor — że cywilizacja, która osiągnęła poziom międzygwiezdnej komunikacji, nie może być zła.
— Dlaczego? — zapytał Kostia.
— Z tej prostej przyczyny.
Ale przyczyny profesor nie znalazł i jeszcze bardziej się rozzłościł.
— Idę — powiedział, nie ruszając się z miejsca. — Czekają na nas.
— Czekają na nas martwe ciała — powiedział Kostia. Profesor nie rozumiał, że za zewnętrznym grubiaństwem, a nawet chamstwem, Kostia stara się ukryć strach, który niemal całkiem go opanował. Czarny otwór luku, prowadzący do statku kosmicznego, wydawał mu się wrotami piekieł. Sądząc, że pozostali nie odczuwają strachu, Kostia nie mógł za nic pokazać, że się boi.
— Może ja pójdę, profesorze? — cicho zapytał Andriusza, poprawiając okulary brudnymi palcami. — Jestem chudszy od Pana, będzie mi łatwiej.
— Niech pan idzie, Andriuszo — z ulgą powiedział profesor. — i proszę informować nas o wszystkim, co pan zobaczy w środku.
— Zrobi się — powiedział Andriusza tonem, jakby znajdował się w transie. — Zobaczę tam pewnie coś podobnego do grobu.
— Andriej! — przerwał mu Müller. — Proszę iść. Nie należy fantazjować. Jeśli się pan boi, ja pójdę pierwszy.
— Nie, nie boję się. Nic mi nie grozi — odpowiedział Andriusza, uchwycił palcami krawędź luku, podskoczył i przerzucił nogi do środka. Potem wyprostował się, głowa znikła w ciemności.
W tej samej chwili wewnątrz statku zapaliło się światło i można było zobaczyć czarną sylwetkę torsu Andriuszy.
— Ostrożnie, Andriusza! — krzyknął profesor, cofając się od luku. — Proszę wracać.
— Nie ma się czego bać. — Andriusza schylił się, żeby wyjrzeć przez luk. — Statek jest zbudowany tak, że pojawienie się człowieka automatycznie włącza przyrządy dostarczające światło, ciepło i inne elementy potrzebne do życia.
— Ty sam to mówisz? — nieoczekiwanie zapytał Kostik.
— A kto miałby mówić za mnie?
— Jakoś nie tak mówisz. Jakby ci ktoś narzucał własne myśli.
— Kostia, przeszkadzasz Andriuszy — powiedział Müller.
— Boję się — powiedział Kostia — że do mózgu Andriuszy przeniknęła obca siła, czająca się w statku.
— To jest czystej wody mistyka — powiedział profesor. — Ale jeśli się pan boi, proszę wrócić do obozu.
— Boję się, ale nie o siebie — powiedział Kostia. — Boję się o całą ludzkość.
— Dlaczego? Nic nam nie grozi. Jesteśmy uczonymi. Kierują nami humanitarne pobudki.
— Czym jest ten pański humanitaryzm wobec czegoś, czego nie potrafimy sobie nawet wyobrazić?
— Humanitaryzm cechuje wszystkie stworzenia rozumne. Zrodziło go chrześcijaństwo.
— A gdy konkwistadorzy zabijali Azteków — powiedział Kostia — też byli humanitarni?
— To byli niecywilizowani ludzie.
— Gdy idę przez las — powiedział Kostia — i rozdepczę mrowisko, nie wiem, ile mrówek rozgniotłem. I zupełnie mnie to nie interesuje. Nie dlatego, że jestem humanitarny albo nie, a dlatego, że nie zauważam wszelkiego paskudztwa pod nogami.
— To nie jest żaden argument! — profesor aż się zagotował. — Mrówki nie są ludźmi.
— A oni! — Kostia wskazał otwór luku, w którym znikł Andriusza. — Oni są ludźmi?
— Chwileczkę — przerwał mu profesor. — A gdzie jest Andriusza?
— Obawiam się, że jest ich więźniem — mrocznie podpowiedział Kostia.
Dopiero wtedy profesor zauważył, że Kostia zaciska w ręce siekierę, którą oczyszczali kanał.
— Andriusza! — zawołał profesor, zaglądając przez luk.
W środku było jasno. Światło było równomierne, bez wyrazu, wydobywało się znikąd. Nie było widać żadnych przedmiotów ani drzwi, jak by należało oczekiwać. A właściwie, profesor przerwał swe rozmyślania, dlaczego należało?
— Andriusza! — powtórzył. Odpowiedzi nie było.
— Kostia, a pan dokąd? — zapytał.
— Znudziło mi się być pożywieniem dla komarów — odpowiedział. Wdrapał się na wał, usiadł na powalonym drzewie i wyjął papierośnicę. — Tutaj wieje. Jest przyjemniej.
— Ale Andriusza nie odzywa się!
— Widzę — zgodził się Kostia.
— Może pójdziemy za nim?
— Nie radziłbym, profesorze — powiedział młodszy Kołokołow — bo zginie pan tak samo, jak pański student.
— Na jakiej podstawie pan tak myśli?
— Żadnej. Proponuję wrócić nad rzekę i wysłać do Jakucka wiadomość, żeby przysłali wojsko. Koniecznie z artylerią.
Profesor tylko machnął ręką. Sądził, że Kostia mówi we własnym imieniu, ale to tylko bujna wyobraźnia młodzieńca przypominała mu wszystko to, co przeczytał kiedyś w powieści Herberta Georgea Wellsa. Dlatego właśnie miał ochotę uciec, gdzie oczy poniosą. Został jednak na miejscu, bo do ucieczki potrzebny jest impuls. A takiego impulsu nie było. Wstyd by było przed samym sobą. Rozejrzał się tylko dookoła i wypatrzył za wałem niezbyt głęboki, stosunkowo suchy dół, w którym w razie czego można było się ukryć.
— Andriusza! — znowu zawołał profesor.
Bez odpowiedzi.
— Kostia — słabym głosem oznajmił profesor — wchodzę do środka. Jeśli nie wrócę, proszę nie iść za nami. Niech pan jak najszybciej stąd ucieka.
I profesor, zamykając ze strachu oczy, czego, oczywiście, Kostia nie widział, przekroczył brzeg luku i znalazł się wewnątrz meteorytu.
Nic się nie stało. Wokół panował spokój i cisza, która może wydawać się głośniejsza niż armatni wystrzał. Nie było słychać odgłosów kroków, bo podłoga była miękka. A właściwie nie miękka, a lekko sprężynująca. Rozproszone światło nie pozwalało ocenić ani kształtów, ani rozmiarów pomieszczenia, w którym stał profesor. Nie było tam żadnych drzwi poza otwartym lukiem i nie wiadomo było, w którą stronę iść. Cisza była tak idealna, że profesor stracił dar mowy i nie mógł się zmusić, by znowu zawołać Andriuszę.
Wyjście z trudnej sytuacji znalazł dzięki śladom Andriuszy — na elastycznej, białej podłodze widoczne były brudne, mokre ślady. W jakiś zagadkowy sposób wsiąkały powoli w podłogę, roztapiały się w niej, ale wciąż jeszcze były widoczne, i profesor, odczuwając ulgę, że może w końcu na czymś zawiesić wzrok, ruszył przed siebie wyciągnąwszy ręce, bo zdawało mu się, że w każdej chwili może przed nim wyrosnąć ściana.
Ale ściany nie było, a tylko wrażenie, że wokół przemieszczają się przegrody — profesor cały czas znajdował się w środku otaczającej go przestrzeni. Lecz gdy odwrócił się i spojrzał za siebie, nie zobaczył ani luku, ani tajgi. Nie przeląkł się jednak, bo dawno już przekroczył granicę strachu.
Profesor poczuł, że podłoga pod nogami zaczęła się obniżać, ale nie była to ani pochylnia, ani schody, a po prostu uczucie obniżania się.
Wtedy właśnie zobaczył Andriuszę.
Najpierw zauważył młodego naukowca, a dopiero potem zorientował się, że znalazł się w centralnym pomieszczeniu międzygwiezdnego statku, o ileż bardziej realnego i zrozumiałego, niż dziwna przestrzeń bez rozmiarów, którą przemierzał jeszcze przed chwilą.
Andriusza stał pośrodku okrągłego, białego pomieszczenia, do ścian którego przymocowany był szeroki, lekko pochylony pulpit. Miał gładką powierzchnię, ozdobioną rzędami przycisków i okienek. Niektóre okienka były ciemne, w innych paliły się zielone światełka, ale szyby były nieprzezroczyste, przebiegały po nich tylko iskry i cienie. W środku pomieszczenia unosił się podłużny sarkofag — profesor nie mógł znaleźć innej nazwy dla tego ogromnego przedmiotu. Wyobraźcie sobie szklaną albo metalową — nie da się tego określić — niby to przezroczystą, a w rzeczywistości wcale nie przezroczystą — ekierkę o długości trzech sążni, równomiernie oblaną lukrem, ale spoczywającą nie na spodeczku, lecz wiszącą w powietrzu. W pomieszczeniu znajdowały się także inne przedmioty, ale Müller nie zauważył ich, odwrócił wzrok w stronę zamyślonego, ale nie przestraszonego, Andrieja. Ten spokojnie odwrócił się w stronę wchodzącego profesora i powiedział:
— Wiedziałem, że pan mnie nie zostawi. Dziękuję, Fiodorze Francewiczu.
— Co to jest? — zapytał Müller. A gdy Andriusza zwlekał z odpowiedzią, dodał: — Niepokoiliśmy się, dlaczego pan nie odpowiada.
— Tutaj. — powiedział Andriusza, podchodząc do sarkofagu i wyciągając rękę w jego stronę, ale nie dotykając go palcami.
— Tutaj spoczywa mieszkaniec tego statku.
— A kto go pochował? — zapytał profesor.
— Nie jest martwy — odpowiedział Andriusza. — Ale trudno jest mi znaleźć słowa, aby opisać jego stan.
Andriusza zdjął okulary i zaczął przecierać je rękawem. Nic to nie dało, bo rękaw był wilgotny i brudny. Profesor przyglądał się Andriuszy i nagle, zdawszy sobie sprawę, jak jest on żałosny i zmęczony, uświadomił sobie, jak niewiele różni się od studenta. I to, czego nie widać było w tajdze, w tym sterylnym, śnieżnobiałym pomieszczeniu stało się nie tylko oczywiste, ale i wstydliwe.
— Ten człowiek — powiedział Andriusza — znajduje się w stanie głębokiego snu, zbliżonego do tego, w jaki potrafią wprowadzić się hinduscy jogowie. Temperatura ciała jest obniżona, a puls prawie niewyczuwalny. Może znajdować się w tym stanie przez wiele lat bez szkody dla zdrowia.
— Co pan mówi! — zakrzyknął profesor, patrząc na Andriuszę, który mówił wolno i cicho, jakby znajdował się w głębokim transie. — Czyżby to nieprawdopodobne otoczenie wpłynęło tak silnie na pańską psychikę?
— Mówię o tym, co jest.
— Sądzi pan, że ciało kosmicznego lotnika znajduje się wewnątrz tej „ekierki”?
— Tak, on tam jest. Żywy.
— Ale pan nie może tego wiedzieć.
— Wiem.
— Skąd?
— Nie potrafię tego wyjaśnić, daję słowo, Fiodorze Francewiczu — wiedza wchodzi we mnie. — Andriej postukał się zgiętym palcem w skroń, co ani trochę nie przekonało profesora.
— Jestem wrogiem wszelkiej mistyki — powiedział. — Każde zjawisko można objaśnić.
— Tu nie ma żadnej mistyki — opowiedział Andriusza. — A gdzie Kostia?
— Odszedł na bok.
— Nie chciał tu przyjść?
— W żadnym wypadku.
Profesor przesunął palcem po powierzchni sarkofagu. Sarkofag był zimny, lodowaty.
— Ale jeśli mieszkaniec tego statku żyje i nie ucierpiał, to czy może wyjść?
— Tylko z naszą pomocą — powiedział Andriusza. Westchnął i zaczął mówić innym tonem, w którym pobrzmiewało poczucie winy.
— Proszę mi wybaczyć, Fiodorze Francewiczu, ale na sekundę przed udzieleniem odpowiedzi sam jej nie znam. Mnie samego to przeraża.
— Ma pan przy tym jakieś dziwne odczucia? — zainteresował się profesor. Obudził się w nim badacz. — Czy może słyszy pan odpowiedź?
— Nie wiem, słowo daję, nie wiem.
— Czy ma pan uczucie nadciągającego niebezpieczeństwa? Może wyczuwa pan pułapkę albo pogróżkę?
— Niczego nie wyczuwam, niczego nie wiem.
— Jak w takim razie możemy pomóc temu nieznanemu stworzeniu?
— W tym celu muszę podejść do pulpitu sterowania.
— Co pan powiedział?
— Ten pulpit to urządzenie do sterowania komorą anabiozy.
— Proszę mi wybaczyć, Andriuszo. Czy zetknął się pan wcześniej ze słowem „anabioza”?
— Przypominam sobie jak przez mgłę. Czy nie jest to jakoś związane z zimowym snem żab?
— Dobrze. Dajmy temu spokój. Jest pan pewien, że niczym nam to nie grozi?
— Jestem pewien.
— A jeśli to pułapka?
— Jaka pułapka? — zdziwił się Andriusza. — Chce pan powiedzieć, że ten statek rozbił się specjalnie, tylko po to, żeby zwabić nas w tę dziką okolicę? Nie prościej byłoby wylądować w tajemnicy, bez hałasu i szumu, i podbić Ziemię?
— A co my wiemy o sposobie myślenia tych całkiem obcych dla nas stworzeń? — sprzeciwił się Müller. — Słyszałem kiedyś takie porównanie: wyobraźcie sobie człowieka, który przechadzając się po lesie nadepnął na mrowisko. Czy zauważy, że nas rozdeptał?
— Co pan sugeruje, profesorze? Odejść?
— A czy on jest podobny do człowieka?
— Nie wiem.
— Trzeba sprawdzić. Być może są tu jakieś dokumenty, może fotografie jego bliskich.
— A czy to coś zmieni?
— A jeśli tam w środku jest tygrys? Albo jeszcze gorzej — pająk?
— Jeśli wszechświat zamieszkują rozumne pająki — powiedział Andriusza, nasuwając na długi nos opadające okulary — to znaczy, że musimy przygotować się do kontaktów z nimi. A tak przy okazji, a jeśli my też wydamy się im nieprzyjemni?
— My? — ta myśl zbiła profesora z pantałyku. Nigdy jeszcze nie próbował popatrzeć na siebie z punktu widzenia rozumnego pająka.
Spojrzał na Andriuszę inaczej niż dotychczas. Chłopak, który w mniemaniu profesora nie odznaczał się bystrym umysłem, przejawiał godny pozazdroszczenia rozsądek i trudno było ocenić, czy jest to przeoczenie profesora, który nie zauważył tej cechy wcześniej, czy wynik działania wewnętrznego głosu kierującego Andriusza.
— Możemy zająć się budzeniem astronauty — powiedział Andriusza. — Nie sprzeciwia się pan, Fiodorze Francewiczu?
— Oczywiście, dlaczego by nie?
— Bez względu na uzasadnione obawy — powiedział profesor — muszę, jako uczony, obserwować i pojawienie się obcego i pańskie, Andriuszo, zachowanie, gdyż jest jasne, że pozostaje pan pod kontrolą zewnętrznej siły.
— Z pewnością — bez entuzjazmu zgodził się Andriusza.
— Począwszy od chwili, gdy domyśliłem się, jak odkręcić luk. A jak pan sądzi, dlaczego ta siła działa tylko na mnie?
Müller nie odpowiadał, Andriusza podszedł więc do pulpitu, któremu nadał tajemniczą nazwę — panel sterowania, i, niepewnie, zatrzymał się przed nim.
— Nie wiem, co robić — powiedział.
— Zamknij oczy — poradził profesor — skoncentruj się, a potem rozluźnij.
Profesor wyjął notatnik w nadziei, że uda mu się opisać to, czego jeszcze nigdy nie oglądały ludzkie oczy.
Andriusza zamknął oczy, skoncentrował się, potem otworzył oczy i powiedział:
— I nic.
— Poczekamy — powiedział profesor.
Schował notatnik do kieszeni płaszcza i ruszył wzdłuż okrągłych, białych ścian, oglądając je i szukając przejścia do sąsiedniego pomieszczenia.
Jego podróż przerwało nieprzyjemne skrzypienie.
Poczuł jak wstrząsa nim dreszcz, szybko odwrócił się i zobaczył, że Andriusza nachylił się nad pulpitem i naciska na nim jakieś przyciski.
— Andriusza! — ostrzegawczo krzyknął profesor. — Ostrożnie! Wszystko pan zniszczy!
— Spokojnie — odgryzł się Andriusza i kontynuował swe zajęcie. Dopiero wtedy profesor domyślił się, że Andriusza postępuje zgodnie ze wskazówkami wewnętrznego głosu.
— Powoli — ostrzegł profesor. — Proszę się nie pomylić. Uważnie słuchaj.
Podszedł bliżej, żeby — w razie potrzeby — pomóc Andriuszy i cały czas nasłuchiwał, czy nie pojawi się wewnętrzny głos — byłoby to sprawiedliwe i dobre, bo zarówno życiowe, jak i naukowe doświadczenie profesora, mogły znacznie bardziej przydać się obcemu niż niezbyt imponujące doświadczenie Andriuszy.
Nieprzyjemny dźwięk ustąpił miejsca innemu, równie nieprzyjemnemu — przypominającemu bardzo długi, przeciągły gwizd.
Profesor był przekonany, że Andriusza wszystko robi źle i walczył z chęcią wtargnięcia do akcji; chciał powstrzymać młodego pomocnika, ale coś przykuło mu stopy do podłogi. Być może strach, a może siła wyższa — nie dane było profesorowi znaleźć odpowiedzi na to pytanie. A po prawdzie, nie było czasu na zastanawianie się, bo oświetlenie w okrągłym pomieszczeniu zaczęło się zmieniać — zbladło, budząc przy tym w obu badaczach lęk. Intensywnie zapachniało ozonem, białe, bezcielesne ściany zadrżały i zmieniły kolor. Drżało także powietrze. Najpierw poczerwieniało, jakby wypełniło się krwią i w tej samej chwili wieko sarkofagu zaczęło przesuwać się z lekkim chrzęstem, nie spadając, o dziwo, na podłogę, lecz zatrzymując się w powietrzu. Odsunęło się całkiem na bok, odcinając w ten sposób profesora od Andriuszy, który nie odwrócił się, tylko obserwował ogniki i znaczki pojawiające się w owalnych okienkach na pulpicie. A profesor skierował spojrzenie do środka otwartego sarkofagu. Tam, zanurzony całkowicie w jakiejś półprzezroczystej cieczy, leżał zawieszony, jakby w nasyconym roztworze soli, młody człowiek o przecudnie harmonijnej budowie i czystej, symetrycznej twarzy. Do tego był całkowicie nagi — zawstydziło to profesora i zmusiło, by na chwilę odwrócił wzrok. Człowiek spał lub był martwy.
— Andriuszo! — zakrzyknął profesor, ale i tym razem Andriusza nie odwrócił się.
Cicho i z uporem, jak metronom, coś stukało gdzieś na górze. Przez okienka na pulpicie sterowania przemknęły zygzakowate linie. Poziom cieczy wypełniającej sarkofag zaczął się obniżać, wyciekała w dół; profesor rzucił spojrzeniem w tę stronę, ale nie zauważył żadnej rury.
Minęła jeszcze minuta i młody astronauta z innej planety znalazł się na dnie sarkofagu. Przezroczysty, wewnętrzny kołpak sarkofagu powoli przemieścił się w ślad za metalową pokrywą. Profesor zobaczył, że klatka piersiowa obcego drgnęła, podniosła się i znowu opadła.
— Andriuszo, on oddycha — Müller uznał, że koniecznie musi podzielić się tą nowiną ze studentem. Notatnika nie udało mu się znaleźć.
— Wiem — odpowiedział Andriusza.
Człowiek leżał przed Müllerem. Leżał spokojnie. Mokry człowiek. Niczym nie przykryty.
Oddychał równo. Potem oddech stał się nieco szybszy, człowiek skrzywił się, poruszył ustami, dzięki czemu wydał się bardziej zwyczajny i zupełnie nie straszny; na koniec otworzył oczy.
— To wszystko — powiedział Andriusza. — Strasznie się zmęczyłem.
Usiadł na elastycznej podłodze obok pulpitu sterowania i oparł się plecami o jego podstawę.
Człowiek w sarkofagu lekkim ruchem podniósł ręce, chwycił za krawędź sarkofagu i usiadł. Usiadłszy, zaczął przyglądać się pomieszczeniu i zgromadzonym w nim ludziom. Potem, nie mówiąc ani słowa, wyciągnął rękę, wyjął z dna sarkofagu coś okrągłego, czarnego, podobnego do ziarna fasoli i włożył sobie do ucha. Zamknął oczy, jakby nasłuchiwał. Po chwili otworzył je ponownie i skierował spojrzenie na Müllera.
Profesor poczuł się skrępowany — spojrzenie było zbyt zdecydowane, nieziemskie.
Wargi człowieka poruszyły się.
— Dziękuję — powiedział.
Twarz nadal była nieruchoma i gładka.
— Jestem niezwykle wdzięczny za okazaną mi pomoc. Słowa wypowiadał poprawnie, ale jakoś automatycznie, tak jak wymawia je nauczyciel rosyjskiego przed cudzoziemskim audytorium.
— Witamy! — Profesor Müller zrozumiał, że nadeszła jego chwila i że młody astronauta czeka na opowieść. — Gdy staraliśmy się pomóc, kierowały nami wyłącznie humanitarne pobudki. Pański statek rozbił się na planecie Ziemia. Czy coś to panu mówi?
— O tak! — odpowiedział z uczuciem nieznajomy. — Moja podróż o mały włos nie zakończyła się tragicznie. Jakże jestem wdzięczny wam, mieszkańcom planety.
— Ziemia — podpowiedział Andriusza.
— …mieszkańcom planety Ziemia za to, co zrobiliście dla mnie.
Mówiąc to, młody człowiek wyszedł z sarkofagu, podszedł do pulpitu, przeciągnął po nim ręką i na zamglonej, zakrzywionej jak wewnętrzna powierzchnia kuli, ścianie pojawił się obraz otaczającej statek tajgi — wiorsty i wiorsty powalonych drzew, spalone pnie, błoto, skały i znajdujące się za nimi góry. Jakby w meteorycie pojawiło się oko widzące wszystko dookoła. Ale oto oko skierowało spojrzenie w inną stronę i, przenikając jak promieniem zwały drzew zobaczyło, i wszyscy wraz z nim, obóz ekspedycji: nędzny namiot, tlące się ognisko, gromadkę koni, a pośrodku tego smętnego obrazu — mroczny, najeżony, trzymający ręce w kieszeniach spodni, zmęczony Iwan Mołczun.
Obserwatorzy nie mogli wiedzieć, że dopiero co wypił butelkę profesorskiego koniaku i był bardzo rozgoryczony, bo nie ma gorszego stanu niż ten, który ogarnia człowieka, co zaczął już pić, ale nie może tego kontynuować.
— Jak wam udało się mnie znaleźć? — zapytał astronauta.
— Nie widzę statku powietrznego, za pomocą którego moglibyście pokonać niekończące się lasy i góry, otaczające miejsce mojego nieudanego lądowania.
W tym czasie, rozglądające się po tajdze „oko” jakby uniosło się na niewyobrażalną wysokość, wyżej, niż mógłby dolecieć orzeł i stamtąd, z wysoka, zobaczyli bezkresną jak morze tajgę, góry, a nawet powierzchnię Leny.
— Szliśmy pieszo — odpowiedział Müller. — Częściowo jechaliśmy konno.
— Jak to konno? Nie rozumiem.
— Mamy taki sposób — powiedział Andriusza. — Jeśli droga jest daleka i trudna, wchodzimy na domowe zwierzęta, które nazywamy końmi — widział je pan obok naszego namiotu — i one wiozą nas.
Astronauta pokiwał głową, opuścił „oko” niżej, przysunął je bliżej koni.
— To niewyobrażalnie trudne! — powiedział.
— Mamy statki powietrzne i samochody — powiedział Müller. — Nie można niedoceniać naszej cywilizacji. Jestem przekonany, że każdy pozaziemski agresor, planujący pokonać zniewolić naszą planetę, napotka zdecydowany opór.
— Oczywiście, oczywiście — od razu zgodził się astronauta. — Napotka od razu. Proszę wybaczyć, ale po co miałby zniewalać waszą planetę?
Müller wzruszył ramionami.
— To teoretyczny wariant kontaktu mieszkańców różnych planet — powiedział. — Ale, jak rozumiem, pan przybył do nas z rozwiniętej i humanitarnej planety. Jesteśmy radzi z pańskiego przybycia.
Astronauta był zmieszany.
— Oczywiście — powiedział. — W wielkiej, galaktycznej wspólnocie, której częścią jest moja planeta, jest to jedyny styl życia. Czytałem, co prawda, prace historyczne poświęcone wojnom i konfliktom. Widziałem nawet narzędzia do zabijania w muzeum archeologicznym. Nie sądziłem jednak, że trafię na planetę, gdzie to odległe wspomnienie nie jest dziwnym snem, lecz rzeczywistością.
— Ale najlepsi z ludzi — powiedział Andriusza — najlepsi z ludzi żyjących na naszej planecie, w pełni podzielają pański punkt widzenia i dążą do zakończenia wojen i nienawiści oraz do zniesienia wyzysku. To są nasze ideały.
— Jeśli pozwolicie — powiedział przybysz — chętnie wrócę do tej ciekawej i pouczającej rozmowy za jakiś czas. Chciałbym nadać prawdziwe znaczenie temu, co usłyszałem i przyjrzeć się życiu na Ziemi. No i trochę odpocząć — wciąż jeszcze jestem osłabiony po długiej anabiozie.
— Oczywiście — powiedział Müller. — Przyjedziemy później.
Nieoczekiwanie astronauta podniósł rękę, jakby chciał zatrzymać profesora, aby mogli razem przysłuchać się czemuś dziejącemu się na zewnątrz.
— Tam jest złość — powiedział, opuszczając rękę i wskazując przed siebie. — Tam jest śmierć.
— Gdzie? — nie zrozumiał Müller. — Ma pan na myśli Ziemię?
— Blisko, jakieś sto kroków stąd.
Zrobił krok naprzód, ale profesor nie wytrzymał.
— Przepraszam — powiedział. — Na zewnątrz jest bardzo zimno. Pada deszcz. Na pewno się pan przeziębi. Powinien się pan ubrać.
W rzeczywistości profesora nie tyle interesowało zdrowie astronauty, co własne skrępowanie wobec widoku nagiego ciała. Nie mógł znieść myśli, że obcy chce na golasa biegać po tajdze.
— Ma pan rację — zgodził się astronauta, ale nie zatrzymał się, lecz jakby wszedł w ścianę.
Pozostali posłusznie ruszyli za nim.
Ściany nie były ścianami — były to zasłony z mgły, która lekko łaskotała ich, gdy przez nią przechodzili, a potem zamykała się za nimi.
Gdy przeszli przez pierwszą ścianę, astronauty tam nie było.
Müller zatrzymał się i natychmiast usłyszał:
— Proszę iść dalej.
W następnej chwili znaleźli się obok luku. Astronauta znajdował się już na zewnątrz, z gracją stał na pniu. Był ubrany w srebrny garnitur, ozdobiony błękitnymi kwadracikami, rozrzuconymi po powierzchni bez planu, ale ładnie.
Ruszył szybko w stronę obozu. Pozostali, bez protestów, ruszyli za nim.
Iwan Mołczun przeszukał worki Müllera i młodych ludzi, nie znalazł więcej żadnego alkoholu, a że ciągle jeszcze znajdował się w nieprzyjemnym stanie człowieka, który zaczął pić, postanowił się przespać. Ale sen nie przychodził, czuł tylko ogromne rozdrażnienie. Z czterdziestu lat, które przeżył na bożym świecie, około dwudziestu Mołczun spędził w więzieniach, nie dlatego, że miał jakieś specjalne skłonności do popełniania przestępstw, po prostu tak jakoś wychodziło. Od pierwszego aresztowania droga jego była określona, a przyjaciele — znani. Był piętnowany, bity, okładany pejczem — był na katordze nerczyńskiej, widział sachalińską. Dla niego Rosja była jedną, wielką katorgą — tam znajdowało się centrum świata, a między katorgami były tylko obory i stały w nich krowy, dopóki nie pożarł ich wilk.
Sześć lat temu Mołczun uciekł z katorgi — miał dość. Postanowił, że więcej już tam nie wróci. Przyłączył się do poszukiwaczy złota, potem wpadł w oko oficjaliście Kołokołowa, który znalazł mu zajęcie w domu gospodarza. Stał się kimś w rodzaju ochroniarza. Pomagał Achmedowi.
Od tej pory był na służbie. Kołokołowa szanował. Dostał nowe dokumenty. Pił, to prawda. Niezbyt często, ale jeśli już zaczął — nie mógł przestać.
Tak samo było teraz — pora w sam raz, żeby się napić. Odejść, czy co? Ale dokąd? I to właśnie złościło Mołczuna. Wyszedł do koni, popatrzył, czynie mają wrzodów lub nie poobijały nóg. Nie uspokoiło go to. Jak długo jeszcze przyjdzie tkwić w tajdze?
Ze złości Mołczun podniósł z ziemi ciężki, osmalony ogniem kij i rzucił go w krzaki.
Kij z trzaskiem wpadł w plątaninę gałęzi. Rozległ się krzyk. Mołczun aż znieruchomiał od nieprzyjemnego przeczucia: jeśli z tamtej strony szedł profesor i kij trafił go w głowę — co wtedy? Znowu trzeba będzie uciekać, kryć się w tajdze. Gdy udręczony Mołczun patrzył przed siebie, z gęstwiny wybiegło trzech ludzi.
Przodem szedł Koreańczyk, poszukiwacz złota. Mołczun znał go, spotkali się obok rzeczki Własa. Drugim był wysoki Anglik, który przyjechał z dziewczyną do Nowopiatnicka. A trzeci — jego tylko brakowało — skośnooki, który tak podle potraktował go w Nowopiatnicku.
— Czego rzucasz? — zapytał wystraszony Koreańczyk. — Chcesz zęby powybijać?
— A kto mógł wiedzieć, że się tu szwendacie? — ryknął Mołczun. — Co was tu przyniosło?
W tej samej chwili zauważył w ręce chińskiego sługi niewielki, czarny pistolet.
Mołczun powinien się przestraszyć, zorientować się, że nie na darmo ci cudzoziemcy, którzy powinni być w Bułunie, wybrali się w tajgę. Ale półpijany, nierozładowany gniew, pamięć o poniżeniu, które jego, pierwszego siłacza w mieście, dopadło w Nowopiatnicku, tak nim zawładnęły, że zaryczał jak niedźwiedź i rzucił się na przybyszów.
— Rzuć to! — krzyknął do Chińczyka. — Do ciebie mówię, rzuć!
Wysoki Anglik powiedział coś po swojemu, Koreańczyk odskoczył na bok, wpadł w kałużę między korzeniami — błoto chlusnęło wysokim strumieniem.
Chińczyk uśmiechnął się chłodno, wyszczerzył zęby. Podniósł pistolet i Mołczun zrozumiał: teraz wystrzeli. Powinien zatrzymać się, uspokoić. Ale nie mógł i szedł dalej w stronę przeciwnika, zaciskając pięści i patrząc na niego uparcie oczami pobielałymi od złości.
I wtedy Chińczyk strzelił. Strzelił raz, potem jeszcze raz, bo Mołczuna zabić trudno — zabijali go na wszystkich katorgach i nie zabili, a pistolecik malutki, jak dla dziecka.
Upadł dopiero po czwartym wystrzale.
Ale nie był martwy, tylko nieruchomy i niemy, bo kula przeszyła mu kark.
— Dlaczego pan to zrobił, markizie? — zapytał po angielsku Robertson. A Chińczyk Liu, nie chowając pistoletu, odpowiedział w tym samym języku:
— Wolałby pan, żeby to on mnie udusił? Czy nie widzi pan, że tylko się broniłem?
— Pamiętam tego człowieka — powiedział Douglas. — To on napadł na mnie w tym miasteczku.
— To maniak. Bandyta.
— To, niestety, nie jest usprawiedliwienie, markizie — powiedział Douglas.
— Nie miałem innego wyjścia.
— Zaraz zjawi się profesor i reszta Rosjan. Co im powiemy?
— Powiemy prawdę — odpowiedział markiz. — Powiemy, że pan, broniąc się, zastrzelił tego bandytę.
— Ale ja go nie zabiłem! Chce pan, żebym dostał się do więzienia w tym kraju?
— Nikt pana nie skrzywdzi. Ale służącego.
— Ale nasz przewodnik! Wszystko widział.
— W takim razie on także musi umrzeć.
— Markizie! Proszę przestać. Zgubi pan i siebie, i mnie.
— Nie wierzę w nieśmiertelność duszy — powiedział markiz.
Mołczun drgnął, z jego półotwartych ust wydobył się jęk. Ból, który odczuwał był tak silny, że wydawało mu się, że uciec od niego można tylko odlatując. Chciał wzlecieć i był tego bliski. Nie widział swego zabójcy, ale w ostatniej chwili życia zobaczył twarz anioła, który wyszedł ze spalonej gęstwiny. Twarz miał pełną światła i smutku, a ludzie, którzy stali obok niego — profesor, Kostia Kołokołow i Andriusza — wyglądali jak małe dzieci, niepewne siebie, wystraszone, ale pełne litości dla niego — dla Mołczuna. Mołczun był wdzięczny Panu za to, że przysłał po niego anioła, ból opuścił go i przyszła śmierć.
Ale przywołało ją nie spojrzenie anioła, ale Chińczyk, który cały czas posyłał w jego poobijane, pokaleczone ciało kulę za kulą — dopóki nie opróżnił całego magazynku. Dopiero wtedy oderwał wzrok od wstrząsanego drgawkami agonii ciała i zobaczył ludzi stojących o dwadzieścia sążni od niego.
W tamtej chwili markiz nie był w stanie myśleć. Opanował go strach, który nakazywał mu zniszczyć źródło lęku. Podniósł pistolet, skierował w stronę nowo przybyłych i raz za razem naciskał spust, chociaż pistolet milczał.
Na widok uniesionego pistoletu ludzie rzucili się na boki.
I wtedy wszystko się skończyło. Jakby ustąpiła powódź.
Markiz, cofając się, oddalał się od trupa. Kostia podbiegł do Mołczuna, ale nie odważył się go dotknąć. Douglas opanował się jako pierwszy i krzyczał:
— Mój sługa ochraniał mnie! Mój sługa ochraniał mnie! Wykrzykując używał dziwnej zbitki angielskich i rosyjskich słów. Trzeba było teraz przekonać, natychmiast — nawet nie profesora i nie chłopaczków, którzy z nim przyszli, ale tego dziwnego człowieka, którego Mołczun, w chwili nadziei, tuż przed śmiercią, wziął za anioła.
A ten człowiek dopiero co tu był i nagle zaczął blednąc — jakby rozpuszczał się w powietrzu. Ale nie rozpłynął się cały, a tylko stał się jakby mniej realny i przestał uczestniczyć w zdarzeniach.
— Co tu się działo? — profesorowi Müllerowi udało się znaleźć ten oficjalny ton, który podsłuchał kiedyś u rektora prowadzącego dochodzenie w sprawie buntowniczego apelu studentów.
— Ten człowiek napadł na nas. Bez żadnego ostrzeżenia. Mój służący bronił mnie, wystrzelił — w ostatniej chwili. On już podnosił nade mną pałkę. — Douglas mówił szybko, z uporem.
— My widzieliśmy co innego — powiedział Müller. — Widzieliśmy, że wasz służący stał nad rannym człowiekiem i strzelał do niego, chociaż nie było takiej potrzeby.
— Ale nie wiecie, jak się to wszystko zaczęło. Nie wiecie! Komu wierzycie — mnie, czy temu żałosnemu Koreańczykowi?
— Jakiemu Koreańczykowi? — nie zrozumiał Müller.
— Strzelił do niego ze sto razy — powiedział Kostia.
— Strzelał ze strachu.
— Chwileczkę — powiedział Müller — niech sam opowie.
— Strzelałem ze strachu — powiedział chiński sługa, ocknąwszy się. — Broniłem pana Robertsona. To zupełnie oczywiste.
— Nie wiem — powiedział Müller. — Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z zabójstwem.
— Należy go powiesić — powiedział Kostia. — Zgodnie z prawem tajgi.
— Oczywiście, mamy obowiązek aresztować go.
Stali rozdzieleni przez leżące na ziemi ciało. Douglas i jego sługa — z jednej strony, wyprawa Müllera — z drugiej.
W tym momencie martwy, stygnący już, zadzierający ku niebu nieuczesaną, siwą brodę, Mołczun był ważniejszy niż astronauta z innej planety.
— Ale gdzie będziemy go trzymać? — zapytał Andriusza.
— Zwiążemy go — powiedział Kostia. — Zwiążemy i niech leży. Potem, gdy wrócimy do Nowopiatnicka, powiemy komu trzeba, gdzie go zostawiliśmy, niech poślą po niego ludzi.
— To pewna śmierć — powiedział Müller.
— A po co takiemu żyć? — zapytał Kostik. — Zabił. Jego też trzeba zabić. Prawo tajgi.
— Nie mamy prawa do samosądu — powiedział Müller.
— Nie jesteśmy w Ameryce. To byłby lincz.
— Jeśliby każdy taki markiz chodził bezkarnie, tajga dawno byłaby pustynią.
— Mogę dać słowo honoru dżentelmena — rozległ się głos Douglasa — że nigdzie nie ucieknie. A po powrocie do cywilizacji stanie przed sądem.
— Może to jest jakieś wyjście? — z ulgą zapytał Müller.
— Przecież pan Robertson daje słowo dżentelmena.
— Mam wątpliwości, czy naprawdę jest dżentelmenem — powiedział Kostia.
— Skończmy już tę przykrą rozmowę — powiedział Douglas, nie rozumiejąc słów Kostika. — Naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest pochować tego nieszczęśnika. Tak, właśnie tak. A z pewnością wszystkim nam zależy na tym, aby, przynajmniej na jakiś czas, zapomnieć o tym nieszczęsnym incydencie.
— Na początek niech twój człowiek odda nam pistolet — powiedział Kostia. — Inaczej w ogóle nie będziemy rozmawiać.
— Wolałbym mieć go przy sobie — odpowiedział całkiem poprawnie po rosyjsku chiński służący. — Może mi się przydać. Nie lubię być bezbronnym.
Andriusza spokojnie podszedł do Chińczyka i wyciągnął rękę:
— Proszę oddać broń.
— Ani kroku dalej — krzyknął Chińczyk.
— A dlaczego nie? — Andriusza spokojnie szedł w stronę Chińczyka, a ten zaczął powoli się cofać, zachwiał się, uderzył plecami w pień, ale pistoletu nie oddał.
Douglas włożył rękę do kieszeni.
— Panie Robertson — Müller zauważył ten ruch — mam nadzieję, że nie jest pan bandytą?
Ręka Robertsona została w kieszeni. Rozumiejąc, że nie ma się gdzie dalej cofać, Chińczyk krzyknął i nacisnął spust — Andriusza był o krok od niego.
— Pistolet jest nie nabity — powiedział Andriusza. — Przecież widziałem jak strzelał pan do martwego Mołczuna.
Szybkim, kocim ruchem wyciągnął chudą rękę i wyszarpnął pistolet. Chińczyk puścił. Czuł się zagubiony. Był zły na siebie.
— Douglas! — rozkazał.
Ale Douglas nie wyjmował ręki z kieszeni.
— Widzi pan, markizie — powiedział — naprawdę nie jestem bandytą. Jeśli pomogę zabić tego miłego, młodego człowieka, będziemy musieli zabić pozostałych. A kiedy zabijemy wszystkich, pan zabije mnie. Bo przecież nie potrzebuje pan świadków.
Andriusza schował pistolet do kieszeni. Kostik stał obok, podniósł siekierę, ale nie zbliżał się, bo dobrze pamiętał jak szybki i zdradziecki jest służący Robertsona.
— A teraz — powiedział Andriusza — proszę powiedzieć, gdzie są naboje?
— Naboje? — markiz uśmiechnął się szeroko i niewinnie. Jego ruch był krótki — wyciągnął z kieszeni dwa magazynki i z całej siły cisnął je w pełen wody dół.
— Wspaniale — powiedział Andriusza. — Podpowiedział mi pan rozwiązanie.
Pistolet podążył za nabojami.
— Panie Douglasie — Andriusza zwrócił się do Robertsona — sądzę, że dla pańskiego i naszego bezpieczeństwa to samo należy zrobić z pańskim pistoletem.
— Być może — powiedział Douglas — ale ja umiem tylko strzelać, a markiz Minamoto może zabić człowieka gołymi rękami. Bez pistoletu będę tylko zabawką w jego rękach.
— Moim zdaniem, pan już jest zabawką — powiedział Andriusza.
— Rzuć pistolet! — groźnie nakazał Kostia.
— No i widzi pan — powiedział japoński markiz Minamoto. — Nadeszła pańska kolej.
— No cóż, zastosuję się do woli większości — powiedział Douglas i wyrzucił pistolet w ślad za pistoletem Japończyka. Wszyscy patrzyli jak leci, i każdy z nich chciał, aby upadł w niezbyt głębokim miejscu, bo każdy z nich miał nadzieję, że uda się go potem wyciągnąć. Pistolet plusnął i zniknął pod kożuchem wodorostów.
Potem pochowali Mołczuna. Douglas zaproponował, aby wrzucić ciało do leja, ale Andriusza sprzeciwił się, a Kostia poparł go. Wykopali płytki grób, który natychmiast napełnił się wodą, a wybierać jej nie miało sensu. Kopali Kostia i Andriusza, nie dlatego, że inni nie chcieli. W ten sposób odkupywali winę wobec Mołczuna, którego znali od dawna, nie lubili, ale mimo wszystko był to swój człowiek, znajomy, bliższy im nawet niż profesor Müller. Świat jakby podzielił się na odrzuconych przezeń i pieszczochów, zaglądających tutaj mimochodem, wolnych, mogących w każdej chwili odjechać. I dlatego obcych.
Kostia owinął głowę Mołczuna kawałkiem brezentu, jakby chciał ochronić ją przed wodą. Potem Andriusza odmówił modlitwę, prosząc Boga, by przyjął duszę grzesznika. Nie mógł wiedzieć, że umarł, pogodziwszy się z Bogiem, bo ujrzał anioła. Gdy zaczęli zasypywać mogiłę kawałkami błota, Miiller przyłączył się do nich. Douglas i markiz stali z boku.
Müller odszedł od mogiły i podszedł do Douglasa i Japończyka. Teraz, gdy Mołczun zniknął pod ziemią, wróciła codzienność.
— Co was tutaj przywiodło? — zapytał. — Powinniście być w Bułunie. Coś się stało?
Kostia usłyszał to pytanie i podszedł bliżej. Także dla niego Mołczun przestał istnieć, a Weronika pojawiła się, jakby stała tuż obok.
— Wiele się wydarzyło — powiedział Douglas. Odwrócił się w stronę markiza i dodał: — Prawda, że wiele się zdarzyło?
— Holownik rozbił się — powiedział służący. — Wpadł na kamienie.
— Ktoś ucierpiał?
— Nie wiemy — powiedział służący. — To było na oddalonym brzegu, a my byliśmy na barce, prąd ją oderwał i zniósł na przeciwległy brzeg.
Douglas pokornie przytakiwał, potwierdzając słowa Japończyka.
— Krzyczeliśmy, wzywaliśmy pomocy, nie usłyszeli nas
— powiedział były służący. — Wtedy poszliśmy was szukać, baliśmy się zostać sami w tym strasznym lesie.
— I jak nas znaleźliście? — zapytał z niedowierzaniem Müller.
— Przyprowadził nas Koreańczyk, poszukiwacz złota. Spotkaliśmy go na brzegu.
— Mam nadzieję, że nie znajdziemy jeszcze jednego trupa? — zapytał Müller.
— Nie, nie znajdziecie. Uciekł. — Służący zamknął oczy.
— Ze wszystkich możliwych dróg — powiedział Müller — wybraliście najdziwniejszą. Ruszyliście w głąb tajgi, podczas gdy każdy, normalny człowiek zostałby na brzegu i czekał, aż przypłynie jakiś statek.
— Mojego przyjaciela — powiedział Douglas, kiwając na markiza, którego przestał nazywać służącym — bardzo zainteresował wasz meteoryt. Postanowiliśmy więc przyłączyć się do was. Ciekawość — to całkiem zrozumiałe uczucie.
— A co z Weroniką? — zapytał Kostia. Nie pytał o to wcześniej, wiedząc, że Douglas wykręca się niewiedzą. Ale nie mógł nie zadać tego pytania.
— Nie wiemy — westchnął Douglas. — Była mgła. Ale holownik wpadł na kamienie na płyciźnie.
— Bzdury, bzdury! — powiedział Andriusza, podrzucając do ogniska polana, które jeszcze wczoraj narąbał Mołczun. — Nie wierzę tym panom. Kiedy zdarzyła się katastrofa?
— Dwa dni temu — odpowiedział Douglas po chwili zastanowienia.
— Tak właśnie myślałem — powiedział Andriusza. — Przez ten czas holownik przepłynął ze dwieście wiorst.
— Może nam pan nie wierzyć. — powiedział Douglas. — Ale muszę przyznać, że strasznie zmarzliśmy.
Kostikiem zawładnął strach o Weronikę. Ulgę niosła mu nadzieja, że bandyci po prostu uciekli podczas nocnego postoju. Lecz mimo wszystko nie udało mu się uspokoić do końca. Gdyby na miejscu Kostii był inny człowiek, bardziej uparty i zdecydowany, z pewnością wyruszyłby nad rzekę, na poszukiwania damy swego serca. Ale Kołokołow bał się ojcowskiego gniewu, bał się też rozsierdzić Müllera. W myślach dawno już opuścił te błota, był nad rzeką, a wdzięczna Weronika rzucała się mu na szyję. Ale wiedział, że to nieprawda.
— Herbaty? — Müller zacisnął wargi. — No cóż, możemy napić się herbaty.
Jako pierwszy uporał się z szokiem wywołanym zabójstwem i ponownie znalazł się we władzy euforii, która opanowała go po spotkaniu z mieszkańcem innej planety. Ale przyłączenie się do ekspedycji obcych ludzi, do tego w tak dramatycznych okolicznościach, znacznie utrudniało powrót na statek. Co z nimi zrobić? Czy uda się ukryć astronautę przed ich złym wzrokiem? To Müller odkrył przybysza, był więc w pewnym stopniu jego właścicielem. Tytuły angielskich gazet obwieszczające, że pan Robertson znalazł w syberyjskiej tajdze podróżnika z gwiazd nie wspomną, oczywiście, o jakimś rosyjskim profesorze. Europa będzie czcić Robertsona.
Andriusza dzięki ledwie uchwytnej, ale trwającej cały czas więzi z astronautą, znał nawet jego imię — Ron. Chociaż gość z gwiazd nie powiedział mu tego, to Andriusza czuł, że jest on coraz bardziej przygnębiony. Obcy wiedział o śmierci Mołczuna, widział, jak do niej doszło, był przerażony poziomem moralnym planety, na której rozbił się jego statek. Szlachetna misja — przynieść tym ludziom szczęście i pokój — stanęła pod znakiem zapytania. Astronautabył roztrzęsiony. Jego poczucie zagubienia przygnębiało Andriuszę.
— Jak herbata, to herbata — powiedział profesor. Usiadł na powalonym pniu i pomyślał: to głupie, że wykopaliśmy grób tak blisko. Cały czas jest na widoku.
Markiz Minamoto wyjął z worka czajnik, metalowe pudełko z herbatą i zaczął odprawiać czary nad ogniskiem, starając nie rzucać się w oczy, ale jego bystre, czarne spojrzenie od czasu do czasu przeszywało pozostałych jak szybka strzała. Wszyscy czuli te ukłucia.
Przez jakiś czas na polanie panowało milczenie. Przerwał je Douglas. Rozejrzał się, jakby miał nadzieję, że obok pojawi się coś ważnego, nie znalazł nic oprócz osmalonych pni topoli i zapytał:
— A jak tam pańskie sukcesy, profesorze?
— Co pan ma na myśli? — profesor oczekiwał tego pytania.
— Czy znaleźliście meteoryt?
Profesor odwrócił się w stronę Andriuszy, jakby szukał wsparcia, a student zrozumiał, że profesor za chwilę postara się nieco skłamać.
— Niech pan powie prawdę, profesorze — powiedział Andriusza, zanim profesor zdążył podjąć decyzję. — On jest sto wiorst stąd.
Andriusza zauważył, jak nieruchomieją ręce służącego. Ciekawe, pomyślał Andriusza, dlaczego Douglas nazywa go markizem? Nigdy nie słyszałem, żeby wśród Chińczyków byli markizowie. A jeśli są, to po co idą na służbę do angielskich dziennikarzy?
— W takim razie proszę pokazać mi, gdzie on jest — powiedział Douglas. — Zanim herbata będzie gotowa zdążę zaspokoić swoją ciekawość.
— Nie, nie można, nie można!
— Drogi kolego — powiedział Douglas — jak rozumim, obawia się pan konkurencji. Zapewniam pana, że nie stanowię dla pana zagrożenia. Zanim moje telegramy dotrą do Londynu pan zdąży już obwieścić odkrycie w Petersburgu. Ja, ze swej strony przyrzekam, że sam, jako pierwszy rozsławię pańskie imię — imię odkrywcy meteorytu.
— Nie, nie o to chodzi — powiedział profesor. — Problem leży gdzie indziej, ale nie mam prawa zdradzać panu tajemnicy.
Służący nasypał herbaty do kipiącego czajnika, zdjął go z ognia, postawił na węglach, aby dobrze naciągnęła. Zapytał cicho, bardzo uprzejmie:
— Przepraszam najmocniej, ale czy to jest meteoryt?
— A co innego mogłoby to być? — powiedział profesor, czując lodowaty chłód w piersi.
— Moment — powiedział Kostia. — A skąd ci przyszło do głowy, że to nie meteoryt.
— Mam informacje, że to nie meteoryt. — A co?
— Kosmiczne urządzenie, które przyleciało na Ziemię — powiedział służący, wpatrując się czarnymi wisienkami oczu w Kostię.
Nastąpiła krótka chwila milczenia, podczas której profesor marzył, aby Anglik i jego sługa zapadli się pod ziemię, a Kostia w żaden sposób nie mógł zbudować zdania, które by zniszczyło bezczelnych cudzoziemców.
— Tak, to jest kosmiczne urządzenie — powiedział Andriusza. — A w nim znajduje się odnaleziony przez nas astronauta.
— Martwy? — zapytał Douglas.
— Spał. Spał specjalnym snem. Obudził się i rozmawiał z nami.
— Jest pan pewien, że przyleciał z innej planety? — zapytał Douglas. Douglas wiedział, że meteoryt jest sztucznym tworem. Dowiedział się o tym z pamiętnika kapitana Smitha, który obserwował jego upadek i widział, jak „meteoryt” zmienia kurs.
— On tak powiedział — odpowiedział Andriusza.
— A czy jest podobny do człowieka? — zapytał Douglas.
— To jest człowiek.
Andriusza popatrzył na służącego. Ten wyprostował się, zapomniał o herbacie. Rękę trzymał na biodrze, jakby szukał nieobecnego pistoletu.
— To jest człowiek — powtórzył Andriusza. — A jego możliwości znacznie przewyższają nasze.
— Jest uzbrojony? — zapytał Douglas.
— Proszę nie myśleć wyłącznie o agresji — powiedział Kostia.
— Nic podobnego nawet mi na myśl nie przyszło — powiedział Douglas. — Ale jestem dziennikarzem, taka nowina zainteresowała mnie i ucieszyła. Jestem szczęśliwy — to sensacja wieku!
Boże, pomyślał Kostia, wszyscy już zapomnieli o Wani Mołczunie. Zapomnieli na zawsze. A czy ten meteoryt razem z jego mieszkańcem wart jest śmierci jednego człowieka, nawet niedostosowanego i niedobrego, ale jednak bożej duszy? I Kostii wydało się, że gdzieś, w jego wnętrzu, rozlega się głos przybysza: „Zgadzam się z tobą, człowieku. Jest mi tak samo źle, jak tobie”.
— Spokojnie, panowie, spokojnie! — Müller chciał przejąć inicjatywę. — Astronauta znajdujący się w meteorycie prosił, abyśmy nie odwiedzali go bez zaproszenia. Jest zmęczony i musi przyjść do siebie.
— A dlaczego mamy słuchać jego rozkazów? — zapytał Douglas.
Kostia, który jeszcze przed chwilą mógłby powiedzieć to samo, rozzłościł się i głośno odpowiedział:
— A dlatego, że ten astronauta może zetrzeć was na proszek.
— Tego nie wiem.
— Postaraj się raz w życiu pomyśleć! — odpowiedział Kostia.
— Jeśli mógł pokonać przestrzeń międzygwiezdną to znaczy, że jego cywilizacja wyprzedza naszą o setki lat. A w ogóle proszę iść, z waszej śmierci będę się tylko cieszył.
— Panowie, nie trzeba się kłócić. Kostikma absolutną rację — powiedział Müller. — Ale wątpię, by nasz gość planował wykorzystać swą moc. O ile zrozumiałem, jest on przedstawicielem szlachetnej i humanitarnej cywilizacji.
— A jakie są na to dowody? — zapytał Douglas. — Jego zapewnienia?
— Profesor ma rację — powiedział Andriusza.
— Zrządzeniem losu — powiedział profesor, przechadzając się po polanie z rękami założonymi z tyłu, jak to miał we zwyczaju robić, gdy wygłaszał wykłady na uniwersytecie — zebrali się tu różni ludzie. Nie mam zamiaru nikogo osądzać w tej chwili, ale to niczego nie zmienia. — Müller doszedł do wzgórka nad mogiłą i niemal potknął się o nią. Zastygł z podniesioną nogą, zmieszał się, odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę ogniska. — Wyobraźcie sobie, że jest on tylko pierwszym z kosmicznych wędrowców lub etnografów, jak pozwolę sobie ich nazwać. Od tego, jakie wyrobi sobie o nas zdanie, zależy bardzo dużo. Tak, bardzo dużo!
Müller napotkał wzrok Douglasa i odwrócił oczy. Zgubił wątek i zanim zaczął mówić dalej, stał z minutę obok ogniska, zagryzał wargi i złościł się sam na siebie.
— Powinniśmy okazać się godni pierwszego spotkania. Załóżmy, że w porównaniu z astronautą jesteśmy dziećmi. Załóżmy, że jesteśmy dzicy i zacofani. Ale właśnie dziś jesteśmy odpowiedzialni za całą ludzkość. Od tego, jakimi będziemy, zależy, być może, los całej Ziemi. Powinniśmy otworzyć się na spotkanie przyszłości.
— Słuchajcie, słuchajcie! — krzyknął Douglas i zaklaskał w dłonie, co wydało się Kostii gestem zupełnie nie na miejscu.
— Niedługo nas zawoła.
— Woła nas — powiedział Andriusza. — Słyszę.
Wtedy także pozostali usłyszeli bezdźwięczne przywoływanie, zaproszenie na statek przybysza.
— Tak — odpowiedział głośno Müller. — Idziemy. Jesteśmy gotowi.
Kostik odwrócił się w stronę służącego.
— On niech zostanie.
— A to dlaczego? — zapytał służący.
— Dlatego, że jest pan aresztowany. Jest pan mordercą. Nie mogę iść na spotkanie z przedstawicielem pozaziemskiej cywilizacji w towarzystwie mordercy.
— Kostia ma rację — powiedział Müller. — Oczywiście, obecność pańskiego służącego, panie Robertson, jest niepożądana.
— Ja decyduję, co jest pożądane — powiedział Japończyk.
— Nie masz już pistoletu, gołąbeczku — powiedział Kostia, zbliżając się do służącego. — A ja cię żałować nie będę.
— Proszę się zatrzymać! — krzyknął Douglas. — Pan markiz opanował wschodnią sztukę walki, karate — wiecie już o tym.
— Niech wszyscy idą — rozległ się głos. — Niech wszyscy idą. Chcę zobaczyć i zrozumieć całą prawdę.
Japończyk lekko uśmiechnął się do Kosti, rozchylając wargi. Oczy pozostały zimne.
Ruszyli gęsiego w stronę statku.
Szara półkula wznosiła się jak skorupa ogromnego żółwia nad zamarzniętą, szarą wodą, z której sterczały przekrzywione, spalone pnie.
Müller pierwszy przeszedł po pniach w stronę statku i śmiało zanurzył się w drzwiach, które jak otwór we mgle, otwarły się przed nim, wypuszczając przy tym kłąb pary.
W centralnym pomieszczeniu, gdzie przedtem stał sarkofag i gdzie czekał na nich astronauta Ron, wszystko się zmieniło, otoczenie nabrało twardości, stało się bardziej namacalne i rzeczywiste.
Sam sarkofag znikł i tylko kontur w podłodze wskazywał miejsce, w którym został ukryty. Panel migotał lampkami jak choinka. Właśnie tam stał przybysz, ubrany tym razem w srebrną, luźną odzież. Naprzeciwko niego, wzdłuż łukowatej ściany, stało pięć liliowych foteli — przyjęcie było przygotowane dla wszystkich.
— Zapraszam — powiedział astronauta, nie otwierając ust. Było to nieco nieprzyjemne uczucie, ale wszyscy szybko się przyzwyczaili.
Goście usadowili się w fotelach. Astronauta przyglądał się im, a oni — jemu.
Müller odniósł wrażenie, że astronauta trochę się zmienił. Zrobił się chudszy, starszy, może nieco bardziej żylasty, twarz nie była już tak gładka.
— Tak — powiedział astronauta, patrząc na profesora.
— Moje ciało też może ulegać zmianom podporządkowując się mojej woli. Rozmyślania wpływają na mój wygląd.
— Proszę o wybaczenie — powiedział profesor. — Nie chciałem się wtrącać.
— I nie trzeba — powiedział Douglas z uśmiechem, który uważał za czarujący. — Każdy powinien mieć swoje małe tajemnice.
— Tajemnice? Czy są potrzebne? Czy są możliwe? Już teraz wiem o was więcej niżbyście tego chcieli — powiedział ze smutkiem astronauta. I w smutku tym było coś, co zdmuchnęło uśmiech z twarzy Douglasa.
— Chciałbym przedstawić osoby, które przyszły tu ze mną — powiedział profesor Müller, wracając do roli gospodarza.
— Nie trzeba — odpowiedział przybysz. — Znam wszystkich. Przyglądałem się wam, gdy byliście tam. — Przybysz wskazał ręką ścianę, na której znowu rozbłysnął ogromny ekran, taki jak w kinie, ale kolorowy, a nawet przestrzenny. Widać było na nim polanę, a na jej skraju kopczyk grobu Mołczuna. — Słyszałem wszystko, co mówiliście.
— To nieetyczne — powiedział Kostia, który wstydził się za siebie i za całą ludzkość.
— Etyczne — z przekonaniem odpowiedział astronauta. — Jestem tu w beznadziejnej sytuacji. Nie wiem nawet, czy będę w stanie stąd odlecieć. Jesteście dla mnie obcy, nie rozumiem was. Jesteście zamknięci.
— Tam, u was. — zapytał Kostik, któremu przybysz podobał się teraz znacznie bardziej niż przedtem — nie ma tajemnic?
— A po co one ludziom?
— Ludzie chcą mieć tajemnice — powiedział nieoczekiwanie Japończyk. W ciągu kilku chwil jego postawa, spojrzenie, a nawet sposób siedzenia zmieniły się nie do poznania, nie przypominał już ani trochę podążającego za Douglasem pokornego cienia. — W mózgu jest specjalna nisza, przeznaczona dla odczuwania tajemnicy.
— Jest pan tego pewien? — z ciekawością zapytał przybysz.
— Wszystkie religie — odpowiedział służący — budują swą siłę na prostej tajemnicy — tajemnicy śmierci. To najważniejsza tajemnica bytu.
— Jest wiele tajemnic — Müller poparł markiza. — Tajemnica nieskończoności wszechświata i jego powstania, tajemnica narodzin.
— Tak, oczywiście — odpowiedział astronauta takim tonem, że wszystkim natychmiast przeszła ochota na rozważania o tajemnicach.
Müller zamrugał, a że pozostali milczeli, wymamrotał:
— Niech będzie mi wolno powiedzieć kilka słów w imieniu obecnych tutaj mieszkańców Ziemi.
— Proszę mówić.
— Mimo że nasze spotkanie nie było zaplanowane i zdarzyło się w znacznym stopniu przypadkowo, jesteśmy radzi, że możemy powitać tu, w imieniu całej ludzkości, pierwszego gościa z nieba. Serdecznie witamy!
— Dziękuję — słuchając Müllera astronauta lekko przechylił głowę. Coś brzdęknęło za jego plecami jakby pulpit go przywoływał. Nie odwracając się, astronauta nacisnął jeden z przycisków, dźwięk ucichł, a po suficie pomieszczenia przebiegł świetlisty pas.
— Mamy nadzieję, że te smutne chwile, które przyszło panu przeżyć — od katastrofy statku, aż po śmierć Iwana Mołczuna — nie sprawią, że odwróci się pan od naszej planety. Ludzie są, w zasadzie, dobrzy. Wszyscy oni zostali stworzeni przez Boga, jako słabe, błądzące i grzeszne, ale dążące do dobra istoty. Jestem o tym przekonany.
— Proszę posłuchać. — zaczął Douglas, ale poczuł na sobie palące spojrzenie sługi i zamilkł.
— To Konstantyn Kołokołow. Mieszka w tej okolicy, studiował w Oxfordzie, a teraz pomaga ojcu.
— Myślę, że tak szczegółowe informacje nie są mi potrzebne — powiedział astronauta. — Nie sądzę, aby było mi dane spotkać się z jego ojcem.
— Andriej Niechoroszew — powiedział Müller, wskazując studenta. — Znalazł się tu nie z własnej woli. Został zesłany do Nowopiatnicka za udział w rozruchach studenckich.
— Cały czas zadaje mi pan zagadki — powiedział astronauta. — Słowa niby rozumiem, ale ich sensu nie pojmuję. Został ukarany za to, że się ruszał. Tak?
— Ustrój polityczny i prawa obowiązujące w naszym społeczeństwie — Andriusza starał się wyjaśnić to astronaucie — nie wszystkim odpowiadają. Należę do tych, którzy chcieliby go zmienić i uczynić sprawiedliwym. Ja i moi koledzy z uniwersytetu głośno o tym mówiliśmy. I za to właśnie wysłano mnie do miejsca oddalonego od dużych miast.
— Czy to znaczy, że przerwał pan swą edukację? — zapytał astronauta.
— Oczywiście.
— Przecież to niekorzystne dla państwa.
— Dlaczego?
— Państwo potrzebuje specjalistów. Państwo uczy młodych ludzi po to, aby dokonywali potrzebnych odkryć i produkowali niezbędne przedmioty. Po co państwo karze samo siebie, pozbywając się specjalistów?
— Dlatego, że państwo boi się, że je zmienimy i zbudujemy nowe.
— To jest jeszcze dziwniejsze — powiedział astronauta. — Jak państwo może się bać?
— Boją się ludzie stojący na jego czele.
— Wierzę w siły i ostateczne zwycięstwo postępu — wmieszał się profesor. — Wierzę w to, że przyniesiecie nam, na ciemię, owoce waszej cywilizacji i człowiek stanie się bogatszy, silniejszy, mądrzejszy. I powoli stanie się istotą cywilizowaną.
— Chciałbym wierzyć. — powiedział Kostia. — Ale Fulton stworzył parostatek po to, aby przewozić towary. A jednak teraz pancerniki dreadnaughty, mogące jedną salwą zmieść z powierzchni ziemi miasto, spotyka się znacznie częściej niż cywilne parostatki. W Petersburgu widziałem współzawodnictwo aeroplanów. Piloci ustanawiali nowe rekordy wysokości. A co będzie jutro? Czy możecie wyobrazić sobie przerażający widok: aeroplan uzbrojony w karabin maszynowy, który będzie mógł zalać kulami spokojne miasto? Albo zeppelin zrzucający bombę na Londyn?
— Zeppeliny przewożą pocztę i pasażerów — powiedział z przekonaniem Douglas.
— Dzisiaj — tak. Jutro — nie wiem.
— Mój młody przyjacielu — powiedział profesor — obraz, który pan odmalowuje jest zbyt mroczny. Naczytał się pan książek tego fantasty, Juliusza Verne’a. Aeroplan nigdy nie stanie się narzędziem do zabijania.
— Staram się spojrzeć w przyszłość. Niech tylko dadzą nam statek, który może latać szybciej niż ptak, dajcie go jemu — Kostia wskazał na markiza — a on od razu postawi na nim armatę.
— Kostiu, nie masz podstaw do takich przewidywań! — powiedział Müller.
— Mój własny, najdroższy ojciec — Kostia tylko machnął ręką — za pomocą takiego statku zgniecie konkurentów.
— I dobrze im tak — powiedział Andriusza.
— O, już zapomniałeś o miłosierdziu. A moja przyjaciółka, Ninoczka, napcha go bombami, żeby rozerwać na kawałki wszystkich rosyjskich gubernatorów. Nie, nie wierzę w postęp. Jestem pewien, że i za pół wieku ludzie będą się nawzajem zabijać.
— Panowie, wasz spór nie ma sensu — powiedział astronauta. — Budujecie obraz przyszłości nie mając najmniejszego pojęcia, jaka może być w rzeczywistości, bo, jak uczy nas historia galaktyki, postępu nie można sobie wyobrazić. Nie macie go z czym porównać. Ale ja mogę postawić diagnozę, bo Ziemia nie jest niepowtarzalna. Po tak nieudanym lądowaniu na waszej planecie, zmyliło mnie zachowanie pierwszych ludzi, którzy znaleźli się na moim statku. Gdy pomagali mi wyjść z anabiozy, zajrzałem w ich serca — astronauta lekko skinął głową w stronę Müllera i Andriuszy — i wydało mi się, że Ziemia jest znacznie bardziej rozwinięta i humanitarna, niż to jest w istocie. Sądziłem, że planeta znajduje się o krok od przystąpienia do galaktycznej rodziny. Ale kolejne zdarzenia sprawiły, że zmieniłem zdanie. Prawie natychmiast stałem się świadkiem tego, jak ludzie zabijają się nawzajem. — Astronauta schylił głowę w stronę Japończyka. — Czułem pańską złość i strach. Wtedy właśnie, wróciwszy na statek, włączyłem system obserwacji i przyjrzałem się życiu na waszej planecie. Na tej podstawie mój statek, wyposażony w myślące urządzenie, które nie ma jeszcze nazwy w żadnym z waszych języków, doszedł do smutnych wniosków na temat przyszłości waszej cywilizacji.
Astronauta zamilkł, jakby zbierał myśli, jak lekarz, który musi poinformować chorego o fatalnej diagnozie. W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza.
— Pańskie rozważania — tym razem skłonił się w stronę Kostika — chociaż podyktowane wyłącznie chęcią wyrażenia sprzeciwu, są znacznie bliższe prawdy, niż nadzieje profesora Müllera. Ma pan rację, osiągnięcia nauki i techniki zostaną wykorzystane do zagłady ludzkości.
— To jasne jak słońce.
— Mam nadzieję, że jest w tym dużo przesady — sprzeciwił się profesor.
— Sam się przestraszyłem — powiedział astronauta — gdy za pomocą mojego myślącego urządzenia zajrzałem w przyszłość Ziemi. A jest ona przewidywalna, elementarnie przewidywalna.
Astronauta zamilkł, nikt nie odważył się przerwać ciszy.
— Już za rok — powiedział — albo niewiele później waszą planetę opanuje wojna światowa.
— To niemożliwe! — krzyknął profesor.
— To prawdopodobne — powiedział markiz. — Planujemy naszą politykę z uwzględnieniem zbliżającego się ogólnoświatowego konfliktu. I jest to jeden z powodów, które sprawiły, że jestem tutaj.
— Markiz Minamoto ma rację — przytaknął astronauta.
— Jak to? Markiz Minamoto? — zdziwił się profesor. Służący Robertsona wstał, wyprostował się jak na defiladzie i powiedział:
— Pułkownik sztabu wywiadu japońskiej armii, Siudzo Minamoto — do usług.
Schylił głowę.
— Czyli to nie tylko morderca, ale do tego jeszcze szpieg — powiedział Kostia. — Szubienica już na ciebie czeka.
— Kostik, Kostik — profesor położył rękę na kolanie Koło — kołowa. — Ani miejsce, ani czas na to.
— Spełniam swój obowiązek — oświadczył pułkownik, siadając ponownie w fotelu.
Astronauta cierpliwie czekał.
— Mogę kontynuować? — powiedział, gdy z powrotem zapadła cisza. — Moje opowiadanie nie potrwa długo. Nie wiem zbyt wiele i nie mogę liczyć na to, że zrozumiecie moją opowieść. Ale jestem przekonany, że wojna światowa na waszej planecie będzie ciągnąć się przez kilka lat, zabierze ze sobą miliony istnień ludzkich, zuboży kontynent zwany Europą, spustoszy jej miasta. Mówił pan — zwrócił się do Kostii — o samolotach, aeroplanach, na który umieszczone będą karabiny. Nie, nie tylko karabiny, ale i armaty. A bomby, bomby będą przekleństwem następnej wojny. Na polach wałki pojawią się opancerzone maszyny bojowe, podobne do morskich krążowników, uzbrojone w armaty, trujące gazy wygubią całe armie.
— Trujące gazy są zakazane przez konwencję haską — sprzeciwił się Müller.
— A kto będzie przejmował się konwencją — uśmiechnął się astronauta — gdy idzie o zwycięstwo?
— Jest pan tego pewien? — zapytał Andriusza, chociaż wiedział, że astronauta mówi samą prawdę.
— Tak samo, jak jestem przekonany, że wojna światowa nie będzie ostatnią. Że nowy, dwudziesty wiek przyniesie także inne wojny, w porównaniu z którymi pierwsza wojna światowa wydawać się będzie szczytem humanitaryzmu.
— A dalej? — zapytał Douglas. Wyobrażał już sobie sensacyjny materiał w „Daily Mail” — „Przewidywania człowieka z gwiazd, wojna światowa u progu!”.
— Ludzie opanują tajemnicę rozpadu atomowego.
— Ma pan na myśli doświadczenia małżonków Curie z radem? — zapytał Müller.
— Mam na myśli naturalną kontynuację tych, i innych, doświadczeń — powiedział astronauta. — Mam na myśli bomby atomowe, z których każda może zmieść z powierzchni Ziemi miasto, takie jak Londyn.
— Nieprawdopodobne! — oczy Douglasa płonęły.
— Przerażające! — powiedział astronauta.
Powiódł po słuchających smutnym wzrokiem i dodał:
— Nie sądzę, abyście uzmysłowili sobie, co naprawdę usłyszeliście. Przyszłości nie można sobie wyobrazić. Ale, powtarzam, jest przerażająca. W historii galaktyki jest mnóstwo przykładów cywilizacji idących tą drogą, które przepadły bez śladu.
— Nie wierzę — powiedział Kostik. — I nie wiem, po co opowiedział pan nam tę bajkę.
— Wierzy pan — odezwał się astronauta. — Wiem, że uwierzył mi pan, bardziej niż pozostali. I tylko pańskie ciągłe dążenie, by, ze strachu przed życiem, iść zawsze pod prąd, popycha pana do dyskusji.
Kostik odwrócił wzrok.
— Ale czy ludzkość nie znajdzie w sobie dość rozsądku, by przeżyć? — zapytał Müller. — Czy naprawdę nie da się pokonać sił zła?
— Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie — powiedział astronauta. — Mój myślący przyrząd pokazuje tylko tendencje, ogólne kierunki rozwoju, najbardziej prawdopodobne rozwiązania. Ale prawdopodobieństwo jest bardzo duże.
— Kiedy to może się zdarzyć? — zapytał markiz Minamoto.
— Wojna światowa?
— O wojnie światowej już wiemy. Mam na myśli broń atomową.
— Prace nad nią zajmą około trzydziestu lat — odpowiedział astronauta.
— Mam nadzieję — powiedział markiz — że zostanie stworzona właśnie w moim kraju i pokona wszystkich naszych wrogów. Tak, tak właśnie będzie!
— Jakie to wszystko głupie! — powiedział Andriusza. — Jak można tak spokojnie dyskutować o śmierci!
— Jestem zawodowym żołnierzem — odpowiedział markiz. — Moim obowiązkiem jest obrona kraju. Gdyby nie współczesna armia, Japonia byłaby już dawno podbita albo stałaby się, jak Chiny, zabawką w rękach europejskich mocarstw.
— Terytorium waszego państwa jest niewielkie — powiedział astronauta. — Broń masowego rażenia jest dla was szczególnie niebezpieczna.
— Tym bardziej powinniśmy stworzyć ją jako pierwsi — powiedział markiz.
— A może wcale nie trzeba jej budować? — powiedział Kostia. — Może już dość? Widziałem, jak obchodzi się pan z pistoletem.
— Czy jest jakieś wyjście? — zapytał profesor Müller.
— Ja sam, w pojedynkę, nic nie jestem w stanie pomóc Ziemi — powiedział astronauta.
— Może najlepiej będzie, jeśli pojedzie pan z nami? — powiedział Andriusza.
— Oczywiście — przytaknął Douglas. — Wystąpi pan w różnych miastach, opowie całemu światu to, co pan wie.
— A co dalej? — zapytał Kostia. — Naszego przyjaciela okrzykną samozwańcem i, w najlepszym przypadku, zamkną w domu wariatów.
— Możemy potwierdzić jego słowa — sprzeciwił się Douglas.
— Nikt wam nie uwierzy — powiedział markiz Minamoto. — Ja sam, jako pierwszy, nakazałbym odizolowanie tego podejrzanego osobnika.
— Ale przecież naprawi pan swój statek — powiedział Andriusza. — Obleci pan nim wszystkie stolice na całym świecie.
— Nie — odpowiedział astronauta. — Mój statek nie jest przystosowany do lotów w atmosferze. Do tego źle się czuję, jestem chory, podejrzewam, że mikroorganizmy z waszej planety, nieznane naszej medycynie, nie pozwolą mi pozostać tutaj. Jest tylko jedno wyjście.
— Tak — zgodził się Müller. — Musi pan jak najszybciej wrócić do domu.
— A za rok — powiedział astronauta — wrócę tu. Ale nie sam. Przylecą ze mną setki specjalistycznych statków. Los waszej cywilizacji nie jest obojętny Galaktyce. Uratujemy was.
— Wielu nie będzie chciało tego ratunku — powiedział Kostia.
— Zgadzam się z tym — powiedział astronauta. — Pijak też sprzeciwia się lekarzowi, bo nie wierzy w swój rychły koniec. Ale my umiemy przekonywać. W Galaktyce jest już kilka planet uratowanych od zguby. Żyją szczęśliwie w harmonii z przyrodą, a ich mieszkańcy z uśmiechem wspominają czasy trudnego dzieciństwa.
— Za rok? — upewnił się Douglas.
— Mniej więcej za rok.
— W takim razie nie ma co tracić czasu — powiedział Andriusza. — Nie będziemy panu przeszkadzać.
Douglas Robertson siedział koło ogniska i, oganiając się z roztargnieniem od komarów, energicznie zapisywał kolejne strony notatnika.
— Będzie herbata? — zapytał, nie podnosząc głowy.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, Douglas popatrzył przez płomienie na drugą stronę ogniska, gdzie siedział w kucki, nie robiąc zupełnie nic, jego służący. Ich spojrzenia spotkały się. Douglas powiedział:
— Zupełnie zapomniałem. To zabawne!
— Nie ma w tym nic zabawnego — odpowiedział markiz.
— Mógłby pan sam zatroszczyć się o herbatę.
— Siudzo — powiedział Douglas, automatycznie podnosząc ołówek i celując nim w unoszący się nad ogniskiem dym — rozumie pan oczywiście, że nasze dawne stosunki obecnie nie mają sensu.
— Nie, nie rozumiem — odpowiedział Japończyk, patrząc na Douglasa przymrużonymi z powodu dymu, a może ze zmęczenia, oczyma.
— Wypełniłem swoje zobowiązania, dostarczyłem pana żywego w te strony. Nie ja zdradziłem pańskie incognito. Sam pan postanowił to zrobić. I, o ile rola pańskiego pracodawcy odpowiadała mi, o tyle rola pomocnika japońskiego szpiega wojskowego nie odpowiada mi w najmniejszym stopniu. Czy to nie jest jasne?
— Nie jest.
— Jaki pan niepojętny!! Od tej pory nie mamy ze sobą nic wspólnego. Nie życzę panu źle, ale dobrze, niestety, też nie.
— Douglas, jest pan biedakiem. Nie może pan wrócić do Anglii. Wszystko, co pan posiada, jest do ostatniej kopiejki kupione za moje pieniądze.
— Oddam panu wszystko, gdy tylko ożenię się z Weroniką.
— Wątpię, czy ona się na to zgodzi.
— A dlaczego by nie? Niedługo stanę się najbardziej znanym dziennikarzem na świecie. To sensacja wieku. Proszę nie przeszkadzać mi w pracy, boję się zapomnieć choćby jednego słowa.
— Pożałuje pan tego, Douglasie.
— Proszę mi nie grozić, trzymam pana w garści. Ale mogę się nad panem zlitować i zaświadczyć przed miejscowymi władzami, że rzeczywiście zabił pan tego nieszczęsnego Rosjanina w mojej obronie.
— Oj, pożałuje pan tego i to bardzo, Douglasie! — westchnął pułkownik Minamoto i zamknął oczy.
Kostik i Andriusza rąbali i łamali na kawałki suche gałęzie.
— Kiedy zamierza odlecieć? — zapytał Kostia.
— Jak tylko naprawi swój statek — odpowiedział Andriusza.
— Powiedział ci to?
— Czasami słyszę jego myśli.
— A dlaczego właśnie ty?
— Nie wiem.
— Jesteś delikatniejszy, czy co?
— Być może, Kostiu. Tak czy siak, nie ma w tym mojej winy.
Nigdy nie byli ze sobą zbyt blisko w Nowopiatnicku, tyle tylko, że kłaniali się sobie nawzajem, gdy spotkali się na ulicy albo u ojca Pantalejmona.
Kostia odłamał od powalonego pnia suchą gałąź. Trzasnęła — dookoła posypały się płatki kory.
— A jak myślisz — zapytał Kostia — czy Ron może ze swojego statku zobaczyć Lenę?
— Może patrzeć daleko, ale jak daleko, tego dokładnie nie wiem. Martwisz się o Ninoczkę?
— Co? — Kostik zupełnie zapomniał, że ona też jest na Lenie.
Z jego tonu Andriusza zrozumiał, jak bardzo się pomylił.
— Wybacz — powiedział. — Nie chcę wtrącać się do twojego prywatnego życia.
— Tego tylko brakowało — powiedział Kostik.
Pierwszy wziął naręcze gałęzi i zaniósł je do ogniska.
Spotkał tam tylko cudzoziemców — siedzieli po przeciwnych stronach ogniska. Douglas robił notatki, Japończyk spał. Müller był w namiocie, zmęczył się i zasnął — od jego donośnego chrapania ściany namiotu podnosiły się i opadały.
Kostia rzucił gałęzie obok ogniska i poszedł sobie. Nikt na niego nie patrzył. Niezauważony doszedł do statku przybysza i zatrzymał się przed otwartym lukiem.
— Przepraszam — powiedział. — Czy mogę wejść?
Nikt nie odpowiedział. Kostia wszedł do środka.
Po minucie znalazł się w centralnym pomieszczeniu, widok, który ukazał się jego oczom był nieoczekiwany, a jednocześnie bajkowy.
Ciało przybysza, podtrzymywane przez niewidoczne siły, spoczywało poziomo w powietrzu, oczy miał zamknięte, ręce wyciągnięte równo wzdłuż tułowia.
— Żyje pan? — zapytał Kostia, bo nic lepszego nie przychodziło mu do głowy.
Przybysz natychmiast otworzył oczy i przyjął pozycję pionową.
— Odpoczywałem — odpowiedział. — To źle, że pan mi przeszkodził.
— Ja tylko na chwileczkę — powiedział Kostik.
— Proszę przyjść za godzinę — powiedział Ron. — Boli mnie głowa, nie mogę teraz rozmawiać.
— Nie wiem, czy dam radę za godzinę — powiedział Kostia. — Inni zobaczą. A to poufna sprawa.
Przybysz skrzywił się.
— Chciałbym, aby spojrzał pan na Lenę. Mam wrażenie, że Douglas i Japończyk kłamią. Martwi mnie los kobiet, które tam zostały.
Przybysz w milczeniu podszedł do pulpitu i nacisnął przyciski.
Ruchy przybysza były spowolnione, a nawet pozbawione pewności.
Zapłonął znajomy ekran. Był wczesny wieczór, słońce prześwitywało przez obłoki, nie rozświetlało jednak mroku, a tylko nadawało przedmiotom przedziwne barwy.
Patrzyli na tajgę z góry, z lotu ptaka.
Po chwili przemknęli nad pasem powalonego lasu i, po trzech minutach monotonnej podróży, oko statku kosmicznego dotarło na brzeg Leny, do miejsca, gdzie nad rzeczką stał domek Własa.
Obok domku płonęło ognisko. Siedziało przy nim dwóch mężczyzn. Na brzegu widać było dwie wyciągnięte łódki.
Drzwi chatki otwarły się, wyszedł z nich jeszcze jeden mężczyzna, ale z góry nie można go było rozpoznać.
— Kto to? — zapytał Kostia.
— Nie wiem.
— Proszę w takim razie opuścić niżej — przykazał Kostia. — Znam wiele osób w tych okolicach.
Przybysz przebiegł palcami po przyciskach. Obraz powiększył się.
— Tak — powiedział Kostia. — Tego znam. To marynarz z holownika. Jak go tam. A zresztą, to nieważne.
— Jest pan zadowolony? — z niecierpliwością zapytał przybysz.
— Dziękuję. Jestem zaniepokojony — powiedział Kostia.
— Rozumiem — odparł przybysz patrząc w ślad za podążającym w stronę wyjścia Kostią. — Człowiek patrzy na morze, a dostrzega tylko kroplę.
Ron z powrotem przyjął poziomą pozycję, aby zasnąć. Ale sen nie przychodził.
Kostia wrócił do obozu. Nadciągał wieczór. Andriusza spacerował po polance.
Pozostali tłoczyli się w namiocie — ukryli się przed komarami. Ze środka dochodziły odgłosy ożywionego sporu.
— Pójdę do lasu — powiedział Kostia. — Może kogoś postrzelę.
— Ronowi to się nie spodoba. On nie rozumie, jak można zabijać.
— Mam w nosie twojego Rona — powiedział Kostia. Jego lekki, belgijski karabin leżał pod ścianą namiotu zawinięty w ceratę. Obok leżała broń Andriuszy.
Sprawdził, czy magazynek jest pełny i powiedział do Andriuszy:
— Lepiej żebyś swój schował. Żeby go czasem nie zwinął Japończyk.
— Słusznie — powiedział Andriusza. — Masz rację. Skierował się w stronę namiotu.
— Tylko nie odchodź daleko — rzucił w ślad za Kostią — Ron może nas wezwać.
— Wezwie — biegnijcie do niego. Ja przyjdę, kiedy uznam to za stosowne.
Kostia szybkim krokiem ruszył w stronę lasu.
Postanowił nie mówić Andiruszy, ani nikomu innemu, że wraca nad Lenę. Musi znaleźć Weronikę. Być może nie zdecydowałby się na taki krok, ale rozmowa na statku o losach Ziemi pchnęła go do działania. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Ale wyjaśnienie istniało. Nie chciał uwierzyć astronaucie, a jednak uwierzył. I uświadomił sobie, jak mizerne jest jego istnienie na Ziemi mknącej ku zgubnym zmianom. A wtedy strach przed ojcem, chęć przemknięcia się cichcem przez życie, straciły sens. I ojciec, i jego dobra — to też tylko ziarenka piasku. Więc co, w takim razie, ma sens?
Kostia osiodłał swojego konia, wziął też konia Mołczuna, zarzucił karabin na ramię, ale nie wskoczył na siodło — przez wiatrołom lepiej przejść na piechotę. Szedł szybko, ciągnąc za sobą konie, a one stawiały kroki wolno, ostrożnie.
Po przejściu trzech wiorst, gdy skończyło się pogorzelisko, Kostia usadowił się w siodle i pognał konie. Drugie zwierzę ledwo nadążało, sznurek co chwila naprężał się, Kostia przeklinał konia i groził mu, że zostawi go w tajdze na pastwę wilków. Koń ruszył szybciej, jakby rozumiał słowa.
Gdy dotarł do miejsca, gdzie brał swój początek strumień, zaczynało się już ściemniać. Trzeba by się zatrzymać, a i konie zmęczyły się, ale Kostia, gnany niepokojem, postanowił jechać dalej, dopóki nie zrobi się całkiem ciemno.
W ciemności drzewa poruszały się, przybliżały, gałęzie kołysały się, straszyły.
Kostia zaczął śpiewać, żeby zabić złowieszczą ciszę.
A gdy zamilkł — bo zapomniał słów zwrotki — wydało mu się, że w pobliżu trzasnęła złamana gałązka. Z trudem pokonał chęć, aby uderzyć konia i uciec jak najdalej.
— Hej, jest tu kto? — krzyknął, zwracając konia w tę stronę i zdejmując wolną ręką karabin z ramienia.
Znowu trzask, jakby ktoś uciekał.
— Stój, bo strzelam! — krzyknął Kostia do widocznego wśród gałęzi ciemnego cienia i od razu nabrał odwagi, bo spostrzegł, że ten drugi też się boi.
Człowiek przykucnął.
— Nie strzelaj! — krzyknął. — Mój dobra, mój Koreańczyk.
— Co ty tutaj robisz? — zdziwił się Kostia. — Chodź tu. Nie bój się.
Koreańczyk był zmęczony i wystraszony. Nie zbliżał się, wyglądał zza modrzewia.
— Dlaczego sam jeden włóczysz się po tajdze? — zapytał Kostia.
— Bardzo zły człowiek — powiedział Koreańczyk. — Chce moja zabić.
— To ty prowadziłeś cudzoziemców? Tych, co zabili Mołczuna?
— Moja, moja — powiedział Koreańczyk, jakby go to ucieszyło. — Ja nie zabijała. Ja uciekła.
— Wiem. Znasz mnie?
— A jak ma nie znać? Znam. Mały gospodarz.
— Umiesz jeździć konno?
— Trochę umiem.
— To wsiadaj.
— Dokąd pojechali?
— Nad Lenę. Pokażesz prostą drogę. Do polanki Własa. Ludzi szukam.
— Baby szukasz? — zapytał Koreańczyk.
— Wiesz coś?
— Moja chodził. Kozak strzelał. Moja nie chodził.
— Wyjaśnij porządnie!
— Dużo baba tutaj spać będzie. Koreańczyk pokazał w dół, na strumień.
Okazało się, że nie dalej jak godzinę temu widział, jak dziewczyny, kozak i Tunguz zatrzymywali się na nocleg, chciał do nich podejść, ale kozak usłyszał hałas i zaczął strzelać. Koreańczyk uciekł.
Zbliżając się do namiotu dziewcząt Kostia zakrzyknął z daleka:
— Ej, Kuźmicz, twoja mat’! Jedzie Kostia Kołokołow, słyszysz?
Pierwsza rzuciła się w stronę Kostii oszalała ze szczęścia Ninoczka. Kostia miał dość rozumu, a może tylko za mało odwagi, by nie pobiec ku siedzącej przy ognisku Weronice. Pozwolił, aby Ninoczka przycisnęła mu do piersi czarną, kędzierzawą główkę, pachnącą ogniskiem i smołą. Ninoczka płakała jak gimnazjalistka.
— Żyjesz! — zawodziła, a Kostia poczuł się niezręcznie, jakby go opłakiwali. Szkoda głupiej Ninoczki. Ponad jej głową patrzył na Weronikę, jakby chciał powiedzieć spojrzeniem: to dla ciebie szedłem, ciebie szukałem, po ciebie przybiegłem.
Ale Weronika nie zrozumiała, albo nie chciała zrozumieć.
Za to Michaił Kuźmicz ucieszył się:
— Myślałem, że już nie dam rady dalej ich za sobą ciągnąć! Są jak dzieci, po prostu jak dzieci.
— Herbaty się napij, paniczu — powiedział Tunguz Iliusza. On też się cieszył.
Kostii wydało się — co za wspaniałe uczucie — że wrócił do domu. Że nie ma żadnych idiotycznych astronautów, japońskich markizów, ani innych świństw. Tylko jak wytłumaczyć wszystko Weronice?
Nie udało się wyjaśnić. Wszyscy uczestniczyli w rozmowie — nikt nie odchodził, nikt nie chciał zostawić go sam na sam z Weroniką, wszyscy chcieli dowiedzieć się o meteorycie, ale przedtem, jeszcze bardziej chcieli sami opowiedzieć o dramatycznych okolicznościach towarzyszących śmierci kapitana Smitha. I dlaczego cudzoziemka wyruszyła w tajgę w pogoni za pamiętnikiem kapitana, a Ninoczka — nie ukrywała tego — ze strachu o los swego Kostika. Dobrze chociaż, że byli z nimi Kuźmicz i Iliusza.
Ale kiedy przyszedł czas na opowieść Kostii, zaczęły się ochy i achy.
Najbardziej ze wszystkich przeżywała Ninoczka.
— Nie rozumie pan! — przerywała Kostii. — Jutro zacznie się nowa era! Czy wyzyskiwacze i grabieżcy będą w stanie nadal trzymać w swych szponach ludzkość, gdy ta zrozumie, że na wielu rozumnych planetach wprowadzono w życie wysokie ideały humanizmu?
— Obawiam się, że będą mogli — powiedziała Weronika.
Tunguz i Kuźmicz nie rozumieli rozmowy prowadzonej po angielsku. Tego co trzeba, dowiedzieli się już wcześniej od Kostii, a teraz ułożyli się spokojnie koło ogniska do snu, jakby przekazywali tym samym synowi swego pracodawcy dowództwo nad swym wojskiem.
— Oczywiście dopuszczam myśl, że będzie to proces powolny, wymagający walki. Ale walka tylko hartuje. Mam nadzieję, że doczekam chwili, gdy z oblicza ziemi zniknie ostatni kapitalista.
— To będę ja — niby to żartem powiedział Kostia, choć w rzeczywistości dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z tego, że w pełnych zachwytu słowach Ninoczki kryje się prawda. Nie pytał Rona, jakie stosunki społeczne panują u nich, na dalekich planetach, ale sądząc po głupim wyglądzie tego astronauty można przypuszczać.
Kostia dodał:
— Jeśli, co nie daj Boże, zwyciężą, czeka nas bezmyślne życie.
— Bezmyślne? Dlaczego? — Ninoczka nie zgodziła się z nim. — Właśnie w społeczeństwie wolnym od wyzysku i katorżniczej pracy rozkwitną wszystkie ludzkie talenty. Wszyscy będą równi od chwili narodzin.
— Tak się nie zdarza — powiedziała Weronika, a Kostik z czułością popatrzył na Angielkę, bo już w pełni podzielał jej poglądy. — I może lepiej, żeby się nie zdarzyło.
— Jasne — powiedziała Ninoczka ze złością. — Pani, Weroniko, ciągle jeszcze ma nadzieję odzyskać testament i wzbogacić się. Ale po co?
— Żeby być bogatą — uprzejmie odpowiedziała Weronika. — I nie zależeć od nikogo.
— Ale na Ziemi biedni zależą od bogatych tylko dlatego, że bogaci istnieją. Gdy ich nie będzie, wszyscy staną się równi, sukces zależeć będzie tylko od talentu, od duszy. Prawda, Kostiu?
Kostia wzruszył ramionami i znacząco popatrzył na Weronikę, jakby zapraszał ją, by wraz z nim milczeniem osądziła naiwność Ninoczki. Ale Weronika nie zrozumiała. Wpatrywała się w ognisko. Płatki śniegu, duże i puszyste, powoli spadały z nieba, wpadały w prąd gorącego powietrza i w mgnieniu oka znikały.
— Pora spać — powiedziała Weronika. — Inaczej zasnę przy ognisku.
Poszła do namiotu, a wesoła Peggy, którą obecność jej pani zawsze onieśmielała, zapytała Kostię:
— Czy on jest straszny?
— Nie, nie jest, ale obawiam się, że przyszłość, którą obiecuje Ziemi, może okazać się straszna. Nie jesteśmy na to przygotowani.
— Nie jesteśmy przygotowani na sprawiedliwość? — zapytała Ninoczka. — W takim razie nie jesteśmy godni nazywać się ludźmi.
— To dyskusja o terminologii — powiedział Kostia. — Idź spać.
— Poczekaj, jestem taka zdenerwowana — powiedziała Ninoczka, przytulając się do jego ramienia. Ale Kostia ostrożnie odsunął ją i wstał.
— Jutro trzeba wcześnie wstać — powiedział.
— A co z Andriuszą? — zapytała Peggy. — Jest zdrowy?
— W pełni zdrowy — powiedział Kostia. — Moim zdaniem, bardzo zaprzyjaźnił się z astronautą.
Kostia spał przy ognisku razem z kozakiem i Tunguzem. Koreańczyk przesiedział całą noc dorzucając gałęzie do ogniska, a o świcie odszedł, kierując się w dół strumienia. W nocy Kostia budził się kilka razy ze złości na Ninoczkę. Gdyby nie polazła w tajgę, byłby z Weroniką sam. Wtedy wszystko ułożyłoby się inaczej. To nic, uspokajał sam siebie, najważniejsze, że Weronika żyje i że ją znalazłem.
Weronika i Ninoczka jechały wierzchem, pozostali szli pieszo. Ninoczka wyrywała się do przodu — leciała jak na skrzydłach i tylko nieznajomość drogi zmuszała ją do zatrzymywania się od czasu do czasu, póki Kostia jej nie dogoni. Nie zauważała wcale chłodu, z jakim traktował ją Kostia. Radość z tego, że go uratowała — a Ninoczka była przekonana, że to ona znalazła i uratowała Kostika — mieszała się z radością z powodu rychłego upadku carskiej dyktatury.
Kostik poczekał, aż Ninoczka odjedzie do przodu, podszedł do Weroniki i maszerował obok niej, przytrzymując się strzemion. Cienka w kostce, silna noga panny Smith, odziana w wysoki, sznurowany bucik, wyczyszczony przez służącą, chociaż w tajdze mogłoby się wydawać to całkiem zbędne, była tuż obok. Weronika popatrzyła na niego z góry, podnosząc przy tym nieznacznie brwi.
Kostia powiedział:
— Jestem gotów umrzeć, aby zdobyć testament pani ojca, panno Smith.
Weronika schyliła się i wyciągnęła rękę. Dotknęła chłodnymi palcami jego policzka i powiedziała:
— Jestem panu nieskończenie wdzięczna.
Ron obudził się wczesnym rankiem. Zazwyczaj mógł obywać się bez snu nawet kilka dni pod rząd, a nawet nie lubił spać, bo sen odciągał go od innych, ważniejszych spraw. Człowiek ma tylko jedno życie — lubił powtarzać mądre słowa — a ono jest krótkie. W ciągu dwustu lat życia trzeba zdążyć zrobić tyle, aby móc powiedzieć umierając: przeżyłem czterysta lat.
Wieczorem, przezwyciężając słabość, usilnie pracował. Uszkodzenia statku były na tyle poważne, że komputer nie mógł znaleźć optymalnego wariantu naprawy, który Ron sam wyliczył. Z minimalizatora — aparatu służącego do zmniejszania przedmiotów bez zmiany ich masy, wyjął zestaw narzędzi do analizy i zaprogramował drugi system wspomagający, którego zadaniem było odtworzenie uszkodzonego podczas lądowania duplikatora — prawdopodobnie najbardziej skomplikowanego przyrządu w całym wszechświecie, który nie powinien właściwie znajdować się na statkach zwiadowczych. Na szczęście, porządek nie jest obowiązkową cechą wysoko rozwiniętych cywilizacji, i to nawet dobrze, gdyż inna droga prowadzi do entropii.
Ron miał gorączkę. Obniżył temperaturę ciała do normy, ale nadal był osłabiony. Zanim jeszcze zaczął pracę nad stopieniem uszkodzonej części korpusu statku i przywróceniem jej pożądanego kształtu, Ron, z pomocą komputera, znacznie wolniej niż planował, doprowadził duplikator do stanu używalności.
Siłą woli podniósł go z pomocniczej komory i nie mógł odmówić sobie przyjemności ponapawania się przez chwilę wynalazkiem, który mógł powstać dopiero po zjednoczeniu kilku planet. To właśnie skonstruowanie duplikatora stało się najbardziej spektakularnym owocem galaktycznej współpracy.
Duplikator był niewielki — można go było utrzymać w dłoni. Ron nacisnął wypukłość znajdującą się w dolnej części jajowatego korpusu i z przodu rozwinął się szeroki, prawie metrowy, lej pochłaniacza.
Lekka wibracja powiedziała Ronowi, że przyrząd jest gotowy do pracy.
Teraz trzeba było wyjść na zewnątrz — tam, gdzie padał mokry śnieg, wiał wiatr, gdzie pełno było nieprzyjemnych zapachów ziemskiego lasu.
Węch Rona buntował się przeciw tej wyprawie. Już wcześniej został zaatakowany nieprzyjemnymi, wstrętnymi, różnorodnymi zapachami ludzi, co świadczyło, między innymi, o niskim poziomie rozwoju społecznego. Człowiek kosmiczny charakteryzuje się brakiem jakiegokolwiek zapachu, który mógłby sprawiać przykrość innym. Ale nie da się na to nic poradzić — trzeba iść.
Ron spojrzał na ekran obserwacji zewnętrznej.
Ludzie w obozie wciąż nie spali. Tylko konie odpoczywały za namiotem, ponuro i pokornie nasłuchując, jak skrzypi śnieg na gałęziach zwęglonych modrzewi. Ron pomyślał, że spowodowana przez niego katastrofa, to bez wątpienia przestępstwo ekologiczne i na każdej cywilizowanej planecie zostałby srodze ukarany za straty, jakie spowodował w lesie upadek jego statku. Ale na Ziemi nikt o tym nawet nie pomyślał.
To nic, uśmiechnął się w myślach Ron. Za to teraz, gdy pomożemy tej planecie wspiąć się na szczyty cywilizacji, z przerażeniem zrozumieją, co wyprawiają ze swoimi lasami. W ten sposób moje przestępstwo zamieni się w ogromne błogosławieństwo dla planety.
Pokrzepiony nieco tą myślą, Ron wyszedł ze statku.
Śnieg rzeczywiście był mokry. Ron włączył wokół siebie pole siłowe, ale od razu zrobiło mu się gorąco. Tak, coś złego dzieje się ze mną, pomyślał Ron. Obszedł statek dookoła, starając się nie dotykać nogami mokrego drewna i wody. W końcu znalazł to, czego szukał.
Na korpusie statku znajdowała się, niezauważalna dla niewprawnego oka, okrągła łatka, nieco jaśniejsza od reszty poszycia. Przesunął palcem wskazującym po łatce — pokrywa czujnika zewnętrznego wskaźnika kierunku przesunęła się — zajrzał do środka powstałego w ten sposób otworu. Oto on, zepsuty czujnik: różowy kryształek, który rozpadł się na kawałki pod wpływem uderzenia.
Ron zebrał wszystkie części czujnika i włożył do pochłaniacza. Wielka Galaktyko, szeptał, pomóż mi, nie zostawiaj samego w nieszczęściu!
Rozległo się ciche skrzypnięcie. Towarzyszył temu niewielki wybuch — przekształcona przez przyrząd energia spowodowała przemieszczenie mas powietrza.
Ron wyrzucił do wody niepotrzebny już oryginał. W ręku trzymał nowy, cały, gotowy do użytku czujnik.
Ron westchnął z ulgą, wstawił czujnik w szczelinę i zakręcił pokrywę.
Najważniejsze — duplikator zadziałał. Teraz był pewien, że naprawi statek i niedługo stąd odleci.
Ron poczuł obecność postronnej osoby.
Odwrócił się — na skraju leja stał Minamoto i uważnie obserwował przybysza.
— Prowadzi pan badania? — zapytał.
Ron rozumiał, że nie ma moralnego prawa nikogo dyskryminować: jeśli przyszedłeś do dzikusów jako misjonarz dobra, nie powinieneś dzielić ich na brudnych i mniej brudnych. Podnosząc społeczeństwo z błota, nie można zawczasu szukać w nim nierówności, gdyż właśnie nierówność chcesz zlikwidować.
— Chcę przywrócić mojemu pojazdowi zdolność latania — odpowiedział przybysz.
— I do tego służą panu specjalne narzędzia? — zapytał markiz.
— Oczywiście. Każdy aparat ma swój zestaw narzędzi do kierowania i przeprowadzania napraw.
— Zazdroszczę naszym potomkom — powiedział Minamoto — którzy będą mogli używać tych przyrządów tak, jak dzisiaj wykorzystujemy filiżanki i łopaty.
— Być może zdarzy się to jeszcze za pana życia — odpowiedział Ron odwracając się, bo zapach człowieka przedostał się przez wodę i zaatakował jego węch. — Wasze życie wydłuży się trzykrotnie.
— Co to za przyrząd trzyma pan w ręku, szanowny gościu? — zapytał markiz.
— Jego nazwę można umownie przetłumaczyć jako duplikator — powiedział przybysz. — Jego zadaniem jest duplikowanie przedmiotów, czyli wykonywanie ich dokładnych kopii.
— Jak? Może to robić bez pańskiego udziału? — Markiz odznaczał się bystrym umysłem.
— Tak — odpowiedział Ron. Chęć podzielenia się z człowiekiem wielkim osiągnięciem ojczystej cywilizacji była silniejsza niż niechęć do fizjologicznych wydzielin ludzkiego ciała. Ron szybko pokonał wodną przeszkodę nie zmoczywszy przy tym nawet podeszew i zbliżył się do japońskiego szpiega.
— Proszę popatrzeć — powiedział i schylił się aby podnieść kawałek gałązki.
Włączył duplikator i podniósł gałązkę do szerokiego leja pochłaniacza.
Rozległ się szum, błysnęło światło, duplikator nieznacznie poruszył się i prawie natychmiast, w podłużnym otworze pojawiła się taka sama gałązka.
Markiz był wstrząśnięty, nie udało mu się zachować spokoju.
— To niemożliwe! — zakrzyknął. — To czary.
— Tak, to czary — zgodził się profesor Müller, który podszedł do nich, wywołując tym jawną niechęć japońskiego szpiega. — Co za szczęście, że udało się nam pana uratować!
Ron odsunął przyrząd na bok, duplikator zawisł w powietrzu. Wziął w ręce obie gałązki i wyciągnął je w stronę Japończyka, żeby ten mógł je porównać.
— Co jeszcze może wasze urządzenie? — zapytał profesor.
Był zaspany, twarz miał opuchniętą od snu. Po przebudzeniu nawet się nie umył, ani nie poszedł za potrzebą, ale od razu ruszył w stronę statku Rona, bo nieoczekiwanie dopadły go wątpliwości, czy aby na pewno wszystko to zdarzyło się naprawdę.
— Może skopiować dowolny przedmiot.
— Z czego go zrobi?
— Być może wiecie — powiedział Ron, starając się wyrazić trudne sprawy prostymi, zrozumiałymi dla ludzi słowami — że wszystko na świecie składa się z malutkich, elementarnych cząstek.
— Z atomów! — odpowiedział profesor. — Oczywiście, jest to ogólnie przyjęty model budowy materii.
— Atomy pierwiastków mogą zmieniać się w inne, bo wewnętrzna struktura cząstek elementarnych składa się z jednakowych, takich samych cegiełek. Jeśli stworzone zostaną odpowiednie warunki, z atomów wodoru można otrzymać złoto.
— Z powietrza? — japoński markiz wskazał na gałązki leżące na jego dłoni jedna przy drugiej.
— Oczywiście — powiedział Ron, ciesząc się, że rozmówcy rozumieją wyjaśnienia.
Ruszył z powrotem w stronę statku, aby nie tracić czasu na puste rozmowy, do których, jak się okazało, ludzie na tej planecie mają skłonność.
— Panie Ron! — dogonił go pełen zwątpienia głos profesora.
— Mam nadzieję — odpowiedział przybysz nie odwracając się — że gdy na waszą planetę przylecą pierwsze statki z galaktycznego centrum, zobaczycie dużo ciekawsze i bardziej imponujące przybory i urządzenia. Im szybciej naprawię statek i odlecę, tym szybciej spotka was szczęście.
Obcy zniknął jakby roztopił się w ścianie statku.
Czuł się paskudnie, bardzo źle. Ponownie uruchomił blok medyczny, niewielki, o ograniczonych możliwościach, a jaki inny mógłby być na statku zwiadowczym? Mógł co najwyżej usunąć wyrostek albo amputować rękę. Ale z chorobą Rona nie był w stanie sobie poradzić, cały czas twierdził, że brak mu odpowiednich informacji.
Zawisł w powietrzu, czuł jak po ciele przesuwa się podobny do wielonogiego żuka aparat diagnostyczny, a jednocześnie wpatrywał się w ekran, obserwując sytuację w obozie ekspedycji. Oto wracają Japończyk i profesor.
Każdy z nich niesie po gałązce. Rozmawiają z ożywieniem. Na spotkanie wychodzi im zaspany Andriusza. Pierwsze spojrzenie — na grób Mołczuna. Przez noc wzgórek mogiły jeszcze bardziej osiadł i prawie całkiem zrównał się z otaczającym go błotem.
Andriusza wyjmuje łopatkę i zaczyna rzucać na mogił? świeżą ziemię i mech. Ron rozumiał jego uczucia i podzielał je. Żywi powinni zawsze pamiętać o tych, których już nie ma. Andriusza był bliższy Ronowi niż pozostali, nie przez przypadek od razu nawiązali telepatyczny kontakt. Gdy w walce i w cierpieniu Ziemia będzie łączyć się z galaktyczną społecznością cała nadzieja w ludziach takich, jak Andriusza.
Uwagę Rona przyciągnęli nowi uczestnicy ziemskiego dramatu, którego świadkiem, a nawet uczestnikiem, stał się przybysz z gwiazd.
Zza wiatrołomu wyłonił się koń prowadzony przez żylastego, brodatego mężczyznę w średnim wieku, ubranego w porządny, krótki kożuch, niebieskie spodnie z żółtymi pasami wzdłuż szwów i brudne, długie buty. Na koniu siedziała młoda dziewczyna, czarnowłosa, chudziutka, z żywą, nerwową twarzą, dużymi, nieco wypukłymi ustami i błyszczącymi, czarnymi oczami. Dziewczyna kręciła głową, jakby szukała jakiejś zguby. Po chwili pojawił się kolejny koń, na którym także jechała kobieta — jednak całkiem inna. Ta persona była większa, jasne włosy schowała pod chustką. Jechała spokojniej, ale ręce nerwowo potrząsały wodzami — kobieta wyraźnie czegoś się bała.
Z tyłu szło trzech ludzi. Jednego z nich Ron znał — miał na imię Kostia, miał słaby charakter, skłonność do nieprzemyślanych czynów, był typowym przykładem osoby przytłoczonej przez kogoś cieszącego się w społeczeństwie ogromnym autorytetem. Ron podejrzewał, że jest to sprawa rodzinna.
Obok niego szły, dyskutując i gestykulując z ożywieniem, dwa stworzenia nieznanego rodzaju. Czarnoskóra, owinięta w jakieś niesamowite zwoje materiału, młoda, piersiasta, smagła kobieta i człowiek z szeroką, płaską, uśmiechniętą twarzą, ubrany wygodnie i ciepło.
Ron potrzebował ponad minuty i pełnej koncentracji wewnętrznego słuchu, aby zorientować się, z jakiego powodu ci ludzie pojawili się w obozie i jakie stosunki panują między nimi. Ron postanowił nie opuszczać na razie statku i obserwować z boku, co dzieje się w obozie, tym bardziej, że musiał nadzorować pracę automatów naprawiających statek.
Obserwacja dała mu dużo ciekawych informacji o moralności i obyczajach mieszkańców Ziemi.
Pierwszy zauważył Weronikę markiz Minamoto.
W żaden sposób nie okazał zdenerwowania, tylko skopiowana gałązka wypadła mu z ręki i Japończyk szybko nachylił się, szukając cennego patyka. Müller, pogrążony w rozmyślaniach o problemie duplikacji, nie zauważył jeszcze przybyszów, przykucnął obok Japończyka i zaczął grzebać rękami w mchu, cały czas powtarzając:
— No co pan, gołąbeczku, nic panu nie można powierzyć.
W tym czasie Ninoczka zeskoczyła na ziemię i nie zauważyła, że Kostia podał rękę Weronice, pomagając jej zejść z konia.
— Gdzie on jest? — zapytała głośno Ninoczka. Kapryśnie wydęła wargi, jakby się obraziła na tych, którzy ukrywają przed nią kosmiczny pojazd.
Weronika wpatrywała się z uporem w Douglasa, który akurat wtedy wypełzał z namiotu, ubrany, bez względu na chłodną porę, w szlafrok; w jednej ręce trzymał szczoteczkę do zębów, w drugiej — ręcznik.
Weronika powoli podeszła do niego. Kostia pośpieszył za nią.
Douglas nie wyprostował się. Zatrzymał się, na pół wysunięty z namiotu, rozchylił lekko usta. Jego zazwyczaj nienaganny przedziałek zburzył się podczas nocnych koszmarów, ukazując długą łysinę.
Weronika milczała, ale gdy zbliżała się do namiotu, jej ruchy były na tyle wyraziste i zdecydowane, że wszyscy pozostali zamarli patrząc, jak podnosi się jej szczupła ręką zaciskająca pejcz.
Pejcz Weronika wyprosiła już wcześniej od Kuźmina, a ten, niczego nie podejrzewając, bez sprzeciwu oddal go Angielce.
Pejcz świsnął jak rozgnieciona dłonią osa. Świst urwał się.
Na policzku pana Robertsona pojawiała się puchnąca szybko, czerwona pręga.
Douglas starał się osłonić przed uderzeniami ręcznikiem, ale, nie wiadomo dlaczego, nie przyszło mu do głowy, aby ukryć się w namiocie. Uderzenia spadały mu na ręce, ramiona, nawet łysinę przecinał czerwony ślad.
Trudno powiedzieć, jak długo to trwało. Być może minutę, a może krócej. Markiz Minamoto stał bez ruchu obserwując egzekucję, nawet nie spróbował przyjść z pomocą swemu byłemu panu.
Pierwszy opamiętał się Michaił Kuźmicz.
Zrobił dwa kroki, schwycił Weronikę od tyłu i powiedział:
— Panienko, to sprawa nie dla kobiet.
Andriusza podbiegł w ślad za nim i wyjął pejcz z ręki dziewczyny. Weronika nie sprzeciwiała się.
Dopiero, gdy rozbrojono Weronikę, Douglas wczołgał się z powrotem do namiotu i znikł. Też w milczeniu.
— Zuch, Weronika! — powiedziała Nina. — Miał szczęście, że dopadłaś go pierwsza. Ja bym użyła broni.
— Szanowni państwo! — Müller zapomniał nawet o zgubionej gałązce. — Skąd ta samowola? Proszę natychmiast powiedzieć mi, co się zdarzyło! Co skłoniło panią, panno Smith, do takich zdecydowanych działań?
— Niech ona opowie — powiedziała Weronika, wskazując Ninoczkę. — Ona wszystko wie. A ja muszę zrobić jeszcze jedną rzecz.
Po japońskim markizie nie zostało ani śladu.
Chociaż Ninoczka miała straszną ochotę pobiec do statku kosmicznego i popatrzeć na astronautę, to jednak powstrzymała się — przede wszystkim obowiązek. Szczegółowo opowiedziała o tym, jak znikły papiery kapitana Smitha i jak potem uciekli Douglas i jego służący.
Od czasu do czasu zwracała się do zamkniętego namiotu Douglasa, wiedząc świetnie, że słyszy on każde słowo.
— Mój Boże! — powiedział Müller, gdy opowieść dobiegła końca. — Wyobrażacie sobie, co on o nas myśli?
Profesor miał na myśli obcego.
— Nie sądzę, aby to coś zmieniło — powiedział Andriusza.
— Jest na to przygotowany.
Peggy patrzyła z uczuciem na Andriuszę. Był taki drobny, niedożywiony, że chciałaby go nosić na rękach i ogrzewać na swej wysokiej piersi. Nigdy dotąd nie czuła nic takiego w stosunku do żadnego Anglosasa, pozwoliła sobie na to uczucie, chociaż tylko w myślach, dlatego, że niejednokrotnie słyszała jak panna Smith, pan Robertson, a nawet Chińczyk Liu — który w rzeczywistości wcale nie jest Chińczykiem — mówili, iż Rosjanie to dzicy barbarzyńcy. Ale ona też należała do gatunku barbarzyńców, mogła więc myśleć o Andriuszyjako równym sobie.
— W końcu, drodzy państwo — krzyknął ożywiony Kostia — wszystkie te okropności są dziełem japońskiego szpiega. I jego pomocnika. Dlaczego mielibyśmy odpowiadać za czyny tych ludzi o podejrzanej moralności.
— Oczywiście, oczywiście — powiedział zmęczony Müller, który jeszcze dwa dni temu zupełnie inaczej wyobrażał sobie tę ekspedycję. To już nie była ekspedycja, a Arka Noego i trudno było zorientować się, ile zła jest dookoła.
— A pan, panie Robertson — Kostia zwrócił się do zasznurowanego namiotu — będzie uprzejmy zwrócić właścicielce należące do niej dokumenty ojca i jego testament.
— Jakie dokumenty? — po długiej pauzie z namiotu dał się słyszeć głos.
— On nic nie wie — powiedział z sarkazmem Kostia, zwracając się ponownie do publiki. — W takim razie niech pan będzie uprzejmy wyjść i zapoznać się z siłą moich pięści. Proszę wyjść, jeśli nie jest pan podłym tchórzem.
— Panie Kołokołow — dobiegł z namiotu słaby głos Douglasa — przysięgam panu, że nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie mogą znajdować się dokumenty mojej narzeczonej.
— Narzeczonej! — prychnął Kostia. — Nie jest pan godzien całować ziemi, po której przeszła.
— Pan Kostia ma absolutną rację — powiedziała Peggy — W ręku trzymała kawałek wędzonej kury włożony między dwie kromki czerstwego chleba. Wyciągnęła go w stronę Andriuszy i powiedziała po rosyjsku:
— Smacznego.
— Dziękuję. — Andriusza z roztargnieniem wziął kanapkę, nie zauważając głodnego, karcącego wzroku profesora Müllera.
— Nie wy będziecie o tym decydować — odpowiedział Douglas.
— Słusznie! O tym zadecydowała już panna Smith. Mam nadzieję, że jej decyzja na długo pozostanie na pańskiej twarzy.
— Tchórzliwy gwałciciel! — powiedziała Weronika.
Nie podejrzewała, jaki efekt wywrze to zdanie na jej wielbicielu. Kostia od razu oklapł i jego nienawiść do Douglasa przyjęła inną postać — postać groźnego milczenia.
— Szanowni państwo — klapa namiotu nieco się odchyliła, ale Douglas nie zdecydował się wyjść na zewnątrz — nie będziemy tu urządzać samosądu. Jeśli pozwolicie, to sam wam wszystko opowiem. Nic nie tając. I wtedy zadecydujecie — mam rację, czy jestem winny.
— Kostiu — zapytał profesor Müller — czy może się pan opanować?
— Tak — odpowiedziała za niego Weronika.
— Damy mu słowo — powiedziała Ninoczka. — Ale sami wydamy wyrok.
Swą spowiedź pan Robertson wygłosił wysunąwszy nieco z namiotu pokrytą pręgami twarz.
Słuchali go uważnie. Na polanie i na statku kosmicznym. Ron nagrywał na specjalnej taśmie, rejestrującej obraz, wszystkie zdarzenia na Ziemi, których był świadkiem, sądząc, nie bez podstaw, że kadry te wywołają w jego ojczyźnie sensację.
— To prawda, jestem bankrutem — mówił Douglas. — Ale ubogi jestem od tak dawna, że zdążyłem do tego przywyknąć. We wspólnym interesie — moim i moich wierzycieli — było udawać, że mam jakieś nieznane źródło dochodów. Daję jednak słowo dżentelmena, że tego dnia, gdy zobaczyłem na estradzie pannę Smith, pieniądze były ostatnią rzeczą, o której myślałem. Zresztą, skąd miałoby mi to przyjść do głowy, gdy widziałem dziewczynę zmuszoną, dla kawałka chleba, występować przed zbieraniną niegodnych tego mieszczan, proszę o wybaczenie, panno Smith! Moje szczere zainteresowanie panną Smith — wezmę je ze sobą do grobu — nie miało żadnego związku z wyprawą na Syberię. Niby skąd miałem wziąć pieniądze na taką podróż? To prawda, że pod wpływem gorących próśb panny Smith zwracałem się do redakcji dużych gazet, w nadziei, że wyślą mnie jako korespondenta, ale wysokość potrzebnej kwoty oraz to, że nie zdobyłem sławy wybitnego dziennikarza, działały przeciwko mnie… Przepraszam, nie znajdzie się filiżanka herbaty?
Douglas wysunął się z namiotu do pasa.
Andriusza zrobił krok w stronę ogniska, żeby nalać Anglikowi herbaty, ale zatrzymało go gniewne spojrzenie Kostii.
— Przepraszam, nie oczekiwałem wielkoduszności — powiedział Douglas. — Będę opowiadał dalej. Byłem bezradny, Weronika denerwowała się, bo liczyła na moją pomoc.
— I zgodziłam się znosić pana towarzystwo w nadziei, że mi pan pomoże — powiedziała Weronika.
— Domyślałem się — westchnął Douglas. — Ale co mogłem zrobić? I wtedy markiz Minamoto zaproponował mi potrzebną sumę…
— Znał go pan wcześniej? — zapytał Andriusza.
— W pewnym sensie. Był moim służącym, gdy podróżowałem po Mandżurii…
— To znaczy, że od dawna jest pan jego wspólnikiem! — powiedział Kostia. — Weroniko, pan Robertson to wieloletni, japoński szpieg!
— To nieprawda! — obraził się Douglas. — Wcześniej go nie podejrzewałem. Proszę pamiętać, że jestem dżentelmenem.
— Nie, nie jest dżentelmenem — powiedziała Peggy do Andriuszy.
Douglas tymczasem nabrał pewności siebie, podszedł do ogniska i nalał sobie herbaty z czajnika. Ależ morda, bez współczucia, a nawet z pewną satysfakcją pomyślał Kostia, patrząc na ruinę, w którą zmieniła się tak niedawno jeszcze idealna fryzura Robertsona.
— I ja, i Weronika powinniśmy być mu wdzięczni — powiedział Douglas. — Bez jego pomocy nigdy byśmy tu nie dotarli.
Weronika podniosła rękę i Douglas zasłonił się dłonią.
— Tak — powiedział Kostia. — Czego jak czego, ale japońskich szpiegów jeszcze w tej okolicy nie było.
— Mogę nic więcej nie mówić — powiedział Douglas.
— Proszę kontynuować — rozkazała Weronika.
— Pan Minamoto bardzo interesował się wynikami ekspedycji w rejon szlaku północno–wschodniego, gdyż w jego kraju Sztab Generalny nie ma dostatecznych informacji o tej oddalonej części rosyjskiego imperium. Powiedział, że wojna przyszłości będzie zupełnie inna niż dotychczasowe wojny. Obejmie cały świat, a szlaki morskie nabiorą specjalnego znaczenia.
— Dziwne — powiedział profesor Müller — szlak północny jest tak odległy…
— Proszę nie przeszkadzać panu Robertsonowi — powiedziała Ninoczka, która nie mogła doczekać się, kiedy w końcu zobaczy astronautę, a opowieść Douglasa opóźniała tę chwilę.
— Interesowały go, oczywiście, dokumenty kapitana Smitha — posłusznie kontynuował Douglas, ostrożnie dotykając policzek czubkami palców. — Gdy okazało się, że odnaleziono kapitana Smitha i możliwe, że odkrył on jakiś duży ląd na północ od Tajmyru, markiz ukradł dokumenty.
— Pomógł mu pan w tym — powiedziała Ninoczka.
— To bezlitosny człowiek. Nie powstrzyma się przed niczym, byle tylko osiągnąć swój cel. A ja niepokoiłem się przede wszystkim o los panny Smith. Lepiej oddać wszystko temu nikczemnikowi, niż ryzykować życiem panny Smith. Czyżbym nie miał racji?
Douglas zawiesił głos.
Chciwie przełykał ciepłą herbatę.
— Co przywiodło was tutaj, w głąb tajgi? — zapytał profesor Müller.
— Odpowiedź na najbardziej nieprawdopodobne pytanie może być prosta — uśmiechnął się Douglas, dolewają do filiżanki herbaty z czajnika. — Czytając notatki kapitana Smitha, markiz natknął się na opowieść o upadku meteorytu, który kapitan oglądał, gdy jego statek stał skuty lodem u wybrzeży nowo odkrytego lądu. Było tam napisane, że meteoryt, zamiast spadać, jak przystoi kamieniowi z nieba, wykonywał nad ziemią manewry, jakby starał się spowolnić opadanie i chciał uniknąć upadku do oceanu. Ewolucje wykonywane przez meteoryt doprowadziły kapitana do wniosku, że ma do czynienia ze sztucznym obiektem, najprawdopodobniej ze statkiem kosmicznym. Kiedy markiz przeczytał te słowa, postanowił, że za wszelką cenę musi dotrzeć do meteorytu i zobaczyć go na własne oczy. Nie wiem, do czego potrzebny był mu ten kamień z nieba…
— A teraz? — zapytał Kostia.
— Teraz rozumiem, że markiz był znacznie bardziej dalekowzroczny ode mnie. Podążyłem za nim, nie chcąc zostawić w jego rękach dokumentów Weroniki. Czekałem na sposobny moment, żeby je zwrócić. Dlatego właśnie pani atak był dla mnie szczególnie przykry. Ale, prawdę mówiąc, nie mam już do pani żalu.
— Przykro mi, ale nie wierzę panu — odparła chłodno Weronika.
— A gdzie są dokumenty? Gdzie dokumenty moich państwa? — spytała Peggy.
— Ma je Minamoto — odpowiedział Douglas. — Schował je jeszcze zeszłej nocy.
Weronika rzuciła na Douglasa spojrzenie pełne wzgardy i odwróciła się.
Ninoczka podeszła do niej i objęła ją za ramię.
— Znajdziemy go, proszę się nie martwić — powiedziała. — Nie można ukryć się w tajdze. Jest wielka, ale wszystko w niej widać na wylot.
— Nina ma rację — powiedział Andriusza. — Człowiek nie zgubi się w tajdze. Nie da rady przejść przez góry do Wiluńska. A Leną daleko nie dopłynie.
— A ja sądzę — powiedział profesor — że on i tak nie odejdzie. Jest przynęta, do której ciągnie go jak pszczołę do miodu — to astronauta o imieniu Ron.
— Ma pan rację — rozległ się głos, który usłyszeli wszyscy. Był to głos astronauty. — Nie odszedł daleko. Ukrywa się w lesie, niedaleko od was.
— Proszę powiedzieć, gdzie? — krzyknął w odpowiedzi Kostik. — Znajdę go!
— To niebezpieczne — odpowiedział astronauta. — Poza tym wiem, że nowo przybyli ludzie chcą mnie zobaczyć. Jestem gotów się z nimi spotkać.
O dziwo, okazało się, że tym razem na statku jest znacznie więcej foteli dla gości niż poprzednio — dla każdego po jednym. Przyszli wszyscy, oprócz Kuźmicza, Tunguza i szanownego markiza. Pomieszczenie też zrobiło się większe.
Astronauta wyglądał źle. Wychudł, cerę miał żółtą, ręce drżały mu lekko, a na czoło wystąpiły kropelki potu.
— Jak posuwają się prace nad naprawą pańskiego latającego aparatu? — zapytał profesor Müller.
— Dziękuję — odpowiedział Ron. — Zbliżają się do końca.
Ninoczka kręciła się na fotelu. Macała materiał, z którego zrobione było obicie. Miała okropną ochotę zrobić w nim palcem dziurę i sprawdzić, czy w środku są pióra, a jeśli tak, to jakie — jakież to piękne ptaki o wielkich skrzydłach żyją na tej planecie? Wyciągała szyję, żeby zobaczyć jak migają światełka na pulpicie, chciała podbiec do ściany, do świecącego ekranu skierowanego na obóz i sprawdzić, czy jest zimny, czy ciepły.
Po chwili Ninoczka przeniosła spojrzenie na przybysza, wydał się jej zadziwiająco piękny i romantyczny. Dostrzegła podobieństwo do poety Nadsona, a także do poety Błoka, którego zdjęcie wisiało nad jej łóżkiem w Nowopiatnicku. Ruchy astronauty, nieco powolne z powodu złego samopoczucia, jawiły się jej jako niezwykle delikatne, wręcz idealne. Jednym słowem był bliski ideału mężczyzny.
— Kiedy zamierza pan nas opuścić? — zapytał Müller.
— Chciałbym odlecieć jutro — powiedział Ron. — Źle się czuję i obawiam się, że dalszy pobyt tutaj może stanowić zagrożenie dla mojego życia.
— To niemożliwe! — krzyknęła Ninoczka. — Co się panu stało?
— Dopiero dziś, po serii dodatkowych analiz, moja aparatura diagnostyczna przedstawiła ostateczny wniosek: miejscowe drobnoustroje, dla was zupełnie nieszkodliwe, okazały się dla mnie bardzo niebezpieczne.
— Mam ze sobą apteczkę — powiedziała Weronika. — Może znajdę w niej jakiś odpowiedni dla pana lek?
— Nie da się przewidzieć, jaki wpływ mają wasze lekarstwa na mój organizm — odpowiedział Ron. — Jedynym wyjściem jest jak najszybszy powrót do stanu anabiozy i obudzenie się dopiero po powrocie do domu.
Astronauta poczuł kolejny napad mdłości — musiał wyjąć ze ściany pigułkę i połknąć ją. Zapachy, które przynieśli ze sobą ludzie tłoczący się w sterówce, były nie do zniesienia. Ronowi wydawało się, że lada moment straci przytomność. Ale nie mógł obrazić tych ludzi, bo wiedział, że nie wolno w żaden sposób okazywać dzikusom odrazy.
— Lot w takim stanie jest niebezpieczny — wypowiedział na głos swe wątpliwości profesor Müller. — Oczywiście, życzymy panu szczęśliwego powrotu.
— Wcale nie! — odpowiedział z lekkim rozdrażnieniem astronauta. — Pan, profesorze, martwi się teraz o swoją ziemską sławę. Za pańskim pozwoleniem powiem na głos, jakimi drogami biegną pańskie myśli. Uważa się pan za mojego odkrywcę.
Oczywiście, myśli pan, za mojego życia nie trafi się już drugie odkrycie tak wielkie, jak odkrycie nowej cywilizacji — Ale kiedy odlecę, nic nie zostanie. Nawet zdjęcie. Nic, oprócz świadectwa pańskich towarzyszy. A koledzy naukowcy bez wątpienia zakwestionują pańskie słowa. Ryzykuje pan nawet, że stanie się obiektem drwin.
— Nie! — żarliwie zaprzeczył profesor. — Nie myślę tak. Przecież mam świadków!
— Świadków? — wtrącił się Kostia. — Student — zesłaniec? Synalek miejscowego przemysłowca? Była terrorystka? A może ci Anglicy, których pańska sława nie obchodzi ani trochę? Będzie pan w Petersburgu sam, Fiodorze Fiodorowiczu. Nie znalazł pan nawet okrucha meteorytu!
— Ale. — profesor uświadomił sobie to, co do tej chwili drzemało gdzieś w najdalszym zakamarku jego mózgu. Zrozumiał, że jego oponenci mają rację. — Ale pan Ron może zostawić nam coś na pamiątkę, jakieś przedmioty, których przeznaczenie udowodni.
— Co zostawi? — powiedział Kostia, zanim jeszcze przybysz zdążył się sprzeciwić. — Guzik? Szelki? Kawałek mgły? Przycisk?
— Nie można tak upraszczać — powiedział Müller. — Pan Ron może zostawić nam jakiś przyrząd, a my obiecamy przechować go do jego powrotu.
— Przyrząd? — zdziwił się Ron.
— Pokazywał nam pan, na przykład, jak działa przyrząd zwany przez pana duplikatorem. Nikt nie będzie mógł zakwestionować jego pozaziemskiego pochodzenia.
— Niestety, nie mogę tego zrobić — powiedział astronauta. — Bez duplikatora nie będę mógł wrócić do domu. Funkcjonowanie silnika oparte jest na tym, że właśnie duplikator wytwarza granulki nieznanej wam substancji, poruszającej mój statek.
— W takim razie jakikolwiek inny przyrząd — powiedział profesor.
— Ale na statku nie ma niepotrzebnych przyrządów — posiedział Ron. Oparł się o pulpit.
— Panowie, panowie — powiedział Andriusza — proszę się nie kłócić. Nasz przyjaciel czuje się bardzo źle. Czuję, jak jest mu niedobrze.
— Wróci pan za rok? — zapytała Ninoczka. — Dla mnie to bardzo ważne.
— Jeśli nie umrę po drodze — z powagą odpowiedział astronauta.
— To straszne! — powiedziała Ninoczka.
Spojrzała na Weronikę, chcąc znaleźć w jej oczach współczucie, ale ona patrzyła w inną stronę. Ledwie słyszała spór. W jej wyobraźni królował markiz Minamoto, który biegł przez tajgę, a wraz z nim oddalały się dokumenty i testament kapitana. Nie do końca wierzyła w zapewnienia astronauty, że szpieg nigdzie nie ucieknie.
— Może zrobię panu masaż? — zapytała Peggy. — Umiem robić bardzo skuteczny masaż. Wszystkim pomaga. Kapitanowi Smithowi też pomagał.
— Tak, tak — rozległy się głosy. — Niech Peggy zrobi panu masaż! W jej kraju wszyscy robią masaż.
— Nie sądzę, że to pomoże — powiedział Ron, ale ludzie tak bardzo nalegali i tak szczerze pragnęli jego powrotu do zdrowia, że postanowił się zgodzić.
— W takim razie proszę, żeby wszyscy wyszli — powiedziała Peggy, bardzo dumna z tego, że to właśnie ją los wybrał do tak ważnego zadania.
— Nie przyda się pani pomocnik? — zapytał nieco ośmielony Douglas.
— Nie — ucięła Peggy, nie ukrywając już swej nienawiści do byłego narzeczonego swej pani. — Ale Andriusza niech zostanie. Trochę mi pomoże.
— Proszę iść — powiedział Ron, który byłby szczęśliwy, gdyby wyszli wszyscy. Ale doszedł do wniosku, że najmądrzej będzie nie wdawać się w żadne dyskusje. Do tego miał ochotę porozmawiać z Andriusza bez świadków. Ron czuł się rozdarty. Rozumiał, że nie może zostać — zaprzepaściłoby to wszystkie nadzieje na uratowanie Ziemi. Ale jeśli nie doleci, zawiedzie nadzieje ludzkości.
Kiedy goście opuszczali statek, Weronika zatrzymała się na chwilę.
— Panie astronauto — powiedziała — nie przywiodła mnie tutaj, tak jak i innych, pusta ciekawość. Wie pan o tym.
Ron wyciągnął rękę w stronę wiszącego na ścianie ekranu, a jego spojrzenie zdawało się unosić nad ziemią. Weronika zobaczyła markiza Minamoto siedzącego w plątaninie pni znajdujących się około stu sążni od leja, w którym spoczywał meteoryt i obserwującego go przez lornetkę.
— Nie ma zamiaru odejść — powiedział Ron.
— Dziękuję — powiedziała Weronika i szybko opuściła statek.
— Proszę się rozebrać — powiedziała Peggy. — I proszę się nie wstydzić.
— Wstydzić? — powtórzył zdziwiony przybysz. Poruszył ramionami i ubranie opadło na podłogę.
— Proszę się położyć. — Jak?
— Zsuniemy dwa fotele — zaproponowała Peggy.
— Nie trzeba — powiedział Ron i położył się w powietrzu na wysokości piersi Peggy.
— Dobrze — powiedziała, nie dziwiąc się ani trochę, bo w dzieciństwie naoglądała się różnych sztuczek, których nie szczędzili ludziom hinduscy fakirzy. — Tylko trochę niżej.
Przybysz opuścił się nieco niżej.
— Proszę odwrócić się na plecy — powiedziała Peggy. — Ach, jaki pan blady i chudy! Zupełnie jak mój Andriusza.
Andriusza znieruchomiał. Przejęzyczenie Peggy nie było nieprzyjemne, ale zaskoczyło go.
Peggy nic więcej nie powiedziała, tylko delikatnie dotknęła piersi astronauty, a po chwili jej palce powędrowały wyżej i zaczęły naciskać na ramiona.
— Nie boli? — zapytała Peggy.
— Nie — odpowiedział astronauta. — Proszę dalej. Nie czuł ulgi, ale masaż nie powinien też zaszkodzić. Mało prawdopodobne, aby ktokolwiek w całej Galaktyce był w stanie wygnać z ludzkiego ciała szkodliwe wirusy masując mięśnie.
— Co to za duplikator, o którym mówili? — zapytał Andriusza.
— Proszę spojrzeć — powiedział Ron i poruszył palcami. Ze ściany wynurzył się owalny przyrząd z szerokim pochłaniaczem i długim otworem w górnej części i podpłynął do rąk Andriuszy.
Andriusza wziął go.
— Teraz proszę włożyć do pochłaniacza przedmiot, który chce pan skopiować — powiedział astronauta.
Andriusza pogrzebał w kieszeniach i wydłubał stamtąd monetę dziesięciokopiejkową. Posłusznie położył ją na półeczce wewnątrz pochłaniacza, natychmiast rozległ się cichy szum. W otworze pojawiła się druga, identyczna moneta. Powietrze w kabinie zadrżało i przez chwilę zrobiło się jaśniej.
— Jest dokładnie taka sama?
— Oczywiście — powiedział Ron.
Palce Peggy poruszały się coraz szybciej i energiczniej. Całym ciałem astronauty owładnęła przyjemna słabość.
— Bardzo ciekawe — powiedział Andriusza. — Gdzie go położyć?
— Wystarczy puścić.
Andriusza wyprostował palce, duplikator odpłynął w stronę ściany i skrył się w niej.
Obie monety upadły na podłogę nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Andriusza podniósł je.
— Szkoda, że nie imperiał — zażartował.
— Potrzebuje pan pieniędzy? — zapytał Ron.
— Jak kiedy — uśmiechnął się Andriusza. — Czasem bywa ciężko.
— Jeśli uda się panu znaleźć monetę, którą nazywa pan imperiałem, postaram się pomóc — powiedział Ron.
— Proszę odwrócić się na brzuch — powiedziała Peggy Andriusza zamyślił się: kto może mieć imperiał? Może Weronika? Albo Kostia? Ale jak ich poprosić? Nie zrozumiej? albo jeszcze gorzej — pojawi się zawiść. I spotkanie z gościem z kosmosu zamieni się w zlot fałszerzy.
— Ma pan częściowo rację — powiedział przybysz. — Dla ludzi we wczesnej fazie rozwoju typowe są egoistyczne odczucia. Ale nie szkodzi, wrócę i zasypiemy Ziemię imperiałami. Wtedy nie będą nikomu potrzebne.
— O tym marzyli humaniści — wybrukować ulice złotem, aby uwolnić ludzi z niewoli pieniądza.
— Jeśli będzie to jedyne działanie, to nie pomoże — powiedział Ron. — Co najwyżej spowoduje chaos.
— Rozumiem — zgodził się Andriusza.
— Lepiej się pan czuje? — zapytała Peggy. Patrzyła przy tym na Andriuszę. Nie wytrzymała: — Panu też trzeba zrobić masaż. To bardzo zdrowe.
— Ale nie teraz? — zapytał Andriusza.
Mimo złego samopoczucia Ron nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. W całym wszechświecie istoty rozumne mają poczucie humoru. Niektórzy badacze uważają, że właśnie ta cecha odróżnia człowieka od innych bożych stworzeń.
Zrozumiawszy, że procedura masażu dobiegła końca, Ron poprosił ludzi, aby opuścili statek. Musiał dokończyć napraw, a to wymagało nie tyle wysiłku fizycznego, co umysłowego. Jak powiedział Andriuszy, większość prac w centrum galaktycznym jest wykonywana przez maszyny, ale ludzie nauczyli się nie tylko sterować procesami produkcji za pomocą siły woli, ale także w ten sam sposób wpływać na kształt i ruch przedmiotów.
Andriusza przepuścił Peggy przodem, a ona zatrzymała się w drzwiach statku i popatrzyła na niego przyzywająco i delikatnie. Chłopak od razu odwrócił wzrok. Ale nie mógł odsunąć ręki — Peggy zatrzymała się w przejściu tak, że wychodzili jednocześnie — przez to ich ręce zetknęły się, a Andriusza poczuł, jakby przeszył go prąd.
A gdy byli już na zewnątrz i pomagał Peggy przedostać się przez przeszkodę wodną, ich ręce splotły się na dobre, jakby już do tego przywykły, spojrzenia też się złączyły, przez co nieomal wpadli do wody i, oczywiście, nie zauważyli markiza Minamo — to, obserwującego właz statku i czekającego na moment, gdy astronauta zostanie sam.
W tym czasie Kostia w towarzystwie Kuźmicza, z bronią gotową do strzału przeczesywał wiatrołom w miejscu, gdzie powinien znajdować się japoński szpieg. Ale bezskutecznie. Kozak namawiał do powrotu: Japończyk nie jest głupi, nie będzie tkwił w miejscu jako pokarm dla komarów. Mimo że przymrozki były już niczego sobie, komary jeszcze nie zapadły w sen zimowy.
Ale Kostia upierał się, wpadał w dziury, cały się podrapał — ciągle wydawało mu się, że Japończyk jest blisko, tylko patrzeć jak go dopadną. Robił to dla Weroniki. A kozakowi tłumaczył, że w imię porządku.
Japończyk wszedł do statku.
Wszedł spokojnie, umiał nad sobą panować.
Ron zauważyłby go wcześniej, ale nawet tacy wszechmocni ludzie jak Ron mogą się czasem pomylić. Astronauta tak zagłębił się we wskazaniach ekranów i światełek na pulpicie, że aż wzdrygnął się, gdy usłyszał głos stojącego obok Japończyka.
— Muszę z panem porozmawiać — powiedział Japończyk.
— Po co pan tu przyszedł? — zapytał astronauta, dziwiąc się po cichu, jak chłodny i okrutny jest umysł człowieka, który właśnie wszedł na statek.
I jak poważne są jego zamiary.
— Jeśli dobrze oceniam sytuację — powiedział Japończyk — domyślił się już pan, dlaczego tu jestem. Proszę się nie ruszać, znam zasady wschodnich sztuk walki, nie jest pan dla mnie zagrożeniem.
Ron chciał się ubrać. Nagość — nie przyszło mu do głowy, aby ubrać się po wyjściu Peggy i Andriuszy — stała się jego słabością, gdyż nieprzenikalne pole, które mógł utworzyć wokół siebie, było wytwarzane przez specjalny strój leżący teraz na podłodze, o dwa kroki od Rona.
— Mogę pana teraz zabić — powiedział Japończyk. — I nikt mnie nie powstrzyma. Trzeba przyznać, że obserwując pański pojazd rozważałem tę możliwość. Ale nie jestem mordercą i radykalne środki stosuję tylko w ostateczności. Bardzo proszę nie zmuszać mnie do takich kroków.
— Nie stawiam oporu — powiedział Ron. — Jestem gotów wysłuchać pana.
— Najmniej ze wszystkiego interesuje mnie — powiedział Minamoto — czy przyleci pan ponownie, czy też nie. Najlepiej byłoby, gdyby pan umarł. Nie podobają mi się te pełne zachwytu okrzyki odwiedzających pana ludzi, rozpływających się, jak to wspaniale zmienicie życie na Ziemi. Nie wierzę panu.
— Ale to prawda.
— Nic pan u nas nie zmieni. Przyniesie pan tylko nową przemoc, nowe nieszczęścia i nową śmierć. Ziemia pana nie potrzebuje. Damy sobie radę sami.
— Dzieci nie mogą decydować, co jest dla nich dobre, a co złe — odpowiedział astronauta. — Jest pan tylko zepsutym dzieckiem.
— Jestem starszy od pana, Ronie — powiedział markiz. — Dlatego, że w przeciwieństwie do pana wiem, czego mi potrzeba. I czego potrzebują inni.
— Inni?
— Chociażby mój kraj.
— Czegóż to?
— Jesteśmy małym państwem, otoczonym przez wrogów — powiedział Minamoto. — Aby uratować to coś wielkiego, co łączy nas i powala od tysiącleci przeżyć i pokonywać żywioły oraz wrogów, musimy być silniejsi od innych. Kilka skalistych wysepek — oto nasz azyl. Jesteśmy uwięzieni w nim jak w ciasnej celi. A obok leżą puste ziemie, których właściciel do niczego nie potrzebuje, a mimo to za nic nie chce ich oddać. Jedna z takich ziem jest tutaj — to Syberia. Zjawimy się tutaj, jeśli nie jutro, to za dwadzieścia lat. Przyjdziemy po to, aby ta ziemia stała się bogata i żyzna, żeby oddała pracowitym ludziom bogactwa, kryjące się w jej wnętrzu. Dobro mojego narodu to, w ostatecznym rozrachunku, dobro całego świata, bo nie ma bardziej utalentowanego i szlachetnego narodu niż mój. Nie chcemy niczego nikomu zabierać, chcemy tylko użyźnić naszą pracą cudze pustynie.
— Ale czego chce pan ode mnie? — Ron w żaden sposób nie mógł przebić się przez plątaninę myśli i emocji markiza. Miał wrażenie, że wraz z jego pojawieniem się na statku pojawił się zimny, a jednocześnie duszny przeciąg, zatykający dech w piersiach i mącący w głowie.
— Duplikator — powiedział markiz. — Proszę mi go oddać i będzie pan mógł odlecieć, gdzie oczy poniosą.
— Po co?
— Pewnie pomyślał pan, że chcę w ten sposób wytwarzać złoto?
— Tak, podejrzewam pana o to.
— To wyjście dla człowieka, ale nie dla państwa. Potrzebuję duplikatora, żeby zrobić dużo takich samych duplikatorów, tysiące, setki tysięcy. Tylko wtedy będziemy silniejsi od pozostałych.
— To niemożliwe — odpowiedział Ron. — Technologia produkcji tego przyrządu znacznie przewyższa wasze możliwości techniczne.
— W takim razie wystarczy nam jeden.
— A jednak złoto?
— Nie. Żeby kopiować to, co zrobią inni. Nie jestem sam, jest wielu podobnych do mnie, opanowanych przez ideę, wywiadowców. Jeśli uda nam się przeniknąć do laboratoriów, tajnych baz i fabryk naszych wrogów, i wynieść wzory produktów nie budząc podejrzeń u ich właścicieli, będzie to ogromny krok naprzód.
Markiz spochmurniał.
— A to przecież tylko jeden ze sposobów wykorzystania duplikatora dla dobra ojczyzny. Wymyślimy też inne.
— Niestety, muszę odmówić pańskiej prośbie — powiedział, tracąc oddech, Ron. — Bez niego nie dam rady odlecieć.
— To też nie będzie tragedią ani dla mnie, ani dla mojego narodu — powiedział Minamoto.
— Proszę wyjść.
— Nie ma mowy.
Krótkim, zdecydowanym ruchem markiz schwycił rękę Rona i zaczął ją wykręcać.
— Z pewnością nigdy dotąd nie zadawano panu bólu — powiedział. — Jesteście tacy humanitarni, wy, ludzie z gwiazd. Jesteście dobrzy. Ja jestem zły. Myślę o honorze i wielkości mojego kraju. O milionach moich rodaków, których życie mogę uczynić lepszym. Ja, a nie pańska haniebna i żałosna filozofia.
Ron krzyknął. Rzeczywiście, do tej pory nikt nie zadawał mu bólu — w świecie, w którym żył było to nie do pomyślenia.
— Co pan robi?
— Duplikator!
— Nie mogę, umrę.
— Tak czy siak pan umrze.
Andriusza, który siedział przy ognisku i opychał się kolejną kanapką przygotowaną przez Peggy, nieoczekiwanie odrzucił jedzenie i schwycił się za głowę.
— Co to? — krzyknął. — Strasznie boli!
Müller podniósł głowę znad notesu:
— Źle się pan czuje?
— Co się dzieje? — Peggy starała się przytrzymać skręcającego się w drgawkach Andriuszę.
— Nie! — Andriusza wyrwał się z jej rąk. — Szybciej! To Ron.
Andriusza pobiegł w stronę rakiety, potykając się o wystające korzenie i wpadając na drzewa.
Peggy biegła za nim. Müller wstał, zrobił kilka kroków do przodu, ale zatrzymał się, bo nie był pewien, czy Andriusza postępuje słusznie naruszając spokój astronauty.
— To Japończyk — powiedziała Weronika. Ona też wybiegła z namiotu. Rzuciła się w ślad za Andriusza. Za nią popędził Douglas.
— Ostrożnie! — krzyczał. — Nie wiesz, do czego zdolny jest ten człowiek!
Markiz sądził, że na statku jest bezpieczny i nikt tu nie przyjdzie z własnej woli.
Nie odczuwał żadnej radości z tego, że zadaje ból temu obcemu stworzeniu. Wolałby obejść się bez tortur. Tylko wysoki cel, któremu służył, sprawił, że markiz — absolwent Sorbony, czytający Baudelaire’a w oryginale — wyłamywał palce obcemu przybyszowi.
— Weź, weź — wychrypiał przybysz.
Przed twarzą Minamoto pojawił się kołyszący się lekko w powietrzu duplikator.
Japończyk puścił Rona, żeby złapać upadający przyrząd. Przyrząd był ciemny.
— No i w porządku — powiedział markiz.
Patrzył na kulącego się u jego stóp przybysza i ze smutkiem zrozumiał, że za chwilę będzie musiał zabić tego człowieka, który oddawszy przyrząd, zmienił się z posiadacza pożądanego dobra w niepożądanego świadka.
Te kilka sekund rozmyślania niemal stało się przyczyną zguby pułkownika armii cesarskiej dlatego, że do wnętrza statku wdarł się Andriusza, słaniający się od bólu przekazywanego telepatycznie przez Rona.
— Drań! — krzyknął, wpadając na Minamoto i przewracając go na podłogę.
Ten, choć był dwukrotnie silniejszy od studenta, wypuścił z rąk duplikator.
Przyrząd nie upadł, lecz odpłynął na bok i zlał się ze ścianą, gdyż Ron nie stracił przytomności i zdolności oceny sytuacji.
Gdy po sekundzie Minamoto zebrał siły i rzucił się na Andriuszę, Ron, chociaż słaby i pozbawiony sił, wczepił się w nogi markiza i wszyscy razem, we trójkę, potoczyli się po podłodze, zlewając się z miękkimi fotelami, które starały się przyjąć formę ciał, które wtargnęły w ich miękkie objęcia.
Markiz z pewnością wygrałby to starcie, gdyby nie Anglicy.
Douglas i Weronika pojawili się w ciągu minuty na polu walki. Szybko zorientowawszy się w plątaninie ciał Douglas, były bokser, celnie uderzył Japończyka w szczękę. Głowa pułkownika odskoczyła do tyłu i opadła.
— Nokaut — powiedział Douglas. — Można nie odliczać do dziesięciu.
— Chciał pana zabić? — zapytała Weronika przybysza, pomagając mu wstać.
— Nie. Najpierw chciał mnie okraść. Nie wiem, czyby mnie zabił…
— Zabiłby — powiedział Douglas. — Nie ma pan pojęcia, co to za człowiek.
— Wiem to lepiej od pana — powiedział Ron. — Bo jego słowa i myśli były mi tak bliskie, że przemieszały się z moimi. To człowiek opanowany przez szczytną ideę. Ideę niebezpieczną dla innych, ale niezwykle cenną dla niego. Jest jej niewolnikiem i dlatego wszyscy, którzy nie podzielają jego poglądów, powinni się mu podporządkować.
— Słabo panu? — zapytała Weronika.
— Dziękuję. Ja… — przybysz zachrypiał i zaczął osuwać się na podłogę.
Jak na scenie, gdzie wszystko zdarza się we właściwym momencie, do pomieszczenia weszła Peggy z filiżanką herbaty w ręce.
— Proszę się napić — powiedziała, kucając obok niego. — Przygotował ją Tunguz Iliusza. To znachor znający się na ziołach.
Wszyscy wpatrywali się w przybysza i przez kilka sekund nikt nie pilnował markiza.
Podniósł się na rękach i wolno poczołgał się w stronę drzwi. Potem wstał, zrobił dwa albo trzy niepewne kroki, ruch ten zauważył Andriusza, który sam siedział na podłodze, trzymając się za obolałą głowę.
— Łapcie go! — krzyknął Andriusza.
Ale było za późno.
Japończyk wybiegł ze statku.
Douglas pobiegł za nim, ale zatrzymał się — nie odważył się gonić Japończyka w wiatrołomie.
Napoiwszy tunguską herbatą przybysza, któremu wcale nie zrobiło się od tego lepiej, Peggy zajęła się siniakami i ranami swojego Andriuszy. Jej zainteresowanie chłopakiem wywoływało u Weroniki uśmiech i, co dziwne, zazdrość. Chociaż nic ją nie obchodził cherlawy student, a tym bardziej amory służącej, którą w Londynie nie interesował się nikt lepszy od stójkowego sterczącego na rogu ich ulicy, to przecież czuła, że stosunki między Andriuszą i Peggy pełne są tej przeklętej i nieosiągalnej bezinteresowności, do której w głębi duszy dąży każda kobieta; dąży tym bardziej, im bardziej jest urodziwa i godna pożądania.
Przybiegła Ninoczka. Spóźniła się, bo odeszła daleko w las, rozmyślając nad tym, jaki będzie jutrzejszy, wolny świat. A gdy wróciła do ogniska, spotkała tam Müllera i Douglasa, opowiadającego o zdradzieckim napadzie Japończyka na obcego. Ninoczka wstrząsnęła ta niegodziwość — od Rona zależały losy Ziemi.
Ujrzawszy całkowicie pozbawionego sił, poszarzałego astronautę, Ninoczka nagle zrozumiała, że napaść markiza to ostatnia kropla, która przepełniła czarę, albo — jak mawiają Anglicy — słomka, która złamała grzbiet wielbłąda; cierpliwość astronauty wyczerpała się.
Ten człowiek już nigdy nie poleci do gwiazd i nie przyprowadzi ze sobą błyszczących statków galaktycznej sprawiedliwości.
Nawet jej niewielkie doświadczenie medyczne wystarczyło, żeby zrozumieć: Ron umiera tak, jak niedawno umierał kapitan Smith, umiera, bo nie ma już siły dalej żyć.
Z tego właśnie powodu po opuszczeniu wraz ze wszystkimi statku nagle zatrzymała się. Głosy ludzi idących w stronę obozu oddalały się, rozmawiano z ożywieniem o ostatnich wydarzeniach i z lękiem patrzono na każdy krzak, czy aby kryje się za nim Japończyk.
Gdy głosy umilkły Ninoczka odwróciła się i zdecydowanym krokiem weszła na statek.
Zrobiła tylko dwa kroki, gdy natknęła się na niewidoczną, ciepłą ścianę, której nie mogła pokonać.
Nie zdziwiła się, gdyż odsyłając ludzi do obozu Ron zapowiedział, że podejmie kroki, uniemożliwiające komukolwiek dostanie się na pokład bez jego zgody.
— To ja — powiedziała Ninoczka, pewna, że astronauta ją słyszy. — Muszę z panem porozmawiać. To bardzo ważne. Nie zajmę panu dużo czasu.
— Źle się czuję — rozległ się głos w jej głowie. — Możemy to przełożyć na jutro?
— Jutra może nie być i pan to wie lepiej ode mnie — odparła twardo Ninoczka.
Wiedziała, że nie ruszy się z miejsca, dopóki astronauta jej nie wpuści. Zrozumiał to. Ściana znikła. Ninoczka weszła na statek.
Obcy siedział w fotelu. Był ubrany — otaczało go więc pole siłowe, gdyż cały czas towarzyszył mu strach przed kolejnym bólem i śmiercią. Wszyscy byli dla niego źródłem niebezpieczeństwa, widział je nawet w oczach tej dziewczyny i w miękkich ruchach rąk Peggy.
— Proszę mówić — powiedział, gdy Ninoczka stanęła na progu.
— Dużo myślałam — powiedziała.
— Proszę mówić. Krótko. Dla mnie liczy się każda minuta.
— Właśnie o tym chcę rozmawiać. Będę szczera. Mam wykształcenie medyczne.
— Niepełne — powiedział Ron. Od czasu do czasu okazywało się, że w niezrozumiały sposób posiadł informacje, których mieć nie powinien.
— Jest mi bardzo przykro o tym mówić — kontynuowała Ninoczka, patrząc prosto w oczy przybysza — ale obawiam się, że nie uda się panu wrócić do siebie.
— Sądzi pani, że umrę?
— Umrze pan i to niebawem.
— Dlaczego mi to pani mówi?
— Dlatego, że to tragedia dla mnie i dla całej Ziemi. Dlatego, że pokładałam w panu wszystkie moje nadzieje, ale pan ich nie spełni. Nie, proszę się nie uśmiechać. Jest pan tylko narzędziem w rękach przyrody. A moim obowiązkiem jest je wykorzystać. Zanim zrobią to podstępne siły reakcji.
— Proszę mi wybaczyć — głos Rona był ledwie słyszalny — ale czy przez podstępne siły reakcji rozumie pani markiza Minamoto?
— Oczywiście. Czy nie wie pan, do czego jest mu potrzebny duplikator? Żeby japońscy imperialiści mogli rozszerzać swe imperium. Pan wie, jak zagarnęli Koreę, rozgromili zacofane Chiny, jak uderzyli w dyktaturę cara.
— Przykro mi, ale o tym jeszcze nie czytałem.
— Nieważne. Może mi pan wierzyć.
— Obawia się pani, że Japończyk.
— Nie chodzi o niego. To nie on stanowi główne zagrożenie. Największym zagrożeniem jest carska dyktatura. Muszę panu powiedzieć, że nasz kraj jest więzieniem narodów, to ogromna machina ucisku, a naszym wspólnym zadaniem jest zniszczenie jej. Teraz wiem, że nie mogę na to liczyć.
— Pani też potrzebuje duplikatora? — zapytał astronauta.
— Tak, powinien pan mi go oddać dobrowolnie.
— I umrzeć tutaj?
— I tak pan umrze. Jeśli nie tu, to w drodze. Lepszy, jak mówi przysłowie, wróbel w garści niż kanarek na dachu. Wróbel — to szary ptaszek.
— A kanarek — kolorowy.
— Tak. Mając duplikator, będę mogła nawiązać kontakt z moimi przyjaciółmi z podziemia. Wszystko zacznie iść we właściwym kierunku. Zorganizujemy produkcję broni, będziemy robić złoto, żeby finansować nasze organizacje bojowe, będziemy mogli przygotowywać fałszywe dokumenty. Mozę być pan pewien, że pańskie poświęcenie nie pójdzie na marne. W wolnej Rosji wzniesiemy panu pomnik.
— Nie ma potrzeby — ze smutkiem powiedział Ron. — Nie widzę dużej różnicy między tymi planami, a planami Japończyka. On chce zabijać w imię swojej sprawy, pani — w imię swojej.
— Rzecz w tym, kogo się zabija.
— Dla mnie jest to pytanie retoryczne, bo nie mam możliwości porównania. Jestem tu za krótko. A poza tym zadziwia mnie pani podejście do mnie, do kogoś, kto przecież nie zrobił pani nic złego.
— Jeśli będzie trzeba, poświęcę się! — krzyknęła Ninoczka. Oczy jej błyszczały, policzki poczerwieniały. — Dla narodu!
— Wszyscy mówicie o narodzie. Dla mnie jakiekolwiek zabójstwo jest niedopuszczalne. Przede wszystkim zabójstwo mnie samego. Chciałbym żyć i wrócić do domu.
— Jeśli rozwój społeczeństwa doprowadzi w końcu do takiego masowego egoizmu, którego jest pan przykładem — powiedziała Ninoczka — to nie potrzebujemy takiego rozwoju!
Ron usłyszał cichy dzwonek dobiegający z pulpitu sterowania. Z trudem podniósł chudą rękę i ruch ten sprawił, że światełka na pulpicie zaczęły błyskać szybciej i weselej.
— Na szczęście remont statku jest praktycznie ukończony i mogę stąd odlecieć.
— Przestraszył się pan? — W oczach Ninoczki błyszczały łzy.
— Przestraszyłem — potwierdził Ron.
Ninoczka nerwowo odwróciła się i zrobiła kilka kroków w stronę drzwi.
Ron w milczeniu odprowadził ją wzrokiem. Tylko się nie zatrzymuj, prosił w myślach. Lepiej nie podejmować jeszcze jednej próby ataku na mnie.
Ninoczka zatrzymała się jednak i odwróciła.
— Jestem gotowa — powiedziała. — Jestem gotowa na los gorszy od śmierci.
Zdecydowanym ruchem zrzuciła palto, potem szarpnęła kołnierzyk nobliwej bluzki, czarnej z białym kołnierzykiem.
Guziki potoczyły się po podłodze. Zmącona świadomość Rona nie była w stanie podpowiedzieć mu, do czego zmierza ta dziewczyna.
— Jestem gotowa — wyrwało się z pobladłych ust Ninoczki. — Jestem pańska. Każda ofiara w imię idei.
Gorset nie poddawał się delikatnym palcom Ninoczki, sznurówka plątała się, po policzkach dziewczyny płynęły ogromne łzy. Jeszcze trochę wysiłku i oczom astronauty ukazały się niewielkie, dziewczęce piersi, a palce nadal rozsznurowywały to niekończące się, damskie ubranie.
— Każdego dnia tak się ubieracie i rozbieracie? — zapytał z ciekawością przybysz. — Ile to zajmuje czasu?
— Nie wiem. Ja nigdy. Czy to nie wszystko jedno. Teraz spódnica. I znowu haftki — szesnaście haftek.
— Co pani ma zamiar zrobić? — nie domyślając się nadal celu tych skomplikowanych działań, zapytał Ron.
— Oddaję się panu — wyszeptała Ninoczka. — Jestem pańska. Kocham Kostię, nie przeżyję, jeśli go zdradzę, ale w imię wolności…
— Chce pani odbyć ze mną stosunek płciowy? — obcy w końcu zorientował się.
— Niech pan to nazywa, jak chce. Wiem, że dla tego mężczyźni są gotowi na wszystko.
— Ale czy podobne stosunki są możliwe bez uczucia miłości? — zapytał obcy.
— Nie wiem. — Opuściwszy ręce Ninoczka zbliżała się do niego, ale wtedy rozpięta spódnica z szelestem opadła na podłogę, Ninoczka chciała ją złapać, zaplątała się w falbanach i siadła na podłodze.
— Czyli sądzi pani, że po odbyciu stosunku płciowego — Ron rozmyślał na głos — zgodzę się zrezygnować nie tylko z duplikatora, ale także z życia? Czytałem, że tragiczna miłość bywa przyczyną śmierci partnerów lub partnera. Ale zrobić to bez miłości?
— To straszne — zgodziła się Ninoczka, nie wstając z podłogi.
— A nie pomyślała pani, że mogę teraz zaspokoić swoje potrzeby seksualne, ale potem nie zechcę poświęcić życia?
— To niemożliwe! — zrozpaczona Ninoczka chciała się podnieść, ale nadepnęła na brzeg spódnicy. — Nie odważy się pan! To nieuczciwe.
Weronika poszła umyć się w leniwie płynącym wśród błota strumieniu.
Otaczał ją brud, brud, brud. Woda w strumieniu była lodowata i pachniała zgnilizną.
— Panno Smith! — zawołał zza drzewa Japończyk.
— Aaa! — Weronika chciała krzyczeć, ale Japończyk położył palec na ustach i nie odważyła się odezwać.
— Panno Smith, mam dla pani poważną propozycję.
— Proszę mi oddać papiery, bo inaczej zawołam Kostię i kozaka. Zabiją pana.
— Zabiją mnie, a pani nic z tego nie będzie miała.
— A w jakim przypadku będę coś miała?
Weronika był opanowaną, młodą kobietą, przyzwyczajoną do samodzielności. Mężczyźni, obiecujący ją chronić, nie dali jej nic poza rozczarowaniem.
— Oddam pani wszystkie papiery ojca i testament — wszystko. Ale pod jednym warunkiem: jeśli zabierze pani obcemu przyrząd o nazwie duplikator.
— Ten, z powodu którego chciał pan zabić niewinnego człowieka?
— Teraz mogę zabić panią szybciej, niż zdąży pani wezwać pomoc.
— A jaką mam gwarancję, że otrzymam papiery?
— Moje słowo samuraja.
— Istnieje coś takiego?
— Nie ma pani wyjścia.
— Mam wyjście. Wezwę pomoc.
— Nie zdąży pani. Za godzinę będę na panią czekał w tym samym miejscu. Będę miał przy sobie papiery.
Markiz zniknął.
— Z kim pani rozmawiała, panienko? — zapytała Peggy, która właśnie zeszła nad strumień po wodę.
— Wydawało ci się — powiedziała Weronika.
Podchodząc do statku Rona profesor Müller nie wiedział jeszcze, co powie. Wiedział, czego chce, ale nie wiedział jak to ubrać w słowa.
Obok wejścia do statku spojrzał za siebie. Nie miał najmniejszej ochoty ryzykować życiem obcego, a przecież w okolicy ukrywał się niebezpieczny morderca.
Dlatego też wcale nie spodziewał się, że jakaś roztrzepana, na wpół ubrana postać wybiegnie mu ze statku naprzeciw — włosy rozwichrzone, bluzka rozpięta, spódnica ciągnie się po ziemi, palto narzucone niedbale na ramiona.
— Mademoiselle Czernikowa? To pani? — zapytał profesor, ale nie uzyskał odpowiedzi. Zapłakana dziewczyna ukryła się w wiatrołomie.
To niemożliwe, powiedział do siebie profesor, zatrzymując się przed lukiem statku. Czyżby napadł na dziewczynę i chciał pozbawić ją czci? A sprawiał wrażenie dobrze wychowanego, młodego człowieka.
Chociaż… W zasadzie niczego nie wiemy o obyczajach na innych planetach. Nie można wykluczyć, że są tam zwolennikami wolnej miłości i lekkich obyczajów.
Wiadomo przecież, że pod koniec swego istnienia Imperium Rzymskie, będące z punktu widzenia rozwoju cywilizacyjnego przodującym państwem, wyróżniało się całkowitym upadkiem obyczajów.
Rozmyślając tak, Müller nie mógł zdecydować się, aby wejść do statku.
Lecz wtedy rozległ się słaby głos Rona.
— Mogę w czymś pomóc, profesorze?
— Nie — Müller zmieszał się. — Właściwie tylko przechodziłem obok, chciałem sprawdzić, jak się pan czuje.
— Niczego pan ode mnie nie chce?
— W żadnym wypadku — pełnym szczerości głosem powiedział profesor.
— W takim razie proszę wejść. Właśnie zakończyłem remont statku i mogę sobie pozwolić na krótki odpoczynek.
Astronauta leżał na kanapie, zrobionej z zestawionych ze sobą dwóch miękkich foteli. Sprawiał wrażenie człowieka, którego opuściły resztki sił.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział Müller — nie chcę wtrącać się w pańskie życie, nie mam też żadnego prawa oceniać pańskiego postępowania, ale wchodząc tutaj zobaczyłem pannę Czernikową w strasznym stanie.
— Nie mam nic wspólnego z jej wyglądem — odpowiedział ze smutkiem obcy. — Chodzi o to, że zaproponowała mi swoje ciało w zamian za duplikator.
— Duplikator? A po co on jej?
— Do rewolucyjnej walki — powiedział Ron.
— Przecież to niepoważne — szczerze powiedział profesor. — Co ona, kule będzie w nim odlewać, czy co?
— Oczywiście, kule też.
— Mam nadzieję, że nie dał go pan jej?
— Przecież wie pan, że bez niego nie mogę odlecieć. Umrę.
— I umrze nadzieja Ziemi? — zapytał Müller.
— To dobrze, że rozumie pan sytuację — powiedział Ron.
— Zaczynam podejrzewać, że nikogo nie obchodzi ani mój los, ani los planety.
— Człowiek jest słaby — zgodził się Müller. — Dzień dzisiejszy wydaje się nam dużo bardziej realny niż daleka przyszłość. Jeśli obiecałby pan, że wróci za miesiąc, ludzie byliby gotowi czekać. Ale proszę uwierzyć mi, staremu człowiekowi: bardzo trudno jest czekać, gdy nie ma się pewności!
— Pan także potrzebuje duplikatora? — zapytał Ron.
— O nic nie prosiłem.
— Ale gdyby to od pana zależało?
— Nie! Ludzie, którzy wcześniej przyszli tu w tym samym celu skompromitowali samą ideę. Jestem gotów czekać. Nawet, jeśli się nie doczekam.
— I co by pan zrobił z duplikatorem?
— Nie wykorzystałbym go dla siebie. O nie! Jestem skromnym człowiekiem, profesorska pensja starcza mi na życie. Ale nie mogę znieść myśli o tym, że mi nie uwierzą, że stanę się obiektem drwin. Potrzebny jest mi dowód pańskiego istnienia!
— W takim razie proszę poczekać. Proszę poczekać rok i pozwolić mi żyć!
— O nic nie proszę — oburzył się profesor. — To pan zadał pytanie.
— Zrozumiałem: gdybym teraz umarł, poczułby pan ogromną ulgę. Proszę nie zaprzeczać, profesorze. Jeśli spojrzy pan w głąb swojej dobrej, maleńkiej duszy, zobaczy pan, że mam rację. Los Ziemi to dla pana aula uniwersytetu, pan stojący na katedrze i burza oklasków. A po kilku latach życia w blasku sławy — pogrzeb ze wszystkimi honorami.
— Za dużo pan o nas wie — odpowiedział ze złością profesor, który kategorycznie nie zgadzał się z przybyszem.
— Tak, i z każdą sekundą dowiaduję się więcej. Coraz bardziej też wątpię, czy Ziemia zasługuje na pomoc. Może jest w was jakaś skaza genetyczna, która zniszczy każdą próbę skierowania was na drogę humanitarnego rozwoju.
— Powtarzam, o nic nie prosiłem! Nie wiem, jak to się skończy: umrze pan po drodze, nie zniesie podróży.
— To możliwe.
— W takim razie lepiej niech pan odda duplikator mnie. Dzięki temu stanie się własnością nauki i nie wpadnie w ręce handlarzy ani terrorystów.
— Jeszcze jedna taka wizyta, jeszcze jedna i sam oddam ten przyrząd! Już chcę umrzeć!
— Nie mnie pana oceniać — powiedział podekscytowany Müller. — Jest pan egoistą, oto kim pan jest! Mógłby pan wspomóc ekonomiczny rozwój Ziemi, ale wybiera pan ucieczkę!
Müller poszedł sobie, w wejściu zderzył się z Weroniką.
Weszła spokojnie, bez pośpiechu, tak jak należy wchodzić do chorego krewniaka. Wydawało się, że w ręku trzyma domowe ciasto, upieczone specjalnie na tę okazję.
— Proszę o wybaczenie, jeśli przeszkadzam — powiedziała Weronika. — Ja tylko na chwilę. Chciałabym zapytać o zdrowie pana Rona.
— Niech się pani sama zapyta — burknął Müller. Odczuwał wstręt. Tak, raczej wstręt niż wstyd. Poniżyła go nadmierna szczerość, a wręcz cynizm obcego, który zapomniał, że to właśnie profesorowi Müllerowi zawdzięcza życie.
Weronika odprowadziła nieco ironicznym wzrokiem nadętego jak obrażony indyk profesora i usiadła w fotelu, w nogach obcego.
— Źle pan wygląda — powiedziała.
— Wiem — odpowiedział Ron. — I muszę uprzedzić, że jeśli chce pani zaproponować mi stosunek seksualny, z góry odmawiam. Nie kocham pani. Jestem ciężko chory.
— Dlaczego miałabym proponować panu taki stosunek?
— Dlatego, że przyszła pani dyskutować ze mną o losach Ziemi, o braterstwie humanitarnych galaktyk, a w rzeczywistości potrzebny jest pani duplikator, bez którego nie będę mógł odlecieć.
— O ile dobrze zrozumiałam — powiedziała bardziej od Ninoczki doświadczona Weronika — ktoś już proponował panu swoje ciało, ale bez rezultatu.
A że Peggy raczej nie potrzebowała duplikatora, chodziło o rosyjską anarchistkę. Naiwna dziewczyna — nieopierzona. Mężczyźni takich nie lubią, bo one chcą na nich pasożytować.
— A co pani zaproponuje mi w zamian za duplikator? — zapytał Ron.
— Opowieść — odpowiedziała Weronika. — Opowieść o moim ojcu, o moim życiu bez nadziei, o tym, że bez duplikatora nigdy nie zobaczę ojcowskiego domu, który, jeśli nie zdobędę testamentu, zajmą dzieci jego bezczelnego brata, o tym, że będę biedna i prędzej czy później znajdę się na ulicy, bo żadna ze mnie śpiewaczka.
— Jak to, na ulicy? — nie zrozumiał Ron.
— Sprzedawać swoje ciało — wyjaśniła Weronika.
— A co z nim zrobi nabywca? Czyżby ciągle jeszcze zdarzały się u was przypadki kanibalizmu?
— W przenośni — tak.
— Nienawidzę waszej planety — powiedział Ron.
— I nie zamierza pan jej pomóc?
— Nienawiść nie oznacza negatywnych postępków — mgliście odpowiedział obcy.
— Odwołuję się do pańskiej litości — powiedziała Weronika. — Jestem młoda, piękna, jestem zwyczajnym człowiekiem. Kochałam mojego ojca, chociaż on na to nie zasługiwał. Chcę dostać od życia tylko to, co mi się należy.
— I w imię tego jest pani gotowa mnie zabić?
— Będę szczęśliwa, jeśli pan przeżyje. Ale może pan umrzeć w każdej chwili. A wtedy unieszczęśliwi mnie pan. Nie mówię o losach Ziemi — tego nie da się zmienić. Tylko o moim skromnym szczęściu.
Ron zamknął oczy.
Weronice wydało się, że umarł.
— Ron! — zawołała. — Szanowny przybyszu! Proszę się ocknąć! Nie, to niemożliwe.
— Proszę przyjąć, że już jestem martwy — odpowiedział Ron, nie otwierając oczu.
Weronika nie wytrzymała. Miała ochotę rzucić się na niego z pięściami.
Krzyczała na przybysza, oskarżała go o okrucieństwo, o nieuczciwość.
Ale Ron spał. Albo udawał, że śpi.
Oślepiona gniewem Weronika wybiegła z zamglonego, zbyt białego i jakby rozmytego statku. Wszystko stracone. Wszystko stracone przez tego bezdusznego drania!
Ale na zewnątrz zachowała spokój.
Przebiegłszy po pniu na suchy brzeg Weronika zrozumiała, że musi wziąć się w garść. Inaczej, wszystko stracone.
— Co teraz? — spytała samą siebie.
Teraz, odpowiedziała sobie, została tylko jedna szansa.
Skierowała się w stronę obozu. Zrobiła tylko kilka kroków, gdy człowiek, którego szukała wyszedł zza sterty zwalonych pni.
Kostia niósł pod pachą broń — wciąż jeszcze miał nadzieję, że uda mu się odnaleźć Japończyka.
— Kostiu — zawołała go Weronika, zatrzymując się i poprawiając popielate włosy. — Może mi pan poświęcić sekundę?
— Oczywiście — ucieszył się. — Nawet całe życie.
— Nie potrzebuję życia. Potrzebuję pomocy — powiedziała Weronika. — Jest pan jedynym człowiekiem, który może mnie uratować.
Kostia bez przeszkód dostał się na statek. Ron leżał nieprzytomny, nie słyszał Kostii aż do chwili, gdy ten podszedł do niego całkiem blisko i, nie schylając się, starał zorientować się, czy obcy oddycha, czy też może już umarł.
Ron otworzył oczy. Kostia wydawał mu się częścią mgły.
— Ron — powiedział Kostia, nachylając się nad przybyszem. Broń cały czas trzymał w ręku. — Przyszedłem do pana po przyrząd. Po duplikator. Słyszy mnie pan?
Ron ledwie zauważalnie uśmiechnął się. Za bardzo przypominało to zły sen.
— Nie będę męczyć ani bić — powiedział Kostia. — Chociaż myślę sobie, że lepiej by było, gdyby pan w ogóle nie przyleciał.
— Dlaczego?
— Dlatego, że zanim pan się pojawił, każdy z nas żył jak mógł, lepiej albo gorzej. A teraz stare życie przepadło. Czy to tak trudno zrozumieć?
— Rozumiem.
— Jeśli odda mi pan duplikator, Weronika, za którą szaleję, na pewno zgodzi się wyjść za mnie za mąż.
— A jeśli pana oszuka?
— Mam szansę. Powinienem ją wykorzystać.
— Dłużej już nie mogę. — powiedział Ron. — Nie mogę nawet odlecieć. Zmarnowałem czas… Za późno, na cokolwiek, wszystko stracone.
Duplikator jakby od niechcenia oddzielił się od ściany i podpłynął do Kostii. Chłopak odskoczył na bok, podniósł broń, o mało co nie wystrzelił.
Ron nie słyszał tego. Usnął, gasł.
Kostia odrzucił broń. Złapał duplikator i pobiegł w stronę wyjścia. Nie wiedział, co wymyśli astronauta po odzyskaniu przytomności. Mógł nawet zabić.
Przyciskając urządzenie do piersi wyszedł ze statku.
Ściemniało się. Mrok przecinały linie rysowane przez śnieżynki, które spadały na ziemię i pokrywały ją białym dywanem. Woda i czarne pnie wydawały się przez to jeszcze bardziej czarne.
Kostia chciał wsunąć złożony duplikator za pazuchę, ale nie udało się — był za duży. Dotarłszy na suchy ląd Kostia zatrzymał się. Nie wiedział, gdzie szukać Weroniki, nie chciał, żeby ktoś postronny dowiedział się, z jaką zdobyczą opuścił statek. Trzeba ją schować.
Z trudem rozpinał kożuch, śpieszył się.
Wtedy Douglas uderzył go w głowę twardą gałęzią; Kostia posłusznie i cicho legł u jego stóp.
Robertson nie liczył na takie szczęście. Szedł do statku obcego przekonany o niepowodzeniu, o całkowitej klęsce swojej misji, bo od dziecka był pechowcem. Gdy ktoś ukradł jabłko z sadu pastora, lanie dostawał zawsze dobry, ale biedny Douglas. Za dużo było konkurentów. Za dużo. I ten, obcy, nie chce umierać.
Douglas świetnie to rozumiał, a mimo to poszedł w stronę statku, poszedł, jakby spełniał ciężki obowiązek wobec rodziny.
To on, bardziej niż pozostali, potrzebował duplikatora. W czasie tej podróży stracił wszystko — i opiekę japońskiego wywiadu dostarczającego mu pieniędzy, i rękę Weroniki, i pożyczone pieniądze, a być może nawet dobre imię.
Duplikator to bogactwo. Dla Douglasa miał jedyne, bardzo konkretne zastosowanie: brylanty jego dalekiego krewniaka, których nigdy nie dostanie w spadku, leżały w rodzinnym majątku, raz do roku, w dzień urodzin dziadka wyjmowano je, a z całego sąsiedztwa zjeżdżali się ciekawscy popatrzeć na cuda z Indii. Wystarczą dwa, trzy karbunkuły. Na pewno znajdzie się jubiler, który zgodzi się rozciąć zbyt dobrze znane, ale przecież nie kradzione, kamienie.
Gdy Douglas zobaczył Kostika stojącego za zasłoną z gałęzi i starającego się wsunąć za pazuchę duplikator, myśli stały się jasne, a ruchy precyzyjne jak na ringu. Jeden ruch — w ręku znalazła się ciężka gałąź, drugi — i Kostia padł u jego stóp.
Douglas trzymał duplikator w rękach, podziwiał piękno jego kształtu i czuł przyjemny ciężar przyrządu. Owładnęła nim nieopanowana radość: od tej chwili będzie mógł poświęcić się jedynemu ulubionemu i godnemu go zajęciu — skończy poemat o Nelsonie, napisany klasycznym heksametrem, poświęci temu dziełu wszystkie lata swego życia, ustanowi renty dla starych pisarzy i stypendia dla młodych literatów.
Mało prawdopodobne, by te chwalebne i w pełni szczere myśli, udało się wprowadzić w życie, nawet gdyby Robertson bajecznie się wzbogacił, bo ciążyło na nim piętno człowieka, który zawsze pozostanie bez grosza przy duszy. Rozmyślania Douglasa zostały brutalnie przerwane.
Gdyby nie przypadek — gdyby nie ostatni komar, który przegapił śnieżną zamieć i postanowił posilić się ludzką krwią, gdyby nie złość, z jaką Douglas zabił tego komara zmieniając przy tym pozycję, rzucony pewną ręką markiza Minamoto nóż bez wątpienia ugodziłby Douglasa w serce.
Nieoczekiwane poruszenie się Douglasa uratowało mu życie.
Nóż wbił się w przedramię, a ostry ból sprawił, że upuścił duplikator.
Przyrząd upadł na śnieg, uderzył o czarny pień i, podnosząc niewielką fontannę znikł w leju.
— Co pan zrobił najlepszego? — Douglas krzyknął do markiza, mając na myśli utratę aparatu, a nie swoją ranę.
Japończyk biegł już w stronę miejsca, w którym duplikator pogrążył się w czarnej, obramowanej białym śniegiem, wodzie.
Nie zwracając uwagi na rannego Douglasa, Japończyk zaczął biegać wzdłuż brzegu leja, starając się zajrzeć do środka, potem wyciągnął ze sterty gałęzi długi kij, złamał go, złapał drugi — chciał sprawdzić, jak jest głęboko w tym miejscu. Cały czas mruczał coś po japońsku, z czego Douglas wysnuł wniosek, że Minamoto całkiem stracił panowanie nad sobą i napięcie, któremu był poddany przez kilka ostatnich godzin naruszyło jego równowagę psychiczną.
Więcej Douglas nie zobaczył, bo zrobiło mu się niedobrze. Przytomność stracił nie tyle z powodu bólu, choć ten był silny, ale dlatego, że Robertson nie był w stanie znieść widoku krwi, a jego własna, gorąca krew płynęła po rękawie i nogawce, zrobiło mu się ciepło w nogę, a obok buta zebrała się czerwona kałuża, roztapiając cienką warstwę śniegu.
Douglas jęknął cicho i upadł na ziemię.
Taki właśnie obraz zobaczyła, szukając Kostii, Weronika.
Jej oczom ukazał się straszny widok, który przy odrobinie wyobraźni można by nazwać „Po bitwie”. Na polanie, obok leja z wodą, leżały dwa nieruchome ciała. Kostia Kołokołow leżał, skulony, przyciskając kolana do brzucha, a nieopodal, w kałuży krwi leżał Douglas Robertson.
Japończyka Weronika nie zauważyła. Jak zaczarowana patrzyła na ciała młodych ludzi, zakryła usta dłonią, nie miała odwagi krzyknąć.
Kto ich zabił? Minamoto? Gdzie on jest?
W tej samej chwili zauważyła Japończyka. Nie zwracał na nią uwagi, stał na brzegu i raz za razem opuszczał do wody długi kij, starając się dosięgnąć nim dna.
Weronika zaczęła cofać się powoli, na palcach — oby tylko Minamoto jej nie zauważył. I dopiero gdy drzewa ukryły ją przed wzrokiem Japończyka, rzuciła się biegiem w stronę obozu.
Przodem szli kozak Kuźmicz i Tunguz Iliusza. Wzięli ze sobą broń.
Za nimi podążali Andriusza i Ninoczka.
W pewnym oddaleniu dreptała Peggy, która nie chciała zostawić Andriuszy samego w obliczu straszliwego niebezpieczeństwa. Trzymała w ręku stalowy nóż — nie udało jej się zdobyć innej broni. Na końcu szedł Müller.
Weronika, mimo silnego charakteru, straciła przytomność, gdy tylko opowiedziała w obozie o wszystkim, co widziała.
Ostrożnie zbliżyli się do polany koło leju.
Kozak wyjrzał zza powalonych pni. Podniósł rękę, nakazując pozostałym, aby pozostali na miejscu.
Przed nimi, w pewnej odległości, wznosiła się półkula statku kosmicznego, okrążona szerokim pasem wody. Bliżej, na białym śniegu, leżały ciała Kostii i Douglasa.
Na skraju leja spostrzegli markiza.
Markiz był rozebrany, jego małe, żylaste ciało zsiniało z zimna.
Obok leżało złożone starannie ubranie.
Markiz opuścił do wody kij i, trzymając go, zamierzał wejść do wody.
— Ej, człowieku, ręce do góry! — krzyknął kozak.
Słowa kozaka zabrzmiały jak grom nad tajgą.
Wywarły nieoczekiwany wpływ na Japończyka.
Nawet się nie obejrzał, tylko z całego rozpędu wskoczył do wody.
Bryzgi wody chlusnęły na wszystkie strony, plamiąc śnieg i ochlapując leżące, nieprzytomne ciała.
Zimna woda podziałała na młodych ludzi. Kostia zajęczał, złapał się za głowę. Douglas podniósł się, zobaczył krew, krzyknął i znowu upadł.
Woda w leju falowała jak w szklance, do której wrzucono kostkę cukru.
Kozak skierował lufę w stronę wody i powiedział:
— Wyłaź, bez sztuczek!
I jakby na jego rozkaz woda rozstąpiła się — wyskoczyła z niej głowa markiza z wytrzeszczonymi oczami, usta otwarły się wciągając powietrze, a potem głowa znowu znikła.
— To nic — powiedział Kuźmicz nie opuszczając broni — teraz daleko nie ucieknie.
Ale następnym razem głowa pojawiła się w zupełnie innym miejscu — tuż obok statku.
— Strzelam! — krzyknął kozak, ale nie wystrzelił.
— Popłynął za statek! — krzyknął Andriusza i rzucił się na leżące pnie, aby przejść przez lej.
Pozostali pobiegli za nim.
Z tej strony woda była nieruchoma, jakby martwa.
— Może wyszedł? — uspokajała się płonną nadzieją Ninoczka. — Wyszedł, a my go nie zauważyliśmy.
— Z nimi tak bywa — zgodził się Tunguz. — Trzeba nurkować?
— Nic tam nie znajdziesz — powiedział kozak. — Całe dno zawalone drzewami i gałęziami. Upadło — przepadło, i tyle.
Można było zająć się rannymi. Na szczęście obaj ucierpieli niezbyt poważnie. Na głowie Kostii wyskoczył wielki guz, a Douglasowi nóż nie naruszył kości. Obrażenia bolesne, nieprzyjemne, ale nie zagrażające życiu.
Andriusza poszedł do statku. Müller za nim. Ktoś powinien zakomunikować przybyszowi nowinę.
Wyrok śmierci.
Astronauta przywitał ich na stojąco. Znalazł w sobie dość sił.
— Wiem wszystko — powiedział. — Obserwowałem to na ekranie.
— Chcielibyśmy wszyscy wyrazić szczery żal — powiedział Müller.
— Wierzę, ale jutro będziecie dziękować losowi za to, że wszystko zakończyło się właśnie tak.
— Myli się pan — powiedział Andriusza.
— Niestety, nie mylę się. Jestem już martwy, więc nie mam powodu kłamać.
— Kozak powiedział, że duplikatora nie da się znaleźć.
— Znaleźć można — powiedział bez emocji przybysz. — Ale nie ma sensu się starać. Myślę, że sprowadzicie tu robotników, osuszycie lej i zabierzecie duplikator. Prawda?
— Ja go nie potrzebowałem — powiedział Andriusza.
— Myli się pan — sprzeciwił się astronauta. — Jako że między nami występuje szczególna więź, mogę bez trud zajrzeć do pana myśli. Przykro mi, Andriuszo.
— Do moich myśli.
— Właśnie to pozwoliło mi pogodzić się z losem. Dziś w nocy widziałem pana sen. To nie był sen, lecz wizja wywołana przez podświadome pragnienia.
— Nie chciałem.
— To znaczy, że pamięta pan tę mieszaninę snu i marzeń?
— Tak — powiedział Andriusza. — Śniło mi się, że mam duplikator. Że ja i Peggy.
— Proszę ominąć ten fragment.
— Że za pomocą duplikatora zrobiłem sobie nowy paszport — skopiowałem paszport Kostii. I że mamy dużo pieniędzy i wyjechaliśmy z Rosji. Uczę dzieci w szkole.
— Nie ma potrzeby opowiadać dalej. Najważniejsze, że pan sobie przypomniał. Pan jako pierwszy szczerze uwierzył, że Ziemia potrzebuje ratunku. I że trzeba zrobić tak, abym mógł odlecieć i sprowadzić pomoc.
— Teraz też tak myślę.
— Ale bez przekonania, pan był ostatnim.
— Nigdy nie nalegałem na to, żeby wejść w posiadanie duplikatora — powiedział Müller.
Ron nie odpowiedział.
— Być może odnajdą pana — powiedział Andriusza. — Może już szukają.
— Nie wyobraża pan sobie rozmiarów wszechświata — powiedział przybysz. — I jego nieokreśloności. Jestem jeszcze jednym ziarenkiem piasku, które zaginęło w nim bez śladu.
— Pański przylot nie przeszedł niezauważony na Ziemi — powiedział Andriusza. — W naszych sercach zostanie zrozumienie Galaktyki. Będziemy czekać na spotkanie z istotami takimi jak pan, Ronie. Teraz gwiazdy, które widzimy na niebie nie są dla nas martwe ani abstrakcyjne — wiemy, że są tam nasi przyjaciele.
— A jeśli za dziesięć lat albo za pół wieku dotrze do nas kolejny statek kosmiczny, spotka go inna, lepsza Ziemia. Pełna pokoju, humanitarna. Chcę w to wierzyć — powiedział Müller.
Zapanowała cisza. Przybysz oddychał ciężko, nierówno. Andriusza pomyślał, że trzeba zawołać Peggy, może ona napoi go herbatą.
— Powinniśmy wszyscy się pożegnać — powiedział Müller z obawą, że się rozpłacze z żalu. — I wyrazić naszą głęboką wdzięczność za wszystko.
— Za co? Idźcie już… Pokornie wyszli.
Było prawie ciemno. Znowu spadł śnieg. Był miękki, cichy, śnieżynki upadając na powierzchnię wody, zanim się roztopiły przez kilka chwil bielały na powierzchni. Śnieg zasypał ślady Japończyka, niedawno jeszcze widoczne obok miejsca, gdzie zanurkował i tylko długa, wetknięta przez niego w śnieg, gałąź wskazywała mogiłę tak potrzebnego wszystkim przyrządu. Rój śnieżynek otaczał go jak różowa łuna.
Przez ściankę angielskiego namiotu prześwitywało światło przenośnej lampy.
Przy ognisku siedzieli tylko Kuźmicz i Tunguz Iliusza. Rozmawiali spokojnie, jak myśliwi podczas odpoczynku. Widząc, że nadchodzą uczeni unieśli głowy, ale Andriusza zauważył, że ręka kozaka powędrowała na zamek karabinu.
Kuźmicz nie zapomniał, że gdzieś w pobliżu krąży oszalały markiz.
— Nie zmarzliście? — zapytał Müller dawnym, rześkim głosem. — Zuchy!
Może czekał, że kozak odpowie: „Staramy się jak możemy”, ale dla kozaka Müller nie był prawdziwym przełożonym. W ogóle nikogo ważnego nie było, nawet młody Kołokołow się nie liczył.
Andriusza obejrzał się — za śnieżną zasłoną skrywał się milczący statek kosmiczny z umierającym astronautą.
— A ty nie zmarzłeś, Andriuszo? — spytała Paggy, gdy wszedł do swojego namiotu. Oprócz nich w namiocie nie było nikogo.
— A gdzie reszta? — zapytał Andriusza.
— U panny Smith. Czytają pamiętnik kapitana Smitha.
— Znalazła go?
— Paczka była w ubraniu, które zostawił chiński Japończyk. A ty jedz — Peggy podała Andriuszy kolejną kanapkę. Była ciepła od jej rąk.
— Nie mam ochoty.
— Musisz, koniecznie musisz, dla zdrowia — powiedziała Peggy.
W namiocie było ciasno, karkiem można było dotknąć dachu. Peggy oddychała szybko, w półmroku widać było tylko białka oczu i równe zęby.
— Dziękuję — powiedział Andriusza i włożył kanapkę w rękę Peggy.
Peggy nachyliła się i przytuliła policzkiem do jego policzka.
— Ron umiera — powiedział Andriusza.
— Chcesz, pójdę do niego? Zrobię mu masaż. Albo odczynię urok.
— Obawiam się, że on już tego nie chce — Andriusza ze wszystkich sił starał się usłyszeć w sobie głos lub chociażby ślad obecności przybysza. Ale obcy nie odzywał się. Nie był martwy — Andriusza wiedział, że poczułby to.
Do namiotu sapiąc i kaszląc wszedł Müller, długo przyglądał się im, potem zapytał:
— Nie przeszkadzam?
— Oczywiście, że nie, Fiodorze Francewiczu.
— Nie interesuje was dziennik kapitana Smitha? — zapytał. — Podobno są tam bardzo ciekawe opisy.
— Nie, nie interesuje.
Peggy odsunęła się od Andriuszy. Nie daj Boże, żeby ten poważny pan coś zauważył! Ukarałby Andriuszę.
— Tam jest bardzo ciasno — powiedział Müller. — Mam nadzieję, że zobaczę dokumenty później. Są bardzo cenne dla nauki.
W drugim namiocie rzeczywiście było ciasno.
Douglas leżał, zajmując prawie jedną trzecią wolnego miejsca, ale nie chciał, żeby pozostali przeszli do drugiego namiotu. Weronika przerzucała stronice pamiętnika, czytając od czasu do czasu jakiś fragment na głos.
Nikogo to nie interesowało, nawet Weroniki. Ale była to jakaś czynność, zajęcie usprawiedliwiające pobyt w namiocie, nadające sens bezsensownemu oczekiwaniu.
— Teraz ja — powiedział Douglas. — Pani zmęczyła się.
— Proszę się nie ruszać — odpowiedziała Weronika. — To panu szkodzi.
Kostia patrzył na Douglasa nienawistnym wzrokiem, ale ten nie zauważał natarczywego spojrzenia.
— Testament — zapytał Douglas — ocalał?
— Jest tutaj. — Weronika wskazała swą pierś. Wszyscy zrozumieli, że nie odczyta testamentu.
Gdy Weronika zmęczyła się czytaniem, zastąpiła ją Ninoczka. Zaczęły się opisy tragicznej wędrówki po lodzie.
Douglas zamknął oczy, dopadła go gorączka. Nie skarżył się. Wydawało się, że odnalezienie dziennika pozwoliło mu na nowo zbliżyć się do Weroniki.
Straszny, zły duch, który ich rozdzielił, zniknął… Ale czy na pewno?
Potem czytał Kostia. Ninoczka nie słuchała. Widziała spojrzenia, które Kostia posyłał Weronice. To nic, uspokajała siebie, walka jeszcze trwa. Damy sobie radę bez duplikatorów. I bez Kołokołowów; miłość do nich to nic więcej jak tylko słabość rewolucjonisty.
Tak myślała Ninoczka, ale w rzeczywistości jej klasowa nienawiść do przedstawiciela klasy wyzyskiwaczy w najmniejszym stopniu nie pomniejszała jej miłości do Kostika. To było straszne.
Kostia od czasu do czasu podnosił rękę, żeby pomacać guz na głowie. Dotyk sprawiał mu ból. Ninoczka pobiegła, przyniosła mu ręcznik namoczony w zimnej wodzie. Ale Kostia nie przyłożył go do guza, bo zdawało mu się, że Weronika będzie się z niego śmiać. Myślał, że jutro utopi Douglasa. Tak po prostu, weźmie i utopi.
Nadal czytali, chociaż nikogo to nie interesowało, bo wszyscy czekali, choć nikt nie chciał się do tego przyznać, na śmierć przybysza z gwiazd.
Siedzieli, tłocząc się w namiocie. Chociaż ścianki namiotu były wykonane z materiału i przezroczyste, to jednak kauczukowa impregnacja nie przepuszczała powietrza, zrobiło się bardzo duszno. Nienawidzili siebie nawzajem.
Komputer podał Ronowi ostatnie informacje: prawdopodobna długość życia w takich warunkach — siedem godzin plus minus dziesięć minut.
To wszystko.
Od czasu do czasu tracił przytomność, ale cały czas czuł upływ czasu. Jego świadomość odliczała sekundy — za szybko.
Wszystko, co się z nim działo było nieprawdopodobne, nie mógł umrzeć tutaj, na skraju wszechświata. Bez śladu.
A właściwie nie. Z czasem profesor Müller wydobędzie statek, umieści go w suchym miejscu, pewnie nawet przetransportuje do muzeum i będzie oprowadzał wycieczki, a sam zacznie starzeć się spokojnie w cieniu swego Wielkiego Odkrycia. Ciekawe, czy zdąży wyciągnąć statek z błota? Przecież na Ziemi zacznie się niedługo wojna światowa, a gdy zacznie dobiegać końca, nikt nie będzie miał głowy do statków z innej planety. Minie jeszcze kilka lat i błoto ostatecznie wciągnie w głąb metalową kulę i gdy pod koniec lat dwudziestych dotrze tu nowa ekspedycja, nie będzie w stanie rozwiązać zagadki orułgańskiego meteorytu.
Przybysz coraz głębiej zanurzał się w zimny sen bez końca, w którym nie będzie wiedział nic o ludziach czekających na jego śmierć, myślących o swoich małych, ludzkich sprawach. Ludzi, który niedługo los rozłączy i zniszczy.
Oto koniec historii. Pierwszy koniec, który objawił się wszystkim.
Jakby we śnie ktoś pokazał mu wyjście.
Rozpalonemu, umierającemu mózgowi rozwiązanie wydało się proste.
Trzeba wstać i pójść na brzeg leja, tam, na dnie, leży duplikator. Leży i czeka. Trzeba tylko wyjąć go z wody i wystartować.
Potem znowu nastąpiło zaćmienie.
I straszny, straszny chłód, drobne, ale bolesne oparzenia śnieżynkami padającymi na gołą skórę — pewnie zapomniał się ubrać, gdy opuszczał statek.
Astronauta znał miejsce — sterczał tam z wody kij.
Przykucnął, zaczął wpatrywać się w wodę w nadziei, że wyostrzone organy zmysłów pomogą mu wyczuć obecność przyrządu i dokładne miejsce, w którym leży.
Ale zmysły zbuntowały się. Tylko oszukiwały — mówiły, że śnieg parzy, a woda jest gorąca.
Astronauta siadł na brzegu leja i włożył nogi do wody. Woda jest gorąca, ale nie na tyle, żeby miał się ugotować.
Odepchnął się od urwiska i zanurzył się w głąb.
Woda natychmiast naparła na niego ze wszystkich stron starając się przeniknąć do nosa.
Kiedyś, dawno temu, na tej planecie, na którą już nie wróci, Ron był dobrym pływakiem. Jego ręce i nogi pozbawione kontroli umysłu poruszały się instynktownie — trzeba było dopłynąć do dna. Ale tam były tylko splątane drzewa.
Ron wynurzył się.
Zimna woda otrzeźwiła go. O dziwo, czuł się lepiej — odzyskał świadomość, ale wraz z nią wróciła rozpacz i pewność, że nie uda mu się odnaleźć duplikatora.
Andriusza wybiegł z namiotu.
— Znowu? — krzyczała za nim Peggy. — Woła cię? Krzyczała tak głośno, że Ninoczka wyjrzała z drugiego namiotu i zapytała:
— Co się stało? Umarł?
Peggy nie odpowiedziała. Skryła się już wśród padającego śniegu.
Ninoczka nie podejrzewała siebie o to, że pobiegnie do statku — jej to już nie dotyczyło.
A jednak pobiegła. Z tyłu rozległ się tupot ciężkich butów Kostii.
Andriusza dobiegł do leja i w zapadających ciemnościach zobaczył na powierzchni wody głowę obcego. Ron znowu zanurkował.
— Nie wolno, przecież jest pan chory — krzyknął do niego Andriusza, ale Ron, oczywiście nie usłyszał.
Andriusza zaczął szybko się rozbierać, zaplątał się we własnych spodniach. Peggy zawisła na nim — starała się odciągnąć go od czarnej wody.
Przybiegła Ninoczka, nie zrozumiała, kto z kim się bije, komu trzeba pomóc.
Andriusza wyrwał się i, nie rozebrawszy się do końca, zanurkował w ślad za Ronem.
Ten akurat wynurzał się, żeby zaczerpnąć powietrza, chociaż wcale już nie czuł, że płynie do góry — przemieszczał się czarnym tunelem ku dalekiej, świecącej przed nim gwiazdeczce światła.
Andriusza nie czuł nawet, że woda jest zimna. Ciągnął oporne, miękkie, uparte ciało astronauty i gdy zrozumiał, że traci siły, poczuł, że obok zanurzyło się w wodzie coś ciężkiego — to Kostia pomógł mu wyciągnąć Rona na brzeg.
Müller stał z lampą — okazał się bardziej przewidujący od pozostałych.
Potem, gdy Ron leżał już na palcie Weroniki, która zdążyła je rozścielić, pojawił się Tunguz Iliuszka z pochodnią — głownią owiniętą nasączoną tłuszczem szmatą.
Obcy coś bełkotał.
Andriusza wstał i znowu ruszył w stronę leja.
— Nie! — wrzasnęła Peggy.
— A co tam — powiedział Kostia. — Już za późno, żeby tak po prostu stać.
I w czasie, gdy Andriusza rozpaczliwie, ale bezskutecznie, wyrywał się z silnych rąk Peggy, Kostia, którego nikt nie trzymał, znowu zanurkował w czarnej, lodowatej wodzie. A Ninoczka pomyślała, że chłopak zginie, jeśli ona nie przyjdzie mu na pomoc.
Ninoczkę powstrzymał Kuźmin. Kozak mocno złapał ją w biegu, odciągnął od brzegu, klął przy tym okropnie, a w tym czasie Andriuszy udało się wyślizgnąć i wyrwać z rąk Peggy. Wyciągnął w jej stronę mokre okulary, których cudem nie zgubił pod wodą i powiedział zdecydowanym głosem:
— Pilnuj. Bez nich jestem jak bez ręki.
I gdy Peggy niezdecydowanie brała okulary, był już w wodzie.
Rozpaczliwe, szalone pragnienie odnalezienia tego przeklętego duplikatora opanowało wszystkich jak epidemia histerii. Müller biegał po brzegu, machał lampą i krzyczał coś do nurkujących, nawet Douglas zapomniał o swej postrzelonej ręce i zaczął schodzić po zboczu ku wodzie, ale uraził się w rękę i ból przywołał go do porządku. Wtem z brzegu rzuciła się do wody jeszcze jedna postać — była to Peggy. Musiała uratować Andriuszę. Rozumiała, że Andriusza nie wyjdzie z lodowatej wody, dopóki nie znajdzie tego przyrządu. A jeśli tak, to ona go znajdzie. Nie udało się jej zanurkować — woda była tak lodowata, że aż parzyła — ciało Peggy nie posłuchało jej, wyskoczyło z powrotem na brzeg.
Weronika zerwała z siebie ciepły sweter i rozłożyła go nad obcym, by śnieg nie padał mu na twarz.
— Niech się pan trzyma, Ron — mówiła do niego — niech pan nie umiera. Na pewno znajdą.
— Jest! — wychrypiał Kostik, wynurzywszy się czwarty lub piąty raz. I znowu zanurkował.
Pod wodą zderzył się z Andriusza. Obaj wiedzieli już, że znaleźli — rękami, w plątaninie gałęzi, konarów i pni, dotykali z przerażeniem czegoś miękkiego, nie stawiającego oporu.
Kostia, wstrzymując oddech resztkami sił, zaczął łamać gałęzie przytrzymujące miękką masę. Andriusza starał się robić to samo.
Woda rozstąpiła się i powoli, jak w ciągnącym się koszmarze, wynurzyło się białe, błyszczące w świetle pochodni i lampy, nagie ciało. Obok pojawiły się dwie głowy — Andriuszy i Kostika.
Kostik, złapał się jedną ręką za sterczący z wody pień i przewrócił ciało.
Martwe oczy markiza Minamoto były otwarte.
Skręcone palce przyciskały do piersi duplikator.
Kozak z Douglasem wyciągnęli ciało Japończyka na brzeg i położyli obok obcego.
Tunguz i dziewczęta pomogli nurkom wyjść z wody.
Peggy od razu narzuciła na Andriuszę swoje palto i zawlokła go do namiotu, ale chłopak sprzeciwiał się. Ninoczka mówiła do Kostii:
— Skacz, skacz, mój drogi, żebyś tylko się nie przeziębił.
Kostia usłyszał i zaczął podskakiwać w miejscu.
Weronice nagle zachciało się śmiać — nie wypadało tego robić, z trudem dusiła w sobie ataki śmiechu. Ręce, w których trzymała sweter nad głową obcego, drżały.
Douglas, zdrową ręką wyrwał z palców markiza duplikator.
— Panie Robertson — powiedział Müller — jeśli sądzi pan.
— Proszę nie mówić głupstw, profesorze — powiedział Douglas. — Zaniosę go na statek.
— Lepiej ja to zrobię — powiedział Müller. — Pana boli ręka.
Douglas pokornie oddał profesorowi duplikator, a ten wręczył Douglasowi lampę. Douglas ruszył przodem w stronę statku, oświetlając pnie, aby profesor nie wpadł do wody.
Dużo trudniej było nieść astronautę. Pnie chybotały się — od śniegu zrobiły się mokre i śliskie. Weronika podtrzymywała głowę, Kuźmicz trzymał pod pachami. Andriusza i Kostia chwycili go za biodra.
Zanieśli Rona do statku i położyli na zsuniętych fotelach.
Wewnątrz statku było ciepło, ale Andriuszę schwyciły dreszcze, zęby mu szczękały, ręce się trzęsły.
Ninoczka bez wstydu wycierała dołem spódnicy ręce Kostii, a on mówił do niej uśmiechając się przy tym szeroko:
— Zaraz twój student rewolucjonista wyciągnie kopyta!
Peggy starała się doprowadzić Rona do przytomności. Miała jakieś swoje sztuczki, cejlońskie słowa i ruchy rąk.
— Z pozoru wygląda jak zabawka — powiedział Douglas.
— Skopiujmy coś na pożegnanie.
— Być może nie obudzi się — powiedział Müller.
— Gdzie tam! — powiedział Douglas. — Oni tam są bardzo żywotni.
Miał rację. Ron otworzył oczy, tylko troszeczkę, jakby przeszkadzało mu światło.
— Ron — powiedział Andriusza — słyszy mnie pan? Proszę powiedzieć jak podnosi się ten sarkofag? Jak uruchomić pański statek? Nie umiemy tego.
— Za późno.
— Ron — powiedział Douglas — znaleźliśmy pańską zabawkę. Widzi pan?
Pokazał Ronowi duplikator, ale nie można było zgadnąć, czy Ron zrozumiał, co Douglas chciał powiedzieć.
Andriusza poczuł ucisk w głowie, jakby myśli Rona chciały wgryźć się w jego mózg. Nie rozumiał słów, ale wiedział, co trzeba zrobić.
Niepewnie, wsłuchując się w daleki, nierozpoznawalny głos, podszedł do pulpitu sterowania i zaczął wciskać przyciski. Duplikator wyrwał się z rąk Douglasa, poleciał w stronę ściany i zniknął w niej.
Środkowa część podłogi zaczęła się podnosić, ci, którzy tam stali musieli się przesunąć. Długi sarkofag podniósł się arszyn nad podłogę, pokrywa zsunęła się na bok i zawisła w powietrzu.
— Pomóżcie mi — powiedział Andriusza.
Mężczyźni pomogli przenieść Rona do sarkofagu. Tam szerzej otworzył oczy.
— Ja. — wyszeptał.
Jednym wydawało się, że powiedział „przylecę”, innym — „udowodnię”.
— Musimy iść — powiedział Andriusza. — Musi pogrążyć się w letarg, zanim opuszczą go resztki sił.
— A jak będzie kierował statkiem? — zapytała Ninoczka.
— Statek będzie sam sobą kierował.
— Będziemy czekać na pana — powiedział Müller, patrząc jak na sarkofag nasuwa się matowa, wypukła pokrywa. Ron patrzył na niego, potem przeniósł wzrok na Ninoczkę.
— Będziemy czekać na pana — powtórzyła Ninoczka.
To samo powiedziała Weronika, Douglas, a nawet Tunguz Iliusza — tak jakby w takiej sytuacji nie wypadało wypowiedzieć żadnych innych słów.
Potem wszyscy wyszli.
Peggy wyszła przedostatnia, zatrzymała się i trzymając krawędź luku czekała na Andriuszę — nagle przestraszyła się, że studenta porwą w bezkresne niebo.
Potem wyszedł Andriusza i luk zamknął się za nim.
Andriusza pomógł Peggy przejść po pniach na brzeg, gdzie leżał, patrząc martwymi oczami w czarne, pochmurne niebo, markiz Minamoto. Stali tam wszyscy. Weronika wspierała się na zdrowej ręce Douglasa.
Ninoczka stała obok Kostii, ale nie dotykała go.
Müller znajdował się najbliżej skraju leja. Starał się, chociażby tak późno, określić rozmiary i dokładny kształt statku kosmicznego. Nagle powiedział do Andriuszy:
— Na następne ekspedycje nigdy nie wybiorę się bez aparatu fotograficznego.
Najpierw poruszyła się woda, jakby uciekała w dół, odkrywając dolną część statku. Ale było to tylko złudzenie — w rzeczywistości to statek zaczął się podnosić.
Następnie z brzmiącym jak pocałunek cmoknięciem woda wypuściła go, a on zaczął cicho i spokojnie podążać ku górze. Stał się dużą, ciemną plamą, a potem ledwie zauważalnym, czarnym punktem na tle nocnych chmur.
Tam, gdzie przeleciał pojawiła się biała plama, wyciągnęła się, zmieniając się w jasną, jakby utworzoną z pary, ścieżkę. Nikt z patrzących nie dożyje ery samolotów odrzutowych, nikt z nich nie dowie się, że takie białe pasy staną się na Ziemi czymś tak normalnym jak lot gołębia albo dym z parowozu.
Wysoko błysnęła gwiazdka.
— I po wszystkim — powiedział Andriusza. Pierwszy i jedyny ze wszystkich obecnych poczuł straszną, bolesną pustkę w duszy.
Starszy Kołokołow czekał na nich koło polany Własa.
Coś nie dawało mu spokoju — nie doprowadził nawet do końca wszystkich spraw w Bułunie, zostawił tam w swoim zastępstwie oficjalistów, za ogromne pieniądze wynajął od przemysłowca Aganbiegana szybki kuter i pomknął z powrotem.
Jako pierwszy dowiedział się o wszystkim.
I jako pierwszy, niby to uwierzył i nie uwierzył do końca. Bo jeśli nawet kilku godnych zaufania ludzi opowiada ci o nieprawdopodobnym zdarzeniu, to najczęściej zwycięża twój zdrowy rozsądek. A żegnając się w Nowopiatnicku z profesorem, powiedział:
— Na pańskim miejscu, Fiodorze Francewiczu, nie odważyłbym się opowiadać o tym w Petersburgu. My jeszcze jakoś uwierzymy, ale tam będą się tylko śmiać. Kostia mówił mi, że teraz bardzo modne są powieści fantastyczne o Marsjanach i innych takich. Ma pan ochotę zepsuć sobie opinię?
Pierwszego wieczoru, na polanie Własa, Kołokołow zawołał do siebie Weronikę na rozmowę. Szli we dwójkę wzdłuż brzegu.
Weronika powiedziała do Kołokołowa:
— Będę z panem szczera. Ze wszystkich mężczyzn na świecie jest mi pan najbliższy. Bez względu na różnicę wieku. I gdybym nie znalazła testamentu zostałabym tutaj jako pańska żona lub kochanka — jak by pan wolał. Postanowiłam to już wcześniej, zanim zobaczyłam umierającego ojca. Ale teraz jestem kobietą majętną. I zamierzam żyć w takich warunkach, jakie lubię.
Kołokołow nie zrozumiał słów, ale pojął ich sens.
— Obsypię cię złotem — powiedział.
— Ja sama — odpowiedziała rozsądnie Weronika — mogę obsypać pana pieniędzmi. Ale przecież nie chce pan, żebym umarła z tęsknoty w tym dzikim kraju, gdzie zawsze będą mnie prześladowały koszmary, które przeżyłam w ciągu ostatnich dni.
Kołokołow zrozumiał także sens tej odpowiedzi.
Pocałowali się.
Kołokołow postanowił podarować Weronice auto. Zrobił to po powrocie do Nowopiatnicka. Na własny koszt wysłał je do Anglii.
Kostia czekał na Weronikę obok chatki. Nie odwróciła wzroku. Jej spojrzenie było przyjazne, puste i spokojne. Kostia o nic nie zapytał. Weronika weszła do izby. Zobaczywszy ją, Douglas, którego męczyła gorączka wywołana jątrzącą się raną, spróbował wstać.
— Proszę się nie trudzić, przyjacielu — powiedziała Weronika. — Proszę postarać się nie umrzeć od gangreny. Podczas długiej podróży powrotnej do Anglii będę potrzebowała wiernego towarzysza.
Douglas z ulgą oparł się o zwiniętą w wałek, ogromną, niedźwiedzią skórę.
W drodze powrotnej Douglas napisał cykl artykułów dla „Daily Mail”. Z tych, które opowiadały o podróży po Lenie i spotkaniu z umierającym kapitanem powstała książka, która z czasem stała się bestsellerem. Redaktor poważnej gazety postanowił nie drukować dwóch ostatnich rozdziałów, poświęconych znalezieniu meteorytu i dalszym przygodom z astronautą. Dlatego też Douglas nie włączył ich do książki. Wzbogacił się szybko jak w bajce. I tak samo niewiarygodnie szybko roztrwonił wszystkie pieniądze.
Trwała już wtedy wojna, zgłosił się na ochotnika do wojska i zginął pod Verdun w połowie roku 1916.
Weronika rozstała się z nim, gdy tylko przybyli do Londynu.
Po dwóch latach wyszła za mąż, za Patryka Sailsa, drugiego baroneta Wellsbury, starszego od niej o dwadzieścia sześć lat. Do śmierci, która nastąpiła w roku 1943, mieszkała w zamku Wellsbury. Miała dwoje dzieci. Ona także opublikowała książkę „Przygody na Syberii. Dziewczyna szuka ojca”. Wspominała w niej ciepło Kołokołowa, który w roku 1920 wyprowadził się do Harbinu i po sześciu latach zginął, zabity przez włamywaczy, którym w końcu nie udało się znaleźć jego sejfu.
O dziwo, jako pierwszy ze wszystkich, zmarł Kostia Kołokołow. Poważnie przeziębił sie owej pamiętnej nocy i zachorował na suchoty. Do tego pił. Miał cztery ataki delirium, a w takich chwilach wzywał tylko Ninoczkę, która bez słowa skargi, z oddaniem opiekowała się nim. Podczas jednego z ataków utopił się w Lenie. Było to na miesiąc przed wybuchem rewolucji lutowej.
Ninoczka, Andriusza i Peggy szybko opuścili Nowopiatnick.
Ninoczka natychmiast rzuciła się w wir rewolucyjnej pracy, wstępując w roku 1917 do partii bolszewików. Służyła na froncie południowym w oddziale politycznym drugiej armii, a podczas odwrotu w roku 1919 dostała się do niewoli machnowców*, którzy ją zamęczyli na śmierć. Andriusza podjął pracę na polu edukacji. Początkowo mieszkali z Peggy w Moskwie, a potem, gdy po Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, u kogoś pojawiły się wątpliwości co do pochodzenia żony towarzysza Niechoroszewa, wyjechali do Poręcza, gdzie przez kilka lat Andriusza nauczał w miejscowej szkole. Po śmierci Peggy wyjechał z Poręcza i wszelki ślad po nim zaginął.
Profesor Müller, po długich rozmyślaniach, postanowił podczas wykładu o poszukiwaniu orułgańskiego meteorytu nie wspominać o jego rzeczywistym pochodzeniu.
Astronauta Ron miał rację — kariera naukowa Müllera wymagała, aby Ron umarł, a jego statek pozostał na ziemi jako dowód rzeczowy.
Na wypadek, gdyby Ron wrócił, Müller opisał szczegółowo wszystkie zdarzenia w górach Orułgan i ukrył notatki w mieszkaniu ciotecznego brata. Po śmierci Müllera, w 1936 roku, brat obawiając się aresztowania, na wszelki wypadek spalił wszystkie papiery.
Czy Ron doleciał do swojej planety, czy umarł po drodze — nie wiadomo.
Czy statki galaktycznego centrum lecą, aby pomóc Ziemi wyjść z epoki barbarzyństwa i przyłączyć ją do humanitarnej wspólnoty kosmicznej, czy też nie podejrzewają tam nawet naszego istnienia — pozostaje na razie zagadką.
* Nadson, Siemon Jakowlewicz. Poeta rosyjski, żyjący wiatach 1862–1887. Nie zdobył wielkiej sławy, chociaż w latach 80. i 90. XIX w. był bardzo popularny wśród młodzieży (przyp. tłum.)
* przystaw (hist.) — komisarz dodawany obcym posłom, który miał dbać o ich wygody i bezpieczeństwo, (przyp. tłum.)
* Andriejew, Leonid Nikołajewicz. Rosyjski pisarz, żyjący w latach 1871–1919, uważany za ojca rosyjskiego ekspresjonizmu (przyp. tłum).
* De Long, George Washington (1844–1881), amerykański podróżnik, badacz Syberii. 13 czerwca 1881 (a nie w latach 70., jak podaje powieść) „Jeanette” — jeden ze statków uczestniczących w wyprawie — została zgnieciona przez lód w pobliżu grupy wysp, którym nadano nazwę Wysp De Longa. Próba dotarcia do osad ludzkich pieszo przez pola lodowe zakończyła się niepowodzeniem. Większość członków wyprawy, w tym sam De Long, zginęła (przyp. tłum.)
* isprawnik (hist.) — naczelnik policji powiatowej (przyp. tłum.)
* Sawinkow, Boris Wiktorowicz (1879–1925) — rosyjski pisarz i terrorysta, członek organizacji bojowej Partii Socjalistów Rewolucjonistów. Odpowiedzialny za zamachy na urzędników w latach 1904 i 1905. Członek Rządu Tymczasowego Rosji. W czasie wojny polsko–bolszewickiej organizował Rosyjską Armię Ludową, która walczyła przeciw bolszewikom. Po wojnie osiadł w Warszawie — W roku 1924 został zwabiony do Moskwy, skazany i zamordowany na Łubiance (przyp. tłum.)
* Anarchistyczna partyzantka, zorganizowana przez Nestora Machno, po wkroczeniu na Ukrainę wojsk niemieckich po układzie w Brześciu Litewskim (1917). Ich celem było zatrzymanie armii interwencyjnej i stworzenie na zajętych przez nią terenach systemu anarchokomunistycznego. (przyp. tłum.)